background image

Harry Harrison 

 

 

 

Narodziny Stalowego 

Szczura 

(Przekład: Małgorzata Pawlik-Leniarska) 

background image

Gdy  zbliżyłem  się  do  frontu  Pierwszego  Banku  Rajskiego  Zakątka,  sensory 

wyczuwszy  moją  obecność,  otworzyły  na  oścież  drzwi.  Szybko  przestąpiłem  próg  i 

zatrzymałem się. Wyjąłem z torby pióro łukowe i odwróciłem w chwili, gdy zamykające się 

drzwi  dotknęły  framugi.  Zmierzyłem  czas  reakcji  czujników  przy  poprzednich  wizytach  w 

tym  banku  i  wiedziałem,  że  mam  1,67  sekundy  na  zrobienie  tego,  co  niezbędne. 

Wystarczająco dużo. Drzwi nie zdążyły się ponownie otworzyć. 

Łuk  rozbłysł,  zabuczał  i  solidnie  zespolił  je  z  framugą.  Teraz  mechanizm  mógł  już 

tylko  bezsilnie  brzęczeć,  za  moment  nastąpiło  spięcie;  posypało  się  kilka  iskier  i  wszystko 

zamarło. 

- Niszczenie własności banku jest przestępstwem. Jesteś aresztowany. 

Mówiąc to robot strażnik wyciągnął swą wielką, miękką łapę, aby mnie zatrzymać do 

czasu przybycia policji. 

-  Nie  tym  razem,  ty  rozklekotana  kupo  złomu  -  warknąłem  i  dźgnąłem  go  w  pierś 

szpikulcem  na  świniozwierze.  Dwie  metalowe  końcówki  zaaplikowały  mu  trzysta  volt  i 

mnóstwo  amperów.  W  sumie  wystarczająco  dużo,  by  w  obwodach  robota  nastąpiło 

kilkanaście  spięć.  Ze  wszystkich  szczelin  buchnął  dym  i  maszyna  gruchnęła  na  podłogę  z 

radującym serce łoskotem. 

Przeszedłem  kilka  kroków  i  odepchnąłem  starszą  panią,  która  stała  przy  kasie. 

Wyciągnąłem z torby duży pistolet, wycelowałem go w kasjerkę i warknąłem rozkazująco: 

- Pieniądze albo życie, siostrzyczko. Napełnij tę torbę dolcami. 

Dobrze  wyszło,  chociaż  mój  głos  trochę  się  załamał  i  ostatnie  słowa  zabrzmiały  jak 

pisk. Kasjerka uśmiechnęła się i spróbowała nadrabiać bezczelnością. 

- Idź do domu, synku. To nie… 

Nacisnąłem  spust  i  bezodrzutowy  0,75  zagrzmiał  jej  nad  uchem.  Chmura  dymu 

oślepiła ją. Nie zraniłem kasjerki, ale efekt był ten sam. Jej oczy uciekły w tył głowy i powoli 

osunęła się za kasę. 

Nie  tak  łatwo  odstraszyć  Jimmiego  diGriz!  Jednym  susem  przeskoczyłem  kontuar  i 

machnąłem pistoletem w stronę przerażonych pracowników. 

- Cofnąć się, wszyscy! Szybko! Nie chcę, żeby jakiś głupek nacisnął przycisk cichego 

alarmu.  W  pożytku.  Hej,  góro  sadła!  -  wskazałem  lufą  tłustego  kasjera,  który  dotychczas 

zawsze mnie ignorował. Teraz był szalenie usłużny. - Napełnij tę torbę dolcami, tylko duże 

nominały, i to już. 

background image

Zrobił to pocąc się i pracując najszybciej, jak mógł. Klienci i pracownicy stali dookoła 

w  dziwnych  pozach,  najwidoczniej  sparaliżowani  strachem.  Drzwi  do  biura  kierownika 

pozostały zamknięte, co oznaczało, że prawdopodobnie go tam nie było. Tłuścioch skończył 

napełniać  torbę  banknotami  i  wyciągnął  ją  w  moją  stronę.  Policja  nie  zjawiała  się.  Miałem 

wszelkie szanse, żeby się stąd wydostać. 

Mruknąłem coś mając nadzieję, że zabrzmi to jak plugawe przekleństwo, i wskazałem 

na worek wypełniony rulonami monet. 

- Wyrzuć te drobniaki i napełnij także i to - rozkazałem burkliwie. 

Skwapliwie spełnił moje polecenie i wkrótce również ta torba była wypchana. I wciąż 

ani śladu policji. Czy to możliwe, żeby żaden z tych głupkowatych urzędników nie włączył 

cichego alarmu? Możliwe. Trzeba będzie zastosować ostrzejsze środki. 

Chwyciłem kolejną torbę monet. 

- Napełnij także tę - rozkazałem, popychając ją w jego stronę. 

Robiąc to wcisnąłem łokciem guzik alarmu. Są takie dni, kiedy wszystko musisz robić 

sam! 

To wywarło zamierzony skutek. Policja pojawiła się, zanim została napełniona trzecia 

torba. Nadjechali z fasonem. Jeden z ich pojazdów naziemnych zdołał zderzyć się z drugim. 

Rozwalili jakiś stragan, nadłamali latarnię i napędzili strachu kilku przechodniom. W końcu 

jednak jakoś się pozbierali i rozstawili z bronią gotową do strzału. 

-  Nie  strzelać  –  zakwiczałem  z  przerażeniem.  Z  prawdziwym  przerażeniem,  bo 

większość  policjantów  nie  wyglądała  na  inteligentniejszych  od  swoich  gnatów.  Nie  słyszeli 

mnie przez szybę, ale za to widzieli. - To tylko atrapa! - zawołałem - Zobaczcie! 

Przyłożyłem sobie lufę do głowy i nacisnąłem spust. Z generatora dymu wydobył się 

całkiem  przyzwoity  obłoczek,  a  od  efektu  dźwiękowego  aż  zadzwoniło  mi  w  uszach. 

Zsunąłem  się  za  kontuar,  znikając  sprzed  ich  przerażonych  oczu.  Teraz  przynajmniej  nie 

będzie  strzelaniny.  Czekałem  cierpliwie,  a  oni  krzyczeli,  przeklinali  i  w  końcu  wyważyli 

drzwi. 

Wszystko to może wydać wam się dziwne, ale nie ma w tym nic dziwnego. Co innego 

obrobić  bank,  a  co  innego  zrobić  to  w  taki  sposób,  żeby  na  pewno  dać  się  złapać.  Po  co, 

możecie zapytać, po co być aż tak głupim? 

Z  przyjemnością  wam  to  wyjaśnię.  Ale  aby  zrozumieć  motywy  mojego  działania, 

musicie  najpierw  zrozumieć,  jakie  jest  życie  na  tej  planecie,  jakie  było  moje  życie. 

Słuchajcie! 

background image

Rajski  Zakątek  został  założony  kilka  tysięcy  lat  temu  przez  jakąś  egzotyczną  sektę 

religijną, która na szczęście już nie istnieje. Przybyli tu z innej planety, niektórzy twierdzą, że 

był to Brud albo Ziemia, rzekoma kolebka ludzkości, ale ja w to nie wierzę. W każdym razie 

nie szło im najlepiej. W owych czasach z pewnością nie był to plac zabaw, o czym zresztą 

nauczyciele na lekcjach przypominają nam tak często, jak tylko się da. Zwłaszcza wtedy, gdy 

mówią, jak zepsuci są młodzi ludzie w dzisiejszych czasach. My powstrzymujemy się, by im 

nie odpowiedzieć, że oni też muszą być zepsuci, bo z pewnością nic się nie zmieniło przez 

ostatni tysiąc lat. 

Jasne, że na początku musiało być ciężko, cały świat roślinny był czystą trucizną dla 

ludzkiego  metabolizmu  i  musiał  zostać  usunięty,  żeby  można  było  wprowadzić  jadalne 

uprawy. Miejscowa fauna była równie trująca i uzbrojona w odpowiednie kły i pazury. Było 

tu  trudno,  tak  trudno,  że  zwykłe  krowy  i  owce  miały  zastraszająco  małe  szansę  przeżycia. 

Pomógł wtedy sztuczny dobór genów i wyhodowano tu pierwsze świniozwierze. Spróbujcie 

sobie wyobrazić, a będziecie potrzebować naprawdę płodnej wyobraźni, jednotonowego złego 

knura z ostrymi kłami i wrednym charakterem. Już samo to jest paskudne, ale przedstawcie 

sobie tego stwora pokrytego długimi kolcami jak jeżozwierz. Pomysł ten, aczkolwiek dziwny, 

poskutkował,  a  że  na  farmach  wciąż  hoduje  się  dużo  świniozwierzy,  ciągle  skutkuje. 

Wędzone szynki świniozwierza z Rajskiego Zakątka słynne są w całej galaktyce. 

Ale  nie  spotkacie  tu  całej  galaktyki  tłoczącej  się  z  wizytą  na  świńskiej  planecie. 

Wyrosłem  tutaj,  więc  wiem.  To  miejsce  jest  tak  beznadziejne,  że  nawet  świniozwierze 

umierają z nudów. 

A  najśmieszniejsze  jest  to,  że  chyba  nikt  poza  mną  tego  nie  zauważył.  Wszyscy 

zawsze  dziwnie  na  mnie  patrzyli.  Moja  mama  twierdziła,  że  są  to  problemy  wieku  doj-

rzewania i paliła w moim pokoju kolce świniozwierza - ludowy środek na takie dolegliwości. 

Tata z kolei obawiał się, że to początek obłędu i zwykł wlec mnie do lekarza przeciętnie raz 

na  rok.  Psychiatra  nie  widząc  niczego  nienormalnego  wysuwał  teorię,  że  objawiły  się  we 

mnie cechy pierwszych osadników, że byłem ofiarą pierdnięcia Mendla itp. Ale to było wiele 

lat  temu.  Rodzicielska  troska  nie  nękała  mnie  od  czasu,  gdy  tata  wyrzucił  mnie  z  domu. 

Miałem wtedy piętnaście lat. Nastąpiło to pewnej nocy, kiedy przeszukawszy moje kieszenie 

ojczulek  odkrył,  że  miałem  więcej  pieniędzy  niż  on.  Mama  ochoczo  się  z  nim  zgodziła  i 

nawet  sama otworzyła  mi drzwi. Myślę, że z przyjemnością się mnie pozbyli.  Z pewnością 

wnosiłem zbyt wiele nerwów do ich ociężałej egzystencji. 

background image

Co  jeszcze  myślę?  Myślę,  że  taki  wyrzutek  jest  czasami  cholernie  samotny.  Ale  nie 

sądzę, żeby była dla mnie jakakolwiek inna droga. Wiąże się to z problemami, ale problemy 

zawsze mają rozwiązania. 

Na przykład, jednym z moich problemów było to, że byłem bity przez większe dzieci. 

Zaczęło się od razu, gdy poszedłem do szkoły. Na początku popełniłem błąd wykazując im, 

że  byłem  bardziej  inteligentny  niż  one.  Buch  i  podbite  oko.  Szkolnym  osiłkom  tak  się  to 

spodobało,  że  musieli  ustawiać  się  w  kolejce  do  bicia  mnie.  Przerwałem  koło  nieszczęść 

dopiero  wtedy,  gdy  przekupiłem  uniwersyteckiego  nauczyciela  wychowania  fizycznego,  by 

nauczył mnie walki wręcz. Poczekałem, aż stałem się naprawdę dobry, i zacząłem oddawać. 

Zwyciężyłem  mojego  niedoszłego  oprawcę  i  zacząłem  rozkładać  kolejnych  trzech  drabów. 

Mówię  wam,  wszystkie  małe  dzieci  były  moimi  przyjaciółmi  i  nigdy  nie  miały  dość 

opowiadania  mi,  jak  wspaniale  wyglądałem  ścigając  sześciu  najgorszych  łobuzów  dookoła 

szkoły.  Jak  już  powiedziałem,  problemy  rodzą  rozwiązania,  żeby  nie  powiedzieć 

przyjemności... 

A skąd wziąłem pieniądze, żeby przekupić nauczyciela? Na pewno nie od taty. Moja 

tygodniówka wynosiła trzy dolary, co ledwo wystarczało  na dwie oranżady i mały batonik. 

Potrzeba, nie chciwość dała mi pierwszą lekcję gospodarności. Kupić tanio, sprzedać drogo, a 

zysk zatrzymać dla siebie. 

Oczywiście  nie  mogłem  nic  kupić,  nie  mając  kapitału  zakładowego,  zdecydowałem 

się  wiec  w  ogóle  nie  płacić  za  towar  podstawowy.  Wszystkie  dzieci  kradną  w  sklepach. 

Przechodzą  przez  taki  etap  i  zwykle  kończy  go  lanie  po  pierwszej  wpadce.  Widziałem 

nieszczęśliwe  i  mokre  od  łez  ofiary  niepowodzeń  i  zanim  rozpocząłem  karierę  bardzo 

drobnego przestępcy, zrobiłem rozpoznanie rynku i określiłem kilka reguł. 

Po pierwsze, trzymać się z dala od drobnych kupców. Oni znają swój towar i w ich 

interesie  leży  zachowanie  go  w  stanie  nienaruszonym.  Rób  wiec  zakupy  w  dużych  domach 

towarowych.  Wtedy  musisz  tylko  uważać  na  ochronę  sklepu  i  system  alarmowy.  Dokładna 

znajomość zasady ich działania pozwoli opracować techniki obejścia tych przeszkód. 

Jedną z moich najwcześniejszych i  najbardziej prymitywnych technik  -  rumienię się 

wyjawiając  jej  prostotę  -  nazwałem  pułapką  książkową.  Zbudowałem  pudełko,  które 

wyglądało  dokładnie  jak  książka.  Ale  miało  dno  na  zawiasach  ze  sprężyną  w  środku. 

Musiałem  tylko  położyć  je  na  niczego  niepodejrzewający  batonik  i  łakoć  znikał  z  pola 

widzenia.  Było  to  proste,  ale  skuteczne  urządzenie,  którego  używałem  przez  dłuższy  czas. 

Miałem  zamiar  zrezygnować  z  niego  w  imię  wyższej  techniki,  gdy  dostrzegłem  możliwość 

background image

skończenia  z  nim  w  sposób  bardziej  pożyteczny.  Postanowiłem  rozprawić  się  ze 

Śmierdziuchem. 

Nazywał się Bedford Smikingham, ale zawsze nazywaliśmy go Śmierdziuchem. Tak 

jak  niektórzy  są  urodzonymi  tancerzami  albo  malarzami,  tak  inni  są  stworzeni  do  niższych 

celów. Śmierdziuch był urodzonym kapusiem. Jego życiową przyjemnością było donoszenie 

na kolegów. Podglądał, patrzył i donosił. Żaden młodzieńczy grzeszek nie był dla niego zbyt 

drobny, by go nie odnotować i nie powiadomić o nim belfrów. A oni uwielbiali go za to - co 

może  wam  wyjaśnić,  jakiego  rodzaju  mieliśmy  nauczycieli.  Nie  można  go  było  nawet 

bezkarnie stłuc. Zawsze wierzono jego słowom i bijący byli karani. 

Śmierdziuch naraził mi się kiedyś, nie pamiętam dokładnie jak, ale wystarczyło to, by 

w  mojej  głowie  zrodziły  się  ciemne  i  płodne  myśli,  z  których  z  kolei  wykluł  się  plan 

działania. Wszyscy chłopcy lubią się przechwalać i moja pozycja bardzo się wzmocniła, gdy 

pokazałem kolegom książkowego łowcę batoników. Rozbrzmiały achy i ochy, które wzmogły 

się,  gdy  za  darmo  rozdałem  część  mojego  łupu,  by  ich  sobie  pozyskać.  To  nie  tylko 

wzmocniło  moją  pozycję,  postarałem  się  także,  aby  działo  się  to  w  miejscu,  gdzie 

Śmierdziuch  mógł  swobodnie  podsłuchiwać.  Pamiętam,  jakby  to  było  wczoraj  i  na 

wspomnienie akcji wciąż robi mi się ciepło na sercu. 

-  To  nie  tylko  działa,  ale  pokażę  wam  jak.  Chodźcie  ze  mną  do  domu  towarowego 

Minga. 

- Możemy, Jimmy, naprawdę możemy? 

- Możecie. Ale nie całą paczką. Przychodźcie pojedynczo i stańcie tak, żeby widzieć 

ladę z balonikami. Bądźcie tam o godzinie 15.00, a naprawdę coś zobaczycie. 

Zobaczyli  coś  dużo  lepszego,  niż  mogli  sobie  wyobrazić.  Odprawiłem  ich  i 

obserwowałem  biuro  dyrektora  szkoły.  Gdy  tylko  Śmierdziuch  tam  się  zameldował, 

popędziłem na dół i włamałem się do jego szafki. 

Poszło  jak  z  płatka.  Jestem  z  tego  dumny,  jako  że  był  to  pierwszy  przygotowany 

przeze  mnie  scenariusz  kryminalny  z  udziałem  innych  osób.  O  wyznaczonej  godzinie 

podszedłem do stoiska ze słodyczami u Minga, starając się nie zwracać uwagi na strażników, 

którzy  z  kolei  starali  się  udawać,  że  mnie  nie  obserwują.  Swobodnym  ruchem  położyłem 

książkę na balonikach i pochyliłem się, żeby zapiąć but. 

- Łapać złodzieja! - krzyknął najtęższy z nich, chwytając mnie za kołnierz płaszcza. 

- Mam cię - zapiał inny, chwytając książkę. 

-  Co  robicie?  -  wyrzęziłem.  Musiałem  rzęzić,  ponieważ  wisiałem  w  powietrzu,  a 

płaszcz  był  zaciśnięty  na  moim  gardle.  -  Złodzieju,  oddaj  mi  moją  książkę  do  historii  za 

background image

siedem  dolarów,  kupioną  przez  moją  mamusię  za  pieniądze,  które  zarobiła  plotąc  maty  z 

kolców świniozwierza - wycharczałem nad wyraz elokwentnie. 

- Książkę? - zadrwił osiłek. - Wiemy wszystko o tej książce. 

Chwycił  okładkę  i  pociągnął.  Otworzyła  się  i  wyraz  jego  twarzy,  gdy  zatrzepotały 

kartki, był naprawdę wspaniałym widokiem. 

-  To  zostało  ukartowane  -  zapiszczałem,  rozpinając  płaszcz,  aby  się  uwolnić.  - 

Ukartowane  przez  przestępcę,  który  chełpił  się,  że  używa  tej  metody.  On  tam  stoi,  to  ten, 

którego  nazywają  Śmierdziuchem.  Łapcie  go,  chłopaki,  zanim  ucieknie!  -  wrzasnąłem 

rozcierając bolące gardło. 

Śmierdziuch stał i gapił się bezsilnie, gdy ochoczo zacisnęły się na nim ręce kolegów. 

Jego  podręczniki  upadły  na  podłogę,  fałszywa  książka  otworzyła  się  i  wysypały  się  z  niej 

batoniki. 

To  było  piękne.  Łzy,  wrzaski  i  wzajemne  obwinianie  się.  A  przy  okazji  wspaniale 

odwróciło to uwagę ochroniarzy. Tego samego dnia przechodził bowiem chrzest bojowy mój 

Połykacz Batoników Nr 2. Ciężko pracowałem nad tym urządzeniem, które zbudowałem na 

zasadzie  cichej  pompy  próżniowej  z  ssawką  ukrytą  w  moim  rękawie.  Przysunąłem  wylot 

ssawki do baloników i fiu! Pierwszy batonik zniknął z pola widzenia. Kończył drogę w moich 

spodniach, lub raczej w szkaradnych pumpach, które musieliśmy nosić jako część szkolnego 

mundurka. Wisiały luźno, a nad kostką były mocno ściśnięte gumką. Batonik spokojnie w nie 

spadł, a za nim następny i jeszcze następny. 

Tylko, że  coś  się zacięło i  nie mogłem wyłączyć tego cholernego urządzenia. Dzięki 

Bogu za wrzaski  Śmierdziucha. Oczy  wszystkich skierowane były na niego,  a nie na mnie, 

gdy mocowałem się z wyłącznikiem. W tym czasie pompa wciąż działała i batoniki znikały w 

moim rękawie i dalej w spodniach. W końcu udało mi się to wyłączyć, ale gdyby ktokolwiek 

zechciał spojrzeć w moją stronę, pusta półka i moje wypchane nogawki mogłyby wzbudzić 

pewne podejrzenia. Na szczęście nikomu nie przyszło to do głowy. 

Wyszedłem, lub raczej wytoczyłem się niepewnym krokiem, najszybciej jak mogłem. 

Jak już powiedziałem, to wspomnienie zawsze będzie mi drogie. 

Co  oczywiście  nie  wyjaśnia,  dlaczego  teraz  postanowiłem  obrobić  bank.  I  dać  się 

złapać. 

Policjanci  w  końcu  sforsowali  drzwi  i  wtłoczyli  się  do  środka.  Uniosłem  ręce  nad 

głową i przygotowałem się, by ich powitać ciepłym uśmiechem. 

background image

Urodziny,  oto  ostateczny  powód.  Moje  siedemnaste  urodziny.  Ukończenie 

siedemnastu  lat  tutaj,  w  Rajskim  Zakątku,  jest  bardzo  ważną  datą  w  życiu  młodego  czło-

wieka. 

background image

2

 

Sędzia pochylił się i spojrzał na mnie przyjaźnie. 

— No Jimmy, powiedz mi, co to za głupi kawał? Sędzia Nixon miał daczę nad rzeką, 

niedaleko naszej farmy. 

— Nazywam się James diGriz, koleś. I nie bądź taki poufały. 

Jak łatwo sobie wyobrazić, sędzia mocno poczerwieniał. Jego wielki nos upodobnił się 

do pomidora, a nozdrza rozdęły się. 

—  Masz  odnosić  się  z  większym  szacunkiem  do  sądu.  Jesteś  oskarżony  o  poważne 

wykroczenia,  chłopcze,  i  będzie  dobrze  dla  ciebie,  jeśli  zaczniesz  wyrażać  się  w  sposób 

cywilizowany. Wyznaczam Arnolda Fortescue, obrońcę publicznego, na twojego adwokata... 

— Nie potrzebuję adwokata, a zwłaszcza nie starego Kosookiego, który tak żłopie, że 

nikt nigdy nie widział go trzeźwego... 

Z ław dla publiczności zabrzmiała kaskada śmiechu, która rozwścieczyła sędziego. 

—  Spokój  na  sali!  —  ryknął,  waląc  swoim  młotkiem  z  taką  siłą,  że  złamał  rączkę. 

Odrzucił końcówkę w kąt sali i spojrzał na mnie ze złością. 

— Nie wyprowadzaj sądu z równowagi. Obrońca Fortescue został wyznaczony... 

— Nie przeze mnie. Odeślijcie go z powrotem do knajpy Mooneya. Przyznaję się do 

wszystkich zarzutów i zdaję się na łaskę i niełaskę tego bezlitosnego sądu. 

Wciągnął  oddech  i  westchnął  tak,  że  aż  się  wzdrygnąłem.  Postanowiłem  trochę 

zwolnić,  bo  jeśli  sędzia  dostanie  zawału  i  kipnie,  to  proces  zostanie  uznany  za  nieważny  i 

zmarnuję jeszcze więcej czasu. 

—  Przepraszam,  Wysoki  Sądzie  —  schyliłem  głowę,  bo  nie  mogłem  powstrzymać 

uśmiechu. — Ale postąpiłem źle i muszę zostać ukarany. 

—  Tak  lepiej,  Jimmy.  Zawsze  byłeś  bystrym  chłopcem  i  przykro  mi  patrzeć,  jak 

marnuje się taka inteligencja Pójdziesz do domu poprawczego na okres nie krótszy niż... 

—  Przepraszam,  Wysoki  Sądzie  —  wtrąciłem  się.  —  To  niemożliwe.  Gdybym 

popełnił  te  zbrodnie  w  zeszłym  tygodniu  albo  w  zeszłym  miesiącu,  to  inna  sprawa!  Prawo 

określa  to  wyraźnie  i  nie  ma  dla  mnie  wyjścia.  Dziś  są  moje  urodziny.  Moje  siedemnaste 

urodziny. 

To  go  ostudziło.  Strażnicy  czekali  cierpliwie,  gdy  wystukiwał  dane  na  klawiaturze 

swojego komputera. Jednocześnie reporter z „Echa Rajskiego Zakątka" równie pilnie stukał w 

klawisze swego przenośnego terminalu. Gotowała mu się niezła historyjka. W krótkim czasie 

sędzia znalazł odpowiedź. Westchnął. 

background image

—  To  prawda.  Akta  wykazały,  że  dziś  kończysz  siedemnaście  lat  i  osiągasz 

pełnoletność.  To  z  pewnością  oznaczałoby  wyrok  więzienia,  ale  trzeba  uwzględnić 

okoliczności. Pierwsze wykroczenie, młody wiek oskarżonego, zrozumienie, iż postąpił źle. 

Jest  w  mocy  tego  sądu  dokonanie  wyjątku,  zawieszenie  wyroku  i  zwolnienie  warunkowe. 

Moja decyzja jest następująca... 

Ostatnią rzeczą, jaką chciałem wtedy usłyszeć, była jego decyzja. Nie szło to tak, jak 

zaplanowałem,  zupełnie  nie  tak.  Trzeba  było  działać.  Zadziałałem.  Mój  wrzask  zagłuszył 

słowa sędziego. Wciąż krzycząc, wyskoczyłem głową naprzód z ławy oskarżonych, zgrabnie 

przekoziołkowałem  po  podłodze  i  popędziłem  przez  salę,  zanim  zszokowana  widownia 

zdążyła pomyśleć o jakimkolwiek ruchu. 

—  Nie  będziesz  pisać  o  mnie  żadnych  ordynarnych  łgarstw,  ty  pismaku!  — 

krzyknąłem, wyrwałem terminal z rąk reportera i rzuciłem go na podłogę. Potem zdeptałem 

na kupę złomu maszynę wartą sześćset  dolarów. Odskoczyłem, zanim zdążył  mnie złapać i 

pognałem do drzwi. Tam rzucił się na mnie policjant i złożył się w pół, gdy umieściłem stopę 

w okolicach jego żołądka. 

Prawdopodobnie udałoby mi się uciec, ale ucieczka nie leżała w tej chwili  w moich 

planach.  Niezdarnie  szarpałem  klamkę,  aż  ktoś  mnie  złapał,  a  potem  walczyłem  i  zostałem 

wreszcie obezwładniony. 

Tym  razem  wylądowałem  na  ławie  oskarżonych  skuty  kajdankami  i  skończyły  się 

gadki  sędziego  w  rodzaju:  „Jimmy,  mój  chłopcze".  Ktoś  dał  mu  nowy  młotek,  którym 

machnął  teraz  w  moją  stronę,  jakby  chciał  rozbić  mi  głowę.  Warknąłem  i  próbowałem 

wyglądać gburowato. 

— Jamesie Bolivarze diGriz — rozpoczął sędzia. — Skazuję cię na najwyższą karę za 

przestępstwo,  które  popełniłeś.  Ciężkie  roboty  w  więzieniu  miejskim  do  czasu  przybycia 

statku Ligi, który zabierze cię do najbliższego ośrodka poprawczego w celu poddania terapii 

kryminalnej — uderzył młotkiem. — Zabrać go. 

To mi się podobało. Szarpnąłem się z kajdankami i przeklinałem go siarczyście, żeby 

w  ostatniej  chwili  nie  okazał  słabości.  Nie  okazał.  Dwóch  krzepkich  policjantów  wywlokło 

mnie  z  sali  sadowej  i  wcisnęło  niezbyt  delikatnie  do  karetki  więziennej.  Dopiero  kiedy 

zatrzasnęli i zabezpieczyli drzwi, oparłem  się wygodnie, odprężyłem i  pozwoliłem  sobie na 

triumfujący uśmiech. 

Tak, właśnie, to był triumf. Celem całej operacji było dać się aresztować i posłać do 

więzienia. Musiałem przecież trochę się podszkolić w zawodzie. 

background image

W moim szaleństwie była metoda. We wczesnym okresie mojego życia, może nawet 

w czasach sukcesów z balonikami, zacząłem poważnie rozważać karierę przestępcy. Z wielu 

powodów;  po  pierwsze,  sprawiało  mi  przyjemność  bycie  przestępcą,  po  drugie,  motywacja 

finansowa — w żadnym innym zawodzie nie zarabiało się więcej przy mniejszym nakładzie 

pracy.  Ale szczerze mówiąc, najbardziej lubiłem to  uczucie wyższości, gdy udawało  mi się 

sprawić,  że  reszta  świata  wychodziła  na  durniów.  Ktoś  może  powiedzieć,  że  to  dziecinne 

emocje. Być może, ale za to bardzo przyjemne. 

Musiałem zatem rozwiązać bardzo poważny problem. Jak przygotować się do zawodu 

złodzieja?  Przestępstwo  nie  ogranicza  się  przecież  do  podkradania  baloników.  Niektóre 

sprawy  były  jasne.  Chciałem  pieniędzy.  Pieniędzy  innych  ludzi.  Pieniądze  są  zamykane,  a 

wiec  im  więcej  będę  wiedział  o  zamkach,  tym  łatwiej  osiągnę  swój  cel.  Wtedy  po  raz 

pierwszy w szkolnej karierze zabrałem się do nauki. Zacząłem dostawać najwyższe oceny i 

nauczyciele uznali, że jest jeszcze dla mnie nadzieja. Szło mi tak dobrze, że gdy wyraziłem 

chęć zostania ślusarzem, zgodzili się bardzo chętnie. Wszystkiego, co potrzebne, nauczyłem 

się w trzy miesiące i poprosiłem, by pozwolono mi zdawać egzamin końcowy. Odmówili. 

„Tak się nie robi", powiedzieli mi. Miałem iść w tym samym ślamazarnym tempie co 

inni i dopiero za dwa lata i dziewięć miesięcy skończyć szkołę i stać się jednym ze zwykłych 

zjadaczy chleba. 

To  nie  było  zabawne.  Próbowałem  zmienić  szkołę  i  dowiedziałem  się,  że  to 

niemożliwe.  Ich  zdaniem  miałem  wypisane  na  czole  słowo  „ślusarz",  które  miało  tam 

pozostać na resztę mojego życia. 

Zacząłem  więc  opuszczać  lekcje  i  znikałem  z  budy  na  całe  tygodnie.  Poza 

wygłaszaniem  surowych  kazań  belfrzy  niewiele  mogli  mi  zrobić,  bo  zjawiałem  się  na 

wszystkich  egzaminach  i  zawsze  dostawałem  najwyższe  stopnie.  W  trakcie  szkolnych 

absencji  odbywałem  treningi  w  terenie.  "Starannie  planowałem  swoje  działania  w  obrębie 

miasta, tak że zadowoleni z siebie obywatele nie mieli pojęcia, że ich kantuję. Jednego dnia 

automat z papierosami wydał mi kilka srebrnych dolarów, następnego to samo zrobił licznik 

na parkingu. Dzięki pracy w terenie nie tylko ćwiczyłem swoje talenty, lecz także płaciłem za 

edukację.  Nie  szkolną,  rzecz  jasna  —  prawo  nakazywało  mi  pozostanie  w  szkole  do  ukoń-

czenia siedemnastu lat — ale tę w czasie wolnym od szkoły. 

Jako  że  nie  miałem  żadnego  planu,  jak  przygotować  się  do  życia  przestępczego, 

studiowałem  wszystkie  umiejętności,  jakie  mogły  okazać  się  potrzebne.  Znalazłem  w 

słowniku  słowo  „fałszerstwo",  które  zachęciło  mnie  do  nauczenia  się  podstaw  fotografii  i 

druku. Ponieważ znajomość walki wręcz bardzo mi się już przydała, nie zaprzestałem trenin-

background image

gów, dopóki nie zdobyłem czarnego pasa. Nie zaniedbałem także strony technicznej obranego 

przeze  mnie  fachu.  Zanim  skończyłem  szesnaście  lat,  wiedziałem  wszystko,  co  można 

wiedzieć  o  komputerach  i  w  tym  samym  czasie  stałem  się  zręcznym  technikiem 

mikroelektronikiem. 

Same w sobie wszystkie te osiągnięcia były niezłe, ale co dalej? Nie miałem pojęcia. 

Wtedy właśnie zdecydowałem się dać sobie prezent z okazji dojścia do pełnoletności. Wyrok 

więzienia. 

Szaleniec?  Tak,  ale  chytry  jak  lis!  Musiałem  znaleźć  innych  przestępców,  a  gdzie  o 

nich  łatwiej  niż  w  więzieniu?  Trzeba  przyznać,  że  dobrze  to  sobie  wymyśliłem.  Pójście  do 

więzienia to jakby powrót do domu, spotkanie z moim właściwym otoczeniem. Będę słuchać i 

uczyć się, a kiedy uznam,  że dość się już nauczyłem,  wytrych ukryty w podeszwie mojego 

buta pomoże mi wydostać się stamtąd. Zanosiłem się śmiechem na samą myśl o tym. 

Głupim śmiechem, bo wszystko poszło zupełnie inaczej. 

Ostrzyżono mi włosy, opryskano antyseptycznym aerozolem, wydano więzienny strój 

i buty — tak nieprofesjonalnie, że bez trudu upchnąłem w nich mój wytrych i zbiór monet — 

zdjęto  mi  odcisk  kciuka,  wzór  siatkówki  i  zaprowadzono  do  celi.  Tam,  ku  mojej  radości, 

zobaczyłem, że mam towarzysza. Wreszcie zacznie się nauka. To był pierwszy dzień w moim 

przestępczym życiu. 

— Dzień dobry panu — powiedziałem. — Nazywam się Jim diGriz. 

Spojrzał na mnie i warknął: 

— Zamknij się, szczeniaku. 

Zaczął czyścić paznokcie u nóg, który to zabieg przerwało moje wejście. 

To była pierwsza lekcja. Uprzejma wymiana zdań obowiązująca w świecie poza tymi 

murami  tu  była  nieznana.  Życie  było  twarde,  podobnie  jak  język.  Wykrzywiłem  szyderczo 

usta i odezwałem się ponownie. Tym razem dużo ostrzej: 

— Sam się zamknij, wyskrobku. Moja ksywka jest Jim. A twoja? 

Nie byłem pewien, czy dobrze grypsuję, nauczyłem się tak mówić ze starych filmów 

video, ale ton mojego głosu był na pewno odpowiedni, bo tym razem udało mi się zwrócić na 

siebie jego uwagę. Powoli podniósł głowę i w jego oczach zabłysła nienawiść. 

— Nikt, ale to n i k t nie będzie w ten sposób rozmawiał z Willym Żyletą! Ciachnę 

cię, szczeniaku, i to porządnie. Wytnę ci na gębie moje inicjały. Ł jak Willy. 

—  W  —  powiedziałem.  —  Willy  pisze  się  przez  W.  To  jeszcze  bardziej  go 

zdenerwowało. 

background image

—  Wiem,  jak  się  pisze,  nie  jestem  jakimś  głupkiem!  —  zapienił  się  z  wściekłości  i 

zaczął grzebać pod materacem. Wyciągnął piłkę do metalu. Jej krawędź była wyostrzona jak 

brzytwa. Mała, śmiercionośna, broń. Podrzucił ją w dłoni, wykrzywił się i skoczył na mnie. 

Nie  trzeba  wyjaśniać,  że  w  ten  sposób  nie  należy  zbliżać  się  do  czarnego  pasa. 

Usunąłem  się  na  bok  i  gdy  mnie  mijał,  uderzyłem  go  w  nadgarstek,  po  czym  kopnąłem  w 

kostkę, tak że nadwerężył głową tynk na ścianie celi. 

Padł  nieprzytomny.  Gdy  doszedł  do  siebie,  siedziałem  na  pryczy  i  czyściłem 

paznokcie jego nożem. 

— Nazywam się Jim — powiedziałem szorstko, mocno zaciskając usta. — Powtórz. 

Jim. 

Spojrzał  na  mnie,  wykrzywił  się...  i  zaczął  płakać!  Ogarnęło  mnie  przerażenie.  To 

było nieprawdopodobne! 

—  Zawsze  wypada  na  mnie.  Ty  też  nie  jesteś  lepszy.  Ośmieszyłeś  mnie.  I  zabrałeś 

mój nóż. Przez cały miesiąc go robiłem, wybuliłem dychę na złamane ostrze... 

Na wspomnienie wszystkich tych zmartwień znów zaczął beczeć. Zorientowałem się, 

że był mniej więcej rok starszy ode mnie i znacznie mniej pewny siebie niż ja. Tak więc  w 

ramach mojego wprowadzenia w życie przestępcze musiałem pocieszyć go, przyłożyć mokry 

ręcznik  na  jego  guza,  zwrócić  nóż,  a  nawet  dać  mu  złotą  pięciodolarówkę,  żeby  przestał 

szlochać. Zacząłem podejrzewać, że życie przestępcy nie jest dokładnie takie, jak sobie wyob-

rażałem. 

Dość łatwo przyszło mi poznać historię życia Willy'ego. Mówiąc ściślej, trudno było 

go uciszyć, gdy zaczął gadać. Użalał się nad swym życiem i aż drżał z ochoty, by podzielić 

się ze mną swoimi przeżyciami. 

To było plugawe, ale milczałem, gdy wylewały się na mnie jego nudne wspomnienia. 

Kiepski  uczeń,  wyśmiewany  przez  innych,  najgorsze  stopnie.  Słaby  i  bity  przez  osiłków, 

zyskał pewną pozycję dopiero wtedy, gdy okrył — przypadkiem tłukąc butelkę — że mając 

broń  też  może  stać  się  mocnym  facetem.  Potem  jego  pozycja  wzmocniła  się,  gdy  zaczął 

znęcać  się  nad  kolegami.  Do  tego  doszło  krojenie  żywych  ptaków  i  innych  małych, 

niegroźnych stworzeń. Potem nastąpił gwałtowny upadek, gdy pociął jakiegoś chłopca i został 

złapany.  Skazany  na  dom  poprawczy,  zwolniony,  kolejne  wpadki  i  znów  poprawczak.  W 

końcu,  u  szczytu  swojej  kariery  punka-nożownika  został  wtrącony  do  więzienia  za 

wyłudzanie  groźbami  pieniędzy.  Od  dziecka,  rzecz  jasna.  Był  zbyt  wielkim  tchórzem,  by 

próbować zaczepić dorosłego. 

background image

Oczywiście nie opowiedział mi tego wszystkiego wprost, ale jasno wynikało to z jego 

bezsensownego narzekania. W końcu kazałem mu się zamknąć i pogrążyłem się w myślach. 

Wychodziło  na  to,  że  miałem  pecha.  Prawdopodobnie  wsadzono  mnie  z  nim,  żebym  nie 

dostał się w towarzystwo starych przestępców, którzy siedzieli w tym więzieniu. 

W  tym  momencie  zgasły  światła,  więc  położyłem  się  na  pryczy.  Jutro  będzie  mój 

dzień.  Spotkam  innych  więźniów  i  znajdę  wśród  nich  prawdziwych  przestępców. 

Zaprzyjaźnię się z nimi, a potem zacznę wyższe studia przestępcze! 

Spokojnie  zasypiałem,  do  wtóru  jednostajnego  jęczenia  z  sąsiedniej  pryczy.  To 

zwykły pech, że razem nas tu wsadzili. Willy jest wyjątkiem. Mój sąsiad jest przegrany, ot co. 

Rano wszystko się zmieni. 

Miałem  taką  nadzieję.  Cień  niepokoju  przez  jakiś  czas  nie  pozwalał  mi  zasnąć,  ale 

szybko się otrząsnąłem. Jutro będzie dobrze, na pewno. To nie ulega wątpliwości, dobrze... 

background image

Śniadanie było nie lepsze i nie gorsze od tych, które sam sobie przyrządzałem. Jadłem 

bezmyślnie,  sącząc  herbatę  kaktusową  i  zawzięcie  siorbiąc  kleik.  Jednocześnie  rozglądałem 

się  po  okolicznych  stolikach.  W  sali  stłoczyło  się  około  trzydziestu  więźniów.  Błądziłem 

wzrokiem od twarzy do twarzy z rosnącym uczuciem rozpaczy. 

Po  pierwsze,  większość  tych  gęb  miała  ten  sam  tępy  wyraz,  co  oblicze  mego 

towarzysza  z  celi.  W  porządku,  mogłem  pogodzić  się  z  tym,  że  wśród  kryminalistów  byli 

nieprzystosowani  i  różne  ciemniaki.  Ale  musiało  być  też  coś  więcej!  Przynajmniej  miałem 

taką nadzieję. 

Po  drugie,  wszyscy  byli  całkiem  młodzi,  żaden  nie  przekroczył  jeszcze  trzydziestki. 

Czyżby nie było żadnych starych kryminalistów? A może przestępstwo jest cechą młodzieży, 

szybko  leczoną  w  trybach  machiny  resocjalizacyjnej?  Musiało  być  jeszcze  coś  ponad  to. 

Musiało.  Ta  myśl  trochę  mnie  pocieszyła.  Wszyscy  ci  więźniowie  to  ludzie  przegrani  -  to 

było oczywiste. Przegrani i niekompetentni! Jeśli choć trochę pomyśleć, stawało się to jasne. 

Gdyby byli dobrzy w wybranym przez siebie zawodzie, nie byłoby ich tutaj! 

Ale potrzebowałem ich mimo wszystko! Jeżeli oni nie mogli dostarczyć mi nielegalnej 

wiedzy, której potrzebowałem, to z pewnością mogli skontaktować mnie z tymi, którzy taką 

wiedzę posiadali. Dzięki nim mogłem znaleźć wolnych kryminalistów, ciągle nieuchwytnych 

profesjonalistów.  Musiałem  się  za  to  zabrać.  Zaprzyjaźnić  się  z  tymi  tutaj  i  wyciągnąć 

informacje, których potrzebowałem. Jeszcze nie wszystko stracone. 

Znalezienie najlepszego  z tych wszystkich nikczemników nie zajęło mi wiele czasu. 

Mała grupka skupiła się wokół ociężałego młodego człowieka, który wystawiał na pokaz swój 

złamany  nos  i  pokrytą  bliznami  twarz.  Nawet  strażnicy  zdawali  się  go  unikać.  Kroczył  jak 

paw, a inni zachowywali odstęp, jak na poobiednim spacerze na wybiegu. 

- Kto to jest? - zapytałem Willy'ego, który zwalił się na ławkę obok mnie, pracowicie 

dłubiąc  w  nosie.  Zamrugał  szybko,  aż  wreszcie  dostrzegł  obiekt  mojego  zainteresowania  i 

zamachał rękami z rozpaczą. 

- Uważaj na niego, trzymaj się z daleka, jest gorszy niż trucizna. Słyszałem, że Stinger 

jest  mordercą  i  wierzę  w  to.  Jest  też  mistrzem  w  zapasach  błotnych.  Nie  myśl  nawet  o 

poznaniu go. 

To  było  rzeczywiście  intrygujące.  Słyszałem  o  zapasach  błotnych,  ale  mieszkałem 

zbyt blisko miasta, by to widzieć. Nic takiego nie odbywało się w okolicy dlatego, że dookoła 

było mnóstwo policji. Zapasy błotne to sport brutalny i nielegalny. Cieszył się popularnością 

background image

wśród  mieszkańców  oddalonych  miasteczek  farmerskich.  W  zimie,  kiedy  świniozwierze 

zamknięte były w chlewach, a zbiory złożone w stodołach, nadchodził czas pięści. Zaczynały 

się  zapasy.  Zdarzało  się,  że  pojawiał  się  obcy  i  rzucał  wyzwanie  miejscowemu  mistrzowi, 

którym  był  zwykle  jakiś  nadmiernie  umięśniony  oracz.  Podejmowano  wtedy  potajemne 

przygotowania  w  jakiejś  odległej  stodole  i  kiedy  kobiety  były  odprawione,  alkohol 

przemycony, a zakłady przyjęte, zaczynała się walka na gołe pięści. Trwała, dopóki jeden z 

zawodników nie mógł  wstać. Sport nie dla wrażliwych i  nie dla trzeźwych. Dobra, solidna, 

pijacka zabawa samców. Stinger był jednym z tego kręgu. Musiałem go bliżej poznać. 

Przyszło mi to z łatwością. Myślę, że mogłem po prostu do niego podejść i zagadać, 

ale  tor  mego  myślenia  był  wypaczony  przez  te  wszystkie  szmirowate  filmy,  których  się 

naoglądałem. 

Żeby  więc  porozmawiać  ze  Stingerem,  wstałem  z  ławki  i  pogwizdując,  wolno 

zbliżyłem się do niego i jego świty. Jeden z nich spojrzał na mnie tak groźnym wzrokiem, że 

cofnąłem  się.  Tylko  po  to,  aby  wrócić,  kiedy  tamten  odwrócił  się,  by  zająć  miejsce  obok 

swego przywódcy. 

-  Czy  ty  jesteś  Stinger?  -  wyszeptałem  półgębkiem  z  głową  odwróconą  od  niego. 

Musiał oglądać te same filmy, bo odpowiedział w ten sam sposób. 

- Tak. A kto chce wiedzieć? 

- Ja. Właśnie dostałem się do tego pudła. Mam dla ciebie wiadomość z zewnątrz. 

- Mów. 

- Nie tu, gdzie te bałwany mogłyby usłyszeć. Musimy być sami. 

Spojrzał  na  mnie  podejrzliwie  spod  swych  krzaczastych  brwi.  Ale  udało  mi  się 

rozbudzić  jego  ciekawość.  Mruknął  coś  do  swojej  świty  i  oddalił  się.  Tamci  zostali  na 

miejscu, ale posłali mi mordercze spojrzenia, kiedy ruszyłem za nim. 

Stinger przeciął teren wybiegu i skierował się do ławki. Siedzący tam dwaj mężczyźni 

zwiali, kiedy się zbliżył. Usiadłem obok niego, a on pogardliwie zmierzył mnie wzrokiem. 

- Mów, co masz do powiedzenia, szczeniaku, i lepiej, żeby to było coś pomyślnego. 

- To dla ciebie - powiedziałem popychając wzdłuż ławki monetę dwudziestodolarową. 

-  Wiadomość  jest  ode  mnie.  Potrzebuję  pomocy  i  chcę  za  nią  zapłacić.  Oto  zadatek.  Mam 

jeszcze takich mnóstwo. 

Prychnał  pogardliwie,  ale  jego  grube  palce  pochwyciły  monetę  i  wsunęły  ją  do 

kieszeni. 

- Nie jestem z żadnej instytucji charytatywnej, szczeniaku. Jedynym gościem, któremu 

pomagam, jestem ja sam. A teraz zjeżdżaj. 

background image

- Najpierw posłuchaj, co mam do powiedzenia. Potrzebuję kogoś, żeby ze mną zwiał. 

Od dziś za tydzień. Interesuje cię? 

Tym razem udało mi się przyciągnąć jego uwagę. Odwrócił się i spojrzał mi prosto w 

oczy. Zimno i pewnie. 

- Nie lubię żartów - powiedział, a jego ręka chwyciła mój nadgarstek i wykręciła go. 

Bolało.  Z  łatwością  mogłem  rozewrzeć  ten  uścisk,  ale  nie  zrobiłem  tego.  Jeżeli  ta 

manifestacja przemocy była dla niego ważna, niech tak będzie. 

-  To  nie  żart.  Za  osiem  dni  będę  na  zewnątrz.  Ty  też  możesz  być,  jeśli  zechcesz. 

Decyzja należy do ciebie. 

Spojrzał na mnie raz jeszcze i uwolnił mój nadgarstek. Rozcierałem go, czekając na 

odpowiedź. Widziałem, jak przetrawiał moje słowa, próbując podjąć decyzję. 

- Wiesz, dlaczego tu jestem? - zapytał w końcu. 

- Słyszałem pogłoski. 

-  Jeżeli  pogłoski  mówiły  o  tym,  że  zabiłem  gościa,  to  były  prawdziwe.  To  był 

wypadek. Miał miękką czaszkę. Rozwaliła się, kiedy mu przykopałem. Chcieli potraktować to 

jako wypadek na farmie, ale inny gość przegrał  ze mną mecz. Miał mi zapłacić następnego 

dnia,  ale  zamiast  tego  poszedł  na  policję,  bo  tak  było  taniej.  Chcą  mnie  teraz  zabrać  do 

szpitala Ligi i otworzyć mi głowę. Więzienny psychoanalityk mówi, że po tym odechce mi się 

walczyć. Wcale mi się to nie podoba. 

Kiedy  mówił,  pięści  zaciskały  mu  się  i  otwierały,  i  nagle  zrozumiałem,  że  walka  to 

jego życie, jedyna rzecz, którą robi dobrze. Coś, za co ludzie go podziwiają, za co go chwalą. 

Jeżeli  zostanie  mu  to  odebrane,  to  tak  jakby  odebrali  mu  życie.  Poczułem  nagłą  falę 

współczucia, ale nie dałem tego po sobie poznać. 

- Możesz mnie stąd wydostać? - to pytanie było poważne. 

- Mogę. 

-  Więc  jestem  twój.  Wiem,  że  czegoś  ode  mnie  chcesz.  Na  tym  świecie  nikt  nic  nie 

robi za frajer. Zrobię co chcesz, szczeniaku. Oni w końcu mnie dorwą. Jeżeli naprawdę cię 

szukają, nie ma takiego miejsca, w którym mógłbyś się ukryć. Ale ja zamierzam takie miejsce 

znaleźć. Chcę dostać tego gościa, który mnie tu wpakował. Postąpię z nim, jak należy. Jedna, 

ostatnia walka. Zabiję go, tak jak on zabił mnie. 

Trząsłem  się  cały,  kiedy  słuchałem  tych  słów,  było  oczywiste,  że  naprawdę  miał 

zamiar to zrobić. Było to aż boleśnie jasne. 

background image

-  Wyciągnę  cię  stąd  -  powiedziałem  i  obiecałem  sobie,  że  dopilnuję,  aby  nigdy  nie 

znalazł się w pobliżu obiektu swojej zemsty. Nie miałem zamiaru rozpoczynać przestępczej 

kariery jako współwinny morderstwa. 

Stinger przygarnął  mnie od razu pod swoje opiekuńcze skrzydła. Na początek  podał 

mi  rękę,  miażdżąc  moje  palce  w  morderczym  uścisku.  Potem  zaprowadził  mnie  do  swojej 

świty. 

-  To  jest  Jim  -  powiedział.  -  Traktujcie  go  dobrze.  Ten,  kto  sprawi  mu  jakiekolwiek 

kłopoty, będzie miał do czynienia ze mną. 

Rozpłynęli się w nieszczerych uśmiechach i  obietnicach przyjaźni.  Tyle  dobrego, że 

przynajmniej będę miał z nimi spokój. Miałem po swojej stronie te potężne łapska. Jedno z 

nich spoczęło na moim ramieniu, gdy odeszliśmy na bok. 

- Jak masz zamiar to zrobić? - zapytał. 

-  Powiem  ci  rano.  Teraz  muszę  załatwić  ostatnie  przygotowania  -  skłamałem.  -  Do 

zobaczenia. 

Odszedłem, żeby zrobić rozpoznanie terenu. Chciałem Opuścić to ponure miejsce tak 

samo  jak  on.  Ale  z  innego  powodu.  On  dla  zemsty,  ja  z  przygnębienia.  Wszyscy  tu  byli 

przegrani.  Ja  wolałem  wygranych.  Zapragnąłem  znaleźć  Się  z  daleka  od  tych  patałachów  i 

znów odetchnąć świeżym powietrzem. 

Następne  dwadzieścia  cztery  godziny  spędziłem  na  poszukiwaniu  najlepszej  drogi 

ucieczki.  Mogłem  bez  trudu  otworzyć  wszystkie  mechaniczne  zamki  w  obrębie  więzienia. 

Jedynym problemem była elektroniczna brama w zewnętrznym murze. Gdybym miał  czas i 

odpowiedni sprzęt, ją także mógłbym otworzyć. Ale nie pod okiem Strażników, którzy przez 

całą  dobę  dyżurowali  w  wieżyczce  obserwacyjnej  nad  bramą.  Tę  drogę  ucieczki  należało  

więc  skreślić.  Potrzebowałem  lepszego  planu  na  wydostanie  się  z  więzienia,  dlatego 

rozpoznanie terenu było niezbędne. 

Było  już  po  północy,  gdy  wyślizgnąłem  się  z  łóżka.  Byłem  bez  butów.  Musiałem 

zachowywać  się  jak  najciszej,  więc  obuwie  zastąpiły  trzy  pary  skarpet.  Cicho  wepchnąłem 

jakieś  ubrania  pod  koc,  tak  aby  strażnik  zaglądający  przez  judasza  zobaczył  zajęte  łóżko. 

Willy chrapał donośnie, gdy otworzyłem zamek wytrychem i wyślizgnąłem się na korytarz. 

Willy  nie  był  jedynym,  który  zażywał  nocnego  wypoczynku;  cały  korytarz  rozbrzmiewał 

poświstywaniem  i  chrapaniem.  Włączone  było  nocne  oświetlenie  i  byłem  sam  na  piętrze. 

Wyjrzałem ostrożnie zza rogu i zobaczyłem, że strażnik siedzi piętro niżej i wypełnia kupon 

na wyścigi. Wspaniale. Miałem nadzieję, że wytypuje zwycięzcę. Cicho jak cień wszedłem na 

schody i w górę, na wyższe piętro. 

background image

Oba  poziomy  były  przygnębiająco  podobne  -  same  cele.  Takie  samo  było  kolejne 

piętro, i jeszcze następne nad nim. A że było ono ostatnie, nie mogłem pójść wyżej. Właśnie 

miałem zawrócić, gdy dostrzegłem kątem oka błysk metalu w cieniu na końcu korytarza. Jak 

mówi  przysłowie,  kto  nie  ryzykuje...  Przemknąłem  obok  drzwi  cel,  w  których  -  miałem 

nadzieję - więźniowie spali, i dotarłem do odległej ściany. 

No proszę, co my tu mamy! Żelazne szczeble w ścianie, znikające wyżej w ciemności! 

Wszedłem po nich i także zniknąłem. Ostatni szczebel był tuż pod wpuszczoną w sufit klapą. 

Była  metalowa,  z  metalową  ramą  i  solidnie  zamknięta,  o  czym  przekonałem  się,  gdy 

naparłem  na  nią  ramieniem.  Gdzieś  musiał  być  zamek,  ale  nie  mogłem  go  znaleźć  w 

ciemności. Trzymając się jedną ręką żelaznego szczebla, drugą zacząłem macać powierzchnię 

klapy, w której, jak sądziłem, był typowy zamek. 

Nic nie znalazłem. Spróbowałem jeszcze raz, zmieniając rękę, bo  czułem, jak ramię 

powoli wychodzi mi ze stawu. To samo. Nie było zamka! Ogarnęła mnie panika i przestałem 

myśleć. Przezwyciężyłem ją i zmusiłem do pracy szare komórki. Zamek musiał gdzieś być. 

Niczego nie było na samej klapie. Musiałem więc szukać na ramie. Powoli wyciągnąłem rękę 

i przebiegłem palcami wzdłuż ramy. Od razu znalazłem to, czego szukałem. 

Jaka  prosta  jest  odpowiedź,  gdy  zadasz  prawidłowe  pytanie!  Wyjąłem  wytrych  z 

kieszeni i wsunąłem go do zamka. Po chwili ustąpił. Wypchnąłem klapę, wszedłem na dach i 

zamknąłem ją za sobą. Z rozkoszą wciągnąłem chłodne, nocne powietrze. 

Nade  mną  jasno  świeciły  gwiazdy.  Dawały  dość  światła,  bym  mógł  widzieć  ciemną 

powierzchnię  dachu.  Był  płaski,  obrzeżony  wysokim  do  kolan  murkiem  i  upstrzony 

kominkami  wentylacyjnymi.  Jakiś  potężny  kształt  przesłaniał  niebo  i  gdy  zbliżyłem  się  do 

niego, usłyszałem kapanie. Zbiornik wody, w porządku. A co w dole? 

Przed sobą zobaczyłem jasno oświetlone podwórze, dobrze strzeżone i niebezpieczne. 

Po  drugiej  stronie  dachu  znajdowało  się  coś  znacznie  bardziej  interesującego.  Mur  schodził 

pionowo pięć pięter w dół i kończył się na tylnym podwórzu, słabo oświetlonym przez jedną 

latarnię.  Był  tam  śmietnik,  jakieś  beczki  i  ciężka  brama  w  zewnętrznym,  murze.  Bez 

wątpienia  zamknięta.  Ale  co  człowiek  zamknął,  człowiek  może  otworzyć.  Czy  raczej  ja 

mogę. To była droga na wolność. 

Oczywiście trzeba było zejść pięć pięter w dół, ale coś się i wymyśli. Albo poszukać 

innej  drogi  na  tylne  podwórze.  Miałem  sześć  dni,  aby  rozważyć  wszystkie  kombinacje 

ucieczki. Mnóstwo czasu. Zmarzły mi stopy, ziewnąłem i zadrżałem. Dość się napracowałem 

jak na jedną noc. W tej chwili moja prycza więzienna wydała mi się bardzo atrakcyjna. 

background image

Zawróciłem cicho i ostrożnie. Otworzyłem i starannie zamknąłem klapę. Zszedłem po 

drabinie  i  po  schodach  na  swoje  piętro.  A  wtem  usłyszałem  krzyki.  Donośne  i  wyraźne. 

Najgłośniej  ze  wszystkich  krzyczał  mój  towarzysz  z  celi,  Willy.  Ogarnąłem  przerażonym 

spojrzeniem  otwarte  drzwi  celi  i  postacie  strażników,  potem  cofnąłem  się  i  z  powrotem 

wbiegłem na schody. Głos Willy'ego dźwięczał w moich uszach jak trąby Sądu Ostatecznego. 

- Obudziłem się, a jego nie było! Zostałem sam! Potwory go zjadły, albo co! Ratujcie 

mnie, błagam! To coś go złapało! Ono przeszło przez zamknięte drzwi. A teraz będzie chciało 

zjeść mnie! 

background image

4

 

Na moment rozgrzał mnie gniew na mojego skretyniałego współlokatora, natychmiast 

jednak zmroziła mnie groźba pojmania. Biegłem nie zastanawiając się, jak najdalej  od tych 

głosów i całego zamieszania. Z powrotem po schodach. Jedno piętro. Drugie... 

Nagle  włączyły  się  wszystkie  światła  i  zawyły  syreny.  Więźniowie  obudzili  się  i 

zaczęli  nawoływać.  Za  chwilę  staną  przy  drzwiach  cel,  zobaczą  mnie,  zaczną  krzyczeć, 

nadbiegną  strażnicy.  Nie  było  ucieczki.  Wiedziałem  o  tym,  ale  wciąż  biegłem.  Na  ostatnie 

piętro, wzdłuż cel.  Wszystkie były teraz jasno oświetlone. Więźniowie mogli zobaczyć, jak 

przechodzę  i  byłem  pewien,  że  wyda  mnie  pierwszy  gnojek,  który  mnie  zauważy.  To  już 

koniec. 

Z  podniesioną  głową  przeszedłem  obok  pierwszej  celi  i  mijając  ją  zajrzałem  do 

środka. 

Była pusta. Podobnie jak wszystkie pozostałe na tym piętrze. Ciągle miałem szansę! 

Jak oszalała małpa wdrapałem się po żelaznych szczeblach i niezdarnie włożyłem wytrych do 

zamka.  Pode  mną  odezwały  się  głosy  i  zaczęły  przybliżać.  Usłyszałem  kroki  dwóch 

strażników wchodzących po schodach. 

Zamek puścił. Popchnąłem klapę i przelazłem przez otwór. Rozpłaszczony na dachu, 

opuściłem klapę. Gdy się domykała, zobaczyłem, że obaj grubi strażnicy zwracają się w moją 

stronę. 

Czy  spostrzegli,  że  klapa  się  poruszyła?  Serce  waliło  mi  jak  młot.  Spazmatycznie 

chwytałem powietrze i czekałem, aż zaczną wołać na alarm. 

Nie zaczęli. Wciąż byłem wolny. 

Trochę  wolny...  Natychmiast  ogarnęło  mnie  przygnębienie.  Wolny,  żeby  leżeć  na 

dachu i drżeć z zimna. Wolny, żeby czaić się tutaj, dopóki mnie nie znajdą. 

Tak  więc  czaiłem  się,  drżałem  i  w  ogóle  było  mi  żal  samego  siebie.  Przez  jakąś 

minutę. Potem wstałem, otrząsnąłem się jak pies i poczułem, że wzbiera we mnie gniew. 

-  Wielki  przestępca  -  szepnąłem  dość  głośno,  by  móc  sam  siebie  usłyszeć.  -  Kariera 

przestępcza.  I  w  czasie  swojej  pierwszej  wielkiej  akcji  wpadasz  przez  jakiegoś  tępego 

nożownika. Dostałeś nauczkę, Jim. Może przyda ci się ona, gdy pewnego dnia wyjdziesz na 

wolność. Zawsze ubezpieczaj skrzydła i tyły. Rozważ wszystkie możliwości. Weź pod uwagę, 

że jakiś dureń może się obudzić. Powinieneś był go ogłuszyć lub zrobić coś w tym rodzaju, 

żeby mieć pewność, że będzie mocno spał. Zresztą takie rozważania do niczego cię teraz nie 

background image

doprowadzą. Zapamiętaj sobie tę lekcję, rozejrzyj się dookoła i spróbuj jeszcze uratować ten 

szybko rozsypujący się plan ucieczki. 

Nie  miałem  dużego  wyboru.  Gdyby  strażnicy  otworzyli  klapę  i  wyszli  na  dach, 

musieliby mnie znaleźć. Gdzie mógłbym się schować? Pokrywa zbiornika na wodę mogła mi 

zapewnić tymczasowe schronienie, ale gdyby weszli na dach, na pewno szukaliby także tam. 

Ale ponieważ nie mogłem zejść po stromej ścianie, była to jedyna, choć marna szansa. Trzeba 

się tam dostać! 

Nie było to łatwe. Zbiornik był zrobiony z gładkiego metalu i nie mogłem dosięgnąć 

pokrywy.  Ale  musiałem.  Cofnąłem  się  i  wziąłem  rozbieg,  skoczyłem  i  poczułem,  jak  moje 

palce  zahaczyły  się  za  krawędź.  Starałem  się  chwycić  mocniej,  ale  osunąłem  się  i  spadłem 

ciężko na dach. Gdyby ktoś był pod spodem, na pewno by to usłyszał. Miałem nadzieję, że 

znajdowałem się nad jakąś pustą celą, a nie nad korytarzem. 

- Przestań myśleć i zacznij działać, Jim - powiedziałem i dodałem kilka przekleństw w 

nadziei, że podniesie to moje morale. Musiałem się tam dostać! 

Tym  razem  cofnąłem  się  na  koniec  dachu,  aż  oprałem  się  o  murek.  Wziąłem  kilka 

głębokich oddechów. Naprzód! 

Biegiem,  szybko,  teraz!  Skacz!  Złapałem  krawędź  prawą  ręką.  Zacisnąłem  palce. 

Złapałem się drugą ręką i podciągnąłem z całych sił na wierzch zbiornika. 

Leżałem tam, oddychając ciężko i patrząc na martwego ptaka tuż obok mojej twarzy. 

Jego puste oczy wlepione były w moje. Kiedy się odsuwałem, usłyszałem, jak klapa ciężko 

stuknęła o dach. 

- Popchnij mnie trochę, dobrze? Chyba utknąłem. 

Słysząc to chrząkanie i sapanie nabrałem pewności, że musiał to być jeden z tłustych 

strażników,  których  widziałem.  Dalsze  stękanie  i  wzdychanie  oznajmiło  przybycie  jego  nie 

mniej grubego towarzysza. 

- Nie wiem, co my tu robimy -jęknął pierwszy. 

- Ja wiem - zdecydowanie odpowiedział drugi. - Słuchamy rozkazów, co jeszcze nigdy 

nikomu nie zaszkodziło. 

- Ale klapa była zamknięta. 

- Podobnie jak drzwi celi, przez które jednak przeszedł. Rozejrzyj się. 

Ciężkie kroki okrążyły dach, potem wróciły. 

- Nie tutaj. Nie ma się tu gdzie ukryć. Nie zwiesił się też z krawędzi, sprawdziłem to. 

- Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie nie zajrzeliśmy. 

background image

Czułem,  jak  ich  oczy  starają  się  przewiercić  na  wylot  metal  zbiornika.  Serce  znów 

zaczęło mi walić. Przywarłem do zardzewiałej blachy i czułem tylko rozpacz, gdy zbliżały się 

kroki. 

- Nigdy by się tam nie dostał. Za wysoko. Nawet ja nie dosięgnąłbym pokrywy. 

- Ty byś nawet nie dosięgnął swoich sznurowadeł, pochylając się nad nimi. Chodź tu, 

podsadź mnie. Jeżeli podeprzesz mi stopę, dosięgnę krawędzi i złapię się jej. Wystarczy, że 

rzucę okiem. 

Miał  absolutną  rację.  Po  prostu  rzut  oka.  I  nic  nie  mogłem  zrobić.  Leżałem  tam, 

przybity  świadomością  porażki,  i  wsłuchiwałem  się  w  chrobot  i  przekleństwa,  gdy  tłuste 

cielsko  gramoliło  się  dysząc.  Chrobot  przybliżył  się  i  tuż  obok  mojej  twarzy  pojawiła  się 

wielka łapa, szukająca oparcia. 

Musiała  to  zrobić  moja  podświadomość,  bo  przysięgam,  że  nie  było  to  dziełem 

zwykłego procesu myślowego. Moja dłoń wystrzeliła i popchnęła martwego ptaka do przodu, 

na samą krawędź, pod palce, które opadły i zacisnęły się na nim. 

Wynik  był  w  najwyższym  stopniu  zadowalający.  Ptak  znikł,  podobnie  jak  ręka, 

rozległ się krzyk i wrzask, szamotanina i podwójny głuchy łomot. 

- Co robisz bałwanie? 

- Złapałem to, fuj! Cholera, złamałem kostkę. 

-  Zobacz,  czy  możesz  na  niej  stanąć.  Złap  mnie  za  ramię,  skacz  na  drugiej  nodze, 

tedy... 

Strażnicy  przy  klapie  krzyczeli  głośno,  a  ja  z  ulgą  pogratulowałem  sobie  refleksu. 

Mogli tu wkrótce wrócić, była taka możliwość, ale na pewno wygrałem pierwszą rundę. 

Gdy  powoli  upłynęły  kolejne  sekundy,  a  potem  minuty,  zrozumiałem,  że  wygrałem 

też drugą. 

Zrezygnowali  z  przeszukiwania  dachu,  przynajmniej  na  razie.  Syreny  zamilkły,  a 

bieganina  przeniosła  się  na  niższe  piętra.  Słychać  było  krzyki,  trzaskanie  drzwiami  i  wycie 

silników, gdy samochody ruszały w noc. Niedługo potem - cud nad cudami! - zaczęły gasnąć 

światła. Skończył się pierwszy etap poszukiwań. Zacząłem drzemać, ale zaraz gwałtownie się 

ocknąłem. 

-  Ty  głupku,  ciągle  jeszcze  jesteś  w  opałach!  -  wrzasnąłem  na  siebie.  -  Skończyli 

poszukiwania, ale teraz nawet mysz się stąd nie wyślizgnie. I możesz założyć się o ostatniego 

dolara, że od świtu będą przeczesywać wszystkie zakamarki. I za drugim razem przyjdą tu z 

drabiną. Więc weź to pod uwagę i rusz się. 

background image

Dobrze  wiedziałem,  dokąd  się  ruszyć.  Było  to  ostatnie  miejsce,  w  którym  mogliby 

szukać mnie tej nocy. 

Kolejny  raz  przeszedłem  przez  klapę  i  wzdłuż  ciemnego  korytarza.  Niektórzy 

więźniowie ciągle jeszcze komentowali szeptem wydarzenia tej nocy, ale wszyscy chyba już 

byli w łóżkach. Cicho ześlizgnąłem się po schodach i doszedłem do celi 567B. Bezdźwięcznie 

otworzyłem drzwi i tak samo zamknąłem je za sobą. Minąłem swoją pryczę i podszedłem do 

drugiej,  na  której  mój  przyjaciel  Willy  spał  snem  sprawiedliwego.  Zatkałem  mu  usta  ręką. 

Gdy otworzył szeroko oczy, z prymitywną i sadystyczną satysfakcją szepnąłem mu do ucha: 

- Jesteś martwy, szczurze. Martwy! Zawołałeś strażników i teraz dostaniesz to, na co 

zasłużyłeś! 

Sprężył się mocno, a po chwili odpadł bezwładnie. Miał zamknięte oczy. Czyżbym go 

zabił? Natychmiast pożałowałem tego głupiego dowcipu. Nie, nie był martwy, zemdlał tylko 

ze strachu. Oddychał słabo i powoli. Poszedłem po ręcznik, zmoczyłem go w zimnej wodzie i 

położyłem mu na czole. 

Jego wrzask przeszedł w bełkot, gdy wepchnąłem mu ręcznik w usta. 

-  Jestem  szlachetnym  człowiekiem,  Willy,  więc  masz  szczęście.  Nie  zamierzam  cię 

zabić - mój szept chyba go uspokoił, bo poczułem, że przestał drżeć. - Musisz mi pomóc. Jeśli 

to zrobisz, nic złego ci się nie stanie. Masz na to moje słowo. Zastanów się dobrze. Szepniesz 

tylko jedno słówko. Powiedz mi, jaki jest numer celi Stingera. Kiedy będziesz gotowy, kiwnij 

głową.  Dobrze.  Zabieram  ręcznik.  Jeżeli  wykręcisz  jakiś  numer  lub  cokolwiek,  cokolwiek 

innego, możesz się uważać za trupa. Mów. 

