background image

 

Nancy A. Collins 

 

Lustrzanki po zmierzchu 

 

 

(Sunglasses after Dark) 

Tłumaczył Robert. P. Lipski 

 

 

background image

(...) 

Nie pamiętam BYCIA Denise Thorne. 

Przypomina  sobie  wydarzenia,  daty  i  nazwiska  z  przeszłości,  ale  nie  są  to  moje 

wspomnienia. To suche fakty, przywołane z bezosobowych danych komputerowych, migawki 

z czyjegoś życia. 

Jej pies wabił się Bryś. 

Jej najlepszą koleżanką w trzeciej klasie była Sarah Teagarden. 

Kierowca miał na imię Darren. 

Nazwiska mają przypisane sobie twarze i pliki informacji, ale wszelkie emocje prysły. 

Nic do nich nie czuję. 

Za wyjątkiem rodziców. 

Dziwię się, że wspomnienie rodziców budzi we mnie jakiekolwiek emocje. Nie jestem 

pewna, czy powinno to być dla mnie powodem do radości. 

To właśnie stąd bierze się ból. 

Jej  ostatnie  godziny  pamiętam  bardzo  wyraźnie;  zapewne  dlatego,  że  są  to  chwile 

mego poczęcia,  wiodące wprost do mych  narodzin  na tylnym siedzeniu rolls royce’a.  Żaden 

człowiek  nie  może  poszczycić  się  takimi  wspomnieniami.  Chyba  powinnam  uznać  się  za 

szczęściarę. 

Pamiętam dyskotekę Apple  Cart z głośną,  psychodeliczną  muzyką,  pulsujące  światła 

na  ścianach  i  znudzone  dziewczęta  w  minispódniczkach  tańczące  w  klatkach  zwieszających 

się z sufitu. Prawdziwy Swingujący Londyn, o tak! 

Denise  przesadziła  z  cocktailami.  Każde  dziecko  z  wyższych  sfer  ma  większą  lub 

mniejszą  styczność  z  alkoholem,  jej  jednak  wciąż  daleko  było  do  mistrzostwa.  To,  że 

traktowano  ją  jak  dorosłą  i  adorowano,  zawróciło  jej  w  głowie.  Była  rozbawiona. 

Nieostrożna. I nieroztropna. 

Nie pamiętam, kiedy konkretnie pojawił  się Morgan.  Wydawało  się,  jakby po prostu 

był  tam  przez  cały  czas.  Wysoki,  dystyngowany,  z  pasemkami  siwizny  na  skroniach  i  w 

nieskazitelnie skrojonym garniturze z Saville Row. Nazwał siebie Morgan. SIR Morgan. Był 

arystokratą.  Jego  ton  głosu,  sposób  bycia,  poruszania  i  samo  zachowanie  świadczyły,  że 

należał  do  ludzi  nawykłych  do  wydawania  rozkazów  i  nie  znoszących  sprzeciwu.  W  tym 

klubie wydawał się nie na miejscu, ale nikt nie odważył się powiedzieć mu tego wprost. Sir 

Morgan  raczył  ją  szampanem  i  niezliczonymi  anegdotami  z  życia  wyższych  sfer.  Pomimo 

posiadanego  bogactwa  Denise  była  nastolatką,  spragnioną  przygód  i  romantycznej  miłości. 

Wyobrażała sobie siebie w roli Bogatego Biedactwa, a sir  Morgana jako Rycerza w lśniącej 

background image

zbroi.  Nieświadomy,  że  była  dziedziczką  fortuny,  wybrał  właśnie  ją  spośród  starszych, 

bardziej dojrzałych kobiet obecnych w dyskotece i to z nią bawił się tego wieczoru. O słodka 

naiwności! 

Dziewczyna  mająca trochę oleju w głowie uznałaby  Morgana za  lubieżnego satyra  z 

upodobaniem  do  nieopierzonych  lolitek.  Może  nie  byłaby  to  cała  prawda,  lecz  z  pewnością 

bliższe  jej  spostrzeżenie  niż  pełne  romantycznych  uniesień  fantazje  nastolatki,  od  których 

roiło się w nadmiernie wybujałej wyobraźni Denise. 

Nie  mogła  oderwać  od  niego  wzroku.  Za  każdym  razem,  gdy  na  nią  patrzył,  miała 

wrażenie,  że przenika  ją  na wskroś,  poznając  jej  najskrytsze  sekrety.  Miała  na  niego wielką 

ochotę. 

Chyba  nie  wiedział,  kim  naprawdę  była  Denise  Thorne.  Popełnił  błąd.  Był 

nieostrożny.  Gdyby  wiedział,  z  kim  ma  do  czynienia,  w  ogóle  nie  podszedłby  do  niej.  W 

sumie  dobrze  się  stało,  że  jego  plan  nie  wypalił.  W  przeciwnym  razie  znalazłby  się  pod 

ostrzałem  prasy  i reporterów, co ostatecznie doprowadziłoby  nie tylko do jego śmierci,  lecz 

do unicestwienia planów opracowywanych starannie od stuleci. 

Po  skutecznym  wyizolowaniu  jej  z  tłumu,  Morgan  zaproponował  nocną  przejażdżkę 

ulicami Londynu. Jakie to romantyczne! Idiotka! Idiotka! Idiotka! 

Rolls  miał  kolor  dymu.  Kierowca,  który  otworzył  im  drzwiczki,  nosił  liberię  tak 

czarną,  że  nie  odbijała  światła.  Szyby  w  tylnej  części  limuzyny  również  były  mocno 

przyciemnione.  Dla  zapewnienia  odpowiedniej  dozy  prywatności,  jak  stwierdził  Morgan. 

Czekała na nich butelka szampana w kubełku pełnym lodu. Denise poczuła się, jakby grała w 

filmie. Brakowało tylko podkładu muzycznego. 

Po drugim kieliszku szampana zaczęło dziać się z nią coś złego. Wnętrze samochodu 

zafalowało i zawirowało w szalonym tańcu. Zrobiło się bardzo gorąco i duszno. Oddychanie 

sprawiało ból, a oczy łzawiły. 

Najgorsze  jednak  było  to,  że  również  sir  Morgan...  zmienił  się.  Otworzył  usta  i  z 

dziąseł wysunęły się kły. Mężczyzna przesunął językiem po zębach, zwilżając ostre jak igły, 

spiczaste  kły.  Jego  oczy  pojaśniały.  Źrenice  zafalowały  jak  płomienie  świec  pod  wpływem 

przeciągu,  po  czym  zwęziły  się  w  gadzie  szparki.  Białka  wokół  nich  wyglądały,  jakby 

krwawiły. 

Denise krzyknęła i rzuciła się w stronę drzwiczek auta. Jej palce nie natrafiły jednak 

na  klamkę,  przez  chwile  tłukła  pięściami  w  szklaną  przegrodę  oddzielającą  ją  od  kierowcy. 

Szofer  odwrócił  się  do  niej  i  uśmiechnął,  ukazując  ostre  zęby.  Osunęła  się  na  siedzenie, 

zaciskając palce na łokciach. Była zbyt przerażona, aby krzyczeć. Mogła jedynie dygotać. 

background image

Morgan parsknął śmiechem i pokręcił głową. 

- Głupia gąska. 

Poczuła,  jak  wnika  w  jej  wolę  niczym  rozpalone  do  białości  żelazo  do  piętnowania. 

Wdarł  się  do  jej  głowy  i  rozkazał,  aby  wróciła  na  siedzenie  obok  niego,  a  ciało  Denise 

posłusznie  wykonało  polecenie.  Próbowała  stawiać  opór,  lecz  Morgan  był  zbyt  stary  i  zbyt 

potężny, aby nie uporać się z krnąbrną szesnastolatką. Jej ciało przemieniło się w manekin z 

krwi  i  kości,  a  Morgan  stał  się  krwistookim  władcą  marionetek.  Zanim  do  niego  dopełzła, 

słowa płynące z jej ust zmieniły się w niezrozumiały bełkot, palce miała zimne i odrętwiałe, 

gdy rozpinała mu rozporek. 

Jego  penis  był  duży  i  biały  jak  marmur.  Choć  pozbawiony  krwi,  znajdował  się  w 

stanie wzwodu. Pomimo pozorów życia wydał się jej martwy i był zimny, gdy wzięła go do 

ust. Mięśnie twarzy Denise napięły się, miała wrażenie, że żuchwa wypadnie jej z zawiasów. 

Strach  zmienił  się  we  wstyd,  a  ten  z  kolei  w  nienawiść.  Próbowała  ugryźć  mięsisty  korzeń 

wdzierający  się  do  gardła,  lecz  ciało  odmówiło  posłuszeństwa.  Omal  nie  zadławiła  się 

własnymi wymiocinami, kiedy żołądź członka dosięgnęła jej migdałków. 

Wreszcie  Morgan  znudził  się  gwałtem  oralnym  i  przearanżował  swą  kontrolę  nad 

ciałem  dziewczyny.  Denise  osunęła  się  na  siedzenie  w  połowie  wykonywanej  czynności. 

Czuła w gardle smak żółci i wymiocin,  bolała ją twarz. Jej policzek opierał się na wełnianej 

nogawce  spodni  Morgana.  Jego  krocze  było  mokre  od  śliny  i  łez.  Słyszała  pomruk  silnika 

rollsa sunącego bez celu ulicami Londynu. 

Morgan ułożył Denise  na wznak.  Była w szoku, nie potrafiła zareagować na to, co z 

nią robił. Patrzyła,  jak mechanicznie zdziera z niej ubranie.  Miał zimne ręce.  Lodowate. Jak 

ręce trupa. 

Uniósł jej przedramię, odwracając je tak, aby odsłonić jego wewnętrzną powierzchnię. 

Następnie  powiódł  chłodnymi,  suchymi  wargami  po  zgięciu  jej  łokcia,  koncentrując  się  na 

punkcie, gdzie wyczuwało się tętno. Wbił kły w jej rękę i równocześnie w nią wszedł. 

