background image

Aby rozpocząć lekturę,

 kliknij na taki przycisk           ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z  Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

Lucy Maud Montgomery

OKRUCHY ŚWIATŁA

OPOWIADANIA

background image

2

LUCY  MAUD  MONTGOMERY  to  autorka,  która  cieszy  się  w  Polsce  ogromną  popularnością.

Przypadkowi  zatem  trzeba  przypisać  fakt,  iż  do  tej  pory  wydawane  były  jedynie  jej  powieści  i  dwa,
przygotowane przez samą autorkę, zbiory opowiadań, stanowiące w gruncie rzeczy przedłużenie historii
Ani  Shirley  i  jej  bliskich,  które  ukazały  się  w  Polsce  pod  wspólnym  tytułem  „Opowieści  z  Avonlea”.
Postanowiliśmy  przeto  wypełnić  tę  lukę.  Oddajemy  dzisiaj  Państwu  zbiór  pierwszych  kilkunastu
mistrzowskich miniaturek, obiecując już wkrótce następne tomy opowiadań.

Historia życia Lucy Maud Montgomery jako żywo przypomina losy opisywanych przez nią postaci.

Wątki autobiograficzne pojawiają się tak często, że  dociekliwego  trzeba  badacza,  by  odkrył  miejsca,  w
których życie wnika w materię literatury.

Lucy Maud Montgomery urodziła się 30 listopada 1874 roku w małym domku w Clifion na Wyspie

Księcia  Edwarda.  Była  jedynym  dzieckiem  Clary  Macneill  Woolner  Montgomery  i  Hugh  Johna
Montgomery. Miała niecałe dwa lata, kiedy na gruźlicę zmarła jej matka. Maleństwem zaopiekowali się
dziadkowie, Alexander i Lucy Woolner Macneill, zabierając je do swego domu w Cavendish. Od tej pory
Maud  (bo  lubiła,  by  ją  tak  nazywano)  rzadko  miała  okazję  widywać  swego  uwielbianego  ojca,  który
najpierw  zajęty  interesami  w  Clifton  i  rozlicznymi  podróżami,  w  końcu,  gdy  córka  miała  siedem  lat,
przeniósł się do Prince Albert, miasta leżącego  w prowincji Saskatchewan, oddalonego od Cavendish o
blisko dwa i pół tysiąca mil. Tam też ponownie się ożenił.

Kiedy Maud skończyła szesnaście lat, zamieszkała wraz z nową rodziną ojca w Prince Albert. Mimo

tęsknoty za Wyspą Księcia Edwarda, była szczęśliwa. Zapisała w  swoim dzienniku: Jest taki kochany...
To cudownie znowu być blisko ojca...

Niestety, nieporozumienia z macochą skłoniły ją do powrotu do domu dziadków. Utrzymywała jednak

stały, listowny kontakt z ojcem aż do jego śmierci w roku 1900.

Życie  w  Cavendish  także  nie  było  usłane  różami.  Dziadkowie,  ludzie  starzy  i  surowi,  wiedli  życie

samotne  i  wypełnione  pracą.  Ciąg  jednostajnych  zajęć,  związanych  z  gospodarowaniem  na  farmie  i
prowadzeniem urzędu pocztowego, nie nastrajał szczególnie romantycznie. Maud utonęła więc w swoim
własnym świecie, świecie,  w którym realność i  marzenia  mieszały  się  w jednorodną całość, a literatura
zajmowała coraz ważniejsze miejsce.

Już  jako  mała  dziewczynka  prowadziła  dziennik;  kiedy  miała  dziewięć  lat,  napisała  swój  pierwszy

wiersz, Jesień. Jej ambicją było zostać poetką, ale po swej ciotecznej babce, Mary Lawson, odziedziczyła
niewątpliwy  talent  narracyjny,  wkrótce  więc  zaczęła  pisać  i  publikować  opowiadania.  Pierwsze,  The
Wreck of the Marco Polo
, ukazało się w roku 1890.

Maud, tak jak jej najsłynniejsza bohaterka, Ania Shirley, już w szkole założyła klub literacki i tak jak

ona sama pisała większość historii. Podobnie jak Ania, uzyskała dyplom nauczycielski w rok, a nie – jak
było przyjęte – w dwa lata.

Nim  wyjechała  na  Uniwersytet  w  Nowej  Szkocji,  pracowała  jako  nauczycielka  na  Wyspie.  Po

studiach wróciła na Wyspę, by dalej uczyć. Jej kariera zawodowa skończyła się w roku 1898, po śmierci
dziadka,  kiedy  poczucie  obowiązku  nakazało  jej  wrócić  do  Cavendish  i  zająć  się  starą  babką.  Poza
krótkim epizodem pracy dla gazety  w  Halifaxie, opiekowała się babką aż do jej śmierci. W tych latach
sporo publikowała; były to opowiadania i wiersze ukazujące się w czasopismach. W roku 1906 skończyła
pracę  nad  manuskryptem  Ani  z  Zielonego  Wzgórza.  Niestety,  nikt  nie  chciał  wydać  książki.  Maud
załamała  się  i  na  jakiś  czas  zaniechała  starań.  Dopiero  po  roku  spróbowała  ponownie  i  tym  razem
odniosła sukces. W roku 1908 Ania ukazała się nakładem L. C. Page Company w Bostonie. Maud szalała
z  radości:  Oto  w  moich  rękach  zmaterializowane  marzenia  i  nadzieje,  i  ambicje...  –  moja  pierwsza
książka!
 Z pewnością nie arcydzieło – ale moje, moje, moje...

W  tym  samym  czasie  Maud  zaręczyła  się  z  Ewanem  Macdonaldem,  pastorem  prezbiteriańskiego

kościoła w Cavendish. Długie to było narzeczeństwo; pobrali się dopiero po śmierci babki Maud, w roku
1911. Montgomery musiała opuścić ukochaną Wyspę; państwo Macdonald zamieszkali w małym mieście

background image

3

Leaskdale  w  Ontario,  gdzie  Ewan  był  pastorem  przez  następne  piętnaście  lat.  Mieli  dwóch  synów:
Chestera i Stuarta. Maud nie zaprzestała jednak pisania. Stało się nieodłączną częścią jej życia, ucieczką
od czasem nudnej, czasem niewdzięcznej roli matki i żony pastora.

Od 1926 Macdonaldowie mieszkali kolejno: w Norval, Ontario, a po przejściu pastora na emeryturę w

1936 roku, w Toronto, gdzie dożyli swych lat.

Przez  cały  czas  Maud  tęskniła  za  Wyspą  Księcia  Edwarda,  za  swą  wyśnioną  krainą,  odwiedzała  ją

kilkakrotnie, a kiedy zmarła 24 kwietnia 1942 roku, rodzina zdecydowała się pochować ją w Cavendish,
w pobliżu jej ukochanego Zielonego Wzgórza.

Anna Czekanowicz

background image

4

PRAWDZIWE

ZRZĄDZENIE OPATRZNOŚCI

Katherine Rangely pakowała się. Jej przyjaciółka i współlokatorka, Edith Wilmer, siedziała na łóżku i

patrzyła na nią z właściwym sobie chłodem i spokojem, wprawiającym oszołomioną Katherine w dziwne
zakłopotanie.

– To zbyt irytujące – powiedziała Katherine, szarpnąwszy upartą sprzączką – że Ned przenosi się tutaj

właśnie wtedy, kiedy ja muszą wyjechać. Sprawy, które, jak sądziłam, mogą poczekać, wzywają mnie już
teraz. Ned nie zna miejscowej atmosfery, duszy tego miejsca, będzie straszliwie samotny.

–  Postaram  się  być  mu  przyjaciółką,  za  twoim  pozwoleniem  oczywiście  –  powiedziała  Edith

pocieszająco.

– Och, tak, wiem. To prawdziwe zrządzenie opatrzności, Ede. Ned przyjeżdża wieczorem i pierwszą

rzeczą, jaką zrobię, będzie przedstawienie was sobie. Postaraj się zabawić tego nieszczęsnego człowieka,
dopóki nie wrócą. Dwa miesiące! Niemożliwe! Ciocia Elizabeth nie zrezygnuje z ani jednej chwili, którą
obiecałam z nią spędzić! Na dodatek Harbour Hill jest tak straszliwie nudne.

Rozmowa  zaczęła  toczyć  się  wokół  spraw  Edith.  Była  zaręczona  z  niejakim  Sidneyem  Keithem,

profesorem jakiegoś college’u.

–  Nie  spodziewam  się  często  widywać  Sidneya  tego  lata  powiedziała  Edith.  –  Pisze  następną

książkę. Jest tak okropnie uzależniony od literatury.

–  To  cudownie  –  westchnęła  Katherine,  która  rozumiała  tego  typu  dążenia.  –  Gdyby  Ned  był  taki,

byłabym szczęśliwa. Ale Ned jest tak prozaiczny! Absolutnie nie czuje piękna poezji i śmieje się ze mnie,
kiedy  się  tym  entuzjazmuję.  Doprowadzam  go  do  furii,  gdy  poważnie  mówię  o  pisaniu.  Uważa,  że
kobiety-pisarki są skazą na obliczu ziemi. Czy słyszałaś kiedyś coś równie absurdalnego?

–  Ale  jest  bardzo  przystojny  –  stwierdziła  Edith  rzucając  okiem  na  fotografię  stojącą  na  toaletce

Katherine. – Tego brakuje Sidowi. Jest dystyngowany, ale wygląda tak pospolicie, jak to tylko możliwe.

Edith  westchnęła.  Miała  słabość  do  przystojnych  mężczyzn  i  uważała  za  niesprawiedliwe,  że  los

przeznaczył jej tak zwyczajnego ukochanego.

– On  ma cudowne oczy – powiedziała Katherine pocieszająco. – A  przystojni  mężczyźni  są zawsze

próżni. Nawet Ned. Muszę mu co jakiś czas utrzeć nosa. Ale myślę, że go polubisz.

Edith  przyznała  jej  rację,  kiedy  Ned  Ellison  pojawił  się  tego  wieczoru.  Był  przystojnym,

zachowującym  się  naturalnie  i  bez  zbytecznych  ceregieli  młodym  mężczyzną,  który  wydawał  się
przepadać za Katherine, a nawet obawiać się, że ktoś może mu ją zabrać.

–  Edith  pomoże  ci  polubić  Riverton,  podczas  gdy  mnie  tu  nie  będzie  –  powiedziała  Katherine  na

pożegnanie.  –  To  kochana  dziewczyna  –  spodoba  ci  się,  wiem  to.  Naprawdę  źle  się  złożyło,  że  muszę
teraz wyjechać, ale nie mogę tego zmienić.

– Będę okropnie samotny – narzekał Ned. – Nie zapominaj pisać regularnie, Kitty.
– Oczywiście, będę pisać, ale – na litość boską – nie nazywaj mnie Kitty. To brzmi tak dziecinnie. Do

zobaczenia, kochany. Wracam za dwa miesiące, potem będzie cudownie.

Kiedy  Katherine  spędziła  w  Harbour  Hill  pierwszy  tydzień,  zastanawiała  się,  co  będzie  robić  przez

następne  siedem.  Harbour  Hill  znane  było  ze  swej  urody,  ale  nie  każda  samotna  kobieta  potrafi  żyć
jedynie pięknem.

–  Ciociu  Elizabeth  –  spytała  Katherine  któregoś  dnia  –  czy  komukolwiek  zdarza  się  umrzeć  w

Harbour Hill? To w końcu żadna zmiana dla nich, nawet jeśli umrą, prawda ciociu?

Ciotka Elizabeth patrzyła zaszokowana.

background image

5

By  zabić  nudę,  Katherine  zabrała  się  za  kolekcjonowanie  wodorostów,  a  to  wymagało  wycieczek

wzdłuż  wybrzeża.  Przy  jednej  z  takich  wypraw  spotkała  ją  przygoda.  Zdarzyło  się  to  w  wyjątkowo
odludnym  miejscu.  Katherine  zdjęła  buty  i  pończochy,  zakasała  spódnicę,  podwinęła  rękawy  wysoko
ponad łokcie i całkowicie oddała się wyławianiu wodorostów na skalistym cyplu. Jej wygląd emanował
godnością,  nawet  gdy  była  tak  zaabsorbowana,  ale  w  tych  okolicznościach  dostojeństwo  nie  miało
znaczenia.

Chwilę potem usłyszała krzyk z brzegu i – obracając się przerażona, spostrzegła człowieka na skałach

za sobą. Nie było wątpliwości, że krzyczał do niej. Czego może chcieć?

– Proszę tutaj! –  wrzeszczał,  gestykulując dziko. – Wpadniesz do dołu bez dna, kobieto, jeżeli

nie będziesz uważała.

– Z pewnością jakiś szaleniec – powiedziała Katherine do siebie. – Albo jest pijany. Co robić?

– Chodź tu, mówię ci – nalegał obcy. – Czego można szukać w takim miejscu? Dlaczego tam poszłaś?

To szaleństwo.

Oburzenie Katherine wzięło górę nad strachem.
–  Nie  sądzę,  abym  wkraczała  na  czyjś  teren  albo  łamała  prawo  –  zawołała  tak  lodowato,  jak  tylko

potrafiła. Obcy wcale nie poczuł się skarcony. Podszedł do samej krawędzi skały, skąd Katherine mogła
widzieć go wyraźniej. Był ubrany w trochę znoszoną szarą marynarkę i nosił okulary. Nie wydawał się
ani szalony, ani pijany.

–Błagam, proszę tu wejść – zawołał z przejęciem. – Znajdujesz się właśnie na samej krawędzi dziury

bez dna.

Jest z pewnością niespełna rozumu – pomyślała Katherine. – Wariat wypuszczony na wolność. Chyba

lepiej będzie, gdy zawrócę. Gotów jeszcze zejść tutaj, jeśli go nie posłucham.

Ostrożnie, z rozwagą szła z powrotem. Obcy śledził jej kroki po skałach.
– Chciałbym wierzyć, że ma pani dość rozsądku, by nie ryzykować życia jedynie dla wodorostów –

powiedział.

–  Nie  mam  zielonego  pojęcia,  o  co  panu  chodzi  –  odrzekła  panna  Rangely.  –  Nie  wygląda  pan  na

szaleńca, ale mówi pan tak, jakby nim był.

–  Czy  chce  pani  przez  to  powiedzieć,  że  nie  wie,  co  ludzie  w  tych  okolicach  nazywają  Bezdenną

Dziurą – miejscem położonym na prawo stąd, najniebezpieczniejszym na całym wybrzeżu?

– Nie, nie  wiedziałam – powiedziała  Katherine  z  przerażeniem.  Przypomniała  sobie  teraz,  że  ciocia

Elizabeth ostrzegała ją, żeby była ostrożna, ze względu na kilka niebezpiecznych uskoków dna. Tylko że
wtedy nie zwróciła na to uwagi, przypuszczając, że owe dziury znajdują się gdzie indziej.

– Jestem tutaj obca.
– Z pewnością. Musiałaby pani być niespełna rozumu świadomie narażając się na niebezpieczeństwo

–  powiedział  obcy  łagodniej.  –  Skądinąd  powinno  się  tu  ustawić  tablice  ostrzegawcze.  To  najbardziej
karygodne  zaniedbanie,  z  jakim  się  spotkałem.  Tam  na  prawo  jest  wielka  dziura  i  jeszcze  nikomu  nie
udało się osiągnąć jej dna. Kto by się tam dostał, przepadłby bez wieści. Wir by go pochłonął.

–  Jestem  panu  niewymownie  wdzięczna  za  ostrzeżenie  –  powiedziała  Katherine  pokornie.  –  Nie

miałam pojęcia o niebezpieczeństwie.

– Widzę, że zebrała pani bardzo ciekawe okazy wodorostów – zauważył nieznajomy.
Ale Katherine nie miała ochoty rozmawiać o wodorostach. Nagle zdała sobie sprawę, jak wygląda –

bose stopy, poszarpana spódnica, ociekające wodą ręce. A ten człowiek, którego wzięła za szaleńca – był
niewątpliwie dżentelmenem.

Och,  jeśliby  się  oddalił,  mogłaby  założyć  buty  i  pończochy!  Ale  on  najwidoczniej  nie  miał  takiego

zamiaru.  Kiedy  tylko  Katherine  udało  się  pozbierać  swoje  rzeczy,  ruszyła  w  stronę  domu,  a  on  szedł
wciąż  obok  rozprawiając  o  wodorostach  z  takim  zapałem,  jakby  towarzystwo  bosonogich,  młodych
kobiet było czymś całkowicie naturalnym. Na złość sobie, Katherine nie mogła skupić się na słuchaniu,
mimo że mówił niezwykle ciekawie. Ostatecznie zdecydowała, że skoro on nie przejmuje się jej bosymi
stopami, ona także przestanie o nich myśleć.

Nieznajomy wiedział o wodorostach tyle, że Katherine poczuła się przy nim jak amatorka. Spoglądał

na  kolejne  okazy  i  oceniał  ich  wartość.  Przedstawił  najlepsze  metody  przechowywania  i  preparowania
wodorostów, opowiedział o innych, mniej niebezpiecznych odcinkach wybrzeża, gdzie mogłaby znaleźć
kilka nowych odmian.

background image

6

Kiedy doszli do miejsca, skąd widać było Harbour Hill, Katherine zaczęła się zastanawiać, co na Boga

ma  z  nim  począć.  Odprawienie  człowieka,  który  praktycznie  uratował  jej  życie,  było  absolutnie
niedopuszczalne,  ale  –  z  drugiej  strony  –  perspektywa  przejścia  boso  główną  ulicą  Harbour  Hill,  pod
eskortą  uczenie  wyglądającego  dżentelmena,  rozprawiającego  o  wodorostach,  wcale  się  jej  nie
uśmiechała.

Nieznajomy sam przeciął węzeł gordyjski. Powiedział, że musi już wracać, gdyż inaczej spóźni się na

obiad, uchylił grzecznie kapelusza i odszedł. Katherine zaczekała, aż zniknie jej z oczu, po czym usiadła
na piasku i założyła pończochy i buty.

Kto  to  może  być?  –  zastanawiała  się.  –  I  gdzie  wcześniej  go  spotkałam?  Z  pewnością  jest  coś

znajomego  w  jego  wyglądzie.  Zachowywał  się  bardzo  sympatycznie,  ale  pewnie  myślał,  że  jestem
pomylona. Ciekawe, czy tu mieszka.

Tajemnica  została  wyjaśniona,  kiedy  Katherine  przyszła  do  domu  i  znalazła  czekający  na  nią  list

Edith.

„Widuję Neda dosyć często – donosiła Ede – i uważam, że jest wspaniały. Masz szczęście, Kate. Ale

czy wiesz, że Sidney jest właśnie w Harbour Hill lub gdzieś niedaleko? Wczoraj dostałam od niego list.
Wybrał  to  miejsce  na  wakacje,  bo  panuje  tam  taki  spokój,  że  będzie  mógł  wreszcie  skończyć  jakąś
okropną  naukową  książkę,  nad  którą  pracuje.  Mieszka  na  małej  farmie  blisko  wybrzeża.  Napisałam  do
niego dzisiaj, żeby cię odnalazł. Myślę, że go polubisz, jest w twoim stylu”.

Katherine uśmiechnęła się, kiedy wieczorem przyniesiono jej kartę wizytową Sidneya Keitha i zeszła,

by się z nim spotkać. Jej poranny towarzysz wstał na powitanie.

– Pani!? – zawołał.
– Tak, to ja – odparła panna Rangely radośnie. – Nie spodziewał się pan, nieprawdaż? Byłam pewna,

że spotkałam pana już wcześniej, ale widziałam tylko pańską fotografię.

Profesor  Keith  odchodził  z  serdecznym  zaproszeniem  do  ponownych  odwiedzin.  Nie  omieszkał  z

niego skorzystać – w końcu stał  się stałym gościem  w  willi Sycamore. Katherine  napisała o  wszystkim
Edith i z czystym sumieniem budowała swą przyjaźń z profesorem Keithem.

Razem  czuli  się  wspaniale.  Organizowali  długie  wyprawy  po  wodorosty,  a  kiedy  wodorosty  się

wyczerpały,  zaczęli  kolekcjonować  florę  Harbour  Hill.  To  wymagało  coraz  dłuższych  wspólnych
wycieczek. Wprawdzie Katherine zastanawiała się, kiedy profesor Keith znajduje czas na pracę nad swoją
książką, ale skoro on nigdy o tym nie mówił, ona milczała także. Pewnego razu, w wolnej chwili, zaczęła
rozmyślać, co też porabiają Ned i Edith. Pierwszy list Edith był pełen Neda, ale w ostatnich dwóch lub
trzech prawie o nim nie wspominała. Katherine napisała i żartobliwie spytała, czy się pokłócili. Edith w
odpowiedzi skwitowała to tylko krótkim: „Co za nonsens”. Ned i ona są bardzo dobrymi przyjaciółmi, ale
Neda absorbuje poznawanie Riverton i nie może być zależny tylko od jej towarzystwa, etc.

Katherine westchnęła i wyruszyła z profesorem Keithem na poszukiwanie paproci. Zbliżał się koniec

wakacji;  zostały  już  tylko  dwa  tygodnie.  Siedzieli  na  brzegu  drogi,  kiedy  nagle,  ni  stąd  ni  zowąd,
napomknęła  o  tym.  Profesor  począł  laską  rozpędzać  bogu  ducha  winny  kurz  na  drodze.  Tak,
przypuszczał,  że  powrót  do  pracy  sprawi  jej  wiele  radości  i  niewątpliwie  będzie  zadowolona,  że  znów
zobaczy swoich przyjaciół w Riverton.

– Bardzo chciałabym zobaczyć Edith – odrzekła.
 – I Neda? – podpowiedział profesor.
– Och, tak, Neda, oczywiście – zgodziła się bez entuzjazmu. Wydawało się; że wszystko zostało już

powiedziane. Nie można przecież wiecznie rozmawiać o paprociach, więc wstali i ruszyli do domu.

Katherine napisała tej nocy szczególnie czuły list do Neda. Położyła się do łóżka i płakała.
Kiedy  profesor  Keith  zjawił  się,  by  pożegnać  pannę  Rangely  w  przeddzień  jej  wyjazdu  z  Harbour

Hill,  wyglądał  jak  człowiek  prowadzony  na  egzekucję.  Ale  wziął  się  w  garść  i  spokojnie  rozmawiał  o
sprawach  ogólnych.  To  Katherine  nie  wytrzymała  napięcia,  gdy  się  żegnali.  Była  właśnie  w  środku
jakiegoś konwencjonalnego zdania, kiedy raptem urwała; głos jej się załamał i począł drżeć.

Profesor  wyciągnął  ręce  i  przytulił  ją.  Jego  kapelusz  spadł  pod  jej  stopy  i  został  podeptany,  ale

wątpliwe  czy  profesor  Keith  nawet  to  zauważył,  tak  był  zajęty  całowaniem  włosów  Katherine.  Kiedy
uświadomiła sobie, co się dzieje, odsunęła się.

– Och, Sidney, nie! Pomyśl o Edith! Czuję się jak zdrajca!
– Myślisz, że bardzo by się przejęła, gdybym ja, gdybyś ty, gdybyśmy... – zawahał się profesor..

background image

7

– To złamałoby jej serce – krzyknęła Katherine z przekonującą powagą. – Wiem, że tak; także serce

Neda. Oni nigdy nie mogą się o tym dowiedzieć.

Profesor pochylił się w poszukiwaniu swojego sponiewieranego kapelusza. Długo to trwało i kiedy go

znalazł, podszedł cicho do drzwi. Z ręką na klamce zatrzymał się i obejrzał za siebie.

– Do widzenia, panno Rangely – powiedział miękko.
Ale Katherine, która w salonie ukryła twarz w poduszkach, nie słyszała tego i kiedy podniosła głowę,

Keitha już nie było.

Następnego  dnia  o  zmierzchu  Katherine  wysiadła  na  stacji  Riverton  i  poczuła,  że  życie  jest  szare,

nudne  i  jałowe.  Oczekiwano,  że  przyjedzie  późniejszym  pociągiem  i  nie  było  nikogo,  kto  by  po  nią
wyszedł.  Ponura  przemierzała  ulice  w  drodze  do  domu  i  weszła  do  pokoju  bez  pukania.  Edith,  która
leżała  na  łóżku,  zerwała  się  zaskoczona.  Było  ciemno,  ale  Katherine  miała  wrażenie,  że  przyjaciółka
płakała i jej serce zadrżało z poczucia winy. Czy Edith mogła coś podejrzewać?

– Nie myśleliśmy, że będziesz wcześniej niż o 8.30. Zamierzaliśmy wyjść po ciebie.
–  Zorientowałam  się,  że  mogę  złapać  wcześniejszy  pociąg,  więc  przyjechałam  nim  –  powiedziała

Katherine i opadła bez sił na krzesło. – Jestem śmiertelnie zmęczona i potwornie boli  mnie głowa.  Nie
mam siły na żadne rozmowy, nawet z Nedem.

–  Moje  biedne  kochanie  –  powiedziała  Edith  współczująco,  szukając  wody  kolońskiej.  –  Połóż  się,

natrę ci skronie. Dobrze się bawiłaś w Harbour Hill? A jak tam Sid? Czy mówił coś o powrocie?

– Och, ma się nieźle – powiedziała Katherine ze zmęczeniem w głosie. – Nie wspominał o powrocie.

Dzięki, już mi lepiej.

Kiedy Edith wyszła, Katherine niespokojnie rzucała się na łóżku. Wiedziała, że Ned przyszedł, ale nie

chciała go widzieć. Jednak nie może odwlekać spotkania do sądnego dnia i traktować Neda w ten sposób.
Powinna zejść choć na minutę.

Do salonu wiodło dwoje drzwi i Katherine wybrała te obok biblioteki, nad  którymi  wisiała portiera.

Wyciągnęła dłoń, by odsunąć portierę i nagle zamarła.

Z pokoju dobiegał płacz kobiety. To była Edith – ale co mówiła?
– Och, Ned, to okropne. Nie mogłam spojrzeć Katherine w oczy, kiedy zjawiła się w domu. Jest mi

wstyd. Nigdy nie sądziłam, że mogę być tak fałszywa. Nie wolno nam dać jej powodu do podejrzeń.

– To ponad ludzkie siły – odpowiedział inny głos, głos Neda. – Daję ci słowo, Edith. Nie wiem, jak

mógłbym to dalej ciągnąć.

– Musisz – zaszlochała Edith. – To złamałoby jej serce, a także serce Sidneya. Musimy zapomnieć o

sobie, Ned, musisz ożenić się z Katherine.

W tym momencie Katherine pojęła, że podsłuchuje i wycofała się bezszelestnie. Wcale nie wyglądała

jak osoba, którą właśnie śmiertelnie zraniono i zupełnie zapomniała o bólu głowy.

Kiedy Edith zjawiła się na górze pół godziny później, znalazła ciężko chorą czytającą powieść.
– Jak twój ból głowy, moja droga? – zapytała, starając się nie patrzyć na Katherine.

– Och, już minął – odparła radośnie panna Rangely.
– Więc dlaczego nie zeszłaś na dół? Był Ned.

– Tak, Ede, zeszłam, ale stwierdziłam, że nie jestem tam szczególnie pożądana, więc wróciłam.
Edith  skonsternowana  odwróciła  się  do  przyjaciółki,  zapominając  o  spuchniętych  powiekach  i

naznaczonych łzami policzkach.

– Katherine!
– Nie patrz z takim bólem, moje drogie dziecko. Nic się nie stało.
– Słyszałaś...
– Kilka zaskakujących słów. Więc ty i Ned zakochaliście się w sobie?
–  Och,  Katherine!  –  zaszlochała  Edith.  –  My...  my  nie  mogliśmy  nic  na  to  poradzić...  ale  teraz

wszystko skończone. Nie gniewaj się.

– Gniewać się? Ależ ja jestem zachwycona.
– Zachwycona?

– Tak, moja droga gąsko. Zgadniesz, czy  muszę ci powiedzieć? Sidney i ja zrobiliśmy dokładnie to

samo i ostatniego wieczora żegnaliśmy się ze smutkiem jak – podejrzewam – ty i Ned dzisiaj.

– Katherine!

background image

8

– Cóż, to prawda. I oczywiście zdecydowaliśmy złożyć ofiarę na ołtarzu obowiązku. Ale teraz, dzięki

Bogu, nie ma powodu do tych zbiorowych poświęceń. Więc najlepiej przebaczmy sobie wszyscy.

– Och – westchnęła Edith. – To zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
–  To  prawdziwe  zrządzenie  opatrzności,  czyż  nie?  –  powiedziała  Katherine.  –  Ja  i  Ned  nigdy  nie

bylibyśmy szczęśliwi, a ty  i Sidney  męczylibyście  się razem do  śmierci. A teraz jest czworo doskonale
szczęśliwych ludzi zamiast czworga nieszczęśliwców. Powiem to jutro Nedowi.

Przełożyła Sylwia Paszek

background image

9

ROMANS CIOTKI BEATRICE

Margaret  twierdzi,  że  to  natchnienie  opatrzności  kazało  jej  przejść  tamtego  wieczoru  przez  ulicę  i

odwiedzić ciotkę Beatrice. A ciotka Beatrice święcie w to wierzy. Ale tak naprawdę Margaret czuła się
bardzo  nieszczęśliwa  i  poszła  zwierzyć  się  ciotce  Beatrice;  uważała,  że  to  jedyna  ucieczka  przed
kolejnym atakiem płaczu. Nieszczęście Margaret nie odegra większej roli w tej historii, może więc zostać
pominięte, zauważyć jednak należy, że nie stanowiło prawdziwej tragedii i ulotniło się za sprawą jednego
listu.

Ciotka  Beatrice  była  sama.  Jej  brat  wraz  z  żoną  wyszli  na  małe  przyjęcie,  które  tego  wieczoru

wydawała pani Cunningham, by uhonorować szanownego Johna Reynoldsa, członka parlamentu. Dzieci
spały na górze w swoich łóżkach, a ciotka Beatrice cerowała ich pończochy, których cały stosik piętrzył
się  złowieszczo  na  stole  obok  niej.  Albo,  mówiąc  dokładniej,  cerowała  je  jeszcze  przed  chwilą.  W
momencie, gdy Margaret ślizgała się po oblodzonej ulicy, ciotka Beatrice pochyliła się, uniosła ręce do
twarzy i nagle ciche, stłumione łkanie wstrząsnęło nią od stóp do głów.

Gdy zdecydowane pukanie Margaret do drzwi  wejściowych oznajmiło jej przybycie, ciotka Beatrice

stwierdziła  z  poczuciem  winy,  że  z  tymi  łzami  mogła  jednak  zaczekać,  aż  pójdzie  do  łóżka.  Poznała
stukanie Margaret, a nie chciała, by siostrzenica, młoda i wesoła, snuła jakieś domysły co do przyczyny
jej łez.

Mam nadzieję,  że  nic  nie  zauważy  –  pomyślała,  podczas  gdy  jej  podkrążone,  migdałowe  oczy  były

znakomicie widoczne w świetle lampy. Wstała, by wpuścić Margaret do środka.

Początkowo  Margaret  rzeczywiście  niczego  nie  spostrzegła.  Zbyt  zajęta  własnymi  problemami,  nie

przypuszczała  nawet,  że  ktokolwiek  na  świecie  może  być  równie  nieszczęśliwy.  Z  westchnieniem
fizycznej ulgi i psychicznego zmęczenia usiadła w głębokim fotelu przed kominkiem, podciągnęła kolana
pod brodę, a rękoma objęła swoją kędzierzawą głowę. Ciotka Beatrice przezornie ulokowała się tyłem do
światła i znów zabrała się do pracy.

– Nie poszłaś na przyjęcie pani Cunningham, ciociu – odezwała się leniwie Margaret, czując, że musi

coś powiedzieć, by uzasadnić swoją wizytę. – Przecież zostałaś zaproszona, nieprawdaż?

Ciotka  Beatrice  skinęła  głową.  Dziura  na  kolanie  w  pończosze  Williego  Haydena  musiała  być

zacerowana  w  sposób  szczególnie  staranny.  Szwagierka  nie  przeoczyłaby  najmniejszego  uchybienia.
Może dlatego ciotka Beatrice nie odpowiedziała.

–  Dlaczego  nie  poszłaś?  –  zapytała  daleka  myślami  Margaret,  zastanawiając  się  jednocześnie,

dlaczego  list  nie  nadszedł  tego  ranka  –  a  mijał  już  trzeci  dzień!  Czyżby  Gilbert  zachorował?  A  może
flirtuje z innymi dziewczętami i zapomniał o niej?! Przełknęła ślinę i pomyślała, że mogłaby pojechać do
domu w następnym tygodniu – nie, lepiej nie, jeżeli on okazał się taki niestały w uczuciach i okrutny... co
to mówi ciotka Beatrice?

– Wiesz, ja... ja odzwyczaiłam się od przyjęć, kochanie. A prawda jest taka, że nie mam odpowiedniej

sukienki na taką okazję. Przynajmniej Bella tak twierdzi. To bardzo wytworne przyjęcie. Bella uważała,
że w mojej starej, szarej jedwabnej sukni wyglądałabym tam śmiesznie. Oczywiście, ona się na tym zna.
Sama musiała sprawić sobie nową toaletę na tę okazję, a kupno dwóch sukien nie wchodziło w rachubę.
George nie mógł sobie na to pozwolić w tych ciężkich czasach. I, jak powiedziała Bella, głupotą z mojej
strony  byłoby  sprawianie  sobie  drogiej  sukni,  która  potem  ozdobi  jedynie  szafę.  No  i  oczywiście  ktoś
musiał zostać z dziećmi...

–  Oczywiście  –  sennie  zgodziła  się  Margaret.  Przyjęcie  u  pani  Cunningham  nie  wydawało  się  jej

szczególnie  interesujące.  Goście  w  średnim  wieku,  których  członek  parlamentu  znał  z  dzieciństwa...
Margaret  w  swej  młodzieńczej  zarozumiałości  pomyślała,  że  to  niezwykle  prozaiczna  okazja,  mimo  iż
stanowiła  prawdziwą  sensację  towarzyską  w  malutkim  i  cichym  Murraybridge,  gdzie  ludzie  nazywają
takie „przyjątka” wspaniałymi zabawami.

background image

10

–  Widziałam  pana  Reynoldsa  w  kościele  w  niedzielę  po  południu  –  ciągnęła  dalej.  –  Myślę,  że

całkiem nieźle wygląda. Spotkałaś go kiedykolwiek, ciociu?

– Kiedyś znałam go bardzo dobrze – odpowiedziała ciotka Beatrice pochylając się jeszcze niżej nad

robótką.  –  Mieszkał  w  Werntworth,  ale  często  odwiedzał  tu  swoją  zamężną  siostrę.  Był  wtedy
chłopcem... Potem wyjechał do Kolumbii Brytyjskiej i... i nigdy o nim nie słyszeliśmy.

– Jest bardzo bogaty. Ma tuzin kopalń, linie kolejowe i inne takie rzeczy – powiedziała Margaret – no

i jest senatorem. Mówią, że to najważniejszy człowiek w parlamencie. Mało brakowało, a objąłby tekę w
nowym  gabinecie.  Lubię  takich  mężczyzn.  Są  interesujący.  Czyż  nie  byłoby  wspaniale,  gdyby  taki
człowiek zakochał się w tobie...? Czy pan Reynolds jest żonaty?

 – Nie... nie wiem – odrzekła ciotka Beatrice słabym głosem. – Nigdy o tym nie słyszałam...
– Ukłułaś się igłą w palec – stwierdziła Margaret ze współczuciem.
–  To  nic  groźnego  –  pospiesznie  zapewniła  ciotka  Beatrice.  Starła  kropelkę  krwi  i  cerowała  dalej.

Margaret w rozmarzeniu przyglądała się ciotce. Jakżeż cudowne są jej włosy! Gęste i połyskujące. Tam,
gdzie padało na nie światło lampy, przykrytej szkaradnym, dziwacznym starym abażurem, miały piękny,
brązowy odcień. Tylko dlaczego ciotka czesała się tak nietwarzowo? Margaret bezsensownie zaczęła się
zastanawiać,  czy  będzie  również  zaczesywać  włosy  do  tyłu  i  pedantycznie  spinać,  gdy  przekroczy
trzydzieści pięć lat. Pomyślała też, że prawdopodobnie list nie przyjdzie także jutro.

Z  włosów  ciotki  Beatrice  wzrok  Margaret  zsunął  się  na  jej  twarz.  Podskoczyła.  Czyżby  ciotka

Beatrice płakała...? Margaret wyprostowała się.

– Ciociu, czy chciałaś iść na to przyjęcie? – zapytała niespodziewanie. – Proszę, powiedz.
– Chciałam – odpowiedziała ciotka słabo. Nagle pytanie Margaret zaskoczyło ją i kazało powiedzieć

prawdę.  –  Wiem,  że  to  głupie  z  mojej  strony,  ale  naprawdę  chciałam  tam  pójść.  Nie  obchodzi  mnie
sukienka. Mogłam założyć tę szarą i podpiąć rękawy. Jaka to różnica? Przecież i tak nikt by nie zwrócił
na mnie uwagi! Ale Bella twierdziła, że to nie wypada.

Ciotka  zamilkła.  Nagle  zaczęła  szlochać,  nie  mogąc  dłużej  powstrzymać  łez.  Margaret  poruszona

krzyknęła:

– Toż to hańba!
–  Podejrzewam,  że  nie  rozumiesz,  dlaczego  tak  bardzo  chciałam  iść  właśnie  na  to  przyjęcie  –

nieśmiało  ciągnęła  ciotka.  –  Powiem  ci,  o  ile  nie  zaczniesz  się  śmiać.  Chciałam  zobaczyć  Johna
Reynoldsa;  nie,  nie  rozmawiać  z  nim,  pewnie  mnie  już  nawet  nie  pamięta,  tylko  go  zobaczyć.  Dawno
temu – od tego czasu minęło już piętnaście lat – byliśmy zaręczeni. I... i tak bardzo go wtedy kochałam...

– Biedactwo moje drogie – powiedziała Margaret i pogładziła dłoń ciotki. Pomyślała, że ten romans,

tak  długo  skrywany,  rozkwitł  teraz  na  jej  oczach  –  i  był  czarujący.  Tak  ją  to  zafrapowało,  że  prawie
zapomniała o własnym zmartwieniu.

–  Tak.  I  wtedy  okropnie  pokłóciliśmy  się,  choć  poszło  nam  o  jakiś  drobiazg.  Rozstaliśmy  się  w

gniewie i on wyjechał. Nigdy do mnie nie wrócił. To ja zawiniłam... Tyle czasu minęło – już nikt o tym
nie pamięta. Teraz to nie ma znaczenia. Chciałabym tylko zobaczyć go raz jeszcze – i cichutko odejść.

– Ciociu Beatrice, pójdziesz na to przyjęcie! – postanowiła Margaret.
– Ależ to niemożliwe, kochanie.
–  Wszystko  jest  możliwe,  gdy  ja  decyduję.  Musisz  iść.  Zaciągnę  cię  tam  siłą,  jeżeli  to  będzie

konieczne. Mam wspaniały plan, ciociu. Pamiętasz tę moją czarno–żółtą suknię wieczorową? A nie, nie
możesz jej znać, bo tu jej nigdy nie nosiłam. W domu mówią, że jest dla mnie za poważna i to prawda.
Wyglądam dobrze tylko w obfitych, puszystych sukniach. Gil...er... to znaczy... no dobrze, Gilbert zawsze
twierdzi, że w tej sukni przypominam mieszankę baletnicy z mniszką; stwierdziłam więc, że jej nie lubię.
Ale naprawdę jest śliczna jak marzenie. Widzę w twoich oczach, że spodobał ci się ten pomysł. Musisz ją
dziś włożyć. Jest w twoim stylu i daję głowę, że będzie na ciebie pasować – mamy podobne figury.

– Już późno...
–  Wcale  nie.  Wujek  George  i  ciocia  Bella  wyszli  jakieś  pół  godziny  temu.  Będziesz  gotowa  w

okamgnieniu.

– Ale ogień... i dzieci.
– Zostanę tu i zajmę się wszystkim. Nie spalę domu, a gdy bliźniaki się obudzą, dam im to, co ty im

zawsze dajesz – kojący syrop. No, to najpierw idę po suknię, a ty, ciociu, tymczasem się przygotuj. Gdy
wrócę, uczeszę cię.

background image

11

Margaret  wyszła,  zanim  ciotka  odzyskała  głos.  Podniecenie  siostrzenicy  udzieliło  się  także  i  jej.

Ułożyła pończochy w koszu, a ten wstawiła do szafy.

– Pójdę – i żadnego cerowania dziś wieczór. Nie cierpię tego. Nienawidzę! Nienawidzę!!! Jak dobrze

wreszcie powiedzieć to głośno.

Gdy  Margaret  wfrunęła  po  schodach  na  górę,  ciotka  już  czekała.  Margaret  rzuciła  suknię  na  łóżko,

odsłaniając  całe  jej  piękno  tryskające  koronkami  i  delikatnym  żółtym  jedwabiem.  Ciotka  Beatrice  aż
krzyknęła z zachwytu.

– Czyż nie jest cudowna? – zapytała Margaret. – Przyniosłam ci  również  moją  wyjściową pelerynę,

czarne  atłasowe  pantofelki  ze  złotą  klamrą  i  róże,  które  dostałam  wczoraj  od  wuja  Neda.  Słodkie,
bladożółte  róże.  Oj,  ciociu,  jakie  piękne  masz  ramiona...  jak  z  marmuru.  Moje  są  takie  kościste,  że  aż
wstyd się przyznać, że należą do mnie.

Sprawność dłoni Margaret dorównywała całkowicie obrotom jej języka. Włosy ciotki zostały upięte i

wiły się w delikatnych lokach i skrętach poprzetykanych złocistymi różami. Cudowna w swej klasycznej
prostocie sukienka doskonale pasowała do figury ciotki. Margaret cofnęła się o krok i klasnęła w ręce z
podziwu.

– Och ciociu, jesteś śliczna. Jeszcze zarzucę ci pelerynę na ramiona. Zostawiłam ją przy kominku.
Gdy Margaret zniknęła, ciotka Beatrice wzięła lampę i  nieśmiało przeszła przez korytarz. W dużym

lustrze obejrzała się od czubka głowy aż po palce stóp – czy to naprawdę ona? Czy to możliwe? Ta pełna
gracji kobieta o słodkich oczach i zarumienionych policzkach, w koronkowej sukni, z której wyłaniały się
nagie ramiona, z pąkami róż we włosach łagodnie opadających na plecy.

– Naprawdę ładnie  wyglądam – powiedziała  głośno, dygając  swemu  odbiciu.  –  Wszystko  dzięki  tej

sukni, wiem. Wyglądam jak królowa, nie, wyglądam znów jak młoda dziewczyna. To brzmi dużo lepiej.

Margaret odprowadziła ciotkę aż do drzwi pani Cunningham.
– Chciałabym zobaczyć poruszenie, które wywołasz. – wyszeptała.
– Ależ kochane, głupiutkie dziecko. To tylko suknia i odpowiednie dodatki – zaśmiała się ciotka. Ale

niezupełnie  tak  myślała  i  niecierpliwie  zadzwoniła  do  drzwi.  Pani  Cunningham  osobiście  wyszła  ją
przywitać.

– Droga Beatrice, tak się cieszę! Bella powiedziała, że nie przyszłaś z powodu bólu głowy.
– Ból prawie minął, gdy wyszli, więc pomyślałam, że mogłabym przygotować się i też przyjść, nawet

jeżeli troszkę się spóźnię – powiedziała Beatrice bez zająknienia, zastanawiając się, czy Sapphira  miała
kiedykolwiek na sobie tak piękną czarno–żółtą suknię.

Gdy  schodziły  razem  po  schodach,  Beatrice,  wyprostowana  w  powiewnych  koronkach,  i  pani

Cunningham, zastanawiająca się skrycie, jak, u licha, Beatrice zdobyła tę wspaniałą suknię i co zrobiła,
że wygląda tak ślicznie – jakiś mężczyzna ruszył przez hol w ich stronę. Przywitał je u podnóża schodów.
Wyciągnął dłoń.

– Beatrice! To przecież Beatrice! Prawie się nie zmieniłaś.
Pani Cunningham nie była uważana w Murraybridge za osobę szczególnie taktowną, lecz tym razem

jakaś zbawcza siła kazała jej zostawić tę parę sam na sam.

Beatrice podała rękę honorowemu gościowi.
– Cieszę się, że cię widzę – powiedziała po prostu, spoglądając na niego.
Nie  mogła,  niestety,  przyznać,  że  i  on  się  nie  zmienił.  Stojący  przed  nią  barczysty  mężczyzna  z

mgiełką siwizny we włosach miał w sobie jednak coś z tamtego, szczupłego młodzieńczego ukochanego,
którego obraz przechowała w sercu przez tyle lat. Lecz głos, choć głębszy i dojrzalszy, pozostał ten sam;
tak  jak  usta,  których  jeden  kącik  unosił  się  w  górę,  a  drugi  opadał  w  zabawnym  grymasie.  Kosmyk
rudawych włosów niesfornie zsuwał się na czoło właśnie tak jak kiedyś, gdy uwielbiała go poprawiać. I
jego  oczy,  głęboko  osadzone  szare  oczy,  szukające  jej  wzroku,  pozostały  nie  zmienione.  Beatrice
poczuła, że jej serce zaczyna bić żywiej.

– Myślałem, że już nie przyjdziesz – powiedział. – Oczekiwałem, że cię tu spotkam i byłem potwornie

rozczarowany.  Pomyślałem,  że  zgromadzenie  tych  starych  i  głupich  kłótników  to  rzeczywiście
wystarczający powód, by nie przyjść.

