background image

 

  
  

Juliusz Verne

 

Frritt-flacc

 

T y t u ł   o r y g i n a ł u   f r a n c u s k i e g o :   Frritt-Flacc

 

 

 

Tłumaczenie:

 

WINICJUSZ ŁACHACIŃSKI

 

   

Ilustracje: 

Pierwsza z Figaro illustré z 1884 roku 

następnie dwie ilustracje George’a Rouxa z wydania Hetzela z 1892 roku, 

uzyskane dzięki uprzejmości kolegi Roberta Dębskiego 

 Opracowanie graficzne i korekta: Andrzej Zydorczak 

© Andrzej Zydorczak 

 

 

I

 

  

rritt! – to wiatr, silniejszy z każdą chwilą. 

Flacc! to deszcz w czasie burzy. Ta siła rycząca i hucząca, przechyla drzewa na stoku 

volseńskim i rozbija się na zboczach Gór Krimmskich. Wzdłuż brzegu wysokie skały są 
nieprzerwanie drążone przez gwałtowne i szerokie przypływy ogromnego morza 
Megalokridów. 

 Frritt!… Flacc!…

 

 W głębi portu ukryte jest miasteczko Luktrop. Kilkaset na zielono pomalowanych 

budek-domów mających chronić przed wichrami. Parę ulic, może pięć, pokrytych 

background image

 

wygładzonymi kamieniami, brudnych od wulkanicznego żużla wyrzucanego ze stożka 
wulkanu widocznego w dali. Wulkan Vanglor spowity był parą siarkową widzialną za 
dnia. W nocy okalały go olbrzymie słupy z kłębów ognistych, przypominających latarnię 
morską, widoczne na sto pięćdziesiąt wiorst. W ten sposób Vanglor sygnalizował 
obecność portu Luktrop różnym statkom kabotażowym, oraz galerom, których dzioby 
przecinały wody Megalokridów. 

 

Z drugiej strony miasteczka były ruiny z epoki krimmońskiej. Zaułek z czasów 

arabskich, z białocegłymi chatkami o dachach okrągłych i tarasach spalonych przez słońce. 
I stosy kamieni rzuconych jakby przypadkowo. Kupa zabawek sprzed wieków. 

Dalej dziwaczna budowla z kwadratowym dachem, z sześcioma oknami z jednej strony 

i czterema z drugiej. Dominująca nad miasteczkiem dzwonnica o podstawie kwadratu, z 
dzwonami wprawianymi w ruch przez huragan, nosiła imię Świętej Filfireny. Zły znak 
trwoga i obawa dla mieszkańców miasteczka i kraju. Taki jest Luktrop. 

Następnie inne domostwa, rozrzucone po polach nędzne lepianki, wszystko pośród 

miotlastych żarnowców i wrzosowisk. Jak w Bretanii. Ale to nie Bretania. Może Francja? 
Nie wiem. Europa? Nie sądzę. W każdym razie nie szukajcie Luktropu na mapie świata, a 
nawet w Wielkim Atlasie Stielera. 

 

 

II

 

rok! Dyskretne pukanie do drzwi Sześciu-Czwartych, wybitych w ścianie na rogu ulicy 
Messaliere’a. Jest to jeden z domów najbardziej komfortowych w Luktrop, jeden z 
najbogatszych, oszacowany na kilka tysięcy frecerów. Na nieśmiałe puknięcie 
odpowiedziało dzikie zaszczekanie, wycie przeciągłe, dające się porównać z wyciem 
wilka. Następnie jedno z okien ponad bramą Sześciu-Czwartych otworzyło się. 

– Do wszystkich diabłów! – odezwał się głos przepełniony wściekłością. 

Młoda dziewczyna trzęsąca się pod strugami deszczu, owinięta w nędzną szatę z 

kapturem pyta, czy doktor Trifulgas jest w domu. 

– Jest albo go nie ma, to zależy. 

– Przychodzę w sprawie ojca, który umiera. 

– A gdzie on zamierza umrzeć? 

– Od strony Val Karniu, cztery kilometry stąd. 

background image

 

– I nazywa się? 

– Vort Kartif. 

– Vort Kartif? Ten szklarz? 

– Tak, i jeżeli doktor Trifulgas… 

– Doktor Trifulgas jest nieobecny! 

 

 

III

 

ieczuły człowiek ten doktor Trifulgas, i twardy. Bez litości dla biednych. Płacić mu trzeba 
z góry. Jego stary Hurzof, mieszaniec buldoga i spaniela miałby więcej serca niż jego pan. 
Dom Sześciu-Czwartych, niegościnny dla nędzarzy, otwarty był zawsze dla bogatych. 
Dlaczego to więc doktor miałby się fatygować do biedaka, szklarza Vorta Kartifa, na 
dodatek w taką paskudną noc? 