Denise  krzyknęła  tylko  raz.  Był  to tak  przeraźliwy,  ochrypły  wrzask,  że  w tej  samej 

chwili wszystkie psy w okolicy zaczęły wyć jak oszalałe. 

Koszmar tego, co się z nią działo, przełamał barierę szoku wzniesioną przez jej umysł. 

Wszystko,  czym  była  Denise  Thorne,  zniknęło  obrócone  w  nicość  brutalnym  podwójnym 

gwałtem dokonanym przez księcia demonów. 

I narodziłam się ja. 

Pierwsze,  co poczułam, to ból, gdy Morgan dziurawił  moje przedramiona krwawymi 

pocałunkami,  gdy  jego  zimny  jak  sopel  lodu  członek  wdzierał  się  brutalnie  w  mą  śliską  od 

background image

krwi pochwę. Jego sperma parzyła jak kwas akumulatorowy. Wbijał się w moje posiniaczone 

i  ociekające  krwią  krocze  jeszcze  przez  kilka  minut  po  osiągnięciu  orgazmu,  aż  w  końcu 

znudził się i tą zabawą. 

Przestałam  istnieć  w  chwili,  gdy  ze  mnie  wyszedł.  Był  zbyt  zajęty  zapinaniem 

rozporka, aby zauważyć, że żyję. 

Nie  mogłam  się  poruszyć.  Po  narodzinach  wciąż  byłam  bardzo  osłabiona. 

Zauważyłam,  że  jego  ubranie  było  umazane  krwią,  śliną  i  spermą.  Morgan  nie  należał  do 

schludnych „ogierów”. 

Limuzyna  stanęła,  drzwiczki  otwarły  się  automatycznie.  Morgan  wyrzucił  mnie  do 

rynsztoka, tak  jak kierowca  mógłby wyrzucić z auta puste opakowanie po  hamburgerze  czy 

hot dogu. 

Usłyszałam chrzęst tłuczonej butelki, ale zupełnie nic nie poczułam. 

Umierałam. 

Śmierć  jest  zabawna.  Rozpala  gasnącą  iskierkę  instynktu  samozachowawczego  w 

ognistą  pożogę.  Jakimś  cudem  znalazłam  w  sobie  dość  sił,  aby  wpełznąć  na  chodnik. 

Wbijałam palce w szczeliny w betonowych płytach i tak czołgałam się do przodu. Śliska krew 

sprawiała, że raz po raz traciłam uchwyt. 

Choć byłam w strasznym stanie, wciąż myślałam tylko o tym, jak potwornie bolą mnie 

zęby.  Tępy  ból  w  górnej  szczęce  był  najgorszy.  Nigdy  jeszcze  nie  czułam  czegoś  tak 

strasznego. 

Pamiętam,  że  jakiś  facet  na  mój  widok  wrzasnął:  -  Ojej!  I  pamiętam,  że  chodnik 

zaczął  wibrować  pode  mną,  gdy  ów  mężczyzna  do  mnie  podbiegł.  Ostatnie,  co  pamiętam, 

zanim pogrążyłam się w śpiączce, to dziwne swędzenie w koniuszkach palców, jakby oblazły 

mnie mrówki. Ale to nie były mrówki. 

To zmieniały się moje linie papilarne. 

*** 

Obudziłam się dziewięć miesięcy później. Nie w tym jednak rzecz. Istotne jest to, że 

obudziłam się pusta. 

Nie byłam tabula rasa w pełni tego słowa znaczeniu. Wiedziałam, że dwa dodać dwa 

to cztery,  wciąż umiałam  mówić  i posługiwać się  językiem angielskim,  a także znałam cały 

tekst Strawberry Fields Forever

Nie miałam natomiast pojęcia, kim jestem i skąd pochodzę. Początkowo wcale się tym 

nie  przejęłam.  Kiedy  doszłam  do  siebie,  leżałam  na  boku  w  szpitalnym  łóżku  z  rurkami  w 

nosie  i  kroplówką  podłączoną  do  przedramienia.  Ocknęłam  się  z  myślą,  że  MUSZĘ  SIĘ 

background image

STĄD WYDOSTAĆ. Nie wiedziałam, jak się nazywam ani nawet ile mam lat, ale czułam, że 

nie mogę pozostać dłużej w tym miejscu. Najwyższa pora zwinąć manatki. 

Usiadłam  po  raz  pierwszy  od  dziewięciu  miesięcy,  a  moje  stawy  zatrzeszczały  jak 

pękające suche drewno.  Ból wgryzł się w  moje  łydki  i kręgosłup, gdy zmusiłam  mięśnie do 

działania,  ale  wydał  mi  się  on  nader  odległy.  Odrętwiałymi  palcami  pociągnęłam  za  rurki 

wystające  z  nosa.  Za gałkami ocznymi  nastąpiła  krótka oślepiająca  eksplozja  światła  i  bólu, 

po czym krew buchnęła mi z obu nozdrzy. Zignorowałam ciepłą strużkę ściekającą po mojej 

górnej  wardze  i  sięgnęłam  do  igły  wbitej  w  przedramię  po  wewnętrznej  stronie.  Znów 

rozbłysło zimne światło, a pokój wypełnił się wonią słonej wody. 

Przez kilka minut szarpałam się z opuszczaną barierką ochronną przy łóżku. Wreszcie 

dał  się  słyszeć  metaliczny  szczęk,  a  potem  metalowa  ścianka  opadła.  Poczułam  krótki, 

dojmujący ból w kroczu. Właśnie dokonałam prymitywnego zabiegu usunięcia cewnika. 

Czułam się odrętwiała i oszołomiona. Może ta ucieczka tylko mi się śniła. Wstałam z 

łóżka i rozejrzałam się dokoła, chwiejąc się na miękkich, chudych nogach jak nowonarodzone 

źrebię. 

Byłam w szpitalu. Na prawo i na lewo ode mnie ciągnęły się rzędy łóżek, w każdym 

spoczywała okutana w  miękki, gruby koc bryła cichego,  cierpiącego  mięsa. Poczłapałam ku 

drzwiom,  popatrując spod oka na  mijanych pacjentów. Leżeli  na  łóżkach,  skuleni w pozycji 

embrionalnej  jak  wielkie  płody  z  pępowinami  przyłączonymi  do  przedramion.  Była  noc, 

światła  zostały  wygaszone,  ale  dla  śpiących  i  tak  nie  miało  to  znaczenia.  Na  tym  oddziale 

zawsze panowała noc. 

Wyszłam  na  korytarz.  W  progu  przystanęłam;  zawahałam  się,  mrugając  powiekami, 

aby  powstrzymać  łzy  cisnące  się  do  oczu.  Światło  w  korytarzu  uraziło  moje  oczy,  ale 

wtuliłam  głowę  w  ramiona  i  pomaszerowałam  dalej.  Nie  spotkałam  po  drodze  ani  jednego 

lekarza, pielęgniarki czy pacjenta, ale czułam ich obecność. Wiedziałam, że są w pobliżu. Nie 

chciałam, by mnie zobaczyli. Nie chciałam pozostać ani chwili dłużej w tym sterylnym, jasno 

oświetlonym miejscu. Zanim zdążyłam się zatrzymać, wpadłam z impetem na drzwi wyjścia 

pożarowego. Wyblakłe litery na ich podwójnych skrzydłach układały się w napis WYJŚCIE 

AWARYJNE. 

Szarpnęłam  oburącz  za  klamki,  choć  doskonale  zdawałam  sobie  sprawę,  że  byłam 

potwornie osłabiona. 

Podmuch chłodnego powietrza niosącego krople drobnego kapuśniaczku omiótł moją 

twarz.  Chwiejnym  krokiem  wyszłam  na  podest  i  odetchnęłam  pełną  piersią.  Na  metalowym 

podeście leżało mnóstwo starych niedopałków. Bez wątpienia w wolnych chwilach lekarze  i 

background image

pielęgniarki  wymykali  się  tu  na  papierosa.  Gdybym  zabawiła  tu  dłużej,  mogliby  mnie 

zauważyć. 

Rozpoczęłam długi marsz po schodach na dół; moje ciało wreszcie zaczęło budzić się 

do życia. Krew i flegma ciekły mi z nosa, dłonie miałam pomarańczowe od krwi i rdzy. Było 

piekielnie zimno, a ja miałam na sobie tylko cienką szpitalną koszulę. Moje nogi przeszywały 

kolejne  skurcze,  obawiałam  się,  że  lada  chwila  stracę  równowagę  i  przekoziołkuję  przez 

barierkę, aby roztrzaskać się na chodniku. 

Miałam  wrażenie,  że  upłynęła  godzina,  zanim  dotarłam  na  sam  dół  drabinki 

pożarowej.  Nogi trzęsły  mi  się  jak galareta  i chyba  miałam  gorączkę.  Znajdowałam się trzy 

metry  nad  poziomem  ulicy  i  nie  pamiętałam,  jak  obsługuje  się  mechanizm  opuszczający 

ostatni fragment drabinki. Zatrzęsłam nią, łzy frustracji spłynęły po moich policzkach. Bałam 

się, że zostanę złapana. 

Spróbowałam  opuścić  się  niżej,  aby  zeskoczyć  na  chodnik  z  jak  najmniejszej 

wysokości.  Odniosłam  wrażenie,  jakby  niewidzialne  cęgi  wyrywały  mi  ramiona  ze  stawów. 

Być  może  faktycznie  tak  było.  Wszystko  zszarzało,  moje  palce  ześlizgnęły  się  z  chłodnego 

metalu. 

Ocknęłam  się,  leżąc  na  wznak  wśród  koszy  na  śmieci.  W  górze  dostrzegłam  wąski 

pasek  nocnego  nieba  wyzierający  spomiędzy  dwóch  starych  budynków.  Mżyło.  Krople 

deszczu rosiły mą twarz. 

