background image

 

 

 

background image

Strona 1 z 94 

 

 

Søren Aabye Kierkegaard 

 

BOJAŹŃ I DRŻENIE 

CHOROBA NA ŚMIERĆ 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z oryginału duńskiego przełożył i wstępem opatrzył 

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ 

 

background image

Strona 2 z 94 

SPIS TREŚCI 

Od tłumacza ...........................................................................................................................................  3 

BOJAŹŃ I DRŻENIE 

Przedmowa ...........................................................................................................................................  21 

Nastrój ..................................................................................................................................................  24 

Pochwala Abrahama ............................................................................................................................  26 

Problematy ...........................................................................................................................................  32 

Tymczasowa ekspektoracja ............................................................................................................  32 

Problemat I: Czy może istnieć teleologiczne zawieszenie Etyki? ..................................................  49 

Problemat II: Czy istnieje absolutny obowiązek wobec Boga? ......................................................  58 

Problemat III: Czy można moralnie obronić Abrahama, że zataił 

swój zamiar przed Sarą, Eleazarem i Izaakiem? .......................................................................  67 

Epilog .................................................................................................................................................  91 

 

 

background image

Strona 3 z 94 

OD TŁUMACZA 

Myślę, że tłumacz dzieła filozoficznego – i to tak jeszcze obcego czytelnikowi polskiemu  jak dzieło 

Kierkegaarda  –  winien  jest  kilka  słów  wyjaśnienia.  Przede  wszystkim  wyjaśnienia  tego,  jak  on  to 

tłumaczenie widzi, jak go dokonywał i od czego rezultat jego pracy jest zależny. Oczywiście przekład 

taki  nie  może  zawisnąć  w  powietrzu,  musi  się  tu  opowiedzieć  coś  niecoś  o  środowisku,  z  którego 

wynikło to dzieło i pochodzi sam autor. Postać Kierkegaarda jest tak zadziwiająca, osobliwa i trochę 

przerażająca, że trudno tłumacząc jego dzieło nie dochodzić do niego poprzez autora. 

Ale pierwej o samym tłumaczeniu. 

Zdaje mi się, że nie będę daleki od prawdy, kiedy powiem, że tłumaczenie dzieł filozoficznych, ukazanie 

ich  myśli  w  języku  innym,  niż  zostały  one  napisane,  to  znaczy  pomyślane,  jest  rzeczą  prawie 

beznadziejną. 

Mamy  tu  do  czynienia  z  tym  samym  zjawiskiem,  co  przy  tłumaczeniu  poezji.  Nie  chcę  przez  to 

powiedzieć – choć daje to nieco do myślenia – że filozofia jest poezją, czyli literaturą. Nie twierdzę tego 

bynajmniej.  Wiem  doskonale,  że  literatura  zajmuje  się  zjawiskami  poszczególnymi,  cząstkowymi  – 

podczas  kiedy  filozofia  wywodzi,  czy  chce  wywodzić,  dla  tych  zjawisk  cząstkowych  zasady  ogólne. 

Ale chodzi tu o zupełnie inne zjawisko. Chodzi o to, że myślenie ludzkie jest tak bardzo związane z 

językiem, iż trudno jest je od tego języka wyabstrahować. W tej chwili twierdzenie to nie jest rzeczą 

nową, ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie wszyscy możni w piśmie zdawali sobie z tego sprawę. Tak 

samo jak poezja, filozofia operuje pewnymi słowami, które w danym języku mają określone znaczenie 

i związane są z pewnymi drabinami pojęć, mającymi w innym języku inną postać, inaczej się po prostu 

kojarzą. 

Tłumacz angielski z duńskiego ma na przykład taki kłopot. W obu tych językach czasownik will służy 

do  tworzenia  futurum,  jednakże  podczas  gdy  w  angielskim  to  słowo  całkowicie  przybrało  charakter 

czasownika pomocniczego, w duńskim will zachowało swoje zabarwienie woluntarystyczne. I co z tym 

robić? 

Na dobitkę filozofowie – każdy z osobna – tworzą swój własny język, czasami bardzo złożony i mający 

zastosowanie  pojęciowe  tylko  w  języku,  w  którym  piszą,  muszą  być  tłumaczone  te  słowa  przez 

omówienia, przez rozkład na pojęcia pierwotne – i czasami, bardzo często, za każdym razem inaczej, 

jak dobrze o tym wiedzą tłumacze Hegla na przykład. 

Co gorsza, niektórzy filozofowie współcześni w tym słowotwórstwie posuwają się bardzo daleko, całe 

swoje rozumowanie  opierając nie na słowach istniejących, z czym  jeszcze  można sobie  dać radę (np. 

l’être  et  le  néant),  ale  na  nowo  utworzonych  słowach  –  z  najrozmaitszych  pierwiastków  językowych 

złożonych. Bardzo daleko posunął się w tym kierunku Heidegger, tworząc coś w rodzaju nowoczesnego 

filozoficznego  esperanto. To są rzeczy nieprzetłumaczalne na inny język. Toteż możemy powiedzieć, 

background image

Strona 4 z 94 

że  każdy  przekład  na  inny  język  jest  nieuchronnie  interpretacją  danego  dzieła.  Obawiam  się,  że 

twierdzenie,  iż  przekład  dzieła  filozoficznego  jest  nieuchronnie  interpretacją,  dotyczy  nie  tylko 

Heideggera. Nie darmo Unamuno, nie chcąc się zadowolić taką „interpretacją”, nauczył się po duńsku, 

aby czytać Kierkegaarda w oryginale. 

W  wypadku  Kierkegaarda  mamy  do  czynienia  z  pisarzem  piszącym  po  duńsku  w  pierwszej  połowie 

XIX wieku. Przez te lat sto kilkadziesiąt język duński nie zmienił się bardzo, zmieniła się tylko kilka 

razy jego pisownia, ostatni raz już za mojej pamięci. Oczywiście wzbogacił się bardzo przez ten czas, 

nabrał pewnych odcieni, ale nie zanadto. Już wtedy, jak za dzisiejszych czasów, był to język „wytarty”, 

sprowadzony  do  najprostszych form gramatycznych – i niestety bardzo ubogi  w odcienie. Stanowi to 

wielki  kłopot  przy  tłumaczeniu.  Kierkegaard  pisze  den  Etiske  –  i  koniec,  a  może  to  oznaczać  etykę, 

zbiór prawideł etycznych, postępowanie,  etyczne albo po prostu moralność. Jeszcze  większe kłopoty 

mamy przy oddaniu zasadniczych pojęć Kierkegaarda: den Almene – powszechne, uniwersalne, ogólne 

(niemieckie das Allgemeine – czasami z lekkim akcentem na Gemeine) lub den Enkelte – jednostkowe, 

indywidualne,  także  jednostka,  pojęcie,  którego  Kierkegaard  używa  bez  ustanku.  Jakie  trudności 

napotyka  tłumacz  Kierkegaarda  –  jeszcze  jeden  tylko  przykład.  Czasownik  frelse  –  oznacza  ocalić, 

zbawić  (w  znaczeniu  teologicznym),  wybawić,  oswobodzić,  uwolnić.  Za  każdym  razem,  kiedy 

czasownik ten zjawia się w tekście – a zjawia się często – trzeba wyważyć, które z polskich znaczeń 

należy wybrać. Nic dziwnego, że nie zawsze się trafia adekwatnie. 

W dodatku Kierkegaard używa różnych zbitek słownych w swoim własnym znaczeniu. Tak np. duńscy 

interpretatorzy  twierdzą,  że  słowo  forhold  –  stosunek,  związek,  ma  u  niego  znaczenie  „synteza”.  I 

rzeczywiście, bez tej interpretacji trudno jest zrozumieć cały początek Choroby na śmierć. 

Pomijając trudności języka tak odmiennego w założeniach od naszego, ma się tu jeszcze do czynienia z 

językiem Kierkegaarda, językiem kapryśnym, pełnym powtórzeń i nie zawsze precyzyjnie oddającym 

myśl autora. 

Czasami ta powódź drobnych słówek „to jest to”, „bo”, „co”, „który” – robi wrażenie tłumu nocnych 

motyli rozbijających się o klosz lampy i nie mogących dotrzeć do światła. Kierkegaard jest ciemny, jego 

skoki myślenia są niespodziewane, niektóre ciągi logiczne przeplatają się jak warkocze i trudno jest je 

oddzielić,  nie  wiadomo,  które  rozumowanie  do  czego  należy.  Niektóre  miejsca  jego  dzieł  zostają 

zupełnie ciemne i nie nadają się do przekładu ani do interpretacji. Angielski tłumacz tego dziełka, które 

dajemy obecnie w polskim przekładzie, wpadając w rozpacz nad pewnym zupełnie ciemnym miejscem 

Bojaźni  i  drżenia,  powiada  (powołując  się  zresztą  na  Nielsa  Tholstrupa,  wydawcę  duńskiego  tej 

książeczki): „Bardzo kocham Kierkegaarda, ale czasami go nienawidzę za to, że mi przeszkadza spać 

w  nocy.  Jedynie  pomiędzy  snem  a  czuwaniem  potrafię  pojąć  coś  niecoś  z  jego  skomplikowanych 

sentencji”. 

background image

Strona 5 z 94 

Idąc  za  tłumaczem  francuskim,  panem  Tissot,  przełożyłem  inkryminowane  miejsce  „jak  idzie”,  nie 

wdając się w jego interpretację. 

Poza tym trudno jest uchwycić ambiance kulturalną, której wyrazem jest sztuka literacka Kierkegaarda. 

Walczy  on  z  Heglem,  przeciwstawia  się  mu,  ale  potężna  indywidualność  wielkiego  filozofa  ciąży  na 

nim,  na  jego  pojęciach  (słynna  triada  Hegla),  na  jego  języku.  Poza  tym  Kierkegaard  jest  teologiem, 

niedoszłym  pastorem.  Wprawdzie  swą  rozprawę  doktorską  napisał  –  o  zgrozo!  –  po  duńsku,  nie  po 

łacinie, i poświęcił ją ironii Sokratesa, lecz bronił swej dysertacji w języku Latynów, a jedna z głównych 

części  dysertacji  zajmowała  się  zagadnieniem,  czy  większe  jest  podobieństwo  między  Sokratesem  i 

Chrystusem,  czy  większe  są  różnice.  Trudno  jest  nam  się  zorientować,  gdzie  są  parafrazy  z  Pisma 

świętego, gdzie je przytacza Kierkegaard in extenso. Zatytułowaliśmy jego rozprawkę Bojaźń i drżenie, 

gdyż jest to cytat ze Starego Testamentu, tak samo jak Choroba na śmierć jest cytatem z Nowego i tak 

to miejsce brzmi w przekładzie Wujka. 

Czy  można  kochać  Kierkegaarda?  –  jak  to  mówi  angielski  jego  tłumacz.  Chyba  trudne  to  zadanie. 

Natura neurasteniczna, egotyczna, bardzo bliska wszelkich dewiacji psychopatycznych, zbyt często nas 

niecierpliwi. Jest bardzo „trudny w pożyciu” – i czasami zupełnie niezrozumiały. 

Przy  badaniu  jego  postaci  warto  zawsze  pamiętać  o  jego  nordyckim,  jutlandzkim  pochodzeniu  –  i 

dlatego  z  taką  ostrożnością  i  cum  grano  salis  trzeba  traktować  genealogię  Sartre'a  i  Merleau–Ponty, 

umysłów  mimo  wszystko  śródziemnomorskich,  którym  pewne  strony  życia  i  myślenia  wielkiego 

Duńczyka musiały na zawsze pozostać obce. Tym bardziej, że Sartre dochodzi do Kierkegaarda poprzez 

rosyjską, nieco „prawosławną” interpretację duńskiego filozofa w książce Lwa Szestowa, która była dla 

Francuza wrotami do tej dość odległej od francuskiego myślenia szkoły. 

Walter  Nigg  powiada:  „Kierkegaard  był,  czego  nigdy  dość  nie  można  zaakcentować,  całkowicie 

północną  osobowością,  pełną  dziwnych  głębin  i  niezmierzonych  przepaści,  głębokością  swą 

przypominających  wiecznie  niespokojne  morze.  Kierkegaard  był  jednym  z  najbardziej  tajemniczych 

ludzi,  jacy  kiedykolwiek  żyli,  i  jeżeli  się  go  chce  zrozumieć,  nigdy  nie  należy  zapominać  o  jego 

skandynawskiej  naturze.  Prawdziwie  północne  samoudręczenie  ocieniało  całą  radość  życia  ponurą 

powagą,  był  człowiekiem,  który  z  wielką  trudnością  wyzwalał  się  ze  swych  więzów  i  którego 

najszczęśliwsze dary zniszczyła melancholijna religijność”. 

Zaraz  zobaczymy,  że  określenie  Nigga  nie  całkiem  odpowiada  prawdzie.  Ale  nie  myli  się  on, 

podkreślając zasadniczą, decydującą rolę środowiska w formowaniu się tego osobliwego człowieka. 

Nie  jestem  zwolennikiem  biografizmu,  zwłaszcza  podkreślania  wpływu  życiorysu  na  filozoficzne 

myślenie  największych  filozofów.  Ale  w  wypadku  Kierkegaarda  najwięksi  przeciwnicy  tegoż 

biografizmu  muszą  ustąpić  przed  faktami.  Nie  znając  szczegółów  –  ubogiego  zresztą  w  zdarzenia  – 

życiorysu  Kierkegaarda,  staniemy  całkiem  oniemiali  i  onieśmieleni  wobec  niektórych  jego  dzieł, 

background image

Strona 6 z 94 

powiedzmy nawet wszystkich jego dzieł i całego sposobu myślenia. Wszystko to ma bardzo głębokie 

korzenie, nie zawsze dające się nawet wytłumaczyć, w jego życiu osobistym. W jednym Nigg ma rację: 

Kierkegaard jest jednym z najbardziej tajemniczych ludzi. 

Niewątpliwie Kierkegaard jest typem nerwicowym, psychopatycznym nawet. Ale mimo skłonności do 

zwierzeń, mimo olbrzymiego dziennika, mimo wszystkich jego dzieł, które są raczej wybuchem liryki 

i  odnoszą  się  bezpośrednio  do  faktów  jego  zewnętrznego  i  wewnętrznego  życia,  do  dziś  dnia  nie 

wiadomo  dokładnie,  na  czym  polegały  jego  wewnętrzne  urazy  i  kompleksy.  Miały  one  decydujący 

wpływ na przebieg jego życia i myślenia – i nawet je znamy, tylko nie chcemy im uwierzyć. Zbyt trudno 

jest dzisiejszemu człowiekowi utożsamić się z mieszkańcem Kopenhagi z pierwszej połowy XIX wieku, 

zbyt  trudno  zrozumieć  elementy,  które  kształtowały  jego  ja,  aby  pod  tym  wszystkim,  co  wiemy  o 

Kierkegaardzie, nie podejrzewać jeszcze czegoś, czegoś ważniejszego i najbardziej zatajonego, o czym 

jednak nie mamy najmniejszego pojęcia. 

Przede wszystkim najtrudniej jest nam wczuć się w stan religijny rodziny Kierkegaarda, zwłaszcza nam, 

wychowanym  w  środowisku  powierzchownie  i  czysto  zewnętrznie  katolickim.  Straszliwe, 

starotestamentowe pojęcie grzechu jest nam zupełnie obce. Jest to skutek przyzwyczajenia do katolickiej 

spowiedzi,  do  „grzechów  odpuszczenia”,  do  jakiegoś  oswojenia  się  z  grzechem  jako  takim.  W 

środowisku  protestanckim,  gdzie  jeszcze  zawsze  pokutują  takie  czy  inne  wątpliwości  co  do 

predestynacji człowieka, pojęcie grzechu nabiera przerażających rozmiarów, grzech staje się „chorobą 

na śmierć” – czyli drogą do potępienia wiecznego. A potępienie wieczne stoi zawsze przed oczyma tych 

owoczesnych  wierzących  i jest tą przerażającą otchłanią, która może przyprawić  o zawrót głowy  i o 

całkowite zwątpienie o dobroci Boga. To zwątpienie było jednym z wielkich uczuć, które podkopało 

równowagę duchową Kierkegaarda. 

Jasny, wyraźny, wielokrotnie poświadczony przez samego Kierkegaarda, jest kompleks ojca. Matka – 

co  ciekawe  –  była  służąca  starego  Kierkegaarda,  jak  gdyby  nie  istnieje.  Nie  jest  wymieniona  ani  w 

dziełach,  ani  w  dziennikach  syna.  Miłość,  szacunek,  poważanie  dla  ojca  są  w  najwyższym  stopniu 

rozwinięte. Niestety, Søren dorastając dowiaduje się, że ojciec po śmierci pierwszej żony bardzo prędko 

ożenił  się  właśnie  ze  swoją  dotychczasową  służącą,  matką  Sørena,  i  że  pierwsze  dziecko  z  tego 

małżeństwa urodziło się w cztery miesiące po ślubie. Pierwszy wstrząs, pierwsza wątpliwość. Dalej, po 

śmierci  matki  Sørena  i  pięciorga  dorosłych  dzieci,  stary  Kierkegaard  wyznaje,  że  w  dzieciństwie,  a 

musiało to być wczesne dzieciństwo, bo przed 12–tym rokiem życia, gdy był pastuszkiem na Jutlandii, 

cierpiał głód, chłód i razy –– wszedł pewnego ranka na wzgórek i wyciągając ręce do nieba przeklął 

Boga za swoją niedolę. Søren zamiast uczuć w sercu żal i miłosierdzie nad biednym dzieckiem, które 

do tego stopnia cierpiało, uznaje, że grzech przekleństwa tego ciąży na nich wszystkich i będzie ciążył 

do  końca  ich  dni. To  Bóg  karze  ojca  za to,  odbierając  mu  pięcioro  dzieci,  to  Bóg  czyha  na  zdrowie 

Sørena i jego jedynego starszego brata, ocalałego z tego pogromu. 

background image

Strona 7 z 94 

Przekleństwo Boga, pamięć o tym, wyznanie tej winy przed synami, wzięcie części tej winy na siebie 

przez synów jako „grzechu pierworodnego” – trudne są dla nas do zrozumienia. Rodzina szaleńców – 

powiadamy. Tak chyba było w istocie. 

Czy to w związku z kompleksem ojca, czy z innych powodów zjawiają się komplikacje seksualne, które 

staną się główną treścią męki jego młodych lat i w tak wyraźny sposób odbiją się na całej jego literacko–

filozoficznej twórczości. 

Była epoka, kiedy młody Søren pragnął się wyzwolić spod przewagi rodzica, nawet wyprowadził się z 

bogatego  domu  ojca  (co  prawda  tylko  na  pół  roku)  i  wiódł  typowe  życie  kopenhaskiego  złotego 

młodzieńca. Włóczył się całymi dniami po słynnym Stroget, ulicy od wieków przeznaczonej na spacery 

tego  typu  elegantów,  popijał  po  piwiarniach  i  po  restauracjach, robił  długi...  nie  wiadomo  na  co,  bo 

kobiet żadnych nie miał. Obracał się w dziwnych towarzystwach, między innymi wśród pracowników 

policji kryminalnej. Życie to było szalone, zagmatwane, bezładne, zabarwione buntem przeciwko ojcu 

i jego pobożnym przyjaciołom (wśród których był pastor, przyszły biskup Mynster). 

Młodość  musi  się  wyszumieć.  Jednak  nie  było  to  „wyszumienie”  takie,  jak  na  ogół  w  tych  czasach 

bywało. Znana jest data jedynej wizyty Sørena Kierkegaarda w domu publicznym – 10 listopada 1836 

roku. Miał wtedy 28 lat. Uciekł z tego  miejsca przeklętego, gnany szyderczym śmiechem  zebranych 

kobiet. Nazajutrz zapisał w swoim dzienniku tylko: „Mój Boże, mój Boże ...”. 

Kompetentny  biograf  filozofa  powiada,  że  było  to  prawdopodobnie  jedyne  spotkanie  w  życiu 

Kierkegaarda z kobietą jako przedstawicielką seksu. 

Nic  się  z  tego  nie  rozumie.  Niebawem  Kierkegaard  zakochał  się  w  młodej  dziewczynie,  Boletcie 

Rerdam  (ciotecznej  babce  Waldemara  Rordama,  tłumacza  Pana  Tadeusza).  Zaszedłszy  kiedyś  do 

Boletty  zastał  tam  osiem  pięknych  dziewcząt,  które  przyjęły  jego  niespodziewaną  wizytę  z  dość 

niepewnymi  minami:  młody  Kierkegaard,  jeszcze  piękny  wtedy,  nie  cieszył  się  dobrą  opinią.  Wśród 

tych zebranych panienek ujrzał piętnastoletnią wówczas nimfetkę, Reginę Olsen. Zapomniał o Boletcie 

i zakochał się w Reginie od pierwszego wejrzenia. 

Odtąd zaczęła się ta długotrwała męka. Ciągnęła się  ona do samej śmierci Sorena, zapiski o Reginie 

ożywiają  po  ludzku  ostatnie  kartki  dziennika,  który  w  tej  epoce  stał  się  już  tylko  monotonnym  i 

maniakalnym  zbiorem  ciągle  tych  samych  ataków  na  oficjalny  kościół  protestancki.  Ale  to  za  lat 

kilkanaście  –  tymczasem  zaczął  się  dziwaczny  romans,  będący  prawdziwym  piekłem  zarówno  dla 

Sorena, jak i dla Reginy. 

Oficjalne narzeczeństwo trwało równo rok, ale już w dwa dni po zaręczynach Søren zaczął się wahać, 

czy  ma  prawo  związywać  z  sobą  młodą  istotę,  czy  ma  prawo  skazywać  ją  na  melancholię,  która  bez 

granic  panowała  w  jego  duszy,  czy  ma  prawo  na  to  czy  na  tamto.  Wszystkie  te  rozważania  robią 

background image

Strona 8 z 94 

wrażenie  parawanu,  którym  Søren  chce  przed  sobą  samym  zasłonić  fakt  zasadniczy:  wstręt  do 

małżeństwa, do obcowania płciowego, do stosunku nawet z najbardziej ukochaną kobietą. 

Regina rozumie go, kocha go, chce go uleczyć. Decyduje się na krok tak śmiały w owych czasach, ona, 

córka  radcy  stanu,  młoda  dziewczyna,  w  Kopenhadze,  gdzie  wszyscy  wszystkich  znają  i  wszyscy  o 

wszystkich wiedzą – idzie sama do mieszkania Sørena. I nie zastaje go. Otrzymuje za to nową listowną 

porcję  tłumaczeń,  że  musi  się  jej  wyrzec,  aby  posiadać  wiecznie,  porcję  pełną  tym  podobnych 

sofizmatów. Znajdziemy je w pięknej formie opracowane w dziełku Bojaźń i drżenie. 

Ale prawdziwe przyczyny zerwania z Reginą Olsen nigdy nie zostaną ostatecznie wyjaśnione. Pisze w 

dzienniku: „Gdybym chciał  jej wyjaśnić  wszystko, musiałbym  ją wtajemniczyć  w  okropne rzeczy,  w 

mój stosunek do ojca, w jego melancholię, ciemną noc, która w najgłębszych tajnikach jaźni szaleje, 

moje błędy, moje rozkosze i występki, które w oczach Boga chyba nie są tak bardzo wołające o pomstę 

do nieba, bo przecież to lęk  mnie popychał do tych czynów, do popełniania błędów, a gdzie  miałem 

szukać  przystani,  kiedy  wiedziałem  czy  przeczuwałem,  że  jedyny  człowiek,  którego  siłę  i  moc 

podziwiałem, załamał się”. Lęka się wyjawić Reginie wszystkie ante facta, a przecież wiemy, że tych 

faktów nie było tak wiele, że grzechy jego „nie były już tak bardzo wołające o pomstę do nieba”. A 

może? 

Zapewne  główną  przyczyną  zerwania,  niemożnością  zawarcia  małżeństwa,  działania  podług  zasad 

„powszechności” była przede wszystkim ta noc, która w głębi tej istoty szalała, ten lęk i – co gorsza – 

to rozmiłowanie w tym lęku, sympatia do uczuć, które ze względów etycznych należało potępić. Stąd 

to urodziło się zdanie, że „jednostka jako jednostka jest wyższa od powszechności”, stąd to zadziwiające 

twierdzenie, że demon może działać na korzyść człowieka, jakie znajdujemy w Bojaźni i drżeniu. 

Rozmiłowanie w swoim szaleństwie, ukochanie cierpienia z innych jeszcze powodów może wywoływać 

uczucie  sympatii  do  samego  siebie.  Cierpienie  po  zerwaniu  z  Reginą  wybucha  w  nagłej 

niepohamowanej twórczości. W dwa tygodnie po ostatecznej decyzji Søren wyjeżdża do Berlina i tam 

zaczyna się okres gorączkowej jego pisaniny. W roku 1843 wydaje swoje Albo – alboBojaźń i drżenie

Powtórzenie i jeszcze kilka innych książek. 

W najbliższych latach powstaje szereg dzieł olbrzymich, podstawowych, pisanych z pasją i z zacięciem 

literackim, walczących z Heglem, kładących podwaliny pod nowoczesną filozofię, ukazujących nagle 

jednostkę ludzką, zagubioną w dotychczasowych systemach filozoficznych, w nowym przejmującym 

świetle, a wszystkie starające się wytłumaczyć sobie, ludziom i ukochanej dziewczynie, że nie mógł jej 

poślubić. 

Spotykamy się tu z jednym z najdziwniejszych zjawisk w dziejach myśli ludzkiej, kiedy chłopak, aby 

wytłumaczyć  sobie  i  innym,  że  nie  postąpił  z  dziewczyną  podle,  porzucając  ją  z  lęku  przed 

urzeczywistnieniem  stosunku  erotycznego  –  porusza  niebo  i  ziemię,  Pismo  święte  i  autorów 

background image

Strona 9 z 94 

starożytnych i nie waha się w obszernych wywodach mówić o potrzebie ideologicznego „zawieszenia” 

etyki  –  kiedy  staje  wobec  zagadnień  wyższych  od  etyki.  A  co  najważniejsze,  nie  waha  się  poruszyć 

przepaści własnego ja, owej „nocy szalejącej na dnie każdej istoty”, w tych ziemskich i jakże, zdawałoby 

się, małostkowych celach. To zestawienie wielkości i groteski jest czymś jedynym w świecie. Nie darmo 

tak często zestawia się Kierkegaarda z Dostojewskim. Córka radcy stanu! 

„Niejednokrotnie człowiek się stał geniuszem – powiada Kierkegaard – przez dziewczynę... ale nie stał 

się  geniuszem  przez  dziewczynę,  którą  otrzymał,  gdyż  przez  tę,  którą  otrzymał,  stał  się  tylko  radcą 

stanu!” Ba, jeszcze i ten strach, aby nie stać się tylko radcą stanu! 

Może za mało się bierze pod uwagę epokę i miejsce, w którym żył Søren Kierkegaard. A może się po 

prostu za mało zna te czasy. 

Całe życie Kierkegarda przebiegało w czasach największej depresji, jaka spotkała jego ojczyznę w ciągu 

długiej i pełnej chwały historii. Søren urodził się w roku 1813 – „kiedy – jak powiada – zjawiło się wiele 

innych  fałszywych  banknotów  ...”  Był  to  rok  bankructwa  państwa,  w  1814  nastąpiło  oderwanie  się 

Norwegii,  a  potem  ciężkie  lata  ubóstwa,  utrudnionej  odbudowy  zbombardowanej  przez  Anglików 

stolicy,  czasy  ciemnego  absolutyzmu,  który  można  porównać  tylko  z  carskim  samodzierżawiem. 

Kopenhaga była małym miastem o 120 tysiącach mieszkańców, ścieśnionych pomiędzy starymi murami 

obronnymi. Poza murami nie wolno było się budować, miasto było siedliskiem nędzy, ubóstwa, chorób. 

Może  dlatego  tak  umierały  dzieci  starego  Kierkegaarda?  Flota  była  zniszczona  i  handel  z  Indiami 

Wschodnimi  i  Zachodnimi,  gdzie  Dania  miała  jeszcze  kolonie,  trzeba  było  z  trudem  odbudowywać. 

Stolica była małym prowincjonalnym miastem, wszyscy się tu znali, spotykali na ulicach, plotkowali. 

Uprzywilejowani  byli  tylko  urzędnicy  królewscy  i  duchowieństwo,  które  najczęściej  tworzyło  ciało 

profesorskie uniwersytetu. Rok 1840 był dnem depresji gospodarczej państwa i miasta. 

Dopiero  w  parę  lat  po  śmierci  Kierkegaarda  skasowano  mury,  miasto  zaczęło  się  rozbudowywać, 

odetchnęło swobodniej, cały kraj zaczął oddychać inaczej po wprowadzeniu liberalnej, demokratycznej 

konstytucji. To zaczęło się zresztą już za życia Kierkegaarda, ale on tego nie zauważył. 

Kopenhaga jeszcze dziś – kiedy stała się piękną światową stolicą, jednym z najpiękniejszych miast w 

Europie  –  jest  miastem  par  excellence  mieszczańskim.  Sam  dwór  królewski  jest  jakby  tego 

mieszczaństwa  ukoronowaniem.  A  cóż  dopiero  w  latach  czterdziestych  ubiegłego  stulecia!  To  małe 

wewnętrzne piekiełko Kierkegaarda było umieszczone w małym, pospolitym środowisku. Kierkegaard 

nie mógł liczyć ani na zrozumienie, ani na rozgłos. Mówił: nie wiem, czy znajdzie się dziesięciu ludzi, 

którzy  czytają  moje  książki.  Przypuszczam,  że  łudził  się.  Nie  było  wówczas  dziesięciu  ludzi  w 

Kopenhadze, którzy by czytali, a zwłaszcza rozumieli jego dzieła. Nie darmo powiadano w złośliwej, 

jak  wszystkie  małe  miasta,  Kopenhadze,  że  pierwszą  książkę  Kierkegaarda  o  H.  G.  Andersenie 

przeczytało do końca tylko dwóch ludzi: on sam i H. C. Andersen. Aby sobie uprzytomnić tę sytuację, 

możemy sięgnąć po polski przykład z życia kulturalnego. Kierkegaard całą swoją filozofią (i z burzą 

background image

Strona 10 z 94 

szalejącą w jego wnętrzu) przypomina sytuację Witkacego w Zakopanem. Te same kontrasty i te same 

pobudzenia działające na skutek tych kontrastów. 

Nie trzeba jednak myśleć, że Kopenhaga w tych chudych latach była intelektualnie martwa. Przeciwnie, 

posiadała  intensywne  życie  kulturalne,  które  nam  jednak  dzisiaj  może  się  wydawać  dosyć  osobliwe. 

Przede  wszystkim  posiadała  parę  wybitnych  jednostek  ludzkich,  które  nie  tylko  nadawały  ton 

owoczesnej epoce, ale miały ogromne znaczenie dla całego kraju, dla zdemokratyzowania zasad rządu, 

a  także  dla  całej  przyszłości.  Tu  należy  wymienić  na  pierwszym  miejscu  N.  F.  S.  Grundtviga.  Ten 

lekceważony  przez  Kierkegaarda teolog,  historyk  i  poeta  –  w  przeciwieństwie  do  filozofa  –  odegrał 

olbrzymią rolę w przyszłym kształtowaniu się społeczeństwa duńskiego. Poza granicami Danii nie jest 

ani znany, ani rozumiany. Nie zna europejskiego rozgłosu, jaki przypadł w udziale Kierkegaardowi. 

W tym samym czasie dyktatorem gustów, smaków artystycznych, ba, zadań sztuki był w ciągu całego 

swego życia Johann Ludwig Heiberg. Rola jego w życiu umysłowym Danii też nie jest dla nas tak od 

razu  uchwytna.  Kierkegaard  po raz  pierwszy  posłyszał  od  Heiberga  o  Heglu,  zapewne  też  przeczytał 

pierwszy duński esej hegeliański, o wolności ludzkiej, napisany przez tegoż Heiberga. Heiberg przeżył 

w swoim czasie (w Hamburgu) coś w rodzaju „doświadczenia religijnego”, w którym objawił  mu się 

cały system Hegla z końca w koniec, jasno i wyraźnie. Jak sam Heiberg potem mówił, Hegel nauczył 

go  ograniczenia  w  twórczości,  Heiberg  zrozumiał,  że  wszystko  wypowiedzieć  można  w  teatralnym 

wodewilu – i potem do końca życia pisał tylko wodewile, które, wystawiane  w królewskim teatrze, z 

udziałem jego żony, słynnej „muzy stulecia” Johanny Luizy Heiberg, w kąt zapędziły, ale to na dobre, 

starego Oelenschlâgera i na długie lata określały literaturę i gusta „liberalnej” Danii. Aż po czasy Ibsena, 

którego  pierwsze  dramaty  reżyserowała  pani  Heiberg.  Aby  zrozumieć  stosunek  filozofii  Hegla  do 

wodewilów Heiberga, trzeba by przestudiować całą filozofię Hegla i wszystkie wodewile Heiberga. Nie 

wiem, czy jest ktoś na świecie, kto by się podjął tego niewdzięcznego zadania. Mimo woli dotknęliśmy 

tutaj  kwestii  teatru.  Tu  odkrywamy,  w  czym  myli  się  Nigg,  mówiąc,  że  „samoudręczenie  ocieniało 

ponurą  powagą  całe  życie”  Kierkegaarda.  Niechybnie  w  życiu  tym,  pełnym  lęku  i  samoudręczeń, 

istniały jasne momenty: popęd twórczy, na cześć którego Soren wypisywał prawdziwe peany, muzyka 

i  teatr.  Nie  byłby  Kierkegaard  Duńczykiem  i  synem  Kopenhagi,  gdyby  nie  był  fanatycznym 

wielbicielem  teatru.  Ubóstwiał  muzykę.  Spory  rozdział  Albo  –  albo  poświęcony  jest  głębokiej  i 

wnikliwej analizie opery Don Juan Mozarta. W późnych czasach, jako schorowany i zdziwaczały, mógł 

się oderwać od swego pulpitu, przy którym pisał gorączkowo, wpaść do teatru, wysłuchać uwertury do 

tegoż  Don  Juana  i  wrócić  zaraz  do  pracy,  która  przychodziła  mu  zawsze  z  trudnością.  Ale  jeszcze 

bardziej ubóstwiał teatr. 

Rola, którą odgrywał i odgrywa teatr w Kopenhadze, nie da się z niczym porównać. Teatr Królewski 

Opery, Baletu (świetny naówczas Bournonville) i Dramatu był zawsze oczkiem w głowie kopenhaskiej 

publiczności.  Najwyższą  sytuacją  w  „towarzystwie”  kopenhaskim  było  stanowisko  dyrektora 

background image

Strona 11 z 94 

Królewskiego Teatru. Był nim w swoim czasie opiekun Andersena, Collin, był potem przez długie lata 

Heiberg.  Od  robotników  portowych  do  najwyższej  arystokracji  wszyscy  kochali  teatr.  Thorvaldsen 

umarł w teatrze. 

Oczywiście Kierkegaard chodził do teatru, aby podziwiać panią Heiberg. Ale przede wszystkim, aby się 

pośmiać.  Zdrowym,  naturalnym,  ludzkim  śmiechem.  A  znał  się  na  tym.  Zachowała  się  w  listach  z 

Berlina do przyjaciół szczegółowa analiza gry dwóch komicznych aktorów niemieckich: Beckmanna i 

Grobeckera. Jak znakomicie opisuje Soren ich gesty, ich zachowanie, ich głos – ich présence na scenie, 

co uchwycić mogą tylko wytrawni znawcy gry aktorskiej. 

Zatrzymałem  się  znów  dłużej  na  tym  codziennym  dniu  kopenhaskim,  abyśmy  mogli  być  bardziej 

wyrozumiali  dla  zdarzeń,  które  znaczyły  drugą  połowę  i  koniec  życia  Kierkegaarda.  Zazwyczaj  jego 

biografowie wyznaczają cztery ośrodki, wokół których skupiały się psychiczne przygody Kierkegaarda: 

ojciec, Regina, walka z Goldschmidtem i ataki na biskupów Mynstera i Martensena. Chciałbym bardzo 

podkreślić  tutaj  niewspółmierność  tych  spraw.  Ojciec  i  Regina  to  sprawy  niechybnie  głębinowe, 

znaczące nieodwracalne procesy psychiczne, doprowadzające do psychopatii. Są to przyczyny „bojaźni 

i drżenia”, dla załatwienia (pozornego) których porusza on niebo i piekło. Ackeronta movebo. 

Podczas  kiedy  sprawa  z  Meirem  Aronem  Goldschmidtem,  studenciną,  który  wydaje  paszkwilanckie 

pisemko  „Korsarz”,  jest  jedną  z  drobnych  małomiasteczkowych  spraw.  Oczywiście,  psychicznie 

niezrównoważony  Soren  musi  boleśnie  odczuwać,  on,  który  wie,  że  dokonał  wiekopomnych  odkryć 

filozoficznych czy psychologicznych, gdy prześmiewają się z tego, iż ma jedną nogawkę spodni krótszą 

od drugiej. Ale naprawdę nie jest to tak ważne, chociaż Kierkegaard głupie ataki i karykatury „Korsarza” 

może chwilowo wyolbrzymiać chorobliwie. 

Inna sprawa z atakami na kościół oficjalny, choć i to jest rzecz, którą dziś widzimy w innych rozmiarach. 

Bowiem  wówczas rozgrywała się  ona między znajomymi, w rodzinie. Kierkegaard osobiście zaniósł 

biskupowi Mynsterowi książkę atakującą jego i kościół, który on reprezentował. Powiedział: „Chciałem 

bardzo, aby podczas kiedy tę książkę drukowano, jeden z nas umarł”. 

Przecież  biskup  Mynster  był  opiekunem  duchowym  starego  kupca  Kierkegaarda, Seren  widywał  go 

prawie  co  dzień  w  domu,  późniejszy  biskup  Martensen  był  jego  korepetytorem  na  uniwersytecie.  W 

czasach  „szalonej”  młodości  Søren  zatrzymywał  za  połę  Martensena  na  Stroget  i  zadawał  mu 

ontologiczne pytania. Mógł być wtedy „pod gazem”. 

Oczywiście  dziś  widzimy  w  innym  świetle  ataki  Kierkegaarda  na  kościół  oficjalny  za  zdradę 

prawdziwego  chrześcijaństwa.  Możliwe,  że  dlatego,  iż  przeżyliśmy  potem  Tołstoja.  Niezwykle 

przypomina  argumentacja,  sformułowania,  siła  zarzutów  –  i  wiara  w  to,  że  on  wie,  jakie  ma  być 

prawdziwe  chrześcijaństwo  –  to  wszystko,  co  mówił  na  ten  temat  Lew  Tołstoj.  I  to  dążenie  do 

background image

Strona 12 z 94 

męczeństwa,  któremu  nie  dane  się  było  spełnić.  Król  i  rząd  duński  mieli  tę  samą  przezorność,  co 

Aleksander III: męczenników nam nie potrzeba – zwłaszcza w osobach Kierkegaarda czy Tołstoja. 

Poczucie  wielkości  myśli,  głębi  własnych  przeżyć  rozsadzało  Kierkegaarda.  Czuł  się  naznaczony  w 

małym, plotkarskim mieście, wśród pospolitych ludzi – ustalał swoje absurdalne aksjomaty, wierzył, że 

jest wybrany i że może wstrząsnąć światem – a tu widział dwór, królewski teatr, „wielką” Luizę Heiberg 

i oficjalny kościół, który mienił się być chrześcijańskim. Za dużo koszmarów w tej jednej klatce, aby 

móc zachować równowagę ducha. 

Ostatnie, olbrzymie zeszyty dziennika zapełnione są maniakalnym powtarzaniem tych samych myśli o 

prawdziwym  i  fałszywym  chrześcijaństwie.  Dwa  ostatnie  lata  życia  nie  pisze  nic.  Kapitał,  który  mu 

zostawił  ojciec,  wyczerpał  się  w  dniu  2  października  1855  roku,  w  dniu,  kiedy  go  przewieziono  do 

szpitala na ostatnią „chorobę na śmierć”. 

Reginę spotkał ostatni raz na ulicy dnia 17 marca 1855, na krótko przedtem, nim opuściła Kopenhagę, 

udając się do Indii Zachodnich, gdzie mąż jej, Schlegel, był mianowany gubernatorem. Regina Schlegel 

zmarła w roku 1904. 

Oczywiście  prace  Sørena  Kierkegaarda  mogę  rozpatrywać  tylko  z  punktu  widzenia  literackiego.  Do 

rozbioru ich filozoficznego brak mi odpowiedniego wykształcenia i, powiedzmy sobie, filozoficznego 

żargonu, który dzisiaj całkowicie opanował filozoficzne piśmiennictwo. 

Jest to możliwe dlatego, że Kierkegaard ujmował zawsze swe dzieła w formę literacką; nie tworzą one 

nigdy jakiegoś systemu przesłanek i wniosków, ale są wylewem, najczęściej lirycznym wylewem, myśli 

na  temat  egzystencji  ludzkiej  (Kierkegaard  używał  często  przymiotnika  egzystencjalny,  nigdy 

rzeczownika  egzystencja).  Zresztą  on  sam  bardzo  często  nazywa  siebie  nie  filozofem,  lecz  pisarzem, 

poetą, twórcą. Jego dzieła filozoficzne często zmieniają się w pamiętnik, wspomnienia, nawet literacką 

fikcję. W Albo – albo powołana jest staroangielska fikcja romansowa odnalezienia szuflady ze starymi 

papierami  (papiery  A  i  papiery  B)  –  a  nawet  zakończenie  pierwszej  części  przechodzi  w  romans  Z 

pimięlnika uwodziciela, który sam jeden tylko z całej spuścizny Kierkegaarda doczekał się szerokiej 

popularności, tłumaczenia na wicie języków i zabrnął do kiosków na dworcach kolejowych. Oczywiście 

całe to dzieło literackie jest uwarunkowane środowiskiem, o którym już mówiliśmy, i epoką.  

Epoka to oczywiście romantyczna. Ale Kierkegaard w swych pracach daleki jest od romantyzmu, sama 

ścisłość myślenia, dialektyka jego sprzeciwiają się temu pojęciu. A jednak czytając takie utwory, jak 

Bojaźń i drżenie, jak Pojęcie strachu – nie mylimy się odczuwając w nich pewien powiew romantyzmu. 

Może  nie  tyle  romantyzmu  w  naszym,  słowiańskim  rozumieniu  tego  słowa  –  ile  w  rozumieniu  na 

przykład  byronizmu.  Byron  także  uważał,  że  jako  jednostka  jest  wyższy  ponad  powszechność  –  i 

tłumaczył sobie to zdanie w dość wygodny dla siebie sposób. Obok Byrona – oczywiście Hegel. 

background image

Strona 13 z 94 

Nad całą tą epoką górowała i ciążyła postać i filozofia Hegla. Widzieliśmy, że nawet Heiberg tej filozofii 

poddawał  koncepcję  ograniczenia  swej  twórczości  do  wodewilów.  Dwóch  ludzi,  myślicieli 

największych,  wystąpiło  wtedy  przeciwko  tej  tyranii.  Marks,  który  „postawił  Hegla  na  głowie”  –  i 

Kierkegaard, który poszedł nieco dalej, podważając w ogóle możliwość i celowość stwarzania systemu 

filozoficznego, który by mógł wyjaśnić cały świat. 

U  Kierkegaarda  cały  proces  myślowy  i  twórczy  sprowadza  się  do  subiektywizacji.  Duński  myśliciel 

próbował,  właściwie  po  raz  pierwszy  –  w  odróżnieniu  od  Hegla  –  ukazać  subiektywność  jako 

specyficzny świat. Świat ten nie może być opisany przy pomocy żadnych kategorii odnoszących się do 

bytu  przedmiotowego,  w  szczególności  nie  da  się  ująć  jako  pewien  rodzaj  „substancji”  czy  też 

bezosobowa treść myśli lub wrażeń doświadczalnych. 

Jednostka tak pojęta próbuje odnaleźć siebie jedynie w wierze. Wiara jest u Kierkegaarda nie stanem, 

nie  czymś  wyrozumowanym,  ale  ruchem,  kontaktem  osobowym  z  Bogiem  –  przyświadczonym 

założeniem początkowym, aksjomatem z góry powziętym. Każdy uważny czytelnik. Kierkegaarda ujrzy 

wyraźnie,  iż  ta  wiara,  pojmowana  jako  namiętność,  jako  namiętny  ruch,  gwałtownie  wynikający  z 

rozpaczy i niepokoju, jest czymś sztucznie doczepionym, poszukiwaniem rozwiązania, którego nie ma. 

Na  samym  początku  Pochwały  Abrahama  Kierkegaard  powiada:  „Jeżeli  nie  istnieje  żadna  wieczna 

świadomość w człowieku, jeżeli na dnie wszystkiego czai się tylko dziko działająca moc, która kłębiąc 

się  w  wirze ciemnych  namiętności zrodziła wszystko  to, co było  wielkie, i to, co nie  miało żadnego 

znaczenia, jeżeli pustka bezdenna i nigdy nie nasycona kryje się pod wszystkim, czymże innym staje 

się  życie  całe,  jak  nie  rozpaczą?  Jeżeli  tak  jest,  jeżeli  nie  ma  żadnych  świętych  więzów  łączących 

ludzkość,  jeżeli  pokolenie  za  pokoleniem  powstaje  jak  liście  w  puszczy,  jeżeli  jedno  pokolenie 

przychodzi na zmianę drugiemu, jak następują po sobie śpiewy ptaków w lesie, jeżeli pokolenia mijają, 

idąc przez życie jak okręt po morzu, jak wicher na pustyni, jak bezmyślne i bezowocne działanie, jeżeli 

wieczne zapomnienie zawsze czyha na swą zdobycz i nie ma żadnej rzeczy, która by była dość silna, 

aby wyzwolić od tego –'jakże puste i beznadziejne wydaje się życie! Ale przecież tak nie jest i Bóg, 

który stworzył męża i niewiastę ...” itd. 

Kiedyś, przed trzydziestu pięciu laty, oczywiście nie mając pojęcia o Kierkegaardzie i nie czytając nawet 

słabego  wyboru  jego  pism,  dokonanego  dla  „Sympozjonu”,  wydawanego  przez  Leopolda  Staffa  we 

Lwowie,  w  zakończeniu  mojej  powieści  Zmowa  mężczyzn  w  sposób  mniej  więcej  analogiczny 

uzasadniałem,  że  jedynie  hipoteza  istnienia  Boga  jest  jakąś  zasadą  porządkującą  nasze  życie. 

„Odwieczne prawa pchały... gwiazdy miarowym obrotem w pustej przestrzeni i wobec tych praw nie 

znaczył nic ból jego ani śmierć Alinki. Nic”. 

Wspominam  tutaj  o  tych  dwóch  fragmentach  nie  dlatego,  abym  chciał  broń  Boże  równać  się  z 

Kierkegaardem  czy  mówić  o  mojej  filozofii.  Przeciwnie,  chciałem  tu  podkreślić  literackość 

Kierkegaarda  i  tę  pewną  sztuczność,  jaką  idea  wiary  i  Boga  zabarwia  się  wobec  tak  prawdziwego  i 

background image

Strona 14 z 94 

przenikliwego  widzenia świata jako chaosu i rozpaczy. Idea ta zawsze będzie u Kierkegaarda czymś 

„doczepionym”, a w gruncie rzeczy czymś wszczepionym z zewnątrz i jeżeli przeżytym, to w bardzo 

osobliwy sposób, daleki od mistycyzmu tego czy innego zabarwienia. Szczególnie wyraźnie to widzimy 

w  dziełku Choroba na śmierć, które  jest  właściwie traktatem  o rozpaczy,  o beznadziejności sytuacji 

człowieka,  a  które  w  końcowych  partiach  przeradza  się  w  pastorskie  kazanie,  w  którym  nawet  styl 

homilijny przestaje przypominać tragiczne diatryby partii początkowych. Całe to „kazanie” wydaje się 

czymś nie powiązanym z zasadniczym trybem rozumowań i czymś, do czego Kierkegaard nieszczerze 

się zmusza. 

Odpowiedzialność jednostki u Kierkegaarda istnieje jedynie wobec samej siebie. Przerasta to, co filozof 

nazywa  ogólnością,  powszechnością,  a  co,  jak  powiedziałem  mówiąc  o  trudnościach  tłumaczenia, 

zabarwione jest u niego odcieniem pogardy (Das Gemeine), Kierkegaard lubi powtarzać to twierdzenie, 

które oczywiście przyjmuje bez dowodu; jednostka jako jednostka jest wyższa od powszechności. 