- …231B... 

To samo piętro. Dobrze. Z powrotem zakneblowałem go ręcznikiem. Potem ucisnąłem 

mocno  tętnicę  za  jego  prawym  uchem,  tę,  która  prowadzi  do  mózgu.  Ucisk  przez  sześć 

sekund  powoduje  utratę  przytomności,  a  przez  dziesięć  sekund  śmierć.  Szarpnął  się  i  znów 

opadł bezwładnie. Cofnąłem kciuk, gdy doliczyłem do siedmiu. Nie jestem pamiętliwy. 

Wytarłem sobie twarz ręcznikiem, namacałem buty i włożyłem je. Także inną koszulę 

i  marynarkę.  Potem  wydudliłem  co  najmniej  litr  wody  i  znów  byłem  gotowy  do  stawienia 

czoła światu. Zdjąłem z łóżek koce, wsunąłem je pod pachę i wyszedłem. 

Najciszej jak mogłem, ruszyłem na palcach do celi Stingera. Czułem się bezpieczny i 

spokojny. Zdawałem sobie sprawę z tego, że było to uczucie głupie i niebezpieczne, ale po 

przejściach tego wieczoru nie byłem w stanie czegokolwiek się bać. Drzwi celi otworzyły się 

bez problemu. Oczy Stingera otworzyły się także, gdy potrząsnąłem jego ramieniem. 

background image

- Ubieraj  się  -  powiedziałem cicho.  -  Uciekamy. Muszę przyznać, że nie tracił czasu 

na zbędne pytania. Po prostu ubrał się, a ja ściągnąłem koce z jego pryczy. 

- Będą potrzebne co najmniej jeszcze dwa - powiedziałem. 

- Wezmę koce Eddiego. 

- Obudzi się. 

-  Dopilnuję,  żeby  zaraz  znowu  zasnął.  Zabrzmiał  szept,  a  potem  głuchy  cios.  Eddie 

zasnął, a Stinger przyniósł jego koce. 

-  Oto,  co  zrobimy  -  powiedziałem.  -  Znalazłem  drogę  na  dach.  Pójdziemy  tam  i 

powiążemy te koce. Potem spuścimy się po nich i zwiejemy. W porządku? 

Nigdy w życiu nie słyszałem głupszego planu. Ale Stinger nie przejął się tym. 

- W porządku. Idziemy! - oznajmił. 

I znów wspięliśmy się po schodach. Zaczynało się to robić męczące, zresztą w ogóle 

byłem już zmęczony. Wszedłem po szczeblach, otworzyłem  klapę i  rzuciłem  na dach koce, 

kiedy mi je podał. Nie odezwał się ani słowem, dopóki znów nie zamknąłem wyjścia. 

-  Co  się  stało?  Słyszałem,  że  uciekłeś  i  miałem  zamiar  cię  zabić,  gdyby 

kiedykolwiek... przyprowadzili cię z powrotem... 

- To nie takie proste. Powiem ci, kiedy się stąd wydostaniemy. A teraz wiążmy koce. 

Po przekątnej, muszą być jak najdłuższe, węzłem płaskim. O, tak. 

Wiązaliśmy  jak  szaleni,  aż  wszystkie  koce  zostały  połączone,  potem  chwyciliśmy 

końce, ciągnęliśmy i szarpnęliśmy. Trzymały mocno. Przywiązałem jeden koniec do solidnie 

wyglądającej rynny i zrzuciłem resztę na dół. 

-  Brakuje  co  najmniej  sześciu  metrów  -  stwierdził  Stinger,  spoglądając  w  dół.  -  Idź 

pierwszy, bo jesteś lżejszy. Jeżeli potem urwie się razem  ze mną, przynajmniej ty będziesz 

miał szansę. Ruszaj. 

Logika  tego  rozumowania  była  niezaprzeczalna.  Wszedłem  na  murek  i  chwyciłem 

pierwszy  koc.  Stinger  ścisnął  moje  ramię  w  nagłym  przypływie  emocji.  Potem  ruszyłem  w 

dół. 

Nie było to łatwe. Moim zmęczonym dłoniom trudno było utrzymać szorstki materiał 

koców. Schodziłem najszybciej jak mogłem, bo czułem, że opuszczają mnie siły. 

Potem  moje  nogi  zawisły  w  powietrzu.  Dotarłem  do  końca  liny.  Twardy  grunt  był 

daleko. Trudno było się tam dostać, a raczej bardzo łatwo. Nie mogłem się dłużej utrzymać. 

Palce rozwarły się i spadłem. 

Potłuczony  i  poturbowany  siedziałem  na  ziemi,  próbując  złapać  oddech.  Udało  się. 

Wysoko  nade  mną  widziałem  ciemny  kształt  Stingera  opuszczającego  się  po  linie,  ręka  za 

background image

ręką. Po kilku sekundach i on był na ziemi. Spadł obok mnie lekko jak kot. Pomógł mi wstać i 

podtrzymywał mnie, gdy zataczając się ruszyłem do bramy. 

Drżały mi ręce i nie mogłem otworzyć zamka. Widać nas było w tym świetle jak na 

dłoni i gdyby któryś strażnik wyjrzał przez okno, bylibyśmy skończeni. 

Wziąłem  głęboki,  długi  oddech  i  znów  wsadziłem  wytrych.  Powoli  i  ostrożnie, 

wyczuwając wszystkie nacięcia, pchałem go i kręciłem. 

Zamek otworzył się w końcu i wypadliśmy na zewnątrz. Stinger zamknął cicho drzwi, 

potem odwrócił się i pobiegł w noc, a ja deptałem mu po piętach. 

Byliśmy wolni! 

background image

5

 

Poczekaj!  -  krzyknąłem  za  Stingerem,  który  już  zbiegł  na  drogę.  -  Nie  tędy.  Mam 

lepszy plan. Wymyśliłem go, zanim mnie wsadzili. Zwolnił, przemyślał to i podjął decyzję. 

- Jak na razie wszystko, co wymyśliłeś, grało. To co mamy zrobić? 

- Na początek... zostawić ślad, za którym pójdą roboty-tropiciele. 

Zboczyliśmy  z  drogi,  przecięliśmy  trawnik  i  zeszliśmy  nad  pobliski  strumyk.  Był 

płytki,  ale  zimny  i  nie  mogłem  powstrzymać  drżenia,  gdy  przez  niego  przechodziliśmy. 

Ruszyliśmy  w  kierunku  pobliskiej  autostrady,  kucając  nisko,  kiedy  przejechał  obok  ciężki 

transporter. Poza nim nie było żadnego ruchu. 

- Teraz! -  krzyknąłem.  -  Prosto na drogę, a potem  z powrotem, dokładnie po swoich 

śladach. 

Stinger  zrobił,  co  mu  kazałem  i  zatoczywszy  koło,  wróciliśmy  do  lodowatej  wody 

strumyka. 

-  Sprytnie  -  powiedział.  -  Tropiciele  wykryją,  gdzie  weszliśmy  do  wody  i  w  którym 

miejscu z niej wyszliśmy. Pójdą naszym śladem aż do drogi. A wtedy pomyślą, że zabrał nas 

jakiś samochód. A wiec co teraz? 

- Pójdziemy wodą w górę strumienia do najbliższej farmy hodowlanej świniozwierzy. 

-  Nie  ma  mowy!  Nienawidzę  tych  bydlaków.  Jeden  dziabnął  mnie,  jak  byłem 

gnojkiem. 

-  Nie  mamy  innego  wyjścia.  Jeśli  tam  nie  pójdziemy,  gliny  złapią  nas  jeszcze  przed 

świtem. Sam nie przepadam za tymi świniozwierzami, ale wychowałem się na farmie i wiem, 

jak z nimi postępować. A teraz ruszajmy się, zanim nogi zamarzną mi na kość. 

Była to długa i ciężka przeprawa i cały aż trząsłem się z zimna. Ale nie pozostało nam 

nic innego, jak iść dalej. Gdy doszliśmy do wijącego się między polami potoku, do którego 

wpadał nasz strumień, zęby szczękały mi jak kastaniety. 

Gwiazdy zaczęły blednąc. Zbliżał się świt. 

-  To  tutaj  -  powiedziałem  z  trudem.  -  Poznaję  to  miejsce  po  tym  martwym  drzewie. 

Idź zaraz za mną, jesteśmy już bardzo blisko. 

Sięgnąłem, ułamałem uschniętą gałąź, która wisiała nad strumykiem, i poprowadziłem 

dalej. Brodziliśmy tak, aż doszliśmy do wysokiego, przecinającego strumyk ogrodzenia pod 

napięciem. Można je było łatwo zobaczyć w świetle wstającego dnia. Gałęzią uniosłem dół 

ogrodzenia, tak aby Stinger mógł się pod nim przeczołgać, po czym on zrobił to samo, abym 

ja mógł się przedostać. Gdy się podniosłem, z pobliskiego dębowego zagajnika dobiegł mnie 

background image

znajomy szelest dużych kolców. Wielki, ciemny kształt oderwał się od drzew i pocwałował w 

naszą stronę. 

Wyrwałem Stingerowi gałąź i miękko zawołałem: 

- Taś, taś tutaj, świnko! 

Zbliżający się świniozwierz wydał z siebie bulgotliwe chrumknięcie. Stojący za mną 

Stinger  mruczał  pod  nosem  na  zmianę  przekleństwa  i  modlitwy.  Zawołałem  jeszcze  raz  i 

wielki stwór podszedł bliżej. Prawdziwe cudo, co najmniej tona wagi, patrzyło teraz na mnie 

swymi  małymi  czerwonymi  ślepiami.  Zrobiłem  krok  do  przodu  i  powoli  uniosłem  gałąź. 

Usłyszałem za sobą jęk Stingera. Świniak ani drgnął, kiedy wepchnąłem mu gałąź za ucho, 

rozgarnąłem długie kolce i zacząłem go pracowicie drapać. 

- Co robisz? On nas zabije! - wyjęczał Stinger. 

-  Bzdura  -  odparłem,  drapiąc  mocniej.  -  Słyszysz?  Świniozwierz  aż  zmrużył  oczy  z 

rozkoszy, pomrukując radośnie. 

- Dobrze znam  te bydlaki.  Zalęgają im się pod  kolcami robaki,  do których nie mogą 

się  dobrać.  Uwielbiają  porządne  drapanko.  Jeszcze  drugie  ucho,  za  uszami  są  najbardziej 

swędzące miejsca, i możemy iść. 

Drapałem,  świniak  zamruczał  z  zadowoleniem,  a  nad  nami  jaśniał  świt.  W  domu 

farmera  zapaliło  się  światło,  a  my  przyklękliśmy  za  świniozwierzem.  Ktoś  stanął  w  progu, 

wylał miednicę wody i drzwi zamknęły się z powrotem. 

- Chodźmy do stodoły - powiedziałem. 

Świniak  zamruczał  niezadowolony,  gdy  przestałem  go  drapać,  a  potem,  gdy 

przekradaliśmy się przez podwórze, potruchtał za nami, w nadziei na coś więcej. Bardzo nam 

tym pomógł, bo nagle pojawiło się wokół mnóstwo nastroszonych świń, które rozstąpiły się 

na widok swego króla. Razem z naszą eskortą dotarliśmy do stodoły. 

- Do zobaczenia, koleś - powiedziałem, drapiąc go ostatni raz. - Miło cię było poznać. 

Stinger otworzył drzwi do stodoły i wślizgnęliśmy się do środka. Zasunęliśmy rygiel, 

a ciężkie wrota aż zadrżały, gdy nasz kompan z nadwagą naparł na nie parskając. 

- Uratowałeś mi życie - wydyszał Stinger. - Nigdy ci tego nie zapomnę. 

- To po prostu wprawa - odparłem skromnie. - Ty jesteś dobry w pięściach. 

- A ty wspaniały ze świniami. 

- Nie ująłbym tego w ten sposób - mruknąłem zirytowany. 

Wdrapaliśmy się na sąsiek z sianem, gdzie nikt nas nie mógł zobaczyć. Przed nami był 

długi dzień, a ja miałem zamiar przespać go najchętniej w całości. Zakopałem się w sianie, 

dwa razy kichnąłem, gdy kurz dostał mi się do nosa, i musiałem natychmiast usnąć. 

background image

Następną rzeczą, którą pamiętam, to szarpiący mnie za ramię Stinger i przedostające 

się między deskami światło słoneczne. 

- Gliny tu są - wyszeptał. 

Zamrugałem,  strząsając  z  oczu  resztki  snu  i  spojrzałem  przez  szparę.  Zielono-biały 

grawilot policyjny unosił się tuż nad ziemią przed drzwiami domu farmera, a jeden z dwóch 

umundurowanych  zbirów  pokazywał  gospodarzowi  jakąś  kartkę.  Ten  pokręcił  głową  i  jego 

głos przebił się przez rozgardiasz panujący na podwórku. 

- Nie. Nigdy żadnego z nich nie widziałem. Jeśli chcecie wiedzieć, to od tygodnia nie 

widziałem  tu  żywego  ducha.  Fajno  chociaż  z  wami  zamienić  słówko,  chłopaki.  Ci  kolesie 

faktycznie wyglądają paskudnie, mówicie, że przestępcy... 

-  Tatuśku,  nie  mamy  czasu  na  pogawędki.  Jeśli  ich  nie  widziałeś,  mogą  się  jeszcze 

ukrywać na twojej farmie. Może w stodole? 

-  Nie  ma  mowy,  żeby  tam  wleźli.  Toć  wokół  łażą  Świniozwierze!  Najwredniejsze 

stworzenia, jakie istnieją. 

- Jednak musimy tam zajrzeć. Mamy rozkaz sprawdzić każdy budynek w sąsiedztwie. 

Policjanci ruszyli w naszą stronę i zaraz rozległ się pisk jakby zepsutej syreny i głuchy łomot 

racic.  Zza  rogu  stodoły  wyłonił  się  trzeszcząc  wściekle  kolcami  nasz  przyjaciel  z  ubiegłej 

nocy. Zaszarżował, a policjanci dali nura do pojazdu. Rozsierdzony knur uderzył w niego z 

takim impetem, że maszyna znalazła się po drugiej stronie podwórza z pokaźną szczerbą na 

boku. Farmer z zadowoleniem pokiwał głową. 

- A nie mówiłem, że nikogo nie ma w stodole? Mały Larry jest z tych, co to nie lubieją 

obcych. Ale zachodźcie, jak będziecie w pobliżu, chłopaki...! 

Ostatnie  słowa  musiał  już  wykrzyczeć,  bo  goniony  przez  Małego  Larriego  grawilot 

uniósł się w powietrze i skierował się już na zachód. 

- To jest to, co lubię - powiedział Stinger wystraszonym głosem. 

Przytaknąłem milcząco. Nawet w najnudniejszym życiu bywają momenty prawdziwej 

chwały. 

Ale dosyć zabawy; żując źdźbło trawy wyciągnąłem się w ciepłym sianie. 

- Świniozwierze są całkiem przyjemne, gdy się je zna. 

- Policjanci są chyba innego zdania - powiedział Stinger. 

- Chyba tak. To był najlepszy numer, jaki widziałem. Nie przepadam za policjantami. 

- A kto przepada? Za co cię wsadzili, Jimmy? 

-  Napad  na  bank.  Robiłeś  kiedyś  bank?  Gwizdnął  z  podziwem  i  pokręcił  głową  na 

„nie". 

background image

- Nie wiedziałbym od czego zacząć. Zapasy błotne, to moja działka. Od dziewięciu lat 

nikt ze mną nie wygrał. 

-  Jak  się  kręcisz  tu  i  tam,  to  pewnie  spotkałeś  kupę  ludzi.  Natknąłeś  się  może  na 

Smolly  Sznucka  -  szybko  zaimprowizowałem.  -  Zrobiliśmy  razem  parę  banków  w  stanie 

Graham. 

- Nigdy go nie spotkałem. Nawet o nim nie słyszałem. Jesteś pierwszym „bankierem", 

jakiego spotkałem. 

- Tak? Chyba w tych czasach w ogóle mało nas jest. Ale pewnie znasz paru kasiarzy? 

Albo złodziei samochodów. Odpowiedzią był ponowny przeczący ruch głową. 

- Takich gości jak ty spotykam tylko w więzieniu. Znam paru szulerów, kręcących się 

przy zapasach błotnych. Ale to wszystko tandeciarze, pechowcy. Znałem raz jednego, co się 

zaklinał, że kiedyś, dawno temu znał Hetmana. 

- Hetmana? - powtórzyłem, próbując przypomnieć sobie wszystko, co wiedziałem na 

temat starożytnej hierarchii wojskowej. - Nie interesuję się zbytnio historią wojskowości... 

-  Nie  takiego  hetmana.  Mówię  o  Hetmanie,  pryku,  który  kiedyś  czyścił  banki  i  inne 

takie. Myślałem, że o nim słyszałeś. 

- Chyba działał, zanim ja wziąłem się za robotę. 

-  Zanim  ktokolwiek  wziął  się  za  robotę.  To  było  kupę  lat  temu.  Słyszałem,  że  gliny 

nigdy go nie nakryły. Ten tandeciarz zaklinał się, że znał Hetmana, mówił, że stary wypadł 

już z interesu i gdzieś dogorywa. Pewnie łgał. 

Stinger  nic  więcej  nie  wiedział  i  postanowiłem  go  dalej  nie  naciskać.  Rozmowa 

zamarła i obaj drzemaliśmy aż do zmierzchu. Chciało nam się pić i jeść, ale wiedzieliśmy, że 

musimy w ciągu dnia pozostać w ukryciu. Zamiast o dużych piwach i butelkach zimnej wody 

próbowałem myśleć o Hetmanie. To byk cienka nitka, ale jedyna jaką miałem. Zachód słońca 

powitałem  wygłodniały,  spragniony  i  pogrążony  w  depresji.  Moja  więzienna  eskapada 

okazała  się  niebezpiecznym  fiaskiem.  Kicie  są  dla  pechowców  i  to  było  mniej  więcej 

wszystko,  czego  się  tam  nauczyłem.  Żeby  to  odkryć,  ryzykowałem  życie  i  zdrowie.  Nigdy 

więcej. Dałem sobie milczącą przysięgę, że w przyszłości będę się trzymał z dala od więzień i 

wszelkich  wymiarów  sprawiedliwości.  Dobrzy  przestępcy  nie  dają  się  złapać.  Jak  Hetman, 

kimkolwiek by był. 

Kiedy  zniknęły  resztki  dziennego  światła,  otworzyliśmy  drzwi  stodoły.  Doszło  do 

naszych uszu parskanie i chrumkanie, i wielki kształt zablokował wyjście. Stingera zatkało ze 

strachu i ledwo zdołałem go przytrzymać. 

- Weź badyl i zabieraj się do roboty - powiedziałem. - Nauczę cię nowego fachu. 

background image

I drapaliśmy Larry'ego pod kolcami jak szaleńcy, a świniak mruczał z rozkoszy. Gdy 

w końcu ruszyliśmy do bazy, potruchtał za nami. 

- Zdobyliśmy dozgonnego przyjaciela - powiedziałem machając naszemu świńskiemu 

kumplowi na pożegnanie. 

- Mogę się świetnie obyć bez takich przyjaciół. Wymyśliłeś, co teraz zrobimy? 

- Jasne. Wczesne planowanie to moje drugie imię. Tam dalej jest bocznica, na której 

przeładowuje  się  kontenery  z  liniowozów  na  ciężarówki.  Będziemy  trzymać  się  od  niej  z 

daleka, bo tam na pewno będą gliny. Ale wszystkie ciężarówki jadą tą samą drogą w kierunku 

autostrady, do punktu kontroli drogowej. Muszą się przy nim zatrzymać i stać, aż zarejestruje 

je komputer drogowy i da sygnał do odjazdu. Pójdziemy tam... 

- I wleziemy na tył jakiejś ciężarówki! 

- Uczysz się. Musimy tylko dostać się do takiej, która skręci w prawo, na zachód. W 

przeciwnym wypadku wylądujemy z powrotem w Pearly Gates, a zaraz potem w więzieniu, z 

którego się wydostaliśmy. 

-  Prowadź,  Jim.  Jesteś  najsprytniejszym  chłopakiem,  jakiego  spotkałem.  Daleko 

zajdziesz. 

Wyraził tym również moje życzenie, więc pokiwałem głową twierdząco. Przykro mi 

tylko  było,  że  on  daleko  nie  zajedzie.  Nie  miałem  ochoty  żyć  mając  na  sumieniu  jakiegoś 

nieznanego kmiotka, nawet kapusia. Nie mogłem być wspólnikiem w morderstwie. 

Znaleźliśmy drogę i czekaliśmy w pobliskich krzakach. Zaturkotały dwie ciężarówki. 

Pozostaliśmy w ukryciu. Wytoczyła się jedna, potem druga. Skierowały się na wschód. Kiedy 

pojawiła się trzecia, zapalił się kierunkowskaz. Na zachód! Pobiegliśmy. Chciałem zająć się 

zamkiem,  ale  Stinger  mnie  odsunął.  Zawisł  na  klamce  i  drzwi  się  otworzyły.  Ciężarówka 

ruszyła, a Stinger wepchnął mnie do środka. Musiał podbiec, kiedy zaczęła przyśpieszać, ale 

złapał się za próg i podciągnął do środka jednym ruchem swych silnych ramion. Tak między 

nami, to te drzwi były normalnie zamknięte. 

- Udało się! - zakrzyknął triumfująco. 

-  Jasne,  że  tak.  Ta  ciężarówka  jedzie  w  dobrym  dla  ciebie  kierunku,  ale  ja  muszę 

wrócić  do  Pearly  Gates,  gdy  tylko  trochę  się  uspokoi.  Gdzieś  za  godzinę  będziemy 

przejeżdżać przez Billville. Tam cię zostawię. 

Była to szybka podróż. Wyskoczyłem, gdy zatrzymaliśmy się na światłach. 

Uścisnął mi rękę. 

- Powodzenia, chłopcze! - krzyknął, gdy ciężarówka ruszyła. 

background image

Nie  mogłem  mu  życzyć  tego  samego.  Gdy  pojazd  odjeżdżał,  zapamiętałem  jego 

rejestrację i wyciągnąłem z kieszeni dolara. 

Ledwie  ciężarówka  zniknęła  z  oczu,  poszedłem  w  kierunku  światełka  budki 

telefonicznej. Wyciskając numer policji czułem się jak szczur. 

Ale, uwierzcie, nie miałem wyboru. 

background image

6

 

Ja,  w  przeciwieństwie  do  nieszczęsnego  Stingera,  miałem  plan  ucieczki  dokładnie 

obmyślony.  Jego  częścią  było  wydanie  mojego  byłego  partnera.  Nie  był  taki  głupi,  więc 

pewnie  wydedukowanie,  kto  go  wsypał,  nie  zajmie  mu  dużo  czasu.  Jeśli  zacznie  gadać  i 

powie  policji,  że  wróciłem  do  miasteczka  Pearly  Gates,  to  bardzo  dobrze  się  złoży.  Nie 

miałem zamiaru wyjeżdżać z Billville, przynajmniej nie w najbliższym czasie. 

Biuro  było  wynajęte  przez  agencję,  a  transakcje  przeprowadzane  przez  komputer. 

Byłem  w  nim  przed  tym  beznadziejnym  napadem  na  bank  i  zostawiłem  wtedy  parę 

potrzebnych  rzeczy,  które  teraz  mogły  się  przydać.  Wszedłem  do  środka  w  pełni 

zautomatyzowanego budynku przez drzwi dla personelu po uprzednim wyłączeniu urządzeń 

alarmowych  za  pomocą  ukrytego  przełącznika,  o  którego  zainstalowaniu  wcześniej 

pamiętałem. Przełącznik ten posiadał wbudowany mechanizm zegarowy, miałem więc długie 

dziesięć minut na dostanie się do biura. Ziewając otworzyłem wytrychem zamek, dokładnie 

zatrzasnąłem  za  sobą  drzwi  i  mozolnie  wdrapałem  się  na  trzecią  kondygnację  schodów. 

Szedłem  przed  bezmyślnymi  oczami  unieruchomionych  kamer  i  przez  niewidoczne  i 

nieistniejące wiązki podczerwieni. Miałem jeszcze w zapasie dwie minuty, kiedy otworzyłem 

drzwi biura. Zasłoniłem okna, zapaliłem światła i skierowałem się do barku. 

Jeszcze nigdy tak nie smakowało mi zimne piwo. Zawartość pierwszej butelki nawet 

nie  dotknęła  mi  gardła.  Popijając  drugą,  wyrwałem  zawleczkę  pakietu  obiadowego  z 

pieczonych  na  rożnie  żeberek  świniozwierza.  Gdy  para  zaczęła  wydostawać  się  ze  świstem 

przez zaworek bezpieczeństwa, rozerwałem wieczko wydętego pojemniczka i wyciągnąłem z 

niego dymiącego żeberko. Pycha! 

Wykąpany, ogolony, z trzecim piwkiem w ręku, poczułem się znacznie lepiej. 

- Włączyć się - powiedziałem do komputera. 

Moje  instrukcje  były  proste:  wszystkie  notatki  prasowe  z  całej  planety  z  ostatnich 

pięćdziesięciu lat, dotyczące przestępcy o imieniu Hetman. Nie powtarzać danych. Żadnych 

kopii. Drukować. 

Zanim  znowu  zabrałem  się  do  piwa,  kartki  już  wyślizgiwały  się  z  faksu.  Pierwsza, 

najnowsza notka była sprzed dziesięciu lat. Pochodziła ze znajdującego się po drugiej stronie 

planety miasta Decalogg. Policja złapała w lichym barku starszego obywatela, który zaklinał 

się,  że  jest  Hetmanem.  Jednakże  okazało  się,  że  jest  to  przypadek  obłędu  starczego  i 

podejrzany  został  z  powrotem  odwieziony  do  domu  starców,  z  którego  to  właśnie  uciekł. 

Wziąłem następną kartkę. 

background image

Rano byłem już zmęczony, więc położyłem się i przespałem cały dzień w wydobytym 

ze  ściany  łóżku.  O  zmierzchu,  wzmocniony  dużą  kawą,  zakończyłem  pracę  dokładając 

ostatnią kartkę do rozłożonej na podłodze kolekcji, oświetlonej teraz przez różowe promienie 

zachodzącego  słońca.  Wyłączyłem  komputer  i  postukując  długopisem  o  zęby  przyglądałem 

się z namysłem mojemu nowemu dywanowi. 

Interesujące. Przestępca, który chełpił się swymi przestępstwami. Uciekając z łupem, 

pozostawiał zawsze wizerunek szachowego hetmana. Prosty rysunek, łatwy do skopiowania, 

co też uczyniłem. Trzymałem go potem na wyciągnięcie ręki i długo podziwiałem. 

Pierwszy  hetman  został  znaleziony  w  pustej  kasie  zautomatyzowanego  sklepu 

alkoholowego sześćdziesiąt osiem lat temu. Jeśli Hetman rozpoczął swoją karierę przestępczą 

jako  nastolatek,  tak  jak  ja,  w  tej  chwili  byłby  po  osiemdziesiątce.  Całkiem  niezły  wiek, 

zważywszy, że przeciętna długość życia wynosiła półtora stulecia. Ale co się z nim stało, że 

tak  długo  nic  o  nim  nie  było  słychać?  Ponad  piętnaście  lat  minęło  od  czasu,  kiedy  po  raz 

ostatni zostawił swój znak rozpoznawczy. Na palcach wyliczyłem różne możliwości. 

Numer jeden;  to  wariant, który zawsze trzeba brać pod uwagę, a mianowicie, że się 

skończył. W tym przypadku mogę dać sobie z nim spokój. Dwa; mógł opuścić planetę i wieść 

swoje  przestępcze  życie  gdzieś  między  gwiazdami.  Jeśli  tak,  to  podobnie  jak  w  pierwszym 

przypadku  mogę  zapomnieć  o  całej  sprawie.  Potrzebowałem  dużo  więcej  dolarów  i 

doświadczenia,  zanim  będę  mógł  zabrać  się  za  inne  światy.  Trzy;  wycofał  się  z  interesu  i 

wydaje swoje nieuczciwie zarobione pieniądze. Cztery; zmienił styl i przestał zostawiać swój 

znak. 

Rozsiadłem się z zadowoloną miną i popijałem kawę. Jeśli prawdziwa była trzecia lub 

czwarta  możliwość,  miałem  szansę  go  znaleźć.  Przed  tymi  cichymi  latami  miał  bogatą 

karierę,  z  uznaniem  przyjrzałem  się  liście.  Kradzież  samolotu,  kradzież  samochodu, 

obrobienie  banku.  Potem  następne  i  następne.  Wszystkie  możliwe  przestępstwa  związane  z 

przemieszczaniem dolców z czyjejś kieszeni do własnej. Była też jakaś nieruchomość, szybko 

i  za niezłą sumkę sprzedana na podstawie sfałszowanego aktu  własności. I najlepsze z tego 

wszystkiego; nigdy go nie nakryli! Oto człowiek, który mógłby być moim mentorem, moim 

wychowawcą, moim uniwersytetem przestępstwa. Człowiek, który pewnego dnia wystawiłby 

mi dyplom zła, otwierający przede mną złote pola, o których marzyłem. 

Ale  jak  mam  go  znaleźć,  skoro  zjednoczone  siły  policji  całego  świata  przez  całe 

dziesięciolecia nie były w stanie nawet tknąć go palcem? Interesujące pytanie. 

Tak interesujące, że nie mogłem znaleźć na nie odpowiedzi. Postanowiłem pozwolić 

mojej  podświadomości  popracować  trochę  nad  tym  problemem,  więc  odłączyłem  synapsy 

background image

kory  mózgowej  i  pozwoliłem,  żeby  wszystko  spłynęło  prosto  do  móżdżka.  Położyłem  się 

spać.  Rankiem  ulica  za  oknem  zaczęła  się  wypełniać  ludźmi,  którzy  szli  na  zakupy,  i 

pomyślałem, że to całkiem niezły pomysł. Cała żywność, jaką tu miałem, była mrożona albo 

paczkowana  i  po  szlamowatym  więziennym  jedzeniu  miałem  ochotę  na  coś  kruchego  i 

chrupiącego.  Otworzyłem  więc  szafkę  do  charakteryzacji  i  zacząłem  przygotowywać  moje 

nowe oblicze. 

Dorośli  nie  zdają  sobie  sprawy  albo  nie  pamiętają,  jak  trudno  być  nastolatkiem. 

Zapominają,  że  to  poczekalnia  w  połowie  drogi  do  dojrzałości.  Niezmącone  radości 

dzieciństwa są już za tobą, a przywileje dorosłości ciągle jeszcze przed. Oprócz gwałtownego 

napływu krwi do głowy oraz innych miejsc, gdy tylko pojawi się myśl o płci przeciwnej, są i 

inne  poważne  trudności.  Uważa  się,  że  nieszczęsny  nastolatek  ma  zachowywać  się  jak 

dorosły, ale nie przysługują mu żadne prawa związane z tym stanem. 

Ja ze swej strony uniknąłem nudnej mordęgi wieku lat nastu, po prostu całkowicie go 

przeskakując.  Gdy  tylko  przestałem  z  nonszalancką  miną  łazić  po  szkole  i  okłamywać  się 

nawzajem  z  rówieśnikami,  stałem  się  dorosły.  A  ponieważ  byłem  od  większości  tych  tak 

zwanych  dorosłych  znacznie  inteligentniejszy,  pozostało  mi  tylko  doścignąć  ich  pod 

względem fizycznym. 

Najpierw trochę zmarszczkownika dookoła oczu i na czole. Gdy tylko zaaplikowałem 

sobie ten bezbarwny płyn, pojawiły się zmarszczki i mój rocznik posunął się o dobrych parę 

lat.  Kilka  fałdek  pod  brodą  dobrze  grało  ze  zmarszczkami,  a  wykończyłem  to  wszystko 

paskudnym  małym  wąsikiem.  A  kiedy  ubrałem  się  w  bezkształtną  marynarkę  podrzędnego 

urzędnika,  własna  matka  nie  poznałaby  mnie,  gdybyśmy  mijali  się  na  ulicy.  Zresztą 

rzeczywiście miało to miejsce rok temu. Zapytałem ją o godzinę i nawet wtedy w jej krowich 

oczach nie pojawiła się iskierka rozpoznania. 

Chociaż wcale nie zanosiło się na deszcz, wziąłem z szafy parasol, wyszedłem z biura 

i skierowałem się do najbliższego kompleksu sklepów. 

Muszę  powiedzieć,  że  moja  podświadomość  pracowała  tego  dnia  szybko,  co  już 

wkrótce mogłem sprawdzić. Mimo wypicia kilku piw, ciągle jeszcze miałem pragnienie. To 

ten  suchy  pobyt  w  stodole  dawał  o  sobie  znać.  Dlatego  też  przytomnie  skręciłem  pod 

platynowymi  łukami  MacSwineyów  i  podszedłem  do  wbudowanego  w  ladę  robota 

obsługującego. Na jego plastikowej twarzy trwał wymalowany na stałe uśmiech od ucha do 

ucha. 

- W czym mogę Panu lub Pani służyć? - zapytał słodziutko i seksownie. 

background image

„Mogli  wydać  parę  dolców  na  program  z  rozpoznawaniem  płci"  -  pomyślałem, 

przyglądając się umieszczonej na ścianie liście zimniuśkich, pyszniuśkich napoików. 

- Podaj mi podwójny napój wiśniowy i dużo lodu. 

- Już się robi, proszę Pana lub Pani. To będzie trzy dolary, proszę. 

Wrzuciłem monety do pojemnika, na co otworzyła się klapa i pojawił się mój napój. 

Kiedy po niego sięgnąłem, wysłuchałem gadki reklamowej robota: 

- MacSwineyowie cieszą się, że mogą cię dzisiaj obsłużyć. Do wybranego przez ciebie 

drinka z pewnością chciałbyś zjeść kotlet ze świniozwierza z rożna z pysznym egzotycznym 

sosem, garnirowany kandyzowanymi spamjamami... 

Przestałem to słyszeć, bo właśnie moja podświadomość znalazła rozwiązanie mojego 

małego  problemu.  Rozwiązanie  bardzo  proste  i  oczywiste,  wręcz  samo  się  narzucało  swoją 

jasnością, oczywistością i prostą. 

- No co, kretynie!? Zamawiaj albo spływaj, nie będziesz tu chyba sterczał cały dzień! - 

zaskrzeczało mi nad uchem. 

Wymamrotałem  jakieś  przeprosiny  i  powlokłem  się  do  najbliższej  wolnej  kabiny 

konsumenckiej. Teraz już wiedziałem, co robić. 

Po prostu postawić problem do góry nogami. Zamiast szukać Hetmana, muszę zrobić 

coś takiego, żeby to on mnie poszukał. 

Piłem  mój  napój,  tak  zimny,  że  aż  rozbolały  mnie  zatoki,  i  patrzyłem  niewidzącym 

wzrokiem  przed  siebie.  Elementy  planu  wskakiwały  na  swoje  miejsce.  Nie  było  żadnej 

szansy, żebym sam dał radę znaleźć Hetmana. Głupotą byłoby nawet tracić czas na próby. A 

więc  musiałem  popełnić  przestępstwo  tak  bezczelne  i  tak  intratne,  że  będą  o  nim mówić  w 

wiadomościach we wszystkich programach na całej planecie. Musi być tak nietypowe, że nie 

będzie  człowieka,  który  potrafiąc  czytać  albo  mając  choćby  jeden  palec  do  włączenia 

telewizora,  nie  dowiedziałby  się  o  tym.  Cały  świat  usłyszy,  co  się  stało.  I  to  dowie  się,  że 

zrobił to Hetman, bo na miejscu zostawię jego znak rozpoznawczy. 

Gdy  resztki  mojego  napoju  zagulgotały  w  słomce,  spojrzałem  przytomniej  i  powoli 

wróciłem do krzykliwej rzeczywistości MacSwineyów. Przed mymi oczami wisiał plakat. 

Patrzyłem  na niego, nie  dostrzegając  go, już od pewnego czasu. Teraz jego treść do 

mnie dotarła. Zaśmiewające się klowny i rozwrzeszczane dzieci. Wszyscy upojeni radością w 

lekko zdeformowanej, trójwymiarowej karykaturze. Nad ich głowami rozbłyskiwały litery:  

ZACHOWAJCIE KUPONY! PAMIĘTAJCIE, BY JE 

WZIĄĆ PRZY KAŻDYM ZAKUPIE. 

DARMOWE WEJŚCIE DO LUNAPARKU. 

background image

Byłem już w tym ośrodku plastikowych uciech kilka ładnych lat temu, jako dzieciak, i 

nawet wtedy nie podobało mi się tam. Przerażające przejażdżki, które mogły przerazić tylko 

prostaków. Jazdy w górę i w dół tylko dla tych z silnym żołądkiem; dookoła i wyrzut w górę. 

Paskudne  jedzenie,  przesłodzone  cukierki,  debilne  klowny  i  inne  tego  typu  atrakcje,  aby 

zadowolić takich, których bardzo łatwo zadowolić. Codziennie odwiedzały Lunapark tysiące 

ludzi,  a  jeszcze  więcej  przypływało  tam  w  porze  weekendów,  przynosząc  ze  sobą  jeszcze 

więcej tysięcy dolarów. 

Mnóstwo  dolców!  Musiałem  tylko  je  zabrać  w  sposób  na  tyle  interesujący,  żeby 

mówili o nim jako o wydarzeniu numer jeden w wiadomościach na całej planecie. 

Ale  jak  tego  dokonać?  Oczywiście  idąc  tam  i  dokładnie  oglądając  ich  urządzenia 

zabezpieczające. Nadszedł czas, by wziąć sobie dzień wolny. 

background image

7

 

Byłoby dobrze, gdybym w czasie tego rozpoznania wyglądał na swój wiek, albo nawet 

młodziej.  Po  usunięciu  charakteryzacji  znów  stałem  się  siedemnastolatkiem  o  miłej  buzi. 

Uznałem,  że  powinienem  lepiej  opanować  sztukę  makijażu,  w  końcu  drogo  zapłaciłem  za 

korespondencyjny  kurs  charakteryzacji  teatralnej.  Wkładki  pod  policzkami  sprawiły,  że 

wyglądałem  jak  aniołek,  zwłaszcza  gdy  jeszcze  musnąłem  je  różem.  Założyłem  okulary 

przeciwsłoneczne  ozdobione  plastikowymi  kwiatkami,  które  psikały  wodą,  gdy  przyciskało 

się  gruszkę  schowaną  w  kieszeni.  Kupa  śmiechu!  W  ostatnim  czasie  zmienił  się  styl 

ubierania, wyszły z mody pumpy dla chłopców, dzięki Bogu, ale powróciły krótkie spodenki. 

Obowiązywał  karygodny  trend  zwany  „długo-krótkim",  w  którym  jedna  nogawka  była 

obcięta nad kolanem, a druga pod. Nabyłem parę takich spodenek z ohydnego purpurowego 

sztruksu, gustownie przyozdobionego odblaskowymi różowymi plamami. Bałem się przejrzeć 

w lustrze i nie śmiem opisać tego, co tam zobaczyłem. Wystarczy jeśli powiem, że na pewno 

nie  przypominało  to  zbiegłego  przestępcy  poszukiwanego  za  napad  na  bank.  Na  szyi 

zawiesiłem  sobie  jednorazowy  aparat  fotograficzny,  który  nie  był  ani  jednorazowym,  ani 

nawet zwykłym aparatem. 

Na  stacji  zgubiłem  się  w  gromadzie  ludzi  wyglądających  dokładnie  tak  jak  ja  i 

ruszyliśmy  tłumnie  do  Luna-Cudu.  Wrzaski,  histeryczny  śmiech  i  psikanie  się  nawzajem 

wodą  z  naszych  plastikowych  kwiatów  pomagały  zabić  czas...  lub  rozciągnąć  go  w 

nieskończoność,  przynajmniej  w  jednym  przypadku.  Gdy  w  końcu  otworzyły  się  drzwi, 

przepuściłem szturmujący wielobarwny tłum i znudzony, powoli wszedłem za nim. Teraz do 

pracy. 

Gdzie  są  pieniądze?  Wspomnienia  z  mojego  pierwszego  pobytu  tutaj  były  mgliste  - 

dzięki  Bogu  -  ale  pamiętałem,  że  płaciło  się  za  rozmaite  przejażdżki  i  inne  rozrywki 

wrzucając plastikowe żetony. Mój ojciec niechętnie dostarczył mi kilku sztuk, które zużyłem 

bardzo szybko i oczywiście nie dostałem więcej. Tak więc moim pierwszym zadaniem było 

znalezienie źródła tych żetonów. 

Przyszło mi to bez trudu, bo do tego miejsca kierowali się wszyscy klienci, którzy nie 

osiągnęli  jeszcze  wieku  dojrzewania.  Była  to  stroma  budowla  przypominająca  odwrócony 

wafel  do  lodów,  ozdobiona  flagami,  mechanicznymi  klownami  i  zwieńczona  złotymi 

organami, z których rozbrzmiewała ogłuszająca muzyka. Dookoła, na ziemi, przymocowane 

do podstawy tej budowli stały plastikowe figurki klownów, które trzęsły się, śmiały i robiły 

miny. Były odrażające, ale spełniały ważną rolę - pozbawiały klientów pieniędzy. Młode ręce 

background image

skwapliwie wpychały dolarowe banknoty w łapczywe dłonie plastikowych poliszyneli. Dłoń 

zamykała  się,  pieniądze  znikały,  a  z  ust  clowna  wysypywał  się  strumień  plastikowych 

żetonów, na które oczekiwał odbiorca. Beznadziejne, ale z pewnością byłem jedynym, który 

tak myślał. 

Pieniądze  wędrowały  do  budynku.  Musiałem  odkryć,  którędy  z  niego  wychodziły. 

Obszedłem  dookoła  budynek  i  przekonałem  się,  że  rzygające  dystrybutory  nie  otaczały  go 

całkowicie.  Z  tyłu,  osłonięta  przez  drzewa  i  krzewy  znajdowała  się  mała  przybudówka. 

Utorowałem  sobie  drogę  wśród  krzaków  i  nagle  stanąłem  twarzą  w  twarz  z  szeregowym 

policjantem trzymającym straż przy nie oznakowanych drzwiach. 

- Spadaj, szczeniaku - powiedział słodko. - Tylko dla personelu. 

Przemknąłem  obok  niego  i  naparłem  na  drzwi,  w  tym  czasie  udało  mi  się  zrobić 

zdjęcie. 

- Muszę siusiu - powiedziałem, ściskając nogi. - Powiedzieli mi, że ubikacja jest tutaj. 

Ciężka ręka odepchnęła mnie z powrotem w chaszcze. 

- Nie tutaj. Zjeżdżaj tam, skąd przyszedłeś. 

Odszedłem.  To  było  zabawne.  Żadnych  alarmów  elektronicznych,  tylko  zamek  typu 

Glubb, solidny, ale stary. Zaczął mi się nawet podobać ten Lunapark. 

Park zamykali dopiero po zmroku. Oczekiwanie było więc bardzo nużące. Żeby zabić 

nudę,  wypróbowałem  Zjazd  Lodowcowy,  gdzie  pędzi  się  przez  sztuczne  groty  lodowe,  w 

których  wszystko  wokół  było  skute  styropianowym  lodem  i  od  czasu  do  czasu  jakaś  kra 

wpadała  na  wagonik  pełen  piszczących  pasażerów.  Odrzutowa  strzelnica  była  równie 

beznadziejna. W imię dobrego smaku opuszczę zasłonę milczenia na uciechy Słodkiej Krainy 

i Potwora z Moczarów. Wystarczy powiedzieć, że wreszcie nadszedł mój czas. Dystrybutory 

żetonów  zostały  wyłączone  na  godzinę  przed  zamknięciem  parku.  Z  pobliskiego  punktu 

obserwacyjnego  chciwym  okiem  śledziłem  opancerzony  furgon,  zabierający  mnóstwo 

masywnych  kontenerów.  Razem  z  pieniędzmi  odjeżdżała  ochrona.  Pewnie  myśleli,  że  nikt 

przy zdrowych zmysłach nie włamie się, żeby kraść żetony. 

Widocznie nie byłem przy zdrowych zmysłach. Kiedy zapadła ciemność, dołączyłem 

do wyczerpanych gości, którzy chwiejnym krokiem sunęli do wyjścia. Ale nie dotarłem tam. 

Zamknięte  drzwi  na  tyłach  Wzgórza  Wampirów  otworzyły  się  bez  trudu,  z  moją  delikatną 

pomocą.  Wślizgnąłem  się  w  ciemność.  Wysoko  nade  mną  zabłysły  białe  kły,  z  których 

sączyła  się  sztuczna  krew.  Wciśnięty  za  trumnę  wypełnioną  ziemią  czułem  się  naprawdę 

świetnie. Przeczekałem godzinę, nie więcej. Wszyscy pracownicy powinni już opuścić teren, 

background image

ale na ulicach wokół parku było jeszcze wystarczająco dużo rozbawionych małolatów, żeby 

mój paskudny strój nie rzucał się w oczy, kiedy już stąd wyjdę. 

Na terenie byli strażnicy, ale łatwo mogłem ich  uniknąć. Tak jak się spodziewałem, 

Glubb otworzył się bez trudu i szybko wślizgnąłem się do środka. Okazało się, że pokój nie 

ma okien, co mi odpowiadało, bo nikt nie mógł zobaczyć światła mojej latarki. Zapaliłem ją i 

zacząłem podziwiać maszynerię. 

Prosta  i  przejrzysta  konstrukga,  to  właśnie  cenię  w  maszynach.  Końcówki 

dystrybutorów ustawione były pod ścianami dookoła pokoju. Nie funkcjonowały, ale zasada 

ich działania była oczywista. Włożone monety i  banknoty były liczone i  przechodziły dalej. 

Urządzenie w górze spuszczało odliczone żetony do rynienek wypustowych. Z boku wycho-

dziły  z  podłogi  rury  prowadzące  do  pojemnika  w  górze.  Bez  wątpienia  były  zasilane  z 

podziemnych  transporterów  i  zwracały  żetony  gotowe  do  ponownego  użycia.  Dolary, 

nietknięte  ludzką  ręką,  były  przenoszone  przez  zaplombowane  przezroczyste  rękawy  do 

punktu  zbiorczego,  w  którym  monety  wypadały  do  zamkniętych  pudełek.  One  mnie  nie 

interesowały, bo były za ciężkie, ale banknoty były lżejsze i dużo więcej warte. Przechodziły 

przez  rynny  i  z  wdziękiem  wpadały  w  otwór  na  szczycie  sejfu.  Były  w  ten  sposób 

zabezpieczone przed pracownikami o lepkich palcach. 

Wspaniale.  Obejrzałem  maszynerię,  zastanowiłem  się,  a  potem  zrobiłem  notatki. 

Dystrybutory  zostały  wyprodukowane  przez  firmę  „Ex-changers";  przerysowałem  starannie 

znak firmowy. Sejf, chociaż solidny i pewnej marki, ustąpił łatwo. Oczywiście był pusty, ale 

spodziewałem się tego. Zanotowałem kombinację cyfr, po czym otwierałem go i zamykałem 

tyle  razy,  aż  mogłem  to  zrobić  z  zamkniętymi  oczami.  W  mojej  głowie  zaczął  układać  się 

plan, którego integralną częścią był ten sejf. 

Gdy skończyłem, wyślizgnąłem się z budynku nie zauważony przez nikogo i ostrożnie 

opuściłem  park,  by  przyłączyć  się  do  rozbawionego  tłumu.  W  drodze  powrotnej  byli  już 

mniej hałaśliwi i tylko dwa razy musiałem użyć psikacza w moich okularach. Trudno opisać, 

jak  wielką  odczułem  ulgę,  gdy  w  końcu  wtoczyłem  się  do  biura,  zdarłem  z  siebie  strój 

półidioty  i  wsadziłem  nos  do  szklanki z  piwem.  Potem  zakasałem  rękawy  i  wziąłem  się  za 

myślenie. 

Następnie  kilka  tygodni  spędziłem  bardzo  aktywnie.  Pracując  nad  sprzętem 

potrzebnym do akcji, pilnie śledziłem wiadomości w telewizji. Jeden ze zbiegłych więźniów 

został ujęty po ciężkiej walce. Jego towarzysza nie znaleziono, mimo że schwytany gotów był 

udzielić  wszelkiej  pomocy.  Biedny  Stinger,  odebrano  mu  instynkt  walki  i  jego  życie  nie 

będzie już takie jak dawniej. Ale będzie takie jak dawniej dla człowieka, którego chciał zabić, 

background image

nie było mi więc żal Stingera. Czekała na mnie praca. Dwie ściśle związane ze sobą sprawy; 

musiałem  zaplanować  napad  i  zastawić  pułapkę  na  Hetmana.  Z  dumą  przyznaję,  że  oba 

problemy  rozwiązałem  z  dużą  łatwością.  Potem  musiałem  tylko  poczekać  na  ciemną  i 

burzliwą  noc,  by  znowu  odwiedzić  Lunapark.  Byłem  tam  najkrócej,  jak  się  dało,  ale  i  tak 

trwało to kilka godzin, bo miałem mnóstwo rzeczy do zrobienia. 

Potem musiałem już tylko czekać na odpowiednią chwilę. Najlepszym momentem był 

koniec  tygodnia,  gdy  wszystkie  kasy  są  przepełnione.  W  ramach  przygotowań  zupełnie 

legalnie  wynająłem  garaż  i  dla  równowagi  bardzo  nielegalnie  ukradłem  furgonetkę. 

Wykorzystałem czas oczekiwania, by ją przemalować - trzeba przyznać, że wyglądała lepiej 

niż przedtem - przykręcić nowe numery i przyczepić na drzwiach plakietki z nazwą firmy. W 

końcu  nadeszła  sobota.  Trudno  mi  było  opanować  niecierpliwość.  Aby  zabić  czas, 

przykleiłem sobie wąsy, przebrałem się i pojechałem na dobry, beztroski lunch, bo musiałem 

jeszcze  poczekać  do  wieczora,  aż  napełnią  się  skrzynie.  Przejażdżka  na  wieś  była  bardzo 

przyjemna,  a  na  wyznaczone  miejsce  dotarłem  zgodnie  z  planem.  Zatrzymałem  się  obok 

służbowego  wejścia  do  parku.  Z  lekkim  niepokojem  włożyłem  obcisłe,  przezroczyste 

rękawiczki,  ale  uczucie  radosnego  oczekiwania  było  silniejsze.  Z  uśmiechem  na  ustach 

włączyłem aparat przymocowany pod błotnikiem. 

Niewidzialny  sygnał  radiowy  poleciał  w  przestrzeń  i  oczami  duszy  próbowałem 

dostrzec, co się dzieje. Sygnał szybki jak światło dobiegł do odbiornika i po przewodach do 

celu,  którym  był  ładunek  wybuchowy.  Nic  wielkiego,  mała  dokładnie  odmierzona  ilość 

plastyku,  wystarczająca  by  zerwać  zatrzask  w  jednym  z  dystrybutorów  żetonów,  bez 

uszkodzenia rękawa. Po zniszczeniu zatrzasku z maszyny popłynął z grzechotem jednostajny 

strumień kolorowych plastikowych krążków i wytrysnął z dystrybutora w nie kończącym się 

potoku.  Ależ  byłem  dobroczyńcą!  Jakże  by  mnie  błogosławiły  wszystkie  dzieciaki,  gdyby 

wiedziały, że to ja. 

Ale  na  tym  nie  koniec.  Bo  co  minutę  z  mojego  nadajnika  emitowany  był  sygnał 

radiowy,  puszczał  następny  zatrzask  i  za  każdym  razem  wylatywał  następny  strumień 

żetonów.  I  następny,  i  jeszcze  następny...  W  odpowiednim  momencie  włączyłem  silnik 

furgonetki i podjechałem do bramy służbowej Lunaparku, otworzyłem okno i wychyliłem się 

przez  nie  tuż  nad  wymalowanym  na  drzwiach  znakiem  firmowym,  który  głosił: 

„Dystrybutory Ex-Changers". 

- Odebrałem wiadomość telefoniczną, że macie tu jakieś problemy - powiedziałem do 

strażnika. 

background image

-  Żadnych  problemów  -  odpowiedział  tamten  otwierając  bramę.  -  Raczej  zamieszki. 

Wiesz, gdzie to jest? 

- Jasne. Już jadę na pomoc. 

Kiedy na własne oczy zobaczyłem skutki mojej hojności, zdałem sobie sprawę, że to, 

co  się  stało,  przeszło  moje  najśmielsze  oczekiwania.  Wrzeszczące  i  wiwatujące  dzieciaki 

szalały obładowane żetonami, a inne walczyły o miejsce w pobliżu plujących dystrybutorów. 

Ich szczęśliwe okrzyki zagłuszały wszystko. Ani personel, ani strażnicy nie mogli zrobić nic, 

co  powstrzymałoby  tę  falę  obfitości.  Droga  służbowa  była  trochę  mniej  zatłoczona,  ale  i 

tamtędy  musiałem  jechać  bardzo  powoli,  z  ręką  na  klaksonie,  torując  sobie  drogę  wśród 

maruderów. Kiedy podjechałem, dwóch strażników odpychało dzieci w stronę krzaków. 

-  Jakieś  kłopoty  z  dystrybutorami?  -  zapytałem  słodko.  Opryskliwa  odpowiedź 

jednego z nich zginęła w pisku i krzyku dziecięcego zachwytu, i chyba dobrze się stało. Drugi 

strażnik otworzył drzwi i wepchnął mnie razem z moimi narzędziami do środka. 

Było tam już czterech ludzi, którzy bezskutecznie walczyli z maszynami. Nie mogli 

ich  unieruchomić,  bo  wcześniej  pozwoliłem  sobie  odłączyć  tablicę  rozdzielczą.  Łysy  męż-

czyzna próbował przeciąć kabel zasilający piłką do metalu. 

-  To  samobójstwo  -  powstrzymałem  go.  -  Ten  przewód  jest  pod  napięciem  czterystu 

volt. 

-  Masz  jakiś  lepszy  pomysł,  mądralo?  -  warknął.  -  To  przecież  twoje  cholerne 

maszyny. Zabieraj się do roboty. 

- Już się robi, popatrz tylko. 

Otworzyłem wielką skrzynkę z narzędziami, zawierającą tylko lśniącą metalową rurkę 

którą wyjąłem. 

-  To  wszystko  załatwi  -  powiedziałem  przekręcając  zawór  na  szczycie  i  odrzucając 

rurę. Ostatnie, co zobaczyłem, to ich wytrzeszczone oczy, kiedy buchnęła z niej szara mgła, 

która wypełniła pokój, zupełnie uniemożliwiając widzenie. 

Ja się tego spodziewałem, oni nie. Ze skrzynką w ręku odmierzyłem cztery kroki, aż 

dosięgnąłem  ściany  sejfu.  Hałas,  który  robiłem,  był  zagłuszany  przez  ich  krzyki  i 

nawoływania  oraz  nieustanne  sapanie  dystrybutorów.  Z  łatwością  otworzyłem  sejf  i 

dopasowanym idealnie wiekiem skrzynki zablokowałem jego drzwi. Wsunąłem się do środka, 

zgarnąłem stertę banknotów i wsypałem je do podstawionego kontenera. Szybko się zapełnił, 

po  czym  zatrzasnąłem  go.  Teraz  musiałem  dopilnować,  by  odpowiedzialność  za  to 

przestępstwo  spadła  na  odpowiednią  osobę.  Przygotowana  kartka  była  w  mojej  górnej 

kieszeni. Wyjąłem ją i włożyłem do sejfu, który ponownie zamknąłem, by mieć pewność, że 

background image

moja  wiadomość  nie  zawieruszy  się  w  całym  tym  zamieszaniu.  Potem  dźwignąłem  ciężką 

skrzynkę i stanąłem plecami do sejfu, by skierować się w odpowiednią stronę. 

Wiedziałem,  że  wyjście  jest  tam,  w  ciemności,  tylko  dziewięć  kroków  stąd. 

Przemierzyłem pięć i wpadłem na kogoś. Pochwyciły mnie silne ręce, a szorstki głos krzyknął 

mi do ucha: 

- Mam go. Pomocy! 

Rzuciłem  skrzynkę  i  udzieliłem  mu  pomocy,  jakiej  potrzebował.  Przesunąłem  ręce 

wzdłuż jego ciała, sięgnąłem do szyi i zrobiłem, co trzeba. Zacharczał i osunął się. Po omacku 

zacząłem szukać skrzynki i w chwili paniki nie mogłem jej znaleźć. Wreszcie namacałem ją, 

chwyciłem za rączkę, uniosłem do góry, wyprostowałem się i... 

Zdałem sobie sprawę, że w czasie tej awantury straciłem orientację. 

Ogarnęła mnie rozpacz czarna jak unosząca się wokół mgła. Zadrżałem i o mało nie 

upuściłem łupu. Siedemnaście lat, samotność i cały ten osaczający mnie świat dorosłych. To 

już koniec. 

Nie  wiem,  jak  długo  trwał  kryzys,  prawdopodobnie  tylko  kilka  sekund,  chociaż 

wydawało mi się to wiecznością. W końcu wziąłem się w garść i przywołałem do porządku. 

Chciałeś, żeby tak było, pamiętasz? Zupełnie sam, ze wszystkimi dookoła przeciwko 

tobie. Więc poddaj się im albo zacznij myśleć. I to szybko! 

Zacząłem myśleć. Hałasujący i krzyczący naokoło ludzie nie byli mi ani pomocni, ani 

nie stanowili zagrożenia. Miotali się tak samo zdezorientowani jak ja. Wystarczyło wyciągnąć 

rękę  i  iść  naprzód  w  jakimkolwiek  kierunku.  Wtedy  będę  w  stanie  zorientować  się,  gdzie 

jestem. Usłyszałem przed sobą dudnienie, to musiał być jeden z dystrybutorów. Za moment 

wpadłem na niego. 

W tej samej chwili poczułem na twarzy powiew powietrza i znajomy głos odezwał się 

całkiem blisko. 

- Co się tu dzieje? 

To był strażnik. Otworzył drzwi. Jak to miło z jego strony. Poszedłem wzdłuż ściany, 

unikając go z łatwością, bo cały czas stał w ciemności i krzyczał. Pogłaskałem go po szyi, a 

potem przedarłem się przez kłębiącą mgłę na światło dzienne. Mrugając oślepiony jasnością, 

dostrzegłem innego strażnika, który wyrósł przede mną i chwycił mnie. 

- Zostań tu, gdzie jesteś. Nie ruszaj się. 

Nie  mógł  zrobić  nic  gorszego,  mam  na  myśli  jego  zachowanie  w  stosunku  do 

Czarnego  Pasa.  Powaliłem  go  na  ziemię  tak,  żeby  nie  zrobił  sobie  krzywdy  przy  upadku, 

wrzuciłem skrzynkę do furgonetki i rozejrzałem się, aby się upewnić, że nie byłem widziany. 

background image

Zamknąłem  drzwi,  włączyłem  silnik,  po  czym  wolno  i  ostrożnie  oddaliłem  się  od 

rozbawionego Lunaparku. 

background image

Wszystko  naprawione!  -  krzyknąłem  do  strażnika,  który  skinął  głową  i  otworzył 

bramę. 

Pojechałem  w  stronę  miasta.  Powoli  pokonałem  pierwszy  zakręt  i  gwałtownie 

skręciłem w mniejszą i niebrukowaną drogę. 

Moja ucieczka była zaplanowana równie dokładnie jak sam napad. Kradzież pieniędzy 

to jedno, a zachowanie ich to zupełnie inna sprawa. W epoce łączności elektronicznej rysopis 

mój  i  furgonetki  w  przeciągu  ułamków  sekundy  zostanie  wyświetlony  na  całej  planecie. 

Każdy wóz policyjny otrzyma wydruk, a każdy patrolujący policjant  - ustne ostrzeżenie. Ile 

więc miałem czasu? Gdy odjeżdżałem, obaj strażnicy byli nieprzytomni. Ale mogli już zostać 

ocuceni  i  wszystko  opowiedzieć,  a  wtedy  jeden  telefon  wystarczyłby,  żeby  przekazać 

ostrzeżenie.  Obliczyłem,  że  musiałoby  to  zająć  co  najmniej  cztery  minuty.  Co  mnie 

urządzało, bo potrzebowałem tylko trzech. 

Droga wiła się pod górę między drzewami, potem zakręcała ostatni raz i kończyła się 

w  opuszczonym  kamieniołomie.  Serce  biło  mi  mocno,  bo  ten  etap  akcji  zawierał  element 

ryzyka. Udało się, wynajęty samochód czekał tam, gdzie go wczoraj zostawiłem! Oczywiście 

usunąłem z silnika kilka niezbędnych części, ale jakiś uparty złodziej mógł go odholować. Na 

szczęście w okolicy był tylko jeden uparty złodziej. 

Otworzyłem samochód,  wyjąłem  stamtąd pojemnik  z prowiantem i  zaniosłem  go do 

furgonetki. Za chwilę jego boczna ścianka odskoczyła, ukazując coś bardzo interesującego, a 

mianowicie puste wnętrze. Wystające z pojemnika torebki i pudełka były tylko posklejanymi 

ze  sobą  górnymi  częściami  torebek  i  pudełek.  Bardzo  pomysłowe,  jeśli  wolno  mi  wyrazić 

swoją  opinię.  Schowałem  pieniądze  do  pudełka,  zamknąłem  je  i  włożyłem  do  samochodu. 

Zdjąłem ubranie robocze i wrzucając je do ciężarówki, zadygotałem w podmuchu chłodnego 

wiatru. Wąsy poleciały w ślad za ubraniem. Włożyłem strój sportowy, ustawiłem zegar przy 

ładunku  termitowym,  zamknąłem  furgonetkę  i  wsiadłem  do  samochodu.  Odjechałem  bez 

kłopotów. Nikt mnie nie obserwował i wszystko wskazywało na to, że uda mi się wyjść cało z 

tej  przygody.  Zatrzymałem  się  na  głównej  drodze  i  poczekałem  na  kolumnę  wozów 

policyjnych, która z rykiem przemknęła obok mnie, kierując się do Lunaparku. O rany, ależ 

im się śpieszyło! Wyjechałem na drogę i wolno ruszyłem z powrotem do Billville. 

W  tej  chwili  furgonetka  wesoło  płonęła,  topiąc  się  na  kupę  żużlu.  Żadnych  śladów. 

Pojazd  był  ubezpieczony  zgodnie  z  przepisami,  zatem  właściciel  otrzyma  zwrot  kosztów. 

background image

Ogień  nie  rozprzestrzeni  się,  nie  w  kamieniołomie,  i  nikt  nie  dozna  żadnych  obrażeń. 

Wszystko poszło dobrze, nawet bardzo dobrze. 

Kiedy wróciłem do biura, westchnąłem z ulgą, otworzyłem piwo i pociągnąłem duży 

łyk.  Później  wziąłem  z  barku  butelkę  whisky  i  nalałem  sobie  dawkę  uderzeniową.  Skosz-

towałem, wykrzywiłem się od okropnego smaku i wylałem resztę do zlewu. Co za świństwo! 

Myślę, że gdybym się postarał, mógłbym się w końcu do tego przyzwyczaić. Ale chyba nie 

było to warte zachodu. 

Do tej pory upłynęło już chyba wystarczająco dużo czasu, by dziennikarze dotarli na 

miejsce przestępstwa. 

- Włącz się! - zawołałem do komputera. - Daj mi wydruk ostatniego wydania gazet. 

Faks  zahuczał  delikatnie  i  z  otworu  wysunęła  się  płachta  papieru.  Na  pierwszej 

stronie,  w  pełnej  krasie,  widniało  zdjęcie  fontanny  żetonów.  Z  dużym  zadowoleniem  prze-

czytałem  sprawozdanie,  odwróciłem  stronę  i  zobaczyłem  rysunek.  Był  tam,  tak  jak  go 

znaleźli, gdy otworzyli sejf. Rysunek hetmana, a pod nim zapis szachowy: 

1. W - S4 x H 

Co znaczy: wieża na pole skoczek 4 bije hetmana. 

Kiedy  to  przeczytałem,  zadowolenie  ustąpiło  dreszczowi  niepokoju.  Czyżbym  się 

zdemaskował przed policją? Czy rozpracują tę wskazówkę i będą na mnie czekać? 

-  Nie!  -  krzyknąłem  głośno.  -  Policja  jest  leniwa  i  zadowala  się  małymi 

przestępstwami, żeby zachować pozory działania. Być może, trochę nad tym pogłówkują, ale 

na  pewno  nie  rozwiążą  zagadki  na  czas.  Ale  Hetman  powinien  być  w  stanie  ją  rozgryźć. 

Będzie wiedział, że to wiadomość dla niego i postara się ją rozpracować. Mam nadzieję. 

Sączyłem  piwo  i  zamartwiałem  się.  Wiele  godzin  spędziłem  obmyślając  tę 

łamigłówkę.  Fakt,  że  Hetman  używał  hetmana  szachowego  jako  swojej  wizytówki, 

doprowadził  mnie  do  podręczników  gry  w  szachy.  Zakładałem,  że  on  albo  ona  -  bo  nie 

wierzę,  by  ktokolwiek  był  w  stanie  określić  płeć  Hetmana,  chociaż  przypuszczano,  że 

przestępca  jest  mężczyzną  -  gra  w  szachy.  Jeżeli  potrzebowałby  dodatkowych  informacji, 

mógł odwołać się do tej samej książki co ja. Bez szczególnego trudu można było odkryć, że w 

szachach są dwa różne sposoby zapisu ruchów. Najstarszy, czyli ten, którego użyłem, nazywa 

pola w kolumnach według figur umieszczanych na końcach kolumny (jeśli chcecie wiedzieć 

dokładnie,  rzędy  rozciągają  się  pomiędzy  bokami  szachownicy,  a  kolumny  pomiędzy  gra-

czami). Tak więc pole, na którym stoi biały król, oznacza się Król 1. Król 2 to pole nad nim, 

albo raczej Biały Król 2, bo jest to jednocześnie Czarny Król 7 z punktu widzenia drugiego 

gracza  (jeśli  uważacie,  że  to  skomplikowane,  nigdy  nie  grajcie  w  szachy,  bo  to  jest 

background image

najłatwiejsza  część).  Istnieje  także  inny  zapis,  zwany  zapisem  algebraicznym,  który 

przypisuje literę i cyfrę każdemu z sześćdziesięciu czterech pól szachownicy. Licząc od lewej 

do  prawej,  osiem  rzędów  od  strony  białych  jest  oznaczonych  literami  od  a  do  h.  Tak  więc 

skoczek H może oznaczać b4, g4, b5 lub g5. 

Skomplikowane?  Mam  nadzieję.  Lepiej  żeby  policja  nigdy  nie  domyśliła  się,  że  to 

kod,  i  nie  zechciała  go  rozgryźć.  Bo  jeśli  zechce,  to  wtedy  rozgryzie  także  mnie.  Ten  ruch 

szachowy zawierał datę mojego następnego przestępstwa, kiedy to zamierzałem znów „pobić 

hetmana", czyli ponownie posłużyć się wizytówką Hetmana. 

Przed oczami miałem jasny scenariusz wydarzeń. Policja będzie się  głowić nad tym 

ruchem, a potem da sobie spokój. Ale nie zrezygnuje Hetman w swojej luksusowej kryjówce. 

Będzie bardzo zły. Popełniono przestępstwo, o które on został obwiniony. Zabrano pieniądze, 

ale nie on je ma! Mam  nadzieję, potraktuje ten  ruch jako wskazówkę, przeanalizuje go i  w 

końcu znajdzie rozwiązanie. 

Załóżmy, że skoczek skojarzy mu się ze skokiem. „Skok cztery", co to może znaczyć? 

Skok kiedy? Czwarta noc Festiwalu Muzyki Nowoczesnej w mieście Pearly Gates, ot co! I ta 

czwarta  noc  jest  także  dwudziestym  czwartym  dniem  roku,  który  jest  znany  także  jako 

Skoczek 4. Dzieje się tak, gdy b jest rozumiane jako druga litera alfabetu, więc b4 może być 

czytane  jako  24.  Jeżeli  Hetman  wszystko  to  sobie  uzmysłowi,  powinien  być  pewny,  że 

czwartej  nocy  festiwalu  zostanie  popełnione  jakieś  przestępstwo.  Oczywiście  przestępstwo 

związane z pieniędzmi. Miałem nadzieję, że będzie wolał  sam  się mną zająć, niż uprzedzić 

policję o planowanym przestępstwie. 

Chyba  uderzyłem  we  właściwą  strunę.  Zagadka  była  zbyt  złożona  dla  policji,  ale  w 

granicach  możliwości  Hetmana.  Miał  dokładnie  tydzień  czasu  na  rozwiązanie  tego  i 

przybycie na festiwal. 

Znaczyło  to  także,  że  i  ja  mam  tydzień,  by  się  nacieszyć  zwycięstwem,  odzyskać 

równowagę  i  wyspać  się  porządnie,  by  móc  później  nie  dosypiać.  Tak  więc  przez  następne 

dni  w  ramach  rozrywki  obmyślałem  plany  i  przygotowywałem  urządzenia  do  ataku  na 

kieszenie festiwalowej publiczności. 

Wyznaczonej nocy lało jak z cebra, co bardzo mi odpowiadało. Podniosłem kołnierz 

mojego czarnego płaszcza, wcisnąłem na głowę czarny kapelusz i chwyciłem czarny futerał. 