Podniosłam się i pokuśtykałam dalej. Nie wiedziałam, dokąd mam iść, ale wiedziałam, 

że muszę się stąd ulotnić, i to szybko. Londyn to stare miasto, pełne krętych uliczek i ślepych 

zaułków.  Nietrudno  się  w  nich  zgubić.  Nie  wiem,  jak  długo  krążyłam  w  labiryncie  starych 

uliczek, unikając świateł i głównych arterii, ale wschodziło już słońce, gdy osunęłam się bez 

sił w jakiejś bramie. 

Był  koniec  kwietnia,  o  tej  porze  roku  w  Londynie  jest  pioruńsko  zimno.  Byłam 

zziębnięta  i  przemoczona,  dygotałam  jak  liść  osiki.  Czułam  silny  ból  i  po  upadku  byłam 

mocno poobijana. Miałam gołe, krwawiące stopy, lecz nie przejmowałam się tym. Siedziałam 

w bramie przy jednej z ulic,  skulona, z kolanami przyciągniętymi do piersi. Powoli traciłam 

przytomność  i  bałam  się  zamknąć  oczy.  Przypomniały  mi  się  łóżka  ze  śpiącymi  w  nich 

ludźmi i ich oczodoły, w których zaległy cienie. Nie mogłam opanować dreszczy. 

Wtem poczułam na sobie czyjeś dłonie, unoszące mnie z mego czuwania ku życiu. 

 Widzisz, Joe? To ona, tak jak powiedziałam... 

Głos kobiety, wysoki, przenikliwy. 

 Taa, masz nosa, Daphne, przyznaję. Dobra, a teraz pomóż mi... 

background image

Męski głos, głęboki, donośny. 

W moim polu widzenia pojawiają się twarze  mężczyzna o niewyraźnych rysach i ze 

złamanym  nosem  oraz  kobieta  z  przesadnym,  wyzywającym  makijażem  i  wychudłym 

obliczem; pochylają się nade mną. Kobieta o wymizerowanej twarzy głośno cmoka. Postawny 

mężczyzna otula mnie kurtką i bierze na ręce. 

  Spójrz,  kurde,  w  jakim  ona  jest  stanie!  Wygląda  jak  utopiony  szczur    burknął 

mężczyzna. 

 Joe, ona jest młoda  zaoponowała kobieta.  Zbijesz na niej majątek, stary. 

 No dobra! Masz tu swoje znaleźne, a teraz zjeżdżaj stąd! Mam masę spraw. 

W  ramionach  obcego  rozluźniłam  się.  Było  mi  ciepło  i  przez  chwilę  poczułam  się 

bezpieczna. Nasłuchiwałam bicia jego serca i poświstu oddechu. Czułam się BEZPIECZNA. 

Świat nabrał nowych kolorów. 

Mój wybawiciel nazywał się Joseph Lent. Joe był alfonsem. 

Był potężnym  mężczyzną po trzydziestce.  Przypominał  Micka Jaggera,  który utył 20 

kilogramów  i  postanowił  zmienić  profesję.  Miał  długie,  ciemnoblond  włosy  sięgające  do 

kołnierzyka.  Ubierał  się  krzykliwie  w  starannie  skrojone  garnitury,  które  wyglądały,  jakby 

wyszły spod igły krawców z Saville Row. Wyśmiewał się z tych „durnych palantów”, którzy 

obsługując go usłużnie, raz po raz pociągali nosami. 

  Zupełnie  jakby  obawiali  się,  że  poczują  przykry  zapach!  Chłe,  chłe!    śmiał  się, 

błyskając złotym zębem. To zawsze był zły znak. Jego usta śmiały się, lecz oczy pozostawały 

zimne i niewzruszone. Potem zwykle zaczynał pić i brał się do bicia. 

Joe  nie  wiedział,  co  ma  o  mnie  sądzić,  ale  chyba  domyślał  się  prawdy.  Wkrótce  po 

tym, jak nabrałam sił, aby móc samemu usiąść i zjeść trochę zupy, wyłożył mi swoje zasady. 

Usiadł na łóżku, przyglądając mi się ciemnymi, ładnymi oczami. 

 Nie wiem, kim jesteś, ale ani chybi przed czymś zwiewasz. Albo może przed KIMŚ. 

Zgadza się? Jesteś na gigancie? 

Zamrugałam.  Nie  wiedziałam,  jak  mam  odpowiedzieć.  Cokolwiek  bym  powiedziała, 

byłby to, tak jak w jego przypadku, strzał w ciemno. 

  Uciekłaś  z  jakiejś  placówki  rządowej?  Z  kliniki  odwykowej?  Brałaś  prochy? 

Widziałem  ślady  na  twoich  rękach,  dawałaś  w  żyłę?  Co  to  było?  Koka?  Morfina?  Hera? 

Tylko nie wciskaj mi kitu. Mów, co lubisz. Poświęciłem ci sporo czasu, mała. Jeśli dobrze się 

sprawisz, załatwię ci to, co lubisz najbardziej. Będę cię ochraniał. Nie dopuszczę, abyś znów 

background image

wpadła w łapy glin. To jak, umowa stoi? Będziesz odtąd dziewczyną Joego Lenta, zgadzasz 

się? Będziesz dla mnie pracować. 

Joe stał się moim facetem. Nie tylko facetem. Był także moim szefem. Moim Panem i 

Władcą.  Moim  ojcem,  bratem,  kochankiem,  pracodawcą  i  osobistą  zmorą.  Nauczył  mnie 

nowej roli w rozpoczętym właśnie życiu. Nauczył mnie, jak mam chodzić, mówić, ubierać się 

i  rozpoznawać  wśród  potencjalnych  klientów  policyjnych  tajniaków.  Joe  Lent  ochoczo  jął 

definiować mój świat. To on nazwał mnie Sonją Blue. 

  Brzmi  dość  egzotycznie  i  przywodzi  na  myśl  tę  seksowną  długonogą  Dunkę  - 

uzasadnił. 

Było  rzeczą  zgoła  naturalną,  że  powinnam  wyjść  na  ulicę,  obsługiwać  kolejnych 

klientów,  także  tych  z  osobliwymi  gustami,  a  uzyskane  od  nich  pieniądze  oddawać  Joemu. 

Czyż  nie  tak  było  ze  wszystkimi  innymi  dziewczętami?  Ja  miałam  zaledwie  rok.  Skąd 

mogłam wiedzieć, że może być inaczej? 

Moje życie kręciło się wokół Joego. Gotowałam mu, sprzątałam, obrabiałam klientów. 

Oddawałam  mu  pieniądze.  Miałam  nazwisko,  swoje  miejsce  i  funkcję  w  życiu  i    co 

najważniejsze  należałam do kogoś. Byłam szczęśliwa. Szczęście pryskało tylko wtedy, gdy 

Joe mnie bił. Alfonsi stąpają po kruchym lodzie. Żyją w ciągłym strachu, że utrzymujące ich 

kobiety  porzucą  ich  na  rzecz  lepszego  i  zamożniejszego  życia.  Joe  należał  do  tych 

WYJĄTKOWO  niepewnych  i  bojaźliwych.  Konkurencja  odbiła  mu  niedawno  dziewczynę  i 

fakt  ten  mocno  go  przygnębił.  Właśnie  dlatego  zawsze  nosił  ze  sobą  laskę.  Była  długa,  ze 

spiżową  gałką  w  kształcie  orlego  szponu.  Gliniarzom  mogło  nie  przypaść  do  gustu,  gdyby 

paradował  po  ulicy  z  kijem  do  krykieta,  laska  natomiast...  Dzięki  niej  wyglądał  jak  rasowy 

dżentelmen. Wszystko jest kwestią odpowiedniego stylu. 

Joe  po  pijanemu  nie  szczędził  swym  podopiecznym  pięści.  Umiał  rozstawiać 

dziewczęta  po  kątach.  Wiedział,  jak  bić  w  taki  sposób,  aby  sprawić  największy  ból,  a 

równocześnie nie pozostawić śladów na twarzy dziewczyny i nie pozbawić jej urody. 

Umiał  robić  to  w  taki  sposób,  że  nawet  gdy  krew  buchała  mi  z  nosa  jak  woda  z 

hydrantu  i  wiłam  się  z  bólu  na  podłodze,  podczołgiwałam  się  do  jego  stóp,  by  błagać  go  o 

przebaczenie. Prosiłam go o to z pełnym przekonaniem. Całkiem szczerze. 

Joe  był  całym  moim  życiem,  moją  miłością,  moim  wszechświatem.  Gdzie  bym  się 

znalazła, gdyby go zabrakło? 

Kim bym się stała? 

background image

Taki  stan  utrzymywał  się  przez  rok.  Bywały  okresy,  kiedy  Joe  niemal  co  dzień 

obsypywał mnie podarunkami, a potem tłukł do nieprzytomności. Każdy oddech sprawiał mi 

po  takim  seansie  dojmujący  ból.  Zawsze  szybko  dochodziłam  do  siebie,  toteż  rzadko 

wzywano do mnie lekarza. Poważne problemy ze zdrowiem miałam tylko raz, gdy nabawiłam 

się anemii. Bardzo pobladłam i dokuczała mi nadwrażliwość na światło, odtąd więc zmuszona 

byłam nosić ciemne okulary. 

Gdy zaczęłam tracić apetyt, Joe zabrał mnie do starej znachorki, która „obsługiwała” 

wszystkie dziewczyny pracujące w dzielnicy. Joe bał się, że może mnie stracić. Podejrzewał 

ciążę  lub  jakąś  rzadką  chorobę.  Na  ulicy  cieszyłam  się  sporą  popularnością.  Przepadali  za 

mną zwłaszcza amatorzy ostrzejszych wrażeń. Za numery ekstra trzeba było słono zapłacić. 

Stara  znachorka  przepisała  mi  byczą  krew  z  mlekiem,  co  rzekomo  miało  mnie 

wzmocnić. I pomogło. Trochę. Na pewien czas. 

