background image

NANCY A. COLLINS

TUZIN CZARNYCH RÓŻ

Przełożył Robert P. Lipski

Dla mego męża, Joego Christa.

Na zawsze, na wieki.

background image

OD AUTORKI

Powieść ta stanowi rodzaj pomostu pomiędzy światem Sonji Blue a Światem Mroku, 

stąd   w   treści   mogą   pojawić   się   pewne   nieścisłości   i   odstępstwa   wynikające   z   przebiegu 

wydarzeń zachodzących  w każdym  z tych  światów. Starałam się, aby połączenie to było 

możliwie   najlepsze.   Niniejsza   historia   rozgrywa   się   po   wypadkach   opisanych   w  Paint   it 

Black. W tym miejscu pragnę uchylić kapelusza przed takimi obrazami filmowymi, jak: Straż 

przybocznaZa garść dolarów, Świt żywych trupów i Wojownicy.

background image

UMARŁE MIASTO

Spory procent osób, które spotykamy na ulicach, to ludzie puści w środku, 

a zatem ludzie, którzy są już martwi. Szczęściem dla nas nie dostrzegamy tego i 

nie zdajemy sobie z tego sprawy. Gdybyśmy wiedzieli, jak wielu ludzi jest de 

facto   martwych   i   ilu   z   nich   sprawuje   władzę   nad   naszym   życiem,   ze   zgrozy 

postradalibyśmy zmysły.

Georgij Gurdżijew

Wierzę w dzieci,

wierzę w życie,

lecz musiałbym być chyba

głuchy, głupi i ślepy,

by nie dostrzegać

toczącej się walki.

Obliczy śmierci, obliczy śmierci,

obliczy śmierci dokoła mnie.

temat miłosny z Obliczy śmierci 4

background image

ROZDZIAŁ 1

Miasto zostało założone  ponad dwieście sześćdziesiąt  lat  temu,  przez tych,  którzy 

umknęli   przed   nietolerancją   szerzącą   się   w   ich   ojczyznach.   Leży   u   ujścia   rzeki,   o   rzut 

kamieniem od rozległej zatoki, która jako pierwsza powitała osadników przybyłych do tego 

dziwnego,   nowego   świata.   Bliskość   wody   ukształtowała   jego   przyszłość,   podobnie   jak 

otoczenie wpływa na rozwój dziecka.

Od samego początku  los miasta  złączony był  z okrętami i z tymi,  którzy na nich 

pływali. Gdy nadeszła Rewolucja, było ono już dobrze prosperującym portem morskim ze 

stocznią.   Na   nabrzeżach   kwitł   wszelkiego   rodzaju   handel,   zarówno   legalny,   jak   i 

czarnorynkowy.   Kompanie   przewozowe   znajdujące   się   na   nabrzeżach   eksportowały   do 

Europy tytoń, mąkę, indygo oraz ryby, przyjmując w zamian brudny, ludzki towar ze Złotego 

Wybrzeża i znacznie odleglejszych zakątków świata.

W następnych latach losy miasta w jeszcze większym stopniu związały się z morzem i 

okolicznymi rzekami, które od czasu do czasu wylewały i groziły mu pochłonięciem. Czas 

płynął. Statków nie budowano już w całości z drewna, powstały zatem stalownie i rafinerie 

naftowe, by można było tworzyć okręty bojowe i frachtowce, wynalazki epoki parowej.

Jak wszystkie miasta portowe, to również było na początku przystanią dla wszelkiej 

maści wyrzutków i typów spod ciemnej gwiazdy, w miarę upływu lat jednak stało się ono 

bardziej cywilizowane i kosmopolityczne. Nabierając dojrzałości, wyrobiło w sobie znacznie 

bardziej   wyrafinowany   gust   w   kwestii   przyjemności,   narodziły   się   w   nim   gmachy   oper, 

muzeów   i   amfiteatrów.   Zbudowano   także   pierwszą   uczelnię,   a   wkrótce   kolejne   budowle 

uniwersyteckie. Po lepszych okresach przychodziły gorsze, lecz i one z czasem przemijały. 

Były pożary i powodzie, recesje i inflacje, lecz miasto za każdym razem odżywało, tak jak 

ciało ludzkie dochodzi do siebie po dłuższej bądź krótszej chorobie.

Symbiotyczne pasożyty uważające miasto za swoje pieniły się w najlepsze, płodząc 

gwiazdy   sportu,   chirurgów,   dziennikarzy,   filozofów,   polityków   i   poetów.   Koła   postępu, 

przemysłu i biznesu obracały się synchronicznie, nie uszkadzając sobie wzajemnie trybów. 

Było to miasto z przeszłością i przyszłością.

Aż nadeszła teraźniejszość.

Czterdzieści lat temu mieszkańcy wewnętrznego miasta zaczęli opuszczać wytworne 

kamienice   i   apartamentowce   stanowiące   spuściznę   po   ich   przodkach,   przenosząc   się   na 

zielone, przestronne przedmieścia. Niebawem pozostali w mieście tylko ci, których nie było 

stać na przeprowadzkę. Gdy klasa pracująca ustąpiła pola klasie zubożałej i zazwyczaj nie 

background image

pracującej, miasto zaczęło popadać w ruinę.

Trzydzieści lat temu tryby kół postępu i przemysłu zaczęły się zazębiać, w miarę jak 

postęp technologiczny zmniejszył znacznie zapotrzebowanie na najtańszą nawet siłę roboczą. 

Stocznie   zmechanizowano,   podobnie   jak   rafinerie   i   stalownie.   Niewykwalifikowanym   i 

niewykształconym proponowano coraz mniej stanowisk pracy.

Dwadzieścia   lat   temu   embargo   na   ropę   naftową   sprawiło,   że   cena   za   baryłkę 

podskoczyła z dwóch na trzydzieści dwa dolary. Amerykanie, których nie było już stać na 

utrzymanie rodzimych, pożerających paliwo jak smoki krążowników szos, przerzucili się na 

znacznie   bardziej   ekonomiczne,   tańsze   w   eksploatacji   samochody   zagraniczne. 

Zapotrzebowanie na rodzimą stal drastycznie spadło. Koła postępu przestały być smarowane i 

tryby zaczęły obracać się z coraz większym trudem, przy każdym obrocie na wszystkie strony 

tryskały snopy iskier. Robotnicy portowi, stoczniowcy, pracownicy rafinerii i odlewni stanęli 

przed   całkiem   realnym   widmem   bezrobocia.   Zwolnienia   grupowe   były   na   porządku 

dziennym. Nawet ludzie wykształceni mieli trudności ze znalezieniem pracy, gdyż inflacja 

zrównała   dyplomy   licencjackie   do   poziomu   zwykłej   matury.   Całe   kwartały   dzielnic 

wyludniały się; opustoszałe domy powoli obracały się w ruinę.

Piętnaście   lat   temu   rząd   federalny   okroił   wsparcie   finansowe   dla   najuboższych   i 

bezrobotnych pozostających w miastach wewnętrznych.  Innymi  słowy miasto pozbawione 

usług, zaniedbane i na wpół opustoszałe pozostawiono samemu sobie, skazując je na powolny 

upadek. Niegdysiejsza ekonomia przemysłowa ustąpiła miejsca gospodarce opartej na bazie 

usług.   Absolwenci   college'ów   podejmowali   się   każdego,   nawet   najmarniejszego   zajęcia, 

sprzedając hamburgery i zmieniając  pościel  w szpitalach,  podczas gdy zubożali  maklerzy 

giełdowi, bankierzy i handlarze nieruchomości odwiedzali swymi beamerami i volvo miejskie 

slumsy po kolejną porcję kokainy.

Przestępczość   wzrastała   w   zastraszającym   tempie.   Wśród   polityków   szerzyła   się 

korupcja.   Gangi   pieniły   się   w   najlepsze,   a   w   miarę   rozrastania   się   wszczynały   wojny   o 

terytoria.

W którymś  momencie,  podczas zaciętych  walk pomiędzy uzbrojonymi  w pistolety 

maszynowe członkami gangu, miastu zadano śmiertelny cios.

Miasta są żywymi istotami. Rodzą się i dorastają, dojrzewają i starzeją się. Niekiedy 

nawet   umierają.   Miasta   jednak,  w   przeciwieństwie   do  istot   organicznych   z   krwi  i   kości, 

tkanek i mięśni, nie wiedzą, że są martwe.

Symbionty,   które   krzątają   się   zawzięcie   wewnątrz   truchła,   są   zwykle   bardzo 

zdeterminowane, by zachować w nim pozory życia, na długo po tym, gdy wykrwawiło się 

background image

ono na amen.

Umarłe Miasto było największym z robaków żerującym na takim truchle.

Większość ludzi  mieszkających  w mieście  nie zdaje sobie sprawy,  że jest pewien 

obszar, którego istnieniu zaprzeczają przedstawiciele lokalnych władz. Nie znajdziecie go na 

żadnym planie miasta. Żaden wóz patrolowy, karetka czy wóz strażacki nie zapuszcza się w 

ten zapomniany obszar rozciągający się nad rzeką. W ciemnych uliczkach tej dzielnicy często 

rozbrzmiewa wołanie o pomoc, lecz rzadko ktoś na nie odpowiada, i w gruncie rzeczy to jest 

całkiem zrozumiałe. Obszar ten stanowi gnijące serce miasta, które niegdyś tętniło życiem. 

Czyż można sobie wyobrazić miejsce, które lepiej nadawałoby się na kryjówkę dzieci nocy 

niż miasto będące żywym trupem?

Nieznajoma wyszła z cienia na Ulicę Bez Nazwy. Zlustrowała wzrokiem stare ceglane 

kamienice, nierówny bruk i dziewiętnastowieczne latarnie i bez słowa pokiwała głową. To 

było to miejsce.

Choć niezwykłość budowli mogła zwieść nieświadomego turystę, aby myślał, że trafił 

do osobliwego miejskiego centrum handlowego dla japiszonów, iluzja trwała jedynie chwilę; 

w ciemnych zaułkach piętrzyły się sterty gnijących śmieci, a włóczący się po chodnikach 

pijaczkowie i bezdomni o twarzach szarych jak popiół stanowili jawny dowód, że dzielnica ta 

nie należała do nazbyt wytwornych.

Tak czy inaczej,  jak na część miasta,  której rzekomo  nie  było,  Ulica  Bez Nazwy 

dosłownie tętniła życiem. Choć większość sklepowych witryn zabito deskami, kilka bodeg 

obsługiwało sporej długości kolejki samotnych mężczyzn i kobiet.

Przystanęła przed jedną z wystaw, zerkając na ścianę wzniesioną z wyblakłych pudeł 

Froot Loops i słoików z przeterminowanymi przecierami dla dzieci, stanowiącą barykadę dla 

ciekawskich   oczu.   Cokolwiek   sprzedawano   wewnątrz,   na   pewno   nie   były   to   produkty 

spożywcze. Uwagę nieznajomej przykuł błyskający frenetycznie neon w głębi ulicy. Ruszyła 

w tę stronę, spoglądając czujnie w głąb mrocznej alejki, gdzie coś zaskomlało i zaszeleściło 

jak suche liście.

Pośrodku  przecznicy  znajdowało  się   kilka   barów  i   sklep  monopolowy,  który  jako 

jedyny w całej okolicy zdawał się nieźle prosperować. Jeden z barów ze striptizem nosił 

nazwę Danse Macabre; jego logo przedstawiało kobietę tulącą do siebie węża z migoczącym 

neonowym językiem. Dokładnie po drugiej stronie ulicy mieścił się salon bilardowy o nazwie 

Stick's. Na chodniku przed jednym i drugim lokalem zebrały się grupki młodych mężczyzn w 

barwach gangów, łypiące na siebie nawzajem przez pas graniczny starej brukowanej ulicy.

Nieznajoma obserwowała młodzieńców rozmawiających między sobą, pociągających 

background image

z butelek i palących cuchnące skręty. Za paskami wszyscy mieli zatkniętą broń. Obie grupy 

wydawały się jednakowo liczne, a ich członkami, co dziwne z uwagi na panującą w mieście 

segregację, byli zarówno biali, jak Murzyni i Latynosi.

Członkowie   gangu   zgromadzonego   przed   Danse   Macabre   nosili   czarne   skórzane 

kurtki ozdobione na plecach chromowanymi  ćwiekami ułożonymi  w kształt odwróconego 

pentagramu. Ci spod Stick'sa nosili identyczne skórzane kurtki, lecz z wymalowanymi  na 

plecach trupimi czaszkami, pod którymi miast piszczeli krzyżowały się dwie czarne łyżki.

Pomimo   groźnych,   złowrogich   spojrzeń   żadna   z   grup   nie   przeszła   do   bardziej 

ofensywnych działań.

W ulicę skręcił cadillac z końca lat pięćdziesiątych, z wysoko uniesionymi pławkami 

ogonowymi   przypominającymi   płetwę   grzbietową   rekina.   Z   głośników   wielkości   walizki 

płynęła   muzyka   hip   hop   z   tak   mocno   przestrojonymi   basami,   że   przy   każdym   dźwięku 

nieznajoma czuła gwałtowne wibrowanie żeber.

- Nadjeżdża Batmobil - rzucił młody Latynos o pociągłym obliczu, hojnie obsypanym 

trądzikiem.   Członkowie   gangu   spod   Danse   Macabre   wypluli   pety,   wyrzucili   flaszki   i 

dobywszy broni, utworzyli wzdłuż chodnika żywy szpaler.

Markowy cadillac podjechał do krawężnika. Szyby miał przyciemnione tak mocno, że 

wyglądały jak lustra. Jeden z gangsterów poderwał się energicznie i otworzył tylne drzwiczki. 

Pierwszą osobą, która wyszła z samochodu, była wysoka, olśniewająca kobieta w czarnych 

skórzanych biodrówkach i butach ze stalowymi noskami. Gdy odwróciła się do pozostałych, 

jej skórzana kurtka rozchyliła się, ukazując nagie piersi o sutkach ozdobionych kolczykami z 

nierdzewnej stali. Prawą stronę głowy miała ogoloną do gołej skóry, podczas gdy włosy po 

lewej,   opadając   jedwabistą   czarną   kaskadą,   sięgały   jej   aż   do   pasa.   Twarz,   o   ostrych, 

wyrazistych rysach, można by nawet uznać za klasycznie piękną, gdyby nie całe mnóstwo 

metalowych ćwieków, sztyftów i kolczyków zwieszających się z jej nosa, warg oraz brwi. W 

prawej ręce trzymała naładowaną kuszę. Pospiesznie rozejrzała się dokoła, po czym dała znak 

komuś, kto pozostał w aucie, że teren jest czysty.

Z tylnego siedzenia wygramoliła się przeraźliwie blada kobieta o włosach w kolorze 

dymu.   Od   stóp   do   głów   ubrana   była   na   biało,   począwszy   od   satynowych   pantofelków, 

poprzez zwiewną jedwabną suknię wieczorową, po futro z norek, które ściskała palcami jak 

kamizelkę ratunkową. Twarz miała tak doskonałą, że bardziej niż żywą kobietę przypominała 

lalkę z chińskiej porcelany. Jednakże pomimo olśniewającej urody było z nią coś nie tak. Gdy 

druga z kobiet pokierowała ją w stronę wejścia do klubu, jej ruchy wydawały się nerwowe i 

wymuszone, jak u marionetki. Oczy, lawendowego koloru, były szkliste i jakby nieobecne, 

background image

jak ślepia gazeli trafionej pociskiem usypiającym.

- Mamo! Mamo!

Kobieta w bieli zamarła w pół kroku, jej spokojne z pozoru oblicze zmąciły przebłyski 

emocji.

- Ryan?

- Mamo!

Mały,   może   pięcioletni   chłopiec   przebiegł   pomiędzy   nogami   zdezorientowanych 

młodocianych opryszków. Był chudy i ubrany w łachmany, ale nie ulegało wątpliwości, po 

kim odziedziczył  cerę i kolor włosów. Spróbował złapać kobietę w bieli za rąbek sukni, 

unikając równocześnie trafienia wzmocnionym stalą butem strażniczki z kuszą.

Powieki kobiety w bieli zatrzepotały jak u lunatyczki  budzącej się powoli ze snu. 

Strażniczka zaklęła i wyciągnęła rękę, by pochwycić chłopca, ten jednak gładko prześlizgnął 

się pomiędzy jej nogami i wybiegł na ulicę.

Kobieta z kuszą wymierzyła broń w młodego opryszka o twarzy obsypanej trądzikiem, 

który otworzył przed nią drzwiczki auta.

- Cavalera! Chyba kazałam wam, ćwoki, rozprawić się z tym małym sukinkotem!

Opryszek, do którego skierowała te słowa, przyjął postawę, którą od biedy można by 

uznać za zasadniczą.

- Słyszałeś, co powiedział Esher, temu gnojkowi nie wolno się do niej zbliżać! Nie stój 

tak, przestań się wreszcie opierdalać! Złap go! Weź ze sobą Cro - Magnona! - warknęła przez 

ramię strażniczka, popychając kobietę w bieli w stronę otwartych drzwi. Jej wargi, rozchylone 

w gniewnym grymasie, odsłoniły rząd silnych białych kłów; oczy miały barwę wina.

Cavalera i Cro - Magnon natychmiast pobiegli w głąb ulicy w poszukiwaniu chłopca. 

Dzieciak miał nad nimi pół przecznicy przewagi, lecz nogi tamtych były dwa razy dłuższe i 

już po kilku sekundach zaczęli go doganiać.

Ten, którego nazywano Cro - Magnon, zwalisty Angol o kanciastej szczęce, rzucił się 

szczupakiem, podbijając chłopcu nogi i przewracając go na ziemię.

- Niezła robota, Mag! - zawołał Cavalera, chudy Latynos o fatalnej cerze. - Może 

powinieneś grać w futbol?

- Nic z tego. Nie umiem czytać. Jakbym chciał zostać w zespole, musiałbym chodzić 

na specjalne zajęcia wyrównawcze. Pieprzę to, stary! - Cro - Magnon wstał, uśmiechając się 

szeroko. Trzymając chłopca za kołnierz koszuli, uniósł go w górę jak królika.

- Co z nim zrobimy?

Cavalera wzruszył ramionami i wyjął zza paska .38.

background image

- Słyszałeś, co powiedziała Decima, ty wsioku.

- Puśćcie go, frajerzy!

Cro - Magnon i Cavalera odwrócili się w stronę, skąd dobiegł głos. Osiłek zaklął pod 

nosem i puścił chłopca. Dzieciak miękko wylądował na asfalcie i natychmiast co sił w nogach 

pognał przed siebie. Po chwili rozpłynął się w ciemnościach.

Z jednej z bocznych uliczek wyszedł starszy biały mężczyzna o szpakowatej brodzie i 

długich srebrzystych włosach, które sięgały mu prawie do pasa, i żwawym krokiem ruszył w 

ich   kierunku.   Gdyby   nie   ręcznie   farbowany   podkoszulek,   sprane   dżinsy   i   wyświechtane 

kowbojki, można by wziąć go za Gandalfa Szarego.

Obiema dłońmi pewnie trzymał obrzynek.

- Świetnie. Dobrze zrobiłeś, koleś. Ty, ze spluwą, dobrze ci radzę, też zrób, co trzeba!

- Pieprz się, stary! - warknął Cavalera, usiłując ukryć drżenie głosu.

- Może i jestem stary, ale wiem, że wyżej dupy nie podskoczę. Kazałem ci rzucić broń 

i lepiej to zrób albo odstrzelę ci obie nogi w kolanach!

Dolna warga Cavalery zaczęła drżeć, Latynos przygryzł ją z całej siły. Pomimo swej 

buńczuczności wydawał się bliski łez.

- Załatwimy cię, skurwielu - ostrzegł, upuszczając .38 na chodnik.

Z cienia wyłonił się nagle chłopiec i choć nikt mu nie kazał, podniósł rewolwer z 

ziemi. W jego rękach broń wyglądała jak przerośnięta, groźna zabawka.

- Zadarłeś z Pointersami, dupku, zadarłeś, kurwa, z Esherem!

- Już się boję, gnoju! Spójrz, cały się trzęsę! A teraz ty, wielkoludzie, kopnij swoją 

broń w moją stronę.

Cro - Magnon, sarkając pod nosem, wykonał polecenie.

- Gdybyście mieli choć odrobinę oleju w głowie, dalibyście nogę z tego cuchnącego 

śmietniska i zapomnieli, że kiedykolwiek słyszeliście o Esherze - westchnął brodacz. - Coś mi 

jednak   mówi,   że   myślenie   raczej   nie   jest   waszą   mocną   stroną.   Spadajcie   stąd   -   a   jeśli 

kiedykolwiek przyuważę was w pobliżu tego dzieciaka, przywalę wam z obu luf! I to bez 

ostrzeżenia!

Cro - Magnon i Cavalera odwrócili się, jakby zamierzali odejść. Gdy tylko stary hipis 

wypuścił powietrze i opuścił broń, rzucili się na niego.

Cro   -   Magnon   sięgnął   po   strzelbę,   podczas   gdy   Cavalera   rzucił   się   w   pogoń   za 

chłopcem.

- Oddawaj, staruchu! - Cro - Magnon uśmiechnął się, ukazując rząd krzywych zębów. 

- Cav ma rację, zadarłeś z niewłaściwym gangiem!

background image

Wysoki, piskliwy wrzask bólu rozdarł ciszę nocy, lecz odgłos ten nie wyrwał się z ust 

chłopca.   Cro   -   Magnon   spojrzał   na   przyjaciela   i   zobaczył,   jak   Cavalera   osuwa   się   do 

rynsztoka ze sprężynowcem wbitym w pierś aż po rękojeść.

- Cav!

Stary hipis kolbą obrzyna trzasnął osiłka w szczękę.

Cro   -   Magnon   cofnął   się   o   kilka   kroków,   wydawał   się   zaskoczony.   Dotknął 

krwawiących, rozbitych ust, po czym przeniósł wzrok na napastnika.

- To boli.

- Powinno - odparował stary hipis i z całej siły zdzielił go kolbą obrzyna między oczy.

Tym razem opryszek osunął się na ziemię i już się nie podniósł.

Brodacz   stał  przy krawężniku   ze  strzelbą  w  dłoni   i wpatrywał  się  w  powalonego 

goliata. Jego dłonie drżały, oddech był krótki, urywany.

- To, co zrobiłeś, było odważne. Głupie, lecz odważne.

Brodacz   odwrócił   się na  pięcie  i  wymierzył   w  stojącą  za  nim  nieznajomą.   Ujrzał 

kobietę po dwudziestce, w postrzępionych dżinsach, starych, znoszonych martensach, czarnej 

skórzanej kurtce i okularach - lustrzankach. Jedną ręką przytrzymywała chłopca, który wtulał 

się całym ciałem w jej lewy bok.

- Rany boskie, dziewczyno - wychrypiał hipis, opuszczając strzelbę. - Nigdy więcej 

tak się do mnie nie podkradaj!

- To umiem najlepiej - odparła, opuszczając chłopca na ziemię. Malec natychmiast 

pobiegł i oplótł chudymi ramionami talię starszego mężczyzny.

Hipis zmierzwił mu włosy, odsunął go na odległość wyciągniętej ręki i spiorunował 

wzrokiem.

- Kiedy dziś wieczorem wychodziłeś z domu, mówiłem, że masz na siebie uważać, a 

ty co? Przyznaj się, co zrobiłeś, Ryanie? Znów chciałeś zobaczyć się z matką?

- Widziałem ją, Cloudy! Tym razem nawet ją dotknąłem! Wypowiedziała moje imię!

Brodacz przewrócił oczami.

-   Chryste   Przenajświętszy,   dzieciaku!   Przez   twoje   głupie   pomysły   obaj   kiedyś 

zginiemy!

Nieznajoma przestąpiła leżące na chodniku ciało Cro - Magnona i pochyliła się, by 

wyjąć  nóż   z  nieruchomego  już  serca  Cavalery.  Otarłszy  zakrwawione  ostrze   w   nogawkę 

spodni, stalowym noskiem buta szturchnęła Cro - Magnona w bok i zmarszczyła brwi.

- Ten jeszcze żyje. Na twoim miejscu wpakowałabym mu z obu luf prosto w serce.

Brodacz pokręcił przecząco głową.

background image

- Nie robię tego, chyba że nie mam innego wyjścia. Kobieta wzruszyła ramionami.

- Twoja sprawa.

- Proszę posłuchać, naprawdę jestem ci wdzięczny, że nam pomogłaś, ale...

-   Podziękujesz   mi   później.   A   teraz   może   znaleźlibyśmy   sobie   jakąś   przytulną 

kryjówkę, czy mamy tu stać do rana? Przypuszczam, że kumple tych dwóch oprychów zjawią 

się tu lada chwila.

Nieznajoma   podążyła   za   siwowłosym   w   głąb   wąskiego,   parszywie   cuchnącego 

przejścia,   prowadzącego  na  sąsiednią  ulicę.   Jeżeli  to  w  ogóle  możliwe,  była  ona  jeszcze 

bardziej   obskurna   i   odpychająca   niż   Ulica   Bez   Nazwy.   Hipis   zbiegł   po   schodach 

prowadzących do piwnic starej, popadającej w ruinę, a niegdyś bardzo wytwornej kamienicy. 

Zarzuciwszy sobie chłopca na barana, wyjął z kieszeni spodni pęk kluczy i otworzył ciężkie 

metalowe drzwi. Znalazłszy się w środku, opuścił malca na ziemię i pospiesznie zatrzasnął 

drzwi, zamykając je na sztabę zrobioną ze starego podkładu kolejowego.

Nieznajoma   odwróciła   się,   by   przejrzeć   wnętrze   podziemnego   pomieszczenia. 

Frontowy pokój był dość spory, wszędzie walały się książki, półki w regałach sięgających aż 

po sufit uginały się pod ich ciężarem. Miejsce to przesycone było delikatną wonią rozkładu, 

starego, zawilgłego papieru i pleśniejącej skóry.

Starszy mężczyzna odetchnął głęboko i nieco się rozluźnił, jego ramiona opadły, lecz 

nie rozładował obrzyna, którego wciąż trzymał obiema dłońmi.

-   Nie   chcę,   by   ktokolwiek   wiedział,   gdzie   mieszkam.   Oprócz   tego   chłopca   jesteś 

jedyną   od   wielu   lat   osobą,   która   przestąpiła   próg   tej   sutereny.   Jeśli   zrobisz   choć   jeden 

podejrzany gest, twój mózg ozdobi te ściany. Naprawdę nie chciałbym tego robić, bo przecież 

ocaliłaś   tego   chłopca,   ale   ze   mnie   kiepski   gospodarz,   proszę   więc,   abyś   nie   dawała   mi 

powodu do naciśnięcia na spust.

- Będę to miała na uwadze.

- Mam nadzieję.

- Cloudy? - wyszeptał chłopiec, ciągnąc podstarzałego hipisa za koszulę. - Cloudy?

- O co chodzi, mały?

-   Mógłbym   dostać   parę   ciasteczek?   Zmierzwił   przedwcześnie   posiwiałe   włosy 

chłopca.

- Nie wiem - mógłbyś? Chłopiec westchnął ostentacyjnie.

- Czy mógłbym dostać parę ciasteczek, proszę?

-   Proszę   bardzo.   Ale   tym   razem   zostaw   też   kilka   dla   mnie.   Uśmiechnął   się 

pobłażliwie, gdy chłopiec pobiegł wąskim przejściem pomiędzy regałami i stertami starych 

background image

książek do pomieszczenia na drugim końcu mieszkania.

- To twój syn?

Hipis pokręcił głową i zaśmiał się.

- Nie, do licha! Nie mam pojęcia, kim jest jego ojciec, on zresztą też tego nie wie. 

Mimo to nie mogłem pozwolić temu malcowi, aby umarł z głodu w jakimś ciemnym zaułku 

lub by spotkało go coś jeszcze gorszego.

- Ta kobieta, którą widziałam w świecie wampirów, to jego matka?

- Była ubrana na biało?

- Tak.

-   To   ona.   Ma   na   imię   Nikola.   Czy   towarzyszyła   jej   wampirzyca   w   seksownym 

wdzianku, z gołymi kolczykowanymi cyckami i mnóstwem metalowych ozdóbek na twarzy?

- Tak.

- To Decima. Przyboczna Eshera.

- Kim jest ten Esher, o którym wszyscy mówią? Posłał jej zdumione spojrzenie.

- Naprawdę nie wiesz?

- Jestem tu nowa. Może mnie oświecisz?

-   Jasne.   Przejdźmy   do   pokoju   na   tyłach.   Tam   przynajmniej   jest   na   czym   usiąść. 

Wypijemy kawę i opowiem ci wszystko, co wiem.

Na tyłach mieszkania panował większy ład niż w części frontowej, choć nawet w 

niedużej kuchni sporo miejsca zajmowały książki. Chłopiec siedział w kącie na odwróconej 

do   góry   dnem   skrzynce   na   mleko.   Na   podołku   malca   leżał   stary   komiks,   a   jego   brodę 

pokrywały czekoladowe smugi oraz okruchy ciasteczek.

- Przepraszam za bałagan - rzekł hipis, zdejmując stertę książek z jednego z dwóch 

znajdujących się w mieszkaniu krzeseł. - Ale ostatnio rzadko miewam gości. Zazwyczaj nie 

wpuszczam nikogo za próg, ale nauczyłem się słuchać swego instynktu.

- A co twój instynkt mówi na mój temat?

Patrzył   na   nią   przez   dłuższą   chwilę,   jakby   usiłował   wychwycić   informację 

dostrzegalną tylko dla niego.

-   Sądzę,   że   można   ci   zaufać.   Jeden  Bóg   wie,   dlaczego.   Mam   nadzieję,   że   to   nie 

flashback po kwasie.

-   Traktuję   twoje   wotum   zaufania   jako   komplement.   -   Nieznajoma   sięgnęła   po 

egzemplarz   „Fate   Magazine”,   zdmuchując   z   wyblakłej   okładki   warstwę   kurzu.   -   Od   jak 

dawna   tu   mieszkasz,   jeśli   wolno   zapytać?   Nawiasem   mówiąc,   nie   wiem   nawet,   jak   się 

nazywasz?

background image

- Eddie McLeod. Kumple mówią na mnie Cloudy. Dzieciak ma na imię Ryan. Nie 

znam jego nazwiska. Podobnie, jak on sam. I nie mam nic przeciwko temu, że zapytałaś: 

mieszkam w Umarłym Mieście od końca lat sześćdziesiątych.

- Czy zawsze było tu tak jak teraz?

Cloudy pokręcił głową, zapalając kuchenkę gazową.

- Nie zawsze było tak ciężko, ale dziwnie na pewno. Bądź co bądź to sześć przecznic 

w   samym   środku   wielkiego   miasta,   które   rzekomo   nie   istnieją.   Nigdziejowo!   Pamiętam 

pewną historię, wedle której jeszcze w czasach kolonialnych ta dzielnica stanowiła azyl dla 

rebelianckich   przemytników   i   od   tej   pory   nieoficjalnie   pełni   rolę   „strefy   neutralnej,,   dla 

wszystkich, którzy byli na bakier z prawem.

W okresie Wojny Domowej ukrywali się tu sympatycy konfederatów i inne twarde 

sztuki. Pod koniec ubiegłego stulecia roiło się tu od imigrantów i najróżniejszych szumowin. 

Ja dowiedziałem  się o tym  miejscu w 1968. Przeniosłem się tu, by uniknąć poboru. Nie 

lubiłem mroźnych zim, więc Kanady w ogóle nie brałem pod uwagę.

Nieznajoma uniosła brwi, okazując zdziwienie.

- Ukrywasz się w Umarłym Mieście od trzydziestu lat?

Cloudy   wzruszył   ramionami   i   nasypał   do   dwóch   poobijanych   kubków   po   dwie 

łyżeczki kawy rozpuszczalnej.

- Już się nie ukrywam, a w każdym razie nie przed wojskiem. Kilka lat temu objęła 

mnie  amnestia  i  przynajmniej   w  tej  kwestii  uregulowałem  rachunki  z  rządem.   Po prostu 

mieszkam tutaj. Nigdzie w tym kraju, ba, kto wie, czy nie na całym świecie, nie żyje się tak 

tanio! Nie płacę czynszu. To społeczność dzikich lokatorów.

- Skąd masz wodę i prąd?

-   Plotki   głoszą,   że   miasto   ma   jakiś   układ   z   Umarłym.   Może   chce   w   ten   sposób 

powstrzymać   ekspansję   Umarłego,   aby   nie   zaczęło   rozprzestrzeniać   się   i   pochłaniać 

kolejnych przecznic.

- Skoro tak, to dziwię się, że nie mieszka tu więcej ludzi.

- Och, oni tu są, tyle tylko że ich nie widzisz! - Cloudy zaśmiał się oschle. - Ci, którzy 

nazywają   tę   okolicę   domem,   nauczyli   się   być   niewidoczni.   To   się   opłaca.   Choć   muszę 

przyznać, że rzeczywiście nie ma tu już tylu ludzi co kiedyś. Umarłe Miasto zawsze kazało 

słono sobie płacić za luksus mieszkania tutaj, lecz teraz ta cena stała się jeszcze bardziej 

wygórowana.

- Masz na myśli gangi?

- Gangi to banda szmondaków i tyle! Chodzi mi o skurwieli, którzy stoją za nimi.

background image

- O wampiry.

Cloudy skrzywił się.

-   Wątpię,   byś   kiedykolwiek   mogła   usłyszeć   tutaj   to   słowo.   Oni   nazywają   siebie 

Spokrewnionymi.   Byli   tu   od   samego   początku.   To   jedna   z   przyczyn,   dlaczego   nie 

uświadczysz tu zbyt wielu bezdomnych! Miasto jest nawiedzone. Gdy się tu sprowadziłem, z 

końcem lat sześćdziesiątych, nie wierzyłem we wszystkie te historie. Jednak kilka lat później 

zobaczyłem,   jak   jeden   z   Nich   zabił   mojego   przyjaciela.   To,   co   ujrzałem,   napędziło   mi 

niezłego stracha, ale jeszcze bardziej bałem się wyjazdu do Wietnamu. Po prostu od tamtego 

czasu przestałem wychodzić po zmierzchu z domu. Poza tym wtedy było znacznie lepiej niż 

teraz.

Poobijany   czajnik   zaczął   wydawać   przeciągły   gwizd   i   Cloudy   szybko   zdjął   go   z 

palnika. Mówił bez przerwy, nalewając wrzątku do kubków.

- W sumie przez długi, bardzo długi czas, odkąd pamiętam, rządził tu tylko jeden 

krwiopijca, Sinjon. Aż tu nagle, pięć lat temu, zjawił się ten nowy wampir, nazywający siebie 

Esher. Następne, co pamiętam, to że rozpętali między sobą krwawą wojnę, wykorzystując w 

charakterze mięsa armatniego tych nastoletnich psycholi!

Chłopcy   Sinjona   nazywają   siebie   Black   Spoons   i   zajmują   się   głównie 

rozprowadzaniem narkotyków. Plotki głoszą, że Sinjon kontroluje większość handlu koką i 

herą na całym  Wschodnim Wybrzeżu. Chłopaki Eshera to ci z Pentagramami - Pointersi. 

Handlują przede wszystkim bronią. Esher jest grubą rybą, jeżeli chodzi o nielegalną broń. 

Jeśli wierzyć w to, co o nim mówią, jest w stanie załatwić wszystko, od zwykłego gnata, 

poprzez rozpylacz, aż po rakiety z naprowadzaniem termicznym. Nie dam za to głowy, ale 

sądzę, że gdyby zechciał, udałoby mu się zdobyć nawet bombę atomową. Po zachodzie słońca 

znikają w całej okolicy wszelkie pozory normalności i jeśli chcesz wyjść na zewnątrz, robisz 

to na własne ryzyko. W gruncie rzeczy za dnia wcale nie jest bezpieczniej. Niemniej jednak 

póki słońce wisi na niebie, Spokrewnieni trzymają się z dala od ulic.

Nieznajoma skinęła głową na Ryana, który odłożył komiks i położył się na stercie 

starych koców pod zlewem.

- A co z matką chłopca?

Cloudy upił łyk kawy i skrzywił się.

- Ma na imię Nikola. Była tancerką egzotyczną w klubie Pink Poney, kilka przecznic 

za granicami Umarłego Miasta. Chyba musiała mieć prawdziwy talent, bo wieść o niej dotarła 

aż do Eshera. Którejś nocy Esher zjawił się w klubie, aby zobaczyć  jej taniec i zaraz po 

występie   zaproponował   Nikoli,   aby   została   jego   nową   „gwiazdą”.   Widzisz,   jedną   z 

background image

pierwszych   rzeczy,   które   zrobił   Esher   po   sprowadzeniu   się   do   Umarłego   Miasta,   było 

przejęcie starego lokalu ze striptizem, dokładnie naprzeciwko meliny,  gdzie gromadzą się 

Black Spoons i przemianowanie go na „Danse Macabre”. Ona, rzecz jasna, nie wiedziała, w 

co się pakuje. Szybko się jednak zorientowała. W jej mieszkaniu zjawiło się następnego dnia 

kilku  Pointersów  -  spakowała  się  w  iście  rekordowym   tempie   - i  zabrali  ją do  warowni 

Eshera.

- A chłopiec?

- Esher chciał tylko tę kobietę, dziecko nie było mu potrzebne. Zostawiono go na 

ulicy,   bez   pieniędzy,   rodziny   czy   przyjaciół,   którzy   mogliby   mu   pomóc.   Muszę   jednak 

przyznać, że ten dzieciak jest naprawdę silny. Dwakroć silniejszy od swoich rówieśników! 

Gdy zrozumiał, że matka nie wróci, zaczął jej szukać - i tak właśnie natknąłem się na niego. 

Wyjadał  resztki ze śmietnika  pod moim  domem.  Wiedziałem,  że jeśli czegoś  nie zrobię, 

umrze  z głodu lub wykończą  go słudzy Eshera. Biedny dzieciak!  Przez większość czasu 

obserwuje dom, w którym jest przetrzymywana jego matka, w nadziei, że choć przez chwilę 

będzie   mógł   ją   zobaczyć.   -   Wzdrygnął   się,   jakby   chciał   wyrzucić   z   pamięci   wyjątkowo 

niemiłe wspomnienie i podał swemu gościowi drugi kubek z gorącą kawą. - Przepraszam! 

Ależ ze mnie gospodarz! To twoja kawa. Jaką lubisz - czarną czy białą?

Nieznajoma   uśmiechnęła   się,  nie  odsłaniając  zębów,  i   gestem  odmówiła  przyjęcia 

podanego jej kubka.

- Dziękuję, ale nie pijam... kawy.

Wstała i uklękła przy zlewie, zerkając na bladą wychudzoną buzię chłopca. Sięgnęła 

ręką i odgarnęła z jego czoła kosmyk włosów. Malec wymamrotał coś przez sen i otulił się 

szczelniej kocem.

-   Nieumarli   nie   lubią   dzieci,   chyba   że   w   charakterze   ofiar.   Stanowią   dla   nich 

kłopotliwe   przypomnienie,   że   zatrzymali   się   w   czasie,   niezmienni   i   nie   przemijający, 

uwięzieni   poza   ogniwami   łańcucha   Natury.   Choć   wampiry   udają   zdegustowanie   ludzkim 

rozmnażaniem jako takim, potajemnie im tego zazdroszczą. Chłopiec miał szczęście, że Esher 

nie rozkazał zabić go na miejscu.

- Tja - westchnął Cloudy, wylewając nie tkniętą kawę do zlewu. - Naprawdę miał 

farta. - Spojrzał na nią podejrzliwie.

- Sporo wiesz o wampirach, młoda damo. I... jak masz na imię, bo chyba jeszcze tego 

nie mówiłaś?

Nieznajoma wyprostowała się, wycierając palce w skórzaną kurtkę.

- Nie, nie mówiłam.

background image

Cloudy poczuł dziwny i nieprzyjemny ucisk w dołku. Włoski na jego dłoniach i karku 

zjeżyły się.

- Jesteś jedną z nich, prawda? - wyszeptał, odsuwając się niepewnie od zlewu. Zaczął 

wycofywać   się   w   stronę   frontowych   drzwi,   gdzie   przy   ścianie   zostawił   swoją   strzelbę. 

Nieznajoma odwróciła się do niego, ale nie pospieszyła za nim.

- Cholera! Powinienem był się domyślić! Kto jest twoim panem? Dla kogo pracujesz, 

dla Eshera czy Sinjona?

- Nie służę nikomu prócz samej siebie.

- Nie wierzę ci, pijawo! Odpowiedz w tej chwili albo spieprzaj stąd i to już! Nie 

muszę być Van Helsingiem, aby wiedzieć, że jeśli rozwalę ci łeb w drobiazgi, już na zawsze 

pozostaniesz trupem.

Nieznajoma znowu się uśmiechnęła, tym razem ukazując ostre kły.

- Naprawdę jesteś odważny. Oboje wiemy, że mogłabym cię zabić, zanim zdążyłbyś 

dosięgnąć   swojej   strzelby,   Cloudy.   W   porządku.   Czy   zechcesz   mnie   wysłuchać,   jeżeli 

udowodnię ci, że nie jestem taka jak inni?

Cloudy   spojrzał   na   śpiącego   pod   zlewem   Ryana,   po   czym   przeniósł   wzrok   na 

wampirzycę.

- Niech będzie.

Nieznajoma   sięgnęła   do   kieszeni   kurtki   i   wyjęła   sprężynowiec,   którego   użyła 

wcześniej do zabicia Cavalery; rękojeść noża ozdobiona była wizerunkiem złotego smoka. Jej 

kciuk musnął rubinowe oko smoka i ostrze gładko wyprysnęło z rękojeści. W słabym świetle 

nóż wyglądał jak zmrożony płomień.

Cloudy uniósł broń ze zdumieniem.

- Wcześniej nie miałem okazji mu się przyjrzeć, ale? toż to czyste srebro! I ma w sobie 

jeszcze coś dziwnego, czego nie potrafię sprecyzować. A jednak czuję to. Aż mnie ciarki 

przechodzą.

-   Jest   obłożony   specjalnym   zaklęciem.   To   broń   mająca   służyć   jednemu   celowi   - 

zabijaniu Spokrewnionych. Jak na kogoś, kto nie jest Van Helsingiem, wiesz całkiem sporo.

- Jeśli chcesz przeżyć w Umarłym Mieście, musisz szybko się uczyć - odparł zwięźle.

-   Wobec   tego   nie   muszę   ci   wyjaśniać,   co   to   oznacza.   -   Przeciągnęła   ostrzem   po 

wnętrzu lewej dłoni. Cięcie było głębokie, z rany wypłynęła ciemna, prawie czarna krew i 

zaczęła ściekać pomiędzy palcami. Cloudy patrzył z rozdziawionymi ustami, jak brzegi rany 

zaczynają się łączyć, pozostawiając na ręku nieznajomej bliznę, która przez sekundę lub dwie 

pulsowała jasną czerwienią, ale zaraz potem gwałtownie zbielała.

background image

Cloudy zmarszczył brwi.

- Kim ty jesteś, u diabła?

Nieznajoma wzruszyła ramionami i złożyła nóż.

- To długa historia. Póki co, mój przyjacielu, powiedzmy, że istnieje więcej niż jeden 

rodzaj Spokrewnionych. I więcej niż jeden rodzaj pogromców wampirów.

background image

ROZDZIAŁ 2

Nikola usiadła przed toaletką i, wpatrując się w pomalowaną na czarno taflę lustra, 

zaczęła   nakładać   tusz   na   rzęsy.   Przez   ostatnich   kilka   miesięcy   przywykła   do   robienia 

makijażu   bez   konieczności   wpatrywania   się   w   swoje   odbicie.   Lord   Esher   nie   lubił 

zwierciadeł. Mimo to zdołała kilka razy przyjrzeć się sobie w oknach witryn sklepowych i 

szybach aut, by stwierdzić, że nie przypominała osoby, którą kiedyś była.

Kimkolwiek była.

Wiedziała, że ma na imię Nikola, była tancerką i została zaręczona lordowi Esherowi. 

Cała reszta tonęła w mgłach niepamięci, czasem tylko miewała krótkie, urywane przebłyski 

minionych   zdarzeń.  Dręczyło  ją osobliwe  przekonanie,   że  jej  życie   składało  się  z  wielu, 

znacznie   barwniejszych   wspomnień,   gdy   jednak   próbowała   wyłuskać   je   z   pamięci, 

natychmiast   dostawała   potwornej   migreny,   a   mgła   spowijająca   jej   myśli   gwałtownie 

gęstniała.

Czasami - - choć niezbyt często - mgła na krótko się rozwiewała, a ona ze zgrozą 

uświadamiała sobie, co się z nią działo. W tych ulotnych momentach pełnej świadomości 

ogarniało ją dojmujące przerażenie i uczucie bezradności, tak silne, że sama, z własnej woli 

otaczała się kokonem mgieł.

W ten sposób mniej cierpiała.

Tak jak ten niedawny incydent przed klubem. Kiedy ten mały ulicznik podbiegł i 

dotknął jej sukni, przez mgnienie oka miała wrażenie, jakby przebudziła się z długiego snu. 

Spojrzała na umorusaną buzię chłopca i rozpoznała go. Nawet teraz wspomnienie jego twarzy 

usiłowało   wypłynąć   z   oparów   mgieł,   jakby   chłopiec   tonął   i   rozpaczliwie   próbował   jej 

dosięgnąć. To oblicze miało imię. Ona zaś w głębi duszy instynktownie czuła, że powinna je 

znać.

Nikola odłożyła tusz do rzęs w obawie, że drżenie jej dłoni mogło zniweczyć starannie 

przygotowywany makijaż.

Lord Esher był bardzo surowy, jeżeli chodziło o jej wygląd podczas tańca. Lepiej mu 

się nie narażać.

Nikola zamrugała i ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że z jej oczu płyną łzy.

To dziwne.

Dlaczego   miałaby   płakać?   Już   wkrótce   miała   zostać   najnowszą   oblubienicą   lorda 

Eshera. Czyż nie powinna być w tej sytuacji najszczęśliwszą kobietą na świecie?

Bardzo chciałaby to wiedzieć.

background image

Drzwi   otworzyły   się   i   do   garderoby   wszedł   lord   Esher   w   towarzystwie   swej 

przybocznej, Decimy. Lord miał na sobie obcisłe czarne skórzane spodnie, czarną elastyczną 

koszulkę, kowbojki z farbowanej na czarno wężowej skóry i długi, prawie do kostek, czarny 

skórzany płaszcz. Jego ciemne, przycięte z przodu tuż nad brwiami włosy, po bokach i z tyłu 

głowy sięgały aż do mocno  umięśnionych  ramion.  Choć fizycznie  bardzo atrakcyjny,  nie 

różnił   się   zbytnio   od   śmiertelników   zamieszkujących   niebezpieczniejsze   dzielnice   miasta. 

Jedyną oznaką jego przynależności do Spokrewnionych był czarno - złoty lakierowany totem, 

klanowy kwadrat wpisany w okrąg, który z kolei wpisany był w trójkąt, wpięty w lewą klapę 

płaszcza oraz chromowana czaszka niemowlęcia, której używał w charakterze sprzączki do 

paska.

- Dobry wieczór, moja droga - uśmiechnął się, stając za Nikolą i położył swe żylaste 

dłonie na jej nagich ramionach, leciutko dotykając kciukami tętnicy szyjnej. - Jesteś gotowa 

na wieczorny występ?

- Prawie. - Jej głos był suchy i łamliwy jak papirus.

- Wyglądasz olśniewająco, moja piękna. Nieprawdaż, Decimo?

Wampirzyca wzruszyła ramionami. Skrzyżowała ramiona na obnażonych piersiach, aż 

zadzwoniły kolczyki zdobiące jej sterczące sutki.

- Skoro tak mówisz, panie.

Nikola   poczuła   na   sobie   piorunujący   wzrok   Decimy.   Wampirzyca   nie   próbowała 

skrywać pogardy, jaką żywiła wobec nowej oblubienicy swego pana. Była jego wybranką 

przez   dwadzieścia   pięć   lat,   a   teraz   została   odrzucona,   utraciła   swą   pozycję   na   rzecz 

śmiertelnej   tancerki.   Esher   miał   nad   nią   zbyt   dużą   władzę,   by  mogła   sprzeciwić   mu   się 

otwarcie, niemniej Decima z dziką rozkoszą starała się uprzykrzyć Nikoli życie.

- Wydajesz się zasmucona, Nikola - ciągnął Esher, gładząc jej włosy. - Czy coś cię 

trapi, najsłodsza?

Nikola   zawahała   się   przez   chwilę,   po   czym   delikatnym,   cichym   jak   u   dziecka 

głosikiem wyznała:

-  Na  ulicy...  przed   klubem...   był   mały   chłopiec.  Wyglądał   znajomo.   Kim  on  jest, 

panie? Mam wrażenie, że powinnam go znać.

Esher odwrócił fotel, na którym siedziała Nikola, aby mogła na niego spojrzeć. Jego 

oczy były wilgotne i czerwone, jak świeże rany. Gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał jak 

uderzenie gromu.

- Nie znasz tego chłopca! Nigdy wcześniej go nie widziałaś! Jest ci zupełnie obcy! 

Właściwie w ogóle nie widziałaś dziś żadnego dziecka! Rozumiesz, co mówię, Nikola?

background image

- Nie było żadnego dziecka - wykrztusiła, wzrok miała mętny, zamglony.

- Doskonale! Tak jest o wiele lepiej, nieprawdaż? Czy nie jest ci lżej, gdy nie musisz 

myśleć o tym wszystkim?

- Oczywiście, panie. Jest mi o wiele lżej.

- A teraz pospiesz się i przygotuj jak należy! Chyba nie chcesz spóźnić się na występ? 

- Esher uśmiechnął się. - Zostawimy cię teraz samą, abyś dokończyła przygotowań. Pójdź, 

Decimo!

Pan wampirów wyszedł na korytarz, lecz gdy tylko drzwi zamknęły się, błogi uśmiech 

na jego twarzy zastąpiony został przeraźliwym, gniewnym grymasem.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że był tam ten chłopiec?

Decima przestąpiła niepewnie z nogi na nogę i wlepiła wzrok w czubki swoich butów; 

nie odważyła się spojrzeć Esherowi w oczy.

- Ja... ee... nie sądziłam, że to takie ważne, panie. Wysłałam dwóch Pointersów, aby 

się nim zajęli.

- Kogo?

- Cavalerę i Cro - Magnona.

- Wykonali zadanie?

- N - nie. Cro - Magnon został znaleziony w rynsztoku nieprzytomny. Stracił prawie 

wszystkie zęby. Cavalera nie żyje. Pchnięto go nożem w serce.

-   Zważywszy   na   to,   że   przydzieliłaś   to   zadanie   skończonemu   idiocie   i   tępemu 

analfabecie,   wcale   mnie   nie   dziwi,   że   ponieśli   tak   sromotną   klęskę.   -   Esher   parsknął 

zdegustowany. - Czy domyślasz się, kto im to zrobił?

- Cro - Magnon wspominał o jakimś starcu, ale nie jestem pewna, do jakiego stopnia 

można mu wierzyć. Doznał solidnego wstrząsu. Nastąpiły uszkodzenia mózgu...

- W jego przypadku i tak nikt by się nie zorientował! Dopilnuj, aby wziął udział w 

dzisiejszym Wyzwaniu. Musi ponieść karę za swą porażkę.

- Tak, panie.

- I zrób coś z tym dzieciakiem. On musi umrzeć! Jak mam zakończyć Warunkowanie 

mej   oblubienicy,   skoro   ten   parszywy   pętak   stale   wchodzi   mi   w   paradę?   Już   prawie   ją 

nawróciłem,   jedyną   przeszkodą   jest   ten   szczeniak!   Dopóki   on   żyje,   zagraża   całemu 

procesowi! Nie po to poświęcam tyle swego czasu i energii Nikoli, aby moje wysiłki zostały 

obrócone wniwecz przez jakieś żałosne ludzkie szczenię. Czy wyraziłem się jasno, Decimo?

- W zupełności, milordzie.

W   dawniejszych,   niekoniecznie   lepszych   czasach,   Danse   Macabre   był   barem 

background image

odwiedzanym   przez   gangi   motocyklowe   i   najróżniejsze   szumowiny.   Obecnie   stał   się   on 

klubem tańca egzotycznego, hołdującego gustom znacznie mroczniejszym, aniżeli najbardziej 

wyuzdane perwersje, w których lubowała się dawniejsza zepsuta klientela.

Wnętrze   klubu   podzielono   na   trzy   rejony:   ogromny   parkiet   do   tańca,   gdzie   przy 

stolikach   bladolicy   Sprzymierzeni   spotykali   się   ze   śmiertelnikami;   połączenie   wybiegu   i 

sceny, na której odbywały się występy tancerek oraz balkon zarezerwowany dla Eshera i jego 

sług. W standardowym barze serwowano alkohol, lecz znajdował się tam również znacznie 

bardziej wykwintny serwis dla tych, którzy gustowali w trunkach gorętszych niż wino.

Tuzin ludzi, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, było przykutych do ściany stalowymi 

łańcuchami  połączonymi   ze  skórzaną,  krępującą  uprzężą.   W  zgięciach   ich  prawych   łokci 

wbite były igły z wenflonami, których używa się do przetaczania krwi. Zaś do ich lewych 

ramion przyłączono kroplówki z antykoagulantem.

Kilkoro ludzi wydawało  się tak przerażonych,  że byli  bliscy utraty zmysłów,  inni 

sprawiali   wrażenie,   jakby   nie   zdawali   sobie   sprawy,   gdzie   się   znajdują,   jeszcze   inni 

balansowali na granicy ekstazy. Wszyscy byli przeraźliwie bladzi.

Esher przystanął przy balustradzie balkonu i zlustrował parkiet poniżej. Zapowiadał 

się miły wieczór. Dostrzegł kilka nowych twarzy zgromadzonych w pobliżu dystrybutorów. 

Danse   Macabre   przyciągał   Sprzymierzonych   aż   z   Nowego   Jorku   i   Atlanty   i   okazał   się 

przydatny   w   rekrutacji   Sprzymierzonych   nie   posiadających   swego   Pana.   Wkrótce   jego 

Enklawa będzie równie liczna jak Sinjona, a może nawet liczniejsza.

Zadowolony z takiego obrotu spraw Esher powrócił na swoje miejsce, tron z różanego 

drewna   wyłożony   karmazynowymi   aksamitnymi   poduszkami,   który   otrzymał   w   darze   od 

ludzkiego   maga,   Crowleya.   Ten   mały   szarlatan   sądził,   że   może   nauczyć   się   od   Eshera 

sekretów taumaturgii,  lecz  szybko  się zniechęcił,  gdy dowiedział  się, jaką cenę musiałby 

zapłacić   za   tę   wiedzę.   Poza   tym   Esher   wcale   nie   zamierzał   obdarowywać   tego   żądnego 

władzy dyletanta zaszczytem Przeistoczenia.

Pstryknął palcami i jego osobista dawczyni  postąpiła naprzód, by uklęknąć u jego 

stóp. Tego wieczoru funkcję tę pełniła kobieta o bladej cerze i mocno pobrużdżonej twarzy, 

wyglądająca znacznie starzej niż na swoje dziewiętnaście lat.

Nie czekając na jego gest ani słowo, automatycznie uniosła w górę prawe ramię. Esher 

przykręcił do wbitego w zgięcie łokcia wenflonu wężyk od kroplówki. Następnie uniósł jego 

koniec do ust i zaczął ssać. Osobista dawczyni przewróciła oczami i kołysząc głową w przód i 

w tył, wydała przeciągłe, głuche westchnienie.

Gdy krew dawczyni pociemniła wnętrze wężyka, Esher ścisnął ją i skinął na Decimę, 

background image

aby podała mu szklankę. Osobista dawczyni jęknęła, bliska orgazmu, i osunęła się do przodu, 

składając głowę na butach Eshera. Pan wampirów chrząknął i odepchnął ją kopnięciem jak 

natrętne zwierzę. Dawczyni prawie tego nie poczuła. Nawet nie drgnęła. Sądząc po tym, jak 

rzadka była krew, którą z niej pobrał, dziewczyna została niemal całkiem odsączona. Należało 

polecić Decimie, by wybrała z piwniczki kolejną dawczynię.

Popijając świeżą krew ze szklaneczki, Esher rozsiadł się wygodnie na tronie i pozwolił 

sobie   na   chwilę   odprężenia.   Skierował   wzrok   w   stronę   monitorów   zamontowanych   pod 

sufitem.

Na jednym widać było podgląd na parkiet, drugi pokazywał, co dzieje się na scenie, 

ekrany dwóch kolejnych zajmował obraz ulicy przed wejściem do klubu. Esher lubił mieć na 

wszystko oko. Między innymi dzięki tej cesze stał się jednym z najpotężniejszych władców 

Wschodniego Wybrzeża.

Licząc sobie sto dziewięćdziesiąt jeden lat był w kategoriach wieku Spokrewnionych 

zaledwie   nastolatkiem.   Większość   wampirów,   które   zdołały   osiągnąć   pozycję   i   władzę 

zbliżoną do jego, miała grubo ponad trzysta lat. Jednakże on zawsze był wyjątkiem, już jako 

śmiertelnik.   Wystarczy   przyjrzeć   się,   jakie   wrażenie   wywarł   na   swym   nieoficjalnym 

„biografie”.

Urodził się w arystokratycznej  rodzinie w Tidewater, trzydzieści lat po podpisaniu 

Deklaracji Niepodległości. Prawdę mówiąc, dokument ten podpisał jego dziadek ze strony 

matki.   Wychowywany   przez   kochające   i   zapobiegliwe   piastunki   już   w   dzieciństwie   miał 

wszystko,   czegokolwiek   zapragnął.   Na   wiele   mu   pozwalano.   Ciekawy   świata   i   okrutny 

zarazem  zaczął  przejawiać zainteresowanie  medycyną,  przeto wysłano  go na Uniwersytet 

Wirginia,   aby   w   murach   tej   szacownej   uczelni   kontynuował   naukę.   Ledwie   tam   trafił, 

rozpoczął hulaszcze i libertyńskie życie, któremu folgując doprowadził w końcu do tego, że 

skreślono go z listy studentów.

To właśnie tam spotkał poetę.

Zaprzyjaźnili się podczas jednej z hazardowych gier, przy stoliku. Esher uznał, że 

młodszy   student   jest   nader   intrygujący   i,   jak   się   później   okazało,   obaj   przejawiali   dość 

mroczne gusta. Choć Eshera na przemian bawiła i mierziła niezdolność jego przyjaciela do 

zerwania   z   nałogiem,   pozostali   przyjaciółmi,   nawet   gdy   poeta   przez   długi   hazardowe 

zmuszony był porzucić studia.

Z   nich   dwóch   to   właśnie   Esher   od   samego   początku   odznaczał   się   silniejszą 

osobowością.   Wrażliwy   młody   poeta   wydawał   się   równocześnie   zafascynowany,   jak   i 

przerażony zimną krwią przyjaciela. Esher wierzył, że świat i jego cudowności należą do 

background image

ludzi silnych i potężnych, którzy mają dość odwagi, by po nie sięgnąć. Nie było tu miejsca dla 

niezdecydowanych, słabych i nie umiejących znaleźć wyjścia z każdej, choćby najtrudniejszej 

sytuacji.

Poeta częstokroć kłócił się o to z Esherem, nie podzielał bowiem jego radykalnych 

poglądów, jednak nie potrafił zakończyć ich przyjaźni. Zupełnie jak gdyby moc charyzmy 

Eshera zmuszała poetę do przebywania w jego towarzystwie. Były rzecz jasna jeszcze inne, 

bardziej prozaiczne powody ich zażyłości: nie ulegało wątpliwości, że poeta zazdrościł mu 

bogactwa, pozycji i uroku osobistego; w miarę upływu czasu połączyły ich także wspólne 

zainteresowania   związane   ze   śmiercią   i   umieraniem.   Podczas   gdy  obsesje   poety  znalazły 

odzwierciedlenie   w   fantastycznych   opowiadaniach   i   poezji,   Esher   zaczął   kroczyć   ścieżką 

okultystów. Mijały lata, przyjaciele widywali się coraz rzadziej, wręcz sporadycznie. Poeta 

przyjmował   rozmaite   dorywcze   prace   edytorskie   w   kolejnych   miastach   na   Wschodnim 

Wybrzeżu, po pewnym czasie opublikował także tomik poezji gotyckiej. Esher tymczasem 

został wydalony z Uniwersytetu Wirginia, a następnie z wydziału medycyny na Harvardzie. 

W obu przypadkach oskarżono go o kradzież ludzkich organów do celów okultystycznych.

Po relegowaniu go z Harvardu Esher postanowił wybrać się w dłuższą podróż, aby 

„poszerzyć   horyzonty”.   To   właśnie   podczas   niej   w   odległym   zakątku   Rumunii   zwanym 

Transylwanią   po   raz   pierwszy   usłyszał   o   kulcie   krwi   noszącym   nazwę   Tremere.   Plotki 

głosiły, że była to sekta nieśmiertelnych czarowników praktykujących bardzo starą i prawie 

dziś zapomnianą, lecz wielce potężną odmianę magii, zwaną taumaturgią. Mówiono, że ta 

dziedzina nauk okultystycznych zawierała w swych rytuałach picie krwi oraz inne formy jej 

wykorzystania.

Wieści te zaintrygowały Eshera do tego stopnia, że postanowił dowiedzieć się czegoś 

więcej   na   temat   „wampirycznych   czarowników”.   Z   początku,   pytając   o   miejsce   pobytu 

magów   Tremere,  spotykał   się wyłącznie  z  nieufnością  i  niemal  nie  skrywaną   wrogością. 

Chłopi pracujący na roli i tępi, prymitywni bojarzy będący ich panami najwyraźniej nie mieli 

ochoty  służyć   pomocą   komukolwiek,   kto  wypytywał  o  Tremere.   W  niektórych  wioskach 

wystarczyło   wymienić   tylko   nazwę   kultu,   aby   jak   na   komendę   zatrzaśnięto   przed   nim 

wszystkie drzwi.

Esher   nie   należał   jednak   do   osób,   które   mogliby   zniechęcić   prości,   zabobonni 

wieśniacy.

Kiedy   usłyszał   opowieści   o   ojcu   Magnusie,   kapłanie   wschodniego   obrządku 

ortodoksyjnego,   który   rzekomo   miał   być   ekspertem   w   dziedzinie   mrocznych   sekretów 

Rumunii, postanowił go odnaleźć.

background image

Ojciec Magnus był stary, ślepy na jedno oko i miał zwyczaj popijać w miejscowej 

oberży, lecz, o czym przekonał się Esher, dysponował naprawdę ogromną wiedzą na temat 

czarnej   magii.   Pomimo   fizycznych   ułomności   jego   umysł   był   prawdziwą   encyklopedią 

wiedzy okultystycznej.

Początkowo stary ksiądz wypierał się, jakoby wiedział cokolwiek na temat Tremere, 

lecz już po kilku sherry rozwiązał mu się język. Ojciec Magnus oznajmił, że Tremere w 

rzeczywistości   byli   nie   tylko   magami,   lecz   prawdziwymi   istotami   nocy   -   Vryoloda. 

Wampirami.

Jak głosiła legenda, tysiąc lat temu grupa ambitnych magów za wszelką cenę starała 

się posiąść sekret nieśmiertelności. Kolejne ich eksperymenty kończyły się fiaskiem, aż w 

końcu magowie w przypływie desperacji pojmali starego wampira należącego do klanu, który 

z dawien dawna dominował w owym regionie. Sporządziwszy z jego krwi wywar, magowie 

wypili go i stali się nie - umarłymi, jak ich ofiara. Następnie powrócili do swego klasztoru i 

dokonali   Przeistoczenia   pozostałych   czarowników,   swych   towarzyszy,   urastając   w   siłę   i 

pomnażając swe szeregi, aż stali się dostatecznie potężni, by ogłosić się nowym klanem.

To właśnie Magnus powiedział mu, że Tremere nie zamieszkują już w Transylwanii, 

lecz jeszcze w okresie Renesansu wyemigrowali do Wiednia. Wyjawił również Esherowi, jak 

może ich rozpoznać dzięki ich totemowi - kwadratowi wpisanemu w okrąg wpisany w trójkąt.

Esher niezwłocznie wybrał się do Austrii. W drodze do miasta Habsburgów napisał 

list  do przyjaciela  w  Ameryce,   opisując  swe  przygody  i  wyjaśniając,  że  zamierza   zostać 

członkiem kultu krwi. Później uświadomił sobie, że popełnił błąd, ale chciał, by ktokolwiek 

wiedział, co się z nim stało, na wypadek, gdyby zaginął bez śladu.

Przebywał w Wiedniu niespełna tydzień, gdy skontaktował się z nim mag znany jako 

Caul;   najwyraźniej   jego   poszukiwania   w   Transylwanii,   choć   nie   przyniosły   wymiernych 

efektów, zostały zauważone. Rada Siedmiu, rzekomo złożona z tych samych samozwańczych 

adeptów będących założycielami kultu, poleciła Caulowi wybadać ciekawskiego przybysza i 

odkryć kierujące nim intencje. Najwyraźniej ambicja i moc osobowości Eshera wywarły na 

nim   spore   wrażenie,   gdyż   to   właśnie   Caul   zaproponował   Radzie   Siedmiu,   aby   przyjęła 

Amerykanina do klanu i oddała mu go w opiekę.

W ten oto sposób Caul o przepięknych, jasnych włosach i mlecznobiałej skórze stał się 

jego mentorem. Tremere, w przeciwieństwie do innych wampirzych klanów, poświęca sporo 

czasu i troski przygotowaniu nowych „rekrutów” przed ich Przeistoczeniem. Istotne było, aby 

każdy   śmiertelnik   mający   wstąpić   w   ich   szeregi   przeszedł   pełną   indoktrynację   maga,   a 

dopiero potem doświadczył Rytuału, który uczyni go Spokrewnionym.

background image

Esher uczył się pod okiem Caula przez kilka lat, aż uznano, że jest gotów przyjąć dar 

Przeistoczenia. Rada Siedmiu wezwała go przed swe srogie oblicze w 1838 roku, po czym 

wyjaśniła,   że   musi   po   raz   ostatni   odwiedzić   swą   ojczyznę,   aby   uporządkować   wszystkie 

sprawy i spisać testament, zgodnie z którym spadek po nim będzie mógł przejąć „odległy 

krewny”, a w rzeczywistości on sam, lecz pod fałszywym nazwiskiem. Esher zrobił, jak mu 

kazano i powrócił do Ameryki. Jego statek zawinął do portu w Nowym Jorku i tam właśnie 

Esher przedostatni raz zobaczył się z poetą.

Spotkali się w mrocznym, obskurnym pubie w niechlubnej dzielnicy Bowery. Esher 

nie   był   pewien,   po   co   właściwie   zaaranżował   to   spotkanie,   chyba   po   prostu   chciał   się 

pożegnać   ze   starym   przyjacielem.   Przy   absyncie   zaczął   opowiadać   kompanowi   o   swym 

pragnieniu   oszukania   śmierci   i   poszukiwaniach   „zakazanej   wiedzy”.   Po   kilku   minutach 

zorientował się, że jego towarzysz przygląda mu się z wyraźnym niepokojem, a może nawet z 

trwogą. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, zwierzając się swemu dawnemu 

druhowi. Pospiesznie wymyślił jakiś pretekst, aby odejść, w nadziei, że poeta potraktuje jego 

historię jako pijackie brednie i nie będzie próbował doszukać się w niej głębszego sensu.

Uporządkowawszy swe doczesne sprawy, Esher czym prędzej powrócił do fundacji w 

Wiedniu.   Powitał   go   tam   Caul.   Przebrano   go   w   krwistoczerwoną   szatę   inicjata   i 

przyprowadzono przed oblicze Rady Siedmiu. Klan Tremere w przeciwieństwie do innych 

klanów   szczycił   się   mocnymi   i   starannie   dobranymi   więzami.   Podczas   gdy   inne   klany 

przyjmowały i przemieniały przypadkowych nowicjuszy, tworząc istoty nieświadome swego 

mrocznego dziedzictwa, Tremere skrupulatnie kontrolował przebieg całego procesu.

Ponieważ   to   Caul   był   jego   mentorem,   do   niego   należał   zaszczyt   wysączenia 

życiodajnej krwi Eshera. Gdy Esher leżał konający na ołtarzu, jeden po drugim podeszło do 

niego   siedmiu   członków   Rady.   Każdy   naciął   sobie   kciuk   specjalnie   do   tego   celu 

przeznaczonym rytualnym sztyletem i wycisnął między jego rozchylone wargi kroplę swej 

skażonej krwi. Kiedy Esher obudził się trzy dni później, pokazano mu jego akt zgonu oraz 

nekrolog w gazecie. I tak oto dobiegło kresu jego śmiertelne życie, a zaczęła się nieumarła 

egzystencja.

Dopiero po kilku latach odkrył, że jego ostatnia rozmowa z poetą nie została przezeń 

zapomniana,   a   wręcz   przeciwnie,   pobudziła   jego   wyobraźnię.   Głęboko   wzburzony   i 

poruszony tym, co usłyszał, poeta napisał dwa opowiadania, których tytułowi bohaterowie 

zadziwiająco przypominali Eshera. Rada Siedmiu zaniepokoiła się, że przez swą gadatliwość i 

niedyskrecję Esher mógł ściągnąć niebezpieczeństwo na przyszłość całego klanu, wszelako 

przekonał   ich,   że   nie   mają   się   czego   obawiać.   Bądź   co   bądź   czytelnicy   opowiadań 

background image

spłodzonych przez poetę traktowali je jako fantazje, zmyślenia, wytwór wybujałej wyobraźni 

i nic więcej. Na dodatek problem alkoholowy poety czynił go niewiarygodnym w oczach 

tych, którzy mogliby próbować doszukiwać się prawdy ukrytej między wierszami. Tak czy 

siak,   nikt   nie   traktował   go   poważnie.   Poza   tym,   któż   za   dziesięć   czy   więcej   lat   będzie 

pamiętać prozę wyszła spod pióra nałogowego alkoholika?

Minęło   dziesięć   lat,   które   Esher   poświęcił   na   szlifowanie   umiejętności 

okultystycznych, poznanych jeszcze za życia, stał się również adeptem taumaturgii. Zaskarbił 

sobie  przychylność  Siedmiu  i został wybrany,  aby wzmocnić  potęgę  klanu na terytorium 

Ameryki.

W   roku   1848  ponownie   wrócił   w   ojczyste   strony,   lecz   jakże   odmieniony.   Przejął 

należną mu „schedę” i jął wędrować wzdłuż Wschodniego Wybrzeża, od miasta do miasta, 

szpiegując konkurencyjne klany i zbierając informacje, które w późniejszym czasie mogły 

okazać się użyteczne. Podczas jednej z takich wypraw po raz ostatni natknął się na poetę.

Wypatrzył go wytaczającego się chwiejnym krokiem z podejrzanej knajpy w równie 

podejrzanej dzielnicy miasta. Jego dawny przyjaciel był pijany w sztok i wyraźnie podupadł 

ostatnio na zdrowiu. Esher postanowił pójść za swym niegdysiejszym druhem, który, jak się 

zdawało, kontynuował pijacki cug. Trzymał się wśród głębokich cieni, nie zdradzając swej 

obecności śledzonej ofierze ani mijającym go sporadycznie przechodniom. Większość ludzi 

szerokim   łukiem   schodziła   poecie   z   drogi,   gdy   zataczając   się,   mamrotał   do   siebie, 

wykrzykiwał na całe gardło imię żony i przepitym, bełkotliwym głosem recytował fragmenty 

swoich wierszy.

Wszedł za ofiarą w zaułek i ze swej kryjówki patrzył, jak poeta opiera się o ścianę i 

hałaśliwie wymiotuje. Dopiero wtedy postąpił naprzód i poklepał dawnego kolegę ze studiów 

po ramieniu.

- Co z tobą, stary druhu, dobrze się czujesz?

Poeta otarł wąsy i odwrócił się niepewnie, z trudem utrzymując się na nogach. Przez 

dłuższą chwilę przyglądał się Esherowi.

- Znam ten głos, a w każdym razie znałem!

- Obrażasz mnie, mój drogi! Czyżbyś mnie nie poznał?

Brwi   poety   złączyły   się   w   jedną   kreskę   i   nagle   na   jego   obliczu   odmalowało   się 

głębokie zdumienie, wytrzeszczył oczy.

- Na Boga! A mówili, żeś umarł w Wiedniu na tyfus!

- Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co czytasz ani w to, co piszesz, stary druhu! - 

Esher zachichotał i klepnął przyjaciela w plecy. - Chodź, napijmy się absyntu! Ja stawiam! 

background image

Mamy sobie tyle do opowiedzenia!

Z łatwością zaćmił umysły  pozostałych  klientów  pijalni absyntu,  gdyż  w znacznej 

mierze   były   one   już   znieczulone   alkoholem.   Mimo   to   Esher   nie   chciał,   by   ktokolwiek 

zauważył, że ostatnie godziny swego życia poeta spędzał w towarzystwie kogoś więcej prócz 

zielonookiej wróżki. Poeta, pijąc, opowiedział Esherowi o swoim życiu lub raczej o tym, co 

zeń pozostało.  Choć dzięki  swej twórczości  osiągnął  niejaki sukces, padł ofiarą skandalu 

związanego   z   pewnym   poetą,   a   proces   o   zniesławienie   pozbawił   go   niemal   wszystkich 

zgromadzonych przez lata oszczędności. Wkrótce potem na gruźlicę zmarła jego żona. Wrócił 

do miejsca, gdzie dorastał, w nadziei, że pokona nałóg alkoholowy i przez dłuższy czas nawet 

mu się to udawało. I wtedy przyjaciółka zaprosiła go na imprezę urodzinową. Popełnił błąd, 

wypijając toast za zdrowie gospodyni, zaczęło się od kieliszka sherry... Co było później, nie 

pamiętał.

Patrząc, jak poeta rozczula się i szlocha nad kieliszkiem absyntu, Esher przez krótką 

chwilę   zastanawiał   się   nad   Przeistoczeniem   go,   lecz   niemal   natychmiast   się   zmitygował. 

Skoro poeta miałby zasilić szeregi Tremere, musiałby zostać przewieziony do Wiednia, a z 

całą pewnością nie doczekałby nawet wejścia na pokład statku płynącego  do Europy.  Po 

wtóre,   nie   przeszedłby   rygorystycznego   szkolenia   niezbędnego   dla   wszystkich   mających 

wstąpić   do   klanu   magów   krwi.   Po   trzecie   i   najważniejsze,   poeta   był   zbyt   wielkim 

romantykiem   i   miał   zbyt   słabą   wolę,   by   mógł   zostać   poddany   Przemianie.   Poza   tym 

obdarzanie nieśmiertelnością artystów stanowiło raczej domenę klanów składających się z 

wyrzutków i degeneratów, takich jak Torreador. Dlatego też, gdy poeta doznał ataku i osunął 

się do rynsztoka, Esher zwyczajnie zostawił go tam, by skonał z wyziębienia. Miał ważniejsze 

sprawy.

To było sto pięćdziesiąt lat temu.

W następnych latach po swoim powrocie do Ameryki Esher zyskał pozycję Pontifexa 

Tremere   na   obszar   Stanów   Zjednoczonych.   Jego   potęga   wzrastała   z   każdym   mijającym 

pokoleniem,   czyniąc   go   jednym   z   najbardziej   szanowanych   i   budzących   grozę 

Spokrewnionych w całych Stanach. Jednakże dopiero pięć lat temu, po powrocie na stare 

śmieci, odważył się dokonać najśmielszego ze swych dotychczasowych posunięć.

Umarłe Miasto stanowiło domenę wampira Sinjona od prawie dwóch stuleci. Sinjon 

był   księciem   Ventrue,   klanu   szczycącego   się   arystokratycznymi   korzeniami.   Zamiarem 

Eshera było wkroczenie na jego terytorium, pozbawienie starego głupca władzy i ogłoszenie 

się   księciem.   Ponieważ   prawo   Tremere   zabraniało   masowego   tworzenia   „szczeniąt”, 

opracował   plan   usunięcia   swego   wroga   z   pomocą   armii   Spokrewnionych,   utworzonej   z 

background image

„bezpańskich” wampirów złączonych z nim Przysięgą Krwi. Na szczęście nie mógł narzekać 

na brak rekrutów.

Po   I   wojnie   światowej   liczba   nieostrożnie   wytworzonych   nowicjuszy   wzrosła 

pięciokrotnie. Nigdy dotąd nie było na świecie tak wielu nie wyszkolonych żółtodziobów, 

głównie  za   sprawą   nowoczesnej  technologii  i   odrzucenia   przez   ludzi   wiary  w  zabobony. 

Większość dzieci nocy stanowiła owoc bezmyślnych uwiedzeń i choć dano im nowe życie, 

nie   miały   pojęcia   o   swym   dziedzictwie.   Wędrowały   po   ziemi,   wieczne   i   samotne,   w 

poszukiwaniu sensu swego istnienia. Esher zaś z niekłamaną radością próbował im go nadać.

Umarłe   Miasto różniło   się  od innych  od  dawna martwych   metropolii.  Tutaj   mógł 

działać jawnie, bez obawy, że zostanie wykryty przez ludzkie władze. Stale czujny i uważny, 

rozpoczął ożywioną kampanię przeciwko lokalnemu księciu. Otworzył Danse Macabre, gdzie 

ściągali zarówno niezrzeszeni Caitiffowie, jak i zbuntowani anarchiści; tych, którzy stali się 

nie   -   umarłymi   niedawno,   omotać   było   najłatwiej.   Z   tak   żałosną   desperacją   poszukiwali 

kogoś,   kto   powiedziałby   im,   co   mają   robić   i   wyjaśnił   zawiłości   społeczności 

Spokrewnionych, że prawie natychmiast, bez zastanowienia zgadzali się na Przysięgę Krwi. 