Dorastanie człowieka do ostatecznego „wyrośnięcia nad powszechność” urzeczywistnia się, zdaniem 

Kierkegaarda, w trzech stadiach: stadium estetyczne, etyczne i religijne. Przy tym zarówno estetyka, jak 

i etyka pojęciowo mają u Kierkegaarda specyficzne zabarwienie. Estetyka równa się właściwie mówiąc 

sprawom  technicznych  rozstrzygnięć  literackich  (kwestia  Starego  Sługi  w  Ifigenii  Eurypidesa, 

omawiana w Bojaźni i drżeniu) plus zadowolenie dość niskich popędów, żądz, zachcianek. Etyka jest 

podporządkowaniem  się  normom  powszechności  i  stąd  dość  pogardliwie  przez  filozofa  traktowana, 

dopuszcza  on  też  możliwość,  a  nawet  konieczność,  ideologicznego  (czy  teologicznego)  zawieszania 

norm etycznych. 

Dwóm pierwszym stadiom życia indywidualnego poświęcone jest pierwsze i najbardziej znane dzieło 

Kierkegaarda:  Albo  –  albo.  Trzecie  stadium  jest  tam  pobieżnie  omówione  na  końcu  książki.  Myśl 

Kierkegaarda w latach po zerwaniu z Reginą Olsen pracowała gorączkowo i jak wulkan miotała gorące 

kamienie  wysoko  w  górę.  W  dwa  lata  po  ogłoszeniu  Albo  –  albo  takie  postawienie  sprawy  już 

Kierkegaarda nie zadowalało i wydał dzieło pod tytułem Stadia na drodze życia, dzieło mniej znane, ale 

chyba najważniejsze obok Nienaukowego postscriptum. W Stadiach na drodze życia – trzecie stadium, 

stadium religijne, jest omówione szczegółowo. 

Jakież jest to stadium religijne? „Rycerz wiary” w samotności wspina się trudną ścieżką ku Bogu nie 

słysząc żadnych ludzkich głosów obok siebie, a co straszliwsze, nie słysząc głosu Boga. Bóg milczy. W 

tym  samotnym  monologu,  w  tej  samotnej  podróży  odbywa  się  zawieszenie  norm  powszechnych, 

etycznych, myślowych na rzecz jednej sprawy – wiary. 

We wstępie do fragmentów z Kierkegaarda, zawartych w tomie Filozofia egzystencjalna, czytamy: „na 

rzecz  wiary,  która rodzi  absurd,  paradoks,  lęk”.  Autor  wstępu  myli  się  w  swoim  określeniu...  „wiara 

rodzi”  –  to  znaczy  zakłada,  że  istnieje  jakiś  czas  przed  urodzeniem  czy  w  czasie  urodzenia  wiary 

Kierkegaarda  wolny  od  absurdu,  paradoksu,  łęku.  Tak  nie  jest,  te  straszne  pierwiastki  absurdu, 

background image

Strona 15 z 94 

paradoksu,  lęku  stanowią  składniki  jego  wiary,  składniki  sine  qua  non.  Jest  to  wiara  bardzo 

szczególnego rodzaju. 

Kierkegaard bardzo często mówi o „wierze” jak gdyby w oderwaniu od tego, w co się wierzy. Wiarę 

uważa za pewien stan, euforię, bardzo często, zbyt często nazywa ją „najwyższą namiętnością ludzką”. 

Chwilami  ma  się  wrażenie,  że  uważa  tę  namiętność  za  zupełnie  samowystarczalną.  Ta  wiara  jako 

namiętność, nieuchronnie połączona z cierpieniem, zawrotem  głowy, z szaleństwem absurdu, daleka 

jest od ukojenia mistyków. Nie ma w niej nic z tego „górnego stanu” mistyków, szczytowego ukojenia, 

zamarcia  wszelkich  uczuć  i  pojęć,  jakich  doznają  mistycy.  Nie  ma  obcowania  z  absolutem.  Jak 

powiedziałem: Bóg milczy. 

A i sam Bóg Kierkegaarda jest niezwykłego rodzaju. Pojęcie to, ukształtowane przez surowy purytanizm 

i  przez  lekturę  Starego  Testamentu,  przypomina  Boga  owoczesnych  protestantów.  Ale  mimo  woli 

zawsze gdzieś na dnie tego pojęcia tkwi przypomnienie dzieciństwa, zanotowane przez Kierkegaarda 

już bardzo późno, w 1850 roku, ale we wstrząsających słowach: 

„Nie to  jest najgorsze, kiedy  ojciec czy  wychowawca jest  wolnomyślicielem,  nawet bluźniercą. Nie, 

najgorsze jest, kiedy to człek pobożny i bogobojny, i dziecko jest głęboko i szczerze o tym przekonane, 

a jednak dostrzega ono, że głęboko w jego duszy kryje się niepokój i że ani bogobojność, ani pobożność 

nie mogły mu dać spokoju. 

Groźne  jest  to  właśnie,  że  w  tym  wypadku  dziecię  (oczywiście  Kierkegaard  mówi  tu  o  sobie)  może 

wyciągnąć wniosek dotyczący Boga: że Bóg nie jest Bogiem nieskończonej miłości”. W Powtórzeniu 

Kierkegaard wyraźnie mówi, że Bóg stoi ponad moralnością, to znaczy, że jest immoralny. 

Studium religijne, subiektywizacja ostateczna jednostki ludzkiej, realizująca się w wierze wobec Boga 

milczącego, który nie jest Bogiem miłości, a więc który jest źródłem zła – to jedna z najstraszliwszych 

pustyń duchowych, jaką może przeżyć człowiek. I to jest właściwie droga donikąd. 

Podobną pustynię przechodził Dostojewski;) i on się  wahał, czy Bóg nie jest czasem źródłem zła  na 

ziemi. Stąd bliskie są te osobowości, duńskiego i rosyjskiego pisarza. Obu też jest znane podstawowe 

przeżycie psychiczne, które Kierkegaard ochrzcił  mianem  lęku i któremu poświęcił specjalne  dzieło: 

Begrehet Angest (Pojęcie strachu), pisane w roku 1844. 

Pojęcie to jest określone u Kierkegaarda całkiem osobliwie. Nie jest to strach życia i śmierci, lęk przed 

odpowiedzialnością czy po prostu lęk przestrzeni kosmicznej i zagubienia wśród niej, wśród nigdy nie 

ustających  pytań  bez  odpowiedzi,  którego  często  doznajemy.  Kierkegaard  zakłada,  że  człowiek  jest 

syntezą  wieczności  i  doczesności;  expressis  verbis:  „Człowiek  jest  syntezą  nieskończoności  i 

skończoności, doczesności i wieczności, wolności i konieczności, jednym słowem syntezą” (Choroba 

na śmierć). Lęk – jest to dla niego punkt przecięcia pomiędzy dwoma składnikami tej syntezy. Moment, 

w którym człowiek w więzach doczesnego, skończonego, koniecznego uświadamia sobie perspektywy 

background image

Strona 16 z 94 

wieczności,  nieskończoności,  wolności,  moment  przerażający,  a  jednocześnie  zawierający  w  sobie 

perspektywy subiektywnej ewolucji – jest to chwila lęku, ale lęku pociągającego, sympatycznego. 

Ta  stała  obecność  we  wnętrzu  człowieka  pociągającego  lęku  myśli  o  Bogu  –  źródle  zła,  myśli  o 

demonach działających dla dobra człowieka, oddawanie się całkowite we władanie absurdu, który jest 

zbawieniem, w sumie są jakimś oszołomieniem, intensywnym ruchem duszy, wiecznym niepokojem i 

jednocześnie stanem rozkoszy, podobnym do upojenia alkoholowego. 

„Tylko jeden może osiągnąć ten cel” – tym jednym był samotny filozof z Kopenhagi. 

Książka  Bojaźń  i  drżenie  napisana  zaraz  po  Albo  –  albo,  chociaż  cała  jest  poświęcona  absurdalnej 

sprawie  złożenia  Izaaka  na  ofiarę  Bogu  przez  ojca  jego,  Abrahama,  związana  jest  jak  najgłębiej  z 

przeżyciami osobistymi Kierkegaarda. Ilekroć powiada on: „Abraham”, tyle razy myśli o swoim ojcu, 

ile razy mówi o Izaaku, tyle razy myśli o Reginie. Jest to wielki liryczny wybuch, który ma samemu 

autorowi wytłumaczyć, że jego postępku w stosunku do Reginy w ogóle nie można wytłumaczyć. Nie 

można wytłumaczyć w normach etyki obowiązującej „powszechność”. 

Ale przecież on jest jednostką, a jednostka jako jednostka wyższa jest od powszechności. 

Wzruszające to i pouczające, jak ten wielki  myśliciel, naprawdę bardzo  wielki filozof, zaprzęga całe 

swoje  dialektyczne  rozumowanie,  porusza  wszystkie  sprężyny  swoich  myśli,  aby  samemu  sobie 

wytłumaczyć  sprawy  –  czysto  ludzkie  sprawy,  ale  które  jednak  tkwią  głębiej  niż  wszystko,  co 

Kierkegaard zdoła pomyśleć na temat absurdalnej historii o Abrahamie; więcej, tkwią głębiej niż to, co 

on sam myśli o sobie. Jest inny, niż chciałby się wydać sam sobie, jest inny, niż chciałby się przedstawić 

Reginie, jest inny, niż chciałby się przedstawić swoim czytelnikom – i wreszcie „całej Kopenhadze”. 

Nie ostatni to motyw. 

W podświadomości filozofa tkwi nieprzeparty wstręt do obcowania cielesnego z kobietą, którą kocha. 

I nie chce się on do tego przyznać. Mimo woli przypomina się tutaj André Gide, mądrzejszy o wszystkie 

zdobycze psychologii jego czasów, mądrzejszy o wielką zdolność autoanalizy swych uczuć, co więcej, 

pozbawiony w tych sprawach wstydliwości i dyskrecji, którą miał jednak Kierkegaard. Dopiero potem, 

kiedy  Regina  wyszła  za  mąż  za  Schlegla,  nie  był  tak  wstrzemięźliwy.  Zarzucano  mu  nawet  (w 

„przyzwoitej” Kopenhadze), że czyni „aluzje do najpoumiejszyeh rzeczy”. Gide był bardziej świadomy 

swoich uczuć i kochając swą „Emmanuelle” – Madeleine Rondeau – uczynił z niej swą „białą” żonę, 

unieszczęśliwiając  ją  na  całe  życie,  unieszczęśliwiając  po  części  i  siebie.  Miał  i  Kierkegaard  takie 

pomysły. Bezpośrednio po Bojaźni i drżeniu napisał swoje Powtórzenie, gdzie prześwitywały projekty 

powrotu do Reginy i zaproponowanie jej trwania w obcowaniu dusz, jakiegoś mistycznego małżeństwa. 

Ale Regina zdecydowała się wyjść za mąż za Schlegla (którego zawsze  miała w odwodzie) i popsuła 

tym dalekosiężne projekty Kierkegaarda, jak i zakończenie nie dopisanego wówczas Powtórzenia

background image

Strona 17 z 94 

Oczywiście przedstawiam tę sprawy w daleko idących uproszczeniach. Olbrzymie, „nieeuklidesowe” 

rzuty filozofii Kierkegaarda, opierające się na przeżyciach dnia codziennego, jego dialektyka, zawsze 

filozoficzne  myślenie – nieprzerwane „poruszenia nieskończoności”  może najlepiej  właśnie  widać w 

owym Powtórzeniu, które jest jakby repliką na Bojaźń i drżenie. 

Jan Wahl nazywa to dzieło modlitwą. Wahl tak streszcza tę modlitwę, stawiając kropki nad i, których 

czasem u autora brakowało: 

„Boże  daj,  abym  się  nie  stał  pastwą  demonów  –  powiada  Kierkegaard.  –  Oby  Bóg  pozwolił  mi 

zrealizować moją ideę dojrzałej bezpośredniości. Oby Bóg zatrzymał dla mnie bieg czasu i pozwolił, 

aby się urzeczywistniło niemożliwe; to znaczy, aby ta dziewczyna, którą ujrzałem po raz pierwszy, była 

tą samą dziewczyną, którą poślubię; i żebym ja sam pozostał taki, jaki byłem, dostatecznie młody, aby 

pragnąć jej, potem już jak jej się wyrzekłem, dostatecznie młody, aby odnajdywać bez przerwy świeżość 

pierwszej chwili, aby zachować w sobie zawsze tę samą intensywność, aby móc wykonać ten wysiłek 

powtórzenia, akt zaczęcia  od początku, utwierdzenia  na nowo, przez  który  odradzają się  w  kształcie 

nowego nieba i nowej ziemi stare niebo i stara ziemia. Niech mi Bóg zwróci świat skończoności i czasu, 

pomnożony w swoim bogactwie. Niech moja walka z czasem skończy się moim tryumfem”. 

Jak  wiadomo,  nie  było  jeszcze  człowieka,  którego  walka  z  czasem  skończyłaby  się  tryumfem. 

Zatrzymałem  się  przez  chwilę  nad  tym  zagadnieniem,  aby  krótkie  wzmianki  w  Bojaźni  i  drżeniu  o 

pracach demonów i absurdzie demonicznym, o bliskości geniuszu i szaleństwa stały się dla czytelnika 

jaśniejsze. 

Ale powróćmy do Abrahama – jak wielokrotnie powiada Kierkegaard. Autor ukazuje nam „podwójne 

poruszenie”  czy,  jak  ja  to  tłumaczę,  podwójny  wysiłek  Abrahamowy,  wysiłek  nieskończoności. 

Abraham jednocześnie musi dokonać nieskończonego wysiłku rezygnacji, zgadzając się na ofiarowanie 

Izaaka, i nieskończonego wysiłku wiary, który mu to wszystko, czego on się wyrzekł, w rzeczywistości 

przywraca. Tak samo Søren pragnął dokonać tego wysiłku – wyrzec się Reginy i uwierzyć, że mu ona 

w  rzeczywistości  będzie  przywrócona.  Cała  Bojaźń  i  drżenie  jest  tragicznym  wyznaniem,  że 

Kierkegaard nie zdołał dokonać tych dwóch poruszeń lub że były one za mało „nieskończone”. 

To  liryczne  credo  Kierkegaarda  jest  jednak  jednocześnie  obrachunkiem  filozoficznym.  Kładąc  zbyt 

duży nacisk na sprawę Reginy i na szereg autoportretów, jakie  daje Kierkegaard („człowiek  morza”, 

młodzieniec z Delf, Agamemnon itd. – to są przecież obrazy samego autora), możemy stracić z oczu 

inny cel, jaki postawił sobie Kierkegaard. Cel dla nas w tej chwili o wiele ważniejszy, gdyż obfitujący 

w  skutki  nieobliczalne,  wciągający  w  orbitę  swego  szaleństwa  olbrzymią  część  współczesnej  myśli 

europejskiej, myśli egzystencjalnej. 

Stawiając w Bojaźni i drżeniu swoje „Problematy”, które mają na celu usprawiedliwienie postępowania 

Sørena w stosunku do narzeczonej, jednocześnie w zagadnieniach tych, w stawianiu ich i rozstrzyganiu, 

background image

Strona 18 z 94 

przeciwstawia się filozofii, która opanowała podówczas wszystkie umysły i królowała nad całą Europą, 

filozofii Hegla. 

To, co nas do dziś  dnia interesuje  w filozofii Kierkegaarda i co  ma takie znaczenie  w  dziejach  myśli 

światowej, to jego walka przeciw tworzeniu systemów filozoficznych z ich przekonaniem, iż mogą one 

rozwiązać zagadkę bytu na drodze czysto spekulatywnej ! Rzecz jasna, że w tym swoim dążeniu musiał 

od razu uderzyć w tego systematyka systemów, jakim był Hegel. 

Bojaźń  i  drżenie  jest  pierwszą  książką,  w  której  Kierkegaard  przeciwstawia  się  Heglowi.  To 

przeciwstawienie jest tu jeszcze słabe – tym bardziej że sam Kierkegaard jest jeszcze pod urokiem Hegla 

i  raz  po raz  wpada  w  jego  ton  i  ulega  heglowskim  definicjom.  Tak,  na  przykład,  uległ  mu  w  swoim 

rozdziale  o  „zawieszeniu  etyki”,  co  stanowi  zupełne  novum  na  drogach  myśli  ludzkiej,  jednak  sama 

„etyka” jest ujmowana w pojęciu heglowskim. 

Kierkegaard zarzuca Heglowi, iż nie pojął on nigdy (zresztą nie mógł pojąć, nie mógł podcinać gałęzi, 

na której sam siedział) zwyczajnego faktu, że byt nie może być ujęty w formuły ludzkiego intelektu. 

„Gdyby Hegel – powiada on – napisał całą swą logikę i zaopatrzył ją wstępem, mówiącym, że jest to 

tylko eksperyment intelektualny, w którym on z góry pewne miejsca sforsował, stałby się największym 

myślicielem, jaki kiedykolwiek istniał. A tak jest po prostu śmieszny”. 

Znajdujemy w Bojaźni i drżeniu i drobniejsze porachunki. Czytelnika zaskakuje kilkakrotnie spotykany 

zwrot „iść dalej”, „pójść  dalej”, „nie zatrzymywać się przy wierze, ale pójść  dalej”. Jest to aluzja do 

pracy H. J. Martensena, przewodnika Kierkegaarda na uniwersytecie kopenhaskim, przyszłego biskupa, 

mocno  atakowanego  –  a  którego  praca  Grundriss  til  Moralphilosophiens  System  (1841)  usiłowała 

pogodzić teologię z heglowską filozofią i „pójść dalej” w rzeczach wiary, to znaczy wiarę wytłumaczyć 

i zrozumieć, co oczywiście musiało wywołać atak szyderstwa ze strony Kierkegaarda. 

Kierkegaard uważał Bojaźń i drżenie za najlepszą swoją książkę. Ma ona także szczęście do licznych 

studiów  i  opracowań.  Niestety,  najczęściej  piszą  o  niej  ewangeliccy  pastorzy.  W  ich  rozprawach 

Kierkegaard, a nawet biedny Abraham spotykają się z najdziwaczniejszymi zarzutami. Jeśli chodzi  o 

takie curiosa, to można zwrócić także uwagę na to, co pisał o Kierkegaardzie Georg Brandes. Brandes 

pisał  o  nim  bardzo  dawno  i  niewiele  z  niego  rozumiał.  Opierając  się  widocznie  na  kilkakrotnie 

rozsianych  po  pismach  Kierkegaarda  wzruszających  słowach  o  Matce  Boskiej  przestrzegał  go  przed  

„przepaścią katolicyzmu”. Jednak Bojaźń i drżenie nie jest traktatem teologicznym, nie jest w ścisłym 

tego słowa znaczeniu pismem filozoficznym – jest wielkim wybuchem uczuciowym, gdzie mieszają się 

sprawy  osobiste  i  ogólne,  „jednostkowe”  i  „uniwersalne”  i  gdzie  do  głosu  dochodzi  zarówno  wielka 

frapująca myśl, jak i znakomity talent literacki. 

Jeżeli chodzi o traktat Choroba na śmierć, jest to, jak powiedziałem wyżej, rozprawa o kondycji ludzkiej, 

którą w zasadniczej swej formie jest rozpacz. Rozpacz (słowo fortvivelse po duńsku ma także odcień 

background image

Strona 19 z 94 

zwątpienia) jest istotą bytu ludzkiego – świadomą czy nieświadomą. Najbardziej przejmującymi kartami 

tej książki są te, na których Kierkegaard mówi o nieświadomej rozpaczy człowieka, która towarzyszy 

mu wszędzie przy wszystkich jego sprawach i czynnościach. Rozpacz tę utożsamia z grzechem, ale jest 

ona dla niego jakimś pierwotnym założeniem egzystencjalnym, najistotniejszym elementem ludzkiego 

trwania  i  najwyrazistszym  stosunkiem  do  Boga  i  do  samego  siebie.  Wprawdzie  powiada,  że  rozpacz 

zasadnicza człowieka może znaleźć swoje zagaszenie, swój zanik w wierze (przeciwstawia rozpacz – 

wierze), ale w toku rozumowań tych jakoś do rozjaśnienia stanu rozpaczy nie dochodzi. A wiara, która 

jest tematem końcowych ustępów tych zatrważających rozważań, nagle staje się aż za bardzo podobna 

do tej oficjalnej wiary, którą Kierkegaard z taką siłą zwalczał i której nawet w omawianym utworze nie 

szczędzi ironii. Ta zasadnicza sprzeczność, to wielkie pęknięcie całego rozumowania przedstawionego 

w  Chorobie  na  śmierć  stanowi  o  jej  ludzkiej  wartości.  Zawarta  jest  w  niej  też  owa  romantyczna 

antynomia, pomieszanie materii, które nam przypomina naszych wielkich mistyków romantycznych. W 

tej zgrzytającej sprzeczności zawarta jest też wielka ludzka i wielka literacka wartość tego niewielkiego 

–  lecz  bardzo  trudnego  do  przyswojenia  –  utworu.  Z  elementów  tego  dzieła  chyba  niewiele  się 

przesączyło  do  oficjalnej  filozofii  egzystencjalnej,  która  się  wciąż  jednak  na  samotnika  z  Kopenhagi 

powołuje. 

Porównując kiedyś Kierkegaarda z Nietzschem, Karl Jaspers powiedział: 

„To,  co  jest  wspólne  w  ich  oddziaływaniu  –  czarują, a  potem  rozczarowują,  chwytają  za  uczucie,  a 

potem porzucają nas niezadowolonych, jak  gdyby ręce  i serce pozostawały puste – jest tylko  jasnym 

wyrazem  ich  własnej  woli:  chodzi  tu  tylko  o  to,  co  czytelnik  w  swoim  wewnętrznym  działaniu  sam 

uczyni z ich informacji, które dalekie są od określonych stwierdzeń, czy to dzieła sztuki, czy systemu 

filozoficznego,  czy  z  wierzeniem  przyjmowanego  proroctwa.  Pozbawiają  nas  oni  wszelkiego 

zadowolenia. W rzeczy samej są oni wyjątkiem i nie stanowią wzoru dla żadnych spadkobierców”. 

A w każdym razie to, co spadkobiercy od Kierkegaarda pobrali, jest raczej dowolnym przetworzeniem 

jego północnej mitologii, pełnej lęku, bojaźni i drżenia. 

Jarosław Iwaszkiewicz 

Warszawa, marzec 1966 

 

 

background image

Strona 20 z 94 

 

 

 

BOJAŹŃ I DRŻENIE 

Liryka dialektyczna 

 

napisał 

JOHANNES DE SILENTIO 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Was Tarquimus Superbus m seinem Gartem 
mit Mohnkôpfen sprach, verstand der Sohn, 
aber nicht der Bote. 

O czym mówił Tarkwiniusz Pyszny 
makówkom w swoim ogrodzie, rozumiał 
syn jego, ale nie goniec. 

HAMANN 

 

 

background image

Strona 21 z 94 

PRZEDMOWA 

Nie tylko w świecie handlu, lecz także w świecie idei nasze czasy urządzają „prawdziwą wyprzedaż”. 

Wszystko kosztuje tak śmiesznie mało, że nasuwa się pytanie, czy ostatecznie znajdzie się jakiś kupiec. 

Każdy  spekulatywny  oceniacz,  który  sumiennie  markuje  etapy  poważnie  rozwijającej  się  filozofii, 

każdy  prywat–docent,  korepetytor,  student,  każdy,  kto  się  filozofią  tylko  parał  czy  nawet  tkwił  w 

filozofii, nie zatrzymuje się ani chwili, aby wyrazić wątpienie o wszystkim, ale wciąż idzie dalej. 

Może będzie nie w porę lub niezręcznie spytać ich, dokąd zdążają tak spiesznie, ale z całą pewnością 

jest  bardzo  uprzejmie  i  wygodnie  uważać,  że  rozwiązali  swoje  wątpliwości  o  wszystkim,  gdyż  w 

przeciwnym  razie  byłoby  to  dziwne  z  ich  strony,  aby  wciąż  posuwali  się  dalej.  Chyba  wszyscy  oni 

dokonali tu wstępnego wysiłku i widocznie przy tym z taką łatwością, że nawet nie uważają za stosowne 

słówka powiedzieć o tym, jak się to stało; tak że nawet ten, kto lękliwie i w trosce chciał znaleźć jakieś 

choćby  najmniejsze  wyjaśnienie,  nie  znalazł  ani  znaku,  ani  najmniejszego  przepisu,  jak  trzeba  się 

zachować,  podejmując  się  tak  olbrzymiego  zadania.  „Ależ  Kartezjusz  tak  uczynił?”  Kartezjusz, 

uczciwy, skromny i lojalny myśliciel, którego pism nikt nie może czytać bez najgłębszego wzruszenia, 

Kartezjusz  uczynił  to,  co  powiedział,  powiedział  to,  co  uczynił.  Ach,  ach,  ach!  Wielka  to  Bojaźń  i 

drżenie  rzadkość  w  naszych  czasach.  Kartezjusz  nie  wątpił  w  rzeczach  wiary,  co  przecież  tyle  razy 

powtarzał.  

Memories tamen, ut jam dictum est, huic. lumini natumli tamdiu tantum esse credendum, quamdiu nihil 

contrarium  a  Deo  ipso  revelatur...  Praeter  caetera  autem,  memoriae  nostrae  pro  summa  régula  est 

infigendum, ea quae nobis a Deo revelata sunt, ut omnium certisiima esse credenda; et quamvis forte 

lumen rationis, quam maximum  clarum  et  evideus,  aliud  quid nobis  Suggerere  videretur,  soli  tamen 

auctoritati divinae potius quam proprio nostro judicio fidem esse adhibendam.

1

 

Cf. Principia philosophiae, pars prima § 28 i § 76. 

Nie robił on alarmu i nie uważał, że obowiązkiem wszystkich jest wątpienie; Kartezjusz bowiem był 

spokojnym samotnym myślicielem, nie zaś hałaśliwym stróżem nocnym; skromnie przyznawał, że jego 

metoda ma znaczenie tylko dla niego samego  i że powstała częściowo na podstawie jego poprzedniej 

powikłanej wiedzy. 

Ne quis igitur putet, me hic traditurum aliquam methodum, quam unusquisque sequi debeat ad recte 

regendam rationem; Mam enim tantum, quam ipsemet secutus sum, exponere decrevi... Sed  simul ac 

illud studiorum curriculum absolvi (sc. juventutis) quo decurso mos et in eruditorum numerum cooptari, 

                                                             

1

 [Będziemy] pamiętni wciąż jednak na to — jak to już zostało powiedziane, że dopóty tylko wierzyć należy temu 

przyrodzonemu  światłu,  dopóki nie  objawia  nam  ono niczego,  co  by  się  sprzeciwiało  samemu  Bogu  ...  Przed 
innymi jednak trzeba wbić sobie w pamięć tę najwyższą regułę, że należy wierzyć w to, jako ze wszystkich rzeczy 
najpewniejsze,  co  nam  Bóg  objawił.  I  choćby  przypadkiem  światło  rozumu  zdawało  się  jak  najjaśniej  i 
najoczywiściej coś innego nam podawać, mimo to należy dać wiarę samemu tylko boskiemu autorytetowi aniżeli 
twemu własnemu sądowi, (Zasady filozofii, przeł. I. Dąmbska, Warszawa BKF 1960, str. 49—50.) 

background image

Strona 22 z 94 

plane aliud coepi cogitare. Tot enim me dubiis totque erroribus implicatum esse animadverti, ut omnes 

discendi conatus nihil aliud mihi profuisse judicarem, quam quod ignorantiam meam magis magisque 

detexissem.

2

 

Cf. Disseratio de methodo, p.2 i p.3 

To, co starożytni Grecy, którzy znali się coś niecoś na filozofii, uważali za zadanie całego życia, gdyż 

zdolności  do  wątpienia  nie  zdobywa  się  w  parę  dni  czy  tygodni,  cel,  do  jakiego  dochodził  stary 

wysłużony  bojownik,  który  zachował  równowagę  wątpienia  wśród  wszystkich  pułapek,  przecząc 

niezmordowanie pewności zmysłów i pewności myślenia, niezłomnie zwalczając męki miłości własnej 

oraz podszepty współczucia, staje się dziś sprawą, od której każdy rozpoczyna. 

W  naszych  czasach  nikt  nie  staje  przy  wierze;  każdy  chce  iść  dalej.  Pytanie,  dokąd  tak  idę,  może 

uchodzić za głupie, ale zapewne będzie oznaką grzeczności i dobrego wychowania, jeżeli przyjmę za 

pewnik, że każdy z nich ma wiarę, bo inaczej byłoby to dziwnym powiedzeniem: iść dalej. Ongiś inaczej 

rzecz się miała, wiara była wtedy zadaniem na cały żywot, ponieważ myślano, że zdolności do wierzenia 

nie zdobywa się  w ciągu  dni czy tygodni: kiedy wypróbowany starzec zbliżał się  do kresu życia, po 

stoczeniu dobrej walki i zachowaniu wiary, serce miał jeszcze dość młode, aby pamiętać ową bojaźń i 

drżenie, które kształtowały jego młodość, które mąż przezwyciężał, ale z których żaden człowiek się 

nie wyzwala całkowicie, o ile mu się nie poszczęści możliwie wcześnie pójść dalej. Punkt, do którego 

zbliżały się owe czcigodne postaci, dzisiaj stał się punktem wyjścia. 

Piszący  niniejsze  wcale  nie  jest  filozofem,  nie  rozumie  systemu,  o  ile  istnieje  takowy,  o  ile  jest  już 

gotów;  wystarczy  jego  słabej  głowie  pojęcie  o  tym,  jak  potężną  musi  mieć  dziś  głowę  każdy,  jeżeli 

każdy ma tak potężne myśli. Gdyby dało się wyrazić w formie pojęć całą treść wiary, nie wyniknie z 

tego, że się  wiarę pojęło, że się pojęło, jak się  w  nią wnika lub też  jak  ona w kogoś  wnika. Piszący 

niniejsze nie jest ani trochę filozofem; jest on poetke et eleganter pisarzem amatorem, który nie układa 

systemów ani nawet szkiców systemu; nie zapisuje się do systemu ani nie dopisuje do – systemu. Pisze, 

bo to jest dla niego luksus, który tym jest przyjemniejszy i oczywistszy, im mniej osób kupuje i czyta 

jego pismo. Łatwo mu przewidzieć własne losy w czasie, kiedy ucichną namiętności i zostanie służba 

nauce, w czasie, kiedy pisarz, który będzie chciał mieć czytelników, będzie musiał się starać pisać tak, 

aby łatwo było jego książkę przejrzeć podczas poobiedniej drzemki, i uważać, aby zewnętrznie podobny 

był  do  grzecznego  ogrodniczka,  który  zjawia  się  na  ogłoszenie  z  kapeluszem  w  ręku  i  z  dobrymi 

referencjami  z  miejsca  ostatniej  pracy,  polecając  swe  usługi  prześwietnej  publiczności.  Przewiduje 

własny los, pozostanie zupełnie nie zauważony; przeczuwa te przerażające momenty, kiedy zazdrosna 

                                                             

2

 Nikt jednak nie powinien wnioskować z tego, że chcę tu ukazać metodę, którą każdy winien stosować, aby swój 

rozum należycie prowadzić; chciałem tylko przedstawić tę metodę, którą sam stosowałem. Jak tylko przeszedłem 
ten kurs nauki (w młodości), po którego zakończeniu zazwyczaj bywa się zaliczonym do rangi uczonych, zacząłem 
myśleć całkiem innym sposobem. Znalazłem się bowiem zaplątany w tyle wątpliwości i błędów, iż przekonałem 
się,  że  wszystkie  moje  próby  zdobycia  nauki  dowiodły  tylko,  iż  coraz  bardziej  i  bardziej  odkrywałem  swoją 
niewiedzę. 

background image

Strona 23 z 94 

krytyka  da  mu  porządnie  parę  razy  w  skórę;  drży  przed  perspektywą  jeszcze  straszniejszych  rzeczy, 

kiedy ten lub ów przedsiębiorczy skryba, łykacz paragrafów (który zawsze gotów jest dla ocalenia nauki 

traktować dzieła innych jak ów Trop „dla ocalenia gustu” traktował tekst „Zatracenia rodu ludzkiego”) 

–  potnie  go  na  kawałki  w  znaki  §§,  nieugięty  jak  tamten  człowiek,  który,  aby  służyć  wiedzy  o 

interpunkcji,  liczył  słowa,  tak  aby  mieć  ich  trzydzieści  pięć  do  średnika,  a  pięćdziesiąt  do  kropki. 

Składam w tym miejscu głęboki ukłon przed każdym systematycznym nudziarzem: „To nie jest system, 

to  nie  ma  nic  wspólnego  z  żadnym  systemem”.  Życzę  mu  wszystkiego  najlepszego  wraz  z  jego 

systemem i z wszystkimi duńskimi pasażerami tego omnibusu, żadna wieża z tego nie powstanie. Życzę 

im wszystkiego razem i każdemu z osobna szczęścia i pomyślności. 

z szacunkiem 

Johannes de Silentio 

 

 

background image

Strona 24 z 94 

NASTRÓJ 

Pewnego  razu  żył  człowiek,  który  słyszał  w  dzieciństwie  piękną  opowieść  o  tym,  jak  Bóg  kusił 

Abrahama i jak się Abraham oparł kuszeniu, zachował wiarę i po raz drugi, wbrew oczekiwaniom, miał 

syna.  Kiedy  ten  człowiek  postarzał  nieco,  czytał  tę  samą  opowieść  z  jeszcze  większym  podziwem; 

albowiem życie rozdzieliło to, co było połączone w pobożnej prostocie wieku dziecinnego. Im starszy 

stawał się ten człowiek, tym częściej wracał myślą do owej opowieści, zachwyt jego wciąż się wzmagał, 

ale przecież coraz mniej ją pojmował. Nareszcie zapomniał o wszystkim innym; duszę jego opanowało 

jedno tylko pragnienie – ujrzeć Abrahama, do jednego tylko tęsknił – być świadkiem owego wydarzenia. 

Nie pragnął oglądać pięknych krajobrazów Wschodu ani ziemskiej piękności Ziemi Obiecanej, ani owej 

bogobojnej pary małżeńskiej, której Bóg pobłogosławił, ani szacownej postaci sędziwego patriarchy, 

ani radosnej młodości Izaaka przez Boga podarowanego, nie miał nic przeciwko temu, aby to wszystko 

działo się na jałowym stepie. Pragnął jedynie towarzyszyć im w trzydniowej podróży, kiedy to Abraham 

jechał mając troskę przed sobą, a syna przy boku. Chciał być obecny tam w tej godzinie, kiedy Abraham 

wzniósł oczy i ujrzał przed sobą górę Moria w dali, w tej godzinie, kiedy porzucił osły na drodze i zaczął 

wstępować na górę sam z Izaakiem, gdyż interesowała go nie kunsztowna tkanina fantazji, ale zgroza 

myśli. 

Mąż  ów  nie  był  myślicielem,  nie  czuł  potrzeby  wyjścia  dalej  poza  wiarę;  wydawało  mu  się  rzeczą 

najwspanialszą  być  nazwanym  ojcem  wiary  i  uważał  za  los  godny  zazdrości  posiadać  wiarę,  nawet 

gdyby nikt o tym nie wiedział. 

Mąż ów nie był uczonym egzegetą, nie znał języka hebrajskiego; gdyby umiał po hebrajsku, może by 

łatwo zrozumiał ową opowieść i samego Abrahama. 

I Bóg kusił Abrahama i rzekł mu: Weźmij syna twego jednorodzonego, którego miłujesz, a idź do ziemi 

Moria i tam go ofiarujesz na całopalenie na jednej górze, którą ukażę tobie. 

Było  to  o  świtaniu,  Abraham  wstał  wcześnie,  kazał  osiodłać  osły  swoje  i  porzucił  swe  namioty, 

zabierając ze sobą Izaaka, a Sara spoglądała przez okno za nimi, patrzyła, jak schodzili do doliny, aż 

znikli jej z oczu. W milczeniu jechali przez trzy dni, a na czwarty dzień rano nie powiedział Abraham 

ani  słowa,  ale  podniósł  oczy  i  ujrzał  górę  Moria  w  oddali.  Zostawił  sługi  swoje  na  drodze,  sam  z 

Izaakiem wstąpił na górę. I powiedział Abraham do siebie: „Nie mogę przecież ukrywać przed Izaakiem, 

dokąd go wiedzie ta droga”. Stanął więc i położył rękę na głowie Izaaka jak do błogosławieństwa, a 

Izaak pochylił się, aby to błogosławieństwo przyjąć. A oblicze Abrahama było ojcowskie, spojrzenie 

łagodne, mowa jego krzepiąca. Ale Izaak nie mógł go zrozumieć, jego dusza nie potrafiła się unieść; 

objął  Abrahama za kolana, upadł  mu  do  nóg, prosił  o zachowanie  młodego  życia, pięknych  nadziei, 

przypomniał  radość  w  domu  Abrahama,  przypomniał  smutki  i  samotność.  Ale  Abraham  podniósł 

background image

Strona 25 z 94 

chłopca i prowadził go za rękę, a słowa jego były pełne pociechy i nawoływań do odwagi. Izaak nie 

mógł  go  jednak  zrozumieć.  Weszli  na  górę  Moria, a  Izaak  ciągle  go  nie  rozumiał.  I  odwrócił  się  na 

chwilę Izaak, a kiedy znów spojrzał na oblicze Abrahama, zobaczył, że było zmienione: dziki wzrok, 

groźny  wyraz. Abraham schwycił  Izaaka za piersi, rzucił go  na ziemię  i rzekł: „Głupi  chłopcze, czy 

myślisz, że jestem twoim ojcem? Jestem czcicielem bałwanów. Myślisz, że to z rozkazu Boga? Nie, to 

dla mojej zachcianki. Myślisz, że to rozkaz Boga? Nie, to jest moja przyjemność”. Zadrżał wtedy Izaak 

i zawołał przerażony: „Boże w niebiosach, zmiłuj się nade mną, Boże Abrahama, zmiłuj się nade mną, 

nie mam ojca na ziemi, bądź Ty mi ojcem!” Ale Abraham powiedział w duchu : „Panie· w niebiosach, 

składam Ci dzięki; przecież lepiej jest, by myślał, że ja jestem nieludzki, niż gdyby miał przestać wierzyć 

w Ciebie”. 

Kiedy dziecię ma być od piersi odłączone, matka poczernia swą pierś, byłoby jej wstyd, gdyby pierś 

wyglądała pięknie, kiedy  dziecię już nie  ma  jej ssać. Wtedy  dziecię  myśli, że pierś się zmieniła, ale 

matka  jest  ta  sama,  z  tym  samym  co  zawsze  kochającym  i  czułym  wejrzeniem.  Szczęśliwy,  kto  nie 

potrzebuje gorszych środków, aby oduczyć dziecię od ssania. 

II 

Był brzask, Abraham wstał wcześnie, objął Sarę, oblubienicę swej starości, a Sara pocałowała Izaaka 

który  wyzwolił  ją  od  hańby,  Izaaka,  który  był  jej  dumą,  jej  nadzieją  po  wszystkie  pokolenia.  I  tak 

wyjechali  w  milczeniu na drogę, Abraham utkwił  wzrok  w ziemi, a kiedy na czwarty dzień podniósł 

oczy i ujrzał daleko przed sobą górę Moria, wzrok jego znów zwrócił się ku ziemi. W milczeniu ułożył 

stos, związał Izaaka, w milczeniu wyciągnął nóż: i wtedy ujrzał kozła, którego zesłał mu Bóg. Złożył 

go w ofierze i wrócił do domu. Od tego dnia począwszy Abraham się zestarzał i nie mógł zapomnieć, 

czego Bóg żądał od niego. Izaak rósł jak przedtem, ale oko Abrahama pociemniało i nie oglądał on już 

żadnej radości. 

Kiedy niemowlę wyrasta i musi być odłączone, kryje matka swą pierś jak dziewica i dziecko nie ma już 

matki. Szczęśliwe dziecko, które tylko w ten sposób traci matkę. 

III 

Było  wczesne rano, rychło wstał Abraham; ucałował  Sarę, która tak niedawno została matką, a Sara 

ucałowała  Izaaka,  radość  swą,  wesele  swoje  po  wszystkie  czasy.  Abraham  zaś  jechał  drogą  w 

zamyśleniu, a myślał o Hagar i jej synu, których wygnał na pustynię. I wszedł na górę Moria i wyciągnął 

nóż. 

Był cichy wieczór, kiedy Abraham wyruszył samotnie i jechał aż ku górze Moria, upadł tam na oblicze, 

prosił Boga, aby mu przebaczył grzech jego, że chciał złożyć w ofierze Izaaka, że jako ojciec zapomniał 

background image

Strona 26 z 94 

o obowiązkach względem syna. Często wychodził samotnie na drogę, ale nie mógł odzyskać spokoju. 

Nie mógł pojąć, że to był grzech, iż pragnął złożyć w ofierze Bogu, co miał najlepszego, to, za co był 

gotów oddać zrycie wielokrotnie; a jeżeli to był grzech, jeżeli nie kochał Izaaka w ten sposób, nie mógł 

pojąć, że może to być wybaczone; jakiż bowiem grzech mógłby być okropniejszy? 

A  kiedy  dziecię  ma  być  odłączone,  nie  ma  matki,  która  by  się  nie  martwiła,  że  ona  i  dziecko  coraz 

bardziej mają być rozdzieleni; że dziecię, które najpierw, leżało pod jej sercem, potem spoczywało u jej 

piersi, nie będzie teraz już tak blisko. Tak razem mają to krótkie zmartwienie. Szczęśliwy, kto zachowa 

dziecię swe w pobliżu i nie ma innych powodów do zmartwienia. 

IV 

Było wczesne rano. Wszystko przygotowano do podróży w domu Abrahama. Abraham pożegnał Sarę, 

Eleazar, wierny sługa, odprowadził go aż na drogę, a potem powrócił do  domu. Jechali razem prosto 

Abraham i Izaak, aż przybyli do góry Moria. I Abraham przygotował wszystko do ofiary, spokojnie i 

łagodnie, ale kiedy odwrócił się i porwał miecz, Izaak widział, że palce lewicy Abrahama skurczyły się 

z rozpaczy, i przeszedł dreszcz przez jego ciało → ale Abraham porwał miecz. A potem powrócili do 

domu  i  Sara  pospieszyła  im  na  spotkanie,  ale  Izaak  stracił  wiarę.  Nigdy  na  świecie  nikt  o  tym  nie 

wspomniał słowem i Izaak nie powiedział nikomu ani słowa o tym, co widział, Abraham zaś nie myślał, 

aby ktokolwiek to widział. 

A  kiedy  dziecię  ma  być  odłączone,  matka  ma  pod  ręką  wzmacniające  pożywienie,  aby  dziecię  nie 

umarło. Szczęśliwy, kto ma pod ręką wzmacniające pożywienie! 

Tak  oto  i  w  podobny  sposób  rozmyślał  ów  człowiek,  o  którym  mówimy,  o  tamtym  zdarzeniu.  Za 

każdym razem kiedy powracał z wędrówki na górę Moria do domu, upadał ze zmęczenia, załamywał 

ręce i mówił: „Nikt nie był tak wielki jak Abraham, któż go potrafi zrozumieć”. 

POCHWAŁA ABRAHAMA 

Jeżeli  nie  istnieje żadna wieczna świadomość w człowieku, jeżeli na dnie  wszystkiego czai się tylko 

dziko działająca moc, która kłębiąc się w wirze ciemnych namiętności zrodziła wszystko to, co było 

wielkie, i to, co nie miało żadnego znaczenia, jeżeli pustka bezdenna i nigdy nie nasycona kryje się pod 

wszystkim,  czymże  innym  staje  się  życie,  jeśli  nie  rozpaczą?  Jeżeli  tak  jest,  jeżeli  nie  ma  żadnych 

świętych więzów łączących ludzkość, jeżeli pokolenie za pokoleniem powstaje jak  liście  w puszczy, 

jeżeli jedno pokolenie przychodzi na zmianę drugiemu, jak następują po sobie śpiewy ptaków w lesie, 

jeżeli pokolenia  mijają, idąc przez  życie jak okręt po  morzu, jak  wicher na pustyni, jak bezmyślne  i 

background image

Strona 27 z 94 

bezowocne działanie, jeżeli wieczne zapomnienie zawsze czyha na swą zdobycz i nie ma rzeczy, która 

by była dość silna, aby wyzwolić od tego –• jakże puste i beznadziejne wydaje się życie! Ale przecież 

tak nie jest i Bóg, który stworzył męża i niewiastę, urobił potem bohatera i poetę albo mówcę. A poeta 

nie  umie  nic  uczynić,  jak  tamten  czyni,  umie  tylko  podziwiać,  miłować  bohatera  i  cieszyć  się  jego 

istnieniem. I jest przy tym szczęśliwy nie mniej niż tamten, ponieważ bohater staje się jak gdyby lepszą 

jego cząstką, w której jest zakochany, i cieszy się, a chociaż nie jest to on sam, jednak miłość jego jest 

godna podziwu. Staje się geniuszem pamięci i nic nie może uczynić, aby nie pamiętał o tym, co uczynił, 

nic uczynić, aby nie podziwiał czynów; nie ma nic własnego, ale czuwa nad tym, co mu jest powierzone. 

Idzie za popędem serca, ale kiedy już znalazł to, czego szukał, wędruje wtedy od drzwi do drzwi każdego 

człowieka z pieśnią swą i oracją, aby wszyscy jak on podziwiali bohatera i byli z niego dumni, jak on 

jest  dumny.  Takie  jest  jego  zajęcie,  jego  pokorny  trud, taka  jest  jego  wierna  służba,  służba  w  domu 

bohatera. 

Jeżeli będzie w ten sposób wierny swej miłości, jeżeli będzie walczył dzień i noc przeciwko podstępom 

zapomnienia,  na  które  narażony  jest  bohater,  to  znaczy,  że  dopełnił  on  swego  czynu,  połączył  się  z 

bohaterem, który go pokochał równie wiernie, gdyż poeta jest jak gdyby także lepszą cząstką bohatera, 

wprawdzie bezsilną jak wspomnienie, ale jak wspomnienie przejaśnioną. Dlatego nikt, kto był wielki, 

nie ma być zapomniany, a jeżeli czas mija i mgła nieporozumień okrywa bohatera, miłośnik jego trwa 

jednak i wraz z upływem czasu coraz bardziej się do niego przywiązuje. 

Nie! Nikt nie może być zapomniany, kto był wielki na świecie; ale każdy był wielki na swój sposób, a 

każdy w zależności od wielkości tego, co umiłował. Albowiem ten, kto umiłował siebie, był wielki sam 

przez siebie, ten, kto kochał ludzi, stał się wielki przez swoje oddanie, ale ten, kto Boga ukochał, stał 

się największy ze wszystkich. 

O każdym trzeba pamiętać, ale każdy stał się wielki w zależności od tego, czego oczekiwał. Jeden stał 

się  wielki,  gdyż  oczekiwał  rzeczy  możliwych;  inny  –  gdyż  oczekiwał  rzeczy  wiecznych,  ale  ten,  co 

oczekiwał rzeczy niemożliwych, stał się większy nad innych. O każdym trzeba pamiętać, ale każdy stał 

się wielki w zależności od wielkości tego, z czym walczył. Albowiem ten, kto walczył ze światem, stał 

śię dość wielki, aby świat zwyciężyć, a ten, kto walczył sam z sobą, stał się większy, gdyż zwyciężył 

siebie; ale ten, kto  walczył z Bogiem, stał się większy nad innych. Taka jest walka świata, człowiek 

przeciw człowiekowi, jeden przeciw tysiącom, ale ten, kto walczył z Bogiem, był większy nad innych. 

Taka  jest  walka  na  ziemi:  taki  był  ten,  kto  zwyciężył  wszystko  własnymi  siłami,  i  taki  był  ten,  kto 

zwyciężył Boga swoją bezsiłą. Taki był ów, który polegał sam na sobie i zdobył wszystko, taki był ten, 

kto zdając się na swą siłę wszystko ofiarował, ale ten, kto pokładał ufność w Bogu, był większy nade 

wszystkich. Ten był silny swą mocą, tamten silny wiedzą, ów był wielki nadzieją, inny wielki miłością, 

on, Abraham był większy nad wszystkich, wielki siłą, której moc płynie z bezsilności, wielki mądrością, 

background image

Strona 28 z 94 

której tajemnicą jest głupota, wielki nadzieją, której kształtem jest szaleństwo, wielki miłością, która 

jest nienawiścią do samego siebie. 

