background image

 

         
 

0. RYSZARD CZESŁAW GRABSKI

 

GDYBY NIE

 

WSPOMNIENIA 

  

ZESŁAŃCA 1940-1955

 

 

               EDITIONS SPOTKANIA

OPATRZNOŚĆ

 

background image

 

 
 
 
 
0. RYSZARD CZESŁAW GRABSKI 

                  GDYBY NIE OPATRZNOŚĆ 

 

                                                         WSPOMNIENIA ZESŁAŃCA 1940-1955 

 
  

EDITIONS SPOTKANIA 

  

 

O. kpt. Ryszard GRABSKI

 

kapelan Wojska Polskiego w armii gen. Andersa

 

(Kotłas 1942 r.)

 

 

background image

 

 
 
 
 
 
SŁOWO WSTĘPNE 
Ks. abp Adam Kozłowiecki, T.J. w przedmowie do swojej ksiąŜki Ucisk i strapienie 
stanowiącej wspomnienia z okresu więzienia w Dachau w latach 1939-1945, tak rozpoczął 
swoją przedmowę: „Kiedy otrzymałem polecenie spisania swoich przeŜyć od dnia wybuchu 
wojny, stanąłem bezradny jak dziecko, pozostawione samemu sobie w głębi puszczy. PrzeŜyć 
było tyle, Ŝe ze wspomnień o nich pozostał istny chaos. Trzeba było jednak wziąć się do 
uporządkowania tych wspomnień". (s. 13) 
O. Kajetan AmbroŜkiewicz, kapucyn, opisując swoje Prymicje na szubienicy, czyli „karę 
słupka" w Dachau, wyraŜa się, „Ŝe łatwiej jest przeŜyć niŜ opisywać uczucia, jakich 
doznałem, zawieszony na haku za ręce, skręcone do tyłu". („Tygodnik Powszechny", 1970 r.) 
Ks. Józef Hermanowicz, marianin, w swojej ksiąŜce Chiny-Sybir-Moskwa, wydanej w 
Londynie w 1971 r. pisze: „opisywać dzieje innych, to nic trudnego, ale pisać o swoich 
przeŜyciach, to trochę, jak rwanie zębów sobie samemu". 
Od dawna myślałem o tym, aby opisać przeŜycia od chwili mojego aresztowania do chwili 
powrotu do Polski. Gdy się jednak do tego zabierałem, mnogość przeŜyć, często 
koszmarnych, odbierała mi spokój wewnętrzny i zwątpiłem w to, czy będę mógł je 
kiedykolwiek opisać. Będąc świadomy, Ŝe memoria est facultas obliviscendi (pamięć jest 
władzą zapomnienia), tuŜ po powrocie do Polski w roku 1955 spisałem daty i miejscowości, 
w których przebywałem. Jest ich mnóstwo; pomagają mi przystąpić do opisania moich 
przeŜyć z okresu 15 lat. 
                                                                           Autor 
 
 
BIAŁOSTOCKIE WIĘZIENIE 
W chwili rozpoczęcia wojny znajdowałem się w naszym klasztorze w ŁomŜy. Na pierwszego 
września 1939 przewidziany był początek roku szkolnego w naszym seminarium mniejszym 
— Kolegium św. Fidelisa — w którym byłem profesorem i administratorem gospodarczym. 
Szkoła była przygotowana na przyjazd 150 uczniów naszego Kolegium. Nagle wybuchła 
wojna z Niemcami, którzy opanowali prawie całą Polskę. Kto pamięta te czasy, gdy z ŁomŜy 
wycofali się Niemcy, a ich miejsce zajęły wojska sowieckie aŜ po Bug i Narew, ten dobrze 
sobie uświadamia, jak cięŜki i niepewny był los kaŜdego Polaka. Codziennie dochodziły 
wieści, Ŝe w dzień i w nocy z dworca kolejowego odchodzą eszełony, nie opalane wagony 
towarowe z aresztowanymi ludźmi udające się, jak to mówiono, ,,na białe niedźwiedzie" czyli 
na północ Rosji. Pierwszymi byli wojskowi, policjanci, osadnicy-legioniści, ochotnicy z 
wojny 1920 roku, leśnicy, nadleśniczowie, inteligencja. Więzienia napełniały się szybko 
ludźmi, którzy wpadli w ręce Sowietów: Ŝołnierze, oficerowie, inteligencja. Rosjanie dobrze 
znali historię Polski i czasy carskiego zaboru. Dobrze wiedzieli, Ŝe w przeszłości zakony i 
duchowieństwo pierwsze stawało w szeregach obrońców wolności; ono było ostoją polskości 
i otuchą gnębionego ludu. Co w takim razie mogło czekać mnie, który byłem duchownym? 
Nikt nie jest panem swego losu. Zdawało się nam, Ŝe przejście na drugą stronę granicy będzie 
wybawieniem od przeraŜającej przyszłości. Stało się inaczej. 20IV 1940 przeszedłem 
szczęśliwie granicę w okolicy Lubotynia. Schwytali nas Niemcy i przerzucili z powrotem. 
NiepostrzeŜenie doszliśmy do wioski Gostery, w której przez jednego z mieszkańców 
zostaliśmy wydani w ręce sowieckiej straŜy granicznej. I tak się zaczęło: Lubotyń, Zaręby 
Kościelne. 

background image

 

25 IV 1940 wraz z duŜą grupą aresztowanych stanąłem przed Ŝelazną bramą więzienia w 
Białymstoku. Przypomniały mi się słowa Dantego, który w Boskiej Komedii napisał: 
„zostawcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie". 
Miałem wówczas 29 lat; Ŝycie było przede mną. Stanąłem wobec wielkiej niewiadomej i 
jeszcze bardziej niepewnej przyszłości. Kiedy Ŝołnierz otworzył cięŜkie Ŝelazne drzwi i 
wpuścił mnie na dziedziniec więzienia odgrodzony zakratowaną bramą, spokojnie 
odmówiłem Pod Twoją obronę. Tu nas policzono i przez trzecią Ŝelazną bramę wpuszczono 
na następny zamknięty dziedziniec. Nastąpiła dokładna rewizja. śołnierze i słuŜba łaźni 
skrupulatnie przejrzeli posiadane rzeczy. W kąt odrzucili przedmioty Ŝelazne, skórzane paski, 
sznurki. Zabrano mi wówczas róŜaniec. Na zabrane przedmioty wydano pokwitowania. 
Otwarła się trzecia brama. Oczom moim ukazał się duŜy, dwupiętrowy budynek o wielu 
małych i większych zakratowanych oknach. To więzienie, w kształcie litery ,,E", zostało 
zbudowane na cześć carycy Katarzyny. Po wejściu przybyłych wyznaczono im cele według 
cięŜkości winy; mnie wprowadzono do celi nr 117 (na piętrze), w której znajdowało się 75 
osób. Była to izba o dwóch duŜych zakratowanych oknach z widokiem na wejściową bramę 
do więzienia. 
W czasach przedwojennych w celi tej odbywało swoje wyroki 17 więźniów. KaŜdy z nich 
miał Ŝelazne łóŜko z drucianą siatką, które na dzień podnoszono na ścianę i zamykano na 
klucz. Więzień korzystał z łóŜka wyłącznie w nocy. Teraz wobec tak wielkiej ilości więźniów 
nie zamykano łóŜek i moŜna było na nich siedzieć w ciągu dnia, a w nocy spać tak, aby jak 
najwięcej osób mogło z łóŜek korzystać. W celi był starszy, odpowiedzialny za porządek, 
którego nazywano „starostą". Do niego zwracał się kaŜdy nowoprzybyły i on to według 
uznania wyznaczał odpowiednie miejsce w tym tłoku. Był to starszy człowiek z okolic 
Mołodeczna, a poniewaŜ był wójtem, natychmiast znalazł się w więzieniu. Twarz jego była 
woskowo-przezroczysta, co było oznaką, Ŝe długo juŜ siedzi w więzieniu bez powietrza, bez 
witamin, w zaduchu. Gdy się dowiedział, Ŝe jestem księdzem katolickim, odniósł się do mnie 
z respektem, umieścił obok łóŜka na podłodze (bo tylko takie miejsce było wolne), ale blisko 
okna. Był to luksus. ŚwieŜe powietrze blisko; na taki awans inni czekali tygodniami, a nawet 
miesiącami. Wielu musiało zajmować miejsce blisko drzwi, obok paraszy — kibla, do 
którego co chwila ktoś podchodził i otwierał. Powietrze nie było tu „górskie". Po 
wyznaczeniu miejsca, starosta zaliczał nowoprzybyłego do grona mieszkańców celi, 
zapamiętując jego imię i nazwisko. Po raz pierwszy nazwano mnie Grabski Czesław 
Pawłowicz, tzn. syn Pawła; ostatni raz wymieniłem ten tytuł w Brześciu n. Bugiem 26 X 1955 
wracając do Polski. 
Ś

rodowisko celi było bardzo róŜnorodne, poczynając od zwykłych rzezimieszków, 

notorycznych bandytów, Ŝołnierzy, nauczycieli, a kończąc na wysoko postawionych osobach, 
zajmujących w Polsce wysokie stanowiska. (Np. p. Szlachtowski był dyrektorem Kolei 
Wileńskiej. Naczelnikiem warsztatów kolejowych tejŜe Dyrekcji był obecny tu p. śemojtel.) 
Poza godzinami spoczynku w celi panował wieczny gwar, przerywany wezwaniem klucznika, 
który kogoś wzywał do wyjścia na śledztwo. Przychodził z kartką i wywoływał: „kto jest na 
literę „A"? Wszyscy, których nazwiska zaczynały się na literę „A" obowiązani byli wymienić 
swoje imię i nazwisko, dopóki nie zgodziło się z nazwiskiem figurującym na kartce.  
Widok z celi więziennej przenosił wzrok na górujące wysoko ponad domami wieŜe kościoła 
ś

w. Rocha. Myśl moja często ulatywała do świątyni BoŜej, która zdawała się być blisko, a 

jednak tak dla nas niedostępna... Często gromadziliśmy się w kilku lub kilkunastu, zwróceni 
twarzami do kościoła, zwłaszcza w niedzielę, i cicho odmawialiśmy pacierz, łącząc się z tymi, 
którzy w obawie o losy swoich najbliŜszych modlili się w tym czasie w kościele św. Rocha. 
Często, a zwłaszcza w soboty, zbierałem chętnych; siadaliśmy pod oknem i tu, na róŜańcu 
(zrobionym z chleba) modliliśmy się. Wlewało to nadzieję i ufność, szczególnie w tych, 
którym zarzucano wielkie przestępstwa, za które groziła śmierć. W kaŜdą sobotę przed 

background image

 

zmierzchem gromadzili się wyznawcy MojŜesza i odmawiali swoje pacierze. Modlitwa w celi 
więziennej nie była rzadkością. 
Mimo monotonii Ŝycia więziennego i tęsknoty za wolnością, kaŜdy dzień był inny i przynosił 
coś nowego. Jednych z celi zabierano, innych przyprowadzano. Nie mogłem odprawiać Mszy 
ś

w. (nie było ku temu Ŝadnych moŜliwości), ale niemal codziennie zachodziła potrzeba 

wyspowiadania tych, którzy spodziewali się nie wrócić więcej do celi. 
Pomagałem chorym, którzy z braku miejsca w izbie chorych zmuszeni byli pozostawać we 
wspólnej celi, w brudzie, zaduchu i strasznej ciasnocie. Na narach leŜał nauczyciel z 
Wołkowyska, niemal cały pokryty wrzodami. Ruszać się nie mógł ani zmienić pozycji, a 
sąsiedzi odwracali się od niego. Mimo wstrętu do cuchnących ran, podchodziłem do niego, 
aby mu coś podać lub pomóc; uwaŜałem to za swój obowiązek kapłański. Spowiadałem go i 
pocieszałem w jego niedoli. Po kilku dniach zabrano go do separatki, dokąd kilkakrotnie 
udało mi się dotrzeć, by go jeszcze odwiedzić. Był mi niezmiernie wdzięczny za 
samarytańską posługę. śycie jego gasło. 
WyŜywieniem codziennym było 650 gramów chleba razowego, rano pół litra zboŜowej kawy, 
na obiad litr bałandy, jak nazywano tu zupę. Zupa owsianka, gotowana na rybie, rzadziej 
kartoflanka, wieczorem znowu owsianka. 
Codziennie przed południem wyprowadzano nas na tak zwaną progułkę, czyli 20 minutowy 
spacer, na którym nie wolno było głośno rozmawiać, nie wolno było czegokolwiek 
podejmować z ziemi, a ręce trzeba było trzymać z tyłu. 
Przeszło lato, jesień i zima i znów zbliŜała się wiosna. Nowo przybywający przynosili wieści, 
Ŝ

e Niemcy zdobyli Francję, Belgię i Holandię. Wojna trwała nadal, a los nasz był 

niewiadomy. Trwały ciągle przesłuchiwania więźniów; jednych wywoŜono na śledztwo do 
miasta, innych badano na miejscu. 
Przez osiem miesięcy nikt się mną nie interesował, nikt mnie o nic nie pytał. Wreszcie 
pewnego ranka wezwali mnie na doproś — na śledztwo. Śledztwo na miejscu trwało 24 
godziny bez przerwy. Sprawa była prosta i jasna: chęć przejścia granicy. „Jakie wiadomości 
chciałeś przekazać Niemcom?" PoniewaŜ odpowiedzi były jednoznaczne, śledczy, zmęczony 
nawałem podobnych zajęć, spokojnie zasnął. Było to nad ranem.  
Miałem okazję odmówić Anioł Pański i róŜaniec. Gdy się obudził zawstydzony, powiada: 
„Czeka cię 5 lat". Otrzymałem jednak tylko 3 lata obozu. 
Czas płynął, przychodzili nowi; „starych" po śledztwie wywoŜono. Dochodziły słuchy, Ŝe 
wojska sowieckie umacniają pozycje na granicy z Niemcami. Wydawało się, Ŝe Rosjanie, 
zajęci wywozem ludności polskiej z ziem przez nich okupowanych, nie spostrzegali 
niebezpieczeństwa, które groziło im ze strony Niemców. Przybyły do celi więzień najpierw 
musiał wytrząsnąć z kieszeni machorkę, by inni mogli w gazecie zapalić, a następnie 
godzinami musiał opowiadać co się dzieje w kraju i za granicą. KaŜda wiadomość była cenna 
i wnosiła pewną dozę nadziei do serc uwięzionych ludzi. 
Pewnego dnia, w porze popołudniowej, stałem przed otwartym oknem i ukradkiem 
spoglądałem na bramę, przez którą wprowadzano nowoprzybyłych i o dziwo! Oczom trudno 
uwierzyć! Przez bramę wszedł młody zakonnik z niewielką brodą. Gdy przeszedł dalej, 
poznałem, Ŝe to o. Grzegorz Marcinkowski, kapucyn, równieŜ z ŁomŜy. Dałby Bóg, Ŝeby 
trafił do mojej celi, pomyślałem. Minęła moŜe godzina, gdy w drzwiach zazgrzytał klucz i na 
progu ukazał się o. Grzegorz Marcinkowski. 
Zakłopotany widokiem tylu wynędzniałych, wychudłych i obdartych ludzi oraz oszołomiony 
zaduchem, stanął bezradny przy drzwiach. Nie zdąŜył się opamiętać, gdy objąłem go za szyję 
i ucałowałem serdecznie. — „Ryszard! — zawołał — BoŜe! Co za spotkanie! Proszę, proszę 
bliŜej okna". ZłoŜył niewielki węzełek swoich rzeczy, opuścił podniesiony habit i cięŜko 
usiadł. Pytaniom nie było końca. Opowiadał długo o wszystkim, co się dalej działo po moim 
wyjściu z ojcami i braćmi, co dzieje się na świecie, jaki dalszy nasz los. Wiedział, Ŝe O. 
Władysław Gaca został aresztowany i umieszczony w więzieniu łomŜyńskim, Ŝe — jak 

background image

 

dochodziły słuchy — zachował twardą postawę i nie załamał się na śledztwie. Zginął 
prawdopodobnie w czasie transportu do Mińska Litewskiego po ewakuacji więzienia z 
ŁomŜy, gdy Niemcy napadli na Rosję Sowiecką. 
Przez kilkanaście dni byłem szczęśliwy z obecności swego współbrata. W tym czasie duŜo 
mieliśmy wspólnych tematów. Trzeba było pomyśleć o odzieŜy na ewentualny dalszy etap 
czyli wyjazd do Rosji, toteŜ przy pomocy zawodowych krawców habit wkrótce został 
przerobiony na wygodną i ciepłą kurtkę, mimo Ŝe nie wolno było w celi mieć igły lub 
jakiegokolwiek ostrego narzędzia. Znalazła się igła zrobiona z drutu siatki łóŜka. Specjaliści 
ś

lusarze tak ją wytoczyli na kamiennym parapecie, Ŝe nie odróŜniłbyś od fabrycznej. Za 

noŜyczki słuŜyła złamana podkówka Ŝelazna, której bojec nie zdąŜył przy rewizji oderwać od 
buta, wytoczona jak brzytwa na posadzce. Często znaleziony kawałek szkła słuŜył do cięcia, a 
nawet do golenia. Niestety, po dwóch tygodniach o. Grzegorz został wezwany przez 
klucznika z rzeczami (z wieszczami) i odprowadzony do innej celi. Od tej pory straciłem z 
nim wszelką łączność. Słyszałem przypadkiem od Rosjan, Ŝe człowiek o tym nazwisku 
pracował w kamieniołomach. Był bardzo wycieńczony i prawdopodobnie zmarł tam w obozie 
za Peczorą. 
Bywało, Ŝe w celi zabrakło zapałek; zapałkę dzielono przynajmniej na cztery części, 
uciekając się do sposobów ludzi z epoki kamiennej. Pocierano kawałkiem deski watę na 
ławce dotąd aŜ się zatliła i dobywano w ten sposób ogień do zapalenia papierosa. Spalony 
jedwab, przechowywany w pudełku od zapałek, łatwo chwytał iskrę wydobywaną przez 
krzesanie dwóch kamieni krzemienia, znalezionych w czasie spaceru. 
Po otrzymaniu wyroku, oczywiście bez Ŝadnego sądu, zostałem przeprowadzony do innej, 
nieco mniejszej sali, w której było 18 osób. Widok z okna tej celi wychodził na szosę wiodącą 
do Supraśla, Wasilkowa czy SuraŜa. W nocy słychać było warkot przejeŜdŜających czołgów i 
cięŜkich samochodów; w dzień przerywał ciszę warkot samolotów. MoŜna było wnioskować, 
Ŝ

e coś się dzieje na świecie, Ŝe trwają przygotowania do czegoś, co było dla nas niewiadomą. 

Do więzienia, oprócz ustnych, przekazywanych przez nowoprzybyłych, nie dostawały się 
Ŝ

adne wiadomości. Rodziny mieszkające bliŜej Białegostoku miały jednak moŜność 

przekazania paczki odzieŜowej, rzadziej Ŝywnościowej. Przynoszono je w określone dni, a tu, 
według uznania, paczkę przyjmowano lub nie. 
OdzieŜ, jaką posiadałem przez rok pobytu, bardzo się sfatygowała. Wizja wyjazdu na „białe 
niedźwiedzie" była niewesoła. Ani cieplejszej odzieŜy, ani obuwia. Stała się rzecz 
niespodziewana, wprost cudowna: oto w kwietniu 1941, a więc po 12 miesiącach 
przebywania w więzieniu, wzywa mnie Ŝołnierz do kancelarii i przedstawia kartkę do 
podpisania. Był to spis odzieŜy przysłanej w paczce, którą przywiózł o. Atanazy Niziołek. 
O. Atanazy Niziołek jedyny z kapucynów pozostał na wolności w klasztorze łomŜyńskim. 
Dwoił się i troił, aby zadośćuczynić niezliczonym potrzebom ludzi. Dowiedział się, Ŝe jestem 
w więzieniu białostockim. Szybko porozumiał się ze znajomymi i „zorganizował" paczkę dla 
mnie, która zawierała wyłącznie odzieŜ: 
2 koszule 

ręcznik 

pary skarpetek 

2 chusteczki do nosa 
1 kawałek mydła 
1 szczoteczkę i proszek do zębów — wykreślono 
1 palto-jesionkę, czapkę i walizkę — wykreślono 
O. Atanazemu nie pozwolono zobaczyć się ze mną; klucznik przyniósł kartkę do celi 
więziennej i kazał podpisać. Była to pierwsza i ostatnia pomoc od swoich jaką otrzymałem 
przed wyjazdem do Rosji. Opatrzność BoŜa czuwała nade mną przez wszystkie lata mojego 
utrapienia. Jak cenna była ta pomoc, okazało się później. Ciepła jesionka, koszule, spodnie i 
buty chroniły od zimna w dalekiej podróŜy nad Ocean Lodowaty. 

background image

 

(Po 15 latach, gdy wróciłem z Rosji, O. Atanazy przekazał mi ową kartkę jako dowód 
doręczenia wieszczy.) 
26 maja 1941 czyli w miesiąc później, spiesznie organizowano transport.  
Szybko wzywano wszystkich, którzy juŜ mieli odczytane wyroki; zebrano co najmniej trzy 
tysiące ludzi. Wszystkich załadowano do wagonów towarowych na dworcu kolejowym w 
Białymstoku. Pociąg długi, około 90 wagonów, ruszył w kierunku Baranowicz na wschód do 
stacji granicznej Niegorzełe. Po 13 miesiącach pobytu w więzieniu w Białymstoku, 
wynędzniały, z niewielkim tobołkiem rzeczy, między którymi znajdował się habit i płaszcz 
zakonny, w tłumie ludzi, wśród których byli bardzo chorzy, którzy nie dojechali do miejsca 
przeznaczenia — szedłem przekonany, Ŝe nic się nie dzieje bez woli BoŜej. Było to na 
miesiąc przed rozpoczęciem wojny, przed napadem Niemców na Rosję. 
 
 „NA BIAŁE NIEDŹWIEDZIE" 
 
Jedynym pytaniem, które kaŜdy sobie zadawał, było „dokąd nas wiozą?". Wśród więźniów 
byli i Rosjanie, którzy znali drogę do swojej ojczyzny. Wiedzieli, Ŝe większość transportów z 
ludźmi idzie na północ; za Krąg Polarny, na Workutę. Tam potrzeba siły roboczej, bo 
przeprowadza się przez Ural długi odcinek drogi kolejowej, która połączy europejską część 
Rosji z nowoodkrytym zagłębiem węglowym za Kręgiem Polarnym — Workutą. Długi sznur 
wagonów tiepluszek wypełnionych po brzegi Ŝywym, ludzkim towarem, pilnie strzeŜonym 
przez Ŝołnierzy siedzących na przygotowanych miejscach z karabinami maszynowymi. 
Pociąg powoli przesuwał się z Białegostoku ku granicy sowieckiej. Koniec maja. Pola i lasy 
w zieleni; moŜna je oglądać jedynie przez szpary w ścianach wagonu. Wszystko zakratowane, 
zaryglowane, zabezpieczone na wypadek chęci ucieczki. 
Niegorełe — stacja graniczna. Nie widać tu straŜy granicznej; nikt nie sprawdza toŜsamości 
więzionych „turystów". Wszyscy są potrzebni, dla wszystkich starczy pracy. 
Mińsk Litewski — stolica Białorusi. Pociąg zatrzymuje się na bocznicy gdzieś zdała od 
miasta. Po pewnym czasie otwierają się ze zgrzytem zasuwane drzwi wagonu. Przed 
wagonem czterech bojców z nastawionymi bagnetami. Wyznaczeni więźniowie roznoszą w 
wiadrach zupę; owsianka gotowana na suszonej lub zgniłej rybie, do tego kawałek czarnego 
chleba. To posiłek dzienny. Na drugi dzień podobna porcja. Wodę do picia podaje się na 
dłuŜszym postoju pociągu. 
KaŜdego ranka prowierka: przeliczanie więźniów. śołnierz uzbrojony w kij spędza 
wszystkich na jedną stronę wagonu, a następnie musimy szybko przebiegać na stronę pustą. 
Kto nie zdąŜy w porę wrócić — otrzymuje cios kijem. Nie patrzy się na to, Ŝe ktoś nie moŜe 
lub jest chory... Prowierka skończona. śołnierze wyskakują z wagonu. Drzwi z trzaskiem i 
hukiem zamknięto. Antaby zawiązano drutem. 
Mijamy miasta: Borysów, Orsza. Rozległe pastwiska. Oglądamy przez szpary ogromne stada 
kóz. To stalinowskie „krowy". One nie podlegają prawu, które zabrania posiadania krowy. 
Smoleńsk — Wiaźma — Moskwa. Z Moskwy pociąg biegnie szlakiem wywoŜonych niegdyś  
do Rosji po 1863 r. Polaków. A więc: Murom, DzierŜyńsk, Gorkij (dawniej NiŜny 
Nowgorod), Kirów (dawniejsza Wiatka), Kotłas. Jeszcze 800 km i Koźwa. Od Kotłasu 
jedziemy juŜ nową koleją, którą budują nasi polscy Ŝołnierze wywiezieni w 1939 r. Widać 
przez szpary całe szeregi wojskowych w polskich mundurach. Oparci na łopatach, wychudli, 
przyglądają się w milczeniu, bezsilni, bezradni, długiemu szeregowi wagonów, w których 
jadą nowe ofiary — Polacy. 
Odcinek drogi wiodący przez tundrę, błota, przez niedostępne dotąd pustkowia. Drogo 
kosztowała linia kolejowa z Kotłasu do Koźwy. „Pod kaŜdą szpałą leŜy trup ludzki, 
zamęczony pracą w nieludzkich warunkach", opowiada więzień, który pochodzi z Kirowa i 
odbywał tu swój wyrok. 

background image

 

Linia kolejowa, którą w przyszłości przejeŜdŜać będą tysiące pociągów wiozących wspaniały 
węgiel, jaki odkryto niedawno za Kręgiem Polarnym w Workucie; tor kolejowy prowadzi do 
miejscowości Koźwa i tu się urywa. Stąd dalej na północ moŜna się dostać jedynie drogą 
wodną. Za kilka dni olbrzymie łodzie (barze) powiozą nas w górę wielkiej północnej rzeki 
Peczory. Po kilku dniach holownik wyjedzie na dopływ Peczory, rzekę Usa, by wreszcie 
zatrzymać się i dobić do wysokiego brzegu. 
Koźwa — pociąg zatrzymał się. Otwierają się drzwi i po trzech tygodniach spędzonych w 
nieopisanej ciasnocie, brudzie i głodzie wypuszczają więźniów. Twarze zmęczone, oczy 
przeraŜone i błędne. Wielu chorych nie dojechało do celu; zmarli w drodze, a miejsce ich 
spoczynku na zawsze pozostanie nieznane ich rodzinom. 
Koźwa to wielki obszar wykarczowanej tundry, na której dorywczo rozłoŜono wiele 
namiotów (pałatki), a w nich tymczasowo umieszczono przywiezionych więźniów. Nie ma tu 
stałych domów, nie ma ludzi poza Ŝołnierzami i więźniami. 
Był czerwiec 1941 roku. Rozpoczęły się białe noce, tak charakterystyczne za Kręgiem 
Polarnym. Organizowano nowe brygady robocze. Nowo przywiezieni chętnie szli do pracy, 
Ŝ

eby skorzystać ze świeŜego, ciepłego powietrza, którego brak było w więzieniach. 

Moja kolej wypadła na godziny wieczorne. Brygada złoŜona z 30-tu ludzi przeznaczona było 
do wycinania krzaków i równania terenu. Słońce juŜ powinno zajść, ale jest jeszcze wysoko 
na horyzoncie. Zajdzie o wpół do dwunastej w nocy, by za pół godziny rozpocząć nowy 
dzień. O trzeciej rano słońce było juŜ wysoko na niebie, gdy brygada wracała z pracy na 
odpoczynek. Olbrzymi teren strzeŜony był wokół przez uzbrojone wojsko. Nikt nie miał 
prawa oddalić się z terenu obozowiska, chyba, Ŝe wzgardził własnym Ŝyciem i szedł pod kule. 
Dwudziestego czerwca 1941 r. kilka tysięcy ludzi załadowanych do krytych łodzi popłynęło 
dalej na północ w górę rzeki Peczory. Łodzie, holowane przez niezbyt silne motory, posuwały 
się w Ŝółwim tempie. Brzegi północnych rzek porośnięte wikliną przedstawiają dziki widok. 
Gdzieniegdzie na zboczach widać ziemianki, a obok niewielkie ogródki, w których uprawia 
się brukiew (turneps), jedyny owoc tej ziemi, bogaty w tak potrzebne witaminy. 
PoniewaŜ zima w tych okolicach trwa10 miesięcy i ziemia jest wiecznie zmarznięta, nic tu nie 
dojrzewa. Przez dwa miesiące — od 15 czerwca do 15 sierpnia — słońce świeci prawie 24 
godziny na dobę, wskutek czego ziemia na niewielkiej głębokości szybko nagrzewa się i 
wyrasta na niej bujna trawa i roślinność. Niestety, w połowie września spada śnieg i zamiera 
wegetacja pięknej zieleni. 
Po kilku dniach i nocach barŜa wpłynęła na drugą rzekę, dopływ Peczory — Usę. Nieco 
węŜsza od Peczory, ale głęboka i spławna. śołnierze jadący z nami (jako konwój), w 
pomieszczeniach łodzi mieli radio. Słuchali komunikatów z Moskwy. 22 czerwca 1941 r. 
Niemcy napadli na Rosję. Jeden z Ŝołnierzy szepnął więźniowi, Ŝe wojna się rozpoczęła. 
Lotem błyskawicy przekazywano z ust do ust tę niesłychaną wiadomość. Po drodze mijamy 
dość duŜą osadę, małe miasteczko Abez; jest to obóz, miejsce pracy tysięcy więźniów. Tędy 
przeprowadza się dalej linię kolejową do Workuty. Prace podzielono na tej przestrzeni na 
wiele odcinków, które w przyszłości miały się połączyć — przekroczyć Ural i stworzyć 
wygodną drogę dla transportu węgla. 
25 czerwca 1941 r. zarzucono kotwicę przy skalistym brzegu. Powoli wysadzono więźniów, 
policzono i duŜą kolumną odprowadzono do pobliskich baraków, w których powitało nas 
wielu Polaków, Litwinów, Łotyszów, Estończyków i Czechów, juŜ wcześniej tu 
przywiezionych. 
Znajdujemy się w miejscowości Workuta — Wom. Do Workuty jeszcze 60 km. Na tej 
przestrzeni kursuje kolejka wąskotorowa. Kolej ta bez przerwy przewozi węgiel kamienny, 
niezwykle bogaty antracyt, węgiel koksujący, nadający się do przeróbki na produkty uboczne. 
Gromadzi się tu węgiel, aby go stopniowo załadować na barze, a holownik ciągnie ładunek 
węgla z prądem po rzece Usa i dalej do rzeki Peczory, aby zaopatrywać po drodze ośrodki 
przemysłowe, a nawet dopłynąć do Morza Karskiego, do Nowej Ziemi. 

background image

 

Obszar obozowy nie był ogrodzony drutem jak gdzie indziej. Patrole stały zdała od obozu. 
Władze dobrze wiedziały, Ŝe z tundry nikt nie ucieknie. Nieprzebyte obszary błotniste, 
porośnięte kosodrzewiną, nie mają Ŝadnych dróg; jedyna droga to rzeka. Nad brzegami rzek 
spotkać moŜna było tubylców (Komizeranie) dotąd Ŝyjących swoim Ŝyciem. Zajmowali się 
polowaniem na zwierzynę, szczególnie renifery i północne zwierzęta, mające cenne futra. 
Zajmowali się teŜ łowieniem ryb w północnych rzekach, obfitujących w niezwykłe gatunki 
ryb, których nie spotyka się w innych rzekach. OdzieŜ szyją ze skór reniferów. Pimy, to 
spodnie, które zakończone są butami. Wciągnięte na siebie spodnie są równocześnie i 
obuwiem. Sierść nie pozwala ślizgać się po śniegu. Kurtka zakończona jest kapturem, a 
rękawy rękawicami. MęŜczyźni noszą długie włosy; u pasa zwisa finka, ochrona przed 
dzikimi zwierzętami, a zwłaszcza przed niedźwiedziem. Kobiety ubierają się w kolorowe, 
perkalikowe bluzki i spódnice, na które wdziewają ciepłe futra. 
 
WORKUTA — NADZIEJA WOLNOŚCI 
Rozpoczął się szary tryb niewolniczego Ŝycia. Podzieleni na brygady wychodzimy codziennie 
do pracy. PoniewaŜ słońce świeci przez 24 godziny, obóz pracuje na trzy zmiany, po 8 
godzin. Praca przy transporcie drzewa z rzeki na górę. Drzewo płynęło nie tratwami a luzem. 
Prosto z wody transporter lesotaska długości przynajmniej 300 m wiózł długie sosny na górę, 
gdzie składano je w olbrzymie sztabie, a następnie ładowano na wagony i wysyłano na 
szachty czyli kopalnie węgla do Workuty. Praca ogromnie niebezpieczna; niejeden stracił 
Ŝ

ycie lub został kaleką. 

Inna praca to wyładowywanie barŜy. PrzywoŜono tu z głębi Rosji wszystko, co było 
potrzebne do utrzymania wojska i mnóstwa zakluczonych. Od suchego kartofla, po suszoną 
kapustę, suchary i chleb, wszystko trzeba było przywozić z daleka. Tu nic się nie rodzi, nic 
nie rośnie, nie ma Ŝadnych naturalnych witamin i dlatego ludzie szybko zapadali na cyngę 
(szkorbut), która była skutkiem awitaminozy. Radykalnym lekarstwem była świeŜa cebula i 
czosnek; niewielki mały ząbek czosnku ratował zęby od wypadania. Innym środkiem 
zapobiegającym dystrofii był turneps, biała brukiew dojrzewająca na Zapolariu. 
Po cięŜkiej pracy — posiłek, zupa-owsianka gotowana na rybie. Odpoczynek w baraku, w 
którym zawsze się coś działo, zawsze hałasy i krzyki. Jedni przychodzą z pracy, innych z 
szumem wyganiają do pracy. Trudno się było zorientować jaka to pora, noc czy dzień. 
Zawsze widno — słońce na niebie. Tylko zgrzyt lesotaski wskazywał, Ŝe brygady pracują. 
Zainstalowane głośniki w barakach przekazują wiadomości, Ŝe Niemcy uderzyli na Moskwę i 
Leningrad. Wkrótce zamknięto radio; lepiej, Ŝeby więźniowie nie znali prawdy z frontu. Gdy 
jednak Niemcy odstąpili od Moskwy, radio z powrotem nadaje o bohaterskich czynach 
Krasnoj Armii. Nie długo jednak trwała ich radość; Niemcy przesunęli front na Ukrainę i tam 
zdobywali miasta jedno po drugim. Radio znów zamilkło. Nie wiemy co dzieje się na świecie. 
Tak minął lipiec — sierpień. CięŜkie warunki ciągłej pracy wyczerpują organizm. Jednego 
dnia nie wyszedłem z brygadą do pracy. Czekała mnie sroga kara izolatora (areszt obozowy, 3 
dni bez jedzenia). Jedynym ratunkiem było zaświadczenie lekarza, które mogło uwolnić 
więźnia od przewidzianej kary. 
Lekarz przebywa na następnej kolonii 2 km dalej. Udaję się do lekarza. Przy wejściu do san-
czasti (ambulatorium) starszy więzień zapisuje moje nazwisko: Grabski Czesław Pawłowicz 
(tzn. syn Pawła). „Polak", objaśniam mu łamanym rosyjskim. To pan jest Polak?" — zapytał 
mnie. — „Tak". — „Jaki zawód?" — „Jestem księdzem". Gdy usłyszał te słowa, przyciszył 
głos i powiada po polsku: „Po wizycie u lekarza proszę łaskawie poczekać na mnie". 
„Na co skarŜy się chory?" — pyta lekarz. Nie wiedziałem jak odpowiedzieć, bo nic mnie nie 
bolało; chodziło o wydanie zaświadczenia, Ŝe poprzedniego dnia byłem zwolniony z pracy 
przez lekarza. Dobry lekarz znajdzie w takim wypadku chorobę i u zdrowego. Przesłuchał 
serce, które biło jak młot, obmacał cały brzuch i zapisał: powiększona śledziona — choroba 
jest i zaświadczenie jest. Wolny od kary. 

background image

 

10 

Skończyła się wizyta lekarska. Przed drzwiami czeka sekretarz, który skierował mnie do 
lekarza. 
„Ja takŜe jestem księdzem katolickim, Polakiem". Chwycił mnie za szyję, ucałował i 
powiada: „W obozie jestem juŜ 10 lat. Zostałem aresztowany jako proboszcz w Mińsku 
Litewskim. Odtąd tu na północy nie wiem nic o świecie. Proszę mi powiedzieć, kto jest 
papieŜem? Co dzieje się w Kościele? Po zlikwidowaniu Kościoła katolickiego przez 
rewolucję październikową w Rosji zdawało mi się, Ŝe Kościół w ogóle przestał istnieć. Przez 
10 lat nie spotkałem się tu z księdzem katolickim, dlatego pragnę skorzystać z obecności 
księdza i chciałbym się wyspowiadać". Nigdy więcej go nie spotkałem. 
Wielką pociechą dla mnie był o. Anatol, młody karmelita z Krakowa. Nie było mowy o 
odprawianiu Mszy Św., dlatego w wolnych od pracy chwilach zbieraliśmy się na wspólną 
modlitwę. Korzystali z niej równieŜ niektórzy Polacy. Gromadzenie się na osobności było 
surowo zabronione; myślano, Ŝe spiskujemy, Ŝe omawiamy sposoby ucieczki lub prowadzimy 
kontrrewolucyjną agitację. 
Napad Niemców na Rosję mocno zaszokował Stalina. Zaczął oglądać się za pomocą. 
Wiedział, Ŝe wywiezieni do Rosji Polacy i Czesi stanowią ogromną siłę, której moŜna by 
uŜyć na froncie. Szybko doszło do umowy z przedstawicielami władz polskich na obczyźnie, 
które reprezentował wówczas gen. Władysław Sikorski. Stalin zgodził się na zwolnienie z 
obozów wszystkich Polaków i stworzenie armii. Dla nas długo jeszcze pozostało to całkowitą 
tajemnicą. 
Nadchodzi wrzesień i zaczyna się coś dziać. Jadą Polacy z Workuty, by wsiąść tu na barze i 
odpłynąć do Peczory i dalej do polskiego wojska. Ale w naszym obozie cisza; wszyscy idą 
normalnie do roboty. Tym razem przygotowujemy olbrzymi obszar tundry; będzie tu aero-
drom — lotnisko wojskowe. Nadzorujący prace Rosjanin na pytanie Polaka, po co tu lotnisko, 
odpowiedział: „stąd rozpoczniemy gromić niemieckie Messerschmitty". „Czy nie będzie za 
późno?" — odrzekł Polak. 
Co kilka dni przylatywał hydroplan; lądował na rzece Usa, blisko naszej kolonii. Była to 
łączność pocztowa. Przybycie samolotu łączyło się dla nas, Polaków, z wielką nadzieją. I 
rzeczywiście! KaŜdorazowo hydroplan przywoził spis Polaków, którzy zostali zwolnieni z 
obozu. 
Kończy się wrzesień. Śnieg grubą warstwą pokrył ziemię. Wieje zimny wiatr północny. W 
taki wieczór nasza brygada pracowała przy układaniu cięŜkich kloców drzewa. Wiatr 
przenika do szpiku kości. Niebo czyste, bezchmurne. Nagle na błękitnym firmamencie nieba 
ukazała się przecudna róŜnokolorowa tęcza. To słynne zjawisko podbiegunowe — zorza 
polarna (Siewiernoje sijanie). Zorza szybko zmienia miejsce na niebie. Nie ma stałej formy 
jak u nas tęcza; jest jakby obłokiem tęczowym, ukazującym się na niebie to tu, to tam. 
Słyszałem z opowiadań o zorzy polarnej, ale gdy ją zobaczyłem na własne oczy, 
powiedziałem sobie: lepiej byłoby nie widzieć jej w tak nieludzkich warunkach Ŝycia. 
Aby dodać więźniom zapału do pracy, zarząd kolonii przysyłał orkiestrę, która na wietrze i 
zimnie dęła beznadziejnie w blaszane trąby. Nie takiej podniety do pracy oczekiwali głodni i 
zziębnięci więźniowie. Nie trzeba było marszów, bo kaŜdemu kiszki marsza grały. Zziębnięci 
więźniowie przeklinali wszystkich na świecie, ze Stalinem 
na czele. 
Początek października. Coraz więcej gromadzi się Polaków, by stąd odjechać barŜą do 
Koźwy. Wśród przybyłych z Workuty odnajduję o. Hieronima Myszkowskiego, kapucyna, 
który był wywieziony z naszego klasztoru w ŁomŜy. Opanowała go cynga; wskutek 
przeziębienia dokuczały mu wrzody na nogach. — „Nie pójdę do lazaretu, bo stracę szansę 
wyjazdu" — powiada. Wzywają i mnie do kancelarii obozowej. — „Dokąd chcesz jechać?" 
— pytają. — „Do Krasnoj Armii, do Polskiej Armii, czy na wolne posielenje, czyli pracować 
na wolności?" Odpowiedziałem zdecydowanie, Ŝe pragnę wstąpić do armii polskiej. Wydano 
mi zaświadczenie zwolnienia z obozu. Było to niewypowiedziane szczęście. 

background image

 

11 

Przed nami wielki problem: jak dojechać do miejsca organizowanej armii? Przestrzeń co 
najmniej trzech tysięcy kilometrów. Na drogę wydano nam produkty Ŝywnościowe: konserwy 
mięsne, ser i chleb. CięŜar około 15 kg. Blisko 600 Polaków zostało załadownych do krytych 
barŜy. 
15 października 1941 r. holownik pociągnął transport po rzece Usa. Zwolnieni z obozu to 
wyłącznie męŜczyźni róŜnego wieku, od chłopców 18-letnich do starców 70-letnich. Wśród 
tej masy ludzkiej wielu chorych i słabych. Ale wszystkim przyświeca jedna nadzieja i 
pragnienie: jak najdalej od tego piekła. 
Pierwszy dzień podróŜy był względnie dobry. Holownik poruszał się z szybkością 20 km na 
godzinę, a do Koźwy trzeba płynąć przynajmniej 10-15 dni i nocy. 
Wzmaga się mroźny wiatr. Na wodzie ukazują się kry lodowe, coraz większe, coraz gęstsze. 
Kapitan holownika, obawiając się, by nie został uwięziony w lodach, holuje do brzegu i 
ogłasza: holownik i łodzie kończą swój rejs, płyną do zatoki na leŜe zimowe. PodróŜni 
wysiadać! Nie ma odwołania.  
Dalszą drogę odbywajcie, jak kto moŜe. Zaopiekowałem się jedynym Polakiem, który był 
beznadziejnie chory. Przy pomocy o. Hieronima i innych odniosłem go do wioski pietrunia, 
połoŜonej nad rzeką, w której był ośrodek lekarski. Wyspowiadał się, rozgrzeszyłem go. 
Pozostał tam na zawsze. 
Tłum ludzi skierował się brzegiem rzeki wśród zarośli po bezdroŜach. Nikt nie narzekał na 
swój los. Świadomość, Ŝe jest się wolnym, dodawała sił. Na drugi dzień zima przyszła z 
pomocą. Lód na rzece był juŜ na tyle mocny, Ŝe moŜna było iść po nim jak po autostradzie i 
posuwać się naprzód. W dzień łatwo było podróŜować, ale noc, to koszmar. Nie ma osiedli, a 
ziemianki spotykane nad brzegami rzeki, zamieszkałe przez rzecznych stróŜów, są 
niedostępne. Gdy zmęczenie dokuczyło i noc zapadła, grupami pod gołym niebem 
rozkładamy ognisko na śniegu. Jedni zbierają drzewo na ogień, inni siedzą na gałęziach, 
ogrzewają się z przodu, z tyłu i tak do świtu — a skoro świt, ruszamy dalej. Wielka grupa 
ludzi rozbiła się. Idą grupki po kilku, kilkunastu ludzi po lodzie, korytem rzeki Usy. 
Pewnego dnia natrafiliśmy na wioskę tubylców; Komizeranie, posługują się jednym z 
języków azjatyckich. Z o. Hieronimem i kilku innymi odłączyliśmy się od grupy, aby coś 
kupić. Wioska to kilkanaście ziemianek. Ludzie hodują tu i krowy, przewaŜnie jednak 
zajmują się hodowlą reniferów, które właśnie w październiku spędza się do ogrodzeń na ubój. 
Wchodzimy do niskiej, ale jasnej ziemianki. Kobieta na nasze zapytanie nic nie odpowiada. 
Daje znać, Ŝe nie rozumie po rosyjsku. Przywołuje swoją córkę, moŜe 12-letnią, i pyta ją, 
czego ci podróŜni sobie Ŝyczą? — Dziewczynka chodzi do szkoły sowieckiej, gdzie 
obowiązuje język rosyjski i doskonale mówi po rosyjsku. Objaśniamy, Ŝe chcielibyśmy kupić 
mleka. Dziewczynka powtórzyła matce i ta zgodziła się sprzedać litr mleka. Prosimy o kubek 
— odmówiła stanowczo. NaleŜy do prawosławnej sekty starowierców, którym nie wolno 
własnych naczyń oddawać do uŜytku obcym. W mieszkaniu wyłoŜonym skórami, szafa z 
kolorowymi talerzami. Niegdyś kupcy wieźli do nich rzeką barwne naczynia stołowe, aby w 
zamian otrzymać bogate skórki gronostajów i innych puszystych zwierząt północnych. Na 
podłodze stolik. Nogi nie wyŜsze jak 20 cm. Do jedzenia siadają wokół tego stołu na 
podłodze i tak spoŜywają posiłek. Podziękowaliśmy za gościnę w ciepłym mieszkaniu i 
wyruszyliśmy dalej wzdłuŜ rzeki. 
Innego dnia przechodziliśmy obok innej wioski. Tu na podwórku widać kosiarki, koszą siano, 
hodują krowy. Gospodyni chętnie przyjmuje nas do domu. Dom zbudowany z drzewa, 
kuchnia i dwa pokoje. PoniewaŜ wokół rozwieszone były sieci, moŜna było przypuszczać, Ŝe 
mają ryby. Zapytana o ryby odpowiada, Ŝe chętnie usmaŜy je dla nas; niedawno mąŜ złowił 
pod lodem. Przyrządzenie ryby było proste. Rybę o wadze trzech kilogramów włoŜyła na 
brytwannę, polała ją wodą i wsunęła do gorącego pieca chlebowego. Ryba była tak tłusta, Ŝe 
we własnym tłuszczu doskonale się usmaŜyła. Dla wygłodniałych i zmarzniętych podróŜnych 

background image

 

12 

były to nie lada delicje. Zapłaciliśmy Ŝądaną sunie i ruszyliśmy dalej. Mijamy po drodze 
obozy. 
Z daleka widać wieŜe obserwacyjne (wyŜki). Siwa Maska — duŜy obóz. Tu pracują przy 
uprawie turnepsu, który posyła się do obozów na północ. Na noc przyjmują nas do 
ogrodzonego drutem obozu. Pozwolono nawet skorzystać z łaźni, zaopatrzono w chleb, 
zgodnie z posiadanymi przez nas talonami. 
Kończy się nasza śnieŜno-lodowa autostrada po rzece. Trzeba kierować się na drogę przez 
tundrę, by trafić do duŜego obozu pracy, leŜącego na linii kolei do Inty. Na tym odcinku, w 
kierunku Peczory i Koźwy kursują juŜ robocze pociągi; podwoŜą one materiały potrzebne do 
dalszej budowy kolei: Ŝwir, szyny, szpaiy — podkłady. Nie łatwo dojść do Inty — drogi nie 
ma wcale, śnieg miejscami do kolan. Idziemy gęsiego, by ułatwić sobie przesuwanie się po 
głębokim śniegu. Kilka dni upłynęło, zanim dotarliśmy do linii kolejowej. Tu dopiero moŜna 
było naleŜycie ocenić dobrodziejstwo wynalazku Stephensona — parowozu na szynach. 
DuŜa grupa zmęczonych i głodnych podróŜnych zjawiła się pod wieczór u wrót obozu w 
Incie. Naczelnik kolonii wraz z Ŝołnierzami wylegitymował przybyszów i wpuścił do 
wnętrza. Przydzielono nam barak, w którym mogliśmy spędzić w cieple noc, spoŜyć 
przyniesiony z sobą prowiant i popić gorącą wodą. 
Nazajutrz, skoro świt, wszyscy gotowi do dalszej drogi. W kierunku Peczory odjeŜdŜa 
wiertuszka czyli pociąg towarowy; składa się on z szeregu wagonów, odkrytych platform, 
którymi z odległości 20 km przywozi się Ŝwir do budowy kolei. 
Przed nami jeszcze co najmniej 300 kilometrów do Peczory, do Koźwy, ale dobre i 20 km 
naprzód. BliŜej świata, bliŜej Europy, bliŜej Polski. Wdrapujemy się wszyscy na platformy. 
Zimno, wiatr północny przenika do szpiku kości. Po godzinie takiej jazdy zziębnięci 
wysiadamy; ręce i nogi zgrabiały, niezdolne do dalszej drogi. Rozpalamy ognisko, aby się 
ogrzać. Co dalej? Pociągu nie ma, ruszamy więc naprzód do następnego obozu. Tu, jak w 
poprzednich, z wielką rezerwą przyjmują nas na noc. Na drugi dzień — naczelnik kolonii 
zawiadamia, Ŝe do Peczory idą wagony towarowe, kryte, moŜna się zabrać. Rzeczywiście! 
Olbrzymi wagon 60-tonowy moŜe pomieścić przynajmniej 150 osób. Jest zupełnie pusty, lecz 
nie ma Ŝadnych siedzeń ani ławek, nie jest ogrzany. Trzeba natychmiast przystosować go do 
dalszej podróŜy, która trwać będzie około dwóch dni. Kto mógł, ściągał do wagonu gałęzie, 
jałowiec i inne krzaki, byleby nie siedzieć na zmarzniętej, twardej podłodze. Tak 
wymoszczony wagon, mimo Ŝe był nie ogrzany i wiatr w nim hulał, w porównaniu z podróŜą, 
jaką odbywaliśmy pieszo, wydawał się rozkosznym wagonem sypialnym. 
Tak dojechaliśmy do rzeki Peczory. Mostu na rzece jeszcze nie ma, choć budowa dość 
zaawansowana. Po drugiej stronie Koźwa, z której przed 4-ma miesiącami wyruszyliśmy 
łodziami do Workuty. PoniewaŜ zima przybrała juŜ na sile, łatwo przeszliśmy po lodzie na 
drugą stronę Peczory. 
 