Po trzykrotnym wypiciu jego krwi stawali się z nim związani, spokrewnieni więzią znacznie 

silniejszą aniżeli ta, która łączyła ich z pierwotnymi Ojcami. Od tej pory należeli do niego, 

umysłem, sercem i duszą - jeśli ją posiadali.

Esher uważał się za oddanego swemu klanowi. Wszystko, co zrobił od nocy swej 

Przemiany, uczynił dla dobra i rozwoju Tremere. Mimo to nawet najbardziej oddani synowie 

mogą zgrzeszyć przeciwko ojcu. Tak właśnie postąpił Esher, łamiąc jedno z najważniejszych 

praw swego klanu, zaczął tworzyć nowicjuszy bez zachowania rytuałów Tremere.

Jak wszyscy Spokrewnieni tworzył ich z miłości i osamotnienia. Pierwszą zmuszony 

był unicestwić. Zabronił jej tworzyć własne potomstwo, tak jak Siedmiu zakazało tego jemu, 

aż tu któregoś razu przyłapał ją na Przeistaczaniu jakiegoś śmiertelnika. Choć to przepełniło 

go smutkiem, zmuszony był ją pożreć, odbierając dar nieśmiertelności, którym ją obdarzył. 

Odtąd nigdy więcej nie wymówił jej imienia, a jego słudzy mieli zakaz wspominania o niej 

pod groźbą śmierci.

Decima była jego drugą próbą. Natychmiast po Przemianie dopilnował, by złożyła 

Przysięgę   Krwi,   dzięki   czemu   pozbawił   Decimę   wolnej   woli   i   zapewnił   sobie   całkowite 

posłuszeństwo.   Obecnie   zaś   przygotowywał   do   Przeistoczenia   nadobną   Nikole.   Po   raz 

pierwszy dwa jego twory miały istnieć równocześnie.

Z zamyślenia wyrwały Eshera błyskające światła i cisza, która zapadła po wyłączeniu 

muzyki   dyskotekowej.   Wyprostował   się   i   wychylił   lekko   do   przodu.   Za   chwilę   miało 

background image

rozpocząć się Wyzwanie.

Mistrz Ceremonii, krępy wampir w czarnej sutannie i obwisłym berecie, uniósł obie 

ręce, uciszając publiczność. Trzymał w dłoni bezprzewodowy mikrofon, a jego grzmiący głos 

popłynął z rozwieszonych w sali głośników.

- Dobry wieczór, dzieci nocy, siostry i bracia wędrowcy, witajcie w Danse Macabre, 

najlepszym   klubie   w   całym   Umarłym   Mieście!   Przygotowaliśmy   dla   was   moc   nie   lada 

atrakcji! Znajdzie się coś dla każdego z was! Oferujemy wam dawkę mocnego, krwawego 

sportu, piękne kobiety, atrakcyjnych mężczyzn i jedyny w swoim rodzaju taniec egzotyczny 

naszej małej, lecz jakże utalentowanej Nikoli! Nie chcę przedłużać wstępu, zacznijmy zatem 

wieczór od ostrego akcentu - Wyzwania!

Kurtyna za plecami Mistrza Ceremonii uniosła się, ukazując stojące pośrodku sceny 

dwie postaci - białą i czarną. Obie były nagie, z wyjątkiem skórzanych rękawic bojowych i 

ciężkich   kajdan   opasujących   nadgarstki   i   kostki,   połączonych   łańcuchem   ze   stalowym 

pierścieniem w podłodze.

-   Panie   i   panowie!   Po   lewej   mierzący   sześć   stóp   cztery   cale,   ważący   dwieście 

trzydzieści trzy funty, budzący grozę, jedyny w swoim rodzaju Shald, grupa krwi AB minus! 

Trzy zwycięstwa! Po prawej, ważący dwieście dwadzieścia funtów śmiałek, przy wzroście 

sześć stóp i trzy cale, pretendent rzucający dzisiejsze Wyzwanie, Cro - Magnon! Grupa krwi 0 

plus!

Na widok kolegi z gangu obecni w tłumie Pointersi wyraźnie się zaniepokoili, żaden 

jednak nie powiedział ani słowa.

Wodzili   wzrokiem   od   Cro   -   Magnona   do   Shalda,   którego   usta,   za   sprawą   blizny 

ciągnącej się od lewego policzka aż do miejsca, gdzie niegdyś znajdowała się małżowina 

uszna, wykrzywiał wiecznie drwiący grymas. Głowę miał ogoloną na łyso, zgolił również 

brwi.   Gdyby   przyjrzeć   mu   się   uważniej,  można   by  stwierdzić,   że   na   muskularnym   ciele 

Afroamerykanina nie pozostał ani jeden włos.

Cro - Magnon, choć przecież nie ułomek, nie sprawiał równie porażającego wrażenia. 

Na   jego   ciele   widniał   ogromny   wielobarwny   siniak,   a   prawa   źrenica   była   rozszerzona   i 

nieruchoma. Wydawał się oszołomiony i chwiał się na nogach. Jego penis zwisał jak biały 

pyton pomiędzy grubymi kolumnami ud. Obaj mężczyźni zaopatrzeni zostali w specjalne, 

nabijane ostrzami rękawice.

Shald uniósł najeżone brzytwami pięści nad głową, a drwiący grymas na jego ustach 

pogłębił   się.   Oczy   pałały   szaleńczym   blaskiem.   Wampiry   na   widowni   zaczęły   klaskać   i 

wiwatować. Pointersi spoglądali posępnie na sponiewieranego wojownika, ale nie odezwali 

background image

się ani słowem.

Mistrz Ceremonii skinął na kogoś za sceną i do sporego już hałasu dołączył jeszcze 

dźwięk dieslowskiego silnika. Spod sufitu zaczęła opuszczać  się wielka metalowa  klatka. 

Pręty   wydawały   się   zardzewiałe,   choć   wcale   takimi   nie   były.   Mistrz   Ceremonii   wyjął   z 

szerokiego rękawa pęk kluczy, szybkim ruchem uwolnił obu zawodników z kajdan, po czym 

otworzył  drzwi klatki. Gdy mężczyźni  weszli do środka, dieslowski silnik zmienił  bieg i 

zaczął unosić klatkę w górę, ponad parkietem do tańca.

Shald patrzył lodowatym wzrokiem na Cro - Magnona. Obaj zawodnicy ze wszystkich 

sił   przytrzymywali   się   okrwawionych   prętów   klatki,   aby   zachować   równowagę.   Cro   - 

Magnon   wciąż   kręcił   głową,   jakby  rozpaczliwie   usiłował   odzyskać   zdolność   normalnego 

widzenia.

Mistrz Ceremonii uśmiechnął się, ukazując perłowobiałe kły.

- Zaczynajmy? zapraszam do tańca!

Włączono ostrą muzykę techno, pulsujące, drapieżne dźwięki wypełniły wnętrze sali. 

Shald dał susa ze swego narożnika, a jego zaopatrzone w ostrza pięści rozorały nagie ciało 

Cro - Magnona. W powietrzu rozeszła się woń krwi nasyconej silnie adrenaliną. Goście klubu 

zebrani na parkiecie wydali przeciągły skowyt niepohamowanej rozkoszy.

Cro - Magnon trafił Shalda w szczękę, gładko pozbawiając go niemal całej górnej 

wargi.   Czarny   zatoczył   się   do   tyłu,   drwiący   grymas   na   jego   twarzy   zmienił   się   w 

karmazynowy uśmiech. Zanim Cro - Magnon zdążył nacieszyć się swym sukcesem, Shald 

chwycił swego przeciwnika za przyrodzenie i mocno szarpnął.

Cro - Magnon wrzasnął i odruchowo przyłożył dłonie do zranionego krocza. Shald 

wykorzystał   okazję,   wymierzając   oponentowi   cios   w   nie   osłoniętą   twarz,   a   ostrza   jego 

rękawicy prawie odcięły Cro - Magnonowi nos. Oczy wyszły nieszczęśnikowi z orbit, gdy 

omal nie zadławił się krwią zalewającą mu zatoki. Widzowie poniżej ryknęli śmiechem i 

wybuchnęli gromkimi okrzykami, walcząc między sobą o jak najlepszą pozycję pod klatką; 

głowy   zadarli   do   góry   i   czekali   z   otwartymi   szeroko   ustami.   Nawet   kilku   Pointersów 

ogarniętych szałem krwi śmiało się i poklepywało nawzajem. Poza tym Cro - Magnona i tak 

nikt prawie nie lubił.

A biały olbrzym przegrywał i miał tego świadomość. Spróbował chwycić Shalda za 

wygoloną męskość. Murzyn uchylił się, nie miał jednak dość miejsca, aby znaleźć się poza 

zasięgiem ramion przeciwnika. Shald zawył jak kastrowany byk.

Tłum   wydał   głośny   okrzyk   rozkoszy,   gdy   męskość   Czarnego   wylądowała   na 

parkiecie. Wywiązała się krótka bójka, kilka wampirów przez chwilę walczyło między sobą o 

background image

smakowity kąsek.

Oszalały z bólu Shald bezlitośnie jął okładać Cro - Magnona po twarzy, uszkadzając 

mu oczy i orząc głębokie, krwawe bruzdy na jego czole i kościach policzkowych. Krew lała 

się z zawieszonej pod sufitem klatki szkarłatnymi  strużkami, zbryzgując tańczące pod nią 

dziko wampiry.

Oszalały   i   śmiertelnie   ranny   Cro   -   Magnon   odsłonił   przed   Shaldem   gardło   w 

ceremonialnym geście poddania. Zabójcze cięcie było szybkie - i w porównaniu z tym, co 

przeszedł wcześniej, względnie bezbolesne. Cro - Magnon runął na siatkową podłogę klatki, a 

z rozpłatanej tętnicy jego życiodajna krew tryskała na tancerzy poniżej. Ostatnią jego myślą 

było, że może, ale tylko może, nie skończyłby w ten sposób, gdyby umiał czytać.

Klatka   została   opuszczona   na   scenę,   gdzie   obok   Mistrza   Ceremonii   pojawił   się 

mężczyzna w białym kitlu i z torbą lekarską w dłoni. Gdy żądza zabijania prysła, Shald zaczął 

odczuwać ból wywołany utratą męskości. Osunął się na zwłoki Cro - Magnona, jego oczy 

przeszkliły   się,   gdy   zacisnął   palce   na   stygnącym   ciele   przeciwnika.   Dreszcze   wywołane 

szokiem sprawiały, że wyglądał, jakby opłakiwał śmierć oponenta.

Weterynarz  wszedł  do  klatki  i  kucnął  obok  okaleczonego  wojownika.  Spojrzał  na 

Mistrza Ceremonii i pokręcił głową. Tak czy inaczej będzie to ostatnia walka Shalda.

Mistrz   Ceremonii   postąpił   naprzód,   gwałtownymi   ruchami   rąk   uciszając 

podekscytowaną publiczność.

- Panie i panowie, do was kieruję to pytanie: Co mamy uczynić z naszym dzielnym 

zawodnikiem? Decyzja należy do was. Czekam!

Przez   chwilę   panowała   kompletna   cisza,   aż   wreszcie   publiczność   odpowiedziała 

jednogłośnie gromkim, niemal melodyjnym zaśpiewem:

- JEDEN Z NAS! JEDEN Z NAS! JEDEN Z NAS!

Mistrz   Ceremonii   pokiwał   głową   ze   zrozumieniem   i   odwrócił   się,  by  spojrzeć   na 

balkon Eshera. Pan wampirów westchnął, wstał i oparł się o barierkę.

Publiczność na parkiecie, zarówno ludzie, jak i Spokrewnieni, unieśli głowy i zaczęli 

skandować:

- ESHER! ESHER! ESHER!

- Milordzie? Jaka decyzja? - zapytał Mistrz Ceremonii.

Esher   spojrzał   na   konającego   mistrza   i   skinął   głową.   Publiczność   zareagowała 

spontaniczną   wrzawą.   Weterynarz   włożył   stetoskop   do   kieszeni   i   schował   strzykawkę   z 

przygotowaną uprzednio trucizną do czarnej torby.

- Zrób to - rozkazał Esher.

background image

Weterynarz zatopił kły w szyi Shalda, obdarzając go nagrodą, której pragnęli wszyscy 

mistrzowie wchodzący do klatki - nieśmiertelnością.

Esher odwrócił wzrok, był tym już znudzony.

- Nie sądzę, aby Shaldowi spodobała się wieczność bez małego - rzuciła kąśliwie 

Decima.

- A na co mu on? - odparł Esher, wzruszając ramionami. - Stanie się Spokrewnionym.

- Stare przyzwyczajenia trudno wykorzenić. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek, panie.

Esher zesztywniał i łypnął gniewnie na przyboczną.

- Licz się ze słowami, dziecino, jeśli chcesz zachować głowę na karku!

Decima   potulnie   spuściła   wzrok,   ale   nie   wyraziła   skruchy.   Esher   postanowił,   że 

dopilnuje, aby została przykładnie ukarana za swą zuchwałość, po czym ponownie skierował 

wzrok ku scenie.

Danse   Macabre   przyciągał   niezrzeszone   wampiry,   aby   mogły   zasilić   szeregi   jego 

najemnej   armii,   lecz   prócz   tego   pełnił   jeszcze   jedną   funkcję.   W   dawnych   czasach 

Spokrewnieni   wykorzystywali   do swoich  celów   wyrzutków  społeczeństwa   oraz  pariasów, 

takich jak np. Cyganie. Po II wojnie światowej Cyganów zostało niewielu i nazbyt rzucali się 

w   oczy.   Na   szczęście   koniec   XX   stulecia   obdarzył   Spokrewnionych   zbuntowanymi 

cynicznymi nastolatkami, których pełno było na ulicach amerykańskich i europejskich miast. 

Nie mieli oni skrupułów i zawsze byli gotowi zdradzić swoich pobratymców w nadziei, że 

dana im będzie władza i potęga Spokrewnionych. Niekiedy ich gorliwość i oddanie były tak 

wielkie, że rekrutowali nawet swoich przyjaciół oraz członków rodziny. Obecnie w klubie aż 

roiło się od tego typu Judaszów, pragnących zaznać smaku zakazanych rozkoszy.

Esher po długim czasie odkrył, że najlepszym sposobem na zaskarbienie sobie u ludzi 

oddania jest schlebianie ich najniższym gustom i zaspokajanie wszelkich nałogów. Narkotyki, 

alkohol,   seks   i   przemoc   stanowiły   narzędzia,   których   używał   najczęściej,   aby   pozyskać 

kolejne osoby. Nawet widok innego człowieka mordowanego na ich oczach nie był w stanie 

wzbudzić wątpliwości co do słuszności zawartego paktu.

Kurtyna znów poszła w górę i tym razem oczom zgromadzonych ukazała się miękko 

wyściełana   sofa   wyposażona   w   skórzane   pasy   i   strzemiona   podobne   do   tych,   w   które 

zaopatrzony   jest   fotel   ginekologiczny.   Z   boku   sceny   stał   przezroczysty   obrotowy   bęben 

wypełniony plastykowymi numerowanymi kartami.

-   A   teraz   pokaz   specjalny   z   udziałem   wybrańca   wylosowanego   z   naszej   drogiej 

publiczności! - oznajmił Mistrz Ceremonii i wykonał zamaszysty gest rękaw kierunku kulis.

Dwaj Pointersi przywlekli na scenę szamoczącą się rozpaczliwie kobietę. Miała na 

background image

sobie drogi, choć wcale nie rewelacyjny komplet - żakiet i spódnicę, na głowę zarzucono jej 

poszewkę   z   poduszki.   Mistrz   Ceremonii   podszedł   i   jednym   ruchem   zdarł   poszewkę, 

odsłaniając   zmierzwione   jasne   włosy   i   przerażoną   twarz   niebrzydkiej   sekretarki   po 

trzydziestce. Kobieta próbowała krzyczeć, lecz tkwiący w jej ustach knebel skutecznie to 

uniemożliwiał.

Sekretarka została zaciągnięta na sofę. Gdy oprawcy próbowali ją zmusić, by na niej 

usiadła, kobieta doznała wywołanego paniką przypływu sił i kopnęła jednego z nich, na tyle 

mocno, że zmuszony był ją puścić. Zaskoczyła swoim zachowaniem drugiego z oprawców, 

wyrwała mu się i pobiegła w stronę najbliższych drzwi.

Wtem tuż przed nią pojawił się Mistrz Ceremonii. Chwyciwszy za rękaw żakietu, 

drugą ręką uderzył ją na odlew z taką siłą, że zatoczyła się w tył. Straciła równowagę i upadła 

oszołomiona na podłogę. Dwaj oprawcy bezceremonialnie chwycili ją pod ramiona, zawlekli 

na sofę, po czym brutalnie pozbawili najpierw knebla, a następnie ubrania.

Pointersi znajdujący się wśród publiczności zaczęli głośno tupać i pohukiwać.

- ŁUP ŁUP! ŁUP ŁUP!

Po rozebraniu i spętaniu ofiary dwaj Pointersi podeszli do obrotowego bębna. Jeden z 

młodych  opryszków  zakręcił  korbą, przy wtórze puszczonego z taśmy głośnego terkotu i 

brzęku cymbałów; jego kompan uniósł klapę bębna i sięgnąwszy do środka, wyjął jedną z 

plastykowych kart i podał Mistrzowi Ceremonii.

- Dzisiejszym zwycięzcą jest numer... 467!

Nastała   krótka   cisza,   podczas   gdy   obecni   wśród   publiczności   ludzie   sprawdzali 

numery na swoich biletach, po czym rozległ się ochrypły ryk triumfu. Pointer z pajęczyną 

wytatuowaną  na  potylicy   zaczął   przepychać  się  w  kierunku  sceny z  uniesionymi   w  górę 

pięściami, a kumple, których mijał, poklepywali go po plecach.

- Ty to masz fart, Webb! - rzucił jeden z nich, szturchając go w ramię.

Zanim Webb dotarł do sceny, aby odebrać swą nagrodę, znudzony Esher wrócił już na 

swoje miejsce. Coś go niepokoiło, ale nie potrafił tego sprecyzować. Gdy sekretarka ocknęła 

się i, ujrzawszy nad sobą Webba, zaczęła krzyczeć, skinął na Decimę, przywołując ją do 

siebie.

- Powiedziałaś, że Cavalera dostał nożem. Czyja to robota?

- Cro - Magnon twierdził, że załatwił go ten stary, choć po wysłuchaniu jego wersji 

wypadków wydaje się to raczej niemożliwe. Cavalerę mógł pchnąć nożem ten dzieciak, choć 

w gruncie rzeczy też szczerze w to wątpię.

- A to dlaczego?

background image

- Widziałam zwłoki Cavalery. Jego klatka piersiowa była mocno posiniaczona, miał 

kilka złamanych  żeber  - jak gdyby ten, kto wbił mu  nóż, użył  w tym  celu  drewnianego 

młotka. Możliwe, że zginął z ręki człowieka, choć ja osobiście raczej to wykluczam.

- Sądzisz, że zabił go jeden z potomków Sinjona? Ale dlaczego? Po co któryś z nich 

miałby przyjść z pomocą ludzkiemu dziecku i jakiemuś staruchowi?

Decima wzruszyła ramionami, wpatrywała się z uwagą w rozgrywający się poniżej 

rytualny gwałt.

-   Sinjon   to   twój   wróg.   Ktokolwiek   zabił   Cavalerę,   uczynił   to   z   uwagi   na   jego 

przynależność do Pointersów, a nie dlatego, że chciał pomóc dzieciakowi - bez wątpienia to 

robota jakiegoś żółtodzioba, który uznał, że mordując twego sługę, zostanie nagrodzony przez 

swego pana.

Esher   pokiwał   głową.   To   brzmiało   sensownie.   Usiadł   wygodniej,   w   zamyśleniu 

gładząc się po podbródku.

- Cavalera był żałosnym idiotą, lecz jego śmierć stanowi ujmę na mym honorze. Nie 

może   pozostać   nie   pomszczony.   Poza   tym   Pointersi   z   pewnością   oczekują   po   mnie 

błyskotliwej   akcji   odwetowej.   Jutrzejszej   nocy   dokonasz   zemsty,   zabijając   jednego   z 

członków Black Spoons.

Esher skierował wzrok ku scenie. Webb właśnie podciągnął spodnie. Sekretarka miała 

posiniaczoną twarz, rozkrwawione wargi, a oczy podpuchnięte i załzawione. Webb zrobił 

perskie oko, uśmiechnął się półgębkiem do kompanów zebranych pod sceną i uniósł dłoń z 

odgiętym   pionowo   kciukiem.   Tłum   zaryczał   jak   głodny   zwierz,   znów   dało   się   słyszeć 

synchroniczne tupanie i klaskanie.

- ŁUP ŁUP - PO ŁBIE! ŁUP ŁUP - PO ŁBIE!

Zjawił  się Mistrz  Ceremonii,  niosąc tarczę,  na  której  leżał  zestaw  najróżniejszych 

tępokrawędzistych narzędzi, począwszy od gazrurki, poprzez łom, po ucięty kij baseballowy. 

Webb przez chwilę przyglądał się kolekcji, po czym wybrał z niej tradycyjną stalową rurkę 

wypełnioną ołowiem.

- ŁUP ŁUP - PO ŁBIE! ŁUP ŁUP - PO ŁBIE!

Sekretarka wiedziała, co ją czeka, lecz nie stawiała oporu ani nie błagała o litość. 

Zewsząd otaczały ją potwory - ludzkie i nie tylko - i zdała sobie sprawę z beznadziejności 

sytuacji, w której się znalazła. Zamiast krzyczeć, odwróciła jedynie głowę i zamknęła oczy. 

Po  pięciu   uderzeniach  z   jej  czaszki  niewiele   pozostało.   Zadowolony,  że   skończył,  Webb 

uniósł' w górę okrwawione narzędzie. Pointersi zareagowali gromkim aplauzem. Publiczność 

zaczęła bić brawo.

background image

Webb   zeskoczył   ze   sceny.   Natychmiast   otoczyli   go   kumple   z   gangu,   pragnący 

pogratulować mu udanego występu. Zespół czyścicieli błyskawicznie usunął ciało sekretarki, 

wynosząc   je   za   kulisy.   Ich   zadaniem   było   dopilnowanie,   aby   wszelkie   detale   mogące 

przyczynić się do identyfikacji zwłok zostały usunięte, zanim ciało, naturalnie odpowiednio 

obciążone, znajdzie się na 'nie rzeki. Esher nie zachowywał tak dalece posuniętej ostrości w 

stosunku   do   każdej   z   „nagród”,   jedynie   względem   \których   zniknięcie   mogło   zostać 

zauważone.

Światła przygasły, a metaliczna, pulsująca muzyka w jednej chwili ucichła jak ucięta 

nożem. Esher wychylił się do przodu na swoim tronie, zaciskając silne palce na drewnianych 

poręczach. Jego uwaga skupiła się obecnie na pociemniałej scenie poniżej. Wampiry i ludzie 

kłębiący   się   na   parkiecie   umilkli,   ucichły   rozmowy,   a   po   chwili   z   głośników   dobiegły 

pierwsze takty ścieżki dźwiękowej autorstwa Philipa Glassa do Mishimy. Na scenie pojawił 

się spłachetek niebieskiego światła, a w jego centrum ukazała się leżąca na deskach sceny 

samotna postać.

Była to kobieta w klasycznej, białej, zwiewnej spódniczce baletnicy. Nosiła pod nią 

biały satynowy trykot i rajstopy, podkreślające jej wysportowaną sylwetkę. Na nogach miała 

krwistoczerwone baletki, których wstążki związane były w wykwintny sposób poniżej kolan. 

Włosy miała upięte w luźny kok, opadający niczym jedwabista chmura na jej odsłonięty kark. 

Skóra, i tak już blada, rozjaśniona została jeszcze bardziej grubą warstwą białej pasty oraz 

talku.

Gdy muzyka przybrała na sile, tancerka powoli, jakby z rozmarzeniem uniosła głowę, 

lustrując wzrokiem publiczność. Oczy podkreśliła  mocnymi  czarnymi  kreskami  na modłę 

egipskich księżniczek, usta jej miały barwę soczystego szkarłatu.

Nikola powiodła wzrokiem po uniesionych  w górę twarzach, niektóre z nich były 

blade,   niektóre   ludzkie,   wszystkie   zaś   mocno   wygłodniałe   i   wszelkie   wątpliwości 

wypełniające jej umysł prysły jak mydlana bańka.

Miała publiczność. Pora zatańczyć.

Poruszając się z gracją dzikiej kotki, Nikola uniosła ręce, ukazując widzom wenflony 

tkwiące  w  jej żyłach.  Kołysząc  się w  rytm  muzyki,  powoli  odkręciła  oba zawory.  Kilka 

wampirów aż westchnęło z podniecenia, gdy powietrze wypełniła woń krwi. W miarę jak 

muzyka   stawała   się   coraz   gwałtowniejsza,   tempa   nabierały   także   jej   ruchy,   miękkie   pas 

ustąpiły   miejsca   piruetom,   arabeskom   i  grand   jetes.   Wykonywała   kolejne   skoki   miękko 

niczym   młoda   gazela,   krążyła   od   jednego   końca   sceny   do   drugiego,   a   jej   krew 

karmazynowymi łukami tryskała w tłum.

background image

Pointersi zazwyczaj uważali taniec Nikoli za nudny, a nawet odrażający, lecz oglądali 

występ, aby nie narazić się Esherowi. Dla odmiany Spokrewnieni jak zawsze stłoczyli się 

przy scenie, ich ciemne jak wino oczy błyszczały w pełnym niepokoju wyczekiwaniu. Dla 

istot od dziesiątków, a niekiedy nawet setek lat pozbawionych ludzkiej seksualności był to 

najdoskonalszy odpowiednik  tańca  erotycznego.  Doznanie  nie  mające  sobie  równych.  Ci, 

którym się poszczęściło i zostali zroszeni jej krwią, jęczeli i kołysali się w ekstazie, zlizując z 

palców krople drogocennego płynu.

Nikola miotała się po scenie niczym derwisz, a towarzysząca jej muzyka nieuchronnie 

zbliżała się do kulminacji. Gdy tancerka wykonała ostatni piruet, potknęła się i omal nie 

upadła. Jej nieskazitelna jeszcze przed chwilą spódniczka i rajstopy nasiąkły czerwienią tak 

mocno, że nie sposób było rozróżnić, gdzie kończyła się plama krwi, a zaczynały wiązania 

baletek.   Upadła   na   scenę,   jej   piersi   unosiły   się   i   opadały   ciężko,   gdy   Nikola   łapczywie 

chłonęła kolejny haust powietrza. Woń krwi była tak silna, tak zniewalająca, że nawet Esher 

poczuł narastające podniecenie.

Sądząc po odgłosach z dołu, podobnie było z wieloma widzami na parkiecie.

Jeden z wampirów, anarchista w kraciastej koszuli i baseballowej czapeczce założonej 

daszkiem do tyłu, wskoczył na scenę i obnażył kły w nadziei rychłego zaspokojenia swego 

głodu.

Publiczność wydała przeciągłe westchnienie, gdy Esher zeskoczył ze swojej loży na 

wybieg. Zacisnął palce na szyi anarchisty i bez wysiłku dźwignął go w górę jak psotnego 

szczeniaka.

- Nie unicestwię cię, żółtodziobie, gdyż jesteś w Umarłym Mieście nowy i nie znasz 

jeszcze panujących tutaj zasad! Zapamiętaj sobie raz na zawsze - ta kobieta, Nikola, należy do 

mnie! Jest moja i tylko moja! Czy wyraziłem się jasno?

- T - tak, panie.

Esher, usatysfakcjonowany, cisnął młodego wampira z powrotem w tłum. Odwracając 

się plecami do ludzi i wampirów na parkiecie, pochylił się, aby podnieść Nikole ze sceny. 

Wziął ją delikatnie na ręce i zamknął otwarte zawory. Nikola przytuliła głowę do jego piersi, 

jej oblicze było nieruchome i doskonałe jak twarz porcelanowej lalki.

background image

ROZDZIAŁ 3

Ojciec Eamon  przerwał  modlitwę  i  uniósł wzrok, gdy rozległ  się pierwszy krzyk. 

Zmrużył   oczy,   usiłując   oszacować   odległość   i   kierunek,   skąd   dochodził.   W   migotliwym 

blasku wotywnych świec cienie otaczające gipsowe figury świętych falowały i kołysały się 

niemal   bez   przerwy.   We   wnętrzu   kościoła   św.   Everhilda   każdy   dźwięk   rozbrzmiewał 

gromkim   echem   i   nawet   po   tylu   latach   kapłan   wciąż   miał   kłopot   z   określeniem   źródeł 

hałaśliwych   odgłosów   napływających   z   ulicy.   W   gruncie   rzeczy   nie   miało   to   większego 

znaczenia. Po zmierzchu i tak nigdy nie opuszczał świątyni.

Jego   kolana   skrzypnęły,   gdy   podnosił   się   od   barierek,   przy   których   się   modlił, 

różaniec zwieszający się pomiędzy palcami zakołysał się niczym ciesielski pion. Nie było 

jeszcze takiej nocy, aby mszy nie zakłóciły dochodzące z zewnątrz przeraźliwe wrzaski lub 

terkot   broni   maszynowej.   Skoro   jednak   drzwi   do   świątyni   zostały   przez   niego   solidnie 

zabarykadowane,   czyż   miało   to   jakiekolwiek   znaczenie?   Z   całą   pewnością   nie   dla 

archidiecezji, która wiele lat temu zniosła beatyfikację Św. Everhilda. Może raczej należałoby 

powiedzieć  -  wykreśliła   go  ze  swoich  rejestrów,  wymazała  na  zawsze.   Parafia   jako  taka 

przestała istnieć, pozostały po niej tylko plotki, stała się jeszcze jedną miejską legendą.

Po   raz   pierwszy   usłyszał   o   „parafii   potępionych”   jeszcze   w   seminarium,   gdzie 

opowiadano o niej po kryjomu i szeptem, który rezerwuje się zazwyczaj na obozowe „upiorne 

historie” przy ognisku. Nie wiedział jeszcze wtedy, że któregoś dnia odnajdzie ją i obejmie w 

niej posługę.

Skrzywił się, gdy ostry reumatyczny ból przeszył mu prawe kolano. Spanie na stercie 

szmat w nie ogrzewanym pokoju z cieknącym dachem nie wpływało korzystnie na jego stan 

zdrowia,   on   jednak   nie   miał   możliwości   -   ani   ochoty   -   aby   zamieszkać   gdzieś   indziej. 

Kuśtykając   wzdłuż   wąskiego   przejścia,   spojrzał   na   rząd   ciężkich   drewnianych   ławek, 

wywróconych jak kostki domina i w duchu postanowił, że je wyprostuje, a rozrzucone na 

posadzce modlitewniki oczyści z kurzu i poukłada na pulpitach. To, że św. Everhild został 

odrzucony przez Kościół, nie oznaczało, że Bóg także o nim zapomniał.

Kiedy ojciec Eamon dotarł do schodów wiodących  na dzwonnicę, wrzaski jeszcze 

bardziej  przybrały na sile.  Wydawało  się, że dochodziły  od strony Czarnej  Loży.  Ojciec 

Eamon  zawahał  się przez  chwilę, po czym  zaczął  wspinać  po skrzypiących  drewnianych 

schodach. Maszerując pod górę po wąskich, zakurzonych stopniach, wiedział, że niewiele jest 

w stanie uczynić, by powstrzymać to, co działo się na zewnątrz. Może na tym polegała jego 

kara   -   miał   być   świadkiem   niezliczonych   przerażających   wydarzeń   i   pozostać   biernym. 

background image

Kiedyś, dawno temu szatan oszukał go, pozwalając myśleć, że działał jako narzędzie Pana. 

Przez swą grzeszną pychę zasłużył jedynie na posługę przed ołtarzem kościoła Św. Everhilda.

Sieknąwszy głośno, uniósł klapę znajdującą się w podłodze dzwonnicy. W ostatnich 

dziesięciu   latach   jego   skądinąd   dość   rzadkie   wejścia   na   dzwonnicę   stanowiły   jedyny 

odpowiednik wieczornej przechadzki. Wiszące tu niegdyś dzwony zniknęły, zanim jeszcze tu 

przybył, ale sądząc po grubości lin i rozmiarach jedynego pozostawionego serca, musiały być 

naprawdę imponujące. Wieżyczka miała skierowane w cztery strony świata cztery wąskie 

okna, z których rozciągał się widok na całe Umarłe Miasto. Stojąc na dzwonnicy, kapłan 

mógł swobodnie obserwować, co działo się w jego „parafii”.

Na   wschodzie   płynęła   rzeka,   połyskując   w   światłach   miasta   ciemną   czerwienią 

burgundzkiego   wina.   Na   północy   rozciągało   się   terytorium   Pointersów.   Na   południu 

znajdowała się Ulica Bez Nazwy, nieoficjalna strefa neutralna dla całej okolicy, przy której 

mieściło   się   kilka   ostatnich   sklepików   i   składów.   Na   zachodzie   zaś,   niemal   dokładnie 

naprzeciw kościoła św. Everhilda, wznosiła się Czarna Loża.

Ojciec Eamon nie miał pewności, co było pierwsze, kościół czy loża wolnomularzy. 

Jedno i drugie wydawało się dość stare. Być może Zakon postanowił wznieść świątynię w 

odwecie za antypapieską bigoterię wolnomularzy. A może to masoni zbudowali swą lożę, by 

zrobić na złość papieżowi. W Umarłym Mieście jedynie Sinjon wiedział, jak było naprawdę, 

a ojciec Eamon nie zamierzał go o to pytać.

Kapłan spojrzał na ulicę w dole i dostrzegł źródło przeraźliwych krzyków. W blasku 

księżyca błysnęła szczerząca zęby trupia czaszka Spoonsów; opryszek w skórzanej kurtce z 

charakterystycznym   emblematem   na   plecach   przyłożył   rewolwer   do   skroni   wrzeszczącej 

przeraźliwie dziewczyny. Jego rozdygotana ofiara musiała być prostytutką lub nieświadomą 

zagrożenia   turystką,   która   przez   pomyłkę   zawędrowała   w   tę   okolicę,   gdyż   mieszkańcy 

Umarłego Miasta mieli dość oleju w głowie, by dla własnego bezpieczeństwa po zmierzchu 

nie opuszczać zajmowanych przez siebie domów oraz mieszkań.

Nagle jakiś ruch w uliczce naprzeciwko przykuł uwagę kapłana. Duchowny odwrócił 

wzrok   od   rozgrywającej   się   poniżej   sceny   usiłowania   gwałtu   i   spojrzał   w   tamtą   stronę. 

Rozległ się cichy trzask przypominający energiczne zamknięcie książki w twardej oprawie i 

opryszek w kurtce Black Spoons zesztywniał, a potem wygiął się w łuk, jakby coś ugryzło go 

w plecy. Upuścił broń, zapominając o swej ofierze i sięgnął ręką do tyłu, usiłując wyrwać bełt 

z kuszy, który wbił mu się w kręgosłup, zaraz jednak, charcząc, osunął się na ziemię. Kobieta 

spojrzała   na   leżącego   u   jej   stóp   napastnika,   po   czym   skierowała   wzrok   w   stronę,   skąd 

nadleciał pocisk. Zanim zdążyła podziękować swemu wybawcy, dał się słyszeć kolejny trzask 

background image

i drugi bełt przeszył jej gardło, przyszpilając dziewczynę do ściany jak motyla.

Choć ojciec Eamon nie widział osoby, która oddała oba strzały, jej drwiący śmiech 

rozdarł ciszę nocy, a duchowny zadygotał mimowolnie; jego ciało w jednej chwili zrosiły 

krople zimnego potu. Przeżegnał się i pospiesznie odmówił modlitwę za umarłych. Zaraz 

potem zszedł szybko po schodach do względnie cieplejszego pomieszczenia świątyni. Nie 

chciał myśleć  o tym,  co ujrzał przed chwilą, ale odniósł niepokojące wrażenie, że był  to 

początek czegoś naprawdę paskudnego, nawet jak na tutejsze standardy. Z tego, że sługa 

Eshera odważył się zabić poddanego Sinjona i to na jego terenie, nie mogło wyniknąć Nic 

Dobrego.

Ból w nodze był tak silny, że aż zamgliło mu wzrok. Sięgnął za pulpit i wydobył 

stamtąd butelkę „żółtego” burbona. Przeklinając w duchu swą słabość, pociągnął długi łyk.

Wywołane przez alkohol palenie w żołądku było niemal równie silne jak trawiące go 

poczucie winy. Pierwszy łyk był zawsze najgorszy. Wywoływał wyrzuty sumienia. Później z 

wolna  zaczynały  one słabnąć  i odchodzić  w  cień,  podobnie jak jego wspomnienia  i ból. 

Usiadł w ławce, jedynej, którą podniósł i ustawił prosto w ciągu dziesięciu lat, odkąd zjawił 

się w tej świątyni, kładąc bolącą i wyprostowaną w kolanie nogę na twardym drewnianym 

siedzeniu. Gdy tani burbon przyćmił mu zmysły, postanowił, że weźmie się wreszcie w garść 

i poustawia prosto wszystkie pozostałe ławki.

Jutro.

Ryan bardzo starał się być cicho. Cloudy zabronił mu zakłócać sen dziwnej damy. W 

gruncie rzeczy byłoby to trudne, przecież ta kobieta nie żyła. No może nie do końca, nie jak 

szczur, którego pewnego dnia Ryan znalazł w zaułku. Dziwna dama, która pomogła jemu i 

Cloudy'emu, należała do Spokrewnionych. Była jedną z nich. Poniekąd. Kiedy Ryan obudził 

się tego popołudnia, Cloudy wyjawił mu to, dodając, że dziwna kobieta nie była taka jak inne 

wampiry w Umarłym Mieście. Chłopiec nie wiedział, co ma o tym myśleć, skoro jednak 

Cloudy tak mówił, to znaczy, że tak właśnie było.

W mniemaniu Ryana Cloudy wiedział wszystko. Niekiedy zastanawiał się, czyjego 

prawdziwy   tato   był   równie   mądry   i   dobry   jak   Cloudy;   w   głębi   serca   wątpił   w   to,   w 

przeciwnym razie mama nie zechciałaby się z nim rozstać.

Ryan wciąż myślał o matce. Bywało, że śnił o czasach przed nadejściem potworów. 

Zanim   przyszły   i   ją   zabrały.   Sporo   wtedy   podróżowali,   przenosili   się   od   jednej   taniej 

wynajętej klitki do drugiej. Jego matka przesypiała całe dnie, a nocami pracowała, wskutek 

czego Ryan spędzał mnóstwo czasu z opiekunkami. Jeśli mama nie była w stanie załatwić 

nikogo, kto zostałby z nim przez cały wieczór, zamykała go w mieszkaniu samego. Ryan 

background image

bardzo szybko nauczył się dbać o siebie. Zanim skończył trzy latka, umiał już zadzwonić pod 

911   i   podgrzać   burrito   w   mikrofalówce.   Większość   czasu   spędzał   przed   telewizorem, 

oglądając kolejne programy i oczekując powrotu matki. Gdy już przyrządziła sobie coś do 

jedzenia,   czytała   mu   bajki  O   ciekawskim   Jasiu   i   jego   rowerku  lub   Mały   Michaś   i 

czarodziejska łopatka. Potem oboje kładli się spać. Do niedawna Ryan sypiał ze swoją mamą. 

Nikola   z   trudem   wiązała   koniec   z   końcem,   zarabiała   tyle,   że   ledwie   starczało   im   na 

wyżywienie, zalegała z czynszem, ale Ryan o tym nie wiedział. Dla niego ich życie było 

normalne i szczęśliwe.

I wtedy zjawiły się potwory.

Ryana wciąż męczyły związane z nimi koszmary. Było tuż przed świtem, chłopiec i 

jego matka położyli się właśnie do łóżka - ze względu na jej pracę spali zwykle do drugiej lub 

trzeciej po południu - gdy rozległ się przeraźliwy trzask i drzwi wejściowe do ich mieszkania 

otwarły   się   na   oścież,   a   do   środka   wpadła   grupa   dziwnie   ubranych   mężczyzn   i   groźnie 

wyglądająca   kobieta.   Mama   Ryana   krzyknęła   do   syna,   aby   uciekał,   lecz   on   był   zbyt 

przerażony i nie chciał jej opuścić, ścisnął więc tylko jej dłoń i trzymał mocno.

Groźnie wyglądająca kobieta wskazała na matkę chłopca, a mężczyźni zaczęli zwlekać 

ją z łóżka. Ryan wciąż trzymał matkę za rękę, więc pociągnęli i jego. Kobieta chwyciła go i 

rozdzieliła z matką, a następnie złapała za włosy i spojrzała na niego jak na odrażającego 

robaka. Ryan krzyknął, bardziej ze strachu niż z bólu, jego matka wyrwała się oprawcom, 

uderzyła groźnie wyglądającą kobietę, wykrzykując brzydkie słowa i kategorycznie nakazała 

jej puścić malca.

Kobieta   o  groźnym   wyglądzie   tylko   się   roześmiała   i   smagnąwszy  ręką   na   odlew, 

odrzuciła   matkę   chłopca   na   łóżko.   Cios,   zadany   jakby   od   niechcenia,   okazał   się   bardzo 

mocny.

Ryan za bardzo się bał, aby próbować walczyć, rozpłakać się czy zrobić cokolwiek 

innego, wpełzł tylko pod kanapę, jak to miał w zwyczaju, gdy nocne filmy w telewizji były 

dla niego zbyt straszne. Najwyraźniej nikt tego nie zauważył. Mężczyźni pochwycili jego 

matkę i wynieśli ją z mieszkania, a groźnie wyglądająca kobieta podążyła za nimi. W chwili, 

gdy miała zamknąć za sobą drzwi, odwróciła się, spojrzała w miejsce pod sofą, gdzie ukrywał 

się Ryan i uśmiechnęła się. Właśnie wtedy chłopiec ujrzał jej ostre, spiczaste zęby i czerwone 

oczy. Zrozumiał wówczas, że jego mama została uprowadzona przez potwory.

Policjanci, w przeciwieństwie do tego, co pokazują w telewizji, w ogóle się nie zjawili 

i dzień lub dwa później malec pojął, że jego mama nie wróci. W tej sytuacji Ryan spakował 

swoje rzeczy - a nie miał ich wiele, ot, kilka ubrań i parę plastykowych żołnierzyków - po 

background image

czym wybrał się na poszukiwanie matki na ulice Umarłego Miasta.

Przez większość czasu unikał członków młodzieżowych gangów, wybierał resztki z 

koszy i pojemników na śmieci oraz poszukiwał dla siebie bezpiecznej kryjówki. Był mały, nie 

miał więc trudności z wślizgiwaniem się do otworów i nisz, do których nigdy nie zajrzałby 

żaden dorosły.

W przeciwieństwie do większości mieszkańców Umarłego Miasta Ryan przemieszczał 

się   wyłącznie   nocami.   Tylko   wówczas   mógł   zobaczyć   matkę.   Nabrał   niezłej   wprawy   w 

zakradaniu się na terytorium Pointersów, doświadczał nawet osobliwej ekscytacji wywołanej 

świadomością, że kolejny raz przechytrzył swoich wrogów i zdołał się im wymknąć. Jak w 

grze.

Tylko że to nie była gra. Tu chodziło o przetrwanie.

Ryan  mieszkał   na  ulicy od  kilku  tygodni,   kiedy spotkał  Cloudy'ego.   W  Umarłym 

Mieście było kilka osób, które pozostawiały pod domami resztki jedzenia i stare ubrania. 

Mimo iż wiedział, że są przeznaczone dla niego, zachowywał daleko posuniętą ostrożność, 

czekał, aż w pobliżu nie będzie nikogo i dopiero wtedy podbiegał, aby je zabrać. Któregoś 

dnia, gdy żarłocznie pożerał napoczętą kanapkę z sałatką z kurczaka, drzwi za nim otworzyły 

się i silne męskie ręce, pochwyciwszy go wpół, wciągnęły do środka.

Pierwszym   odruchem   Ryana   było   pragnienie   ucieczki;   zaczął   wierzgać   nogami   i 

krzyczeć, gryzł opasujące go ręce, aż w końcu rozluźniły uścisk. Ryan chyłkiem przebiegł 

przez pokój, rozpaczliwie wypatrując miejsca, gdzie mógłby się schronić, aż w końcu wpełzł 

pod   stół.   Łypnął   spode   łba   na   siwobrodego   mężczyznę   w   ręcznie   farbowanej   koszulce, 

stojącego pomiędzy nim a drzwiami. Ryan obejrzał w telewizji dostatecznie dużo filmów, by 

wiedzieć, że ma do czynienia z hipisem.

- Do licha, chłopcze! Chciałem ci tylko pomóc, to wszystko! Nie musiałeś gryźć mnie 

tak mocno! - rzekł, wysysając krew z rany.

Brodacz  nie wyglądał  zbyt  groźnie, ale  Ryan  nauczony smutnym  doświadczeniem 

wiedział, że w Umarłym Mieście nie wszystko było tym, czym się wydawało. Wyraz gniewu 

odpłynął z twarzy hipisa, gdy mężczyzna uważniej przyjrzał się Ryanowi.

- Jezu, dzieciaku! Widywałem koty dachówce, które były grubsze od ciebie! Wybacz, 

jeżeli cię przestraszyłem, nie chciałem tylko, żebyś mi uciekł, kapewu? Obserwowałem cię 

już od pewnego czasu, naturalnie z daleka i zaniepokoiło mnie, że taki malec jak ty wałęsa się 

samotnie po mieście. Gdzie jest twoja mama, chłopcze?

- Potwory ją zabrały.

- Potwory? Jakie potwory?

background image

- Z gwiazdami. Brodacz skrzywił się.

- Twoja stara jest cizią Eshera?

- Moja mama wcale nie jest stara!

- Wiem, wiem, mały. To tylko takie określenie, zresztą nieważne.

W   brodaczu   było   coś,   co   spodobało   się   Ryanowi.   Może   polubił   go   dlatego,   że 

mężczyzna przypominał Tima Wykidajłę, pracującego w jednym z klubów, gdzie tańczyła 

matka. Tim także miał brodę, choć nie tak długą i siwą jak hipis, i również nosił farbowane 

koszulki. Miał także skórzaną kurtkę i jeździł na motocyklu. Mama powiedziała Ryanowi, że 

Tim Wykidajło to anioł, chociaż chłopiec nigdy nie dostrzegł u niego skrzydeł ani aureoli. 

Może ten człowiek również był aniołem.

Nie obawiając się już ataku, Ryan  po raz pierwszy rozejrzał  się bacznie  dokoła i 

stwierdził, że w pomieszczeniu było mnóstwo książek. Powoli wypełzł spod stołu, kręcąc 

głową.

- Czy te wszystkie książki są pańskie?

- Tak. Lubisz książki, chłopcze?

Ryan energicznie pokiwał głową. Na widok znajomej okładki aż wybałuszył  oczy. 

Sięgnął  po  egzemplarz  Przygód  kaczorków  i  trzymał  przez  chwilę   w  dłoniach   jak  cenny 

skarb. W jego oczach pojawiły się wesołe iskierki. Sprawiał wrażenie, jakby spotkał właśnie 

starego przyjaciela.

- Miałem tę książkę! Mama czytała mi ją przed snem.

- Chciałbyś ją poczytać, chłopcze?

- Ja... jeszcze nie umiem czytać.

Brodacz uśmiechnął się i skinął na Ryana, aby podał mu książkę.

- Nie ma sprawy. Jeżeli tylko zechcesz, ja ci ją przeczytam.

Ryan spojrzał na hipisa, na książkę i ponownie na siwobrodego.

- Mam na imię Ryan.

- Cześć, Ryan. Kumple mówią na mnie Cloudy.

Ryan zachichotał. Śmiał się po raz pierwszy od dłuższego czasu. To było przyjemne 

doznanie.

- Zabawne przezwisko.

Cloudy wybuchnął śmiechem. Wydawało się, że on również nie robił tego od dawna.

- Prawda?

Od tej chwili Cloudy stał się przyjacielem Ryana. Chłopiec kochał starego hipisa i ufał 

mu bardziej niż komukolwiek innemu - z wyjątkiem swojej matki.

background image

A skoro Cloudy powiedział, że dziwna kobieta jest w porządku, to znaczy, że była w 

porządku.

Nawet jeżeli była potworem.

Ryan odłożył książeczkę z obrazkami. Udawał, że ją ogląda i podszedł, aby przyjrzeć 

się dziwnej damie. Leżała na podłodze, na rozłożonym  starym wojskowym kocu. Cloudy 

odgarnął trochę książek, aby zrobić dla niej miejsce. Wciąż miała na sobie rzeczy, w których 

tu przyszła, nie zdjęła nawet butów ani kurtki. Ramiona skrzyżowała na piersiach, dłonie 

ułożyła na kurtce. Nic nie wskazywało na to, że oddycha. Ryan nie potrafił stwierdzić, czy 

miała   otwarte   czy  zamknięte   oczy,   gdyż   były   ukryte   za   szkłami   lustrzanek.   Nachylił   się 

jeszcze bardziej i spojrzał na swoje podwójne odbicie w zwierciadlanych szkłach okularów. 

Odkąd zamieszkał z Cloudy'm, chłopiec przybrał trochę na wadze, ale mimo to wciąż był 

bardzo   szczupły.   To   sprawiało,   że   wyglądał   na   więcej   niż   swoje   pięć   lat.   Zrobił   zeza   i 

wystawił język, chichocząc, gdy jego odbicia powtórzyły ten gest.

- Tobie także dzień dobry.

Ryan pisnął i jak oparzony odskoczył do tyłu, podczas gdy nieznajoma opuściła ręce i 

usiadła. Odwróciła głowę w stronę chłopca, jej oczy wciąż pozostawały ukryte za szkłami 

okularów.

- Nie nabijałem się z pani. Słowo!

- Wierzę  ci, Ryan.  Nie  musisz  się mnie  obawiać.  - Wstała  i przeciągnęła  się,  jej 

skórzana kurtka zaskrzypiała. - Gdzie Cloudy?

-   Wyszedł.   Miał   coś   do   załatwienia.   Niedługo   wróci.   Za   godzinę   się   ściemni.   - 

Przerwał na chwilę, przyglądając się jej badawczo. - Czy naprawdę jest pani potworem?

Nieznajoma   pokiwała   głową,   poklepując   się   równocześnie   po   kieszeniach.   Nie 

sprawiała wrażenia urażonej tym pytaniem.

- Można tak powiedzieć.

- Ale właściwie jakim jest pani potworem?

Nieznajoma uśmiechnęła się do chłopca, ukazując perłowo - białe kły.

- Chyba można mnie nazwać potworem dla innych potworów.

- Ekstra!

- Wskaż mi tych, którzy zwykle stój ą na straży - wyszeptała nieznajoma.

Ryan lekko przymrużył oczy i patrzył przez chwilę, po czym wskazał młodzieńca, 

którego łysą czaszkę zdobił tatuaż w kształcie pajęczyny.

- To jeden z nich. - Milczał przez pewien czas, po czym wskazał palcem na krępego 

czarnoskórego mężczyznę z gąszczem dredów na głowie i paskudnie wyglądającą maczetą 

background image

zawieszoną przy szerokim pasie. - On także tam bywa. Dość często. Wydaje mi się, że ci 

dwaj są przyjaciółmi.

Obserwowali  Bezpieczny   Dom,   w  którym  Esher  przetrzymywał   Nikole,   kiedy  nie 

występowała w klubie i nie dotrzymywała mu towarzystwa. Choć od budynku dzieliło ich 

niecałe   trzydzieści   stóp,   grupka   Pointersów   stojąca   przed   wejściem   nie   zauważyła   ich, 

znajdowali   się   bowiem   w   kanale   burzowym,   po   drugiej   stronie   ulicy.   Ryan   stanął   na 

odwróconej plastykowej skrzynce na mleko, aby wyjrzeć ponad betonowym obrzeżem wlotu 

kanału.

- Stoisz tu na czatach każdej nocy?

-   Prawie.   Chyba   że   leje.   Wtedy   jest   to   niemożliwe.   To   dlatego   z   taką   łatwością 

wymykam się Pointersom, wślizguję się do kanałów i tam się przed nimi chowam.

- Nie boisz się szczurów? Ryan wzruszył ramionami.

- Z początku bardzo się bałem, syczały na mnie i w ogóle, ale nauczyłem się, że jeśli 

mam przy sobie patyk albo zacznę w nie czymś rzucać, dają mi spokój. Poza tym Cloudy 

mówi, że one bardziej boją się mnie niż na odwrót. Zresztą to tylko zwierzęta.

-   Dzielny   z   ciebie   chłopak,   Ryanie.   Dzielniejszy   niż   większość   mężczyzn.   - 

Nieznajoma uśmiechnęła się i poklepała malca po głowie. Ryan zesztywniał. W pierwszej 

chwili   pomyślała,   że   to   dlatego,   iż   go   dotknęła,   zaraz   jednak   uniosła   wzrok   i   ujrzała 

otwierające się drzwi Bezpiecznego Domu. Z budynku jako pierwsza wyszła wampirzyca, 

którą nieznajoma widziała poprzedniej nocy. Groźnie wyglądająca strażniczka z kuszą dała 

znak czarnoskóremu z maczetą, a ten kilkakrotnie głośno klasnął w dłonie.

Pointersi   czekający   na   zewnątrz   stanęli   na   baczność.   Jeden   z   nich   wyjął   telefon 

komórkowy i po chwili przy krawężniku zatrzymał się czarny cadillac rocznik 57.

- To  Decima  - wyszeptał  Ryan,  wskazując na  wampirzycę.  - Nie cierpię  jej. Jest 

wredna. - W głosie chłopca pobrzmiewała nietypowa, zważywszy na jego wiek, gwałtowność.

Decima odwróciła się w stronę drzwi Bezpiecznego Domu i niecierpliwie machnęła 

kuszą. Nikola przestąpiła próg i stanęła w świetle płynącym od wejścia, mrugając nerwowo 

powiekami;  wydawała  się zdezorientowana.  Miała na sobie białą  aksamitną  suknię, która 

przywierała   do   jej   ciała   niczym   druga   skóra,   a   równocześnie   odsłaniała   spory   fragment 

smukłych ud i krągłych, jędrnych piersi. Jeden z Pointersów stojący przed domem na widok 

Nikoli wyszczerzył zęby w lubieżnym uśmiechu. Murzyn z maczetą zauważył, że opryszek 

niedwuznacznie gapi się na wybrankę jego pana i szybkim krokiem pofatygował się do niego.

Szeroki uśmiech malujący się na twarzy Pointersa prysł w okamgnieniu, zastąpił go 

grymas nie skrywanego przerażenia. Młody opryszek cofnął się o kilka kroków, unosząc obie 

background image

ręce, jakby chciał osłonić się przed ciosem.

- Obeah, przecież ja nic nie zrobiłem. To nie było nic takiego.. . Przysięgam na Boga, 

ja nawet nie...

- Nie przysięgaj przede mną na BOGA, ty głupcze! - zagrzmiał Obeah. - To Umarłe 

Miasto, jedynie diabeł wysłuchuje tu twoich modlitw!

To rzekłszy,  zamachnął się i ciął  z całej siły.  Opryszek wrzasnął ochryple,  gdy z 

kikuta, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego prawa dłoń, buchnął gejzer krwi. Jego 

koledzy z gangu zaklęli w głos i odskoczyli do tyłu, żaden jednak nie pokwapił się przyjść 

chłopakowi z pomocą, gdy ten, zaciskając palce drugiej ręki na okrwawionym nadgarstku, 

osunął się na chodnik.

- Obraziłeś  lorda Eshera, jeśli nawet nie słowami, to na pewno swymi  myślami  - 

oznajmił Obeah. - Nie wolno pobłażać takiemu zuchwalstwu!

Cięcie zostało wykonane błyskawicznie. Pointer krzyknął, gdy maczeta rozpłatała mu 

twarz, odrąbując nos równie gładko, jak mógłby tego dokonać chirurgiczny skalpel.

Nieznajoma nie wydawała się wstrząśnięta. Wyczyn Murzyna wywarł jednak na niej 

spore wrażenie.

- Zatem Esher ma wśród swoich przybocznych byłego Tonton Macoute. To ciekawe. - 

Nagle przypomniała sobie o Ryanie i spojrzała na chłopca. Malec z osobliwym spokojem 

obserwował, jak Haitańczyk masakruje młodocianego opryszka. Kiedy znów uniosła wzrok, 

ukarany Pointer leżał na chodniku w rozlewającej się dokoła niego kałuży krwi, Obeah zaś 

starannie wycierał ostrze swej maczety.

Decima chwyciła Nikole za ramię, pospiesznie sprowadziła japo schodach i wepchnęła 

na   tylne   siedzenie   czekającego   auta.   Obeah   usiadł   obok   niej,   podczas   gdy   łysogłowy   z 

tatuażem   w   kształcie   pajęczyny   zajął   miejsce   na   fotelu   obok   kierowcy.   W   chwili   gdy 

drzwiczki samochodu  zamknęły się z trzaskiem,  Ryan  zeskoczył  ze skrzynki  po mleku  i 

podniósł ją z ziemi.

- Chodźmy,  musimy  pójść za nią! - Wślizgnął się w betonową gardziel bocznika, 

popychając skrzynkę przed sobą, dopóki nie dotarł do głównego kanału. Następnie postawił ją 

na wąskim betonowym chodniku, ciągnącym się po obu stronach ścieku.

- Jesteśmy pod ziemią. Jak możemy pójść za nimi, skoro nie wiemy, dokąd pojechali?

- Mamy czwartek! - wyjaśnił Ryan, maszerując raźnym krokiem wzdłuż chodnika. - 

W czwartki zawsze odwożą ją do niego, a w środy i soboty do klubu!

- Do niego, to znaczy do kogo?

- Do Eshera, ma się rozumieć! - odparł Ryan, przewracając oczami.

background image

ROZDZIAŁ 4

Dom Eshera był wyjątkowo duży, pochodził z czasów, kiedy stawiano prawdziwie 

monumentalne  budowle.  Od innych  gmachów  stojących   przy  tej  ulicy  różnił  się  tym,   że 

innych w ogóle nie było, jedynie sterty gruzów i ziejące symetryczne doły, gdzie niegdyś 

znajdowały się piwnice. To nie było dzieło służb rozbiórkowych; wyburzenie domów zlecił 

sam Esher. Pan wampirów lubił wiedzieć zawczasu, kto się do niego wybiera. Pointersom 

zajęło blisko dwa lata oczyszczenie całej okolicy. Na obu krańcach przecznicy wystawiono 

liczne posterunki, wartę pełnili tam starsi, bardziej doświadczeni członkowie gangu uzbrojeni 

w uzi i strzelby powtarzalne.

Mimo to przecznica nie była nie zamieszkana. W pomieszczeniach piwnicznych, które 

Pointersi wykorzystali w charakterze magazynów oraz baraków, migotały świece, a bijący z 

nich   dym   płożył   się   nad   ziemią   niczym   mgła.   W   dołach   znajdujących   się   bliżej   domu 

panowała  nieprzenikniona   czerń,  zaś  to,  co  je wypełniało,   było   dalece  bardziej  mroczne. 

Służyły one jako wyjścia i wejścia z Domu, połączone podziemnymi tunelami. Korzystali z 

nich wyłącznie Spokrewnieni. Wielu nie mających pana nowicjuszy i ci, którzy oczekiwali na 

pełniejsze połączenie z Esherem, spędzali dnie w tych mrocznych korytarzach.

Ulica pod Domem tętniła życiem, roiło się na niej od młodych mężczyzn noszących 

charakterystyczne   kurtki   Pointer   -   sów.   Niektórzy   siedzieli   na   szerokich   schodach 

prowadzących do budynku, inni zaś na przyniesionych skądś odwróconych do góry dnem 

skrzynkach. Najstarszy z nich nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia pięć lat, najmłodszy 

najwyżej na trzynaście.

Nie   było   wśród   nich   kobiet,   lecz   brak   ten   młodzi   opryszkowie   zrekompensowali 

całym   arsenałem   broni   palnej,   każdy   z   nich   miał   za   paskiem   jeden   lub   nawet   więcej 

pistoletów.

- To ciekawe - mruknęła nieznajoma, obserwując plac przed Domem Eshera z dachu 

pięciopiętrowego budynku, dwie przecznice dalej. - Esher zebrał wokół siebie prawdziwą 

armię świrów i socjopatów.

- Jak może pani cokolwiek widzieć przez te okulary i w dodatku na taką odległość? - 

zapytał Ryan i przymrużywszy powieki, spojrzał w tę samą co nieznajoma stronę. - Ja nic stąd 

nie widzę!

- Moje oczy są inne niż twoje. Nocą widzę lepiej niż większość ludzi w biały dzień.

- Ekstra! To tak jak kot, prawda?

- Mniej więcej.

background image

- Miałem kiedyś kotka, nazywał się Koko, ale właściciel domu dowiedział się o tym i 

pozbył się go. Powiedział, że Koko miał pchły. Był naprawdę okropny i nienawidziłem go. 

To znaczy właściciela domu, a nie Koko.

Nieznajoma uklękła i położyła dłonie na ramionach Ryana. Jego sterczące obojczyki 

w dotyku przypominały spoiny latawca.

- Ryan? chciałabym, abyś zrobił dokładnie to, co ci powiem, jasne? Spróbuję dostać 

się do wnętrza twierdzy Eshera, może dowiem się czegoś na temat twojej matki. Jednak na 

pewno nie uda mi się tam zakraść.

- Jak wobec tego chce pani dostać się do środka?

- Zamierzam się u niego zatrudnić.

- Hę?

- Nie ulega wątpliwości, że Esher szuka najemników do swojej armii, zarówno ludzi, 

jak i Spokrewnionych. Jeśli uzna mnie za swego sojusznika, może uda mi się zaskoczyć go, 

kiedy najmniej będzie się tego spodziewał. Nie mogę jednak dopuścić, aby zorientował się, że 

się znamy. Musisz teraz możliwie jak najszybciej wrócić do Cloudy'ego - tylko niech nikt cię 

nie przyuważy - i zostań tam, zgoda? A gdybyś przypadkiem znów zobaczył mnie na ulicy, 

udawaj, że mnie nie znasz, jasne? Od tego zależy życie twojej matki.

Ryan pokiwał głową, mimo swojego wieku wyglądał niezwykle poważnie.

- Jasne. Będzie pani działać potajemnie, jak ci gliniarze z telewizyjnych seriali.

- Właśnie. A teraz wracaj do Cloudy'ego. Migiem. Tu nie jest bezpiecznie.

Ryan pomaszerował w stronę drzwi, przez które weszli na dach, lecz w pewnej chwili 

przystanął i odwrócił się.

- Czy ma pani dzieci?

Nieznajoma pokiwała głową i uśmiechnęła się smutno.

- Miałam. Kiedyś. Dawno temu. Dziewczynkę.

- Co się z nią stało?

Nieznajoma   milczała   przez   chwilę,   wpatrując   się   w   gwiazdy   na   niebie,   ledwie 

widoczne z powodu unoszącego się nad miastem smogu.

- Dorosła i już nie byłam jej potrzebna.

Ryan zwlekał jeszcze przez chwilę, muskając palcami klamkę.

-   Ja   pani   potrzebuję.   I   moja   mama   także.   Nieznajoma   wzięła   głęboki   oddech   i 

rozmasowując czoło koniuszkami palców, powoli wypuściła powietrze.

- Posłuchaj, mały, to nie serial telewizyjny. Nie przybyłam do Umarłego Miasta, aby 

uratować twoją matkę.

background image

- Wobec tego po co?

- Mam swoje powody. Nie oczekuję, że je zrozumiesz. Czasami zastanawiam się, czy 

sama je rozumiem. - Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w małego ulicznika i naraz kąciki 

jej   ust   wykrzywiły   się   w   nieśmiałym   uśmiechu.   -   Nie   mogę   ci   niczego   obiecać,   jasne? 

Zapamiętaj to. A teraz już zmykaj, zanim cię ktoś zobaczy!

Ryan uśmiechnął się, a w jego oczach rozbłysły iskierki dziecięco szczerej radości. Po 

raz pierwszy, odkąd go spotkała, wyglądał jak zwyczajny mały chłopiec.

Zadowolona,   że   odesłała   Ryana   w   znacznie   bezpieczniejsze   miejsce,   nieznajoma 

poprawiła   na   sobie   kurtkę   i   wyszła   z   cieni   zalegających   u  wejścia   do   starej   czynszowej 

kamienicy.  Nie chciała,  aby chłopiec  zobaczył  ją w akcji. Miał uzasadniony powód, aby 

nienawidzić i obawiać się istot takich jak ona i wolała nie nadwerężać jego zaufania, ukazując 

swe drugie, drapieżne i bezwzględne oblicze. Co więcej, nie chciała, by zorientował się, jak 

trudno jej przychodziło kontrolować wampiryczne skłonności Spokrewnionej. Uchowaj Boże, 

aby ten dzieciak miał stanąć kiedyś twarzą w twarz z Inną.

Przeszła przez opustoszałą ulicę, kierując się w stronę Domu Eshera.

Od czasu do czasu dostrzegała słaby blask elektrycznego światła lub blade, przerażone 

oblicze wyzierające z okna na piętrze, jednak Umarłe Miasto, przynajmniej z pozoru, zdawało 

się w pełni zasługiwać na swą posępną nazwę. W tym przypadku pozory okazały się mylne. 

Niespodziewanie drogę zastąpiły jej trzy postacie. Poruszały się szybko i płynnie, niczym 

szykujące   się   do   ataku   pantery.   Nieznajoma   przystanęła   raptownie,   lecz   nie   próbowała 

uciekać.

-   Mówiłem   wam,   że   ją   znajdziemy,   to   była   tylko   kwestia   czasu   -   rzekł   jeden   z 

wampirów oschłym, chrapliwym tonem.

- To ja podsunąłem pomysł, aby zaczaić się na nią w tej okolicy! - warknął drugi.

- Zamknij się! Na kłótnie o laury będzie czas później, gdy już dostarczymy jej głowę 

Sinjonowi! - uciął trzeci.

- Proszę, proszę - nieznajoma uśmiechnęła się drwiąco. - Kogo tutaj mamy? Trzy małe 

kózki!

Pierwszy wampir parsknął i skrzywiwszy się z odrazą, wypiął pierś.

- Nie będziesz już więcej ubliżać klanowi Ventrue, tremerska wiedźmo!

Nieznajoma uśmiechnęła się i pokręciła głową.

- Słuchajcie, chłopcy, chyba mnie z kimś pomyliliście.

- Nie próbuj nas zwodzić, wiedźmo!  - warknął drugi wampir. - Wiemy,  że jesteś 

odpowiedzialna za zamordowanie jednego z ludzkich sług naszego pana! Zostawiłaś w jego 

background image

plecach swą wizytówkę! Próbowałaś znieważyć naszego pana, uśmiercając jednego z jego 

sług nieomal u wejścia do Czarnej Loży! Taka zniewaga musi zostać ukarana!

- Czy to, co mówię, trafi wreszcie do tych waszych tępych łbów? Nie jestem osobą, 

której szukacie. Jeszcze raz uprzejmie was proszę, abyście zeszli mi z drogi...

- Dosyć! - zagrzmiał trzeci wampir i w tej samej chwili cała trójka ruszyła do ataku.

Pierwszy zaszedł ją od tyłu, drugi zaatakował z góry, trzeci zaś nisko, tuż nad ziemią. 

Nieznajoma trafiła tego ostatniego obunóż w szczękę wzmocnionymi stalą czubkami swoich 

martensów, kopnięcie było tak silne, że żuchwa obwisła jak wyrwana z zawiasów bramka 

ogrodowa, a język zatrzepotał niczym różowy robak.

Drugi wampir skoczył z takim impetem, że nie zdążył wyhamować i nadział się na 

ostrze jej sprężynowca, zimna stal przeszyła prawe płuco krwiopijcy jak dziecięcy balonik. 

Zazwyczaj   takie   rany   są   dla   Spokrewnionych   błahostką,   ta   broń   jednak   obłożona   była 

specjalnym zaklęciem, aby mogła zadawać im śmierć.

Wampir   zawył   jak   kastrowany   ogier   i   targnąwszy   konwulsyjnie   całym   ciałem, 

ześlizgnął się z ostrza. Rozdarł koszulę, odsłaniając bladą, bezwłosą pierś. Ciało wokół rany 

zaczęło już czernieć i puchnąć, pojawiły się pierwsze oznaki błyskawicznego rozkładu.

- Cóż to za przeklęte tremerskie czary! - wychrypiał pierwszy wampir.

Drugi zakasłał, wypluwając pozostałości niedawnego posiłku i runął na brukowaną 

ulicę, wprost w objęcia Ostatecznej Śmierci.

Nieznajoma, nie tracąc czasu, zajęła się pierwszym wampirem, wbijając srebrne ostrze 

sprężynowca w jego prawe oko. Wampir wrzasnął, a w kilka sekund później jego lewe ślepie 

napuchło jak u postaci z kreskówki Texa Avery'ego i eksplodowało.

Trzeci wampir odwrócił się, by uciec, lecz drogę zastąpiła mu jego niedoszła ofiara. 

Uniósł   obie   ręce   w   rozpaczliwym   geście,   a   z   jego   ust   dobył   się   zduszony   bełkot, 

najprawdopodobniej błaganie o litość, lecz nieznajoma w tej samej chwili wbiła mu nóż w 

brzuch. Wampir upadł na ziemię i leżał, wijąc się u jej stóp, jak dżdżownica na rozpalonym 

słońcem chodniku po silnej ulewie. Umieranie od rany w brzuch trwało znacznie dłużej, niż 

gdyby krwiopijcy przebito serce lub uszkodzono system nerwowy.

Znudzona przestąpiła swą trzecią i ostatnią ofiarę, podejmując marsz w stronę domu, 

do którego zmierzała, zanim jej nie zatrzymano.

Zdążyła   zrobić   zaledwie   trzy   kroki,   gdy   usłyszała   suchy   szczęk   przeładowywanej 

broni automatycznej.

- Stój! - rozległ się oschły kobiecy głos.

Z   cieni   wyłoniło   się   kilku   Pointersów   uzbrojonych   w   AK   -   47.   Przewodziła   im 

background image

wampirzyca, którą nieznajoma widziała już wcześniej, surowa strażniczka zwana Decimą. 

Miała na sobie czarną skórzaną kurtkę i skórzane spodnie, uzbrojona była  w naładowaną 

kuszę.   Decima   powiodła   wzrokiem   po   zalegających   na   bruku,   gnijących   ciałach   trzech 

wampirów, zmarszczyła brwi i spojrzała na nieznajomą.

- Co się tu dzieje?

- Już nic.

- Nie pogrywaj ze mną, dziecino!

Skinęła na jednego z Pointersów, który czubkiem buta przewrócił zabite wampiry na 

wznak. Ciała trzech krwiopijców ulegały przyspieszonemu rozkładowi.

- To potomkowie Sinjona, Dec... pani!

Decima zasępiła się jeszcze bardziej i powróciła do nieznajomej.

- Zabiłaś sługi Sinjona. Czemu to zrobiłaś?

- Nie szukałam z nimi zwady. To oni mnie zaatakowali.

- Dlaczego?

Nieznajoma uśmiechnęła się krzywo, wskazując na kuszę Decimy.

- Najwyraźniej zaszła tu drobna pomyłka. Wzięli mnie za ciebie.

Decima wyprężyła się, jakby w jej kręgosłup wbito srebrną szpilę.

- Cóż za absurd!

- Taa, wyobraź sobie, jak ja się przez to poczułam!

- Bezczelna suka! - warknęła Decima i zamachnęła się, by wymierzyć nieznajomej 

siarczysty policzek.

Ta jednak chwyciła ją za nadgarstek, zatrzymując dłoń strażniczki o milimetry od 

swojej twarzy.

- Czy tak traktuje się kogoś, kto właśnie wyświadczył ci przysługę?

-   Czego   chcesz,   dziecino?   -   zasyczała   Decima,   szarpnięciem   uwalniając   rękę   z 

uścisku; jej oblicze wykrzywił gniewny grymas.

Była zła, lecz w jej głosie pobrzmiewały pospołu niepewność i lekki niepokój. Nie 

przepadała za tą dziwną wampirzycą, lecz nie odważyła się rzucić jej otwartego wyzwania. 

Nie podejmie tego ryzyka, dopóki nie dowie się czegoś więcej o nieznajomej. Nie chciała 

ryzykować przed ludźmi ewentualnej porażki.

Nieznajoma uśmiechnęła się, przekrzywiając głowę, tak że w szkłach jej lustrzanek 

pojawiło się odbicie wykrzywionej wściekłością twarzy Decimy.

- Słyszałam, że można się u was nająć.

- Stój, kto idzie! - warknął wartownik stojący na straży i wycelował strzelbę w dwie 

background image

postacie wyłaniające się z ciemności. Ci, którzy pełnili tu służbę, uważali się za elitę i serio 

traktowali swe obowiązki. Decima nie zareagowała na polecenie wartownika.

Strażnik   na   chwilę   zastygł   w   bezruchu,   lecz   rozpoznawszy   przyboczną   Eshera, 

natychmiast się rozluźnił.

- A, to ty, pani.

Decima zdawała się nie zwracać uwagi na usłużny, uniżony ton wartownika, mijając 

go   jak   powietrze.   Nieznajoma   pospieszyła   za   nią.   Pointer   przez   chwilę   odprowadzał   ją 

wzrokiem, gdy jednak skierowała nań spojrzenie oczu skrytych za lustrzankami, natychmiast 

się odwrócił i skoncentrował całą uwagę na ciemności rozciągającej się poza posterunkiem. 

Wobec innych ludzi Pointersi potrafili być okrutni i bezwzględni jak wataha wilków, lecz w 

zetknięciu ze Spokrewnionymi miękli niczym wosk.

Dom   Eshera   wznosił   się   ponad   ruinami   wyburzonych   budynków   jak   gigantyczny 

nagrobek. Nieznajoma skupiła wzrok na budowli, zawężając poziom widma do tego, jakiego 

używają Oszuści. Musiała przygryźć język, aby nie zakląć w głos. Pola energii otaczające 

twierdzę pulsowały i wibrowały ze znaczną mocą. W grę wchodziła magia, co ewidentnie 

potwierdzało plotki, jakoby Esher był tremeryjskim magiem krwi. Miewała już wcześniej do 

czynienia z naprawdę potężnymi wampirami, lecz moc tamtych tkwiła nie w okultyzmie, lecz 

w   ich   zdyscyplinowanych,   karnych   umysłach.   Liznęła   trochę   magii,   współpracując   z 

alchemikami do wynajęcia i zaklinaczami takimi jak Kit - sune Li Lijing czy niższy demon 

Malfeis;   to   właśnie   Malfeis   podarował   jej   sprężynowiec   obłożony   zabójczym   dla 

Spokrewnionych zaklęciem, lecz nigdy dotąd nie miała okazji sprawdzić swych umiejętności 

w tej dziedzinie.

Połączone łańcuchy eterycznej energii otaczające Dom stanowiły jawny dowód, że 

Esher miał bardzo silne, choć bliżej nieokreślone nadnaturalne koneksje. Zapowiadała się 

ciężka przeprawa. Naprawdę ciężka. I ryzykowna.

Pointersi zgromadzeni przed twierdzą na widok Decimy przyjęli postawę zasadniczą. 

Wampirzyca nawet na nich nie spojrzała. Szybkim krokiem wspięła się po schodach.

Przystanęła przed frontowymi drzwiami i oparła dłoń na ozdobnej mosiężnej klamce 

w kształcie głowy ryczącego lwa.

- Oto dom mego księcia, serce jego domeny. Stanowi odzwierciedlenie jego mocy. 

Ostrzegę cię tylko raz, dziecino, nie zbaczaj z głównego korytarza. Jeśli to uczynisz, będziesz 

zgubiona.   -   Dopełniwszy   formalności   rytualnego   ostrzeżenia,   Decima   otworzyła   drzwi   i 

skinęła na nieznajomą, zapraszając ją do środka.

Nagle podłoga budynku runęła w dół, jak dno beczki śmiechu w lunaparku, a całe 

background image

wnętrze zaczęło wirować w oszałamiającym tempie. Przyszpilona przez siłę odśrodkową do 

ściany, nieznajoma dostrzegła dziesiątki drzwi, które zmieniały się w jaszczurki, w ptaki, by 

na powrót stać się drzwiami. Niektóre z nich znajdowały się u jej stóp, inne wysoko w górze, 

jeszcze inne wisiały w próżni na wprost niej.

Głos Decimy dochodził zewsząd i znikąd.

-   Nie   ruszaj   się.   Nie   próbuj   otworzyć   żadnych   drzwi,   które   widzisz   przed   sobą. 

Jedynie korytarz jest bezpieczny. Korytarz wiedzie do Eshera, gdziekolwiek ów się znajduje. 

Zamknij oczy. Widzisz go?

Nieznajoma   wykonała   polecenie.   Przyprawiająca   o   zawrót   głowy   karuzela   drzwi 

zniknęła, zastąpiona widokiem całkiem zwyczajnego korytarza o ścianach wyłożonych tapetą, 

na których wisiały portrety w złoconych ramach. Gdy skupiła uwagę na korytarzu, pojawiła 

się przed nią Decima, machając ręką ze zniecierpliwieniem.