Z wiarą porzucił Abraham ziemię ojców swych i stał się obcy w Ziemi Obiecanej. Jedno pozostawił, 

jedno zabrał z sobą; zostawił za. sobą swoje ziemskie  rozumienie, a wiarę z sobą zabrał; wolałby nie 

porzucać swojej ziemi, ale rozumiał, że tego się nie da uniknąć. Z tą swoją wiarą czuł się obcy w Ziemi 

Obiecanej i nie było tam nic, co by przypominało jego ukochanie, a wszystko nowością swą pobudzało 

duszę jego do tęsknoty. A przecież był wybrańcem Boga, którego Pan sobie upodobał! Gdyby został 

pozbawiony łaski Pańskiej, lepiej by mógł może to pojąć, a teraz byłoby to dlań szyderstwem z niego i 

z  jego  wiary.  Był  przecież  w  świecie  inny  wygnaniec  z  ziemi  ojców,  którą  umiłował.  Nie  został  on 

zapomniany i nie zapomniano pieśni, której się skarżył, kiedy w rozterce szukał i znalazł, co stracił. Ale 

nie ma pieśni skarg Abrahamowych. Ludzka to rzecz skarżyć się, ludzka rzecz płakać z płaczącymi, ale 

większą rzeczą jest wierzyć, bardziej błogo oglądać wierzącego. 

Z wiarą przyjął Abraham obietnicę, że w pokoleniu jego błogosławione będą wszystkie narody ziemi. 

Czas mijał, mijały możliwości, ale Abraham wierzył. Czas mijał, nie można było go odwrócić, Abraham 

wierzył. Był sam na świecie, ale miał swoje Oczekiwanie. Czas mijał i już się miało ku wieczorowi, ale 

on nie był na tyle nędzny, aby zapomnieć o swym oczekiwaniu, i dlatego nie powinien być zapomniany. 

Smucił się i smutek go nie oszukał, jak oszukało życie; smutek zrobił dla niego wszystko, co mógł, i w 

słodyczy smutku Abraham zachował obietnicę pełną rozczarowań. Ludzką jest rzeczą smutek, ludzką 

jest rzeczą smucić się z tymi, którzy się smucą, ale większą rzeczą jest wierzyć, bardziej błogo oglądać 

wierzącego.  Nie  ma  pieśni  smutków  Abrahamowych.    Nie  liczył  smutnych  dni,  które  mijały,  nie 

spozierał podejrzliwie na Sarę, czy się starzeje, nie zatrzymał słońca na niebie, aby Sara nie starzała się, 

a wraz nie malało jego oczekiwanie, nie śpiewał Sarze usypiających pieśni o swej tęsknocie. I zestarzał 

się Abraham, i Sara stała się pośmiewiskiem  ludzi, a przecież był on  wybrańcem Boga i dziedzicem 

Obietnicy, i w jego pokoleniu miały być błogosławione wszystkie narody. A może byłoby lepiej, gdyby 

nie  był  wybrany  przez  Boga?  Cóż  znaczy  być  wybranym  przez  Boga?  Znaczy  to  mieć  odebrane  w 

młodości pragnienie młodości, aby z wielkim trudem osiągnąć spełnienie tych pragnień w starości. Ale 

Abraham wierzył i święcie dzierżył Obietnicę. Gdyby zwątpił, straciłby ją. Powiedział Bogu: „Może 

taka jest Twoja wola, aby się Twa obietnica nie spełniła, wtedy porzucę moje pragnienie, to wszystko, 

co miałem, to całe moje błogosławieństwo. Dusza moja jest posłuszna, nie chowam żadnego skrytego 

żalu, żeś mi tego odmówił”. Nie zapomniano by o nim, wielu by zbawił swoim przykładem, chociaż nie 

zostałby  ojcem  wiary;  wielka  to  rzecz  bowiem  wyrzec  się  swych  pragnień,  ale  większą  jeszcze  jest 

rzeczą zachować je wtedy, kiedy się ich wyrzekło; wielką jest rzeczą zająć się sprawami wiecznymi, ale 

jeszcze większą zatrzymać pragnienia doczesne wtedy, kiedy się już ich wyrzekło. I wypełniły się czasy. 

Gdyby Abraham nie wierzył, Sara dawno by umarła ze smutku, a sam Abraham, popadłszy w rozpacz, 

nie rozumiałby obietnicy, ale uśmiechałby się do niej jak do snów młodości. Lecz Abraham wierzył, a 

przeto był  młody; albowiem ten, kto pokłada nadzieję w rzeczach najlepszych, starzeje się  oszukany 

background image

Strona 29 z 94 

przez życie, i ten, kto jest zawsze przygotowany na najgorsze, starzeje się wcześnie, ale ten, kto wierzy, 

zachowuje  młodość  wiekuistą.  Chwalcie  więc  tamtą  opowieść.  Sara  bowiem,  choć  podstarzała,  była 

dość młoda, aby pożądać radości macierzyństwa, Abraham zaś, choć siwowłosy, był dość młody, aby 

pragnąć  ojcostwa.  Powierzchownie  rzecz  biorąc  jest  w  tym  coś  dziwnego,  że  stało  się  wedle  ich 

oczekiwania, przy głębszym rozumieniu leżą w tym dziwy wiary, że Abraham i Sara byli dość młodzi 

dla pragnienia, a wiara zachowała ich pragnienie, a tym samym i młodość. Przyjął spełnienie Obietnicy, 

przyjął ją z wiarą swoją i stało się mu podług Obietnicy i podług wiary jego; albowiem Mojżesz uderzał 

laską Hy skałę, a jednak nie wierzył. 

I stała się radość w domu Abrahama, kiedy Sara była jako panna młoda w dniu ich złotego wesela. 

A jednak tak nie miało pozostać; raz jeszcze był Abraham wiedziony na pokuszenie. Walczył przecież 

–X, tą chytrą mocą, która wszystko potrafi wymyślić, z tym czuwającym latami nieprzyjacielem, który 

nigdy nie zawodzi, z tym starym mężem, który wszystko przeżywa, walczył z czasem, a zachował wiarę. 

A  teraz  cała  okropność  walki  skupiła  się  w  jednym  momencie  „I  Bóg  kusił  Abrahama  i  rzekł  mu: 

Weźmij syna twego jednorodzonego, którego miłujesz, a idź z nim do ziemi Moria i tam go ofiarujesz 

na całopalenie na jednej górze, którą wskażę tobie”. 

Wszystko  więc  przepadło  i  było  straszniejsze  niż  kiedykolwiek!  Szydził  Pan  tylko  z  Abrahama! 

Cudownym sposobem uczynił rzeczy niemożliwe, a teraz wszystko chciał unicestwić! Wszystko to było 

szaleństwem,  ale  Abraham  nie  śmiał  się  jak  Sara  z  uczynionej  Obietnicy.  Wszystko  przepadło! 

Siedemdziesiąt  lat  wiernego  czekania,  krótka  radość  spełnionego  przyrzeczenia.  Kto  wyrywa  berło 

starcowi, kto teraz każe  mu  je złamać! Kto pozbawia siwe  włosy człowiecze  wszelkiej pociechy, kto 

mu każe uczynić to własnymi rękoma! I  nie  ma  miłosierdzia nad czcigodnym starcem,  nie  ma litości 

nad  niewinnym  dzieckiem!  A  przecież  był  Abraham  mężem  wybranym  i  oto  Pan  sam  poddał  go  tej 

próbie! Wszystko teraz miało zginąć! Cudowne narodzenie potomstwa, obietnica dotycząca pokolenia 

Abrahama, wszystko to było chwilą, przelotną myślą, którą Pan powziął, a którą teraz Abraham musiał 

zagasić w sobie. Ten wspaniały skarb, który istniał w sercu Abrahama tyle samo czasu, co i jego wiara, 

o wiele, wiele lat starszy od Izaaka, owoc żywota Abrahamowego, uświęcony modłami, dojrzały wśród 

walk – błogosławieństwo  na wargach  Abrahama, ten  owoc  właśnie  ma być  zerwany przedwcześnie  i 

pozbawiony wszelkiego znaczenia; jakie bowiem może mieć znaczenie, jeżeli Izaak musi zostać ofiarą 

całopalną! Ów pełen tęsknoty, lecz błogosławiony czas, kiedy Abraham miał pożegnać wszystko, co 

mu było drogie, kiedy raz jeszcze miał unieść dostojną głowę, kiedy oblicze jego miało zajaśnieć jak 

oblicze  Pańskie,  kiedy  całą  swą  duszę  miał  skupić  w  swym  błogosławieństwie,  które  sprawiłoby,  iż 

Izaak byłby błogosławiony aż do końca swoich dni –• ta godzina nie miała już nadejść! Albowiem teraz 

Abraham miał wprawdzie pożegnać Izaaka –• ale to Abraham zostawał na świecie; śmierć  miała ich 

rozdzielić,  ale  to  Izaak  miał  paść  jej  pastwą.  Starzec  nie  miał  z  radością  w  godzinę  śmierci  złożyć 

błogosławiącej ręki na głowie Izaaka, ale zmęczony życiem podnieść gwałtowną dłoń na syna. 

background image

Strona 30 z 94 

I to sam Pan wystawił go na taką próbę. Biada! Biada temu posłowi, który by wystąpił przed Abrahamem 

z takim poleceniem! Któż by śmiał być posłańcem takiego nieszczęścia. Aliści to Bóg wystawił na próbę 

Abrahama. 

Jednak Abraham wierzył i wierzył w życie doczesne. Gdyby wierzył tylko w życie przyszłe, byłby raczej 

odrzucił wszystko, aby pośpiesznie opuścić ten świat, do którego nie należał. Ale wiara Abrahama nie 

była taką wiarą o ile w ogóle można to nazwać wiarą. Ściśle bowiem rzecz biorąc, nie jest to wiara, ale 

najdalsza możliwość wiary, która przeczuwa swój przedmiot na najdalszym horyzoncie, ale oddzielona 

jest od niego jeszcze głębiną, w której rozpacz panuje całkowicie. Wiara Abrahama była właśnie dla 

tego życia, w którym miał się zestarzeć, miał być uczczony przez swój lud, błogosławiony w swoim 

pokoleniu, uwieczniony w Izaaku, najdroższej rzeczy, jaką w życiu posiadał, którego otaczał miłością; 

(jakże ubogim wyrazem jej było to tylko, że troskliwie wypełniał obowiązki czułego ojca, co właśnie 

brzmi w powiedzeniu: syna, którego miłujesz. Jakub miał dwunastu synów, a kochał jednego, Abraham 

miał zaś tylko jednego, którego miłował. 

Ale  Abraham  wierzył  i nie  wątpił, wierzył  w  nieprawdopodobieństwo. Gdyby  Abraham był zwątpił, 

uczyniłby na pewno coś innego, coś wielkiego i wspaniałego: jakże by  mógł uczynić coś innego niż 

rzecz wielką i wspaniałą! Udałby się na górę Moria, narąbałby chrustu, rozpaliłby stos, naostrzyłby nóż 

i zawołałby do Boga: „Nie odtrącaj tej ofiary, to nie jest najlepsze, co posiadam, wiem o tym dobrze; 

czyż bowiem można porównać starego człowieka z dziecięciem obiecanym, ale to jest najlepsze, co ci 

mogę  ofiarować. I nigdy  nie uświadom tego Izaakowi, aby pocieszeniem  jego była jego  młodość”. I 

wbiłby sobie  nóż  w piersi. Świat by  go podziwiał  i imię jego  nie  zostałoby zapomniane; ale  inna to 

sprawa być podziwianym, a inna stać się gwiazdą przewodnią, która zbawia zatrwożonych. 

Ale Abraham wierzył. Nie prosił za siebie, jedynie wtedy, kiedy zapadł sprawiedliwy wyrok na Sodomę 

i Gomorę, Abraham wystąpił ze swoimi modłami. 

Czytamy więc w Piśmie świętym: „I Bóg kusił Abrahama i rzekł: Abrahamie, Abrahamie, gdzieś jest? 

Abraham  zaś  odparł:  tu  jestem”!  Ty,  do  którego  zwracam  się  teraz,  czy  zdarzył  ci  się  podobny 

przypadek? Jeżeli widziałeś w oddali ciemne cienie idące ku tobie, czyś mówił do gór: „Ukryjcie mnie”, 

a  do  wzgórz:  „Upadnijcie  na  mnie”?  A  jeśliś  był  mocniejszy,  czyż  noga  twoja  posuwała  się  zwolna 

naprzód, czyś nie wrócił z powrotem w starą koleinę? A jeżeli rozległ się głos wzywający ciebie, czyś 

odpowiedział, czyś nie odpowiedział, a może odpowiedziałeś cichym głosem, szeptem? Ale Abraham 

odparł  wesoło,  radośnie,  z  zadowoleniem,  mocnym  głosem:  „Tu  jestem!”  I  czytamy  dalej:  „Wstał 

Abraham rychło o świtaniu”. Jakby na jakie święto tak się spieszył i wcześnie rano był na umówionym 

miejscu, na górze Moria. Nic nie powiedział Sarze ani Eleazarowi, a któż by go zrozumiał? A czyż jego 

pokusa  nie  nałożyła  na  niego  ciężaru  milczenia?  „Narąbał  drzew,  związał  Izaaka,  rozpalił  stos, 

wyciągnął nóż”. Słuchaczu mój! Wielu było ojców, którzy  myśleli, iż razem z dzieckiem swym tracą 

to, co mają najdroższego na świecie, że tracą wszystkie nadzieje przyszłości; ale nie było nikogo, kto 

background image

Strona 31 z 94 

by był dzieckiem obiecanym w tym znaczeniu, w jakim Izaak był dla Abrahama. Wielu ojców traciło 

dzieci, ale to była wola Boga, wola wszechmogącego i nieodmienionego. Jego ręka je zabierała. Inaczej 

było z Abrahamem. Przeznaczona była dla niego cięższa próba i los Izaaka wraz z nożem włożony był 

w jego rękę. I tak stał ten stary człowiek wobec jedynej swojej nadziei!  Ale nie wątpił, nie spoglądał 

trwożliwie  na  prawo  ani  na  lewo,  nie  przymuszał  nieba  swoimi  modlitwami.  Wiedział,  że  Bóg 

wszechmogący doświadcza go, wiedział, że jest to najcięższa ofiara, jakiej można od niego żądać; ale 

wiedział także, że żadna ofiara nie jest zbyt ciężka, jeżeli Bóg jej żąda, i wyciągnął nóż! 

Któż  wzmocnił  ramię  Abrahama,  kto  podtrzymał  jego  prawicę,  aby  nie  opadła  bezsilnie?  Ten,  kto 

rozmyśla o tej chwili, nieruchomieje. Któż wzmocnił duszę Abrahama, tak że nie pociemniało mu w 

oczach i  mógł odróżnić Izaaka od kozła? Kto na tę scenę spojrzy, ślepym się staje. A jednak rzadko 

człowiek staje się kaleki i ślepy, a jeszcze rzadziej godnie opowiada, co się stało. Widzimy wszyscy, że 

była to tylko próba. Gdyby Abraham na górze Moria był zwątpił, gdyby w niepewności rozejrzał się 

dookoła, gdyby wyciągając nóż ujrzał przypadkiem kozła, gdyby Bóg pozwolił był mu ofiarować go 

zamiast Izaaka, gdyby powrócił do domu, wszystko byłoby takie samo. Miałby Sarę, zostałby mu Izaak, 

a przecie jakby się  wszystko zmieniło! Gdyż jego podróż powrotna byłaby ucieczką, jego zbawienie 

przypadkiem, jego nagroda hańbą, a przyszłość może potępieniem! Nie stałby się bowiem świadkiem 

ani  swojej  wiary,  ani  Bożej  łaski.  Ale  tylko  świadczyłby  o  tym,  jak  straszno  jest  wstępować  na  górę 

Moria. I nie zapomniano by o Abrahamie ani o górze Moria. Nie wspominano by jej jednak jak  góry 

Ararat,  gdzie  arka  się  zatrzymała,  ale  mówiono  by  o  niej  jak  o  górze  zgorszenia,  na  której  zwątpił 

Abraham. 

Czcigodny  ojcze  Abrahamie!  Kiedy  wracałeś  do  domu  z  góry  Moria,  nie  potrzebowałeś  już  pieśni 

pochwalnej, która by pocieszała cię po rzeczach straconych; wygrałeś bowiem wszystko i zachowałeś 

Izaaka, czyż nie tak było? Nie odebrał ci go Pan, aleś zasiadł pełen radości z nim razem przy stole w 

swoim namiocie, jak miałeś to czynić przez całą wieczność. Czcigodny ojcze Abrahamie! Tysiące lat 

minęły od tych czasów, ale ty nie potrzebujesz późnych miłośników, którzy by wydarli pamięć o tobie 

z paszczęki zapomnienia, gdyż każdy język pamięta o tobie; a zasłużyłeś jednak na miłośnika bardziej 

niż ktokolwiek inny. Uczynisz go potem błogosławionym na twym łonie, usidlisz tu jego oko i serce 

swoimi cudownymi czynami. Czcigodny ojcze Abrahamie! Drogi ojcze ludzkości! Ty, który pierwszy 

pojąłeś tę wspaniałą namiętność i dałeś jej świadectwo, namiętność, która odrzuca straszliwą walkę z 

potęgą  elementów  i  mocą  przeznaczeń,  aby  walczyć  z  Bogiem,  ty,  który  poznałeś  pierwszy  tę 

najczystszą namiętność, święty, czysty, pokorny wyraz boskiego szaleństwa podziwianego przez pogan 

– przebacz temu, kto cię chciał chwalić, jeżeli niezdarnie to uczynił. Mówił pokornie, tak jak mu serce 

kazało,  mówił  krótko,  jak  należało,  ale  nigdy  nie  zapomni,  że  musiałeś  sto  lat  czekać,  aby  wbrew 

oczekiwaniom  urodził  ci  się  syn  twojej  starości,  że  musiałeś  wyciągnąć  nóż,  zanim  Izaak  został  ci 

oddany, nigdy nie zapomni, że w ciągu stu trzydziestu lat nie doszedłeś dalej niż do wiary. 

background image

Strona 32 z 94 

PROBLEMATY 

TYMCZASOWA EKSPEKTORACJA 

Stare przysłowie zaczerpnięte z zewnętrznego, zmysłowego świata powiada: „Tylko ten, co pracuje, na 

chleb  zasługuje”.  Trochę  to  dziwne,  że  przysłowie  to  nie  pasuje  do  świata,  gdzie  się  zrodziło;  świat 

zewnętrzny podlega bowiem prawu niedoskonałości i powtarza się w nim co chwila przypadek, że także 

i ten, co nie pracuje na chleb, i ten, co śpi, ma go więcej niż ten, co pracuje. 

W świecie zewnętrznym wszystko należy do posiadacza; męczy się on w pracy pod obojętnym okiem 

prawa, a temu, kto posiada pierścień, służy duch pierścienia, czy to jest Nureddyn czy Aladyn, i ten, kto 

włada skarbami świata, posiada je nie bacząc na sposób, w jaki je osiągnął. Inaczej jest w świecie ducha. 

Tu  panuje  boski  porządek,  panuje  niejednakowo  nad  godnymi  i  niegodnymi,  tu  słońce  nie  świeci 

jednakowo dla dobrych i złych i tu obowiązuje prawo, że tylko ten, co pracuje, otrzymuje pokarm, tylko 

ten,  co  się  trwożył,  odnajduje  spokój,  tylko  ten,  co  zstępuje  do  świata  podziemnego,  uwalnia 

oblubienicę, tylko temu, co wyciąga miecz, oddany jest Izaak. A ten, co pracować nie chce, nie dostaje 

chleba,  ale  oszukują  go,  jak  bogowie  oszukali  Orfeusza  powietrznym  obrazem  zamiast  prawdziwej 

oblubienicy;  oszukali  go, bo był niedojrzały, oszukali, bo nie był  mężczyzną, tylko cytarzystą. Tu na 

nic się nie zda mieć za ojca Abrahama i posiadać siedemnaście pokoleń przodków; temu, kto nie chce 

pracować,  przydarzy  się  to,  co  napisane  jest  o  pannach  Izraela,  które  karmiły  wiatr, a  ten,  kto  chce 

pracować, karmi swego rodzonego ojca. 

Istnieje jednak wiedza, która na siłę chce wprowadzić do świata ducha to samo prawo obojętności, pod 

którym jęczy świat zewnętrzny. Niektórzy myślą, że wystarczy myśleć o wielkości i niepotrzebna jest 

inna praca. Dlatego jednak nie dostają oni też chleba i umierają z głodu, bo wszystko przemienia się w 

złoto.  I  cóż  ostatecznie  wiedzą?  Tysiące  ludzi  w  czasach  starożytnej  Grecji,  niezliczone  ilości  w 

następnych  pokoleniach  znały  tryumfy  Miltiadesa,  ale  tylko  jeden  człowiek  nie  mógł  spać  przez 

Miltiadesa. Niezliczone pokolenia znały na pamięć słowo w słowo historię Abrahama, ale iluż ludziom 

nie  dała  ona  spać?  Opowieść  o  Abrahamie  ma  tę  niezwykłą  właściwość,  że  zawsze  jest  wspaniała, 

chociażbyśmy  ją  rozumieli  w  sposób  ubogi;  ale  i  to  ma  znaczenie,  czy  się  pragnie  pracować  i  być 

obciążonym. Pracować jednak nie chcemy, ale chcemy rozumieć opowieść. Chwali się Abrahama, ale 

jak?  Całej  sprawie  nadaje  się  całkiem  pospolity  wyraz:  „Największe  było  to,  że  tak  kochał  Boga,  iż 

chciał mu ofiarować, co miał najlepszego”. To zupełnie prawdziwe; ale „najlepsze” jest nieokreślonym 

wyrażeniem. W przebiegu myśli i mowy identyfikujemy „najlepsze” z Izaakiem i rozmyślający może 

kurzyć swą fajkę podczas medytacji, a słuchający może wygodnie wyciągnąć przed sobą nogi. Tak samo 

możemy chwalić – jak wszystko, co wielkie –• owego bogatego młodzieńca, którego Chrystus spotkał 

na drodze, a on sprzedał cały swój majątek i rozdał ubogim; trudno nam jest go pojąć bez wysiłku, nic 

został przecież Abrahamem, chociaż ofiarował, co miał najlepszego. 

background image

Strona 33 z 94 

Co się pomija w historii Abrahamowej, to trwogę; w stosunku do pieniędzy nie ma się przecież żadnych 

moralnych  obowiązków,  ale  wobec  syna  ojciec  ma  najwyższe  i  najświętsze  obowiązki.  Trwoga  jest 

rzeczą  niebezpieczną  dla  wydelikaconych  ludzi,  dlatego  zapomina  się  o  niej  i  mimo  to  gada  się  o 

Abrahamie. Mówi się i w ciągu kazania miesza się oba wyrażenia: „Izaak” i „co najlepsze”. I wszystko 

brzmi doskonale. Niech jednak przypadek zrządzi, że wśród słuchaczy takiego kazania trafi się jeden 

człowiek  cierpiący  na  bezsenność,  zachodzą  wówczas  najokropniejsze,  najgłębsze,  najbardziej 

tragiczne  i  śmieszne  nieporozumienia.  Człowiek  ten  wraca  do  domu  i  chce  naśladować  Abrahama: 

uważa syna swego za to „najlepsze”. Jeżeli ten, kto miał owo kazanie, dowie się o tym, idzie może do 

niego, zbiera całą swą duchową powagę i woła: „Ohydny człowieku, zakało społeczeństwa, jakiż diabeł 

opętał cię, że chcesz zamordować syna”! I duchowny, który nie szczędził żaru i potu w swym kazaniu 

o Abrahamie, dziwi się sam sobie i swojej poważnej gniewliwości, z jaką gromił tego biedaka. Czuje 

się dumny z siebie, nigdy bowiem nie przemawiał z takim ogniem i z takim namaszczeniem; i mówi do 

siebie i do swojej żony: „To się nazywa być mówcą, brakowało mi dotychczas tylko okazji; a przecież 

kiedy w niedzielę mówiłem o Abrahamie, wcale się tym nie przejmowałem”. Gdyby ten kaznodzieja 

miał nawet trochę zbywającego rozsądku, straciłby go i myślę, że go stracił, gdy grzesznik spokojnie i 

godnie odpowiedział mu: „Przecież to ty sam o tym kazałeś w niedzielę”. Czyż duchownemu mogło 

przyjść do głowy, że kazanie jego będzie miało takie konsekwencje? Tak się jednak stało, a błąd polegał 

tylko na tym, że kaznodzieja nie 

zdawał sobie w pełni sprawy z tego, co mówi. Czemuż nie znajdzie się wierszopis, który opisze takie 

sytuacje, zamiast zajmować się bzdurami, jakie się pakuje do nowych komedii i romansów! Komizm i 

tragizm stykają się tu w absolutnym punkcie nieskończoności. Kazanie duchownego może i było samo 

w sobie dość śmieszne, ale stało się nieskończenie śmieszne poprzez swoje skutki, zupełnie naturalne 

przecież. Gdyby grzesznik, nie czyniąc żadnych zastrzeżeń, został nawrócony przez karające kazanie 

duchownego,  pilny  duchowny  poszedłby  do  domu,  ciesząc  się  w  duszy,  że  nie  tylko  działa  swoimi 

kazaniami, ale czyni wszystko z potęgą prawdziwego pasterza dusz, podczas gdy w niedzielę poruszył 

gminę  wiernych,  a  w  poniedziałek  jak  cherubin  z  mieczem  ognistym  stanął  przed  tym,  który  swym 

czynem chciał zadać kłam staremu przysłowiu: Nie tak świat się toczy jak ksiądz z ambony gada

3

Jeżeli jednak grzesznik nie został przekonany, to sytuacja jego staje się wręcz tragiczna. Albo będzie 

skazany na śmierć, albo zamknięty w domu wariatów, jednym słowem, będzie nieszczęśliwy w stosunku 

do tak zwanej rzeczywistości, ale w innym znaczeniu myślę, że Abraham go uszczęśliwił; gdyż ten, kto 

pracuje, nie zginie. 

                                                             

3

 W dawnych czasach mówiło się: smutne to, że się świat nie tak toczy, jak ksiądz z ambony gada. Ale przyjdzie 

czas, kiedy przy pomocy filozofów można będzie powiedzieć: na szczęście nie tak się świat toczy, jak ksiądz gada; 
gdyż w życiu jest odrobina sensu, a w jego kazaniu ani kropli. 

background image

Strona 34 z 94 

Jak można wyjaśnić sprzeczność podaną na przykładzie tego kaznodziei? Czy to dlatego, że założono z 

góry, że Abraham jest wielkim człowiekiem i wszystko, co uczyni, jest wielkie, a jeżeli kto inny zrobi 

to samo, będzie to grzech wołający o pomstę do nieba? W takim razie nie chcę brać udziału w takich 

bezmyślnych chwalbach. Jeżeli wiara nie przemienia w święte działanie chęci zamordowania syna, to 

niech tak samo będzie osądzony Abraham jak każdy inny człowiek. A może braknie nam odwagi do 

przeprowadzenia rozumowania i powiedzenia, że Abraham był mordercą, to lepiej chyba będzie nabrać 

tej  odwagi,  niż  tracić  czas  na  niezasłużone  pochwały  Abrahama.  Moralne  określenie  tego,  co  chciał 

zrobić Abraham, jest, że chciał zamordować Izaaka; religijne określenie – że chciał ofiarować Izaaka; 

w tej sprzeczności mieści się właśnie owa bojaźń, która może przyprawić człowieka o bezsenność, a 

przecież Abraham nie będzie tym, czym jest bez swojej bojaźni. A może Abraham wcale nie uczynił 

tego, co się  o  nim  opowiada,  może  ze  względu  na warunki, jakie panowały  w  jego czasach, było to 

zupełnie coś innego? W takim razie zapomnijmy o Abrahamie; nie warto pamiętać o takiej przeszłości, 

która nie może się stać teraźniejszością. A może kaznodzieja nie powiedział o czymś, co pozwoliłoby 

zapomnieć, że Izaak był synem? Bo jeżeli się  wyłączy wiarę zanikającą i stającą się niczym, zostaje 

nam tylko surowy fakt, że Abraham chciał zamordować Izaaka, co łatwo może naśladować każdy, kto 

nie posiada wiary, to znaczy tej wiary, która mu utrudnia taki czyn. 

Co do mnie, to mam dość odwagi, aby domyśleć całą myśl do końca; dotychczas się tego nie obawiałem, 

a gdybym się natknął na myśl taką, to mam nadzieję, że będę co najmniej na tyle szczery, że powiem: 

„Tej myśli się lękam, porusza ona coś nieznanego we mnie i dlatego nie chcę jej domyśleć do końca. 

Jeżeli to jest niedobrze, niebawem spotka mnie kara”. Gdybym uważał za prawdę sąd, że Abraham był 

mordercą, nie wiem, jak bym mógł stłumić moje dla niego nabożeństwo. W każdym razie, gdybym tak 

myślał, to zapewne bym to przemilczał; gdyż w takie myślenie należy wikłać innych ludzi. Abraham 

nie  jest  jednak  złudnym  zjawiskiem,  nie  doszedł  przez  sen  do  swojej  sławy,  nie  zyskał  jej  dzięki 

uśmiechowi losu. 

Czy można bezkarnie mówić o Abrahamie, nie narażając się na niebezpieczeństwo, że ktoś może oszaleć 

i  zacząć  go  naśladować?  Gdybym  nie  miał  tej  odwagi,  to  wolałbym  po  prostu  nic  nie  mówić  o 

Abrahamie, a przede wszystkim nie chcę tak go poniżać, aby właśnie mógł się stać pułapką dla słabych. 

Jeżeli się bowiem czyni wiarę wszystkim, to znaczy tym, czym ona jest, to myślę, że można mówić bez 

niebezpieczeństwa o tym w naszych czasach, które nie odznaczają się szczególnym rozkwitem wiary, a 

przecież tylko poprzez wiarę zyskuje się podobieństwo do Abrahama, nie przez morderstwo. Jeżeli się 

miłość czyni przelotnym nastrojem, zmysłowym wzruszeniem w człowieku, to się otwiera tylko pułapki 

dla  słabych,  mówiąc  o  czynach  miłości.  Każdy  ma  przelotny  popęd,  ale  jeżeli  dlatego  każdy  będzie 

czynił te okropności, które  miłość uświęca jako czyn  wieczny, wtedy wszystko przepadnie, i czyn, i 

szaleniec. 

background image

Strona 35 z 94 

Można więc oczywiście mówić o Abrahamie; wielkość nigdy nie może zaszkodzić, jeżeli ją pojmujemy 

w  jej  pełnym  rozmiarze;  jest  jak  miecz  obosieczny,  który  zabija  i  zbawia.  Jeżeli  mi  wyrzucają,  żem 

chciał o tym mówić, to zacznę od wskazania, jakim pobożnym i bogobojnym człowiekiem był Abraham, 

godny  miana wybrańca Bożego. Tylko taki Człowiek  może być poddany takim próbom; ale  kto jest 

takim Człowiekiem? Teraz więc powiem, jak kochał Abraham Izaaka. Abym mógł to powiedzieć, będę 

zaklinał wszystkie dobre duchy, niech mi pomogą, aby moja mowa stała się tak gorąca, jak ojcowska 

miłość.  Mam  nadzieję,  że  potrafię  tak  opowiedzieć,  iż  niewielu  się  znajdzie  ojców  we  wszystkich 

państwach i ziemiach królewskich, którzy będą mogli przyznać, że kochają w ten sam sposób. A jeżeli 

nie  kochali  tak  jak  Abraham,  to  każda  myśl  o  ofiarowaniu  Izaaka  będzie  tylko  pokuszeniem.  Na  ten 

temat można mówić przez wiele niedziel, nic nas w tym względzie nie nagli. Wyniknie z tego, jeżeli 

będzie się słusznie kazało, że część ojców nie będzie chciała nas słuchać dłużej i będą się cieszyli, jeżeli 

pokochają tak, jak kochał Abraham. Jeżeli się znajdzie który, ujrzawszy to wielkie i to potworne, czym 

był czyn Abrahama, zechce ruszyć w drogę, osiodłam swego konia i pojadę za nim. Na każdym postoju, 

dopóki nie dobrniemy do góry Moria, będę mu tłumaczył, że jeszcze może zawrócić, może naprawić 

nieporozumienie, że został wplątany w te sieci na pokusę, a jeżeli mu zabraknie odwagi, niech Bóg sam 

weźmie Izaaka, jeśli go chce mieć u siebie. Przekonany jestem, że człowiek taki nie będzie potępiony, 

ale może być zbawiony wraz ze wszystkimi innymi. W doczesności jednak zbawiony nie będzie. Czyż 

nawet w najbardziej pełnych wiary czasach nie będzie osądzony taki człowiek i jego syn? Znałem osobę, 

która mogła zbawić moje życie, gdyby była wielkoduszna. Mówiła: „Widzę dobrze, co winnam zrobić; 

ale  nie  robię,  boję  się,  że  mi  później  zabraknie  siły  i  będę  tego  żałowała”.  Osoba  ta  nie  była 

wspaniałomyślna, a czyż można ją było przestać kochać dlatego? Gdybym tak przemówił, poruszyłbym 

słuchaczy tak, że zrozumieliby dialektyczną walkę wiary i jej potężne namiętności, ale nie chciałbym 

utrzymywać  ich  w  błędzie.  Mogliby  bowiem  pomyśleć:  „Maż  on  wiarę  w  tak  wysokim  stopniu,  że 

wystarczy  nam  trzymać  się  jego  szaty?”  Wtedy  bym  dodał:  „Wcale  nie  mam  wiary.  Mam  z  natury 

mocny  łeb,  a  wszystkim  takim  osobom  bardzo  trudno  jest  zdobyć  się  na  wysiłek  wiary,  przy  czym 

oczywiście  dodam  w  sobie  i  dla  siebie,  że  trudności  te  niewiele  są  warte,  jeżeli  nie  posuną  naprzód 

mocnego  łba,  który  je  przezwycięża,  poza  ten  punkt,  gdzie  najzwyklejszy  i  najprostszy  człowiek  da 

sobie zupełnie łatwo radę. Jednakże miłość ma swych kapłanów w poetach i czasami słyszymy głosy 

pięknie  ją  opiewające,  ale  o  wierze  nie  słyszymy  ani  słowa,  któż  by  odezwał  się  ku  chwale  tej 

namiętności?  Filozofia  idzie  dalej.  Teologia  siedzi  umalowana  w  oknie  i  wdzięczy  się,  ofiarowując 

swoje wdzięki filozofii. Mówi się, że trudno zrozumieć Hegla, ale zrozumieć Abrahama to głupstwo! 

Przewyższyć Hegla to cud prawdziwy; przewyższyć Abrahama sprawa najłatwiejsza ze wszystkich! Ja 

ze swej strony straciłem dużo czasu na zrozumienie heglowskiej filozofii i wierzę, że zrozumiałem ją 

dość dobrze, a jeżeli nawet znalazłem w niej pewne miejsca, których nie mogłem zrozumieć, to w mojej 

naiwności sądzę, że Hegel w tych miejscach sam siebie nie rozumiał. Wszystko to czynię z łatwością, 

naturalnie  i  głowa  moja  na  tym  nie  cierpi.  Przeciwnie,  gdy  tylko  pomyślę  o  Abrahamie,  czuję  się 

unicestwiony. W każdym momencie spozieram na ten ogromny paradoks, który jest treścią jego życia, 

background image

Strona 36 z 94 

w każdym momencie czuję się odtrącony i myśl moja, mimo całą swą namiętność, nie przenika weń, 

nie  posuwa  się  ani  na  włos.  Naprężam  wszystkie  mięśnie,  aby  zdobyć  ogląd  tej  sprawy  i  w  tym 

momencie czuję, jak mnie ogarnia paraliż. 

Jestem trochę obeznany z tym, co się w świecie podziwia jako wielkie i wspaniałe; dusza moja oswoiła 

się z tym wszystkim, w całej pokorze pojmuję, że bohaterowie walczą w mojej sprawie, i rozmyślając 

nad tym wołam do samego siebie: Jam tua res agitur. Potrafię się wmyśleć w bohatera, nie potrafię się 

wmyśleć  w  Abrahama,  gdy  się  zbliżam  do  szczytu,  spadam  na  dół,  gdyż  to,  co  tam  spotykam,  jest 

paradoksem. Bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że/wiara jest rzeczą byle jaką, przeciwnie, i jest 

rzeczą najbardziej” podniosłą i niemożliwe są pretensje filozofii do jej zastąpienia lub do lekceważenia. 

Filozofia nie  może  i nie powinna dawać  wiary, ale powinna pojmować samą siebie,  widzieć, co  daje 

człowiekowi, i niczego mu nie odbierać, a przede wszystkim nie pozbawiać człowieka czegoś, co może 

wydawać się niczym. Znane mi są nędze i niebezpieczeństwa życia, nie boję się ich i stawiam im czoło 

odważnie. Doświadczyłem  niejednej okropności;  moja pamięć jest  mi zawsze  wierną towarzyszką, a 

moja fantazja jest (czym sam  nie  jestem) pilną dziewczynką, która siedzi cicho cały dzień  nad swoją 

robótką,  a  wieczorem  umie  tak  pięknie  pogadać  ze  mną,  że  muszę  rzucić  okiem  na  tę  jej  robótkę, 

aczkolwiek nie zawsze maluje ona pejzaże czy kwiaty i sielanki. Widziałem nieraz straszne rzeczy, nie 

unikam ich, ale wiem dobrze, że odwaga, z którą naprzeciw nich staję, nie jest odwagą wiary, i nawet 

nie da się tych uczuć porównać. Nie mogę uczynić wysiłku wiary, nie mogę zamknąć oczu i rzucić się 

z ufnością w otchłań absurdu, jest to dla mnie niemożliwe, ale się tym nie chwalę. Przekonany jestem, 

że Bóg jest miłością; myśl ta ma dla mnie pierwotne znaczenie liryczne. Kiedy myśl ta jest obecna we 

mnie, czuję niewymowne szczęście; kiedy jest nieobecna, tęsknię do niej jak zakochany do przedmiotu 

swej miłości; ale nie wierzę, brak mi tej odwagi. Miłość i Boga, jak czynna, tak i bierna, jest dla mnie 

rzeczą niewspółmierną z całą rzeczywistością. Nie jestem takim tchórzem, aby narzekać lub skarżyć się 

na to, ani dość przebiegłym człowiekiem, aby zaprzeczać, że wiara jest czymś nieskończenie wyższym. 

Doskonale  mogę  żyć  na  swój  sposób,  jestem  wesoły  i  zadowolony,  ale  moja  radość  nie  jest  radością 

wiary i w porównaniu z nią jestem nieszczęśliwy. Nie obarczam Boga moimi troskami, drobiazgi mnie 

nie kłopoczą, strzegę tylko mojej miłości i podtrzymuję jej dziewiczy ogień, żeby był czysty i jasny; 

wiara jest pewnością, że Bóg troszczy się o rzeczy najmniejsze. Cieszę się w tym życiu, że poślubiony 

jestem lewą ręką, ale wiara jest dość pokorna, aby prosić o prawicę; to jest pokora, której nie przeczę i 

nigdy  przeczyć  nie  będę.  Czy  rzeczywiście  ktokolwiek  w  moich  czasach  zdolny  jest  zdobyć  się  na 

wysiłek wiary? Chyba się nie mylę, że ludzie raczej pysznią się chętnie czynami, do których ja jestem 

niezdolny, na przykład niedoskonałością. Brzydzę się czynić tak, jak to się dzieje często, aby nie mówić 

w sposób ludzki o wielkich rzeczach, tak jakby parę tysięcy lat stanowiły olbrzymią odległość: mówię 

o tym jak najbardziej po ludzku, jakby to się działo wczoraj, i pozwalam tylko na to, aby sama wielkość 

stała się odległością, która albo chwali, albo potępia.| Gdybym ja w charakterze bohatera tragicznego, 

wyżej  bowiem  nie  sięgnę,  był  wezwany  do  tak  niezwykłej  królewskiej  podróży,  jak  podróż  na  górę 

background image

Strona 37 z 94 

Moria, dobrze wiem, co bym zrobił. Nie byłbym takim tchórzem, aby zostać w domu, anibym się nie 

pokładał i marudził na trakcie, nie zapomniałbym także noża, aby opóźnić nieco sprawę; jestem pewien, 

że byłbym punktualny i miał wszystko w porządku – może nawet przybyłbym trochę wcześniej, aby 

prędzej skończyć. Ale wiem także, co by się wtedy stało. W tym momencie, kiedy bym dosiadł konia, 

powiedziałbym sobie: teraz wszystko przepadło, Bóg żąda Izaaka, ofiarowuję go i całą mą radość z nim 

razem, ale Bóg jest miłością i pozostaje tym dla mnie; w świecie doczesnym Bóg i ja nie możemy jednak 

rozmawiać,  nie  mamy  wspólnego  języka.  Może  znajdzie  się  w  naszych  czasach  ktoś  dostatecznie 

szalony  lub  dostatecznie  zazdrosny  o  wielkość,  żeby  wmówić  w  siebie  i  we  mnie,  że  gdybym 

rzeczywiście  tak  postąpił,  spełniłbym  czyn  większy  od  Abrahamowego,  gdyż  moja  zadziwiająca 

rezygnacja byłaby znacznie bardziej idealna i poetyczna niż przyziemność Abrahama. A przecież jest 

to  wołająca  o  pomstę  do  nieba  nieprawda;  rezygnacja  moja  bowiem  byłaby  tylko  surogatem  wiary. 

Zdolny byłbym tylko do nieskończonego wysiłku, aby znaleźć samego siebie i spocząć w samym sobie. 

Nie kochałem tak Izaaka, jak Abraham go kochał. Byłem zdecydowany zrobić ten wysiłek, świadczy o 

tym moja odwaga, mówiąc po ludzku, kochałem go z całej duszy, jest to przesłanka, bez której wszystko 

stałoby  się  nieporozumieniem,  ale  przecież  nie  kochałem  go  jak  Abraham  i  powstrzymałbym  się  w 

ostatniej  chwili,  chociażbym  się  nawet  nie  spóźnił  na  górę  Moria.  Zresztą  zachowaniem  swoim 

zepsułbym całą historię; gdyż gdybym otrzymał z powrotem Izaaka, zmieszałbym się. To, co było dla 

Abrahama najłatwiejsze, wydawałoby mi się trudne: cieszyć się znowu Izaakiem! Gdyż ten, kto całą 

nieskończonością  swej  duszy,  prioprio  motu  et  propriis  auspiciis,  zrobił  nieskończony  wysiłek  i  nie 

może zrobić więcej, może tylko zachować Izaaka w cierpieniu. 

A jak postąpił Abraham? Nie przybył ani za wcześnie, ani za późno. Dosiadł osła, z wolna jechał drogą 

i przez cały ten czas wierzył; wierzył, że Bóg nie  może żądać od niego Izaaka, chociaż był gotów go 

ofiarować, skoro Bóg tego żądał. Wierzył siłą absurdu, gdyż nie można tu było nawet mówić o ludzkim 

rachunku,  a  przecież  było  absurdem,  żeby  Bóg,  który  tego  żądał,  miał  natychmiast  odwołać  swoje 

żądanie.  Wszedł  więc  na  górę  i  nawet  gdy  ostrze  noża  błysnęło,  wierzył  jeszcze,  że  Bóg  nie  zażąda 

Izaaka.  Był  zdumiony  rozwiązaniem  sprawy,  ale  poprzez  podwójny  wysiłek  osiągnął  swój  stan 

poprzedni  i  dlatego  przyjął  Izaaka  z  większą  radością  niż  za  pierwszym  razem.  Idźmy  dalej. 

Przypuśćmy,  że  Abraham  ofiarował  Izaaka.  Abraham  wierzył.  Nie  wierzył,  że  będzie  kiedyś  tam 

zbawiony, ale wierzył, że będzie szczęśliwy tu na ziemi. Bóg nie mógł mu dać nowego Izaaka, wskrzesić 

ofiarowanego. Wierzył siłą absurdu, gdyż wszelkie ludzkie wyrachowanie od dawna musiał porzucić. 

Nieszczęście może zachwiać umysłem człowieka, często to widzimy i to jest takie smutne; ale istnieje 

też siła woli, która może się tak  opierać wiatrom, że  oczyszcza rozum, chociażby człowiek pozostał 

nieco  uszkodzony  na  umyśle,  co  się  także  widuje.  Nie  lekceważę  sobie  tych  spraw,  ale  móc  stracić 

rozum, a razem z nim całą skończoność, której on jest maklerem, a jednocześnie siłą absurdu zdobyć 

właśnie tę samą skończoność – to przyprawia  mą duszę o przerażenie. Nie  mówię  jednak, że to jest 

godne  pogardy,  przeciwnie,  uważam  to  za  cud.  Na  ogół  myśli  się,  że  to,  co  stworzy  wiara,  nie  jest 

background image

Strona 38 z 94 

dziełem  sztuki,  że  jest  to  prymitywna  i  niezdarna  robota,  tylko  dla  prostackich  natur; a  przecież  tak 

wcale  nie  jest.  Dialektyka  wiary  jest  najdelikatniejsza  i  najniezwyklejsza  ze  wszystkich  i  ma  tę 

wzniosłość, o której mogę sobie wytworzyć pojęcie, ale to wszystko. Mogę zrobić ten skok z trampoliny, 

dzięki  któremu  przejdę  do  nieskończoności,  moje  okaleczone  w  dzieciństwie  plecy  prężą  się  jak  u 

tancerza  na  linie,  dlatego  wydaje  mi  się  to  łatwe,  raz,  dwa,  trzy  i  nuże  –  chodzić  głową  na  dół  po 

rzeczywistości. Następnej jednak rzeczy nie mogę dokonać, gdyż nie mogę czynić cudu, mogę się tylko 

zdumiewać cudami. Tak samo gdyby Abraham, przekładając nogę przez grzbiet osła, powiedział sobie: 

„Izaak jest stracony, mogłem równie dobrze złożyć go w ofierze tu w domu, a nie jechać tak długo na 

górę  Moria”,  to  miałbym  za  nic  Abrahama,  podczas  gdy  teraz  siedem  razy  chylę  czoło  przed  jego 

imieniem i siedemdziesiąt przed jego czynem. Nie oddał się bowiem tym myślom, czego dowodem jest, 

że z radością przyjął Izaaka, z prawdziwą radością, i nie potrzebował przygotowania, nie potrzebował 

czasu do skupienia się na rzeczach doczesnych i ich radości. Gdyby Abraham postąpił inaczej, to może 

by kochał Boga, ale nie wierzył; gdyż ten, co kocha Boga, ale nie wierzy, opiera się na sobie, a ten, co, 

kocha Boga wierząc, na Bogu się wspiera. 

Na  tym  szczycie  stoi  Abraham.  Ostatnie  stadium,  które  traci  z  oczu,  to  nieskończona  rezygnacja. 

Rzeczywiście,  posuwa  się  dalej  i  dochodzi  do  wiary;  gdyż  te  wszystkie  karykatury  wiary,  całe  owo 

lenistwo letnich, którzy myślą: „Nie ma co się spieszyć, nie warto martwić się przed czasem”; żałosna 

nadzieja, która mówi: „Nie wiadomo, co się stanie, a może ...” – te karykatury wiary należą do nędzy 

życia i już nieskończona rezygnacja skazała je na nieskończoną pogardę. 

Nie mogę zrozumieć Abrahama; w pewnym sensie nie mogę się niczego nauczyć od niego, zdumiewam 

się  tylko.  Jeżeli  sobie  człowiek  wyobrazi,  że  rozmyślając  nad  wynikiem  tej  historii,  może  zacząć 

wierzyć,  to  oszukuje  siebie  i  oszukuje  Boga  co  do  pierwotnej  pobudki  wiary.  Pragnie  w  ten  sposób 

wyssać mądrość życiową z paradoksu. Może to się i uda temu lub owemu; gdyż naszym czasom brakuje 

wiary, brakuje jej cudów, brakuje przemiany wody w wino, wolą posunąć się dalej i wino przemienić w 

wodę. 

Czyż nie byłoby lepiej trwać przy wierze i czyż to nie jest oburzające, że każdy chce posunąć się dalej? 

Jeżeli w naszych czasach, a to głosi się na różne sposoby, ludzie nie chcą trwać przy miłości, dokąd 

więc  dojdą?  Do  ziemskiej  wiedzy,  wąskiej  interesowności,  do  rzeczy  żałosnych  i  martwych,  do 

wszystkiego,  co  podaje  w  wątpliwość  boskie  pochodzenie  człowieka.  Czyż  nie  lepiej  stanąć  przy 

wierze? I niech ten, kto zajął tę pozycję, uważa, aby nie upaść, gdyż wysiłek wiary musi zawsze rodzić 

się  z  absurdu;  trzeba  przy  tym  zauważyć,  w  ten  tylko  sposób,  aby  nie  tracić  ani  odrobiny  ze  spraw 

doczesnych. Ja z mojej strony mogę opisywać wysiłek wiary, ale nie mogę go dokonać. Jeżeli ktoś chce 

się nauczyć wysiłków potrzebnych przy pływaniu, może się kazać uwiązać na pływackim pasie u sufitu, 

wówczas wykonuje niejako ruchy pływackie, ale nie płynie; w ten sposób ja opisuję poruszenie wiary, 

a kiedy mnie rzucą do wody, pływam wprawdzie (gdyż nie należę do ptaków brodzących), ale wykonuję 

background image

Strona 39 z 94 

inne ruchy, ruchy nieskończoności, podczas gdy z wiarą sprawa ma się przeciwnie, człowiek naprzód 

czyni  ruchy  nieskończoności,  a  potem  skończoności.  Chwała  temu,  kto  potrafi  czynić  takie  wysiłki, 

czyni on rzeczy cudowne, a ja będę go zawsze podziwiał, czy to będzie Abraham, czy też niewolnik w 

domu  Abrahama,  czy  to  będzie  profesor  filozofii,  czy  też  biedna  służąca,  jest  to  dla  mnie  całkiem 

obojętne, cenię tylko wysiłki. Cenię je tylko i nie pozwolę się oszukać ani sobie samemu, ani żadnemu 

człowiekowi.  Rycerzy  nieskończonej  rezygnacji:  poznaje  się  łatwo:  ich  posuwanie  się  jest  gładkie, 

pewne  siebie  Ja  posuwanie  się  tych,  którzy  dźwigają  klejnot  wiary,  łatwo  wprowadza  w  błąd,  gdyż 

zewnętrznie mają w sobie coś uderzająco podobnego do tego, czym głęboko i nieskończenie pogardzają 

rezygnacja i wiara – do pospolitości. 