Joe  próbował  od  czasu  do  czasu  wyciągnąć  ode  mnie  garść  informacji  dotyczących 

mojej  przeszłości.  Utrzymywał,  że  pochodzę  z  zamożnej  rodziny  i  wątpił  w  moja  amnezję. 

Próbował  ożywić  moje  wspomnienia,  lecz  bez  rezultatu.  Joe  był  dla  mnie  całą  rodziną.  Nie 

potrzebowałam innej. Z jakiegoś powodu nigdy nie opowiedziałam mu o szpitalu i sali pełnej 

pacjentów w śpiączce. Być może obawiałam się, że zechce mnie tam odwieźć. 

Miałam dwa lata, kiedy to się stało. Joe znów się upił. Ubzdurał sobie, że próbuję go 

wyrolować,  nie  oddaję  mu  wszystkich  zarobionych  pieniędzy  i  mam  zamiar  prysnąć  przy 

pierwszej lepszej okazji. Wpadł w szał. Nigdy nie widziałam go równie wściekłego. Tej nocy 

nie użył pięści. Zaatakował mnie natomiast swoją laską. Już pierwsze uderzenie wydusiło mi 

z  płuc  całe  powietrze.  Drugi  cios  trafił  mnie  w  brzuch.  Upadłam  na  podłogę.  Nie  mogłam 

zaczerpnąć  tchu.  Miałam  wrażenie,  że  tonę.  Trzecie  uderzenie  dosięgło  prawego  ramienia. 

Raczej usłyszałam, niż poczułam,  jak spiżowy orli szpon gruchocze mój obojczyk. A potem 

Joe zaczął mnie kopać, wyzywać od najgorszych i wrzeszczeć na całe gardło. 

Próbowałam odczołgać się w bezpieczne  miejsce, lecz on szedł za mną krok w krok. 

Nie zamierzał mi odpuścić. Po raz pierwszy, odkąd mnie odnalazł, zaczęłam go nienawidzić. 

Nienawiść  dodała  mi  sił.  Miałam  jej  w  sobie  tak  wiele!  Wzbierała  we  mnie  wraz  z  coraz 

silniejszym  bólem.  Nienawiść  przepełniała  mnie  tak  bardzo,  że  czułam,  iż  lada  moment 

zacznie wylewać się ze mnie ustami i nosem. 

Ogrom  tej  destrukcyjnej  emocji  zaskoczył  mnie  i  prawie  zapomniałam  o 

otrzymywanych razach. 

Joe  smagnął  mnie  laską  po  plecach  i  poczułam,  że  pękają  mi  żebra.  Wtem  moja 

nienawiść  zmieniła  się  -  poczułam,  jak  kipi  i  wrze  w  moim  wnętrzu,  przeistaczając  się  w 

background image

potęgę,  której  nie  byłam  w  stanie  opanować.  Nie  mogłam  dłużej  utrzymać  jej  w  sobie. 

Otworzyłam  usta  do  krzyku,  lecz  zamiast  przeraźliwego  wrzasku  usłyszałam  tylko  śmiech. 

Śmiałam się i śmiałam. Bez końca. 

Nie pamiętam, co stało się potem. 

Obudziłam  się  na  szczątkach  łóżka.  Bolały  mnie  wszystkie  mięśnie.  Miałam  do 

najmniej dwa złamane żebra, strzaskany obojczyk  i  zapuchnięte  lewe oko,  które  nie chciało 

się otworzyć. W ustach czułam krew. Rozejrzałam się szybko, gdyż puchło mi również prawe 

oko;  spodziewałam  się  ujrzeć  Joego  siedzącego  w  ulubionym  fotelu  z  laską  ułożoną  w 

poprzek  na  podłokietnikach.  Po  solidnym  laniu  Joe  zawsze  był  pogodny,  spokojny  i 

opanowany. 

Joego nie było w fotelu. 

Z fotela została tylko sterta potrzaskanego drewna. 

Wtedy  właśnie  spostrzegłam  krew  na  ścianach,  rozbryzgi  sięgały  bardzo  wysoko,  aż 

pod sufit. Zakręciło mi się w głowie i spojrzałam na swoje ręce. Moje palce zagłębiały się w 

materacu i zarówno w nim, jak i w pościeli dostrzegłam długie, równoległe strzępiaste dziury. 

Dzwoniło mi w uszach. Ponownie uniosłam wzrok, lękając się tego, co mogłam ujrzeć. 

Zobaczyłam Joego. 

Leżał w kącie jak rzucona niedbale lalka. Nie poruszył się, gdy go zawołałam. 

Podniosłam  się,  choć  natychmiast  zakręciło  mi  się  w  głowie  i  omal  nie  straciłam 

przytomności. Mój brzuch miał kolor dojrzałej śliwki i przy każdym kroku odczuwałam silny, 

rozdzierający ból. Podeszłam do miejsca, gdzie leżał Joe. 

Nie zostało z niego wiele. 

Ręce i nogi alfonsa były powykrzywiane w osobliwy sposób i sterczały pod dziwnymi 

kątami,  jak kończyny  stracha  na wróble.  Zauważyłam, że  miał pogruchotane zarówno kości 

udowe, jak i golenie. Spod ubrania wyzierały ostre końce połamanych kończyn. 

Jego głowa przypominała konsystencją pudding. Gałki oczne wypłynęły z oczodołów 

i zostały zgniecione na miazgę, zęby rozsypały się po podłodze jak kości do mah-jōnga. Może 

to wcale nie był Joe. To mógł być praktycznie każdy... ktokolwiek. I wtedy zobaczyłam złoty 

ząb. Wzdrygnęłam się i odwróciłam wzrok. 

Nad mostkiem miał ziejącą otwartą ranę, jakby ktoś próbował zrobić mu tracheotomię 

otwieraczem do konserw. A potem ujrzałam całą resztę. 

Zabójca  zdarł  mu  spodnie  i wetknął w odbyt  laskę.  Spomiędzy pośladków wystawał 

cal  lub  dwa  grubego  drzewca  i  spiżowa  gałka  w  kształcie  orlego  szpona.  Sam  szpon 

umieszczony był we krwi, oblepiony włosami i strzępami mózgu. Mogło to oznaczać, że Joe 

background image

już  nie  żył,  kiedy  zabójca  wraził  mu  w  odbyt  przeszło  pół  metra  mahoniowego  drewna. 

Przynajmniej miałam taką nadzieję. 

Cofnęłam się,  zakrywając usta dłonią.  Mój żołądek zaczął wyczyniać dziwne harce  i 

znów  dał  o  sobie  znać  obolały,  posiniaczony  brzuch.  Pokuśtykałam  do  toalety.  Powoli 

dochodziłam do siebie, umysł znów zaczynał pracować  a jeżeli zabójca Joego, kimkolwiek 

był,  nadal  przebywał  w  mieszkaniu?  Może  to  członkowie  gangu  z  sąsiedniej  dzielnicy.  Joe 

miał  wielu  wrogów.  Taki  już  był.  Nikt  jednak  nie  pałał  względem  niego  aż  tak  wielką 

nienawiścią, by potraktować go w równie okrutny sposób. 

Nikt. 

*** 

Łazienka  była pusta.  Zamierzałam dojść  aż do sedesu,  ale puściłam pawia,  dotarłszy 

zaledwie  do  umywalki.  Boże,  ależ  bolało.  Zapomniałam  o  Joem  i  przywarłam  oburącz  do 

umywalki.  Nogi  zaczęły  się  pode  mną  uginać,  ale  zmusiłam  się,  by  ustać.  Nie  chciałam 

zemdleć,  gdy  w  pokoju  obok  leżał  trup.  Otworzyłam  oczy  i  wlepiłam  wzrok  w  to,  co 

zwymiotowałam. 

Umywalka była pełna krwi. Jednakże nie była to moja krew. Zadygotałam, pot spłynął 

mi  po  plecach.  Miałam  wrażenie,  jakby  pająk  przemaszerował  po  moim  kręgosłupie. 

Zdziwiłam  się,  z  jaką  łatwością  zidentyfikowałam  wyrzyganą  krew  jako  należącą  do  Joego. 

Krew  ma własną tożsamość, podobnie jak odciski palców, głos czy nasienie. Ta  miała smak 

Joego. 

Miałam rację. Nikt nie pałał wobec Joego aż tak wielką nienawiścią, aby potraktować 

go w tak potworny sposób. 

Z wyjątkiem mnie. 

Spojrzałam  w  lustro  i  zobaczyłam  na  swoich  wargach  krew.  Otworzyłam  usta,  aby 

zaprotestować  i  po  raz  pierwszy  ujrzałam  swoje  kły.  Wysunęły  się  z  dziąseł,  twarde  i 

wilgotne,  umazane  cudzą  krwią.  Krzyknęłam  i  przycisnęłam  obie  dłonie  do  ust  w  daremnej 

próbie ukrycia swego wstydu. 

I wtedy sobie przypomniałam. 

Przypomniałam  sobie,  kim  byłam,  skąd  pochodziłam  i  jak  się  tu  znalazłam. 

Przypomniałam  sobie  również,  CZYM  byłam.  Usłyszałam  oschły,  pożegnalny  śmiech 

Morgana,  który  towarzyszył  mi,  gdy  wyrzucił  mnie  z  rollsa  do  rynsztoka.  Przypomniałam 

sobie również dziwne swędzenie w koniuszkach palców, które poczułam tuż przed przejściem 

w  stan  hibernacji.  Spojrzałam  na  swoje  dłonie  w  obawie,  że  zmienią  się  w  szponiaste  łapy 

potwora. 

background image

Pokój  nagle  się  wydłużył,  a  ja  ujrzałam,  jak  linie  papilarne  na  moich  palcach  i 

wnętrzach dłoni  zaczynają się roztapiać.  W  ich  miejsce pojawiły się całkiem  nowe wzory,  a 

po  chwili  również  one  zostały  zastąpione  innymi.  Zmusiłam  się,  aby  odwrócić  wzrok  i 

dostrzegłam swoje odbicie w lustrze. Nic dziwnego, że mnie nie znaleźli. Nawet moja twarz... 