- Pospiesz się! Nie zamierzam marnować na ciebie całej nocy, dziecino - warknęła 

złośliwie.

Nieznajoma,   nie   otwierając   oczu,   przyspieszyła   kroku.   Podążyła   za   Decima, 

przemierzając długi, kręty korytarz ciągnący się przez całą długość domu. Zdarzało się, że 

korytarz   niespodziewanie   zawracał   i   zmuszona   była   uczynić   to   samo.   Niemało   trudu 

kosztowało   ją   przezwyciężenie   zawrotów   głowy,   gdy   korytarz   zapętlał   się,   zmieniając 

podłogę i sufit w istną wstęgę Móbiusa. Mimo to nie kryła swego podziwu dla umiejętności i 

wiedzy niezbędnej do utworzenia tak niezwykłej magicznej konstrukcji. Aby tak wprawnie 

zakrzywić przestrzeń, potrzeba było sporo wysiłku i jeszcze więcej mocy. W porównaniu z 

Twierdzą Eshera dom duchów zwany Upiorną Pułapką wyglądał jak domek dla lalek.

Wreszcie Decima zatrzymała się przed ogromnymi dębowymi drzwiami, na których 

wyryto symbol Tremere. Przystanęła, by spojrzeć przez ramię na nieznajomą.

- To komnata audiencyjna. Mistrz czeka już na ciebie. Wyjaw mi teraz swe imię i linię 

krwi, bym mogła cię zapowiedzieć.

Nieznajoma pokręciła przecząco głową.

- Jeżeli chce poznać moje imię i dowiedzieć się, kto był moim staruszkiem, będzie 

musiał zapytać o to osobiście.

Decima zgrzytnęła zębami.

- Zbytnioś zuchwała, dziecino! Z rozkoszą zmiażdżę cię pod mym obcasem.

- Otwórz wreszcie, suko, te cholerne drzwi.

Oczy Decimy błysnęły czerwienią, ale mimo wszystko otworzyła odrzwia.

Komnata   audiencyjna   ozdobiona   była   czarnymi   aksamitnymi   draperiami   i 

background image

krwistoczerwonymi gobelinami, na których złotą nicią wyhaftowano okultystyczne znaki i 

sigile. Pomieszczenie oświetlał blask kilku katedralnych w stylu kandelabrów, każdy z nich 

ważył tyle co postawny mężczyzna, a na każdym z łukowato zakrzywionych ramion mieściło 

się po sto świec. Książę tej domeny siedział  na piętnastowiecznym  fotelu Savonaroli, za 

którym na stalowych linach, podświetlona od tyłu sztucznym światłem, wisiała wierna kopia 

słynnego   Różanego   Witrażu   z   katedry   Notre   Damę.   U   stóp   lorda,   jak   drzemiąca   kotka, 

ułożyła   się   Nikola,   oczy   miała   na   wpół   przymknięte,   gdy   władca   wampirów   gładził   ją 

delikatnie po włosach.

Esher,   wychylony   lekko   do   przodu,   rozmawiał   z   dwoma   Pointersami   pełniącymi 

funkcję strażników Nikoli - Anglosasem z tatuażem w kształcie pajęczyny i Haitańczykiem o 

imieniu Obeah, zwracając się do nich cichym, lecz autorytatywnym tonem.

- Nie obchodzi mnie, kogo wybierzecie, choć wolałbym, aby był to ktoś nieistotny, 

jeżeli rozumiecie, o co mi chodzi. Nikt, kogo mogłoby nam brakować lub kto później mógłby 

okazać się dla nas użyteczny. - Usłyszawszy podchodzącą doń Decimę, Esher uniósł wzrok, 

po czym zdecydowanym gestem odprawił Pointersów. - Idźcie już. Zróbcie, co musicie.

Nieznajoma   uważnie   przyjrzała   się   mijającej   ją   parze.   Ten   z   tatuażem,   w 

przeciwieństwie do wartownika, nie odwrócił wzroku, lecz zuchwale gapił się na nią, a zanim 

opuścił komnatę, na odchodne uśmiechnął się drwiąco. Najwyraźniej nie wszyscy śmiertelni 

słudzy Eshera otrzymali pełne Warunkowanie.

Esher rozsiadł się wygodnie w fotelu, opierając dłoń na jedwabistej głowie Nikoli, 

która warowała u jego stóp niczym wierny pies.

- Masz mi coś do zakomunikowania?

- Dzisiejszej nocy unicestwionych zostało trzech potomków Sinjona. Szukali mnie, 

pragnąc wziąć odwet za jednego z Black Spoons, którego zabiłam.

- Dobra robota, Decimo.

- To nie ona ich załatwiła, lecz ja.

Esher wyprostował się, jego wzrok padł na nieznajomą.

- Decimo, kim jest ta nowicjuszka? Dlaczego jej nie zaanonsowałaś?

- Nie zezwoliła na to.

Esher uniósł brew i spojrzał na wampirzycę w lustrzankach.

- Doprawdy? Kim jesteś, dziecko? Do czyjej linii krwi przynależysz?

- Moim ojcem był  sir Morgan, lord Gwiazdy Porannej - ty chyba  użyłbyś  nazwy 

Ventrue, lecz porzucił mnie wkrótce po Przeistoczeniu. Nie przynależę do żadnego klanu.

Esher wychylił się do przodu, wpatrując się z zaciekawieniem w nieznajomą.

background image

- Jesteś anarchistką?

- Powiedziałabym, że raczej roninem, panie - uśmiechnęła się krzywo.

- Twierdzisz, że zabiłaś trzech potomków mego wroga - dlaczego?

Nieznajoma wzruszyła ramionami.

- Jak już wcześniej wyjaśniłam tej damie z haczykami na ryby na cyckach, nastąpiła 

pożałowania godna pomyłka. Rzucili się na mnie, więc ich zlikwidowałam. To wszystko.

- Co cię tu sprowadza?

-  Doszły mnie   słuchy,  że  szukasz  najemników.   Krążą   plotki,  że  pomiędzy  tobą  a 

Sinjonem szykuje się dżihad.

Esher podniósł się gwałtownie, a warująca u jego stóp Nikola pospiesznie odpełzła na 

bok.

- Dżihad? Moja droga, w Umarłym Mieście nie ma i nie będzie żadnego dżihadu! 

Bronię tylko swoich interesów! Nieroztropnością byłoby z mojej strony, gdybym o to nie 

dbał, biorąc pod uwagę agresywność mego rywala, nieprawdaż?

- Jak najbardziej, panie.

Buty Eshera zatupały na parkiecie  z twardego drewna, gdy wampir  zaczął  krążyć 

wokół nowo przybyłej, przyglądając się jej z wytężoną uwagą.

- Nawet zwykły śmiertelnik bez wahania stwierdziłby, że masz w sobie wielką siłę i 

potencjał. To emanuje z ciebie niczym żar ze świeżo wykutego miecza. Chciałbym,  abyś 

przyłączyła się do mej enklawy, o nieznajoma. Brak przynależności do klanu nie jest wśród 

Spokrewnionych  dobrze widziany.  Bez wątpienia  zdołałaś  już przyswoić  sobie tę smutną 

prawdę,   dziecino!   Powinnaś   myśleć   perspektywicznie,   odpowiednio   zaplanować   swą 

przyszłość. Umarłe Miasto to jedynie pierwszy krok; mam wielkie plany wobec tego kraju! 

Przyłącz się do mnie, moja droga, a nadejście nowego milenium powitasz jako przywódczyni 

miasta, a może nawet całego regionu!

- Brzmi kusząco. Co musiałabym zrobić, aby się przyłączyć?

- Musisz złożyć mi przysięgę wierności i zaakceptować mnie jako swego suzerena 

poprzez Przysięgę Krwi.

Nieznajoma zesztywniała.

- Chcesz uczynić mnie swą niewolnicą?

Esher uśmiechnął się i uniósł dłoń w uspokajającym geście.

- Źle mnie zrozumiałaś, moja droga! Proszę jedynie o przysięgę, nie pragnę związać 

cię ze sobą! Wręcz przeciwnie, chcę, abyś  służyła  mi  z własnej i nieprzymuszonej  woli. 

Jedynie dzięki obopólnej zgodzie nasza umowa może przynieść nam jakiekolwiek korzyści. 

background image

Przysięga Krwi to czysta formalność. Ja jednak jestem formalistą, tradycja i rytuały są dla 

mnie   bardzo   ważne.   Wierzę   w   nie,   gdyż   to   właśnie   one   oddzielają   nas   od   bardziej 

zwierzęcych gatunków.

- Dobrze więc. Zrobię to. Mam już dość bycia nagabywaną przez byle śmiecia z kłami, 

na którego się napatoczę. Już czas, bym zaczęła przynależeć do kogoś więcej prócz samej 

siebie.

Esher uśmiechnął się i poklepał japo ramieniu.

- Miło mi to słyszeć, moja droga! Podjęłaś słuszną decyzję.

-   Pstryknął   palcami   i   Nikola   podniosła   się   z   podłogi,   kołysząc   się   jak   trzcina   na 

wietrze. - Nikola! Przynieś mi claive!

Tancerka  schyliła  się i podniosła leżący za fotelem sztylet  w pochwie ozdobionej 

klejnotami. Podeszła lunatycznym krokiem i podała nóż księciu wampirów. Esher uśmiechnął 

się pobłażliwie i zgiętym palcem pogładził policzek Nikoli.

- Czyż nie jest wyjątkowa, moja droga?

- Tak. Jest naprawdę... cudowna. Esher spiorunował nieznajomą wzrokiem.

- Ona jest moja i tylko moja. Czy to jasne?

- Jak najbardziej, panie.

Esher podwinął lewy rękaw, odsłaniając imponująco umięśnione przedramię. Wyjął 

sztylet   z   pochwy.   Rękojeść   wykonano   z   czystej   platyny,   w   gałkę   wprawiony  był   wielki 

krwawnik, ostrze lśniło niczym lód w odbitym blasku świec. Jednym cięciem Esher rozpłatał 

sobie przedramię po wewnętrznej stronie, od zgięcia łokcia aż po nadgarstek. Brzegi rany, 

przez chwilę złączone,  rozchyliły się powoli, odsłaniając kilka warstw skóry.  Gdyby żył, 

posoka   buchnęłaby   z   takiej   rany   karmazynowym   gejzerem,   miast   tego   pan   wampirów 

zmuszony był zewrzeć palce drugiej ręki na skaleczonym przedramieniu i mocno ścisnąć, aby 

popłynęła choć odrobina krwi.

- Skosztuj mej krwi, o córko Morgana. Napij się z mych żył i poprzysięgnij lojalność 

mnie,  lordowi  Esherowi,  księciu  Umarłego  Miasta.  Wypij   i  zjednocz   się z  moją  krwią  - 

zaintonował Esher gromkim głosem.

Nieznajoma uklękła przed księciem.

- Składam ci hołd, o Esherze, księciu Umarłego Miasta.

Przez twą krew moje istnienie służyć będzie twym celom oraz chwale.

Przyłożyła   wargi   do   rany,   wysysając   wyciśniętą   dla   niej   krew.   Powieki   Eshera 

zatrzepotały, oczy wywróciły się w oczodołach, a z jego gardła dobył się zduszony jęk, jaki 

mógłby wydać z siebie mężczyzna bliski orgazmu.

background image

Pan wampirów westchnął głośno, energicznym ruchem cofnął rękę i zrobił krok do 

tyłu, mrugając jak ktoś, kto właśnie obudził się z głębokiego snu.

- Dość!

Nieznajoma skinęła głową i wstała. Esher opuścił rękę, wydawał się podenerwowany.

- Idź już! Od tej nocy jesteś zobowiązana, aby mi służyć i znajdujesz się pod moją 

ochroną. Jedynym moim życzeniem jest, aby nowi rekruci nie opuszczali murów tego domu.

Nieznajoma skłoniła się, kładąc lewą rękę na sercu.

- Jak sobie życzysz, panie.

Esher klasnął w dłonie, przywołując wampira, który w łachmanach i ze zmierzwioną 

niechlujną brodą wyglądał  na pospolitego, chętnie  zaglądającego  do butelki bezdomnego. 

Wampir skłonił się nerwowo przed swoim panem.

- Czego sobie życzysz, mistrzu?

- Torgo, pokaż naszej nowej rekrutce katakumby. Dopilnuj, aby się tam rozgościła.

- Tak się stanie, mistrzu.

Nieznajoma wyszła z komnaty za powłóczącym nogami sługą. Decima odprowadzała 

ją wzrokiem pałającym nienawiścią.

W   chwili   gdy   drzwi   komnaty   audiencyjnej   zamknęły   się,   przyboczna   Eshera, 

dygocząc z wściekłości, odwróciła się do swego pana.

- Dlaczego ją przyjąłeś? Nie ufam tej lustrzanookiej dziwce bardziej niż jadowitej 

żmii!

- Czyżbyś  była zazdrosna, moja droga? - rzucił drwiąco Esher, wracając na swoje 

miejsce.

- Niby o kogo? - parsknęła Decima. - To bezczelna, pyskata Caitiff, napyta nam tylko 

biedy!

- Wiesz, że to nieprawda, moja droga - zaoponował Esher. - Podobnie jak ja, wyczułaś 

tkwiący w niej potencjał. Kimkolwiek jeszcze może być  ta nieznajoma, z pewnością jest 

śmiercionośną bronią.

- Ona jest niebezpieczna, panie! Igrasz ze słońcem, wprowadzając ją do enklawy! 

Uważam, że powinniśmy ją zabić!

- Nazbyt się przejmujesz, Decimo. Byłbym głupcem, pozwalając, aby ktoś tak potężny 

jak ona najął się na służbę u Sinjona. Jak wiesz, lubię otaczać się przyjaciółmi, lecz jeszcze 

bliżej   siebie   wolę   mieć   moich   wrogów.   To   dlatego   postanowiłem   umieścić   tę   nową   w 

katakumbach. Chcę znać każdy jej krok, kontrolować każde jej posunięcie. Gdyby okazała się 

nazbyt krnąbrna i zaczęła sprawiać kłopoty, zawsze mogę spętać ją pełną Przysięgą Krwi lub 

background image

rzucić zaklęcie, które ugotuje jej mózg jak główkę kapusty.

- Jesteś pewien, że to TY masz nad nią kontrolę? Gdy piła twoją krew, wyglądałeś 

nieszczególnie.

Esher  zamachnął  się  i na odlew  zdzielił  Decimę  w twarz,  ciskając strażniczkę  na 

ścianę z taką siłą, że gdyby była śmiertelniczką, pogruchotałby jej kręgosłup.

- Licz się ze słowami, dziecino! Ostatnio coraz częściej się zapominasz! Gdyby nie to, 

że należysz do moich potomków, byłabyś już prawdziwie martwa!

Decima podniosła się chwiejnie, ocierając krew z nozdrzy i ust.

- Wybacz, panie.

- To się jeszcze okaże. Póki co chcę, abyś przekazała wiadomość do Czarnej Loży. 

Powiedz   mu,   że   doszło   ostatnio   do   poważnych   nieporozumień   pomiędzy   jego   i   moimi 

sługami. Powiedz też, że jestem zainteresowany rozejmem i że chciałbym pomówić z nim na 

ten temat dziś o północy w Danse Macabre.

- Jak sobie życzysz, panie. Czy to wszystko?

- Odejdź. Chcemy zostać sami - uciął Esher, wyciągając okrwawioną dłoń do Nikoli.

- Jak rozkażesz, panie - wyszeptała, opuszczając komnatę.

Kiedy ciężkie dębowe drzwi zamknęły się za nią, Decima poprzysięgła w duchu, że 

dopilnuje osobiście, aby obce dziwki, śmiertelniczka i anarchistka, zapłaciły życiem za to, co 

próbowały   osiągnąć.   Esher   należał   do   niej   od   dziesięcioleci,   a   teraz   przez   tę   żałosną 

tancereczkę ona, Decima, znalazła się w niełasce! Nie ulegało wątpliwości, że nieznajoma 

miała chrapkę na funkcję przybocznej Eshera, a ten łajdak był do tego stopnia zaślepiony, że 

mógł pozwolić, aby zajęła jej miejsce.

W porządku, niech sobie dziwka spiskuje, skoro to lubi. Gdy nadejdzie czas, Decima 

będzie gotowa.

background image

GARŚĆ RÓŻ

Wołać   będzie:   Mordować!   I   spuści   psy   wojny!   Ten   wasz   czyn   podły 

będzie cuchnął nad ziemią ludzkim ścierwem, skamlącym o pogrzeb!

William Shakespeare Juliusz Cezar

1

Róż   nie   przechowuj,   by  nimi   umaić   zimne,   martwe   czoło   me,   to   zbyt 

samotne, już teraz pozwól mi dotknąć je.

Arabella Smith If Should Die To - Night

1

 Przełożył Jerzy S. Sito.

background image

ROZDZIAŁ 5

Zamknąwszy   oczy,   by   nie   widzieć   rozszalałego   wokół   niej   chaosu,   nieznajoma 

podążyła za wampirem zwanym Torgo do podziemi Domu Eshera.

- Niezłe te sztuczki - przyznała, schodząc w dół po spiralnych schodach. - Jak to 

możliwe, że się w tym wszystkim nie gubisz?

- Gdy się już do tego przywyknie, nie jest to zbyt trudne, pani - odrzekł Torgo. - 

Książę Esher jest sercem Domu, niezależnie od tego, gdzie się akurat znajduje. Wystarczy go 

odnaleźć, a poruszanie po domu staje się błahostką.

- Znaleźć go? Ale jak go odszukać w tym domu wariatów? - parsknęła.

Torgo spojrzał na mą przez ramię.

- Napiłaś się jego krwi, zgadza się? Krew przywołuje krew. Wystarczy się wsłuchać.

Nieznajoma przystanęła na chwilę, kierując całą swą uwagę do wewnątrz. Poczuła 

gdzieś w głębi dziwną wibrację, w podobny sposób kryształ reaguje na dotknięcie kamertonu. 

Odczucie było słabe, lecz uporczywe i dziwnie groźne.

- Już rozumiem - rzuciła niepewnie.

Schodzili w dół, aż wreszcie dotarli do rozległej piwnicy o kamiennych ścianach i 

podłożu z twardej, ubitej ziemi. Pomieszczenie było ogromne, zajmowało dwa razy większą 

przestrzeń   niż   budynek   powyżej.   W   katakumbach   znajdowało   się   całe   mnóstwo   kanap, 

starych   tapczanów,   porozrzucanych   bezładnie   materaców   i   poplamionych   kołder,   które 

nadawały   im   wygląd   podziemnego   przytuliska   dla   bezdomnych.   Od   centralnej   komory 

rozchodziła się gwiaździście sieć tuneli; niektóre były szerokimi korytarzami o ścianach z 

cegieł, inne zaś przypominały nieco większe niż zwykle królicze nory. Jeśli nie liczyć kilku 

szczurów i rybików, miejsce to było zupełnie opuszczone.

- To główne katakumby - wyjaśnił Torgo. - Tu przebywają rekruci mistrza.

- Jakoś tu pusto.

- Nim nadejdzie świt, zrobi się tłoczno, zaręczam. Radziłbym pani już teraz znaleźć 

miejsce do spania, potem może być z tym kłopot.

- A jeśli nie zechcę tu spać?

- Słyszałaś  mistrza,  o pani, musisz  pozostać w obrębie  domu wraz z pozostałymi 

rekrutami!

- Cóż, w takim razie? masz pecha, Torgo! - Jej ramię błyskawicznie wyprysnęło do 

przodu, opasując szyję wampira w morderczym uścisku. Choć Torgo był znacznie silniejszy, 

aniżeli się wydawał, żywot, który wiódł wcześniej, żywot alkoholika i bezdomnego, sprawił, 

background image

że nie stanowił godnego przeciwnika dla pełnej wigoru, energicznej nieznajomej. Miauknął 

jak kot, gdy srebrne ostrze sprężynowca prześlizgnęło się pomiędzy jego żebrami i odnalazło 

serce, a potem runął na klepisko jak worek mokrego prania. Nieznajoma ukryła martwego 

wampira,   który   zaczął   się   już   rozkładać,   pod   starą   sofą   obitą   czerwonym   aksamitem, 

cuchnącą moczem i pleśnią, gdzie, jak uznała, jeszcze przez jakiś czas na pewno nikt go nie 

znajdzie.

Pobiegła   w   głąb   tunelu,   który   sprawiał   wrażenie   najbardziej   uczęszczanego.   Nie 

zamierzała pozostać w koszarach Eshera, a im szybciej znajdzie się poza jego zasięgiem, tym 

lepiej. Pan wampirów odznaczał się potężną, charyzmatyczną osobowością; pozostawanie w 

pobliżu niego wzmocniłoby jedynie więź pomiędzy nimi - z czego Esher doskonale zdawał 

sobie sprawę.

Nie zamierzała składać Przysięgi Krwi, lecz w żaden sposób nie mogła jej uniknąć. 

Gdyby odmówiła, rzuciłoby to na nią cień podejrzenia. W obecnej sytuacji trudno jej było nad 

sobą zapanować. Przez wiele dekad, napotkawszy innego wampira, reagowała w jeden tylko 

sposób - zabijała go na miejscu. Konieczność postępowania zgodnie z ich regułami i udział w 

pałacowych gierkach stawały się wyjątkowo uciążliwe. Przynajmniej zdołała odnaleźć matkę 

Ryana.   Niestety,   uwolnienie   jej   z   mocy   Eshera   mogło   okazać   się   trudniejsze,   niż 

przypuszczała.   Ten   łajdak   utrzymywał   ją   w   stanie   głębokiego   transu   i   bez   wątpienia 

faszerował narkotykami. Takie traktowanie czyniło niechętne oblubienice bardziej uległymi.

Po kilku minutach wyszła z tunelu do jednej z piwnic okalających Dom. Podłoże było 

tu   zasłane   potłuczonymi   butelkami,   zużytymi   gumami   oraz   wyssanymi   do   cna, 

zmumifikowanymi truchłami psów i szczurów.

Rozchwierutane   drewniane   schody   w   kącie   pomieszczenia   prowadziły   na   górę. 

Wchodząc   po   nich,   usłyszała   głosy.   Instynktownie   przeszła   w   tryb   Akceleracji,   którą 

Spokrewnieni głupcy nazywają Szybkością, a która pozwala na wykroczenie poza granice 

przeciętnej   ludzkiej   percepcji.   Było   to   nader   wyczerpujące   i   wymagało   sporego   wkładu 

energii,   lecz   na   osiągniętym   przez   nią   mistrzowskim   poziomie   skutecznie   czyniło   ją 

niewidzialną dla niewprawnego oka.

Przemknęła   po   schodach   niczym   ćma,   poruszając   się   tak   szybko,   że   prawie   nie 

dotykała stopami ziemi. W jej oczach trzej ludzie zgromadzeni wokół płonącego kosza na 

śmieci   u   wylotu   piwnicy   nie   poruszali   się,   zastygli   w   bezruchu   jak   woskowe   figury   w 

muzeum.  Powietrze  pulsowało  dźwiękiem,  przypominającym  bardziej  podwodną serenadę 

humbaków aniżeli ludzką mowę. Rozpoznała Pointera z tatuażem w kształcie pajęczyny na 

czaszce i Obeaha, po czym stwierdziła, że warto posłuchać, o czym rozmawiali. Wypatrzyła 

background image

spłachetek ciemności nieopodal i otuliła się szczelnie cieniami;  dawno temu nauczyła  się 

starej wampirzej sztuczki, dzięki której, mimo iż znajdowała się na widoku, pozostawała dla 

wszystkich niewidzialna. Zadowolona z udanego kamuflażu, wyszła z trybu Akceleracji.

Nieruchomi dotąd członkowie gangu gwałtownie się ożywili, a ich głosy powróciły do 

normalnej szybkości. Pointer z tatuażem na czaszce powiedział:

- To jak, stary, wchodzisz w to?

- Wchodzę, Webb! - rzucił z uśmiechem trzeci Pointer, wysoki Anglosas o włosach 

ułożonych w szpic i z tatuażem BORN2LOSE na lewym przedramieniu.

- Nie chcę, żeby ktoś dobrał mi się do skóry w razie wpadki. Jeśli spróbujesz jakichś 

sztuczek,   nie   zawaham   się   rozwalić   ci   łba,   kapewu?   Nie   będę   owijał   w   bawełnę,   stary, 

możemy już z tego nie wrócić. Ale jeżeli wrócimy, będziemy ustawieni do końca życia. A 

może nawet dłużej. Gdy najdzie go dobry nastrój, Esher potrafi być hojny.

Born2Lose pokiwał głową.

- Wchodzę w to, Webb. Tylko powiedz, co mam robić.

Webb uśmiechnął się i skinął na Obeaha, aby podał mu plecak.

- Wygląda na to, że jeden z Braci Borgesów ma dziś w nocy na nabrzeżu umówione 

spotkanie ze Spoonsami. Tylko że Spoonsi o tym nie wiedzą. Esher złamał ich kod, którego 

używali przy planowanych narkotykowych transakcjach. Krótko mówiąc, Borges spodziewa 

się   dziś   w   nocy   ubić   interes,   ale   myśli,   że   jego   kontrahentami   będą   chłopaki   Sinjona.   - 

Otworzył   plecak   i   wyjął   zeń   skórzaną   kurtkę.   Na   plecach   miała   trupią   czaszkę,   symbol 

Spoonsów. - Chyba nie możemy go zawieść, prawda?

Bom2Lose zmarszczył brwi, wpatrując się w kurtkę wrogiego gangu.

- Miałbym założyć barwy Spoonsów?

- Tylko na jeden raz. Nie na długo.

- Nie kapuję? czemu po prostu nie mielibyśmy tam pójść, rozwalić tego dupka i zabrać 

mu towar?

- Ponieważ Esher nie chce, aby Bracia Borgesowie dobrali się do niego! Nie słyszałeś 

o dewizie „dziel i rządź”?

- Nie.

- Co tu dużo gadać, rozkaz Eshera, rzecz święta, musimy zrobić, co do nas należy. 

Wkładaj tę katanę i ruszamy!

Sarkając pod nosem, Born2Lose wykonał polecenie, zdejmując kurtkę z pentagramem 

i wkładając barwy rywali.

Nieznajoma   obserwowała   ich   ze   swej   kryjówki   z   wyraźnym   zaciekawieniem.   Co 

background image

chował w rękawie Esher? Cokolwiek miało stać się dzisiejszej nocy, musiało być naprawdę 

ważne, a ona nie zamierzała przegapić wydarzenia, które zapowiadało się na preludium do 

decydującej rozgrywki.

- Gdzie Pico? - warknął Dario Borges, przyglądając się chłopakowi noszącemu barwy 

Black Spoons. - Zazwyczaj to właśnie Pico zajmuje się zakupem.

- Kilka nocy temu  Pico miał  wypadek  - odrzekł opryszek  z tatuażem  w kształcie 

pajęczyny na czaszce. - To bardzo smutne. Brakuje go nam.

Znajdowali się w magazynie  69 przy nabrzeżu, na pograniczu Umarłego  Miasta i 

metropolii.   Pomieszczenie   przesycone   było   wonią   smaru   do   maszyn   oraz   kawy. 

Przedstawiciel Spoonsów stał odwrócony plecami do sterty pękatych worków z kawą, w ręku 

trzymał aktówkę. Borges, niski mężczyzna o starannie przystrzyżonych wąsach i pokaźnym 

brzuszku, stał naprzeciw niego z torbą sportową w dłoni. Towarzyszyło mu dwóch potężnie 

zbudowanych   mężczyzn   w   czarnych   garniturach,   pod   ich   pachami   rysowały   się 

charakterystyczne wypukłości. Borges wzruszył ramionami.

- Wyrazy współczucia. Masz forsę?

Oprych w barwach Spoons uśmiechnął się i otworzył aktówkę, przytrzymując ją tak, 

aby Borges mógł zobaczyć starannie poukładane pliki banknotów.

- Dwieście patyków za cztery kilo, zgodnie z umową.

Chcesz przeliczyć?

Borges uśmiechnął się krzywo i pokręcił głową.

- Nie trzeba. Ufam Sinjonowi. Przynajmniej w tej kwestii.

- Pstryknął palcami i dał jednemu ze swych goryli znak, aby przejął aktówkę.

Webb cofnął się o krok i przyciągnął aktówkę do siebie.

- Zaufanie raczej nie jest obustronne. Przynajmniej  jeśli chodzi o Sinjona. Chcesz 

sałaty, dawaj towar, amigo.

Ochroniarz zaczął już sięgać za pazuchę, ale Borges powstrzymał go, kładąc starannie 

wymanikiurowaną dłoń na jego łokciu.

- Wolnomularze dobrze szkolą swych poddanych - stwierdził ze smutkiem. - Dobrze 

więc, niech będzie, jak sobie życzysz. - Postąpił naprzód, wyciągając rękę ze sportową torbą.

Webb uśmiechnął się, wykonał podobny gest, wolną ręką sięgając po torbę, którą mu 

podano i rozciągnął się jak długi na podłodze magazynu.

Pierwsza   kula   trafiła   Borgesa   prosto   w   serce,   powalając   go   trupem   na   miejscu. 

Ochroniarze padli skoszeni gradem kul, nim zdążyli sięgnąć po broń. Webb podniósł się z 

zalanej krwią podłogi i uśmiechnął się do swoich kompanów, ukrytych za workami z kawą, 

background image

unosząc oba kciuki w triumfalnym geście.

Obeah   i   Born2Lose   wyszli   ze   swych   kryjówek,   śmiejąc   się   w   głos   i   wydając 

przeciągłe bojowe okrzyki.

- To było łatwe jak zabranie dziecku cukierka! - ryknął Born2Lose i kopnął krwawiące 

jeszcze zwłoki jednego z ochroniarzy z takim impetem, że przewrócił je na plecy. Webb 

ukląkł i wyjąwszy broń z kabury zabitego, przez chwilę przyglądał się jej z zamyśleniem.

Gdy   zastrzyk   adrenaliny   przestał   wreszcie   działać,   Born2Lose   spojrzał   na   trupy   i 

podrapał się po głowie.

- Nie rozumiem jednego, po co byłem wam potrzebny do tej roboty? Przecież ty i 

Obeah równie dobrze poradzilibyście sobie z tymi tandeciarzami we dwóch.

- Wiesz co, masz rację - przyznał Webb i wpakował swemu koledze kulę w brzuch z 

pistoletu zabitego goryla.

Born2Lose stał jeszcze przez dłuższą chwilę z rozdziawionymi ustami, wpatrując się 

w niemym zdziwieniu w dziurę w swoim brzuchu, po czym ciężko osunął się na ziemię. 

Webb   pochylił   się,   włożył   martwemu   ochroniarzowi   pistolet   do   ręki,   następnie   wstał, 

zlustrował „krajobraz po bitwie” i otrzepał kolana z kurzu.

- Ej, Obeah! Pora na twoje wudu! - uśmiechnął się.

Obeah pokiwał głową i wyjął z plecaka maczetę owiniętą w naoliwione płótno. Webb 

patrzył, jak szaman z ceremonialną pieczołowitością obchodzi się z bronią.

- Czy to prawda, że kiedy byłeś w Tonton Macoutes, odrąbałeś nią setkę rąk?

Obeah zaśmiał się. Był to głęboki, posępny dźwięk.

- Nie, u diabła! Odrąbałem ich dwieście!

To   rzekłszy,   zamachnął   się   i   opuścił   ostrze   na   kark   Borgesa,   jednym   cięciem 

pozbawiając go głowy. Starannie wytarł maczetę z krwi, owinął ją w płótno i schował do 

plecaka. Następnie wydobył pokaźnych rozmiarów słój i rzucił go Webbowi.

Webb uśmiechnął się i odkręcając podgumowaną pokrywkę, włożył do ust papierosa. 

Obeah podniósł głowę Borgesa za włosy - choć nie było ich wiele - i umieścił w słoju. Webb 

przez chwilę gmerał w kieszeni zawłaszczonej kurtki w barwach wrogiego gangu, po czym 

wyjął z niej parę metalowych łyżek. Chichocząc, postawił słój na ziemi, podczas gdy Obeah 

wyjął zapalniczkę jednorazówkę. Uśmiech Webba stał się jeszcze bardziej promienny, gdy 

kolega, przypaliwszy mu papierosa, przez kilka sekund wodził płomykiem pod łyżeczkami, 

poczerniając   je   od   spodu.   Webb   wrzucił   łyżki   do   słoika,   po   czym   ukląkł,   aby   zakręcić 

uszczelnioną pokrywkę.

-   Trzeba   szybko   i   mocno   dokręcić,   póki   świeże   -   zwrócił   się   do   Obeaha.   -   Nie 

background image

chcielibyśmy, aby nasz przyjaciel zaśmierdł, zanim dotrze w paczce do domu.

Żarcik   ten   rozbawił   ich   tak   bardzo,   że   śmiali   się   przez   cały   czas   w   drodze   do 

samochodu.

Nieznajoma ukryta wśród belek stropowych pod sufitem magazynu 69 przez dłuższą 

chwilę   zastanawiała   się   nad   wydarzeniem,   którego   była   świadkiem.   Musiała   to   przyznać 

Esherowi, ten łajdak miał głowę nie od parady. Wiedział, że otwarta wojna pomiędzy nim a 

Sinjonem   przyciągnęłaby   niepotrzebną   uwagę,   tak   ze   strony   Spokrewnionych,   jak   i 

śmiertelników. Nie chciał ryzykować otwartego konfliktu, dopóki nie zyska pewności, że jest 

w   stanie   szybko,   sprawnie   i   skutecznie   unicestwić   swoich   wrogów,   samemu   ryzykując 

możliwie   jak   najmniej.   A   czyż   istnieje   lepszy   sposób   na   pozbycie   się   wroga   niż 

zaaranżowanie intrygi, dzięki której inni zrobią to za ciebie?

background image

ROZDZIAŁ 6

Decima ze swego miejsca w łoży niespokojnie zlustrowała parkiet klubu.

- Czy sądzisz, że przyjmie zaproszenie?

- Oczywiście - odparł z przekonaniem Esher. - Nie ma wyboru! Etykieta Ventrue 

nakazuje mu przybyć. Poza tym ten stary gad jest ciekaw, co naprawdę zamierzam. Bardziej 

martwię się Pointersami. Czy na pewno zostali rozbrojeni?

-   Osobiście   się   tym   zajęłam.   Musisz   jednak   wiedzieć,   panie,   że   nie   byli   tym 

zachwyceni! Na myśl, że Sinjon ze świtą Black Spoons mają przybyć tu o północy, dosłownie 

krew ich zalewa! Przydzieliłam pięciu strażników do pilnowania arsenału, ot tak, na wszelki 

wypadek.

- Gdyby poczuli się zagrożeni, mogą zalać tamtych krwią. - parsknął Esher. - Stawka 

jest zbyt  wielka, nie pozwolę, by jakiś tępak, któremu nazbyt  chętnie zgina się palec na 

spuście, pokrzyżował mi szyki! - powiódł wzrokiem po parkiecie i nagle znieruchomiał.

- O! Widzę, że jest już nasza nowa rekrutka! Przyślij ją do mnie, Decimo. Chcę z nią 

mówić.

- Jak sobie życzysz, panie.

Nieznajoma   stała   w  tłumie  wampirzych  i  ludzkich   gości   nocnego  klubu,   lustrując 

wnętrze Danse Macabre. Choć na parkiecie znajdowało się około czterech tuzinów mężczyzn, 

kobiet była jedynie garstka, w większości przykutych łańcuchami do ścian lub nieumarłych. 

Nieznajoma czuła na sobie wzrok Poinersów, żaden jednak się nie odezwał ani nie spróbował 

do niej podejść. Bez wątpienia przyswoili sobie surową lekcję i wiedzieli, że bratanie się z 

kobietami Spokrewnionych bywa szkodliwe dla zdrowia.

Pomieszczenie   cuchnęło   testosteronem   i   szaleństwem   ogarniającym   zwykle   tłumy, 

które odrzuciły wolną wolę. Odór ten przywodził jej na myśl mieszankę sali gimnastycznej i 

zakładu dla obłąkanych. Bez wątpienia podobnie musiały cuchnąć Berlin za czasów Hitlera 

czy Jonestown.

Odwróciła się, by stanąć twarzą w twarz z Decimą. Wampirzyca patrzyła na nią z 

jawną wrogością.

- Esher chce cię widzieć.

Nieznajoma spojrzała w stronę balkonu. Dostrzegła pana wampirów  siedzącego na 

czymś, co przypominało drewniany tron; obok niego warowała Nikola.

- Czego chce?

- To bez znaczenia. Chce cię widzieć. Mam cię doprowadzić.

background image

Nieznajoma poszła za Decimą na zaplecze klubu i po wąskich, spiralnych schodach 

wspięła się na balkon. Na podeście piętra wampirzyca próbowała podstawić jej nogę, lecz 

nieznajoma zwinnie ominęła wysuniętą stopę.

- Musisz lepiej się postarać - wyszeptała. - Nie jestem naćpaną po uszy tancereczką, 

którą możesz szturchać i podszczypywać, kiedy tatuś nie widzi!

Decima zgrzytnęła zębami, lecz zachowała niewzruszony, spokojny ton głosu.

- Przybyła nowa rekrutka, panie. A teraz wybacz, że się oddalę, ale muszę sprawdzić 

zabezpieczenia.

Nieznajoma ze złośliwym uśmieszkiem odprowadziła Decimę wzrokiem.

- Mam wrażenie, że twoja przyboczna niezbyt mnie lubi.

Esher wybuchnął śmiechem.

- Ona nie lubi nikogo! Obawiam się, że ma wyjątkowo zaborczą naturę.

- Wspomniała o jakichś zabezpieczeniach, co się dzieje?

- Zaprosiłem na dzisiejszy wieczór Sinjona. Zjawi się tu o północy.

- Sinjon? Sądziłam, że jesteście wrogami!

- Miewaliśmy w przeszłości pewne drobne zatargi...

- Wobec tego o co chodzi?

- Uznałem, że już czas ogłosić rozejm pomiędzy naszymi domami. Żadnego z nas nie 

stać obecnie na rozpętywanie dżihadu. Marnujemy zbyt wiele czasu na mało istotne waśnie i 

swary terytorialne. Krótko mówiąc, postanowiłem podjąć próbę zakopania topora wojennego.

- Sądzisz, że Sinjon na to pójdzie?

- Jest rozsądny. A w każdym razie był taki za życia.

- Po co mnie wezwałeś?

- Chcę, abyś była obecna przy naszym spotkaniu, moja droga. Uważam, że będziesz 

doskonała jako łączniczka pomiędzy Domem Eshera a Czarną Lożą, co ty na to?

- Nie wiem... uważasz, że to dobry pomysł?

Oczy Eshera rozbłysły, gdy ponownie się odezwał.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nie zrozum mnie źle, panie! Byłoby dla mnie zaszczytem pełnienie tak znaczącej 

funkcji i doceniam zaufanie, którym mnie obdarzyłeś, czy nie uważasz jednak, że byłoby to... 

hm...   dość   niezręczne?   Bądź   co   bądź   zaledwie   dziś   wieczorem   sprzątnęłam   trzech   jego 

potomków. Możliwe, że wciąż ma mi to za złe.

- Masz rację, zupełnie o tym zapomniałem! Może jednak lepiej będzie, jeśli znikniesz 

na   jakiś   czas.   Wprowadzę   cię   do   gry,   gdy   tylko   Sinjon   zapomni   o   tym   incydencie.   - 

background image

Uśmiechnął się, błyskając kłem. - Widzę, że nie na darmo przyjąłem cię do swej enklawy, 

przydasz mi się z pewnością, moja droga... wybacz, ale nie powiedziałaś, jak masz na imię?

Nieznajoma   otworzyła   usta,   zanim   jednak   zdążyła   coś   powiedzieć,   uwaga   Eshera 

skupiła się na jednym z monitorów.

- Aha! Pod klub zajechała właśnie limuzyna Sinjona.

- Wobec tego lepiej już pójdę, panie - oznajmiła nieznajoma.

Hałaśliwa muzyka  płynąca z głośników urwała się jak nożem uciął. Goście Danse 

Macabre odwrócili wzrok w stronę obitych czerwonym winylem frontowych drzwi. Po chwili 

do   klubu   wkroczył   oddział   Black   Spoons,   maszerujący   ostrożnie   niczym   tygrys 

przemierzający   kryjówkę   lwa.   Jeden   po   drugim   młodzi   gangsterzy   zatrzymywali   się   i 

odwracali,   tworząc   podwójny   ludzki   szpaler.   Rywalizujący   członkowie   gangów   łypali   na 

siebie, ich ruchy zdradzały wrogość, lecz żadna ze stron nie odezwała się słowem ani nie 

wykonała najmniejszego groźnego gestu.

Punktualnie o północy do budynku wkroczył Sinjon.

W   porównaniu   ze   swymi   odzianymi   w   skóry   przybocznymi   pan   wampirów 

prezentował się dość osobliwie. Miał na sobie dopasowany dwurzędowy niebieski surdut ze 

stójką i wyłogami w szpic. Z przodu kończący się równo z talią, z tyłu surdut ozdobiony był 

długimi połami. Spod mankietów wystawały batystowe koronki. Pod marynarką władca nosił 

krwistoczerwoną kamizelkę wciętą z przodu w szpic o kształcie litery V. Na szyi miał żabot, 

opadający podwójną, jedwabną, śnieżnobiałą falą na przód kamizelki. W talii przepasany był 

niebiesko   -   białą   jedwabną   chustą   ze   złotymi   frędzlami,   której   przód   zdobił   symbol 

wolnomularzy   -   oko   w   piramidzie.   Na   głowie   miał   upudrowaną   perukę   z   harcapem 

przewiązanym czerwoną wstążką i trój graniasty kapelusz. Za brylantowe sprzączki, które 

miał   na   nogach,   można   by   przez   rok   wyżywić   mieszkańców   niedużego   miasteczka.   W 

jednym ręku trzymał laskę z bursztynową gałką i węźlastym  sznurem. Co by nie mówić, 

Sinjon był prawdziwym znawcą mody - rocznik 1776.

Esher   powitał   rywala   pośrodku   parkietu,   w   otoczeniu   swej   elitarnej   straży 

przybocznej.

- Witaj w moim klubie! Miło mi cię gościć, Sinjonie - uśmiechnął się.

-   Nie   mógłbym   odmówić   tak   wytwornemu   zaproszeniu,   Esherze.   Masz   rację,   jest 

wiele spraw, które musimy przedyskutować.

Esher pokiwał głową i skinął na Sinjona, by do niego dołączył.

-   Chodź,   zapraszam   cię   do   mej   prywatnej   loży.   Tam   będziemy   mogli   rozmawiać 

swobodnie.

background image

- Ufam, że twoi ludzie sanie uzbrojeni?

- Oczywiście. Ufam, że twoi również.

- Ma się rozumieć.

Nieznajoma   obserwowała   wykwintną   wymianę   serdeczności   pomiędzy   dwoma 

rywalami.   Pomimo   ich   przewrotności   -   a   może   właśnie   z   uwagi   na   nią,   klasy   rządzące 

Spokrewnionych wdrożyły ścisły kodeks reguł obowiązujących podczas spotkań pomiędzy 

wampirzymi   władcami.   Ponieważ   dorastała   samotnie,   nigdy   nie   została   wchłonięta   przez 

żadną  ze społeczności  Spokrewnionych  i  nie przyjęła  ich pokrętnego  kodeksu zachowań. 

Mimo to nauczyła się wykorzystywać go do swoich celów.

Z   doświadczenia   wiedziała,   że   Spokrewnieni,   mimo   iż   wieczni,   nie   przepadali   za 

jakimikolwiek   zmianami.   Wielu   ze   starszych,   podobnie   jak   Sinjon,   preferowało   stroje   i 

zachowania z zamierzchłych czasów, nie pasujące do teraźniejszości, w której egzystowali. W 

miarę upływu czasu większość podeszłych wiekiem wampirów stawała się takimi właśnie 

anachronicznymi ekscentrykami. W gruncie rzeczy, kto miał ochotę i cierpliwość nadążać za 

trendami zmieniającej się jak w kalejdoskopie ludzkiej mody? Ci, którzy trwali w przeszłości 

zbyt długo, tracili w końcu kontakt z rzeczywistością i padali ofiarami młodszych, bardziej 

energicznych i przedsiębiorczych Spokrewnionych.

Gdy tak obserwowała wymianę  ceremonialnych  uprzejmości  pomiędzy Sinjonem i 

Esherem, w okamgnieniu zorientowała się, który z nich był silniejszy. Bez wątpienia Sinjon 

również to wiedział. Między innymi dlatego zdecydował się tutaj przybyć.

Nieznajoma odwróciła się od sceny i ruszyła w kierunku wyjścia. Domyślała się już, 

co planował Esher dla swego rywala - a w każdym razie miała pewne podejrzenia. Obecnie 

tylko   od niej   zależało,  czy,  wmieszawszy się  w  tę  rozgrywkę,   zdoła  w  znaczący  sposób 

odmienić jej przebieg.

Ojciec Eamon siedział na dzwonnicy kościoła św. Everhilda, tuląc do piersi butelkę 

taniego burbona i obserwując migoczące odbicia świateł miasta, tańczące na mrocznej gładzi 

rzeki. Nie mógł nadziwić się, jak bliskie i odległe zarazem od reszty świata było Umarłe 

Miasto. Ogarnęło go silne podniecenie, podobne do tego, którego można doświadczyć  za 

sprawą pornografii lub samogwałtu, gdy pomyślał, jak łatwo byłoby mu opuścić tę świątynię i 

przemierzywszy   kilka   sąsiednich   ulic,   powrócić   do   miasta   graczy   giełdowych,   gospodyń 

domowych, supermarketów i barów szybkiej obsługi. Naturalnie jego exodus musiałby odbyć 

się   za   dnia,   niemniej   było   to   wykonalne.   Potrzebował   jedynie   odpowiedniej   dozy 

determinacji, by znaleźć się za progiem kościoła św. Everhilda.

v Oczywiście nigdy do tego nie dojdzie. Był związany z Umarłym Miastem równie 

background image

mocno jak matka z nie narodzonym dzieckiem. Prędzej chyba nauczyłby się latać, niż zdołał 

odejść z tej świątyni. Wiązały go z nią poczucie winy i grzech, tak jak Jezusa przytwierdzały 

do krzyża gwoździe w Jego dłoniach i stopach.

A jednak przyjemnie było od czasu do czasu rozważyć taką ewentualność...

Uwagę ojca Eamona przykuł nagle cień przemykający w poprzek ulicy poniżej. Kiedy 

spojrzał  ponownie,  stwierdził,   że  cień  był   istotą  z  krwi i  kości.  Po plecach  przeszły mu 

lodowate ciarki, gdy uświadomił sobie, że obserwował właśnie jednego z demonów, które po 

zmierzchu krążyły ulicami Umarłego Miasta. Choć od czasu, gdy objął tę parafię, miał okazję 

kilkakrotnie   ujrzeć   te   potwory,   sam   ich   widok,   krążących   niczym   plugawe   sępy   w 

poszukiwaniu kolejnej ofiary, przepełniał go dojmującą zgrozą. Niektóre, tak jak to monstrum 

na dole, przybierały kształt atrakcyjnych kobiet, inne natomiast przyobleczone były w ciała 

młodych, przystojnych chłopców, lecz ojciec Eamon doskonale wiedział, że w rzeczywistości 

to jedynie żywe trupy.

Wampirzyca przystanęła na chwilę, słabe światło odbiło się od szkieł lustrzanek, które 

nosiła, to jednak wystarczyło, aby ojciec Eamon zdążył dobrze się jej przyjrzeć. W pierwszej 

chwili sądził, że była to wiedźma od Eshera, teraz przekonał się, że to ktoś zupełnie inny. Gdy 

tak  patrzył,   wampirzyca   szybkim  krokiem  weszła   w  uliczkę   prowadzącą   na  tyły   Czarnej 

Loży. Kimkolwiek była ta nieznajoma, z pewnością nie należała do świty Eshera.

- Odpręż się, Sinjonie - rzekł Esher, podając mu drogi kielich wypełniony krwią. - 

Poczęstuj się. To z mojej prywatnej piwniczki.

- Jesteś nazbyt łaskawy - odparł Sinjon, przyjmując trunek z lekkim skinieniem głowy. 

Przez   chwilę   wdychał   jego   aromat,   jak   kiper   mający   posmakować   przedniego   wina   i   z 

aprobatą pokiwał głową. - Zaiste! To musi być wspaniały rocznik! Młódka, jeśli się nie mylę! 

Doprawdy, jestem pod ogromnym wrażeniem!

- To dla mnie zaszczyt. - Uśmiech Eshera nie sięgał jego oczu.

Sinjon odstawił kielich, założył nogę na nogę i złożył splecione dłonie na podołku.

- A teraz, Tremere, skoro wymianę uprzejmości mamy już za sobą, przejdźmy do 

zasadniczej rozmowy. Po co mnie tu zaprosiłeś?

- Chcę ci zaproponować rozejm.

Sinjon uniósł brew, ale nie odezwał się ani słowem.

-  Wbrew  temu,   co  możesz   o mnie   myśleć,  nie  pragnę  zostać  koronnym  księciem 

Umarłego Miasta ani nie spieszno mi, aby wdać się z tobą w wojnę.

-   Okazujesz   to   w   bardzo   dziwny   sposób!   Wiem   z   pewnego   źródła,   że   twoja 

przyboczna zabiła jednego z moich Spoonsów na naszym terenie!

background image

- Decima? Z pewnością się mylisz. Nie zrobiłaby czegoś takiego bez mojej wiedzy. 

Nawiasem mówiąc, plotki głoszą, że ta śmierć była odwetem za zamordowanie jednego z 

moich   Pointersów.   Podejrzewam,   że   to   robota   śmiertelników,   Sinjonie.   Wiesz,   jak 

nieroztropni bywają twoi chłopcy.

- Tak - mruknął Sinjon, spoglądając na grupę Black Spoons na parkiecie otoczoną 

przez Pointersów. - Obawiam się, że tak. Są gorsi nawet od Cyganów!

- Widzisz, Sinjonie, oto część problemu, który pragnę rozwiązać! Napięcia i zła krew 

pomiędzy naszymi obozami wynikają z porywczości służących tobie i mnie śmiertelników. 

Ty   i   ja   jesteśmy   w   gruncie   rzeczy   biznesmenami.   Jedynym   naszym   interesem   jest 

przetrwanie.   Mimo   to   wzajemna   niechęć   i   tajone   urazy   wciąż   pchają   nas   do   kolejnych 

utarczek i walk. Poświęcam prawie tyle samo czasu i wysiłku na uzbrojenie moich ludzi, co 

na handel bronią. To nie służy naszym interesom. Zbyt wiele czasu marnujemy na snucie 

kolejnych   planów   i   spiskowanie   przeciwko   sobie.   To   nie   jest   nam   potrzebne!   Nie   mam 

żadnego   interesu   w   przejmowaniu   twoich   źródeł   dochodów.   Szkoda,   że   dopiero   teraz 

dochodzimy do porozumienia.

- Wcale nie jestem pewien, czy dojdziemy do porozumienia - odparł Sinjon. - Jesteś 

bardzo ambitny, Esherze. Mam uwierzyć, że nie pragniesz przejąć mojej strefy wpływów?

-   To   prawda.   Faktycznie   jestem   ambitny.   Ciekawi   mnie   tylko,   od   kiedy   Ventrue 

postrzegają tę cechę jako złą?

- Muszę wziąć pod uwagę moją pozycję, magu! Byłem księciem Umarłego Miasta, 

gdy   ty   byłeś   jeszcze   nasieniem   w   lędźwiach   swego   ojca!   Umarłe   Miasto   stanowi   moją 

domenę, a ty w swej zuchwałości próbowałeś przejąć nad nim kontrolę! Nie mogę pozwolić, 

by taki afront nie doczekał się odpowiedniej reprymendy. Wiesz o tym równie dobrze jak ja!

- Zdaję sobie z tego sprawę. Właśnie  dlatego  proponuję ceremonialne  pojednanie, 

które będzie jawnym dowodem mojej dobrej woli.

Brwi Sinjona uniosły się jeszcze wyżej.

- Pojednanie? Jakiego rodzaju?

Esher uśmiechnął się, rozkładając ręce w wielkodusznym geście.

- Pragnę, abyś to ty zadecydował o jego naturze.

Sinjon pogładził się po brodzie i zadumał przez chwilę.

Wreszcie na jego ustach pojawił się szeroki uśmiech. Wskazał na Nikole, chwiejącą 

się jak trzcina za wytwornym tronem Eshera.

- Wezmę tę dziewczynę.

Oblicze Eshera stężało.

background image

- Tylko nie dziewczynę! Możesz prosić o wszystko prócz niej!

Konsternacja rywala sprawiła, że uśmiech Sinjona stał się jeszcze szerszy i ostry jak 

tłuczone szkło.

- Nie. Chcę jej i basta! Dasz mi tę dziewczynę albo będzie to dla mnie dowód, że 

łżesz!

- Nazywasz mnie kłamcą?

-   Powiedziałbym   raczej,   że   wątpię   w   prawdziwość   twoich   słów,   magu.   A   teraz 

zechcesz wybaczyć, ale mam tego wieczoru jeszcze kilka spraw nie cierpiących zwłoki.

- A co z moją propozycją?

- Uznam  ją za  szczerą  i godną rozważenia  tylko  wówczas, gdy dasz mi  to, o co 

poprosiłem, czyli tę twoją śliczną tancereczkę. Do tego czasu nie mamy o czym rozmawiać.

Podpierając   się   laską,   Sinjon   podniósł   się   z   krzesła,   skłonił   się   lekko   i   dotknął 

koniuszkami palców brzegu trój graniastego kapelusza.

- Adieu, mój parweniuszowski przyjacielu. Zaiste wspaniały z ciebie gospodarz.

Esher patrzył, jak jego rywal schodzi po spiralnych schodach i w otoczeniu swojej 

gwardii nie tknięty opuszcza progi Danse Macabre. Starał się możliwie jak najlepiej ukryć 

gorejący   w   nim   gniew,   dopóki   Sinjon   nie   znajdzie   się   za   drzwiami   klubu.   Próba 

bezpośredniego ataku skierowanego przeciwko temu staremu żółwiowi nie byłaby rozsądnym 

posunięciem. Rozległ się głośny trzask; Esher opuścił wzrok i stwierdził, że tak mocno ścisnął 

dłonią oba podłokietniki, że zostały z nich tylko drzazgi.

Decima wyłoniła się z cieni nieopodal i podeszła, opuszczając głowę, tak że jej usta 

znalazły się na wysokości jego uszu.

- Dlaczego nie oddałeś mu dziewczyny?

-   Muszę   przyznać,   że   ten   stary   łajdak   jest   diabelnie   sprytny!   Można   się   było 

spodziewać, że ktoś taki jak on, w jego wieku, musi znać wiele chytrych sztuczek. Wcale nie 

zamierzał przystać na moją propozycję rozejmu, musiał więc poprowadzić rozmowę w taki 

sposób, aby z pozoru to on, a nie ja, mógł poczuć się obrażony. Właśnie dlatego poprosił 

mnie o jedyny prezent, którego nie mogłem i nie chciałem mu ofiarować. Tak, to naprawdę 

szczwany lis! Ale to już nieważne. Rozejm ułatwiłby mi jedynie zaaranżowanie przeciwko 

niemu zamachu, bez konieczności wplątywania się w kłopotliwy dżihad. Dzięki temu Bracia 

Borges   mogliby   go   zupełnie   zaskoczyć,   nie   przygotowanego   i   nie   spodziewającego   się 

żadnych   przykrych   niespodzianek.   Teraz   będę   musiał   uczynić   kolejny   krok   w   moich 

negocjacjach z kartelem. Czy powiadomiłaś władze o miejscu, gdzie znajdują się ciała?

- Tak, panie. Bez wątpienia informacja ta pojawi się w porannych wiadomościach. 

background image

Może nawet w CNN.

- Czy wysłałaś im głowę Dario Borgesa?

- Nocnym ekspresem. Powinna dotrzeć do Miami na dziesiątą rano.

- Nie obłożyłaś jej suchym lodem, prawda? Chcę, aby efekt był naprawdę porażający.

Esher spojrzał na Nikole, warującą tuż przy nim i wyraźnie zakłopotaną. Ujął jej bladą 

dłoń w swoją, pieszczotliwie muskając językiem zarysy widocznych pod skórą żył.

- Nie obawiaj się, moja droga - wyszeptał. - Nie oddam cię nikomu. Nawet samej 

śmierci.

Dussenburg  zatrzymał   się przy krawężniku,  pod  budynkiem  Czarnej   Loży.   Młody 

chłopak   w   kurtce   Spoonsów   podbiegł,   aby   otworzyć   tylne   drzwiczki.   Sinjon   wysiadł   z 

luksusowego auta, uśmiechając się jak kot z Cheshire.

- Czy wszystko przebiegło pomyślnie, mistrzu? - wykrztusił chłopak.

- Jak po maśle - odrzekł Sinjon. Napotkawszy tępe spojrzenie chłopaka, wziął głęboki 

oddech i dodał: - Tak, wszystko przebiegło pomyślnie.

Chłopak uśmiechnął się i pokiwał głową.

- To doskonale, mistrzu! Wyśmienicie!

Sinjon minął młodego opryszka, wzdychając z rozgoryczeniem. Nie był pewien, czy 

to   narkotyki,   czy   wina   genów,   lecz   w   ostatnim   czasie   jakość   służących   zatrważająco 

podupadła. Cyganie, trzeba to przyznać, również nie należeli do umysłowych tytanów, jednak 

w porównaniu z tymi ciemniakami, których miał obecnie na swych usługach, wydawali się 

prawdziwymi   ludźmi   Renesansu.   I   pomyśleć,   że   to   koniec   XX   stulecia.   Wzdrygnął   się, 

zastanawiając się nad obrazem ludzkości w początkach nadchodzącego nowego milenium.

Skądinąd Amerykanie zawsze byli na swój sposób toporni i nieokrzesani. Powinien to 

wiedzieć   najlepiej;   był   świadkiem   przemiany   społeczności   złożonej   ze   zlepka   kiepsko 

prosperujących przedsiębiorstw handlowych w jedyne na tym świecie supermocarstwo.

Prawdę mówiąc, uczestniczył w narodzinach narodu.

Przed swoim wskrzeszeniem był trzecim synem zubożałego szlachcica. Jego starszy 

brat przejął całe bogactwo oraz tytuł, a następnie utopił sporą część rodowej fortuny w kolonii 

sir   Waltera   Raleigha   na   wyspie   Roanoke   -   pod   warunkiem,   że   ktoś   z   jego   krewnych 

wyemigruje   tam,   by   przejąć   pieczę   nad   inwestycją.   Owo   pechowe   zadanie   przypadło   w 

udziale Sinjonowi, który nie tak dawno zhańbił rodowe imię. Dokładnie rzecz biorąc, był 

poszukiwany za morderstwo i miał do wyboru - opuścić Anglię lub wylądować w Tower. Tak 

więc w roku 1587 dziewiętnastoletni Sinjon wyruszył w podróż, by rozpocząć nowe życie w 

Nowym Świecie.

background image

Kolonia Roanoke okazała się gorsza niż piekło. Latem było tam parno i gorąco. Zimą 

natomiast   wilgotno   i   mroźnie.   Pomiędzy   tymi   dwiema   porami   roku   wyspę   nawiedzały 

przeraźliwe   sztormy   i   huragany,   które   łamały   drzewa   jak   kruche   gałązki.   Roiło   się   tam 

również  od insektów,  jadowitych  węży,  aligatorów  i innego  nieprzyjemnego  paskudztwa. 

Ludzie wciąż chorowali i cierpieli głód, gdyż niewielu kolonistów miało choćby blade pojęcie 

o prowadzeniu gospodarstwa. Wszak wszyscy byli dżentelmenami.

Większość   kolonistów   nie   była   przygotowana   na   trudy   i   niedostatki   życia   w   tak 

prymitywnym miejscu. Wyglądało to tak, że przedstawiciele klas wyższych siedzieli i czekali, 

aż ci niższego stanu oraz kilka pozostałych  przy życiu kobiet wykona wszystko za nich. 

Kiedy Anglicy spróbowali uczynić niewolników z Kroatoan, miejscowych tubylców, dzicy 

mieli czelność stawić im zbrojny odpór, skutkiem czego do problemów kolonii dołączyły 

wkrótce działania wojenne.

Sinjon obserwował, jak kolonia stopniowo podupada i ginie; trwało to nieco ponad 

dwa lata. Część kolonistów zmarła wskutek chorób i niedożywienia, kobiety konały w połogu 

lub powalone galopującą gorączką. Kilka osób zbytnio oddaliło się od kolonii i znikło wśród 

okolicznych bagien, bez wątpienia padając ofiarą krokodyli lub węży. Jeszcze inni wpadli w 

ręce   Kroatoan;  ich   przeraźliwe   wrzaski   przez  wiele  dni   rozbrzmiewały  donośnym  echem 

wśród leśnych  ostępów. Sinjon modlił się, aby nadszedł wreszcie dzień, gdy u wybrzeży 

wyspy znów pojawią się dostarczające prowiant okręty sir Raleigha, a wówczas raz na zawsze 

mógłby opuścić owo zielone piekło, do którego zesłał go własny brat. Wszystko - w tym 

także szubienica - było lepsze od tego okropnego miejsca zwanego Ameryką.

To jednak nie było mu pisane. Pewnej bezksiężycowej nocy w roku 1589 u brzegów 

wyspy pojawił się okręt, lecz nie był to powracający z prowiantem sir Raleigh.

Tej nocy Sinjona obudził czyjś krzyk i odgłosy paniki. W pierwszej chwili pomyślał, 

że to Kroatoanie znów atakują kolonię. Chwyciwszy szablę, wybiegł na zewnątrz odziany 

tylko w nocną koszulę i stwierdził, że na wioskę napadli piraci!

Najeźdźcy zdawali się być wszędzie, za włosy wywlekli ocalałych kolonistów z ich 

chat. Sinjon rzucił się naprzód i dziarsko wymachując szablą, wdał się w pojedynek z jednym 

z   piratów.   Wykonał   pchnięcie   z   wypadem   i   trafił   swego   przeciwnika   w   wątrobę.   Pirat, 

zamiast paść trupem na ziemię, tylko się zaśmiał, łajdak, i łypnąwszy na Sinjona oczami 

czerwonymi jak krew, wyszczerzył doń białe, ostre jak u wilka kły. Zanim Sinjon zdążył 

zareagować, wampir uderzył go na odlew, pozbawiając na pewien czas przytomności.

Gdy ponownie się ocknął, był zakuty w łańcuchy wraz z resztą kolonistów i garstką 

pojmanych Kroatoan - w sumie około dwudziestu osób uwięzionych w wielkiej metalowej 

background image

klatce zamocowanej na pokładzie statku o czarnych, posępnych żaglach. Wkrótce dowiedział 

się, że okręt nosi nazwę „Ozyrys”, a jego załoga składa się niemal w całości z nieumarłych. 

Za   dnia   statkiem   opiekowała   się   niewielka   grupka   ich   ludzkich   sług,   lecz   z   nadejściem 

zmierzchu  na   pokład  wychodzili  Spokrewnieni  należący   do  klanów   Lasombra,   Ventrue  i 

Brujah.

Los pojmanych kolonistów był zaiste okrutny. Jeden po drugim byli wywlekani ze 

swego więzienia i do cna odsączani z krwi przez żarłoczną załogę. Ciała, z których wypito już 

krew,   przekazywano   ludzkim   sługom,   ci   zaś   rozczłonkowywali   je,   aby   zachować   mięso 

nadające się do zjedzenia lub rzucali na pożarcie rekinom, które jak wierne psy podążały 

śladem „Ozyrysa”. Jego również czekałby taki sam los - gdyby któregoś dnia nie uśmiechnęło 

się doń szczęście. Pojawiło się pod postacią kapitana Blooda, srogiego kapitana „Ozyrysa”. 

Być może król piratów wejrzał w przerażone oczy dwudziestojednolatka i ujrzał czającego się 

tam mordercę, tak czy owak Sinjon przypadł mu do gustu; uczynił go więc swoim chłopcem 

okrętowym.

Kapitan Blood, który chlubił się, jakoby miał ongiś pływać z Odyseuszem, od stóp do 

głów ubierał się na czerwono, a długie ciemne włosy splatał w pojedynczy, sięgający aż do 

pasa warkocz. Choć początkowo przerażony, Sinjon bardzo szybko nauczył się odpowiadać 

na   zimne   karesy   kapitana.   Niebawem   pomagał   już   swemu   panu   snuć   plany   łupieżczych 

najazdów na europejskie kolonie rozsiane po całym Nowym Świecie.

W   roku   1591   kapitan   Blood   zaszczycił   lojalnego   chłopca   okrętowego   darem 

Przeistoczenia. Kiedy zaś Sinjon powrócił do życia już jako Spokrewniony, awansował do 

rangi   zastępcy   kapitana.   I   tak   to   trwało   przez   kolejne   dziesięć   lat,   dopóki   „Ozyrys”   nie 

napotkał w końcu godnego przeciwnika pod postacią papieskiego okrętu wojennego, którego 

załogę tworzyli w całości inkwizytorzy, podlegli rozkazom Innocentego IX i oddani jednemu 

tylko celowi - unicestwieniu wampirzej zarazy pieniącej się na morzach i oceanach. Kapłani - 

wojownicy dysponowali baterią dział miotających kule odlane z poświęconego srebra; ich 

kordy i kule do muszkietów również zostały poświęcone.

Kapitan Blood stał właśnie na wantach, wydając przeciągły okrzyk  bojowy,  kiedy 

dosięgła go konsekrowana kula z muszkietu. Sinjon widział, jak ciało jego kochanka znika w 

morskich odmętach, gdzie w okamgnieniu rekiny rozszarpały je na strzępy; spokojna dotąd 

toń spieniła się i zabarwiła szkarłatem.

Tej   nocy   Sinjon   uniknął   Ostatecznej   Śmierci,   wyrzucając   za   burtę   jedną   z 

wodoszczelnych trumien, które znajdowały się w ładowni, a wpełznąwszy do niej, zamknął 

wieko i trzymał ze wszystkich sił. Dwa dni później morze wyrzuciło go na francuski brzeg. 

background image

Przez dwa lata wałęsał się po wielkich miastach Europy, trzymając się na przemian wśród 

społeczności   ludzi   i   Spokrewnionych,   dopóki   nie   doszły   go  wieści   o   śmierci   Dziewiczej 

Królowej. Sinjon wrócił wówczas do Anglii i zabił brata, który przed blisko dwudziestu laty 

wysłał   go  na   Roanoke.   Spadkobierców   brata   spotkał   równie   szybki   i   gwałtowny  koniec, 

dzięki czemu Sinjon, podając się za dalekiego kuzyna, mógł przejąć zarówno tytuł rodowy, 

jak i cały majątek.  Tak odmieniony ponownie zaczął  bywać  wśród wyższych  sfer, gdzie 

rychło zyskał sobie sławę szlachcica lubującego się w nocnym życiu Londynu.

Przez kolejne stulecia Sinjon kilkakrotnie zmieniał tożsamość, starając się zmieniać 

otoczenie i kręgi społeczne, w których się obracał, zanim jego nieodmiennie młody wygląd 

zacznie zwracać czyjąś uwagę. Często nakazywał swoim ludzkim sługom, by odgrywali jego 

rolę jako podeszłego wiekiem starca, podczas gdy on pokazywał się w towarzystwie, podając 

się za swego syna lub wnuka. Od czasu do czasu, choćby za rządów Cromwella, zmuszony 

był opuścić Anglię i udać się na kontynent, skąd wrócił po latach, podając się za swego 

potomka.

Był   to   czas   wielkich   przemian,   zarówno   politycznych,   jak   i   społecznych,   które 

nadeszły wraz z kontrreformacją i oświeceniem.  Wpływ  religii  na ludzkie umysły  zaczął 

słabnąć. Przesądy, w które wierzono od stuleci, stopniowo ustępowały pola nauce. W miarę 

jak racjonalizm zyskiwał na popularności, coraz więcej ludzi przestawało wierzyć w istnienie 

takich stworów jak wampiry czy wilkołaki, a co za tym idzie, Sinjonowi łatwiej było wtapiać 

się w ludzkie społeczności bez większych obaw, że zostanie zdemaskowany.

Choć dogmat, który dał początek Inkwizycji, odchodził w cień, ludzie wciąż nie byli 

gotowi wstąpić w zimną, surową światłość Racjonalnego Wszechświata. W okresie tym jak 

grzyby   po   deszczu   zaczęły   pojawiać   się   „tajne   stowarzyszenia”,   było   to   zjawisko 

bezprecedensowe, porównywalne jedynie z sekretnymi  kultami istniejącymi  w Rzymie  za 

czasów cezarów.

Sinjon i  wielu  innych  Spokrewnionych   dostrzegło  w  powstaniu  Różokrzyżowców, 

Wolnomularzy   i   innych   pseudomistycznych   bractw   jedyną   w   swoim   rodzaju   okazję,   by 

dokonać   tego,   co   czynili   zawsze   ze   społeczeństwem   ludzi   -   przejąć   nad   nim   kontrolę   i 

sterować zakulisowo, lecz tym razem przy wykorzystaniu zmyślnych forteli oraz wspólników 

- innych ludzi, mających służyć im za parawan.

W   roku   1717   Sinjon   wstąpił   do   Wielkiej   Loży   Londyńskiej,   której   Mistrzem   był 

Desaquliers,   ojciec   założyciel   współczesnego   wolnomularstwa.   Niedługo   potem   został 

członkiem niechlubnego Hellfire Club, tajnego stowarzyszenia złożonego w dużej mierze z 

wolnomyślicieli, libertynów i filozofów, którzy bawili się w satanizm, a od czasu do czasu dla 

background image

rozrywki   urządzali   sobie   orgie.   Dzięki   tym   właśnie   organizacjom   Sinjon   poznał 

amerykańskiego wynalazcę i dyplomatę - Benjamina Franklina.

Franklin miał pięćdziesiąt lat, a Sinjon prawie dwieście, gdy się spotkali w roku 1757. 

Drukarz reprezentował w Londynie pensylwańską legislaturę, przybył z petycją o zezwolenie 

na   opodatkowanie   ziem   rodu   Pennów,   by   tym   sposobem   zwiększyć   dochody   kolonii 

cierpiącej na poważną zapaść finansową po niedawnej wojnie francusko - indiańskiej. Sześć 

lat wcześniej opublikował  Eksperymenty i spostrzeżenia związane z elektrycznością, gdzie 

opisał szczegółowo swój eksperyment z latawcem podczas burzy i zyskał międzynarodową 

sławę jednego z największych na świecie propagatorów myśli naukowej.

Sinjon miał jak najgorsze zdanie o kolonistach w Ameryce, uważał ich za parweniuszy 

pozujących na kosmopolitów. Franklin wszelako odznaczał się bystrym umysłem, spokojem 

wewnętrznym i godnością, która w połączeniu z jego geniuszem bezgranicznie zafascynowała 

wampira. Sinjon chętnie przebywał w towarzystwie Amerykanina i lubił wieść z nim długie 

dysputy. Franklin najbardziej lubił rozmawiać z nim o swoim rodzinnym mieście, Filadelfii. 

Im dłużej opowiadał o koloniach i tym, co się w nich dzieje, tym bardziej Sinjon dochodził do 

przekonania, że Ameryka jest u progu wielkiego przełomu, kiedy to zamieszkujący ją ludzie 

zjednoczą się w jeden naród o tak wielkim potencjale i możliwościach, że ci, którzy wykażą 

się   dostateczną   wytrwałością   i   hartem   ducha,   mogą   odnieść   sukces   i   zrealizować   swe 

najśmielsze marzenia.

Im dłużej Sinjon o tym myślał, tym bardziej mu się to podobało. Europa była stara. 

Nie tak stara jak Afryka, gdzie, jak głosiły plotki, spoczywali Przedpotopowi, niemniej jednak 

na kontynencie można było spotkać wielu Spokrewnionych, którzy pamiętali okres świetności 

Troi, a nawet czasy,  gdy miasto  to w  ogóle jeszcze nie istniało.  Wśród tych  starszych  i 

potężniejszych  Spokrewnionych trwała zaciekła rywalizacja o zaszczyty i tytuły - księcia, 

diuka czy margrabiego. Dla takiego jak on, względnie młodego wampira, nie było możliwości 

osiągnięcia wyższej  pozycji w społeczności  Spokrewnionych,  chyba  że przeniósłby się w 

jakieś inne miejsce, gdzie wampiry nie zaczęły jeszcze rywalizować między sobą.

Sinjon wiedział, jak wolno zmieniają się nawyki starszych. Ameryka już od ponad 

trzystu   lat   znajdowała   się   na   mapach,   lecz   był   prawie   pewien,   że   tamci   dopiero   teraz 

zaczynali ją dostrzegać. Zanim zdecydują się na podjęcie próby włączenia jej do Ukrytego 

Imperium, może minąć kolejne pięćdziesiąt lat. I chociaż doszły go słuchy, jakoby Sabat, 

rywal Camarilli, zdobył sobie przyczółek w Ameryce, to nocne diabły nie wzbudziły w nim 

lęku.

Wykorzystując   swe   masońskie   koneksje,   Sinjon   ponownie   porzucił   pełne   uciech 

background image

nocne londyńskie życie, by udać się w podróż do Nowego Świata. Tym razem urządził się 

znacznie  lepiej  niż na Roanoke, mimo  iż wciąż  otaczali  go tępi parweniusze. Franklin z 

prawdziwą radością przedstawił swego dobrze urodzonego przyjaciela ekspatrianta w kręgach 

towarzyskich,   w   których   zwykł   się   obracać,   a   do   których   należeli   między   innymi.,. 

Waszyngton, Jefferson oraz bracia Hamilton i Revere Adamsowie. Jefferson trochę za bardzo 

przyglądał się Sinjonowi, jak na jego gust, ale poza tym wampir, podobnie jak w Europie, nie 

miał większych kłopotów z przebiciem się do amerykańskich elit rządzących.

Wybuch wojny o niepodległość stanowił idealną okazję, aby ponownie uśmiercić swe 

kolejne   wcielenie   i   odrodzić   się,   jak   feniks   z   popiołów,   jako   własny   potomek.   Opuścił 

Filadelfię i udał się na poszukiwanie miasta, gdzie nie zostałby łatwo rozpoznany. Ostatecznie 

wylądował w porcie morskim, leżącym u ujścia rzeki, o rzut kamieniem od wielkiej zatoki, 

która powitała wielu spośród pierwszych osadników przybyłych do tego nowego, dziwnego 

świata. Tu właśnie wpadł na pomysł utworzenia Umarłego Miasta.

Używając   różnych   nazwisk   i   za   pośrednictwem   licznych   fikcyjnych   firm,   Sinjon 

zaczął wykupywać grunty. Nie okazało się to trudne. Okolica, gdzie miało powstać Umarłe 

Miasto,   była   nawet   w   owych   czasach   zapuszczona   i   rzadko   uczęszczana.   Ponownie 

wykorzystując   swe   wolnomularskie   koneksje   oraz   posługując   się   pokaźnymi   łapówkami, 

Sinjon doprowadził do tego, że wybrany przez niego obszar miasta został objęty specjalnymi 

przywilejami  - o których  zarówno wtedy,  jak i dziś wiedziało zaledwie  kilku wybranych 

radnych miejskich oraz burmistrzów. Od tamtego czasu minęło wiele dekad, lecz śmiertelni 

słudzy Sinjona dokładali wszelkich starań, by właściwe sumy we właściwym czasie trafiały 

we właściwe ręce, i tym sposobem Umarłe Miasto przez ponad dwa stulecia pozostawało 

„niewidoczne”, a równocześnie niczego w nim nie brakowało. To właśnie dzięki tej umowie, 

przypieczętowanej masońskim uściskiem dłoni, ta część miasta, która oficjalnie nie istniała, 

zaopatrywana była zarówno w prąd, jak i wodę.

Umarłe Miasto było najwspanialszym z osiągnięć Sinjona. Był jego panem i władcą 

od   pokoleń.   Ci,   którzy   w   przeszłości   ośmielili   się   rzucić   wyzwanie   jego   supremacji, 

doświadczyli Ostatecznej Śmierci. A teraz pojawił się ten parweniusz, mag krwi - Esher i po 

raz pierwszy w swoim trwającym od czterystu trzydziestu pięciu lat nieumarłym życiu Sinjon 

naprawdę się bał.  Więcej  nawet, był  przerażony.  Nie okazywał  tego jednak. Gdyby jego 

śmiertelni   słudzy   zorientowali   się,   że   ma   pietra,   porzuciliby   go   w   mgnieniu   oka.   W 

przeciwieństwie do Cyganów, na których lojalność zawsze można było liczyć, Black Spoons 

wybierali   służbę   u   tego,   kto   akurat   dysponował   największą   władzą,   nie   miał   za   grosz 

skrupułów, a w żyłach lód zamiast krwi. Wyznawali prawo silniejszego. Wszelka oznaka 

background image

słabości była dla nich powodem, by udzielić swemu przywódcy wotum nieufności.