– Czy Bella nie powiedziała ci, że boli mnie głowa? – wymamrotała Beatrice.
– Bella? Och, żona  twojego  brata.  Nie  rozmawiałem  z  nią.  Snułem  się  po  kątach  od  momentu,  gdy

doszedłem do wniosku, że już nie przyjdziesz. Jaka jesteś piękna, Beatrice. Pozwolisz, by powiedział ci
to stary przyjaciel?

background image

12

Beatrice uśmiechnęła się delikatnie. Przez lata zapomniała, że  jest ładna, lecz ta słodka świadomość

wróciła  dziś  do  niej.  Beatrice  nie  mogła  nie  wiedzieć,  że  on  mówi  po  prostu  prawdę,  ale  odrzekła
zalotnie:

– Nauczyłeś się schlebiać przez te lata. Czy pamiętasz, jak  mówiłeś  mi, że jestem za chuda, by być

piękną?  Ale  przypuszczam,  że  prawienie  komplementów  jest  nieodzownym  elementem  życia  członka
parlamentu.

Nie wypuszczał jej ręki ze swojej dłoni. Rzucił wrogie spojrzenie w stronę otwartych drzwi salonu i

poprowadził  Beatrice  do  malutkiego  pomieszczenia  na  końcu  korytarza.  Pokoik  ten,  należący  do  pani
Cunningham, z jej tylko wiadomych powodów, nazywany był biblioteką.

– Chodź ze mną – powiedział władczo. – Chciałbym z tobą długo, długo rozmawiać, zanim ktoś mi

cię porwie.

Gdy  Beatrice  wróciła  do  domu,  na  dziesięć  minut  przed  bratem  i  bratową,  Margaret  siedziała  po

turecku w dużym fotelu, a oczy miała szeroko otwarte jak sowa.

– Zasnęłaś, kochanie? – cichutko zapytała ciotka Beatrice.
Margaret kiwnęła głową.
– Tak. I pozwoliłam, by ogień zgasł. Mam nadzieję, że nie jest ci zimno. Powinnam uciekać, zanim

ciotka Bella tu wpadnie i zacznie zrzędzić. Jak się bawiłaś?

– Cudownie. Jakże jesteś kochana, że pożyczyłaś mi tę suknię. Zabawnie było przyglądać się Belli.
Margaret  włożyła  swój  kapelusz  i  płaszcz,  podeszła  do  drzwi  i  nagle  wróciła  do  pokoju.  Ciotka

Beatrice znów siedziała pochylona w fotelu. Przy wargach delikatnie trzymała przywiędłą różę i sennie
wpatrywała się w rozżarzony popiół.

–  Ciociu  –  wyszeptała  Margaret  pełna  skruchy  –  nie  mogę  iść  do  domu,  nim  czegoś  nie  wyznam,

chociaż  wiem,  jaką  obrzydliwością  jest  przerywanie  twoich  rozmyślań.  Sumienie  jednak  nie  daje  mi
spokoju. Spałam, ale obudziłam się na chwilę przed twoim przyjściem i podeszłam do okna. Nie miałam
zamiaru  nikogo  szpiegować,  lecz  ulica  była  jasna  jak  w  dzień.  Jeżeli  pozwoliłaś,  by  pan  Reynolds
pocałował cię na schodach w świetle księżyca, musiałaś liczyć się z tym, że ktoś was zobaczy.

– Nie obchodzi mnie to, nawet gdybym miała cały tuzin widzów – powiedziała otwarcie ciotka – i nie

wierzę, by on się tym przejął.

Margaret opuściła ręce.
– Przynajmniej mam czyste sumienie. I pamiętaj, ciociu Beatrice. Będę twoją druhną, nalegam. Czy

zaprosisz mnie w odwiedziny, gdy pojedziesz do Ottawy następnej zimy? To niezwykle wesołe miejsce,
gdy zaczyna się sesja parlamentu. Będziesz potrzebować kogoś do towarzystwa. Żona ministra musi mieć
kogoś  takiego.  Zapomniałam,  że  on  nie  jest  jeszcze  ministrem,  ale  oczywiście,  już  wkrótce  będzie.
Obiecaj mi to, ciociu, obiecaj szybko. Słyszę wuja George’a i ciotkę Bellę.

Ciotka Beatrice obiecała. Margaret podfrunęła do wyjścia.

– I lepiej zatrzymaj tę sukienkę – krzyknęła jeszcze, otwierając drzwi.

Przełożyła Magdalena Budnik

background image

13

DZIECKO ELIZABETH

Ingelowowie  z  Ingelow  Grange  nie  byli  rodziną,  w  której  śluby  zdarzały  się  zbyt  często.  Tylko

Elizabeth  wyszła  za  mąż  i  być  może  ten  niezbyt  szczęśliwy  związek  zniechęcił  pozostałych.  Tak  czy
inaczej Ellen, Charlotte i George Ingelowowie mieszkający w Grange byli stanu  wolnego, tak samo jak
Paul Ingelow z Greenwood Farm.

Minęło już siedemnaście lat od czasu, gdy Elizabeth mimo zdecydowanego sprzeciwu reszty rodziny

poślubiła  Jamesa  Sheldona.  Sheldon  był  przystojnym,  ale  okropnie  niezaradnym  mężczyzną,  jednym  z
tych, co  to  niczego  nie  potrafią  porządnie  zrobić.  Nie  miał  wprawdzie  „złych  nawyków”,  ale  był  także
pozbawiony  „moralnego  kręgosłupa”,  jak  stwierdzili  Ingelowowie.  „Jeśli  człowiek  jest  zły,  ale  ma
charakter, czasami można oczekiwać, że się zmieni” – mawiała sentencjonalnie Charlotte Ingelow. – „Ale
widział ktoś kiedyś, żeby takie ciepłe kluchy wyszły na ludzi? ”

Elizabeth wraz z mężem wyjechała na zachód i osiedliła się w Manitobie, na farmie wśród prerii. Od

tego  czasu  nigdy  nie  odwiedziła  domu.  Być  może  nie  pozwalała  jej  na  to  duma,  rodzinna  cecha
Ingelowów,  bo  też  i  szybko  odkryła,  że  opinia  rodziny  na  temat  Jamesa  Sheldona  była  najzupełniej
słuszna.  Z  drugiej  strony  trudno  by  mówić  o  jakiejś  rzeczywistej  urazie,  więc  od  czasu  do  czasu
wymieniano  listy,  ale  Elizabeth  stawała  się  kimś  zupełnie  obcym.  Z  upływem  lat  Ingelowowie  coraz
rzadziej wspominali swoją siostrę mieszkającą na zachodnich preriach.

Jedno  z  takich  wspomnień  naszło  Charlotte  Ingelow  w  wiosenne  popołudnie,  gdy  wielkie  sady

dookoła Grange tonęły w białych i różowych kwiatach wiśni i jabłoni, a wzgórza pokrywały się soczystą
zielenią.  Delikatny  wietrzyk  przynosił  pojedyncze  płatki  kwiatów,  kiedy  Charlotte  przechodziła  przez
hol. Ellen i George stali na schodach prowadzących do domu.

–  W  takie  dni  zawsze  myślę  o  Elizabeth  –  powiedziała  Charlotte  rozmarzonym  głosem.  –  Kiedy

odjeżdżała, też kwitły jabłonie.

Ingelowowie zawsze mówili o „wyjeździe” Elizabeth, nigdy o jej zamążpójściu.
–  Minęło  siedemnaście  lat  –  stwierdziła  Ellen.  –  Cóż,  córka  Elizabeth  musi  być  już  całkiem  dużą

panną. Ja... – zawahała się na moment, jakby ogarnięta jakąś nieoczekiwaną myślą – ...bardzo chciałabym
ją zobaczyć.

– Więc dlaczego nie napiszesz i nie zaprosisz jej do nas? – zapytał George, który odzywał się rzadko,

ale zawsze bardzo konkretnie.

Ellen i Charlotte wymieniły spojrzenia.
– Chciałabym zobaczyć dziecko Elizabeth – powtórzyła Ellen zdecydowanie.
–  Myślisz,  że  przyjechałaby?  –  zapytała  Charlotte.  –  Pamiętasz,  jak  James  Sheldon  umarł  pięć  lat

temu? Napisałyśmy list do Elizabeth, żeby wróciła i zamieszkała z nami. Sądząc po odpowiedzi, poczuła
się niemal obrażona naszą propozycją. Nigdy o tym nie mówiłam, ale często rozmyślałam.

– Tak, to prawda – przyznała Ellen, która również nierzadko o tym myślała, ale nic nie mówiła.
–  Elizabeth  zawsze  była  bardzo  niezależna  –  zauważył  George.  –  Być  może  potraktowała  twój  list

jako przejaw litości. Żaden Ingelow by tego nie zniósł.

–  Tak  czy  inaczej,  odmówiła  przyjazdu  nawet  na  krótki  czas.  Pisała,  że  nie  może  opuścić  farmy.

Równie dobrze może nie pozwolić przyjechać dziecku.

– Nie widzę powodu, żeby nie zapytać jej o to w liście – powiedział George.
W  rezultacie  Charlotte  napisała  do  Elizabeth  i  poprosiła,  by  pozwoliła  córce  odwiedzić  rodzinne

gniazdo.  Ingelowowie  wysyłali  list  pełni  obaw  i  złych  przeczuć,  które  zrodziły  się,  gdy  tylko  ostygł
pierwszy entuzjazm wywołany nowym pomysłem.

–  A  co  będzie,  jeżeli  dziecko  Elizabeth  okaże  się  podobne  do  Jamesa  Sheldona?  –  półgłosem

zastanawiała  się  Charlotte.  –  Miejmy  nadzieję,  że  nie!  –  wyszeptała  Ellen.  W  istocie  czuła,  że  kobiece
wydanie Jamesa Sheldona byłoby nie do zniesienia.

background image

14

–  Może  nie  polubi  nas  i  naszego  życia  –  głośno  myślała  Charlotte.  –  Nie  wiem,  jak  została

wychowana. Poza tym będzie tu obca. Bardzo chcę zobaczyć dziecko Elizabeth, ale nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że postępujemy nierozważnie, Ellen.

– Może nie przyjedzie – podsunęła Ellen, zastanawiając się, czy żywi taką nadzieję, czy też się tego

obawia.

Ale  Worth  Sheldon  miała  przyjechać.  Elizabeth  odpisała,  zgadzając  się  na  wizytę  córki,  bez  śladu

owej zgorzkniałej dumy, jaką przepojona była odpowiedź na poprzednie zaproszenie. Z nadejściem listu
Ingelowów ogarnęło podniecenie. W następnym tygodniu mieli poznać dziecko Elizabeth.

–  Żeby  tylko  nie  była  podobna  do  ojca  –  mówiła  Charlotte  pełna  złych  przeczuć,  przygotowując

skromny pokój dla gościa. W Grange były trzy  takie pokoje, ale  ciotki  wybrały  południowo–wschodni,
pomalowany  na  biało,  "bo  biały  kolor  wydaje  się  najodpowiedniejszy  dla  młodej  dziewczyny",  jak
powiedziała Ellen stawiając wazon z dzikimi różami na stole.

– Myślę, że wszystko przygotowane – stwierdziła Charlotte. – Położyłam najlepsze prześcieradła na

łóżko, te które tak ładnie pachną lawendą. Na szczęście odświeżyłyśmy muślinowe zasłony. Przyjemnie
oczekiwać  na  przybycie  gościa,  prawda  Ellen?  Często  myślałam,  choć  nigdy  wcześniej  o  tym  nie
mówiłam,  że  nasze  życie  było  zbyt  skoncentrowane  na  nas  samych.  Tak  jakby  wszystko  inne  nie
interesowało  nas.  Nawet  Elizabeth  nic  nie  znaczyła.  Była  kimś  obcym.  Mam  nadzieję,  że  jej  córka
ponownie zbliży nas do siebie.

–  Jeśli  ma  taką  okrągłą  twarz  jak  James  Sheldon,  jego  ogromne  niebieskie  oczy  i  jasne  loczki,  to

nigdy  jej  nie  polubię,  bez  względu  na  to,  jak  bardzo  przynależy  do  naszej  rodziny  –  powiedziała
zdecydowanie Ellen.

Kiedy  Worth  Sheldon  przyjechała,  obydwie  ciotki  wstrzymały  na  chwilę  oddech.  Dziewczyna  nie

przypominała ojca. Nie przypominała również matki, żywej, czarnookiej i ciemnowłosej kobiety. Worth
była  wysoka  i  smukła,  miała  ciemne,  falujące  włosy  związane  w  koński  ogon,  szare,  uważnie  patrzące
oczy, mocno zarysowaną szczękę i śmieszny dołeczek w brodzie.

– Po prostu skóra zdjęta z siostry naszej matki, ciotki Alice, która zmarła dawno temu – powiedziała

Charlotte. – Ty nie możesz jej pamiętać, Ellen, ale ja pamiętam ją całkiem dobrze. To najcudowniejsza
kobieta, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi. Była również ulubioną ciotką naszego brata Paula – dodała
wzdychając. Nieprzejednana postawa Paula kładła się cieniem na tym radosnym spotkaniu. Jakże byłoby
wspaniale, gdyby nie odmówił swego udziału w powitaniu dziecka Elizabeth.

Worth  zawojowała  serca  domowników.  Od  pierwszego  dnia  ciotka  Ellen,  ciotka  Charlotte  i  cichy,

nieśmiały  wuj  George  znaleźli  się  pod  jej  urokiem.  Była  po  dziewczęcemu  zaciekawiona  i  oczarowana
starym domostwem z jego staromodnymi, schludnymi pokoikami. Nie wpadała w przesadny entuzjazm,
ale wyraz jej oczu i zachwyt w głosie wskazywały, że wszystko się jej podoba. Pierwszego dnia tyle było
do opowiedzenia i zapamiętania, że dopiero następnego ranka Worth zadała pytanie, którego obawiały się
jej  ciotki.  Siedziały  akurat  w  sadzie,  wśród  zielonkawego  półmroku  rzucanego  przez  potężne  drzewa
zasadzone przez dziadka Ingelowa przed pięćdziesięciu laty.

–  Ciociu  Charlotte,  kiedy  przyjdzie  wujek  Paul?  Bardzo  chcę  go  poznać.  Mama  dużo  mi  o  nim

opowiadała. Była jego ukochaną siostrą, prawda?

Charlotte i Ellen spojrzały na siebie. Ellen kiwnęła głową. Lepiej powiedzieć Worth całą prawdę od

razu. I tak by ją odkryła.

– Nie sądzę, moja droga – zaczęła cicho ciotka Charlotte – żeby wujek Paul przyszedł.
–  Dlaczego  nie?  –  poważne,  szare  oczy  Worth  patrzyły  prosto  w  pociemniałe  ze  zmartwienia  oczy

ciotki Charlotte. Charlotte domyśliła się, że Elizabeth nigdy nie wspominała Worth o oburzeniu, jakie w
rodzinie wzbudziło jej małżeństwo. Wytłumaczenie tego wszystkiego dziecku Elizabeth nie należało do
przyjemności, ale trzeba było to zrobić.

– Myślę, moja droga – powiedziała miękko – że będę ci musiała opowiedzieć trochę o historii naszej

rodziny,  co  może  nie  być  zbyt  przyjemne  ani  do  mówienia,  ani  do  słuchania.  Być  może  nie  wiesz,  że
kiedy twoja matka wyszła za mąż, my... my nie do końca to zaakceptowaliśmy. Być może nie mieliśmy
racji. Na pewno to głupie, ale oddaliliśmy się od siebie. Cóż, tak się właśnie stało. Jak ci mówiłam, nikt z
nas  nie  pochwalał  tego  związku,  ale  też  nikt  nie  zawziął  się  tak  jak  Paul.  Był  bardzo  przywiązany  do
twojej matki, swej ukochanej, o rok młodszej siostry. Gdy kupił farmę w Greenwood, twoja matka przez
trzy lata, aż do ślubu, prowadziła mu gospodarstwo. Jej zamążpójście strasznie go rozzłościło. To dziwny
człowiek, bardzo zawzięty i uparty. Powiedział, że nigdy jej nie wybaczy i słowa dotrzymał. Nie ożenił

background image

15

się,  mieszka  w  Greenwood  z  głuchą  panią  Bree  prowadzącą  mu  gospodarstwo  i  dziwaczeje  coraz
bardziej.  Jedna  z  nas  chciała  się  do  niego  przenieść,  ale  kategorycznie  odmówił.  I  –  muszę  ci  to  z
przykrością  powiedzieć  –  był  bardzo  zły,  gdy  się  dowiedział,  że  cię  zaprosiłyśmy.  Oświadczył,  że  nie
pojawi  się  w  okolicach  Grange  tak  długo,  jak  długo  ty  tu  będziesz.  Och,  nawet  nie  potrafisz  sobie
wyobrazić, jaki to uparty i zgorzkniały człowiek. Przekonywałyśmy go na wszelkie sposoby, ale to tylko
utwierdzało  go  w  uporze.  Jest  nam  wszystkim  bardzo  przykro:  twojej  cioci  Ellen,  twojemu  wujowi
George'owi i mnie, ale nic nie możemy poradzić.

Worth  słuchała  uważnie.  Ta  historia  była  dla  niej  całkowitą  nowością,  chociaż  od  dawna

podejrzewaxa,  że  muszą  istnieć  jakieś  przyczyny,  dla  których  matka  tak  obojętnie  opowiada  o  swoim
domu rodzinnym i dawnych przyjaciołach. Kiedy ciotka Charlotte, bardzo zdenerwowana, niemal płacząc
skończyła  opowieść,  mały,  wesoły  ognik  zamigotał  w  szarych  oczach  dziewczyny,  a  dołeczek  w  jej
brodzie stał się nieco głębszy.

– Skoro więc wujek Paul nie chce przyjść zobaczyć się ze mną, ja muszę pójść zobaczyć się z nim.
– Moja droga! – wykrzyknęły obie przerażone ciotki. Ellen pierwsza zaczęła protestować.
–  Och,  kochanie,  nawet  nie  myśl  o  tym  –  mówiła  nerwowo.  –  To  się  nigdy  nie  powiedzie.  On

mógłby... Och, nawet nie wiem, co on mógłby zrobić! Może cię nie  wpuścić do domu albo powiedzieć
coś  strasznego.  Nie,  nie!  Lepiej  poczekaj.  Może  jednak  mimo  wszystko  przyjdzie,  zobaczymy.  Musisz
być cierpliwa.

Worth potrząsnęła głową, a uśmiech w jej oczach był coraz,.wyraźniejszy.
– Nie sądzę, żeby przyszedł – powiedziała. – Matka opowiadała mi o tym, jak uparci są Ingelowowie.

Twierdzi, że też jest taka, choć ja wolę to nazywać wytrwałością, co brzmi znacznie lepiej. Nie, jeśli góra
nie  chce  przyjść  do  Mahometa,  to  Mahomet  musi  iść  do  góry.  Czuję,  że  pójdę  do  Greenwood  dziś  po
południu. A teraz, drogie ciocie, nie patrzcie na mnie z takim przerażeniem. Wujek Paul nie pogoni mnie
z widłami, prawda? Nie może, jak same powiedziałyście, zrobić niczego gorszego, niż nie wpuścić mnie
za próg.

Ciotka Charlotte potrząsnęła głową. Zrozumiała, że żadne argumenty nie odwiodą dziewczyny od raz

powziętego postanowienia, jeśli posiada wolę Ingelowów, więc zamilkła. Po południu Worth wyruszyła
do oddalonego o milę Greenwood.

– Mój Boże, co powie Paul? – zastanawiały się pełne złych przeczuć ciotki.
Worth spotkała wuja Paula przy ogrodowej bramie. Stał tam, kiedy pokonywała wznoszącą się kręto

do  góry  ścieżkę.  Wysoki,  masywny,  z  długą,  przedwcześnie  posiwiałą  brodą  i  haczykowatym  nosem,
Paul  Ingelow  wyglądał  na  stanowczego  mężczyznę.  Zapewne  nie  bez  powodu  sąsiedzi  nazywali  go
największym dziwakiem ze wszystkich Ingelowów.

Za nim widać było stary, pięknie położony dom. Worth chciała zobaczyć Greenwood prawie tak samo

jak  Grange.  Przez  trzy  lata  był  to  dom  jej  matki;  Elizabeth  Ingelow  kochała  to  miejsce  i  często
opowiadała o nim córce.

Paul  Ingelow  nie  poruszył  się  ani  nie  odezwał,  choć  zapewne  odgadł,  kim  jest  jego  gość.  Worth

wyciągnęła do niego rękę.

– Jak się masz, wujku Paulu – powiedziała.
Paul zignorował wyciągniętą dłoń.

– Kim jesteś? – zapytał szorstko.
–  Worth  Sheldon,  córka  twojej  siostry  Elizabeth  –  odpowiedziała.  –  Nie  uściśniesz  mi  ręki,  wujku

Paulu?

– Nie mam siostry Elizabeth – rzekł twardo.
Worth położyła rękę na słupku bramy i odważnie wytrzymała jego srogie spojrzenie.
–  Ależ  masz  –  powiedziała  cicho.  –  Nie  zerwiesz  naturalnych  .więzów  przez  to,  że  będziesz  je

ignorował, wujku Paulu. One nie przestaną istnieć. Do dzisiejszego dnia nie wiedziałam, że rozstałeś się z
moją matką w gniewie. Nigdy mi o tym nie mówiła. Ale dużo opowiadała o tobie. O tym, jak bardzo się
kochaliście i jaki zawsze byłeś dla niej dobry. Przesyła ci pozdrowienia.

– Przed laty miałem siostrę Elizabeth – rzucił Paul Ingelow szorstko. – Kochałem ją bardzo, ale ona

wbrew mojej woli wyszła za tego leniwego nicponia, który...

Worth lekko ścisnęła jego dłoń.
– On był moim ojcem i zawsze był dla mnie dobry. Bez względu na jego przewiny, nie chcę słuchać o

nim takich rzeczy.

background image

16

– Nie powinnaś więc tu przychodzić – wuj Paul mówił już mniej stanowczo. W jego oczach pojawiło

się nawet coś na kształt podziwu dla upartej siostrzenicy. – Nie powiedzieli ci w Grange, że nie chcę cię
widzieć?

– Tak, powiedzieli, ale to ja chciałam cię poznać, więc przyszłam. Czy nie możemy być przyjaciółmi,

wujku  Paulu?  Nie  dlatego,  że  jesteśmy  wujem  i  siostrzenicą,  ale  dlatego,  że  ty  jesteś  sobą,  a  ja  sobą.
Zostawmy w spokoju moich rodziców i zacznijmy żyć w przyjaźni na własny rachunek.

Przez moment wuj Paul przyglądał się Worth. Pochwyciła jego spojrzenie, a w jej oczach zamigotały

wesołe ogniki. Wuj pokręcił głową, a potem roześmiał się szczerym, miłym dla ucha śmiechem.

– Bardzo dobrze – stwierdził. – A to mi interes!
Cofnął  rękę,  którą  zagradzał  dotąd  wejście  i  uścisnął  dłoń  dziewczyny.  Potem  otworzył  bramę  i

zaprosił ją do domu. Worth została na herbacie, a wuj Paul oprowadził ją po całej farmie.

–  Możesz  tu  przychodzić,  kiedy  chcesz  –  oświadczył.  Skoro  już  zawarłem  z  młodą  damą  przyjaźń,

zamierzam  ją  kontynuować.  Ale  nie  próbuj  rozmawiać  ze  mną  o  twojej  matce.  Pamiętaj:  jesteśmy
przyjaciółmi, bo ja jestem sobą, a ty sobą i to wyłącznie nasza sprawa.

Ingelowowie  z  Grange  byli  zaskoczeni,  widząc  Paula  odwożącego  Worth  bryczką.  Kiedy  Worth

poszła już do domu, Charlotte powiedziała Paulowi, jak się cieszy, że on i dziecko Elizabeth polubili się.

– Nie wiem, kogo masz na myśli – uciął krótko. – Ta młoda osoba i ja zawarliśmy przyjaźń na własny

rachunek. Nie nazywaj jej więcej dzieckiem Elizabeth.

Z biegiem dni Worth coraz bardziej wrastała w krajobraz Grange. Ciotki często zastanawiały się, jak

mogły żyć bez niej i jak będą żyły, gdy dziewczyna wróci na zachód. A zdumiewająca przyjaźń między
Worth i wujem Paulem pogłębiała się. Razem czytali, spacerowali, jeździli. Worth połowę czasu spędzała
w Greenwood. Pewnego razu wuj Paul na wpół do niej, na wpół do siebie powiedział:

– I pomyśleć, że jesteś córką Jarnesa Sheldona!
Warth podniosła głowę i oczy jej zabłysły.

– Wydawało mi się, że mieliśmy nie rozmawiać o moich rodzicach – przypomniała. – Nie powinieneś

– pierwszy łamać tej umowy, wujku Paulu.

–  Przyjmuję  naganę  i  proszę  o  wybaczenie  –  odrzekł.  Lubił  ją  coraz  bardziej,  zwłaszcza  w  tych

chwilach, gdy jej dziewczęca dusza przebijała przez narzucone wychowaniem opanowanie.

Pewnego wrześniowego dnia siedzieli oboje w ogrodzie na farmie. Worth, spoglądając rozmarzonym i

tęsknym wzrokiem na zalaną słońcem aleję, powiedziała ze smutkiem:

–  W  przyszłym  miesiącu  wracam  do  domu.  Jak  przykro  będzie  opuścić  Grange  i  Greenwood.

Przeżyłam cudowne lato i nauczyłam się kochać wszystkie stare zakątki, tak jakbym mieszkała tu przez
całe życie.

–  Zostań  –  powiedział  wuj  Paul  niespodziewanie.  –  Zostań  ze  mną.  Potrzebuję  cię,  Worth.  Niech

Greenwood będzie twoim domem, a stary, nieznośny wuj twoim przybranym ojcem.

– Och, wujku Paulu – wykrzyknęła Worth. – Nie wiedziałam... Nie sądziłam... Zaskoczyłeś mnie!
– Być może sam jestem zaskoczony, ale nie zmieniam swego zdania, Worth. Jestem bogatym, starym,

samotnym  człowiekiem,  Nie  chcę  stracić  tego  powiewu  młodości,  jaki  wniosłaś  swoją  obecnością.
Spróbuję uczynić twoje życie szczęśliwym, drogie dziecko, a wszystko co mam, będzie twoje.

Widząc jej zmartwioną minę dodał:
– Nie proszę cię, byś teraz zadecydowała. Rozumiem, że  musisz rozważyć inne  względy, Daj sobie

trochę czasu.

–  Dziękuję  –  powiedziała  Warth.  Jak  we  śnie  wróciła  do  Grange  i  zamknęła  się  w  białym,

południowa–wschodnim  pokoju,  aby  pomyśleć.  Wiedziała.  że  chce  przyjąć  nieoczekiwaną  propozycję
wujka Paula. Była bardzo lojalna. i nigdy nikomu, nawet kachanym ciotkom, nie mówiła, jak niewygodne
i ciężkie bywało życie na farmie wśród prerii. Chciała z całej  duszy  wejść  w ten  nowy świat, który tak
niespodziewanie się przed nią otworzył. Wiedziała też, że jej dumna  matka nie  wypowiedziałaby słowa
sprzeciwu. Wystarczy zostać z wujem Paulem, by wszystko, czego pragnęła, było jej, by znalazła czułą,
ojcowską opiekę, jakiej nigdy nie zaznała.

Sama musiała podjąć decyzję. Nawet ciotka Charlotte i ciotka Ellen nie mogły jej pomóc. Wiedziała,

że  będą  ją  namawiały  do  zostania,  ale  nie  tego  potrzebowała.  Długo  w  nocy  Worth  stała  przy  oknie,
wpatrywała  się  w  gwiazdy  świecące  nad  jabłoniami  i  toczyła  wewnętrzną  walkę  między  poczuciem
obowiązku  a  pragnieniami.  Była  to  twarda  i  zacięta  bitwa,  ale  osoba  o  tak  zdecydowanej  twarzy  i  tak

background image

17

nieustępliwych szarych oczach mogła ją zakończyć tylko w jeden sposób. Następnego dnia udała się do
Greenwood.

– Więc jak będzie? – zapytał wuj Paul bez niepotrzebnych wstępów, kiedy spotkali się w ogrodzie.
–  Nie  mogę  zostać,  wujku  Paulu  –  powiedziała  Worth  zdecydowanie.  –  Nie  mogę  porzucić  mojej

matki.

– Nie proszę cię, byś ją porzuciła –odparł oschle. – Możesz przecież pisywać i odwiedzać ją. Nie chcę

stać między matką i córką.

– To niezupełnie o to chodzi, wujku Paulu. Mam nadzieję, że nie gniewasz się, że odrzuciłam twoją

propozycję. Chciałabym – nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym zostać, ale nie mogę. Jesteśmy sobie z
matką  bardzo  bliskie,  bliższe  niż  większość  matek  i  córek.  Nigdy  nie  pozwoliłeś  mi  o  niej  mówić,  ale
teraz  musisz  mnie  wysłuchać.  Matka  często  opowiadała,  że  gdy  przyszłam  na  świat,  jej  sprawy  stały
bardzo źle i jestem darem zesłanym przez Boga, by ją umocnić i dodać odwagi. W ciągu kolejnych kilku
lat urodziło się jeszcze troje dzieci i wszystkie umarły, nim skończyły dwa lata. I za każdym razem, jak
mówiła matka, stawałam się jej coraz droższa. Czy nie widzisz,  wujku Paulu, że nie jestem jej jedynym
dzieckiem, ale w s z y s t k i m i dziećmi? Sześć lat temu urodziły się bliźniaki, śliczni chłopcy, ale są
jeszcze mali i matka naprawdę ma tylko mnie. Wiem, że pozwoliłaby mi zostać, ponieważ myślałaby, że
tak będzie dla mnie najlepiej, ale to nieprawda. Kocham cię, wujku Paulu, kocham Greenwood i bardzo
chcę tu zostać, ale nie mogę. Przemyślałam to gruntownie i wiem, że muszę wracać do matki.

Wuj  Paul  nie  wyrzekł  ani  słowa.  Odwrócił  się  od  Worth  i  dwa  razy  przemierzył  wzdłuż  całą  aleję.

Worth obserwowała go w napięciu. Czy był zły? Czy jej przebaczy?

– Jesteś z Ingelowów – powiedział stając przy niej. I choć nie dodał nic więcej, Worth zrozumiała, że

jej decyzja nie będzie powodem do zerwania przyjaźni.

W  miesiąc  później  nadszedł  ostatni  dzień  pobytu  Worth  w  Grange.  Miała  odjechać  na  zachód

następnego ranka. Wszyscy byli w sadzie dziadka Ingelowa: wuj George, ciotka Charlotte, ciotka Ellen i
Worth. Rozkoszowali się łagodnym wrześniowym słońcem, kiedy Paul Ingelow pokonywał wzniesienie.
Worth wyszła go powitać z otwartymi ramionami. Uścisnął ją i przyjrzał się jej z powagą.

– Nie przyszedłem powiedzieć ci „żegnaj”. Nie usłyszysz tego. Wrócisz do mnie.
Worth smutno potrząsnęła głową.
– Nie mogę, wujku Paulu. Przecież ci tłumaczyłam.
– Tak, rozumiem – przerwał jej. – Myślałem o tym cały czas. Sama wiesz, co znaczy upór Ingelowów.

Jest dobry, gdy chodzi o dobrą sprawę, a zły, gdy chodzi o złą. Niełatwo go zwalczyć, kiedy się z niego
przez wiele lat robiło naczelną zasadę, tak jak ja to miałem w zwyczaju. Ale przemogłem się, albo ty to
we  mnie przezwyciężyłaś. Tu jest list do  twojej  matki  –  mojej  siostry  Elizabeth.  Pytam  w  nim,  czy  mi
przebaczy i zapomni o moim zachowaniu przez te wszystkie lata. Proszę, by wróciła do mnie z tobą i z
chłopcami. Chcę mieć was w Greenwood i zrobię dla was wszystko, co w mojej mocy.

– Och, wujku Paulu! – krzyknęła Worth, a jej twarz pojaśniała od uśmiechu, łez i słońca.
– Myślisz, że mi przebaczy?
– Jestem pewna. Wiem, jak tęskniła za domem i za tobą. Och, jestem taka szczęśliwa, wujku Paulu.
Uśmiechnął się i otoczył ją ramieniem. Razem poszli do ogrodu, by ogłosić nowinę pozostałym. Tej

nocy Charlotte i Ellen rozmawiały do białego rana.

–  Jak  cudownie  –  mówiła  Charlotte.  –  Mimo  wszystko  nie  tracimy  Worth.  Nie  mogłabym  znieść

myśli, że zupełnie od nas odeszła.

–  Zawsze  miałam  nadzieję,  że  dziecko  Elizabeth  jakoś  na  powrót  nas  połączy  –  powiedziała

uszczęśliwiona Ellen.

Przełożył Tomasz Krzyżanowski

background image

18

ŚWIATŁO NAD BIG DIPPER

– Nie pozwól, aby Nellie biegała po podwórzu, Mary Margaret, i uważaj z ogniem. Spodziewam się,

że wrócimy tuż po zmroku, nie powinnaś więc czuć się samotna.

Mary Margaret zaśmiała się i potrząsnęła swym długim, grubym, kruczoczarnym warkoczem.
– Nie martw się, matko. Będę tak ostrożna, jak to tylko możliwe, a tyle jest jeszcze do zrobienia, że

przez  cały  dzień  będę  pracowita  jak  pszczoła  i  szczęśliwa.  Dla  Nellie  i  dla  mnie  to  najprzyjemniejszy
sposób spędzenia czasu. Nawet nie zdążę poczuć się samotna, a jeśli w ogóle przyjdzie mi to do głowy,
pomyślę, że ojciec właśnie wraca, że już niedługo tu będzie i samotność zniknie, zanim na dobre odważy
się odsłonić swoją twarz. Nie obawiaj się, matko.

Pani  Campbell  uśmiechnęła  się.  Dobrze  wiedziała,  że  może  zaufać  Mary  Margaret  –  uważnej,

solidnej,  roztropnej  małej  Mary  Margaret.  Małej!  W  tym  tkwił  jedyny  kłopot.  Mimo  całej  swej
rzetelności i roztropności, Mary Margaret miała przecież zaledwie dwanaście lat, a poza nią i Nellie  na
Little  Dipper  nie  będzie  przez  cały  dzień  żywej  duszy...  Pani  Campbell  nigdy  nie  odważyłaby  się
wyjechać w podobnych okolicznościach. Tym razem jednak musiała to zrobić.

Poprzedniego  wieczoru  przypłynął  Oskar  Bryan  z  wiadomością,  że  jej  jedyna  siostra,  Nan  –

mieszkająca  w  Cartonville  –  ciężko  zaniemogła  i  ma  zostać  poddana  poważnej  operacji.  Musiała  więc
odwiedzić siostrę. Martin czekał teraz w swojej łodzi, aby przewieźć ją na stały ląd, gdzie mogła złapać
poranny pociąg do Cartonville.

Gdyby  pięcioletnia  Nellie  czuła  się  dobrze,  pani  Campbell  zabrałaby  ją  i  Mary  Margaret  ze  sobą  i

zamknęła dom na klucz. Niestety, Nellie złapała jakąś paskudną grypę i była zbyt chora na rejs żaglową
łodzią w chłodny, listopadowy dzień. Nie pozostało więc nic innego, jak zostawić dom na głowie Mary
Margaret, która zresztą wydawała się być zupełnie zadowolona z takiego obrotu sprawy.

–  Wiesz,  mamo,  że  nie  boję  się  niczego  oprócz  włóczęgów,  a  żaden  z  nich  nie  przedostanie  się  na

Dipper. Widzisz, jak to dobrze mieszkać na wyspie! O, wujek Martin już macha ręką. Biegnij, mateńko!

Mary  Margaret  patrzyła  z  okna,  jak  łódź  odpływa,  a  następnie  zabrała  się  do  pracy,  cały  czas

podśpiewując.  To  nawet  przyjemne  zostać  samej  na  gospodarstwie.  Czuła  się  teraz  bardzo  ważna  i
dorosła. Niech matka zobaczy, jaką dobrą gosposią jest jej córka.

Mary  Margaret,  Nellie  i  pani  Carnpbell  mieszkały  na  Little  Dipper  od  kwietnia  zeszłego  roku.

Wcześniej żyły  we  własnym, przytulnym domu  w Harbour Head. Jednak  w  kwietniu kapitan  Campbell
wyruszył  na  „Dwóch  Siostrach”  w  długi  rejs.  Zanim  odpłynął,  brat  pani  Campbell,  Martin  Clowe,
przyszedł  do  niej  z  pewną  propozycją.  Prowadził  przetwórnię  homarów  na  Little  Dipper  i  chciał,  aby
podczas nieobecności  męża siostra prowadziła jego dom na wyspie. Po przedyskutowaniu sprawy,  pani
Campbell  i  dziewczynki  przeniosły  się  na  Little  Dipper.  Było  to  odosobnione  miejsce.  Mieszkali  tam
jedynie rybacy z rodzinami, a łodzie kursowały bez przerwy w stronę lądu i z powrotem. Lato na wyspie
oczarowało  Mary  Margaret.  Kąpała  się,  pływała  łodzią  żaglową,  spacerowała  pomiędzy  skałami.  W
słoneczne  dni  wuj  George,  który  był  latarnikiem  na  Big  Dipper  i  żył  tam  samotnie,  wpadał  często,  by
zabrać ją do siebie. Mary Margaret uważała, że latarnia to cudowne miejsce. Wujek George nauczył ją,
jak zapalać lampy i ustawiać światło.

Kiedy skończył się sezon na homary, rybacy zajęli się połowem dorszy, co trwało do października, po

czym wszyscy wrócili na stały ląd. Tylko wuj Martin, który budował dla siebie dom w Harbour Head, nie
chciał  się  przenosić,  zanim  lód  nie  skuje  zatoki,  co  znacznie  ułatwiłoby  transport  całego  dobytku.  Tak
więc pani Campbell z córkami postanowiła pozostać z nim aż do powrotu męża.

Mary  Margaret  miała  taką  masę  zajęć,  że  w  ciągu  dnia  nie  poczuła  się  ani  przez  chwilę  samotna.

Jednak  gdy  nadszedł  wieczór,  jej  radość  ustąpiła  miejsca  przygnębieniu.  Nellie  dawno  już  spała,  a  na
całej  Little  Dipper  nie  było  poza  nimi  i  kotem  żadnej  żywej  istoty.  W  dodatku  zanosiło  się  na  sztorm.

background image

19

Zatoka wprawdzie ciągle lśniła gładka niczym lustro, ale niebo na zachodzie zasnuło się ponurą czernią.
Idzie śnieżyca, pomyślała Mary Margaret. Pozostawała nadzieja, że matka zdąży wrócić, zanim burza się
rozpęta.

Mary Margaret chciała, by gwiazda  latarni  morskiej  rozbłysła  nad  Big  Dipper  już  teraz.  Byłaby  jak

jasne spojrzenie starego, dobrego druha. Mary Margaret zawsze wyglądała jej światła. Gdy tylko słońce
zapadało za horyzont, wielka gwiazda latarni rozświetlała północno-wschodnie niebo.

–  Siądę  przy  oknie  i  poczekam  –  powiedziała  sobie  Mary  Margaret.  –  A  kiedy  tylko  się  zapali,

przygotuję gorącą kolację dla mamy i wujka Martina.

Usiadła przy kuchennym oknie i czekała. Płynęła minuta za minutą, ale nad Big Dipper nie pojawiało

się  światło.  Mary  Margaret  zaczęła  się  niepokoić.  Niebo  było  zbyt  zachmurzone,  aby  stwierdzić,  czy
słońce zaszło czy nie, ale przypuszczała, że musiało to już nastąpić, bowiem w domu panowały całkowite
ciemności.  Zapaliła  lampę  i  odnalazła  w  kalendarzu  dokładny  czas  zachodu  słońca.  Wypadł  piętnaście
minut temu.

A na Big Dipper wciąż ani błysku światła!
Mary Margaret zaniepokoiła się nie na żarty. Co się stało? Czyżby wujek George wyjechał? A może

przytrafiło mu się coś złego? Była pewna, że nie mógł zapomnieć o swoich obowiązkach.

Jeszcze  przez  cały  kwadrans  wypatrywała  przez  okno,  aż  w  końcu  zrozumiała,  że  musiało  się

wydarzyć  coś  bardzo,  ale  to  bardzo  złego.  Minęło  już  pół  godziny  od  zachodu  słońca,  a  Big  Dipper,
najważniejsza  latarnia  na  całym  wybrzeżu,  ciągle  nie  świeciła.  Co  teraz  pocznie?  Cóż  takiego  mogła
zrobić? Uświadomiła sobie jasno, że musi zaraz wyruszyć na Big Dipper i zapalić lampy. Ale czy potrafi
tego dokonać? Natychmiast w jej myślach zaczęły się kłębić wątpliwości. Czy w ciemnościach i śnieżycy
podoła  wiosłom  przez  dwie  mile  dzielące  ją  od  Big  Dipper?  A  jeśli  podoła,  to  czy  powinna  zostawić
Nellie  zupełnie  samą  w  domu?  Nie,  to  niemożliwe.  Ktoś  na  Harbour  Head  z  pewnością  zauważy  brak
światła  Big  Dipper  i  popłynie,  by  zbadać  przyczynę.  A  jeśli  nie?  Jeżeli  śnieg  zacznie  padać  jeszcze
gęściej, nikt się nie zorientuje. A może gdzieś niedaleko płynie statek, tak jak to często  miało  miejsce?
Pomiędzy  niebezpiecznymi  skałami  i  rafami  u  wejścia  do  zatoki,  z  ludźmi  na  pokładzie  i  bez
prowadzącego światła latarni?

Mary Margaret nie wahała się ani chwili dłużej. Musi popłynąć.
–  Nellie  –  powiedziała  bardzo  delikatnie,  lecz  stanowczo  –  na  Big  Dipper  nie  ma  światła,  więc

powinnam tam się dostać i zobaczyć, co się stało. Wrócę tak szybko, jak tylko będę mogła, a poza tym
mama i wujek Martin zaraz się tu zjawią. Nie będziesz się bała zostać sama w domu, prawda, kochanie?
Nie wolno ci. Ja naprawdę muszę tam płynąć. Przywiążę cię teraz do fotelika, to konieczne, bo nie mogę
zamknąć  drzwi  na  klucz,  więc  nie  płacz,  nikt  cię  nie  skrzywdzi.  Myślę,  że  okażesz  się  dzielną  małą
dziewczynką i pomożesz swej siostrze, jak umiesz najlepiej.

Nellie  była  zbyt  śpiąca  i  zmęczona,  aby  zrozumieć,  o  co  dokładnie  chodziło  Mary  Margaret.  Bez

oporu dała się przywiązać do fotela. Następnie Mary Margaret przysunęła fotel do ściany, tak aby Nellie
nie zdołała go przewrócić. Teraz jest bezpieczna, pomyślała. Nie wybiegnie z domu, nie spadnie z pieca
ani niczego nie podpali.

Mary  Margaret  włożyła  kurtkę,  kaptur  i  rękawice  z  jednym  palcem.  Wzięła  latarnię  wuja  Martina  i

wyszła. Kiedy zamykała drzwi, dobiegł ją płacz Nellie. Zawahała się przez  moment, ale ciemności nad
Big Dipper rozwiały jej wątpliwości. Musiała płynąć. Nellie znajdowała się w wygodnym i bezpiecznym
miejscu.  Nic  się  jej  nie  stanie,  gdy  odrobinkę  popłacze,  natomiast  jeśli  na  Big  Dipper  nie  zapłonie
światło, może wydarzyć się najgorsze. Mary Margaret zacisnęła usta i zbiegła na brzeg.

Jak  wszystkie  dziewczynki  na  wybrzeżu,  od  lat  potrafiła  pływać  wiosłową  łodzią.  Jednak  kiedy

wsiadła do wątłej łódeczki i odbiła od brzegu, serce w niej zamarło. Śnieg sypał coraz gęstszy. Czy zdoła
pokonać  w  ciemności  dwie  mile  dzielące  wyspy,  zanim  zgubi  drogę  w  zadymce?  Musi  ryzykować.  W
kuchennym  oknie  zostawiła  światło  i  wiedziała,  że  powinna  mieć  je  cały  czas  przed  sobą,  a  wtedy
wyląduje wprost na plaży pod latarnią. Pomodliła się cichutko o pomoc w odnalezieniu drogi i nacisnęła
mocno na wiosła.

Dla  jej  dwunastoletnich  rączek  był  to  długi  i  ciężki  rejs.  Na  szczęście  wiatr  ucichł.  Jednak  śnieg

gęstniał  i  gęstniał,  aż  w  końcu  skrył  zupełnie  światło  z  kuchennego  okna.  Przez  moment  serce  Mary
Margaret pogrążyło się w rozpaczy, ale jakaż była jej radość, kiedy odwróciwszy się zobaczyła ciemny
kształt rysujący się na wprost niej. Przyświecając sobie lampą dobiła do brzegu i minutę później znalazła
się w kuchni latarni morskiej.

background image

20

Drzwi  prowadzące  do  wieży  były  otwarte,  a  u  stóp  schodów  leżał  wuj  George,  bardzo  blady,  z

podkurczonymi nogami.

– Och, wujku! – krzyknęła Mary Margaret. – Co ci jest? Co się stało?

–  Mary  Margaret!  Dzięki  Bogu!  Modliłem  się  przez  cały  czas,  aby  zesłał  tu  kogoś,  kto  zapali

światło. Kto jest z tobą?

– Nikt... Przestraszyłam się, że nie ma światła i przypłynęłam. Mama i wuj Martin wyjechali!

