background image

NORA ROBERTS

IRLANDZKI BUNTOWNIK

background image

ROZDZIAŁ 1

Jeśli idzie o Briana Donnelly'ego, to mściwa kobieta wymyśliła krawat, który włożyła 

mu   na   szyję,   dławiąc   go,   aż   stał   się   taki   słaby,   że   mogła   chwycić   za   koniec   krawata   i 

poprowadzić   mężczyznę,   dokąd   tylko   chciała.   Czuł   się   w   tym   jarzmie   stłamszony, 

podenerwowany i trochę niezręczny.

Ciasne  krawaty,   lśniące  buty i  pełna  godności  postawa  liczyły   się  w  wytwornych 

klubach   podmiejskich   z   gładkimi   błyszczącymi   podłogami,   kryształowymi   żyrandolami   i 

wazonami pełnymi kwiatów, które wyglądały, jak gdyby wyhodowano je na Wenus.

Wolałby raczej być w stajni, na torze lub w dobrym zadymionym pubie, gdzie można 

palić cygara i mówić bez ogródek to, co się myśli. Tam spotykają się mężczyźni w interesach.

Travis Grant płacił duże pieniądze za sprowadzenie go z Kildare do Ameryki.

Trenowanie koni wyścigowych oznaczało rozumienie ich, pracę z nimi. Ludzie są, 

oczywiście, niezbędni, ale pośrednio. Podmiejskie kluby są dla posiadaczy oraz dla bywalców 

torów wyścigowych, którzy traktują to jako hobby albo źródło zysku i prestiżu.

Jeden   rzut   oka   powiedział   Brianowi,   że   większość   obecnych   na   sali   -   kobiet   w 

lśniących  sukniach i mężczyzn  w czarnych  krawatach - nie spędziło nigdy ani chwili na 

przerzucaniu nawozu.

Jeśli   jednak   Grant   chciał   przekonać   się,   czy   Brian   poradzi   sobie   w   eleganckim 

otoczeniu, czy wtopi się w wyższe sfery, proszę bardzo, zrobi to. Nie dostał jeszcze tej pracy, 

a chciał ją mieć.

Royal Meadows Travisa Granta znajdowała się w czołówce stadnin, hodujących konie 

czystej krwi. W ciągu ostatniej dekady zdobywała coraz wyższą pozycję na świecie. Brian 

zobaczył   amerykańskie   konie   podczas   wyścigów   w   Kildare.   Wszystkie   były   przepiękne. 

Ostatniego widział zaledwie kilka tygodni temu, gdy trzylatek, którego trenował, wyprzedził 

o łeb konia ze stadniny w Marylandzie.

To wystarczyło, by zdobyć główną nagrodę, w której miał swój udział jako trener. Co 

więcej, dzięki temu Brian Donnelly zwrócił na siebie uwagę wielkiego pana Granta.

I   tak   znalazł   się   tutaj,   na   zaproszenie   samego   Granta,   w   Ameryce,   na   jakiejś 

eleganckiej gali w wytwornym klubie, gdzie wszystkie kobiety pachniały bogactwem, a po 

wszystkich mężczyznach było je widać.

Muzyka mu się nie podobała, była nudna, nie budziła w nim żadnych żywych uczuć, 

ale   przynajmniej   zajął   miejsce,   skąd   miał   doskonały   widok   na   to,   co   się   dzieje,   i   stal, 

popijając   swoje   ulubione   piwo.   Jedzenia   było   w   bród,   a   potrawy   równie   wymyślne   i 

background image

eleganckie jak ludzie, którzy jedli je od niechcenia. Pary na parkiecie tańczyły z większą 

godnością niż z entuzjazmem, co, zdaniem Briana, było nie do przyjęcia, ale czy można ich 

winić, skoro orkiestra miała w sobie tyle życia co rozmiękła paczka chipsów?

Mimo  to przyglądanie  się rzucającym  błyski  klejnotom i skrzącym  się kryształom 

stanowiło całkiem nowe doświadczenie. Jego szef w Kildare nie miał zwyczaju zapraszać 

swoich pracowników na przyjęcia.

Stary Mahan był facetem w porządku, pomyślał Brian. I Bóg świadkiem, jak bardzo 

kochał swoje konie - dopóki znajdowały się w kręgu zwycięzców. A jednak Brian bez chwili 

wahania rzucił pracę, gdy zarysowała się przed nim nowa szansa.

Cóż, jeśli nie uda mu się z Grantem, znajdzie inne zajęcie. Postanowił spędzić trochę 

czasu w Ameryce. A gdy się okaże, że Royal Meadows nie są jego biletem, znajdzie inny.

Podróże sprawiały mu przyjemność, a ponieważ wiedział, kiedy spakować manatki i 

ruszyć w drogę, zdołał się zatrudnić w najlepszych stadninach w Irlandii.

Nie   widział   powodu,   żeby   nie   postępować   tak   samo   w   Ameryce.   Co   za   różnica, 

pomyślał. To wielki, rozległy kraj.

Upił łyk piwa i uniósł brwi, gdy do sali wszedł Travis Grant. Brian poznał go bez 

trudu, jak również jego żonę, Irlandkę. Przypuszczał, że miała ona swój udział w tym, że 

wylądował na tym stanowisku.

Travis   Grant   był   wysoki,   potężnie   zbudowany,   czarne   włosy   mocno   przyprószyła 

siwizna.   Jego   twarz   o   zdecydowanych   rysach   ogorzała   od   przebywania   na   świeżym   po-

wietrzu. Filigranowa, szczuplutka żona wyglądała przy nim jak elf. Jej gęste kasztanowate 

włosy lśniły niczym sierść konia czystej krwi.

Trzymali się za ręce.

Było   to   dla   niego   zaskakujące.   Jego   rodzice   spłodzili   czwórkę   dzieci   i   stanowili 

zgodne stadło, nigdy jednak nie okazywali swoich uczuć publicznie, nie czynili nawet takich 

drobnych gestów jak trzymanie się za ręce.

Za nimi szedł młody mężczyzna, bardzo podobny do ojca - Brian pamiętał go z toru w 

Kildare.   Brandon   Grant,   przyszły   dziedzic   fortuny.   Widać   było,   że   czuje   się   swobodnie, 

podobnie jak elegancka blondynka, uwieszona na jego ramieniu.

Brian wiedział, że Grantowie mają pięcioro dzieci - musiał wiedzieć o takich rzeczach. 

Córka, jeszcze jeden syn i dwójka bliźniaków różnej płci. Nie spodziewał się. że młodzi, 

którzy   dorastali   w   luksusowych   warunkach,   będą   się   zbytnio   przejmowali   codziennym 

prowadzeniem stadniny.

A potem wbiegła ona, śmiejąc się perliście.

background image

Poczuł, że coś go ścisnęło w żołądku, drgnęło w piersi. Przez chwilę poza nią nie 

widział niczego i nikogo. Miała delikatną budowę i twarz pełną wyrazu. Nawet z daleka 

widział,  że   jej   oczy  są  błękitne   jak  jeziora   w jego  rodzinnym   kraju.  Ognistorude   włosy, 

opadające falami na jej nagie ramiona, sprawiały wrażenie gorących w dotyku.

Serce załomotało mu mocno, gwałtownie.

Miała na sobie coś zwiewnego w kolorze niebieskim, jaśniejszym o ton od jej oczu. W 

uszach skrzyły się zapewne brylantowe kolczyki.

Nigdy   w   życiu   nie   widział   kogoś   tak   pięknego,   tak   doskonałego,   a   zarazem   tak 

nieosiągalnego.

W gardle mu zaschło, podniósł do ust szklankę z piwem i zauważył z niesmakiem, że 

dłoń mu lekko drży.

To nie dziewczyna dla ciebie, Donnelly, przypomniał sobie. Nie masz co o niej nawet 

marzyć. To z pewnością najstarsza córka szefa Istna księżniczka.

Gdy prowadził ze sobą tę wewnętrzną rozmowę, do dziewczyny podszedł opalony 

mężczyzna w świetnie skrojonym garniturze. Podała mu rękę tak chłodno, tak powściągliwie, 

że Brian uśmiechnął się szyderczo - dzięki czemu poczuł się znacznie swobodniej, niż gdy 

wybałuszał oczy.

O tak, bez wątpienia była królewska. 1 wiedziała o tym.

Weszli kolejni członkowie rodziny. To z pewnością bliźnięta, pomyślał Brian, Sara i 

Patrick.   Stanowili   ładną   parę,   oboje   wysocy   i   smukli,   o   kasztanowatych   włosach. 

Dziewczyna, Sara, śmiała się, gestykulując żywo.

Cała rodzina podeszła do księżniczki, skutecznie - być może celowo - odsuwając od 

niej mężczyznę, który składał jej hołd. On jednak należał do wytrwałych, wyciągnął rękę i 

położył dłoń na jej ramieniu. Spojrzała na niego, uśmiechnęła się i skinęła głową.

Jest na jej rozkazy, pomyślał Brian, gdy mężczyzna gdzieś się oddalił. Kobieta jej 

pokroju jest zapewne przyzwyczajona do odprawiania mężczyzn lub do trzymania ich krótko. 

Umie sprawić, że każdy z nich jest wdzięczny niczym pies za najbardziej nawet zdawkowe 

klepnięcie.

Ponieważ ta ostatnia  konkluzja uspokoiła go, Brian pociągnął  łyk  piwa i odstawił 

szklankę.   Postanowił,   że   to   równie   dobra   chwila   jak   wszystkie   inne,   by   podejść   do 

wspaniałych Grantów.

- Potem zdzieliła go laską pod kolana - mówiła dalej Sara - tak mocno, że upadł 

twarzą w kwiaty werbeny.

- Jeśli to była moja babka - wtrącił Patrick - przenoszę się do Australii.

background image

- Z pewnością Will Cunningham zasługuje zwykle na baty. Niejeden raz miałam sama 

ochotę spuścić mu lanie. - Adelia Grant rozejrzała się dookoła i napotkała spojrzenie Briana. - 

A więc udało się panu, prawda?

Ku jego zdziwieniu, wyciągnęła do niego obie ręce, ujęła serdecznie jego dłonie i 

pociągnęła go do rodzinnego kółka.

- Wygląda na to, że tak. To prawdziwa przyjemność widzieć panią znowu, pani Grant.

- Mam nadzieję, że podróż przebiegła sympatycznie.

- Spokojnie, co jest równie dobre. - Ponieważ rozmowa towarzyska nie należała do 

jego mocnych stron, odwróci! się do Travisa i skłonił głowę. - Dobry wieczór panu.

-   Dobry   wieczór,   Brianie.   Miałem   nadzieję,   że   zjawisz   się   tu   dzisiaj.   Poznałeś 

Brandona?

- Tak. Czy postawił pan coś na tego trzylatka, o którym panu mówiłem?

- Jasne, a ponieważ wypłata była pięć do jednego, winien ci jestem drinka. Co ci mogę 

zaproponować?

- Piłem już piwo, dziękuję.

- Z której części Irlandii pochodzisz? - spytała Sara. Ma oczy matki, pomyślał Brian. 

Zielone, o ciepłym wyrazie, ciekawe.

- Z Kerry. Ty jesteś Sara, prawda?

- Tak. - Uśmiechnęła się do niego promiennie. - To mój brat Patrick i moja siostra 

Keeley. Brakuje do kompletu Brady'ego, który wyjechał już na uczelnię.

- Miło mi cię poznać, Patricku. - Z rozmysłem skłonił minimalnie głowę w stronę 

Keeley w czymś, co można było uważać za ukłon. - Dobry wieczór, panno Grant.

Uniosła wąskie brwi wystudiowanym gestem.

-  Witam,   panie   Donnelly.   Och,  dziękuję,   Chad.   -  Wzięła   od   mężczyzny   kieliszek 

szampana i dotknęła przelotnie dłonią jego ramienia. - Chad Stuart, Brian Donnelly z Kerry. 

To w Irlandii - dodała z lekką ironią.

- Aha. Czy jest pan krewnym pani Grant?

- Niestety, nie mam tego zaszczytu. Jest nas kilku Irlandczyków rozproszonych po 

kraju, którzy nie są ze sobą spokrewnieni.

Patrick parsknął śmiechem, zasługując sobie na ostrzegawcze spojrzenie matki.

- No cóż, jak zwykle robimy tu sztuczny tłok. Przenieśmy się do naszego stołu. Mam 

nadzieję, że przyłączysz się do nas, Brianie.

- Może zatańczymy, Keeley? - spytał Chad, stając z miną posiadacza u jej boku.

- Chętnie - rzuciła z roztargnieniem, idąc w stronę stołu. - Trochę później.

background image

- Proszę uważać - powiedział Brian, ujmując lekko jej łokieć - bo jeszcze poślizgnie 

się pani na odłamkach serca, które właśnie pani złamała.

Zmierzyła go spojrzeniem od góry do dołu.

- Bardzo pewnie stąpam po ziemi - odparła, siadając między dwoma braćmi.

Ponieważ poczuł jej zapach - subtelnie seksowny, a jednocześnie wytworny - zadbał o 

to,   by   usiąść   naprzeciwko   niej.   Posłał   jej   krótki   uśmiech,   a   następnie   pozwolił,   żeby 

zabawiała go Sara, która już zaczęła rozmowę na temat koni.

On mi się nie podoba, pomyślała Keeley,  sącząc szampana. Wszystko  w nim jest 

jakieś trochę przesadzone. Oczy zbyt zielone, o ton ciemniejsze od oczu jej matki. Spojrzenie 

tak ostre, że mógłby nim przeciąć przeciwnika na pół. I czuła, że bawiłoby go to. Włosy 

brązowe, ale nie w spokojnym odcieniu, lecz przetykane złotymi pasemkami, zbyt długie, 

opadające na kołnierzyk, wijące się wokół twarzy.

Ostre rysy, ledwie widoczny dołek w brodzie, ładnie wykrojone usta, zdaniem Keeley 

trochę zbyt zmysłowe.

Pomyślała, że jest zbudowany jak kowboj - długonogi, szczupły, długoręki. Garnitur i 

krawat zupełnie do niego nie pasowały.

Denerwował ją sposób, w jaki się w nią wpatrywał. Nawet kiedy nie patrzył, miała 

uczucie, że wlepia w nią wzrok. Jak gdyby czytając w myślach dziewczyny, Brian spojrzał jej 

w oczy. Uśmiechnął się leniwie, bez wątpienia bezczelnie. Miała ochotę go zbesztać, ale się 

pohamowała. Wstała i poszła niespiesznym krokiem do toalety.

Nie zdążyła jeszcze wejść do środka, gdy Sara wpadła za nią jak pocisk.

- Boże! Czyż on nie jest szałowy?

- Kto?

- Daj spokój, Keeley. - Sara zajęła jeden z miękkich stołków przed lustrem, wyraźnie 

zamierzając uciąć dłuższą pogawędkę. - Oczywiście Brian. Jest taki seksowny. Przyjrzałaś się 

jego oczom? Cudowne. I te usta - człowiek ma ochotę przyssać się do nich. Poza tym ma 

fantastyczny tyłek. Wiem, ponieważ specjalnie szłam za nim, żeby to sprawdzić.

Keeley Wybuchnęła śmiechem i usiadła obok siostry.

-   Po   pierwsze,   łatwo   przewidzieć   twoje   reakcje.   Po   drugie,   jeśli   tata   usłyszy,   że 

mówisz w taki sposób, odeśle tego faceta pierwszym samolotem do Irlandii. I po trzecie, nie 

przyglądałam się jego tyłkowi ani w ogóle niczemu.

- Kłamczucha. - Sara wsparła łokcie na blacie, gdy tymczasem siostra wyjęła z torebki 

szminkę. - Widziałam, jak otaksowałaś go znanym spojrzeniem Keeley Grant.

Rozbawiona Keeley podała Sarze szminkę.

background image

-   Wobec   tego   powiem   ci,   że   wcale   mi   się   nie   spodobało   to,   co   zobaczyłam. 

Prymitywny i w dodatku dumny z tego - zdecydowanie nie w moim guście.

- A w moim tak. Gdybym nie wyjeżdżała w przyszłym tygodniu do college'u...

- Ale wyjeżdżasz - przerwała jej Keeley. - Poza tym on jest dla ciebie zdecydowanie 

za stary.

- To nie przeszkadza w małym flircie.

- Który już zresztą zaczęłaś.

-   Dla   zrównoważenia   twojego   królewskiego   chłodu.   „Och,   witaj,   Chad”.   -   Sara 

zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem i podniosła dłoń wdzięcznym ruchem.

Komentarz Keeley był krótki, niegrzeczny i sprowokował wybuch śmiechu Sary.

- Poczucie godności nie jest wadą - nie dawała za wygraną Keeley, mimo że sama z 

trudem powstrzymywała się od śmiechu. - Tobie też przydałoby się go trochę.

- Ty masz go dość za nas obie. - Sara zeskoczyła ze stołka. - Idę sprawdzić, czy uda mi 

się zwabić irlandzkiego przystojniaka na parkiet. Założę się, że wspaniale tańczy.

- Jasne - mruknęła Keeley, gdy siostra zniknęła za drzwiami. - Nie mam co do tego 

wątpliwości.

Oczywiście jej nie interesowało to ani trochę.

Zresztą   w   chwili   obecnej   mężczyźni   nie   mieścili   się   w   ogóle   w   kręgu   jej 

zainteresowań. Miała swoją pracę, stadninę, rodzinę. Dzięki temu była stale zajęta i szczęśli-

wa. Życie towarzyskie - świetnie, myślała, interesujący towarzysz przy kolacji - wspaniale, 

podobnie zresztą jak wypad do teatru czy na jakąś uroczystość, ale nic poza tym.

Była po prostu zbyt zajęta, by zawracać sobie głowę takimi sprawami. Jeśli z tego 

powodu sprawiała wrażenie wyniosłej i chłodnej, to co? Jej serce było zawsze miękkie jak 

wosk dla Sary. Ale, pomyślała, wstając, jeśli jej ojciec zatrudni Donnelly'ego, w przyszłym 

tygodniu będzie miała na oku jego oraz swoją małą siostrzyczkę.

Zaledwie zdążyła wyjść z toalety, u jej boku natychmiast pojawił się Chad, prosząc o 

taniec. Ponieważ miała świeżo w pamięci słowa Sary, uśmiechnęła się do niego na tyle ciepło, 

że oczy mu rozbłysły i porwał ją ochoczo na parkiet.

Brian nie miał nic przeciwko tańcowi z Sarą. Mężczyzna, któremu nie sprawiałoby 

przyjemności trzymanie w ramionach ślicznej młodej dziewczyny i słuchanie jej paplaniny, 

byłby doprawdy godzien pożałowania.

Uważał   ją   za   urocze   dziecko,   cudownie   niezepsute   i   przyjazne   jak   szczeniak.   Po 

dziesięciu minutach wiedział, że zamierza studiować weterynarię, kocha muzykę irlandzką, 

złamała rękę, spadając z drzewa, gdy miała osiem lat, oraz że jest urodzoną i pełną wdzięku 

background image

flirciarą.

Taniec z Adelią Grant był czystą przyjemnością. Słyszał w jej głosie melodię swojego 

kraju, czuł jej życzliwy stosunek do siebie.

Rzecz jasna, wysłuchał opowieści, jak to przyjechała do Ameryki, do Royal Meadows, 

by zamieszkać u wuja, Patricka Cunnane'a, który był w tamtych czasach trenerem u Travisa 

Granta. Została zatrudniona w charakterze stajennego, ponieważ odziedziczyła po wuju dobrą 

rękę do koni.

Jednakże   prowadząc   po   parkiecie   tę   drobną   elegancką   kobietę,   Brian   puszczał   te 

opowieści   mimo   uszu.   Nie   potrafił   wyobrazić   jej   sobie   wyrzucającej   gnój   z  przegrody  - 

podobnie jak jej ślicznych córek.

Życie   towarzyskie   nie   jest   takie   straszne,   przyznał,   jedzeniu   też   nie   można   nic 

zarzucić, choć wolałby dobrą kanapkę z pieczenia wołową. W każdym razie było go w bród, 

nawet jeśli trzeba było długo szukać, by znaleźć coś znajomego.

Choć   jednak   wieczór   nie   okazał   się   tak   ciężką   próbą   jak   się   spodziewał,   był 

zadowolony, gdy Travis zaproponował, by wyszli nieco się przewietrzyć.

- Ma pan przemiłą rodzinę, panie Grant.

- Tak. I bardzo hałaśliwą. Mam nadzieję, że nie stracił pan słuchu po tańcu z Sarą.

Brian uśmiechnął się, lecz zachował ostrożność.

- Jest urocza i bardzo ambitna. Weterynaria to trudny wydział, zwłaszcza jeśli ktoś 

wybiera jako specjalizację konie. Nigdy nie ciągnęło jej do innych studiów - mówił dalej 

Travis, gdy szli szeroką ścieżką z białego kamienia.  - Oczywiście, musiała  przejść przez 

kolejne etapy. Balerina, astronautka, gwiazda rocka. Ale tak naprawdę zawsze chciała zostać 

weterynarzem. Będzie mi jej brakowało, jak również Patricka, kiedy wyjadą w przyszłym 

tygodniu do college'u. Przypuszczam, że pańska rodzina będzie również tęskniła za panem, 

jeśli zostanie pan w Ameryce.

- Od pewnego czasu jestem stale w podróży. Jeśli osiedlę się w Ameryce, nie będzie to 

stanowiło problemu.

- Moja żona tęskni za Irlandią - powiedział cicho Travis. - Cząstka jej pozostała tam, 

niezależnie od tego, jak głęboko zapuściła korzenie tutaj. Rozumiem to. - Umilkł i przyjrzał 

się twarzy Briana w smudze światła. - Kiedy angażuję trenera, oczekuję, że jego umysł i serce 

będą tu, w Royal Meadows.

- To zrozumiałe, panie Grant.

- Kręciłeś się tu i ówdzie, Brianie - dodał Travis. - Spędziłeś dwa, góra trzy lata w 

jednej stajni, a następnie zmieniałeś miejsce pobytu.

background image

- To prawda. - Brian skinął głową patrząc mu prosto w oczy. - Można powiedzieć, że 

nie znalazłem  dotąd miejsca, które zatrzymałoby mnie  na dłużej. Dopóki jestem tutaj, ta 

stadnina, te konie mogą liczyć na moją całkowitą lojalność i oddanie.

- Tak mi mówiono. Mam duże wymagania. Nikt od czasu przejścia na emeryturę 

Paddy'ego   Cunnane'a   w   pełni   mnie   nie   zadowolił.   To   on   zasugerował   mi,   żebym   ci   się 

przyjrzał.

- Pochlebia mi to.

-   I   słusznie.   -   Travisowi   spodobało   się,   że   widzi   na   twarzy   Briana   jedynie 

umiarkowane zainteresowanie. Cenił mężczyzn, którzy potrafią panować nad swymi reakcja-

mi. - Chciałbym, żebyś przyjechał do stadniny, kiedy się urządzisz.

- Jestem już wystarczająco urządzony. Wolałbym pojechać od razu, jeśli nie robi to 

panu różnicy.

- Cieszę się.

- Świetnie. Stawię się jutro na poranny trening, żeby zobaczyć, jak pan to robi, panie 

Grant. Zorientuję się, czym pan dysponuje, i powiem panu, co o tym myślę. To pozwoli nam 

poznać wzajemnie nasze oczekiwania. Czy to panu odpowiada?

Pewny   siebie,   nawet   za   bardzo,   pomyślał   Travis,   ale   nie   uśmiechnął   się.   On   też 

potrafił panować nad reakcjami.

- Całkowicie. Wróćmy do środka, postawię ci piwo.

- Bardzo dziękuję, chyba jednak pojadę już do hotelu. Niedługo zacznie świtać.

- Wobec tego do zobaczenia jutro. - Travis uścisnął mu energicznie dłoń. - Czekam z 

niecierpliwością.

- Ja również.

Gdy Brian został sam, wyjął cienkie cygaro, zapalił je i wypuścił długą smugę dymu.

To Paddy Cunnane go zarekomendował... Ta myśl powodowała ściskanie w żołądku, 

zarówno   z   radości,   jak   i   zdenerwowania.   Powiedział   Travisowi,   że   mu   to  pochlebia,   ale 

prawdę   mówiąc   byt   wstrząśnięty.   W   tym   światku   jego   nazwisko   wymawiano   z   wielkim 

nabożeństwem.

Paddy Cunnane miał na swoim koncie ogromną liczbę zwycięskich koni, a trenowanie 

ich było dla niego bulką z masłem.

Spotkał tego człowieka zaledwie kilka razy w życiu, a rozmawiał z nim tylko raz. 

Brian nie przypuszczał, że Paddy Cunnane zwrócił na niego uwagę.

Travis Grant chciał zatrudnić kogoś, kto dorównałby Paddy'emu. Cóż, Brian Donnelly 

z pewnością tego nie zdoła zrobić, ale potrafi pokazać, na co go stać, i udowodni, że jest 

background image

dobry.

Jutro rano poznają nawzajem swoje oczekiwania i wymagania.

Ruszył   ścieżką   w   stronę   wyjścia,   gdy   jakiś   cień   przysłonił   światła   To   Keeley 

rozsunęła szklane drzwi i wyszła na taras wyłożony płytami kamiennymi.

Taka chłodna, samotna i doskonała, pomyślał Brian, patrząc na nią. Stworzona dla 

blasku   księżyca.   Albo   blask   księżyca   został   stworzony   dla   niej.   Delikatny   powiew   igrał 

materiałem błękitnej sukni, gdy pochyliła się, by powąchać rdzawe i złotawe kwiaty rosnące 

w dużej kamiennej misie.

Pod wpływem impulsu zerwał z krzewu jedną z rozkwitłych róż i wszedł na taras. 

Keeley odwróciła się, słysząc odgłos jego kroków. W pierwszej chwili w jej oczach pojawiła 

się irytacja, opanowała się jednak błyskawicznie i gdyby Brian nie był taki skoncentrowany 

na   niej,   pewnie   by   tego   nawet   nie   zauważył.   Dziewczyna   pokryła   wszystko   chłodną 

uprzejmością.

- Panie Donnelly...

- Panno Grant - powiedział równie oficjalnym tonem, podając jej różę. - Te kwiaty są 

zbyt skromne dla pani. Róża pasuje lepiej.

- Doprawdy? - Wzięła od niego różę, by nie zachować się niegrzecznie, nie spojrzała 

jednak na nią ani jej nie powąchała. - Lubię proste kwiaty, ale dziękuję panu za miły gest. Jak 

spędził pan wieczór?

- Cieszę się z poznania pani rodziny.

Ponieważ zabrzmiało to szczerze, Keeley złagodniała na tyle, że się uśmiechnęła.

- Nie poznał pan jeszcze wszystkich.

- Słyszałem, że brat pani wyjechał do college'u.

- Brady, owszem, ale są jeszcze moja ciotka i wuj, Erin i Bart Loganowie, oraz trójka 

ich dzieci. Mieszkają po sąsiedzku, w stadninie Three Aces.

- Słyszałem o Loganach. Widziałem ich parę razy na torach w Irlandii. Nie biorą 

udziału w tutejszych przyjęciach?

- Owszem, nawet często, ale w tej chwili nie ma ich w kraju. Jeśli zostanie pan tutaj, 

będzie ich pan widywał dość często.

- A panią? Czy nadal mieszka pani w domu?

- Tak. - Odwróciła się i spojrzała ku światłom. - Po to jest dom.

Uświadomiła sobie, że tam właśnie chciałaby znaleźć się w tej chwili. W domu. Myśl 

o powrocie do zatłoczonej i dusznej sali wydawała jej się nie do zniesienia.

- Lepiej słuchać tej muzyki z daleka.

background image

-   Słucham?   -   Nie   spojrzała   nawet   na   niego,   marząc,   by   wreszcie   sobie   poszedł   i 

pozwolił jej cieszyć się znów samotnością.

- Muzyka - powtórzył Brian. - Lepiej, jeśli ledwie się ją słyszy.

Jako że Keeley całkowicie zgadzała się z jego opinią, Wybuchnęła śmiechem.

- A najlepiej, jeśli nie słyszy się jej w ogóle.

Wszystko przez ten śmiech. Przyniósł ze sobą tyle ciepła. Tak jak dym niesie z sobą 

ciepło, nawet gdy otumania mózg. Objął ją, zanim zdążył się zreflektować.

- Nie wiem o tym.

Zmroziła go. Nie szarpnęła się, jak uczyniłoby to wiele kobiet, lecz stała absolutnie 

nieruchomo, sztywno, nie drgnął jej nawet jeden mięsień.

- Co pan robi?

Powiedziała   to   tak   lodowatym   tonem,   że   nie   pozostało   mu   nic   innego,   jak   tylko 

uchwycić ją mocniej w pasie. Duma starła się z dumą.

- Tańczę. Widziałem, że pani potrafi tańczyć. A to jest lepsze miejsce do tego celu niż 

tam, gdzie panuje taki ścisk, że ludzie trącają się łokciami, nie sądzi pani?

Być może zgadzała się z jego opinią. Być może nawet ją to bawiło. Przywykła jednak 

do tego, że ją proszono, a nie porywano.

- Wyszłam na dwór po to, żeby uciec od tańca.

-   Nie,   nieprawda.   Wyszła   pani,   żeby   uciec   od   tłumu.   Zaczęła   sunąć   z   nim   po 

kamiennych płytach, ponieważ w przeciwnym razie wyglądałoby to na uścisk. Sara nie myliła 

się, rzeczywiście wspaniale tańczył. Dzięki temu, że miała pantofelki na wysokich obcasach, 

jej oczy znajdowały się na poziomie ust Briana. Potwierdziło się jej pierwsze wrażenie - były 

zdecydowanie zbyt zmysłowe. Celowo odchyliła głowę do tyłu, aż spotkały się ich spojrzenia.

- Jak długo pracuje pan z końmi? - Pomyślała, że to bezpieczny i spodziewany temat.

- W pewnym sensie przez całe życie. A pani? Jeździ pani konno czy tylko przygląda 

się zwierzętom z daleka?

- Jeżdżę konno. - Pytanie zirytowało ją, miała ochotę rzucić mu w twarz całą kolekcję 

swoich błękitnych wstążek i medali. - Jeśli przeniesie się pan do Stanów, będzie to dla pana 

oznaczało dużą zmianę. Praca, kraj, kultura.

- Lubię wyzwania. - Sposób, w jaki to powiedział, w jaki trzymał dłoń na jej plecach, 

sprawił, że zmrużyła oczy.

-   Ci,   którzy   je   lubią,   często   błądzą,   szukając   kolejnego   wyzwania,   gdy   sprostają 

jednemu.   To   gra   pozbawiona   solidnych   podstaw   lub   zaangażowania.   Cenię   wyżej   ludzi, 

którzy budują coś wartościowego tam, gdzie są.

background image

Nie powinno go to urazić, ponieważ powiedziała tylko prawdę. A jednak uraziło.

- Tak jak pani rodzice.

- Właśnie.

- Łatwo jest mieć taką wrażliwość, jeśli nigdy nie musiało się budować czegoś od 

podstaw, nie mając nic oprócz dwojga rąk i rozumu.

- Być może, ale ja szanuję bardziej kogoś, kto się przykłada i podejmuje zadania na 

dłuższą metę, od kogoś, kto skacze od okazji do okazji lub od wyzwania do wyzwania.

- I sądzi pani, że ja właśnie to robię?

- Trudno mi powiedzieć. - Wzruszyła lekko ramionami wdzięcznym gestem. - Nie 

znam pana.

- Rzeczywiście, to prawda. Ale wydaje się pani, że mnie zna. Włóczęga mający na oku 

nagrodę,   z   końskim   łajnem   za   paznokciami,   bez   względu   na   to,   jak   długo   je   szoruje. 

Absolutnie niegodzien pani uwagi.

Zdumiona, nie tyle słowami, co tającą się pod nimi namiętnością, chciała się odsunąć i 

zrobiłaby to, gdyby jej nie przytrzymał. Jakby miał do tego prawo, pomyślała.

- To śmieszne. Niesprawiedliwe i nieprawdziwe.

- Nie ma znaczenia ani dla pani, ani dla mnie. - Nie pozwoli, żeby stało się to ważne 

dla niego, mimo że trzymanie jej w ramionach sprowokowało myśli,  o których  musi  jak 

najszybciej zapomnieć. - Jeśli ojciec pani zaproponuje mi pracę, a ja ją przyjmę, wątpię, czy 

będziemy   obracać   się   w   tych   samych   kręgach,   tańczyć   ten   sam   taniec.   Będę   przecież 

pracownikiem.

Zauważyła, że w jego spojrzeniu kryje się gniew.

- Panie Donnelly,  ma  pan błędne mniemanie  o mnie,  mojej rodzinie  i o sposobie 

prowadzenia stadniny przez moich rodziców. Błędne i obraźliwe.

- Jest pani zimno czy po prostu jest pani wściekła? - spytał Brian, unosząc brwi.

- O co panu chodzi?

- Drży pani.

- Zrobiło się chłodno. - Żałowała swoich słów, zirytowana, że dała się sprowokować i 

okazała zdenerwowanie. - Wracam do środka.

- Jak sobie pani życzy. - Odsunął się, ale wciąż trzymał jej dłoń w swojej. Pochylił 

głowę, gdy próbowała uwolnić rękę. - Nawet stajenny chłopak uczy się manier - powiedział 

cicho, odprowadzając ją do drzwi. - Dziękuję za taniec, panno Grant. Mam nadzieję, że miło 

spędzi pani resztę wieczoru.

Wiedział,   że   może   kosztować   go   to   ofertę   pracy,   ale   czuł   nieprzepartą   chęć 

background image

sprawdzenia, czy za tą bryłą lodu nie kryje się choć odrobina żaru. Uniósł dłoń Keeley i, z 

oczyma utkwionymi w jej oczach, musnął wargami jej palce.

Iskra   zapłonęła   na   jedną   chwilę,   po   czym   zgasła,   gdy   Keeley   wyrwała   mu   rękę, 

odwróciła się do niego plecami i wmieszała się z powrotem w wytworny, wyperfumowany 

tłum.

background image

ROZDZIAŁ 2

Świt w stadninie jest jedną z tych magicznych chwil, gdy mgła snuje się nad ziemią, a 

powietrze ma jasnoszarą barwę. Muzyka rozbrzmiewa w pobrzękiwaniu uprzęży, głuchym 

tupocie butów i kopyt, gdy stajenni, trenerzy i konie udają się do swoich zajęć. Pachniało 

końmi, mgłą i latem.

Brian   przypuszczał,   że   przyczepy   zostały   już   załadowane,   a   konie   wybrane   przez 

Granta wyjechały na tor, by trenować lub przygotowywać się do dzisiejszego wyścigu. Ale 

tutaj, w stadninie, czekało mnóstwo innych prac.

Trzeba   skontrolować   skręcenia,   zastosować   leczenie,   wyczyścić   przegrody. 

Ujeżdżacze zaprowadzą wierzchowce na owalny wybieg, żeby je trenować lub oprowadzać 

dookoła. Pomyślał, że w Royal Meadows jest chyba ktoś, kto wyznacza czas.

Nie zauważył niczego, co nie byłoby tutaj pierwszorzędne. Stadnina wyróżniała się 

wspaniałą   organizacją   i   schludnością,   wynikającą   nie   tylko   z   tego,   że   wymagali   jej 

właściciele - lub płacili za nią. Stajnie, stodoły, szopy były starannie pomalowane na biało z 

ciemnozielonym wykończeniem. Płoty również były białe, w idealnym stanie. Wybiegi dla 

koni i pastwiska były eleganckie niczym salony towarzyskie.

Była to również sprawa atmosfery. Mógł to osiągnąć inteligentny lub bogaty człowiek. 

Drzewa   w   pełnej   krasie   listowia   znaczyły   rozległe   pastwiska   na   stoku.   Brian   zauważył 

przepiękny dąb, rosnący pośrodku padoku, ogrodzony białym płotem. Trawę wewnątrz owalu 

toru zdobiła kolorowa plama kwiatów i krzewów. Z tyłu ciągnął się między stajniami i torem 

strzyżony zielony żywopłot.

Pochwalał taką dbałość, zarówno o konie, jak o ludzi. Wiedział z doświadczenia, że i 

jednym, i drugim pracuje się lepiej w ładnym otoczeniu. Przypuszczał, że zdjęcia pięknej 

stadniny Grantów zdobią stronice wielu wytwornych czasopism.

Dom też robił duże wrażenie. Mimo że Brian przejeżdżał obok niego jeszcze raczej 

nocą   niż   za   dnia,   zwrócił   uwagę   na   elegancki   kształt   kamiennej   budowli   z   wystającymi 

balkonami   i   ozdobami   z   kutego   żelaza.   Z   pięknych   dużych   okien   roztacza   się   zapewne 

wspaniały widok na całe królestwo, pomyślał.

Nad   dużym   garażem   znajdowała   się   miniaturowa   replika   głównego   budynku.   W 

półmroku majaczyły też zarysy kwiatów i krzewów ozdobnych. I ogromne, cieniste drzewa.

Ale   jego   interesowały   przede   wszystkim   konie.   W   jakich   pomieszczeniach   były 

trzymane, jak się z nimi obchodzono. Jeśli zaproponują mu tę pracę, a on ją przyjmie, jego 

miejsce będzie w stajniach. Właściciel to właściciel.

background image

- Będziesz zapewne chciał obejrzeć stajnie - powiedział Travis, prowadząc Briana do 

drzwi. - Wkrótce przyjedzie Paddy. Odpowiemy na wszystkie pytania, jakie zechcesz zadać.

Uzyskał   odpowiedzi   po   prostu   patrząc.   Wewnątrz   było   równie   schludnie,   jak   na 

zewnątrz. Pochyłe betonowe posadzki były wyszorowane, wrota przegród z wytrzymałego 

drewna.   Na   każdych   znajdowała   się   mosiężna   tabliczka   z   wygrawerowanym   imieniem 

lokatora. Stajenni już wygarniali brudne siano na taczki lub rozrzucali świeże. W powietrzu 

unosił się silny słodki zapach ziarna, mazidła i koni.

Travis   przystanął   obok   przegrody,   gdzie   młoda   kobieta   troskliwie   bandażowała 

przednią nogę gniadosza.

- Jak ona się czuje, Lindo?

- Coraz lepiej. Za dzień lub dwa nie będzie już z nią kłopotu.

- Skręcenie? - Brian wszedł do boksu i przesunął dłońmi po nogach i piersi jednolatka. 

Linda zerknęła na niego, potem na Travisa, który skinął głową.

- To jest Berty Złośnica - powiedziała Linda. - Lubi wszczynać awantury. Nabawiła 

się lekkiego skręcenia, ale nie powstrzyma jej to na długo.

- Taka z ciebie sekutnica? - Brian ujął w obie dłonie łeb Betty i zajrzał jej w oczy.  

Przebiegł go dreszcz emocji na widok tego, co tam zobaczył. Co wyczuł. Cudowną gotowość 

do skoku, jeśli tylko znajdzie się właściwe zaklęcie.

- Tak się składa, że ja lubię sekutnice - powiedział cicho.

-   Może   uszczypnąć   -   ostrzegła   Linda.   -   Zwłaszcza   jeśli   odwróci   się   pan   do   niej 

plecami.

- Nie chcesz mnie ugryźć, kochanie, prawda?

Betty zastrzygła uszami, jak gdyby przyjmowała wyzwanie, i Brian uśmiechnął się do 

niej.

- Stosunki między nami będą się układały świetnie, jeśli nie zapomnę, że ty tu jesteś 

szefową. - Gdy przesuwał palcami po jej szyi w dół, a następnie z powrotem, parsknęła do 

niego. - Jesteś piękna.

Szeptał do niej, nieświadomie  przestawiwszy się na irlandzki,  a Linda tymczasem 

kończyła  bandażowanie.  Betty znowu postawiła  uszy i  przyglądała  mu  się teraz  raczej  z 

ciekawością niż ze złośliwością.

-   Ona   chce   biegać.   -   Brian   odsunął   się,   szacując   budowę   klaczki.   -   Jest   do   tego 

urodzona. Co więcej, jest urodzoną zwyciężczynią.

- Możesz to stwierdzić na pierwszy rzut oka? - spytał Travis.

- Ma to w oczach. Nie zechce pan jej hodować, gdy wejdzie w okres rui, panie Grant. 

background image

Musi wyfrunąć wcześniej.

Celowo odwrócił się do klaczki plecami, a gdy Betty podniosła głowę, spojrzał na nią 

przez ramię.

- Nie robiłbym tego - powiedział cicho. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, po czym 

Betty odrzuciła głowę w geście, który był końskim odpowiednikiem ludzkiego wzruszenia 

ramionami.

Rozbawiony Travis odsunął się, by wypuścić Briana z boksu.

- Ona terroryzuje stajennych.

- Ponieważ jej na to pozwalają i prawdopodobnie jest inteligentniejsza od większości z 

nich. - Wskazał sąsiednią przegrodę. - A kim jest ten przystojny staruszek?

- To Prince, potomek Majesty.

- Majesty z Royal Meadows? - W głosie Briana zabrzmiał szacunek. - I jego Prince. 

Miał pan swoje wspaniałe chwile, sir, prawda? - Brian pogładził delikatnie dostojne chrapy 

wiekowego kasztanka. - Podobnie jak pański ojciec. Oglądałem go podczas wyścigów, panie 

Grant,   w   Curragh,   kiedy   byłem   młodym   chłopakiem,   stajennym.   Nigdy   przedtem   nie 

widziałem czegoś podobnego. Pracowałem z jednym z ogierów, które spłodził. Nie przynosił 

wstydu swoim potomkom.

- Tak, wiem o tym.

Travis oprowadził go po całej stadninie, przechodząc od wybiegu, gdzie jednolatek 

był prowadzony na długiej linie, do owalnego wybiegu, na którym piękny ogier biegał w 

towarzystwie dobrze ułożonego wałacha.

Niski chudy mężczyzna w niebieskiej czapeczce na grzywie siwych włosów odwrócił 

się   do   nich,   gdy   podeszli   bliżej.   Z   kieszeni   zwisał   mu   stoper,   jego   twarz   dobrotliwego 

krasnoludka rozjaśniał wesoły uśmiech.

- A więc odbyłeś długą podróż, prawda? I co sądzisz o naszym małym azylu?

- To piękna stadnina - Brian wyciągnął do niego rękę. - Miło mi spotkać pana znowu, 

panie Cunnane.

- Wzajemnie, Brianie z Kerry. - Paddy uścisnął mocno dłoń Briana. - Powiedziałem 

im,   żeby   zatrzymali   Zeusa   do   twojego   przyjazdu,   Travis.   Pomyślałem,   że   ty   i   chłopak 

zechcecie popatrzeć na poranną gonitwę.

- Królewski Zeus, potomek Prince'a - wyjaśnił Travis. - Biega dla nas z wieloma 

sukcesami.

- Zdobył Belmont Stakes w zeszłym roku - przypomniał sobie Brian.

- Tak jest. Zeus lubi długie dystanse. To groźny współzawodnik, będzie protoplastą 

background image

czempionów.

Na   znak   Paddy'ego   młody   ujeżdżacz   zbliżył   się   do   nich   kłusem   na   wspaniałym 

kasztanku. W coraz silniejszym słońcu sierść konia miała ciemnorudy kolor, na czole wid-

niała biała plama w kształcie błyskawicy. Dosłownie tańczył z odrzuconą do tyłu głową.

Brian wiedział od pierwszej chwili, że to czysta poezja.

- Co o nim sądzisz? - spytał Paddy.

-   Przepiękny.   -   Tylko   tyle   zdołał   powiedzieć.   Sześćset   kilogramów   muskułów   na 

niewiarygodnie długich i kształtnych nogach. Szeroka pierś, lśniąca skóra, harda głowa. I 

dumne, błyszczące oczy.

- Zrób z nim rundkę, Bobbie - polecił Paddy. - Nie karć go. Pozwolimy mu dziś trochę 

się popisać. - Poświstując przez zęby, Paddy oparł się o płot i włączył stoper.

Zaczepiwszy kciuki o kieszenie, Brian przyglądał się, jak Zeus wraca na tor i tańczy w 

miejscu. Wreszcie ujeżdżacz opanował konia, uniósł się w strzemionach i pochylił nad silnym 

karkiem. Zeus wystrzelił do przodu jak strzała, wzbijając pył z toru.

Powietrze rozbrzmiewało głośnym stukotem kopyt.

Serce   Briana   uderzało   w   tym   samym   rytmie,   mocno,   radośnie.   Czapka   sfrunęła 

młodemu ujeżdżaczowi z głowy, gdy wychodził z zakrętu na ostatnią prostą. Kiedy mijali ich 

pędem, Paddy zatrzymał stoper.

- Nieźle - rzekł sucho i pokazał Brianowi wynik. Brian, który miał stoper w głowie, 

nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że właśnie ogląda czempiona.

- Wreszcie zobaczyłem chyba konia pokroju pańskiego Prince'a, panie Grant.

- I on o tym wie.

- Chcesz trenować właśnie jego, chłopcze? - spytał Paddy.

Jest czas, by trzymać karty zakryte, pomyślał Brian. i czas, żeby je odkryć.

-   Tak   -   odrzekł   po   prostu.   Starając   się   opanować   niecierpliwość,   powiedział   do 

Travisa: - Jeśli proponuje mi pan tę pracę, panie Grant, przyjmuję ją.

Travis przechylił głowę i wyciągnął rękę do Briana.

- Witaj w Royal Meadows. Chodźmy napić się kawy. Brian gapił się ze zdumieniem 

na odchodzącego Travisa.

- I to tyle? - powiedział cicho.

- On już dawno podjął decyzję - wyjaśnił Paddy - inaczej by cię tu nie było. Travis nie 

marnuje czasu - ani swojego, ani czyjegoś. Gdy napijesz się kawy i coś przegryziesz, przyjdź 

do mnie - do domku nad garażem. Zapoznasz się z warunkami i trochę pogadamy.

- Dobrze, dziękuję. - Lekko oszołomiony Brian ruszył za Travisem.

background image

Dogonił go, trochę zakłopotany i zdziwiony, że dłonie ma wilgotne od potu. Praca to 

tylko praca, powtarzał sobie w myśli.

- Jestem wdzięczny, że dał mi pan tę szansę, panie Grant.

-   Travis.   Będziesz   na   to   pracował.   Mamy   w   Royal   Meadows   wysokie   normy. 

Spodziewam się, że je spełnisz. Chciałbym, żebyś zaczął jak najszybciej.

- Zacznę od dzisiaj.

Travis spojrzał na niego przez ramię.

- Świetnie.

Rozglądając się po terenie, Brian wskazał gestem nieduży budynek z padokiem, na 

którym były ustawione przeszkody.

- Czy trenuje pan również konie do konkursów jeździeckich?

-   To   oddzielne   przedsięwzięcie   -   odpowiedział   z   lekkim   uśmiechem   Travis.   -   Ty 

będziesz  pracował  z końmi  wyścigowymi.  Możesz przenieść  swoje rzeczy do kwater dla 

trenerów, kiedy będziesz gotów. - Travis” spojrzał w stronę domu nad garażem.

Brian   otworzył   usta,   po   czym   z   powrotem   je   zamknął.   Nie   spodziewał   się,   że 

zakwaterowanie - mieści się w warunkach umowy, nie zamierzał jednak się spierać. Jeśli nie 

będzie mu to pasowało, załatwią tę sprawę później.

- Masz piękny dom. Ktoś najwyraźniej kocha kwiaty.

- Moja żona. - Travis skręcił w łupkową ścieżkę. - Ma na ich punkcie bzika.

Brian   pomyślał,   że   muszą   mieć   cały   sztab   ogrodników   i   architektów   krajobrazu, 

którzy się nimi zajmują.

- Konie lubią piękne otoczenie.

Travis, który wszedł do patia, odwrócił się do Briana.

- Doprawdy?

- Tak.

- Czy to właśnie powiedziała ci Betty, gdy z nią rozmawiałeś?

Brian ze spokojem wytrzymał rozbawione spojrzenie Travisa.

- Powiedziała, że jest królową i oczekuje, że tak właśnie będzie traktowana.

- I będziesz tak ją traktował?

- Będę, dopóki nie nadużyje tego przywileju. Nawet królowa musi od czasu do czasu 

poczuć wędzidło.

Z tymi słowy wszedł przez drzwi, które przytrzymywał Travis.

Brian nie miał pojęcia, czego się spodziewał. Czegoś wytwornego i wyszukanego. Z 

pewnością czegoś wspaniałego.

background image

Nie spodziewał się natomiast zupełnie, że znajdzie się w kuchni Grantów, dużej i 

zabałaganionej,   i   pomimo   pięknych   lśniących   urządzeń   oraz   fantazyjnych   kafelków   - 

przytulnej.

A już na pewno nie przyszłoby mu  do głowy,  że zobaczy panią tej rezydencji  w 

starych   dżinsach,   bosą   w  spłowiałej   koszulce   z   krótkim   rękawem,   stojącą   przy  kuchni   z 

patelnią i ciskającą gromy nad głową swego najmłodszego syna.

- I powiem ci coś jeszcze, Patricku Michaelu Thomasie Cunnane, jeśli wydaje ci się, 

że możesz przychodzić i wychodzić, kiedy ci się żywnie podoba, ponieważ wyjeżdżasz do 

college'u, to lepiej puknij się w głowę albo zrobię to sama patelnią, którą trzymam w ręku, 

gdy tylko skończę smażyć.

- Tak jest. - Przy stole siedział Patrick, przygarbiony, krzywiąc się do pleców matki. - 

Dopóki jeszcze jej używasz, może mógłbym dostać grzankę. Nikt nie smaży takich dobrych 

jak ty.

- Nie przekonasz mnie w ten sposób.

- A może tak.

Rzuciła mu przez ramię spojrzenie, jakim tylko matka potrafi skarcić dziecko. Brian 

rozpoznał je bezbłędnie.

- A może nie - wymamrotał Patrick, rozjaśniając się na widok Briana, stojącego w 

drzwiach.   -   O,   mamy   towarzystwo.   Siadaj,   Brianie.   Zjesz   coś?   Moja   mama   smaży   naj-

wspanialsze grzanki na świecie.

- Świadkowie cię nie uratują - powiedziała Adelia, odwróciła się jednak z uśmiechem 

do Briana. - Wejdź i siadaj. Patricku, podaj talerze Brianowi i ojcu.

- Nie, dziękuję. Nie będę sprawiał klopom.