Jego charakterystycznie wybrzuszony koniec sugerował, że w środku znajduje się grzmotofon 

albo  nawet  ultrabas.  Komunikacja  miejska  dowiozła  mnie  prawie  pod  samo  wejście  dla 

artystów. W strugach deszczu przebyłem resztę drogi, wtopiony w tłum ubranych na czarno i 

niosących instrumenty muzyków. Miałem przygotowaną przepustkę, ale portier nie sprawdził 

background image

jej i tylko gestem kazał nam wejść do środka. Szansa, by ktokolwiek chciał sprawdzić moje 

dokumenty,  była  minimalna,  bo  było  nas  tam  w  sumie  dwieście  trzydzieści  jeden  osób.  Na 

dzisiejszy wieczór przewidziana była premiera wwiercającej się w mózg tak zwanej muzyki, 

zatytułowanej  „Zderzenie  galaktyk",  rozpisanej  na  dwieście  jeden  instrumentów  dętych  i 

dwadzieścia  dziewięć  perkusyjnych.  Delikatność  brzmienia  nie  była  specjalnością 

kompozytorki, pani Moi-Woofter Ge-eyoh. Już samo przeczytanie partytury mogło człowieka 

przyprawić  o  ból  głowy.  Dlatego  właśnie  wybrałem  tę  noc.  Garderoby  były  za  małe,  by 

pomieścić tłum muzyków, którzy kręcili się dookoła i sprawiali wrażenie zagubionych. Nikt 

nie  zauważył,  gdy  wymknąłem  się  na  tylną  klatkę  schodową  i  wślizgnąłem  do  schowka  na 

szczotki. Personel wyszedł już wcześniej i jedyną rzeczą, która mogła mi przeszkadzać, była 

tylko muzyka. Mimo to, na wszelki wypadek zamknąłem drzwi od środka. Kiedy usłyszałem 

pierwsze dźwięki, wyjąłem mój egzemplarz partytury „Zderzenia". 

Zaczynało się dość cicho, bo przed zderzeniem wszystkie galaktyki musiały wejść na 

scenę.  Przesuwałem  palec  po  partyturze,  aż  doszedłem  do  czerwonego  znaczka,  który  sam 

tam umieściłem. Partytura spoczęła bezpiecznie w mojej kieszeni, a ja ostrożnie otworzyłem 

drzwi i wyjrzałem na zewnątrz. Korytarz był pusty, tak jak oczekiwałem. Przemierzyłem go 

pewnym  krokiem,  choć  podłoga  zaczynała  już  drgać  zapowiadając  rychłą  destrukcję 

Wszechświata. 

Na  drzwiach  widniała  tabliczka  PRYWATNE.  WSTĘP  WZBRONIONY.  Z  jednej 

kieszeni  wyjąłem  czarną  maskę,  zdjąłem  kapelusz  i  wciągnąłem  ją  na  głowę.  Z  drugiej 

kieszeni  wyjąłem  klucz.  Nie  chciałem  tracić  czasu  na  szarpanie  się  z  wytrychem,  więc 

dorobiłem  sobie  klucz,  kiedy  przeprowadzałem  rozpoznanie  miejsca  akcji.  Starałem  się 

przekręcać go w zamku w takt muzyki. W chwili gdy zabrzmiał donośny trzask, otworzyłem 

drzwi i wszedłem do środka. 

Mojego  wejścia  nikt,  oczywiście,  nie  usłyszał,  ale  moje  ruchy  przyciągnęły  wzrok 

starszego mężczyzny. Gapił się na mnie, a z jego osłabłych palców wypadło pióro. Podniósł 

ręce do góry, gdy z wewnętrznej kieszeni wyjąłem imponujący, choć nieprawdziwy pistolet. 

Nie udało mi się nim jednak przestraszyć drugiego, młodszego mężczyzny, który rzucił się do 

ataku. Za moment nieprzytomny wylądował na podłodze, łamiąc po drodze krzesło. 

Wszystko  to  odbyło  się  po  cichu.  Albo  inaczej:  narobiło  dużo  hałasu,  który  jednak 

skutecznie  zagłuszyła  muzyka,  wznosząca  się  teraz  gwałtownym  crescendo,  wieszczącym 

koniec świata. Poruszałem się szybko, bo właśnie zbliżała się najgłośniejsza część. 

Wyjąłem  dwie  pary  kajdanków  i  przykułem  starszego  mężczyznę  do  biurka.  W  ten 

sam sposób zabezpieczyłem śpiącego rycerza. Już prawie czas. Z kolejnej kieszeni wyjąłem 

background image

porcję  plastyku  -  tak,  w  tym  ubiorze  było  mnóstwo  kieszeni  i  to  nie  przez  przypadek  -  i 

wsunąłem go w drzwi sejfu, dokładnie nad zamkiem zegarowym. Musieli się tu czuć bardzo 

pewnie  z  tymi  wszystkimi  zabezpieczeniami.  Obfite  wpływy  kasowe  z  wieczornych 

przedstawień były zamykane w sejfie w obecności uzbrojonych strażników. Pozostawały tam, 

zamknięte  i  bezpieczne,  aż  do  rana,  gdy  w  obecności  innych  uzbrojonych  strażników 

otwierano sejf. Wepchnąłem zapalnik radiowy do plastyku i wycofałem się pod ścianę, gdzie 

razem z obydwoma strażnikami znalazłem się poza zasięgiem wybuchu. 

Wszystkie drobne przedmioty w pokoju podskakiwały w takt muzyki, a z sufitu sypał 

się tynk. To jednak ciągle jeszcze nie był właściwy moment. Wykorzystałem resztę czasu, by 

wyrwać z gniazdek przewody telefoniczne. Aż do końca koncertu nikt nie będzie rozmawiał 

przez telefon. 

Nadeszła  wreszcie  ta  chwila!  Widziałem  w  wyobraźni  partyturę  i  w  momencie  gdy 

nastąpiło zderzenie galaktyk, włączyłem przekaźnik radiowy. 

Drzwi  sejfu  bezgłośnie  wyleciały  w  powietrze.  Nawet  tu  w  biurze  muzyczna 

katastrofa była porażająca. Zastanowiłem się, ilu słuchaczy ogłuchło właśnie w imię sztuki. 

Te  rozważania  nie  przeszkodziły  mi  zgarnąć  wszystkich  banknotów  z  sejfu  do  mojego 

futerału.  Kiedy  napełnił  się,  uchyliłem  kapelusza  przed  moimi  więźniami,  tym  z  wy-

trzeszczonymi  oczami  i  tym  nieprzytomnym,  i  wyszedłem.  Czarna  maska  powędrowała  z 

powrotem do kieszeni. Opuściłem teatr niestrzeżonym wyjściem ewakuacyjnym. 

Szybko  przeszedłem  wzdłuż  dwóch  bloków  do  przejścia  podziemnego  i  stałem  się 

jedną z wielu postaci śpieszących w strugach deszczu. Ruszyłem schodami w dół, po czym 

skręciłem  w  korytarz  prowadzący  do  stacji.  Wszystkie  pociągi  podmiejskie  już  odjechały  i 

peron  był  pusty.  Wszedłem  do  budki  telefonicznej  i  zmieniłem  swoją  powierzchowność  w 

ciągu  dokładnie  dwudziestu  dwóch  sekund,  w  precyzyjnie  wyćwiczonym  tempie.  Zdarłem 

czarne  pokrycie  futerału,  spod  którego  ukazało  się  drugie,  białe.  Charakterystyczny, 

wybrzuszony  kształt  czary  głosowej  znikł  także  -  był  zrobiony  z  cienkiego  plastiku,  który 

zgniotłem  i  włożyłem  do  kieszeni  razem  z  czarnym  pokryciem.  Odwróciłem  kapelusz  na 

drugą stronę i on również stał się biały. Moje czarne wąsy i broda zniknęły w odpowiedniej 

kieszeni.  Zdjąłem  palto  i  oczywiście  je  także  wywróciłem  na  białą  stronę.  Tak  przebrany 

ruszyłem na stację i w tłumie przyjeżdżających wyszedłem na postój taksówek. Poczekałem 

chwilę. Nadjechała taksówka i otworzyły się drzwi. Usiadłem i uśmiechnąłem się z zadowo-

leniem na widok lśniącej czaszki szofera-robota. 

background image

-  Szofeh,  phoszę  bahdzo  zabhać  mnie  do  hotelu  Ah-bolast  -  powiedziałem,  najlepiej 

jak  mogłem  naśladując  akcent  turyngijski.  Ponieważ  pociąg,  który  przed  chwilą  przyjechał, 

przybył z Turyngii. 

- Polecenie niejasne - zagdakała maszyna. 

- Ho-tel Ah-bo-bo-last, ty blaszany głupku! - wykrzyknąłem! - Ah-bo-last! 

- Zrozumiałem - powiedział robot i taksówka ruszyła. 

Wspaniale.  Wszystkie  rozmowy  prowadzone  w  taksówkach  są  zapisywane  przez 

molekularny magnetofon i przechowywane przez miesiąc. Gdyby mnie kiedykolwiek spraw-

dzano,  nagranie  odtworzy  tę  rozmowę,  a  moja  rezerwacja  hotelowa  została  załatwiona  na 

lotnisku w Turyngii. Być może, byłem zbyt ostrożny, ale moją dewizą jest, że tego nigdy za 

dużo. Mam na myśli ostrożność. 

Hotel  był  bardzo  drogi.  Wszystkie  korytarze  i  pokoje  ze  smakiem  ozdobiono 

sztucznymi  arbolastami.  Zostałem  usłużnie  wprowadzony  do  swojego  apartamentu  -  gdzie 

arbolast  służył  jako  stojąca  lampa.  Bagażowy-robot  wymknął  się  służalczo,  z 

pięciodolarówką w szczelinie na napiwki. 

Postawiłem  torbę  w  sypialni,  zdjąłem  mokry  płaszcz  i  wyjąłem  z  lodówki  piwo. 

Rozległo się pukanie do drzwi. 

Tak szybko! Jeżeli to był Hetman, świetnie umiał śledzić, bo nie zauważyłem, by ktoś 

za  mną  szedł.  To  nie  mógł  być  nikt  inny.  Zawahałem  się,  ale  zdałem  sobie  sprawę,  że  jest 

tylko  jeden  sposób,  by  się  upewnić.  Z  uśmiechem  na  twarzy  -  na  wypadek  gdyby  to  był 

Hetman - otworzyłem drzwi. Uśmiech znikł natychmiast. 

-  Jesteś  aresztowany  -  powiedział  detektyw  w  cywilu,  pokazując  mi  odznakę.  Jego 

towarzysz wycelował we mnie ogromny pistolet na dowód, że dobrze ich zrozumiałem. 

background image

Udało mi się tylko wydukać: 

-  Co...  co...  -  lub  coś  w  tym  rodzaju.  Na  aresztującym  mnie  oficerze  ta  błyskotliwa 

kwestia nie zrobiła większego wrażenia. 

- Włóż płaszcz, pójdziesz z nami. 

Oszołomiony przeszedłem  przez pokój  i  wykonałem jego polecenie. Wiedziałem,  że 

powinienem  zostawić  tu  płaszcz,  ale  nie  chciałem  się  sprzeciwiać.  Kiedy  go  przeszukają, 

znajdą maskę, klucz i  w ogóle wszystko,  co mnie zdemaskuje. A co z pieniędzmi? Nic nie 

powiedzieli o torbie. 

Gdy  tylko  włożyłem  rękę  do  rękawa,  policjant  zatrzasnął  na  niej  kajdanki,  których 

drugi  koniec  zamknął  na  swoim  nadgarstku.  Nigdzie  nie  mogłem  się  bez  nich  ruszyć.  Nie 

mogłem zrobić nic lub prawie nic, bo trzy kroki za nami szedł właściciel pistoletu. 

Wyszliśmy  z  pokoju,  korytarzem  do  windy  i  do  głównego  holu.  Detektyw  był  tak 

uprzejmy, że trzymał się blisko mnie, więc kajdanki nie rzucały się w oczy. Pośrodku strefy 

objętej  zakazem  parkowania  czekał  duży,  czarny,  złowieszczy  wóz.  Kierowca  nie  raczył 

nawet spojrzeć w naszą stronę. Ruszył, gdy tylko wsiedliśmy i zamknęły się za nami drzwi. 

Nie miałem nic do powiedzenia, a i moi towarzysze nie byli w gadatliwym nastroju. 

W ciszy toczyliśmy się przez zalane deszczem ulice, minęliśmy kwaterę główną policji i ku 

memu  osłupieniu  zatrzymaliśmy  się  przed  Gmachem  Federalnym  Rajskiego  Zakątka. 

Federalka! Serce we mnie zamarło. Miałem rację przypuszczając, że złamanie szyfru i ujęcie 

mnie  z  pewnością  przekracza  możliwości  miejscowej  policji,  ale  nie  uwzględniłem 

ogólnoplanetarnej agencji śledczej. Ze spóźnionym refleksem - co nie jest powodem do dumy 

- dostrzegłem swój błąd. Po latach nieobecności Hetman znów uderza. Dlaczego? I co znaczą 

te  wygłupy  z  szachami?  Niech  się  tym  zajmą  kryptolodzy.  Ho,  ho,  jakieś  przechwałki, 

wyjawia  miejsce  i  datę  następnego  przestępstwa.  Niech  zajmie  się  tym  Urząd  Federalny  i 

niech się w to nie wtrąca niekompetentna miejscowa policja. 

Ogarnęła mnie czarna rozpacz, tak wielka, że z trudem mogłem iść. Zachwiałem się, 

gdy  nasz  mały  orszak  zatrzymał  się  przed  ciężkimi  drzwiami  z  wywieszką:  FEDERALNY 

URZĄD ŚLEDCZY. Pod spodem małymi złotymi literami napisane było: „Dyrektor Flynn". 

Moi  pogromcy  zapukali  grzecznie,  zamek  w  drzwiach  zahuczał  i  otworzył  się. 

Wmaszerowaliśmy do środka. 

- Oto on, proszę pana. 

- Dobrze. Przymocujcie go do krzesła i od tej chwili ja przejmuję sprawę. 

background image

Mówca  siedział  za  masywnym  biurkiem.  Był  to  potężny  mężczyzna  z  przylizanymi 

czarnymi  włosami.  Wydawał  się  jeszcze  potężniejszy  dzięki  ogromnym  zwałom 

obrastającego go tłuszczu. Jego podbródek, czy raczej podbródki zwieszały się na nabrzmiałą 

masę  klatki  piersiowej.  Siedział  odsunięty  od  biurka  ze  względu  na  rozmiary  brzucha,  na 

którym,  jak  grube  kiełbaski,  spoczywały  palce  jego  splecionych  dłoni.  Na  moje  chytre 

spojrzenie  odpowiedział  swoim,  stalowym  i  zdecydowanym.  Nie  protestowałem,  kiedy 

prowadzili  mnie  do  krzesła;  opadłem  na  nie  i  poczułem,  jak  przypinają  mnie  do  niego 

kajdankami. Potem usłyszałem oddalające się kroki i trzask zamykanych drzwi. 

- Jesteś w poważnych kłopotach - rozpoczął. 

-  Nie  wiem,  o  co  panu  chodzi  -  odparłem,  ale  mój  drżący,  piskliwy  głos  przeczył 

słowom. 

-  Wiesz  doskonale,  o  co  mi  chodzi.  Dziś  wieczorem  popełniłeś  przestępstwo, 

okradając kieszeń publiczną, zaopatrywaną przez głuchych jak pień miłośników muzyki. Ale 

to jeszcze najmniejsze z twoich szaleństw, młodzieńcze. Wnioskując z twojego wieku, mogę 

także  stwierdzić,  że  ukradłeś  dobre  imię  innego  człowieka.  Hetmana.  Podszywasz  się  pod 

kogoś, kim nie jesteś. Uwaga, łap! 

Ukradłem  dobre  imię?  O  czym  on,  do  diabła,  mówi?  Odruchowo  złapałem  rzucone 

klucze.  Wlepiłem  w  nie  wzrok,  a  potem  gapiąc  się  na  mojego  rozmówcę,  drżącą  ręką 

otworzyłem kajdanki. 

- Pan nie jest... - wybełkotałem. - To znaczy, że areszt, to biuro, policja... Pan jest... 

Spokojnie czekał na moje następne słowa z dobrodusznym uśmiechem na ustach. 

- Pan jest... Hetmanem! 

-  We  własnej  osobie.  Z  wiadomości,  ukrytej  pod  twoim  kiepskim  szyfrem, 

wywnioskowałem, że chcesz mnie spotkać. Dlaczego? 

Chciałem wstać, ale w jego dłoni momentalnie pojawił się ogromny pistolet. Czarny 

wylot lufy zawisł na wprost nasady mego nosa.  Z powrotem opadłem na krzesło.  Z twarzy 

mężczyzny zniknął uśmiech, a z jego głosu ciepło. 

- Nie lubię, jak się mnie naśladuje i  igra ze mną. Jestem  niezadowolony.  Masz teraz 

trzy  minuty,  żeby  wszystko  wyjaśnić,  a  potem  zabiję  cię,  pójdę  do  twojego  apartamentu  i 

odbiorę  pieniądze,  które  ukradłeś  dziś  wieczorem.  Ale  najpierw  powiesz  mi,  gdzie  ukryłeś 

resztę pieniędzy skradzionych w moim imieniu. 

Przemówiłem,  czy  raczej  spróbowałem,  ale  zdołałem  tylko  bezradnie  zabełkotać. 

Otrzeźwiło  mnie  to.  Mógł  mnie  zabić,  ale  nie  mógł  zrobić  ze  mnie  roztrzęsionej  galarety. 

Odkaszlnąłem, żeby oczyścić gardło i powiedziałem: 

background image

- Nie wydaje mi się, że się pan śpieszy, by mnie zabić i nie wierzę, że mam tylko trzy 

minuty.  Jeżeli  nie  będzie  mnie  pan  usiłował  zastraszyć,  spróbuję  określić  jasno  i  wyraźnie 

moje motywy. Zgoda? 

Wypowiadając te słowa podjąłem przemyślane ryzyko. Założyłem, że Hetman też jest 

graczem. Teraz wiedziałem to na pewno. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, ale nieznacznie 

skinął głową. Mogłem wykonać swój ruch. 

-  Dziękuję.  Zawsze  wiedziałem,  że  nie  jest  pan  okrutny.  Tak  naprawdę,  kiedy 

dowiedziałem  się  o  pańskim  istnieniu, stał  się  pan  moim  ideałem.  To,  co  pan  zrobił,  czego 

dokonał,  nie  równa  się  z  niczym  w  historii  tego  świata.  Jeżeli  obraziłem  pana,  kradnąc  w 

pańskim imieniu, przepraszam. Natychmiast oddam panu wszystkie skradzione pieniądze. Ale 

jeśli się zastanowić, można zrozumieć, że nie miałem innego wyjścia. Inaczej nie mógłbym 

pana odnaleźć. Więc musiałem działać tak, aby pan znalazł mnie. I tak się stało. Liczyłem na 

pańską ciekawość i na to, że nie wyda mnie pan policji, zanim sam mnie pozna. 

Następne  skinienie  oznaczało  zgodę  na  mój  następny  ruch.  Jednak  wycelowana  we 

mnie lufa przypominała, że wciąż jestem w szachu. 

-  Jesteś  jedynym  żywym  człowiekiem,  który  zna  moją  tożsamość  -  powiedział.  -  A 

teraz wyjaśnij mi, dlaczego nie miałbym cię zabić. Po co chciałeś się ze mną skontaktować? 

- Już panu powiedziałem. Podziwiam pana. Zdecydowałem się na życie przestępcy, bo 

jest to  jedyny zawód dla kogoś z moimi zdolnościami.  Ale jestem  samoukiem i  mam słabe 

punkty. Marzę o tym, żeby zostać pańskim pomocnikiem. Żeby uczyć się u pańskiego boku. 

Żeby wstąpić do złodziejskiej wyższej szkoły. Zapłacę za ten przywilej każdą cenę, jaką pan 

wyznaczy, ale potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby zdobyć więcej pieniędzy, bo wszystko, 

co  dotychczas  zyskałem,  oddaję  panu.  Tak  to  wygląda.  Oto,  kim  jestem.  A  jeśli  będę  dość 

ciężko pracował, może stanę się panem. 

Spojrzał  na  mnie  łagodniej.  W  zamyśleniu  uniósł  palce  do  brody,  co  znaczyło,  że 

przez  chwilę  nie  byłem  w  szachu.  Ale  partia  nie  była  jeszcze  wygrana  i  wcale  tego  nie 

chciałem. Chciałem tylko remisu. 

- Dlaczego miałbym uwierzyć choć w jedno twoje słowo? - zapytał w końcu. 

- A dlaczego miałby pan w nie wątpić? Jaki mógłbym mieć inny powód? 

- To nie twoje motywy mnie niepokoją. Myślę o tym, że mógłby istnieć jeszcze ktoś, 

kto  z  ramienia  policji  używa  ciebie  jako  pionka,  by  mnie  odszukać.  Człowiek,  który 

zaaresztuje Hetmana, wzniesie się na sam szczyt. 

Przytaknąłem i zacząłem nerwowo myśleć. Potem uśmiechnąłem się i odprężyłem. 

background image

- Bardzo słusznie. Musiał pan o tym pomyśleć w pierwszej kolejności. To, że posiada 

pan biuro w tym budynku, oznacza, że albo stoi pan wysoko w hierarchii stróżów prawa, tak 

wysoko, że mógłby pan bez trudu odkryć taki plan. Albo, a byłby to kolejny dowód pańskiego 

geniuszu, zna pan sposoby i środki, by kontrolować policję na każdym szczeblu, oszukać ją i 

posłużyć się nią, by mnie aresztować. Moje gratulacje, proszę pana! Wiedziałem, że jest pan 

geniuszem, ale żeby tego dokonać! Przecież to graniczy z cudem! 

Powoli skinął głową, przyjmując tę zasłużoną pochwałę. Czyżby lufa pistoletu troszkę 

się obniżyła? Czyżby zanosiło się na remis? Spiesznie ciągnąłem: 

-  Nazywam  się  James  Bolivar  diGriz,  urodziłem  się  nieco  ponad  siedemnaście  lat 

temu  w  tym  właśnie  mieście,  w  szpitalu  położniczym  Matki  Machree  dla  bezrobotnych 

pasterzy  świniozwierzy.  Przez  terminal,  który  widzę  tu,  na  pewno  ma  pan  dostęp  do 

wszelkich możliwych danych. Proszę więc sprawdzić moje i samemu przekonać się, czy nie 

jest prawdą to, co powiedziałem! 

Usadowiłem się z powrotem na krześle, gdy wystukiwał na klawiaturze polecenia. Nie 

zrobiłem  nic,  by  go  rozproszyć  lub  odwrócić  jego  uwagę,  kiedy  czytał.  Byłem  ciągle 

zdenerwowany, ale starałem się to ukryć. 

Wreszcie  skończył.  Przechylił  się  do  tyłu  i  spokojnie  popatrzył  na  mnie.  Nie 

widziałem,  by  ruszył  ręką,  ale  pistolet  znikł  z  pola  widzenia.  Remis!  Ale  na  niewidzialnej 

planszy pomiędzy nami wciąż stały niematerialne pionki. Zaczynała się nowa partia. 

-  Wierzę  ci,  Jim,  i  dziękuję  za  miłe  słowa.  Ale  ja  pracuję  sam  i  nie  mam  uczniów. 

Miałem zamiar cię zabić, by zachować sekret mojej tożsamości. Teraz wierzę, że nie jest to 

konieczne. Wystarczy mi twoje słowo, że nie będziesz się pode mnie podszywał, dokonując 

innych przestępstw. 

- Obiecuję to panu. Stałem się Hetmanem tylko po to, by zwrócił pan na mnie uwagę. 

Ale proszę rozważyć ponownie moją kandydaturę na członka wyższej szkoły zbrodni. 

- Nie ma takiej instytucji - powiedział wstając z trudem. - Wstrzymano przyjęcia. 

-  Więc  proszę  mi  pozwolić  inaczej  sformułować  moją  prośbę  -  powiedziałem 

pośpiesznie,  wiedząc,  że  pozostało  mi  już  niewiele  czasu.  -  Przepraszam  z  góry,  jeśli  będę 

niedyskretny  i  proszę  wybaczyć,  jeśli  pana  zdenerwuję.  Jestem  młody,  nie  mam  nawet 

dwudziestu lat, a pan jest na tej planecie od ponad osiemdziesięciu. W tym zawodzie pracuję 

dopiero od kilku lat i w tak krótkim czasie odkryłem, że właściwie jestem sam. To, co robię, 

muszę  robić  sam  i  dla  siebie.  W  zbrodni  nie  ma  koleżeństwa,  bo  wszyscy  kryminaliści, 

których spotkałem, byli niekompetentni.  I dlatego działam sam. A jeżeli ja jestem samotny, 

nie śmiem nawet myśleć, jak samotne jest pańskie życie. 

background image

Stał bez ruchu, opierając się jedną ręką o biurko i wpatrując się przez pustą ścianę jak 

przez okno w coś, czego nie widziałem. Później westchnął i nagle osunął się na krzesło, jakby 

uszła z niego siła, która pomagała mu stać prosto. 

-  To  prawda,  mój  chłopcze,  szczera  prawda.  Nie  chcę  o  tym  mówić,  ale  trafiłeś  w 

sedno. Co ma być, niech będzie. Jestem zbyt stary, żeby zejść z raz obranej drogi. Żegnam cię 

i dziękuję za bardzo interesujący tydzień. Przypomniały mi się dawne czasy. 

- Proszę to jeszcze raz rozważyć. 

- Nie mogę. 

- Niech mi pan da chociaż swój numer konta, żebym mógł przesłać pieniądze. 

-  Zatrzymaj  je,  sam  je  zarobiłeś.  Ale  w  przyszłości  rób  to  pod  innym  nazwiskiem. 

Pozwól Hetmanowi cieszyć się emeryturą. Dodam tylko jedno, małą radę. Rozważ jeszcze raz 

swoje  ambicje  zawodowe.  Rozwijaj  swoje  zdolności  w  sposób  akceptowany  przez 

społeczeństwo. Wtedy unikniesz ogromnej samotności, której już doświadczyłeś. 

-  Nigdy!  -  krzyknąłem  głośno.  -  Nigdy!  Wolałbym  raczej  gnić  w  więzieniu  przez 

resztę życia, niż przyjąć jakakolwiek funkcję w społeczeństwie, które całkowicie odrzucam. 

- Być może, zmienisz zdanie. 

- To niemożliwe - powiedziałem do ścian pustego pokoju. Drzwi zamknęły się za nim. 

Odszedł. 

background image

10

 

Tak  się  to  skończyło.  Nie  ma  nic  skuteczniejszego  niż  odmowa,  by  sprowadzić 

człowieka  na  ziemię  z  wyżyn  uniesienia.  Zrobiłem  przecież  dokładnie  to,  co  sobie 

postanowiłem.  Mój  złożony  plan  powiódł  się.  Wypłoszyłem  Hetmana  z  jego  kryjówki  i 

złożyłem mu propozycję nie do odrzucenia. 

Ale on ją odrzucił. Nie pocieszyła mnie nawet satysfakcja z udanego napadu. Zdobyte 

dolary były warte dla mnie tyle co kupa śmieci. Siedziałem w pokoju hotelowym, patrzyłem 

w przyszłość i widziałem tylko pustkę. W kółko liczyłem pieniądze, aż ich wartość stała się 

nic nieznaczącą liczbą. W moim planie uwzględniłem wszystkie możliwości prócz jednej, tej, 

że Hetman mi odmówi. Trudno mi było pogodzić się z tym. 

Gdy następnego dnia wróciłem do Billville, ogarnęła mnie czarna rozpacz i zacząłem 

użalać  się  nad  sobą,  czego  normalnie  nie  znoszę.  Tym  razem  też  nie  mogłem  tego  znieść. 

Spojrzałem w lustro, na posępną twarz z podkrążonymi oczami i pokazałem jej język. 

-  Ty  babo  -  powiedziałem.  -  Ty  maminsynku,  ty  bekso,  przestań  się  nad  sobą 

rozczulać - dodałem jeszcze inne obelgi, które akurat przyszły mi do głowy. Uspokoiłem się 

trochę, przygotowałem sobie kanapkę i dzbanek kawy - żadnego alkoholu, żeby zalać robaka! 

- i usiadłem, by zjeść, wypić i pomyśleć o przyszłości. Co dalej? 

Nic. Nie przychodziło mi do głowy nic konstruktywnego. Moje myśli nie prowadziły 

do niczego, nie widziałem żadnego wyjścia. Rozsiadłem się wygodnie i włączyłem 3V. Był to 

kanał  reklamowy  i  zanim  zmieniłem  program,  pojawiła  się  spikerka,  wspaniała,  kolorowa  i 

trójwymiarowa.  Nie  przełączyłem,  bo  dziewczyna  ubrana  była  tylko  w  skąpy  kostium 

kąpielowy. 

- Przyjeżdżajcie tu, gdzie wieje balsamiczna bryza - namawiała przymilnym głosem. - 

Dołączcie do mnie. Czekam wśród złotych piasków wspaniałej plaży Yaticano, gdzie słońce i 

fale odświeżą wasze dusze... 

Wyłączyłem  telewizor.  Moja  dusza  była  całkiem  świeża,  a  świeżość  spikerki  nie 

zmniejszyła  moich  trosk.  Najpierw  przyszłość,  dopiero  potem  miłość  heteroseksualna.  Ale 

reklama podsunęła mi przynajmniej pewien pomysł. 

Wakacje.  Może  zrobić  sobie  przerwę?  Dlaczego  nie?  Ostatnio  tyrałem  ciężej  niż 

którykolwiek  z  pogardzanych  przeze  mnie  biznesmenów.  Zbrodnia  opłaciła  się  i  to  nieźle, 

więc  czemu  nie  miałbym  wydać  części  ciężko  zapracowanego  łupu?  Jasne,  że  nie  był  to 

sposób na ucieczkę od problemów. Doświadczenie nauczyło mnie, że zmiana miejsca pobytu 

nigdy nie jest rozwiązaniem. Kłopot jest towarzyszem wszechobecnym i dokuczliwym jak ból 

background image

zęba. Ale mogłem zabrać go sobą gdzieś, gdzie znalazłbym odpoczynek i mógłbym poszukać 

sposobu  pozbycia  się  drania.  Ale  dokąd?  Wyświetliłem  na  komputerze  przewodnik 

turystyczny i przejrzałem go. Nie było w nim nic ciekawego. Plaża? Bardzo chętnie, ale pod 

warunkiem  że  spotkałbym  tam  dziewczynę  z  reklamy.  To  jednak  wydawało  się  mało 

prawdopodobne.  Szykowne  hotele,  drogie  rejsy,  wycieczki  do  muzeum.  Wszystko  to  było 

równie  interesujące  jak  weekend  na  farmie  świniozwierzy.  Ale  może  właśnie  tego  było  mi 

trzeba?  Łyku  świeżego  powietrza.  Jako  wiejski  chłopiec  widziałem  już  sporo  wspaniałych 

plenerów,  przeważnie  znad  sterty  świniozwierzowego...  wiecie  czego.  Napatrzywszy  się  na 

takie  otoczenie,  powitałem  miasto  z  otwartymi  ramionami  i  odtąd  nie  wychyliłem  z  niego 

nosa. 

To  było  najlepsze  wyjście.  Nie  jechać  z  powrotem  na  farmę,  ale  na  łono  przyrody. 

Uciec  od  ludzi  i  rzeczy,  by  spotkać  się  z  matką  Naturą.  Im  dłużej  o  tym  myślałem,  tym 

bardziej mi się to podobało. I dobrze wiedziałem, dokąd się udać. Marzyłem o tym już wtedy, 

gdy jeszcze nie sięgałem do kolan młodemu świniozwierzowi. Góry Katedralne! Te pokryte 

śniegiem  szczyty,  strzeliste  jak  gigantyczne  wieże  kościelne.  Jakże  często  wypełniały  moje 

dziecięce sny! Więc czemu nie? Nadszedł czas, by spełniło się kilka marzeń. 

Kupując plecak, śpiwór, namiot termiczny, menażkę, latarkę - cały potrzebny sprzęt - 

odczułem przedsmak oczekujących mnie przyjemności. Kiedy miałem już cały ekwipunek, by 

nie  tracić  czasu  na  podróż  koleją,  wsiadłem  do  samolotu  do  Rafael.  Gdy  lądowaliśmy, 

oszołomił  mnie  widok  gór.  Pstrykałem  palcami  i  niecierpliwiłem  się,  czekając  na  bagaż. 

Przestudiowałem  już  mapę  i  wiedziałem,  że  Szlak  Katedralny  przecina  drogę  na  północ  od 

lotniska.  Powinienem  pojechać  autokarem  kursowym  razem  z  innymi,  zamiast  zwracać  na 

siebie uwagę, biorąc taksówkę. Ale za bardzo się śpieszyłem. 

-  To  niebezpieczne,  mały,  chodzić  samotnie  po  szlaku  -  starszy  kierowca  cmoknął  z 

dezaprobatą  i  zaczął  wyliczać  czyhające  nieszczęścia:  -  Można  się  łatwo  zgubić.  Mogą  cię 

zjeść wilkobestie, może obsunąć się ziemia lub spaść lawina. Może... 

-  Mam  spotkać  przyjaciół,  dwudziestu  chłopaków.  To  będzie  rajd  drużyny  skautów. 

Zanosi się na świetną zabawę - wymyśliłem pośpiesznie. 

- Nie widziałem tu ostatnio żadnych skautów - mruknął ze starczą podejrzliwością. 

-  I  nie  zobaczy  pan  -  improwizowałem  dalej,  pochylając  się  na  tylnym  siedzeniu  i 

szybko przeglądając mapę. - Przyjadę pociągiem do Boskona i wysiądę tam. Stacja jest blisko 

miejsca,  w  którym  szlak  przecina  tory.  Będą  tam  na  mnie  czekać,  drużynowy  i  cala  reszta. 

Bałbym się chodzić sam po górach, proszę pana. 

background image

Burczał  jeszcze  przez  chwilę,  a  burknął  jeszcze  głośniej,  gdy  zapomniałem  dać  mu 

napiwek. A potem zachichotał pod wąsem, odjeżdżając, bo w dziecinnej rozrzutności dałem 

mu  za  dużo.  Oparłem  się  pokusie,  by  mu  wcisnąć  fałszywą  pięciodolarówkę.  Hałas  silnika 

zamarł  w  oddali.  Spojrzałem  na  dobrze  oznakowany  szlak,  który  prowadził  przez  dolinę,  i 

zdałem sobie sprawę, że to był naprawdę dobry pomysł. 

Nie  ma  co  się  rozpływać  nad  urokami  wspaniałych  plenerów.  To  tak  jak  jazda  na 

nartach  -  robi  się  to  i  sprawia  to  przyjemność,  ale  się  o  tym  nie  mówi.  Dalej  wszystko 

potoczyło się normalnie. Słońce opaliło mi nos, mrówki dobrały się do bekonu, nocą gwiazdy 

były  niezwykle  jasne  i  bliskie,  a  świeże  powietrze  dobrze  zrobiło  moim  płucom. 

Maszerowałem  i  wspinałem  się,  myłem  się  w  lodowatych  strumieniach  i  udało  mi  się 

zapomnieć o wszystkich kłopotach. W tej pięknej okolicy wydały mi się one zupełnie nie na 

miejscu. Zmęczony i dużo szczuplejszy, ale szczęśliwy, opuściłem góry po dziesięciu dniach i 

ciężkim krokiem przekroczyłem próg zarezerwowanej wcześniej kwatery. Gorąca kąpiel była 

błogosławieństwem,  podobnie  jak  zimne  piwo.  Włączyłem  3V  i  zanurzony  w  wannie 

słuchałem jednym uchem końcówki wiadomości, zbyt rozleniwiony, by zmienić kanał. 

-  ...donosi  o  wzroście  eksportu  szynki,  przekraczającym  dziesięcioprocentowy 

przyrost  przewidziany  na  początku  roku.  Jednak  rynek  kolców  świniozwierza  załamuje  się. 

Rząd stoi przed górą kolców, co już wywołuje krytykę. 

-  Sprawy  wewnętrzne.  Jutro  odbędzie  się  proces  przestępcy  komputerowego,  który 

włamał  się  do  akt  federalnych.  Oskarżyciele  federalni  uważają  to  za  bardzo  poważne 

przestępstwo i żądają przywrócenia dożywocia. Jednak... 

Przestałem  słuchać  spikera,  gdy  z  ekranu  znikła  jego  przymilna  twarz  i  zastąpił  ją 

przestępca komputerowy we własnej osobie, wyprowadzany przez oddział policjantów. Był to 

potężny  mężczyzna,  bardzo  gruby,  z  grzywą  siwych  włosów.  Poczułem  ucisk  w  piersiach. 

Inny kolor włosów, ale to kwestia peruki. Bez wątpienia to był on. 

Hetman! 

Wyskoczyłem z wanny i przebiegłem przez pokój, wpadając na klimatyzator. To cud, 

że  nie  poraził  mnie  prąd.  Nie  zdając  sobie  z  tego  sprawy,  cofnąłem  obraz  i  wyostrzyłem 

wybrany kadr. Powiększyłem wycinek, na którym więzień oglądał się przez ramię. To był on, 

na pewno. Spłukując mydliny i ubierając się, obmyśliłem ogólny zarys planu. Muszę wrócić 

do miasta, dowiedzieć się, co się z nim stało i zobaczyć, czy mogę mu pomóc. Wyświetliłem 

rozkład  lotów.  Tuż  po  pomocy  odlatywał  samolot  pocztowy.  Zarezerwowałem  miejsce, 

zjadłem  posiłek  i  odpocząłem.  Potem  zapłaciłem  rachunek  i  jako  pierwszy  wszedłem  na 

pokład. 

background image

Zaczynało już świtać, gdy znalazłem się w swoim biurze w Billville. Gdy komputer 

drukował  informacje  dotyczące  aresztowania,  przygotowałem  kawę.  Wysączyłem  ją,  prze-

czytałem sprawozdanie i opadły mi ręce. Rzeczywiście był to człowiek, którego znałem jako 

Hetmana,  choć  występował  teraz  pod  nazwiskiem  Bili  Yathis.  Został  zatrzymany,  gdy 

opuszczał  gmach  federalny,  w  którym  założył  podsłuch  komputerowy,  by  mieć  dostęp  do 

ściśle tajnych akt. Wszystko to wydarzyło się dzień po tym, jak wyjechałem w góry. 

Nagle zrozumiałem, co to oznacza. Ogarnęło mnie poczucie winy, gdy pojąłem, że to 

ja  wtrąciłem  go  do  więzienia.  Gdyby  nie  moje  szaleńcze  poczynania,  Hetman  nigdy  nie 

zajmowałby  się  aktami  federalnymi.  Zrobił  to  tylko  po  to,  by  się  przekonać,  czy  moje 

kradzieże nie były częścią jakiejś policyjnej akcji. 

- Ja posłałem go do więzienia, więc ja go stamtąd wydostanę! - krzyknąłem, zrywając 

się  na  równe  nogi  i  wylewając  kawę  na  podłogę.  Wycierając  ją,  trochę  ochłonąłem.  Tak, 

chciałbym  go  wydostać.  Ale  czy  jestem  w  stanie  to  zrobić?  Dlaczego  nie.  Mam  przecież 

pewne doświadczenie w uciekaniu  z więzienia. Powinno być łatwiej  dostać się do środka z 

zewnątrz niż odwrotnie. Po dalszych rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że być może, nie 

będę  nawet  musiał  zbliżać  się  do  więzienia.  Niech  zamiast  mnie  wyciągnie  go  stamtąd 

policja. Będą musieli przetransportować go do sądu. 

Wkrótce  odkryłem  jednak,  że  nie  będzie  to  takie  proste.  Po  raz  pierwszy  od  lat 

aresztowano  tak  poważnego  przestępcę  i  sprawa  ta  narobiła  dużego  zamieszania.  Zamiast 

zabrać  go  do  więzienia  miejskiego  lub  stanowego,  trzymano  Hetmana  w  celi  w  samym 

Gmachu  Federalnym.  A  tam  nie  mogłem  się  dostać.  Podjęto  także  nadzwyczajne  środki 

ostrożności  przy  przewożeniu  Hetmana  do  sądu.  Opancerzone  transportery,  strażnicy, 

motocykle, grawiloty policyjne i helikoptery. Atak na konwój nie wchodził w grę. Znalazłem 

się w kropce. Ciekawe, że w tej samej sytuacji była policja, ale z innych przyczyn... 

Po długim śledztwie odkryli, że prawdziwy Bili Yathis opuścił planetę dwadzieścia lat 

temu. Wszystkie zapisy dotyczące tego faktu znikneły z akt komputerowych i pozostał tylko 

odręczny  list,  napisany  przez  prawdziwego  Yathisa  do  jakiegoś  krewnego,  potwierdzający 

jego odlot. A jeżeli więzień nie był Yathisem, to kim był? 

Podczas przesłuchań Hetman, cytuję: „odpowiadał na pytania spokojnym, nieobecnym 

uśmiechem".  Określano  go  teraz  jako  pana  X.  Nikt  nie  wiedział,  kim  jest  naprawdę,  a  on 

zdecydował  się  tego  nie  wyjaśniać.  Został  ustalony  termin  procesu,  za  niecałe  siedem  dni. 

Stało się tak dlatego, że X ani nie przyznał się do winy, ani jej nie zaprzeczył, nie chciał się 

bronić  i  odrzucił  wyznaczonego  przez  sąd  adwokata.  Oskarżyciel,  pragnąc  szybkiego 

skazania, oświadczył, że dowody są już skompletowane i poprosił o przyspieszenie procesu. 

background image

Sędzia,  równie  żądny  popularności,  przychylił  się  do  tej  prośby  i  ustalono  termin  na  nad-

chodzący tydzień. 

A ja nic nie mogłem zrobić. Wróciłem do punktu wyjścia. Przyznałem się do porażki, 

ale tylko chwilowo. Postanowiłem poczekać, aż skończy się proces. Wtedy Hetman będzie po 

prostu jednym z wielu więźniów i w końcu będą musieli zabrać go z Gmachu Federalnego. 

Gdy będzie już w więzieniu, przygotuję jego ucieczkę. Ale muszę to zrobić, zanim przybędzie 

statek kosmiczny, który zabierze go na pranie mózgu. Użyją z pewnością wszystkich cudów 

nowoczesnej  nauki,  by  Hetmana  przekształcić  w  uczciwego  obywatela,  a  ja,  znając  tego 

człowieka, byłem pewny, że prędzej umrze, niż na to pozwoli. Musiałem działać. 

Ale władze nie ułatwiały mi tego. Nie udało mi się dostać na salę sądową, więc razem 

z większością mieszkańców planety oglądałem proces w telewizji. 

Skończył  się  podejrzanie  szybko.  Pierwszy  poranek  upłynął  na  wyliczaniu  dobrze 

udokumentowanych  wykroczeń  oskarżonego.  Brzmiało  to  poważnie.  Uszkodzenie  banku 

pamięci,  penetracja  Jednostki  Centralnej,  wprowadzenie  fałszywych  danych  do  komputera, 

kopiowanie  treści  tajnych  dokumentów.  Kolejni  świadkowie  składali  zeznania,  które  były 

natychmiast akceptowane i wciągane do akt sprawy. Przez cały czas Hetman ani na nich nie 

patrzył, ani ich nie słuchał. Jego spojrzenie skierowane było w przestrzeń, jakby widział tam 

coś  o  wiele  bardziej  interesującego  niż  zwykła  procedura  sądowa.  Gdy  skończyły  się 

zeznania, sędzia zastukał młotkiem i zarządził przerwę na lunch. 

Przerwa była długa ze względu na bankiet z siedemnastu dań i tancerkami na deser. 

Gdy  sąd  zebrał  się  ponownie,  sędzia  był  w  jowialnym  nastroju.  Zwłaszcza  po  druzgocącej 

przemowie  oskarżyciela,  któremu  cały  czas  potakiwał.  Potem  przybrał  namaszczoną  minę  i 

przemówił dobitnie, świadom, że jego słowa były rejestrowane. 

- Ta sprawa jest  jasna jak słońce. Państwo wytoczyło  tak obciążające zarzuty, że nie 

oparłaby się im żadna obrona. Fakt, że żadnej obrony nie było, jest najlepszym świadectwem 

prawdy. A prawda jest taka, że oskarżony działając świadomie, w złej woli i z premedytacją 

popełnił  wszystkie  przestępstwa,  które  mu  się  zarzuca.  Nie  ma  co  do  tego  żadnych 

wątpliwości.  Postępowanie  dowodowe  zostało  zamknięte.  Mimo  to,  przez  resztę  dnia  i  w 

ciągu  nocy  będę  uważnie  rozważać  tę  sprawę.  Oskarżony  zostanie  potraktowany 

sprawiedliwie. Nie uznam go winnym aż do jutrzejszego ranka, gdy ponownie zbierze się sąd. 

Wtedy ogłoszę wyrok. Sprawiedliwości stanie się zadość i decyzja sądu wejdzie w życie. 

- Waszej sprawiedliwości - wycedziłem przez zęby i wstałem, by wyłączyć telewizor. 

Ale sędzia jeszcze nie skończył. 

background image

-  Poinformowano  mnie,  że  Liga  Galaktyki  jest  żywo  zainteresowana  tą  sprawą. 

Zostanie wysłany statek kosmiczny, który przybędzie tu w ciągu dwóch dni. Wtedy więzień 

zostanie zabrany spod naszej kontroli, a my - proszę wybaczyć i spróbować zrozumieć moje 

uczucia - z ulgą się go pozbędziemy. 

Szczęka  mi  opadła  i  głupkowato  wpatrzyłem  się  w  ekran.  Wszystko  skończone. 

Zostały tylko dwa dni. Co mogę zrobić w ciągu dwóch dni? Czy taki ma być koniec Hetmana 

i koniec mojej ledwie rozpoczętej kariery przestępcy? 

background image

11 

Nie  zamierzałem  się  jednak  poddać.  Musiałem  chociaż  spróbować,  nawet  gdybym 

miał wpaść i zostać złapany. To przeze mnie znalazł się w tym położeniu. Jestem mu winien 

przynajmniej  próbę  ratunku.  Ale  co  ja  mogę  zrobić?  Nie  zdołam  zbliżyć  się  do  Gmachu 

Federalnego ani dotrzeć do Hetmana, gdy będzie przewożony do sądu, ani nawet zobaczyć go 

tam. 

Sąd. Sąd? Sąd. Sąd! Dlaczego nie opuszcza mnie myśl o sądzie? Dlaczego cały czas 

myślę o dostaniu się do środka? 

Oczywiście!  Hurra!  -  Przez  następną  chwilę  cieszyłem  się,  biegałem  w  kółko  i 

bulgotałem  głośno,  naśladując  parzące  się  świniozwierze.  Nawiasem  mówiąc,  był  to  mój 

popisowy numer na prywatkach. 

-  Co  z  tym  sądem?  -  zapytałem  sam  siebie  i  natychmiast  udzieliłem  odpowiedzi:  - 

Opowiem wam o sadzie. Jest to stary, zabytkowy budynek. Prawdopodobnie w piwnicy leżą 

stare akta, a na strychu jest mnóstwo nietoperzy. W ciągu dnia strzegą go jak kopalni  złota, 

ale nocą jest pusty! 

Skoczyłem  po  sprzęt.  Torba  z  narzędziami,  wytrychy,  latarki,  kable,  pluskwy  - 

wszystko, czego mogłem potrzebować podczas akcji. 

Teraz przydałby się samochód, a raczej furgonetka, bo jeśli się powiedzie, potrzebne 

będzie  miejsce  dla  dwóch  osób.  Miałem  upatrzonych  kilka  punktów  dostawczych  i  właśnie 

nadeszła  chwila,  by  z  jednego  z  nich  skorzystać.  Mimo  że  jeszcze  było  jasno,  ciężarówki  i 

furgonetki należące do piekarni „Okruszek" stały już w swoich garażach i szykowano je do 

porannej  dostawy  pieczywa.  Kilka  furgonetek  zabrano  do  warsztatu,  a  jedną  z  nich  nawet 

trochę dalej. Prosto na drogę wylotową i za miasto. O zmierzchu byłem na wiejskiej szosie, a 

tuż  po  zmroku  dotarłem  do  Pearly  Gates  i  chwilę  potem  wchodziłem  tylnymi  drzwiami  do 

budynku sadu. 

System alarmowy był staroświecki. Dobry do odstraszania dzieci i umysłowo chorych, 

bo  przecież  w  tym  budynku  nie  było  nic  wartego  kradzieży.  Przynajmniej  tak  im  się 

wydawało!  Wyposażony  w  zdjęcia  sali  sądowej,  które  sam  zrobiłem  w  czasie  procesu, 

skierowałem się prosto do niej. Sala numer sześć. Stanąłem w drzwiach i rozejrzałem się po 

mrocznym  pomieszczeniu.  Latarnie  uliczne  rzucały  przez  wysokie  okna  pomarańczowe 

smugi  światła.  Cicho  wszedłem  do  środka,  usiadłem  w  fotelu  sędziowskim  i  spojrzałem  na 

ławę oskarżonych. Dostrzegłem krzesło, na którym siedział Hetman podczas całego procesu i 

na  którym  będzie  siedział  jutro.  Szybko  przeniosłem  się  na  jego  miejsce.  To  tutaj  będzie 

background image

siedział,  a  tu  będzie  stał,  gdy  odczytają  wyrok...  Jego  wielkie  ręce  spoczną  na  tej  poręczy. 

Właśnie tutaj! 

Spojrzałem  na  drewnianą  podłogę  i  uśmiechnąłem  się  ponuro.  Potem  uklęknąłem, 

postukałem  w  nią  i  wyjąłem  wiertarkę.  Kawałki  mojego  planu  zaczęły  przekształcać  się  w 

rzeczywistość. 

To  była  bardzo  pracowita  noc.  Usunąłem  skrzynie  z  piwnicy  pod  salą  sądową, 

piłowałem, kułem i pociłem się. Wyślizgnąłem się nawet z budynku sądu, by znaleźć sklep 

sportowy i włamać się do niego. Przede wszystkim musiałem opracować trasę ucieczki. Sama 

ucieczka  nie  musiała  być  błyskawiczna,  ale  za  to  skuteczna.  Najlepszym  wyjściem  byłoby 

wykopanie  tunelu.  Ale  nie  miałem  czasu.  Zatem  pracę  fizyczną  musiała  zastąpić 

pomysłowość.  Gdy  tak  rozmyślałem  odpoczywając,  zacząłem  drzemać.  Nie  wolno! 

Wyszedłem  z  sądu  jeszcze  raz,  znalazłem  czynną  przez  całą  dobę  restaurację  obsługiwaną 

przez  roboty  i  wypiłem  dwie  duże  kawy,  wzmocnione  kofeiną.  Zadziałały  natychmiast, 

wywołując natłok pomysłów oraz zgagę. Wyszedłem i włamałem się do sklepu odzieżowego. 

Jednak  zanim  dotarłem  z  powrotem  do  budynku  sądu,  znów  słaniałem  się  ze  zmęczenia. 

Sztywnymi palcami zamknąłem wszystkie drzwi i usunąłem ślady mojej bytności. Kiedy świt 

rozjaśnił okna, byłem gotowy. Pogmerałem w zaniku, zamykając piwnicę od środka, po czym 

zataczając się przeszedłem  przez pomieszczenie, usiadłem na kawałku  brezentu,  nastawiłem 

budzik i natychmiast zapadłem w sen. 

Było ciemno choć oko wykol, kiedy irytujący dźwięk bzyczącego jak komar budzika 

wyrwał mnie ze snu. Na chwilę ogarnęła mnie panika, ale przypomniałem sobie, że piwnica 

nie  ma  okien.  Na  zewnątrz  powinien  być  już  jasny  dzień.  Zobaczymy.  Zapaliłem  latarkę  i 

włączyłem  miniaturowy  monitor  telewizyjny.  Doskonale!  Na  ekranie  pojawił  się  kolorowy 

obraz  sali  sądowej,  transmitowany  z  mikro-kamery,  którą  umieściłem  tam  w  nocy.  Kilku 

zgrzybiałych sprzątaczy odkurzało meble i zamiatało podłogę. Rozprawa miała zacząć się za 

godzinę.  Zostawiłem  włączony  odbiornik,  a  sam  sprawdziłem  efekty  mojej  nocnej  pracy. 

Wszystko było, jak trzeba... Pozostało tylko oczekiwanie. 

Czekałem  więc.  Sączyłem  zimną  kawę  i  przeżuwałem  czerstwą  kanapkę  z 

wczorajszych zapasów.  Niepewność ustąpiła,  gdy  otworzyły się drzwi sali sądowej.  Weszła 

publiczność i dziennikarze. Widziałem ich dokładnie na moim ekranie, a nad głową słyszałem 

szuranie  stóp.  Z  głośnika  dobiegał  mnie  szmer  rozmów,  który  uciszyło  dopiero  przybycie 

sędziego. Wszystkie oczy spoczęły na nim, wszystkie uszy nadstawiły się, kiedy odchrząknął 

i zaczął mówić. 

background image

Śmiertelnie  zanudzał  zebranych,  wchodząc  w  detale  rozprawy  z  poprzedniego  dnia, 

komentował  też  każde  zeznanie  i  spostrzeżenie.  Przestałem  zwracać  uwagę  na  jego 

monotonny  głos  i  spojrzałem  na  Hetmana,  wyostrzając  obraz  samej  twarzy.  Nie  reagował. 

Jego  oblicze  było  nieruchome,  wyglądał  na  prawie  znudzonego.  Ale  w  oczach  pojawiał  się 

czasem błysk pogardy graniczącej z nienawiścią. Olbrzym osaczony przez mrówki! Po jego 

minie  widać  było,  że  uwięzili  tylko  jego  ciało,  dusza  wciąż  pozostawała  wolna.  Ale  nie  na 

długo, jeśli wierzyć słowom sędziego. 

Nagle coś w głosie mówcy przykuło moją uwagę. Zakończył przemowę, odchrząknął i 

wskazał na Hetmana. 

- Oskarżony wstanie i wysłucha wyroku. 

Wszystkie oczy zwróciły się w stronę więźnia. Siedział bez ruchu, obojętny. Na sali 

narastał szum. Sędzia spąsowiał i chwycił młotek. 

-  Moje  polecenia  mają  być  wypełniane!  -  zagrzmiał.  -  Oskarżony  wstanie  sam  albo 

zostanie do tego zmuszony siłą. Czy oskarżony zrozumiał? 

Oblał  mnie  pot.  Gdybym  tylko  mógł  powiedzieć  Hetmanowi,  żeby  nie  stwarzał 

żadnych kłopotów. Co zrobię, jeżeli będzie trzymało go kilku policjantów? Dwóch wstało na 

znak sędziego i ruszyło w stronę więźnia. Wtedy Hetman powoli podniósł wzrok. Skierował 

na sędziego spojrzenie pełne miażdżącej pogardy. Był w nim błysk odrazy, zdolny zniszczyć 

niższe formy życia, lecz wysoki sąd w swej tępocie nie odczuł tego. 

Ale  wstał!  Policjanci  zatrzymali  się,  kiedy  masywne  dłonie  uniosły  się  i  chwyciły 

solidną poręcz. Ta zatrzeszczała pod ich naciskiem, a Hetman dźwignął swą potężną postać i 

wyprostował się. Uniósł wysoko głowę, a ręce opadły mu wzdłuż ciała. 

Teraz!  Wcisnąłem  guzik.  Wybuchy  nie  były  groźne,  ale  dały  efekt  nad  wyraz 

dramatyczny.  Odsunęły  dwa  rygle  podtrzymujące  klapę  w  podłodze.  Ta  otworzyła  się  pod 

ogromnym  ciężarem  Hetmana,  który  poleciał  w  dół  jak  kłoda.  Spadł  obok  mnie,  a  ja 

wspiąłem się szybko po drabinie, zerkając po raz ostatni na ekran. 

Gdy Hetman zapadł się pod ziemię, na sali zaległa głucha cisza. Sprężyny odstrzeliły 

klapę na miejsce, a ja zablokowałem ją stalowymi sztabami. Stało się to tak szybko, że kiedy 

wróciłem do Hetmana, on ciągle jeszcze podskakiwał leżąc na trampolinie. W końcu usiadł, 

spojrzał na mnie otępiałym wzrokiem i powiedział: 

- Jim, mój chłopcze. Jak to miło cię znowu zobaczyć. 

Oparł się na moim ramieniu, gdy pomagałem mu wstać. Nad nami rozszalało się istne 

piekło,  znad  podłogi  dobiegały  opętańcze  wrzaski.  Pozwoliłem  sobie  na  jeszcze  jeden, 

background image

triumfalny  rzut  oka  na  ekran.  Zobaczyłem  sędziego  stojącego  z  głupkowatym  uśmiechem  i 

wytrzeszczonymi oczami oraz miotających się policjantów. 

- To robi duże wrażenie Jim, bardzo duże - powiedział Hetman, podziwiając scenę na 

ekranie. 

- W porządku - zarządziłem. - Ściągaj ubranie! Mamy mało czasu, potem ci wszystko 

wyjaśnię. 

Nie wahał się ani sekundy, zaczął rozbierać się, zanim skończyłem mówić. Wkrótce 

ujrzałem  potężny  gruszkowaty  kształt,  odziany  w  gustowną  purpurową  bieliznę.  Na  moją 

komendę  Hetman  uniósł  ręce  nad  głowę.  Wlazłem  na  drabinę  i  zarzuciłem  na  niego 

ogromnych rozmiarów suknię. 

- A tu masz płaszcz - powiedziałem. - Załóż go na siebie. Suknia jest do samej ziemi, 

wiec  nie  musisz  zmieniać  butów.  Teraz  wielki  kapelusz,  o  tak,  przejrzyj  się  w  lustrze  i 

pomaluj usta, a ja odrygluję drzwi. 

Bez  słowa  zrobił  to,  co  mu  kazałem.  Znikł  Hetman,  a  na  jego  miejscu  pojawiła  się 

herod-baba. 

-  Chodźmy!  -  zawołałem,  a  on  drobnymi  kobiecymi  kroczkami  przemierzył  pokój. 

Otworzyłem  drzwi  dopiero,  gdy  się  do  mnie  zbliżył,  a  przez  ten  czas  udzielałem  mu 

niezbędnych informacji: 

-  Powinni  być  już  przy  drzwiach  do  piwnicy,  które  są  solidnie  zablokowane. 

Pójdziemy inną drogą. - Włożyłem czapkę policyjną, uzupełniając mundur, który miałem na 

sobie. -Jesteś więźniem pod moją strażą. Ruszamy, już! 

Wziąłem go za ramię i skręciliśmy w lewo, w zakurzony korytarz. Za nami, od strony 

zamkniętej klatki schodowej, rozległ się łomot i krzyki. Pośpiesznie ruszyliśmy naprzód, do 

kotłowni  i  dalej,  po  kilku  stopniach,  do  ciężkich  drzwi  wyjściowych.  Ich  zawiasy  i  zamek 

były świeżo naoliwione. Otworzyły się lekko i ujrzeliśmy boczną uliczkę. 

Większą część tego widoku zasłaniały nam plecy stojącego na straży policjanta. Był 

sam. 

Błyskawicznie  oceniłem  sytuację.  Wąski,  ślepy  zaułek  prowadził  prosto  do  głównej 

ulicy.  Policjant  dzielił  nas  od  chodnika  pełnego  przechodniów,  wśród  których  bylibyśmy 

bezpieczni. Coś zgrzytnęło pod butami Hetmana. Policjant odwrócił się. 

Szeroko  otworzył  oczy.  Nic  dziwnego,  w  końcu  kobieta  stojąca  obok  mnie 

przedstawiała  imponujący  widok.  Korzystając  z  jego  oszołomienia,  skoczyłem  do  przodu  i 

złapałem  go  za  przekręconą  głowę  skręcając  ją  jeszcze  mocniej  w  tę  samą  stronę.  Chwycił 

mnie silnymi rękami, które za moment opadły bezwładnie, bo tongowski skręt szyi powoduje 

background image

natychmiastową  utratę  przytomności,  gdy  obróci  się  głowę  o  czterdzieści  sześć  stopni. 

Położyłem go na ziemi i ruchem dłoni powstrzymałem Hetmana, który zaczął iść w kierunku 

ulicy. 

- Nie tędy. 

Drzwi budynku w głębi zaułka były zamknięte i opatrzone napisem: WEJŚCIE DLA 

PERSONELU. Otworzyłem je wytrychem. Gestem przywołałem mojego tęgiego towarzysza, 

zerwałem  czapkę  i  rzuciłem  ją  obok  policjanta.  Zamknąłem  drzwi  od  środka  i  rzuciłem  na 

ziemię marynarkę munduru. To samo zrobiłem z krawatem, gdy szliśmy w stronę hali domu 

towarowego. Zostawiłem tylko spodnie i koszulę. Włożyłem wąsy do kieszeni i dołączyliśmy 

do kupujących. Od czasu do czasu zerkaliśmy na wystawy, ale nie zatrzymywaliśmy się, by 

nie  tracić  czasu.  Mój  towarzysz  przyciągnął  kilka  rozbawionych  spojrzeń.  Był  to  jednak 

bardzo elegancki dom towarowy i nikt nie był tak niegrzeczny, by dłużej się przypatrywać. 

Wyszedłem  na  chodnik  pierwszy,  przytrzymując  drzwi,  i  ruszyłem  przodem,  aż  wtopiliśmy 

się w tłum. W miarę jak oddalaliśmy się, cichł za nami dźwięk syren policyjnych. Pozwoliłem 

sobie na skromny uśmiech. Obejrzałem się i zobaczyłem podobny uśmiech na twarzy mojej 

towarzyszki. Miała nawet czelność puścić do mnie oczko. Odwróciłem się szybko. Przecież 

nie  mogłem  pozwolić  jej  na  aż  taką  poufałość!  Skręciliśmy  za  róg,  gdzie  czekała  na  nas 

ciężarówka z piekarni. 

- Stój tutaj i patrz w lusterko - powiedziałem otwierając tylne drzwi. Zacząłem krzątać 

się wewnątrz. Za moment do środka wtoczyła się ogromna postać. 

- Nikt nas nie obserwuje... - wysapał. 

- Doskonale. 

Wysiadłem, zabezpieczyłem tylne drzwi, przeszedłem na stronę kierowcy i włączyłem 

silnik. Furgonetka ruszyła naprzód. Na rogu przystanąłem i poczekałem chwilę, by włączyć 

się do ruchu. 

Rozważałem,  czy  nie  zawrócić  i  nie  przejechać  obok  sądu,  ale  byłaby  to 

niebezpieczna fanfaronada. Lepiej się zmyć. Skręciłem za miasto. Znałem wszystkie boczne 

drogi, więc zanim zarządzą blokadę, będziemy już daleko. 

Jeszcze nie byliśmy bezpieczni, ale i tak byłem z siebie zadowolony. Bo niby czemu 

nie? Udało mi się! Zorganizowałem ucieczkę stulecia. Nic nie mogło nas teraz zatrzymać! 

background image

12 

Powoli i nie zatrzymując się jechałem aż do południa. Unikałem autostrad, korzystając 

wyłącznie z podrzędnych dróg. Z konieczności nie mogłem utrzymać jednego kierunku, lecz 

jechałem  mniej  więcej  na  południe.  W  myśli  podnosiłem  swoje  pozytywne  emocje  do 

kwadratu. Znacie to? Powinniście, bo jest to proste twierdzenie geometryczne, które wszyscy 

dobrze  pamiętają.  Pole  koła  jest  równe  iloczynowi  promienia  do  kwadratu  i  liczby  π.  Tak 

więc każdy obrót kół furgonetki powiększał powierzchnię, która musiała zostać sprawdzona 

przy poszukiwaniach zbiegłego więźnia. Cztery godziny jazdy dały nam dużą przewagę nad 

policją.  Uwzględniłem  także  fakt,  że  Hetman  siedział  przez  cały  czas  zamknięty  z  tyłu 

samochodu  i  nic  nie  wiedział  o  moich  planach  na  przyszłość.  Nadszedł  więc  czas  na 

wyjaśnienia  i  posiłek.  Zacząłem  odczuwać  głód,  a  mój  towarzysz,  biorąc  pod  uwagę  jego 

rozmiary,  z  pewnością  czuł  to  samo.  Dlatego  też  skręciłem  do  najbliższego  zau-

tomatyzowanego  centrum  handlowego  i  zaparkowałem  na  końcu  podjazdu,  tak  że  tył 

samochodu  prawie  dotykał  ściany.  Hetman  spojrzał  na  mnie  z  wdzięcznością,  gdy 

otworzyłem tylne drzwi, wpuszczając do środka światło i świeże powietrze. 

-  Czas  na  lunch  -  powiedziałem.  -  Chciałbyś...  Urwałem,  gdy  gestem  nakazał  mi 

milczenie. 

- Pozwól, Jim, że najpierw coś ci powiem. Dziękuję. Z głębi serca dziękuję ci za to, co 

zrobiłeś. Zawdzięczam ci życie. Dziękuję. 

Stałem ze spuszczonym wzrokiem. Przysięgam, że zarumieniłem się jak dziewczyna. 

Zmieszany grzebałem w ziemi czubkiem buta, wreszcie chrząknąłem i odzyskałem głos. 

- Zrobiłem to, co należało. Ale czy możemy porozmawiać o tym później? 

Wyczuł  moje  zakłopotanie  i  skinął  głową.  Wskazałem  gestem  skrzynię,  na  której 

siedział. 

-  Tam  są  ubrania.  Przebierz  się,  a  ja  przyniosę  coś  do  jedzenia.  Nie  masz  nic 

przeciwko ochłapom od Mac-Swineyów? 

-  Ja?  Po  tych  odpadkach,  którymi  karmiono  mnie  w  więzieniu,  jeden  z  pieczonych 

hamurgerów  ze  świniozwierza  będzie  rajską  ucztą.  I  duża  porcja  smażonych  w  cukrze 

spamyamów, jeżeli można. 

- Już się robi. 

Z uczuciem ulgi zamknąłem drzwi furgonetki i podreptałem pod platynowymi łukami. 

Zamiłowanie  Hetmana  do  szybkich  potraw  napełniało  mnie  otuchą,  której  przyczyny  on 

jeszcze  nie  znał.  Przepchnąłem  się  do  lady  przy  wtórze  dobiegającego  ze  wszystkich  stron 

background image

chrupania  i  ciumkania.  Jednym  tchem  wyliczyłem  zamówienie  robotowi  o  plastikowej 

twarzy. Wepchnąłem banknoty do dystrybutora i chwyciłem torbę z jedzeniem i piciem, która 

wysunęła się przez klapę. Siedząc na skrzyniach w furgonetce, jedliśmy z zapałem. Uchyliłem 

drzwi, dzięki czemu mieliśmy dość światła. Podczas mojej nieobecności Hetman zdjął suknię 

i włożył męskie ubranie, największy rozmiar, jaki udało mi się znaleźć. Pożarł jednym kęsem 

pół kanapki, zagryzł kawałkiem spamyama i uśmiechnął się do mnie. 

- Twój plan ucieczki był genialny, chłopcze. Gdy tylko znalazłem się w sali sądowej, 

zauważyłem,  że  podłoga  wygląda  inaczej  i  długo  się  zastanawiałem,  co  to  może  znaczyć. 

Miałem nadzieję, że było to  właśnie to,  o czym  myślałem  i  szczerze mówiąc, kiedy, że tak 

powiem,  ziemia  rozstąpiła  mi  się  pod  stopami,  poczułem  największą  radość  z  tych,  które 

kiedykolwiek  doznałem.  Wspomnienie  znikającej  w  górze  odrażającej  twarzy  sędziego 

zawsze będzie mi drogie. 

Uśmiechając się szeroko, skończył kanapkę, otarł usta i znów przemówił: 

-  Nie  chciałbym  znów  wprawiać  cię  w  zakłopotanie  moimi  pochlebstwami,  więc 

zapytam  po  prostu,  w  jaki  sposób  zamierzasz  ochronić  mnie  przed  karzącym  ramieniem 

sprawiedliwości. Znam cię na tyle, by mieć pewność, że masz już opracowany szczegółowy 

plan. 

Uznanie  samego  Hetmana  sprawiło  mi  ogromną  przyjemność,  więc  rozkoszowałem 

się nim, zanim uporałem się ze świńską chrząstką, która utkwiła mi w zębie. 

-  Rzeczywiście  mam,  dziękuję.  Ciężarówka  z  piekarni  będzie  dla  nas  świetną 

kryjówką, bo identyczne pojazdy codziennie przemierzają autostrady i boczne drogi całego 

kraju. 

Nagle zdałem sobie sprawę, że mówię jak sam Hetman. 

- Nie opuścimy jej i przez cały czas będziemy się powoli zbliżać do celu. 

-  I  oczywiście  przypadkowe  patrole  policyjne  nie  będą  się  nam  naprzykrzać,  bo 

numery rejestracyjne są różne od tych, którymi był opatrzony ten pojazd, zanim stał się twoją 

własnością. 

-  Oczywiście.  Kradzież  zostanie  zgłoszona  miejscowej  policji.  Ale  poszukiwania  nie 

rozciągną się daleko, bo ta furgonetka zostanie jutro znaleziona blisko bazy w Billville. Nowe 

numery  są  namalowane  farbą  rozpuszczalną,  którą  zmyję  rozpuszczalnikiem,  a  także  cofnę 

drogomierz,  który  wykaże,  że  złodzieje  wybrali  się  tylko  na  krótką  przejażdżkę.  Jeżeli 

podobna  furgonetka  zostanie  dostrzeżona  i  spisana  gdzie  indziej,  nikt  nie  skojarzy  ze  sobą 

tych dwóch pojazdów. Ten ślad, podobnie jak wszystkie inne, nie doprowadzi ich donikąd. 