–  Nie  chcesz  chyba  powiedzieć,  że  przypłynęłaś  tu  sama  w  ciemności  i  śnieżycy!  Jesteś  chyba

najdzielniejszą  małą  dziewczynką  na  całym  wybrzeżu!  To  cud,  że  nauczyłem  cię,  jak  się  obsługuje
latarnię. Biegnij i zaraz ją zapal. Nie przejmuj się mną. Zleciałem z tych piekielnych schodów jak ostatni
dureń, złamałem nogę i potłukłem grzbiet tak mocno, że nie mogę podczołgać się ani o cal. Leżę tutaj od
trzech koszmarnych godzin i wydaje mi się, że minęły już trzy lata. Pospiesz się, Mary Margaret.

Tak też uczyniła. Wkrótce latarnia na Big Dipper zajaśniała po raz kolejny nad wzburzonymi wodami

zatoki. Mary Margaret wróciła do wuja. Nie mogła wiele zrobić, więc tylko podłożyła mu poduszkę pod
głowę, okryła ciepłymi kołdrami i przygotowała gorącą herbatę.

–  Zostawiłam  list  do  mamy  z  informacją,  dokąd  się  wybieram.  Jestem  pewna,  że  wujek  Martin

przypłynie, jak tylko dotrą do domu.

– Będzie się musiał pospieszyć. Znowu dmucha... słyszę wyraźnie... i znowu pada. Jeśli twoja matka i

Martin nie  wypłynęli z Harbour Head, nim się to  wszystko zaczęło, to nie  wypłynęli tej nocy  w  ogóle.
Zresztą  nieważne.  Latarnia  świeci.  To,  że  się  połamałem,  jest  niczym  w  porównaniu  z  tym,  co
przeżywałem.  Myślałem,  że  oszaleję.  Ciągle  widziałem  w  wyobraźni,  jak  jakiś  statek  rozbija  się  na
rafach.

Noc  była  długa  i  niespokojna.  Sztorm  gwałtownie  przybrał  na  sile,  a  wiatr  wył  i  wzbijał  tumany

śniegu wokół latarni. Wujek George dostał gorączki i zaczął majaczyć. Mary Margaret, zupełnie rozbita,
martwiła się o wuja, o biedną małą Nellie przywiązaną do fotela w domu na Little Dipper, o matkę i wuja
Martina  płynących  gdzieś  wśród  burzy.  W  końcu  jednak  nadszedł  świt,  usuwając  w  niepamięć  mary
długiej i niespokojnej nocy. Nad pobielałym od śniegu światem wstało słońce. Mary Margaret zbiegła na
brzeg i spojrzała w kierunku Little Dipper. Nad kominem domu wuja Martina nie unosił się dym.

Nie  mogła  zostawić  wujka  George'a,  który  ciągle  majaczył,  a  przecież  musiała  sprowadzić  pomoc.

Nagle przypomniała sobie, że wuj uczył ją sposobów wzywania ratunku. Jak dobrze, że to zrobił!

Dziesięć  minut  później  w  Harbour  Head  zapanowało  poruszenie.  Sygnał  natychmiast  dostrzeżono  i

wkrótce, choć dla Mary Margaret trwało to wieki, wyruszyła w kierunku Big Dipper łódź żaglowa. Gdy
wreszcie  dobiła  do  brzegu,  załoga  zobaczyła  małą  dziewczynkę,  opowiadającą  łamiącym  się  głosem  o
latarni,  która  nie  świeciła,  wujku  ze  złamaną  nogą  i  siostrze  przywiązanej  do  fotela,  proszącą,  aby
zaopiekowano się zaraz wujem George'em, bo ona musi natychmiast wracać na Little Dipper.

W  powrotnej  drodze  towarzyszył  jej  jeden  z  mężczyzn.  Wkrótce  ujrzeli  inną  łódź,  spieszącą  przez

wody  zatoki  w  tym  samym  kierunku.  Mary  Margaret  zobaczyła  dwóch  mężczyzn  i  kobietę,
wyskakujących z łodzi i biegnących do domu. Mama i wujek Martin, ale kim jest ten trzeci, pomyślała.

Kiedy dotarła na miejsce, matka i wujek Martin właśnie czytali  jej list. Nellie, odwiązana od fotela,

gdzie spała w najlepsze, skryła się w ramionach wielkiego, wąsatego, ogorzałego od słońca mężczyzny.
Mary Margaret spojrzała w jego stronę i z okrzykiem radości podbiegła, by rzucić mu się na szyję.

– Tato!
Przez  następne  dziesięć  minut  nie  było  słychać  nic  poza  śmiechem,  płaczem  i  całusami.  Mary

Margaret pierwsza przyszła do siebie i spytała stanowczo:

– Może teraz ktoś mi wytłumaczy, co się stało?
– Martin i ja wróciliśmy do Harbour Head zbyt późno, aby wyruszyć przez zatokę – rzekła matka. –

Byłoby szaleństwem płynąć w taki sztorm, choć prawie odchodziłam od zmysłów na samą myśl o was. I
tak dobrze, że nie znałam całej prawdy, bo tego już bym nie wytrzymała. Zostaliśmy na noc w mieście, a
co najważniejsze, rano zjawił się ojciec.

– Przypłynęliśmy tej nocy – powiedział kapitan Campbell. – Było ciemno, choć oko wykol, żadnego

światła, a właśnie zaczynał sypać śnieg. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i martwiłem  się okropnie, aż
nagle latarnia na Big Dipper, której tak długo i bezskutecznie wypatrywaliśmy, zabłysła nad horyzontem.
Wszystko  się  od  razu  wyjaśniło.  Czy  wiesz,  Mary  Margaret,  że  gdyby  nie  to  światło,  nigdy  nie
przedostalibyśmy się przez rafę? Uratowałaś, córeczko, statek  swojego ojca i życie  wszystkich ludzi  na
pokładzie.

background image

21

– Och! –  westchnęła Mary Margaret, a łzy  szczęścia zabłysły  w jej oczach. – Jak dobrze, że już po

wszystkim!  Mamusiu,  musiałam  przywiązać  Nellie.  Nie  było  wyjścia.  Wuj  George  złamał  nogę  i  jest
bardzo chory, i nie przygotowałam śniadania, i ogień już  wygasł...  Ale najważniejsze, że tatuś  wrócił...
Jestem taka zmęczona....

Mary  Margaret  usiadła  na  chwilkę,  chcąc  zaraz  wstać,  by  pomóc  matce  rozpalić  ogień,  ale  skłoniła

tylko główkę i zanim zdążyła się zorientować, zasnęła wsparta o ramię ojca.

Przełożył Stanisław Sikorski

background image

22

ZEMSTA ROBERTA TURNERA

Kiedy  Robert  Turner  doszedł  do  owego  zielonego,  porośniętego  paprociami  trójkąta,  gdzie  droga

prowadząca ze stacji rozwidlała się, stanął niepewny, którą z odnóg wybrać. Lewa prowadziła do starej
siedziby  Turnerów,  w  której  spędził  swoje  chłopięce  lata  i  gdzie  ciągle  jeszcze  mieszkali  jego  krewni,
prawa natomiast wiodła w stronę wybrzeża, do Cove – posiadłości Jamesonów.

Ponieważ zatrzymał się w Chiswick, aby obejrzeć tę majętność przed jej rychłą licytacją, zdecydował

ruszyć w stronę Cove, a potem brzegiem – drogą, której, jak sądził, nie zapomniał w ciągu czterdziestu
lat,  przez  stary  zagajnik  brzozowy  należący  do  Aleca  Martina  –  do  domu  kuzynostwa.  Zastanawiał  się
jedynie, czy brzozy ciągle tam jeszcze stoją i czy grunt ten nadal jest własnością Martina.

Miał akurat tyle czasu, aby dojść do gospodarstwa Turnerów w porze obiadowej. Potem jeszcze tylko

krótka  wizyta  u  Toma  –  Tom,  pomimo  że  rozpaczliwie  nudny,  był  jego  dobrym  znajomym  –  i  nocny
ekspres do Montrealu.

Odwrócił się i zdecydowanym krokiem człowieka czynu ruszył drogą do Cove.
Po chwili jednak nieświadomie zwolnił.
Jakże  dobrze  pamiętał  ten  stary  trakt,  mimo  że  upłynęło  już  czterdzieści  lat,  odkąd  ostatni  raz  tędy

przechodził piętnastoletni chłopak wyruszający w świat.

Wszystkie  te  lata  prawie  nie  zmieniły  miejscowego  krajobrazu.  Chociaż  zauważył  pewne  drobne

różnice:  wzgórza,  pola,  drogi  zdawały  się  teraz  niższe,  mniejsze  i  węższe  od  zapamiętanych  z
dzieciństwa;  pojawiły  się  nowe  domy,  a  pas  lasu  ciągnący  się  za  zabudowaniami  przerzedził  się
gdzieniegdzie.  Reszta  bez  zmian.  Z  łatwością  odnajdywał  znajome  miejsca.  Dostrzegł  wspaniały
wiśniowy sad Milligana obsypany śnieżnobiałym kwieciem; wydawało się, że drzewa posiadły tajemnicę
wiecznej młodości – były bowiem tak samo ukwiecone jak wtedy, kiedy  widział je po raz ostatni. Cóż,
dla niego czas nie stał w miejscu tak jak dla tego wiśniowego sadu, zauważył ponuro. Wiosnę życia miał
już dawno za sobą.

Ludzie, których spotykał po  drodze,  patrzyli  na  niego  z  niejakim  zdziwieniem,  jako  że  obcy  byli  w

Chiswick  widokiem  raczej  rzadkim.  Rozpoznawał  niektórych  z  nich,  szczególnie  starszych,  ale  oni
najwyraźniej  nie  mieli  pojęcia,  kogo  właśnie  mijają.  Opuszczał  Chiswick  jako  nieśmiały,  długonogi
chłopiec o świeżej, śniadej cerze i czarnych, kręconych włosach.

Teraz  stał  się  postawnym,  dostojnym  mężczyzną,  a  jego  krótko  przystrzyżone  włosy  znacznie  już

posiwiały.

Twarz  zdawała  się  być  wyciosana  z  granitu  –  niewzruszona  i  nieustępliwa  twarz  człowieka,  który

nigdy nie wahał się i nie cofał przed niczym, co prowadzić mogło do realizacji jego planów; twarz znana i
poważana  w  świecie  interesów,  którego  był  niekoronowanym  władcą.  To  zimne,  twarde,  egoistyczne
oblicze w niczym nie przypominało owej niemal dziecinnej buzi sprzed lat czterdziestu.

Gospodarstwa  i  sady  pojawiały  się  teraz  rzadziej,  by  w  końcu  zniknąć  zupełnie.  Pola  długimi,

wąskimi  pasmami  dochodziły  do  błękitnomglistego  morskiego  wybrzeża.  Nagły  zakręt  drogi  odsłonił
przed nim widok na Cove i oto teraz u jego stóp leżała stara posiadłość Jamesonów, zbudowana niemal
na  granicy  lądu  i  morza,  jakby  uwięziona  w  szarym,  kamiennym  świecie  między  wodą  a  porosłymi
zbożem stokami.

Zatrzymał się przed zdezelowaną bramą prowadzącą w długą, porytą koleinami aleję i opierając się o

zardzewiałe pręty dokonał szybkiego lecz dokładnego przeglądu zabudowań. Nie wyglądały zbyt bogato
czy okazale – szare,  wyblakłe, bez śladu tak  niegdyś  naturalnego splendoru. Przykra  atmosfera  miejsca
zapomnianego i pozbawionego dobrego gospodarza otaczała tę siedzibę.

Kiedyś,  przed  laty,  Neil  Jameson-senior  był  dobrze  sytuowanym,  szanowanym  obywatelem,  a

ogromna  farma  Cove  należała  do  najlepiej  prosperujących  w  Chiswick.  Natomiast  wspomnienie  Neila
Jamesona-juniora  wywoływało  ponury  grymas  na  twarzy  Roberta  Turnera  –  był  to  chyba  jedyny
człowiek,  którego  rzeczywiście  nienawidził.  Ich  wrogość  datowała  się  jeszcze  z  czasów  dzieciństwa,  a

background image

23

zażarta nienawiść zrodziła się w duszy Turnera wówczas, kiedy w szkole podczas zapasów Neil powalił
go walcząc nieuczciwie, a potem długo szydził z jego porażki. Robert przyrzekł sobie wtedy, że któregoś
dnia odpłaci Jamesonowi z nawiązką. Nie zapomniał o swoim przyrzeczeniu, mimo że nigdy nie słyszał o
Neilu Jamesonie ani się z nim nie widział od czasu opuszczenia Chiswick. Po latach, kiedy majętności i
dzierżawy  bankrutującego  Johna  Kesleya  przeszły  na  jego  wierzycieli,  wśród  których  prym  wodził
Turner,  hipoteka  Cove  –  posiadłości  Jamesona  –  należała  do  najcenniejszych  zdobyczy  Roberta.
Dochodzenie prowadzone w związku z bankructwem Kesleya ujawniło przy okazji, że Neil Jameson nie
żył od pewnego czasu, a farmą zajmowała się wdowa po nim. Turner poczuł się rozczarowany. Zemsta na
martwym wrogu wydawała mu się niezbyt satysfakcjonująca. Przynajmniej jednak, postanowił, ucierpieć
powinna  wdowa  i  jej  dzieci.  Dług  wobec  Jamesona  za  ów  podstępny  tryumf  musiał  być  spłacony  w
całości, jeśli nie jemu osobiście, to chociaż jego spadkobiercom.

Prawnicy stwierdzili, że pani Jameson od dwóch lat zalegała z płatnościami, zatem Turner polecił im,

aby  doprowadzili  do  jak  najszybszej  licytacji  posiadłości.  Wtedy  też  powziął  zamiar  odwiedzenia
Chiswick  w  celu  obejrzenia  Cove,  a  przy  okazji  innych  znajomych  miejsc.  Miał  wrażenie,  że  dobrze
byłoby spędzać tam kilka letnich miesięcy. Żona jeździła zwykle do nadmorskich lub górskich kurortów,
ale  on  stanowczo  wolał  jakieś  spokojniejsze  zakątki.  O  ile  sobie  przypominał,  wybrzeże  Cove  było
niezłym  miejscem  na  ryby.  Jeżeli  farma  spodobałaby  się  mu  tak,  jak  podszeptywały  wspomnienia  z
dzieciństwa, może wykupiłby ją na własność. Neil Jameson przewróci się w grobie, jeśli ten wyszydzany,
biedny  chłopczyna  stanie  się  właścicielem  starego  rodowego  majątku,  który  należał  do  Jamesonów  od
ponad stu lat. Wizja tak wyrafinowanej zemsty ucieszyła Turnera do tego stopnia, iż na jego kamiennej
twarzy pojawił się rzadko  widywany, ponury  uśmiech. Gdy Robert  Turner uśmiechał się  w ten sposób,
wróżbici świata interesów przepowiadali burzę.

Otworzył  zardzewiałą  bramę  i  wkroczył  na  teren  posiadłości.  Aleja  w  połowie  swojej  długości

rozdzielała się; jedna odnoga prowadziła w stronę zabudowań, druga  wiodła poprzez pola do pobliskiej
zatoczki.

Wybrawszy tę drugą, Robert znalazł się po chwili na szarym wybrzeżu, gdzie spienione fale uderzały

o skały dokładnie tak, jak  to  zapamiętał  z  dzieciństwa.  Nic  się  tutaj  nie  zmieniło  przez  te  lata;  obszedł
niewielki cypel wygładzony przez fale i straciwszy z oczu dom Jamesonów usiadł na skałach. Chciał być
sam,  więc  poczuł  się  rozdrażniony,  gdy  dostrzegł  jakiegoś  chłopca  siedzącego  nie  opodal  z  książką  na
kolanach.

Chłopak  ów  podniósł  wzrok  i  spojrzał  na  Turnera  ze  szczerym  zainteresowaniem.  Miał  około

dwunastu  lat  –  wysoki,  szczupły,  o  delikatnej,  wyrazistej  twarzy,  która  wydała  się  Turnerowi  dziwnie
znajoma,  mimo  iż  był  pewien,  że  nigdy  jej  dotąd  nie  widział.  Okrągłe  policzki  chłopca  barwił  lekki
rumieniec; nad dużymi, błękitnymi oczami rysowały się wyraziste łuki brwi, a lnianozłote włosy układały
się  w  drobne,  niemal  dziewczęce  loki.  Dziewczęce?  Coś  drgnęło  w  duszy  Turnera,  coś  niby  zamglony
obraz z dzieciństwa, jakby nuta dawno zapomnianej melodii, dziwnie słodkiej, ale jednocześnie bolesnej.
Im dłużej patrzył  na chłopca, tym silniejsze stawało się  wrażenie, że również jego usta były  mu znane.
Niemal  nie  pasowały  do  reszty  twarzy,  ale  same  w  sobie  przypominały  coś  dziwnie,  nieprzyjemnie
znajomego. Bez wątpienia doskonale wykrojone, wyrażały więcej stanowczości niż wszystkie inne rysy
twarzy razem wzięte.

– To świetne  miejsce do czytania, prawda? – zagadnął bardziej przyjaźnie,  niż  to  zazwyczaj  czynił.

Właściwie,  nie  mając  własnych  pociech,  tak  rzadko  rozmawiał  z  dziećmi,  że  jego  głos,  kiedy  do  nich
mówił, zdawał się okropny i nienaturalny.

Chłopak  przytaknął  ledwo  dostrzegalnym  ruchem  głowy.  Podświadomie,  z  nie  wyjaśnionych

powodów, Turner oczekiwał tego skinięcia i towarzyszącego mu nikłego uśmiechu.

– Co tam czytasz? – spytał.
Chłopiec  pokazał  okładkę:  był  to  mocno  już  podniszczony  „Robinson  Crusoe"  –  klasyka  wieku

dziecięcego.

–  To  jest  znakomite  –  stwierdził  chłopiec.  –  Pożyczyłem  od  Billy’ego  Martina  i  muszę  dzisiaj

skończyć, bo Ned Josephs jest następny w kolejce i strasznie się niecierpliwi.

–  Przeleciał  już  niezły  kawał  czasu,  od  kiedy  sam  fascynowałem  się  historią  Robinsona  Crusoe  –

refleksyjnie  zauważył  Turner.  –  Czytałem  go  na  tym  samym  wybrzeżu,  tylko  trochę  bliżej  domu
Millerów. Wtedy również Martin i Josephs byli przyjaciółmi – oczywiście mam na myśli ojców Billy’ego
i Neda. A ty jak masz na imię, chłopcze?

background image

24

– Paul Jameson, proszę pana.
Turner został całkowicie zaskoczony. Więc ten chłopiec to Jameson, syn Neila Jamesona? Tak, miał

identyczne  jak  Neil  usta,  lecz,  co  dziwne,  poza  tymi  ustami  wydawał  się  nie  posiadać  żadnych  cech
wspólnych z ogorzałymi, czarnowłosymi Jamesonami. Skąd wzięły się te niebieskie oczy i złociste loki?
Było  oczywistym  fałszerstwem  natury  obdarzyć  chłopca  takimi  cechami,  pieczętując  je  jednocześnie
rodowym znamieniem Jamesonów – wyrazistymi ustami

.

Syn znienawidzonego Neila Jamesona! Twarz Turnera poszarzała tak, że chłopiec mimowolnie uniósł

głowę, by sprawdzić, czy czasem jakaś chmura nie zakryła słońca.

– Neil Jameson był twoim ojcem, jak przypuszczam? – spytał szorstko Robert.
Paul przytaknął: – Tak, ale już nie żyje. Zmarł osiem lat temu. Prawie go nie pamiętam.
– Masz jakieś rodzeństwo?
– Mam młodszą o rok siostrę. Reszta rodzeństwa zmarła dawno temu. Jestem jedynym chłopcem, jaki

został mamie. Szkoda, że nie jestem starszy i silniejszy! Mógłbym wtedy zrobić coś, żeby uratować dom
– czuję to. Mama strasznie rozpacza, że musimy się stąd wynosić.

– Musicie opuścić ten dom, powiadasz – powiedział z nienawiścią Turner.
– Tak. Jesteśmy zadłużeni i wkrótce będzie licytacja. Tak mówią prawnicy. Mama bardzo się starała,

żeby spłacić wierzycieli, ale nie dała rady. Ja umiałbym temu zapobiec – jestem pewien! Gdyby dali nam
tylko czas! Ale na to nie ma co liczyć. Mama ciągle płacze. Mieszka w Cove od trzydziestu lat i mówi, że
nie  potrafi  żyć  gdzie  indziej.  Elsie  –  moja  siostra  –  i  ja  staramy  się  ją  pocieszyć,  ale  nic  z  tego  nie
wychodzi. Och, gdybym tylko był dorosłym mężczyzną!

Po  tych  słowach  chłopak  zacisnął  wargi  –  jakże  podobne  do  ust  jego  ojca  –  i  z  wyrazem  troski  w

dużych, błękitnych oczach zapatrzył się morze.

Turner  znów  uśmiechnął  się  swoim  złowrogim  uśmiechem:  stare  rachunki  zostaną  w  końcu

wyrównane, Neilu Jamesonie!

Coś  jednak  mąciło  słodycz  zemsty.  Ta  twarz  chłopca!  Jakoś  nie  mógł  nienawidzić  jej  tak,  jak

nienawidził wspomnienia o Neilu Jamesonie i wszystkiego, co się z nim w jakikolwiek sposób wiązało.

–  Jak  nazywała  się  twoja  matka,  zanim  wyszła  za  mąż?  –  spytał  obcesowo,  tknięty  nieokreślonym

przeczuciem.

– Lisbeth Miller – odpowiedział chłopiec ciągle zwrócony w stronę morza.
Turner drgnął, ponownie zaskoczony. Lisbeth Miller? Mógł się tego domyślić. Jaka inna kobieta poza

nią  mogłaby  obdarzyć  swojego  syna  tak  wspaniałymi  oczami  i  lokami?  Więc  Lisbeth  wyszła  za  Neila
Jamesona – mała Lisbeth Miller, jego szkolna sympatia. Zupełnie już o niej zapomniał – przynajmniej tak
mu  się  wydawało. Na pewno nie  myślał o  niej  przez  te  wszystkie  lata,  ale  teraz  fala  wspomnień  zalała
jego duszę.

Śliczna, mała Lisbeth – miał ją jak żywą przed oczami! Posiadłość Millerów sąsiadowała z farmą jego

wuja, więc znali się i bawili z Lisbeth już od wczesnego dzieciństwa. Jakże ją uwielbiał! Kiedy mieli po
sześć  lat,  solennie  przyrzekli  pobrać  się,  gdy  dorosną  i  Lisbeth  nawet  pozwoliła  mu  się  pocałować  dla
przypieczętowania  zawartego  pod  kwitnącą  jabłonią  układu.  Potem  jednak  zaprzeczała  wszystkiemu  i
strasznie się denerwowała, gdy jej przypominał o całej sprawie.

Pamiętał doskonale, jak ku zazdrości innych chłopców nosił jej książki do szkoły i jak kiedyś pobił się

z Tonym Josephsem tylko dlatego, że tamten chciał podarować Lisbeth kilka jabłek. Spuścił mu tak tęgie
lanie, że potem żaden chłopak nie miał odwagi konkurować z nim o względy Lisbeth.

Przywołał w pamięci czasy, kiedy miano prymusa uchodziło za największy honor. Rzadko mu się to

zdarzało,  bowiem  nigdy  nie  chciał  być  lepszy  od  Lisbeth.  Jeżeli  ona  nie  znała  odpowiedzi  na  jakieś
pytanie, on, Robert, nie znał jej również, niezależnie od tego czy było tak faktycznie, czy też nie. Godził
się na rolę skończonego osła, jeśli tylko ona utrzymywała swoją pozycję w klasie. Całą jego satysfakcję
stanowiła radość z jej sukcesów.

Jakże  słodkie  były  powroty  ze  szkoły,  kiedy  w  drodze  do  domu  poprawiała  jego  błędy  i  wytykała

omyłki,  kończąc  swoje  wywody  wyszeptanym  ze  spuszczonymi  powiekami  wyznaniem,  że  pomimo
wszystko lubi go bardziej niż innych chłopców. Żaden z późniejszych licznych sukcesów nie sprawił mu
takiej radości jak to skromne zwierzenie.

Była  niezwykle  wyrozumiałą  przyjaciółką.  Nigdy  nie  nużyło  jej  wysłuchiwanie  opowieści  o  jego

ambicjach, marzeniach i planach na przyszłość. Zawsze zapewniała go, iż jest przekonana, że spotka go w

background image

25

życiu sukces. Tak, odniósł sukces, a teraz zamierzał go wykorzystać, wyrzucając z domu Lisbeth wraz z
jej dziećmi tylko po to, aby zaspokoić swoją dumę i wyrównać porachunki z nieboszczykiem.

Gdy opuszczał Chiswick, Lisbeth była akurat w odwiedzinach u ciotki. Potem wyrosła z dziecinnego

uczucia,  które  w  innych  okolicznościach  mogłoby  zaowocować  trwałym  związkiem.  Turner  wyjechał  i
zapomniał o niej – wzywał go wielki świat. Do czasu tej przypadkowej właściwie wizyty nie miał nawet
pojęcia, czy Lisbeth jeszcze żyje. I oto teraz okazuje się, że jest wdową po Neilu Jamesonie!

Milczał przez dłuższą chwilę, podczas gdy fale nieprzerwanie omywały przybrzeżne skały, a chłopiec

zabrał się ponownie do swojego „Crusoe”. W końcu Robert Turner ocknął się z zamyślenia.

–  Znałem  twoją  matkę,  gdy  była  dziewczynką  –  powiedział.  –  Ciekawe,  czy  mnie  pamięta.  Kiedy

wrócisz do domu, spytaj ją, czy przypomina sobie Bobby’ego Turnera.

– Czy nie wejdzie pan po prostu na chwilę, aby się z nią zobaczyć? – spytał uprzejmie Paul. – Mama

jest zawsze bardzo zadowolona z odwiedzin starych przyjaciół.

–  Nie,  nie  mam  dziś  czasu.  –Turner  nie  zamierzał  wyjaśniać  prawdziwych  motywów  odmowy.  Nie

mógł  przecież  powiedzieć  chłopcu,  że  z  powodu  jego  ojca  nie  był  w  stanie  traktować  Lisbeth  tak  jak
niegdyś. – Proszę cię tylko, abyś przekazał jej jeszcze jedną wiadomość. Nie będzie żadnej licytacji. To ja
jestem  faktycznie  odpowiedzialny  za  cały  ten  proces,  to  ja  kryję  się  za  plecami  prawników,  ale  nie
miałem pojęcia, że właścicielem Cove jest teraz moja dawna mała przyjaciółka, Lisbeth Miller. Będziecie
mieli tyle czasu, ile potrzeba na spłacenie długów. Powiedz jej, że Bobby Turner odwdzięcza się  w  ten
sposób za to, co podarowała mu w swoje szóste urodziny pod wielką jabłonią. Sądzę, że będzie wiedziała,
o co chodzi. Co się zaś tyczy ciebie, Paul, proszę: bądź dobry  dla swojej matki. Mam nadzieję, że  gdy
dorośniesz,  doskonale  poprowadzisz  gospodarstwo  w  Cove.  Na  razie  śpijcie  spokojnie,  nic  wam  nie
grozi.

– Ale, proszę pana... proszę pana... – jąkał  się  z  nadmiaru  szczęścia  i  niewysłowionej  wdzięczności

Paul.  –  To  zbyt  piękne,  żeby  było  możliwe.  Mówi  pan,  że  rzeczywiście  nie  będziemy  licytowani?
Dlaczego  nie  odwiedzi  nas  pan  i  sam  nie  przekaże  mamie  tej  wiadomości?  Byłaby  taka  szczęśliwa  i
wdzięczna. Niech pan przyjdzie i pozwoli sobie podziękować.

– Może innym razem. Nie mam dziś czasu. Powtórz jej moje słowa, to wszystko. No, biegnij już, im

szybciej się o tym dowie, tym lepiej!

Obserwował  chłopca  pędzącego  w  podskokach  w  stronę  domu,  dopóki  ten  nie  zniknął  między

skałami.

–  Oto  moja  zemsta  –  i  wymarzona  letnia  rezydencja  a  wszystko  przez  nagły  przypływ  starego,

przebrzmiałego  sentymentu  –  Robert  wzruszył  ramionami.  –  Nie  sądziłem,  że  jestem  zdolny  do
podobnych uczuć. Ale to w końcu mała Lisbeth. Nie znałem milszej od niej dziewczyny. Dobrze, że nie
poszedłem z chłopakiem. Jest dojrzałą kobietą i do tego wdową po Neilu Jamesonie. Wolę zachować  w
pamięci  jej dawny  obraz:  małej,  złotowłosej  Lisbeth  o  błękitnych  oczach.  Cieszę  się,  że  uczyniłem  dla
niej  chociaż  tyle,  że  może  być  bezpieczna  w  swoim  domu:  To  podziękowanie  za  przyjaźń  i  uczucie,
którym osładzała moje samotne dzieciństwo.

Ruszył  przed  siebie  z  uśmiechem,  którego  łagodność  z  pewnością  zdurniałaby  jego  przyjaciół  z

wielkiego świata. Potem, idąc wąską wierzbową aleją prowadzącą w stronę domu Toma, zanucił melodię
starej miłosnej piosenki.

Przełożył Adam Augustyniak

background image

26

ODWIECZNY ZEW MORZA

Chłodny, wrześniowy, północno-zachodni wiatr pędził wody zatoki Racicot. Niósł silny, słony zapach

morskich  fal,  które  z  groźnym  rykiem  rozbijały  się  o  skały  w  pobliżu  latarni  morskiej  po  jednej,  a  na
ławicach  piasku  po  drugiej  stronie  zatoki,  piętrzył  wody  w  wielką,  czarną  ścianę,  szarpał  maszty  i
kotwice  łodzi,  z  gwizdem  wpadał  w  kominy  rybackich  chat  rozrzuconych  na  brzegu.  Zawodził,  wył  i
śpiewał  na  tysiąc  różnych  sposobów  –  ale  słowa  jego  pieśni  brzmiały  inaczej  w  sercu  każdego  ze
słuchaczy.

Także Nora Shelley, stojąc w drzwiach rodzinnego domu, wsłuchiwała się w tę pieśń. A wiatr śpiewał

o wielkim świecie i była w tym śpiewie nuta zupełnie inna niż zazwyczaj.

–  Przed  tobą  nowe  życie,  Noro  –  wołał  wiatr.  –  Wspaniałe  życie,  jeśli  tylko  tego  zapragniesz.  Jeśli

zechcesz i będziesz miała dosyć siły i odwagi, aby się z nim zmierzyć.

Nora wychyliła się zza drzwi. Uwielbiała ten północny, sztormowy wiatr i zawsze wychodziła mu na

spotkanie;  był  jej  starym  przyjacielem.  Wysoka  i  szczupła,  o  mlecznej  cerze  podobnej  do  białej  piany,
która rozjaśnia ciemne grzywy fal, miała oczy o niepokojącym błękitnym kolorze morza po wielu dniach
pełnych słońca, włosy czarne jak noc i usta odcinające się jaskrawością dojrzałej czerwieni od świeżej,
niewinnej twarzy. Po tej stronie zatoki nie było piękniejszej,  ale i mniej lubianej dziewczyny. To duma
czyniła ją niedostępną zarówno dla mężczyzn jak i kobiet. Nawet przyjaciołom często dawała odczuć, że
jest ulepiona z innej niż oni gliny.

Nora zamknęła drzwi chaty i ruszyła przed siebie. Chciała stanąć twarzą w twarz z wiatrem w chwili

ostatecznej decyzji. Szła po kamieniach wystających z piasku, depcząc blade wodorosty wyrzucone przez
morze,  aż  dotarła  na  stok,  skąd  roztaczał  się  widok  na  położoną  w  dole  szafirową  zatokę.  Wszędzie
dokoła  stały  małe,  niezgrabne,  wiejskie  domki  podobne  do  domu  jej  rodziców,  pełne  hałaśliwych
dzieciaków bawiących się  na podwórkach. Kutry do połowu makreli kołysały się  na  falach; za  nimi,  w
oddali, widać było spiczasty wierzchołek Sandy Point, który pokryty niezliczoną ilością gnieżdżących się
tam  mew  wyglądał jak przysypany  śniegiem.  W  dole,  prawie  na  samym  brzegu,  przed  domem  Joe’ego
Francuza grupka mężczyzn śmiała się i spierała o coś głośno. Nora znała to wszystko na pamięć.

Po  przeciwnej  stronie  zatoki,  na  samym  końcu  cypla  leżało  Dalveigh.  John  Cameron,  bezdzietny

milioner, dwa lata temu zbudował tam posiadłość i nazwał ją Dalveigh na cześć szkockich przodków. Dla
miejscowych rybaków dom i otaczające go tereny były ucieleśnieniem baśniowych wyobrażeń.

Nora  Shelley  dobrze  znała  Dalveigh.  Latem  często  bywała  u  państwa  Cameronów,  podobał  jej  się

przepych, z jakim wyposażono posiadłość i czuła się tam jak ryba w wodzie. Życie w luksusie mogło stać
się również jej udziałem, gdyby tylko tego zechciała. A Nora czuła, że jest wprost do niego stworzona.

Właściwie  decyzję  podjęła  już  dawno,  chociaż  bała  się  do  tego  przyznać  nawet  sama  przed  sobą.

Potrzebowała czasu, aby pozwolić sercu zapomnieć o wszystkim, co kochała do tej pory.

W  dużym  pokoju  o  niskim  suficie,  nierównej  podłodze  i  poczerniałych  ścianach,  zawieszonych

sieciami do połowu śledzi i ceratowymi sztormiakami, znajdowało się czworo ludzi. John Cameron i jego
żona  siedzieli  na  honorowych  miejscach.  Pani  Cameron  była  piękną,  elegancką  kobietą,  której  twarz
wyrażała  zwykle  niezadowolenie,  a  czasem  rozdrażnienie.  Cała  jej  postać  emanowała  wyniosłością.
Najbardziej  krytyczni  mieszkańcy  Racicot  mówili,  że  „fruwa  w  obłokach".  Jej  mąż  był  niskim,
siwowłosym  mężczyzną  o  żwawych  ruchach  i  młodej  twarzy.  Jako  doskonały  żeglarz  i  równie  dobry
rybak  cieszył  się  szacunkiem  i  sympatią  mieszkańców.  Nadto  Dalveigh  stanowiło  świetny  rynek  dla
świeżych makreli.

Nathan  Shelley,  pochylony,  z  rękami  na  kolanach,  zajął  swoje  ulubione  miejsce  przy  kamiennym

piecu.  Przez  wzgląd  na  panią  Cameron  odłożył  na  bok  fajkę,  powstrzymując  się  od  palenia.  Patrzył  na
żonę  i  nie  mógł  się  nadziwić.  Przypomniał  sobie,  że  tylko  jeden  raz  w  życiu  widział  ją  siedzącą

background image

27

bezczynnie  –  tego  dnia  przed  dziesięciu  laty,  gdy  wniesiono  do  domu  ociekające  wodą  ciało  Neda
Shelleya. Pani Shelley tkwiła teraz nieruchomo przy małym oknie, patrząc na zatokę. Na kolanach ciągle
jeszcze  trzymała  płaszcz  męża,  który  łatała  przed  przyjściem  Cameronów.  Była  to  kobieta  słusznego
wzrostu i nie  mniej  słusznej  tuszy,  mówiła  i  poruszała  się  powoli,  z  godnością,  a  wyraz  niezmąconego
spokoju nigdy nie znikał z jej twarzy. Nie zniknął nawet wtedy, gdy usłyszała propozycję Cameronów.

Chcieli  zabrać  Norę  –  ci  bogaci  ludzie,  którym  życie  ofiarowało  wszystko,  z  wyjątkiem  kochającej

córki, choć tak bardzo jej pragnęli. John Cameron krótko i zwięźle wyjaśnił przyczynę wizyty.

– Chcemy zaopiekować się nią jak rodzonym dzieckiem. Pokochaliśmy ją. Jest nie tylko piękna, ale

również  zdolna  i  inteligentna.  Uważamy,  że  zasługuje  na  coś  więcej  niż  życie  w  Racicot;  wy  macie
przecież oprócz niej jeszcze inne dzieci, my zaś jesteśmy bezdzietni. Poza tym, nie wyjedzie na zawsze.
Będziecie ją widywać każdego lata, które spędzamy przecież w Dalveigh.

– To nie to samo – powiedział Nathan Shelley sucho. – Będzie żyła waszym życiem, nie naszym. My,

prości  ludzie,  kochamy  każde  z  naszych  dzieci  i  nie  chcielibyśmy  utracić  żadnego  z  nich.  Ale  nie
będziemy  się  sprzeciwiać,  jeśli  Nora  zechce  odejść.  Jest  bystra  i  myślę,  że  chciałaby  czegoś  zupełnie
innego niż to, co my możemy jej dać. Jest podobna do mnie. Bóg jeden wie, jak bardzo nienawidziłem
Racicot!  W  końcu  rzuciłem  wszystko,  uciekłem  do  miasta  i  zacząłem  pracować.  Ale  nie  wytrzymałem
tam długo. Morze weszło mi w krew. Wróciłem po dwóch latach. Właściwie to nie chciałem wracać, ale
coś  mnie ciągnęło  w te strony. Od tamtego czasu  nie ruszyłem  się stąd  nigdzie.  Ale  może  z  nią  będzie
inaczej.  Jest  o  wiele  młodsza,  niż  ja  byłem  wtedy.  Jeśli  życie  na  brzegu  morza  i  tęsknota  za  jego
bliskością nie zapadły głęboko w jej serce, może znajdzie szczęście, żyjąc daleko stąd. Ale pan nawet nie
wie, jak morze potrafi przyzywać tych, którym wydaje się, że porzucili je na zawsze.

Cameron  uśmiechnął  się.  Nawet  nie  podejrzewał,  że  ten  stary  ma  taką  poetyczną  duszę.

Najprawdopodobniej  Nora  po  nim  odziedziczyła  temperament  i  zdolności.  Zdecydowanie  bardziej
przypominała ojca niż majestatyczną i flegmatyczną matkę.

– Co myślisz o tym, żono? – spytał Shelley.
Kobieta odezwała się, mówiąc w swój charakterystyczny sposób, bardzo powoli:
– Pozostawmy to Norze.
Kiedy  Nora  w  końcu  wróciła  do  domu,  jej  twarz  wysmagana  północnym  wiatrem,  promieniała

świeżością i zdrowiem. Gdyby wiedzieli, jak trudno jej będzie powiedzieć im to tak po prostu! Spojrzała
błagalnie na matkę.

– Zostajesz, czy jedziesz? – zapytał trochę opryskliwie oj ciec.
–  Myślę,  że  pojadę  –  powiedziała  cicho  Nora.  Potem,  spojrzawszy  na  matkę,  podbiegła  do  niej  i

objęła: – Nigdy nie zapomnę o tobie, mateczko – zawołała. – Zawsze będę kochać ciebie i ojca.

Matka łagodnie odsunęła ją od siebie i delikatnie popchnęła w stronę Cameronów:
– Idź – powiedziała spokojnie. – Od teraz należysz do nich.
Wieści  lotem  błyskawicy  rozchodzą  się  po  Racicot.  Jeszcze  przed  nocą  mieszkańcy  wybrzeża

wiedzieli,  że  Cameronowie  zamierzają  zaadoptować  Norę  Shelley  i  chcą  zabrać  ją  ze  sobą.  Wszyscy
przyjęli tę wiadomość z wielkim zaskoczeniem i jeszcze większą zazdrością. Kobiety pogardliwie kręciły
głowami:

–  Teraz  dopiero  Nora  porośnie  w  piórka  –  mówiły.  –  Zawsze  uważała  się  za  kogoś  lepszego  od

innych:  Nate  Shelley  i  jego  żona  przewrócili  jej  w  głowie  z  kretesem.  Ciekawe,  co  na  to  powie  Rob
Fletcher.

Nora  poprosiła  brata,  aby  przekazał  nowinę  Robowi,  ale  Merran  Andrews  była  szybsza.  Dopadła

Roba, zanim przybił do brzegu i wyciągnął łódź, aby przeschła na słońcu.

–  Czy  słyszałeś  już  najnowszą  wiadomość,  Rob?  Nora  wyjeżdża.  Zostanie  wielką  panią.

Cameronowie zupełnie stracili głowę, zamierzają ją adoptować.

Merran  od  dawna  polowała  na  Roba.  Rob  był  wysokim,  przystojnym  chłopakiem,  należał  do

najbogatszych  mieszkańców  znad  zatoki  i  pod  każdym  względem  stanowił  doskonałą  partię.  Wybrał
jednak Norę, więc cios, który Merran mogła mu teraz zadać, sprawił jej przyjemność; jeszcze zdąży być
dla niego miła.

Rob spojrzał na Merran i pobladł pod warstwą opalenizny. Wyczytał  w jej oczach,  że  wszystko  już

zostało przesądzone i nie da się tego zmienić.

– To się wspaniale składa – powiedział, siląc się na spokój. – Zasługuje na coś lepszego niż życie w

Racicot.

background image

28

– Była zbyt dobra dla tutejszych prostaków, to miałeś na myśli? – spytała złośliwie Merran.
Nora spotkała Roberta dopiero następnego wieczoru, kiedy przeprawiła się z Dalveigh. Stał na brzegu,

pomógł  jej  wciągnąć  łódź  i  wysiąść.  Szli  plażą,  czując  na  twarzach  promienie  zachodzącego  słońca;
słuchali szumu wiatru i wpatrywali się z zachwytem w pierwszą wieczorną gwiazdę, która zajaśniała na
ciemniejącym  niebie.  Norę  złościło,  że  czuje  się  niezręcznie.  Rob  Fletcher  był  przecież  tylko  jej
przyjacielem,  nikim  więcej, przyjacielem, któremu  mogła zwierzyć się ze swoich  myśli  i  marzeń.  Skąd
więc ten dziwny ból w sercu? Bardzo chciała, żeby Rob coś powiedział, ale on szedł obok w milczeniu, z
pochyloną głową.

– Przypuszczam, że już wiesz o moim wyjeździe – odezwała się w końcu.
Skinął głową.
– Tak. Chyba ze sto osób już mi o tym mówiło – odpowiedział, ciągle nie patrząc na nią.
– Czy nie sądzisz, że spotkało mnie wielkie szczęście? – spytała.
–  Sam  nie  wiem,  co  o  tym  myśleć  –  powiedział  powoli.  –  Wyjedziesz,  rozejrzysz  się  i  wtedy  się

okaże. Teraz, tutaj, wszystko wydaje się proste. Ale może okazać się inaczej. Myślisz, że można jednego
dnia przekreślić dwadzieścia lat życia i rzucić wszystko, ot tak, bez żalu?

– Ależ oczywiście, że będę tęsknić za domem, jeśli o to ci chodzi – odburknęła rozdrażniona Nora. –

Na pewno, przynajmniej z początku. Jestem na to przygotowana, ale człowiek ma taką naturę, że jest w
stanie przystosować się do każdej sytuacji. Poza tym nie wyjeżdżam na zawsze. Będę tu wracać każdego
lata.

– To nie to samo – powiedział Rob nieustępliwie, w duchu myśląc, że Nathan  Shelley  miał rację. –

Zostaniesz wielką panią, to jest z pewnością ogromna szansa dla ciebie. Choć musisz wiedzieć, że nowe
życie cię zmieni. Może nie od razu, ale kiedyś jednak to nastąpi. Przestaniesz być jedną z nas, będziesz
podobna do nich. Ale czy to da ci szczęście? Chciałbym znać odpowiedź na to pytanie.

Nora poczuła się dotknięta do żywego. Ale nie umiała gniewać się na Roba.
–  Sądzę,  że  będę  szczęśliwa  –  powiedziała  w  zamyśleniu.  –  Musi  tak  być,  wiem  to.  Wielki  świat

ciągle  mnie  wabi  i  przyzywa,  i  tak  było  zawsze,  odkąd  pamiętam.  Zawsze  chciałam  zobaczyć,  jak
wygląda  życie  poza  naszym  Racicot.  Wiedziałam,  że  przyjdzie  taki  dzień,  w  którym  będę  mogła  stąd
wyjechać.  Dlatego  starałam  się  nie  zaniedbywać  szkoły.  Matka  mawiała,  że  byłoby  dla  mnie  lepiej,
gdybym siedziała  w domu; że czytam zbyt  wiele  książek i dlatego  właśnie różnię się  od  innych.  Tylko
ojciec mnie rozumiał; często powtarzał, że jestem taka jak on. Rzeczywiście, zawsze czytałam wszystko,
co wpadło mi w ręce. Wydawało mi się, że to jedyny sposób, aby odpowiednio przygotować się do życia
w  wielkim  świecie.  A  teraz  mam  już  pewność,  że  ten  świat  stoi  przede  mną  otworem.  I  nie  luksus,  w
jakim  będę  żyć,  nie  ten  piękny  dom  i  eleganckie  stroje  pociągają  mnie  tak,  jak  wszyscy  sądzą,  nawet
moja matka. To nie to. Nagle poczułam, że nadeszła chwila, na którą czekałam, że w końcu otwarła się
przede  mną  możliwość  wyrwania  się  stąd  i  nie  mogę  tego  przegapić.  Muszę  wyjechać,  Rob,  po  prostu
muszę.

–  Jedź, jeśli  ci  się  wydaje,  że  tak  trzeba  –  odpowiedział,  patrząc  na  jej  delikatną  twarz  zdradzającą

zakłopotanie. – Jeżeli uważasz, że to jest dla ciebie najlepsza droga, to jedź, Noro. Pragnę, abyś  w tym
świecie, do którego odchodzisz, znalazła to, czego zawsze szukałaś. A jeśli tak się stanie, to z pewnością
nie zechcesz tu powrócić. Ach, Noro! Noro! Co ja pocznę bez ciebie?!