- Mamo, nie mogę znaleźć moich brązowych bucików! - wykrzyknęła Sara, wpadając 

do kuchni. - Cześć, Brianie, dzień dobry, tato.

- Wpadałam  na  nie bez  przerwy od - tygodni  - powiedziała  Adelia,  przewracając 

skwierczącą  grzankę na patelni. - Nie potrafię  zrozumieć,  jak to się stało, że zniknęły z 

mojego pola widzenia.

Sara szarpnęła drzwi lodówki.

- Spóźnię się.

-   Możesz   włożyć   jedną   z   sześciu   tysięcy   par,   upchniętych   w   twojej   szafie   - 

podpowiedział jej brat.

Sara   stuknęła   go   w   plecy   kartonowym   pudełkiem   soku,   który   wyjęła   z   lodówki, 

lekceważąc poza tym jego radę.

background image

- Nie mam czasu na śniadanie. - Nalała sobie soku i wypiła duszkiem. - Będę w domu 

o piątej.

- Weź słodką bułeczkę - poleciła Adelia.

- Nie ma z jagodami.

- To weź z tym, z czym jest.

- Dobrze, dobrze. - Sara chwyciła drożdżówkę z talerza, ucałowała matkę w policzek, 

okrążyła  stół, by dać buziaka  również  ojcu, wymieniła  spojrzenia z bratem i wybiegła  z 

kuchni.

- Sara pracuje w lecie w gabinecie weterynaryjnym - wyjaśniła Adelia. - Wy dwaj 

możecie umyć ręce tutaj, a potem dam wam coś do zjedzenia.

Ponieważ Brian nie potrafił się oprzeć smakowitemu zapachowi smażonych grzanek, 

podszedł   do   zlewu.   Zobaczył   wtedy   wielkiego   starego   psa,   leżącego   przy   kuchni. 

Przypominał długi, czarny, straszliwie skudłany dywanik.

- A to kto? - Brian spontanicznie przykucnął przy nim.

- To nasz Sheamus. Jest już stary i bardzo lubi układać się u moich stóp, gdy gotuję.

- Moja żona uwielbia kundle - powiedział Travis, puszczając wodę do zlewu.

- A one mnie kochają. Sheamus przesypia większość czasu - powiedziała Adelia do 

Briana. - Stał się dla nas członkiem rodziny. - Uniosła wysoko brwi. Brian pogłaskał kudłaty 

łeb psa. Sheamus otworzył leniwie oczy, zamerdał ogonem i przewrócił się z pomrukiem na 

grzbiet, wystawiając brzuch do drapania.

- Coś takiego! Spodobałeś mu się.

-   Rozumiemy   się   z   kundlami.   Jesteś   starym   szczęściarzem,   co?   Szczęściarzem   i 

grubasem.

- Ktoś przekarmia go resztkami ze stołu. - Adelia spojrzała z ukosa na męża.

-   Nie   mam   pojęcia,   o   czym   mówisz.   -   Travis   podał   mydło   Brianowi   z   miną 

niewiniątka.

- Ha! - To był jedyny komentarz Adelii. - Napijesz się kawy czy herbaty, Brianie?

- Herbaty, jeśli można.

- Siadaj. - Wskazała mu krzesło, po czym wycelowała palec w syna. - Idź. Skończę z 

tobą później.

- Będę odbywał pokutę w stajniach. - Westchnąwszy ciężko, Patrick wstał i objął 

matkę w talii, opierając brodę na czubku jej głowy. - Przepraszam.

- Wynoś się.

Brian   zauważył,   że   Adelia   ujęła   dłoń   syna   i   ścisnęła   ją   lekko.   Patrick   wybiegł   z 

background image

kuchni, błysnąwszy przedtem krótkim uśmiechem, skierowanym do wszystkich.

- Ten chłopak ponosi odpowiedzialność za każdą nową zmarszczkę na mojej twarzy - 

mruknęła Adelia.

- Jakie zmarszczki? - spytał Travis, pobudzając żonę do śmiechu.

- To właściwe pytanie. A więc, Brianie, czy odpowiada ci Royal Meadows?

Osuszywszy ręce, Brian podszedł do stołu i usiadł.

- Tak, proszę pani.

- Och, nie jesteśmy tutaj tacy oficjalni. Chyba że jest to dla ciebie kłopotliwe. - Nalała 

mu herbaty, a Travisowi kawy. Stanęła obok męża, opierając wolną rękę na jego ramieniu. - 

Jak sprawował się dzisiaj Zeus?

- Pokonał okrążenie dokładnie w minutę pięćdziesiąt sekund.

- Żałuję, że tego nie widziałam.  - Wróciła  do kuchenki, by wyłożyć  na półmisek 

złociste kromki chleba.

- Proponuję ci roczny kontrakt - zaczął Travis.

- Może pozwolisz chłopcu zjeść, zanim przejdziecie do interesów?

- Chłopiec chce wiedzieć.

Brian wziął półmisek i włożył trzy kromki na swój talerz.

- Owszem, chce.

- Będziesz miał zagwarantowaną roczną pensję. - Travis wymienił kwotę, od której 

Brianowi zakręciło się w głowie i omal nie rozlał syropu. - Po dwóch miesiącach otrzymasz 

dwa   procent   od   sumy   każdej   nagrody.   Po   sześciu   miesiącach   będziemy   renegocjowali 

wysokość procentu.

- Wynegocjujemy wyższy. - Zupełnie już spokojny, Brian zabrał się do śniadania. - 

Ponieważ obiecuję ci, że na to zasłużę.

Omawiali - targując się trochę dla zachowania pozorów - obowiązki, korzyści, premie, 

odpowiedzialność.

Brian nakładał sobie drugą porcję grzanek, a Travis pił ostatnią kawę, gdy weszła 

Keeley.

Miała na sobie szare bryczesy. Eleganckie i obcisłe. Jej czarne wysokie buty do konnej 

jazdy lśniły.  Luźna biała bluzka z szerokim kołnierzykiem była zapięta pod szyję. Włosy 

spięła gładko w węzeł, twarz miała całkowicie odsłoniętą. W jej uszach błyszczały małe złote 

kolczyki o zawiłym splocie.

Uniosła brwi na widok Briana, jedzącego śniadanie w jej kuchni. Zacisnęła wargi, 

zanim rozciągnęły się w chłodnym, wystudiowanym uśmiechu.

background image

- Dzień dobry, panie Donnelly.

- Dzień dobry, panno Grant.

- Mam dziś mało czasu. - Podeszła do ojca, pochyliła się i potarła policzkiem o jego 

policzek.

- Powinnaś coś zjeść - powiedziała Adelia.

- Przegryzę coś później. - Keeley wyjęła z lodówki napój orzeźwiający. - Skończę za 

parę godzin. - Zbliżyła  się do matki,  pochylając  się najpierw, by podrapać Sheamusa  za 

uchem, potarła policzkiem o policzek matki tak samo, jak to zrobiła przedtem z ojcem, po 

czym skierowała się ku drzwiom.

- Przyjdę za chwilę! - zawołała za nią Adelia. - Chciałabym popatrzeć.

Dwadzieścia   minut   później   Brian   wyszedł   z   rezydencji,   kierując   się   do   kwater 

trenerów. Zobaczył Keeley na padoku przed małym budynkiem. Siedziała okrakiem na czar-

nym wałachu. Gdy jechała na koniu, jakiś mężczyzna fotografował ją ze wszystkich stron.

Brian przystanął z rękami wspartymi na biodrach, by na nią popatrzeć. Pomyślał, że 

pozwala   robić   sobie   zdjęcia   do   jakiegoś   wytwornego   czasopisma.   Księżniczka   z   Royal 

Meadows. Bez wątpienia będzie wyglądała wspaniale.

Zmusiła konia do kłusa, następnie do cwału, by potem przeskoczyć przez przeszkodę. 

Brian zacisnął usta. Musiał przyznać, że jest w świetnej formie. Gdy powtórzyła ten skok, 

następnie jeszcze jeden, do zdjęcia, usłyszał jej radosny śmiech.

Odwrócił się, lekceważąc ją. A przynajmniej próbując ją zlekceważyć.

Wszedł po schodach do kwater trenerów i zapukał.

-   Wchodź   i   rozgość   się   tutaj!   -   zawołał   Paddy.   Siedział   przy   biurku   w   pokoju 

urządzonym jak biuro.

Pod jedną ścianą były ustawione szafki z aktami, pozostałe zdobiły zdjęcia koni. Okno 

było otwarte, a na półce obok stał komputer. Sądząc po kurzu, który go pokrywał, korzystano 

z niego rzadko, o ile w ogóle.

Okulary Paddy'ego zjechały na czubek nosa, gdy wskazał gestem krzesło.

- Omówiliście z Travisem szczegóły.

- Tak. Jest uczciwym facetem.

- Spodziewałeś się czegoś innego?

- Nie spodziewam się niczego po właścicielach i dlatego nieczęsto mnie zaskakują.

Paddy poprawił ze śmiechem okulary i podrapał się po nosie.

- Ten jeden może.

- Chcę panu podziękować za przedstawienie mojej kandydatury pod rozwagę panu 

background image

Grantowi.

- Siedzę na bieżąco sytuację i słucham opinii, mimo że przeszedłem na emeryturę. 

Prawdę mówiąc, robię to już po raz drugi. Poprzednio wróciłem, ponieważ Travis i Dee nie 

byli zadowoleni z trenerów, których przyjmowali do pracy. Tym razem zamierzam wytrwać 

przy swojej decyzji i zatrzymać tutaj ciebie, chłopcze.

Okulary znowu zjechały mu na czubek nosa. Paddy prychnął z irytacją i je zdjął.

- Będziemy tu mieszkać razem przez następny tydzień, jeśli ci to nie przeszkadza. 

Potem wyjadę i będziesz miał mieszkanie do swojej dyspozycji.

- Dokąd pan wyjeżdża?

- Do domu. Do Irlandii.

- Po tylu latach?

- Urodziłem się tam i postanowiłem tam umrzeć - choć bez wątpienia mam w sobie 

jeszcze mnóstwo życia. Marzę o spędzeniu ostatnich lat w rodzinnym kraju.

- Co pan będzie tam robił?

- Och, będę przesiadywał w pubie i opowiadał kłamstwa - rzekł Paddy z radosnym 

uśmiechem. - Pił duży kufel porządnego guinnessa. Będzie ci tego brakowało tutaj, możesz 

być pewien. To nie to samo, co amerykańska lura.

Brian musiał się roześmiać.

- To długa droga, żeby wypić duży kufel, nawet guinnessa.

-  Na   południu   hrabstwa   Cork,  niedaleko   od  Skibbereen,   znajduje   się  mała   farma. 

Znasz Skibbereen, Brianie?

- Tak. Ładne miasteczko.

- Strome ulice i malowane drzwi - powiedział z lekkim rozmarzeniem Paddy. - Farma 

leży kawałek od tego ślicznego miasta. Moja Dee chowała się tam u mojej siostry po śmierci 

rodziców. Gdy siostra zachorowała, na farmę przyszły ciężkie czasy, bo Dee sama musiała ją 

prowadzić i doglądać ciotki Lettie. W końcu Lettie umarła, a Dee straciła farmę i przyjechała 

tutaj do mnie. Kilka lat temu farmę wystawiono na sprzedaż i Travis kupił ją dla niej, choć 

mówiła mu, żeby tego nie robił.

- A więc tam pan wyjeżdża? - spytał Brian, choć nie miał pojęcia, dlaczego Paddy mu 

o tym opowiada. - Zostanie pan farmerem?

- Jadę tam, ale wcale nie po to, żeby uprawiać rolę. Będę miał tam dla towarzystwa 

kilka koni.

Odwrócił   się   i   spojrzał   przez   okno   na   wzgórza,   gdzie   pasły   się   konie   w   blasku 

porannego słońca.

background image

- Będzie mi brakowało mojej malej Dee, Travisa i dzieci. Także tutejszych przyjaciół. 

Jednak potrzeba osiedlenia się w rodzinnych stronach jest silniejsza. Strasznie mnie korci, 

jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

- Rozumiem.

- Z pewnością będę trochę podróżował tam i z powrotem, są przecież samoloty, a i oni 

będą mnie odwiedzali. Dee poślubiła mężczyznę, którego szanuję i kocham jak własnego 

syna. Przyglądałem się, jak dzieciaki wyrosły na wspaniałych młodzieńców i młode kobiety. 

To rzadkość. Miałem też dobrą rękę do trenowania czempionów. Mężczyzna, który może 

pracować z końmi czystej krwi, jest szczęściarzem.

- Nie chce pan założyć własnej hodowli czempionów?

- Bawiłem się taką myślą, ale ostatecznie stwierdziłem, że to nie dla mnie. - Spojrzał z 

uwagą na Briana. - Czy to właśnie chciałbyś robić potem?

- Nie. Własny dom i własna stadnina oznaczają, że jesteś uziemiony, prawda? I nie ma 

mowy o przenoszeniu się z miejsca na miejsca, jeśli to właśnie nadaje sens twojemu życiu. 

Tak czy owak większość właścicieli pozostawia pracę i decyzje trenerowi.

- Travis Grant potrafi pracować. - Paddy pochylił głowę. - Zna swoje konie. Kocha je. 

Jeśli zasłużysz na jego zaufanie, obdarzy cię nim, ale będzie znał każdy twój krok. On i 

Adelia będą interesowali się stajniami na równi z tobą, czy ci się to spodoba, czy nie.

- Jego żona?

-   Poznałeś   ją   wczoraj   wieczorem,   gdy   była   elegancko   ubrana.   Lubię,   kiedy   tak 

wygląda. Ty będziesz częściej widywał ją w stajniach, nacinającą ropnie lub uspokajającą 

klacz, która dostała kolki. Nie jest delikatnym kwiatkiem. Moja Dee jest rasowa. I wychowała 

takie same dzieci. Żadne z nich nie cofnie się przed ciężką pracą, jeśli jest taka potrzeba. Sam 

się zorientujesz, jak się sprawy mają, i przekonasz się, że stajni nie dzieli od głównego domu 

tak duża odległość jak w innych posiadłościach.

- Zwykle lepiej bywa, jeśli odległość jest duża - mruknął Brian. Paddy wybuchnął 

śmiechem.

-   Masz   rację,   chłopcze,   w   większości   przypadków   tak   bywa.   Właściciele   bez 

wątpienia mogą być łyżką dziegciu w beczce miodu. Sam wyrobisz sobie zdanie o tym miej-

scu i jego panach. I mam nadzieję, że podzielisz się nim ze mną po pewnym czasie. A teraz 

zapoznam cię na początek z warunkami.

Gdy Brian wyszedł od Paddy'ego, był zadowolony ze swojej sytuacji. Pozostawi swój 

ślad w Royal Meadows, a czyniąc to, będzie dobrze żył. Kwatera była po prostu świetna. 

Prawdę mówiąc, gotów był mieszkać w norze, żeby tylko mieć szansę pracowania z końmi 

background image

Travisa Granta.

Wszystko,   czego   kiedykolwiek   pragnął,   znajdowało   się   w   zasięgu   jego   ręki.   Nie 

pozwoli, żeby mu się wymknęło.

Ruszył w kierunku stajni, gdzie zaparkował wynajęty samochód. Paddy powiedział, 

żeby rzucił po drodze okiem na małą czerwoną ciężarówkę, którą zamierza sprzedać przed 

wyjazdem   do   Irlandii.   Jeśli   wszystko   się   ułoży,   całkiem   wystarczy   na   moje   potrzeby, 

pomyślał Brian. Najwyższy czas przyzwyczaić się do jazdy przeklętą złą stroną drogi.

Obchodząc garaż i krzywiąc się z powodu tej jednej niedogodności, omal nie wpadł na 

Keeley.

Wyglądała świeżo i nieskazitelnie, tak jak wczesnym rankiem. Nie sterczał jej ani 

jeden włosek, na butach nie miała nawet drobiny kurzu. Zastanawiał się, jak, u diabła, jej się 

to udało.

- Dzień dobry, panno Grant. Widziałem panią na padoku. To piękny koń.

Była   podniecona,   rozdrażniona   i   bliska   wybuchu,   ponieważ   fotograf   nieźle   ją 

wymęczył.  Zdjęcia były konieczne. Potrzebowała reklamy,  ale absolutnie niepotrzebne jej 

było zawracanie głowy.

- Tak, to prawda. - Chciała go wyminąć, ale Brian zastąpił jej drogę.

- Bardzo przepraszam, księżniczko. Czyżbym zapomniał oddać hołd?

Uniosła   dłoń.   Miała   nieposkromiony   temperament,   jeśli   popuściła   sobie   cugli,   a 

dudnienie w głowie ostrzegało ją, że za chwilę wybuchnie.

- Jestem już zdenerwowana. Niewiele brakuje, żebym wpadła we wściekłość. - Wzięła 

głęboki oddech. Jeśli scena w kuchni wcześniej rano coś znaczyła, to Brian Donnelly stał się 

od tej chwili częścią Royal Meadows. Nie może wejść jej w zwyczaj krytykowanie członka 

zespołu. - Sam jest dziewięciolatkiem. Czystej krwi, krzyżówka z Irish Draught. Mam go od 

chwili, gdy skończył cztery lata. - Podniosła do ust butelkę z napojem orzeźwiającym, którą 

trzymała w ręku, i napiła się powoli.

- Tylko tym się pani żywi? - Popukał palcem w butelkę. - Bąbelkami i substancjami 

chemicznymi?

- Jakbym słyszała moją matkę.

- Może dlatego boli panią głowa.

Keeley opuściła dłoń, którą przyciskała do skroni. Ma zdecydowanie zbyt bystre oko.

- Czuję się świetnie.

- Proszę się odwrócić.

- Słucham?

background image

Brian   zaszedł   ją   z   tyłu   i   położył   jej   dłonie   na   karku.   Szarpnęła   zesztywniałymi 

ramionami w niemym proteście.

- Proszę się rozluźnić. Nie rzucam się na panią w napadzie namiętności, gdy lada 

chwila może się zjawić ktoś z pani rodziny. Chciałbym przepracować przynajmniej jeden 

dzień, zanim zostanę wylany.

Mówiąc   do   niej,   jednocześnie   ugniatał,   szczypał,   głaskał   stwardniałe   mięśnie. 

Nienawidził patrzeć na czyjkolwiek ból.

-   Proszę   odetchnąć   głęboko   -   polecił,   gdy   stała   sztywna   jak   kij.   -   No,   dalej, 

mayerneen, niech pani nie będzie taka uparta. Proszę odetchnąć głęboko, niech pani to zrobi 

dla mnie.

Keeley usłuchała go z ciekawości, starając się nie myśleć, jak cudowny jest dotyk jego 

rąk.

- Jeszcze raz.

Głos   Briana   działał   kojąco,   usypiająco.   Powieki   jej   zatrzepotały,   zamknęła   oczy. 

Stwardniałe mięśnie rozluźniły się. Przeraźliwe dudnienie w głowie ustało. Omal nie wpadła 

w trans.

Wygięła   się   lekko   pod   jego   dłońmi.   Brian   masował   nadal   kark   dziewczyny, 

profesjonalnie, z dużą wprawą wyobrażając sobie, że wsuwa ręce pod luźną białą bluzkę. 

Pragnął przylgnąć wargami do jej szyi, tam gdzie uciskał mięśnie kciukiem, poznać smak jej 

skóry.

Wiedział   jednak,   że   to   zakończyłoby   wszystko,   zanim   jeszcze   cokolwiek   by   się 

zaczęło. Pragnienie kobiety jest czymś naturalnym, ale zbliżać się do niej, gdy wiąże się to z 

takim ryzykiem, byłoby samobójstwem.

Opuścił więc ręce i odsunął się. Zachwiała się, ale natychmiast wzięła się w garść. 

Gdy odwróciła się do niego, odniosła wrażenie, że unosi się w powietrzu.

- Dziękuję. Jest pan w tym bardzo dobry. Magiczne dłonie, pomyślała. Ten mężczyzna 

potrafi sprawiać nimi cuda.

-   Tak   mi   mówiono.   -   Uśmiechnął   się   do   niej   zarozumiale.   -   Wydaje   mi   się,   że 

potrzebuje pani częstego masażu dla rozluźnienia. - Wyjął jej butelkę z dłoni. - Proszę iść 

napić się trochę wody. Nie zaszkodziłoby się przebrać. Jest pani ubrana zbyt ciepło jak na taki 

gorący dzień.

Przekrzywiła głowę, znowu zirytowana na tyle, by zmierzyć go przeciągłym, bacznym 

spojrzeniem.   Wiatr   rozwiewał   mu   grzywę   brązowych   włosów   ze   złocistymi   pasemkami. 

Pięknie wykrojone usta miały lekko uniesione kąciki.

background image

- Jeszcze jakieś polecenia?

- Nie, ale mała uwaga.

- Zamieniam się w słuch.

-   Znowu   jest   pani   zdenerwowana,   ale   i   tak   pani   powiem.   Pani   usta   są   bardziej 

pociągające nie umalowane, tak jak teraz, niż gdy je pani maluje, tak jak rano.

- Nie lubi pan szminki?

- Nie to, że w ogóle. Niektóre kobiety muszą się malować. Pani nie musi, szminka 

tylko psuje efekt.

Zdumiona, trochę rozbawiona, pokręciła głową.

- Serdeczne dzięki za radę. - Ruszyła w stronę domu, aby, zgodnie z sugestią Briana, 

przebrać się w coś lżejszego.

- Keeley.

Zatrzymała się, ale nie odwróciła, spojrzała jedynie przez ramię na Briana, który stał z 

kciukami zaczepionymi o kieszenie starych dżinsów.

- Słucham?

- Nie, nic. Chciałem po prostu usłyszeć pani imię. Podoba mi się.

- Mnie też.

Tym razem on westchnął głęboko, patrząc, jak odchodzi - długie nogi w obcisłych 

bryczesach i wysokich butach. Podniósł butelkę z jej napojem i pociągnął solidny łyk. Igrasz 

z ogniem, Donnelly, ostrzegł sam siebie. Ponieważ był absolutnie pewny, że się sparzy, jeśli 

zaryzykuje, najbezpieczniej było wycofać się w porę.

background image

ROZDZIAŁ 3

Pięty do dołu, Lynn. Świetnie. Ręce, Shelly. Willy, uważaj. - Keeley przyglądała się 

badawczo postawie swoich popołudniowych uczniów.

Sześć   koni,   których   dosiadało   sześcioro   dzieci,   krążyło   powoli   po   padoku.   Dwa 

miesiące temu trójka tych dzieci nie widziała nigdy konia z bliska, nie wspominając o tym, że 

nigdy go nie dosiadła. Szkółka jeździecka Royal Meadows zmieniła ten stan.

- Dobrze. Teraz kłusem. Głowy do góry - komenderowała z dłońmi wspartymi  na 

biodrach, przyglądając się, jak uczniowie wykonują jej polecenia ze zmiennym powodzeniem. 

- Pięty do dołu. Kolana, Joey. Tak trzeba. Pamiętajcie, że stanowicie zespół. Wyglądacie 

dobrze. O wiele lepiej.

Podeszła   bliżej   i   poklepała   po   piętach   jednego   ze   swoich   dwóch   chłopców. 

Uśmiechnął się i opuścił je nisko. O, tak, znacznie lepiej, pomyślała. Miesiąc temu Willy 

szarpał się jak marionetka za każdym razem, gdy go dotknęła.

Zaufanie było bardzo istotne.

Kazała   im   zmienić   prowadzenie,   pojechać   w   odwrotnym   szyku,   a   następnie 

spróbować wykonać ósemkę.

Robili to trochę bezładnie, ale Keeley pozwoliła im chichotać do woli.

Trzeba umiejętnie łączyć naukę z zabawą.

Brian obserwował ją z daleka. Nie widział jej od kilku dni. Prawie cały czas spędzał w 

stajniach albo na którymś z torów, gdzie biegały konie Grantów. Najwyraźniej Keeley nie 

bywała w tamtych miejscach.

Doszedł do wniosku, że spędza czas, jedząc lunch w jakiejś modnej restauracji, robi 

zakupy,   siedzi   u   fryzjera   lub   manikiurzystki,   jednym   słowem   robi   to,   co   zwykle   robią 

dziewczyny pochodzące z zamożnych rodzin.

A ona była tutaj, na padoku, z dziećmi. Uczyła je jazdy konnej. Przypuszczał, że są to 

dzieci z zamożnych rodzin, bywalców klubów podmiejskich, a Keeley traktuje to zajęcie jak 

hobby. Przecież nie musiała zarabiać pieniędzy.

Hobby czy nie, wyglądała przy tym zajęciu świetnie. Była ubrana bardzo swobodnie. 

Miała na sobie dżinsy i bawełnianą bluzkę. Włosy zaczesała do góry i przewiązała wstążką w 

koński ogon, tak że opadały jej na plecy kędzierzawą falą Buty były stare, zdarte i mocne.

Wyglądało   na   to,   że   świetnie   się   bawi.   Brian   nigdy   przedtem   nie   widział,   żeby 

uśmiechała się w taki sposób - żywo, szczerze i serdecznie. Nie mogąc się oprzeć, podszedł 

bliżej. Keeley zatrzymała jedną ze swoich uczennic. Gładząc dłonią końską szyję, prowadziła 

background image

poważną rozmowę z dziewczynką.

Gdy dotarł do płotu, ustawiła właśnie w rzędzie wszystkich uczniów, z wyjątkiem 

dziewczynki. Uczy ich panowania nad końmi, pomyślał, żeby zachowywały się spokojnie, 

gdy coś się dzieje wokół nich.

Dziewczynka   krążyła   z   wdziękiem   wokół   padoku,   Keeley   zaś   obracała   się   wokół 

własnej osi, by nie stracić jej z pola widzenia. W pewnym momencie zauważyła  Briana, 

opartego o płot.

Uśmiech   zniknął   z   jej   twarzy.   Wielka   szkoda,   pomyślał.   Było   jednak   coś   niemal 

równie pociągającego w chłodnym spojrzeniu, którym często go mierzyła. Odpowiedział jej 

szerokim uśmiechem i usiadł na płocie, by przyglądać się dalej lekcji.

Keeley nie przeszkadzali widzowie. Często jej rodzice, rodzeństwo lub pracownicy 

przystawali   obok   wybiegu   i   przyglądali   się   lekcjom.   Czasami   przychodzili   też   rodzice 

uczniów. Ponieważ jednak ten szczególny obserwator nie obchodził jej, nie zwracała na niego 

uwagi..

Uczniowie   kolejno   wykonywali   codzienne   ćwiczenia   w   pojedynkę.   Korygowała 

postawę, zachęcała, trochę dopingowała, kiedy należało się skoncentrować i włożyć nieco 

więcej wysiłku. Gdy kazała im zsiąść z koni, wszyscy jęknęli zgodnym chórem.

- Jeszcze pięć minut, panno Keeley. Możemy pojeździć jeszcze przez pięć minut?

- Już wam przedłużyłam lekcję o pięć minut. - Poklepała Shelley po kolanie. - W 

przyszłym tygodniu spróbujemy galopu.

- Dostanę konia na Gwiazdkę - oznajmiła Lynn. - Mama mówi, że w przyszłym roku 

na wiosnę weźmiemy udział w konkursie jeździeckim.

- Wobec tego będziesz musiała bardzo ciężko pracować. Niech wasze konie trochę 

ostygną.

- Masz tutaj ładną grupkę. Witam, panno Keeley.

Wrodzona grzeczność zmusiła ją do przywitania się z Brianem. Podeszła do płotu, nie 

spuszczając wzroku ze swoich uczniów.

- Lubię tak myśleć.

-   Tamten   chłopiec   -   powiedział   Brian,   wskazując   gestem   głowy   ciemnookiego 

Willy'ego o wąskiej twarzy - kocha swojego konia. Śni o nim w nocy, o tym, jak pędzi na nim 

przez pola i wzgórza, przeżywa przygodę.

Jego uwaga przywołała z powrotem uśmiech na twarz Keeley.

- Teddy też go kocha. Teddy Bear - wyjaśniła. - Duży, łagodny, kochany.

- To prawdziwe szczęście mieć środki na lekcje z dobrą instruktorką i mądrymi końmi. 

background image

Trzymasz je w tutejszych stajniach? Nie widziałem żadnego z nich tam, gdzie pracuję.

- Są moje. Trzymam je w stajniach tutaj. - Jej konie, jej szkoła, jej odpowiedzialność. - 

Przepraszam, ale jeszcze nie skończyłam lekcji. Konie muszą zostać oporządzone.

Nie ma pośpiechu, pomyślał Brian. Mam parę spraw do dopilnowania, ale to wcale nie 

znaczy, że nie mogę tu wrócić”.

Drażnił ją. Nie ma na to rozsądnego wytłumaczenia, pomyślała Keeley. Po prostu tak 

jest. Nie podobał jej się sposób, w jaki zazwyczaj na nią patrzy.

Nie podobało jej się również to, jak na ogół z nią rozmawia. I znowu, czemu tylko ona 

słyszała tę ukradkową melodyjną intonację, gdy wymawiał jej imię?

Wszyscy   inni   uważają,   że   Brian   Donnelly   jest   po   prostu   świetnym   fachowcem, 

myślała,   przesuwając   dłońmi   po   nogach   wałacha,   by   sprawdzić   temperaturę.   Jej   rodzice 

uznali, że jest idealnym kandydatem na następcę wujka Paddy'ego - a sam wujek Paddy nie 

mógł się go nachwalić.

Zdaniem Sary, jest ogromnie seksowny. Patrick twierdzi, że jest super. A Brandon 

uważa go za bardzo bystrego.

- Mają przewagę liczebną - mruknęła, podnosząc przednią nogę konia, by obejrzeć 

kopyto.

Może   to   jakaś   reakcja   chemiczna.   Coś,   co   doprowadza   ją   do   szału,   kiedy   Brian 

znajduje się w jej pobliżu. Przecież wykonuje swoją pracę doskonale, ze znajomością rzeczy. 

Bardzo fachowo, musiała to przyznać na podstawie tego, co słyszała. A ponieważ oboje są 

zajęci, będą rzadko wpadali na siebie. Nie powinno zatem mieć to znaczenia. Nie podobało jej 

się jednak, że zaczęła omijać stajnie i tor, że celowo rezygnuje z przyjemności przechadzania 

się i przyglądania treningom oraz oporządzaniu koni. Nie podobało jej się, że wie to o sobie.

Z pewnością nie obchodził jej fakt, że podejrzewała, iż on to wie. Co nadawało mu 

zbyt duże znaczenie.

Przyznała w duchu, że robi to nawet teraz, myśląc o nim.

Koń parsknął. Ramiona Keeley zesztywniały.

- Masz doskonałe wyczucie, jeśli idzie o konie - powiedział Brian.

Nie zdziwiło jej, że nie słyszała, jak wszedł. Nie zdziwiło jej również, że choć nie 

słyszała jego kroków, to wyczuła obecność. Zmieniła się atmosfera, pomyślała.

- Nabyłam je w naturalny sposób.

- Wiem. Teddy Bear. - Wymówił końskie imię szeptem, Keeley pochylona nad końską 

nogą, podniosła wzrok. Brian patrzył koniowi prosto w oczy, jego wprawne dłonie gładziły 

koński łeb i szyję. Keeley usłyszała, jak wałach wzdycha cicho z czystej przyjemności.

background image

- Masz życzliwe i cierpliwe serce, prawda? - Brian wszedł do boksu, wciąż głaszcząc, 

poklepując, macając skórę konia rozcapierzonymi palcami. - 1 kapitalny szeroki grzbiet do 

noszenia na nim małych, pełnych marzeń chłopców. Od jak dawna jest u ciebie?

Zamrugała   powiekami,   czerwieniąc   się   lekko.   W   jego   rękach   i   głosie   było   coś 

hipnotyzującego.

- Od prawie dwóch lat.

Brian  przesunął  dłońmi  wzdłuż   boku  zwierzęcia.  Nagle   jego  ręce  znieruchomiały. 

Podszedł bliżej, mrużąc oczy i przyglądając się badawczo krechom blizn.

- Co to jest? - spytał, wiedząc doskonale co. Odwrócił się do Keeley tak szybko, że 

cofnęła się pod ścianę, nim zdołała się powstrzymać. - Ten koń był smagany batem, i to do 

krwi.

- Jego poprzedni właściciel - odparła lodowatym tonem, będącym reakcją obronną na 

pierwszy   odruch   -   miał   ciężką   rękę.   Chciał,   żeby   Teddy   wystartował   w   konkursie 

jeździeckim, ale koń bał się skakać. Pokazał mu więc, kto tu jest panem.

- Cholerny drań! Jesteś teraz w znacznie lepszym miejscu, co, chłopcze? Piękny dom i 

śliczna kobieta, która o ciebie dba. Uratowałaś go, prawda? - spytał Keeley.

- Nie posuwałabym się w ocenie aż tak daleko. Są różne metody poskromienia konia. 

Ja nie...

- Nie poskramiam koni. - Brian oparł się o szeroki grzbiet koński i popatrzył Keeley w 

oczy. - Ja je układam. Byle idiota potrafi użyć kija lub bata i złamać końską duszę i serce. 

Wyhodowanie  czempiona,  a może  tylko  przyjaciela,  wymaga  umiejętności,  cierpliwości  i 

łagodnej ręki.

Odczekała chwilę, zdziwiona i zaniepokojona, że przeszedł ją dreszcz.

-   Czemu   spodziewasz   się,   że   się   z   tobą   nie   zgodzę?   -   spytała.   Wyszła   z   boksu, 

przechodząc do następnego.

Starzejąca  się  klacz   przywitała  ją  parsknięciem   i  potrząsnęła  łbem.   Keeley  wzięła 

zgrzebło, by dokończyć dzieła rozpoczętego przez uczniów.

-   Nie   mogę   znieść,   gdy   ktoś   jest   źle   traktowany   -   powiedział   cicho   Brian   za   jej 

plecami. Keeley nie odwróciła się, nie odezwała Gdy minął pierwszy poryw gniewu, Brian 

odczuwał   wstyd,   że   potraktował   ją  tak   niegrzecznie.   -   Zwłaszcza   ktoś,   kto   ma   tak   mały 

wybór. Robi mi się niedobrze i wpadam we wściekłość.

- Znowu spodziewasz się, że będę odmiennego zdania?

- Napadłem na ciebie. Przepraszam. - Położył dłoń na jej ramieniu i nie cofnął jej, 

nawet   gdy   Keeley   zesztywniała   -   robił   tak   zawsze   w   przypadku   nerwowego   konia.   - 

background image

Zaglądam w oczy takiego zwierzęcia, jak to tam obok, i widzę wielkie czułe serce. A potem 

blizny po razach kogoś, kto je bił - ponieważ mógł. Po prostu dostaję szału.

Keeley uczyniła wysiłek, by rozluźnić ramiona.

- Minęły trzy miesiące, zanim zaufał mi na tyle, że nie płoszył się za każdym razem, 

gdy podnosiłam rękę. Pewnego dnia wystawił głowę, kiedy przyszłam, i zarżał tak, jak robią 

to konie, gdy są szczęśliwe, że cię widzą Karmiłam go marchewkami i płakałam jak dziecko. 

Nie mów mi, proszę, o złym traktowaniu i wpadaniu w szał.

Nieczęsto odczuwał wstyd, ale tym razem było mu naprawdę głupio. Wziął głęboki 

oddech i spróbował zacząć od nowa.

- A jaka jest historia tej ładnej klaczy?

- Czemu myślisz, że w ogóle jest jakaś historia? To zwyczajny koń, na którym się 

jeździ.

- Keeley. - Przykrył dłonią jej dłoń, w której trzymała zgrzebło. - Przepraszam.

Chciała   zabrać   rękę,   ale   poddała   się   i   przytuliła   twarz   do   szyi   kłączy.   Pocierała 

policzkiem o końską szyję, tak jak to robiła, gdy obejmowała rodziców.

-   Jej   zbrodnią   był   wiek.   Ma   prawie   dwadzieścia   lat.   Stała   w   stajni,   kompletnie 

zaniedbana. Miała pokrzywkę i wszy. Jej właściciele pewnie się nią znudzili.

Bez zastanowienia pogłaskał włosy Keeley. Jego dłonie były takim samym środkiem 

porozumiewania się jak głos.

- Ile masz koni?

- Osiem, łącznie z Samem, ale on jest nieodpowiedni dla uczniów na tym poziomie.

- Uratowałaś je wszystkie?

- Sama dostałam na moje dwudzieste pierwsze urodziny. Inne... cóż, kiedy człowiek 

obraca się wśród koniarzy, słyszy o koniach. Poza tym potrzebne mi były do szkoły.

- Można by się spodziewać, że będziesz kolekcjonowała konie czystej krwi.

- Tak. Niektórzy by tak zrobili. Przepraszam, muszę nakarmić konie, a potem mam 

sporo papierkowej roboty.

- Pomogę ci w karmieniu.

- Nie trzeba.

- I tak pomogę.

Keeley wyszła z boksu i oparła się o framugę drzwi. Najlepiej będzie, postanowiła, 

jeśli postawi sprawę jasno.

- Brianie, pracujesz dla mojej rodziny w bardzo ważnej roli, toteż myślę, że mogę być 

z tobą szczera.

background image

- Jak najbardziej. - Poważny ton Briana nie szedł w parze z błyskiem w jego oku.

- Drażnisz mnie - powiedziała. - Pod pewnymi względami po prostu mnie drażnisz. 

Prawdopodobnie   dlatego,   że   nie   interesują   mnie   zarozumiali,   uparci   mężczyźni,   którzy 

uśmiechają się do mnie głupio, ale to nie ma znaczenia.

- Owszem, ma Jaki rodzaj mężczyzn cię interesuje?

- Widzisz - właśnie takie rzeczy mnie denerwują.

-  Wiem.   To  ciekawe,  że   korci  mnie,  by robić   właśnie  coś,  co   cię  drażni.  Ty  też 

działasz mi na nerwy. Może dlatego, że nie interesują mnie królewskie kobiety o zimnym 

spojrzeniu, które patrzą na mnie z góry. Jednak jest, jak jest, musimy więc znaleźć jakiś 

sposób, by ułożyć nasze stosunki.

- Nie patrzę z góry na nikogo.

- To zależy od twojego punktu widzenia, prawda? Obróciła się na pięcie i odeszła, 

koncentrując się na odmierzaniu ziarna.

- Czemu nie wybierzemy bezpiecznego tematu? - zaproponował. - Na przykład, co 

sądzę o Royal Meadows. Pracowałem w stadninach i na torach, odkąd skończyłem dziesięć 

lat.   Byłem   stajennym   i   ujeżdżaczem.   Piąłem   się   w   górę,   pokonując   przeciwności.   Przez 

dwadzieścia lat poznałem wszystkie strony trenowania, wyścigów i hodowli. Jasne i ciemne. I 

przez dwadzieścia lat nie widziałem czegoś wspanialszego od Royal Meadows.

Przerwała na chwilę swoje zajęcie i spojrzała mu w twarz, zanim zaczęła dodawać 

substancje odżywcze do ziarna.

- Moim zdaniem, niewielu jest ludzi tak wartościowych jak jeden dobry koń. Twoi 

rodzice są ludźmi godnymi podziwu. Nie z powodu tego, co mają ale co zrobili. Praca dla 

nich do dla mnie zaszczyt. A oni - dodał, gdy odwróciła się znowu do niego - mają szczęście, 

że dla nich pracuję.

- Najwyraźniej zgadzają się z tobą. - Roześmiała się, kręcąc głową, po czym zaczęła 

karmić konie. Gdy przeszła obok niego, poczuł zapach jej włosów, jej skóry.

-   Ale   ty   nie   jesteś   pewna,   czy   zgadzasz   się   ze   mną   Chyba   nie   przejawiasz 

szczególnego zainteresowania pracami w stadninie.

- Doprawdy?

Czytał uważnie starannie wypisaną listę na ścianie, która dokładnie określała, jakie 

dodatki do paszy są przewidziane dla każdego konia.

- Widuję codziennie twoich braci i siostry - dodał, szykując paszę dla Teddy'ego. - 

Wszyscy, oprócz ciebie, pracują w stajniach lub na torze.

Mogłaby mu podać czas i miejsce każdego konia, który biegał w ubiegłym tygodniu. 

background image

Które były leczone, które klacze są źrebne. Duma jej na to nie pozwoliła. Wolała nazywać to 

dumą, a nie uporem.

- Przypuszczam, że twoja szkółka zabiera ci dużo czasu.

- O, tak, moja szkółka zabiera mi dużo czasu.

- Jesteś dobrą nauczycielką. - Przeszedł do boksu Teddy'ego.

- Dziękuję bardzo - odpowiedziała z przekąsem.

- Nie musisz się obrażać. Któreś z tych bogatych dzieciaków może wytrwać do końca, 

a nie znudzić się, gdy minie pierwsza gorączka.

- Któreś z moich bogatych dzieciaków - powiedziała cicho.

-   Start   w   konkursie   jeździeckim   wymaga   umiejętności,   wytrwałości   i   pieniędzy, 

prawda?   Sam   nie   biorę   udziału   w   takich   konkursach,   choć   przyglądam   im   się   z 

przyjemnością. Mogłabyś wytrenować czempiona. Royal International lub Dublin Grand Prix. 

Albo zdobyć laur olimpijski.

-   Zaraz,   zastanówmy   się,   czy   dobrze   zrozumiałam.   Bogate   dzieciaki   startują   w 

konkursach jeździeckich i zdobywają błękitne wstążki, a ci, którzy nie znajdują się w takiej 

uprzywilejowanej sytuacji, robią co? Zostają stajennymi?

- Tak to jest na tym świecie, może nie?

- Tak mogłoby być. Jesteś snobem, Brianie. Spojrzał na nią z osłupieniem.

- Co takiego?

-   Jesteś   snobem   i   to   snobem   najgorszego   rodzaju   -   takim,   który   uważa   się   za 

człowieka tolerancyjnego. Teraz, gdy już to wiem, przestałeś mnie drażnić.

W tym  momencie rozległ  się dzwonek telefonu. Keeley ucieszyła  się. Ktokolwiek 

znajdował się po drugiej stronie linii, zadzwonił  w najbardziej odpowiednim momencie  i 

zasłużył na jej wdzięczność. Zaskoczenie, malujące się na twarzy Briana, sprawiło jej wielką 

przyjemność.

-   Szkoła   jeździecka   Royal   Meadows.   Proszę   poczekać   chwilę.   -   Z   przyjaznym 

uśmiechem   zasłoniła   dłonią   słuchawkę.   -   Naprawdę   musimy   na   tym   skończyć.   Nie   chcę 

odrywać cię dłużej od pracy.

- Nie jestem snobem - wykrztusił wreszcie Brian.

- Oczywiście ty widzisz to inaczej. Czy możemy porozmawiać o tym kiedy indziej? 

Muszę odebrać ten telefon.

Rozdrażniony, wrzucił łopatkę z powrotem do ziarna.

- To nie ja noszę cholerne brylanty w uszach - mruknął, wychodząc ze stajni.

Ta rozmowa popsuła mu humor na resztę dnia. Tkwiła w jego myślach jak bolesny 

background image

kolec. Toczyła niczym rak jego męskie ego.

Snob? Skąd tej kobiecie przyszło do głowy nazwać go snobem? I to po tym,  gdy 

uczynił   wysiłek,   by   nawiązać   przyjazne   stosunki,   a   nawet   skomplementował   jej   elitarną 

szkółkę jeździecką.

Dokonał wieczornego przeglądu, tak jak to miał w zwyczaju, i spędził sporo czasu, 

zajmując się młodą klaczą, która miała wziąć udział w wyścigu Hialeah. Travis chciał, żeby 

Brian z nią pojechał, a on był szczęśliwy, stosując się do tego polecenia.

Najlepiej, żeby dzieliło go od Keeley tysiące kilometrów.

-   Nie   powinienem   był   spoglądać   w   jej   kierunku   nawet   przez   mgnienie   oka   - 

powiedział cicho do siebie, przytulając twarz do szyi klaczki. - Zwłaszcza że mam pod ręką 

taką słodycz jak ty. Spędzimy oboje miło czas na Florydzie, prawda?

- Partyjka pokera dziś wieczorem! - zawołał jeden ze stajennych, gdy Brian wychodził 

ze stajni. Poruszył znacząco brwiami i dodał szeroki uśmiech do tego zaproszenia.

- Wrócę niedługo i z przyjemnością opróżnię wasze kieszenie. - Na razie ja też mam 

trochę papierkowej roboty, dodał w myślach.

Po   powrocie   z   Florydy   odłączą   źrebięta   od   matek.   Odstawione   od   piersi   będą   z 

początku   rozrabiać.   Na   dobre   rozpocznie   się   trenowanie   jednolatków.   Musi   sporządzić 

wykresy, harmonogramy, zaplanować wszystko w najdrobniejszych szczegółach.

Chciał też poświęcić sporo swego prywatnego czasu na ułożenie Betty Złośnicy.

Nie miał powodu, by zbaczać w stronę stajni Keeley. Ale przecież, pomyślał Brian, 

wyjaśnienie wszystkiego tej kobiecie zajmie mi zaledwie chwilę.

Jednakże   zamiast   Keeley   spotkał   jej   siostrę.   Sara   zwolniła   kroku   i   pomachała 

Brianowi.

- Cześć. Wspaniały wieczór,  prawda?  Zamierzam  to wykorzystać  i wybrać  się na 

przejażdżkę przed zachodem słońca. Przyłączysz się?

Propozycja była kusząca. Sara jest świetnym kompanem, a on nie siedział na koniu od 

tygodni. Miał jednak jeszcze sporo pracy.

- Z wielką przyjemnością, ale innym razem. Jeździsz na jednym z koni Keeley?

- Tak. Zawsze szuka kogoś, kto potrenuje któregoś z jej pieszczoszków. Dzieciaki nie 

dają   im   specjalnie   do   wiwatu,   toteż   mogłyby   zardzewieć   albo   się   znudzić.   Jej   sobotni 

uczniowie są bardziej zaawansowani, ale spokojni.

Brian zrównał się z nią.

- Nie sądzę, żeby godzina cwałowania dała wiele koniom.

- Och, Keeley wypuszcza je na pastwisko i dosiada ich sama, kiedy tylko może. Nie 

background image

tak często, jak chciałaby, ale dzieci mają pierwszeństwo. Ta godzina cwałowania to dla nich 

bardzo wiele.

Brian mruknął coś pod nosem, gdy okrążali budynek. Miał nadzieję, że Keeley nadal 

jest w pomieszczeniu, które, jak przypuszczał, było jej biurem. Chciał zamienić z nią parę 

słów.

- Widziałem dzisiaj część jej uczniów.

- Tak? Czy te dzieciaki nie są milutkie? Dzisiaj... ach, tak, Willy. Zwróciłeś uwagę na 

małego chłopczyka o ciemnych włosach i oczach? Jeździ na Teddym.

- A, tak. Ma dobrą postawę i cieszą go te lekcje.

-   Owszem,   teraz.   Kiedy   Keeley   wzięła   go   pod   swoje   skrzydła,   był   porządnie 

wystraszony.  -  Sara  skręciła  do  stajni,  kierując   się  prosto  do  pomieszczenia,  gdzie  prze-

chowywano sprzęt do konnej jazdy.

- Bał się koni?

- Bał się wszystkiego. Nie wiem, jak ludzie mogą zrobić coś takiego dziecku. Nigdy 

tego nie zrozumiem.

Sara wybrała uzdę i podziękowała cicho Brianowi, który wybrał dla niej siodło.

-   Sprawiać   im   ból.   -   Spojrzała   przez   ramię   na   Briana.   -   Och,   ale   przecież   skoro 

widziałeś uczniów Keeley, to z pewnością opowiedziała ci wszystko o swojej szkole.

- Nie. - Brian wziął również koc na siodło. - Nie rozmawialiśmy o tym. Może ty mi 

opowiesz?

- Jasne. - Podeszła do starej klaczy i zaczęła przemawiać do niej czule. - Jest moja 

kochana dziewczynka. Masz ochotę na małą przejażdżkę? Na pewno masz. - Założyła klaczy 

uzdę   i  wyprowadziła   ją  ze   stajni.  -  Nie  wiem,   czy  mam  zacząć   od  koni,  czy  od  dzieci. 

Wszystko wydarzyło się chyba w tym samym czasie. Najpierw Keeley kupiła Easterna Stara. 

Był  to pięciolatek czystej krwi, który, zdaniem właścicieli, nie wykorzystywał swego po-

tencjału. Faszerowali go przed wyścigami.

- Dawali narkotyki?

- Amfetaminę.  - Rysy jej ładnej twarzy stwardniały.  - Przyłapano ich, ale zdążyli 

uszkodzić mu serce i nerki. Keeley go kupiła. Pielęgnowaliśmy go, robiliśmy wszystko, co 

tylko było można. Nie przeżył roku. Wciąż mnie to rusza - wyszeptała Sara.

Pokręciła głową i zaczęła siodłać klacz.

- Po jego śmierci Keeley zaczęła uważać ratowanie koni za swoją misję. Chyba więc 

konie   były   pierwsze.   Zorganizowała   to   miejsce   i   rozpuściła   wieści,   że   otwiera   szkołę 

jeździecką. Ci, którzy są bogaci, płacą słono za lekcje, co wykorzystuje do dotowania innych 

background image

uczniów.

- Jakich innych?

-   Takich   jak   Willy.   -   Sara   zacisnęła   popręg,   sprawdziła   strzemiona.   -   Społecznie 

upośledzonych,   maltretowanych.   Uczy   je   za   darmo   -   wyszukuje   je,   sponsoruje,   ubiera, 

pracuje z psychologiem zajmującym się problemami dzieci. Dlatego nie ma tyle czasu co 

kiedyś  na konne przejażdżki.  Nasza Keeley nie robi niczego połowicznie.  Przyjęłaby ich 

więcej, ale chce, żeby grupy były małe, ponieważ wtedy może poświęcić dużo czasu każdemu 

dziecku. Prowadzi więc kampanie, żeby zachęcić innych właścicieli do założenia podobnych 

szkół.

Sara poklepała klacz po szyi.

- Dziwię się, że o tym nie wspomniała. Rzadko pomija okazję, by wciągnąć kogoś do 

tej akcji.

Z radosnym uśmiechem usadowiła się w siodle.

- Słuchaj, może wpadłbyś na kolację? Słyszałam, że tata będzie piekł dziś kurczęta na 

rożnie.

- Dziękuję za zaproszenie, ale mam już plany. Życzę miłej przejażdżki.