Przełknął tę informację razem z ostatnim spamyamem i w zamyśleniu oblizał palce. 

background image

-  To  kapitalne.  Sam  nie  wymyśliłbym  nic  lepszego.  A  że  dalsza  podróż  byłaby 

niebezpieczna,  bo  poszukiwania  policyjne  obejmą  wkrótce  cały  kraj,  domyślam  się,  że 

Billville jest celem naszej podróży. 

- Tak. Tam jest moja siedziba. A także bezpieczna kryjówka dla ciebie. Gdy pytałem o 

twoje  upodobania  kulinarne,  ją  właśnie  miałem  na  myśli.  Będziesz  się  ukrywał  w 

zautomatyzowanym barze MacSwineyów, dopóki nie skończy się nagonka. 

Uniósł  wysoko  brwi  i  z  powątpiewaniem  popatrzył  na  rozrzucone  opakowania  po 

naszym posiłku, lecz był tak miły, że nie wyraził głośno swoich wątpliwości. Pośpiesznie go 

uspokoiłem. 

- Sam się tam ukrywałem, więc nie martw się. Są pewne niewygody... 

-  Ale  żadna  z  nich  nie  może  się  równać  z  więzieniem  federalnym!  Przepraszam  za 

niestosowne wątpliwości. Nie chciałem cię urazić. 

-  I  nie  uraziłeś  mnie.  Kryjówkę  tę  odkryłem  przypadkiem,  pewnego  wieczoru,  gdy 

policja  deptała  mi  po  piętach.  Sforsowałem  zamek  w  drzwiach  służbowych  lokalu  Mac-

Swineyów,  tego  samego,  który  ty  teraz  odwiedzisz.  I  moi  prześladowcy  zgubili  ślad. 

Czekając,  aż  odejdą,  sprawdziłem  teren.  To  ciekawe.  Wokół  mnie  na  pełnych  obrotach 

działało  rozwiązanie  problemu  zakładów  szybkiego  żywienia,  a  mianowicie:  kosztu 

zatrudnienia nawet najgorzej płatnych i niewykwalifikowanych pracowników. Istoty ludzkie 

są  inteligentne  i  chciwe.  Doskonalą  się  i  żądają  więcej  pieniędzy  za  swoją  pracę. 

Odpowiedzią na to jest całkowite zrezygnowanie z ich usług. 

- Godne podziwu rozwiązanie. Jeśli już nie chcesz chrupek, chętnie skubnę jedną czy 

dwie, słuchając twoich fascynujących wywodów. 

Podałem mu zatłuszczoną torebkę i ciągnąłem dalej: 

- Wszystko  jest  zmechanizowane. Gdy klient  wypowiada zamówienie, żądana porcja 

jedzenia  jest  dostarczana  z  chłodni  i  w  parownikach  podgrzewana  do  odpowiedniej 

temperatury.  Są  to  piece  tak  wielkiej  mocy,  że  cały  zamrożony  świniozwierz  może  być 

rozłożony na parę i dwutlenek węgla w ciągu dwunastu mikrosekund. 

- To ciekawe. 

-  Napoje  są  sporządzane  w  równie  oszałamiającym  tempie.  Gdy  klient  skończy 

mówić,  cały  posiłek  czeka  już  na  niego.  Oczywiście  za  stalową  klapą,  dopóki  nie  zapłaci. 

Urządzenia  są  w  pełni  zautomatyzowane  i  niezawodne.  Rzadko  dotyka  ich  ludzka  ręka. 

Zapasy  są  uzupełniane  co  tydzień,  ale  nie  wszystkie  jednego  dnia,  więc  pojazdy  dostawcze 

nie przeszkadzają sobie nawzajem. 

background image

- Jasne jak słońce! - wykrzyknął Hetman. - Tak więc będę mieszkać, że tak powiem, w 

mechanicznej  komnacie.  Gdy  wyczerpią  się  zapasy  w  chłodni,  zostanie  ona  ponownie 

napełniona.  Dostęp  do  niej  jest  z  zewnątrz  budynku,  a  do  pokoju  mieszkalnego  nikt  nie 

wejdzie. Z kolei w przypadku kontroli dystrybutorów, lokator odpoczywa sobie wygodnie w 

chłodni do czasu, gdy technicy odejdą. Przypuszczam, że łatwo jest znaleźć drzwi. Ach, tak! 

Chłodnia! To wyjaśnia, dlaczego znalazłem wśród moich ubrań duży, ciepły kombinezon. A 

gdyby nastąpiła awaria... 

-  Odzywa  się  sygnał  w  centrali  remontowej  i  natychmiast  wysyła  się  montera. 

Założyłem  także  alarm  w  pokoju,  więc  będzie  mnóstwo  czasu,  by  się  wymknąć.  Zabez-

pieczyłem  cię też przed  niespodziewaną wizytą  obsługi  technicznej.  Po  włożeniu  klucza do 

zewnętrznego zamka rozlega się alarm, a zamek zacina się na dokładnie sześćdziesiąt sekund. 

Są jakieś pytania? 

Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu. 

-  Pytania?  Pomyślałeś  o  wszystkim.  A  co  z  lekturą  i  że  tak  powiem,  urządzeniami 

sanitarnymi? 

-  Przenośna  oglądarka  i  biblioteczka  są  w  twoim  składanym  łóżku.  Wszystkie 

potrzebne urządzenia są już zamontowane na użytek obsługi. 

- O nic więcej nie proszę. 

-  Ale  ja  proszę...  -  spuściłem  wzrok,  potem  spojrzałem  na  niego  i  zmusiłem  się  do 

mówienia. - Powiedziałeś mi kiedyś, że nie szukasz uczniów. Ośmielam się zapytać, czy przy 

tym obstajesz? Czy też mógłbyś rozważyć, dla zabicia czasu, możliwość udzielenia mi kilku 

lekcji fachu przestępczego? Tak tylko, żeby zabić nudę. 

Tym razem on spuścił wzrok. Westchnął i powiedział: 

- Miałem powody, by odrzucić twoją prośbę. Przynajmniej wtedy wydawało mi się, że 

je  mam.  Ale  zmieniłem  zdanie.  Z  wdzięczności  za  uratowanie  mnie  zapiszę  cię  do  mojej 

Szkoły Alternatywnych Stylów Życia na jeden lub więcej semestrów. Ale nie wierzę, że tylko 

dlatego  mnie  uwolniłeś.  To  do  ciebie  niepodobne,  chyba  że  pomyliłem  się,  oceniając  twój 

charakter.  Nie  wierzę,  że  ocaliłeś  mnie  tylko  po  to,  by  pozyskać  moją  wdzięczność.  Wiec 

niniejszym oznajmiam z całą szczerością, że niecierpliwie czekam, by przekazać ci tych kilka 

rzeczy,  których  przez  te  wszystkie  lata  się  nauczyłem.  Cieszę  się  też  z  góry  na  naszą 

dozgonną przyjaźń. 

Przepełniała  mnie  radość.  Jednocześnie  wstaliśmy  i  podaliśmy  sobie  ręce.  Nie 

przeszkadzał  mi  nawet  jego  stalowy  uścisk.  Ja  pierwszy  opamiętałem  się  i  spojrzałem  na 

zegarek. 

background image

- Już za długo tu jesteśmy, przecież nie możemy zwracać na siebie uwagi. Ruszajmy. 

Zatrzymamy  się  dopiero,  gdy  dotrzemy  do  celu.  Kiedy  dojedziemy,  szybko  wysiądziesz, 

natychmiast  wejdziesz  przez  drzwi  służbowe  i  zamkniesz  je  za  sobą.  Wrócę,  gdy  tylko 

odstawię samochód, więc to ja będę następną osobą, która otworzy drzwi. 

- Według rozkazu, Jim. Ty wydajesz polecenia, a ja je wykonuję. 

Podróż była monotonna i nic nie mogliśmy na to poradzić. Ale ja się nie nudziłem, bo 

pochłonęły mnie myśli o przyszłości. Mijałem ulicę za ulicą. Zatrzymałem się tylko raz, by 

doładować akumulator w automatycznej stacji obsługi. I znów naprzód, skazani na włóczęgę 

po  bocznych  drogach  Rajskiego  Zakątka.  Słońce  chyliło  się  ku  zachodowi.  W  końcu 

skręciłem na pusty o tej porze podjazd służbowy do Centrum Handlowego w Biłlville. 

Nie było nikogo w zasięgu wzroku. Hetman przemknął obok mnie i drzwi zatrzasnęły 

się. Wszystko ciągle szło dobrze i chciałem szybko skończyć tę akcję, ale wiedziałem, że nie 

mogę  zbytnio  się  śpieszyć.  Nikt  nie  widział,  jak  wniosłem  do  budynku  skrzynie  i  sprzęt  i 

wrzuciłem to wszystko do mojego biura. Było to ryzykowne, ale nie miałem innego wyjścia. 

Mało  prawdopodobne,  by  ktoś  dostrzegł  i  zapamiętał  furgonetkę.  Zanim  odjechałem, 

spryskałem  wnętrze  wozu  antyśladem,  rozpuszczalnikiem,  który  usuwa  odciski  palców  i 

którego używają wszyscy przestępcy. Nawet złodzieje piekarnianych furgonetek. 

I  to  wszystko.  Nic  więcej  nie  mogłem  zrobić.  Zaparkowałem  samochód  na  końcu 

spokojnej podmiejskiej uliczki i piechotą wróciłem do miasta. Noc była ciepła, wiec spacer 

sprawił  mi  przyjemność.  Mijając  staw  w  Parku  Billvillskim  usłyszałem  senne  nawoływanie 

wodnego  ptaka.  Usiadłem  na  ławce  i  zapatrzyłem  się  na  spokojną  powierzchnię  stawu. 

Rozmyślałem o przyszłości i moim przeznaczeniu. 

Czy naprawdę udało mi się zerwać z dawnym życiem? I czy powiedzie się wymarzona 

kariera przestępcy? Hetman obiecał  mi pomóc,  a był  jedynym  człowiekiem  na tej  planecie, 

który mógł to zrobić. 

Pogwizdując,  ruszyłem  do  Centrum  Handlowego,  pełen  nadziei  na  wspaniałą, 

podniecającą  przyszłość.  Byłem  tak  pogrążony  w  myślach,  że  nie  dostrzegłem  samochodu, 

który mnie minął, i prawie nie zwróciłem uwagi, że za mną zatrzymał się drugi. 

- Chwileczkę, chłopcze. 

Bezmyślnie odwróciłem  się. Byłem tak roztargniony, że nie zauważyłem  na czas, iż 

stoję  pod  latarnią.  W  samochodzie  siedział  policjant  i  gapił  się  na  mnie.  Nigdy  się  nie 

dowiem, dlaczego stanął i o czym chciał ze mną mówić, bo nagle w jego oczach dostrzegłem 

charakterystyczny błysk. Rozpoznał mnie! 

background image

Byłem  zajęty  Hetmanem  i  całkiem  zapomniałem,  że  sam  jestem  poszukiwanym 

zbiegłym przestępcą i że wszyscy policjanci mają moje zdjęcie i rysopis. Oto szedłem sobie 

po ulicy, bez żadnego przebrania, nie podjąwszy żadnych środków ostrożności. Wszystkie te 

myśli przeleciały przez moją głowę i natychmiast z niej wyleciały. Nie miałem nawet czasu, 

żeby się w duchu zbesztać. 

- Ty jesteś Jimmy diGriz! 

Wydawał mi się równie zdziwiony jak ja. Ale nie dość zdziwiony, by opóźniło to jego 

refleks.  Ja  dopiero  zacząłem  zbierać  się  do  ucieczki,  gdy  on  zadziałał.  Musiał  codziennie 

ćwiczyć ten ruch przed lustrem, bo był szybki. Za szybki. 

Gdy  odwracałem  się,  by  zacząć  biec,  w  otwartym  oknie  ukazała  się  lufa  jego 

bezodrzutowego 0,75. 

-  Mam  cię!  -  powiedział.  Na  jego  twarzy  pojawił  się  podły,  szeroki  uśmiech  złego 

stróża prawa. 

background image

13 

To pomyłka! - wydusiłem z siebie, jednocześnie jednak uniosłem ręce do góry. - Czy 

chcesz strzelać do bezbronnego dziecka tylko na podstawie podejrzeń? 

Pistolet  nawet  nie  drgnął,  za  to  ja  tak.  Przesunąłem  się  bokiem  w  kierunku  przodu 

pojazdu. 

- Przestań i zaraz tu wracaj! - krzyknął, ale ja dalej się skradałem. Wątpiłem, czy też 

miałem nadzieję, że nie będzie do mnie strzelał z zimną krwią. Chciałem, żeby zaczął mnie 

gonić, bo żeby to zrobić, musiałby wyciągnąć pistolet z okna. Nie mógł przecież jednocześnie 

mierzyć we mnie i otwierać drzwi. 

Pistolet zniknął. Ja również. W momencie gdy go opuścił, odwróciłem się i zacząłem 

biec, opuszczając głowę i przebierając nogami tak szybko, jak tylko potrafiłem. Krzyknął za 

mną i strzelił. Pistolet wypalił jak armata, a kula otarła się o moje ucho i uderzyła w drzewo. 

Zatoczyłem się i stanąłem. 

Ten gliniarz był szalony. 

- Teraz już lepiej! - krzyknął, opierając pistolet o drzwi i celując we mnie.  - Celowo 

spudłowałem.  Tylko  raz.  Następnym  razem  cię  trafię.  Dostałem  złoty  medal  za  strzelanie z 

tego gnata. A więc nie każ mi, żebym ci udowadniał, jaki jestem dobry. 

-  Jesteś  nienormalny,  wiesz?  -  powiedziałem,  aż  za  dobrze  zdając  sobie  sprawę  z 

drżenia własnego głosu. - Nie możesz przecież zabijać ludzi na podstawie podejrzeń? 

-  Oczywiście,  że  mogę  -  odpowiedział,  podchodząc  do  mnie  z  pistoletem  nadal 

idealnie  we  mnie  wcelowanym.  -  To  nie  podejrzenie,  tylko  identyfikacja.  Po  prostu  wiem, 

kim jesteś. Poszukiwanym przestępcą. Wiesz, co powiem? Powiem, że ten przestępca wyrwał 

mi pistolet, a on wypalił i go zastrzelił. Jak to brzmi? Chcesz mi wyrwać pistolet? 

Facet  był  kompletnie  zbzikowany  i  w  dodatku  był  policjantem.  Widziałem,  że  on 

naprawdę chciał, żebym tego spróbował i żeby on mógł mnie wtedy kropnąć. Nigdy się nie 

dowiem,  jakim  cudem  przeszedł  te  wszystkie  testy,  które  miały  rzekomo  trzymać  takich 

świrów z dala od służb ochrony porządku publicznego. Ale z pewnością jemu się to  udało. 

Miał prawo nosić broń i szukał okazji, żeby zrobić z niej użytek. Nie miałem zamiaru dać mu 

tej sposobności. Powoli wyciągnąłem ręce ze złączonymi pięściami przed siebie. 

-  Nie  stawiam  oporu,  panie  władzo,  widzisz  pan!  Popełnia  pan  błąd,  ale  ja  potulnie 

pana słucham. Proszę mi założyć kajdanki i zabrać mnie. 

background image

Był wyraźnie rozczarowany i spojrzał na mnie. Ale ja nawet się nie poruszyłem, więc 

w  końcu  rzucił  mi  gniewne  spojrzenie,  wyciągnął  kajdanki  zza  pasa  i  rzucił  mi  je.  Pistolet 

nawet nie drgnął. 

- Zakładaj! 

Zamknąłem obręcze na przegubach bardzo luźno, tak że mogłem wyślizgnąć dłonie. 

Robiąc to patrzyłem w dół i nie zauważyłem, żeby się poruszył, aż do momentu kiedy złapał 

mnie za oba przeguby i zacisnął kajdanki tak mocno, że wpiły mi się w nadgarstki. Wciskając 

metal w moją skórę, uśmiechnął się z sadystyczną radością. 

- Mam cię, diGriz. Jesteś aresztowany. 

Spojrzałem  na  niego;  był  o  głowę  wyższy  ode  mnie  i  ze  dwa  razy  cięższy. 

Wybuchnąłem śmiechem. Włożył pistolet z powrotem do kabury i rzucił się na mnie. Tak, to 

właśnie zrobił. Wielki facet rzucił się na małego dzieciaka. Nie mógł zrozumieć, z czego się 

śmieję  i  nie  miałem  zamiaru  pomagać  mu  zgadnąć.  Zrobiłem  najprostszą,  najlepszą  i 

najszybszą rzecz, jaką mogłem w tych okolicznościach zrobić. I najpaskudniejszą. 

Walnąłem  go  kolanem  z  całej  siły  w  jaja,  a  on  puścił  moje  ręce  i  zgiął  się  wpół. 

Biedaczek pewnie bardzo cierpiał, więc zrobiłem mu przysługę. Kiedy się pochylił, walnąłem 

złączonymi pięściami w szyję. Zanim runął na chodnik, był już nieprzytomny. Uklęknąłem i 

zacząłem szukać mu po kieszeniach kluczyków do kajdanków. 

-  Co  tam  się  dzieje?!  -  zawołał  jakiś  głos  i  drzwi  najbliższego  domu  uchyliły  się, 

wpuszczając smugę światła. Ten strzał zaalarmował całą ulicę. Potem pomyślę o kajdankach. 

Teraz musiałem stąd zwiewać. 

- Postrzelili kogoś! - krzyknąłem. - Biegnę po pomoc! 

Ostatnie słowa wykrzyczałem już za siebie, pędząc w dół ulicy i znikając za rogiem. 

W drzwiach pojawiła się jakaś kobieta i coś do mnie krzyknęła, ale nie zatrzymałem się, żeby 

jej słuchać. Musiałem uciec stąd, zanim zarządzą alarm i zaczną poszukiwania. Wszystko się 

skomplikowało. 

Bolały mnie przeguby rąk. Spojrzałem na nie mijając najbliższą latarnię i zobaczyłem, 

że dłonie mam zupełnie białe. W dodatku  zaczynały drętwieć.  Kajdanki były  tak ciasne, że 

tamowały  krążenie  krwi.  Słabe  poczucie  winy,  że  załatwiłem  faceta,  zniknęło  w  mgnieniu 

oka. Musiałem zdjąć to świństwo z rąk i to szybko. Mogłem się z tym uporać tylko w moim 

biurze. 

Doszedłem  tam  omijając  główne  ulice  i  trzymając  się  z  dala  od  ludzi.  Ale  kiedy 

dotarłem  do  tylnych  drzwi  budynku,  palce  miałem  już  zdrętwiałe  i  sztywne.  Zupełnie 

straciłem w nich czucie. 

background image

Wyjęcie kluczy z kieszeni zajęło mi zbyt dużo czasu, a gdy w końcu mi się to udało, 

natychmiast  je  upuściłem.  Potem  nie  byłem  w  stanie  ich  podnieść.  Mogłem  jedynie 

powłóczyć nieczułymi dłońmi po kluczach. 

Są  ciężkie  chwile  w  życiu,  ale  ta  była  najcięższa  z  tych,  których  kiedykolwiek 

doświadczyłem. Po prostu nie byłem w stanie zrobić tego, co musiałem zrobić. Byłem skoń-

czony, zbity i przegrany. Nie mogłem się dostać do budynku. Nie mogłem sam sobie pomóc. 

Nie  trzeba  mieć  dyplomu  lekarza  medycyny,  by  się  domyślić,  że  jeśli  wkrótce  nie  zdejmę 

kajdanków, to przez resztę życia będę się posługiwać plastikowymi dłońmi. Tak to będzie. 

-  Tak  nie  będzie!  -  usłyszałem  swój  wściekły  szept.  -  Wykop  te  drzwi,  zrób  coś, 

otwórz je palcami u nóg. 

Nie,  nie  nogami!  Niezdarnie,  zmartwiałymi  palcami  grzebałem  w  kluczach,  aż 

oddzieliłem właściwy. Wtedy pochyliłem się nad nim i dotknąłem go językiem, wyczuwając 

jego położenie i nie zwracając uwagi na brud i kurz. 

Jeśli  kiedykolwiek  kusiłoby  cię,  żeby  otworzyć  zamek  mając  klucz  w  zębach,  a 

kajdanki  na  rękach,  mam  bardzo  zwięzłą  radę:  nie  rób  tego.  Trzeba  wykrzywiać  głowę  na 

wszystkie strony, żeby wsadzić klucz do dziurki. Potem przekręcać ją, żeby przekręcić klucz, 

a potem walnąć głową w drzwi, żeby się otworzyły... 

W  końcu  mi  się  udało  i  wpadłem  do  środka,  waląc  twarzą  w  podłogę,  z  pełną 

świadomością, że muszę jeszcze powtórzyć to wszystko na górze. Fakt, że mi się to udało i w 

końcu  wleciałem  na  pysk  do  biura,  świadczy  raczej  o  mojej  odporności  i  zaciętości  niż 

inteligenci.  Byłem  zbyt  spanikowany,  żeby  myśleć.  Mogłem  tylko  reagować.  Łokciem 

zatrzasnąłem  drzwi  i  potykając  się  dotarłem  do  mojego  warsztatu.  Zwaliłem  pudło  z 

narzędziami  na  podłogę  i  kopałem  jego  zawartość,  aż  znalazłem  wibropiłę.  Uniosłem  ją 

zębami, po czym udało mi się umieścić ją w otwartej szufladzie biurka i utrzymać w miejscu, 

gdy  łokciem  zatrzasnąłem  szufladę.  Zatrzasnąłem  ją  jednocześnie  na  własnej  wardze,  co 

spowodowało  niezły  potok  krwi.  Nie  zwróciłem  na  to  uwagi.  Przeguby  rąk  mi  płonęły,  ale 

same dłonie już nic nie czuły. Były białe i wyglądały jak martwe. Straciłem za dużo czasu. 

Łokciem  przekręciłem  piłę,  potem  podsunąłem  kajdanki  pod  ostrze,  rozsuwając  ręce,  żeby 

napiąć łańcuch. Ostrze zabzyczało przeraźliwie i łańcuch już był odcięty, a ręce rozchyliły się 

szeroko. 

Teraz  nadszedł  czas  na  bardziej  ekscytujące  zajęcie,  czyli  rozcięcie  kajdanków  z 

jednoczesnym  zachowaniem  własnego  ciała  w  całości.  Za  dużo  naraz  chciałem.  Zanim 

skończyłem,  biurko,  ściana  i  podłoga  ociekały  krwią.  Ale  zdjąłem  kajdanki  i  moje  dłonie 

zaróżowiły się, gdy wróciło krążenie. 

background image

Po  tym  wszystkim  jedyne,  na  co  miałem  ochotę,  to  paść  na  krzesło  i  patrzeć  na 

kapiącą krew. Siedziałem tak chyba z minutę, aż zaczęło ustępować odrętwienie i zaczął się 

ból.  Z  wysiłkiem  wstałem  i  dowlokłem  się  do  szafki  z  lekarstwami.  Złapałem  ją  i  całą 

zakrwawiłem, wytrząsając z niej pigułki przeciwbólowe, z których dwie udało mi się połknąć. 

Skoro  już  tu  byłem,  wyciągnąłem  także  środki  odkażające  i  bandaże  i  oczyściłem 

rany. Były paskudnie poszarpane, ale nie głębokie, a wiec nie niebezpieczne. Obandażowałem 

je, spojrzałem w lustro i aż się wzdrygnąłem. Należało coś zrobić również z dolną wargą... 

Na ulicy zawyła syrena policyjna i zdałem sobie sprawę, że najwyższy czas, żeby coś 

wreszcie wymyślić i zaplanować. 

Byłem  w  kłopocie.  Billville  nie  jest  duże  i  do  tej  pory  wszystkie  drogi  wylotowe  z 

miasta  są  już  na  pewno  zablokowane.  Sam  bym  to  zrobił,  gdybym  szukał  zbiega.  Na  to 

wpadnie  nawet  najbardziej  tępy  policjant.  Na  wszystkich  drogach  blokady,  nad  otwartymi 

przestrzeniami  grawiloty,  zaopatrzone  w  noktowizory,  policjanci  na  przystankach  kolejki. 

Wszystkie dziury zatkane. Złapany w pułapkę, jak szczur. Cóż jeszcze? Ulice także będą pat-

rolowane.  Jak  się  zrobi  późno,  na  zewnątrz  będzie  jeszcze  mniej  ludzi  i  dużo  bardziej 

niebezpiecznie będzie kręcić się po ulicach. 

A  rano,  co  potem?  Wiedziałem  co  potem.  Przeszukają  każdy  pokój,  w  każdym 

budynku, i w końcu mnie znajdą. Na tę myśl poczułem kropelki potu na czole. Czyżbym był 

w pułapce? 

- Nie poddam się! - wykrzyknąłem na głos, zerwałem się i zacząłem chodzić w tę i z 

powrotem.  -  Jimmy  diGriz,  jesteś  zbyt  sprytny,  żeby  dać  się  złapać  jakimś  gruboskórnym 

stróżom  miejscowego  prawa.  Patrz,  jak  wymknąłeś  się  temu  krwiożerczemu  gliniarzowi. 

Sprytny Jim diGriz, taki właśnie jesteś. I znowu im się wymkniesz. Tylko jak? 

No właśnie, jak? Z trzaskiem otworzyłem piwo, pociągnąłem dużego łyka i opadłem 

na krzesło. Spojrzałem na zegarek. Robiło się już zbyt późno, żeby ryzykować wychodzenie 

na ulicę. Restauracje już pustoszeją, śmierdzące kina wydalają widzów, a ulicami rozchodzą 

się do domów parki. Samotny osobnik natychmiast zwróciłby uwagę glin. 

A więc musiałem poczekać do rana. Musiałem spróbować swego szczęścia w świetle 

dnia...  albo  w  deszczu!  Szybko  włączyłem  prognozę  pogody  i  z  powrotem  opadłem  na 

krzesło.  Przewidywali  dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowe  prawdopodobieństwo 

słonecznej pogody. Pół biedy. Przynajmniej deszcz nie zapędzi ludzi do domów. 

W  pokoju  panował  straszny  bałagan  -  wyglądał  jak  rzeźnia  po  wybuchu  bomby. 

Musiałem to posprzątać... 

background image

-  Nie,  Jim,  wcale  nie  musisz  tu  sprzątać  -  powiedziałem  na  głos.  -  Bo  policja 

wcześniej czy później tu trafi, raczej wcześniej niż później. Wszędzie są twoje odciski palców 

i znajdą twoją grupę krwi. Będą mieli niezłą zabawę próbując zgadnąć, co ci się stało. 

Przynajmniej  dam  im  do  myślenia.  A  może  także  przysporzę  kłopotu  jednemu 

sadystycznemu  gliniarzowi.  Obróciłem  krzesło  do  komputera  i  napisałem  wiadomość.  Dru-

karka zagwizdała i z otworu wysunęła się kartka papieru. Wspaniale! 

DO      POLICJI:      ZOSTAŁEM      ŚMIERTELNIE      POSTRZELONY  PRZEZ 

WASZEGO  KRWIOŻERCZEGO  OFICERA,  KTÓREGO  ZNALEŹLIŚCIE  NIE-

PRZYTOMNEGO.      DOSTAŁ      MNIE.      KRWAWIĘ  I  WKRÓTCE  UMRĘ.  ŻEGNAJ, 

OKRUTNY ŚWIECIE. IDĘ SIĘ RZUCIĆ DO RZEKI. 

Szczerze  wątpiłem,  żeby  dali  się  nabrać  na  ten  fortel,  ale  przynajmniej  mógł  on 

przysporzyć kłopotu temu maniakowi i  zająć  resztę policjantów przeszukiwaniem rzeki.  Na 

kartce z wiadomością rozmazałem trochę krwi, a potem położyłem ją na stole. 

Ta głupiutka zagrywka podniosła mnie na duchu. Usiadłem i kończąc piwo zacząłem 

planować  przyszłość.  Czy  zostawiam  tu  coś  ważnego?  Nie.  Nie  trzymałem  tu  żadnych 

zapisków,  które  mogłyby  być  przydatne  w  przyszłości.  Znalazłem  klucz  Ostateczności, 

odblokowałem nim przycisk niszczący i nacisnąłem go. Jeden krótki trzask był znakiem, że 

cała pamięć mojego komputera właśnie zmieniła się w luźne elektrony. Wszystko inne, czyli 

narzędzia, sprzęt, maszyny, mogło być wymienione lub zastąpione nowymi, jeśli zajdzie taka 

potrzeba. Oczywiście nie zostawiałem pieniędzy. 

To było męczące, ale nie mogłem pozwolić sobie na odpoczynek, dopóki wszystko nie 

zostało  doprowadzone  do  końca.  Wciągnąłem  plastikowe  rękawiczki  na  zakrwawione 

bandaże  i  zabrałem  się  do  pracy.  Pieniądze  przechowywałem  w  sejfie,  gdyż  nie  miałem 

zamiaru utrzymywać żadnego banku, otwierając konto w jednym z nich. Wrzuciłem pieniądze 

do  eleganckiej  aktówki.  Zapełniła  się  do  połowy,  więc  dołożyłem  jeszcze  kilka 

mikronarzędzi. 

Teraz  przyszła  kolej  na  nowe  ubrania  i  charakteryzację.  Wyciągnąłem 

czteroczęściowy  czarny  garnitur  typowego  biznesmena,  uszyty  z  tkaniny  ozdobionej 

dyskretnym  wzorem,  przedstawiającym  szeregi  maleńkich  banknotów  dolarowych. 

Pomarańczowa  koszula  -  typ  noszony  przez  wszystkich  młodych  biznesmenów  i 

najmodniejsze  obecnie  buty  ze  skóry  świniozwierza  na  wysokich  obcasach.  Dodadzą  mi 

trochę  wzrostu,  to  pomoże.  Kiedy  będę  już  wychodził,  będę  miał  do  tego  wąsy,  a  na  nosie 

okulary  w  złotych  oprawkach.  Teraz  zostało  mi  jeszcze  przyciemnienie  farbą  włosów  i 

poprawienie  wyblakłej  opalenizny.  Skończywszy  przygotowania,  otumaniony  piwem, 

background image

zmęczeniem i środkami przeciwbólowymi otworzyłem łóżko, nastawiłem budzik i zapadłem 

w niebyt. 

Nad  moją  głową  krążyły  ogromne  komary,  coraz  więcej  spragnionych  krwi 

komarów... 

Otworzyłem  oczy  i  mrugając,  odpędziłem  sen.  Mój  budzik,  którego  jeszcze  nie 

wyłączyłem,  zwiększył  natężenie  i  brzęczał  coraz  głośniej,  jakby  cała  eskadra  komarów 

ruszyła  do  ataku.  Nacisnąłem  przycisk,  mlasnąłem  gumowymi  ustami  i  potykając  się 

poszedłem po szklankę wody. Na zewnątrz było już zupełnie widno i na ulicach pojawiły się 

właśnie pierwsze ranne ptaszki. 

Wszystko  było  już  przygotowane,  więc  umyłem  się  i  ubrałem.  Szykowne 

pomarańczowe rękawiczki, pasujące do koszuli, ukryły moje zabandażowane ręce. Kiedy na 

ulicach  nastały  godziny  szczytu,  założyłem  na  ramię  torbę  i  starannie  sprawdziłem,  czy 

korytarz jest pusty. Wyszedłem i nie oglądając się zatrzasnąłem drzwi. 

Tę część życia miałem już za sobą. Dzisiaj zaczynało się nowe życie. 

Przynajmniej  taką  miałem  nadzieję.  Typowym  dla  biznesmena  krokiem  - 

przynajmniej tak mi się wydawało - podszedłem do schodów, zszedłem na dół do holu wejś-

ciowego i dalej, na ulicę. 

I  zaraz  na  progu  zobaczyłem  policjanta,  który  uważnie  przyglądał  się  każdemu 

przechodniowi. 

Nie  patrzyłem  na  niego  i  zwróciłem  wzrok  na  idącą  przede  mną  atrakcyjną 

dziewczynę  z  naprawdę  zgrabnymi  nogami.  Patrzyłem,  jak  wdzięcznie  nimi  przebiera, 

mijając stojącego opodal stróża prawa. Zbliżałem się do niego, minąłem go i poszedłem dalej, 

mimowolnie oczekując okrzyku: „stój"! 

Nie  zabrzmiał.  Może  policjant  też  przypatrywał  się  dziewczynie? Jednego  miałem  z 

głowy, ale ilu jeszcze było przede mną? 

To był najdłuższy spacer w moim życiu. Albo przynajmniej tak mi się wydawało. Nie 

za szybko, nie za wolno. 

Starałem  się  być  tylko  cząstką  tłumu,  po  prostu  kolejnym  niewolnikiem  swych 

zarobków idącym do pracy i myślącym jedynie o zysku, stracie i obligacjach, czymkolwiek te 

obligacje by były. Jeszcze jedna ulica. Jak na razie bezpiecznie. Już jest róg. Uliczka na tyłach 

centrum  handlowego.  To  nie  miejsce  dla  takiego  szykownego  biznesmena  jak  ty!  Więc 

sprawiaj wrażenie zdecydowanego i nie wlecz się. Za rogiem czeka bezpieczeństwo. 

background image

Bezpieczeństwo?  Zatoczyłem  się,  jakby  mnie  ktoś  uderzył.  Samochód  obsługi 

technicznej  MacSwineyów  stał  przed  drzwiami,  przez  które  właśnie  wchodził  do  środka 

zwalisty mechanik. 

background image

14 

Na  wypadek  gdyby  ktoś  mnie  obserwował,  spojrzałem  na  zegarek,  lekceważąco 

strzeliłem palcami, po czym zawróciłem z uliczki dla pojazdów z zaopatrzeniem. 

Sprężystym  krokiem  podszedłem  do  najbliższego  podajnika.  Żeby  mi  niczego  nie 

brakowało  do  szczęścia,  w  pierwszej  kabinie  siedziało  dwóch  policjantów.  I  oczywiście 

patrzyli  na  mnie.  Przeszedłem  dalej,  z  oczami  wlepionymi  przed  siebie,  i  znalazłem 

najbardziej  odległe  od  nich  miejsce.  Strasznie  mnie  swędziało  między  łopatkami,  ale  nie 

śmiałem  się  podrapać.  Nie  mogłem  ich  widzieć,  ale  wiedziałem,  co  robią.  Patrzą  na  mnie, 

potem coś do siebie mówią i uznają, że nie jestem tym, za kogo chcę uchodzić. Przyglądają 

się dokładniej. Wstają, idą w moją stronę, zaglądają do mojej kabiny... 

Kątem  oka  zobaczyłem  idące  ku  mnie  nogi  w  niebieskich  spodniach  i  serce 

natychmiast zaczęło mi walić tak głośno, że z pewnością było je słychać w całej restauracji. 

Czekałem  na  słowa  oskarżenia.  Czekałem...  pozwoliłem  oczom  unieść  się  ponad  niebieskie 

spodnie... 

I  zobaczyłem  umundurowanego  konduktora  kolejowego,  który  usiadł  po  przeciwnej 

stronie stolika... 

- Kawa - powiedział do mikrofonu, rozpostarł gazetę i zaczął czytać. 

Serce  wróciło do prawie normalnego stanu i  w  myślach oskarżyłem  się  o przesadną 

podejrzliwość  i  tchórzostwo.  A  potem,  najgłębszym  basem,  na  jaki  mogłem  się  zdobyć, 

powiedziałem do swojego mikrofonu: 

- Czarna kawa i knedle korzenne. 

- Proszę zdeponować sześć dolarów. 

Wrzuciłem  monety.  W  maszynie,  przy  moim  prawym  łokciu,  zadudniło  i  na  stół 

wysunęło  się  śniadanie.  Powoli  je  zjadłem,  spojrzałem  na  zegarek  i  wróciłem  do  kawy. 

Dobrze pamiętałem z poprzednich moich przygód, kiedy to ukrywałem się w takiej chłodni, 

że  mechanikowi  Mac-Swineyów  przegląd  zajmował  co  najmniej  pół  godziny.  Odczekałem 

czterdzieści minut i wyszedłem. Starałem się nie myśleć, co zastanę, kiedy dojdę na zaplecze 

ciągu  barów  szybkiej  obsługi.  Zbyt  dobrze  pamiętałem  moje  pożegnalne  słowa,  że  będę 

następną osobą, która przejdzie przez te drzwi. Ha, ha. A następną osobą był mechanik. Czy 

złapał  Hetmana?  Aż  się  spociłem  na  tę  myśl.  Wkrótce  się  przekonam.  Minąłem  kabinę,  w 

której siedzieli policjanci. Poszli już, miałem nadzieję, że szukać mnie w innej części miasta. 

Skierowałem  się  z  powrotem  w  stronę  centrum  handlowego,  gdzie  powitał  mnie  widok 

wyjeżdżającej na drogę półciężarówki MacSwineyów. 

background image

Zbliżając się do drzwi miałem już w ręku przygotowany klucz. Droga obok była pusta 

i nagle usłyszałem za sobą kroki! Policja? Do znudzenia powtarzając się, serce zaczęło walić 

jak  młot.  Podchodząc  do  drzwi  zwolniłem.  A  potem  się  zatrzymałem,  przyklękając,  i 

wsunąłem  klucz  z  palców  do  ręki,  jakbym  go  właśnie  podniósł.  Przyglądałem  mu  się,  gdy 

ktoś podszedł, a następnie mnie minął. Był to jakiś młody człowiek, który nie zwrócił na mnie 

najmniejszej uwagi. Poszedł dalej i skręcił do tylnego wejścia sklepu. 

Spojrzałem przez ramie za siebie i skoczyłem do drzwi, zanim znowu miałoby się coś 

zdarzyć. Przekręciłem klucz i pchnąłem, a one... oczywiście wcale się nie otworzyły. 

Mechanizm opóźniający, który sam zamontowałem, działał świetnie. Otworzy się za 

minutę. Sześćdziesiąt krótkich sekund. 

Sześćdziesiąt  nieprawdopodobnie  wlokących  się  sekund.  Stałem  tam  w  eleganckim 

garniturku  biznesmena,  pasując  do  tego  miejsca  jak  wymię  do  knura  świniozwierza,  jak 

zwykli mawiać farmerzy. Stałem tam ociekając potem i czekając, aż pojawi się policja albo 

jacyś przechodnie. Czekałem i cierpiałem. 

Aż wreszcie klucz się przekręcił, drzwi otworzyły się i wpadłem do środka. 

Pusto!  Na  przeciwległej  ścianie  klekotała  i  warkotała  automatyczna  maszyneria. 

Saturator  gulgotał,  a  pojemnik  na  porcję  jedzenia  przemknął  z  gwizdem  i  znikł.  Za  nim 

podążyła  parująca  masa  mielonego.  Tak  to  szło  dzień  i  noc.  Ale  wśród  tych  ruchliwych 

maszyn nie było żadnej istoty ludzkiej. Złapali go, policja ma Hetmana. A teraz złapią mnie... 

- Och, mój chłopcze, tak pomyślałem, że tym razem to już ty. 

Z  chłodni  wyszedł  Hetman,  dwakroć  potężniejszy  w  puchowym  kombinezonie,  z 

łóżkiem na plecach i  torbą wetkniętą pod pachę. Zatrzasnął za sobą drzwi, a mnie opuściły 

siły i z westchnieniem usiadłem waląc plecami o ścianę. 

- Dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem w głosie. Słabo machnąłem ręką. 

- Świetnie, świetnie, niech tylko złapię oddech. Bałem się, że cię złapali. 

-  Nie  powinieneś  był  się  martwić.  Kiedy  nie  pojawiłeś  się  w  rozsądnym  czasie, 

wywnioskowałem, że coś ci wypadło. Więc podjąłem kroki ewakuacyjne na wypadek, gdyby 

pojawili się tu prawowici użytkownicy. No i się pojawili. Faktycznie, dosyć tam zimno. Nie 

byłem  pewien,  jak  długo  im  tu  zejdzie,  ale  byłem  pewien,  że  zamontowałeś  coś,  co 

pozwoliłoby sprawdzić, kiedy wyjdą... 

- Miałem zamiar ci o tym powiedzieć. 

- Niepotrzebnie. Znalazłem ukryty głośnik i przycisk, więc posłuchałem sobie kogoś, 

kto  przy  pracy  mruczy  sobie  różne  niecenzuralne  słowa.  Po  pewnym  czasie  trzaśniecie 

drzwiami i cisza były miłą wiadomością. A teraz co z tobą? Miałeś jakieś kłopoty? 

background image

- Kłopoty? - wybuchnąłem śmiechem.  I zaraz przestałem się śmiać, gdyż usłyszałem 

w swym śmiechu histeryczną nutkę. Opowiedziałem mu wszystko, opuszczając kilka bardziej 

makabrycznych  szczegółów.  Wydawał  odpowiednie  odgłosy  w  odpowiednich  momentach  i 

słuchał uważnie aż do gorzkiego końca. 

-  Jesteś  dla  siebie  zbyt  surowy,  Jim.  Jedno  potkniecie  po  pełnym  napięcia  dniu 

każdemu może się zdarzyć. 

-  Nie  miało  prawa  się  zdarzyć!  Przez  moją  głupotę  omal  nas  obu  nie  złapali.  To  się 

nigdy nie powtórzy. 

-  I tu  się mylisz  - powiedział, kiwając grubym  palcem.  -  Może się zdarzyć  w każdej 

chwili, aż się należycie nie wytrenujesz. A będziesz trenowany długo i skutecznie... 

- Oczywiście! 

-  ...aż  tego  typu  potknięcie  nie  będzie  możliwe.  Spisałeś  się  niewiarygodnie  dobrze, 

jak na swoje doświadczenie. Teraz możesz być tylko coraz lepszy. 

- A ty mnie nauczysz jak, jak być takim farciarskim oszustem jak ty! 

Na  moje  słowa  zmarszczył  brwi  i  przybrał  groźną  minę.  Czy  powiedziałem  coś  nie 

tak? Zmartwiony przygryzłem bolącą wargę, a on w ciszy rozstawił swoje łóżko i usiadł na 

nim ze skrzyżowanymi nogami. Kiedy w końcu przemówił, wsłuchiwałem się w każde jego 

słowo. 

- Teraz będzie pierwsza lekcja, Jim. Nie jestem oszustem. Ty też nie jesteś oszustem. 

Nie  chcemy  być  przestępcami,  bo  przestępcami  są  te  wszystkie  głupie  i  nieskuteczne 

osobniki.  Jest  ważne,  aby  zrozumieć  i  docenić,  że  jesteśmy  poza  społeczeństwem  i 

postępujemy  według  naszych  własnych,  surowych  praw,  niektórych  nawet  surowszych  niż 

prawa odrzuconego przez nas społeczeństwa. To może być samotne życie, ale to życie musisz 

wybrać  sam,  z  pełną  świadomością.  A  gdy  już  raz  wybierzesz,  musisz  przy  tym  wyborze 

pozostać. Musisz być bardziej moralny niż oni, bo będziesz żył według surowszego kodeksu 

moralnego. A ten kodeks nie zawiera w sobie słowa „oszust". To jest ich nazwa i musisz ją 

odrzucić. 

- Ale ja chcę być przestępcą... 

- Porzuć tę myśl i tę nazwę. To jest, wybacz mi, że to mówię, ambicja podrostka. To 

tylko  twoje  emocjonalne  uniezależnienie  się  od  świata,  którego  nie  lubisz,  i  jako  takie  nie 

może  być  uważane  za  rozsądną  decyzję.  Odrzuciłeś  ich,  ale  jednocześnie  przyjąłeś  ich 

określenie na to, kim jesteś. Oszust. Nie jesteś oszustem i ja nie jestem oszustem. 

- A więc, kim jesteśmy? - zapytałem, cały rozpalony. Hetman złączył czubki palców 

obu rąk i odpowiedział: 

background image

-  Jesteśmy  obywatelami  z  Zewnątrz.  Odrzuciliśmy  uproszczone,  nudne, 

zorganizowane,  biurokratyczne,  moralne  i  etyczne  zasady,  według  których  żyją  oni. 

Zastąpiliśmy  je  własnymi,  nieporównanie  doskonalszymi.  Możemy  fizycznie  poruszać  się 

wśród nich, ale nie należymy do nich. W czym oni są leniwi, w tym my jesteśmy wydajni. 

Gdzie oni są niemoralni, my jesteśmy moralni. Gdzie oni są kłamcami, my jesteśmy Prawdą. 

Jesteśmy największą siłą działającą dla dobra społeczeństwa, które odrzuciliśmy. 

Na to zdanie zamrugałem gwałtownie, ale poczekałem cierpliwie, bo wiedziałem, że 

zaraz to wyjaśni. Co też zrobił. 

-  W  jakiej  galaktyce  żyjemy?  Rozejrzyj  się.  Obywatele  tej  planety  i  każdej  innej 

planety w tej idiotycznej organizacji, znanej jako Liga Galaktyczna, są obywatelami tłustej i 

bogatej  unii  światów,  które  prawie  zapomniały,  jakie  jest  prawdziwe  znaczenie  słowa 

„przestępstwo". Byłeś w więzieniu, wiec widziałeś tych godnych litości wyrzutków, których 

oni  uważają  za  przestępców.  I  to  ma  się  nazywać  półświatek?  Na  innych  zasiedlonych 

planetach  jest  paru  malkontentów  i  jeszcze  mniej  nieprzystosowanych  do  życia  w 

społeczeństwie niż tutaj. Jest tam jeszcze garstka takich, którzy się rodzą mimo trwającej od 

wieków  kontroli  genetycznej,  ale  wcześnie  ich  wyłapują  i  ich  odchylenia  są  szybko 

likwidowane.  Tylko  raz  w  życiu  wybrałem  się  w  podróż  na  inne  planety,  tylko  na  te 

najbliższe.  To  było  straszne!  Życie  w  tamtych  światach  ma  kolor  i  urok  kawałka  mokrej 

tektury.  Pognałem  z  powrotem  do  Rajskiego  Zakątka,  bo,  jakkolwiek  by  czasami  był 

obmierzły, to w porównaniu z innymi jest naprawdę rajskim zakątkiem. 

- Kiedyś chciałbym zobaczyć te inne światy. 

- I powinieneś, drogi chłopcze. Ambicja godna pochwały. Ale najpierw naucz się żyć 

tutaj.  I  ciesz  się,  że  nie  mają  tu  jeszcze  całkowitej  kontroli  genetycznej  albo  maszyn  do 

upośledzania  umysłowo  osobników  wyrastających  ponad  to  społeczeństwo.  Na  innych 

planetach  wszystkie  dzieci  są  takie  same.  Potulne  i  łagodne.  Socjalnie  przystosowane. 

Oczywiście niektóre nie pokazują swej genetycznej słabości, czy jak my byśmy powiedzieli: 

siły,  przed  osiągnięciem  dorosłości.  To  są  ci  biedni  wykolejeńcy,  którzy  próbują  się 

sprawdzić  w  drobnych  przestępstwach;  włamaniach,  kradzieżach  w  sklepach,  kradzieżach 

zwierząt i tym podobnych. Może im się udawać przez tydzień czy dwa lub miesiąc czy dwa, 

w zależności od wrodzonej inteligencji. Ale to pewne jak opadanie liści jesienią i tak samo z 

góry  przesadzone,  że  policja  ich  w  końcu  złapie  i  zamknie.  Przetrawiłem  tę  wiadomość  i 

zadałem oczywiste pytanie: 

- Ale jeśli tak właśnie wygląda przestępstwo, czy też jak mówisz, przeciwstawianie się 

systemowi, to jak ty i ja się w tym mieścimy? 

background image

- Myślałem, że nigdy o to nie zapytasz. Te wyrzutki, o których mówiłem, a z którymi 

ty zaznajomiłeś się w więzieniu, popełniają 99,9% przestępstw w naszym uporządkowanym i 

wymuskanym  społeczeństwie.  A  pozostałe,  żywe  0,1%,  które  my  reprezentujemy,  ożywia 

bezwładną  materię  tego  społeczeństwa.  Bez  nas  zaczęłaby  się  śmierć  inteligencji  we 

Wszechświecie. Bez nas istnienie w tej ogłupiałej społeczności byłoby tak puste, że jedynym 

wyjściem  byłoby  masowe  samobójstwo.  Zamiast  nas  ścigać  i  wyzywać  od  kryminalistów, 

powinni nas czcić jako pierwszych spośród nich! - Iskierki błyskały mu w oczach, a głos aż 

grzmiał, gdy to mówił. Nie chciałem przerywać tej burzliwej przemowy, lecz musiałem zadać 

pytanie. 

- Przepraszani bardzo, ale czy mógłbyś łaskawie wyjaśnić, dlaczego tak jest? 

-  Jest  tak,  bo  dzięki  nam  policja  ma  co  robić,  ma  kogo  ścigać,  ma  powód,  żeby 

pojeździć  tu  i  tam  w  swoich  drogich  pojazdach.  A  naród,  popatrz,  z  jakim  zaciekawieniem 

oglądają  wiadomości  i  słuchają  najnowszych  doniesień  o  naszych  wyczynach,  z  jakim 

zapałem  rozprawiają  o  tym  między  sobą,  rozkoszując  się  każdym  szczegółem.  A  jaka  jest 

cena tych wszystkich rozrywek i dobra społecznego? Żadna. Nasze usługi są darmowe, mimo 

że  ryzykujemy  życie,  zdrowie  i  wolność,  aby  je  wyświadczyć.  Cóż  im  odbieramy?  Nic.  Po 

prostu  pieniądze,  metalowe  i  papierowe  symbole.  Wszystko  i  tak  jest  ubezpieczone.  Jeśli 

wyczyścimy  bank,  straty  pokrywa  firma  ubezpieczeniowa,  która  pod  koniec  roku  o 

mikroskopijną  sumę  zmniejszy  roczne  dywidendy.  Każdy  udziałowiec  dostanie  milionową 

część  dolara  mniej.  W  ogóle  żadnych  poświęceń!  Dobroczyńcy,  mój  chłopcze,  jesteśmy  po 

prostu  dobroczyńcami.  Ale  aby  dostarczyć  im  tych  dóbr,  musimy  działać  daleko  poza  ich 

prawami. Musimy być ukryci jak szczury  w  boazerii. W dawnych  czasach było  oczywiście 

dużo  łatwiej.  Prawa  były  luźniejsze,  a  w  społeczeństwie  żyło  więcej  szczurów,  tak  jak  w 

starym drewnianym domu, w którym jest więcej szczurów niż w budynku z betononu. Ale w 

nowoczesnych budynkach też są szczury. Teraz, kiedy społeczeństwo jest z żelazobetonu i z 

nierdzewnej  stali,  miedzy  złączami  jest  mniej  szpar.  Żeby  je  odnaleźć,  trzeba  naprawdę 

sprytnego szczura. Tylko szczur z nierdzewnej stali, niezwyciężony szczur może czuć się w 

tym środowisku jak w domu. 

Zacząłem  klaskać  tak  mocno,  aż  rozbolały  mnie  ręce.  Hetman  przyjmując  należną 

cześć pokiwał głową. 

- Oto kim jesteśmy! - krzyknąłem z entuzjazmem. - Niezwyciężonymi szczurami! To 

duma i zaszczyt być niezwyciężonym szczurem! 

Potakująco pochylił głowę i powiedział: 

background image

-  Zgadzam  się.  A  teraz  zaschło  mi  w  gardle  od  mówienia  i  zastanawiam  się,  czy 

mógłbyś  mi  pomóc  z  tymi  skomplikowanymi  urządzeniami.  Da  się  jakoś  wydostać  z  tego 

podwójny napój wiśniowy? 

Zwróciłem się w stronę wydającej głuche odgłosy i furkoczącej maszynerii. 

-  Da  się,  z  przyjemnością  pokażę  ci,  gdzie  każda  z  tych  maszyn  ma  przycisk  do 

testowania.  Jeśli  przyjrzysz  się  bliżej,  to  jest  ten  na  saturatorze.  Najpierw  musisz  go 

przekręcić,  a  potem  możesz  włączyć  saturator  z  drugiej  strony.  Na  każdym  jest  nalepka  i 

nazwa. Zobacz, tu jest napój wiśniowy. Po prostu dotykasz i... już jest. 

Pojemnik  z  furkotem  wypadł  na  podstawkę  i  Hetman  go  wziął.  Zaczął  pić.  Nagle 

zamarł i kącikiem ust wyszeptał: 

- Właśnie zauważyłem, że jest tu okno i jakaś młoda dama mi się przygląda... 

- Nie ma się czego bać - zapewniłem go. - Okno jest zrobione z jednostronnego szkła. 

Ona po prostu podziwia swoją twarz. To okienko inspekcyjne, żeby można było obserwować 

klientów. 

- Naprawdę? A tak, racja! Ależ to żarłoczny tłumek. Muszę przyznać, że gdy patrzę, 

jak przeżuwają, to czuję, jak burczy mi w brzuchu. 

-  Nie  ma  sprawy.  Są  przecież  kontrolki  jedzenia.  Ta  najbliższa  jest  od 

MacKrólikburgerów, jeśli je lubisz. 

- Po prostu ubóstwiam. 

- A więc proszę. 

Wyciągnąłem  parującą  paczkę,  charakterystycznie  ozdobioną  oczami  jak  paciorki  i 

puszystym ogonem i podałem mu. Aż przyjemnie było patrzeć, jak je. Ale zdążyłem oderwać 

się  od  tego  widoku,  zanim  zapomniałem  wrzucić  monetę  w  otwór  na  tylnej  ściance 

opancerzonego pojemnika na monety. 

Hetman ze zdziwieniem podniósł wzrok. Gdy tylko przełknął, powiedział: 

-  Płacisz!?  Myślałem,  że  jesteśmy  bezpiecznie  ukryci  w  tym  degustacyjnym  raju  z 

darmowym jedzeniem i piciem na każde zawołanie, dzień i noc. 

- Ależ jesteśmy - zapewniłem go. - Te pieniądze są skradzione i ja dla dobra ekonomii 

po prostu z powrotem wprowadzani je do obiegu. Ale w działalności MacSwineyów nie ma 

zaniedbań.  Każdy  kawałeczek  świńskiej  tkanki,  każdy  odprysk  lodu  jest  liczony.  Kiedy 

mechanik sprawdza maszyny, odpowiada za każdy dostarczony produkt. Komputer sklepowy 

śledzi  każdą  sprzedaż.  Wszystkie  pieniądze  są  codziennie  zabierane  z  sejfu  w  zewnętrznej 

ścianie,  który  jest  również  automatyczny.  Opancerzona  furgonetka  podjeżdża  tyłem, 

dokładnie  gdy  odblokowuje  się  zamek  czasowy.  Po  wprowadzeniu  szyfru  otwierającego 

background image

wybiera  się  pieniądze.  Jeśli  więc  będziemy  brać  wszystko  za  darmo,  rachunki  wykażą 

kradzież, a to pociągnie za sobą natychmiastowe śledztwo. Musimy płacić za to, co bierzemy, 

i to dokładnie należną sumę. Ale ponieważ tu już nie wrócimy, ukradniemy wszystko w dniu 

wyjazdu, kiedy będziemy to miejsce opuszczać. 

- W porządku, mój chłopcze, w porządku. Zmartwiłeś mnie na moment tą wymuszoną 

uczciwością. Skoro jesteś tak blisko dystrybutora, proszę, wyciągnij mi jeszcze jeden pyszny 

kawałek Lepus Cuniculus, a ja zapłacę. 

background image

15 

Przypuszczam, że istnieją dziwaczniejsze miejsca spełniające funkcję szkolnej klasy, 

chociaż  żadne  z  nich  nie  przychodzi  mi  do  głowy.  Czasami  trudno  było  się  nam  usłyszeć 

wśród  szczęku,  syku  i  warkotu  maszyn  wydających  jedzenie.  Najhałaśliwiej  było  w  czasie 

lunchu i obiadu, ale szczyt następował, gdy kończyły się lekcje w szkołach. Wtedy my także 

jedliśmy, bo trudno było rozmawiać. Próbowaliśmy wszystkich potraw MacSwineyów. Przez 

nasze  gardła  przelatywały  niezliczone  ilości  MacKrólikburgerów,  a  za  nimi  mnóstwo 

Mrożonych Trybul. Lubiłem Hot-Konie, aż zjadłem o jednego za dużo i wtedy przerzuciłem 

się  na  Świnozwierzonóżki  w  galarecie,  a  potem  na  kocie  naleśniki.  Hetman  miał  gusta 

wojskowe  -  smakowało  mu  wszystko  z  menu.  Potem,  kiedy  przestawało  być  tłoczno,  a  my 

starliśmy  z  ust  smak  ostatniego  sosu,  rozwalaliśmy  się  wygodnie  i  wracaliśmy  do  mojej 

nauki.  Kiedy  doszliśmy  do  przestępstw  komputerowych,  dowiedziałem  się,  czym  przez 

ostatnie dziesięciolecie się zajmował Hetman. 

- Daj mi komputer, a zawładnę światem  - powiedział, a w jego głosie zabrzmiał taki 

autorytet, iż uwierzyłem, że naprawdę by mógł. 

- Kiedy byłem młody, lubowałem się we wszelkiego rodzaju działaniach mających na 

celu zabawiane obywateli tej planety. To była radość; przechwycić w drodze dostawę gotówki 

i zastąpić paczki banknotów karteczką z moim znakiem. Nigdy nie odgadli, jak to robiłem... 

- A jak to robiłeś? 

- Mówiliśmy o komputerach. 

-  Choć  ten  jeden  raz  pozwól  sobie  na  dygresję,  błagam  cię.  Obiecuję,  że  zastosuję 

twoją technikę. A jeżeli mi pozwolisz, zostawię nawet jedną z twoich wizytówek. 

- To wyśmienity pomysł; zabić obecnej generacji gliniarzy takiego ćwieka, jak ja ich 

poprzednikom. Przedstawię ci sytuację, a ty spróbuj odgadnąć, jak to zrobiłem. W Centralnej 

Mennicy,  dobrze  strzeżonym  i  starym  budynku  z  dwumetrowej  grubości  kamiennymi 

ścianami,  znajdują  się  gigantyczne  sejfy  pełne  miliardów  dolców.  Kiedy  ma  się  odbyć 

przewóz,  strażnicy  i  urzędnicy  napełniają  metalowy  pojemnik,  który  jest  następnie  w 

obecności wszystkich zamykany na klucz i plombowany. Na zewnątrz budynku czeka konwój 

gliniarzy  i  wszyscy  oni  pilnują  jednego  opancerzonego  samochodu.  Na  podany  sygnał 

samochód parkuje tyłem do pancernych drzwi dostawczych. W środku budynku otwiera się 

wewnętrzne, także stalowe drzwi i umieszcza pojemnik w opancerzonym przedsionku. Trzeba 

zapieczętować  wewnętrzne  drzwi,  zanim  będzie  można  otworzyć  zewnętrzne.  Potem 

pojemnik podróżuje w opancerzonym samochodzie na stację kolejową i zostaje umieszczony 

background image

w  opancerzonym  wagonie.  Ten  ma  tylko  jedne  drzwi  zamykane  na  klucz,  zaplombowane  i 

oplecione  czujnikami  niezliczonej  ilości  alarmów.  W  każdym  wagonie  jest  specjalny 

przedział  dla  strażników  i  tak  cały  transport  mknie  do  potrzebującego  dolców  miasta.  Tam 

czeka już następny opancerzony samochód. Wciąż zaplombowany pojemnik jest wyjmowany, 

umieszczany  w  samochodzie  i  zabierany  do  banku.  Tam  go  otwierają  i  jak  się  okazuje... 

zawiera jedynie moją wizytówkę. 

- Cudowne! 

- Byłbyś łaskaw wyjaśnić, jak to zrobiłem? 

- Byłeś jednym ze strażników w pociągu... 

- Nie. 

- Albo prowadziłeś opancerzony samochód... 

- Nie. 

Łamałem sobie tak głowę przez godzinę, aż wreszcie się zlitował i wyjaśnił: 

-  Wszystkie  twoje  sugestie  mają  swoje  zalety,  ale  są  niebezpieczne.  Jesteś  dużo 

bardziej „fizyczny", niż ja kiedykolwiek byłem. W swoich działaniach zawsze wolałem mózg 

niż  muskuły.  Powodem,  dla  którego  wcale  nie  musiałem  się  włamywać  do  pojemnika  i 

wyciągać z niego pieniędzy, jest to, że pojemnik w chwili opuszczenia Mennicy był pusty. A 

raczej był obciążony cegłami i moją wizytówką. Czy teraz potrafisz zgadnąć, jak to zrobiłem? 

- Pieniądze wcale nie opuściły budynku  -  zamruczałem, próbując zmusić  swój  mózg 

do myślenia. - Ale były załadowane do pojemnika, pojemnik wsadzony do ciężarówki... 

- Zapominasz o czymś... 

Strzeliłem palcami i skoczyłem na równe nogi. 

- Ściana, oczywiście, to musiała być ściana! Naprowadziłeś mnie na trop, a ja byłem 

taki tępy. Ściana, z kamienia, dwumetrowej grubości! 

- Dokładnie tak. Dostanie się do niej zajęło mi cztery miesiące. Zużyłem przy tym trzy 

roboty,  ale  w  końcu  mi  się  udało.  Najpierw  kupiłem  budynek  po  drugiej  stronie  ulicy, 

naprzeciw  mennicy  i  zrobiliśmy  pod  nim  tunel.  Tylko  kilofem  i  szpadlem.  Bardzo  wolno  i 

bardzo  cicho.  Potem  w  górę  przez  fundamenty  budynku  i  do  wnętrza  ściany,  która,  jak  się 

okazało, składała się z warstwy zewnętrznej i wewnętrznej kamiennej, a w środku, zgodnie z 

budowlanym  zwyczajem,  była  wypełniona  gruzem.  Mechanizm,  który  tam  zainstalowałem, 

podmieniał  pojemniki  w  ciągu  jednej  i  pięciu  setnych  sekundy.  Wewnętrzne  drzwi  musiały 

być  zamknięte,  zanim  można  było  otworzyć  zewnętrzne.  Dawało  to  wystarczająco  dużo 

czasu,  prawie  trzy  sekundy,  żeby  podmiana  się  udała.  Nigdy  nie  zgadli,  jak  to  zrobiłem. 

background image

Mechanizm  ciągle  tam  jest.  Ale  ta  operacja  była  źle  zaplanowana.  Mam  na  myśli  podkop. 

Przestępstwa komputerowe to zupełnie coś innego. To głównie ćwiczenia intelektualne. 

- Ale czy kradzież komputerowa jest obecnie możliwa przy szyfrach i blokadach? 

- To, co można zaszyfrować i zablokować, można też odszyfrować i odblokować. Bez 

pozostawienia  śladu.  Dam  ci  kilka  przykładów.  Zacznijmy  od  banku.  Oto,  na  czym  rzecz 

polega.  Powiedzmy,  że  masz  tam  osiem  tysięcy  dolców  na  rachunku  oszczędnościowym, 

oprocentowanym  na  8%  w  stosunku  rocznym.  Bank  co  tydzień  bilansuje  twoje  konto.  Co 

oznacza, że w końcu pierwszego tygodnia powiększa twoje saldo o 0,0015384% i dodaje tę 

sumę do twego salda. Saldo wzrosło o 12,3 dolca. Zgadza się? Sprawdź to na kalkulatorze. 

Wystukałem zadanie na kalkulatorze i wyszedł mi ten sam wynik. 

- Dokładnie 12 dolców i 30 centów zysku - odparłem dumnie. 

-  Źle  -  powiedział  wzdychając.  -  Zysk  wynosił  12  przecinek  3072 

dziesięciotysięcznych, nieprawdaż? 

- No, niby tak, ale nie można dodać do czyjegoś konta 72 setnych centa, prawda? 

-  Nie  jest  to  łatwe,  bo  rachunki  finansowe  są  prowadzone  do  dwóch  miejsc  po 

przecinku.  Ale  to  właśnie  w  kwestii  dokładności  w  rozliczeniach  bank  ma  wybór.  Może 

zaokrąglić wszystkie dziesiętne powyżej  0,005 w górę do  centa,  a poniżej  0,0049 w dół  do 

zera. Pod koniec dziennych operacji przeciętna zaokrągleń w górę i w dół będzie zbliżona do 

zera,  wiec  bank  na  tym  nie  straci.  Albo,  co  jest  powszechnie  praktykowane,  bank  może 

odrzucić wartości po pierwszych dwóch zerach po przecinku i w ten sposób uzyskiwać mały, 

ale stały profit. Mały w skali banku, ale bardzo duży dla jednostki. Jeśli ustawi się komputer 

banku  tak,  żeby  wszystkie  zaokrąglenia  w  dół  składał  na  jedno  konto,  to  pod  koniec  dnia 

bilans  wykaże  poprawne  saldo  na  rachunku  banku  i  na  rachunku  klientów.  I  wszyscy  będą 

zadowoleni. 

Jak  zwariowany  wystukiwałem  obliczenia  na  kalkulatorze  i  na  widok  wyników  aż 

zarechotałem z radości. 

-  Dokładnie  tak.  Wszyscy  są  zadowoleni,  włącznie  z  właścicielem  konta,  na  które 

wpływają te zaokrąglenia. Bo nawet jeśli ściąga się tylko pół centa z dziesięciu tysięcy kont, 

zysk wynosi około pięćdziesięciu dolarów! 

-  Dokładnie.  Ale  duży  bank  będzie  miał  sto  razy  więcej  kont.  Co  daje,  jak  wiem  ze 

szczęśliwego  doświadczenia,  pięć  tysięcy  dolców  jako  tygodniowy  dochód  temu,  kto 

zmontuje ten szwindel. 

-  I  to  jest  najmniejszy  i  najprostszy  przykład  twoich  komputerowych  kawałów  - 

spytałem stłumionym głosem. 

background image

-  Tak.  A  kiedy  dochodzi  się  do  dużych  systemów  bankowych,  sumy  stają  się 

nieprawdopodobne. To przyjemność działać na tym poziomie. Bo gdy jest się ostrożnym i nie 

zostawia  śladów,  korporacje  nie  mają  pojęcia,  że  zostały  zrobione  w  konia.  Nie  chcą  tego 

przyjąć  do  wiadomości,  nie  chcą  nawet  w  to  uwierzyć,  dopóki  nie  staną  twarzą  w  twarz  z 

oczywistym dowodem. Bardzo trudno jest udowodnić przestępstwo komputerowe. To bardzo 

przyjemne hobby dla kogoś w moim, dojrzałym wieku. Dzięki temu mam cały czas co robić, 

no  i  jestem  nieprzyzwoicie  bogaty.  Nigdy  mnie  nie  złapali.  No  tak,  poza  tym  jedynym 

razem... Westchnął ciężko, a ja się zawstydziłem. 

- To moja wina! - krzyknąłem. - Jeślibym nie próbował się z tobą skontaktować, nigdy 

byś się nie wdał w te historie z Federalką. 

- Nie wiń się za to, Jim. Źle oceniłem ich urządzenia zabezpieczające, które są o wiele 

bardziej  wyrafinowane  niż  te,  z  którymi  dotąd  miałem  do  czynienia.  To  był  mój  błąd  i  z 

pewnością  za  niego  zapłaciłem.  Ciągle  płacę.  Nie  pomniejszam  zalet  bezpieczeństwa  tej 

naszej kryjówki, ale to jedzenie może się po pewnym czasie trochę przejeść. A może tobie to 

nie przeszkadza? 

- To jest normalne jedzenie mojego pokolenia. 

- Oczywiście. Nie pomyślałem  o tym.  Konia nigdy nie znudzi  trawa, a świniozwierz 

przez wieki będzie chciwie chłeptał swoje pomyje. 

- A ty na pewno mógłbyś przez najbliższe sto lat wcinać homary i pić szampan. 

-  Trafnie  to  ująłeś,  mój  chłopcze.  Jak  myślisz,  jak  długo  jeszcze  tu  pozostaniemy?  - 

odsunął od siebie nie dojedzoną porcję chrupek. 

- Wydaje mi się, że jeszcze co najmniej dwa tygodnie. Wzdrygnął się. 

- To dla mnie dobra okazja do zrzucenia wagi. 

-  Do  tej  pory  obława  osłabnie  -  ciągnąłem.  -  Chociaż  jeszcze  przez  pewien  czas 

będziemy musieli unikać publicznych środków transportu. Jednak przygotowałem już pewien 

środek transportu. 

- Czy wolno mi spytać jaki? 

-  Łódkę,  czy  raczej  kabinowy  stateczek  wycieczkowy  na  rzecze  Sticks.  Jakiś  czas 

temu kupiłem go pod szyldem pewnej spółki. Znajduje się on teraz w porcie, tuż za Billville. 

-  Doskonale!  -  z  radością  zatarł  ręce  i  rozpromienił  się.  -  Koniec  lata,  podróż  na 

południe,  wieczorami  smażony  zębacz,  chłodzące  się  w  prądzie  rzeki  butelki  wina,  steki  w 

nadbrzeżnych restauracyjkach. 

- A dla mnie zmiana płci. 

Na to oświadczenie aż wytrzeszczył oczy i odetchnął z ulgą, gdy mu wyjaśniłem: 

background image

-  Na  pokładzie,  gdy  będę  widoczny  z  brzegu,  będę  się  ubierał  jak  dziewczyna, 

przynajmniej dopóki się stąd nie oddalimy. 

- Świetnie. A ja powinienem  zrzucić trochę wagi. Tutaj  nie będzie mi trudno zacząć 

dietę.  Zapuszczę  wąsy,  brodę  i  ufarbuję  znów  włosy  na  czarno.  To  jest  coś,  na  co  warto 

poczekać. Czy możemy zatem przeznaczyć na to nie dwa tygodnie, ale powiedzmy, miesiąc? 

Jeśli nie będę jadł, to mogę wytrwać tyle czasu uwięziony w tym kulinarnym getcie. Dzięki 

tym dodatkowym tygodniom będę miał lepszą figurę i dłuższe włosy i wąsy. 

- Jeśli tak uważasz, ja też mogę to znieść. 