Ten nieoczekiwany wybuch przeraził ją nie na żarty.
– Już ci mówiłam, że nie wyjeżdżam na zawsze. A poza tym jest wiele innych dziewcząt.
– One się nie liczą. Nigdy nie dostrzegałem żadnej poza tobą i ty, Noro, dobrze o tym wiesz.
– Bardzo mi przykro – powiedziała cicho.
–  Nie  sądzę.  Gdyby  tak  było,  nie  opuściłabyś  mnie.  Kocham  cię  mocniej,  niż  powinienem  i  nie

myślałem, że kiedykolwiek zdobędę się na odwagę, by ci o tym powiedzieć. Bałem się, że odrzucisz mnie
i  moją  miłość.  Zawsze  wydawało  mi  się,  że  jesteś  za  dobra  dla  mnie.  Dziewczyna,  którą  biorą
Cameronowie, nie może przecież wiązać się z Robem Fletcherem, zwykłym rybakiem.

– Nigdy nie myślałam o tobie w ten sposób! – zaprotestowała.
– Ale to nie zmienia faktu, że cię tracę. Pamiętaj: żadna inna nie liczy się dla mnie.
Pożegnał ją przed drzwiami domu jej rodziców. Nora patrzyła na rosłą postać Roba, na wody zatoki i

nagle jej oczy napełniły się łzami, a sercem targnął żal. Przez chwilę pragnęła zostać. Wtedy zobaczyła
światła  Dalveigh.  Tam  czekało  życie  w  blasku,  olśniewające  i  kuszące.  Nie,  nie  wolno  się  roztkliwiać,
wyjedzie, to już postanowione. Jest za późno, aby się wycofać.

background image

29

Nora Shelley wyjechała z Cameronami i Dalveigh opustoszało. Wiatr hulał po zatoce Racicot, a dla

rybaków  zaczął  się  okres  bezczynności  w  oczekiwaniu  na  następny  sezon  czas  niespiesznych
przechadzek, długich godzin przesiadywania u sąsiadów z nieodłączną fajką w zębach, rozmów o morzu i
przyszłych połowach. Nad zatoką życie towarzyskie rozkwitało jedynie zimą. Latem nie było na to czasu.
Ludzie pracowali wtedy po osiemnaście godzin na dobę. Tylko zimą mogli odpoczywać i gawędzić. Był
to też czas zaręczyn i ślubów, a także pora marzeń dla samotnych, takich jak Rob Fletcher.

A zima w Racicot płynęła wolno i leniwie. Co tydzień przychodził list od Nory Shelley do rodziców i

nieodmiennie  stawał  się  wydarzeniem  dla  całej  osady.  Zawsze  tego  wieczoru,  kiedy  z  poczty  w  Cove
przynoszono  list,  kuchnia  Shelleyów  wypełniała  się  tłumem  sąsiadów.  Isobel  Shelley,  młodsza  siostra
Nory, czytała na głos, akcentując wyraźnie każde słowo i powtarzając szczególnie ważne miejsca.

Cameronowie  spędzili jesień w  Nowym Jorku, a na zimę planowali  wyjazd  na południe. Nora dużo

pisała  o  swoim  nowym  życiu.  W  pierwszych  listach  często  wspominała  o  tęsknocie  za  domem,  ale  z
biegiem  czasu  ton  listów  zmienił  się,  smutek  ustąpił.  Coraz  mniej  pisała  o  sobie,  a  coraz  więcej  o
wszystkich  pięknych  miejscach,  które  zwiedziła,  o  poznanych  ludziach  i  wielu  wspaniałych  rzeczach,
które  było  jej  dane  zobaczyć.  Niebawem  listy  zmieniły  się  tak,  jakby  pisał  je  ktoś  obcy,  kto  nigdy  nie
mieszkał w Racicot, i wszyscy to zauważyli.

– Ona jest już kimś innym – mruczał stary Nathan. – Czułem, że w końcu tak się stanie, ale jakoś nie

mogę się z tym pogodzić. Ona już nie jest nasza. Straciliśmy, żono, naszą małą dziewczynkę, na zawsze.

Rob Fletcher również  przychodził,  aby  posłuchać  listów  Nory,  ale  siedział  milczący,  podczas  kiedy

inni  żywo  komentowali  prawie  każde  słowo.  Rob  ostatnio  bardzo  się  zmienił,  mówili  mieszkańcy  wsi.
Zrobił się mrukliwy i zaczął stronić od ludzi, wolał przesiadywać w domu i czytać książki, niż chodzić w
odwiedziny. Jeżeli samotny, młody mężczyzna woli tkwić w domu i czytać, zamiast iść się zabawić, to
niechybny znak, że coś z nim jest nie w porządku. Jacob Randor też czytał przez całą zimę, a wiosną się
utopił. Wyskoczył za burtę i zaplątał się w sieć. Oto do czego mogą doprowadzić książki.

Tego  lata  Cameronowie  zamierzali  przyjechać  do  Dalveigh  później  niż  zwykle,  musieli  mieć  na

względzie zdrowie Johna, które ostatnimi czasy nie było zbyt zadowalające. Dopiero pierwszego sierpnia
zjechał  do  rezydencji  tłum  służących,  aby  przygotować  wszystko  na  przybycie  państwa,  zaś  w  tydzień
później pojawiła się cała rodzina, a wraz z nią zaproszeni goście.

W dniu przyjazdu Nora Shelley stała w oknie i patrzyła na wieś leżącą po drugiej stronie zatoki. Było

piękne  popołudnie,  a  ona,  zmęczona  podróżą,  właściwie  nie  miała  ochoty  nigdzie  wychodzić,  choć
wiedziała,  że  nie  wytrzyma  i  będzie  musiała  zobaczyć  rodzinę.  Matka  ją  przyzywała;  powiedział  jej  o
tym,  ten  sam  co  zawsze,  północno–zachodni  wiatr,  który  wtargnął  przez  otwarte  okno  do  wytwornie
umeblowanego  pokoju.  Przyniósł  ze  sobą  ostry  zapach  morza  i  napełnił  serce  dziewczyny  przejmującą
tęsknotą.

Nora była teraz piękniejsza niż kiedykolwiek. W ciągu tego roku rozkwitła i przeistoczyła się w pełną

wdzięku  damę.  Nawet  Cameronów  zdziwiło  i  zaskoczyło,  jak  szybko  przystosowała  się  do  nowych
warunków i nowego otoczenia.

Wydawało  się,  że  wraz  z  porzuceniem  Racicot  Nora  zrzuciła  również  swoją  starą  skórę.  Zaczęła

zachowywać  się  tak,  jakby  zawsze  należała  do  wyższej  sfery.  Nowi  rodzice  byli  oczarowani  nie  tylko
urodą swej przybranej córki, ale także jej gracją i wrodzonym wdziękiem. Spełniali każde jej życzenie i
rozpieszczali  ją.  W  ciągu  kilku  miesięcy  przeżyła  więcej  niż  przez  minione  dwadzieścia  lat.
Zdecydowanie ta Nora Shelley, która teraz przyjechała do Dalveigh, nie była tą samą Norą Shelley, która
stąd wyjeżdżała.

Kiedy tak stała przy oknie, patrząc na fale i pierwszą wieczorną gwiazdę, na światła zapalające się w

oknach rybackich chat, kiedy słuchała nawoływania wiatru, jakaś struna nagle pękła i serce jej wypełnił
smutek  podobny  falom  oceanu  zalewającym  brzeg.  Poczuła,  że  musi  iść  zaraz,  natychmiast.  Nie  może
czekać ani chwili dłużej.

Była już ubrana do obiadu. Nagle, drżącymi palcami zaczęła rozpinać kosztowną suknię, zrzuciła ją i

przebrała się z powrotem w ciemny, podróżny kostium. Rozpuściła włosy i przewiązała je karmazynową
wstążką.  Chciała  wyjść niepostrzeżenie, dostać  się  na  brzeg,  gdzie  mieszkał  Davy  i  pożyczyć  od  niego

background image

30

małą, lekką łódkę – przy tym wspaniałym wietrze można w mig przebyć zatokę! Niestety, nie udało się
jej wymknąć cichaczem. W holu niespodziewanie natknęła się na panią Cameron.

– Ależ Noro! – wyrzut zabrzmiał w głosie opiekunki.
– Muszę wyjść, ciociu! Natychmiast! – zawołała dziewczyna. Obawiała się, że pani Cameron będzie

próbowała ją zatrzymać, a nie mogła do tego dopuścić.

– Musisz wyjść? Dokąd? Obiad jest już na stole i...
– Nie jestem w stanie teraz myśleć o jedzeniu. Muszę popłynąć do domu.
–  Moje  drogie  dziecko,  to  niezbyt  mądry  pomysł.  Jest  już  za  późno  na  przeprawę  przez  zatokę.

Przecież nie spodziewają się ciebie o tej porze. Poczekaj do rana.

– Nie mogę. Nie jest ciocia w stanie tego zrozumieć. Muszę popłynąć natychmiast. Wiem, że matka

na mnie czeka.

Upór  w  głosie  dziewczyny  sprawił,  że  na  twarzy  pani  Cameron  pojawił  się  wyraz  rezygnacji.

Zrozumiała, że nie może zatrzymywać Nory dłużej.

– Idź, jeśli musisz. Ale wiatr jest zbyt silny, abyś mogła płynąć sama. Poproszę Clarka Bryanta, żeby

ci towarzyszył.

Nora próbowała protestować, ale bezskutecznie. Po chwili, w ponurym milczeniu, szła brzegiem obok

Clarka,  a  on  żartował  z  jej  złego  nastroju.  Clark  Bryant  był  wysokim,  postawnym  mężczyzną  o  miłej,
inteligentnej  twarzy,  jednym  z  młodych  milionerów  otaczających  Johna  Camerona,  z  którymi
przeprowadzał on znakomite transakcje. Bryant od dawna był zakochany w Norze i to właśnie stanowiło
główny powód zaproszenia go do Dalveigh.

Nora  lubiła  Clarka  Bryanta,  ale  nie  okazywała  mu  żadnych  specjalnych  względów,  a  w  tej  chwili

uważała go wręcz za intruza. Nie chciała, żeby płynął z nią do Racicot. Nie dlatego, żeby wstydziła się
skromnego  domu  rodzinnego,  ale  chciała  powitać  rodziców  bez  świadków  i  to  w  dodatku  zupełnie  im
obcych.

Davy  spuścił  na  wodę  swoją  małą  łódź  i  Nora  ujęła  rumpel.  Znała  każdy  zakątek  zatoki.  Łódź

natychmiast złapała  wiatr  w żagle i pomknęła przez spienione  fale. Ponury  nastrój Nory zniknął  gdzieś
bez śladu. Zapomniała nawet o irytującej obecności Clarka Bryanta. Słuchała szumu fal i śpiewu wiatru, a
jej serce wypełniała bezgraniczna radość i szczęście. Tam, gdzie na ciemniejszym brzegu błyskały małe
światełka pod bladym, złotawym niebem, był jej prawdziwy dom. Jaką cudowną pieśń powitalną śpiewał
przyjaciel  wiatr!  Smagał  jej  twarz,  pozostawiając  na  ustach  słony  smak  morskiej  wody,  a  łódź  pruła
strome grzbiety fal – jakież to było cudowne uczucie!

Clark obserwował ją przez cały czas i w końcu zrozumiał, że nic dla niej nie znaczy, że w jej sercu nie

ma  dla  niego  miejsca.  Widział  też,  że  zupełnie  zapomniała  o  jego  obecności.  A  była  tak  piękna  i  tak
godna pożądania! Patrząc w toń, pochyliła głowę podobną do rozkwitłej róży,  wiatr rozwiewał  kaskadę
jej  czarnych  włosów,  bawiąc  się  nimi  pieszczotliwie.  Muskał  jej  cudowne,  szkarłatne  wargi  i  oczy,
ogromne i błyszczące, które wpatrywały się w migotliwe światełka domków Racicot.

Kiedy przybili do nabrzeża, Nora wyskoczyła z łodzi, zanim Bryant rzucił cumy. Potem powiedziała

najłagodniej, jak umiała.:

– Nie czekaj na mnie. Już dzisiaj nie wrócę.
Okryła  głowę  szalem  i  pospiesznie  ruszyła  po  kamiennym  nabrzeżu  w  stronę  wsi.  Nie  spotkała

nikogo,  bo  właśnie  o  tej  porze  wszystkie  rodziny  w  Racicot  zasiadały  do  kolacji.  Również  w  kuchni
Shelleyów cała rodzina siedziała już za stołem, gdy nieoczekiwanie otwarły się drzwi i na progu stanęła
Nora.  Przez  chwilę  domownicy  patrzyli  na  nią  w  osłupieniu,  jakby  zobaczyli  ducha;  nikt  nie  znał
dokładnej daty przyjazdu Cameronów do Dalveigh.

– To przecież nasza Nora – powiedział stary Nathan podnosząc się z ławy.
– Mamo! – zawołała Nora i rzuciła się w stronę matki. Przypadła do niej szlochając i tuląc twarz do

jej piersi.

Wiadomość o powrocie Nory natychmiast obiegła Racicot i wkrótce tłum ciekawskich, pragnących ją

powitać, wypełnił dom. Spędzili wesoły wieczór w cudownej, ciepłej i serdecznej atmosferze. Mężczyźni
palili  fajki,  a  kobiety  robiły  na  drutach,  rozmawiając  przy  tym  z  wielkim  ożywieniem.  Obecni
jednogłośnie  stwierdzili,  że  wielki  świat  nie  zepsuł  Nory.  Stary  John  Meyers  wyznał  z  wielką
otwartością:

–  Jesteś  zupełnie  taka  sama  jak  wtedy,  gdy  stąd  wyjeżdżałaś.  Z  tą  różnicą,  że  teraz  z  ciebie  wielka

pani. Wszyscy uważamy, że wyszło ci to na dobre.

background image

31

Nora roześmiała się. Bardzo ucieszyły ją te słowa. Nawet Nathan się roześmiał. On również zauważył

przemiany,  jakie  zaszły  w  jego  małej  dziewczynce  i  musiał  przyznać,  że  miniony  rok  wpłynął  na  nią
korzystnie.

Nora  siedziała  obok  matki  i  była  bardzo  szczęśliwa.  Jednak  przez  cały  czas  nie  mogła  się

powstrzymać,  aby  nie  rzucać  ukradkowych  spojrzeń  na  drzwi.  Kiedy  minął  wieczór  i  wszyscy  wyszli,
Nora  stanęła  przed  domem.  Wiatr  już  ucichł  i  morze  tchnęło  niezwykłym  spokojem.  Było  już  bardzo
późno  i  wszyscy  rybacy,  powróciwszy  z  połowu  makreli,  odpoczywali  w  swoich  domach.  Na  niebie
pojawił się księżyc, obejmując we władanie zatokę i srebrząc fale swoim światłem. Jego blask wydobył z
mroku  nocy  czyjąś  postać  zmierzającą  w  kierunku  domu  Shelleyów.  Nora  natychmiast  ją  rozpoznała.
Ruszyła biegiem, a mokry piasek rozpryskiwał się pod jej nogami.

– Rob! Rob!
– Nora! – zawołał otwierając ramiona.
Dziewczyna przypadła do jego piersi, śmiejąc się i płacząc jednocześnie:
– Och, Rob! Czekałam na ciebie przez cały wieczór. Za każdym skrzypnięciem drzwi mówiłam sobie:

teraz to już na pewno on. A kiedy w drzwiach stawał ktoś inny, moje serce zamierało z żalu. Nie miałam
śmiałości  pytać  o  ciebie,  bo  bałam  się  tego,  co  mogłabym  usłyszeć  w  odpowiedzi.  Dlaczego  nie
przyszedłeś?

– Nie wiedziałem, co ci powiedzieć na powitanie – szepnął, nie wypuszczając jej z objęć. – Chciałem

przyjść  i  popatrzeć  na  ciebie  tak,  żebyś  o  tym  nie  wiedziała.  Bałem  się,  że  nie  będziesz  chciała  mnie
widzieć.

– Nie chcieć cię widzieć! Och, Rob, dzisiaj, kiedy z Dalveigh patrzyłam na domy Racicot, najpierw

pomyślałam nie o mojej matce, a właśnie o tobie.

Odsunęła  się  od  niego  i  spojrzała  mu  prosto  w  oczy,  jakby  chciała  odkryć  przed  nim  głębię  swego

serca.

–  Jakim  wspaniałym  mężczyzną  jesteś,  jak  bardzo  przystojnym  –  zawołała.  Cała  kobieca

powściągliwość  zniknęła  w  porywie  szczerego  zachwytu.  Przez  chwilę  znowu  była  dzieckiem,
wypowiadającym swoje myśli z naiwną prostotą. – Przez ten rok żyłam jak we śnie, cudownym śnie, ale
w końcu zrozumiałam, że to był jedynie sen, nic więcej. A teraz obudziłam się i to ty jesteś sprawcą mego
przebudzenia. Cudownym sprawcą! Och, dlaczego przedtem tego nie wiedziałam?

– Czego nie wiedziałaś, moja dziewczyno?
Znowu wziął ją w ramiona i przytulił do serca; ich oddechy połączyły się, ale jeszcze nie pozwoliła

mu się pocałować.

–– Tego,  że  cię  kocham  –  szepnęła  w  odpowiedzi.  –  To  ty  jesteś  całym  moim  światem.  Należę  do

ciebie. Nie wiedziałam o tym aż do dzisiejszego wieczoru. To uczucie spadło na mnie nagle i porwało jak
fale oceanu. Zrozumiałam, że już nigdy nie opuszczę tego  miejsca, ponieważ tylko tutaj  mogę usłyszeć
śpiew wiatru i szum morskich fal. Życie, jakie przypadło mi w udziale – to nowe życie –– było wspaniałe,
ale ciągle mi czegoś brakowało. A kiedy dzisiaj wieczorem siedziałam i czekałam, a ty nie przychodziłeś,
już wiedziałam, że moje serce od dawna należało tylko do ciebie.

Tej nocy Nora, leżąc obok siostry, wpatrywała się w zatokę. Siostra spała mocnym, zdrowym snem.

Nora  jednak  nie  mogła  usnąć  i  wsłuchiwała  się  w  żałosne  zawodzenie  wiatru  za  oknem.  Jeszcze  raz
przypomniała sobie wszystko, o czym mówili z Robem. Jej szczęście byłoby pełne, gdyby wiedziała, że
swoim odejściem nie sprawi bólu przybranym rodzicom. Tego jednak nie mogła oczekiwać.

– Z pewnością pomyślą, że jestem niewdzięczna i płocha – westchnęła. – Nie zrozumieją, że nic nie

mogę na to poradzić. Nigdy tego nie zrozumieją.

Stało  się  dokładnie  tak,  jak  przewidywała.  Kiedy  powiadomiła  Cameronów  o  tym,  że  zamierza

pozostać w Racicot, najpierw próbowali obrócić  wszystko  w żart, potem odwieść ją od tego zamiaru, a
gdy  i  to  się  nie  udało,  zmartwili  się  szczerze.  Nie  obeszło  się  bez  łez  i  wymówek.  Nora  szlochała  w
ramionach pani Cameron, ale obstawała przy swoim. Nie mogła zostać z nimi. Po prostu nie mogła.

Cameronowie  w  przypływie  rozpaczy  zwrócili  się  nawet  do  Nathana  Shelleya,  ale  i  on  nic  nie

wskórał.

–  To  się  na  nic  nie  zda  –  powiedział  do  nich.  –  Morze  ją  woła  i  ona  oprócz  tego  wołania  niczego

więcej nie słyszy. Przykro mi, że zawiedliście się na niej, ale, wybaczcie mi moją śmiałość, dla niej chyba

background image

32

będzie lepiej, jeśli zerwie z wami i waszym życiem. Zrobiliście próbę i nie udało się. Znam moją Norę,
znam ją bardzo dobrze – jest podobna do mnie. Nie posłucha nikogo oprócz siebie i swojego serca. Jest
wolna i może wyjechać lub zostać, wedle własnego wyboru. Kiedy zeszłego roku postanowiła wyjechać z
wami, nie zatrzymywaliśmy jej. Jeśli znowu zechce, też jej nie zatrzymamy.

Pani Cameron powiedziała Norze wiele gorzkich słów.
–  To  nie  to,  żebym  była  niewdzięczna  –  zaczęła  Nora,  a  jej  usta  zadrżały.  –  Pokochałam  ciocię  za

dobroć  i  hojność.  Niestety,  przekonałam  się,  że  to  życie  nie  dla  mnie.  Przez  długi  czas  myślałam,  że
jestem  do  niego  stworzona,  polubiłam  je  całym  sercem.  Ale  tkwi  we  mnie  coś  dziwnego,  co  mnie
zatrzymuje tutaj i nie pozwala odejść.

–  Myślę,  że  nie  zdajesz  sobie  sprawy,  co  cię  tu  czeka,  Noro.  Po  prostu  zatęskniłaś  za  domem  i  te

odwiedziny  sprawiły  ci  radość.  Myślę,  że  wkrótce  się  przekonasz,  że  powrót  do  Racicot  nie  jest  taki
prosty,  jak  sądziłaś.  Zrozumiesz,  że  życie  u  naszego  boku,  w  naszym  świecie,  jest  o  wiele
odpowiedniejsze dla ciebie. Sama stwierdzisz, że to nie jest twoje miejsce i poczujesz się obco.

–  Och,  nie.  Tak  się  nie  stanie.  Zamierzam  wyjść  za  mąż  za  Roba  Fletchera!  –  powiedziała  Nora  z

dumą.

– Małżeństwo z Robem Fletcherem! – wykrzyknęła pani Cameron. – I pomyśleć, że mogłaś poślubić

Clarka Bryanta, gdybyś tylko chciała!

Nora pokręciła przecząco głową.
– Nie mogłam. Może kiedyś nawet o tym myślałam, ale teraz wiem, że to niemożliwe. Kocham Roba,

proszę to zrozumieć.

Nie można było jaśniej wyrazić swoich uczuć. Pani Cameron smutna i zrozpaczona nie powiedziała

nic więcej.

Opuszczając  dom  swoich  przybranych  rodziców,  Nora  płakała  gorzko.  Ale  wieczorem,  kiedy

spacerowała z Robem Fletcherem brzegiem morza, w jej oczach nie było już nawet śladu łez. Wiatr jak
zawsze rozwiewał ich włosy, na czarnej jak heban kopule nieba nad zatoką pojawiły się gwiazdy.

Dochodziły ich śmiechy i śpiewy rybaków wracających z obfitego połowu, a gdzieś z głębin dobiegał

odwieczny zew morza. Po drugiej stronie zatoki widać było światła Dalveigh. Rob spojrzał na Norę:

– Czy nie żal ci życia, które porzucasz na zawsze?
– Ani trochę. Teraz wydaje mi się, że były to najpiękniejsze wakacje, jakie mógł mi podarować los.

Ale  każde  wakacje  kiedyś  się  kończą  i  przychodzi  czas,  aby  zrzucić  świąteczny  strój  i  zabrać  się  do
codziennych zajęć. Dopiero co opuściłam Dalveigh, a czuję się tak, jakby minęły wieki. Posłuchaj wiatru,
Rob! Jak pięknie śpiewa o tych wszystkich cudownych latach, które nas czekają!

Rob wziął Norę w ramiona i pocałował.
– Jesteś moja już na zawsze – powiedział miękko i łagodnie.

Przełożyła Elżbieta Wójcik

background image

33

CO PRZYDARZYŁO SIĘ DONOWI

Will  Barrie,  wesoło  pogwizdując,  szedł  w  kierunku  farmy  Locksleyów.  Przeciął  skrótem  pole

koniczyny,  a  potem  rozległy  sad  z  mnóstwem  drzew,  uginających  się  pod  słodkim  ciężarem  jabłek,  i
skręcił na podwórze, gdzie Curtis Locksley siedział na stercie pniaków i leniwie strugał kawałek patyka.

– Zdaje się, że masz dużo wolnego czasu, Curt – powiedział Will. – Świetnie, chłopie, bo chcę, byś

się ze  mną  wybrał na  kasztany, na  Górę  Grierów.  Spotkałem  wczoraj  na  drodze  starego Toma  Griera  i
pozwolił mi przyjść, kiedy tylko zechcę. Stary, dobry Tom!

– Dobra – Curt zgodził się chętnie. – Choćbym nawet był nie wiem jak zajęty, do licha, to w końcu

mój  wolny  dzień.  Wuj  mnie  dziś  nie  potrzebuje.  Poczekaj,  zagwiżdżę  na  Dona.  Możemy  go  przecież
wziąć ze sobą.

Zagwizdał więc, ale Don; jego piękny nowofundlandczyk, nie raczył się pokazać. Po nawoływaniach i

gwizdach na podwórku i wśród stodół, Curtis odwrócił się zawiedziony.

– Nie ma go nigdzie. Dziwne. Don nigdy nie oddalał się beze mnie. Choć... spóźnił się już kilka razy,

a w zeszłym tygodniu dwukrotnie zniknął na całe przedpołudnie.

– Na twoim miejscu zamykałbym go, dopóki nie oduczy się tego włóczenia – rzekł Will i zawrócił ku

ścieżce.

– Ale Don nie znosi zamykania, cały czas żałośnie skowyczy, nie mogę tego słuchać.
– Cóż... – zaczął z  wahaniem Will –  może byłoby to jednak lepsze  niż  przyzwolenie  na  włóczęgi  z

innymi  kundlami,  od  których  może  się  nauczyć  różnych  draństw.  Sam  widziałem  Dona  w  zeszłym
tygodniu,  jak  gnał  drogą  ku  przystani,  razem  z  tym  wielkim,  brązowym  psiskiem  Sama  Vontnora.
Zaczyna mieć złą reputację – kilka owiec zostało rozszarpanych ostatnio, a...

– Don nawet by nie tknął owieczki – gwałtownie przerwał Curtis.
–  Zgadzam  się,  że  nie,  jeszcze  nie.  Lecz  pies  Ventnora  jest  podejrzany,  a  Don  ciągle  za  nim  łazi  i

różnych  łajdactw  mógł  się  nauczyć,  to  pewne...  Farmerzy  są  wściekli  i  jeśli  tylko  dowiedzą  się  o
konszachtach  Dona  z  kundlem  Ventnora,  to  ukarzą  oba  psy.  Lepiej  go  zamknij  na  jakiś  czas,  niech
skowyczy do woli.

– Chyba powinienem – powiedział poważnie Curtis. – Nie chcę, aby Don był oskarżany, choć jestem

pewien, iż on tego nie zrobił. Ale nie będzie się włóczył z psem Ventnora, łobuz jeden. Niech no wrócę
do  domu,  zamknę  go  w  stodole.  Nie  zniósłbym,  gdyby  coś  mu  się  stało.  Oprócz  ciebie  to  mój  jedyny
kumpel, i to jaki kumpel!

Will  zgodził  się  z  tym.  Cenił  Dona  na  równi  z  Curtisem,  choć  nie  ręczyłby  za  jego  niewinność.

Wiedział  dobrze,  że  Don  już  wcześniej  był  podejrzewany  o  różne  sprawki,  ale  nie  chciał  martwić
przyjaciela.

W  końcu...  nie  było  żadnych  wiarygodnych  dowodów,  tylko  podejrzenia  i  oskarżenia  farmerów,

którzy koniecznie chcieli ukarać mordercę owiec.

W Bayside było dużo psów  wątpliwej reputacji, z licznymi grzeszkami na sumieniu, więc Will miał

nadzieję, że gdy Don zostanie zamknięty, a owce nadal będą ginąć, udowodni to psią niewinność.

Czuł  się dość niezręcznie próbując  rozmawiać  z  Curtisem  o  swych  podejrzeniach,  bo  przyjaciel  był

zaślepiony, jeśli chodziło o Dona, i bronił go z większą zawziętością niż gdyby chodziło o niego samego.

Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że tylko on może powiedzieć Curtisowi prawdę, a nie któryś z

chłopców z Bayside, przekonanych o winie Dona.

– Kto ostatnio stracił owcę? – zastanawiał się Curtis.

Z głównej drogi skręcili na wąską, leśną ścieżkę wiodącą przez bukowy zagajnik Toma Griera.

background image

34

–  Prawie  wszyscy  farmerzy  z  Hollow.  W  Hill  jeszcze  dwa  tygodnie  temu  nic  się  nie  działo.  We

wtorek zginęło sześć  najlepszych owiec Paula Stocktona.  Znaleźli je rozszarpane  na  jego  pastwisku,  za
sosnowym laskiem. Stary Paul jest wściekły, nie wątpię. Przysiągł, że znajdzie winowajcę i zastrzeli go.

Ta  wiadomość  jeszcze  bardziej  przygnębiła  Curtisa.  Wiedział  o  dawnym  zatargu  między  Paulem,

którego farma leżała o ćwierć mili od domostwa Locksleyów i wujem Arnoldem.

Wuj  go  przygarnął  i  Curtis  był  od  niego  całkowicie  zależny.  Co  więcej,  przypominał  sobie  ze

ściśniętym sercem, że właśnie w środę rano Don zniknął.

No i co z tego, pomyślał. Do licha, jestem pewien, że Don nie zagryzł tych owiec!
–  A,  właśnie,  mówiąc  o  starym  Paulu  –  zaczął  Will,  chcąc  zmienić  przykry  temat.  –  W  Harbour

niepokoją się o szkuner George’a Finleya „Amy Reade”. To już trzy dni, jak wyszedł z portu i przepadł
bez wieści. A odkąd opuścił Morro przewaliły się już dwa silne sztormy. Syn starego Paula, Oscar, płynął
na nim, więc Paul ma wielkie zmartwienie. Rodziny reszty załogi, pięciu chłopców z Harbour, również
wypatrują „Amy” i rozpaczają.

Nie  rozmawiali  więcej  o  zagryzionych  owcach  i  pośród  przyjemności  „kasztanobrania”  Curtis

wkrótce zapomniał o swym niepokoju.

Obiad zjedli u starego Toma Griera, który zaprosił ich, gdy przechodzili mimo domu.
Późnym popołudniem Curtis wkroczył na podwórze. Na plecach dźwigał worek kasztanów.
Wuj Arnold stał przed otwartymi drzwiami stodoły i rozmawiał ze starszym, posiwiałym mężczyzną.

Czujność  i  spryt  malowały  się  na  pociągłej  twarzy  tego  człowieka.  Serce  Curtisa  zabiło  mocniej;
rozpoznał Paula Stocktona. Co go mogło sprowadzać?

– Curtis, chodź no tutaj – zawołał wuj.
Don  z  radosnym  szczekaniem  wybiegł  naprzeciw,  aby  powitać  Curtisa.  Chłopiec  położył  rękę  na

wielkim łbie psa i szli tak obaj, powoli, w kierunku stodoły.

Stary Paul zmierzył ich mściwym spojrzeniem.
– Curtis, złe wieści – zaczął przygnębiony wuj. – Pan Stockton twierdzi, że to twój pies zagryzł jego

owce.

–  To  kłam...  –  zaczął  porywczo  Curtis,  ale  powstrzymał  się  i  dokończył  spokojniej  –  niemożliwe,

panie Stockton. Mój pies nikogo by nie skrzywdził.

– Zabił, albo pomógł zabić sześć najlepszych owiec w moim stadzie, młody człowieku.
– Czy ma pan jakieś dowody? – Curtis cały czas starał się zapanować nad swoją złością.
– Abner Peck widział twego psa, jak wałęsał się z tym kundlem od Ventnorów po moim pastwisku we

wtorek  wieczorem,  a  następnego  dnia  –  oto,  co  znalazłem  przy  rozszarpanych  owcach!  –  I  tryumfalnie
wyciągnął czerwoną wstążkę.

Curtis natychmiast ją poznał. Jego mała kuzynka, Lena, zawiązała tę wstążkę na szyi Dona we wtorek

po  południu.  Zaśmiewali  się  z  kontrastu,  jaki  tworzyła  frywolna,  czerwona  obróżka  i  masywne  ciało
Dona.

– Jestem pewien, że mój pies jest niewinny! – zawołał z pasją.
Pan Locksley pokręcił głową.
– Obawiam się, że jest, Curtis. Wszystko przemawia przeciw niemu, a zagryzienie owiec to poważne

oskarżenie.

– Psa należy zastrzelić – zdecydowanie oświadczył stary Paul –  zostawiam to  w  pana  rękach.  Mam

wystarczające dowody przeciw niemu i jeśli tego nie zrobicie, pogadamy o zapłacie za zabite owce.

I odszedł, a Curtis patrzył z napięciem na wuja.
– Wuju, nie możemy zastrzelić Dona – podjął desperacką próbę ratunku. – Będę go uwiązywał.
–  A  my  będziemy  słuchać  jego  ciągłego  wycia,  tak?  –  odparł  sarkastycznie  pan  Locksley.  Był

poważnym,  surowym  człowiekiem  i  nie  mógł  zrozumieć  uczucia  łączącego  Curtisa  i  Dona.  –  Nie,  nie,
Curtis,  zastanów  się,  pomyśl  rozsądnie.  Nie  możesz  go  ciągle  zamykać,  a  sam  nie  upilnujesz  takiego
włóczęgi. Jeśli raz zasmakował w polowaniu na owce, jest stracony. Dostaniesz innego psa, jeśli chcesz. I
nie  becz,  za  stary  jesteś  na  babskie  mazgajstwo.  Pies  jest  nieznośny  i  zostanie  zastrzelony.  Powiem
Charlesowi Pippeyowi, aby przyszedł jutro i to zrobił. Oho, sztorm nadchodzi. Wiatr wieje z północnego
wybrzeża. Uwiąż psa na noc i zapędź cielaki!

I wuj odszedł, zostawiając zrozpaczonego chłopaka na podwórzu.
Curtis patrzył ze smutkiem na nie podejrzewającego nic psa. Don usiadł przy jego nodze i rozglądał

się wesoło. Nie wyglądał na winowajcę. Czy to możliwe, że naprawdę zagryzł owcę?

background image

35

–  Nigdy  w  to  nie  uwierzę,  stary  druhu  –  powiedział  chłopiec  z  mocą.  Zaprowadził  psa  do  szopy  i

uwiązał. Potem legł obok i zanurzył twarz w falującym, gęstym futrze Dona. W sercu Curtisa rósł bunt,
przygnębienie i przerażenie.

Leżał  tak  do  wieczora,  pogrążony  w  gorzkich  myślach  i  wsłuchiwał  się  w  odgłosy  szybko,

nadchodzącego  sztormu.  W  końcu  wstał,  zapędził  cielaki,  a  melancholijne  skomlenie  Dona  ciągle
dźwięczało mu w uszach.

Jutro  ucichnie  na  zawsze,  pomyślał  i  zaszlochał,  wlokąc  się  do  łóżka.  Przez  długą  chwilę  leżał

nieruchomo,  w  końcu  zapadł  w  męczący,  głęboki  sen,  z  którego  wyrwało  go  dopiero  wezwanie  do
porannego udoju.

Wiatr wiał z większą furią niż kiedykolwiek. Ponad polami niósł się odgłos grzmotów, a fale wściekle

biły w odsłonięty brzeg. Sztorm objął całe wybrzeże na wschód od Bayside.

Kończyli właśnie śniadanie, gdy do kuchni wpadł Will Barrie.
– „Amy Reade” jest przy brzegu, na skałach Gleeson! – krzyknął. – Tłucze się o nie od samego rana!

Chodź, Curt!

Curt  zerwał  się  i  chwycił  czapkę,  wuj  wypadł  za  nim,  jeszcze  bardziej  poruszony.  Gdy  przebiegali

przez podwórze, usłyszeli szczekanie Dona.

– Wezmę go ze sobą – zdecydował Curtis – poczekaj, Will!
Droga pełna była ludzi zdążających  ku przystani. Obok chłopców  zatrzymał się jadący  wozem Sam

Morrow.  Krzyknął,  żeby  wsiadali.  Był  już  raz  na  brzegu  i  wrócił  do  domu,  by  zdać  relację  ojcu.  Wóz
trząsł strasznie, a Sam wykrzykiwał wieści o „Amy” pośród wyjącego wściekle wichru.

– Taak, jest źle! Łódź tłucze o skały ćwierć  mili od brzegu. To przecież  stara balia,  przeciekająca  i

przegniła. Morze jest nieprawdopodobnie wzburzone i fale dosłownie ją przykrywają. Żadna łódź nie jest
w  stanie  teraz  płynąć  na  ratunek  –  fale  od  razu  by  ją  zatopiły.  Stary  Paul  szaleje  –  cały  dobytek  chce
oddać za ocalenie Oscara, ale nic nie da się zrobić.

Gdy dojechali do przystani, na brzegu kłębili się ludzie. Podobny do łupinki szkuner walczył z falami

na rafie. Stary siwy rybak z Harbour, do którego zwrócił się Sam, przecząco potrząsnął głową.

– Nic nie zrobimy, żadna łajba nie wytrzyma na takiej fali ni chwilki. Szkuner zaraz rozpadnie się na

kawałki. Okropne! To straszne, tak stać i gapić się na tonących sąsiadów!

Curtis z Willem zbiegli na sam brzeg. Krewni członków załogi „Amy Reade” już tam byli, wszyscy

zrozpaczeni,  a  Paul  Stockton  wprost  szalał.  Biegał  wzdłuż  brzegu,  modlił  się,  płakał.  Jego  jedyny,
ukochany syn tonął właśnie na „Amy Reade”, a on nie mógł nic na to poradzić!

– Co oni robią? – Will zwrócił się do Martina Clarka.
–  Usiłują  rzucić  nam  cumę.  Przywiązali  do  niej  cienką  linką  drąg,  by  ją  obciążyć.  O,  teraz  młody

Stockton próbuje, ale to na nic. Wiry przy rafach są zbyt silne.

– Jak to? Don przyniesie linę – zawołał Curtis. – Don! Do nogi, Don!
Pies przybiegł z głośnym szczekaniem. Curtis przytrzymał go za obrożę i pokazał drąg, który młody

Stockton  znów  rzucił  w  fale.  Don  zaszczekał  na  znak,  że  zrozumiał  i  dał  susa  do  wody.  Gapie,
obserwujący  sytuację,  zakrzyknęli  z  radością  i  nadzieją,  a  potem  zaległa  cisza.  Słychać  było  tylko  ryk
sztormu  i  huk  bijących  o  brzeg  fal.  Ludzie  patrzyli  na  wspaniałego  psa  walczącego  z  żywiołem;  jego
czarny łeb co chwilę pojawiał się na powierzchni wody i znikał. Gdy Don dopłynął do drąga, złapał go
zębami i zawrócił. Owacje rozległy się na nowo. Stojąca przy  Curtisie żona jednego z członków załogi
szkunera  padła  na  kolana  łkając  i  dziękując  Bogu.  Curtis  również  czuł  gorące  łzy  napływające  mu  do
oczu.

Don wyszedł na brzeg, położył zdobycz u nóg swego pana i otrząsnął się energicznie. Curtis chwycił

drąg, a tuzin kobiet i mężczyzn rzucił się w kierunku Dona ściskając go i całując jego mokre futro. Paul
Stockton  był  wśród  nich;  wielki,  ciemny  łeb  psa  wyglądał  spod  jego  ramienia,  a  oczy  Dona  pytały,  co
znaczy to zamieszanie.

Tymczasem  kilku  mężczyzn  krzepko  ciągnęło  cumę.  W  pół  godziny  cała  załoga  „Amy  Reade”,

zmarznięta  i  ociekająca  wodą,  znalazła  się  na  brzegu.  Stary  Paul  chwycił  rękę  Curtisa  i  mocno  nią
potrząsnął. Łzy płynęły po jego surowej, pomarszczonej twarzy.

– Powiedz wujowi, żeby nie ważył się tknąć tego psa! Teraz jestem przekonany, że to nie on zagryzł

moje owce. Zresztą, choćby i zagryzł, nie dbam o to! Może zabić wszystkie owce, jeśli tylko baranina mu
służy!

background image

36

Curtis wracał do domu z lekkim sercem. Pan Locksley wysłuchał słów starego Paula z uśmiechem. I

jego ujął bohaterski wyczyn Dona.

– No, Curtis, dobrze się stało. Całe szczęście, że skończyły się te wieczne niesnaski. Ale Dona trzeba

jednak zamykać przez jakiś czas, choć nie będzie to dla niego miłe. Sam tego dopilnujesz. W końcu, to
jednak on mógł zagryzać owce. I koniecznie musi się skończyć to kumplowanie z psem Ventnora.

Curtis przyznał wujowi rację i biedy Don został uwiązany. Jego  niewola wkrótce się skończyła; psa

Ventnorów zastrzelono. Don znów biegał wolny i Curtis niepokoił się o niego przez tydzień czy dwa. Ale
nie  znajdowano  już  rozszarpanych  owiec  i  niewinność  Dona  została  udowodniona.  Jeśli  zaś  chodzi  o
starego  Paula  Stocktona,  to  wyglądało  na  to,  że  nie  wiedział  jak  się  odwdzięczyć.  Dawny  spór  między
Stocktonami  a  Locksleyami  został  całkowicie  zapomniany,  a  stary  Paul  stał  się  najgorętszym
przyjacielem Curtisa. O Donie zwykł mawiać:

– Takiego psa to jeszcze nie było, mój panie! Toż z oczu mu można czytać! O, gdybyś go pan widział,

jak płynął ku szkunerowi! Kości? Oczywiście! Jak tylko przychodzi, dostaje najlepsze kości i nie tylko!
Ten pies to bohater, prawdziwy bohater, mój panie!

Przełożyła Zuzanna Górska

background image

37

NIESPODZIEWANA CEREMONIA

Selwyn Grant szedł w kierunku swego rodzinnego, wiejskiego domu tak powoli, jak gdyby wracał z

krótkiego spaceru, nie zaś po dziesięcioletnim pobycie gdzieś daleko, na zachodzie kraju.

Prowadzony  przez  rozmaite  głosy  rozbrzmiewające  w  ciężkim,  jesiennym  powietrzu  zbliżył  się  do

drzwi wychodzących na makową alejkę w ogrodzie i otworzył je. Wszedł nie zauważony i uśmiechając
się patrzył na swą rodzinę. Zastanawiał się jednocześnie, co mogło stać się powodem niemal dotykalnej,
uroczystej  atmosfery  unoszącej  się  w  powietrzu.  Matka  siedziała  przy  stole,  pilnie  czyszcząc  srebrne
łyżeczki, które, o ile pamiętał, były używane tylko w szczególnych momentach. Była taka jak niegdyś –
te  same  jasne  oczy,  ta  sama  wyprostowana  sylwetka  i  nos  –  carstonowski  nos  –  dumnie  wykrojony  i
arystokratyczny. Zaszły w niej niewielkie zmiany, owszem. Ale czy to możliwe, że ta przystojna młoda
dama  z  czarującym,  brązowym  pieprzykiem  i  nosem  niewątpliwie  po  plebejsku  grantowskim,  siedząca
przy  oknie  i  usiłująca  coś  zrobić  z  mnóstwem  koronek  i  organdyny  leżących  na  jej  kolanach,  to  jego
mała,  kędzierzawa  i  opalona  siostra,  którą  opuścił,  gdy  miała  trzynaście  lat?  A  ten  młody  człowiek
naprzeciw  kredensu  to  oczywiście  Leo;  na  widok  krzepkiego;  świetnie  wyglądającego,  barczystego
młodzieńca Selwyn nagle pomyślał, jak bardzo sam się postarzał. A tam w rogu – ojciec, szczupły, niski,
zupełnie siwy, przeglądający uporczywie gazetę swymi krótkowzrocznymi oczyma. Serce Selwyna zabiło
żywiej. Kochany staruszek! Lata obeszły się z nim łaskawie.

Pani Grant podniosła wyżej wyczyszczoną łyżeczkę i zaczęła uważnie się jej przyglądać.
– Myślę, że ta już tak błyszczy, że zadowoli nawet Margaret Graham. Zamierzam wyłożyć dwa tuziny

łyżeczek  do  herbaty  oraz  tuzin  tych  deserowych.  Berto,  mam  nadzieję,  że  zawiążesz  czerwoną
wstążeczkę  na  każdej  z  nich.  Łyżeczki  Carmodych  są  identyczne  i  daję  głowę,  że  pani  Carmody
przywłaszczyła  sobie  dwie  z  naszych  na  weselu  Jenny  Graham.  Nie  chcę  stracić  kolejnych.  Mój  drogi,
czy...

Przerwała nagle, dostrzegłszy w drzwiach swego pierworodnego.
Kiedy  zamieszanie  wywołane  powitaniami  wreszcie  się  skończyło,  Selwyn  spytał,  dlaczego  wyjęto

rodzinne srebra.

– Na wesele, oczywiście – powiedziała pani Grant. Wytarła okulary w złotej oprawie i stwierdziwszy,

że nie ma czasu na dalsze łzy i sentymenty, dokończyła: – Łyżeczki nawet w połowie nie wyczyszczone,
a  za  godzinę  trzeba  zacząć  się  ubierać.  Berta,  jak  widzisz,  jest  zupełnie  bezużyteczna  –  kończy  swoją
kreację. Będzie druhną i bardzo to przeżywa.

– Wesele? Czyje wesele? – wtrącił zupełnie oszołomiony Selwyn.
– Lea, oczywiście. Leo żeni się dziś wieczorem. Czy nie dostałeś zaproszenia? Nie doręczono ci go do

domu?

–  Podajcie  mi  krzesło,  prędko  –  powiedział  Selwyn  błagalnie.  –  Leo,  czy  naprawdę  zamierzasz

popełnić takie głupstwo w tak młodym wieku? Czy jesteś pewien swojej dojrzałości?

– Sześć stóp wzrostu można interpretować rozmaicie – uśmiechnął się od ucha do ucha Leo. – Ale nie

przejmuj się, przyjacielu. Nie jest tak źle, jak myślisz. Wybrałem godną szacunku, uczciwą dziewczynę.
Trzy tygodnie temu napisaliśmy ci o tym w liście tak klarownie i delikatnie, jak tylko było możliwe.

– Wyruszyłem przed miesiącem. Do dziś włóczyłem się odwiedzając starych kolegów z college'u. Nie

dostałem więc listu. Dobra, już mi lepiej. Nie, siostrzyczko, nie musisz mnie wachlować. A wracając do
tematu: któż jest twoją wybranką, bracie?