Tak, mam plany, pomyślał, gdy Sara odjechała kłusem. Odszczekać wszystko. Nie 

bardzo wiedział, jak to zrobi, był natomiast pewien, że nie sprawi mu to przyjemności.

Obszedł budynek, kierując się do biura. Gdyby nosił kapelusz, pewnie ściskałby go w 

dłoni. Nikt się nie odezwał, otworzył więc drzwi i zajrzał do środka.

Jak się spodziewał, panował tam idealny porządek. W powietrzu unosił się delikatny 

zapach perfum Keeley.

Wszystko wewnątrz było urządzone jak przystało na biuro. Na biurku stał komputer, z 

którego - jak przypuszczał - korzystano znacznie częściej niż z tego, który stał u Paddy'ego, 

były dwie linie telefoniczne i mały faks. Kartoteki, dwa porządne fotele, nieduża lodówka. 

Ciekawy,   podszedł   do   niej   i   otworzył   drzwiczki.   Nie   mógł   powstrzymać   uśmiechu,   gdy 

zobaczył, że jest wyładowana butelkami z napojami orzeźwiającymi, którymi najwyraźniej 

Keeley żyła.

Gdy   obrzucił   spojrzeniem   ściany,   jego   uśmiech   zamieni!   się   w   grymas.   Błękitne 

wstążki, medale, nagrody. Zdjęcia Keeley w pełnym jeździeckim rynsztunku, jak frunie nad 

przeszkodami,   uśmiecha   się,   siedząc   w   siodle,   albo   stoi   przytulona   policzkiem   do   szyi 

wierzchowca.

Na honorowym miejscu wisiał medal olimpijski. Srebrny.

- Cholera jasna! Będę musiał odszczekać dwa razy - mruknął ze złością.

background image

ROZDZIAŁ 4

Wszystko   przez   niego.   Mogła   obarczyć   winą   za   to,   co   się   wydarzyło,   Briana 

Donnelly'ego. Gdyby nie był taki nieznośny, i to wtedy, gdy zadzwonił Chad, nie zgodziłaby 

się   na   tę   kolację   i   nie   straciłaby   prawie   czterech   godzin,   nudząc   się   jak   mops,   zamiast 

zajmować się czymś pożytecznym.

Chad   jest   całkiem   w   porządku.   Dla   kogoś,   kto   ma,   powiedzmy,   połowę   mózgu   i 

żadnych zainteresowań poza krojem marynarki od znanego projektanta mody, kto ekscytuje 

się burzliwą dyskusją nad właściwym sposobem podawania likieru amaretto, jest doskonałym 

towarzyszem.

Niestety, nie dla Keeley.

Właśnie w tej chwili rozwodził się na temat obrazu, który kupił ostatnio na wystawie. 

Nie, nie na temat obrazu, pomyślała ze znużeniem Keeley. Rozmowa o malarstwie i o sztuce 

mogłaby być cudownym lekarstwem, które uratowałoby ją przed zapadnięciem w śpiączkę. 

Chad opowiadał jednak nie tyle o obrazie, co o doskonałej lokacie kapitału.

Okna   w   samochodzie   były   zamknięte,   huczała   klimatyzacja.   Noc   jest   po   prostu 

przepiękna, myślała Keeley, ale gdyby Chad otworzył okna, wiatr zburzyłby mu fryzurę. To 

niedopuszczalne.

Nie   musiała   przynajmniej   wysilać   się   na   rozmowę.   Chad   był   zwolennikiem 

monologów.

Pragnął tylko atrakcyjnej towarzyszki z dobrej rodziny, w odpowiednim przedziale 

podatkowym, która dobrze się ubiera i będzie w milczeniu wysłuchiwała jego perorowania na 

parę tematów, które go interesują.

Keeley zdawała sobie jasno sprawę z tego, że pasuje do jego wymagań i że tylko 

zachęciła go, zgadzając się na tę nieprawdopodobnie nudną randkę.

- Makler zapewnił mnie, że za trzy lata ten obraz będzie wart pięć razy tyle, ile za 

niego zapłaciłem. W innych okolicznościach wahałbym się, ponieważ artysta jest młody i 

właściwie nieznany,  ale wystawa odniosła spory sukces. Zauważyłem,  że T.D. Giles sam 

zastanawiał się nad kupnem dwóch obrazów, a wiesz, jaki jest przebiegły w tych sprawach. 

Czy mówiłem ci, że kilka dni temu spotkałem jego żonę Sissy? Wygląda po prostu wspaniale. 

Chirurgia plastyczna powiek zdziałała u niej cuda, poza tym  powiedziała mi, że znalazła 

nową fantastyczną stylistkę.

O,   Boże.   pomyślała   Keeley.   O,  Boże,   zabierz   mnie   stąd.   Gdy  przejechali   między 

kamiennymi filarami Royal Meadows, miała ochotę krzyczeć z radości.

background image

- Tak bardzo się cieszę, że wreszcie znaleźliśmy dla siebie czas. Życie jest strasznie 

skomplikowane i wymaga wielu wyrzeczeń, prawda? Nie ma nic bardziej relaksującego od 

spokojnej kolacji we dwoje.

Jeszcze trochę i zapadłabym w śpiączkę, pomyślała Keeley.

- Milo, że mnie zaprosiłeś, Chad. - Zastanawiała się, na ile niegrzecznie zachowałaby 

się, gdyby wyskoczyła w biegu z samochodu i popędziła do domu, nie oglądając się za siebie.

Bardzo niegrzecznie, doszła do wniosku. Trudno, zrezygnuje z tego pomysłu.

- Drakę i Pamela - oczywiście znasz Larkenów - wydają w sobotę wieczorem małe 

soiree. Może przyjechałbym po ciebie około ósmej?

Minęła dobra chwila, zanim ochłonęła ze zdumienia, że istotnie użył słowa soiree.

Naprawdę nie mogę, Chad. W sobotę mam lekcje od rana do wieczora. Gdy się już 

wreszcie skończą, nie mam siły, by udzielać się towarzysko. Ale dziękuję. - Sięgnęła dłonią 

do klamki, chcąc jak najszybciej uwolnić się od uprzykrzonego towarzysza.

- Keeley, nie możesz pozwolić, żeby twoja mała szkółka zabierała ci tyle życia.

Zatrzymała dłoń na klamce i choć widziała światła domu, odwróciła do niego głowę i 

przyjrzała  się badawczo jego idealnemu  profilowi. Pewnego dnia ktoś musiał  nazwać jej 

przedsięwzięcie „małą szkółką”, a ona musiała być niegrzeczna i podnieść głos.

- Nie mogę?

- Jestem pewien, że cię to bawi. Hobby to bardzo miła rzecz.

- Hobby?

-   Każdy   chyba   musi   znaleźć   ujście   dla   swej   energii.   -   Zdjął   rękę   z   kierownicy   i 

lekceważącym gestem dłoni podsumował dwa lata jej ciężkiej pracy. - Jednak powinnaś mieć 

trochę czasu dla siebie. Właśnie niedawno Renny wspomniała, że nie widziała cię od wieków. 

Gdy już minie pierwsza fascynacja czymś nowym, będziesz się zastanawiała, na czym zszedł 

ci cały ten czas.

- Moja szkoła to nie hobby ani zabawa, ani też fascynacja nowością. To wyłącznie 

moja sprawa.

- Jasne. Oczywiście. - Chad zatrzymał samochód, odwrócił się do Keeley i poklepał ją 

protekcjonalnie po kolanie. - Musisz przyznać, że zabiera ci to nadmiernie dużo czasu. Na 

wspólną kolację czekałem pół roku.

- To wszystko?

Błędnie zinterpretował jej spokojną reakcję i błysk w oczach. Pochylił się ku niej. 

Uderzyła go dłonią w pierś.

- Wybij to sobie z głowy. Coś ci powiem, kolego. Robię więcej przez jeden dzień w 

background image

mojej szkole niż ty przez tydzień przerzucania papierków w biurze, które podarował ci twój 

dziadek,   pomiędzy   manikiurem   a   likierem   amaretto   i   niezliczonymi  soiree.  Mężczyźni 

twojego pokroju nie interesują się kobietami takimi jak ja, dlatego minęło sześć miesięcy, 

zanim doszło do tej nudnej randki. Następnym razem, gdy umówię się z tobą na randkę, bę-

dziemy lizać lody owocowe w piekle. Zabieraj więc swój francuski krawat i włoskie buty i się 

wypchaj.

Chad doznał takiego wstrząsu, że nie mógł wydobyć z siebie głosu. Keeley otworzyła 

gwałtownie drzwi. Obrażony, zacisnął wargi w wąską kreskę.

- Najwyraźniej ciągłe przebywanie w stajni popsuło twoje maniery i poglądy.

- Masz rację, Chad. - Pochyliła się, wysiadając. - Jesteś dla mnie za dobry. Pójdę na 

górę i będę wypłakiwać się w poduszkę.

- Plotka głosi, że jesteś zimna - powiedział cichym zjadliwym tonem. - Musiałem sam 

się o tym przekonać.

Uraziła ją ta uwaga, ale nie zamierzała tego okazać.

- Plotka głosi, że jesteś kretynem. Teraz oboje potwierdziliśmy miejscowe plotki.

Chad włączył silnik. Keeley mogłaby przysiąc, że widzi, jak się trzęsie.

- Ikra wat jest angielski.

Zatrzasnęła   drzwi   samochodu,   po   czym   patrzyła   przez   zmrużone   powieki,   jak 

odjeżdża.

- Angielski krawat. - Śmiech wzbierał w niej, aż wreszcie znalazł ujście. Keeley stała, 

obejmując się ramionami, i śmiała się na cały głos. - O tym z pewnością mi mówili.

Odetchnęła głęboko i odrzuciła głowę do tyłu, patrząc w niebo na migocące gwiazdy.

- Kretynizm - powiedziała cicho. - To dotyczy nas obojga.

Usłyszała ciche pstryknięcie, odwróciła się i zobaczyła Briana, który zapalał cienkie 

cygaro.

- Sprzeczka kochanków?

- Właśnie.  - Wściekłość,  którą rozbudził  Chad, rozgorzała na nowo. - Chce mnie 

zabrać na Antigqę, a ja zdecydowanie wolę Mozambik. Antiqua śmiertelnie mi się znudziła.

Brian   zaciągnął   się   w   zamyśleniu   cygarem.   Wyglądała   tak   przepięknie   w   blasku 

księżyca w swojej skromnej małej czarnej, włosy opadały jej na ramiona ognistą falą. Gdy 

usłyszał jej długi, perlisty, cudowny śmiech, miał wrażenie, że odkrył skarb. Teraz znów w jej 

oczach płonął gniew skierowany przeciwko niemu.

Było to niemal równie wspaniałe.

Zaciągnął się jeszcze raz cygarem i wypuścił kłąb dymu.

background image

- Nakręcasz mnie, Keeley.

- Chciałabym cię nakręcić, potem roztrzaskać na drobne kawałki i wysłać wszystkie z 

powrotem do Irlandii.

- Tyle się domyśliłem. - Wyrzucił cygaro i podszedł bliżej. W przeciwieństwie do 

Chada   nie   zinterpretował   błędnie   błysku   w   jej   oczach.   -   Masz   ochotę   kogoś   walnąć.   - 

Zamknął jej zwiniętą w pięść dłoń w swojej ręce i podniósł na wysokość brody. - No, śmiało!

-   Choć   to   zaproszenie   jest   niezwykle   kuszące,   nie   zwykłam   rozwiązywać   moich 

problemów w ten sposób. - Chciała odejść, ale Brian nie puścił jej dłoni. - Ale - wycedziła - 

mogę uczynić wyjątek od reguły.

- Nie cierpię przepraszać i nie musiałbym tego robić, gdybyś od początku postawiła 

sprawy jasno.

Uniosła brwi. Uchybiałoby jej godności, gdyby próbowała uwolnić się z uścisku tej 

dużej, silnej ręki.

- Czy chodzi ci o moją małą szkółkę?

- To, co robisz, jest naprawdę wspaniałe. Godne podziwu i wcale nie jest to „mała 

szkółka”. Chciałbym ci pomóc.

- Słucham?

- Chciałbym cię zastąpić, kiedy będę mógł. Odstąp mi trochę swojego czasu.

Kompletnie zaskoczona, pokręciła głową.

- Nie potrzebuję niczyjej pomocy.

- Tak też myślę. Ale nie zaszkodziłoby to twojej reputacji, prawda?

- Czemu mi to proponujesz?

- A czemu nie? Przyznasz, że znam konie. Mam mocne plecy i wierzę w to. co robisz.

Była to ostatnia rzecz, która złamała jej linię obrony. Nikt spoza rodziny nie zrozumiał 

tak łatwo, co chce osiągnąć. Spróbowała uwolnić rękę, a gdy ją puścił, cofnęła się.

- Proponujesz mi to, ponieważ czujesz się winny?

-   Proponuję   ci   to,   ponieważ   jestem   zainteresowany.   Przeprosiłem   cię,   ponieważ 

czułem się winny.

- Jeszcze mnie nie przeprosiłeś - zauważyła, ale uśmiechnęła się, zaczynając iść. - 

Nieważne. Być może skorzystam z twoich mocnych pleców” od czasu do czasu. - Spojrzała 

na   niego,   gdy   się   z   nią   zrównał.   Wygląda   na   to,   że   zyskała   pomocnika.   Przesunęła 

spojrzeniem po dżinsach i białej koszulce, które miał na sobie.

Silne zdrowe ciało, dobre ręce i wrodzone rozumienie koni. Z pewnością mogła trafić 

znacznie gorzej.

background image

- Jeździsz konno?

- Oczywiście, że tak - odpowiedział, zauważając w chwilę później jej pełen wyższości 

uśmieszek. - Przyłapałaś mnie znowu, prawda?

-   Tym   razem   bez   trudu.   -   Ruszyła   przed   siebie   ścieżką,   która   wiła   się   pośród 

kwitnących krzewów i dywanu stokrotek. - Nie zapłacę ci.

- Mam pracę, dziękuję.

- Dzieci radzą sobie z wieloma obowiązkami - powiedziała. - To część programu. Nie 

chodzi o to, by nauczyć je unosić się w siodle w czasie kłusa. Chodzi o zaufanie - do samych  

siebie, do konia, do mnie, o nawiązanie stosunków z koniem. Przerzucanie gnoju taki związek 

ustanawia.

- Nie mogę zaprzeczyć - rzekł z uśmiechem.

- To przecież jeszcze dzieci, a więc zabawa stanowi ważną część programu. Dopiero 

się uczą, toteż nie zawsze najlepiej oporządzają konia czy też wyrzucają gnój.

- Zacząłem moją znakomitą karierę od wideł w dłoni i mydła do siodeł.

Gdy skręciła w stronę domu, chwycił ją znów za rękę.

- Nie idź jeszcze. Noc jest taka piękna, że szkoda ją tracić na sen.

Miał ładny głos, o kojącym brzmieniu. Nie było powodu, by zastanawiać się, czemu 

przyprawiał ją o dreszcz.

- Oboje musimy wcześnie wstać.

- To prawda, ale przecież oboje jesteśmy młodzi, prawda? Widziałem twój medal.

Zaskoczona, zapomniała cofnąć rękę.

- Mój medal?

- Twój medal olimpijski. Szukałem cię w biurze.

- Ten medal wabi rodziców, których stać na płacenie za lekcje.

- Możesz być z niego dumna.

- Jestem dumna. - Wolną ręką przygładziła włosy, które rozwiewał lekki wietrzyk. 

Musnęła czubkami palców delikatne płatki kwiatu. - Ale to mnie nie definiuje.

- Nie tyle co... Jak to było? Angielski krawat? Wybuchnęła szczerym śmiechem, który 

rozładował nieco rosnące w niej napięcie.

- A to niespodzianka. Przy dużym nakładzie czasu i wysiłku być może zacznę cię 

jeszcze lubić.

- Mam mnóstwo czasu. - Puścił jej dłoń i dotknął delikatnie  włosów. Cofnęła się 

gwałtownie. - Jesteś strasznie płochliwa - powiedział cicho.

- Nie, nieszczególnie. - Na ogół, pomyślała. Nie wobec większości ludzi.

background image

- Rzecz w tym, że lubię dotykać - powiedział, celowo muskając jeszcze raz jej włosy. - 

To właśnie ten... kontakt. Człowiek uczy się przez dotyk.

- Ja nie... - Głos jej zamarł, gdy dłoń Briana spoczęła na jej karku.

- Dowiedziałem się już, że tu właśnie koncentrują się twoje zmartwienia.  Jest ich 

więcej, niż widać na twarzy. To niesamowite, jaką masz twarz, Keeley. Zwala faceta z nóg.

Napięcie wymykało się spod jego palców, gdy jej dotykał, i narastało wszędzie gdzie 

indziej. Zdawało się skupiać w niej, koncentrować. Ucisk w klatce piersiowej był tak nagły i 

silny, że zabrakło jej tchu.

- Moja twarz nie ma nic wspólnego z tym, kim jestem.

- Może nie, ale to nie przeszkadza w odczuwaniu czystej przyjemności, gdy się na nią 

patrzy.

Gdyby nie zadrżała, Brian zdołałby się powstrzymać. To był błąd. Ale popełniał je 

przedtem i pewnie jeszcze nieraz je popełni. Noc była księżycowa, w powietrzu unosił się 

zapach ostatnich letnich róż. Czy mężczyzna ma odejść od pięknej kobiety, która drży pod 

jego dłonią?

Nie on, pomyślał.

- Noc jest zbyt piękna, żeby ją marnować - powiedział znowu, pochylając się ku niej.

Chciała się cofnąć, gdy Brian zbliżył usta do jej warg, ale wciąż masował palcami jej 

kark, trzymając ją blisko siebie. Opuścił wzrok na jej usta i uśmiechnął się.

-  Cushla  machree  -  wyszeptał  i  Keeley uległa   czarowi  chwili,  jak  gdyby  to  było 

zaklęcie.

Muśnięcie jego warg było tak delikatne jak dotyk skrzydeł motyla. Keeley zadrżała. 

Przyciągnął ja do siebie bliżej, kusząc powoli jej ciało, by przylgnęło do niego, jej krągłości 

do jego kantów, i przesuwając pieszczotliwie dłonią po jej plecach.

Rozchyliła wargi, gdy chwycił je leciutko zębami.

W głowie jej się zakręciło, krew zaczęła żywiej krążyć w żyłach, miała wrażenie, że 

balansuje   na   krawędzi.   Wspaniale   było   czuć   tę   miękkość   w   kolanach,   swoją   kobiecość. 

Zarzuciła mu ramiona na szyję, pozwalając sobie zachwiać się na tej rozkosznej krawędzi.

Potrafił być delikatny, zawsze miał w sobie czułość dla kruchych istot. Jednak nagłe i 

całkowite poddanie się Keeley wyzwoliło w nim potrzebę zagarnięcia. Spodziewał się oporu. 

Zrozumiałby wszystko, od zimnej pogardy do instynktownej namiętności. Ale to... poddanie 

pokonało go kompletnie.

- Więcej - tchnął w jej wargi. - Jeszcze trochę więcej. - I pogłębił pocałunek.

Keeley wydała niski pomruk. Serce w nim zadrżało, zaczęło bić nierówno, po czym, 

background image

niech mu Bóg dopomoże, zamarło.

Wstrząs   spowodował,   że   odsunął   ją,   przyglądając   jej   się   bacznie,   z   ostrożnością 

człowieka, który nagłe odkrył, że trzyma tygrysa, a nie kociaka.

Czy naprawdę myślał, że to błąd? Zwykły błąd? Właśnie dał jej do ręki władzę nad 

sobą, która może go zniszczyć.

- Do diabła!

Zamrugała, próbując oswoić się z niespodziewaną zmianą Brian miał surową minę, 

dłonie, którymi trzymał ją teraz za ramiona, nie były już delikatne. Ogarniało ją drżenie, ale 

nie mogła pozwolić sobie jeszcze raz na okazanie słabości.

- Pozwól mi odejść.

- Do niczego cię nie zmuszałem.

- Nic takiego nie powiedziałam.

Wargi   Keeley   nadal   drżały,   jej   żołądek   wyczyniał   dziwne   harce.   Plotka   głosi,   że 

jestem zimna, pomyślała półprzytomnie. W dodatku sama w to uwierzyłam. Odkrycie, że jest 

inaczej, nie jest powodem do świętowania. Raczej do paniki.

- Nie chcę tego. - Bezbronność i pragnienie.

- Ani ja. - Puścił ją i włożył ręce do kieszeni. - Niezła sytuacja.

- Żadna sytuacja, jeśli do tego nie dopuścimy. - Miała ochotę przyłożyć rękę do serca i 

trzymać   ją   tam.   Dziwiło   ją,   że   Brian   nie   słyszy   jego   łomom.   -   Jesteśmy   oboje   dorośli, 

bierzemy odpowiedzialność za własne czyny. Oboje mieliśmy chwilę słabości. Więcej się to 

nie powtórzy.

- A jeśli się powtórzy?

- To się nie stanie, ponieważ każde z nas ma swoje priorytety,  a... sprawy by się 

skomplikowały. Zapomnimy o tym. Dobranoc.

Ruszyła w stronę domu. Nie biegła, choć z trudem się od tego powstrzymała.

Miał nadzieję, że wyjazd na Florydę i ciężka praca pomogą mu zapomnieć, jednak mu 

się to nie udało. Ponieważ sam cierpiał, nie widział powodu, dlaczego Keeley miałaby łatwo i 

szybko wyrzucić z pamięci to, co ich do siebie przyciągało.

Potrafi radzić sobie z kobietami. Księżniczka czy nie, Keeley jest kobietą. Dowie się, 

że nie uda jej się opędzić od Briana Donnelly'ego jak od uprzykrzonej muchy.

Zdążał drogą od stajni do swej kwatery z workiem przewieszonym przez ramię. Spał 

niewiele w drodze powrotnej z Hialeah. Mógł przylecieć samolotem, ale wolał zostać z końmi 

i jechać samochodem.

Jego konie dały z siebie wszystko, czego się po nich spodziewał. Był z nich dumny, a 

background image

jednocześnie miał wypchaną kieszeń. Mógł się im przynajmniej odwdzięczyć, doglądając ich 

w drodze powrotnej do domu.

Teraz jednak marzył wyłącznie, by wziąć gorący prysznic, ogolić się i wypić filiżankę 

mocnej herbaty.

Oddałby jednak to wszystko za jeszcze jedną możliwość poczucia smaku Keeley.

Rozdrażniony, rzucił spojrzenie w stronę jej padoku. Gdy tylko się umyje, przyrzekł 

sobie, odbędzie krótką rozmowę. Bardzo krótką, a potem znowu jej dotknie. A gdy już jej 

dotknie...

Erotyczny obraz, który wyczarował w swoich myślach, prysnął jak bańka mydlana, 

gdy okrążył dom i zobaczył matkę Keeley, klęczącą przy klombie.

Poczuł się średnio, wpadając na matkę w chwili, gdy wyobrażał sobie jej córkę nagą. 

Gdy Adelia podniosła na niego wzrok, zauważył łzy na jej policzkach.

- Ach... pani Grant - wydukał zmieszany.

- Brian. - Pociągając nosem, otarła policzki grzbietem dłoni. - Postanowiłam wypielić 

grządki. Strasznie zagłuszają kwiaty. - Poprawiła czapkę na głowie, po czym opuściła ręce i 

opadła z powrotem na pięty. - Przepraszam.

- Ach... - Już to mówiłem, pomyślał, spanikowany. Powiedz, idioto, coś innego. Nigdy 

nie czuł się tak bezradny jak w obliczu kobiecych łez.

- Tęsknię za wujkiem Paddym. Wyjechał Wczoraj. - Nie udało jej się stłumić szlochu. 

- Myślałam,  że jak przyjdę tutaj i zajmę  się pracą przy kwiatach,  poczuję się lepiej, ale 

uświadomiłam   sobie,   że   nie   ma   go   w  stajniach   ani   nigdzie   w  pobliżu.   Wiem,   że   chciał 

wyjechać, ale...

- Ach... - O, do diabła! Brian zaczął gorączkowo szukać po kieszeniach chusteczki. - 

Może powinna pani...

- Dziękuję. - Wzięła chustkę od Briana, który przykucnął obok niej. - Przypuszczam, 

że wiesz, co znaczy rozłąka z rodziną.

- Cóż, prawdę mówiąc, nie utrzymuję z moją bliskich kontaktów.

- Rodzina to rodzina. - Wytarła twarz i westchnęła głęboko.

Wygląda tak młodo, pomyślał, zupełnie nie jak matka dorosłych dzieci, w czapeczce 

przekrzywionej na głowie i mokrymi oczami. Zrobił to, co było dla niego całkiem naturalne - 

ujął jej dłoń.

Wsparła na chwilę głowę na jego ramieniu.

- Paddy zmienił  całkiem  moje  życie,  sprowadzając mnie  tutaj. Denerwowałam  się 

okropnie - nowe miejsce, nowi ludzie, nieznany kraj. Poza tym nie widziałam Paddy'ego od 

background image

lat, tylko na zdjęciach, a twarzą w twarz zetknęłam się z nim, gdy byłam małym dzieckiem. 

Jednak gdy tylko go zobaczyłam, wszystko było wspaniale. Nie wiem, co bym bez niego 

poczęła.

Rozmowa z Brianem złagodziła ból; znalazła  w nim wdzięcznego  słuchacza,  przy 

którym mogła się wygadać.

- Nie chciałam płakać przy Travisie i dzieciach, ponieważ im również go brakuje. 

Trzymałam się całkiem nieźle, dopóki nie przyszłam tutaj. Mieszkałam tu na początku, po 

przyjeździe do Royal Meadows. W ładnym pokoju o zielonych ścianach i białych zasłonach. 

Byłam taka młoda.

-   A   teraz   jest   pani   stara   i   niedołężna   -   powiedział   Brian,   czując   ulgę,   gdy   się 

roześmiała.

- No, może nie całkiem  niedołężna,  ale wtedy byłam  bardzo niedoświadczona. W 

całym moim życiu nie widziałam takiego miejsca jak to, a miałam tu zamieszkać. Gdyby nie 

on, Travis pewnie nie zatrudniłby kogoś takiego jak ja w charakterze stajennego.

- Stajenny. - Brian uniósł ze zdziwieniem brwi. - Myślałem, że to zmyślona historia.

-   Ależ   nie,   szczera   prawda   -   zaprzeczyła   gorąco   i   z   niewątpliwą   nutą   dumy.   - 

Zarabiałam na swoje utrzymanie. W tamtych czasach byłam dobrym stajennym.  Do mnie 

należał Majesty.

Brian osunął się na ziemię obok niej.

- Pani zajmowała się Majestym?

- Tak, i byłam świadkiem, jak wygrywa w derbach. Och, kochałam tego konia. Znasz 

to uczucie.

- O tak, znam.

- Straciliśmy go dopiero w zeszłym roku. Miał długie piękne życie. Myślę, że właśnie 

wtedy Paddy postanowił wrócić do domu. Jest tam teraz. Wiem, co widzi, gdy stoi przed 

domem, i to jest dla mnie pociechą. Dziękuję ci, Brianie...

- Nic nie zrobiłem. Nie umiem radzić sobie ze łzami.

- Ale potrafisz słuchać. - Oddała mu chusteczkę.

- To dlatego, że na widok łez tracę mowę. Ma pani na twarzy trochę ziemi ogrodowej.

Keeley   nadeszła   ścieżką   w   chwili,   gdy   Brian   ocierał   delikatnie   twarz   jej   matki 

niebieską chusteczką. Ujrzawszy ślady łez, rzuciła się naprzód jak lwica w obronie swoich 

małych.

- Co się stało? Co zrobiłeś? - syknęła do Briana, obejmując Adelię.

- Nic. Tylko znokautowałem twoją mamę i kopnąłem ją kilka razy.

background image

- Keeley. - Adelia poklepała ze śmiechem dłoń córki. - Brian użyczył mi chustki i 

ramienia, żebym mogła się wypłakać z tęsknoty za wujkiem Paddym.

- Och, mamo! - Keeley przytuliła policzek do policzka matki i potarła go lekko. - Nie 

smuć się.

-   Odrobinę   muszę.   Już   mi   lepiej   -   powiedziała   Adelia.   -   Pochyliła   się,   całując 

zaskoczonego Briana w policzek. - Jesteś przemiłym i cierpliwym młodzieńcem.

Wstał i podał jej rękę, pomagając się podnieść.

- Nie mam u nikogo takiej opinii, pani Grant.

- To dlatego, że nikt ci się nie przyjrzał z bliska. Teraz, gdy wypłakałam się na twoim 

ramieniu, łatwiej powinno ci przyjść mówienie do mnie po imieniu. No, najwyższy czas iść 

do stajni trochę popracować.

- Mama prawie nigdy nie płacze - powiedziała cicho Keeley, gdy Adelia odeszła. - 

Chyba   że   jest   bardzo   szczęśliwa   albo   bardzo   smutna.   Przepraszam,   że   tak   na   ciebie 

naskoczyłam, ale gdy zobaczyłam, że płacze, przestałam myśleć.

- Łzy działają na mnie w taki sam sposób.

Skinęła głową, po czym rozejrzała się dookoła, szukając słów, które rozładowałyby 

niezręczną  sytuację.  A była  taka  pewna, że zachowa spokój i opanowanie, gdy znów go 

zobaczy!

- Słyszałam, że dobrze się sprawiłeś w Hialeah.

- Sprawiliśmy się. Twój Hero biega naprawdę wspaniale.

- Tak, widziałam go. Żyje po to, by biegać. - Zauważyła torbę, którą Brian położył na 

ziemi. - Jeszcze nie zdążyłeś całkiem wrócić, a tu jedna kobieta wypłakuje ci się na ramieniu, 

a druga rzuca się na ciebie z pięściami. Naprawdę bardzo mi przykro.

- Na tyle, żeby zaparzyć mi herbaty, kiedy będę brał prysznic?

- Ja... no, dobrze, ale mam niecałą godzinkę.

- Wystarczy, by przygotować dzbanek herbaty. - Zadowolony, zaczął wchodzić po 

schodach na górę - - Prowadzisz dzisiaj lekcje?

- Tak. - Schwytana w pułapkę Keeley wzruszyła ramionami i weszła za nim do środka. 

Był taki miły dla jej matki. Powinna mu się zrewanżować. - O wpół do czwartej. Muszę 

zrobić jeszcze to i owo, zanim zjawią się uczniowie.

- Pośpieszę się. Chyba wiesz, gdzie jest kuchnia? Skrzywiła się do jego pleców, gdy 

wymaszerował do sypialni.

Pomyślała, że parzenie mu herbaty nie mieściło się w jej wyobrażeniach, jak poradzić 

sobie z sytuacją. Rozważyła wszystkie za i przeciw i doszła do wniosku, że najlepiej będzie 

background image

zachować uprzejmy,  przyjacielski dystans. To, co się wydarzyło  kilka dni temu,  dało się 

wytłumaczyć chwilowym brakiem rozsądku.

Nie do wiary.

Otrząsnęła się i wyjęła stary ulubiony dzbanek do herbaty Paddy'ego. Nie, nie ma się - 

czym   przejmować.   Właściwie   z   jednego   względu   powinna   być   naprawdę   wdzięczna 

Brianowi.   Udowodnił   jej,   że   wcale   nie   jest   taka   obojętna   wobec   mężczyzn,   jak   jej   się 

wydawało. Trocheja martwiło, że nigdy nie poczuła tej iskry, o której opowiadało tyle jej 

przyjaciółek.

Hm, z pewnością poczuła cały snop iskier, gdy jej dotknął. I było to dobre, zdrowe. 

Ktoś wreszcie objął ją we właściwym czasie, właściwym miejscu i gdy była we właściwym 

nastroju. Skoro zdarzyło się raz, może zdarzyć się znowu.

Oczywiście, z kim innym. Kiedy ona zdecyduje, że nadszedł czas.

Odstawiła herbatę, żeby naciągnęła, po czym otworzyła kredens i wspięła się na palce, 

by wyjąć z półki filiżankę.

- Ja to zrobię. - Podszedł do niej od tyłu, zręcznie więżąc ją między swym ciałem a 

blatem. Zamknął dłonie na jej dłoniach, w których trzymała filiżankę.

Czuła   zapach   jego   ciała   świeżo   po   prysznicu,   czuła   jego  żar.   W   ustach   nagle   jej 

zaschło.

- Postanowiłem, że nie będę starał się zapomnieć. Keeley zamarła.

- Słucham?

- I że tobie też nie pozwolę.

Musiała przełknąć ślinę, ale gardło miała ściśnięte.

- Uzgodniliśmy...

- Nie, nie uzgodniliśmy. - Wyjął z jej dłoni filiżankę i postawił na blacie kredensu. - 

Uzgodniliśmy  jedynie,  że  tego  nie   chcemy.  -  Koński  ogon odsłaniał   urocze  wygięcie   jej 

nagiej szyi. Przytulił do niej wargi. - Powiedziałbym, że istnieje milczące porozumienie, że 

mimo to pragniemy się nawzajem.

Potężny dreszcz, wzniecony przez jego usta, spłynął od karku w dół jej pleców.

- Przecież się nie znamy.

- Wiem, jaki masz smak. - Uszczypnął lekko zębami szyję Keeley. - Jak pachniesz, 

jaka jesteś w dotyku. Zawsze mam przed oczyma  twoją twarz, czy chcę tego, czy nie. - 

Okręcił ją twarzą do siebie, oczy miał pociemniałe i pełne niepokoju. - Dlaczego ty masz 

mieć wybór, skoro ja nie mam?

Zmiażdżył   pocałunkiem   jej   wargi,   wzbudzając   namiętny   i   niebezpieczny   dreszcz 

background image

podniecenia. Zanurzywszy dłonie w jej włosach, przylgnął do niej całym ciałem.

Tym  razem  wyczuła  w jego uścisku tyleż  gniewu, co namiętności.  W dreszczyku 

emocji czaiła się odrobina strachu. Ta kombinacja była nieprawdopodobnie podniecająca.

-   Nie   jestem   na   to   gotowa.   -   Wyzwoliła   się   z   jego   objęć.   -   Nie   jestem   gotowa. 

Potrafisz to zrozumieć?

- Nie. - Rozumiał natomiast to, co zobaczył w jej oczach. Przeraził ją, a tego nie miał 

prawa robić. - Ale i tym razem po prostu nie chcę. - Odsunął się. - Twoja matka powiedziała, 

że jestem cierpliwy. W pewnych okolicznościach rzeczywiście mi się to udaje. Zaczekam, po-

nieważ przyjdziesz do mnie. Coś się dzieje między nami, toteż przyjdziesz do mnie, gdy 

będziesz gotowa.

- Między pewnością siebie a arogancją istnieje cienka granica, Brianie. Uważaj, żebyś 

jej nie przekroczył - powiedziała, idąc ku drzwiom.

- Tęskniłem za tobą.

Trzymała rękę na klamce, ale nie mogła jej obrócić.

- Znasz wszystkie aspekty - szepnęła.

- Być może to prawda. Mimo to tęskniłem za tobą. Dziękuję za herbatę.

Westchnęła.

- Proszę bardzo - odrzekła i wyszła.

background image

ROZDZIAŁ 5

Betty Złośnica w pełni zasłużyła na swoje imię. Nie tylko rozrabiała, ale szukała do 

tego okazji. Nic chyba nie cieszyło jej bardziej od podszczypywania stajennych. Chyba że 

kopanie ujeżdżaczy. Na pastwisku ganiała inne jednolatki, wierzgała, parskała ze złością i 

stawała dęba, gdy wieczorem nadchodził czas powrotu do stajni.

Ze wszystkich tych powodów oraz jeszcze kilku innych Brian ją wprost uwielbiał.

Wśród   pracowników   rozległo   się   ogólne   westchnienie   ulgi,   gdy   się   zdecydował 

osobiście nią zająć. Poddawała go próbom i mimo że rzadko udawało jej się zmylić jego 

uwagę, nosił na sobie imponującą kolekcję sińców z jej autografem.

Szeptano po kątach, że jest ludożercą,  ale Brian wiedział, że to nie prawda. Była 

buntowniczką. I zwyciężczynią. Trzeba ją było tylko nauczyć, jak zwyciężać, nie niszcząc 

jednocześnie jej dzikiej natury.

Wyprowadził ją na spacer na lonży, ona zaś udawała, że go nie zauważa. Mimo to, 

gdy do niej mówił, strzygła uszami i od czasu do czasu spoglądała na niego z ukosa. Dni 

ciężkiej pracy zostały nagrodzone, gdy przedłużył linkę, a Betty puściła się cwałem dookoła 

wybiegu.

- Ach, o to chodzi. Ależ jesteś piękna! - Chciałby zatrzymać tę chwilę - piękna młoda 

klacz, cwałująca wokół wybiegu na tle zielonych wzgórz i błękitnego nieba.

Gdy patrzył  na nią, na jej sylwetkę, postawę, łatwy do rozpoznania błysk  w oku, 

widział jeszcze jedno - a mianowicie swoje przeznaczenie.

- Pasujemy do siebie, ty i ja - powiedział cicho. - Jesteśmy sobie przeznaczeni. Oboje 

jesteśmy  buntownikami,  a  przynajmniej   tak  twierdzą  ludzie,  którzy nie  rozumieją,   dokąd 

zmierzamy. Musimy zwyciężyć w wyścigach, prawda?

Brian skrócił linkę i Betty przeszła w kłus. Gdy skrócił ją jeszcze bardziej, zaczęła iść 

stępa. Pot lśnił na skórze klaczy, spływał po plecach Briana. Lato nie chciało poddać się 

jesieni, choć nastał już wrzesień.

Ignorując upał, przyglądali się sobie nawzajem.

Co pewien czas używał  linki,  by dać klaczce  znak, gdy krążyła  wokół padoku, a 

jednocześnie ciągle ją chwalił.

Keeley nie mogła się oprzeć, tak bardzo korciło ją, by przyjrzeć się treningowi klaczy. 

Czekało na nią sporo pracy, nagromadziło jej się trochę zaległości. Czemu jednak nie miałaby 

skraść kilku chwil cudownego wrześniowego dnia, żeby być świadkiem małego cudu?

Oparła się o płot, patrząc z przyjemnością, jak Brian zmusza Betty, by pokazała, co 

background image

potrafi. Ojciec miał rację, zatrudniając go, pomyślała. Między koniem a mężczyzną istniał 

związek silniejszy i nawet bardziej namacalny od lonży,  na której Brian prowadził klacz. 

Keeley czuła to. Rozbawienie, uczucie, wyzwanie.

To jest coś, czego nie można się nauczyć. To po prostu jest.

Wiedziała, że Brian znajduje czas dla każdego źrebaka odstawionego od piersi, gdy 

nie wyjeżdża poza miasto na wyścigi. To niełatwe zadanie w stadninie tak dużej jak Royal 

Meadows. Mądry i troskliwy koniarz wie, że im więcej mówi się do konia, gdy jest miody, 

dotyka go, tym lepszej reakcji można się spodziewać później, podczas treningu.

-  Wygląda   świetnie,   prawda?   -   powiedział   Brian,   popuszczając   linę   do   ostatniego 

cwału.

- Świetnie. Uczyniłeś z nią duże postępy.

- Oboje uczyniliśmy wzajemne postępy, prawda, ghra? Naprawdę gotowa jest poczuć 

na swoim grzbiecie jeźdźca.

Znając reputację Betty, Keeley zrobiła minę pełną wątpliwości.

- A kogo przekupisz - albo zmusisz groźbą - żeby na niej pojechał?

Brian skracał stopniowo lonżę, aż Betty przeszła w równy kłus.

- Szukasz pracy?

- Dziękuję, mam pracę - odparła, ale zadanie było kuszące.

Brian wiedział, kiedy trzeba zostawić zasiane ziarno, żeby wykiełkowało w spokoju.

- Jutro rano będzie po raz pierwszy nosiła na sobie jeźdźca. - Skrócił jeszcze bardziej 

linkę, zmuszając Betty, by podeszła do niego, po czym oboje zbliżyli się do Keeley.

Cieszył go widok dziewczyny opartej o płot, jej włosy lśniły niczym sierść klaczki, 

oczy miały równie nieufny wyraz.

-   Ona   nie   będzie   ani   łagodna,   ani   nie   zechce   bardzo   się   starać.   Da   się   jednak 

przekonać, prawda, maverneen ?

Pogłaskał klaczkę po szyi, ona zaś trąciła nosem torbę, którą miał przypiętą do pasa, 

po czym odwróciła łeb.

- Chce mi dać do zrozumienia, że nie obchodzą jej jabłka, które tutaj mam. Ani trochę. 

- Obwiązał linę wokół sztachety płotu, wyjął z torby jabłko, a z kieszeni nóż. Przeciął je bez 

pośpiechu na pół. - Może dam je innej ślicznej kobiecie.

Wyciągnął rękę z jabłkiem do Keeley i w tym samym momencie Betty poczęstowała 

go potężnym ciosem łba, który rzucił go na płot.

- Teraz chce zwrócić moją uwagę. Czy wobec tego zjesz kawałek?

Odwrócił się do klaczy i podał jej jabłko. Betty wzięła je z jego dłoni z pełną godności 

background image

delikatnością.

- Ona mnie kocha.

- Kocha twoje jabłka.

- Och, to wcale nie tak. Spójrz tylko. - Zanim Keeley zdążyła się uchylić - czy nawet o 

tym pomyśleć - Brian położył dłoń na jej karku, przyciągnął ją bliżej i potarł prowokacyjnie 

wargami ojej wargi.

Betty parsknęła ze wzburzeniem i znów trąciła go mocno głową.

- Widzisz? - Brian musnął lekko zębami usta Keeley, zanim ją puścił. - Jest zazdrosna. 

Nie pozwala mi okazywać uczuć innej kobiecie.

- Następnym razem pocałuj ją i oszczędź sobie siniaków.

- Warto było. Podwójnie.

- Konie łatwiej oczarować niż kobiety. - Wyjęła jabłko z jego dłoni i zatopiła w nim 

zęby. - Po prostu smakują mi twoje jabłka - powiedziała, odchodząc.

- Jest równie przekorna jak ty. - Przytulił twarz do pyska Betty, patrząc za Keeley, 

która   szła   do   swoich   stajni.   -   Ciekawe,   dlaczego   tak   bardzo   pociągają   mnie   przekorne 

kobiety?

Wcale   nie   zamierzała   odwiedzić   stajni   jednolatków.   Naprawdę.   Po   prostu   wstała 

wcześnie rano, a swoje obowiązki już wypełniła. Była ciekawa, to fakt. Gdy weszła do środka 

z szarego łagodnego świtu, od razu usłyszała głos Briana.

Uśmiechnęła się. Rozbawiło ją brzmiące w nim rozdrażnienie.

- Daj spokój, Jim, przegrałeś w ciągnieniu. Nie możesz mnie wystawić do wiatru.

- Wcale tego nie robię.

Młody ujeżdżacz zaciskał zęby i kulił ramiona, gdy Keeley weszła do boksu.

- Dzień dobry. Słyszę, że wyciągnąłeś krótszą słomkę, Jim.

- Takie mam szczęście. - Obrzucił Betty smutnym spojrzeniem. - Ta tutaj chce mniej 

zjeść żywcem.

- Raczej przeżuć i wypluć - powiedział z niesmakiem Brian. - Dajesz jej w tej chwili 

do tego powód, okazując, że się jej boisz. Przejdziesz dzisiaj do historii - na jej grzbiecie 

pojedzie pierwszy dżokej i następny zwycięzca Triple Crown.

Jak gdyby reagując na tę przepowiednię, Betty parsknęła i zatańczyła w miejscu, gdy 

Brian szarpnął mocniej skrócone lejce. Oczy Jima zrobiły się duże i okrągłe w pobladłej 

twarzy.

-   Ja   to   zrobię.   -   Keeley   nie   była   pewna,   czy   powoduje   nią   współczucie   dla 

przerażonego chłopca, czy też chce stawić czoło wyzwaniu. - Skoro jest to historyczna chwi-

background image

la, to czempiona Royal Meadows powinno dosiąść któreś z Grantów. - Uśmiechnęła się do 

Jima. - Daj mi kurtkę i czapeczkę.

- Jesteś pewna? - Jim wodził spojrzeniem od Keeley do Briana z większą nadzieją niż 

wstydem.

- To ona jest szefem - powiedział Brian. - Twoja strata. Jim.

- Wolę stracić, ale uratować skórę. - Ruszył ku wyjściu z boksu trochę zbyt ochoczo. 

Betty, jak gdyby wyczuwając swoją szansę, wierzgnęła. Klnąc pod nosem, Brian wypchnął 

Jima ramieniem za zewnątrz, inkasując cios kopytem w żebra.

Posypał   się   grad   przekleństw,   wymówionych   półgłosem,   co   tylko   spotęgowało 

wrażenie. Po chwili namysłu Keeley wsunęła się do boksu i chwyciła za lejce, by pomóc 

Brianowi w poskromieniu klaczy.

Pięćset kilogramów koma próbowało się uwolnić. Keeley czuła bijący od niej żar, jak 

również od Briana, gdy ich ciała się zetknęły.

- Jak mocno cię kopnęła?

- Nie tak mocno, jak chciała. - Wystarczająco, pomyślał, żeby pozbawić go tchu i żeby 

zobaczył wszystkie gwiazdy.

Odrzucił włosy, opadające mu na oczy, zamrugał, strzepując pot z powiek, i zmusił 

klacz do poddania się.

- Brian, przepraszam.

- Powinieneś mieć więcej rozsądku i nie odwracać się plecami do bojaźliwej klaczy - 

rzekł  Brian   do  Jima.  -  Następnym   razem   pozwolę  jej  kopnąć   cię   w głowę.   Wyjdź.  Ona 

doskonale wie, że cię okpiła. Cofnij się - polecił Keeley tym samym chłodnym rozkazującym 

tonem, po czym szarpnął mocno wodze, ściągając w dół głowę Betty.

- No i jak to ma być? Chcesz pokazywać humory i zrezygnować ze sławy? Tracę z 

tobą czas? Może nie chcesz biegać?  Zaczekamy  po prostu, aż będziesz w rui i przypro-

wadzimy ogiera, żeby cię pokrył, a potem wyślemy na pastwisko, żebyś urodziła. A wtedy 

nigdy się nie dowiesz, co to znaczy zwyciężać.

Wyszedłszy z przegrody, Keeley włożyła watowaną kurtkę i czapkę. Czekała. Koszula 

Briana była mokra od potu, włosy miał potargane, mięśnie ramion napięte.

Pomyślała,  że wygląda  właśnie tak, jak powinien wyglądać koniarz. Silny.  Pewny 

siebie. I na tyle zuchwały, by wierzyć, że potrafi wygrać ze zwierzęciem ponad pięciokrotnie 

od niego cięższym.

Przemawiał nadal do klaczy, ale teraz w starym irlandzkim. Melodia słów łagodziła, a 

zarazem rozgrzewała. Unosiły się w powietrzu, to opadając, to się wznosząc. Hipnotyzując.

background image

Klacz   stała   spokojnie,   utkwiwszy   spojrzenie   swych   brązowych   oczu   w   zielonych 

oczach Briana.

Uwodzi ją, pomyślała Keeley. Była świadkiem aktu uwodzenia. Klacz zrobi dla niego 

wszystko, uświadomiła sobie. Kto by nie zrobił, gdyby go dotykano w taki sposób, tak na 

niego patrzono, przemawiano takim tonem.

- Wejdź tutaj - polecił Brian Keeley. - Niech poczuje twój zapach, twój dotyk.

- Wiem, jak to się robi - powiedziała cicho, choć nigdy nie widziała, żeby ktoś właśnie 

tak to robił.

Wsunęła się do przegrody, przeciągnęła delikatnie dłońmi po szyi i boku Betty. Czuła, 

jak mięśnie drżą pod jej palcami, ale klacz patrzyła wyłącznie na Briana.

- Napatrzyłam się w swoim życiu na bardzo wiele osób pracujących z mnóstwem koni 

- mówiła cicho Keeley, głaszcząc Betty, ale ze wzrokiem również utkwionym w Briana. - 

Nigdy jednak nie widziałam kogoś takiego jak ty. Masz dar.

Przeniósł   spojrzenie   z   kłączy   na   nią,   ich   oczy   spotkały   się   na   chwilę.   Jedną 

ponadczasową chwilę.

- To ona ma dar. Mów do niej.

- Betty. Betty Wcale - Nie - Taka - Złośnica. Przestraszyłaś biednego Jima, ale ja się 

ciebie nie boję. Uważam, że jesteś piękna. - Klacz zastrzygła uszami, poruszyła się lekko, a 

Keeley   mówiła   dalej:   -   Chcesz   się   ścigać,   prawda?   Nie   możesz   tego   robić   sama. 

Powiedziałabym ci, że to nie będzie bolało, ale i tak cię to nie obchodzi. Jesteś bardzo dumna.

Spojrzała znowu na Briana.

- Jesteś bardzo dumna - powtórzyła, rozumiejąc zarówno konia, jak i mężczyznę. - Nie 

przeżyjesz dumy z powodu zwycięstwa, jeśli nie uczynisz tego kroku.

Gdy Brian dopiął popręgi, wszyscy dosłownie wstrzymali oddech. Wreszcie Keeley 

pierwsza wypuściła powietrze i oparła kolano o dłoń Briana, żeby pomógł jej wsiąść na konia.

Przewieszona   na   brzuchu   przez   siodło,   leżała   spokojnie,   żeby   nie   spłoszyć   Betty. 

Wiedziała,   co   może   się   stać,   jeśli   nie   zapanuje   nad   klaczą.   Jeden   fałszywy   ruch   z   czy-

jejkolwiek   strony   i   może   się   znaleźć   pod   ważącym   kilkaset   kilogramów   podnieconym 

koniem.

Cichy, łagodny szept Briana robił swoje, szarość poranka powoli przechodziła w kolor 

bladozłoty. Keeley ostrożnie się podciągnęła i usiadła, wsuwając stopy w strzemiona To nowe 

doznanie   sprawiło,   że   Betty   próbowała   odrzucić   głowę,   cofała   się   i   wierzgała.   Keeley 

pochyliła się do przodu, głaszcząc ją i przemawiając do niej wraz z Brianem.

-   Przyzwyczaisz   się   -   powiedziała   rzeczowym   tonem,   w   przeciwieństwie   do   jego 

background image

gruchania. - Jesteś do tego urodzona.