               W OCZEKIWANIU NA POCIĄG 
Koźwa okazała się duŜym ośrodkiem Ŝycia. Tu mieszka wojenny komisarz (wojenkom), od 
którego zaleŜą dalsze losy przybyłych Polaków; tu mieści się zarząd peczorskich obozów. 
Około trzystu osób zgromadziło się juŜ z innych obozów, aby czekać na pociąg, który 
powiezie nas dalej. Z naszej grupy wybrano dwóch ludzi dobrze znających język rosyjski, 
którzy w imieniu wszystkich mieli prowadzić z władzami pertraktacje na temat dalszej 
podróŜy. Byli to: dr med. Huczko i redaktor „Gazety Śląskiej" — Giertych. Na zapytanie 
kiedy otrzymamy wagony do Kotłasu naczelnik odpowiedział, Ŝe w najbliŜszych dniach. 
Tymczasem trzeba się zakwaterować. Do obozu połoŜonego wzdłuŜ rzeki Peczory naczelnik 
nie wpuszcza. Polacy zwolnieni z obozu to element niepewny, „społecznie niebezpieczny". 
Oddaje więc do naszej dyspozycji namiot (pałatkę) długości około 50 m i szerokości 10 m. W 
namiocie nary dwupiętrowe z desek; Ŝadnej pościeli, nawet słomy nie było. Przy wejściu 

background image

 

13 

kipiatilka czyli kocioł hermetycznie zamykany, podobny do parnika, który słuŜy do 
gotowania wody (kipiatok). 
Pośrodku namiotu Ŝelazna beczka po benzynie w pozycji leŜącej spełnia rolę centralnego 
ogrzewania olbrzymiej powierzchni kubicznej pałatki. KaŜdy zajmuje miejsce, gdzie moŜna 
będzie odpocząć i spędzić noc. Zajęliśmy z o. Hieronimem miejsca na górnych narach. Tu 
pod dachem było cieplej. Wszyscy śpią w ubraniach i czapkach naciągniętych na uszy. 
Pierwszej nocy był duŜy mróz. Nie zdziwiłem się, gdy nad ranem spostrzegłem, Ŝe moja 
czapka, która dotykała brezentu, przymarzła tak mocno, Ŝe z trudem mogłem ją oderwać. 
Pierwszy dzień listopada (1941 rok). Dzień Wszystkich Świętych. Po południu, zwyczajem 
polskim, mamy udać się na cmentarz odległy o 2 km. Tu spoczywają i Polacy, którzy na 
zawsze pozostaną w tej ziemi. Grupa 50 osób udała się śnieŜną drogą do lasku brzozowego 
wśród którego znajduje się cmentarz. Modlitwom i ceremoniom zaduszkowym przewodniczy 
dwóch kapłanów: o. Hieronim Myszkowski z Nowego Miasta n/Pilicą i o. Ryszard Grabski z 
Góry. Nad grobem jednego z Polaków odśpiewaliśmy Libera me Domine; pomagali nam 
niektórzy z obecnych. Dziwnie brzmiał ten śpiew Ŝałobny wśród zarośli. 
 Nigdy ani drzewa ani ludzie nie słyszeli podobnej modlitwy. Po odśpiewaniu Witaj Królowo, 
nasza gromadka zaczęła opuszczać cmentarz. Nikt nie zauwaŜył, Ŝe w czasie naszych 
modlitw obserwował nas ukryty w krzakach wywiadowca NKWD na nartach. Szybko 
prześlizgnął się obok cmentarza i zawiadomił naczelnika o niezwykłych odwiedzinach na 
cmentarzu. Gdy przechodziliśmy obok wartowni garnizonu, zatrzymano nas i spytano: „kto 
przewodniczył grupie?" Wysunął się dr Huczko. Pytają dalej: „kto prowadził modlitwy?" 
Wystąpiłem ja i o. Hieronim. Oficer wartowni zaczął wykładać znaczenie naszego 
przestępstwa, Ŝe bez pozwolenia poszliśmy na cmentarz. „— Więc wy — powiada — nie 
chcecie korzystać z wolności, którą obdarzył was Związek Sowiecki, wy swoim 
postępowaniem dąŜycie do tego, by was wrócić za druty?" Wysłuchaliśmy tego przemówienia 
i radzi, Ŝe nikogo nie zatrzymano, wróciliśmy do baraku. 
Na drugi dzień do naszego baraku w otoczeniu Ŝołnierzy przychodzi wojenkom, czyli 
wojenny komisarz. Jego obowiązkiem było przesyłać transporty nowobrańców w głąb kraju 
na front. Przynosi smutną, wprost tragiczną wiadomość. Brak taboru kolejowego. W tej 
chwili przeprowadza się mobilizację męŜczyzn z Republiki Korni i przewozi na front; na was 
przyjdzie kolej nie wcześniej niŜ za miesiąc. 
A więc rozpoczynają się trudności. Kto wie ile prawdy zawiera się w oświadczeniu 
wojenkoma? Gdyby nas potrzebowano, znalazłyby się i wagony, tak jak były one do 
dyspozycji dla własnych obywateli. MoŜe przekreślają naszą wolność, zamkną za drutami? 
RóŜne pytania przychodziły do głowy kaŜdemu z nas. Nie ma jednak wyjścia. Zima, mróz. 
Trzeba zdać się na łaskę i niełaskę gospodarzy. 
Ale jak przeŜyć najgorszy miesiąc roku, listopad? Barak zimny, poŜywienie podłe, prawie 
ciągła noc. Po porozumieniu się między sobą, wezwano naczelnika kolonii i przedstawiono 
mu niemoŜliwe do Ŝycia warunki w baraku. Naczelnik postanowił pomóc w ociepleniu 
namiotu. Wydał jeszcze jeden brezent, tej samej wielkości. MęŜczyźni wzięli się do pracy. 
Naciągnęli brezent na barak i w ten sposób między jednym i drugim brezentem pozostała 
niewielka przestrzeń powietrza, która doskonale chroniła przed mrozem; ściany wokół do 
samego dachu obrzuciliśmy śniegiem. W namiocie zrobiło się cieplej. Rozpoczęło się Ŝycie i 
oczekiwanie dalszej podróŜy. 
Codziennie wydzielona grupa wędrowała w tundrę, aby na ramionach przynieść surowej 
brzozy, która słuŜyła jako opał do ogrzewania baraku. Popłynęło Ŝycie przymusowego 
czekania. W porozumieniu z dr Huczką, dr Giertychem i o. Hieronimem ustaliliśmy porządek 
dnia. Rano śpiewaliśmy Kiedy ranne, była wspólna krótka modlitwa, następnie toaleta. Wody 
do mycia było niewiele. Niemal przez cały miesiąc większość męŜczyzn myła się śniegiem na 
mrozie. Wydawało się, Ŝe ten sposób mycia się jest najlepszy i najzdrowszy. Po tym — 
ś

niadanie, sprzątanie. Wolny czas. Niektórzy dobrowolnie chodzili do pracy, do magazynów 

background image

 

14 

obozowych, gdzie moŜna było zarobić coś do zjedzenia: ryby, cukier, mąkę. Wieczorem 
wspólny róŜaniec. Śpiewamy pieśni religijne. Wśród obecnych byli ludzie wykształceni, o 
szerokim zasięgu wiedzy świeckiej. 
Wygłaszali odczyty na tematy historii, literatury, przyrody, geografii. Pieśń Wszystkie nasze 
dzienne sprawy kończyła szary dzień. 
Rozpoczęliśmy nowennę do Matki BoŜej Niepokalanie Poczętej w intencji rychłej podróŜy. 
Codziennie przed udaniem się na spoczynek, krótkie nauki maryjne wygłaszał na przemian ze 
mną o. Hieronim. Litanię do Matki BoŜej i Pod Twoją obronę śpiewają wszyscy. Była to 
modlitwa płynąca z serc Polaków do Jasnogórskiej Pani: — wygnańcy, synowie Ewy, tułacze 
na obcej ziemi, proszą, by powrócili na Ojczyzny łono. A droga do Polski okręŜna i bardzo 
daleka... 
 
 
 
 
 
                     ODJAZD DO KOTŁASU 
Nie zdąŜyliśmy zakończyć nowenny do M.B.N.P. gdy oto 5 grudnia 1941 r. wojenny 
komisarz zawiadamia nas, Ŝe wieczorem wszyscy Polacy odjadą do Kotłasu, gdzie znajduje 
się polski wojskowy punkt rejestracyjny. Radość nieopisana! Wszyscy zbierają swoje 
szmatki, zaopatrują nogi gałganami, bo mróz ponad 20 stopni, a obuwie nasze to kamasze z 
brezentu najlichszego gatunku. Trzeba było owinąć je workiem na zewnątrz i tak maszerować 
co najmniej 3 km. Na torach stoją wagony osobowe, wprawdzie nie ogrzewane, ale 
przynajmniej wiatr w nich nie hulał. 
Tu kaŜdy znalazł sobie miejsce siedzące, którego przez trzy dni i trzy noce nie opuszczał. Ten 
odcinek drogi ma 600 km. Jeden z większych ośrodków ludzkich to Uchta. Z okien pociągu 
widać osiedla; to obóz dla więźniów. Budują drogi, wydobywają węgiel, budują nowe osiedla 
dla tych, którzy przybędą tu wkrótce z krajów nadbałtyckich i innych. 
Tundra, ziemia niewdzięczna. Zimą pokryta śniegiem, z którego sterczą konary brzóz i z 
rzadka modrzewie. Nie widać Ŝadnego ptactwa. Nawet wszędobylski szary wróbel, wrona czy 
kawka nigdzie się nie pokazuje; czasami jedynie pojawi się na horyzoncie — dziwna rzecz — 
sroka. ToteŜ oczy wpatrują się w bezkresne równe obszary pokryte śniegiem; chciałyby 
spotkać Ŝywego, skrzydlatego przyjaciela, Ŝyjącego na wolności. Na próŜno; nie widać nic. 
Dopiero gdy pociąg przejeŜdŜa obok stolicy republiki Korni Syktyw Karu i zbliŜa się do 
Kotłasu, gdzieniegdzie przelatują wróble i kawki. ZbliŜamy się do świata Ŝywych. 
8 grudnia 1941 r. dzień Matki BoŜej Niepokalanie Poczętej. Wszyscy wysiedli na stacji dosyć 
duŜego powiatowego miasta, Kotłasu, które wchodzi w skład Archangielskiej obłasti, 
połoŜonego nad rzeką Północną Dźwiną (Siewfernaja Dwina). Na dworcu spotkał nas kapral, 
Antoni Arciszuk, ubrany w polski mundur wojskowy, z polskim orzełkiem na czapce. Ile 
nadziei wstąpiło do serc przybyłych polskich nędzarzy na widok polskiego Ŝołnierza ten tylko 
moŜe powiedzieć, kto był tego świadkiem. Jako przedstawiciel armii gen. Sikorskiego, której 
sztab znajduje się nad Wołgą w Buzułuku, organizuje tu przewóz zwolnionych z obozu 
Polaków.  
Od władz miejscowych uzyskał do dyspozycji duŜy budynek (dawna szkoła kolejowa), w 
którym wszyscy Polacy, przybywający z róŜnych stron i obozów, znajdowali przytułek i 
ciepłą strawę. 
Zapytałem kaprala, czy wśród obecnych nie ma księŜy. Odpowiedział, Ŝe w tej chwili nie ma 
Ŝ

adnego, ale kilku pojechało juŜ transportami naszych ludzi do Buzułuku. A więc jesteśmy 

juŜ pod względną opieką polskiej władzy. Mamy nadzieję, Ŝe wkrótce znajdziemy się w duŜej 
grupie zorganizowanej armii. 

background image

 

15 

Tymczasem kapral Arciszuk organizuje dla przybyłych posiłek. Wszyscy otrzymali talony na 
obiad. Miejscem posiłków była rzeczna przystań nad Północną Dźwiną, połoŜona około 500 
metrów od naszych tymczasowych koszar. Wprawdzie gruby lód juŜ dawno pokrył 
powierzchnię rzeki, nie ma nawigacji, ale stołówka w dalszym ciągu jest czynna, wydaje 
obiady mieszkańcom miasta i przybyłym gościom. Zgłodniali podróŜni zajęli miejsca przy 
stołach bardzo obszernej i dobrze urządzonej sali. Na stołach znajdują się słoiki z gorczycą 
czyli musztardą. Zanim podano gorącą zupę, musztardy juŜ nie było; posmarowano nią chleb 
jakby najlepszym masłem śmietankowym. 
Po gorącym, lichym, ale lepszym niŜ w obozie posiłku, wszyscy powrócili do tymczasowego 
miejsca pobytu. Szybko zrobił się wieczór; był grudzień. W tym czasie dni są tutaj bardzo 
krótkie; słońce zachodzi o godzinie 13-ej. 
Trzeba pomyśleć o jakimś kącie na nocleg. Nie wolno się oddalać, bo nie wiadomo o której 
godzinie dnia czy nocy podadzą wagony do dalszej podróŜy. PoniewaŜ sala była niezbyt 
wielka i ci, którzy przybyli wcześniej zajęli miejsca by na podłodze albo pół siedząc spędzić 
noc, nowoprzybyli zmuszeni byli szukać noclegu w sąsiednich domach. 
Z o. Hieronimem i dwoma Polakami zapukaliśmy do drzwi sąsiedniego drewnianego domu. 
Otworzyła gospodyni, starsza kobieta. Pytamy, czy moŜemy przenocować; odpowiedziała, Ŝe 
przyjmie czterech. Spać będą na podłodze, w ciepłym, względnie czystym mieszkaniu; co za 
luksus po tułaczce ostatnich tygodni. Rozglądam się po mieszkaniu — nie ma łóŜek. GdzieŜ 
oni śpią? Wkrótce dowiedzieliśmy się. Gospodarz, a za nim gospodyni i córka, wdrapali się 
wysoko pod sufit na szeroki piec. Pod spodem w tym piecu pali się za dnia, gotuje posiłki, a 
równocześnie ogrzewa mieszkanie; jest to tzw. ruski piec, ruskaja pieczka. 
UłoŜyliśmy się na podłodze, mając pod głowami tobołki. Zdawało nam się, Ŝe jesteśmy w 
królewskiej komnacie, bo było ciepło. Sen szybko nas zmorzył. Nie wiem jak długo spaliśmy, 
gdy nagle do drzwi ktoś się gwałtownie dobija. Wystraszona gospodyni szybko zeszła z 
pieca, otworzyła drzwi. Przed drzwiami stoi dwóch umundurowanych milicjantów; 
sprawdzają, kto u nich nocuje. Gospodarzom nie wolno Przyjmować na nocleg ludzi obcych 
bez wiedzy milicji. MoŜe to biegleńcy, uciekinierzy z obozu, albo z więzienia, a moŜe 
szpiedzy. Długo Musieliśmy tłumaczyć, Ŝe w szkole nie było miejsca na nocleg, Ŝe jesteśmy z 
grupy Polaków. Z trudem uprosiliśmy, aby nas zostawili do rana. Zostaliśmy. Ale gospodyni 
kręciła głową, Ŝe będzie miała przykrości, Ŝe będzie wzywana do NKWD na spytki, dlaczego 
wpuściła Polaków do mieszkania i o czym z nimi rozmawiała. 
Skoro świt przemyliśmy oczy wodą, wynagrodziliśmy gospodarzy rybą i chlebem i szybko 
wróciliśmy do swojej grupy. KaŜdy na własną rękę starał się o kipiatok na śniadanie. Na 
bazarze nic nie moŜna kupić, jedynie za niepotrzebne nam szmatki moŜna było dostać 
kawałek chleba. Odtąd kapral Arciszuk dostawał chleb, który otrzymywał według 
zamówienia potwierdzanego przez wojennego komisarza miasta na określoną liczbę 
przybyłych Polaków. 
Czekamy na Odjazd — na transport. 
 
PodróŜ z Kotłasu do Buzułuku 
10 grudnia 1941 r. późnym wieczorem rozległy się głosy: „Wagony podają!" Niedaleko 
szkoły była bocznica kolejowa, która prowadziła do składów i właśnie na tę bocznicę 
wtłoczono 5 wagonów towarowych. Olbrzymie, 60-tonowe wagony, wewnątrz puste, trzeba 
było przystosować do dalekiej, kilka tysięcy kilometrów liczącej, drogi. 
Szukają naczelnika kolei. Ten zawiadamia, Ŝe nie ma desek, ani gwoździ, aby urządzić nary. 
Ale męŜczyźni szybko spostrzegli w pobliŜu stos desek: wciągają je do wagonu mimo 
sprzeciwu straŜnika, znaleźli juŜ młotki i gwoździe. Słychać stukanie i wesołe krzyki: 
„prędzej, prędzej, bo parowóz zaraz przyjdzie!" 
Za godzinę wagony były gotowe do odjazdu; w kaŜdym wagonie mieściło się około 200-tu 
ludzi. Miejsca półleŜące. Jedynie pośrodku wagonu stoi piecyk, a od niego przechodzi rura na 

background image

 

16 

dach. Ten mały piecyk ma ogrzać olbrzymi wagon w czasie srogiej, północnej zimy. Nikt się 
jednak nie martwi czy będzie ciepło czy zimno; aby jechać, aby dalej i dalej na południe, do 
swoich. 
Gdy wszyscy usadowili się na gołych, zimnych, zmarzniętych deskach, zasunięto cięŜkie 
drzwi: stuknął parowóz. Dobry znak — jedziemy. Długo trzeba było czekać zanim 
sformowano pociąg. Raz zdawało się, Ŝe wiozą nas z powrotem na północ, to znów 
zepchnięto nasze wagony na bocznicę w tupik — ślepy tor. Czekamy z zapartym oddechem. 
Po długich manewrach pociąg był gotowy do drogi. Było juŜ nad ranem gdy eszelon wyjechał 
poza Kotłas. Wszyscy odśpiewaliśmy Pod Twoją obronę. 
Z Kotłasu pociąg wziął kierunek na Kirów (dawna Wiatka, za cara przewoŜono tędy Polaków 
na Sybir). Jechaliśmy dzień i noc. Zmienili parowóz i dalej na Perm, Świerdłowsk, 
Czelabińsk, Troick, Mag-nitogorsk, Orsk, Orenburg, Czkałow i Buzułuk. PodróŜ z Kotłasu do 
Buzułuku trwała trzy tygodnie. Było to straszne umęczenie ludzi. Gdy pociąg zatrzymywał 
się na poszczególnych stacjach, nigdy nie było wiadomo jak długo będzie stał i kiedy ruszy 
dalej. Tłumaczono nam, Ŝe przepuszcza się pociągi, które idą na front oraz pociągi, które 
wiozą rannych z frontu. Mimo tej niepewności nasi podróŜni mieli czas zwiedzić miasto, 
odwiedzić wszystkie uniwermagi czyli uniwersalne magazyny, tak jak u nas „samy" i — nic 
nie kupić. 
W większych miastach jak Kirów, Perm, Świerdłowsk były juŜ ekspozytury polskiego 
poselstwa znajdującego się w Kujbyszewie. Zaopatrzenie w Ŝywność naszej grupy było juŜ 
łatwiejsze. 
 
                Wigilia i Pasterka w wagonie 
Pociąg mimo opóźnień i długich postojów na bocznicach kolejowych powoli zbliŜał się do 
celu podróŜy, do Buzułuku. 24 grudnia 1941 r. stłoczeni w wagonach towarowych, 
wspominamy i przeŜywamy Święta BoŜego Narodzenia. Opłatka nie ma. Nie ma równieŜ 
moŜności odprawienia Mszy św. Wszyscy cieszą się obecnością kapłanów; pragną nas mieć i 
inne wagony. O. Hieronim przechodzi do następnego wagonu, by obecni i tu mogli 
przeŜywać święta z kapłanem. Gdy słońce juŜ zaszło, przemówiłem do współpodróŜnych na 
temat treści Święta BoŜego Narodzenia i naszych polskich tradycji. Następnie kawałkiem 
czarnego chleba, który zastępował opłatek, dzieliłem się z obecnymi. Wszyscy byli 
wzruszeni, wielu płakało, bo takiej Wigilii w Ŝyciu nikt nie przeŜywał... A później Pasterka. 
Modlitwa i prośba do Boga o szczęśliwy, dalszy los... i kolędy — Wśród nocnej ciszy, Gdy 
się Chrystus rodzi, Anioł Pasterzom mówił; przez całą noc kolędom końca nie było. 
Pociąg zbliŜał się do Świerdłowska. Przedstawiciel polskiej placówki w tym mieście wydał 
na kaŜdy wagon niewielką beczkę bryndzy, jako „gwiazdkę" dla Ŝołnierzy. Była wielka 
radość gdy rozdzielono te smakołyki wśród obecnych. 
W Orenburgu ja i o. Hieronim poŜegnaliśmy współtowarzyszy podróŜy, aby przesiąść się do 
pociągu jadącego w kierunku Buzułuku. Radzono nam, by dotrzeć do szefa duszpasterstwa 
wojskowego. Wagony z naszymi kolegami pojechały dalej na południe do Jangi-Jul koło 
Taszkientu. My i kilku oficerów ruszyliśmy drugim pociągiem do sztabu armii polskiej w 
Buzułuku. 
 
                     W MUNDURZE WOJSKOWYM 
Pociąg z Orenburga — Czkałowa do Buzułuku miał odejść za dwie godziny. Minęło sporo 
czasu, gdy nareszcie wygodnie usadowieni w wagonie osobowym, ruszyliśmy do celu 
podróŜy. Była sobota. Słońce juŜ dawno zaszło; było ciemno, gdy pociąg zatrzymał się na 
słabo oświetlonym dworcu Buzułuk. 
Na peronie spostrzegamy polskich Ŝołnierzy. Podchodzi do nas porucznik i grzecznie 
zapytuje dokąd Ŝyczymy sobie się udać. Odpowiedziałem, Ŝe jesteśmy księŜmi katolickimi i 
pragniemy widzieć się z szefem duszpasterstwa. 

background image

 

17 

Po spoŜyciu na stacji posiłku, wydawanego przez zorganizowany polski komitet dla 
przyjezdnych Polaków, podoficer odprowadził nas do koszar. Były to drewniane baraki 
zamieszkałe przez Ŝołnierzy. Część jednego baraku była siedzibą kilku księŜy katolickich. 
Pukamy do pokoju — otwierają się drzwi. Brudni, obdarci, nieśmiało wchodzimy do 
mieszkania. 
W pokoju siedzi kilku oficerów w polskich mundurach. To księŜa. Podchodzi do nas wysoki 
oficer — major — i wita się z nami. To ks. Włodzimierz Cieński, szef duszpasterstwa 
katolickiego. Powitał nas bardzo serdecznie; ucieszył się, Ŝe jeszcze dwóch kapłanów 
przybywa do jego grona. Po krótkiej rozmowie i pytaniach, skąd przyjeŜdŜamy, odesłał nas 
do sali, gdzie będziemy mogli odpocząć. Ja osobiście nie czułem zmęczenia; gorzej było z o. 
Hieronimem. Wrzody, które były objawem szkorbutu (cyngi) bardzo mu dokuczały. 
Udaliśmy się do ambulatorium, aby oczyścić i przewinąć rany. Ten zabieg od razu postawił 
go na nogi. Obudziliśmy się skoro świt. PrzecieŜ to nowy rok 1942. Mamy go rozpocząć 
prymicją. Dwa lata ani ja, ani o. Hieronim nie odprawialiśmy Mszy św. Przechodzimy do 
duŜej sali drewnianego baraku, w którym mieszkają Ŝołnierze. W kaŜdą niedzielę i święta 
urządza się tu ołtarz, gromadzą się Ŝołnierze i cywile, męŜczyźni i niewiasty, by uczestniczyć 
we Mszy św. 
Pierwszą Mszę św. odprawiał szef duszpasterstwa, ks. Wł. Cieński. Wysoki, ascetyczny, z 
poboŜnością odprawił Najświętszą Ofiarę. Po Ewangelii wygłosił homilię na temat Imienia 
Jezus. Na lichą fufajkę włoŜyłem szaty liturgiczne i rozpoczęła się Msza św. Ile przeŜyłem 
wewnętrznie sprawując tę Najświętszą Ofiarę, ten tylko wie, kto był uczestnikiem podobnej 
chwili...  
PoniewaŜ przy sztabie Armii byli równieŜ duchowni wyznania prawosławnego, po naszej 
Mszy św. prawosławny pop odprawił Mszę św. dla swoich wiernych. Byli takŜe duchowni 
wyznania mojŜeszowego — rabini. Ci na wspólną modlitwę w soboty gromadzili się w 
jednym z domów w mieście. 
W poniedziałek udałem się z o. Hieronimem Myszkowskim do sztabu, gdzie oficjalnie 
zostaliśmy przyjęci na kapelanów wojska polskiego. Otrzymałem wówczas osobistą 
legitymację Dowództwa Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR z przynaleŜnością słuŜbową 
duszpasterstwa katolickiego, ze stanowiskiem kapelana przy Kwaterze Głównej, podpisaną 
przez gen. Wł. Andersa i gen. śukowa ze strony Armii Czerwonej. Legitymacja była w 
językach polskim, rosyjskim i angielskim. 
Następnym aktem inkardynacji było umundurowanie. Stare, zniszczone ubranie obozowe 
zamieniłem na wojskowy mundur produkcji angielskiej. Odznaki do munduru wyszywały 
kobiety; mieliśmy trzy gwiazdki na naramiennikach i krzyŜyki na patkach kołnierza, jako 
kapelani. Ponadto kaŜdy kapelan otrzymał ołtarz polowy zawarty w niewielkiej walizce. 
Wszystko tam było: kielich składany, krzyŜ, lichtarze, mszał, alba, ornat, hostie, 
komunikanty, wino mszalne i dodatki osobiste (maszynka do golenia), a dla osłody tabliczka 
czekolady. Do pełni ekwipunku wojskowego naleŜał duŜy worek brezentowy, w którym był 
płaszcz gumowy w kształcie trójkąta, słuŜący równieŜ za namiot, pasy, koalicje, menaŜki, 
noŜe, widelce, bielizna, nawet oficerski porcjon czekolady w blaszanej puszce, który wolno 
otworzyć w wypadku ostatniej konieczności głodowej na froncie. Całość wieńczył Ŝelazny 
hełm, który obowiązkowo w czasie wojny naleŜało ze sobą mieć. 
Po wyposaŜeniu wojskowym kapelani otrzymali gaŜę i wolną rękę znalezienia prywatnego 
mieszkania w mieście u ludzi świeckich. Kwaterunkiem zajmował się łącznik, który 
wyszukiwał wolne mieszkania. Wypadło mi zamieszkać w pokoju dwojga staruszków, 
typowych dawnych poboŜnych Rosjan. W kącie ikona BoŜej Matieri (M. BoŜej), przed nią 
ś

wiatełko. Z rana oboje podchodzili do obrazu, Ŝegnali się, bili pokłony aŜ do ziemi. 

Podobnie modlili się wieczorem. Przyjęli mnie gościnnie, z pełnym zaufaniem, zwłaszcza gdy 
się dowiedzieli, Ŝe jestem katolickim księdzem. 

background image

 

18 

Codziennie odprawiałem Mszę św. w koszarach a takŜe w sztabie. KaŜdy z księŜy miał 
pewien przydział na niedzielę. Pamiętam, Ŝe odprawiłem Mszę św. w niedzielę w sali blisko 
dworca kolejowego, przeznaczonej dla powracających z obozów. JakŜe byli szczęśliwi, Ŝe 
mogli uczestniczyć we Mszy św. po kilku latach poniewierki. Spotkałem się z innymi 
księŜmi, którzy mieszkali takŜe poza koszarami. Przyjemnie spędziliśmy wspólnie czas na 
kwaterze ks. Kazimierza Kozłowskiego, jezuity, do którego przychodził ks. Franciszek Pluta 
(obecnie w Kanadzie), ks. Kapusta i inni. Dowiedziałem się, Ŝe leŜy chory starszy kapłan, ks. 
Kamil Kantak. Dotarłem do jego kwatery, gdzie spędziłem u niego pewien czas. Mimo 
choroby był pełen entuzjazmu. 
W mieście pełno było wojska polskiego, czeskiego. Ale na froncie nie było wesoło. Zapełniły 
się miejscowe szpitale rannymi, których coraz więcej zwoŜono do Buzułuku. CięŜko ranni 
umierali. Na cmentarzu ziemia głęboko zamarznięta. DuŜy grób wykopany na niewielkiej 
głębokości słuŜył za tymczasową wspólną mogiłę — do wiosny. Wracając do swojej kwatery 
na ulicy spostrzegłem raz niewielką grupę kobiet. Ciągnęły za sobą na cmentarz trumnę ze 
zwłokami zmarłego. Na cmentarzu przykrywano trumnę śniegiem i czekano wiosny. Zima tu 
surowa — ponad 40°C. Nie ma obawy aby zelŜało wcześniej niŜ na wiosnę. 
Pewnego dnia, kiedy juŜ sobie nieźle odpocząłem, wzywa mnie do sztabu szef 
duszpasterstwa. Rozmowę prowadził ze mną ks. Kazimierz Kozłowski, zastępca szefa. 
„Proszę Ojca, mam do Ojca prośbę. W połowie stycznia wyruszy z Buzułuku misja wojskowa 
pod dowództwem mjr Tadeusza Zielińskiego na północ, do Kotłasu, gdzie w tej chwili 
koncentruje się najwięcej Polaków uwolnionych z obozów i więzień. Rząd Polski i 
dowództwo armii są zmuszone powstrzymać ogromny przypływ polskich obywateli do 
sztabu. Jadą ludzie młodzi, chłopcy i dziewczęta, zdolni do słuŜby wojskowej, ale jedzie z 
nimi mnóstwo dzieci, ludzi starych, męŜczyzn i kobiet. Misja wojskowa ma na celu 
przeprowadzić selekcję tych ludzi. Młodych i zdolnych do noszenia broni przesłać do sztabu, 
a resztę ludności zatrzymać na miejscu. Dla tej ludności otrzymaliśmy wielką pomoc z Anglii 
i Ameryki, którą trzeba przekazać naszym obywatelom. Ksiądz katolicki w tym środowisku 
jest niezbędny. Ojciec jako kapelan wojskowy otrzyma dodatkowe pełnomocnictwo od sztabu 
polskiej i sowieckiej armii, aby mógł się swobodnie poruszać gdziekolwiek będą Polacy. Pod 
opieką księdza kapelana będą trzy dystrykty: archangielska obłast', kirowska i autonomiczna 
republika Korni. Jest to cała północ Związku Sowieckiego o wielkiej rozległości terenowej". 
„Proszę księdza — odpowiedziałem — ja kilkanaście dni temu z tej nieludzkiej ziemi 
wróciłem. Zaklinam na wszystko, Ŝe nigdy więcej w tej krainie być nie chcę". 
„Wszyscy kapłani mają juŜ swoje przydziały, równieŜ wyjeŜdŜają bądź w teren, bądź jadą z 
wojskiem na południe. Pozostaje was dwóch: o. Hieronim Myszkowski i ksiądz Grabski. O. 
Hieronim jest chory na szkorbut, nie zniesie srogiej zimy. Proszę więc przygotować się do 
wyjazdu z ośmioosobowa grupą". 
Na drugi dzień w sztabie odnalazł mnie mjr T. Zieliński. ,,— KsięŜe kapelanie, niech Ksiądz 
nie wymawia się. Jedziemy na trzy miesiące, po trzech miesiącach wrócimy do sztabu armii 
juŜ nie w Buzułuku, ale w Jangi-Julu koło Taszkientu. PrzecieŜ wszystkim nam zaleŜy, aby 
Ŝ

ywo do swoich powrócić". Ale przyszła mi do głowy myśl (trudna była to dla mnie decyzja): 

jestem kapłanem, mam słuŜyć Chrystusowi, który przyszedł na świat, aby słuŜyć. Właśnie 
tam, w terenie, tylu Polaków tęskni za kapłanem, pragną go mieć wśród siebie. I zgodziłem 
się na wszystko, co miało przyjść na mnie. 
 
PRZYGOTOWANIE DO WYJAZDU 
Osobiście byłem juŜ gotowy do podróŜy. Pełny ekwipunek wojskowy i pełne zaopatrzenie 
duszpasterskie. Na miejsce pracy ekipa miała przyjechać z dostatecznym zaopatrzeniem w 
artykuły Ŝywnościowe; odzieŜ nie tylko dla siebie, ale i dla ludności polskiej. W tym celu 
otrzymaliśmy trzy wagony towarowe, które zostały załadowane odzieŜą i Ŝywnością. Czwarty 
wagon, równieŜ towarowy, słuŜył za salonkę do długiej podróŜy. Przed nami 2 tysiące 

background image

 

19 

kilometrów. W normalnych warunkach moŜna było ją odbyć w przeciągu 5 dni, poniewaŜ 
jednak był to czas wojny, wszystkie linie kolejowe były zajęte. Wieziono na front 
nowobrańców, rekrutów, z frontu wieziono rannych; trzeba było czekać na wolną drogę na 
poszczególnych stacjach po kilka dni a nawet tydzień. Nic dziwnego, Ŝe podróŜ nasza trwała 
45 dni, tj. przeszło sześć tygodni. 
Ekipa nasza składała się z następujących osób: mjra Zielińskiego, jego zastępcy, kapelana 
Grabskiego, jednego podchorąŜego (Jerzy Berlin), dwóch plutonowych (Bezdel i Jerywański) 
oraz szeregowego (Szaciłło). Wszyscy wyznaczeni załatwili sprawy dotyczące dalszej pracy. 
Zamieszkałem z mjr Zielińskim w duŜej sali nieczynnej szkoły. W szkole tej mieszkało 
dwóch polskich rabinów. Jeden miał oryginalne nazwisko — Szczekacz. Bardzo się ze mną 
zaprzyjaźnili. Spędzaliśmy wspólnie długie wieczory aŜ do naszego wyjazdu. 
15 lutego 1942 r. poŜegnałem się z szefem duszpasterstwa, który Ŝyczył mi szczęśliwego 
powrotu do sztabu. Wydaje mi się, Ŝe sam nie wierzył w szczęśliwy powrót tych, którzy 
wyjeŜdŜali w głąb Rosji — na północ. PrzecieŜ juŜ wówczas dowództwo wiedziało, Ŝe armia 
polska będzie ewakuowana do Iranu, Ŝe w Rosji zostanie ogromna ilość Polaków, których 
technicznie nie da się zorganizować w potęŜną armię. 
Decyzja gen. Andersa o stworzeniu polskiej armii pod polskim dowództwem była 
niedwuznaczna. Biskup polowy J. Gawlina był świadomy, Ŝe Polakom w Rosji potrzeba 
kapłanów. JuŜ od stycznia 1942 r. starał się sam o przyjazd do Rosji, celem odwiedzenia 
polskich Ŝołnierzy i ludności cywilnej. Niestety, nie mógł spełnić swoich planów. W 
Buzułuku bp J. Gawlina* wojska polskiego juŜ nie zastał. Na odwiedzenie 
 

 

O. Chrostowski O.P. (kapelan ks. bpa Gawliny), ,,Ks. Biskup J. Gawlina wśród wojska polskiego", Brighton. 

 

polskich rodzin w terenie nie otrzyma! pozwolenia od władz sowieckich. Będąc w 
Kujbyszewie wystosował jedynie „List Pasterski" do Polaków w Rosji*, który nie dotarł 
nigdy do adresatów. Biskup Gawlina wrócił do Jangi-Julu, gdzie spotkał się z kapelanami, m. 
in. z o. Hieronimem Myszkowskim i o. Albinem Janochą, kapucynem z krakowskiego. 
PoŜegnałem się z o. Hieronimem Myszkowskim, z którym juŜ więcej w Ŝyciu nie widziałem 
się. (Jeden z Polaków, który przyjaźnił się z o. Hieronimem pisał do jego siostry w 
Warszawie, Ŝe o. Hieronim wyjechał do Iranu jako kapelan II Korpusu. Z Iranu wyjechał z 
wojskiem do Bejrutu, a następnie do Południowej Afryki, skąd bp Gawlina wysłał go do 
Polaków w Holandii. W przejeździe był we Włoszech, w Rzymie. Z Holandii wyjechał do 
Australii, gdzie po wojnie zamieszkała duŜa część Polaków. Zmarł nagle 19 IX 1956 mając 
53 lata w Bo-wen Hille, Queensland — Australia. Świadkiem okoliczności śmierci jest o. 
Kasjan, kapucyn z Prowincji Krakowskiej, który po dzień dzisiejszy pracuje wśród Polaków 
w Australii.) 
Dnia 15 lutego 1942 r. wyjechałem na trzy miesiące z Buzułuku z misją wojskową do 
Kotłasu. Na trasie podróŜy mieliśmy następujące miasta: Kujbyszew, Syzrań, Penza, Sarańsk, 
Arzamas, Gorkij (NiŜny Nowgorod), Kirów (Wiatka) — Kotłas. PodróŜ — jak wspomniałem 
wyŜej — trwała długo. Nie była jednak zbyt uciąŜliwa, gdyŜ mieliśmy wolność, dostatek, 
poŜywienie. W niedzielę odprawiłem w wagonie Mszę Św., w której brali udział członkowie 
ekipy. Na stacji Arzamas pociąg nasz stał dwa dni. Do pociągu na sąsiednich torach wsiadali 
męŜczyźni odjeŜdŜający na front. Swoich męŜów, braci i synów odprowadzały kobiety. Przed 
odjazdem pociągu urządziły taki płacz, Ŝe nie zapomnę go do końca Ŝycia. Był to płacz — 
krzyk, lament tłumu, zgromadzonych, rozpaczających niewiast. Pociąg wolno ruszał i 
zatrzymywał się, bo zrozpaczone matki i Ŝony nie chciały odstąpić od wagonów. Stały długo 
zbolałe, póki wagony nie zniknęły im na zakręcie z oczu. Na pewno wielu z nich nigdy nie 
wróciło do swoich domów i rodzin. 
Nasz pociąg przebiegał po róŜnych polach pokrytych grubym koŜuchem śniegu, to znów 
obok rzeczki, nad którą widać było osiedla ludzkie. Wioska taka ciągnie się nieraz 10 do 15 
km. Przy domach nad rzeczką widać małe domki — to ruskaja bania — łaźnia. W określone 

background image

 

20 

dni w łazience nagrzewa się kamienie, a następnie rozpalone do czerwoności rzuca się je do 
wody w beczce. Woda momentalnie się ogrzewa, a para stwarza doskonałe warunki kąpieli. 
Aby bardziej pobudzić krew do obiegu naleŜy wychłostać ciało wietnikom czyli miotełką z 
brzozowych rózeg. 
ZbliŜamy się do duŜego miasta Gorkij, dawniej nazywanego NiŜnyj Nowgorod. Miasto 
pięknie połoŜone nad rzeką Oką. Tu juŜ od dawna czynny jest Ośrodek Polski. Są wojskowi i 
cywile. Przyjmują nas bardzo serdecznie. 
 