–  Alice  Graham  –  odpowiedziała  pani  Grant,  mająca  zwyczaj  mówienia  za  swoje  dzieci,  z  których

żadne nie odziedziczyło rodowego nosa Carstonów.

– Alice Graham? Ten dzieciak?! – wypalił ogromnie zaskoczony Selwyn.

background image

38

–  Proszę,  proszę,  Sel  –  warknął  Leo  –  być  może  my  tu  w  Croyden  nie  jesteśmy  szczególnie

postępowi, ale w miejscu nie stoimy również. Dziewczynki zwykle dorastają gdzieś między dziesiątym a
dwudziestym rokiem życia. Wy, starzy kawalerowie, myślicie, że nikt nigdy nie dorośleje. Skąd w takim
razie siwizna na twoich skroniach?

–  Cóż,  wiem,  że  posiwiałem,  ale  nie  sądziłem,  że  pierwszą  osobą,  która  mi  to  wytknie,  będzie  mój

rodzony brat. Teraz, gdy to przemyślałem, przyznaję, że Alice pewnie musiała nieco spoważnieć. A czy
wygląda choć trochę lepiej niż kiedyś?

–  Alice  to  czarująca  dziewczyna  –  powiedziała  pani  Grant  impulsywnie.  –  Jest  piękna,  a  poza  tym

czuła i rozsądna, a te cechy nieczęsto spotyka się razem. Wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni z wyboru
Lea. Ale naprawdę trzeba się pospieszyć. Wesele rozpoczyna się o siódmej, a jest już czwarta.

–  Mamo,  czy  mogłabyś  posłać  kogoś  po  mój  bagaż  na  stację?  –  poprosił  Selwyn.  –  Na  szczęście

wziąłem nowy garnitur, inaczej nie odważyłbym się pójść na przyjęcie.

– Dobrze, a teraz wyłączam się – rzekła pani Grant. – Mężu, zabierz stąd Selwyna, bym nie musiała

tracić czasu na pogaduszki.

W bibliotece ojciec i syn spojrzeli na siebie z radością.
– Tato, to prawdziwe błogosławieństwo widzieć cię w tak dobrej formie. Jestem trochę oszołomiony

tymi wszystkimi zmianami. Berta dorosła, a Leo o krok od ślubu! I to z Alice Graham, o której na razie
nie mogę myśleć inaczej, jak o długonogim, czarnookim, figlarnym chochliku. Mówiąc szczerze, tato, nie
mam ochoty iść na wesele do Wish–ton–wish. Jestem pewien, że ty też. Nigdy nie lubiłeś niepotrzebnego
zamieszania. Czy nie uda się jakoś wykręcić?

Uśmiechnęli  się  do  siebie,  przywołując  miłe  wspomnienia  wielu  nudnych,  rodzinnych  uroczystości,

od których się razem „wykręcili". Ale pan Grant zaprzeczył ruchem głowy.

–  Nie  tym  razem,  kochany.  Są  na  świecie  rzeczy,  od  których  obyczajny  człowiek  nie  może  się

wymówić,  a  jedną  z  nich  jest  ślub  jego  własnego  syna.  Może  jest  to  kłopotliwe,  ale  muszę  przez  to
przejść.  Zrozumiesz  jak  to  jest,  gdy  sam  będziesz  miał  rodzinę.  A  przy  okazji,  dlaczego  jeszcze  nie
założyłeś  własnego  gniazda?  Dlaczego  do  tej  pory  nie  zostałem  zmuszony  do  uciążliwego  i
niewygodnego obowiązku asystowania na twym ślubie?

Selwyn zaśmiał się z nikłą nutką goryczy w głosie, a czułe ucho ojca natychmiast ją wychwyciło.
– Byłem zbyt zajęty studiowaniem prawa, ojcze. Nie miałem czasu rozglądać się za żoną.
Pan Grant potrząsnął siwą głową

.

–  To  nie  jest  prawdziwy  powód,  synu.  Przysłowie  mówi:  Na  świecie  jest  żona  dla  każdego

mężczyzny; więc jeśli ktoś nie znalazł jej przez trzydzieści pięć lat, to musi być po temu jakiś prawdziwy
powód. Wiesz, nie chcę ci prawić kazań, ale mam nadzieję, że to o czym wspomniałeś, to tylko jedna z
przeszkód, nie najważniejsza i nie wynikająca z jakiegoś samolubstwa czy oziębłości. Być może jeszcze
znajdziesz  swoją  panią  Grant.  Jeżeli  zamierzasz  szukać,  dam  ci  małą  radę.  Twoja  matka  to  wspaniała
kobieta,  Selwynie,  wspaniała  kobieta.  Nie  ma  gospodyni  lepszej  od  niej,  a  z  finansami  radzi  sobie
doskonale – lepiej niż ktokolwiek inny. Jest dobrą żoną i matką. Gdybym był młody, zalecałbym się do
niej i ponownie z nią ożenił; tak bym zrobił. Ale pamiętaj, synu, kiedy ty będziesz wybierał sobie żonę,
weź tę z małym, ładnym i zupełnie pospolitym nosem, a nie z nosem arystokratycznym. Nigdy nie żeń się
z kobietą, która ma „rodowy” nos.

Dziwnym  zbiegiem  okoliczności  kobieta  o  rodowym  nosie  weszła  właśnie  do  biblioteki  i

rozpromieniła się w macierzyńskim uśmiechu, widząc ich razem.

– W jadalni czeka  mała przekąska, a gdy zjecie,  musicie się przebrać. I przyczesz porządnie  włosy,

dobrze,  kochanie?  –  zwróciła  się  do  męża.  –  Selwynie,  zielony  pokój  już  przygotowany.  Jutro
porozmawiamy  spokojnie,  ale  dziś  będę  zbyt  zajęta,  by  pamiętać,  że  gdzieś  tam  się  kręcisz.  Jak
dostaniemy  się  wszyscy  do  Wish–ton–wish?  Leo  i  Berta  jadą  bryczką  zaprzężoną  w  kucyki.  Trzecia
osoba już się tam nie zmieści. Będziesz musiał tłoczyć się ze mną i ojcem w powozie.

– Po co? – uciął szybko Selwyn. – Pójdę piechotą, przecież to tylko pół mili. Mam nadzieję, że stara

droga jest wciąż używana?

– Powinna być w porządku – odparła pani Grant. – Leo bardzo o nią dba. Jeśli zapomniałeś, którędy

prowadzi, on wszystko ci wyjaśni.

– Nie zapomniałem – powiedział Selwyn nieco szorstko.

background image

39

Miał  powody,  by  dobrze  pamiętać  leśną  drogę.  Leo  nie  był  pierwszym  Grantem  chodzącym  w

konkury do Wish–ton–wish.

Kiedy Selwyn  wyruszył, księżyc  wzeszedł  właśnie  nad  wschodnimi  wzgórzami:  okrągły,  czerwony,

nieco zamglony. Jesienne powietrze było aromatyczne i jednocześnie delikatne. Po prawej stronie długie
cienie  kładły  się  na  polach.  Srebrzysta  mozaika  pokryła  żywą  ścianę  starych  buków.  Selwyn  szedł
powoli. Rozmyślał o Esme Graham, albo raczej o dziewczynie, którą kiedyś była i zastanawiał się, czy
spotka ją na ślubie. Mógł się z tym liczyć, a nie chciał jej widzieć. Mimo dziesięcioletnich wysiłków nie
wiedział,  czy  potrafi  spojrzeć  na  żonę  Toma  St.  Claira  nie  tracąc  przy  tym  spokoju  i  opanowania.  W
najlepszym  wypadku takie spotkanie zniszczyłoby jego wspomnienia – już nigdy nie pomyślałby o  niej
inaczej niż jako o Esme St. Clair.

Grahamowie  przybyli  do  Wish–ton–wish  przed  jedenastu  laty.  Mieli  mnóstwo  córek,  a  Esme  była

najstarszą z nich. Selwyn, pod pretekstem opiekowania się  młodszymi dziewczynkami,  często  tego  lata
przebywał z Esme i zakochał się w niej bez pamięci. Wprawdzie Tom St. Clair zawsze kręcił się gdzieś w
pobliżu, ale w końcu, jako daleki kuzyn miał do tego prawo. Pewnego jednak dnia Selwyn dowiedział się,
że  Esme  –  wówczas  szesnastoletnia  panna  –  zaręczyła  się  z  Tomem.  To  był  koniec.  Selwyn  opuścił
rodzinę i miasto najszybciej, jak tylko mógł. W rok później w liście z domu znalazł krótką wzmiankę o
ślubie Toma St. Claira.

Tak rozmyślając zapomniał, że się spieszy i ledwo zdążył na ślub. Burmistrz Wish–ton–wish właśnie

rozpoczynał ceremonię, gdy Selwyn wśliznął się do środka bocznymi drzwiami. Zobaczył pannę młodą i
z  trudem  powstrzymał  okrzyk  zdumienia.  Ta  piękna,  wysoka,  uroczo  zarumieniona  kobieta  z  kaskadą
kruczoczarnych włosów ukrytych pod śnieżnym welonem – czy to naprawdę Alice Graham? Mała, chuda
dziewczynka, wciąż starająca się upodobnić do chłopaka? Przyglądał się i oczom nie wierzył. A jednak...
Mimo zupełnie innej figury, cery, koloru włosów, była podobna do Esme, miała z nią coś wspólnego.

Ano właśnie, gdzie Esme? Podczas gdy pastor odczytywał przysięgę małżeńską, Selwyn rozglądał się

nad  głowami  gości.  Wypatrzył  kilka  sióstr  Graham,  a  nawet  stojącego  na  drugim  końcu  sali  Toma  St.
Claira, ale Esme nigdzie nie było widać.

Po uściśnięciu ręki panu  młodemu i zwykłej  ceremonii  składania  życzeń,  Selwyn  zapragnął  znaleźć

się  na  świeżym  powietrzu.  W  ogrodzie  pełgające,  różane  światło  chińskich  lampionów  oraz  srebrzysty
blask  księżyca  tworzyły  nastrój  bajkowy  i  niepowtarzalny.  I  wówczas  zobaczył,  jak  Esme  wychodzi  z
zatłoczonego  domu  do  ogrodu  –  wysoka,  szczupła  kobieta  w  błyszczącej,  obcisłej  sukni.  Białe  kwiaty
cudownie  odcinały  się  od  brązu  jej  wspaniałych  włosów.  W  delikatnej  poświacie  otaczającej  dom
weselny  i  ogród  wyglądała  piękniej  niż  kiedykolwiek.  Na  ten  cudowny  widok  serce  Selwyna  zabiło
niebezpiecznie mocno.

– Esme! – zawołał mimo woli.
Zauważyła go i chyba zaczerwieniła się, choć nikłe światło sprawiało, że nie był pewien.
– Selwyn! – krzyknęła, wyciągając ku niemu ręce. – Mój Boże, Selwyn Grant! Czy to sen, czy jawa?

Nie wiedziałam, że tu jesteś! Nie wiedziałam, że wróciłeś do domu!

Ujął jej ręce i przyciągnął ją lekko do siebie, niewiele myśląc, co może sądzić o tym Tom St. Clair.

Wiedział tylko, że kocha ją całym sercem i że to ona właśnie była i jest najważniejszym i jedynym celem
w jego życiu.

– Wróciłem do domu cztery godziny temu i natychmiast wysłano mnie tu, na wesele brata. Kręci mi

się  w  głowie,  Esme.  Wciąż  nie  mogę  dostosować  mych  starych  wyobrażeń  do  nowego  stanu  rzeczy.
Śmiać mi się chce, gdy pomyślę, że Leo i Alice są małżeństwem. Dla mnie to nadal para dzieciaków.

Esme roześmiała się i nieco odsunęła od niego.
– Wszyscy jesteśmy o dziesięć lat starsi – powiedziała lekko.
– Ty nie. Nigdy nie byłaś równie piękna. Jako staremu przyjacielowi chyba wolno mi to powiedzieć?
–  Może  zmienisz  zdanie  za  dnia  –  w  tym  świetle  każdy  wygląda  korzystnie.  Selwynie,  mam  już

prawie trzydzieści lat, wiesz?

–  A  ja  dorobiłem  się  kilku  siwych  włosów  na  głowie  szepnął.  –  Wiedziałem  o  tym,  ale  miałem

nadzieję,  że  nikt  nie  zauważy.  Niestety,  Leo  rozwiał  me  złudzenia.  To  nagle  dorastające  młodsze
rodzeństwo jest nieznośne. A ty pewnie zaraz powiesz, że Maleńka też dorosła.

– Maleńka ma osiemnaście lat i kawalera – uśmiechnęła się Esme. – I ostrzegam cię – życzy  sobie,

aby zwracano się do niej: Lauro.

Nastała chwila milczenia, po czym Esme zaproponowała:

background image

40

– Przespacerujmy się tą drogą przez bukowy las, do starej bramy przy dróżce. Wyszłam z domu, bo

pomyślałam, że na świeżym powietrzu przejdzie mi ból głowy. Muszę jeszcze pomóc przy kolacji, więc
przydałby mi się teraz mały spacer.

Przemierzyli  powoli  trawnik  i  wstąpili  na  swą  ulubioną  dróżkę  prowadzącą  ku  dalekiej,  świetlistej

linii lasu. Grant czuł się jak we wspaniałym śnie, z którego nie chciał się obudzić. Szli przez pola zalane
tajemniczym,  księżycowym  blaskiem  w  kierunku  starej  bramy.  Echo  gwaru  i  śmiechów  zamierało
powoli, a w końcu znikło zupełnie w przeogromnej, wszechogarniającej ciszy nocy.

Przez  chwilę  milczeli.  Ona  patrzyła  gdzieś  w  dal,  on  podziwiał  cudownie  wygiętą  linię  jej  karku  i

bogactwo włosów. Jakże dziewicza, niemal święta była w tej chwili! W obliczu jej uroku Torn St. Clair
wydał mu się świętokradcą.

W końcu Esme przerwała milczenie.
– Miło, że znów tu jesteś  –  powiedziała  szczerze.  –  Tak  niewielu  starych  przyjaciół  mi  zostało,  tak

wiele dzieci dorosło. Czasem nie poznaję świata, w którym żyję, tak się zmienił. Wiesz, to bardzo niemiłe
uczucie. A ty sprawiłeś, że znów poczułam się na swoim miejscu. Tak bardzo nie chciałam być sama dziś
wieczorem.  Będę  ogromnie  tęskniła  za  Alice  ––  teraz  została  nas  trójka:  mama,  Maleńka  i  ja.  Nasza
rodzina tak strasznie się zmniejszyła!

– Mama, Maleńka i ty!? – Selwynowi zakręciło się w głowie. – Jak to, a co z Tomem?
Natychmiast  zrozumiał,  że  powinien  był  ugryźć  się  w  język,  gdyż  pytanie  było  idiotyczne.  Esme

spojrzała na niego niebotycznie zdziwiona. Selwyn pamiętał, że  w świetle słońca jej oczy przypominają
cienie wczesnego wieczoru – stają się tajemniczo niebieskie. Teraz jednak były zupełnie ciemne, głębokie
i patrzyły z czułością.

– Tom? – spytała zakłopotana. – Masz na myśli Toma St. Claira? Oczywiście jest tu ze swoją żoną.

Nie  widziałeś  jej?  Piękna  kobieta  w  bladoróżowej  sukience.  Kiedyś  nazywała  się  Lil  Meredith.  Znałeś
Lil? Jedna z Meredithówien z miasteczka Uxbridge.

Selwyn zapamiętał ten moment na całe życie. Jego zdziwienie było tak wielkie, że gdyby nie złapał

się  prędko  jednej  z  belek  bramy,  niewątpliwie  upadłby  i  stoczył  niechlubnie  do  rowu  przy  drodze.
Wszystkie  niespodzianka  tego  wieczoru  zbladły  przy  tym,  co  usłyszał  przed  chwilą.  Przekonany,  że  w
języku angielskim nie istnieją słowa mogące oddać jego zaskoczenie i stan uczuć, nie próbował ich nawet
szukać. Po prostu oparł się o bramę i wyrzekł najprostsze zdanie, jakie przyszło mu do głowy:

– Myślałem, że jesteś żoną Toma.
– Myślałeś, że jestem jego żoną? – powtórzyła Esme powoli. – Myślałeś tak przez wszystkie te lata,

Selwynie Grant?

– Tak. Tak właśnie była. Czemu tu się dziwić? Byłaś jego narzeczoną, gdy wyjeżdżałem. Wiedziałem

o tym od twojej siostry, Jenny. A później dostałem list, w którym Bertha nadmieniła, że Tom się ożenił.
Nie napisała z kim, ale przecież miałem prawo sądzić, że z tobą!

– Och... – na poły westchnienie, na poły jęk długo gromadzonego i skrywanego bólu wyrwał się z jej

ust. – To bardzo śmieszna pomyłka. Tom i ja byliśmy zaręczeni, ale to była sprawa między dziewczyną i
chłopakiem, a nie między kobietą i mężczyzną. Po jakimś czasie  stwierdziliśmy, iż popełniliśmy błąd, a
to co uważaliśmy początkowo za miłość, było po prostu przelotną fascynacją. Rozstaliśmy się tuż przed
twym odjazdem. Wszystkie moje starsze siostry  wiedziały o tym, ale o Jenny nawet nie pomyślałyśmy,
traktowałyśmy ją jak dziecko. I cały czas uważałeś, że jestem żoną Toma? To naprawdę śmieszne!

–  Śmieszne?  Ależ  to  jest  tragiczne!  Słuchaj,  Esme,  nie  chcę  więcej  pomyłek.  Jeśli  sprawy  tak

wyglądają, to muszę coś ci powiedzieć. Kocham cię – i kochałem  zawsze od chwili, gdy cię poznałem.
Odszedłem,  bo  nie  mogłem  patrzeć  spokojnie,  jak  poślubiasz

 

innego.  I  nie  wracałem  tak  długo  z  tego

samego powodu. Esme, powiedz, czy nie jest za późno? Czy kiedykolwiek zależało ci na mnie?

– Tak – odpowiedziała z trudem.
– A czy ciągle jeszcze ci na mnie zależy?
Oparła głowę na jego szerokiej piersi. – Tak – szepnęła. – W takim razie wracamy i zaraz bierzemy

ślub – oznajmił radośnie.

Esme  podniosła  głowę  i  zdziwionymi  oczyma  wpatrywała  się  w  jego  twarz.  –  Ślub?  –  spytała

niedowierzająco.

–  Tak,  ślub.  Straciliśmy  już  dziesięć  lat  i  nie  będziemy  tracić  ani  minuty  więcej.  Powtarzam:  nie

będziemy.

– Selwyn! To niemożliwe!

background image

41

– Już dawno wykreśliłem ten zwrot z mojego słownika. Spójrz na to bez uprzedzeń, a zobaczysz, że

nasz ślub to najprostsza rzecz pod słońcem! Wesele przygotowane, goście zaproszeni, pastor pod ręką, a
niczyje zezwolenie nie jest nam, na szczęście, potrzebne. Ubrałaś się w nową sukienkę i kochasz  mnie.
Na małym palcu noszę prostą złotą obrączkę – na pewno będzie ci pasować. Mamy wszystko, czego nam
trzeba! Jaki jest sens czekać i organizować następne wesele za kilka tygodni?

– Teraz rozumiem, dlaczego zyskałeś sławę wspaniałego prawnika – powiedziała

 

Esme. – Ale...

–Nie  słucham  żadnych  „ale”.  Chodźmy  już.  Muszę  odnaleźć  twoją  i  moją  matkę  i  rozmówić  się  z

nimi.

Pół godziny później gruchnęła między gośćmi niesamowita wiadomość. Zanim ślub mógł się odbyć,

Tom  St.  Clair  oraz  mąż  Jenny  uśmiechając  się  tajemniczo  ponownie  posłali  po  burmistrza.  Następnie
zrobili  przejście  przez  środek  sali.  Pojawił  się  pastor  ze  swą  nieodłączną  błękitną  księgą,  a  za  nim,
trzymając się za ręce, weszli Selwyn Grant i Esme Graham.

Kiedy  druga  już  tego  wieczoru  ceremonia  dobiegła  końca,  pan  Grant  podszedł  do  syna  i  mocno

uścisnął jego rękę.

–  Nie  muszę  życzyć  ci  szczęścia,  synu,  gdyż  widzę,  że  już  je  masz.  Zrobiłeś  wspaniałą  rzecz  –  z

dwóch  męczących  uroczystości  uczyniłeś  jedno  wesele,  jakże  dla  mnie  radosne.  To  było  genialne
posunięcie. I – powiem ci w tajemnicy, cicho, póki Esme wciąż tonie w uścisku naszej kochanej matki, ta
dziewczyna ma odpowiedni nos. Ale twoja matka to wspaniała kobieta, naprawdę wspaniała...

Przełożyła Aleksandra Cacha

background image

42

PAMIĘTNIK WUJKA JESSE’EGO

Wujek Jesse!
Imię  przystające  dokładnie  do  jego  wyglądu.  Nigdy,  przez  dwa  cudowne  letnie  sezony  spędzone  w

Golden Gate, nie przyszło mi do głowy, że mógłby nosić inne imię.

Gdy ujrzałam go po raz pierwszy, pomyślałam, że wygląda dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam.

Stał  w szeroko otwartych drzwiach niskiej chaty,  usadowionej blisko  morskiego  brzegu,  lecz  osłoniętej
od  wiatru  wysokimi  drzewami.  Witał  nas  w  „naszym  nowym  domu”  z  pełną  wdzięku  kurtuazją,  która
stanowiła niejako część jego osobowości. I było to całkowicie naturalne, mimo jego zwalistej, wysokiej,
lekko przygarbionej postaci, sprawiającej wrażenie siły i sprawności fizycznej. Ogorzała, gładko ogolona
twarz starszego człowieka i przerzedzone siwe włosy, swobodnie opadające na ramiona wskazywały, że
niejedno  w  życiu  przeszedł.  Trudno  było  nie  zwrócić  uwagi  na  głęboko  osadzone,  błękitne,  tryskające
życiem  oczy.  Czasami  tylko  przygasały  nieco,  stawały  się  zadumane,  jakby  zasnuła  je  mgiełka.  Wtedy
posyłał w morze tęskne spojrzenia pełne pytań; na które nie miał odpowiedzi. Jakby  szukał tam czegoś
niezwykle wartościowego, czegoś co zaginęło bardzo dawno, a ku czemu rwało się jego serce.

Pewnego  dnia  miałam  poznać  ten  sekret,  miałam  dowiedzieć  się,  cóż  to  za  niezwykła  tajemnica

drzemie w głębi jego szlachetnej duszy.

Nie  można  zaprzeczyć,  iż  wujek  Jesse  nie  był  człowiekiem  urodziwym.  Wydatne  szczęki,  grube

spękane od słonego wiatru usta i duże kwadratowe czoło, nie czyniły z niego przystojniaka. Na pierwszy
rzut  oka  sprawiał  też  wrażenie  człowieka  nieskomplikowanego,  łatwego  do  przejrzenia.  Jednak  z  tej
surowej postaci emanowała jakaś niezwykła energia.

Wujek  Jesse  całkowicie  zdawał  sobie  sprawę  ze  swojego  „uroku”  i  bardzo  nad  tym  ubolewał.  Był

człowiekiem  wielce  wrażliwym  na  wszelkie  piękno.  Pewnego  razu  zwierzył  się  matce,  że  gdyby  mógł
narodzić się jeszcze raz, chciałby być przystojniejszy.

– Chłopaki mówią, że jestem przyzwoitym człowiekiem mawiał kapryśnie. – Ale czasami chciałbym,

żeby Pan stworzył mnie tylko w połowie tak dobrym, jak jestem. Mógł bardziej skupić się na wyglądzie.
Lecz cóż, prawdopodobnie Stwórca, tak jak każdy dobry kapitan, wiedział, co robi. Widocznie niektórzy
z nas muszą być brzydcy, aby inni, jak panna Mary, prezentowali się dużo korzystniej.

Wujek Jesse często powtarzał mi, że jestem jedną z piękniejszych dziewcząt, jakie  widział w  życiu.

Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że jest w tym dużo przesady, ale cóż, za to go właśnie kochałam. To
kłamstewko w jego ustach brzmiało tak cudownie i szczerze, iż sama chwilami w nie wierzyłam. Czasami
myślę, że i on w to wierzył. Zresztą nie było kobiety, która nie uchodziłaby w jego oczach za piękność
bez  skazy.  A  wszystko  za  sprawą  tej  jednej,  którą  kiedyś  kochał.  Raz  tylko  widziałam  go  prawdziwie
rozwścieczonego,  gdy  pewien  nieszczęśnik  ośmielił  się  skrytykować  dziewczyny  z  wybrzeża.  Został
wprost przygwożdżony świdrującym spojrzeniem wujka Jesse’ego. W oku starego człowieka pojawił się
surowy  błysk,  a  twarz  nabrała  ostrych,  zupełnie  obcych  rysów.  I  już  nigdy  nie  dziwiłam  się,  że  taki
spokojny, prosty człowiek mógł wieść życie pełne trudów i przygód

.

Do  Golden  Gate  przyjechałyśmy  wiosną.  Lekarz  zalecił  mamie  zmianę  klimatu  i  jak  najwięcej

morskiego powietrza. Wuj James, gdy tylko to usłyszał, zaproponował pobyt w niewielkiej posiadłości w
Golden Gate, odziedziczonej niedawno w spadku po śmierci starej ciotki, która w ciszy i spokoju dożyła
sędziwego wieku.

– Jeszcze nie widziałem tej chatki – powiedział – ale o ile znałem ciotkę Elizabeth i jej umiłowanie

porządku, na pewno zostawiła ją w doskonałym stanie. Klucze do domu znajdują się u starego żeglarza
mieszkającego po sąsiedzku. Nazywa się Jesse Boyd, czy jakoś tak. Myślę, że byłoby wam tam całkiem
wygodnie.  Dom  stoi  na  osłoniętym  od  morza  skrawku  wybrzeża,  a  do  plaży  jest  nie  więcej  niż  pięć
minut.

background image

43

Propozycja  wujka  Jamesa  okazała  się  przysłowiowym  strzałem  w  dziesiątkę,  bo  nasze  środki

finansowe  były  ograniczone  i  jakikolwiek  wyjazd  do  sanatorium  nie  wchodził  w  rachubę.  Tak  więc
zebrałyśmy manatki i wyruszyłyśmy. Wcześniej zatelegrafowałyśmy do . Jesse’ego Boyda, aby w miarę
możliwości przygotował dom na nasze przybycie. I tak pewnego pięknego wiosennego dnia, przy wtórze
wiatru  harcującego  wesoło  nad  wybrzeżem  i  wydmami,  popędzającego  białe  czapy  fal  obmywających
piaszczysty  brzeg,  wysiadłyśmy  z  pociągu  na  małej  stacyjce.  Spacerem  doszłyśmy  do  naszego  nowego
domu. Bagaże zostały na stacji i miały być dostarczone wieczorem.

Dom ciotki Elizabeth zrobił na nas oszałamiające wrażenie. Jego widok wprawiał w zachwyt i duszę, i

zmysły. Wyglądał jak wielka, szara muszla porzucona na piasku. Pomiędzy nim a brzegiem morza leżał
powalony  przez  sztorm  sękaty  pień  jodły.  W  jej  od  dawna  wyschniętych  gałęziach  wiatr  wyśpiewywał
dziwną i jednostajną melodię.

W  samym  domu  miałyśmy  później  dokonać  jeszcze  bardziej  osobliwych  i  zachwycających  odkryć.

Niskie,  ciemne,  belkowane  sufity,  kwadratowe,  głębokie  okna,  przez  które,  zamknięte  czy  otwarte,
zawsze dobiegał delikatny szept morza, widok zapierający dech w piersiach. Przed oczyma rozciągało się
rozległe wybrzeże, a ponad nim łuk purpurowych wzgórz.

Patrząc na wejście do zatoki, bez trudu można było odgadnąć, czemu zawdzięcza swe imię. Głęboki,

wąski  tunel,  otoczony  piaszczystymi  wydmami  po  jednej  i  stromym,  poszarpanym  urwiskiem  z
czerwonego piaskowca po drugiej stronie, do złudzenia przypominał Złote Wrota.

Z  zachwytem  oglądałam  wspaniały,  złocisty  wschód  słońca  zalewający  całą  zatokę.  Wielka

błyszcząca moneta wyłaniała się wolno z morza i wypełniała niebo.

Była  to  prawdziwa  złota  brama,  przez  którą  niejeden  pożeglował  do  „czarodziejskiej  utraconej

krainy”.

Podziwiając  widoki,  ruszyłyśmy  wąską  ścieżką  do  naszego  nowego  domu.  Zaskoczyła  nas  błękitna

smuga dymu unoszącego się z dużego, kwadratowego komina i pojawienie się w progu wujka Jesse’ego
(zaczęłyśmy go tak nazywać już po półgodzinnej znajomości).

–  Witam  panie  –  powiedział  wyciągając  dużą,  spracowaną,  ale  czystą  dłoń.  –  Przypuszczałem,  że

mogą  być  panie  zmęczone  i  głodne.  Tak  więc,  kiedy  przyszedłem  otworzyć  dom,  napaliłem  w  piecu  i
przygotowałem filiżankę herbaty. Uwielbiam mieć sąsiadów, gdy tylko nadarza się po temu okazja.

Wkrótce okazało się, że wujaszkowa „filiżanka herbaty” oznacza prawdziwe przyjęcie. Mała jadalnia

została  przewietrzona.  Ustawiony  na  środku  stół  był  już  nakryty  białym  obrusem  i  gustowną  chińską
porcelaną ciotki Elizabeth.

–  Wiedziałem,  gdzie  się  ją  trzyma  –  tłumaczył  –  często  pomagałem  starej  pannie  Kennedy.

Zaprzyjaźniliśmy się, ona i ja. Bardzo mi jej brakuje.

Dopiero teraz zauważyłam pierwiosnki,  które zdobiły stół. Jak  się  okazało,  wuj  przewędrował  kilka

mil, aby je zebrać. Na stole królował półmisek z pstrągiem, wiejski chleb i masło, „sklepowe” herbatniki i
dzbanek pełen aromatycznej herbaty godnej mieszkańców Olimpu. Wszystko dopięte na ostatni guzik.

–  Mam  nadzieję,  że  będzie  paniom  smakowało.  Pstrąg  jest  świeżutki.  Jeszcze  dwie  godziny  temu

pływał  w  stawie  u  Johnsona.  Sam  go  wybrałem  i  złowiłem.  To  chyba  jedyne,  w  czym  jestem  całkiem
dobry. Czasami uda mi się złapać nawet dorsza. Ale nie zawsze tak było. Co to, to nie. W życiu robiłem
najróżniejsze rzeczy. Przekonałaby się pani, czytając mój pamiętnik.

Byłam  tak  głodna  i  zmęczona,  że  nie  połknęłam  przynęty.  Chciałam  jak  najszybciej  skosztować

pstrąga. Mama zaproponowała, aby wujek Jesse usiadł i towarzyszył nam w posiłku, który przygotował.
Podziękował i zajął miejsce bez zbędnych nalegań.

–  Dziękuję  uprzejmie.  Cała  przyjemność  po  mojej  stronie.  Zwykle  jadam  samotnie,  za  jedynego

towarzysza  mając  odbicie  mojej  brzydkiej  starej  fizjonomii  w  szklance  stojącej  przede  mną.  Mała
odmiana dobrze mi zrobi. Niezbyt często mam okazję przebywać z dwiema tak uroczymi damami.

Komplementy  wujka  Jesse’ego,  zapisane  na  kartce  papieru,  nie  są  niczym  wyjątkowym.  Ale

wypowiedziane zostały z takim  wdziękiem i szacunkiem  w  głosie,  że każda kobieta, która je  usłyszała,
musiała czuć się obdarowana prawdziwie po królewsku.

Przełamał  się  z  nami  chlebem  i  w  tym  momencie  staliśmy  się  dozgonnymi  przyjaciółmi.  Jeszcze

godzinę po posiłku siedzieliśmy wszyscy przy stole, słuchając opowieści wujka Jesse’ego.

–  Jeśli  się  zbytnio  rozgadam,  proszę  zwrócić  mi  uwagę  –  powiedział  niby  poważnie,  mrugając

porozumiewawczo – kiedy mam słuchaczy, nie potrafię przestać mówić i mogę zanudzić na śmierć.

background image

44

Wujek Jesse został żeglarzem, kiedy miał dziesięć lat. Kilka z jego historii brzmiało tak niezwykle, że

w skrytości ducha zastanawiałam się, czy nie wymyślił ich właśnie na nasz użytek. Ale jak przekonałam
się  później,  byłam  niesprawiedliwa.  Żadna  nie  mijała  się  z  prawdą,  a  wujek  Jesse  miał  cudowny  dar
opowiadania. Był typem urodzonego gawędziarza, który potrafił mówić tak obrazowo, że przywracał do
życia dawne czasy w ich pierwotnym kształcie. Obie z mamą zaśmiewałyśmy się do rozpuku, a raz nawet
popłakałyśmy się ze śmiechu, słuchając jego wspomnień. Wujek Jesse patrzył na nas z ukontentowaniem,
te łzy szczerego rozbawienia sprawiały mu wyraźną przyjemność.

– Uwielbiam, gdy ludzie płaczą ze śmiechu – zauważył. – To wielki zaszczyt dla kogoś takiego jak ja.

Szkoda  tylko,  że  nie  mogę  udowodnić,  że  to  wszystko  zdarzyło  się  naprawdę.  Każde  wydarzenie
opisałem  w  moim  pamiętniku,  ale  nie  potrafię  zręcznie  operować  słowami  na  papierze.  Stworzyłbym
doprawdy dobrą książkę, gdybym  miał dar pisania i dobierania  właściwych  słów.  Ale cóż, nie potrafię.
Ludzka niedoskonałość.

Kiedy wuj Jesse żegnał się z nami późnym popołudniem, mama poprosiła go, by zaglądał do nas jak

najczęściej.

–  Zastanawiam  się,  czy  zapraszałybyście  mnie  panie  tak  gorąco,  gdybyście  podejrzewały,  jak

skrzętnie to wykorzystam – zażartował.

Mama uśmiechnęła się. – Zapewniam pana, że niczego by to nie zmieniło.
– W takim razie będę przychodził. Panie także będą zawsze mile widziane w moim domu. Mieszkam

tuż obok. Szczerze mówiąc ani ja, ani dom, ani komin  wystający  z dachu nie  są  warte oglądania. Mam
tylko jeden pokój i poddasze. Ale posiadam kilka przedmiotów godnych zainteresowania. Zebrałem je w
różnych dziwnych miejscach, do których miałem zwyczaj wtykać swój wścibski nos.

Kilka drobiazgów wujka Jesse’ego okazało się być kolekcją najbardziej osobliwych eksponatów, jakie

kiedykolwiek widziałam. Jego schludny, jedyny pokoik był ich pełen – piękne, szkaradne i niezwykłe, a
niemal każdy związany z jakąś niesamowitą, ekscytującą historią.

To  lato  w  Golden  Gate  było  naprawdę  cudowne.  Żyłyśmy  beztrosko,  a  wuj  Jesse  okazał  się

wspaniałym  towarzyszem  naszych  prawie  dziecinnych  zabaw!  Prowadziłyśmy  skromne  gospodarstwo,
większość  czasu  spędzając  na  wędrówkach  po  wybrzeżu,  czytaniu  książek  na  skałach  i  żegludze  po
zatoce  w  małej,  ale  zadbanej  łódce  wujka  Jesse’ego.  Z  każdym  dniem  coraz  bardziej  lubiłyśmy  tego
prostodusznego starego marynarza. Działał na nas tak odświeżająco, jak morski wiatr. A był interesujący
niczym  najciekawsza  stara  kronika.  Bez  końca  można  było  słuchać  jego  opowieści,  osobliwych
spostrzeżeń  i  uwag  o  życiu.  Wujek  Jesse  należał  do  gatunku  interesujących  i  rzadkich  ludzi,  którzy  w
barwnej frazeologii mieszkańców wybrzeża „nigdy nie mówili dla samego mówienia”.

Nosił  w  sobie  przysłowiową  „mądrość  węża”  i  ludzką  dobroć,  pomieszane  według  najlepszej

receptury.

Pewnego razu zniknął na cały dzień; wrócił dopiero wieczorem, gdy zaczął zapadać zmrok.
– Wybrałem się na dłuższy  spacer po okolicy –  dla  wujka  Jesse’ego  mogło  to  oznaczać  wioskę  lub

miasteczko oddalone nawet o sto mil od Golden Gate – by odwiedzić pana Kimballa, hodowcę pstrągów.
Bardzo lubi moje wizyty, a to wszystko, co  mogę dla niego zrobić, by odwdzięczyć  się za uprzejmość,
której  niegdyś  od  niego  doznałem.  Zostałem  cały  dzień,  żeby  spokojnie  pogawędzić.  Lubi  ze  mną
rozmawiać.  Ludzie  rzadko  zaglądają  do  niego,  bo  uważają,  że  jest  niewierny.  Nie  mylą  się  wprawdzie
zbytnio,  ale  w  końcu  nie  on  jeden.  Panie  nazwałybyście  go  heretykiem.  To  prawda,  że  heretycy  są
nikczemnymi  ludźmi,  ale  są  też  bardzo  interesujący.  Oni  po  prostu  mają  inne  spojrzenie  na  świat.
Poszukują  Boga,  ale  wobec  trudności  w  Jego  odnalezieniu  dochodzą  do  wniosku,  że  Go  nie  ma.
Słuchając  Kimballa  nie  zastanawiam  się  nad  jego  argumentami,  gdyż  nie  czynią  one  zbytniego
uszczerbku  w  moich  przekonaniach.  Jestem  człowiekiem,  który  wierzy  bez  zastrzeżeń.  To  oszczędza
wielu problemów – a poza  wszystkim, Bóg jest dobry. Kłopot  w tym, że Kimball  ma naturę  cwaniaka.
Jest tak zapatrzony w siebie, że uważa, iż pójście do nieba zwykłą drogą byłoby poniżej jego godności.
Ale kiedyś, tak czy inaczej, dostanie się tam, a wtedy będzie się sam z siebie śmiał.

Wydawało  się,  że  nie  istnieje  sprawa,  która  mogłaby  wujka  Jesse’ego  wytrącić  z  równowagi  czy

prawdziwie zmartwić.

–  Z  zasady  jestem  zadowolony  ze  wszystkiego,  co  życie  mi  przynosi  –  powiedział  raz,  gdy  mama

zwróciła  uwagę  na  jego  wieczny  optymizm.  –  Mam  to  we  krwi.  Czasami  jestem  zadowolony  nawet  z

background image

45

rzeczy  zupełnie  nie  do  przyjęcia.  To  naprawdę  dobre  podejście  do  sprawy.  Stary  reumatyzmie,  mówię,
gdy naprawdę mi dopiecze, mógłbyś czasem przestać mi dokuczać. Bo może się okazać, że wkrótce nie
będziesz  miał  komu.  Lepiej  spowolnić  bieg,  niż  nagle  nie  mieć  komu  sprawiać  bólu.  Co  zrobisz,  gdy
zabraknie ci mego ciała?

Wujek Jesse rzadko zjawiał się bez jakiegoś, choćby najskromniejszego, podarunku. Nawet jeśli miała

to być tylko wiązka słodkiej trawy.

– Uwielbiam zapach słodkiej trawy – mówił. – To zawsze przywodzi mi na myśl obraz matki.
– Tak ją lubiła?
– Nie to miałem na myśli. Wątpię, czy kiedykolwiek widziała słodką trawę. Nie, to dlatego, że ma ona

specyficzny matczyny zapach, dojrzały – rozumiecie – jakiś rodzaj zapamiętanego, zdrowego aromatu –
po prostu jak matka.

Wujek Jesse był rannym ptaszkiem. Rzadko przesypiał wschód słońca.
– Widziałem wszystkie rodzaje wschodów słońca nadchodzących poprzez te oto Wrota – powiedział z

rozmarzeniem  pewnego  ranka,  kiedy  dokonałam  heroicznego  wysiłku  wstania  wcześniej  niż  słońce,  by
razem z wujkiem Jesse’em podziwiać to wspaniałe zjawisko.

– Zwiedziłem cały świat, wszystkiego próbowałem, ale nigdy nie widziałem piękniejszego widoku niż

letni wschód słońca w naszej zatoce. Człowiek nie zna dnia ani  godziny swojej śmierci, Mary; musi po
prostu odejść, gdy Kapitan wyda rozkazy. Lecz gdybym miał na to wpływ, chciałbym odejść, kiedy przez
bramę  wchodzi  ranek.  Oglądałem  to  już  wiele  razy  i  zastanawiałem  się,  jak  trudnym  zadaniem  będzie
przejść przez tę wielką białą chwałę do tego, co TAM czeka. Czeka na morzu nie zaznaczonym na żadnej
mapie stworzonej ludzką ręką. Myślę, Mary, że TAM właśnie odnajdę swą utraconą Margaret.

Już  wcześniej  opowiedział  mi  historię  owej  „utraconej  Margaret”,  jak  zawsze  ją  nazywał.  Raczej

rzadko  poruszał  ten  temat.  Najwidoczniej  sprawiał  mu  ból.  Ale  kiedy  już  zaczął,  nie  mógł  przestać,  a
miłość rozbrzmiewała w każdym słowie – miłość, która

 

nigdy nie została spełniona. Wujek Jesse liczył

siedemdziesiąt  lat.  A  sprawy,  o  których  mówił,  miały  miejsce  pięćdziesiąt  lat  wcześniej,  gdy  Margaret
zasnęła  pewnego  dnia  w  małej  łódce  swego  ojca.  Prądy  wodne  zniosły  łódź  na  otwarte  morze  i  nikt
więcej jej nie widział ani o niej nie słyszał. Ale dla wujka Jesse’ego to zdarzyło się wczoraj albo trwa do
dziś.

–  Całe  miesiące  po  tym  wydarzeniu  błąkałem  się  po  wybrzeżu  w  poszukiwaniu  ukochanej  –

opowiadał ze smutkiem – ale morze jej nie oddało. Lecz kiedyś ją odnajdę. Boże, jakżeż chciałbym wam
ją  opisać,  ale  nie  umiem.  Nie  ma  takich  słów,  aby  w  pełni  oddały  jej  piękno.  Często  wpatrując  się  we
Wrota podczas wschodu słońca widziałem delikatną mgiełkę wiszącą na horyzoncie, która wydawała się
przypominać  jej  kształty.  Kiedy  indziej  spotkałem  w  lesie  białą  brzozę,  przywodzącą  mi  na  myśl  jej
wizerunek.  Jasnobrązowe  włosy  otaczały  jej  drobną;  bladą  twarzyczkę.  Palce  miała  jak  twoje,  Mary,
długie i wysmukłe, tylko bardziej opalone. Czasami budzę się w nocy i słyszę morze, które zdaje się mnie
wołać  głosem  Margaret.  Gdy  nadchodzi  sztorm,  a  fale  szlochają  i  pojękują,  słyszę  jej  lament
wydobywający  się  z  głębin  morskich.  Nawet  wtedy,  kiedy  morze  jest  spokojne  i  migoce  jaskrawo  w
słońcu,  jego  szum  przypomina  mi  słodki,  delikatny  śmiech  ukochanej.  Morze  odebrało  mi  ją,  lecz
pewnego dnia z pewnością ją odnajdę. Przecież to nie będzie trwać wiecznie.

Nie minęło wiele czasu, gdy wuj Jesse pokazał mi ową „księgę życia”, jak nazywał swój pamiętnik.

Wręczył mi „księgę” bez przesadnego krygowania się, chciał, bym ją przeczytała, był dumny ze swego
dzieła.  Stary,  obłożony  w  skórę  zeszyt,  wypełniony  zapiskami  dotyczącymi  odbytych  wypraw  i
przeżytych  przygód.  Zastanawiałam  się,  jaką  skarbnicą  mogłyby  okazać  się  dla  prawdziwego  pisarza.
Każdy  fragment  stanowił  istną  bryłkę  złota.  Zapiski  same  w  sobie  nie  posiadały  żadnej  wartości
literackiej; pióro i atrament w jednej chwili zabijały cały wdzięk i czar gawędziarza. Pamiętnik stanowił
jedynie  zbiór  notatek  o  najważniejszych  wydarzeniach;  pełen  niedostatków  stylistycznych  i  potknięć  w
ortografii. Jednak każdy, kto przeczytałby te proste słowa o pełnym odwagi i przygód życiu, dostrzegłby
prawdziwą historię człowieka, zapisaną między linijkami. To był materiał na wspaniałą powieść. Czysta
komedia  i  poruszająca  tragedia  sąsiadowały  ze  sobą  w  tej  „księdze  życia”,  czekając  na  cudowną  rękę
pisarza,  by  rozbłysnąć  pełnym  blaskiem,  by  rozśmieszać,  wzruszać  i  przerażać  tysiące  czytelników.
Pomyślałam o moim kuzynie, Robercie Kennedym, który potrafił posługiwać się językiem literackim w
mistrzowski sposób, nie radził sobie jednak z kreacją charakterów i zdarzeń. A tu miałby materiał. Robert
jednak wyjechał w interesach do Japonii. .

background image

46

Jesienią, gdy zatokę i posępne listopadowe niebo zaczęły otulać mgły, wróciłyśmy z mamą do miasta.

Rozstanie  z  wujkiem  Jesse’em  było  smutne.  Wyjeżdżając  zaprosiłyśmy  go  do  nas.  Pokręcił  jednak
przecząco głową:

– To zbyt daleko, Mary. Gdyby Margaret wzywała mnie, mógłbym jej nie usłyszeć. Kiedy nadejdzie

mój czas, muszą być na miejscu. Nie wolno mi się teraz oddalać.

W okresie zimy często pisałam do wujka Jesse’ego. Posyłałam mu książki i czasopisma. Cieszyły go,

choć był przekonany, po części słusznie, że przy jego pamiętniku traciły swój blask.