- No i co, cushla? - Gdy tak uspokajał Betty, kąciki jego warg uniosły się w górę. - 

Ona  wcale  nie  jest  taka  straszna,  prawda?  Niemalże  niknie   na  twoim  szerokim  pięknym 

grzbiecie. Jest tylko księżniczką, ty natomiast królową.

- A więc zostałam zdetronizowana? - Keeley nie była pewna, czy ma się śmiać, czy 

obrazić.

Stopniowo klacz się uspokajała. Brian wyjął z kieszeni cząstkę jabłka i podał ją Betty 

z cichą pochwałą i słowami otuchy.

- Dobrze sobie radzi.

- Chciałaby wyrzucić mnie z siodła pod sufit.

- Pewnie tak, ale na razie nie próbuje. Ty też dobrze sobie radzisz. - Podniósł wzrok i 

spojrzał Keeley prosto w oczy. - Jesteś tak naturalna jak ona w tym, co robisz. W obu was 

płynie błękitna krew.

- Przejdziemy do historii, Brianie?

- Bez wątpienia - zapewnił ją i pocałował Betty ponad chrapami.

Poświęciła   mu   prawie   cały   ranek.   Zsiadała   z   konia,   wsiadała   ponownie,   siedziała 

spokojnie, gdy oprowadzał je dookoła przegrody. Betty bryknęła kilka razy,* ale wszyscy 

wiedzieli, że robi to tylko na pokaz.

- Spróbujesz zrobić na niej kółko?

Keeley wahała się. Ma sporo pracy, a już jest opóźniona. Jednak dosiadanie młodego 

niedoświadczonego  konia  sprawiało   jej   ogromną  przyjemność,  stanowiło  duże   wyzwanie. 

Papierkową robotę odłoży na wieczór.

- Jeśli uważasz, że jest gotowa...

-   O,   z   pewnością   jest.   To   my   musimy   nadrobić   zaległości.   -   Otworzył   boks   i 

wyprowadził je.

Wybieg w kształcie koła otaczał wysoki mur, żeby uczeń czuł się swobodnie i żeby 

nic   nie   rozpraszało   konia,   gdy   stawia   swoje   pierwsze   kroki   pod   jeźdźcem.   Kiedy   Brian 

prowadził tam Betty z Keeley na grzbiecie, kilku robotników przerwało pracę, by na nich 

popatrzeć. Pieniądze przechodziły z rąk do rąk.

- Niektórzy zakładają się, że nie poradzimy sobie z nią dzisiejszego ranka - rzekł od 

niechcenia Brian. - Właśnie zarobiłaś dla mnie pięćdziesiąt dolarów.

- Gdybym wiedziała, że są zakłady, sama postawiłabym parę dolarów.

Spojrzał na nią w górę.

- Na kogo?

background image

- Zawsze zakładam się, żeby wygrać. Stanął pośrodku koła i podał Keeley wodze.

- Jest teraz twoja.

Keeley przekrzywiła głowę, zerkając na niego.

- Poniekąd - powiedziała i trąciła Betty piętami, zmuszając do stępa.

Stanowią   śliczny   obrazek,   pomyślał   Brian.   Po   prostu   oszałamiający.   Długonoga 

rasowa klacz o królewskim łbie i lśniącej sierści i jadąca na niej delikatna, piękna kobieta.

Gdyby kiedykolwiek zapragnął mieć własnego konia - a nigdy nie chciał - to byłby 

właśnie ten.

Gdyby kiedykolwiek zapragnął własnej kobiety...

Cóż, dokładnie taka  sama  sytuacja. Nigdy nie chciał  ponosić odpowiedzialności  z 

tytułu posiadania. Zresztą, żadna z nich nie będzie nigdy do niego należała. Będzie miał choć 

odrobinę każdej i to najlepsze wyjście.

Co do klaczy, wiedział, że poświęci jej cząstkę siebie, by zrobić z niej czempiona. Co 

do kobiety, wkrótce będzie miał przyjemność poznania, jakie to uczucie spleść się z nią w 

nocy. Może tylko raz, ale i to wystarczy.

Jakkolwiek jest to ryzykowne, nie położy temu kresu. Zbliżają się do siebie coraz 

bardziej za każdym spojrzeniem. Dzisiaj to zrozumiał, a ona też wiedziała. Teraz była to 

jedynie kwestia miejsca i czasu. I to będzie zależało od niej.

- Wyglądają razem doskonale.

Brian nie skrzywił się, choć miał na to ochotę. Poczuł się zdecydowanie niezręcznie, 

gdy   ojciec   kobiety,   o   której   marzył,   przerwał   mu   sny   na   jawie.   Zwłaszcza   że   był   rów-

nocześnie jego szefem.

- Rzeczywiście. Betty potrzebuje pewnej ręki, a twoja córka ma taką.

- Zawsze miała. - Travis poklepał Briana po ramieniu, przepraszając go natychmiast. - 

Spotkałem Jima, który przyznał się do wszystkiego. Zainkasowałeś niezłego kopniaka.

- To drobiazg. - Pomyślał, że żebra będą bolały go przez wiele tygodni.

- Niech ktoś to obejrzy. - Ton był obojętny, ale zawierał rozkaz.

- Wkrótce to zrobię. Jim się przestraszył. Nie powinienem był robić tego na siłę.

- Jest młody - zgodził się Travis - ale ujeżdżanie należy do jego obowiązków. W tej 

chwili   czuje   się   fatalnie,   ponieważ   mogłeś   pozwolić,   żeby   Betty   dała   mu   do   wiwatu. 

Wykorzystam to.

- Ja również. To dobry chłopak, Travisie. Tylko jeszcze trochę zielony. Będę go chyba 

częściej zabierał ze sobą na tor, żeby nieco dojrzał.

- Dobry pomysł. Masz ich sporo. Dobrych pomysłów - dodał Travis.

background image

- Za to mi płacisz. - Brian zawahał się, po czym rzekł wprost: - Betty jest nie tylko  

najlepszym   koniem   na   twoje   derby,   ona   wygra   je   dla   ciebie.   Stawiam   moje   całoroczne 

honorarium, że zdobędzie Triple Crown.

- To gwałtowne przejście, Brianie.

- Nie dla niej. Ona pobije rekordy, zetrze przeciwników na proch. A kiedy nadejdzie 

czas, żeby dopuścić do niej ogiera, to będzie Zeus. Zrobiłem wykresy - mówił dalej Brian. - 

Wiem, że ty i Brandon planujecie sami rozwój stadniny, ale...

- Obejrzę twoje wykresy.

Brian skinął głową i odwrócił się, by popatrzeć na Betty.

- Nie chodzi o wykresy, lecz o to, że ją znam. Czasami... - Przyłapał się na tym, że 

wbrew sobie gapi się na Keeley. - Sam to wyczuwasz.

-   Tak.   -   Mrużąc   w  zamyśleniu   oczy,   Travis   przyglądał   się   Betty.   -   Opracuj   plan 

wyścigów, najbardziej według ciebie optymalny, gdy będzie gotowa. Porozmawiamy o tym.

Keeley podjechała do nich na Betty, kierując nią za pomocą wodzów i spokojnych 

poleceń.

- Postanowiła mnie tolerować.

- Co o niej sądzisz? - Travis pogłaskał klacz po szyi,  nie zwracając uwagi na jej 

pierwszy instynktowny odruch, by go uszczypnąć.

-   Jest   niezwykła   -   zaczęła   Keeley   -   chociaż   ma   pewne   problemy   związane   z 

zachowaniem, które sprawią kłopot, jeśli się im nie zaradzi. Jest mądra Uczy się bardzo szyb-

ko. Co oznacza, że trzeba zawsze wyprzedzać ją o krok. Jest jeszcze wcześnie, oczywiście, 

ale powiedziałabym, że nie jest to koń, który będzie się obijał. Betty będzie pracowała ciężko 

i biegała ze wszystkich sił pod warunkiem, że dosiądzie jej właściwy jeździec. Jeśli mam 

dalej startować, chcę na niej jeździć.

- Ona nie nadaje się do konkursów jeździeckich. - Brian wyjął następną cząstkę jabłka. 

- Jest stworzona do wyścigów.

Betty przyjęła nagrodę, jak gdyby chcąc pokazać, że Brian jest jedyną z trzech istot 

ludzkich, która się liczy, po czym tryknęła go lekko głową w ramię.

- Musi jeszcze udowodnić, że potrafi biegać w tłumie - zauważyła Keeley. - Może 

zechcesz założyć jej klapki na oczy.

- Myślę, że w jej przypadku nie jest to konieczne. Inne konie nie będą jej rozpraszać, 

lecz stanowić wyzwanie.

- Zobaczymy. - Keeley zsiadła z konia i chciała oddać wodze Brianowi, ale uprzedził 

go jej ojciec.

background image

- Odprowadzę ją.

I taka jest różnica, pomyślał Brian, - między trenowaniem a posiadaniem.

-   Nie   musisz   się   tak   denerwować   -   powiedziała   Keeley,   widząc,   że   Brian   ze 

ściągniętymi  brwiami  odprowadza wzrokiem Betty.  - Świetnie się spisała. Lepiej, niż się 

spodziewałam.

- Hm? Ach tak, rzeczywiście. Myślałem o czymś innym.

- Bolą cię żebra? - Gdy tylko wzruszył ramionami, pokręciła głową. - Pozwól, że je 

obejrzę.

- Ledwie mnie musnęła kopytem.

-   Och,   na   miłość   boską!   -   Zniecierpliwiona   Keeley   postąpiła   tak,   jakby   miała   do 

czynienia z którymś ze swoich braci - wyciągnęła koszulkę Briana z dżinsów.

- Kochanie, gdybym wiedział, że nie możesz się doczekać, żeby mnie rozebrać, bez 

wątpienia bym z tobą współpracował.

- Zamknij się. Mój Boże, Brianie, powiedziałeś, że to głupstwo.

- Bo to głupstwo.

To „głupstwo” było fioletowoczerwonym siniakiem wielkości piłeczki baseballowej w 

okolicy żeber.

- Ciągłe udawanie macho jest nużące, toteż po prostu się zamknij.

Uśmiech już mu wypełzał na usta, lecz gdy Keeley dotknęła palcami siniaka, nie mógł 

powstrzymać okrzyku bólu.

- Do diabła, kobieto, jeśli to jest twój pomysł na czułe miłosierdzie, to zachowaj go dla 

siebie.

- Możesz mieć pęknięte żebro. Powinieneś zrobić prześwietlenie.

- Nie potrzebuję cholernego... au! Do diabła, przestań mnie szturchać! - Próbował 

włożyć koszulę w spodnie, ale Keeley po prostu wyszarpnęła ją z powrotem.

- Stój spokojnie i przestań marudzić jak dziecko.

-   Minutę   temu   miałem   nie   zgrywać   się   na   macho,   a   teraz   znowu   mam   nie   być 

dzieckiem. Czego ty chcesz?

- Żebyś zachowywał się rozsądnie.

- Mężczyźnie trudno jest zachowywać się rozsądnie, gdy kobieta rozbiera go w biały 

dzień. Jeśli zamierzasz pocałować obolałe miejsce, żeby ulżyć moim cierpieniom, to mam 

kilka innych siniaków. A najładniejszy na pośladku.

- Jestem pewna, że strasznie cię to bawi. Jeden z pracowników może zawieźć cię na 

pogotowie.

background image

-   Nikt   mnie   donikąd   nie   zawiezie.   Gdybym   miał   pęknięte   żebra,   to   z   pewnością 

wiedziałbym o tym, ponieważ zdarzyło mi się to kilka razy w życiu. To tylko siniak, który 

piekielnie mnie boli, gdy go w kółko dotykasz.

Keeley wypatrzyła następny wysoko na biodrze i nacisnęła go mocno. Tym razem 

Brian jęknął głośno.

- Keeley, torturujesz mnie!

- Ja tylko próbuję... - Głos zamarł jej w krtani, gdy podniosła głowę i zobaczyła wyraz 

jego oczu. Nie było w nich w tej chwili bólu ani rozdrażnienia. Dostrzegła tylko namiętność. 

Nieoczekiwanie sprawiło jej to satysfakcję. - Doprawdy?

Było to niewłaściwe i głupie, ale odrobina władzy uderzyła jej do głowy. Przesunęła 

palcami po jego biodrze, żebrach, znowu po biodrze. Poczuła drżenie mięśni.

- Czemu mnie nie powstrzymasz? Brianowi zaschło w gardle.

- Przez ciebie kręci mi się w głowie, a ty dobrze o tym wiesz.

-   Może   tak.   Może   mi   się   to   podoba.   -   Nigdy   przedtem   rozmyślnie   go   nie 

prowokowała. Nie chciała go prowokować. I nigdy nie zaznała dreszczyku podniecenia, spo-

wodowanego tym,  że silny mężczyzna  staje się w jej dłoniach miękki  jak wosk. - Może 

myślałam o tobie, Brianie, w taki sposób, jaki sugerowałeś.

- Wybrałaś na to świetny moment, gdy dookoła jest pełno ludzi, nie mówiąc o twoim 

ojcu.

- Może i to jest prawda. Chyba potrzebny mi ten bufor.

- Jesteś okrutna, Keeley. Zamęczysz mężczyznę na śmierć.

Nie chciał, żeby zabrzmiało to jak komplement, ale dla niej było to odkrycie.

- Nigdy tego nie próbowałam. Nikt nie pociągał mnie w wystarczającym stopniu. Ty 

mnie pociągasz i sama nawet nie wiem dlaczego.

Gdy opuściła rękę, chwycił ją za nadgarstek. Zdumiał się, czując, jak szybko bije jej 

puls, podczas gdy jej spojrzenie, głos są takie chłodne, takie opanowane.

- Wobec tego prędko się uczysz.

- Lubię tak myśleć. Jeśli do ciebie przyjdę, będziesz pierwszy.

- Pierwszy w czym? - Mało brakowało, żeby go poniosło, zwłaszcza gdy Wybuchnęła 

śmiechem. Po chwili jednak w głowie mu się rozjaśniło i dotarło do niego znaczenie słów 

Keeley. Zacisnął mocniej rękę na jej nadgarstku, po czym puścił ją, jak gdyby sparzył go 

płomień.

- A jednak cię zamurowało - zauważyła. - Jestem zaskoczona, że cokolwiek zdołało 

pozbawić cię mowy.

background image

- Ja... - Nie potrafił zebrać myśli.

-   Nie,   nie   szukaj   właściwych   słów.   Zniszczysz   swój   wizerunek.   -   Nie   rozumiała, 

czemu jego zdumiona mina tak bardzo ją rozbawiła ani dlaczego była ona w pewnym stopniu 

ujmująca.   -   Uznajmy   po   prostu,   że   w   tych   okolicznościach   oboje   mamy   sporo   do 

przemyślenia. A teraz przepraszam, ale muszę się przygotować do popołudniowych lekcji.

Odeszła   tak   łatwo,   tak   swobodnie,   pomyślał   osłupiały   Brian,   jak   gdyby   właśnie 

skończyła rozmowę na temat właściwego leczenia miękkich wrzodów na stawie pęcinowym 

konia. Zostawiła go z zawrotem głowy.

Rzeczywiście upadł na głowę i zakochał się w bogatej pannie, która w dodatku jest 

córką jego szefa. I dziewicą.

Musiałby kompletnie oszaleć, gdyby po tym wszystkim dotknął jej choć palcem.

Zaczynał żałować, że Betty nie kopnęła go w głowę, bo wtedy skończyłoby się to raz 

na zawsze.

Dobrze mi tak, pomyślała Keeley. Ranek spędziła na spełnianiu zachcianek, a teraz 

przez połowę nocy będzie zajmowała się księgowością. Nie cierpiała papierkowej roboty.

Westchnąwszy, odchyliła się na oparcie fotela i potarła powieki. W przyszłym roku, 

może   za   dwa   lata,   szkoła   będzie   przynosiła   wystarczający   dochód,   żeby   stacją   było   na 

zatrudnienie księgowego. Teraz jednak nie może wyrzucać pieniędzy na coś, co potrafi robić 

sama Przecież może je wykorzystać na dotowanie jeszcze jednego ucznia lub zakup butów do 

konnej jazdy dla innego.

Kusiło   ją,   zwłaszcza   w  takich   chwilach,   żeby   wyjąć   pieniądze   z   własnego   konta. 

Jednak duma kazała jej utrzymywać szkołę z dochodów, które przynosiła, przynajmniej póki 

się da.

Księgi   główne,   formularze,   rachunki   i   rozliczenia,   pomyślała,   należą   do   moich 

obowiązków. Nie trzeba koniecznie lubić swoich obowiązków, po prostu trzeba je wypełniać.

Miała na liście oczekujących dwóch pełnopłatnych uczniów. Jeszcze jeden, obliczyła - 

a lepiej dwóch - i będzie mogła otworzyć dodatkową klasę. W niedzielę po południu.

Razem daje to osiemnastu pełnopłatnych uczniów. Dwa lata temu miała tylko trzech.

Odwróciła się z powrotem do komputera i skoncentrowała na arkuszu kalkulacyjnym. 

Cyfry znowu zaczęły zamazywać jej się przed oczami, gdy nagle drzwi się otworzyły.

W jej nozdrza uderzył aromat gorącej herbaty, nim jeszcze obejrzała się i zobaczyła 

matkę.

- Mamo, co ty tutaj robisz? Już północ.

-   Nie   spałam   jeszcze   i   zobaczyłam   światło   u   ciebie.   Pomyślałam   sobie,   że   moja 

background image

dziewczynka potrzebuje trochę paliwa, jeśli zamierza spędzić tutaj połowę nocy. - Adelia 

postawiła termos oraz torbę na biurku. - Herbata i placuszki.

- Kocham cię.

- Kochanie, oczy ci się zamykają. Wyłącz ten komputer i połóż się spać.

- Już prawie skończyłam, ale skorzystam z okazji, by zrobić sobie małą przerwę - i 

trochę  się zasilić.  - Zjadła  placuszek, po czym  nalała  sobie herbaty.  - Jestem spóźniona, 

ponieważ poświęciłam ranek na zabawę.

- Z tego, co usłyszałam od twojego ojca, nie była to wcale zabawa. - Adelia wzięła 

krzesło   i   przysunęła   je   bliżej   do   biurka.   -   Jest   ogromnie   zadowolony   z   tego,   jak   Brian 

prowadzi   Betty.   W   ogóle   jest   zadowolony   z   jego   pracy.   Ja   również,   sądząc   po   tym,   co 

widziałam. Betty to prawdziwe wyzwanie.

- Hm.  - Podobnie jak Brian, pomyślała  Keeley.  - Brian  ma  swoje sposoby,  które 

najwyraźniej się sprawdzają. - Zastanawiając się nad tym, bębniła palcami po blacie biurka. 

Zawsze umiała rozmawiać o wszystkim z matką. Czemu teraz miałoby być inaczej? - Pociąga 

mnie.

- Martwiłabym się o ciebie, gdyby cię nie pociągał. To bardzo przystojny młodzieniec.

- Mamo. - Keeley położyła dłoń na dłoni matki. - On mnie bardzo pociąga.

Rozbawienie znikło z oczu Adelii.

- Ach, tak.

- I ja go też bardzo pociągam.

- Rozumiem.

- Nie chcę, żebyś wspominała o tym tatusiowi. Mężczyźni mają inne spojrzenie na te 

sprawy.

- Kochanie. - Adelia westchnęła, nie wiedząc, co powiedzieć. - Matki też nie patrzą na 

te sprawy w taki sam sposób jak córki. Jesteś dorosłą kobietą, która za siebie odpowiada. 

Nadal jednak jesteś moją małą córeczką, prawda?

- Nigdy dotąd nie byłam z mężczyzną.

- Wiem o tym. - Adelia uśmiechnęła się łagodnie, niemal tęsknie. - Czy myślisz, że nie 

wiedziałabym, gdyby coś się zmieniło? Nikt do tej pory nie był dla ciebie ważny.

Wkroczyłyśmy na niepewny grunt, pomyślała Keeley.

- Nie wiem, czy Brian jest dla mnie ważny w taki sposób, jak ci się wydaje. Czuję się 

przy   nim   inaczej.   Pragnę   go.   Nigdy   dotąd   nie   pragnęłam   żadnego   mężczyzny.   To 

podniecające i nieco przerażające uczucie.

Adelia   wstała   i   zaczęła   przechadzać   się   po   małym   gabinecie,   przyglądając   się 

background image

wstążkom, medalom.

-   Rozmawiałyśmy   już   kiedyś   o   tych   sprawach.   O   ich   znaczeniu,   o   środkach 

ostrożności, odpowiedzialności.

- Potrafię być odpowiedzialna i rozsądna.

- Keeley, tu w grę wchodzi namiętność. - Odwróciła się. - To nie tylko akt, chociaż 

wiem, że niektórzy tak to traktują. Nie powiem ci, czy oddanie swej niewinności jest utratą, 

ponieważ nie powinno być, nie musi być. Dla mnie był to początek. Twój ojciec był moim 

pierwszym mężczyzną - dodała - i jedynym.

- Mamo. - Wzruszona Keeley wyciągnęła ręce do Adelii. Jej dłonie są takie silne, 

pomyślała. Wszystko w niej jest silne. - To naprawdę wspaniałe.

- Proszę cię tylko, żebyś miała absolutną pewność, że jeśli mu się oddasz, pozostanie 

ci wspomnienie czegoś ciepłego, w czym było uczucie, a nie tylko popęd płciowy.

- Mam pewność. - Keeley przytuliła z uśmiechem matczyną rękę do policzka. - To on 

jej nie ma. Mamo, to takie dziwne, ale sposób, w jaki wycofał się, gdy mu powiedziałam, że 

będzie pierwszy, upewnił mnie. Widzisz, ja dla niego też coś znaczę.

background image

ROZDZIAŁ 6

Doprawdy zadziwiające, jak dwoje ludzi może mieszkać i pracować właściwie w tym 

samym miejscu, unikając się wzajemnie. Trzeba naprawdę bardzo się starać i bez przerwy o 

tym myśleć.

Brian myślał o tym od kilku dni. Miał mnóstwo pracy i masę powodów, by spędzać 

czas poza stadniną, na torze, ale to unikanie urażało jego dumę. Byłe zbyt bliskie tchórzostwa.

W dodatku powiedział Keeley, że chce pomagać jej w szkole jeździeckiej i nic w tym 

celu nie robił. Nie należał do osób, które łamią dane słowo, bez względu na to, ile by go to 

miało kosztować. Przypominał sobie, idąc do stajni Keeley, iż jest człowiekiem opanowanym. 

Nie zamierza uwodzić ani wykorzystywać niewinności.

To absolutnie postanowione.

Wtedy wszedł do stajni i ją zobaczył.

Miała znowu na sobie jeden z tych wymyślnych strojów - bryczesy w kolorze gorzkiej 

czekolady i rodzaj powiewnej kremowej bluzki. Rozpuszczone włosy spływały luźną f a l ą 

na ramiona, w nieładzie, jak gdyby dopiero wyjęła z nich szpilki. I rzeczywiście, gdy tak się 

jej przyglądał, związała je z tyłu szeroką wstążką.

Stwierdził, że najlepszym w świecie miejscem dla jego rąk będą kieszenie.

- Koniec lekcji?

Obejrzała się z rękami wciąż we włosach. Aha, pomyślała. Zastanawiała się, ile czasu 

minie, zanim znów pojawi się na jej drodze.

- Czemu pytasz? Czyżbyś chciał zostać moim uczniem?

Zmarszczył brwi, ale zdołał się opanować.

- Obiecałem, że ci trochę pomogę.

-   Rzeczywiście,   obiecałeś.   Tak   się   składa,   że   chętnie   skorzystam   z   twojej   oferty. 

Mówiłeś, że mógłbyś jeździć, prawda?

- Mówiłem i mówię.

- Dobrze. Nawet świetnie. - Wskazała ręką w kierunku dużego gniadosza. - Mule 

naprawdę potrzebuje trochę ruchu. Jeśli pojedziesz na nim, ja będę mogła wziąć Sama. Jemu 

też się to przyda. Żaden z nich nie miał dość ruchu przez kilka ostatnich dni. Z pewnością 

mam odpowiednią dla ciebie uprząż. - Otworzyła drzwi boksu i wyprowadziła osiodłanego 

już Sama. - Zaczekamy na padoku.

Gdy wyszła ze stajni, Brian zmierzył spojrzeniem Mule^, a Mule jego.

- Jest cholernie despotyczna, co? - Wzruszywszy ramionami, wszedł do szopy, by 

background image

dobrać sobie siodło.

Gdy wyszedł ze stajni, Keeley galopowała wokół wybiegu. Jej ciało było tak zgrane z 

ciałem konia, jak gdyby stanowili całość. Zmieniając lekko rytm, kolejno naprowadziła konia 

na trzy przeszkody. Rozpoczęła następne okrążenie, wciąż galopem, i w tej chwili zauważyła 

Briana. Zwolniła i przystanęła.

- Gotów?

Zamiast odpowiedzi, wskoczył na siodło.

- Czemu jesteś dzisiaj taka zmęczona?

- Bo to był dzień zdjęciowy. Robimy zdjęcia uczniów na zajęciach. Dzieci i rodzice 

bardzo to lubią. Mule jest gotów do długiego biegu, jeśli i ty masz na to ochotę.

- W takim razie ruszajmy. - Ponagliwszy konia piętami, skierował go lekkim kłusem 

w stronę bramy.

- Jak tam twoje żebra? - spytała, zrównując się z nim.

- W porządku. - Doprowadzały go do szału; ponieważ za każdym razem, gdy czuł 

ukłucie bólu, przypominał sobie, jak ich dotykała.

- Słyszałam, że trening jednolatków idzie świetnie i że Betty jest jedną z najlepszych 

uczennic - jak przewidywałeś.

- Ona chce biegać. Żaden trening nie zastąpi koniowi tej chęci biegania. Wkrótce 

damy jej poznać smak bariery startowej, żeby sprawdzić, jak na nią zareaguje.

Keeley   skierowała   konia   pod   górę,   gdzie   liście   na   drzewach   wciąż   jeszcze   były 

soczyście zielone, mimo że zaczęła się już jesień.

- Wykorzystałabym przy uczeniu Foxfire'a - rzuciła od niechcenia. - Jest silny, ma 

duże doświadczenie. Zobaczy parę razy, jak on to robi, i nie będzie chciała zostać w tyle.

Brian już wcześniej zdecydował się na Foxfire'a, ale wzruszył ramionami.

- Pomyślę o tym. A zatem... czy przeszedłem tę próbę pomyślnie, panno Grant?

Keeley uniosła brwi, cień uśmiechu zagościł na jej wargach, gdy popatrzyła na Briana. 

Oczywiście, sprawdzała jego postawę.

- Hm, nieźle sobie radzisz wjeździe kłusem. - Lekkim klepnięciem ponagliła Sama do 

przejścia w galop. Gdy Brian zrównał się z nią, ruszyła cwałem.

Och,   jakże   jej   tego   brakowało.   Każdy   dzień,   kiedy   nie   mogła   pędzić   przez   pola, 

wzgórza, był poświęceniem. Nic nie mogło się równać z dreszczem podniecenia, jaki dawała 

szybkość, siła, wzbierająca pod nią, w niej, stukot końskich kopyt i wiatr smagający twarz.

Roześmiała się, gdy Brian znów znalazł się u jej boku. Zauważyła jego wyzywający 

uśmiech i w odpowiedzi pozwoliła Samowi pójść na całość.

background image

Brian miał wrażenie, że jest świadkiem jakiejś magii. Potężny czarny koń, niemal 

frunący nad ziemią, a na jego grzbiecie piękna kobieta. Przemknęli przez kolejne wzgórze, 

kierując się na zachód, ku zniżającemu się słońcu. Niebo płonęło kolorami złota i czerwieni, 

wydawało się, że Keeley pędzi prosto w tę feerię barw.

A jemu nie pozostawało nic innego, jak pomknąć za nią.

Gdy zatrzymała  się i odwróciła,  by na niego  zaczekać,  z błyszczącymi  oczami,  z 

twarzą zaróżowioną, wiedział, że nigdy jeszcze nie spotkał kobiety do niej podobnej.

Zapragnął jej z całych sił.

- Powinnam była dać ci fory! - zawołała. - Mule biega jak szatan, ale Samowi nie 

dorówna. - Pochyliła się w siodle i poklepała konia po szyi. Wyprostowała się i odrzuciła 

włosy.

- Cudowna pogoda, prawda?

- Gorąco jak diabli - poprawił ją Brian. - Ile czasu trwa tutaj lato?

- Jak długo mu się podoba. Jednak poranki są coraz chłodniejsze i gdy słońce kryje się 

za górami, bardzo szybko robi się zimno. Lubię upały. Twoja irlandzka krew jeszcze się do 

tego nie przyzwyczaiła.

Okręciła Sama, żeby zwrócić się twarzą do Royal Meadows.

- Wygląda pięknie z góry, prawda?

Zgrabne, eleganckie budynki, białe płoty wokół padoków, brązowy owalny tor, konie 

prowadzone do stajni. Trójka źrebaków świeżo odstawionych od piersi brykała po pastwisku.

- Z dołu też. Nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego.

- Poczekaj, aż zobaczysz, jak tu jest w zimie - powiedziała z uśmiechem - gdy śnieg 

pokrywa wzgórza, a niebo przesłania gruba warstwa szarych chmur albo jest tak błękitne, że 

aż razi w oczy. Klacze zaczynają się źrebić, a maleństwa próbują po raz pierwszy stanąć na 

nogach. Gdy byłam mała, nie mogłam się doczekać, żeby pobiec rano do stajni i je obejrzeć.

Ruszyli w drogę powrotną, tym razem strzemię w strzemię. Zaczynało się zmierzchać. 

Nie   spodziewała   się,   że   będzie   się   z   nim   czuła   tak   dobrze.   Wieczorna   przejażdżka   była 

prawdziwą przyjemnością.

- Miałeś konie, gdy byłeś małym chłopcem?

- Nie, nigdy nie mieliśmy własnych koni, ale do torów wyścigowych  było  bardzo 

blisko, a mój ojciec lubił obstawiać na wyścigach.

- A ty?

Odwrócił ku niej głowę.

- Lubię zakłady i na szczęście mam lepszą rękę od mojego ojca. On lubił przyglądać 

background image

się wyścigom, ale nigdy nie nauczył się rozumieć koni.

- Ty też się nie nauczyłeś - powiedziała Keeley, co wywołało niemiły grymas na jego 

twarzy.  - Po prostu urodziłeś się z tym  darem. Tak jak one - dodała, wskazując ręką na 

źrebaki.

- To chyba komplement.

- Nie mam nic przeciwko komplementom, jeśli potwierdzają fakty.

- Cóż, prawda czy nieprawda, konie  stanowiły treść mojego  życia.  Pamiętam,  jak 

chodziłem z tatą, żeby na nie patrzeć. Kiedy tylko mógł, lubił to robić rano, sprawdzać tor, 

rozmawiać   ze   stajennymi,   żeby   wczuć   się   w   atmosferę.   Częściej   tracił   pieniądze,   niż 

wygrywał, ale ważne było po prostu samo napięcie.

To i piersiówka w kieszeni, pomyślał Brian, ale z wyrozumiałością. Jego ojciec kochał 

konie i whisky. Matka również to rozumiała.

- Gdy byłem  tam po raz  pierwszy,  a może  drugi, zobaczyłem  ujeżdżacza,  bardzo 

młodego chłopca, który okrążał tor na gniadoszu. Pomyślałem, że to jest właśnie to. To, co 

chcę robić. Że nie ma lepszego sposobu zarabiania na życie. Byłem dość młody i nadal dość 

mały, wymykałem się ze szkoły tak często, jak tylko mogłem, i pędziłem na tor wyścigowy.  

Imałem się tam wszelkich zajęć.

- Bardzo romantyczne.

Zmitygował się. Nie miał zamiaru pleść tak bez ładu i składu, ale przejażdżka, piękny 

wieczór wyzwoliły w nim sentymentalizm. Gdy skwitował jej słowa wybuchem śmiechu, 

Keeley pokręciła głową.

- Ależ to prawda. Ludzie, którzy nie są częścią tego świata, nie rozumieją go. Ciężka 

praca,   rozczarowania,   krwawy   pot.   Marznięcie   na   treningach   przed   świtem,   siniaki   i 

naciągnięte mięśnie.

- I to ma być romantyczne.

- Dobrze wiesz, że tak.

Tym razem roześmiał się, ponieważ go przyszpiliła.

- Gdy jako chłopiec kręciłem się przy torze, patrzyłem, jak konie wracają w porannej 

mgle, jak para unosi się z ich grzbietów, nasłuchiwałem coraz głośniejszego stukotu kopyt. 

Nagle   wynurzały   się   z   mgły   niczym   ze   snu.   Wtedy   wydawało   mi   się   to   najbardziej 

romantyczną rzeczą w świecie.

- A teraz?

- Teraz wiem, że tak jest.

Puścił się galopem, jadąc obok Keeley, dopóki nie rozbłysły przed nimi światła Royal 

background image

Meadows.   Nie   spodziewał   się,   że   spędzi   przyjemną,   wręcz   przemiłą   godzinę   w   jej 

towarzystwie i stwierdzi ze zdziwieniem, że nawiązali chyba coś w rodzaju przyjaźni.

Przyjaźnił się przedtem z kobietami i był prawie przekonany, że uda mu się utrzymać 

znajomość z Keeley na przyjacielskiej stopie. To on skierował ją na seksualne tory, wydawało 

się więc rozsądne i słuszne, żeby również on ją ostudził.

Logika tego rozumowania, jak i konna przejażdżka, przyniosły mu odprężenie. Gdy 

dotarli do stajni i ostudzili konie, był całkiem rozluźniony i myślał o kolacji. Ponieważ ją to 

interesowało, opowiedział o trenowaniu jednolatków, o ich postępach, o pięcioletniej klaczy 

cierpiącej na kolkę i o źrebaku z naroślą na pęcinie.

Razem napoili konie, a gdy Brian zaniósł siodła i uzdy do szopy, Keeley nasypała 

siana i wyjęła zgrzebła.

Pracowali naprzeciwko siebie w przeciwległych boksach.

-   Słyszałam,   że   wyjeżdżasz   w   przyszłym   tygodniu   z   Brandonem   do   Saratogi   - 

powiedziała.

- Zeus bierze udział w wyścigu i chyba Red Duke jest kandydatem. Twój brat się 

zgadza. Widziałem ten tor tylko na papierze i na zdjęciach. Wyjeżdżamy też do Louisville. 

Chcę się zaznajomić z tym biegiem przed pierwszą sobotą maja.

- Chcesz, żeby Berty pobiegła w derbach.

- Pobiegnie i wygra. Rozmawialiśmy o tym.

- Rozmawiałeś z Brandonem o derbach?

- Nie, o Betty. I z twoim ojcem też. Przypuszczam, że kwestię derbów omówimy z 

Brandonem podczas wyjazdu.

- A co na to Betty?

- Daj spokój. - Spojrzał przez ramię i zobaczył, że Keeley przesuwa palcami po skórze 

Sama, sprawdzając, czy nie ma na niej guzków lub nierówności. - Czemu nie startujesz?

- Nie interesują mnie medale.

- Dlaczego? Nie lubisz wygrywać?

- Kocham. - Oparła się delikatnie o Sama, podniosła jego nogę i posłała Brianowi 

przeciągłe spojrzenie, od którego poczuł ściskanie w żołądku. Potem całą uwagę poświęciła 

kopytu swego ulubieńca. - Zdążyłam wygrać i cieszyć się z tego. Współzawodnictwo może 

zdominować twoje życie. Chciałam zdobyć medal olimpijski i zdobyłam go.

Odwróciła się, by wyczyścić następne kopyto.

- Gdy już go miałam, zdałam sobie sprawę, że zbytnio skoncentrowałam się na tym 

jednym celu. Gdy wszystko się skończyło, chciałam dowiedzieć się, o co jeszcze chodzi i co 

background image

poza tym mam w sobie. Lubię rywalizację, ale odkryłam, że nie zawsze trzeba zwyciężać w 

konkursach jeździeckich.

- Prowadząc taką szkołę, powinnaś mieć kogoś, kto by z tobą pracował.

- Na razie - odpowiedziała, wzruszając ramionami - nie udało mi się namówić Sary ani 

Patricka do pomocy. Mama pomaga mi w miarę swoich możliwości, tata również. Brandon i 

wujek Paddy poświęcili sporo godzin każdemu z moich koni, gdy je kupiłam. Moi kuzyni - 

dzieci Barta i Erin ze stadniny Three Aces - zawsze są chętni, gdy potrzebna jest dodatkowa 

pomoc.

- Nie widziałem, żeby pracował tutaj ktoś oprócz ciebie.

- No cóż, to bardzo proste. Patrick i Sara wyjechali do college'u - i Brady, jeszcze 

jeden, którego mogę zmusić do sprzątania boksów, gdy jest w domu. Brandon podróżuje teraz 

znacznie częściej niż kiedyś. Wujek Paddy jest w Irlandii, a kuzyni dopiero wrócili z wakacji 

i są w szkole. Matka albo ojciec, a czasami oboje naraz, wpadają tutaj o świcie, czy ich o to 

proszę, czy nie. Gdy zainteresowałam ciebie moim przedsięwzięciem, zyskałam stajennego i 

ujeżdżacza w jednej osobie. To całkiem niezły interes dla małej szkółki jeździeckiej.

Wyszła z boksu, by rozpocząć wieczorne karmienie.

- Mogłabyś zatrudnić chętnego chłopca lub dziewczynę, żeby przychodzili tutaj przed 

szkołą oraz po szkole, i płacić im lekcjami.

-   Przed   szkołą   chętni   chłopcy   i   dziewczęta   powinni   jeść   śniadanie,   a   po   szkole 

powinni bawić się z przyjaciółmi i odrabiać lekcje.

- To bardzo surowe stwierdzenie.

Roześmiała się i dodała trochę marchwi w plasterkach do paszy.

- Tak mówią moi uczniowie. Chcę, żeby byli zróżnicowani pod względem zdolności. 

Moja rodzina zadbała o to, żebym miała zainteresowania i zawierała przyjaźnie również poza 

stajniami, jak też bym otrzymała wykształcenie i poznała świat. To ważne.

Rozdzielili paszę między konie i stajnię wypełniły dźwięki radosnego rżenia.

- Przepraszam, że się wtrącam, ale wydaje mi się, iż nie prowadzisz zbyt ożywionego 

życia towarzyskiego.

- Jak już zaczynam coś robić, nie potrafię się od tego oderwać. Jestem ukierunkowana 

na cel. Wiem, czego chcę, a wtedy wygląda to tak, jak gdybym zakładała klapki i pędziła 

prostą. Widzę przed sobą jedynie linię mety.

Pochyliła się, by podrapać pieszczotliwie szyję wałacha, jak gdyby był jej ulubionym 

psem.

- Właśnie dlatego rodzice nie pozwolili mi spędzić całego dzieciństwa przy koniach. 

background image

Brałam   lekcje   gry   na   fortepianie,   a   gdy   tylko   je   zaczęłam,   natychmiast   powzięłam 

postanowienie, że będę najlepszą uczennicą na recitalu. Kiedy przychodziła moja kolej na 

sprzątanie po obiedzie, to ta cholerna kuchnia lśniła tak, że przy kolacji trzeba było wkładać 

okulary przeciwsłoneczne.

- To przerażające.

Widząc wesołe błyski w oczach Briana, Keeley skinęła głową.

- Masz rację. Gdy skupiłam się teraz na mojej szkole, choć jest to jeden cel, moje 

dążenie do sukcesu obejmuje wiele elementów - dzieci, konie, samą szkołę. Kiedy szkoła 

zyska już ustaloną reputację, będę mogła przekazać część obowiązków, ale muszę uczyć się 

wszystkiego od podstaw. Nie lubię popełniać błędów. To dlatego nigdy dotąd nie byłam z 

mężczyzną.

Tym stwierdzeniem, które zabrzmiało tak naturalnie, wytrąciła go nagle i kompletnie z 

równowagi.

- Cóż, to... to rozsądne.

Uczynił wyraźny krok do tyłu, niczym szachista, przechodzący z pola na pole.

- Ciekawe, że ten temat wprawia cię w zdenerwowanie - powiedziała, kontrując jego 

ruch.

- Nie jestem zdenerwowany... chyba po prostu już tutaj skończyłem. - Zastosował inną 

taktykę, przechodząc na bok.

-   Interesujące   -   mówiła   dalej   Keeley,   powtarzając   jego   ruch   jak   w   lustrze   -   że 

okazujesz zdenerwowanie albo - jeśli wolisz - czujesz się nieswojo, gdy... sądzę, iż bezpie-

cznie będzie użyć tu określenia „wpadasz na mnie”, odkąd się poznaliśmy.

- Nie sądzę, żeby to było właściwe określenie. - Ponieważ wyraźnie został przyparty 

do muru, postanowił tylko bronić swojej pozycji. - Zachowywałem się naturalnie, wziąwszy 

pod uwagę pociąg fizyczny. Ale...

- A teraz, gdy ja zareagowałam naturalnie, poczułeś, że lejce wyślizgnęły ci się z rąk, i 

jesteś przerażony.

- Z pewnością nie jestem przerażony - zaprzeczył, chociaż zaczęła ogarniać go panika. 

- Cofnij się, Keeley - rzucił zirytowany.

- Nie. - Z oczyma utkwionymi w jego oczach, zrobiła krok naprzód. Szach - mat.

Opierał się plecami o drzwi przegrody i został tam wmanewrowany przez kobietę 

ważącą połowę tego co on. Wstyd i hańba.

- Nie świadczy to dobrze o żadnym z nas. - Krew gwałtownie uderzyła mu do głowy, 

mimo   to   uczynił   wysiłek,   żeby   jego   głos   brzmiał   chłodno   i   pewnie.   -   Faktem   jest,   że 

background image

przemyślałem całą sprawę.

- Doprawdy?

- Owszem, tak i - przestań - powiedział, gdy przesunęła palcami po jego piersi.

- Serce ci wali - wyszeptała. - Podobnie jak mnie. Czy mam powiedzieć, co dzieje się 

w mojej głowie, w moim ciele, kiedy mnie całujesz?

- Nie - ledwie zdołał wykrztusić. - Więcej się to nie powtórzy.

- Założysz się? - Roześmiała się, wspinając się na palce i chwytając wargami jego 

brodę. Skąd mogła wiedzieć, ile radości sprawia doprowadzanie mężczyzny do szaleństwa? - 

Czemu nie powiesz mi więcej o swoich... przemyśleniach?

- Nie zamierzam wykorzystywać twojej... sytuacji. Pomyślała, że to naprawdę urocze.

- W tej chwili to raczej ja wykorzystuję sytuację. Tym razem to ty drżysz, Brianie.

Do diabła, była to prawda. Kolana się pod nim uginały.

-   Nie   wezmę   za   to   odpowiedzialności.   Nie   wykorzystam   twojego   braku 

doświadczenia. Nie zrobię tego! - W ostatnich słowach zabrzmiała nuta desperacji. Brian 

odepchnął ją od siebie.

- Sama za siebie odpowiadam. 1 chyba właśnie udowodniłam nam obojgu, że kiedy 

zdecyduję, iż to ty będziesz tym pierwszym, nie będziesz miał nic do gadania. - Westchnęła 

głęboko, z wyraźnym zadowoleniem. - Ta świadomość jest niewiarygodnie przyjemna.

- Do podniecenia mężczyzny, Keeley, nie potrzeba wielkich umiejętności. Jesteśmy 

pod tym względem nader chętni do współpracy.

Jeśli spodziewał się, że zadraśnie jej dumę i nadwątli nieco jej siłę, był w dużym 

błędzie. Uśmiechnęła się tylko, a był to uśmiech pełen kobiecej dumy.

-   Gdyby   to   była   prawda   w   naszym   wypadku,   gdyby   tylko   to   nas   łączyło,   to   już 

leżelibyśmy nadzy na podłodze w szopie.

Dostrzegła, jak zmienił się wyraz jego oczu, i roześmiała się z ukontentowaniem.

- Przyszła ci już do głowy taka myśl, prawda? Zatrzymamy ją po prostu na kiedy 

indziej.

Brian   zaklął   i   przeczesał   palcami   włosy,   próbując   uchwycić   chwilę,   w   której   tak 

zręcznie pobiła go jego własną bronią, kiedy ze ściganej zwierzyny stała się myśliwym.

- Nie lubię zbyt śmiałych kobiet.

Dźwięk, który wydała, brzmiał jak coś pośredniego między parsknięciem a chichotem 

i był bardzo dziewczęcy oraz pełen radości. Omal się nie uśmiechnął.

-   Kłamiesz   i   wcale   ci   to   dobrze   nie   wychodzi.   Zauważyłam,   że   jesteś   uczciwym 

człowiekiem, Brianie. Kiedy nie chcesz powiedzieć, co naprawdę myślisz, nie mówisz nic - a 

background image

to nieczęsta cecha. Podoba mi się to w tobie, choć początkowo mnie irytowało. Podoba mi się 

nawet twoja zbytnia pewność siebie. Podziwiam twoją cierpliwość i oddanie koniom, to, jak 

bardzo je rozumiesz i kochasz. Nigdy nie byłam związana z mężczyzną, który podzielałby tę 

moją pasję.

- Nigdy nie byłaś związana z żadnym mężczyzną.

- Właśnie. I to jest jedna z przyczyn. A kontynuując, cenię wysoko serdeczność, jaką 

okazałeś   mojej   matce,   gdy   była   smutna,   jak   również   to,   że   usiłujesz   teraz   wycofać   się, 

zamiast wziąć bez namysłu to, czego nie ofiarowałam jeszcze żadnemu mężczyźnie.

Położyła mu ręce na ramionach, gdy patrzył na nią z zakłopotaniem.

- Gdybym nie czuła do ciebie tego szacunku i nie lubiła cię tak bardzo, Brianie, nie 

rozmawialibyśmy tutaj teraz, bez względu na to, jak wielki pociąg bym do ciebie czuła.

- Seks wszystko komplikuje, Keeley.

- Wiem.

- Skąd możesz wiedzieć? Przecież go nigdy nie uprawiałaś.

Uścisnęła jego ramię.

- Słusznie. To co, chcesz zrobić użytek z szopy? - Gdy otworzył w zdumieniu usta, 

Wybuchnęła śmiechem, zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała głośno w policzek. - 

Żartowałam. Chodźmy do głównego domu i zamiast tego zjedzmy kolację.

- Mam jeszcze coś do zrobienia.

Odsunęła się. Nie potrafiła teraz wyczytać niczego z jego oczu.

- Brianie, żadne z nas nie miało nic w ustach. Możemy zjeść prosty posiłek w kuchni - 

a jeśli się obawiasz, to cię uspokoję - nie będziemy sami w domu, będę więc musiała trzymać 

ręce z dala od ciebie. Na razie.

- W tym rzecz. - Nie mógł tego znieść. Czy można było tego po nim oczekiwać? 

Zarzuciła mu ręce na szyję tak swobodnie, z uczuciem. Starając się, żeby jego gest wypadł jak 

najbardziej naturalnie, odsunął Keeley. - Dobrze, chętnie coś przekąszę.

- Świetnie.

Wzięłaby go za rękę, ale trzymał je w kieszeniach. Bawiło ją i wzruszało, jak silne 

powziął postanowienie, by nad sobą panować.

-   Mam   nadzieję,   że   pojadę   do   Charles   Town   i   przyjrzę   się   kilku   treningom,   gdy 

zabierzesz Betty i kilka innych jednolatków na tor.

- Niedługo będzie gotowa. - Ulga spłynęła  chłodną falą, studząc nieco pożądanie. 

Rozmowa o koniach była bezpieczna. - Powiedziałbym, że cię zadziwi, ale przecież siedziałaś 

już na niej. Znasz ją doskonale.

background image

- Tak, świetny materiał, doskonały rodowód, pragnienie zwyciężania. - Posłała mu 

uśmiech, gdy zbliżyli się do drzwi kuchennych. - Mówiono mi, że ten opis pasuje do mnie. 

Jestem półkrwi Irlandką, Brianie, urodziłam się uparciuchem.

- Nie będę się spierał. Człowiek może uczynić świat spokojniejszym dla innych dzięki 

temu, że jest pasywny, ale ty sama specjalnie się do tego nie przykładasz, prawda?

-   Posłuchaj,   zawarliśmy   coś   w   rodzaju   umowy.   A   teraz   powiedz   mi,   że   lubisz 

spaghetti i klopsiki...

- Przypadkiem to moje ulubione danie.

- To się dobrze składa, bo moje również. Chodzą słuchy, że to właśnie jest na kolację. 

- Położyła dłoń na klamce, po czym kompletnie go zaskoczyła, muskając ustami jego wargi. - 

Będziemy jedli kolację z moimi rodzicami, toteż lepiej nie wyobrażaj sobie mnie nagiej przez 

następne   parę   godzin   -   dodała   żartobliwie,   po   czym   wyszła   przed   Brianem   ze   stajni, 

pozostawiając go całkiem bezsilnego i podnieconego.

Nic bardziej nie studzi pożądania mężczyzny od dodatkowej porcji poczucia winy. I to 

właśnie poczucie winy w połączeniu z gorącym posiłkiem i kieliszkiem dobrego wina po-

mogło przetrwać Brianowi wieczór w kuchni Grantów.

Adelia Grant przywitała go serdecznie, jak gdyby był mile widziany za każdym razem, 

gdy przyjdzie mu ochota wpaść na kolację, a Travis wyjął dla niego dodatkowe nakrycie - 

jakby   czekał   na   swoich   pracowników   przez   pięć   dni   w   tygodniu   -   i   dodał,   że   mają   do 

spałaszowania mnóstwo jedzenia, ponieważ Brandon ma inne plany na wieczór.

Zanim Brian się zorientował, siedział już przy stole nad talerzem, na którym piętrzyła 

się góra jedzenia, i odpowiadał na pytania, jak minął mu dzień. Wcale nie kazano mu składać 

sprawozdania.

Nie wiedział, co ma z tym zrobić. Lubił tych ludzi, naprawdę ich lubił. I pożądał ich 

córki. Kundel podwórzowy uganiający się za rasową suką z rodowodem.

Najgorsze, że ją też lubił. Na początku, gdy tylko jej pragnął, wszystko było bardzo 

proste. Albo potrafił sobie wmówić, że tylko o to chodzi. Przez jakiś czas mógł tolerować fakt 

zakochania się w niej, ale to, że mu na niej zależało, wpędzało go w popłoch.