Chciałam  krzyknąć,  ale  zdołałam  wydać  z  siebie  jedynie  suche,  astmatyczne  kaszlnięcie. 

Moje ciało przerwało swój płynny taniec. 

Chyba  wtedy  straciłam  zmysły,  szczęśliwie  nie  na  długo.  Ta  cząstka  mnie,  która 

chlubiła się swym człowieczeństwem, zrobiła sobie wolne. Moje wspomnienia są zamazane, 

jakbym  przez  cały  ten  czas  była  pijana.  Gdy  wróciłam  do  siebie,  znajdowałam  się  na 

pokładzie niewielkiej łodzi należącej do irlandzkiego rybaka, sympatyka IRA. Powiedziałam 

mu,  że  wpakowałam  się  w  kłopoty,  ponieważ  zabiłam  angielskiego  żołnierza.  To  mu 

wystarczyło. Pieniądze nie stanowiły dla mnie problemu. Joe Lent dał mi dobrą szkołę, a teraz 

nie musiałam się już z nikim dzielić. 

Wjechałam  do  Francji  przez  Marsylię,  jedną  z  najwspanialszych  „piekielnych  dziur” 

w całej Europie. Przez kilka tygodni błąkałam się po wąskich uliczkach, odwiedzając kafejki 

przy  placu  Pigalle,  ciułając  grosz  do  grosza  i  ucząc  się  języka.  Odkryłam,  że  to,  co  Joe 

określał  mianem  „syndromu  Eton”,  nie  ograniczało  się  tylko  do  Anglii.  Niejeden  zamożny 

„protektor”  chciał  wziąć  mnie  pod  swoje  skrzydła,  zawsze  jednak  udawało  mi  się  uciec. 

Żyłam  w  śmiertelnym  strachu  przed  kolejną  utratą  panowania  nad  sobą  i  kolejnym 

potencjalnym  zabójstwem.  Chłosty,  za  które  płacili  moi  klienci...  Cóż,  to  była  całkiem  inna 

sprawa.  Obawiałam  się  również  wspomnień.  Robiłam  co  w  mojej  mocy,  aby  żyć 

teraźniejszością  i ograniczyć przyszłość do kolejnego posiłku. Mojego stanu  jednak,  gdy się 

już ujawnił, nie dało się zignorować. 

Oczy,  i  tak  zawsze  wrażliwe  na  silne  światło,  wymagały  obecnie  ochrony  przy 

najsłabszym  nawet  oświetleniu.  Z  tym  nie  było  problemu.  Największy  kłopot  sprawiało  mi 

zaspokajanie głodu. 

Pragnienie było niczym balon w moim żołądku; po jego napełnieniu funkcjonowałam 

normalnie,  czułam  się  na  tyle  dobrze,  iż  wmawiałam  sobie,  że  wciąż  jestem  człowiekiem. 

Gdy jednak balon się opróżniał, głód powracał, wypalając mnie od środka. Czułam się wtedy 

jak po silnym przedawkowaniu metadonu, serce i tętno nieomal rozdzierały mnie na strzępy, 

płuca  wypełniały  się  zimnym  ołowiem,  w  żołądku  zalegały  bambusowe  drzazgi.  W 

porównaniu  z  bólem,  którego  doświadczyłam  później,  wczesne  stadium  to  była  kaszka  z 

mleczkiem. 

background image

Kupowałam żywe króliki i gęsi na targach  to korzyść z zarażenia wampiryzmem na 

kontynencie,  po  czym  odsączałam  je  z  krwi  w  możliwie  najbardziej  humanitarny  sposób. 

Słonawe  ciepło  krwi  wypełniającej  me  usta  było  rozkoszą  nie  mającą  sobie  równych.  W 

miarę  jak  piłam,  dojmujący  ból  zastępowało  ciepłe,  przyjemne  uczucie.  Ale  to  mi  nie 

wystarczało.  Gdzieś  w  głębi  wiedziałam,  że  potrzeba  mi  czegoś  więcej  aniżeli  zwierzęcej 

krwi. 

Dwa miesiące po moim przybyciu do Francji wyruszyłam w dalszą drogę. Obawiałam 

się,  że  zainteresuje  się  mną  Interpol.  Nie  bałam  się,  że  mogłabym  zostać  oskarżona  o 

zamordowanie  Joego.  Przerażało  mnie,  że  rodzice  Denise  mogliby  dowiedzieć  się  prawdy. 

Wolałam, aby wierzyli, że ich córka nie żyje. 

Krążyłam  od  miasta  do  miasta,  przekraczając  granice  na  fałszywych  paszportach. 

Wreszcie  znudziło  mnie  spławianie  alfonsów  i  znalazłam  sobie  pracę  w  norweskim  burdelu 

obsługującym pracowników platform naftowych na Morzu Północnym. 

Przybytki  tego  rodzaju  to  prawdziwe  spelunki,  przypominają  burdele  z  dzikiego 

pogranicza  z  przełomu  XIX  i  XX  wieku.  Są  hałaśliwe,  tanie,  wulgarne  i  krzykliwe.  Bandy 

pijanych, napalonych mężczyzn stale walczą w nich o kilka wolnych w danej chwili kobiet. 

Łodzie  regularnie  dowoziły  z  platform  grupki  robotników.  Byli  to  przeważnie 

Szwedzi,  Norwegowie,  Brytyjczycy  i  niekiedy  również  Amerykanie,  ale  zawsze  jednakowo 

pijani,  krzykliwi  i  spragnieni  szybkiego  seksu.  Było  ich  zwykle  dwa  razy  więcej  niż 

dziewcząt  i  zawsze  znalazł  się  wśród  nich  taki,  który  nie  chciał  czekać  na  swoją  kolejkę. 

Walki o dziewczęta stanowiły tu codzienność. 

Madam,  stara  dziwka,  miała  na  nazwisko  Foucault.  Przechwalała  się,  że  podczas  II 

wojny  światowej  odbywała  służbę  na  wszystkich  frontach.  Może  zahaczyła  też  o  I  wojnę 

światową.  Znała  swój  fach,  a  gdy  bijatyki  zaczynały  wymykać  się  spod  kontroli,  zawsze 

miała pod ręką wykidajłę. Przydawał się niemal do wieczór. 

Platforma „Amfitrion” znajdowała się tak daleko na morzu, że jej załoga schodziła na 

ląd zaledwie raz do roku. Robotnicy  byli zadziorni,  hałaśliwi  i skorzy do bójek; chwalili  się 

głównie wielkością swych członków oraz wytrzymałością i sprawnością fizyczną. Wydawało 

się, że czeka nas kolejny roboczy wieczór. 

Madam Foucault powitała „dżentelmenów” w progu i zamówiła dla wszystkich drinki 

na koszt firmy.  Wyjaśniła,  że skoro mężczyzn  jest ponad 20 a dziewcząt 12, niektórzy będą 

musieli troszkę poczekać, ale obiecała, że wszyscy zostaną „należycie obsłużeni”. 

Nakazała  nam  wyjść  i  zaprezentować  się  klientom.  Dziewczęta  miały  na  sobie 

erotyczną  bieliznę roboczą, tu i ówdzie postrzępioną  i naddartą wskutek częstego używania; 

background image

pierzaste  boa  wymagały  uprania,  na  pończochach  dostrzec  można  było  liczne  „oczka”,  a 

niektóre z kreacji wydawały się nazbyt opięte. 

Pracownikom  z  „Amfitriona”  było  to obojętne.  Zaczęli  sprzeczać  się  między  sobą  o 

kolejność  i  dziewczęta.  Jeden  z  nich  podszedł  do  mnie  i  zaczął  obmacywać  moje  piersi. 

Cuchnął pieprzówką. 

 Ona jest moja  wybełkotał inny z robotników, Szwed. 

 Akurat  odparował ten drugi, wyższy, próbując rozpiąć mi stanik. 

Spojrzałam na Szweda. Był niższy od osiłka, który usiłował mnie rozebrać, i nerwowo 

raz po raz zaciskał pięści. Jego twarz pęczniała ledwo hamowanym gniewem. Ten drugi był 

zbudowany  jak  zawodowy  futbolista  i  najwyraźniej  przywykł  do  zastraszania  innych  swoją 

posturą i zachowaniem. Szwed miał ochotę zabić olbrzyma, ale bał się doznać upokorzenia na 

oczach kolegów. 

Czułam  bijące  od  Szweda  fale  nienawiści.  Miałam  wrażenie,  jakbym  stała  przed 

włączoną  kwarcówką.  Zaczęło  mnie  to  podniecać,  a  gigant  uznał,  że  jest  to  wynik  jego 

karesów. 

 Widzisz? Ona lubi PRAWDZIWYCH facetów  burknął uszczypliwie. 

Szwed  z  trudem  powstrzymywał  swój  gniew.  Spojrzał  mi  w  oczy  i  przez  chwilę 

poczułam zawiązującą się między nami mentalną więź. 

Była  niczym  iskra  powodująca  eksplozję  beczki  z  prochem.  Szwed  chciał  zobaczyć 

krew wielkoluda. Ja również. 

Oblicze  niższego  z  mężczyzn  poczerwieniało  i  nabrzmiało,  jakby  w  jego  wnętrzu 

nastąpił  cichy  wybuch.  Oczy  mu  się  zaszkliły  i  zadygotał.  Jeden  z  kolegów  dotknął  jego 

ramienia i w tej samej chwili Szwed z głośnym rykiem rzucił się na giganta. 