 

W Aneksie 

 

 

Było więcej czasu, więc udałem się z jednym naszym podoficerem na zwiedzanie miasta. 
Tramwajem przejechaliśmy most łączący jedną część miasta z drugą. Druga część miasta leŜy 
na górze. JuŜ z daleka widać ogromne budynki otoczone obronnymi murami: to Kreml, 
zbudowany na wzór moskiewskiego. Nie było moŜności zwiedzenia go, gdyŜ pociąg nasz 
wkrótce miał wyruszyć w dalszą drogę do Kirowa. Miasto Kirów (dawniejsza Wiatka) tak jak 
i Gorkij, to duŜe miasta wojewódzkie. Z Kirowa do Kotłasu zaledwie 
400 km. 
1 IV 1942 r. pociąg nasz zatrzymał się u celu naszej podróŜy. Płacz wśród Polaków. W 
Kotłasie znalazłem się po raz trzeci. W połowie czerwca 1941 r. wieziono nas zamkniętych z 
Białegostoku na Workutę; 8 grudnia 1941 r. wracałem z obozu do wojska polskiego i dziś 1 
kwietnia 1942 r. przyjeŜdŜam, aby tu spełnić kapłańskie posłannictwo wśród swoich 
rodaków. Punktem oparcia dla naszej placówki była szkoła kolejowa, o której wyŜej 
wspomniałem. Tu spotkaliśmy się z kapralem Antonim Arciszukiem, który przez pół roku 
niezmordowanie organizował i wysyłał do polskiej armii coraz to nowe grupy Polaków 
przybywających z obozów. Spotkaliśmy tu równieŜ s. Bernardę Mosakowską w polskim 
mundurze wojskowym. Spełniała bardzo ofiarnie potrzebną rolę lekarza. (Jak się później 
dowiedziałem, została aresztowana w Pińsku wraz z siostrami zakonnymi w powiatowym 
szpitalu. Wszystkie one — ze Zgromadzenia Sióstr św. Rodziny Misjonarek — posługiwały 
w Pińsku w szpitalu.) 
Pierwszym obowiązkiem przybyłych było przedstawić się miejscowym władzom NKWD, 
które były zawiadomione odgórnie o naszym przyjeździe. Dokumenty, jakie okazaliśmy były 
dla nich miarodajne. Interesowała ich szczególnie moja osoba jako duchownego, bo przecieŜ 
duchownych u siebie nie widują często. Nie robili Ŝadnych zastrzeŜeń co do wyjazdów w 
teren. Zaświadczenie wydane mi przez władze NKWD jako duchownemu dawało mi 
moŜność dojazdu do rodzin polskich przebywających na terenach archangielskiej i kirowskiej 
obłasti i w republice Korni. 
W Kotłasie istniała juŜ cywilna placówka polska załoŜona przez ambasadę polską, której 
przewodniczył Józef Mychal. Obydwie placówki — wojskowa i cywilna — były ze sobą w 
ś

cisłym kontakcie. Pierwsza miała na celu przeprowadzić selekcję wśród męŜczyzn i kobiet; 

zdrowych i zdolnych do broni przesłać do armii, a starych i rodziny z dziećmi przeznaczyć do 
pracy. Tym ostatnim placówka cywilna miała zapewnić w terenie pomoc materialną, którą dla 
Polaków w Rosji przysyłała hojnie Anglia i Ameryka. 
Mjr Zieliński zamieszkał w szkole w jednym niewielkim pokoju. Wszyscy inni znaleźli 
kwatery w domach prywatnych. Ja zamieszkałem w drewnianym domku na ul. Winogradowa 
w pobliŜu naszego punktu zbornego, u rodziny złoŜonej z czterech osób: starsi rodzice, mąŜ i 
Ŝ

ona, jedna córka chodziła do technikum,' a druga do szkoły inŜynieryjnej i ciągle była poza 

domem na budowach. Mieli cztery pokoje, z których jeden zamieszkiwałem. Gospodarze byli 
dla mnie bardzo Ŝyczliwi i uprzejmi. Ilekroć przechodziłem przez ich pokój do swojego, a 
byli za stołem przy obiedzie czy kolacji, tyle razy zapraszali do jedzenia. Grzecznie 
dziękowałem im za zaproszenie. Jedzenia było mało. Głównym posiłkiem był chleb i 
kipiatok, toteŜ obowiązkowo na stole musiał stać tulski samowar — ogrzewany drzewnymi 

background image

 

21 

węgielkami — z ciągle gotującą się wodą. Gospodarz, człowiek starszy i otyły potrafił wypić 
— jak mi sam opowiadał — dwanaście szklanek czaju ocierając się przy tym ręcznikiem 
przerzuconym przez lewe ramię. 
Rano, o ile nie wyjeŜdŜałem w teren, odprawiałem w szkole dla obecnych Mszę św. 
Gromadzili się wszyscy oczekujący na odjazd do armii. Wielu z nich od kilku lat nie 
spotykało się z kapłanem. Po okropnych przeŜyciach w więzieniach i obozie, Msza św. w tak 
wyjątkowych okolicznościach, była dla nich aktem wiary i dziękczynienia Bogu za ocalone 
Ŝ

ycie. Słabsi nerwowo nie mogli powstrzymać się od wzruszenia i głośno płakali. 

Szybko rozniosła się wśród Polaków wieść, Ŝe w Kotłasie są polscy Ŝołnierze, Ŝe jest kapelan 
— ksiądz katolicki i Ŝe placówka w Kotłasie zasięgiem swego działania obejmuje wszystkich 
obywateli polskich rozrzuconych na północnych terenach. WaŜną sprawą było dotrzeć do 
rodzin polskich znajdujących się w lasach, tundrze, w wioskach i w miastach. 
Poszczególne ośrodki zamieszkałe przez polskie rodziny wybierały tzw. męŜów zaufania, 
którzy dojeŜdŜali do Kotłasu, skąd zabierali odpowiednią ilość odzieŜy i Ŝywności. Oni teŜ 
byli dla mnie przewodnikami po nieznanych mi terenach. Najprostszym środkiem lokomocji 
była kolej, a potem statek na rzece i najpowszechniejszym — moje własne nogi, czyli per 
pedes apostolorum. O furmance i marzyć nie moŜna było: albo nie ma drogi, albo nie ma 
konia. 
Pierwsza moja podróŜ apostolska to wyjazd do Kirowa. Droga trudna, bo koleją — ponad 400 
km. Tu pracuje juŜ placówka poselstwa, a na jej czele stoi kpt. Józef Kutyba. Podobnie jak w 
Kotłasie przedstawiciele placówki mają w ewidencji wiele polskich rodzin rozrzuconych po 
całej kirowskiej obłasti. Odwiedziłem pracowników, rodziny i oczekujących na dalszą podróŜ 
do armii. Rano zbierali się wszyscy, by wyspowiadać się, uczestniczyć we Mszy św. , przyjąć 
Komunię św.; ochrzciłem dwoje dzieci, które tu przyszły na świat. (Były to dzieci kpt Józefa 
Kutyby). 
Największym skupiskiem Polaków była miejscowość oddalona od Kirowa o 120 km, 
połoŜona niedaleko od kolei, zwana Muraszi. MęŜem zaufania był tam Funk, obywatel polski 
Ŝ

ydowskiego pochodzenia. Polacy wyznania katolickiego zostali wcześniej zawiadomieni, Ŝe 

przyjedzie do nich kapelan. W określonym dniu rodziny zostały zwolnione od pracy w lesie, 
aby mogły wziąć udział w spotkaniu z księdzem. W miejscowości tej było duŜo rodzin z 
małymi dziećmi. Przybyli tu na pracę i od kilku lat byli bez Ŝadnej pomocy duchowej. Było to 
dla nich niezwykłe święto. Przygotowaniem dzieci do I Komunii św. zajęła się s. Bernarda 
Mosakowska. Stwierdziła, Ŝe rodzice sami uczyli swoje dzieci katechizmu i utrzymywali 
wiarę w sercach i w duszach swego potomstwa. 
 Ja tymczasem spowiadałem starszych w domu, w którym juŜ wcześniej był przyszykowany 
piękny ołtarz. Egzamin z katechizmu trwał krótko, gdyŜ chłopcy i dziewczęta mający juŜ po 
lat 12-13 doskonale opanowali znajomość prawd wiary katolickiej. Spowiedź i Msza św. 
Wszyscy śpiewają pieśni maryjne i o Najśw. Sakramencie. Homilia, którą wygłosiłem 
przerywana była tłumionym szlochem. Nie tylko dla dzieci była pierwsza Komunia Św., ale 
wszyscy przygotowali się do Niej z podobnym uczuciem — wiarą i poboŜnością, z jaką 
niegdyś przystępowali do Niej w swoich świątyniach parafialnych. 
PrzeŜycia wewnętrznego nie sposób opisać. Od wczesnego ranka do godziny pierwszej ludzie 
nie odchodzili od tak prymitywnej świątyni. Wyszedłem z mieszkania, a wokół domu widzę 
zgromadzonych miejscowych ludzi. Opodal stoi furmanka, a na wozie usadzonych obok 
siebie co najmniej 20 małych dzieci. Na wiadomość, Ŝe ksiądz się tu zjawił, z miejscowości 
odległej o 30 km przywieziono dzieci, aby je ochrzcić. Widok wzruszający. I wiara ludzi, 
która góry przenosi. ZbliŜa się do mnie młoda niewiasta i mówi: — „Proszę księdza, proszę z 
Panem Bogiem do mojego ojca, bo jest cięŜko chory." — ,,Jak daleko?" — pytam. ,,MoŜe 
trzy, moŜe cztery kilometry." Była juŜ godzina 1-sza po południu. Na czczo skończyłem 
pracowitą posługę duchową. O śniadaniu czy obiedzie mowy nie ma. Wszyscy zresztą są na 
czczo od kolacji wczorajszego dnia. Post eucharystyczny. Nie ma co oglądać się na jedzenie; 

background image

 

22 

najpierw obowiązek a potem przyjemność. Komunię św. w małym korporale włoŜyłem do 
kieszeni wojskowego trencza i wyruszyłem w ślad za młodą kobietą do jej chorego ojca. 
Był początek maja. Rozpoczęła się wiosna, bardzo charakterystyczna dla tych północnych 
okolic. Przed nami zamarznięty strumień. Wczesnym rankiem po lodzie łatwo było przejść, 
ale o godzinie 14 spokojny rano strumień przemienił się w rwącą rzekę. Na nogach miałem 
ruskie buty z cholewami tzw. kierzowyje sapogi — przyszwa z juchty i cholewy z brezentu w 
pewnej mierze chroniły od wody. W nocy jeszcze mróz, a w dzień ciepło 15-20° C. Śnieg 
gwałtownie topnieje; w przeciągu trzech dni nie ma po nim śladu. W węŜszym miejscu 
strumienia połoŜone były luźne Ŝerdki i jedynie po nich moŜna było przejść na drugą stronę 
lub okrąŜać kilka kilometrów, by dostać się do drogi nam potrzebnej. Moja przewodniczka 
jest zdecydowana skrócić drogę, przejść po Ŝerdziach nad rwącym strumieniem. Nie śmiałem 
wymawiać się i obierać dłuŜszą drogę. Byłem młody i zdrów. NaraŜeni na wielkie ryzyko 
zaczęliśmy jednak powoli przeprawiać się po huśtających się Ŝerdziach na drugą stronę. 
Mimo obaw szczęśliwie przebyliśmy przeszkody. Dalej było juŜ łatwiej : krętymi ścieŜkami 
wśród krzaków i zarośli wędrowaliśmy do kołchozu, gdzie mieszkało i pracowało kilka 
polskich rodzin. Jedyną osobą, którą spotkaliśmy był leśniczy, który z dubeltówką na 
ramieniu szedł przez pole, zdąŜając do lasu. Minęły juŜ dwie godziny naszej podróŜy, a osady 
jak nie ma, tak nie ma. Pytam się po cichu swojej przewodniczki, jak jeszcze daleko: juŜ 
niedaleko. Jeszcze jedna polana, jeszcze jeden zagajnik i osada. Nareszcie na skraju lasu 
widać długie budynki gospodarcze i cel naszej podróŜy. Wśród nielicznych domów mieszkal 
-nych przychodzimy po błocie do mieszkania chorego. Od rana czekają na księdza, który 
przychodzi do nich z Panem Bogiem. Zebrali się wszyscy, którzy rano nie mogli wziąć 
udziału we Mszy św. w Muszari. Wyspowiadałem chorego męŜczyznę i udzieliłem Komunii 
ś

w. i Wiatyku. Długo jeszcze modliliśmy się wspólnie. Po skończonej modlitwie pytam się, 

czy mają się czym posilić. Odpowiadają, Ŝe nie mają chleba. Gramy chleba, które zarabiają, 
otrzymane rano, są jedynym i głównym poŜywieniem. Z kieszeni wyjąłem pieniądze, których 
miałem pod dostatkiem i proszę swoją przewodniczkę, by kupiła mleka. Za kilka minut 
wróciła zadowolona, bo dostała mleko; chleba nie ma. Po krótkiej rozmowie męŜczyźni 
odprowadzili mnie do toru kolejowego i tą drogą łatwiej było mi wrócić do domu. Późnym 
wieczorem, mokry i zmęczony, wróciłem do Muraszi. 
Na drugi dzień czeka nas nowa podróŜ: 17 kilometrów, tym razem do miejscowości 
BezboŜnik. MąŜ zaufania postarał się o sanie zaprzęŜone w dobrego konia. Towarzyszy mi 
student Uniwersytetu Lwowskiego, który pomaga tu męŜowi zaufania p. Finkowi. Jedzie 
równieŜ s. Bernarda Mosakowska. Sanie zostały dobrze naładowane odzieŜą oraz Ŝywnością z 
transportów amerykańskich. Rano droga sanną. Bez trudu przesuwamy się wzdłuŜ linii 
kolejowej po słabo przetartej drodze. 
BezboŜnik to stacja kolejowa i duŜy ośrodek przemysłu leśnego. Pracuje tu pokaźna liczba 
obywateli polskich. Sama nazwa BezboŜnik wzbudzała pewną obawę; czyŜby rzeczywiście 
Ŝ

yli tu bezboŜnicy? Przed południem stanęliśmy przed duŜym drewnianym domem. Proszę o 

rozmowę z dyrektorem ośrodka. Za chwilę wychodzi wojskowy w średnim wieku. 
Przedstawiłem mu cel mojego przybycia, wyjaśniając, Ŝe jestem księdzem katolickim. Po 
obejrzeniu moich dokumentów i wyjaśnieniu, Ŝe pragnę spełnić posługę kapłańską, bez 
Ŝ

adnego słowa sprzeciwu zapewnił mnie, Ŝe wszystkich Polaków pracujących w tartaku i 

przy wyrębie lasu zwalnia od pracy na trzy dni. Sam dyrektor zaproponował lekkie sanie, 
abym mógł dojechać do rodzin zamieszkałych w lesie o 4 km dalej. A więc „nie taki diabeł 
straszny jak go malują". Jak się okaŜe, BezboŜnik jest poboŜny. 
Na drugi dzień duŜa sala miejscowego klubu napełniła się ludźmi po brzegi. Obok naszych 
katolików większość miejscowej ludności prawosławnej. Spowiedź trwała długo. Za 
Polakami ustawiają się w kolejce do spowiedzi i prawosławni. Wstałem i objaśniłem im, Ŝe 
jestem księdzem katolickim, Ŝe nie mam prawa spowiadać prawosławnych. Wtedy z wielkim 
Ŝ

alem, niemal z płaczem, odpowiadają: „jaka róŜnica, przecieŜ jest jeden Bóg — 

background image

 

23 

wyspowiadaj i nas..." Msza św. w BezboŜniku. Zdawałoby się — paradoks, a jednak 
rzeczywistość. Nikt z sali nie wyszedł dopóki nie skończyła się ostatnia modlitwa, póki 
wszyscy nie otrzymali błogosławieństwa. 
JuŜ południe. Trzeba jeszcze odwiedzić inne rodziny, które nie mogły przybyć. Rączy konik 
zaprzęŜony do sanek wyjazdowych, oddanych do mojej dyspozycji przez dyrektora, szybko 
przebiegł po śniegu do sąsiedniego ośrodka. W zimnym baraku kilka rodzin z dziećmi. 
Wszyscy witają mnie ze łzami radości. Znów spowiadam, udzielam Komunii św. 
Podprowadzają chłopca lat 15: nie widzi, odblask wiosennego słońca poraził wzrok, to kurza 
ś

lepota (kurzynnaja ślepota). Zjawisko częste w tych okolicach, wywołane brakiem witamin. 

Potrzebny jest tran, jak nazywają go tu, rybi Ŝyr. UŜycie tranu szybko przywracało wzrok. 
Przywieźliśmy z sobą odpowiednią ilość tranu, a takŜe potrzebnych leków, tłuszczu i odzieŜy. 
Chłopiec zarabiał i pomagał rodzicom. Nosił pocztę do drugiej miejscowości odległej o 12 
km. Nie bał się wilków, szedł śmiało przez las, wracając często późnym wieczorem. 
Wróciłem znów do domu, w którym była Msza św. Ludzie jeszcze czekają, pragną ze mną 
porozmawiać osobiście, opowiedzieć swoje troski i przeŜycia. Tymczasem s. Bernarda 
udzielała pomocy lekarskiej. ,,— Proszę, niech ks. kapelan zajrzy do tego mieszkania" — 
woła siostra. W brudnym, ciemnym pomieszczeniu leŜy chłopiec lat 9, okryty wrzodami. Z 
braku witamin gnębi go szkorbut. Porozmawiałem z chłopcem; rodziców nie ma — juŜ 
umarli. Zaopiekowano się nim i wkrótce miał zostać odwieziony do szpitala. Późnym 
wieczorem wróciliśmy do Muszari. Jutro trzeba wracać do Kotłasu. W planie juŜ następny 
wyjazd do Archangielska.  
 
 
ARCHANGIELSK 
Od stycznia 1942 r., Ambasada Polska ustanowiła w Związku Sowieckim ponad 20 
delegatur*, które musiały zająć się sprawą pomocy dla obywateli polskich. Niemal kaŜda 
delegatura miała swojego kapelana. Zostałem przydzielony do delegatury w Archangielsku z 
obowiązkiem obsługi delegatury w Kirowie, Mołotowie, Gorkij i Syktywka-rze, które to 
placówki nie miały księdza. Stałym moim miejscem zamieszkania był Kotłas, dokąd 
przyjechałem z nową delegaturą. Archangielsk — Wołogda i okolice zatrudniały 15 i pół 
tysiąca Polaków, Kirów i okolice 6,5 tys., a Syktywkar 3.200. 
Ledwie spłynęły lody do oceanu, wybrałem się drogą wodną do Archangielska odległego od 
Kotłasu o 800 km. Północna Dźwina jest potęŜną rzeką; wpadają do niej z lewej strony — 
Suchona, a z prawej — Wyczegda. Na wiosnę gromadzi się duŜo wody. PodróŜ duŜym 
statkiem z Kotłasu do Archangielska trwa dwa i pół dnia. Z okien kajuty, a jeszcze lepiej z 
pokładu, moŜna było oglądać róŜnorodny krajobraz. Rzeka płynie regularnie, prosto, bez 
większych zakrętów. Nieprzebyte lasy, to znów wysokie brzegi, albo rozległe pola. 
Gdzieniegdzie widać niewielkie miasteczko lub wioskę. Po prawej stronie widać nieduŜy dom 
piętrowy, a obok niego zwał cegieł. ,,Tu — powiada współpasaŜer — stała ogromna, piękna 
cerkiew. Po rewolucji stała się wspomnieniem i symbolem „ciemnoty". Olbrzymią budowlę, 
która przetrwała wieki, wysadzono w powietrze, aŜeby z cegły wybudować dom oświaty — 
szkołę". Niestety, cegły starczyło zaledwie na ten mały domek, reszta leŜy bez uŜytku, gdyŜ 
dawny sposób budowy i spajanie cegieł wapnem był tak akuratny, Ŝe nie pozwolił rozłączyć 
poszczególnych cegieł. W tym stosie gruzów pozostało świadectwo kultury tych, którzy z 
nienawiścią podchodzili do wszystkiego, co miało związek z wiarą i religią. 
Im bliŜej Archangielska, tym rzeka staje się głębsza i szersza. Spotyka się coraz więcej 
mniejszych i większych statków wiozących pasaŜerów a takŜe holowników przewoŜących 
ładunki róŜnego rodzaju. 
 

*  Abbe Kamil Kantak: L'Aumónerie Militaire Polonaise en URSS (1941-1942) s. 433. 40 

 

background image

 

24 

Statek nasz dobija do molo niemal w środku miasta. Urządzenie drewniane i bardzo 
prymitywne, jak na port do którego przybijają morskie mniejsze statki. Po wyjściu z portu 
widać duŜy dom: to Inturist — hotel dla cudzoziemców. WzdłuŜ brzegu rzeki szeroka okazała 
ulica — prospekt Lenina. Niedaleko hotelu budynki, w których mieści się polska delegatura. 
Przyjęto mnie bardzo serdecznie. Po krótkiej rozmowie z pracownikami delegatury 
dowiedziałem się, Ŝe Polacy czekają na przyjazd kapelana, toteŜ postanowiłem udać się z 
męŜem zaufania do miejsc, gdzie mieszka najwięcej Polaków. 
Archangielsk jest miastem bardzo rozrzuconym po obu stronach Północnej Dźwiny. Ulice w 
centrum brukowane lub wykładane balami, chodniki z desek. Poza miastem, przynajmniej w 
owym czasie, ulice błotniste, większość domów z drzewa. Po pewnym czasie dotarliśmy do 
domu, w którym mieszkało kilka rodzin polskich, przewaŜnie wywiezionych ze Lwowa. 
Przybycie księdza było dla nich niezwykłym wydarzeniem. W krótkim czasie wszyscy nie 
zajęci pracą zeszli się do jednego domu, aby się wyspowiadać i przyjąć Komunię św. czy 
chrzest. Trzeba jeszcze pójść odwiedzić chorych po domach. Ręce pełne pracy, ale nie czułem 
zmęczenia; wiedziałem, Ŝe jestem potrzebny, Ŝe nikt mnie tu nie zastąpi. I tak jeszcze przez 
następne dwa dni. 
Po drugiej stronie Dźwiny stacjonowała kompania polskiego wojska pod dowództwem kpt. 
Kamińskiego. śołnierze zostali przysłani przez sztab armii do wyładunku okrętów 
przywoŜących z Anglii i Ameryki Ŝywność i odzieŜ dla Polaków w Rosji. W delegaturze 
spotkałem się z dowódcą kompanii. Usilnie nalegał, aby odwiedzić jednostkę. Na drugi dzień 
rano przejechałem promem Dźwinę. Mostu Ŝadnego nie było. Latem tramwaj wjeŜdŜał na 
prom i tak dostawał się na drugą stronę. Zimą na lód, który był tu bardzo gruby, kładziono 
szyny i jak po najlepszej autostradzie jechał tramwaj i wszelki transport na drugą stronę rzeki. 
W koszarach odprawiłem Mszę św. i porozmawiałem ze wszystkimi. 
Wśród Ŝołnierzy spotkałem marynarza. Zainteresował się moją osobą, podszedł i pyta: — ,, 
Czy ksiądz jest z Polski? — Mam prośbę do księdza, aby ksiądz pozdrowił w Polsce 
Konopków. Jestem urodzony w Ameryce i nigdy w Polsce nie byłem. Matka moja Konopka, 
uczyła mnie mówić po polsku i uczyła pacierza". Mówił łamaną polszczyzną, ale moŜna się z 
nim było dostatecznie dobrze porozumieć. — „Więc gdzie mieszkają ci Konopkowie?" — 
„Nie wiem" — odpowiada. Pytam dalej, skąd pochodzi matka? — „Gdzieś z Białostockiego". 
I przypomniało mi się, Ŝe w okolicach ŁomŜy jest wioska Konopki, w której niemal wszyscy 
mieszkańcy to Konopkowie. — „Proszę księdza, ja spełniam Ŝyczenie matki, która prosiła 
mnie, abym gdy spotkam Polaka w jakimś porcie, przekazał pozdrowienia dla Konopków, 
więc spełniam jej prośbę". 
Spełniłem, na ile moŜna było, duszpasterską posługę i po kilku dniach z uczuciem dobrze 
spełnionego obowiązku wróciłem statkiem do Kotłasu. Powrotna droga pod prąd trwała trzy 
dni.  
 
SOLWYCZEGOCK - CHARYTONOWO 
Zaledwie wróciłem z Archangielska juŜ mam wiele zgłoszeń, aby odwiedzić polskie rodziny 
w okolicach Kotłasu. Na drugi dzień z męŜem zaufania p. Mikke do Charytonowa. Trzeba 
jechać statkiem w górę rzeki Północą Dźwiną, następnie skręcić na prawy dopływ Dźwiny, 
Wyczegdę. Okolice porosłe sosnowymi lasami, często przechodzące w brzozowe zagajniki i 
bezładne zarośla. Jak twierdził przewodnik — drogą wodną było 60 km, a dalej kolejką 
wąskotorową w głąb lasów przynajmniej 20 km. Na małych wagonach-platformach 
przewoŜono do rzeki budulec, a stąd spławiano go dalej. Wagony wracały puste, toteŜ 
rozsiedliśmy się wygodnie w jednym z nich, by w ten sposób dojechać do baraków, w 
których mieszkali Polacy. 
Noc była ciepła i widna. Naokoło pełno wiosennej zieleni, w powietrzu woń świeŜego lasu. 
Pociąg wolno przebiegał wśród drzew i rozległych pól, zbliŜał się do celu. O godz. 3 rano 
pociąg zatrzymał się na małej stacji, a dwaj dziwni podróŜni — ja i mój przewodnik — 

background image

 

25 

krętymi ścieŜkami udaliśmy się do baraku, gdzie mieszkała jego rodzina. Wioska jeszcze 
spała. Przywitałem się z domownikami i objaśniłem, Ŝe rano odprawię Mszę św. i udzielę 
potrzebnej posługi duchowej. ZnuŜony kiwaniem się na platformie i odurzony leśnym 
powietrzem, rzuciłem się w ubraniu na łóŜko i wkrótce zasnąłem. Gdy się przebudziłem, w 
izbie juŜ gromadzili się ludzie z całego posiolka (osiedla). Wyspowiadałem wszystkich. 
Oczywiście, przywiozłem ze sobą w walizce całą kaplicę. Niewielkie mieszkanie przemieniło 
się w mały kościół, kościół jakiego dotąd w historii nikt nie widział i na pewno nie prędko 
zobaczy. Śpiewano polskie pieśni, modlono się po polsku. Przemówienie, jakie do nich 
skierowałem, było przerywane głośnym płaczem: Matko, nie opuszczaj nas, Matko, pociesz 
bo płaczemy, Matko, prowadź, bo zginiemy! Słowa tej pieśni rozrywały zbolałe dusze i 
umęczone ciała. Po Mszy św. — chrzest dzieci. (W 1965 r. przebywałem w naszym 
klasztorze w Lublinie. W tym czasie otrzymałem list od pewnej pani, która prosiła mnie o 
wydanie metryki chrztu, potrzebnej przed zawarciem związku małŜeńskiego. Według jej słów 
ochrzciłem ją w Charytonowie. Nazwisko jej nic mi nie mówiło, ale gdy w drugim liście 
wspomniała, Ŝe jej chrzestnym ojcem był p. Mikke a chrzestną matką jego Ŝona, natychmiast 
przesłałem metrykę do proboszcza na Zachodzie, który wymagał potwierdzenia jej chrztu.) 
Wiadomość o moim pobycie w odległym od Ŝycia ludzkiego osiedlu szybko obiegła 
wszystkich mieszkańców. Oprócz katolików były rodziny wyznania mojŜeszowego. I oni 
pragnęli porozmawiać ze mną i poŜalić się w swojej nędzy. Przewodnik zaprowadził mnie do 
pewnej rodziny Ŝydowskiej. Było w niej sześć osób. Z rozmowy dowiedziałem się, Ŝe jest to 
znana rodzina z Krakowa. Przed wojną ojciec rodziny był właścicielem fabryki popularnej 
bibułki do papierosów Solali. Uciekł przed Niemcami na wschód; na granicy z całą rodziną i 
małymi dziećmi został zatrzymany i przydzielony właśnie tu. śona z płaczem pokazuje mi 5-
letnie dziecko pokryte wrzodami. Brak witamin — cynga. „Jedno — powiada — niedawno 
nam tu zmarło." Zostawiłem przywiezione lekarstwa i zapewniłem, Ŝe nasza placówka w 
Kotłasie przyśle potrzebne medykamenty i pomoc Ŝywnościową. Co się z nimi stało, trudno 
mi powiedzieć. 
Po powrocie do Kotłasu, wybrałem się do Solwyczegocka wraz z przedstawicielem ambasady 
p. Józefem Mychalem. Ambasada polska kładła duŜy nacisk na organizowanie ochronek dla 
polskich dzieci pozbawionych rodziców. Kilka polskich sierot znajdowało się w rosyjskim 
domu dziecka w Solwyczegocku. 
Jechaliśmy statkiem po Dźwinie z prądem. Solwyczegock, niewielkie miasteczko, ,,słynne" z 
pobytu ukrywającego się tu Stalina. Jako przedstawiciele władz polskich skierowaliśmy się 
do przewodniczącego miejskiej rady narodowej. Przyjął nas grzecznie, ugościł, a poniewaŜ 
był juŜ wieczór, skierował do miejscowego hotelu na nocleg. 
Na drugi dzień około godz. 10-ej wraz z przewodniczącym udaliśmy się do domu dziecka. Po 
wejściu na salę maluchy w wieku do lat 5 wszystkie wstały od małych stolików przy których 
spoŜywały posiłek i na nasze zdrastwujtie odpowiedziały zdrastwujtie. Na drugie pytanie, kak 
Ŝ

ywiotie odpowiedziały równieŜ chórem: charaszo. Następnie wychowawczyni przedstawiła 

nam kilkoro dzieci polskich. ZbliŜam się do jednego chłopca w wieku moŜe 3 moŜe 4 lat i 
pytam po polsku: ,,jak ty się nazywasz?" On z początku, słysząc polską mowę, jakby się 
zastanawiał co do niego się mówi, odpowiedział nieśmiało: „Zbyszek". PoniewaŜ był juŜ w 
tym przedszkolu około 2 lat, język polski pozostał mu tylko we wspomnieniu; mówił jak inne 
dzieci po rosyjsku. Delegat p. Mychal zapisał ich nazwiska, aby w przyszłości umieścić je 
razem w polskim przedszkolu. 
Opowiadała mi s. Bernarda Mosakowska, która była świadkiem gwałtownej likwidacji naszej 
placówki w Kotłasie, Ŝe wszystkich wywieziono do Tiesowej w pobliŜu Solwyczegocka i tam 
otworzono ochronkę dla polskich dzieci. Na razie panie z placówki polskiej były 
wychowawczyniami, a s. Bernarda była pielęgniarką-lekarką. Starsze dzieci uczyły się 
przedmiotów szkolnych w języku polskim; wychowywane były w duchu polskim i 

background image

 

26 

religijnym, odmawiały pacierz, śpiewały polskie i religijne pieśni. W ochronce 
zgromadzonych było 150 dzieci.  
Nie spodobała się miejscowym władzom polska nauka, polskie wychowanie. W marcu 1943 
r. przed ochronkę w Tiesowej zajechały 24 sanie. Przyjechał personel rosyjski, aby zająć 
miejsce presonelu polskiego. Zgromadzono dzieci, rozdano im przywiezione ze sobą 
słodycze, róŜne błyskotki i pytano czego jeszcze sobie Ŝyczą. Dzieci odpowiedziały: ,,My 
niczego nie chcemy, my prosimy, aby z nami pozostali nasi polscy nauczyciele i 
wychowawcy". Ale nic to nie pomogło. Na rozkaz personel polski natychmiast musiał się 
spakować i tymi saniami, które przywiozły rosyjski personel musieli odjechać w lasy do 
pracy. Dzieci przy wyjeździe swoich wychowawców uczyniły wielki płacz i krzyk. Czepiały 
się sań, biegły po śniegu za saniami, prosiły, Ŝeby zostali, ale na próŜno! One zostały w Rosji, 
dorosły — i moŜe nawet dziś juŜ nie tęsknią za Polską... 
Powrotną drogę z Solwyczegocka odbywaliśmy pieszo. Następny statek miał odejść jutro. 
Szkoda czasu; 17 km na zdrowe nogi to nie było za wiele, toteŜ poinformowani jakimi trzeba 
iść drogami ruszyliśmy z p. Mychalem na przełaj, przez łąki, przez zarośla. Z trudem 
przeprawialiśmy się przez strumienie i rozlewiska. Ludzi po drodze nie widać. Gdzieniegdzie 
kobiety orzą, uprawiają ziemię. Widok bardzo smutny. Późnym wieczorem szczęśliwie 
dotarliśmy do Kotłasu. (P. Mychal w Kotlasie był z rodziną. Miał Ŝonę Halinę i dwóch 
synów; Zbyszek miał 15 lat, a Janusz 9 lat. Starszego Zbyszka udało się posłać do Jungi-Julu 
do sztabu, jako kadeta. Szczęśliwie z Iranu po wojnie dostał się do USA gdzie dotąd Ŝyje i 
pracuje. P. Mychal, Ŝona Halina i Janusz po róŜnych więzieniach i obozach wrócili do 
Polski.) 
Bardzo przykrym — ale koniecznym — moim obowiązkiem było odwiedzanie chorych w 
szpitalu zakaźnym. Pewnego razu przychodzi do mnie starsza juŜ kobieta i prosi, aŜeby 
odwiedzić jej męŜa w szpitalu; jest chory na tyfus. W szpitalu miejskim wszystkie łóŜka 
zajęte. Dla chorych na tyfus wyznaczono kilka pokoi ściśle izolowanych od reszty szpitala. 
Pozwolono mi wejść do chorych na tyfus. Pielęgniarki wchodziły w maskach, w specjalnej 
odzieŜy. Otrzymałem biały chałat i poszedłem do chorego Polaka. Ucieszył się ogromnie, Ŝe 
przychodzę do niego w tak wielkim opuszczeniu. Wyspowiadałem go, udzieliłem Komunii 
Ś

w., zaopatrzyłem na śmierć; na drugi dzień juŜ nie Ŝył. śona jego prosi mnie, bym pomógł 

odnaleźć jej męŜa. LeŜy w kostnicy wśród stosu trupów zupełnie nagich, które czekają na 
wywóz. Z trudem udało się odnaleźć jej męŜa. Chłopcy nasi zbili trumnę i powieźli na 
cmentarz. Tu spełniłem wszystkie obrzędy chrześcijańskie. Postawiono krzyŜ z napisem 
polskim. Za mego pobytu sporo mogił tu usypano. Spoczywają tam ci, którzy nie zdołali 
przeŜyć udręki wygnania i głodu. 
I tak codziennie oprócz spełniania obowiązków kapłańskich w naszym polskim ośrodku 
wojskowym, odwiedzałem rodziny mieszkające wokół Kotłasu, na Limendzie, Bakaricy, a 
takŜe po raz wtóry pojechałem do Kirowa, Muraszy. Wracając z Kirowa wysiadłem z pociągu 
w miejscowości Oprino. Grupa Polaków była zawiadomiona o moim przyjeździe. Byłem 
niezwykle zaskoczony, gdy obok stacji kolejowej spostrzegłem duŜą grupę ludzi — Polaków, 
przed którą ustawione by lv małe dzieci; chłopcy i dziewczęta ubrane w stroje krakowskie, z 
wiązankami kwiatów. Gdy się do nich zbliŜyłem, dzieci powitały mnie wierszykami , a 
ojcowie i matki wyraŜali swoją radość z przybycia do nich kapłana katolickiego. W przeciągu 
kilku minut zostaliśmy otoczeni mnóstwem tutejszych mieszkańców ze zdziwieniem 
przyglądających się niebywałej ceremonii.  
 
MSZA SW. NA GARLANDZIE — MAJ 1942 R. 
Druga podróŜ do Archangielska głęboko i na zawsze utkwiła w mej pamięci. Nie będę 
opisywał wraŜeń z samej podróŜy statkiem z Kotłasu do Archangielska; dostatecznie 
szczegółowo opisałem ją w poprzednim rozdziale. Po przyjeździe do Archangielska 
zwróciłem się do delegatury polskiej, która mieściła się niedaleko przystani rzecznej. Jak 

background image

 

27 

poprzednim razem tak i teraz spotkał mnie kpt. Gruja, kierownik placówki. Zamówił 
mieszkanie w Intuńście gdzie przyjmowano zagranicznych gości od kapitana wzwyŜ. Po 
okazaniu dokumentów, które bardzo dokładnie przejrzano, otrzymałem luksusowy pokój na 
trzecim piętrze z widokiem na port. Posiłki wydawano w sali restauracyjnej na parterze. W 
porze obiadowej kpt. Gruja przeprowadził mnie do restauracji. Usiedliśmy przy stoliku na 
którym leŜał jadłospis. Długa linia rozmaitych dań: wszelkiego rodzaju mięsa, zakąski zimne 
i gorące, wyszukane potrawy. Jest wszystko, jak gdyby wojny nie było. Tymczasem za 
oknami po przeciwległej stronie ulicy niekończące się kolejki za kawałkiem chleba razowego. 
Naokoło nas stoliki, wiele miejsc wolnych. Gości mało. Słychać przewaŜnie język angielski. 
Siedzą oficerowie marynarki i lotnicy angielscy. Wesoło przygrywa orkiestra. 
W pewnym momencie do restauracji wchodzą nowi goście — marynarze. Po odznakach 
widać było, Ŝe są wyŜszymi oficerami marynarki. Polskie orzełki na czapkach, rozmawiają po 
polsku. „Polacy" — mówi p. Gruja. Wstał od stolika i podszedł do nich. Za chwilę wskazuje 
na mnie i objaśnia, Ŝe to ks. kapelan Grabski przyjechał do Archangielska. Uścisnęliśmy się 
bardzo serdecznie i pierwsze słowa, jakie wyrzekł komandor Henryk Eibel brzmiały: „Jak to 
dobrze, Ŝe księdza spotykamy. Ksiądz musi przyjechać na nasz okręt Garland. W tym rejsie 
nie mieliśmy kapelana; został w Szkocji. Na okręcie mamy rannych marynarzy". Wszyscy 
zajęli miejsca przy sąsiednich stolikach. Zrobiło się gwarno. Jeden z oficerów podszedł do 
dyrygenta orkiestry i mówi: proszę grać polskie utwory. Swoją prośbę poparł kilku paczkami 
Chester fieldów. Od tego momentu, co najmniej przez godzinę słychać było tylko polskie 
melodie: mazurki, polki i oberki, bezbłędnie wykonywane przez rosyjską orkiestrę. 
Tymczasem komandor Eibel i kilku innych oficerów prowadzili ze mną oŜywioną rozmowę 
na temat podróŜy, jaką odbyli z Anglii do Archangielska. Okręt ORP Garland, którym 
przybyli do Archangielska miał niestety trudną drogę. Garland to niszczyciel przekazany 
przez Anglię polskiej marynarce wojennej. Uzbrojony Garland miał strzec i bronić przed 
atakami niemieckich łodzi podwodnych i samolotów statki wiozące sprzęt wojenny 
przeznaczony do wyładunku w Murmańsku i Archangielsku. Załoga okrętu (ponad 120 
marynarzy) pełniła swój zaszczytny obowiązek Ŝołnierzy walczących o wolność swojej 
ojczyzny. Rejs, który odbyli jako konwój karawany okrętów był ogromnie burzliwy; ponieśli 
dotkliwe straty w ludziach. Od chwili wyjazdu z Anglii przez cały dzień odpierali ataki 
bombardującego lotnictwa niemieckiego. Okręt, płynący pod polską banderą, był 
przedmiotem szczególnie gwałtownych ataków. Olbrzymia bomba z niemieckiego samolotu 
upadla blisko burty okrętu; 24 marynarzy zostało zabitych, a rannych 43 oficerów i 
marynarzy — czyli 1 / 3 załogi niszczyciela — zostało wyeliminowanych z akcji bojowej. Na 
okręcie zabrakło obsady na rejs powrotny do Anglii. Mimo uszkodzeń okrętu dojechali do 
Murmańska. Tu okręt został naprawiony, a załogę Garlanda uzupełniono załogą polską z 
zatopionego omyłkowo przez aliantów polskiego okrętu podwodnego Jastrząb. Polegli na 
morzach dalekiej Północy marynarze polscy oddali Ŝycie swoje za ojczyznę. Ciała ich zostały 
oddane morzu na wieczny spoczynek. Wielu cięŜko rannych zostawili w szpitalu w 
Murmańsku; lŜej rannych wzięli ze sobą na pokład; kilku po przyjeździe do Archangielska 
umieścili w szpitalu wojskowym. Proszą więc, bym odwiedził rannych marynarzy na okręcie 
i spełnił obowiązki kapelana. Okręt Garland znajdował się 30 km od Archangielska. Jako 
okręt wojenny o duŜej pojemności musiał stać na morskiej głębinie. Archangielsk połoŜony 
jest przy ujściu Północnej Dźwiny do Morza Białego, przedzielony rzeką na dwie części. 
Na drugi dzień rano do Intuństa przyszło kilku oficerów marynarki angielskiej, którzy 
utrzymywali łączność między okrętami a swoim sztabem. Chętnie zaofiarowali mi miejsce w 
szybkiej łodzi — ślizgaczu. Miałem ze sobą walizkę przysłaną z Anglii przez ks. bpa 
polowego J. Gawlinę. Było tu wszystko: ornat, kielich i wszystkie potrzebne przedmioty do 
odprawiania Mszy św. PodróŜ do Garlanda trwała niedługo. Był wiatr; rozhuśtane fale raz po 
raz uderzały o przód łódki i zalewały jej wierzch. Przed wtargnięciem wody do łodzi chroniły 

background image

 

28 

duŜe szyby. Z daleka widać było stojący przy brzegu wysoki okręt; łódka powoli przybiła do 
lewej burty, do Ŝelaznej drabinki, po której trzeba było wspiąć się na pokład. 
Komandor por. Henryk Eibel, dowódca okrętu, po powrocie z Archangielska na okręt 
zawiadomił załogę, Ŝe rano przybędzie ks. kapelan Grabski. Po moim wejściu na pokład 
kompania honorowa marynarzy sprezentowała broń. Przywitałem wszystkich pozdrowieniem: 
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", następnie podałem rękę dowódcy i 
towarzyszącym oficerom. Krótka rozmowa i przeprowadzono mnie przed frontem kompanii 
w głąb okrętu do olbrzymiej hali. Tu jeden z marynarzy szybko przygotował ołtarz. Otworzył 
szafę i oczom wszystkich ukazał się obraz M. B. Częstochowskiej. W tym czasie jeden z 
oficerów wskazał mi miejsce, gdzie znajdowali się ranni marynarze. Wyspowiadali się. Była 
to spowiedź jedyna w swoim rodzaju, bo po tragicznych przeŜyciach walki obronnej na 
morzach północnych była wyrazem wiary i zaufania do Matki Najświętszej. 
Rozpoczęła się Msza św. Usługują marynarze, obecny jest cały korpus oficerski wraz z 
załogą. Po Ewangelii przemawiam do zebranych marynarzy. Słowa kapłana były dla nich 
balsamem kojącym rany, były ukojeniem płaczących po stracie swych braci, kolegów 
poległych za wolność ojczyzny. To była chwila, która poruszyła najtwardsze, obojętne serca, 
nastrajała do największych ofiar, wlewała nadzieję zwycięstwa. W czasie Mszy św. śpiewano 
polskie pieśni: Serdeczna Matko, Zdrowaś Maryjo. Śpiewali wszyscy z całego serca, na ile 
głos pozwalał. Wielu z obecnych przyjęło Komunię Św.; rannym zaniosłem Komunię św. na 
miejsce gdzie leŜeli. 
Po Mszy św. odśpiewali: Nierzucim ziemi... NaboŜeństwo odprawione na Garlandzie za 
poległych w bojach na morzach północnych, za rannych i chorych oraz za Ŝywych marynarzy, 
umocniło wiarę i wlało otuchę do serc obecnych. Dowódca okrętu przeprowadził mnie do 
messy oficerskiej, gdzie spoŜyłem ze wszystkimi marynarzami posiłek. Marynarze wiedzieli, 
Ŝ

e dalsze moje przebywanie w Rosji nie wróŜy nic dobrego. „Jutro odpływamy do Anglii; 

niech ksiądz kapelan zostanie z nami". Propozycja była ogromnie kusząca, ale przecieŜ 
zostałem wysłany z Buzułuku przez sztab z placówką wojskową aŜ do odwołania. W Kotłasie 
pozostał mjr Zieliński i cała grupa podoficerów; oni czekają na mój powrót. Mój wyjazd do 
Anglii byłby pretekstem dla miejscowych władz do szykan wobec naszej placówki. Nie! Nie 
mogę wyjechać; muszę powrócić tam, gdzie mnie władza wojskowa postawiła i Opatrzność 
BoŜa tego Ŝąda, bez względu na to, co mnie dalej czeka. Tego samego dnia wróciłem z 
dowódcą okrętu do Archangielska i odwiedziłem rannych polskich marynarzy w szpitalu 
wojskowym. Długo rozmawiałem z kpt. Tadeuszem Kamińskim, któremu amputowano nogę; 
ze st. marynarzem Bolesławem Bombą, Henrykiem Nowakowskim, z por. A. Anczykowskim 
z Jastrzębia. Byli ogromnie wdzięczni za moją wizytę i bardzo pocieszeni w swoim 
nieszczęściu wśród obcych. PoŜegnałem się z nimi, chyba na zawsze, bo z Ŝadnym z nich 
odtąd nie spotkałem się, i, o ile Ŝyją, nie mam ich adresów. 
Na drugi dzień wyjechałem statkiem z Archangielska do Kotłasu. Droga powrotna była 
jeszcze dłuŜsza, gdyŜ pod prąd statek płynął wolniej. Wracałem na swoją placówkę 
szczęśliwy, Ŝe mogłem przysłuŜyć się naszym walczącym rodakom, Bogu i naszej Ojczyźnie. 
 