O tym wszystkim rozmyślał Sinjon, przemierzając korytarze Czarnej Loży. Wszedł po 

wielkich marmurowych schodach na piętro, gdzie mieścił się jego ulubiony buduar. Pomyślał 

o małej, zgrabnej i kruchej tancereczce Eshera, po czym  pokręcił głową. Nie pragnął jej 

zdobyć, poprosił o nią tylko dlatego, aby wprawić maga krwi w zakłopotanie i ujawnić jego 

dwulicowość.   Nie   mógł   winić   swego   rywala   za   tak   silne   przywiązanie   do   śmiertelnej 

kochanki. Bądź co bądź zakochiwanie się w żyjących leżało w naturze Spokrewnionych.

Sinjon   otworzył   drzwi   buduaru,   rzucając   trójgraniasty   kapelusz   na   fioletową, 

satynową narzutę wielkiego łoża z baldachimem.

- Vere, Tatuś wrócił! Gdzie jesteś, mój mały?

Za   chińskim   parawanem   stojącym   w   kącie   pokoju   coś   się   poruszyło   i   po   chwili 

wyłonił się zza niego szesnastoletni chłopiec o twarzy cherubina.

- Tu jesteś! Co tam robiłeś, głuptasie? - Sinjon zachichotał. - Liczyłeś, że uda ci się 

zaskoczyć Tatusia, co?

- On nie - odpowiedział mu kobiecy głos. - Aleja na to liczyłam.

Vere zrobił drugi, niepewny krok naprzód, ukazując stojącą za nim wampirzycę; jedną 

ręką trzymała go za ramię, w drugiej dzierżyła sprężynowiec, którego ostrze dotykało karku 

chłopca. Oczy Sinjona zapłonęły gniewem, wampir ruszył w stronę nieznajomej, obnażając 

kły i sycząc jak gniazdo rozjuszonych kobr.

- Nie podchodź! - warknęła nieznajoma, wykręcając chłopcu rękę tak mocno, że aż 

jęknął z bólu. - Nie zbliżaj się, bo daję słowo, obetnę mu głowę!

Sinjon cofnął się, łypiąc gniewnie na nieznajomą.

- Kim jesteś, kobieto, i co robisz w moim domu? Czy jesteś jedną z nieszczęsnych 

niewolnic Eshera?

- On chciałby mnie za taką uważać, ale nie, nie należę do jego świty. Przyszłam tu, 

aby wyświadczyć ci przysługę.

- Nie wiem dlaczego, ale wątpię w twą szczerość.

-  Niech   wobec   tego   to  będzie   dowodem  mej  dobrej   woli  -  mruknęła,  popychając 

przerażonego Vere'a w kierunku Sinjona. - Masz tu swojego pieska pokojowego! A tak przy 

okazji, Esher nieźle cię wystawił!

Chłopiec potknął się, ale zdołał utrzymać równowagę. Odwrócił się na pięcie i pokazał 

nieznajomej wyprostowany środkowy palec.

- Pieprz się, dziwko! Zabij ją, Tatusiu!

- Zamknij się i usiądź, Vere - odparł Sinjon. - Chcę pomówić z naszym gościem.

background image

- Ale, Tatusiu...!

- Siadaj i milcz! - syknął wampir, błyskając kłami. - Na czym to skończyłaś, pani?

- Nieco wcześniej, wieczorem, gdy zapraszano cię do klubu Eshera, udałam się śladem 

trzech jego oprychów na nabrzeże. To zabawne, ale wszyscy nosili kurtki w barwach Black 

Spoons. Mieli  spotkać  się tam  z twoim  przyjacielem  nazwiskiem Borges. Cyngle  Eshera 

rozwalili Borgesa wraz z jego ochroniarzami i tak to upozorowali, by wyglądało na robotę 

Spoonsow. Wrobili cię na cacy, stary. I to bez mydła.

Sinjon z kamienną twarz zajął miejsce w fotelu stojącym obok łoża.

- Rozumiem - mruknął tak cicho, że jego głos zabrzmiał jak szept. - Co jeszcze wiesz?

Nieznajoma podeszła i stanęła przed kominkiem, opierając się o obramowanie.

- Wiem na przykład to, że po załatwieniu Borgesa ludzie Eshera zabrali jego towar, 

wart na ulicy dobre pół miliona. Teraz ma go Esher. Obecnie usilnie stara się doprowadzić do 

spotkania z pozostałymi pogrążonymi w nieutulonym żalu Braćmi Borges. Domyśla się, że 

tamci będą chcieli pomścić śmierć brata, ale mogą wzbraniać się przed zaatakowaniem ciebie 

bez wsparcia ze strony innego Spokrewnionego. Gdy już wyeliminują cię z gry, zwróci im ich 

towar, dodając, że wydarł go z twoich zimnych, martwych palców, a potem przejmie pełną 

kontrolę   nad   handlem   bronią   i   twardymi   narkotykami   na   całym   obszarze   Wschodniego 

Wybrzeża i rzecz jasna w Umarłym Mieście.

Vere nachylił się i nie spuszczając nieznajomej z oka, wyszeptał Sinjonowi do ucha:

- Skąd możemy mieć pewność, że ona nie kłamie?

-   Bo   ja   to   wiem,   i   już!   -   warknął   Sinjon.   -   Nie   musisz   mieć   tyle   lat   co   ja,   aby 

wyczuwać, kiedy ktoś mówi prawdę. A jeżeli chodzi o nią - czuję, że nie kłamie. Czuję to w 

kościach. To wiele wyjaśnia, zwłaszcza tę absurdalną próbę zawarcia rozejmu! Esher nie 

należy do tych, którzy mogliby obawiać się potępienia ze strony Camarilli. Nie rozumiem 

tylko jednego - co ty chcesz dzięki temu zyskać?

Nieznajoma wzruszyła ramionami.

- Satysfakcję z możliwości wsparcia mojego klanu.

Sinjon zmarszczył brwi, przekrzywił głowę i spojrzał na nieznajomą, jakby starał się 

zidentyfikować szczególny okaz motyla.

- Jesteś z Ventrue?

- Moim ojcem był Morgan, Lord Gwiazdy Porannej.

- Morgan? - Sinjon jeszcze bardziej zmarszczył brwi. - Czy nie został on niedawno 

zamordowany? Plotki głoszą, że został unicestwiony przez jednego ze swych potomków. To 

zaiste najplugawsze diabelstwo.

background image

Nieznajoma starała się wyglądać na zasmuconą.

-   To   było   straszne.   Bardzo   mi   go   brak.   Właśnie   dlatego   postanowiłam   służyć   ci 

pomocą,  książę. My,  Ventrue, musimy trzymać  się razem,  zwłaszcza w tych  niepewnych 

czasach.

- Tak. To prawda.

-  Postaram   się  powiadomić  cię,  gdy tylko   sama  się   dowiem,  kiedy  i  gdzie   Esher 

planuje spotkać się z Braćmi Borges.

Moim   posłańcem   będzie   mały   chłopiec   imieniem   Ryan.   Chcę,   abyś   jasno   dał   do 

zrozumienia swoim sługom, zarówno śmiertelnikom, jak i Spokrewnionym, że temu dziecku 

włos   nie   może   spaść   z   głowy.   Gdyby   zauważyli,   że   któryś   ze   sługusów   Eshera   próbuje 

skrzywdzić chłopca, mają natychmiast interweniować. Czy wyraziłam się jasno?

- Naturalnie. Ale kim jest dla ciebie ten chłopiec?

- Nikim. To syn kobiety, którą Esher wybrał na swoją nową oblubienicę. Esher chce 

śmierci tego malca.

Sinjon uśmiechnął się, ukazując kły.

- Nic więcej nie mów, moja droga! Jeśli życie tego dziecka tak bardzo mierzi Eshera, 

osobiście dopilnuję, aby dożyło sędziwego wieku. Ale, ale, co proponujesz, abyśmy zrobili w 

tej sytuacji?

- Zaatakuję Eshera podczas jego spotkania z Braćmi. Z konieczności odbędzie się ono 

poza   Umarłym   Miastem,   a   co   za   tym   idzie,   magowi   krwi   nie   będzie   łatwo   umknąć   w 

bezpieczne miejsce, za jakie uważa na co dzień swą domenę. Podczas gdy ty zajmiesz Eshera 

i jego Pointersów, ja przetrząsnę Dom w poszukiwaniu skradzionych narkotyków. Jedynie 

zwracając kokainę możesz mieć nadzieję na oczyszczenie swego imienia u Braci. Można o 

nich powiedzieć wiele, ale w sytuacjach takich jak ta bywają bardziej nieufni od wampirów.

Sinjon wstał i podszedł do opierającej się o kominek nieznajomej.

- Jak sądzisz, kiedy Esher spotka się z Braćmi Borges?

- Czy dzisiejszej nocy przystałeś na propozycję rozejmu?

- Nie.

- Wobec tego nastąpi to już niebawem. Może nawet jutro wieczorem. Esher wykonuje 

kolejne posunięcia w błyskawicznym tempie, jakby obawiał się, że jego sekretne plany mogą 

zostać ujawnione.

Sinjon zaśmiał się ponuro.

- Sugerujesz, że trawi go lęk przed zdemaskowaniem?

Jak już mówiłem, on nie jest z tych, którzy mogliby obawiać się Camarilli!

background image

-   Ależ   Sinjonie!   Przez   tyle   lat   byłeś   związany   z   tajnymi   stowarzyszeniami   i   nie 

domyśliłeś się, kogo naprawdę boi się Esher?

Oczy Sinjona rozszerzyły się.

- To oczywiste! Wiedeńskiej Rady!

- Otóż to. - Nieznajoma uśmiechnęła się i postukała koniuszkiem palca w skrzydełko 

nosa. - Obawia się, że rodzinka przejrzy jego plany.

Słońce rozjaśniło już poranne niebo, gdy Cloudy usłyszał pukanie i otworzył drzwi. W 

drzwiach zamiast niego pojawiły się najpierw dwie groźne lufy obrzynka, łoże broni oparło 

się o zaciągnięty łańcuch, wyczekując jak podejrzliwe zwierzę.

- Kto, u licha?

- To ja, Cloudy. Obrzynek znikł w jednej chwili. Drzwi przymknięto na chwilę, ale 

zaraz znów je otwarto, aby mogła wślizgnąć się do środka. Cloudy stał w saloniku pełnym 

książek,   mając   na   sobie   postrzępione   dżinsy   i   rozchełstaną   koszulę;   zmierzwione   włosy 

zdradzały, że zaledwie przed chwilą zwlókł się z łóżka. Oprócz strzelby miał w pochwie przy 

pasie składany nóż myśliwski. W Umarłym Mieście nie było mowy o spokojnym śnie.

- Gdzie Ryan?

- Śpi. Ma zwyczaj przed świtem zdrzemnąć się godzinkę lub dwie. Zważywszy na 

jego tryb życia, mógłby być istotą nocy. - Cloudy zaprosił nieznajomą do kuchni. - Chodź, 

zaparzę   dla   nas   kawę.   Ups,   przepraszam,   zapomniałem.   Wobec   tego   będziesz   mogła 

przyglądać się, jak ja piję kawę.

Nieznajoma usiadła na wolnym krześle, podczas gdy Cloudy nalał wody do czajnika i 

zapalił gaz. Posłanie Ryana pod zlewem przesłonięte było kotarą z kawałka zasłony, dzięki 

czemu chłopiec mógł mieć choć odrobinę prywatności.

- I jak poszło?

- Dostałam się zarówno do Domu Eshera, jak i do rezydencji Sinjona. Z nich dwóch 

Esher wydaje się zdecydowanie groźniejszym przeciwnikiem. Jest młody,  przynajmniej w 

kategoriach Spokrewnionych, i wyjątkowo ambitny.

- Młody wilk, co? Spojrzenie pełne niespełnionych pragnień?

-   Właśnie.   To   cechy   charakteryzujące   najgroźniejsze   wampiry.   Mają   wiele   do 

osiągnięcia   i   równie   dużo   do   stracenia.   Sinjona   natomiast   określiłabym   raczej   mianem 

„rozsądnego, racjonalnego potwora”. Ma, czego chce, lecz obawia się, że może to utracić. To 

czyni   go   podatniejszym   na   manipulację.   Jest   reliktem   przeszłości,   lecz   nie   chce   tego 

przyznać, nawet przed samym sobą. Miałam do czynienia z wieloma takimi jak on: eksponaty 

muzealne, przeżytki ślepo trwające w epoce, w której odnosiły swe największe triumfy. Mimo 

background image

to   byłabym   nierozsądna,   gdybym   go   nie   doceniała.   Starsze   wampiry,   takie   jak   Sinjon, 

dorastały   w   znacznie   trudniejszych   czasach,   wymagających   większego   hartu   ducha   i 

wytrwałości niż obecna epoka i współcześni krwiopijcy. Pod tą upudrowaną skórą kryje się 

żelazna determinacja i bezlitosne serce.

- Przyjemniaczki, nie ma co. - Cloudy obniżył głos, zerkając w stronę kąta, gdzie spał 

Ryan. - A co z jego matką? Widziałaś ją?

Nieznajoma usiłowała zachować niewzruszone, pokerowe oblicze.

- Widziałam.

- Co z nią? Czy wszystko w porządku?

- Żyje.

Cloudy uniósł brew, lecz zanim zdążył powiedzieć coś więcej, rozległ się przeciągły 

gwizd czajnika. Szybko zdjął czajnik z gazu, aby nie obudzić Ryana. Nasypał dwie łyżeczki 

rozpuszczalnej kawy i odrobinę śmietanki w proszku do wyszczerbionego kubka z napisem 

NAJLEPSZA BABCIA NA ŚWIECIE, po czym usiadł naprzeciw nieznajomej.

- Kiepsko z nią, co nie?

- Mam powiedzieć wprost?

- A mam jakiś wybór?

Nieznajoma przeczesała palcami włosy i przez moment Cloudy dostrzegł malujące się 

na jej twarzy bezgraniczne znużenie. Tego typu zmęczenie można było ujrzeć na twarzach 

starych weteranów, frontowych wyg.

- Sądzę, że uda mi się wyprowadzić j ą z Domu Eshera. Nie wiem jednak, czy to 

cokolwiek pomoże.  Jest pogrążona  w głębokim  transie. Poza tym,  jak sądzę, odurzają ją 

narkotykami - i bynajmniej nie świństwem, które można kupić na ulicy. Esher ma na swoich 

usługach bokora.

- Kogo?

-   Kapłana   wudu.   Wrednego   skurwiela   imieniem   Obeah,   który   nie   rozstaje   się   z 

maczetą. To były Tonton Macoute. Naprawdę paskudny typ.

Cloudy pobladł, a jego kubek z kawą zadrżał.

-   Wiem,   o   kim   mówisz.   To   faktycznie   zimny   drań.   Ale   co   to   ma   wspólnego   z 

narkotykami?

- Esher faszeruje Nikole proszkiem zombich.

- Zombi? Ej, no co ty! Nabierasz mnie, prawda?

- Zastanów się, mieszkasz w dzielnicy, gdzie roi się od nieumarłych, a nie jesteś w 

stanie   przyjąć   istnienia   żywych   trupów?   Poza   tym   nie   mówimy   tu   o   zombich,   których 

background image

pokazują w tanich filmach  klasy B. Kapłani  wudu stosują wyciąg  z ryby - nadymki.  To 

świństwo zawiera silną neurotoksynę. Wystarczy niewielka dawka, aby zatrzymać akcję serca 

i sparaliżować  płuca.  Jednak jeśli przygotujesz wyciąg  wedle ściśle określonej  receptury, 

uzyskasz bardzo silny narkotyk, który podany ofierze wprawi ją w stan zbliżony do śmierci.

Dajmy  na   to,   że   jakiś   szmondak   obraził   bokora,  a   ten   publicznie   rzucił   na   niego 

klątwę.   Następnie   naszemu   kapłanowi   udało   się   dosypać   wspomnianemu   szmondakowi 

odrobinę   proszku   zombich   do   jedzenia,   choćby   do   zwyczajnych   płatków   śniadaniowych. 

Trzask prask i nasza ofiara pada trupem - lecz tak naprawdę wcale nie jest martwa. Jedynie 

wygląda jak trup. Zostaje pochowana i w ogóle, aż w końcu bokor fatyguje się na cmentarz, 

odkopuje nieszczęsnego frajera i podaje mu antidotum.

I oto ni stąd, ni zowąd po okolicy zaczyna wałęsać się nieboszczyk, choć tak naprawdę 

wcale nie jest martwy. Teraz jednak to zombi.

Zwykle tak zwani kroczący umarli doznają poważnych  uszkodzeń mózgu wskutek 

silnego niedotlenienia pod ziemią i są dzięki temu trochę opóźnieni, ale ma to również swoje 

dobre strony. Przede wszystkim prawie nie odczuwają bólu i nie potrafią komunikować się z 

ludźmi. Od tej pory całym sensem ich życia - jeżeli ich egzystencję można w ogóle nazwać 

życiem  - jest pożywienie i proszek zombich. Sądzę, że to jedyne, co jeszcze sprawia im 

przyjemność. Aby dostać te dwie rzeczy, są gotowi na wszystko. A ponieważ bokor trzyma 

łapę   na   proszku   i   wydziela   im   go   nader   oszczędnie,   zombi   stają   się   jego   osobistymi 

niewolnikami do końca swego życia lub do końca życia bokora, różnie z tym bywa.

- I właśnie to robi z Nikolą Esher?

- Niezupełnie. Podaje jej ten proszek, lecz nie chodzi mu o uczynienie z niej żywego 

trupa. Stara się ją nawrócić.

- Nawrócić?

- Wielu lordów, którzy decydują się na wzięcie sobie oblubienicy albo towarzyszki, 

wybiera osobę, w której wyczuwają pewne słabości, podatność na zło i zepsucie. Niekiedy 

ludzka „ciemna strona” reaguje na to warunkowanie nader skwapliwie. Innym razem słabości 

te   ukryte   są   w   człowieku   na   tyle   głęboko,   że   niezbędne   są   długotrwałe,   czasem   nawet 

wieloletnie   działania   mające   doprowadzić   do   ich   ostatecznego   uaktywnienia.   Takie 

nawrócenia nie zawsze się udają. Niektórzy ludzie nie pozwalają, by ich ciemna strona wzięła 

nad nimi górę i odbierają sobie życie. Podejrzewam, że tak właśnie było w przypadku Nikoli - 

to dlatego została odurzona. Esher chce, aby była podatna na jego wpływ, a równocześnie 

obawia się, że gdy ją opuszcza i jego moc słabnie, mogłaby targnąć się na życie.

- Skoro tak, to znaczy, że jeszcze nie wszystko stracone - wtrącił Cloudy.

background image

-   Być   może.   Póki   jednak   Esher   jest   w   pobliżu,   Nikola   pozostaje   jego   bezwolną 

marionetką. Tego typu kontrola umysłu powoduje zwykle ciężkie uszkodzenia. Nawet jeśli ją 

stamtąd wyciągnę, może okazać się - jakby to powiedzieć - szczególnie podatna w stosunku 

do osób o silniejszej woli. A niestety, w obecnej sytuacji nawet miś Yogi przewyższa ją pod 

tym względem.

- Obraz, który malujesz, nie przedstawia się raczej w różowych barwach - mruknął 

Cloudy.

- Sam chciałeś, abym wyłożyła kawę na ławę.

- To prawda. Przyznaję - westchnął. - Co proponujesz w tej sytuacji?

-   Ryan   i   jego   matka   będą   bezpieczni   wtedy   i   tylko   wtedy,   jeśli   Esher   umrze 

Ostateczną Śmiercią.

Cloudy opuścił kubek i spojrzał na nieznajomą tak, jakby urosła jej nagle druga głowa.

- Zamierzasz go zabić?

- Planowałam to od samego początku, zanim jeszcze spotkałam ciebie i Ryana.

- Czyżbym  coś przeoczył? Ukrywasz w swojej sportowej torbie armię pogromców 

wampirów? - Cloudy mimowolnie zachichotał.

Nieznajoma ziewnęła, zasłaniając usta dłonią, po czym wstała i przeciągnęła się jak 

kotka.

- Zabicie  go będzie  proste. Najtrudniej będzie samemu  przy tym  nie zginąć.  Tak, 

wywinięcie się z tej kabały, gdy już będzie po wszystkim, to twardy orzech do zgryzienia! A 

teraz wybacz, ale mam za sobą naprawdę długą noc i muszę odpocząć, a dziś po zmierzchu 

znów czeka mnie mnóstwo pracy i wolałabym być w dobrej formie. Czy w tym budynku 

mieszka ktoś jeszcze?

-   Już   nie.   Odkąd   to   miejsce   zaczęło   przypominać   beczkę   prochu,   większość 

squatersów przeniosła się na obrzeża Umarłego Miasta. Nikt nie chce ryzykować, bo a nuż 

ktoś wrzuci do tej beczki zapaloną zapałkę.

Nieznajoma pozbierała swoje rzeczy i ruszyła w stronę drzwi.

- Jeżeli nie masz nic przeciw temu, zajmę pokój na poddaszu. Lubię być możliwie jak 

najbliżej dachu. Łatwiej z niego skorzystać aniżeli z wyjścia pożarowego, na wypadek gdyby 

zjawili się niespodziewani goście.

Cloudy zmarszczył czoło i sięgnął po klucze.

- Ale przecież jest już dzień!

- Zdaję sobie z tego sprawę - odparła.

- Przecież wzeszło słońce!

background image

- Za dnia zwykle tak bywa. No więc?

- Na pewno chcesz teraz wyjść?

- Cloudy,  doceniam  twoją troskę, ale  otwórz wreszcie  te pieprzone  drzwi,  dobra? 

Uwierz mi, nie buchnę płomieniem i nie obrócę się w kupkę popiołu.

Cloudy'ego   najwyraźniej   to   nie   przekonało,   lecz   mimo   wszystko   otworzył   drzwi. 

Nieznajoma poklepała go po ramieniu i przestąpiwszy próg, wyszła na skąpaną w słońcu 

ulicę.

- Nie martw się o mnie - rzuciła z przekąsem. - Używam kremu z filtrem.

Poddasze przesycone było wonią kurzu, szczurzych odchodów, suchej pleśni i grzyba. 

Pomieszczenie pośrodku było na tyle wysokie, że mógłby tam stanąć wyprostowany rosły 

mężczyzna, podczas gdy po kątach nawet mysz nabawiłaby się skrzywienia kręgosłupa.

Nie   było   to   Tadż   Mahal,   ale   i   nie   najgorsze   z   miejsc,   w   których   miała   okazję 

przesypiać dzień. Wywlokła spod okapu brudny, poplamiony materac, odgarniając na bok 

stertę zużytych igieł i pustych fiolek po cracku. Materac roztaczał lekką woń moczu i innych 

płynów, ale jak na jej potrzeby w zupełności wystarczał.

Jedynym   oknem   na   poddaszu   był   okrągły  lufcik   na   zawiasach,   który  można   było 

uchylać dla przewietrzenia pokoju. Gdy przykucnęła, aby zajrzeć do swojej torby, wyjrzała 

przez okno i zobaczyła w oddali strzelistą wieżę dzwonnicy.

Choć   dzieliła   ją   od   niej   odległość   dwóch   przecznic,   nic   nie   przesłaniało   tego 

imponującego widoku; okoliczne budynki miały najwyżej dwa lub trzy piętra, podczas gdy 

wieża wznosiła się na wysokość sześciu pięter.

Nieznajoma   przypomniała   sobie   jak   przez   mgłę,   że   podczas   swej   wczorajszej 

wyprawy do Czarnej Loży mijała budynek przypominający kościół, lecz nie zdawała sobie 

sprawy, że stał on tak blisko domu Cloudy'ego.

Choć silne światło bywało  drażniące,  a niekiedy nawet sprawiało ból, nieznajoma 

miała  wzrok pięciokrotnie  ostrzejszy od przeciętnego  człowieka.  Mrużąc  oczy od słońca, 

zauważyła, że z dzwonnicy usunięto kościelne dzwony. Możliwe, że Bóg nie odwrócił się od 

Umarłego  Miasta,  lecz   jego  ziemscy  przedstawiciele  nie  pozostawili   co  do tego  żadnych 

wątpliwości.

W głębokich cieniach dzwonnicy coś się poruszyło - coś dużego, na pewno nie był to 

ptak ani nietoperz. Wytężyła wzrok. Natychmiast zorientowała się, że ten ktoś, kimkolwiek 

był, nie chciał, aby go dostrzeżono. W pierwszej chwili pomyślała, że to Esher przejrzał jej 

podwójną grę i wysłał jednego ze swych sługusów na przeszpiegi, szybko jednak odrzuciła tę 

ewentualność. Była pewna, że nikt jej nie śledził, a już na pewno żaden człowiek. Poza tym 

background image

ten, kto ukrywał się w dzwonnicy, nie należał raczej do Spokrewnionych. Nie, ktokolwiek ją 

obserwował, był to zapewne jeden z żałosnych śmiertelnych mieszkańców Umarłego Miasta.

Była zbyt zmęczona, aby zastanawiać się nad tożsamością zagadkowego podglądacza. 

Choć mogła wędrować za dnia i była odporna na działanie promieni słonecznych, bynajmniej 

za tym nie przepadała. Musiała trochę odpocząć, aby podładować akumulatory i dać ciału 

szansę naprawienia potencjalnych uszkodzeń. Poza tym miała za sobą długą, wyczerpującą 

noc uciążliwej, detektywistycznej pracy i potrzebowała choć odrobiny wytchnienia.

Gdy osunęła się na materac, jej ciśnienie krwi błyskawicznie spadło, podobnie jak 

częstotliwość oddechu i akcji serca. Z pozoru mogło się wydawać, że była martwa. Tak w 

każdym razie wyglądała.

Przynajmniej do zachodu słońca.

background image

ROZDZIAŁ 7

We śnie widzi samą siebie, wsiadającą do samochodu.

Tylko że tak naprawdę to nie ona, lecz osoba, którą była przed swoim Przeistoczeniem 

w istotę, którą stała się po śmierci zadanej przez księcia demonów.

Denise Thorne.

We śnie widzi, jak Denise wsiada do samochodu. Ona sama zaś jest jedynie duchem, 

niemym   i   bezcielesnym   świadkiem   obserwującym,   jak   jej   poprzednie   „ja”   zmierza   na 

spotkanie   nieuniknionego   losu,   niezdolnym   zmienić   biegu   wydarzeń.   Tak   zapewne   musi 

wyglądać Piekło.

Po   raz   chyba   tysięczny   widzi,   jak   dziarski,   ujmujący   playboy   -   dżentelmen   lord 

Morgan   zmienia   się   w   szczerzącego   kły   wampira.   Obserwuje,   jak   blade,   czerwonookie 

monstrum   o   długich   kłach   i   pazurach   niewoli   młode   ciało   i   umysł   przerażonej   Denise, 

gwałcąc je z lubością i bez cienia litości. Patrzy, jak wampir nasyca swe nienaturalne żądze, 

biorąc ją siłą i kąsając, równocześnie wypełniając jej łono martwą spermą i kalając krwiobieg 

plagą nieumarłych.

Jest   świadkiem,   jak   Denise   Thorne,   której   umysł   zostaje   zdruzgotany   a   dusza 

unicestwiona, znika za murem szoku i odradza się, wyłaniając się niczym Atena z czaszki 

Zeusa.   Widzi,   jak   Morgan   wyrzuca   jej   nagie,   zbezczeszczone   ciało   z   tylnego   siedzenia 

eleganckiego   rollsa   niczym   puste   opakowanie   po   kanapce,   pozostawiając   ją   martwą   w 

rynsztoku   londyńskiego   East   Endu.   Ma   zaledwie   kilka   chwil,   ale   zaczyna   już   poznawać 

reguły gry, której nazwa brzmi - Przetrwa Silniejszy.

Jej otoczenie zmienia się, czas przyspiesza, jak to często bywa w snach. Choć nie 

widzi, co wydarzyło się w tym okresie, wie doskonale, co ją ominęło, co pominięto podczas 

przeskoku. Bądź co bądź to wszystko przydarzyło się jej, nieprawdaż?

Stoi teraz na szczycie Empire State Building. Minęło kilka dekad. Jest tam z lordem 

Morganem - lecz nie jest on już tym samym ujmującym lowelasem, który wiele lat temu 

uwiódł   Denise   Thorne.   Jego   twarz   pokrywają   głębokie   szramy.   Usta   wykrzywione   są   w 

wiecznym,   z   pozoru   drwiącym   grymasie.   Lewe   oko   jest   białe,   jak   u   gotowanej   ryby. 

Nieznajoma patrzy, jak delikatnie niczym kochanka gładzi poorane bliznami oblicze pana 

wampirów,   a   potem   wbija   kły   w   jego   szyję.   Morgan   wydaje   się   zdziwiony,   następnie 

przerażony, gdy zaczyna wysączać zeń esencję życiową. Walczy, usiłując wyrwać się z jej 

uścisku, lecz bezskutecznie,  jego kończyny  zaczynają  już usychać.  Krzyczy,  wymachując 

rozpaczliwie  rękoma, podczas gdy ona, ssąc zawzięcie,  zmienia go w chudego jak patyk 

background image

stracha na wróble.

Niebo nad nimi przybiera barwę dojrzałego sińca, z kłębowiska czarnych burzowych 

chmur wypryskuje ku ziemi zygzakowata błyskawica.

Ona   natomiast,   już   nasycona,   upuszcza   wyschnięty   na   wiór,   pusty   zewłok. 

Przypomina bardziej marionetkę niż mężczyznę. Choć został pozbawiony esencji życiowej, 

pan wampirów ma jeszcze dość siły, by błagać o litość. Nieznajoma patrzy, jak jej drugie „ja” 

miażdży obcasem czerep jej Ojca, kładąc kres jego plugawej, trwającej od blisko siedmiu 

stuleci egzystencji.

Wie,   że   powinna   odczuwać   radość,   uniesienie,   a   przynajmniej   coś   w   rodzaju 

perwersyjnego zadowolenia. Bądź co bądź poświęciła dwadzieścia pięć lat na odnalezienie 

łajdaka, który pozbawił ją człowieczeństwa. Miast tego odczuwa jedynie lekką ulgę i gniew - 

przepełnia   ją   nienasycona,   huraganowa   wściekłość.   We   śnie   unosi   wzrok   ku   gniewnemu 

niebu, zasnutemu burzowymi chmurami i nagle nie obserwuje już siebie. Wlepia wzrok w 

serce nadciągającej ciemności i dostrzega w niej parę oczu. Są krwistoczerwone, pozbawione 

białek i źrenic, ot, wielkie, szkarłatne ślepia. Ona wie, tak jak to często bywa ze śniącymi 

świadomymi pewnych bliżej nie wyjaśnionych zjawisk, które oglądają w swych wizjach, że 

oto spogląda w oczy Innej, wampirycznej strony swej osobowości, jej drugiego „ja”, które 

syci   się   bólem   innych,   rozkoszując   się   nim,   podobnie   jak   cierpieniem   wrogów   i 

okrucieństwem. To cząstka niej, której się obawia, ale której potrzebuje, by przetrwać.

Inna spogląda na nią, a Jej głos wstrząsa niebiosami.

- STRZEŻ SIĘ.

Nieznajoma zatyka uszy dłońmi, mimo iż wie, że to tylko sen.

- STRZEŻ SIĘ MAGA KRWI.

Spod   powiek   Innej   wyciekają   szkarłatne   krople,   rozlewając   się   po   niebie. 

Czegokolwiek dotkną, syczą i parują jak wrząca w czajniku woda. Kilka kropel skapuje na jej 

dłoń, parząc ją. Ona krzyczy i cofa się, porażona bólem... Aby ujrzeć przed sobą pobladłe 

oblicze Ryana i jego oczy, rozszerzone przerażeniem. Zaskoczona, wydaje ciche chrząknięcie 

i puszcza jego szyję.

- Przepraszam, mały - rzuca niepewnie, usiłując ukryć dreszcze targające jej ciałem; 

czuje się jak narkomanka na głodzie. - Miałam... zły sen... koszmar...

Chłopiec   odpełza   do   okna   i   obserwując   ją   uważnie,   rozmasowuje   obolałą   szyję. 

Nieznajoma pojękuje z cicha i zastanawia się, czy można czuć się gorzej niż ona w tej chwili. 

Płynnym ruchem zrywa się z materaca, podnosząc swoją skórzaną kurtkę.

-   Sądziłem,   że   nie   jest   pani   taka   jak   oni   -   w   głosie   chłopca   pobrzmiewa   ból   i 

background image

oskarżycielska nuta. Pomimo twardej szkoły, którą przeszedł, żyjąc na ulicy, Ryan wciąż był 

tylko dzieckiem.

I to dzieckiem silnie zranionym.

Nieznajoma westchnęła, przeczesując dłońmi zmierzwione włosy.

- Zwykle taka nie jestem, Ryanie. Staram się panować nad moją złą połową - lecz ona 

czasem wyrywa się spod mej kontroli. A kiedy tak się dzieje, nie chcę, aby w pobliżu był 

ktoś, kogo lubię i na kim mi zależy, gdyż obawiam się, że mogłabym go skrzywdzić.

Ryan uniósł głowę i spojrzał na nią. \ - Pani mnie lubi?

- Tak. Chyba tak. Bo na pewno nie chcę cię skrzywdzić, Ryanie. Ani teraz, ani nigdy. 

Dlatego uczynię co w mej mocy, aby twoja matka do ciebie wróciła.

Chłopiec podbiegł i objął ją rękoma w talii, twarz wtulił w jej brzuch. Pomimo drobnej 

budowy chłopiec miał uścisk jak anakonda. Wiele czasu upłynęło, odkąd dziecko obejmowało 

ją w ten sposób.

Zbyt wiele. Uśmiechnęła się i pogładziła chłopca po głowie.

- Ale na razie nie rób sobie wielkich nadziei, jasne? To jeszcze nic pewnego. Zbyt 

wiele tu sznurków, za które trzeba pociągnąć - no i będę potrzebowała twojej pomocy, aby na 

pewno wszystko się udało.

- Zrobię wszystko, co pani każe! - rzekł Ryan, odchylając głowę, aby na nią spojrzeć.

Nieznajoma pogładziła opuszkiem kciuka jego podbródek i zmierzwiła mu włosy.

- Nie wątpię. Jesteś bardzo dzielny, Ryanie. I ta odwaga będzie ci bardzo potrzebna, 

jeśli chcesz wyrwać swoją matkę z rąk Eshera. Dzisiejszej nocy muszę przesłać do Sinjona 

wiadomość, dotyczącą najbliższych planów Eshera - i to właśnie ty mu ją dostarczysz. Nie 

martw się, wymusiłam na Sinjonie obietnicę, że nie stanie ci się nic złego. Jesteś teraz pod 

jego opieką, co gwarantuje ci pełne bezpieczeństwo, nawet gdy mnie tu nie będzie. Mimo to, 

dla pewności dam ci jeszcze to - i chcę, abyś stale miał to przy sobie.

Sięgnęła pod swój podkoszulek i zdjęła cienki srebrny łańcuszek, który nosiła na szyi. 

Na jego końcu znajdował się srebrny krzyżyk, którego ramiona przypominały kolce wrzośca. 

Założyła chłopcu łańcuszek na szyję, oplatając ją dwukrotnie, aby krzyżyk dotykał jego piersi 

a nie krocza.

- To magiczny krzyżyk, obłożony specjalnym zaklęciem przeciwko Spokrewnionym. 

Wampiry boją się go jak ognia. Dopóki go nosisz, żaden ze Spokrewnionych nie odważy się 

ciebie tknąć.

Ryan   podszedł   do   okrągłego   okienka,   aby  w   ostatnich   promieniach   zachodzącego 

słońca przyjrzeć się łańcuszkowi. Nieznajoma spojrzała ponad ramieniem chłopca w stronę 

background image

dzwonnicy i przypomniała sobie widmową postać, którą dostrzegła przed udaniem się na 

spoczynek.

- Ryanie, co to za budowla?

Chłopiec spojrzał we wskazanym kierunku i wzruszył ramionami.

- Jakiś kościół. Ma dziwną nazwę, Świętego Everetta czy jakoś tak.

- Czy ktoś tam mieszka?

- Tak. Starszy pan. Nosi długą czarną suknię z takim czymś białym pod szyją. Cloudy 

mówi, że to ojciec, ale nigdy nie widziałem przy nim dzieci. Wychodzi z kościoła tylko do 

monopolowego.   Sądzę,   że   jest   trochę   stuknięty,   ale   nie   za   bardzo,   nie   tak   jak   niektórzy 

bezdomni. Gdy mieszkałem na ulicy, zawsze zostawiał dla mnie jedzenie.

Nieznajoma   ponownie   spojrzała   w   stronę   dzwonnicy   i   w   zakłopotaniu   postukała 

paznokciem w jeden z kłów. Ksiądz? Tu, w Umarłym Mieście? To ciekawe. Z zamyślenia 

wyrwał   ją  Ryan,   ciągnąc   za  pasek   przy  jej   skórzanej  kurtce.  Obracał  w   palcach  srebrny 

krzyżyk.

- Czy to było bardzo drogie?

- Chyba tak. Szczerze mówiąc, nie wiem. Dostałam go od ojca.

- Czy byłby na mnie zły, gdyby dowiedział się, że pani dała mi go, a ja go zgubiłem 

lub coś w tym rodzaju?

- Nic się nie martw. Jemu jest to już obojętne. Zabiłam go.

Ponowne wejście do Domu Eshera okazało się równie dezorientujące jak pierwsze. 

Zastanawiała   się,   ile   razy   będzie   musiała   przebyć   piekielny   labirynt,   zanim   do   niego 

przywyknie. A może tylko ci w pełni zniewoleni przez władcę wampirów byli uodpornieni na 

jego magię. Przemierzając kręte korytarze poczuła, jak mistrz przyciąga ją do siebie niczym 

magnes opiłki żelaza. Nie wspomniała Cloudy'emu o przysiędze krwi, ponieważ wiedziała, że 

nie zrozumiałby on znaczenia tego aktu. Obawiała się również utraty zaufania, które zdążyła 

już   sobie   u   niego   zaskarbić.   Choć   silna   wola   dodawała   jej   pewności   siebie   i   poczucia 

bezpieczeństwa,   musiała   przyznać,   że   Esher   faktycznie   był   charyzmatycznym   władcą. 

Nietrudno było pojąć, dlaczego słabsze, mniej pewne siebie wampiry lgnęły doń jak muchy 

do miodu.

Odnalazła   Eshera   w   komnacie   audiencyjnej,   gdzie   przyjmował   kilku   nowych 

rekrutów. Większość z nich wyglądała na byłych włóczęgów lub nieostrożnych turystów - 

najłatwiejsze ofiary współczesnego miejskiego wampira. Pospolici za życia, jako nieumarli 

pozostawali tacy sami. Nie posiadając własnego klanu ani klasy, potrzebowali kogoś takiego 

jak Esher, kto wniósłby do ich nowej egzystencji nowy cel. Byli żądni przynależności, łaknęli 

background image

tego  niczym   umierający   z  głodu  ludzie  zebrani  przy  oknie  wystawowym   piekarni.   Esher 

siedział na przenośnym tronie, obok niego stała Decima. Nikoli nie było w pobliżu.

- Wezwałem was przed swoje oblicze, przyjaciele - rzekł Esher dźwięcznym głosem - 

gdyż znajdujemy się właśnie u progu wielkiej zmiany! Za dwie godziny mam spotkać się z 

przedstawicielami   potężnego   ludzkiego   kartelu   narkotykowego.   Rezultaty   tego   spotkania 

wywrą znaczący wpływ zarówno na Umarłe Miasto, jak i na to, co znajduje się poza nim. 

Mam powód, by wierzyć, że ludzie są zainteresowani usunięciem Sinjona i jego silnorękich 

raz na zawsze i zechcą w tym celu zwrócić się do mnie o pomoc.

Spokrewnieni   zaczęli   szemrać.   Jeden   z   nich,   przyobleczony   w   ciało   młodego 

urzędnika, powiedział:

- Ależ panie, czy to nie doprowadzi do wybuchu dżihadu?

Pozostali rekruci rozmawiali między sobą coraz głośniej.

Wiedzieli, że otwarte wypowiedzenie wojny pomiędzy książętami to nie przelewki. 

Pomimo   iż   potajemne   działania   stanowiły   standardową   procedurę   wśród   rywalizujących 

między   sobą   wampirzych   klanów,   współistniejących   w   licznych   metropoliach   na   całym 

świecie,  pełnoprawny dżihad należał  do rzadkości. W dawnych  czasach wojny pomiędzy 

wampirzymi  władcami  zdarzały się bardzo często,  jednakże takie  wynalazki  jak łączność 

satelitarna, komputery osobiste i kamery wideo uczyniły tradycyjne metody działania nader 

ryzykownymi. Aby uczynić wojny jeszcze rzadszymi, rada rządząca Spokrewnionych, znana 

pod nazwą Camarilla i starająca się wszelkimi możliwymi sposobami ukryć przed światem 

ludzi  istnienie  wampirów,   patrzyła   nieprzychylnym  wzrokiem  na  tych  wszystkich,   którzy 

swymi poczynaniami mogli - lub chcieli - doprowadzić do wybuchu dżihadu. Tych, którzy 

występowali   przeciwko   regułom   kodeksu   zachowań   opracowanego   przez   Camarillę, 

spotykała sroga kara. Nieuchronna i ostateczna.

- Teoretycznie to nie to samo co dżihad - rzekł Esher, uśmiechając się cierpliwie. - 

Jeżeli   czynniki   zewnętrzne,   tak   jak   w   tym   przypadku   ludzie   z   kartelu   narkotykowego, 

wypowiedzą   wojnę   księciu   Spokrewnionych   i   zgłoszą   się   z   formalną   prośbą   do   innego 

Spokrewnionego, aby wsparł ich w walce z wrogiem, nie jest to dżihad w tradycyjnym tego 

słowa   znaczeniu.   Prawdziwy   dżihad   pomiędzy   Spokrewnionymi   sygnalizowany   jest   za 

sprawą rytualnego dostarczenia bukietu złożonego z tuzina czarnych róż.

Pragnę, aby przynajmniej niektórzy z was towarzyszyli mi dzisiejszej nocy podczas 

spotkania z bossami narkotykowymi. Nie dlatego, że się ich obawiam, pragnę jedynie, aby 

ujrzeli we mnie tego, za kogo się uważam, księcia Spokrewnionych! - Rekruci znów zaczęli 

dyskutować między sobą, lecz Esher uciszył ich klaśnięciem w dłonie. - Decima poinformuje 

background image

was, kto zostanie włączony w poczet mojej świty. Do tego czasu oczekujcie mego przybycia 

w Danse Macabre!

Rekruci pokłonili się nisko, kładąc lewą dłoń na szyi w poddańczym geście i odwrócili 

się,   aby   odejść.   Nieznajoma   już   miała   podążyć   za   nimi,   gdy   dobiegł   ją   głos   Eshera   i 

natychmiast się zatrzymała.

- Chwileczkę, jeśli łaska. Chciałbym z tobą pomówić.

- Jak sobie życzysz, panie - odparła, siląc się na uśmiech.

Esher wychylił się do przodu, podparł podbródek na dłoni i przyglądał się nieznajomej 

badawczo.

- Powiedziano mi, że nie było cię w barakach podczas hibernacji. Nikt cię tam nie 

widział. Podobnie jak Torgo, od czasu gdy odesłałem go z tobą do katakumb. Był moim 

niewolnikiem i choć go przyzywałem, mimo że krew ciągnie do krwi, nie odpowiedział na 

moje wołanie.

Nieznajoma wzruszyła ramionami.

- Nie przepadam za spaniem w gromadzie. A co się tyczy Torgo, ostatni raz widziałam 

go, jak człapał w głąb jednej z uliczek w poszukiwaniu jakiegoś pijaka.

Esher westchnął i pokiwał głową.

-  To  dość  prawdopodobne.  Ułomność  to  ułomność,  czy pije  się  alkohol  wprost  z 

butelki, czy z szyi alkoholika. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby ten pijany głupiec nie zdążył skryć 

się przed słońcem. To jednak wciąż nie tłumaczy jego niesubordynacji.

Pilnuj   się,   nieznajoma,   zwykłem   rychło   nagradzać   tych,   co   dobrze   mi   służą,   ale 

jeszcze szybciej karzę tych, którzy mnie zawiedli. Lepiej abyś nigdy nie poznała potęgi mego 

gniewu.

Skłoniła się, przykładając dłoń do szyi.

- Twoja wola jest dla mnie prawem, panie.

- Nie myśl, że unikniesz kary, dziecino - rzekł srogim głosem Esher, wygrażając jej 

palcem. - Wymierzę ci ją osobiście, ale później. Dziś wieczorem mam jeszcze kilka znacznie 

pilniejszych spraw.

- Czy narkotykowi bossowie naprawdę zawitają do Umarłego Miasta, aby się z tobą 

spotkać? - zapytała, zmieniając temat.

Esher zaśmiał się oschle.

-   Nawet   za   dnia   nie   odważą   się   tutaj   przybyć!   To   przesądni   głupcy,   synowie 

zabobonnych, ciemnych chłopów. Jednakże to, że się nas boją, nie powstrzymuje ich przed 

robieniem   z   nami   interesów.   Nie,   mam   spotkać   się   z   nimi   w   restauracji,   która   służy   za 

background image

przykrywkę dla ich ciemnych sprawek.

- Ufasz im?

Esher wzruszył ramionami.

- Czegóż  miałbym  się obawiać  ze strony ludzi?  Są jedynie  narzędziami  w moich 

rękach, i nic więcej.

- Czy mam ci towarzyszyć, panie?

- Nie, pozostaniesz tutaj. Posłałem po Nikolę. Ma oczekiwać mego powrotu w moim 

prywatnym   apartamencie.   Ponieważ   podczas   spotkania   będzie   mi   towarzyszyć   Decima, 

twoim zadaniem jest strzec Nikoli przed sługami Sinjona.

- Sądziłam, że to zadanie Webba i Obeaha. Przecież oni stale jej strzegą.

-   To   prawda.   Ale   są   tylko   ludźmi.   Potrzeba   im   wsparcia   strażniczki   ze 

Spokrewnionych, na wypadek, gdyby Sinjon wysłał przeciwko nam swoich Potomków. A 

mam powód, by podejrzewać, że Sinjon zechce odebrać mi tę nader cenną tancereczkę!

Nieznajoma uniosła brew.

- Jak to?

- Postąpiłem nieroztropnie, proponując temu staremu wężowi podarek, a on zażyczył 

sobie, abym mu oddał Nikole! Oczywiście odmówiłem, więc oskarża mnie teraz o złamanie 

etykiety Spokrewnionych.

- Teoretycznie ma rację, panie?

- Nie obchodzi mnie, czy ma rację! Pierwej Piekło zamarznie, aniżeli dostanie to, 

czego pragnie! - uciął Esher i gwałtownie poderwał się na nogi. - Masz jej pilnować aż do 

mego powrotu, czy to jasne?

- Jak najbardziej, panie.

- Ryan? Gdzie jesteś! - wyszeptała nieznajoma, strzelając oczami we wszystkie strony.

- Tu, na dole - odparł chłopiec.

Spuściła wzrok i ujrzała bladą buzię malca wyzierającą spod kratki kanalizacyjnej. 

Nieznajoma przyklękła na jedno kolano, udając, że zawiązuje sznurówkę i podała mu złożoną 

kartkę papieru.

- Jestem na patrolu, więc nie możemy długo rozmawiać. Zanieś to Sinjonowi.

- A pani?

- Esher nakazał mi zostać tu i pilnować Nikoli.

- Wyciągnie ją pani stąd, prawda?

- Spróbuję. Będą z nią Obeah i Webb.

- Co to dla pani! Załatwi ich pani raz - dwa.

background image

- Posłuchaj, mały, doręcz tę wiadomość, w porządku? Wyprostowała się i spojrzała w 

stronę Domu. Nie powinna była mówić chłopcu o matce. Teraz dzieciak spodziewał się, że 

Nikola jeszcze dziś zostanie odbita z twierdzy Eshera. Podchodząc do punktu kontrolnego, 

zauważyła,   że   cała   okolica   dziwnie   się   wyludniła.   Esher   rozkazał,   aby   dziś   wieczorem 

Pointersi   czekali   na   niego   w   Danse   Macabre,   dzięki   czemu   słudzy   Sinjona   nie   powinni 

zauważyć zmniejszenia się obsady strzegącej wejścia do klubu.

Gdy wspinała się po schodach, frontowe drzwi Domu otworzyły się i stanęła w nich 

Decima.

- Właśnie miałam iść cię szukać - rzuciła lodowatym tonem przyboczna.

- Obeszłam cały teren. Jest czysty.

- Za pięć minut lord Esher wyjdzie z budynku jednym z podziemnych tuneli; nie chce, 

by   ktokolwiek   wiedział,   że   opuszcza   Umarłe   Miasto.   Masz   tu   czekać   na   przybycie   jego 

oblubienicy, a potem dopilnować, aby bezpiecznie dotarła do prywatnego apartamentu lorda 

Eshera. Staniesz na straży przed drzwiami komnaty i nie opuścisz posterunku aż do powrotu 

władcy. Czy to jasne?

- Chyba tak.

- Nie chyba, ale na pewno, suko! - warknęła Decima. - Jeżeli coś się stanie Nikoli, ty 

za to odpowiesz!

Decima odwróciła się pogardliwie i spojrzała na zegarek, a nieznajoma pokazała jej 

palec. Webb i Obeah za pięć minut mieli opuścić wraz z Nikolą Bezpieczny Dom. Czasu 

będzie mało. Bardzo mało. Ale musi wystarczyć. Miała tylko nadzieję, że próbując dotrzeć do 

Sinjona, chłopak nie wpakuje się w żadne tarapaty.

Ryan   wychylił   się   ostrożnie   z   ciemnej   bramy,   obserwując   ulicę.   Spuścił   wzrok, 

spoglądając na srebrny ciernisty krzyżyk na swojej piersi. Po krótkim namyśle wsunął go z 

powrotem pod postrzępioną bluzę i podkoszulek. Kartkę otrzymaną od nieznajomej ściskał w 

dłoni jak linę ratunkową. Wziął głęboki oddech, wybiegł ze swej kryjówki i puścił się pędem 

w stronę ciemnej alejki po drugiej stronie ulicy. Skulił się, wtulił głowę w ramiona i biegł ile 

sił w nogach. Sztuczki tej nauczył się, żyjąc na ulicy. Dzięki niej, gdyby zauważył go kątem 

oka któryś z Pointersów penetrujących tę okolicę, powinien przynajmniej z założenia wziąć 

go za wałęsającego się po mieście  bezpańskiego  psa. Oczywiście  w ostatnich  czasach  w 

Umarłym Mieście nie było ich znowu tak wiele.

Wciąż   wstrzymując   oddech,   pokonał   zakręt   i   dotarł   do   wlotu   uliczki,   lecz   sapnął 

głośno, gdy z impetem wpadł na czyjeś nogi. Stracił równowagę i przewrócił się, lecz nie 

wypuścił kartki, którą trzymał w dłoni przyciśniętej do piersi.

background image

Krępy, potężnie zbudowany Afroamerykanin w kurtce Pointersów i z literami BMF 

wygolonymi z boku głowy łypnął gniewnie na Ryana. W wielkiej jak bochen chleba dłoni 

dzierżył butelkę Olde English, a w drugiej papierosa.

- Te, śmieciu, chcesz ze mną zadrzeć? - warknął BMF. Nagle zmarszczył brwi. - Ejże, 

poczekaj no? To ty jesteś ten dzieciak!

Ryan podniósł się z ziemi i rzucił do ucieczki. Słyszał, jak olbrzymi Murzyn ciska 

precz butelkę z alkoholem i klnąc na czym świat stoi, rusza w pościg. Ryan był młodszy i 

szybszy, ale BMF miał trzy razy dłuższe nogi niż on. Mógł jedynie liczyć na to, że po drodze 

napotka otwarte piwniczne okienko lub stary zsyp węglowy, w którym będzie mógł się ukryć.

Skręcając za róg, zorientował się, że znalazł się naprzeciwko kościoła. To oznaczało, 

że był prawie u celu. Czarna Loża znajdowała się tuż - tuż! Kiedy jednak obejrzał się przez 

ramię, aby sprawdzić, co z jego prześladowcą, potknął się i runął na bruk z taką siłą, że 

rozkrwawił sobie nos i poobijał kolana.

Zebrało mu się na płacz, ale nie były to łzy dziecka, które zraniło się podczas zabawy. 

To były łzy smutku. Nie zdołał dostarczyć wiadomości Sinjonowi. A przez jego porażkę, 

przez to, że zawiódł, już nigdy nie zobaczy matki. Uniósł głowę, aby spojrzeć swemu zabójcy 

prosto   w   oczy.   Miast   ciemnego   oblicza   BMF   -   a   ujrzał   jednak   twarz   niespełna 

szesnastoletniego chłopca. Choć skóra nastolatka była biała jak kreda, usta miał czerwone i 

pełne jak dojrzałe pomidory.

- Co my tu mamy? - zamruczał młody wampir. - Brzdąca?

W polu widzenia malca pojawiła się druga, równie blada twarz, jeszcze młodsza niż 

poprzednia.

- Tristanie! Spójrz! On krwawi! - rzucił z uniesieniem drugi krwiopijca.

- Widzę, Ethanie. Jaki smakowity malec! Mógłbym go schrupać na miejscu!

- Cofnijcie się, sukinsyny! Ten śmieć jest mój!

Tristan i Ethan spojrzeli na stojącego dwadzieścia stóp dalej BMF - a, mierzącego w 

ich stronę z półautomatycznej .45.

-   Tylko   żadnych   sztuczek,   dupki,   bo   mam   w   magazynku   tej   zabawki   naboje 

fosforowe!

Tristan uśmiechnął się, obnażając kły i uniósł ręce do góry.

- Niech pan nie strzela, panie oprych!

Ryan  leżał  na twardym  bruku, wodząc wzrokiem pomiędzy Tristanem,  Ethanem i 

BMF - em i nagle stracił Ethana z oczu. Zupełnie jakby ktoś wdusił przycisk i młody wampir 

zniknął. W sekundę później BMF wrzasnął, gdy ktoś z potężną siłą wykręcił mu do tyłu rękę, 

background image

w której trzymał pistolet. Jego ramię wydało dźwięk przypominający trzask gruchotanego 

modelu   samolotu   z   balsy.   Zaraz   potem   Ethan   znów   się   pojawił,   teraz   jednak   stał   za 

Pointersem, trzymając odebraną mu broń. Sarkastyczny uśmiech młodego wampira zastąpił 

gniewny grymas, gdy bezceremonialnym ruchem przyłożył lufę .45 do liter wygolonych na 

czaszce BMF - a.

- Lekcja numer jeden: Ludzie nie powinni grozić Spokrewnionym.  Zwłaszcza gdy 

tamci mają nad nimi przewagę liczebną.

Nacisnął spust. Czaszka Pointersa rozbryznęła się w powodzi białego ognia. Ethan 

przestąpił ciało opryszka, otrzepując dłonie.

- Na czym to skończyliśmy?

Tristan ponownie zainteresował się Ryanem, nachylając się nad nim tak bardzo, że 

chłopiec   widział   teraz   tylko   jego   mięsiste   czerwone   wargi.   Spomiędzy   nich   wysunął   się 

ruchliwy język, zlizując krew ściekającą po policzku malca. Wampir miał nieświeży oddech. 

Nagle Tristan drgnął i cofnął się gwałtownie, sycząc jak rozzłoszczony kot.

- Czary!

Ryan spuścił wzrok i dostrzegł, że krzyżyk otrzymany od nieznajomej znów wysunął 

mu się spod ubrania.

-   To   o   nim   mówił   nam   Sinjon!   -   rzekł   Ethan,   wskazując   na   Ryana.   -   Mamy 

przyprowadzić chłopca do niego!

Tristan z jawną pogardą przyglądał się Ryanowi.

- A czego może chcieć nasz książę od takiego obszarpańca?

- Wiem tylko, że ten dzieciak znajduje się pod ochroną lorda Sinjona. - Ethan pochylił 

się, złapał Ryana za kołnierz na karku, ostrożnie, aby nie dotknąć srebrnego łańcuszka z 

krzyżykiem, który malec nosił na szyi, po czym podniósł go na nogi. Dwie minuty później 

Ryan był już prowadzony korytarzami Czarnej Loży. Inne wampiry, zaciekawione obecnością 

dziecka, wychylały głowy z pomieszczeń mijanych przez chłopca, lecz gdy tylko dostrzegały 

wiszący   na   jego   szyi   talizman,   czym   prędzej   odwracały   wzrok   i   powracały   do   swoich 

kryjówek.

Dotarli   wreszcie   do   pokoju,   gdzie   na   wielkim,   złotym   fotelu   siedział   mężczyzna 

ubrany jak facet z banknotu jednodolarowe - go. U jego stóp leżał chłopiec, podobny zarówno 

do Tristana, jak i do Ethana, który jednak wciąż był człowiekiem.

Sinjon uśmiechnął się i wyciągnął elegancko wymanikiurowaną dłoń.

- Witaj, mój mały. Jestem Sinjon, książę Umarłego Miasta. Zdaje się, że masz coś dla 

mnie??

background image

- Nie podoba mi się to - rzucił Obeah z tylnego siedzenia Batmobilu. - Chociaż nie 

cierpię tej wampirzej suki, jest nam potrzebna dla dodatkowej ochrony.

Spojrzał   na   Nikole,   siedzącą   pomiędzy   nim   a   drzwiczkami   od   strony   kierowcy   i 

spoglądającą na swe odbicie w mocno przyciemnionej szybie. Jeżeli go usłyszała, nie dała 

tego po sobie poznać.

- Esher powiedział, że ktoś będzie czekać na nas na chodniku przed domem. Pójdzie 

gładko, stary, nie trać głowy. - Webb wybuchnął śmiechem. Siedział z przodu obok kierowcy.

- Nigdy nie tracę głowy, dlatego do dziś mam ją jeszcze na karku - odciął się Obeah. - 

Kto ma na nas czekać?

- Nie wiem. Chyba ta nowa lala. Ta w lustrzankach.

- Kurwa! Jest jeszcze gorsza niż Decima!

Webb odwrócił się i uśmiechnął do Obeaha.

- O kim ta mowa? Ja tam chętnie bym ją przeleciał! Jest ekstra!

- Tja, jeżeli lubisz trupie mięso.

- Spadaj. Cipka to cipka, niezależnie od temperatury ciała! - Webb zaśmiał się. Wciąż 

jeszcze chichotał z udanego żartu, gdy czyjaś dłoń przebiła przednią boczną szybę od strony 

pasażera i chwyciwszy opryszka za kołnierz kurtki, wywlokła go z samochodu.

Kierowca zaklął i sięgnął po glocka leżącego na desce rozdzielczej cadillaca. Zanim 

jednak palce goryla zacisnęły się na kolbie pistoletu, coś zimnego i ostrego dotknęło jego 

szyi. A potem zrobiło mu się ciepło, gdy struga krwi buchającej z rozciętej tętnicy zbryzgała 

przednią szybę.

Nikola patrzyła  na krew ochroniarza  barwiącą  wnętrze  auta jaskrawą czerwienią  i 

uświadomiła sobie, że coś jest nie tak. Odwróciła się, by spojrzeć na Obeaha, który próbował 

przedostać się na przedni fotel i przejąć kierownicę, podczas gdy Batmobil, podskoczywszy 

na   krawężniku,   wjechał   na   chodnik   i   sunął   wprost   na   ceglany   mur.   A   przynajmniej 

przypominało to mur. Przez krew rozbryźniętą na szybie trudno się było zorientować.

Rozległ   się   głośny   huk   i   markowy   cadillac   uderzył   w   ścianę,   a   Obeah   wśród 

odłamków szkła wyleciał przez przednią szybę. Odbił się od maski auta jak od trampoliny i 

ciężko wylądował na chodniku. Nikola została ciśnięta na tylne siedzenie z taką siłą, że obiła 

sobie ramię, lecz poza dużym sińcem nic jej się nie stało. Siedziała na podłodze, w bezruchu, 

wsłuchując   się   w   syk   chłodnicy   Batmobilu.   Nie   poruszyła   się,   gdy   tylne   drzwiczki 

samochodu zostały wyrwane z zawiasów i odrzucone na bok. Dopiero wtedy skuliła się z 

przerażeniem na widok kobiety, którą wzięła omyłkowo za Decimę.

- Nikola? Nic ci nie jest?

background image

Ta nieznajoma z pewnością nie była Decimą. Wampirzycy byłoby obojętne, czy coś 

jej się stało.

- Słyszysz mnie, Nikola?

Pokiwała głową.

Nieznajoma zamruczała coś pod nosem, po czym wyciągnęła rękę i złapała tancerkę 

za nadgarstek, wyciągając ją ze zniszczonego samochodu.

Nikola   spojrzała   beznamiętnie   na   Obeaha   leżącego   opodal   na   chodniku,   z 

błyszczącymi we włosach odłamkami „bezpiecznej” szyby. Choć jego twarz i ubranie były 

zakrwawione, mężczyzna wciąż oddychał. Webb nie miał tyle  szczęścia. Od uderzenia w 

krawężnik   pękła   mu   czaszka,   mózg   wypłynął   z   niej   niczym   pasta   z   przełamanej   tubki, 

przesłaniając fragment pajęczynowego tatuażu.

- Łup łup po łbie - zachichotała Nikola.

Nieznajoma zaprowadziła ją w głąb pobliskiej uliczki, po czym ujęła ją za ramiona i 

odwróciła twarzą do siebie. Zdjęła lustrzanki, ukazując oczy koloru świeżej krwi.

- Posłuchaj mnie uważnie, Nikola.

Tancerka zamrugała powiekami i drgnęła, ale nie próbowała się wyrywać.

- Powiedz mi, gdzie to jest.

- Co mam ci powiedzieć? - wyszeptała cichutko.

- Gdzie jest kokaina, którą Webb i Obeah zabrali Borgesowi. Gdzie ona jest?

- W pokoju Eshera.

- Gdzie dokładnie w pokoju Eshera?

- W chińskim kufrze.

- Dobra z ciebie  dziewczynka.  - Nieznajoma  pochyliła  się i palcem  wskazującym 

dotknęła karku tancerki. - Teraz zaśnij.

Pochwyciła  Nikole, gdy ta w jednej chwili zwiotczała i przerzuciła ją sobie przez 

ramię jak worek z mokrym praniem. Nie miała wyjścia, musiała skorzystać z Akceleracji, 

zabierając z sobą Nikole. Nie była pewna, jaki efekt może wywrzeć taka przejażdżka na jej 

towarzyszce, bądź co bądź Widmowy Krok czy Szybkość, jak go nazywali głupcy w rodzaju 

Eshera, był fizycznie wyczerpujący nawet dla wampirów. Mimo to na obecnym etapie nie 

miała wyboru.

Wzięła głęboki oddech, skoncentrowała się i wykonała krok w bok, poprzez czas i 

przestrzeń. Dla nieuzbrojonego oka wyglądało to, jakby nagle zniknęła, lecz wciąż tam była, 

jako iskierka czerni, dostrzegalna kątem oka. Zwykle, wchodząc w Akcelerację, poruszała się 

raczej leniwie, ale tym razem bardzo się jej spieszyło. Jak błyskawica pokonywała kolejne 

background image

zaułki  i  uliczki,  starając  się  omijać   rejony  nawiedzane   przez  sługi  Eshera.  Z  Akceleracji 

wyszła   dopiero   przed   drzwiami   Czarnej   Loży,   pojawiając   się   jak   za   dotknięciem 

czarodziejskiej różdżki tuż przed zdezorientowanym i mocno wystraszonym wartownikiem w 

kurtce Black Spoons.

- Sinjon mnie oczekuje - rzuciła oschle, mijając młodzieńca, zanim zdążył wymierzyć 

w nią AK - 47.

Sinjona zastała w jego prywatnej komnacie, gdzie z posępną fascynacją człowieka 

obserwującego, jak posila się boa dusiciel, przyglądał się Ryanowi pochłaniającemu chrupki i 

popijającemu mleko czekoladowe. Vere, faworyt Sinjona, siedział w kącie na otomanie. Minę 

miał   nietęgą.   Ryan,   ujrzawszy,   jak   nieznajoma   zdejmuje   z   ramienia   bezwładną   Nikole, 

natychmiast   zapomniał   o   łakociach   i   poderwał   się   gwałtownie,   rozlewając   mleko 

czekoladowe na siedemnastowieczny perski dywan.

- MAMA!

Przebiegł przez pokój, wtulając twarz w podołek Nikoli, rozsmarowując czekoladę i 

okruchy chrupek na jej białej, satynowej sukience. Nikola zamrugała powiekami, jakby coś 

zbudziło ją nagle ze snu, po czym spojrzała na tulącego się do niej chłopca. Wyciągnęła 

drżącą dłoń i lekko dotknęła jego głowy, mierzwiąc identyczne jak u niej, przedwcześnie 

posiwiałe włosy.

- R - ryan? - wyszeptała.

- Wymówiłaś moje imię! - Chłopiec uśmiechnął się do matki. Nagle, gdy spojrzał na 

jej twarz, jego uśmiech przygasł. Spojrzał z zakłopotaniem na nieznajomą, po czym znów 

przeniósł wzrok na matkę.

- Ryan. Masz na imię Ryan. Wiedziałam to, prawda? - Nikola nie zwróciła uwagi na 

reakcję   syna.   -   Wiedziałam   to   jeszcze   przed   Esherem,   zgadza   się?   -   Odwróciła   się   i 

uśmiechnęła  do nieznajomej, ukazując jej  swoje oblicze.  W ciągu zaledwie  jednego dnia 

tancerka postarzała się o dziesięć lat.

Nieznajoma nie okazała zaskoczenia ani zdumienia i odpowiedziała uśmiechem.

- Oczywiście że znasz Ryana. To twój syn.

Sinjon odprowadził nieznajomą na stronę, uśmiechając się krzywo.

-  Udowodniłaś  dziś,  że  zaprawdę  dobrze  mieć   cię  po  swojej  stronie,  moja   droga. 

Najpierw ostrzegasz mnie przed knowaniami Eshera i jego podwójną grą, a teraz dostarczasz 

mi do domu jego cenną tancereczkę! Gdybyś jeszcze zdołała odzyskać dla mnie narkotyki?

Nieznajoma pokręciła głową.

- Nic z tego, krewniaku. Maje przy sobie. Zamierza oznajmić, że jeden z jego sług 

background image

odebrał je twojemu kurierowi, a następnie oddać je Braciom w geście dobrej woli.

- Niech go wszyscy diabli! - wysyczał Sinjon.

- Wygląda na to, że możesz odzyskać dobre imię tylko w jeden sposób - musisz rozbić 

jego wieczorne spotkanie z twoimi byłymi kontrahentami. Dostałeś ode mnie wiadomość?

- Tak. I wiem, o którą restaurację chodzi.

- Na co więc czekasz?

- Już teraz na nic. A ty, moja droga? Czy wybierzesz się tam z nami?

Pokręciła głową.

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, panie, wolałabym nie ujawniać na razie, po czyjej 

stronie się opowiadam. W razie gdyby coś poszło nie tak, zawsze mógłbyś liczyć na moją 

dalszą współpracę.

- A  co z nimi?  - Vere wskazał  na  Ryana  i Nikole,  siedzących  na otomanie  przy 

kominku.

-   Pozostaną   pod   moją   ochroną!   -   oznajmił   Sinjon,   sięgając   po   swój   kapelusz   i 

laseczkę. - Kobieta może okazać się słabym atutem przetargowym, zwłaszcza gdyby Esher 

przyjrzał się jej w silnym świetle, ale on nie ma o tym pojęcia i nie dowie się, bo niby skąd?

Dziesięć   lat   temu   w   tej   okolicy   stały   tylko   walące   się   magazyny,   jadłodajnie   dla 

ubogich   i   misje,   lecz   przed   kilkoma   laty   handlarze   nieruchomości   „przechrzcili”   ją   na 

„dzielnicę sztuki”. Magazyny odnowiono i przerobiono na pracownie artystyczne, na które 

nie   było   stać   żadnego   artysty.   Jadłodajnie   stały   się   modnymi   drogimi   restauracjami 

serwującymi specjały kuchni novelle, południowoamerykańskiej oraz japońskiej. W miejsce 

misji pojawiły się butiki i sklepy pamiątkarskie serwujące po zawyżonych cenach rozmaite 

drobiazgi.

Restauracja stanowiąca przykrywkę dla Kolumbijczyków nosiła nazwę L'Emeraud. Na 

parterze mieściły się sala jadalna oraz bar. Piętro rezerwowane było na zamówienia zbiorowe 

i specjalne okazje w rodzaju wesel, przyjęć urodzinowych oraz spotkań pomiędzy bossami 

narkotykowymi a panami wampirów.

Sala bankietowa na piętrze urządzona była w modnej tonacji bieli i morskiej zieleni. 

Trzy francuskie okna wychodziły na zadaszony ganek, skąd, jeśli pozwalała na to pogoda, 

ucztujący mogli rozkoszować się przepiękną panoramą zatoki roziskrzonej światłami miasta. 

Tej nocy kotary były szczelnie zaciągnięte, a przy oknach stali uzbrojeni po zęby ochroniarze 

w tandetnych garniturach. Schody służbowe prowadzące do kuchni również były strzeżone.

Bracia Borges siedzieli przy końcu długiego stołu, w otoczeniu kilku silnorękich. Ich 

przywódcą był Antonio Borges, niski, krępy mężczyzna o włosach posiwiałych na skroniach i 

background image

z   długim   kucykiem   zwieszającym   się   aż   na   plecy   nieskazitelnie   skrojonej   marynarki   od 

Armaniego.   Podczas   gdy   kartel,   z   którym   był   związany,   miał   swoje   korzenie   w   Cali   i 

okolicach, on prowadził interesy z terenu Miami. Po drugiej stronie stołu siedział Esher wraz 

z towarzyszącą mu Decimą, czterema członkami swojej enklawy i półtuzinem Pointersów.

- To dla mnie zaszczyt, że zgodziłeś spotkać się z nami, lordzie Esher - rzekł Borges.

- Cała przyjemność po mojej stronie, senor Borges - powiedział Esher, nie pokazując 

zębów. - Wyrazy współczucia z powodu przedwczesnej śmierci brata.

- Dario był nie tylko moim bratem, lecz również wspólnikiem w interesach. Wiesz o 

tym doskonale, znasz wszak lepiej od innych wartość i znaczenie krwi.

- Tak, to prawda - przyznał Esher. - Co pan proponuje, senor Borges?

- Sojusz pomiędzy twoją enklawą a naszym kartelem. Chcielibyśmy, abyś wspomógł 

nas przeciwko Sinjonowi.

- Wspomógł, to znaczy...?

- Unicestwił.

Esher przez chwilę gładził się po podbródku, po czym nachylił się i wyszeptał coś do 

Decimy, która pokręciła głową. Esher ponownie skupił swą uwagę na Borgesie.

- Co będę z tego miał?

- Pozbędziesz się wroga.

Władca wampirów wybuchnął śmiechem, tym razem w taki sposób, że narkotykowy 

boss wyraźnie zobaczył jego zęby.

- Gdyby ta motywacja była dla mnie wystarczająca do podjęcia działań przeciwko 

wolnomularzom, już dawno temu umarłby Ostateczną Śmiercią! Nie, senor Borges. Wie pan 

doskonale,   że   Spokrewnieni   nie   mieszają   się   w   sprawy   śmiertelnych,   chyba   że   może   to 

przynieść nam wymierne korzyści. No dalej, amigo, co możesz zaproponować, aby skłonić do 

współpracy kogoś takiego jak ja?

- Kokainę w takich ilościach, że będziesz dwakroć bogatszy niż Sinjon.

Uśmiech Eshera poszerzył się i wyostrzył.

- No, no, to ciekawe.  Chyba  dobijemy targu, senor. Jakkolwiek musimy  najpierw 

dopełnić kilku niezbędnych  formalności.  - Esher wyjął  z kieszeni  umieszczonej  na piersi 

złożony arkusz pergaminu i staroświeckie wieczne pióro z obsydianu. Stalówka rozbłysła; 

wydawała się ostra niczym brzytwa.

- Formalności?

- Lubię mieć wszystko na piśmie. Borges zmarszczył brwi.

- Miałbym podpisać kontrakt?

background image

- Nazwałbym to raczej paktem, mój drogi - wyjaśnił Esher, podchodząc do drugiego 

końca stołu, gdzie siedział Borges. Rozłożył  pergamin i koniuszkami palców podsunął w 

stronę narkotykowego bossa.

Borges podniósł czysty arkusz i wymamrotał coś po hiszpańsku do swoich kompanów, 

którzy   poruszyli   się   nerwowo.   Spojrzał   na   Eshera,   usiłując   możliwie   jak   najlepiej   ukryć 

przepełniający go wstręt i odrazę.

- To... nie jest... papier.

- Och! Doceniam, gdy ktoś potrafi po dotyku rozpoznać ludzką skórę!

Esher podał Borgesowi pióro, ten, wymieniwszy spojrzenia z pozostałymi, wyciągnął 

po nie rękę.

Poruszając się z szybkością kobry, Esher wbił czubek stalówki w kciuk Borgesa, aż 

pociekła krew. Boss narkotykowy cofnął dłoń.

Madre de Dios! Co to za sztuczki, ty obłudny łotrze!

- To żadne sztuczki, senor! Nie mam takiego zwyczaju. Jeżeli chcesz, bym wspomógł 

cię przeciwko Sinjonowi, musisz uczynić, co każę, czyli podpisać się własną krwią na tym oto 

pergaminie. Jeśli tego nie zrobisz... niechaj Bóg ma cię w swojej opiece. Bo kto ma mnie pod 

opieką, wiem doskonale.

Na twarzy Borgesa malował się grymas konsternacji i zatroskania. Wyglądał jak ktoś, 

kto balansuje na granicy potępienia i wie, że nic już nie może go ocalić. Drżącą ręką przyjął 

od Eshera wieczne pióro i nakreślił swe imię u dołu pustego arkusza z ludzkiej skóry.

- Doskonale! - wampir uśmiechnął się. - Później potwierdzę to notarialnie.

Kiedy wyciągnął rękę, aby złożyć dokument i schować do kieszeni, rozległ się głośny 

szum, jakby świst porywistego wiatru, wszystkie francuskie okna otwarły się równocześnie i 

do pomieszczenia wkroczył w aureoli chwały, jak zawsze wytworny na swój sposób, Sinjon, 

w asyście kilku wampirów i ponad tuzina Black Spoonsów.

- Dobry wieczór wszystkim! Wygląda na to, że ktoś zapomniał wysłać mi zaproszenie 

na to małe soiree. Mam nadzieję, że nie gniewacie się, iż przybyłem tu z własnej inicjatywy?

Ludzie Borgesa, Pointersi i Black Spoons dobyli broni. Zapanowała chwila napięcia, 

podczas gdy Black Spoons wycelowali w Pointersów i ludzi Borgesa, Pointersi wymierzyli w 

Black Spoons, a ludzie Borgesa, zdezorientowani, skierowali broń w członków obu gangów.

- Ty żałosny, żłopiący krew dziwolągu! - ryknął do Eshera Borges, odsuwając się od 

stołu. Spod marynarki od Armaniego wydobył niklowaną .38. - Wystawiłeś mnie! Nikt nie 

będzie robić w konia Antonio Borgesa! Nikt!

Borges  wypalił  z przyłożenia,  lecz  wampir  zmienił  się w rozmytą,  ciemną  plamę, 

background image

pojawiając się w ułamku sekundy później przy drugim końcu stołu. Kula przeznaczona dla 

Eshera nie zmarnowała się jednak, trafiając w kelnera, który pojawił się właśnie w drzwiach 

wejścia   służbowego   z   kawą   na   tacy   przysłaną   przez   kierownictwo   lokalu.   Pechowy 

pracownik   L'Emerauda   runął   na   podłogę   pośród   jęzorów   białego   ognia   i   potłuczonej 

porcelany, jego krew zmieszała się z gorącym, wonnym naparem.

W oczach Eshera pojawiły się gniewne błyski.

- Fosfor? Przyniosłeś na nasze spotkanie broń z pociskami zapalającymi?

- Pewno, że tak! - odparował Borges. - Sądzisz, że mógłbym negocjować z potworami, 

nie mając przy sobie odpowiedniego zabezpieczenia?

- Dość tego! Zrywam umowę! - warknął Esher i zmiął w dłoni arkusz pergaminu.

Borges   przyłożył   obie   dłonie   do   piersi,   oczy   wyszły   mu   z   orbit,   w   kącikach   ust 

pojawiła się krew. Upadł na podłogę, krwawiąc z nozdrzy, uszu, ust, gruczołów łzowych oraz 

odbytu.

Ludzie   Borgesa   otworzyli   ogień   do   gangsterów   Sinjona   i   Eshera,   i   w   ciągu   paru 

sekund   pomieszczenie   wypełniło   się   gradem   zapalających   pocisków.   Esher,   rycząc   z 

wściekłości,   wywrócił   stół   konferencyjny,   miażdżąc   pod   nim   jednego   z   przybocznych 

Borgesa. Powietrze stężało na ułamek sekundy jak bańka mydlana, zanim pęknie i wampiry w 

jednej chwili zniknęły, pozostawiając na sali wyłącznie swoich ludzkich podwładnych.

Pointersi i Black Spoons natychmiast zorientowali się, co oznaczał ten zmasowany 

exodus i zbili się w zwartą grupę, by nie pozostawić odsłoniętych tyłów.

Ludzie   Borgesa   jednakże   tylko   mrugali   powiekami   i   rozglądali   się   dokoła 

zdezorientowani. Nagle jeden z nich wrzasnął, gdy niewidzialne dłonie zgruchotały mu ramię. 