Muszę  szczerze  wyznać,  że  w  mojej  praktyce  nie  spotkałem  niewątpliwego  okazu  rycerza  wiary, 

chociaż nie chcę zaprzeczać, że co drugi człowiek może być takim okazem. Jednakże w ciągu wielu lat 

daremnie go szukałem. Zazwyczaj ludzie podróżują dookoła świata, aby zobaczyć rzeki i góry, nowe 

gwiazdy, jaskrawo upierzone ptaki, dziwaczne ryby, śmiesznych ludzi; w zwierzęcym niemal osłupieniu 

oglądają  rzeczywistość  i  myślą,  że  coś  widzieli.  To  mnie  nie  interesuje.  Ale  gdybym  wiedział,  gdzie 

mieszka  rycerz  wiary,  poszedłbym  tam  piechotą;  takie  bowiem  cuda  interesują  mnie  absolutnie.  Nie 

odstępowałbym go ani o krok, obserwowałbym ciągle jego wysiłki, uważałbym problem mego życia za 

rozwiązany i dzieliłbym mój czas pomiędzy obserwację a własne ćwiczenia, aby w ten sposób poświęcić 

się całkowicie podziwowi. Jak powiedziałem już, nie znalazłem takiego człowieka, ale przecież mogę 

go pomyśleć. Oto jest. Zawarliśmy znajomość, zostałem mu przedstawiony. I w chwili, kiedy rzucam 

na  niego  pierwsze  spojrzenie,  czynię  krok  wstecz,  załamuję  ręce  i  mówię  do  siebie:  „O  Boże,  ten 

człowiek to naprawdę on? Przecież wygląda na urzędnika komory celnej!”. A to jest on. Przysuwam się 

bliżej,  obserwuję  najmniejszy  jego  odruch,  czy  czasem  nie  dojrzę  zapowiedzi  świetlnego  sygnału 

pochodzącego z nieskończoności, obserwuję spojrzenia, minę, gesty, westchnienia, uśmiechy, które by 

zdradziły nieskończoność w jej niepodobieństwie do skończoności. Nie! Oglądam jego postać od stóp 

do głów, czy nie ma gdzie jakiej szpary, przez którą przenikałaby nieskończoność. Nic! Jest odlany z 

jednej  bryły.  Jego  cokół?  Mocny,  cały  przynależny  do  skończoności;  żaden  wystrojony  odświętnie 

mieszczuch, który w niedzielę po południu wychodzi na spacer i stąpa mocno po ziemi, jakby cały do 

niej należał, bardziej do niej nie należy. 

Nie  ma  w  tym  pospolitym  i  nadętym  człowieku  nic,  po  czym  można  by  było  poznać  rycerza 

nieskończoności.  Cieszy  się  wszystkim,  we  wszystkim  bierze  udział  i  za  każdym  razem,  kiedy 

uczestniczy w poszczególnych sprawach, jest zadowolony, to zwyczajny ziemski człowiek pochłonięty 

sprawami tego świata. Przywiązany jest do swej pracy. Gdy się  nań patrzy, przysiągłbyś, że to  mały 

urzędnik, który całą swą duszę oddał buchalterii włoskiej, taki jest we wszystkim dokładny. Świętuje 

niedziele.  Chodzi  do  kościoła.  Nie  ma  niebiańskiego  wyrazu  oczu,  nie  zdradza  go  żaden  znak  spraw 

niewymiernych, gdyby się go nie znało, nie sposób byłoby odróżnić go w tłumie; zdrowy, mocny głos 

przy śpiewaniu psalmów świadczy, że ma dobre płuca. Po południu wychodzi na przechadzkę do lasu. 

background image

Strona 40 z 94 

Bawi  go  wszystko,  co  widzi,  ruch  na  ulicy,  nowe  omnibusy

4

, woda w cieśninach Sundu,  gdy się  go 

spotyka  na  Strandveju,  ma  się  wrażenie,  że  to  kupczyna,  który  się  wyrwał  na  świeże  powietrze,  tak 

wszystkim się cieszy; nie jest poetą i daremnie starałbym się odnaleźć w nim poetycką niewymierność. 

Wieczorem wraca do domu. Stąpa równym krokiem niczym listonosz. Po drodze cieszy się na myśl, że 

żona  na  pewno  przygotowała  mu  jakiś  specjał  na  gorąco,  na  przykład  baranią  główkę  duszoną  z 

jarzynkami.  Jeżeli  spotka  po  drodze  jakąś  bratnią  duszę,  gotów  jest  do  samej  Wschodniej  Bramy 

omawiać tę potrawę z namiętnością godną i estauratora. 

Czasem  nie  ma  grosza  w  kieszeni,  ale  wierzy  pewnie  i  mocno,  że  żona  przygotowała  mu  ulubiony 

przysmak. Jeżeli tak jest rzeczywiście, to  widok  godny zazdrości dla szlachetnie urodzonych ludzi, a 

napełniający  otuchą  prostych  –  przyglądać  się,  jak  on  zajada;  ma  bowiem  apetyt  jeszcze  lepszy  niż 

Ezaw. Jeżeli żona nic nie przygotowała – o dziwo – nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Po drodze 

mija miejsce budowy, spotyka kogoś. Zaczynają rozmawiać i oto w mgnieniu oka wznosi on budowlę, 

ma  wszystkie siły po temu. Napotkany przypadkiem  przechodzień rozstaje się  z nim przekonany, że 

miał do czynienia z wielkim kapitalistą, a mój rycerz myśli: „Gdyby było trzeba, to i to bym potrafił”. 

Siada w otwartym oknie i patrzy na plac, przy którym mieszka. Obserwuje szczura przemykającego się 

rynsztokiem, bawiące się dzieci, a wszystko z tak pogodną miną, jakby był szesnastoletnią dziewczynką. 

A przecież nie jest geniuszem, daremnie starałem się wypatrzyć w nim niewymierność geniusza. Wypali 

fajkę  wieczorem;  gdy  go  zobaczysz,  przysiągłbyś,  że  to  kupiec  korzenny  z  przeciwka,  który  ucina 

drzemkę o zmierzchu. Żyje sobie beztrosko jak lekkomyślny nierób, a przecież w każdej chwili życia 

płaci za czas rozmyślnie najwyższą cenę; gdyż wszystko, co robi, robi siłą absurdu. A przecież, przecież 

– mógłbym się wściekać, jeżeli nie z innego powodu, to z zazdrości – przecież ten człowiek czynił i 

czyni w każdej chwili wysiłek nieskończoności. Z nieskończoną rezygnacją wychyla kielich głębokiego 

smutku życia; poznaje łaskę nieskończoności; odczuwa cierpienie wyrzeczenia się wszystkiego, co się 

ma  najdroższego  w  życiu;  a  mimo  to  doczesność  smakuje  mu  tak  samo,  jak  temu,  co  nigdy  nic 

wzniosłego nie przeżył; trwa w niej bez śladu tresury, której poddają strach i niepokój; traktuje życie z 

taką pewnością, jakby życie doczesne było rzeczą najpewniejszą. A jednak, jednak jego ziemska postać 

jest  nowym  tworem  powstałym  siłą  absurdu.  Wyrzekł  się  nieskończenie  wszystkiego  i  osiągnął  z 

powrotem  wszystko  siłą  absurdu.  Czynił  stale  wysiłki  nieskończoności,  ale  robił  to  tak  dokładnie  i  z 

taką pewnością siebie, że wypływa z nich zawsze skończoność i ani przez sekundę nie przeczuwa się 

nic innego. Podobno najtrudniejszą sztuką dla tancerza jest wskoczyć w określoną pozę, tak żeby nie 

było ani sekundy szukania, żeby podczas skoku znajdował się już w tej pozie. Może żaden tancerz tego 

nie potrafi, potrafi jednak nasz rycerz. Tłumy ludzi żyją zagubione w doczesnych smutkach i radościach, 

                                                             

4

 Nowe konne omnibusy wprowadzono w Kopenhadze około roku 1840 (przypis tłumacza). 

background image

Strona 41 z 94 

jak ci, co siedzą pod ścianami, są tłem dla tańczących. Rycerze nieskończoności są tancerzami, którzy 

mają dar elewacji. 

Unoszą  się  w  powietrzu  i  opadają;  jest  to  godziwe  spędzanie  czasu,  można  patrzeć  na  to  z 

przyjemnością. Za każdym razem jednak nie potrafią natychmiast przybrać pozy opadając. Chwieją się 

przez chwilę i to zachwianie świadczy, że  jednak są obcy  na tym świecie. Jest to bardziej  lub  mniej 

widoczne, zależnie od ich umiejętności, ale nawet najbardziej umiejętni nie potrafią ukryć zachwiania. 

Nie trzeba oglądać ich, gdy są w powietrzu, trzeba patrzeć na nich  w momencie, w którym  dotykają 

ziemi, wtedy ich się poznaje. Ale tak opadać, aby od razu wyglądać tak, jak by się stało i szło dalej, tak 

przemieniać skok życia w krok powszedniości, absolutnie wyrażać wzniosłość w kroczeniu po ziemi – 

potrafi tylko rycerz wiary, i to jest prawdziwy cud. 

Cud ten łatwo może nas jednak wprowadzić w błąd, dlatego chcę opisać wysiłek w każdym określonym 

przypadku, który może oświetlić jego stosunek do rzeczywistością, gdyż o to tu właśnie chodzi. Młody 

człowiek  zakochuje  się  w  księżniczce  i  cała  treść  jego  życia  zamyka  się  w  miłości,  a  sprawy  tak 

wyglądają, że miłość ta jest skazana na niepowodzenie, nie da się przenieść ze świata ideału do świata 

rzeczywistości

5

. Niewolnicy ubóstwa, te żaby skrzeczące w błocie życia, mogą oczywiście wołać: „Taka 

miłość to szaleństwo, bogata wdowa po piwiarzu jest zupełnie tak samo  doskonałą i solidną partią”. 

Niech sobie skrzeczą w bagnie. Nie słucha ich rycerz nieskończonej rezygnacji, nie wyrzeka się swojej 

miłości nawet za całą chwałę świata. Nie postradał rozumu. 

Przede  wszystkim  przekonuje  się,  czy  rzeczywiście  miłość  jest  treścią  jego  życia,  ma  zbyt  zdrową  i 

dumną duszę, aby roztrwonić cokolwiek dla odurzenia. Nie jest tchórzem, nie lęka się dopuścić, aby 

miłość przeniknęła jego najtajniejsze, najgłębsze myśli, oplotła wszystkie fibry jego świadomości – a 

jeżeli miłość jego okaże się nieszczęśliwa, nie będzie mógł nigdy wyrwać się z jej szponów. Odczuwa 

błogą rozkosz, kiedy miłość drga w każdym jego nerwie, a przecież dusza jego jest wzniosła jak dusza 

tego,  który  wychylił  puchar  cykuty  i  czuje,  jak  trucizna  przenika  każdą  kroplę  jego  krwi,  chwila  ta 

bowiem jest i życiem, i śmiercią. Kiedy wessie on w siebie całą miłość i pogrąży się w nią cały, nie 

zabraknie mu odwagi, aby spróbować i dokonać wszystkiego. Ogarnia jednym spojrzeniem całe życie, 

zwołuje  wszystkie  bystre  myśli,  które  jak  oswojone  gołębie  są  posłuszne  każdemu  jego  skinieniu;  a 

kiedy  wywija  kijem  nad  nimi,  rozlatują  się  na  wszystkie  strony.  Kiedy  zaś  wracają  wszystkie  z 

powrotem, niczym posłowie smutku, aby zwiastować mu niemożliwość, milknie, odsyła je, zostaje sam 

i dokonuje wtedy swego wysiłku. Jeżeli to, co tu mówię, ma jakieś znaczenie, to tylko wtedy, kiedy ten 

                                                             

5

 Rozumie  się  samo  przez  się, że  każde inne zainteresowanie,  w  którym  jednostka mieści koncentrację  danego 

świata, nie mogąc być zrealizowane, da w wyniku odruch rezygnacji. Wybrałem tu jednak przykład miłości, gdyż 
ten rodzaj zainteresowań jest najłatwiejszy do zrozumienia i zwalnia mnie od wszelkich rozważań wstępnych, 
interesujących dla bardzo nielicznych.

 

background image

Strona 42 z 94 

wysiłek przebiega normalnie

6

. Rycerz przede wszystkim powinien skoncentrować całą treść życia i całe 

znaczenie  rzeczywistości  na  jednym  jedynym  życzeniu.  Jeżeli  zabraknie  mu  tej  koncentracji,  tej 

intensywności, jeżeli dusza jego od początku rozprasza się w sprawach cząstkowych, nie zdoła on nigdy 

uczynić wysiłku; będzie działał w życiu tak przezornie, jak kapitalista, który umieszcza swoje pieniądze 

w najrozmaitszych walorach, aby zyskać na jednych, kiedy straci na innych, jednym słowem,, nie jest 

wtedy rycerzem. 

A poza tym rycerz  musi  mieć  dosyć sił, aby skoncentrować cały  wysiłek  myślowy  na jednym akcie 

świadomości.  Jeżeli  zabraknie  mu  tej  intensywności,  jeżeli  dusza  jego  od  początku  rozproszy  się  w 

drobiazgach,  nie  znajdzie  on  nigdy  dość  czasu  na  dokonanie  ostatniego  wysiłku,  będzie  zawsze 

pochłonięty interesami życiowymi i nigdy nie wstąpi do wieczności; w tej samej bowiem chwili, co się 

do niej zbliży, odkryje, że właśnie zapomniał czegoś, po co musi wrócić! Zaraz też pomyśli, że wysiłek 

ten jest możliwy, co będzie prawdą; ale przy takim rozumowaniu nie osiągnie nigdy punktu, w którym 

mógłby dokonać wysiłku ostatecznego, przeciwnie, rozumowanie to będzie pogrążać go coraz głębiej i 

głębiej w bagnisku. 

Rycerz dokonuje wszak wysiłku, ale jakiego? Czy zapomni o wszystkim i czy na tym będzie polegała 

jego  koncentracja?  Nie!  Albowiem  rycerz  nie  może  zaprzeczyć  sobie,  a  przecież  sprzecznością  jest 

zapomnienie całej treści swego życia i pozostanie samym sobą. Nie czuje w sobie konieczności zostania 

kimś innym i nie dostrzega w tym żadnej wielkości. Tylko niższe natury zapominają o sobie i stają się 

czymś nowym. Tak motyl całkowicie zapomniał, że był poczwarką, ale może nawet potrafi zapomnieć 

tak całkowicie, że był motylem, iż stanie się rybą. Głębsze natury nigdy nie tracą pamięci o sobie i nigdy 

nie stają się czymś innym, niż były. Rycerz więc będzie pamiętał o wszystkim; i ta pamięć jest właśnie 

bólem. W swojej nieskończonej rezygnacji  odnajduje  jednak pogodzenie z codziennością. Miłość do 

owej księżniczki staje się dla niego  wyrazem  miłości wiecznej, przybiera charakter religijny, objawia 

się  jako  miłość  do  Wiecznej  Istoty,  która  odmawiała  mu  spełnienia,  ale  potem  uspokoiła  go  dając 

wieczną świadomość wagi jego uczucia w kształcie wieczności, której żadna rzeczywistość nie może 

mu odjąć. Szaleńcy i ludzie młodzi gadają, że człowiek wszystko może – jest to wielki błąd. Mówiąc w 

sensie duchowym wszystkiego można dokonać; ale w świecie doczesnym wiele jest rzeczy, które nie są 

możliwe. To niemożliwe rycerz czyni możliwym ujmując je w sposób duchowy, a może ująć w sposób 

                                                             

6

  Do  tego  konieczna  jest  namiętność:  każdy  wysiłek  wieczności  może  się  zrodzić  tylko  z  namiętności  i  żadna 

refleksja nie może spowodować tego odruchu. Na tym polega wieczny skok w egzystencje i tylko on tłumaczy ten 
wysiłek, a mediacja to chimera, która ma u Hegla wyjaśniać wszystko i która jest jednocześnie  jedyną rzeczą, 
jakiej on nigdy nie próbował wyjaśnić. Nawet do ustalenia sokratesowej różnicy między tym, co się wie, a tym, 
czego się nie wie, potrzebna jest namiętność, a cóż dopiero, jeżeli chodzi o ostateczny wysiłek myśli Sokratesa, 
skonstatowanie, że się nic nie wie! Brak jest naszej epoce nie myśli, ale namiętności. W ten sposób nasze czasy, 
w  pewnym  sensie,  są  zbyt  zdrowe,  aby  móc  nas  przygotować  do  śmierci;  gdyż  śmierć  jest  najosobliwszym 
skokiem  ze  wszystkich,  jakie  istnieją.  Zawsze  też  bardzo  lubiłem  strofkę  pewnego  poety,  który  po  pięciu  czy 
sześciu wierszach ładnych i prostych, w których chwali uroki życia, tak kończy: Etn seliger Sprung in die Ewigkeit
Autor wiersza nie ustalony (przypis tłumacza).

 

background image

Strona 43 z 94 

duchowy przez wyrzeczenie. Popęd, który go wiódł na zewnątrz ku rzeczywistości i zatrzymał się wobec 

niemożliwości,  skierowuje  się  na  zewnątrz,  ale  przez  to  nie  traci  się  ani  nie  ulega  zapomnieniu. 

Wspomnienia  budzą  się  w  nim,  poruszone  ciemnymi  ruchami  pożądań  albo  on  sam  je  budzi;  jest 

bowiem  zbyt  dumny,  aby  uważać  to,  co  było  całą  treścią  jego  życia,  za  rzecz  przelotnej  chwili. 

Zachowuje tę miłość w stanie młodości i wraz z nią rośnie w lata i w piękność. Skądinąd nie potrzebuje 

udziału doczesności we wzroście swojej miłości. Z chwilą, kiedy uczynił wysiłek, traci księżniczkę. Nie 

potrzebuje nerwowych bodźców i tym podobnych spraw na widok ukochanej. Nie potrzebuje ciągle się 

z nią żegnać w doczesnym rozumieniu, gdyż pamięta ją w rozumieniu wieczystym i wie doskonale, że 

zakochani, którym tak zależy na spotkaniu, zanim się pożegnają po raz ostatni, mają rację myśląc, że to 

ostatni raz; bardzo prędko bowiem  zapomną o sobie. Zakochany pojmuje tę  najgłębszą tajemnicę, że 

nawet kochając innego człowieka musi wystarczyć sobie. Nie interesują go doczesne myśli o czynach 

księżniczki; i to właśnie dowodzi, że dokonał wysiłku wieczności. Tak właśnie można się przekonać, 

czy wysiłek jednostki jest prawdziwy, czy udany. Był taki, który wierzył, że uczynił wysiłek, ale oto 

czas mijał, księżniczka zmieniła się (wyszła za mąż na przykład za jakiegoś księcia), a to tylko dusza 

jego  straciła  elastyczność  rezygnacji.  To  dowód,  że  jego  wysiłek  nie  był  prawdziwy;  gdyż  ten,  kto 

zgodził  się  na  nieskończoną  rezygnację,  wystarcza  sam  sobie.  Rycerz  nie  wyrzeka  się  rezygnacji, 

zachowuje swą miłość tak świeżą, jak była w pierwszej chwili; nie porzuca jej ani przez chwilę właśnie 

dlatego, że uczynił wysiłek wieczności. To, co robi księżniczka, wcale mu nie przeszkadza, bo tylko 

niższe  natury  w  swych  czynach  powodują  się  prawem  innego  człowieka,  znajdują  przesłanki  dla 

działania poza sobą samym. Jeżeli zaś księżniczka jest przychylnie doń usposobiona, rodzi się z tego 

piękno. Pragnie ona wtedy wstąpić do zakonu rycerskiego, do którego przyjmują nie przez balotowanie, 

ale  którego  członkiem  jest każdy, kto  ma  odwagę sam  wstąpić do  niego, do tego zakonu, który tym 

dowodzi swej nieśmiertelności, że nie czyni różnicy między mężczyzną a niewiastą. Ona też zachowa 

swą miłość młodą i świeżą, ona też przezwycięży swoje cierpienia, chociażby nawet nie spoczywała, 

jak mówi stara ballada, co nocy u boku swego pana. Ta para będzie w wieczności trwała w stałym rytmie 

harmonia  praestabilita,  a  może  nawet  wtedy,  kiedy  przyjdzie  moment  (który  ich  nie  interesuje 

docześnie, gdyż się wszak nie starzeją), że nawet kiedy nadejdzie moment, w którym ta miłość wyrazi 

się w czasie, będą w stanie rozpocząć właśnie tam, gdzie by  mogli rozpocząć, gdyby się złączyli od 

początku. Ten, kto rozumie to, mężczyzna czy kobieta, nigdy nie może być oszukany, bo tylko niższe 

natury wyobrażają sobie, że są oszukiwane. Dziewczyna, która nie ma tych dumnych myśli, nie umie 

kochać właściwie, ale jeżeli je posiądzie, cała chytrość i złość świata nie wprowadzą jej w błąd. 

W nieskończonej rezygnacji jest spokój i wypoczynek; każdy człowiek, który tego pragnie, który nie 

poniżył się pogardą dla samego siebie – co jest jeszcze gorsze od pychy – może wypracować w sobie 

możliwość tego wysiłku, który w swym bólu godzi nas z rzeczywistością. Nieskończona rezygnacja to 

jest ta koszula, o której opowiada stara baśń ludowa. Nić uwita ze łzami, tkanina bielona łzami, koszula 

uszyta wśród łez, ale mocniejsza od żelaza i stali. Tylko to nie jest dobre w tej baśni, że ktoś trzeci musi 

background image

Strona 44 z 94 

przygotować taką koszulę. A tajemnicą życia na tym właśnie polega, że każdy musi uszyć ją sam sobie, 

i znamienne jest to, że mężczyzna może uszyć sobie taką koszulę sam, równie dobrze jak kobieta. W 

nieskończonej rezygnacji jest spokój, i wypoczynek, i pociecha w cierpieniu, oczywiście jeżeli wysiłek 

dokonany  był  normalnie.  Jednakże  łatwo  napisałbym  całą  księgę,  gdybym  chciał  opisać  wszystkie 

nieporozumienia,  nawroty  do  przeszłości,  kłamliwe  poruszenia,  na  które  się  natknąłem  w  swojej 

skromnej przecież praktyce. Mało się wierzy w ducha, a przecież taki wysiłek zależy od ducha, chodzi 

o to, aby to nie był jednostronny rezultat, dura nécessitas, a im bardziej ta nécessitas jest obecna, tym 

więcej  budzi  wątpliwości  normalność  wysiłku.  Jeżeli  się  chce  jednak  myśleć,  że  zimna,  jałowa 

konieczność  musi być obecna w takim  wysiłku, tym samym się stwierdza, że nikt nie  może przeżyć 

śmierci, zanim naprawdę nie umrze, co zdaje mi się grubym materializmem. W naszych czasach mało 

kto  się  jednak  kłopocze  o  to,  aby  uczynić  czysty  wysiłek.  Gdyby  ktoś,  kto  się  chce  uczyć  tańca, 

powiedział: „Od stuleci jedno pokolenie po drugim uczyło się tanecznych kroków, już czas najwyższy, 

abym  wyciągnął  z  tego  korzyści  i  bez  dalszego  gadania  puścił  się  w  pląsy”,  ludzie  będą  się  z  niego 

śmieli; ale w dziedzinie ducha uważa się to za zupełnie normalne. Czymże jest edukacja? Myślę, że to 

droga, którą przechodzi pojedynczy człowiek, aby poznać samego siebie; a kto tej drogi nie dopełni, 

mało  wyciągnie  korzyści  z  faktu,  że  się  urodził  w  najbardziej  oświeconej  epoce.  Nieskończona 

rezygnacja jest ostatnim stadium poprzedzającym wiarę; kto nie przeszedł przez ten wysiłek, nie może 

posiąść wiary; dopiero w nieskończonej rezygnacji staje się dla mnie jasna wieczna wartość mojej istoty 

i wtedy dopiero może być mowa o ogarnięciu egzystencji świata siłą wiary. 

Przyjrzyjmy się teraz rycerzowi wiary w opisanych przed chwilą okolicznościach. Czyni on zupełnie to 

samo, co ten inny rycerz – godzi się na nieskończone wyrzeczenie swej miłości, tej treści swego życia; 

godzi się z bólem i wtedy staje się cud; czyni on jeszcze jeden wysiłek, dziwniejszy niż wszystko tamto, 

powiada bowiem: wierzę jednak, że będę miał ją siłą absurdu, siłą wiary w to, że Bóg wszystko może. 

Absurd  nie  stanowi  oznacznika,  który  leży  w  obrębie  naszego  rozumu.  Nie  jest  identyczny  z 

nieprawdopodobnym,  nieoczekiwanym,  nieprzewidzianym.  W  momencie,  kiedy  rycerz  rezygnował, 

przekonał się o niemożliwości,  mówiąc po ludzku: był to rezultat rozumowania, na które potrafił się 

zdobyć.  Ale  w  rozumie  nieskończoności,  przeciwnie,  możliwość  pozostaje  przy  zastosowaniu 

rezygnacji;  ten  rodzaj  posiadania  równa  się  wyrzeczeniu,  ale  takie  posiadanie  nie  jest  absurdem  dla 

rozumu; rozum bowiem w dalszym ciągu ma prawo twierdzić, że w świecie doczesnym, tam gdzie on 

panuje, to, co było niemożliwością, niemożliwością zostało. To przeświadczenie jest równie jasne dla 

rycerza wiary; jedyna rzecz, która może go zbawić, to absurd, dlatego właśnie sięga on po wiarę. Uznaje 

jednym  słowem  niemożliwość,  a  w  tej  samej  chwili  wierzy  w  rzecz  absurdalną;  jeśli  bowiem  całą 

namiętnością duszy i z całego serca nie uznaje niemożliwości, a zarazem wyobraża sobie, że posiada 

wiarę, to oszukuje samego siebie i świadectwo jego nie ma wartości, gdyż nie obrał drogi nieskończonej 

rezygnacji. 

background image

Strona 45 z 94 

Wiara nie jest więc wzruszeniem estetycznym, ale czymś znacznie wznioślejszym, dlatego właśnie, że 

ma za poprzednika rezygnację; nie  jest ona bezpośrednim popędem serca, lecz paradoksem  istnienia. 

Podobnie  kiedy  młoda  dziewczyna  jest  głęboko  przekonana,  że  pomimo  wszystkich  trudności  jej 

życzenia się spełnią, przekonanie to wcale nie jest wiarą, nawet gdyby dziewczyna ta była wychowana 

przez chrześcijańskich rodziców i przez cały rok uczęszczała na lekcje religii. Przekonanie to wynika z 

jej dziewiczej naiwności i niewinności, uszlachetnia jej istotę i nadaje jej wielkość nadnaturalną, tak że 

jak  cudotwórca  może  ona  zaklinać  skończone  potęgi  bytu  i  nawet  kazać  płakać  kamieniom,  a 

jednocześnie  w  swej  niepewności  równie  dobrze  może  biegać  od  Annasza  do  Kajfasza  i  wszystkich 

poruszyć swymi błaganiami. Jej pewność jest bardzo chwalebna, wiele można się od niej nauczyć, ale 

jednej  rzeczy  nauczyć  się  niepodobna:  tajemnicy  ostatniego  wysiłku;  żywiąc  bowiem  tak  głębokie 

przekonanie, nie potrafi w bólu rezygnacji spojrzeć w oczy niemożliwości. 

W  ten  sposób  dostrzegam,  że  aby  się  zdobyć  na  nieskończony  wysiłek  rezygnacji,  trzeba  mieć  siłę, 

energię  i  swobodę  ducha;  dostrzegam  też,  że  to  jest  w  ogóle  możliwe.  Ale  sprawa  następna  musi 

przyprawiać  o  zawrót  głowy;  albowiem  po  uczynieniu  wysiłku  rezygnacji,  siłą  absurdu  otrzymać 

wszystko, czego się tylko pragnęło, otrzymać to całe, nie uszczuplone – to ponad ludzkie pojęcie, to jest 

cud!  Ale  to  widzę,  że  przekonanie  dziewczyny  jest  lekkomyślnością  w  porównaniu  z  opoką  wiary, 

chociaż wiara dostrzega niemożliwość. Za każdym razem, kiedy wysiłek ten chcę uczynić, ciemnieje 

mi  w  oczach,  w  tej  samej  chwili  podziwiam  absolutnie  ten  wysiłek,  a  jednocześnie  ogarnia  mnie 

potworne przerażenie: czymże bowiem jest owo kuszenie Boga? A przecież ten wysiłek jest wysiłkiem 

wiary i nim pozostanie, nawet gdyby filozofia, aby pomieszać nasze pojęcia, chciała w nas wmówić, że 

to ona ma wiarę, nawet gdyby teologia chciała ją rozprzedawać po przystępnej cenie. 

Rezygnacja nie  jest  jeszcze  wiarą; zyskuję zawsze  na rezygnacji  moją wieszczą świadomość i  jest to 

czysto filozoficzny wysiłek, którego podjęcie pociesza mnie, gdy jest on potrzebny, do którego potrafię 

się przymusić, bo ilekroć skończoność przerasta mnie, doprowadzam sam siebie do wygłodzenia, aż ów 

wysiłek uczynię; moją świadomością wieczności jest bowiem moja miłość ku Bogu, co jest przecie dla 

mnie  rzeczą  najdonioślejszą  ze  wszystkich.  Rezygnacja  nie  jest  jeszcze  wiarą,  ale  przekroczenie 

chociażby w najmniejszej  mierze  mojej uświadomionej wieczności już staje się  wiarą, gdyż staje się 

paradoksem. Często można pomylić te wysiłki. Mówi się, że trzeba mieć wiarę, aby  móc  wyrzec się 

wszystkiego; słyszy się czasem nawet rzeczy dziwniejsze. Ktoś na przykład powiada, że stracił wiarę, a 

kiedy spojrzy się na skalę, aby zobaczyć, w jakim miejscu ten człowiek się znajduje, widać dokładnie, 

że doszedł do tego punktu, gdzie powinien dopiero uczynić wysiłek nieskończonej rezygnacji. 

Gdyż  rezygnacja  właśnie  stanowi  dla  mnie  punkt  wyrzeczenia  się  wszystkiego,  wysiłku  tego  mogę 

dokonać  własnymi  siłami,  a  jeżeli  go  dotąd  nie  dokonałem,  to  tylko  dlatego,  że  jestem  tchórzem, 

niewieściuchem i brak mi zapału. Nie doceniam znaczenia wielkiej godności przeznaczonej każdemu 

człowiekowi,  godności  bycia  własnym  cenzorem,  co  jest  znacznie  wyższą  godnością  niż  godność 

background image

Strona 46 z 94 

cenzora całej Republiki Rzymskiej!  A jeśli uczynię ten wysiłek własnymi siłami, wygram całą moją 

osobowość świadomą swej wieczności, w błogosławionej zgodzie z moją miłością ku Wiecznej Istocie. 

Wierząc nie wyrzekam się niczego, przeciwnie, wszystko mi jest dane, właśnie w tym rozumieniu, w 

jakim się mówi, że kto ma wiarę jak gorczyczne ziarno, może góry przenosić. Trzeba mieć wielką ludzką 

odwagę, aby się wyrzec całej doczesności w zamian za zyskanie wieczności, ale gdy się już zdobędzie 

wieczność, niepodobna się jej wyrzec – jest to sprzeczność sama w sobie, ale trzeba mieć paradoksalną 

i  pokorną  odwagę,  aby  posiąść  wszystko  doczesne  w  imię  absurdu, a  to  właśnie  jest  odwagą  wiary. 

Wierząc  Abraham  nie  wyrzekał  się  Izaaka,  ale  wiara  mu  go  zwróciła.  Siłą  rezygnacji  ów  bogaty 

młodzieniec powinien był rozdać wszystko, a kiedy to uczynił, rycerz wiary mógł był mu powiedzieć: 

„Siłą absurdu będzie ci zwrócony każdy grosz. Czy możesz w to uwierzyć?”. I te słowa nie powinny 

były być dla owego młodzieńca obojętne; jeżeli bowiem rozdał swe bogactwa dlatego, że mu obrzydły, 

rezygnacja jego nie była prawdziwa. 

Doczesność,  przemijalność  to  rzeczy,  wokół  których  się  wszystko  obraca.  Mogę  zrezygnować  ze 

wszystkiego własnymi siłami i znaleźć nawet spokój i wypoczynek w cierpieniu. Mogę się przystosować 

do wszystkiego, nawet gdyby ten straszny demon, straszniejszy od kostuchy, której ludzie się tak boją, 

demon szaleństwa, potrząsał przede mną płaszczem błazna i dawał mi do zrozumienia, że to ja mam ten 

płaszcz przywdziać – będę  mógł jeszcze zbawić swą duszę, gdyż to  ode  mnie zależy, aby miłość do 

Boga zwyciężyła we  mnie pragnienie ziemskiego szczęścia. Człowiek nawet w ostatniej chwili  może 

skoncentrować  całą  swą  duszę  w  jednym  spojrzeniu  ku  niebu,  z  którego  spływa  wszelkie  dobro,  i 

spojrzenie to będzie zrozumiałe dla niego i dla tego, którego on szuka, jako znak, że mimo wszystko 

pozostał wierny swej miłości. Może więc spokojnie przywdziać ten szaleńczy strój. A ten, czyja dusza 

nie zdobędzie się na tak romantyczny  gest, sprzedał swą duszę, otrzymując zań albo królestwo, albo 

marnego  srebrnika.  Własnymi  siłami  nie  mogę  zdobyć  najmniejszej  cząstki,  która  należy  do 

skończoności, gdyż całą siłę swą muszę zużywać na rezygnację ze wszystkiego. Własnymi siłami mogę 

porzucić  księżniczkę,  nie  narzekając  na  to,  lecz  znajdując  radość,  spokój  i  wypoczynek  w  moim 

cierpieniu;  własnymi  siłami  nie  mogę  jej  jednak  odzyskać,  gdyż  całej  mojej  siły  potrzebuję  na 

rezygnację. Ale wiarą, powiada ten cudowny rycerz, wiarą możesz ją odzyskać siłą absurdu. 

Niestety, takiego wysiłku nie mogę uczynić. Jak tylko zaczynam, wszystko się zmienia i powracam do 

bólu rezygnacji. Mogę pływać w życiu, ale dla mistycznego lotu jestem za ciężki. Tak egzystować, aby 

moje  przeciwstawienie  się  egzystencji  w  każdym  oka  mgnieniu  okazywało  się  najpiękniejszą  i 

najpewniejszą z nią harmonią, tego uczynić nie mogę. A przecież najsłodszą rzeczą byłoby zdobycie 

księżniczki, powtarzam co chwila; rycerz rezygnacji,  który tego  nie  mówi, kłamie, nie  miał bowiem 

tego jedynego żądania i nie przechował  go nietkniętym  w swoim bólu. Może uważał, że tak jest dla 

niego  wygodniej,  że  żądanie  to  nie  było  trwałe,  że  strzała  bólu  stępiła  się;  tacy  ludzie  nie  są  jeszcze 

jednak rycerzami. Dusza urodzona w wolności, która się tego zadania podjęła, wzgardzi sobą i zacznie 

wszystko od nowa; a przede wszystkim nie dopuści do oszukania siebie samej. Najsłodszą rzeczą byłoby 

background image

Strona 47 z 94 

przecież  zdobycie  księżniczki;  rycerz  wiary  jest  przecież  jedynym  szczęśliwcem,  dziedzicem 

doczesności, podczas gdy rycerz rezygnacji jest kimś obcym, bezdomnym cudzoziemcem. Pięknie by 

było  zdobyć  księżniczkę,  wesoło  i  szczęśliwie  żyć  dzień  po  dniu  przy  jej  boku  (można  bowiem 

pomyśleć, że i rycerz rezygnacji może zdobyć księżniczkę; ale że jego dusza przewiduje niemożliwość 

jej przyszłego szczęścia), pięknie by było żyć wesoło i szczęśliwie siłą absurdu, każdej chwili widzieć 

miecz zawieszony nad głową ukochanej i nie odnajdywać spokoju w cierpieniu rezygnacji, ale radość 

w  sile  absurdu!  Ten,  kto  tak  uczyni,  jest  wielki,  jedynie  wielki,  myśl  o  nim  porusza  mą  duszę,  która 

nigdy nie skąpiła podziwu wielkości. 

Jeżeli zaś teraz każdy z moich współczesnych, kto nie chcąc stać przy wierze, naprawdę zrozumiał, co 

mówi Daub

7

  *,  że  żołnierz,  który  stoi  na  warcie  z  ostro  nabitym  karabinem  przy  składzie  prochu,  w 

czasie  nocnej  niepogody,  dziwne  miewa  myśli;  jeżeli  każdy,  kto  nie  chce  trwać  przy  wierze,  jest 

człowiekiem,  który  ma  siłę  duchową,  aby  ogarnąć  samotnie  myśl,  że  spełnienie  życzeń  jest 

niemożliwością;  jeżeli  każdy,  kto  nie  chce  trwać  przy  wierze,  na  cierpienie  się  godzi  i  godzi  się  w 

cierpieniu, jeżeli każdy, kto nie chce trwać przy wierze, jest człowiekiem, który w najbliższym czasie 

(a  jeśli  nie  uczynił  nic  z  tego,  co  poprzednio  opisałem,  nie  powinien  się  przejmować  sprawą  wiary) 

uczyni ów cud, posiadł całą doczesność siłą absurdu – to wszystko, co tu piszę, jest najwyższą pochwałą 

współczesności dokonaną przez najmniejszego wśród moich współczesnych – tego, który potrafił się 

zdobyć tylko na wysiłek rezygnacji. Dlaczego jednak nikt nie chce stać przy wierze, dlaczego widzimy 

czasami  ludzi,  którzy  się  wstydzą  przyznać,  że  mają  wiarę?  Tego  nie  mogę  zrozumieć.  Gdybym  się 

zdobył kiedykolwiek na ten wysiłek, spieszyłbym ku przyszłości całą czwórką koni. 

Czy to prawda, że całe to drobnomieszczaństwo, wśród którego żyję (a którego nie sądzę słowem, ale 

czynami), nie jest tym, czym się wydaje, to znaczy cudem? Można by tak pomyśleć; przecież ów bohater 

wiary bardzo na to wyglądał; nie był ani ironistą, ani humorystą, ale czymś nieskończenie wyższym. W 

naszych czasach ludzie dużo mówią o ironii i humorze, szczególnie zaś ci, którzy nigdy nie potrafiliby 

zastosować  ich  w  praktyce,  a  mimo  to  chcą  tłumaczyć  wszystko.  Nie  są  mi  całkiem  obce  te  dwie 

namiętności  i  wiem  o  nich  trochę  więcej  niż  to,  co  się  pisze  w  niemieckich  i  duńsko–niemieckich 

podręcznikach. Wiadomo  mi  jest  więc, że te dwie  namiętności różnią się zasadniczo  od namiętności 

wiary.  Ironia  i  Humor  odbijają  się  nawzajem  i  należą  przeto  do  dziedziny  nieskończonej  rezygnacji, 

mają w sobie elastyczność, która na tym polega, że indywidualne jest niewspółmierne z rzeczywistością. 

Ostatni wysiłek, paradoksalny wysiłek wiary jest dla mnie niewykonalny, chociażby był obowiązkiem 

czy  czymś  w  tym  rodzaju,  aczkolwiek  wykonałbym  go  jak  najchętniej.  Czy  człowiek  ma  prawo 

twierdzić,  że  może  go  wykonać?  Niech  o  tym  sam  decyduje;  pozostaje  to  sprawą  pomiędzy  nim  a 

Wieczną Istotą; do wiary należy wiedzieć, czy może tu nastąpić porozumienie. Każdy człowiek może 

                                                             

7

 Karol Daub (1765—1836), teolog niemiecki (przypis tłumacza). 

background image

Strona 48 z 94 

zrobić wysiłek nieskończonej rezygnacji i –· jeśli chodzi o moje zdanie – uważam za tchórza każdego, 

kto wyobraża sobie, że nie może tego uczynić. Ale wiara to coś zupełnie innego. Nie wolno natomiast 

żadnemu człowiekowi wmawiać innym, że wiara to rzecz błaha albo sprawa łatwa, jest to bowiem rzecz 

bardzo wielka i trudna. 

Ludzie  rozumieją  opowieść  o  Abrahamie  w  inny  sposób.  Chwalą  łaskę  Pańską,  która  zwróciła 

Abrahamowi Izaaka, i mówią, że wszystko to było tylko próbą. Próbą – słowo to mówi i dużo, i mało, 

a wszystko mija tak szybko jak gadanie. Dosiada się skrzydlatego konia, natychmiast jest się na górze 

Moria i od razu widzi się kozła; zapomina się, że Abraham jechał na ośle, i to bardzo powoli – trzy dni 

był w podróży i musiał mieć czas na narąbanie drzewa, związanie Izaaka i naostrzenie noża. 

A jednak wygłasza się pochwałę Abrahama. Ten, kto ma ją wygłosić, może dobrze spać aż do ostatniego 

kwadransa przed kazaniem, słuchacz zaś może zasnąć spokojnie w czasie kazania; wszystko bowiem 

pomyślane  jest  jak  najwygodniej  dla  obu  stron.  Jeżeli  kazania  tego  wysłuchał  człowiek  cierpiący  na 

bezsenność, poszedł do domu, usiadł może w kącie i pomyślał: „Cała sprawa to tylko chwila, zaczekaj 

minutkę, zaraz będzie kozioł i próba skończona”. Gdyby autor kazania spotkał go w tej chwili, stanąłby 

chyba przed nim w całej swojej' okazałości i powiedział: „Nieszczęsny, jak możesz pogrążać duszę w 

takim szaleństwie; nie ma cudu, całe życie jest jedną próbą”. W miarę jak się mówca zapala, ogarnia go 

coraz większy afekt, coraz bardziej zachwyca się sobą i chociaż nie zauważył żadnej kongestii w sobie 

podczas  kazania  o  Abrahamie,  teraz  czuje,  jak  żyły  pulsują  mu  w  skroniach.  Stracił  oddech  i  mowę, 

kiedy grzesznik spokojnie i godnie odpowie: „Mówiłeś przecie o tym ostatniej niedzieli”. 

Albo przekreślmy sprawę  Abrahama, albo nauczmy się lęku przed potężnym paradoksem, jakim  jest 

sens jego życia, abyśmy pojęli, że w naszych czasach, jak we wszystkich czasach, największą radością 

jest posiadanie wiary. Jeżeli Abraham jest niczym, jeżeli to tylko widmo, widowisko dla zabicia czasu, 

to  błąd  nigdy  nie  może  polegać  na  tym,  że  grzesznik  chce  go  naśladować;  musi  przede  wszystkim 

wiedzieć, jak wielki był czyn Abrahama, aby mógł osądzić, czy ma powołanie i odwagę wystarczające 

do poddania się podobnej próbie. Komiczna sprzeczność w zachowaniu kaznodziei polegała na tym, że 

uczynił on Abrahama czymś nieznaczącym, a mimo to chciał innym zabronić, by postępowali w taki 

sam sposób. 

Czy więc nie powinniśmy mówić o Abrahamie? Myślę, że owszem, powinniśmy. Jeżelibym kiedy miał 

o nim kazanie, to przede wszystkim omówiłbym cierpienie, jakie sprawia taka próba. W tym celu jak 

pijawka  bym  wyssał  cały  lęk  i  biedę,  i  mękę  cierpień  ojcowskich,  abym  mógł  opisać,  co  cierpiał 

Abraham, kiedy wśród tych cierpień nie stracił wiary. Wspomnę o tym, że jechał trzy dni i dobrą część 

dnia czwartego i że te półczwarta dnia trwało o wiele dłużej niż parę tysięcy lat, które mnie dzielą od 

Abrahama.  Potem  przypomnę  moim  słuchaczom,  że  moim  zdaniem  należy  się  poważnie  zastanowić 

przed takim przedsięwzięciem i że w każdej chwili można zawrócić. Jeżeli to wszystko powiem, to nie 

będę  się  bał  niebezpieczeństwa  ani  nie  będę  się  lękał,  że  wzbudziłem  w  moich  wiernych  ochotę  do 

background image

Strona 49 z 94 

naśladowania Abrahama. Ale jeżeli się chce tworzyć tanie wydanie Abrahama i zabrania się wszystkim 

naśladowania go, to graniczy to ze śmiesznością. 

Zamierzam wyciągnąć z opowieści o Abrahamie wszystkie dialektyczne konsekwencje w nim zawarte 

i wyrazić  je  w formie „problematów”, aby okazać, jak  wielkim paradoksem  jest wiara; paradoks ten 

pozwala z morderstwa uczynić święty i miły Bogu czyn, paradoks ten powrócił Abrahamowi Izaaka i 

nie daje się ogarnąć myślą, ponieważ wiara właśnie tam się zaczyna, gdzie myślenie się kończy. 

Problemat I 

CZY MOŻE ISTNIEĆ TELEOLOGICZNE ZAWIESZENIE ETYKI? 

Etyka jako taka jest rzeczą ogólną i jako ogólna obowiązuje każdego, co inaczej można wyrazić tak, że 

etyka obowiązuje w każdej chwili. Spoczywa ona immanentnie sama w sobie, nie ma nic poza sobą, co 

by było jej celem (τέλος), ale sama jest celem dla wszystkiego, co leży poza nią; jeżeli etyka ogarnia 

coś,  to  coś  nie  może  się  znaleźć  poza  nią.  Bezpośrednio  dana  zmysłowo  i  duchowo  jednostka  jest 

jednostką, która swój cel ma w rzeczy ogólnej, jej dążeniem etycznym jest stałe objawianie się w etyce, 

aby  zniósłszy  swą  pojedynczość  stać  się  ogólnym.  Jak  tylko  jednostka  pragnie  zaznaczyć  swą 

pojedynczość wobec ogólnego, grzeszy, i tylko przyznając się do tego może na nowo pogodzić się z 

tym, co ogólne. Za każdym razem, kiedy jednostka, która już stała się tym ogólnym, czuje impuls do 

nadania  sobie  ważności  jako  jednostce,  znajduje  się  w  zagmatwaniu,  z  którego  może  wydobyć  się 

jedynie  poprzez  zrezygnowanie  ze  swej  indywidualności  na  rzecz  ogólności.  Jeżeli  jest  to  rzeczą 

najwznioślejszą,  jaką  można  powiedzieć  o  człowieku  i  jego  bycie,  to  etyka  ma  tę  samą  naturę,  co 

zbawienie  wieczne  człowieka,  które  w  całej  wieczności  i  w  każdym  momencie  stanowi  jego  τέλος,  i 

sprzecznością byłoby twierdzenie, że można tego zaniechać (to znaczy teleologicznie zawiesić), gdyż 

zawieszenie byłoby zniszczeniem zbawienia, a to, co jest zawieszone, nie ginie, ale właśnie zachowuje 

się w tym wyższym, które stanowi jego τέλος. 

Jeżeli tak jest, to ma rację Hegel, kiedy dopuszcza określanie człowieka w tym, co dobre, i w sumieniu 

jedynie  jako  jednostkę,  ma  rację,  kiedy  uważa  tę  określoność  za  „moralną  formę  zła”  (porównaj 

zwłaszcza Filozofię, prawa), która powinna być zniesiona przez teleologię  moralną, tak że jednostka 

trwająca w tym stadium nie może grzeszyć ani też podlegać pokusie. Z drugiej strony Hegel nie ma racji 

mówiąc o  wierze, błądzi nie protestując głośno i jawnie przeciwko temu, że się  Abrahamowi oddaje 

cześć i sławę  jako ojcu  wiary, podczas gdy należy go prześladować i wygnać z kraju za popełnienie 

morderstwa. 