ARESZTOWANIE I LIKWIDACJA PLACÓWKI WRZESIEŃ 1942 R. 
Do Kotłasu nie przestają napływać coraz to nowe grupy ludzi zwolnionych z obozów. 
Placówka nasza przyjmuje wszystkich, karmi i odziewa. KaŜdego dnia organizuje się 
transport do armii, teraz juŜ nie do Buzułuku, ale na południe Rosji, do Jangi-Julu w okolice 
Taszkientu. W przeciągu sześciu miesięcy przez naszą placówkę przewinęło się ponad 10 
tysięcy męŜczyzn i kobiet; wszyscy zdąŜali do armii polskiej, słuŜyć polskiej sprawie, 
walczyć o wolność ojczyzny. Ze względu na wielką odległość (ponad kilka tysięcy km), 
łączność nasza ze sztabem wojska polskiego była słaba. Dochodziły nas słuchy, Ŝe armia gen. 
Andersa i wiele rodzin polskich mają przeprawić się do Iranu i na Bałkanach utworzyć 
samodzielny front przeciw Niemcom. Gen. Anders opisuje to w swojej ksiąŜce Bez ostatniego 

background image

 

29 

rozdziału, wydanej w 1959 r. w Londynie: ,,Z 7 na 8 lipca 1942 r. pułkownik NKWD 
Tiszkow zawiadomił mnie, Ŝe Stalin i rząd sowiecki zgodził się na wyprowadzenie armii 
polskiej ze Związku Radzieckiego do Iranu. Po wielu Ŝmudnych wysiłkach uzyskałem więc 
zgodę władz ZSRR na ewakuację i wyjazd 70.000 Polaków z Rosji sowieckiej" (str. 133). 
Pod koniec sierpnia 1942 r. 115.000 Polaków znalazło się na terenie Iranu. Z trzaskiem 
zamknęła się granica za wychodzącymi z Rosji Polakami. Wszyscy, którzy byli z dala od 
sztabu wojska na róŜnych placówkach polskich rozrzuconych po całej Rosji, stali się łupem 
władców Kremla. Jeszcze na początku sierpnia próbowałem wyjechać z Kotłasu do sztabu, 
ale juŜ było za późno; NKWD zawróciło mnie z drogi do Kirowa z powrotem do Kotłasu. 
Wkrótce po tym mjr Zieliński otrzymał telegram ze sztabu: wszyscy pracownicy wojskowej 
placówki w Kotłasie jak równieŜ ksiądz Grabski1 niech przyjeŜdŜają do sztabu w Jangi-Julu 
koło Taszkientu. Mjr Zieliński natychmiast udał się z depeszą do władz 
  

1. Dlaczego w depeszy napisane byto „równieŜ ksiądz Grabski?" Trzy tygodnie wcześniej napisałem do sztabu, Ŝe praca 
duszpasterska zmniejsza się w zasięgu ze względu na przeszkody i trudności jakie mi czynią miejscowe władze. W sztabie 
szef duszpasterstwa katolickiego ks. Cieński szedł po linii nakazu bpa Gawliny, który był zdania, aby jak najwięcej kapłanów 
zostawić wśród ludzi w Związku Sowieckim. Wkrótce otrzymałem osobistą depeszę od szefa sztabu gen. Bohusza-Szyszko, 
w której zaznaczył, aby ks. Grabski pozostawał z placówką aŜ do wezwania, a w tej depeszy właśnie wzywa mnie do 
powrotu. 

 
 
NKWD z prośbą o zezwolenie na wyjazd; bez takiego pozwolenia nie wolno było 
podróŜować. Odpowiedziano mu wówczas, Ŝe przepustkę moŜe dać jedynie władza 
wojewódzka w Archangielsku. Czekaliśmy 3 tygodnie. Zamiast pozwolenia na wyjazd do 
sztabu polskiej placówki wojskowej w Kotłasie NKWD otrzymało nakaz aresztowania 
wszystkich. 
23 sierpnia 1942 r. o godz. 3 w nocy do kwatery, w której mieszkałem w Kotłasie na ulicy 
Winogradowa, ktoś się gwałtownie dobija. Gospodarz otwiera drzwi. Do mieszkania wchodzi 
dwóch agentów. To pracownicy NKWD przychodzą po mnie. Jeden z nich nakazuje mi oddać 
broń. W jednej chwili zrozumiałem gdzie sobaka zaryta (gdzie pies pogrzebany). Broni przy 
sobie nie miałem. Po sprawdzeniu toŜsamości osoby, po przejrzeniu moich dokumentów, 
które gwarantowały nietykalność osoby i wolności, przystąpili do rewizji. KaŜda kartka, 
kaŜde słowo zapisane miało dla nich bezcenną wartość dla celów oskarŜenia, to teŜ skrzętnie 
przeglądali moje zapiski, a szczególnie notatki z kazań, do których uprzednio robiłem 
niewielki szkic. Nie znając języka polskiego nie mogli zorientować się jaką wartość dla 
przyszłej sprawy mają przeglądane przez nich zapiski. Trwało to ponad trzy godziny. Z 
otoczeniem zabroniono mi rozmawiać, ale staruszka p. Szczerbińska, która równieŜ mieszkała 
w tym domu zawiadomiła mjr Zielińskiego, Ŝe u mnie plądruje NKWD. Niestety, juŜ nic nie 
mógł zrobić w mojej obronie, bo to samo spotkało i jego i innych podoficerów. Nie było 
Ŝ

adnego ratunku, nie było apelacji. Zostaliśmy zdani na łaskę i niełaskę gospodarzy Kremla. 

Ubrany w swój mundur, z rzeczami pod pachą, pomaszerowałem przez ulice Kotłasu do 
miejscowego aresztu. Tak jak przy wejściu do więzienia w Białymstoku odmówiłem Pod 
Twoją obronę. W prawym naramienniku płaszcza wojskowego s. Bernarda Mosakowska 
zaszyła mi wcześniej cudowny medalik Matki BoŜej. 
W areszcie miejskim gromadzono tymczasowo wszystkich zatrzymanych. Było jasne, Ŝe 
sprawa zapowiada się na długo. Nie byłem jednak świadom tego, Ŝe akcja dyskryminacji 
ogarnęła wszystkich Polaków, którzy w tej czy innej formie współpracowali w organizowaniu 
się armii polskiej. Gen. Wł. Anders stał się dla Stalina i NKWD uosobieniem zdrajcy, a 
Mołotow po wyjściu jego armii z Rosji wygłosił mowę potępiającą Andersa. Nic dziwnego, 
Ŝ

e wszyscy ,,andersowcy" zostali oskarŜeni o zdradę państwa sowieckiego i o współpracę na 

rzecz państw kapitalistycznych. Beria, ówczesny szef NKWD, przekazał sprawy tych 
Polaków pod szczególny nadzór swojego współpracownika Abakumowa. 

background image

 

30 

W areszcie miejskim w Kotłasie przebywałem trzy dni. Nikogo z naszych Polaków nie 
dopuszczono do mnie. Jednego dnia do mojej niewielkiej celi wpuszczono 4 małych 
chłopców; mieli po 11-12 lat. Zdziwiłem się, dlaczego takie dzieci zamykają w areszcie, 
wkrótce jednak wszystko się wyjaśniło. Chłopcy prędko zawarli ze mną przyjaźń. Zjedli 
wszystko, co miałem do zjedzenia, i zaczęli opowiadać, Ŝe pochodzą z okolicznej wioski i Ŝe 
wykradli miód z pasieki. Z aresztu niewiele sobie robili; było im tu dobrze. Mama jednemu 
dała na drogę kartoflanych placuszków więc wołają: diada pokuszaj lepioszki, oczeń 
wkusnyje. Zjadłem jeden, ale niedobrze mi się zrobiło; nie podobne do naszych placków 
kartoflanych. śadnych dochodzeń ani śledztwa nie robiono. Miejscowe władze NKWD 
porozumiały się z władzami w Archangielsku i postanowiono mnie tam wysłać. W ten sposób 
uniknięto róŜnych zapytań i interwencji ludzi z naszej placówki wojskowej i delegatury 
poselstwa w Kotłasie. 
Trzeciego dnia przysłano Ŝołnierza, który miał być moim konwojentem do Archangielska. I 
znów statkiem po Północnej Dźwinie w drogę na północ juŜ po raz trzeci. Jechałem razem z 
ludźmi w duŜej kajucie. śołnierz był grzeczny. Nie myślałem o ucieczce. Naokoło woda, a 
dalej tundra, lasy. I dokąd uciekać? Kto przyjdzie z pomocą? Okoliczni mieszkańcy czekają 
na bieglecow, uciekinierów: za schwytanie więźnia i przekazanie w ręce władz otrzymują 
sowitą nagrodę. 
Na drugi dzień dotarliśmy do Archangielska. Po wyjściu ze statku przechodzę koło delegatury 
polskiej. Nikt mnie nie zauwaŜył, ale juŜ tu dotarła wiadomość, Ŝe placówka w Kotłasie jest 
zlikwidowana przez władze sowieckie. Konwojent prowadzi obok Inturistu, gdzie tak 
niedawno spędzałem czas z naszymi oficerami i Ŝołnierzami z marynarki. Wreszcie 
zatrzymuje się przy wejściu do trzypiętrowego domu. To siedziba NKWD. Otwiera Ŝołnierz. 
Mój konwojent przekazuje papiery dotyczące mojej osoby, podpisuje i wraca. 
    Krótkim korytarzem przeprowadzają mnie do jednopiętrowego budynku. To więzienie. 
Najpierw rewizja, łaźnia, zmiana bielizny. Pierwszego dnia siedziałem w pojedynce — sam 
jeden, na drugi dzień miałem juŜ towarzysza. Był nim młody męŜczyzna lat około 25. W 
rozmowie był wstrzemięźliwy i wyraźnie ostroŜny, ale juŜ na drugi dzień dowiedziałem się 
od niego, Ŝe jest nauczycielem i sekretarzem komsomołu. W chwili rozpoczęcia wojny 
wyszedł nakaz rządu zabraniający korzystania z aparatów radiowych. Jako człowiek 
inteligentny posiadał radio; nie oddał go do urzędu, ale wyniósł na strych. Złośliwy język 
sąsiada doniósł o tym do władz. Zrobiono rewizję i na strychu znaleziono aparat radiowy — 
oczywisty dowód sprzyjania siłom wywrotowym, czyn świadczący o wrogim nastawieniu do 
państwa sowieckiego, kwalifikujący się jako kontrrewolucja. Wzywano go na śledztwo, po 
którym wracał złamany i przygnębiony, gdyŜ przekreślono jego dotychczasową pracę 
społeczną i zaliczono do „wrogów narodu". 
Do tej pory nie interesowałem się językiem rosyjskim; młodzieniec ów wzbudził we mnie 
chęć poznania go. PoniewaŜ było duŜo czasu, nauczyciel języka rosyjskiego rozpoczął lekcje 
ze mną. Nie było papieru, nie było ołówka; pisać uczył mnie na parapecie okna. Za ołówek i 
pióro słuŜyła zmiękczona zębami zapałka a za atrament słuŜyła ślina. W ten sposób 
nauczyłem się alfabetu rosyjskiego. Do celi więziennej poŜyczano ksiąŜki. Przy pomocy 
mojego nauczyciela nie trudno mi było rozpoznawać i czytać litery drukowane, co pomogło 
mi w porozumieniu się z sędzią śledczym. Na pytanie czy nuŜen pierewodczik — czy 
potrzeba tłumacza — odpowiedziałem, Ŝe nie. Codziennie, gdy przychodził czas odbój — 
apel na spoczynek o godz. 9-tej, Ŝołnierz otwierał drzwi zamykane na cztery zamki. Najpierw 
zgrzytał klucz w kłódce, następnie odrzucał antabę, przekręcał klucz w zamku, odsuwał 
zasuwę i otwierał drzwi. StraŜnik z kartką w ręku pyta się kto na bukwu G — kto na literę G. 
Odpowiadam — ja. Zwać — nazwisko, imię, imia otczestwa — imię ojca. Na doproś — na 
ś

ledztwo. Ręce w tył. śołnierz przeprowadzał do piętrowego budynku do określonego pokoju 

gdzie oczekiwał sędzia śledczy. Witał grzecznie, kazał usiąść na taborecie z dala od jego 
biurka. Najpierw wszystkie formalności z datą i miejscem urodzenia, wykształcenie, praca. 

background image

 

31 

„Jako ksiądz katolicki miałeś określone zadanie szpiegowskie na rzecz państw 
kapitalistycznych. Jakie wiadomości przekazałeś na Garlandzie do Anglii? Bo wiemy, Ŝe 
dzięki tym wiadomościom Anglia w swojej prasie rzucała oszczerstwa na Związek Sowiecki, 
Ŝ

e w Rosji źle traktuje się Polaków, morzy głodem i zabija". Całą moją działalność wśród 

Polaków zaczęto naświetlać jako wrogą wobec Związku Sowieckiego. Pierwsze dni śledztwa 
były okropne. Moje odpowiedzi szybko się wyczerpały. Zapisanych kilkanaście arkuszy 
protokołów zawierało jasne odpowiedzi przeczące zarzutom. 
Był wrzesień 1942 r. Naloty niemieckich bombowców na Murmańsk i Archangielsk były 
coraz częstsze. Po ogłoszeniu alarmu, straŜnicy na korytarzu stukali do drzwi, nakazywali 
odejść od okien. Broń BoŜe nie odchylać zielonej, papierowej zasłony, tzw. maskirowki aby 
przypadkiem światłem nie dać znać niemieckim samolotom. Kobiety-staruszki normalnie 
okropnie przeklinały, ale gdy wyraźnie słychać było wysoko nad miastem huk motorów a 
później spadających na miasto bomb, biegały jak szalone i wołały: O Gospodi BoŜe, cztoby 
tolko nie w nas (O Panie BoŜe, aby tylko nie na nas!) 
Wszystkimi sposobami starano się złamać moją wolę. Zadaniem śledztwa było zmaltretować 
człowieka tak, aby bezwolnie mówił wszystko, prawdę i nieprawdę, chociaŜ uprzedzano, Ŝe 
za kłamliwe zeznania czeka wyrok. Przez pewien czas śledczy puszczał w oczy światło lampy 
co najmniej 500 watowej; tak trzeba było siedzieć godzinę lub więcej. Innym razem 
siedziałem bezczynnie w milczeniu całymi godzinami, gdy tymczasem śledczy zajmował się 
swoimi sprawami, które nie miały nic wspólnego ze śledztwem. Były juŜ miesiące zimowe, 
spadł śnieg. Przygotowywał uporczywie całymi godzinami narty do jeŜdŜe¬nia i tak 
przechodziły godziny śledztwa, których określona ilość potrzebna była wyŜszym czynnikom. 
Pewnego dnia w pokoju zastałem innego śledczego; był nim starszy wiekiem major NKWD. 
Słysząc od swych kolegów o tym, Ŝe jestem księdzem katolickim, postanowił sam 
przeprowadzić ze mną śledztwo. Po zapoznaniu się ze mną, ni stąd ni zowąd zaczął mi się 
zwierzać, Ŝe był w prawosławnym seminarium duchownym, ale ,,w porę zauwaŜyłem, Ŝe 
Boga nie ma i w odpowiednim czasie wycofałem się z seminarium, aby później wstąpić do 
Armii Czerwonej i NKWD". Zadawał pytania na tematy filozofii, teologii, wyjaśniał swój 
punkt widzenia. Śledztwo skończyło się nad ranem i jak zwykle niewiele było tematów, które 
nadawały się do protokołu. Mieszkańcy poszczególnych cel więziennych zmieniali się dość 
często w zaleŜności od przebiegu śledztwa. Zarząd więzienia pilnie unikał lokowania razem 
osób, które były oskarŜone w tej samej sprawie. Łudziłem się nadzieją, Ŝe spotkam kogoś z 
naszej grupy wojskowej, ale na próŜno. Izolacja absolutna. Zdarzało się, Ŝe do celi nasyłano 
ludzi podejrzanych tj. takich, którzy podstępnie wyciągali wiadomości, aby przekazać je 
ś

ledczemu. W tym względzie miałem juŜ ogromną praktykę z więzienia w Białymstoku, w 

którym przesiedziałem więcej niŜ rok. Miałem moŜność oglądać ofiary naiwności i 
łatwowierności, to teŜ niełatwo było mnie nabrać. Czasem do celi wpychano człowieka 
zmaltretowanego, doprowadzonego do krańca psychicznej wytrzymałości. Taki człowiek 
swoim wyglądem miał wzbudzać w drugich panikę wewnętrzną. 
Po wyjściu z mojej celi nauczyciela Miszki (z którym juŜ więcej nigdy się nie spotkałem) 
przynajmniej przez trzy tygodnie zostawiono mnie samego. Był to czas wielkiej próby dla 
mnie, gdyŜ śledztwo nie postępowało naprzód i śledczy postanowił uŜyć jednego z licznych 
sposobów łamania oskarŜonych. Nakazał klucznikom, aby nie pozwalali mi spać. I tak przez 
dziewięć dni i nocy ani na chwilę nie wolno mi było zmruŜyć oka do snu. Trzy dni były 
bardzo męczące, ale następne moŜna było znosić juŜ łatwiej. Za jedno Bogu zawsze dziękuję, 
Ŝ

e ani w Archangielsku, ani w Moskwie nie bito mnie; mimo róŜnych obelŜywych słów, 

których nie szczędził śledczy, nie uŜywano przemocy wobec mojej osoby. I moŜe to 
pozwoliło mi przetrwać długie lata w obozie. 
Dzień jesienny czy zimowy w Archangielsku jest bardzo krótki. Słońce wschodzi o godz. 11, 
a zachodzi o 13. Najczęściej są to dni pochmurne. Niemal codziennie pada śnieg. Zamieć, 
nazywana tu mietiei lub purga nie ustaje przez całą zimę. Pierwszy śnieg za Kręgiem 

background image

 

32 

Polarnym spada we wrześniu i znika dopiero w połowie maja. Nic dziwnego, Ŝe powstają 
wielkie zaspy, miejscami do 10 m grubości. Pod wpływem wiatru powierzchnia tego śniegu 
jest utwardzona; moŜna swobodnie po nim chodzić a nawet jeździć konno. W taki ponury 
dzień zimowy do mojej pustelniczej celi wszedł człowiek — widmo. Nie mogłem uwierzyć, 
aby to był prawdziwy człowiek. Cela wypełniła się zapachem dymu ogniskowego. Klucznik 
zamknął drzwi. W takich wypadkach nie odchodzi, ale patrzy przez „judasza" i obserwuje 
zachowanie się nowego więźnia. Byłem ubrany w elegancki mundur wojskowy i równie 
eleganckie buty angielskie. Przybysz, kiedy ochłonął z pierwszego wraŜenia, zbliŜył się do 
mnie i podał mi coś w rodzaju czarnej ręki. Przywitałem się z nim uprzejmie. Był 
niesamowicie zarośnięty. Zamiast jesionki czy palta miał na sobie zwykły worek, w którym 
zrobiony był otwór na głowę i dwa otwory po bokach na ręce; bardzo podarte, zupełnie 
zniszczone spodnie; o bieliźnie mowy nie było. Rozejrzał się nieśmiało po celi, popatrzył 
uwaŜnie na mnie i powiedział: Wy kto budietie? wy nawierno nie ruski! Oczywiście akcent 
mojej mowy zdradził, Ŝe nie jestem Rosjaninem. „Jestem Polakiem" — odpowiedziałem. No, 
wy wojenno siuŜaszczy — ale wy wojskowy — powiada. Od słowa do słowa „troglodyta" 
rozkręcił się i zaczął opowiadać o sobie. Okazuje się, Ŝe był oficerem Armii Czerwonej. 
Zgłosił się do Wojenkomatu (Komisariat wojskowy) w Leningradzie, bo w związku z 
zagroŜeniem miasta przez naloty niemieckie, powołano męŜczyzn do słuŜby wojskowej. 
„Gdy na korytarzu dowiedziałem się od innych, Ŝe męŜczyzn biorą na front, postanowiłem 
uciec. W tym czasie został wydany rozkaz, aby ludność cywilną Leningradu niezdolną do 
obrony miasta ewakuować w okolice Archangielska. Z Leningradu codziennie odjeŜdŜało 
wiele pociągów z ludnością cywilną i dziećmi. Załadowałem się do wagonu z bagaŜami i tak 
niepostrzeŜony przez konwojentów dojechałem do Archangielska. Byłem świadom, Ŝe nie 
mogę przebywać wraz z innymi, gdyŜ grozi mi niechybne aresztowanie, toteŜ zaszyłem się w 
głąb lasów i tu postanowiłem czekać końca wojny. Zabrałem z sobą siekierkę i niewielką 
piłkę do ścinania drzew i przy ich pomocy w gąszczu boru zbudowałem ziemiankę — 
niewielkie mieszkanie. Było lato — względnie ciepło, toteŜ mieszkanie moje było 
dostatecznie wygodne. Zapasy Ŝywnościowe, mimo oszczędności, skończyły się. Trzeba było 
starać się o nowe. Ale gdzie? Ale jak? Na skraju lasu widać dojrzewające zboŜe: Ŝyto, owies. 
Nazrywałem worek kłosów, wymłóciłem i juŜ mam ziarno na chleb. Miałem czas, by 
kamieniem pognieść ziarno, od wiać plewy i upiec znakomite bułki — podpłomyki. 
Nadchodzi zima. Trzeba pomyśleć o zapasach. Późną jesienią wyszedłem na skraj lasu i 
widzę, Ŝe niedaleko pasą się dwa konie. Wyczekałem na odpowiedni moment, wsiadłem na 
jednego z nich i szybko pomknąłem do swojej kryjówki. Był juŜ mróz. Pora przygotować 
mięso. Zabiłem konia. Mięso zamarzło i spiŜarnia zaopatrzona na całą zimę. Zimą nie ma tu 
odwilŜy, toteŜ nie było obawy, Ŝe mięso się zepsuje. Jedno co mogło mnie zdradzić, to dym 
unoszący się nad lasem z mojego ogniska. KaŜdy szelest, kaŜde złamanie patyczka stawiało 
mnie w stan pogotowia do obrony lub ucieczki. Tak przeŜyłem blisko rok. Unikałem ludzi, 
wyrzekłem się wszystkiego byle przetrwać i ocalić Ŝycie. Ubranie moje zniszczyło się prawie 
doszczętnie; zacząłem przywdziewać się w worek. Pewnego dnia postanowiłem udać się do 
wsi, aby skorzystać z łaźni. Mój wygląd zewnętrzny szybko zwrócił uwagę obsługi łaźni. Nie 
zdąŜyłem się wykąpać, a juŜ znalazłem się w rękach NKWD. Przywieźli mnie tu do 
Archangielska". Zwraca się do mnie i mówi: „Wiesz co, Czesław Pawłowicz — gdyby mi 
teraz dali bochenek czarnego chleba, abym mógł się do syta najeść, to niechby mnie 
rozstrzelali". Po kilku dniach zabrano go z mojej celi. Co się z nim dalej stało nie wiem, ale 
mówił, Ŝe „nic innego mnie nie czeka, jak tylko rozstrzał". 
Wkrótce potem przeniesiono mnie do innej celi, gdzie znalazłem się w towarzystwie dwóch 
nieznanych mi ludzi. Jedzenie jakie podawano więźniom było według określenia więźnia: ,,za 
duŜo Ŝeby umrzeć, za mało Ŝeby Ŝyć". Rano pół litra przezroczystej herbaty, do tego 400 g 
razowego chleba, 10 g cukru. Był to tzw. narkomowskipajok, czyli porcja ministra spraw 
wewnętrznych. Więźniowie dobrze wiedzieli ile powinni otrzymać chleba, toteŜ z nieufnością 

background image

 

33 

odnosili się do tych, którzy go roznosili. O kaŜdy gram walczono zawzięcie. Często sprawę 
sporną musiał rozwiązywać naczelnik więzienia lub prokurator nadzorujący. Obiad, to 800 g 
zupy. Owsianka, magara, trawa rosnąca na pustynnych miejscach Rosji, mająca ziarenka 
podobne do prosa. Czasem podawano kartoflankę, a na drugie danie 100 g kaszy jęczmiennej, 
owsianej lub jaglanej i nic więcej. Wieczorem pół litra herbaty. Człowiekowi głodnemu nie 
sposób było pozostawić kawałka chleba ze śniadania na obiad, a tym bardziej do kolacji. 
Nie miałem Ŝadnych wiadomości, co się dzieje na świecie. Naloty były dowodem, Ŝe wojna 
trwa i Niemcy atakują. 
Pewnego dnia klucznik zawiadamia mnie, Ŝe jest dla mnie posyłka (paczka). P. Miron, który 
był kierownikiem polskiej placówki w Archangielsku, dowiedział się, Ŝe nasza placówka w 
Kotłasie została zlikwidowana i Ŝe kapelan Grabski przebywa w więzieniu w Archangielsku. 
Oczywiście, nie było moŜliwości, aby zobaczyć się z p. Mironem. W paczce było 
amerykańskie mleko skondensowane. PoniewaŜ nie wolno było w celi posiadać przedmiotów 
blaszanych, Ŝołnierz przelał mi je do kubka. Poza tym był cukier, ciastka, papierosy i inne 
drobiazgi. Gdy zobaczyli to moi współtowarzysze nie mogli wyjść z podziwu, Ŝe takie 
produkty są w Rosji i Ŝe to właśnie Polacy je otrzymują. Podzieliłem się z nimi, bo inaczej 
być nie mogło. Była to pierwsza i ostatnia ludzka pomoc, jaką otrzymałem w więzieniu z 
zewnątrz. (P. Miron, jak dowiedziałem się później, podzielił los nas wszystkich. Po wojnie 
wrócił do Polski i wyjechał do Palestyny i tam zmarł wśród swoich ziomków). 
ZbliŜało się BoŜe Narodzenie, a śledztwu końca nie było. W drugi dzień BoŜego Narodzenia 
1942 r. przyszedł rozkaz wyjazdu. Dokąd? Nie wiadomo. Grupę więźniów odwieziono na 
dworzec i załadowano do wagonu stołypinowskiego. (Jest to wagon osobowy, w którym 
przedziały i okna są zakratowane. StraŜnik chodząc po korytarzu widzi wszystkich.) I tak 
przez Jarosław Konuszy przywieziono nas do Moskwy. 
 
 MOSKWA — ŁUBIANKA 2 
PodróŜ z Archangielska do Moskwy trwała trzy dni. Pociąg zatrzymał się na jednym z 
północnych dworców Moskwy, na torach pociągów towarowych. Otworzyły się Ŝelazne 
drzwi przedziału wagonu i pojedynczo, z największą ostroŜnością, wypuszczono więźniów na 
zewnątrz. PoniewaŜ wagon z więźniami zepchnięto na boczne tory linii towarowych, trzeba 
było przechodzić przez liczne tory, a nawet na czworakach pod wagonami towarowymi. 
Takiej przeprawie towarzyszyło kilkunastu Ŝołnierzy, chłopców 14-15 letnich, którzy z 
wyjętymi z kabur naganami biegli obok i przynaglali do szybkiego marszu. Z dala od torów 
kolejowych czekał woron — czarny samochód-więźniarka. Po wejściu dziesięciu ludzi 
zatrzaśnięto drzwi. Wewnątrz zupełnie ciemno. Jedynie mała okrągła szybka w kabinie 
kierowcy słuŜyła do obserwacji więźniów. 
Po półgodzinnej jeździe po róŜnych ulicach Moskwy samochód zatrzymał się przed bramą 
wysokiego domu. Widać przez szparę samochodu, Ŝe dom na zewnątrz nie ma charakteru 
więzienia, a raczej wygląda na dom mieszkalny czy hotel. Z chwilą gdy samochód wjechał na 
podwórze, widok się zmienił. Naokoło czworoboku ośmiopiętrowego budynku kormuszki — 
blachą ku górze zakryte okna tworzące wygląd karmników. Błogie myśli nadziei, Ŝe odwiozą 
mnie do przedstawicielstwa polskiego, Ŝe zwolnią z więzienia, prysnęły jak mydlana bańka. 
A więc znów więzienie, znów śledztwo i obóz. 
Był to pierwszy dzień nowego 1943 roku. Nowy Rok! Wojska niemieckie odstąpiły od 
Moskwy, nie mogąc jej zdobyć. Poszły na wschód. Gospodarze Kremla, wszystkie urzędy, w 
obawie przed inwazją niemiecką opuścili Moskwę i wyjechali w głąb Rosji. Teraz wrócili na 
Kreml i uwaŜają za stosowne rozprawić się z tymi, którzy pozostali w Rosji po wyjściu armii 
gen. Andersa do Iranu. Wydawało się, Ŝe władze sowieckie uszanują nas jako obywateli 
polskich spełniających określone funkcje wyznaczone przez sztab armii organizowanej w 
Rosji przez gen. Wł. Andersa do wspólnej walki przeciw Niemcom. 

background image

 

34 

Miałem dokument jako kapelan rzymsko-katolicki wojska polskiego armii gen. Andersa w 
czterech językach: po polsku, po rosyjsku, po angielsku i po francusku, podpisany przez 
najwyŜsze władze wojsk sowieckich (gen. śukowa) i gen. Andersa. Niestety, z chwilą gdy 
wojsko polskie i sztab gen. Wł. Andersa przekroczył granice Iranu, Rosja z trzaskiem 
zamknęła granicę i wszyscy Polacy, którzy nie mogli wyjechać z gen. Andersem, zostali 
uznani za zdrajców, szpiegów i wrogów narodu sowieckiego. 
Dla Polaków nie było instancji, do której moŜna by apelować w beznadziejnej sytuacji. 
Przedstawicielstwa ambasady polskiej porozrzucane po całym niemal Związku Sowieckim, a 
takŜe przedstawicielstwa wojskowe, zostały natychmiast zlikwidowane przez władze 
sowieckie, a ich pracownicy aresztowani i osądzeni. 
Otworzono drzwi samochodu i pojedynczo wprowadzano do „hotelu". Więzienie polityczne 
w Moskwie na Łubiance znane jest kaŜdemu obywatelowi sowieckiemu, który zajmuje 
jakiekolwiek stanowisko bądź w armii bądź w administracji państwowej. Mówią o nim: „Kto 
był tam, nie zapomni, a kto nie był, to jeszcze będzie". 
   Najbardziej znane więzienia w Moskwie to Krasnaja Presnia, Lefortowo, Łubianka 2 i 
Butyrki. Łubianka 2 jest więzieniem politycznym. Przebywają w nim cudzoziemcy, wojskowi 
i obywatele swojego kraju, którzy popadli w konflikt z prawem rewolucji. 
Długie korytarze, wysłane czerwonymi dywanami, a po obydwu stronach cele więzienne 
zamykane na trzy zamki. Pośrodku drzwi małe okrągłe okienko, przez które Ŝołnierz 
obserwuje więźnia. 
Po dokładnej rewizji osobistej przeprowadzono mnie na piętro, na boczny korytarz, na którym 
znajdowało się kilka pokoi. Było to wstępne więzienie w więzieniu. Pod ścianą szeroka ława, 
słuŜąca za łóŜko, krzesło i stół. Nad drzwiami duŜa Ŝarówka oświetla ciasny kąt i 
niemiłosiernie razi wzrok. Taki to pokój daje się przybyłemu więźniowi, aby juŜ od 
pierwszego momentu jego psychikę zmusić do uległości. Trzy dni przebywałem w takim 
bunkrze. Nie wiedziałem jaka jest pora dnia: rano, dzień czy wieczór. Jedynie podawane 
posiłki świadczyły o tym, Ŝe to jest śniadanie, obiad czy kolacja. Liche jedzenie, składające 
się rano z kawałka chleba, czarnej kawy zboŜowej; na obiad litr zupy z liści kapusty; 
wieczorem kawałek chleba i nieco rzadkiej zupy. 
Pierwszego dnia wezwano mnie do fotografa. Olbrzymi zakład fotograficzny, wyposaŜony w 
róŜnorakie olbrzymie aparaty, uwieczniał przebywających tu więźniów; forma zdjęć 
identyczna, jak w Oświęcimiu i Brzezince. Teraz jasnym się stało dla mnie, Ŝe rozpoczęte w 
Archangielsku śledztwo nie tylko nie będzie tu wkrótce zakończone, ale Ŝe w ogóle dopiero 
się zacznie. I tak było. 
Po trzech dniach pobytu w pojedynczej ciemnicy przeprowadzono mnie piętro wyŜej, do celi 
170. Pojedynka: łóŜko, materac, bielizna pościelowa, stolik, ławka. Porządek dnia: rano wstać 
o godz. 5.00. Toaleta, do której wprowadzano pojedynczo, by nie było moŜności zobaczyć się 
z kimś innym. Po rannej toalecie słanie łóŜka, sprzątanie celi. Śniadanie, które jak w dobrym 
„hotelu" podawała „oficjantka" czyli dziewczyna ubrana w czepek i biały fartuszek. 
Rozmawiać nie wolno; klucznik wciąŜ obecny na korytarzu surowo strofował i nie przebierał 
w słowach. Przed obiadem przysługiwał spacer przez 20 minut. 
Windą na taras ósmego piętra wiózł straŜnik do otoczonego wysokim murem okólnika, z 
którego widać jedynie niebo nad głową. Po powrocie zprogułki moŜna było czytać ksiąŜki 
dostarczane przez nadzór. Z łóŜka moŜna korzystać tylko w nocy. 
Po kilku dniach Ŝołnierz wzywa mnie na doproś. Sędzia śledczy miał określoną liczbę 
więźniów, przewaŜnie z jednej sprawy. Nigdy nie zdradzał nazwisk tych, których badał 
równolegle. Wprowadzono mnie do obszernego pokoju na ósmym piętrze, którego okna 
wychodziły na Plac Czerwony, naprzeciwko mauzoleum Lenina. Śledczy — lat moŜe 
trzydzieści, grzecznie się przywitał (jak się później dowiedziałem nazywał się kapitan 
Tichonow), kazał usiąść z dala od biurka i rozpoczął rozmowę od tego jak się nazywam, 
kiedy urodzony, jaka profesja (zawód). Kiedy to zapisał, zadaje dalsze pytania: „Na czyją 

background image

 

35 

korzyść prowadziłeś szpiegowską robotę? Wiemy, Ŝe jesteś księdzem kapelanem i Ŝe nie 
jesteś obojętny na sprawę naszego kraju. Akcja armii Andersa była skierowana na osłabienie 
naszych sił do walki z hitleryzmem. Jako ksiądz słuŜyłeś szpiegostwem Watykanowi, a jako 
kapelan wojskowy przekazywałeś kłamliwe wiadomości władzom wojskowym w Anglii. Na 
podstawie tych wiadomości w angielskiej prasie rzucano oszczerstwa na Związek Sowiecki 
jakoby gnębił w swoich obozach Polaków i niszczył ich". 
Pretekstem takiego oskarŜenia była moja wizyta na Garlandzie, którą złoŜyłem jako kapelan 
wojskowy w maju 1942 r. w Archangielsku na Ŝyczenie dowódcy okrętu. Nic dziwnego, Ŝe 
dalsze badania w śledztwie obracały się dookoła tego tematu, co rozpoczęto juŜ w więzieniu 
archangielskim, a obecnie prowadzono na wyŜszym szczeblu. 
KaŜdorazowo posiedzenie na śledztwie trwało przynajmniej 8 godzin. Tichonow uŜywał 
wszelkich sposobów, aby wyciągnąć maksimum wyznań, które kwalifikowałyby oskarŜonego 
na skazanie na więzienie czy obóz. Trzymałem się ściśle wypowiedzi, które były zapisane na 
ś

ledztwie w Archangielsku, wskutek czego do meritum sprawy nic nie przybyło. Pewnego 

dnia powiada, Ŝe jako ksiądz prowadziłem wśród ludności polskiej i rosyjskiej działalność 
kontrrewolucyjną. „Przemawiałeś do Polaków, rozdawałeś im mydło i mówiłeś: „Bierzcie to 
mydło i myjcie się, Ŝebyście nie byli brudni jak ci bolszewicy". „Ja tego nie mówiłem", 
odpowiadam. „Jak to nie mówiłeś? Czy znasz Polkę N? Ona jest świadkiem tych słów". W 
owym czasie dokuczał brak mydła. Nasza placówka wojskowa w Kotłasie otrzymała jako 
przydział dość duŜy zapas mydła z miejscowych magazynów sowieckich. Mydło to było 
rozdawane wśród naszych nędzarzy przybywających z róŜnych obozów do armii. Miejscowa 
ludność, która od dawna cierpiała na brak mydła wymieniała je od naszych ludzi na chleb. W 
tym czasie oficerowie naszej placówki w Kotłasie uprzedzili mnie, Ŝe wśród kobiet 
przebywających czasowo jest niejaka Dąbrowska, która współpracuje z NKWD i ją to miał na 
uwadze sędzia śledczy. Mimo, Ŝe śledczy obiecywał dać oczną stawkę tj. naoczną 
konfrontację z nią, jednak nie uczynił tego. W czasie przesłuchania Tichonow zapisywał moje 
zeznania w protokole. Niektóre zdania, które uwaŜał za waŜne dla sprawy kazał mi podpisać. 
Protokół podpisał on i ja jako oskarŜony Pewnego razu sędzia śledczy pyta mnie, co mam 
zaszyte w płaszczu wojskowym? Byłem zaskoczony tym pytaniem i w pierwszym momencie 
nie mogłem odpowiedzieć. Przypomniałem jednak sobie, Ŝe s. Bernarda Mosakowska, która 
była lekarzem w naszej placówce zaszyła w prawym naramienniku mojego płaszcza 
wojskowego cudowny medalik Matki Boskiej. Gdy byłem w Kotłasie zapoznałem się z 
pewną rodziną. Ojciec tej rodziny, Rosjanin, jako inŜynier przyjechał za czasów carskich do 
Warszawy i tu budował dworzec główny zwany wiedeńskim. OŜenił się w Warszawie z Polką 
i wrócił z nią do Rosji. Mieli juŜ dorosłe dzieci i wnuki; mieszkali w Leningradzie. Po 
rewolucji rodzina ta, jako niesprzyjająca nowemu porządkowi, została zesłana na północ, 
właśnie do Kotłasu. Odwiedziłem ich raz w ich mieszkaniu, a poniewaŜ wnuczka mająca 18 
lat nie była ochrzczona i nie była u I Komunii Św., matka jej, wdowa po tragicznie zmarłym 
męŜu, admirale floty rosyjskiej, prosiła, aby ją ochrzcić. Przygotowała ją przy pomocy s. 
Bernardy i w swoim czasie udzieliłem jej sakramentu chrztu i Eucharystii. Rodzina była 
szczęśliwa, ale nie uszło to oczom moich „opiekunów", którzy mnie wszędzie śledzili. 
Po moim aresztowaniu wzięto i tego inŜyniera, jako świadka mojej wrogiej działalności. 
Jechaliśmy razem w zakratowanym wagonie z Archangielska do Moskwy. Niewiele mówił po 
polsku, rozmawiał po rosyjsku. W porównaniu ze mną — miałem wówczas trzydzieści lat — 
on był starcem mającym lat siedemdziesiąt. Ale w tym wszystkim wiek nie odgrywał roli. Był 
kompletnie załamany psychicznie. Próbowałem go pocieszyć, Ŝe wróci jeszcze do swoich. 
Mówię mu: „Mój drogi, siły i mądrość ludzka są słabe wobec bezmiaru krzywdy jaką 
wyrządza człowiek człowiekowi. Ja mam nadzieję, Ŝe Matka Najświętsza, pomoŜe przetrwać 
te cięŜkie czasy. Przy mnie jest Matka Najświętsza, Jej wizerunek zaszyty mam w płaszczu". 
Zapamiętał te słowa. Kiedy go przyciskano przy zeznaniach na śledztwie, wypytując o moją 
osobę, on zeznał, Ŝe ja mam coś ukrytego, ale nie wiedział dokładnie co. Płaszcz przy wejściu 

background image

 