W chwilę później głowa drugiego z nich została oddzielona od ciała i ciśnięta na podłogę. W 

przeciągu kilku sekund dwunastu ochroniarzy narkotykowego bossa zostało rozszarpanych na 

sztuki jak kury w kurniku, do którego zakradła się nocą łasica.

Pozostając   w   Akceleracji,   wampiry   z   łatwością   mogły   unikać   tnących   powietrze 

pocisków. Śmiertelni słudzy obu lordów nie mieli takiej możliwości. Dymiące ciała zarówno 

Pointersów, jak i Black Spoons zasłały podłogę, podziurawione fosforowymi kulami. Trudno 

to było stwierdzić, ale wydawało się, że przewagę w walce zaczynają zdobywać siły Sinjona.

Decima znowu stała się widoczna. Pojawiła się w jednym z okien, opasując jedną ręką 

szyję Vere'a, faworyta Sinjona, a drugą przytykając do podbródka chłopca naładowaną kuszę.

- Tatusiu! - jęknął Vere. - Przestań!

Sinjon, w przekrzywionej, upudrowanej peruce i kamizelce pokrytej plamami krwi, 

dał pozostałym sygnał do wyjścia z Akceleracji. Ruszył w stronę swego oblubieńca, lecz 

background image

Decima warknęła groźnie i pokręciła głową.

- Nie zbliżaj się, starcze, albo nadzieję jego mózg na ten bełt jak oliwkę!

Ponownie pojawili się słudzy Eshera. Choć sam mag krwi nie ucierpiał podczas walki, 

nie można było powiedzieć tego samego o jego rekrutach. Mimo iż enklawa Eshera była 

liczniejsza   niż   Sinjona,   tworzyli   ją   w   większości   młodzi,   niedoświadczeni   Spokrewnieni. 

Potomstwo   Sinjona   składało   się   natomiast   ze   starszych,   bardziej   zaprawionych   w   bojach 

wampirów, którzy spędzili w piekle Umarłego Miasta wiele dekad i nauczyli się niejednego, a 

teraz pokazali, co potrafią.

- Dobra robota, Decimo - pochwalił Esher. - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.

- Puść chłopaka! - warknął Sinjon. - On na nic ci się nie przyda!

- Wręcz przeciwnie, mój drogi Sinjonie - odparł Esher. - Przyda się, i to bardzo, jako 

nasze zabezpieczenie i tarcza. Rozkaż swoim sługom, aby opuścili broń albo Decima zrobi 

twojemu kochasiowi coś bardzo nieprzyjemnego!

- Słyszeliście,  co powiedział!  - ryknął  do swych  podwładnych  Sinjon. - Opuśćcie 

broń!

Black Spoons wymienili niepewne spojrzenia, po czym wykonali polecenie. Decima, 

ciągnąc za sobą chłopca, wyminęła starszego wampira, przystając na chwilę, aby mógł po raz 

ostatni spojrzeć w oczy młodemu kochankowi.

- Nie waż się go skrzywdzić! - ostrzegł Sinjon. - Albo srodze tego pożałujesz, magu. 

Zapamiętaj moje słowa!

- Co ty nie powiesz! - mruknął drwiąco Esher.

Sinjon posłał swemu rywalowi lodowate spojrzenie i uśmiechając się złowróżbnie, 

wyrecytował:

- Pod swój kamień wróć robaku, dom twój lada chwila zgorze, twoje dzieci same są, 

ocal je, dopóki możesz.

Triumfalny   uśmiech   Eshera   znikł   jak   za   dotknięciem   czarodziejskiej   różdżki.   Na 

dźwięk syren wozów policyjnych i karetek obaj lordowie zasyczeli gniewnie. Przywykli do 

Umarłego Miasta i tego, że ludzie nie mieszają się w ich sprawy.

W   kilka   chwil   później   na   piętro   wdarli   się   policjanci   wraz   z   grupą   sanitariuszy. 

Napotkali   tam   tuzin   częściowo   zwęglonych   ciał,   w   tym   kilka   naszpikowanych   kulami, 

pozostałe były rozdarte na strzępy. Na dodatek niektóre z ciał nie wyglądały zbyt świeżo. Na 

ich oczach trupy zaczęły się rozkładać, kurcząc się, wysychając i zapadając się w sobie jak 

gnijące dynie. Policjanci i sanitariusze zaczęli szeptać między sobą, a kilku starszych spośród 

nich spoglądało niespokojnie dokoła. Jeżeli nawet któryś z nich zauważył kątem oka cienie 

background image

majaczące na obrzeżach pola widzenia, nie wspomniał o tym ani słowem.

background image

ROZDZIAŁ 8

Nieznajoma   niepewnym   krokiem   przemierzała   zapętlające   się   korytarze   twierdzy 

Eshera. Musiała się spieszyć. Esher mógł wrócić lada chwila. Gdyby zastał ją przeszukującą 

jego prywatny apartament, byłoby po wszystkim; musiałaby podjąć walkę nie tylko z magiem 

krwi, lecz z całą jego enklawą. Od czasu do czasu lubiła ryzyko, nie była jednak niespełna 

rozumu.   Wędrówka   przez   Dom,   gdy   znajdował   się   w   nim   Esher,   nie   należała   do 

najłatwiejszych, pod jego nieobecność zaś okazała się istnym koszmarem. Wszystkie drzwi 

wydawały   się   znajome   i   obce   zarazem,   zakłócając   jej   orientację.   Kilkoro   drzwi,   które 

zdecydowała   się   otworzyć,   prowadziło   do   względnie   zwyczajnych   pokoi,   inne   natomiast 

skrywały w sobie pułapki międzywymiarowej pustki. Drzwi do tych ostatnich zamykała w 

okamgnieniu. Któż wie, co czai się w zakamarkach domu, gdzie przestrzeń zakrzywia się 

sama na siebie niczym origami?

Nacisnęła  kolejną klamkę,  spodziewając się ujrzeć za progiem czarną nicość, tym 

razem jednak jej oczom ukazał się pełen przepychu prywatny apartament Eshera. Pokoje były 

przestronne i w wystroju zbliżone do komnaty audiencyjnej, na ścianach wisiały gobeliny, z 

sufitu  zwieszały się kandelabry.  Wystroju  dopełniały  zadziwiające  pod względem  doboru 

antyczne   meble,   oscylujące   od   empire   po   Jugendendstil,   za   sprawą   których   odnalezienie 

chińskiego kufra wspomnianego  przez Nikole okazało  się trudniejsze, niż  nieznajoma  się 

spodziewała.

Napotkała   go   w   końcu   w   alkowie,   stał   ukryty   za   kotarą   z   barwnych,   szklanych 

paciorków układających się w wizerunek ryczącego tygrysa. Był to czarny, lakierowany kufer 

o   kształcie   pagody,   ze   spiżowymi   smoczymi   łapami   i   wyszczerzonym   smoczym   łbem 

zdobiącym wieko. Uniosła je i ujrzała na dnie skrzyni dwa pięciofuntowe pakiety zawierające 

biały proszek. Uśmiechnęła się i pokręciła głową. Musiała to przyznać Esherowi, nie tracił 

czasu   na   przepakowywanie   skradzionych   narkotyków.   Pospiesznie   ukryła   paczuszki   w 

specjalnych   kieszeniach   wszytych   w   podszewkę   jej   kurtki.   W   minionych   latach 

niejednokrotnie  miała  okazję  przemycać  w  nich  kontrabandę,   aczkolwiek   były   to zwykle 

towary bardziej ezoterycznej natury.

Gdy ma  się do czynienia  z demonami  i innymi  paskudnymi  istotami,  części ciała 

skazanych morderców i tym podobne mroczne talizmany okazują się znacznie bardziej cenne 

niż pieniądze czy narkotyki.

Upewniwszy się, że pakiety zostały właściwie zabezpieczone, wyjęła z tylnej kieszeni 

perfumowaną, koronkową chustkę do nosa. Wyglądała całkiem zwyczajnie, lecz roztaczała 

background image

silny,   charakterystyczny   zapach,   a   w   jednym   rogu   ozdobiona   była   symbolem   Masonów. 

Sinjon musiał być wyjątkowo nieostrożny, pozostawiając tego typu przedmioty osobiste gdzie 

popadnie. Uśmiechnęła się drwiąco, upuściła chustkę na dno kufra i zamknęła wieko.

Musiała teraz jak najszybciej powrócić do komnaty audiencyjnej, aby zaczekać tam na 

Eshera. Jednego była pewna, gdy wróci do domu, Esher na pewno nie będzie w szampańskim 

nastroju.

Drzwi   do   komnaty   audiencyjnej   otwarły   się,   uderzając   z   trzaskiem   o   ścianę,   aż 

zatrząsł się cały Dom i nieznajoma natychmiast podeszła, by powitać Eshera.

- Gdzie ona jest? - zagrzmiał lord. - Gdzie Nikola?!

- Nie ma jej tutaj, panie.

Prawa   dłoń   Eshera   wystrzeliła   z   nadludzką   szybkością,   palce   jak   szczęki   imadła 

zacisnęły się na gardle nieznajomej.

Jej   ciało   wyprężyło   się,   gdy   toczyła   wewnętrzny   bój   z   pragnieniem   dobycia 

sprężynowca   i   zatopienia   srebrnego   ostrza   w   piersi   pana   wampirów.   Bezpośredni   atak 

przyniósłby   jej   prawdziwą   satysfakcję,   lecz   nie   był   rozsądnym   posunięciem.   Tańczyła 

złożonego kadryla z dwoma książętami wampirów i jeden fałszywy krok mógł okazać się dla 

niej zgubny. Czuła, jak Inna w jej wnętrzu budzi się i porusza gdzieś na dnie mózgu, reagując 

na emanującą z Eshera agresję i wrogość niczym pogrążony w hibernacji wąż na pierwsze 

oznaki   ocieplenia.   Ostatnia   rzecz,   jakiej   mogła   pragnąć,   to   ujawnienie   Obcej,   która   w 

obłąkanym szale obróciłaby wniwecz jej starannie opracowany plan. Wytłumaczyła sobie, że 

już wkrótce wytoczy z Eshera krew, teraz jednak potrzebowała go żywego. A w każdym razie 

nieumarłego.

-   Jeżeli   skręcisz   mi   kark,   niczego   ci   nie   powiem   -   wysapała.   -   Uniosła   dłonie   i 

spróbowała  odgiąć  palce  Eshera wpijające  się w  jej  krtań. Gdy przemówiła,  jej głos  był 

twardy i zimny jak czarne szkło. - Nigdy więcej tak nie rób.

- Grozisz mi, dziecino? - warknął władca wampirów.

- Nie grożę. Mówię tylko.

Jego usta wykrzywił cyniczny grymas, błysnął obnażony kieł.

- Tutaj ja mówię, kobieto! Lepiej, żebyś o tym pamiętała, jeżeli nie chcesz stracić 

głowy! A teraz mów, gdzie Nikola?

- Sinjon ją ma.

- Jak to? Co się stało?

- Zrobiłam, jak kazałeś, czekałam przed Domem na przyjazd Batmobilu. Gdy się nie 

zjawił, zaczęłam go szukać. Odnalazłam go w połowie drogi. Zjechał z ulicy i uderzył w jakiś 

background image

budynek.   Kierowca   i   Webb   zginęli.   Obeah   przeżył,   choć   był   ranny   i   nieprzytomny. 

Sprowadziłam go tutaj i przydzieliłam kilku Pointersów do ochrony. Uznałam, że zechcesz 

przesłuchać go, aby dowiedzieć się, co zaszło.

- Czy jest przytomny?

- Tak. Chyba tak.

Esher zaczął krążyć niespokojnie po pokoju, po czym wspiął się na podwyższenie, 

gdzie stał jego tron.

- Przyprowadź go do mnie.

W minutę później zjawił się Obeah, eskortowany przez dwóch Pointersów.

Jego szerokie, ciemne oblicze przecinały czerwone pręgi, w grubych dredach wciąż 

lśniły odłamki szkła. Opierał się na prowizorycznej lasce z ołowianej rurki, oszczędzając 

zesztywniała prawą nogę. Nos miał złamany, a lewe oko prawie całkiem zamknięte, lecz poza 

tym prezentował się całkiem nieźle jak na kogoś, kto wyleciał przez przednią szybę i jak piłka 

odbił się od maski auta.

- Zawiodłeś mnie, bokorze - rzucił posępnie Esher.

- To  nie moja  wina, panie  - wyjaśnił  Obeah.  - To, co  nas  zaatakowało,  nie  było 

człowiekiem!   Zwykle   nie   stanowiło   to   dla   nas   problemu,   gdyż   towarzyszyła   nam   lady 

Decima, lecz dzisiejszej nocy nie było jej z nami. Musiało ich być dwóch albo nawet trzech! 

Zanim się zorientowałem, Webba już nie było, wywleczono go przez boczną szybę, jakbyśmy 

stali w miejscu!

Potem   rozprawili   się   z   kierowcą.   A   ja  siedziałem   na  tylnej   kanapie!   Próbowałem 

złapać kierownicę, ale to nie takie proste. Następne co pamiętam, to jak wyfrunąłem przez 

przednią szybę. Kiedy się ocknąłem, wszędzie miałem odłamki szkła - we włosach, twarzy, 

nawet, kurwa, w ustach! Patrzę, a ta lustrzano - oka dziwka potrząsa mną i pyta, gdzie jest 

Nikola. Powiedziałem, że została porwana przez Sinjona.

- Jesteś pewien, że to robota potomków Sinjona?

- Poruszali się widmowym krokiem, więc nie mogłem się im przyjrzeć. Wiem tylko, 

że   w   jednej   chwili   siedziałem   w   samochodzie,   a   w   następnej   odbiłem   się   od   maski   i 

wylądowałem na chodniku! Ale to musiał być Sinjon, bo któżby inny?

Esher zamyślił się przez dłuższą chwilę, po czym skinął na Tonton Macoute'a, aby 

podszedł bliżej. Murzyn, mimo przerażenia malującego się w oczach, wykonał polecenie. 

Esher wychylił się, opierając dłoń na ręku Obeaha. Głos miał cichy, łagodny, niemal smutny.

- Pomimo udzielonych wyjaśnień z przykrością muszę stwierdzić, że mimo wszystko 

mnie zawiodłeś, Obeahu. A ci, którzy mnie zawodzą, muszą odpowiedzieć cierpieniem za 

background image

swoje błędy. To kwestia dyscypliny, czyż nie?

- T - tak, panie.

- Cieszę się, że się rozumiemy, bokorze - mruknął Esher, uśmiechając się delikatnie. 

Wyrwał z ręki Obeaha ołowianą rurkę i trzasnął nią z całej siły w kolano czarnoskórego. 

Murzyn wrzasnął z bólu i upadł na podłogę, kurczowo ściskając obiema dłońmi zranioną 

nogę. Esher pstryknął palcami i dwaj Pointersi ujęli Obeaha pod pachy, po czym wynieśli go 

z sali audiencyjnej. - Dopilnujcie, aby został opatrzony. Dajcie mu heroiny, aby go uciszyć. 

Ale jeszcze nie teraz, za jakiś czas - zawołał za nimi, ponownie rozsiadając się na tronie. 

Gniew znów wykrzywiał jego oblicze. - Ten stary wąż ma więcej ikry, niż sądziłem, skoro 

zdołał rozszyfrować moje spotkanie z Borgesem i wykraść mi sprzed nosa nową oblubienicę! 

Nie doceniłem tego masona, ale to już się więcej nie powtórzy! Mimo wszystko nie jest tak 

sprytny, jak mu się zdaje, popełnił wszak błąd, zabierając na wizytę w L'Emeraud swojego 

pieska pokojowego!

- Co zrobił? - zapytała wyraźnie zdezorientowana nieznajoma.

Do pokoju weszła Decima, wlokąc za sobą na smyczy Vere'a. Chłopak miał na szyi 

kolczatkę.   Jego   ręce   były   skute   za   plecami   parą   staroświeckich   kajdanek.   Na   widok 

nieznajomej Vere wybałuszył oczy, ale nie powiedział ani słowa, między innymi dlatego, że 

w ustach miał masochistyczny knebel z gumowej piłki.

- Chcę, abyś zaniosła wiadomość Sinjonowi - rzekł Esher, wskazując na nieznajomą.

- Ja? - Starała się zachować naturalny ton głosu.

- Sinjon zna Decimę i nie ufa jej. Ty wszelako jesteś dla niego tabula rasa. Nie ma 

podstaw, by wątpić w twoje słowa. Powiedz Sinjonowi, że wymienię Vere'a na Nikole za 

godzinę, na Ulicy Bez Nazwy. Żadnej broni. Żadnych  sztuczek. Jeżeli się nie zjawi albo 

przyjdzie na spotkanie uzbrojony, odeślę mu chłopaka kawałek po kawałku.

Nieznajoma   spojrzała  na  Vere'a.  Ta   sytuacja   w   znacznej  mierze   pokrzyżowała   jej 

szyki. Liczyła, że jeszcze przed świtem zdoła wywieźć Nikole i Ryana z Umarłego Miasta, 

teraz jednak jej przemyślny plan został skutecznie zniweczony. Wiedziała, że musi działać 

szybko,   w   przeciwnym   razie   Vere   na   pewno   ją   zdemaskuje.   Ukrywając,   najlepiej   jak 

potrafiła, trawiące ją frustracje, pokłoniła się, dotykając dłonią szyi w poddańczym geście.

- Możesz już uznać tę wiadomość za przekazaną, panie.

Sinjon był silnie wzburzony, gdy nieznajoma ponownie zjawiła się w Czarnej Loży. 

Krążył w tę i z powrotem po salonie z dłońmi splecionymi za plecami. Uniósł wzrok, gdy 

weszła, jego oczy rozbłysły jak polerowane rubiny.

- Esher ma Vere'a!

background image

- Wiem. Widziałam go.

- Czy nic mu nie jest?

- Wygląda dobrze. Przynajmniej na razie. Ale to już wkrótce może się zmienić. Esher 

przysłał mnie, abym omówiła z tobą warunki wymiany zakładników.

- Nie podejrzewa, że maczałaś w tym palce?

- Być może. Ale jeżeli nawet, zachowuje to dla siebie.

- Jakie są warunki wymiany?

- Odbędzie się za godzinę na Ulicy Bez Nazwy. Żadnej broni. Żadnych numerów. 

Vere za Nikole. Nawiasem mówiąc, gdzie ona jest?

- W bezpiecznym miejscu, nie musisz się o nią obawiać. Dwóch moich ludzi stale jej 

pilnuje. Kazałem ją zamknąć w jednym z pokoi, oczywiście dla jej własnego bezpieczeństwa. 

Tego małego obwiesia wypuściłem, aby wrócił do domu. Powiedz Esherowi, że przyjmuję 

jego warunki.

- Sinjonie, obiecałeś mi tę dziewczynę.

Sinjon   usiadł   w   rokokowym   fotelu,   zakładając   nogę   na   nogę.   Wyjął   z   rękawa 

uperfumowaną chustkę i otarł nią górną wargę.

- To prawda. Ale co było, a nie jest... To było wtedy. Teraz jest teraz. Nie dostaniesz 

jej.

- Czy Vere tak wiele dla ciebie znaczy?

- Wszyscy moi chłopcy są dla mnie bardzo ważni - odparł wampir. - Bądź co bądź, 

jestem ich Ojcem, nieprawdaż?

W ciągu godziny na Ulicy Bez Nazwy zrobiło się tłoczno. Pointersi i Black Spoons 

ustawili   się   w   szeregu   na   chodnikach   przed   swoimi   lokalami.   Członkowie   obu   gangów 

popatrywali na rywali złowrogo, drażniąc jedni drugich klubowymi sygnałami i zgrywając 

zimnych twardzieli.

O umówionej porze drzwi do Danse Macabre i Sticka otworzyły się równocześnie. 

Sinjon, w tradycyjnym  stroju, upudrowanej peruce i butach z brylantowymi  sprzączkami, 

wyłonił się z salonu bilardowego.

Esher,   w   czarnym   skórzanym   płaszczu,   z   pasem   ozdobionym   niklowaną   czaszką 

niemowlęcia, wolnym krokiem wyszedł ze swego baru.

Młodociani   gangsterzy   odwrócili   się   w   stronę   swych   przywódców   jak   stokrotki 

kierujące się ku słońcu. Kiedy Esher i Sin - jon ruszyli naprzód, Pointersi i Black Spoons 

rozstąpili się, by ich przepuścić.

Dwaj władcy wampirów spotkali się twarzą w twarz pośrodku ulicy.

background image

- Wydaje mi się, że masz coś, co należy do mnie - sapnął Sinjon.

- Do rzeczy, masonie, nie mam ochoty z tobą gadać - uciął Esher.

Sinjon wyjął z rękawa uperfumowaną chustkę i otarł nią górną wargę. Był to sygnał 

dla młodego wampira, Tristana, aby wyszedł z salonu bilardowego i wyprowadził Nikole. 

Chłopak wykonał polecenie, wlokąc tancerkę na niklowanym łańcuchu ze stalowych ogniw 

zakończonym kolczatką.

- Zadowolony jesteś, parweniuszu? Pokazałem ci, co mam, teraz twoja kolej.

Nie   odrywając   wzroku   od   Nikoli,   Esher   pstryknął   palcami.   Czerwone,   winylowe 

drzwi do Danse Macabre otworzyły się po raz drugi i pojawił się w nich Vere, wciąż skuty i 

zakneblowany; idąca za nim Decima mierzyła z kuszy w jego plecy.

Sinjon z aprobatą pokiwał głową.

- Doskonale. Rozpocznijmy wymianę.

Esher wskazał na stojących opodal Black Spoons.

-   Ostrzegam,   Sinjonie,   jeśli   zobaczę   u   któregoś   z   nich   jakąś   broń,   choćby   nawet 

wykałaczkę, Decima wpakuje twojemu małemu kochasiowi bełt prosto w serce! Potraktuj to 

jak obietnicę.

- Pozwól, że ja też coś ci obiecam, Esherze. Jeśli twoi chłopcy zrobią choć jeden 

nieostrożny gest, Tristan zgarotuje tę śliczną tancereczkę. Wystarczy,  że mocniej szarpnie 

rzemień smyczy i będzie po sprawie. Rozumiemy się?

-   Wygląda   na   to,   że   tak   -   odparł   beznamiętnie   Esher.   Skinął   na   Decimę,   która 

bezceremonialnie   szturchnęła   Vere'a   kuszą   w   plecy.   Przerażony   chłopak   z   wyraźnym 

wahaniem zrobił pierwszy krok naprzód.

Sinjon skinął na Tristana, który również pomaszerował przed siebie, ciągnąc za sobą 

jak psa na smyczy oszołomioną Nikole.

Zakładnicy znajdowali się o kilka stóp od miejsca wymiany, gdy wśród ludzi Sinjona 

zrobiło się nagle zamieszanie.

- Mamo!

Ryan, z brudną buzią pokrytą śladami łez, wybiegł spomiędzy szeregów Black Spoons 

i popędził w stronę Nikoli. Bladoskóra tancerka odwróciła się ku niemu, smutek w jej oczach 

natychmiast stopniał.

- Ryan! Syneczku! - zawołała.

Unikając jak futbolista pochwycenia przez próbujących go złapać opryszków, chłopiec 

dobiegł do matki, oplatając ją w talii chudymi rękoma i wtulając buzię w jej spódnicę. Nikola 

próbowała pochylić się, aby go objąć, lecz silne szarpnięcie smyczy i kolczatka wpijająca się 

background image

w gardło skutecznie jej to uniemożliwiły.

- Decimo! Pozbądź się tego dziecka raz na zawsze! - warknął Esher.

Decima   odepchnęła   Vere'a,   wolną   ręką   chwyciła   Ryana   za   kołnierz   i   dźwignęła 

wierzgającego   chłopca   w   górę,   trzymając   go   jak   zawszone   wilcze   szczenię   na   odległość 

wyprostowanego ramienia.

- Mój synek! - jęknęła Nikola, próbując odebrać chłop - Ą ca wampirzycy. - Nie waż 

się go skrzywdzić!

- Zamknij się, suko! - ucięła Decima, uderzając Nikole I na odlew dłonią, w której 

trzymała kuszę. Nikola zatoczyła się f do tyłu, rozpaczliwie próbując zachować równowagę i 

uniknąć i uduszenia przez kolczatkę.

- Nie rób krzywdy mojej mamie! - zawołał piskliwie Ryan.

- Bo co, mały? - warknęła drwiąco Decima, przysuwając chłopca do siebie; z kącików 

jej ust ciekła ślina.

Ryan chwycił otrzymany od nieznajomej krzyżyk i z siłą zrodzoną ze strachu zerwał 

go jednym szarpnięciem z szyi, po czym przytknął do twarzy wampirzycy.

Decima wrzasnęła, gdy srebro poparzyło jej skórę, upuściła chłopca i kuszę, unosząc 

obie ręce do zranionej twarzy. Ryan miękko wylądował na ziemi i natychmiast rzucił się do 

ucieczki,   zwinnie   unikając   wymierzanych   weń   ciosów   oraz   kopnięć.   Był   szybki   i 

zdeterminowany, lecz tamci mieli zbyt wielką przewagę. Krępy, gruby Pointer złapał Ryana z 

tyłu za spodnie i odwrócił głową do dołu, trzymając malca za kostkę.

-   Mam   go!   Mam   go!   -   Opryszek   uśmiechnął   się   triumfalnie,   prezentując   mocno 

przerzedzony, zwłaszcza z przodu, szereg zębów. - Mam...

Nagle gangster utracił również pozostałe zęby wraz z całą głową. Jego ciało runęło na 

chodnik, odsłaniając Cloudy'ego, trzymającego w dłoniach dymiący obrzynek. Ryan schronił 

się za plecami przyjaciela, rozglądając się trwożliwie dokoła.

- Zostawcie chłopca w spokoju! - ryknął Cloudy. - Jeżeli chcecie go dostać, to tylko 

po moim trupie!

Esher wyprostował się i roześmiał, opierając dłonie na biodrach.

- Głupiec z ciebie, starcze! Jesteś sam, a nas wielu! Poza tym mógłbym odebrać tę 

strzelbę i wetknąć ci ją w tyłek, zanim zdążyłbyś mrugnąć powieką.

- Czemu więc tego nie zrobisz, pijawo?

Przyobleczone w skórę ramię oplotło od tyłu szyję starego hipisa, dławiąc go. Cloudy 

krzyknął zdezorientowany; stracił równowagę i nacisnął spust. Strzelba wypaliła w powietrze. 

Ryan wykrzyknął imię przyjaciela, gdy dłoń o palcach zakończonych szponami pochwyciła 

background image

go za ramię.

- Dobra robota, moja droga. - Esher uśmiechnął się. - Bądź tak uprzejma i zrób z nimi 

porządek, bardzo proszę.

-   Oczywiście,   szefie.   -   Nieznajoma   odpowiedziała   uśmiechem   i   odprowadziła 

szamoczących się zawzięcie hipisa oraz chłopca w głąb pobliskiej ciemnej uliczki.

- Ryan! - krzyknęła Nikola, szarpiąc się na uwięzi tak mocno, że aż pośmiały jej usta.

- Obeah! - warknął Esher.

Bokor pokuśtykał naprzód; na uszkodzonej nodze miał założone prowizoryczne łubki. 

Powolnym ruchem wydobył z kieszeni woreczek z „lekami”. Wysypał odrobinę proszku na 

odwróconą dłoń i dmuchnął tak, aby miałki pył obsypał twarz Nikoli. Tancerka zaczęła silnie 

kasłać i nagle zwiotczała. Esher wprawnie pochwycił swą niepokorną oblubienicę i wziął na 

ręce, aby się nie udusiła. Nikola jęknęła, głowa opadła jej do tyłu, a Esher dopiero teraz po raz 

pierwszy spostrzegł kurze łapki w kącikach jej oczu i drobne zmarszczki przy ustach.

- Co to za sztuczki, Sinjonie? - mruknął, obnażając kły. - Coś ty jej zrobił?

- Nie wiń mnie za to, że twoja wybranka nie potrafi znieść życia w szybszym tempie - 

parsknął drwiąco Sinjon. Ktoś pociągnął go za rękaw. Sinjon odwrócił się i ujrzał Tristana 

stojącego tuż obok i trzymającego na smyczy Vere'a. - Och, to ty. Czego chcesz?

- Czy mam go uwolnić, panie?

Sinjon  przez  dłuższą  chwilę  lustrował   wzrokiem  rozdygotanego   młodzieńca,   aż  w 

końcu się uśmiechnął. To nie był przyjemny widok.

- Nie. Niech tak zostanie. Będzie to dla niego karą, że dał się złapać. Zajmę się nim 

później.

Pointersi rozstąpili się przed nieznajomą i jej jeńcami, żaden jednak nie kwapił się, by 

za nią podążyć. Gdy tylko oddaliła się na bezpieczną odległość od grupy gangsterów, skręciła 

w pobliską uliczkę, bezceremonialnie popychając obu więźniów przed sobą.

- Co wy, u licha, wyprawiacie? - zasyczała. - Po tobie, Ryan, mogłabym  się tego 

spodziewać,   ale   ty,   Cloudy...?   Kurwa,   myślałam,   że   masz   więcej   oleju   w   głowie,   ale 

posunąłeś się do czegoś tak głupiego.

Nieznajoma rozejrzała się szybko dokoła, po czym sięgnęła do kurtki i z ukrytych 

kieszeni wydobyła  pakiety „białego proszku”. Podała je wraz ze złożoną kartką papieru i 

studolarowym banknotem Cloudy'emu.

- Mamy mało czasu. Sprawy potoczyły się szybciej, niż sądziłam. Musisz zabrać to ze 

sobą do domu.

- Nie ma sprawy. Co to jest?

background image

- Jakieś dziesięć funtów czystej kokainy.

- O cholera.

- Ukryj ją na poddaszu, wśród moich rzeczy. Coś zgłosi się po nie później.

- Chyba chciałaś powiedzieć - ktoś?

- Nie. Musisz także zadzwonić pod numer, który ci tutaj zapisałam. Na tej kartce 

znajdziesz   wszystkie   niezbędne   informacje.   Będziesz   musiał   pójść   i   osobiście   odebrać 

zamówienie. Nieżyjący prezydent powinien wystarczyć na opłatę i taksówkę. Weź ze sobą 

Ryana, nie chcę, aby znów wyciął jakiś numer! Pamiętaj, ty i on dla reszty świata jesteście 

martwi. A teraz spadajcie! Muszę szybko wracać, w przeciwnym razie mogliby zacząć coś 

podejrzewać.

Nieznajoma zaczęła się odwracać, lecz Ryan złapał ją za rękaw.

- A co z moją mamą?

Uśmiechnęła się i pogładziła go po głowie.

- Robię, co w mojej mocy, Ryanie. Przyprowadzę twoją mamę z powrotem. Obiecuję. 

Musisz jednak robić dokładnie to, co każę i nie wolno ci odstępować Cloudy'ego ani na krok. 

Zrozumiałeś?

- Tak.

- Świetnie. No to zmykaj! Mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia.

Patrzyła, jak Cloudy ujmuje Ryana za rękę, po czym obaj pędem wybiegają z uliczki. 

Tryby wielkiej maszyny zaczęły się obracać i nie było  już odwrotu. Mogła mieć jedynie 

nadzieję, że nie zostanie przez nie zmiażdżona. W gruncie rzeczy jednak nie po raz pierwszy 

podejmowała takie ryzyko.

Budka telefoniczna najlepsze lata miała już za sobą. Znajdowała się przed sklepem 

monopolowym, chyba jedynym na całej Ulicy Bez Nazwy, gdzie prowadzono jawną i zgoła 

legalną   sprzedaż.   Puszkę   na   monety   splądrowano   dawno   temu,   klapka   wyłamana   łomem 

zwisała jak most zwodzony w starym, złupionym przez grabieżców zamku. To jednak było 

bez   znaczenia.   Nikt   przy   zdrowych   zmysłach   nie   wrzuciłby   monety   do   tego   automatu. 

Metalową   pokrywę   zdobiły   symbole   gangów,   przewód   łączący   słuchawkę   z   aparatem 

przecięto nożycami do metalu, a ją samą rozłupano na dwoje.

Nieznajoma sięgnęła po uszkodzoną słuchawkę i wystukała kilka cyfr. W słuchawce 

rozległo się zawodzenie, przypominające jęk potępionych dusz, a potem na drugim końcu 

łącza rozległ się opryskliwy męski głos.

- Bar Monastyr.

- Cześć, Grendel. Daj mi Malfaisa, dobrze?

background image

Barman burknął coś i po chwili w słuchawce dał się słyszeć młodszy męski głos.

- Dziewczątko! Co u ciebie?

- Nie mam czasu na pogawędki, Mai. Chcę ubić interes. Mam dla ciebie towar.

Młody głos stał się ochrypły i gardłowy jak głos nałogowego palacza.

- Czy kiedykolwiek dzwoniłaś w innej sprawie, panieneczko? Stale tylko interesy i 

interesy. Nie podejrzewałem, że mogłabyś zadzwonić ot tak, tylko po to, żeby pogadać. Co 

dla mnie masz?

- Cztery kilo śniegu. Czystego.

- Ojojoj - demon na drugim końcu łącza zarechotał. - Tracimy fason, co, laluniu? 

Prawdę mówiąc sądziłem, że będziesz miała dla mnie coś znacznie ciekawszego. Ten pył z 

zamachu w Oklahoma City był po prostu zabójczy!

- Ta kokaina jest jak dotąd odpowiedzialna za mniej więcej tuzin zgonów.

- Doprawdy? - Nieomal widziała, jak Mai po drugiej stronie linii nadstawił czujniej 

uszu. I bez wątpienia zaczął też kołysać ogonem jak niespokojny kot.

- Potrzebuję gotówki jeszcze na dziś wieczór, a najpóźniej na jutro rano.

- Wyślę jednego z moich uczniów.

- Namierzyłeś mnie?

- Oczywiście. Szczycimy się tym, że oferujemy pełną gamę usług. Aczkolwiek będę 

potrzebował dokładnego adresu, jeżeli chodzi o wymianę.

- W porządku. Tylko pamiętaj, tym razem żadnego pożerania!

- No dobrze, skoro nalegasz - Malfeis westchnął.

Gdy odwiesiła słuchawkę, doświadczyła osobliwego doznania. Było to łagodne, lecz 

uporczywe   przyciąganie,   jakby   magnesu.   To   Esher   przyzywał   do   siebie   wszystkich 

związanych z nim Przysięgą Krwi. Zwalczyła ten zew, lecz w żaden sposób nie mogła go 

zignorować.

W Danse Macabre  było  pełno, zarówno ludzi,  jak i Spokrewnionych.  Nieznajoma 

wiedziała,  że Esher utworzył  całkiem  sporą enklawę,  lecz aż do teraz nie zdawała  sobie 

sprawy,   ilu   ściągnął   do   siebie   rekrutów.   Nigdy  jeszcze   nie   widziała   tylu   wampirów   pod 

jednym dachem. Na sam ich widok zaczęły świerzbić ją ręce. W większości były to młodsze, 

nie   mające   pana   wampiry,   nazywane   przez   Spokrewnionych   Caitiffami.   Naturalnie 

stwierdzenie   „młodsze”   miało   wśród   nieumarłych   inną   wymowę   i   znaczenie   niż   u 

śmiertelników. Niektóre z wampirów nosiły ciała zbiegłych z domu nastolatków, inne zaś 

przyoblekły się w powłoki włóczęgów i bezdomnych. Żaden z nich nie był martwy dłużej niż 

rok   lub   dwa.   Wszystkie   powstały   za   sprawą   beztroskich   żądz,   ich   ojcami   byli   zapewne 

background image

podobni   im   Spokrewnieni,   po   czym   pozostawiono   je,   by   przemierzały   miejską   dżunglę 

samotne i nie wyszkolone. Enklawa Eshera przypominała jej skrzyżowanie Szkoły Złodziei 

Fagina i Rodziny Mansona, tworzyła ją gromada tanich rzezimieszków i podejrzanych typów 

o zranionych duszach, którzy zostali tu ściągnięci i poddani psychicznej manipulacji przez 

nieludzką istotę dysponującą potężną i amoralną siłą woli.

Gdy   tak   przemierzała   zatłoczony   klub,   zauważyła,   że   Pointersi   zgromadzili   się   w 

jednej   części   sali   i   niespokojnie   przyglądali   się   stamtąd   Spokrewnionym.   Choć   gang 

zaprzysiągł posłuszeństwo Esherowi, najwyraźniej nawet dla nich sprawy nie przedstawiały 

się różowo. Młodzi opryszkowie czuli się nieswojo. Wnętrze sali przesycone było złą aurą. 

Wampiry posilające się z dystrybutorów przykutych do ścian zachowywały się jak lwy u 

wodopoju.

Widziała, jak dwaj Spokrewnieni, jeden przyobleczony w ciało młodego urzędnika, 

drugi zaś wyglądający jak alfons, sycząc, głośno zaczęli kłócić się o wysokiego, szczupłego 

mężczyznę. Dystrybutor był tak blady, że jego żyły wyglądały jak nitki niebieskiej włóczki.

Doszło   do   przepychanki.   Urzędnik   zjeżył   się   jak   kot,   alfons   zasyczał   niczym 

rozjuszony górski lew, obnażając kły na taką długość, że wydawało się, jakby miał rozcięte 

wargi. Po kilku chwilach  takiej  próby sił urzędnik  wycofał  się jak niepyszny,  alfons  zaś 

powrócił do dystrybutora.

Nieznajoma patrzyła, jak zwycięzca opróżnia umierający dystrybutor do cna, po czym 

szybko odwróciła wzrok. Widok i zapach krwi dokoła zaczynały jej działać na nerwy. Nie 

pożywiała   się   od   prawie   dwóch   dni.   Zwykle   miała   ze   sobą   parę   jednostek   plazmy   w 

specjalnym  kriopojemniku  zapakowanym  do sportowej  torby,  wolała  jednak korzystać  ze 

zwykłej lodówki, gdy tylko było to możliwe i pozostawiła cały zapas w zamrażarce w domu 

Cloudy'ego. Gdy ponownie spojrzała na ścianę z dawcami, zobaczyła, jak obsługa z baru 

wynosi uwolnione z okowów martwe ciało dystrybutora, a na jego miejsce zakuwa w kajdany 

następnego.

Industrialna muzyka taneczna płynąca z głośników przycichła, tłum odwrócił się ku 

scenie. Zza krwistoczerwonej kurtyny wyłonił się półnagi Esher i skinął na zgromadzonych, 

aby podeszli bliżej.

- Zbliżcie się, moje dzieci.

Spokrewnieni i śmiertelnicy przez chwilę szeptali między sobą, po czym przesunęli się 

bliżej sceny i wybiegu; ich blade twarze uniesione były w górę ku postaci ich przywódcy.

- Wezwałem was, moje dzieci, bo choć to nie ja was stworzyłem, moja krew płynie w 

waszych   żyłach.   Wy,   którzy   nie   macie   rodziny,   którzy   zostaliście   odrzuceni,   z   radością 

background image

przyjmę was do siebie! Wy, którzy nie przynależycie do żadnego klanu, którzy nie macie 

swego miejsca na tym świecie, odnajdziecie je u mnie! Nadchodzi czas wielkiego cierpienia, 

chwila jest już bliska! Jeżeli mamy przetrwać ten ciężki czas, musimy pokazać, że jesteśmy 

silni i umiemy odeprzeć każde zagrożenie, każdą przeciwność na naszej drodze, i co więcej, 

zjednoczyć się, stawiając czoło naszym wrogom. To dlatego dziś wieczorem przywołałem 

was tutaj, moje dzieci, aby jeszcze bardziej zacieśnić łączące nas więzi.

Zza   kotary   wyszła   Decima,   niosąc   rytualny   claive   i   złoty   kielich.   Ryan   nie 

przytrzymał krzyżyka przy jej ciele dostatecznie długo, by ją zabić, lecz mimo to wampirzyca 

wciąż jeszcze nie doszła do siebie. Rana na jej czole była czerwona i zaogniona jak świeże 

piętno. Nieznajoma, choć zagniewana nieroztropnym zachowaniem malca, musiała przyznać, 

że w gruncie rzeczy była z niego dumna.

Esher przyjął claive od Decimy,  przyłożył  czubek ostrza do prawego nadgarstka i 

rozpłatał sobie przedramię aż do łokcia. Buchnął brązowawy płyn, przypominający bardziej 

burgundzkie wino niż krew. Choć gęstszy niż krew, płynął znacznie szybciej niż zazwyczaj. 

Esher musiał niedawno się nasycić, chcąc teraz utoczyć nieco swej posoki. Decima uklękła 

przed nim, unosząc kielich, by nie uronić ani jednej cennej kropli. Gdy naczynie wypełniło 

się, Esher wziął je z rąk Decimy i podniósł do góry, aby wszyscy mogli je ujrzeć.

-   Spójrzcie!   Moja   krew   jest   waszą   krwią!   Podejdźcie   i   skosztujcie   tego,   co   jest 

Życiem!

Spokrewnieni wydali głośny jęk i ruszyli w stronę sceny, przepychając się jeden przez 

drugiego,   by   jak   najszybciej   móc   skosztować   potęgi   ich   suzerena.   Jakiś   pomysłowy 

krwiopijca   próbował   wedrzeć   się   na   początek   kolejki,   wspinając   się   na   rampę;   Decima 

kopnięciem w głowę odrzuciła go z powrotem w tłum.

- Zaczekaj na swoją kolej, zgniły móżdżku! - warknęła.

- Spróbuj tego raz jeszcze, a wpakuję ci bełt prosto w oczodół!

Nieznajoma znalazła się pomiędzy jakąś dragqueen a turystą. Ten ostatni wyglądał 

wyjątkowo świeżo, wciąż bowiem miał na szyi aparat fotograficzny i przeszklony wzrok, 

typowy   dla   nowo   wskrzeszonych.   Rozejrzała   się   niepewnie,   lecz   nie   było   sposobu,   aby 

zdołała   uniknąć   udziału   w   komunii,   nie   zwracając   przy   tym   na   siebie   uwagi.   Jeżeli 

którykolwiek  z  obecnych  na  sali  podchodził   ambiwalentnie   do zacieśnienia   więzów  krwi 

pomiędzy nim a Esherem, najwyraźniej skutecznie to ukrywał. Większość wampirów trzęsła 

się jak gromada ćpunów na głodzie, oczekująca kolejnej działki.

Gdy wreszcie nadeszła jej kolej, Esher z uśmiechem podał jej kielich.

- Napij się, abyśmy mogli zostać prawdziwie połączeni, jak krew z krwią.

background image

Wzięła się w garść i przyjęła naczynie. Ciecz, która się w nim znajdowała, smakowała 

jak wyborne wino, a na dodatek była gęsta i sycąca jak mleko matki. Poczuła, jak wsącza się 

w jej żyły, a jej ciało od stóp do głów ogarnia rozlewająca się powoli fala ciepła. Nic nie 

mogło się z tym równać: ani seks, ani jedzenie, ani nawet alkohol. To było znacznie lepsze od 

tego wszystkiego, a równocześnie było tym samym.  Zamknęła oczy,  sycąc się tą chwilą, 

kusiło ją, by dać się ponieść i zatracić w owej niezwykłej ekstazie.

Z zamyślenia wyrwał ją Esher, wyjmując kielich z jej rąk. Zdezorientowana zamrugała 

powiekami,   podczas   gdy   jej   miejsce   w   kolejce   zajął   turysta   z   aparatem   fotograficznym. 

Schodząc ze sceny na parkiet, poczuła się jak na haju. Czuła w sobie krew Eshera, mruczącą 

cichutko niczym maleńkie dynamo.

Prawie wszyscy zdążyli już przyjąć komunię, gdy wtem frontowe drzwi otwarły się z 

hukiem i do klubu wkroczyła wysoka postać w szkarłatnym płaszczu z kapturem. Pointersi 

nie zastąpili drogi nowo przybyłemu, gdyż sam jego ubiór zdradzał, iż nie mógł być on byle 

podrzędnym wampirem.

- Esherze! - zagrzmiał głos z wnętrza szkarłatnego kaptura.

Pan wampirów zaprzestał udzielania komunii i marszcząc brwi, zlustrował wzrokiem 

tłum.

- Znam ten głos! Kto mnie wołał?

Nowo   przybyły   zsunął   kaptur   do   tyłu,   odsłaniając   długie   do   ramion   jasne   włosy 

związane w kucyk i twarz o rysach tak klasycznych i doskonałych, że mogłaby stanowić 

model greckiej rzeźby.

- Czy nie widzieliśmy się tak dawno, że uczeń zapomniał już swego mistrza?

Esher postąpił naprzód, mina zrzedła mu jeszcze bardziej.

- Caul? Przysłali tutaj ciebie?

- A kogóż by innego? To ja wprowadziłem cię do gildii, nic dziwnego, że wysłali 

właśnie mnie, bym sprowadził cię z powrotem do Wiednia, odszczepieńcze!

-   Odszczepieńcze?   Chyba   żartujesz,   stary   przyjacielu!   Wszystko,   co   tu   robię,   ma 

służyć większej chwale Tremere!

- Okłamuj samego siebie, jeżeli tego chcesz, Esherze! Mnie nie zwiedziesz, więc daruj 

sobie   te   łgarstwa!   To,   co   czynisz,   nie   ma   służyć   dobru   naszego   klanu,   Esherze,   lecz 

doprowadzić do obalenia Rady, abyś ty mógł urosnąć w siłę i zająć jej miejsce! Znajdujesz się 

o   krok   od   dżihadu,   jeżeli   wypowiesz   wojnę   Sinjonowi,   jego   bracia   Ventrue,   związani 

przysięgą honoru, nie zawahają się ani chwili, lecz uderzą w jego imieniu na Tremerów. 

Nieroztropnością   jest   wszczynać   w   tych   burzliwych   czasach   wojnę   z   jednym   z 

background image

najpotężniejszych klanów Camarilli!

- Zapewniam cię, stary druhu, że nie było to moim zamiarem!

- Mów, co chcesz, faktem jest, że złamałeś świętą doktrynę Tremere, tworząc swą 

przyboczną, Decimę. Nie wypieraj się ojcostwa, Esherze, jej pochodzenie jest dla mnie aż 

nadto czytelne.

- Wiedziemy długą i samotną egzystencję, Caulu - a j a od wielu już lat pozostaję z 

dala od członków mojego klanu. Stworzyłem tylko jedno dziecko. Czy Rada może potępić 

mnie za stworzenie jednej jedynej towarzyszki?

- Znasz zasady, Esherze. Żaden Tremere nie może tworzyć potomków na własną rękę! 

A jeżeli chodzi o tę jedną jedyną, czyżbyś już zapomniał o Bakil?

Oblicze Eshera zmarsowiało. Nie spodziewał się, że tamci wiedzieli o poprzedniczce 

Decimy.

- Już jej nie ma! Za jej pośrednictwem dostałem surową lekcję! Wiele się nauczyłem! 

Nie wtajemniczyłem Decimy w arkana Sztuki, jak to uczyniłem z Bakil. Przysięgam, że to 

prawda. Ona nie ma pojęcia o tajnikach Sztuki Krwi, zatem wedle prawa nie jest prawdziwą 

Tremere.

- A co ze śmiertelniczką? Tancerką imieniem Nikola? Czy nie zamierzasz dokonać jej 

Przeistoczenia i uczynić swą oblubienicą?

Esher   przymrużył   oczy,   a   posępny   grymas   na   jego   twarzy   zmienił   się   w   wyraz 

wściekłości.

- Mam już dość twoich pytań, Caulu! Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, ba, więcej nawet, 

lecz te noce należą dziś do przeszłości! Był taki czas, kiedy ty byłeś mistrzem, a ja uczniem, 

lecz od tamtej pory osiągnąłem moc i potęgę, o których nawet nie śniłem. Nie waż się mi 

grozić, bo nie ręczę za siebie!

- Musisz jeszcze odpowiedzieć na kilka pytań i jest mi obojętne, czy pragniesz je 

usłyszeć, czy też nie. Rada mogłaby przymknąć oko na tworzenie przez ciebie potomków, 

zakładając, że zostaliby unicestwieni, lecz twe poczynania to całkiem inna rzecz! Tremerowie 

cenią sobie upór i ambicję, to szczera prawda. Jednakże tego typu ślepe dążenie do potęgi i 

władzy jest niebezpieczne, nie tylko dla klanu, lecz dla wszystkich Spokrewnionych na całym 

świecie!   Czy   zaryzykowałbyś   ujawnienie   naszego   istnienia   tylko   po   to,   by   zawładnąć 

Umarłym   Miastem?   Jatka   w   restauracji   nie   pozostanie   nie   zauważona,   możesz   być   tego 

pewien. W Stolicy Apostolskiej są frakcje, które tylko czekają na niepodważalne dowody 

takiej   właśnie   działalności   Spokrewnionych,   mogące   usprawiedliwić   reaktywowanie 

Inkwizytorów;  obawiam się, że swoimi  poczynaniami  możesz  doprowadzić do rozpętania 

background image

kolejnego polowania na czarownice!

-   No   i   co   z   tego?   Niech   sobie   Inkwizytorzy   przybywają!   -   Esher   skrzywił   się 

ironicznie. - Mogą mnie kłuć swoimi wiedźmimi szpilkami, ile dusza zapragnie!

Caul pokręcił głową z konsternacją.

- Miałem nadzieję, że zdołam ci przemówić do rozsądku.

Widzę jednak, że to nie jest możliwe. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak 

zabrać cię ze sobą do Austrii.

Esher zaśmiał się posępnie.

- Nikt mnie nie będzie sądził! Ani ty, Caulu, ani Rada!

- Trudno - jasnowłosy wampir westchnął. - Nie pozostawiasz mi zatem wyboru.

Caul wskoczył na wybieg, ruchy miał szybkie i płynne niczym tygrys, jego dłonie 

zapłonęły czerwienią, jakby trzymał w nich gorejące węgle. Pointersi i Spokrewnieni zaczęli 

kierować   się   ku   wyjściu,   podczas   gdy   Esher,   obnażając   kły   i   miotając   czerwone   skry   z 

koniuszków palców, ruszył w stronę swego dawnego przyjaciela.

Magowie krwi zwarli się, palce zakrzywione w szpony zacisnęli jeden drugiemu na 

ramionach.

Dla niewtajemniczonych mogło to wyglądać jak typowy pokaz zapasów, lecz grymas 

bólu malujący się na twarzach obu walczących oznaczał, że nie była to zwyczajna walka.

Powietrze wewnątrz Danse Macabre zrobiło się ciężkie; nieznajoma poczuła, że jeżą 

się jej włoski na karku, jak podczas burzy, tuż przed uderzeniem pioruna. Rozległ się głośny 

trzask,   przypominający   odgłos   pracującego   na   pełnej   mocy   łuku   elektrycznego   i   jęzor 

czerwonej   energii   spowił   obu   walczących   magów.   Nieznajoma   zaklęła   i   zmuszona   była 

zasłonić   oczy.   Jej   nozdrza   wypełniła   drażniąca   woń   palonej   krwi   i   skrzywiła   się   z 

niesmakiem.   Słyszała   opowieści   o   Tremerach   oraz   ich   sztukach   okultystycznych,   jednak 

nigdy dotąd nie miała okazji widzieć magii krwi w działaniu. Plotki głosiły, że jej adepci 

potrafili ugotować krew w żyłach wrogów jednym tylko dotknięciem, przejmować władzę 

nad innymi, rzucając na nich urok wsparty odrobiną ich własnej esencji życiowej, a także 

wywoływać silne krwotoki bądź skrzepy za pomocą wypowiadanych szeptem inkantacji. Jako 

wampirzyca   znała   niezwykłą   moc   krwi,   nigdy   jednak   nie   miała   okazji   oglądać   takiego 

spektaklu, jaki rozgrywał się obecnie na scenie.

Esher i Caul wciąż trwali w zwarciu, w kącikach ich oczu pojawiły się karmazynowe 

łzy i zaczęły spływać strużkami po policzkach. Krwawe łzy, skapując na drewniany parkiet 

sceny, syczały jak kwas. Po chwili krew zaczęła wypływać także z ich nozdrzy i uszu.

- Przestań, Caul! - warknął Esher. - Przestań albo ugotuję cię jak homara!

background image

- Przestanę, ale pod warunkiem, że zgodzisz się wrócić ze mną do Wiednia!

W odpowiedzi Esher zamknął oczy, zacisnął wargi i naparł na przeciwnika jeszcze 

silniej niż dotychczas. Caul krzyknął i został odrzucony do tyłu; wylądował ciężko na wznak 

na końcu sceny i przejechał na plecach przez całą długość wybiegu. Nie miał już oczu, jego 

oczodoły wypełniła krew, bulgocząca jak wrzący cukier. Krew lała mu się z nosa, uszu i ust, 

zmieniając jego twarz w szkarłatną maskę.

W  zachowaniu  lorda Eshera  dostrzec  można  było  szczery smutek,  gdy stanął  nad 

umierającym przyjacielem i wierzchem dłoni otarł swą twarz z krwi.

- Dlaczego ty? Niech ich wszyscy diabli, dlaczego musieli przysłać właśnie ciebie? 

Gdy wyślą z wizytą kolejnego pełnomocnika, będę przygotowany i powitam go odpowiednio! 

Nie pozwolę, by powstrzymała mnie garstka Starszych!

Caul zachichotał  - towarzyszyło  temu  wilgotne bulgotanie  płynące  z wnętrza  jego 

klatki piersiowej.

- Głupcze - wychrypiał. - Ty ślepy głupcze. Tremerowie nie muszą nawet kiwnąć 

palcem, aby cię unicestwić. Czas twojej zguby jest już bliski, lecz nawet nie zdajesz sobie z 

tego sprawy. Nie dostrzegasz zagrożenia i może nawet nie zobaczysz ręki, która przyniesie ci 

Ostateczną Śmierć. Hodujesz żmiję na własnym łonie, Esherze.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - warknął gniewnie Esher, ale Caul nie mógł już 

odpowiedzieć na żadne pytanie.

background image

ZAGŁADA DOMU ESHERA

Oglądnąłem się, by zobaczyć, skąd ta niespodziewana jasność pochodzi, 

gdyż   poza   mną   nie   znajdowało   się   nic,   ogrom   potwornego   zamczyska   i   jego 

mroków. Było to światło wschodzącego i jak gdyby okrwawionego księżyca w 

pełni, co przeświecał jaskrawo przez ową, ongi zaledwie dostrzegalną szczelinę, o 

której wspomniałem, iż wiła się zygzakowato od dachu aż do posad budynku. 

Gdym patrzył, szczelina nagle się powiększyła; wicher znów silniej się zakłębił, 

za - skrzył mi nagle w oczach cały krąg miesiąca; pociemniało mi w mózgu, gdym 

ujrzał, jak potężne mury rozpadają się na dwoje; wionął przeciągły, rozgłośny, 

ogłuszający   huk,   niby   poszum   nieprzebranych   wód   -   i   u   mych   stóp,   głucho, 

złowrogo, nad rozwalinami Domu Usherów zawarła się czarna, posępna topiel.

E.A. Poe Zagłada domu Usherów

*

Przełożył Stanisław Wyrzykowski.

background image

ROZDZIAŁ 9

- Cloudy! Otwórz! To ja!

Oczy starego hipisa były szeroko otwarte i pełne przerażenia, gdy zdejmował łańcuch 

z drzwi.

Do   licha,   to   się,   kurwa,   robi   coraz   dziwniejsze,   nawet   jak   na   Umarłe   Miasto!   - 

wyszeptał, gdy nieznajoma przestąpiła próg.

- Masz dla mnie to, o co prosiłam?

- Tak, tak, tutaj - rzekł Cloudy, wskazując na pudełko z kwiaciarni. - Masz dziwnych 

przyjaciół,   nie   ma   co.   Kobieta   prowadząca   tę   całonocną   kwiaciarnię...   hmm,   mógłbym 

przysiąc, że pod tą grubą warstwą makijażu była całkiem zielona!

- Gaję mógłbyś nazwać także Matką Ziemią - nieznajoma zachichotała. - Czy ostatnio 

ktoś wchodził lub wychodził z budynku?

Cloudy pokiwał głową, wyglądał, jakby właśnie połknął cytrynę.

-   Tja.   To   także   bardzo   dziwne!   Ten   facet   właśnie   wychodził,   gdy   wracaliśmy   z 

Ryanem ze sprawunkami, po które nas wysłałaś. Wielki facet. Chyba z siedem stóp wzrostu. 

Nosił trencz i kapelusz. To zabawne, wyglądało, jakby ten gość nie miał ręki. Ale miał za to 

szable jak odyniec. Poza tym wyglądał całkiem zwyczajnie.

- Najwyraźniej Mai przysłał Grendela. Rozmawiał z tobą?

-   Nie,   ale   strasznie   się   gapił   na   Ryana.   Tak   samo   mógłby   łypać   głodny   pies   na 

soczysty stek. Aż mi ciarki przeszły po plecach.

-   Taa.   Powinieneś   zobaczyć   jego   starą.   Cloudy,   przepraszam   na   chwilę.   Muszę 

skoczyć teraz na górę i coś sprawdzić.

Hipis zmarszczył brwi i pociągnął lekko za brodę.

- Powiedziałaś, że sprawy potoczą się teraz znacznie szybciej ...

- Machina poszła w ruch, Cloudy, a ja robię co w mojej mocy, aby żadne z nas nie 

zostało   zmiażdżone   w   jej   trybach.   To   wszystko,   co   ci   mogę   powiedzieć   -   dokończyła, 

otwierając drzwi.

Wróciła po kilku minutach, niosąc swoją torbę sportową. Uklękła wśród stert książek i 

wyjęła   kilka   spiętych   banderolami   plików   studolarówek,   układając   je   obok   siebie   na 

podłodze.

Cloudy aż zagwizdał ze zdumienia i pochylił się, aby podnieść jeden z plików.

- Chryste Panie na osiołku!

- Musisz przechować te pieniądze do mojego powrotu - stwierdziła.

background image

- Nie ma sprawy!

Nieznajoma   wyjęła   z   pudełka   bukiet   czarnych   róż.   Na   widok   długich   łodyg 

zmarszczyła brwi, po czym swoim sprężynowcem skróciła je trochę i włożyła do torby. Gdy 

to robiła, kilka kolców wbiło się jej w dłonie, ale nie zwróciła uwagi na kropelki krwi sączące 

się z ran. . - Gdzie Ryan? - zapytała, idąc do kuchni.

- Jestem tutaj! - odpowiedział chłopiec, wystawiając głowę spod zlewu.

- Powinieneś spać! - wtrącił Cloudy.

- Mogłoby mnie coś ominąć!

-   I   o   to   chodzi!   -   mruknęła   nieznajoma,   otwierając   lodówkę.   Wyjęła   jeden   z 

plastykowych   pojemników   z   plazmą   i   mocno   potrząsnęła.   Spojrzała   na   chłopca,   który 

przyglądał się jej z wytężoną uwagą. - Mały, nie chcesz tego oglądać.

- A właśnie, że chcę!

- RYAN! - warknął Cloudy. Chłopiec posłusznie na powrót zniknął pod zlewem.

Nieznajoma otworzyła pojemnik i uniosła do ust, chłepcząc schłodzoną plazmę jak 

spragniony smakosz piwo w telewizyjnej reklamówce. Krew była dla niej pokarmem i niczym 

więcej. W porównaniu z życiem wysączonym prosto z żyły ciecz w butelce była pozbawiona 

świeżości i trochę zatrącała plastykiem.

Różnica pomiędzy jednym a drugim była taka, jak między dom perignonem a tanim 

sikaczem. Gdy skończyła, oblizała wargi niczym kot po opróżnieniu miseczki mleka, po czym 

odwróciła się, by ujrzeć Cloudy'ego, który przyglądał się jej z nie do końca skrywaną odrazą.

Zażenowany, pospiesznie odwrócił wzrok. Udała, że tego nie zauważyła.

-   Do   świtu   pozostała   niecała   godzina   -   oznajmiła,   sięgając   po   swoją   torbę.   - 

Spodziewaj się mnie po wschodzie słońca.

- A jeżeli się nie zjawisz?

- Weź pieniądze, chłopaka, wyjeżdżajcie z Umarłego Miasta i nigdy, przenigdy już tu 

nie wracajcie.

Obeah siedział, wpatrując się posępnie w ekran telewizora. Zwykle, gdy nie miał nic 

do   roboty,   grał   z   Webbem   w   karty   albo   spał.   Webba   już   jednak   nie   było,   jego   mózg 

rozbryznął się na ulicy, na której chłopak spędził większość swego młodego życia, a Obeah 

nie miał z kim pogadać ani rozegrać partyjki. Skrzywił się, gdy palący ból promieniujący ze 

strzaskanej rzepki kolanowej przeszył jego nogę. Klnąc pod nosem, wyjął z kieszeni koszuli 

plastykową buteleczkę i wysypał na dłoń dwie pastylki. Miał nadzieję, że ból ustąpi, zanim 

skończą mu się pigułki.

Tydzień czy dwa temu Pointersi włamali się do magazynu leków, aby podreperować 

background image

zapasy w prowizorycznej „aptece” gangu. Niestety większość chłopaków biorących udział w 

kradzieży   nie   zaliczała   się   do   umysłowych   tytanów,   zabrali   więc   tylko   kilka   butelek   z 

pigułkami na różne dolegliwości, resztę ich łupu stanowiły pochodne morfiny.

Gdyby ból stał się nie do zniesienia, zawsze mógł sięgnąć do swojego woreczka z 

„lekami”, wolał jednak zachować trzeźwy umysł,  a poza tym  proszek zombi mógł nieźle 

namieszać w głowie, jeżeli nie zachowało się należytej ostrożności. Obeah sięgnął po pilota i 

zaczął przełączać kanały.

Jednym z plusów pełnienia roli ochroniarza Nikoli był dostęp do telewizji satelitarnej. 

Obeah najbardziej lubił Nick At Nitę i kanał z filmami SF.

Kolejna fala bólu wycisnęła z jego ust przekleństwo skierowane pod adresem Eshera, 

nie na tyle jednak głośne, by ktokolwiek mógł je, choćby przypadkiem, usłyszeć. Esher był 

jedynym  facetem, którego Obeah szanował i lękał się bardziej nawet niż Papy Doca

. W 

sumie Papa Doc odgrywał tylko rolę sługi Barona Samedi, Władcy Cmentarzy. Esher był nim 

naprawdę.

Chociaż służył w Tontons Macoute, Obeah nie był rodowitym Haitańczykiem. Urodził 

się i dorastał w Nowym Orleanie jako syn niepiśmiennego dokera. Jego matka jako młoda 

dziewczyna przybyła z Haiti do Stanów w nadziei, że w Świecie I Białego Człowieka spełnią 

się   jej   najskrytsze   marzenia.   Spełniły   się   one   na   tyle,   że   znalazła   sobie   pracę   w   pralni. 

Ponieważ była silną i dumną kobietą, wielokrotnie opowiadała swemu jedynemu synowi o 

kraju, który opuściła. W połowie lat sześćdziesiątych Obeah otrzymał powołanie do wojska i 

bilet do Wietnamu. Ponieważ nie chciał brać udziału w wojnie białych, uciekł ze Stanów do 

ojczyzny swej matki, gdzie z otwartymi ramionami zaproponowano mu pracę w tajnej policji 

Papy Doca.

W latach 1968 - 1986, kiedy Baby Doc opuścił ojczyznę i wyjechał do Francji, Obeah 

uczestniczył   w   tak   wielu   morderstwach,   pobiciach,   gwałtach   i   torturach,   że   stracił   ich 

rachubę. Któregoś razu wraz z innymi Tontons Macoute zrobił nalot na lokal, gdzie odbywało 

się spotkanie opozycji i poodrąbywał obie ręce wszystkim, którzy znajdowali się wtedy w 

domu, mężczyznom, kobietom i dzieciom, a następnie ułożył z nich stos na ulicy, by wszyscy 

sąsiedzi   mogli   je   zobaczyć.   Pamiętał,   jak   śmiał   się   na   widok   drgających   spazmatycznie 

kończyn, sprawiających wrażenie, jakby machały im na pożegnanie. To były wspaniałe dni.

A teraz  był  w  kraju, z którego czmychnął  przed trzydziestu  laty.  Ostatnia  dekada 

okazała się dlań szczególnie ciężka - Baby Doca już nie było, mieszkańcy Port - au - Prince, 

których   pomagał   terroryzować,   odkryli   nagle   w   sobie   gwałtowne   pragnienie   zemsty. 

*

Francois „Papa Doc” Duvalier, długoletni dyktator Haiti.

background image

Ostatecznie skończyło się na tym, że Obeah niespodziewanie został bez pracy, a jego dom 

spłonął do fundamentów.

Choć w 1988 roku władzę na Haiti przejął generał Avril, niewiele to zmieniło, gdyż 

Obeah miał z nim na pieńku. W obawie o swoje bezpieczeństwo zmuszony był uciekać z 

wyspy - i jak na ironię ukrył się wśród tysięcy emigrantów usiłujących dopłynąć do wybrzeży 

Florydy na prowizorycznych łódkach i tratwach skleconych z byle czego i spojonych w całość 

mieszaniną desperacji i żywic roślinnych.

Pod jego nieobecność w Ameryce wiele się zmieniło. Jego rodzice nie żyli, ojciec 

zginął   przygnieciony   przez   kontener,   przy   którym   zerwała   się   lina   mocująca,   a   matka 

zaharowała się na śmierć, piorąc ubrania innych ludzi. Ponieważ ostatnio w Stanach nie było 

wielkiego popytu  na przywódcę szwadronu śmierci, Obeah został zawodowym  zabójcą, a 

jego hobby stała się magia wudu.

I nagle, kilka lat temu spotkał Eshera. Obeah rozpoznał tamtego, gdy tylko ów biały 

mężczyzna przekroczył próg sklepiku z ziołami BOTANICA, służącego za przykrywkę jego 

zabójczego   interesu.   Trudno   nie   rozpoznać   Niewidzialnego,   gdy   przez   dwadzieścia   lat 

balansujesz na granicy Ukrytego Świata. To się wyczuwa. Władca wampirów poszukiwał 

ludzkiego przybocznego, dysponującego wiedzą okultystyczną i polecono mu Obeaha. Dwa 

lata temu zaczął współpracować z Webbem i to właśnie z nim czarnoskóry kapłan wudu 

wykonał   większość   „mokrych   robót”,   które   mu   zlecono.   Wreszcie   pół   roku   temu   Esher 

przydzielił im zadanie pilnowania swej nowej oblubienicy.

Zwykle było to spokojne i nudne zajęcie. Większość czasu spędzali w luksusowej 

kamienicy pełniącej funkcję Bezpiecznego Domu Nikoli, oglądając telewizję, grając w karty 

lub rozmawiając o bzdurach. Wyglądało na to, jakby ta dziwka zupełnie nic nie robiła. W 

każdym razie - już nie. W pierwszych tygodniach próbowała uciec, podejmowała jedną próbę 

po drugiej, a kiedy w końcu zrozumiała, że to jej się nie uda, targnęła się na życie. Kilka razy. 

Właśnie wtedy Esher polecił mu, aby zaczął regularnie podawać jej proszek zombich. Od tego 

czasu ich zadanie stało się jeszcze łatwiejsze. Obeahowi było to jak najbardziej  na rękę. 

Webba, który był od niego młodszy, drażniła nuda i nieustanna monotonia ich pracy. Obeah 

osiągnął już taki wiek, w którym ciągłe działanie, napięcie i zagrożenie przestało go pociągać 

i fascynować. Mimo to Esher od czasu do czasu przydzielał im kolejne zlecenia, których 

wykonania nie powierzyłby nikomu innemu, jak choćby kontrakt na Dario Borgesa.

Spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi. Już czas sprawdzić, co u tej dziwki. Spróbował 

podnieść się z fotela, podpierając się rurką, której używał jako laski, ale ból, który przeszył 

mu   nogę, był  tak  silny,  że  Murzyn   aż  krzyknął   i  ponownie  opadł   na miękkie  siedzenie. 

background image

Pieprzyć to. Ta suka i tak nie ucieknie.

Miał nadzieję, że Esher znajdzie wkrótce kogoś, kto zastąpiłby Webba, ale wydawało 

się   to   mało   prawdopodobne.   Pointersi   stanowili   jedyną   w   swoim   rodzaju   zbieraninę 

półgłówków i tępaków, największą, jaką kiedykolwiek miał okazję widzieć. W porównaniu z 

oprychami z jego ojczystej wyspy byli bandą smarkaczy w obwisłych spodniach i drogich 

adidasach, gówniarzami zgrywającymi twardzieli. Od czasu do czasu któryś z tych śmieci 

próbował   pokazać   kumplom,   jaki   z   niego   mocny   gość   i   rzucał   wyzwanie   Obeahowi, 

kapłanowi wudu. Koniec był zawsze taki sam. Gnojek zapoznawał się bliżej z jego maczetą. 

Jeśli   miał   szczęście,   tracił   jedynie   nos   lub   ucho.   Ci   mali   skurwiele   byli   podstępni   jak 

grzechotniki, musiałeś stale mieć ich na oku, bo gdy tylko się odwróciłeś, próbowali kąsać. 

Większość z nich stanowili narkomani, ćpuny nadające się co najwyżej na mięso armatnie. 

Nie ufał im bardziej niż skorpionowi i do żadnego z nich nie odwróciłby się plecami. Webb 

był może stuknięty, ale z pewnością był to szajbus z jajami. W dodatku naprawdę paskudny 

szajbus.

Skrzywił się i pociągnął z butelki Olde English, którą trzymał wetkniętą w zagłębienie 

przy oparciu fotela. Sprawy wyglądały coraz gorzej. Wszystko się sypało. Esher przegrywał 

na całej linii. Mimo to wciąż nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Miał klasę i moc. Wiele 

potrafił. Możliwe nawet, że był potężniejszy niż kiedykolwiek. Nie na tym polegał problem. 

Stanowiła go ta lala. Gdy w grę wchodziła Nikola, Esherowi zaczynało mieszać się w głowie. 

I o co tu kruszyć  kopie? Cokolwiek wydarzyło  się po jej uprowadzeniu, musiało na niej 

wywrzeć spore piętno. To prawda, wciąż wyglądała ponętnie, ale choć atrakcyjna, nie była 

już dwudziestopięciolatką. Wyglądała na dobrze ponad trzydzieści lat. Poza tym nie ulegało 

wątpliwości, że Esher nie zdoła wymazać z jej pamięci tego dzieciaka. Skoro dzisiejszego 

wieczoru zareagowała tak silnie po regularnej kuracji „proszkowej”, wiadomo było, że nic nie 

może odebrać Nikoli tych wspomnień. Gdyby to zależało od niego, wszedłby do jej sypialni, 

wpakował tej suce kulę w łeb i po krzyku. Niestety takie rozwiązanie w tym przypadku nie 

wchodziło w rachubę. Równało by się samobójstwu. Bądź co bądź, własną krwią podpisał 

kontrakt, który zawarł z magiem wampirem. I doskonale wiedział, co spotykało tych, którzy 

próbowali renegocjować jego warunki.

Pomimo iż lękał się o swoje życie, Obeah szczycił się niezłomną lojalnością. Pomimo 

bólu i upokorzeń doznanych z rąk Eshera wciąż był mu w pełni oddany. Zresztą zbyt daleko 

zaszedł, aby miał teraz opuścić swego suzerena. Był za stary, by zająć się czymś innym prócz 

tego, co umiał najlepiej, czyli zabijania. Od dziecka miał skłonność do przemocy i starał się 

być   tym   najsilniejszym,   który   zgodnie   z   prawem   dżungli   zawsze   wygrywa.   Jego   dusza 

background image

należała do szatana, wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, jak mawiała mu często matka 

i nie mógł już wycofać się z układu, w który wdepnął. Było na to za późno. Odegra swoją rolę 

do końca - własnego lub Eshera.

Spojrzał w stronę, gdzie zwykle siedział Webb i poruszył się niespokojnie. W tym 

uprowadzeniu   było   coś   niejasnego,   co   nie   dawało   mu   spokoju,   a   czego   nie   potrafił 

sprecyzować. Dręczyło go to jak łuska prażonej kukurydzy tkwiąca między zębami. Nie mógł 

wyzbyć się przekonania, że coś przeoczył. Ostatnią rzeczą, którą ujrzał, były podeszwy butów 

Webba, gdy wywleczono go przez boczną szybę z jadącego samochodu. Ale przecież było 

coś jeszcze, prawda? Coś, co widział, ale nie potrafił sobie przypomnieć.

Widmowy   krok,   owa   szczególna   zdolność   Spokrewnionych,   zawsze   napawał   go 

trwogą   i   niepokojem.   To   właśnie   dlatego   w   drodze   z   i   do   Bezpiecznego   Domu   zwykle 

towarzyszyła   im   Decima.   Choć   zwykli   ludzie   nie   byli   w   stanie   spostrzec   wampira 

poruszającego się widmowym krokiem, inny krwiopijca nie miał z tym większego problemu. 

I dlatego funkcję ochroniarzy pełnili faktycznie tylko podczas przejażdżek Batmobilem.

Obeah jednak osobiście rozmawiał z guede - duchami zmarłych  i był  nawiedzany 

przez loa, boskie siły pradawnej Afryki. Żaden człowiek nie może tego doświadczyć, aby nie 

doznać   przemiany,   która   uczyniłaby   go   naznaczonym.   Bogowie   zawsze   pozostawiają   po 

sobie jakiś ślad, podwyższoną świadomość, dar jasnowidzenia, coś, z czego może skorzystać 

bokor w razie  potrzeby.  Obeah  wiedział,  że tuż  przed  i zaraz  po wypadku  zobaczył  coś 

charakterystycznego, ale co?

Pieszczotliwie   musnął   palcami   rękojeść   maczety.   Broń   stała   oparta   o   prawy   bok 

fotela,   balansując   na   ostrzu,   aby   łatwo   mógł   po   nią   sięgnąć.   Rękojeść   wykonano   z 

najlepszego   mahoniu;  otrzymał  tę  broń  podczas   specjalnej  ceremonii  z  rąk  samego   Papy 

Doca. Była to najcenniejsza rzecz, jaką posiadał Obeah.

Ktoś zapukał do drzwi. Obeah skrzywił się i znów spojrzał na zegarek. Zbliżał się 

świt,   zatem   ktokolwiek   znajdował   się   po   drugiej   stronie   drzwi,   musiał   to   być   człowiek. 

Krzywiąc się z bólu, wstał z fotela, starając się nie stracić równowagi ani przytomności.

Prowizoryczne   łubki   bynajmniej   nie   polepszały   jego   zdolności   poruszania   się. 

Pokuśtykał do drzwi, do których ktoś głośno załomotał, w jednym ręku trzymał maczetę, a 

pistolet kalibru 9 mm z magazynkiem pełnym naboi fosforowych zatknął za pasek spodni.

- Idę, już idę! Nie pali się! - burknął. Zajrzał przez judasz umieszczony pośrodku 

drzwi i aż stęknął ze zdumienia. Gościem była Spokrewniona, ta nowa, nosząca czarną skórę i 

lustrzanki. Esher rzadko wysyłał do Bezpiecznego Domu wampiry. Nazbyt kojarzyło się to z 

wysyłaniem niedźwiedzi, aby pilnowały miodnej barci.

background image

Krzywiąc   się   podejrzliwie,   Obeah   otworzył   kolejno   pięć   grubych   zasuw   i   uchylił 

drzwi, nie zwalniając wszelako łańcucha o grubości dwóch cali.

- Czego? - warknął opryskliwie.

- Esher mnie przysłał. To bardzo pilne! - Pokazała mu trzymaną w dłoni sportową 

torbę. - Mam dać jej sporządzony przez niego eliksir, który rzekomo odwróci efekty starzenia. 

Musi go otrzymać przed wschodem słońca.

- Dlaczego wcześniej nie zadzwonił i nie powiadomił mnie, że się zjawisz?

- Twoja komórka została zniszczona podczas wypadku, pamiętasz?

-   Przepraszam.   Zapomniałem.   -   Zadowolony   Obeah   zdjął   łańcuch   i   wpuścił 

nieznajomą do środka. Rozejrzała się po pokoju i kuchni, podczas gdy Obeah zatrzasnął drzwi 

i pozamykał zasuwy.

- Gdzie Nikola?

- W sypialni. Śpi - mruknął, wskazując drzwi po drugiej stronie pokoju.

- Czy znaleźli już następcę Webba? - zapytała, wchodząc w głąb pomieszczenia.

- Nie. Jeszcze nie.

- Szkoda. Akurat teraz przydałby ci się partner. - Mówiąc te słowa odwróciła się, a coś 

w jej ruchach odblokowało wspomnienie tkwiące gdzieś w głębi umysłu Obeaha. Leżał na 

ulicy, wśród rozsypanych odłamków szkła. Krew zalewała mu twarz, usta, oczy. Gdy tak 

leżał, zawieszony pomiędzy jawą a nieświadomością, uniósł głowę i przez woal czerwieni i 

bólu mącący mu wzrok spostrzegł nad sobą jakiś kształt. Coś rozmytego, zamazanego jak 

stara, wyblakła fotografia. Zanim pochłonęła go ciemność, odniósł wrażenie, że to coś, ten 

kształt, miał oczy jak dwa małe zwierciadła.

- To ty! - wrzasnął. - To byłaś ty! - i zamachnął się maczetą.

Nieznajoma uniosła lewą rękę, aby zablokować cios i warknęła jak rozjuszona pantera. 