-  A  więc  postanowione.  A  teraz  większość  czasu  będziemy  spędzać  na  twojej 

komputerowej edukacji, dobrze? Dziś zajmiemy się RAM, ROM i PROM. 

Byłem  tak zajęty  nauką, że nie przeszkadzało  mi nawet  skwierczenie smażonych na 

ruszcie świniozwierzoburgerów. A poza tym ciągle jeszcze mogłem je jeść. Im bardziej rosło 

moje  zrozumienie  różnych  możliwości  nielegalnej  działalności  w  naszym  społeczeństwie, 

tym bardziej ubywało ciała mojemu kompanowi. Chciałem wyjechać wcześniej, ale Hetman 

nie dał się namówić na zmianę. 

-  Jeśli  raz  obmyśli  się  plan,  należy  się  go  trzymać  do  końca.  Zmiany  są  wskazane 

tylko  wtedy,  gdy  zmieniają  się  okoliczności  zewnętrzne.  Człowiek  jest  zwierzęciem  rozu-

mującym,  a  żeby  zostać  rozumnym,  potrzebuje  trochę  treningu.  Zawsze  można  znaleźć 

powody, żeby zmienić plan działania. 

Zadrżał, kiedy maszyny ruszyły z nagłym warkotem. Właśnie skończyły się lekcje w 

szkołach. Hetman sięgnął do kieszeni i skreślił kolejny dzień w swoim kalendarzyku. 

-  Dobrze  zaplanowana  akcja  musi  się  udać,  jeśli  coś  do  niej  wtrącisz,  możesz 

wszystko zepsuć. Nasz plan jest dobry. I przy nim pozostaniemy - zakończył. 

Kiedy  w  końcu  nadszedł  ostatni  dzień,  Hetman  był  dużo  szczuplejszy  i  bardziej 

stanowczy. Przeszedł przez próbę kulinarnego piekła, co go zahartowało. Ja natomiast mocno 

utyłem. Wszystko dobrze zaplanowaliśmy, spakowaliśmy swoje rzeczy, wyczyściliśmy sejf z 

dolców  i  usunęliśmy  wszelkie  ślady  naszej  bytności.  Na  koniec  usiedliśmy,  w  milczeniu 

spoglądając na zegarki. 

Zabrzmiał alarm i zerwaliśmy się na równe nogi, uśmiechając się radośnie. 

Wyłączyłem brzęczyk, a Hetman otworzył drzwi chłodni. Gdy przekręcił się klucz w 

zewnętrznym  zamku,  zamknęliśmy je za sobą. Stojąc i  drżąc w zamrażarce MacSwineyów, 

usłyszeliśmy, jak mechanik wchodzi do opuszczonego przez nas pomieszczenia. 

-  Poznajesz?  -  szepnąłem.  -  Reguluje  dystrybutor  lodu  na  saturatorze  z  napojeni 

wiśniowym. Śmieszny dźwięk, nie? 

background image

- Wolę nie dyskutować o zawartości tej galerii obrzydlistw. Czy nie czas już wyjść? 

-  Czas  -  otworzyłem  zewnętrzne  drzwi  i  aż  zamrugałem  oszołomiony  tak  długo 

niewidzianym światłem dziennym. Poza dostawczą furgonetką ulica była pusta. 

- Idziemy. 

Wymknęliśmy  się  i  zatrzasnąłem  drzwi.  Powietrze  było  słodkie,  świeże  i  wolne  od 

kuchennych  smrodów.  To  było  coś  niesamowitego!  Kiedy  Hetman  zajął  się  furgonetką,  ja 

wsunąłem  dwa  kliny  w  drzwi  od  naszego  pokoiku  kulinarnych  horrorów.  Jeśli  mechanik 

próbowałby wyjść z niego przed upływem odpowiedniego czasu, te drobiazgi skutecznie mu 

to utrudnią. Potrzebowaliśmy tylko piętnastu minut. 

Gdy się odwróciłem, Hetman otworzył już drzwi furgonetki. Dał nura na tył, miedzy 

skrzynie z częściami zamiennymi, a ja zapaliłem silnik. 

Reszta poszła równie łatwo. Zostawiłem Hetmana razem z naszymi rzeczami na ławce 

w pobliżu portu. Mój towarzysz usiadł i wystawił twarz do słońca. Porzucenie skradzionego 

samochodu na parkingu najbliższego sklepu alkoholowego było błahostką. 

Następnie spacerkiem, bez pośpiechu, poszedłem nad rzekę i dołączyłem do Hetmana. 

- To ta biała łódź, tam - wskazałem, jednocześnie drugą ręką poprawiając wąsy. - Cały 

port jest w pełni zautomatyzowany. Wezmę ją i podpłynę tutaj. 

- I zacznie się nasza wycieczka! - odpowiedział z radosną iskierką w oku. 

Zostawiłem go siedzącego w słońcu, a sam poszedłem do przystani, żeby wprowadzić 

dokumenty łodzi do robota dyżurnego. 

-  Dzień  dobry  -  zapiszczał  cieniutkim  głosikiem.  -  Życzysz  sobie  odebrać  kabinową 

łódź wycieczkową „Fartowna Forsa". Baterie zostały naładowane na sumę dwunastu dolców. 

Koszty przechowania... 

I  dalej  tak  wymieniał,  czytając  na  głos  wszystkie  opłaty,  które  były  wyraźnie 

wypisane na ekranie monitora, zapewne robił to dla klientów, którzy nie potrafią czytać. Nic 

nie mogłem na to poradzić. Stałem na jednej nodze, potem na drugiej, aż wreszcie skończył i 

mogłem wrzucić monety. Maszyna zagruchotała i wypluła pokwitowanie. Nadal spacerkiem 

podszedłem  do  łodzi,  wrzuciłem  kwit  w  szczelinę  słupka  cumowniczego  i  zaczekałem  na 

wytęskniony  trzask  otwierającego  się  łańcucha.  Kilka  sekund  później  byłem  już  na  rzece  i 

kierowałem się ku samotnej postaci na brzegu. 

Już nie samotnej! Obok siedziała dziewczyna. Pokręciłem się trochę wzdłuż brzegu, a 

ona wciąż tam była. Hetman siedział pochylony  i  nie dawał  mi żadnego znaku. Jeszcze raz 

zawróciłem,  ale  widok  policyjnej  motorówki  patrolującej  nabrzeże  sprawił,  że  klnąc 

podpłynąłem do brzegu. Dziewczyna wstała, pomachała do mnie i krzyknęła: 

background image

- Jako żywo, to przecież mały Jimmy diGriz. Cóż za cudowna niespodzianka! 

background image

16 

Ostatnio w moim życiu  było  stanowczo zbyt  wiele takich chwil  jak ta. Podpływając 

łodzią  do  brzegu,  przyjrzałem  się  dziewczynie  bliżej.  Znała  mnie,  wiec  i  ja  powinienem  ją 

znać.  Świetnie  się  prezentowała,  jej  kształty  wspaniale  wypełniały  bluzkę.  Te  malinowe 

usta... To ona! - obiekt mych najgorętszych marzeń. 

- Czy to ty, Beth? Beth Naratin? 

- Jak to ślicznie z twojej strony, że mnie pamiętasz! 

Miałem właśnie wyskoczyć na brzeg z liną cumowniczą, ale Beth wzięła ją ode mnie i 

przywiązała  do  pachołka.  Ponad  jej  ramieniem  zobaczyłem,  jak  motorówka  policyjna  mija 

nas i płynie dalej. Potem spojrzałem na Hetmana, który po prostu wzniósł oczy ku niebu, a 

Beth powiedziała: 

- Powiedziałam sobie, Beth, to nie może być Jimmy diGriz, ten co wysiada z tej starej 

furgonetki MacSwineyów i ma takie słodkie, małe wąsiki. To nie Jimmy, o którym tak często 

ostatnio mówili w wiadomościach. Ale jeśli to on, czemóż bym miała nie polecieć za nim w 

imię  naszej  dawnej  znajomości?  A  potem  zobaczyłam,  jak  rozmawiasz  tu  z  tym  miłym 

dżentelmenem,  zanim  poszedłeś  na  przystań,  więc  zmieniłam  zdanie  i  postanowiłam 

poczekać tu, aż wrócisz. Wybierasz się w podróż, prawda? 

-  Nie,  nie  w  podróż,  po  prostu  na  małą,  jednodniową  wycieczkę  w  górę  rzeki  i  z 

powrotem. Miło cię znowu widzieć, Beth. 

To była jedyna miła strona tego wszystkiego. Mam na myśli patrzenie na nią. Obiekt 

mej dziecięcej czci. Opuściła szkołę wkrótce potem, jak ja do niej przyszedłem, ale trudno ją 

było zapomnieć. Cztery lata starsza ode mnie, prawdziwie dojrzała kobieta. To by znaczyło, 

że teraz ma dwadzieścia jeden lat. Była gospodynią klasy i Królową Piękności Roku. Nie bez 

powodu.  Teraz,  mimo  swego  wieku,  ciągle  jeszcze  była  niekiepska.  Moje  wspomnienia 

przerwał jej głos: 

-  Nie  wydaje  mi  się,  żebyś  był  zbyt  prawdomówny,  Jimmy.  Założę  się,  że  ze 

wszystkimi  tymi  torbami  wybierasz  się  w  dłuższą  podróż.  Na  twoim  miejscu  uważałabym 

dłuższą podróż za całkiem niezły pomysł. 

Czyż przy ostatnich słowach zabrzmiał w jej głosie twardy ton? Czego ona chce? Nie 

mogliśmy tu tkwić zbyt długo. Jasno przedstawiła swe zamiary wskakując na pokład. 

- Zawsze się znajdzie miejsce dla jednej osoby więcej! - krzyknęła radośnie i usiadła 

na dziobie. Zszedłem na brzeg i zabrałem torby. Szepnąłem do Hetmana: 

- Ona mnie zna. Co robimy? Westchnął w odpowiedzi. 

background image

- Niewiele możemy zrobić. Chwilowo mamy pasażerkę. Proponuję zastanowić się nad 

tym problemem w drodze. W końcu i tak nie mamy wyboru. 

Niestety,  to  prawda.  Podałem  mu  nasze  rzeczy  i  wziąłem  się  za  rozplątywanie 

straszliwego supła, który Beth zawiązała na pachołku. Wypchnąłem nogą „Fartowną Forsę", 

wskoczyłem  na  pokład  i  wziąłem  w  ręce  kierownice.  Hetman  zniósł  torby  na  dół,  a  ja 

włączyłem silnik i skierowałem łódź w dół rzeki. Oddaliliśmy się od Billville i MacSwineyów 

i Prawa. 

Ale nie od Beth. Leżała rozciągnięta na pokładzie z podwiniętą spódnicą, abym mógł 

podziwiać  cudowną  długość  jej  nóg.  Co  też  robiłem.  Obróciła  się  i  uśmiechnęła,  wyraźnie 

czytając  w  moich  myślach.  W  tym  momencie  zrezygnowałem  z  zamiaru  przebrania  się  za 

dziewczynę. Wyobraziłem sobie, jakie kpiny towarzyszyłyby tej przemianie, i zezłościło mnie 

to wszystko. 

-  Dobra,  Beth,  wyduś  to  z  siebie  wreszcie  -  powiedziałem,  przenosząc  wzrok  z  jej 

ciała na czyste wody rzeki. 

- O co ci chodzi? 

- Skończ z tymi gierkami. Oglądałaś wiadomości, sama mówiłaś. Więc wiesz o mnie. 

- Oczywiście, że tak. Wiem, że obrabiałeś banki i uciekłeś z więzienia. Ale to mi nie 

przeszkadza.  Sama  miałam  drobniutkie  kłopoty,  więc  kiedy  zobaczyłam  ciebie,  a  potem  tę 

łódź,  domyśliłam  się,  że  musisz  mieć  pieniądze.  Być  może,  mnóstwo  pieniędzy.  Więc  z 

radością  wykorzystałam  okazję,  żeby  zabrać  się  z  tobą  w  tę  podróż.  Czyżby  cię  to  nie 

cieszyło? 

-  Nie  -  udało  mi  się  nie  spojrzeć  na  jej  nogi.  -  Mam  trochę  odłożonych  pieniędzy. 

Jeślibym ci trochę dał i wysadził na brzeg... 

-  Pieniądze  tak.  Brzeg  nie.  Nie  mam  już  zamiaru  oglądać  ani  JEGO,  ani  Billville. 

Teraz chcę zobaczyć świat, a ty będziesz za to płacił. 

Ułożyła się z rękami pod głową, z uśmiechem napawając się słońcem. Popatrzyłem na 

nią ponuro i pomyślałem o trzech czy czterech ciosach, które by złamały tę delikatną szyjkę... 

Nie  wolno  nawet  tak  żartować!  Ten  problem  można  rozwiązać  bez  przemocy.  Z 

warkotem płynęliśmy przed siebie, rozpruwając wodę dziobem. Billville było już za nami, a 

przed  nami  na  brzegach  rzeki  rozpościerały  się  zielone  pola.  Hetman  wyszedł  na  pokład  i 

usiadł obok mnie. W towarzystwie Beth nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. 

Płynęliśmy tak w milczeniu przez ponad godzinę, aż pojawiła się przed nami przystań 

przy  dużym  domu  towarowym.  Beth  poruszyła  się  i  usiadła,  przeczesując  palcami  swe 

wspaniałe blond włosy. 

background image

- Wiecie, jestem głodna. Założę się, że wy też. Może podpłyniecie tam, a ja wyskoczę 

na brzeg i przyniosę nam coś do jedzenia i parę piw. Czyż to nie świetny pomysł? 

- Wspaniale! - przytaknąłem. Ona pójdzie do sklepu, a my dodamy gazu i odpłyniemy. 

-  Jestem  spłukana  -  uśmiechnęła  się.  -  Bez  grosza.  Jeśli  dacie  parę  dolców,  kupię 

lunch. Myślę, że tysiąc wystarczy. 

Uśmiech  słodkiej,  małej  dziewczynki  nie  zniknął  z  jej  twarzy,  gdy  to  mówiła. 

Zastanowiłem się, jakiego to rodzaju miała kłopoty. Może wymuszanie pieniędzy i szantaż... 

Z pewnością miała do tego kwalifikacje. Sięgnąłem głęboko do portfela. 

- Ładnie z twojej strony  - powiedziała, z roziskrzonymi oczami przebierając palcami 

zwitek banknotów. - To mi nie zajmie dużo czasu. I wiem, że tu będziesz, Jimmy, razem ze 

swym przyjacielem. Czyż jego także nie widziałam w wiadomościach? 

Patrzyłem ponuro na ruchy jej ślicznego zadka, gdy potruchtała w kierunku sklepu. 

- Ale nas uziemiła - powiedział Hetman ponuro. 

- Uziemiła, złupiła i dała w kość. Co teraz zrobimy? 

-  W  tej  chwili  dokładnie  to,  co  powiedziała.  Poza  zabiciem  jej  mamy  bardzo  mały 

wybór. Ale ja nie uznaję zabijania. 

- Ani ja. Chociaż po raz pierwszy poczułem pokusę. 

- Co o niej wiesz? 

- Nic. Przecież ostatni raz widziałem ją w szkole. Mówi, że ma kłopoty, ale nie wiem, 

o co chodzi. Pokiwał głową w zamyśleniu. 

- Sprawdzę ją, kiedy dostaniemy się do jakiegoś komputera. Jeśli jest notowana przez 

policję, mogę ją załatwić. 

- Czy to nam pomoże? 

- Nie mam pojęcia, drogi  chłopcze. Możemy jedynie spróbować. A na razie musimy 

jak  najlepiej  wykorzystać  tę  sytuację.  Na  szczęście  jesteśmy  już  daleko  od  pałacu 

wieprzowiny  i  od  naszych  prześladowców.  Dopóki  ta  kreaturka  bierze  od  nas  pieniądze, 

jesteśmy bezpieczni. Na razie. I musisz przyznać, że jest dosyć dekoracyjna. 

Na  to  nie  miałem  odpowiedzi.  Mogłem  jedynie  siedzieć  z  posępną  miną  i  czekać  na 

powrót naszej nieproszonej pasażerki. 

Po lunchu ruszyliśmy w dalszą podróż w dół rzeki. Zmęczona poranną kąpielą Beth 

zeszła pod pokład, żeby uciąć sobie drzemkę. Hetman chciał mnie zmienić przy sterze, więc 

pokazałem mu podstawowe kontrolki i oznaczenia nawigacyjne. Mieliśmy sobie niewiele do 

powiedzenia.  Ale  dużo  myśleliśmy.  Po  południu  obiekt  naszych  zawziętych  rozmyślań 

wyszedł na pokład. 

background image

-  Jakiż  to  rozkoszny  mały  stateczek.  -  wyszczebiotała  -  Rozkoszniuteńki  pokoik  dla 

dziewczynki,  malutka  kucheneczka  i  w  ogóle.  Ale  tylko  dwa  łóżeczka.  Jakim  cudem 

będziemy wszyscy spać? 

- Na zmianę - warknąłem, rozdrażniony tonem jej głosiku. 

-  Zawsze  byłeś  dowcipny,  Jimmy.  Sądzę,  że  najlepiej  będzie,  jak  ja  będę  spała  w 

kabinie. Ty i twój przyjaciel możecie się jakoś tu urządzić. 

- Jakoś się tu urządzić, młoda damo, jakoś się tu urządzić? Jak ktoś w moim wieku ma 

się  urządzić  na  pokładzie,  gdy  opuści  się  nocna,  zimna  mgła?!  -  Hetman  z  trudem 

opanowywał wściekłość, ale Beth zdawała się tego nie zauważać. 

- Jestem pewna, że dacie sobie radę - powiedziała. - A teraz chciałabym się zatrzymać 

w najbliższym miasteczku, tym tam. Wyjechałam w takim pośpiechu, że zapomniałam wziąć 

swoich rzeczy. Ubrań, kosmetyków, rozumiecie. 

-  Czyż  nie  potrzebujesz  pieniędzy,  żeby  to  kupić?  -  zapytałem  żartobliwie. 

Zignorowała moją cienką ironię i kiwnęła głową. 

- Wystarczy jeszcze tysiąc. 

- Idę na dół - oznajmił Hetman i nie wyszedł już, dopóki nie przycumowałem, a ona 

nie odeszła. Wtedy przyniósł dwa piwa, wziąłem jedno i pociągnąłem dużego łyka. 

- Wykluczamy morderstwo - powiedział dobitnie. 

- Wykluczamy - przytaknąłem. - Ale to nie znaczy, że mamy odmówić sobie radości 

myślenia o tym. Co robimy? 

-  Nie  możemy  tak  po  prostu  zwinąć  cumy  i  odpłynąć.  Za  kilka  minut  posłałaby  za 

nami  policję  i  zgarnęła  nagrodę.  Musimy  to  wziąć  pod  uwagę  i  zacząć  myśleć  szybciej  niż 

ona. To, że z nami popłynęła, było impulsem, to oczywiste. Jest chciwa i musimy dalej dawać 

jej to, czego chce. Wcześniej czy później stwierdzi, że ma nas dosyć i wyda nas, żeby dostać 

nagrodę. Czy jest na pokładzie coś takiego jak mapa? 

Trzeba przyznać, że ten wielki mózg zaczął pracować. Nie zadając żadnych pytań, jak 

najszybciej wygrzebałem mapę. 

Zaczął wodzić po niej palcem. 

-  Wydaje  mi  się,  że  jesteśmy  tutaj,  tak,  dokładnie  tutaj.  A  tutaj,  w  dół  rzeki,  jest 

kwitnące miasto Val's Halla. Kiedy tam dopłyniemy? 

Przymrużyłem oczy, żeby łatwiej określić skalę, i sprawdziłem odległość kciukiem. 

- Możemy być tam jutro po południu, jeśli wcześnie wyruszymy. 

Uśmiechnął się jak głodny zębacz. Równie szeroko i paskudnie. 

- Cudownie, po prostu cudownie. To będzie bardzo odpowiednie. 

background image

- Odpowiednie do czego? 

-  Do  moich  planów.  Które  na  razie  zachowam  dla  siebie,  bo  muszę  jeszcze 

dopracować  szczegóły.  Kiedy  ona  wróci,  jedyne,  co  musisz  robić,  to  we  wszystkim,  co 

powiem, zgadzać się ze mną. Teraz następna sprawa do uzgodnienia. Gdzie dzisiaj śpimy? 

-  Na  brzegu  rzeki  -  odpowiedziałem,  schodząc  pod  pokład.  -  Nasza  przyjaciółka 

wzięła  wszystkie  pieniądze,  które  miałem  przy  sobie,  więc  muszę  sięgnąć  do  naszych 

zapasów. Zaraz kupię namiot, śpiwory i cały sprzęt, żebyśmy mogli wygodnie biwakować. 

- Doskonale. Dołożę wszelkich wysiłków, żeby do twojego powrotu plan był gotowy. 

Kupiłem  także  kilka  steków  i  kolekcję  luksusowych  win.  Należała  nam  się  jakaś 

odmiana  po  kuchni  MacSwineyów.  Kiedy  słońce  zbliżyło  się  do  horyzontu,  przywiązałem 

łódkę do rosnących na zielonym brzegu drzew i rozbiliśmy namiot. Hetman aż się oblizał na 

widok  mięsa  i  oświadczył,  że  sam  przygotuje  obiad.  Zaraz  wziął  się  za  gotowanie,  a  Beth 

zajęła się pielęgnacją swych paznokci, ja powbijałem paliki i przygotowałem materace. Kiedy 

zabraliśmy się za jedzenie, słońce było już pomarańczową kulą na horyzoncie. 

Obiad  był  wspaniały.  Nikt  nie  odezwał  się  słowem,  dopóki  nie  skończyliśmy.  Gdy 

zniknął ostatni kąsek, Hetman westchnął, uniósł szklankę i łyknął wina, a potem aż sapnął z 

zachwytu. 

-  Mimo  iż  sam  go  przyrządziłem,  muszę  przyznać,  że  ten  posiłek  był  pełnym 

sukcesem. 

- Zupełnie usunął mi z ust smak świniozwierza - przyznałem. 

- Nie smakowało mi to wino. Wstrętne. 

W  ciemności  widoczny  był  mglisty  cień  Beth.  Jej  głos  oraz  słowa,  pozbawione 

oprawy wspaniałej powierzchowności, pozostawiały wiele do życzenia. Ale w głębokim basie 

Hetmana nie było złośliwości, gdy odezwał się powtórnie: 

-  Beth,  mogę  nazywać  cię  Beth,  prawda?  Dziękuję,  Beth.  Jutro  powinniśmy  być  w 

mieście Val's Halla i będę tam musiał zejść na brzeg i wpaść do mojego banku. Zostało nam 

już niewiele pieniędzy. Nie chciałabyś, żeby nam ich zabrakło, prawda? 

- Nie, nie chciałabym. 

- Tak też myślałem. A chciałabyś, żebym poszedł do banku i przyniósł ci stamtąd sto 

tysięcy dolców w małych banknotach? 

Usłyszałem,  jak  sapnęła.  A  potem  sięgnęła  do  przełącznika  i  włączyła  światła 

nawigacyjne nad kokpitem. Z wściekłością patrzyła na Hetmana i po raz pierwszy przestała 

nad sobą panować. 

- Próbujesz sobie ze mnie żartować, staruszku? 

background image

- Ależ skąd, młoda damo. Po prostu płacę za nasze bezpieczeństwo. Wiesz o pewnych 

rzeczach,  o  których,  powiedzmy,  lepiej  nie  mówić  na  głos.  Sądzę,  że  ta  suma  jest  dość 

rozsądną zapłatą za stałe milczenie. A ty? 

Zawahała się i wybuchnęła śmiechem. 

-  Oczywiście.  Gdy  będę  miała  te  pieniądze  w  ręku,  mogę  nawet  zastanowić  się,  czy 

nie pozwolić wam kontynuować tej podróży bez mojego skromnego towarzystwa. 

- Jak sobie życzysz, kochanie, jak sobie tylko życzysz. 

I więcej już na ten temat nie wspomniał. Wkrótce poszliśmy spać, bo był to dla nas 

wszystkich meczący dzień. Beth zajęła łódź, a my namiot. Kiedy wróciłem po zamontowaniu 

alarmów dla pewności, że łódź będzie rano w tym samym miejscu. Hetman już chrapał. Tuż 

przed  zaśnięciem  uświadomiłem  sobie,  że  niezależnie  od  tego,  co  zaplanował,  mamy 

przynajmniej  jeden  dzień  wolności  przed  sobą,  zanim  Beth  zdecyduje  się  skontaktować  z 

policją. Chrapka na te pieniądze zapewni jej milczenie. Zapadając w drzemkę zdałem sobie 

sprawę, że Hetman z pewnością właśnie tak to zaplanował. 

Nie zważając na protesty dobiegające z kabiny, z warkotem wypłynęliśmy na rzekę na 

godzinę  przed  świtem.  Beth  pojawiła  się  na  pokładzie  kwadrans  później.  Złość  szybko  jej 

przeszła, gdy Hetman zaczął mówić, jaki zysk mogą przynieść dobrze zainwestowane dolce. 

Kilkakrotnie  wspomniał  o  dobrach  konsumpcyjnych,  które  wkrótce  będzie  mogła  nabyć,  i 

ogólnie czarował ją jak wąż królika. Nie miałem pojęcia, jakie miał zamiary, ale świetnie się 

bawiłem. 

Po  południu  zacumowałem  na  przystani  przy  kanale  przecinającym  Val’s  Halla. 

Byliśmy  bliziutko  centrum  i  Hetman  przeczesawszy  brodę  i  podkręciwszy  wąsy,  zgrabnie 

przedzierzgnął się w biznesmena. 

-  To  nie  zajmie  mi  dużo  czasu  -  powiedział  i  poszedł.  Beth  patrzyła  za  nim,  cała  w 

radosnym oczekiwaniu. 

-  On  naprawdę  jest  tym  gościem,  którego  nazywają  Hetmanem?  -  zapytała,  gdy  już 

poszedł. 

- Nic o tym nie wiem. 

-  Daj  sobie  spokój  z  tymi  gadkami.  Widziałam  film  na  3V,  jak  ktoś  go  odbił.  Jakiś 

drobny facet z wąsami. To musiałeś być ty. 

- Dużo jest wąsaczy na świecie. 

- Nigdy bym nie pomyślała, gdy widziałam cię w szkole, że tak skończysz. 

- Ja też nie podejrzewałem, że ty tak skończysz. Podziwiałem cię z daleka. 

background image

- Jak każdy dojrzewający chłopak w naszej szkole. Nie myśl, że o tym nie wiedziałam. 

Śmieliśmy się z tego, on będąc nauczycielem i w ogóle... 

Przerwała  i  spojrzała  na  mnie  ponuro.  Uśmiechnąłem  się  słodko  i  zszedłem  na  dół, 

żeby  zmyć  tak  starannie  przez  nią  zignorowane  naczynia  po  obiedzie  i  śniadaniu.  Właśnie 

kończyłem, gdy z brzegu doszedł mnie okrzyk: 

- Ahoj na łodzi! Wolno wejść na pokład? 

Na nadbrzeżu portu stał Hetman, olśniewający i wspaniały. Jego nowy garnitur musiał 

kosztować  niezłą  fortunkę.  Walizka,  którą  uniósł  do  góry,  wyglądała  na  zrobioną  z 

prawdziwej  skóry,  a  złote  okucia  błyszczały  w  słońcu.  Oczy  Beth  przypominały  spodki. 

Hetman wszedł na pokład i mrugnął do nas konspiracyjnie. 

-  Zejdźmy  na  dół,  zanim  wam  pokażę,  co  jest  w  środku.  Lepiej,  żeby  nikt  tego  nie 

widział. 

Beth poszła pierwsza, a on przyciskał walizkę do piersi, dopóki nie zamknąłem drzwi 

na  klucz.  Potem  zmiótł  papiery  ze  stołu  na  podłogę,  na  środku  położył  walizkę.  Z 

denerwującą dokładnością przekręcił klucz w zamku i otworzył... 

Nawet  na  mnie  zrobiło  to  wrażenie.  Było  tam  dużo  więcej  niż  sto  tysięcy.  Beth 

wpatrywała się w nie, a potem sięgnęła i rozerwała plik tysiącdolcowych banknotów. 

- Prawdziwe? Czy są prawdziwe? - spytała. 

- Z gwarancją prosto z mennicy. Osobiście tego dopilnowałem. 

Gdy ona wpatrywała się w pieniądze jak urzeczona, Hetman rzekł do mnie: 

-  A  teraz,  Jim,  czy  mógłbyś  wyświadczyć  mi  przysługę?  Poszukaj,  proszę,  kawałka 

liny  lub  sznura.  Z  pewnością  wiesz,  co  się  do  tego  najbardziej  nada!  I  proszę  o  absolutną 

ciszę, gdy będziesz wiązał tę dziewczynę tak, żeby nie mogła się poruszyć. 

Ja  czegoś  takiego  oczekiwałem,  ona  nie.  Właśnie  otwierała  usta  do  krzyku,  gdy 

chwyciłem jej filigranową szyjkę i mocno ścisnąłem tuż pod uszami. 

background image

17 

Z dużą radością pociąłem koc na paski i związałem te delikatne przegubiki u rąk i nóg. 

Właśnie  przykładałem  jej  do  ust  przylepiec,  kiedy  oprzytomniała  i  spróbowała  krzyknąć. 

Zabrzmiało to jak stłumione kwilenie warchlaka świniozwierza. 

- Czy może z tym normalnie oddychać? - zapytał Hetman. 

-  Bez  problemu.  Widzisz  ten  błysk  w  jej  oku  i  wściekłe  falowanie  tych  wspaniałych 

piersi?  To  znaczy,  że  oddycha  przez  nos.  A  teraz  czy  mógłbyś  wyjaśnić,  o  co  w  tym 

wszystkim chodzi? 

- Pozwól, proszę, na pokład. 

Zaczekał,  aż  drzwi  się  zamknęły  i  dopiero  wtedy  odezwał  się,  zacierając  ręce  z 

radości: 

-  Już  po  naszych  kłopotach,  chłopcze.  Wiedziałem  o  tym,  gdy  tylko  spojrzałem  na 

mapę.  Dwie  rzeczy  dotyczące  tego  miłego  miasta  upewniły  mnie  o  tym.  Jedna  to  bank, 

oddział  Trustu  Galaktycznego,  gdzie  mam  konto,  dość,  jak  widziałeś,  pokaźne.  A  druga 

interesująca nas rzecz to fakt, że jest tu port kosmiczny. 

Przez kilka sekund łamałem sobie nad tym głowę, a mój ślimaczy umysł z mozołem 

dodawał  dwa  do  dwóch.  A  potem  tak  mocno  rozdziawiłem  szczęki,  że  z  trudem  mogłem 

mówić. 

-  Masz  na  myśli,  że  my...  opuszczamy  tę  planetę?  Przytaknął  i  wyszczerzył  w 

uśmiechu zęby. 

-  Dokładnie  tak.  Ten  mały  świat  stał  się  dla  nas  zbyt  ciepły.  A  będzie  jeszcze 

cieplejszy,  gdy  ktoś  uwolni  naszą  przyjaciółeczkę.  Do  tego  czasu  powinniśmy  strzepnąć  z 

butów pył Rajskiego Zakątka i znaleźć się o lata świetlne stąd. Czy nie mówiłeś mi, że chcesz 

podróżować? 

- Mówiłem, oczywiście, ale czy nie ma kontroli, inspekcji, policji itp.? 

-  Są.  Ale  celników  i  kontrolujących  paszporty  można  ominąć,  jeśli  się  wie  jak.  A  ja 

wiem.  Przed podjęciem tego drastycznego kroku sprawdziłem,  jakie są tu  statki kosmiczne. 

Kiedy stąd wychodziłem, nie wiedziałem, że już dziś wprowadzę plan w czyn. Miałem zamiar 

tylko podjąć pieniądze, żeby przywiązać do siebie dziewczynę. A przy okazji sprawdzić ruch 

statków  kosmicznych.  Ale  szczęście  nam  sprzyja.  Jest  tu  frachtowiec  z  Yenii,  który  bierze 

cargo i rusza we wczesnych godzinach porannych. Czyż to nie cudowne? 

- Jestem pewny, że tak. Ale czułbym się pewniej, gdybym wiedział jak. 

background image

- Jim, twoja edukacja została fatalnie zaniedbana. Myślałem, że każdy uczeń wie, jak 

przekupni są Yenianie. Są utrapieniem Ligi. Nie do poprawienia. Mottem na Yenii jest: „La 

reglaj  čiam  šaiso  liğas".  Co  w  wolnym  tłumaczeniu  brzmi:  „Nie  ma  Stałych  Praw".  Ma  to 

oznaczać, że są prawa dotyczące wszystkiego, ale przekupstwo może wszystko zmienić. Jeśli 

nie jest to świat przestępców, to z pewnością planeta krętaczy. 

- Brzmi nieźle - przyznałem. - A więc co załatwiłeś? 

- Jeszcze nic. Ale jestem przekonany, że w porcie kosmicznym nadarzy się okazja. 

- Tak, z pewnością - daleko mi było do entuzjazmu. Ten plan miał wszelkie znamiona 

improwizacji i trzymania kciuków, ale nie miałem wyboru. 

- A co z dziewczyną? 

-  Przekażemy  wiadomość  policji  pocztą  elektroniczną,  która  będzie  dostarczona  po 

naszym wyjeździe. Wyjaśnimy im, gdzie można ją znaleźć. 

-  To  nie  może  być  tutaj,  to  zbyt  publiczne  miejsce.  Tam  dalej  w  dół  rzeki  jest 

automatyczna przystań. Mogę tam zacumować przy jednej z zewnętrznych kei. 

-  Doskonałe  rozwiązanie.  Jeśli  powiesz  mi,  gdzie  to  jest,  pośpieszę  teraz  do  portu 

kosmicznego, żeby wszystko przygotować. Czy możemy się tam spotkać o 23.00? 

- Nie mam nic przeciwko. 

Patrzyłem,  jak  jego  imponująca  figura  niknie  w  zapadającym  mroku.  Potem 

włączyłem  silnik  i  wolno  zakręciłem  na  kanale.  Zanim  dotarłem  do  przystani,  było  już 

zupełnie  ciemno.  Ale  port  był  jasno  oświetlony,  a  kanały  dobrze  oznakowane.  Większość 

łodzi  była  zacumowana  blisko  brzegu,  co  mi  bardzo  odpowiadało.  Wybrałem  miejsce 

najbardziej  wysunięte  i  oddalone  od  pozostałych.  A  potem  zszedłem  na  dół,  włączyłem 

światła i  ujrzałem parę rozjarzonych nienawiścią pięknych oczu. Zamknąłem za sobą drzwi 

kabiny na klucz i usiadłem na koi, naprzeciwko Beth... 

-  Chcę  z  tobą  porozmawiać.  Obiecujesz,  że  nie  zaczniesz  krzyczeć,  gdy  zdejmę  ci  z 

ust przylepiec? I tak jesteśmy daleko od miasta i nie ma tu nikogo, kto mógłby cię usłyszeć. A 

więc zgoda? 

Ciągle  jeszcze  pełna  nienawiści,  niechętnie  przytaknęła.  Oderwałem  plaster  i 

odsunąłem palce, akurat na czas, żeby umknąć jej ślicznym ząbkom. 

- Mogłabym cię zabić, zamordować, zarżnąć, zmasakrować... 

- Dosyć - odpowiedziałem. - To ja mógłbym to  wszystko teraz zrobić, a nie ty, więc 

zamknij się. 

Zamknęła się. Być może, wreszcie uświadomiła sobie swoje położenie. W jej oczach 

było teraz więcej strachu niż wściekłości. Nie chciałem terroryzować bezbronnej dziewczyny, 

background image

ale  w  końcu  ta  gadka  o  mordowaniu  to  był  jej  pomysł.  Uznałem,  że  jest  już  gotowa,  by 

słuchać. 

- Będzie ci tak niewygodnie. Więc leż spokojnie, to cię rozwiążę. 

Poczekała,  aż  oswobodzę  jej  ręce,  i  kiedy  rozwiązywałem  jej  nogi,  zabrała  się  za 

wydrapywanie mi oczu. Oczekiwałem tego, więc skończyła na koi z poważnymi trudnościami 

z oddychaniem. 

-  Zachowuj  się  rozsądnie  -  powiedziałem.  -  Równie  łatwo  mogę  cię  z  powrotem 

związać i zakneblować. I nie zapominaj, proszę, że sama do tego doprowadziłaś. 

- Jesteś kryminalistą, złodziejem. Poczekaj, już policja położy na tobie łapę... 

-  A  ty  jesteś  szantażystką.  Możemy  już  skończyć  z  tymi  wyzwiskami  i  gierkami? 

Posłuchaj, co się teraz stanie. Mamy zamiar zostawić cię tu, na tej łódce, a gdy będziemy już 

daleko, powiadomimy policję, gdzie można cię znaleźć. Jestem pewien, że opowiesz im jakąś 

ciekawą  historyjkę.  Odchodzą  stąd  ekspresowe  pociągi,  są  też  autostrady.  Ani  ty  nas  już 

nigdy nie zobaczysz, ani policja. 

Małe wprowadzenie w błąd nie zaszkodzi. 

- Chce mi się pić. 

- Coś ci przyniosę. 

Oczywiście  próbowała  skoczyć  do  drzwi,  gdy  tylko  się  odwróciłem,  a  zaraz  potem 

znów chciała wydłubać mi oczy. Rozumiałem jej uczucia, ale wolałem, żeby tego nie robiła. 

Potem  czas  wlókł  się  straszliwie.  Nie  miała  do  powiedzenia  nic  takiego,  co  ja 

chciałbym usłyszeć i oczywiście wzajemnie. 

Mijały tak godziny, aż wreszcie łódka zakołysała się pod czyimś ciężarem. Skoczyłem 

w kierunku koi. Tym razem Beth udało się raz krzyknąć, zanim zdążyłem ją uciszyć. Gałka u 

drzwi zaklekotała i przekręciła się. 

- Kto tam?! - krzyknąłem, gotów do walki. 

- Zapewniam cię, że nikt obcy - odpowiedział znajomy głos. 

Z dużą ulgą przekręciłem klucz i otworzyłem drzwi. 

- Czy ona mnie słyszy? - zapytał patrząc na milczący kształt na koi. 

- Może słyszeć. Pozwól, że znowu ją „zabezpieczę" i wyjdziemy na pokład. 

Poszedł  przede  mną.  Gdy  zamykałem  drzwi,  nagły  płomień  rozbłysł  na  nocnym 

niebie, a potem ognistym łukiem wspiął się ku zenitowi. 

-  Dobry  omen  -  powiedział  Hetman.  -  To  kosmolot  głębokiej  przestrzeni.  Wszystko 

już  załatwione.  Mamy  mało  czasu,  więc  proponuję,  żebyśmy  zabrali  rzeczy  i  natychmiast 

ruszyli. 

background image

- Czym jedziemy? 

- Wynajętym samochodem. 

- Czy można wyśledzić jego trasę? 

- Mam nadzieję. Punkt zwrotu samochodów mieści się przy stacji kolejowej. Kupiłem 

bilety dla nas obu, co powinno cię ucieszyć. 

- Wspomniałem naszej przyjaciółce o kolei. 

- Dwa wielkie mózgi, które pracują jak jeden. Myślę, że gdy będziemy się pakować, 

uda mi się niechcący upuścić te bilety tak, żeby je zobaczyła. 

Załatwiliśmy  to  szybko.  Miałem  uciechę  widząc,  jak  na  chwilę  upadły  na  koc  dwa 

charakterystyczne, niebieskie bilety na pociąg. Wypadły Hetmanowi z kieszeni, gdy miał ręce 

zajęte  czymś  innym.  Majstersztyk!  Zamykając  drzwi,  nie  mogłem  oprzeć  się  pokusie,  żeby 

posłać Beth pożegnalny pocałunek. W zamian posłała mi wściekłe spojrzenie i przytłumione 

warknięcie, na które zresztą w pełni zasługiwałem. Zostało jej jednak jeszcze kilka naszych 

tysięcy, więc nie powinna narzekać. 

Gdy  oddaliśmy  samochód,  podjechaliśmy  pociągiem  do  następnej  stacji  i  stamtąd 

ruszyliśmy do portu kosmicznego. Aż do tego momentu wszystko odbywało się w pośpiechu i 

pozostawało właściwie w sferze marzeń. Z ich realności zdałem sobie sprawę dopiero wtedy, 

gdy zobaczyłem skąpany w niebieskim świetle kadłub głębokoprzestrzennego kosmolotu. 

Wyjeżdżałem  poza  planetę!  Co  innego  oglądać  spaceopery,  a  co  innego  samemu 

spróbować  swych  sił  w  kosmosie.  Poczułem,  że  moje  dłonie  zrobiły  się  lodowate,  a  włosy 

zjeżyły mi się na karku. To nowe życie zapowiadało się świetnie! 

- Do baru! - zarządził Hetman. - Nasz człowiek już tam jest. 

Drobny  człowieczek,  ubrany  w  zatłuszczony  kombinezon  kosmiczny,  właśnie 

wychodził, ale na widok Hetmana cofnął się do kabiny. 

- Vi estas malfrna! - powiedział ze złością. 

-  Vere,  sed  ma  haras  la  manon  -  odpowiedział  Hetman,  migając  wielkim  pakietem 

banknotów, co natychmiast uciszyło tamtego. 

Pieniądze  zamieniły  właściciela  i  po  chwili  rozmowy  następny  plik  banknotów 

podążył  za  pierwszym.  Zaspokoiwszy  swą  chciwość,  kosmonauta  poprowadził  nas  do 

furgonetki dla obsługi. Drzwi się zatrzasnęły i szybko ruszyliśmy w ciemność. 

Cóż  za  przygoda!  Minęły  nas  niewidoczne  pojazdy,  potem  pojawiły  się  i  zniknęły 

jakieś  dziwne  odgłosy,  jakby  ktoś  walił  młotem.  Potem  rozległ  się  głośny  syk,  jakby 

gigantycznego  węża.  Niebawem  zatrzymaliśmy  się  i  nasz  przewodnik  wyszedł  i  otworzył 

tylne drzwi. Wysiadłem  pierwszy i znalazłem się u stóp  rampy, prowadzącej  do czegoś,  co 

background image

mogło  być  jedynie  pokiereszowanym  kadłubem  kosmolotu.  Uzbrojony  strażnik  stał  obok 

rampy i patrzył na mnie. 

To  już  koniec.  Przygoda  skończyła  się,  zanim  się  rozpoczęła.  Cóż  mogłem  zrobić? 

Uciekać?  Nie,  nie  mogłem  przecież  zostawić  Hetmana.  Z  chaosem  w  głowie  szedłem 

niepewnie w kierunku strażnika. Hetman minął mnie i... 

Podał mu plik banknotów. 

Strażnik jeszcze przeliczał, gdy my objuczeni bagażami wchodziliśmy na rampę. 

- Emiru! Rapide! - rozkazał astronauta, otwierając drzwi kabiny. Wepchnęliśmy się do 

środka w ciemność i drzwi za nami zamknęły się na klucz. 

-  Bezpieczna  przystań!  -  Hetman  odetchnął  z  ulgą  i  pomacał  ścianę,  aż  znalazł 

włącznik  i  zapalił  światło.  Znajdowaliśmy  się  w  małej,  ciasnej  kabinie.  Były  tu  tylko  dwa 

wąskie łóżka, a za nimi jeszcze węższa łazienka. Wyglądało to dosyć ponuro. 

-  Dom,  słodki  dom!  -  oznajmił  Hetman,  rozglądając  się  z  życzliwym  uśmiechem.  - 

Będziemy  musieli  tu  spędzić  co  najmniej  dwa  dni,  wiec  lepiej  uprzątnijmy  nasze  rzeczy  z 

widoku. W przeciwnym wypadku kapitan zagrozi, że zawróci i będziemy musieli zwiększyć 

łapówkę. 

- Nie jestem pewien, czy wszystko rozumiem. Jeszcze im nie zapłaciłeś? 

- Tylko pierwsze raty. Łapówek nigdy i z nikim się nie dzieli, niech to będzie pierwsza 

twoja lekcja ze sztuki przekupywania. Kosmonauta został przekupiony za przeszmuglowanie 

nas na pokład i zaaranżowanie, żeby na miejscu był uprzejmy strażnik, który weźmie swoją 

dolę. Te sprawy to już przeszłość. O naszej obecności na pokładzie nie wiedzą oficerowie, a 

zwłaszcza kapitan, który zażąda, naprawdę niezłej sumki. Sam zobaczysz. 

- Z pewnością. Przekupstwo to rzeczywiście ekscytująca dziedzina sztuki. 

- O tak... 

- Dobrze, że znasz ich język i możesz z nimi robić interesy. 

Na te słowa uniósł wysoko brwi i aż przysunął się do mnie. 

- To ty tego nie zrozumiałeś? - zapytał. 

- W szkole nie uczyli nas języków obcych. 

-  Obcych!  -  wyglądał  na  zaszokowanego.  -  Z  jakiej  to  prowincjonalnej  części  tej 

świniozwierzowej planety pochodzisz?! To nie był obcy język, mój drogi chłopcze. To było 

esperanto,  język  galaktyczny,  prosty,  drugi  język,  którego  każdy  wcześnie  się  uczy  i 

posługuje nim jak ojczystym. Twoja edukacja jest fatalnie zaniedbana, ale to łatwo naprawić. 

Zanim  znowu  wylądujemy  na  jakiejś  planecie,  ty  też  będziesz  go  znał.  Na  początek 

background image

zapamiętaj, że wszystkie czasowniki w czasie teraźniejszym we wszystkich osobach kończą 

się na „as". Sama łatwizna... 

Zamilkł, gdy poruszyła się klamka u drzwi kabiny. Przyłożył palec do ust i wskazał 

łazienkę.  Skoczyłem  w  tamtą  stronę  i  zapaliłem  światło  w  chwili,  gdy  Hetman  zgasił  to  w 

kabinie. Pośpiesznie wszedł do łazienki, a ja wyłączyłem światło. Udało nam się zamknąć w 

chwili, gdy otworzyły się drzwi na korytarz. 

Czyjeś  kroki  zadudniły  w  kabinie  i  dobiegł  nas  odgłos  cichego  pogwizdywania. 

Rutynowa inspekcja, nie zobaczywszy nic ciekawego, zaraz sobie stąd pójdzie... 

I wtedy otworzyły się drzwi łazienki i rozbłysło światło. Przepasany złotą szarfą oficer 

spojrzał  na  upchniętego  pod  ciasnym  prysznicem  Hetmana  i  na  mnie,  przycupniętego  pod 

umywalką. Na twarzy przybysza pojawił się wyjątkowo paskudny uśmiech. 

-  Tak  mi  się  wydawało,  że  coś  tu  dziś  za  dużo  ruchu.  Gapowicze!  -  w  jego  ręku 

pojawił się mały pistolet. - Wyłazić! Wy obaj schodzicie z pokładu, a ja dzwonię na policję. 

background image

18 

Pochyliłem się, przenosząc ciężar ciała na nogi, i napiąłem mięśnie. Byłem gotowy do 

natychmiastowego  ataku,  gdy  tylko  Hetman  odwróci  uwagę  oficera.  Naprawdę  nie  miałem 

ochoty  z  gołymi  rękami  stawać  do  walki  przeciwko  uzbrojonemu  człowiekowi,  ale  miałem 

jeszcze mniejszą ochotę iść do więzienia. Hetman z pewnością był tego świadom. Pohamował 

mnie. 

- Nie bądź popędliwy, James. Odpręż się, a ja porozmawiam z tym miłym oficerem. 

Ciągle na muszce pistoletu, sięgnął ręką do kieszeni i wyjął cienki zwitek banknotów. 

- To jest zadatek za małą przysługę - powiedział wręczając pieniądze oficerowi, który 

chwycił  je  obiema  rękami.  Zrobił  to  bez  trudu,  bo  pistolet  znikł  równie  szybko,  jak  się 

pojawił. Liczył, a Hetman mówił dalej: 

-  Przysługa,  o  którą  pokornie  prosimy,  polega  na  tym,  że  nie  znajdziesz  nas  jeszcze 

przez dwa dni. Jutro dostaniesz taką samą sumę. Podobnie pojutrze, kiedy to odkryjesz nas i 

zaprowadzisz do kapitana. 

Pieniądze znikły i znów pojawił się pistolet. Zrobił to niepostrzeżenie. Był tak dobry, 

że mógłby występować na scenie. 

-  Nie  sądzę  -  powiedział.  -  Sądzę  natomiast,  że  zabiorę  wam  wszystkie  pieniądze, 

które  macie  przy  sobie  i  w  waszych  torbach.  Wezmę  je  i  natychmiast  odstawię  was  do 

kapitana. 

- To niemądre - powiedział Hetman surowo. - Powiem kapitanowi, ile wziąłeś, a on ci 

to  wszystko  odbierze.  Powiem  mu  także,  kto  z  załogi  został  przekupiony.  Zabierze  im 

pieniądze, a to nie przysporzy ci sympatii na tym statku. Mam rację? 

- Coś w tym jest - zadumał się, potarł w zamyśleniu brodę, pistolet znikł ponownie. - 

Jeżeli podniesiesz stawkę, być może... 

-  Dziesięć  procent,  nie  więcej  -  powiedział  Hetman  i  umowa  została  zawarta.  -  Do 

zobaczenia jutro. Proszę, zamknij za sobą drzwi. 

- Oczywiście. Życzę przyjemnej podróży. Odszedł, a ja zszedłem z sedesu i podałem 

rękę Hetmanowi. 

- Moje gratulacje, sir. To był wspaniały pokaz sztuki przekupstwa, o której prawie nic 

nie wiem. 

-  Dziękuję,  chłopcze.  Dobrze  jest  znać  reguły  gry.  On  wcale  nie  miał  zamiaru 

wyrzucić nas ze statku. To była po prostu zagrywka. Wszedłem do gry, on podniósł stawkę, ja 

przyjąłem  i  skończyłem.  Wiedział,  że  nie  wyciśnie  nic  więcej,  bo  muszę  zachować 

background image

odpowiednio wysoką sumę dla kapitana. Jest samo przez się zrozumiałe, że kapitan nie dowie 

się o tym układzie. Wszystko zgodnie z zasadami... 

Jego słowa przerwał głośny dźwięk syreny, dobiegający z korytarza, a nad drzwiami 

zaczęło gwałtownie migać czerwone światło. 

- Coś nie w porządku?! - krzyknąłem przerażony. 

-  Wszystko  w  jak  największym  porządku.  Jesteśmy  gotowi  do  startu.  Proponuję 

położyć się w kojach, bo ci idioci startują tak, że powstaje duże przeciążenie. Za kilka sekund 

otrząśniemy  z  butów  kurz  Rajskiego  Zakątka.  Oby  na  zawsze.  Ta  planeta  to  więzienie,  po 

prostu straszne, a jedzenie... 

Narastający warkot zagłuszył jego słowa, a koje zaczęły się trząść. Siła przyśpieszenia 

była  tak  wielka,  że  poczułem  ucisk  w  piersiach.  Zupełnie  jak  w  filmach,  tylko  że  w  rze-

czywistości  było  to  o  wiele  bardziej  ekscytujące.  To  było  to!  Jak  najdalej  od  Rajskiego 

Zakątka! A przed nami wspaniałe perspektywy. 

Niestety  do  tych  perspektyw  było  jeszcze  dość  daleko.  Na  razie  miałem  problemy. 

Materac był  cienki  i  kręgosłup rozbolał mnie od zbyt  wielkiego nacisku. Potem przez jakiś 

czas  grawitacja  była  bliska  zerowej,  zanim  dokładnie  ustawili  sztuczne  przyciąganie.  Czy 

raczej prawie dokładnie, bo co jakiś czas statek dostawał grawitacyjnej czkawki. Podobnie jak 

mój  żołądek.  Działo  się  to  tak  często,  że  w  ciągu  następnego  dnia  nawet  nie  myślałem  o 

jedzeniu. Mieliśmy za to pod dostatkiem mdłej, rdzawej wody do picia. Oficer przyszedł po 

łapówkę,  ja  leżałem  w  koi  i  żeby  zapomnieć  o  moich  niedolach,  poświeciłem  się  lekcjom 

esperanto.  Po  dwóch  dniach  grawitacja  wreszcie  się  ustabilizowała  i  odzyskałem  apetyt. 

Niecierpliwie czekałem na uwolnienie, kolejne przekupstwo i jedzenie. 

- Pasażerowie na gapę! - powiedział oficer, otworzywszy drzwi. Wszedł i złapał się za 

serce,  udając  zaskoczenie  przed  towarzyszącą  mu  dziewczyną  z  załogi.  -To  straszne, 

niesłychane! Wstawać, chodźcie obaj za mną. Kapitan Garth chętnie się o tym dowie. 

Przedstawienie było udane, ale zepsuł je trochę, wyciągając chciwą łapę po pieniądze, 

gdy dziewczyna się odwróciła. Wydawała się tym wszystkim znudzona, zresztą sama pewnie 

dostała swój udział. Ruszyliśmy korytarzem i trzy piętra w dół po metalowych schodach na 

mostek. Kapitan przeżył prawdziwy szok, gdy nas zobaczył. Był chyba jedyną osobą, która 

nie wiedziała, że tu jesteśmy. 

- Cholera, a skąd oni się tu wzięli? 

- Z jednej z pustych kabin na pokładzie C. 

- Przecież miałeś sprawdzić te kabiny. 

background image

- Zrobiłem to, kapitanie. Zapisałem to nawet w dzienniku okrętowym,  godzinę przed 

startem. Potem byłem tutaj, na mostku. Właśnie wtedy musieli wejść na pokład. 

-  Kogo  przekupiliście?  -  zapytał  kapitan  Garth,  stary,  siny  wilk  kosmiczny  o 

podstępnym spojrzeniu. 

-  Nikogo,  kapitanie  -  odparł  Hetman  z  niezachwianą  szczerością  w  głosie.  -  Dobrze 

znam  te  przedpotopowe  frachtowce.  Tuż  przed  startem  strażnik  pilnujący  rampy  wszedł  do 

środka. Wślizgnęliśmy się za nim, przez nikogo nie dostrzeżeni i ukryliśmy się w kabinie. To 

wszystko. 

- Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu. Powiecie, kogo przekupiliście, albo zamknę 

was w ładowni i dopiero wtedy będziecie w dużych kłopotach. 

-  Drogi  kapitanie,  uczciwi  członkowie  twojej  załogi  nigdy  nie  wzięliby  łapówki!  - 

kapitan  chrząknął  z  powątpiewaniem,  a  Hetman  ciągnął  dalej:  -Mam  dowody.  Cały  mój 

niewielki majątek spoczywa nienaruszony w mojej kieszeni... 

-  Wynoście  się!  -  rozkazał  kapitan  wszystkim  obecnym.  -  Wszyscy.  Sam  się  tym 

zajmę. Chcę ich przesłuchać. 

Oficer i reszta załogi wyszli z ociąganiem. Kapitan zamknął drzwi i odwrócił się do 

nas. 

- Co my tu mamy - mruknął, gdy Hetman wręczył mu sporą sumkę. Kapitan przeliczył 

ją i pokręcił głową. - Za mało. 

-  Oczywiście  -  zgodził  się  Hetman.  -  To  tylko  zaliczka.  Resztę  dostaniesz  po 

wylądowaniu na jakiejś przyjemnej planecie, na której będą dyskretni celnicy. 

-  Masz  duże  wymagania.  Nie  chcę  zadzierać  z  władzami  planetarnymi,  przemycając 

nielegalnych  imigrantów.  Łatwiej  będzie  po  prostu  zabrać  wam  pieniądze  i  jakoś  się  was 

pozbyć. 

-  To  niemożliwe.  Dostaniesz  ostateczną  wypłatę  w  formie  imiennego  czeku  na 

dwieście tysięcy kredytów, płatnych w Galaktycznym Towarzystwie Kredytowo-Walutowym. 

Jednak nie będziesz mógł go zrealizować, jeśli go nie podpiszę. A ja nie zrobię tego, nawet 

gdybyś mnie torturował. Dopóki nie staniemy na twardym gruncie. 

Kapitan  znacząco  wzruszył  ramionami  i  odwrócił  się  w  stronę  przyrządów,  coś 

przekręcił i znów spojrzał na nas. 

-  Jest  jeszcze  kwestia  opłaty  za  przelot  -  powiedział  spokojnie.  -  Żadna  instytucja 

dobroczynna nie płaci mi za paliwo. 

- Jasne. Ustalmy stawki. 

background image

Wyglądało  na  to,  że  wszystko  jest  załatwione,  ale  gdy  szliśmy  korytarzem,  Hetman 

ostrzegł mnie szeptem: 

-  Nasza  kabina  jest  już  na  podsłuchu.  Na  pewno  przeszukali  też  bagaż.  Mam  przy 

sobie  wszystkie  nasze  pieniądze.  Trzymaj  się  blisko  mnie,  żeby  nie  było  żadnych 

niespodzianek. Ten oficer, na przykład, wygląda na zawodowego kieszonkowca. A teraz co 

byś powiedział na małą przekąskę? Zapłaciliśmy, więc możemy zakończyć ten przymusowy 

post wspaniałą ucztą. 

Mój  żołądek  przyjął  tę  propozycję  aprobującym  skurczem  i  ruszyliśmy  do  kuchni. 

Jako  że  nie  było  pasażerów,  tłusty  i  zarośnięty  kucharz  serwował  tylko  wiejskie  potrawy  z 

Yenii.  Dobre  może  dla  tubylców.  My  musielibyśmy  się  do  nich  długo  przyzwyczajać.  Czy 

próbowaliście kiedyś jeść, zatykając nos palcami? Nie zapytałem kucharza, co jedliśmy, bo 

bałem  się,  że  mi  powie.  Hetman  westchnął  głęboko  i  zaczął  pałaszować  swoją  porcję  tego 

świństwa. 

-  Zapomniałem,  co  się  jada  na  Yenii  -  powiedział  ponuro.  -  To  wina  pamięci 

selektywnej. Kto chciałby kiedykolwiek wspominać taką ucztę? 

Nie odpowiedziałem, bo właśnie spłukiwałem letnią wodą ohydny posmak tej brei. 

-  Jedyną  pociechą  jest  to,  że  ta  woda  nie  jest  tak  wstrętna  jak  lura  w  naszej  kabinie. 

Hetman westchnął ponownie. 

- To kawa. 

Zabawny to ten rejs nie był. Obaj schudliśmy, bo lepiej było unikać posiłków, niż je 

jeść.  Kontynuowałem  naukę,  przyswajając  sobie  zawiłości  defraudacji,  sztukę  zatajania 

dochodów  oraz  zasady  prowadzenia  podwójnych  i  potrójnych  ksiąg  rachunkowych. 

Oczywiście wszystko w esperanto, dopóki nie opanowałem tego pięknego języka, tak jakbym 

mówił nim od dziecka. 

Podczas pierwszego lądowania nie opuściliśmy statku, bo żołnierze i celnicy roili się 

wszędzie jak wszy. 

-  Nie  tutaj  -  powiedział  kapitan,  obserwując  wraz  z  nami  kosmodrom  widoczny  na 

ekranie. - To bardzo bogata planeta, ale nie lubią tu obcych. Spodoba się wam następna w tym 

systemie. To świat rolniczy, słabo zaludniony, więc przyjmują tam imigrantów, nie ma nawet 

kontroli celnej. 

- Jak się nazywa? - zapytał Hetman. 

- Amphisbionia. 

- Nigdy o niej nie słyszałem. 

background image

-  Nic  w  tym  dziwnego.  To  przecież  jedna  z  trzydziestu  tysięcy  skolonizowanych 

planet. 

- To prawda, ale mimo to... 

Hetman wydawał się niespokojny, a ja nie rozumiałem dlaczego. Jeśli nie spodoba się 

nam  ta  planeta,  to  stać  nas  było,  aby  ją  opuścić.  Lecz  jakieś  przeczucie  nie  dawało  mu 

spokoju.  W  końcu  przekupił  oficera,  by  uzyskać  dostęp  do  komputera  pokładowego.  Gdy 

modliliśmy się nad kolejnym obiadem, powiedział: 

- W tej sprawie coś cuchnie. Gorzej niż to jedzenie! W przewodniku galaktycznym nie 

ma  wzmianki  o  planecie  Amphisbionia.  A  przewodnik  jest  automatycznie  aktualizowany  za 

każdym razem, gdy lądujemy gdzieś i podłączamy się do planetarnej sieci komunikacyjnej. W 

dodatku nasz następny port jest wśród tajnych danych. Tylko kapitan zna do nich kod. 

- Co możemy zrobić? 

- Nic, dopóki nie wylądujemy. Wtedy dowiemy się, co on knuje. 

- Nie możesz przekupić któregoś z oficerów? 

- Już to zrobiłem, w ten sposób dowiedziałem się, że tylko kapitan wie, dokąd lecimy. 

Oczywiście  powiedział  mi  o  tym  dopiero,  gdy  dałem  mu  pieniądze.  Podła  sztuka.  Ale  sam 

bym tak postąpił. 

Bezskutecznie  próbowałem  go  rozweselić.  Chyba  to  jedzenie  tak  obniżyło  jego 

morale. Dobrze by było, gdybyśmy już wylądowali na tej planecie, czymkolwiek by ona była. 

Z pewnością dobry złodziej wyżyje w każdym społeczeństwie i jedno było pewne; jedzenie 

musi być tam lepsze niż te pomyje! 

Leżeliśmy  w  kojach,  dopóki  statek  nie  wylądował  i  nie  zapaliło  się  zielone  światło. 

Nasz szczupły dobytek  był  już spakowany.  Zanieśliśmy  go do śluzy. Sam  kapitan stał przy 

ryglach.  Pomrukiwał  do  siebie,  gdy  automatyczny  analizator  powietrza  przeprowadzał  test. 

Wewnętrzne drzwi nie mogą się otworzyć, dopóki analiza nie da zadowalających rezultatów. 

W  końcu  urządzenie  zabrzęczało  i  wyświetliło  jakiś  wynik,  a  kapitan  szybko  je  wyłączył. 

Wielka  klapa  powoli  odsunęła  się,  wpuszczając  do  środka  ciepłe,  orzeźwiające  powietrze. 

Wdychaliśmy je z przyjemnością. 

- Masz stylograf? - zapytał kapitan Garth. 

Hetman uśmiechnął się w odpowiedzi. 

Kapitan  poszedł  przodem.  Podążaliśmy  za  nim,  niosąc  bagaże.  Była  noc,  blado 

świeciły  gwiazdy,  a  od  strony  ciemnej  ściany  drzew  dobiegały  krzyki  niewidocznych 

stworzeń. Jedynym jasnym miejscem było oświetlenie wnętrza śluzy. 

background image

-  To  dobra  planeta  -  powiedział  kapitan,  stając  na  końcu  rampy.  Hetman  pokręcił 

głową, wskazując na metalową pochylnię. 

- Ciągle jeszcze jesteśmy na statku. Chodźmy na ląd, jeśli łaska. 

Zgodzili  się  w  końcu  na  skrawek  ziemi  blisko  rampy,  ale  dostatecznie  daleko  od 

statku,  by  uniemożliwić  jakąkolwiek  próbę  uwięzienia  nas.  Hetman  wyjął  czek,  wziął 

stylograf i starannie podpisał. Kapitan podejrzliwie porównał podpis ze wzorem na czeku i w 

końcu skinął głową. Szybko poszedł ku rampie, a gdy podnosiliśmy torby, nagle odwrócił się 

i zawołał: 

- Teraz są wasi! 

Rampa zaczęła się unosić, a w ciemności rozbłysły potężne reflektory zalewając nas 

oślepiającym blaskiem. Ruszyli ku nam uzbrojeni mężczyźni. To była pułapka! 

- Wiedziałem, że coś jest nie tak - powiedział Hetman. Upuścił torbę i twardo spojrzał 

na biegnących mężczyzn. 

background image

19 

Z ciemności wynurzyła się zdumiewająca postać w czerwonym mundurze, z mieczem 

u boku, i stanęła przed nami  podkręcając wielkie, eleganckie wąsy. Wyglądał  jak bohater z 

filmu historycznego. 

- Oddajcie wszystko, co macie. Wszystko. Szybko! 

Dwaj umundurowani mężczyźni zbliżyli się, aby dopilnować, że spełnimy polecenie. 

Mieli dziwne pistolety z wielkimi lufami na drewnianych łożach. Za nami usłyszałem zgrzyt 

opuszczającej  się  znów  pochylni,  na  której  skraju  stał  kapitan  Garth.  Schyliłem  się,  by 

podnieść torby i... 

Z półobrotu rzuciłem się na kapitana i mocno go chwyciłem. 

Rozległ się głośny brzęk i coś odbiło się od kadłuba statku. Kapitan zaklął i zamierzył 

się  do  ciosu.  Doskonale!  Uchyliłem  się,  chwyciłem  go  za  ramię  i  wykręciłem  je  do  tyłu. 

Zawył z bólu. 

- Puść go! - powiedział jakiś głos. Spojrzałem nad ramieniem kapitana i zobaczyłem, 

że Hetman leży na ziemi, a oficer trzyma stopę na jego piersi. Czubek miecza był przyciśnięty 

do gardła Hetmana. 

To  był  pechowy  dzień.  Zanim  wykonałem  polecenie,  wolną  dłonią  ścisnąłem  szyję 

kapitana. Osunął się nieprzytomny, a jego głowa dźwięcznie odbiła się od rampy. Odsunąłem 

się, a Hetman wstał niepewnie i otrzepując się z kurzu, zapytał naszego pogromcę: 

-  Przepraszam,  szanowny  panie.  Czy  mógłbym  pokornie  zapytać,  jak  nazywa  się 

planeta, na której się znajdujemy? 

- Spiovente - mruknął tamten. 

-  Dziękuję.  Jeśli  pozwolisz,  pomogę  wstać  mojemu  przyjacielowi,  kapitanowi 

Garthowi, gdyż pragnę przeprosić go za porywcze zachowanie mojego młodego towarzysza. 

Nikt  go  nie  zatrzymał,  wiec  podszedł  do  kapitana,  który  właśnie  odzyskał 

przytomność. 

I natychmiast znów ją stracił, bo Hetman kopnął go w skroń. 

- Zwykle nie jestem mściwy - powiedział, odsuwając się i wyjmując portfel. Wręczył 

go oficerowi i dodał: - Lecz tym razem chciałem dać wyraz moim uczuciom, zanim odzyskam 

zwykły mi spokój. Rozumiesz oczywiście, dlaczego to zrobiłem? 

-  Sam  zrobiłbym  to  samo  -  odparł  oficer  licząc  pieniądze.  -  Ale  koniec  zabawy.  Nie 

ważcie się więcej do mnie odzywać, bo zginiecie. 

Odszedł,  a  z  ciemności  wynurzył  się  inny  mężczyzna  trzymający  dwa  czarne 

metalowe pierścienie. Hetman stał nieruchomo i nie opierał się, gdy jeden z nich zatrzaśnięto 

background image

mu  na kostce. Nie wiedziałem,  co to  jest, ale nie podobało  mi się to.  Postanowiłem,  że nie 

dam sobie tak łatwo tego założyć. 

Jednak dałem. Lufa pistoletu znacząco dźgnęła mnie w plecy i nie protestowałem, gdy 

także moja kostka została uwięziona. Człowiek, który założył pierścień, podniósł się i spojrzał 

mi  w  oczy.  Stał  tak  blisko,  że  owiał  mnie  jego  zgniły  oddech.  Był  brzydki  jak  noc,  a 

pomarszczona,  przecinająca  twarz  blizna  nie  dodawała  mu  urody.  Dźgnął  mnie  palcem  w 

pierś i powiedział: 

- Jestem Tars Tukas, służę naszemu potężnemu lordowi Capo Docci. Nie wolno wam 

jednak zwracać się do mnie po imieniu, macie nazywać mnie „panem". 

Zwróciłem  się  do  niego,  używając  słów  znacznie  stosowniejszych  niż  „pan".  Wtedy 

nacisnął guzik na metalowym pudełku, które wisiało mu u pasa. 

Nagły ból zamroczył mnie. Ocknąłem się na ziemi. Spojrzałem w bok i zobaczyłem 

Hetmana, który leżał obok mnie jęcząc cicho. Pomogłem mu wstać. Tars Tukas nie powinien 

był tego robić. Hetman przecież miał już swoje lata. Tars uśmiechnął się krzywo. 

- Jak się nazywam? - zapytał. 

Oparłem się pokusie, ze względu na Hetmana. 

- Pan. 

-  Więc  zapamiętaj  to  sobie  i  nie  próbuj  uciekać.  W  całym  kraju  są  rozmieszczone 

przekaźniki  nerwowe.  Jeśli  włączę  to  na  dość  długo,  porażą  twoje  nerwy.  Na  zawsze. 

Zrozumiałeś? 

- Zrozumiałem, panie. 

- Oddaj mi wszystko, co masz przy sobie. 

Zrobiłem to. Pieniądze, dokumenty, monety, klucze, zegarek i całą resztę. Przeszukał 

mnie brutalnie i na razie wydawał się zadowolony. 

- Idziemy. 

Szybko nadszedł tropikalny świt i wyłączono reflektory. Poszliśmy za naszym nowym 

panem,  nie oglądając się za siebie. Hetman poruszał  się z trudem  i  musiałem mu  pomagać. 

Dotarliśmy w końcu do sfatygowanej drewnianej furmanki. Tukas skinieniem rozkazał  nam 

wejść  na  tył.  Usiedliśmy  na  gołych  deskach  i  obserwowaliśmy,  jak  z  ładowni  statku 

kosmicznego wyładowują jakieś paki. 

-  Nieźle  przykopałeś  kapitanowi  -  powiedziałem.  -  Wygląda  na  to,  że  wiesz  o  tej 

planecie coś, czego ja nie wiem. Jak ona się nazywa? 