Z pewnością mógłby przekonać samego siebie, że zakochał się raczej w wizerunku 

kobiety niż w niej samej. Piękno fizyczne, klasa, nieprzystępność. Był to rodzaj wyzwania, 

ryzyko,   które   podjąłby   z   zadowoleniem.   Tymczasem   ona   otworzyła   się   przed   nim   i   za 

każdym razem, gdy znalazł się w jej pobliżu, odsłaniała mu coraz więcej siebie.

Podziwiał jej życzliwość, poczucie humoru, konsekwencję, z jaką dążyła do celu, a 

także rozsądek.

background image

Teraz ta flirciara w niewinnym ciele doprowadzała go do szaleństwa. A jemu się to 

podobało.

- Poczęstuj się jeszcze, Brianie.

-   Będę   żałował,   jeśli   się   skuszę   -   powiedział,   ale   przyjął   dużą   porcję,   którą 

proponowała mu Adelia. - A jeszcze bardziej, jeśli nie. Jest pani wspaniałą kucharką, pani 

Grant.

- Prosiłam cię, żebyś mówił mi Dee. Przedtem gotowała Hanna - nasza gospodyni. 

Mieszkała   z   Travisem   dłużej   ode   mnie.   Gdy   kilka   lat   temu   przeszła   na   emeryturę,   nie 

chciałam nikogo innego, obcej kobiety, która byłaby w domu dniem i nocą. Pomyślałam, że 

lepiej nauczę się gotować coś poza rybą i frytkami, zanim wszyscy umrzemy z głodu.

- Przez pierwsze sześć miesięcy prawie umieraliśmy - zauważył Travis, za co został 

ukarany spojrzeniem spod przymrużonych powiek.

- Jasne, i właśnie dlatego nauczyłeś się radzić sobie z tym wymyślnym  grillem w 

ogrodzie, prawda? Ten facet jest zepsuty do szpiku kości. Założę się, że ty potrafisz nawet 

przygotować dla siebie posiłek, Brianie.

Brian podrapał od niechcenia brzegiem buta Sheamusa, który chrapał pod stołem.

- Gdybym nie miał wyboru.

Wychwycił przeciągłe spojrzenie, które rzuciła mu Keeley znad kieliszka z winem. W 

odruchu obronnym zwrócił się do Travisa:

- Słyszałem, że lubisz od czasu do czasu zagrać partyjkę pokera.

- Owszem.

- Chłopcy wspominali coś o jutrzejszym wieczorze.

- Może wpadnę - chodzą słuchy, że jesteś trudnym przeciwnikiem.

- Jeśli zamierzasz grać w karty - wtrąciła Adelia - powinieneś zaprosić Barta. Może 

wówczas Keeley, Erin i ja znajdziemy równie niemądre zajęcie na wieczór.

- Świetny pomysł. Jeszcze trochę wina, Brianie? - Keeley sięgnęła po butelkę, unosząc 

brwi. Choć kuszący pomruk w jej głosie był ledwie słyszalny, on go zarejestrował.

- Nie, dziękuję. Mam jeszcze sporo pracy.

- Pójdę z tobą, gdy skończysz jeść - powiedział Travis. - Chciałbym rzucić okiem na tę 

klacz z kolką.

- Idźcie sobie obaj. My zajmiemy się sprzątaniem. Travis uśmiechnął się psotnie jak 

chłopczyk.

- Pomocnik niepotrzebny?

- Pracy mamy niewiele, możesz nadrobić jutro. - Wstała, żeby sprzątnąć ze stołu, i 

background image

pocałowała męża w skroń. - Idź, idź, wiem, że się o nią martwisz.

- Dziękuję za pyszną kolację - rzekł Brian.

- Bardzo mi miło.

- Dobranoc. Keeley.

- Dobranoc, Brianie. Dzięki za przejażdżkę.

Adelia poczekała, aż mężczyźni wyjdą, po czym powiedziała do córki:

- Keeley, nigdy nie podejrzewałabym cię o takie zachowanie. Dręczysz tego biednego 

chłopaka.

-   Ten   „chłopak”   wcale   nie   jest   biedny.   -   Zadowolona   z   siebie   Keeley   odłamała 

kawałek chleba. - Dręczenie go sprawia mi wielką przyjemność.

- Hm, nie ma prawdziwej kobiety, która by się z tym nie zgodziła. Uważaj jednak, 

żebyś go nie zraniła, kochanie.

- Zranić go? - Keeley wstała, by pomóc matce przy sprzątaniu. - Nie zranię go. Nie 

potrafiłabym.

- Nie wiesz, co zrobisz albo co potrafisz zrobić. - Adelia pogłaskała córkę po policzku. 

- Musisz się jeszcze wiele nauczyć. Jednak niezależnie od tego, jak dużo będziesz umiała, 

nigdy nie zrozumiesz, co dzieje się w głowie mężczyzny.

- Wydaje mi się, że wiem całkiem nieźle, co dzieje się w głowie tego konkretnego 

mężczyzny.

Adelia otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, po czym je zamknęła. Wiedziała, że 

pewnych rzeczy nie da się wyjaśnić. Trzeba je przeżyć.

background image

ROZDZIAŁ 7

Brian poznał drogi wiodące z Marylandu do Wirginii Zachodniej tak dobrze, jak znał 

drogi w hrabstwie Kerry. Autostrady,  którymi  samochody mknęły jak małe rakiety,  kręte 

boczne drogi były teraz częścią jego życia; a wszystko to sprawiało, że czuł się tu coraz 

bardziej swojsko.

Zielone wzgórza przywodziły mu czasami na myśl Irlandię. Nostalgia, jaką odczuwał 

w takich chwilach, zaskakiwała go, ponieważ nie uważał się za człowieka sentymentalnego. 

Kiedy indziej jeździł krętymi drogami wzdłuż wijących się strumieni, a okolica była zupełnie 

inna. ze swymi gęstymi lasami i skalnymi ścianami. Niemal egzotyka. Zadowolenie, które 

wówczas go ogarniało, dziwiło go bardzo.

Nie miał nic przeciwko temu uczuciu. Po prostu nie tego szukał.

Lubił podróżować. Przenosić się z miejsca na miejsce. Było mu bardzo na rękę, że 

praca w Royal Meadows daje mu takie możliwości. Obliczył sobie, że za kilka lat zwiedzi 

dużą część Ameryki - nawet jeśli będzie patrzył na nią przez pryzmat toru wyścigowego.

Mówił sobie, że nie uważa ani Irlandii, ani Marylandu za swoją ojczyznę, swój dom. 

Jego domem jest tor wyścigowy, stadnina, niezależnie od tego, gdzie się znajdują.

Jednak czul się swojsko i swobodnie, gdy wjeżdża! między kamiennymi filarami do 

Royal Meadows. Robiło mu się lekko na sercu, gdy widział na padoku Keeley z uczniami. 

Zatrzymał się, by popatrzeć, jak prowadzi swoją grupę od kłusa do galopu.

Był to budujący widok, mimo niezdarności i ostrożności niektórych dzieci. Nie było tu 

zręcznego i wyreżyserowanego współzawodnictwa, lecz pierwsze kroki w nową przygodę. 

Pamiętał, że nazwała to zabawą. Uczą się, przyjmują na siebie pewną odpowiedzialność, ale 

Keeley nie zapominała, że są dziećmi.

Niektóre z nich zostały w przeszłości skrzywdzone.

Patrząc na to, co Keeley stworzyła,  zamiast spędzać czas tak, jak kiedyś  to sobie 

wyobrażał,   czuł   dla   niej   coraz   większy   szacunek,   a   nawet   więcej   niż   szacunek.   Szczery 

podziw.

Teraz też usłyszał jej okrzyki, wydawane spokojnym silnym głosem - ładny widok i 

ładne dźwięki. Wysiadł z ciężarówki i podszedł bliżej, by lepiej widzieć.

Szerokie radosne uśmiechy, oczy wielkie jak talerze. Śmiechy, przerywane oddechy. Z 

tego.   co   zaobserwował,   nastroje   zmieniały   się   od   nerwowych   pisków   do   absolutnego 

zachwytu.   W   całym   tym   rozgardiaszu   Keeley   wydawała   polecenia,   pouczała,   zachęcała, 

zwracając się do każdego dziecka po imieniu.

background image

Długie rude włosy związała znowu z tyłu. Miała na sobie jasne sprane dżinsy, niegdyś 

szaroniebieskie, oraz taką samą kamizelkę z mnóstwem kieszeni. Pod nią Keeley włożyła 

obcisły   sweterek   koloru   wiosennych   żonkili.   Wyraźnie   lubi   jasne   kolory.   I   błyskotki, 

pomyślał Brian, widząc skrzące się w jej uszach małe klejnoty.

Czuł   zapach   jej   perfum.   Zawsze   unosił   się   wokół   niej   delikatny   kobiecy   zapach. 

Czasami tak delikatny, że trzeba było podejść bardzo blisko, żeby go poczuć. Kiedy indziej 

przypominał syreni śpiew, wabiący człowieka z oddali.

Niezależnie   od   tego,   do   którego   rodzaju   należał,   wystarczał,   by   doprowadzić 

mężczyznę do szaleństwa.

Powinienem był trzymać się od niej z daleka, pomyślał Brian. Bóg świadkiem, że 

powinienem. Doszedł jednak do wniosku, że jest to tak samo prawdopodobne jak to, że któraś 

z jej chabet wygra Breeder's Cup.

Keeley wiedziała, że Brian ją obserwuje. Powiedziało jej to mrowienie skóry. Nie 

mogła pozwolić sobie na nieuwagę, gdy miała sześcioro dzieci pod opieką. Cudownie jednak 

było  mieć  świadomość bliskości Briana, reakcji własnego ciała,  czuć  przyśpieszone  bicie 

pulsu.

Zaczynała rozumieć, czemu kobiety tak często robią z siebie idiotki dla mężczyzn.

Gdy poleciła uczniom przejść z powrotem do kłusa, rozległy się jęki zawodu. Kazała 

im zmieniać kierunek jazdy i wreszcie jechać stępa. Brian zaczekał, aż ich zatrzyma, po czym 

zaczął bić brawo.

- Dobra robota - powiedział. - Gdyby któryś z twoich uczniów szukał pracy, przyślij 

go do mnie.

- Mamy dzisiaj gościa.  To pan Donnelly, trener z Royal Meadows.  Odpowiada za 

konie wyścigowe - Keeley przedstawiła dzieciom Briana.

- Rzeczywiście, i zawsze mam oczy otwarte, może trafi mi się jakiś nowy dżokej.

-   Ładnie   mówi   -   szepnęła   jedna   z   dziewczynek,   ale   Brian   miał   świetny   słuch. 

Uśmiechnął się do niej, co wywołało rumieniec na jej twarzy.

- Tak uważasz?

- Pan Donnelly przyjechał  z Irlandii  - wyjaśniła  Keeley.  Niesamowite,  pomyślała, 

sprawia, że nawet dziesięcioletnie dziewczynki robią maślane oczy.

- Mama panny Keeley też pochodzi z Irlandii. Ona też ładnie mówi.

Brian spojrzał w górę i zobaczył, że chłopiec, którego zapamiętał, Willy, przygląda 

mu się uważnie.

- Nikt nie mówi  ładniej  niż Irlandczycy,  chłopcze.  To dlatego, że wszystkich  nas 

background image

pocałowały wróżki.

- Podobno kiedy traci się ząb, dostaje się pieniądze od Zębowej Wróżki, aleja ich 

nigdy nie dostałem.

-   Przecież   to   tylko   twoja   matka.   -   Dziewczynka   za   Willym   wywróciła   oczy.   - 

Prawdziwe wróżki nie istnieją.

- Może nie mieszkają w Ameryce, ale tam. skąd pochodzę, jest ich wiele. Następnym 

razem, gdy stracisz ząb, Willy, powiem za tobą słowo.

Chłopiec otworzył szeroko oczy.

- Skąd pan wie, jak mam na imię?

- Pewnie powiedziała mi wróżka.

Keeley robiła wszystko, by zachować powagę, gdy Willy wybałuszył oczy.

- Zsiądźcie z koni, ostudźcie je i napójcie. Nastąpiło duże poruszenie i gwar. Willy 

zsiadł   z   konia,   ale   nie   odchodził,   trzymając   w   ręku   wodze   i   przyglądając   się   bacznie 

Brianowi. Zbyt nieufne spojrzenie jak na tak małe dziecko. Chwyciło go to za serce.

Willy wziął głęboki oddech, po czym oznajmił:

- Mam jeden, który się rusza. Ząb.

- Doprawdy? - Nie mogąc się powstrzymać, Brian przeskoczył przez płot i przykucnął 

przed chłopcem. - Pokaż.

Willy otworzył szeroko buzię i popukał językiem w chwiejący się siekacz.

- Super. Za kilka dni będziesz mógł pluć przez dziurę, która po nim zostanie.

- Nie powinno się pluć. - Willy spojrzał z ukosa na Briana.

- Kto tak mówi?

- Panie - wtrącił inny chłopiec, Bobby, wzruszając ramionami. - Nie lubią też bekania.

- Kobiety bywają wybredne w takich sprawach. Lepiej chyba pluć i bekać w męskim 

towarzystwie.

- Nie powinno się też biegać jak dzikie zwierzę. - Willy rozejrzał się dookoła, by 

upewnić się, że Keeley nie mierzy go groźnym wzrokiem, i podciągnął rękaw koszuli. - To 

mam od biegania jak dzikie zwierzę na szkolnym boisku. Poślizgnąłem się i zdarłem sobie 

skórę aż do krwi.

Wczuwając się w swoją rolę, Brian pokiwał głową, zaciskając wargi.

- Uuu, to naprawdę robi wrażenie.

- Jeszcze gorzej wygląda moje kolano. A pan ma jakieś rany?

-   Mam   niezłego   siniaka.   -   Żeby   dobrze   odegrać   swoją   rolę,   Brian   najpierw   się 

rozejrzał, a następnie podciągnął do góry koszulę, żeby pokazać żółknący siniak na żebrach.

background image

- Uff! To musiało naprawdę boleć. Płakał pan?

- Nie mogłem. Była przy tym panna Keeley. O, właśnie idzie - dodał konspiracyjnym 

szeptem i opuścił koszulę, pogwizdując leniwie.

- Willy, powinieneś napoić Teddy'ego.

- Tak, proszę pani. On mi się śnił wczoraj w nocy.

- Opowiesz mi ten sen, gdy będziesz go oporządzał, dobrze?

- Dobrze. Do widzenia panu.

-   To   naprawdę   ujmujące   małe   stworzonko   -   powiedział   cicho   Brian,   gdy   Willy 

prowadził konia do koryta z wodą.

- To prawda. O czym rozmawialiście?

- O męskich sprawach. - Brian wsunął ręce do kieszeni. - Muszę iść do swoich zajęć, 

ale może potrzebna ci pomoc przy oporządzaniu koni? Jeśli chcesz, przyślę ci kogoś.

- Dzięki, ale to nie jest konieczne.

- Zadzwoń, jeśli zmienisz zdanie. - Powinien pójść sobie i pozwolić obojgu zająć się 

swoją pracą, ale tak przyjemnie było stać tutaj i wdychać jej zapach. - Dobrze sobie radzą z 

galopem.

- Za kilka tygodni będą sobie radzić jeszcze lepiej. - Najwyższy czas wprowadzić 

konie do stajni i dopilnować ich oporządzania, ale... Co zmieni jedna minuta? - Słyszałam, że 

wygrałeś wczoraj wieczorem niezłą sumkę.

- Odszedłem z pięćdziesiątakiem.  Twój kuzyn Barta jest sprytny.  Zakończył  grę z 

sumą dwukrotnie wyższą.

- A mój ojciec?

Brian pokazał zęby w uśmiechu.

- Miła mi jest myśl, że stąd wzięło się moje pięćdziesiąt dolarów. Powiedziałem mu, 

żeby lepiej zajął się swoimi końmi.

- I co na to odpowiedział? - spytała Keeley, unosząc brwi.

- Jego odpowiedź nie nadaje się dla damskich uszu. Keeley Wybuchnęła śmiechem.

- Tak myślałam. Muszę wprowadzić konie do stajni. Niedługo zaczną schodzić się 

rodzice.

- Nie zawsze przychodzą, żeby się przyglądać?

-   Czasami.   Prawdę   mówiąc,   prosiłam   ich,   żeby   dali   nam   kilka   tygodni.   Nic   nie 

powinno rozpraszać dzieci, prowokować ich do popisywania się. Byłeś dobrym testem na 

obecność osób postronnych.

- Keeley. - Dotknął jej ramienia, gdy odwróciła się, by odejść. - Chodzi mi o tego 

background image

małego   chłopczyka.   Willy'ego.   Za   parę   dni   wypadnie   mu   ząb.   Byłoby   miło,   gdyby   ktoś 

pamiętał, żeby włożyć mu monetę pod poduszkę.

Serce, które zaczęło tłuc się jak szalone, gdy jej dotknął, uspokoiło się. Stopniało jak 

lód.

- Obecnie ma bardzo sympatycznych przybranych rodziców. To naprawdę dobrzy i 

troskliwi ludzie. Nie zapomną.

- No to świetnie.

-   Brianie.   -   Tym   razem   Keeley   położyła   dłoń   na   jego   ramieniu.   Nie   bacząc   na 

ciekawskie spojrzenia uczniów, wspięła się na palce i musnęła wargami jego policzek. - Mam 

słabość do mężczyzn, którzy wierzą we wróżki.

Wielką słabość, pomyślała dużo później, do mężczyzny z zarozumiałym uśmiechem i 

czułym sercem. Otworzyła drzwi na taras w swoim pokoju i wyszła w noc. Powietrze było 

chłodne, a niebo tak czyste, że gwiazdy płonęły jak pochodnie. Czuła zapach kwiatów, ostrą 

woń pierwszych chryzantem i aromat ostatnich róż.

Lekki wietrzyk szemrał w liściach drzew.

Księżyc w trzeciej kwadrze był bladozłoty, jego blask padał na ogrody i pola. Miała 

wrażenie, że gdyby stuliła dłonie i schwytała w nie trochę tego blasku, mogłaby wypić go jak 

wino.

Czy ktoś mógłby zasnąć w taką cudowną noc?

Powoli odwróciła się i spojrzała w stronę kwatery Briana. W jego oknach paliło się 

światło. Poczuła nagłe ściskanie w gardle.

Powiedziała sobie, że jeśli w oknach będzie ciemno, zamknie drzwi i spróbuje zasnąć. 

Jednak okna jarzyły się w ciemności, kusiły.

Zamknęła oczy, czując dreszcz oczekiwania i zdenerwowanie. Przygotowała się do 

tego kroku, do zmiany w swoim życiu, w ciele. To nie był impuls ani wyraz lekkomyślności.

Była dorosłą kobietą, decyzja należała do niej.

Powoli cofnęła się i zamknęła drzwi.

Brian   odłożył   dokumenty   i   przycisnął   palce   do   zmęczonych   oczu.   Podobnie   jak 

Paddy, nie był całkiem pewien, czy ufać komputerowi, ale chciał się nim trochę pobawić. 

Trzy razy w tygodniu spędzał godzinę przy tym cholernym urządzeniu, próbując zgłębić jego 

tajniki na tyle, by móc je wykorzystywać do sporządzania planów i harmonogramów.

Nazywają to grafikami, pomyślał, obrzucając komputer  podejrzliwym  spojrzeniem. 

Ponoć oszczędza czas i jest bardzo wydajny. Dziś jednak Brian był zbyt zmęczony,  żeby 

spędzić godzinę na próbach oszczędzania czasu i wydajności.

background image

Od tygodnia nie wyspał się przyzwoicie, co zresztą - jak musiał przyznać - nie miało 

nic wspólnego z jego pracą. Natomiast wiele z córką szefa.

Dobrze, że wyjeżdżam do Saratogi, pomyślał, wstając od biurka. Dobrze, że będzie 

nas dzieliło sporo kilometrów.

Nie należał do mężczyzn, który gryzą się z powodu kobiety. Spędzał z nimi miło czas 

i cieszył się, gdy one również czerpały z tego przyjemność, po czym rozstawali się bez żalu.

Miał zamiar dolać sobie whisky do herbaty, żeby się trochę odprężyć, a potem położyć 

się spać.

Nie poświęci ani jednej myśli Keeley.

Zaklął pod nosem, słysząc pukanie do drzwi. W pierwszej chwili przyszło mu na myśl, 

że pogorszyło się klaczy z bronchitem, która ostatnio czuła się znacznie lepiej. Sięgnął po 

buty, wołając:

- Proszę wejść, jest otwarte! Czy to Lucy?

- Nie, Keeley. - Oparła się o framugę, unosząc brwi. - Ale jeśli spodziewasz się Lucy, 

to mogę sobie pójść.

Buty zwisały mu z palców, które nagle zdrętwiały.

- Lucy jest koniem - zdołał wykrztusić. - Nieczęsto puka do moich drzwi.

- Ach, ta klacz z bronchitem. Myślałam, że lepiej się czuje.

- Znacznie lepiej. - Rozpuściła włosy, pomyślał. Czemu musiała to zrobić? Ręce go 

swędziały z pragnienia, by zanurzyć je w tej płomiennej gęstwinie.

-   To   dobrze.   -   Weszła   i   zamknęła   drzwi   na   klucz.   Poczuła   niewiarygodną 

przyjemność, gdy spostrzegła, jak bardzo Brian jest spięty.

- Keeley, miałem ciężki dzień. Właśnie zamierzałem...

-   Wypić   kieliszeczek   przed   snem   -   dokończyła.   Zauważyła   imbryk   do   herbaty   i 

butelkę whisky na blacie kuchennym. - Sama nie mam nic przeciwko jednemu. - Przefrunęła 

obok niego i zgasiła palnik pod bulgoczącym czajnikiem.

Użyła  innych perfum, pomyślał  ze złością tylko po to, żeby go dręczyć.  Był  tego 

cholernie pewny. Jego libido schwytało się na to jak na haczyk.

- W tej chwili nie mam ochoty na czyjekolwiek towarzystwo.

- Nie sądzę, bym kwalifikowała się jako „towarzystwo”. - Wprawnie ogrzała imbryk, 

odmierzyła   herbatę  i  zalała  wrzątkiem.  -  A  już  z  pewnością  nie   będzie  mnie   tak  można 

nazwać, gdy zostaniemy kochankami.

- Nie jesteśmy kochankami - zauważył przytomnie.

- To się zmieni. - Przykryła imbryk pokrywką i się odwróciła. - Jaką lubisz?

background image

- Lubię mocną, toteż zajmie to trochę czasu. Powinnaś iść do domu.

- Ja też lubię mocną. - Zdumiewające, ale w ogóle nie była zdenerwowana. - Jeśli 

zajmie to trochę czasu, możemy wypić ją potem.

- Tak nie można - powiedział bardziej do siebie niż do niej. - To jest jakieś pokręcone. 

Nie potrafię zebrać myśli. Nie, zostań tam, gdzie stoisz, i pozwól mi się zastanowić przez 

chwilę.

Keeley ani myślała zastosować się do tego polecenia. Szła już do niego z syrenim 

uśmiechem na ustach.

- Jeśli wolałbyś mnie uwieść, to proszę bardzo.

- Tego właśnie nie zamierzam zrobić. - Mimo że noc była chłodna, a okna otwarte, 

czuł, jak pot spływa mu po kręgosłupie. - Gdybym wiedział, jak się sprawy mają nigdy bym 

tego nie zaczął.

Te jego usta, pomyślała. Po prostu muszę je mieć.

- Teraz oboje wiemy, jak się sprawy mają i zamierzam dokończyć to, co ty zacząłeś. 

To mój wybór.

Krew uderzyła mu do głowy.

- Cały cholerny problem polega na tym, że ty nic nie wiesz.

- Boisz się niewinności?

- Jak diabli.

- Ale to nie przeszkadza ci mnie pragnąć. Dotknij mnie, Brianie. - Ujęła go za rękę i 

przycisnęła jego dłoń do swej piersi. - Chcę poczuć na sobie twoje ręce.

Buty upadły ze stukiem na podłogę.

- To duży błąd.

- Nie sądzę. Dotknij mnie.

Objął ją. Była drobna, delikatna i dzięki jakiemuś chwilowemu cudowi - jego.

- Nieważne, nawet jeśli to błąd - rzeki, poddając się całkowicie.

- Nie pozwolimy, żeby stało się to błędem. - Odrzuciła głowę do tyłu, gdy jego dłonie 

zaczęły wędrować po jej ciele.

- Nieważne. Obiecuję, że będę postępował z tobą ostrożnie.

Błękitne   oczy   Keeley   błyszczały,   gdy   uniosła   ręce   i   wsunęła   je   w   gęstwinę   jego 

kędzierzawych włosów.

- Mam nadzieję, że niezbyt ostrożnie.

Gdy wziął ją na ręce, z jej ust spłynęło drżące westchnienie.

- Och, liczyłam na to, że to zrobisz. - W uniesieniu przylgnęła wargami do jego szyi. - 

background image

Naprawdę o tym marzyłam.

Odwrócił ku niej twarz, wdychając jej zapach, pragnąc go w sobie zatrzymać.

- Musisz mi tylko powiedzieć, co lubisz. Odchyliła głowę, by spojrzeć na niego, gdy 

niósł ją do sypialni.

- Pokaż mi, co lubię.

Położył ja na łóżku w poświacie księżyca i chłodnym powiewie, wpadającym przez 

otwarte okna. Pierwszy raz pocałował ją w blasku księżyca. Nigdy nie zapomni, jak wtedy 

wyglądała.

Kilka podarunków w jego życiu miało znaczenie, pozostało na zawsze w jego sercu i 

pamięci. Keeley była darem, który będzie pielęgnował w swym sercu.

-   To   -   wyszeptał,   chwytając   lekko   zębami   jej   wargi,   dopóki   się   dla   niego   nie 

rozchyliły.

Keeley   reagowała   na   wszystko   spontanicznie,   chętnie,   pragnęła   być   dotykana   i 

posiadana. Mimo że Brian wyczuwał to jej podniecenie, prowadził ją powoli, cierpliwie przez 

kolejne doznania.

Pieścił ją czubkami palców, muskając jej ciało lekko jak wiatr, to znów przywierał do 

jakiegoś tajemnego  miejsca,  aż wyrywały  jej się westchnienia  pełne  rozkoszy.  Wędrował 

ustami po skórze Keeley, rozbudzając w niej coraz większy żar, po czym wracał do jej warg i 

kąsał je namiętnie, aż wyginała się instynktownie, wtulając się w niego z całej siły.

Szeptał  jej  cudowne, podniecające  słowa w starym  języku  i każde  było  jak czuły 

pocałunek. Serce w niej trzepotało, skrzydła rozpościerały się szeroko do lotu.

Nie była zdenerwowana, nie dręczyły jej żadne wątpliwości, gdy tuliła się do Briana. 

Kiedy zsunął jej bluzkę, czuła na skórze pieszczotę wietrzyku i jego palców. Było wspaniale.

Jej skóra była biała jak alabaster, włosy pachniały przepięknie. Każdy przebiegający ją 

dreszcz   był   darem,   każde   westchnienie   skarbem.   Nigdy   w   życiu   nie   był   świadkiem   tak 

uroczego zjawiska, jakim była Keeley, odkrywająca samą siebie.

Nie odczuwała odrobiny wstydu, gdy ją rozbierał, ale cieszyła się każdą nową chwilą, 

nowym doznaniem. Jej ciekawe dłonie manipulowały przy jego ubraniu, ona też chciała sama 

je zdjąć. Nie miał pojęcia, że fakt, iż jest się czyimś pierwszym, może być taki podniecający.

Czuł  pod  swymi  ustami  łomotanie  serca   Keeley,  a   zapach   perfum,  którymi  lekko 

skropiła drobne ciało, drażnił mu zmysły, aż wreszcie otumanił je zupełnie. Pieścił ją coraz 

odważniej, dopóki nie zaczęła poruszać się pod nim w nie kontrolowanym zaproszeniu.

Tak mocno. Tak mocno. Była to jedyna myśl, która tłukła się w głowie Keeley, gdy jej 

ciało chłonęło nowe wrażenia i przebiegały przez nie dreszcze. Słyszała własne jęki, urywany 

background image

oddech, ale nie potrafiła ich opanować. Ta całkowita utrata kontroli nad sobą była bardzo 

podniecająca.

Wszystko wewnątrz niej było splątane i napięte. I desperacko pragnące tylko jednego. 

Wbiła paznokcie w plecy Briana, zęby odnalazły jego ramię. Wtedy jego ręka zamknęła się 

na niej.

Nie zdołała powstrzymać okrzyku rozkoszy, gdy żądza przetoczyła się po niej falą, 

rozbijając się wewnątrz jej ciała i wprawiając je w drżenie. Wygięła się w łuk, zamykając 

oczy i wczepiając palce w jego włosy.

Jego wargi, teraz jeszcze gorętsze, jeszcze bardziej złaknione, znów odnalazły jej usta, 

nie pozwalając jej nawet złapać tchu.

- Oddaj mi się - wyszeptał. W skroniach mu pulsowało, krew napłynęła mu do głowy, 

gdy zajrzał w jej oszołomione, nieprzytomne oczy. - Weź mnie w siebie.

Patrząc mu w oczy, wyprężyła się i otworzyła, oddając mu całą siebie.

Przypominało   to   wznoszenie   się   w   powietrze,   coraz   wyżej   i   wyżej.   Rozkosz 

potęgowała się, rozlewając się po całym jej ciele. Widziała tylko jego oczy, ciemnozielone, 

wpatrzone   w   jej   oczy,   tak   jak   jego   ciało   skupione   było   na   jej   ciele.   Splecione   z   nią, 

poruszające się w zgodnym rytmie.

Wstrząśnięta pięknem tej chwili, podniosła rękę do policzka mężczyzny i wyszeptała 

jego imię.

Był   stracony.   Miłość   i   namiętność,   marzenia   i   pożądanie   przeszyły   jego   serce. 

Bezsilny, ukrył twarz w jej włosach i pozbył się wszelkich hamulców.

Z   zamkniętymi   oczami   rozkoszowała   się   uczuciem   zaspokojenia   Ciało   miała 

cudownie ociężałe, mózg otumaniony.  Nie musiała zastanawiać się ani martwić, czy dała 

Brianowi taką samą rozkosz. Czytała ją z jego twarzy, czuła to, gdy leżał na niej, a serce 

wciąż waliło mu jak młotem.

Pomyślała,  że nastąpiła  w niej  jakaś zmiana.  Świadomość,  zrozumienie.  I rosnące 

uczucie triumfu.

Uśmiechając się do siebie, powiodła palcem wzdłuż jego pleców.

- Jak twoje żebra?

- Słucham?

Czy to nie wspaniałe usłyszeć ten senny pomruk w jego głosie?

- Twoje żebra. Nadal masz na nich paskudny siniak.

-   Nic   nie   czuję.   -   W   głowie   wciąż   mu   się   kręciło.   -   Jakich   perfum   użyłaś? 

Niesamowicie zdradliwy zapach.

background image

- To jedna z moich wielu tajemnic.

Podniósł głowę, zaczął się do niej uśmiechać i znowu zalała go fala miłości. Pochylił 

się nad Keeley i złożył na jej wargach długi, czuły pocałunek.

Ręka opadła jej bezwładnie na materac.

- Brianie.

- Zmiażdżę cię - powiedział nagle. Bał się samego siebie.

Zsunął się z niej.

- Jesteś taka drobniutka. - Uświadomiwszy sobie, że powiew, wpadający przez otwarte 

okna, jest zimny, podciągnął narzutę i otulił nią Keeley. - Dobrze się czujesz?

- Bajecznie, dziękuję. - Usiadła, śmiejąc się i nie żachnęła się w odruchu skromności, 

gdy narzuta zjechała jej do pasa. Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go namiętnie. - A ty 

dobrze się czujesz? - spytała, przedrzeźniając jego irlandzki akcent.

- Dobrze, ale mam trochę praktyki.

- Jasne. Może nie opowiadaj teraz o swoich wszystkich podbojach. Nie chciałabym 

walnąć cię w nos, gdy jestem nastawiona tak przyjaźnie.

- Nie nazwałbym tego podbojami, ale niech będzie.

- Mądry wybór.

- Pozwól, że pozamykam okna. Zmarzłaś. Przekrzywiła głowę, przyglądając mu się, 

gdy szedł do okna.

- Jest coś kształcącego w twoich siniakach, Donnelly.

- Słucham?

- Myślę, że to pochodzi od koni - powiedziała, gdy zatrzasnął okno i odwrócił się do 

niej nachmurzony. - Opiekujesz się nimi, martwisz się o nie, robisz dla nich plany, dbasz o 

ich potrzeby i wygodę - och, no i oczy wiście je trenujesz. A potem, jeśli sienie pilnujesz, 

zaczynasz zachowywać się tak samo wobec ludzi.

- Nie wychowuję ludzi. - Ten pomysł wydał mu się trochę obraźliwy. - Ludzie potrafią 

sami się o siebie troszczyć. Nawet nie przepadam specjalnie za ludźmi. - Zamkną! następne 

okno. - Wyjąwszy obecne towarzystwo. Byłoby niegrzecznie powiedzieć coś innego, gdy 

siedzisz naga na moim łóżku.

- Nie wyraziłeś się precyzyjnie. Nie lubisz bardzo wielu osób. Masz szlafrok?

- Nie. - Nie był pewien, czy to, co powiedziała, jest prawdą ani czy rozdrażniło go to, 

co o nim myślała.

Wypatrzyła   jedną   z   jego   roboczych   koszul,   przerzuconą   przez   oparcie   krzesła,   i 

włożyła ją, mimo że pachniała końmi.

background image

- Przypuszczam, że herbata jest już mocna jak siekiera. Nadal masz na nią ochotę?

Wyglądała... interesująco w jego koszuli. Na tyle, że krew znowu zaczęła się w nim 

burzyć.

- Jaką mam alternatywę?

-   Zgodnie   z   moim   harmonogramem,   wypijemy   filiżankę   herbaty,   trochę 

porozmawiamy, a następnie zwabisz mnie z powrotem do łóżka i będziemy się kochać, zanim 

pójdę do domu.

- Nieźle, ale wniósłbym pewne ulepszenia.

- Mianowicie jakie?

- Zrezygnujemy z herbaty i rozmowy.

Powiodła językiem po górnej wardze - został na niej smak Briana - gdy szedł w jej 

stronę.

- Czyli po prostu zwabisz mnie do łóżka? Mam rację?

- Taki jest mój plan.

- Potrafię być elastyczna.

- Z przyjemnością to sprawdzę - powiedział, błyskając zębami w uśmiechu.

Nie udało im się wrócić do herbaty.

Gdy   w   końcu   wyszła   od   niego,   stał   w   drzwiach   i   patrzył,   jak   biegnie   ścieżką. 

Zakochany idiota, pomyślał. Nie potrafisz jej zatrzymać. Nigdy w życiu nie umiałeś zatrzy-

mać niczego, co nie mieściło się w worku podróżnym, który możesz przerzucić przez ramię.

To zwykły pech, że popełnił błąd i się zakochał. To musi boleć jak diabli, ale poradzi 

sobie. Z nią i z tym dziwnym uczuciem w sercu. Nie wsiąkł jeszcze na tyle, żeby wierzyć, iż 

to szaleństwo będzie trwało wiecznie.

Lepiej więc cieszyć  się nim, pomyślał, i wrócił do domu, gdy Keeley zniknęła w 

ciemności.

Gdy się położył,  nadal czuł na poduszce jej zapach. Po raz pierwszy od tygodnia 

zasnął głębokim, zdrowym snem.

background image

ROZDZIAŁ 8

Tęskniła   za   nim.   Ze   zdziwieniem   odkryła,   że   myśli   o   Brianie   przez   cały   dzień   i 

przychodzi   jej   na   myśl   mnóstwo   rzeczy,   o   których   chciałaby   mu   powiedzieć   lub   które 

chciałaby mu pokazać, gdy wróci z Saratogi.

Nie była w swej tęsknocie odosobniona.

Podczas następnej lekcji Willy spytał, czy przyjdzie pan Donnelly,  żeby mógł mu 

pokazać świeżą dziurę po zębie. Ten mężczyzna, pomyślała Keeley, robi wrażenie i to błys-

kawicznie.

Tak jak gdyby nie miała dostatecznie wielu spraw, które absorbują jej myśli i czas. 

Znalazła dość uczniów płacących za lekcje, by utworzyć nową grupę, i teraz szukała drogi 

przez   labirynt   biurokracji,   aby   zdobyć   fundusze   na   subsydiowanie   dodatkowych   trojga 

uczniów.

Spotkała się z psychologiem, pracownikiem opieki społecznej, rodzicami i dziećmi. 

Samej papierkowej roboty było mnóstwo, ale rezultat wszystkich zabiegów był wart wysiłku.

Z pewnym rozbawieniem przejrzała artykuł w „ Washington Magazine”. Wiedziała, że 

zawdzięcza   mu   nowych   uczniów,   wnoszących   pełne   opłaty.   Zdjęcia   były   świetne,   a 

komentarz przedstawiał szeroko jej wykształcenie, medal olimpijski i pozycję towarzyską.

Doskonale, pomyślała, zwłaszcza że jej szkołę wymieniono kilka razy.

Gdy zadzwonił telefon, popatrzyła nań z lekkim westchnieniem. Od chwili publikacji 

artykułu wręcz się urywał. Nadszedł czas, pomyślała Keeley, żeby zatrudnić sekretarkę.

Na razie jednak wszystko było na jej głowie.

- Dzień dobry, szkoła jeździecka Royal Meadows. - Jej chłodny, profesjonalny ton 

zmienił się, gdy rozpoznała głos kuzynki Maureen.

Piętnaście  minut  później  odłożyła   słuchawkę,  kręcąc   głową.  Okazało   się,  że   idzie 

dzisiaj   wieczorem   na   kolację   i   na   wyścigi.   Odmówiła   -   a   przynajmniej   była   pewna,   że 

odmówiła pięć lub sześć razy - ale nikomu nie udało się długo opierać Mo. Potrafiła każdego 

przekabacić.

Keeley   popatrzyła   na   stertę   papierów   na   biurku   i   westchnęła   ciężko,   gdy   telefon 

znowu zadzwonił. Załatw pierwszą sprawę, doradziła sama sobie, potem drugą i postępuj tak 

dalej, dopóki nie skończysz.

Załatwiła pierwszą, drugą i trzecią, po czym wszedł jej ojciec.

Stanął w progu i podniósł rękę do góry.

- Poczekaj, nie mów  nic.  Znam cię, znam skądś tę twarz. - Spojrzał  na nią  spod 

background image

przymrużonych powiek. - Jestem pewien, że już cię kiedyś spotkałem. Gdzie to było? Tybet? 

Mazatlan? Przy kolacji parę lat temu?

- Minął niespełna tydzień - nadstawiła policzek, gdy pochylił się, by ją pocałować - ale 

ja też się za tobą stęskniłam. Utknęłam tutaj na amen.

-   Tak   też   słyszałem.   -   Otworzył   czasopismo,   w   którym   znajdował   się   reportaż   o 

Keeley. - Ładna dziewczyna. Założę się. że jej rodzice są z niej dumni.

-   Mam   nadzieję.   -   Gdy   telefon   znowu   się   odezwał,   stłumiła   okrzyk   i   zamachała 

rękami. - Niech załatwi to za mnie automatyczna sekretarka. Od niedzieli telefon po prostu się 

urywa. Połowa rodziców, którzy zadzwonili do mnie, by dowiedzieć się o lekcje, nie pytała 

swoich dzieci, czy chcą jeździć konno.

Podjechała na krześle do małej lodówki i wyjęła dwie butelki wody mineralnej.

- Dzięki.

- Za co? - spytał Travis, biorąc od niej butelkę.

- Za to, że zawsze pytasz.

- Bardzo proszę. Słyszałem, że zabieram dziś na kolację dwie urocze kobiety.

- Mo cię dopadła?

Roześmiał się, przechylając butelkę do ust.

- „Nie spotykaliśmy siew gronie rodzinnym od tygodni” - sparodiował kuzynkę. - „Już 

mnie nie kochasz?”

-   Zawsze   naciska   właściwy   guzik.   -   Keeley   utkwiła   wzrok   w   czubkach   swoich 

najstarszych butów. - Miałeś jakieś wiadomości od Brandona?

- Wczoraj późnym wieczorem. Powinni dziś być w domu.

- To dobrze. - Mógłby zadzwonić chociaż raz, pomyślała, marszcząc brwi, lub wysłać 

telegram.

- Przypuszczam, że Brian niecierpliwi się, by wrócić.

- Doprawdy? - spytała, unosząc gwałtownie głowę.

- Betty robi duże postępy - jak również kilka innych jednolatków. Świetnie się spisuje 

na torze treningowym. Dojrzała, żeby Brian zajął się nią poważnie.

- Widziałam ją któregoś ranka na treningu. Sprawia wrażenie silnej.

- Hodujemy rasowe konie w Royal Meadows. - W głosie Travisa zabrzmiała nuta 

tęsknoty.

- Co się stało? - spytała zaniepokojona Keeley.

- Nic. - Travis wzruszył ramionami. - Starzeję się.

- Nie bądź śmieszny.

background image

- Wczoraj nosiłem cię na barana - powiedział cicho. - Dom był pełen życia. Trzaskały 

drzwi, słychać było tupot nóg na schodach. Upadały na podłogę zabawki. Nie zliczę, ile razy 

potykałem się na cholernych samochodzikach Brady'ego.

Odwrócił się, przeczesując palcami włosy.

- Brakuje mi tego, tęsknię za wami wszystkimi.

- Tatusiu. - Zerwała się z krzesła i objęła go mocno.

- Taka jest kolej rzeczy. Trójka z was wyjechała do college'u, Brandon jest wiecznie w 

podróży, żeby zdobyć doświadczenie w interesach. Tego właśnie pragnie. Ty masz swoje 

własne sprawy. Ale... mnie brakuje tego harmideru, który kiedyś tu panował.

- Obiecuję trzasnąć drzwiami przy pierwszej nadarzającej się okazji.

- To mi pomoże.

- Sentymentalny mięczak. Kocham to w tobie.

- Na moje szczęście. - Uścisnął ją mocno, po czym spojrzał na dzwoniący znowu 

telefon. - Prawdę mówiąc, nie wpadłem tutaj z powodów sentymentalnych, lecz żeby doradzić 

ci w interesach. Potrzebna ci jest pomoc.

-   Myślę   o   tym.   Naprawdę   -   dodała,   gdy   pokręcił   głową.   -   Gdy   tylko   wszystko 

wyjaśnię, zajmę się tym.

- Przypominam, że mówiłaś dokładnie to samo sześć miesięcy temu.

-  To  nie   była  odpowiednia  pora.  Panuję  nad  wszystkim.  -  Gdy mówiła  te   słowa, 

telefon znów zadzwonił.

- Keeley, korzystanie z czyjejś pomocy nie oznacza, że nie będziesz nadal prowadzić 

szkoły, że nie będzie to twoja szkoła.

- Wiem... ale to nie będzie już to samo.

- Przyszedłem tutaj, żeby ci powiedzieć, iż wszystko się zmienia. Stadnina jest czymś 

więcej niż w czasach, gdy przeszła na moją własność, ale czymś mniejszym niż będzie, gdy 

odziedziczysz ją ty i twoje rodzeństwo. Jednak odcisnąłem na niej moje piętno. Nic tego nie 

zmieni.

- Chyba nie chcę, żeby mi to zabrano.

- Udowodniłaś już, że potrafisz prowadzić tę szkołę.

- Masz rację. Oczywiście, masz rację. Niełatwo jest znaleźć właściwą osobę. Musi to 

być ktoś dobry dla dzieci i dla koni, kto poradzi sobie również w pewnym stopniu z pracą 

biurową i kto nie będzie kręcił nosem na wyrzucanie gnoju. W dodatku muszę mieć pewność, 

że mogę na tym kimś polegać. Istotne jest również to, żeby potrafił dogadać się z rodzicami, 

co często jest najtrudniejsze.

background image

Travis podniósł do ust butelkę z wodą mineralną.

- Może potrafię wskazać ci właściwy kierunek poszukiwań.

- Tak? Posłuchaj, tato, dziękuję ci bardzo, ale wiesz.

jak to jest, gdy chodzi o przyjaciela przyjaciela albo córkę czy syna znajomego. Tego 

rodzaju układy są nieprzyjemne, jeśli coś nie wyjdzie.

- Rzeczywiście. Myślałem o kimś znacznie bliższym. O twojej matce.

- Mama? - Keeley usiadła z powrotem, uśmiechając się lekko. - Mama nie chciałaby 

się tego podjąć, nawet gdyby miała czas.

- To świadczy o tym, jak niewiele wiesz. - Dokończył napój, zadowolony z siebie. - 

Wspomnij jej o tym od niechcenia. Ja nie pisnę ani słowa.

Gdy   skończyły   się   lekcje   i   ostatni   koń   został   oporządzony   i   nakarmiony,   Keeley 

powlokła   się  do  domu.  Marzyła  jedynie  o  długiej   kąpieli  i  położeniu   się  do  łóżka.   Jeśli 

spróbowałaby zrezygnować z wieczornych planów, kuzynka Mo będzie ją tropiła niczym pies 

gończy.

Przeszła   przez   kuchnię   do   holu.   Uświadomiła   sobie,   że   ojciec   ma   rację.   Jak 

którekolwiek z nich ma się przyzwyczaić do ciszy? Nikt nie krzyczał na schodach, nie biegł 

do drzwi, nie puszczał muzyki tak głośno, że pękały bębenki.

Przystanęła u szczytu schodów, patrząc w prawo. Znajdował się tam pokój Brady'ego i 

Patricka.   Nadal   pamiętała,   jak   podczas   jednej   sprzeczki   Brady   podzielił   pokój   na   dwie 

połowy czarną taśmą biegnącą przez sufit, ściany i podłogę. Jedna była terenem Brady'ego. 

Drugą nazwał Ziemią Niczyją.

A ile razy słyszała, jak Brandon walił pięścią w ścianę, oddzielającą ich pokój od jego, 

i krzyczał, żeby się uspokoili, zanim sam nie zrobi z nimi porządku.

Gdy przechodziła obok pokoju Sary, zobaczyła matkę, siedzącą na łóżku i głaszczącą 

czerwony sweterek.

- Mamo?

- Och! - Adelia spojrzała na nią. Oczy miała wilgotne od łez, ale pokręciła głową i 

uśmiechnęła się do córki. - Przestraszyłaś mnie. W tym domu jest okropnie cicho.

Keeley weszła do środka. Pokój miał jasnoniebieskie ściany. Zasłony i narzuta były w 

tym   samym   odważnym   kolorze,   tyle   że   w   dodatku   w  jaskrawozielone   pasy.   Jak   zwykle 

Keeley pomyślała, że efekt powinien być okropny. O dziwo jednak, był świetny.

Cała Sara.

- Czy ty i tata się umówiliście? - spytała celowo lekkim tonem Keeley i przysiadła 

obok matki na łóżku. - On też jest dziś smutny od rana z tego samego powodu.

background image

- Przypuszczam, że po tylu spędzonych wspólnie latach odbiera się te same wibracje 

czy coś w tym rodzaju. Niedawno dzwoniła Sara. Potrzebny jest jej właśnie ten czerwony 

sweter, który zapomniała wziąć ze sobą. Wydała mi się taka szczęśliwa, zajęta i dorosła.

- Wszyscy przyjadą  w przyszłym  miesiącu  do domu  na Święto  Dziękczynienia,  a 

potem na Boże Narodzenie.

-   Wiem.   Mimo   to   chemie   zawiozłabym   jej   sama   ten   sweter,   zamiast   wysyłać   go 

pocztą. Boże, spójrz, która godzina. Muszę się umyć i przebrać do obiadu. 1 ty również.

- Tak. - Keeley zacisnęła wargi w zamyśleniu, tymczasem Adelia wygładziła sweter 

ostatni raz i wstała. - Jestem dzisiaj spóźniona - powiedziała. - Ostatnio wciąż mam za mało 

czasu.

- To się zwykle zdarza ludziom sukcesu.

- Pewnie tak. Nowa grupa jeszcze bardziej wyczerpie moją energię i na nic już nie 

będę miała czasu.

- Wiesz, że zawsze chętnie ci pomogę, gdy będziesz tego potrzebowała, tata również. - 

Adelia poszła do swojego pokoju ze swetrem Sary.

- Wiem, dziękuję, ale będę chyba zmuszona pomyśleć o zatrudnieniu kogoś na stałe. 

To znaczy myślę o kimś z zewnątrz, to dla mnie trudna decyzja, ale...

Keeley zawiesiła głos, zaskoczona, że matka - która zawsze miała coś do powiedzenia 

- nadal milczała.

- Nie sądzę, żebyś była zainteresowana pracą na pół etatu w mojej szkole?

Adelia odwróciła głowę i spotkała spojrzenie Keeley w lustrze nad komodą.

- Czy proponujesz mi pracę?

- Brzmi to bardzo dziwnie, gdy ujmujesz to w ten sposób, ale tak. Tylko nie rób tego 

dla   mnie,   ponieważ   czujesz   się   zobowiązana.   Chyba   że   uważasz,   że   znajdziesz   czas   lub 

będziesz miała ochotę.

Adelia okręciła się na pięcie z twarzą rozjaśnioną radością.

- Czemu, u licha, tak długo zwlekałaś z tą propozycją? Zaczynam od jutra.

- Naprawdę? Naprawdę chcesz?

- Jeszcze jak! Całą siłą mojej woli powstrzymywałam się, by nie zaglądać do biura 

codziennie, aż wreszcie tak przywykniesz do mojej obecności, że nie zauważysz, że ja tam 

pracuję. To podniecające! - Podbiegła do Keeley i uściskała ją. - Nie mogę się doczekać, żeby 

powiedzieć ojcu.

Nie wypuszczając córki z objęć, Adelia odtańczyła z nią radosny taniec.

- Jestem znowu stajennym!

background image

- Gdybym  wiedział, że szukasz pracy,  Dee, sam bym  cię chętnie zatrudnił. - Bart 

Logan usadowił się wygodnie na krześle i mrugnął do kuzynki swej żony.

- Wolimy  zatrzymać  najlepszych  w Royal  Meadows. - Adelia rzuciła  mu  figlarne 

spojrzenie   przez   stół   w   restauracji,   mieszczącej   się   w   budynku   wyścigów.   Był   równie 

przystojny i niebezpieczny jak prawie dwadzieścia lat temu, gdy go poznała.