Dopadła   go   w   czasie   nie   dłuższym,   niż   trwa   skurcz   serca   i   uderzeniem   torby   sportowej 

wytrąciła   maczetę   z   dłoni.   Obeah   krzyknął   z   bólu,   upadając   na   ziemię   i   przygniatając 

zranioną nogę. Nieznajoma postawiła stopę na szyi bokora, opierając obcas buta na tchawicy. 

Wyłuskała zza jego paska pistolet, wyjęła magazynek i po sprawdzeniu wprawnym ruchem 

wcisnęła go na miejsce.

Spojrzała na Obeaha, który rozpaczliwie walczył o kolejny oddech i modlił się do 

swych   bogów.   Kusiło   ją,   by   wyssać   mu   krew.   Plazma,   którą   wypiła   wcześniej,   jedynie 

zaostrzyła   jej   apetyt,   ale   nie   chciała   pozostawiać   dowodów,   że   mordu   dokonał   ktoś   ze 

Spokrewnionych.

Lepiej, żeby Esher myślał, iż jest to dzieło likwidatorów z gangu Black Spoons.

background image

Zdjęła nogę z gardła Obeaha i jednym kopnięciem przewróciła go na brzuch. Choć ból 

musiał   być   potworny,   Murzyn   wydobył   z   siebie   tylko   cichy,   rozpaczliwy   jęk.   Obeah 

dostatecznie dużo czasu spędził wśród szwadronów śmierci, by wiedzieć, co teraz nastąpi. 

Ostatnią rzeczą o jakiej pomyślał, zanim kula przeszyła mu potylicę, była chęć przeproszenia 

matki za to, że ją zawiódł.

Nieznajoma podeszła do drzwi sypialni. Nacisnęła klamkę i stwierdziła, że drzwi są 

otwarte.

- Nikola?

Bez odpowiedzi.

Ostrożnie weszła do środka.

W   pokoju   było   ciemno   choć   oko   wykol,   wszystkie   okna   pomalowano   na   czarno, 

usunięto   lampy,   a   nawet   żyrandol.   Najwyraźniej   Esher   chciał,   by   jego   oblubienica 

przyzwyczajała się do życia w świecie mroku. Brak światła nic nie znaczył dla nieznajomej, 

gdyż po ciemku widziała równie dobrze jak w biały dzień, i to nawet w lustrzankach.

Ciemny pokój utrzymany był w białej tonacji - białe, pluszowe dywany, białe zasłony, 

biała toaletka, biały kredens i bieliźniarka.

Pośrodku   wielkiego,   okrągłego   łoża,   wśród   białej   satynowej   pościeli   i   miękkich 

poduszek, owinięta w narzutę jak w kokon leżała Nikola.

Nieznajoma   postawiła   sportową   torbę   na   podłodze,   w   nogach   łóżka   i   szturchnęła 

kształt rysujący się wśród pościeli.

- Nikola? Obudź się.

Spod narzuty dobiegł cichy jęk, kształt pod materiałem poruszył się, jakby próbował 

spełznąć z łóżka, ale zaraz znieruchomiał.

Nieznajoma chwyciła za brzeg materaca i wywróciła go, zrzucając Nikole z łóżka na 

podłogę. Tancerka leżała tak przez chwilę, naga, jeśli nie liczyć białych koronowych fig i 

kręciła głową z boku na bok jak porcelanowa lalka.

- J - już pora p - potańczyć? - wykrztusiła bełkotliwie, rozglądając się dokoła spod 

półprzymkniętych, opuchniętych od snu powiek.

Nieznajoma złapała ją za nadgarstek i podźwignęła na nogi.

- No, Nikola, rusz się! Pora iść! Zabieram cię stąd! - Podeszła do bieliźniarki, ciągnąc 

tancerkę   za   sobą   jak  zabawkę   na   sznurku,  po   czym   zaczęła   wyrzucać   ubrania   na   łóżko. 

Puściła rękę Nikoli i otworzywszy sportową torbę, wyjęła z niej tuzin czarnych róż. Rzuciła 

bukiet na łóżko. Wylądował tuż przy wezgłowiu. Wrzuciła kilka rzeczy Nikoli do torby i 

odwróciła się do tancerki, by stwierdzić, że ta, przybrawszy pozycję płodową, ułożyła się na 

background image

podłodze. Uklękła przy niej i zaczęła ją zawzięcie tarmosić.

- No, Nikola, weź się w garść! Potrafisz to zrobić! Musimy już iść! Czy chciałabyś, 

aby Ryan zobaczył cię w takim stanie?

- Ryan? - zamrugała powiekami i leciutko uniosła głowę. - Ryan jest tutaj?

- Nie, ale jeżeli  chcesz go zobaczyć,  musisz robić, co ci każę. Czy chcesz być  z 

Ryanem?

- T - tak.

- Wobec tego udowodnij to. Wstań i ubierz się.

Tancerka podźwignęła się z podłogi. Chwiała się lekko, ale wydawała się rozbudzona. 

Włożyła przez głowę jednoczęściową, białą, satynową sukienkę i wzuła białe szpilki. Gdy się 

ubrała, nieznajoma wzięła ją za rękę i zaprowadziła do sąsiedniego pokoju. Nikola zamrugała, 

gdy weszła do pomieszczenia tonącego w promieniach wschodzącego słońca i uniosła bladą 

dłoń do oczu. Skóra wokół jej oczu była podpuchnięta i zaróżowiona, zamrugała nerwowo, a 

po policzkach pociekły jej łzy. Po raz pierwszy od wielu miesięcy ujrzała światło dzienne.

Nieznajoma  przeprowadziła   ją  obok ciała  Obeaha  w  kierunku  drzwi.  Jeżeli   nawet 

Nikola zauważyła zwłoki swego byłego ochroniarza, nie dała tego po sobie poznać. Nie zrobił 

także na niej wrażenia widok pół tuzina Pointersów spoczywających na schodach i chodniku 

przed domem.

- Gdzie jest Ryan? - zapytała Nikola, rozglądając się na lewo i prawo.

- Czeka na ciebie w domu przyjaciela.

- Jezu! - wyszeptał Cloudy na widok Nikoli. Odsunął się, aby wpuścić do mieszkania 

nieznajomą wraz z oswobodzoną przez nią tancerką.

- Mama! - pisnął Ryan. Wypełzł spod zlewu i dosłownie rzucił się matce w ramiona. 

Nikola zachwiała się pod jego ciężarem, ale nie upadła. Uściskała syna, wtulając twarz w jego 

włosy.

Cloudy nachylił się i wyszeptał:

- Jesteś pewna, że to właściwa kobieta?

- Tak jak tu stoję.

- Co się z nią stało? Wygląda, jakby postarzała się o dziesięć lat!

Nieznajoma wydawała się odrobinę zażenowana.

- Bo tak jest. Popełniłam błąd, zabierając ją ze sobą, gdy wchodziłam w Akcelerację. 

Wiedziałam,   że   Szybkość   jest   wyczerpująca   nawet   dla   Spokrewnionych,   ale   nigdy   nie 

przypuszczałam, że może wywrzeć aż taki efekt na śmiertelniku; zupełnie jakby za każdą 

minutę poruszania się przeze mnie widmowym krokiem ona musiała zapłacić jednym rokiem 

background image

swojego życia. Chciałabym jakoś to naprawić, ale nic już nie da się zrobić.

- Kompletnie zbiłaś mnie z tropu - mruknął Cloudy, kręcąc głową. - Nie wiem, co 

mam powiedzieć. Sądziłem, że mieszkając w Umarłym Mieście, widziałem wiele osobliwych 

rzeczy, ale odkąd cię spotkałem, to słowo nabrało dla mnie całkiem nowego znaczenia!

- Cloudy! Cloudy! To moja mama! - Ryan jedną ręką trzymał dłoń matki, a drugą 

wyciągnął do przyjaciela.

Cloudy   spróbował   się   uśmiechnąć   i   postąpił   naprzód,   podając   rękę   Nikoli,   która 

patrzyła na niego wielkimi sarnimi oczami.

- Miło mi panią poznać. Odkąd go poznałem, Ryan stale o pani mówi. Nazywam się 

Edward McLeod.

- Czy pan? opiekował się moim synkiem?

- Gdy tylko mi na to pozwalał.

Nikola uśmiechnęła  się, a w jej oczach pojawiły się radosne błyski.  Przez chwilę 

wyglądała   jak   kobieta,   którą   zapewne   kiedyś   była,   zanim   znalazła   się   w   mocy   pana 

wampirów. Ujęła dłoń Cloudy'ego i nachyliła się, by pocałować go w policzek.

- Dziękuję, że się pan nim zajął. Jak mogłabym odwdzięczyć się panu za to, co pan dla 

niego zrobił?

- Nie ma potrzeby. Zrobiłem to, co uznałem za stosowne, i tyle. Taka karma, rozumie 

pani?

- Posłuchaj, nie chcę przerywać tego radosnego spotkania, ale nie zostało wiele czasu - 

oznajmiła nieznajoma. - Jeśli mamy wywieźć was z Umarłego Miasta, trzeba to zrobić za 

dnia, gdy Spokrewnieni są nieaktywni, a większość ich śmiertelnych sług nie zdążyła jeszcze 

wstać.   Co   oznacza,   że   mamy   jeszcze   najwyżej   godzinę   lub   dwie.   -   Odwróciła   się   do 

Cloudy'ego. - Gdzie są pieniądze, które dałam ci na przechowanie?

Cloudy   zniknął   wśród   wysokich   stert   starych   książek   i   po   chwili   wrócił,   niosąc 

egzemplarz Oxford English Dictionary.

- Zawsze byłem przekonany, że złodziejowi nie przyjdzie do głowy, aby zaglądać do 

książki, a co dopiero do słownika. - Uśmiechnął się.

Nieznajoma rozsunęła suwak torby i zaczęła wkładać pieniądze pod znajdujące się 

wewnątrz rzeczy Nikoli.

- Za kokainę zwędzoną Esherowi zarobiłam trzysta kawałków. Ty dostaniesz setkę w 

gotówce.   To   powinno   wystarczyć,   abyście   wyjechali   możliwie   jak   najdalej   od  Umarłego 

Miasta   i   rozpoczęli   nowe   życie.   Gdzieś,   gdzie   przez   dłuższy   czas   nie   będziesz   musiała 

martwić się o następną wypłatę ani pracować nocami, pozostawiając Ryana samego. Cloudy 

background image

otrzyma pięćdziesiąt tysięcy za fatygę, czy to cię satysfakcjonuje?

- W zupełności.

-  Tak  też  sądziłam.  Resztę  zatrzymam   dla  siebie.  Jak  rozumiesz,  nie  robię  takich 

rzeczy za darmo.

Nikola   przejrzała   zawartość   torby,   po   czym   przeniosła   wzrok   na   nieznajomą. 

Wyglądała na oszołomioną, ale trudno powiedzieć, czy było to skutkiem szoku po otrzymaniu 

tak   wielkiej   fortuny,   czy   efektem   działania   narkotyków   obecnych   w   jej   organizmie. 

Zamrugała i pokręciła głową, jakby próbowała się obudzić.

- Dlaczego to robisz? Czemu mi pomagasz?

Lustrzane spojrzenie nieznajomej padło na uniesioną twarz Ryana, a potem przeniosło 

się na jej sterane martensy.

-   Może   dlatego,   że   przypominasz   mi   kogoś,   kogo   kiedyś   znałam.   Kogoś,   kto   też 

potrzebował pomocy, lecz się jej nie doczekał.

Nikola przez dłuższą chwilę przyglądała się nieznajomej, po czym spojrzała na syna, 

odgarniając włosy z jego bladego, wysokiego czoła.

- Zawdzięczam ci życie, duszę i syna. Niechaj Bóg błogosławi cię za wszystko, co 

uczyniłaś.

Uśmiech nieznajomej był cienki jak zacięcie od papieru. Obawiam się, że to raczej 

niemożliwe.

- Jezus Maria! Kiedy to się stało? - wykrztusił Cloudy.

Nieznajoma spojrzała na swoją lewą dłoń i po raz pierwszy zauważyła, że brakowało 

jej całego małego palca i fragmentu serdecznego, aż do drugiego stawu. Rozcapierzyła palce, 

przyglądając się ranie. Musiała to przyznać Obeahowi, maczeta była tak ostra, a cięcie tak 

szybkie, że nawet nie poczuła, kiedy ją trafił.

- Czy to cię nie boli? - zapytał Cloudy z zasmuconą miną.

- Ból jest pojęciem względnym. Różni ludzie różnie reagują. Jeżeli chodzi o mnie, 

mam znacznie podwyższony próg wytrzymałości.

- Bez kitu!

- Nie mamy czasu przejmować się takimi drobiazgami - mruknęła, machając obojętnie 

zranioną ręką. - Pora ruszać w drogę.

- Ale... przecież... straciłaś dwa palce... - zaprotestował Cloudy.

- Nic nie szkodzi, odrosną! Teraz najważniejsze jest dla nas bezpieczne wywiezienie 

Nikoli   i   Ryana   z   Umarłego   Miasta.   -   Odwróciła   się   do   Nikoli,   która   wciąż   patrzyła   na 

pieniądze w sportowej torbie. - Czy wiesz już, dokąd chciałabyś pojechać?

background image

- M - mam rodzinę w San Luis Obispo. Mieszka tam moja siostra.

-   Doskonale.   Niech   będzie   San   Luis   Obispo.   -   Nieznajoma   odwróciła   się   do 

Cloudy'ego.   -   Powinieneś   pojechać   z   nimi.   W   Umarłym   Mieście   zrobi   się   dla   ciebie   za 

gorąco. Zresztą kto wie, czy po dzisiejszej nocy ta dziura będzie jeszcze istniała.

Cloudy pokręcił głową.

- Nie mogę stąd wyjechać. Tu jest mój dom.

Ryan odsunął się od matki i obiema rękoma ujął potężną, spracowaną, szorstką dłoń 

przyjaciela.

- Pojedziesz z nami, prawda, Cloudy?

Stary hipis uśmiechnął się smutno i ukląkł, aby spojrzeć Ryanowi prosto w oczy.

- Jestem naprawdę wzruszony twoją propozycją, mały.

Serio. Ale nie mogę z wami pojechać. Tu jest moje miejsce.

Może któregoś dnia zdecyduję się i wybiorę do was w odwiedziny, co ty na to?

Ryan objął przyjaciela za szyję i rozpłakał się. Cloudy przytulił chłopca, ostrożnie, 

aby nie uszkodzić jego chudego, kruchego ciałka.

- Cloudy... już czas... - rzuciła cichym, lecz ponaglającym tonem nieznajoma.

Pokiwał głową z wyrozumiałością i puścił chłopca.

- Ona ma rację. Lepiej już idź, mały. - Wierzchem dłoni otarł oba policzki i spróbował 

się uśmiechnąć. - Jednak zanim odejdziesz, chciałbym coś ci podarować.

Odwrócił się i przez chwilę szperał wśród otaczających go książek, z gracją czapli 

łowiącej ryby w stawie. Podał chłopcu mocno zaczytany egzemplarz Przygód kaczątek.

- Proszę, to dla ciebie, abyś miał co czytać w samolocie. - Ryan, dzielnie tłumiąc łzy, 

przyjął podaną mu książkę i przycisnął do swej szczupłej piersi niczym ryngraf.

Nieznajoma stanęła przy drzwiach, nerwowo stukając stopą w podłogę, dopóki nie 

dołączyli do niej Nikola i Ryan.

Rozległ   się  trzask  odblokowywanej   zasuwki i  już po  chwili  znaleźli   się na  ulicy. 

Nikola przez moment stała przy wejściu, ściskając w dłoniach sportową torbę i mrużąc oczy 

od słońca, aż w końcu nieznajoma chwyciła ją za rękę i wyprowadziła na ulicę.

W blasku wschodzącego słońca Umarłe  Miasto wyglądało  prawie normalnie.  A w 

każdym razie na tyle normalnie, na ile może wyglądać zapomniana dzielnica wewnętrznego 

miasta.   Spokrewnieni,   którzy   rządzili   tymi   ulicami,   pochowali   się   w   swoich   mrocznych, 

podziemnych   norach,   ich   śmiertelni   słudzy   zaś   drzemali   jeszcze   w   zrujnowanych, 

opustoszałych budynkach, pozostawiając ulice tym, którzy zawsze nazywali Umarłe Miasto 

swoim   domem.   Większość   mieszkańców   stanowili   ludzie   w   podeszłym   wieku   -   jak   ta 

background image

staruszka w obszernym płaszczu przeciwdeszczowym i czarnej chustce, pchająca przed sobą 

zdezelowany   sklepowy   wózek   o   dwóch   kółkach.   Byli   tu   także   narkomani   i   alkoholicy, 

trzęsący   się   jak   osika   i   maszerujący   chwiejnym   krokiem   na   spotkanie   dilera   lub   do 

najbliższego sklepu monopolowego, jak choćby ten chudy, wynędzniały starszy mężczyzna w 

brudnej koloratce pod szyją - bez wątpienia to właśnie jego widziała nieznajoma, jak chował 

się na dzwonnicy.  Gdy cała  trójka podeszła  bliżej,  ksiądz  pośpiesznie  się przeżegnał  i z 

papierową torbą pod pachą przeszedł na drugą stronę ulicy.

Nikola, Ryan i nieznajoma ruszyli dalej. Po drodze spotkali niewiele osób, wszystkie 

jednak reagowały na ich widok podobnie jak stary ksiądz. Z początku ludzie wydawali się 

zaskoczeni, ujrzawszy dziecko, potem, gdy dostrzegali nieznajomą, zdumienie przeradzało się 

w   nie   skrywany   strach,   czym   prędzej   odwracali   wzrok,   wyraźnie   wstrząśnięci   widokiem 

potwora w biały dzień paradującego po ulicach miasta.

Jeżeli chodzi o nieznajomą, ten spacer wcale nie był dla niej przyjemnością. Mimo iż 

mogła wędrować za dnia, nie lękając się, że promienie słońca położą kres jej egzystencji, nie 

było to dla niej miłe doświadczenie. Czuła się zmęczona, a jej ciało domagało się regeneracji. 

Jasne światło przyprawiało ją o ból głowy, a skóra swędziała, jakby obsiadła ją cała armia 

pcheł.

Im bardziej oddalali się od trawionego rakiem serca Umarłego Miasta, tym więcej 

łudzi widzieli  na ulicach,  jakby wpływ  zabójczej  choroby nękającej  ich dzielnicę  słabł z 

każdą mijaną przecznicą. Skręcili za kolejny róg i nagle, zupełnie nieoczekiwanie znaleźli się 

w okolicy tętniącej życiem, pełnej kurierów na rowerach, ryczących klaksonami taksówek, 

eleganckich mężczyzn w garniturach i kobiet w modnych kostiumach.

Nikola zadrżała i odwróciła się, by spojrzeć w stronę, skąd przyszli.

- Czy odejście stąd zawsze było takie proste? - zapytała.

- Opuszczenie  takiego  miejsca jak Umarłe  Miasto zawsze jest piekielnie  proste, a 

zarazem niesłychanie trudne - odrzekła nieznajoma. - Chodź, nie jesteśmy jeszcze bezpieczni, 

musicie dostać się na Zachodnie Wybrzeże.

Wyszła   na   jezdnię   i   uderzyła   dłońmi   w   maskę   przejeżdżającej   taksówki,   aby   ją 

zatrzymać. Taksiarz wydawał się bardziej wystraszony niż zagniewany, gdyż nie zdjął stopy z 

hamulca.

- D - dokąd, paniusiu? - wykrztusił, gdy nieznajoma, Nikola i Ryan zajęli miejsca na 

tylnym siedzeniu.

- Na lotnisko - odrzekła nieznajoma.

- Jakiej linii lotniczej?

background image

- Byle jakiej. Jakiejkolwiek. Jedź!

Dotarli na lotnisko bez przeszkód. Ryan siedział z nosem przyklejonym  do szyby, 

podziwiając widoki, których  nie miał okazji oglądać w miejscu, gdzie spędził całe swoje 

życie.   Kiedy   dojechali   na   lotnisko   i   zatrzymali   się   przy   terminalu   odlotów,   nieznajoma 

zapłaciła kierowcy, wręczając mu banknot studolarowy.

Taksiarz podziękował uprzejmie i po chwili już go nie było.

- Chyba nie spodobało mu się to, co ujrzał w lusterku wstecznym - rzuciła nieznajoma, 

śmiejąc się oschle. - Ale kurs to kurs, prawda?

Weszli do głównego terminalu i już po chwili Nikola wypatrzyła na tablicy odlotów 

startujący za dwie godziny samolot do Los Angeles. Nieznajoma została w hali, podczas gdy 

Nikola podeszła do stanowiska biletowego i wdała się w rozmowę z obsługującą je hostessą. 

Po kilku minutach  wróciła,  machając  trzymanymi  w ręku biletami.  Choć się uśmiechała, 

wciąż była blada jak ściana. Wyglądała jak narkomanka na głodzie.

- Mam bilety na najbliższy lot! Niestety były miejsca już tylko w pierwszej klasie.

- Stać cię na nią - rzekła nieznajoma, wzruszając ramionami.

- Muszę zadzwonić do siostry i powiadomić ją, że przyjeżdżamy.

- Popilnuję Ryana, a ty zadzwoń.

Nieznajoma zaczekała, aż Nikola podejdzie do aparatu, po czym  odwróciła się do 

chłopca. Przyklękła na jedno kolano i delikatnie dotknęła obojczyka malca.

- Ryanie, musisz pilnować swojej mamy. Sporo przeszła. Będzie potrzebowała twojej 

pomocy, jeśli ma znów być taka jak kiedyś, a to może potrwać długo, nawet bardzo długo.

- Czy już zawsze będzie stara?

- Nie powiedziałabym, że twoja mama jest stara - nieznajoma uśmiechnęła się krzywo. 

- Ale tak, pozostanie taka jak teraz. Może to i lepiej. Mówią, że z wiekiem człowiek staje się 

mądrzejszy.

- Czy to prawda?

- W przypadku większości ludzi tak. Mimo to zapamiętaj - niezależnie od tego, co 

czeka w przyszłości ciebie i twoją mamę, liczy się tylko jedno: Esher nie może sprawić, aby 

przestała cię kochać. Zrobił wszystko, co tylko mógł, aby wymazać jej przeszłość i zmusić ją, 

by go polubiła, lecz ona się nie poddała. To właśnie pozwoliło jej pozostać człowiekiem.

- Wiem - rzekł Ryan tak cicho, że jego głos niemal rozpłynął się w hałasie panującym 

w hali terminalu. Spojrzał ze smutkiem w zwierciadlane oczy nieznajomej. - Czy jeszcze się 

kiedyś spotkamy?

Nieznajoma wzruszyła ramionami, wstała i poklepała malca po głowie.

background image

- Któż to wie, chłopcze? Jestem jeszcze młoda i lubię podróżować. Może któregoś 

dnia to ja będę potrzebowała twojej pomocy? O, już idzie twoja mama.

Nikola uśmiechała się jeszcze promienniej niż dotychczas, w jej oczach błyszczały 

radosne iskierki.

- Dodzwoniłam się do siostry. Powiedziałam jej, że przylecimy i o której powinniśmy 

dotrzeć na miejsce, a ona na to, że wyjdzie po nas na lotnisko! Nie znasz jeszcze swojej cioci 

Kate, prawda, Ryan?

Chłopiec pokręcił przecząco głową.

- Ma synka, to twój kuzyn Jeremy, jest o rok lub dwa starszy od ciebie. Będziesz miał 

się z kim bawić. Będzie twoim przyjacielem.

- Cloudy jest moim przyjacielem - rzekł Ryan, zerkając na książkę Przygody kaczątek

którą trzymał w dłoni.

- Ale on będzie twoim nowym przyjacielem - odparła Nikola, a uśmiech na jej ustach 

niespodziewanie przygasł.

Nieznajoma podała Ryanowi garść ćwierćdolarówek.

-   Do   odlotu   zostało   jeszcze   trochę   czasu.   Może   chciałbyś   pograć   trochę   na 

automatach? Tam jest salon gier. Idź, rozerwij się trochę!

Ryan wetknął książeczkę pod pachę, przyjął wręczone monety i przebiegł chyłkiem 

przez hol, poruszając się miękko, nisko i płynnie jak na ulicach Umarłego Miasta.

- To wspaniały dzieciak - rzekła nieznajoma, patrząc, jak chłopiec wrzuca monety do 

jednego z automatów. - Szczęściara z ciebie, Nikola.

- Wiem.

Nieznajoma odwróciła się i jej zwierciadlane spojrzenie padło na tancerkę. Głos, dotąd 

miękki i łagodny, nabrał twardości i ostrości klingi z hartowanej stali.

- Powiem wprost - nie zrobiłam tego wszystkiego dla ciebie. Zrobiłam to dla Ryana. 

Jeśli dojdą mnie słuchy, że zaniedbujesz to dziecko, odnajdę cię i porozmawiamy inaczej. 

Uwierz mi, że to nie będzie przyjemne. Szczerze ci to odradzam. Czy wyraziłam się jasno?

Oblicze Nikoli, zazwyczaj blade, wydawało się w tej chwili śnieżnobiałe. Pokiwała 

głową jak automat, nie odrywając wzroku od lustrzanek nieznajomej.

-   Mamo!   Mamo!   Chodź,   zobacz!   -   zawołał   Ryan,   podskakując   radośnie   przy 

konsolecie gry wideo.

Nieznajoma spojrzała ponad ramieniem chłopca na ekran, na którym dwa generowane 

komputerowo  dinozaury walczyły  ze sobą jak oszalałe,  rozbryzgując  na wszystkie  strony 

strugi pikselowanej krwi.

background image

- Ale ekstra!

Nieznajoma z głośnym westchnieniem, potwornie zmęczona, wsiadła do czekającej 

taksówki. Zaczekała, aż samolot z Nikolą i Ryanem wzbije się z pasa startowego, kierując w 

stronę   Kalifornii.   Patrzyła   przez   szybę   na   widoczny   w   górze   kształt   boeinga   747. 

Zastanawiała się, czy Ryan rozglądał się teraz po pełnej wspaniałości kabinie pasażerskiej 

pierwszej klasy, czy może wyglądał przez okno, usiłując po raz ostatni ujrzeć jedyny znany 

mu dotąd zakątek świata.

Chociaż nie powinna aż w takim stopniu manipulować umysłem Nikoli, nie czuła z 

tego powodu wielkich wyrzutów sumienia. No i co z tego, że sięgnęła w głąb mózgu tancerki, 

podkręcając   o   kilka   jednostek   jej   poczucie   odpowiedzialności?   Przecież   nie   spaczyła   jej 

umysłu, nakazując, by wzięła karabin i zaczęła strzelać do ludzi na ulicach. Ta kobieta miała 

w sobie silny instynkt macierzyński i dość miłości, by stać się dobrą matką, lecz cierpiała na 

ustawiczną   słabość   do   niewłaściwych   facetów,   zwłaszcza   tych   o   silniejszym   od   niej 

charakterze, i nieumiejętność przewidywania zdarzeń. Esher natychmiast zorientował się w 

jej największych  słabościach i bazował na nich. Nieznajoma podejrzewała, że nie był  on 

pierwszym,  który tego dokonał, lecz z całą pewnością najbardziej okrutnym  i nieludzkim 

spośród jej ciemiężycieli.

Zanim zajdzie słońce, Nikola i Ryan będą bezpieczni w domu jej siostry w San Luis 

Obispo.   Staną   w   obliczu   nowego   świata   -   wolnego,   przynajmniej   na   pozór,   od   żądnych 

ludzkiej   krwi   potworów,   podczas   gdy   ona   podejmie   próbę   oczyszczenia   paskudnego 

bagniska, brodząc po pas wśród aligatorów.

Skrzywiła się i zwalczyła w sobie pragnienie podrapania kikuta małego palca u lewej 

ręki. Te draństwa, odrastając, zawsze cholernie swędziały.

background image

ROZDZIAŁ 10

Esher wyszedł ze stanu hibernacji, a jego myśli na powrót przyjęły ten sam rytm, jak 

w chwili, gdy zamykał oczy z nadejściem świtu. Wciąż miał świeżo w pamięci wypadki z 

ubiegłej nocy. Będzie musiał działać szybko, jeśli chce umocnić swą pozycję i stawić czoło 

zarówno Sinjonowi, jak i Radzie. Spośród tych dwóch przeciwników bardziej przejmował się 

Radą. Choć ufał swoim umiejętnościom magicznym, był sam. Na przestrzeni lat poznał wiele 

zaklęć   i miał  okazję  ich  użyć,   zawarł  sporo paktów  i  można  by  rzec,  iż  zaskarbił   sobie 

znaczne   grono   przyjaciół   w   pewnych   mocno   podejrzanych   kręgach.   Mimo   iż   raczej   nie 

udałoby mu się obalić wiedeńskiej Rady, nie wątpił, że jest w stanie skutecznie dawać jej 

odpór.

O tym wszystkim rozmyślał, podnosząc się ze swej skrzyni, by powitać nadchodzący 

wieczór. Trumna została specjalnie skonstruowana, jej boczna ścianka miała wmontowane 

zawiasy i opadała, gdy wieko zostało otwarte i podniesione od wewnątrz. Gdy Esher wstał, 

uznał, że już wkrótce będzie mu potrzebny nowy model, powiększony, aby Nikola mogła 

spać   u   jego   boku.   Jej   niewyjaśnione   postarzenie   się   wprawiło   go   w   zakłopotanie   i 

rozgniewało, ale namiętność, którą odczuwał wobec bladej tancereczki, nie wygasła.

Nawet przed samym sobą nie potrafił wyjaśnić swojej obsesji śmiertelniczką. Było to 

jednak typowe dla Spokrewnionych i ich oblubienic. Fascynacja płonęła silnym,  gorącym 

płomieniem i choć nie sposób przyrównać jej do prawdziwej miłości, ze swym blaskiem i 

żarem może stanowić udaną jej namiastkę. Jedynie w tych ulotnych chwilach szaleńczego 

zapomnienia Esher naprawdę czuł, że żyje. Kiedyś, wiele dekad temu podobnie obsesyjnym 

uczuciem darzył Decimę, a jeszcze wcześniej Bakil.

Esher   nie   lubił   wspominać   Bakil.   Była   jego   pierwszą   progeniturą   i   największą 

pomyłką. Nie znosił roztrząsać błędów przeszłości. Być może drażniło go, że w chwilach 

całkowitego wyciszenia widział w myślach jej twarz. Pojawiała się nagle i niespodziewanie, 

choć wcale sobie tego nie życzył. Za życia była knajpianą szansonistką, śpiewającą za marne 

grosze w najgorszych spelunkach Bowery. Nie nazywała się wtedy Bakil - imię to przybrała 

po Przeistoczeniu, co miało symbolizować jej ostateczny rozbrat ze światem żyjących. W 

owych czasach znano ją jako Czarną Nanę.

Włosy miała czarne jak skrzydła kruka, a skórę, gdy wyszorowano ją z węglowego 

pyłu i brudu Lower East Side, białą niczym miąższ jabłka. Jednak to jej głos sprawił, że 

zwrócił   na   nią   uwagę.   Był   rok   1879.   Esher   maszerował   po   zatłoczonym   chodniku   w 

poszukiwaniu  wieczornej  ofiary,  gdy usłyszał  głos, który przywiódł  mu  na myśl  anielicę 

background image

wśród zgrai potępionych dusz. Odwiedził kilka knajp, znajdujących się przy tej ulicy, aż w 

końcu   trafił   do   baru,   gdzie   podłoga   usłana   była   słomą   i   trocinami,   mającymi   wchłaniać 

rozlane piwo, wymiociny, a niekiedy także krew. Wśród gromady gości spostrzegł stojącą na 

barze   jedenastoletnią   dziewczynkę,   śpiewającą   za   monety   rzucane   przez   podchmielone 

towarzystwo, podczas gdy jej ojciec stał tuż obok i równie szybko przepijał zarobione przez 

małą pieniądze. Ten tłusty wieprz był skłonny oddać ją na noc każdemu za równowartość 

butelki taniego rumu.

Jeszcze tego samego wieczoru Esher zabił wyrodnego ojca i postanowił, że Czarna 

Nana zostanie jego oblubienicą. Popełnił jednak błąd, próbując uczynić ją równą sobie. W 

ciągu następnych sześciu lat, które z nim spędziła, podróżując po świecie, nauczał ją sekretów 

Tremere, tak jak wcześniej sam uczył się ich od Caula. Okazało się to niemal tragiczną w 

skutkach pomyłką, gdyż Bakil wiele dekad później spróbowała obrócić swą magię przeciwko 

niemu.   Zakochała   się   w   śmiertelnym   mężczyźnie   i   zapragnęła   go   dla   siebie,   lecz   Esher 

kategorycznie jej tego zabronił. Ponieważ wciąż się upierała, lord zabił jej wybranka. Bakil w 

przypływie  szału  rzuciła  mu   wyzwanie.   W  tej   sytuacji   nie  pozostało  mu   nic  innego,  jak 

unicestwić ją w ten sam sposób, w jaki poprzedniej nocy uśmiercił Caula.

Było to w roku 1910. Upłynęło sześćdziesiąt lat, zanim odważył się stworzyć kolejną 

progeniturę, efektem tych działań była Decima. Otrzymana lekcja nie poszła jednak na marne. 

Decima   odrodziła   się   w   wiecznym   świecie   Spokrewnionych   nieświadoma   szkarłatnych 

sekretów,   które   dawały   Tremerom   ich   moc.   Gdy   ją   spotkał,   Decima   była   opryskliwą, 

zbuntowaną   hipiską,   buntowniczą   córką   średniozamożnych   rodziców   zamieszkujących   na 

przedmieściu, dziewczyną na gigancie - uciekającą przed czymś  lub do czegoś, czego nie 

potrafiła sprecyzować. Pod jego kuratelą zmieniła się z dziecka kwiatu w dziecię księżyca i 

przez kilka lat był tym w pełni usatysfakcjonowany.

Dopóki nie ujrzał Nikoli.

Coś w jej ruchach, gdy tańczyła, ożywiło ukrytą w nim żądzę posiadania, jakiej nie 

zaznał od owej pamiętnej nocy, gdy po raz pierwszy usłyszał śpiew Bakil. Być może poprzez 

Przeistoczenie wybrańców muzy doświadczał tego, co utracił. A jednak nie. To oznaczałoby 

słabość. Żal. Smutek. Książę Spokrewnionych nie powinien doświadczać takich doznań. Ani 

ich przejawiać. Tak przynajmniej to sobie tłumaczył.

I właśnie dlatego nie lubił wspominać Bakil.

Lepiej   zająć   umysł   innymi   pilniejszymi   sprawami.   Takimi   jak   naprawa   szkód 

poczynionych fatalnym splotem wypadków zaszłych ubiegłej nocy.

Jego oryginalny plan zakładał, że zostanie najemnikiem na usługach Braci Borges i w 

background image

ten sposób uniknie posądzenia o dżihad. Dzisiejszej nocy w geście dobrej woli zamierzał 

przekazać Borgesom skradzione narkotyki,  lecz skoro Bracia nie żyli, jego plan spalił na 

panewce.   Mimo   to   cztery  kilogramy   kokainy  mogły   mu   się   przydać.   Bez   trudu   mógł   ją 

wymienić na broń i amunicję. Bądź co bądź, pociski zapalające nie były tanie, nawet gdy 

nabywał je hurtowo.

Pogładził   pieszczotliwie   wieko   starego,   czarnego   lakierowanego   chińskiego   kufra. 

Boki   skrzyni   zdobiły   ornamenty   przypominające   z   pozoru   czerwone   orchidee,   lecz   po 

bliższym przyjrzeniu się okazywało się, że są to wykwintnie stylizowane nietoperze, chiński 

symbol szczęścia i dostatku. Esher zacisnął dłoń na łbie złotego, przynoszącego szczęście 

smoka   i   uniósł   wieko   kufra.   Wnętrze   skrzyni   było   puste.   To   znaczy   jeśli   nie   liczyć 

uperfumowanej koronkowej chustki do nosa.

Gniew Eshera był tak silny, że z pozoru przejawiał się jako niezmącony spokój; pan 

wampirów sięgnął w głąb kufra i wyjął cienką, delikatną chustkę. Nie musiał jej wąchać, by 

po charakterystycznym zapachu zidentyfikować właściciela. Symbol Masonów wyhaftowany 

w   rogu   chustki   zamiast   monogramu   zdradził   Esherowi,   do   kogo   należała.   Rozległo   się 

pukanie do drzwi i do pokoju weszła Decima; rana od krzyżyka na jej czole wciąż pulsowała 

gniewną, surową czerwienią. Esher szybko zmiął chustkę w dłoni.

- Panie, Batmobil został naprawiony, zgodnie z twymi rozkazami.

-   Doskonale.   Jedź   i   sprowadź   tu   lady   Nikole.   Dzisiejszej   nocy   zarządzam   pełną 

gotowość bojową dla całej mojej enklawy.

Decima uniosła brew w wyrazie zdumienia.

- Już dziś? Tak szybko?

- Nie kwestionuj mojej decyzji! - warknął. - Rób, co mówię! Przekaż moje rozkazy 

pozostałym!

- Jak sobie życzysz, panie - rzuciła półgłosem, opuszczając pokój.

Esher rozwarł palce i spojrzał gniewnie na chustkę. Włożył ją do kieszeni i ruszył 

krętymi,   zawiłymi   korytarzami   w   kierunku   sali   audiencyjnej.   Gdy   wszedł   do   środka, 

oczekiwał   tam  już na  niego  chudy,   niepozorny wampir  o  długich,  prostych   włosach  i  w 

garniturze urzędnika biurowego. Wydawał się czymś mocno poruszony.

- Słucham, o co chodzi...? - burknął Esher.

- Wilfred.

- Ach tak, więc o co chodzi, Wilfredzie?

- My... ee... no... tego... znaleźliśmy Torgo, panie.

- Rozumiem. - Esher westchnął i usadowił się na tronie. - Jaką wymyślił wymówkę 

background image

mającą tłumaczyć jego kilkudniową nieobecność?

- P - p - panie, on nie żyje.

- Oczywiście, że nie żyje! Jest jednym z nas!

Wilfred skrzywił się i zadygotał jeszcze silniej niż dotychczas.

- Nie, panie, on umarł Ostateczną Śmiercią. Odnaleźliśmy go, a raczej to, co z niego 

zostało, wciśnięte pod jedną z kanap w barakach. Gdy go odkryliśmy,  był  już całkiem... 

nieświeży.

- Torgo umarł? Jak to się stało?

-   Nie   mamy   pewności,   panie.   Jak   już   wspomniałem,   niewiele   z   niego   zostało. 

Wygląda to na dzieło szponów Gangreli albo jakieś magiczne zaklęcie.

Esher  rozsiadł  się  wygodniej  na  tronie  i  zamyślił  się.  Na jego czole  pojawiły się 

głębokie zmarszczki.  Co powiedział  mu  Caul, nim skonał?  „Hodujesz żmiję na własnym 

łonie, Esherze”.

- Panie! - Drzwi do sali audiencyjnej otwarły się na oścież i do komnaty wpadła 

wielce   wzburzona   Decima.   W   ręce   trzymała   bukiet   czarnych   róż,   przewiązany   fioletową 

satynową wstążką. - Panie! Sinjon porwał lady Nikole!

- Co takiego?

-   Pojechałam   po   Nikole,   jak   rozkazałeś,   ale   gdy   tylko   samochód   stanął   przed 

Bezpiecznym  Domem, ujrzałam ciała leżące na schodach i na chodniku. Pointersi, którzy 

mieli strzec wejścia do budynku, byli martwi. Sądząc po chmarach krążących nad nimi much, 

powiedziałabym, że leżeli tam przez cały dzień. Wewnątrz budynku natknęłam się na Obeaha 

- on również był martwy, odstrzelono mu całą potylicę. Lady Nikola zniknęła - a na łóżku 

pozostawiono te kwiaty!

- A więc to jednak dżihad? - rzekł Esher, odbierając od niej tuzin czarnych róż. - Ten 

stary   wąż   oszczędził   mi   przynajmniej   kłopotu   z   wypowiadaniem   mu   wojny.   Chyba   to 

rozumiesz, prawda? - Machnął bukietem w stronę Decimy. - To ON rzucił rękawicę, a nie JA. 

To on jest agresorem, ja tylko się bronię!

- Oczywiście, panie.

- Czy było tam coś jeszcze, jakiś list, cokolwiek?

- Nie, nie było listu, ale znalazłam coś innego. Leżały pod ciałem Obeaha. - Decima 

sięgnęła   do   kieszeni   skórzanej   kurtki   i   wyjęła   dwa   gładko   odcięte   palce,   mały   palec   i 

fragment palca serdecznego lewej ręki. Podała je Esherowi. Ten wziął od niej mały palec i 

powąchał. Następnie oblizał okrwawiony kikut i zasępił się.

-   W   ciele   ich   właściciela   płynie   moja   krew.   Ktokolwiek   to   zrobił,   należy   do 

background image

Spokrewnionych.

- Mogłam ci od razu powiedzieć, że była to robota kogoś od nas - parsknęła Decima. - 

Drzwi do mieszkania nie zostały sforsowane. Obeah otworzył je z własnej woli. To znaczy, że 

rozpoznał tego, kogo zobaczył przez wizjer. Te palce należą do kobiety, idę o zakład, że do 

tej lustrzanookiej dziwki, którą tak polubiłeś.

Marsowa mina  Eshera przerodziła  się w  grymas  wściekłości.  Decima  miała  rację. 

Wszystkie  dowody zdawały się pasować. Nieznajoma  była  ostatnią  osobą, która widziała 

Torgo   „żywego”,   to   ona  miała   czuwać   nad  Nikola   i   jako  jedyna   pozostała   w   Twierdzy. 

Zastanawiał się, jak udało się jej dokonać powtórnego uprowadzenia w tak krótkim czasie, tuż 

przed   świtem,   ale   najwidoczniej   nieznajoma   była   o   wiele   bardziej   pomysłowa,   niż 

przypuszczał.

Wziął od Decimy palce i owinął je starannie w lawendową chustkę, po czym włożył 

zawiniątko do kieszeni. Ruchy miał spokojne i rozważne. Bardzo spokojne. Gdy skończył, 

spojrzał na Decimę, która jak wierny pies oczekiwała jego rozkazów.

- Przyprowadź do mnie tę nieznajomą - powiedział. Jego głos również był wyjątkowo 

spokojny.

Decima oblizała wargi, ukazując kły i zdobiący język kolczyk z chirurgicznej stali.

- Jak rozkażesz, panie.

Nieznajoma, zwlekając się z brudnego materaca, przeklinała swój altruizm. Oto, co 

otrzymywała w zamian za wyciągnięcie kogoś z bagna - uporczywy ból głowy i zesztywniałe 

stawy. Spojrzała na zranioną dłoń i skrzywiła się. Palec serdeczny odrósł, ale najmniejszy 

wyglądał   jak   ogryzek   ołówka.   Tego   się   właśnie   obawiała   -   zbyt   krótko   spała,   aby   móc 

właściwie zregenerować swój organizm. Wiedziała, że się przeforsowuje, nie miała jednak 

innej alternatywy. Musiała utrzymać to szaleńcze tempo, w przeciwnym razie tryby machiny, 

którą puściła w ruch, pochwycą ją i zmiażdżą.

Choć nie chciała tego przyznać, nawet odrobina świeżej krwi pomogłaby jej odzyskać 

trzeźwość umysłu i dodała sił niezbędnych do dalszego wytężonego działania. Mogła nasycić 

się krwią jednego z wielu Pointersów lub Black Spoons, od których roiło się w Umarłym 

Mieście, lub skorzystać z dystrybutorów w Danse Macabre. To drugie rozwiązanie było mniej 

kłopotliwe, ale nie chciała z niego skorzystać. Była inna niż te chichoczące monstra, nowi 

rekruci Eshera. Tak sobie przynajmniej wmawiała. Mimo to miała w sobie odrobinę jego 

krwi. Zapewne to stąd wzięła się w jej głowie sugestia, aby skorzystała z dystrybutora.

Ponieważ   oddała   Nikoli   sportową   torbę,   swoje   rzeczy   -   a   nie   miała   ich   wiele   - 

przechowywała teraz w pomiętej torbie papierowej. Zaczęła przebierać wśród sterty brudnych 

background image

i czystych ubrań, aż w końcu zdecydowała się na sprany, stary podkoszulek. Zrzuciła ten, 

który miała na sobie, poplamiony jej własną krwią i Obeaha, po czym nałożyła czystszy. Do 

tej   pory   Esher   na   pewno   dowiedział   się   już   o   zniknięciu   Nikoli.   Bukiet   czarnych   róż   - 

rytualny   symbol   wypowiadania   wojny   pomiędzy   książętami   -   był   jedynym   dowodem 

niezbędnym   do   powiązania   uprowadzenia   tancerki   z   Sinjonem.   Nie   miała   najmniejszych 

wątpliwości, że Esher unicestwi Sinjona i tym samym ją wyręczy.

Pozostanie jej tylko uporanie się z Esherem, aczkolwiek nie będzie musiała obawiać 

się, że wampirzy lordowie mogliby pokrzyżować jej szyki, decydując się na tymczasowy 

rozejm   lub   kłopotliwy   sojusz.   Pojedynczo   mogłaby   się   z   nimi   rozprawić,   lecz   gdyby 

współdziałali, nie miałaby żadnych  szans. Odbicie matki Ryana i wywiezienie jej wraz z 

synem z Umarłego Miasta nie było częścią opracowanego przez nią oryginalnego planu, a 

teraz musiała za to zapłacić. W porządku, zdecydowała się pomóc malcowi i dokonała tego. 

Sprawa zamknięta. Nie ma się czym przejmować. Nie można cofnąć czasu i odmienić tego, 

co się stało. Poza tym plan, który opracowała, wydawał się łatwy do zrealizowania, a ona nie 

ufała temu, co sprawiało wrażenie prostego.

Opuściła poddasze i przez wychodzące na ulicę okno na opuszczonym drugim piętrze 

wyślizgnęła się na zewnątrz. Zwinnie niczym czarna jaszczurka spełzła po ścianie na dół. 

Trzymając się wśród najgęstszych cieni, dotarła do Ulicy Bez Nazwy. Z łatwością mogłaby 

wywabić   któregoś   z   Pointersów   w   ciemną   uliczkę.   Pomimo   ich   buńczucznej   pozy   ci 

zgrywający twardzieli młodociani bandyci w obliczu przedstawiciela Spokrewnionych tracili 

rezon i miękli niczym wosk. Jak większość ludzi nakłonionych do służenia ciemnym mocom 

oni   również   pragnęli   posiąść   ów   niezwykły   ogień,   obawiali   się   jednak,   że   próbując   go 

zdobyć, mogliby sami spłonąć.

Dostrzegła trzech Pointersów stojących  nieco dalej na ulicy i przyspieszyła  kroku. 

Jeden z młodzieńców zauważył ją i wskazał pozostałym. Ten, który był do niej odwrócony 

plecami,   wyrzucił   niedopałek   papierosa   i   zaczął   się   odwracać,   sięgając   po   coś,   co   miał 

zatknięte za paskiem na brzuchu.

Nieznajoma odskoczyła w bok, miękko wylądowała i przetoczyła się po chodniku, 

podczas gdy Pointer odwrócił się i wypalił z pistoletu, trzymając broń z dala od siebie, by nie 

poparzyły   go   wylatujące   z   niej   łuski.   Nawet   gdyby   zawczasu   nie   zdołała   odczytać   jego 

zamiarów, wątpiła, by opryszkowi udało się ją trafić, najprawdopodobniej nie wcelowałby 

nawet w stojącą tuż przed nim stodołę.

Przeturlała się po chodniku i podniosła na klęczki, sprężając się do skoku jak dzika 

kotka. Pointer, który do niej strzelał, spojrzał na swój pusty już pistolet, przełknął ślinę i 

background image

cofnął się o krok. Z gniewnym warknięciem nieznajoma rzuciła się na chłopaka, przewracając 

go na ziemię tak raptownie, że złamała mu kręgosłup. Pozostali gangsterzy stali jak wrośnięci 

w ziemię, zbyt oszołomieni, by mogli uczynić coś więcej, niż tylko patrzeć na dramat swego 

kompana.   Po   dłuższej   chwili   ten,   który   znajdował   się   najbliżej   nieznajomej,   sięgnął   po 

pistolet zatknięty za paskiem, okazał się jednak zbyt powolny. Wampirzyca wyprysnęła w 

górę jak diablik z pudełka, uderzając go „z byka” w splot słoneczny i odrzucając o kilkanaście 

stóp do tyłu. Stojący za nią Pointer nacisnął spust, lecz zamiast nieznajomej trafił swego 

kolegę.

- Cholera! Przecież zabroniłam wam do niej strzelać! - krzyknęła Decima, wyłaniając 

się z sąsiedniej uliczki. - Ma zostać przesłuchana! Musimy wziąć ją żywcem!

Choć   nie   czuła   się   na   siłach,   aby   wejść   w   Akcelerację,   nieznajoma   okazała   się 

dostatecznie szybka, by wykonać w locie kopnięcie boczne, którym wytrąciła pistolet z dłoni 

gangstera, a następnie proste kopnięcie przednie, na tyle mocne, że obity stalą czubek jej 

martensa niemal całkiem zagłębił się w brzuchu chłopaka i uszkodził mu śledzionę. Gdy 

odwróciła się do Decimy, coś z impetem pchnęło ją na ścianę. Spróbowała się poruszyć, ale w 

tej samej chwili przeszył ją tak silny ból, że omal nie straciła przytomności.

Spuściła wzrok i ujrzała wystający z jej prawego boku fragment bełtu z kuszy, który 

przyszpilił ją do ściany jak motyla.

- Esher chce cię widzieć - rzekła Decima, beznamiętnie napinając cięciwę broni i 

zakładając nowy bełt z przytroczonego na plecach kołczanu.

-   Nic   z   tego.   Nie   mam   ochoty   się   z   nim   spotkać   -   wysyczała   nieznajoma   przez 

zaciśnięte zęby. Szarpnęła za koniec bełtu, lecz drewniany trzpień był śliski od krwi i innej, 

trudnej   do   zidentyfikowania   posoki,   i   nie   zdołała   go   dostatecznie   mocno   uchwycić.   Za 

każdym pociągnięciem czuła tak silny ból, że przed oczami wirowały jej ciemne plamy.

- Ależ spotkasz się z nim, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Nawet gdyby miała 

to   być   ostatnia   rzecz   w   twoim   życiu   -   odparła   Decima   i   wycelowała   z   kuszy   w   głowę 

nieznajomej.

Czuła  dojmujący  ból  w   barkach.  I  w  boku.  Ból  oznaczał,   że  jeszcze   nie  całkiem 

umarła.   Otworzyła   najpierw   jedno,   potem   drugie   oko.   Najwyraźniej   była   zawieszona   za 

nadgarstki,   a   czubkami   butów   ledwie   dosięgała   podłogi.   Nie   miała   na   sobie   kurtki   ani 

okularów.   Nie   wiedziała,   gdzie   się   znajduje   ani   jak   tu   trafiła.   Ostatnią   rzeczą,   jaką 

zapamiętała, to wyrwanie z jej boku bełtu przez Decimę. To było bolesne. Nawet bardzo. Na 

tyle, że osunęła się na kolana. Wtedy Decima kopnęła ją w głowę, trzy, a może nawet więcej 

razy. Potem wszystko ściemniało.

background image

- Chyba nasza mała zdrajczyni dochodzi do siebie, Znajdowała się w pomieszczeniu o 

grubych, kamiennych ścianach, bez okien. Esher stał oparty o metalowe drzwi i przyglądał się 

jej z odrazą jak ktoś, kto właśnie spostrzegł w talerzu z owsianką wielkiego karalucha.

- Miły loszek, nie ma co - mruknęła, odpluwając krew na klepisko. - Powinieneś go 

tylko trochę ozdobić. Parę szkieletów tu i tam znacznie poprawiłoby wystrój wnętrza.

Esher uśmiechnął się niewyraźnie i skinął na kogoś, kogo nie widziała, a zaraz potem 

u   podstawy   jej   kręgosłupa   eksplodowała   fala   tępego,   białego   bólu.   Decima   obeszła   ją   i 

zbliżyła się do swego pana, wywijając trzymaną w dłoni ołowianą rurką.

- Poznajesz tę rurkę? - zapytał Esher zdumiewająco łagodnym tonem. Równie dobrze 

mógłby rozmawiać o pogodzie lub o ulubionym serialu telewizyjnym. - Została odcięta z 

prowizorycznej laski, którą posługiwał się Obeah. Pomyślałem, że zdołasz docenić ironię tej 

sytuacji.

- Taa, prawdziwy z ciebie Oskar Wilde.

Decima   podeszła,   by   wymierzyć   jej   kolejny   cios,   lecz   Esher   powstrzymał   ją 

nieznacznym ruchem głowy. Odszedł od drzwi i stanął tuż przed nieznajomą, wpatrując się w 

jej poobijaną twarz i nie osłonięte oczy.

- Rozczarowałaś mnie, moja droga. Sądziłem, że masz dość oleju w głowie, aby nie 

opowiadać się po stronie przegranych w rodzaju Sinjona. Ale cóż, więzy klanowe są silne. 

Twój ojciec był z Ventrue, zgadza się? Powinienem był podejrzewać cię od samego początku. 

Przyznaję, że moją enklawę tworzą w znacznej mierze wyrzutki, włóczędzy i samotnicy. To 

niezwykłe, że ktoś taki jak ty zechciał się do nas przyłączyć.

-   Mówiłam   ci,   że   nie   można   jej   ufać,   nawet   pomimo   twojej   krwi   w   jej   żyłach   - 

warknęła Decima. - Od samego początku czułam, że będą z nią kłopoty.

- Czynię to niechętnie, jednakże w tym przypadku muszę przyznać się do błędu - rzekł 

z powagą Esher. - To prawda, że Decima wykazała się w związku z naszą zdrajczynią lepszą 

intuicją. Być może dałem się zwieść tej ślicznej twarzyczce, a może po prostu rozpaczliwie 

potrzebowałem   popleczników   twojego   kalibru.   To   teraz   bez   znaczenia,   zdradziłaś   moje 

zaufanie i musisz za to zapłacić. Najpierw jednak chcę usłyszeć od ciebie kilka odpowiedzi. 

Czy będziesz współpracować?

Bliskość Eshera sprawiła, że poczuła, jak krew burzy się w jej żyłach. I doświadczyła 

czegoś jeszcze, osobliwego uniesienia, jak narkotyczny odlot lub dotknięcie kochanka. Przez 

krótką   chwilę   odczuwała   gwałtowną   panikę,   ogarnął   ją   lęk,   że   mógłby   odejść,   a   ona 

pozostałaby tutaj smutna, samotna i rozdzierana tęsknotą. Jej upór zaczął słabnąć. Tak łatwo 

byłoby powiedzieć mu prawdę. Dać mu to, czego chciał. Gdyby dała mu to, nie odesłałby jej, 

background image

nie porzucił.

Coś mrocznego poruszyło się w zakamarkach jej czaszki, jak wielki wąż budzący się z 

uśpienia. Na przestrzeni lat nauczyła się rozpoznawać to uczucie, ale nigdy nie witała go z 

radością. Aż do teraz.

- CO JEST? CZY ZAWSZE MUSZĘ RATOWAĆ TWÓJ TYŁEK Z OPRESJI? - 

burknęła   Inna.   Jej   cichy   głos   był   głęboki   i   gardłowy   jak   warkot   dzikiego   zwierzęcia.   - 

TERAZ JUŻ WIESZ, DLACZEGO CI KRETYNI SKACZĄ PRZED NIM JAK PCHŁY PO 

ROZGRZANEJ   SKALE.   ON   NIE   TYLKO   NAWIĄZAŁ   Z   NIMI   WIĘŹ,   LECZ 

UZALEŻNIŁ   ICH   OD   SIEBIE   JAK   DILER   BANDĘ   ĆPUNÓW!   BOISZ   SIĘ,   ŻE 

WSZYSTKO MU WYŚPIEWASZ? CZY TO DLATEGO MNIE WYPUŚCIŁAŚ? TYLKO 

PO   TO   SPUSZCZASZ   MNIE   Z   ŁAŃCUCHA?   ALEŻ   Z   CIEBIE   ŻAŁOSNA   CIPA, 

KOBIETO.

- Powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć.

- Gdzie jest Nikola?

- W Czarnej Loży.

- A kokaina?

- Też ją ma.

- Co zamierza zrobić z Nikolą?

- Chce, aby z nim została. Na zawsze. Powiedział, że prędzej z Czarnej Loży nie 

zostanie kamień na kamieniu, aniżeli ty staniesz się księciem Umarłego Miasta.

- Sinjon tak powiedział? - Esher zmrużył oczy. - Cóż, jego życzenie już wkrótce się 

spełni! - Odwracając się, by odejść, skinął na Decimę. - Zrób z nią, co zechcesz. Tylko gdy 

już skończysz, upewnij się, że jest martwa.

Decima uśmiechnęła się złowrogo.

- Jak rozkażesz, panie.

Marvin Kopeck siedział skulony przy niedużym piecyku, który ogrzewał jego nędzną 

klitkę, na ramiona zarzucił wyświechtany koc. Na ulicy tuż pod jego oknem ktoś krzyczał, 

lecz mężczyzna nie wyjrzał na zewnątrz. Dawno temu nauczył się ignorować wszystko, co 

działo się po zmroku. Przed dwudziestu siedmiu laty Kopeck odsłużył turę w Wietnamie, ale 

nic, co przeżył wtedy w dżungli, nie mogło równać się z tym, co krążyło ulicami Umarłego 

Miasta po zmierzchu. Mimo to wojna namieszała mu w głowie - przeniósł się z przyjaznych i 

tak dobrze mu znanych przedmieść do wewnętrznego miasta, a któregoś dnia trafił aż tutaj. 

Zupełnie jakby w tym  miejscu skorupa ziemska pękła i na zewnątrz wypłynęła  odrobina 

Piekła. Czymże były koszmary o płonących chatach i krzyczących, zżeranych przez napalm 

background image

dzieciach w porównaniu z tym, co działo się w Umarłym Mieście?

Ilyana zmarszczyła brwi, gdy na zewnątrz zaczęły się krzyki. Pamiętała czasy, gdy 

jeszcze nie mieszkała w Umarłym Mieście, ale nie mogła sobie przypomnieć nocy, żeby z 

ulicy nie dochodziły przeraźliwe wrzaski. Przeżyła faszystów i pogromy tylko po to, żeby 

znaleźć się w miejscu rodem z ludowych podań jej babki. Jakby nie dość, że roiło się tu od 

paskudnych wampirów, ci chłopcy, którzy im służyli, byli jeszcze gorsi! Okrutne bandziory, 

diabły   w   ludzkich   skórach,   niewolnicy   Złego,   jak   Cyganie   w   starym   kraju.   Tylko   gorsi. 

Cyganie   nigdy   nie   wystawali   pod   jej   domem,   domagając   się,   aby   oddała   im   lwią   część 

emerytury.

-   Odejdź   od   okna   -   wyszeptał   Tommy,   głos   miał   bardzo   zmęczony   jak   na 

trzydziestotrzylatka. - Nie chcesz widzieć, co się tam dzieje.

- Nic na to nie poradzę - rzekła Janice, krzyżując ramiona na piersiach i obserwując, 

jak na ulicy trzech Pointersów kopniakami zakatowuje na śmierć jakiegoś mężczyznę. - Kiedy 

słyszę, jak ktoś tak krzyczy, muszę wyjrzeć i zobaczyć, co się dzieje. Sprawdzić, czy to może 

ktoś, kogo znam. To taki ludzki odruch.

- Podobnie  jak instynkt  przetrwania  - mruknął  Tommy,  nie  unosząc  wzroku znad 

łyżeczki,   którą   podgrzewał.   -   Chodź,   usiądź.   Chyba   nie   chcesz,   żeby   zwrócili   na   ciebie 

uwagę.

Wetknął   igłę   w   nasączoną   watkę,   jednym   szybkim   ruchem   nabierając   brązowego 

płynu do strzykawki. - Poza tym mam tu dla ciebie śliczny odlotowy strzał.

Janice pokręciła głową, odgarniając z twarzy długie strąki przetłuszczonych włosów.

- No, nie wiem. Może tylko mi się wydaje, może mi odbija, ale dziś wieczorem jest 

jakoś inaczej. Chyba coś się dzieje.

Coś dziwnego. Skóra mnie swędzi i jeżą mi się włoski na karku jak przed wielką 

burzą. Nie czujesz tego?

Tommy zaśmiał się oschle, owijając przedramię kawałkiem gumowej rurki.

- Mała, ja już dawno temu przestałem odczuwać cokolwiek.

Ojciec   Eamon   ukląkł   przed   ołtarzem,   w   jednej   dłoni   ściskał   różaniec,   w   drugiej 

butelkę taniej whisky. W słabym, migotliwym świetle wotywnych świec oblicza gipsowych 

świętych   przypominały   twarze   trędowatych.   Odkąd   zaszło   słońce,   zaczął   słyszeć   głosy   - 

niekiedy brzmiały one jak płacz  dziecka  na schodach przed kościołem,  innym  razem jak 

demoniczny, gardłowy rechot, nie wiedział jednak, czy rozlegały się one naprawdę, czy były 

może wytworem delirium tremens. Zamknął oczy, lecz zamiast słów modlitwy z jego ust 

dobyło się:

background image

- „Nakłuwając sobie kciuki...”.

Istnieje kilka różnych sposobów na zabicie nieumarłego. Jednym jest ogień. Innym 

wystawienie   na   światło   dzienne.   Dekapitacja   bywa   równie   skuteczna   jak   w   przypadku 

zwykłego  śmiertelnika.  Wszystkie  te metody są względnie  szybkie.  Ale Decima  tego  nie 

chciała. Pragnęła, aby jej więzień  umierał powoli i w męczarniach.  Jedna z powszechnie 

znanych, acz z gruntu fałszywych opinii głosi, jakoby wampiry, teoretycznie martwe, miały z 

tego   powodu   nie   odczuwać   bólu.   Nie   jest   to   bynajmniej   zgodne   z   prawdą.   Mimo   iż   w 

porównaniu z ludźmi nieumarli mają znacznie podwyższony próg wytrzymałości, odczuwają 

ból jak każda inna istota. Decima zaś postanowiła sprawić, by jej więzień poznał każdą z 

istniejących odmian bólu i cierpienia.

- Wydawało ci się, że jesteś cwana, co? - mruknęła z przekąsem, uderzając rurką w 

obojczyk  nieznajomej i rozłupując go jak kruchą gałązkę. - Myślałaś, że zdołasz oszukać 

naszego pana? Od początku wiedziałam, że nie można ci ufać!

Prymitywna  pałka  trafiła  nieznajomą  w  lewy bok, roztrzaskując  żebra  i zasypując 

płuco gradem ostrych odłamków.

- Widziałam, jak na ciebie patrzył! Mężczyźni to głupcy!

Nawet   nieumarli!   Zapragnął   cię   od   pierwszego   wejrzenia.   Dostrzegłam   to   w   jego 

oczach!

Rurka trafiła nieznajomą w śledzionę, która pękła jak dziecięcy balonik.

- Muszę przyznać, że na swój sposób cieszę się, iż tak narozrabiałaś. Przynajmniej 

zabrałaś stąd tę dziwkę o cielęcym wzroku, poza którą Esher ostatnio świata nie widział! Jak 

on mógł tak się w niej zadurzyć, a mnie odsunąć na boczny tor? Po tylu latach?

Pałka opadła najpierw na lewą, a potem prawą rzepkę kolanową nieznajomej.

- On jest mój! Należę do niego! Nie powinnam dopuścić, by się w niej zakochał! 

Powinien kochać nie ją, lecz mnie!

Decima zamaszystym uderzeniem na odlew trafiła nieznajomą w twarz, roztrzaskując 

jej kości policzkowe i wybijając z zawiasów żuchwę. Nie martwiła się, że może ją zabić, bądź 

co bądź nieznajoma nie mogła umrzeć od takich ran. Ciało wampira jest w stanie regenerować 

się w nieskończoność, dopóki jest regularnie karmione.

Cofnęła   się,   aby   obejrzeć   swoje   dzieło.   Nieznajoma   wisząca   na   łańcuchu 

przypominała raczej wieprzową tuszę niż ludzką istotę. Krew ciekła jej z nosa i ust, prawe 

oko spuchło tak, że było całkiem zamknięte.

Decima zauważyła leżącą na podłodze skórzaną kurtkę nieznajomej i schyliła się, by 

ją podnieść. Pomyślała, że wymieni na nią swoją starą kurtkę, a ponieważ ona i nieznajoma 

background image

były   jednakowego   wzrostu   i   miały   podobną   figurę,   mogła   nosić   tę   skórę   nie   tylko   w 

charakterze   trofeum.   Poklepała   się   po   kieszeniach   i   w   wewnętrznej   kieszonce   na   piersi 

wyczuła   jakiś   kształt.   Sięgnęła   do   środka   i   wyjęła   misternie   zdobiony   nóż   sprężynowy. 

Rękojeść ozdabiał wizerunek złotego smoka, symbol szczęścia i przychylności losu, z małym 

rubinowym   oczkiem.   Zaciekawiona   nacisnęła   przycisk   i   z   rękojeści   wyprysnęło 

sześciocalowe srebrne ostrze, migoczące jak lodowy ogień, omal nie przebijając jej dłoni. 

Decima   upuściła   nóż   jak   małego   grzechotnika.   Choć   nie   była   wyszkolonym   magiem 

Tremerów, przebywała dostatecznie długo w towarzystwie Eshera.

-   Czary!   -   Odwróciła   się,   aby   z   przerażeniem   i   zgrozą   spojrzeć   na   nieznajomą 

zwieszającą się bezwładnie w okowach i przyglądającą się jej jedynym przekrwionym okiem. 

- Co z ciebie za Spokrewniona, że nosisz przy sobie taką broń?

Nieznajoma uśmiechnęła się. Szeroko. Od ucha do ucha. Z jej pogruchotanej piersi 

dobył   się   dźwięk   przypominający   coś   pomiędzy   lwim   rykiem   a   zgrzytem   starych,   nie 

naoliwionych trybów wielkiej machiny. Decima dopiero po kilku chwilach zorientowała się, 

że był to śmiech. Nieznajoma odchyliła głowę do tyłu i śmiała się na całe gardło, a dźwięk 

płynący z jej ust przypominał zawodzenie diabłów z najgłębszych czeluści piekieł.

Wokół   niej   pojawiła   się   czerwono   -   czarna   poświata   niczym   nimb   mrocznego 

świętego. Decima osłoniła dłonią oczy, gdy struga czarnego światła buchnęła z wierzchołka 

czaszki nieznajomej, przebijając sufit. Powietrze przepełniła woń ozonu, nie wiadomo skąd 

powiał silny wiatr.

Inna była wolna. A jej nadejście oznaczało, że na ziemi rozpęta się prawdziwe Piekło.

Marvin   Kopeck   siedział   zgięty   niemal   we   dwoje,   zatykał   dłońmi   uszy,   chcąc 

zagłuszyć krzyki. Po jego nieruchomym obliczu płynęły strużki łez. Oczyma duszy widział, 

jak jego najlepszy przyjaciel  wchodzi na minę  i zostaje rozdarty na krwawe strzępy,  jak 

wyjąca histerycznie wieśniaczka tuli do piersi spalone dziecko, jak oficer Viet Minh wpycha 

lufę karabinu w pochwę przerażonej dziewczyny i naciska spust. Wrzaski w jego wnętrzu 

zlały się w jedno z krzykami na zewnątrz i Marvin Kopeck uznał w końcu, że ma już dość.

Po dwudziestu pięciu latach przestał się bać. Zwalczył w sobie strach. Jego miejsce 

zajął gniew. Wstał, zrzucając koc na podłogę i podszedł do wąskiej pryczy, na której sypiał. 

Wyjął spod niej drewnianą skrzynię i uniósł wieko. Wszystko było na swoim miejscu, tak jak 

w 1970, kiedy powkładał tu swoje rzeczy.

Janice spojrzała na pełną strzykawkę, a potem na Tommy'ego. Siedział przygarbiony 

w swoim fotelu, kołysząc się w narkotycznym transie, a na jego brudnej koszulce zaczynały 

krzepnąć wymiociny.  Sięgnęła po strzykawkę  i zmarszczyła  brwi na widok igły pokrytej 

background image

warstewką zeschłej, brązowej krwi. Zmrużyła powieki i szykowała się do wbicia igły w żyłę, 

lecz nagle coś zmusiło ją do przerwania tej czynności i otwarcia oczu.

- Pieprzę to! - warknęła, ciskając strzykawką o ścianę.

Rozległ się grzmot. Ilyana właściwie wbrew sobie podeszła, by wyjrzeć przez okno. 

Młodzi oprawcy na ulicy przestali kopać swą bezbronną ofiarę i znieruchomieli z uniesionymi 

głowami, jak wilki wyczuwające zbliżającą się burzę. Podmuchy wiatru porywały z ulic i 

rynsztoków   porzucone   gazety   i   strzępy   papieru,   unosząc   je   w   dal.   Niebo   nad   Umarłym 

Miastem zmętniało jak woda w akwarium, do którego ktoś wlał odrobinę atramentu. Pojawiły 

się   gęste,   kłębiaste   chmury   o   barwie   dojrzałych   sińców,   z   ich   wnętrza   raz   po   raz 

wystrzeliwały błyski fioletowo białego światła. Epicentrum tej przybierającej wciąż na sile 

gwałtownej burzy zdawała się warownia Eshera.

Czuwający na dzwonnicy kościoła Św. Everhilda ojciec Eamon, obserwujący rozwój 

tych osobliwych wypadków, przyłożył różaniec do spękanych warg i pociągnął z butelki. W 

tej samej chwili z domeny zła Eshera wystrzeliła fioletowo czarna błyskawica, przebijając 

pokrywę zwieszających się nisko, przypominających dojrzały bąbel chmur. Z ich środka, jak 

nitki   pajęczyny,   zaczęły   rozchodzić   się   pasma   mrocznych   elektrycznych   wyładowań, 

ogarniając zygzakowatymi smugami całą okolicę.

W Umarłym Mieście nastał Sądny Dzień.

Jeśli   jakiekolwiek   miejsce   można   by   uznać   za   dojrzałe   do   zamieszek,   to   właśnie 

Umarłe   Miasto.   Choć   tego   typu   oazy   rozpaczy   i   bezradności   stanowiły   magnes   dla 

nieumarłych,   jedynie   starsi,   silniejsi   Spokrewnieni   potrafili   manipulować   i   sycić   się 

negatywnymi energiami generowanymi w tej nie poświęconej ziemi. Inna była dostatecznie 

starą istotą, aby osiągnąć w tej sztuce mistrzostwo.

Gniew   i   szaleństwo   oddziela   cienka   granica,   każdy   człowiek   od   czasu   do   czasu 

doświadcza   obu   tych   emocji,   niekiedy   silniej,   innym   razem   słabiej.   Tkwiąc   w   uścisku 

rozpalonej do białości dłoni gniewu, człowiek zwykle rozsądny i zrównoważony jest w stanie 

dokonać czynów, których nie podjąłby się, zachowując trzeźwy i spokojny umysł. Większość 

osób nie poddaje się zrodzonemu z pasji szaleństwu w obawie przed reperkusjami,  które 

mogą   wyniknąć   z   tego   typu   działań.   Strach   bardziej   aniżeli   prawość   i   cnoty   utrzymuje 

ludzkość   w   ryzach.   Obawa   przed   potępieniem,   lęk   przed   karą,   strach   przed   nieznanym, 

niepokój,   że   sprawy   mogą   przybrać   inny,   niekoniecznie   pomyślny   obrót.   Jeśli   jednak 

oburzenie i gniew, wrzące pod powłoką uciskanego społeczeństwa rozpalą się dostatecznie 

mocno, lęk, który nakazuje im leżeć bezczynnie, podczas gdy wrogowie depcą butami ich 

zbiorowe oblicze, pryśnie jak mydlana bańka, uwalniając instynkt samozachowawczy. Strach 

background image

zostanie zastąpiony gniewem. A im bardziej zdesperowana społeczność, tym ma mniej do 

stracenia. Im ma mniej do stracenia, tym bardziej jest podatna na wpływ szaleństwa czającego 

się na dnie nawet najbardziej słusznego gniewu. Trzeba tu dodać, że mieszkańcy Umarłego 

Miasta już od dawna byli na wpół obłąkani ze strachu.

Jesse przestał zasypywać staruszka kopniakami i odchyliwszy głowę zmarszczył brwi 

na widok zapełniających niebo czarnych, burzowych chmur. Wraz z Tuff Enuffem i B - Jo 

znaleźli starego pijaczynę kryjącego się za śmietnikiem. Bezdomny wypełzł ze swojej nory, 

gdzie wegetował, w poszukiwaniu kolejnej flaszki, a teraz przyszło mu słono za to zapłacić. 

Jesse z przyjemnością wziął pijaka na fleki, gdyż przypominał mu tego starego skurwiela, 

jego ojca. Sądząc po gorliwości, z jaką pozostali wzięli się za tego śmiecia, każdy musiał 

widzieć w nim kogoś konkretnego.

Tuff Enuff przerwał na chwilę, by otrzeć spocone czoło i dostrzegł marsową minę 

Jessego.

- Co jest, stary?

- Nie wiem. Coś jest nie tak. - Ciarki przeszły mu po plecach, gdy w niebo wystrzeliła 

dziwna błyskawica rozdzielająca się na dziesiątki pomniejszych wyładowań. - Kurwa mać! 

Co to było?

Odpowiedzią był jęk. Z początku Jesse sądził, że dźwięk ten płynął z ust włóczęgi 

leżącego w rynsztoku. Nagle uświadomił sobie, że jęk był zbyt głośny, by mógł pochodzić od 

jednego   tylko   człowieka.   Zupełnie   jakby   setka   głosów   połączyła   się   w   jedno   przeciągłe 

zawodzenie, przypominające okrzyk rozpaczy kibiców po przegranym meczu, ale znacznie 

donośniejszy. Zupełnie jakby odgłos ten wydawały stojące dokoła budynki. Jesse i pozostali 

wymienili niepewne spojrzenia. Nocami w Umarłym Mieście działy się dziwne i złowrogie 

rzeczy, ale coś takiego miało tu miejsce po raz pierwszy.

Rozległ się donośny łoskot otwieranych równocześnie dziesiątków drzwi i mieszkańcy 

Umarłego Miasta wylegli na ulice jak mrówki z płonącego drzewa. Chociaż Jesse, Tuff Enuff 

i B - Jo rozpoznali napastników, nie potrafili ich zidentyfikować. Byli to bezimienni ludzie, 

twarze   kryjące   się   w   bramach   lub   w   oknach   i   znikające,   gdy   na   ulicach   pojawiali   się 

członkowie   jednego   lub   drugiego   gangu.   Byli   to   ci   sami   ludzie,   którzy   o   zmierzchu 

barykadowali się w swoich domach. Starcy,  szaleńcy,  narkomani, alkoholicy,  zaprzańcy i 

wysiedleńcy, dzieci wygnania, którzy zrządzeniem losu lub decyzją Wyższej Instancji z braku 

innych alternatyw trafili właśnie tu, do Umarłego Miasta. Jesse z niepokojem stwierdził, że 

choć większość z nich miała w rękach pałki i kije, niektórzy byli uzbrojeni w pistolety i 

karabiny automatyczne. Wyjął zza paska swój półautomat, zastanawiając się, czy powinien 

background image

zostać i podjąć walkę, czy wziąć nogi za pas. Tuff Enuff wydawał się mieć podobny dylemat.

- Co robimy, Jesse? - wyszeptał B - Jo, starając się zachować niewzruszony ton głosu, 

z którego przebijała jednak nuta histerii.

-   Pieprzyć   to!   Rozwalmy   ich!   -   warknął   Tuff   Enuff,   opróżniając   magazynek   w 

nadciągającą zwartą ścianę ludzkich ciał.

Ilyana   nie   potrafiła   stwierdzić,   czy   strzelający   do   niej   młodzi   ludzie   to   faszyści, 

kozacy czy żołnierze Armii Czerwonej. Stawali się na przemian to jednymi, to drugimi, ich 

sylwetki falowały, jakby oglądała je przez płomienie gorejącego domu. Wtem kula przeszyła 

gardło kobiety, powalając ją na chodnik. Prawie nie czuła tratujących ją stóp innych ludzi, ale 

widziała swoją krew plamiącą podeszwy ich butów. Gdy wydała  z siebie ostatnie  drżące 

tchnienie, duchy członków pomordowanej rodziny Ilyany przesłoniły jej wzrok, zlatując do 

niej jak ćmy do płomyka świecy.

Jesse z niedowierzaniem patrzył na sunący ku niemu tłum. Opróżnił w tę tłuszczę cały 

magazynek, a ona wciąż parła naprzód, tratując okrwawione ciała, jakby w ogóle ich tam nie 

było. Zawodzący, zanoszący jęk przybierał na sile i gwałtowności. Przybliżał się.

-   Kurwa,   stary!   To   jak  Noc   żywych   trupów  -   rzucił   Jesse,   wbijając   w   kolbę 

półautomatu nowy magazynek. - Te skurwiele nie chcą się zatrzymać!

- Pierdolę taką akcję! - rzekł Tuff Enuff, cofając się o krok przed nadciągającym 

tłumem. - Oni nas zajebią! Musimy wiać!

- Jeśli chcesz osobiście powiedzieć Królowi Piekieł, co się tu dzieje, to proszę bardzo! 

- zawołał Jesse przez ramię, zwracając się do przyjaciela. - Ja jednak spróbuję szczęścia z 

tymi sukinsynami!