36 

do więzienia naturalnie mi zabrano; był złoŜony w składzie rzeczy więźniów. Mój sędzia 
ś

ledczy kpt. śuków wezwał krawca, kazał rozpruć płaszcz i szukał jakichś kosztowności. Nie 

wiem jakie wraŜenie zrobił na nich widok maleńkiego medalika Matki BoŜej. 
Odpowiedziałem spokojnie: „Czy ten medalik jest dla was dowodem na potwierdzenie 
mojego przestępstwa wobec waszego państwa?" Nic nie odpowiedział — zmienił temat 
rozmowy. 
Najbardziej znienawidzoną przez nich osobą z naszej grupy był mjr Tadeusz Zieliński. 
Lubiłem go, a poniewaŜ jako kapitan byłem jego zastępcą na placówce w Kotłasie, mieliśmy 
do siebie pełne zaufanie. Zwracał się do mnie: księŜe kapelanie. W wolnym czasie 
wychodziliśmy w wojskowych mundurach na spacer. Przez miasto, raczej wieś, przechodziły 
tory kolejowe. Od dworca wiele rozgałęzień bocznych linii. Na jednej z tych bocznych linii 
stał długi pociąg towarowy, na który ładowano sprzęt uŜyteczności wojskowej i rekrutów 
wysyłanych na front. Ale i tu oczy opiekuńcze chodziły za nami. Mjr Zieliński siedział w 
więzieniu Lefortowskim dla wojskowych wyŜszych stopni. Gdy doszło do 
zeznań pracowników NKWD z Kotłasu na temat mojej i mjra Zielińskiego szpiegowskiej 
roboty, oskarŜono nas, Ŝe przekazywaliśmy wiadomości do Anglii na temat przygotowań do 
wojny Ŝołnierzy sowieckich. Wezwano mjra Zielińskiego na konfrontację ze mną. „Czy 
przyznajecie się do tego Ŝeście prowadzili szpiegowskie obserwacje?" „Nie". ,,Ks. Grabski 
będąc na okręcie Garland przekazywał wiadomości do Anglii". „Nieprawda. Proszę mi to 
udowodnić, Ŝe przekazywałem jakiekolwiek wiadomości". Oczywiście, Ŝadnych dowodów na 
to nie było. 
W czasie śledztwa były teŜ i luźniejsze rozmowy. Kiedy Niemcy odstąpili od Moskwy i 
poszli frontem na wschód, Armia Czerwona, która od rewolucji październikowej uŜywała 
innych odznaczeń wojskowych niŜ wszystkie armie Europy, postanowiła upodobnić swoje 
odznaczenia do innych. Śledczy przyznał się, Ŝe odtąd i u nich będą uŜywać gwiazdek 
zamiast trójkątów i rombów. „U was — stwierdza kapitan — trzy gwiazdki, u nas cztery". Do 
tej pory wyśmiewali się z polskich oficerów, Ŝe noszą gwiazdki, a dziś sami nas naśladują. 
ś

ycie codzienne w zamknięciu było smutne. OdŜywianie, tak jak mówili z humorem 

więźniowie: za duŜo aby umrzeć, a za mało, aby Ŝyć. Rano: kawa i 600 g czarnego chleba; 
obiad: 800 g zupy przewaŜnie z kilku pływających listków kapusty; krupy, kaszy jęczmiennej 
lub owsianki na drugie danie dwie łyŜki bez chleba. Kolacja: talerz rzadkiej owsianki bez 
chleba. Człowiek był wiecznie głodny. 
Stan psychiczny poprawiła obecność dobrych współwięźniów, których bardzo akuratnie 
dobierali. Przez miesiąc siedziałem w 107 celi sam czyli w pojedynkę. Potem 
przeprowadzono mnie do 110 celi, w której siedział kpt. Jonas Vabalas, Litwin z Kowna. 
MęŜczyzna świetnie zbudowany, elegancki, w litewskim mundurze oficerskim. Przyznałem 
się, Ŝe jestem kunigas czyli ksiądz katolicki. On z kolei nabrał do mnie zaufania; opowiedział 
mi, Ŝe po zajęciu krajów bałtyckich (Litwy, Łotwy i Estonii) przez Armię Czerwoną został 
mianowany przez sztab armii sowieckiej inspektorem kultury fizycznej czyli sportu. (Przed 
wojną skończył akademię sportu w Belgii. Był mistrzem w lekkoatletyce.) Kiedy Armia 
Czerwona umocniła się w tych krajach ogłoszono wspólne manewry wojskowe. 
Zgromadzono sztaby wyŜszych oficerów Litwy, Łotwy i Estonii i nakazano wsiąść do 
przygotowanych pociągów, rzekomo mających przewieźć ich na poligon. Tymczasem z 
nakazu Stalina pociągi przewiozły generalicję do więzień. On znalazł się w więzieniu w Orle, 
a gdy to miasto było zagroŜone przez Niemców, przewieziono go na Łubiankę. DłuŜszy czas 
przebywaliśmy razem. Mieliśmy sporo wspólnych tematów, a najwaŜniejsze to, Ŝe mogliśmy 
rozmawiać po francusku. Klucznik, który zaglądał przez „judasza" był mocno 
niezadowolony, bo nie rozumiał naszej mowy i nie mógł dostarczyć wiadomości śledczemu. 
(Po dziesięciu latach spotkałem go w obozie w republice Korni. Pracował jako lek - pom — 
pomocnik lekarski. Miał wyrok 15 lat. Niestety, nie wrócił do swojej rodziny w Kownie. W 
więzieniu trzymano go 10 lat, nabawił się gruźlicy i zmarł w obozie). 

background image

 

37 

Przeniesiono mnie do innej celi. Zastałem tam starszego wiekiem Ŝołnierza. Okazało się, Ŝe 
był on generałem wojska litewskiego; gen. Eiserinis, lat moŜe 60. Znał dobrze język rosyjski; 
słuŜył w carskiej armii. Jako generał przywieziony był z innymi do więzienia na Łubiance. 
Bardzo przyjemnie spędzałem z nim czas, opowiadaliśmy swoje przeŜycia, skracając w ten 
sposób wydłuŜające się godziny męczącej bezczynności. Nie wiem jaki był dalszy jego los. 
Innym razem zostałem przeniesiony do celi, w której było czterech więźniów. Między innymi 
był wysoki urzędnik ministerstwa Gospodarki Rybnej nazwiskiem Lewicki. Był to bardzo 
ciekawy człowiek. Przyznał mi się, Ŝe jest śydem, Ŝe jego rodzice mieszkali w Łucku; tam się 
urodził, a po rewolucji mieszkał w Związku Sowieckim. OskarŜono go o duŜe naduŜycia 
finansowe w jego resorcie. Miał ponad pięćdziesiąt lat, krótki wzrok i charakterystyczny tik. 
Po powrocie ze śledztwa przychodził do mnie i mówił: „Ty wiesz, Czesław Pawłowicz (taki 
był grzecznościowy zwrot w języku rosyjskim; Czesław — moje imię i imię mojego ojca — 
Paweł) pytają mnie wciąŜ, jak to było w tej sprawie rok temu, a ja nie pamiętam, co było 
miesiąc temu, taki mam brak pamięci". Ale po kolacji, w wolnym czasie, pyta się: „Jaką 
opowieść chcecie usłyszeć i z jakiej literatury: angielskiej, francuskiej, rosyjskiej czy 
polskiej?" Całymi godzinami opowiadał przygody z powieści Londona, Zoli, Tołstoja, 
Turgieniewa, Puszkina. Jednego wieczoru prosiłem go aby opowiedział coś z literatury 
polskiej, konkretnie z powieści Henryka Sienkiewicza Ogniem i Mieczem. Co najmniej przez 
dwie godziny ładnym językiem rosyjskim opowiadał słuchaczom fabułę tej powieści. 
Człowiek o niezwykłej pamięci i doskonały znawca światowej literatury pięknej. śona jego 
mieszkała w Moskwie i co pewien czas przynosiła mu paczki Ŝywnościowe: suchary, chleb i 
bardzo cenny gruby, czerwony kawior. Po przyjacielsku dzielił się z obecnymi. PoniewaŜ 
brak było witamin, kaŜde ziarenko kawioru ceniło się na wagę złota. 
W innej znów celi spędziłem pewien czas z dowódcą partyzantki na Ukrainie. śurawlow 
zorganizował kilka tysięcy ludzi, prawdopodobnie w porozumieniu z armią hitlerowską, 
przeciwko Armii Czerwonej. Dostał się jednak do niewoli i znalazł się na Łubiance. Los jego 
na pewno skończył się niewesoło. 
Dni mijały w niepewności o jutro. Minęły Święta Wielkanocne, Zielone Święta. Nie 
wiedziałem kiedy one były. Przeszła wiosna, lato i w tamtym roku nie zamieniłem ani słowa 
po polsku. Nie widziałem zielonej trawy, ani zielonego liścia w otoczeniu; tylko mury i 
ś

ciany. Nieludzka izolacja. Nie modliłem się duŜo, ale swoje doświadczenie i swoje przeŜycia 

ofiarowałem Bogu oraz Matce Najświętszej. Oczywiście nie było mowy o posiadaniu 
róŜańca, czy innych przedmiotów kultu. Nie było Ŝadnej moŜliwości odprawienia Mszy św. 
Raz wezwał mnie sędzia śledczy i pyta jakie mam obywatelstwo. „Oczywiście polskie" — 
odpowiadam. „Teraz musisz przyjąć obywatelstwo sowieckie, bo przecieŜ jesteś w naszym 
kraju, a Polska jest zajęta przez Niemców". „Nie widzę potrzeby przyjmowania waszego 
obywatelstwa. Jestem urodzony w Polsce i jestem obywatelem polskim; 
nie moja wina, Ŝe tu jestem. Pod przymusem przywieźliście mnie tutaj. Zresztą, obywatelstwo 
jest sprawą honorową. Obywatelstwo daje się tym cudzoziemcom, którzy w jakiś sposób 
zasłuŜyli na nie. UwaŜacie mnie za zdrajcę i wroga waszej ojczyzny, za szpiega, i dajecie mi 
swoje obywatelstwo?" „Jakiś ty mądrala" — powiedział i odesłał mnie do celi. 
Na drugi dzień te same nalegania i perswazje. Trzeciego dnia pyta się: „Podpiszesz zgodę czy 
nie podpiszesz?" Zdecydowanie odpowiedziałem: „Nie podpiszę!" „Zdechniesz tu, zgnijesz i 
nigdy nie wrócisz do ojczyzny". „I dziury w niebie nie będzie — odpowiedziałem. — Wiesz, 
Ŝ

e jestem księdzem katolickim, Ŝony ani dzieci nie mam, rodzice moi moŜe nie Ŝyją, bo tam 

Niemcy, niczego mi nie Ŝal". „Jaki ty wredny Polak". Zadzwonił po Ŝołnierza, który 
odprowadził mnie do celi. Od tej pory nie było mowy na ten temat. 
 
To Opatrzność BoŜa czuwała nade mną, Ŝe miałem siłę sprzeciwić się ich Ŝądaniu. Ale 
sprawa obywatelstwa miała inne podłoŜe. Gdybym podpisał obywatelstwo sowieckie, nigdy 
bym do Polski nie wrócił. Po odbyciu wyroku zostawiali tych Polaków u siebie. Wysyłali w 

background image

 

38 

odległe strony; tam jako wolni graŜdanie — obywatele sowieccy — musieli pracować do 
końca Ŝycia. (Dziesięć lat po zakończonej wojnie z Niemcami dopatrzyli się, Ŝe nie mam ich 
obywatelstwa i razem z innymi obywatelami polskimi wróciłem do Ojczyzny.) 
 
Mija juŜ dziesięć miesięcy mojego pobytu na Łubiance, 305 dni, niemal codziennie na 
badaniu. Wreszcie śledczy powiada: „Sprawa jest zakończona, odczytaj wszystkie protokoły i 
podpisz". Podaje mi ładnie oprawione moje zeznania. Stron 215, a na okładce napis: wieczno 
chranit. 
Na drugi dzień wezwano mnie do innego niŜ dotąd pokoju. Był to naroŜny salon, wysłany 
dywanami, wysokie sklepienie podtrzymują łuki. Zwisają Ŝyrandole. W rogu, w wielkim 
fotelu, jak na tronie siedzi generał z błyszczącymi epoletami; ja wynędzniały przez dziesięć 
miesięcy na Łubiance i trzy miesiące w Archangielsku, nękaniem śledztwa. Wszedłem 
oszołomiony przepychem oświetlonego salonu. 
Kpt. Tichonow, mój sędzia śledczy, kaŜe mi usiąść na taborecie z dala od „tronu" i słuchać. 
Sprawę moją zakwalifikowano jako zakończoną, a teraz sąd. Ten wielki dostojnik na tronie, 
to pan Ŝycia i śmierci. Prawdopodobnie był to znany kat Polaków — Beria, a obok niego 
Abakumow; on decydował o losie Polaków związanych z organizacją armii gen. Andersa w 
Rosji. 
Zanim przystąpił do wydania decyzji w mojej sprawie, wypytał się o moje personalia, a 
następnie pyta się dlaczego nie przyznałem się do winy w czasie śledztwa. „PrzecieŜ mamy 
mnóstwo dowodów i świadków, którzy twierdzą, Ŝe kłamiesz". W tym miejscu wprowadzają 
męŜczyznę, lat 35, stawiają przede mną i mówią do niego: „— Czy znasz tego człowieka?" 
,,— Tak, znam." „— Jak się nazywa, jak był ubrany, gdzie go poznałeś?" „— W Kotłasie, w 
mieszkaniu przedstawiciela polskiego poselstwa, Józefa Mychala." „— Jak wyglądało to 
mieszkanie?" MęŜczyzna — Polak, wracający z obozu opisał dokładnie 
mieszkanie, które rzeczywiście tak wyglądało i które znałem, bo w nim bywałem. Następnie 
generał zwrócił się do mnie i pyta mnie: ,,— Czy znasz tego człowieka?" Odpowiadam: „Nie 
przypominam go sobie. Przy mnie w Kotłasie do armii przyszło około 10 tysięcy ludzi, czy ja 
mogę zapamiętać wygląd kaŜdego?" Znów zwraca się do męŜczyzny i pyta: „— Co kapelan 
Grabski opowiadał?" ,,— Mówił, Ŝe Armia Czerwona nie zwycięŜy, Ŝe jest źle przygotowana 
i my Polacy nie powinniśmy jej pomagać." ,,— Czy mówiłeś tak?" ,,— Nie." ,,— Jesteś 
księdzem i kłamiesz." Wreszcie pyta się mnie: „— Ilu rozgrzeszyłeś bandytów, którzy zabijali 
naszych Ŝołnierzy?" 
Zadawał wiele innych pytań, z których moŜna było wnioskować, Ŝe sprawa moja jest 
zakończona i nie ma szansy na zwolnienie. Był to sąd tak zwany OSO {Osoboje 
sowieszczanie), czyli z góry postanowiono wszystkim, którzy mieli udział w organizowaniu 
armii Andersa w Rosji ogłosić wyrok 15 lat obozów. 
Przesłuchiwanie więźniów z naszej grupy przez wszystkich dostojników miało jeszcze inny 
cel — o czym dowiedziałem się później. Po wyjściu armii gen. Andersa do Iranu, na Kremlu 
zrodziła się myśl zorganizowania z pozostałych w Rosji Polaków drugiej armii. Do tego celu 
przysłuŜyła się Wanda Wasilewska i jej mąŜ Korniejczuk, całkowicie oddani Stalinowi. 
Szukano więc w więzieniach ludzi przygotowanych do tej sprawy. Ci, którzy w jakikolwiek 
sposób związani byli z organizacją armii gen. Andersa uwaŜani byli za zdrajców, godnych 
potępienia. Ale między nimi znaleziono gen. Berlinga i jemu powierzono dowództwo Dywizji 
Kościuszkowskiej. Szukano teŜ i księŜy, ja jednak nie przypadłem do gustu. 
W kilka dni później, pod koniec października 1943 r. przewieziono mnie do słynnego 
więzienia w Moskwie, do Butyrek. 
 
MOSKWA — BUTYRKI 
Butyrki to ogromne więzienie. Pierwszy raz słyszałem o nim w Polsce w roku 1932 jako 
kleryk. W refektarzu czytana była ksiąŜka o arcybiskupie Cieplaku i dziejach polskiego 

background image

 

39 

duchowieństwa katolickiego w czasie rewolucji bolszewickiej. Abp Cieplak był osadzony 
wraz z wielu księŜmi w tym właśnie więzieniu na Butyrkach. DuŜo księŜy było 
rozstrzelanych bez Ŝadnego sądu w podziemiach tego więzienia. Trudno było uwierzyć 
opisom w jaki sposób męczono ludzi. I właśnie w końcu października 1943 r. przewieziono 
mnie do znanego w całej Rosji więzienia Butyrki. 
Wybudował je car. Zajmuje cały kwartał Moskwy; jest daleko większe niŜ Łubianka 2. Na 
terenie więzienia zbudowane są olbrzymie fabryki, w których pracują więźniowie, nie tylko 
dla potrzeb miejscowych więzień, ale i na eksport. Jak opowiadano, w więzieniu przebywało 
stale 30 tysięcy ludzi. Pod więzieniem przeróŜne rozległe kazamaty, całe podziemne 
królestwo. Pośrodku więziennego terenu olbrzymia cerkiew, dziś zamieniona na cele 
więzienne. W miejscu, gdzie był wielki ołtarz umieszczono ustępy na dwu kondygnacjach. 
Więzienie na Łubiance w porównaniu z więzieniem na Butyrkach — to hotel. 
Wprowadzono mnie do celi. Stare mury, grube kraty w oknie, cięŜkie drzwi Ŝelazne, mało 
ś

wiatła. Gdzieś na dziedzińcu słychać krzyki kobiet i męŜczyzn. śołnierz przynosi mi bieliznę 

pościelową i osobistą. Daje prześcieradło i prowadzi do piwnic. Mijamy zakamarki, zakręty. 
Przychodzi mi na myśl scena z ksiąŜki o ks. abp Cieplaku; moŜe właśnie tu rozstrzeliwano 
księŜy? CzyŜby przyszła na mnie kolej? Strach mnie ogarnia, ale polecam się Matce 
Najświętszej i mówię sobie: ponad śmierć nic mi nie zrobią. Moja obawa okazała się jednak 
próŜna. śołnierz otworzył drzwi i wprowadził mnie do łaźni. Wracam stamtąd z uczuciem, Ŝe 
jeszcze nie koniec. 
Na drugi dzień przed południem spacer na dziedzińcu. Plac oznaczony wokół liniami białymi, 
których nie wolno przekraczać. Przy wyjściu z więzienia Ŝołnierz odwraca klepsydrę; gdy 
piasek przesypie się do drugiej połowy, minęło 20 minut, powrót do celi. I tak przez tydzień 
sam jeden. 
Po dwóch tygodniach — 18 listopada 1943 r. — Ŝołnierz kaŜe mi zabrać swoje rzeczy i iść za 
nim. Przeprowadza przez kilka korytarzy, 
otwiera wąskie drzwi i wchodzę do boksu, pomieszczenia wielkości szafy na bieliznę. Oczom 
swoim nie wierzę: w boksie stoi Józef Mychal, przedstawiciel poselstwa polskiego. Dzieli ten 
sam los co i ja. Zapomniał polskich słów. Po chwili Ŝołnierz woła mnie do sędziego 
ś

ledczego. Przy stoliku siedzi oficer i powiada: ,,W tej chwili odczytam prigawor (wyrok). 

,,W imieniu władz sowieckich, za wykroczenia popełnione na terenie Związku Sowieckiego 
wyraŜone w art. 58 p. 6, 8, 10, czyli za szpiegostwo i grupowe prowadzenie 
kontrrewolucyjnej agitacji religijnej, przez OSO (osoboje sowieszczanie) zaocznie skazany 
został na 15 lat — trudowo-isprawitielnych lagierej, czyli na 15 lat obozu pracy i 
wychowania". — ,, Proszę podpisać". „Nie podpiszę. Jak moŜna sądzić i skazywać kogoś bez 
sądu i bez moŜności własnej obrony?" „Podpiszesz czy nie podpiszesz, to sprawy nie zmieni, 
a siedzieć będziesz". I na tym się skończyło. Miałem wtedy 30 lat. Odczytany wyrok nie 
zrobił na mnie Ŝadnego wraŜenia. Teraz człowiek był juŜ otępiały. Przyprowadzono mnie do 
duŜej półokrągłej sali, właśnie w cerkwi; w sali znajdowało się około 30 osób. Wśród nich 
poznaję mjra Zielińskiego; przychodzi i Józef Mychal. Przez rok słowa po polsku nie było z 
kim zamienić; rozwiązuje się język. Rozmawiamy o tym, co kaŜdy z nas przeŜył. Wszyscy 
otrzymaliśmy po 15 lat obozu. Czekamy co będzie dalej; przyszłość przedstawia się ponuro. 
Teraz juŜ nie ma Ŝadnej nadziei; jesteśmy zdani na los szczęścia i nieszczęścia. 
Po tygodniu wezwano mjra Zielińskiego na wyjazd. Dokąd? Nikt nie wie. Po kilku dniach 
wzywają i mnie. 30 listopada 1943 r. „czarnym krukiem" przewieziono mnie na Dworzec 
Kurski. Tu na bocznicy kolejowej obok wagonów więziennych siedzi duŜa grupa kobiet, a 
wśród nich p. Halina, Ŝona Józefa Mychala. Pyta jaki wyrok otrzymałem: ,,Ja otrzymałam 
dziesięć lat". (Wróciła do Polski po odsiedzeniu wyroku w Kazachstanie. Zmarła w Sopocie.) 
I znów do zakratowanego stołypinowskiego wagonu. Wepchnięty do przedziału, w którym 
normalnie było 8 miejsc, znalazłem się w gromadzie trzydziestu ludzi. Nikogo to nie 
obchodzi, Ŝe nie ma miejsc siedzących, a juŜ mowy nie ma o miejscach leŜących. Jechać 

background image

 

40 

trzeba trzy doby. śołnierz zamknął Ŝelazną kratę przedziału i nakazuje milczenie. Pociąg 
ruszył z miejsca; dokąd odchodzi — nikt nie wie. Wkrótce jednak znawcy terenu zauwaŜyli, 
Ŝ

e etap kieruje się na północ, a więc przez Gorki, Kirów (dawniejsza Wiatka), do Kotłasu, 

gdzie rok temu byłem aresztowany. 
Trudno opisać makabrę tej podróŜy. Rano Ŝołnierz podawał 600 g chleba i pół litra wody, do 
tego śledź. Po zjedzeniu porcji niesłychane pragnienie. W pociągu wody nie ma. Gdzieś tam 
po dziewięciu godzinach zatrzymujemy się w lesie. Z kałuŜy Ŝołnierz czerpie czerwoną od 
korzeni sosnowych wodę i przynosi do wagonu. Wydziela jak lekarstwo, po sto, dwieście 
gram, podczas gdy spragniony człowiek wypiłby pół wiadra. 
Wreszcie Kotłas, znane mi miasto. Otwierają się drzwi; wszyscy wychodzą, wymęczeni, 
wygłodniali, spragnieni. Grupę przywiezionych z Moskwy więźniów przeprowadzają do 
ogrodzonego drutem kolczastym obozu, strzeŜonego przez uzbrojonych Ŝołnierzy na 
wyszkach. Jest to obóz przesyłkowy, pieresyłka. Stąd kieruje się poszczególnych więźniów 
do dalszych obozów w zaleŜności od artykułu, paragrafu i długości wyroku. Szereg 
drewnianych baraków jeden obok drugiego; kaŜdy moŜe pomieścić sto do dwustu osób. 
Wewnątrz drewniane prycze piętrowe, a na nich sienniki z wytartą na sieczkę słomą oraz 
nędzne, brudne koce. 
Po rewizji, przy wejściu do obozu zabierano wszystko czego według regulaminu uŜywać tu 
nie wolno, a więc łyŜki metalowe, noŜe, widelce, paski, sznurki. Co podobało się bojcom, 
zabierali bezpowrotnie. Miałem ze sobą cały ekwipunek wojskowy — pasy, menaŜki, nawet 
kask bojowy — wszystko uległo konfiskacie. Wprowadzono nas do baraku, gdzie podobnie 
wymizerowani otaczają nowoprzybyłych kołem, wypytując skąd, jaki wyrok, dokąd? O 
dziwo, wśród obecnych poznaję dwóch z naszej grupy wojskowej: szeregowiec Szaciłło i 
plutonowy Kazimierz Jerwański. Smutne spotkanie. Sami głodni. Dowiaduję się od nich, Ŝe 
jest tu i mjr Tadeusz Zieliński i s. Mosakowska. Mjr Zieliński leŜy chory w jednym z 
baraków. 
Po zarejestrowaniu przybyłych z Moskwy „gości" wezwano do bani — do łaźni. Potem jakiś 
posiłek i o niczym człowiek nie myśli tylko o tym Ŝeby rzucić się na deski i spać, spać. 
Na drugi dzień przy punkcie sanitarnym spotykamy s. Mosakowska. Opowiada mi przebieg 
swojej sprawy, jak ją męczyli, aby przez jej zeznania pognębić mnie jako księdza 
katolickiego, ale nic nie wskórali. Trójka OSO zaocznie zasądziła ją na 10 lat obozu pracy i 
„wychowania". 
Mjr Zieliński dostał 15 lat, podobnie jak ja. LeŜy chory. Czy mógłbym go odwiedzić? Na salę 
chorych nikogo nie wpuszczają. Pomimo moich usilnych próśb kategorycznie odmówiono 
wejścia do szpitala. 
Po kilku dniach zmarł z wycieńczenia i głodu. Ostatnie jego słowa, które zapamiętałem były: 
„Umieram, jako wierny syn ojczyzny, Ŝycie poświęcam za wolność Polski. Proszę to 
przekazać mojemu synowi i mojej Ŝonie w Polsce". 
(Po powrocie do Polski s. Bernarda Mosakowska opowiedziała mi wstrząsające wydarzenie, 
które miało miejsce w tym szpitalu. Mjr T. Zieliński pochodził spod Wilna (był rotmistrzem 
kawalerii w Postawach); człowiek o wysokiej kulturze osobistej, kochający Boga, honor 
Polaka, szanujący godność Ŝołnierza polskiego. „Pewnego razu — opowiada siostra — gdy 
usługiwałam chorym, woła mnie mjr Zieliński i cichym, słabym głosem mówi: „Proszę 
siostry, mam gorącą prośbę, proszę mnie wyspowiadać". „AleŜ ja nie jestem kapłanem — 
mówi siostra — nie mam prawa słuchać spowiedzi". „To proszę przynajmniej cierpliwie mnie 
wysłuchać. OtóŜ jestem bardzo chory i nie mam nadziei wrócić do zdrowia, chciałem 
wypowiedzieć mój największy grzech. Jestem zawsze głodny, głód mnie zabija. Obok mnie 
leŜał bardzo cięŜko chory człowiek. W nocnej szafce, która stała między moim i jego łóŜkiem 
sąsiad przechowywał nie zjedzony chleb. W nocy, gdy wszyscy spali, otworzyłem szafkę i 
sięgnąłem ręką po ten chleb. 

background image

 

41 

W tym momencie opanował mnie straszny wstyd. Jak to? To ja, polski oficer, który nigdy w 
Ŝ

yciu nie splamiłem honoru oficerskiego, dziś mam go zhańbić kradzieŜą kawałka suchego 

chleba, który przecieŜ i tak nie uratuje mi Ŝycia? Rzuciłem ten chleb z powrotem do szafki, a 
sam w strasznej rozterce ducha bezwładnie osunąłem się na twarde łóŜko. To był największy 
grzech w moim Ŝyciu".) 
Tasowanie więźniów trwało kilka dni. Wreszcie zorganizowano duŜy etap, liczący kilkaset 
osób, męŜczyzn i kobiet. Przy wyjściu za zonę, czyli obręb obozu, kaŜdy był osobno 
wzywany po nazwisku. Naczelnik transportu trzymał w ręku ułoŜone według alfabetu tzw. 
formularze czyli dowody toŜsamości kaŜdego. Więzień wezwany po nazwisku obowiązany 
był powiedzieć swoje imię i imię ojca np. Grabski Czesław Pawłowicz, rok urodzenia, 
paragraf według którego był sądzony, wyrok oraz rok, w którym kończy się wyrok. W całości 
odpowiedź moja brzmiała następująco: Grabski Czesław Pawłowicz, ur. 1910 r., sądzony 
przez OSO Art. 58, 6, 8, 10, wyrok 15 lat, koniec wyroku 1958 r., obywatelstwo polskie. (To 
mnie ostatecznie uratowało i pomogło wrócić do Polski.) 
Gdy wszyscy juŜ wyszli za bramę, Ŝołnierze z karabinami, często z psami, otoczyli więźniów. 
Naczelnik konwoju odrecytował: „Iść po pięciu, trzymać się pod ręce, nie rozciągać się, nie 
rozmawiać. Krok w prawo, krok w lewo liczy się jako ucieczka, Ŝołnierz uŜywa broni bez 
uprzedzenia — naprzód marsz!" I cały tłum rusza po bezdroŜu, po błocie, do stacji kolejowej, 
do pociągu. Wagony towarowe. Po prawej i lewej stronie wagonu dwa lub trzy piętra gołych 
desek. Wagon 60-cio tonowy mieścił 200 osób. 
Pociąg ruszył znaną mi juŜ drogą z Kotłasu do Koźwy i do Peczory. 700 km trzeba było 
jechać 4 dni. Dzień i noc w ciasnym wagonie. Co kilka godzin — a obowiązkowo kaŜdego 
ranka — pociąg zatrzymywał się na bocznym torze małego rozjazdu kolejowego. Otwierano 
wagon; do wagonu wchodzili Ŝołnierze bez broni, przepędzano wszystkich na jedną stronę i 
tak sprawdzano obecność. Towarzyszyły temu przekleństwa, brutalne popychania. Nie 
wszyscy byli młodzi i zdrowi. Wielu ludzi starszych, chorych, z trudem mogła zejść z 
trzeciego piętra na dół i przejść na drugą stronę wagonu. Dla chorych i cierpiących był to 
ogromny wysiłek. 
Wreszcie pociąg zatrzymał się w Koźwie. Po krótkim postoju, przez niedawno zbudowany 
most na rzece Peczorze, transport pojechał dalej do stacji. 
 
PECZORA 
Peczora to nazwa wielkiej północnej rzeki, wpadającej do Morza Barentsa. Na lewym brzegu 
tej rzeki w czasie ostatniej wojny powstało miasto. Składa się ono z wielu baraków 
otoczonych drutem kolczastym przeznaczonych dla więźniów. Poza obrębem obozu 
drewniane budynki, w których mieści się główny zarząd obozów {Pecz. Łag.) rozsianych za 
Kręgiem Polarnym aŜ po Workutę, Chalmer-Ju i Narin Mar. Tu rozpocząłem swoje długie 
15-letnie Ŝycie obozowe, przerzucany w tej okolicy z jednej kolonii do drugiej przez okres od 
listopada 1943 r. do października 1947 r. Były to najcięŜsze lata mojego Ŝycia w obozie. 
Z pociągu wysiadła pierwsza grupa około 300 osób, wśród której i ja się znalazłem. Tydzień 
podróŜy z Moskwy do Peczory, w nieludzkich warunkach, niesamowicie dał się we znaki. Po 
sprawdzeniu toŜsamości i ponownej rewizji wpędzono nas do długiego, drewnianego baraku. 
Na narach nie ma materaców, gołe deski, Ŝadnego przykrycia. 
Był koniec listopada 1943 r. O tej porze za Kręgiem Polarnym panuje juŜ od dawna głęboka 
zima. Śnieg grubą warstwą pokrywa ziemię i mróz ściska do 30 stopni. Słońce wschodzi o 
godz. 11, a zachodzi o 13. W baraku niemal ciągła noc. Mały kaganek naftowy oświetla długi 
barak. Późnym wieczorem zziębniętym „gościom" podano po kawałku czarnego chleba i 
nieco ciepłej kawy bez cukru. 
Na drugi dzień postanowiłem zwrócić się do lekarza. KaŜda kolonia miała tzw. sanczast czyli 
przychodnię lekarską. Lekarz i lekarz pomocniczy czyli sanitariusz, to równieŜ więźniowie. 
Lekarz-Rosjanin, starszy juŜ człowiek, odbywający wyrok w obozie, Ŝyczliwie wysłuchał 

background image

 

42 

mnie, a widząc osłabienie i wycieńczenie więzieniem i podróŜą, skierował do szpitala . 
Ratunkiem od niechybnej śmierci był właśnie szpital. RóŜnił się od innych baraków tym, Ŝe 
stały w nim pojedyncze łóŜka z siennikiem słomianym, prześcieradło, koc i poduszka. W 
końcu baraku mały pokoik gdzie przyjmował lekarz, a sanitariusz dozował przepisane 
lekarstwa i podawał je chorym. Z zasady w szpitaliku podawano lepsze jedzenie, oprócz 
chleba i zupy, rozdawano po 20 g cukru. Lepsze warunki w szpitalu wpływały na szybki 
powrót do sił i zdrowia. Zarządowi obozu chodziło przede wszystkim o to, aby więźnia jak 
najprędzej zabrać ze szpitala i wysłać na roboty. Co pewien czas do szpitala przyjeŜdŜała 
komisja lekarska, przeglądała chorych i kwalifikowała ludzi zdolnych do pracy. Pierwsza 
najcięŜsza T.F.T. (tiaŜo-fyj fiziczeskij trud) druga L.F.T. (Hogkij fiziczeskij trud) i trzecia to 
słabo-silni. PoniewaŜ byłem młody i nigdy nie chorowałem na jakiekolwiek choroby, lepsze 
odŜywianie stawiało mnie na nogi, odzyskiwałem formę. Nic dziwnego, Ŝe komisja dała mi 
pierwszą kategorię: na cięŜkie prace. Mój paragraf 6 często wskazywał lekarzom, aby 
wysyłać mnie na cięŜką robotę. 
Po dwumiesięcznym pobycie w szpitalu odesłano mnie na I kolonię, tak zwany kirpicznyj 
zawód, czyli cegielnia. Kolonia ta nie miała nic wspólnego z wyrobami cegieł. Więźniowie 
podzieleni na brygady, po 25 ludzi w kaŜdej, pracowali przy układaniu torów kolejowych i 
sypaniu nasypów. CięŜkie prace na mrozie. Same warunki klimatyczne, ciągłe mroźne wiatry, 
brak poŜywienia, przyczyniały się do utraty zdrowia. Po kilku miesiącach z przemroŜenia 
zachorowałem na zapalenie płuc. Zostałem odesłany do sangorodka czyli do miasteczka 
sanitarnego. Po kilku miesiącach doszedłem do siebie. Komisja i znów pierwsza kategoria i 
na trzynastą kolonię do prac ziemnych. Znów szpital, znów czterdziesta kolonia (sorokowaja). 
Po powrocie do Polski często pytano mnie: jakie były warunki Ŝycia? Na to pytanie trudno 
odpowiedzieć jednym zdaniem. Chciałbym przede wszystkim wyjaśnić, Ŝe zupełnie inny był 
charakter obozów rosyjskich, a inny obozów hitlerowskich. Obozy niemieckie miały jeden i 
wyłączny cel: zniszczyć człowieka nie będącego Niemcem. Ostrze tego działania skierowane 
było przeciwko Polakom, śydom, Rosjanom i innym narodom, które Hitler gwałtem i siłą 
pozbawił wolności. Obozy sowieckie zorganizowane przez Stalina nie miały bezpośredniego 
celu eksterminacji ludzi. Skazani na obozy sowieckie więźniowie mieli oddać swoje siły 
fizyczne cięŜkiej pracy dla budowy Rosji. A więc nie zmuszano do prac nieuŜytecznych, 
które miały na celu wycieńczyć i zniszczyć człowieka (jak np. w obozach niemieckich, gdzie 
więźniowie musieli za karę przenosić cięŜkie kamienie z jednego miejsca na drugie tak długo, 
aŜ więzień padał na ziemię pół Ŝywy). Były wypadki w obozach sowieckich, Ŝe naczelnik 
obozu wyraŜał się w ten sposób: „Mnie nie potrzebna wasza praca, mnie potrzebna wasza 
męczarnia". Takie wypadki były stosunkowo rzadkie i określano je jako sproizwoł czyli 
naduŜycie, które było ścigane przez wyŜsze władze nadzoru nad obozami. Nad bramą 
wejściową do obozu nie było napisu jak np. w Oświęcimiu: „Praca prowadzi do wolności". 
Ale przy wejściu na teren kolonii widzimy mnóstwo haseł np: „Przez sumienną pracę szybciej 
wrócisz na wolność". „Wszystkie siły dla frontu". „Nasza sprawa jest słuszna" itp. 
Co do wyŜywienia, to zaleŜało ono od miejscowości, w której znajdowała się kolonia, od 
rodzaju wykonywanej pracy i od stopnia wypełnienia planu zakreślonego przez zarząd obozu. 
Najgorsze wyŜywienie było za Kręgiem Polarnym, gdzie spędziłem 5 lat. PoniewaŜ nie ma tu 
Ŝ

adnych upraw rolnych, wszystkie produkty Ŝywnościowe trzeba było sprowadzać w formie 

suszonej z głębi Rosji. Tu tłumaczono, Ŝe w pierwszym rzędzie trzeba zaopatrzyć front, gdzie 
toczy się walka o wolność narodów. Dla niepracujących wyznaczona była norma, a 
mianowicie 600 g chleba dziennie i zupa owsiana w róŜnych odmianach. Ci, którzy pracowali 
otrzymywali 800 g chleba dziennie, a przy wypełnieniu zadanej normy moŜna było otrzymać 
i kilogram a nawet 1.200 g. Czarny chleb był podstawą Ŝycia fizycznego. 
Co do odzieŜy była ona dostosowana do miejscowości i warunków pracy. Na zimę wydawano 
walonki tj. buty z cholewami zrobione z wojłoku. Flanelowe onuce i walonki dostatecznie 
chroniły od mrozu. Bielizna, spodnie watowe, kurtka drelichowa, kufajka tiełogriejka a na nią 

background image

 

43 

buszłat watowy — dłuŜsza kurtka. Na głowę czapka uszanka z opuszczonymi klapami na 
uszy. Watowe rękawice. Na lato wydawano kamasze, albo buty z cholewami tzw. kierzowyje 
sapogi. 
Ale wróćmy na trasę, tj. na kolonię 13. Więźniowie tej kolonii, liczącej ponad 600 osób, mieli 
obsłuŜyć 10 km drogi kolejowej. Prace wyłącznie ziemne. Sypanie nasypu, układanie torów i 
cały kompleks prac z tym związanych. Przy nędznym odŜywianiu i pracy na mrozie, nie 
moŜna było wytrwać dłuŜej jak półtora, dwa miesiące. Organizm nie wytrzymywał. Jedni, 
wskutek słabego zdrowia, czy wewnętrznych chorób, szybko się wykańczali. Tym i szpital 
nie pomagał. Szli do ziemi. 
Po dwóch miesiącach odesłano mnie z silnym zapaleniem płuc do san-gorodka, do szpitala. 
Wysoka temperatura wskazywała na to, Ŝe organizm nie zwycięŜy choroby. Ordynatorem 
tego szpitala był Polak, nazwiskiem Bek-Dąbrowski, urodzony w Rosji w rodzinie polskiej. 
Skończył studia medyczne i jako zdolny i znany lekarz został skierowany do pracy na 
Kremlu. W tym czasie na Kremlu został otruty słynny pisarz sowiecki Maksym Gorki. O 
dokonanie zabójstwa posądzono pracujących na Kremlu lekarzy, a wśród nich Beka-
Dąbrowskiego. Tu odbywał teraz swój wyrok. 
Po przesłuchaniu płuc zapisał mi leki i zabronił pić wody. Gorączka nie ustępowała. Czułem, 
Ŝ

e zbliŜa się śmierć. Jak tylko mogłem wzbudzałem Ŝal za grzechy. Księdza Ŝadnego juŜ trzy 

lata nie widziałem i zdałem się na Opatrzność BoŜą. LeŜącemu obok mnie podałem adres w 
Polsce, aby powiadomił kogoś o mojej śmierci. Przekazałem mu to, co było przy mnie: 
nędzny szalik, koszulę, która dotąd zachowała się z wojskowych rzeczy. Straciłem 
przytomność. Kiedy się przebudziłem, stał przy mnie wysoki, silny męŜczyzna w białym 
fartuchu, Gruzin. Przygotowywał duŜą strzykawkę połączoną gumowym węŜykiem z grubą 
igłą. Lekarz nakazał dać zastrzyk — pół litra roztworu fizjologicznego do Ŝyły. Zrozumiałem, 
Ŝ

e to ostatnia pomoc. Pomyślałem: na dwoje babka wróŜyła; albo Ŝycie, albo śmierć. Po kilku 

godzinach opanowały mnie niesamowite poty. Zmieniono kilkakrotnie bieliznę osobistą i 
pościelową. Przyszedł dr Bek-Dąbrowski i mówi do Gruzina: „Daj mu pić wody, choćby całe 
wiadro". Odtąd mi się polepszyło. Lekarz wiedział, Ŝe jestem Polakiem-księdzem, toteŜ starał 
się zatrzymać mnie w szpitalu jak najdłuŜej. Gdy juŜ czułem się silniejszy, skierował mnie do 
pracy w aptece, gdzie ustawiałem i segregowałem róŜne leki. Przy okazji zapraszał do 
jedzenia w kuchni. Do pomocy miał drugiego lekarza nazwiskiem Sztajer, prawdopodobnie 
ś

yda. Ten niezwykle Ŝyczliwie odniósł się do mnie. PoniewaŜ nie miał wyroku, spodziewał 

się wkrótce powrócić do Polski. Gdy organizowała się armia Wandy Wasilewskiej, został 
wyznaczony jako oficer i lekarz tej armii. Napisał mi z Kowla kartkę z pozdrowieniami; czy 
przetrzymał wojnę? 
Dobrych kilka miesięcy zimowych przebywałem w szpitalu; zdrowie mi wróciło, fizycznie 
poprawiłem się. Podawano tu witaminy. Był to groch rozmoczony w wodzie. Postawiony w 
ciepłym miejscu dostawał wspaniałych kiełków i taki przerośnięty groch podawano chorym 
do jedzenia. W podobny sposób przerośnięte ziarno Ŝyta podawano chorym do jedzenia. Był 
rok 1944. Pod Stalingradem załamała się armia hitlerowska. RóŜne wiadomości dochodziły 
do nas z frontu. Ale zwycięstwa odnoszone przez Armię Czerwoną nie wpływały na 
polepszenie bytu więźniów. Na odwrót; im lepiej było na froncie, tym gorzej było w obozie. 
Wymagano pracy niemal dzień i noc. Komisja przeprowadzona w szpitalu uznała mnie za 
zdrowego i w początku 1945 r. wysłano mnie na karną kolonię 96 (sztrafnaja). 
Były kolonie, w których panował wyjątkowo surowy reŜim i cięŜkie warunki pracy. 
Wysyłano tam przewaŜnie tych, którzy wykraczali przeciw zarządzeniom obozowym, 
wysyłano polskich Ŝołnierzy z AK, aby ich zniszczyć. Dlaczego mnie tu wysłano, do dziś nie 
wiem. Prawdopodobnie mój artykuł 58 punkt 6 wpływał na zaostrzenie reŜimu obozowego. 
Kolonia 96 obsługiwała karier czyli Ŝwirownię. W odległości 3 km od kolonii znajdowała się 
góra Ŝwirowa nad rzeką Usą. Tutaj brygady robocze przygotowywały Ŝwir do ładowania na 
wagony. Na szczycie tej góry trzeba było usunąć warstwę ziemi grubości 1,5 metra. W ziemi 

background image

 

44 

głęboko zmarzniętej drąŜono dziury (burki) 15 cm przekroju, 80 cm głębokości. Na dno 
wkładano toł-amonał, łączono lontem, zapalano i następował wybuch. Na górze przez cały 
dzień wiał mroźny wiatr od zamarzniętej rzeki. Aby wykopać jedną dziurę w zamarzniętej 
twardej ziemi trzeba było kuć łomem co najmniej 3 godziny. Po powrocie do baraku, jedyna 
myśl to zagrzać się choćby gorącą wodą. Na tej kolonii było czterech młodych Polaków z 
AK: Jurek Rakowski (grał na akordeonie), Wójcik, Popławski i Baczyński. Rakowski 
pracował w kuchni, toteŜ starał się zaopatrzyć nas w turneps (rodzaj brukwi). Pocieszaliśmy 
się jak tylko moŜna było, byle przetrwać. Pewnego ranka opowiadają, Ŝe w nocy zastrzelono 
jednego więźnia. Zrozpaczony beznadziejnym Ŝyciem postanowił uciec przez druty. 
Nazbierał waty ze starych buszłaków, owinął się szczelnie, licząc na to, Ŝe kula przez watę 
nie przejdzie. Kula jednak przeszła; został zabity na miejscu. Niedaleko kolonii był sowchoz, 
w którym hodowano renifery. Z góry widzieliśmy jak po zamarzniętej rzece, na saniach 
zaprzęŜonych co najmniej w 3 pary reniferów przewoŜono do dalszych kolonii zboŜe ze stacji 
kolejowej. Praca w cięŜkich warunkach i o głodzie szybko niszczyła zdrowie. Po pracy 
zgłosiłem się do san-czasti — do ambulatorium. Sanitariusz zmierzył temperaturę i stwierdził, 
Ŝ

e trzeba dać mi zastrzyk. W trakcie tego zabiegu straciłem przytomność. Na drugi dzień 

skierował mnie do szpitala. Był to juŜ początek maja 1945 r. Ogłaszają zwycięstwo Armii 
Czerwonej, koniec wojny. W obozie entuzjazmu nie widać. Koniec wojny, ale nie koniec 
obozu i męczarni. Jeszcze 10 lat po zakończeniu wojny zmuszano mnie do cięŜkiej pracy w 
obozach. Po kilku dniach niemal wszyscy Polacy z karnej kolonii znaleźli się w pobliskim 
szpitalu. Krótko przebywałem w I san-gorodku. Przewieziono mnie do większego lazaretu 
niedaleko miasteczka Abiz, zbudowanego nad rzeką Usą. 
 