- Spiovente - zabrzmiało to jak przekleństwo. - Kamień u szyi Ligi. Kapitan z zemsty 

wpuścił nas w niezły kanał. A swoją drogą, on jest przemytnikiem. Ten cuchnący świat jest 

background image

objęty  całkowitym  embargiem.  Dotyczy  to  zwłaszcza  broni,  która  na  pewno  jest  w  tych 

pakach. Spiovente! 

Wiele się nie dowiedziałem. Prócz tego, że byliśmy w opałach, a to i tak było jasne. 

- A czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym kamieniu u szyi? 

- To moja wina, że zostałeś w to wszystko zamieszany. Ale Garth jeszcze zapłaci mi 

za  to.  Cokolwiek  by  się  stało,  Jim, musimy  go  oddać  w  ręce  sprawiedliwości.  Trzeba  jakoś 

skontaktować się z Ligą. 

To  „jakoś"  przygnębiło  go.  Zmęczonym  gestem  ukrył  twarz  w  dłoniach.  Milcząc 

czekałem,  aż  znów  przemówi.  Nie  chciałem  go  ponaglać.  W  końcu  wyprostował  się  i 

zobaczyłem, że znów rozbłysły mu oczy. 

- Nie łam się, Jim. Nie daj się tym bydlakom. Tym razem wpadliśmy w niezłe bagno. 

Liga po raz pierwszy skontaktowała się ze Spiovente ponad dziesięć lat temu. Planeta została 

odizolowana jeszcze w czasie pierwszego Przełomu i miała tysiąc lat na to, żeby zejść na psy. 

To  jest  miejsce,  które  wystawia  zbrodni  złe  świadectwo,  ponieważ  rządzą  tu  przestępcy. 

Domy wariatów przejęli wariaci. Panuje tu anarchia - nie, to nie tak - przy Spiovente anarchia 

wygląda  jak  piknik  drużyny  harcerskiej.  Przestudiowałem  system  rządów  na  tej  planecie, 

kiedy  pracowałem  nad  trudniejszymi  kawałkami  mojej  życiowej  filozofii.  Ten  moment 

rozwoju należy do dawno minionych ciemnych wieków historii ludzkości. Wszystko to jest 

pod  każdym  względem  odrażające,  ale  Liga  nie  może  nic  na  to  poradzić  bez  rozpoczęcia 

inwazji, która z kolei byłaby sprzeczna z jej etyką. Siła Ligi jest jednocześnie jej słabością. 

Żadna planeta nie może zaatakować innej. A gdyby to zrobiła, natychmiast stanęłaby przed 

groźbą zniszczenia przez resztę, ponieważ wojna jest obecnie zabroniona. Liga może jedynie 

wspierać  nowo  odkryte  planety  oraz  służyć  im  radą  i  pomocą.  Krążą  pogłoski,  że  istnieją 

tajne organizacje Ligi, zwalczające tak podłe społeczeństwa jak to, ale oczywiście nie mówi 

się o tym publicznie. To, co się tu dzieje, jest straszne. Spiovente jest wypaczonym obrazem 

cywilizowanych światów. Nie panuje tu żadne prawo, tylko siła. Rządzą przywódcy gangów 

kryminalnych, zwani Capo. Docci jest jednym z nich. Każdy Capo stara się podporządkować 

sobie tę planetę. Kiedy tylko znajdę szczeliny w tej strukturze społecznej, znów staniemy się 

szczurami. Ale obawiam się, że nie stalowymi, ale zwykłymi futerkowymi gryzoniami sprzed 

wieków. 

- Każdy szczur jest dobry. Wybrniemy z tego! 

Musieliśmy  przesunąć  się,  bo  właśnie  na  tył  wozu  wepchnięto  pierwszą  poobijaną, 

trzeszczącą  w  szwach  pakę.  Kiedy  ostatnia  skrzynia  została  załadowana,  wdrapali  się 

tragarze.  To  dobrze,  że  było  prawie  ciemno.  Naprawdę  nie  miałem  ochoty  oglądać  ich  z 

background image

bliska. Byli to trzej parszywi, brudni, zarośnięci mężczyźni ubrani w łachmany. I niedomyci, 

o  czym  poinformował  mnie  mój  zdegustowany  nos.  Na  koniec  wgramolił  się  czwarty 

mężczyzna,  większy  i  bardziej  obrzydliwy  od  pozostałych,  choć  jego  strój  był  w  trochę 

lepszym stanie. Spojrzał na nas z góry i oprócz smrodu wyczułem kłopoty. 

- Wiecie, kim jestem? Jestem Muskuł. To jest moja furmanka i macie robić, co wam 

powiem.  Pierwszą  rzeczą,  jaką  powiem,  będzie  to,  że  ty,  stary,  masz  zdjąć  kurtkę.  Będzie 

wyglądać lepiej na mnie niż na tobie. 

-  Dziękuję  za  propozycję,  proszę  pana,  ale  myślę,  że  swoje  ubranie  zatrzymam  na 

sobie - odpowiedział Hetman z anielską słodyczą w głosie. 

Wiedziałem,  co  zamierza  zrobić  i  miałem  nadzieję,  że  dobrze  to  sobie  przemyślał. 

Mieliśmy  bardzo  mało  miejsca,  a  ten  zbir  był  dwa  razy  większy  ode  mnie.  Miałem  czas  na 

tylko jeden cios, który musiał być skuteczny. 

Osiłek  zaryczał  z  gniewu  i  zaczął  się  przedzierać  przez  paki.  Przerażeni  niewolnicy 

odczołgiwali  mu  się  z  drogi.  Ja  także  się  odczołgałem,  więc  nie  zwrócił  na  mnie  uwagi. 

Doskonale.  Dopadł  już  Hetmana,  gdy  oburącz  uderzyłem  go  w  kark.  Upadł  z  głośnym 

łoskotem na stertę pak. 

Odwróciłem  się  do  niewolników,  którzy  w  milczeniu  obserwowali  nas  szeroko 

otwartymi oczami. 

-  Teraz  ja  jestem  Muskuł  -  powiedziałem,  a  oni  skwapliwie  skinęli  głowami. 

Wskazałem najbliższego. - Jak się nazywam? 

- Muskuł - odparł bez wahania i dodał: - Nie odwracaj się plecami do tamtego, kiedy 

się ocknie. 

- Pomożesz mi? 

W uśmiechu pokazał szczerniałe, połamane zęby. 

- Nie pomogę walczyć. Ale ty nas nie bić jak on. 

- Nie będzie bicia. Wszyscy pomożecie? Skinęli głowami. 

- Dobrze. Więc waszym pierwszym zadaniem będzie wywalenie stąd byłego Muskuła. 

Nie chcę być za blisko, kiedy się ocknie. 

Wykonali  polecenie  z  entuzjazmem,  z  własnej  inicjatywy  dodając  osiłkowi  kilka 

kopniaków. 

-  Dziękuję,  James,  jestem  ci  wdzięczny  za  interwencję  -  powiedział  Hetman.  - 

Pomyślałem sobie, że prędzej czy później będziesz musiał zmierzyć się z nim. Lepiej prędzej, 

więc  odwróciłem  jego  uwagę.  Rozpoczął  się  nasz  awans  społeczny,  bo  już  przekroczyłeś 

najniższą kategorię niewolników. A co to jest, do stu par satelitów?! 

background image

Spojrzałem  w  kierunku,  który  wskazywał,  i  wytrzeszczyłem  oczy  tak  samo  jak  on. 

Była  to  jakaś  maszyna,  to  oczywiste.  Powoli  zbliżała  się  do  nas,  brzęcząc,  klekocząc  i 

buchając  dymem.  Maszynista  ustawił  ją  tyłem  do  furmanki,  a  jego  pomocnik  zeskoczył  i 

połączył oba pojazdy. Poczuliśmy szarpnięcie i powoli ruszyliśmy. 

-  Patrz  uważnie,  Jim,  i  pamiętaj  -  powiedział  Hetman.  -  Oto  przykład  prymitywnej 

techniki, dawno już zapomnianej i zagubionej w otchłani czasu. Ten wehikuł jest napędzany 

parą. To jest, jako żywo, pojazd parowy. Mam wrażenie, że będzie mi się to podobać. 

Nie  podzielałem  jego  entuzjazmu  dla  tej  neolitycznej  maszyny.  Myślałem  o 

zdetronizowanym zbirze i o tym, co się stanie, gdy mnie dorwie. Uznałem, że muszę lepiej 

poznać  obowiązujące  tu  zasady.  Przedostałem  się  do  pozostałych  niewolników,  ale  zanim 

rozpocząłem  rozmowę,  przetoczyliśmy  się  po  moście  i  przez  wielką  bramę  w  wysokim 

murze. Kierowca naszego wozu parowego zahamował i zawołał: 

- Rozładować to! 

W moim nowym wcieleniu, jako Muskuł, nadzorowałem tylko wyładunek, prawie nie 

pomagając  innym.  Właśnie  zleciała  na  ziemię  ostatnia  paka,  gdy  jeden  z  niewolników 

szepnął: 

- Idzie przez bramę, za tobą! 

Szybko  odwróciłem  się.  Miał  rację.  Szedł  tam  były  Muskuł,  podrapany  i 

zakrwawiony, z siną od gniewu twarzą. Z rykiem ruszył do ataku. 

background image

20 

A ja zacząłem od tego, że rzuciłem się do ucieczki. Mój prześladowca ruszył za mną 

w  szaleńczym  pościgu.  Nie  zrobiłem  tego  ze  strachu,  ale  żeby  mieć  wystarczająco  dużo 

miejsca. Gdy tylko oddaliłem się od furmanki, odwróciłem się i podstawiłem zbirowi nogę, a 

on jak długi rozciągnął się na ziemi. 

To  wzbudziło  głośny  śmiech  widzów.  Gdy  się  podnosił,  rozejrzałem  się  prędko. 

Wokół nas stali uzbrojeni strażnicy, niewolnicy oraz odziany na czerwono sam Capo Docci. 

Zaczął  świtać  mi  pewien  pomysł,  ale  zanim  ukształtował  się  ostatecznie,  musiałem  zacząć 

działać, żeby ocalić życie. 

Zbir  szybko  się  uczył.  Tym  razem  nie  rzucił  się  na  mnie  jak  wściekły.  Podchodził 

powoli  z  szeroko  rozpostartymi  ramionami  i  rozcapierzonymi  palcami.  Gdyby  zdołał  mnie 

chwycić, nie wydostałbym się żywy z jego czułego uścisku. Cofałem się powoli, odwróciłem 

się, by stanąć twarzą do Capo Docci, po czym odsunąłem się i szybko postąpiłem do przodu. 

Oburącz złapałem wyciągniętą rękę napastnika, pociągnąłem i jednocześnie upadłem do tyłu. 

Byłem wystarczająco ciężki, by przerzucić go nad sobą i znów rozłożyć na ziemi. 

Poderwałem się na nogi mając już gotowy plan. Zrobię pokaz! 

-  To  była  prawa  ręka!  -  zawołałem  głośno.  Potykając  się,  Muskuł  znów  zaatakował, 

więc zaryzykowałem i zapowiedziałem następny strzał: 

- Prawe kolano. 

Kopnąłem z doskoku i trafiłem go w rzepkę. To jest bolesne, więc upadł z wrzaskiem. 

Tym razem wstawał wolniej, ale ciągle jeszcze rozjuszony. Nie przestanie, dopóki nie straci 

przytomności. Ale to dobrze. 

- Lewa ręka. 

Chwyciłem ją, wykręciłem do tyłu i przytrzymałem, mocno popychając. Muskuł był 

silny i wciąż walczył, próbując chwycić mnie prawą ręką lub podciąć. Ale ja byłem szybszy. 

- Lewa noga! - zawołałem. 

Kopnąłem go mocno w łydkę i znów się przewrócił. Odstąpiłem i spojrzałem na Capo 

Docci. Cała jego uwaga skupiona była na mnie. 

- Czy równie łatwo zabijasz, jak tańczysz? - zapytał. 

- Mogę, ale wolę tego nie robić - zdawałem sobie sprawę, że mój przeciwnik podniósł 

się i stał teraz na chwiejnych nogach. Odwróciłem się tak, aby móc go widzieć kątem oka. - 

Wolę pozbawić go przytomności. W ten sposób wygram walkę, a ty nie stracisz niewolnika. 

Zbir zacisnął ręce na mojej szyi i zabulgotał ze złości. Popisywałem się, ale robiłem to 

świadomie.  Musiałem  zapewnić  moim  widzom  dobry  pokaz.  Więc  nie  oglądając  się, 

background image

wymierzyłem  zgiętą  ręką  cios  do  tyłu.  Z  całej  siły  wpakowałem  łokieć  w  brzuch  Muskuła, 

dokładnie pośrodku, tuż pod mostkiem. Prosto w zwój nerwowy, znany jako splot słoneczny. 

Ręce  zbira  opadły,  a  ja  zrobiłem  krok  do  przodu  słysząc,  jak  głucho  walnął  o  ziemię. 

Znieruchomiałem z kamienną twarzą. 

Capo Docci przywołał mnie gestem, a kiedy się zbliżyłem, powiedział: 

-  To  nowy  sposób  walki,  przybyszu.  Nasze  zabijaki  walczą  na  pięści.  Biją  się  tak 

długo, aż jeden z nich wypadnie z gry. My zakładamy się, kto zwycięży. 

- Taka walka jest marnotrawstwem. Cała sztuka polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie i 

jak uderzyć. 

-  Twoja  sztuka  jest  bezradna  wobec  ostrej  stali  -  powiedział,  wyciągając  do  połowy 

miecz.  Musiałem  teraz  postępować  ostrożnie.  Mógł  mnie  posiekać  tylko  po  to,  żeby 

udowodnić mi, że nie dam mu rady. 

-  Nie  mogę  walczyć  gołymi  rękami  przeciwko  takiemu  szermierzowi  jak  ty  - 

stwierdziłem  pokornie.  Z  tego,  co  wiedziałem,  Docci  używał  miecza  tylko  do  krojenia 

pieczystego, ale pochlebstwo nigdy nie zaszkodzi. - Ta sztuka jest przydatna tylko w starciu z 

człowiekiem niedoświadczonym w walce na miecze albo noże. 

Przetrawił to i zawołał najbliższego strażnika: 

- Hej ty, wyjdź na niego z nożem! 

Nie  tak  to  sobie  zaplanowałem,  ale  nie  było  teraz  sposobu,  by  uniknąć  pojedynku. 

Strażnik uśmiechnął się, wyrwał z pochwy lśniący sztylet i ruszył ku mnie pewnym krokiem. 

Odpowiedziałem uśmiechem. Uniósł broń przygotowując się do pchnięcia, ale nie skierował 

ostrza dokładnie na wprost, jak zrobiłby to doświadczony nożownik. Pozwoliłem mu podejść 

blisko i stałem nieruchomo, dopóki nie uderzył. 

Typowa obrona. Zrobiłem krok do przodu i zablokowałem uderzenie. Chwyciłem go 

za  rękę  i  wykręciłem  ją.  Wszystko  odbyło  się  bardzo  szybko.  Nóż  poleciał  w  jedną  stronę, 

napastnik w drugą. Musiałem prędko zakończyć ten pokaz, żeby nie przyszło mi zmierzyć się 

z pałkami albo pistoletem. Zbliżyłem się do Capo Docci i powiedziałem spokojnie: 

-  Te  sposoby  obrony  i  zabijania,  stosowane  w  innych  światach,  są  nieznane  na 

Spiovente.  Nie  chciałbym  ich  wszystkich  teraz  wyjawiać.  Jestem  pewien,  że  nie  życzysz 

sobie,  by  niewolnicy  poznali  tak  niebezpieczne  ciosy.  Pozwól,  że  inne  umiejętności 

zaprezentuję ci bez udziału tej publiczności. Mogę nauczyć tego wszystkiego twoją ochronę, 

bo wielu tutaj na pewno chciałoby cię zabić. Pomyśl o swoim bezpieczeństwie. - Brzmiało to 

jak wykład o przepisach drogowych, ale chyba go przekonało. Nie do końca... 

background image

-  Nie  lubię  żadnych  nowych  pomysłów  -  warknął.  -  Lubię,  jak  wszystko  jest  po 

staremu. 

Czyli on na szczycie, a reszta na dole, w łańcuchach. Odezwałem się szybko: 

-  To,  co  robię,  nie  jest  nowe,  jest  stare  jak  ludzkość.  Sekrety  przekazywane  są 

potajemnie od zarania dziejów. Możesz je teraz poznać. Nadchodzą zmiany, wiesz o tym, a 

wiedza jest siłą. Gdy inni chcą ci odebrać to, co posiadasz, dobra jest każda broń, którą można 

ich  pobić.  -  Wszystko  to  wydawało  mi  się  idiotyzmem,  ale  miałem  nadzieję,  że  do  niego 

przemówi. Z tego, co Hetman mówił mi o tym fajansiarskim świecie, wynikało, że tylko siła 

zapewnia bezpieczeństwo - czysta paranoja, ale Docci musiał to teraz przemyśleć. Trochę się 

tego  obawiałem,  gdyż  biorąc  pod  uwagę  jego  niskie  czółko,  myślenie  mogło  go  boleć. 

Odwrócił się na pięcie i odszedł. 

Uprzejmość, podobnie jak mydło, była towarem nieznanym na tej planecie. Żadnego 

tam „Do zobaczenia" albo „Pomyślę o tym". Dopiero po chwili zrozumiałem, że posłuchanie 

się  skończyło.  Rozbrojony  strażnik  gapił  się  na  mnie  rozcierając  nadgarstek,  ale  schował 

sztylet. Rozmawiałem z Capo Docci, zatem nie mógł mnie zadźgać bez powodu. Pozostał mi 

więc tylko mój pierwszy przeciwnik - były Muskuł. Wciąż siedział oszołomiony. Zbliżyłem 

się do niego. Spojrzał na mnie, mrugając oczami. Zrobiłem najbardziej wredną minę, na jaką 

było mnie stać, i powiedziałem: 

- Już dwa razy naraziłeś mi się. Nie zrobisz tego po raz trzeci, bo wypadniesz z gry. 

Zabiję cię. 

W  jego  oczach  wciąż  była  nienawiść,  ale  oprócz  niej  pojawił  się  strach.  Postąpiłem 

krok  naprzód,  a  on  przypadł  do  ziemi.  Nieźle.  Byle  tylko  zbyt  często  nie  odwracać  się  do 

niego plecami. Jednak teraz odwróciłem się i dumnie odmaszerowałem. 

Ruszył za mną, powłócząc nogami i tak dołączyliśmy do oczekujących niewolników. 

Chyba  pogodził  się  ze  swoją  degradacją,  podobnie  jak  reszta.  Kilku  byłych  podwładnych 

popatrzyło  na  niego  ponuro,  ale  wszyscy  zachowali  spokój.  Bardzo  mi  to  odpowiadało. 

Ćwiczyć  w  sali  gimnastycznej  to  jedno,  a  zmierzyć  się  z  tymi  osiłkami,  którzy  naprawdę 

chcieli mnie zabić, to drugie. Rozpromieniony Hetman zaczął mi gratulować. 

- Dobra robota, Jim, bardzo dobra robota. 

- I bardzo męcząca. Co teraz? 

-  Z  tego,  co  mi  wiadomo,  ta  grupka  ma,  że  tak  powiem,  wolne,  bo  pracowała  przez 

całą noc. 

- Więc teraz kolej na odpoczynek i jedzenie. Prowadź. 

background image

Zastanawiałem  się,  dlaczego  nazywano  to  coś  jedzeniem.  Jedyną  zaletą  tego  czegoś 

był fakt, że nie było to aż tak wstrętne jak potrawy kuchni veniańskiej serwowane na statku 

kosmicznym.  Za  budynkiem  bulgotał  na  ogniu  ogromny  i  nieprawdopodobnie  brudny  gar. 

Mistrz  kuchni  -  było  świętokradztwem  używać  tak  szlachetnego  tytułu  w  stosunku  do  tego 

odrażającego  typa,  równie  brudnego  jak  jego  garnek  -  mieszał  zawartość  wielką  drewnianą 

warząchwią.  Każdy  z  niewolników  brał  ze  sterty  na  stole  obok  drewnianą  miskę,  którą 

napełniał kucharz. Nikt nie obawiał się, że zgubi lub połamie sztućce, bo takowych w ogóle 

nie  było.  Wszyscy  jedli  rękami,  więc  ja  robiłem  to  samo.  Była  to  jakaś  papka  warzywna, 

zupełnie bez smaku, ale zapychająca. Hetman usiadł na ziemi obok mnie, oparł się o ścianę i 

powoli jadł swoją porcję. Skończyłem pierwszy i bez trudu powstrzymałem chęć, by poprosić 

o dokładkę. 

- Jak długo pozostaniemy niewolnikami? - zapytałem. 

-  Dopóki  nie  dowiem  się  czegoś  więcej  o  tutejszym  systemie.  Ty  spędziłeś 

dotychczasowe życie na jednej planecie, więc świadomie i podświadomie przyjmujesz znane 

ci  społeczeństwo  jako  jedyne  możliwe.  W  rzeczywistości  jest  zupełnie  inaczej.  Kultura  jest 

wynalazkiem  ludzkości,  tak  jak  komputer  czy  widelec.  Ale  jest  pewna  różnica.  Gdybyśmy 

chcieli zmienić komputery lub sztućce, członkowie danej kultury nie znieśliby tego. Wierzą, 

że tylko ich sposób życia jest jedyny i słuszny, a wszystko inne to aberracja. 

- Brzmi to głupio. 

- Bo jest  głupie. Ale jeśli ty zdajesz sobie z tego sprawę, a oni nie, to możesz wyjść 

poza  utarte  zasady  albo  nagiąć  je  do  swoich  potrzeb.  Teraz  właśnie  usiłuję  się  dowiedzieć, 

jakie są te zasady na Spiovente. 

- Spróbuj zrobić to jak najszybciej. 

- Postaram się, bo sam nie czuję się tu najlepiej. Muszę ustalić, czy istnieje zmienność 

pionowa,  a  jeżeli  tak,  to  jak  jest  zorganizowana.  Jeżeli  nie  ma  zmienności  pionowej, 

będziemy musieli ją wymyślić. 

- Zgubiłem się. Pionowe co? 

- Zmienność. W kategoriach klasy i kultury. Weźmy na przykład tych niewolników i 

strażników.  Czy  niewolnik  ma  szansę  zostania  strażnikiem?  Jeżeli  tak,  jest  to  zmienność 

pionowa.  Jeżeli  nie,  jest  to  społeczeństwo  klasowe  i  wszystkim,  co  można  osiągnąć,  jest 

zmienność pozioma. 

- To znaczy, zostać naczelnym niewolnikiem i pomiatać całą resztą niewolników? 

background image

-  Właśnie  tak,  Jim  -  skinął  głową.  -  Pozostaniemy  niewolnikami  tak  długo,  aż  moje 

badania  wykażą,  jak  to  wszystko  jest  możliwe.  Ale  najpierw  potrzebujemy  trochę 

odpoczynku. Wszyscy są teraz pogrążeni we śnie. Proponuję pójść w ich ślady. 

- Zgoda... 

- Hej, ty, chodź tu! 

Był  to  Tars  Tukas.  Wskazywał  oczywiście  na  mnie.  Miałem  wrażenie,  że  będzie  to 

bardzo długi dzień. 

Przynajmniej  mogłem  zwiedzić  okolicę.  Przecięliśmy  podwórze  -  scenę  moich 

triumfów  -  i  weszliśmy  na  górę  po  kamiennych  schodach.  Przed  drzwiami  pociągu  stał 

uzbrojony  strażnik,  a  dwóch  innych  rozpierało  się  obok  na  drewnianej  ławie.  Wnętrze 

urządzone  było  luksusowo  według  tutejszych  pojęć;  plecione  maty  na  podłogach,  krzesła, 

stoły oraz kilka koszmarnych portretów na ścianach, niektóre z grubsza przypominały Capo 

Docci. Zostałem wepchnięty prosto do kolejnego dużego pokoju, z którego okien widać było 

pola, drzewa i prawie nic poza tym. Był tu Capo Docci z małą paczką swoich ludzi. Wszyscy 

popijali  coś  z  metalowych  kubków.  Byli  dobrze  ubrani,  jeżeli  gustujecie  w  wielobarwnych 

skórzanych spodniach, luźnych koszulach i długich mieczach. 

Capo Docci skinął na mnie. 

-  Ty  tam,  podejdź  bliżej,  niech  ci  się  przyjrzymy.  Pozostali  odwrócili  się  z 

zainteresowaniem i przyglądali mi się jak zwierzęciu na targu. 

- I on naprawdę powalił tamtego bez użycia pięści? - zapytał jeden z nich. - Przecież 

on jest taki słaby i cherlawy, a w dodatku brzydki. 

Są takie chwile, kiedy powinno się otwierać usta tylko po to, żeby jeść. To była jedna 

z nich. Ale ja byłem  zmęczony, miałem tego wszystkiego dość i  w ogóle byłem  w podłym 

nastroju. Coś we mnie pękło. 

- Nie tak słaby, cherlawy i brzydki jak ty, świński cycku. 

To  całkiem  skutecznie  zmieniło  jego  nastrój.  Ryknął  z  wściekłości,  spąsowiał,  a 

potem wydobył długi miecz i rzucił się na mnie. 

Miałem  mało  czasu  na  myślenie,  a  jeszcze  mniej  na  działanie.  Jeden  z  pozostałych 

gogusiów stał tuż obok, niedbale trzymając metalowy kubek. Wyrwałem mu go i chlusnąłem 

jego zawartość w twarz atakującemu mężczyźnie. 

Większość  płynu  poleciała  na  podłogę,  ale  wystarczająco  dużo  dostało  mu  się  do 

oczu,  by  go  jeszcze  bardziej  rozsierdzić.  Zadał  cios  mieczem.  Przyjąłem  ostrze  na  kubek, 

którym  następnie  przejechałem  wzdłuż  klingi  aż  do  palców,  po  czym  wykręciłem 

napastnikowi rękę. 

background image

Zawył  melodyjnie,  a  miecz  brzęknął  o  podłogę.  Wtedy  przechyliłem  go  i 

przygotowałem się do wymierzenia mu efektownego kopniaka w tyłek. 

Lecz w tej samej chwili ktoś podciął mnie od tyłu i rozciągnąłem się jak długi. 

background image

21 

Musiało im się to wydać bardzo zabawne, gdyż zgodnie ryknęli śmiechem. Zacząłem 

gramolić się, by chwycić leżący obok miecz, ale ktoś  kopnął  go dalej. Sprawy układały się 

źle. Nie mogłem ich wszystkich pobić. Musiałem się stąd wydostać. 

Ale było już za późno. Dwóch z nich przygniotło mnie do ziemi, a trzeci przykopał mi 

w bok. Za moment mój pierwszy przeciwnik ukląkł przy mnie i wyciągnął sztylet o lśniącym 

ostrzu. 

- Co to za typek, Capo Docci?! - zawołał, jedną ręką trzymając mnie za brodę, a drugą 

przykładając mi sztylet do gardła. 

- Jakiś z innej planety - odparł Docci. - Wyrzucili go ze statku. 

- A jest cokolwiek wart? 

-  Nie  wiem  -  powiedział  Capo  Docci,  gapiąc  się  na  mnie  tępo.  -  Może,  ale  nie 

podobają mi się te jego cwane sztuczki. Nie chcemy ich tutaj. Zabij go i skończmy z tym. 

Ani  drgnąłem  podczas  tego  zajmującego  dialogu,  bo  z  oczywistych  przyczyn 

interesował mnie jego wynik. Teraz zmieniłem taktykę. 

Mój napastnik wrzasnął, gdy wykręciłem mu rękę - mam nadzieję, że ją złamałem - i 

chwyciłem sztylet, który wypadł z bezwładnej dłoni. Złapałem swego niedoszłego zabójcę za 

koszulę,  po  czym  popchnąłem  go  tak,  że  roztrącił  swoich  towarzyszy.  Poderwałem  się  na 

nogi. Ruszyli ku mnie, ale zatrzymali się, gdy machnąłem na odlew sztyletem. Korzystając z 

tego rzuciłem się do ucieczki, zanim zdążyli dobyć broni. Pobiegłem co sił w nogach. 

W jedynym znanym mi kierunku; z powrotem w dół po schodach. Po drodze wpadłem 

na Tars Tukasa, pozbawiając go przytomności. 

Rozbrzmiały za mną gniewne okrzyki, więc nie marnowałem czasu na oglądanie się 

za  siebie.  Zbiegłem  po  trzy  stopnie  naraz.  Strażnicy  przy  wejściu  zaczęli  wstawać,  gdy 

wbiłem  się  między  nich,  i  wszyscy  przewróciliśmy  się  na  ziemię.  Jednemu  przydeptałem 

tchawicę  i  chwyciłem  jego  pistolet.  Drugi  szamotał  się,  by  wycelować  we  mnie  ze  swojej 

broni, ale byłem szybszy i uderzyłem go w skroń. 

Tupot  ścigających  zbliżył  się,  gdy  runąłem  przez  drzwi  prosto  na  zaskoczonego 

trzeciego  strażnika.  Wyciągnął  miecz,  ale  zanim  zdążył  go  użyć,  stracił  przytomność. 

Odrzuciłem  sztylet,  chwyciłem  długie  ostrze  strażnika  i  ruszyłem  dalej.  Przede  mną  była 

brama, przez którą przyjechaliśmy. Otwarta na oścież. 

I dobrze strzeżona przez uzbrojonych mężczyzn, którzy  właśnie unosili pistolety. W 

chwili gdy wystrzelili, skręciłem gwałtownie w stronę domu niewolników. Nie wiem, którędy 

przeszły kule, ale gdy wypadłem za róg, byłem wciąż żywy. 

background image

Jeden  miecz,  jeden  pistolet,  jeden  bardzo  zmęczony  Jimmy  diGriz,  który  wciąż  nie 

odważył  się  zatrzymać  ani  nawet  zwolnić.  Przede  mną  wyrósł  zewnętrzny  mur,  a  na  nim 

rusztowanie i drabina oparta blisko miejsca, gdzie murarze dokonywali napraw. Wrzasnąłem i 

groźnie  potrząsnąłem  bronią,  a  robotnicy  rozpierzchli  się  na  wszystkie  strony.  Zacząłem 

wspinać się po drabinie najszybciej, jak mogłem. Wokół mnie kule oderzały o mur, odłupując 

kawałki kamieni. 

W  końcu  stanąłem  na  szczycie,  usiłując  zaczerpnąć  powietrza.  I  po  raz  pierwszy 

odważyłem się obejrzeć za siebie. 

Natychmiast  rzuciłem  się  plackiem  na  krawędź  muru,  bo  strzelcy  zebrani  na  dole 

oddali  salwę,  która  rozdarła  powietrze  tuż  nad  moją  głową.  Capo  Docci  i  jego  orszak 

pozostawili pościg strażnikom i stali teraz z tyłu, przeklinając i wymachując bronią. Cóż za 

manifestacja odwagi! Cofnąłem głowę, gdy zabrzmiała następna salwa. 

Inni strażnicy wspinali się do mnie, co nieco zmniejszało szansę ucieczki. Wyjrzałem 

za  mur  i  zobaczyłem,  że  u  jego  podnóża  rozciąga  się  brunatna  powierzchnia  wody.  To  jest 

szansa! 

-  Jim,  musisz  nauczyć  się  trzymać  gębę  na  kłódkę  -  powiedziałem,  wziąłem  głęboki 

oddech i skoczyłem. 

Rozległ się głośny plusk i utknąłem. Woda sięgała mi do szyi, ale po kolana tkwiłem 

w  miękkim  mule.  Z  mozołem  wyciągnąłem  jedną  nogę,  potem  drugą.  I  tak  brnąłem  do 

dalekiego brzegu. Nie było jeszcze widać pogoni, ale na pewno już się zbliżała. Nie mogłem 

się teraz zatrzymać! Wypełzłem w końcu na trawiasty brzeg, wciąż ściskając skradzioną broń, 

i chwiejnym krokiem dotarłem pod osłonę drzew. Wciąż ani śladu strażników. 

Powinni byli już przejść przez most i dogonić mnie! Nie mogłem uwierzyć w swoje 

szczęście... 

Dopóki nie upadłem jak długi, wrzeszcząc wniebogłosy, gdy ogarnęła mnie fala bólu. 

Niewiarygodnego bólu, zamazującego wzrok, słuch i wszelkie czucie. 

W  końcu  ustał.  Otarłem  łzy.  Pętla  bólu!  Zupełnie  o  niej  zapomniałem.  Tars  Tukas 

musiał odzyskać przytomność i nacisnął teraz guzik. Co on powiedział? Gdy się to włączy na 

dość długo, blokuje wszystkie nerwy i zabija. Chwyciłem but, by wyciągnąć wytrych i znów 

nadszedł  ból.  Gdy  tym  razem  ustał,  byłem  tak  słaby,  że  ledwo  mogłem  ruszyć  palcami. 

Niezdarnie manipulując wytrychem zrozumiałem, że to są sadyści i że powinienem być im za 

to  wdzięczny.  Gdyby  dłużej  przytrzymali  guzik,  byłbym  już  martwy.  Ale  ktoś, 

prawdopodobnie  Capo  Docci,  chciał,  żebym  cierpiał  i  zrozumiał,  że  nie  ma  ucieczki. 

Włożyłem wytrych do zamka i ogarnęła mnie nowa fala bólu. 

background image

Gdy wreszcie ustała, leżałem na boku bezwładny jak kłoda. 

Ale musiałem się ruszyć. Jeszcze jedno uderzenie i będzie po mnie! Będę leżeć w tym 

lesie,  dopóki  nie  umrę.  Zacisnąłem  drżące  palce.  Wytrych  zbliżył  się  do  zamka,  wszedł  do 

środka, lekko się przekręcił... 

Długo trwało, zanim sprzed moich oczu odpłynęła czerwona mgła, a ciało wynurzyło 

się  z  męki.  Nie  mogłem  drgnąć  i  miałem  wrażenie,  że  nigdy  więcej  się  nie  poruszę.  Gdy 

odzyskałem  wzrok,  musiałem  zamrugać,  żeby  rozproszyć  łzy.  I  zobaczyłem  najpiękniejszy 

widok na świecie. 

Na  spleśniałych  liściach  leżała  otwarta  pętla  bólu.  Życie  ocalił  mi  fakt,  że  moi 

prześladowcy  byli  przekonani,  że  to  urządzenie  wywołuje  pewną  śmierć.  Przeszukujący  las 

strażnicy nie śpieszyli się. Szli ku mnie powoli i rozmawiali: 

- ...gdzieś tutaj. Dlaczego po prostu go nie zostawią? 

- Zostawić dobry miecz i pistolet? Nic z tego! Poza tym Capo Docci chce, żeby jego 

ciało  wisiało  na  dziedzińcu,  dopóki  nie  zgnije.  Jeszcze  nigdy  nie  widziałem,  żeby  był  tak 

wściekły. 

Do  mojego  sparaliżowanego  ciała  powoli  powracało  życie.  Zsunąłem  się  ze 

zwierzęcej ścieżki, którą dotąd szedłem, wpełzłem w niskie krzaki i wyprostowałem za sobą 

trawę. W samą porę. 

- Popatrz, tu wyszedł z wody. Poszedł tą dróżką. 

Ciężkie kroki zbliżyły się i minęły mnie. Jedyne, co mi teraz pozostało, to położyć się 

i spokojnie czekać, aż powrócą mi siły. Na wszelki wypadek nie wypuściłem broni z ręki. 

Muszę przyznać, że był to jeden z trudniejszych momentów w moim życiu. Byłem bez 

przyjaciół, sam, wyczerpany, spragniony i ścigali mnie uzbrojeni ludzie, którzy z rozkoszą by 

mnie zabili. Trochę się tego nazbierało. Właściwie brakowało tylko, żeby zaczęło padać... 

I zaczął padać deszcz. 

Czasami uczucia mogą osiągnąć punkt tak wysoki albo tak niski, że nie można go już 

przekroczyć. Na przykład można kochać kogoś tak bardzo, że nie sposób kochać go jeszcze 

bardziej.  Tak  mi  się  przynajmniej  wydawało,  bo  nie  mam  w  tej  dziedzinie  żadnego 

doświadczenia. Miałem natomiast mnóstwo doświadczenia, jeśli chodzi o bycie na dnie. Tak 

jak  teraz.  Nie  mogłem  się  już  bardziej  pogrążyć.  Sprawił  to  deszcz.  Zacząłem  chichotać  i 

musiałem złapać się za usta, by nie roześmiać się na głos. Nie powinno się traktować w ten 

sposób złego stalowego szczura, bo mógł od tego zardzewieć! Potem poczułem wściekłość. 

Poruszyłem  nogami  i  musiałem  stłumić  jęk.  Wciąż  czułem  ból,  ale  silniejszy  był 

gniew.  Schowałem  pistolet,  wbiłem  miecz  w  ziemię  i  wstałem,  przytrzymując  się  gałęzi. 

background image

Oparłem  się  na  mieczu,  zachwiałem,  ale  nie  upadłem.  W  końcu  zmusiłem  się,  by  krok  po 

kroku oddalić się od poszukiwaczy i kryminalnego państewka Capo Docci. 

To był bardzo duży las. Długo przemierzałem zwierzęce ścieżki, dopóki nie nabrałem 

pewności,  że  pogoń  została  daleko  w  tyle.  Gdy  wreszcie  las  się  przerzedził,  usiadłem  pod 

drzewem,  by  odpocząć.  Zobaczyłem  przed  sobą  zaorane  pole.  Był  już  najwyższy  czas,  by 

dotrzeć do ludzkich siedzib. Gdzie są pługi, tam są oracze, nie będzie trudno ich znaleźć. Gdy 

tylko  odzyskałem  nieco  siły,  ruszyłem  wzdłuż  skraju  lasu,  gotów  ukryć  się  wśród  drzew, 

gdyby  znów  pojawiła  się  pogoń.  Na  szczęście  najpierw  zobaczyłem  chałupę.  Była  bardzo 

niska, kryta strzechą i  nie miała okien, przynajmniej z tej strony. Miała natomiast komin, z 

którego unosiła się smużka dymu. W tym łagodnym klimacie nie ogrzewa się domów, więc 

musiał to być ogień pod kuchnią. Jedzenie. 

Na  tę  myśl  mój  zaniedbany  żołądek  zaczął  burczeć  i  narzekać.  Doskonale  go 

rozumiałem. Przede wszystkim potrzebował jedzenia i picia. A gdzie mogłem je znaleźć, jeśli 

nie na tej samotnej farmie? Pytanie było jednocześnie odpowiedzią. Przebrnąłem przez pole i 

obszedłem  dom  dookoła.  Nie  było  tu  nikogo.  Tylko  przez  otwarte  drzwi  dobiegały  głosy, 

śmiech,  płacz  dziecka  i  zapach  jedzenia.  Mniam!  Przelazłem  przez  próg  i  wszedłem  do 

środka. 

- Patrzcie, ludziska! Zobaczcie, kto przyszedł! 

Wokół  drewnianego  stołu  siedziało  pół  tuzina  ludzi,  starzy  i  młodzi,  grubi  i  chudzi. 

Wszyscy  mieli  ten  sam  wyraz  twarzy  -  gapili  się  na  mnie  z  rozdziawionymi  ustami.  Nawet 

dziecko  przestało  płakać,  bo  naśladowało  dorosłych.  W  końcu  stary  mężczyzna  przerwał 

ciszę, podrywając się na nogi w takim pośpiechu, że przewrócił swój trójnożny stołek. 

-  Witaj  nam,  dostojny  panie,  witaj  -  i  ukłonił  się,  by  okazać,  jak  wielką  radość 

sprawiło mu moje przybycie. - Czym możemy ci służyć, dostojny panie? 

- Jeżeli macie cokolwiek do zjedzenia... 

-  Ależ  prosimy,  usiądź,  wieczerzaj.  Chętnie  podzielimy  się  z  tobą  naszym  ubogim 

wiktem. Proszę bardzo - postawił stołek na miejsce i gestem zaprosił mnie, żebym usiadł. Inni 

szybko  odsunęli  się  od  stołu,  by  mi  nie  przeszkadzać.  Ich  gorliwość  mogła  mieć  dwie 

przyczyny: albo dobrze znali ludzką naturę i od razu zorientowali się, że jestem  porządnym 

gościem,  albo  zobaczyli  miecz  i  pistolet.  Postawiono  przede  mną  drewniany  talerz, 

napełniony  z  garnka  wiszącego  nad  ogniem.  Poziom  życia  był  tu  o  szczebel  wyższy  niż  w 

zagrodzie dla niewolników, bo dostałem także drewnianą łyżkę. Z rozkoszą zajadałem gulasz 

warzywny, w którym od czasu do czasu pojawiał się kawałek mięsa - wszystko świeżutkie i 

pyszne. Dostałem także gliniany kubek pełen zimnej wody i już nic więcej nie było mi trzeba 

background image

do szczęścia. Jadłem z apetytem, a chłopi zebrani w drugim końcu izby o czymś między sobą 

szeptali. Nie sadziłem, by chcieli mi zrobić krzywdę, ale mimo to nie spuszczałem z nich oka. 

Mój miecz leżał na stole pod ręką. 

Gdy skończyłem jeść i głośno beknąłem, co zostało przyjęte z dużym zadowoleniem, 

stary wystąpił naprzód. Popychał przed sobą kudłatego wyrostka, który wyglądał na mojego 

rówieśnika. 

- Dostojny panie, czy mogę z tobą pomówić? Skinąłem twierdząco i znów beknąłem. 

Stary przyjął to z uśmiechem. 

-  To  bardzo  miłe  z  twojej  strony,  że  tak  pochlebiasz  kucharce.  Na  pewno  jesteś 

człowiekiem wesołym i mądrym, a także znanym wojownikiem. Pozwól więc, że przedłożę ci 

pewną drobną prośbę. 

Znów przytaknąłem. Czegóż nie zdoła sprawić pochlebstwo. 

- Oto mój trzeci syn, Dreng. Jest silny, posłuszny i pracowity, ale nasze gospodarstwo 

jest  małe,  a  mamy  dużo  gąb  do  wyżywienia  i  musimy  oddawać  połowę  naszych  zbiorów 

wielmożnemu Capo Docci, który nas ochrania. 

Mówił to wszystko ze spuszczoną głową, ale w jego głosie zabrzmiały jednocześnie 

uległość  i  nienawiść.  Z  pewnością  Capo  Docci  chronił  ich  tylko  przed  samym  sobą.  Stary 

popchnął Drenga i ścisnął jego biceps. 

-  Jest  twardy  jak  kamień,  panie.  On  jest  bardzo  silny.  Zawsze  chciał  zostać 

najemnikiem,  takim  jak  ty,  dostojny  panie.  Wojownik  ma  broń,  jest  bezpieczny  i  może 

sprzedawać  swoje  usługi  wielmożom.  To  szlachetne  rzemiosło,  które  pozwoli  mu  także 

zarobić kilka dukatów. 

- Nie jestem werbownikiem. 

-  Oczywiście,  dostojny  panie.  Gdyby  Dreng  zaciągnął  się  jako  żołnierz  Capo  Docci, 

nie przyniosłoby mu to pieniędzy ani zaszczytów, a tylko rychłą śmierć. 

- To prawda - potwierdziłem, chociaż nie wiedziałem, że tak właśnie sprawy się mają. 

Stary trochę się rozgadał i dzięki temu dowiedziałem się czegoś więcej o życiu na Spiovente, 

które  zdecydowanie  nie  należało  do  przyjemności.  Napiłem  się  jeszcze  wody  i  znów 

spróbowałem  beknąć,  by  sprawić  przyjemność  kucharce,  ale  nie  udało  mi  się.  Stary  ciągle 

nawijał: 

-  Każdy  wojownik,  taki  jak  ty,  powinien  mieć  giermka,  który  będzie  mu  służył. 

Ośmielam się zapytać - bo widzieliśmy, że przybyłeś sam - co stało się z twoim giermkiem? 

-  Poległ  w  bitwie  -  wymyśliłem  na  poczekaniu.  Ta  informacja  oszołomiła  go,  więc 

domyśliłem się, że giermkowie nie biorą udziału w walce. - Gdy wróg zaatakował nasz obóz. 

background image

-  Widocznie  to  zabrzmiało  lepiej,  bo  skinął  głową  ze  zrozumieniem.  -  Oczywiście  zabiłem 

tego  łajdaka,  który  zaszlachtował  biednego  Smelly'ego.  Tak  to  bywa  na  wojnie.  To  twarde 

rzemiosło. 

Moi słuchacze mruknęli ze zrozumieniem, co oznaczało, że do tej pory nie zrobiłem 

fałszywego kroku. Przywołałem chłopaka. 

- Chodź tu, Dreng, i odpowiedz na moje pytania. Ile masz lat? 

Popatrzył na mnie spod grzywy potarganych włosów i wyjąkał: 

- W następne Święto Uczty Robakowej skończę cztery. 

Nie ciekawiły mnie informacje o tym odrażającym święcie. Chłopak z pewnością albo 

nie umie liczyć, albo na tej planecie rok trwa bardzo długo. Skinąłem głową i powiedziałem: 

- To dobry wiek dla giermka. Teraz powiedz mi, czy znasz swoje obowiązki? 

Dobrze by było,  gdyby je znał, bo ja nie miałem o nich bladego pojęcia. Z zapałem 

odpowiedział na moje pytanie: 

-  O  tak,  panie,  znam  je.  Stary  Kvetchy  był  kiedyś  żołnierzem  i  wiele  razy  mi  o  tym 

opowiadał. Trzeba czyścić miecz i pistolet, przynosić jedzenie z kuchni, napełniać manierkę 

wodą, gnieść wszy między kamieniami... 

-  Świetnie.  Widzę,  że  znasz  się  na  tym,  aż  do  ostatniego  ohydnego  szczegółu.  A  w 

zamian za twoje usługi mam cię nauczyć wojennego rzemiosła.... 

Skwapliwie przytaknął. 

Wszyscy w milczeniu czekali, aż podejmę decyzję. 

- Niech więc tak będzie. 

Okrzyki radości wzniosły się aż pod strzechę, a stary wyciągnął gar samogonu. Moja 

sytuacja się poprawiała, nieznacznie, ale z całą pewnością się poprawiała. 

background image

22 

Nowy  zawód  Drenga  był  dla  rodziny  powodem  do  zakończenia  pracy  na  ten  dzień. 

Samogon smakował  paskudnie, ale z pewnością zawierał  duży procent alkoholu, co w tych 

okolicznościach  było  nawet  nie  najgorszym  pomysłem.  Wypiłem  wystarczająco  dużo,  żeby 

uśmierzyć ból, a potem przystopowałem, żeby nie skończyć tak jak pozostali, czyli nie zwalić 

się na podłogę. Poczekałem, aż tatusiek gruntownie się ulula i wtedy przycisnąłem go, żeby 

wydobyć parę informacji. 

- Przybyłem tu z daleka i nic nie wiem o miejscowych układach - powiedziałem mu. -

Ale słyszałem, że ten miejscowy zbir, Capo Docci, jest trochę brutalny. 

-  Brutalny?  -  warknął  i  siorbnął  jeszcze  łyk  swojego  rozpuszczalnika  do  farb.  - 

Jadowite węże uciekają w panice, gdy się zbliża, a wszyscy wiedzą, że spojrzenie jego oczu 

zabija dzieci. 

Dalej  opowiadał  takie  głupoty,  że  wyłączyłem  uwagę.  Za  długo  zwlekałem  z 

wyciągnięciem od niego informacji. 

Rozejrzałem  się  w  poszukiwaniu  Drenga  i  znalazłem  go  przypiętego  do  garnka  z 

samogonem. Wytrąciłem mu go z ręki i trząsłem nim, aż wreszcie zwrócił na mnie uwagę. 

- Chodźmy. Już ruszamy. 

-  Ruszamy...?  -  szybko  zamrugał  i  spróbował  skupić  na  mnie  spojrzenie.  Bez 

większych rezultatów. 

- My. Idziemy. Idziemm! 

-  Aaa,  idziem.  Wezmę  koc  -  chwiejnie  wstał  i  znowu  zamrugał  próbując  na  mnie 

popatrzeć. - A gdzie jest twój koc? Co to ja mam go nieść? 

- Wróg mi go zabrał razem ze wszystkim, co posiadałem, poza mieczem i pistoletem, 

które zawsze mam przy sobie, póki serce mi bije. 

- Serce bije... Tak. Wezmę koc. Wezmę koc dla ciebie. - Poszedł gdzieś na tył domu i 

wrócił z dwoma puszystymi kocami, nie zwracając uwagi na lamenty kobiet uskarżających się 

na  mroźną  zimę.  Podstawowe  dobra  nie  przychodziły  wieśniakom  łatwo.  Uznałem,  że  na 

koniec będę musiał odstąpić mu parę groszy. 

Wkrótce  Dreng  pojawił  się  znowu  z  przewieszonymi  przez  ramię  kocami,  skórzaną 

torbą, grubym kijem w ręku i paskudnie wyglądającym nożem w drewnianej pochwie u pasa. 

Poczekałem na zewnątrz, żeby uniknąć łzawej, tradycyjnej sceny rozstania. Gdy wyszedł, był 

jakby trochę trzeźwiejszy i chwiejąc się stanął u mego boku. 

- Prowadź, panie. 

- To ty pokażesz mi drogę. Chcę odwiedzić twierdzę Capo Docci. 

background image

- Nie! Czy to może być, żebyś dla niego walczył?! 

-  To  ostatnia  rzecz,  jaką  bym  zrobił.  Tak  naprawdę  to  walczyłbym  przeciw  niemu 

nawet za drewnianego dukata. Chodzi o to, że Capo schwytał mojego przyjaciela. Chcę mu 

przesłać wiadomość. 

- Nawet zbliżenie się do twierdzy Capo Docci to wielkie niebezpieczeństwo! 

-  Jestem  o  tym  przekonany,  ale  się  nie  boję.  I  muszę  się  skontaktować  z  moim 

przyjacielem.  Prowadź  lasami,  jeśli  łaska.  Nie  chcę,  żeby  mnie  zobaczył  Capo  Docci  ani 

żaden z jego ludzi. 

Dreng  z  pewnością  również  nie  miał  na  to  ochoty.  Wytrzeźwiał  prowadząc  mnie  na 

drugą stronę lasu zacienionymi ścieżkami i ukrytymi dróżkami. 

Uważnie popatrzyłem na drogę prowadzącą do twierdzy. 

- Jak podejdziemy bliżej, to nas zobaczą - wyszeptał Dreng. 

Spojrzałem na późne, popołudniowe słońce i przytakująco kiwnąłem głową. 

- To był ciężki dzień. Prześpimy się w lesie i ruszymy tam z rana. 

- Nie iść tam. To śmierć! - mimo ciepłego popołudnia zaszczekał zębami. Pośpiesznie 

poprowadził mnie w głąb lasu do pokrytej trawą i przeciętej strumykiem dolinki. Wydobył z 

torby  gliniany  kubek,  napełnił  go  wodą  i  przyniósł  mi.  Pociągnąłem  łyk  i  pomyślałem,  że 

posiadanie giermka to nie taki głupi pomysł. Potem Dreng rozłożył na trawie koce, położył 

się na swoim i natychmiast zasnął. Usiadłem opierając się o drzewo. Wreszcie miałem moż-

liwość obejrzeć dokładnie zdobyczny pistolet. Był lśniący, nowy i zupełnie nie pasował do tej 

zacofanej  planety.  To  jasne,  że  pochodził  z  veniańskiego  statku.  Hetman  mówił,  że 

szmuglowali  broń.  I  właśnie  jeden  egzemplarz  miałem  teraz  w  ręku.  Przyjrzałem  mu  się 

bliżej. 

Żadnego  znaku  rozpoznawczego,  numeru  seryjnego.  Nic,  co  mogłoby  wskazywać, 

gdzie został wyprodukowany. I zupełnie jasne dlaczego. Gdyby agentom Ligi udało się taki 

egzemplarz dorwać, nie byliby w stanie ustalić, z jakiej planety pochodzi. Pistolet był spory - 

coś pośredniego pomiędzy karabinem a pistoletem. Znałem się na broni. Byłem honorowym 

członkiem Klubu Strzeleckiego w Pearl Gates i Bractwa Rożnowego. Strzelałem dobrze i parę 

razy  pomagałem  im  wygrać  zawody.  Nigdy  jednak  czegoś  podobnego  nie  widziałem. 

Zajrzałem w wylot lufy. Pistolet był chyba kalibru 0,30 i co nietypowe, miał gładką lufę. Miał 

też otwarty celownik, spust z bezpiecznikiem i jakąś dźwignię na łożysku. Pociągnąłem ją i 

pistolet rozpadł się na dwie części, a na ziemię posypały się naboje. Przyjrzawszy się bliżej 

jednemu z nich, zacząłem rozumieć, na jakiej zasadzie działał ten pistolet. 

background image

Sprytnie.  Żadnych  gwintów,  więc  nie  trzeba  się  było  martwić  o  czyszczenie  lufy. 

Zamiast  rotacji,  pociski  stabilizowały  w  locie  stateczniki,  które  również,  brrr,  mogły 

paskudnie poharatać wnętrzności. Naboje nie miały łusek. Pocisk otaczał sprasowany ładunek 

wybuchowy. Załatwiało to sprawę wyrzucania mosiądzu w błoto. Zajrzałem do komory. Cały 

mechanizm  był  wydajny  i  niezawodny.  Naboje  ładowało  się  we  wcięcie  łożyska.  Po 

napełnieniu  magazynka  ostatni  dodatkowy  nabój  włożyłem  do  komory.  Zamknąłem  i 

zaryglowałem. Było tu małe ogniwo słoneczne do ciągłego ładowania baterii. Gdy naciska się 

spust,  żarnik  w  komorze  zapala  ładunek.  Rozprężający  się  gaz  wystrzeliwuje  kulę,  a  jego 

część  powoduje  wprowadzenie  następnego  pocisku  do  komory.  Była  to  broń  prawie 

niezawodna, tania w produkcji i śmiercionośna... 

Zmęczony,  odłożyłem  pistolet,  przysunąłem  miecz,  żeby  mieć  go  w  zasięgu  ręki,  i 

poszedłem za przykładem Drenga. 

O świcie obudziliśmy się wyspani i z lekkim kacem. Dreng przyniósł mi wodę i podał 

pasek  czegoś,  co  wyglądało  jak  wędzony  rzemień.  Sobie  wziął  podobny  i  zaczął  go 

pracowicie żuć. Śniadanie w łóżku. Wspaniale! Ugryzłem swój kawałek i omal nie złamałem 

zęba. Nie tylko wyglądało to jak wędzony rzemień, ale też chyba nim było! 

Kiedy w twierdzy Capo Docci opuszczono most zwodzony, leżeliśmy w zagajniku na 

pobliskim  wzgórzu  -  najbliższym  osłoniętym  miejscu,  jakie  mogliśmy  znaleźć.  Teren  przy 

samej bramie został, z oczywistych przyczyn, oczyszczony z drzew i zarośli. Nie byliśmy tak 

blisko,  jakbym  pragnął,  ale  musieliśmy  jakoś  sobie  poradzić.  Ta  odległość  była  jednak 

stanowczo  zbyt  mała  dla  Drenga  -  czułem,  jak  cały  się  trzęsie.  W  bramie  pojawił  się 

uzbrojony mężczyzna, za którym szło czterech niewolników wlokących wóz. 

- Co się dzieje? - spytałem. 

- Zbieranie podatku. Odbierają swoją część zbiorów. 

- Czy jacyś wasi rolnicy wchodzą tam kiedykolwiek? 

- Nigdy! 

- A jak im sprzedajecie jedzenie? 

- Sami nam zabierają, co chcą. 

- Sprzedajecie im drewno na opał? 

- Kradną, co im potrzeba. 

Mają dość jednostronną ekonomię, pomyślałem ponuro. Ale musiałem coś wymyślić. 

Nie  mogłem  przecież  zostawić  tak  Hetmana  w  charakterze  niewolnika  w  tym  parszywym 

miejscu.  Moje  rozmyślania  przerwał  zgiełk  w  bramie,  z  której,  uprzedzając  moje  myśli, 

wyskoczyła jakaś postać i wepchnąwszy do fosy stojącego tam strażnika, zaczęła uciekać. 

background image

Hetman! 

Biegł szybko, ale pozostali strażnicy byli tuż za nim. 

-  Bierz  to  i  za  mną!  -  krzyknąłem,  wciskając  Drengowi  miecz.  Sam,  najszybciej  jak 

mogłem, zbiegłem ze zbocza krzycząc, aby zwrócić na siebie uwagę ścigających. Jednak nie 

spostrzegli mnie, dopóki nie strzeliłem nad ich głowami. 

Potem wszystko działo się bardzo szybko. Strażnicy zwolnili, a któryś nawet padł na 

ziemię  osłaniając  rękami  głowę.  Hetman  gnał  dalej,  lecz  żołnierz  będący  tuż  za  nim  rzucił 

długą  dzidą.  Trafiła  Hetmana  w  plecy.  Padł.  Biegnąc,  znowu  wystrzeliłem,  przeskoczyłem 

nad Hetmanem i kolbą pistoletu ogłuszyłem pikiniera. 

-  Na  wzgórze!  -  krzyknąłem  widząc,  że  Hetman,  z  zalanymi  krwią  plecami,  z 

wysiłkiem  staje  na  nogi.  Wypaliłem  jeszcze  dwa  razy  i  odwróciłem  się,  żeby  mu  pomóc.  I 

przy okazji zobaczyłem, że Dreng kurczowo ściskając miecz wciąż leży na szczycie wzgórza. 

-  Złaź  tutaj  i  pomóż  mu  albo  sam  cię  zabiję!  -  wrzasnąłem  odwracając  się  znów  i 

strzelając.  Nikogo  nie  trafiłem,  ale  przynajmniej  byłem  pewien,  że  się  nie  ruszą.  Hetman 

potykając się próbował iść, a Dreng pobiegł nam wreszcie na pomoc. Albo obudziła się w nim 

przyzwoitość,  albo  przestraszył  się,  że  go  ukatrupię.  Chyba  słusznie.  Wokół  nas  zaświstały 

kule, więc odwróciłem się i odwzajemniłem ogień. 

Dotarliśmy  na  szczyt  niższego  wzgórza,  a  stamtąd  do  lasu.  Dreng  i  ja  na  wpół 

wlekliśmy potykającego się i zataczającego Hetmana. Spojrzałem na jego plecy i ochłonąłem. 

Rana była powierzchowna, nic poważnego. Kiedy znaleźliśmy się pod osłoną drzew, pościgu 

jeszcze nie było widać. 

- Dreng, wyprowadź nas stąd. Nie mogą nas złapać! 

I  co  najdziwniejsze,  nie  złapali.  Nasz  wieśniak musiał  przez  całe  dzieciństwo  bawić 

się  w  tych  lasach,  bo  znał  tu  każdą  ścieżkę  i  każdy  patyk.  Zaprowadził  nas  do  podnóża 

całkiem sporej góry. Potykając się, z trudem wspięliśmy się na urwiste, porosłe trawą zbocze, 

z kilkoma mizernymi krzaczkami w połowie drogi. Dreng rozchylił te krzaczki i ukazało się 

wejście do płytkiej jaskini. 

-  Ścigałem  tu  kiedyś  futrzaka.  Nikt  nie  wie  o  tym  miejscu.  Wejście  było  niskie  i 

mieliśmy  sporo  roboty,  żeby  przepchnąć  przez  nie  Hetmana.  Ale  w  środku  jaskinia  była 

większa  i  mieliśmy  mnóstwo  miejsca  do  siedzenia,  nie  można  było  tylko  stać.  Rozłożyłem 

jeden z kocy i wtoczyłem na niego Hetmana tak, żeby leżał na boku. Jęknął. Spojrzałem na 

jego  twarz;  była  brudna  i  posiniaczona.  Trochę  ostatnio  przeszedł.  Spojrzał  na  mnie  i 

uśmiechnął się. 

- Dziękuję ci, mój chłopcze. Wiedziałem, że tam będziesz. 

background image

- Wiedziałeś? To ciekawe, bo ja nie wiedziałem. 

- Nonsens. Ale proszę cię, szybko, to... 

Wykrzywił się z jękiem, a jego ciało ogarnięte bólem aż wygięło się w hak. 

Pętla bólu! Znowu zapomniałem o niej. Teraz emitowała stały, prowadzący do pewnej 

śmierci sygnał. 

Gdy  się  człowiek  śpieszy,  to  się  diabeł  cieszy.  Opanowując  panikę,  wolno  zdjąłem 

prawy  but,  otworzyłem  przegródkę  i  wyjąłem  wytrych.  Przyklęknąłem,  wepchnąłem  go  w 

zamek i pętla się otworzyła. Gdy ją odrzucałem, rękę przeszył mi ostry ból. 

Hetman  był  nieprzytomny  i  ciężko  oddychał.  Nie  mogłem  już  nic  zrobić.  Pozostało 

siedzieć i czekać. 

- Twój miecz - odezwał się Dreng, podając mi broń. 

-  Na  razie  ty  się  nim  zajmij.  Jeśli  uważasz,  że  potrafisz.  Spuścił  wzrok  i  znowu 

zadrżał. 

-  Chcę  być  wojownikiem,  ale  tak  strasznie  się  boję.  Nie  mogłem  się  ruszyć,  żeby  ci 

przyjść z pomocą. 

-  Ale  w  końcu  się  ruszyłeś.  Pamiętaj  o  tym.  Nie  ma  takiego  człowieka,  który  by  się 

nigdy nie bał. Odwaga polega na tym, że czujesz strach, a mimo to idziesz naprzód. 

-  To  szlachetna  myśl  młodzieńcze  -  powiedział  głęboki  głos.  -  I  powinieneś  ją 

zapamiętać na zawsze. Hetman odzyskał świadomość i uśmiechnął się lekko. 

- A więc, Jim, jak mówiłem zanim włączyli tę maszynkę, byłem pewien, że będziesz 

tam  dziś  rano. Wiedziałem,  że  nie  pozostawisz mnie  w  tym  paskudnym  miejscu.  Po  twojej 

ucieczce  było  mnóstwo zamieszania,  wszyscy  biegali  w  tę  i  z  powrotem,  aż  do zamknięcia 

bramy na noc. Było oczywiste, że wtedy nie mógłbyś przybyć. Ale o świcie bramę otwierano 

i nie miałem najmniejszej wątpliwości, że będziesz w pobliżu, próbując znaleźć sposób, żeby 

do mnie dotrzeć. Prosta logika. Więc uprościłem przedsięwzięcie wychodząc do ciebie. 

- Bardzo proste! Prawie dałeś się zabić! 

-  Ale  żyję.  I  obaj  jesteśmy  bezpieczni.  A  w  dodatku,  jak  widzę,  udało  ci  się  zdobyć 

sprzymierzeńca. Dobra  robota, jak na jeden dzień. Ale teraz mam niedyskretne pytanie. Co 

robimy dalej? 

Faktycznie, co? 

background image

23 

Co do naszych dalszych poczynań odpowiedź jest oczywista... - powiedziałem myśląc 

intensywnie.  -  Zostaniemy  tutaj,  aż  zrezygnują  z  pościgu.  Powinno  to  nastąpić  szybko,  bo 

martwy niewolnik nie ma dużej wartości rynkowej. 

- Ale ja się czuję świetnie. 

- Zapominasz, że stałe działanie pętli  bólu prowadzi  do śmierci.  Więc gdy  będziemy 

już mieć wolną drogę, udamy się do najbliższych zabudowań i opatrzymy twoją ranę. 

- Krwawi, ale to tylko zadrapanie. 

-  Posocznica  i  infekcja  -  uciąłem  dyskusję.  -  Musimy  najpierw  zająć  się  raną.  - 

Odwróciłem się do Drenga. - Znasz jakichś farmerów, którzy mieszkają niedaleko stąd? 

-  Nie,  ale  wdowa  Apfeltra  mieszka  tu,  po  drugiej  stronie  wzgórza,  za  uschniętym 

drzewem, na skraju moczarów... 

- Świetnie! Pokażesz nam drogę. Spojrzałem na Hetmana. 

- A kiedy już opatrzymy ci plecy, co dalej? 

- Potem, Jim, wstąpimy  do wojska. To najwłaściwsze, co można zrobić, skoro jesteś 

teraz  najemnym  żołnierzem.  Wojsko  stacjonuje  w  twierdzy,  w  której  na  pewno  jest  jakiś 

zamknięty  pokój,  gdzie  przechowywane  są  dukaty.  Gdy  ty  będziesz  uprawiał  żołnierską 

profesję, ja, jak to się mówi, trochę tam posprzątam. Mam na myśli pewną konkretną armię. 

Tę, która służy Capo Dimonte. 

-  Nie  Capo  Dimonte!  -  zaczął  lamentować  Dreng,  chwytając  się  obiema  rękami  za 

głowę. - Jego zło nie ma granic, codziennie je na śniadanie dziecko, wszystkie meble ma obite 

ludzką skórą i pije z czaszki swej pierwszej żony... 

- Dość! - rozkazał Hetman, a Dreng natychmiast umilkł.  - To oczywiste, że Dimonte 

nie jest w tej okolicy popularny. A to dlatego, że jest zagorzałym wrogiem Capo Docci i co 

jakiś  czas  wypowiada  mu  wojnę.  Jestem  pewien,  że  nie  jest  on  ani  gorszy,  ani  lepszy  niż 

jakikolwiek inny Capo. Ale ma jedną zaletę: jest wrogiem naszego wroga. 

- A więc miejmy nadzieję, że naszym przyjacielem. Racja! Jestem coś winien staremu 

Docci i z przyjemnością wyrównam z nim rachunki. 

-  Nie  powinieneś  trzymać  w  sercu  urazy,  Jim.  To  zaciemnia  właściwy  obraz 

rzeczywistości  i  przeszkadza  w  twoim  zawodzie,  którym  powinna  być  teraz  kradzież 

dukatów, a nie szukanie zemsty. 

Przytakując potrząsnąłem głową. 

-  Oczywiście.  Ale  kiedy  ty  planujesz  skok,  nie  ma  powodu,  dla  którego  ja  miałbym 

odmawiać sobie malutkiej zemsty. 

background image

Widziałem,  że  nie  pochwala  moich  emocji,  ale  nie  potrafiłem  osiągnąć  jego 

olimpijskiego spokoju. Być może, to słabość młodości. Zmieniłem temat. 

- A kiedy już opróżnimy skarbiec, co dalej? 

- Dowiemy się, jak miejscowi kontaktują się ze szmuglerami  spoza planety,  z takimi 

jak Venianie.  Naszym oczywistym  celem  będzie  opuszczenie  tego  zacofanego i świata tak 

szybko,  jak  to  możliwe.  Aby  nam  się  to  udało,  być  może,  będziemy  musieli  przejść  na 

tutejszą wiarę. Zachichotał na widok wyrazu mojej twarzy. 

- Tak jak ty, chłopcze, jestem naukowcem humanistą i nie mam potrzeby obcowania z 

czymś  ponadnaturalnym.  Ale  tu,  na  Spiovente,  cała  istniejąca  technologia  jest  w  rękach 

zakonu zwanego Czarnymi Mnichami. 

-  Nie,  trzymajcie  się  od  nich  z  daleka!  -  zajęczał  Dreng.  Był  bez  wątpienia  źródłem 

złych  wiadomości.  -  Oni  znają  rzeczy,  które  czynią  z  człowieka  wariata.  Z  ich  warsztatów 

wychodzą  wszelkie  rodzaje  przeciwnych  naturze  urządzeń.  Maszyny,  które  krzyczą  i 

chroboczą, które mówią przez niebiosa, pętle bólu też. Błagam cię, panie, unikaj ich! 

-  To,  co  tak  ponuro  przedstawiał  nam  nasz  przyjaciel,  jest  prawdą  -  powiedział 

Hetman.  - Pomijając strach, rzecz jasna. Dzięki jakiemuś  mało dla nas istotnemu procesowi 

historycznemu  cała tutejsza technologia została skoncentrowana w rękach tego zakonu. Nie 

mam  pojęcia,  jaka  jest  ich  przynależność  religijna,  jeśli  w  ogóle  ją  mają,  ale  z  pewnością 

dostarczają i naprawiają maszyny, które tu widzieliśmy. To daje im pewną ochronę, bo jeśli 

jeden  Capo  chciałby  ich  zaatakować,  inni  pośpieszyliby  ich  bronić,  aby  zabezpieczyć  sobie 

stały  dostęp  do  wytworów  techniki.  I  być  może,  właśnie  do  Czarnych  Mnichów  będziemy 

musieli zwrócić się z prośbą o zbawienie i exodus. 

- Popieram  i  wniosek przechodzi  przez aklamację. Wstąpić do wojska, ukraść ile się 

da dukatów, skontaktować się ze szmuglerami i kupić odlot stąd - podsumowałem. 

Dreng z wytrzeszczonymi oczami wsłuchiwał się we wszystkie te słowa. Najwyraźniej 

niewiele z tego zrozumiał. 

Działanie  odpowiadało  mu  bardziej.  Po  cichu  wyszedł  na  zwiady  i  jeszcze  ciszej 

wślizgnął się z powrotem. Nikogo w pobliżu nie było. 

Hetman  mógł  iść  z  naszą  niewielką  pomocą,  a  do  domu  wdowy  nie  było  daleko. 

Mimo uspokajających zapewnień Drenga aż zadrżała ze strachu na nasz widok. 

- Pistolet macie, morderstwo i śmierć. Jestem zgubiona, zgubiona! 