Marvin Kopeck postąpił naprzód, odziany w mundur, w którym dwadzieścia pięć lat 

temu odesłano go do domu. Fioletowe Serce i Spiżowa Gwiazda pobrzękiwały i kołysały się 

na jego piersi jak ozdoby na choince. Pointer stojący na wprost niego zafalował, zmieniając 

się   w   partyzanta   Wietkongu   w   czarnej   piżamie,   w   roześmianego   oficera   Viet   Minh 

wymachującego karabinem z okrwawioną lufą i w dowódcę plutonu trzymającego za kostkę 

małe dziecko i unoszącego je w górę jak prosiaka. Tak czy owak to nie miało większego 

znaczenia. Oni wszyscy byli Wrogiem. Otworzył ogień z M - 16.

Pięć kul przedziurawiło tors Jessego od prawego biodra po lewy bark, unosząc go w 

górę i rzucając na jego kompanów jak rozdarty worek z ziarnem.

- Ja to pierdolę! - zaskomlał Tuff Enuff i odwrócił się, by uciec. Seria z M - 16 trafiła 

go w plecy, rozcinając gładko na dwoje.

B - Jo przez krótką chwilę wpatrywał się w okrwawione szczątki kolegów, po czym 

background image

cisnął pistolet na ziemię i splótł dłonie na potylicy.

- Nie strzelaj! Człowieku, nie strzelaj! Poddaję się! - zawył przeciągle, wkładając w te 

słowa ciężar każdego dnia z piętnastu lat swego krótkiego życia.

Morze gniewnych twarzy runęło ku niemu, wyciągnięte dłonie dosięgły jego ciała. B - 

Jo zaczął krzyczeć. Wołanie o pomoc już wkrótce ucichło, stłumiła je żądna krwi tłuszcza, 

rozszarpując,   rozrywając,   kopiąc   i   kąsając   chłopaka,   jak   wataha   wilków   zamęczająca   na 

śmierć   jelenia.   Kiedy   wrzaski   w   końcu   umilkły   zupełnie,   tłum   ruszył   w   dalszą   drogę, 

pozostawiając okrwawione truchło rozwłóczone po całej ulicy.

Zanim pomaszerowała dalej, Janice pochyliła się, by wyjąć pistolet ze stygnącej już 

dłoni Jessego. Obróciła dziewiątkę w dłoni, zastanawiając się, czy w magazynku są jeszcze 

naboje.

- Janice!

Tommy stał w drzwiach frontowych kamienicy, w której mieszkali, kołysząc się na 

miękkich nogach i kurczowo trzymając framugi. Wydawał się zdezorientowany i miał mętny 

wzrok, jakby zbudzono go nagle z długiego snu.

- Janice, co ty tam robisz? Wróć do środka, tam nie jest bezpiecznie! - Tommy mrużył 

powieki, spoglądając na lugera w jej dłoniach. - Co ty tam masz? Spluwę? - Jego oblicze 

wykrzywił podstępny, lisi uśmieszek. Tommy oblizał wargi. - Znam faceta, który da nam za 

nią parę działek „śniegu”...

Janice wycelowała w Tommy'ego i pociągnęła za spust. Tommy zachwiał się, po czym 

runął do przodu, sturlał się po kamiennych schodach i legł jak ciśnięta niedbale szmata na 

chodniku przed budynkiem. Tak, skonstatowała Janice, w magazynku pozostało jeszcze parę 

kul.

Decima osłoniła oczy przed poświatą spowijającą ciało nieznajomej niczym ognie św. 

Elma. Wiejący nie wiadomo skąd wiatr hulał w całym pomieszczeniu z iście huraganową siłą. 

Przybocznej Eshera ciężko było utrzymać się na nogach. Choć wicher szalejący w pokoju 

przesłuchań ryczał jak dzikie zwierzę, wciąż słyszała rozlegający się w tle dziwny śmiech.

Głowa i dłonie nieznajomej pulsowały osobliwymi wyładowaniami, które zdawały się 

przybierać   na   sile   z   każdą   upływającą   sekundą.   Na   oczach   Decimy   sińce   i   zadrapania 

pokrywające twarz jej ofiary znikły bez śladu. Z przeraźliwym okrzykiem szaleńczej radości 

nieznajoma   uwolniła   się   z   pęt,   wyrywając   sobie   ramię   ze   stawu.   Kimkolwiek   była,   z 

pewnością znacznie musiała się różnić od pospolitych Spokrewnionych. Żaden żółtodziób nie 

posiadał władzy nad żywiołami ani nie potrafił regenerować się bez odpoczynku i świeżej 

dawki krwi.

background image

Inna odwróciła się i uśmiechnęła do Decimy, a wówczas po raz pierwszy od wielu 

dekad   wampirzyca   poczuła   prawdziwy   strach.   Nie   był   to   lęk   przed   karą   spowodowaną 

niezadowoleniem jej pana, lecz zgroza wywołana zapowiedzią własnej Ostatecznej Śmierci, 

dostrzeżoną w oczach niedoszłej ofiary. Uśmiech Innej poszerzył się, gdy wolnym krokiem 

szła w jej kierunku, włosy falowały wokół jej głowy, kołysane wiatrem jak rozjuszone czarne 

węże.

Decima skoczyła naprzód, wymachując trzymaną oburącz rurką, lecz Inna okazała się 

dla niej zbyt szybka. Jednym ciosem wytrąciła jej ołowiany oręż z dłoni. Decima zaklęła i 

odskoczyła   w   bok,   podnosząc   pozostawioną   na   podłodze   kuszę.   Broń   była   naładowana, 

cięciwa napięta. Błyskawicznie zwolniła spust, mierząc w nieznajomą. Bełt trafił wampirzycę 

w prawą pierś, przebijając płuco. Nieznajoma zawyła z bólu i runęła do tyłu, chwytając dłonią 

tkwiące w jej piersi drzewce.

Decima rzuciła się naprzód i usiadła na niej okrakiem, przyszpilając nieznajomą do 

podłogi. Ostrożnie, aby się przez przypadek nie zranić, wyjęła sprężynowiec znaleziony w 

kieszeni   kurtki   swojej   ofiary   i   nacisnęła   wystający   sztyft.   Srebrne   ostrze   wyskoczyło   z 

rękojeści. Na ten widok nieznajoma aż wybałuszyła oczy.

-   Nie!   -   krzyknęła,   unosząc   dłonie   do   twarzy,   jakby   chciała   zasłonić   oczy   przed 

wiszącym nad nią lśniącym narzędziem zguby.

-   Giń,   dziwko,   zdychaj   w   imię   Eshera,   księcia   Umarłego   Miasta!   -   wykrzyknęła 

Decima pośród ryku wichury i wbiła srebrne ostrze w serce nieznajomej.

Ciałem ofiary targnął konwulsyjny skurcz, z jej ust dobył się zduszony jęk, a potem 

nastała cisza. Wampirzyca zwiotczała i znieruchomiała. Wiatr ustał, jakby ktoś wyjął wtyczkę 

z niewidocznego gniazdka. Niesamowity blask spowijający leżące w bezruchu ciało przygasł, 

skwiercząc jak wrzucona do kałuży petarda.

Decima odchyliła się do tyłu, przez chwilę przyglądając się swemu dziełu; jej wargi 

wykrzywił drapieżny uśmiech.

- Widzisz, tak kończą ci, którzy ze mną zadzierają, suko - rzuciła drwiąco.

W   tej   samej   chwili   Inna   otworzyła   oczy,   wyszczerzyła   się   od   ucha   do   ucha   i 

nonszalanckim gestem wyjęła tkwiący w jej piersi nóż.

- Sama nie powiedziałabym tego lepiej - zamruczała, po czym wbiła sprężynowiec w 

prawe ucho Decimy.

Wampirzyca wyprężyła się, jakby przeszył ją prąd, obie dłonie przycisnęła do głowy. 

Wrzaski   płynące   z   jej   ust   były   tak   piskliwe   i   wysokie,   że   w   pewnej   chwili   przeszły   w 

ultradźwięki,   jak   te   wydawane   przez   nietoperze.   Jej   oczy   zaczęły   pęcznieć,   jakby   coś 

background image

nadmuchiwało je od wewnątrz, aż w końcu zupełnie wypłynęły z orbit. Zadrżała niczym 

kamerton, gdy jej mózg i centralny układ nerwowy zmieniły się w płynną breję i zaczęły 

wypływać z czaszki przez uszy i nozdrza. Decima próbowała podejść do drzwi, ale nogi 

odmówiły jej posłuszeństwa i runęła ciężko na podłogę, przewracając się na prawy bok, tak 

że ostrze sprężynowca jeszcze głębiej wbiło się w jej czaszkę, przebijając mózg na wylot. 

Gdy czubek ostrza przebił skórę, wychodząc przez lewe ucho, znieruchomiała, a jej gałki 

oczne przeszkliły się, białe i mętne jak oczy ugotowanej ryby.

Inna spojrzała na zwłoki swej przeciwniczki i uśmiechnęła się triumfalnie. Po chwili 

wykasłała zebraną w płucu krew. Spazm minął, a nieznajoma, ponownie przejmując kontrolę 

nad   swoim   ciałem,   kopnięciem   przewróciła   Decimę   na   wznak   i   z   głośnym   stęknięciem 

pochyliła   się,   by   odzyskać   sprężynowiec,   wyrywając   go   z   przebitego   na   wylot   czerepu 

wampirzycy. Wyprostowała się i odłamała wystające z piersi, kilkucalowej długości drzewce 

bełtu. Ból był tak silny, że przez moment widziała wszystko w czerni i bieli, a wszelkie 

dźwięki zdawały się dochodzić jak spod wody. Zachwiała się do tyłu, zwalczając pragnienie 

natychmiastowego zwinięcia się w kłębek w ciemnym kącie i rozpoczęcia regeneracji. Jeżeli 

miała przetrwać noc, musiała wydostać się z twierdzy Eshera, a to z pewnością pochłonie całą 

resztę jej i tak mocno już osłabionych sił.

Nie   miała   pojęcia,   jakie   szaleństwo   musiała   rozpętać   Inna,   by   pozyskać   energię 

potrzebną do jej uwolnienia i stoczenia walki z Decimą, ale coś jej mówiło, że było to istne 

Piekło na ziemi. Inna wchłonęła dość energii, by zaleczyć wszystkie złamania w jej ciele, ale 

do stanu pełnej regeneracji wciąż wiele brakowało. Mocno się zdziwiła, stwierdziwszy, że 

drzwi nie były zamknięte na klucz, a w korytarzu nie ma ani żywego ducha. Nikt jednak nie 

spodziewał się, że mogłaby opuścić to pomieszczenie w inny sposób niż w plastykowym 

worku na zwłoki. Odwróciła się, spoglądając przez ramię na Decimę, która leżała zgięta w 

pół, jak zwierzę z łapą pochwyconą w sidła.

Musiała przyznać, że ona i Decima były bardzo do siebie podobne. Miała wrażenie, 

jakby patrzyła w lustro, dostrzegając w nim to, czym mogła się stać, gdyby lord Morgan 

zechciał   wziąć   ją   pod   swoje   skrzydła   i   przez   odpowiednią   indoktrynację   uczynił   z   niej 

potwora. Na samą myśl o tym przeszły ją ciarki.

-   CO   TY   WYPRAWIASZ?   -   warknęła   Inna.   -   PRZESTAŃ   KONTEMPLOWAĆ 

SWÓJ PĘPEK! TA SUKA NIE ŻYJE, ZABIERAJ SIĘ STAMTĄD, ALE JUŻ!

- Zamknij się! - mruknęła gniewnie, potrząsając głową w daremnej próbie uciszenia 

wewnętrznego głosu.

-   NIE   POZBĘDZIESZ   SIĘ   MNIE   TAK   ŁATWO!   A   TERAZ   ZABIERAJ   NAS 

background image

STĄD!   NIE   PO   TO   WYCIĄGNĘŁAM   CIĘ   Z   TEJ   KABAŁY,   ŻEBYŚ   TERAZ, 

SZWENDAJĄC SIĘ PO TYM DOMU, ZNÓW WPAKOWAŁA SIĘ W TARAPATY!

Choć nie chciała się do tego przyznać, Inna, przynajmniej w tej kwestii, miała rację. 

Doznała  poważnych  obrażeń wewnętrznych,  nawet jak na Spokrewnioną, i błyskawicznie 

traciła siły. Musiała znaleźć wyjście, zanim Esher wyśle w ślad za nią swoich potomków. 

Wiedziała,  że  w obecnym  stanie,  tak osłabiona,  nie  dostanie  drugiej  szansy na  ucieczkę. 

Zamknęła za sobą drzwi do pokoju przesłuchań i ruszyła w głąb ciemnego korytarza.

O ile dobrze pamiętała, przejście to prowadziło do głównych piwnic, z barakami dla 

członków esherowskiej enklawy. Jeżeli dopisze j ej szczęście, dotarłszy tam wydostanie się 

na zewnątrz jednym  z podziemnych  tuneli  rozchodzących  się promieniście  od rozległych 

katakumb. Uda się jej, jeśli tylko zdoła wyprzedzić innych, choćby o krok. W obecnym stanie 

zadowoliłaby się nawet pół krokiem przewagi.

Esher stał pod owalnym witrażowym oknem zwieszającym się nad jego tronem ze 

splecionymi   na   piersiach   rękami,   wpatrując   się   w   morze   bladych,   czerwonookich   twarzy 

skierowanych ku niemu. Nadszedł czas. Wojna była tuż - tuż, a oto i jego żołnierze. Uniósł 

ręce w górę i w sali zapadła cisza. Kiedy się w końcu odezwał, jego słowa zabrzmiały jak 

dźwięk dzwonu zwiastującego śmierć.

-   Przyjaciele!   Dzisiejszej   nocy   rozpoczniemy   nasze   dzieło!   Dzisiejszej   nocy 

wyruszamy na wojnę przeciwko naszemu wrogowi! Ta noc będzie ostatnia dla Sinjona i jego 

potomków!   Rękawica   została   rzucona!   Nie   ma   innego   wyjścia,   musimy   przedsięwziąć 

dżihad!

-   DŻIHAD!   -   rozległo   się   w   odpowiedzi,   pół   setki   głosów   zagrzmiało   gromkim 

echem. - DŻIHAD!

Esher uśmiechnął  się, gdy Spokrewnieni unieśli  zaciśnięte  pięści w  górę i zaczęli 

wymachiwać rękami. Większość, jeżeli nie wszyscy, spośród nich nie doczeka świtu. To nie 

miało   jednak   większego   znaczenia.   Bądź   co   bądź,   oni   wszyscy   byli   jedynie   mięsem 

armatnim. I zawsze mógł liczyć  na świeży zapas. Nawet uprowadzenie Nikoli nie mogło 

zmącić przepełniającej go radości i uniesienia, sukces był na wyciągnięcie ręki, z nadejściem 

świtu on, Esher, stanie się jedynym niekwestionowanym władcą Umarłego Miasta!

Kiedy tak pławił  się w  atmosferze  bliskiego  i  absolutnego  sukcesu, drzwi do sali 

audiencyjnej   otwarły   się   na   oścież   i   do   środka   wbiegł   chwiejnym   krokiem   śmiertelnie 

przerażony Pointer.

Członkowie  enklawy spojrzeli  ze zdumieniem  na  śmiertelnika,  ludziom  nie  wolno 

było bez uprzedniego zezwolenia stawać przed obliczem Eshera. Ubranie młodzieńca było w 

background image

nieładzie, twarz miał zakrwawioną i posiniaczoną od licznych upadków na schodach i zderzeń 

z drzwiami. Esher pstryknął palcami i dwa wampiry pochwyciły śmiertelnika, wykręcając mu 

do tyłu ręce i podprowadzając do podwyższenia.

- Bezczelny robaku! Jak śmiesz zakłócać nasz spokój? Co to wszystko ma znaczyć? - 

rzucił surowym tonem.

- Panie! - zawołał chłopak. - Panie, coś się dzieje na zewnątrz! Na ulicach!

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Umarłe Miasto oszalało! Ludzie ciskają butelkami i kamieniami, podkładają ogień 

pod domy! Niektórzy mają noże i broń palną!

Oblicze Eshera sposępniało jeszcze bardziej.

- Potomkowie Sinjona atakują?

Pointer pokręcił przecząco głową.

- To nie słudzy Sinjona! Widziałem, jak kilka starych bab gołymi rękami rozdarło na 

strzępy jednego z Black Spoons. To istny koszmar! Koniec świata!

- Co ty wiesz o Apokalipsie, durniu! - parsknął Esher.

- Nie kłamię, panie, sam sprawdź, a przekonasz się, że to wszystko prawda!

Esher przekrzywił głowę, jak ptak nasłuchujący szmeru dżdżownicy pełznącej tuż pod 

ziemią. Wychwycił odległe krzyki, brzęk tłuczonego szkła i huk wystrzałów, z początku były 

one słabe, ale z każdą chwilą przybierały na sile, przybliżając się do jego warowni.

- Zamieszki - akurat teraz? To z pewnością sprawka Sinjona!

-  Nie   sądzę,   panie   -  wtrącił   Pointer.   -  Ci  ludzie  atakują   wszystkich   bez  wyjątku! 

Niektórzy walczą nawet między sobą!

-   Ty   głupcze!   To   dżihad!   Życie   ludzi   znaczy   tyle   co   nic,   niezależnie   od   ich 

przynależności!

- Ale co mamy teraz robić?

-   Co   mamy   robić?   A   co   robi   armia   podczas   wojny?   Walczy!   Rozdziel   sprzęt   i 

amunicję specjalną! Uzbrój swoich ludzi po zęby i nakaż, by zabili wszystko i wszystkich, 

którzy staną im na drodze. Czy to jest jasne?

- T - tak, panie.

- No, to do dzieła! - uciął Esher. Skinął na wampiry podtrzymujące opryszka, aby 

wyprowadziły go z sali. - Dopilnujcie, by wyszedł z budynku. Nie chcę, aby zaszył się w 

jakiejś dziurze i zniknął.

Gdy dwa wampiry i śmiertelnik opuścili salę, Esher odwrócił się do zgromadzonych 

plecami   i   wlepił   wzrok   w   okrągły   witraż,   kontemplując   barwne   szybki   i   z   zamyśleniem 

background image

głaszcząc   się   po   brodzie.   Nagle,   ni   stąd,   ni   zowąd,   poczuł   ostry   ból   w   piersi,   jakby 

niewidzialna dłoń wbiła mu nóż prosto w serce. Przeszedł chwiejnie kilka kroków, po czym 

ciężko osunął się na tron, ręce i nogi miał ciężkie jak z drewna i niemal całkiem bezwładne. 

Tylko raz miał dotąd okazję doświadczyć równie dojmującej i bolesnej pustki, wiele lat temu, 

kiedy unicestwił Bakil. Spokrewnieni, będący ojcami licznego potomstwa, po pewnym czasie 

stają się uodpornieni na ich utratę, jak maciory, które wielokrotnie zaduszają swoje młode, 

tarzając się w zagrodach. Esher nie należał do wampirów tworzących wielu potomków. Miał 

tylko jedno dziecko i łączyła go z nim bardzo silna, rozbudowana więź emocjonalna.

- P - panie? - wyszeptał z niepokojem jeden z rekrutów.

- Czy coś się stało?

Usta   Eshera   wykrzywił   tak   przeraźliwy   grymas,   że   zebrane   na   sali   wampiry 

instynktownie skuliły się ze strachu.

- LADY DECIMA NIE ŻYJE! POMŚCIJCIE JĄ, MOI BRACIA! PRZYNIEŚCIE MI 

GŁOWĘ NIEZNAJOMEJ! DOPADNIJCIE JĄ, ZNAJDŹCIE JĄ, ZANIM ZDĄŻY UCIEC!

Pięćdziesiąt wampirów  bez wahania opuściło salę audiencyjną, wydając przeciągły 

zawodzący krzyk, przypominającym ujadanie ogarów ruszających w pogoń za lisem.

Miała   szczęście.   Baraki   świeciły   pustkami.   Zapleśniałe   materace,   gnijące   kołdry   i 

rozstawione   gdzie  popadnie  kanapy  przywodziły   na  myśl  przytułek  Armii   Zbawienia.  W 

tunelach śmierdziało jak w gnieździe węży.  Musiała teraz tylko przemknąć przez główne 

pomieszczenie i przedostać się do któregoś z tuneli kończących się w odkrytych piwnicach 

dokoła warowni, aczkolwiek wciąż miała w głowie mętlik i nie wiedziała jeszcze, dokąd uda 

się po opuszczeniu Domu Eshera.

Znajdowała się w połowie katakumb, gdy z tyłu rozległo się wołanie.

- Tam jest! - Odwróciła się, by ujrzeć bladolicego wampira z błyszczącymi  jak u 

wściekłego szczura ślepiami, stojącego u podnóża głównych schodów wiodących do sutereny 

i wskazującego w jej stronę. Za nim tłoczyło się kilka tuzinów postaci o białych jak ściana 

twarzach. - BRAĆ JĄ!

- Kurwa! - jęknęła, odwracając się na pięcie i ponawiając bieg w stronę najbliższego 

wyjścia. Próbowała wejść w Akcelerację, ale przeszył ją potworny ból, jakby wypruwano jej 

wnętrzności. Mimo to przynajmniej była w stanie dostrzec atakujące ją wampiry, poruszające 

się widmowym krokiem. Jak choćby tego dupka, który śmignął obok niej, a teraz stanął u 

wylotu   tunelu,   dokąd   zmierzała.   Był   wysoki   i   blady,   o   długich   prostych   włosach, 

przesłaniających   jego   pociągłe   oblicze,   miał   na   sobie   obcisłe   skórzane   spodnie   i   czarny 

siatkowy podkoszulek. Uśmiechnął się do niej, ukazując ociekające spiczaste kły.

background image

- Z drogi, truposzu! - warknęła, wbijając mu w gardło ostrze sprężynowca.

Wampir wydawał się zdziwiony - może nawet przerażony - zaciskając palce na szyi, 

lecz nieznajoma odepchnęła go na bok, nie poświęcając mu więcej uwagi. Gdy wbiegła do 

wąskiego, nie oświetlonego tunelu, umierający wampir zawył w agonii, jego przedśmiertny 

ryk   rozbrzmiał   gromkim   echem   wśród   ścian   jak   zawodzenie   wilkołaka.   Reszta 

Spokrewnionych wdarła się do tunelu, wampiry kłapały zębami i atakowały jeden drugiego 

pazurami, prześcigając się między sobą w gorliwej pogoni za ofiarą.

Musiała uciec. Musiała się stąd wydostać. Miała wrażenie, jakby żołądek wypełniono 

jej tłuczonym szkłem, a przy każdym kroku najeżony zadziorami grot wbijał się coraz głębiej 

w jej plecy.  Prawie nie  czuła  ramion,  były  jak połcie  mięsa zwieszające się z obolałych 

barków, a nogi z każdym krokiem ogarniało coraz silniejsze odrętwienie. Prawe płuco miała 

wypełnione krwią, a lewe poprzebijane odłamkami  kości. Dopisało jej szczęście, bowiem 

większość   rekrutów   Eshera   stanowiły   żółtodzioby,   nie   potrafiące   korzystać   właściwie   z 

dobrodziejstwa widmowego kroku, jednak i ono musiało się kiedyś skończyć.

Zdała sobie sprawę, że wydostała się z tunelu, ponieważ ujrzała nad sobą coś, co 

wyglądało jak niebo. Odkrytą piwnicę zaścielały sterty śmieci, schody zaś zawaliły się już 

dawno   temu.   Nieznajoma   rzuciła   się   na   ścianę,   wspinając   się   po   niej   z   frenetyczną 

determinacją zapędzonego w kąt szczura. Jej prześladowcy wypłynęli z tunelu niczym chmara 

much z gnijącego trupa, wyjąc jak potępieńcy. Domagali się krwi. Gdy dotarła do obrzeża 

piwnicy, tuż nad nią zamajaczył jakiś cień. Nieznajoma zamarła, kiedy postać uniosła rękę. 

Trzymała w niej pistolet, lugera.

- Pieprzę was! - wrzasnęła Janice do wampirów w piwnicy. - Pieprzę was wszystkich! 

-   Broń,   którą   odebrała   opryszkowi,   była   załadowana   fosforowymi   pociskami.   Otworzyła 

ogień, śmiejąc się, gdy białolice potwory zaczęły wpadać jeden na drugiego, usiłując uniknąć 

zabójczych kul.

- Pomóż mi! - wychrypiała nieznajoma, chwytając dziewczynę za nogawkę spodni.

Była potwornie chuda, z brudnymi włosami pozlepianymi w strąki, nie myła ich od 

wielu   tygodni;   nosiła   sprane   dżinsy   -   -   dzwony,   krótki   podkoszulek   z   wyblakłym 

wizerunkiem kota patrzącego na motyla i stare, poprute na szwach martensy. Jej ramiona od 

wewnętrznej strony pokrywały ślady po igłach, w tym wiele zaczerwienionych, zakażonych, 

ale wyglądała jak człowiek.

- Proszę, pomóż mi. Podaj mi rękę.

Janice spuściła wzrok na osobę mówiącą te słowa, po czym  wymierzyła  lugera w 

głowę nieznajomej.

background image

- Ciebie też pieprzę, suko - wysyczała prawie z rozmarzeniem. Pociągnęła za spust, ale 

iglica trafiła na pustą komorę. Nieznajoma zamrugała zdumiona, że wciąż jeszcze ma głowę 

na   karku,   po   czym   schwyciła   Janice   za   rękę,   w   której   trzymała   broń   i   szarpnęła   silnie, 

pociągając   narkomankę   w   głąb   otwartej   piwniczki.   Wampiry   ryknęły   z   zadowoleniem, 

rzucając się na istotę ludzką, którą im ciśnięto.

Nieznajoma wygramoliła się z piwnicy i niezdarnie dźwignęła się na nogi. Smakowity 

kąsek rzucony prześladowcom powstrzyma ich na minutę lub dwie, na pewno nie dłużej. Gdy 

biegła   przez   terytorium   ziemi   niczyjej,   pomiędzy   piwnicami   zburzonych   budynków 

otaczających Warownię Eshera, miała wreszcie okazję ujrzeć rozmiary szaleństwa, które Inna 

rozpętała w Umarłym Mieście.

Kilka domów płonęło jak suche choinki. Choć słyszała krzyki i odgłosy palby, znikąd 

nie dobiegał jęk syren karetek ani wozów strażackich. Było to wszak Umarłe Miasto i jeśli 

nawet na jego ulicach rozpętało się Piekło, nikt nie zamierzał w związku z tym kiwnąć nawet 

palcem.  Domy będą  się palić,  aż  obrócą się w  stertę  gruzów, a ogień  obejmie  sąsiednie 

budowle i nikt nie pokwapi się, by powstrzymać pożogę. Ranni mieli do wyboru - skonać na 

ulicy lub zawlec się w jakieś bezpieczniejsze miejsce, by tam wylizywać rany.

Gdy oparła się o ścianę domu w jednej z uliczek, usiłując zaczerpnąć tchu i odrobinę 

odpocząć, dostrzegła paru Pointersów wędrujących w jej stronę. Wyglądali jak młode wilki, 

które jakimś cudem wymknęły się obławie, parli przed siebie tak szybko, jak tylko pozwalały 

im   na   to   zmęczone   nogi.   A   więc   to   wszystko   było   dziełem   Innej.   Obudziła   drapieżców 

ukrytych   w   spokojnych   dotąd   ofiarach.   Po   raz   pierwszy  nie   miała   wyrzutów   sumienia   z 

powodu poczynań swej drugiej, demonicznej połowy.

Wzięła głęboki oddech, aby się opanować, skręciła za róg i potknąwszy się o leżące na 

chodniku ciało, upadła na zraniony bok. Ból był tak dojmujący, że nie mogła uczynić nic 

innego, jak tylko leżeć w bezruchu, czekając, aż minie. Gdy tak leżała, jej wzrok padł na 

zwłoki,   o   które   się   potknęła.   Był   to   mężczyzna   po   czterdziestce   o   twarzy   obłąkanego 

włóczęgi. Miał na sobie pełen mundur żołnierza piechoty morskiej wraz z baretkami i białymi 

rękawiczkami. Na mosiężnej plakietce na piersi widniało nazwisko KOPECK. Ktoś zrzucił na 

niego z dachu fragment gzymsu, miażdżąc mężczyźnie czaszkę. Żołnierz wciąż ściskał w 

dłoni M - 16, ale broń zacięła się, była zatem bezużyteczna. Mimo to komandos wciąż miał na 

sobie bandolier z granatami. Przygryzając dolną wargę, by przezwyciężyć ból, nieznajoma 

pospiesznie odarła ciało ze skórzanej uprzęży i założyła  ją sobie na ramiona. Ważące po 

funcie granaty odłamkowe wciskały się w jej skórzaną kurtkę jak zabójcze owoce, a gdy 

podniosła się z chodnika, zagrzechotały, zderzając się ze sobą.

background image

Słyszała nieartykułowany skowyt tropiących ją ogarów Eshera. Zbliżały się. Ponownie 

zerwała się do biegu, lecz jej prawe kolano zastrajkowało i przestało zginać się w tę stronę, co 

powinno.   Ukryła   się   w   pobliskiej   bramie   i   zerwała   z   uprzęży   jeden   z   granatów,   mocno 

dociskając łyżkę lewą ręką. Po chwili wychyliła się lekko z bramy i rozejrzała się. Rekruci 

Eshera wyszli właśnie z bocznej alejki na ulicę. Wampir prowadzący pościg odchylił głowę 

do tyłu, wietrząc trop, podczas gdy pozostali przepychali się i atakowali jeden drugiego jak 

osobliwa mieszanka psów gończych i gliniarzy ze starych slapstickowych komedii. Gdyby nie 

to, że stawką w tej grze była jej głowa, na ten widok zapewne wybuchnęłaby śmiechem.

Prowadzący pogoń wskazał kierunek, w którym się udała i cała gromada natychmiast 

ruszyła dalej. Nieznajoma wybiegła ze swej kryjówki i cisnęła granat, modląc się, aby nie 

była   to   atrapa.   Granat   zatoczył   łuk   i   wylądował   w   samym   środku   grupy   pościgowej, 

eksplodując przy uderzeniu w ziemię.

Dwa wampiry zostały ciśnięte do rynsztoka, ich nogi poniżej kolan zmieniły się w 

krwawą   miazgę,   trzeci   zaś   odkrył,   że   jego   łydki   zostały  oplecione   wyprutymi   z   brzucha 

pętami jelit. Podczas gdy ranni zaczęli przeraźliwie jęczeć i skowyczeć w agonii, pozostali 

wycofali się na bezpieczniejszą odległość. Spokrewnieni nie mogą umrzeć od takich ran, lecz 

żaden z nich nie miał większej ochoty na tracenie kończyn w wyniku gwałtownej eksplozji, a 

u   słabszych   wampirów   podobne   obrażenia   mogły   doprowadzić   do   zapadnięcia   w   stan 

przypominającego   sen   odrętwienia.   Nieznajoma   skrzywiła   się,   gdy   coś   w   jej   wnętrzu   - 

śledziona? - pękło, a na ustach, kiedy zakasłała, pojawiła się krwawa piana. Próbowała uciec, 

mając   na   oku   ścigającą   ją   sforę.   Prowadzący   pogoń   wysforował   się   naprzód,   ponaglając 

swych bardziej tchórzliwych braci do większego wysiłku.

- Szybciej, psy! Ona ucieka! W imię lorda Eshera, brać ją!

Nieznajoma rzuciła drugi granat, tym razem celując konkretnie w przywódcę pościgu.

- Głowa do góry, dupku!

Prowadzący instynktownie uniósł dłoń, by osłonić oczy i wszedł w Akcelerację, jego 

sylwetka rozmyła się jak kredowy obrys po deszczu i w tej samej chwili granat eksplodował. 

W parę sekund później wampir ponownie się pojawił o kilka jardów od miejsca, gdzie stał 

poprzednio,   tylko   że   teraz   brakowało   mu   głowy.   To   tyle,   jeżeli   chodzi   o   plotki,   jakoby 

wampiry były szybsze od pocisków z broni palnej czy odłamków granatu.

Nieznajoma  chwiejnym  krokiem wyszła  na środek ulicy,  unosząc w dłoni  kolejny 

granat.

- Tak bardzo chcecie mnie dopaść, odsączone z krwi sukinsyny?  No to chodźcie i 

złapcie mnie! Wszystkich was zabiorę ze sobą do Piekła!

background image

Pozostałe wampiry wymieniły ukradkowe spojrzenia, po czym zrobiły w tył zwrot i 

wróciły   tam,   skąd   przyszły.   Nieznajoma   cisnęła   w   ślad   za   nimi   trzeci   granat,   choć   ten, 

rzucony zbyt słabo i za blisko, wybuchł nie czyniąc im większej szkody.

- Banda cieniasów - wymamrotała pod nosem, patrząc, jak uciekają.

Zrobiła  niepewnie  krok do tyłu  i  niemal  upadła,  gdy załamało  się pod nią  prawe 

kolano. Na lewe oko prawie nic nie widziała, a w prawym raz po raz opadała jej powieka. 

Przy   każdym   oddechu   z   jej   nozdrzy   i   ust   wypływała   krwawa   piana.   Skrzywiła   się   i 

zmarszczyła brwi na widok żebra wystającego spod koszulki i ocierającego się o podszewkę 

kurtki. Cholera, a dopiero co ją wymieniła. Miała nadzieję, że wytrzyma i dotrze do celu, do 

którego zmierzała.

W połowie schodów przewróciła się i upadła. Leżąc na wznak, wpatrywała się w szare 

cienie powoli lecz nieubłaganie zaćmiewające jej wzrok. Wiedziała, że musi iść dalej, że musi 

się   ukryć,   zanim   słudzy   Eshera   odzyskają   rezon   i   powrócą   tu,   ale   jej   ciało   zwyczajnie 

odmówiło dalszej współpracy. Nie czuła już nóg ani nie była w stanie poruszyć rękoma. Nie 

czuła nic, z wyjątkiem bólu ogarniającego jej ciało od stóp do głów.

Jeden z szarych cieni poruszył się, podszedł bliżej, aż w końcu zorientowała się, że był 

to mężczyzna. Śmiertelnik. Jego twarz była zatroskana i poorana głębokimi zmarszczkami, 

policzek i podbródek pokrywał szczeciniasty zarost, a szyję opasywała koloratka tego samego 

koloru co siwiejące włosy. Spojrzał na nią z mieszaniną lęku, fascynacji i odrazy jak na 

rzadkiego, lecz wyjątkowo paskudnego owada.

Wytężając resztki sił, jakie jeszcze się w niej tliły, nieznajoma uniosła prawą rękę w 

błagalnym geście.

Ksiądz drgnął i skulił się w sobie, ale nie zrejterował, gdy jej palce musnęły srebrny 

różaniec,   który  nosił   na   szyi.   Spróbowała   coś   powiedzieć,   lecz   z   jej   ust   dobył   się   tylko 

zduszony, przepełniony bólem jęk. Kapłan nachylił się nad nią, a ona, chwyciwszy za rękaw 

sutanny, pociągnęła go jeszcze niżej ku sobie, aby mógł ją usłyszeć.

- Azyl.

background image

ROZDZIAŁ 11

Kiedy znów otworzyła oczy, w pierwszej chwili niczego nie zobaczyła, ale poczuła 

zapach. Woń wilgotnej ziemi oszołomiła ją. Wzrok wciąż miała zamglony, dostrzegła jednak 

dokoła toporne kamienne ściany. Wróciła do lochu Eshera! Iskierka strachu przepłynęła przez 

jej poturbowane ciało, zmuszając ją, aby usiadła.

- Nie ruszaj się. Nawet nie próbuj. Jesteś bezpieczna - wyszeptał ojciec Eamon, mocno 

przyciskając dłoń do jej ramienia.

Nieznajoma   zmrużyła   oczy,   usiłując   dostrzec   twarz   kapłana.   Miał   około 

sześćdziesięciu  lat i długie, siwe włosy sięgające do ramion.  Nosił koloratkę i sutannę o 

mocno   postrzępionych   rękawach.   Miał   rzymski   nos   i   mocną   szczękę,   a   na   policzkach, 

pomimo warstewki brudu, można było dostrzec rumieńce, efekt działania alkoholu. Jej uwagę 

zwróciły przede wszystkim oczy - błękitne jak czyste niebo, dzięki którym nie wyglądał na 

swoje lata. Położyła się na wznak, przygryzając dolną wargę, gdy jej ciało przeszył silny ból.

- Gdzie ja jestem? I kim ty jesteś?

- Nazywam  się ojciec  Eamon.  Znajdujesz się teraz  w piwnicy pod kościołem  św. 

Everhilda.

- Św. Everhilda? Tego kościoła, który stoi naprzeciwko Czarnej Loży?

Kapłan skinął głową i położył jej na czole wilgotną szmatkę.

- Obawiam się, że nie przywykłem do przyjmowania tu gości. Umościłem ci posłanie 

ze starych komży, ale niestety kilka z nich zapleśniało.

- Jakoś to wytrzymam.

Ojciec   Eamon   spojrzał   w   stronę,   skąd   dobiegł   huk   eksplozji,   a   zaraz   potem 

przeraźliwe,   ochrypłe   wrzaski.   Wstał   i   wyjrzał   przez   okratowane   piwniczne   okienko 

znajdujące się na wysokości ulicy. Jego dłoń odruchowo dotknęła wiszącego na szyi różańca. 

Kiedy się odezwał, głos miał niewiarygodnie spokojny, niemal rozmarzony.

-   Dzisiejszej   nocy  ujrzałem   Rękę   Boga  opadającą   z   nieba,   by  obrócić   w   perzynę 

Umarłe Miasto. Już czas, aby sprawiedliwi powstali, a nieprawi zapłacili za swoje grzechy. 

Tej   nocy   przezwyciężyłem   lęk   przed   zmierzchem   i   po   raz   pierwszy   od   dwunastu   lat 

otworzyłem   drzwi   mego   kościoła.   -   Spojrzał   na   nieznajomą,   leżącą   na   prowizorycznym 

posłaniu. - Gdy ujrzałem cię leżącą na schodach, wziąłem cię za nierządnicę Eshera. Tę z 

kolczykami.

Nieznajoma uśmiechnęła się półgębkiem.

- Wygląda na to, że wszyscy mnie tu z nią mylą. Ale to już się więcej nie powtórzy. 

background image

Ona nie żyje. Zabiłam ją.

Ojciec Eamon uniósł brew, lecz jego oblicze pozostało niewzruszone.

- Czy to wyznanie winy?

- Stwierdzenie faktu.

Ksiądz odsunął się od okna i spojrzał na nieznajomą, marszcząc brwi.

- Z dzwonnicy wiele widziałem. Ciebie również. Początkowo sądziłem, że jesteś jedną 

z nich, ponieważ całe dnie przesypiałaś na poddaszu. Potem widziałem, jak wchodzisz do 

Czarnej  Loży.  Dziś  rano  jednak w  świetle  dnia  zobaczyłem  cię  z  tym  chłopcem.  Wtedy 

zrozumiałem, że źle cię oceniłem, nie jesteś służebnicą szatana, lecz Dzieckiem Bożym.

- Nie posuwałabym się do takich stwierdzeń, ojcze - wychrypiała. - Powiedziałabym, 

że niewiele się pomyliłeś. Wiesz, co mam na myśli? - uśmiechnęła się i wyszczerzyła kły.

Ojciec   Eamon   gwałtownie   przełknął   ślinę   i   cofnął   się   o   krok,   zaciskając   dłoń   na 

różańcu.

- To niemożliwe...! Dotknęłaś mego różańca! Poprosiłaś o azyl... wniosłem cię do 

kościoła, przemyłem rany wodą z chrzcielnicy! Widziałem, jak idziesz ulicą w blasku dnia!

- Spokrewnieni są bardziej złożeni, niż się ojcu wydaje. W ich interesie jest robić 

ludziom wodę z mózgu. Nie chcą, by śmiertelni poznali ich słabości i mocne strony. Opłaca 

się utrzymywać swoich wrogów w niewiedzy. To prawda, że zabija ich światło słoneczne, ale 

większość Spokrewnionych poczułaby lęk przed różańcem nie ze względu na jego znaczenie 

religijne, ale z uwagi na wiarę, jaką w nim pokładasz.

- Nie wierzę.

- Wierz, w co chcesz. To nie zmieni tego, czym jestem ani faktu, że jestem teraz tutaj.

Ojciec Eamon wymierzył sobie siarczysty policzek. Uderzenie było tak silne, że aż się 

zachwiał.

-   Znowu   zgrzeszyłem!   Sprowadziłem   do   świętego   miejsca   służebnicę   Złego! 

Nieczysty głupcze!

Uderzył się w twarz ponownie i jeszcze raz. Nieznajoma spróbowała usiąść.

- Ojcze! Przestań natychmiast! - ucięła. - Nikogo nie zdradziłeś! Nie kościół czyni to 

miejsce niedostępnym dla nieumarłych, lecz wiara - tych, którzy go nawiedzają. Biała magia 

jest tutaj obecna dzięki tobie.

Eamon patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Kiedy w końcu przemówił, w jego głosie i 

zachowaniu   nie   pozostał   najmniejszy   ślad   po   trawiącej   go   jeszcze   przed   chwilą   żądzy 

autodestrukcji, oczywiście jeśli nie liczyć zaczerwienionego policzka.

- To twoje dzieło, prawda? - zapytał, wskazując w stronę okna. - Czuję to w kościach! 

background image

To wszystko w jakiś sposób jest z tobą powiązane. Właśnie dlatego sprowadziłem cię do tej 

świątyni. Dlatego odczułem nieprzepartą potrzebę, aby ci pomóc!

Nieznajoma  bacznie obserwowała kapłana. Czy to możliwe, że ten stary pustelnik 

przejawiał szczątkowe zdolności paranormalne? Nie ulegało wątpliwości, że spośród ludzi 

najbardziej wyczulonymi na świat cieni byli szaleńcy, pijacy i poeci. Ojca Eamona można 

było zaliczyć do dwóch spośród tych trzech grup.

Coś zamigotało w oczach starego księdza, gdy zaczął nerwowo przechadzać się po 

pomieszczeniu, przemawiając donośnym tonem, bardziej do siebie niż do nieznajomej.

-   Głęboko   w   czeluściach   Piekieł   żyje   boski   potwór,   istota   przejawiająca   zarówno 

cechy diabła, jak i anioła. Znana jest pod wieloma imionami, najczęściej jednak nazywa się ją 

Aniołem Zagłady. Jest to zwiastun kary, zemsty, gniewu, śmierci i zniszczenia. Choć Anioł 

Zagłady znajduje się w niewoli szatana, służy Bogu i dopóki nie zacznie kroczyć  pośród 

śmiertelników, ludzkości nie grozi ostateczna zguba. Gdy dane mu jest wymierzenie światu 

kary za grzechy ludzkości, w jego dłoni tkwi Miecz Boży. A ja dzisiejszej nocy ujrzałem 

Miecz Boży wzbijający się z ziemi i rozszczepiający niebiosa!

Nieznajoma zaśmiała się i słabo pokręciła głową.

- Na pewno nie jestem aniołem, ojcze!

Ojciec Eamon przystanął i zasępił się, gładząc palcami podbródek.

- Możliwe. Wiem jednak, że to, co dziś ujrzałem, było znakiem od Boga. Znak ten 

zwiastuje, że już czas, abym uczynił coś więcej, niż tylko ukrywał się w ciemnościach i co 

wieczór upijał się na umór.

Terkot   pistoletu   maszynowego   ponownie   zwrócił   jego   uwagę   w   kierunku   okna. 

Wyjrzał na ulicę, po czym cofnął się i przeżegnał.

- Co się dzieje? - wyszeptała.

- Pointersi. Całe tuziny. Idą w zwartym szyku, środkiem ulicy, w stronę Czarnej Loży.

Nieznajoma podniosła się do pozycji siedzącej, choć w głowie huczało jej jak w ulu.

- Pomóż mi wstać. Chcę to zobaczyć.

- Nie powinnaś się w ogóle ruszać. W twoim stanie?!

- Muszę zobaczyć, co się dzieje! - wychrypiała przez zaciśnięte zęby, powoli, lecz z 

uporem podnosząc się z podłogi.

Ojciec Eamon  zacmokał  z dezaprobatą,  ale objął nieznajomą  jedną ręką i pomógł 

wstać.   Zachwiała   się   lekko,   zamykając   oczy,   przed   którymi   zawirowały   czarne   mroczki. 

Ojciec Eamon podprowadził ją do okna. Zacisnęła drżące palce na framudze.

Na ulicy przed kościołem św. Everhilda rzeczywiście roiło się od Pointersów, wśród 

background image

których   można   było   dostrzec   członków   enklawy   Eshera.   Młodzi   osiłkowie   i   wampiry 

uzbrojeni byli w pistolety maszynowe i wojskowe karabinki szturmowe.

Gdy   tak   patrzyła,   grupa   Black   Spoons   z   pobliskiej   uliczki   otworzyła   ogień   do 

nadciągających napastników. Kilku Pointersów padło, a ich kompani odpowiedzieli strzałami. 

Wymiana ognia zakończyła się wrzaskami i rozbryzgami krwi. Glocki i lugery Black Spoons 

nie mogły się równać z rozpylaczami M - 24s.

Zniekształcone dźwięki industrialnego rapu o przestrojonych basach zasygnalizowały 

przybycie Batmobilu w otoczeniu uzbrojonych Pointersów truchtających po obu stronach auta 

jak agenci tajnych służb ochraniający limuzynę prezydencką. Nieznajoma skrzywiła się, gdy 

jej trzonowce zaczęły wibrować w rytm dudniącej, pulsującej dziko muzyki.

- Wygląda na to, że Esher postanowił wpaść do Sinjona z niezapowiedzianą, wrogą 

wizytą. Chyba sentencja - kwiaty powiedzą za ciebie wszystko - faktycznie się sprawdza.

Batmobil zatrzymał się po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciwko Czarnej Loży. 

Jeden z wampirów - ochroniarzy otworzył tylne drzwiczki i Esher wyszedł z samochodu. Pan 

wampirów oparł dłonie na biodrach i rozejrzał się dokoła. Przed Czarną Lożą wzniesiono 

nierówną  barykadę  ze  starych  mebli,   kawałków  muru  i  drewnianych  belek,   szczyt   której 

zabezpieczono   drutem   kolczastym   skrzącym   się   jak   sreberka   na   choince   w   migoczącym 

blasku   płonących   budynków.   Za   szańcem   stali   potomkowie   Sinjona   i   osiłkowie   z   Black 

Spoons, o twarzach ubabranych krwią i sadzą.

Esher skinął na jednego ze sług, który sięgnął na przedni fotel Batmobilu i podniósł 

leżący na nim megafon. Esher uniósł megafon do ust i zakrzyknął:

- SINJONIE! PRZYBYŁEM, ABY ODEBRAĆ CO MOJE!

SŁYSZYSZ MNIE, WOLNOMULARZU?

Sinjon wyszedł na balkon na drugim piętrze i powiódł wzrokiem po zebranych na 

ulicy poniżej „żołnierzach” swojej armii.

- Co to ma znaczyć, Esherze? Czyżbyś i ty, podobnie jak reszta mieszkańców tego 

parszywego miasta, postradał rozum? Do świtu pozostała niecała godzina. Najpierw obłąkani 

włóczędzy i bezdomni atakują moich ludzi za pomocą pochodni i koktajli Mołotowa, a teraz 

jeszcze ty!

-   NIE   IGRAJ   ZE   MNĄ,   ŁAJDAKU!   DOBRZE   WIESZ,   CZEMU   TU   JESTEM! 

BĄDŹ CO BĄDŹ TO TY RZUCIŁEŚ PIERWSZY KAMIEŃ!

- Oszalałeś!

- CHCĘ ODZYSKAĆ MOJĄ KOBIETĘ! I KOKAINĘ, KTÓRĄ MI UKRADŁEŚ! 

PRZEDE WSZYSTKIM JEDNAK CHCĘ, ABYŚ WYDAŁ MI ZDRAJCZYNIĘ, KTÓRĄ U 

background image

SIEBIE UKRYWASZ!

- Nie wiem, o czym mówisz, Esherze! Wróć na swój teren, póki jeszcze możesz!

- W TAKIM RAZIE NIE POZOSTAWIASZ MI WYBORU! - Esher opuścił megafon 

i wykonał szybki, tnący ruch ręką.

Pointersi otworzyli ogień do Czarnej Loży, kule podziurawiły fasadę budynku jak ser 

szwajcarski. Sinjon uchylił się, gdy fosforowy pocisk śmignął mu nad uchem i zrykoszetował 

od muru za jego plecami. Wampir natychmiast opuścił odkryty balkon, nawołując do swych 

podwładnych, aby odpowiedzieli ogniem.

- Tatusiu, co się dzieje?

Vere,   nagi,   z   wyjątkiem   czarnych   winylowych   slipek,   zadrżał   na   łóżku   z 

baldachimem, przyciskając do piersi fioletową narzutę. Oczy miał rozszerzone z przerażenia i 

po raz pierwszy od wielu miesięcy wyglądał jak wystraszony chłopiec, którego Sinjon zabrał 

z dworca autobusowego.

-   Mag   postradał   rozum!   Bredzi,   abym   oddał   mu   dziewczynę   i   narkotyki!   I   jest 

przekonany, że ukrywamy tu dziecko Morgana!

- Powiedziałeś mu, że jej tu nie ma?

- Oczywiście, głuptasie! - wrzasnął Sinjon.

Rozległ  się   brzęk  tłuczonego   szkła  i  na   dywanie  pomiędzy  Sinjonem  a   chłopcem 

wylądował granat. Lord wampirów spojrzał nań, bardziej zdezorientowany niż przerażony.

- Ten sukinsyn ma granatniki!

Eksplozja zdemolowała pokój na drugim piętrze, odłamki szkła i gruz posypały się na 

stojących   poniżej   Black   Spoons   jak   zabójczy   deszcz.   Potomkowie   Sinjona   równocześnie 

unieśli   blade   twarze  ku  górze,   ich  szkarłatne   oczy  rozbłysły   paniką,   z  ich  ust  popłynęły 

błagalne jęki.

- OJCZE! - zakrzyknęli rozpaczliwie. - OJCZE, POMÓŻ NAM!

Sytuacja za barykadą była fatalna. Martwi i umierający Black Spoons leżeli jedni na 

drugich. Wśród Spokrewnionych także były ofiary, większość została zraniona granatami lub 

pociskami fosforowymi. Wampir imieniem Tristan, pozbawiony dolnej połowy ciała, czołgał 

się na łokciach i brzuchu, chłepcząc krew rannych Black Spoons w nadziei, że zdoła wypić jej 

dość, by przyspieszyć proces regeneracji. Umierający ludzie desperacko usiłowali umknąć 

wygłodniałemu wampirowi, lecz nie byli w stanie powstrzymać nieuchronnego. Ich wołania o 

pomoc zostały zignorowane przez niedawnych towarzyszy broni odpowiadających ogniem na 

nie słabnącą kanonadę Pointersów.

Ulica przed Czarną Lożą spłynęła krwią, chodnik został usłany ciałami. Słudzy Eshera 

background image

podali tyły, kryjąc się za koszami na śmieci i za oknami pobliskich domów, które jeszcze nie 

padły   ofiarą   pożogi.   Esher   wrócił   do   swego   kuloodpornego   cadillaca,   obserwując   rzeź   z 

nieludzkim   spokojem.   Podczas   krótkiej   przerwy   w   wymianie   ognia   spojrzał   na   rolexa, 

którego nosił na ręku, i wyjął spod fotela krótkofalówkę.

- Król Piekieł do Ognistego Ptaka. Rozpocznij suitę, odbiór.

- Zrozumiałem, Królu Piekieł. Ognisty Ptak, bez odbioru.

Esher   włożył   krótkofalówkę   na   powrót   pod   fotel,   oparł   się   wygodnie,   splótł   na 

piersiach ramiona i z niezmąconym spokojem oczekiwał na rozpoczęcie przedstawienia.

Dwóch Pointersów uzbrojonych w granatniki przemknęło zygzakiem przez ulicę pod 

ogniem   osłonowym   swoich   kompanów,   po   czym   zajęło   pozycję   na   stopniach   kościoła 

naprzeciwko   Czarnej   Loży.   Jeden   z   osiłków   został   trafiony   i   upadł,   staczając   się   po 

marmurowych schodach, ale jego kolega zrobił swoje. Kiedy nacisnął spust, Black Spoons 

patrzyli z przerażeniem na opadającą w ich stronę szerokim łukiem smugę, zwiastującą, jak 

podejrzewali,   wystrzelenie   kolejnego   granatu.   Dopiero   po   chwili   zorientowali   się,   że 

potraktowano ich napalmem.

Galaretka  benzynowa zajęła się w momencie trafienia w cel, zbryzgując żołnierzy 

kulących się za barykadą. Wampiry i ludzie zawyli w przeraźliwej agonii, gdy płomienie 

zaczęły   pożerać   ich   ubrania   i   skórę.   Młody   wampir,   Ethan,   przeskoczył   nad   barykadą, 

wrzeszcząc na całe gardło i wymachując ramionami w daremnej próbie uniknięcia płomieni. 

Ludzie Eshera skosili go w kilka sekund.

Oddano strzał z drugiego miotacza, ognista mieszanka wpadła do budynku Loży przez 

okno na pierwszym piętrze. Z wnętrza budowli dobiegł chór ochrypłych wrzasków, a z okien 

buchnęły kłęby gęstego dymu. Trzeci strzał dosięgnął balkonu na drugim piętrze, na którym 

zaledwie kilka minut temu stał pan wampirów, Sinjon.

Z Czarnej Loży zaczęły wybiegać przerażone postacie, zarówno śmiertelnicy, jak i 

Spokrewnieni.   Niektórzy   z   nich   palili   się,   inni   trzymali   ręce   w   górze.   Spokrewnieni 

przystanęli w progu, z niepokojem wpatrując się w jaśniejąc niebo, lecz płomienie skutecznie 

wygnały  ich   na  zewnątrz.   Zresztą   to  nie   miało  znaczenia,   gdy  tylko   znaleźli   się  w   polu 

rażenia, jeden po drugim padali skoszeni fosforowymi pociskami.

Esher uśmiechnął się, patrząc, jak ci, którzy próbowali uciec, giną pod nawałą ognia. 

Wszędzie   dokoła   piętrzyły   się   sterty   ciał,   było   ich   coraz   więcej;   ponownie   sięgnął   po 

krótkofalówkę.

- Król Piekieł do Enklawy, odbiór.

- Tu Enklawa, panie, odbiór.

background image

- Daj sygnał Spokrewnionym, aby się ukryli, nadchodzi świt, odbiór.

- Zrozumiałem, panie. A co z wami? Odbiór.

- O mnie się nie martw. Nie darowałbym  sobie, gdybym  nie zobaczył  tego aż do 

samego końca, bez odbioru.

Rekruci   z   Enklawy   Eshera   zaczęli   się   wycofywać.   Wschodziło   słońce,   a   pan 

wampirów   nie   chciał   ryzykować   utraty   swych   podwładnych,   jeśli   nie   było   to   absolutnie 

konieczne.   Jedynie   on,   Esher,   pozostanie   na   placu   przed   Czarną   Lożą   wewnątrz 

zabezpieczonego przed słońcem Batmobilu, skąd będzie mógł bez przeszkód obserwować 

upadek swojego wroga.

Ze wszystkich okien Loży na pierwszym i drugim piętrze strzelały jęzory ognia. Gęsty 

dym bił z wnętrza budynku niczym wylatujące na zewnątrz biblijne roje szarańczy. Vere, 

ubrany tylko w slipki, wybiegł na zewnątrz, fikuśna, winylowa garderoba pod wpływem żaru 

wtopiła mu się w ciało. Włosy chłopca płonęły, z twarzy, ud i pleców zwieszały się pokryte 

bąblami strzępy ciała. Krew sączyła  mu  się z nosa i uszu, było  to skutkiem eksplozji w 

buduarze granatu hukowego. Vere gwałtownie wymachiwał rękoma, usiłując w ten sposób 

pozbyć się palącego bólu, przez cały czas krzyczał piskliwie i wysoko jak dziecko.

- Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! Nie chcę umierać! - zawodził. - Tatusiu, ratuj! Ocal 

mnieee!

Kilka serii z pistoletów maszynowych posiekało chłopaka na strzępy w parę sekund, 

obracając jego ciałem jak dziecinnym bąkiem.

Vere zrobił jeszcze kilka chwiejnych kroków, na jego zmasakrowanej twarzy pojawił 

się wyraz zdumienia, po czym upadł na zalany posoką chodnik.

- Boże miłosierny!  - wyszeptał ojciec Eamon i przeżegnał się. Pochylił  głowę, po 

czym odmówił po łacinie modlitwę za konających.

Nieznajoma miała ochotę powiedzieć księdzu, że dla chłopca było z pewnością lepiej, 

że   zginął,   ale   zdołała   się   pohamować.   I   tak   z   trudem   ukrywała   w   sobie   zadowolenie 

wywołane widokiem rozgrywającej się za oknem rzezi. Sprawy przedstawiały się korzystniej, 

niż przypuszczała. Gdy ponownie skierowała wzrok ku płonącemu domowi naprzeciwko, w 

drzwiach   Czarnej   Loży   pojawił   się   Sinjon.   Stary   lord   wyglądał   fatalnie,   jego   strój   był 

nadpalony, upudrowana peruka zniknęła gdzieś wśród pożogi, a przez pooraną bliznami skórę 

na głowie wampira można było dostrzec świecącą wilgotnawo nagą czaszkę.

Skrzydłowy Pointersów przez chwilę rozmawiał z kimś przez krótkofalówkę, po czym 

zawołał do swoich ludzi:

- Wstrzymać ogień! Lord Esher rozkazuje wstrzymać ogień!

background image

- Na władcę piekieł... Nie! Vere! - Sinjon przegramolił się przez barykadę i podszedł 

do ciała swego ulubieńca. Osunął się na kolana, a z jego ust popłynął zbolały jęk. - Mój drogi 

chłopcze, co oni z tobą zrobili, spójrz tylko, co oni ci zrobili! - Wziął zmasakrowane zwłoki 

Vere'a w ramiona, tuląc je do piersi jak dziecko i kołysząc się w tył i w przód.

Wszyscy   jego   chłopcy   zginęli.   Umarli   Śmiercią   Ostateczną.   Vere.   Tristan.   Ethan. 

Wszyscy   bez   wyjątku.   Jego   linia   krwi   przestała   istnieć.   Strata   zabolała   go   jak   brutalne 

obrócenie tkwiącego w ranie noża. Królestwo, które zbudował i kształtował przez ponad dwa 

stulecia, obracało się dokoła niego w perzynę, pochłaniane przez ogień i szaleństwo. Umarłe 

Miasto zostało zawłaszczone.

Nagle uniósł wzrok ku niebu i ku swemu przerażeniu ujrzał malujące się na niebie 

pierwsze oznaki świtu.

- Esherze! - Sinjon podniósł się z trudem, kołysząc na nogach jak pijany. Przeszedł 

przez   usłane   gruzami   pole   walki   do   miejsca,   gdzie   stał   Batmobil   pulsujący   dynamiczną 

rapową muzyką, jak samiec aligatora podczas sezonu godowego.

-   Wygrałeś,   Esherze!   Umarłe   Miasto   jest   twoje!   Poddaję   się!   Uginam   przed   tobą 

kolana i uznaję cię za mego pana i suzerena!

Zaczął skrobać zakrzywionymi w szpony palcami mocno przyciemnioną tylną szybę 

w   samochodzie   i   raz   po   raz   zerkał   przez   ramię   na   wschodzące   słońce.   W   jego   głosie 

pobrzmiewała coraz gwałtowniejsza panika, aż w końcu puściły mu nerwy i rozpłakał się.

- Złożę ci przysięgę wierności i z radością przyjmę twoją krew jako własną! Będę 

twoim podnóżkiem i nigdy nie podniosę przeciwko tobie ręki, pierwej zabraknie wody w 

oceanach, niż mógłbym się na to odważyć. Obiecuję ci to na wszystko, kim jestem, Esherze, 

tylko nie pozwól mi spłonąć!

Skóra Sinjona zaczęła marszczyć się i swędzieć, jakby oblazły go mrówki. I nagle 

buchnęła płomieniem. Wampir zasyczał z gniewu i bólu, unosząc do góry rękę, by osłonić się 

przed słońcem. Nic mu to nie pomogło. Zaczął tłuc pięścią o niewzruszoną czarną szybę 

cadillaca, ale nie zdołał jej roztrzaskać. Na chwiejnych nogach ruszył w kierunku ciała Vere'a, 

lecz upadł, nim przeszedł sześć kroków.

Egzystował jako nieumarły od kilku stuleci, nigdy jednak nie zaznał podobnej agonii, 

ból był niewyobrażalny. Wampir leżał na ziemi, ciężko dysząc, a oczy wypełniały mu się 

łzami i krwią, gdy płyny w jego ciele zaczęły wrzeć. Instynkt podpowiadał mu, że powinien 

się ukryć, znaleźć sobie ciemne i chłodne schronienie, gdzieś, gdzie nie dosięgłyby go palące 

promienie   słońca,   lecz   było   już   za   późno.   Nie   miał   dokąd   uciec.   Przez   kilka   sekund 

rozpaczliwie drapał paznokciami bruk, na którym leżał, w nadziei że zdoła dogrzebać się do 

background image

zbawczej ziemi, lecz kostka, którą była wyłożona ulica, nie poddała się jego desperackim 

poczynaniom.

Jego ciało pokryło się bąblami i zaczęło skwierczeć jak plaster boczku na patelni. Czuł 

swąd własnego smażącego się ciała. Skóra na jego twarzy nabrzmiała, po czym spłynęła z 

niej niczym wosk. Oczy zrobiły się białe, ugotowawszy się we własnym płynie. Pomimo 

potwornych obrażeń i dojmującego bólu Sinjon wciąż pełzł naprzód, poszukując przed sobą 

na oślep odartymi z tkanek kościstymi dłońmi. Choć nie miał już czucia, wiedział, że musi 

być niedaleko. Chciał powiedzieć Vere'owi, że jest mu przykro, iż tak się to kończy, lecz jego 

język zmienił się w poczerniały strzęp zesztywniałej, trupiej skóry. Chciał pocałować go po 

raz ostatni, ale nie miał już ust. Tyle chciał jeszcze zrobić. Miał tak wiele pragnień. I dążeń. 

Aż tu nagle, po prawie pięciu stuleciach, jego wielkie marzenie nieoczekiwanie dobiegało 

końca.

Nie miał już czasu.

Nadszedł...

Kres...

Esher patrzył, jak Sinjon rozpływa się w promieniach wschodzącego słońca i jego usta 

wykrzywił lekki uśmieszek. Gdy poranny wietrzyk rozwiał prochy wolnomularza, nie był w 

stanie dłużej się powstrzymywać i wybuchnął śmiechem. Śmiał się jeszcze, gdy energicznym 

gestem dał kierowcy znak, że mogą już ruszać.

- Pora wracać do domu - mruknął, zaśmiewając się do łez. - Tu nie ma już nic do 

oglądania.

Nieznajoma   patrzyła,   jak   Batmobil   rusza,   miażdżąc   leżące   na   ulicy,   okrwawione, 

okaleczone ciała; przednie koło samochodu rozniosło w pył odartą z tkanek czaszkę Sinjona. 

Pointersi podążający za autem swego pana wydawali się równie martwi jak ich wrogowie. 

Byli   zbyt   zmęczeni,   by   chełpić   się   i   radować   z   odniesionego   zwycięstwa,   wielu   z   nich 

utykało, niektórzy mieli widoczne, krwawiące rany. Według szacunków nieznajomej Esher 

utracił   w   wyniku   zamieszek   i   w   walce   z   Sinjonem   ponad   połowę   swoich   ludzkich 

popleczników.

To przypomniało jej, że sama nie czuła się najlepiej. Solidny zastrzyk  adrenaliny, 

który   otrzymała,   gdy   oglądała   przebieg   dżihadu,   przestał   już   działać   i   nagle   zdała   sobie 

sprawę, jak bardzo była wygłodniała. Odsunęła się od okna i opadła na klęczki, dotykając 

czołem chłodnej kamiennej ściany.

- Musisz się położyć - wymamrotał ojciec Eamon, nachylając się, by jej pomóc.

- Został już tylko jeden - wychrypiała, kiedy,  wspierając się na ramieniu  księdza, 

background image

dotarła do swego prowizorycznego posłania.

- Sinjon był podstępnym wężem, lecz Esher to diabeł w ludzkiej skórze! - rzucił ojciec 

Eamon. - Teraz ulice Umarłego Miasta spłyną krwią niewinnych!

- N - nie byłabym tego taka pewna. Jeszcze nie wypadłam z gry... ojcze, czy masz 

kartkę papieru i ołówek?

- Kartkę i ołówek?

- Chciałabym, abyś zaniósł mojemu przyjacielowi wiadomość.

Ojciec Eamon wzruszył ramionami i wyszedł z piwnicy. Wrócił kilka minut później z 

ogryzkiem ołówka i pomiętą, brązową, papierową torbą, którą rozprostował na kolanie.

- To wszystko, co zdołałem znaleźć...

Pospiesznie napisała na odwrocie torby adres i numer telefonu.

- Chciałabym, abyś zaniósł to Cloudy'emu. To starszy mężczyzna, który mieszka w 

suterenie niecałe dwie przecznice stąd...

- Masz na myśli hipisa?

- Jesteś chyba jedyną osobą w Umarłym Mieście, która nie nazywa go starym hipisem 

- mruknęła, chichocząc pod nosem, zaraz jednak zaczęła kasłać, wypluwając skrzepy krwi.

- Nie mogę pozostawić cię w tym stanie! - zaprotestował ojciec Eamon.

- Rób, co mówię!  - wychrypiała,  wciskając mu torbę do ręki. - Nie ma czasu na 

gadanie po próżnicy! Czuję, że wszystko w środku mam pogruchotane, moje prawe płuco 

zapadło   się,   a   w   sercu   tkwi   fragment   złamanego   żebra!   Gdybym   była   człowiekiem, 

wyzionęłabym ducha już parę godzin temu! Tylko jedno może mi pomóc - krew. Na tej torbie 

zapisałam adres człowieka specjalizującego się w załatwianiu czarnorynkowej plazmy dla 

takich jak ja. Chcę, aby Cloudy skontaktował się z nim i zaaranżował zakup. Rozpaczliwie 

potrzebuję krwi - i to w dużych ilościach.

Ojciec Eamon z posępną miną wbił wzrok w pomiętą papierową torbę.

- Czy spełniając tę prośbę, stanę się narzędziem szatana, czy raczej sługą Bożym?

- Nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie, ojcze. Naprawdę.

-   Tja,   czego   chcesz?   -   warknął   Cloudy,   przyglądając   się   podejrzliwie   starszemu, 

zaniedbanemu mężczyźnie stojącemu przed drzwiami. Z uwagi na to, że był nie ogolony i 

cuchnął, wziął go za bezdomnego. Dopiero po chwili Cloudy spostrzegł koloratkę.

- Miałem tu przyjść i przekazać ci to - rzekł ojciec Eamon, gwoli wyjaśnienia podając 

mu zmiętą papierową torbę. - Ona twierdzi, że ją znasz.

Wyraz   podejrzliwości   znikł   z   oczu   Cloudy'ego,   ale   hipis   wciąż   wydawał   się 

zaniepokojony.

background image

- To ona cię przysłała? Żyje? - Zdjął łańcuch i otworzył drzwi, wpuszczając księdza do 

środka. - Przepraszam, że ojca nie poznałem! Nie przywykłem do przyjmowania tutaj gości.

Zwłaszcza   po   zeszłej   nocy.   Przez   większość   czasu   musiałem   odpędzać   tych 

pieprzonych świrów - wybacz, ojcze, mam niewyparzony język - aby nie puścili mego domu 

z dymem. To było istne Piekło na ziemi.

Ojciec Eamon stanął pośrodku pokoju, spoglądając na stosy książek dokoła.

- Widzę, że lubisz czytać - stwierdził z lekkim zdumieniem. - Nie sądziłem, że w 

Umarłym Mieście może być aż tyle , książek.

- Stwierdziłem, że pomagają mi zabić nocami czas - od - j parł Cloudy, wzruszając 

ramionami. - Ale, ale, do rzeczy, co f z nią? Nic jej nie jest? A może coś się stało? Gdy 

widziałem ją ! ostatni raz, ta suka Decima niosła ją przerzuconą przez ramię jak j worek mąki. 

A potem rozpętało się Piekło i przez resztę nocy miałem pełne ręce roboty.

- Żyje, ale jest ciężko ranna. Znalazłem ją dogorywającą na schodach przed kościołem 

św. Everhilda. Poprosiła o azyl i wniosłem ją do środka. Opatrzyłem jej rany i przygotowałem 

posłanie. Twierdzi, że uciekła z warowni Eshera, zabijając kobietę zwaną Decimą.

Cloudy pokręcił głową ze zdumieniem.

- I powiada ojciec, że ona potrzebuje mojej pomocy?

- Ona... twierdzi... że potrzebuje krwi - wykrztusił niepewnie kapłan. - Mówi, że bez 

niej umrze. Podała mi adres , i numer telefonu, który miałem ci przekazać. To rzekomo jakiś j 

jej znajomy mający kontakty na czarnym rynku.

Cloudy wziął od księdza papierową torbę i zmarszczywszy brwi, odczytał zapisaną na 

niej wiadomość.

- Powiedz jej, ojcze, żeby spokojnie odpoczywała. Zajmę się tym.

- Czy... mogę cię o coś spytać?

- Wal śmiało, ojcze. A propos, mów mi Cloudy.

- Czy ta kobieta jest służebnicą szatana?

Cloudy zamrugał, zaskoczony bólem i niepewnością w głosie starego kapłana.

- Szczerze mówiąc, nie wiem czym ani kim ona jest. Sądziłem, że to raczej księża 

powinni wiedzieć takie rzeczy.

-   Szatan   to   podstępny   przeciwnik.   Jego   słudzy   noszą   różne   skóry.   Niekiedy 

przywdziewają także sutanny.

- Nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie, ojcze. Mogę tylko powiedzieć ci to, co 

sam wiem. Przyznaję, że ta nieznajoma naprawdę mnie przeraża. Dwukrotnie ocaliła mi życie 

-   i   w   obu   przypadkach   wcale   nie   musiała   tego   robić.   Pomogła   temu   chłopcu,   Ryanowi, 

background image

uratowała jego matkę, odbijając ją z rąk Eshera i dopilnowała, aby oboje bezpiecznie opuścili 

miasto. Tego również nie musiała robić. A jednak to zrobiła. Nie wiem, kim lub czym ona jest 

ani co sprowadziło ją do Umarłego Miasta, lecz z pewnością nie przypomina Sinjona, Eshera 

ani kogokolwiek w całej tej parszywej dzielnicy. Nie jest człowiekiem, choć w gruncie rzeczy 

trudno orzec, czy to coś złego. A jeżeli chodzi o to, czy stanowi narzędzie szatana... cóż... 

czyż nie jesteśmy nim my wszyscy?

Ojciec   Eamon   przemierzał   ulice   Umarłego   Miasta,   lustrując   obraz   zniszczeń 

powstałych  w trakcie  rozruchów. Był  to istny koszmar.  Na chodniku walały się trupy,  a 

powietrze przesycone było wonią dymu i krwi. W większości były to zwłoki ludzi, głównie 

Pointersów   i   Black   Spoons.   Niepokonani   dotąd   osiłkowie   zostali   dosłownie   rozdarci   na 

strzępy. Ich ciała rozwłóczono po bruku. Trupy wisiały także na latarniach, a przy jednym ze 

skrzyżowań ksiądz dostrzegł zwieszające się ze słupa telefonicznego nowiutkie nikki, stopy 

ich właściciela wciąż jeszcze tkwiły wewnątrz butów. Od czasu do czasu kapłan napotykał 

wśród tej  panoramy rzezi i zniszczenia  pozbawiony tkanek szkielet  ze spiczastymi  kłami 

zamiast normalnych zębów, co stanowiło dowód, że śmierć prócz synów Adama nawiedziła 

również potomstwo Diabła.

Pożary,  czy to przypadkowe, czy będące wynikiem podpaleń, starły z powierzchni 

ziemi   większość   starych   budynków;   kilka   wciąż   jeszcze   dymiło,   choć   pozostały   z   nich 

jedynie   zgliszcza.   Ojciec   Eamon   przypomniał   sobie   filmy   dokumentalne   opowiadające   o 

Bitwie o Anglię i zdobyciu Berlina, które oglądał w dzieciństwie. Ulica Bez Nazwy stanowiła 

jawny przykład zagłady, jaka nawiedziła Umarłe Miasto. Choć Danse Macabre wydawał się 

prawie nie tknięty, salon bilardowy Stick's spłonął niemal doszczętnie. Kapłan z rosnącym 

zaniepokojeniem   stwierdził,   że   jedyny   w   okolicy   sklep   monopolowy   został   ograbiony,   a 

następnie   podpalony;   ogień   podłożono   też   pod   bodegi,   gdzie   pokątnie   handlowano 

narkotykami.

Wszędzie,   gdzie  nie   spojrzał,   widział   jedynie  ruiny i   zgliszcza.  Wiedział,  że   jego 

obowiązkiem   jako   kapłana   było   udzielanie   ostatniej   posługi   konającym   i   odmówienie 

modłów za umarłych, lecz jakoś nie potrafił się na to zdobyć. Od czasu do czasu dostrzegał 

jakiś kształt poruszający się wśród pogorzelisk, ale w większości napotykał jedynie trupy.

Ojciec Eamon z posępną ironią skonstatował, że po raz pierwszy od swych mrocznych 

narodzin Umarłe Miasto istotnie zasługiwało na swoją nazwę.

Lustrując wzrokiem panoramę śmierci i zniszczenia rozpościerającą się dokoła, raz po 

raz powracał myślami do istoty ukrywającej się w piwnicy kościoła św. Everhilda. To ona 

była w jakiś sposób odpowiedzialna za zagładę Umarłego Miasta.

background image

I   choć   zniszczenia,   które   dostrzegał   wokoło,   były   doprawdy   przerażające,   czy 

stanowiły one dzieło Złego? Jakże chciał to wiedzieć! Chciał mieć pewność. Czy ta kobieta 

była służebnicą szatana, czy raczej Aniołem Zagłady? Ona chyba tego nie wiedziała, a jeżeli 

nawet, nie zamierzała  mu  tego wyjawić.  To, co usłyszał  od Cloudy'ego,  jeszcze  bardziej 

zamąciło mu w głowie. Czy potwór mógł mieć duszę albo czy anioł mógł sprowadzić na 

niewinnych cierpienie? I co miał oznaczać fakt, że ta dziwna istota przybyła, aby błagać o 

pomoc właśnie jego, najplugawszego spośród grzeszników?

Powróciwszy do kościoła, zastał ją w takiej samej pozycji, w jakiej ją pozostawił, 

skuloną jak płód w łonie matki. Jej skóra była w dotyku chłodna i sucha jak u węża, nic nie 

wskazywało, aby nieznajoma oddychała. W pierwszej chwili przestraszył się, że umarła, lecz 

kiedy   ją   szturchnął,   uniosła   leciutko   powiekę,   ukazując   przekrwioną   gałkę   oczną. 

Stwierdziwszy, że nie może pomóc jej w żaden inny sposób, ojciec Eamon wrócił na górę.

Gdy ukląkł przy ołtarzu, zauważył, że trzęsą mu się ręce. Zamknął oczy i jeszcze 

bardziej pochylił głowę, modląc się o siłę i przebaczenie. Był to jego pierwszy dzień od wielu 

lat, kiedy od rana nie miał w ustach alkoholu. Nawet gdyby chciał się napić, nie miał skąd 

wziąć kolejnej butelki.

Sklep monopolowy splądrowano i podpalono. Ojciec Eamon przeklinał się w duchu za 

swoją słabość, za to, że przez tyle lat żył w strachu i używał alkoholu, aby, jeśli nawet nie 

przed Bogiem, ukryć się przed samym sobą. Silne dreszcze wstrząsały jego ciałem, język był 

odrętwiały i szorstki jak papier ścierny. Święci patrzyli na niego z wyrzutem i choć żaden z 

nich nie odezwał się ani słowem, wyraz ich twarzy był aż nadto wymowny.

- Co mam uczynić? - zwrócił się do Matki Boskiej. - Czego żąda ode mnie Bóg? 

Byłem   świadkiem   Jego   Sądu,   lecz   teraz   jestem   w   kropce.   Mam   mętlik   w   głowie.   Czy 

powinienem pomóc tej istocie, czy raczej ją unicestwić? Skąd mam wiedzieć, jaka jest Jego 

wola? Święta Mario, Matko Boża, Oblubienico Pańska, daj mi jakiś znak! Uroń kilka łez, 

zwyczajnych lub nawet krwawych, ale uczyń coś! COKOLWIEK!

Gipsowa figura uśmiechnęła się doń dobrotliwie, jak to czyniła każdego dnia przez 

ostatnie dwanaście lat i podobnie jak co dnia przez ostatnie dwanaście lat nie powiedziała ani 

słowa.

- Ojcze?

Zadrżał na dźwięk głosu nieznajomej, jego mięśnie, zdrętwiałe po długim bezruchu, 

zareagowały   porażającym   bólem.   Zdezorientowany   wlepił   wzrok   w   witrażowe   okna. 