 
 ABIZ 
Miasto powstało z potrzeby budowy kolei do Workuty. Było ono wówczas waŜnym ogniwem 
łączącym budowę kolei w trudnych warunkach klimatycznych i terenowych. Przez rozległe 
błota tundry, przez rzekę Usę, tysiące więźniów pracowało szereg lat, aby wreszcie połączyć 
Archangielsk i Leningrad z zagłębiem wspaniałego węgla kamiennego: z Workutą. Nic 
dziwnego, Ŝe budowa miasteczka Abiz była prowadzona z myślą, aby przygotować jak 
najwięcej miejsca dla siły roboczej — więźniów, a takŜe dać moŜliwie wygodne warunki 
bytowe dla wolnych specjalistów, Ŝołnierzy i ich rodzin. W tundrze nie ma lasów; potrzebne 
materiały budowlane przywoŜono z głębi kraju. 
Miasto wyposaŜone zostało nie tylko w mieszkania dla przyjezdnych specjalistów 
budowlanych i wojskowych, ale pomyślano równieŜ o potrzebach kulturalnych i urządzeniach 
socjalnych. Zbudowano budynek teatru, kina, dom kultury, sklepy Ŝywnościowe i odzieŜowe. 
Nic dziwnego, Ŝe niejeden łagiernik marzył o tym, by dostać się do obozu w pobliŜu Abiz. 
Opatrzność BoŜa zrządziła, Ŝe znalazłem się w szpitalu obozowym niedaleko Abiz. 
WyŜywienie było daleko lepsze niŜ w koloniach czy szpitalach, w których dotąd 
przebywałem. Tu spotkałem nie tylko Polaków, ale i Polki. Poznałem wówczas p. Eugenię 
Dziurbejko z Grodna i p. Barbarę Dumnicką z Wilna. P. Eugenia, starsza niewiasta, mimo Ŝe 
była chora, okazała mi wiele Ŝyczliwości i zaufania. Korzystała ze spowiedzi. Barbara 
Dumnicką była studentką medycyny Uniwersytetu Wileńskiego. Była córką właściciela 
niewielkiego majątku ziemskiego pod Wilnem. Zostały wywiezione do Rosji za okazanie 
pomocy Ŝołnierzom AK. (Obydwie wróciły do Polski. Zmarły w Lublinie). W szpitaliku tym 
przebywałem przez jesień i zimę do wiosny 1946 r. Stąd zostałem wysłany na kolonię 
sztabową (sztabnaja). Była to kolonia z doborowym zestawem więźniów, przewaŜnie 
politycznych. Celem kolonii była obsługa potrzeb zarządu okolicznych obozów; wyładunek 
łodzi, które z północy drogą wodną przywoziły produkty Ŝywnościowe, jak mięso z 
reniferów, turneps (brukiew), konserwy itp. 

background image

 

45 

Głodny nie byłem. Spotkałem Polaków, a nawet młodego księdza Litwina. Po 5 latach 
izolacji Ŝycie zrobiło się weselsze. Nawiązałem kontakt listowny z s. Bernardą Mosakowską, 
a poprzez nią z siostrami sercankami w Pińsku. Nie wolno było wysyłać listów do Polski, ale 
moŜna było utrzymywać korespondencję z ludźmi mieszkającymi na terenie ZSRR. W 
kolonii był artysta teatru wileńskiego. Wywieziono go z Polski bez sądu i bez wyroku; miał 
błogą nadzieję, Ŝe wróci do kraju. Dałem mu adres do Warszawy do naszego klasztoru. 
Jedyną wiadomością o tym, Ŝe Ŝyję, która doszła do klasztoru i do moich rodziców, była 
właśnie ta, którą on przywiózł do Polski. 
Z brygady przeładunkowej zostałem przeniesiony do brygady ślusarskiej, pracującej w 
wytwórni wag stołowych (wiesowaja mastierska-ja). Praca była lekka, a najwaŜniejsze było 
to, Ŝe była wykonywana pod dachem i w cieple. Wiosną 1946 r. przeznaczono mnie na 
pomocnika kowala do kuźni. Kuźnia przygotowywała w pierwszej obróbce materiał dla 
majstrów ślusarzy. I tak zgodnie z podanym przez głównego majstra wzorem naleŜało odkuć 
ze stali potrzebną formę np. na noŜyce, dziobki balansujące przy wagach i inne przedmioty. 
Odpowiedzialny za pracę w kuźni starszy wiekiem i doświadczony kowal, zapytał mnie gdy 
przyszedłem do pracy: „Czy miałeś kiedykolwiek w rękach młot kowalski?" „Nigdy w Ŝyciu" 
— odpowiedziałem. „To nic" — mówi. Od pomocnika w kuźni (mołotobojec) wymaga się 
nieco siły i umiejętności posługiwania się młotem. Przez kilka godzin objaśniał jak trzymać 
młot, jak uderzać w rozpalone do czerwoności Ŝelazo, jak utrzymać takt, który podawał 
uderzeniem młotka raz w kowadło, raz w Ŝelazo. Poza pracą kowalską mój majster posiadał 
umiejętność pobielania kotłów. W pobliŜu kuźni była kuchnia szpitalna. Kucharze przynosili 
zniszczone wewnątrz kotły aby pobielić je cyną. Była to dla nas osobiście bardzo poŜyteczna 
robota. Za wykonanie zamówienia kucharz przynosił chleb, zupę, kaszę i co tylko w kuchni 
było najlepszego. Nikt nas nie kontrolował. Norma była przez nas wypełniana awansem, nie 
było przestoju ślusarzy pracujących przy warsztatach. 
Spokojną i nietrudną pracę w kuźni odmienił nieszczęśliwy wypadek. Pamiętam jak dziś; 
było święto Apostołów Piotra i Pawła, 29 czerwca 1946 r. Przystąpiłem do codziennej pracy. 
Odkuwaliśmy detale do wag. Według szablonu detal był za długi o kilka milimetrów. Iwan 
Iwanowicz przyłoŜył do detalu ostro zakończony młotek do cięcia Ŝelaza. Lekko uderzył 
młotem i ten milimetr Ŝelaza odskoczył prosto w moje lewe oko. Tak jak kamień rzucony na 
taflę spokojnej wody zostawia po sobie rozchodzące się kręgi, tak było z moim okiem. Po 
chwili ogarnęła mnie ciemna noc. Natychmiast zorganizowano pomoc. śołnierze, którzy 
konwojowali brygady z kolonii sztabowej do wytwórni wag, odprowadzili mnie do 
pobliskiego szpitala. Opatrzność BoŜa zrządziła, Ŝe w tym szpitalu znajdował się takŜe 
oddział okulistyczny (głaz-noje oddielenie). Naczelnym okulistą był znany wówczas lekarz 
prof. Borys Bociański. Był on w grupie lekarzy skazanych za rzekomy udział w otruciu 
Maksyma Gorkiego. śelazo uderzyło w skraj źrenicy i rogówki. Oko ogromnie mnie bolało. 
Po obejrzeniu zadecydował: głaz nada udalit (oko trzeba usunąć). Tymczasem zrobił 
opatrunek i umieścił na sali chorych. PrzeŜycia pierwszej nocy po wypadku nie dadzą się 
wyrazić słowami. Przyszłość moja jako kapłana stanęła pod znakiem zapytania. Panie BoŜe, 
daj, abym nie został kaleką. Na drugi dzień znów oględziny lekarskie. Prof. Bociański 
zapoznał się z moim formularzem, w którym wyczytał, Ŝe jestem Polakiem — księdzem i Ŝe 
mam duŜy wyrok. I ciekawe, Ŝe ten człowiek, śyd z pochodzenia, okazał mi wiele 
Ŝ

yczliwości. Do operacji usunięcia oka nie bardzo się śpieszył. Zresztą warunki obozowe z 

braku narzędzi precyzyjnych nie sprzyjały takiemu zabiegowi. Czas posuwał się naprzód. Po 
miesiącu w lewym oku zauwaŜyłem jasny punkcik. Wracało światło, które stopniowo objęło 
całe oko. (Niestety , wzrok tego oka na zawsze został utracony. Bogu dzięki, Ŝe pozostało 
oko). Profesor Bociański doskonale rozumiał moją sytuację toteŜ za wszelką cenę starał się 
jak najdłuŜej przetrzymać mnie na oddziale w szpitalu. 
Podczas mojego pobytu na oddziale okulistycznym w szpitalu otrzymałem zawiadomienie, Ŝe 
na poczcie jest dla mnie posyłka czyli paczka. Na drugi dzień Ŝołnierz zaprowadził mnie do 

background image

 

46 

urzędu pocztowego abym osobiście odebrał przesyłkę. Na oczach oficera NKWD paczkę 
otworzył znajomy z kolonii, Polak. Oficer pyta mnie: „Od kogo i skąd oczekujesz paczki?,, 
— ,,Od Józefy Bolbot z Pińska". (Kilka miesięcy wcześniej otrzymałem z Pińska adres 
wspomnianej osoby. Była to siostra ze zgromadzenia sióstr sercanek; wspólnie z 
proboszczem, ks. Stanisławem RyŜko, postanowili mi pomóc). Paczka zawierała wyłącznie 
Ŝ

ywność, która tu za Kołem Podbiegunowym miała bezcenną wartość. Ale ksiądz pomyślał 

równieŜ o sprawach duchowych. Do paczki włoŜył opłatki i małą buteleczkę wina mszalnego. 
Nie wiedział, Ŝe warunki mojego Ŝycia do tej pory nie pozwalały mi odprawiać Mszy św. 
Polak — Stanisław wyjął małą buteleczkę z winem i oddaje mi. Oficer pyta, co w niej jest? 
Stanisław odpowiada: odieka-łon (woda kolońska) — „PokaŜ, pokaŜ". Powąchał i powiada: 
kakoj eto odiekałon, eto spirt — „jaka to woda kolońska, to przecieŜ spirytus!" I wina nie 
oddał. Opłatki oddawali, bo Ŝołnierze byli w Polsce w czasie wojny i widzieli, Ŝe Polacy 
jedzą to na BoŜe Narodzenie. Czosnek, cebula, smalec, suchary, kasza gryczana; oto cenna 
zawartość paczki. 
Ale i tu zjawiała się komisja lekarska, przeglądała chorych i wyciągała ludzi do pracy. 
Autorytetu profesora Bociańskiego z zakresu wiedzy okulistycznej Ŝaden lekarz z komisji nie 
ś

miał podwaŜyć. W historii choroby mojego oka napisał: tuberkulozgłaza — gruźlica oka; 

lekarz nie będący okulistą nigdy nie sprawdzi tej choroby. I tak w nieszczęściu miałem 
szczęście. Od czerwca 1946 r. do kwietnia 1947 r. przebywałem w doskonałych warunkach 
szpitala w Abiz. 
Wiadomość o moim wypadku i utracie oka przekazano wspomnianemu artyście, który z kolei 
przekazał ją moim rodzicom w Polsce. JakieŜ było zdziwienie, gdy wróciłem do domu ze 
zdrowym okiem! 
1 kwietnia 1947 r. zostałem przeniesiony na tak zwaną stroj-kołonnę czyli kolonię 
budowlaną. Brygady były zajęte budową domów w Abiz, oraz budową mostu kolejowego 
przez rzekę Usę. Zastałem tu sporo Polaków z okolic Wilna, Lwowa, a takŜe wcześniej 
poznanego 
Michała Stundisa. Od pewnego czasu był on na tej kolonii naczelnym normirowszczykiem, 
czyli określającym normy pracy. Zaproponował mi zajęcie pomocnicze. Oczywiście na jego 
prośbę zarząd kolonii zgodził się i zaliczono mnie jako staŜora (staŜystę). Moim obowiązkiem 
było obliczanie procentów wypełnionych przy pracy norm. Do tego trzeba było umieć 
posługiwać się linijką logarytmiczną, na której moŜna było wykonywać cztery działania 
arytmetyczne, a takŜe wyciąganie pierwiastka. Po pewnym czasie opanowałem potrzebną 
wiedzę, dzięki której miałem zapewniony chleb i lekką pracę w cieple. Napisałem list do ks. 
Stanisława RyŜko w Pińsku aby mi się postarał o taką linijkę. Nie czekałem długo. Z 
Leningradu z fabryki precyzyjnych przyrządów technicznych przyszła logarytmiczna 25-cio 
centymetrowa linijka. Na dłuŜszy czas była ona moim ratunkiem od głodu. 
Przyszła jesień 1947 r. Władze postanowiły przeprowadzić linię kolejową z Workuty aŜ do 
brzegu Ob, wielkiej, liczącej 9 tys. km długości rzeki za Uralem. Była to tak zwana 501 
strojka — budowa. 
 
ZA URALEM NAD RZEKĄ OB 
Najbardziej wysunięta na północny-wschód za Kołem Podbiegunowym była budowa 501. 
Wymagała ona wielkiej siły roboczej do pracy w głębokiej tundrze, za Kręgiem Polarnym. Z 
kolonii połoŜonych wokół Abiz zgromadzono duŜą ilość więźniów, aby ich przewieźć na 
miejsce wielkiej budowy w okolice Łabytnangi; wśród grupy przeznaczonej do wyjazdu 
znalazłem się i ja. Droga prowadziła przez szeroką przełęcz Gór Uralskich, liczącą 120 km. 
Ś

nieg juŜ dawno pokrył ziemię; zimny wiatr przenikał do szpiku kości. 

Pewien odcinek drogi przebywaliśmy koleją; dalej juŜ na odkrytych samochodach 
cięŜarowych. Pod wieczór przywieziono nas w dolinę zamarzniętej rzeki. śołnierze widząc, 
Ŝ

e samochody nie mogą poruszać się po śliskim lodzie, nakazali wszystkim zejść i podąŜać 

background image

 

47 

pieszo do pierwszej kolonii, odległej co najmniej o 10 km. Przy świetle księŜyca, z duszą na 
ramieniu, cała grupa dotarła do obozu. PoŜywienie jakie nam podano było bardzo smaczne, 
choć w normalnych warunkach nie dopatrzyłbyś się w nim Ŝadnego smaku. Na sen nie trzeba 
było czekać; spałem jak za dobrych czasów. 
Rano, po śniadaniu, samochody powiozły nas po słabo utartej zaśnieŜonej drodze do 
następnej kolonii 206. Była to kolonia karna. Z naszej grupy wysadzono 7 ludzi; między nimi 
był jeden Polak, Zbyszek z Białegostoku. Dlaczego trafił do tej kolonii, nikt nie mógł 
powiedzieć. Kolumna samochodów ruszyła dalej. Zatrzymały się przy następnej kolonii 205. 
Po przejściu osobistej rewizji umieszczono nas juŜ nie w drewnianych barakach, ale w 
ziemiankach wykopanych w ziemi i dodatkowo pokrytych jej warstwą. Kolonia 205 
przeznaczona była do budowy linii kolejowej od strony rzeki Ob do miejscowości Abiz. Praca 
przewaŜnie przy nasypie, a więc cięŜka praca ziemna. 
Na drugi dzień rozpoczęła się selekcja przybyłych więźniów. Wybierano specjalistów takich 
jak stolarze, cieśle, kowale, kucharze, szewcy, krawcy, ślusarze. Do Ŝadnych z tych zawodów 
nie zgłosiłem się, ale posiadana linijka logarytmiczna sama określiła zajęcie na nowym 
miejscu; zaliczono mnie do pracowników umysłowych w biurze. Szefem moim był stary, 
schorowany Rosjanin nazwiskiem Andrianow, zmęczony długim pobytem w obozie. Przez 
całą zimę 1947 roku do kwietnia 1948 nie wychodziłem na ogólne roboty. Zajęcie moje było 
stosunkowo łatwe. Codziennie szef zestawiał sprawozdanie z wypełnionego planu, które 
polecał mi przekazać przez selektor (jednokablowy telefon) do nadrzędnej jednostki 
obozowej. Przez ten czas głodny nie byłem. 
Rytm monotonnego Ŝycia obozowego został przerwany przez niezwykły wypadek, który 
zadecydował o dalszym biegu mojego Ŝycia. Kolonia 205 była połoŜona nad brzegiem rzeki, 
lewym dopływem rzeki Ob. Wokół gęste, niskie krzaki charakterystyczne dla podbiegunowej 
tundry. Wsi ani miast nie ma. Ludność tego okręgu to tzw. Hanty. Rozrzuceni po północnej 
tundrze Ŝyli nieznani Ŝadnej władzy państwowej aŜ do rewolucji październikowej. Mieszkali 
w ziemiankach, zasypywanych grubą warstwą śniegu; Ŝyli z myślistwa i rybołóstwa. Za cenne 
skóry podbiegunowych zwierząt takich jak gronostaje, niedźwiedzie, renifery otrzymywali od 
kupców wędrujących statkami po północnych rzekach potrzebny sprzęt rybacki i myśliwski, a 
takŜe Ŝywność i odzieŜ. 
Po rewolucji ludzie ci zostali zmobilizowani najpierw do wojska, a później do pracy 
„socjalistycznej" czyli do hodowli reniferów w stadach. Budowano dla nich szkoły, w których 
uczono języka rosyjskiego, domy kultury i zachęcano do współpracy z NKWD. Uciekinier z 
obozu, gdy dostał się w ich ręce, natychmiast był przekazywany NKWD. W zamian za usługę 
otrzymywali określoną ilość pieniędzy, 10 kg mąki, 10 kg cukru i kilka metrów tkaniny na 
ubranie. MoŜna sobie wyobrazić jaki los czekał człowieka szukającego wolności. 
Więźniowie kolonii 205 stanowili zlepek róŜnych narodowości: Polacy, Ukraińcy, 
Białorusini, Litwini, śydzi, Rosjanie. Byli to ludzie róŜnego wieku od 18 do 70 lat i róŜnego 
pochodzenia społecznego. Byli tam notoryczni złodzieje, błatnyje chłopcy (jak to się dziś 
mówi: ,,w niedzielę urodzeni"), mający „dwie lewe ręce". Ci najwięcej sprawiali kłopotów 
zarządowi kolonii. Zdecydowani byli pójść na wszystko. Często dochodziło między nimi do 
bójek, a gdy stawał ktoś na ich drodze, zabijali bez miłosierdzia, nie oszczędzając naczelnika. 
Sporo było ludzi wojskowych, z praktyką wojskową. Wśród nich bardzo aktywni byli 
Ukraińcy z zapadnoj Ukrainy, Zachodniej Ukrainy. (Gdy śniegi juŜ stopniały w 1948 r. 
postanowiono uwolnić całą kolonię.) 
Wieczorem trzy brygady robocze w liczbie około 90 osób udały się do karieru — Ŝwirowni 
odległej od kolonii ok. 2 km — ładować Ŝwir na platformy samochodowe. Nagle jeden z 
Ukraińców chwycił karabin z rąk Ŝołnierza, inni podbiegli, związali go, i to samo uczynili z 
resztą konwoju. Tej nocy pracę brygad obserwował naczelnik kolonii, kapitan NKWD; ktoś 
jednym ciosem z tyłu połoŜył go trupem. Związanych Ŝołnierzy zabrano na cięŜarówki, a 
przebrani w wojskowe mundury i uzbrojeni więźniowie przed wschodem słońca ruszyli w 

background image

 

48 

kierunku kolonii. Celem wypadu było zdobycie garnizonu i znajdującej się w nim broni. 
ś

ołnierze mieszkali w ziemiance poza ogrodzeniem kolonii. Gdy samochody podjechały do 

garnizonu pogrąŜonego we śnie, Ŝołnierz stojący na wyŜce zaczął do nich strzelać. Zanim 
więźniowie z karabinami dobiegli do okien ziemianki, zbudzeni Ŝołnierze 
chwycili za broń i rozpoczęła się strzelanina; inni rozpierzchli się po krzakach. Część wróciła 
do kolonii; inni, jak opowiadano, zginęli z głodu; inni zostali zabici na mięso dla zdrowszych. 
Reszta przy pomocy kukuruźnika została odnaleziona w tundrze, zbita do nieprzytomności i 
przywieziona do obozu. 
Nad kolonią zawisła trwoga. Wszyscy będą wystrzelani; tylko w taki sposób likwidowano 
rebelie w obozach. Na drugi dzień w kolonu zaroiło się od wojska, naczalstwa. Uczą, 
przeliczają kto uciekł. Szukają winnych buntu. I tak kotłowało się w kolonii przez kilka dni. 
Wreszcie doszli do wniosku, Ŝe przyczyną buntu jest fakt wspólnego przebywania w kolonii 
więźniów politycznych i karnych (bytowmkow). Postanowiono ich oddzielić, a dla 
politycznych stworzyć surowszy reŜim. 
 
BRACK 
NajwyŜsze władze obozów w Moskwie nakazały stworzyć nowy rodzaj obozów politycznych 
zwany spec-kontingent — specjalny kontyngent. Miejscem tych obozów miała być środkowa 
Syberia w pobliŜu granicy mongolskiej i jeziora Bajkał. W tych okolicach postanowiono po 
wojnie wybudować duŜą elektrownię na rzece Angara w miejscowości Brack w Irkuckiej 
oblasti. W 1948 r. plany tej budowy były jeszcze w powijakach, ale miało dla niej pracować 
mnóstwo niewolników na trasie od Tajszetu do Zarajska. 
Pewnego dnia do kolonii 205 przyjechał major NKWD, który rozpoczął rozmowę z 
więźniami politycznymi przygotowanymi do wyjazdu. Objaśniał, Ŝe przyjechał z ramienia 
władz, aby zabrać speckontingent do pracy w Irkuckiej obiasti. Opowiadał, Ŝe jest tam piękna 
flora, latem ciepło, zima znośna, dobre wyŜywienie. 
Pięć lat pobytu za Kręgiem Polarnym, wśród śniegów i mrozów, bardzo nam dokuczyło. 
Człowiek pragnął zmiany klimatu. W końcu kwietnia 1948 r. załadowano nas na samochody 
cięŜarowe i powieziono z powrotem za przełęcz Uralu. Nie tylko, Ŝe nie wiozą na Syberię, ale 
wszystkich zostawiają w kolonii, która obsługuje kamieniołomy. Z jednej i drugiej strony 
kolonii wysokie góry Uralu, podnóŜa porośnięte lasami, a na szczytach leŜy wieczny śnieg. 
Ładna mi Syberia! To kara za bunt w kolonii 205. 
Przez kilka miesięcy pracowałem z innymi w kamieniołomie. Zbocze jednej góry jakby 
ułoŜone było z róŜnorodnych płyt kamiennych. Kamienie te trzeba było transportować w 
róŜny sposób do linii kolejowej i ładować na wagony. Praca ponad siły ludzkie. Po kilku 
miesiącach przyszedł nakaz: więźniów przewieźć. Dokąd? Nikt nie wiedział. 
Tym razem jednak pociąg powiózł transport przez Abiz, Peczorę, Koźwę, Kotłas, a następnie 
do Kirowa, Permu, Swierdłowska przez Tiumień, Omsk, Nowosybirsk, Maryjsk, Krasnojarsk 
do Tajszotu. W przybliŜeniu siedem, osiem tysięcy kilometrów. 
W Tajszocie znajdował się zarząd tutejszych obozów. Na tej trasie aŜ do Angary jest wiele 
kolonii wzdłuŜ bocznicy przeprowadzonej od transsyberyjskiej kolei do brzegu wielkiej rzeki 
Leny, wpadającej do Morza Północnego. Część przywiezionych skierowano na 129 km 
od Tajszotu w kierunku Bracka. Tutaj w sercu tajgi znajdowała się kolonia 0,8, zewsząd 
otoczona wysokimi lasami sosnowymi. Po dwóch tygodniach przewieziono mnie do kolonii 
nad rzeką Czuna, lewym dopływem Angary. Miała ona wygląd kolonii karnej. Okna w 
barakach były zakratowane, czego nie było w innych koloniach. Po wieczornym apelu drzwi 
zamykano na klucz; do rana nikt nie mógł wyjść na zewnątrz, podobnie jak w więzieniu. W 
tej kolonii przebywał przede mną ks. Wł. Bukowiński. Kolonia chodziła na darniowanie 
zboczy przy torach kolejowych. 
Jesienią 1948 r. przerzucono mnie na kolonię 0,9. Baraki tej kolonii były zbudowane przez 
Ŝ

ołnierzy japońskich. Byli oni przywiezieni w wielkiej liczbie po rozbiciu przez Armię 

background image

 

49 

Czerwoną armii japońskiej po zakończeniu wojny z Niemcami. Regularna armia japońska 
została zwolniona z Rosji, ale pozostało dosyć duŜo Japończyków, których w Rosji osądzono 
jako przestępców wojennych. Niektórzy z nich dostali wyroki za to, Ŝe przygotowywali wojnę 
bakteriologiczną, hodowali insekty, które miały roznosić choroby zakaźne. 
Byłem w brygadzie liczącej 26 osób. W tej liczbie było 18 Japończyków i 8 innych 
narodowości. Praca w kolonii to roboty ziemne na kolei. Latem 1949 r. przewieziono mnie do 
kolonii 0,36 za Zajarskiem, za rzeką Angara. Tu właśnie prowadzono odcinek linii kolejowej 
do brzegu rzeki Leny. Prace wyłącznie przy budowie nasypu kolejowego. 
W tej kolonii zapoznałem się z AmbroŜym Zachtregerem wywiezionym z Polski. Człowiek 
wysokiej kultury, wykształcony. (śyje w Warszawie, oŜenił się z Polką.) Pewnego razu prosił 
mnie pracownik planowania z biura, aby mu poŜyczyć linijkę logarytmiczną. Nie potrafiłem 
odmówić. W czasie pracy w nocy z lampy wylała się na linijkę nafta. Płomień ognia zniszczył 
liczby do tego stopnia, Ŝe stała się nieprzydatna do pracy. I tak rozstałem się z moją linijką, 
która przez kilka lat ratowała mi Ŝycie. 
W październiku 1949 r. wróciłem zza Angary bliŜej Bracka do kolonii 0,26. W kolonii tej 
przebyłem trzy lata. Przez 3 lata nie widziałem innego pejzaŜu jak tylko las, las i las. W 
ś

rodku odwiecznej tajgi, gdzie dotąd noga ludzka nie postała, gdzie drzewa, przewaŜnie 

sosny, cedry i modrzewie dochodzą do okresu swojej starości, same walą się na ziemię, 
porasta na nich mech i tak przez miliony lat. Dziś do tej tajgi wdarł się człowiek i przy 
pomocy nowoczesnej techniki wali na ziemię dziewięćsetletnie modrzewie, cedry i sosny. 
Tajga jest przeciwieństwem tundry. Tundra to tereny połoŜone za północnym Kręgiem 
Polarnym. Ziemia niŜej 1 metra jest wiecznie zamarznięta. Roślinność wegetuje zaledwie dwa 
miesiące w roku (lipiec i sierpień). Kosodrzewina płytko zapuszcza korzenie, a przykryte 
ś

niegiem drzewa nie rosną do góry. Natomiast tajga to wspaniałe lasy i bujna roślinność. 

Wycięta i uprawiona tajga jest niezwykle Ŝyzną glebą. Zima jest tu mroźna. PrzeŜywałem w 
ciągu tych trzech lat w styczniu 53 stopnie mrozu. PoniewaŜ klimat Syberii zalicza się do 
klimatu kontynentalnego, wybitnie suchego, nawet duŜe mrozy przeŜywa się znośnie. W 
czasie duŜych mrozów w atmosferze panuje absolutny spokój; 
nie ma najmniejszego wiatru. Pod tą szerokością geograficzną nie ma drzew owocowych, nie 
ma sadów; giną od mrozów. 
Irkucka obłast, na terenie której znajdowały się obozy, jest ogromnie rozległa. Liczy dwa 
miliony km kwadratowych powierzchni. Syberia zachodnia i środkowa była miejscem zsyłki 
Polaków w czasie carskiej niewoli. 
Kolonia 0,26 miała róŜnorodne zadania, wszystkie jednak zmierzały ostatecznie do tego, by w 
Bracku w dwadzieścia pięć lat później uruchomić olbrzymią elektrownię, poruszaną nurtem 
rzeki Angary. PołoŜona jest ona pośród wysokich sosen tajgi w pobliŜu linii kolejowej 
biegnącej z Tajszetu do Bracka. 
Miesiące jesieni 1949 r., miesiące zimy i wiosny 1950 r. przepracowałem przy wyrębie tajgi 
(lesopowai). Do miejsca pracy z kolonii trzeba iść pieszo siedem kilometrów. Praca była 
normowana. NaleŜało zwalić we dwóch kilka sosen poprzeczną piłą, tak aby wypadła norma 
6 m3 (sześć metrów kubicznych) drewiesiny. Dla nieobeznanych z tego rodzaju pracą, sprawa 
nie tak prosta. W tajdze rosną róŜne gatunki drzew. Najłatwiej było walić sosny. Brygadier 
określał kaŜdej parze odpowiednią ilość drzew do ścięcia. Moim współpracownikiem był 
starszy Rosjanin. Wiedział z której strony zacząć piłowanie; uczył jak zachować się, gdy piła 
przekroczy połowę sosny; jak zachować się, gdy drzewo pada na ziemię. Były wypadki, Ŝe w 
momencie padania wiatr gwałtownie skręcał sosnę i niespodziewanie zabijał pracujących 
ludzi. Codziennie ktoś padał ofiarą wypadku. Pewnego dnia piłowaliśmy sosnę przy pasie 
przesieki (zapretnaja zona — „pas śmierci"), na którym stali Ŝołnierze. Blisko nas Ŝołnierz 
znuŜony bezczynnym staniem połoŜył się i zasnął; w tym momencie podcięta sosna zmieniła 
kierunek padania i z hukiem uderzyła na ziemię tuŜ obok leŜącego. Wystraszony chwycił za 
karabin, ale zrozumiał, Ŝe nie był to zamach na jego Ŝycie. 

background image

 

50 

W południe brygady przerywały roboty i gromadziły się wokół kotła, w którym kucharz 
gotował owsiankę. Przy tej okazji więźniowie korzystali z godzinnego odpoczynku. Jesienią i 
zimą dzień krótszy. Czas pracy tak był rozłoŜony, aby więźniowie o zmroku wrócili do 
kolonii. Jesienią i zimą bardzo dokuczała słota: ciągłe deszcze, śnieŜyce, mroźne wiatry. 
Siedem kilometrów drogi do miejsca pracy, po bezdroŜu, po błocie lub po sypkim śniegu i 
siedem kilometrów drogi powrotnej, wydawało się nieraz nie do przebycia. 
Wiosna była przyjemna, ale ta miejscowość nad Angara znana była z jednej plagi. Kiedy 
wiosenne słońce ogrzało ziemię — dokładnie 17 czerwca — tajga pokrywała się chmurą 
muszek, nazywanych moszkara. Powietrze nasycone jest maleńkimi muszkami. Do tego 
stopnia dokuczają człowiekowi, Ŝe bez maski i rękawic pracować w lesie nie moŜna. 
Zarząd kolonii dobrze wiedział, Ŝe w tym czasie brygady normy nie wypełnią, toteŜ na 17 
czerwca przygotowane były tzw. nakomarniki. KaŜdy więzień otrzymywał siatkę, która miała 
chronić przed bolesnym ukąszeniem muszki. Ani deszcz, ani ciemności nocy nie umniejszały 
działania muszki, jedynie silny wiatr przybijał muszkę do ziemi. 
I tak letnie miesiące stawały się męczarnią dla człowieka i zwierząt. Dopiero jesienny śnieg, 
pokrywając ziemię, paraliŜował działanie muszki. 
Praca ręczna w tajdze nie dawała dostatecznych i zadawalających wyników. Postanowiono 
uczynić ją wydajniejszą przy pomocy pił mechanicznych. Do kolonii sprowadzono samochód 
gazo-generator, który dzięki suchej destylacji drzewa (brzozy) wytwarzał energię elektryczną. 
Podłączono 5 pił o zasięgu 150 m; sosny padały wtedy wokół jak kłosy przy Ŝniwie. Praca 
niebezpieczna, przede wszystkim dla tych, którzy obsługiwali piły. Najmniejsza nieuwaga 
czy zmęczenie i robotnik odcinał sobie jedną lub dwie nogi. Przez trzy lata pracy setki 
hektarów tajgi zostało ogołoconych. 
Jak spędzano czas wolny od pracy? OtóŜ do końca wojny świętowano co dziesiąty dzień, 
podekadno. Nie nazywano tego świętem, ale odpoczynkiem po pracy: proizwodstwiennyj 
oddych. Po zakończonej wojnie powrócono do niedzieli: woskresienie. Wstawanie było o 
godzinę później niŜ w dni powszednie. Apel dla wszystkich na placu, przeliczanie więźniów. 
Posiłek poranny nie róŜnił się od dnia zwykłego. Tak samo obiad i kolacja. Starano się 
zainteresować więźniów wydarzeniami politycznymi i kulturalnymi. W tym celu w kolonii 
istniał oddział wychowawczy tzw. ,,K.W.Cz." (Kulturno wospitatielnaja czast). 
Kierownikiem był zakluczonnyj — odbywający wyrok, zwykle człowiek z wykształceniem. 
Jego obowiązkiem było trzymać pisma, gazety, ksiąŜki w specjalnym pomieszczeniu zwanym 
krasnyj ugołok, czyli czerwony kącik. On teŜ miał wygłaszać referaty ideowe, mające na celu 
wykorzenić z nas ideologię „kapitalistyczną" a wpoić marksistowską. Była to raczej teoria; w 
praktyce nikt powaŜnie tej sprawy nie traktował. Mimo to kaŜda kolonia miała swego „anioła 
stróŜa". Był to oficer oper: operatywny pełnomocnik NKWD. Wiedział co kto wart, a nawet 
co myśli. Wiadomości czerpał od donosicieli. Wystarczyło nieopatrznie powiedzieć coś na 
Stalina, a na drugi dzień juŜ wzywał na spytki i często przerzucał do innej brygady na cięŜszą 
i trudniejszą pracę. 
Czas wolny był dla mnie sposobnością do spotkań z Polakami, często do modlitwy z nimi. Do 
odprawiania Mszy św. nie było Ŝadnych warunków. Nie było księŜy katolickich; spotkałem 
natomiast dwóch prawosławnych. Jeden z nich — z Kowla — pracował przy załadunku 
wagonów i rozładowywaniu tzw. leso-wozów. Pewnego dnia wszedł na samochód, aby duŜe 
sosny zsunąć na sztabel; w tym momencie potoczyły się sosny i swoim cięŜarem zmiaŜdŜyły 
go. Podszedłem i udzieliłem mu rozgrzeszenia. 
W 1952 r. z powału lasu przeniesiono mnie do pracy na kon-bazie. Praca przy wyrębie tajgi 
połączona była z całym kompleksem robót, które wymagały konnego transportu. Do tego 
sprowadzano dziesięć par koni syberyjskich i trzy pary wołów. Konie przed wyjściem do 
pracy trzeba było nakarmić, napoić; tak samo po powrocie z roboty. KaŜdy koń miał swoją 
nazwę i rodowód. Prawie wszystkie nazwy zachowały się w mojej pamięci. Jeden koń był 

background image

 

51 

uprzywilejowany. Nazywał się śu Ŝu. Był przeznaczony do jazdy wierzchniej dla naczelnika 
kolonii. Naczelnikiem kon-bazy był Michaił Michajłowicz, człowiek pracujący na 
wolnej stopie. Otrzymywał miesięczną pensję; więźniowie nie otrzymywali Ŝadnej zapłaty. 
Do obsługi było 10 ludzi: lekarz weterynarii Siewałko z Przemyśla, rymarz (Estończyk) 
Stilbo i inni. Rano z kolonii przychodziła brygada transportu konnego zaprzęgać konie i 
wyjeŜdŜała do lasu na całodzienną robotę. Po powrocie lekarz badał stan koni. Zdarzało się, 
Ŝ

e konie kaleczyły nogi na ostrych gałęziach w lesie. Moja robota nie była cięŜka, w cieple i 

pod dachem, co było bardzo waŜne. 
Na kolonii zapoznałem się z Janem Utulskim. Pracował w chleborezce. Przywoził spoza 
kolonii chleb. Codziennie, gdy wszyscy jeszcze spali, on kroił i odwaŜał chleb dla 
poszczególnych brygad. Czasem wzywał mnie, by pomóc mu w jego pracy. Sam widok duŜej 
ilości chleba dodawał odwagi do dalszego borykania się z trudnościami Ŝycia. 
Tu poznałem równieŜ zacnego Polaka, Serafina Głąbika. Był starostą w Baranowiczach. Jako 
starszy człowiek zaliczony był do brygady inwalidzkiej, nie wychodzącej na roboty poza 
obręb kolonii. Inwalidzi mieli obowiązek utrzymać porządek na terenie obozu: czyścić, 
zamiatać. Pan Serafin Głąbik bardzo się ze mną zaprzyjaźnił. Czekał na mój powrót z lasu. 
Miał wiele do opowiedzenia o swojej dawnej pracy, o swojej rodzinie. Często wspominał 
swoją Ŝonę Sabinę i córkę Aurelię. 
(Było dla mnie wielką radością, gdy mogłem spotkać się z p. Serafinem na wolności w 
Polsce: na kuracji w Ciechocinku w 1957 r. W późniejszych latach spotkałem jego Ŝonę 
Sabinę w Gorzowie Wlkp. i córkę Aurelię; pana Serafina niestety juŜ nie zastałem przy Ŝyciu; 
zmarł i został pochowany na cmentarzu w Gorzowie Wlkp.) 
Po pewnym czasie zostałem zwolniony z pracy przy koniach i znów przeznaczony do robót 
ogólnych. Były one róŜne. Wczesną wiosną chodziłem z brygadą na palenie gałęzi w tajdze. 
Kolumna złoŜona z 50 ludzi szła linią i podpalała ostatki powalonych jesienią i zimą sosen. 
Powstawało morze ognia. Oprócz drzew i gałęzi paliła się gruba warstwa suchych traw i 
krzewów. W ten sposób zabezpieczano tajgę przed szkodliwym działaniem robactwa. 
Przez pewien czas pracowałem w brygadzie plotników — cieśli. Brygadirem był Polak, 
Głowacki. Nie zmuszał do cięŜkiej pracy, która była prowadzona przy budowie mostu na 
trasie linii kolejowej. Czas przechodził spokojnie bez większych wydarzeń. 
Nasze domysły, Ŝe po zakończonej wojnie odmieni się na lepsze los Ŝycia w obozie nie 
sprawdzały się. Marszałek śuków przed końcem wojny obiecywał swoim obywatelom nowy 
ustrój państwa i wolność narodową poszczególnym republikom sowieckim, jednak po 
ogłoszeniu zwycięstwa nad faszyzmem Stalin „przykręcił śrubę" i tyrania w niczym nie 
zelŜała. Jedynie śmierć Stalina mogła zmienić dotychczasowe połoŜenie. 
W marcu 1953 r. przez radio podano wiadomość, Ŝe Stalin cięŜko zachorował. Na trzeci dzień 
na bramie wejściowej do obozu umieszczono portret Stalina przepasany kirem. Dla 
zmęczonych, wracających z lasu brygad, radosna nowina — Stalin nie Ŝyje! Radości jednak 
Ŝ

aden z więźniów nie okazuje. Wszyscy dobrze wiedzą, Ŝe nowy wyrok 

czeka tego, kto śmiałby cieszyć się ze śmierci „genialnego wodza", „ojca" i „słoneczka". 
Ogłoszono powszechną Ŝałobę. Dzień pogrzebu Stalina w Moskwie był dniem wolnym od 
pracy; nakazano chwilę milczenia w momencie złoŜenia Stalina do mauzoleum. Więźniów 
jednak to milczenie nie obowiązywało, gdyŜ wrogowie narodu, za jakich nas uwaŜano, nie 
byli godni oddawać czci tak wielkiemu człowiekowi. 
Na razie nic się nie zmieniło w naszym Ŝyciu obozowym. W sierpniu 1953 r. po trzech latach 
pobytu w tajdze w kolonii 0,26 zorganizowano „etap". Trzynastu ludzi odprowadzono do 
wagonów kolejowych. Podczas rewizji osobistej Ŝołnierze brutalnie niszczyli przedmioty 
drewniane, nie mówiąc o metalowych. Piękne walizki zrobione przez zdolnych stolarzy 
zostały połamane i podeptane. W dalszym ciągu trwało bezgraniczne upokorzenie więźnia. 
OMSK 

background image

 

52 

Omsk, duŜe miasto, liczące dzisiaj 820 tys. mieszkańców, połoŜone jest nad rzeką Irtysz, 
lewym dopływem Ob, w zachodniej części Syberii. 
Po śmierci Stalina Malenkow postanowił nasycić rynek i potrzeby ludności. W tym celu 
uruchomiono przemysł lekki; niedługo jednak trwał ten okres. Prawda i Izwiestia pisały, Ŝe 
naród nie moŜe spocząć na laurach zwycięstwa, Ŝe wojennie zdobycze trzeba zabezpieczać, 
umacniać władzę. A więc jedynie przemysł cięŜki będzie w stanie osiągnąć ten cel. 
W Omsku zaplanowana była budowa nowoczesnej rafinerii nafty. Wykonanie tego planu 
wymagało siły roboczej. Poszukiwano ludzi w obozach znajdujących się w Irkuckiej obłasti. 
Z Bracka do Omska na zachód droga daleka. PodróŜ trwała dwa tygodnie. Cztery tysiące 
kilometrów. Oczywiście cel podróŜy nikomu nie znany. Mijamy duŜe miasto Krasnojarsk 
liczące 648 tys. mieszkańców. PrzejeŜdŜamy przez ogromną rzekę Jenisiej, przez 
Nowosybirsk (liczący dziś ponad 1 min mieszkańców), Barabińsk, Tatarek. 
Wreszcie 1 września 1953 r. przyjmują nas „gościnne" druty kolczaste w Omsku. Olbrzymia 
kolonia nr 0,5: w gromadzie kilka tysięcy ludzi do pracy przy rozbudowie miasta. Jak zwykle 
osobista rewizja i przydział „gości" do poszczególnych baraków. W kolonii do niedawna 
przebywali Japończycy. Zbudowali szereg baraków w kształcie rotundy. Nazywano taką 
rotundę po japońsku fanza. Urządzenie wewnętrzne było podobne do urządzenia długich 
baraków. Dwupiętrowe nary wokół fanzy mieściły 200 — 300 osób. 
Po przybyciu na nowe miejsce waŜne było poznać zgromadzony kontyngent ludzi. Dla mnie, 
po dwunastu latach pobytu w obozach, pierwszym pytaniem było, czy są Polacy, czy są 
księŜa. Poznany pierwszy Polak, który od kilku miesięcy przebywał w Omsku dokładnie 
objaśniał jakie są warunki pracy, jakie traktowanie, jakie wyŜywienie. Spotkałem młodego 
księdza, Łotysza z Rygi. Gdy dowiedział się, Ŝe jestem kapucynem, opowiedział mi, Ŝe 
mieszkał w Rydze u kapucynów, Ŝe za udział w ruchu oporu dostał 25 lat katorgi. Niewiele 
sobie z tego robił. Był młody i zdrów. Jednak zarząd obozu uwaŜał go za 
niebezpiecznego i nie pozwalano mu wychodzić na roboty poza ogrodzenie obozu. Wkrótce 
poznałem innego księdza. Nazywał się Tibor Mesarosz — Węgier. Był osobistym 
sekretarzem kardynała Mindszen-ty'ego. Z chwilą, gdy kardynał osadzony został w więzieniu 
ks. Tibor został aresztowany przez władze sowieckie i przewieziony do obozu w Omsku. 
Jeden z jego ziomków — p. Wesel miał przy sobie Liber usualia — ksiąŜkę do śpiewu 
gregoriańskiego na wszystkie święta roku liturgicznego. Poprosiłem księdza Łotysza, aby 
przepisał mi Ordo Missae czyli porządek odprawiania Mszy św. w języku łacińskim. Po kilku 
dniach miałem juŜ mszał. 
W tym czasie przywieziono do kolonii nowy „etap" i nowych Polaków. Między nimi 
znajdował się Gustaw Malawko, który był kierownikiem szkoły w Wilnie. Po wojnie, gdy 
organizowała się republika sowiecka ze stolicą w Wilnie, mnóstwo rodzin wywieziono na 
Sybir, zarówno litewskich jak i polskich, w obawie przed wrogą działalnością. Pan Gustaw z 
rodziną tj. trzy córki i dwóch synów oraz Ŝona, znaleźli się na zsyłce w Rosji. (Bóg tak 
pokierował ich losem, Ŝe wrócili do Wilna. Dziś cała szczęśliwa rodzina Ŝyje i pracuje w 
Warszawie.) 
Wkrótce wśród Polaków, wierzących katolików, znalazłem chętnych do spowiedzi i Komunii 
ś

w. Znalazły się opłatki, znalazło się wino zrobione z rodzynków. Złamana łyŜka stołowa 

posłuŜyła za kielich. W największej tajemnicy przed władzami obozu, a takŜe przed 
donosicielami odprawiłem pierwszą od 12 lat Mszę św. Obecni przyjęli Komunię św. 
wzruszeni do łez. Pan Bóg widocznie chciał aby i tu posilano się Jego Ciałem, bo przez kilka 
miesięcy kaŜdej niedzieli odprawiałem Mszę św. i nie było „wpadki". Rzecz jasna, Ŝe 
wspólne zbieranie się, a tym bardziej modlitwa, było przez władze obozu niemiłosiernie 
tępione i karane karcerem. 
Poznałem tutaj równieŜ ks. Tomasza Podziawę, marianina wschodniego obrządku; został on 
przywieziony z Charbina z MandŜurii. Był równieŜ ks. Plater z okolic Wilna, a poniewaŜ 

background image

 