– To nic innego jak to, by mnie zbudzić – mruczał do siebie, kładąc się ponownie do 

łóżka, a to już ocenił na dziesięć frecerów! 

Upłynęło zaledwie dwadzieścia minut, gdy kołatka u drzwi, uderzeniem ponownym, 

zastukała do Sześciu-Czwartych, i to bardziej zdecydowanie. Pełen złości, doktor wstał z 
łoża i przechylony przez okno zapytał: 

– Kto tam? 

– Jestem żoną Vorta Kartifa. 

– Szklarza z Val Karniu? – krzyknął doktor. 

– Tak, i jeżeli pan odmówi przyjścia do niego, on umrze! 

– A więc zostaniecie wdową! 

– Oto dwadzieścia frecerów. 

– Dwadzieścia frecerów? (Czy pójść do Val Karniu za dwadzieścia frecerów, to cztery 

kilometry stąd! Co za łaska!) Do diabła! 

I okno się zamknęło. Dwadzieścia frecerów! Ładna okazja! Ryzykować przeziębieniem 

lub osłabieniem w tak szkaradną pogodę, za jedyne dwadzieścia frecerów, a szczególnie 
kiedy nazajutrz oczekiwany jest w Kiltreno u bogatego Edzingova, chorego na dnę, a taka 
wizyta przyniesie mu pięćdziesiąt frecerów Doktor zasnął snem twardszym niż 
poprzednio. 

 

 

IV

  

background image

 

rritt! Flacc!, następnie, frok! frok! frok! Silnemu podmuchowi wiatru wtórowały tym 
razem trzy uderzenia młoteczka do drzwi, uderzenia jeszcze bardziej zdecydowane. Doktor 
obudził się. Otworzył okno i mocny wiatr wpadł do wnętrza, niby rzucona puszka, 
łoskocząca jak karabin maszynowy. 

“To w sprawie szklarza ponownie ten nędznik!” 

– Jestem jego matką! 

– Oby matka, żona i córka zdechły z nim razem! 

– Dostał silnego ataku! 

– A więc niech się broni! 

– Uzyskaliśmy trochę pieniędzy, zadatek za sprzedany dom, od komandora Dontrupa z 

ulicy Messaliere'a powiedziała staruszka. Jeżeli pan nie pójdzie, moja wnuczka zostanie 
bez ojca, moja córka bez męża, a ja, matka, stracę syna na zawsze. 

– Jeżeli to jakiś atak, to wizyta kosztować będzie dwieście frecerów powiedział 

bezlitosny Trifulgas. 

– Ależ my mamy tylko sto dwadzieścia! 

– To dobranoc! Okno się zamknęło. 

Po namyśle jednak powiedział do siebie, że nawet te sto dwadzieścia frecerów za jedyne 

półtorej godziny drogi i pół godziny badania, czyli sześćdziesiąt frecerów za godzinę to 
jeden frecer na minutę. Mała korzyść, ale nie do odrzucenia. 

Zamiast więc ponownie ułożyć się do snu doktor wśliznął się w swoje welwetowe 

ubranie, owinął się opończą, założył wysokie buty marynarskie, grube rękawice, narzucił 
kaptur na głowę, potem zbliżył się do swego zbioru Pism Farmaceutycznych, otwartego na 
stronie 197. Pchnąwszy drzwi Sześciu-Czwartych zatrzymał się na progu. Stała tam 
staruszka oparta na starym kiju, wyglądająca na swoje osiemdziesiąt lat życia w nędzy. 

– Te sto dwadzieścia frecerów, gdzie są? 

– Oto one i oby Bóg pomnożył je Panu stokrotnie. 

– Bóg! Pieniądz Boski! Czyż nikt dotąd nie oglądał koloru tego pieniądza? 

Doktor gwizdnął na Hurzofa, wetknął mu w pysk latarnię i poszli w kierunku morza. 

Staruszka podążała za nimi. 

 

 

V

  

akaż pogoda Frritt i Flakków! Dzwony Św. Filfireny rozdzwoniły się od silnego 
podmuchu. To zły znak. Ba! Doktor nie należy do zabobonnych. Nie wierzy zresztą w nic, 
nawet w swoją wiedzę. Wyznaje tylko pieniądz, i to co go przynosi. 

background image

 

Doktor i staruszka szli wzdłuż małych bagien nadmorskich. Morze jest białe o bieli 

sinobladej jak biały żałobny całun. Skrzy się jakby unoszone na wierzchołku 
fosforyzującej fali, na której są świecące naczynia. 

Szli ku wzniesieniu, aż do zakrętu drogi, pomiędzy falistymi wydmami które utrudniały 

przejście. Pies zbliżył się do swego pana i jakby chciał powiedzieć: “Ha! Sto dwadzieścia 
frecerów do ulokowania w kuferku! To w ten sposób robi się majątek. Pielęgnujmy więc 
bogatych chorych i dbajmy o nich wedle zasobności ich kiesy”. 