„Jeśli  ktoś podjąłby się napisania  książki  na podstawie  mojego  pamiętnika, przebiłby  wszystkich"  –

dowodził w jednym z kilku listów, jakie od niego dostałam.

Wiosną  pełne  radości  wróciłyśmy  do  Golden  Gate,  Wszystko  zastałyśmy  tak,  jak  w  zeszłym  roku.

Złotą  plażę  obmywaną  przez  błękitne  wody  morza,  wiatr  wiejący  wesoło  i  delikatnie  muskający
załamujące się, spokojnie szumiące fale. Nic się nie zmieniło z wyjątkiem wujka Jesse’ego. Ten jeden rok
bardzo odbił się na jego wyglądzie. Wydawał się znacznie słabszy i bardziej zgarbiony niż przedtem.

Pewnego dnia, kiedy wyszedł od nas, mama westchnęła:
– Wujek Jesse już niedługo wybierze się na poszukiwanie Margaret.
W  czerwcu  przyjechał  Robert.  Z  miejsca  zaprowadziłam  go  do  wujka  Jesse’ego.  Wujek  Jesse,  gdy

dowiedział się, że Robert jest „prawdziwym pisarzem”, był bardzo poruszony.

– Robert chciałby usłyszeć kilka twoich opowieści, wujku Jesse. Opowiedz tę historię o zwariowanym

kapitanie, któremu zdawało się, że jest Latającym Holendrem.

Była to najlepsza historyjka wujka Jesse’ego. Doskonała kompozycja humoru i horroru, i pomimo że

słyszałam ją kilkakrotnie, śmiałam się; jak  gdybym  słuchała  po  raz  pierwszy.  Później  nastąpiły  kolejne
opowieści: o malajskich piratach, którzy opanowali statek Jesse’ego; o stłumieniu groźnego pożaru, który
wybuchł  na  statku;  o  pomocy,  jakiej  Jesse  udzielał  uciekającym  z  Ameryki  Południowej  więźniom
politycznym różnej narodowości... Nigdy nie chełpił się swoimi zasługami, ja jednak nie mogłam wyjść z
podziwu  dla  jego  bohaterstwa.  Był  odważnym,  prawdomównym,  zaradnym,  pełnym  altruizmu
człowiekiem.  Siedział  z  nami  w  swym  małym  pokoiku  i  bardzo  chętnie  opowiadał  po  raz  wtóry  o
doznanych  przygodach.  Oszczędnie  gestykulując  i  unosząc  lekko  brwi,  malował  przed  naszymi  oczami
wiele barwnych scen ze swego bogatego życia.

Na koniec pożyczył Robertowi pamiętnik. Tej nocy Robert nie spał. Przeczytał całą „księgę życia” i

na śniadanie przyszedł rozpromieniony.

–  Mary,  to  cudowna  książka.  Gdybym  mógł  nad  nią  popracować,  usystematyzować,  ubrać  w

odpowiednie słowa. Miłość wujka Jesse’ego do Margaret byłaby wątkiem  wiążącym całość. Ta książka
ma szansę zostać powieścią roku. Gdybyśmy go zapytali... Jak sądzisz, pozwoliłby?

– Pozwolić?! On będzie zachwycony – krzyknęłam z radością.
I tak się stało. Wuj Jesse był podniecony jak uczeń, idący pierwszy raz w życiu do szkoły. Wreszcie

marzenie miało się spełnić. Świat ujrzy pamiętnik i dowie się o jego wielkiej miłości.

– Będziemy współpracować – powiedział Robert. – Ty dasz naszemu dziełu duszę, a ja ciało, wujku

Jesse. Razem stworzymy wspaniałą powieść. A do pracy bierzemy się natychmiast.

Tego lata wujek Jesse był prawdziwie szczęśliwy. Najwięcej uwagi poświęcał Robertowi pracującemu

w pokoiku na tyłach domu. Traktował to pomieszczenie jak małe sanktuarium.

Omawiali  tam  wszystkie  wątki  powstającego  dzieła,  lecz  „główny  bohater”  nie  miał  wglądu  do

roboczej wersji.

– Musisz poczekać, aż ją wydadzą. Wtedy zobaczysz ją w pełnym świetle – mawiał autor.
Robert czerpał pełnymi garściami ze skarbnicy przygód wujaszka, dbając jednak, by nie zatracić ich

szczególnego smaczku.

Tak długo był pogrążony w myślach o zaginionej Margaret, że w końcu ukazała się ona w całej krasie

na kolejnych kartach książki. Im więcej przybywało stronic, z tym większą gorliwością Robert pracował.
Pewnego  dnia  zawołał  mnie.  Ze  wzruszeniem  wręczył  mi  rękopis,  prosząc  o  przeczytanie  i  krytykę.
Utonęłam  w  lekturze. Czytałam  z  wypiekami na twarzy. Książka była doskonała.  Zasugerowałam kilka
drobnych poprawek w ostatnim rozdziale. Pękałam z dumy, gdy po wydaniu krytycy ten właśnie rozdział
nazwali  prawdziwie  idyllicznym.  Tak  więc  ja  również  miałam  niewielki  udział  w  przychylności
recenzentów.

Jesienią  książkę  oddano  do  druku.  Robert  wrócił  do  miasta.  Obie  z  mamą  zdecydowałyśmy,  że

spędzimy zimę w Golden Gate. Kochałyśmy to miejsce, a poza tym chciałyśmy zatroszczyć się o zdrowie

background image

47

wujka Jesse’ego. Kiedy pracował z Robertem nad dziełem swojego życia, starał się ani nie zauważać, ani
nie okazywać, że nie czuje się najlepiej. Podupadł jednak na zdrowiu i nie  mógł  tego  ukryć.  Z  dnia  na
dzień stawał się coraz słabszy. Nie wybierał się już na piesze  wędrówki, a łodzią  wyprawiał się bardzo
rzadko.  Lubił  przychodzić  do  nas.  Siadał  cichutko  przy  oknie  wychodzącym  na  morze  i  godzinami
patrzył  tęsknym  wzrokiem  w  kierunku  Wrót.  Ożywiał  się  i  okazywał  zainteresowanie  tylko  podczas
rozmów o książce. Czekał i niecierpliwie wypatrywał jej publikacji.

– Chcę ją ujrzeć. Muszę dotrwać do tego czasu. Robert  mówił, że książka  ukaże  się  wiosną. Wtedy

będę mógł odejść, Mary.

Czasami  naprawdę  wątpiłam,  czy  wytrwa.  Wraz  z  cofaniem  się  zimy,  siły  opuszczały  wujka

Jesse’ego. Ale wytrwale oczekiwał nadejścia wiosny i wydania książki, jego książki, marzenia jego życia.

Przesyłka nadeszła wczesną wiosną. Wujek Jesse chodził codziennie na pocztę, ale tego dnia był zbyt

słaby,  więc  poszłam  sama.  Książka  już  czekała.  Nazywała  się  po  prostu  „KSIĘGA  ŻYCIA  Jesse’ego
Boyda”, a na stronie tytułowej figurowały dwa nazwiska: Robert Kennedy i Jesse Boyd.

Na  zawsze  pozostanie  mi  w  pamięci  wyraz  twarzy  wujka  Jesse’ego,  gdy  wręczałam  mu  książkę.

Zostawiłam go samego, by mógł ją w spokoju przeczytać. Światło w oknie jego pokoju jaśniało całą noc.
Zagłębiając się w wydrukowany tekst, na nowo przeżywał całe swoje życie. Byłam ciekawa jego reakcji.
Byłam ciekawa, czy spodobało mu się „moje” zakończenie.

Po  śniadaniu  poszłam  do  wujka  Jesse’ego,  biorąc  ze  sobą  trochę  słodkich  ciasteczek,  które  upiekła

mama.  Ranek  był  cudowny,  pełen  dźwięków  i  kolorów  wiosny.  Zatoka  skrzyła  się  i  migotała  jak
młodziutka dziewczyna. Wiatr pomykał  figlarnie  wśród  karłowatych  jodeł,  a  śnieżnobiałe  mewy  bujały
nad wodą. Między Wrotami urzekająco lśniło morze.

Gdy dotarłam do małego domku  naszego sąsiada,  zauważyłam,  że  lampa  w  oknie  ciągle  się  świeci.

Serce zabiło mi szybciej. Bez pukania nacisnęłam klamkę i wbiegłam do środka.

Wujek Jesse leżał na starej, stojącej pod oknem sofie. Książkę przyciskał oburącz do serca. Oczy miał

zamknięte, a twarz pełną niezmąconego spokoju i szczęścia. Tak musi wyglądać człowiek, który bardzo
długo czegoś szukał i wreszcie to odnalazł.

Nigdy się nie dowiemy, o której godzinie zmarł. Ale jestem przekonana, że spełniło się jego marzenie.

Wyruszył  w  swą  ostatnią,  najdalszą  wędrówkę  w  chwili,  gdy  do  zatoki  przez  Złote  Wrota  wchodził
poranek.  Jego  duch  wzniósł  się  ponad  morze,  odbijające  blask  wschodzącego  słońca,  wprost  ku  niebu;
gdzie wśród burz i ciszy czekała jego Margaret.

Przełożył Marcin Żurek

background image

48

PRZEBUDZENIE HELEN

Robert  Reeves  przyglądał  się  z  nie  ukrywaną  ciekawością  dziewczynie,  która  usługiwała  mu  przy

samotnym śniadaniu. Nie widział jej nigdy przedtem, zresztą przybył do pensjonatu dopiero poprzedniej
nocy.

Był to trochę zaniedbany wiejski dom, stojący na wybrzeżu rozległej zatoki, która słynęła z powodu

siły  nachodzących  ją  pływów  i  niezwykłej  urody  przenikań  światła  i  cienia,  które  przyciągały  malarzy
impresjonistów. Reeves był artystą-entuzjastą. Nie miało dla niego większego znaczenia ani prymitywne
wyposażenie  pensjonatu,  ani  fakt,  że  trafił  na  ludzi  nieobytych  i  nudnych.  Wystarczało  mu  samo  to
miejsce,  gdzie  mógł  do  woli  upajać  się  nieziemskimi  wschodami  i  zachodami  słońca,  olśniewającym
blaskiem księżyca, wspaniałą purpurą wybrzeża i refleksami połyskującej błękitno wody.

Właścicielem posesji był Angus Fraser; zarówno on jak i jego żona sprawiali wrażenie powściągliwej

i gburowatej pary, bez oczywistego celu w życiu poza grzebaniem na kilku piaszczystych akrach ziemi.
Reeves  odniósł  wrażenie,  że  nie  mieli  własnych  dzieci,  a  tę  lukę  w  ich  życiu  wypełniła  .  dziewczyna,
która dziś rano nalewała mu herbatę i podawała tosty. Nie była podobna ani do Frasera, ani do jego żony.
Niezbyt urodziwa – wysoka, raczej niezgrabna, ubrana w wyjątkowo niegustowny ciemny fartuch. Bujne
włosy, gęste i czarne, zwijała w misterny węzeł na karku. Rysy miała delikatne, ale nieregularne, a skórę
ogorzałą  od  słońca.  Uwagę  Reevesa  szczególnie  przykuły  jej  oczy:  ogromne  i  ciemne,  pełne
półprzytomnej zadumy, tak jak gdyby więziły duszę daremnie próbującą się wyzwolić.

Nie  mógł  nic  od  niej  wyciągnąć;  jego  przebiegłe  pytania  zbywała  ogólnikowymi  odpowiedziami.

Później, ostrożnie wypytując panią Fraser, dowiedział się, że dziewczyna nazywa się Helen Fraser i jest
bratanicą Angusa.

– Jej rodzice nie żyją, więc my wychowaliśmy Helen. Jest pod wieloma względami dobrą dziewczyną

– trochę upartą i nieobliczalną – ale raczej rozsądną. Jeżeli chodzi o pracowitość, to nie ma w Bay Beach
dziewczyny, która mogłaby się z nią równać czy to w domu, czy w polu. Angus obliczył, że dzięki niej
oszczędza na czysto zarobek jednego parobka. Nie, nie mogę o niej powiedzieć złego słowa.

Pomimo zapewnień, Reeves instynktownie wyczuwał, że pani Fraser nie lubi bratanicy swego męża.

Często słyszał ją gderającą lub dokuczającą Helen, kiedy ta pracowała. Zauważył też, że Helen nigdy na
to  nie  reagowała.  Tylko  raz,  kiedy  język  pani  Fraser  okazał  się  szczególnie  ostry,  spotkał  dziewczynę
biegnącą z kuchni przez korytarz, z oczami pełnymi łez. Reeves poczuł się tak, jak gdyby ktoś wymierzył
mu  policzek.  Tamtego  popołudnia  poszedł  do  Angusa  i  jego  żony  i  powiedział,  że  chce  namalować
wybrzeże,  ale  potrzebuje  modelki.  Spytał,  czy  pozwoliliby  panience  Fraser  pozować?  Oczywiście,
zapłaciłby hojnie za jej czas.

Angus i jego żona nie mieli nic przeciwko temu. Przyjmą jego pieniądze, a Helen będzie zwalniana w

miarę  potrzeby.  Reeves  sam  zawiadomił  Helen  o  swoim  pomyśle,  kiedy  wieczorem  spotkał  ją,
prowadzącą do domu krowy z pastwiska za bagnami. Był zaskoczony  nagłą zmianą  wyrazu  jej  twarzy.
Wiadomość jakby przeobraziła bladą, pospolitą dziewczynę w piękną kobietę.

Ale  ten  błysk  zgasł  szybko.  Spokojnie,  niemal  obojętnie  odniosła  się  do  jego  planów.  Wrócili  do

domu razem, pędząc krowy; on prawił o zachodzie słońca, o nadzwyczajnym pięknie zatoki i upajającej
purpurze odległego wybrzeża. Helen przysłuchiwała się w milczeniu i tylko raz, kiedy mówił o odległym
szumie otwartego morza, podniosła głowę i popatrzyła na niego.

– O czym ono panu mówi? – spytała.
– O wieczności. A tobie?

– Ono mnie wzywa – odpowiedziała po prostu – a wtedy chcę iść i spotkać się z nim, i to sprawia mi

ból. Nie potrafię powiedzieć jak ani dlaczego tak się dzieje. Czasami czuję się tak, jak gdybym zasnęła i
chciała się obudzić, ale nie bardzo wiedziała jak.

background image

49

Helen  odwróciła  się  i  rozejrzała  po  zatoce.  Ostatni  promień  zachodzącego  słońca  przedarł  się  przez

chmury  i  musnął  jej  włosy.  Przez  moment  wydawała  się  uosobieniem  ducha  wybrzeża  –  całej  jego
tajemniczości, nieokreśloności, nieuchwytnego czaru.

Następnego dnia Reeves zaczął pracować nad obrazem. Z początku zamierzał namalować Helen jako

personifikację  duszy  morza,  ale  potem  stwierdził,  że  dziewczyna  ma  zbyt  kapryśną  naturę.  W  końcu
naszkicował ją jako „Oczekującą” – kobietę wpatrzoną w zatokę,  z oczyma  wyrażającymi beznadziejną
tęsknotę. Temat współgrał z jej osobowością, tak więc obraz powstawał szybko.

Kiedy  był  zmęczony  pracą,  zabierał  Helen  na  spacery  brzegiem  morza  lub  wycieczkę  łódką  ku

krańcom zatoki. Próbował ją rysować, z początku z różnym skutkiem. Wydawała się lekko go obawiać.
Opowiadał jej o dalekim świecie, którego echa nigdy do niej nie dotrą, o obcych krajach, które zwiedził,
o sławnych kobietach i mężczyznach, których spotkał, o muzyce, sztuce i książkach. Kiedy wspomniał o
książkach,  dotknął  właściwej  struny.  Jeden  z  owych  błysków  olśnienia,  które  tak  lubił  wywoływać,
przebiegł przez jej szczerą twarz.

– To jest to, czego zawsze pragnęłam – przyznała podekscytowana – a nigdy nie osiągnęłam. Ciotka

nie cierpi, kiedy czytam, mówi, że to strata czasu. A ja uwielbiam książki! Wczytuję się w każdy skrawek
papieru, nie mogę się powstrzymać; niestety, bardzo rzadko oglądam książki.

Następnego dnia Reeves wziął z sobą na plażę Tennysona i zaczął jej czytać.
– To jest przepiękne.
Tyle tylko potrafiła wyszeptać, ale jej zachwycone oczy mówiły wszystko.
Później  już  nigdy  nie  przychodził  bez  książki  ––  czasami  zabierał  tom  poezji,  innym  razem  coś  z

klasyki  powieściowej.  Zdumiewała  go  jej  błyskotliwość  i  wrażliwość  na  najpiękniejsze  fragmenty.
Stopniowo zapominała o skrępowaniu i zaczęła mówić. Nic nie wiedziała o jego świecie, ale swój własny
znała doskonale. Była kopalnią prastarych historyjek o zatoce. Znała na pamięć skaliste wybrzeże i każdą
legendę  z  nim  związaną.  Pochłonęły  ich  wspólne  wycieczki  wzdłuż  brzegu,  odkrywali  najdziksze
ustronia. Dziewczyna  miała coś  w rodzaju oka  wewnętrznego,  wyczulonego na piękno krajobrazu i grę
kolorów.

–  Powinnaś  zostać  malarką  –  powiedział  jej  któregoś  dnia  Reeves,  kiedy  wskazała  mu  doskonale

piękną smugę światła wpadającą poprzez szczelinę w skałach na ciemnozielony dywan ich kryjówki.

– Raczej pisarką – odpowiedziała powoli – gdybym tylko potrafiła napisać coś takiego jak te książki,

które  mi  czytałeś...  Mieć  do  powiedzenia  coś,  czemu  przysłuchiwałby  się  cały  świat,  i  uczynić  to
słowami, które byłyby wieczne... To najszlachetniejsze z ludzkich poczynań.

– Ale wielu pisarzy nie miało pojęcia o szlachetności i dobroci – powiedział Reeves łagodnie – za to

często bywali nieszczęśliwi.

Helen zmieniła temat, jak zwykle, kiedy rozmowa zaczynała zbytnio potrącać najbardziej wyczulone

struny jej duszy.

– Czy wiesz, dokąd zabieram cię dziś? – spytała.
– Nie! Dokąd?

– Do miejsca, które ludzie nazywają Chochlikową Jaskinią. Nienawidzę tam chodzić. Wierzę, że jest

w  niej  coś  niesamowitego,  ale  myślę,  że  tobie  się  spodoba.  To  niewielka,  ciemna  jaskinia  w  załomie
małej  zatoczki,  obrzeżona  z  obu  stron  skalistymi  cyplami.  Podczas  odpływu  można  dojść  tam
bezpiecznie,  ale  kiedy  nadchodzi  przypływ,  wypełnia  całą  grotę.  Gdybyś  znalazł  się  tam  i  pozwolił
przypływowi  przekroczyć  pewien  punkt,  utonąłbyś,  chyba  że  potrafisz  pływać;  skały  są  tak  urwiste  i
wysokie, że nie można się po nich wspiąć.

Reeves okazał zainteresowanie.
– Czy zdarzyło się, że przypływ kogoś uwięził?
– Tak – odrzekła Helen z drżeniem – kiedyś, dawno temu, zanim się urodziłam, dziewczyna przeszła

brzegiem  do  jaskini  i  tam  zasnęła  –  nadszedł  przypływ  i  utonęła.  Była  młoda  i  bardzo  ładna,  a  w
następnym tygodniu miała wyjść za mąż. Od tamtej pory ludzie boją się tego miejsca.

Zdradziecka  grota  okazała  się  malowniczym  i  niewinnie  wyglądającym  miejscem,  z  plażą  pełną

lśniącego piasku i stromymi skalnymi ścianami po obu stronach.

–  Muszę  któregoś  dnia  przyjść  tu  ze  szkicownikiem  –  powiedział  Reeves  pełen  entuzjazmu  –  a  ty

będziesz chochlikiem, Helen, siedzącym w grocie, z wodorostami wplecionymi we włosy.

background image

50

–  Czy  myślisz,  że  chochlik  wygląda  właśnie  tak?  –  spytała  dziewczyna  marzycielsko.  –  Ja  jestem

innego  zdania.  Uważam,  że  to  dziki,  wstrętny  morski  potworek,  złośliwy,  kpiący  i  okrutny.  Siedzi  tu  i
wygląda ofiary.

–  Niech  licho  porwie  twoje  morskie  duchy  –  odrzekł  Reeves  wyciągając  Longfellowa.  –  Są  tylko

tworami  wyobraźni.  Gdyby  wszystkie  te  historyjki  miały  cokolwiek  wspólnego  z  prawdą,  opowiadanie
ich w jaskini lwa nie byłoby rozsądne. Chcę ci coś przeczytać, z pewnością ci się spodoba.

Kiedy zaczął się przypływ, wrócili do domu.

– W końcu nie spotkaliśmy żadnego chochlika – powiedział Reeves.
–  Myślę,  że  ja  go  kiedyś  zobaczę  –  odparła  Helen  poważnie.  –  Myślę,  że  mnie  oczekuje,  tam,  w

mrocznej grocie i wcześniej czy później dostanie mnie.

Reeves uśmiechnął się wysłuchawszy tej ponurej przepowiedni, a Helen odwzajemniła jego uśmiech

jednym  z  tych  błysków,  który  czasem  przemykał  przez  jej  twarz.  Przypływ  szybko  piął  się  po  białym
piasku.  Słońce  stało  nisko  i  chyliło  się  w  bladoniebieską  wspaniałość  zatoki.  Rozstali  się  przy  Clam
Point, Helen – aby zagnać krowy, a Reeves – żeby powłóczyć się jeszcze po plaży. Z początku myślał o
Helen  i  cudownej  przemianie,  która  zaszła  w  niej  ostatnio,  ale  później  przywołał  wspomnienie  innej
twarzy – niepospolicie pięknej, o oczach niebieskich i tak czułych, jak woda przed nim. I zaraz zapomniał
o Helen.

Lato  mijało  szybko.  Pewnego  popołudnia  Reeves  wpadł  na  pomysł,  aby  ponownie  odwiedzić

Chochlikową Jaskinię. Helen nie mogła mu towarzyszyć, bo trwały żniwa i potrzebna była w polu.

– Nie pozwól chochlikowi, by cię dopadł – powiedziała pół żartem, pół serio. – Przypływ będzie dziś

wcześnie, więc nie zatop się w marzeniach.

–  Będę  ostrożny  –  obiecał  śmiejąc  się  i  rzeczywiście  taki  miał  zamiar.  Ale  kiedy  już  znalazł  się  w

jaskini, poddał się czarowi i rozsiadł się wygodnie u jej wejścia.

–  Jeszcze  godzina  do  przypływu  –  rzekł  do  siebie  –  wystarczy  mi  czasu,  bym  przeczytał  artykuł  o

impresjonistach i zdążył wrócić do domu piaszczystym brzegiem.

Od czytania przeszedł do marzeń, a od marzeń odpłynął w sen, z głową opartą o skalną ścianę jaskini.

Nie wiedział jak długo spał, ale obudził się z błyskiem przerażenia w oczach. Zerwał się na równe nogi i
zorientował w swym aktualnym położeniu. Przypływ już trwał – właśnie zalewał cyple. Dokoła wznosiły
się bezlitosne, niezdobyte skały. Nie było drogi ucieczki.

Reeves nie obawiał się śmierci, chociaż życie było mu drogie, ale umrzeć w taki sposób – utonąć jak

szczur w pułapce – nie mogąc nic zrobić, tylko czekać na szybkie i pewne nadejście końca... Odwrócił się
ku  wilgotnym  skalnym  ścianom  i  na  chwilę  morze,  niebo,  więżące  go  skały  i  biała  linia  przypływu
zawirowały mu przed oczami.

Miał  pustkę  w  głowie.  Próbował  zebrać  myśli.  Ile  czasu  jeszcze  mu  zostało?  Nie  więcej  niż

dwadzieścia  minut.  Tak,  śmierć  była  pewna  i  wyjdzie  jej  odważnie  na  spotkanie.  Ale  to  czekanie,  to
beznadziejne czekanie! Zwariuje z przerażenia, zanim nadejdzie kres.

Kiedy podniósł głowę, zza prawego cypla wypłynęła łódź, a w niej siedziała Helen Fraser.
Ponownie poczuł zawrót głowy. Ogarnęła go radość i uczucie wdzięczności. Zbiegł w dół na skrawek

ciągle jeszcze nie zalanego przez przypływ piasku, gdzie przybiła łódka. Wskoczył do niej żwawo i złapał
chłodne ręce dziewczyny tak, że upuściła wiosła i wstała.

– Helen, uratowałaś mi życie! Jak mogę ci się odwdzięczyć? Ja...
Nagle  przerwał.  Patrzyła  na  niego  bez  tchu  i  bez  słowa,  a  cała  dusza  skupiła  się  w  jej  oczach.

Zobaczył  w  nich  coś,  co  go  zaskoczyło.  Wypuścił  jej  ręce  i  cofnął  się,  tak  jakby  uderzyła  go  w  twarz.
Helen nie zauważyła zmiany, jaka w nim zaszła. Splotła ręce i jej głos zadrżał.

– Bałam się, że nie zdążę! Kiedy wróciłam z pola, a ciotka Hannah powiedziała, że ciebie jeszcze nie

ma – wiedziałam, że zaczyna się przypływ i poczułam, że uwięził cię w jaskini. Pobiegłam przez bagna i
wzięłam łódź Joe Simmona. Gdybym się spóźniła...

Przerwała cała drżąc. Reeves usadowił się w łodzi i przejął wiosła.
–  Ten  zły  duszek  mógł  być  pewien  kolejnej  ofiary  –  próbował  żartować.  –  Mało  brakowało,  a

spotkałaby mnie kara za to, że zlekceważyłem twoje ostrzeżenie. Byłem bardzo nierozważny. Musisz mi
pozwolić wiosłować. Obawiam się, że próba przechytrzenia chochlika nadwerężyła twe siły.

Reeves wiosłował w stronę domu w zupełnej ciszy. Helen milczała również. Kiedy dobili do miejsca

kotwiczenia łodzi, pomógł jej wysiąść.

background image

51

– Myślę, że przejdę się do Point – powiedział. – Chcę uspokoić  nerwy. Ty wracaj prosto do domu i

odpocznij. Nie obawiaj się – nie będę już zadzierał z chochlikiem.

Helen odeszła bez słowa, a Reeves wolno ruszył w stronę Point. Był zasmucony odkryciem, którego

właśnie dokonał. Nigdy o czymś takim nie marzył. Był człowiekiem skromnym i całkowicie wolnym od
jakiejkolwiek próby flirtu. Nigdy nie przypuszczał, że rozbudzi w dziewczynie kobietę i .wywoła burzę.
Chciał jej po prostu pomóc; a co zrobił?

Czuł się podle. Nie mógł obwiniać tylko siebie, bo nie miał złych zamiarów, ale zrozumiał, że postąpił

głupio. Musi natychmiast wyjechać. Musi też powiedzieć jej coś, o czym powinna już dawno wiedzieć.
Szkoda, że nie zrobił tego wcześniej.

Okazja  nadarzyła  się  następnego  popołudnia.  Reeves  robił  szkice  na  piaszczystym  brzegu,  kiedy

nadeszła Helen. Usiadła na zwalonym pniu i  milczała. Po kilku chwilach Reeves ze zniecierpliwieniem
odłożył swoje przybory.

– Nie mam nastroju do pracy – powiedział. – Dzień jest zbyt senny – nie powinno się tracić kontaktu

ze  światem.  Poza  tym  rozleniwiam  się,  a,  moje  wakacje  zbliżają  się  ku  końcowi.  Muszę  wyjechać  za
kilka dni.

Powstrzymał się od spojrzenia na nią, więc nie mógł zobaczyć nagłej bladości jej twarzy.
– Tak szybko? – spytała głosem, który nie wyrażał żadnego szczególnego uczucia.
– Tak.  Nie  powinienem  zwlekać.  Mój  świat  zapomni  o  mnie,  jeżeli  mu  o  sobie  nie  przypomnę.  To

były bardzo miłe wakacje i przykro mi, że opuszczam Bay Beach:

– Ale wrócisz następnego lata? – spytała Helen szybko. – Mówiłeś przecież...
Reevesa irytowała sytuacja, w jakiej się znalazł.
– Może – powiedział z zatroskaniem – ale jeśli to zrobię, nie będę sam. Ktoś, kto jest mi bardzo drogi,

przyjedzie ze mną. Ktoś, kto już wówczas będzie moją żoną. Nigdy ci o niej nie mówiłem, Helen, ale ty i
ja jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi, że nie krępuję się zrobić tego teraz... Jestem zaręczony ze słodką
dziewczyną, chcemy się pobrać na przyszłą wiosnę.

Zapanowała krótka cisza. Reeves bał się, że Helen zrobi mu scenę, ale z ulgą stwierdził, że jego lęk

jest bezzasadny. Helen siedziała odwrócona, nie mógł więc widzieć jej twarzy. Czy naprawdę jej na nim
zależało? Może się pomylił?

Kiedy zaczęła mówić, jej głos brzmiał zupełnie spokojnie.
– Dziękuję, to miło z twojej strony, że mi o niej mówisz. Przypuszczam, że jest piękna.
– Tak, to jej podobizna. Możesz ocenić sama.
Helen  wyjęła  portrecik  z  jego  ręki  i  obejrzała  uważnie.  Była  to  miniaturka  namalowana  na  kości

słoniowej, a twarz z niej spoglądająca naprawdę zachwycała urodą.

– Nie ma wątpliwości, że ją kochasz – powiedziała niskim, jakby zdławionym głosem. – To musi być

dziwne uczucie, być tak piękną.

Reeves podniósł tomik Tennysona.
– Chcesz, żebym ci coś przeczytał? Co my tu mamy...
– Przeczytaj „Elaine”, proszę. Chcę usłyszeć to jeszcze raz.
Reevesowi nie spodobał się jej wybór.
– Nie wolałabyś czegoś innego? – spytał, nerwowo przerzucając kartki. – „Elaine” jest raczej smutna.

Nie chciałabyś posłuchać w zamian „Guinevere”?

–  Nie  –  odparła  Helen  grobowym  tonem.  –  Nie  lubię  Guinevere.  Cierpiała  i  choć  jej  miłość  była

niedozwolona, Guinevere także była kochana – nie zmarnowała uczuć dla kogoś, kto jej nie chciał i nie
dbał o nią. A Elaine tak właśnie zrobiła i przegrała życie. Przeczytaj mi tę historię.

Reeves ustąpił. Kiedy skończył czytać, podał Helen książkę.
– Weź ją ode mnie na pamiątkę naszej przyjaźni i Chochlikowej Jaskini. Nigdy nie zapomnę tego, co

ci zawdzięczam.

– Dziękuję.
Wzięła książkę i włożyła między kartki gałązkę szkarłatnego wodorostu i szczyptę piasku. Podniosła

się.

– Muszę  wracać  do  domu.  Ciotka  będzie  mnie  potrzebowała.  Jeszcze  raz  dziękuję  panu  za  książkę,

panie Reeves, i za całą pańską dla mnie życzliwość.

background image

52

Reeves  odetchnął,  że  ma  tę  rozmowę  za  sobą.  Spokój  Helen  utwierdził  go  tylko  w  przekonaniu,  że

niepotrzebnie się martwił. Tak naprawdę nie zależało jej na nim zbytnio; była to tylko wybujała fantazja i
kiedy on odjedzie, dziewczyna wkrótce zapomni.

Wyjechał  kilka  dni  później  i  Helen  go  pożegnała.  Późnym  popołudniem  wyszła  z  domu  na  brzeg

morza z tomikiem Tennysona w ręku. Skierowała się ku Chochlikowej Jaskini.

Przypływ właśnie się zaczynał. Usiadła na dużym głazie, na którym wcześniej zasnął Reeves. Wokół

niej połyskiwała błękitna woda, iskrząca się setkami bajecznych refleksów na horyzoncie.

Cienie  skał  otaczały  ją  zewsząd.  Z  naprzeciwka  nadchodziła  biała  linia  przypływu,  który  niemalże

omywał już cyple. Jeszcze kilka chwil i ucieczka będzie niemożliwa. Mimo to dziewczyna nie poruszyła
się.

Kiedy  ciemnozielona  woda  doszła  do  niej,  a  wzburzone  fale  zmoczyły  skraj  jej  sukni,  przechyliła

głowę i nagły dziwny uśmiech rozbłysnął na jej twarzy.

Możliwe, że morski chochlik ją zrozumiał.

Przełożyła Justyna Rybińska

background image

53

ZEMSTA PANI MARCH

– Zaiste, to prawdziwie jesienny dzień – powiedziała pani  Stapp,  opadając  z  westchnieniem  ulgi  na

fotel, gdy już pani March wprowadziła ją do przytulnego saloniku. – Wiatr przenika do szpiku kości. Ani
się obejrzymy i zima nas dopadnie.

– No właśnie – przytaknęła pani March, dokładając do ognia – ale jakoś mi to nie przeszkadza. Zima

doprawdy  jest  przyjemna,  jak  już  się  zjawi,  choć  muszę  przyznać,  że  i  ja  nie  przepadam  za  tą  porą
przejściową. Przysuń się do ognia, Teodozjo. Kompletnie skostniałaś.

– Czuję, na Boga. Ale teraz już dobrze. Ten twój kącik przy kominku to najbardziej przytulne miejsce

na świecie.

– Kiedy wróciłaś z Maitland? – zapytała pani March. – Dobrze się bawiłaś? A jak rozstanie z Emily i

dziećmi?

Pani Stapp z godnym podziwu spokojem przystąpiła do szczegółowej odpowiedzi na to trio pytań.
–  W  sobotę  –  powiedziała  i  rozwinęła  robótkę.  ––  Dzień  był  równie  paskudny  jak  dziś!  A  co  do

wizyty, tak, bawiłam się całkiem nieźle, ale reumatyzm Petera  nie  dawał  mi  spokoju.  Emily  miewa  się
dobrze,  dzieciaki  też,  choć  tak  zwariowanej  gromadki  jeszcze  nie  widziałam!  Emily  radzi  sobie  z  nimi
równie dobrze, jak stara kwoka ze stadem kacząt. Ale, na Boga, Anno, nie zaprzątaj sobie głowy takimi
drobiazgami. Nowiny, które przekazał mi Peter, gdy tylko wróciłam do domu, niemal zaparły mi dech w
piersiach. Krzyczał od furtki w ogrodzie, nim jeszcze wysiadłam z bryczki. Myślałam, że żartuje. Żałuj,
że  go  nie  widziałaś.  Owinął  stary,  czerwony  szalik  wokół  swego  zreumatyzowanego  ramienia  i  stał
wymachując  rękami  jak  wariat.  Myślałam,  że  się  pali!  „Teodozjo,  Teodozjo!”  darł  się,  „Anna  March
odziedziczyła  fortunę  po  bracie  z  Australii  i  kupiła  starą  posiadłość  Carrollów,  i  zamierza  się
przeprowadzić!” Takie było jego powitanie.  Przyszłabym  wcześniej,  żeby  dowiedzieć  się  szczegółów  z
pierwszej  ręki,  ale  dom  był  całkowicie  wywrócony  do  góry  nogami  i  musiałam  najpierw  zabrać  się  za
robotę. Jak na mężczyznę, to Peter jest nawet porządny, ale zostawiony sam na gospodarstwie, na Boga,
strasznie bałagani! Myślałam, że twój brat nie żyje od dawna.

–  Zupełnie  jak  ja,  Teodozjo.  Tak  jak  wszyscy  sądziłam,  że  biedny  Charles  spoczął  na  dnie  morza

czterdzieści lat temu. Wieki  minęły, odkąd uciekł z  domu.  Posprzeczał  się  z  ojcem,  a  że  zawsze  był  w
gorącej  wodzie  kąpany,  ruszył  na  morze.  Doszły  nas  wieści,  że  wypłynął  na  „Helen  Ray”  do  Anglii.
Potem  słuch  o  statku  zaginął  i  byliśmy  przekonani,  że  mój  biedny  brat  podzielił  jego  los.  A  tu  przed
czterema tygodniami dostałam list od firmy adwokackiej w Melbourne z informacją, że mój brat, Charles
Bennett, zmarł, a cały swój majątek zapisał mnie. Początkowo nie mieściło mi się to w głowie, ale razem
z  listem  przyszło  trochę  osobistych  drobiazgów  Charlesa,  a  wśród  nich  moja  stara  fotografia  z
własnoręcznie przeze mnie napisaną dedykacją. Wtedy uwierzyłam, że rzeczywiście chodzi o mego brata.
Jednak czy Charles był na „Helen Ray”, a jeśli był, jak uszedł z życiem i znalazł się w Australii, nie wiem
i nie sądzę, bym kiedykolwiek mogła się dowiedzieć.

– A to ci dopiero niesamowita historia! – skomentowała pani Stapp.
– Wiadomość, że odziedziczyłam dużo pieniędzy, sprawiła mi radość –– wyznała z determinacją pani

March.  –  Nawet  miałam  wyrzuty  sumienia,  że  cieszę  się  z  fortuny,  która  spadła  na  mnie  za  sprawą
śmierci Charlesa. Jednak opłakałam biedaka czterdzieści lat temu i wierzyć mi się niechce, że on umarł
dopiero teraz. Oddałabym wszystkie pieniądze świata, gdyby to mogło zwrócić mu życie. Stało się jednak
inaczej. Więc skoro te pieniądze dostały mi się legalnie, mogę się chyba z nich cieszyć...

–  I  kupić  posiadłość  Carrollów  –  dodała.  pani  Stapp  z  poufałością  właściwą  uprzywilejowanej

przyjaciółce. – Co cię do tego pchnęło? Jestem przekonana, że twój dom jest dostatecznie wygodny dla
samotnej osoby. Czy jest dla ciebie za mały?

background image

54

– Tak, właśnie. Całe życie pragnęłam wygodnego, dużego, przestronnego domu i całe życie musiałam

gnieść się w klitkach; zbyt małych nawet na to, żeby się obrócić. Poprzestawałam na małym i dogadzało
mi to, ale teraz, kiedy mnie stać, chcę mieć dom, który mnie zadowoli. Mimo że odrobinę staroświecki,
dom  Carrollów  jest  właśnie  taki.  Często  fantazjowałam  na  jego  temat,  choć  równie  dobrze  mogłam
marzyć o posiadaniu księżyca.

– To rzeczywiście piękny dom – przyznała pani Stapp – ale wymaga sporo remontów. Od sześciu lat

.nikt tam nie mieszka. Kiedy zamierzasz się wprowadzić?

–  Jak  wszystko  dobrze  pójdzie,  to  za  trzy  tygodnie.  Teraz  odnawiają  i  odświeżają  wnętrze.  Reszta

poczeka do wiosny.

– To dziwne, jak się  plotą  losy  ––  zamyśliła  się  pani  Stapp.  –  Przypuszczam,  że  starej  pani  Carroll

nigdy nie przyszłoby do głowy, że dom może popaść w obce ręce. Kiedy byłyśmy dziewczynkami, a Dou
Carroll ciągle zadzierała nosa, nie przypuszczałaś chyba, że mogłabyś zająć jej miejsce? Pamiętasz ją?

– O tak! – szorstko powiedziała pani March. Jej uśmiechnięta, urodziwa twarz zmieniła się. Pojawił

się  na  niej  wyraz  prawdziwej  złości  i  mściwości,  a  brązowe  oczy  pociemniały,  rzucając  złe  błyski.  –
Dopóki  żyję,  będę  pamiętała  Lou  Carroll.  To  jedyna  osoba,  której  nienawidziłam.  Może  to  grzech,  ale
nienawidzę jej do tej pory i tak już zostanie.

– Ja też nigdy jej nie lubiłam – przyznała pani Stapp. Zawsze uważała się za kogoś lepszego niż my.

No cóż, prawdę mówiąc, może i była lepsza, ale nie musiała ciągle tego podkreślać.

–  Tak,  może  stała  wyżej  ode  mnie  –  powiedziała  cierpko  pani  March  –  ale  nie  umiała  wznieść  się

ponad ciągłe przypominanie mi o tym, wykorzystywanie każdej okazji, by dać mi po nosie. Zawsze była
wobec mnie złośliwa, nawet jeszcze w szkole. A kiedy dorosłyśmy, było jeszcze gorzej. Nie umiałabym
nawet powiedzieć, ile razy ta dziewczyna mnie obraziła. Ale szczególnie zapamiętałam jedną sytuację –
nigdy jej tego nie przebaczę. To było na przyjęciu, byłam tam ja i ona, i ten  młody Trenham Manning,
gość  Ashleyów.  Pamiętasz  go,  Dosiu?  Przystojny,  młody  człowiek,  który  spodobał  się  Lou,  wszystkie
dziewczęta tak  mówiły.  Ale tego  wieczoru  nawet  na  nią  nie  spojrzał  i  uparcie  asystował  właśnie  mnie.
Lou  była  wściekła  i  w  końcu  podeszła  do  mnie;  uśmiechnęła  się  szyderczo,  a  jej  czarne  oczy  ciskały
gromy,  i  powiedziała:  „Panno  Bennett,  matka  prosiła,  bym  ci  powtórzyła,  żebyś  powiedziała  swojej
mamie, że jeśli szycie nie będzie gotowe do jutrzejszego wieczoru, to przyśle po nie i da komuś innemu.
Jeśli  ludzie  zobowiązują  się  wykonać  pracę  w  określonym  czasie  i  nie  dotrzymują  słowa,  nie  powinni
oczekiwać, że będą ją dostawać”. Ach, jak okropnie się czułam! Matka i ja biedowałyśmy i musiałyśmy
ciężko  pracować,  ale  byłyśmy  równie  wrażliwe  jak  inni  ludzie;  i  zostać  tak  znieważoną  w  obecności
Trenhama Manninga! Wybuchnęłam płaczem, uciekłam i ukryłam się. Postąpiłam bardzo głupio, ale nic
nie  mogłam  poradzić.  Jeszcze  dziś  myśląc  o  tym  czuję  bolesne  ukłucie.  I  jeśli  kiedykolwiek  miałabym
szansę odpłacić Lou Carroll pięknym za nadobne, zrobiłabym to bez skrupułów.

– Ależ to nie po chrześcijańsku! – próbowała zaprotestować pani Stapp.
–  Zapewne,  ale  tak  właśnie  czuję.  Stary  pastor  Jones  zwykł  był  mawiać,  że  w  ludziach  nieustannie

przenika się dobro i zło, i że każdy ma w sobie rysę lub dwie czystej niegodziwości. Podejrzewam, że we
mnie tą rysą niegodziwości jest właśnie myśl o Lou Carroll. Nie widziałam jej ani nie słyszałam o niej od
lat  –  od  czasu,  kiedy  wyszła  za  tego  nicponia  Dency’ego  Baxtera  i  wyjechała.  Może  już  umarła.  Nie
sądzę, by trafiła mi się szansa wyrównania rachunków. Ale pamiętaj, Teodozjo, zrobię to, jeśli tylko będę
miała okazję.

Pani March przerwała nitkę, jakby  chciała  rzucić  wyzwanie  całemu  światu.  Pani  Stapp  zaś  była  tak

zażenowana tą niecodzienną erupcją uczuć, którą sama wywołała, że pospiesznie zmieniła temat.

Po trzech tygodniach pani March  usadowiła się  w  swym  nowym  domu  i  „stara  siedziba  Carrollów”

zajaśniała  nowym  blaskiem.  Teodozja  Stapp,  która  wpadła,  by  to  zobaczyć,  nie  posiadała  się  wprost  z
zachwytu.

– Masz przepiękny dom, Anno. Uważam, że już za czasów Carrollów był ładny, ale nie tak wspaniały

jak teraz. I to mi przypomina, że mam coś do powiedzenia, ale nie chciałabym wytrącić cię z równowagi,
tak  jak  to  się  stało,  gdy  ostatnim  razem  wymieniłam  jej  imię.  Pamiętasz,  jak  rozmawiałyśmy  o  Lou
Carroll? No więc, następnego dnia pojechałam do sklepu, do śródmieścia, a tu nagle wpada pani Joelowa
Kent z Oriental. Znasz ją – dawną Sarę Chapple? Razem z mężem prowadzą hotelik w Oriental. Powodzi
im  się  nie  najlepiej.  Sara  jest  kuzynką  starej  pani  Carroll,  ale,  na  Boga,  Carrollowie  niezbyt  chętnie
przyznawali się do tego pokrewieństwa! No i pogawędziłyśmy sobie z panią Joelową. Opowiedziała mi o
wszystkich  swoich  kłopotach  –  tych  jej  nigdy  nie  brakuje.  Zresztą  zawsze  miała  skłonności  do

background image

55

narzekania,  a  tym  razem  wydobyła  z  zanadrza  cały  zapas  nowych  kataklizmów.  I  co  ty  na  to,  Anno
March? Lou Carroll – albo pani Baxter, tak ją chyba powinnam nazywać – znajduje się właśnie w hotelu
Joela Kenta w Oriental i umiera na suchoty; w każdym razie pani Joelowa tak twierdzi.

– Lou Carroll umierająca w Oriental! – krzyknęła pani March.
– Tak.  Zjawiła  się  tam,  Bóg  wie  skąd,  jakiś  miesiąc  temu  –  było  to  tak  niespodziewane,  że  równie

dobrze mogła spaść z nieba, tak mówiła pani Joelowa. Mąż Lou umarł, choć kiedy żył i tak miała z nim
krzyż  pański,  a  biedna  jest  jak  mysz  kościelna.  Zamierzała  przyjechać  tutaj,  powiedziała  pani  Joelowa,
ale kiedy dotarła do Oriental, nie była w stanie zrobić ani kroku dalej i Kentowie musieli ją zatrzymać. Z
tego, co powiedziała pani Joelowa,  wywnioskowałam, że jest  trochę  niespełna  rozumu,  okropnie  tęskni
do  domu  –  do  tego  właśnie  domu  rodzinnego.  Zdaje  się,  że  są  z  nią  same  kłopoty,  a  pani  Joelowa  nie
należy do osób, które chciałyby to znosić. No przecież! Musi bardzo ciężko pracować, a chora osoba w
hotelu na pewno jest jej nie na rękę. Wygląda na to, że masz swoją zemstę, Anno, mimo że nie kiwnęłaś
nawet palcem. I pomyśleć na co przyszło Lou Carroll!