53 

naleŜał do rodziny hrabiowskiej, był ciągle pod obserwacją władz obozowych. Z księŜy ja 
jeden ryzykowałem i słuŜyłem posługą kapłańską. 
Wcielono mnie do brygady roboczej przy budowie duŜego domu. Zanim przyszły roboty 
murarskie wiele sił i zdrowia ludzkiego kosztowało uzbrojenie terenu. śadnej mechanizacji, 
Ŝ

adnej pomocy maszyn; wszystkie prace były wykonywane ręcznie łomem, kilofem i łopatą, 

często w wodzie. 
Pobyt mój w Omsku wypadł na miesiące zimowe od 1 września 1953 r. do 17 lutego 1954 r. 
KaŜdego dnia o godz. 7-ej rano po śniadaniu, brygady wychodziły na peryferie miasta do 
budowy domów mieszkalnych. Obok zaplanowana duŜa budowa rafinerii. NaleŜało przejść 
trzy kilometry, przewaŜnie po śniegu na silnym mroźnym wietrze. Na duŜym terenie budowy, 
otoczonym kolczastymi drutami, znajdowały się baraki robocze i narzędziownie. Przez duŜą 
bramę wiodącą na budowę wchodziły piątkami brygady robocze. KaŜdorazowo dokładnie 
przeliczani więźniowie szybko biegli do baraków aby pod dachem i przy kominku ogrzać 
zziębnięte ręce i nogi. Na placu robót jeszcze 
ciemno. Prorab — kierownik robót, zwykle wolny człowiek, gromadzi dziesiętników i 
objaśnia, jakie roboty mają dziś wykonać poszczególne brygady. Z kolei brygadziści od 
dziesiętników przyjmują wskazówki w jakim miejscu i w jaki sposób mają postawić swoją 
brygadę, aby wypełnić dzienne zadanie. I tak, o wschodzie słońca, gdy zimą sroŜy się mróz, a 
ostry, mroźny wiatr przedmuchuje najcieplejsze ubranie, skurczony więzień z kilofem i łopatą 
w ręku idzie na wyznaczone miejsce pracy, aby przez cały dzień kuć zmarzłą ziemię, kopać 
głębokie rowy pod fundamenty domów, nowych osiedli i fabryk. Aby ułatwić sobie pracę, 
więźniowie szukali drzewa do rozpalenia ogniska na miejscu roboty. Podwójna korzyść; przy 
ogniu ciepło, a zmarznięta ziemia na miejscu ogniska łatwiej poddawała się uderzeniom 
kilofa. Tym samym nadzieja wypełnienia normy i zapewnienia sobie kilograma chleba na 
jutro. 
Po powrocie z pracy trzeba się spotkać z ks. Tiborem, z o. Tomaszem, p. Gustawem, z 
księdzem Łotyszem. Oni słuchają radia, czytają gazety, otrzymują listy; zawsze jest coś 
ciekawego. Nie czuje się zmęczenia. Zresztą — kiedy Ŝyć? Mam przecieŜ czterdzieści trzy 
lata. Co dalej? Raz wdałem się w rozmowę z byłym oficerem polskim p. Kamińskim. Znał 
dobrze język rosyjski, miał ładny charakter pisma rosyjskiego. SłuŜył naszym Polakom w 
pisaniu podań do nadzoru obozów, do prokuratora. Przypadkiem zeszliśmy na temat poŜyczki 
narodowej (gosudarstwiennyj zajem), którą ogłoszono i dla więźniów. Za pracę nigdy nam 
nie płacono, ale kaŜdy zakluczonnyj mógł posiadać osobiste konto (licowoj szczot). 
Kiedyś otrzymałem 100 rubli od ks. St. RyŜko z Pińska. Pieniądze były złoŜone w oddziale 
finansowym kolonii. MoŜna je było podjąć i kupić np. 2 kg chleba, szczoteczkę, pastę do 
zębów, grzebień czy papierosy. Na koncie poprzedniej kolonii 0,26 miałem 70 rubli. Po 
ogłoszeniu poŜyczki narodowej pieniądze zostały na ten cel zapisane bez mojej zgody, ale 
doręczono mi numer poŜyczki. Jeden z pracowników biura pokazuje mi w gazecie Prawda, Ŝe 
mój numer wygrał i Ŝe jest do odebrania 500 rubli. W tym czasie wypadł „etap" i sprawa 
upadła. Kiedy opowiedziałem tę historię, mój przyjaciel powiada: „Ja napiszę do prokuratora 
i pieniądze muszą zwrócić". 
Pewnego dnia na drzwiach wejściowych do stołówki wisi spis nazwisk ludzi, którzy mają 
zgłosić się do kancelarii po odbiór pieniędzy. Wśród innych znajduje się i moje nazwisko. 
Prokurator widocznie nakazał naczelnikowi kolonii 0,26 natychmiast odesłać pieniądze do 
Omska. Za pieniądze kupiłem przede wszystkim produkty spoŜywcze, którymi dzieliłem się z 
p. Kamińskim i innymi. 
W tłumie ludzi przebywających w obozie było sporo błatnych. Nie spieszyli się do pracy. 
Wbrew regulaminowi kryli się po barakach, grali w karty, z kuchni wynosili co się dało, a 
tym, którzy sprzeciwiali się ich woli, grozili noŜem. Dochodziło do bandyckich porachunków 
wśród nich samych, toteŜ nadzór kolonii niejednokrotnie stawał wobec nich bezradny. 
„Aniołem StróŜem" tej kolonii bylpolitruk w randze kapitana; jak sam się przyznawał, był 

background image

 

54 

Polakiem. Według mojego zdania był to człowiek o wielkiej inteligencji i doskonałej pamięci. 
Wystarczyło, Ŝe raz porozmawiał z więźniem i na zawsze zapamiętywał kim on jest. Kiedy w 
kolonii coraz częściej dochodziło do „rozróby" między więźniami, nadzór kolonii postanowił 
rozładować atmosferę. Oddzielono więźniów politycznych, których zawsze uwaŜano za 
przywódców rebelii. Do tych zaliczono i mnie, mojego przyjaciela księdza Łotysza i wielu 
innych. Najpierw umieszczono nas w specjalnym baraku, który był zamykany na klucz, a 
następnie oper ogłosił, Ŝe powiozą nas tam, gdzie „Sidor kóz nie pasie" tj. tam gdzie raki nie 
zimują. Zachodzę po rozum do głowy, gdzie teŜ nas powiozą? Gdziekolwiek powiozą, gorzej 
juŜ nie będzie niŜ było dotąd. 
 
DZEZKAZGAN 
Była wiosna 1954 roku. Pociąg nasz składający się z kilkudziesięciu wagonów towarowych 
(tiepluszek) juŜ trzeci dzień śpieszył gdzieś na południe od Omska w kierunku jeziora 
Bałchasz. 
Straszono, Ŝe z Omska powiodą nas tam, „gdzie raki nie zimują". Przez szpary w ścianach 
wagonu nie widać Ŝadnego Ŝycia; ani osiedli, ani ludzi. Pustynna równina. PrzejeŜdŜamy z 
Omska przez Pietropawłowsk, Kokczetaw, Akmolińsk, Karagandę, Uspieńskij, Atasu, Kyzył-
DŜar. Wreszcie pociąg zatrzymał się — to DŜezkazgan. W oddali, w czystym polu widać 
warowne mury i wieŜe — po rogach straŜnice. To obóz dla więźniów. Pod nogami mnóstwo 
zielonych kamieni. To ruda miedzi, pod wpływem działań atmosferycznych pokryta 
grynszpanem. 
Jechałem z bardzo miłym księdzem Łotyszem, z którym przez pewien czas przebywałem w 
Omsku. Niestety, poniewaŜ wyrok jego opiewał na 25 lat katorgi, oddzielono go od naszej 
grupy i wysłano w nieznanym kierunku. Po przeprowadzonej selekcji większość więźniów 
przywiezionych z Omska odesłano piechotą do następnej kolonii. 
Wokół, jak okiem sięgnąć, beznadziejna, goła pustynia. Nie ma drzew, nie ma zieleni, mimo 
Ŝ

e to wiosna. Grupa ludzi obdartych, zmęczonych, głodnych około południa dociera do 

wysokich murów okalających duŜy obszar pustyni, na której mieszczą się niskie baraki — 
pomieszczenia dla więźniów. TuŜ pod bramą wejściową do łagru, naczelnik konwoju rozkazał 
wszystkim usiąść na usłanej kamieniami ziemi. Tu moŜna było rozejrzeć się po okolicy. W 
oddali widać góry kamienia; to kopalnia miedzi. DŜezkazgan to miejsce pracy tysięcy ludzi 
— niewolników. 
Moim marzeniem było spotkać choć jednego księdza i jak najwięcej Polaków. Myśli moje 
lecą naprzód. Czy teŜ w tej kolonii, w tym pustynnym świecie graniczącym z Chinami, znajdę 
kogoś, z kim będzie moŜna dzielić dalszy los mego Ŝycia? Dla mnie była to sprawa waŜna. 
Przebywałem w wielu koloniach; przeŜyłem wśród obcych 12 lat. 
Wreszcie wpuszczono wszystkich za bramę, do pustego baraku. Przez okno z zewnątrz 
młodzi chłopcy podają zupę. Słyszę polską mowę. Szybko podchodzę do okna i pytam: „Czy 
oprócz was są tu Polacy? KsięŜa?" „Tak — odpowiadają — Polaków jest dość duŜo, jest i 
kilku księŜy". Kiedy wszystkie formalności zostały załatwione przez zarząd obozu, 
przybyłych więźniów rozlokowano po barakach w zaleŜności od ich stanu zdrowia i 
posiadanych kwalifikacji. Przydzielono mi barak, w którym na 80 ludzi róŜnych narodowości 
było 4 Polaków. Zapytuję więc, czy są tu księŜa? Jeden z młodych Polaków zaprowadził mnie 
do sąsiedniego baraku, gdzie mieszkał jeden, właśnie ks. Władysław Bukowiński. Miałem 
wówczas ponad 40 lat; on ponad 47. Gdy powiedziałem mu, Ŝe przywieziono mnie z Omska, 
Ŝ

e jestem księdzem zakonnym z zakonu o.o. Kapucynów i Ŝe siedzę juŜ 12 lat, pochwycił 

mnie w swoje silne ramiona, ucałował i mówi: „Będzie nas więcej i będzie nam raźniej". 
W kolonii tej mieszkał ks. St. Bohatkiewicz, proboszcz z Pelikan koło Wilna, ks. Wł. 
Bukowiński, prób. z Łucka, o. Michał Woroniecki, misjonarz św. Wincentego a Paulo z 
Wilna, ks. Bławatski, greckokatolicki proboszcz z Rawy Ruskiej, ks. Matejko z 
Łemkowszczyzny, obrządku grecko-katolickiego. W sąsiedniej kolonii mieszkał o. Kamil 

background image

 

55 

Wełymański, franciszkanin konwentualny z Wilna, o. Antoni Ząbek, jezuita ze Lwowa, o. 
Salezjanin, Litwin z Kowna. Ponadto w sąsiedniej kolonii zgromadzeni byli księŜa — 
pracownicy kurii z Kowna. 
Krótko objaśnił mi, Ŝe pracuje w kopalni Pokro, Ŝe warunki pracy i Ŝycia są znośne. Na drugi 
dzień zaliczono mnie do brygady pracującej w kopalni Pokro, razem z ks. Władysławem 
Bukowińskim. Do kopalni trzeba było przejść przynajmniej 2 km po kamienistej równinie. 
Codziennie więc w drodze na dzienną zmianę do kopalni miałem niesłychanie przyjemnego 
towarzysza, przyjaciela i rozmówcę. Rozmowa nasza toczyła się wokół spraw i problemów 
nas interesujących i naszego ówczesnego Ŝycia codziennego. Ale ks. Władysław to 
niepospolity człowiek. Po krótkiej nawet rozmowie z nim moŜna było stwierdzić, Ŝe posiada 
niezwykłą wiedzę i wprost genialną pamięć. 
Pewnego dnia zwraca się do mnie i mówi: ,,— Ojcze Ryszardzie! Ojciec jest duchowym 
synem św. Franciszka z AsyŜu. Do św. Franciszka miałem zawsze szczere naboŜeństwo. Św. 
Franciszek swoim Ŝyciem przemawiał do mnie. Pokora i wiara. Proszę opowiedzieć jego 
Ŝ

yciorys". I tak na kilka dni naszej drogi do kopalni starczyło tematu do rozmów o Ŝyciu i 

duchowości św. Franciszka z AsyŜu. 
ZbliŜała się Wielkanoc. Ks. Władysław Bukowiński szukał w myśli sposobów, jak 
przygotować naszych ziomków do Świąt Wielkanocnych. KaŜdego z kapłanów przydzielił do 
jednego z baraków. Ten miał obowiązek poznać mieszkających w nim katolików i 
przygotować do wielkanocnej spowiedzi i Komunii św. Sam podjął się przeprowadzić 
wielkopostne rekolekcje. PoniewaŜ gromadzenie się w jednym miejscu po trzech i więcej 
było surowo zabronione i ścigane przez władze obozowe, ks. Bukowiński zbierał chętnych, 
szedł z nimi poza składy na terenie kopalni i tam głosił do nich słowo BoŜe. Raz w języku 
polskim, raz po ukraińsku, to znów po niemiecku lub po rosyjsku, zaleŜnie od tego, jakie 
audytorium przewaŜało. I tak przez tydzień przygotowywał do Świąt Wielkanocnych. Mszę 
ś

w. kaŜdy z nas odprawiał 

według swoich moŜliwości w największej tajemnicy przed władzami. Wtedy uczestniczyli ci, 
którzy równocześnie przyjmowali Komunię św. PoniewaŜ w Święto Wielkanocy wypadło 
nam pójść do pracy w kopalni, ks. Bukowiński uŜył dyplomacji; doszedł do porozumienia z 
muzułmanami, bardzo licznymi w kolonii, którzy chętnie zastąpili katolików, pod warunkiem, 
Ŝ

e katolicy zastąpią ich w pracy w dzień Ramadanu (święto muzułmańskie). 

     Święta Wielkanocy w 1954 r. spędziliśmy w nastroju prawdziwie świątecznym. Niemal 
wszyscy Polacy brali udział we Mszy Św., przystąpili do Komunii św. Poza tym czas 
przebiegał na wspólnej rozmowie i wzajemnych odwiedzinach. Ks. Stanisław Bohatkiewicz, 
a takŜe ks. Michał Woroniecki otrzymali od swoich matek z Wilna paczki świąteczne, w 
których były pisanki wielkanocne, opłatki, rodzynki, słonina, konserwy i inne cenne 
produkty. Dzielili się ze swymi rodakami tym, co otrzymali od swoich rodzin. Dzień wolny 
od pracy ks. Władysław wykorzystał na wspólne spotkania. Dzielił się swą niezwykle szeroką 
wiedzą filozoficzną, teologiczną, historyczną czy literacką. Nie zapomnę wykładów na temat 
filozofii Ŝycia, historii Ojców Kościoła i patrystyki. Posługiwał się jedynie swoją genialną 
pamięcią. Dla nas kapłanów była to akademia umiejętności. Było wielu miłośników historii 
Polski. I tu ks. Bukowiński okazał się wprost godnym podziwu. (Do dziś posiadam dokładne 
notatki z historii Polski. Podzielił ją na 5 okresów: 1. Okres Piastów — trwający 420 lat; 2. 
Okres Jagiellonów — 126 lat; 3. Okres królów elekcyjnych — 223 lata; czasy saskie; 4. 
Okres niewoli, rozbiory — 123 lata. Historia odzyskania niepodległości.) O niezwykłej 
pamięci ks. Władysława Bukowińskiego świadczy fakt, Ŝe potrafił wyliczyć skład 
poszczególnych gabinetów do przewrotu majowego 1926 roku; było ich trzynaście i od 
przewrotu do września 1939 r. równieŜ trzynaście. 
Wokół siebie gromadził nie tylko Polaków. Bardzo chętnie słuchali go Niemcy, przewaŜnie 
wyŜsi oficerowie; słuchali go innowiercy. I tu naleŜy zwrócić uwagę, Ŝe ten kapłan BoŜy o 

background image

 

56 

wiele lat wyprzedził Sobór Watykański II. Kiedy tylko nadarzała się sposobność przemawiał 
do braci odłączonych, a słowom jego towarzyszyła jakaś siła i moc. 
Pewnej niedzieli ks. Bukowiński zwrócił się do mnie i powiedział: „Ojcze Ryszardzie, dziś 
mamy wolny dzień od pracy; chciałem zgromadzić wszystkich przedstawicieli ugrupowań 
chrześcijańskich — braci odłączonych i z nimi przeprowadzić rozmowę i wspólną modlitwę. 
Proszę, aby Ojciec mi towarzyszył". 
W pustym baraku, w którym przeprowadzany był remont, zgromadziło się około 50 ludzi. 
Byli to przewaŜnie Rosjanie lub Białorusini i Ukraińcy. Z niezwykłą gorliwością oddawali się 
nawracaniu na jehowizm. Sekta ta we wszystkich punktach obozowych była najliczniejsza. 
Nie wyraŜali jednak wrogości wobec katolików ani księŜy. MoŜna było spotkać baptystów, 
subotników i wyznawców wielu innych sekt chrześcijańskich. 
Na prośbę ks. Bukowińskiego przybyłem na to niezwykłe zgromadzenie „wiernych". 
Zebranie rozpoczął ks. Bukowiński krótką im prowizowaną modlitwą. Następnie zaprosił 
obecnych do zabrania głosu. Przemawiało co najmniej 30 mówców. Wszyscy wyraŜali 
tęsknotę za wolnością wyznawania wiary, za potrzebą dobrego Ŝycia i przykładu. W 
przemówieniach nie było Ŝadnej wrogości jednej sekty do drugiej. 
Ostatni zabrał głos ks. Bukowiński. Otworzył Pismo św. i odczytał 17 rozdział Ewangelii św. 
Jana: „Ojcze, nadeszła godzina, uwielbij Syna swego, aby i Syn Cię uwielbił... aby dał Ŝycie 
wieczne wszystkim tym, których mu dałeś. A to jest Ŝycie wieczne: aby znali Ciebie, 
jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego posłałeś, Jezusa Chrystusa... Ojcze, 
zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno... Uświęć ich 
w prawdzie... Objawiłem im Twoje Imię i nadal będę objawiał, aby miłość, którą Ty Mnie 
umiłowałeś, w nich była i Ja w nich". 
Wszyscy z wielką uwagą słuchali modlitwy arcykapłańskiej Chrystusa i zebranie zakończyło 
odmówienie Modlitwy Pańskiej Ojczenasz. Po części religijnej zebrania urządzono „agapę" 
— ucztę miłości. Przygotowano kaszę gryczaną i kaŜdy z uczestników na znak jedności 
chrześcijańskiej spoŜywał podaną mu kaszę. Dziwna i znamienna rzecz, Ŝe mimo tak licznego 
zgromadzenia w jednym miejscu, nikt z nadzoru obozu nie zakłócił zebrania. 
Gdy nadeszło święto muzułmańskie Ramadan, wyznawcy Mahometa poprosili zarząd obozu, 
aby pozwolono im spędzić ten dzień na wspólnej modlitwie z mułłą tj. duchownym, który 
jako więzień przebywał w sąsiedniej kolonii. Zarząd przychylił się do ich prośby. 
Sprowadzono mułłę. Nikt z wyznawców Allaha nie wyszedł tego dnia do pracy w kopalni; 
według umowy zastąpili ich katolicy i prawosławni. 
Wpływowi muzułmanie zwrócili się do ks. Bukowińskiego z prośbą, aby zechciał 
towarzyszyć im w modlitwach, a takŜe we wspólnym przyjęciu. Oczywiście chętnie zgodził 
się na ich propozycję. 
Na modlitwę zebrano się w obszernej stołówce obozowej. Usunięto stoły, rozesłano koce 
zamiast dywanów i wszyscy usiedli, krzyŜując nogi pod siebie. Z trudem, ale uczynił to 
równieŜ ks. Władysław. Po modlitwie, której przewodniczył mułła, przemawiał ks. 
Bukowiński. Po rosyjsku krótko wyjaśnił potrzebę wiary w Boga i Ŝycia według Jego 
przykazań. Następnie rozpoczęła się druga część uroczystości — wspólna uczta. Tego dnia 
muzułmanie byli gospodarzami w kuchni obozowej. Za własne pieniądze zakupili produkty 
spoŜywcze, które rzadko pokazywały się na stole. Zapraszali wszystkich, sami usługiwali i w 
ten sposób wyraŜali swą radość religijną. 
Pracowaliśmy na drugim poziomie kopalni Pokro, 300 m pod ziemią. Codziennie w 
określonym czasie, tj. po przewentylowaniu kopalni po zrywach rudy, opuszczaliśmy się 
szybem 300 m w dół. (Trwało to czas odmówienia 7 Zdrowaś Maryjo). Pierwsze trzy dni pod 
ziemią były dla mnie okropne. Bolała mnie głowa. Świadomość, Ŝe znajduję się 300 m pod 
ziemią, Ŝe nie ma stąd wyjścia w razie awarii, nie dodawała mi otuchy do Ŝycia. Słychać 
wciąŜ monotonny, nieustanny szum olbrzymich transporterów elektrycznych, hałas motorów 
pompujących wodę z kopalni na powierzchnię ziemi. 

background image

 

57 

Jest zwyczaj w kopalni, Ŝe nowicjusz, który pierwszy raz w Ŝyciu znalazł się w głębi kopalni 
— przez trzy dni pozostawał wolny od pracy w celu oswojenia się ze środowiskiem. 
Punktem zbornym była olbrzymia pieczara tuŜ obok windy; była ona oświetlona 1000 W 
lampą. Dawała nie tylko światło ale i ciepło. 
Pierwszego dnia byłem oszołomiony hałasem i zatrutym gazem powietrzem kopalni, toteŜ nie 
odchodziłem daleko od windy, pracującej cały dzień. Dopiero na drugi dzień za pozwoleniem 
brygadka wraz z kilkoma cieślami, których zadaniem było podstemplować groŜący 
zawaleniem sufit, udałem się aby pomagać w ich pracy. Tu rozejrzałem się po korytarzach, 
gdzie kursowały małe elektryczne pociągi, przewoŜące w wagonikach rudę miedzi do 
ogromnego bunkra, skąd skipem ruda była wywoŜona na powierzchnię ziemi. 
Na trzeci dzień młody brygadir wyznaczył mi obowiązek, jaki miałem pełnić. Moim 
zadaniem było utrzymać w naleŜytym porządku kanały, którymi bez przerwy płynęła woda i 
gromadziła się w olbrzymim jeziorze. Stąd pompy wydalały nadmiar wody na powierzchnię 
ziemi. Zapoznałem się ze wszystkimi sztrekami czyli korytarzami. Miały one 9 km długości, 
oczywiście splątane we wszystkich kierunkach. 
W jednym z takich korytarzy pracował ks. Bukowiński. Siedział w kącie prawie niewidoczny 
i sporządzał z gliny korki. Po wydrąŜeniu szpuru czyli otworu w skale, pirotechnicy zakładali 
toł, łączyli drucikiem i uszczelniali otwór takim właśnie korkiem. Iskra elektryczna 
powodowała straszny zryw skały. Ks. Władysław nie tylko przygotowywał „knedle" (jak to 
Ŝ

artobliwie określaliśmy), ale był obowiązany roznieść te korki do miejsc, gdzie 

przygotowywano zrywy. Nogi i ciało ks. Władysława nie były zbyt wysportowane; trzeba 
było ubrać się ciepło, bo w kopalni było zimno, zaledwie 4 stopnie ciepła, i wejść po drabinie 
ustawionej pionowo co najmniej na trzecie piętro do wysoko połoŜonej pieczary. Była to dla 
niego niesłychanie męcząca praca. 
Pewnego razu, pod koniec pracy, jeden z naszych chłopców zauwaŜył, Ŝe ks. Władysław 
zdrzemnął się na swoim stołeczku. Józef wziął torbę, nałoŜył „korków" glinianych i poniósł 
na górę. Kiedy ks. Władysław obudził się, zauwaŜył, Ŝe nie ma brezentowej torby. Zmartwił 
się ogromnie, bo brygada kończy pracę... JakŜe się ucieszył, gdy Józef po pewnym czasie 
zwrócił mu torbę i objaśnił, Ŝe wyręczył go i zabezpieczył wszystkie otwory do zrywu. 
Uścisnął Józka, zarzucił pasek torby na ramię i wolnym krokiem udał się do windy, aby 
wyjechać na powierzchnię. 
Wojna skończyła się juŜ 10 lat temu. Z Gułagu (Główny Zarząd Obozów) wychodziły coraz 
to nowe zarządzenia na korzyść więźniów. Np. Rada NajwyŜsza zdecydowała uwolnić 
wszystkich nieletnich. Więźniowie cudzoziemcy nie posiadający obywatelstwa sowieckiego 
Ŝą

dali zwolnienia; zaŜądali równieŜ płacy za pracę. Gdy prośby nie odnosiły skutku — 

więźniowie zabarykadowali wejście do obozu i ogłosili strajk — wydarzenie bez precedensu 
w historii obozów. Strajk trwał 9 dni. Czas ten był wypełniony obawą, co będzie dalej i jak 
się skończy rozpoczęty strajk. Mimo to, ks. Władysław Bukowiński rozpoczął działalność 
apostolską. Gromadzili się wokół niego ludzie wszystkich narodowości, wierzący i 
niewierzący. Słuchali całymi godzinami nauk o Bogu, o Ŝyciu z wiary. Po 9 dniach strajk 
został zaŜegnany. Z Moskwy przyjechała komisja, która rozpatrzyła dezyderaty więźniów. 
Obiecano wypuścić „małolatków", rozpatrzyć sprawy cudzoziemców i polepszyć warunki 
bytowe więźniów, byleby więźniowie wyszli na robotę do kopalni. „Mimo, Ŝe 
spowodowaliście ogromne straty dla państwa sowieckiego przez wstrzymanie wydobycia 
rudy miedzi, dajemy wam słowo honoru, Ŝe nikogo nie będziemy karać za spowodowanie 
strajku". Ale słowo honoru przedstawiciela Gułagu było pustym słowem. Po wyjściu brygad 
do pracy w kopalniach, władze bezpieczeństwa ukarały 70 osób jako organizatorów strajku. 
Do nich zaliczono o. Antoniego Ząbka, jezuitę, chyba tylko dlatego, Ŝe był jezuitą, bo w 
strajku nie brał najmniejszego udziału. (Jak się później dowiedziałem, przewieziono go do 
więzienia w Jarosławiu w Polsce, a następnie zwolniono.) 

background image

 

58 

Pewnego dnia ks. Władysław Bukowiński powiedział: „Wkrótce kończy mi się wyrok, mam 
obywatelstwo sowieckie, w Ŝadnym wypadku nie będę się starał o wyjazd do Polski. W 
Polsce, jak nam wiadomo, jest dostateczna ilość księŜy i praca duszpasterska jest tam 
zapewniona. Ja zaś chętnie pozostanę tu i będę pomocą dla ludzi, którzy tak bardzo 
potrzebują kapłana". Tak teŜ uczynił. Wkrótce został wezwany przez władze obozu i 
powiadomiony o zwolnieniu na wolność, ale z przymusowym pobytem w Karagandzie. 
Karaganda i okolica jest miejscem wydobywania węgla kamiennego. Potrzeba tam rąk do 
pracy. Nic dziwnego, Ŝe tu skupia się mnóstwo ludzi, nie tylko Rosjan, ale i Litwinów, 
Estończyków, Niemców (niegdyś kolonistów z PowołŜa), a takŜe Ukraińców, Białorusinów i 
Polaków. 
W tym środowisku zamieszkał w 1955 r. ks. Władysław Bukowiński i tu przetrwał 
bohatersko prawie 20 lat tj. do swojej śmierci. Zmarł 4 grudnia 1974 roku. Tu, na stepie 
Kazachstanu, spoczęło jego zmordowane ciało — umęczone nie tylko pracą fizyczną, ale 
spalone gorliwością w słuŜbie Pana dla dobra i zbawienia człowieka. Zelus domus tuae 
comedit me. 
Nieco więcej miejsca w swoich wspomnieniach poświęciłem celowo postaci ks. Władysława 
Bukowińskiego. Jest wielu ludzi w Polsce, którzy bardzo Ŝyczyli sobie, abym opisał przeŜyte 
z nim wspólne chwile w Kazachstanie. Pragnę dodać, Ŝe z chwilą zwolnienia z obozu ks. 
Władysława Bukowińskiego straciłem z nim bezpośrednią łączność na dziesięć lat. 
Latem 1963 r. ks. Bukowiński otrzymał od władz sowieckich pozwolenie na odwiedzenie 
Polski. Miałem szczęście spotkać się z nim w naszym klasztorze w Lublinie. Drugi raz 
odwiedził Polskę jesienią 1969 r. i spotkał się ze mną wtedy w Warszawie. Po raz ostatni 
spotkałem się z nim w 1973 r. równieŜ w Warszawie. 
Utrudzony męczeńskim Ŝyciem zmarł w Karagandzie 4 grudnia 1974 r. w wieku lat 70. 
Wierni katolicy, którzy przez 20 lat korzystali z jego kapłańskiej pracy w Karagandzie złoŜyli 
ciało do ziemi Kazachstanu. Imię jego jest głęboko zapisane w sercach wszystkich, którzy z 
nim przebywali w obozie i tych, którzy korzystali z jego pracy duszpasterskiej w 
Karagandzie. 
                                      **** 
 
W roku 1948 zarząd obozów, widocznie wzorując się na obozach niemieckich, wprowadził 
dla więźniów politycznych numery. Ja otrzymałem numer 887 — ś. Ten numer, wypisywany 
czarnym tuszem na białej łacie, przyszywany był na plecach, na lewej piersi i na prawej nodze 
wyŜej kolana. Przy pracy, zwłaszcza w lecie, numer ulegał szybko zniszczeniu. ToteŜ zarząd 
kolonii wychodził z siebie ze złości, gdy widział, Ŝe numery na odzieŜy więźniów są podarte, 
brudne i nieczytelne. Nic dziwnego, Ŝe po pewnym czasie, dokładnie po śmierci Stalina, 
zaniechano numerów dla więźniów. W tym teŜ roku wprowadzono w obozie nie byle jaką 
nowość. Mianowicie, wymyślono nowy doping do pracy. KaŜdy kto wypełniał dzienną normę 
pracy, oprócz chleba zyskiwał dwa a nawet trzy dni skrócenia wyroku. Były to tak zwane 
zaszczoty. (W 1948 r. w czasie pobytu w obozach nad rzeką Ob zaliczono mi 120 dni, mimo, 
Ŝ

e praca moja nie była normalna). 

W obozach tajszeckich zaszczotów nie było. Zastosowano je znów za pracę w kopalni miedzi. 
Za 1954 r. otrzymałem 398 dni, plus 110 na następnych koloniach. W sumie miałem skrócony 
wyrok o 628 dni. 
Oprócz wspaniałej postaci ks. Władysława Bukowińskiego, miałem szczęście przebywać z 
innymi współbraćmi kapłanami. Nie mogę pominąć milczeniem kochanego ks. Stanisława 
Bohatkiewicza, proboszcza z Pelikan koło Wilna. Kapłan prawdziwie BoŜy, pełen wiary i 
miłości dla współbrata. Podziwiałem i uczyłem się u niego niezwykłej miłości dla swojej 
ojczyzny. WyraŜał to nie tylko słowami, ale i czynem pragnął pogłębić pragnienie i 
umiłowanie wolności. Kiedykolwiek gromadzili się młodzi i starsi Polacy, szczególnie przy 
okazji uczestniczenia we Mszy Św., ks. Stanisław z wielką Ŝarliwością przypominał, Ŝe kaŜdy  

background image

 

59 

 

Kopalnia miedzi „Pokro", DŜezkazgan (Kazachstan — 1954 r.)

 

 

 

 

DŜezkazgan 8.09.1954 r. (Autor wśród siedzących, pierwszy z lewej)

 

 
 
 
Polak-ka-tolik we wszystkich warunkach doli i niedoli powinien pamiętać o sprawach swej 
duszy i o Ojczyźnie. 
Pamiętam wigilię BoŜego Narodzenia, którą przeŜywałem z księŜmi Polakami. Był to rok 
1954. W Polsce juŜ po raz dziewiąty od zakończenia wojny gromadzili się nasi rodzice, 
krewni i najbliŜsi w kościołach na pasterce. Ale i tu z dala od kraju, na obcej ziemi, 
pragnęliśmy wraz z całym Kościołem śpiewać Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój 
ludziom dobrej woli. 

background image

 

60 

Ks. Stanisław polecił mi odprawić Pasterkę o północy. I tak wśród nocnej ciszy, kiedy obóz 
pogrąŜony był we śnie, nasza gromadka w półmroku, po wieczerzy wigilijnej rozpoczęła 
Pasterkę. Dziwna to była wieczerza, ale polska. Ks. Michał Woroniecki od swojej mamy z 
Wilna otrzymał w paczce małą choinkę. Tu na pustyni nie ma drzew. Prawdziwa, oryginalna 
choinka — nie byle rarytas! Ustawiona na zwykłym stole obozowym, nakrytym zwykłym 
prześcieradłem, zapłonęła świeczkami. Biały opłatek wigilijny w tych okolicznościach miał 
wielką wymowę. Wszyscy dzielili się Ŝycząc sobie wolności i powrotu do Ojczyzny, 
błogosławieństwa BoŜej Dzieciny. 
Na wieczerzę wigilijną była kasza, placek z Polski i inne przysmaki. W czasie tej uczty do 
baraku niespodziewanie wszedł naczelnik kolonii. Wszyscy wstali, oczekując nagany lub 
kary. Popatrzył na zastawiony stół, na opłatek i mówi: „To u was święto roŜdzienstwo, BoŜe 
Narodzenie? Czy macie wódkę? „Nie!" — odpowiedział ks. Stanisław — wigilię obchodzimy 
bez alkoholu". UŜywanie alkoholu w obozie było surowo karane, nawet drugim wyrokiem. 
Upewniwszy się, Ŝe Polacy nie zakłócą spokoju, poŜegnał obecnych i wyszedł z baraku. 
Nie było mowy o szatach liturgicznych. Zwykłe, codzienne, więzienne ubranie, zastępowało 
najpiękniej haftowane ornaty. Wino miałem przygotowane wcześniej z rodzynek, hostię i 
komunikanty z opłatków, które mama ks. Stanisława Bohatkiewicza, przysłała swemu synowi 
kapłanowi z Wilna. 
Na terenie kopalni znajdowała się odlewnia Ŝelaza. Przy obrabiarkach pracowali Polacy. Po 
pracy w kopalni pod ziemią odwiedzałem Polaków pracujących na powierzchni. Jeden 
dostarczył mi kawałek brązu; Mieczysław wytoczył mały kielich, Heniek Dziurbejko 
misternie wykonał patenę. 
Wspomniałem wcześniej, Ŝe w szpitalu jednej z kolonii spotkałem Polkę, Stefanię Dziurbejko 
z Grodna. Po kilku latach spotkałem właśnie tu jej syna Henryka. Płakał, gdy mu 
opowiadałem o losie jego matki. (P. Stefania wróciła do Polski, a takŜe i Heniek. Jemu 
zawdzięczam, Ŝe dziś posiadam notatki napisane przeze mnie w DŜezkazganie. Wszystkie 
przywiózł do Polski i doręczył mi w Lublinie. Zmarł w Zielonej Górze.) 
Obecni kapłani i świeccy byli wzruszeni do głębi. Była to moja ostatnia Pasterka w Rosji, 
wspaniała i niezapomniana. (Następną odprawiłem z niemniejszym wzruszeniem po powrocie 
do Polski, w naszym wypełnionym po brzegi kościele klasztornym w Lubartowie w 1955 r.) 
Bardzo miłym przyjacielem był o. Michał Woroniecki ze zgromadzenia księŜy Misjonarzy z 
Wilna. Mniej z nim obcowałem, gdyŜ pracował w innej kopalni, przewaŜnie na nocnej 
zmianie, a ja chodziłem do pracy na zmianę dzienną. Często widywałem się z ks. Bławatskim, 
księdzem grecko-katolickim z Rawy Ruskiej; zapraszał nieraz na Mszę Św., którą odprawiał 
dla Ukraińców w języku starosłowiańskim we wschodnim obrządku katolickim. Nie zapomnę 
młodego księdza, równieŜ grecko-katolickiego obrządku, z Ukrainy Zakarpackiej, z 
Mukaczewa. Bardzo zaprzyjaźnił się ze mną. Otrzymywał listy od swojej Ŝony i rodziny. 
(KsięŜa greko-katolicy mają prawo Ŝenić się.) Nazywał się Matejko. Miał Ŝonę i dwanaścioro 
dzieci. Po zakończeniu wojny księŜa greko-katolicy na Ukrainie Zakarpackiej stanęli wobec 
trudnej dla nich decyzji: albo przejdziecie na prawosławie i będziecie nadal pracować jako 
duchowni, albo pójdziecie do przymusowej pracy w obozie. Ks. Matejko wybrał to drugie 
mimo licznej rodziny, która pozostała bez środków do Ŝycia. 
Pewnego dnia przeczytał mi list od Ŝony. Pisała, Ŝe po wywiezieniu męŜa do obozu, 
wydalono ją z pracy nauczycielskiej. Małe dzieci 
wołają jeść. Raz wieczorem, gdy zabrakło chleba, uklękła z dziećmi do modlitwy; modli się 
gorąco o powrót i o zdrowie taty. UłoŜyła dzieci do snu, a sama dalej się modli. Ktoś po cichu 
zapukał do drzwi. Otworzyła; do mieszkania wchodzi parafianka z koszyczkiem w ręku. 
Dowiedziała się, Ŝe Ŝona i dzieci duszpasterza wywiezionego do obozu pozostają w skrajnej 
nędzy. Podała przyniesiony chleb, trochę sera i mleka. Gdy parafianka wyszła, matka 
obudziła dzieci i podała im chleb i mleko. A gdy zaspokoiła głód dzieci, uklękła ze 
wszystkimi i dziękowała Bogu za cudowną pomoc, prosiła o powrót ojca do dzieci. Niestety, 

background image

 

61 

nie wszyscy księŜa wykazali podobne męstwo; wielu przeszło na prawosławie i porzucili 
wiarę katolicką. 
W sąsiedniej kolonii 0,1 był ks. Stanisław Piątkowski, proboszcz z Pińska czy teŜ jego 
okolicy. Wielki czciciel Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Jako wielki liturgista, 
Mszę Św. dla katolików odprawiał wobec wystawionego Pana Jezusa w pomyślanym przez 
siebie naczyniu. 
Atmosfera Ŝycia w obozie odmieniła się po niedawnym strajku na lepsze. W niewielkich 
grupach wywoŜono ludzi z obozu. Trudno było wywnioskować jaki był dalszy ich los. 
 
CIURUBAJ NURA 
 
 Spokojnie i szczęśliwie minęła Wigilia i pierwszy dzień świąt BoŜego Narodzenia 1954 roku. 
Ale juŜ na drugi dzień, św. Szczepana, wezwano mnie do kancelarii aby rozliczyć się z 
posiadanej odzieŜy górniczej. WyjeŜdŜający obowiązany był zdać kask, kurtkę i brezentowe 
spodnie, lampkę-karbidówkę, gumowe buty z cholewami. Był to znak, Ŝe dany więzień 
przeznaczony jest na wyjazd z kolonii. Jak dotąd tak i tym razem — cel wyjazdu nie znany. 
Niewielką grupę ludzi z małymi tobołkami załadowano na odkryte samochody cięŜarowe. 
Drugi dzień Świąt BoŜego Narodzenia, 26 grudnia. W południowym Kazachstanie zima jest 
względnie łagodna. Mimo to w tym czasie na odkrytym samochodzie, w pozycji siedzącej, 
zimno dokuczliwie. Na szczęście podróŜ samochodem trwała niedługo. Dowieziono nas do 
pociągu. W wagonach towarowych siedzą juŜ więźniowie z innych kolonii. Naszą grupę 
umieszczono w następnym pustym wagonie. Pociąg ruszył. Dokąd tym razem powiozą, nikt 
nie potrafi odpowiedzieć. Nie trudno jednak było się domyśleć, Ŝe droga jest powrotna i 
prowadzi do Karagandy. I tak było. Karaganda (licząca dziś 522 tysiące mieszkańców) była 
centrum obozów i miejsc zsyłek, obecnie „wolnego" zamieszkania Polaków, Litwinów, 
Niemców. 
Przywieziono nas do obozu w miejscowości Ciurubaj Nura, nie dojeŜdŜając do Karagandy. 
Ciurubaj Nura, ani wioska ani miasto, po prostu duŜy obóz, gromadzi wiele tysięcy więźniów. 
Spotkać tu moŜna było ludzi róŜnych narodowości spoza Związku Sowieckiego. 
Byli tu Chińczycy, Koreańczycy, Japończycy, Niemcy, Polacy, Rumuni, Czesi, mieszkańcy 
dalekiej MandŜurii, przewaŜnie z Charbina. Większość tych ludzi przeznaczona była bądź na 
repatriację, bądź zwolnienie z obozu. PoniewaŜ Ciurubaj Nura (dziś Abaj) leŜy na terenie złóŜ 
węgla kamiennego, okoliczni mieszkańcy i więźniowie wykonywali prace związane z 
przygotowaniem warunków socjalnych dla przyszłych górników i ich rodzin. 
Zaplanowano duŜe miasto z całym zespołem budynków, nowe dzielnice miasta, szpital, teatr, 
szkoły, uniwermag itp. W kolonii spotkałem ks. Tomasza Podziawo, marianina, którego 
poznałem w Omsku. Było sporo Polaków, między innymi niezapomniany p. Gustaw Ma 
ławko z Wilna, p. Witold Światopełk-Mirski i inni. 
Mój pobyt w tej kolonii trwał trzy miesiące i obfitował w wyjątkowe przeŜycia. JuŜ 
pierwszego stycznia 1955 r. zaliczono mnie do brygady stolarzy pracujących przy 
wykańczaniu mieszkań w murowanych domach. NajwaŜniejsza praca to układanie podłóg w 
mieszkaniach, które wkrótce miały być oddane do uŜytku górniczych rodzin. Deski 
heblowano po jednej stronie i wzdłuŜ fugowane przywoŜono z zakładów stolarskich, w 
których pracowali podobni specjaliści jak nasza brygada. Fugi były krzywe, jedna deska nie 
wchodziła w drugą, a tu normę trzeba wypełnić, więc toporem ścinano fugi i szły deski w 
przytyk. Jeden ze stolarzy powtarzał: „gdyby nie klin i mech, to by cieśla zdechł". I tak szła 
robota w nowoczesnych mieszkaniach współczesnego miasta. Norma była wykonana, 
brygada zadowolona, wszyscy zapracowali na maksymalny przydział chleba. 
(Mam przy sobie kielich z brązu wielkości 4 i pół centymetra. Łatwo go przewiozłem z 
DŜezkazganu schowany w kawałku chleba. Inne potrzebne przedmioty równieŜ udało mi się 
przewieźć.) 

background image

 

62 

Wkrótce zapoznałem się z Polakami, młodszymi i starszymi. Chętnie brali udział we Mszy 
Ś

w., którą odprawiałem raniutko, najczęściej w składzie odzieŜy, w którym pracował Polak. 