Pijany olbrzym nie spodziewał się ataku. Impet i gwałtowność uderzenia zupełnie go 

zaskoczyły.  Szwed  trzasnął  go  pięścią  w  nerkę.  Gigantowi  z  bólu  i  zdziwienia  aż  opadła 

szczęka.  Stałam  w  bezruchu  i  patrzyłam,  jak  dwaj  walczący  wiją  się  po  podłodze  u  moich 

stóp. Nienawiść bijąca od Szweda miała moc fali tsunami - usiadł okrakiem na plecach swego 

przeciwnika, okładając go brutalnie pięściami po głowie. Kilku kumpli olbrzyma podbiegło i 

chwyciwszy Szweda za ramiona, zwlokło go z leżącej pod nim ofiary. Szwed zaklął i zaczął 

się z nimi szarpać. Próbowali go uspokoić, ale mały Szwed kopał i drapał, inwektywy płynące 

z jego ust zmieniły się w nieartykułowany ryk. 

Wykidajło,  muskularny  Niemiec,  wyszedł  ze  swego  pokoiku  i  natychmiast  wziął  się 

do dzieła, niestety, opowiedział się po złej stronie; przyjął, że walkę sprowokowali mężczyźni 

background image

próbujący  unieruchomić  Szweda,  toteż  energicznie  ruszył  mu  z  pomocą.  Olbrzym  klęczał 

tymczasem  na  czworakach,  wpatrując  się  tępo  w  kałużę  krwi  z  rozbitego  nosa,  rozlewającą 

się  na  zasłanej  trocinami  podłodze  burdelu.  Szwed  obiema  nogami  skoczył  mu  na  plecy, 

ponownie  rozpłaszczając  giganta  na  podłodze.  Następnie  założył  mu  nelsona  i  zaczął  dusić. 

Olbrzym wskutek otrzymanego uderzenia miał złamany kręgosłup i nie mógł się bronić. Nie 

był również w stanie zrzucić z siebie mniejszego, lecz zadziornego napastnika. 

Twarz  olbrzyma  spurpurowiała.  Język  wysunął  mu  się  z  ust,  oczy  wyszły  z  orbit. 

Czterech mężczyzn próbowało obezwładnić oszalałego Szweda, lecz bez skutku. 

Wkrótce wszyscy mężczyźni z „Amfitriona” zaangażowali się w rozróbę, jedni starali 

się odciągnąć Szweda od jego ofiary, inni bili się z wykidajłą. 

Dziewczęta  schroniły  się  w  swoich  pokojach.  Ja  stałam  jak  wrośnięta  w  ziemię, 

pławiąc się w morderczym szale emanowanym przez Szweda. 

Rozróba rozszalała się na całego. Ci, którzy dotąd walczyli tylko z wykidajłą, zaczęli 

teraz  tłuc  się  między  sobą.  Niszczono  meble,  tłuczono  butelki.  Słychać  było  liczne 

przekleństwa płynące zarówno z ust  mężczyzn,  jak  i kobiet.  Te  ostatnie także krzyczały.  W 

powietrzu unosiła się miedziana woń krwi. Czułam się wspaniale. 

Szwed zdołał w końcu zabić swego przeciwnika.  Olbrzym zległ na podłodze, cichy  i 

nieruchomy.  Zwycięstwo  nie  stłumiło  jednak  trawiącej  Szweda  żądzy  mordu.  Chwycił  za 

krzesło  i  zaatakował  nim  trupa.  Śmiał  się  i  krzyczał  na  całe  gardło,  zadając  kolejne  ciosy 

martwemu mężczyźnie. Usta Szweda wykrzywiał dziwny grymas, z oczu płynęły łzy. 

Rozległ się głuchy trzask i coś ciepłego obryzgało moją twarz. 

Szwed  upuścił  krzesło.  Stał  przez  chwilę,  wpatrując  się  w  otwór  ziejący  w  jego 

brzuchu i lśniące różowe pęta jelit, dyndające na wysokości kolan, a potem upadł na podłogę. 

Nienawiść prysła, zupełnie jakby ktoś wyłączył korki, a ja znów mogłam się poruszać, mówić 

i myśleć. Przyjrzałam się sobie, od stóp do głów byłam zachlapana krwią Szweda. Z trudem 

powstrzymałam się przed zlizaniem posoki z rąk. 

Madam  Foucault  trzymała  w  dłoni  dymiącą  strzelbę,  jej  twarz  pozostawała 

nieodgadniona.  Walki  dobiegły  końca  równie  szybko,  jak  się  zaczęły.  Wszyscy  zebrali  się 

wokół dwóch martwych mężczyzn. 

 On oszalał  stwierdziła po chwili Madam Foucault.  To wszystko. 

Czułam na sobie jej wzrok. Spojrzałam na krew krzepnącą na podłodze. Wyjechałam 

następnego dnia. 

*** 

background image

Zrozumiałam,  że  bycie  wampirem  nie  ogranicza  się  tylko  do  picia  krwi.  Byłam 

nieumarłą  blisko  cztery  lata  i  nie  zdołałam  jeszcze  pojąć  swych  nowych  zdolności  oraz 

wiążących się z nimi słabości. Moja wiedza o wampiryzmie pozostawiała wiele do życzenia, 

ukształtowały  ją  głównie  filmy  grozy  oraz  literackie  horrory,  stare  przesądy  oraz  inne,  z 

gruntu  fałszywe  próby  zmitologizowania  błędnie  pojmowanej  rzeczywistości.  Starałam  się 

dojrzeć  swą  prawdziwą  naturę  w  krzywym  zwierciadle.  Wedle  ludowych  podań  wampiry 

mają  swój  własny  kodeks  zasad,  takich  jak  przy  grze  w  krykieta  czy  Monopol.  Nie  mogą 

poruszać  się  za  dnia  i  nie  znoszą  widoku  krzyża.  Mierzi  je  czosnek.  Srebro  jest  dla  nich 

przekleństwem. Woda święcona działa podobnie jak kwas siarkowy. Można je zabić, wbijając 

kołek w serce. Nie mogą wejść do kościoła. Zmieniają się w nietoperze i wilki. Nigdy się nie 

starzeją. Dysponują silnymi mocami hipnotycznymi. Za dnia sypiają w trumnach. 

Zasady  te  wprawiły  mnie  w  zakłopotanie  i  postanowiłam  sprawdzić,  na  ile  są 

prawdziwe. 

Minęły  ponad  trzy  lata  od  moich  narodzin  na  tylnym  siedzeniu  rollsa  sir  Morgana, 

lecz  jak dotąd nie starałam się poznać mego mrocznego dziedzictwa. Z ustaleniem pewnych 

rzeczy  nie  miałam  większych  problemów.  Nie  lubiłam  poruszać  się  w  dzień,  światło 

słoneczne  sprawiało,  że  zaczynała  swędzieć  mnie  skóra,  a  potworny  ból  niemal  rozsadzał 

czaszkę.  Mimo  to  nie  buchałam  płomieniem  ani  nie  obracałam  się  w  popiół,  gdy  tylko 

znalazłam się za progiem. Dopóki  byłam grubo ubrana  i  nosiłam okulary przeciwsłoneczne, 

mogłam funkcjonować, odczuwając zaledwie drobny dyskomfort. 

Jedynym skutkiem spożycia czosnku, przynajmniej w moim przypadku, był nieświeży 

oddech. 

W  obecności  krzyży  nie  odczuwałam  bólu  ani  odrazy.  Mimo  to  wspomnienie 

Christophera Lee,  z którego czoła  naznaczonego stygmatem  skóra  i tkanki  spływały  niczym 

wosk z palącej się świecy, powstrzymało mnie przed dotknięciem któregokolwiek z nich. 

Srebro  nie  wpływało  na  mnie  w  żaden  sposób,  czy  to  w  formie  krzyży,  zastawy 

stołowej czy zwyczajnych monet. Co się tyczy kołka wbitego w serce... przeprowadzenie tej 

próby wydało mi się cokolwiek nierozsądne. 

Wciąż  się  starzałam,  choć  nie  było  po  mnie  widać  trudów ostatnich  lat;  w  ulicznym 

fachu  pracowało  wiele  młodszych  ode  mnie  dziewcząt,  które  mogłyby  uchodzić  za  moje 

starsze  siostry.  Byłam  niewiarygodnie  wytrzymała  i  pełna  energii,  rzadko  chorowałam  i 

szybko  wracałam  do  zdrowia.  Zbyt  szybko.  Byłam  silna,  choć  naprawdę  potężna  stanę  się 

dopiero później. Nie musiałam obawiać się nawet najokrutniejszego traktowania. 

background image

Weszłam do kościoła,  a gdy przestąpiłam próg świątyni,  nie doznałam gwałtownego 

ataku konwulsji. Choć obawiałam się, że lada moment może mnie dosięgnąć grom z jasnego 

nieba,  podeszłam  do  ołtarza.  Przy  balustradzie  klęczało,  modląc  się,  kilka  staruszek  w 

chustach na głowie. Z cienia wyłonił się ksiądz w sutannie, zapalając świece wotywne u stóp 

drewnianych świętych. 

Przy  balustradzie  znajdowała  się  chrzcielnica.  Ujrzałam  płytką,  wyłożoną  srebrem 

nieckę.  Przez  chwile  patrzyłam  na  wodę  święconą.  Zamierzałam  zanurzyć  w  niej  dłoń,  ale 

powstrzymała mnie przed tym obawa, że zetknięcie z wodą spowoduje roztopienie się skóry i 

tkanek aż do kości. Zauważyłam, że kapłan stojący przy figurze świętego Sebastiana bacznie 

mnie obserwuje. 

Czym prędzej wyszłam z kościoła, rezygnując z próby wody. 

Przemiana  w  nietoperza  także  zbytnio  mnie  nie  podniecała.  Czy  potrzebowałam 

magicznego  wywaru  lub  specjalnej  inkantacji,  by  zapoczątkować  transformację?  A  jeżeli 

nawet  mi  się  uda,  jak  miałabym  odwrócić  metamorfozę?  Wampiry  na  srebrnym  ekranie 

zmieniały się, unosząc peleryny i machając energicznie rękoma, ale to było zbyt głupie. Może 

gdybym skoncentrowała się dostatecznie mocno... 