Wiara bowiem w tym jest paradoksalna, że wyżej jednostkę od tego, co ogólne – ale trzeba zauważyć, 

że  czyni  to  w  ten  sposób,  iż  wysiłek  powtarza,  tak  że  jednostka  –  przebywając  zrazu  w  dziedzinie 

powszechnej, potem jako jednostka – wydziela się i staje się wyższa niż to, co ogólne. Jeżeli wiara nosi 

inne  cechy,  to  Abraham  jest  zgubiony,  gdyż  wiara  nigdy  nie  istniała  w  świecie  właśnie  dlatego,  że 

background image

Strona 50 z 94 

istniała w  nim zawsze. Jeżeli bowiem  etyka (to znaczy  moralność) jest rzeczą najwyższą i jeżeli  nic 

niewymiernego nie zostaje w człowieku oprócz zła, to znaczy jeżeli jednostkowe wyraża się w tym, co 

ogólne, to  nie potrzebujemy innych  kategorii niż te, jakie posiadała filozofia  grecka, czy też tego co 

logicznie można z niej wyciągnąć. Tego faktu Hegel nie powinien był ukrywać, znał przecież doskonale 

starożytność grecką. 

Często spotykamy ludzi, którzy z braku głębokich studiów gubią się we frazesach i mówią, że ponad 

światem chrześcijańskim świeci światło, podczas gdy pogaństwo tonie w ciemnościach. Takie gadanie 

wydawało  mi  się  zawsze  dziwne,  ponieważ  nawet  dziś  jeszcze  każdego  gruntownego  myśliciela, 

każdego poważnego artystę odmładza wieczna młodość greckiej kultury. Taka wypowiedź dotycząca 

pogaństwa da się tylko tym wytłumaczyć, że ludzie nie wiedzą, co mówić, a myślą, że coś zawsze trzeba 

powiedzieć. Można oczywiście mówić, że poganie nie znali wiary, ale ten, kto chce tak mówić, musi 

lepiej pojmować, czym jest wiara, bo inaczej będzie to puste gadanie. Łatwo jest objaśnić cały byt razem 

z wiarą, nie mając pojęcia o tym, czym jest wiara, i nie najgorzej kalkuluje w życiu ten, kto liczy na 

podziw wygłaszając takie frazesy, gdyż jak powiada Boileau: 

Un sot trouve toujours un plus sot qui l'admire.

8

 

Paradoks wiary na tym właśnie polega, że jednostka jako jednostka wznosi się ponad ogólność, słusznie 

wywyższa się nad nią, ale trzeba zauważyć, że jednostka, która jako jednostka była podporządkowana 

ogólności,  teraz  staje  się  jednostką  poprzez  ogólne,  któremu  jako  jednostka  jest  podporządkowana; 

jednostka jako jednostka stoi bowiem w absolutnym stosunku do Absolutu. Ten punkt widzenia nie da 

się mediatyzować, gdyż każda mediatyzacja dzieje się siłą ogólnego, co jest i będzie w całej wieczności 

paradoksem niedostępnym rozumowi. Wiara jest albo tym paradoksem, albo (i proszę czytelnika, aby 

te  konsekwencje  miał  zawsze  in  mente  w  każdym  punkcie  naszego  rozważania,  gdyż  byłoby  czczą 

gadaniną,  gdybym  powtarzał  to  co  chwila)  nigdy  nie  było  wiary,  dlatego  właśnie,  że  zawsze  była. 

Innymi słowami Abraham jest stracony. 

Prawda, że ten paradoks jednostka łatwo może pomylić z pokusą, ale to jeszcze nie powód, aby należało 

go  ukrywać.  Prawda,  iż  wielu  ludzi  tak  jest  ułożonych,  że  ten  paradoks  ich  odpycha,  ale  dlatego  nie 

należy wiary przekształcać w coś innego tylko po to, aby ją posiąść; należy raczej przyznać, że się jej 

nie  posiada;  a  ci,  co  posiadają  wiarę,  powinni  pomyśleć,  aby  podać  jakieś  znaki  rozpoznawcze  dla 

odróżnienia paradoksu od pokusy. 

Opowieść  o  Abrahamie  zawiera  teleologiczne  zawieszenie  etyki.  Nie  brak  subtelnych  umysłów  i 

gruntownych  badaczy,  którzy  szukali  analogii  do  tej  opowieści.  Ich  wiedza  sprowadza  się  do  tego 

pięknego zdania, że wszystko w gruncie rzeczy jest jednakowe. Jeżeli jednak zechcemy bliżej przyjrzeć 

się tej sprawie, bardzo wątpię, czy zdołamy w całym świecie znaleźć choć jedną analogię, z wyjątkiem 

                                                             

8

 Głupiec zawsze znajdzie większego głupca, który go podziwia. 

background image

Strona 51 z 94 

jednej późniejszej, która o niczym nie świadczy, gdyż jest to pewnikiem, że Abraham reprezentuje wiarę 

i że ta wiara normalnie się przejawia w nim, którego życie jest nie tylko największym paradoksem, jaki 

można sobie wyobrazić, ale nawet takim paradoksem, jakiego, wyobrazić sobie niepodobna. Abraham 

działa siłą absurdu; albowiem absurdem właśnie jest to, że jako jednostka wynosi się ponad ogólność. 

Ten paradoks nie da się zmediatyzować, gdyż kiedy tylko Abraham spróbuje to czynić, musi przyznać, 

że był poddany pokusie, a w takim razie nigdy się nie zdecyduje na złożenie w ofierze Izaaka, gdyby 

zaś  ofiarował  Izaaka,  musiałby  z  żalem  powrócić  do  powszechności.  Siłą  absurdu  Izaak  zostaje  mu 

zwrócony. Dlatego Abraham nie jest ani przez chwilę tragicznym bohaterem, ale zupełnie kimś innym: 

albo  człowiekiem  wierzącym,  albo  mordercą.  Określenie  pośrednie,  które  jest  zbawieniem  bohatera 

tragicznego, do Abrahama nie da się zastosować. Dlatego też mogę zrozumieć bohatera tragicznego, ale 

Abrahama pojąć nie mogę, chociaż w jakimś szalonym porywie podziwiam go bardziej od innych ludzi. 

Stosunek  Abrahama  do  Izaaka  da  się  wyrazić  etycznie  całkiem  po  prostu  stwierdzeniem,  że  ojciec 

powinien  kochać  syna  bardziej  niż  siebie  samego.  Ale  etyka  zawiera  w  sobie  różne  gradacje, 

zobaczymy, czy w tej opowieści da się znaleźć jakiś wznioślejszy wyraz etyczny, który etycznie może 

objaśnić  jego  zachowanie,  etycznie  pozwolić  mu  na  zawieszenie  etycznych  obowiązków  względem 

syna, nie wykraczając w tym poszukiwaniu poza teleologię etyki. 

Kiedy przedsięwzięcie ważne dla całego narodu jest zahamowane, kiedy zamierzenie to sparaliżowane 

zostaje przez niełaskę nieba, kiedy gniewne bóstwo zsyła ciszę, która szydzi ze wszystkich wysiłków, 

kiedy  wieszczkowie  wykonując swój ciężki  obowiązek ogłaszają, że bogowie żądają ofiary  w osobie 

młodej dziewczyny, wtedy ojciec bohatersko musi złożyć ofiarę. Wielkodusznie powinien zdławić swą 

boleść  i  chociaż  może  sobie  życzyć,  aby  był  raczej  „małym  człowiekiem,  któremu  wolno  jest  łzy 

wylewać, niż królem, musi postąpić po królewsku”. I chociaż samotnie ukrywa cierpienie w sercu, ma 

tylko trzech powierników w swym ludzie, wkrótce lud cały stanie się powiernikiem jego nieszczęścia, 

ale i świadkiem jego czynu, kiedy dla dobra ogółu ofiaruje swoją córkę, młodą, piękną dziewicę. „O 

łono, o piękne jagody, o włosy złociste”. (w. 687). Córka wzruszy go łzami i ojciec odwróci twarz, ale 

bohater  naostrzy  nóż.  I  kiedy  wieść  o  tym  doleci  do  rodzinnego  domu,  piękne  dziewczęta  Grecji 

zarumienia się porwane entuzjazmem, a jeżeli córka miała narzeczonego, to narzeczony nie powinien 

się dać ponieść gniewowi, ale być dumnym ze swego udziału w czynie ojca, gdyż córka była związana 

mocniejszym uczuciem z nim niż z ojcem. 

Kiedy nieustraszony sędzia, który ocalił Izrael w ciężkiej chwili, w jednym odruchu wiąże Boga i siebie 

wzajemnym przyrzeczeniem, musi bohatersko przemienić radość młodej dziewczyny, ukochanej córki, 

w żałobę, i kiedy cały Izrael  musi się okryć żalem  nad jej dziewiczą młodością – zrozumie to każdy 

wolnourodzony mąż, każda pełna uczuć niewiasta będzie podziwiała Jeftego, każda dziewica w Izraelu 

zechce  postępować  jak  jego  córka;  w  cóż  by  zmieniło  się  zwycięstwo,  które  Jefte  osiągnął  swoim 

background image

Strona 52 z 94 

przyrzeczeniem, gdyby przyrzeczenia nie dotrzymał? Czyż zwycięstwo nie zostałoby odebrane ludowi 

izraelskiemu? 

Kiedy syn zapomina o swoich obowiązkach, a państwo udziela ojcu władzy sądu, kiedy prawa żądają 

kary  z  ręki  ojca,  ojciec  powinien  bohatersko  zapomnieć  o  tym,  że  przestępcą  jest  jego  syn, 

wspaniałomyślnie  ukryć  swoje  cierpienie,  ale  cały  naród  –  łącznie  z  samym  synem  –  powinien 

podziwiać takiego ojca; za każdym razem kiedy się wykłada rzymskie prawa, trzeba pamiętać o tym, że 

wielu wykładało je bardziej uczenie, ale nikt równie wspaniale jak Brutus. 

Gdyby jednak Agamemnon, mimo że przychylne wiatry gnały jego okręty z wydętymi żaglami do celów 

im wyznaczonych, posłał gońca po Ifigenię, aby ją złożyć w ofierze, gdyby Jefte nie związany żadnym 

przyrzeczeniem,  które  miało  rozstrzygnąć  o  losach  narodu,  rzekł  do  córki:  „Idź  i  płacz  przez  dwa 

miesiące dziewictwa twego, a potem cię złożę w ofierze”, gdyby Brutus miał szlachetnego syna, a mimo 

to ojciec wezwał liktorów i kazał go kaźnić – kto by ich wtedy pojął? Gdyby ci trzej ludzie na pytanie, 

dlaczego tak uczynili, odpowiedzieli: „Była to próba, a myśmy byli kuszeni”, czyżby ich pojmowano 

lepiej? 

Kiedy  Agamemnon,  Jefte,  Brutus  w  decydującej  chwili  bohatersko  przezwyciężając  ból,  bohatersko 

tracą  przedmiot  miłości  i  muszą  jedynie  dokonać  zewnętrznego  czynu,  nie  znajdzie  się  nigdzie  na 

świecie szlachetna dusza, która by nie miała współczucia dla ich cierpienia, podziwu dla ich czynu. Ale 

gdyby,  przeciwnie,  każdy  z  tych  trzech  ludzi  w  decyduj  ącecj  chwili  do  bohaterstwa,  z  którym 

powściągali cierpienie, dodał króciutkie zdanie: „To się przecie nie stanie”, któż by ich pojął? Gdyby 

dodali  jako  objaśnienie:  „Wierzymy  w  to  siłą  absurdu”,  któż  by  ich  pojmował  lepiej?  Jeżeli  łatwo 

zrozumieć, iż tłumaczenie ich jest absurdem, czyż można zrozumieć, że oni w ten absurd wierzyli? 

Różnica  pomiędzy  tragicznym  bohaterem  a  Abrahamem  jest  łatwo  dostrzegalna.  Bohater  tragiczny 

pozostaje  w  sferze  etyki.  Dla  niego  etyka  ma  swój  cel  (τέλος)  w  wyższym  wyrazie  moralnym; 

sprowadza etyczny stosunek pomiędzy ojcem a synem czy pomiędzy córką a ojcem do uczucia, którego 

dialektyka wyraża się w stosunku do samej idei moralności. Tu nie może być mowy o teleologicznym 

zawieszeniu samej etyki. 

Abraham zaś zachowuje się inaczej. Czynem swym przekracza wszystkie stadia etyczne i ma przed sobą 

wyższy  cel  (τέλος),  wobec  którego  zawiesza  tamto.  Chętnie  wiedziałbym,  jak  może  ktokolwiek 

sprowadzać czyn Abrahama do powszechności i czy można znaleźć jakiś inny stosunek między czynem 

Abrahama a  ogólnymi  zasadami,  oprócz  tego,  że  Abraham  je  przekroczył.  Dlatego,  że  Abraham  nie 

działał  po  to,  aby  oswobodzić  jakiś  lud,  nie  kierował  się  ideą  państwa  ani  nie  pragnął  ułagodzić 

rozgniewanych  bóstw.  Jeżeli  można  mówić  o  tym,  że  Bóg  zawrzał  gniewem,  gniewał  się  tylko  na 

Abrahama i cały czyn Abrahama nie stoi w żadnym stosunku do zasad powszechnych, jest to całkiem 

prywatne  przedsięwzięcie  Abrahama.  Dlatego,  jeżeli  bohater  tragiczny  jest  wielki  dla  swej  moralnej 

cnoty,  Abraham  jest  wielki  dla  cnoty  czysto  osobistej.  W  życiu  nie  ma  wyższego  wyrazu  etyki  dla 

background image

Strona 53 z 94 

Abrahama niż przykazanie, że ojciec powinien kochać syna. O etyce w sensie cnoty nie może tu być 

mowy.  I  jeżeli  istnieje  tu  jakaś  zasada  powszechna,  to  mieści  się  ona  w  Izaaku,  ukryta  można  by 

powiedzieć  w  lędźwiach  Izaaka,  i  powinna  była  wołać  usty  Izaaka:  „Nie  czyń  tego,  bo  unicestwisz 

wszystko”. 

Dlaczego jednak Abraham to uczynił? Uczynił to dla Pana Boga, a jednocześnie identycznie z tym dla 

samego siebie. Uczynił to dla Boga, gdyż Bóg żądał od niego takiego świadectwa wiary, dla siebie  – 

gdyż chciał dać świadectwo. Jedność jego czynu jest doskonale zaświadczona słowem, którym zawsze 

oznaczano taki stosunek: to jest próba, to jest pokuszenie. Pokuszenie, ale co znaczy to słowo? Pokusa 

powstrzymuje człowieka od wypełnienia obowiązku, ale w tym wypadku pokusa jest samą etyką, która 

wstrzymuje  go  od  wypełnienia  woli  Bożej.  Ale  czymże  jest  obowiązek?  Obowiązek  jest  właśnie 

wyrazem woli Bożej. 

Tu się wyłania potrzeba stworzenia nowej kategorii, aby zrozumieć Abrahama. Takiego stosunku do 

bóstwa pogaństwo nie zna. Bohater tragiczny nie wstępuje w żaden osobisty stosunek z bóstwem, sama 

etyka  jest  dla  niego  rzeczą  boską  i  dlatego  paradoks  tej  sytuacji  może  być  zmediatyzowany  w 

powszechności. 

Przypadek Abrahama nie może być zmediatyzowany. To da się wyrazić także w ten sposób: Abraham 

nie może mówić. Skoro zaczynam mówić, wyrażam to, co ogólne, a kiedy milczę, nikt mnie nie może 

pojąć. Gdy tylko Abraham pragnie wyrazić się w tym, co ogólne, musi powiedzieć, że sytuacja jego jest 

pokusą;  niepodobna  jest  bowiem  wyrazić  podniosłej  ogólności,  która  wznosi  się  nad  ogólność, 

albowiem Abraham w tej chwili ją przekracza. 

I dlatego chociaż podziwiam Abrahama, czyn jego napawa mnie przerażeniem i zgrozą; kiedy zaprzecza 

sam sobie i poświęca się dla swej powinności, rezygnuje z rzeczy skończonych, a sięga po nieskończone, 

których  jest  dostatecznie  pewien;  bohater  tragiczny  rezygnuje  z  rzeczy  pewnych  dla  jeszcze 

pewniejszych i oko widza spoczywa na nim z ufnością. Ale ten, kto rezygnuje z ogólności, aby sięgnąć 

wyżej po coś, co nie jest ogólne, co czyni? Czyż może to być czymś innym niż pokusą? A jeżeli to jest 

możliwe, ale jednostka chybiła, cóż  jej pozostanie? Znosi  wszystkie cierpienia tragicznego bohatera, 

niszczy w sobie całą radość życia, wyrzeka się wszystkiego i może w tej właśnie chwili zamyka w sobie 

najwyższą radość, która miała dla niej taką wartość, że pragnęła ją nabyć za wszelką cenę. Widz nie 

może  jej  pojąć,  jego  oko  nie  może  na  niej  spocząć  z ufnością.  A  może  i  cel,  jaki  przed  sobą  stawia 

wierzący,  jest  nieosiągalny,  jak  jest  nie  do  pojęcia?  A  jeżeli  nawet  jest  osiągalny,  ale  jednostka  nie 

pojmuje woli bóstwa, jaki jej pozostaje ratunek? Bohater tragiczny potrzebuje łez i łez żąda; jakież oko 

będzie tak oschłe, aby nie opłakiwać Agamemnona; ale czyjaż dusza zbłąka się tak dalece, aby zuchwale 

płakać  nad  Abrahamem?  Tragiczny  bohater  dokonuje  swego  czynu  w  określonym  momencie,  ale  w 

ciągu następnych stuleci  ma jeszcze  więcej do zrobienia: przychodzi do tego, czyja dusza pogrążona 

jest w smutku, czyja pierś na próżno szuka oddechu, dławiąc zmęczone westchnienie, do tego, kto ugina 

background image

Strona 54 z 94 

się pod ciężarem rozpaczliwych myśli, objawia mu się, zdejmuje zeń czar przekleństwa, rozwiązuje jego 

więzy, ociera łzy, aż człowiek cierpiący zapomina o swoim bólu w jego bólu. Nad 

Abrahamem zaś płakać nie można. Człowiek zbliża się doń z uczuciem horror religiosus, z jakim Izrael 

zbliżał się do góry Synaj. Gdy tedy samotny człowiek wstępuje na górę Moria, której szczyt wznosi się 

wysoko nad równinę Aulidy, wydaje się lunatykiem spokojnie idącym nad przepaścią ; ten zaś, kto go 

z dołu ogląda, z szacunku i strachu nawet zawołać do niego nie śmie, lęka się tylko, aby się nie zmieszał, 

aby  kroku  nie  zmylił.  Dzięki,  nieustanne  dzięki  człowiekowi,  który  przytłoczonemu  troskami 

życiowymi i pozostawionemu nago na gościńcu zsyła słowo, aby mógł nim okryć swą nędzę jak liściem 

figowym; dzięki ci, wielki Szekspirze, który umiesz powiedzieć wszystko, wszystko nazwać po imieniu. 

Dlaczego nie wypowiedziałeś jednak nigdy tej męki? Czy zostawiłeś ją dla siebie samego, jak kochanek, 

który ukrywa imię ukochanej, aby się świat nigdy o nim nie dowiedział? Poeta okupuje bowiem moc 

swoich słów, zdolnych wyrazić wszystkie zawiłe tajemnice innych ludzi, własną małą tajemnicą, której 

wypowiedzieć  nie  może.  A  przecież  poeta  nie  jest  apostołem  i  może  wypędzać  czarty  tylko  mocą 

czartowską. 

Kiedy jednak pierwiastki etyczne są w ten sposób ideologicznie zawieszone, jaki jest byt jednostki, w 

której nastąpiło zawieszenie? Istnieje ona jako jednostka przeciwstawna temu, co ogólne. Czy grzeszy 

wówczas? Gdyż tak właśnie wygląda grzech, widziany w idei, tak jak dziecię, które nie może grzeszyć, 

ponieważ nie jest świadome swej egzystencji jako takiej; przecież jego egzystencja okazuje się w idei 

grzechem  i  poddana  jest  w  każdej  chwili  prawom  moralności.  Zaprzeczając,  że  forma  ta  może  się 

powtórzyć w istocie dojrzałej, tak że nie będzie grzechem, wydamy wyrok na Abrahama. W jaki sposób 

egzystował więc Abraham? Wierzył. Taki jest paradoks, który stawia sprawę na ostrzu noża i którego 

Abraham nie może wyjaśnić żadnemu człowiekowi, gdyż to paradoks, że jako jednostka stawia się w 

absolutnym stosunku do absolutu. Czy ma prawo tak postąpić? Jego uprawnienie to znowu paradoks; 

posiada on bowiem już je niejako coś powszechnego, ale dlatego, że jest jednostką. 

W jaki zaś sposób jednostka uświadamia sobie swoje uprawnienia? Łatwo niwelować całość istnienia 

podporządkowując  je  idei  państwa  lub  społeczeństwa.  W  tym  wypadku  z  łatwością  można  to 

zmediatyzować,  gdyż  w  ten  sposób  nie  dochodzi  się  do  paradoksu,  że  jednostka  jako  jednostka  jest 

rzeczą wyższą od powszechności; co też mogę wyrazić inaczej mówiąc – za Pitagorasem – że liczba 

nieparzysta  jest  doskonalsza  od  parzystej.  Jeśli  bowiem  w  naszych  czasach  słyszymy  niekiedy 

wypowiedź w obronie paradoksu, brzmi ona tak: należy sądzić po wyniku. Bohater, który dla swych 

czasów był zgorszeniem (σκάνδαλον), w uświadomieniu sobie swego paradoksu, który zawsze będzie 

czymś  niezrozumiałym, zuchwale  woła do  współczesności: „Wynik będzie świadczył, że  miałem  do 

tego prawo”. Obecnie coraz mniej słyszymy takich głosów, gdyż czasy nasze mało wprawdzie wydają 

bohaterów, ale także coraz mniej karykatur. A jeżeli w naszych czasach posłyszymy słowa: „Trzeba to 

sądzić po wyniku”, natychmiast wiemy, z kim mamy do czynienia. Kto tak mówi, należy do gromady, 

background image

Strona 55 z 94 

którą będę nazywał wspólną nazwą docentów. Ludzie ci pogrążeni we własnych myślach, ufni w swoją 

egzystencję,  mają pewne pozycje i jasne poglądy w dobrze zorganizowanym państwie: oddzieleni są 

setkami, ba, tysiącami lat od szarpaniny bytu i nie boją się, że coś podobnego może się powtórzyć – co 

by na to powiedziała policja, co by powiedziały gazety? Ich czynem życiowym jest sądzenie wielkich 

ludzi  –  oczywiście  na  podstawie  wyników  ich  działalności.  Ich  stosunek  do  wielkich  jest  dziwaczną 

mieszaniną arogancji i nędzy; arogancji – ponieważ uważają się za powołanych do sądzenia, nędzy – 

ponieważ wyczuwa się, że ich życie nie ma nic wspólnego z wielkością. Kiedy kto tylko odrobinę jest 

erections ingenii i nie pozostał zimnym i oślizłym żyjątkiem, jeżeli zbliżył się tylko bodaj na chwilę do 

wielkości, nie może nigdy zapomnieć, że od samego stworzenia świata taki był już porządek rzeczy, iż 

skutek przychodzi na końcu, a jeżeli naprawdę możemy się czegoś uczyć od wielkości, trzeba właśnie 

zwrócić  uwagę  na  początek.  Gdyby  ten,  kto  ma  działać,  chciał  sądzić  samego  siebie  na  podstawie 

skutków swojej działalności,  nigdy by nie rozpoczął  działania. Gdyby skutek  miał uszczęśliwić cały 

świat, bohater nic o tym  nie  wie, gdyż skutek może zobaczyć dopiero, gdy wszystko  minie, a wtedy 

przestaje być bohaterem, bohaterem jest bowiem, kiedy zaczyna. 

Dlatego też wynik ten (o ile jest to odpowiedź skończoności na pytanie nieskończoności) w dialektyce 

swej jest całkiem odmienny od egzystencji bohatera. Czy może to dowodzić, że Abraham miał prawo 

odnosić się  jako jednostka do powszechności, ponieważ cudem  odzyskał Izaaka? A  gdyby  Abraham 

rzeczywiście ofiarował Izaaka, czy byłby mniej usprawiedliwiony? 

Ludzi  interesuje  jednak  wynik,  to  na  przykład,  jnk  się  kończy  książka;  nie  chcą  nic  wiedzieć  o  lęku, 

mękach, paradoksach. Z wynikiem łączy się ich estetyczne przekomarzanie, przychodzi on równie łatwo 

i równie nieoczekiwanie, jak wygrana na loterii. Ale jeżeli z góry zna się wynik, to jak może to służyć 

zbudowaniu? A przecież żaden świętokradca skazany na ciężkie roboty w kajdanach nie jest tak podłym 

zbrodniarzem, jak ten, kto bezcześci świętości, i nawet Judasz, który sprzedał swego Pana za trzydzieści 

srebrników, nie jest bardziej godzien pogardy niż ten, kto w ten sposób handluje wielkością. 

Cała  moja  dusza  wzdraga  się  przed  tak  nieludzkim  przedstawianiem  wielkości;  ukazywać  wielkość, 

zamgloną przez ogromne oddalenie, w nieokreślonych konturach, ukazywać wielkość, a nie podkreślać 

tego, co ludzkie, to ową wielkość przekreślać; nie to bowiem, co mi się przydarza, czyni mnie wielkim, 

ale to, co ja czynię; i nikt na świecie nie sądzi, że człowiek jest wielki, bo wygrał los na loterii. Uważam, 

że nawet człowiek urodzony w skromnych warunkach nie może być tak nieludzki dla samego siebie, 

aby myślał o królewskim zamku, jak o czymś bardzo dalekim, niejasno wyobrażał sobie jego wielkość, 

tworzył sobie jego obraz i niszczył go jednocześnie przez pospolitość swoich wyobrażeń. Można chyba 

wymagać od niego, aby był człowiekiem do tego stopnia, żeby mógł wejść do najwyższego przybytku. 

Powinien  mieć  tyle  poczucia  człowieczeństwa,  aby  nie  chciał  łamać  wszelkich  prawideł  i  szturmem 

zdobywać zamku wprost z ulicy, straciłby przez to więcej niż króla; przeciwnie, powinien znajdować 

przyjemność  w  zachowaniu  wszystkich  reguł  przyzwoitości  z  pełnym  wesołości  i  zadowolenia 

background image

Strona 56 z 94 

rozmarzeniem,  co  mu  daje  poczucie  swobody.  To  jest  tylko  podobieństwo;  albowiem  różnice  w 

sprawach,  o  jakich  tu  mówimy,  są  bardzo  niedoskonałym  obrazem  różnic  zachodzących  w  świecie 

ducha. 

Wymagałbym  od  każdego  człowieka,  aby  oddalał  od  siebie  każdą  myśl  nieludzką,  wzbraniającą  mu 

wstąpienia do tych przybytków, gdzie mieszka nie tylko wspomnienie o wybranych, ale i sami wybrani. 

Ludzie  nie  powinni  się  cisnąć  bezwstydnie  do  środka  i  przyznawać  się  do  więzów  pokrewieństwa, 

powinni się czuć szczęśliwi za każdym razem, kiedy wolno się im pokłonić wielkości, powinni szczerze 

i ufnie być czymś więcej niż uboga sprzątaczka; jeżeli bowiem człowiek nie będzie się starał być czymś 

więcej, nigdy nie wejdzie do środka. I tu mu właśnie mogą pomóc strach i nędza, które wypróbowują 

każdą wielkość, a jeżeli człowiek ma choć trochę sił w sobie, to może wzbudzić tylko słuszną zazdrość. 

A rzeczy wielkie tylko na odległość, rzeczy, które się chce uczynić wielkimi przy pomocy wewnętrznie 

pustych frazesów, nigdy prawdziwie wielkie nie będą i doprowadzą tylko do zniszczenia. 

Kto był tak wielki na świecie, jak owa łaską obdarzona niewiasta, Matka Boża, Dziewica Maria? A jak 

się o niej mówi? Że była błogosławiona między niewiastami, nie czyni jej wielką, i gdyby zdarzyło się 

osobliwym trafem, że ci, którzy słyszą, mogli myśleć równie nieludzko, jak ci, którzy mówią, to każda 

młoda dziewczyna ma prawo zapytać, dlaczego ona nie została tą błogosławioną? Jeżeli zaś nie mam 

na to żadnej innej odpowiedzi, nie powinienem jednak odrzucać tego pytania pod pretekstem, że jest 

głupie; jeżeli chodzi o łaskę, to mówiąc abstrakcyjnie, każdy człowiek ma do niej prawo. Zapomina się 

o strachu, nędzy, paradoksie. Moja myśl jest czysta, jak myśl każdego człowieka; i myśl ta uszlachetnia 

się,  roztrząsając  te  sprawy;  a  jeżeli  się  nie  uszlachetnia,  to  trzeba  się  spodziewać  wszystkiego 

najgorszego;  skoro  raz  wywołało  się  te  obrazy,  nie  można  już  o  nich  zapomnieć;  jeżeli  zaś  ktoś 

przeciwko nim grzeszy, to w swym niemym gniewie przygotowują one straszną zemstę, straszniejszą 

niż  krzyk  dziesięciu  krytyków.  Zaiste  Maria  cudownie  urodziła  dziecię,  ale  przecież  urodziła  je  po 

kobiecemu, a przecież to czas lęku, nędzy i paradoksu. Anioł był oczywiście duchem zesłanym, ale nie 

był duchem pomocnym, nie poszedł do innych dziewcząt Izraela i nie rzekł im: „Nie gardźcie Marią, 

spotkało ją coś niezwykłego”. Anioł przyszedł tylko do Marii i nikt jej nie rozumiał. Jakaż kobieta była 

tak pokrzywdzona jak Maria, czyż nie jest prawdą, że kogo Bóg obdarza błogosławieństwem, „ tego 

przeklina  w  tej  samej  chwili?  Tak  należy  duchowo  pojmować  Marię.  Nie  jest  ona  w  żadnej  mierze 

wystrojoną  damą  igrającą  na  tronie  z  Bożym  dziecięciem,  wzdragam  się  o  tym  mówić,  ale  jeszcze 

bardziej mierzi mnie myśl, że można ją tak pojmować. A jednak kiedy powiada: „Otom ja, służebnica 

Pana”, wtedy jest wielka i sądzę, że nie powinno wydawać się trudne do wyjaśnienia, dlaczego została 

Matką Bożą. Nie potrzeba jej światowego podziwu, tak samo jak Abrahamowi nie. potrzeba łez, gdyż 

ona  nie  była  bohaterką  a  on  nie  był  bohaterem,  a  przecież  nie  przez  to  oboje  stali  się  więksi  od 

bohaterów, że byli wyzwoleni od strachu, nędzy i paradoksu, ale właśnie przez strach, nędzę i paradoks. 

background image

Strona 57 z 94 

Jest  to  pełne  wielkości,  kiedy  poeta  przedstawiając  ludzkiemu  podziwowi  tragicznego  bohatera 

powiada:  płaczcie  nad  nim,  zasługuje  na  to;  wielkością  jest  bowiem  zasługiwać  na  łzy  tych,  którzy 

zasługują na to, by je  wylewać; wielkie jest to, że poeta potrafi zdumiewać tłum  i zmuszać każdego 

człowieka  do  wypróbowania  samego  siebie,  swoich  zdolności  do  opłakiwania  bohatera,  gdyż  jest 

zarazem coś, co uwłacza świętości w tryskającej wodzie płaczu. Większe jednak nad to wszystko jest 

to,  co  rycerz  wiary  powinien  powiedzieć  szlachetnym  ludziom,  którzy  go  opłakują:  „Nie  nade  mną 

płaczcie, lecz nad sobą”. 

Człowiek się wzrusza, wraca myślami do owych pięknych czasów, słodkie wspomnienia prowadzą go 

do upragnionego celu, do ujrzenia Chrystusa wędrującego po Ziemi Obiecanej. Zapomina przy tym o 

lęku, o nędzy, o paradoksie. Czy było tak łatwo nie mylić się wówczas? 

Czyż nie było to straszne, że człowiek, taki sam człowiek jak inni, był Bogiem? Czyż nie było to straszne 

–  zasiadać–  z  nim  do  stołu?  Czy  łatwo  było  być  apostołem?  Ale  wynik  –  osiemnaście  wieków 

chrześcijaństwa  –  czemuś  służy;  służy  temu  oszustwu,  którym  karmi  siebie  1innych.  Za  mało  mam 

odwagi, aby dobrowolnie asystować przy tych zdarzeniach, ale dlatego nie sądzę surowo tych, co się 

mylili, nie myślę źle o tych, co znali prawdę. Wróćmy do Abrahama. W czasach, gdy jeszcze nie istniał 

ten wynik, Abraham albo był całkowitym mordercą, albo znajdujemy się wobec paradoksu, który stoi 

poza każdą mediacją. 

Historia  Abrahama  zawiera  teleologiczne  zawieszenie  etyki.  Jako  jednostka  stanął  on  ponad  tym,  co 

ogólne. Jest to paradoks, którego nie  można zmediatyzować. Zarówno niepodobna wytłumaczyć, jak 

wstąpił on w ten paradoks, i jak w nim pozostawał. Jeżeli sytuację Abrahama pojmujemy inaczej, to 

staje się  on  nie tragicznym bohaterem, ale po prostu mordercą. Nazywać go  w dalszym  ciągu ojcem 

wiary, mówić o nim do ludzi, którzy o nic nie dbają, tylko o puste słowa – to bezsens. Dzięki własnym 

siłom człowiek może zostać tragicznym bohaterem, ale nie rycerzem wiary. Kiedy człowiek wkracza 

na ciężką w pewnym sensie  drogę bohatera, wielu  może  mu służyć radą; temu, kto  kroczy uciążliwą 

ścieżką wiary, nikt nic nie może poradzić, nikt go nie może zrozumieć. Wiara jest cudem, a przecież 

żaden  człowiek  nie  jest  wyłączony  z  możliwości  tego  cudu;  albowiem  to,  w  czym  się  łączą  życia 

wszystkich ludzi, to namiętność

9

, a wiara jest namiętnością. 

                                                             

9

 Leasing powiedział w pewnym miejscu coś podobnego, wychodząc z punktu widzenia czysto estetycznego. Chce 

on w tym miejscu stwierdzić, że rozpacz może się wyrazić w dowcipie. Podaje więc replikę wypowiedzianą w 
pewnej sytuacji przez nieszczęsnego króla angielskiego Edwarda II. Jako przeciwieństwo do tego przytacza on, 
podług Diderota, opowiadanie o wiejskiej babie i jej powiedzeniu. I tak dalej ciągnie: Auch das,war Witz, und 
noch dazu Witz einer Bàuerin, aber die Umstânde machten ihn unvermeidlich. Undfolglich auch muss man die 
Entschuldigung der witzigen Ausdriicke des Schmerzes und der Betrûbniss nicht darin suchen, doss die Person, 
welche  sie  sagt,  eine  vornehme,  wohlerzogene,  verstândige,  und  auch  sonst  witzige  Persona  sey;  derm  die 
Leidenschąften  machen  allé  Menschen  wieder  gleich:  sondent  darta,  dass  wahrscheinlicher  Weise  ein  jeder 
Mensch ohne Unterschied in den nSmlichen UmstSnden das nâmliche sagen wiirde. Den Gedanken der Bâuerin 
hàtte eine Kônigin haben konnen und haben mûssen, so wie das, was dort der Kbnig sagt, auch ein Bauer sagen 
hStte konnen wid ohne Zwcifel wûrde gesagt haben
. (Cf. Sâmtliche Werke t. XXX, str. 223). 

background image

Strona 58 z 94 

Problemat II 

CZY ISTNIEJE ABSOLUTNY OBOWIĄZEK WOBEC BOGA? 

To, co etyczne, jest ogólne i jako takie boskie. Dlatego słusznie się mówi, że każdy obowiązek jest w 

gruncie rzeczy obowiązkiem względem Boga; ale jeśli nie można powiedzieć więcej, to znaczy, że nie 

ma się żadnego obowiązku wobec Boga. Obowiązek pozostaje obowiązkiem w odniesieniu do Boga, 

ale spełniając swój obowiązek, nie wchodzę w stosunek z Bogiem. Obowiązkiem jest na przykład miłość 

bliźniego. Jest obowiązkiem przez odniesienie do Boga, ale spełniając ten obowiązek nie wchodzę w 

stosunek  z  Bogiem,  lecz  z  bliźnim,  którego  kocham.  Jeżeli  mówię  w  tym  znaczeniu,  że  jest  moim 

obowiązkiem miłość ku Bogu, powiadam właściwie autologię, ponieważ słowo „Bóg” brane tu jest w 

ogólnym, abstrakcyjnym rozumieniu, jako to, co boskie, jako powszechność, jako obowiązek. Cały byt 

człowieczeństwa  zaokrągla  się  tu  w  doskonałą  kulę  i  to,  co  etyczne,  jest  jednocześnie  rzeczą 

ograniczającą, i treścią wypełniającą tę kulę. Bóg jest tu niewidocznym, znikającym punktem, bezsilną 

myślą; jego moc wyraża się tylko w tym, co etyczne i co wypełnia byt. 

Jeżeli znajdzie się ktoś, komu przyjdzie na myśl, że można kochać Boga w inny sposób niż ten, jaki 

przed chwilą ukazałem, jest to człowiek pomylony, kocha Widmo, które, gdyby miało dosyć siły, aby 

przemówić,  rzekłoby:  „Nie  potrzebuję  twojej  miłości,  zostań  tam,  gdzie  jesteś”.  Jeżeli  ktoś  jednak 

uważa,  że  chce  kochać  Boga  inaczej,  to  miłość  ta  będzie  nieporozumieniem,  jak  ta,  o  której  mówi 

Rousseau, że człowiek kocha Kafrów zamiast kochać bliźniego. 

Jeżeli  to  wszystko,  co  zostało  tu  wyłożone,  jest  słuszne,  jeżeli  nie  ma  nic  niewymiernego  w  życiu 

człowieka albo to, co niewymierne, jest takie tylko przez przypadek, który nie ma żadnego znaczenia, 

o  ile  byt  ogląda  się  jako  ideę,  to  Hegel  ma  rację;  ale  nie  ma  racji,  kiedy  mówi  o  wierze  albo  kiedy 

dopuszcza, by uważać Abrahama za ojca wiary; w drugim przypadku wydaje wyrok i na Abrahama, i 

na wiarę. 

W filozofii Hegla das Âussere (die Entâusserung)

10

 jest wyższe niż das Innere

11

. Często objaśniam to 

na  przykładach.  Dziecko  jest  das  Innere,  człowiek  dorosły  das  Âussere,  z  tego  wynika,  że  dziecko 

określane  jest  właśnie  przez  zewnętrzność,  człowiek  dorosły  zaś,  przeciwnie,  jako  das  Âussere,  jest 

właśnie określany przez das Innere. Wiara zaś, przeciwnie, jest tym paradoksem, że wewnętrzność jest 

                                                             

(A  i  to  był  dowcip,  przy  tym  dowcip  chłopski.  Lecz  stał  się  on  nieuchronny  dzięki  okolicznościom.  Stąd 
usprawiedliwień dla żartobliwego wyrazu bólu i smutku szukać należy nie w tym, że osoba, która wypowiada się 
w  tym  wyrazie,  jest  osobą  zacną,  dobrze  wychowaną, rozsądną, a  jeszcze  i  dowcipną  — namiętności  bowiem 
zrównują  wszystkich  ludzi  —  ale  w  tym,  że  najpewniej  każdy  człowiek  bez  różnicy  powiedziałby  w  tych 
okolicznościach to samo. Myśl chłopki mogła była żywić królowa i musiała ją żywić; podobnie to samo, co król 
mówi, mógłby i kmiotek powiedzieć i powiedziałby też niezawodnie). 

10

 To, co zewnętrzne (uzewnętrznienie). 

11

 To, co wewnętrzne. 

background image

Strona 59 z 94 

w niej wyższa niż zewnętrzność, czyli przypominając zdanie z poprzednich moich rozumowań, liczba 

nieparzysta jest doskonalsza od parzystej. 

W  moralnym  pojęciu  życia  zadaniem  jednostki  jest  pozbyć  się  cech  wewnętrznych  i  wyrazić  je  na 

zewnątrz. Za każdym razem jednostka unika tego, za każdym razem, kiedy się powstrzymuje od uczuć, 

dyspozycji  itd.  grzeszy,  poddaje  się  pokuszeniu.  Paradoksem  wiary  jest  to,  że  posiada  wewnętrzność 

niewspółmierną  z  zewnętrznością,  ale  ta  wewnętrzność,  co  trzeba  zauważyć,  nie  jest  identyczna  z 

pierwszą, lecz jest nową wewnętrznością. O tym nie wolno zapominać. Najnowsza filozofia pozwala 

sobie  bez  większych  kłopotów  zastępować  „wiarę”  przez  dane  bezpośrednie.  Jeżeli  się  tak  czyni,  to 

śmieszne jest przeczenie, że wiara istniała przez wszystkie czasy. Wiara dostaje się tu w dość pospolite 

towarzystwo uczuć, nastrojów, idiosynkrazji, „waporów” itp. W takim razie filozofia ma rację mówiąc, 

że to nie dosyć. Ale nic nie upoważnia filozofii do takiego traktowania wiary. Wiara poprzedzona jest 

wysiłkiem  nieskończoności, dopiero potem  wiara zjawia się nec inopinate w imię absurdu. To mogę 

zrozumieć, nie potrzebując twierdzić, że posiadam wiarę. Jeżeli wiara jest tylko tym, za co podaje ją 

filozofia, to Sokrates poszedłby daleko, bardzo daleko tą drogą, a przecież jest inaczej, nigdy do wiary 

nie  doszedł.  Biorąc  pod  uwagę  intelektualną  stronę  faktu,  podjął  wysiłek  nieskończoności.  Jego 

niewiedza jest właśnie nieskończoną rezygnacją. To zadanie samo w sobie wystarczy na ludzkie siły, 

chociaż w naszych czasach gardzi się nim; ale dopiero kiedy się dokona tego wysiłku, kiedy jednostka 

wyczerpie się w nieskończoności, dochodzi ona do punktu, w którym może się narodzić wiara. 

Paradoks  wiary  polega  więc  na  tym,  że  jednostka  jest  wyższa  od  tego,  co  ogólne;  jednostka  –·  że 

przypomnę  tu  jeszcze  osobliwszą  dogmatyczną  dystynkcję,  rzadko  dziś  dostrzeganą  –  określa  swój 

stosunek do tego, co ogólne, poprzez swój stosunek do absolutu, a nie swój stosunek do absolutu przez 

stosunek do tego, co ogólne. Paradoks ten można wyrazić jeszcze w ten sposób, że istnieje absolutny 

obowiązek  w  stosunku  do  Boga;  w  takim  obowiązku  jednostka,  jako  jednostka,  staje  w  absolutnym 

stosunku do absolutu. Jeżeli więc w takim powiązaniu mówimy, że obowiązkiem jest miłość do Boga, 

to  mówimy co  innego  niż poprzednio; jeżeli  obowiązek ten  jest absolutny,  etyka zniża się  wtedy do 

relatywizmu.  Z  tego  jednak  nie  wynika,  iż  się  etyka  przez  to  unicestwia,  ale  otrzymuje  całkiem  inną 

formę, formę paradoksu, w ten sposób, że na przykład miłość do Boga może doprowadzić rycerza wiary 

do nadania swojej miłości bliźniego kształtu całkiem przeciwnego obowiązkowi stawianemu mu przez 

moralność. 

Jeżeli tak nie jest w istocie, to nie ma miejsca dla wiary w życiu; to wiara jest tylko pokusą i Abraham 

jest zgubiony, bo tej pokusie uległ. 

Ten  paradoks  nie  da  się  zmediatyzować,  polega  on  bowiem  na  tym  właśnie,  że  jednostka  jest  tylko 

jednostką. Z chwilą, kiedy jednostka chce wyrazić swą absolutną powinność w ogólności i uświadomić 

sobie  w  niej  samą  siebie,  stwierdza,  że  popadła  w  pokuszenie,  i  mimo  swego  sprzeciwu  nie  potrafi 

background image

Strona 60 z 94 

wykonać tego swojego tak zwanego absolutnego obowiązku; a jeżeli nie okazuje sprzeciwu, grzeszy, 

chociaż czyn jej realiter może być tym, co było jej absolutnym obowiązkiem. 

Co więc miał zrobić Abraham? Gdyby powiedział komuś: „Kocham Izaaka bardziej niż cokolwiek na 

świecie  i  dlatego  tak  mi  ciężko  złożyć  go  w  ofierze”,  to  na  pewno  ten  drugi  pokiwałby  głową  i 

powiedział:  „Dlaczego  w  takim  razie  chcesz  go  ofiarować?”  Albo  gdyby  to  był  sprytny  człowiek, 

przejrzałby Abrahama i zobaczyłby, że okazuje on uczucie będące w wołającej do nieba sprzeczności z 

jego czynami. 

W opowieści o Abrahamie znajdujemy taki paradoks. Z punktu widzenia moralności jego stosunek do 

Izaaka da się wyrazić przez stwierdzenie, że ojciec powinien kochać syna. Ten stosunek moralny staje 

się  czymś  relatywnym  w  porównaniu  z  absolutnym  stosunkiem  do  Boga.  Na  pytanie  „Dlaczego?” 

Abraham nie ma innej odpowiedzi jak to, że to jest próba, pokuszenie – określenia, które, jakeśmy to 

wyżej powiedzieli, wyrażają jedność dwóch punktów widzenia: czyni to dla Boga, czyni to dla siebie. 

Tych dwóch określeń można używać wymiennie w potocznym języku. Jeżeli widzi się człowieka, który 

czyni coś, co nie jest zgodne z ogólnością, mówi się, że zrobił to właśnie dla Boga, co oznacza w gruncie 

rzeczy, że zrobił to dla siebie. Paradoks wiary utracił człon pośredni, to znaczy ogólność. Z jednej strony 

wiara  jest  wyrazem  najwyższego  egoizmu  (spełnić  ów  straszny  czyn  dla  samego  siebie),  z  drugiej 

strony–wyrazem najbardziej absolutnego oddania: spełnić ten czyn dla Boga. Wiara sama w sobie nie 

może  być  zmediatyzowana  w  ogólności,  gdyż  wtedy  przestaje  istnieć.  Wiara  jest  paradoksem,  a 

jednostka w żadnym razie nie może być zrozumiana przez nikogo. Ludzie łatwo sobie wyobrażają, jak 

dobrze  wiem,  że  jednostka  może  być  zrozumiana  przez  podobną  jednostkę  w  podobnym  wypadku. 

Takie rozważanie byłoby nie do pomyślenia, gdyby w naszych czasach nie szukano tylu chytrych dróg 

prowadzących do wielkości. Jeden rycerz wiary w niczym  nie  może pomóc innemu rycerzowi wiary. 

Albo jednostka staje się rycerzem wiary przez to, że bierze na siebie ciężar paradoksu, albo nie staje się 

nim  wcale.  Koleżeństwo  w  tych  regionach  jest  nie  do  pomyślenia.  Każde  głębsze  wyjaśnienie,  jak 

należy  pojmować  Izaaka,  może  dać  jednostka  jedynie  sama  sobie.  A  gdyby  nawet  ktoś  był  zdolny, 

mówiąc ogólnie, określić, co należy rozumieć pod postacią Izaaka (co byłoby więcej niż śmiesznym 

zaprzeczeniem  samemu  sobie,  gdyby  poddać  jednostkę,  która  stoi  poza  ogólnością,  powszechnym 

kategoriom  wtedy  właśnie, kiedy  ma ona działać jako jednostka, stojąca poza ogólnością), to jednak 

jednostka  nigdy  nie·  będzie  mogła  przekonać  się  o  tym  przy  pomocy  innych,  tylko  będzie  musiała 

określać  się  sama  przez  siebie  jako  jednostka.  A  gdyby  nawet  jakiś  człowiek  był  do  tego  stopnia 

tchórzliwy i godny pożałowania, że chciałby zostać rycerzem wiary na odpowiedzialność innego, nigdy 

nim nie zostanie; jednostka może bowiem zostać rycerzem wiary tylko jako jednostka, i to jest właśnie 

ta  wielkość,  którą  mogę  pojąć,  nie  sięgając  do  niej,  gdyż  nie  mam  po  temu  odwagi;  na  tym  polega 

właśnie lęk, który mogę pojąć znacznie lepiej. 

background image

Strona 61 z 94 

W  rozdziale  XIV  26  u  św.  Łukasza,  jak  wiadomo,  znajduje  się  osobliwa  wskazówka  dotycząca 

absolutnej powinności względem Boga: „Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie w nienawiści ojca swego i 

matki, żony, dzieci, braci i sióstr, a nadto i duszy swej

12

, nie może być uczniem moim”. Twarde to słowa, 

kto może ich spokojnie wysłuchać? Dlatego też przytacza się je bardzo rzadko. Ale przemilczanie tych 

słów jest tylko unikiem, który niewiele pomoże. Studiujący teologię dowiadują się przecież, że słowa te 

znajdują się w Nowym Testamencie, a w innych podręcznikach egzegezy znajdują oni objaśnienie, że 

μισειν w tym  miejscu  i  w kilku innych  miejscach  oznacza: minus diligo, posthabeo, non colo, nihili 

facio.  Ale  konteksty,  w  których  się  znajduje  to  słowo,  nie  zdają  się  potwierdzać  tych  kunsztownych 

objaśnień. Zaraz w następnym wierszu znajdujemy opowieść o człowieku, który chcąc zbudować wieżę, 

rozmyśla czy jest w stanie to uczynić, aby się z niego potem nie śmiano, ścisły związek tej przypowieści 

z dopiero co cytowanym wierszem, zdaje się wskazywać, iż słowa te należy brać w ich najstraszliwszym 

znaczeniu, aby każdy mógł siebie wypróbować, czy może zbudować ową wieżę. 