Nie  przerywając  mruczenia,  urozmaiconego  glamaniem  bezzębnych  dziąseł,  zrobiła, 

co jej kazałem, i postawiła garnek z wodą na ogniu. 

background image

Wyciąłem  z  brzegu  koca  pasek  materiału,  wygotowałem  go,  potem  przemyłem  nim 

ranę Hetmana.  Była płytka, ale długa.  Z trudem  wytłumaczyliśmy wdowie, że musi rozstać 

się ze swoim zapasem przemyconego alkoholu. Hetmanem aż zatrzęsło, ale nie krzyknął, gdy 

polałem  wódką  jego  otwartą  ranę.  Miałem  nadzieję,  że  zawartość  alkoholu  była 

wystarczająca,  żeby  zadziałać  jako  antyseptyk.  Wygotowałem  jeszcze  kawałek  koca  i 

posłużyłem się nim jako bandażem. I to właściwie było wszystko, co mogłem zrobić. 

-  Doskonale,  James,  doskonale  -  powiedział  z  ożywieniem,  wciągając  pociętą  kurtkę 

na  ramiona.  -  Widzę,  że  nie  straciłeś  czasu  w  szkółce  skautów.  Podziękujmy  teraz  dobrej 

wdowie i odejdźmy stąd, bo najwyraźniej nie jest zachwycona naszą obecnością. 

Więc podążyliśmy dalej pełną kolein drogą, a każdy krok coraz bardziej oddalał nas 

od Capo Docci. 

Dreng był dobrym zaopatrzeniowcem; zbaczał do sadów po owoce, wyrywał jadalne 

bulwy  z  mijanych  pól,  a  nawet  wykopywał  je  pod  nosem  prawowitych  właścicieli,  którzy 

jedynie  chwytali  się  za  głowy  na  widok  mojej  broni.  To  był  paskudny  świat,  który 

respektował tylko prawo pięści. Po raz pierwszy zacząłem doceniać zalety planet Ligi. 

Późnym  popołudniem  wyłoniły  się  przed  nami  mury  twierdzy.  Była  trochę  mniej 

stylowa niż twierdza Docci, a przynajmniej tak wydawało się z tej odległości. Fortecę Capo 

Dimonte  zbudowano  na  wyspie  na  jeziorze.  Ze  stałym  lądem  łączyła  ją  grobla  z  mostem 

zwodzonym.  Dreng  znowu  zaczął  się  trząść  ze  strachu  i  był  bardziej  niż  szczęśliwy,  gdy 

kazałem  mu  zostać  na  brzegu  z  Hetmanem.  Żołnierskim  krokiem  pomaszerowałem  po 

kamiennej  grobli,  a  potem  wszedłem  na  most.  Dwóch  strażników  zmierzyło  mnie 

podejrzliwymi spojrzeniami. 

-  Dzień  dobry,  bracie!  -  zawołałem  przyjaźnie.  Pistolet  miałem  za  pasem,  miecz  w 

dłoni, brzuch wciągnięty, a pierś wypiętą. - Czy to siedziba Capo Dimonte, znanego jak kraj 

długi i szeroki ze swojego osoblistego uroku i silnego ramienia? 

- A kto chce to wiedzieć? 

- Ja. Silny i uzbrojony najemnik, który chce zaciągnąć się w jego szacowne szeregi. 

-  Twoja  sprawa,  bracie,  twoja  sprawa  -  odpowiedział  strażnik  z  wyraźnym 

przygnębieniem w głosie. - Przez bramę, w poprzek dziedzińca, trzecie drzwi z prawej, pytaj 

o Sire Sranka. 

Przesunął się bliżej i wyszeptał: 

- Za trzy dukaty dam ci dobrą radę. 

- Załatwione! 

- Wiec zapłać! 

background image

- Ciężko. Jestem teraz trochę spłukany. 

-  Musisz  być,  skoro  chcesz  się  sprzedać  do  tej  bandy.  Dobra,  w  takim  razie  pięć,  za 

pięć dni. Kiwnąłem głową na zgodę. 

- Zaoferuje ci bardzo mało, ale nie zgódź się na mniej niż dwa dukaty dziennie. 

-  Dzięki  za  kredyt,  wrócę  do  ciebie.  Śmiało  przeszedłem  przez  bramę  i  znalazłem 

właściwe  drzwi.  Były  otwarte,  a  w  środku  siedział  gruby,  łysy  facet  i  grzebał  w  jakichś 

papierach. Gdy mój cień padł na stół, podniósł na mnie wzrok. 

- Wynoś się stąd! - krzyknął, drapiąc się po głowie tak mocno, że aż chmura łupieżu 

zamigotała w ostatnich promieniach słońca. - Mówiłem wam już: żadnych dukatów wcześniej 

niż pojutrze rano! 

-  Jeszcze  się  nie  zaciągnąłem.  I  chyba  się  nie  zaciągnę,  jeśli  w  ten  sposób  płacicie 

swoim oddziałom. 

-  Wybacz,  miły  przybyszu,  słońce  mych  oczu.  Wejdź,  wejdź.  Chcesz  się  zaciągnąć? 

Oczywiście. Pistolet, miecz, amunicja? 

- Trochę. 

- Cudownie -  zatarł  ręce, aż zachrzęściły.  - Jedzenie dla ciebie i  twego giermka oraz 

dukat dziennie. 

-  Dwa  dukaty  dziennie  i  uzupełnienie zużytej  amunicji.  Łypnął  na  mnie  wilkiem,  po 

czym wzruszywszy ramionami wypełnił jeden z formularzy i pchnął go do mnie. 

-  Zaciąg  na  rok,  weryfikacja  żołdu  na  koniec  kontraktu.  Ponieważ  nie  potrafisz  ani 

pisać, ani czytać, mam nadzieję, że przynajmniej dasz radę wyskrobać tu chociaż krzyżyk. 

-  Umiem  czytać  wystarczająco  dobrze,  żeby  zobaczyć,  że  wpisałeś  tu:  „kontrakt 

czteroletni", co mam zamiar poprawić, zanim podpiszę. 

Uczyniłem  to  podpisując  się  nazwiskiem  Jedge'a  Nixona.  I  tak  miałem  zamiar 

wyjechać na długo przed wygaśnięciem kontraktu. 

- Pójdę po mojego giermka, który czeka na zewnątrz razem z moim starym ojcem. 

-  Żadnego  dodatkowego  jedzenia  dla  biednych  krewnych  -  warknął  szczodrobliwie 

werbownik. - Podziel się swoim. 

- Zgoda - odparłem. - Jakiś ty wspaniałomyślny. Wróciłem do bramy i pomachałem do 

moich kompanów. 

-  Zapłacę  ci,  kiedy  ta  zołzowata  ropucha  mi  zapłaci  -  powiedziałem  strażnikowi. 

Mruknął na zgodę i dodał: 

-  Jeśli  myślisz,  że  on  jest  wredny,  to  poczekaj,  aż  spotkasz  Capo  Dimonte.  Nie 

siedziałbym w tym zgniłym śmietniku, gdyby nie premia od łupu. 

background image

Nadchodzili powoli, Hetman prawie ciągnął opierającego się Drenga. 

- Premia od łupu? Szybko wypłacają? 

- Zaraz po walce. Jutro wymarsz. 

- Przeciwko Capo Docci? 

-  Nie  ma  tak  dobrze.  Mówią,  że  ma  pełno  klejnotów,  złotych  dukatów  i  innych 

bogactw.  Nieźle  byłoby  podzielić  się  taką  zdobyczą.  Ale  nie  tym  razem.  Powiedzieli  nam 

tylko,  że  wyruszamy  na  północ.  Pewnie  ma  to  być  niespodziewany  atak  na  któregoś  z 

zaprzyjaźnionych Capo i szef nie chce żadnych przecieków. Dobrze kombinuje. Jak się kogoś 

zaskoczy przy spuszczonym moście, to pół bitwy mamy z głowy. 

Przemyślałem  tę  cząstkę  mądrości  wojennej  prowadząc  Hetmana  i  Drenga  we 

wskazanym  kierunku.  Kwatery  żołnierzy,  chociaż  nie  nadawały  się  na  okładkę  broszury 

reklamowej  dla  turystów,  były  z  pewnością  dużym  krokiem  naprzód  w  porównaniu  z 

kwaterami  niewolników.  Drewniana  prycza  z  materacem  z  trawy  dla  wojownika,  a  dla 

giermka  trochę  słomy  obok  łóżka.  Musiałem  jeszcze  wykombinować  coś  dla  Hetmana  i 

uznałem, że gotówka na pewno załatwi sprawę. Usiedliśmy razem na łóżku, a Dreng poszedł 

poszukać kuchni. 

- Jak tam plecy? - zapytałem. 

- Bolą, ale to drobiazg. Odpocznę chwilę, a potem wezmę się za zwiedzanie twierdzy. 

- Rano będzie na to dość czasu. To były męczące dni. 

- Zgoda, a oto i twój giermek z jedzeniem! 

Był to gorący gulasz, w którym pływały kawałki bliżej nieokreślonego ptaka. Musiał 

być  to  ptak,  ponieważ  załączone  były  pióra.  Podzieliliśmy  gulasz  na  trzy  równe  części  i 

łapczywie je wtrząchnęliśmy. Świeże powietrze i wędrówka dobrze wpłynęły na nasz apetyt i 

rozgotowane  pierze  nie  mogło  zniweczyć  tego  faktu.  Dostaliśmy  też  rację  kwaśnego  wina, 

którego  ani  ja,  ani  Hetman  nie  mogliśmy  przełknąć.  Dreng  natomiast  wysiorbał  je  bez 

zmrużenia oka, a potem stoczył się pod pryczę i zaczął ochryple chrapać. 

- Pójdę się rozejrzeć - powiedziałem. - Ty tymczasem prześpij się, aż... 

Przerwał  mi  ogłuszający  ryk  trąby.  Podniosłem  wzrok  i  zobaczyłem  stojącego  w 

drzwiach  muzyka,  który  równie  dobrze  mógłby  być  katem.  Za  moment  z  jego  instrumentu 

wydobył się kolejny ryk. Byłem już gotów wepchnąć mu ten puzon w gardło, gdyby zrobił to 

raz trzeci, ale on zszedł na bok i skłonił się. Jego miejsce zajęła drobna postać w niebieskim 

mundurze.  Wszyscy  żołnierze  widząc  to  skłonili  głowy  lub  zasalutowali  bronią,  więc 

zrobiłem to samo. To musiał być nie kto inny, tylko Capo Dimonte we własnej osobie. Był 

tak  chudy,  że  wyglądał,  jakby  brzuch  przyrósł  mu  do  kręgosłupa.  Albo  miał  kłopoty  z 

background image

krążeniem,  albo  był  siny  z  natury.  Przesunął  niebieskimi  palcami  po  fioletowej  szczęce,  a 

jego  niebieskie  oczka  niespokojnie  zawierciły  się  w  głębi  sinych  oczodołów.  Rozejrzał  się 

podejrzliwie, po czym przemówił. Jak na takie wychudzenie głos miał całkiem mocny. 

-  Moi  żołnierze!  Mam  dla  was  dobre  wieści.  Przygotujcie  się  i  swoją  broń,  bo  o 

północy  wyruszamy.  Będzie  to  forsowny  marsz.  Przed  świtem  musimy  dotrzeć  do  lasów 

Pinetta. Wyruszą tylko  wojownicy i to  z lekkim  sprzętem. Giermkowie  pozostaną tutaj,  aby 

pilnować waszych rzeczy. Przeczekamy w lasach cały jutrzejszy dzień, a o zmierzchu znów 

wyruszymy. W nocy spotkamy się z naszymi sojusznikami i połączywszy siły, zaatakujemy 

wroga o świcie. 

-  Jedno  pytanie,  Capo!  -  krzyknął  jeden  z  żołnierzy.  Był  cały  w  bliznach,  zapewnię 

weteran wielu wojen. 

- Na kogo wyruszamy? 

- Dowiecie się przed atakiem. Możemy osiągnąć zwycięstwo tylko przez zaskoczenie. 

Ze wszystkich stron rozległy się pomruki, gdy weteran krzyknął znowu: 

-  Nasz  wróg  jest  tajemnicą,  zgoda,  ale  powiedz  nam  chociaż,  kim  są  nasi 

sprzymierzeńcy?! 

Capo Dimonte nie był zadowolony z tego pytania. Podrapał się w brodę i bezmyślnie 

bawił się rękojeścią miecza, gdy tymczasem jego widownia czekała. W końcu powiedział: 

-  Będzie  wam  z  pewnością  miło  usłyszeć,  że  mamy  wielkich  sojuszników.  Mają  oni 

machiny  wojenne,  które  mogą  zgruchotać  najgrubsze  mury.  Z  ich  pomocą  możemy  zdobyć 

każdą  twierdzę,  pobić  każdą  armię.  Mamy  szczęście  walczyć  u  boku...  -  zacisnął  usta  nie 

chcąc  dalej  mówić,  ale  zdał  sobie  sprawę,  że  musi.  -  Nasze  zwycięstwo  jest  pewne,  gdyż 

naszym sprzymierzeńcem jest nie kto inny, tylko... zakon Czarnych Mnichów. 

Na długą chwilę zapadła głucha cisza, którą wkrótce zastąpiła wściekła wrzawa. 

Nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Zrozumiałem jedynie, że nie pachnie 

to zbyt dobrze. 

background image

24 

Capo Dimonte powiedziawszy to, wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Ze wszystkich 

stron  rozbrzmiewały  krzyki,  a  jeden  z  mężczyzn  ryczał  najgłośniej.  Był  to  ten  pokryty 

bliznami weteran. Wdrapał się na stół i wrzasnął, żeby wszyscy się uciszyli. 

-  Znacie  mnie,  starego  Dzika,  wszyscy.  Ścinałem  głowy,  kiedy  większość  z  was  nie 

mogła jeszcze unieść miecza. Wiec teraz ja będę mówił, a wy będziecie słuchać. Dopiero jak 

skończę, będziecie mogli coś powiedzieć. Ktoś ma coś przeciwko? 

Zacisnął  swą  ogromną  pięść,  wyciągnął  ją  przed  siebie  omiatając  izbę  dzikim 

spojrzeniem. Dało  się słyszeć kilka wściekłych  pomruków, ale żaden z nich nie był  na tyle 

głośny, aby mógł być uznany za otwarty sprzeciw. 

- Dobrze. A więc słuchajcie. Znam  tych pedryli w czarnych habitach już od dawna i 

nie  ufam  im.  Myślą  tylko  o  własnej  skórze.  Jeśli  chcą,  żebyście  dla  nich  walczyli,  to  tylko 

dlatego,  że  spodziewają  się  jakichś  poważnych  kłopotów  i  wolą,  żebyśmy  to  my  zginęli 

zamiast nich. Nie podoba mi się to. 

- Mnie też się to nie podoba! - wykrzyknął inny mężczyzna. - Ale jaki mamy wybór? 

-  Żadnego  -  wściekle  warknął  Dzik.  -  I  o  tym  właśnie  chciałem  teraz  powiedzieć. 

Myślę, że mają nas w garści  - wyciągnął miecz i machnął nim wściekle.  - Każda broń, jaką 

mamy, poza tymi nowymi pistoletami, pochodzi od Czarnych Mnichów. Bez ich dostaw nie 

mielibyśmy  czym  walczyć,  a  bez  broni  nie  mamy  nic  do  roboty  i  możemy  głodować  albo 

wrócić na farmy. A to nie dla mnie. I myślę, że dla was też nie. Bo razem w tym siedzimy. 

Walczymy  wszyscy  albo  nie  walczy  żaden.  A  jeśli  walczymy,  a  któryś  z  was  przed 

rozpoczęciem akcji będzie chciał się wymknąć, to znajdzie mój miecz w swoich bebechach. 

Machnął znów połyskliwym ostrzem, a wszyscy patrzyli w milczeniu. 

- Mocny argument - szepnął Hetman - i logika nie do odparcia. Ty i twoi kompani nie 

macie wyboru. Musicie się zgodzić. 

Hetman miał rację. Było jeszcze trochę pokrzykiwań i kłótni, ale w końcu musieli się 

na  coś  zdecydować.  Postanowili  wyruszyć  u  boku  Czarnych  Mnichów.  Nikt,  ze  mną 

włącznie,  nie  był  tym  planem  zachwycony.  Mogli  tam  stać  i  się  kłócić  do  północy,  ale  ja 

byłem  już  zmęczony  i  chciałem  zaliczyć  chociaż  parę  godzin  snu.  Hetman  poszedł  szukać 

potrzebnych mu informacji, a ja zwinąłem się na pryczy i zapadłem w niespokojną drzemkę. 

Obudziły  mnie  okrzyki  rozkazów  i  poczułem  się  bardziej  zmęczony  niż  przed 

pójściem  spać.  Nikt  nie  wyglądał  na  uszczęśliwionego  perspektywą  nocnego  marszu  i 

naszymi  sprzymierzeńcami.  Wszyscy  spoglądali  spode  łba  i  klęli.  Było  nawet  kilka 

background image

przekleństw,  których  nigdy  wcześniej  nie  słyszałem  -  parę  naprawdę  ładnych  kawałków. 

Postanowiłem  zapamiętać  je  na  przyszłość.  Wyszedłem  do  prowizorycznej  umywalni  i 

ochlapałem twarz zimną wodą. Trochę pomogło. Kiedy wróciłem, na pryczy siedział Hetman. 

Na mój widok wstał i wyciągnął swą wielką rękę. 

- Musisz na siebie uważać, Jim. To okrutny świat, gdzie wszyscy są przeciwko tobie. 

- Sam sobie wybrałem taki styl życia, więc nie martw się o mnie. 

- Jednak się martwię  -  westchnął  ciężko.  - Czuję pogardę dla przesądów,  astrologów 

chiromantów  i  temu  podobnych,  więc  tym  bardziej  jestem  sobą  zdegustowany,  że 

pozwoliłem, żeby ogarnęła mnie czarna depresja. Ale w przyszłości widzę jedynie ciemność i 

pustkę.  Byliśmy  towarzyszami  przez  zbyt  krótki  okres  i  nie  chciałbym,  żeby  ten  czas  się 

skończył.  Przykro  mi  to  mówić,  wybacz  mi,  ale  przeczuwam  jakieś  niebezpieczeństwa  i 

rozpacz, której nie można uniknąć. 

- Masz ku temu powody! - zawołałem, próbując włożyć w te słowe trochę entuzjazmu. 

- Zostać wyrwany ze stanu prawie bezpiecznego  życia przypominającego emeryturę, ty sam 

to  tak  nazwałeś.  Potem  byłeś  więziony,  uwolniony,  uciekałeś,  ukrywałeś  się,  głodowałeś, 

znowu uciekałeś, przekupywałeś, oszukiwano cię, bito, traktowano jak niewolnika, zraniono i 

dziwisz się swej depresji? 

Moja przemowa przywołała na jego twarz słaby uśmiech i znowu uścisnął mi rękę 

-  Oczywiście,  masz  rację,  Jim.  To  rzeczywiście  toksyny  w  krwiobiegu  i  depresja  w 

korze mózgowej. Uważaj na siebie i wracaj bezpiecznie. A do tego czasu ja opracuję plan, jak 

uwolnić Capo od jego dukatów. 

Wyglądał  teraz,  po  raz  pierwszy,  odkąd  się  poznaliśmy,  na  swoje  lata.  Gdy 

wychodziłem, widziałem, jak znużony wyciągnął się na pryczy. Powinien czuć się lepiej, gdy 

wrócę.  Dreng  będzie  przynosił  mu  jedzenie  i  opiekował  się  nim.  Ja  natomiast  musiałem 

skoncentrować się na pozostaniu przy życiu, żebym mógł tu powrócić. 

To  był  ponury  i  wyczerpujący  marsz.  Po  gorącym  dniu  nadeszła  taka  sama  noc. 

Sunęliśmy  do  przodu  ociekając  potem  i  zabijając  insekty,  które  chmarami  wylatywały  z 

ciemności.  Wyboista  droga  dręczyła  stopy,  a  nozdrza  miałem  pełne  kurzu.  Szliśmy  tak  i 

szliśmy  za  brzęczącym  i  syczącym  wehikułem  turlającym  się  na  czele  naszego  pochodu. 

Ciągnik  parowy  holował  karetę,  w  której  podróżował  Capo  Dimonte.  Razem  z  nim  jechali 

jego oficerowie; wszyscy pili i ogólnie nieźle się bawili. A my maszerowaliśmy i coraz mniej 

słychać było przekleństw. Kiedy dotarliśmy wreszcie do lasu Pinetta, padliśmy pokotem pod 

drzewami. Byliśmy zbyt zmęczeni, by narzekać. Zrobiłem to co większość - walnąłem się pod 

drzewem  na  posłanie  z  igliwia  i  aż  jęknąłem  z  rozkoszy.  Zdołałem  jeszcze  zdobyć  się  na 

background image

podziw  dla  bardziej  zaciętych  żołnierzy,  ze  starym  Dzikiem  na  czele,  którzy  domagali  się 

racji kwaśnego wina przed odpoczynkiem. Zamknąłem oczy, jeszcze raz jęknąłem, a potem 

zasnąłem. 

Odpoczywaliśmy cały dzień. Około południa wydano racje jedzenia. Ciepłą, cuchnącą 

wodą spłukaliśmy kilka kawałków skały, która przed milionami lat była chlebem. Po posiłku 

udało mi się złapać trochę snu, zanim zaczął się kolejny nocny marsz. 

Po  kilku  godzinach  doszliśmy  do  skrzyżowania  dróg  i  skręciliśmy  w  prawo.  Przez 

oddziały przeszedł na to pomruk wydany przez tych, którzy znali te okolice. 

- Co oni mówią? - zapytałem maszerującego obok mnie, milczącego dotąd żołnierza. 

-  Capo  Dinobli.  To  na  niego  idziemy.  Nie  może  to  być  nikt  inny.  Nie  ma  innej 

twierdzy w tym kierunku, aż o dzień marszu stąd. 

- Coś o nim słyszałeś? 

Chrząknął i zamilkł, ale odezwał się człowiek, który szedł za nami. 

-  Służyłem  pod  nim  dawno  temu.  Już  wtedy  był  stary,  więc  teraz  musi  być  z  niego 

zupełny antyk. Po prostu jeszcze jeden Capo. 

Potem,  otumanieni  zmęczeniem,  ciągnęliśmy  się  noga  za  nogą.  Znałem  lepsze 

sposoby  na  zarabianie  na  życie.  Postanowiłem,  że  będzie  to  moja  pierwsza  i  ostatnia 

kampania wojenna. Gdy tylko wrócimy, wyczyścimy z Hetmanem skarbiec i ulotnimy się z 

tyloma  dukatami,  ile  zdołamy  unieść.  Cudowna  myśl.  Zachęcony  nią  prawie  wpadłem  na 

idącego  przede  mną  i  stanąłem  akurat  na  czas.  Zatrzymaliśmy  się  w  miejscu,  gdzie  droga 

przechodziła  blisko  lasu.  Na  tle  ciemnych  drzew  rysowały  się  jakieś  jeszcze  ciemniejsze 

bryły. Próbowałem wypatrzeć, co to jest, kiedy jeden z oficerów podszedł do szeregów. 

- Potrzebuję kilku ochotników - wyszeptał - ty, ty, ty i ty. 

Dotknął mojego ramienia i stałem się jednym z ochotników. W sumie było nas około 

dwudziestu.  Całą  grupą  ruszyliśmy  w  kierunku  lasu.  Rozchmurzyło  się  i  gwiazdy  dawały 

dosyć  światła,  żeby  zobaczyć,  że  te  czarne  kształty  to  jakieś  urządzenia  na  kołach. 

Usłyszałem syk ulatniającej się pary. Z cienia wysunęła się ciemna postać. 

- Słuchajcie, powiem wam, co macie zrobić - oznajmiła. 

W najbliższej machinie otworzyły się metalowe drzwi i ktoś zaczął wrzucać drewno 

do  paleniska.  Płomienie  na  moment  wyraźnie  oświetliły  mówiącego.  Był  to  mężczyzna 

ubrany w czarną suknię, a głowę przykrywał mu kaptur zasłaniający twarz. Mnich wskazał na 

machiny. 

background image

-  Musicie  je  przepchnąć  przez  las  i  to  w  absolutnej  ciszy.  Włożę  nóż  pod  żebro 

każdemu, który wyda najmniejszy dźwięk. W dzień wycięto szlak, więc powinno być łatwo. 

Weźcie liny i róbcie, co wam każę. 

Inne  postacie  w  ciemnych  habitach  podały  nam  sznury  i  popychając,  ustawiły  w 

rzędzie. Na wyszeptany sygnał zaczęliśmy ciągnąć. 

Maszyna toczyła się rzeczywiście bez problemów. Ciągnęliśmy ją w równym tempie. 

Wszystkie polecenia były wydawane szeptem. Dotarliśmy do skraju lasu i zatrzymaliśmy się. 

Potem  jeszcze  pocąc  się,  pchaliśmy  wielką  masę  po  trochu  w  tę  i  z  powrotem,  aż  nasi 

przewodnicy zostali wreszcie usatysfakcjonowani. 

Mnisi  szeptali  coś  o  wyrównywaniu  i  zasięgu.  Zastanawiałem  się,  o  co  w  tym 

wszystkich  chodzi.  Na  chwilę  zapomnieli  o  nas,  wiec  najciszej  jak  potrafiłem,  przeszedłem 

przed  machiny  i  zza  krzaków  wyjrzałem  na  rozciągający  się  widok.  Bardzo  ciekawe. 

Łagodne,  pokryte  krzewami  zbocze  opadało  aż  do  twierdzy,  której  ciemne  wieże  były 

wyraźnie  widoczne  na  tle  nieba.  U  jej  stóp  migotały,  odbijając  gwiazdy,  wody  bagien, 

chroniących warownię przed atakiem. 

Zostałem  w  tych  krzakach,  aż  wstał  szary  świt.  Wtedy  wróciłem,  żeby  dokładnie 

przyjrzeć się obiektowi naszych wysiłków. Jego kształt rysował się teraz wyraźnie, ale nadal 

nie miałem zielonego pojęcia, co to jest. Gdzieś z boku uchodziła biała strużka pary. Na górze 

umieszczona  była  długa  belka.  Jeden  z  mnichów  zaczął  teraz  robić  coś  przy  regulatorach. 

Para zasyczała głośniej, a długie ramię przechyliło się tak, że jego koniec oparł się o ziemię. 

Podszedłem, żeby przyjrzeć się zamontowanej  na jego końcu dużej  metalowej  łyżce i  moja 

ciekawość  została  nagrodzona...  Zaciągnęli  mnie  do  pomocy  przy  przesuwaniu  ogromnego 

kamienia. We trzech wytoczyliśmy go z pobliskiego zwaliska, ale trzeba było czterech, żeby z 

największym  wysiłkiem  umieścić  go  na  łyżce.  Tajemnica  za  tajemnicą.  Dołączyłem  do 

pozostałych,  akurat  w  chwili  gdy  pojawił  się  Capo  Dimonte  w  towarzystwie  wysokiego 

człowieka w habicie. 

- Czy to będzie strzelać, bracie Farvel? - zapytał Dimonte. - Zupełnie się nie znam na 

takich urządzeniach. 

- Ale ja się znam, Capo, zobaczysz. Kiedy opuści się most, moja maszyna go zniszczy. 

-  Oby  tak  się  stało.  Te  ściany  są  wysokie  i  takie  będą  nasze  straty,  jeśli  będziemy 

musieli szturmować twierdzę bez możliwości dostania się przez bramę. 

Brat  Farel  odwrócił  się  do  niego  plecami  i  zaczął  wydawać  operatorom  maszyny 

szybkie  polecenia.  Wrzucili  więcej  drewna  do  jej  wnętrzności  i  syk  stał  się  jeszcze 

głośniejszy.  Było  już  zupełnie  widno.  Pole  przed  nami  było  puste,  w  twierdzy  nic  się  nie 

background image

działo.  Lecz  za  nami  w  lesie  czyhała  w  ukryciu  mała  armia  i  machiny  wojenne.  Było 

oczywiste,  że  bitwa  rozpocznie  się,  kiedy  tylko  zostanie  spuszczony  i  zniszczony  most 

zwodzony. 

Gdy  się  rozwidniło,  dostaliśmy  rozkaz  ukryć  się.  Pół  godziny  później  zrobiło  się 

zupełnie widno. Słońce stało już nad horyzontem i nadal nic się nie działo. Podczołgałem się 

bliżej zakapturzonego operatora machiny. 

-  Nie  opuszcza  się!  -  wykrzyknął  nagle  brat  Farvel.  -  Jest  już  po  czasie!  O  tej  porze 

zawsze był spuszczany. Coś się stało! 

- Czyżby wiedzieli, że tu jesteśmy? - zapytał Capo Dimonte. 

- Tak! - nieprawdopodobnie donośny głos zabrzmiał z drzew nad naszymi głowami. - 

Wiemy, że tu jesteście! Wasz szturm jest z góry przegrany, a wy zgubieni. Przygotujcie się na 

pewną śmierć! 

background image

25 

Ryczący  głos  w  ciszy  lasu  był  czymś  zupełnie  niespodziewanym  i  szokującym. 

Poderwałem  się  przerażony.  Nie  tylko  zresztą  ja.  Mnich  przy  regulatorach  maszyny  prze-

straszył  się  jeszcze  bardziej.  Jego  ręka  mimowolnie  pchnęła  lewar  i  rozległ  się  potężny, 

syczący ryk. Długie ramię na szczycie urządzenia pomknęło do góry zakreślając wysoki łuk i 

uderzyło  w  ukryty  bufor.  Cała  maszyna  zadygotała  gwałtownie.  Ramię  zatrzymało  się,  ale 

kamień w łyżce na jego końcu pomknął dalej. Szybko podbiegłem do przodu i zobaczyłem, 

jak  wzbijając  fontanny  błota  wpada  do  bagna  tuż  przed  zamkniętym  mostem  zwodzonym. 

Dobry strzał, gdyby most był spuszczony, z pewnością by go rozwalił. 

Wszystko  nagle  zaczęło  dziać  się  bardzo  szybko.  Brat  Farvel  zwalił  na  ziemię 

zajmującego się regulatorami mnicha i teraz kopał go, rycząc z wściekłości. Żołnierze biegali 

w  tę  i  z  powrotem  wymachując  mieczami,  a  niektórzy  strzelali  w  korony  drzew.  Capo 

Dimonte  wykrzykiwał  rozkazy,  których  nikt  nie  słuchał.  A  ja  przywarłem  plecami  do 

najbliższego pnia i z przygotowanym do strzału pistoletem czekałem na atak. 

Ale nie było żadnego ataku. Za to znowu odezwał się tubalny głos: 

- Odejdź stąd. Wracaj tam, skąd przyszedłeś, a zostaniesz ocalony. Mówię do ciebie, 

Capo  Dimonte.  Popełniasz  błąd.  Czarni  Mnisi  wykorzystują  cię.  Przez  nich  zostaniesz 

zniszczony. Wracaj do swej twierdzy, bo tu czeka cię jedynie śmierć. 

-  To  jest  tam!  Widzę  to!  -  krzyknął  brat  Farvel,  wskazując  do  góry.  Odwrócił  się, 

zobaczył mnie i chwycił mocno moje ramię. Znowu pokazał na drzewo. 

- Tam, na tej gałęzi, przyrząd szatana. Zniszcz to! 

Czemuż by nie? Teraz to zobaczyłem, a nawet rozpoznałem. Był to głośnik. Pistolet 

wystrzelił,  a  jego  odrzut  mocno  szarpnął  moim  barkiem.  Strzeliłem  jeszcze  raz.  Głośnik 

rozpadł się i na dół poleciały kawałki plastiku i metalu. 

- To tylko maszyna! - wykrzyknął brat Farvel, wdeptując w ziemię szczątki głośnika. - 

Rozpoczynaj  atak!  -  zawołał  do  Capo  Dimonte.  -  Każ  ludziom  iść  naprzód.  Moje  miotacze 

śmierci będą cię wspierać. Zburzę dla ciebie te mury. 

Capo  nie  miał  wyboru.  Zagryzł  wargę  i  przywołał  trębacza.  Rozległy  się  trzy  ostre 

dźwięki, na które odpowiedzieli trębacze znajdujący się na naszych tyłach i obu skrzydłach. 

Kiedy pierwsze oddziały wyszły spod drzew, Dimonte wydobył miecz i rozkazał, abyśmy szli 

za nim. Z ogromną niechęcią pobiegłem naprzód. 

Nie było to coś, co można by nazwać błyskawicznym atakiem. Porównałbym to raczej 

do spaceru. Zeszliśmy ze wzgórza przez pole, a potem zatrzymaliśmy się, aby zaczekać, aż 

background image

pozostałe  miotacze  śmierci  znajdą  się  na  swoich  pozycjach.  Pojazdy  parowe  ustawiły  je  w 

szereg  i  rozpoczął  się  ostrzał.  Nad  naszymi  głowami  przelatywały  ze  świstem  głazy,  które 

albo odbijały się od murów twierdzy, albo znikały w jej wnętrzu. 

- Naprzód! - krzyknął Capo i znowu machnął mieczem. Wtedy zaczął się kontratak. 

Zza murów fortecy wyskoczyły srebrne kule. Poleciały wysoko w górę i pomknęły ku 

nami rysując srebrzyste parabole. Za chwilę uderzyły o ziemię pękając z trzaskiem. Jedna z 

nich  spadła  blisko  mnie.  Zobaczyłem,  że  jest  to  cienki  zbiorniczek  wypełniony  dymiącym 

płynem,  który  błyskawicznie  parował.  Trucizna!  Rzuciłem  się  biegiem  jak  najdalej  od  niej, 

próbując wstrzymać oddech. Ale obok rozpryskiwało się coraz więcej kuł i powietrze pełne 

było  gazu.  Biegłem,  aż  rozbolały  mnie  piersi.  Musiałem  odetchnąć,  nie  dałem  rady 

powstrzymać się. 

Kiedy powietrze dotarło do moich płuc, ogarnęła mnie ciemność i runąłem na ziemię. 

Leżałem  na  plecach,  to  wiedziałem,  ale  poza  tym  niewiele  do  mnie  docierało. 

Straszliwie  bolała  mnie  głowa.  Miałem  wrażenie,  jakby  na  skroniach  zaciskała  mi  się 

rozżarzona  obręcz,  a  gdy  spróbowałem  otworzyć  oko,  czerwona  błyskawica  przeszyła  mi 

mózg.  Jęknąłem  i  usłyszałem  rozlegające  się  ze  wszystkich  stron  jęki  innych.  Ból  głowy 

pokonał  nas  wszystkich.  Był  wielki  jak  planeta.  Był  to  ból  głowy  wszechczasów,  przed 

którym bledną wszystkie inne bóle głowy. Pomyślałem o bólach głowy, których dotychczas 

doświadczałem, i prawie uśmiechnąłem się na ich wspomnienie. 

Żałosne  migrenki...  Ten  -  to  było  coś!  Ktoś  obok  jęknął,  a  inni  mu  odjęknęli  ze 

współczuciem. 

Ból po trochu ustępował. Po jakimś czasie zdołałem delikatnie otworzyć jedno oko, a 

potem drugie. Nade mną rozciągało się czyste błękitne niebo, a w zbożu, w którym leżałem, 

szeleścił wiatr. Niepewnie uniosłem się na łokciu i spojrzałem wkoło na pokonaną armię. 

Pole było usłane ciałami żołnierzy. Niektórzy właśnie siadali trzymając się za głowy, 

a  kilku  silniejszych,  czy  może  głupszych,  chwiejnie  próbowało  stanąć  na  nogi.  Wszędzie 

leżały  srebrzyste  szczątki  pocisków  gazowych,  wyglądające  teraz  całkiem  niewinnie.  W 

skroniach  mi  tętniło,  ale  nie  zwracałem  na  to  uwagi.  Żyliśmy.  Gaz  nikogo  nie  uśmiercił  - 

najwyraźniej  miał  nas  jedynie  obezwładnić.  Silne  świństwo.  Nie  chcąc  jeszcze  ryzykować 

patrzenia  na  słońce,  spojrzałem  na  własny  cień;  był  bardzo  krótki.  A  więc  zbliżało  się 

południe. Spaliśmy przez wiele godzin. 

W takim razie dlaczego jeszcze żyjemy? Dlaczego ludzie Capo Dinobli nie rzucili się 

na nas i  nie poderżnęli  nam  gardeł? Albo przynajmniej nie zabrali nam  broni? Mój pistolet 

ciągle  leżał  przy  mnie,  przełamałem  go  i  zobaczyłem,  że  jest  naładowany.  Same  zagadki. 

background image

Wstałem...  i  natychmiast  tego  pożałowałem,  czując  potężne  dudnienie  w  głowie.  Wtem 

rozległ się ochrypły wrzask. Rozejrzałem się. 

Hm...  To  brat  Farvel  we  własnej  osobie  krzyczał,  klął  i  wyrywał  sobie  garściami 

włosy  z  głowy.  Nigdy  nie  widziałem  czegoś  podobnego.  Ciekawe,  co  powiedziałby  na  to 

psychiatra? Powoli poszedłem w stronę brata Farvela, żeby zobaczyć, co doprowadziło go do 

takiego stanu. Po chwili zrozumiałem jego uczucia. 

Stał  koło  jednego  ze  swych  miotaczy  śmierci,  który  podczas  naszej  duchowej 

nieobecności zamienił się w plątaninę poskręcanych rur i popękanego metalu. Długie ramię 

zostało zgrabnie pocięte na trzy części, a koła oderwane od reszty maszyny. Była to po prostu 

kupa  nienadającego  się  do  niczego  złomu.  Brat  Fravel  pobiegł  gdzieś  wyjąc  ochryple,  a  za 

nim fruwały powyrywane włosy. 

Inni mnisi też zaczęli żałobnie zawodzić. Brat Farvel dopadł próbującego usiąść Capo 

Dimonte. 

-  Wszystkie  zniszczone,  wszystkie!  -  ryknął  Czarny  Mnich,  a  Capo  Dimonte  zakrył 

sobie  uszy  dłońmi.  -  Praca  lat  na  nic!  Zmiażdżone,  rozwalone!  Wszystkie  moje  miotacze 

śmierci,  taran  parowy,  wszystko  zniszczone!  To  on  to  zrobił,  Capo  Dinobli,  to  on!  Zbierz 

swych ludzi, zaatakuj twierdzę, on musi zapłacić za tę potworną zbrodnię. 

Capo  odwrócił  się,  żeby  spojrzeć  na  twierdzę.  Wyglądała  tak  samo  jak  o  świcie, 

spokojna  i  nienaruszona,  z  ciągle  podniesionym  mostem,  jakby  zupełnie  nic  się  dotąd  nie 

wydarzyło. Dimonte odwrócił się od brata Farvela z groźną i ściągniętą twarzą. 

-  Nie.  Nie  będę  prowadził  moich  ludzi  na  te  mury.  To  samobójstwo,  a  na  to  się  nie 

umawialiśmy. To twoja wojna, nie moja. Zgodziłem się pomóc ci w zdobyciu twierdzy. Ty 

miałeś swymi urządzeniami rozwalić bramę, a ja zaatakować. Teraz nasza umowa wygasła. 

- Nie możesz nie dotrzymać danego słowa... 

- Nie mam takiego zamiaru. Zburz mury, a ja zaatakuję. To przecież obiecałeś. A więc 

zrób to teraz. 

Brat Farvel poczerwieniał ze złości i uniósł pięści. Capo tylko wydobył miecz. 

-  Przyjrzyj  się  temu  -  powiedział.  -  Ciągle  jeszcze  jestem  uzbrojony  i  wszyscy  moi 

ludzie  są  uzbrojeni.  To  znak  i  ja  ten  znak  dobrze  zrozumiałem.  Gdy  tu  leżeliśmy,  ludzie 

Dinobli mogli wam zabrać broń i poderżnąć gardła. Ale tego nie zrobili. Oni nie walczą ze 

mną.  A  więc  ja  nie  będę  walczyć  przeciw  nim.  To  ty  z  nimi  walczysz,  to  twoja  bitwa.  - 

Potrącił czubkiem buta leżącego obok trębacza. - Daj sygnał zbiórki. 

Z radością pozostawiliśmy Czarnych Mnichów, którzy oglądali wraki swoich machin. 

Wiadomość o zerwaniu przymierza szybko rozeszła się między oddziałami. Bolesne grymasy 

background image

zastąpiły uśmiechy, a ból głowy - ulga. Nie będzie bitwy ani strat w ludziach. Czarni Mnisi 

nawarzyli  piwa  i  teraz  muszą  sami  je  wypić.  Ja  uśmiechałem  się  szerzej  niż  pozostali,  bo 

miałem świetne nowiny dla Hetmana. 

Wiedziałem, jak możemy wydostać się z tej parszywej planety. 

Wreszcie  zrozumiałem,  co  stało  się  ubiegłej  nocy.  W  ciemności  uważnie 

obserwowano  zbliżanie  się  naszych  oddziałów.  Dzięki  jakiejś  wyższej  technice  oczywiście. 

Ukryci  obserwatorzy  musieli  również  widzieć  budowę  drogi  dla  miotaczy  śmierci  i 

zrozumieli cel tej operacji. Głośnik został umieszczony na drzewie dokładnie nad obozem, a 

potem  włączony  za  pomocą  radia.  Gaz,  który  nas  powalił,  był  bardzo  wymyślny  i  został 

zrzucony z centymetrową dokładnością. Wszystko to przekraczało możliwości techniczne tej 

zacofanej planety i mogło oznaczać tylko jedno. W twierdzy Capo Dinobli byli ludzie z innej 

planety.  Było  ich  tam  dużo  i  mieli  w  tym  jakiś  cel.  Cokolwiek  by  to  było,  rozbudziło  taki 

gniew  Czarnych  Mnichów,  że  zaplanowali  ten  nieudany  atak.  Dobrze.  Jeszcze  jeden  wróg 

mojego wroga. Mnisi mieli w swych szponach całą technologię, jaka istniała na Spiovente, i z 

tego,  co  widziałem,  technika  ta  służyła  całkowicie  do  celów  wojskowych.  Głowiłem  się 

próbując  przypomnieć  sobie  długie  wykłady  Hetmana  na  temat  geopolityki  i  ekonomii. 

Zaczął  mi  świtać  w  głowie  sposób  na  rozwiązanie  naszych  kłopotów,  kiedy  na  przodzie 

kolumny rozległy się jakieś dzikie wrzaski. 

Razem z innymi ruszyłem, żeby zobaczyć, co się stało. Ujrzałem, jak półprzytomny ze 

zmęczenia  kurier  pada  na  trawę  przy  drodze.  Capo  Dimonte  odwrócił  się  od  niego,  z 

wściekłości wymachując pięściami. 

-  Atak  na  moją  twierdzę!  To  ten  gadzi  pomiot  Docci,  to  on.  Ruszamy  natychmiast 

szybkim marszem. Do szeregów! 

Nigdy  nie  chciałbym  powtórzyć  tego  marszu.  Odpoczywaliśmy  tylko  wtedy,  gdy  ze 

zmęczenia po prostu padaliśmy na ziemię. Wówczas jedliśmy, piliśmy wodę, znów stawaliś-

my na nogi i ruszaliśmy dalej. Nie było potrzeby nas bić albo zachęcać, bo teraz był to interes 

nas wszystkich. Rodzina Capo, jego dobra, wszystko pozostało w twierdzy, strzeżone jedynie 

przez  kilku  żołnierzy.  Zostało  tam  też  wszystko,  co  posiadaliśmy.  Pilnowali  tego  nasi 

giermkowie.  Dreng,  którego  ledwie  znałem,  ale  za  którego  czułem  się  odpowiedzialny.  I 

Hetman.  Jeśli  wzięto twierdzę,  co  się  z  nim  stało?  Nic,  był  nieszkodliwym  staruszkiem,  nie 

był ich wrogiem. 

Choć próbowałem przekonać siebie samego, że tak jest, wiedziałem, że to kłamstwo. 

Hetman był zbiegłym niewolnikiem. A wiedziałem już, co na Spiovente robi się ze zbiegłymi 

niewolnikami. 

background image

Znowu trochę wody i jedzenia o zachodzie słońca i dalej w drogę przez całą noc. O 

świcie  zobaczyłem,  że  nasze  kolumny  porozciągały  się,  gdyż  na  czoło  wysforowali 

najsilniejsi. Byłem młody, sprawny i zdenerwowany, więc znalazłem się na samym przedzie. 

Mogłem się teraz zatrzymać, żeby chwilę odpocząć i złapać oddech. Na drodze przed nami 

zobaczyłem dwóch ludzi, którzy wyskoczyli zza krzaków i zniknęli za wzgórzem. 

- Tam! - krzyknąłem. - Zwiadowcy, widzieli nas! Capo wyskoczył z karety i podbiegł 

do mnie. 

- Dwóch ludzi.  Byli tam ukryci.  Pobiegli w kierunku twierdzy.  Zazgrzytał  zębami w 

bezsilnej złości. 

- Nie zdołamy ich złapać. Docci zostanie ostrzeżony i ucieknie. 

Spojrzał do tyłu na rozsypane oddziały i przywołał oficerów. 

- Ty, Barkus, zostań tutaj, daj im odpocząć, a potem idźcie za mną. Ja ruszam teraz ze 

wszystkimi, którzy jeszcze są zdolni do walki. Mogą jechać na mojej karecie. Ruszamy. 

Wdrapałem się na dach pojazdu, pozostali biegli obok niego trzymając się, czego się 

dało.  Ciągnik  parowy  sapał  i  wypuszczał  wielkie  kłęby  dymu,  kiedy  wtaczaliśmy  się  na 

wzgórze. Potem pomknęliśmy w dół zbocza. 

Z  tej  odległości  widać  już  było  wieżę  twierdzy,  obok  której  kłębił  się  dym.  Kiedy 

wtoczyliśmy  się  za  następny  zakręt,  natknęliśmy  się  na  tyralierę  żołnierzy  Docci 

zagradzających nam drogę do twierdzy. Zaczęli strzelać. 

Nie zwolniliśmy. Ciągnik parowy zagwizdał głośno, a my zawyliśmy z wściekłości. 

Wróg  pierzchnął.  Nie  wytrzymali  nerwowo.  Widzieliśmy,  jak  dołączają  do 

pozostałych napastników, którzy strumieniem wylewali się z grobli. Zniknęli w lesie, zanim 

ich  dopadliśmy.  Za  groblą  widać  było  rozwaloną,  dymiącą  bramę  twierdzy.  Byłem  tuż  za 

Capo, gdy potykając się wchodziliśmy na dziedziniec. Zza ruin baszty przy bramie wyszedł 

żołnierz i uniósł miecz w słabym pozdrowieniu. 

- Nie wpuściliśmy ich, Capo - powiedział i osunął się, opierając się o roztrzaskaną na 

drzazgi  belkę.  -  Przedarli  się  na  dziedziniec,  ale  nie  wpuściliśmy  ich  do  wieży,  i  wysadzili 

zewnętrzne wrota, gdy odchodzili. 

- Co z Lady Dimonte, z dziećmi...? 

-  Wszyscy  bezpieczni,  skarbiec  nie  naruszony.  Ale  kwatery  żołnierzy  były  na 

dziedzińcu, nie w wieży. Popędziłem tam razem z innymi. 

Leżały  tu  ciała,  dużo  ciał.  Bezbronni  giermkowie  wyrżnięci  w  pień.  Obrońcy 

wychodzili  teraz z wieży. Wśród nich był  Dreng. Szedł  wolno. Niósł zakrwawioną siekierę. 

Ubranie  też  miał  poplamione  krwią,  ale  wyglądał  na  zdrowego.  Spojrzałem  mu  w  twarz  i 

background image

wyczytałem w niej smutek. Nie musiał nic mówić, wiedziałem. Jego słowa dobiegły do mnie 

z daleka. 

- Przykro mi. Nie mogłem im przeszkodzić. Staruszek umarł. Umarł. 

background image

26

 

Leżał na pryczy z zamkniętymi oczami, jakby spał. Ale to nie był sen. Dreng przykrył 

go kocem aż po brodę, uczesał i umył mu twarz. 

-  Nie  dałem  rady  go  przenieść,  kiedy  nastąpił  atak  -  powiedział  Dreng.  -  Był  zbyt 

ciężki  i  zbyt  chory.  Rana  na  plecach  była  paskudna,  czarna,  a  skóra  gorąca.  Powiedział, 

żebym go zostawił, że i tak umrze. Powiedział, że jeśli go nie zabiją, to zrobi to infekcja. Ale 

nie musieli go przecież zadźgać... 

Mój  przyjaciel  i  nauczyciel.  Zamordowany  przez  te  zwierzęta.  Był  wart  więcej  niż 

cały plugawy motłoch tej planety razem wzięty. Dreng ujął mnie za ramię, ale odepchnąłem 

go ze złością. 

- Ukradłem dla niego kawałek papieru - powiedział wtedy. - Chciał do ciebie napisać. 

Ukradłem to. 

Nie  wiedziałem,  co  odpowiedzieć.  Odpakowałem  zawiniątko  i  na  podłogę  upadł 

rzeźbiony w drewnie klucz. Podniosłem go i  spojrzałem na kartkę. Narysowany był  na niej 

plan twierdzy. Strzałka przy słowie „skarbiec" wskazywała jedno pomieszczenie. Pod planem 

była wiadomość napisana silną i pewną ręką: „Niezbyt dobrze się czuję, więc być może, nie 

będę mógł dać ci tego osobiście. Zrób metalową kopię tego klucza, otwiera on drzwi skarbca. 

Życzę powodzenia. Miło było cię poznać Jim, bądź dobrym «szczurem»”. 

Niżej widniał starannie wykaligrafowany podpis. Przeczytałem nazwisko i nie mogąc 

uwierzyć  własnym  oczom  przeczytałem  je  jeszcze  raz.  Nie  podpisał  się  pseudonimem. 

Pozostawił  mi  w  spadku  zaufanie.  Chyba  wiedział,  że  jestem  jedyną  osobą  we 

Wszechświecie, która to zaufanie doceni. Wyjawił mi swoje prawdziwe nazwisko. 

Wyszedłem  i  usiadłem  na  zewnątrz,  na  słońcu  i  poczułem  się  nagle  bardzo  słaby. 

Dreng  przyniósł  mi  kubek  wody.  Nie  zdawałem  sobie  sprawy  z  tego,  jak  bardzo  byłem 

spragniony. Wypiłem wszystko do ostatniej kropli i wysłałem go po więcej. 

No i po wszystkim, koniec. Przeczuwał nadejście ciemności, ale martwił się o mnie. 

Myślał o mnie, kiedy to właśnie jemu śmierć zaglądała w oczy. 

Co dalej? Co teraz mam robić? 

Ogarnęło mnie znużenie, ból i wyrzuty sumienia. Nie zdając sobie sprawy z tego, co 

się dzieje, osunąłem się na bok i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, było już późno po południu. 

Pod głową miałem zwinięty koc Drenga. Mój giermek usiadł obok mnie. 

Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Włożyliśmy ciało Hetmana na jeden z małych 

wozów i zaciągnęliśmy go przez groblę na brzeg. Nie byliśmy jedynymi, którym przyszło to 

background image

robić. Obok drogi było małe, zarośnięte trawą wzgórze, z którego rozciągał się ładny widok 

na  wodę  i  twierdzę.  Tam  go  pochowaliśmy,  mocno  ubiliśmy  ziemię  i  nie  zostawiliśmy 

żadnego  znaku.  Nie  na  tej  obrzydliwej  planecie.  Ten  świat  miał  jego  ciało  -  to  wystarczy. 

Pomnik,  który  mu  wystawię,  będzie  się  znajdował  całe  lata  świetlne  stąd.  Kiedyś,  gdy 

nadejdzie czas, zajmę się tym. 

-  A  teraz,  Dreng,  zajmiemy  się  Capo  Docci  i  jego  zbirami.  Mój  drogi  przyjaciel  nie 

pochwalał zemsty, więc ja też nie będę się mścił. Nazwiemy to sprawiedliwością. Trzeba tych 

kryminalistów trochę ukrócić. Tylko jak to zrobić? 

-  Ja  pomogę,  panie.  Teraz  już  mogę  walczyć.  Bałem  się,  a  potem  się  wściekłem  i 

walczyłem siekierą. Jestem gotów być wojownikiem, tak jak ty. 

Pokręciłem przecząco głową. Zaczynałem już jaśniej myśleć. 

-  To  nie  robota  dla  farmera  z  przyszłością.  Ale  musisz  zawsze  pamiętać,  że 

przezwyciężyłeś  swój  strach.  To  ci  pomoże  w  życiu.  Ale  Jim  diGriz  zawsze  spłaca  swoje 

długi, więc wracasz na farmę. Ile taka farma kosztuje? 

Rozdziawił usta, szukając w pamięci. 

- Nigdy nie kupowałem farmy. 

- Nie wątpię. Ale pewnie słyszałeś o kimś, kto kupował? 

-  Stary  Kretchy  kiedyś  wrócił  z  wojen  i  dał  wdowie  Roskwi  dwieście  dwanaście 

dukatów za jej część farmy. 

- Świetnie! Biorąc poprawkę na inflację, pięćset powinno ci wystarczyć. Trzymaj się 

mnie, chłopie, a będziesz nosił lemiesz. A teraz idź do kuchni i zapakuj  trochę jedzenia. Ja 

tymczasem puszczę w ruch pierwszą część planu. 

To  było  jak  partyjka  szachów,  którą  rozgrywasz  sobie  w  głowie.  Jasno  i  dokładnie 

widziałem  pierwsze  swoje  ruchy.  Jeśli  rozegram  je  dobrze,  środek  i  koniec  gry  będą 

nieuniknionym zwycięstwem! Zrobiłem więc pierwszy ruch. 

Capo  Dimonte  siedział  oklapnięty  na  tronie,  zmęczony  jak  my  wszyscy,  z  dzbanem 

wina  w  ręku.  Przepchnąłem  się  przez  oficerów  i  stanąłem  przed  nim.  Łypnął  na  mnie 

ponurym wzrokiem i machnął ręką. 

-  Odejdź,  żołnierzu.  Dostaniesz  nagrodę.  Dobrze  się  dziś  spisałeś,  widziałem.  Ale 

zostaw nas teraz, musimy obmyślić plan... 

- Dlatego tu jestem, Capo. Żeby ci powiedzieć, jak zniszczyć Capo Docci. Służyłem u 

niego i znam jego tajemnice. 

- Mów! 

- Na osobności. Odeślij wszystkich. 

background image

Zastanowił się przez chwilę i machnął ręką. Wyszli pomrukując, a on flegmatycznie 

popijał wino, aż zamknęły się za nimi drzwi. 

-  Mów,  co  wiesz!  -  rozkazał  despotycznie.  -  Mów  szybko,  bo  jestem  w  fatalnym 

humorze. 

-  Tak  jak  i  my  wszyscy.  To,  co  chcę  ci  powiedzieć,  nie  dotyczy  Docci,  nie 

bezpośrednio.  Zaatakujesz  go,  tego  jestem  pewien.  Ale  żeby  być  pewnym  sukcesu,  chcę 

przeciągnąć  Capo  Dinobli  i  jego  tajemnice  na  twoją  stronę.  Czyż  nie  byłoby  lepiej,  gdyby 

ludzie Docci spali, kiedy będziemy przechodzić przez mur? 

-  Dinobli  nie  wie  o  tych  sprawach  więcej  niż  ja,  wiec  nie  opowiadaj  głupot. 

Niedomaga, a przez ostatni rok nie opuszczał łoża. 

-  Domyślałem  się  tego,  ale  ci,  którzy  dla  swoich  celów  korzystają  z  jego  twierdzy  i 

którzy doprowadzili do tego, że  Czarni Mnisi chcieli wypowiedzieli im wojnę, to są ludzie, 

którzy ci pomogą. 

Na te słowa wyprostował się, a oczy aż mu rozbłysły na myśl o nowej intrydze. 

- A więc idź do nich. Obiecaj im udział w łupach, ty zresztą też swój dostaniesz, jeśli 

uda ci się wykonać to, co wymyśliłeś. Idź i obiecaj im w moim imieniu to, co chcesz. Przed 

końcem  miesiąca  głowa  Docci  będzie  się  piekła  na  rożnie  w  moim  kominku,  ale  zanim  do 

tego dojdzie, jego ciało będzie rozrywane rozgrzanymi do czerwoności hakami... 

Dalej  mówił  w  podobnym  stylu,  ale  nie  interesowało  mnie  to  zbytnio.  Był  to  tylko 

otwierający ruch pionka. Teraz musiałem poprowadzić do ataku główne figury. 

Kłaniając  się  uniżenie  wyszedłem,  pozostawiając  go  siedzącego  na  tronie.  Coś 

pomrukiwał i wymachując rękami rozlewał dookoła wino. Tym ludziom szybko zmieniał się 

nastrój. 

Dreng  spakował  nasze  nieliczne  rzeczy  i  natychmiast  wyruszyliśmy.  Odeszliśmy 

daleko od twierdzy i skręciliśmy w kierunku płynącej w pobliżu rzeczki. Jej brzegi porośnięte 

były trawą. 

-  Zostaniemy  tu  do  rana  -  oznajmiłem.  -  Muszę  obmyślić  plan,  a  poza  tym 

potrzebujemy  wypoczynku.  Chcę  mieć  jasny  umysł,  gdy  jutro  zapukam  do  drzwi  starego 

Dinobli. 

Po długim, odświeżającym śnie, sytuacja wydała się całkiem jasna. 

-  Dreng  -  powiedziałem.  -  To  będzie  akcja  jednoosobowa.  Nie  wiem,  jak  zostanę 

przyjęty  i  być  może  będę  potem  zbyt  zajęty  martwieniem  się  o  własną  skórę,  żeby  mieć 

jeszcze czas na troszczenie się o ciebie. Wracaj  do twierdzy Capo Dimonte i czekaj tam na 

mnie. 

background image

 

W rzeczywistości nie było żadnych drzwi, do których mógłbym zapukać. Zamiast tego 

przy  bramie  stało  dwóch  ciężko  uzbrojonych  strażników.  Przeszedłem  przez  pole,  minąłem 

wraki machin, które pokryły już czerwone plamy rdzy, i wszedłem na most zwodzony. Zanim 

zbliżyłem się do  strażników, przystanąłem,  powoli wyjąłem  pistolet i chwyciłem go za lufę. 

- Mam ważną wiadomość dla tego, który tu dowodzi. 

-  Odwróć  się  i  szybko  odmaszeruj  -  powiedział  wyższy  strażnik,  wycelowując  we 

mnie pistolet. - Capo Dinobli nikogo nie przyjmuje. 

-  Wcale  nie  chodzi  mi  o  Capo  -  odparłem,  zerkając  na  widoczny  za  jego  plecami 

dziedziniec. 

Przechodził tam właśnie wysoki człowiek w obszarpanym ubraniu, ale pod obdartymi 

mankietami jego spodni dostrzegłem odbłysk plastikowych butów. 

- Capo życzę jedynie dobrego zdrowia! - krzyknąłem głośno. - I mam nadzieję, że ma 

dobrego gerontologa, który regularnie aplikuje mu synapsostymulaty. 

Strażnik  mruknął  coś  zmieszany,  ale  moje  słowa  nie  były  skierowane  do  niego. 

Człowiek  na  dziedzińcu  nagle  się  zatrzymał,  a  potem  odwrócił  się  wolno.  Zobaczyłem 

podłużną twarz i przenikliwe, skierowane na mnie w milczeniu niebieskie oczy. 

Podszedł i wciąż na mnie patrząc, zaczął rozmawiać ze strażnikiem. 

- W czym problem? 

- Nic, nic, szanowny panie. Odprawiałem właśnie tego tutaj. 

- Pozwól mu wejść. Chcę go przesłuchać. 

Strażnik opuścił pistolet i przeszedłem przez bramę. 

Kiedy  znaleźliśmy  się  za  zasięgiem  słuchu  strażników,  wysoki  mężczyzna  odwrócił 

się do mnie i zmierzył mnie od stóp do głów zaciekawionym spojrzeniem. 

- Idź za mną - powiedział. - Chcę z tobą pomówić na osobności. 

Nie odezwał się już, aż weszliśmy do jakiegoś pokoju i zamknęły się za nami drzwi. 

- Kim jesteś? - zapytał. 

- Wiesz, że właściwie miałem ci zadać to samo pytanie. Czy Liga wie, co tu robicie? 

-  Oczywiście,  że  wie.  To  oficjalna...  -  ugryzł  się  w  język  i  uśmiechnął  się.  -  To 

przynajmniej dowodzi, że jesteś spoza planety. Nikt tu nie potrafi tak szybko myśleć ani nie 

wie tyle co ty. Siadaj i powiedz, kim jesteś. Potem ocenię, ile mogę ci powiedzieć o naszej 

pracy tutaj. 

background image

- W porządku  - odpowiedziałem  opadając na krzesło  i  kładąc pistolet na  podłodze.  - 

Nazywam się Jim. Byłem członkiem załogi veniańskiego frachtowca, dopóki nie zadarłem z 

kapitanem. Wyrzucił mnie na tej planecie. To wszystko. 

Wyciągnął notes i zaczaj zapisywać. 

- Nazywasz się Jim. A nazwisko? Milczałem. Popatrzył na mnie spode łba. 

- Dobrze, obejdziemy się na razie bez tego. Jak się nazywa kapitan? 

- Sądzę, że zachowam tę informację na później. Może teraz ty powiesz mi, kim jesteś? 

Odsunął notes i usiadł wygodnie. 

- To mi nie wystarcza. Nie znając twojej tożsamości nie mogę ci nic powiedzieć. Skąd 

pochodzisz z Yenii? Jak się nazywa stolica twojej planety? Kto jest Prezesem Rady Świata? 

- To było dawno, zapomniałem. 

- Kłamiesz. Jesteś takim samym Yeniańczykiem jak ja. Zanim dowiem się więcej... 

- Co dokładnie musisz wiedzieć? Jestem obywatelem Ligi, nie jednym z miejscowych 

opryszków.  Oglądałem  trójwymiarową  telewizję,  jadałem  u  MacSwineyów  znanych  na 

każdym  świecie,  czterdzieści  dwa  miliardy  utargu.  Studiowałem  elektronikę  molekularną  i 

mam czarny pas w judo. Czy to ci wystarczy? 

-  Być  może.  Ale  powiedziałeś  mi,  że  zostałeś  tu  wyrzucony  z  veniańskiego 

frachtowca,  a  to  nie  może  być  prawdą.  Zabroniono  jakichkolwiek  niezatwierdzonych  kon-

traktów ze Spiovente. 

- Mój kontrakt nie był zatwierdzony. Statek szmuglował tu broń, taką jak ta. 

To wreszcie przyciągnęło jego uwagę. Sięgnął po notes. 

- Kapitan nazywa się...? Pokręciłem głową w milczącym „nie". 

- Dostaniesz tę informację tylko wtedy, gdy załatwisz mi wydostanie się z tej planety. 

Możesz  to  zrobić,  bo  z  tego,  co  mi  powiedziałeś,  jesteś  tu  za  zgodą  Ligi.  A  więc  może 

zrobimy mały interesik.  Ty załatwisz mi bilet  -  mam mnóstwo srebrnych dukatów, żeby za 

niego zapłacić, czy też będę miał, a to na jedno wychodzi. Poza tym pomożesz mi troszeczkę 

w lokalnej sprawie. A wtedy ja podam ci nazwisko kapitana. 

Nie  spodobało  mu  się  to.  Myślał  intensywnie,  przeżuwał  haczyk,  ale  nie  mógł  go 

przełknąć. 

-  Przez  ten  czas,  kiedy  się  zastanawiasz  -  odezwałem  się  -  mógłbyś  mi  powiedzieć, 

kim jesteś i co tu robisz? 

-  Najpierw  musisz  obiecać,  że  nie  zdradzisz  naszej  tożsamości  krajowcom.  Nasza 

obecność jest znana poza tą planetą, ale tutaj możemy odnieść sukcesy tylko wtedy, gdy cała 

operacja pozostanie tajemnicą. 

background image

- Obiecuję, obiecuję. Nie jestem nic winien żadnemu z krajowców. 

Ułożył  palce  w  piramidkę  i  odchylił  się  do  tyłu  jakby  zaczynając  wykład.  Dobrze 

zgadłem, potwierdziły to jego pierwsze słowa. 

-  Jestem  profesor  Lustig  z  Uniwersytetu  Ellenbogen,  gdzie  pracuję  na  katedrze 

socjoekonomii  stosowanej.  Jestem  kierownikiem  departamentu  i  muszę  powiedzieć,  że  to  ja 

założyłem  ten  departament,  gdyż  socjoekonomia  stosowana  jest  stosunkowo  młodą 

dyscypliną, będącą, rzecz jasna, odgałęzieniem socjoekonomii teoretycznej... 

Mrugnąłem  szybko,  aby  nie  popaść  w  otępienie  i  zmusiłem  się  do  słuchania.  To 

właśnie przez takich nauczycieli jak Lustig uciekłem ze szkoły! 

- ...lata korespondencji i pracy, aby zrealizować naszą największą ambicję. Praktyczne 

zastosowanie naszych teorii...  Najtrudniej  było  przekonać biurokratów z Ligi  ze względu na 

nieinterwencyjną  politykę  Ligi.  W  końcu  udało  się  ich  namówić,  żeby  z  odpowiednimi 

zabezpieczeniami  pozwolili  nam  poprowadzić  pierwszy  doświadczamy  program  tu,  na 

Spiovente. I jak powiedział ktoś z czarnym humorem, gorzej nie mogliśmy trafić. 

- A co dokładnie próbujecie tu zrobić? - zapytałem. Wytrzeszczył oczy. 

- To powinno być oczywiste. Cały czas tylko o tym mówiłem. 

-  Pan  myślał  o  teorii,  profesorze.  Czy  byłby  pan  łaskaw  po  ludzku  wyjaśnić,  co 

chcecie osiągnąć? 

-  Jeśli  nalegasz,  w  kategoriach  Laymana  oczywiście,  próbujemy  ni  mniej,  ni  więcej 

tylko zmienić strukturę tego społeczeństwa. Zamierzamy wyprowadzić tę planetę z Ciemnego 

Średniowiecza,  nawet  gdyby  miała  kopać  i  wrzeszczeć.  Po  Przełomie  Spiovente  wpadła  w 

dość  odpychającą  formę  feudalizmu.  A  raczej  wojnoizmu.  Zwykle  w  wieku  dezintegracji 

hierarchia  feudalna  jest  bardzo  przydatna.  Podtrzymuje  ogólną  strukturę  państwa,  podczas 

gdy różne jednostki administracyjne troszczą się i dbają o siebie. 

- Nie widziałem tu zbyt wiele troski czy opieki. 

- Zgadza się. Dlatego też ci wojownicy będą musieli odejść. 

- Mogę pomóc paru wystrzelać. 

-  My  NIE  posługujemy  się  przemocą!  Jest  to  nie  tylko  obrzydliwe,  ale  też  zakazane 

przez  Ligę.  Naszym  celem  jest  stworzenie  rządu  niezależnego  od  instytucji  Capo.  Aby  to 

zrobić,  wspomagamy  społeczny  awans  klasy  specjalistów.  To  spowoduje  zintensyfikowanie 

obiegu  pieniądza  i  koniec  handlu  wymiennego.  Wraz  ze  wzrostem  funduszów  rząd  będzie 

mógł  ustanowić  podatki  na  stworzenie  działu  usług  społecznych.  Potrzebne  będzie  do  tego 

stworzenie  sądownictwa.  To  z  kolei  spowoduje  rozwój  komunikacji,  centralizacji  i 

rozbudzenie idei zjednoczeniowych. 

background image

Brzmiało  to  nieźle,  chociaż  nie  szalałem  z  radości  na  myśl  o  podatkach  czy 

sądownictwie. Wszystko było jednak lepsze niż Capo. 

- To brzmi nieźle w teorii - powiedziałem. - Lecz jak zamierza pan wprowadzić to w 

czyn? 

-  Poprzez  oferowanie  lepszych  usług  za  niższą  cenę.  Dlatego  też  Czarni  Mnisi 

próbowali nas zaatakować. Mój kapelusz jest bardziej religijny niż oni. Zakon jest po prostu 

przykrywką dla ich monopolu technologicznego. My przełamujemy ten monopol, a to im się 

nie podoba. 

-  Świetnie.  Pana  plan  jest  pierwszorzędny  i  życzę  powodzenia.  Ale  mam  tu  jeszcze 

parę  spraw  do  załatwienia,  zanim  się  wydostanę  z  tego  bagna.  Aby  pomóc  wam  w 

przełamywaniu monopolu technologicznego, chciałbym nabyć trochę gazu usypiającego. 

- To niemożliwe. Tak naprawdę to w ogóle nie możemy ci pomóc. Nie możesz też tu 

zostać.  Przywołałem  już  strażników.  Zostaniesz  zatrzymany  aż  do  przybycia  statku  Ligi. 

Wiesz zbyt dużo, żebyśmy mogli pozwolić ci pozostać na wolności. 

background image

27

 

Jeszcze mój mózg nie pojął do końca tej niemożliwej do przyjęcia informacji, a moje 

ciało już przeskoczyło biurko. Profesor powinien był pamiętać, co mówiłem o czarnym pasie. 

Wbiłem  mu  kciuki  głęboko  w  szyję.  Jeszcze  zanim  jego  głowa  opadła  na  biurko,  ja  już 

biegłem  do  drzwi.  I  to  akurat  na  czas,  bo  gdy  tylko  zasunąłem  rygiel,  ktoś  zaczął  naciskać 

znajdującą się nad nim klamkę. 

- Ruszaj się, Jim - poradziłem sam sobie - zanim podniosą alarm. Ale najpierw zobacz, 

co pożytecznego ten dwulicowy naukowiec tu ma... 