Przez  chwilę  miałam  wrażenie,  jakby  mrówki  oblazły  mnie  od  stóp  do  głów. 

Krzyknęłam i poderwałam się gwałtownie, wierzgając nogami i machając rękoma. Bałam się 

spojrzeć  w  lustro,  ale  wiedziałam,  że  moje  ciało  znów  rozpoczęło  swój  taniec.  Uspokoiłam 

drżenie skóry, a kiedy ustało, nadal byłam człowiekiem. Przynajmniej fizycznie. 

Hipnotyczne moce miałam okazję wypróbować osobiście, lecz w żadnym z mitów nie 

było  mowy  o  karmieniu  się  emocjami  innych.  Nie  wspomniano  także  o  telepatii,  a  coraz 

częściej miałam okazję słyszeć myśli tych, którzy mnie otaczali. Z początku przypominało to 

„biały szum”,  tysiące różnych głosów zlewających się w niezrozumiały  bełkot. Od czasu do 

czasu z tego chaosu wypływała jakaś sensowna myśl, lecz zdarzało się to bardzo rzadko. 

Sądziłam,  że  tracę  zmysły.  I  wtedy  zorientowałam  się,  że  głosy  w  mojej  głowie  nie 

nakazywały  mi  mordowania  dzieci  ani  rozkręcania  szyn  tramwajowych;  koncentrowały  się 

głównie  na  zakupach,  przygotowaniach  do  kolacji  czy  wyniku  kolejnego  meczu.  Kłopoty 

miewałam  tylko,  znalazłszy  się  zbyt  blisko  pijaków,  szaleńców  czy  osób  prawdziwie  złych. 

Ich myśli były aż nazbyt wyraziste. 

Wiosną  1974  roku  trafiłam  do  Szwajcarii.  Znalazłam  zatrudnienie  w  domu 

publicznym  kierowanym  przez  Frau  Zobel.  Była  to  dla  niej  prawdziwie  rodzinna  tradycja 

sięgająca jeszcze czasów napoleońskich. Choć Frau Zobel za mną nie przepadała, wiedziała, 

background image

że  pracownica  specjalizująca  się  w  „szczególnych  upodobaniach”  może  przynieść  jej 

olbrzymie zyski. 

Lubiłam  pracować  dla  Frau  Zobel.  Jej  dom  publiczny  należał  do  elity  tego  typu 

przybytków i mieścił się w eleganckiej, zamożnej dzielnicy Zurichu. Dziewczęta były czyste, 

a  klienci  dystyngowani.  Miałam  wrażenie,  że  lata  świetlne  dzieliły  mnie  od  Joego  Lenta  i 

Madam  Foucault.  Jednakże  pomimo  wytwornych  manier  i  szemranego  pochodzenia   

twierdziła,  że  jest  nieślubną  wnuczką  Napoleona  III    Frau  Zobel  była  równie  twardą  i 

surową  dziwką  jak  stara  Foucault.  W  stajni  Frau  Zobel  nie  zaprzyjaźniłam  się  z  żadną  z 

dziewcząt. Uznałam,  że to niepraktyczne  i ryzykowne,  obawiałam  się,  że ktoś mógłby  mnie 

zdemaskować. 

Przyszło  mi  to  z  ogromną  łatwością  i  praktycznie  bez  mego  udziału.  Większość 

dziewcząt  znienawidziła  mnie  od  pierwszego  wejrzenia.  Mężczyźni  reagowali  na  mnie 

dwojako    w  moim  towarzystwie  czuli  się  nieswojo,  bądź  też  pragnęli  przeżyć  wspólnie  ze 

mną kilka upojnych chwil i trochę przy tym poeksperymentować. 

Nie  miałam  nic  przeciwko  wiązaniu  sznurami  czy  chłostaniu  brzozowymi  witkami, 

rzadko  jednak  odgrywałam  rolę  potulnej  ofiary.  Przyciągałam  tych,  którzy  lubili  być 

zdominowani i upokarzani, ja zaś bez słowa skargi wcielałam się w rolę srogiej dominantki. 

Nie  był  to  skądinąd  układ  jednostronny.  Doświadczałam  przy  tym  podobnych  przyjemności 

jak  ta,  której  dostarczył  mi  morderczy  gniew  młodego  Szweda.  Sądziłam,  że  panuję  nad  tą 

stroną swojej natury. 

Syciłam ją emocjami. 

Jednym z moich stałych klientów był Herr Wallach, niski, korpulentny mężczyzna po 

pięćdziesiątce,  którego  ulubiona  fantazja  seksualna  zawierała  takie  rekwizyty  jak  bloczek, 

sznur  i  lewatywa z  lodowatej wody.  Herr  Wallach  był profesorem, wykładowcą  matematyki 

teoretycznej.  Należał  również  do  ezoterycznego  bractwa  skupiającego  myślicieli,  artystów  i 

poetów. Tak je w każdym razie opisywał. Co roku grupa urządzała przyjęcie w domu jednego 

z  członków.  Przyjęcie  w  roku  1975  odbyło  się  u  Herr  Esela,  profesora  metafizyki,  Wallach 

chciał, abym wzięła w nim udział. Perspektywa spędzenia wieczoru na, jak sądziłam, drętwej 

imprezie  w  towarzystwie  Herr  Wallacha  bynajmniej  nie  przypadła  mi  do  gustu.  I  wtedy 

pokazał mi suknię wieczorową, którą kupił mi specjalnie na tę okazję. Była bez ramiączek, z 

czarnego  aksamitu,  urzekająca  w  swej  prostocie;  stroju  dopełniały  długie,  jedwabne  czarne 

rękawiczki. Wallach powiedział mi, że po przyjęciu będę mogła ją zatrzymać. 

background image

To  zabawne,  że  coś  tak  trywialnego  jak  suknia  wieczorowa  mogło  odmienić  moje 

życie. 

*** 

Posiadłość  profesora  Esela  znajdowała  się  na  obrzeżach  Zurichu.  Była  to  stara 

rezydencja, dziedzictwo przodków, którzy zbili majątek na pikinierach i czasomierzach. 

Herr  Wallach z  namaszczeniem przedstawił  mnie swoim przyjaciołom.  Wydawał  się 

skrępowany tylko przez chwilę,  gdy uparłam  się, że przez  całe przyjęcie  będę  nosić ciemne 

okulary. 

Kłóciliśmy  się  o  to  po  drodze  i  przez  pewien  czas  wydawał  się  chmurny,  jednakże 

towarzystwo pięknej dziewczyny w końcu poprawiło mu humor. Kilka osób przyglądało nam 

się ze zdziwieniem, lecz Szwajcarzy to naród uprzejmy i taktowny. 

Wallach  przedstawił  mnie  profesorowi  Eselowi,  rumianemu,  niskiemu  mężczyźnie 

kojarzącemu się raczej z burmistrzem, a nie z metafizykiem. 

 Ach, Herr Profesor, chciałbym przedstawić panu... moją przyjaciółkę, Fräulein Blau 

  Esel  ukłonił  się  szarmancko.  Ujrzałam  w  myślach  obraz  siebie,  nagiej  i  przywiązanej  do 

łóżka  z  baldachimem,  otoczonego  przez  swawolące  jamniki.  Esel  odezwał  się  do  Wallacha, 

ani na chwilę nie spuszczając ze mnie wzroku. 

 Nie zgadniesz, Stefanie, kto nas dziś odwiedził! Pangloss jest tutaj! 

Wallach wydawał się szczerze zaskoczony. 

 Nein. Stroisz sobie ze mnie żarty. Tak dawno się nie pokazywał! Nie uczestniczył w 

naszych spotkaniach od dobrych 10 lat. 

Esel  wzruszył  ramionami.    Sam  zobacz.  Ostatnio  widziałem  go  w  pokoju 

muzycznym. Ten łajdak ani trochę się nie zmienił. 

 Chodź, Sonju. Musisz poznać Panglossa.  Wallach wyprowadził mnie z pokoju, nie 

zauważywszy, że profesor Esel na „do widzenia” puścił do mnie oko. 

*** 

Panglossa  zastaliśmy  w  pokoju  muzycznym,  siedział  na  starej  sofie  w  towarzystwie 

dwóch pięknych kobiet, które słuchały go z uwagą i śmiały się z rzucanych przezeń żarcików. 

Z błyskiem w oczach chłonęły każdy jego ruch. Śmiały się unisono, kojarzyły mi się z 

mechanicznymi  zabawkami,  z  których  słynie  Szwajcaria.  Gdy  Herr  Wallach  przedstawił 

mnie, nawet nie odwróciły wzroku od Panglossa. 

 Herr doktor Pangloss, chciałbym przedstawić panu Fräulein Blau. 

background image

Pangloss przerwał opowiadaną anegdotę i spojrzał na Wallacha. Na pierwszy rzut oka 

wydał  mi  się  mężczyzną  po  pięćdziesiątce,  o  długich  włosach  z  lekka  przyprószonych 

siwizną.  Nosił  smoking  i  okulary  w  drucianych  oprawkach  ze  szkłami  zabarwionymi  na 

zielono. 

Uśmiechnał się lodowato do Wallacha, po czym skupił swą uwagę na mnie. 

 Miło mi panią poznać, Fräulein. 

Wallach krzyknął, gdy moje palce wbiły się w miękkie ciało jego ramienia. Omal nie 

zemdlałam,  lecz  nie  byłam  w  stanie  odwrócić  wzroku.  Pomiędzy  bliźniaczymi  robotami, 

przyodziana w smoking, siedziała martwa istota, przypominająca odartą z bandaży mumię, o 

ciele barwy i tekstury pergaminu. Okulary opierały się na tym, co pozostało z nosa stwora, a 

w  orbitach  dostrzegłam  błysk  czego,  co  wyglądało  jak  rozżarzone  węgle.  Do  pożółkłego 

czerepu, obłażącego płatami skóry,  przylepionych było kilka pasemek srebrzystych  włosów. 