Nadchodził zmierzch. Musiał zasnąć podczas modlitwy. Odwrócił się w stronę swego gościa, 

starając się nie krzyknąć  z bólu. Mięśnie szyi  i ramion miał  tak zesztywniałe,  że niemal 

background image

słyszał, jak skrzypią z wysiłku. Nieznajoma stała przy końcu najbliższej ustawionej prosto 

ławki, opierając się o nią niepewnie. Choć zawsze była blada, coś mówiło mu, że wyglądała 

niezdrowo nawet jak na nie - umarłą.

- Wszystko w porządku, ojcze?

- N - nic mi nie jest. Wybacz. Zatraciłem się w modlitwie. Ale ty, w twoim stanie nie 

powinnaś nawet wstawać, a co dopiero chodzić!

- Tu się z ojcem zgodzę - mruknęła, siadając w ławce. - Ale nie znoszę, gdy ktoś 

nadmiernie się mną opiekuje. Czuję się przez to... bezradna.

Ojciec Eamon wstał, krzywiąc się, gdy krew ponownie zaczęła krążyć w jego nogach. 

Miał wrażenie, jakby gromada diablików zaczęła dźgać go szpilkami w łydki i podudzia.

- Widziałem się z twoim przyjacielem. Powiedział, żebyś się nie martwiła. Zajmie się 

wszystkim.

-  Cloudy  jest  w  porządku.  Mam  tylko   nadzieję,  że  nie  spotka  po drodze  osiłków 

Eshera. Ten skurwiel już wie, że nie było mnie w Czarnej Loży. Gdybym tam była, Sinjon 

wykopałby mnie na zewnątrz już po eksplozji pierwszego granatu. Esher należy do tych, 

którzy   nigdy   nie   zapominają   ani   nie   przebaczają.   Zabiłam   jego   dziecko   i   ukradłam 

oblubienicę. Chce mnie dopaść jeszcze bardziej niż Sinjona.

- Skąd wiesz?

- Powiedzmy, że mam silne przeczucie - odparła z ochrypłym śmiechem, uderzając się 

pięścią w pierś. - Czuję, jak przyzywa mnie jego krew, muszę wytężać resztki sił, aby nie 

wstać i nie pomaszerować z powrotem do jego fortecy.

- Musisz znów się położyć, wyglądasz okropnie, jesteś blada jak śmierć na chorągwi.

Roześmiała się i palcem wskazującym podsunęła wyżej na nosie swoje lustrzanki. Był 

to zdumiewająco ludzki gest.

- Naprawdę umiesz pochlebić dziewczynie, ojcze. Jeśli jednak nie masz nic przeciwko 

temu, wolałabym zostać tutaj z tobą. - Rozejrzała się dokoła, lustrując popękane witraże, 

przewrócone ławki i kurz. - Ładnie tu u ciebie. Od jak dawna tu mieszkasz?

- Będzie już ze dwanaście lat.

Skinęła głową, jakby otrzymała odpowiedź na inne, nie wypowiedziane pytanie.

- Ee... ojcze, nie zrozum mnie źle, ale... czy ty naprawdę jesteś księdzem?

Eamon zachichotał. Wydawał się być trochę zdziwiony tym pytaniem.

- Nie poczułem się urażony i doskonale rozumiem, skąd to pytanie. Tak, naprawdę 

jestem księdzem. Ukończyłem seminarium w 1959. - Spojrzał na krzyż, po czym przeniósł 

wzrok na nieznajomą. - Mam nadzieję, że nie urażę cię, zadając osobiste pytanie... Czy byłaś 

background image

osobą religijną, zanim... no... zanim...

-   Zanim   stałam   się   tym,   czym   jestem?   -   Zamyśliła   się   przez   chwilę,   aż   wreszcie 

pokręciła   głową.   -   Chyba   nie.   Jej   rodzina   była   religijna,   jak   religijny   jest   przeciętny 

Amerykanin, czyli nie za bardzo.

- Jej? To nie była twoja rodzina?

-   Ojcze,   to   skomplikowana   historia.   Widzisz,   w   roku   1969   siedemnastoletnią 

dziewczynę uwiódł i zgwałcił wampir imieniem Morgan. Kiedy z nią skończył, wyrzucił ją z 

jadącego samochodu na jedną z londyńskich ulic. Znaleziono ją i zabrano do szpitala, gdzie 

zamiast   umrzeć,   zapadła   w   śpiączkę.   Gdy   się   z   niej   ocknęła   dziewięć   miesięcy   później, 

stwierdziła, że jest odmieniona. Nie była już człowiekiem, ale ponieważ nigdy naprawdę nie 

umarła, nie stała się typową wampirzycą. Odkryła, że jest fenomenem samym w sobie, mogła 

poruszać się za dnia, a także karmić się i kontrolować emocje otaczających ją ludzi. Mimo to 

żadna z owych cudownych mocy nie przypadła jej do gustu. Widzi ojciec, nie spodobało jej 

się,   że   stała   się   potworem.   Zaczęła   ostro   walczyć,   by  nie   poddać   się   tkwiącemu   w   niej 

okrucieństwu i żądzy krwi. Spróbowała nawet założyć coś na podobieństwo rodziny. Wciąż 

jednak się jej nie udawało. Raz po raz przegrywała. W tej sytuacji postanowiła poświęcić całą 

swą egzystencję na dopadniecie wampira, który odebrał jej człowieczeństwo i zmuszenie go, 

aby zapłacił za to, co jej uczynił.

- Czy... czy odnalazła tego człowieka?

- - O tak, jak najbardziej. - Jej śmiech był szeleszczący jak suche liście. - I odkryła, że 

jej ulubionym pokarmem jest krew wampirów.

- Jak kończy się ta historia?

Nieznajoma wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się krzywo.

- O ile mi wiadomo, jeszcze się nie skończyła. Ale dość już o mnie, powiedz mi, 

ojcze, kim jest ów zagadkowy święty Everhild.

-   Chyba   raczej   kim   był.   Wykreślono   go   z   Księgi   Świętych   podczas   II   wojny 

światowej. Był wczesnoangielskim męczennikiem, którego wikingowie porąbali na kawałki i 

rzucili na pożarcie dzikom. Naraz ni stąd, ni zowąd odyńce pognały przed siebie i rzuciły się 

ze   stromego   zbocza   do   Morza   Północnego.   Everhild   był,   jak   mi   się   zdaje,   świętym 

świniopasów. Może ogłoszono go świętym, ponieważ jego męczeństwo przypominało Jezusa 

egorcyzmującego demona imieniem Legion.

-   Jaka   jest   historia   tego   miejsca?   Dlaczego   wzniesiono   kościół   na   terytorium 

Spokrewnionych?

- Nie wiem. Historia powstania tej parafii owiana jest mgiełką tajemnicy. Nigdzie nie 

background image

ma dokumentów mówiących o budowie lub konsekracji kościoła, aczkolwiek mity i plotki na 

ten   temat   krążą   już   od   ponad   stu   lat.   Niektórzy   twierdzą,   że   wzniesiono   go   jako   opokę 

przeciwko ciemnym siłom. Plotki głoszą, że przydzieleni do tej parafii kapłani i zakonnice 

znikali   zwykle   w   niewyjaśnionych   okolicznościach.   Pojawiły   się   opinie,   jakoby   Stolica 

Apostolska   zsyłała   tu   celowo   niewygodnych   dla   siebie   heretyków,   wichrzycieli   i 

wolnomyślicieli. Wiem na pewno, że od czasów Wielkiego Kryzysu świątynia stała zupełnie 

opuszczona.

- Co więc ojciec tu robi?

Kapłan   zamrugał  i   nerwowo  wytarł   usta   dłonią.   Naprawdę  miał  ochotę  się  napić. 

Przeniósł wzrok na figurę Najświętszej Panienki, po czym znów spojrzał na nieznajomą. Z 

głośnym sieknięciem usiadł obok niej w ławce.

- To długa historia.

- Mam czas.

Spojrzał   w   zwierciadlane   oczy   nieznajomej   i   na   swoje   bliźniacze   odbicie.   Może 

faktycznie po tylu latach nadszedł czas, by wreszcie opowiedzieć tę historię.

- Nigdy tak naprawdę nie znałem  swoich rodziców. Moją matkę  bardzo wcześnie 

zmogła reumatyczna gorączka. Gdy zmarła, miałem zaledwie trzy miesiące. Mój ojciec zginął 

w   wypadku   drogowym,   kiedy   miałem   cztery   lata.   Zamieszkałem   z   moją   dalszą   rodziną. 

Ciotkę i wuja nie mógłbym nazwać złymi ludźmi, ale nie mieli dzieci i byli już starzy. Nie 

wiedzieli,   co   mają   ze   mną   począć,   więc   postanowili,   że   skoro   mnie   przygarnęli,   będę 

pracować na ich farmie.

Nie bili mnie ani nie molestowali, w każdym razie nie w takich kategoriach, w jakich 

dziś rozpatruje się te pojęcia. Nie potrafili jednak okazywać uczuć ani mnie, ani wobec siebie. 

Jak już wspomniałem, traktowali mnie dobrze, ale nigdy nie stałem się dla nich kimś bliskim, 

na zawsze pozostałem ich dalekim krewnym. A ja dorastałem i bardzo dobrze się uczyłem. 

Byłem pilny i bystry. Trudno mi było jednak znaleźć sobie przyjaciół. Moja ciotka i wujek 

nigdy nie tańczyli. Nie słuchali muzyki. Nie lubili zabaw ani rozrywek. Chodzili za to do 

kościoła. Tam właśnie spotkałem ojca Raymonda.

Spojrzał na mnie i zobaczył samotnego sierotę. Postanowił, że weźmie mnie pod swą 

opiekę. Taka jest wszak rola księdza, być ojcem dla wszystkich dzieci Bożych z całej parafii. 

To ojciec Raymond odkrył we mnie wielki głód wiedzy, to on załatwił mi stypendium na 

uniwersytecie im. Loyoli. To ojciec Raymond nakłonił mnie, abym poszedł do seminarium. 

Okazywał mi moc życzliwości i wsparcia, a ja postanowiłem, że chcę zostać właśnie takim 

jak on.

background image

Jak   już   mówiłem,   seminarium   ukończyłem   w   roku   1959.   Miałem   wówczas 

dwadzieścia cztery lata, głowę pełną ideałów, a serce tryskające naiwnością i energią. W 

niecały   rok   później   Ameryka   wybrała   na   swego   prezydenta   pierwszego   w   swej   historii 

katolika,  ja zaś  byłem  pewien, że już wkrótce nastąpią  wielkie, przełomowe  wydarzenia. 

Chciałem dopomóc dzieciom z sierocińca, by odnalazły siebie, tak jak mnie pomógł kiedyś 

ojciec   Raymond.   Pierwsze   lata   kapłaństwa   spędziłem,   nauczając   w   kilku   parafialnych 

szkółkach   dla   upośledzonych.   Wreszcie   w   1969   roku   wysłano   mnie   do   sierocińca   dla 

chłopców pod wezwaniem św. Iwa.

Nie była to placówka zamożna, utrzymywała się głównie z datków i dotacji, o które 

całymi dniami zabiegał dyrektor, tak więc księża i braciszkowie zajmujący się dziećmi nie 

byli zbyt ściśle nadzorowani.

Z początku nie myślałem o tym wiele, aż w końcu zwróciłem uwagę na jednego z 

kapłanów, brata Martena. Zaczęło się od drobiazgów, choćby drobnych gestów, które dziwnie 

się przeciągały, gdy dotykał niektórych spośród młodszych chłopców. Było coś niezdrowego 

w jego zachowaniu i osobliwych zainteresowaniach. Podejrzana wydała mi się gorliwość, z 

jaką   zwykł   sprawdzać,   czy   bielizna   chłopców   nie   nosi   śladów   nieprzystojnych   polucji. 

Żywiłem pewne podejrzenia, lecz brakowało mi pewności. Nie odważyłem się powiedzieć o 

nich dyrektorowi w obawie przed skandalem, jaki mogłem przez to wywołać. Wiedziałem, że 

nie wpłynęłoby to pomyślnie na kolejne dotacje, na które liczył nasz ubogi sierociniec.

Wkrótce   potem   jeden   z   ulubieńców   brata   Martena,   drobny   sześciolatek   o   twarzy 

aniołka, został zabrany przez dalekich krewnych. Najwyraźniej chłopiec powiedział rodzinie 

coś, co wzbudziło jej podejrzenia i krewni powiadomili policję. Dyrektor udał się do biskupa, 

a ten załagodził sprawę, zarówno z policją, jak i z opiekunami chłopca. Brat Marten został 

usunięty z sierocińca i - jak sądziłem - odszedł ze stanu kapłańskiego. Było to w roku 1971.

Pozostałem   u   św.   Iwa   jeszcze   przez   cztery   lata,   po   czym   przeniesiono   mnie   do 

sierocińca św. Lewana. Wyobraź sobie, jaki przeżyłem szok i konsternację, gdy po przybyciu 

na   miejsce   zastałem   tam   brata   Martena!   Byłem   wściekły.   Poszedłem   do   dyrektora   i 

opowiedziałem  mu  wszystko  o ekscesach związanych  z bratem Martenem, on jednak nie 

potraktował mnie poważnie i oskarżył o sianie zamętu. Przez ponad rok zmuszony byłem 

współpracować z bratem Martenem. Starałem się możliwie jak najlepiej pilnować chłopców i 

czuwać, by nie stało się im nic złego, lecz ostatecznie zawiodłem. Był tam pewien chłopiec o 

imieniu Christopher. Miał niespełna cztery latka.

Ojciec   Eamon   przerwał   i   nerwowo   zaczerpnął   tchu,   kierując   wzrok   ku   sklepieniu 

kościoła.   Przez   kilka   chwil   mrugał   powiekami   i   w   końcu   zbolałym   głosem   podjął   swój 

background image

monolog.

- Christopher był pięknym dzieckiem. Absolutnie cudownym. Miał wielkie, łagodne 

oczy   jak   sarna.   Nie  sposób  było   nań   spojrzeć,   aby   go  nie   pokochać.   Opiece   nad   takimi 

właśnie dziećmi pragnąłem poświęcić swe życie...

Głos ojca Eamona zadrżał i zaczął się łamać. Wspomnienia były zbyt bolesne. Nawet 

po  tylu  latach   ból  wciąż   pozostawał   dotkliwy,  a   rana  świeża.   Zamknął  oczy,   lecz   wciąż 

widział twarz malca, tyle że teraz nie było już alkoholu, który przytępiłby mu zmysły i zmącił 

obraz. Drżącą ręką otarł łzy z twarzy.

- Odnalazłem go w szafie. Slipki miał wepchnięte do gardła tak głęboko, że się udusił. 

Wiedziałem, kto to zrobił. I ta świadomość przepełniła mnie szaleńczym gniewem. Zacząłem 

szukać Martena. Znalazłem go w piwnicy, gdzie zamierzał spalić w piecu swoją bieliznę. 

Była poplamiona krwią i czymś jeszcze. Oskarżyłem go o gwałt i zamordowanie tego małego, 

przecudownego chłopca. Skurwiel zaatakował mnie szuflą do węgla.

Mali chłopcy mogli się go bać, ale z dorosłym nie miał żadnych szans. Wyrwałem mu 

szuflę - oczy ojca Eamona zwęziły się, wyglądał jak ktoś, kto jest poddawany zabiegowi 

chirurgicznemu   bez   znieczulenia.   -   Przez   krótką   chwilę   po   prostu   nad   nim   stałem   ze 

świadomością, że cała sprawa znów zostanie zatuszowana jak u św. Iwa. Wiedziałem, że brat 

Marten   nigdy   nie   trafi   za   kratki.   W   najlepszym   razie   mógł   zostać   wykluczony   ze   stanu 

kapłańskiego. W najgorszym otrzyma przeniesienie na nową parafię i wszystko znów zacznie 

się   od   początku.   Tak   czy   owak   dzieci   były   w   niebezpieczeństwie.   Dzieci   takie   jak 

Christopher. Biedny, niewinny Christopher.

Rozwaliłem bratu Martenowi łeb szuflą.

Policja uznała, że zrobiłem to w samoobronie. Archidiecezja również rozgrzeszyła 

mnie z tego czynu. Potrzebowano „księdza bohatera”, aby zatarł niesmaczne wspomnienia 

związane z osobą „pedofila - zabójcy w sutannie”. Przekonywałem sam siebie, że postąpiłem 

właściwie,  że stałem się narzędziem  Bożego  gniewu. Było  to  jednak  kłamstwo.  Gdy tak 

stałem nad Martenem, słuchając, jak jęczy i błaga o litość, nie czułem nic prócz nienawiści! 

Kapłan powinien nienawidzić grzechu, lecz miłować grzeszników, a ja nienawidziłem tego 

człowieka.   Pałałem   do   niego   nienawiścią   za   to,   co   uczynił   temu   biednemu   dziecku! 

Nienawidziłem siebie, że nie było mnie tam, gdy Christopher mnie potrzebował! Nie miałem 

w sercu Boga, gdy opuściłem szuflę na czaszkę tego zboczeńca i zdawałem sobie z tego 

sprawę.   Wkrótce   potem   zacząłem   pić.   W   roku   1982   przeżyłem   załamanie   nerwowe. 

Archidiecezja   wysłała   mnie   do   zakładu   zamkniętego.   Po   sześciu   tygodniach   uciekłem 

stamtąd. Przejąłem niewielki spadek pozostawiony po śmierci mego wuja i ciotki i od tej pory 

background image

z tego się utrzymywałem.

O „parafii potępionych” usłyszałem, będąc jeszcze w seminarium. Odnalezienie jej 

zajęło  mi   rok.  Przewędrowałem   szmat   drogi,  ale   w   końcu  natrafiłem   na  Umarłe   Miasto. 

Ludzie na różne sposoby są w stanie odnaleźć to miejsce, gdy ich życie straci sens i nie mają 

się gdzie podziać. Mieszkam tu od dwunastu lat, co noc upijając się na umór i modląc się, aby 

Bóg dał mi znak, że zostało mi wybaczone. Modlę się jednak na próżno, gdyż tak naprawdę 

nie żałuję swoich postępków. Nie mam wyrzutów sumienia z powodu tego, co uczyniłem. 

Moja dusza została skalana krwią istoty ludzkiej, lecz nie jest to krew brata Martena.

- Nie możesz sobie wybaczyć z powodu tego chłopca.

- Zawiodłem go. Obiecałem, że nie spotka go nic złego - i skłamałem. Co noc przez 

ostatnie dwadzieścia lat, gdy tylko zamykam oczy, widzę go, jak leży w tej szafie, zimny i 

martwy. Czasami budzę się, dławiąc się tak, jak on musiał się dusić, zanim skonał.

- Ojcze, to nie była twoja wina. Zadręczasz się na próżno.

- Lekarze w zakładzie mówili dokładnie to samo. Ale mylili się. Ty także się mylisz. 

Tego dnia umarło wszystko, co czyniło mnie kapłanem. Teraz jestem jednym z potępionych. 

Właśnie dlatego odnalazłem Umarłe Miasto. Ponieważ Tu jest moje miejsce. - Wstał z ławki, 

usiłując opanować drżenie ciała. - Ja... muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. Wybacz mi, 

proszę. Gdybyś mnie potrzebowała, będę na dzwonnicy.

Cloudy zlustrował uliczkę, przerzucając przenośną chłodziarkę z prawej ręki do lewej. 

Ulice były jak na tę porę dziwnie puste. W sumie nocna przechadzka po Umarłym Mieście 

nie należała do najprzyjemniejszych, jednak Cloudy nie miał wyboru. Namierzenie handlarza 

czarnorynkową krwią zajęło mu niemal cały dzień. Zanim zaszło słońce, dokonał zakupu i o 

zmierzchu wrócił do Umarłego Miasta. Obiecał, że dostarczy nieznajomej towar, a on zawsze 

dotrzymywał słowa. Poza tym z tego, co usłyszał od księdza, wynikało, że wampirzyca może 

nie przetrwać nocy. Teraz musiał jedynie dotrzeć do kościoła św. Everhilda i nie dać się 

złapać sługusom Eshera.

Kiedy   wyszedł   z   alejki,   drogę   zastąpił   mu   krępy,   ogorzały   osiłek   w   barwach 

Pointersów.

- Proszę, proszę, co my tu mamy!

Drugi, równie potężny Pointer wyłonił się z ciemności za plecami Cloudy'ego.

- Jakiś frajer odważył się złamać przepisy godziny policyjnej. E, stary! Nie wiesz, że 

mamy stan wyjątkowy?

Cloudy poruszył się nerwowo, usiłując nie tracić z oczu obu osiłków krążących wokół 

niego jak sępy.

background image

- Stan wyjątkowy? Kto go ogłosił?

- A jak sądzisz, dupku? Sam król Piekieł, lord Esher, władca pieprzonego Umarłego 

Miasta! - Pierwszy Pointer uśmiechnął się. Szturchnął palcem w niesioną przez Cloudy'ego 

zamrażarkę. - Co tam niesiesz, palancie? Mamy rozkaz przeszukać i przesłuchać każdego, 

kogo napotkamy po zmierzchu.

- To nic, co mogłoby was zainteresować. Puśćcie mnie, dobra?

Drugi Pointer podszedł bliżej, szczerząc się złowrogo.

- Mój kolega zadał ci pytanie, co tam taszczysz, staruchu.

Może powinniśmy sami to obejrzeć.

Cloudy chlasnął pierwszego osiłka nożem, jednym cięciem pozbawiając go kciuka. 

Gangster złapał się za rękę, z której buchnęła krew; wydawał się bardziej zaskoczony niż 

oszołomiony bólem.

- Kurrrwa mać!

Cloudy wyminął Pointera stojącego mu na drodze, ten, który stał za nim, znajdował 

się zbyt blisko. Osiłek przewrócił go na ziemię z taką siłą, że impet zderzenia wycisnął mu 

powietrze z płuc. Krzyknął, gdy jego obojczyk pękł jak zapałka.

Pierwszy z młodych bandytów, ten bez kciuka, kopnął Cloudy'ego tak mocno, że hipis 

aż podskoczył.

- Ten skurwiel mnie dziabnął! - zaskomlił. - Rozpierdolę sukinkota!

Z cieni wybiegł trzeci opryszek, przywabiony wrzaskami i odgłosami bójki.

- Co się tu dzieje?

- Ten kutas mnie zranił! Oto co się dzieje! - warknął ranny opryszek, wymierzając 

Cloudy'emu potężnego kopniaka w żołądek.

- Co jest w chłodziarce?

- Nie mam pojęcia - odparł Pointer, wzruszając ramionami. - Ten stary buc nie chciał 

nam pokazać. Pewno trzyma tam bimber. W tej dziurze została już tylko garstka meneli i 

ćpunów.

- To może zajrzyjmy do środka i zobaczmy, co Czerwony Kapturek ma w koszyczku? 

- Trzeci Pointer uśmiechnął się do na wpół przytomnego, zakrwawionego Cloudy'ego. - Czy 

to prawda?  Masz tam zapas  księżycówki  i  nie chciałeś  się nim  podzielić?  Oj, nieładnie, 

nieładnie!   -   Jego   uśmiech   przygasł,   gdy   sięgnął   do   zamrażarki   i   wydobył   plastykowy 

woreczek z ludzką plazmą. - Zaprowadźcie go do lorda Eshera. Natychmiast!

Esher siedział na tronie z podbródkiem podpartym na zaciśniętej pięści i wpatrywał się 

w przestrzeń. Po wielu latach snucia planów został wreszcie nie kwestionowanym księciem 

background image

Umarłego   Miasta.   Teraz   on   kontrolował   cały   handel   bronią   i   narkotykami   z   terenu 

Wschodniego   Wybrzeża.   Nikt   nie   będzie   mu   już   wchodził   w   paradę.   Po   tylu   dekadach 

oczekiwania stał się jednym, jeżeli nie jedynym, spośród najpotężniejszych książąt Ameryki. 

Miast   jednak   odczuwać   radość   i   satysfakcję   wynikającą   z   ostatecznego   unicestwienia 

znienawidzonego   wroga,   przepełniała   go   wyłącznie   pustka.   Cóż   mu   po   zwycięstwie   nad 

Sinjonem, skoro nie miał Nikoli ani Decimy, aby mogły dzielić z nim jego sukces? Ucieczka 

nieznajomej   stanowiła   jeszcze   jedną   łyżkę   dziegciu   w   tej   beczce   miodu.   Nie   lubił   być 

wystrychiwany na dudka. Ta lustrzanooka dziwka zapłaci za wszystko, co mu zrobiła, i to 

słono!

- Lordzie Esherze!

Wyrwany z zamyślenia uniósł wzrok i marszcząc brwi spojrzał na osiłka z plastykową 

chłodziarką w dłoni.

- Co tam masz? Nie widzisz, że jestem zajęty?

- Pochwyciliśmy  jeńca, panie,  i pomyśleliśmy,  że powinieneś  sam go zobaczyć.  - 

Pointer trzymający w  dłoni chłodziarkę  skinął  na swoich kompanów,  którzy wprowadzili 

posiniaczonego i okrwawionego Cloudy'ego do komnaty audiencyjnej. - Zatrzymaliśmy go za 

włóczenie   się   po   ulicy   po   godzinie   policyjnej.   Gdy   zażądaliśmy,   by   pokazał,   co   ma   w 

chłodziarce, zaatakował nas.

-   Pokaż   mi   to   -   uciął   Esher.   Wyjął   schłodzone   torebki   z   plazmą,   spoglądając   na 

etykiety jak koneser win, po czym ponownie włożył je do chłodziarki. - Podprowadźcie go 

bliżej.

Pointersi zaciągnęli oszołomionego hipisa przed podwyższenie i zmusili, by ukląkł 

przed władcą wampirów.

- Znam cię - wysyczał Esher. - To ty próbowałeś ratować tego chłopca. Tego, którego 

miała dla mnie usunąć. Mów, gdzie ona jest, staruchu, a pozostawię cię przy życiu.

-   Pocałuj   mnie   gdzieś,   szczurzy   pomiocie!   -   burknął   Cloudy.   -   Nic   ze   mnie   nie 

wyciśniesz!

Uśmiech Eshera był cienki i ostry jak brzytwa.

- Na twoim miejscu nie byłbym tego taki pewny.

Nieznajoma siedziała przechylona w kościelnej ławce, wpatrując się w cienie rzucane 

przez   migoczące  płomyki  wotywnych  świec.   Miała  nadzieję,  że   Cloudy  już  niedługo  się 

zjawi. Z każdą chwilą jej serce biło coraz słabiej. To dziwne, gdy czujesz, że umierasz, 

komórka  po komórce.  Zastanawiała  się, kiedy w końcu straci przytomność.  Może wcale. 

Może   na   tym   polegało   przekleństwo   nieumarłych   -   że   umierałeś,   lecz   do   samego   końca 

background image

pozostawałeś świadomy i choć czułeś, jak gnijesz od środka, nic nie mogłeś na to poradzić.

Rozległ się huk, gdy drzwi na dzwonnicę otwarły się na oścież i do kościoła wpadł 

rozgorączkowany   ojciec   Eamon.   Dyszał   ciężko,   a   jego   twarz   przybrała   ciemnoczerwoną 

barwę.

- Mają go! - wysapał.

- Kogo? - Spróbowała się wyprostować, lecz był to dla niej zbyt wielki wysiłek.

- Cloudy'ego! Widziałem to z dzwonnicy! Złapali go! Nieznajoma przechyliła się w 

ławce jeszcze bardziej.

- A więc to już koniec.

- Chyba nie sądzisz, że zdradzi Esherowi, gdzie się ukrywasz, prawda?

- To bez znaczenia. Bez tej krwi jestem zgubiona. Już po mnie. - Wstała chwiejnie, 

krzywiąc się z wysiłku. - Chyba nie ma sensu odwlekać tego, co nieuniknione?

Ojciec Eamon zastąpił jej drogę.

- Dokąd się wybierasz?

- Muszę pomóc Cloudy'emu.

- Przecież powiedziałaś, że bez krwi nie masz żadnych szans!

- Ojcze, nie mogę tu siedzieć i pozwolić, aby Cloudy zginął. Ryzykował dla mnie 

życiem, muszę wyciągnąć go z tego gniazda żmij! A teraz błagam, zejdź mi z drogi. Muszę to 

zrobić i nie próbuj mi w tym przeszkodzić. - Odepchnęła ojca Eamona z drogi i znalazła się w 

przejściu prowadzącym do drzwi frontowych. Skrzyżowała ręce na piersiach,, aby stłumić 

ból, postąpiła krok naprzód i upadła.

Ojciec Eamon ukląkł przy niej i odwrócił jej wiotkie ciało, tak by znalazło się w jego 

ramionach.   Zdecydowanym   gestem   zdjął   lustrzanki   i   wzdrygnął   się   na   widok   jej 

przekrwionych oczu o wydłużonych, pionowych, gadzich źrenicach.

- Umierasz.

- Zauważyłeś - wyszeptała.

- Potrzebujesz krwi. - Kapłan spojrzał na posąg Matki Boskiej, a potem na krzyż 

wiszący   nad  zdemolowanym   ołtarzem.   Nie  ujrzał   cudownych   łez   ani   ociekających   krwią 

stygmatów, ale nie potrzebował już tak wyrazistych znaków, by wiedzieć, jak powinien teraz 

postąpić. Ze spokojem uniósł obie ręce i zdjął z szyi koloratkę. - Wypij moją.

Oczy nieznajomej rozszerzyły się.

- Ojcze, nie wiesz, co mówisz...

-   Wręcz   przeciwnie.   Wiem   doskonale.   Po   raz   pierwszy   od   wielu   lat   nie   mam 

wątpliwości. Nie mam pojęcia, czy jesteś aniołem, czy istotą z piekła rodem, ale wiem, że 

background image

Esher to diabeł wcielony. Wielu rzeczy nie wiem albo nie rozumiem, jednego jestem jednak 

pewien - wszystko, czego doświadczyłem w swoim życiu, miało tylko jeden cel, doprowadzić 

mnie tu, do tego miejsca, abym teraz mógł przy tobie uklęknąć. Nikt inny prócz mnie nie 

mógł przyjąć na siebie tej ofiary.

Przytulił ją do siebie jak śpiące dziecko, unosząc jej głowę i opierając o swoje ramię. 

Zamknęła oczy, aby nie widzieć żył pulsujących w jego szyi. Czuła jego krew przepływającą 

tuż pod skórą. Słyszała  szmer  krwi pompowanej  przez pracujące uporczywie  stare serce. 

Świerzbiły ją kły, czuła nieodparte pragnienie, aby wbić je w odsłoniętą szyję kapłana.

- Ojcze... nie... nie rób mi tego. Nie każ, bym cię zabiła - wyszeptała, usiłując wyrwać 

się z jego uścisku.

- Niech cię o to głowa nie boli. Ja już od wielu lat jestem martwy. Umarłem tego 

samego dnia co Christopher.

Oblizała wargi, powiodła językiem po skórze jego szyi. Poczuła smak potu, brudu i 

człowieka. Zadrżała, gdy poczuła, że jej wewnętrzny opór zaczyna słabnąć, wypierany przez 

nienasycone pragnienie. Otworzyła usta szerzej i jej kły wysunęły się w pełni.

- ZRÓB TO - zasyczał w jej uchu głos Innej. SKORO TAK BARDZO PRAGNIE 

ZOSTAĆ   MĘCZENNIKIEM,   UMOŻLIW   MU   TO!   JEŚLI   TEGO   NIE   ZROBISZ, 

UMRZEMY OBIE, I DOKĄD WÓWCZAS TRAFIMY? DO NIEBA? DO PIEKŁA?

A MOŻE Z POWROTEM, TAM GDZIE SIĘ TO WSZYSTKO ZACZĘŁO DAWNO 

TEMU?

Ojciec Eamon zadrżał, gdy zatopiła kły w jego szyi, po czym rozluźnił się wskutek 

działania zawartego w jej ślinie naturalnego środka znieczulającego. Wiedział, że wysącza z 

niego   krew,   ale   nie   odczuwał   bólu.   Wręcz   przeciwnie,   było   mu   dobrze.   To   było 

przyjemniejsze niż szum w głowie po wypiciu butelki whisky. Nie czuł lęku, gniewu ani 

nienawiści,   a   jedynie   osobliwe   zawieszenie,   które   pojawia   się   na   ułamek   sekundy   przed 

zaśnięciem.

Skierował wzrok ku gipsowej Madonnie i ujrzał mleczno - białe oraz krwawe łzy 

ściekające po jej popękanych, obłażących z farby policzkach. Coś zatrzepotało mu w piersi 

jak kartka papieru nadziana na drut kolczasty, a potem usłyszał dźwięk przywodzący na myśl 

stłumiony trzepot skrzydeł. Ojciec Eamon spojrzał w górę, ku belkom stropowym i zobaczył 

siedzącego na jednej z nich Christophera otoczonego stadkiem białych gołębic i kołyszącego 

nóżkami.

Malec uśmiechnął się do ojca Eamona i pomachał rączką.

Nieznajoma   zlizała   krew   z   warg,   gdy   głowa   ojca   Eamona,   który   wydał   właśnie 

background image

ostatnie tchnienie, opadła ciężko do tyłu. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz jej ofiara umarła 

równie cicho i bez walki. Blade oblicze kapłana przepełniał dziwny spokój, w migoczącym 

blasku wotywnych świec martwy mężczyzna wyglądał prawie jak anioł.

Poczuła, że jej ciało zaczyna się regenerować, wracały jej siły. Wciąż jeszcze nie była 

u szczytu możliwości, ale na to nic już nie mogła poradzić. Doszła do siebie na tyle, by rzucić 

wyzwanie Esherowi i pokazać, na co ją stać. Podniosła się bez wysiłku, biorąc na ręce ciało 

ojca Eamona.

Ułożyła zwłoki księdza na ołtarzu, skrzyżowała mu dłonie na piersiach. Założyła mu 

na szyję różaniec i ustawiła ze świec wotywnych Drogę Krzyżową. Każda świeca oznaczała 

jedną stację. Potem wyjęła sprężynowiec i w drewnie ołtarza wyryła następujące epitafium: 

TU SPOCZYWA ŚW. EAMON - OBROŃCA POTĘPIONYCH.

background image

ROZDZIAŁ 12

Dom Eshera wznosił się posępnie i samotnie ponad ruinami Umarłego Miasta, jego 

kształt   odcinał   się   złowieszczo   na   tle   wschodzącego   księżyca.   Grobowa   cisza   otoczenia 

sprawiała,   że   bardziej   niż   kiedykolwiek   przypominał   gigantyczne   mauzoleum,   domenę 

umarłych, unikaną przez żyjących. Nie było już przy nim punktów kontrolnych, a garstka 

wartowników stojąca na chodniku paliła papierosy i rozmawiała szeptem między sobą.

Nieznajoma obserwowała ich z cienia przez dłuższą chwilę, rozważając możliwości 

dalszego   postępowania.   Czy   w   celu   unieszkodliwienia   tej   garstki   osiłków   warto   było 

wchodzić w Akcelerację? Widmowy krok pochłaniał mnóstwo energii, a tej akurat nie miała 

pod dostatkiem. Poza tym, gdy tylko przestąpi próg, Esher ją wyczuje. Element zaskoczenia 

zniknie, zanim zdążyłaby z niego skorzystać. Nie, musiała skorzystać z innego wejścia.

Wpełzła   do   jednej   z   odkrytych   piwnic,   które   ziały   dokoła   w   ziemi   jak   leje   po 

bombach. W połowie drogi na dół zorientowała się, że na dnie spoczywa cała masa ciał. 

Pointersi,  którzy  przetrwali  rozruchy  i  atak  na  fortecę  Sinjona,  przemienili   tę  piwnicę   w 

masowy grób, wrzucając do niej ciała swoich kolegów, zamiast pochować każdego z nich z 

osobna. Choć smród był potworny, dopiero za dzień lub dwa fetor stanie się naprawdę nie do 

zniesienia.

Przez kilka chwil przerzucała zwłoki, aż w końcu odnalazła wejście do tunelu. Nie 

było ono duże, zatem uznała, że nie korzystano zeń zbyt często. Było jej to na rękę. Ściany 

tunelu nie zostały oszalowane i wyglądały tak, jakby korytarz wydrążyła wielka, żyjąca pod 

ziemią istota. Musiała czołgać się poprzez ciemność na brzuchu, podciągając się do przodu na 

łokciach i kolanach. Gdy tak pełzła przed siebie, w duchu modliła się, by nie napotkać po 

drodze jakiegoś Spokrewnionego z enklawy Eshera, podążającego w przeciwnym kierunku. 

Sprawy i tak mocno się już skomplikowały.

Po   kilku   długich,   klaustrofobicznych   minutach   ujrzała   w   oddali   przed   sobą   słabe 

światło. Ostrożnie podpełzła bliżej i stwierdziła, że dotarła do podziemnej groty pełniącej 

funkcję baraków dla rekrutów Eshera.

W olbrzymim pomieszczeniu nie było ani jednego ze Spokrewnionych. Bezszelestnie 

wyczołgała się z tunelu, po czym energicznie otrzepała z grudek ziemi włosy oraz ubranie.

Teraz, gdy już znalazła się w środku, musiała dowiedzieć się, gdzie przetrzymywano 

Cloudy'ego, a w tym szalonym tunelu strachu nie sposób było tego stwierdzić. Mogła jedynie 

liczyć, że zdoła odnaleźć loch, gdzie ją przesłuchiwano; mieścił się on w jednej z odnóg 

głównego korytarza katakumb. Pokonując w odwrotnym kierunku tę samą co wczoraj drogę, 

background image

poczuła   krew   Eshera   pulsującą   w   jej   wnętrzu   niczym   drugie   serce.   Gdy   była   osłabiona, 

ignorowanie zewu przy chodziło jej ze znacznie większą łatwością, teraz natomiast stało się 

ono niemal równie natarczywe jak złowroga obecność Innej.

Na swój perwersyjny sposób Inna przygotowała ją do spotkań z osobnikami pokroju 

Eshera.   Ponieważ   poświęciła   wiele   łat   na   opanowanie   sztuki   tłumienia   swej   wampirzej 

osobowości, bez trudu przejrzała poczynania maga, który podstępem próbował przejąć nad 

nią   kontrolę.   Słabszy   wampir   mógłby   mylnie   przyjąć   pragnienie   Eshera   jako   własne   i 

zareagować bez namysłu.

Drzwi   do   pokoju   przesłuchań   były   otwarte.   Weszła   do   środka.   Pomieszczenie 

wyglądało prawie tak samo jak ubiegłej nocy, znikło jedynie pozostawione przez nią w kącie 

ciało Decimy, a na ścianie ktoś ludzką krwią napisał: ON JEST ZE MNĄ.

- Ach, spójrzcie, kto się zjawił!

Esher siedział pod witrażowym oknem zwieszającym się nad jego tronem, opierając 

stopę na ciele Cloudy'ego. Broda starego hipisa była jasnoczerwona, a lewe oko i policzek tak 

obrzmiałe, że wyglądały, jakby ktoś chirurgicznie wprowadził mu pod skórę grejpfruta; mimo 

wszystko   mężczyzna   nadal   oddychał.   Pod   ścianami   komnaty   stali   rzędami   Pointersi   i 

Spokrewnieni, ich oczy błyszczały jak ślepia szczurów kanałowych.

- Puść go, Esherze - rzekła nieznajoma. - Masz mnie, on nie jest ci już potrzebny.

-  Wręcz  przeciwnie,   moja   piękna.  -  Esher   uśmiechnął  się,  szturchając   Cloudy'ego 

czubkiem buta. - Jest mi niezbędny. Bądź co bądź, to on ochraniał tego gnojka. Musi zatem 

wiedzieć, gdzie jest Nikola.

- Nikola nie żyje. Zginęła w Czarnej Loży.

- Nie pluj mi w twarz i nie wmawiaj, że pada! - warknął Esher. - Gdyby Sinjon ją 

miał, po pierwszych trzech minutach wyrzuciłby ją przez najbliższe okno! Nie, dopiero teraz 

uświadomiłem sobie, że uprowadzenie mojej oblubienicy nie było jego, lecz twoim dziełem. 

Nie   wiem,   dlaczego   chciałaś   wmanipulować   mnie   i   Sinjona   w   dżihad,   czy   sądziłaś,   że 

unicestwimy się nawzajem,  pozostawiając Umarłe  Miasto tobie? O to ci chodziło? Jesteś 

ssakiem spiskującym za ogonami dinozaurów?

- Nie pojąłbyś motywów, które mną kierują, nawet gdybym ci je wyjawiła. Ale masz 

rację przynajmniej w jednej kwestii - przybyłam tu w ściśle określonym celu, aby unicestwić 

was obu - ciebie i Sinjona.

Esher wstał i odsunął się od Cloudy'ego, łypiąc gniewnie na nieznajomą.

- Kim jesteś, kobieto? Czy przysłała cię Camarilla? Jesteś jedną z Archontów?

- Camarilla! - Odwróciła głowę i splunęła. - Nie cierpię Camarilli, podobnie jak ciebie, 

background image

Esherze!

- Odpowiedz, u licha! Kim jesteś? Wyjaw mi swoje imię!

-   Chcesz   wiedzieć,   kim   jestem?   Jestem   cieniem,   którego   lękają   się   potwory. 

Koszmarem, który nawiedza sny umarłych! Spójrz w najgłębszy zakamarek swego czarnego 

serca, a odnajdziesz mnie tam! Jestem pogromcą umarłych, zabójczynią potępionych! Jestem 

tym, czego obawiasz się nade wszystko - jestem twoją śmiercią, Esherze!

Obecni na sali zaczęli szemrać, widać było, że są zaniepokojeni.

Esher uciszył szepty, wykonując energiczny ruch ręką.

- Wielkie słowa jak na małą zdrajczynię, którą jesteś! - mruknął ironicznie. - Sądzisz, 

że  zaniepokoją   mnie   twoje  chełpliwe   słowa,  anarchistko?  Kimże   jesteś,  że   ośmielasz  się 

rzucać mi  wyzwanie?  Mnie... magowi  Tremerów?  Jestem księciem tego miasta i ugniesz 

przede mną kolana! - Podszedł do skraju podwyższenia i skierował palec wskazujący ku 

dołowi.

- Słyszałaś, suko, rozkazuję ci, abyś złożyła mi pokłon!

Poczuła w sobie impuls jego woli, rozbijający mur jej samokontroli. Zupełnie jakby 

niewidzialna dłoń zacisnęła się na jej karku, zmuszając, aby pochyliła głowę, ona jednak 

pozostała niewzruszona.

W oczach Eshera pojawiły się gniewne błyski, nie przywykł do podobnej zuchwałości 

i ze zdwojonym wysiłkiem podjął kolejną próbę.

- Powiedziałem - złóż mi pokłon!

Zebrani jak jeden mąż podchwycili słowa swego pana:

- ZŁÓŻ POKŁON! ZŁÓŻ POKŁON! ZŁÓŻ POKŁON!

Nieznajoma zacisnęła szczęki i skrzywiła się, gdy jej mięśnie zaczęły walczyć ze sobą. 

Zupełnie jakby brała udział w przeciąganiu liny, którą w tym przypadku zastąpiono struną od 

fortepianu. Wola Eshera płonęła w jej wnętrzu jak rozżarzone do czerwoności węgle, nękał jej 

umysł z zaciekłością pitbulla. Zachwiała się pod naporem mentalnego ataku i choć krzywiła 

się z wysiłku, nie ustąpiła pola.

- Walcz,  skoro tego chcesz, podstępna  suko! - zagrzmiał  Esher. - To i tak ci nie 

pomoże. Pokłoń mi się, a przynajmniej obdarzę cię łaską szybkiej śmierci!

Jeden z niewolników Eshera podbiegł i chwycił nieznajomą za włosy.

- Słyszałaś, co powiedział lord Esher! Na kolana, suko!

Uklęknij przed swoim panem!

Nieznajoma wbiła łokieć w mostek wampira, zmuszając go, aby ją puścił. Następnie 

złapała go jedną ręką za głowę, a drugą za szyję i szarpnęła z całej siły, obracając o 360°. 

background image

Szyja   wampira   wydała   trzask   przypominający   odgłos   przełamywanego   selera   i   głowa 

nieumarłego pozostała w rękach nieznajomej. Rzuciła owo ponure trofeum Esherowi, a ten 

odruchowo je złapał.

-   I   po   co   się   mieszałeś,   głupcze?   -   warknął   do   oderwanego   czerepu.   -   Nie 

potrzebowałem twojej pomocy, aby podporządkować ją mojej woli!

Oderwana głowa otworzyła usta, aby przeprosić za popełniony błąd, lecz nie miała już 

płuc, które mogłyby wypełnić krtań powietrzem. Oczy jeszcze przez chwilę poruszały się z 

boku na bok, jakby oceniały sytuację, po czym przeszkliły się. Esher prychnął z odrazą i 

cisnął martwy czerep za siebie.

Nieznajoma   stała   w   otoczeniu   sług   Eshera,   którzy   ruszyli   naprzód   z   głodnymi 

błyskami   w   przywykłych   do   ciemności   oczach.   Zbliżali   się   do   niej,   oblizując   wargi   i 

świergocząc między sobą jak nietoperze.

- Odsuńcie się od niej! - ryknął Esher, przedzierając się przez tłum i kopniakami 

odtrącając na bok Pointersów i Spokrewnionych. - Ona jest moja! - Pozostali, pochylając 

nisko głowy, potulnie zeszli mu z drogi.

Obecnie   Esher   i   nieznajoma   znajdowali   się   na   równym   poziomie,   dzieliła   ich 

odległość zaledwie dziesięciu stóp. Zaczęli krążyć wokół siebie, miękko, powoli i ostrożnie 

jak zamknięte w jednej klatce pantery. Esher wydał niski, gardłowy warkot, jego oczy płonęły 

jak dwa ognie piekielne.

Nieznajoma   wyjęła   rękę  z   kieszeni   i  z  jej  pięści   wystrzeliło  srebrne  ostrze.   Oczy 

Eshera rozszerzyły się ze zdumienia i niepokoju, ale nie cofnął się ani o krok. Nieznajoma 

rzuciła się naprzód, mierząc w pierś Eshera, lecz pan wampirów z gracją matadora okręcił się 

na pięcie i gładko uniknął ciosu.

-   Szybka   jesteś,   zdradziecka   suko,   ale   czy   dość   szybka?   -   zadrwił,   unosząc   dłoń 

pałającą karmazynowym ogniem. Wykonał zwód, próbując pochwycić ją płonącymi palcami. 

Zakręciła się zwinnie jak baletnica, o włos unikając zetknięcia z ręką maga. Wyszła z obrotu z 

równoczesnym cięciem, Esher jednak był już poza jej zasięgiem.

Poplecznicy  lorda Eshera  oglądali  ten  pojedynek  z boku, pokrzykując  i skandując 

donośnie, podczas gdy dwa wampiry kontynuowały swój morderczy taniec. Było to znacznie 

bardziej ekscytujące niż którekolwiek z Wyzwań w Danse Macabre.

Nieznajoma skoczyła do przodu i w tej samej chwili Esher uczynił to samo, zamykając 

jej prawy nadgarstek w stalowym uścisku. Nieznajoma zdusiła w sobie krzyk bólu, gdy po jej 

ręce popłynęła  w górę struga płynnego ognia. Ból był  rozdzierający,  zupełnie jakby ktoś 

przypalał jej ramię palnikiem acetylenowym. Spróbowała się uwolnić, ale bez powodzenia. 

background image

Esher   nie   puszczał   jej,   choć   wyrywała   mu   się   z   wszystkich   sił.   Jej   palce   rozwarły   się 

spazmatycznie   i   sprężynowiec   wylądował   na   podłodze.   Esher   uśmiechnął   się   i   szybko 

odkopnął   nóż   w   bok,   aby   nie   mogła   go   dosięgnąć.   Członkowie   enklawy   w   popłochu 

odskakiwali na boki, by srebrne ostrze choćby przypadkiem nie musnęło któregoś z nich.

- Jesteś naprawdę silna, zdradziecka suko - wysyczał Esher, wzmacniając uścisk. - Ale 

ze   mną   od   początku   nie   miałaś   najmniejszych   szans,   podobnie   jak   ten   muzealny   relikt, 

Sinjon! W porównaniu ze mną jesteś niczym! Niczym!

Czuła, jak krew burzy się w jej żyłach, parząc tętnice. Zupełnie jakby płynął w nich 

kwas   lub   lawa.   Krwawe   łzy   zaczęły   sączyć   się   z   jej   oczu   i   ściekać   po   policzkach, 

pozostawiając na nich szkarłatne ślady. Magia krwi Tremerów mogła ugotować jej mózg jak 

jajko,   a   jej   organy   wewnętrzne   podsmażyć   i   rozsadzić   na   strzępy   jak   kiełbaski   w 

mikrofalówce. Nawet jak na umarłą był to paskudny rodzaj śmierci.

Zakołysała się, zachwiała i uklękła. Esher puścił jej nadgarstek i ująwszy za szyję, 

uniósł jej głowę, aby nie odrywała spojrzenia przekrwionych oczu od jego twarzy.

- Widzisz? A nie mówiłem, że padniesz przede mną na kolana, moja śliczna? Co mam 

z   tobą   począć??   Czy   mam   zrobić   z   twojej   czaszki   ozdobny   puchar   do   wina?   A   może 

rozczłonkować   cię,  kawałek  po  kawałku,  ale  powoli,  abyś  mogła   się zregenerować  i  nie 

zaznać   dobrodziejstwa   Ostatecznej   Śmierci?   Kusząca   myśl,   nieprawdaż?   Sporo   mnie 

kosztowałaś. Odebrałaś to, co było mi drogie. Wiele lat zajmie mi znalezienie i wyszkolenie 

kolejnej Decimy... - Jego twarz powoli rozpromienił uśmiech.

- Tak, to jest to! Zastąpisz Decimę! Uczynię cię moją niewolnicą i zmuszę, byś uznała 

mnie za swego suzerena. Jesteś do niej nawet trochę podobna, wystarczy kilka drobnych 

poprawek   kosmetycznych.   Potem   zmienię   ci   imię,   jakkolwiek   ono   brzmi,   na   Decima   i 

staniesz się Decimą! Będzie tak, jakby ona nigdy nie umarła, a ciebie w ogóle nie było. 

Jakbyś nigdy nie istniała!

- Nie! Tylko me to! Wszystko, tylko nie to! - wychrypiała nieznajoma. - Błagam!

- Błaganiem nic nie wskórasz, podła, zdradziecka suko! - Pulsująca energia wokół 

dłoni Eshera zamigotała i zgasła, lecz pan wampirów wciąż trzymał  nieznajomą za szyję. 

Wolną ręką skinął na jednego z niewolników, który stał najbliżej. - Przynieś mi claive!

Sługa zwinnie wszedł na podwyższenie i po chwili wrócił, niosąc rytualny sztylet.

Esher odsłonił lewy nadgarstek, a niewolnik rozpłatał go szybkim cięciem i aż się 

wzdrygnął na widok krwi swego pana wypływającej powoli z rozszerzającej się rany.

Esher   przytknął   krwawiący   nadgarstek   do   warg   nieznajomej.   Pokręciła   głową   i 

usiłowała się cofnąć, lecz wampir trzymał ją mocno.

background image

- Nie, proszę! Nierób mi tego! - wykrzyknęła błagalnie.

- Pij, oto moja krew. Nasyć się i połącz ze mną, teraz i na wieki! Napij się i stań się 

jednością z mym ciałem i moją wolą! Wypij - i bądź potępiona!

- PIJ! PIJ! PIJ! PIJ! - zawtórowali zgromadzeni na sali.

Nieznajoma zamknęła oczy i kilka kropel krwi Eshera dostało się do jej ust. Jęknęła w 

głos, a potem sama uniosła ręce i zacisnęła na jego nadgarstku i przedramieniu. Uśmiech na 

twarzy władcy wampirów poszerzył się. Teraz była w jego mocy, nie mogła mu się oprzeć, 

musiała   wykonać   każdy   jego   rozkaz   i   każdą   zachciankę.   To   było   lepsze   od   zadania   jej 

Ostatecznej   Śmierci.   Znacznie   lepsze.   Śmierć   była   dla   takich   jak   ona   zbyt   szybką   i 

nieadekwatną karą. Całkowite złamanie umysłu i zdruzgotanie duszy, to zupełnie co innego. 

Wymazanie jej tożsamości i uczynienie z niej kopii ukochanej Decimy podsunął mu jego 

zmarły   od  stuleci  ojciec,   który  chlubił  się  tym,  że   w  identyczny   sposób  zastępował   swe 

gończe   psy   oraz   małżonki,   tworząc   dość   udatną   iluzję,   że   wciąż   obcuje   z   tymi   samymi 

istotami.

Esher   spróbował   odsunąć   rękę   od   wygłodniałych   ust,   ale   nieznajoma   wcale   nie 

zamierzała go puścić. Jej uścisk wzmógł się.

Zaczęła szybciej niż do tej pory chłeptać jego krew. Na twarzy Eshera pojawił się 

wyraz zaniepokojenia, gdy druga próba uwolnienia się z jej uchwytu również nie przyniosła 

rezultatu.

- Dość! - wyszeptał ochryple. - Puść mnie!

Nieznajoma   otworzyła   oczy,   zerkając   nań   ponad   krawędzią   lustrzanek,   ale   nie 

zaprzestała odsączania. Nad jej głową i ramionami pojawiła się fioletowoczarna, świetlista 

poświata niczym nimb upadłego anioła.

- Puszczaj! - ryknął Esher, chwytając ją wolną ręką za włosy.

Ciemna energia wystrzeliła jak piorun, zmuszając go do cofnięcia ręki. Jego palce i 

wnętrze dłoni wyglądały, jakby włożył je do frytkownicy.

Rozkoszne uniesienie wywołane dzieleniem się krwią prysło; zastąpiła je przejmująca 

panika.

- Nie stójcie tak! - wrzasnął do swoich podwładnych. - Zabierzcie ją ode mnie!

Wampir,   który   podał   Esherowi   claive,   postąpił   naprzód,   chwytając   nieznajomą   za 

kołnierz kurtki. W chwilę potem stanął w płomieniach. Pozostali Spokrewnieni cofnęli się, 

sycząc   i   osłaniając   twarze   przed   buchającymi   jęzorami   ognia.   Po   minucie   donośnych 

wrzasków   i   gwałtownego   wymachiwania   rękami   palący   się   wampir   upadł   i   zamilkł   na 

zawsze. Nieznajoma tymczasem zapamiętale piła krew Eshera; włosy lorda zaczęły siwieć.

background image

- O kurwa! - rzucił jeden z Pointersów.

- Ja cię kręcę - mruknął drugi.

- Zabierzcie ją ode mnie! To rozkaz! - zaskomlał Esher.

Kolejnych   dwóch   niewolników   zbliżyło   się   do   niej   i   podobnie   jak   pierwszy 

natychmiast zajęło się ogniem. Ci byli bardziej wysportowani niż ich poprzednik, wykonali 

salto do tyłu i wylądowali poniżej podium w tłumie Spokrewnionych, gdzie miotając się w 

konwulsjach, przenieśli  ogień na  innych  krwiopijców. W ciągu  zaledwie  kilku  sekund w 

komnacie audiencyjnej zaroiło się od palących się żywcem wampirów, które biegały dziko we 

wszystkie strony, podczas gdy ogień powoli, lecz nieubłaganie pochłaniał ich nieśmiertelność.

Esher jęknął z bólu i upadł na kolana, był zbyt słaby i nie mógł już utrzymać się na 

nogach. Nieznajoma przestała pić, otarła usta wierzchem dłoni i wstała z klęczek.

- Och, lisie, proszę, nie rzucaj mnie w te wrzosy! - zaśmiała się. - Wszystko, tylko nie 

to!

Esher   próbował   odczołgać   się   w   głąb   sali,   ale   był   na   to   za   słaby.   Z   potężnie 

zbudowanego, muskularnego władcy wampirów pozostała jedynie  skóra i kości, wyglądał 

teraz jak chudy,  wynędzniały staruszek o skórze usianej plamami  wątrobowymi  i mocno 

przerzedzonych siwych włosach. Paznokcie miał długie, haczykowate jak dziób drapieżnego 

ptaka, twarz wychudłą i trupiobladą.

- Czym ty jesteś? - wychrypiał głosem suchym jak piasek na pustyni.

- Wampirzycą, która karmi się krwią wampirów - odparła. - Skosztowałam twojej i 

naprawdę bardzo mi posmakowała.

Esher uniósł kościstą dłoń do twarzy, trudno powiedzieć, czy w geście samoobrony, 

czy może nie chciał dłużej patrzeć na tę, która przyniosła mu zgubę, a która przyciągnęła go 

ku   sobie   w   brutalnej   parodii   miłosnego   uścisku   i   przytuliła   twarz   do   jego   zapadniętego 

policzka.

Na widok obnażonych kłów Esher aż się wzdrygnął.

- Powinieneś  poczuć się zaszczycony,  Esherze - uśmiechnęła  się. - Jesteś  dopiero 

drugim wampirem, którego pożarłam. Pierwszym był mój Ojciec. I muszę przyznać, że jesteś 

od niego znacznie smaczniejszy.

- Proszę, puść mnie, dam ci wszystko, czego tylko zechcesz...

- Czy jeżeli cię puszczę, pozwolisz Cloudy'emu i mnie bezpiecznie opuścić Umarłe 

Miasto?

- Tak! Oczywiście!

- Zostawisz w spokoju Nikole i Ryana?

background image

- Przysięgam na moją krew, że nigdy, przenigdy nie będę próbował ich odnaleźć!

Nieznajoma rozluźniła uścisk, ale nie puściła Eshera, przez chwilę przyglądała się 

postarzałemu obliczu pana wampirów.

- Coś ci powiem... - mruknęła jakby po namyśle. - Jesteś parszywym kłamcą, a twoje 

słowo nie jest warte funta kłaków.

Wbiła kły w tętnicę Eshera jak szpunt do beczki. Krew, która zeń wypłynęła, była 

gęsta, ciemna i miała konsystencję oleju silnikowego. Smakowała wyjątkowo słodko. Nigdy 

jeszcze nie kosztowała czegoś równie dobrego. Powiedziała mu prawdę, rzeczywiście bardzo 

jej smakował.

Im dłużej piła, tym szybciej lord się starzał. Jego usta sczerniały i pomarszczyły się, 

odsłaniając ciemne dziąsła i kły zaciśnięte w upiornym grymasie. Skóra zaczęła odpadać z 

jego ciała wielkimi płatami, stracił również wszystkie włosy, paznokcie i zęby.

Esher wciąż próbował uwolnić się z jej uścisku, lecz pomimo iż wierzgał nogami i 

okładał ją pięściami, jego wysiłki okazały się daremne.

W   odpowiedzi   na   ten   atak   nieznajoma   tylko   wzmogła   uchwyt,   łamiąc   kręgosłup 

Eshera jak suchą gałąź. Wrzaski wampirów osiągnęły poziom ultradźwięków i przypominały 

teraz popiskiwania nietoperza. Oczy zapadły mu się w oczodołach, a ciało, a raczej to, co z 

niego zostało, utraciło jędrność; rysy twarzy wykrzywił grymas niepojętego przerażenia.

Dom Eshera zakołysał się.

Nieznajoma   przestała   się   pożywiać   i   pospiesznie   rozejrzała   się   dokoła.   Wnętrze 

komnaty   audiencyjnej   stało   w   płomieniach,   gobeliny   zostały   podpalone   przez   ogarnięte 

paniką, biegające po całej sali, trawione żywym ogniem wampiry. Jednak to nie płomienie 

były odpowiedzialne za to, co poczuła przed chwilą?

Dom   Eshera   znowu   się   zakołysał.   Tym   razem   odebrała   to   jak   dreszcz,   delikatne 

drżenie.

- Co się dzieje...?

- Moja magia... - wyszeptał Esher głosem starego, bardzo starego człowieka. - Moja 

magia jest połączona z moją krwią... z moją siłą życiową... gdy mnie zabraknie... nic nie zdoła 

ocalić Domu... utrzymać jego stabilności... To domek z kart... a ty... właśnie... usunęłaś... 

króla...

Dom   znowu   zadrżał,   a   na   podłodze   sali   audiencyjnej   pojawiła   się   szczelina   o 

szerokości   dwóch   stóp.   Nieznajoma   upuściła   Eshera   na   ziemię,   po   czym   podeszła,   by 

podnieść Cloudy'ego, który wciąż nieprzytomny leżał u stóp tronu władcy wampirów.

Esher rozciągnięty jak długi znieruchomiał na podwyższeniu, jego bezużyteczne nogi 

background image

wygięły się do tyłu jak suche, powykrzywiane patyki.

- Nie zostawiaj mnie tu! - zawył Esher. - Umarłe Miasto jest twoje! Oddaję ci samego 

siebie i wszystko, co posiadam, tylko zabierz mnie ze sobą!

- Wciąż nie rozumiesz, prawda? - westchnęła, przerzucając sobie Cloudy'ego przez 

plecy strażackim chwytem. - Możesz sobie zatrzymać to pieprzone Umarłe Miasto, szczerze 

mówiąc, uważam, że jesteś wprost stworzony dla tego miejsca! A teraz wybacz, ale już muszę 

lecieć!

Z   wnętrza   budynku   dobieg   głuchy   grzmot;   Dom   zatrząsł   się   w   posadach,   jakby 

pociągnięto go w trzy strony równocześnie. Nieznajoma zwinnie przeskoczyła nad szczeliną, 

która otworzyła się w posadzce i przystanęła tylko na chwilę, aby podnieść z podłogi swój 

sprężynowiec.

- Nie! Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie tutaj...! - zawołał Esher, lecz jego głos utonął 

w przeciągłym łoskocie rozpadającego się w posadach Domu.

Dał się słyszeć suchy trzask pękającej metalowej liny;  Esher uniósł wzrok i ujrzał 

wiszące nad podestem witrażowe okno, które zakołysało się niebezpiecznie jak wahadło z 

opowiadania poety. Ostatnią myślą, która zaświtała mu w głowie, zanim zmiażdżyła ją tona 

metalu i barwnego witrażowego szkła, było wspomnienie Bakil.

Nieznajoma   kopniakiem   otworzyła   drzwi   do   komnaty   audiencyjnej   i   chwiejnym 

krokiem wyszła na korytarz. Jeżeli poruszanie się po Domu Eshera było piekłem, gdy lord 

miał   nad nim  kontrolę,   teraz  sytuacja  przedstawiała  się  znacznie   gorzej. Czy miała  oczy 

otwarte,   czy   zamknięte,   dokoła   panował   nieopisany   chaos.   Ściany   krwawiły,   a   drzwi 

poruszały się na cienkich, krabich odnóżach, klamki zaś wydłużyły się i wyglądały jak czułki. 

Dywan pod jej stopami wyglądał na zrobiony z prażonych cukierków ślazowych. Zacisnęła 

zęby i pomaszerowała naprzód, starając się nie zwracać uwagi na istoty pojawiające się na 

obrzeżach jej pola widzenia.

Skręciła za róg i napotkała grupkę Pointersów tonących po pas w podłodze korytarza. 

Wyglądali jak karaluchy pochwycone w pułapkę klejową. Odwróciła wzrok, gdy podłogą 

targnął   potężny   skurcz   i   wyrżnęła   swoimi   ofiarami   o   sufit   z   siłą   prasy   hydraulicznej. 

Nieznajoma spojrzała w dół i zauważyła, że chodnik jak wąż próbuje owinąć się wokół jej 

kostek. Schwyciła mocniej Cloudy'ego i klnąc pod nosem, przyspieszyła  kroku. Budowla 

ponownie  zadrżała,  rozległ  się przeciągły  jęk pękających  belek.  Z ledwością  uchyliła  się 

przed krokwią, która przebiła się z góry przez wszystkie piętra aż do piwnicy. W powietrzu 

wokół niej wirowały chmury gipsowego pyłu, kurz, gruz i drewniane drzazgi. Wyglądało to 

tak, jakby Dom Eshera próbował zapaść się w głąb siebie.

background image

Nagle,   choć   nie   pamiętała,   by   napotkała   po   drodze   jakieś   drzwi,   znalazła   się   na 

zewnątrz, po prostu ściana na wprost niej przestała istnieć. Chwiejąc się na nogach przeszła 

szybko przez ulicę, w obawie, by nie przysypała ją lawina cegieł lub walący się komin.

Jej samej zapewne by to nie zaszkodziło, ale wątpiła, czy Cloudy zdołałby przeżyć 

podobną przygodę. Dopiero gdy uznała, że oddaliła się na bezpieczną odległość od Domu 

Eshera, położyła swoje brzemię na ziemi i odwróciła się, aby obejrzeć upadek świetnej ongiś 

budowli.

Odniosła wrażenie, że budynek miał ukryte zawiasy i był składany do wewnątrz przez 

parę   wielkich   niewidocznych   dłoni.   Przypominało   jej   to   pokaz   iluzjonistyczny,   podczas 

którego magik złożył pudło wielkości samochodu do takich rozmiarów, że mogło je unieść 

dziecko, tyle tylko, że tamto pudło składało się prawie bezgłośnie, a Dom Eshera czynił przy 

tym potworny hałas. Odgłosy miażdżonych na proch ścian i tłuczonego szkła nie były w 

stanie   zagłuszyć   wrzasków   dochodzących   z   targanego   kolejnymi   wstrząsami   wnętrza. 

Dostrzegła   kilka   okrwawionych   postaci   wyskakujących   z   okien   na   ulicę,   lecz   wszystko 

wskazywało   na   to,   że   większość   sług   Eshera,   zarówno   wampirów,   jak   i   ludzi,   została 

uwięziona wewnątrz budynku.

Rozległ się przeciągły, gardłowy jęk - przypominający trochę pieśń wielorybów - a 

zaraz potem Dom Eshera zniknął w gęstej chmurze kurzu i gipsowego pyłu. W jego miejscu 

pozostał tylko pusty plac. Nieznajoma zauważyła, że wraz z Domem musiały również zniknąć 

katakumby, gdyż teren, na którym zaledwie przed paroma sekundami wznosiła się budowla, 

był idealnie płaski.

- No cóż, Bogu dzięki, że już po wszystkim - wymamrotała nieznajoma, pochylając 

się, by znów przerzucić sobie Cloudy'ego przez ramię.

Staruszek miał dziwny, świszczący oddech, musiała zanieść go do szpitala. I nagle 

dostrzegła stojący opodal Batmobil. Otworzyła drzwiczki od strony kierowcy i pospiesznie 

zlustrowała wnętrze wozu. Kluczyki wciąż tkwiły w stacyjce. Kierowca bez wątpienia ściekał 

teraz   z   sufitu   w   zaświatach   czy   jakimkolwiek   innym   piekielnym   wymiarze,   do   którego 

powrócił   Dom   Eshera.   Otworzyła   tylne   drzwiczki   i   delikatnie   ułożyła   Goudy'ego   na 

siedzeniu. Stary hipis otworzył zdrowe oko, a jego ciało wyprężyło się jak struna.

- Spokojnie, Cloudy - wyszeptała. - Już jesteś bezpieczny.

- Ja... nic mu nie powiedziałem - wymamrotał bełkotliwie hipis przez to, co pozostało 

z jego zębów.

- Wiem.

Cloudy zamknął oko i ponownie stracił przytomność.

background image

Pielęgniarka pełniąca dyżur w recepcji na OIOM - ie na dźwięk otwierających się 

automatycznych  drzwi uniosła wzrok znad czytanego  czasopisma.  Trochę się zdziwiła na 

widok wysokiej, szczupłej, białej kobiety po dwudziestce o nienaturalnie bladej cerze i krótko 

przyciętych, ciemnych, gęstych włosach, ubranej w wytartą, czarną skórzaną kurtkę, dżinsy i 

martensy, w lustrzankach na nosie, dźwigającej na rękach dorosłego mężczyznę.

- Mój przyjaciel jest ranny - wyjaśniła krótko.

Po chwili zjawiło się przy niej dwóch pielęgniarzy ze składanymi noszami. Kobieta 

zawahała się przez chwilę, ale w końcu przekazała im swoje brzemię.

- Uhm, proszę pani?

Kobieta w lustrzankach odwróciła się, by spojrzeć beznamiętnie na pielęgniarkę za 

stołem recepcyjnym, która podała jej czysty formularz i długopis.

- Proszę to wypełnić.

- On nazywa się Cloudy - powiedziała kobieta w lustrzankach, po czym odwróciła się 

na pięcie i wyszła z budynku.

- Proszę zaczekać! - zawołała w ślad za nią pielęgniarka. - Niech się pani zatrzyma! 

Nie może go pani tak zostawić! Skąd mamy wiedzieć, czy ten człowiek jest ubezpieczony?

Cloudy leżał w szpitalnym łóżku. Jego lewą nogę włożono w gips i podwieszono na 

wysięgniku   ortopedycznym.   Prawy   obojczyk   i   ramię   hipisa   również   zostały   w   podobny 

sposób obandażowane i wzmocnione metalową podpórką, dzięki której ręka mężczyzny była 

stale wyprostowana i odchylona pod odpowiednim kątem. Brodę i włosy umyto  z krwi i 

wymiocin, a opuchlizna z jego lewego oka zeszła na tyle, że mógł je lekko otworzyć. Siedział 

po ciemku, sącząc przez słomkę sok jabłkowy i oglądając telewizję przy ściszonym głosie. 

Parawan oddzielający jego łóżko od łóżka sąsiada był rozstawiony, więc pacjent nie mógł 

widzieć drzwi.

- Cloudy.

Podskoczył na łóżku, oblewając się sokiem.

- Wybacz, nie chciałam cię przestraszyć - powiedziała nieznajoma, wyłaniając się z 

cienia.

- Jezu - wykrztusił. - Przynajmniej jestem we właściwym miejscu, gdybym miał zaraz 

doznać ataku serca.

- Jak się czujesz? Co mówią lekarze?

- Że cholerny ze mnie farciarz. Mam złamaną nogę, rękę i wyrwany ze stawu bark. 

Czeka mnie również seria wizyt u dentysty. Do tego dodać należy parę połamanych żeber i 

przebite płuco, ale łapiduchy nie doszukali się uszkodzeń mózgu i wygląda na to, że nie stracę 

background image

oka.

- Co im powiedziałeś?

- Że zostałem napadnięty. Poniekąd jest to zgodne z prawdą.

Uniósł głowę i spojrzał na nieznajomą.

- Nie spodziewałem się, że po zeszłej nocy jeszcze cię zobaczę. Po co wróciłaś?

- Aby sprawdzić, jak się czujesz i pożegnać się. Poza tym przyszło mi na myśl, że 

podczas rekonwalescencji zechcesz trochę poczytać. - Podeszła bliżej i położyła na nocnym 

stoliku egzemplarz Oxford English Dictionary.

- Dzięki. Naprawdę doceniam, że o mnie pomyślałaś - rzucił Cloudy, uśmiechając się 

krzywo.

- Przyda ci się, kiedy już stąd wyjdziesz. Umarłe Miasto przestało istnieć, Cloudy, nie 

próbuj tam wracać. Za rok lub dwa zbudują w tym miejscu wielkie centrum handlowe albo 

kompleks biurowców.

- Dokąd, twoim zdaniem, powinienem się udać? Nieznajoma wzruszyła ramionami.

- Słyszałam, że w San Luis Obispo jest całkiem przyjemnie. Cloudy uśmiechnął się, 

ukazując puste dziąsła.

- Kapuję. Dzięki.

Gdy nieznajoma odwróciła się, aby wyjść, Cloudy zawołał do niej po raz ostatni.

- Panienko... wiem, że może to zabrzmi niestosownie, ale chyba nie dosłyszałem, jak 

masz na imię?

Nieznajoma przystanęła, jej sylwetka odcięła się wyraźnie na tle parawanu. Było za 

ciemno, aby mógł zobaczyć, czy się uśmiechnęła.

- Nazywam się Blue. Sonja Blue - wyszeptała. - Żegnaj, Cloudy.

Pacjent po drugiej stronie parawanu jęknął i zaczął coś mamrotać przez sen. Cloudy 

spojrzał w tę stronę, aby upewnić się, że sąsiad nie podsłuchiwał, o czym rozmawiali. Kiedy 

ponownie się odwrócił, dziewczyny w lustrzankach już nie było.

Sonja Blue ziewnęła, przeciągnęła się i strzeliła kłykciami, przytrzymując kierownicę 

kolanami, podczas gdy Batmobil pruł na pełnym gazie po pustej o tej porze autostradzie. 

Spojrzała w lusterko wsteczne i przez chwilę patrzyła na niknące w oddali światła wielkiego 

miasta. Dokąd teraz? Słyszała pogłoski o zborze wampirów w Detroit; z Bostonu również 

doszły ją dziwne i nader interesujące wieści. Na dalekim południu plaga wampirów już od 

dawna pieniła się w najlepsze i przydałoby się położyć temu kres. A mówią, że od przybytku 

głowa nie boli. Sonję od nadmiaru alternatyw stale dręczyły uciążliwe migreny. Co miała 

począć w tej sytuacji? Dokąd powinna się udać? Cóż, najlepiej będzie, jeśli zadecyduje o tym 

background image

w tradycyjny sposób.

Wyjęła z kieszeni na piersi nóż sprężynowy i wdusiła sztyft. Nie odrywając wzroku od 

autostrady, rzuciła nożem w leżący obok niej na siedzeniu atlas samochodowy. Spojrzała, co 

wypadło i cicho mruknęła. No cóż, wyglądało na to, że zmierzała na północ.

Wcisnęła klawisz wyjmowania taśmy w magnetofonie Batmobilu i wyjąwszy kasetę z 

industrialnym rapem, wyrzuciła ją przez otwarte okno. Następnie sięgnęła do kieszonki na 

piersi, wyjęła z niej kasetę i zwinnie wsunęła do pustego otworu magnetofonu. Z wielkich jak 

walizki   głośników   Batmobilu   popłynęły   pierwsze,   zniekształcone,   wrzaskliwe   dźwięki 

Wariatek z rzeźnickimi nożami Diamandy Galas.

- No, taką muzykę to ja rozumiem - rzekła półgłosem, uśmiechając się od ucha do 

ucha.

background image

SŁOWNIK WYBRANYCH POJĘĆ ZE ŚWIATA WAMPIRÓW

AKCELERACJA   -  stan  nadaktywności,   który  mogą   osiągać  wampiry,   aby  unikać 

wykrycia i poruszać się z prędkością nie do uchwycenia dla ludzkich oczu. Jest fizycznie 

wyczerpujący i nie wszystkie wampiry posiadają tę umiejętność. Znany również pod nazwą 

„Szybkości” i „Widmowego Kroku”.

ANARCHISTA - młody, zbuntowany Spokrewniony, nie szanujący swoich Starszych. 

Odpowiednik wśród wampirów punka lub młodego gniewnego.

CAITIFF - wampir nie przynależący do żadnego klanu i nie mający Potomków.

CAMARILLA - ogólnoświatowa sekta wampirów, sprawująca nieoficjalnie władzę 

nad Spokrewnionymi.

DZIECKO - określenie młodego, niedoświadczonego lub głupiego wampira.

ENKLAWA   -  grupa  wampirów  nie   związanych  przez   Linię  Krwi,  ale   podległych 

jednemu przywódcy.

DŻIHAD - konflikt lub wojna pomiędzy rywalizującymi wampirami.

KLAN   -   grupa   wampirów   o   wspólnych   cechach   ducha   i   ciała.   Wyróżniamy 

następujące   klany   -   Brujah   (buntowników),   Gangrel   (zmiennokształtych),   Malkavian 

(szaleńców),   Nosferatu   (odrażających),   Toreador   (artystów),   Tremere   (czarowników)   i 

Ventrue (rządzących).

KREW - dziedzictwo wampira; to, co czyni go wampirem.

KSIĄŻĘ - wampir, który rości sobie prawo bycia władcą jakiegoś terenu, np. miasta.

NIEUMARŁY - inne określenie wampira.

NIEWOLNIK   -   wampir   będący   pod   wpływem   Przysięgi   Krwi,   a   tym   samym 

znajdujący się w mocy i pod ochroną innego, potężniejszego wampira.

NOWICJUSZ - inaczej Dziecko.

OJCIEC - rodzic, stwórca wampira. Rodzaj żeński - Matka.

OSZUŚCI - mityczne istoty, członkowie legendarnych ras cieni, żyjący wśród ludzi i 

„udający” śmiertelników. Zalicza się do nich wampiry, wilkołaki, serafinów i ogry.

POTOMSTWO - grupa potomków zgromadzonych wokół jednego Ojca.

PROGENITURA - ogólna nazwa wszystkich wampirów stworzonych przez jednego 

Ojca.

PRZEISTOCZENIE - akt przemiany śmiertelnika w wampira.

PRZYSIĘGA KRWI - najsilniejsza więź uczuciowa, jaka istnieje między wampirami; 

przyjęcie krwi w poddańczym hołdzie. Daje duchową więź i władzę nad tym, kto ją złożył.

background image

SABAT - sekta złych, nieludzkich wampirów, rywalizuje z Camarillą.

SŁUGA - wampir, który usługuje lub podąża za silniejszym Spokrewnionym.

SPOKREWNIENI - określenie używane przez wampiry w stosunku do siebie samych.

STARSZY - wampir, który ma trzysta lub więcej lat.

ŚWITA - śmiertelni słudzy wampirów, np. Cyganie.

UŁOMNY - wampir, który z własnej woli lub wskutek uzależnienia karmi się krwią 

alkoholików i/lub narkomanów.

ŻÓŁTODZIÓB - młody, niedawno stworzony wampir. Patrz: Nowicjusz lub Dziecko.