Dlatego też jeśli pobożny i czuły egzegeta, który tak obniżając ceny sądzi, że potrafi przemycić na świat 

chrześcijaństwo, jeśli potrafi przekonać człowieka o tym, jaka była gramatycznie, lingwistycznie i przez 

analogię myśl owych słów, to potrafi zapewne również przekonać owego człowieka, że chrześcijaństwo 

jest  jednym  z  najżałośniejszych  zjawisk  świata.  A  nauka  ta  w  swym  najistotniejszym  lirycznym 

wybuchu,  gdzie  świadomość  jej  wieczystej  wartości  wzbiera  potężnie  w  wymienianych  słowach,  nie 

ma nic wspólnego z płaczliwymi czasownikami, które nie oznaczają nic, tylko określają, że trzeba być 

mniej życzliwym, mniej uważnym, bardziej obojętnym; nauka, która w momencie gdy zdaje się mówić 

najstraszliwsze rzeczy, zmienia się w pobłażanie zamiast w przerażenie – taka nauka nie jest warta tego, 

aby za nią walczyć. 

Słowa są straszne, ale zdaje mi się, że można je zrozumieć; z czego wcale nie wynika, aby ten, kto je 

zrozumiał, miał dosyć odwagi, aby wprowadzić je w czyn. W każdym razie trzeba być na tyle uczciwym, 

aby przyznać się do treści tych słów i uznać ich wielkość, choć się nie ma odwagi do ich wypełnienia. 

Ten,  kto  tak  postępuje,  nie  traci  nic  z  korzyści  pięknej  przypowieści,  która  potem  następuje,  gdyż 

zawiera ona pewnego rodzaju pociechę dla tego, kto nie ma odwagi na budowę wieży. Ale trzeba być 

uczciwym i nie podawać swego braku odwagi za pokorę, jest to bowiem, przeciwnie, pycha, a odwaga 

wiary jest jedyną pokorną odwagą. 

Łatwo stąd widać, że jeżeli ów cytat ma mieć jakieś znaczenie, to musi być rozumiany dosłownie. Bóg 

wymaga absolutnej miłości. Ale ten, kto żądając miłości od człowieka, mniemałby, że miłość ta powinna 

się wykazywać tym, iż wszystko, co dotąd było mu drogie, ma się stać obojętne, nie tylko jest egoistą, 

ale  po  prostu  głupcem.  I  jeżeli  żąda  on  takiej  miłości,  podpisuje  na  siebie  wyrok  śmierci,  gdyż  chce 

                                                             

12

 W tłumaczeniu ks. Dąbrowskiego, które tu przytaczam, jest „i życia swego", co jest oczywistym zmiękczeniem 

dziwnego wyrażenia Ewangelii. W niektórych tłumaczeniach jest zmiękczane i słowo „nienawiść", U Wujka jest: 
„i duszy swojej" (przypis tłumacza). 

background image

Strona 62 z 94 

płacić całym życiem za uczucie tak przez siebie pojęte. Mąż więc żąda, aby żona porzuciła ojca i matkę; 

ale jeżeli chce widzieć w tym, że staje się ona obojętną córką, szczególny dowód niezwykłej ku sobie 

miłości, jest najgłupszym z głupców. Jeżeli ma jakiekolwiek pojęcie o tym, czym jest miłość, będzie 

chciał,  aby  żona  jego  była  wzorową  córką  i  siostrą,  i  w  tym  będzie  widział  pewność,  że  będzie  go 

kochała  bardziej  niż  kogokolwiek  na  świecie.  To  więc,  co  u  człowieka  uważać  należy  za  egoizm  i 

głupotę, przy pomocy łaskawego egzegety staje się godnym przedstawieniem boskości. 

Jak  trzeba  nienawidzić  najbliższych?  Nie  chcę  tu  przypominać  o  czysto  ludzkim  rozróżnieniu:  albo 

kochać,  albo  nienawidzić;  nie  dlatego,  abym  miał  coś  przeciwko  niemu  z  tej  racji,  iż  odnosi  się  do 

namiętności, ale  dlatego, że jest  egoistyczne  i nie  da się tu zastosować. Jeżeli  oglądam zadanie  jako 

paradoks,  to  rozumiem  je  o  tyle  tylko,  o  ile  można  paradoks  zrozumieć.  Absolutna  powinność  może 

doprowadzić do czynu zakazanego przez etykę, ale w żadnym razie nie może rycerzowi wiary zabrać 

jego miłości. To właśnie pokazuje Abraham. W chwili kiedy chce zabić Izaaka, moralność twierdzi, że 

go nienawidzi. Ale gdyby rzeczywiście Abraham nienawidził Izaaka, to mógłby być pewien, że Bóg nie 

żądałby od niego tej ofiary; Kain i Abraham nie są identyczni. Izaaka powinien on kochać całą duszą, a 

kiedy Bóg go żąda od niego, to musi go ukochać jeszcze bardziej i dopiero wtedy może go ofiarować, 

bo miłość do Izaaka w swym paradoksalnym przeciwstawieniu miłości do Boga sprawia, iż czyn jego 

staje się ofiarą. Ï to właśnie jest nędza i trwoga paradoksu, że paradoks, mówiąc po ludzku, nigdy nie 

daje się pojąć. W chwili, kiedy czyn Abrahama stoi w absolutnej sprzeczności z uczuciami, składa on 

naprawdę Izaaka w ofierze; ponieważ jednak czyn ów rzeczywistością swą związany jest z ogólnością, 

Abraham staje się i pozostaje mordercą. 

Ponadto ten fragment św. Łukasza należy tak rozumieć, iżby wyjaśniał, że rycerz wiary nie ma żadnej 

możności  wyrażania  tego,  co  ogólne,  w  sensie  tego,  co  etyczne,  która  by  mogła  go  zbawić.  Tak,  na 

przykład, gdybyśmy założyli, że kościół wymaga takiej ofiary od swego członka, mamy wtedy tylko 

tragicznego bohatera. Idea kościoła bowiem nie różni się jakościowo od idei państwa, skoro jednostka 

za pośrednictwem prostej mediacji może wstąpić w jego szeregi, a jeżeli jednostka popada w paradoks, 

nie dochodzi już wtedy do idei kościoła; nie może się ona wydobyć z paradoksu i w nim znajduje swe 

zbawienie lub potępienie. Bohater kościoła wyraża w swym czynie powszechność i nikt nie może być 

członkiem kościoła, jeżeli jego ojciec i matka, i inni nie mogą go zrozumieć. A jednak nie staje się on 

rycerzem  wiary  i  odpowiedź  jego  jest  inna  niż  odpowiedź  Abrahama;  nie  mówi  on,  że  to  próba  czy 

pokusa, której się on musi poddać. 

Na  ogół  unika  się  cytowania  takich  tekstów,  jak  ten  tekst  św.  Łukasza.  Lęk  bowiem  ogarnia  przed 

daniem  człowiekowi  wolnej  ręki,  lęk,  że  staną  się  najgorsze  rzeczy,  kiedy  jednostka  zapragnie 

zachowywać  się  jak  jednostka.  Ponadto  sądzi  się  zazwyczaj,  że  istnieć  jako  jednostka  jest  rzeczą 

najłatwiejszą, i dlatego zmusza się ludzi do pozostawania w tym, co ogólne. Nie mogę podzielać ani 

tego  strachu,  ani  tego  mniemania,  a  to  z  tego  samego  powodu.  Ten,  kto  już  pojął,  że  istnieć  jako 

background image

Strona 63 z 94 

jednostka jest rzeczą najstraszniejszą ze wszystkich, nie powinien się cofać przed przyznaniem, że jest 

to rzeczą największą; ale trzeba to powiedzieć w taki  sposób, aby te słowa nie stały się zasadzką dla 

zabłąkanego człowieka, ale raczej

13

 pomogły mu wstąpić do powszechności, chociażby mu nawet nie 

przydały wielkości. Ten, kto nie chce cytować takich słów, nie powinien także mówić o Abrahamie, a 

myśl,  że  istnieć  jako  jednostka  jest  łatwo,  zawiera  bardzo  znamienne  pośrednie  ustępstwo  samemu 

sobie;  gdyż  ten,  kto  naprawdę  szanuje  siebie  i  troszczy  się  o  swoją  duszę,  przekonany  jest  o  tym,  że 

żyjąc  pod  własną  kontrolą,  sam  jeden  na  całym  świecie,  człowiek  żyje  w  sposób  bardziej  surowy  i 

odosobniony niż dziewczyna zamknięta w panieńskim pokoju. Oczywiście człowiek może to odczuwać 

jako przymus. Gdyby otrzymał  wolność po temu, to jak dzikie zwierzę tarzałby się w  egoistycznych 

rozkoszach, to prawda; ale chodzi przecież o to, aby pokazać, że do takich ludzi nie należy, że potrafi 

mówić  z  bojaźnią  i  drżeniem;  a  powinno  się  mówić  z  podziwu  dla  wielkości,  żeby  ta  wielkość  nie 

popadła  w  zapomnienie;  ze  strachu,  który  trzeba  przemóc,  kiedy  się  mówi,  że  się  wie,  czym  jest 

wielkość, że się zna jej otchłanie; a nie wiedząc, czym są otchłanie przerażenia, nie wie się, czym jest 

wielkość. 

Spójrzmy nieco bliżej na rozpacz i niepokój zawarte w paradoksie wiary. Tragiczny bohater wyrzeka 

się sam siebie dla wyrażenia ogólności; rycerz wiary rezygnuje z ogólności, aby stać się jednostką. Jak 

już było powiedziane, wszystko zależy od tego, jak kto jest nastawiony. Ten, kto wierzy, że łatwo jest 

być jednostką, może być pewny tego, że nie  jest rycerzem  wiary; gdyż ptaki niebieskie i  geniusze – 

włóczęgi –nie są ludźmi wiary. Ale rycerz wiary, jej wyznawca, przeciwnie, wie, że jest rzeczą dobrą 

należeć  do  ogólności.  Wie,  że  pięknie  i  pożytecznie  jest  być  jednostką,  która  przekłada  siebie  w 

dziedzinę powszechności. Taki człowiek stara się sam o czyste, łatwe i możliwie bezbłędne, że się tak 

wyrażę,  wydanie  samego  siebie,  czytelne  dla  wszystkich;  wie,  jaką  ulgą  jest  być  zrozumiałym  dla 

samego siebie w ogólności, co sprawia, że pojmuje on ogólność i każda jednostka, która go pojmuje, w 

nim ogarnia ogólność. I ten, i ów cieszą się pewnością, jaką daje pogrążenie się w sprawy uniwersalne. 

Wiedzą, że pięknie jest urodzić się  jednostką, która mieszka w  ogólności,  miłym  miejscu pobytu, w 

ogólności,  która  od  razu  przygarnia  każdego,  kto  chce  się  w  niej  pogrążyć,  ilekroć  zapragnie  w  niej 

utonąć. Wiedzą jednocześnie, że ponad tym wszystkim wije się samotna droga, wąska i stroma; wiedzą, 

jak  straszną  rzeczą  jest  urodzić  się  samotnie  poza  ogólnością  i  iść  nie  spotykając  nigdy  towarzysza 

podróży. Wiedzą dobrze, gdzie się znajdują i jaki mają stosunek do ludzi. Dla ogółu ludzi taki człowiek 

jest szaleńcem i nikt go nie pojmie. A wyrażenie szaleniec jest jeszcze najłagodniejsze ze wszystkich. 

Jeżeli  zaś  nie  uważa  się  go  za  szaleńca,  to  jest  hipokrytą,  a  im  wyżej  wspina  się  ową  ścieżką,  tym 

straszniejszym wydaje się ludziom hipokrytą. 

Rycerz wiary wie, ile entuzjazmu daje poświęcenie dla sprawy powszechnej, ile wymaga ono odwagi, 

ale można w nim także znaleźć oparcie właśnie dlatego, że robi się je dla dobra ogółu; rycerz wiary wie 

                                                             

13

 Nieprzetłumaczalna gra słów: snare — zasadzka, snarere — raczej, prędzej (przypis tłumacza). 

background image

Strona 64 z 94 

dobrze,  że  wspaniale  jest  być  zrozumianym  przez  każdego  szlachetnego  człowieka,  i  to  tak 

zrozumianym, że rozumienie to uszlachetnia rozumiejącego. Wie o tym wszystkim i czuje się, jakby 

mógł sobie życzyć, aby te sprawy właśnie były mu powierzone. Abraham mógł sobie życzyć, aby raczej 

zadaniem  jego  było  kochać  Izaaka,  jak  przystoi  ojcu,  zrozumiale  dla  wszystkich,  niezapomnianie  po 

wszystkie  czasy;  wolałby  może  jednak  ofiarować  Izaaka  dla  ogółu,  aby  czyn  jego  mógł  natchnąć  po 

wszystkie czasy innych ojców wspaniałymi czynami. Przerażają go jednak te myśli, gdyż takie życzenia 

mogą być tylko pokusą i jako pokusę należy je traktować; Abraham wie bowiem, że wstąpił na samotną 

ścieżkę i że czyn jego nie ma znaczenia dla ogółu, w samotności musi się poddać próbom i pokusom. 

Cóż uratował Abraham dla powszechności? Pozwólcie mi mówić o tym po ludzku, całkiem po ludzku! 

Po siedemdziesięciu latach, na starość doczekał się syna. Na to, co inni mają znacznie wcześniej, czym 

długo  mogą  się  cieszyć,  musiał  czekać  siedemdziesiąt  lat!  Dlaczego?  Dlatego,  że  poddany  został 

próbom i pokusom. Czyż to nie jest szaleństwo? Ale Abraham wierzył, tylko Sara miała wątpliwości i 

doprowadziła do tego, że wziął sobie Hagar za nałożnicę; dlatego jednak musiał ją potem wygnać na 

puszczę. Rodzi się Izaak i znów  następuje próba. Wiedział, że cudownie  jest  wyrażać to, co ogólne, 

cudownie żyć z Izaakiem u boku. Nie takie ma jednak zadanie. Wiedział, że istnieje królewskie uczucie; 

ofiarować takiego syna za ogół; i nawet mógł znaleźć w tym pewną ulgę, a ludzie znaleźliby oparcie w 

jego czynie, jak samogłoska znajduje oparcie w spółgłosce; ale nie jest to jego właściwe zadanie – to 

ciągle tylko próba. Ów sławny rzymski wódz, przezwiskiem Cunctator, zatrzymał wroga ociągając się 

– ale jakimże kunktatorem jest Abraham w porównaniu z nim, choć nie chodzi tutaj o obronę państwa. 

Taka jest treść całych stu trzydziestu lat. Któż by wytrzymał takie oczekiwanie? Czyż ktoś współczesny, 

jeżeli  można  mówić  o  czymś  podobnym,  nie  mógł  rzec  do  niego:  „Wiecznym  kunktatorem  jest 

Abraham; urodził mu się wreszcie syn, chyba dość długo na niego czekał, à chce ofiarować go Panu – 

czy nie postradał zmysłów? I gdyby chociaż wytłumaczył nam, skąd ten zamiar – ale nie, on zaraz, że 

to próba”. Ale przecież Abraham nie mógł powiedzieć więcej; gdyż życie jego jest jak księga, którą Bóg 

zapieczętował i nigdy nie stanie się publici juris

To jest właśnie przeraźliwe. Ten, kto tego nie widzi, może być pewien, że nie jest rycerzem wiary. Ale 

ten, kto widzi, nie może zaprzeczyć, że najbardziej umęczony tragiczny bohater porusza się jak w tańcu' 

w porównaniu z tym, który stawia krok za krokiem wchodząc na górę. A kto już ujrzał i przekonał się, 

że nie ma odwagi zrozumieć, powinien bodaj przeczuć cudowną rozkosz, jakiej doświadcza rycerz, gdy 

odkrywa, że jest zaufanym Boga, przyjacielem Pana, i (żeby rzec całkiem po ludzku) jest na Ty z Panem 

Bogiem, podczas gdy nawet tragiczny bohater może zwracać się do niego tylko w trzeciej osobie. 

Bohater tragiczny wcześnie się wyczerpuje, a kiedy kończy swą walkę, wystarczy mu wysiłek objęcia 

nieskończoności i już znajduje oparcie w ogólności. Rycerz wiary natomiast nie zna spoczynku; pokusa 

trwa  bowiem  ciągle  i  w  każdej  chwili  istnieje  możliwość  skruszonego  powrotu  do  ogólności,  a 

możliwość ta może być równie dobrze pokusą co prawda. Żaden człowiek nie może mu tego wyjaśnić, 

inaczej bowiem stanąłby poza paradoksem. 

background image

Strona 65 z 94 

Rycerz wiary ma przede wszystkim nieprzepartą namiętność koncentrowania wszystkich prawideł etyki, 

które  przełamuje,  do  jednego  momentu,  tak  aby  dać  dowód,  że  kocha  rzeczywiście  Izaaka  z  całej 

duszy

14

. Jeżeli nie potrafi tego uczynić, wpada w pokuszenie. A przede wszystkim ma dość pasji, aby w 

mgnieniu  oka  poruszyć  tę  pewność,  i  to  tak,  aby  posiadała  w  dalszym  ciągu  tę  samą  wartość  co  w 

pierwszej chwili. Jeżeli nie potrafi uczynić tego, nie ruszy się z miejsca, będzie musiał ciągle zaczynać 

wszystko od początku. Bohater tragiczny koncentruje również w jeden punkt pierwiastki etyczne, które 

przekroczył teleologicznie, ale w tym względzie znajduje oparcie w ogólności. Rycerz wiary ma tylko 

i jedynie siebie samego i to właśnie jest przeraźliwe. Większość ludzi spełnia swe moralne obowiązki 

w  ten  sposób,  że  pozwala,  aby  każdy  dzień  miał  swoje  troski,  ale  nigdy  nie  jest  im  dostępna  ta 

koncentracja namiętnością ta świadomość energii. Aby je osiągnąć, tragiczny bohater może w pewnym 

sensie oprzeć się na ogólności, rycerz wiary jest wobec wszystkich i wszystkiego samotny. Tragiczny 

bohater  czyni  to,  co  ogólne,  i  w  tym  znajduje  spokój,  bohater  wiary  pozostaje  zawsze  w  napięciu. 

Agamemnon wyrzeka się Ifigenii i przez to znajduje oparcie w ogólności, teraz może ją złożyć w ofierze. 

Gdyby Agamemnon nie zrobił tego wysiłku, gdyby dusza jego w decydującej chwili – zamiast namiętnej 

koncentracji  –  pogrążyła  się  w  pospolitych  rozważaniach,  że  ma  on  kilka  córek  i  że  właśnie  teraz 

vielleicht może nastąpić das Ausserordentliche – to oczywiście nie będzie się nadawał na bohatera, ale 

tylko  do  szpitala.  Abraham  posiada  również  bohaterskie  skupienie,  ale  jest  to  sprawa  znacznie 

trudniejsza, gdyż nie ma on oparcia w powszechności; dusza jego czyni jeszcze jeden wysiłek, w którym 

koncentruje się wokół cudu. I gdyby nie uczynił tak Abraham, byłby tylko Agamemnonem, o ile jeszcze 

można  by  było  wyjaśnić,  jak  się  da  usprawiedliwić  ofiarę  Izaaka,  skoro  nie  przynosi  ona  żadnej 

powszechnej korzyści. 

Tylko  jednostka  może  sobie  wyjaśnić,  czy  naprawdę  podlega  pokusie,  czy  też  jest  rycerzem  wiary. 

Mimo to paradoks pozwala ustalić pewne cechy, które może pojąć również ktoś z zewnątrz. Prawdziwy 

rycerz  wiary  jest  zawsze  absolutnym  samotnikiem;  fałszywy  rycerz  zaś  jest  sekciarzem,  to  znaczy 

usiłuje wyjść z dziedziny paradoksu i tanim kosztem zostać tragicznym bohaterem. Tragiczny bohater 

jest wyrazem ogólności i ofiarowuje się dla powszechności. Sekciarski błazen natomiast ma prywatną 

scenę, kilku przyjaciół i kolegów, którzy równie łatwo reprezentują ogólność, jak sędziowie przysięgli 

                                                             

14

 Chciałbym raz jeszcze oświetlić tu różnice, jakie zachodzą między konfliktami bohatera i rycerza wiary. Bohater 

tragiczny zapewnia siebie samego, że jego etyczny obowiązek jest w nim obecny przez sam fakt, że przemienia 
go  w  pragnienie.  Agamemnon  może  powiedzieć  tak:  „Próbą  tego,  że  nie  działam  przeciw  mym  ojcowskim 
obowiązkom,  jest  właśnie  to,  że  pragnę,  aby  czyn  mój  był  konieczny".  Mamy  tu  zestawienie  obowiązku  i 
pragnienia. Wielkie to szczęście w życiu, jeśli pragnienie utożsamia się z obowiązkiem lub na odwrót; zadaniem 
większości ludzi jest właśnie wytrwać przy obowiązku i przez swój zapał zmienić go — w pragnienie. Bohater 
tragiczny wyrzeka się swego pragnienia, aby wykonać obowiązek. Dla rycerza wiary pragnienie i obowiązek są 
identyczne, ale musi się wyrzec ich obu. Jeżeli nie zechce wyrzec się pragnienia, nie znajduje spokoju; bo przecież 
na tym polega jego obowiązek. A jeżeli chce pozostać przy obowiązku i pragnieniu, przestaje być rycerzem wiary, 
gdyż  absolutny  obowiązek  jego  wymaga,  aby  się  ich  wyrzekł.  Tragiczny  bohater  wyraża  wyższe  pojęcie 
obowiązku, ale nie obowiązku absolutnego. 

background image

Strona 66 z 94 

w  Złotej  tabakierze

15

  –  sprawiedliwość.  Przeciwnie,  rycerz  wiary  jest  paradoksem,  jest  jednostką, 

absolutną  Jednostką  bez  żadnych  związków  i  przyjaźni.  Jest  to  przeraźliwa  sytuacja,  której  ułomny 

sekciarz nie może znieść. I zamiast wyciągnąć wniosek, że nie może dokonać żadnego wielkiego czynu, 

i przyznać się szczerze do tego (czego nie mógłbym potępić, sam bowiem tak czynię), biedaczyna myśli, 

że łącząc się z innymi sobie podobnymi może się na to zdobyć. Jest to oczywiście niemożliwe; w świecie 

ducha  nie  można  oszukiwać.  Tuzin  sekciarzy  bierze  się  pod  rękę,  nie  mając  pojęcia  o  samotnych 

pokusach, które czekają na rycerzy wiary, a których nie mogą oni uniknąć, gdyż byłoby jeszcze gorzej, 

gdyby siłą chcieli się posuwać naprzód. Sekciarze przekrzykują się nawzajem, zmiatają lęk z drogi i 

takiej wyjącej hałastrze z podmiejskiego parku wydaje się, że szturmuje niebo; myśli, że idzie tą samą 

drogą, co rycerz wiary, który nigdy nie słyszy głosu ludzkiego  w pustce  wszechświata, tylko kroczy 

samotnie obciążony swą straszliwą odpowiedzialnością. 

Rycerz wiary może się oprzeć tylko na samym sobie, boli go, że go inni nie mogą zrozumieć, ale nie 

czuje próżnej ochoty przewodzenia innym. Cierpienie mówi mu, że idzie właściwą drogą, a nie doznaje 

próżnych pragnień, gdyż dusza jego jest zbyt na to poważna. Fałszywy rycerz wiary zdradza się łatwo 

mistrzostwem w przewodzeniu innym, które opanowuje w mgnieniu oka. Zupełnie nie pojmuje tego, o 

czym się mówi, że jeżeli inna jednostka ma iść tą samą drogą, musi stać się jednostką w ten sam sposób, 

nie  potrzebuje  więc  nikogo,  kto  by  go  prowadził,  a  zwłaszcza  takiego,  który  by  mu  się  narzucał. Tu 

bowiem człowiek schodzi z drogi paradoksu, ponieważ nie może znieść męki niezrozumienia; najłatwiej 

mu jest wybrać światowy podziw dla swego mistrzostwa. Prawdziwy rycerz wiary jest świadkiem, nigdy 

nauczycielem,  i  na  tym  polega  jego  głębokie  człowieczeństwo,  znacznie  wartościowsze  od  ckliwego 

udziału w losie innego człowieka, znanego pod nazwą współczucia, a będącego jedynie próżnością. Ten, 

kto  chce  być  tylko  świadkiem,  przyznaje,  że  żaden  człowiek,  nawet  najpodlejszy,  nie  potrzebuje 

współczucia innego człowieka, współczucie poniża go bowiem, a tamtego wywyższa. Ponieważ jednak 

świadek ten nie wygrał tanim kosztem tego, co wygrał, nie sprzeda tego za bezcen i nie jest tak nędzny, 

aby pożądał ludzkiego podziwu w zamian za milczącą wzgardę; wie, że to, co jest prawdziwie wielkie, 

dostępne jest dla wszystkich. 

Albo więc istnieje absolutny obowiązek w stosunku do Boga, a w takim razie jest to właśnie ten opisany 

tu paradoks, podług którego jednostka jako jednostka jest wyższa ponad to, co ogólne, i jako taka stoi 

w absolutnym związku z absolutem, albo jeżeli nie, to wiara nigdy nie istniała, ponieważ zawsze istniała, 

czyli inaczej mówiąc, że Abraham jest zgubiony, a owo miejsce z XIV rozdziału św. Łukasza trzeba tak 

objaśniać,  jak  ów  elegancki  egzegeta  i  w  ten  sam  sposób  wykładać  inne  odpowiednie  miejsca  Pisma 

świętego oraz im podobne. 

                                                             

15

  Złota  tabakiera,  ulubiona  sztuka  Olufsena,  w  której  nie  występują  jednakże  przysięgli,  tylko  świadkowie 

(przypis tłumacza). 

background image

Strona 67 z 94 

Problemat III 

CZY MOŻNA MORALNIE OBRONIĆ ABRAHAMA, 

ŻE ZATAIŁ SWÓJ ZAMIAR PRZED SARĄ, ELEAZAREM I IZAAKIEM? 

Etyka jako taka jest rzeczą ogólną, a jako ogólna jest rzeczą jawną. Jednostka, określona jako  istota 

bezpośrednio zmysłowa i duchowa, jest istotą zatajoną. Zadaniem etycznym jednostki jest wyjście ze 

swego zatajenia i objawienie się w ogólności. Za każdym razem, kiedy jednostka będzie pozostawać w 

zatajeniu, zgrzeszy i wystawi się na kryzys pokusy, z której nie może wyzwolić się inaczej, jak przez 

objawienie się. I oto wracamy do punktu wyjścia. 

Jeżeli nie ma tu zatajenia, mającego usprawiedliwienie w tym, że jednostka jako jednostka jest wyższa 

ponad  ogólność,  to  postępowanie  Abrahama  nie  da  się  obronić;  nie  zważa  on  bowiem  na  pośrednie 

instancje  etyczne.  Jeżeli  jednak  mamy  tu  zatajenie,  stajemy  wobec  paradoksu,  który  się  nie  da 

zmediatyzować,  gdyż  polega  na  tym,  że  jednostka  jako  jednostka  stoi  ponad  ogólnością, a  ogólność 

właśnie  jest  mediacją.  Filozofia  Hegla  nie  dopuszcza istnienia  żadnego  usprawiedliwionego  wnętrza 

zatajonego, żadnej niewspółmiemości. Jest więc zgodna sama z sobą, jeżeli żąda objawienia, ale mija 

się  z  prawdą,  kiedy  traktuje  Abrahama  jako  ojca  wiary  i  w  ogóle  mówiąc  o  wierze.  Wiara  nie  jest 

bowiem  pierwszą  bezpośredniością,  ale  bezpośredniością  dalszą.  Pierwsza  bezpośredniość  leży  w 

dziedzinie estetycznej i tu filozofia heglowska ma może rację. Ale wiara nie jest rzeczą estetyki albo nie 

ma wcale wiary, gdyż wiara istniała zawsze. 

Najlepiej  będzie  tu  rozważyć  całe  zagadnienie  z  punktu  widzenia  estetyki  i  w  tym  celu  rozpocząć 

dochodzenie estetyczne, któremu, proszę cię, czytelniku, poddaj się całkowicie, podczas gdy ja ze swej 

strony, dołączając mój wysiłek, będę zmieniał moje rozumowanie stosownie do przedmiotu. Kategoria, 

nad którą chcę nieco bliżej się zastanowić, to jest to, co nazywamy „interesującym”, kategoria, która w 

naszych  czasach,  kiedy  się  żyje  in  discrimine  rerum,  nabrała  szczegółowego  znaczenia;  gdyż  jest  to 

kategoria zwrotnego punktu. Nie należy więc, jak to się czasem zdarza, ukochawszy tę kategorię pro 

oirili, odrzucać jej potem pod pretekstem, że nie dorosła do naszego poziomu, nie należy również być 

nadto  chciwym  tej  kategorii,  gdyż  na  pewno  być  interesującym  czy  mieć  interesujące  życie  nie  jest 

sprawą artystycznego rzemiosła, lecz fatalnym przywilejem, który – jak wszystkie przywileje ducha – 

da  się  osiągnąć  tylko  przez  głębokie  cierpienie.  Tak  więc  Sokrates  był  najbardziej  interesującym 

człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył, a życie jego było najbardziej interesującym życiem, ale istnienie to 

zostało  mu  dane  przez  Boga,  a  o  ile  on  sam  je  zdobywał,  to  także  poprzez  niepokój  i  cierpienie. 

Ktokolwiek traktuje życie poważnie, nie będzie sądził lekkomyślnie podobnej egzystencji, a w naszych 

czasach  natykamy  się  jednak  na  takie  sądy.  Interesujące  jest  zresztą  kategorią  leżącą  na  pograniczu 

Estetyki i Etyki. W ten sposób badanie tej kwestii musi zawsze sięgać w dziedzinę Etyki, a z drugiej 

strony, aby nabrać znaczenia, musi traktować ten problem z wewnętrznym zapałem i żądzą, w sposób 

czysto estetyczny. W naszych czasach rzadko zresztą Etyka zapuszcza się w te dziedziny. A to rzekomo 

background image

Strona 68 z 94 

dlatego, że zagadnienia podobnej natury nie mieszczą się w „systemie”. Można by więc było traktować 

je w monografiach – mogłyby to być krótkie monografie, jeżeli lękamy się niezmierzonych przestrzeni 

– i dochodzić do tych samych rezultatów, pod warunkiem, że się rozporządza predykatem; gdyż jeden 

lub  dwa  predykaty  mogą  objawić  całe  obszary.  Czyż  nie  znajdzie  się  miejsca  w  „systemie”  na  takie 

słóweczko? 

W  swej  nieśmiertelnej  poetyce  Arystoteles  powiada:  δύο  μεν  οδν  του  μύθου  μέρη  περί  ταυτ'  εστίν, 

περιπέτεια  καλ  αναγνώρισις 

16

  (rozdz.  11).  Oczywiście  tylko  ten  drugi  moment  zajmuje  mnie  tutaj: 

αναγνώριση, rozpoznanie. Wszędzie, gdzie się mówi o rozpoznaniu, jest też eo ipso mowa o uprzednim 

zatajeniu. Jak rozpoznanie jest czynnikiem wyzwalającym, odprężającym, tak zatajenie jest momentem 

dramatycznego  napięcia.  Nie  mogę  się  tu  rozwodzić  nad  tym,  co  Arystoteles  powiada  o  różnych 

przewagach  tragedii,  w  zależności  od  tego,  czy  zachodzą  perypetie  i  rozpoznania,  czy  też  o 

pojedynczym lub podwójnym rozpoznaniu, chociaż dzięki swej przenikliwości i głębokiemu spokojowi 

kuszą one ludzi dawno zmęczonych powierzchowną wszechwiedzą uczonków. Zadowolę się tu uwagą 

ogólniejszej  natury.  W  greckiej  tragedii  „zatajenie”  (a  co  za  tym  idzie  i  „rozpoznanie”)  jest  resztką 

eposu, którego zasadą jest fatum, w którym zaprzepaszcza się akcja dramatyczna i skąd tragedia czerpie 

swoje  ciemne,  zagadkowe  pochodzenie.  Stąd  też  wynika,  że  wrażenie,  jakie  robi  tragedia  grecka, 

podobne jest do wrażenia, jakie robi marmurowy posąg pozbawiony potęgi spojrzenia. Grecka tragedia 

jest  ślepa.  A  wymaga  ona  także  od  widza  pewnej  zdolności  do  abstrakcji,  jeśli  ma  on  doznać  jej 

wrażenia. Syn morduje ojca, ale dopiero po morderstwie dowiaduje się, że to był jego ojciec. Siostra 

chce złożyć bóstwu w ofierze brata, ale dowiaduje się, że jest jej bratem w ostatniej chwili. Ten rodzaj 

tragizmu może nieco mniej interesować w naszych czasach skłonnych do refleksji. Dramat współczesny 

wyzwolił się z pęt „losu”, wyemancypował się pod względem akcji, stał się widzący, bada sam siebie, 

przesunął  los  do  wnętrza  swego  dramatycznego  sumienia.  Zatajenie  i  objawienie  stają  się  wolnymi 

czynami bohatera, za które on sam tylko odpowiada. 

Zatajenie  i  rozpoznanie  są  również  istotnymi  elementami  dramatu  współczesnego.  Byłoby  zbytnim 

gadulstwem  podawać  tutaj  przykłady.  Nasze  czasy  są  tak  oddane  rozkoszom  estetyki,  tak  bardzo 

entuzjastyczne i pełne soków twórczych, że zapładniają się równie łatwo jak kuropatwy, którym, jak 

powiada Arystoteles, wystarczy głos lub przelot  koguta nad głową; mam  więc na tyle uprzejmości  w 

sobie, że wierzę, iż każdy na słowo „zatajenie” wytrząśnie z rękawa pół tuzina powieści czy komedii. 

Wobec tego  mogę się streszczać i  ograniczyć  do  ogólniejszej uwagi. Jeżeli  w zatajeniu, które  leży  w 

osnowie akcji dramatycznej, ukrywa się nonsens, mamy komedię; jeżeli, przeciwnie, chodzi o stosunek 

do  idei,  może  się  ucieleśnić  w  tragicznym  bohaterze.  Tu  prosty  przykład  komizmu.  Mężczyzna 

szminkuje się i wkłada perukę. Chciałby przypodobać się płci pięknej, jest prawie pewien, że będzie 

miał powodzenie dzięki szmince i peruce, które go czynią nieodpartym. Zdobywa dziewczynę, jest u 

                                                             

16

 Dwie są części akcji: perypetie i rozpoznanie. 

background image

Strona 69 z 94 

szczytu szczęścia. Tu nadchodzi punkt kulminacyjny: jeżeli jest zdolny przyznać się do swego oszustwa, 

nie straci przecież całej swej uwodzicielskiej mocy, ukazuje się w takiej postaci jak każdy inny, a nawet 

choćby  łysy,  nie  straci  dziewczyny.  Zatajenie  jest  jego  swobodnym  czynem,  za  który  ponosi  on 

odpowiedzialność przed estetyką. Ale wiedza nie lubi łysych oszustów i ośmiesza ich całkowicie. To 

chyba wystarczy, aby mnie zrozumiano; komizm nie może być przedmiotem moich badań. 

Tu pragnąłbym pokazać na drodze dialektycznej, jak działa zatajenie w dziedzinie estetyki i etyki, gdyż 

chodzi mi o pokazanie absolutnej różnicy między estetycznym zatajeniem a paradoksem. 

Tu parę przykładów. Dziewczyna jest potajemnie zakochana, młodzi nie wyznali jednak sobie swych 

uczuć.  Rodzice  zmuszają  córkę  do  poślubienia  innego  (a  dziewczyna  może  się  dać  powodować 

posłuszeństwem); słucha rodziców, ukrywa swą miłość, „aby nie unieszczęśliwić tamtego i aby nikt się 

nie dowiedział, co ona cierpi”. Młodzieniec może jednym słowem posiąść przedmiot swych pożądań i 

niespokojnych  marzeń.  Ale  to  słówko  może  skompromitować,  a  nawet  (kto  wie?)  zrujnować  całą 

rodzinę; decyduje się więc na szlachetne milczenie: „Dziewczyna nie dowie się nigdy o jego uczuciach, 

aby  doznała  może  szczęścia  poślubiając  innego”.  Szkoda,  że  tych  dwoje  młodych  ludzi,  którzy 

wzajemnie  zataili  swą  miłość,  ukrywają  swoje  uczucia  przed  sobą  nawzajem;  mógłby  tu  powstać 

związek  wyższej  miary.  Ich  zatajenie  jest  wolnym  czynem,  za  który  odpowiadają  przed  estetyką.  A 

estetyka jest przecież uprzejmą i czułą wiedzą, która zna więcej sposobów i sposobików niż dyrektor 

lombardu. Co czyni? Czyni wszystko, co  może, dla zakochanych. Dzięki szczęśliwemu przypadkowi 

obie  strony  dowiadują  się  prawdy,  następuje  wyjaśnienie,  młodzi  zawierają  ślub,  zostają  zaliczeni  w 

poczet  prawdziwych  bohaterów.  Mimo  że  nie  zdążyli  nawet  spędzić  nocy  pod  ciężarem  swych 

bohaterskich postanowień,  estetyka uważa, że walczyli dzielnie przez długie lata o urzeczywistnienie 

swoich  zamiarów.  Bo  estetykę  niewiele  obchodzi  czas,  czy  jest  to  żart  czy  rzecz  poważna,  zawsze 

przemija jednakowo. 

Ale etyka nie uznaje ani tej przypadkowości, ani gry uczuć, nie posiada również tak giętkiego pojęcia 

czasu. W ten sposób rzecz przybiera całkiem inny aspekt. Z etyką niełatwo jest dyskutować, rządzi się 

ona bowiem czystymi kategoriami. Nie powołuje się na rzecz, ze wszystkich rzeczy najśmieszniejszą, 

na doświadczenie, daleka jest od udzielania człowiekowi mądrości, raczej przyprawia go o szaleństwo, 

jeżeli  się  nie  widzi  nic  wyższego  ponad  nią.  Etyka  nie  uznaje  przypadku,  etyka  nie  daje  żadnych 

wyjaśnień,  nie  żartuje  z  wartościami;  obciąża  natomiast  ciężką  odpowiedzialnością  wątłe  ramiona 

bohatera, potępia zuchwałą chęć grania w Opatrzność, ale potępia również chęć dokonywania czynów 

bohaterskich przez własne cierpienie. Proponuje wiarę w rzeczywistość i odważną walkę ze wszystkimi 

trudnościami tej rzeczywistości, szczególnie z tymi upiorami cierpienia, które człowiek stwarza sobie 

sam  na  własną  odpowiedzialność;  ostrzega  przed  ułudami  sofistycznego  rozumowania,  które  jest 

bardziej zwodnicze niż starożytna wyrocznia. Ostrzega przed każdą niewczesną szlachetnością: pozwól 

niech rzeczywistość działa, na pokazanie twego męstwa zawsze będzie czas i wtedy znajdziesz w etyce 

background image

Strona 70 z 94 

całą  niezbędną  pomoc.  Ale  jeżeli  w  tych  dwóch  istotach  działają  jakieś  głębsze  impulsy,  jeżeli  ich 

poglądy  na  zadania  życia,  na  zapoczątkowanie  życia  są  poważne,  to  rezultat  okaże  się  pozytywny; 

obrażona etyka nie będzie chyba jednak mogła im pomóc, gdyż mają przed nią pewne zatajenia, które 

oboje przyjęli na własną odpowiedzialność. 

W  ten  sposób  estetyka  żądała  zatajenia  i  wynagrodziła  za  nie;  etyka  żadąła  otwartości  i  ukarała  za 

zatajenie. 

Czasami  jednak  estetyka  żąda  także  otwartości.  Kiedy  omamiony  estetycznymi  złudzeniami  bohater 

myśli, że swym milczeniem może ocalić inną istotę, estetyka chce tego milczenia i wynagradza go za 

nie. Przeciwnie, gdy bohater mąci swymi czynami życie innego człowieka, estetyka wymaga jasności. 

Tu  dochodzimy  do  bohatera  tragicznego.  Chciałbym  chwilę  zastanowić  się  nad  Ifigenią  w  Aulidzie 

Eurypidesa. Agamemnon ma złożyć Ifigenię w ofierze. Estetyka o tyle tylko żąda tutaj od Agamemnona 

milczenia, o ile byłoby niegodne bohatera szukanie pociechy u innego człowieka; tak samo zresztą, jak 

z troski o kobiety powinien ukrywać przed nimi swój zamiar dopóty, dopóki można. Z drugiej strony, 

właśnie jako bohater musi być poddany straszliwej próbie, jaką będą stanowiły dla niego łzy Ifigenii i 

Klitajmestry.  Cóż  czyni  estetyka?  Podsuwa  wybieg  w  postaci  starego  sługi,  który  wyjawia  wszystko 

Klitajmestrze. W ten sposób wszystko jest w porządku. 

Etyka  nie  rozporządza  jednak  żadnym  przypadkiem  i  nie  ma  żadnego  starego  sługi  pod  ręką.  Idea 

estetyczna  popada  natychmiast  w  sprzeczność,  gdybyśmy  chcieli  ją  zrealizować  w  rzeczywistości. 

Dlatego też etyka wymaga objawienia się. Bohater tragiczny wykazuje swoją odwagę w tym, że wolny 

od wszelkich złudzeń estetycznych objawia sam Ifigenii jej przeznaczenie. Jeżeli tak postępuje, staje się 

ukochanym  synem  etyki,  synem,  którego  ona  sobie  upodobała.  Jeżeli  milczy,  czyni  to  może,  aby 

zmniejszyć cierpienia innych, ale także może, aby zmniejszyć własne cierpienia. A przecież wie, że tak 

nie jest. Jeżeli milczy, obciąża siebie jako jednostkę odpowiedzialnością wynikającą stąd, że nie bierze 

pod uwagę argumentu, który mógłby przyjść z zewnątrz. Tego nie może zrobić jako bohater tragiczny, 

gdyż dlatego właśnie etyka go ukochała, że wyraża on stale to, co ogólne. Jego czyn bohaterski wymaga 

odwagi,  ale  ta  odwaga  postuluje  nieuchylanie  się  od  żadnej  argumentacji.  Łzy  są  –  rzecz  jasna  – 

strasznym  argumentem  ad  kominem  i  czasami  poruszają  tego,  kto  głuchy  jest  na  wszystko  inne.  W 

tragedii  Eurypidesa  Ifigenia  może  uciec  się  do  łez;  rzeczywiście  należą  się  jej  jak  córce  Jeftego  dwa 

miesiące, aby płakała nie w samotności, ale u stóp ojcowskich, i mogła użyć całej swej sztuki „z łez 

całej złożonej”, owijając swe ciało zamiast gałęzi oliwnej wkoło jego kolan (Cf. Ifigenia w Aulidzie, w. 

1224). 

Estetyka  żądała  objawienia  się,  ale  dopomogła  sobie  przypadkiem,  etyka  wymagała  objawienia  i 

znalazła zadowolenie w bohaterze tragicznym. 

Pomimo  surowości,  z  jaką  etyka  wymaga  otwartości, nie  da  się  zaprzeczyć,  że  zatajenie  i  milczenie 

czynią  wielkość  człowieka  właśnie  dlatego,  że  są  określonościami  wnętrza.  Kiedy  Amor  porzuca 

background image

Strona 71 z 94 

Psyche, powiada do niej: „Urodzisz dziecię, będzie ono boskie, jeżeli zamilczysz o tym, a ludzkie, jeżeli 

zdradzisz  tę  tajemnicę”.  Bohater  tragiczny,  ulubieniec  etyki,  jest  czystym  człowiekiem;  mogę 

zrozumieć, iż wszystko, co czyni, czyni otwarcie. Jeżeli pójdę dalej, natknę się znów na paradoks, to 

znaczy  na  rzeczy  boskie  i  szatańskie,  milczenie  bowiem  jest  1  takie,  i  takie.  Milczenie  jest  zasadzką 

szatana;  im  więcej  się  przemilcza,  tym  straszniejszym  staje  się  szatan,  ale  milczenie  jest  także 

porozumieniem jednostki z Bogiem. 

Zanim  powrócę  do  opowieści  o  Abrahamie,  chciałbym  wywołać  obraz  paru  postaci.  Siłą  dialektyki 

chciałbym zwrócić na nie specjalną uwagę, rozwijając nad nimi ~^jako chorągiew dyscyplinę rozpaczy, 

nie pozwolę im, aby zamarły w bezruchu, gdyż w niepokoju mogą odkryć mi niejedno

17

Arystoteles opowiada w swojej Polityce o pewnych zamieszkach politycznych, które wynikły w Delfach 

z  powodu  niedoszłej  uroczystości  ślubnej.  Narzeczony,  któremu  augurowie  przepowiedzieli 

nieszczęście na skutek małżeństwa, zmienił nagle swój zamiar w decydującym momencie, kiedy miał 

już przyjść po narzeczoną, i zerwał śluby. Więcej nam nie potrzeba

18

. W Delfach to zdarzenie na pewno 

nie minęło bez łez, gdyby jakiś poeta opisał je, na pewno mógłby liczyć na współczucie. Czyż to nie 

jest straszne, że miłość, tak często wygnana z życia, czuje na sobie jeszcze wyrok niebios? I czyż starego 

przysłowia, że małżeństwo zawarte zostaje w niebie, nie wystawiono tu na pośmiewisko? Zazwyczaj 

wszystkie  plagi  świata,  jak  złe  duchy,  starają  się  rozdzielić  kochanków,  niebo  stoi  jednak  po  stronie 

miłości i dlatego święty ten związek zwycięża wszystkie przeciwności. Ale tutaj samo niebo rozdzielało 

to, co niebo złączyło. Kto by się tego spodziewał? Najmniej spodziewała się panna młoda. Przed chwilą 

siedziała w swoim pokoju w całej swej urodzie, a miłe drużki stroiły ją tak starannie i tak pięknie, że 

mogła rywalizować ze wszystkimi; były nie tylko szczęśliwe, ale i zazdrosne, zadowolone jednak, iż 

zazdrość ich nie może już wzrastać, gdyż panna młoda nie mogła już być piękniejsza. Siedziała sama w 

                                                             

17

  Te ruchy  i  sytuacje  mogłyby  być  tematem rozważań  estetycznych;  przeciwnie,  pozostawiam  w  zawieszeniu 

pytanie,  czy  zagadnienia  wiary  i  życia  religijnego  mogłyby  być  rozpatrywane  w  ten  sposób.  Chcę  tylko,  gdyż 
zawsze czynię to z radością, gdy mam komu, podziękować Lessingowi za pewne wskazówki o chrześcijańskim 
dramacie, jakie znajdujemy w jego Hamburskiej dramaturgii. Jednakże Lessing zajął się tylko czysto boską stroną 
tego życia (kompletne zwycięstwo), dlatego też zniechęcił się do tematu. Sądziłby może inaczej, gdyby zwrócił 
więcej uwagi na ludzką stronę sprawy. (Theologia viatorum). To, co mówi, jest oczywiście nader pobieżne, po 
części wymijające, ale ponieważ cieszy mnie zawsze bardzo, ile razy mogę powołać się na Lessinga, powołuję się 
na niego natychmiast. Lessing nie tylko był jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich Niemcy wydały, nie tylko był 
pewien swej wiedzy, na którą zawsze można się powoływać, nie lękając zbłaźnienia się bezsensownymi cytatami 
i  na  pół  zrozumiałymi  zdaniami  wyciągniętymi  z  podejrzanych  podręczników  lub  oszołomienia  hałaśliwym 
wykładem nowości, którą starożytni znacznie lepiej sformułowali, ale miał także rzadki dar objaśniania tego, co 
sam rozumiał. I tym się zadowolił. W naszych czasach posunięto się znacznie dalej, objaśnia się więcej, niż się 
samemu rozumie.