Następny  dzień  był  chłodny  i  deszczowy.  Postrzępione,  gołe  drzewa  na  starych  gruntach  Carrollów

chwiały się i gięły szarpane gwałtownymi atakami wichury. Co i raz strugi deszczu zacinały w okna. Pani
March  wzdrygnęła  się,  gdy  wyjrzała  na  dwór  i  z  wdzięcznością  wróciła  do  swego  przytulnego  kącika
przy kominku.

Nagle wydało jej się, że słyszy ciche pukanie do frontowych drzwi, poszła więc sprawdzić: Wraz z ich

otwarciem  dziki  powiew  wiatru  wdarł  się  do  środka,  a  skurczona  postać,  opierająca  się  o  jedną  ze
żłobionych  kolumn  na  klasycystycznym  ganku  zdawała  się  ginąć  cała  w  jego  gwałtowności.  To  była
kobieta, ta postać na ganku, a jej wymizerowana twarz, gdy podniosła ją ku pani March,  miała żałosny
wyraz.

– Pani z pewnością mnie nie zna – powiedziała, starając się by zabrzmiało to godnie. – Nazywam się

Baxter.  Ja,  ja  mieszkałam  w  tym  domu  dawno,  dawno  temu.  Pomyślałam,  że  przyjdę  tu  dzisiaj  i
popatrzę...

Nagły napad kaszlu przerwał jej słowa; drżała niczym listek.
– O mój Boże! – wyrwało się pani March. – Nie chce mi pani chyba powiedzieć, że szła pani tutaj z

Oriental – pani, chora kobieta! Na miłość boską, proszę wejść, szybko. Przemokła pani do suchej nitki!

Nieomalże wciągnęła swego gościa do holu i poprowadziła do salonu.
– Proszę siadać. Przysuniemy ten duży fotel do ognia – o tak. Proszę mi dać swój czepek i szal. Wyjdę

tylko na moment, by Hannah przygotowała pani coś gorącego do picia.

– Jest gani bardzo uprzejma – wyszeptała kobieta. – Nie znam pani, ale przypomina mi pani kobietę,

którą znałam, gdy byłam dziewczynką. Nazywała się Bennett i miała córkę, Annę. Czy wie pani, co się z
nią stało? Ja zapominam. Ja zapominam teraz wszystko.,

– Jestem March – ignorując pytanie, krótko odparła gospodyni. – Nie sądzę, by słyszała pani kiedyś to

nazwisko.

Otuliła  szczupłe  ramiona  kobiety  swym  własnym,  ciepłym  szalem.  I  zaraz  pospieszyła  do  kuchni,

skąd  wkrótce  wróciła niosąc tacę z jedzeniem i gorący  napój. Przysunęła do fotela  gościa  mały  stolik  i
powiedziała uprzejmie:

– A teraz musi pani coś zjeść, moja droga, a ten napar malinowy szybko panią rozgrzeje. To okropny

dzień na wyprawy dla kogoś takiego jak pani. Dlaczego, na Boga, Joel Kent pani nie przywiózł?

– Nie wiedzieli, że wychodzę – szepnęła pani Baxter z lękiem. – Ja, ja uciekłam. Sara nie pozwoliłaby

mi  wyjść,  gdyby  się  dowiedziała.  A  ja  tak  bardzo  chciałam  tu  przyjść.  To  tak  cudownie  być  znowu  w
domu.

Pani March obserwowała swego gościa podczas posiłku. Było dostatecznie jasne, że umysł, a raczej

pamięć kobiety zawodziła. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że ten dom nie należy już do niej. Chwilami
wydawała się całkowicie zanurzona w przeszłości. Raz czy dwa zwróciła się do pani March: „mamo”.

Wkrótce  dało  się  słyszeć  ostre  pukanie  do  drzwi  frontowych.  Pani  March  przeprosiła  i  wyszła.  Na

ganku stały Teodozja Stapp i kobieta, której pani March nie rozpoznała na pierwszy rzut oka – wysoka,
napastliwa osoba, której zimne, czarne oczy badawczo sprawdziły każdy kąt holu za plecami pani March,
nim ktokolwiek zdołał wypowiedzieć choćby słowo.

– Na Boga! – wysapała pani Stapp i umknęła do środka przed ostrym wiatrem. – Straciłam oddech;

pani March, pozwoli pani, że przedstawię panią Kent. Szukamy pani Baxter. Uciekła i pomyślałyśmy, że
prawdopodobnie jest tutaj. Czy tak?

background image

56

– Jest w moim salonie – cicho odparła pani March.
– A nie mówiłam? – pani Kent zwróciła się z pretensją do pani Stapp. Jej ostry, wysoki głos działał

pani March na nerwy. –To przekracza wszelkie pojęcie! Wymknęła  się dziś rano, kiedy byłam zajęta w
kuchni.  I  pomyśleć,  że  szła  sześć  mil  w  tym  wietrze!  Nie  mieści  mi  się  w  głowie,  że  to  zrobiła.  Nie
wierzę,  że  jest  choć  w  połowie  tak  chora,  jak  udaje.  Mam  tu  wóz,  pani  March,  i  będę  pani  bardzo
zobowiązana,  jeśli  poinformuje  ją  pani,  że  przyjechałam,  by  zabrać  ją  do  domu.  Czeka  nas  zapewne
burzliwa scena.

–  Nie  widzę  żadnego  powodu  do  sceny  –  stanowczo  zareagowała  pani  March.  –  Ta  biedna  kobieta

dopiero co przyszła i wyobraża sobie, że jest we własnym domu. I niech sobie tak myśli, jeśli to przynosi
jej ulgę. Lepiej będzie, jak ją pani tu zostawi.

Teodozję aż zatkało ze zdumienia, pani March ciągnęła jednak łagodnie:
–  Zajmę  się  tą  nieszczęsną  istotą  tak  długo,  jak  będzie  trzeba  –  a  dni  jej  są,  w  moim  przekonaniu,

policzone. Bo jeśli kiedykolwiek widziałam śmierć wypisaną na twarzy kobiety, wygląda ona właśnie z
twarzy pani Baxter. Mam aż nadto czasu, by się nią zaopiekować i stworzyć jej dobre warunki.

Pani  Joelowa  Kent  rozpływała  się  w  wyrazach  wdzięczności.  Bez  wątpienia  pozbycie  się  chorej

krewnej  uszczęśliwiało  ją.  Pani  March  ucięła  jednak  te  wywody  zaproszeniem  na  herbatę;  pani  Kent
odmówiła.

–  Spieszę  się  do  domu,  muszę  przygotować  kolację.  Co  za  zamieszanie  przez  tę  kobietę!  Jestem

ogromnie wdzięczna, zapewniam panią, że zechciała pani ją zatrzymać, bo w żadnym innym miejscu nie
czułaby się dobrze. Jutro przyślę te parę drobiazgów, które posiada.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za panią Kent, spojrzenia pani March i pani Stapp spotkały się.
–  I  tak  wygląda  twoja  zemsta,  Anno  March?  –  powiedziała  z  namaszczeniem  ta  ostatnia.  –  Czy

pamiętasz, co mówiłaś?

– Tak, Teodezjo, pamiętam i naprawdę tak myślałam. Ale ta rysa niegodziwości, o której mówiłyśmy,

zniknęła  właśnie  w  tym  momencie,  gdy  mogła  mi  posłużyć  za  oparcie.  A  poza  tym,  sama  rozumiesz,
zawsze miałam w pamięci Lou Carroll taką, jaka była przed laty  – przystojną, zuchwałą i wyniosłą. To
zaś stworzenie tutaj zupełnie jej nie przypomina – tej, którą znałyśmy. Tamta Lou Carroll nie żyje, a moja
uraza umarła razem z nią. Może wejdziesz?

–  Nie,  nie  teraz.  I  tak  by  mnie  nie  poznała,  a  pani  Joelowa  mówiła,  że  obcy  wyprowadzają  Lou  z

równowagi,  więc  myślę,  że  hotel  nie  był  chyba  dla  niej  najodpowiedniejszym  miejscem.  Muszę  iść  i
opowiedzieć wszystko Peterowi i może przyślę jej trochę dżemu z czarnej porzeczki.

Kiedy tylko pani Stapp wyszła, pani March pospieszyła do swego  gościa. Lou Baxter spała z głową

wspartą o miękkie, pluszowe oparcie fotela. Pani March patrzyła na zapadłe, trawione gorączką policzki,
na zmienioną, wymizerowaną twarz i jej jasne, brązowe oczy wypełniły się łzami.

–  Biedna  Lou  –  szepnęła  i  delikatnie  odgarnęła  niesforny  kosmyk  siwych  włosów  z  czoła  śpiącej

kobiety.

Przełożyła Anna Czekanowicz

background image

57

NATTY Z BLUE POINT

Natty Miller szedł spacerkiem w dół przystani, gdzie Bliss Ford cumował właśnie „Cockawee”. Bliss

spoglądał gniewnie na łódź,  wyremontowaną i świeżo odmalowaną na biało, której zwinięte żagle były
dziwnie  wilgotne, a błyszczące  wnętrze ociekało  wodą. Grupa rybaków  w  porcie  dyskutowała  o  czymś
zażarcie aż do momentu, gdy Natty podszedł bliżej.

– Powinieneś porąbać ją na rozpałkę, Bliss – powiedział Jake McLaren. – Nigdy nie zwerbujesz ludzi

do  pływania  na  niej.  Udało  ci  się  raz,  pod  dowództwem  młodego  Johnsona,  ale  teraz,  kiedy  ta  łajba
wywraca się do góry dnem nawet prowadzona przez kapitana Franka, każdy widzi, że coś naprawdę musi
być z nią nie tak.

– O co idzie? – spytał zaciekawiony Natty.
– „Cockawee” znowu wywróciła się dzisiaj rano w zatoce – odpowiedział Will Scott. – „Grey Bull”

podjął ludzi i przyholował łódź tutaj. Nie będzie z niej żadnego pożytku. Nawet poławiacze homarów nie
zechcą na niej narażać swojego życia. A co na Blue Point, Natty?

–  Nieźle  –  skwitował  Natty.  Nigdy  nie  marnował  słów,  choć  miał  dopiero  czternaście  lat.  Wolał

słuchać i obserwować. Niski, krępy, nie rzucający się specjalnie w oczy, w kręgu rówieśników znany był
jednak z siły swych pięści.

– Czy do Everetta dotarły z Ottawy jakieś nowe wieści o latarni morskiej? – zapytał Will.
Natty pokręcił głową.
–  Ma  niewielkie  szanse  na  pozytywną  decyzję,  prawda?  –  odezwał  się  Adam  Lewis  z  nutą

wątpliwości w głosie.

– Ani cienia szansy – stwierdził zdecydowanie Cooper Creasy. – Ma niewłaściwe poglądy polityczne,

ot co. Tak jak jego ojciec. Syn konserwatysty nie otrzyma pomyślnej odpowiedzi od liberalnego rządu, ot
co.

–  Pan  Barr  uważa,  że  Everett  jest  zbyt  młody,  by  powierzyć  mu  tak  odpowiedzialne  stanowisko  –

zacytował uroczyście Natty.

Cooper wzruszył ramionami.
–  Może,  może.  Osiemnastolatek  to  jeszcze  żółtodziób,  ale  każdy  wie,  że  Ev  jest  urodzonym

latarnikiem. Robi to od dwóch lat, odkąd zachorował wasz ojciec. Ale Irving Elliott zawsze chciał przejąć
latarnię, no i ma znajomości na górze, ot co. Na dodatek Barr jest jego dłużnikiem za ciężką robotę, jaką
tamten  wykonał  przy  wyborach.  Nie  mogę  powiedzieć  nic  złego  na  Elliotta.  To  dobry  człowiek,  ale
latarnię z pewnością powinien dostać syn waszego ojca, ot co.

–– Czy któryś z was szykuje się na jutrzejsze zawody sportowe w Summerside? – spytał Will Scott,

by odwieść Coopera od polityki, która tak bardzo go ekscytowała.

– Chyba ja – odezwał się Adam. – Będą regaty między klubami Summerside i Charlottetown. Pewnie,

że popłynę. Dam ci nawet fory, Natty, jeśli chcesz, ale tylko do boi.

Natty pokręcił głową.
– Nie startuję – rzucił krótko.
–  Powinieneś  uczcić  Victoria  Day  –  Adam  uderzył  w  ton  patriotyczny.  –  24  maja  to  urodziny

królowej. Jeśli nie dadzą nam wolnego dnia, zwiejemy, mawialiśmy w szkole. Dobra, stara królowa nie
żyje, ale ten dzień, na jej cześć, jest świętem narodowym, pamiętaj o tym, chłopcze.

– Ev i ja nie możemy startować razem, więc startuje on – tłumaczył Natty. – Zostanę z Prue w domu,

żeby pilnować światła w latarni. No, muszę wracać. Zanosi się na burzę.

–  Wątpię,  czy  jutro  będziemy  mieli  królewską  pogodę  –  powiedział  Cooper,  zezując  w  niebo.  –

Wygląda  na  to,  że  zbliża  się  północny  wiatr,  ot  co.  O,  oto  i  Bliss.  Jakiś  trochę  skołowany.  Wypadek

background image

58

„Cockawee” to dopiero tragedia, ot co. Szkoda, że Nat już poszedł, on wiedziałby, jak sterować tą łodzią.
Tyle, że to jeszcze dzieciuch. Dla niego byłaby to pestka, tak uważam.

Natty tymczasem wrócił na swoją łódź, „Merry Maid”, i postawił żagle. W kilka minut później ślizgał

się  po  zatoce.  Wiatr  mu  sprzyjał  i  „Merry  Maid”  beztrosko  muskała  fale  niby  ptak.  Zamyślony  Natty
sterował  ku  wyspie  Blue  Point.  Nie  w  głowie  mu  były  zawody  w  Summerside.  Jego  umysł  zaprzątało
widmo  najbliższej  przyszłości  –  on,  Ev  i  Prue  będą  musieli  opuścić  Blue  Point  i  starą  latarnię,  gdzie
spędzili prawie całe życie. Dla Natty’ego było to równoznaczne z krachem wszystkich marzeń i planów.
Gdzie życie mogło być wspanialsze niż na ich samotnej wyspie?

David  Miller  zmarł  ostatniej  zimy,  po  długiej  chorobie.  Był  latarnikiem  na  Blue  Point  przez

trzydzieści  lat.  Cztery  lata  temu,  po  śmierci  żony,  sprowadził  do  latarni  trójkę  swoich  dzieci.  Wkrótce
miejsce matki zajęła opiekuńcza mała Prue i chłopcy wprost adorowali swą siostrę. Gdy i ojciec odszedł,
Everett  złożył  podanie  o  przyznanie  mu  posady  latarnika.  Sprawa  nie  została  jeszcze  rozpatrzona,  ale
stary Cooper Creasy trafnie oceniał sytuację. Millerowie nie mogli liczyć na to stanowisko.

Wprawdzie  Victoria  Day  nie  przyniósł  burzy,  ale  i  tak  okazał  się  raczej  paskudny.  Zmienny,  ostry

wiatr  hulał  po  zatoce,  piętrząc  wody.  Posępne  niebo  zasnuło  się  chmurami,  a  majowe  powietrze  było
suche i ostre. Millerowie krzątali się od samego rana, by Everett zdążył dopłynąć do stałego lądu i złapać
pociąg  wycieczkowy do Summerside. Jechał  sam.  Skoro  tylko  jeden  z  chłopców  mógł  się  tam  wybrać,
Natty stwierdził, że musi to być Everett. Prue postanowiła zostać z Nattym w domu. Nie miała serca do
świętowania. Czuła nawet pewien niepokój, kiedy Natty z entujazmem wciągał flagę i zawieszał na łodzi
wieniec  jodłowy  z  portretem  królowej.  Tak  jak  chłopców,  gnębiła  ją  myśl  o  opuszczeniu  wyspy  oraz
przeczucie jakiegoś związanego z tym nieszczęścia.

Dzień  mijał  powoli.  Po  południu  wiatr  ustąpił  absolutnej  ciszy  i  tylko  od  czasu  do  czasu  powracał

silnym  podmuchem,  a  krótko  przed  zachodem  słońca  ze  wschodu  przypełzła  mgła  i  rozpostarła  swe
skrzydła nad zatoką i nad Blue Point. Była tak gęsta, że Prue i Natty nie mogli nawet dojrzeć wyspy Little
Bear.

– Na szczęście Everett nie wraca dzisiaj w nocy – powiedziała Prue. – Mógłby zgubić się w tej mgle.
– Jest okropna – zgodził się Natty. – Światło latarni nie przebije się przez tę ścianę mleka.
Po  zachodzie  słońca  zapalili  najjaśniejszą  lampę  i  postanowili  spędzić  wieczór  na  lekturze.  Ale  nie

upłynęło wiele czasu, gdy Natty odłożył książkę:

– Hej, Prue, co to było? Wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas.
– Ja chyba też – odparła Prue. – Jakby ktoś wołał. Podbiegli do drzwi wychodzących w stronę portu.

Świat zasnuty mgłą skrywał się w ciemności, która wydawała się niemal namacalna. Nagle z tego mroku
doszedł ich stłumiony krzyk kogoś ogarniętego przerażeniem.

– Prue, ktoś jest w tarapatach – oświadczył Natty.
– Och, żeby to nie był Ev! – krzyknęła Prue.
Natty pokręcił głową:
– Nie mów tak! Ev nie zamierzał wracać dzisiaj do domu. Przynieś latarnię, Prue. Muszę zobaczyć,

kto to jest.

– Och, Natty, nie idź – prosiła przerażona Prue. – Mgła wciąż rośnie... mógłbyś się zgubić.
–  Nie  zgubię  się.  Muszę  iść,  Prue.  Może  tam  ktoś  się  topi.  To  nie  Ev,  oczywiście,  ale  może  ktoś

potrzebuje pomocy. Bądź rozsądną dziewczynką.

Prue ze stężałą twarzą, z trudem tłumiąc w sobie potok słów przerażenia i protestu, które cisnęły się

jej na usta, przyniosła latarnię. Zbiegli na brzeg i Natty wsiadł do łódki. Pospiesznie umieścił latarnię na
rufie, rzucił cumy i wziął wiosła.

– Wrócę tak szybko, jak to możliwe – zawołał do Prue. – Poczekaj tu na mnie.
W  minutę  później  brzeg  zniknął  z  pola  widzenia  i  chłopie:  znalazł  się  sam  w  ciemnej  mgle,  bez

przewodnika.  Jedynie  wołanie  o  ratunek,  które  stawało  się  coraz  słabsze,  stanowiło  jakąś  wskazówkę.
Wydawało się, że dochodzi gdzieś od Little Bear i tam też Natty powiosłował. Silne pociągnięcia niosły
łódkę  po  wzburzonej  wodzie.  Natty  od  małego  miał  do  czynienia  z  wiosłami,  więc  ręce  i  mięśnie  nie
zawiodły go i teraz. Miarowo posuwał się naprzód. Woda stała się bardziej niespokojna, kiedy wypłynął
poza  wyspę  i  znalazł  się  w  kanale  pomiędzy  Blue  Point  i  Little  Bear.  Wołania  niemalże  ucichły.  Co
będzie, gdy przypłynie za późno? Z całych sił naparł na wiosła. Wkrótce, dzięki spokojniejszej wodzie,
domyślił  się,  że  musi  być  niedaleko  Little  Bear.  Wołanie  jakby  się  przybliżało.  Musiał  przepłynąć  już
jakąś milę. W kolejnej minucie minął przylądek; ledwo widoczny  w słabiutkim świetle latarni. Zobaczył

background image

59

wywróconą łódź i dwóch mężczyzn uczepionych obu jej burt. Byli skrajnie wyczerpani. Natty zbliżył się
do jednego z rozbitków, uważając, by go nie staranować.

–  Proszę  podpłynąć,  kiedy  powiem  –  krzyknął  –  i  nie  chwytać  się  niczego,  czy  pan  słyszy?!  Nie

chwytać! Teraz... proszę płynąć!

Za chwilę człowiek leżał już na rufie, wciągnięty do łodzi za kołnierz.
– Proszę się nie ruszać – polecił chłopak, biorąc wiosła.
Opłynięcie przewróconej łodzi, miotanej  wodnymi  wirami,  było  nie  lada  zadaniem,  niemalże  ponad

siły  Natty'ego.  Drugi  mężczyzna  wciągnął  się  do  łódki  od  strony  dziobu.  Natty  odetchnął  z  ulgą,
oddalając się od tonącej łodzi. Było jasne, że jeszcze kilka minut, a wrak pogrąży się w wodnej kipieli.
Natty drżał od stóp do głów ze zdenerwowania i zmęczenia.

– Tylko spokojnie – wymamrotał. – Nie zamierzam teraz poddać się jak dzieciak. Ale czy dam radę

dopłynąć do Blue Point?

Po chwili jednak ruszył w stronę latarni morskiej, która majaczyła gdzieś we mgle, jak jasna plamka.

Mężczyźni, posłuszni nakazom chłopca, ułożyli się na samym dnie.

Wreszcie dobili do brzegu, gdzie czekała zaniepokojona Prue. Razem ruszyli do latarni. Natty począł

szukać suchych ubrań dla rozbitków, a Prue przygotowywała coś ciepłego do picia.

– Pomyśleć, że ten dzieciak ocalił nam życie! – zachwycał się jeden z mężczyzn. – Nie każdy dorosły

dokonałby  tego,  co  on  zrobił.  Przypuszczam,  że  to  twój  brat,  panno  Miller.  Wydaje  mi  się  jednak,  że
masz jeszcze jednego brata?

–  O,  tak,  Everetta,  ale  on  jest  poza  domem  –  wyjaśniła  Prue.  –  Słyszeliśmy  krzyki  panów  i  Natty

zdecydował się ruszyć na ratunek.

–  Cóż,  zjawił  się  w  samą  porę.  Nie  utrzymałbym  się  ani  minuty  dłużej.  Sytuacja  była  naprawdę

krytyczna. Byłem tak wykończony, że nie mógłbym się ruszyć ani odezwać przez całą drogę tutaj, nawet
gdyby on nie rozkazał mi leżeć nieruchomo.

Natty odwrócił się w tym momencie i krzyknął:
– Ach, to pan Barr! Nie poznałem pana wcześniej:
–  Tak,  to  ja,  młody  człowieku.  Ten  dżentelmen  jest  moim  przyjacielem  –  to  pan  Blackmore.

Chcieliśmy uczcić Victoria Day polując na Little Bear. Wypożyczyliśmy od Forda łódź, tę „Cockawee",
bardzo ją polecał. No i wypłynęliśmy. Niewiele wiem o prowadzeniu łodzi i żeglowaniu. Ale Blackmore
ma o tym jakieś pojęcie. Byliśmy  na drugiej stronie  wyspy,  kiedy  nadeszła  mgła.  Spieszyliśmy  się,  ale
nim  wróciliśmy  do  łodzi,  zapadła  noc.  Popłynęliśmy  dookoła  cypla  i  wtedy  łódź  wywróciła  się  –  nie
wiem dlaczego...

– Ale ja wiem doskonale – przerwał oburzony Natty. – Ta „Cockawee” ma jakiś feler. Już dwa razy

przewróciła się  do  góry  dnem  w  porcie,  przy  dobrej  pogodzie.  Ford jest  łajdakiem,  że  pozwolił  panom
wziąć tę łajbę. Mógł przecież przewidzieć, co się stanie. Doprawdy, doprawdy... to było niemal świadome
morderstwo!

–  Pomyślałem,  że  coś  z  nią  musi  być  nie  tak  –  oświadczył  pan  Blackmore.  –  Umiem  żeglować,  na

przekór  kpinom  mego  przyjaciela  i  doprawdy  nie  było  powodu,  by  łódź  się  wywróciła.  Powinno  się
wybatożyć tego Forda.

Mimo  gorącego  naparu  z  czarnej  porzeczki,  który  przyrządziła  Prue,  mężczyźni  nie  byli  w  stanie

poruszać  się  o  własnych  siłach.  Dopiero  następnego  ranka  Natty  przewiózł  ich  na  stały  ląd.  Podczas
pożegnania pan Barr uścisnął serdecznie dłoń chłopca i powiedział:

– Dziękuję ci, mój drogi. Jesteś odważnym i zręcznym młodzieńcem. Powiedz swojemu bratu, że jeśli

tylko mi się uda, załatwię mu posadę latarnika na Blue Point. A co do ciebie, masz we mnie przyjaciela i
jeśli będę mógł coś dla ciebie zrobić, zawsze licz na mnie.

Dwa tygodnie później Everett otrzymał oficjalny dokument mianujący go latarnikiem na wyspie Blue

Point. Natty od razu zaniósł wiadomość na stały ląd, gdzie ucieszyła całą rybacką brać.

– Nareszcie jest dobrze – powiedział Cooper Creasy. – Blue Point bez Millera jako latarnika straciłaby

swój charakter, ot co. Na szczęście jest Ev.

– To jednak bardziej sprawka Natty’ego niż Eva – zażartował Adam, bardzo zadowolony.
To rozjuszyło Willa Scotta:
– A mówiłeś, Adamie, że Irving ma lepsze znajomości niż Millerowie – stwierdził zaczepnie. – Ale

wygląda na to, że wpływy Natty'ego załatwiły wszystko – wpływy z Little Bear.

– To graniczyło z cudem, że chłopak zrobił to, co zrobił, w taką noc – powiedział Charles Macey.

background image

60

– Gdzie jest Ford? – spytał Natty speszony. Nienawidził, kiedy mówiono o jego zasługach.
–  Ford  się  zmył  –  odpowiedział  Cooper.  –  Wyjechał  nagle  do  Summerside,  żeby  zaciągnąć  się  do

fabryki Tobe'ego Meekinsa. To była najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić, ot co. Tutejsi ludziska nie mieli i
tak z niego żadnego pożytku, a w dodatku wciągnął, dwóch ludzi  w śmiertelną pułapkę. To karygodne,
nawet jeśli byli liberałami. „Cockawee” została już wyciągnięta na Little Bear i myślę, że tam zostanie.
Natty, czy chciałbyś latem popłynąć ze mną na makrele?

– Jasne, że tak – odpowiedział Natty – ale o ile pamiętam, mówił pan, że nie potrzebuje już ludzi.
– Myślę jednak, że dla ciebie znajdzie się miejsce – rzekł Cooper. – Chłopak z takim uporem i krzepą

nie może się marnować na Blue Point, ot co.

Czara szczęścia Natty’ego została napełniona po brzegi.

Przełożyła Magda Anna Gzowska

background image

61

PO WIELU DNIACH

Kwadratowy,  nędznie  umeblowany  hol  Baxter  Station  Hotel,  zwanego  tak  z  braku  innego,

konkurencyjnego  miejsca,  wypełniony  był  mężczyznami.  Niektórzy  z  nich  mieszkali  tu  tymczasowo,  a
inni wstąpili tylko na chwilę, by poplotkować i pożartować w oczekiwaniu na pociąg pocztowy.

Gabe Foley, właściciel hotelu, grał w warcaby z jednym z kolejarzy, słuchając jednocześnie toczących

się dookoła rozmów. Powietrze zasnuwała mgła papierosowego dymu, a piękne, czerwone geranium  na
parapecie  okna  wydawało  się  pochodzić  z  innego  świata.  Gabe  znał  wszystkich  obecnych  z  wyjątkiem
jednego człowieka, który przybył na Baxter Station przedpołudniowym pociągiem. Hotel Foleya nie mógł
pochwalić się księgą gości, a obcy nie kwapił się, by podać swoje nazwisko czy cel podróży. Popołudnie
spędził przechadzając się po wsi i rozmawiając z robotnikami. Teraz siedział w kącie za piecem i milczał
zawzięcie.

Miał  raczej  pospolitą  twarz  i  ubrany  był  niestarannie.  W  sumie  nie  spodobał  się  Foleyowi,  ale  tak

długo,  jak  gość  płacił  rachunki  i  nie  robił  zamieszania,  Gabe  nie  miał  w  zwyczaju  wtrącać  się  w  jego
sprawy.

Trzech czy czterech farmerów z Greenvale przystanęło przy piecu, żywo dyskutując o obniżce cen w

fabryce sera i o ostatnich wydarzeniach w Greenvale.

Nieznajomy przysłuchiwał im się z uwagą, choć sam nie brał udziału w rozmowie. Przysunął nawet

bliżej swój fotel. Gabe Foley przerwał ruch damką, by zadać pytanie ludziom z Greenvale.

– Czy to prawda, że stary Strong zostanie wyeksmitowany w przyszłym tygodniu?
– To prawdopodobne – odpowiedział William Jeffers – Joe Moore chce podać sprawę do sądu. Czeka

już  trzy  lata  na  spłatę  długu  i  traci  cierpliwość.  Przyszłość  starego  Stephena  wygląda  nieciekawie,  bo
Moore się nie zawaha: Chce odzyskać swoje.

– Co zrobią Strongowie? – spytał Gabe.
– To samo pytanie zadają sobie wszyscy  w  Greenvale. Lizzie Strong zawsze była delikatną, drobną

dziewczyną,  ale  może  da  sobie  radę.  Najbardziej  żałuję  starego  Stronga.  Nie  widzę  dla  niego  wyjścia,
czeka go przytułek dla ubogich.

– Jak to się stało, że Stephen Strong znalazł się w tak trudnej sytuacji? – spytał nagle nieznajomy. –

Kiedy byłem tu dobrych parę lat temu uważano, że powodzi mu się niezgorzej .

–  No  cóż,  tak  było  –  odpowiedział  William  Jeffers.  –  Zaczął  popadać  w  długi,  gdy  jego  żona

zachorowała. Wydał straszne pieniądze na doktorów i lekarstwa.  A potem prześladował go pech: zbiory
się nie udały, krowy pozdychały i tak dalej. Z czasem było coraz gorzej. O mało nie pękło mu serce, gdy
żona umarła. A teraz Moore chce go wyrzucić. Według mnie biedny, stary Stephen tego nie przeżyje.

– Czy orientuje się pan w wysokości zadłużenia?
– Około trzy tysiące dolarów, wyliczając odsetki.
–  No  cóż,  szkoda  mi  starego  Stephena  –  powiedział  Gabe  wracając  do  gry.  –  Jeżeli  ktokolwiek

zasługuje  na  spokojną  starość,  to  właśnie  on.  Pomógł  tylu  ludziom;  że  trudno  by  zliczyć.  I  był
najgorliwszym chrześcijaninem w Greenvale i poza nim.

– Był za dobry – powiedział jeden z wieśniaków. – Pozwolił, by wykorzystywano go przez całe życie.

Tylu pożyczało od niego pieniądze, a on nigdy nie upomniał się choćby o centa. I zawsze trzymał u siebie
kilku leworęcznych pomagierów czy innych przybłędów roztrwaniających jego majątek.

–  Czy  masz  na  myśli  Bena  Butlera,  który  wyjechał  jakieś  dwadzieścia  lat  temu?  –  spytał  trzeci

mężczyzna. – Jeżeli kiedykolwiek istniał syn szatana to był nim właśnie on, syn starego Ezry Butlera z
doliny. Stephen utrzymywał go przez jakieś trzy czy cztery lata i był mu jak ojciec.

– Większość ludzi myśli tak o Benie Butlerze – dodał ponuro William Jeffers – nawet jeżeli słuch o

nim zaginął prawie dwadzieścia lat temu. Nie należał do tych, o których można łatwo zapomnieć. Gdzież
on wyjechał? Do Kootenay, prawda?

background image

62

–  Tak,  gdzieś  tam.  Był  typowym,  młodym  wieśniakiem,  skłonnym  do  każdego,  najgorszego  nawet

szelmostwa.  Pewnego  razu  stary  Strong  złapał  go  na  kradzieży  owsa  i  zamiast  dać  mu  zasmakować
więziennego chleba, przygarnął go i żywił przez trzy lata. Mówiłem staremu, że będzie tego żałował, ale
on zawsze twierdził, że Ben nie jest z gruntu zły i że kiedyś się zmieni. Nieważne, co młody hultaj zrobił,
stary  Stephen  zawsze  potrafił  go  wytłumaczyć:  „jego  matka  nie  żyje”  albo  „nikt  go  nigdy  nie
wychowywał”.  Byłem  zadowolony,  kiedy  Ben  zniknął,  kończąc  te  wychowawczo  pokutnicze  starania
Stephena.

–  Gdyby  biedny,  stary  Stephen  nie  miał  tak  hojnej  ręki  dla  każdego  nieszczęsnego  przybłędy  –

powiedział Gabe – zachowałby więcej dla siebie.

Gwizd pocztowego pociągu przerwał dyskusję na temat Stephena Stronga. Po minucie w holu siedział

jedynie nieznajomy. Pozostawiony sam sobie, wstał i również wyszedł. Oddalił się od stacji i raźno ruszył
drogą do Greenvale.

Około  trzy  mile  od  dworca  zatrzymał  się  przed  stojącym  przy  drodze  budynkiem.  Dom  był

staroświecki,  ale  duży  i  prawdopodobnie  wygodny;  za  nim  znajdowały  się  dwie  stodoły,  a  po  lewej
stronie rozciągał się sad. Stał w cieniu jodeł, ale podwórze oświetlało światło księżyca i nieznajomy nie
mógł zdecydować się, aby na nie wejść. W końcu skrył się w cieniu drzew otaczających ogród i oparłszy
się o stary płot zatonął w rozmyślaniach. W kuchni świeciła się lampa. Zasłona nie była zaciągnięta, więc
widział  wnętrze  jak  na  dłoni.  Przy  stole  siedział  siwowłosy,  stary  mężczyzna  pochylony  nad  wielką
księgą. Nieznajomy gwizdnął cichutko:

– Stary Stephen, jak zwykle, czyta Biblię z należytym namaszczeniem! Nie zmienił się zbytnio poza

tym,  że  posiwiał.  Musi  już  mieć  z  siedemdziesiąt  lat.  To  wstyd  wyrzucać  z  domu  mężczyznę  w  jego
wieku. Ale Joe Moore zawsze był prawdziwym kutwą.

Podciągnął się cicho na rękach i usiadł na płocie. Zobaczył, jak stary Stephen Strong kładzie okulary

na księdze i klęka obok krzesła. Modlił się jakiś czas, a potem wziął świecę i opuścił kuchnię. Człowiek
na płocie nie poruszył się. Prawdę mówiąc zachichotał na myśl o wszystkich psotach, które skojarzyły mu
się z tym miejscem – żartach, sztuczkach, wybrykach.

Stephen  Strong  zawsze  był  dla  niego  wyrozumiały.  Na  przykład  w  dniu,  w  którym  złapał  go  na

kradzieży owsa. Jakże przestraszony i zgnębiony był wtedy! I jakże ciepło stary człowiek mówił do niego
i tłumaczył mu grzech, którego się dopuścił.

Nigdy więcej niczego nie ukradł, ale pod innymi  względami nie za bardzo liczył się z pouczeniami.

Za  plecami  starego  Stephena  śmiał  się  z  jego  kazań.  Ale  Stephen  Strong  nigdy  nie  przestał  w  niego
wierzyć. Zawsze  łagodnie  zapewniał,  że  „Ben  poprawi  się,  krok  po  kroku”.  I  to  wszystko  przypomniał
sobie Ben Buttler teraz, siedząc na płocie.

– Zawsze lubiłem starego Stephena – powiedział sam do siebie – przykro mi, że znalazł się w takich

tarapatach.

Kazania  i  modlitwy  na  nic  się  nie  zdały,  pomyślał  i  zachichotał,  ale  zaraz  spoważniał.  Z

niewiadomych  przyczyn,  nawet  za  najgorszych  czasów,  Benowi  Buttlerowi  zawsze  z  trudem
przychodziło wyśmiewanie się ze starego Stephena.

– Trzy tysiące dolarów! Mógłbym to zrobić, ale wzięto by mnie za głupca. Trzech tysięcy nie znajduje

się na ulicy, nawet w Kootenay. Nie ktoś taki, jak ja.

Poklepał  się  po  kieszeni.  Prawie  dwadzieścia  lat  temu  wyjechał  do  Kootenay,  zamierzając  zbić

fortunę, ale  marzenia szybko się rozprysły. Wydawał  pensję  zaraz  po  wypłacie  i  dopiero  ostatnimi  laty
trochę mu się polepszyło, dzięki czemu zaoszczędził trzy tysiące dolarów. Przywiózł te pieniądze ze sobą,
by kupić farmę i osiedlić się na stałe. Porzucił już jednak ten pomysł. To miejsce było za spokojne jak dla
niego. Wróci do Kootenay i już będzie wiedział, co zrobić z pieniędzmi. Jake Perkins i Wade Brown, jego
dwaj kumple, prowadzili sklep połączony z barem. Ucieszyłby ich wspólnik z gotówką. Będzie do nich
świetnie pasował.

Zdecyduję jutro – dumał  wracając – tak długo, jak  tu  jestem,  myśl  o  starym  Stephenie  będzie  mnie

prześladować, pewne, jak amen w pacierzu. Ciekawe, o co modlił się wieczorem? Zawsze zwykł mawiać:
„Pan wie, co czyni!”, ale nie wydaje mi się, żeby tak było. No cóż, ja nie jestem Jego wysłannikiem.

Następnego dnia Ben Buttler znowu poszedł do Greenvale i tym razem wstąpił do Stephena Stronga.

W domu zastał tylko gospodarza, który najpierw go nie rozpoznał, ale po chwili zastanowienia powitał go
bardzo serdecznie.

background image

63

– Ben! Nie wierzę własnym oczom! Jak się masz? Jak się masz? Usiądź, Ben, tutaj, na tym krześle.

Skąd przybywasz?

– Teraz  z  Baxter,  a  tak  w  ogóle  to  z  Kootenay  –  odpowiedział  Ben.  –  Pomyślałem,  że  wstąpię,  by

pana zobaczyć. Nie oczekiwałem, że będzie mnie pan jeszcze pamiętał.

– Zapomnieć o tobie? I Dlaczego? Nigdy o tobie nie zapomniałem, Ben. Ileż razy zastanawiałem się,

gdzie jesteś i jak ci się powodzi. Więc mówisz, że byłeś w Kootenay? No cóż, zobaczyłeś kawał świata. I
nie jesteś już chłopcem. Czy pamiętasz swoje figle?

Ben zaśmiał się zakłopotany.
–  Tak,  pamiętam...  Ale  nie  o  tym  przyszedłem  rozmawiać.  Bywało  różnie:  i  źle,  i  dobrze.  A  co  u

pana? Powiedzieli mi w Baxter, że ma pan kłopoty.

Twarz starego człowieka zachmurzyła się, a z jego poczciwych, błękitnych oczu zniknął blask.
– Tak, Ben, tak – powiedział smutno. – Mam poważne kłopoty, to prawda. Stary farmer musi odejść.

Przykro  mi,  chciałbym  dopełnić  tu  swoich  dni,  ale  tak  się  nie  stanie.  Nie  chcę  narzekać.  Bóg  wie,  co
czyni!  Nie  mam  wątpliwości,  że  wszystko  jest  bardzo  mądrze  obmyślone,  żadnych  wątpliwości,  tylko
trudno się z tym pogodzić.

Ben nigdy nie lubił tych „pobożnych rozmów”, więc zręcznie zmienił temat.
–  Nie  wiem,  czy  Bóg  ma  z  tym  coś  wspólnego,  proszę  pana.  Wydaje  mi  się,  że  to  sprawka  kogoś

zupełnie innego, a Joe Moore jest jego wysłannikiem. Podstawowa sprawa, tak jak ja to widzę, to dać mu
po nosie. Jak wysoki jest zastaw?

– Razem z odsetkami trzy tysiące dolarów.
Głos starego Stephena zadrżał. Przyszłość malowała się w czarnych barwach.
Ben włożył rękę do kieszeni i wyjął  nowy, pękaty portfel. Położył  go na  kolanie i zaczął przeliczać

banknoty.

–  Oto  i  one,  proszę  pana  –  powiedział  kładąc  pieniądze  na  stół.  –  Myślę,  że  uchronią  pana  przed

szponami Moore'a. Jeżeli się nie pomyliłem, są tu trzy tysiące. To wystarczy, prawda?

– Ben! – Głos starego Stronga zadrżał ze zdumienia. – Ben, nie mogę tego przyjąć. To nie byłoby w

porządku. Przecież nigdy nie zdołałbym ci tego oddać.

Ben zamknął pusty portfel i schował go.
– Nie chcę, żeby pan oddawał. To mały prezent, jak to mówią; nie chcę, żeby pan myślał, iż jestem

niewdzięczny.  Gdyby  nie  pan,  byłbym  teraz  w  jakimś  więzieniu.  Wracając  do  pieniędzy,  dla  pana  to
może dużo, ale my w Kootenay dbamy o tysiąc dolarów nie bardziej, niż ludzie w Greenvale o piątaka.
Tam się robi wielkie interesy.

– Ale Ben, jesteś pewien, że możesz sobie na to pozwolić, że nie będziesz tego żałował?
– Całkowicie. Proszę się nie martwić.
–  Niech  cię  Bóg  błogosławi!  –  Łzy  spływały  po  twarzy  starego  Stephena,  kiedy  drżącymi  rękami

zbierał pieniądze. – Zawsze wiedziałem, że będą z ciebie ludzie, Ben, zawsze tak mówiłem. Wiedziałem,
że  masz  dobre  serce.  Nie  mogę  tylko  uwierzyć,  że  to  się  zdarzyło  właśnie  teraz.  To  zbyt  piękne.  Stare
miejsce  ocalone,  mogę  umrzeć  w  spokoju.  Oczywiście,  zwrócę  ci  chociaż  część  w  jakiś  sposób,  jeżeli
jeszcze trochę pożyję. Niech cię Bóg błogosławi, Ben!

Ben nie zabawił długo. Powiedział, że  musi  wyjechać pociągiem o  16.30.  Odetchnął,  kiedy  uwolnił

się  od  starego  człowieka,  jego  podziękowań  i  pytań.  Ciężko  mu  było  odpowiadać  na  niektóre  z  nich.
Kiedy nie mógł być już widziany, usiadł na płocie i policzył pieniądze.

Akurat na powrót do Kootenay, a tam zacznę  wszystko jeszcze raz.  Ale  warto  było  zobaczyć  twarz

tego starego faceta, nawet za takie pieniądze. Powiedział, że będzie dziękować Bogu i mnie. Jake i Wade
pewnie się wściekną, że nie wejdę do spółki! Mam zamiar podźwignąć się po tym wszystkim, zobaczyć,
czy jestem godny wiary, jaką stary człowiek mnie obdarzył. To byłoby straszne, gdybym go zawiódł.

O 16.30 Ben stał w drzwiach odjeżdżającego pociągu, a Gabe Foley zawzięcie go obserwował.
– Niech mnie diabli, ale nie wiem, kim był ten facet – powiedział do przyjaciela. – Nigdy nie wyjawił

swego  imienia,  ale  wydaje  mi  się,  że  gdzieś  go  już  widziałem.  Miał  iście  szatański  wygląd.  Zapłacił
jednak rachunki, a reszta to już nie moja sprawa.

Przełożyła Magda Sadowska

background image

64

SMUTKI PANNY FARQUHAR

Frances Farquhar była tak piękna, że ludzie uznawali ją czasem za towarzyskiego „motyla”. Jej ojciec

zaliczał się do osób zamożnych, zaś w żyłach matki płynęła błękitna krew jednego z arystokratycznych
rodów. Frances od trzech lat obracała się w towarzystwie, szybko stając się jego ulubienicą. Choć  więc
może się to wydać dziwne, nie czuła się jednak szczęśliwa.

Po prostu, Frances Farquhar została porzucona – porzucona w sposób banalny, jak gdyby nigdy nic.

Zaręczyła się z Paulem Holcombem, wyjątkowym przystojniakiem, doskonale zresztą świadomym swego
uroku. Zakochała się w nim, a może tylko tak jej się wydawało, co w sumie na jedno wychodzi. Dość, że
wszyscy  wiedzieli  o  zaręczynach,  a  każda  przyjaciółka  szczerze  jej  zazdrościła,  bowiem  Holcomb
uchodził za nie lada partię.

Potem nastąpiła katastrofa. Nikt spoza rodziny nie wiedział, co tak naprawdę zaszło, natomiast było

jasne, że związek Holcomb-Farquhar należy już do przeszłości i  każdy  miał  swoją  własną teorię na ten
temat.

Prawda  była  jednak  prosta:  Holcomb  okazał  się  niestały  i  zakochał  się  w  innej  dziewczynie.  Ten

samolubny łajdak nie miał w sobie za grosz męskości i absolutnie go nie obchodziło, czy złamał Frances
Farquhar serce czy nie. W sześć miesięcy po odzyskaniu swobody ożenił się z Maud Carroll.

Farquharowie, a zwłaszcza Ned (starszy brat Frances, który niezbyt interesował się jej losem, chyba

że chodziło o honor rodziny), byli wściekli z powodu skandalu. Pan Farquhar ciskał gromy, Ned klął, a
Della  nie  dawała  się  pocieszyć,  bo  ominęła  ją  rola  druhny.  Jeśli  zaś  chodzi  o  panią  Farquhar,  płakała
tylko i twierdziła, że przyszłość Frances legła w gruzach.

Sama  dziewczyna  nie  brała  udziału  w  tych  rodzinnych  wiecach.  Miała  złamane  serce.  Zraniono  jej

dumę i miłość własną, a efekt był prawdziwie katastrofalny.