- Och, nie wiem. - Bart oparł dłoń na ramieniu żony.

- Mamy w Three Aces najlepszego księgowego w okolicy.

-   Skoro   tak,   to   proszę   o   podwyżkę.   -   -   Erin   upiła   łyk   wina   i   zmierzyła   męża 

wyzywającym spojrzeniem. - 1 to dużą. Trevorze, czy zamierzasz zjeść ten kotlet schabowy, 

czy masz go na talerzu wyłącznie dla dekoracji?

- spytała łagodnie syna. Mówiła z lekkim irlandzkim akcentem.

- Czytam „Racing Form”, mamo.

- Nieodrodny syn swego ojca - mruknęła Erin i wyrwała mu gazetę. - Proszę jeść 

kolację.

Trevor westchnął ciężko, jak potrafi tylko dwunastoletni chłopiec.

- Obstawiałbym Topekę w trzeciej gonitwie, Lonesome'a w piątej i Hennessy'ego w 

szóstej, w trypli. Tata mówi, że Topeka to pewny typ.

Bart odchrząknął, skarcony przeciągłym spojrzeniem żony.

- Pakuj natychmiast kotlet do ust, Trev. Gdzie jest Jena?

- Robi mnóstwo zamieszania wokół swoich włosów - oznajmiła Mo, kradnąc frytkę z 

talerza Travisa. - Jak zwykle - dodała ze światową pobłażliwością typową dla starszej siostry. 

- Gdy skończyła czternaście lat, doszła do wniosku, że włosy są zmorą jej życia. Uff! Jak 

gdyby   posiadanie   długich,   gęstych,   prostych   jak   druty   czarnych   włosów   mogło   być 

problemem. To - szarpnęła jeden z ognistoczerwonych loków, wijących się wokół jej twarzy - 

jest problem. W każdym razie musicie wszyscy obejrzeć źrebaka, który zwrócił moją uwagę. 

Będzie wspaniały. Jeśli tata pozwoli mi go trenować...

Zawiesiła głos, rzucając ojcu wymowne spojrzenie przez stół.

- W przyszłym roku o tej porze będziesz w college'u - przypomniał jej Bart.

- Niekoniecznie, jeśli będzie to zależało ode mnie - mruknęła pod nosem Mo.

Rozpoznając buntownicze spojrzenie, Erin szybko zmieniła temat.

- Keeley, Bart powiedział mi, że wasz nowy trener ma świetną intuicję, jeśli idzie o 

konie, o Travisa i o karty.

- I słyszałam, że jest fantastycznym facetem - dodała Mo.

- Od kogo? - spytała Keeley, żałując, że nie ugryzła się w język.

background image

- Och, takie wieści rozchodzą się błyskawicznie w naszym małym światku - odparła 

wyniośle Mo. - Shelley Mason, która jest jedną z twoich uczennic, ma siostrę Lornę, która 

chodzi ze mną na zajęcia z historii powszechnej. Okropna nuda. Zajęcia, nie Lorna, która jest 

tylko trochę nudna. W każdym razie, gdy odbierała w zeszłym tygodniu Shelley z twojej 

szkoły,   zauważyła   tego   irlandzkiego   przystojniaka   i   powiedziała   mi   o   nim.   Dlatego 

zamierzam wpaść do was w najbliższym czasie i obejrzeć go sobie.

. - Trevor, może wepchniesz siostrze do ust kotlet schabowy, żeby się zatkała.

-   Tato.   -   Chichocząc,   Mo   podkradła   następną   frytkę.   -   Chcę   go   tylko   zobaczyć. 

Powiedz, Keeley, naprawdę jest taki boski? Szanuję twoje zdanie bardziej niż Lorny Mason.

- Jest dla ciebie za stary - odpowiedziała Keeley nieco ostrzej, niż zamierzała.

- Przecież nie zamierzam go poślubić i urodzić mu dzieci.

Śmiech Travisa powstrzymał Keeley od palnięcia czegoś równie głupiego.

- Całe szczęście! Gdy w końcu udało mi się znaleźć godnego następcę Paddy'ego, nie 

zamierzam tracić go na rzecz Three Aces.

- W porządku. - Mo oblizała sól z palca. - Tylko z nim poflirtuję.

Zirytowana,   a   jednocześnie   czując   się   idiotycznie   z   powodu   tej   reakcji,   Keeley 

odsunęła krzesło i wstała.

- Pójdę zerknąć na tory i obejrzę Lonesome'a. Zawsze się dąsa przed startem.

- Super! - Mo wystrzeliła jak z procy. - Idę z tobą. Wybiegła z restauracji tak szybko,  

że Keeley musiała przyśpieszyć kroku, żeby za nią nadążyć.

- Będziesz z pewnością bardzo zadowolona, że mama pomoże ci w szkole. Nie ma jak 

współpraca w rodzinie. I to jest właśnie to, czego ja pragnę. Nie muszę iść do college'u, żeby 

być trenerem. Skoro wiem, czego chcę, i uczę się codziennie w domu, jak to robić, to co da 

mi college?

-   Poszerzy   twoje   horyzonty?   -   podpowiedziała   Keeley.   Puszczając   mimo   uszu   jej 

uwagę, Mo pośpieszyła na dwór, gdzie powietrze zrobiło się już bardzo rześkie.

- Znam konie, Keeley. Na pewno to rozumiesz. To sprawa instynktu i doświadczenia. 

- Machnęła ręką. - No, cóż, mam jeszcze czas, żeby nakłonić moich rodziców, by się poddali.

- Nikt nie robi tego lepiej.

Mo ujęła ze śmiechem kuzynkę pod rękę.

- Strasznie się cieszę, że cię widzę. Lato minęło  tak szybko, a wszyscy mieliśmy 

mnóstwo pracy.

- Wiem.

Skręciły w stronę stajni i świat nagle zapełnił się końmi.

background image

Niektóre przygotowywano do następnego wyścigu. W boksach stajenni bandażowali 

długie   smukłe   nogi,   które   poniosą   te   potężne   ciała   w   szalonym   pędzie   po   zwycięstwo. 

Trenerzy   o   bystrych   oczach   i   czułych   dłoniach   kręcili   się   wśród   koni,   rozpieszczając 

bojaźliwe i dopingując inne.

Stajenni   ochładzali   konie,   które   już   biegły.   Badano   im   nogi,   przykładano   lód.   W 

chłodnym powietrzu niósł się stukot kopyt, który oznaczał, że następna grupa koni wraca z 

toru wyścigowego. Para unosiła się z ich grzbietów, tworząc magiczną mgłę.

- Ze wszystkich torów wyścigowych  świata... - powiedział Brandon z uśmiechem, 

zjawiając się przed nimi.

- Wróciłeś.

- Przed chwilą. - Podszedł bliżej i zburzył włosy Mo. - Rozmawiałem z mamą parę 

godzin temu w drodze powrotnej. Powiedziała mi, że przyjedziecie tutaj wszyscy wieczorem, 

toteż zboczyliśmy nieco, żeby się z wami zobaczyć.

- My?

- Tak. Brian zajrzał do Lonesome'a, żeby dodać mu animuszu. To humorzasty koń. 

Pomyślałem,   że   moglibyśmy   przy   okazji   obejrzeć   wyścig.   Wróciłbym   z   wami,   a   Brian 

odholowałby przyczepą Zeusa do domu.

- Niezły plan. - Keeley ucieszyła się, że jej głos jest spokojny, podczas gdy serce bije 

jak szalone. - Prawdę mówiąc, sama miałam zamiar zajrzeć do Lonesome'a.

- Jest do twojej dyspozycji - i Briana. O, zdążę jeszcze coś przekąsić. Na razie.

- A teraz możesz przedstawić mnie temu przystojniakowi. - Mo dreptała obok Keeley.

- Przedstawię cię, jeśli będziesz zachowywała się tak, jak gdybyś oprócz hormonów 

miała mózg.

- To nie ma nic wspólnego z hormonami. Jestem po prostu ciekawa. Nie martw się, 

wezmę z ciebie przykład, jeśli idzie o mężczyzn.

Keeley zatrzymała się w drzwiach stajni.

- Słucham?

- No, wiesz, miło jest popatrzeć na facetów albo wybrać się z nimi gdzieś od czasu do 

czasu. Ale jest mnóstwo ważniejszych rzeczy. Nie zwiąże się z nikim, dopóki nie skończę 

przynajmniej trzydziestki.

Keeley nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy być zbulwersowana. Potem usłyszała głos 

Briana i wszystko inne przestało się liczyć.

Był w przegrodzie z Lonesome'em, kapryśnym kasztankiem. Koń był w złym nastroju, 

jak to często zdarza się przed wyścigiem.

background image

- Wymagają od ciebie zbyt wiele, to nie ulega wątpliwości - mówił Brian, sprawdzając 

opaski   na   nogach   Lonesome'a.   -   Musisz   wytrzymać   straszne   napięcie,   okazujesz   wielką 

odwagę i dzielność, dzień po dniu. Być  może, jeśli zwyciężysz  w tym  biegu, będę mógł 

wstawić   się   za   tobą.   Wiesz,   dodatkowa   porcja   marchewek,   i   tak   dalej,   trochę   melasy 

wieczorem. Większa mosiężna tabliczka na drzwiach twojego boksu.

-   To   przekupstwo   -   powiedziała   szeptem   Keeley.   Brian   odwrócił   się,   oczy   mu 

rozbłysły.

- Nie, ubijam interes - sprostował. - Gdybyś była zainteresowana łapówką - zaczął, 

otwierając   drzwi   boksu   i   zamierzając   wciągnąć   Keeley   do   środka,   by   skraść   jej   tak 

wytęskniony pocałunek na przywitanie po rozłące.

Omal nie wpadł na Mo.

- Przepraszam, nie zauważyłem pani.

- Jestem niska. Muszę dźwigać ten krzyż.  Jestem Mo Logan. - Podała mu rękę z 

przyjaznym uśmiechem. - Kuzynka Keeley z Three Aces.

- Miło mi panią poznać. Czy dzisiaj biegnie pani koń, panno Logan?

- Mo. Tak, Hennessy. W szóstej gonitwie. Według mnie wygra śpiewająco.

- Będę o tym pamiętał, gdy pójdę do kasy obstawiać.

- Chciałabym rzucić okiem na Hennessy'ego przed gonitwą. Jeśli masz chwilę, wstąp 

do restauracji coś przekąsić, Brianie. Zebrała się tam cała rodzinka.

- Dziękuję. Ładniutka - powiedział Brian cicho, gdy Mo odeszła.

-  Ona   też   chciała   ci   się   przyjrzeć.   Słyszała,   że   przystojniak   z   ciebie   -  zauważyła 

Keeley.

- Doprawdy? - Brian odwrócił się do niej, rozbawiony. - Czy to ty jej powiedziałaś?

- Na pewno nie. Mam dla ciebie zbyt dużo szacunku, by mówić o tobie w taki sposób.

- Szacunek to dobra rzecz. - Wciągnął ją do przegrody, miażdżąc jej usta pocałunkiem, 

zanim zdążyła się roześmiać. - Jednak w tej chwili liczę na namiętność. Czy pragniesz mnie, 

Keeley? - wyszeptał, z wargami na jej wargach.

- Jeszcze jak. - W uszach jej dzwoniło. - Och, Brianie, pragnę... - przywarła do niego 

całym ciałem, aż wpadli na konia - ...ciebie. Teraz. Gdziekolwiek. Czy nie możemy... minęło 

tyle dni.

- Cztery. - Chciał zedrzeć z niej długą, obcisłą suknię, którą miała na sobie, i posiąść 

ją jak ogier, poddając się ślepej żądzy i pierwotnemu pociągowi.

Przekonywał   sam   siebie,   że   zachowa   rozsądek,   będzie   panował   nad   swoimi 

pragnieniami. Wystarczyło jednak, że ją zobaczył, a wszelkie postanowienia wzięły w łeb.

background image

- Keeley. - Obsypał ją pocałunkami, wtulił twarz w jej włosy, szepcząc: - Tak bardzo 

Cię pragnę. Chodź ze mną do ciężarówki.

- Tak. - W tej chwili poszłaby za nim na koniec świata. - Pośpiesz się. No, szybciej.

Wzięła   go za  rękę,  próbując  otworzyć   drzwi.  Bez  tchu,  potknęła  się  i  pewnie  by 

upadła, gdyby jej nie podtrzymał.

- Szpilki wspaniale się nadają do noszenia w stajni - mruknęła. - Nogi mi się trzęsą.

Z   nerwowym   śmiechem   odwróciła   się   ku   niemu.   Nogi   przestały   drżeć   pod   nią. 

Przynajmniej ich nie czuła. Czuła jedynie nierówne bicie serca.

Wpatrywał się w nią z napięciem. Ujął jej twarz w dłonie.

- Jesteś taka piękna.

Nigdy nie wierzyła, że takie słowa mają znaczenie. Były wypowiadane tak łatwo, tak 

beztrosko.  W ustach  Briana brzmiały  inaczej  - w tonie,  jakim je wymówił,  nie  było  nic 

niedbałego. Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, pomyśleć, usłyszała kobiecy okrzyk i tupot 

nóg.

- Keeley, szybko, chodź ze mną - Nie zdając sobie sprawy z intymności tej sceny, Mo 

wpadła do środka i chwyciła Keeley za rękę. - Potrzebne mi wsparcie. Cholerny sukinsyn!

- Co się stało?

- Jeśli on myśli, że ujdzie mu to na sucho, to się grubo myli! - Mo pociągnęła Keeley 

przez stajnie do przegrody.

Keeley słyszała już podniesione głosy. Najpierw zobaczyła mężczyznę. Poznała go. 

Był to Peter Tarmack, podejrzany typ o tłustych włosach i tanim pierścionku na małym palcu, 

który   zwykle   podkupywał   konie   w   wyścigach,   gdzie   rokowania   były   dobre,   a   następnie 

bezlitośnie je eksploatował.

Twarz dżokeja również była znajoma. Jego najlepsze lata już minęły i, podobnie jak 

Tarmack, był znany z tego, że zbyt często pociąga na torze z butelki. Mimo to od czasu do 

czasu udawało mu się podłapać jazdę, gdy stały dżokej był chory albo miał kontuzję.

- Mówię ci, Tarmack, że nie pojadę na nim. I nie znajdziesz nikogo innego. On nie jest 

w kondycji, by biegać.

- Przestań mi pleść bzdury o kondycji. Właź na niego i jedź. Dostałeś forsę.

- Nie za dosiadanie chorego i kontuzjowanego konia. Oddam ci twoje pieniądze.

-   To,   czego   jeszcze   nie   zdążyłeś   przepić.   Ponieważ   Mo   trzęsła   się   jak   osika   i   - 

chwytała z trudem oddech, Keeley ścisnęła ją za rękę, omal jej nie miażdżąc.

- Jakiś problem, Lany?

- Panno Keeley. - Dżokej zerwał czapkę z głowy i odwrócił ku niej pomarszczoną, 

background image

zdenerwowaną twarz. - Próbuję wytłumaczyć panu Tarmackowi, że ten koń nie może dzisiaj 

wziąć udziału w wyścigu.

- Nie masz prawa niczego mi mówić. A ja nie potrzebuję, żeby któreś z przeklętych 

potomków wszechmocnych Grantów wtrącało się do moich interesów.

Zanim Keeley zdążyła zareagować, do akcji wkroczył Brian. Szarpnął Tarmacka, aż 

mężczyzna musiał wspiąć się na palce.

- Nie będziesz zwracał się w ten sposób do damy. - Głos miał cichy, cała furia skupiła 

się w spojrzeniu. - Przeprosisz za to albo nie zostanie ci w gębie ani jeden ząb!

- Brianie, poradzę sobie.

- Radź sobie, z czym  chcesz. - Nie spuszcza! wzroku z Tarmacka,  któremu  oczy 

niemal wyszły z orbit. - Ale on cię przeprosi, i to z następnym oddechem!

-   Przepraszam   panią   -   wykrztusi!   Tarmack,   wciągając   ze   świstem   powietrze,   gdy 

Brian zwolni! nieco chwyt. - Po prostu próbuję dojść do ładu z tym, pożal się Boże, dżoke-

jem. Zapłaciłem mu z góry.

-   Dostaniesz   z   powrotem   swoje   pieniądze   -   odparł   dżokej.   -   Panno   Keeley,   nie 

wystartuję w tej gonitwie. Koń kuleje i każdy, kto ma oczy, widzi, że jest wychudzony. Nie 

nadaje się do wyścigu.

- Przepraszam. - Glos Keeley był zjadliwie lodowaty. Odepchnęła Tarmacka i weszła 

do przegrody, żeby osobiście obejrzeć konia. Gdy wyszła w chwilę później, ręce trzęsły jej się 

ze wściekłości.

- Panie Tarmack, jeśli spróbuje pan wsadzić dżokeja na tego konia, drogo to pana 

będzie kosztować. Zresztą i tak spowoduję, że zapłaci pan słoną karę. Ten biedny koń jest 

chory, kontuzjowany i zaniedbany.

- Niech pani nie zwala tego na mnie. Mam go zaledwie od paru tygodni.

- I przez parę tygodni nie zauważy! pan, w jakim jest stanie? Mimo to eksploatował go 

pan?

- Zaraz, chwilkę. - Tarmack uczynił krok do przodu i znów znalazł się oko w oko z 

Brianem. - Proszę posłuchać - powiedział jękliwym tonem. - Może pani pozwolić sobie na 

sentymentalne bzdury, bo jest pani bogata. A ja żyję z wystawiania koni. Jak nie biegną, 

jestem na minusie.

- Ile? - Keeley położyła dłoń na pysku wałacha.

W głębi serca należał już do niej. - Ile pan za niego zapłacił?

- Ach... dziesięć kawałków.

Brian dźgnął Tarmacka palcem w pierś.

background image

- Wymień inną sumę. Ta jest nierealna. Tarmack wzruszył ramionami.

- Może to było pięć tysięcy. Muszę sprawdzić w moich księgach.

-   Jutro   dostaniesz   czek   na   pięć   tysięcy   dolarów.   Konia   zabieram   dzisiaj.   Brianie, 

możesz rzucić na niego okiem?

- Chwileczkę...

Tym razem to Keeley odwróciła się i odepchnęła Tarmacka.

- Niech pan będzie rozsądny i weźmie pieniądze, ponieważ ja i tak zabieram konia.

- Kolano wymaga leczenia - stwierdził Brian po krótkim badaniu. Krew się w nim 

wzburzyła, gdy zobaczył, jak zaniedbano kontuzję. - Zajmiemy się tym. Na pierwszy rzut oka 

widzę, że ma pełno larw gzów. Potrzebuje troskliwej opieki.

- Zapewnię mu ją.

Keeley ledwie raczyła spojrzeć na Tarmacka przez ramię.

- Może pan odejść - odprawiła go królewskim tonem. - Ktoś dostarczy panu czek jutro 

rano.

Jej ton rozzłościł Tarmacka. Nie zadzierałaby tak nosa bez swojego cholernego goryla, 

pomyślał. Nauczyłby ją szacunku, gdyby nie było przy niej tego zarozumiałego irlandzkiego 

typa.

Zacisnął bezsilnie pięść w kieszeni i spróbował zachować twarz.

- Nie pozwolę wam tak po prostu zabrać konia i zostawić mnie z obietnicą na gębę. 

Skąd mam wiedzieć, jacy jesteście.

Brian wyprostował się znowu z gniewnym błyskiem w oku, ale Keeley tylko uniosła 

dłoń.

- Mo, czy mogłabyś zaprowadzić pana Tarmacka do restauracji? Poproś mojego ojca o 

wypisanie czeku na pięć tysięcy, a ja wszystko później wyjaśnię.

- Z przyjemnością. - Objęła Keeley i mocno ucałowała. - Wiedziałam, że to zrobisz. - 

Proszę ze mną, Tarmack. Dostanie pan swoje pieniądze.

- Przykro mi, panno Keeley - powiedział Lany, obracając czapkę w dłoniach. - Nie 

miałem pojęcia, że sprawy wyglądają tak fatalnie, dopóki nie zobaczyłem konia. Nie mogłem 

na nim wystartować w takim stanie.

- Postąpiłeś słusznie. Nie przejmuj się.

- Zapłacił mi z góry, to prawda.

Keeley skinęła głową, wyszła z boksu i przywołała go bliżej.

- Ile ci zostało?

- Około dwudziestu dolarów.

background image

- Przyjdź do mnie jutro. Zajmiemy się tym.

- Bardzo dziękuję, panno Keeley. Ten koń nie jest wart pięciu tysięcy, wie pani o tym?

Keeley przyjrzała się wałachowi. Był maści koloru błota, pysk miał zbyt kwadratowy, 

wyglądał  jeszcze  pospoliciej  z powodu brudnobiałej  plamki  pośrodku czoła. Z jego oczu 

wyzierał nieznośny smutek.

- Z pewnością jest, Larry. Dla mnie jest.

background image

ROZDZIAŁ 9

Nie musisz mi pomagać.

Brian   nic   nie   odpowiedział,   tylko   nacinał   skórę   na   nogach   wałacha.   Gzy   często 

dokuczały koniom pasącym się na trawie, ale ten był straszliwie zaniedbany. Brian nie miał 

wątpliwości, że jaja, które gzy złożyły na nogach wałacha, zostały przeniesione do żołądka.

- Brianie, naprawdę - Keeley nie przerwała mieszania specjalnego mazidła na kolano 

chorego konia - miałeś bardzo długi dzień. Poradzę sobie.

-   Jasne.   Poradzisz   sobie   z   tym,   z   kretynami   w   rodzaju   Tarmacka,   z   upadłymi 

dżokejami i ze wszystkim innym, co jeszcze zdarzy się przed śniadaniem. Nikt nie twierdzi 

inaczej.

Ponieważ powiedział to tonem, którego nawet przy dobrych chęciach nie można było 

uznać za pochlebny, Keeley odwróciła się ku niemu z gniewną miną.

- Co ci się stało?

- Mnie nic, do cholery, ale ty mogłabyś zatrudnić kogoś do pomocy. Czy musisz robić 

wszystko sama, krok po kroku? Nie potrafisz zwyczajnie przyjąć pomocy,  gdy ci ją ktoś 

ofiarowuje, i zamknąć się, do diabła?

Keeley zaniemówiła z wrażenia. Dopiero po dłuższej chwili zauważyła:

- Po prostu założyłam, że będziesz zmęczony po podróży.

- Dam ci znać, kiedy będę zmęczony.

- Zdaje się, że nie tylko ten wałach ma coś paskudnego w swoim organizmie.

- Cóż, księżniczko, zalazłaś mi za skórę i w tej chwili trochę mi to dokucza.

Najpierw zrobiło jej się przykro, po chwili jednak doszła do głosu urażona duma.

- Będę szczęśliwa, mogąc cię oczyścić, tak jak oczyszczę jutro tego konia.

-   Gdybym   uważał,   że   to   zadziała   -   odparł   -   oczyściłbym   się   sam.   Zaczekaj 

przynajmniej do południa - powiedział do Keeley. - Nie możesz mieć pewności, kiedy po raz 

ostatni był karmiony.

- Umiem leczyć koński żołądek z larw gzów. - Delikatnie zaczęła smarować mazidłem 

kontuzjowane kolano.

- Uważaj, poplamisz sobie sukienkę.

Keeley cofnęła się ze złością, gdy Brian sięgnął po słoik z mazidłem.

- To moje ubranie.

-   Powinnaś   bardziej   je   szanować.   To   nieprofesjonalne   robić   koniowi   opatrunki   w 

jedwabnej sukience.

background image

- Mam ich pełną szafę, jak to księżniczka.

- A jednak. - Chwycił palcami za brzeg słoika i zaczęli wyrywać go sobie. Briana 

rozbawiła   ta   walka   i   omal   nie   wybuchnął   śmiechem,   ale   spojrzawszy   na   twarz   Keeley, 

zobaczył, że ma łzy w oczach.

Puścił słoik tak gwałtownie, że Keeley usiadła na pupie.

- Co ty robisz? - spytał.

- Nakładam łagodzący kataplazm na uszkodzone końskie kolano. A teraz odejdź i 

pozwól mi się z tym uporać.

- Nie ma powodu zaczynać tego wszystkiego od początku. Najmniejszego powodu. - 

Ogarnęła go straszliwa panika, omal nie dostał zawrotu głowy. - Nie ma o co płakać.

- Jestem zdenerwowana. To moja stajnia i mogę płakać, kiedy mi się zechce.

- Dobrze, już dobrze. - W rozpaczy sięgnął do kieszeni po chustkę. - Masz, wytrzyj 

nos albo coś.

- Idź do diabła albo coś! - Odwróciła się i dalej nakładała maść.

- Keeley, przepraszam. - Nie bardzo wiedział za co, ale musiał to zrobić. - Wytrzyj 

oczy.

- Nie przemawiaj do mnie takim kojącym tonem. Nie jestem dzieckiem ani chorym 

koniem.

- A jaki ton wolisz?

- Szczery. - Keeley zadowolona, że kataplazm został właściwie założony, wstała. - 

Niestety, szyderczy ton, jakim się do mnie zwracasz od chwili, gdy jesteśmy tutaj, nie pasuje 

do tej kategorii. Twoim zdaniem, jestem zepsuta, uparta i zbyt dumna, by przyjąć pomoc.

Choć po łzach nie było już ani śladu, Brian pomyślał, że lepiej zachować ostrożność.

- To dość bliskie prawdy - zgodził  się - ale kompozycja jest interesująca i coraz 

bardziej ją lubię.

- Nie jestem zepsuta.

Brian uniósł brwi i przekrzywił głowę.

- Być może to słowo oznacza coś innego dla was, jankesów. Wydaje mi się, że nie 

każdy mógłby od niechcenia poprosić ojca o wypisanie czeku na pięć tysięcy dolarów za 

chorego konia.

- Zwrócę mu pieniądze.

- Nie wątpię.

- Czy miałam zostawić go tutaj, odejść i pozwolić, żeby ten idiota Tarmack znalazł 

dżokeja, który na nim pojedzie?

background image

- Nie, postąpiłaś słusznie. Chodzi o to, że mogłaś bez mrugnięcia okiem wydać tyle 

pieniędzy.

Brian podszedł do wałacha, by obejrzeć jego oczy i zęby. Nie najlepiej świadczyło o 

nim, że fakt, iż tak łatwo wydała dużą kwotę, był mu nie w smak.

Tak się jednak stało i ta kłótnia uświadomiła mu boleśnie, jaki dystans ich dzieli.

- Nie liczysz się z pieniędzmi, Keeley.

- Stać mnie na to.

- Święta prawda. - Przesunął dłońmi po końskiej szyi, bardzo delikatnie. Powoli badał 

dalej konia. - Będziesz musiała mi wybaczyć, Irlandczycy z mojej klasy społecznej zwykle są 

zawzięci   na   szlachetnie   urodzonych.   -   Natrafił   palcami   na   niewielki   guz.   -   Wymacałem 

nieduży wrzód. Musimy coś z tym zrobić.

Musimy zrobić coś z czym  innym,  pomyślała. Podeszła i stanęła tak, że ich oczy 

spotkały się nad końskim grzbietem.

- Może więc mi powiesz, jak mężczyźni z twojej klasy radzą sobie z zaciąganiem 

kobiet z mojej klasy do łóżka?

- Gdybym mógł, trzymałbym się z dala od ciebie.

- Czy to ma mi pochlebiać?

- Nie. Po prostu stwierdzam fakt. - Wyszedł z boksu, aby znaleźć flanelę do rozgrzania 

wrzodu.

Nie, pomyślała Keeley, niedoczekanie twoje, żebym tak zostawiła tę sprawę.

- Wszystko sprowadza się wyłącznie do seksu? - spytała, wychodząc za Brianem.

Puścił wodę tak gorącą, że prawie parzyła mu dłonie, i namoczył w niej spory kawałek 

flaneli.

- Nie - odpowiedział, nie odwracając głowy. - Zależy mi na tobie i to tylko utrudnia 

sprawę.

- Powinno ją ułatwiać.

- Nie ułatwia.

- Nie rozumiem cię. Czy byłbyś szczęśliwszy, gdybyśmy po prostu przespali się ze 

sobą, nic do siebie nie czując, nie rozumiejąc się nawzajem?

Wyciągnął wiadro.

-   Nieskończenie,   ale   już   na   to   za   późno,   prawda?   Zdumiona,   weszła   za   nim   z 

powrotem do boksu.

- Jesteś na mnie zły, ponieważ ci na mnie zależy. Woda jest za gorąca - powiedziała.

- Nie, jest w sam raz. Nie jestem na ciebie zły. - Szepcząc coś uspokajająco do konia, 

background image

położył gorącą flanelę na wrzodzie. - Może trochę na siebie, ale wolę odegrać się na tobie.

- Czy przynajmniej  mogłabym  zrozumieć, Brianie, czemu się kłócimy?  - Położyła 

rękę na jego dłoni, którą przyciskał flanelę. - Robimy dzisiaj to, co należało zrobić. Sposób, w 

jaki zdobyliśmy tego konia, nie jest tak ważny, jak to, co się z nim teraz dzieje.

- Oczywiście, masz słuszność. - Przyglądał się ich dłoniom. Co za kontrast! Jego - 

duża, stwardniała od pracy - i jej drobna i miękka.

- Czemu to, że nawzajem nam na sobie zależy, ma nie być równie ważne jak to, co 

tutaj robimy?

Tego akurat nie był  pewien, nic więc nie powiedział,  Keeley zaś wzięła następny 

kawałek flaneli.

Poranek wstał mglisty i zimny. Keeley spała bardzo źle i była na wpół przytomna. To 

wszystko wina Briana, pomyślała ponuro. Jego brak konsekwencji, przejawiany od czasu do 

czasu upór, aby koniecznie zachować dystans między nimi, był doprawdy zdumiewający. Do 

tej pory nie natrafiła na problem, którego z czasem nie umiałaby rozwiązać, na przeszkodę, 

której nie potrafiłaby w jakiś sposób pokonać. Ten jeden mężczyzna może okazać się wyjąt-

kiem od reguły.

Zranił ją, a ona nie była na to przygotowana. Czy to możliwe, że spędzili tyle czasu 

razem, byli tak blisko i nie rozumieli się wzajemnie? Zależało mu na niej, a tego właśnie 

chciał uniknąć, tego się obawiał. Jaka w tym logika? Jaki sens ma tego rodzaju myślenie?

Zakochała   się   w   Brianie.   Postawna   sylwetka,   wyrazista   twarz   i   zielone   oczy   o 

zuchwałym spojrzeniu sprawiały, że krew zaczynała żywiej krążyć w jej żyłach, ale początko-

wo bardziej ją to irytowało, niż cieszyło. To jego cierpliwość, opiekuńczość, których najpierw 

nie chciała zauważyć, obudziły w niej zainteresowanie i szacunek, a z nich wyrosło uczucie.

Dla niej jednak było to raczej rozwiązanie niż problem.

Jak po tym wszystkim, co razem przeżyli, może widzieć w mej tylko rozpieszczoną 

dziewczynę z bogatego domu?

Jak może przy takim przekonaniu żywić do niej jakieś uczucia?

Było   to   zdumiewające,   a   zarazem   denerwujące.   Keeley   była   jednak   na   tyle 

niewyspana i zmęczona, że nie miała siły się złościć.

Brak energii dawał jej się szczególnie ostro we znaki, gdy do stajni zajrzała Mo.

- Wpadłam na chwilę przed tą cholerną szkołą. - Skierowała się natychmiast do boksu, 

gdzie Keeley badała kontuzjowane kolano konia. - Jak on się czuje?”

- Trochę lepiej - odpowiedziała Keeley, podnosząc nogę wałachowi i zginając ją w 

kolanie. Parsknął, spłoszony. - Sama widzisz, że wciąż go boli.

background image

- Biedactwo. Duże biedactwo. - Mo zacmokała i poklepała go po boku. - Zachowałaś 

się   wczoraj   wieczorem   naprawdę   po   bohatersku.   Mam   na   myśli   twoją   natychmiastową 

interwencję. Wiedziałam, że zapanujesz nad sytuacją.

Keeley ściągnęła brwi.

- To nieprawda. Wcale nie zapanowałam.

- Jasne, że tak - zawsze panujesz. Jesteś do tego stworzona. Prawdziwa przywódczyni. 

A ten biedny koń tutaj jest ci wdzięczny, prawda, kochany? Och, i nasz przystojniak jest 

niezły. - Uśmiechając się szeroko, udała, że przebiega ją dreszcz. - Niesamowity. Myślałam, 

że uderzy tego idiotę Tarmacka. Właściwie miałam nadzieję, że to zrobi. W każdym razie 

stanowiliście wspaniały zespół.

- Uhm.

- A co z tymi płomiennymi spojrzeniami?

- Jakimi znowu spojrzeniami?

- Daj spokój. Brian patrzy na ciebie, jakbyś była ostatnim batonikiem na półce, a jemu 

groziłaby śmierć bez czekolady.

- To idiotyczna analogia. Wyobrażasz sobie rzeczy, których nie ma.

- Chciał zetrzeć Tarmacka na proch za to, że cię obraził. To takie romantyczne.

-   Nie   ma   nic   romantycznego   w   bójce.   Poradziłabym   sobie   z   Tarmackiem,   ale, 

oczywiście, jestem wdzięczna Brianowi za pomoc.

- Tak, poradziłabyś sobie. Zawsze sobie radzisz, ale to nie znaczy, że nie można ci 

pomóc.

- Nie, nie wiem - odparła Keeley. - Idź do szkoły, Mo. Muszę wygarnąć gnój.

- Idę, już idę. Brakuje ci chyba porannej dawki kofeiny. Przyjdę później sprawdzić, 

jak się czuje nasz wałach. Jestem tym osobiście zainteresowana. Do zobaczenia.

- Tak, świetnie - mruknęła Keeley, zabierając się do pracy. Nie ma nic złego w tym, że 

człowiek   potrafi   sam   sobie   radzić.   Ani   w   tym,   że   tego   chce.   Naprawdę   była   wdzięczna 

Brianowi za pomoc.

I nie potrzebowała kofeiny.

- Lubię kofeinę - gderała. - Lubię ją, a to zupełnie co innego. Zupełnie. Mogłabym się 

jej wyrzec w każdej chwili, wcale mi jej nie brak.

Zirytowana, sięgnęła po napój, który zostawiła na półce, i wypiła go duszkiem.

Dobrze, może mi jej brakuje, ale tylko dlatego, że lubię jej smak. To nie pragnienie 

ani uzależnienie...

Nie miała pojęcia, czemu właśnie wtedy przyszedł jej do głowy Brian. Była pewna, że 

background image

gdyby   zobaczył,   jak  wlepia  przerażony  wzrok w butelkę  z  napojem,   pękłby  ze  śmiechu. 

Ciekawe, jaka byłaby jego reakcja, gdyby wiedział, że zamiast butelki widzi jego twarz.

Nie,   pomyślała   spiesznie,   nie   potrzebuje   Briana   Donnelly'ego.   To   tylko   pociąg, 

usiłowała się uspokoić. Odstawiła butelkę tak ostrożnie, jak gdyby zawierała nitroglicerynę. 

To,   co   się   z   nią   działo,   było   dość   naturalne,   pomyślała,   ponieważ   był   jej   pierwszym. 

Fascynacja, zauroczenie... Miłość?

Nie chciała się zakochać, a jednak tak się stało i nic już nie mogła na to poradzić.

Kiedy przyszła Adelia, Keeley panowała nad sobą na tyle, by uciąć z nią pogawędkę i 

poprosić o zajęcie się papierkową robotą.

Keeley Grant nie uciekała od problemów i nie zamierzała robić tego teraz. Osiodłała 

Sama  i wyruszyła  na przejażdżkę, mając  nadzieję, że uda jej się pozbierać  myśli,  zanim 

pojawi się Brian.

Przenośna bariera startowa została ustawiona na ćwiczebnym torze. Powietrze było 

łagodne i rześkie. Liście drzew zaczynały się czerwienić - widoczna zapowiedź zmiany pory 

roku. Brian przypuszczał, że za tydzień, dwa widok będzie bajeczny, ale w tej chwili całą 

uwagę skupił na koniach.

Trenował na torze pięć koni - dwójkę jednolatków razem z trójką doświadczonych 

koni wyścigowych. Ten ostatni etap treningu, poprzedzający wyścig, był dla niego równie 

ważny jak dla jednolatków.

Musiał przyjrzeć się ich stylowi,  poznać preferencje, kaprysy,  silne punkty.  Wiele 

wniosków   będzie   opierało   się   na   domysłach,   przynajmniej   dopóki   nie   pobiegną   w   kilku 

wyścigach.

- Burza po wewnętrznej - powiedział, obracając w ustach cygaro. Lepiej mu się przy 

tym myślało. - Potem Brooder, Betty, Karmelek i po zewnętrznej Olbrzym.

Obejrzał  się,  słysząc  stukot  końskich  kopyt.  To  Keeley  jechała   w  stronę  toru. Jej 

pojawienie się zakłóciło tok myśli Briana.

- Nie wolno wam krzyczeć na jednolatki - powiedział do ujeżdżaczy, polecając im, by 

nie wstrzymywali koni. - Ani ich karać. Najwyżej możecie klepnąć je lekko, żeby dać im 

sygnał. Moich koni nie trzeba bić, żeby biegły.

Mimo że uwagę miał skoncentrowaną na koniach, wiedział, kiedy Keeley zsiadła z 

Sama. Wyjął stoper i obracał go w dłoni, gdy konie prowadzono do bariery startowej.

-   Nie   znam   jednolatka   po   wewnętrznej   -   powiedziała   Keeley,   obwiązując   wodze 

wokół słupka płotu.

- Twój ojciec nazwał go Burzą w Szklance Wody. ponieważ jest drobnej budowy, ale 

background image

szalenie bojowy. Nieczęsto wybierasz się rano na takie przejażdżki.

- Nie, ale chciałam przyjrzeć się przygotowaniom, a moja nowa asystentka świetnie 

sobie radzi z pracą biurową.

Spojrzał   na   Keeley.   Rozpuszczone   włosy   opadały   gęstą,   rozwichrzoną   falą   na 

ramiona, ale wyraz twarzy miała chłodny i poważny.

- Asystentka? A odkąd to ją masz?

- Od wczoraj. To moja mama. Wbrew przeświadczeniu pewnych osób, nie upieram 

się, by załatwiać wszystko sama, gdy proponują mi pomoc.

- Nadal jesteś rozdrażniona, co?

- Najwyraźniej.

-   Cóż,   będziesz   musiała   zaczekać,   jeśli   chcesz   się   pokłócić.   Jestem   zajęty.   Jim! 

Uspokój go teraz! - zawołał Brian, widząc, że Burza płoszy się trochę przed barierą startową. 

- Ten mały protestuje przeciwko zamknięciu.  Tak, teraz dobrze. - Przyszykował  stoper i 

włączył go, gdy podniesiono barierę.

Konie wystartowały.

Brian pomyślał, że chyba nic nie przyśpiesza tak bardzo bicia jego serca jak ta chwila, 

pierwszy impet, wspaniałe końskie ciała wyrywające się do przodu.

Nawet w radosnym uniesieniu niczego nie przegapił. Wspaniała praca nóg, chmury 

pyłu,   postacie   dżokejów,   pochylone   nisko   nad   końskimi   szyjami...   Dostrzegał   wyraźnie 

wszystko.

- Chce prowadzić od samego startu - wyszeptał. - Żeby inne poczuły smak kurzu spod 

jej kopyt.

Zafascynowana, Keeley przechyliła się przez barierę, gdy konie kończyły pierwsze 

okrążenie.

- Dobrze biega w grupie. Miałeś rację. Burza trochę się płoszy.

- Chce biec po zewnętrznej. Jest wytrzymały. Im dłuższy wyścig, tym bardziej mu się 

podoba. Betty zaś woli biec po wewnętrznej.

Bez zastanowienia nakrył dłonią dłoń Keeley.

- Spójrz tylko na nią. To zwyciężczyni. Nie potrzebuje żadnego z nas. Wie o tym.

Czując ciepły i mocny dotyk dłoni Briana, Keeley patrzyła, jak konie wchodzą na 

ostatnią prostą, Betty prowadziła prawie o całą długość. Keeley poczuła przypływ dumy.

Gdy   Brian   wydał   okrzyk,   zatrzymując   stoper,   chciała   zarzucić   mu   w   radosnym 

uniesieniu ramiona na szyję, ale on już się odsunął.

- Dobry czas, cholernie dobry czas. A będzie jeszcze lepszy. - Skinął głową, patrząc, 

background image

jak jeźdźcy unoszą się w strzemionach i wyhamowują konie. - Znajdę dla niej właściwy 

wyścig, dam jej poznać smak prawdziwej rywalizacji.

Poklepał Keeley po ramieniu z nieobecną miną i przeskoczył przez płot.

Patrzyła  za nim, jak idzie do koni, jak głaszcze i chwali Burzę, jak mówi coś do 

dżokeja, a dopiero potem przechodzi do Betty.

Klacz tańczyła zalotnie w miejscu, po czym pochyliła łeb i Skubnęła delikatnie ramię 

Briana.

Mylisz się, pomyślała Keeley. Cokolwiek ona wie, czymkolwiek jest, potrzebuje cię.

1, do cholery, ja potrzebuję cię również.

Gdy już pogłaskał wszystkie konie, pochwalił każdego z osobna i dżokeje zabrali je, 

by je ochłodzić, Brian przeskoczył z powrotem przez płot i podniósł swój notes.

- Miałem nadzieję, że twój ojciec przyjdzie obejrzeć jej pierwszy bieg w stawce.

- Jestem pewna, że przyszedłby, gdyby mógł. Pewnie coś go zatrzymało.

Mruknąwszy coś pod nosem, Brian dalej robił zapiski w swoim notesie.

- Cóż, dziś będzie biegało więcej jednolatków, więc jeśli zechce, proszę bardzo. Jak 

się czuje wałach?

- Dobrze. Z wrzodem już nieco lepiej. Po zajęciach dam mu płynny lek. Nie chcę, 

żeby kręciło się wokół niego pół tuzina dzieciaków, gdy zacznie działać.

-   Najlepiej   zaczekać   do   późnego   popołudnia.   Powinno   upłynąć   około   dwudziestu 

czterech godzin pomiędzy ostatnim karmieniem a podaniem leku. Mogę to zrobić za ciebie, 

jeśli masz dużo pracy.

Już miała na końcu języka grzeczną odmowę, ale zdołała się powstrzymać.

- Prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że znajdziesz czas, żeby go obejrzeć.

- Chemie to zrobię. - Podniósł głowę i zobaczył jej zasępioną twarz. - Co się stało? 

Martwisz się?

- Nie. - Odetchnęła głęboko i nakazała sobie spokój. - Jestem pewna, że wszystko 

będzie dobrze. - Dopilnuje tego. Wóz albo przewóz. - Po prostu lepiej się czuję, gdy panuję 

nad sytuacją, i tyle.

Keeley rozważyła sytuację. Pragnęła Briana. Mało tego - była prawie pewna, że jest w 

nim zakochana. Jeśli to miłość, to musi sprawić, żeby i on się w niej zakochał. Zamierzała 

dążyć uparcie do realizacji swoich pragnień, aż w końcu osiągnie cel.

Przyjemnie zmęczona po długim dniu pracy, nakarmiła konie. Bez wątpienia pomoc 

matki bardzo się przydała.

Czy to upór jest powodem, że tak często odtrąca pomocną dłoń? Chyba nie. Chce, 

background image

żeby ludzie, których kocha i którzy ją kochają, byli z niej dumni. A ona identyfikuje to - 

głupio - z potrzebą bycia doskonałą.

Wolała jednak myśleć o tym jak o przyjmowaniu na siebie odpowiedzialności.

Tak jak robi teraz z Brianem, pomyślała. Jeśli jest w nim zakochana, to odpowiada za 

własne uczucia. I od niej zależy, czy spróbuje wzbudzić w nim podobne.

Jeśli jej się nie uda... Nie, nie bierze takiej ewentualności pod uwagę. Kto zakłada 

niepowodzenie, nie osiągnie sukcesu.

Weszła do boksu wałacha, powiesiła torbę z sianem i odmierzyła porcję paszy.

- Dziś jest znacznie lepiej, prawda? - Delikatnie dotknęła opuchniętego kolana konia. 

Uśmiechnęła się do siebie, słysząc odgłos kroków na betonowej posadzce.

- Karmisz go? - Brian wszedł do boksu. - Nie mogłem wyrwać się wcześniej.

- Nie  szkodzi.  Połknął  lekarstwo  bez  mrugnięcia  okiem.   Masz  na  to  moje  słowo, 

zadziałało. - Wyprostowała się i uśmiechnęła. - Po tym, jak je, od razu widać, że czuje się 

lepiej.

- Wie, że mu się trafiło. - Brian obejrzał kontuzję i skinął głową. - Zeszło mi trochę, 

ponieważ mamy ogiera z zołzami.

- Delikatne stworzenia, prawda? - Powiodła dłonią po kłębie wałacha. - Zwodnicze. 

Takie   duże,   szybkie   i   silne.   To   wszystko   świadczyłoby   o   ich   odporności,   tymczasem   są 

bardzo delikatne.

- To prawda.

- Ja nie jestem delikatna, Brianie. Mam żelazną odporność.

Popatrzył na nią.

- Wiem, że jesteś silna, Keeley, ale skórę masz gładką jak płatki róż. - Przesunął czule 

palcem po jej policzku. - Moje dłonie są duże i szorstkie, powinienem o tym pamiętać. To 

wcale nie znaczy, że uważam cię za słabą istotę.

- W porządku. Odwrócił się do konia.

- Nadałaś mu już imię?

- Właściwie tak. Gdy byłam małą dziewczynką, mieliśmy psa. Przygarnęła go moja 

mama, zwykłego przybłędę, który zakradał się do domu. Karmiła go, zdobyła jego zaufanie. I 

nim się tata spostrzegł, miał wielkiego kundla. Wabił się Finnegan. - Przytuliła policzek do 

końskiego pyska. - Postanowiłam dać mu to imię. Nie podziękowałam ci jeszcze za to, że 

przybyłeś mi na ratunek wczoraj wieczorem.

-   Nie   przypominam   sobie,   żebym   gdzieś   „przybywał”.   -   Wargi   mu   drżały,   gdy 

wypchnęła go z boksu.

background image

- To kwestia sformułowania. Przytarłeś wczoraj nosa temu grubianinowi, ujmując się 

za   mną.   Byłam   zdenerwowana,   martwiłam   się   o   wałacha   i   nie   pomyślałam   wtedy   o 

podziękowaniach.

- Cóż, miło mi.

-   Nie   skończyłam   ci   dziękować.   -   Przygryzła   lekko   dolną   wargę   i   usłyszała,   jak 

wciąga gwałtownie powietrze.

- Jeśli to właśnie masz na myśli, możesz skończyć dziękować mi w mojej sypialni.

- Dlaczego nie zademonstrujesz mi, co mam na myśli? Właśnie tutaj.

Rozpięła   mu   koszulę,   zanim   zdążył   się   zorientować,   że   znaleźli   się   w   pustej   - 

przegrodzie, świeżo wymoszczonej sianem.

- Tutaj? - Roześmiał się, ujmując ją za obie dłonie i wyciągając z boksu. - Chyba nie.

- Tutaj. - Skontrowała jego ruch, przyciskając go do ściany. - Właśnie tutaj.

- Nie bądź śmieszna. - Brakowało mu tchu. - Ktoś może wejść.

- Żyj niebezpiecznie. - Zatrzasnęła za nimi drzwi boksu.

- Tak żyję, odkąd zobaczyłem cię po raz pierwszy. Czuła, jak mocno bije jej serce.

- Czemu masz teraz przestać? Uwiedź mnie, Brianie. Rzucam ci wyzwanie.

- Zawsze trudno mi  było  oprzeć się wyzwaniu. - Zerwał wstążkę z jej włosów. - 

Całkiem mnie zawojowałaś, Keeley. Nie potrafię ci się oprzeć.

Pocałował ją czułe i delikatnie, a ona z pasją oddała pocałunek. Prosiła, by ją uwiódł, 

choć nie trzeba jej było wcale uwodzić.

- Pragnę cię, Brianie. Obudziłam się, pragnąc ciebie. Pocałuj mnie mocniej.

- Tym razem nie chcę być delikatny. - Odwrócił się tak, że to Keeley opierała się 

plecami o ścianę. Zatopił spojrzenie pociemniałych nagle oczu w jej oczach. - Nie chcę być 

delikatny właśnie tym razem.

- To nie bądź - odpowiedziała, czując jego uniesienie. - Nie jestem taka mimozowata 

jak twoje konie. Nie daj się nabrać, Brianie.

- Przestraszę cię. - Nie mógłby powiedzieć tego, gdyby to była groźba lub ostrzeżenie, 

ale ona jeszcze raz rzuciła mu wyzwanie.

- Spróbuj.

Szarpnął jej bluzkę, aż guziki rozprysnęły się na wszystkie strony. Patrzył, jak otwiera 

szeroko oczy, nawet gdy zmiażdżył jej wargi pocałunkiem, tłumiąc jej okrzyk. Spodziewał 

się, że zaprotestuje, będzie walczyć, ona jednak tylko jęknęła cichutko, przylegając do niego 

jeszcze mocniej.

Gdy nogi całkiem odmówiły jej posłuszeństwa, osunął się z nią na stertę siana.

background image

Zduszone okrzyki Keeley spłoszyły konie, które kręciły się niespokojnie w boksach. 

Gdy doprowadził ją na szczyt rozkoszy, kiedy zabrakło jej tchu, wczepiła palce w jego włosy, 

jak gdyby chciała znaleźć punkt zaczepienia. Albo pociągnąć go za sobą.

Przedtem okazał jej czułość, teraz był niemal brutalny.

A ona się poddawała. Czuł to mimo szalonej namiętności, która w nim narastała. Ciała 

były śliskie od potu, a ona wiła się pod nim, przyjmując go. Oddając się.

Jej oczy były błękitne nawet w ciemności. Szeptała jego imię.

Wydała głośny okrzyk, gdy jej świat roztrzaskał się na kawałki. Nie miała punktu 

oparcia, czegoś, czego mogłaby się uchwycić, on zaś nie ustępował, nacierał z dziką pasją.