 

18

 Historyczna  katastrofa  przedstawiała  się  podług  Arystotelesa  jak następuje:  aby  się zemścić rodzina  włożyła 

między naczynia narzeczonego świętą wazę skradzioną w świątyni, aby go oskarżyć o świętokradztwo. Zresztą to 
nie jest ważne; zagadnienie polega bowiem na tym, czy ta zemsta świadczy o głupocie, czy o zręczności rodziny 
z  punktu  widzenia  idei,  ważna  jest  ona  o  tyle,  o  ile  wciągnięta  jest  w  dialektykę  bohatera.  Zresztą  ta  sprawa 
wygląda jak przekleństwo losu, pragnąc bowiem uniknąć niebezpieczeństwa, bohater popada w nie, i to jeszcze w 
dwójnasób, ponieważ jego życie dwukrotnie się styka z boskością, po raz pierwszy przy przepowiedni augurów, 
po raz drugi przy posądzeniu o świętokradztwo. 

background image

Strona 72 z 94 

swoim  pokoju  i  wyglądała  coraz  ładniej,  gdyż  wszystko,  czym  rozporządza  sztuka  kobieca,  zostało 

użyte, aby godnie przystroić narzeczoną. Brakowało jej jednak jeszcze czegoś, o czym nie pomyślały 

młode  służebne:  welonu  cieńszego,  lżejszego  ą  zarazem  bardziej  nieprzenikliwego  niż  ten,  jakim  ją 

osłoniły; sukni ślubnej, o jakiej nie wiedziała żadna dziewczyna, a więc i nie mogła jej podać, nawet 

sama panna młoda nie potrafiłaby zresztą tej sukni włożyć. A niewidzialna życzliwa moc sama siebie 

cieszyła strojąc pannę młodą, owijając ją w ten welon, o którym ona nic nie wiedziała, gdyż dostrzegła 

tylko, jak oblubieniec minął ją i wszedł do świątyni. Dostrzegła, jak drzwi się za nim zamknęły, i poczuła 

się jeszcze spokojniejsza i szczęśliwsza, wiedziała bowiem, że on należy do niej w tej chwili bardziej 

niż kiedykolwiek. Drzwi świątyni się otworzyły. Oblubieniec wyszedł, ale ona dziewiczo przymknęła 

powieki i dlatego nie mogła zobaczyć, jak zmienione było jego oblicze; on zaś spostrzegł, że samo niebo 

zazdrosne  jest  o  urodę  oblubienicy,  o  jego  szczęście.  Drzwi  świątyni  otworzyły  się,  młode  drużki 

widziały, jak oblubieniec wyszedł; nie spostrzegły jednak zmieszania na jego obliczu, gdyż spieszno im 

było zabrać pannę młodą. Wtedy oblubienica wystąpiła w całej swej pokorze dziewiczej a zarazem jak 

władczyni otoczona rojem druhen, które pochylały głowy przed nią, jak się druhny zawsze kłonią przed 

panną młodą. I tak stała na czele barwnej gromady dziewcząt i czekała – przez chwilę, gdyż świątynia 

była tuż obok –· i oblubieniec nadszedł, ale szybko minął drzwi oblubienicy. 

Tu przerwę; nie jestem poetą, ponosi mnie tylko dialektyka. Przede wszystkim zauważmy, że bohater 

ostrzeżony został w ostatniej chwili, nie ma więc sobie nic do wyrzucenia; nie zaręczył się lekkomyślnie 

z tą dziewczyną. Co więcej,  ma za sobą, a raczej przeciw sobie wyrocznię, nie polega więc tylko na 

własnym rozumie jak zwykli kochankowie. Wyrocznia owa unieszczęśliwia go – rzecz jasna – na równi 

z narzeczoną, a może nawet trochę bardziej, gdyż on sam jest przyczyną własnego nieszczęścia. Prawdą 

jest, że przepowiednia augurów godzi tylko w niego; ale nie wiadomo, czy to nieszczęście nie należy 

do tych, jakie godząc w niego zniszczy całe ich szczęście małżeńskie. Cóż może on teraz uczynić? 1) 

Czy  ma  milczeć,  odbyć  wesele  i  myśleć,  że  nieszczęście  nie  przyjdzie  może  zaraz,  w  takim  razie 

uszanuje miłość, nie lękając się dla siebie nieszczęścia. Ale milczeć musi w każdym razie, inaczej nie 

zazna nawet krótkiej chwili szczęścia. To się wydaje dopuszczalne, ale nie jest dopuszczalne w istocie, 

bo w takim razie młodzieniec straci kochaną dziewczynę. Milczeniem swoim w pewnym sensie uczyni 

ją  winną;  gdyby  bowiem  wiedziała  o  przepowiedni,  nie  zgodziłaby  się  nigdy  na  małżeństwo.  W  ten 

sposób w chwili rozpaczy będzie nie tylko musiał znieść nieszczęście, jakie mu przypadło w udziale, 

ale  i odpowiedzialność za milczenie, a także  jej słuszny gniew za to milczenie. 2) Czy  ma milczeć i 

zerwać ślub? W tym wypadku dopuszcza się mistyfikacji, w której niszczy siebie i cały swój stosunek 

do  narzeczonej.  Być  może  estetyka  to  pochwali.  Katastrofa  mogłaby  wtedy  wyglądać  na  prawdziwą, 

gdyby  w  ostatniej  chwili  nie  nastąpiło  wyjaśnienie,  w  każdym  razie  spóźnione,  gdyż  z  estetycznego 

punktu widzenia powinien umrzeć: o ile oczywiście ta wiedza nie mogłaby odmienić owej nieszczęsnej 

przepowiedni. Decyzja ta – mimo że bardzo odważna – oznacza obrazę dziewczęcia i rzeczywistej jej 

miłości. 3) Czy ma powiedzieć? Nie trzeba zapominać, że nasz bohater jest trochę zbyt poetyczny, aby 

background image

Strona 73 z 94 

wyrzeczenie się miłości nie znaczyło dla niego więcej niż nieudany interes handlowy. Jeżeli powie o 

wszystkim, to cała rzecz stanie się  historią miłosną w  rodzaju  Axela i  Valborgi

19

. Zostaje para, którą 

samo niebo rozdziela. A jednak w tym wypadku rozłączenie należy pojmować nieco inaczej, ponieważ 

uzależnione jest od wolnej woli, od indywiduów. Ta sytuacja jest specjalnie trudna dialektycznie, gdyż 

nieszczęście  ma dotknąć tylko narzeczonego. Tych  dwoje nie  może  – jak  Axel i Valborga – znaleźć 

wspólnego wyrazu dla swoich cierpień, bo niebo jednako godzi w Axela i w Valborgę, Axel i Valborga 

są  jednakowo  sobie  bliscy,  oni  zaś  nie.  Gdyby  tu  sprawa  wyglądała  tak  samo,  znalazłoby  się  jakieś 

wyjście. Gdyż niebo, aby ich rozdzielić, nie ucieka się do widzialnych mocy, ale pozostawia tę sprawę 

im samym,  w ten sposób, że  można myśleć, iż oni razem postanowili przeciwstawić się niebu i jego 

groźbom. 

Etyka każe jednak narzeczonemu mówić. Jego bohaterstwo polega w gruncie rzeczy na tym, że odrzuca 

on  estetyczną  wspaniałość,  która  in  casu  nie  powinna  być  podejrzana  o  odrobinę  próżności  w 

utrzymywaniu tajemnicy, gdyż chłopiec widzi wyraźnie, że unieszczęśliwia dziewczynę. Rzeczywistość 

tego bohaterstwa polega jednak na pewnej przesłance, którą miał i którą odrzucił; gdyby taki heroizm 

mógł  być  osiągnięty  bez  tego,  pełno  mielibyśmy  bohaterów  w  naszych  czasach,  kiedy  to  sztukę 

fałszerstwa  posunięto  niemal  do  wirtuozerii,  co  pozwala  na  osiąganie  wielkości  łatwo  przeskakując 

przez trudności pośrednie. 

Po co więc ten mój szkic, kiedy znów powracamy do tragicznego bohatera? Po to, abym mógł rzucić 

pewne  światło  na  sprawę  paradoksu.  Wszystko  polega  na  tym,  jaką  postawę  ów  narzeczony  przyjął 

wobec  przepowiedni  augurów,  która  w  ten  czy  inny  sposób  stała  się  decydująca  w  jego  życiu.  Czy 

wróżba ta jest publici iuris, czy też privatissimum? Rzecz dzieje się w Grecji, wróżba augura zrozumiała 

jest  dla  wszystkich,  mniemam,  że  każda  jednostka  może  zrozumieć  słowa  wróżby  i  że  każdy  może 

zrozumieć, iż augurowie obwieścili jednostce wolę nieba. Wypowiedź augurów jest więc zrozumiała 

nie  tylko  dla  bohatera,  ale  dla  wszystkich,  i  nie  wynika  z  niej  żaden  osobisty  stosunek  do  bóstwa. 

Cokolwiek  by  młodzieniec  uczynił,  to,  co  zostało  przepowiedziane,  wypełni  się;  ani  działając,  ani 

                                                             

19

 Od tego punktu można by pójść w innym kierunku rozważań dialektycznych. Niebo wróży mu nieszczęście na 

skutek małżeństwa, mógłby więc zrezygnować ze ślubu, nie porzucać dziewczyny, lecz żyć z nią w romantycznym 
związku, który mógłby zakochanych zadowolić. W tym zawiera się jednak krzywda dziewczyny, gdyż kochając 
ją oblubieniec nie wyraża ogólności. Jest tu temat dla poety i dla moralisty, którzy by chcieli bronić małżeństwa. 
Zwłaszcza poezja, gdyby  chciała zwrócić uwagę na religijną i indywidualną treść zdarzenia, miałaby znacznie 
poważniejsze zadania niż te, którymi się dziś zajmuje. Poeci opowiadają nam taką historię: człowiek związany 
jest z dziewczyną, którą niegdyś kochał albo której może wcale nie kochał naprawdę, gdyż ideałem wydaje mu 
się teraz inna. Człowiek myli się, ulica była dobra, tylko dom nie ten, bo ideał mieszka po przeciwnej stronie, na 
drugim piętrze, i to się uważa za przedmiot poezji. Kochanek błądzi, widział umiłowaną przy świetle i myśli, że 
ma włosy ciemne, ale oto przy bliższym zbadaniu ona okazuje się blondynką, tymczasem to siostra jest ideałem. 
To  uchodzi  za  godne  poezji.  Moim  zdaniem  taki  człowiek  to  łobuz,  dość  nieznośny  w  życiu,  ale  trzeba  go 
wygwizdać natychmiast,  kiedy  pragnie zostać  ważnym  poetą. Tylko  namiętność  przeciwstawiona namiętności 
daje poetycki konflikt, konflikt nie polega na robieniu szumu w środku tej samej namiętności. Kiedy na przykład 
w  średniowieczu  zakochane  dziewczęta  w  przekonaniu,  że  ziemska  miłość  jest  grzechem,  wolały  miłość 
niebiańską, powstawał konflikt poetycki, gdyż życie ich było oparte na ideale. 

background image

Strona 74 z 94 

unikając działania nie wejdzie on w bliższe stosunki z bóstwem i nie stanie się przedmiotem łaski czy 

gniewu Boga. Każdy będzie mógł zrozumieć wyrok równie dobrze jak nasz bohater, który nie otrzymał 

żadnego  tajnego  pisma  zrozumiałego  tylko  dla  niego.  Jeżeli  chce  mówić,  może  mówić,  każdy  go 

zrozumie,  jeżeli  chce  milczeć,  może  milczeć  siłą  faktu,  że  będąc  jednostką  może  chcieć  wynieść  się 

ponad  to,  co  ogólne,  może  łudzić  się  najrozmaitszymi  fantastycznymi  obrazami  tego,  jak  prędko 

zapomni  o  narzeczonej  itd.  Przeciwnie,  jeżeli  wola  niebios  nie  została  zapowiedziana  młodzieńcowi 

przez augurów, jeżeli objawiła mu się w sposób całkiem prywatny i wmieszała się w jego życie w sposób 

zupełnie  osobisty, znajdziemy się  znowu  w obliczu paradoksu, jeżeli paradoks zaistniał  i  gdyż  moje 

rozważania  mają  formę  dylematu),  nie  może  on  mówić,  nawet  gdyby  miał  ochotę  o  wszystkim 

powiedzieć. Daleki od pociechy milczenia zaznałby cierpienia, które bv świadczyło, że ma rację. Jego 

milczenie  nie  będzie  wtedy  wynikało  z  chęci  wstąpienia  jako  jednostka  w  stosunek  absolutny  z 

ogólnością, ale z faktu, że jako jednostka wstąpił już w stosunek absolutny z absolutem. Mógłby zaś 

wtedv znaleźć  w tym spokój  i wytchnienie, Jak sobie  wyobrażam, gdyby  jego uroczystego  milczenia 

nie niepokoiły wymagania etyki. Dobrze byłoby, gdyby estetyka zdecydowała się kiedyś rozpocząć w 

tym punkcie, gdzie od tylu lat kończy, od łudzącej wielkoduszności. Gdyby tak postąpią, pracowałaby 

zarazem dla religijności, gdyż tylko moc religii może wyzwolić estetykę od jej odwiecznej walki z etyką. 

Królowa Elżbieta, składa w ofierze państwu swą miłość do Essexa, podpisując nań wyrok śmierci. Był 

to czyn heroiczny, chociaż niepozbawiony pewnego uczucia dotkniętej godności osobistej, obrażonej 

tym, że Essex nie odesłał pierścienia. Jak wiadomo, on go nawet odesłał, ale pierścień ten zatrzymała 

niegodna dama dworu. Elżbiecie o tym powiedziano, jak powiadają, ni Jailor, przez dziesięć dni królowa 

w milczeniu gryzła sobie palce, potem umarła. To jest piękny temat dla poety, który potrafiłby otworzyć 

usta, ale dziś nadaje się raczej dla baletmistrza, z którym tak często w naszych czasach wymienia tematy 

poeta. 

Chciałbym w tym miejscu skierować moje pobieżne rozważania w stronę demonizmu. Posłuży mi do 

tego bajka o Agnieszce i człowieku morskim. Człowiek morski jest uwodzicielem, wypływa z głębin, 

gdzie  przebywa,  aby  z  dziką  rozkoszą  schwytać  i  złamać  niewinny  kwiat,  stojący  w  pełni  uroku  na 

brzegu, z pochyloną w zamyśleniu główką nad tonią morską. Tak sądził dotychczas poeta. Pozwólmy 

sobie jednak na pewną zmianę. Człowiek morski był uwodzicielem. Przemówił do Agnieszki, pięknymi 

słowami wywołał uczucia dotąd w niej ukryte, a ona znalazła w morskim człowieku to, czego szukała, 

czego wzrok jej wypatrywał w głębi morza. Agnieszka chce iść za nim. Człowiek morski wziął ją w 

ramiona, ona go objęła za szyję; oddaje się z całej duszy i z całą ufnością silniejszemu od niej mężowi. 

A on stoi na brzegu i pochyla się nad wodą, gotów za chwilę pogrążyć się ze swoją zdobyczą. Wtedy 

Agnieszka raz jeszcze patrzy mu w oczy, bez lęku, bez wątpliwości, ani dumna ze swego szczęścia, ani 

oszołomiona, radością; ufa mu absolutnie, z absolutną biernością kwiatu, za który sama siebie uważa; 

absolutnie oddana powierza mu w tym spojrzeniu cały swój los. I o dziwo! Morze przestaje się burzyć, 

dziki szum bałwanów cichnie, namiętność natury, która jest mocą człowieka morskiego, porzuca go, 

background image

Strona 75 z 94 

zapada całkowita cisza, Agnieszka zaś patrzy na niego wciąż tym samym wzrokiem. Człowiek morski 

załamuje się, nie może się sprzeciwić sile niewinności, jego żywioł go zdradza, nie potrafi już uwieść 

Agnieszki.  Rozluźnia  swój  uścisk,  tłumaczy,  że  chciał  tylko  pokazać  jej  piękno  spokojnego  morza.  I 

Agnieszka  mu  wierzy.  Człowiek  morski  samotnie  wraca  do  głębiny,  morze  burzy  się,  ale  rozpacz 

bardziej szaleje w sercu morskiego człowieka. Mógł uwieść Agnieszkę, mógł uwieść tysiące Agnieszek, 

może oczarować każdą dziewczynę, ale Agnieszka zwyciężyła i człowiek morski ją stracił. Tylko to, co 

zdobędzie gwałtem, może do niego należeć; wieczność nie może go związać z żadną dziewczyną; bo 

jest on tylko morskim dziwem. Zmieniłem nieco charakter

20

 morskiego człowieka, właściwie zmieniłem 

trochę  i  Agnieszkę;  w  podaniu  nie  jest  ona  całkiem  bez  winy,  a  zresztą  w  ogóle  jest  to  nonsens, 

samochwalstwo  i  obraza  płci  pięknej  –  wyobrazić  sobie  uwiedzenie,  w  którym  dziewczyna  nie  ma 

żadnej,  żadnej,  żadnej  winy.  Agnieszka  w  tym  podaniu  (modernizując  nieco  określenie)  jest  kobietą 

tęskniącą  do  spraw  „interesujących”,  a  każda  taka  kobieta  może  być  zawsze  pewna,  że  znajdzie  się 

człowiek morski w pobliżu; uwodziciele czyhają bowiem wszędzie z przymkniętym okiem i rzucają się 

na  swą  zdobycz  jak  rekiny.  Dlatego  też  głupio  jest  myśleć  (a  może  to  jakiś  morski  człowiek 

rozpowszechnia  te  wieści?),  że  tak  zwane  dobre  wychowanie  uodpornia  dziewczęta  przeciw 

uwodzicielom. Nie, rzeczywistość jest bardziej sprawiedliwa i jednorodna, jeden jest tylko na to sposób: 

niewinność. 

Dajmy  teraz  człowiekowi  morskiemu  zwykłą  ludzką  świadomość  i  przypuśćmy,  że  nazywając  go 

morskim  człowiekiem,  zakładamy  jego  ludzką  preegzystencję,  która  złamała  mu  życie.  Nic  nie 

przeszkadza  mu  zostać  bohaterem,  gdyż  krok,  który  uczynił,  zbawia  go.  Zbawia  go  Agnieszka, 

zwyciężony  uwodziciel  ugiął  się  przed  siłą  niewinności,  nigdy  już  nie  będzie  mógł  uprawiać  swej 

uwodzicielskiej sztuki. Ale w tej właśnie chwili walczą o niego dwie potęgi: żal za popełnione czyny i 

Agnieszka  razem  z  żalem.  Jeżeli  ogarnia  go  sam  żal,  ukryje  się  wówczas,  jeżeli  ogarnie  go  żal  i 

Agnieszka, musi się objawić. 

                                                             

20

 Powiastkę tę można potraktować w inny także sposób. Morski człowiek nie chce uwodzić Agnieszki, choć to 

dla  niego  nie  pierwszyzna.  Przestaje  być  morskim  mężem  albo  też,  jeżeli  się  tak  chce,  jest  biednym  morskim 
człowiekiem, któremu już obmierzło przebywanie na dnie wód i tęsknota do świata. Ale wie, jak to wynika z 
naszej powiastki, że uwolnić go może tylko miłość niewinnej dziewczyny. Ma jednak nieczyste sumienie i boi się 
zbliżyć  wobec  tego  do  jakiejkolwiek  kobiety.  Wtedy  właśnie  spostrzega  Agnieszkę.  Ukryty  w  nadbrzeżnym 
sitowiu  wiele  razy  obserwował  dziewczynę  przechadzającą  się  po  nadmorskiej  plaży.  Jej  uroda,  jej  samotna 
rozmowa z samą sobą wzbudziła w nim uczucie, ale tylko tęsknota panuje w jego sercu, nie czuje żadnej dzikiej 
pożądliwości. Kiedy człowiek morski wzdycha, westchnienia jego mieszają się z szumem sitowia, dziewczyna 
nachyla się, zatrzymuje i pogrąża w marzeniach, ładniejsza od wszystkich kobiet, piękna jak anioł wyzwoliciel, 
wzbudzający wiarę w morskim mężu. Człowiek morski zbiera się na odwagę, zbliża się do Agnieszki, zdobywa 
jej miłość, ma nadzieję na wybawienie. Ale Agnieszka nie była cichą dziewczyną, kochała burze morskie, a jeśli 
lubiła szum fal, to dlatego, że morze szumiało w jej sercu. Chce uciec, uciec, nieprzytomnie biec w daleki świat 
razem z człowiekiem morskim, którego kocha, i budzi w nim żywioły. Wzgardziła jego skromnością, w nim budzi 
się duma, morze się burzy, fale piętrzą, człowiek morski chwyta stęsknioną w objęcia i razem rzucają się w odmęty. 
Nigdy jeszcze nie był tak dziki, nigdy tak pełen żądzy; gdyż od tej właśnie dziewczyny oczekiwał wybawienia. 
Wkrótce znudził się Agnieszką, a ciała jej nigdy nie odnaleziono, zamieniła się bowiem w syrenę wabiącą ludzi 
swoim śpiewem. 

background image

Strona 76 z 94 

Jeżeli ogarnięty żalem człowiek morski zostanie w ukryciu, unieszczęśliwi Agnieszkę, która kochała go 

w całej swej niewinności i wierzy całkowicie, że w tym momencie, kiedy wydawał się tak zmieniony, 

chciał  naprawdę  pokazać  jej  toń  morską  w  całej  swej  krasie.  Tymczasem  człowiek  morski  staje  się 

jeszcze bardziej nieszczęśliwy; kochał namiętnie Agnieszkę na wiele sposobów, a teraz ma ciężar nowej 

winy do dźwigania. Demoniczna strona żalu dowodzi mu teraz, że to jest właśnie jego kara, a im więcej 

go ona dręczy, tym lepiej. 

Jeżeli  odda  się  on  temu  demonizmowi,  to  spróbuje  jeszcze  może  wyzwolić  Agnieszkę,  tak  jak  to  w 

pewnym rozumieniu można wyzwolić człowieka przy pomocy zła. Wie, że Agnieszka go kocha. Gdyby 

mógł wydrzeć jej tę miłość, byłaby w pewnym sensie uratowana. Ale jak to zrobić? Morski człowiek 

zbyt jest rozumny, aby myśleć, że otwarte wyznanie obudzi w niej dostateczne obrzydzenie. Może więc 

zapragnie  obudzić  w  niej  wszelkie  ciemne  namiętności,  będzie  z  niej  szydził,  śmiał  się,  postara  się 

obrócić jej miłość w żart i, jeśli to będzie możliwe, urazić jak najbardziej jej próżność. Nie oszczędzi 

sobie  żadnego  cierpienia,  taka  jest  bowiem  głęboka  sprzeczność  demonizmu,  a  w  pewnym  sensie 

zawiera się  w  demonizmie  znacznie  więcej  dobrego  niż  w  pospolitości  ludzkiego  życia.  Im  większą 

Agnieszka jest egoistką, tym łatwiej ją będzie oszukać (gdyż tylko bardzo niedoświadczeni ludzie są 

zdania, że łatwo jest oszukać niewinność, rzeczywistość sięga głębiej i najłatwiej jest mądremu oszukać 

mądrego), ale człowiek morski będzie przez to jeszcze bardziej cierpiał. Im zręczniej będzie oszukiwał, 

tym  mniej  Agnieszka  będzie  się  wstydziła  swoich  cierpień;  ucieknie  się  do  wszelkich  środków  i  nie 

pozostanie to bez rezultatu – to znaczy nie złamie go, ale uczyni zeń męczennika. 

Człowiek morski pragnie stać się przy pomocy demonizmu jednostką, jednostką, która jako taka stoi 

wyżej  od  ogólności.  Demonizm  ma  te  same  cechy,  co  boskość,  gdyż  jednostka  może  wstąpić  w 

absolutny z nim związek. To jest analogia, pendant do tego paradoksu, o którym tu mówimy. Analogia 

ta  posiada  pewne  podobieństwo,  które  może  nas  zwieść.  W  ten  sposób  człowiek  morski  ma  pozorny 

dowód, że milczenie jego jest słuszne i że on w tym milczeniu wyczerpuje całe swe cierpienie. Nie ulega 

jednak  wątpliwości,  że  może  on  mówić.  Może  wszak  zostać  tragicznym  bohaterem,  mnie  się  nawet 

wydaje:  wielkim  bohaterem,  jeżeli  będzie  mówił.  Niewielu  wprawdzie  rozumie,  na  czym  polega  ta 

wielkość jego postępowania

21

. Będzie więc miał odwagę pozbyć się wszelkich złudzeń co do tego, że 

może  sztuką  swą  zapewnić  szczęście  Agnieszce,  będzie  miał  siłę,  mówiąc  po  ludzku,  aby  złamać 

Agnieszkę.  Zresztą  poprzestanę  tu  na  pewnej  uwadze  psychologicznej.  Im  większy  był  egoizm 

                                                             

21

 Estetyka traktuje czasami podobne tematy ze zwykłą sobie kokieterią. Agnieszka wyzwala człowieka morskiego 

i wszystko kończy się szczęśliwym małżeństwem. Szczęśliwym małżeństwem! Łatwo powiedzieć! Przeciwnie, 
jeżeli etyka przeważy przy przysiędze ślubnej, myślę, iż rzeczy przyjmą inny obrót. Estetyka odziewa morskiego 
człowieka płaszczem miłości i o wszystkim się zapomina. Dopuszcza ona poza tym beztrosko, że przy małżeństwie 
zachodzi  to  samo,  co  na  licytacji:  rzecz  każda  sprzedaje  się  w  tym  stanie,  w  jakim  się  ona  znajduje  w  chwili 
uderzenia młotka. Estetyką troszczy się tylko o to, aby kochankowie się połączyli, nie dbając o resztę. Powinna 
by  jednak przyjrzeć się temu, co się potem dzieje; ale nie ma na to czasu, gdyż natychmiast spieszy się gdzie 
indziej,  aby  skojarzyć  nową  parę.  Estetyka  jest  najśmieszniejszą  ze  wszystkich  nauk.  Ten,  kto  ją  naprawdę 
pokochał, staje się nieszczęśliwy; ten zaś, kogo nigdy nie pociągała, jest i zostanie tym, co zwą pecus

background image

Strona 77 z 94 

Agnieszki,  tym  bardziej  będzie  olśniewające  samozłudzenie,  a  nawet  nietrudno  pomyśleć,  że 

rzeczywiście  człowiek  morski  swą  demoniczną  sztuką,  mówiąc  po  ludzku,  nie  tylko  mógł  wyzwolić 

Agnieszkę,  ale  nawet  wywołać  w  niej  jakiś  niezwykły  odruch;  demon  potrafi  bowiem  wydobyć  z 

najsłabszego  człowieka  potężną  siłę  i  może  mieć  na  swój  sposób  najlepsze  intencje  w  stosunku  do 

człowieka. 

Człowiek morski znajduje się na dialektycznym szczycie. Jeżeli wyzwoli się z demoniczności żalu, ma 

przed sobą dwie możliwe drogi. Może się cofnąć, nie opierając się przy tym na swej mądrości. Wtedy 

jako jednostka nie stanie w absolutnym stosunku z elementem demoniczności, ale znajdzie ukojenie w 

paradoksie  przeciwnym,  w  którym  boskość  zbawi  Agnieszkę.  (W  średniowieczu  w  ten  sposób 

dokonałby się ten konflikt, gdyż człowieka morskiego ten kryzys przygotowuje po prostu do klasztoru.) 

Albo może go zbawić Agnieszka. Nie należy tego rozumieć w ten sposób, że miłość Agnieszki wyzwoli 

go na przyszłość od skłonności uwodzicielskich (jest to estetyczna próba ratunku, która wciąż pomija 

rzecz najważniejszą, dalszy ciąg życia człowieka  morskiego); pod tym  względem  zresztą jest on  już 

zbawiony, gdyż życie jego staje się jawne. Poślubia więc Agnieszkę. Tymczasem jednak musi uciec się 

do paradoksu. Gdyż w istocie kiedy jednostka z własnej winy wyobcowała się z powszechności, tylko 

do tego może powrócić, aby stanąć w absolutnym stosunku do absolutu. Tu przez to chcę zrobić pewną 

uwagę,  w  której  powiem  więcej  niż  w  tym,  co  było  poprzednio

22

.  Grzech  nie  jest  pierwszą 

bezpośredniością, ale bezpośredniością dalszą. W grzechu jednostka w sensie demonicznego paradoksu 

staje ponad ogólnością, gdyż jest sprzecznością ze strony ogólności wymagać samej siebie od kogoś, 

komu brakuje conditio sine qua non. Gdyby filozofia przypuszczała między innymi, że człowiek może 

zapragnąć postępować według jej nauk, mogłaby dla nas wyniknąć z tego dość dziwna komedia. Etyka 

nie znająca grzechu jest w ogóle pustą wiedzą, ale dopuszczając pojęcie grzechu etyka wychodzi poza 

swoją  granicę.  Filozofia  poucza,  że  dane  bezpośrednie  powinny  być  zniesione.  Może  to  słuszne,  ale 

nieprawdą jest twierdzenie, że grzech jest sam przez się czymś bezpośrednim, podobnie jak nieprawdą 

jest, że wiara jest sama przez się czymś bezpośrednim. 

Dopóki  obracam  się  w  tych  rejonach,  wszystko  idzie  łatwo,  ale  to,  co  powiedziałem,  nie  wyjaśnia 

sprawy Abrahama, gdyż nie stał się on jednostką przez grzech, przeciwnie, był mężem sprawiedliwym, 

wybrańcem Boga. Analogia do Abrahama wystąpi wyraźnie dopiero wtedy, kiedy jednostka będzie w 

stanie wypełnić to, co ogólne, a wówczas znów natkniemy się na paradoks. 

Mogę  więc  zrozumieć  wysiłek  człowieka  morskiego,  ale  nie  mogę  pojąć  Abrahama;  gdyż  właśnie 

poprzez paradoks człowiek morski urzeczywistnia ogólność. Jeżeli bowiem się zatai i odda wszystkim 

mękom  żalu,  stanie  się  demonem  i  jako  taki  unicestwi  się.  Jeżeli  zaś  zatai się,  ale  będzie  uważał  za 

                                                             

22

 We wszystkim, co dotąd mówiłem, starannie unikałem mówienia o grzechu i jego istocie. Wszystko to odnosi 

się do Abrahama, do którego mogę się zbliżyć w kategoriach bezpośrednich, oczywiście o ile mogę go pojąć. Jak 
tylko zjawia się grzech, kończy się etyka, na jej miejsce występuje żal; żal jest najwyższym wyrazem etyki, ale 
właśnie dlatego jest najgłębszym samozaprzeczeniem. 

background image

Strona 78 z 94 

nierozumną pracę nad zbawieniem Agnieszki, trwając w niewoli żalu, znajdzie oczywiście spokój, ale 

stracony zostanie dla tego świata. Jeżeli żal będzie jawny i da się zbawić przez Agnieszkę, stanie się 

największym człowiekiem, jakiego mogę sobie wyobrazić; gdyż tylko lekkomyślna estetyka sądzi, że 

docenia właściwie potęgę miłości, przyznając potępieńcowi uczucie naiwnej dziewczyny, która go w 

ten sposób zbawia; tylko estetyka może się tak mylić, uznając dziewczynę za bohaterkę, podczas gdy 

bohaterem  jest  w  tym  wypadku  człowiek  morski.  Nie  może  więc  on  należeć  do  Agnieszki,  o  ile 

dokonawszy nieskończonego wysiłku żalu nie dokona jeszcze jednego wysiłku opartego na absurdzie. 

Własnymi siłami może dokonać wysiłku żalu, ale zużyje na to wszystkie swe siły i dlatego nie może 

znowu  o  własnych  siłach  powrócić  do  rzeczywistości  i  podjąć  jej  z  powrotem.  Jeżeli  brak  jednak 

człowiekowi namiętności, aby dokonać tego czy tamtego wysiłku, jeżeli się przebija on jako tako przez 

życie z odrobiną żalu i myśli, że reszta sama się ułoży, to znaczy, że raz na zawsze zrezygnował z życia 

w idei, myśli, że można bardzo łatwo wejść na szczyty i wprowadzić tam innych: to znaczy oszukuje 

siebie i  innych  w przekonaniu, że  w świecie  ducha – jak w  grze  w karty – wszystko zależy od trafu. 

Bawi  nas  rozmyślanie  o  tym,  że  właśnie  w  tych  czasach,  kiedy  każdy  człowiek  zdolny  jest  do 

największych  czynów,  wątpienie  o  nieśmiertelności  duszy  może  być  tak  powszechne,  gdyż  ten,  kto 

naprawdę  i  rzeczywiście  dokonał  wysiłku  pojęcia  nieskończoności,  wątpić  chyba  nie  może.  Skutki 

namiętności  są  jedynie  godne  wiary,  są  jedynym  dowodem.  Na  szczęście  rzeczywistość  ma  w  sobie 

więcej  miłości,  więcej  wiary,  niż  twierdzą  uczeni,  gdyż  nie  odrzuca  nikogo,  nawet  najmniejszego 

człowieka, nikogo nie uważa za głupca; nie oszukuje nikogo, gdyż w świecie ducha ten tylko uchodzi 

za głupca, kto ma się sam za głupca. Wszyscy myślą i – jeśli się nie mylę – ja także, że nie największym 

czynem  ludzkim  jest  pójście  do  klasztoru,  ale  to  nie  znaczy,  że  w  naszych  czasach,  kiedy  nikt  do 

klasztoru nie wstępuje, byle przechodzień jest lepszy niż te głębokie, poważne istoty, które w klasztorze 

znalazły spokój. Iluż mamy teraz ludzi, których namiętność wystarczy do przemyślenia tej kwestii i do 

sprawiedliwego  osądzenia  samego  siebie?  Samo  wyobrażenie  o  tym,  że  można  obciążyć  sumienie 

czasem i dać temu czasowi czas, aby w bezsennym trudzie zgłębiał każdą samotną myśl, i to tak, że jeśli 

nie czynimy ciągłego wysiłku na rzecz najtrudniejszych i najświętszych rzeczy W człowieku, z lękiem 

i  dreszczem  możemy  odkryć

23

,  i  jeżeli  nie  inaczej,  to  przy  pomocy  lęku  możemy  wywołać  z  głębin 

ciemny instynkt, który mimo wszystko drzemie w każdym ludzkim życiu, o czym się łatwo zapomina, 

kiedy  się  żyje  w  gromadzie,  i  tak  się  łatwo  od  tego  ucieka,  znajduje  się  tyle  sposobów  ślizgania  po 

powierzchni i zaczynania wszystkiego na nowo – sama myśl o tym, powzięta z należytą trwogą, może 

przywołać do porządku niejednego, któremu się wydaje, że osiągnął już najwyższy szczyt. Ale niewiele 

się o to dba w naszych czasach, które podobno dosięgły szczytów, chociaż chyba nie było jeszcze takiej 

                                                             

23

  Nie  wierzymy  już  w  to  dzisiaj  w  naszych  poważnych  czasach,  ale  trzeba  zauważyć,  że  nawet  w  czasach 

pogańskich, bardziej lekkomyślnych i mniej skłonnych do rozmyślań, dwaj wybitni przedstawiciele tezy gnothi 
sauton
, tak charakterystycznej dla greckiego światopoglądu, każdy na swój sposób, wykazali, że zagłębiając się 
w siebie przede wszystkim odnajdujemy skłonności do złego. Że myślę tu o Pitagorasie i Sokratesie, nie potrzebuję 
chyba dodawać.

 

background image

Strona 79 z 94 

epoki, która by się tak nurzała w śmieszności. I nie wiem doprawdy, dlaczego czasy te, poprzez swoją 

generalio  equivoca,  nie  wydały  jeszcze  bohatera  na  swoją  miarę,  który  bez  litości  w  sercu  mógłby 

odegrać straszliwe widowisko, kazał się śmiać całej epoce i jednocześnie zapomnieć, że śmieje się sama 

z siebie. Czyż rzeczywistość nasza nie zasługuje na śmiech, kiedy dwudziestoletni człowiek uważa, że 

już osiągnął szczyty? A jakiż szlachetniejszy wysiłek wynaleziono od czasów, kiedy ludzie wstępowali 

do  klasztorów?  Czyż  to  nie  żałosna  wiedza  życia,  nędzna  mądrość,  pożałowania  godne  tchórzostwo 

zasiadły  na  pierwszym  miejscu  za  stołem  i  wmawia  się  w  ludzi,  że  są  na  szczytach,  perfidnie 

powstrzymując  ich  od  czynienia  rzeczy  mniejszych?  Temu,  kto  powziął  decyzję  wstąpienia  do 

klasztoru,  pozostaje  już  tylko  do  wykonania  ostateczny  wysiłek  –  krok  do  absurdu.  Iluż  w  naszych 

czasach  rozumie,  co  to  jest  absurd,  iluż  żyje  w  naszych  czasach  wyrzekłszy  się  wszystkiego  lub 

osiągnąwszy wszystko, iluż jest ludzi dostatecznie szczerych, aby przyznać, co mogą, a czego nie mogą 

zrobić? I czyż nie jest prawdą, że takich ludzi znajdujemy raczej wśród prostaczków lub wśród kobiet? 

Epoka  nasza  w  jakimś  jasnowidzeniu  objawia  swe  błędy,  tak  jak  zawsze  objawia  się  diabelstwo:  nie 

pojmując siebie samej. Gdyż wciąż wymaga śmieszności. Gdybyż w istocie takie były jej wymagania, 

można by zagrać nową sztukę, w której ośmieszano by kogoś, kto umarł z miłości; ale może to właśnie 

byłby ratunek dla czasów, żeby to nastało, przyszło przed nasze oczy, może przez to te czasy nabrałyby 

odwagi  i  uwierzyły  w  moc  ducha,  nabrałyby  odwagi,  by  nie  tłamsić  tchórzliwie  tego,  co  w  nas  jest 

najlepsze, i nie dławić zawistnie rzeczy najlepszych u innych – dławić śmiechem? Czyż rzeczywiście 

epoka  ta  potrzebuje  śmiesznej  postaci  proroka,  aby  mieć  powód  do  śmiechu,  czy  raczej  potrzebuje 

natchnionej postaci, która by jej przypominała o tym, o czym ona zapomniała? 

Gdyby się chciało mieć materiał do sztuki w podobnym stylu, można byłoby sięgnąć po opowieść, którą 

znajdujemy  w  księdze  Tobiasza.  Młody  Tobiasz  pragnie  poślubić  córkę  Raguela  i  Edny,  Sarę.  Ale 

dziewczynę  tę  prześladuje  srogi  los.  Już  siedmiokrotnie  wydawano  ją  za  mąż  i  wszyscy  oblubieńcy 

zginęli w domu narzeczonej. Dla mnie jest to słaby punkt tej historii, gdyż efekt komiczny jest tu prawie 

nie do odparcia, kiedy się pomyśli o siedmiokrotnej próbie wyjścia za mąż dziewczyny; zamążpójście 

było już tuż–tuż, jak świadectwo studenta, który siedem razy zawalił egzamin. Ale w księdze Tobiasza 

V akcent położony jest na co innego i dlatego duża liczba oblubieńców ma swoje znaczenie i to nawet 

w pewnej mierze znaczenie tragiczne; tym większa jest odwaga młodego Tobiasza. Z jednej strony był 

on przecież jedynakiem (VI 15), z drugiej zaś – miał się czego bać. Dane te trzeba odrzucić. Sara była 

więc  dziewczyną,  która  nigdy  nie  kochała;  ma  ona  jeszcze  szczęśliwość  młodości,  potężne 

pierwszeństwo w życiu, swoiste Vollmachtbrief zum Glucke 

24

* – prawo kochania mężczyzny z całego 

serca. A przecież jest najnieszczęśliwszą z kobiet, gdyż wie, że okrutny Demon, który się w niej kocha, 

zabija  każdego  jej  oblubieńca  w  noc  poślubną.  Czytałem  o  wielu  ludzkich  troskach,  ale  wątpię,  aby 

gdziekolwiek można było znaleźć tak wielkie nieszczęście jak to, które prześladowało ową dziewczynę. 

                                                             

24

 Rezygnacja Schilkra, 3 strofa. 

background image

Strona 80 z 94 

Jeżeli jednak nieszczęście przychodzi z zewnątrz, można znaleźć na nie radę. Jeżeli życie nie przynosi 

człowiekowi  czegoś,  co  go  uszczęśliwia,  pociechą  dla  niego  będzie  świadomość,  że  możliwość 

szczęścia  jednak  istniała.  Ale  niezgłębiony  jest  smutek,  którego  nie  rozproszy  przemijający  czas, 

którego  żaden  czas  nie  uleczy:  widzieć,  że  nie  ma  ratunku,  choćby  życie  zrobiło  wszystko!  Pewien 

pisarz  grecki  wyraża  tak  nieskończenie  wiele  w  swej  boskiej  naiwności,  gdy  powiada:  πάντως  γάρ 

ουδείς Ερωτα εφυγεν 'ή φεύξεται μέχρι αν κάλλος καΐ οφθαλμοί βλέπω σιν 

25

. Dużo młodych dziewcząt 

miało  nieszczęścia  w  miłości,  ale  dziewczęta  te  stawały  się  nieszczęśliwe,  Sara  nieszczęśliwa  była, 

zanim się nią stała. Ciężko jest nie móc znaleźć kogoś, komu się można oddać; ale niewypowiedzianie 

ciężko jest nie móc się oddać. Dziewczyna oddaje się i ludzie powiadają: już nie jest wolna. Sara nigdy 

nie była wolna, choć nigdy się nie oddała. Ciężko jest dziewczynie, która się oddała, być oszukaną, ale 

Sara została oszukana, zanim się oddała. W jakiż świat smutku wstępujemy potem, gdy Tobiasz mimo 

wszystko pragnie ją poślubić. I te obrzędy weselne, te przygotowania ! Żadna dziewczyna nie przeżyła 

takiego zawodu jak Sara; odebrano jej największe szczęście, absolutny skarb, który posiada najuboższa 

dziewczyna; Sara została oszukana przez utratę nieograniczonego, nieskończonego, szalonego oddania, 

należało  zaś  przede  wszystkim  złożyć  ofiarę,  kładąc  serce  i  wątrobę  ryby  na  rozżarzonych  węglach 

(Tobiasz, 8). I to rozstanie matki z córką, która ogołocona ze wszystkiego, sama musi jeszcze odebrać 

matce najpiękniejsze nadzieje. Czytajcie tylko tę opowieść! Edna przygotowała komnatę i zaprowadziła 

tam Sarę zalewając się łzami i zbierając łzy córki. I powiedziała jej: „Odwagi dziecię! Oby Pan ziemi i 

niebios zmienił w radość twój smutek! Bądź odważna córko”!” Przeczytajcie opis obrzędu, jeżeli łzy 

nie zasłonią warn oczu. „A kiedy oboje pozostali sam na sam, podniósł się z łoża Tobiasz i powiedział: 

Powstań siostro moja! Pomódlmy się, aby Pan zmiłował się nad nami” (VIII 4). 

Gdyby  jakiś  poeta  przeczytał  tę  opowieść,  gdyby  chciał  ją  opracować,  założę  się  o  sto  na  jeden,  że 

zwróciłby  główną  uwagę  na  Tobiasza.  W  chęci  ryzykowania  własnym  życiem  w  tak  oczywistym 

niebezpieczeństwie ujrzy bohaterstwo, które opowieść ta stawia nam przed oczy. Pomyślmy, że Raguel 

mówi do Edny nazajutrz po zaślubinach: „Poślij tam służebnicę i niech zobaczy, czy on żyje, a jeżeli 

nie żyje, obym mógł go pochować i niech nikt się o tym nie dowie” (VIII 13). To bohaterstwo stałoby 

się poetyckim tematem. Aleja proponuję co innego. Tobiasz jest dzielny, odważny i rycerski, ale ten, 

kto by się nie zdobył na taką odwagę, byłby po prostu tchórzem, który nie ma pojęcia o tym, co to jest 

miłość i co to znaczy być mężczyzną; tchórzem, który nie wie, co warte jest życie, i nie zna nawet tej 

małej tajemnicy, że lepiej jest dawać niż brać, a już żadnego pojęcia nie  ma o najważniejszym: że  o 

wiele ciężej jest brać niż dawać; tak jest, kiedy człowiek ma odwagę wyrzeczenia i nie stchórzy w chwili 

rozpaczy. Nie, bohaterką jest Sara. Do niej chciałbym się zbliżyć tak, jak nie zbliżyłem się jeszcze nigdy 

do  żadnej  dziewczyny;  a  nie  miałem  ochoty  zbliżać  się  do  żadnej  z  tych,  o  których  czytałem.  Jakąż 

miłość  ku  Bogu  trzeba  odczuwać,  aby  tak  pragnąć  ozdrowienia,  kiedy  od  początku  cierpi  się  takie 

                                                             

25

 Nikt nie uszedł Erosowi i nikt mu nie ujdzie, dopóki będą istniały piękno i oczy, które patrzą (Longos, Dafnis i 

Chloe).

 

background image

Strona 81 z 94 

niezawinione  prześladowania,  od  początku  leży  na  nas  taka  pieczęć  nieszczęścia!  Ileż  dojrzałości 

moralnej w przyjęciu na siebie odpowiedzialności za czyn oblubieńca! Ileż pokory wobec partnera! Ileż 

wiary  w  Boga,  że  w  decydującej  chwili  nie  znienawidziła  ona  człowieka,  któremu  zawdzięczała 

wszystko! 

Przypuśćmy, że Sara jest mężczyzną, mamy wtedy jawny demonizm. Silna, szlachetna natura człowieka 

zniesie wszystko, ale jednej rzeczy nie zniesie nigdy: litości. W litości zawiera się krzywda, jaką może 

mu wyrządzić istota wyższa; gdyż dla siebie samego człowiek nie może być nigdy przedmiotem litości. 

Jeśli zgrzeszył, musi znieść karę i nie rozpaczać, ale być bez winy przeznaczonym już w łonie matki na 

ofiarę  litości,  na  słodki  zapach  dla  cudzych  nozdrzy,  to  rzecz  nie  do  zniesienia.  Litość  ma  osobliwą 

dialektykę: z jednej strony wymaga winy, za chwilę nie chce winy i sytuacja jednostki, będącej ofiarą 

litości,  staje  się  coraz  gorsza,  w  miarę  jak  nieszczęście  tej  jednostki  staje  się  coraz  bardziej 

uduchowione. Sara jest niewinna, rzucona została na pastwę wszystkich cierpień i jeszcze musi znosić 

ludzkie współczucie, gdyż nawet ja, który podziwiam ją bardziej, niż Tobiasz ją kochał, nawet ja nie 

mogę wymienić jej imienia nie westchnąwszy: Biedna dziewczyna! Postawcie mężczyznę na miejscu 

Sary,  powiedzcie  mu,  że  jeżeli  pokocha  dziewczynę,  przyjdzie  duch  piekielny  i  zamorduje  ją  w  noc 

poślubną, możliwe, że zwróci się on wtedy w stronę demonizmu; zatai się w sobie i powie tak, jak natura 

demoniczna  mawia  w  samotności:  „Ślicznie  dziękuję,  nie  jestem  przyjacielem  ceremonii  i  czczego 

gadania; a zresztą nie potrzeba mi rozkoszy miłosnych, mogę zostać sinobrodym i cieszyć się widokiem 

dziewic ginących po kolei w noc poślubną”. W ogóle wie się bardzo mało o demonach, chociaż właśnie 

ta dziedzina powinna być w naszych czasach badana, bo obserwator, jeżeli choć trochę potrafi obcować 

z  demonem,  może  dla  tego  celu  użyć  prawie  każdego  człowieka,  przynajmniej  od  czasu  do  czasu. 

Szekspir jest i pozostaje zawsze bohaterem w tym względzie. Okrutny demon, najbardziej demoniczna 

postać, jaką stworzył Szekspir, ale stworzył bezbłędnie, to Gloster (późniejszy Ryszard III). Dlaczego 

stał się demonem? Oczywiście dlatego, że nie mógł znieść litości, którą mu okazywano od dzieciństwa. 

Jego monolog w I akcie Ryszarda wart jest więcej niż wszystkie systemy moralne, które nie mają pojęcia 

o zagadkach egzystencji i ich rozwiązaniach. 