Istota uniosła kościstą rękę  palce miała zakończone brudnymi, połamanymi, zakrzywionymi 

szponami  i umieściła w kąciku ust hebanową cygarniczkę. 

  Co  się  dzieje  z  twoją  piękną  towarzyszką,  Wallach?  Nazywasz  się  Wallach,  czyż 

nie?  wychrypiała martwa istota.  Wydaje się, że coś jej dolega. 

Wallach  pospiesznie  wyprowadził  mnie  na  balkon.  Pangloss  podążył  za  nami.  Jego 

towarzyszki, chwilowo zapomniane, zamrugały jak wychodzące z głębokiego transu medium. 

Matematyk,  posadziwszy  mnie  na  ławce,  zaczął  mówić  coś  o  świeżym  powietrzu  i 

oddalił się, aby przynieść mi szklankę wody. Poczułam woń kurzu  i pajęczyn i ujrzałam nad 

sobą  Panglossa.  Nie  wyglądał  już  jak  stara  mumia.  Zastanawiałam  się,  czy  nie  popadam  w 

obłęd. 

 Może mógłbym jakoś pomóc, Fräulein Blau. Jestem wszak lekarzem...  Wyciągnął 

rękę,  chcąc zmierzyć  mi  puls,  lecz  jego dłoń,  chudą  i kościstą,  pokrywała cienka  jak papier 

warstwa skóry i zeschłych na wiór tkanek. Cofnęłam się odruchowo. 

Jego rysy rozlały się i stopiły w maskę normalności. 

  Miałem  rację.  Ty  WIDZISZ.    Podszedł  bliżej.  Odór  zgnilizny  był  dławiący, 

przyprawiał  o  mdłości.    Czyim  jesteś  dzieckiem?  Kto  cię  tu  przysłał?  Czy  to  Linder? 

Odpowiadaj! 

Wstałam, dość chwiejnie. Nie chciałam, aby ten martwy stwór zbliżył się do mnie. 

  Jak  śmiesz?!    Za  zielonymi  szkłami  zapłonął  czerwony  ogień  i  coś  zimnego 

rozdarło mój mózg. Przypomniałam sobie sir Morgana, jak przed gwałtem fizycznym posiadł 

również jej umysł. 

background image

Nigdy więcej. Już nigdy. Stawiłam opór, zamierzając wyprzeć intruza z mego umysłu, 

nawet gdybym miała przypłacić to życiem. Czułam, jak w Panglossie narasta gniew, a potem 

nagle zostałam w swoim umyśle sama. 

Staliśmy  naprzeciw  siebie,  oboje  byliśmy  roztrzęsieni.  Pangloss  nie  posiadał  się  z 

wściekłości, ale wyczułam w nim także niepewność. 

 Ile masz lat?  wysyczał. Jego obraz falował jak płomyk świecy na wietrze. Raz był 

dobrze ubranym bon vivantem, za chwilę zaś ożywionym trupem. To mnie deprymowało. 

Powiedziałam mu prawdę. Nie było sensu kłamać. 

 Urodziłam się w 1969. 

 Niemożliwe! Nie mogłabyś dysponować taką mocą!  chwycił mnie za nadgarstek, 

zmuszając,  abym  na  niego  spojrzała.  Skóra  i  tkanki  spłynęły  z  jego  twarzy  jak  wosk, 

odsłaniając trupią czaszkę.  Nie okłamuj mnie. Nie wiem, czyim jesteś dzieckiem, ale i tak 

nie możesz się ze mną równać. Udało ci się mnie zaskoczyć, ale drugi raz nie popełnię tego 

samego błędu. Jesteś silna, przyznaję, ale nie bardzo wiesz, jak masz wykorzysta swoją moc, 

zgadza się? 

 Ach,  Herr  Doktor.  Tu  pan jest. Herr  Wallach  wspomniał,  że pod  jego nieobecność 

zaopiekował się pan Fräulein Blau... 

Oboje  z  Panglossem  spojrzeliśmy  na  mężczyznę  stojącego  u  wejścia  na  balkon.  Był 

niski,  szczupły,  po  sześćdziesiątce,  z  cienkim,  starannie  przystrzyżonym  wąsikiem.  Raczej 

trudno byłoby wziąć go za rycerza w lśniącej zbroi, ale musiał mi wystarczyć. 

Pangloss puścił moją rękę, jakbym była trędowata. Skłonił się sztywno w moją stronę. 

 Miło mi słyszeć, że lepiej się pani czuje, Fräulein. A teraz zechce mi pani wybaczyć. 

 Minął mego wybawcę, który posłał mu cyniczny uśmiech i znikł w głębi domu. 

  Niezwykły  człowiek  z  tego  doktora,  nieprawdaż?    mruknął  niski  mężczyzna.   

Och, nie przedstawiłem się. Cóż za nietakt z mojej strony. Jestem Erich Ghilardi. 

 Czy... zna pan... doktora Panglossa? 

Ghilardi  wzruszył  ramionami.    Powiedzmy,  że  o  nim  słyszałem.  Obawiam  się,  że 

Herr  Wallach  wróci  za  chwilę  z  woda,  więc  przejdę  od  razu  do  rzeczy.  Czy  mógłbym 

odwiedzić panią w  jej  miejscu pracy? Skąd to zdziwienie? Pani zachowanie dziś wieczorem 

było  jak  najbardziej  właściwe.  Zapewniam,  że  nie  popełniła  pani  ze  swej  strony  żadnych 

uchybień.  Wszyscy  w  naszym  małym  światku  wiemy,  gdzie  Wallach  znajduje  swoje 

towarzyszki. 

background image

Uśmiechnęłam  się  i  podałam  mu  wizytówkę.  Skłonił  się  nisko  i  wsunął  kartonik  do 

kieszonki na piersi. 

 Auf Wiedersehen, Fräulein Blau. 

Odprowadziłam  go  wzrokiem.  Cóż  za  uprzejmy,  starszy  dżentelmen,  trudno  było 

wyobrazić go sobie podwieszonego do żyrandola albo kucającego na czworakach z gumową 

piłką w ustach. 

Zjawił się Wallach ze szklanką wody. Spojrzał na mnie spode łba. 

 Co tu robił Ghilardi? 

 Chciał się upewnić, że już dobrze się czuję. Nie masz się czym przejmować. 

Wallachowi nie spodobało się, że wypytuję o Ghilardiego, ale zamiłowanie do plotek 

wzięło w nim górę nad osobistymi antypatiami. 

  To  jeden  z  największych  europejskich  autorytetów  w  dziedzinie  okultyzmu  i 

ludowego  folkloru.  A  w  każdym  razie  za  takiego  kiedyś  go  uważano.  Napisał  kilka 

monografii  na  temat  tuzów  klasycznego  literackiego  horroru    Poego,  Lovecrafta  i  paru 

innych.  A  potem  mu  odbiło.  Dziesięć  lat  temu  podczas  jednego  z  naszych  spotkań  przeżył 

silny  atak.  To  doprawdy  wielkie  nieszczęście.  Od  tej  pory  głosi  teorię,  jakoby  wampiry, 

wilkołaki i inne monstra z ludowych podań istniały naprawdę. Napisał nawet książkę o rasach 

cieni  od  tysięcy  lat  żyjących  obok  nas  w  sekretnej  koegzystencji  z  ludźmi.  Naturalnie  po 

opublikowaniu książkę  tę powszechnie wyśmiano  i wyszydzono.  Stała się obiektem drwin  i 

licznych ataków, a jej autor zrobił z siebie pośmiewisko. 

Sześć  

Było  późno,  gdy  wróciłam  do  swego  pokoju.  Rozebrałam  się  do  naga  i  usiadłam  po 

ciemku, rozmyślając o tym, co stało się na przyjęciu. 

Wreszcie  stanęłam  twarzą  w  twarz  z  kimś  takim  jak  ja.  Jak  naprawdę  wyglądał 

Morgan? Na samą myśl przeszły mnie ciarki. 

Spojrzałam  na  znajdujące  się  w  kącie  pokoju  lustro.  A  ja?  Jak  JA  wyglądałam 

naprawdę? 

Między bajki włożyłam mit, że wampiry nie cierpią luster, podobnie rzecz miała się z 

nienaruszalnością świętej ziemi. 

Może się pomyliłam. 

Może wampiry nie znoszą luster nie dlatego, że się w nich nie odbijają,  lecz dlatego, 

że postrzegają w nich siebie takimi, jakimi są naprawdę? 

background image

Świtało,  gdy zdobyłam  się na odwagę, aby  stanąć przed lustrem.  Przerażało  mnie to, 

co  mogłam  w  nim  ujrzeć,  ale  pokusa  była  silniejsza  od  lęku.  Choć  moje  odbicie  nie 

przypominało  starej,  pomarszczonej  jędzy,  ujrzałam  wokół  siebie  otoczkę  słabego, 

czerwonego  światła.  Najsilniej  aura  emanowała  dokoła  mojej  głowy  i  ramion.  Kojarzyła  mi 

się  z  koroną  widoczną  podczas  zaćmienia  słońca.  Odbicie  uśmiechnęło  się  do  mnie. 

Przyłożyłam  dłoń  do  ust,  lecz  mój  zwierciadlany  bliźniak  tego  nie  zrobił.  Spomiędzy  ust 

mego odbicia wysunął się długi, spiczasty jak u kota, ruchliwy języczek. 

 Nie!  Uderzyłam w zwierciadło tak silnie, że obróciło się na zawiasach. Cofnęłam 

się,  obserwując  lustro,  w  którym  jak  w  kalejdoskopie  błyskały  kolejne  odbicia  wnętrza 

pokoju. Zatrzymało się odwrócone zwierciadłem do ściany. 

I tak też je pozostawiłam. 

(...)