- To ja cię mam. - Pragnąc jak najprędzej się z nią połączyć, chwycił ją za biodra i 

podciągnął do góry. - To ja jestem w tobie. - I wszedł w nią tak zapamiętale, jak gdyby 

zależało od tego jego życie.

- To ja - wymówiła, niemal łkając - to ja cię mam.

background image

ROZDZIAŁ 10

Z punktu widzenia Keeley sytuacja była bliska ideału. Zakochała się w mężczyźnie, 

który   jej   odpowiadał.   Łączyły   ich   wspólne   zainteresowania,   lubili   swoje   towarzystwo, 

szanowali wzajemnie swoje opinie.

Oczywiście,   miał   swoje   wady.   Bywał   humorzasty,   a   jego   pewność   siebie   często 

graniczyła z arogancją. Jednak dzięki tym cechom stał się tym, kim jest.

Widziała problem jedynie w tym, jak sprawić, by romans przerodził się w związek, a 

związek   w   małżeństwo.   Została   tak   wychowana,   że   wierzyła   w   stałość,   w   rodzinę,   w 

przysięgi, jakie ludzie składają sobie na całe życie.

Naprawdę nie miała wyboru, musiała poślubić Briana i ułożyć sobie z nim życie. I 

zaczynała rozumieć, że on też nie ma wyboru.

Przypuszczała, że przypomina to trochę trenowanie konia. Wiele powtórek, nagrody, 

cierpliwość i uczucie. Oraz silna ręka.

Pomyślała, że najrozsądniej byłoby zaręczyć się podczas świąt Bożego Narodzenia i 

urządzić ślub w lecie przyszłego roku. Z pewnością najwygodniej dla nich byłoby założyć 

dom w pobliżu Royal Meadows, ponieważ oboje tu pracowali. Nie może być nic prostszego.

Musi tylko skłonić Briana, żeby wyciągnął podobne wnioski.

Wiedząc,   jakim   jest   typem   mężczyzny,   przypuszczała,   że   to   on   zechce   uczynić 

pierwszy ruch. Było to trochę irytujące, ale kochała go na tyle, by zaczekać, aż się zdeklaruje. 

Przypuszczała, że nie będą to tradycyjne oświadczyny.

Nie mogła się wprost doczekać.

Zatrzymała   się,   by   sprawdzić   nogę   wałacha,   czy   nie   spuchła   lub   nie   jest   gorąca. 

Delikatnie uniosła ją i zgięła w kolanie. Gdy nie zareagował odruchem bólu, przytuliła się na 

chwilę policzkiem do jego szyi.

- Widzisz - powiedziała, gdy owiał ją ciepłym oddechem - czujesz się teraz całkiem 

dobrze, prawda? Myślę, że jesteś już gotów, żeby trochę poćwiczyć.

Siodłając Finnegana,  zauważyła,  że jego sierść ma  znowu zdrowy wygląd.  Czas i 

troskliwa opieka zrobiły swoje. Być może nigdy nie będzie piękny i z pewnością nie jest 

czempionem, ale ma przemiły charakter i wykazuje dobre chęci.

To całkowicie wystarczy.

Gdy wskoczyła na siodło, Finnegan potrząsnął głową po czym na jej znak zaczął z 

godnością okrążać stępa padok.

Przez   pewien   czas   jechała   ostrożnie,   dostrajając   się   do   niego,   czuwając,   by   nie 

background image

nadwerężył wyleczonej nogi. Gdy wpadł w równy, spokojny rytm, ucieszyło ją to tak bardzo, 

że po paru chwilach odprężyła się na tyle, by rozkoszować się samą jazdą.

Tegoroczna jesień wykorzystała bogatą i zróżnicowaną paletę barw, by pomalować 

drzewa w odcieniach złota, czerwieni i pomarańczy. Chwiały się na tle błękitu nieba i płonęły 

w silnym blasku słońca.

Pola   zachowały   soczystą   zieleń   lata.   Źrebaki   brykały   na   pastwiskach,   pędziły   na 

długich nogach w pogoni za swoimi własnymi cieniami. Źrebne klacze z pękatymi brzuchami 

pasły się leniwie.

Na brązowym torze ogiery i klacze ścigały się, wzbijając kurz, w powietrzu niósł się 

stukot ich kopyt.

Ten obraz, pomyślała Keeley, jest związany z całym moim życiem. Obrazy powracają, 

powtarzają się rok po roku. Tkwi w nich piękno i siła oraz przeświadczenie, że nic się tu nie 

zmieni.

To może  przekazać  - i  przekaże  - swoim dzieciom,  gdy przyjdzie  na to  czas. Tę 

pewność, a także obowiązki, radości i trud.

Siedząc na grzbiecie zdrowiejącego wałacha, czuła, jak ogarniają wzruszenie. To nie 

było zwykłe miejsce, to było gniazdo. Troskliwie pielęgnowane przez jej rodziców.

Gdy ujrzała   Briana,   opartego   o  płot,  zapatrzonego   w konie,  biegnące  po  ostatniej 

prostej, zabrakło jej tchu.

Przez chwilę tylko mrugała, oszołomiona nagłym, bolesnym uciskiem w piersi. Skóra 

ją mrowiła, ciało przeszywały nerwowe dreszcze.

Koń się pod nią spłoszył, wyczuwając jej zdenerwowanie, i zaczął tańczyć, dopóki nie 

przyszło jej na myśl, by go okiełznać.

Ręce jej drżały.

Nie, coś jest nie tak. To po prostu nie do przyjęcia. Skąd to się bierze? Przecież 

zaakceptowała fakt, że go kocha.

Zdecydowała się, postawiła sobie cele. Do licha, podobało jej się to wszystko.

Skąd więc bierze się to bolesne uczucie, które powoduje dreszcze i zawrót głowy, ten 

strach,   który  sprawia,   że   ma   ochotę   zawrócić   wierzchowca   i   odjechać   tam,   gdzie   pieprz 

rośnie.

Myliłam się, uświadomiła sobie Keeley, przyciskając niepewną dłoń do bijącego w 

szaleńczym   rytmie   serca.   Dopiero   teraz   odczuwam   miłość.   Jakże   głupio   pozwoliła   uśpić 

swoją czujność, ponieważ sprawy potoczyły się tak gładko.

Zabrakło jej tchu, było to takie samo uczucie jak wtedy, gdy koń wysadza cię z siodła 

background image

i fruniesz w powietrzu, dopóki nie uderzysz z impetem o ziemię.

Keeley uświadomiła sobie, że odczuwanie miłości jest prawdziwym wstrząsem dla 

organizmu. Dziwne, że ktokolwiek to przeżywa.

Jestem Grantówną, powiedziała sobie, prostując się w siodle. Potrafię przeżyć upadek, 

pozbierać się i skoncentrować na celu. Nie tylko przetrwam, ale przeprowadzę sprawę do 

końca.

Próbowała opanować się w taki sam sposób jak przed zawodami. Oddychała powoli, 

równo, aż wreszcie jej puls zaczął bić miarowo i zniknęła gonitwa myśli. Potem ruszyła, by 

stawić czoło wyzwaniu.

Brian   odwrócił   się,   gdy   usłyszał,   że   nadjeżdża.   Rozdrażnienie,   że   ktoś   mu 

przeszkadza, które odmalowało się przez moment na jego twarzy, zniknęło natychmiast, gdy 

zobaczył Finnegana. Oddał notes pomocnikowi, udzielił mu kilku wskazówek i podszedł do 

wałacha.

- No, widzę, że jesteś w świetnej formie, prawda? - Pochylił się, by obejrzeć chorą 

nogę. - Nie jest gorąca. Wspaniale. Ile czasu jesteś z nim na dworze?

- Około piętnastu minut. Jeździliśmy stępa.

- Prawdopodobnie może już galopować. Wygląda dobrze, jak gdyby nigdy nic mu nie 

dolegało. - Brian wyprostował się, mrużąc oczy od słońca, gdy spojrzał na Keeley. - A ty? Jak 

się czujesz? Jesteś trochę blada.

- Doprawdy? - Nic dziwnego, pomyślała, ale uśmiechnęła się, ponieważ sprawiało jej 

przyjemność, że ma swoją tajemnicę. - Nic mi nie dolega. Ale ty... Ty wyglądasz wspaniale.

Zamrugał   powiekami   i   cofnął   się,   trochę   zaniepokojony,   gdy   pogłaskała   go   po 

policzku. W pobliżu kręci się z pół tuzina facetów, a każdy z nich jest ciekaw, co panna 

Keeley ma do powiedzenia jednemu z pracowników.

- Wezwano mnie dziś wczesnym rankiem do stajni i nie zdążyłem się ogolić.

Postanowiła potraktować jego unik raczej jako wyzwanie niż zniewagę.

-   Nic   nie   szkodzi.   Wyglądasz   dość   niebezpiecznie.   Jeśli   znajdziesz   później   czas, 

mógłbyś mi pomóc.

- W czym?

- Wybrać się ze mną na przejażdżkę.

- Chętnie.

- To świetnie. Około piątej? - Pochyliła  się i tym  razem chwyciła  go za koszulę, 

zmuszając, by podszedł bliżej. - Ach, i Brianie, nie gol się.

Ta   kobieta   wytrącała   go   z   równowagi   i   nic   nie   mógł   na   to   poradzić.   Jej   gorące 

background image

spojrzenia i intymne gesty powodowały, że potem przez cały dzień przechodziły go ciarki.

Co gorsza, mężczyzna, który płacił mu za całodzienną pracę, a nie za obijanie się i 

poddawanie się emocjom, jest jej ojcem.

Brian   pomyślał,   że   sam   jest   winien   tej   sytuacji.   Skąd   jednak   mógł   wiedzieć   na 

początku,  że   tak  się   zaangażuje?   Mały,  nieszkodliwy  flirt,   krótki   romans,   proszę   bardzo. 

Prawdą jest, że lubi ryzyko. Do pewnej granicy.

Dawno już tę granicę przekroczył. Był oczarowany Keeley, a jednocześnie ogromnie 

polubił jej rodzinę. Travis to nie tylko znakomity szef, to uczciwy człowiek, nastawiony coraz 

bardziej przyjacielsko.

A on znajdował sposoby, by kochać się z córką przyjaciela tak często, jak to tylko 

możliwe.

Najgorsze ze wszystkiego, przyznał, idąc w kierunku stajni, że od czasu do czasu łapie 

się na tym, że fantazjuje na temat przyszłości, zastanawia się, jak ułożyłoby się między nim a 

Keeley,   gdyby   sprawy   miały   się   inaczej,   gdyby   oboje   byli,   nazwijmy   to,   równi   sobie. 

Pomyślał, że - oczywiście, gdyby chciał założyć rodzinę - właśnie z nią by się ożenił.

On jednak nie miał zamiaru zapuszczać korzeni w jednym miejscu, a nawet gdyby brał 

to pod uwagę, ten pomysł i tak by nie wypalił.

Miejsce Keeley było w klubie sportowym, a jego w stajni.

Rozumiał ją. Sam, gdy był jeszcze chłopcem, buntował się przeciwko ograniczeniom, 

jakie stwarzało jego wychowanie, wymykając się w drodze ze szkoły do stajni. Nic nie mogło 

go powstrzymać - ani awantury, ani groźby, ani kary.

Kiedy tylko było to możliwe, opuścił dom, jeżdżąc od stajni do stajni, od toru do toru. 

Nigdy nie oglądał się za siebie. Bracia i siostry pozakładali rodziny, wychowywali dzieci, 

uprawiali ogródki, mieli stałą pracę. On zaśnie miał niczego, co nie zmieściłoby się do worka 

podróżnego albo czego nie mógłby się pozbyć, ruszając w dalszą drogę.

Gdy coś jest twoją własnością, musisz się o to troszczyć. Nim się spostrzeżesz, masz 

coraz więcej i po krótkim czasie jesteś uziemiony.

Obrzucił   spojrzeniem  ładny  kamienny   dom,  w  którym  mieszkał,   podziwiając   jego 

sylwetkę rysującą się na tle wieczornego nieba. Rdzawe, czerwone i złociste kwiaty rosły 

wzdłuż fundamentu, nieopodal stała zaparkowana ciężarówka, którą kupił od Paddy'ego.

Przystanął i, tak jak Keeley rano, rozejrzał się dookoła. Pomyślał, że jest to miejsce, 

które mogłoby zatrzymać mężczyznę, gdyby zapomniał o ostrożności.

Rozsądnie jest pamiętać, że ta posiadłość nie należy do niego, konie też nie są jego 

własnością. Ani Keeley jego kobietą.

background image

Gdy jednak szedł w stronę padoku, znów pozwolił sobie na marzenia.  W długich 

cieniach  i łagodnym  świetle wieczoru zobaczył  Keeley siodłającą dużego siwka, któremu 

nadała imię Pieszczoch. Włosy spięła w niedbały węzeł. Miała na sobie dżinsy i seledynowy 

sweter.

Wydawała się taka... dostępna. Jak kobieta, z którą mężczyzna chciałby spędzić czas 

po długim dniu pracy.

Nie zabrakłoby im tematów do rozmowy przy kolacji, w intymnym  zaciszu łóżka. 

Kochaliby się, żartowali...

Po nocy z taką kobietą mężczyzna budzi się rano, nie czując się schwytany w pułapkę 

ani nie martwiąc się o to, że ona tak się czuje.

- Patrzcie, patrzcie. - Brian podszedł do płotu. - Uwinęłaś się już ze wszystkim.

- To mój dobry dzień. - Keeley sprawdziła popręg i cofnęła się. Znała już długość 

strzemion,   jego   ulubioną   uzdę   i   wędzidło.   -   Nie   miałam   pojęcia,   że   zyskam   tyle   czasu, 

korzystając regularnie z pomocy mamy.

- Jak zamierzasz to wykorzystać?

- Będę się tym cieszyć. - Gdy otworzył bramę, wyprowadziła przez nią konie. - Przez 

ostatnie dwa lata byłam tak skoncentrowana na pracy, że często nawet nie mogłam ocenić jej 

rezultatów. - Oddała mu wodze. - A lubię je widzieć.

- Może wobec tego poświęcisz trochę czasu, by zajrzeć na tor. - Wskoczył na siodło w 

chwilę po niej. - Mnie też chodzi o rezultaty. Jutro wystawiam Betty w wyścigu najmłodszych 

koni.

- Jej pierwszy wyścig? Nie chciałabym za nic go przegapić.

- Charles Town. Druga po południu.

- Poproszę mamę, żeby poprowadziła za mnie popołudniowe lekcje. Na pewno się 

stawię.

Jadąc stępa, skierowali się ku wzgórzom, porośniętym drzewami, które lśniły różnymi 

kolorami w ukośnych promieniach słońca. Nad nimi przeleciało z krzykiem stado dzikich 

gęsi.

-   Dwa   razy   dziennie   -   powiedział   Brian,   odprowadzając   je   wzrokiem.   -   Odlatują 

zawsze o świcie i o zmierzchu.

-   Zawsze   lubiłam   je   obserwować.   Ich   widok   jest   nierozerwalnie   związany   z   tym 

miejscem. - Nie odrywała oczu od nieba, dopóki nie ucichł ostatni krzyk. - Dzwonił dzisiaj 

wujek Paddy.

- I jak mu się wiedzie?

background image

- Znakomicie. Kupił dwie młode klacze. Postanowił zająć się hodowlą.

- Nie wyobrażałem sobie nawet przez chwilę - rzekł Brian - że ktoś, kto zawsze był 

koniarzem, mógłby przestać interesować się końmi.

- Tobie   by też   ich  brakowało,  prawda?   Czy myślałeś   kiedykolwiek,  żeby założyć 

własną stadninę?

-   Nie,   to   nie   dla   mnie.   Jestem   szczęśliwy,   trenując   konie   innych.   Gdy   jest   się 

właścicielem, to już interes, prawda? Przedsięwzięcie. Nie pragnę być biznesmenem.

-   Niektórzy   tworzą   stadniny   dlatego,   że   kochają   konie   -   zauważyła   Keeley.   - 

Prowadzenie interesów nie musi przesłaniać uczuć.

- To rzadko się zdarza. - Brian rozejrzał się po budynkach gospodarczych. - Twój 

ojciec potrafił połączyć jedno z drugim. Poza nim poznałem tylko jednego hodowcę, któremu 

to się również udało. Chęć posiadania może wejść w krew. Zanim się zorientujesz, zaczną się 

liczyć tylko stan konta i pragnienie zysku. To stanowi dla mnie przeszkodę.

Keeley słuchała z rosnącym zainteresowaniem.

- Zarabianie na życie jest dla ciebie równoznaczne z uwiązaniem?

- Pułapką jest potrzeba robienia coraz większych pieniędzy. Mój ojciec dał się w nią 

schwytać.

- Naprawdę? - Tak rzadko wspominał o swojej rodzinie. - Czym się zajmuje?

-  Jest   urzędnikiem  bankowym.   Siedzi   codziennie  w  małej  klatce,   licząc   pieniądze 

innych ludzi. Co za życie!

- Cóż, to nie życie dla ciebie.

- Bogu dzięki. Te oba chłopaki chciałyby trochę pobiegać - powiedział, zmuszając 

Pieszczocha do galopu.

Keeley ponagliła swego wierzchowca, by zrównać się z Brianem. Obiecała sobie, że 

wrócą do tego tematu. Wciąż wiedziała za mało o mężczyźnie, którego zamierzała poślubić.

Jeździli przez godzinę, zanim odprowadzili konie do stajni. Brian miał nadzieję, że 

znów zaproponuje mu wspólną kolację, ona jednak spytała, unosząc brwi:

- Nie zaprosiłbyś mnie na drinka?

- Na drinka? Nie mam ci wiele do zaproponowania, ale zapraszam.

- Miło jest wychodzić gdzieś od czasu do czasu. - Zanim zdążył schować bezpiecznie 

rękę do kieszeni, ujęła ją i splotła palce z jego palcami. - Przecież miewasz niekiedy czas dla 

siebie - dodała śmiało. - Ciekawe, czy wiesz, co to randka.

- Mam pewne doświadczenie. - Popatrzył na ciężarówkę, gdy skręcili w stronę jego 

kwatery.   -   Jeśli   masz   ochotę   się   przejechać,   wskakuj   do   kabiny,   ale   najpierw   muszę   ją 

background image

posprzątać.

- To nie było najbardziej romantyczne z zaproszeń - zauważyła Keeley z przekąsem.

-   Używane   ciężarówki   nie   są   specjalnie   romantyczne,   a   ja   zapomniałem,   gdzie 

zaparkowałem powóz.

- Jeśli znowu robisz głupie przytyki na temat księżniczki... - Urwała, zaciskając zęby. 

Bądź   cierpliwa,   przypomniała   sobie.   Nie   zamierzała   psuć   nastroju   kłótnią.   -   Nieważne. 

Zapomnijmy o przejażdżce - otworzyła drzwi - i przejdźmy od razu do kolacji.

Gdy tylko wszedł do środka, uderzył go w nozdrza smakowity zapach. Aromatyczny i 

ostry, przypomniał mu, że jest bardzo głodny.

- Co to jest?

- O czym mówisz? - spytała, po czym uśmiechnęła się szeroko, wciągając powietrze. - 

Ach,  to.  Chili,  jedna z  moich   specjalności.  Nastawiłam   na  małym  ogniu  przed  ostatnimi 

zajęciami.

- Ugotowałaś kolację?

- Uhm. - Rozbawiona i ogromnie zadowolona, że wprawiła go w zdumienie, weszła do 

kuchni. - Nie sądziłam, żebyś miał coś przeciwko temu, i wiedziałam, że oboje będziemy 

bardzo głodni. - Podniosła pokrywkę rondla i potrząsnęła nim krótko, wypuszczając obłoczek 

pachnącej wspaniale pary. - To potrawa, którą można po prostu zostawić na palniku i zjeść, 

gdy jest już gotowa, dlatego tak ją lubię. Och, i przyniosłam butelkę merlota, chociaż piwo też 

pasuje do chili, jeśli wolisz.

- Próbuję przypomnieć sobie, kiedy ostatnio ktoś dla mnie gotował - poza twoją mamą 

i kimś, kto był ze mną spokrewniony.

Jeszcze bardziej zadowolona, odwróciła się i zarzuciła mu ramiona na szyję.

- Czy żadna z twoich wielu kobiet cię nie karmiła?

-   Może   od   czasu   do   czasu,   ale   musiało   to   być   tak   dawno,   że   nie   pamiętam.   - 

Przyciągnął   ją   do   siebie.   -   I   z   pewnością   nie   pamiętam   niczego,   co   by   tak   smakowicie 

pachniało.

- Kobiety czy potrawy?

- I jednego, i drugiego. - Pochylił się i pocałował ją czule. - Wszystko to przypomina 

mi, że umieram z głodu.

- Od czego zaczniemy? - Chwyciła lekko zębami jego dolną wargę. - Ode mnie czy od 

jedzenia?

- Od ciebie.

- To świetnie się składa, ponieważ ja też chcę zacząć od ciebie. - Cofnęła się. - Może 

background image

trochę   się  odświeżymy.   Chętnie   skorzystam   z   prysznica.   -  Śmiejąc   się,   wyciągnęła   go  z 

kuchni.

Pomyślała  również o ubraniu na zmianę.  Brian  przyglądał się, jak Keeley wkłada 

czyste dżinsy. Włosy wciąż jeszcze miała mokre po wspólnym prysznicu, skórę zaróżowioną, 

a w niektórych miejscach lekko obtartą, ponieważ się nie ogolił.

Namiętna miłość pod gorącym prysznicem nie była czymś tak intymnym i osobistym, 

stwarzającym   poczucie   bliskości,   jak   fakt,   że   położyła   swój   czysty,   starannie   złożony 

sweterek w nogach jego łóżka.

Keeley sięgnęła po niego, po czym obejrzała się, przyłapując Briana na tym, że się w 

nią wpatruje.

- O co chodzi?

Brian pokręcił głową. Nie potrafił wyjaśnić tego uczucia paniki i zarazem błogości, 

które ogarnęło go, gdy patrzył, jak Keeley się ubiera.

- Obtarłem ci skórę. - Wyciągnął rękę i przesunął czubkami palców po jej obojczyku. - 

Powinienem był się ogolić. Masz takie delikatne ciało - wyszeptał, muskając teraz jej ramię. - 

Nie wiem, jak uda mi się o tym zapomnieć.

Gdy zadrżała, powiedział:

- Zmarzłaś. Włóż prędko sweter. Mam trochę maści, posmaruję cię.

Wyjął   z   szuflady   tubkę   i   ponieważ   Keeley   nie   włożyła   jeszcze   swetra,   wycisnął 

odrobinę maści na palce i delikatnie nałożył na podrażnioną skórę. Keeley poznała zapach.

- To maść dla koni.

- I co z tego?

Roześmiała się, pozwalając, by się nią zajął.

- Czy to czyni ze mnie twoją klacz?

- Nie, na to jesteś zbyt młoda i zbyt delikatnej kości. Jesteś wciąż źrebicą.

- Czy zamierzasz mnie trenować, Donnelly?

- Och, jest pani poza moją ligą, panno Grant. - Spojrzał jej w twarz i zmarszczył brwi, 

widząc, że uśmiecha się szeroko. - Czy mogę wiedzieć, co tak cię bawi?

- To jest silniejsze od ciebie, prawda? Musisz doglądać.

- Zostawiłem na tobie moje ślady - powiedział cicho, wcierając maść - wobec tego 

powinienem się nimi zająć.

Uniosła dłoń i zaczęła bawić się jego wilgotnymi włosami.

- Lubię, jak się mną zajmuje twardogłowy mężczyzna o miękkim sercu.

Brian, nie odrywając spojrzenia od jej oczu, zaczął rozprowadzać maść opuszką palca 

background image

po łagodnej wypukłości piersi.

- Wydajesz się nie mieć żadnych skrupułów, gdy tak stoisz tutaj, półnaga, i pozwalasz 

mi na to.

- Czy mam się czerwienić i drżeć ze zdenerwowania?

- Nie należysz  do tego rodzaju kobiet i to mi się w tobie podoba. - Zadowolony, 

zakręcił tubkę, po czym sam włożył jej sweter przez głowę. - Nie mogę jednak pozwolić, 

żeby tak śliczne stworzenie złapało katar. Proszę bardzo. - Wyjął jej włosy spod swetra.

- Nie masz suszarki?

- Nie, ale jest tu ciepło.

Roześmiała się i przeczesała palcami wilgotne loki.

- Chodź, napijemy się wina, a ja dokończę szykować kolację.

Nie znał się specjalnie na winach, ale już pierwszy łyk powiedział mu, że jest o kilka 

kategorii lepsze od tego, które można by podać do tak skromnej potrawy jak chili.

Keeley czuła się chyba w jego kuchni swobodniej niż on sam. Bez trudu znajdowała 

wszystko   w   szufladach,   których   on   nawet   jeszcze   nie   zdążył   otworzyć.   Gdy   zaczęła 

doprawiać sałatę, odstawił kieliszek.

- Wrócę za chwilę.

- I ani sekundy później! - zawołała za nim. - Chleb jest już prawie gorący.

W odpowiedzi usłyszała trzaśniecie drzwi. Wzruszyła ramionami i zapaliła świece, 

które ustawiła na małym kuchennym stole. Przytulnie, pomyślała.

Był to rodzaj prostego posiłku, jaki dwoje ludzi może przygotować razem po pracy, w 

miłej atmosferze. Zamierzała dopilnować, żeby zdarzało się to częściej, aż Brian zrozumie, że 

tak właśnie mogłoby, a nawet powinno być. Zadowolona, podniosła kieliszek z winem i sama 

wzniosła toast:

- Za dobre starty - powiedziała cicho i wypiła. Słysząc, że drzwi się otwierają, wyjęła 

chleb z piekarnika.

- Siadajmy do kolacji, umieram z głodu. Odwróciła się, by postawić koszyk z chlebem 

na stoliku, i zobaczyła Briana z naręczem chryzantem i cynii.

-   Aż   się   prosiło,   żeby   je   tu   postawić   -   powiedział.   Keeley   popatrzyła   na   barwne 

jesienne kwiaty, potem na twarz mężczyzny.

- Zerwałeś dla mnie kwiaty.

- Przygotowałaś dla mnie kolację z winem, świecami i tak dalej. Poza tym to są twoje 

kwiaty.

-   Nie,   nie   moje.   -   Czując,   jak   zalewają   fala   miłości,   postawiła   koszyk   na   stole   i 

background image

czekała. - Dopóki mi ich nie ofiarujesz.

- Nigdy nie zrozumiem, czemu kobiety są takie sentymentalne, jeśli idzie o bukiety. - 

Wyciągnął przed siebie rękę z kwiatami.

- Dziękuję. - Zamknęła oczy i ukryła w nich twarz. Chciała dokładnie zapamiętać ich 

zapach i kształt. Opuściwszy je, nadstawiła mu usta do pocałunku i potarła policzkiem o jego 

policzek.

Zamknął ją w ramionach tak nagle, tak mocno, że zabrakło jej tchu.

- Brianie, co się stało?

Ten  gest,  tak  prosty i  uroczy,  zwykle  potarcie   policzkiem  o  policzek,   sprawił,  że 

ogarnęło go nagłe wzruszenie.

- Nic, nic. Po prostu lubię czuć twoje ciało przy swoim.

- Jeśli ściśniesz mnie jeszcze trochę mocniej, to się uduszę.

- Przepraszam. Kiedy jestem głodny, zapominam, ile mam w sobie siły.

- Wobec tego siadaj i zacznijmy jeść. Wstawię kwiaty do wody.

- Ja... - Musiał się odezwać i szukał gorączkowo tematu, przy którym nie będzie się 

jąkał albo nie powie czegoś, co wprawi w zakłopotanie ich oboje. - Zamierzałem powiedzieć 

ci wcześniej. Zajrzałem do akt Finnegana.

Świetnie, pomyślał, siadając i nakładając sałatę. To bezpieczny temat.

- Był zarejestrowany jako Wybryk Fantazji.

- Tak, wiedziałam o tym. - Keeley włożyła kwiaty do wazonu i postawiła je na stole, 

po czym przyłączyła się do Briana. - Finnegan chyba lepiej do niego pasuje.

- Jest twój i możesz go nazwać, jak ci się żywnie podoba. Zapisy w pierwszym roku 

jego ścigania się są nierównomierne. Ma całkiem niezły rodowód, ale nigdy nie wykorzystał 

w pełni swoich możliwości i właściciele sprzedali go, gdy miał trzy lata.

-   Zamierzałam   zajrzeć   do   jego   dossier.   Zaoszczędziłeś   mi   kłopotu.   -   Przełamała 

kromkę chleba na pół i podała mu. - Ma miły charakter i reaguje dobrze na człowieka, mimo 

że się nad nim znęcano.

- Rzecz w tym, że mając trzy lata, osiągał lepsze wyniki. Wydaje mi się, że go zbytnio  

eksploatowano. Gdybym go trenował, postępowałbym zupełnie inaczej.

- Ty w ogóle wszystko robisz inaczej, Brianie.

- W każdym razie biegł w wyścigu, w którym stawiający ma prawo zakupu konia, i w 

ten sposób dostał się w łapy Tarmacka.

- Drań - powiedziała Keeley tak zimnym tonem, że Brian spojrzał na nią znad talerza.

- Nie będę się z tobą spierał. Uważam natomiast, że Finnegan będzie się marnował w 

background image

twojej szkole. Został stworzony do biegania na torze, tam przynależy.

Keeley zmarszczyła ze zdziwieniem brwi.

- Twoim zdaniem, powinien się ścigać?

- Powinnaś to rozważyć. Poważnie. To koń czystej krwi, Keeley. Był po prostu źle 

wykorzystany i źle prowadzony.

- Ale jeśli ma skłonność do łogawizny...

- Tego nie wiesz. To nie jest dziedziczne. Tym razem była to kontuzja, spowodowana 

przez człowieka. Możesz poprosić ojca, żeby mu się przyjrzał, jeśli masz wątpliwości, czy się 

nie mylę.

Zastanawiała się przez chwilę, sącząc wino.

- Nie o to chodzi, Brianie, mam zaufanie do twojej oceny. Oboje dobrze wiemy, że źle 

traktowany koń może stracić serce do walki. Nie chciałabym do nic/c zmuszać.

- Oczywiście, zależy to od ciebie.

- Pracowałbyś z nim?

- Dlaczego nie? Ale mogłabyś zapytać? Pokręciła przecząco głową.

- Nie, nie potrafię szkolić koni wyścigowych. Gdybym zdecydowała się wypuścić go 

na tor, musi go trenować najlepszy.

- Czyli ja - rzekł Brian takim tonem, że Keeley się uśmiechnęła.

- Czy to znaczy, że się zgadzasz?

- Jeśli twój ojciec pozwoli mi pracować z nim, to będę szczęśliwy, mogąc się tym 

zająć. Zaczniemy bardzo spokojnie i zobaczymy, jak będzie sobie radził. Tamtego ranka, gdy 

na nim jeździłaś, miał w oczach tęsknotę.

- Ja tego nie widziałam. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. - Cieszę się, że ty 

dostrzegłeś.

- Na tym polega moja praca.

- Masz taki dar - sprostowała. - Twoja rodzina musi być z ciebie dumna - powiedziała 

od   niechcenia,   zabierając   się   za   jedzenie,   po   czym   podniosła   na   niego   wzrok, 

zdezorientowana, gdy wybuchnął śmiechem. - Co w tym takiego zabawnego?

-   Duma   nie   mieści   się   raczej   w   ich   ogólnej   opinii   o   moim   sposobie   myślenia   i 

funkcjonowania.

- Czemu?

- Ludzie nie potrafią być dumni z czegoś, czego nie rozumieją. Nie wszystkie rodziny, 

Keeley, są takie jak twoja.

- Przykro mi - powiedziała. Rzeczywiście zrobiło jej się przykro. Nie tylko z powodu 

background image

braku więzi w jego rodzinie, ale też dlatego, że okazała się zbyt ciekawska.

- Nie o to chodzi. Jesteśmy w dobrych stosunkach. Zamierzała dać spokój, zmienić 

temat, ale ją poniosło:

-   Skoro   nie   są   z   ciebie   dumni,   to   znaczy,   że   są   głupi!   -   Gdy   znieruchomiał   ze 

zdumioną miną, wzruszyła ramionami. - Przepraszam, ale takie jest moje zdanie.

Patrząc na nią włożył porcję chili do ust. Zrozumiał, czemu się złości.

- Kochanie, miło, że tak mówisz, ale...

-   Wcale   nie.   To   było   bardzo   niegrzeczne,   ale   naprawdę   tak   uważam.   -   Chwyciła 

butelkę wina i nalała do pełna do obu kieliszków. - Masz prawdziwy talent i zapracowałeś na 

świetną opinię - albo z pewnością nie znalazłbyś się tutaj, w Royal Meadows. Jak można nie 

być z ciebie dumnym? - spytała z jeszcze większą pasją - Twój ojciec powinien przecież to 

rozumieć.

- Dlaczego?

Otworzyła usta ze zdziwienia.

- Przecież to on zaznajomił cię z końmi.

- Z torem wyścigowym. Mojego ojca konie nie interesowały - powiedział Brian. Był 

tak   zafascynowany   jej   reakcją,   że   nie   zorientował   się   nawet,   że   właśnie   zagłębili   się   w 

rozmowę o jego rodzinie. Do tej pory nigdy tego nie robił. - Podziwiał je, ale interesował go 

jedynie hazard. I prawdopodobnie nic się nie zmieniło. To i pociąganie z piersiówki przy 

cichej dezaprobacie mojej matki. Mówiłem ci, Keeley, że jest urzędnikiem bankowym.

- A co to zmienia?

Wszystko,   pomyślał   Brian,   ale   spróbował   znaleźć   jakieś   bardziej   zrozumiałe 

wyjaśnienie.

- Wiele lat temu przestał wyglądać przez kraty swej małej klatki. Pobrali się z matką 

bardzo młodo, niecałe dziewięć miesięcy - rozumiesz? - przed przyjściem na świat mojej 

najstarszej siostry.

- To może być trudne, ale nadal...

- Nie, byli  z tego zadowoleni. Założyli  dom,  wychowali dzieci.  Mój ojciec nieźle 

zarabiał. Mimo że grał na wyścigach, nigdy nie chodziliśmy głodni - i rachunki wcześniej czy 

później były płacone. Moja matka dbała, by stół był ładnie nakryty, a nasze ubrania czyste. 

Wydaje mi się, że pod koniec każdego dnia oboje byli wykończeni, choćby tylko z powodu 

udawania.

Keeley przyszło na myśl powiedzenie jej matki. „Dziecko może umierać z głodu nad 

pełnym talerzem”. Rozumiała, że bez miłości, ciepła, okazywanej sobie serdeczności, dusza 

background image

głoduje.

- Fakt, że poszedłeś własną drogą, nie powinien przeszkadzać im być szczęśliwymi z 

twojego powodu.

-   Brat   i   siostry   są   urzędnikami,   mają   rodziny,   dzieci.   Ja   jestem   inny,   odstaję   od 

szablonu, dlatego mnie nie rozumieją. Gdy poznasz mnie lepiej, sama dojdziesz do wniosku, 

że coś jest ze mną nie tak. W przeciwnym razie coś jest nie tak z tobą.

- Uciekłeś - wyszeptała.

Nie bardzo spodobało mu się to określenie, ale skinął twierdząco głową.

- I to tak szybko, jak tylko zdołałem. Po co oglądać się za siebie?

Nadal   się   oglądasz,   pomyślała   Keeley.   Oglądasz   się,   ponieważ   w   dalszym   ciągu 

uciekasz.

background image

ROZDZIAŁ 11

Keeley doszła do wniosku, że niektórym mężczyznom po prostu zajmuje więcej czasu 

uświadomienie   sobie,   że   chcą   pójść   tam,   gdzie   się   ich   prowadzi.   Nie   mogła   narzekać, 

ponieważ było cudownie. Weszło jej w zwyczaj, że raz w tygodniu jeździła na tor. Była to 

przyjemność, z której zrezygnowała, gdy zakładała swoją szkołę.

Nadal miała dziesiątki drobiazgów, których musiała dopilnować osobiście - spotkania, 

sprawozdania   oraz   kontynuacja   indywidualnego   toku   nauki   z   każdym   dzieckiem. 

Zaplanowała   coś   w   rodzaju   domu   otwartego   w   czasie   wakacji,   gdzie   wszyscy   rodzice, 

dziadkowie,   przybrani   rodzice   mogli   odwiedzać   szkołę.   Poznawać   się,   spotykać   i,   co 

najważniejsze, widzieć, jakie postępy robią dzieci.

Jednakże teraz, gdy szkoła szła pełną parą i Keeley rozszerzyła zajęcia do siedmiu dni 

w tygodniu, była bardzo szczęśliwa, że matka przejęła je od niej raz w tygodniu.

Zachwyciły ją postępy, jakie uczyniła Berty, przekonała się, że instynkt nie zawiódł 

Briana, jeśli idzie o klaczkę. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu Betty udowadniała, że ma w 

sobie instynkt walki i jest potencjalną czempionką.

Jeszcze   większą   radość   odczuwała,   widząc,   jak   Finnegan   wraca   do   życia   pod 

cierpliwą, pewną ręką Briana.

Ciepło opatulona - ponieważ poranek był bardzo chłodny - Keeley stała przy płocie 

toru ćwiczebnego i czekała na Briana, który dawał Larry'emu wskazówki co do biegu.

- Zachowuje się trochę nerwowo przy barierze startowej, ale potem jest w porządku. 

Musisz go lekko karcić. Lubi biec w grupie, toteż powinieneś się jej trzymać, dopóki nie 

wyjdziecie z drugiego okrążenia. Dasz mu wtedy do zrozumienia, że żądasz od niego więcej. 

Da ci to. Nie lubi biegać z przodu, brakuje mu towarzystwa.

- Dziękuję za wskazówki, panie Donnelly, i za to, że dał mi pan szansę.

-   To   panna   Grant   dała   ci   szansę.   Jeśli   wyczuję   whisky   w   twoim   oddechu   przed 

jutrzejszym startem, kolejnej już nie dostaniesz.

- Nie wezmę do ust ani kropelki. Pobiegniemy dla pana, choćby po to, by pokazać 

temu draniowi Tarmackowi, jak traktuje pan konia czystej krwi.

- Świetnie. Przekonajmy się, jak pobiegnie.

Brian wrócił do płotu, przy którym stała Keeley, pijąc swój ulubiony napój.

- Nie wiem, czy najlepiej wybrałaś dżokeja, ale w każdym razie jest trzeźwy.

- Tym  razem nie chodzi o zwycięstwo,  Brianie.  Wziął od niej butelkę,  upił łyk  i 

skrzywił się. Nie potrafił zrozumieć, jak ta kobieta może pić od rana coś takiego.

background image

- Zawsze chodzi o zwycięstwo.

- Odwaliłeś z nim wspaniały kawałek roboty.

- Przekonamy się o tym dopiero jutro w Pimlico.

- Przestań - powiedziała, gdy przecisnął się przez dziurę w płocie. - Naucz się darzyć 

zaufaniem kogoś, kto na to zasługuje. Ten koń odzyskał godność. Oddałeś mu ją.

- Na miłość boską, Keeley, to twój koń. Ja tylko przypomniałem mu, że potrafi biegać.

Mylisz  się, pomyślała.  Zwróciłeś  mu  godność  i w ten sposób uczyniłeś  go swoją 

własnością.

Brian skoncentrował się już całkowicie na koniu. Wyjął z kieszeni stoper.

- Sprawdźmy, jak dobrze pamięta bieganie.

Mgły   snuły   się   nad   ziemią,   srebrzysty   szron   lśnił   na   trawie,   a   słońce   usiłowało 

przedrzeć się przez grubą warstwę chmur. Powietrze było spokojne, jeszcze się całkiem nie 

rozwidniło.

Bariera startowa podniosła się ze szczękiem i konie ruszyły.

Kopyta   rozrywały   unoszącą   się   nad   torem   mgłę   niczym   cienką   srebrną   wstążkę. 

Lśniące od porannej wilgoci końskie ciała przemknęły obok nich, tworząc jedną niewyraźną 

plamę.

- Tak, właśnie tak - mruczał pod nosem Brian. - Trzymaj go pośrodku. Doskonale.

- Są piękne. Absolutnie wszystkie.

- Musisz narzucić mu tempo. - Brian przyglądał się, jak wychodzą z pierwszej prostej, 

gdy tymczasem zegar w jego głowie odmierzał czas. - Widzisz, dostosowuje tempo biegu do 

prowadzącego. To dla niego zabawa. Znajduje przyjemność w obcowaniu z kumplami, tak 

sobie myśli.

- Skąd wiesz, co myśli? - spytała ze śmiechem Keeley, czując, że serce zaczyna bić jej 

jak szalone.

- Powiedział mi.  No, bądź gotów teraz. Teraz! Właśnie tak. Jest silny.  Nigdy nie 

będzie piękny, ale jest silny. Spójrz, wysuwa się do przodu. - Brian położył dłoń na ramieniu 

Keeley. - Ma w sobie więcej serca niż rozumu i to ono popycha go naprzód.

Brian wyłączył stoper, gdy nadbiegł Finnegan o pół długości za prowadzącym.

- Doskonale. Tak, naprawdę doskonale. Myślę, że zajmie jutro miejsce w pierwszej 

trójce dla pani, panno Grant.

- Nieważne.

Nie tyle urażony, co szczerze zaskoczony, popatrzył na nią ze zdumieniem.

- To okropne, co mówisz.

background image

-   Wystarczającym   szczęściem   jest   obserwowanie,   jak   biegnie.   A   jeszcze   większą 

przyjemność sprawia mi, gdy patrzę na ciebie, jak mu się przyglądasz. - Wzruszona, położyła 

mu dłoń na piersi. - Pokochałeś tego konia.

- Kocham wszystkie konie, które trenuję.

- Tak, widziałam to i rozumiem,  ponieważ tak samo jest ze mną. Jednak kochasz 

właśnie tego konia.

Zakłopotany tym, że usłyszał prawdę, Brian przeskoczył przez płot.

- To tylko praca.

Keeley uśmiechnęła się, gdy Brian podszedł, by pogłaskać czule Finnegana.

- Wspaniale. Moja córka i mój trener przygotowują do startu zawodnika.

Obejrzała się i wyciągnęła rękę do ojca, który szedł w jej stronę.

- Widziałeś, jak biegnie?

- Ostatnie kilka sekund. Dzięki tobie w krótkim czasie przebył długą drogę. - Travis 

pocałował ją w czubek głowy. - Jestem z ciebie dumny.

Keeley zamknęła oczy. Jak łatwo to powiedział, jak miło wiedzieć, że naprawdę tak 

myśli.

- Nauczyliście  mnie  troszczyć  się  o innych,  ty i  mama  Gdy ujrzałam  tego  konia, 

przejęłam się nim, ponieważ wy to we mnie zaszczepiliście. - Podniosła głowę i pocałowała 

ojca w policzek. - Dziękuję. Brian miał słuszność. Ten koń musi się ścigać. Jest do tego 

stworzony. Chciałam go uratować, ale Brian wiedział, że to nie wystarczy.

- Ale to ty wszystko poskładałaś do kupy.

- Masz rację. - Roześmiała się, ponieważ zaświtało jej rozwiązanie tak dziecinnie 

proste, że nie mogła zrozumieć, iż nie przyszło jej wcześniej do głowy. - Absolutną rację.

Keeley odwołała tego dnia zajęcia nie tylko z powodu powrotu Finnegana na tor. 

Betty   miała   wziąć   udział   w   swoim   pierwszym   wyścigu.   Przyjadą   ją   obejrzeć   rodzice   i 

Brandon.

Wybrała się na tor o świcie, żeby nie stracić przyjemności przyglądania się wczesnym 

treningom.

- Można by pomyśleć, że to derby - powiedział Brandon. - Jesteś podekscytowana.

- Nigdy dotąd nie miałam konia wyścigowego. Jestem absolutnie pewna, że to mój 

pierwszy i ostatni. Zamierzam cieszyć się każdą chwilą tutaj, ale... To nie moja pasja. W 

przeciwieństwie do ciebie i taty. Nawet mamy.

- Ty skierowałaś całą swoją pasję na szkołę. Nigdy nie sądziłem, że zrezygnujesz z 

zawodów.

background image

-   Ani   ja.   Nie   przypuszczałam,   że   znajdę   coś   tak   bardzo   satysfakcjonującego, 

stanowiącego dla mnie prawdziwe wyzwanie.

Przystanęli, patrząc na konie, które wracały z wczesnego treningu.

Para unosiła się z ich grzbietów, z kadzi z gorącą wodą, ustawionych przed stajniami. 

Zasnuwała powietrze, tłumiła dźwięki, zamazywała kolory.

Oprowadzano konie, żeby je ochłodzić”, stajenni oraz inni pracownicy czekali tylko, 

by   mogli   przystąpić   do   swoich   obowiązków.   Ktoś   grał   smętną   melodyjkę   na   ustnej 

harmonijce.

-   To   już   twoja   sprawa   -   powiedziała,   gdy   przyprowadzono   Betty.   -   Ja   jestem 

szczęśliwa, mogąc się tylko przyglądać.

- Tak? To co tutaj robisz tak wcześnie rano?

-   Podtrzymuję   tradycję   rodzinną.   Zamierzam   wystąpić   w   charakterze   stajennego 

Finnegana.

To było całkiem coś nowego dla Briana i wcale szczególnie go nie uradowało.

- Właściciele nie mogą być stajennymi. Zajmują miejsca na trybunie głównej albo w 

restauracji.

Keeley zakładała opaski na pęciny Finnegana.

- Od jak dawna pracujesz w Royal Meadows? Mars na jego czole jeszcze się pogłębił.

- Od połowy sierpnia.

- To chyba dość, żeby zauważyć, że Grantowie nie usuwają się z drogi.

- To, że zauważyłem, nie oznacza, iż zaaprobowałem. - Przyglądał się, jak czesze 

zgrzebłem grzywę  Finnegana, i nie mógł się do niczego przyczepić. - Obrządzanie konia 

przed   szkołą   czy   konkursem   hippicznym   to   nie   to   samo,   co   przed   wyścigiem.   Nie 

wypolerowałaś metalowych części.

Rzuciła okiem na siodło.

- Potrafię to zrobić.

Brian odwrócił się na pięcie. Musiał zająć się Betty. Miała wystartować za chwilę.

- Trzeba z nim rozmawiać.

- To zabawne, ale potrafię również z nim rozmawiać. Brian zaklął pod nosem.

- Woli, jak się śpiewa...

- Słucham?

- Powiedziałem, że woli, jak się śpiewa.

- Ach, tak. Jakąś konkretną piosenkę? Poczekaj, niech zgadnę. „Finnegan's Wake”? - 

Oburzone   spojrzenie   Briana   sprowokowało   ją   do   śmiechu,   aż   wreszcie   oparła   się   o   bok 

background image

wałacha. Koń odwrócił łeb i zaczął obwąchiwać jej kieszenie w poszukiwaniu jabłek.

- To szybka melodia - odparł chłodno Brian - a on lubi słyszeć swoje imię.

- Znam refren. - Keeley usiłowała stłumić kolejny atak śmiechu. - Nie jestem jednak 

pewna, czy wszystkie słowa. Składa się z kilku linijek.

- Zrób, co tylko w twojej mocy - rzekł cicho i odszedł. Kąciki ust powędrowały mu do 

góry, gdy usłyszał, że zaczyna śpiewać piosenkę o dublińczyku, który sobie popijał.

Gdy dotarł do boksu Betty, pokręcił głową.

- Powinienem był wiedzieć. Jeśli nie ma Granta w jednym miejscu, to z pewnością 

człowiek natknie się na niego w drugim.

Travis poklepał Betty po łopatce.

- Czy to Keeley tam śpiewa?

- Ma bzika na punkcie Finnegana.

- To u niej naturalne.

- Nigdy nie stało nam nad głową tylu właścicieli, co, kochanie? - Brian ujął w dłonie 

pysk Betty, która potrząsnęła łbem i chwyciła go lekko wargami za włosy.

- Ten przeklęty koń kompletnie się w tobie zadurzył.

- Ona może być pańską lady, sir, ale jest moją prawdziwą miłością.

Głaskał ją i mówił coś do niej czule, przechodząc na stary irlandzki. Betty nadstawiła 

czujnie uszu i poruszyła się niespokojnie.

-   Lubi   być   podniecona   przed   wyścigiem   -   powiedział   do   Travisa.   -   Jak   wy   to 

nazywacie - „podkręcona”, jak amerykańscy futboliści. Jest to sport, którego żadnym spo-

sobem nie potrafię pojąć. Przez większość czasu stoją w kółkach i gadają, zamiast wziąć się 

za piłkę.

- Słyszałem, że w poniedziałek wieczorem zgarnąłeś całą pulę - zauważył Travis.

- Zakłady to jedyna rzecz w waszym futbolu, którą rozumiem. - Brian ujął wodze 

Betty. - Przeprowadzę ją uchę przed startem. Ona lubi paradować. Ty i twoja córka chcecie 

stać blisko miejsca dla zwycięzców.

Travis uśmiechnął się do niego szeroko.

- Będziemy się przyglądać.

- No, to idziemy się popisywać - rzekł Brian, wyprowadzając Betty.

Keeley skończyła  czyścić metalowe części siodła, rozprostowała obolałe ramiona i 

stwierdziła, że zostało jej jeszcze dość czasu, by się czegoś napić, zanim palnie Finneganowi 

ostatnią podnoszącą na duchu mówkę.

Wyszła na dwór i zamrugała oślepiona blaskiem słońca. Gdy jej wzrok przyzwyczaił 

background image

się już do światła, zobaczyła Briana siedzącego przy drzwiach stajni na odwróconym dnem do 

góry wiadrze.

Poczuła nagły niepokój. Brian obejmował głowę rękami.

- Co ci jest? Co się stało? - Przypadła do niego. - Coś z Betty? - Oddychała szybko. - 

Myślałam, że Betty biegnie.

- Biegła. Zwyciężyła.

- Na miłość boską, Brianie, myślałam, że stało się coś złego.

Opuścił dłonie i ujrzała jego oczy, pociemniałe od emocji.

- O dwie i pół długości - powiedział. - Wygrała o dwie i pół długości i przysięgam, że 

nie wykorzystała nawet połowy swoich możliwości. Nic jej nie ruszy. Nic. Nigdy w życiu nie 

przypuszczałem, że będę pracował z takim koniem. Ona jest cudem.