Wkrótce  Farquharowie  ochłonęli  nieco  i  zajęli  się  pocieszaniem  Frances,  co  przynosiło  jednak

mizerne efekty. Jakoś przetrwała resztę sezonu, pokazując światu, że jest ponad to i usiłując nie zżymać
się  zbytnio,  ilekroć  Holcomb  wszedł  jej  w  drogę.  Wprawdzie  pobladła  i  wyszczuplała,  a  jej  twarz
przypominała maskę bez śladu życia, ale to samo można było rzec o wielu innych dziewczynach, których
nikt nie podejrzewał o złamane serce.

Z nadejściem lata Frances postanowiła podkreślić własną niezależność i kiedy, jak każdego roku, cała

rodzina  wybierała  się  do  Green  Harbour,  stwierdziła,  że  nie  pojedzie  i  koniec.  Wszyscy  starali  się  ją
przekonywać, lecz nic nie mogło skłonić Frances do zmiany zdania.

– Wybiorę się do Windy Meadows, do cioci Eleanor. Już tyle razy mnie zapraszała.
Ned gwizdnął.
– Wybawisz się za wszystkie czasy, siostrzyczko. W Windy Meadows jest prawie taka miła i radosna

atmosfera jak na pogrzebie. Ciocia Eleanor nie należy, delikatnie to ujmując, do zbyt zabawnych osób.

– Nic mnie to nie obchodzi. Chcę uciec gdzieś, gdzie ludzie nie będę mnie wytykać na ulicy palcami i

mówić ciągle o... tamtym – głos Frances brzmiał tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem.

Ned wyszedł, po raz kolejny przeklinając w duszy Holcomba, i poprosił matkę, aby zajęła się siostrą.

Frances jednak dopięła swego i pojechała do ciotki.

W  Windy  Meadows  było  dokładnie  tak,  jak  to  zapowiedział  Ned.  Całkowite  zaprzeczenie  słowa

„rozrywkowo”.  Niewielka  wiejska  posiadłość  leżała  tuż  przy  drodze  prowadzącej  do  rybackiej  osady,
usadowionej  na  skrawku  plaży  znanym  jako  Zatoczka.  Ciotka  Eleanor  należała  do  tego  cennego,  a
niestety bardzo rzadkiego gatunku osób, które w mistrzowski sposób opanowały sztukę niewtykania nosa
w  nie  swoje  sprawy  i  zostawiła  Frances  samą  sobie.  Wiedziała  oczywiście,  że  jej  siostrzenica  miała
„jakieś kłopoty sercowe, czy coś w tym rodzaju”, ale postanowiła się nie wtrącać.

background image

65

–  Najlepiej,  jeśli  sprawy  toczą  się  własnym  biegiem  mawiała  nieco  filozoficznie  starsza  pani  do

Margaret  Ann  Peabody,  swojej  gospodyni,  a  jednocześnie  powiernicy.  –  Wszystko  się  ułoży  we
właściwym czasie, choć Frances tak pewnie nie myśli.

Rzeczywiście, przez pierwsze dwa tygodnie Frances pogrążyła się w luksusie bezgranicznego smutku.

Mogła  płakać  całą  noc,  a  jeśli  zechciała,  to  i  cały  dzień,  i  nie  przejmować  się,  że  ktoś  zobaczy  jej
zaczerwienione oczy. Nikt też nie wymagał od niej przykładnego zachowania.

Po upływie tego czasu ciotka Eleanor postanowiła  wziąć sprawy  w  swoje ręce. Wprawdzie polityka

niemieszania się była, najlepsza, ale ciotka nie  mogła przecież pozwolić,  aby  dziewczyna  na  jej  rękach
wyzionęła  ducha.  Frances  z  dnia  na  dzień  stawała  się  coraz  bledsza  i  chudsza,  a  oczy  miała  aż
zapuchnięte od płaczu.

– Jaka szkoda – powiedziała ciotka pewnego ranka przy śniadaniu. – Tak bardzo chciałam wziąć dziś

Coronę  Sherwood  na  przejażdżkę.  Obiecałam  jej  w  zeszłym  tygodniu,  że  znajdę  trochę  czasu;  ale  dziś
będziemy piec i robić masło i nie mogę się wyrwać ani na chwilę. Biedna Corona. Tak mi wstyd.

– Kto to taki? – spytała Frances, a jednocześnie usiłowała sobie uprzytomnić; że mimo wszystko jest

ktoś równie godzien współczucia jak ona.

– To siostra naszego pastora. Była ciężko chora. Gorączka reumatyczna. Ma się już lepiej, ale upłynie

jeszcze sporo czasu, zanim wrócą jej siły. Powinna dużo przebywać na powietrzu, ale nie może chodzić
zbyt daleko, jest na to za słaba. Koniecznie muszę tam jutro zajrzeć. Mieszka razem z bratem na plebanii i
prowadzi mu gospodarstwo. On jest kawalerem, rozumiesz.

Frannces  ani  nie  rozumiała,  ani  nie  była  w  najmniejszym  stopniu  ciekawa,  ale  nawet  przyjemność

płynąca  z  rozpamiętywania  własnych  żalów  może  się  w  końcu  przejeść.  Zaproponowała  więc,  że
wybierze się z panną Sherwood na przejażdżkę.

– Nigdy jej wprawdzie nie widziałam – stwierdziła – ale jeśli chcesz, to mogę zaprząc Grey Toma do

faetonu i pojechać.

Ciotce Eleanor dokładnie o to chodziło; przyjęła ten pomysł z dużym zadowoleniem.
–  Przekaż  jej  ode  mnie  ucałowania  i  powiedz,  żeby  nie  zajmowała  się  ludźmi  z  wioski,  zanim  nie

wydobrzeje. Plebania to czwarty dom przy trzeciej z kolei uliczce.

Trzymając  się  tych  wskazówek,  Frances  szybko  odnalazła  właściwy  adres.  Corona  Sherwood

osobiście wyszła ją powitać i Frances, która spodziewała się kogoś znacznie starszego, ze zmarszczkami
na  twarzy  i  podwójnym  podbródkiem,  stwierdziła  zdumiona,  że  siostra  pastora  jest  nie  tylko  bardzo
ładna,  ale  i  mniej  więcej  w  jej  wieku.  Za  to  urodą  różniły  się  bardzo.  Corona  była  brunetką,  ale  jakże
różną od posągowej panny Farquhar. Cera Frances miała barwę kości słoniowej, a jej kruczoczarne włosy
odcień błękitu, podczas gdy Corona była śniada i – rzec by można – bardziej wyrazista.

Jej oczy rozjaśniły się, kiedy Frances zwierzyła się ze swej misji.
– Och, jak to miło ze strony pani i panny Eleanor. Jestem jeszcze za słaba, bym mogła sama pójść na

spacer, czy zrobić coś użytecznego tutaj, a Elliott tak rzadko ma wolną chwilę, aby mnie gdzieś zabrać.

– Dokąd pojedziemy? – spytała Frances, kiedy już ruszyły. – Zupełnie nie znam okolicy.
–  Czy  nie  mogłybyśmy  zajrzeć  najpierw  nad  Zatoczkę?  Chciałabym  odwiedzić  małego  Jacky'ego

Harta. Biedak jest poważnie chory.

– Ciocia Eleanor stanowczo zabroniła – powiedziała Frances niepewnie. – Czy nie narazimy się jej w

ten sposób?

Corona roześmiała się: – Panna Eleanor obwiniała na początku ludzi z wioski, że właśnie przez nich

zachorowałam, ale to z pewnością nie jest prawda. A ja tak bardzo chciałabym zobaczyć Jacky'ego Harta.
Od jakiegoś czasu cierpi na chorobę kręgosłupa, a ostatnio jest z nim coraz gorzej. Nie sądzę, aby panna
Eleanor miała coś przeciwko temu.

Frances zawróciła Grey Toma i pojechały drogą, która wiodła do Zatoczki i dalej w kierunku plaży z

jej srebrzystymi piaskami, szemrzącym wiatrem i kryształowo czystą wodą morza rozciągającego się po
horyzont.  Dom  Jacky’ego  Harta  okazał  się  maleńką  chatką  wypełnioną  po  brzegi  dzieciarnią,  zaś  pani
Hart – bladą, zmęczoną istotą, o cierpliwych, zapatrzonych gdzieś daleko oczach, jakie często spotyka się
u kobiet z wybrzeża. Rozmawiała o Jackym z nutą beznadziejności w głosie. Doktor powiedział, że to już
długo nie potrwa. Zwierzyła się też Coronie z innych  kłopotów.  Jej chłop znowu pił, a połowy  makreli
szły kiepsko.

Gdy  pani  Hart  poprosiła  Coronę  do  Jacky’ego,  Frances  poszła  za  nimi.  Chory  chłopiec  leżak  w

maleńkiej  sypialni  tuż  przy  kuchni.  Nieszczęsne  dziecko,  o  subtelnej,  lecz  wycieńczonej  twarzyczce  i

background image

66

dużych jasnych oczach. Powietrze w pokoiku było gorące i duszne. Matka przystanęła w nogach łóżka z
rozpaczą wypisaną na twarzy.

– Trzeba przy nim czuwać także w nocy – rzekła. – To straszny ciężar dla nas. Sąsiedzi są bardzo mili

i czasem nas wyręczają, ale mają też swoje kłopoty. Musi brać lekarstwo co pół godziny, Ja jestem już
trzecią noc na nogach, bo Jabez drugą noc pije w tawernie. Długo tak już nie pociągnę.

Corona spojrzała z zakłopotaniem. – Szkoda, że nie mogę dzisiaj przyjść, ale obawiam się, że jestem

jeszcze na to za słaba.

– Nie znam się na chorobach – stwierdziła spokojnie Frances. – Ale myślę, że mogłabym posiedzieć

tutaj, a dać mu co pół godziny lekarstwo też chyba potrafię. Jeżeli pani pozwoli, to popilnuję Jacky’ega
dziś wieczorem.

Później,  kiedy  już  wracały,  Frances  nie  przestawała  się  dziwić,  skąd  coś  takiego  przyszło  jej  do

głowy. A Corona tak się cieszyła, że Frances nie miała odwagi zwierzyć się jej ze swoich  wątpliwości.
Przejechały rozległą, zieloną dolinę zalaną potokami słonecznego światła i dotarły do domu na herbatę.

Wielebny  Elliott  Sherwood  wrócił  właśnie  z  objazdu  i  pielił  grządkę  grochu,  toteż  dziewczęta

podeszły do płotu. Był bez marynarki, a na głowie miał wielki słomkowy kapelusz. Nie wyglądał jednak
na  skrępowanego  tym  strojem.  Corona  przedstawiła  go,  a  on  wyprzągł  Grey  Toma  i  zaprowadził  do
stajni. Potem spokojnie wrócił do swojego grochu. Jak stwierdził, wypił już herbatę, więc zobaczyły go
dopiero, kiedy skończył pracę w ogrodzie. Wyjątkowo chłodny młody człowiek, pomyślała Frances. Ani
w połowie tak miły jak jego siostra.

Tego wieczoru wybrała się do Jacky'ego Harta. Gdy zbliżała się do Zatoczki, było już ciemno, łodzie

powróciły  z  łowisk,  a  morze  pokrywała  falująca  mozaika  cieni.  Jacky  przywitał  ją  cudownym
uśmiechem, ale czuwając przy jego łóżku, wkrótce poczuła się samotna. Mała lampka migotała blado, a
spoza skał dochodziły głośne rozmowy przerywane śmiechem.

W końcu zapadła kompletna cisza, tak że słychać było szum fal łamiących się na piaszczystej plaży i

pomruk odległego Atlantyku. Jacky był niespokojny i nie spał, ale nie cierpiał. Bardzo lubił rozmawiać.
Frances słuchała go ze współczuciem, tą nową dla niej siłą, którą chyba zaraziła ją Corona. Opowiadał o
całym  swoim krótkim, ale tragicznym życiu, o tym jak źle się  czuje,  jak  ojciec  przychodzi  pijany  i  jak
matka ciężko pracuje.

Te  urywane,  smutne  zdania  napełniały  jej  serce  bólem.  Obudziła  się  w  niej  macierzyńska  miłość

dojrzałej  kobiety.  Pokochała  to  dziecko,  tę  małą  uduchowioną  istotę,  którą  cierpienie  uczyniło  kimś
dojrzałym i mądrym. W pewnym momencie Jacky stwierdził, że anioły muszą wyglądać tak jak ona.

–  Jest  pani  taka  piękna  –  powiedział  poważnie.  –  Nigdy  nie  widziałem  nikogo  tak  pięknego;  panna

Sherwood  nie  może  się  z  panią  równać.  Wygląda  pani  jak  na  obrazku,  który  oglądałem  u  pastora  na
plebanii, kiedy jeszcze  mogłem chodzić. To była  kobieta z  małym dzieckiem na ręku  i  taką  błyszczącą
obręczą naokoło głowy. Ja chciałbym tak bardzo, tak strasznie mocno...

– Co takiego, kochanie? – spytała delikatnie Frances. – Jeśli tylko będę mogła coś dla ciebie zrobić,

zrobię to.

–  Mogłaby  pani  –  powiedział  z  nadzieją.  –  Ale  nie  wiem,  czy  będzie  pani  chciała.  Pragnąłbym,  by

przychodziła  tu  pani  zawsze,  każdego  dnia  choć  na  pięć  minut,  żebym  mógł  na  panią  popatrzeć.  Czy
zgodzi się pani?

Frances nachyliła się i pocałowała chłopca.
– Będę przychodzić codziennie, Jacky – powiedziała, patrząc jak jego twarz rozjaśnia niewysłowiona

wprost radość. Podniósł z wysiłkiem rękę i dotknął jej policzka.

– Wiedziałem, że pani musi być dobra – tak dobra jak panna Corona, czyli jak anioł. Kocham panią.
Rankiem Frances wracała do domu. Idąc drogą spotkała Elliotta Sherwooda. Jechał  małą dwukółką,

rozpryskując  błoto  na  wszystkie  strony.  Zabrał  ją  ze  sobą.  Tym  razem  był  ubrany  w  płaszcz
przeciwdeszczowy  i  małą  czapeczkę.  W  każdym  razie  zupełnie  nie  wyglądał  na  duchownego,  a  już  na
pewno nie pasował do wyobrażeń Frances. Ona sama zresztą nie wiedziała zbyt wiele o duchownych. Jej
pastor  –  to  znaczy  pastor  w  jednym  z  modnych,  miejskich  kościołów,  do  którego  uczęszczała  –  był
starszym  szacownym  człowiekiem  o  siwych  włosach.  Nosił  okulary  w  złotych  oprawkach  i  wygłaszał
niezmiernie uczone kazania; tak daleki od jej własnego życia, jak gwiazda na drodze mlecznej.

Tak więc pastor, który w gumowanym płaszczu i czapeczce jeździł dwukołowym gigiem w bryzgach

błota  i  mówił  o  ludziach  z  wioski  niemal  jak  o  domownikach,  był  dla  niej  czymś  zupełnie  nowym.
Dostrzegła  brązowe,  kręcone  włosy,  wymykające  się  spod  niezbyt  nabożnie  wyglądającej  czapki.

background image

67

Szlachetny  profil.  Patrzące  wesoło  ciemnoszare  oczy.  Rezolutny  wyraz  ust,  znamionujący  upór.
Właściwie nie był przystojny, ale Frances zdecydowała, że podoba jej się ta twarz.

On zaś okrył ją śliskim od wody fartuchem powozu i zaczął zadawać pytania. Musiała mu zreferować

całą historię Jacky'ego Harta, podczas gdy sam przeglądał swój notatnik.

– Czy chciałaby pani jeszcze kimś się zająć? – spytał nagle.
Frances  była  kompletnie  zaskoczona.  Mówił  do  niej  takim  tonem,  jakby  zwracał  się  do  Corony  i

wydawał  się  zupełnie  nieświadom  piękna  jej  klasycznego  profilu  i  słodkich  oczu.  Jego  obojętność
dotknęła ją lekko, mimo świeżej rany zadanej jej sercu przez Holcomba. No cóż, jeśli mogła się na coś
przydać,  to  czemu  nie;  zakomunikowała  mu  szybko,  a  on  równie  prędko  podał  jej  wskazówki,  jak  ma
dotrzeć do pewnej starszej pani mieszkającej przy drodze do Elm Creek, której Corona zwykła czytywać.

–  Literatura  to  jej  jedyna  przyjemność.  Ciotka  Clorinda  trwoni  na  nią  mnóstwo  czasu.  Jest  prawie

niewidoma i bardzo brakuje jej Corony.

Były  i  inne  problemy.  Około  tuzina  dziewcząt  z  miejscowej  fabryki,  o  które  trzeba  się  było

zatroszczyć.  Rodzina  potrzebująca  ubrań  dla  zaniedbanych  dzieci.  Frances  stwierdziła  z  niejakim
przerażeniem, że obiecała właśnie swoją pomoc we wszystkich tych sprawach naraz i dyskutuje teraz nad
sposobami i środkami.

Podróż  długą,  błotnistą  drogą  usianą  domkami,  z  których  ciekawie  wyglądali  ich  mieszkańcy,  aby

zobaczyć  „co to za dziewczynę  wiezie pastor”,  minęła  niepostrzeżenie. Frances  nie zauważyła  więc,  że
Elliott  odwiózł  ją  pod  dom,  zbaczając  od  swego  celu  dobrą  milę  i  o  mało  nie  spóźniając  się  na  jakieś
bardzo ważne spotkanie. Mogła z tego wnosić, że jednak nie był tak całkiem ślepy na piękno, jak to się z
początku wydawało.

Po południu, w strugach deszczu, Frances wyruszyła do ciotki Clorindy. Tej nocy była tak potwornie

zmęczona, że nawet zapomniała o płaczu i zasnęła zdrowym, spokojnym snem.

Następnego  ranka,  po  raz  pierwszy  od  przyjazdu  do  Windy  Meadows,  poszła  do  kościoła.  Byłoby

niegrzecznie  nie  pójść  na  kazanie  człowieka,  z  którego  siostrą  wędrowało  się  po  brudnych  ruderach  i
któremu  miało  się  pomagać  w  sprawie  dziewcząt  z  fabryki.  Kazanie  wprawiło  ją  w  zdumienie,  tak  że
zaczęła  się  zastanawiać,  jak  można  było  pozwolić  komuś  tej  miary  marnować  się  przez  cztery  lata  na
prowincji. Później ciotka Eleanor wytłumaczyła jej, że było to spowodowane względami medycznymi. –
Okazał się raczej  wątłego zdrowia i po skończeniu college'u przyjechał tutaj. Teraz jest już w znacznie
lepszej kondycji i myślę, że wkrótce zostanie przeniesiony do jednego z kościołów w waszym mieście. W
tym na Castle Street już ostatniej zimy wygłaszał kazania. Byli nim zachwyceni.

Lecz  ta  rozmowa  miała  miejsce  prawie  miesiąc  później,  a  przez  cały  ten  czas  Frances  myślała,  że

chyba  urodziła  się  po  raz  drugi  i  zostawiła  swoją  dawną  postać  gdzieś  daleko  za  sobą.  Z  rzadka
znajdowała  teraz  wolną  chwilę,  a  jeśli  już,  to  spędzała  ją  z  Coroną.  Obie  dziewczyny  bardzo  się
zaprzyjaźniły i polubiły z całej duszy, mimo pewnej rozbieżności charakterów.

Corona powoli wracała do zdrowia i mogła rozpocząć pracę dla ludzi z parafii. Tymczasem Frances

zastępowała  ją  znakomicie,  a  Elliott  Sherwood  był  z  niej  szalenie  zadowolony.  Nawiasem  mówiąc,
poznała teraz dobrze młodego pastora, jego pracę i wzniosłe ideały. On zaś nabrał zabawnego zwyczaju
zasięgania w wielu sprawach jej – Frances Farquhar – rady.

Opiekowała  się  więc  Jackym  Hartem,  sprowadziła  na  dobrą  drogę  jego  ojca,  czytywała  ciotce

Clorindzie  broszurki  i  założyła  kółko  czytelnicze  wśród  dziewczyn  z  fabryki.  Zaopatrywała  młodych
Jarboe’ów w ubranka, namówiła wszystkie dzieci z wioski do pójścia do szkoły, załagodziła starą niechęć
między dwiema rodzinami i zrobiła jeszcze sto innych rzeczy w tym rodzaju.

Ciotka Eleanor, jak to miała w zwyczaju, nie powiedziała nic na głos, ale przedyskutowała dokładnie

cały problem z Margaret Ann Peabody i nie mogła się nie zgodzić, kiedy ta rzekła: „Praca trzyma ludzi z
dala  od  kłopotów  i  pomaga,  kiedy  w  nie  wpadną.  Jak  dziewczyna  rozpamiętywała  swoje  smutki  i  nie
myślała o niczym innym tylko o sobie, to zaraz zmizerniała. Ale gdy tylko zobaczyła innych w potrzebie i
spróbowała im trochę dopomóc, to i jej od razu pomogło. Przybrała, zarumieniła się, a nasz pastor świata
poza nią nie widzi”.

Pewnej nocy Frances opowiedziała Coronie całą prawdę o Holcombie. Elliott Sherwood gdzieś akurat

wyjechał,  mogły  więc  spać  razem  na  plebanii.  Siedziały  w  rozświetlonym  blaskiem  księżyca  pokoju
Corony i w pewnej chwili Frances zrozumiała, że musi to z siebie wyrzucić. Była pewna, że zaraz zacznie
płakać i poczuje się okropnie, ale nic takiego nie nastąpiło. W połowie historii ogarnęły ją wątpliwości,

background image

68

czy  w ogóle  warto o czymś takim opowiadać. Corona  współczuła jej głęboko i choć nie  mówiła  wiele,
Frances spadł kamień z serca.

– Och, na pewno sobie z tym poradzę – oświadczyła w końcu. – Przedtem myślałam, że nigdy mi się

to  nie  uda,  ale  prawda  jest  taka,  że  właściwie  już  sobie  poradziłam.  Bardzo  się  z  tego  cieszę,  a
jednocześnie trochę mi wstyd, że jestem niestała w uczuciach.

–  Nie  sądzę,  abyś  była  niestała,  Frances  –  powiedziała  z  powagą  Corona.  –  Po  prostu  nigdy  tak

naprawdę  nie  kochałaś  tego  człowieka.  Wydawało  ci  się  tylko,  że  go  kochasz.  On  nie  był  ciebie  wart.
Jesteś dobra. Ci wszyscy ludzie czczą cię prawie jak świętą, a Elliott mówi, że dla ciebie są gotowi pójść
w ogień.

Frances roześmiała się i zaczęła zaprzeczać, ale jednak było jej miło. Później, gdy czesała się przed

lustrem, obdarzając swoje odbicie roztargnionym uśmiechem, Corona spytała:

– Frances, co się czuje, kiedy jest się taką ładną dziewczyną jak ty?
– Nonsens! – wypaliła Frances zamiast odpowiedzi.
–  Nie  żaden  nonsens.  Musisz  przecież  wiedzieć,  że  jesteś  bardzo  piękna.  Elliott  mówi,  że  nigdy  w

życiu nie widział piękniejszej dziewczyny.

Jak  na  osobę,  która  tyle  razy  obiecywała  sobie,  że  nie  będzie  zwracać  uwagi  na  admiratorów  jej

urody,  Frances  wydawała  się  dziwnie  podniecona  faktem,  iż  pastor  z  Windy  Meadows  uważa  ją  za
piękność. Wiedziała o tym, że podziwiał jej intelekt, jak i coś, co nazywał „darem obcowania z ludźmi”,
ale  nie  sądziła,  że  umiałby  powiedzieć,  czy  jest  choć  trochę  ładniejsza  od  takiej,  na  przykład,  Kitty
Martin, nauczycielki ze szkółki niedzielnej, która miała pucołowatą twarz i zadarty nos.

Lato  mijało  szybko.  Pewnego  dnia  zmarł  Jacky  Hart.  Jak  gdyby  zabrała  go  fala  odpływu.  Odszedł

trzymając  Frances  za  rękę.  Kochała  go,  tego  delikatnego  chłopczyka  o  słodkiej  duszy  i  bardzo  za  nim
tęskniła.

Zbliżał się czas powrotu do domu. Frances chodziła przygnębiona. Chciało się jej płakać na myśl, że

oto ma opuścić Windy Meadows, Coronę, ludzi z wioski, ciotkę Eleanor no i... Margaret Ann Peabody.

W  przeddzień  wyjazdu  zjawił  się  Elliott  Sherwood.  Margaret  Ann  z  szacunkiem  poprosiła  go  do

domu. Zastał Frances siedzącą w poświacie zachodzącego słońca. Chryzantemy wpięte w jej włosy lśniły
jak złote gwiazdy na ciemnym niebie.

Elliott, który właśnie wrócił po kilkudniowej nieobecności, wkroczył do pokoju z wyrazem skrzętnie

ukrywanego, ale dającego się odczytać triumfu na twarzy.

–  Myślisz  pewnie,  że  przyszedłem  powiedzieć  ci  do  widzenia,  ale  nie  –  wykrztusił  w  końcu.  –

Zobaczymy  się  znowu  i  to  już  wkrótce.  Właśnie  otrzymałem  wezwanie  do  kościoła  na  Castle  Street  i
mam zamiar je przyjąć. Tak więc Corona i ja przenosimy się na zimę do miasta.

Frances  chciała  mu  powiedzieć,  jak  bardzo  się  cieszy,  ale  nie  mogła  wydusić  z  siebie  ani  słowa.

Elliott podszedł bliżej do  opromienionego  gasnącym  blaskiem  dnia  okna  i...  Ale  po  co  dopowiadać,  co
takiego rzekł i jaką otrzymał odpowiedź. Pewne sprawy należy zostawić wyobraźni.

Przełożył Stanisław Sikorski

background image

69

BRAT MARNOTRAWNY

Panna  Hannah  ścinała  astry  w  swoim  ogrodzie.  Tak  naprawdę  był  to  tylko  niewielki  ogródek,  w

którym pewnie nic by nie wyrosło, gdyby nie zasłona stworzona przez mały, szary, przycupnięty domek,
powstrzymujący  północno–wschodnie  wiatry  przed  zniszczeniem  wszystkiego  słonym,  morskim
powiewem; ale choć taki malutki, imponował schludnością i tonął w kwiatach. Na wąskich piaszczystych
ścieżkach  nie  było  ani  śladu  listka  czy  płatka,  a  każda  rabata  pyszniła  się  obramowaniem  z  dużych
białych kwiatów. Nawet dzikie wino nie ośmielało się przeciwstawić zręcznym rękom i bystrym oczom
właścicielki.

Panna Hannah od wielu lat żyła w niewielkim szarym domku na brzegu morza, znacznie oddalonym

od  innych  siedzib  Prospect,  a  w  dodatku  tak  otoczonym  wzgórzami,  że  sprawiał  wrażenie  całkowitej
samotni. Ze swojego ogródka panna Hannah nie mogła dojrzeć żadnego domu, dlatego też często mówiła,
że  nie  wytrzymałaby  tu  ani  minuty  dłużej,  gdyby  nie  latarnia  morska,  świecąca  nocą  nad  północno–
zachodnim szczytem jak wspaniała, nie gasnąca nawet w najciemniejszą noc, gwiazda. Mały jęzor Zatoki
św.  Wawrzyńca  biegł  w  górę  pomiędzy  cyplami  aż  do  miejsca,  gdzie  zaczynały  się  kuchenne  schody
domku panny Hannah. Na północy zatoka przybierała kształt półksiężyca, a morze falowało nieustannym
poszumem. Dla uszu panny Hannah brzmiał on jak kołysanka, towarzysząca jej przez całe życie.

Kiedy ludzie pytali, jak wytrzymuje na takim pustkowiu, odpowiadała, że właśnie samotność jest tym,

za  co  kocha  to  miejsce,  zaś  światło  latarnianej  gwiazdy  i  daleki  pomruk  zatoki  są  dla  niej
najodpowiedniejszym  towarzystwem...  do  czasu  powrotu  Ralpha.  Kiedy  Ralph  wróci,  będzie  chciał
zapewne osiąść w bardziej cywilizowanej okolicy i wtedy przeprowadzą się do miasta lub gdzieś w głąb
kraju.

–  Oczywiście  –  mówiła  panna  Hannah  z  uśmiechem  przepełnionym  dumą  –  bogaty  mężczyzna  nie

zamieszka  w  tym  śmiesznym  domku  nad  morzem.  Wybuduje  przepiękną  rezydencję,  taką,  jaką  będę
chciała, lecz do czasu jego powrotu muszę żyć tutaj.

Ludzie zawsze uśmiechali się do siebie, kiedy panna Hannah mówiła w ten sposób, starali się jednak,

by tego nie spostrzegła.

Panna Hannah ścinała białe i purpurowe astry i podśpiewywała jakąś starą piosenkę, której nauczyła

się  dawno  temu,  w  młodości.  Był  przepiękny  październikowy  dzień,  a  panna  Hannah  kochała  właśnie
takie  dni.  W  powietrzu  czystym  niczym  górski  kryształ  zamglone  zbocza  wzgórz,  opromienione
jesiennym  słońcem,  nabierały  soczystej  barwy.  Wiedziała,  że  za  tymi  słonecznymi  wzniesieniami
znajdowały  się  lasy  roziskrzone  złotem  i  purpurą,  wiedziała  też,  ile  radości  sprawi  jej  spacer  tamtędy,
kiedy pójdzie do chorej Millie Star, by zanieść jej swoje astry. Kwiaty były wszystkim, co uboga panna
Hannah miała do zaofiarowania, za to dawała je z prawdziwą życzliwością i przyjaźnią.

Wtem  przed  białym  ogrodzeniem  zatrzymał  się  powóz.  Siedział  w  nim  Jacob  Delancey  w

towarzystwie  gościa  z  miasta  –  swej  uroczej,  młodej  bratanicy.  Panna  Hannah  z  bukietem  astrów  w
ramionach  podeszła  do  ogrodzenia,  a  jej  oczy  błyszczały  ciekawością.  Słyszała  już  wiele  o  urodzie  tej
dziewczyny. Sąsiedzi nie  mówili o  niczym  innym  od  przeszło  tygodnia  i  panna  Hannah  bardzo  chciała
sprawdzić to osobiście.  Lubiła  patrzeć  na  pięknych  ludzi;  mówiła,  że  poprawiają  jej  samopoczucie,  tak
jak widok kwiatów.

–  Dzień  dobry,  panno  Hannah  –  przywitał  się  Jacob  Delancey.  –  Widzę,  że  pani  jak  zwykle  przy

kwiatach.

– O, tak – odparła panna Hannah, starając się dyskretnie przypatrzeć dziewczynie. – Wkrótce przyjdą

chłody, więc staram się jak najwięcej z nimi przebywać, dopóki są...

– To wspaniale... – rzucił Jacob, który zawsze  wszystkim przytakiwał i nawet gdyby panna Hannah

powiadomiła go właśnie o trzęsieniu ziemi, nie zmieniłby swego tonu ani na jotę.

background image

70

–  Prawdę  mówiąc,  panno  Hannah,  właśnie  kwiaty  są  tym,  co  mnie  tu  sprowadza.  Żona  urządza

przyjęcie dla młodzieży i przysyła mnie, żebym poprosił o kilka, do dekoracji.

– Ależ oczywiście, proszę wziąć te. Przeznaczyłam je wprawdzie dla Millie, ale przecież mogę ściąć

inne. – Otworzyła bramkę i podeszła do powoziku. Panna Delancey przyjęła kwiaty z uśmiechem, który
głęboko zapadł w pamięć panny Hannah.

– Piękny dzień – rzucił jowialnie Jacob.
– Tak – odparła panna Hannah mrużąc oczy. – Przypomina mi dzień, w którym Ralph mnie opuścił,

dwadzieścia lat temu – to znowu nie tak dawno... Jak pan myśli, chyba powinien już niedługo wrócić?

– O tak, na pewno – powiedział Jacob, choć myślał zupełnie co innego.
– Mam przeczucie, że to wkrótce nastąpi – dodała panna Hannah pogodnie. – Ależ to będzie dla mnie

piękny  dzień.  Przez  całe  życie  byłam  bardzo  uboga,  lecz  kiedy  wróci  Ralph,  wszystko  się  zmieni.  Na
pewno zdobył majątek i ofiaruje mi to wszystko, czego zawsze pragnęłam. Tak obiecywał. Piękny dom,
powóz i jedwabną suknię. Och, i zaczniemy podróżować po świecie... Nie mogę się doczekać... Cały czas
marzę... Jestem pewna, że to stanie się niebawem. Mężczyzna przez dwadzieścia lat powinien zdobyć nie
lada fortunę, nie sądzi pan?

– Tak, oczywiście – odparł Jacob, ale już mniej przekonującym głosem. Nie cierpiał ściągać ludzi z

obłoków  na  ziemię,  ale  wiedział  też,  że  nie  należy  zachęcać  panny  Hannah  do  dalszych  marzeń.  –
Chociaż nie powinna pani uważać tego za pewnik. Może nigdy nie wróci albo wróci biedny...

– Jak panu nie wstyd mówić takie rzeczy?! – przerwała panna Hannah z oburzeniem w głosie i lekko

pobladłymi policzkami. – Wie pan równie dobrze jak ja, że wróci. Jestem tego pewna tak samo, jak tego,
że  tu  stoję.  Ludzie  często  dokuczają  mi  dokładnie  tak,  jak  pan  to  zrobił,  lecz  ja  tego  nie  słucham.  –
Odwróciła  się  i  odeszła  z  wysoko  podniesioną  głową,  ale  złość  minęła,  gdy  tylko  owionął  ją  zapach
groszku. Pomachała na pożegnanie swoim gościom i z uśmiechem patrzyła na odjeżdżający powozik.

–  Nie  powinnam  się  tak  unosić  –  powiedziała  do  siebie.  –  Przecież  Jacob  nic  nie  rozumie.  Kiedy

Ralph już tu będzie, to ja zaśpiewam z radości, a nie Jacob. Ależ ta jego bratanica jest piękna. Dzięki niej
to  popołudnie  będzie  jeszcze  lepsze.  Codziennie  trafiam  na  coś,  co  mnie  zachwyca  –  dziś  na  tę
dziewczynę..: Jestem naprawdę szczęśliwa i wdzięczna losowi, że istnieją takie śliczne istoty i że mogę
na nie patrzeć...

– Ach te wiecznie złudzenia – westchnął Jacob Delancey, kiedy  wraz z bratanicą zjeżdżał w dół do

miasta.

– A o co właściwie chodzi? – spytała panna Delancey z nie ukrywanym zainteresowaniem w głosie.
– O, to cała opowieść, Dorothy. Dawno temu brat panny Hannah uciekł z domu. Stało się to jeszcze

przed  śmiercią  ich  rodziców.  Ralph  Walworth  był  rozwydrzonym,  młodym  nicponiem  i  chyba
największym lekkoduchem w mieście. Nikt nie miał z niego pożytku, oprócz Hannah, która go po prostu
uwielbiała. Muszę dodać, że on też bardzo ją lubił. Niestety, nie znajdował  wspólnego  języka  z  ojcem.
Dlatego  pewnego  ranka  spakował  manatki  i  dał  drapaka;  powszechnie  uważano,  że  do  jakiejś  kopalni.
Zostawił list pożegnalny do Hannah, w którym przyrzekał, że wróci, kiedy zbije majątek. I wszelki słuch
po  nim  zaginął.  Myślę,  że  pewnie  już  nie  żyje.  Lecz  panna  Hannah  głęboko  wierzy,  że  on  zjawi  się
któregoś dnia z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi. To kobieta równie rozsądna jak każdy z nas, ale na
tym punkcie ma lekkiego bzika. Jeśli nie przestanie tak myśleć, umrze szczęśliwa, z nadzieją na powrót
brata. Ale jeśli on pojawi się biedny jak mysz kościelna, Hannah tego nie przeżyje. Jest strasznie dumna;
sama  słyszałaś, jak się  obruszyła,  kiedy  zasugerowałem,  że  Ralph  może  nie  mieć  pieniędzy.  A  po  tych
wszystkich  przechwałkach  panny  Hannah  należy  sądzić,  że  gdyby  rzeczywiście  wrócił  bez  grosza  przy
duszy,  nie  czeka  go  serdeczne  powitanie,  a  Hannah  już  nigdy  nie  podniesie  dumnie  głowy.  Jeśli  więc
Ralph  miałby  się zjawić  bez  powozu  zaprzężonego  w  czwórkę  koni,  a  sądzę,  że  tak  się  właśnie  stanie,
byłoby lepiej, gdyby nie wracał.

Kiedy minął październik i nastał szary listopad, zgasła wspaniałość ogrodu. Panna Hannah czuła  się

straszliwie samotna bez swoich kwiatów, tęskniąc za nimi bardziej niż kiedykolwiek. W pogodniejsze dni
spacerowała po ogrodzie, ze smutkiem patrząc na zwiędłe łodygi i opadające listki. Pewnego dnia, kiedy
silny północno–wschodni wiatr ścinał pianę z wielkich, białych grzywaczy i gwizdał w dziurach okapu, a
panna  Hannah  delikatnie  pieściła  zmarznięty  kwiat  chryzantemy,  nagle  spostrzegła  jakiegoś  człowieka
wolno wspinającego się dróżką wiodącą ku jej domkowi.

background image

71

– Ciekawe, kto to jest? – wymamrotała. – Chyba nikt z Prospect...
Wyszła  przed  furtkę  na  powitanie,  a  mężczyzna  utykając  pokonał  wzniesienie  i  przystanął,

przyglądając  się  jej  ze  smutkiem.  Stary,  zmęczony  życiem  człowiek,  odziany  w  zniszczone  i  połatane
ubranie.  Kim  był?  Pannie  Hannah  wydał  się  dziwnie  znajomy,  lecz  kiedy  zaczęła  szperać  w  pamięci,
przypomniała sobie tylko twarz ojca, który zmarł przed piętnastu laty.

–  Nie  poznajesz  mnie,  Hannah?  –  odezwał  się  mężczyzna  głosem  pełnym  tęsknoty.  –  Czy  aż  tak

bardzo się zmieniłem przez te wszystkie lata?

– Ralph!
Nastała jedna z tych chwil, kiedy nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać. Panna Hannah podbiegła do

brata  i  chwyciła  go  w  ramiona.  –  Och,  Ralph,  mój  kochany  braciszku!  Zawsze  wierzyłam,  że  wrócisz!
Gdybyś wiedział, jak bardzo tego pragnęłam! – śmiała się przez łzy, a cała jej twarz promieniała radością.

Ralph Walworth smutno pokiwał głową.
–  Jestem  już  tylko  wrakiem  człowieka,  schorowanym  kaleką  –  rzekł  ponuro.  –  Przez  całe  życie

niczego  nie  osiągnąłem,  jak  widzisz.  Nie  myślałem,  że  po  wszystkich  porażkach  kiedykolwiek  tu  się
pokażę, ale tęsknota do ciebie okazała się zbyt silna. To straszne, ale ja już nic nie znaczę.

– Przecież nadal jesteś moim ukochanym bratem! – krzyknęła panna Hannah: – Czy myślisz, że dbam

o  twoje  bogactwa?  Jeśli  nadwątliłeś  zdrowie,  kto  zatroszczy  się  o  ciebie  lepiej  niż  rodzona  siostra?
Wchodź szybko do środka, bo inaczej całkiem przemarzniesz na wietrze. Zaraz zrobię ci gorący napar z
czarnej  porzeczki  i  od  razu  poczujesz  się  lepiej.  Już  teraz  rozumiem,  dlaczego  porzeczki  tak  obrodziły
tego roku! Och, to bez wątpienia najszczęśliwszy dzień!

W  ciągu  dwudziestu  czterech  godzin  każdy  mieszkaniec  Prospect  wiedział,  że  wrócił  Ralph

Walworth, chory i ubogi. Jacob Delancey potrząsał w zamyśleniu głową, wioząc ze stacji wytartą walizkę
Ralpha. Zawiadowca poprosił, żeby odwiózł ją do panny Hannah, a Jacob nie umiał odmówić. Obawiał
się, że panna Hannah będzie w złym nastroju i nie wiedział, jak ma się zachować.

Kiedy przyjechał, pracowała w ogrodzie, przykrywając bratki wodorostami. Po chwili wyprostowała

się i z uśmiechem podeszła do furtki, by go przywitać.

– O, przywiózł pan walizkę Ralpha, to bardzo miło z pana strony. Ralph chciał dzisiaj po nią pójść,

ale jest tak mocno przeziębiony, że mu nie pozwoliłam. Teraz śpi. Przyniósł mi te wodorosty znad morza
i to go bardzo zmęczyło. Jest szalenie osłabiony. Widzi pan, a nie mówiłam, że on wróci? A pan śmiał się
ze mnie.

–  No,  ale  bogaty  to  on  chyba  nie  jest  –  wtrącił  żartobliwie  Jacob,  szczerze  zdziwiony  widokiem

wesołej i uśmiechniętej panny Hannah.

– Przecież to się nie liczy – obruszyła się panna Hannah. – Czyż nie wystarcza, że to mój brat? Jestem

bogata, nawet jeśli on jest biedny. Mam miłość i szczęście. I cieszę się teraz bardziej, niż gdyby wrócił
jako milioner. Pewnie chciałby mnie stąd zabrać, wybudować nowy dom, a w moim wieku już za późno
na jakiekolwiek zmiany. Albo mógłby mnie nie potrzebować; na co komu stara kobieta? A teraz wymaga
opieki  i  czułości.  To  wspaniałe:  mieć  dla  kogo  żyć  po  tylu  latach  samotności!  Właśnie  zaczynałam  się
martwić,  jak  przetrwam  długą,  pustą  zimę,  a  teraz  zapowiada  się  najweselsza  zima  w  moim  życiu.
Wczorajszą  noc  spędziliśmy  na  rozrnowie.  Los  ciężko  doświadczył  Ralpha  –  rzadko  kiedy  coś  mu  się
udawało, a cały czas prześladowały go choroby. Ostatniej zimy, gdy pracował w tartaku, złamał nogę. Na
szczęście  jest  już  w  domu  i  nie  rozstaniemy  się  do  końca  życia.  Och,  mogę  śpiewać  z  radości,  panie
Jacob!

– O, tak – odparł serdecznie Jacob. Czuł lekkie oszołomienie. Nie mógł zrozumieć, że panna Hannah

nie  tylko  się  nie  martwiła  takim  obrotem  spraw,  ale  robiła  wrażenie  osoby  ogromnie  uradowanej.
Właściwie jeszcze przed chwilą chciał jej współczuć, a tu okazało się, że ona wcale tego nie potrzebuje.

– A pani plany... Snuła je pani przecież?
– Zmieniły się. Musiałam marzyć, dopóki nie spotkało mnie coś realnego. Prawdę mówiąc, już o nich

zapomniałam. Jestem szczęśliwa jak ptaszek!

– O, tak – potwierdził Jacob.
Przez całą drogę do domu rozmyślał o tej sprawie, ale nadal nic nie mógł zrozumieć.
–  I  chyba  nie  muszę  –  zakończył  swoje  refleksje  z  uśmiechem.  –  Panna  Hannah  jest  zadowolona  i

szczęśliwa i nikogo nie powinno to obchodzić. Jakkolwiek ja uważam, że to bardzo osobliwa historia.

Przełożył Paweł Rybak

background image

72

NOTA EDYTORSKA

Wszystkie opowiadania zawarte w tym tomie pierwotnie publikowane były w czasopismach:

Prawdziwe zrządzenie opatrzności, Fair Exchange and No Robbery, „Springfield Republican”, 1907
Romans ciotki Beatrice, The Romance of Aunt Beatrice „Springfield Republican”, 1902
Dziecko Elizabeth, Elizabeth’s Child, „Young People”, 1904
Światło nad Big Dipper, The Light on the Big Dipper, „Churchman” 1906
Zemsta Roberta Turnera, Robert Turner’s Revenge, „Springfield Republican”, 1909
Odwieczny zew morza, The Magical Bond of the Sea, „Springfield Republican”, 1903
Między wzgórzem a doliną, Between the Hill and the Valley, „Springfield Republican”, 1905
Co przydarzyło się Donowi, How Don Was Saved, „Boy's World”, 1904
Niespodziewana ceremonia, An Unpremeditated Ceremony, „Ginter's Magazine”, 1907
Pamiętnik wujka Jesse’ego, The Life–Book of Uncle Jesse, „Hausekeeper” 1909
Przebudzenie Helen, The Waking of Helen, „Waverley Magazine”, l901
Zemsta pani March, Mrs. March’s Revenge, „Western Christian Advocate” 1904
Natty z Blue Point, Natty of Blue Point, „Forward”, 1904
Po wielu dniach, After Many Days, „Ram’s Horn”, 1903
Smutki panny Farquhar, The Unhappiness of Miss Farquhar, „Springfield Republican”, 1903
Brat marnotrawny, The Prodigal Brother, „Ram’s Horn", 1906

background image

73

SPIS RZECZY

***

Prawdziwe zrządzenie opatrzności przełożyła Sylwia Paszek
Romans ciotki Beatrice przełożyła Magdalena. Budnik
Dziecko Elizabeth przełożył Tomasz Krzyżanowski
Światło nad Big Dipper przełożył Stanisław Sikorski
Zemsta RobertaTurnera przełożył Adam Augustyniak
Odwieczny zew morza przełożyła Elżbieta Wójcik
Co przydarzyło się Donowi przełożyła Zuzanna Górska
Niespodziewana ceremonia przełożyła Aleksandra Cacha
Pamiętnik wujka Jesse’ego przełożył Marcin Żurek
Przebudzenie Helen przełożyła Justyna Rybińska
Zemsta pani March przełożyła Anna Czekanowicz
Natty z Blue Point przełożyła Magda Anna Gzowska
Po wielu dniach przełożyła Magda Sadowska
Smutki panny Farquhar przełożył Stanisław Sikorski
Brat marnotrawny przełożył Paweł Rybak
Nota edytorska


Document Outline