W tym momencie staruszka zatrzymała się. Trzęsącą się ręką wskazała w ciemności 

niewyraźną, czerwoną, mglistą światłość. To był dom Vorta Kartifa, szklarza. 

– To tutaj? – spytał doktor. 

– Tak – odpowiedziała staruszka. 

Pies Hurzof zawył. 

Nagle Vanglor wybuchnął. Wielkie ogniste snopy i sadzowate płomienie wzniosły się aż 

do nieba, przebijając gęste warstwy chmur. Doktor został rzucony na ziemię. Począł się 
ż

arliwie modlić. Rozejrzał się wkoło. Staruszka zniknęła. Czyżby pochłonęła ją ziemia lub 

odfrunęła w przestworza? Tylko pies stał wiernie na tylnych łapach z otwartym pyskiem i 
zgasłą latarką. 

– Idźmy dalej – szepnął doktor. 

  

 

 

 

VI

 

bliżył się do maleńkiego punktu świetlnego. W kołowrocie świszczącego wiatru doktor 
przyspieszył kroku. W miarę zbliżania się dom stawał się lepiej widoczny. Stał samotny w 
ś

rodku nieużytków. Zadziwiające. Jest podobny do domu doktora, do Sześciu-Czwartych z 

Luktrop. Drzwi są otwarte, trzeba je tylko pchnąć. Czyni to i wchodzi, a brutalny wiatr 
zatrzaskuje je za nim. Pies pozostał na zewnątrz i wyje, a wycie to podobne jest do 
kościelnego śpiewania psalmów. 

To dziwaczne. Chciałoby się powiedzieć, że doktor Trifulgas jest w swoim własnym 

domu, a przecież jest w Val Karniu, nie w Luktrop. Tymczasem stwierdza, że jest to ten 
sam przedpokój, te same schody. Czyżby halucynacja? W słabym świetle rozpoznaje swój 
fotel, kanapę z żółtą kapą, skrzynię na ubrania, zrobioną z drzewa gruszy, a na lewo 
kuferek zbrojny w okucia, w którym zamierzał złożyć swoje sto dwadzieścia frecerów. A 

background image

 

oto i duży stół o solidnych, grubych nogach, a na nim tuż blisko lampy, ledwo świecącej, 
jego zbiór Pism Farmaceutycznych, otwarty na stronie 197. 

– Co się ze mną dzieje? – wyszeptał. 

Boi się. Źrenice rozszerzają się, ciało się kurczy, czuje to wyraźnie. Zimny dreszcz, aż 

lodowaty, oziębia jego ciało. Ależ pospiesz się! Z braku oliwy lampa może zgasnąć lada 
chwila, umierający także. Doktor widzi łóżko z baldachimem i podporami, długie, szerokie 
z kotarami zawieszonymi na wielkich ramach. Czyż to możliwe, by było to łoże tego 
nędzarza szklarza. To jest jego łóżko – doktora. Drżącą ręką chwycił zasłony. Rozsunął je, 
i uważnie począł się przyglądać umierającemu. Ależ to on sam! 

 

Okropny krzyk wyrwał się z ust doktora, na zewnątrz odpowiedziało mu tylko wycie 

Hurzofa. Ten umarlak, to doktor Trifulgas, a nie szklarz Vort Kartif. To doktora dotknęła 
apopleksja, inaczej nagły wylew. Doktor Trifulgas czuje się zgubiony. Opanowuje go 
bezwład i odczuwa brak tchu, ale przecież nie stracił poczucia osobowości. Jeszcze nie 
wszystko stracone. Co robić? Upuścić krew, która się burzy? Ludzi dotkniętych apopleksją 
ratuje się puszczaniem krwi. Chwyta strzykawkę, wyciąga lancet i nacina żyłę przy zgięciu 
łokcia, ale krew, mimo nakłucia, nie ukazuje się. Zaciska pięść i próbuje raz jeszcze. Bez 
efektu. Próbuje rozgrzać stopy gorącymi kamieniami, ale nogi już lodowacieją. Jego 
sobowtór buntuje się, bije ze sobą, aż wreszcie oddaje ostatnie tchnienie. 

  

W ten oto sposób doktor Trifulgas umiera we własnych i na własnych rękach. 

 

Frritt!… Flacc!

… 

 Rano, w domu Sześć-Czwartych znaleziono tylko jednego trupa, doktora Trifulgasa. 

Pochowano go z pompą na cmentarzu w Luktrop, tam dokąd tylu posłał on według własnej 
formuły. Co zaś tyczy się psa, biega po wybrzeżu i wyje na pieskie życie. 

  

Nie usiłujmy szukać tego miasta na mapach. Najlepsi spece od geografii nie potrafili 

dotąd uzgodnić między sobą szczegółów co do szerokości i długości geograficznej tej 
dziwnej krainy.