Keeley przyklękła i położyła mu ręce na kolanach. Pasja, pomyślała. Rozmawiała o 

tym z Brandonem, ale teraz widziała ją na własne oczy.

- To ty ją stworzyłeś. - Zanim zdążył zaprotestować, pokręciła głową. - Kiedyś mi 

powiedziałeś, że nie łamiesz koni, tylko je układasz.

- Nie mogę jeszcze dojść do siebie. Stawka była silna. Pomyślałem, że przyda jej się 

lekcja   pokory.   Czas   dorosnąć,   rozumiesz,   co   mam   na   myśli.   Staw   czoło   prawdziwej 

rywalizacji.

Wciąż jeszcze zdumiony, przeczesał palcami włosy i roześmiał się.

- Cóż, nigdy nie nauczy się ani odrobiny pokory.

- Czemu nie jesteś teraz przy niej?

- To rola twoich rodziców. Są jej właścicielami.

- Sam musisz się jeszcze wiele nauczyć. - Wstała i otrzepała dżinsy na kolanach. - 

Cóż, niedługo będzie biegł Finnegan. Chyba pójdziesz go oglądać?

Brian odetchnął głęboko kilka razy, po czym wstał.

- Myślę, że przybiegnie dla ciebie w pierwszej trójce - zapewnił Keeley. - Stawiając na 

niego, nie stracisz.

- Zamierzam na niego postawić. - Gdy Brian wszedł do stajni, by sprawdzić opaski na 

nogach Finnegana, wyjęła jakieś dokumenty z kieszeni kurtki, którą odwiesiła.

- Wszystko w porządku. - Pstryknął palcami, widząc lśniące strzemiona. - Nieźle się 

napracowałaś.

-   Miło   mi,   że   zauważyłeś.   Następnym   razem   ty   to   możesz   zrobić.   -   Podała   mu 

dokumenty.

- Co to jest?

background image

- Dokumenty, dające ci połowę udziałów w Wybryku Fantazji, znanym również jako 

Finnegan.

- O czym ty mówisz?

- Tak czy owak był w połowie twój. To tylko zalegalizowało ten fakt.

Brian poczuł, że ręce ma mokre od potu.

-   Nie   bądź   śmieszna.   Nie   mogę   tego   przyjąć.   Keeley   spodziewała   się,   że   Brian 

najpierw odmówi, ale nie przypuszczała, że będzie zły.

- Dlaczego? Pomogłeś przywrócić go do życia. Trenowałeś go.

- To tylko parę tygodni pracy i poświęcałem mój wolny czas. Odłóż to i przestań się 

wygłupiać.

Gdy chciał przejść obok niej, po prostu zastąpiła mu drogę.

- Po pierwsze, gdyby nie ty, nie ścigałby się dzisiaj. A po drugie, jesteś do niego 

równie przywiązany jak ja. Przypuszczam, że nawet bardziej. Jeśli idzie ci o pieniądze...

- Nie, nie o to chodzi. - W głębi duszy wiedział, że częściowo tak. Ponieważ to były  

jej pieniądze.

- Więc o co?

- Nie chcę być właścicielem.

- Szkoda, ponieważ już nim jesteś.

- Powiedziałem, że tego nie przyjmę.

- Będziemy kłócić się później.

- Nie ma o co się kłócić.

Wyszła z boksu, uśmiechając się słodko.

- Wiesz, Brianie, fakt, że potrafisz zmusić siedmiusetkilogramowego konia do tego, 

żeby robił, co zechcesz, nie oznacza, że ze mną ci się to uda. Zamierzam postawić na naszego 

konia i wygrać.

- On nie jest naszym... - Urwał i zaklął pod nosem, gdy Keeley wybiegła ze stajni. - 1 

nie stawiasz, żeby wygrać - mruknął. - To nic osobistego - powiedział do Finnegana, który 

patrzył na niego smutnymi, łagodnymi oczyma. - Ja po prostu nie mogę niczego mieć. Nie 

dlatego, żebym nie żywił dla ciebie głębokich uczuć i szacunku. Co się stanie, jeśli za rok lub 

dwa wyruszę w drogę? A nawet gdybym  nie wyruszył, nie mogę pozwolić, żeby kobieta 

podarowała mi konia. Nawet pół konia. Cóż, nie ma się czym przejmować. Wyjaśnimy to 

później.

Nie powinien się denerwować. To doprawdy żałosne. Przecież to tylko jeszcze jeden 

koń, jeszcze jeden wyścig. Nie jest wspaniałym darem tak jak Betty. To uwielbiający jabłka 

background image

wałach o przemiłym charakterze, który przeżył załamanie i w swej krótkiej karierze przegrał 

znacznie więcej wyścigów, niż wygrał.

Brian, oczywiście, kochał go i chciał, żeby koń miał swoje pięć minut, ale nie łudził 

się, że może zostać czempionem.

Pokierował nim tylko, żeby robił to, do czego został stworzony.

Mimo to ze zdenerwowania rozbolał go żołądek.

- Tor jest suchy i twardy - powiedział do Larry'ego, gdy szli tylną prostą. - To dobrze 

dla niego. Lubi też biegać w tłumie. Błękitny Diabeł z numerem szóstym jest faworytem.

- Znam Błękitnego Diabła. - Larry skinął głową, żując gumę. - Potrafi prześlizgiwać 

się między innymi końmi jak wąż. Wychodzi na prowadzenie i narzuca szybkie tempo.

- Spodziewam się, że tak będzie właśnie dzisiaj. Musisz wyczuć nastrój Finnegana. 

Nie   chcę,   żebyś   go   zbytnio   popędzał,   ale   nie   wstrzymuj   go   po   zakończeniu   pierwszego 

okrążenia. Niech sprawdzi swoje nogi.

- Dopilnuję wszystkiego, panie Donnelly. O, idzie panna Grant. Wygląda świetnie, 

panno Grant. Dokonała pani cudu.

- Tak. - Keeley trochę zdyszana po biegu od okienka, w którym przyjmowano zakłady, 

pogłaskała czule Finnegana. - Dokonaliśmy cudu.

Gdy wywołano konie do biegu, odsunęła się.

- Powodzenia.

- Mów do  niego.  - Brian  pomógł  Larry'emu   wskoczyć  na  siodło.  - Nie  zapomnij 

mówić do niego przez cały czas. Nie pozwól mu zapomnieć, po co tu jest.

- Wyglądają dobrze - stwierdziła Keeley. - Proszę.

- Co znowu?

- Postawiłam za ciebie.

- Ty... do licha!

- Zwrócisz mi z wygranej - powiedziała beztrosko. - Podejdźmy lepiej do bariery. Nie 

chcę przegapić startu. Widziałeś moją rodzinę?

- Nie. Gdzieś się tu kręcą. Wszędzie was pełno. - Chwycił ją za rękę, gdy przepychała 

się przez tłum. Bał się, żeby jej nie zdeptano. - Nie rozumiem, czemu nie możesz pójść do 

baru, skąd mogłabyś przyglądać się wyścigowi w cywilizowanych warunkach.

- Snob.

- To nie kwestia... - Poddał się. - Chcę, żebyś podarła te dokumenty.

- Nie ma mowy. Spójrz, prowadzą je do bariery startowej.

- Nie przyjmę polowy udziałów twojego konia.

background image

- Naszego konia. Kto ma numer trzy? Zapodziałam gdzieś mój program wyścigów.

- Kaprys, osiem do pięciu, lubi wychodzić z tyłu. Keeley, to miły gest, ale...

- Rozsądny. Dobra, zaraz start. - Obdarzyła go promiennym uśmiechem. - To nasz 

pierwszy wyścig.

Rozległ się dźwięk dzwonu.

Konie wystrzeliły do przodu, dziesięć muskularnych ciał, a na ich grzbietach nisko 

pochyleni mężczyźni. W ciągu paru sekund zlały się w kolorową masę, z której sterczały 

tylko uniesione w biegu nogi. W powietrzu niósł się ogłuszający stukot kopyt.

Keeley poszukała na oślep dłoni Briana i ścisnęła ją mocno.

Brakowało jej tchu, całkowicie poddała się emocjom.

Nad suchym torem unosiły się kłęby kurzu, dżokeje zawiśli nad końskimi szyjami jak 

lalki, zbita grupa zaczęła się rozrywać przy drugim okrążeniu.

- Trzyma się na czwartej pozycji! - wykrzyknęła Keeley. - Trzyma się na czwartej!

Faworyt   przepychał  się  do  przodu.   Finnegan  parł   za  nim,   zmniejszając  odległość, 

rywalizując o trzecie miejsce. Keeley słyszała ryk otaczającego ją tłumu, serce waliło jej w 

rytm stukotu kopyt.

- Dogania! - Zaczęła  się śmiać,  ściskając z całej siły rękę Briana. Odczuwała tak 

ogromną radość, jak gdyby to ona sama jechała nisko pochylona na grzbiecie Finnegana. - 

Dogania, przesuwa się na drugą pozycję! Spójrz tylko na niego!

Brian patrzył, a na jego twarzy rozlewał się coraz szerszy uśmiech.

- Miałem do niego zbyt mało zaufania. Zdecydowanie zbyt mało. Pokaże, co potrafi, 

na ostatniej prostej. Jeśli nadal to ma w sobie, ruszy pełną parą.

I ruszył, duży. nie obdarzony wielką urodą koń, z szansą wygranej dwadzieścia do 

jednego,   którego   dosiadał   podupadły  dżokej.  Mknął   jak  pocisk,   wzbijając   tumany   kurzu, 

dochodząc faworyta i biegnąc z nim łeb w łeb przy szaleńczych okrzykach tłumu.

Na sekundy przed linią mety wyprzedził go o nozdrza.

- Wygrał! - Keeley odwróciła się radośnie do Briana. Była ciekawa, czy zdumienie na 

jego twarzy jest lustrzanym odbiciem jej zaskoczenia. - Mój Boże, Brianie, on wygrał!

- Podwójny cud jednego dnia. - Brian roześmiał się. Jego śmiech był krótki, zduszony, 

po chwili jednak śmiał się już z całej duszy. W radosnym uniesieniu chwycił Keeley na ręce i 

zaczął wirować z nią w szaleńczym, zwycięskim tańcu.

- Nigdy bym się tego nie spodziewała. - Otoczyła ramionami jego szyję i pocałowała 

go. - Nigdy nie spodziewałabym się, że wygra.

- Postawiłaś na niego.

background image

- Z miłości, a nie z rozsądku. Nie zakładałam, że wygra.

- Ale on to sobie założył. - Brian okręcił się jeszcze raz, zanim postawił ją na nogach. - 

1 to się liczy.

- Musimy to uczcić, i to bardzo uroczyście.

O ile zwycięstwo Betty wstrząsnęło nim do głębi z powodu uderzającego do głowy 

przeświadczenia,   że   tak   być   musi,   zwycięstwo   Finnegana   było   czystą,   oszałamiającą 

rozkoszą. Porwał Keeley w objęcia jeszcze raz i puścił się z nią w szalony taniec, roztrącając 

tłum.

- Kupię ci butelkę szampana.

- Dwie - poprawiła go. - Po jednej dla każdego z nas. Musimy odebrać nagrodę.

- Ty musisz. Ja nigdy nie staję na miejscu dla zwycięzców.

Może zachowywać się jak uparty muł, pomyślała, ale jest mężczyzną.

- Nie musisz iść tam dla mnie ani nawet dla siebie - powiedziała. - Ale musisz to 

zrobić dla zwycięzcy. - Wyciągnęła rękę.

- Pójdę jako jego trener. To twój koń. Nie należy do mnie w najmniejszym procencie.

- W połowie - poprawiła go Keeley, próbując nadążyć za Brianem. - Ale możemy 

przedyskutować w której.

background image

ROZDZIAŁ 12

Jasne, że się nim zajmę - powiedziała Keeley, pochylając się, żeby zdjąć opaskę z 

prawej przedniej nogi Finnegana.

- Powinnaś świętować zwycięstwo.

- To część świętowania. - Przesunęła badawczo dłońmi po nodze wałacha. - Finnegan 

i ja zamierzamy pogratulować sobie wzajemnie, gdy już go doprowadzę do porządku. Możesz 

wyświadczyć   mi   przysługę.   -   Wyjęła   z   kieszeni   kupon   zakładów.   -   Zainkasuj   m   o   j   ą 

wygraną.

Brian pokręcił głową.

- W tej chwili jestem zbyt szczęśliwy, aby złościć się na ciebie, że postawiłaś moje 

pieniądze. - Pieszcząc jedną ręką konia, pochylił się i pocałował Keeley. - Jednak nie zgodzę 

się na twoją propozycję.

Keeley otoczyła ramieniem szyję Finnegana.

- Słyszysz? On cię nie chce.

- Nie mów mu takich rzeczy. Przytuliła policzek do pyska wałacha.

- To ty ranisz jego uczucia.

Pod bacznym spojrzeniem dwóch par oczu Brian wypuścił z sykiem powietrze.

- Porozmawiamy o tym kiedy indziej.

- On ciebie potrzebuje. Oboje cię potrzebujemy.

Poczuł ściskanie w żołądku.

- To nie fair.

- To fakt.

Najwyraźniej czuł się bardzo niezręcznie. Miała ochotę dać mu porządnego kuksańca. 

Nie był to jednak czas na kłótnie albo żądanie, by lepiej przyjrzał się kobiecie, która go 

kocha.

- Później o tym pogadamy. - Postanowiła, że muszą porozmawiać o wielu sprawach, i 

to jak najprędzej. - Na razie po prostu się cieszmy.

Zawahał się, a Keeley zajęła się znów nogą Finnegana.

- Przez ostatnie kilka miesięcy byłem szczęśliwszy niż kiedykolwiek w życiu.

- To nie musi się zmienić. - Sięgnęła po zgrzebło. - Stanowimy dobry zespół, Brianie. 

Możemy dużo razem zdziałać.

Brian przesunął dłonią po szyi Finnegana.

- To był całkiem niezły początek. Czy nie uczciłabyś ze mną tego zwycięstwa jakąś 

background image

wytworną kolacją z winem?

Keeley zerknęła na niego z ukosa.

- Czyżbyś wreszcie zapraszał mnie na randkę?

- W tych okolicznościach wydaje się to właściwe. - Wskazał z uśmiechem na kupon 

zakładów. - Poza tym wyraźnie zdobyłem ekstra gotówkę.

- Wobec tego chętnie.

- Muszę zajrzeć do Betty, upewnić się, że zostanie odtransportowana do stadniny.

- Jeśli spotkasz kogoś z mojej rodziny, powiedz im, gdzie jestem, dobrze?

- Oczywiście. Miał swoje pięć minut, prawda? - powiedział cicho.

Keeley odłożyła zgrzebło i podeszła do Briana, który otworzył drzwi przegrody.

- Ty też, Donnelly.

- To prawda. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś przeżyję coś takiego.

Zarzuciła mu ramiona na szyję i oparła głowę na jego ramieniu.

- Z pewnością nieraz. - Odrzuciła głowę do tyłu. - Zadbamy o to - obiecała, podając 

mu usta.

Mógłby się w niej zatracić. Tak łatwo było przejść od rzeczywistości do marzeń, gdy 

trzymało sieją w ramionach.

- Zaniedbujesz swojego konia. - Przytulił policzek do jej policzka i zamknął oczy. - 

Wrócę do ciebie.

- Będę czekała.

Nie   ruszył   się   jednak,   stał,   tuląc   ją   do   siebie   mocno,   wzruszony,   przepełniony 

uczuciem. Potem odsunął się, ujmując jej obie dłonie i podniósł je do ust.

- Nie zapomnij dać mu jabłek. Uwielbia je.

- Wiem. Brianie...

- Wrócę - powiedział i wyszedł, zanim wypowiedziała słowa cisnące się jej na wargi.

- Coś się zmieniło - szepnęła Keeley. - Czuję to. - Przycisnęła do piersi dłonie, wciąż 

jeszcze ciepłe od rąk Briana. - Cóż to był za dzień! - Wróciła do boksu, gdzie stał Finnegan, 

obserwując ją cierpliwie. - On mnie kocha. Nie potrafi tylko wyrazić tego słowami, ale mnie 

kocha. Wiem o tym.

Wzięła znowu do ręki zgrzebło.

- Przekroczymy jeszcze jedną linię mety, zanim dzień się skończy. Muszę zrobić się 

na bóstwo. Będziemy jedli kolację przy świecach, napijemy się dobrego wina i...

Głos zamarł jej w krtani, gdy usłyszała, że znów otwierają się drzwi boksu. Odwróciła 

się. myśląc, że to wrócił Brian. Jej promienny uśmiech zgasł, gdy zobaczyła Tarmacka.

background image

- Myślisz, że wygrałaś los na loterii, co?

- Nie jest pan tu mile widziany.

- Ukradłaś mi tego konia Nie jesteś lepsza od koniokrada. Myślisz, że ci to ujdzie na 

sucho, ponieważ należysz do Grantów.

-   Zapłaciłam   panu   tyle,   ile   pan   żądał   -   powiedziała   lodowatym   tonem.   Wyczuła 

whisky   w   jego   oddechu.   Finnegan   chyba   również.   Przez   jego   ciało   przebiegło   drżenie. 

Spokojnie ujęła go za uzdę. - Jeśli chce pan złożyć zażalenie, proszę wnieść je do Komisji 

Wyścigów.

- A więc twój ojciec ich opłacił. Podniosła dumnie głowę.

- Niech pan uważa, co pan mówi o moim ojcu.

- Powiem to, co chcę powiedzieć. - Wszedł do boksu, oczy miał szklane od whisky. - 

Wszyscy jesteście oszustami. Ukradłaś mi tego konia. - Dźgnął ją palcem w ramię. - Mówiłaś, 

że nie może biegać.

- I nie mógł. - Nie bała się. W pobliżu są ludzie, pomyślała. Wystarczy tylko krzyknąć. 

Jednak   Gran   to   wie   nie   wołają   o   pomoc   z   byle   powodu.   Poradzi   sobie   z   tym   pijanym,  

żałosnym tchórzem, znęcającym się nad słabszymi.

- A jednak dla ciebie pobiegł. Pobiegł i zwyciężył. Wygrana należy do mnie.

Chodzi tylko o pieniądze, pomyślała. Tak jak powiedział Brian, to tylko liczby i ani 

odrobiny uczucia.

- Nie dostanie pan ode mnie ani grosza więcej. - Odwróciła  się i zaczęła czyścić 

zgrzebłem wałacha. - Proponuję, żeby się pan stąd wyniósł, zanim złożę skargę.

- Nie odwracaj się do mnie plecami, ty mała dziwko!

Keeley jęknęła z bólu, gdy chwycił ją za ramię i pociągnął. Kiedy spróbowała się 

uwolnić, oderwał się rękaw jej bluzki przy ramieniu. Z tyłu za nią spłoszony Finnegan rżał 

nerwowo.

- Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię. Uważasz się za lepszą ode mnie. - Popchnął ją 

na wałacha, po czym znów szarpnął do siebie. - Myślisz, że jesteś kimś lepszym, bo twój 

ojciec ma kupę forsy.

- Myślę - powiedziała Keeley ze zwodniczym spokojem - że powinien pan zabrać 

swoje łapy. - Włożyła rękę do kieszeni, zaciskając palce na hacelu do podkowy.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Finnegan potrząsnął łbem i ugryzł Tarmacka 

w ramię. Tarmack po raz drugi popchnął ją na masywny bok wałacha. Gdy zamachnął się 

znowu, Keeley krzyknęła, rzucając się do przodu i chwytając go za rękę, żeby nie uderzył w 

łeb Finnegana.

background image

Pięść   trafiła   ją   boleśnie   w   skroń,   Keeley   zobaczyła   przed   oczyma   różową   mgłę. 

Zachwiała   się   i   ruszyła   niepewnym   krokiem,   chcąc   bronić   siebie   i   swego   konia   W   tym 

momencie w drzwiach stanął Brian.

Keeley chwyciła odruchowo Finnegana za uzdę, by go uspokoić i złapać równowagę.

- Już dobrze, już dobrze.

Słysząc jednak niewątpliwe odgłosy uderzeń pięści, wybiegła przed stajnię.

- Brianie, przestań!

Twarz miał bez wyrazu. Istna maska, na której nie malowały się żadne uczucia, skóra 

napięta na kościach policzkowych, zimne oczy. Jedną ręką przypierał Tarmacka do ściany, 

trzymając go za gardło, drugą miał uniesioną do kolejnego ciosu. Z rozbitego nosa i warg 

Tarmacka sączyła się krew. Keeley schwyciła Briana za rękę, próbując go powstrzymać. Była 

gorąca, napięte mięśnie twarde jak stal.

- Dosyć! Już dobrze!

Nawet na nią nie spojrzawszy, Brian wyrwał jej się i zadał Tarmackowi cios pięścią 

prosto w brzuch.

- Ośmielił się ciebie dotknąć!

- Przestań! - Dysząc, Keeley uwiesiła się na nim znowu. - Nic mi nie zrobił. Puść go, 

Brianie. - Słyszała rzężenie Tarmacka, który ledwie mógł złapać oddech, tak mocno Brian 

ściskał mu tchawicę. - Nic mi nie jest.

Bardzo powoli Brian odwrócił głowę. Gdy spotkały się ich oczy, Keeley zadrżała. 

Spojrzenie Briana było pełne zimnej furii.

- Ośmielił się ciebie dotknąć - powtórzył, wymawiając z naciskiem każde słowo. - 

Odsuń się.

- Nie. - Słyszała za sobą okrzyki i kątem oka widziała, że zaczynają zbiegać się ludzie. 

Czuła zapach krwi. - Dosyć! Puść go!

- Nie, nie dosyć. - Próbował znów ją strząsnąć niczym natrętnego komara i Keeley 

niemal wyobraziła sobie, jak frunie w powietrzu.

Nie przestraszyła się Tarmacka, ale bała się teraz.

- Co się tu dzieje?

Poczuła ogromną ulgę, poznając głos ojca. Tłum rozstąpił się przed nim. Obrzucił jej 

twarz przeciągłym spojrzeniem, następnie przeniósł je na rozerwany rękaw.

- Odsuń się, Keeley - powiedział lodowatym tonem.

- Tatusiu.  - Pokręciła  głową, opleciona  wokół  ręki Briana  jak bluszcz. - Powiedz 

Brianowi, żeby go puścił. Mnie nie posłucha.

background image

Brian uderzył  głową łapiącego  z trudem powietrze  Tarmacka  o ścianę  w odruchu 

bezwiednej wściekłości, natomiast głos miał zupełnie spokojny.

- Ośmielił się jej dotknąć - powtórzył po raz trzeci.

- Czy on cię dotknął?

- Tato, na miłość boską - powiedziała Keeley, zniżając głos. - On go za chwilę zabije.

- Puść go, Brianie. - Adelia oceniła sytuację jednym spojrzeniem. Dotknęła delikatnie 

ramienia Briana. - Dałeś mu już nauczkę. Teraz napędziłeś strachu Keeley.

- Ma podartą bluzkę! Widzisz, że ma  podartą bluzkę? - Nadal mówił  powoli, jak 

gdyby używał obcego języka - Zabierz ją stąd.

- Zabiorę, zabiorę, ale teraz pozwól odejść temu żałosnemu człowiekowi. Nie jest tego 

wart.

Być   może   to   jej   głos,   z   akcentem   typowym   dla   jego   ojczystego   kraju,   dotarł   do 

rozgorączkowanego Briana. Zwolnił nieco chwyt i Tarmack wciągnął ze świstem powietrze.

- Zaskoczył ją w boksie, uwięził tam i podniósł na nią rękę.

Adelia skinęła głową, rzucając szybkie spojrzenie na męża. Bardzo dawno temu stłukł 

na kwaśne jabłko pijaka, który na nią nastawał. Rozumiała hamowaną z trudem wściekłość w 

oczach Briana.

- Nic się jej nie stało. Zadbałeś o to.

- Jeszcze nie skończyłem. - Powiedział to tak spokojnie, że Adelia tylko zmrużyła 

oczy,   gdy  jego   pięść   wylądowała   znów  na   brzuchu   Tarmacka.   Mężczyzna   osunął   się  na 

kolana.

- Przestań! - Nie widząc innego sposobu, Keeley wkroczyła między obu mężczyzn i 

spróbowała odepchnąć Briana obiema rękami. Nie ruszyła go nawet o centymetr, ale jej gest 

odniósł skutek. - Wystarczy. Rozerwał mi tylko bluzkę. Jest pijany i popełnił głupstwo. Dosyć 

już, Brianie.

- Mylisz się. Nigdy nie będzie dość. Masz delikatną skórę, Keeley, a on ją naznaczył. 

Nigdy nie będzie dość.

Tarmack krztusił się i pluł zgięty wpół. Travis poderwał go na nogi.

-   Proponuję,   żebyś   przeprosił   moją   córkę   i   wyniósł   się   stąd   jak   najszybciej,   w 

przeciwnym razie pozwolę temu chłopcu jeszcze raz dać ci nauczkę.

Obolały   Tarmack,   czując   w   ustach   smak   własnej   krwi,   doznał   jeszcze   większego 

upokorzenia, gdy zobaczył przed sobą zamazane twarze gapiów.

- Idźcie do diabła Ty i cała reszta. Zaskarżę was do sądu.

- Proszę bardzo - uśmiechnął się złowieszczo Travis. - Jesteś pijany i głupi, tak jak 

background image

powiedziała moja córka. I podniosłeś na nią rękę.

- On na nią wrzeszczał, panie Grant - powiedział Larry, przepchnąwszy się przez tłum. 

- Słyszałem, jak jej groził, gdy szedłem zajrzeć do konia.

Travis przytrzymał Briana, który znów chciał się rzucić na Tarmacka. Czuł pod dłonią 

jego naprężone mięśnie.

- Zaczekaj - powiedział spokojnie i odwrócił się z powrotem do Tarmacka. - Trzymaj 

się z dala od wszystkiego co moje, Tarmack. Spróbuj tylko jeszcze raz dotknąć mojej córki, a 

to, co może zrobić ci Brian, będzie niczym w porównaniu z tym, co ja ci zrobię!

Podbudowany przypuszczeniem, że Brian jest teraz trzymany w ryzach, Tarmack otarł 

krew z twarzy grzbietem dłoni.

- I co z tego, że jej dotknąłem?  Chciałem tylko  zwrócić jej uwagę. Nie jest taka 

strasznie wymagająca co do tego, kto jej dotyka. Nie miała nic przeciwko temu, kiedy ten 

szmatławiec ją obmacywał.

Brian skoczył do przodu, ale Travis stał bliżej i zareagował równie szybko. Jego pięść 

tylko mignęła w powietrzu i wylądowała z trzaskiem na szczęce Tarmacka.

- Dee, zabierz Keeley do domu. - Travis powiódł spojrzeniem po gapiach. - Czy ktoś 

może wezwać ochronę?

- Nie powinnyśmy były ich tam zostawiać. - Keeley przemierzała kuchnię w tę i z 

powrotem, wyglądając co chwila przez okno. - Czemu jeszcze ich nie ma?

- Kochanie, ty cała drżysz. Chodź tu, usiądź i napij się herbaty.

- Nie mogę. Co wstępuje w mężczyzn? Przecież starliby tego idiotę na miazgę. Nie 

dziwię się raczej Brianowi, ale spodziewałabym się większej samokontroli po tacie.

Adelia obrzuciła ją zdumionym spojrzeniem.

- Dlaczego?

- Zawsze jest taki opanowany. Ciebie widziałam kilka razy w akcji... - Skrzywiła się. - 

Bez urazy - dodała, po czym zobaczyła, że matka się uśmiecha.

- O urazie nie ma mowy. Mam charakter, powiedzmy, trochę barwniejszy niż twój 

ojciec. On zachowuje spokój i rozwagę, kiedy sytuacja tego wymaga. 1 zachował. Jakiś drań 

wyrządził krzywdę jego ukochanej córeczce i ją przestraszył.

- Jego ukochana córeczka omal nie wypatroszyła tego drania stalowym hacelem. - 

Keeley   zaczerpnęła   powietrza.   -   Nigdy   przedtem   nie   widziałam   żeby   tatuś   kogokolwiek 

uderzył albo nawet sprawiał wrażenie, że chce to zrobić.

- Nie używa pięści zbyt często, ponieważ nie musi. Z pewnością będzie z tego powodu 

bardzo przygnębiony. - Adelia zawahała się, po czym wskazała córce krzesło. - Usiądź na 

background image

chwilę. Wiele lat temu - powiedziała - wkrótce potem, gdy zaczęłam tu pracować, robiłam coś 

wieczorem w stajni. Jeden ze stajennych był pijany. Przewrócił mnie na ziemię w boksie. Nie 

mogłam sobie z nim poradzić.

- Och, mamo.

- Zaczął  drzeć  na mnie  ubranie, gdy wszedł twój ojciec. Myślałam,  że go zabije. 

Nawet   się   nie   zdenerwował,   po   prostu   okładał   go   systematycznie   pięściami,   z   zimną 

wściekłością, która była bardziej przerażająca od wybuchu gniewu. To właśnie zobaczyłam 

dzisiaj na twarzy Briana. - Delikatnie dotknęła ledwie widocznego siniaka na skroni Keeley. - 

Nie mogę go za to winić.

- Nie winię go. - Ujęła mocno dłonie matki. - Dzisiaj to było co innego. Tarmack 

wściekał się z powodu konia, chciał mnie przestraszyć.

- Groźby to groźby. Gdybym przyszła tam pierwsza, prawdopodobnie sama bym nie 

wytrzymała. Nie przejmuj się tak, kochanie.

- Staram się. - Wzięła herbatę i odstawiła ją z powrotem. - Mamo, to co Tarmack 

powiedział o Brianie, o obmacywaniu.. . To nie tak. Między nami nie o to chodzi.

- Wiem. Jesteś w nim zakochana.

- Tak. - Potwierdziła to z prawdziwą przyjemnością. - On też mnie kocha. Po prostu 

nie dojrzał jeszcze, by się do tego przyznać. Teraz martwię się, że tata... Atmosfera jest pełna 

napięcia i jeśli źle zrozumiał słowa tego drania... - Znowu wstała od stoki. - Czemu jeszcze 

ich nie ma?

Chodziła   niespokojnie   jeszcze   przez   dziesięć   minut,   po   czym   wzięła   aspirynę, 

ponieważ czuła ucisk w skroniach. Wypiła filiżankę herbaty, próbując sobie wmówić, że jest 

całkiem spokojna.

Zerwała się gwałtownie, słysząc szuranie opon po żwirze. Dopadła do drzwi w samą 

porę, by zobaczyć przejeżdżającą ciężarówkę Briana i ojca parkującego samochód za domem.

- Ominęła mnie cała awantura. - Brandon powiedział to na pozór lekkim tonem, ale w 

jego oczach Keeley zauważyła ten sam niebezpieczny błysk co w oczach ojca. - Dobrze się 

czujesz?

- Dobrze. - Poklepała go po ramieniu, spojrzenie miała jednak zwrócone na ojca. Nie 

wyczytała nic z jego twarzy, gdy wysiadał z ciężarówki. - Całkiem dobrze - powtórzyła, idąc 

w jego kierunku.

- Wejdźmy do domu.

Opanowany, pomyślała znowu. Robiło to duże wrażenie i było nawet deprymujące, że 

potrafił do tego stopnia okiełznać gniew i furię.

background image

- Zaraz przyjdę. Muszę zobaczyć  się z Brianem. - Popatrzyła  na niego błagalnym 

wzrokiem, prosząc o zrozumienie. - Muszę z nim porozmawiać. Zaraz wrócę.

Uścisnęła lekko ramię ojca i pobiegła.

- Pozwól jej tam pójść, Travis - powiedziała stojąca w progu Adelia. - Musi się z tym 

uporać.

Spod zmrużonych powiek patrzył, jak jego córka biegnie do innego mężczyzny.

Keeley dogoniła Briana, zanim zdążył wejść na schody swego domu. Zawołała go, 

przyśpieszając kroku.

- Zaczekaj. Tak bardzo się martwiłam. - Chciała rzucić mu się w ramiona, on jednak 

się cofnął. - Co się stało?

- Nic. Twój ojciec wszystko załatwił. Facet nigdy już nie zakłóci twojego spokoju.

- Nie o to się martwię - odparła krótko. - Nic ci się nie stało? Zaczynałam już myśleć, 

że znalazłeś się w tarapatach. Powinnam była zostać i wyjaśnić całą sytuację. Wszystko tak 

się pogmatwało.

- Nie znalazłem się w żadnych tarapatach i nie ma czym się przejmować.

- To dobrze. Brianie, chciałam powiedzieć, że ja... O, Boże! Twoje ręce! - Chwyciła 

je, łzy napłynęły jej do oczu, gdy zobaczyła poranione kostki. - Tak mi przykro. Twoje biedne 

ręce. Chodźmy do domu, opatrzę je.

- Sam się tym zajmę.

- Trzeba oczyścić rany i...

- Nie chcę, żebyś ty to robiła.

Wyrwał   jej   ręce   i   zaklął,   gdy   zobaczył,   jak   Keeley   blednie,   a   z   jej   oczu   spływa 

pierwsza łza.

- Do diabła, przestań płakać.

- Czemu napadasz na mnie w taki sposób?

Poczuł się ogromnie nieszczęśliwy i pełen poczucia winy.

- Mam sporo rzeczy do zrobienia. - Odwrócił się i zaczął wchodzić po schodach. Do 

wyrzutów sumienia dołączyła się wściekłość. - Nie chciałaś, żebym stanął w twojej obronie!

- O czym ty mówisz?

- Jestem dość dobry, by kochać się z tobą albo pomagać przy koniach. Ale nie wolno 

mi stanąć w twojej obronie.

- To nonsens. - Teraz łzy popłynęły jej strumieniem. Była to reakcja na wydarzenia 

ostatnich kilku godzin. - Czy miałam stać spokojnie i przyglądać się, jak zatłuczesz go na 

śmierć?

background image

- Tak - odparł gniewnie, chwytając ją za ramiona. - To była moja sprawa Odebrałaś mi 

prawo   do   jej   załatwienia   i   w   rezultacie   pozwoliłaś,   żeby   ojciec   wszystkim   się   zajął.   A 

powinienem był załatwić to ja sam, nawet jeśli jestem szmatławcem.

- Co tu się dzieje? - Po raz drugi tego dnia Travis, a wraz z nim Adelia, trafił na ostrą  

wymianę zdań i krzyki. I tym razem zobaczył zalaną łzami twarz córki. Przeniósł zagniewane 

spojrzenie na Briana. - Co tu się, u diabła, dzieje?

- Nie mam pojęcia. - Keeley otarta łzy, gdy Brian ją puścił. - Ten idiota, zdaje się, 

myśli, że podzielam opinie Tarmacka o nim, ponieważ nie wycofałam się i nie pozwoliłam, 

żeby   go   zatłukł   na   śmierć.   Najwyraźniej   uraziłam   jego   dumę,   sprzeciwiając   się   temu.   - 

Spojrzała ze znużeniem na matkę. - Jestem zmęczona.

- Idź do domu - polecił Travis. - Chcę porozmawiać z Brianem.

- Przestań traktować mnie znów jak dziecko. To moja sprawa Moja i...

- Nie mów tym tonem do swojego ojca! - Ostra uwaga Briana wywołała różne reakcje. 

Keeley   wytrzeszczyła   na   niego   oczy,   Travis   zmarszczył   w   zamyśleniu   brwi,   a   Adelia 

uśmiechnęła się szeroko.

- Przepraszam, ale mam dość przerywania mi, wydawania poleceń i karcenia mnie jak 

krnąbrnego ośmioletniego dziecka.

- To nie zachowuj się jak dziecko - powiedział Brian. - Moja rodzina nie jest może 

wytworna, ale nauczono nas szacunku.

- Nie rozumiem, co...

- Cicho bądź!

Keeley zaniemówiła ze zdumienia.

- Przepraszam za wywołanie kolejnej awantury - powiedział Brian do Travisa. - Nie 

odzyskałem   jeszcze   całkiem   panowania   nad   sobą.   Nie   podziękowałem   ci   jeszcze   za 

wyjaśnienie całej sprawy ochroniarzom.

-   Na   miejscu   było   dość   ludzi,   którzy   widzieli,   co   się   stało.   Nie   byłoby   żadnych 

kłopotów. Przynajmniej ty byś ich nie miał.

-   Przed   chwilą   byłeś   zły,   że   ojciec   załatwił   całą   sprawę.   Brian   nie   raczył   nawet 

spojrzeć na Keeley.

- Ogólnie biorąc, jestem zły.

- Ach, tak, doskonale. - Ponieważ ten dzień był wyraźnie burzliwy, Keeley poddała się 

temu   nastrojowi.  - Czyli   jesteś  po prostu  w  złym  okresie.  Ten  głupek  uroił   sobie,  że  ja 

uważam  go za niegodnego, by bronił  mnie  przed pijanym  tchórzem,  znęcającym  się nad 

słabszymi. Dobra, mam dla ciebie nowinę, ty twardogłowy irlandzki dupku.

background image

Zacisnęła pięść i uderzyła kilkakrotnie w pierś mężczyzny.

- Świetnie się broniłam sama.

- Ty półirlandzki uparty ptasi móżdżku, on jest przeszło dwa razy większy od ciebie.

- Jakoś sobie radziłam, ale doceniam twoją pomoc.

- Guzik prawda! To tak jak z innymi sprawami. Musisz wszystko robić sama. Nikt nie 

jest taki bystry jak ty, taki zdolny, taki sprytny. Miło jest gwizdnąć na mnie, jeśli potrzebujesz 

odmiany.

- Tak właśnie myślisz? - Była tak wściekła, że głos jej się załamywał. - Że kochałam 

się z tobą dla rozrywki? Ty podły, niegodziwy, obrzydliwy draniu!

Omal nie rzuciła się na niego z pięściami, ale Travis wkroczył między nich, chwytając 

Briana za koszulę.

- Powinienem rozedrzeć cię na strzępy - powiedział spokojnym, rzeczowym tonem.

- Och, Travisie. - Adelia przycisnęła powieki palcami.

- Tato, nie waż się. - Nie wiedząc, co począć,  Keeley zamachała  rękami.  - Mam 

pomysł. Może pobijemy się dziś wszyscy do nieprzytomności i skończymy z tym?

- Masz prawo - rzekł Brian, patrząc Travisowi prosto w oczy i stojąc z opuszczonymi 

rękami.

- Akurat!  Jestem  dorosłą  kobietą.  Dorosłą  kobietą  - powtórzyła  Keeley,  uderzając 

lekko pięścią w ramię ojca. - To ja mu się narzucałam.

Poczuła jakąś przewrotną satysfakcję, gdy ojciec przeniósł na nią lodowate spojrzenie.

- To prawda. Ja mu się narzucałam, ja go pragnęłam, ja do niego przyszłam i go 

uwiodłam. I co teraz?

- Nieważne, jak do tego doszło. Ja mam doświadczenie, a ona nie. Nie miałem prawa 

jej tknąć, zdaję sobie z tego sprawę. Na twoim miejscu spuściłbym mi potężne lanie.

- Nie ma mowy o żadnym laniu. - Adelia podeszła bliżej i położyła dłoń na ramieniu 

męża. - Kochanie, czy ty jesteś ślepy? Nie widzisz, co się dzieje? Daj spokój chłopcu. Wiesz 

doskonale,   że   będzie   tu   stał   i   pozwoli   ci,   żebyś   okładał   go   pięściami,   a   tobie   nie   da   to 

najmniejszej satysfakcji.

Nie, Travis nie był ślepy. Zrozumiał, że jego mała córeczka stała się kobietą innego 

mężczyzny.  Mężczyzny,  który wyraźnie czuł się równie nieszczęśliwy i zakłopotany całą 

sprawą jak on sam.

- Co zamierzasz?

- Mogę wyjechać w ciągu godziny. Rozbawienie miało gorzko - słodki smak.

- Doprawdy?

background image

- Tak. - Po raz pierwszy Brian uświadomił sobie, że nigdy nie spakuje do swej torby 

podróżnej wszystkiego, czego potrzebuje, czego pragnie. - Rewers doskonale sobie poradzi, 

zanim znajdziesz nowego trenera.

Dumny irlandzki uparciuch, pomyślał Travis, a głośno powiedział:

- Zawiadomię  cię, kiedy zostaniesz  zwolniony,  Donnelly.  Dee, czy mamy  jeszcze 

tamtą śrutówkę w domu?

- Och, jasne - odrzekła bez chwili namysłu. Chyba nigdy nie była bardziej dumna z 

mężczyzny, którego poślubiła, i nie czuła do niego większej miłości. - Myślę, że potrafiłabym 

jej użyć.

Tak, rozbawienie ma gorzko - słodki smak, pomyślał Travis, patrząc, jak Brian staje 

się blady jak ściana.

- Dobrze wiedzieć. Zawsze mnie cieszy, że moje dzieci umieją rozpoznać i docenić 

dobrą jakość. - Puścił Briana i powiedział do Keeley: - Porozmawiamy później.

Łzy zebrały się znów pod jej powiekami, gdy patrzyła za odchodzącymi rodzicami, 

widziała, jak ojciec bierze matkę za rękę, potwierdzając więź, która zawsze między nimi 

istniała.

-   Walczyłam   o   wiele   rzeczy   -   powiedziała   cicho.   -   Pracowałam   na   wiele   rzeczy, 

pragnęłam wielu rzeczy. Zawsze krył się za tym jakiś cel. - Odwróciła się, gdy Brian podszedł 

niepewnie do schodków i usiadł na nich. - On cię nie zastrzeli, Brianie, jeśli postanowisz, że 

nadal musisz uciekać.

- Myślę, że wszyscy trochę się pogubiliśmy. To był bardzo emocjonujący dzień.

- Rzeczywiście.

-   Wiem,   kim   jestem,   Keeley.   Drugim   synem   w   rodzinie,   należącej   nawet   nie   do 

średniej klasy, wywodzącej się z niedawnej biedoty. Mój ojciec trochę za bardzo lubił alkohol 

i konie, matka zawsze padała na nos ze zmęczenia.

Wiem,   kim   jestem.   Cholernie   dobrym   trenerem   koni   wyścigowych.   Nigdy   nie 

pracowałem w jednym miejscu dłużej niż trzy lata. - Podniósł głowę. W jego spojrzeniu ma-

lowało się znużenie i zarazem nieufność.

- Porozmawiajmy o ptasich móżdżkach. - Keeley westchnęła i podeszła do Briana. - 

Wiem,   kim   jestem   -   najstarszą   córką   wspaniałych   rodziców.   Miałam   ten   przywilej,   że 

chowałam się w domu pełnym miłości.

Gdy się nie odezwał, podniosła rękę i pogłaskała jego zwichrzone włosy.

-   Wiem,   kim   jestem.   Jestem   dobrą   nauczycielką   konnej   jazdy   i   zapuściłam   tutaj 

korzenie. Potrafię zrobić wiele rzeczy, ale zrozumiałam, że nie chcę tego robić sama. Pragnę 

background image

cię zatrzymać, Brianie - powiedziała cicho, ujmując w dłonie jego twarz. - Próbowałam cię 

usidlić od chwili, gdy zdałam sobie sprawę, że cię kocham.

Chwycił ją za nadgarstki, ścisnął je mocno, zanim wstał.

- Mieszasz różne sprawy. Mówiłem ci, że seks skomplikuje sytuację.

-   Owszem,   mówiłeś.   Ponieważ   jesteś   jedynym   mężczyzną,   z   którym   byłam,   skąd 

miałabym  znać różnicę między seksem a miłością? Nie liczy się, że jestem inteligentną i 

świadomą swoich pragnień kobietą. Wiem, że jesteś tym pierwszym i jedynym, ponieważ 

tylko ciebie kocham. Brianie...

Podeszła bliżej. W jej oczach pojawił się błysk rozbawienia, gdy się odsunął.

- Zdecydowałam się. Wiesz, jaka jestem uparta.

- Trenuję konie twojego ojca.

- I co z tego? Moja matka była stajennym.

- To zupełnie co innego.

-   Czemu?   Och,   dlatego   że   jest   kobietą.   Jestem   idiotką,   że   nie   rozumiem,   iż   nie 

możemy   się   kochać,   budować   wspólnego   życia.   Gdybyś   to   ty   był   właścicielem   Royal 

Meadows, a ja pracowałabym u ciebie, wszystko byłoby w porządku.

- Przestań ze mnie szydzić.

- Nie mogę.  - Rozłożyła  ręce. - Jesteś śmieszny,  ale i tak cię kocham.  Naprawdę 

starałam   się   podejść   do   tej   sprawy   rozsądnie.   Lubię   mieć   wszystko   zaplanowane,   cel 

wytyczony. Ale... - wzruszyła z uśmiechem ramionami - ...z tobą mi to nie wyszło. Patrzę na 

ciebie i serce podpowiada mi, żebym nie rezygnowała. Tak bardzo cię kocham, Brianie. Nie 

możesz mi tego powiedzieć? Nie możesz spojrzeć mi w oczy i powiedzieć?

Musnął palcami siniak wysoko na jej skroni. Pragnął się nią opiekować.

- Gdybym to zrobił, nie byłoby już odwrotu.

- Tchórz. - Dostrzegła płomienny błysk w jego oczach i pomyślała, że miło jest tak 

dobrze go znać.

- Nie przyprzesz mnie do muru.

-   Zobaczymy.   -   Napierała   na   niego,   zmuszając   do   cofania   się   po   schodach.   - 

Przemyślałam dzisiaj wiele spraw, Brianie. Boisz się mnie, boisz się tego, co do mnie czujesz. 

To ty zawsze robiłeś uniki, gdy byliśmy wśród ludzi, odsuwałeś się, kiedy wyciągałam do 

ciebie rękę. Sprawiałeś mi tym wielką przykrość.

Jej słowa wyraźnie go zbulwersowały.

- Nigdy nie zrobiłem tego umyślnie.

- Wiem. Nie mogłam nic poradzić na to, że się w tobie zakochałam. Twardogłowy o 

background image

miękkim sercu. Nie zdołałam ci się oprzeć.

- Nie jestem ani snobem, ani tchórzem.

- Obejmij mnie. Pocałuj. Powiedz.

- Do diabła! - Chwycił ją za ramiona i trzymał tak, nie mogąc się zdecydować, by ją 

odepchnąć lub przytulić. - To stało się, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy, dosłownie w 

pierwszej sekundzie. Weszłaś do sali, a we mnie serce zamarło. Jak gdyby piorun we mnie 

strzelił.

- Czemu mi nie powiedziałeś? Dlaczego kazałeś mi czekać?

- Myślałem, że mi przejdzie.

- Przejdzie? - Uniosła brwi. - Jak ból głowy?

- Może. - Odsunął ją i odszedł kilka kroków, by popatrzeć na wzgórza.

Keeley zamknęła oczy i pozwoliła, by wiatr rozwiewał jej włosy, chłodził policzki. 

Gdy całkiem się uspokoiła, otworzyła oczy i uśmiechnęła się.

- Czasami ból głowy bywa bardzo uporczywy.

-   Nie   musisz   mi   tego   mówić.   Nigdy   nie   chciałem   mieć   niczego   na   własność   - 

powiedział, wciąż odwrócony do niej plecami. - To kwestia zasad. Kiedy mężczyzna posta-

nawia gdzieś osiąść na stałe, sytuacja się zmienia.

Sytuacja się zmienia, powtórzył w myśli. Może Keeley ma rację, że przez całe życie 

uciekał? Ale czy nie trafił w końcu tam, gdzie było mu przeznaczone?

Wierzył w przeznaczenie.

-   Mam   odłożone   pieniądze.   Nawet   sporo,   ponieważ   nigdy   dużo   nie   wydawałem. 

Wystarczy   na   zbudowanie   domu   albo   przynajmniej   na   rozpoczęcie   budowy.   Chciałabyś 

pewnie, żeby to było gdzieś blisko - z powodu szkoły, rodziny.

Musiała znowu zamknąć oczy. Łzy tylko by go zdenerwowały.

- Zwykle cenię sobie takie szczegóły, ale w tej chwili nie są one najważniejsze. Czy 

powiesz mi wreszcie, Brianie? Tak bardzo potrzebuję usłyszeć, że mnie kochasz.

- Zbieram się w sobie. - Odwrócił się do niej. - Nigdy nie przypuszczałem, że zechcę 

założyć rodzinę. Pragnę mieć z tobą dzieci, Keeley. Proszę, nie płacz.

- Staram się. Prędzej.

- Nie popędzaj mnie w takiej sprawie. - Podszedł do niej. - Nie chcę mieć własnych 

koni, ale mogę uczynić wyjątek dla tego jednego, którego mi - dziś podarowałaś. Będzie 

czymś  w rodzaju symbolu. Nie wierzyłem w niego, nie przypuszczałem, że pobiegnie po 

zwycięstwo. Nie wierzyłem też w ciebie. Daj mi rękę.

- Powiedz mi. - Wyciągnęła rękę i uścisnęła mocno jego dłoń.

background image

- Nigdy nie powiedziałem tego żadnej kobiecie. Będziesz pierwsza i ostatnia. Kocham 

cię od pierwszego wejrzenia, i to coraz mocniej, miłość do ciebie jest czymś żywym,  co 

zamieszkało we mnie na stałe.

- To wszystko, co chciałam usłyszeć. - Przytuliła jego dłoń do policzka. - Ożeń się ze 

mną, Brianie.

- Do jasnej cholery! Czy pozwolisz mi, żebym poprosił cię o rękę?

Przygryzła wargę, powstrzymując śmiech przez łzy.

- Przepraszam.

Śmiejąc się. porwał ja na ręce.

- Do licha, niech będzie. Jasne, że się z tobą ożenię.

- Natychmiast.

- Natychmiast. - Musnął wargami jej skroń. - Kocham cię, Keeley, i skoro masz taki 

ptasi   móżdżek,   by   poślubić   twardogłowego   irlandzkiego   dupka,   pójdę   teraz   na   górę   i 

poproszę Travisa o twoją rękę.

- Poprosisz mojego ojca... Brianie, naprawdę!

- Zrobię to w stosowny sposób. Może jednak zabiorę cię ze sobą na wypadek, gdyby 

znalazł tę śrutówkę.

Roześmiała się i potarła policzkiem o jego policzek.

- Obronię cię.

Postawił   ją   na   ziemi   i   ruszyli   oboje   w   stronę   domu,   mijając   jesienne   kwiaty   o 

jaskrawych barwach, białe płoty i pola, na których konie biegały za swoimi cieniami.

Ujęli się mocno za ręce. Mieli wszystko.