Nie zapomnę dwóch Koreańczyków-katolików. Za największe szczęście uwaŜali sobie 
obecność na Mszy św. Nigdy nie opuścili, jeśli odprawiałem. Komunię św. przyjmowali z 
taką poboŜnością i wiarą jaką rzadko widuje się u wierzących. 
O. Tomasz Podziawo nie odprawiał Mszy św. gdyŜ tłumaczył, Ŝe nie ma warunków 
odprawiać w liturgii wschodniego obrządku. Swoją niezwykłą wiedzą teologiczną dzielił się z 
Polakami i z Rosjanami. W Charbinie był wykładowcą astronomii w małym seminarium. 
Ojcowie marianie, po likwidacji przez polski rząd przedwojenny placówki w Drui, przenieśli 
się do Charbina. Ich zakład naukowy zaopatrzony był we wszystkie pomoce szkolne, nawet 
planetarium; kierownikiem planetarium był właśnie o. Tomasz Podziawo. Konstelacje i 
układy gwiazd na niebie odczytywał jak z nut. 
Przez 15 lat nie widziałem kalendarza. Trudno było dowiedzieć się kiedy przypada 
Wielkanoc. Wiadomości tyczące daty świąt docierały od rodzin Polaków z Wilna, Lwowa, 
Pińska. Tym razem nasz astronom, o. Tomasz, postanowił osobiście zaobserwować datę 
Wielkanocy. Niejednokrotnie wyprowadzał wieczorem chętnych na dwór i tłumaczył, 
objaśniał nazwy gwiazd, zmiany ich biegu w zaleŜności od pory roku i połoŜenia 
geograficznego. Wielkanoc, według obecnego kalendarza, przypada na niedzielę po pierwszej 
pełni wiosennej księŜyca. MoŜe ona wypaść między 23 marca a 26 kwietnia. KsięŜyc zbliŜał 
się do pełni wiosennej. O. Tomasz pilnie obserwował zmiany ostatniej fazy księŜyca i 
stwierdził, Ŝe w następną niedzielę będzie Wielkanoc. Wszyscy Polacy posłuchali naszego 
astronoma i rozpoczęli przygotowania na miarę warunków obozowych do Wielkanocy. Była 
to niedziela 3 kwietnia 1955 r. W połowie kwietnia ktoś otrzymał list od matki, Ŝe tego roku 
Wielkanoc wypada 10 kwietnia; w niedzielę 10 kwietnia my obchodziliśmy juŜ Niedzielę 
Przewodnią. Jeden dzień w zmianach księŜyca, a trudno gołym okiem zaobserwować; stąd 
tydzień róŜnicy. 
Pewnej niedzieli brygada nie wychodziła do pracy. Siedziałem w baraku i rozmawiałem z 
Polakami. Nagle otwierają się drzwi i Ŝołnierz woła: „Kto jest Grabski?" Wstałem i 
odpowiadam: „Ja". „Idź na wachtę, Ŝona do ciebie przyjechała". A to dopiero numer! — 
myślę sobie, ale idę do tej Ŝony. Na przejściu przy wachcie stoi kobieta z zawiniątkiem pod 
pachą. Nigdy jej na oczy nie widziałem. Gdy się zbliŜyłem, rzuciła mi się na szyję, całuje jak 
prawdziwa Ŝona. śołnierz wpuścił ją do gościnnego pokoju i tu się sprawa wyjaśniła. OtóŜ 
mąŜ jej przez dłuŜszy czas przebywał ze mną razem w jednej kolonii. Bardzo się ze mną 
przyjaźnił. Pochodził z wioski Kamieniste, parafii HoŜa, koło Grodna. Znał o. Klemensa 
Kuleszę, kapucyna, mojego kolegę, który był proboszczem w Przełomie. Po skończonym 
wyroku Antoniemu C. nie pozwolono wrócić do rodziny. Otrzymał nakaz pracy w 
Karagandzie i pozostawania w tym rejonie. śona jego przyjechała z Grodna, aby go 
odwiedzić; mąŜ poprosił ją aby i mnie odwiedziła. I oto opowiada o swojej podróŜy z Grodna 
(kilka tysięcy kilometrów) podaje mi chleb i sweter wełniany, bo wiedziała, Ŝe jestem 
księdzem. Ryzykowała swoją wolnością, gdyŜ kaŜde spotkanie więźnia z osobą obcą było 
karane niemal drugim wyrokiem. (Antoni wrócił do rodziny i dziś mieszka w Pniewach.) 
W tej kolonii miałem drugi podobny wypadek. Ks. Wł. Bukowiński po zwolnieniu z obozu 
został skierowany na pracę do Karagandy. Tu zgromadził wokół siebie katolików z Litwy, 
Polaków, Niemców z PowołŜa. Korzystali z sakramentów świętych, z jego nauki. (Nie będę 
tego opisywał, gdyŜ zostawił piękne „Wspomnienia dla przyjaciół" właśnie z tych czasów.) 
Jednego dnia bojec wzywa mnie na wachtę, bo Ŝona przyjechała. Na wachcie czeka niewiasta, 
lat moŜe trzydzieści. Oczywiście nigdy jej nie widziałem. Z radością rzuca mi się na szyję. 
Gdy Ŝołnierz wpuścił ją do pokoju, w którym znajdowała się „na widzeniu" para małŜeńska z 
MandŜurii, zadaje mi pytanie po niemiecku: czy znam język niemiecki? Odpowiedziałem, Ŝe 
niewiele. „A to szkoda". Zanim rozpoczęła ze mną rozmowę, zza podwiązki wyjęła małą 
zwiniętą karteczkę i podała mi ją. Na kartce napisane: „Przesyłam Ojcu dziesięć intencji i 

background image

 

63 

tysiąc rubli" — podpisane: ks. Wł. Bukowiński. Wyjaśnia mi dalej po rosyjsku, Ŝe mieszka i 
pracuje w Karagandzie i cieszy się obecnością ks. Bukowińskiego wśród nich. „Jestem 
Gertruda K. — przedstawia się — Niemka wysiedlona z PowołŜa. W Ciurubaj Nurze mam 
siostrę i matkę i u nich się dziś zatrzymałam. Pieniędzy z sobą nie wzięłam. W razie rewizji 
mogliby pieniądze odebrać, a mnie pozbawić wolności". 
W kolonii miałem znajomego Polaka, który do pracy chodził bez konwoju, po propusku, i 
mógł zajść w mieście do mieszkania ludzi wolnych. Poprosiłem go, aby poszedł pod 
wskazany adres, gdzie otrzyma dla mnie 500 rubli. Tak teŜ uczynił. Po powrocie z pracy 
Ŝ

ołnierze rewidowali kieszenie i wszystkie zakamarki. Dla mnie problem; jak te pieniądze 

przenieść? Był zwyczaj, Ŝe brygada wracająca z pracy niosła z sobą wiązkę drzewa na 
ogrzanie baraku. Czasem Ŝołnierz na wach się zabierał to drzewo dla ogrzania wachty. 
Niosący pęczek drewek rzucał go pod nogi Ŝołnierza i bez rewizji przebiegał przez otwartą 
bramę prosto do baraku. Tak udało mi się przenieść do obozu 500 rubli, za które wraz z p. 
Gustawem Malawko kupiłem więcej chleba i masła, aby podzielić się z bliskimi Polakami. 
Z Ciurubaj Nury przewieziony zostałem z powrotem na wschód przez Karagandę, 
Pietropawłowsk, Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk do stacji NiŜnaja Pojmą. Znów niedaleko 
Tajszetu. Intencje mszalne otrzymane od ks. Bukowińskiego odprawiłem wszystkie; drugie 
500 rb zostało u pani Gertrudy K. (Przy spotkaniu z ks. Władysławem w Polsce, po 10 latach 
(w 1965 r.) opowiedziałem mu historię spotkania, którego sprawcą był on sam.) 
Ze stacji przeprowadzono duŜą grupę złoŜoną z róŜnych narodowości do kolonii pod nazwą 
Reszoty. Wyraźnie widać było, Ŝe gromadzą cudzoziemców nie mających obywatelstwa 
sowieckiego. Czegoś trzeba oczekiwać, ale czego? I dlaczego znów przewieźli nas kilka 
tysięcy kilometrów na wschód, skąd tak niedawno wywozili nas na południe Kazachstanu? 
Odpowiedzi nie było. Sprawę skomplikował fakt, Ŝe w kolonii znajduje się duŜa liczba 
Ŝ

ulików — młodych ludzi, którzy nigdzie nie chcą pracować i stanowią niemały kłopot dla 

zarządu obozu. Zgromadzono tu około tysiąca ludzi, w duŜej części Niemców. Do pracy w 
kolonii nie wyprowadzano. Czas spędzaliśmy według swego uznania; nareszcie moŜna było 
spokojnie odpocząć. PoniewaŜ mieszkałem w baraku z Niemcami, cały dzień słychać było 
rozmowę w języku niemieckim. Postanowiłem wykorzystać czas do nauki języka 
niemieckiego. Znalazła się gramatyka, spotkałem chętnych Niemców, którzy pomagali mi w 
opanowaniu ich języka. Dwa miesiące przebywania z Niemcami oswoiły mnie z tą mową. 
Niektórzy Polacy pytali: ,,Po co ksiądz się męczy, po co księdzu ten język?" Byłem jednak 
zdania, Ŝe czasu na próŜno nie moŜna marnować. Znajomość obcego języka jest dziś dla 
kaŜdego człowieka nieodzowna. Poznałem wiele słów. Wybierałem Niemca, który nie znał 
innego języka oprócz swojego i w ten sposób starałem się z nim porozumieć. 
Spotkałem tu młodego księdza Franciszka Mejsarosza, Węgra. Był on kierownikiem i 
zarządzającym łaźnią. TuŜ przy łaźni miał niewielki kąt, w którym mieszkał. W miarę 
moŜności gromadzili się tu Polacy, Węgrzy, a takŜe Niemcy-katolicy na Mszę św. i wspólną 
modlitwę. W ciągu dnia nikt nie wychodził do pracy. Czas schodził na rozmowach i 
odpoczynku. 
W poprzednim roku wyszło zarządzenie Gułagu, aby więźniowie-cudzoziemcy mogli 
kontaktować się z rodzinami za pomocą Czerwonego KrzyŜa albo, dla muzułmanów, 
Czerwonego PółksięŜyca. W tym celu wydano druki w formie karty pocztowej, na której 
wypisane było w języku rosyjskim zawiadomienie, Ŝe Ŝyję i jestem zdrów. Wysłałem do 
Polski przynajmniej sześć. Dziewięć miesięcy po moim powrocie do Polski moi rodzice 
otrzymali jedno takie zawiadomienie; inne nie doszły. 
W moim baraku Niemcy organizowali odczyty. Przez kilka dni znawca śpiewu opowiadał o 
bardzo znanym i zasłuŜonym chórze koś cielnym Thomanenchor w Augsburgu. (Chór ten, 
jeśli dobrze sobie przypominam, gościł w Polsce w lecie 1979 roku.) 
Od czasu do czasu Ŝuliki zamieszkujące sąsiedni barak dawały znać o sobie. Na dzień byli 
zamykani na klucz, my natomiast mieliśmy barak otwarty i moŜność przebywania na słońcu i 

background image

 

64 

powietrzu. Dochodziło między nimi do noŜowych „rozrób". Pewnego dnia rozebrali sufit i 
przez strych dostali się do następnego pomieszczenia, w którym przebywali ich koledzy. 
Wywiązała się niesamowita bójka. Interwencja uzbrojonych Ŝołnierzy połoŜyła kres „wojnie", 
której ofiarą padło kilku zabitych i rannych. Czasem wypuszczano ich na spacer; wtedy nasz 
barak był zamknięty. Raz do okna podszedł jeden z nich i rozpoczął rozmowę. Opowiada, Ŝe 
jest z okolic Moskwy, Ŝe w obozie siedzi juŜ pięć lat i wkrótce kończy odsiadywanie wyroku. 
— „A co będziesz robił po powrocie do rodziny?" — pyta jeden z Niemców. „Ano, pohulam 
kilka miesięcy na wolności i wrócę tutaj, bo tu jest mój dom rodzinny". Oto przykład, jak 
wychowanie obozowe nie daje Ŝadnej perspektywy na Ŝycie na wolności. 
Po dwóch i pół miesiąca pobytu w Reszotach część ludzi, między innymi i ja, została 
odprowadzona w głąb tajgi do sąsiedniej kolonii nr 10. I tu nie zmuszano do pracy, ale zarząd 
kolonii zachęcał później do niej obietnicami zapłaty. Tym razem nikt z więźniów nie zgłaszał 
się; widać było, Ŝe zarząd nie ma prawa przemocą wypędzać więźniów do roboty. Nareszcie 
— skończyło się. Ale nikt nie wie dokładnie, co dalej? 
W tej kolonii spotkałem p. Józefa Mychala, z którym przebywałem w więzieniu na Butyrkach 
w Moskwie, Józefa Kutybę, kierownika placówki polskiej w Kirowie i wielu innych Polaków. 
Z księŜy był tu Paul Chaley, Francuz z grupy ojców marianów z Charbina w MandŜurii. W 
swoim czasie wyjechał jako ksiądz diecezjalny z Francji do Charbina, a po zajęciu MandŜurii 
przez wojska Armii Czerwonej wraz z placówką misyjną ojców marianów został wywieziony 
do Rosji. 
Niemcy coraz natarczywiej domagali się zwolnienia z obozu. Przyjechała komisja z Gułagu. 
Jeden z młodych Niemców, doskonale władający językiem rosyjskim, stanął przed komisją i 
powiada: „Wypuściliście marszałka Paulusa, który prowadził armię do Stalingradu. My 
byliśmy posłuszni jego rozkazom. śądamy zwolnienia i nas z obozu". 
Po wizycie komisji, małymi grupkami, odsyłano cudzoziemców do Poćmy. 
  
 
POWRÓT DO POLSKI 
Wreszcie nadszedł czas wolności. Dnia 6 września 1955 wezwano mnie by zabierać się z 
rzeczami, jak to mówiono: s wieszczami. Niewielkie grupy więźniów odprowadzono pod 
konwojem do połoŜonej niedaleko stacji kolejowej. 7 września wydano niewielką sumę 
pieniędzy (150 rubli) na zakup Ŝywności i — co najwaŜniejsze — kaŜdy otrzymał bilet na 
pociąg pasaŜerski. Bilet kolejowy, który do dziś posiadam, uprawniał do przejazdu od stacji 
Reszoty na Syberii do stacji Poćma koło Moskwy, w republice Mordwińskiej. Nie 
powiedziano wyraźnie, Ŝe jesteśmy wolni, Ŝe jedziemy do Polski. Do wagonu jako opiekun 
grupy wsiadł oficer NKWD. Na dłuŜszych postojach pociągu nie zabraniał wyjść z wagonu i 
kupić coś do zjedzenia. 
PodróŜ była długa. Przez całą Syberię poprzez Krasnojarsk, Nowosybirsk, Omsk, 
Pietropawłowsk, Czelabińsk, Złotoust, Ufę, Uljanowsk, Sarańsk do Poćmy poprzez przestrzeń 
sześciu czy siedmiu tysięcy kilometrów. Trudy tej podróŜy były rozkoszą w porównaniu z 
ciasnotą, zimnem i głodem jakich doznawałem w brudnych wagonach bydlęcych przez 
niemal piętnaście lat. 
Nasze więzienne ubrania niezbyt pasowały do wagonów osobowych pociągu dalekobieŜnego. 
Ale nikogo to nie raziło. Obywatele sowieccy jadący z nami w tym samym wagonie nie 
dziwili się; widok ludzi wracających z obozów to dla nich widok powszedni. Usiłowali 
nawiązać rozmowy z nami; opowiadali o swoich przeŜyciach i trudnościach rodzinnych, ale 
rozmowa była krępowana obecnością oficera NKWD w naszym wagonie. 
Pierwszym duŜym miastem na drodze naszego powrotu był Krasnojarsk. W czasie postoju 
pociągu moŜna było wyjść z wagonu na dworzec kolejowy i do miasta. Olbrzymia rzeka 
Jenisiej niesie ogromną masę wody do Morza Karskiego na północy. Miasto duŜe (ponad 600 

background image

 

65 

tys. mieszkańców) rozrzucone we wszystkich kierunkach. Ludzie, jak we wszystkich 
miastach północy, ubrani bardzo skromnie, spieszą do pracy lub z pracy. 
Następnym wielkim miastem syberyjskim był Nowosybirsk, połoŜony nad rzeką Ob, 
największą i najdłuŜszą rzeką Związku Sowieckiego. Jedni uczeni twierdzą, Ŝe rzeka Ob jest 
granicą pomiędzy Azją i Europą, inni natomiast, Ŝe to góry Ural dzielą Azję od Europy. Dla 
nas, więźniów tęskniących za swoją ojczyzną, teoretyczne dociekania geograficzne miały 
niewielkie znaczenie. 
Pociąg z Nowosybirska miał odjechać za 5 godzin, chociaŜ terminy odjazdu pociągu nigdy 
nikomu nie były znane. Mimo to wraz z kilku innymi osobami wybrałem się zwiedzić 
dworzec i miasto. Wnętrze olbrzymiej, wysokiej sali zawieszono Ŝyrandolami. Luksus, 
jakiego nie widziano od wojny. JuŜ dziesięć lat mija jak naród odbudowuje swój kraj. Nic 
dziwnego, Ŝe Ŝycie wielkomiejskie wróciło do normy i jest piękniejsze niŜ dotąd. 
Dalsze miasta po drodze to Omsk, Pietropawłowsk i Czelabińsk. Czelabińsk — miasto dobrze 
znane dla polskich pokoleń z czasów rozbioru rosyjskiego. Dla wywiezionych przymusowo z 
Polski rodzin, miasto to było ośrodkiem wiary katolickiej i Ŝycia religijnego. Na dalsze 
połączenie kolejowe trzeba było czekać 18 godzin. Z kilkoma Polakami udałem się na 
zwiedzanie miasta. W centrum Czelabińska zauwaŜyliśmy piękny, duŜy budynek podobny do 
kościoła. Zapytana przez nas starsza kobieta odpowiedziała: — ,,To teatr, dawniejsza katedra 
katolicka". Tu Polacy wywiezieni za cara gromadzili się na modlitwę wokół swojego biskupa 
i księŜy. W 1917 roku rewolucja zniszczyła ośrodek polskiej kultury i wiary. Na jednej ulicy 
stoi drewniana cerkiew, słychać śpiewy; odprawia się naboŜeństwo prawosławne. Niewielka 
nawa napełniona wiernymi, wyłącznie starymi ludźmi. Pop młody; odpowiada mu dobrze 
wyćwiczony chór cerkiewny. 
Nadszedł czas odjazdu pociągu do Poćmy. Na bocznicy stoją znane nam tiepłuszki — 
wagony towarowe. Za dobrze byłoby odwozić do polskiej granicy „zdrajców ojczyzny" 
wygodnym wagonem osobowym. 
Po zajęciu miejsc „obywatele polscy" odjechali w kierunku Moskwy — do Poćmy. Poćma to 
olbrzymi obóz koncentracyjny w republice mordwińskiej i zarazem punkt przesyłkowy. 
Grupę obywateli polskich rozmieszczono po róŜnych barakach. I znów czekanie: na co i po 
co? Tymczasem była okazja poznać się z ludźmi tu przebywającymi. Jak wszędzie tak i tu 
moŜna spotkać róŜne narodowości: czekają na ostateczną decyzję władz obozowych z 
Moskwy. 
Polacy, których spotkałem, mówią mi, Ŝe jest tu jeden biskup i ksiądz katolicki. Bez trudu 
odnalazłem księdza biskupa Czarneckiego z Kowla. Gdy dowiedział się, Ŝe jestem księdzem 
zakonnym, bardzo się ucieszył. Nosił majestatyczną brodę; podpierał się laską. — „To ojciec 
jest z zakonu o.o. Kapucynów? Przed rozpoczęciem wojny wyświęciłem jednego z waszych 
na kapłana". — Okazuje się, Ŝe krótko przed wojną biskup udzielił święceń kapłańskich w 
Kowlu o. Aniołowi Dąbrowskiemu. Była to dla mnie miła wiadomość. (Po powrocie do 
Polski dowiedziałem się, Ŝe o. Anioł w czasie okupacji niemieckiej zawędrował z br. 
Bartłomiejem na Podlasie i nad Bugiem w Serpelicach zbudował kościół.) 
Przez kilka dni przebywałem z bp Czarneckim. Dzielił się ze mną róŜnymi wiadomościami na 
temat Kościoła katolickiego w Polsce i róŜnych wydarzeń. W baraku razem z bp Czarneckim 
mieszkali Ukraińcy z terenów Polski. Bardzo chętnie słuchali naszej rozmowy prowadzonej 
po polsku lub w języku rosyjskim. Biskup najchętniej rozmawiał po francusku. Pewnego dnia 
zaprosił mnie do siebie w gościnę. Sam jako inwalida pomagał w obozowej kuchni; obierał 
ziemniaki. Gościna w kącie baraku była niezwykła. W niewielkim garnuszku znajdowały się 
trzy ziemniaki zalane mlekiem. Mleka nie widziałem 15 lat, toteŜ uczta była niepowszednia. 
(W sąsiedniej kolonii znajdował się katolicki biskup Dulbiński z Łotwy.) 
20 września 1955 w kolonii Poćma dla wtajemniczonych Polaków odprawiłem w jednym 
baraku Mszę św. i udzieliłem Komunii św. Była to ostatnia Msza św. odprawiona przeze 
mnie w Związku Sowieckim. 

background image

 

66 

Po uzupełnieniu obozowego umundurowania grupa 120 obywateli polskich w wagonach 
towarowych wyruszyła w kierunku Moskwy. PrzejeŜdŜaliśmy obok Moskwy okręŜną drogą. 
Z daleka widać kilka wysokich budynków, których wierną kopią jest Pałac Kultury i Nauki w 
Warszawie. 
Z Moskwy droga prowadziła do Smoleńska i Mińska, obecnej stolicy Republiki Białoruskiej. 
Dotąd nigdzie nie otrzymaliśmy zdecydowanego zapewnienia, Ŝe jesteśmy wolni i jedziemy 
do Polski. Opowiadano w obozie, Ŝe transport repatriantów do Polski został zawrócony od 
granicy z powrotem za Ural. Radość nasza była ciągle zmieszana z poczuciem niepewności 
dalszego losu. 
W Mińsku Litewskim nasze wagony zepchnięto na boczne, ślepe tory. Jadący z nami oficer 
NKWD nie mógł dać konkretnej odpowiedzi kiedy pojedziemy dalej. Wzbudziło to w 
Polakach — byłych oficerach podejrzenie. Po dwu dniach postoju zebrali się obok wagonu i 
radzą, czy nie byłoby słuszne opuścić transport i na własną rękę przedzierać się do granicy 
polskiej. Ostatniej i decydującej rady szukali u księdza. Długo jeszcze na ten temat trwała 
rozmowa w naszej grupie. Wreszcie powiadam: „Jestem zdania, Ŝeby nie opuszczać 
transportu i czekać. Szczęśliwie Pan Bóg doprowadził nas dotąd, poprowadzi i' do kraju". 
Dziwnie wszyscy uspokoili się i udali się na spoczynek. Około godziny pierwszej w nocy 
parowóz stuknął w nasze wagony i następnie pociąg ruszył w stronę Polski. 26 września 1955 
byliśmy juŜ przed południem w Brześciu Litewskim. Oficer NKWD po raz ostatni odczytał 
nazwiska polskich obywateli wobec majora Wojska Polskiego, przedstawiciela „władzy 
ludowej", który nie wyraŜał wielkiego entuzjazmu z powodu naszego przyjazdu; raczej 
wykazał obojętność. Po sprawdzeniu obecności wszyscy weszli do wagonu osobowego i 
wagon zamknięto. Pociąg minął Terespol i zatrzymał się na dworcu kolejowym w Białej 
Podlaskiej. Na przybyłych czekały tu samochody cięŜarowe. Zapadł wieczór, zrobiło się 
ciemno, a samochody jadą i jadą. Wreszcie wjechały na obszerny dziedziniec przed rzęsiście 
oświetlony pałacyk. To Grabanów — punkt repatriacyjny — kwarantanna trwała trzy dni: 27, 
28 i 29 września. 
Sale przygotowane na przyjęcie gości. ŁóŜka z autentyczną czystą pościelą. Późnym juŜ 
wieczorem zaproszono wszystkich do sali jadalnej. Stoły nakryte do kolacji. I o dziwo! Obok 
talerzy leŜą noŜe i widelce metalowe, których przez tyle lat nie wolno było uŜywać. Na drugi 
dzień do Grabanowa przyjechała wojewódzka komisja z Lublina z przewodniczącym 
Wojewódzkiej Rady Narodowej na czele. W obszernej sali zebrała się cała grupa przybyłych 
ze Związku Sowieckiego polskich obywateli. Na podium zasiadło kilkanaście osób z komisji. 
Na wstępie urzędnik z Lublina przywitał nas podkreślając, Ŝe Polska dzisiejsza jest inna niŜ 
ta, którą przed laty opuszczaliśmy. Po zniszczeniach wojennych Polska wciąŜ się odbudowuje 
i potrzebuje rąk do pracy. Sekretarz komisji wyczytywał nazwiska obecnych obywateli 
polskich. I tu się okazało, Ŝe w grupie na 120 osób moŜe 40 było Polakami i obywatelami 
polskimi; reszta to Niemcy, Czesi, Ukraińcy i Białorusini posiadający obywatelstwo polskie. 
Np. były właściciel fabryki w Łodzi — obywatel polski — Niemiec — zaŜądał, by odesłano 
go do Berlina Zachodniego. Przybyłych obywateli postanowiono przyodziać; przywieziono 
koszule, garnitury, krawaty. Tiełogrejki i busziaty pozostały w muzeum. 
Po osobistym przesłuchaniu wydano kaŜdemu kartę repatriacyjną. Numer mojej karty był: 
0042, wydana 29 IX 1955 r. w Grabanowie. Na podstawie tej karty moŜna było otrzymać 
kredytowy bilet przejazdu PKP do określonej miejscowości. 
Wieczorem 29 września 1955 r. po trzydniowej kwarantannie znalazłem się na peronie 
dworca kolejowego w Białej Podlaskiej. Polacy trzymali się razem. Przed oczyma naszymi 
jakby spod ziemi wyrosła postać księdza w sutannie. Przyspieszyłem kroku i powitałem go 
słowami: Laudetur Jesus Christus. Odpowiedział mi: „Na wieki wieków. Amen." Podał mi 
rękę i zapytał: „Czy to ksiądz?" „Tak, wracam ze Związku Radzieckiego". Do Siedlec 
jechaliśmy razem; opowiadał jaki jest stan Kościoła w Polsce. „Czy kapucyni istnieją w 
Polsce?" „Tak — w diecezji siedleckiej; mają swój dom w Serpelicach". „A czy stamtąd 

background image

 

67 

daleko do granicy radzieckiej?" „Nie, niedaleko." „To ja tam nigdy nie pojadę". (Po kilku 
latach przełoŜeni przeznaczyli mnie na proboszcza i gwardiana tej parafii. I tak nie człowiek, 
ale Opatrzność BoŜa kieruje losami jego Ŝycia.) 
W Siedlcach była przesiadka. Za cztery godziny będzie pociąg do Warszawy. Tymczasem ks. 
Stefan Knabit zaprosił mnie do swojej matki, mieszkającej niedaleko dworca kolejowego. 
Nad ranem zadzwoniłem do furty klasztornej na ul. Kapucyńskiej 4. Drzwi otworzył 
niezapomniany, zasłuŜony, przez 40 lat pełniący funkcję furtiana br. Zenon śukowski. 
Uklęknął na kolana, witając po bratersku i serdecznie. (Prowincjałem był wówczas P.O. 
Archanioł Brzeziński, a gwardianem mój uczeń z kolegium, o. Zachariasz Ruszkowski.) 
0 moim powrocie dowiedział się mój brat Walenty Grabski, który 
z rodzicami i całą rodziną tyle lat czekał na mnie. 1 października 1955 r. 
byłem juŜ w Nowym Mieście n/Pilicą. (Gwardianem tego klasztoru był 
wówczas o. Jan Bosko.) Rodzice w Górze z prawdziwie rodzicielską serdecznością powitali 
mnie po 15 latach spędzonych na obczyźnie. 
I tak dobiegło końca opowiadanie z lat niewoli, w którym wyraźnie widać BoŜą opiekę. Nie 
sposób byłoby przeŜyć gdyby nie 
OPATRZNOŚĆ BOśA — Digitus Dei. Palec BoŜy. 
 
 
 

                                          ANEKS 

 
 
 
BUZUŁUK 
Buzułuk to powiatowe miasto w środkowej Rosji nad Wołgą, odległe o 150 km od 
Kujbyszewa (Samara). Dowództwo organizującej się armii gen. Wł. Sikorskiego otrzymało 
piękny pałac, w którym mieściły się wszystkie resorty. Olbrzymia sala o dwu kondygnacjach 
gromadziła pracowników biurowych róŜnych działów. W dzień słychać było wokół stukanie 
piszących maszyn. W niedzielę dolna sala zamieniała się w kościół. Generał Władysław 
Anders wraz z generałami i oficerami sztabowymi uczestniczył we Mszy św. Oprócz tego 
budynku, dowództwo armii otrzymało szereg innych baraków, w których rozlokowani byli 
Ŝ

ołnierze, komenda garnizonu i Wydział Opieki Społecznej. 

JuŜ od 25 sierpnia 1941 r. do Buzułuku napływały dziesiątki tysięcy młodych Polaków — 
wyszkolonych i pełnowartościowych Ŝołnierzy. śołnierze ci nie mieli umundurowania, nie 
mieli broni i byli słabo Ŝywieni. W ciągu następnych miesięcy zaczęły napływać masy 
Polaków zwolnionych z obozów, więzień i zsyłek. We wrześniu było juŜ w oddziałach 34 
tysiące ludzi. 
Dowództwo Armii Czerwonej uzgodniło, Ŝe ilość porcji przeznaczonych dla armii polskiej 
będzie wynosiła 44 tysiące, czyli trzy dywizje (5,6 i 1-a). 
W pobliŜu Buzułuku w Tatiszczewie stacjonowała 5 dywizja generała Boruty-Spiechowicza, 
a w Tockoje dywizja generała Tokarzewskiego. 
Wielkim wydarzeniem dla Polaków przebywających na terenie Związku Sowieckiego i 
organizującej się armii było przybycie Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych generała 
Wł. Sikorskiego. Przybył on 30 listopada 1941 r. do Kujbyszewa, dokąd w obawie przed 
nalotami niemieckich samolotów przeniósł się rząd sowiecki. Po południu na lotnisku 
generała Sikorskiego powitał sowiecki minister Wyszyński i polski ambasador Kot. PoniewaŜ 
Stalin pozostał w Moskwie, 2 grudnia 1941 r. gen. Sikorski odleciał z Kujbyszewa do 
Moskwy eskortowany przez sowieckie myśliwce. Na lotnisku w Moskwie gen. Sikorskiego 
przyjmowano niezwykle przyjaźnie. 3 grudnia w godzinach wieczornych odbyła się 
konferencja między gen. Wł. Sikorskim a Stali nem. Konferencja trwała około 2 godzin. Brali 

background image

 

68 

w niej udział gen. Sikorski, Stalin, ambasador polski w Związku Sowieckim, Kot, gen. 
Anders i tłumacz. 
Gen. Sikorski wspomniał w rozmowie ze Stalinem, Ŝe złoŜył memoriał w Waszyngtonie i 
Londynie, w którym umotywował konieczność stworzenia drugiego frontu, na co tak czekał 
Stalin. 
Uzgodniono wówczas miejsca, do których naleŜy kierować obywateli polskich, aby im 
ułatwić warunki bytowe; rejon Taszkientu, Ałma-Aty i cały południowy Kazachstan. 
Uzgodniono, Ŝe na terenie Związku Sowieckiego będzie sformowanych siedem dywizji w sile 
96 tysięcy ludzi. Gen. Anders wysunął koncepcję wyprowadzenia armii polskiej z granic 
Związku Sowieckiego do Persji. Stalin wyraźnie sprzeciwił się tym planom i odpowiedział: 
„Jestem człowiekiem doświadczonym i starym. Wiem, Ŝe jak do Persji wyjedziecie, to juŜ 
tutaj nie wrócicie. Widzę, Ŝe Anglia ma duŜo roboty i potrzebuje polskich Ŝołnierzy. Iran nie 
jest nawet daleko, ale Anglicy mogą was zmusić do walki z Niemcami na terenie Turcji, a 
jutro moŜe jeszcze wystąpić do wojny Japonia". 
PoniewaŜ propozycję gen. Andersa poparł takŜe gen. Sikorski, Stalin zgodził się na częściowe 
wyprowadzenie dwóch, trzech dywizji do Iranu, gdyŜ — jak mówił — Churchili zaŜądał 
ewakuacji armii polskiej do Iranu. Ustalono, Ŝe sprzęt i uzbrojenie armia otrzyma z An¬glii i 
Ŝ

e gen. Sikorski odwiedzi oddziały formującej się armii w Buzuluku. 4 grudnia Stalin wydał 

na Kremlu bankiet na cześć gen. Sikorskiego. 
11 grudnia gen. Sikorski przybył pociągiem z Moskwy na stację Buzułuk. Armia polska z 
entuzjazmem witała swego Wodza Naczelnego. Witał go równieŜ płk Ludwik Svoboda, który 
obok polskiej armii organizował w Buzułuku batalion czeski. Po inspekcji wojska polskiego 
w Tockoje, Tatiszczewie i Buzułuku, gen. Sikorski opuścił Związek Sowiecki i odleciał do 
Anglii. 
Przed odlotem 15 XII 1941 r. gen. Sikorski wyraził wielkie zadowolenie ze stanu religijnego 
armii polskiej, nawiązując do tradycji narodowej: „gdzie jest Ŝołnierz walczący o wolność 
ojczyzny, tam jest i kapłan katolicki". Później tak pisał gen. Sikorski do biskupa polowego ks. 
Gawliny: „Ks. prałat Cieński i gen. Anders wzorowo zorganizowali słuŜbę religijną. 
Odrodzenie religijne wśród Ŝołnierzy polskich jest podziwu godne". 
Po odjeździe Naczelnego Wodza duch patriotyczny i duch religijny podwoił się w młodej 
armii. Opowiadano mi, Ŝe Święta BoŜego Narodzenia 1941 r„ pierwsze od 1939 r. spędzone 
na wolności, były niezwykle radosne. 
Przed Świętami Ŝołnierze otrzymali nowe angielskie mundury. We wszystkich oddziałach 
odprawiała się Pasterka, śpiewano kolędy, nasze polskie kolędy, a takŜe ułoŜone przez 
Ŝ

ołnierzy: 

Z Litwy, Łotwy i północy 
ChociaŜ Święta na obczyźnie, 
Ale dusze są w Ojczyźnie — są w Ojczyźnie. 
Niemal w kaŜdej świetlicy były choinki, szopki, przedstawienia. W wieczór wigilijny łamano 
się opłatkiem, składano sobie Ŝyczenia i myślano o Polsce. Gen. Anders w wieczór wigilijny, 
przyszedł do sztabu, gdzie złoŜył zebranym Ŝyczenia świąteczne, łamał się opłatkiem... Była 
choinka, kolędy, prezenty... 
  
 
  

Odezwa Bpa Gawliny do Polaków w Rosji 

                                                                                             Kujbyszew, 30 V 1942 r. 
 Drodzy Bracia i Siostry! 
Od miesiąca bawię wśród Was, jako duszpasterz. Z Wielkiej Brytanii jechałem pod flagą 
polską najpierw na pokładzie „Sobieskiego" do Gibraltaru, stamtąd do Złotego WybrzeŜa w 
Afryce na „Batorym". Wszędzie wzdłuŜ drogi swojej widziałem wojska polskie, gotowe na 

background image

 

69 

kaŜde skinienie Naczelnego Wodza uderzyć na Niemców, którzy swawolnie rozpętali obecną 
zawieruchę. Pod Piramidami odwiedziłem kawalerię naszą, a z dzielną brygadą Karpacką 
widziałem się w Dolnym Egipcie. 
Od braci w Anglii i Szkocji, od Ŝołnierzy rozproszonych po całym świecie niosę Wam 
wyrazy gorącego podziwu i najserdeczniejsze pozdrowienia. W Jerozolimie u Grobu 
Pańskiego, gdzie w Wielkim Tygodniu Ŝołnierz polski pełnił straŜ honorową, odprawiłem 
Mszę św. w Waszej intencji. 
Modliłem się o zmartwychwstanie Ojczyzny naszej, o zwycięstwo nad mocami piekielnymi i 
szczęśliwy Wasz powrót do kraju. 
Przez usta moje pozdrawiają Was ci, co juŜ przed Wami rozpoczęli drogę powrotną. 
Kościół katolicki w Polsce modli się za Was do Boga, a Ojciec św. udziela Wam 
szczególnego Błogosławieństwa Apostolskiego. 
Drodzy Bracia i Siostry. Jestem niezmiernie szczęśliwy, Ŝe znajduję się wśród Was, z dumą 
patrzę na Was, Ŝeście dali przykład całemu światu, jak w nieszczęściu wytrwać naleŜy. 
Gdziekolwiek spotykałem się z Wami, czy to w Iranie, czy podczas podróŜy w Rosji, zawsze 
ogarniał mnie podziw dla Waszej gorącej wiary. Niezłomna wiara szła z Wami z 
opuszczonych domostw Waszych, towarzyszyła Wam na tułaczce, była osłodą Waszego 
cięŜkiego Ŝycia przy pracy, podnosiła Was na duchu, nie pozwoliła Wam zwątpić. Serca 
Wasze biły w rytmie z Najśw. Sercem Jezusa, Jego obraz wyryty był w duszach Waszych. 
Krzepiła Was myśl o Matce Najśw., Królowej Wygnańców, która przecieŜ sama przechodziła 
wszystko, co naszym stało się udziałem. ToteŜ pod opiekę WspomoŜycielki Wiernych i 
Królowej naszej wrócimy do domów i do kościołów naszych, do miast i wiosek polskich. 
Z wiarą łączycie nadzieję. Wiele potęg w tym świecie załamało się sromotnie —jedna 
natomiast nie zawiedzie nigdy. Jest to Opatrzność Boska. Bóg siedzi przy krosnach spraw 
ziemskich i układa róŜnobarwną tkaninę wszechrzeczy tak, jak się Jemu podoba. Układa ją w 
mądrości i sprawiedliwości. Niech tu staną mędrcy tego świata i niech się ośmielą 
powiedzieć: ,,Przewidywaliśmy to wszystko w obliczeniach swoich". Bóg jeden rządzi losami 
ś

wiata. Ku Niemu skierowaliście wzrok, podnieśliście serca zbolałe, a przecieŜ pełni nadziei. 

,,W Tobie, BoŜe pokładamy nadzieję swoją i nie zginiemy na wieki". Wiemy, Ŝe 
wyprowadzisz, BoŜe, dzieci swoje, pokładające w Tobie nadzieję, wskaŜesz nam drogę i 
będziesz nam przewodnikiem. BezdroŜa staną się gościńcem prostym, a przez wąwóz 
bagnisty i kamienistą ścieŜkę wywiedziesz nas ku ogniskom rodzinnym. Aniołom swoim 
kazałeś, Panie, czuwać nad nami, aŜeby noga nasza się nie powinęła (Ps 90, 11-12). Bądź 
nam pocieszeniem w cierpieniu, w drodze podporą, w upałach roztaczaj nad nami cień, 
ogrzewaj nas w deszczu i mrozie.. Obroń nas w przeciwnościach, abyśmy pod Twoim 
przewodem szczęśliwie dotarli do Polski i z radością zajęli stare siedziby nasze. 
Wiara, nadzieja i miłość. Miłość Boga i Ojczyzny jest trzecim potęŜnym filarem niezłomnego 
charakteru Waszego. Miłości BoŜej daliście wyraz przez całe Ŝycie swoje. 
Ze szczególnym uznaniem zwracam się do Czcigodnych Braci KsięŜy, którzy w utrudzeniu 
rąk i nóg, w utrudzeniu umysłu i serca niosą rodakom pociechę duchową. Wielu z Was 
dobrowolnie poszło na tułaczkę z wielką rodziną polską. 
Jak ongiś do Pasterzy w Apokalipsie, tak dziś do kaŜdego z Was mówi Bóg: „Znam uczynki 
twoje i pracę twoją i cierpliwość twoją". Znosiłeś wszystko i masz cierpliwość i pracowałeś 
dla imienia Mego, a nie ustałeś. Znam ucisk i ubóstwo twoje, nic się nie bój, bądź wierny aŜ 
do śmierci a dam ci koronę Ŝywota"(Obj II, 2,3,9,10). 
Zaprawdę, Ŝyje w Was Duch Święty. Praca i trudy Wasze złotymi głoskami są zapisane w 
księdze Ŝywota. 
Z ducha i czynów Waszych przykład i natchnienie czerpać będą dalsze pokolenia kapłanów 
katolickich. Pozwólcie tedy, abym jako biskup złoŜył Wam najgorętsze podziękowanie 
Kościoła. 

background image

 

70 

Miłość Boga u Polaków łączy się z miłością Ojczyzny. Obraz jej wypieściliście w duszy 
podczas bezsennych nocy. Dziś ona jeszcze słaba, krwią zbroczona i butem najeźdźcy 
tratowana, rysuje się w wizjach Waszych jako potęŜna, miłościwa, sprawiedliwa Matka nasza. 
A chociaŜby inni nią gardzili, chociaŜ ta Matka nasza w podartej szacie, pyłem i kurzem 
wojennym pokryta, odbywa swą drogę krzyŜową, obraz jej będzie nam zawsze tak czcigodny 
i drogi, jak plwocinami pokryte Oblicze Pana naszego Jezusa Chrystusa. 
„JeŜeli zapomnę, Ojczyzno ciebie, niech będzie 
zapomniana prawica moja. 
Niech język mój przyschnie do podniebienia mojego, 
JeŜeli bym o Tobie nie wspomniał, jeŜeli bym ciebie 
nie przełoŜył nad największe wesele moje" (Ps 136). 
„Na Twoje łono, do Twoich gwiazd 
Modlitwą płyniem, jak senni ptacy, 
Co lecą spocząć wśród własnych gniazd". 
Bóg przywróci Polsce pokój i prawa. Z miłością zwracamy się do Niej, z wdzięcznością 
zanosimy modły do Boga, za Premiera i Naczelnego Wodza naszego, który stojąc na straŜy 
niepodległości Polski, Ŝołnierzowi dał w rękę broń. 
„BoŜe, zbaw Polskę!" O, taka modlitwa wznosi się z przybytków tułactwa i upokorzenia. „Do 
Ciebie, BoŜe, podniosłem duszę moją, BoŜe mój, w Tobie ufam i nie będę zawstydzon" 
(Ps24). 
Niech Was błogosławi Bóg Ojciec, Syn i Duch Święty. Amen. 
 
                                   Józef Gawlina Biskup polowy