Z grubsza ciosany i wyzbyty wdzięku, 

W oczach nimf lotnych pozbawiony czaru, 

Upośledzony w harmonijnych kształtach 

I przez złośliwą naturę skrzywdzony, 

Nie wykończony, przed czasem zrodzony 

Na ten świat nędzny, na pół obrobiony 

I to tak krzywo, że psy ujadają, 

Kiedy przechodzi obok nich kulejąc

26

 

                                                             

26

  

I, that am rudely stamp'd, and want love's majesty, 

background image

Strona 82 z 94 

Takie natury, jak natura Glostera, nie dadzą się zmediatyzować przez ideę społeczeństwa. Etyka drwi 

sobie  z  takich  ludzi,  jak  drwiłaby  z  Sary,  gdyby  rzekła  do  niej:  „Dlaczego  nie  chcesz  poddać  się 

powszechności i nie wychodzisz za mąż?” Tego rodzaju natury z gruntu tkwią w paradoksie; nie są one 

bynajmniej mniej doskonałe niż natury innych ludzi, tyle tylko że albo giną w demonicznym paradoksie, 

albo  zbawione  są  w  paradoksie  boskim.  Z  dawien  dawna  cieszyło  nas  to,  że  widzieliśmy  w 

czarownicach,  koboldach,  trollach  itp.  potwory,  i  jasne  jest,  że  skłonni  jesteśmy  natychmiast 

przypisywać  wszelkim  potworom  moralną  deprawację.  Cóż  za  okrutna  niesprawiedliwość!  Sprawę 

należałoby raczej traktować odwrotnie, że to egzystencja zepsuła tak te istoty, jak macocha deprawuje 

pasierbów.  Fakty  natury  czy  historii,  które  stawiają  istotę  poza  nawiasem  powszechności, 

zapoczątkowują sprawy demoniczne, za które poszczególne jednostki nie są odpowiedzialne. 

Żyd  Cumberlanda

27

  **  jest  także  demonem,  chociaż  człowiekiem  dobrym.  Bo  element  demoniczny 

może się żywić pogardą dla ludzi, pogardą, która sama z siebie – rzecz warta uwagi – nie prowadzi do 

wzgardy demonicznym przedmiotem. Przeciwnie, może on wzmagać swą siłę widząc, że jest lepszy niż 

ci  wszyscy,  którzy  go  sądzą.  Raczej  to  wszystko  powinno  zwrócić  uwagę  poetów.  Ale  Bóg  raczy 

wiedzieć, jakie pisma czytają współcześni wierszopisowie! Ich studia najczęściej polegają na uczeniu 

się na pamięć wszelakich rymów! Bóg raczy wiedzieć, jaka jest ich rola w życiu! Czy jest z nich inny 

pożytek w tej chwili niż ten, że są dowodem nieśmiertelności duszy, gdyż można na pociechę powtórzyć 

o  nich  to,  co  Baggesen  powiedział  o  niejakim  poecie  Kildevalle:  jeżeli  on  jest  nieśmiertelny,  to  my 

wszyscy  także!  To,  co  tu  powiedziałem  o  Sarze,  szczególnie  o  znaczeniu  poetyckim  tej  opowieści, 

stawiając  jej  historię  pod  znakiem  wyobraźni,  nabierze  pełnego  znaczenia,  kiedy  z  psychologicznym 

zainteresowaniem zgłębimy sens starego powiedzenia: nullum unquam exstitit magnum ingenium sine 

aliqua dementia

28

. To szaleństwo jest cierpieniem geniusza w egzystencji, jest wyrazem, że tak powiem, 

Boskiej zazdrości, a cechy genialności są znakiem Boskiego wyboru. W ten sposób geniusz od początku 

jest zdezorientowany w stosunku do powszechności i postawiony wobec paradoksu: albo w rozpaczy z 

powodu swoich granic, które zmieniają w jego pojęciu jego wszechmoc w niemoc, poszukuje ukojenia 

w  demonizmie  nie  mogąc  wypowiedzieć  tego  ani  przed  Bogiem,  ani  przed  ludźmi  –  albo  znajduje 

ukojenie w miłości do bóstwa. Na tym polegają te psychologiczne zadania, którym, jak mi się zdaje, z 

radością  można  oddać  całe  swe  życie,  a  o  których  tak  rzadko  się  słyszy.  Jaki  stosunek  zachodzi 

                                                             

To strut before a wanton ambling nymph: 
I, that am curtail'd of this fail proportion, 
Cheated of feature by dissembling nature, 
Deform'd, unfinish'd, sent before my time 
Into this breathing world, scarce half made up, 
And that so lamely and unfashionable, 
That dogs bark at me, as -I halt by them.

 

27

  Cumberland  pisarz  angielski  (1732—1811),  jego  dramat  Żyd  grywany  był  często  w  teatrze  Królewskim  w 

Kopenhadze (przypis tłumacza). 

28

 Nie było nigdy wielkiego umysłu bez odrobiny szaleństwa. 

background image

Strona 83 z 94 

pomiędzy szaleństwem a geniuszem? Czy można zbudować geniusz z szaleństwa? W jakim znaczeniu 

i jak dalece geniusz panuje nad swym szaleństwem? Gdyż jasne jest, że geniusz w jakiś sposób panuje 

nad  szaleństwem,  bo  inaczej  stałby  się  sam  szaleńcem.  Spostrzeżenia  należy  jednak  robić  z  wielką 

ostrożnością  i  miłością,  gdyż  bardzo  trudno  jest  obserwować  kogoś,  kto  stoi  wyżej.  Jeżeli  z  uwagą 

skierowaną  w  tym  kierunku  odczytamy  niektórych  najgenialniejszych  pisarzy,  może  potrafimy  w 

pojedynczych przypadkach i z wielkim trudem poczynić pewne odkrycia. 

Jeszcze  jeden  przypadek  chciałbym  tu  przemyśleć,  przypadek  jednostki,  która  swym  zatajeniem  i 

milczeniem chciała zbawić powszechność. W tym celu powołam się na opowieść o Fauście. Faust jest 

wątpiącym

29

, odstępcą ducha, który dąży drogą ciała. Takie jest mniemanie poety. A kiedy powtarza się 

wciąż i mówi, że każda epoka ma swojego Fausta, jeden poeta po drugim niezmordowanie wstępuje na 

udeptaną  ścieżkę.  Spróbujmy  zasugerować  małą  zamianę.  Faust  będzie  wątpicielem  κατ  εξοχήν  (par 

excellence); ale jest naturą sympatyczną. 

Nawet  w  Goethowskim  ujęciu  Fausta  brakuje  mi  głębszego  psychologicznego  wejrzenia  w  tajne 

rozmowy,  jakie  zwątpienie  toczy  z  samym  sobą.  W  naszych  czasach,  gdy  każdy  przeżył  zwątpienie, 

żaden poeta nie zbliżył się doń ani na krok. Myślę więc, że mógłbym im ofiarować cały olbrzymi arkusz 

królewskich obligacji, aby zapisali na nim wszystko, co przeżyli w tym względzie, ale nie wiem, czy 

napisalibyśmy więcej, niż się zmieści na lewym marginesie. 

W ten sposób należy Fausta pogrążyć w samym sobie, aby wątpienie objawiało się w postaci godnej 

poezji  i  pozwoliło  mu  ukryć  nawet  w  rzeczywistości  wszystkie  te  cierpienia,  które  są  zawarte  w 

wątpieniu. Wie on dobrze, że to duch podtrzymuje egzystencję, ale wie także, że pewność i radość, w 

której  żyje  ludzkość,  nie  są  w  istocie  potęgą  ducha,  ale  dadzą  się  łatwo  wyjaśnić  jako  bezmyślny 

błogostan.  Jako  wątpiący,  jako  ten  wątpiący  stoi  on  ponad  wszystkim,  a  jeżeli  chce  go  ktoś  łudzić, 

                                                             

29

 Jeżeli nie chcemy wątpiącego, możemy wybrać inną postać, podobną, ironistę na przykład, którego bystry wzrok 

przeniknął do gruntu śmieszność egzystencji i którego tajne porozumienie z siłami życia poucza, jakie są życzenia 
pacjenta. Wie on, że posiada siłę śmiechu, jeżeli użyje jej, może być pewny zwycięstwa i, co ważniejsze, pewny 
powodzenia.  Wie  wprawdzie  również,  że  może  mu  się  sprzeciwić  pojedynczy  głos,  ale  wie  też,  że  on  jest 
silniejszy, że można na chwilę sprawić, iż mężczyźni będą myśleli poważnie, ale wie także, że w skrytości ducha 
wszyscy oni pragną śmiać się razem z nim, wie, że słowami swoimi może sprawić, aby kobieta zasłoniła sobie 
oczy  wachlarzem,  ale  wie  również,  że  zasłonięta  wachlarzem  śmieje  się,  wie,  że  wachlarz  nie  jest  wcale 
nieprzejrzysty, że można na nim pisać sympatycznym atramentem i że jeżeli kobieta uderzy go wachlarzem, to 
znaczy, że go zrozumiała; wie dobrze, jak śmiech wślizguje się do duszy człowieka i jak tam zamieszkuje, a jeżeli 
już zamieszkał, czyha tam i czeka. Wymyślmy sobie takiego Arystofanesa, takiego nieco odmiennego Wolterą, 
jest  to  jednocześnie  natura  sympatyczna,  kochająca  życie  i  ludzi,  która  wie,  że  przekleństwo  śmiechu  może 
wychować i zabawić przyszłe pokolenia, zgubi jednak mnóstwo współczesnych. Milczy więc i jak najprędzej sam 
oducza się śmiechu. Ale czy odważy się milczeć? Są może tacy, którzy nie pojmują trudności, o jakiej tu mówię. 
Mogą myśleć, że to milczenie jest bohaterskim wyczynem, Ale nie podzielam tego zdania i myślę, że każda taka 
natura, jeżeli nie ma wspaniałomyślnie milczeć, zdradza życie. Żądam od niego tej wspaniałomyślności; jeżeli ją 
ma, powinien milczeć. Etyka jest wiedzą niebezpieczną i rzecz to całkiem możliwa, że Arystofanes z pobudek 
czysto etycznych zdecydował się sądzić swe zdziczałe czasy. Wspaniałomyślność estetyczna nic tu nie pomoże; 
bo  na  to  konto  trudno  jest  tak  ryzykować.  Jeżeli  będzie  milczał,  zapłacze  się  w  paradoks.  Mam  jeszcze  jeden 
pomysł: ktoś zna tajemnicę, która w bardzo smutny sposób tłumaczy życie bohatera; a przecież całe pokolenie 
wierzy i ufa temu bohaterowi, nie podejrzewając podobnej sprawy. 

background image

Strona 84 z 94 

wmawiając w niego, że przezwyciężył wątpienie, przejrzy go łatwo, ten bowiem, kto uczynił wysiłek w 

świecie ducha, to znaczy wysiłek pojęcia nieskończoności, łatwo odróżni, czy odpowiedź wyszła z ust 

doświadczonego  męża czy z ust Munchhausena. Co Tamerlan przedsięwziął ze swoimi Hurmami, to 

Faust  świadomie  może  przedsięwziąć  ze  swoimi  wątpliwościami  –  może  przerazić  ludzi,  podeptać 

egzystencję,  poróżnić  ludzi  i  wywołać  krzyk  przerażenia  powszędy.  A  jeżeli  to  uczyni,  nie  będzie 

Tamerlanem, w pewnym sensie jest upoważniony do tych czynów, upoważnia go myśl. Ale Faust jest 

naturą sympatyczną, kocha życie, nie zna zazdrości, przeczuwa, że nie będzie mógł wstrzymać szału, 

który  posieje,  nie  pociąga  go  sława  Herostratesa  –  milczy,  kryje  zwątpienie  w  sercu  troskliwiej  niż 

dziewczyna kryjąca pod sercem owoc grzesznej miłości, stara się jak najzwyczajniej iść w krok razem 

z  innymi,  a  co  się  w  nim  dzieje,  to  chowa  w  sobie  i  w  ten  sposób  składa  samego  siebie  w  ofierze 

powszechności. 

Słyszymy nieraz, jak ludzie się skarżą, kiedy jakaś szalona głowa rozpętuje wir wątpliwości: „Gdybyż 

przynajmniej  o tym  nie gadał!” Faust realizuje tę  myśl. Ten, kto rozumie, co znaczy powiedzenie, że 

ktoś żyje duchem, wie także, co znaczy głód wątpienia i że wątpiciel równie złakniony jest codziennego 

chleba życia, jak i pokarmu duchowego. Chociaż całe cierpienie Fausta jest argumentem za tym, że nie 

kieruje nim pycha, ucieknę się tutaj do małego wybiegu łatwo dostrzegalnego; podobnie jak Grzegorz 

z Rimini nazwany był tortor infantium, gdyż skazywał na piekło niechrzczone niemowlę, tak chciałbym 

nazwać siebie tortor heroum; jestem bowiem pełen pomysłów, gdy trzeba torturować bohaterów. Faust 

spostrzega  Małgorzatę  nie  dlatego,  że  wybrał  rozkosz;  dlatego,  że  mój  Faust  wcale  nie  wybiera 

rozkoszy,  spostrzega  Małgorzatę  nie  we  wklęsłym  zwierciadle  Mefistofelesa,  ale  w  całej  uroczej 

niewinności,  ponieważ  zaś  jego  dusza  zachowała  miłość  do  ludzi,  doskonale  może  się  zakochać  w 

Małgorzacie. Ale jest wątpicielem, jego wątpienie zniszczyło dla niego rzeczywistość; tak idealny jest 

bowiem mój Faust, że nie słucha tych naszych wątpicieli, którzy wątpią przez jedną godzinę na semestr 

po różnych katedrach i mogą czynić całkiem inne rzeczy, i to bez pomocy ducha albo nawet przy jego 

pomocy. Jest wątpicielem, a wątpiciel jest równie złakniony powszechnego chleba radości, jak pokarmu 

duchowego. A jednak pozostaje wierny swej decyzji i milczy, nikomu nie mówi o swoim wątpieniu, a 

Małgorzacie nie mówi wcale o swojej miłości. 

Jasne  jest samo przez się, że Faust jest  postacią zbyt  idealną, aby zadowalać się pustą gadaniną, ale 

gdyby przemówił, wywołałby pospolitą dyskusję albo w ogóle nic by nie wywołał, albo tak, albo owak. 

(Tu,  jak  zauważy  każdy  poeta,  zaczyna  prześwitywać  śmieszność  w  założeniu,  w  ironicznym 

zestawieniu  Fausta  z  komicznymi  gogusiami,  którzy  w  naszych  czasach  gonią  za  wątpliwościami  i 

okazują w sposób całkiem zewnętrzny, że rzeczywiście mają wątpliwości, na przykład co do jakiegoś 

doktoratu,  albo  zaklinają  się  na  wszystkie  świętości,  że  naprawdę  o  wszystkim  zwątplili,  albo 

opowiadają, że spotkali w podróży takiego, co naprawdę wątpił, z tymi szybkobiegaczami w świecie 

ducha, którzy w największym pośpiechu złapią u jednego odrobinę wątpienia, u innego odrobinę wiary 

background image

Strona 85 z 94 

i gospodarują w najlepsze, dostarczając w zależności od zapotrzebowania albo piasku, albo żwiru)

30

Faust  jest  zbyt  idealną  postacią,  aby  miał  chodzić  w  łapciach.  Ten,  kto  nie  zaznał  bezgranicznej 

namiętności, nie jest ideałem, ten zaś, kto ją zna, od dawna uwolnił swą duszę od takich bezsensów. 

Milczy  –  aby  złożyć  siebie  w  ofierze  –  albo  mówi  z  całą  świadomością,  że  spowoduje  powszechne 

zamieszanie. 

Jeżeli będzie milczał, etyka go potępi, gdyż mówi ona: „Możesz uznać ogólność i uznajesz ją właśnie 

mówiąc,  i  nie  powinieneś  mieć  żadnego  współczucia  dla  ogólności”.  O  tej  uwadze  nie  należy 

zapominać,  kiedy  się  surowo  sądzi  wątpiącego,  który  przełamuje  milczenie.  Nie  jestem  skłonny  do 

łaskawego stosunku do takiego postępowania, ale tu i gdzie indziej chodzi o to, aby wysiłki odbywały 

się  normalnie.  Nawet  gdyby  to  miało  się  źle  skończyć.  Wątpiący  –  chociażby  miał  swymi  słowami 

sprowadzić na świat wszelkie możliwe plagi –· jest lepszy od tych żałosnych smakoszy, którzy próbują 

wszystkich potraw, chcą wyleczyć wątpienie, nie znając go wcale, a przez to właśnie stają się przyczyną 

dzikich,  niepowstrzymanych  wybuchów  wątpienia.  Jeśli  człowiek  wątpiący  przemówi,  sieje 

zamieszanie; jeśli zaś to nie nastąpi, dowie się o tym dopiero później, a wynik nikomu pomóc nie może 

ani w chwili działania, ani ze względu na odpowiedzialność. 

Jeżeli  zaś  milczy  on  na  własną  odpowiedzialność,  może  nawet  postępuje  szlachetnie,  ale  do  swych 

cierpień dodaje jeszcze to małe pokuszenie; gdyż ogólność będzie bez ustanku dręczyć go i powiadać; 

„Powinieneś był mówić, a skąd możesz mieć pewność, że to nie ukryta pycha –podyktowała ci twoją 

decyzję?” 

Gdy,  przeciwnie,  wątpiący  stanie  się  jednostką,  która jako  jednostka  stoi  w  absolutnym  stosunku  do 

absolutu, może otrzymać zezwolenie na milczenie. W tym wypadku powinien uważać wątpienie swe za 

winę.  Znajduje  się  on  w  sytuacji  paradoksalnej,  ale  wątpienie  jego  zdrowieje,  aczkolwiek  może  on 

popaść w inne wątpliwości. 

Nowy  Testament  może  uznać  takie  milczenie.  Istnieją  takie  miejsca  w  Nowym  Testamencie,  które 

stosują ironię – oczywiście, aby ukryć w niej coś lepszego. Taki wysiłek (ironiczny czy nie) opiera się 

na wyższości subiektywnego nad rzeczywistym. Nasze czasy nie chcą o tym wiedzieć więcej, nie chcą 

wiedzieć więcej, niż powiedział Hegel, który nie bardzo znał się na tej materii 1 miał tal w stosunku do 

niej, w czym go nasze czasy chętnie naśladują, stroniąc od ironii. W kazaniu na górze powiedziane jest: 

„A kiedy pościsz, namaż głowę twoją i umyj oblicze twoje, abyś się nie okazał ludziom, iż pościsz”. To 

miejsce świadczy o tym, że subiektywność niewymierna jest z rzeczywistością, więcej, że ma prawo ją 

łudzić. Gdybyż teraz ci sami ludzie, którzy tyle pustych słów mielą na temat zgromadzeń religijnych

31

chcieli uważnie czytać Nowy Testament, może to by odmieniło ich myśli. 

                                                             

30

 Aluzja do komedii Holberga Erasmus Monianus (przypis tłumacza). 

31

 Aluzja do Grundtviga i jego zwolenników (przypis tłumacza). 

background image

Strona 86 z 94 

No,  a  teraz  jak  postąpił  Abraham?  Nie  zapomniałem  bowiem,  a  czytelnik  może  sobie  łaskawie 

przypomina, że pozwoliłem sobie na wszystkie uprzednie rozważania, jedynie pd to, aby powrócić do 

Abrahama.  I  to  wszystko  nie  dlatego,  że  chcę  lepiej  zrozumieć  Abrahama,  ale  że  chcę  obejrzeć 

wielostronnie  niemożliwość  zrozumienia  Abrahama,  gdyż  –  jak  już  powiedziałem  –  nie  mogę  pojąć 

Abrahama,  mogę  go  tylko  podziwiać.  Stwierdziłem  tu  także,  że  żadne  z  opisanych  stadiów  nie  ma 

analogii do przypadku Abrahama; wyłożyłem te wszystkie przykłady tylko po to, aby rozwijając się we 

własnej swej sferze, w momentach, w których się stykają z przypadkiem Abrahama, ukazały jak gdyby 

granice  nieznanego  lądu.  Jeżeli  można  mówić  tu  o  jakiejś  analogii,  to  chyba  tylko  przez  paradoks 

grzechu; ale to także leży w innej sferze i nie może wyjaśnić czynu Abrahama, będąc znacznie łatwiejsze 

do wyjaśnienia niż Abraham. 

Abraham też nic nie powiedział ani Sarze, ani Ełeazarowi, ani Izaakowi, ominął trzy instancje moralne; 

etyka nie miała bowiem dla Abrahama większego znaczenia niż życie rodzinne. 

Estetyka  dopuszczała, a  nawet  wymagała,  aby  jednostka  milczała,  gdy  od  milczenia  zależy  ocalenie 

innego człowieka. Już to samo wskazuje, że przypadek Abrahama nie należy do dziedziny estetycznej! 

Nie  milczy  on po to, aby ocalić Izaaka, i w ogóle całe zadanie  Abrahama  – ofiarowanie Izaaka Panu 

Bogu  i sobie samemu – jest drwiną z estetyki, gdyż  estetyka może pojąć tego, który ofiaruje samego 

siebie, lecz nie tego, który ofiaruje kogoś innego dla własnych celów. Bohater estetyczny jest bohaterem 

milczącym. I etyka też go potępiła, gdyż milczał siłą swej przypadkowej pojedynczości. Jego ludzkie 

przewidywanie  skazało  go  na  milczenie.  Etyka  tego  nie  może  wybaczyć,  gdyż  każde  ludzkie 

przewidywanie jest złudzeniem, etyka zaś wymaga wysiłku nieskończonego, żąda otwartości! Bohater 

estetyczny może mówić, ale nie chce. 

Prawdziwy bohater tragiczny składa w ofierze siebie i wszystko swoje za ogólność; czyn jego i każdy z 

jego  wysiłków  należą  do  ogólności;  bohater  tragiczny  jest  jawny  i  otwarty,  w  tej  otwartości  staje  się 

umiłowanym synem etyki. To nie pasuje do Abrahama, nie robi on nic dla ogólności i jest cały zatajony. 

Tu  się  natykamy  na  paradoks.  Albo  jednostka  może  jako  jednostka  stać  w  absolutnym  stosunku  do 

absolutu,  a  tedy  etyka  nie  jest  czymś  najwyższym,  albo  Abraham  zostaje  potępiony  i  nie  jest  ani 

tragicznym, ani estetycznym bohaterem. 

W takich okolicznościach można by sądzić, że paradoks jest rzeczą najłatwiejszą i najwygodniejszą ze 

wszystkich.  Tymczasem  pragnę  tu  powtórzyć,  że  ten,  kto  tak  uważa,  nie  jest  rycerzem  wiary,  gdyż 

rozpacz  i  niepokój  to  jedyne  możliwe  sprawdziany,  chociaż  nie  mogą  być  pomyślane  w  pojęciach 

powszechnych, bo nie byłoby paradoksu. 

Abraham milczy – ale przecież nie może mówić, na tym polega jego udręka i niepokój. Jeżeli bowiem 

mówiąc  nie  mogę się  dać zrozumieć, to  milczę, chociaż bym gadał od rana do wieczora. Tak jest w 

przypadku Abrahama. Może powiedzieć wszystko oprócz jednej rzeczy, a skoro nie może powiedzieć 

background image

Strona 87 z 94 

tego  tak,  aby  inni  go  zrozumieli,  nie  mówi  nic.  Mówienie  jest  wyzwoleniem,  gdyż  przenosi  do 

powszechności.  Abraham  może  mówić  rzeczy  najpiękniejsze,  jakie  potrafi  wypowiedzieć  o  swojej 

miłości do Izaaka. Ale co innego leży mu na sercu, głębiej tkwią myśli o ofierze, którą ma złożyć, gdyż 

to jest jego próba. Tego ostatniego nikt nie rozumie, więc tylko za złe można byłoby wziąć wypowiedzi 

dotyczące  miłości  ojcowskiej.  Tej  męki  nie  zna  bohater  tragiczny.  Bohater  tragiczny  ma  przede 

wszystkim tę pociechę, że odpowiada na każdy kontrargument, daje Klitajmestrze, Ifigenii, Achillesowi, 

Chórowi,  każdej  żywej  istocie,  każdemu  głosowi  ludzkiego  serca,  każdej  myśli,  chytrej  czy 

przeraźliwej, oskarżającej czy współczującej, okazję do przeciwstawienia mu się. Może być pewien., że 

wszystko,  co  miało  być  powiedziane  przeciwko  niemu,  powiedziane  zostało  otwarcie,  bezlitośnie,  a 

spierać się z całym światem jest pociechą, spierać się zaś z samym sobą –· udręką. Nie potrzebuje się 

bać, że coś opuścił, że kiedyś będzie musiał wołać jak król Edward IV na wiadomość o zamordowaniu 

Clarence'a: 

Kto się zań wstawiał? I kto na kolanach  

Starał się zmiękczyć mój gniew? Kto przypomniał 

Powinność brata? Kto miłość przywołał? *

32

 

Tragiczny bohater nie zna strasznej samotnej odpowiedzialności. A poza tym. znajduje pocieszenie w 

fakcie, że  może płakać i skarżyć się wraz z Klitajmestrą i Ifigenią – a łzy i płacz  łagodzą ból, ukryte 

westchnienia  natomiast  ból  zaostrzają.  Agamemnon  może  skupić  się  w  świadomości,  że  wolno  mu 

działać, ma więc dosyć czasu, aby pocieszać Ifigenię i dodawać jej odwagi. Abraham tego uczynić nie 

może. Kiedy serce bije, kiedy pragnąłby, aby jego słowa były błogosławioną pociechą dla całego świata, 

nie wolno mu pocieszać; ani Sara, ani Eleazar, ani Izaak nie mogą mu powiedzieć: „Po cóż ty to robisz? 

Nie czyń tego”. I gdyby w rozpaczy swojej chciał zaczerpnąć oddechu, objąć drogie mu istoty przed 

ostatecznym krokiem, może wywołałby u Sary, Eleazara, Izaaka straszne podejrzenie o hipokryzję. Nie 

może mówić, nie mówi bowiem żadnym ludzkim językiem. Gdyby znał wszystkie języki świata, gdyby 

jego  bliscy  rozumieli  te  mowy,  mówić  nie  może  –  mówi  tylko  boskim  językiem,  począł  „mówić 

rozmaitymi językami”. 

Rozumiem  tę  rozpacz.  Mogę  podziwiać  Abrahama.  I  nie  lękam  się,  że  przy  tej  opowieści  ktoś 

lekkomyślnie  skusi  się  i  zapragnie  zostać  Jednostką. Ale  wyznaję  jednocześnie,  że  ja  nie  mam  dość 

odwagi, aby tego pragnąć, i z wielką radością wyrzekam się perspektywy pójścia dalej, gdyby to było 

możliwe  i  gdybym  mógł  dojść  gdziekolwiek,  chociażby  bardzo  późno.  Abraham  gotów  jest  każdej 

                                                             

32

  

Who sued to me for him? Who in my wrath 
Kneel’d at my feet, ahd bid me be advis'd? 
Who spoke of brother-hood? Who spoke οr love? 

(Szekspir, Ryszard III, II, I)

 

background image

Strona 88 z 94 

chwili  załamać  się,  może  potraktować  wszystko  jako  pokusę  i  wtedy  mógłby  mówić,  wszyscy  by  go 

rozumieli – ale przestałby być Abrahamem. 

Abraham  nie  może  mówić;  nie  może  powiedzieć  tego,  co  by  wyjaśniało  wszystko  (tj.  byłoby 

zrozumiałe), że to jest próba, ale – rzecz godna uwagi – próba, której treść  etyczną stanowi pokusa. 

Człowiek, który się znalazł w takiej sytuacji, jest emigrantem z obszaru ogólności. 

Ale  jeszcze  trudniej  mówić  mu  o  reszcie.  Abraham,  jak  tego  dowiodłem  przedtem,  dokonuje  dwóch 

wysiłków:  nieskończonego  wysiłku  rezygnacji,  gdyż  wyrzeka  się  Izaaka,  czego  nikt  nie  może 

zrozumieć, bo to sprawa prywatna; ale także w każdej chwili wysiłku wiary. To stanowi jego pociechę. 

Mówi więc: to się jednak nie stanie, a jeśli się stanie, to Pan da mi nowego Izaaka, właśnie siłą absurdu. 

Bohater tragiczny widzi przynajmniej koniec sprawy. Ingénia poddaje się decyzji ojca, dokonuje sama 

ogromnego wysiłku rezygnacji, po czym następuje porozumienie między ojcem i córką. Ingénia rozumie 

Agamemnona, którego postępowanie jest wyrazem ogólności. Gdyby jednak Agamemnon powiedział 

córce: „Chociaż Bóg wymaga, abym złożył ciebie w ofierze, możliwe, że nie zażądałby tego właśnie na 

podstawie absurdu”, w tej samej chwili stałby się niezrozumiały dla Ifigenii. Gdyby powiedział to na 

podstawie ludzkiego rozumienia, Ingénia pojęłaby go od razu, ale z tego by wynikało, że Agamemnon 

nie  dokonał  nieskończonego  wysiłku  rezygnacji,  a  tym  samym  nie  jest  bohaterem  i  przepowiednia 

kapłana staje się portową plotką, a cała tragedia wodewilem. 

A więc Abraham nic nie powiedział. Zachowało się tylko jedno słowo Abrahamowe: jego odpowiedź 

Izaakowi, która świadczy wymownie  o tym, że  dotychczas nic  nie powiedział. Izaak pyta Abrahama, 

gdzie  jest  baranek  przeznaczony  na  całopalenie.  Abraham  odpowiada:  „Bóg  upatrzy  sobie  ofiarę 

jagnięcia na całopalenie, synu mój!” 

Chcę  się  trochę  bliżej  zastanowić  nad  tym  ostatnim  zdaniem  Abrahama.  Gdyby  zabrakło  tych  słów, 

zabrakłoby czegoś w całej opowieści; gdyby słowa były inne, może wszystko rozwiązałoby się było w 

zamieszaniu. 

Wielokrotnie  było  przedmiotem  mych  wątpliwości,  jak  dalece  tragiczny  bohater  w  momencie 

kulminacyjnym  cierpień  czy  czynów  ma  prawo  do  ostatniego  słowa.  Odpowiedź  zdaje  się  zależy  od 

sfery życia, w której on działa, od wagi intelektualnej jego życia, od stosunku, w jakim się znajdują do 

ducha jego czyny czy cierpienia. 

Rzecz  to  oczywista,  że  tragiczny  bohater  w  momencie  kulminacyjnym,  jak  każdy  inny  człowiek 

posiadający dar mowy, może powiedzieć parę słów i nawet do rzeczy, ale problem polega na tym, na 

ile odpowiada mu wypowiedzenie ich. Jeżeli znaczenie jego życia wyraża się w czynie zewnętrznym, 

to  nie  ma  on  nic  do  powiedzenia,  ponieważ  wszystko,  co  powie,  będzie  czczą  gadaniną,  którą  tylko 

osłabia wrażenie, jakie robi, gdy tragiczny ceremoniał każe mu w milczeniu spełnić zadanie polegające 

na działaniu czy też na cierpieniu. Nie sięgając zbyt daleko wezmę  jakiś najbliższy przykład. Gdyby 

background image

Strona 89 z 94 

Agamemnon  sam,  nie  Kalchas,  wyciągnął  nóż  na  Ifigenię,  poniżyłby  siebie,  chcąc  w  tej  ostatecznej 

chwili coś powiedzieć; znaczenie jego czynu było bowiem jasne dla wszystkich, procedura pobożności, 

współezucia, uczuć, łez była skończona, a zresztą życie jego nie miało żadnego odniesienia do ducha, 

to  znaczy  nie  był  on  ani  nauczycielem,  ani  świadkiem  ducha.  Przeciwnie,  jeżeli  życie  bohatera  ma 

znaczenie duchowe, to brak słów zmniejszy wrażenie, jakie czyni. Powinien wtedy powiedzieć nie kilka 

dorzecznych słów, lecz małą tyradę; znaczenie tego, co ma mówić, polega na urzeczywistnieniu całej 

osobowości w decydującej chwili. Taki tragiczny intelektualny bohater powinien mieć (do czego często 

się  dąży  w  sposób  śmieszny),  powinien  mieć  i  zatrzymać  ostatnie  słowo.  Wymagamy  od  niego  tego 

samego prześwietlanego zachowania, co od każdego innego bohatera, ale prócz tego pragniemy usłyszeć 

jego  słowa.  O  ile  taki  tragiczny  bohater  intelektualny  znajduje  punkt  kulminacyjny  w  cierpieniu  (w 

śmierci), w tym ostatnim słowie odnajduje on nieśmiertelność, zanim jeszcze umarł, a zwykły bohater 

tragiczny staje się nieśmiertelny dopiero po śmierci. 

Można tu użyć przykładu Sokratesa. Był to tragiczny bohater intelektualny. Obwieszczono mu wyrok 

śmierci. W tej chwili umiera, a ten, kto nie pojmuje, że do umierania trzeba całej siły ducha i że bohater 

zawsze  umiera,  zanim  jeszcze  umarł,  nie  bardzo  daleko  zajdzie  w  pojmowaniu  życia.  Jako  bohater 

powinien  teraz  Sokrates  spokojnie  spocząć  sam  w  sobie,  ale  jako  tragiczny  bohater  intelektualny 

powinien w tej ostatniej chwili zebrać całą siłę ducha, aby urzeczywistnić swoją osobowość. Nie może 

więc  jak  zwykły  bohater  tragiczny  skoncentrować  swej  siły  na  wypracowaniu  obojętności  wobec 

śmierci,  bo  musi  czynić  jednocześnie  wysiłek,  aby  stanąć  ponad  tą  walką  i  afirmować  się.  Gdyby 

Sokrates  milczał  w  chwili  śmierci,  osłabiłby  wpływ  swego  życia,  wzbudziłby  podejrzenie,  że 

elastyczność  ironii  nie  była  w  nim  siłą  twórczą,  ale  jedynie  grą,  której  sprężystość  w  decydującym 

momencie mogła mu tylko pomóc w sposobie odwrotnym do podtrzymania jego uczuć

33

Te krótkie uwagi  mogą się nie  odnosić do Abrahama, gdyby ktoś chciał przez analogię znaleźć i dla 

niego odpowiednie ostatnie słowo; ale mogą się stosować do niego tylko wtedy, jeżeli da się wyjaśnić, 

że Abraham w ostatniej chwili nie sięga bez słowa po nóż, ale ma coś do powiedzenia, gdyż słowo jego 

jako słowo ojca wiary nabiera absolutnego znaczenia w dziedzinie ducha. Co ma powiedzieć, o tym nie 

mogę  przesądzać.  Gdyby  wypowiedział  jakieś  słowa,  zrozumiałbym  je  doskonale,  mogę  nawet  w 

pewnym znaczeniu zrozumieć Abrahama w tym powiedzeniu, chociaż przez to nie zbliżę się do niego 

bardziej niż przedtem. Gdyby nie istniały ostatnie słowa Sokratesa, mógłbym sobie wyobrazić siebie w 

jego sytuacji i odtworzyć te słowa w tym samym kształcie, a gdybym ja sam tego nie potrafił, zrobiłby 

to jakiś poeta; ale Abrahama nie może dosięgnąć żaden poeta. 

                                                             

33

 Jakie słowo Sokratesa należy uważać za decydujące? Co do tego można mieć różne rozeznania, gdyż Sokrates 

tyloma sposobami został wysubtelniony przez Platona. Proponuję, co następuje: obwieszczają mu wyrok śmierci, 
Sokrates  umiera  i  w  tej  samej  chwili  przezwycięża  śmierć;  urzeczywistnia  swą  osobowość  w  słynnym 
powiedzeniu, że dziwi go to, iż został skazany większością trzech głosów; żadne ordynarne powiedzenie z rynku, 
żadne szalone zdanie byle durnia nie mogło być bardziej ironicznie wyszydzone, jak ten wyrok śmierci. 

background image

Strona 90 z 94 

Zanim  zastanowię  się  jeszcze  nad  ostatnim  słowem  Abrahama,  muszę  przede  wszystkim  podkreślić 

trudną sytuację, w jakiej się znalazł, chcąc w ogóle coś powiedzieć. Troska i niepokój paradoksu zawarte 

są, jak starałem się to wykazać, właśnie w milczeniu, w tym, że Abraham nie może mówić

34

. W obliczu 

tych  faktów  sprzecznością  byłoby  wymagać  od  niego  słów,  o  ile  nie  chce  się  go  postawić  poza 

paradoksem, tak że w najbliższej chwili zawiesiłby on samą istotę swego bytu i unicestwił wszystko, co 

się  działo  poprzednio.  Gdyby  na  przykład  powiedział  w  najbliższej  chwili  do  Izaaka:  „Ty  jesteś  tą 

ofiarą”, byłaby to chwila słabości. Bo gdyby mógł w ogóle mówić, mówiłby już od dawna i słabość jego 

na tym by polegała, że brakowałoby mu dojrzałości i skupienia ducha, aby z góry pomyśleć o całym 

swym bólu; odrzucając część swych myśli, uzyskał to, że prawdziwy ból stał się znacznie większy niż 

ból pomyślany. Poza tym takie mówienie postawiłoby go poza paradoksem i gdyby rzeczywiście zaczął 

rozmawiać z Izaakiem, stanąłby w obliczu pokusy; inaczej nie mógł mówić, a gdyby zaczął mówić, nie 

byłby nawet tragicznym bohaterem. 

A  jednak  zachowało  się  ostanie  słowo  Abrahama  i  na  tyle,  na  ile  mogę  zrozumieć  Abrahama,  mogę 

zrozumieć jego całkowitą obecność w tych słowach. Z początku nie mówi nic i tym milczeniem mówi 

właśnie to, co trzeba powiedzieć! Jego zwrot do Izaaka ma postać ironii, bo ironia jest zawsze, jeżeli 

mówię coś, nie mówiąc nic. Izaak pyta Abrahama, w przekonaniu, że Abraham wie wszystko. Gdyby 

Abraham mu odpowiedział: „Nie, nie wiem nic”, powiedziałby nieprawdę. Nie może powiedzieć nic, 

gdyż  nie  może  powiedzieć  tego,  co  wie.  A  więc  powiada:  „Bóg  upatrzy  sobie  ofiarę  jagnięcia  na 

całopalenie, synu mój!” Dostrzegamy tu podwójny wysiłek w duszy Abrahama, jak już powiedzieliśmy 

poprzednio. Gdyby po prostu zdecydował się na wyrzeczenie się Izaaka, byłoby to kłamstwem, gdyż on 

wie,  że  Bóg  żąda  Izaaka  na  ofiarę  i  że  on  sam  w  tej  chwili  gotów  jest  złożyć  go  w  ofierze.  Po  tym 

wysiłku Abraham czyni w każdej chwili następny wysiłek, wysiłek wiary na podstawie absurdu. W tym 

sensie  nie  mówi  nieprawdy;  na  podstawie  absurdu  jest  to  całkiem  możliwe,  Bóg  może  zmienić  swe 

postanowienie. Nie  mówi  nieprawdy, ale  nie  mówi  nic, gdyż „mówi  w obcym  języku”. Stanie się to 

jeszcze  bardziej  widoczne,  kiedy  pomyślimy,  że  sam  Abraham  ma  ofiarować  Izaaka.  Gdyby  zadanie 

było  inne,  gdyby  Pan  kazał  Abrahamowi  przywieść  syna  na  górę  Moria  i  tam  poraził  Izaaka  swym 

piorunem,  aby  w  ten  sposób  przyjąć  go  w  ofierze,  Abraham  mógłby  użyć  enigmatycznych  wyrażeń, 

jakich  użył;  bo  przecież  nie  wiedziałby  wtedy,  co  ma  nastąpić.  Ale  z  chwilą,  kiedy  takie  zadanie 

postawione jest przed Abrahamem, ma on sam działać i w decydującej chwili musi wiedzieć, co zaraz 

uczyni,  musi  wiedzieć, że Izaak zostanie  złożony  w  ofierze. Gdyby  nie  wiedział tego  na pewno,  nie 

uczyniłby nieskończonego wysiłku rezygnacji i słowa jego nie stałyby się prawdą, ale on sam przestałby 

być  Abrahamem,  przestałby  być  nawet  tragicznym  bohaterem,  tylko  stałby  się  chwiejnym, 

                                                             

34

  Jeżeli  można  tu  mówić  o  jakiejś  analogii,  to  chyba  tylko  do  śmierci  Pitagorasa.  Zachował  on  milczenie  do 

samego końca i dopiero w ostatniej chwili powiedział: „Lepiej dać się zabić niż mówić". (Diogenes Laertios,VIII 
39)

 

background image

Strona 91 z 94 

niezdecydowanym człowiekiem, który później zawsze będzie mówił zagadkami. A człowiek, który się 

tak waha, jest prawdziwą parodią rycerza wiary. 

I oto okazuje się znowu, że Abrahama można pojąć, ale tylko tak, jak się pojmuje paradoks. Co do mnie, 

mogę zrozumieć Abrahama, ale przy tym czuję, że nie mam odwagi mówić, a tym bardziej czynić tak, 

jak Abraham; przez to bynajmniej nie chcę powiedzieć, że to, co on zrobił, nie ma znaczenia, przeciwnie, 

widzę, że czyn ten jest rzeczą jedyną i zadziwiającą. 

Co  myśleli  współcześni  o  tragicznym  bohaterze?  Że  był  wielki  i  godny  podziwu.  A  szacowne 

zgromadzenie  szlachetnych,  owo  jury,  które  ustala  każda  generacja  dla  sądzenia  poprzedniej,  sądziło 

tak samo. Nie znalazł się  jednak  nikt taki, kto by  mógł zrozumieć Abrahama. Co osiągnął Abraham? 

Pozostał wierny swej miłości. Ten, kto kocha Boga, nie potrzebuje ani łez, ani zachwytów, zapomina w 

miłości o cierpieniu, i to tak zapomina, że nie zostałby najmniejszy ślad jego męki, gdyby sam Bóg jej 

nie  pamiętał;  gdyż  On  widzi  człowieka  „w  skrytości”,  zna  jego  nędzę,  liczy  łzy  jego  i  niczego  nie 

zapomina. 

Albo istnieje paradoks: jednostka jako taka jest w absolutnym stosunku do absolutu, albo Abraham jest 

stracony. 

EPILOG 

Pewnego  razu  w  Holandii,  gdy  korzenie  niepomiernie  staniały,  kupcy  zatopili  kilka  ich  ładunków  w 

morzu, aby podnieść ceny. Było to oszustwo dopuszczalne, może nawet konieczne. Czy potrzebujemy 

–czegoś podobnego w świecie ducha? Czy jesteśmy już tak pewni, że osiągnęliśmy szczyty, że zostaje 

nam tylko pobożne wyobrażenie sobie, żeśmy tych szczytów nie osiągnęli, abyśmy mieli czym zająć 

czas? Czy nasze pokolenie musi oszukiwać samo siebie w ten sposób, czy ma się kształcić w wirtuozerii, 

czy nie wykształciło się już dostatecznie w sztuce oszukiwania siebie? Czy to, czego potrzebuje, nie jest 

czasem  uczciwą  powagą,  nieustraszoną  i  nieprzekupną,  która  wskazuje  nam  zadania,  jakie  mamy 

wykonać, uczciwą powagą, która miłośnie czuwa nad tymi zadaniami, nie podnieca ludzi do wznoszenia 

się na szczyty, strasząc ich, ale pilnuje, aby zadania ich były młode i piękne, przyjemne do oglądania, 

pociągające  dla  wszystkich,  a  jednak  trudne  i  godne  entuzjazmu  szlachetnych;  szlachetne  natury 

bowiem  entuzjazmują  się  tylko  rzeczami  trudnymi.  Jedno  pokolenie  może  się  wiele  nauczyć  od 

poprzedniego, ale prawdziwie ludzkich postaw żadne pokolenie od poprzedniego się nie nauczy. W tym 

sensie każde pokolenie zaczyna od początku, nie ma innych zadań od generacji poprzedniej i nie posuwa 

się  dalej,  o  ile  oczywiście  poprzednicy  nie  zdradzili  swych  zadań  i  nie  zawiedli  samych  siebie. 

Prawdziwie  ludzką  postawą  nazywam  namiętność,  przez  którą  jedno  pokolenie  może  pojąć  inne  i 

pojmuje samo siebie. Jeżeli więc chodzi o miłość, niczego się jedno pokolenie nie nauczyło od drugiego, 

żadne  pokolenie  nie  zaczyna  w  innym  punkcie  niż  poprzednie,  żadne  pokolenie  nie  ma  krótszego 

zadania od zadań poprzedniego i jeżeli któreś pokolenie nie zadowoli się miłością taką jak poprzednie, 

jeżeli chce „pójść dalej”, to są to tylko puste i szalone słowa. 

background image

Strona 92 z 94 

Najwyższą namiętnością człowieka jest wiara i żadne pokolenie nie zaczyna wierzyć od innego punktu 

niż  pokolenie  poprzednie,  każde  pokolenie  zaczyna  od  początku,  następne  pokolenie  nie  posuwa  się 

dalej w tym względzie od poprzedniego, jeżeli to ostatnie było wierne swemu zadaniu i nie odrzuciło 

go. Oczywiście żadne pokolenie nie powinno narzekać, że to jest sprawa trudna, gdyż każde ma swoje 

zadania  i  nic  go  nie  obchodzi,  że  poprzednie  miało  te  samo  zadania,  o  ile  oczywiście  poszczególne 

pokolenia albo też poszczególne jednostki należące do tego pokolenia nie pragną w swej pysze zagarnąć 

miejsca, jakie się  należy tylko Duchowi, który rządzi światem  i  w swej cierpliwości nigdy nie czuje 

zmęczenia. 

Jeżeli jakieś pokolenie poczyna sobie inaczej, błądzi i nic w tym dziwnego, że caia egzystencja wydaje 

mu się pomylona; gdyż na pewno nikomu istnienie nie wydało się tak pomylone, jak owemu krawcowi 

z bajki

35

 *, który cały i zdrów dostał się do nieba i z tego punktu obserwował świat. Jeżeli całe pokolenie 

skupia  się  koło  swych  zadań,  co  jest  szczytowym  osiągnięciem,  nie  może  się  zmęczyć;  zadanie  jest 

bowiem zawsze wystarczające dla ludzkiego życia. Jeżeli dzieci w jakieś święto, zanim jeszcze wybije 

południe, zagrają we wszystkie gry i mówią znudzone: „Czyż nikt nie może wymyślić nowej gry?”, czy 

oznacza to, że są inteligentniejsze i bardziej postępowe od dzieci tej samej czy poprzedniej generacji, 

które potrafią bawić się w te same, dobrze znane gry przez cały dzień? Może to raczej znaczy, że owym 

znudzonym dzieciom brakuje tego, co bym nazwał miłą powagą, która jest treścią każdej gry? 

Wiara jest największą namiętnością człowieka. Nie jest wykluczone, że w poszczególnych pokoleniach 

wielu jej nie osiąga, ale dalej pójść niepodobna. Nie jest wykluczone, że wielu w naszych czasach jej 

nie znajduje, tego rozstrzygnąć nie mogę. Mogę tylko odnieść się do siebie samego i nie chcę ukrywać, 

że pozostaje mi jeszcze wiele do zrobienia, chociaż nie chciałbym zdradzić samego siebie albo zdradzić 

wielkości,  sprowadzając  wiarę  do  czegoś  bez  znaczenia,  do  dziecinnej  choroby,  którą  się  chce 

przezwyciężyć możliwie najprędzej. Ale i dla tego, kto nie dopracuje się wiary, istnieje w życiu wiele 

zadań i jeżeli szczerze kocha życie, nie będzie ono zmarnowane, chociaż oczywiście nie da się porównać 

z życiem takiego, który sięga szczytów i na szczyty wchodzi. Ale ten, kto doszedł do wiary (wszystko 

jedno, czy to człowiek pełen zdolności, czy też prostaczek umysłowy – to nie  ma  nic do rzeczy), nie 

zatrzyma się na wierze, a nawet byłby oburzony, gdyby mu ktoś to powiedział, tak samo jak gniewałby 

się  kochanek,  gdyby  mu  ktoś  powiedział,  że  zatrzymał  się  na  miłości,  i  odpowiedziałby  tak:  „Nie 

zatrzymałem się, gdyż całe me życie zawarłem w tym uczuciu”. A przecież nie posuwa się dalej, nie 

osiąga innej rzeczy, bo gdy spostrzega, że nie idzie dalej, inaczej sobie tę sprawę tłumaczy. 

„Trzeba iść dalej, trzeba iść dalej”, ten pęd do przekraczania celów jest stary jak świat. Ciemny Heraklit, 

który zamknął swe myśli w swych pismach, a pisma swe w świątyni Diany (gdyż myśli jego były jego 

orężem w życiu, zawiesił więc ten oręż w świątyni bóstwa), ciemny Heraklit powiedział: „Nie możesz 

                                                             

35

 Chodzi o bajkę braci Grimm Krawiec w niebu (przypis tłumacza). 

background image

Strona 93 z 94 

wejść  dwa razy do tej samej rzeki”. Ciemny Heraklit  miał ucznia, któremu to  nie  wystarczyło,  więc 

dodał: „Nie można tego uczynić nawet raz jeden”. 

Biedny  Heraklit,  że  zasłużył  na  takiego  ucznia!  Zdanie  Heraklita  poprawką  tą  zostało  zmienione  na 

zdanie  eleatyczne,  które  przeczy  ruchowi,  a  przecież  ten  uczeń  chciał  być  tylko  uczniem  Heraklita, 

chciał tylko pójść nieco dalej i nie wracać do tego, co porzucił Heraklit.