Na biurku leżały kartoteki, dokumenty i książki. Nic co mogłoby mieć dla mnie jakąś 

wartość. Właśnie zrzucałem to wszystko na podłogę, kiedy rozległo się walenie do drzwi. Nie 

miałem  dużo  czasu.  Teraz  profesorek.  Rozchyliłem  jego  płaszcz  i  przeszukałem  kieszenie. 

Tam  też  nie  było  nic  ciekawego,  poza  pękiem  kluczy,  które  wrzuciłem  sobie  do  kieszeni. 

Musiałem  zadowolić  się  takim  łupem.  Podniosłem  pistolet  i  skoczyłem  do  okna,  akurat  w 

chwili gdy coś ciężkiego z łomotem uderzyło w drzwi. Byłem na wysokości drugiego piętra, a 

znajdujący  się  pod  oknem  dziedziniec  wybrukowany  był  kocimi  łbami.  Wyglądało  to  mało 

zachęcająco. Gdybym skoczył, połamałbym sobie nogi. 

Wyciągnąłem  rękę  wzdłuż  muru  i  z  wdzięcznością  pomyślałem  o  brakoróbstwie 

miejscowych  kamieniarzy.  W  murze  zewnętrznym  między  kamieniami  wyczułem  duże 

szpary. Wsunąłem pistolet za pas na plecach. Drzwi rozwarły się w chwili, gdy schodziłem po 

murze. 

Było  to  łatwe.  Na  koniec  zeskoczyłem,  przeturlałem  się  przez  ramię,  dzięki  czemu 

pistolet wbił mi się boleśnie w kręgosłup. Przesunąłem broń i potykając się dotarłem za róg 

budynku, zanim ktokolwiek pojawił się w oknie. Byłem wolny! 

Czy  rzeczywiście?  Zaraz  ogarnęło  mnie  przygnębienie.  Wolny  w  środku  twierdzy 

wroga, mając wszystkich przeciw sobie. Niezła wolność. 

-  Tak,  wolny!  -  arogancko  zacisnąłem  zęby,  wyprostowałem  ramiona  i  ruszyłem 

śmiałym, swobodnym krokiem. Tak wolny, jak tylko Stalowy Szczur może być! Pośpiesz się 

Jim, sprawdź, czy da się znaleźć jakieś zamki, do których pasowałyby twoje nowe klucze. 

Najlepsze  rady  otrzymuję  zawsze  od  siebie  samego.  Przeszedłem  przez  bramę 

prowadzącą  na  duży  dziedziniec.  Kręcili  się  tam  uzbrojeni  ludzie.  Kompletnie  mnie 

zignorowali. To nie potrwa długo. Gdy tylko zacznie się alarm, wszyscy będą mnie szukać. 

Patrząc śmiało przed siebie, poszedłem w stronę masywnego budynku, stojącego na drugim 

końcu dziedzińca. Do wnętrza prowadziły do niego wielkie wrota, obok których znajdowały 

background image

się mniejsze. Gdy się zbliżyłem, zobaczyłem, że w obydwu zamontowano bardzo nowoczesne 

zamki. Ciekawe, co tam zostało zamknięte? Pozostało mi jedynie znaleźć właściwy klucz. 

Udając,  że  moja  obecność  tutaj  jest  zupełnie  naturalna,  zatrzymałem  się  przed 

mniejszymi drzwiami i  zacząłem przerzucać klucze. Było ich  chyba ze  dwadzieścia. Ale to 

był  zamek  typu  Bolger,  co  dla  mojego  wprawnego  oka  było  oczywiste,  więc  szukałem 

znajomego rombowego kształtu. 

- Hej ty, co tam robisz!? 

To był potężny zbir, brudny, nie ogolony i miał czerwone oczy. Miał też wsadzony za 

pas długi sztylet, którego rękojeść właśnie pieścił palcami. 

- Otwieram drzwi, to chyba jasne - odpowiedziałem pewnie. - To ciebie przysłali mi tu 

do pomocy? Masz, potrzymaj. 

Podałem mu pistolet. To dało mi kilka sekund, podczas których on tępo wpatrywał się 

w broń. Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby wsadzić klucz do zamka. Nie przekręcił się. 

- Nikt mnie nie przysyłał - rzekł, oglądając dokładnie pistolet, co go zaabsorbowało na 

kolejne kilka sekund. 

Nie  mogłem  robić  nic  złego,  jeśli  dałem  mu  broń,  nieprawdaż?  Mozolnie  to 

przemyśliwał,  poruszając  przy  tym  wargami.  W  końcu  przerwałem  mu  ten  bombastyczny 

potok myśli. 

- No dobra, skoro już tu jesteś, to mógłbyś mi pomóc... 

Uff, kolejny klucz zrobił to, co do niego należało, czyli ślicznie się obrócił. Drzwi się 

otworzyły,  a  ja  obróciłem  się  równie  ślicznie  jak  klucz  i  dźgnąłem  zbira  palcami  w  szyję. 

Kiedy padał, zdążyłem złapać pistolet. 

- Hej, ty, stój! 

Zignorowałem ten grubiański rozkaz, bo nie miałem najmniejszej ochoty sprawdzać, 

kto go wykrzyknął. Wślizgnąłem się do środka i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Odwróciłem się, 

rozejrzałem  dookoła  i  przeszyła  mnie  szpada  rozpaczy.  Nie  miałem  żadnych  szans!  Był  to 

ogromny, źle oświetlony przez wysoko w murze umieszczone szczeliny garaż dla ciągników 

parowych. Stało ich tu z pięć w zgrabnym szeregu. 

Fajnie  byłoby  uciec  w  jednym  z  nich,  naprawdę  cudownie.  Widziałem  je  w  akcji. 

Najpierw  trzeba  rozpalić  ogień,  potem  wpychać  drewno,  żeby  wytworzyła  się  para.  To 

zwykle trwa co najmniej godzinę. Zakładając nawet, że nikt mi nie przeszkodzi, musiałbym 

jeszcze  otworzyć  drzwi,  po  czym  ze  zgrzytem  i  szczękiem,  w  dostojnym  tempie  karawanu 

wyjechać na wolność... 

- Nie da rady. 

background image

A  może  jednak  da?  Gdy  wzrok  przyzwyczaił  mi  się  do  półmroku,  spostrzegłem,  że 

stojące tu pojazdy różnią się od tych, które dotąd widywałem. Tamte miały drewniane koła z 

żelaznymi obręczami, te tutaj miały gumowe opony. Czyżby jakiś postęp techniczny? Czyżby 

była to ta technologia spoza planety, zakamuflowana pod postacią tych starych wraków? 

Podszedłem  do  najbliższego  pojazdu  i  usiadłem  za  kierownicą.  Były  tu  znajome 

dźwignie  i  koła,  ale  także  niewidoczne  z  zewnątrz  miękkie  siedzenia  i  równie  znajome 

kontrolki pojazdu naziemnego. To mi się podoba! 

Wrzuciłem  pistolet  pod  siedzenie.  Z  boku  wisiał  pas  bezpieczeństwa,  co  było  może 

mądrym zabezpieczeniem, ale w tej chwili raczej mało przydatnym. Odsunąłem pas na bok i 

pochyliłem  się,  żeby  obejrzeć  kontrolki.  Stacyjka,  selektor  biegów,  prędkościomierz  i  kilka 

nie  znanych  mi  tarcz  i  wskaźników.  Usłyszałem  walenie  do  drzwi  i  pomyślałem,  że  może 

dokładniejsze oględziny zostawię sobie na później. Włączyłem silnik i nic się nie stało... 

A raczej stało się coś zupełnie nieprzewidzianego. Silnik milczał, natomiast w uszach 

zabrzmiał mi dziewczęcy głosik: 

„Nie uruchamiaj pojazdu przed zapięciem pasów bezpieczeństwa". 

- No tak, pasy. Dziękuję. 

Zapiałem  pas  i  znów  przekręciłem  kluczyk.  „Silnik  zaczyna  pracować  tylko  wtedy, 

gdy selektor biegów jest na luzie". 

Walenie  do  drzwi  nasilało  się.  Zakląłem  cicho  i  przesunąłem  selektor,  próbując 

znaleźć  właściwe  położenie.  Drzwi  rozpryskiwały  się  w  drzazgi.  No,  teraz  kluczyk.  Silnik 

zaczął  pracować.  Wrzuciłem  bieg.  I  znów  odezwał  się  głos:  „Nie  ruszaj  na  hamulcu 

ręcznym". Teraz już kląłem  głośno. Małe drzwi wyleciały z zawiasów. W bryzgach wody i 

syku pary tłoki wreszcie ruszyły. Ktoś zaczął krzyczeć i ludzie stłoczeni w drzwiach ruszyli w 

moją stronę. Pojazd zatrząsł się i ruszył z turkotem. Cały był pokryty stalowymi płytami, więc 

musiał  być bardzo ciężki.  Postanowiłem  to  sprawdzić. Nacisnąłem  gaz do dechy, skręciłem 

kierownicę i pognałem prosto na duże wrota. 

To  było  piękne.  Gdy  dodałem  gazu,  maszyna  aż  zaryczała.  Trzasnąłem  w  środek 

bramy z takim hukiem, że aż zadzwoniło mi w uszach. Ale mój wspaniały rumak nawet nie 

zwolnił.  Drewniane  wrota  rozprysły  się  w  drobny  mak,  a  ja  przejechałem  w  chmurze 

fruwających  wiórów  i  drzazg.  Zdążyłem  tylko  zobaczyć  pierzchających  na  boki 

przechodniów i zaraz sam musiałem szybko  cofnąć wystającą głowę, żeby nie stracić jej za 

sprawą belki, która uderzyła w kabinę i odskoczyła na bok. 

Wyprostowałem  się  i  uśmiechnąłem  z  rozkoszą.  Cóż  za  cudowny  widok!  Żołnierze 

rozbiegali  się  we  wszystkich  kierunkach,  szukając  schronienia.  Skręciłem  kierownicę  i 

background image

zrobiłem  rundę  honorową  dookoła  dziedzińca,  rozglądając  się  za  drogą  wyjazdową.  O 

stalowy  pancerz  uderzyła  kula  i  odbiła  się  jak  od  skały.  Wreszcie  zobaczyłem  bramę,  była 

strasznie  daleko.  Nacisnąłem  gaz  do  dechy  i  namacałem  sznurek  do  gwizdka.  Z  jazgotem  i 

wizgiem nabierałem szybkości. 

Najwyższy  czas.  Ktoś  nie  stracił  głowy  i  właśnie  próbował  podnieść  most.  Dwóch 

ludzi  z  całej  siły  kręciło  korbami  prymitywnego  kołowrotu.  Zadźwięczały  naciągane  łań-

cuchy.  Ze  świszczącym  gwizdkiem  jechałem  prosto  w  środek  bramy.  W  stal  dookoła  mnie 

zaczęły łomotać kule. Nie zdejmowałem nogi z gazu. To była moja jedyna szansa. 

Most zaczął się unosić, powoli, ale systematycznie, odcinając jedyną drogę ucieczki. 

Rósł mi przed oczami. Był już uniesiony o 10 stopni, 20..., 30..."Nie uda mi się! 

Uderzyłem z takim impetem, że gdyby nie pasy bezpieczeństwa, to zostawiłbym zęby 

w desce  rozdzielczej.  Przednie koła wjechały na most i  podjeżdżały  coraz wyżej  i  wyżej,  a 

przód samochodu niebezpiecznie uniósł się do góry. Jeszcze kawałek wyżej, a wywrócę się na 

dach! 

Musiałem  spróbować,  silnik  aż  ryczał  z  wysiłku.  Wtem  mój  cudowny  środek 

transportu szarpnął. Usłyszałem pisk i trzask, a potem cały most runął do przodu. Kołowroty, 

na które nawijano łańcuchy, pod ciężarem mojego pojazdu zostały wyrwane z posad. Przód 

mostu opadł i uderzył z takim hukiem, że prawie ogłuchłem. 

Ale nogę ciągle miałem na pedale gazu, a koła dalej się obracały. Pojazd skoczył do 

przodu. Prosto w wodę! Skręciłem ostro kierownicę i skierowałem samochód w odpowiednią 

stronę, po czym zjechałem z mostu na drogę. Bez trudu pokonałem wzgórze, zakręt i gnałem 

dalej, aż na drodze pojawiły się głębokie koleiny. Wtedy przyhamowałem. Byłem już daleko i 

bezpieczny. 

-  Jim  -  dałem  sobie  radę,  jednocześnie  starając  się  złapać  oddech.-  W  przyszłości 

staraj się czegoś takiego unikać, jeśli to możliwe. 

Spojrzałem do tyłu; nikt mnie nie ścigał. Ale wkrótce będą i to bynajmniej nie pieszo. 

Znowu  położyłem  stopę  na  pedale  gazu  i  zacisnąłem  szczęki,  żeby  nie  kłapać  zębami  przy 

każdej muldzie. 

Podjazd  pod  następne  wzgórze  znowu  zwolnił  tempo  jazdy.  Mimo  dociśniętego  do 

podłogi  pedału  gazu,  ciężar  tego  potwora  sprawił,  że  raczej  się  toczyliśmy,  niż  jechaliśmy. 

Korzystając z okazji sprawdziłem akumulatory. Były pełne. Całe szczęście, bo nie miałem ich 

jak  naładować.  Ponad  stukotem  i  dudnieniem  samochodu  usłyszałem  cienki  odległy  gwizd. 

Szybko się odwróciłem. To oni. Ścigali mnie dwoma pojazdami. 

background image

Nie  ma  mowy,  żeby  mnie  złapali.  Te  pojazdy,  gdy  zjadą  z  drogi,  stają  się 

bezużyteczne,  bo  ugrzęzną  w  bagnie,  a  do  twierdzy  Capo  Dimonte  prowadzi  tylko  jedna 

droga. Właśnie nią teraz jechałem i nie miałem zamiaru dać im się dogonić. 

Tylko że jeśli ich tam za sobą przyprowadzę, to będą wiedzieli, kto ukradł ich pojazd i 

wkrótce  wrócą  z  bombami  z  gazem.  Niedobrze.  Spojrzałem  za  siebie  i  zobaczyłem,  że  są 

bliżej,  ale  gdy  dotarli  do  stóp  pagórka,  zwolnili  do  mojej  szybkości.  Przejechałem  szczyt  i 

znowu  nabrałem  szybkości.  Wraz  z  nią  wzmogły  się  też  wstrząsy.  Miałem  nadzieję,  że 

zbudowno  ten  pojazd  tak,  żeby  to  wytrzymał.  Przede  mną  wyłoniło  się  skrzyżowanie  dróg. 

Do Capo Dimonte musiałbym skręcić w lewo. Skręciłem w prawo. Nie miałem pojęcia, co to 

za droga, więc pozostało mi jedynie jechać dalej i trzymać kciuki. 

Musiałem coś wymyślić i to szybko. Nawet jeśli uda mi się przez cały dzień trzymać 

ich daleko za sobą, to w końcu wyczerpią mi się baterie i będzie po mnie. Pomyśl, Jim, wysil 

psiakrew te swoje szare komórki! 

Sposobność  nadarzyła  się  przy  następnym  zakręcie.  Odchodziła  stamtąd  podmokła 

polna  droga  prowadząca  do  strumyka.  I  wtedy  wpadł  mi  do  głowy  ten  pomysł,  który  jak 

wszystkie  genialne  pomysły  pojawił  się  przed  moimi  oczami  od  razu  w  najdrobniejszych 

szczegółach. 

Bez wahania skręciłem kierownicę i stoczyłem się na łąkę. Czując jak koła grzęzną w 

miękkiej  ziemi,  zwolniłem.  Jeśli  tu  ugrzęznę  to  koniec.  Albo  przynajmniej  koniec  mojego 

prawa  własności  do  tego  rzęcha,  które  to  prawo  bardzo  chciałem  jeszcze  przez  jakiś  czas 

utrzymać. Dawaj dalej, Jim, ale ostrożnie. 

Toczyłem  się  do  przodu  jak  najwolniej,  na  najniższym  biegu,  aż  przednimi  kołami 

wjechałem do strumyka. Gdy tylko się zatrzymałem, zaczęły zapadać się w błoto. Ostrożnie 

wycofałem się, patrząc przez ramię do tyłu i starając się jechać po koleinach, które zrobiłem 

wjeżdżając  tu.  Wycofywałem  się  w  ten  sposób,  aż  znowu  wjechałem  na  ubitą  drogę. 

Przekładając biegi pozwoliłem sobie na szybki rzut oka na efekt moich zabiegów. Doskonały! 

Koleiny prowadziły prosto w kierunku wody i ginęły w strumyku. 

Na drodze za sobą usłyszałem niezbyt odległy gwizd. Przyśpieszyłem na zakręcie i już 

byłem  ukryty  za  drzewami.  Wtedy  zdjąłem  nogę  z  gazu,  wyłączyłem  silnik,  zaciągnąłem 

hamulec i zeskoczyłem na ziemię. 

Teraz  następna  część  rozgrywki.  Musiałem  ich  przekonać,  żeby  pojechali  po 

zostawionych przeze mnie śladach. Jeśli nie uwierzą, to marny mój los, ale trzeba było podjąć 

to ryzyko. 

background image

Biegnąc  zdjąłem  kurtkę,  przekręciłem  ją  na  drugą  stronę  i  zarzuciłem  luźno  na 

ramiona.  Rękawy  związałem  z  przodu  i  przykucnąłem,  żeby  podwinąć  nogawki. 

Nieszczególny  to  kamuflaż,  ale  musiał  wystarczyć.  Miałem  nadzieję,  że  kierowcy  nie 

przyjrzeli mi się dokładnie, jeśli w ogóle mnie widzieli. 

Stanąłem  koło  miejsca,  gdzie  przedtem  skręciłem  w  pole,  i  zostało  mi  akurat  tyle 

czasu,  że  gdy  na  zakręcie  pojawił  się  pierwszy  pseudoparowiec,  zdążyłem  ubrudzić  sobie 

twarz ziemią. Widząc, jak wychodzę na drogę, wskazując ręką kierunek, zwolnili. 

- Tam pojechał! - krzyknąłem. 

Kierowca  i  strzelec  spojrzeli  na  pole  i  pozostawione  przeze  mnie  ślady.  Zatrzymali 

się. 

- Wjechał prosto w wodę i pojechał dali, bez pola. To wasz kumpel? 

Nadeszła  rozstrzygająca  chwila.  Rozciągała  się  w  nieskończoność,  kiedy  powoli 

nadjechał drugi pojazd, zwolnił i zatrzymał się. Co będzie, jeśli zaczną mnie przesłuchiwać 

albo dokładnie mi się przyjrzą? Chciałem uciec, ale gdybym się ruszył, straciłbym wszystko. 

- Za nim! - krzyknął któryś z nich i kierowca pierwszego wozu skręcił na pole. Drugi 

podążył za nim. 

Przemknąłem  szybko  pod  ukrycie  drzew  i  oglądałem  wszystko  z  dużym 

zainteresowaniem.  To  było  piękne.  Tak,  byłem  z  siebie  dumny,  nie  wstydzę  się  do  tego 

przyznać.  Gdy  malarz  stworzy  prawdziwe  arcydzieło  i  zdaje  sobie  z  tego  sprawę,  to  nie 

próbuje zmniejszyć wagi tego faktu przez fałszywą skromność. 

A to było arcydzieło. Pierwszy samochód z klekotem wtoczył się na pole, podskakując 

w górę i w dół na kępach sitowia, i z pluskiem wpadł do wody. Jechał tak szybko, że zanim 

zdążył zwolnić, tylne koła wpadły już do strumyka. I zaczął powoli tonąć w miękkim mule. 

Zanim się zatrzymał, koła zapadły się już do połowy. 

Rozległy się krzyki i przekleństwa, a co najlepsze, ktoś wyciągnął łańcuch i połączył 

nim  oba  samochody.  Cudownie.  Koła  drugiego  pojazdu  zaczęły  buksować  i  grzęznąć  w 

podmokłym polu, aż ten zapadł się po osie. Z uznaniem zaklaskałem i ruszyłem z powrotem 

do mojego samochodu. 

Wiem, że nie powinienem był tego zrobić, ale są takie chwile, że człowiek nie może 

oprzeć się chęci popisania się. 

Usiadłem  za  kierownicą,  zapiąłem  pas,  włączyłem  silnik  i  ostrożnie  zawróciłem. 

Dodałem gazu i z powrotem wjechałem na drogę. 

Mijając rozjazd, z całej siły pociągnąłem sznur gwizdka. 

background image

Rozlej się głośny świst i wszyscy zwrócili głowy w moim kierunku. Pomachałem im i 

uśmiechnąłem się. Za chwilę przy drodze ukazały się drzewa i ten cudowny widok zniknął mi 

z oczu. 

background image

28 

To  była  jazda  zwycięstwa.  Śmiałem  się  głośno,  śpiewałem  i  z  radością  ciągałem  za 

gwizdek.  Kiedy  pierwszy  entuzjazm  minął,  przesunąłem  królową  na  szachownicy  w  mojej 

wyobraźni  i  zastanowiłem  się,  jaki  będzie  mój  kolejny  ruch.  Syk  pary  i  klekot  maszyny 

rozpraszały mnie, wiec przyjrzałem się kontrolkom i znalazłem pokrętło wyłączające efekty 

specjalne.  Woda  gotowała  się  na  zawołanie,  a  pozostałe  dźwięki  były  po  prostu  nagrane. 

Powyłączałem wszystko i w ciszy pojechałem do twierdzy Capo Dimonte. Gdy tam dotarłem, 

było już późno po południu i do tego czasu miałem obmyślony cały plan. 

Kiedy pokonałem ostatni zakręt i wjeżdżałem na groblę, znowu włączyłem wszystkie 

efekty. Toczyłem się powoli, dobrze widoczny dla strażników. Na długo zanim dojechałem, 

unieśli  już  częściowo  zreperowany  most  i  gdy  stanąłem  przed  nim,  przyglądali  mi  się 

podejrzliwie. 

-  Nie  strzelać!  Jestem  przyjacielem!  -  krzyknąłem.  -  Człowiek  waszej  armii  i  bliski 

współpracownik Capo Dimonte. Wysłać po niego szybko, bo wiem, że chce zobaczyć swój 

nowy pojazd parowy. 

I  rzeczywiście  chciał.  Gdy  tylko  opuszczono  most,  szybko  przez  niego  przeszedł  i 

spojrzał na mnie. 

- Skąd to masz? - zapytał. 

- Ukradłem. Wsiadaj, to pokażę ci kilka ciekawych rzeczy. 

- Gdzie gaz usypiający? - zapytał wdrapując się po szczeblach. 

-  Odpuściłem  go  sobie.  Mając  ten  pojazd  obmyśliłem  jeszcze  lepszy  i  pewniejszy 

plan. To nie jest zwykły pojazd parowy, jak pewnie zauważyłeś. To nowy i ulepszony model 

z kilkoma interesującymi dodatkami, które na pewno cię zainteresują. 

-  Ty  idioto!  O  czym  ty  mówisz?  -  złapał  za  rękojeść  miecza.  Ależ  miał 

temperamencik! 

-  Pokażę  ci,  Wasza  Capowska  Mość,  bo  jeden  pokaz  mówi  więcej  niż  tysiąc  słów. 

Proponowałbym też, żebyś tu usiadł i zapiął ten pas jak ja. Gwarantuję, że to, co zobaczysz, 

zrobi na tobie wrażenie. 

Jeśli  jeszcze  nie  do  końca  połknął  haczyk,  to  był  co  najmniej  ciekawy.  Zapiął  pas  i 

tyłem  zjechaliśmy  z  grobli  na  brzeg.  Toczyliśmy  się  wolno,  wydając  dostojne  brzęczenie  i 

sapanie. Zatrzymałem samochód i zwróciłem się do Capo. 

- Co myślisz o prędkości tego pojazdu? 

background image

-  Prędkości?  Masz  na  myśli,  jak  szybko  może  to  jechać?  Świetny  dowcip,  masz 

jeszcze lepsze poczucie humoru niż ja. 

- Nic jeszcze nie widziałeś, Capo. Na początek zwróć uwagę na to. 

Wyłączyłem odgłosy i parę, na co on pokiwał głową ze zrozumieniem. 

- Dołożyłeś do ognia, więc teraz odpoczywa i się nie porusza. 

-  Przeciwnie.  Po  prostu  go  wyciszyłem  tak,  żeby  nie  było  słychać,  jak  jedzie.  Jest 

gotowy do jazdy i zaraz ruszy. Gdy tylko odpowiesz mi na jedno pytanie. Gdyby wróg miał 

taki  pojazd  i  przyjechał  tu,  czy  twoi  żołnierze  daliby  radę  unieść  most,  zanim  by  do  nich 

dotarł? 

Prychnał drwiąco. 

- Jakim według ciebie jestem głupcem, że zadajesz mi takie pytania? Zanim ten pojazd 

zdążyłby się tam dotoczyć, most mógłby być uniesiony i opuszczony kilka razy. 

- Naprawdę? Więc trzymaj się mocno i zobacz, co to cudeńko potrafi. 

Nacisnąłem gaz do dechy i samochód skoczył do przodu, nie wydając prawie żadnego 

odgłosu. Słychać było jedynie pomruk silnika i szum toczących się po gładkich kamieniach 

opon.  Gnaliśmy  coraz  szybciej  w  kierunku  bramy,  która  rosła  przed  nami  z  zastraszającą 

prędkością.  Stojący  przy  niej  strażnicy  zdążyli  odskoczyć  na  czas,  zanim  z  trzaskiem 

uderzyliśmy  w  nierówne  deski  prowizorycznego  mostu  i  z  impetem  przejechaliśmy  przez 

bramę. 

Z  piskiem  opon  zatrzymaliśmy  się  na  terenie  twierdzy.  Capo  siedział  z  okrągłymi  z 

przerażenia oczami i próbował złapać powietrze, a kiedy mu się to udało, zaczął wyszarpywać 

miecz z pochwy. 

- Zamachowiec! Nie udała ci się próba zabicia mnie... 

- Słuchaj, Capo, to był tylko pokaz tego, w jaki sposób mam zamiar przewieźć ciebie i 

twoich  żołnierzy  przez  bramę  twierdzy  Capo  Docci.  Prosto  przez  otwartą  bramę  na 

dziedziniec, gdzie będziesz mógł zabijać, łupić, mordować, torturować, kaleczyć i niszczyć. 

To  przyciągnęło  jego  uwagę.  Miecz  wyładował  z  powrotem  w  pochwie,  a  oczy 

rozmarzyły pod wpływem wizji, którą przed nim roztoczyłem. 

- Dobrze - powiedział i zamrugał szybko, wracając do rzeczywistości. - Masz całkiem 

niezły pomysł,  żołnierzu, i  chciałbym  usłyszeć o nim coś więcej.  Przy  garncu wina, bo  coś 

takiego jak ta jazda jeszcze mi się nie zdarzyło. 

- Jestem posłuszny. Ale pozwól, że najpierw ukryję ten pojazd gdzieś, żeby nikt go nie 

zobaczył. Atak uda się tylko przy zupełnym zaskoczeniu. 

- Masz rację. Wprowadź go do stodoły, a ja wystawię strażników. 

background image

Wino,  którym  mnie  poczęstował,  było  o  niebo  lepsze  niż  żołnierski  kwaśniak. 

Popijałem  je  z  przyjemnością,  ale  w  niezbyt  dużych  ilościach,  bo  jeśli  chciałem,  żeby 

wszystko  szło  zgodnie  z  planem,  musiałem  mieć  jasny  umysł.  Należało  wymyślić  powody 

przekonujące  Capo,  żeby  zacząć  tę  wojnę  natychmiast.  Bo  jeśli  nie  będziemy  dość  szybcy, 

profesor  Lustig  załatwi  nas  swoimi  bombami  z  gazem.  Jestem  pewien,  że  był  bardzo 

niezadowolony, że zabrałem mu jego wózek. A w pobliżu nie było zbyt wielu twierdz, gdzie 

można  by  go  ukryć.  Nadszedł  czas  działania.  Ruszyłem  na  mojej  szachownicy  wieżę  i 

powiedziałem: 

-  Twierdza  tego  głupka,  Capo  Docci,  jest  nie  więcej  niż  o  pięć  godzin  drogi  stąd, 

zgadza się? 

- Pięć godzin, albo cztery forsownym marszem. 

-  Dobrze.  Więc  rozważ  to,  co  teraz  powiem.  Zaatakował  cię,  gdy  byłeś  z  większą 

częścią armii daleko stąd. Jego ludzie uszkodzili most i część twierdzy. Zanim będziesz znów 

mógł wyruszyć, żeby go zaatakować, musisz najpierw dokonać napraw i być może, wynająć 

więcej żołnierzy, żeby coś podobnego nie mogło się powtórzyć. Zgadza się? 

Siorbnął łyk wina i spojrzał na mnie znad garnca. 

- Tak, niech cię diabli wezmą, masz chyba rację. Roztropność. Moi oficerowie zawsze 

mi  ją  doradzają,  kiedy  chcę  ściąć  łeb  tej  kreaturze,  rozerwać  mu  bebechy,  obedrzeć  go 

żywcem ze skóry... 

-  I  powinieneś  to  zrobić,  oczywiście,  piękna  przyszłość  przed  tobą.  A  ja,  w 

przeciwieństwie  do  twych  doradców,  nie  zalecałbym  ci  ostrożności.  Myślę,  że  ta  bestia  w 

ludzkiej skórze powinna zostać zaatakowana i to natychmiast. 

To do niego przemówiło i ze skupioną uwagą słuchał, gdy wyjaśniałem mu mój plan. 

- Zostaw twierdzę w takim stanie, w jakim  jest  i zabierz wszystkich ludzi.  Jeśli nam 

się to uda, to twoje oddziały będą tu z powrotem, zanim ktokolwiek dowie się, że ich nie było. 

Ruszymy  o  północy  cicho  jak  duchy  zemsty,  żeby  o  świcie  dotrzeć  jak  najbliżej  twierdzy 

Capo  Docci.  Znam  takie  miejsce.  Kiedy  o  świcie  spuszczą  most,  za  pomocą  tej  nowej 

maszyny  dopilnuję,  żeby  go  już  nie  podnieśli.  Twoje  oddziały  zaatakują  i  z  zaskoczenia 

wezmą twierdzę. Gdy tylko ją opanujesz, możesz z powrotem odesłać tu duże siły. 

- Mogłoby tak być. Ale jak chcesz ich powstrzymać od podniesienia mostu? 

Kiedy  to  powiedziałem,  na  twarz  wpełzł  mu  złośliwy  uśmieszek  i  aż  podskoczył  z 

radości. 

-  Zrób  to!  -  krzyknął.  -  A  uczynię  cię  bogatym!  Dzięki  dukatom  Docci,  oczywiście, 

gdy tylko złupię jego skarbiec. 

background image

-  Jesteś  zbyt  wspaniałomyślny  dla  swego  uniżonego  sługi.  Czy  mogę  w  takim  razie 

zaproponować, żeby wszyscy w twierdzy wypoczęli, bo czeka ich długa noc? 

- Tak, niech tak będzie. Wydam rozkazy. 

Zaraz potem wyszedłem. Poza humanitarną troską o umęczone ciała mych towarzyszy 

miałem  jeszcze  inne  powody,  żeby  chcieć,  aby  położyli  się  do  swych  łóżek.  Miałem  do 

zrobienia kilka ważnych rzeczy, zanim sam będę mógł odpocząć. 

- Narzędzia - powiedziałem do Drenga, gdy go znalazłem. - Pilniki, młotki, coś z tych 

rzeczy. Gdzie mogę je tutaj znaleźć? 

Wsadził  palec  w  swoje  skołtunione  włosy  i  myśląc,  mocno  się  drapał.  Opanowałem 

chęć,  żeby  nim  potrząsnąć  i  zamiast  tego  czekałem,  aż  zakończy  się  ten  powolny  proces. 

Może  drapiące  czaszkę  paznokcie  pobudziały  jego  niemrawe  synapsy?  Najlepiej  było  nie 

przeszkadzać mu w tej bioautostymulacji. W końcu przemówił: 

- Ja nie mam żadnych narzędzi! 

- Wiem, drogi chłopcze. 

Usłyszałem, jak zgrzytają mi zęby i zmusiłem się do opanowania. 

- Ty nie masz narzędzi, ale ktoś tutaj musi mieć. Któż to może być? 

- Kowal - odparł dumnie. - Kowale zawsze mają narzędzia. 

- Zuch z ciebie. A teraz, czy byłbyś łaskaw zaprowadzić mnie do tego kowala? 

Wspomniany  osobnik  był  owłosiony,  usmarowany  sadzą,  wściekły  i  śmierdziało  od 

niego kwaśnym winem. 

- Spływaj, karle! Nikt nie ma prawa dotknąć narzędzi Grundge, nikt. 

Karle! Nie musiałem zmuszać się do tego, aby wściekle warknąć: 

-  Słuchaj,  ty  plugawy  flaku,  to  są  narzędzia  Capo,  a  nie  twoje.  I  Capo  mnie  po  nie 

przysłał. Więc albo ja je teraz wezmę, albo mój giermek pójdzie i przyprowadzi tu Capo. Czy 

mam go wysłać? 

Zacisnął pięści i warknął, ale się zawahał. Tak jak wszyscy widział, jak wjeżdżam z 

Capo  do  twierdzy  i  wiedział,  że jestem  jego  zaufanym.  Wolał  nie  wchodzić  swemu  panu  w 

drogę. Przemyślawszy to zaczął podskakiwać, kłaniać się i stroić miny jak małpa. 

-  Oczywiście,  panie,  Grundge  zna  swoje  miejsce.  Narzędzia,  oczywiście,  weź 

narzędzia.  Co  tylko  chcesz.  Odepchnąłem  jego  śmierdzące  potem  ciało  i  zabrałem  się  za 

przegląd nędznej kolekcji prymitywnych narzędzi. Kustosz Muzeum Techniki rozpłakałby się 

z zachwytu...! 

Grzebałem  w  skrzyni,  aż  znalazłem  piłę,  młotek  i  bezkształtne  skrawki  metalu.  Ten 

złom musiał mi wystarczyć. 

background image

- Weź to - powiedziałem do Drenga. - A ty, Grundge, możesz przyjść rano do stodoły i 

je sobie zabrać. 

Dreng poszedł za mną i z otwartymi ustami wpatrywał się w pojazd parowy. 

-  Zamknij  usta,  zanim  wpadnie  ci  mucha  -  poradziałem  układając  narzędzia.  -  Teraz 

będę potrzebował mocnej torby albo jakiegoś worka mniej więcej tej wielkości - pokazałem 

mu  rozkładając  ręce.  -  Skombinuj  coś  takiego  i  przynieś  mi.  A  potem  idź  spać,  bo  w  nocy 

sobie nie pośpisz. 

Z tymi narzędziami nie byłem w stanie zrobić idealnej kopii. Jednak coś czułem, że 

nie  muszę  być  przesadnie  dokładny  i  jeśli  tylko  w  przybliżeniu  skopiuję  model,  to  już 

wystarczy. Metalowa obudowa przy siedzeniu kierowcy nie była dokładnie takiej grubości jak 

drewniany klucz. Wyciąłem jeden kawałek, przepiłowałem go i przykroiłem według wzoru. 

Musiało wystarczyć. 

Dreng  i,  jak  miałem  nadzieję,  wszyscy  pozostali,  spał  i  mogłem  teraz  rozpocząć 

operację Wielki Dukat. Z kluczem w kieszeni i przytwierdzoną do pasa torbą, cicho jak cień 

udałem  się  w  głąb  twierdzy.  Nauczyłem  się  na  pamięć  planu  Hetmana  i  chyba  jego  duch 

musiał  nade  mną  czuwać,  bo  nie  zauważony  przez  nikogo  znalazłem  skarbiec.  Wsunąłem 

klucz w zamek, skrzyżowałem palce wolnej ręki i przekręciłem go. 

Otworzył się z metalicznym szczękiem. Stałem tam jak wrośnięty, a serce odstawiało 

swoje rutynowe dudnienie. Ktoś musiał usłyszeć ten hałas. 

Ale nie usłyszał. Drzwi zaskrzypiały lekko i już byłem w środku krypty i zamykałem 

je za sobą. 

To było piękne. Wysokie okratowane okna wpuszczały dosyć światła gwiazd, żebym 

mógł  zobaczyć  duże  skrzynie  stojące  przy  przeciwległej  ścianie.  Przeprowadziłem  już 

dokładne badania tutejszego systemu monetarnego, więc wiedziałem, czego szukać. 

Pierwszą  skrzynię  wypełniały  miedziaki,  w  ciemności  dobrze  wyczuwałem  palcami 

ich grubość. Na logikę w następnej powinny być srebrne, więc nabrałem ich pół torby. Gdy to 

zrobiłem,  zobaczyłem  z  tyłu  mniejszą  skrzynkę.  Uśmiechnąłem  się  macając  obłe  kształty. 

Złote dukaty, mnóstwo złotych dukatów! To będzie niezły łupik! Kiedy torba zrobiła się zbyt 

ciężka,  przestałem  ładować.  Strzeż  się  chciwości,  Jim.  Po  udzieleniu  sobie  tej  dobrej  rady 

zarzuciłem torbę na ramię i wydostałem się tak, jak wszedłem. 

Na  dziedzińcu  stali  strażnicy,  ale  nie  spostrzegli  mnie,  gdy  wślizgnąłem  się  do 

stodoły.  Włączyłem  tablicę  rozdzielczą  w  samochodzie  -  dawała  aż  za  dużo  światła. 

Otworzyłem  zamek  schowka  i  włożyłem  tam  torbę.  Gdy  go  zamknąłem,  ogarnęło  mnie 

background image

uczucie wielkiej ulgi. Oczami wyobraźni przesunąłem następną wieżę. Partyjka szachów szła 

zgodnie z planem i wyraźnie widać było zbliżającego się mata. 

-  Teraz,  Jim  -  poradziłem  sobie  -  połóż  się  i  chwilę  prześpij.  Czeka  cię  wyjątkowo 

męczący dzień. 

background image

29 

Mruczałem,  młóciłem  rękami  i  odwracałem  się,  ale  szturchanie  nie  ustępowało.  W 

końcu  otworzyłem  zalepione  oczy  i  warknąłem  wściekle  na  Drenga,  który  usiłował  mnie 

dobudzić. Przestraszony odsunął się krok do tyłu. 

- Nie bij mnie, panie, ja tylko robię to, co mi kazałeś. Czas wstawać, bo oddziały już 

zbierają się na dziedzińcu. 

Warknąłem  coś  bezsensownego  i  szybko  zakasłałem.  Zaraz  potem  zjawił  się  przede 

mną kubek zimnej wody. Pociągnąłem dużego łyka i z powrotem opadłem na pryczę. Nie po 

raz  pierwszy  poczułem  uznanie  dla  instytucji  giermka.  Byłem  jednak  rozbity,  skołowany  i 

zmęczony. Przeciwności losu mogą nadwerężyć nawet wigor młodości. Potrząsnąłem mocno 

głową i podrapałem się w pierś zły na siebie za tę chwilę rozczulania się nad sobą. 

- Idź, mój dobry Drengu - rozkazałem. - I przynieś coś do picia, bo alkohol to chyba 

jedyny środek pobudzający, jaki tu mają. 

Wyszedłem na dziedziniec i sapiąc oraz prychając wylałem sobie kubeł zimnej wody 

na głowę. Wycierając twarz, w jasnym świetle gwiazd zobaczyłem, jak żołnierze ustawiają się 

w kolejce po amunicję. Zaczynała się wielka przygoda. Kiedy wróciłem, Dreng już na mnie 

czekał.  Usiadłem  na  pryczy  i  zjadłem  odrażające  śniadanko  złożone  ze  smażonej  fasoli 

pastewnej i parszywego wina. Tym razem postanowiłem je wypić. Między jednym a drugim 

kęsem  mówiłem,  bo  była  to  ostatnia  sposobność,  żeby  na  osobności  porozmawiać  z  moim 

giermkiem. 

- Dreng, twoja kariera wojskowa dobiega końca. 

- Nie zabijaj mnie, panie! 

-  Kariera  wojskowa,  a  nie  twoje  życie,  idioto.  Dzisiaj  w  nocy  będziesz  mi  służył  po 

raz  ostatni,  a  rano  będziesz  już  w  domu  ze  swoją  zapłatą....  Gdzie  twój  stary  chowa 

pieniądze? 

- Jesteśmy zbyt biedni, żeby mieć jakieś dukaty. 

- Nie mam co do tego wątpliwości. Ale gdzie by je schował, gdyby je miał? 

To  było  skomplikowane  pytanie  i  rozmyślał  nad  nim,  podczas  gdy  ja  połykałem 

śniadanie usiłując na nie nie patrzeć. W końcu mój giermek przemówił: 

-  Zakopałby  je  pod  paleniskiem.  Pamiętam,  że  raz  tak  zrobił.  Każdy  zakopuje 

pieniądze pod paleniskiem. Jak się tak zrobi, to nikt ich nie znajdzie. 

- Świetnie. Jak się tak zrobi, to z całą pewnością każdy je znajdzie. Musisz ze swoją 

fortuną zrobić coś lepszego. 

background image

- Dreng nie ma fortuny. 

- Dreng będzie ją miał przed wschodem słońca. Zapłacę ci, idź do domu i znajdź koło 

niego dwa drzewa. Rozciągnij miedzy nimi sznurek. A potem wykop dziurę dokładnie tam, 

gdzie będzie połowa sznurka. Zakop w tej dziurze pieniądze, w ten sposób będziesz mógł je 

znaleźć, gdy ich będziesz potrzebował. I wyjmuj tylko po kilka monet. Zrozumiałeś? 

Z entuzjazmem pokiwał głową. 

- Dwa drzewa, w pół drogi. W życiu czegoś takiego nie słyszałem. 

- Tak, to  rzeczywiście rewolucyjny pomysł  -  westchnąłem ciężko.  Z pewnością było 

dużo rzeczy, o których Dreng nigdy nie słyszał. 

- Chodźmy. Chcę, żebyś był palaczem na moim rydwanie ognia. 

Wstałem  i  poszliśmy  do  stodoły.  Oddziały  stały  już  gotowe  w  szeregach  i  w  końcu 

pojawili się ziewający oficerowie, na których czele szedł Capo. Nie miałem zbyt dużo czasu. 

Dreng wdrapał się na siedzenie obok i aż pisnął ze strachu, gdy włączyłem światła kontrolek. 

- Szatańska poświata! Światła duchów! Znak śmierci! Chwycił się z całej siły za piersi 

i wyglądał na przygotowanego na śmierć. Porządnie nim potrząsnąłem. 

-  To  baterie!  -  krzyknąłem.  -  Dar  nauki,  który  dotarł  na  tę  głupią  planetę.  A  teraz 

przestań się trząść i otwórz swoją torbę. 

Myśl o śmierci opuściła go na widok srebrnych i złotych dukatów, które wrzucałem 

do jego torby. Za to oczy wyszły mu z orbit. To była fortuna, która miała całkowicie odmienić 

mu życie, tak więc udało mi się spełnić choć jeden dobry uczynek... 

- Co tam robisz? 

Capo Dimonte stał w progu stodoły i gapił się podejrzliwie. 

- Uruchamiam silnik, ekscelencjo. 

-  Wyrzuć  stamtąd  giermka,  wchodzę  do  kabiny!  Machnąłem  na  ciągle  zbaraniałego 

Drenga, żeby przeszedł na tył, a na jego miejsce wdrapał się Capo. 

- Twoja obecność to dla mnie zaszczyt, Capo Dimonte. 

- Cholerna racja. Będę jechał, a oddziały będą szły. A teraz rusz to. 

Zwiadowcy  wyszli,  zanim  przetoczyliśmy  się  przez  most  i  groblę.  Główne  oddziały 

ruszyły za nami i mimo wczesnej godziny w ich marszu widać było zapał. Wszyscy, nawet 

giermkowie  stracili  w  czasie  napadu  to,  co  mieli.  Wszyscy  płonęli  więc  chęcią  zemsty  i 

łupienia. 

- Capo Docci musi być wzięty żywy - odezwał się nagle Capo Dimonte. 

Już miałem mu przytaknąć, kiedy uświadomiłem sobie, że mówi do siebie. 

background image

- Związanego zabierze się do twierdzy! I najpierw troszkę poobdzieramy go ze skóry, 

tak, troszeczkę skórki, na opaskę do kapelusza... A potem oślepianko. Nie, nie tak od razu, 

tylko jedno oko, przecież musi widzieć, co się z nim robi... 

Mówił  tak  jeszcze  przez  dłuższy  czas,  ale  się  wyłączyłem.  Miałem  własne 

przemyślenia,  a  kilku  rzeczy  nawet  żałowałem.  Kiedy  zabito  Hetmana,  złość  odebrała  mi 

zdolność  rozsądnego  myślenia,  na  które  powinienem  był  się  zdobyć.  Teraz  nie  miałem  dla 

siebie  żadnego  usprawiedliwienia.  Ruszyłem  na  tę  wyprawę  z  czystej  chęci  zemsty.  I  nie 

mogłem  sobie  wmawiać,  że  robię  to  przez  pamięć  dla  Hetmana,  bo  on  byłby  przeciwny 

przemocy. Ale było za późno, żeby się wycofać. Wyprawa już wyruszyła. 

- Zatrzymaj to! - rozkazał nagle Capo i nacisnąłem hamulec. 

Na  drodze  przed  nami  stała  grupka  ludzi  -  nasi  przedni  zwiadowcy.  Capo  zlazł  na 

ziemię, a ja wychyliłem się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Prowadzili jakiegoś człowieka ze 

związanymi z tyłu rękami. 

- Co się stało? - zapytał Capo. 

- Obserwował drogę, panie. Złapaliśmy go, zanim zdążył zwiać. 

- Kim jest? 

- Żołnierzem, nazywa się Palec. Znam go, służyliśmy razem w kampanii południowej. 

Capo podszedł do więźnia i warknął: 

- Mam cię, Palec. Związanego i bezbronnego. 

- Ta. 

- Jesteś człowiekiem Capo Docci? 

- Ta, służę pod nim. Wziołem od niego dukaty. 

- Już dawno wydałeś je na wino i dziwki. Będziesz mi służył i brał dukaty ode mnie! 

- Ta. 

- Rozwiązać go. Barkus, srebrny talar dla tego człowieka! 

Ci najemnicy dobrze walczyli, ale też łatwo przechodzili na drugą stronę. Czemuż by 

nie?  Nie  mieli  żadnego  interesu  w  kłótniach  między  Capo.  Gdy  tylko  Palec  wziął  monetę, 

oddali mu broń. 

-  Mów,  Palec  -  rozkazał  Capo.  -  Jesteś  teraz  moim  lojalnym  sługą,  który  wziął  ode 

mnie dukata, ale kiedyś służyłeś Capo Docci. Powiedz, co on knuje? 

- Ta, nie ma tajemnicy. Wie, że twoja armia nie ucierpiała i najedziesz na niego, gdy 

tylko  będziesz  mógł.  Wysłał  nas  kilka,  abyśmy  obserwowali  drogi,  ale  myśli,  że  zanim 

zaatakujesz, jeszcze trochę wody w rzekach upłynie. Jest ciągle pijany, a to znak, że niczego 

się nie spodziewa. 

background image

- Wsadzę mu miecz w brzuch i wypuszczę z niego wino i bebechy!  - Capo z trudem 

oderwał  się  od  marzeń  i  zmusił  do  powrotu  do  rzeczywistości.  -  A  co  z  jego  ludźmi?  Czy 

będą walczyć? 

- Ta, właśnie była wypłata. Ale nie przepadają za nim i przejdą na naszą stronę, gdy 

tylko przegrają bitwę. 

- Coraz lepiej. Dołącz do szeregu. Zwiadowcy naprzód. Zapalaj maszynę! 

Ostatnie  zdanie  było  skierowanie  do  mnie.  Kiedy  tylko  Capo  opadł  na  siedzenie, 

włączyłem silnik i znowu ruszyliśmy. Nic już nie przerywało marszu i z krótkimi przerwami 

na  odpoczynek  po  każdej  godzinie  posuwaliśmy  się  sprawnie  w  kierunku  twierdzy  wroga. 

Dobrze  przed  świtem  dotarliśmy  do  czekających  przy  drodze  zwiadowców.  To  było 

wyznaczone  przeze  mnie  miejsce.  Twierdza  Capo  Docci  znajdowała  się  za  następnym 

zakrętem. 

- Wystawię teraz obserwatorów - powiedział Capo wychodząc z kabiny. 

-  Zgoda.  Mój  giermek  pokaże  żołnierzom  miejsce,  gdzie  mogą  się  ukryć  i  mieć  na 

widoku bramę. 

Poczekałem, aż Capo odjedzie poza zasięg słuchu i szepnąłem do Drenga: 

- Zabierz swoją torbę i wszystko co masz, bo już tu nie wrócisz. 

- Nie rozumiem, panie... 

-  Zrozumiesz,  jak  się  zamkniesz  i  zamiast  gadać  będziesz  słuchał.  Zaprowadź 

żołnierzy  w  te  krzaki,  gdzie  się  ukryliśmy,  kiedy  przygotowywaliśmy  się  do  ratowania 

Hetmana. Pamiętasz to miejsce? 

- To za spalonym drzewem, za krzakami... 

- Świetnie, świetnie, ale nie musisz tego mówić mnie. Tak więc zaprowadź żołnierzy, 

pokaż  im,  gdzie  się  mają  schować,  a  potem  połóż  się  blisko  nich.  Wkrótce  po  wschodzie 

słońca zacznie się tu niezłe zamieszanie. Wtedy masz nic nie robić, rozumiesz? Nie mów nic, 

tylko kiwnij głową. 

Kiwnął. 

- Dobrze. Gdy żołnierze pobiegną, ty masz tam zostać. Jak tylko wszyscy pójdą sobie i 

nikt nie będzie na ciebie patrzył, zwiewaj stąd. Idź do lasu, a potem wróć do domu i ukryj się, 

aż wszystko się uspokoi. Potem policz swoje dukaty i żyj szczęśliwie do końca swoich dni. 

- To ja nie będę już twoim giermkiem, panie? 

-  Zgadza  się.  Jesteś  honorowo  zwolniony  z  wojska.  Padł  na  kolana  i  złapał  mnie  za 

rękę, ale zanim zdążył coś powiedzieć, przyłożyłem palec do jego ust. 

- Byłeś dobrym giermkiem. A teraz bądź dobrym farmerem. Ruszaj! 

background image

Patrzyłem,  jak  odchodzi,  aż  zniknął  w  ciemności.  Głupi,  ale  lojalny.  I  był  moim 

jedynym przyjacielem na tej popieprzonej planecie. Jedynym, którego miałem, gdy Hetman... 

Ten niezdrowy tok myśli przerwał mi gramolący się do kabiny Capo. Za nim zaczęli 

wdrapywać się tu uzbrojeni żołnierze. Wchodzili tak długo, aż całą wolną przestrzeń zapełnili 

jak sardynki w puszce. Capo rzucił okiem na niebo. 

- Dnieje - mruknął. - Wkrótce nadejdzie świt, a wtedy się zacznie... 

Pozostało  nam  tylko  czekać.  W  powietrzu  było  takie  napięcie,  że  trudno  było 

oddychać.  Z  wolna  z  ciemności  zaczęły  wyłaniać  się  twarze.  Wszystkie  z  tym  samym 

zaciętym wyrazem. 

Skoncentrowałem się na tym, co działo się za zakrętem, przypominając sobie, jak to 

było,  gdy  leżeliśmy  tam  z  Drengiem  czekając  i  obserwując...  Zamknięta  brama  twierdzy, 

podniesiony  most, wszystko  to  rysujące się coraz wyraźniej w blasku wschodzącego słońca. 

Dym z palenisk unoszący się zza grubych murów. A potem krzątanina żołnierzy na murach, 

zmiana straży. W końcu otwarcie bramy i spuszczenie mostu. A co potem? Czy będą robić to 

co zwykle? Jeśli nie, to wkrótce zostaniemy wykryci. 

- Sygnał! - krzyknął Capo mocno wbijając mi łokieć w żebra. 

Nie  musiał.  Zobaczyłem  machającego  żołnierza  w  momencie,  gdy  się  pojawił. 

Wcisnąłem  nogę  w  pedał  gazu  i  błyskawicznie  nabraliśmy  szybkości.  Minęliśmy  zakręt, 

trzęsąc się i podskakując na koleinach, a potem mknęliśmy prosto w bramę twierdzy. 

Strażnicy podnieśli głowy i z otwartymi ustami patrzyli, jak na nich pędzimy. Także 

niewolnicy, którzy pchali wóz, stanęli jak wryci. 

A potem rozległy się krzyki. Most zatrzeszczał, gdy próbowali go podnieść, ale ciągle 

był  na nim wóz i  niewolnicy. Słychać było  razy i  wykrzykiwane  rozkazy, a każda stracona 

przez nich sekunda pozwalała nam zyskać kilkadziesiąt metrów. W końcu niewolnicy zaczęli 

wciągać wóz z powrotem, ale było już za późno. 

Dopadliśmy ich. Przednie koła uderzyły w most i podskoczyliśmy w górę z łomotem i 

trzaskiem. Stanąłem na pedale hamulca, gdy uderzyliśmy w wóz. Niewolnicy i strażnicy, aby 

uniknąć  śmierci,  dali  nura  do  fosy,  a  my  w  poślizgu,  z  zablokowanymi  kołami,  wpadliśmy 

prosto w środek bramy. 

- Za Capo Dimonte, dukaty i Boga! - zakrzyknął Capo wyskakując z pojazdu. 

Skuliłem się za kierownicą, a pozostali ruszyli za nim depcząc mi po plecach 

Rozległy się krzyki,  wrzaski  i  huk pistoletów. Za plecami słyszałem bojowy  wrzask 

pozostałej części atakującego wojska. Zobaczyłem, jak Capo i jego ludzie zdobywają bramę i 

odpędzają  od  kołowrotu  żołnierzy,  którzy  próbowali  podnieść  most.  Uniesienie  go  było 

background image

oczywiście  niemożliwe  z  powodu  ciężaru  samochodu,  który  na  nim  stał.  To  była  cudowna 

prostota  mojego  planu.  Gdy  już  wjechałem  na  most,  musiał  on  pozostać  tam,  gdzie  był. 

Dopiero teraz przetoczyłem się przez bramę, żeby zejść z drogi pozostałym oddziałom. 

Bitwa o twierdzę Capo Docci rozpoczęła się. 

background image

30 

Ten  niespodziewany  atak  był  naprawdę  niespodziewany.  Nasze  wojsko  wlewało  się 

przez most na dziedziniec, kiedy żołnierze Capo Docci dopiero wychodzili ze swoich kwater. 

Strażnicy na murze walczyli zajadle, ale mieliśmy nad nimi przewagę liczebną. 

Żeby zrobić jeszcze więcej zamieszania, włączyłem efekty dźwiękowe i uwiesiłem się 

na  sznurze  od  gwizdka,  szarżując  na  obrońców,  którzy  próbowali  zgrupować  się  w  jednym 

miejscu. Kilka razy do mnie strzelili, po czym uskoczyli i rozbiegli się na boki. Zagwizdałem 

i zobaczyłem, że bitwa rozstrzygała się korzystnie dla nas. 

Obrońcy na murach podnosili ręce i  poddawali się. Od początku  mieliśmy  nad nimi 

przewagę  liczebną,  a  poza  tym,  jak  nam  wcześniej  powiedziano,  nie  mieli  szczególnych 

powodów,  by  walczyć  za  Capo  Docci,  więc  chcieli  ocalić  życie.  Grupa  oficerów  przy 

wewnętrznej  bramie  wykazała  więcej  ducha  bojowego  i  trwała  tam  teraz  zacięta  walka. 

Obrońcy  byli  jednak  systematycznie  zabijani  i  w  końcu  zostali  zmuszeni  do  poddania  się. 

Dwóch  próbowało  uciec  do  budynku,  ale  pocałowali  klamkę  ciężkich  drzwi,  które 

zatrzaśnięto im przed nosem. 

- Przynieść pochodnie! - krzyknął Capo Dimonte. - Wykurzymy tych pedryli! 

Bitwa skończyła się tak szybko, jak się zaczęła. Brama, mury i dziedziniec były już w 

naszych rękach. Obrońcom pozostał tylko główny budynek. Capo Dimonte świetnie wiedział, 

jak sobie z tym poradzić. Zamachał nad głową płonącą żagwią i głośno krzyknął: 

- Dobra, Docci, ty tłusta ropucho! To już twój koniec. Wyłaź i walcz jak mężczyzna, 

albo cię, pluskwo, spalę. I spalę żywcem każdego mężczyznę kobietę, dziecko, psa, szczura i 

gołębia,  wszystko  co  tam  z  tobą  zostanie.  Wyłaź  i  walcz,  ty  parszywa  glisto,  albo  zostań  i 

zrobimy z ciebie pieczeń! 

Z  budynku  wystrzelono  i  kula  zrykoszetowała  u  stóp  Capo  Dimonte.  Ten  machnął 

zakrwawionym  mieczem  i  zagrzmiał  huk  setek  strzałów.  Kule  uderzały  o  mury,  waliły  w 

zamknięte  drzwi  i  wpadały  przez  okna.  Kiedy  ogień  ustał,  z  wnętrza  budynku  rozległy  się 

przenikliwe wrzaski. 

-  To  było  ostrzeżenie!  -  krzyknął  Capo  Dimonte.  -  Nie  walczę  z  kobietami  ani 

dobrymi  żołnierzami,  którzy  się  poddadzą.  Złóżcie  broń,  to  będziecie  wolni.  Będziecie 

stawiać opór, to spalę was żywcem. Ja chcę tylko jednego, tę świnię Docci. Słuchaj Docci, ty 

prostaku, łachmyto, pluskwo... 

I  ciągnął  tak  dalej,  coraz  bardziej  się  rozkręcając.  Pochodnia  trzaskała  i  dymiła,  a  z 

budynku rozległy się odgłosy stłumionych krzyków i bójki. 

background image

A potem rozwarły się drzwi i wyleciał z nich głową do przodu Capo Docci. Był bosy, 

na wpół rozebrany, ale w ręku dzierżył miecz. Za moment potknął się o stopień i rozciągnął 

jak długi na dziedzińcu. 

Na widok swego ulubionego wroga Capo Dimonte stracił nędzne resztki opanowania. 

Zawył wściekle i ruszył do przodu. Docci z zakrwawioną twarzą stanął na nogi i uniósł miecz. 

To  widowisko  warte  było  obejrzenia,  więc  wszyscy  patrzyli.  Na  czas  walki  obu 

wodzów nastąpiło nieformalne zawieszenie broni.  Żołnierze opuścili  broń, a  we  wszystkich 

oknach  pojawiły  się  zaciekawione  twarze.  Wyszedłem  zza  kierownicy  i  stanąłem  przy 

samochodzie, skąd miałem idealny widok na walczących. 

Pod  względem  wściekłości  i  możliwości  dobrze  do  siebie  pasowali.  Miecz  Dimonte 

uderzył  o  wzniesione  ostrze  Docci.  Ten  zgrabnie  odparował  cios,  a  następnie  pchnął,  ale 

Dimonte  uskoczył  w  tył.  Potem  słychać  było  uderzenia  stali  o  stal,  którym  towarzyszyły 

namiętne przekleństwa. 

Posuwali  się  tak  do  przodu  i  w  tył,  wymachując  mieczami  jak  cepami.  Była  to 

prymitywna  szermierka,  ale  z  całą  pewnością  energiczna.  Podniósł  się  krzyk,  gdy  Dimonte 

pierwszy raz trafił. Zranił Docci w bok. Koszula zabarwiła się na czerwono. 

To  był  początek  końca.  Dimonte  był  silniejszy,  bardziej  wściekły  i  bliższy 

zwycięstwa. Jeśli Docci rzeczywiście pił tak dużo, jak mówią, to musiał walczyć nie tylko z 

wrogiem,  ale  i  z  kacem.  Dimonte  zaczął  napierać  coraz  mocniej,  siekąc  bez  opamiętania  i 

spychając  przeciwnika  przez  cały  dziedziniec.  Wreszcie  Docci  oparł  się  plecami  o  ścianę 

budynku i nie mógł się już dalej wycofywać. Dimonte zbił jego gardę, zdzielił go rękojeścią 

miecza w szczękę, a następnie rozbroił szybkim uderzeniem. 

W  porywie  wściekłości  zapomniał  o  szczególnych  planach  sadystycznych  tortur. 

Zamachnął się i ciął. 

Nie  był  to  przyjemny  widok,  gdy  ostra  stal  rozpłatała  gardło  Docci.  Zrobiło  mi  się 

niedobrze i odwróciłem się. Właśnie wtedy słońce przysłonił cień. 

Najpierw jedna osoba spojrzała w górę, potem reszta i wszyscy wstrzymali oddech. Ja 

także spojrzałem. Tylko że ja, w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych, wiedziałem, na 

co patrzę. 

Oślepił nas potworny blask kosmolotu klasy D, wyposażonego w silnik G. Ogromna 

masa  statku  unosiła  się  nad  dziedzińcem  lekko  jak  piórko,  a  potem  zawisła  nad  naszymi 

głowami w milczącej groźbie. 

Odwróciłem się i dałem nura do kabiny. Nie było możliwości ucieczki. 

background image

Dogrzebałem  się  do  schowka,  kiedy  ze  statku  wyleciały  pierwsze  srebrzyste  kule. 

Spojrzałem  na  nie  z  przerażeniem,  a  potem  wziąłem  głęboki  oddech  i  wstrzymując  go, 

pociągnąłem  za  drzwiczki  do  schowka,  po  czym  wsadziłem  rękę  do  środka.  Siadając  na 

miejscu kierowcy, równocześnie wyciągnąłem skórzaną torbę. 

Dookoła  padały  kule  i  rozpryskiwały  się  uwalniając  ładunki  gazu.  Kiedy  kładłem 

torbę  na  kolana,  zaczęli  padać  pierwsi  żołnierze.  Niezdarnie  gmerałem  palcami  przy  pasie 

próbując  go  wydłużyć,  gdy  Capo  Dimonte  zachwiał  się  i  runął  na  ciało  swojego  martwego 

wroga. 

Zaczęło  mnie  kręcić  w  nosie.  Zapiałem  klamrę  pasa  na  torbie,  przymocowując  ją  do 

siebie. 

I to było wszystko, co mogłem zrobić. 

Zaczęły  mnie  już  boleć  płuca,  więc  po  raz  ostatni  rozejrzałem  się  po  dziedzińcu. 

Miałem mocne przeczucie, że jest to również ostatni rzut oka na miłą planetę Spiovente. 

- Z Bogiem! - krzyknąłem wypuszczając powietrze z płuc. Potem zrobiłem wdech... 

Wiedziałem,  że  jestem  przytomny.  Pod  plecami  czułem  coś  miękkiego  i  coś  lekko 

piekło  mnie  w  zamknięte  powieki.  Bałem  się  je  otworzyć.  Pamiętałem  jeszcze  ból  głowy 

towarzyszący poprzedniemu zagazowaniu.  Z tą myślą skuliłem się i poruszyłem głową. 

I  nic  nie  poczułem.  Zachęcony  tym  małym  eksperymencikiem  leciutko  otworzyłem 

jedno oko. Ciągle nic. Zamrugałem w ostrym świetle, ale nie poczułem żadnego bólu. 

- Jakiś inny gaz, serdecznie dziękuję - powiedziałem głośno, szeroko otwierając oczy. 

Byłem w małym pokoiku z zaokrąglonymi metalowymi ścianami i leżałem na wąskim 

łóżku.  Nawet  gdyby  unoszący  się  kosmolot  nie  był  moim  ostatnim  widokiem,  i  tak  bym 

odgadł,  że  wzięto  mnie  na  pokład.  Ale  gdzie  były  moje  dukaty?  Rozejrzałem  się  szybko 

dookoła, lecz z pewnością nie było ich w zasięgu wzroku. Gwałtowny ruch spowodował silny 

zawrót głowy. Z powrotem opadłem na łóżko i jęknąłem z żalu nad sobą. 

- Wypij. To wyeliminuje objawy zatrucia gazem. 

Otworzyłem znowu oczy i spojrzałem na wielkiego faceta, który właśnie zamknął za 

sobą drzwi. Był w jakimś mundurze ze złotymi guzikami, paskami i odznakami, coś w stylu 

choinki, do jakiej zwykli upodabniać się wojskowi. Podał mi plastikowy kubek. Wziąłem go 

ostrożnie i powąchałem. 

-  Kiedy  byłeś  nieprzytomny,  mieliśmy  mnóstwo  czasu,  żeby  cię  otruć  albo  zabić  - 

zauważył. 

Argument nie do zbicia. Wysączyłem gorzki płyn i natychmiast poczułem się lepiej. 

- Ukradłeś mi pieniądze - odezwałem się, gdy miał zamiar coś powiedzieć. 

background image

- Twoje pieniądze są bezpieczne... 

-  Bezpieczne  to  one  będą  dopiero  przy  moim  pasie.  Tak  jak  wtedy,  gdy  mnie 

znalazłeś. Ten, kto je wziął, jest złodziejem. 

- Już ty mi nie mów nic o złodziejstwie - warknął. - Sam żeś je pewnie ukradł. 

- Dowiedź tego! Mówię ci, że ciężko na te pieniądze pracowałem i nie mam zamiaru 

pozwolić,  aby  je  ukradziono  na  jakieś  renty  dla  wdów  i  sierot  po  zabitych  na  wojnach 

gwiezdnych... 

- Dosyć! Nie przyszedłem  tu, żeby  rozmawiać o twoich nędznych dukatach. Zostaną 

zdeponowane w banku galaktycznym... . 

-  Na  jaki  procent?  W  co  będą  zainwestowane?  Teraz  był  już  wściekły,  chociaż  nie 

stracił opanowania. 

- Dość! Jesteś w niezłych tarapatach i musisz wiele rzeczy wyjaśnić. Profesor Lustig 

mówi, że nazywasz się Jim. Jak brzmi twoje nazwisko i skąd pochodzisz? 

- Nazywam się Jim Nikon i jestem z Venii. 

-  Nigdzie  nie  zajdziemy,  jeśli  nie  przestaniesz  kłamać.  Nazywasz  się  James  diGriz  i 

jesteś zbiegłym więźniem z Rajskiego Zakątka. 

Na tę informację, jak można sobie wyobrazić, wytrzeszczyłem oczy. Kimkolwiek ten 

facet  był,  miał  do  dyspozycji  niezły  wywiad.  Uświadomiłem  sobie,  że  nie  gram  już  z 

amatorską  drużyną  profesorków.  Rzucił  mi  tę  podkręconą  piłkę,  żeby  mnie  wyprowadzić  z 

równowagi i rozwiązać mi język. Tylko że takie numery to nie ze mną. Zmieniłem przerzutkę 

w  moim  mózgu,  usiadłem  na  łóżku  tak,  że  mogłem  mu  patrzeć  prosto  w  oczy  i  spokojnie 

powiedziałem: 

- Nie byliśmy sobie przedstawieni. 

Złość  już  mu  przeszła  i  był  tak  samo  opanowany  jak  ja.  Odwrócił  się,  nacisnął 

przycisk w ścianie, który wysunął metalowe krzesło. Usiadł na nim i założył nogę na nogę. 

-  Kapitan  Warod  z  Marynarki  Ligi.  Specjalizuję  się  w  planetarnej  wykończeniówce. 

Czy jesteś gotowy odpowiadać na pytania? 

- Tak, jeśli zgodzisz się na wymianę jedno za jedno. Gdzie jesteśmy? 

- Około trzynastu lat świetlnych od Spioyente, co cię zapewne ucieszy. 

- Ucieszyło mnie. 

- Teraz moja kolej. Jak się dostałeś na tę planetę? 

-  Na  pokładzie  veniańskiego  frachtowca  szmuglującego  broń  dla  teraz  już  świętej 

pamięci Capo Docci. 

To przyciągnęło jego uwagę. Zaciekawiony przysunął się i zapytał: 

background image

- Kim był kapitan tego frachtowca? 

- To nie twoja kolejka. Co macie zamiar ze mną zrobić? 

-  Jesteś  zbiegłym  więźniem  i  zostaniesz  odwieziony  na  Rajski  Zakątek,  gdzie 

odsiedzisz swój wyrok. 

- Naprawdę? - uśmiechnąłem się nieszczerze. - Z przyjemnością odpowiedziałbym na 

twoje pytanie, tylko że kompletnie wyleciało mi z głowy nazwisko tego kapitana. Czy masz 

ochotę poinformować mnie, kto to jest? 

- Bez takich zagrywek,   Jim. Jesteś  w tarapatach. Współpracuj  ze mną, a zrobię dla 

ciebie co w mojej mocy. 

- Dobrze. Przypomnę sobie to nazwisko, a ty wysadzisz mnie na neutralnej planecie i 

jesteśmy kwita. 

-  To  niemożliwe.  Istnieją  zapisy,  a  ja  jestem  przedstawicielem  prawa.  Muszę  cię 

odwieźć na Rajski Zakątek. 

-  Dzięki.  Właśnie  dostałem  pourazowej  amnezji,  rozumiesz,  gaz,  stresy  i  kiepskie 

jedzenie... Zanim wyjdziesz, czy mógłbyś mi powiedzieć, co stanie się ze Spiovente? 

Rozsiadł się na krześle, najwyraźniej nie mając wcale zamiaru wychodzić. 

-  Najpierw  zakończymy  ten  nieszczęsny  eksperyment  Lustiga.  Zostaliśmy  do  tego 

zmuszeni  przez  Międzygalaktyczny  Związek  Socjoekonomii  Stosowanej.  Udało  im  się 

uzyskać wystarczające fundusze, żeby wprowadzić w życie niektóre ze swoich poronionych 

teorii.  Finansowało  ich  wiele  planet  i  łatwiej  było  pozwolić  im  zrobić  z  siebie  idiotów,  niż 

próbować ich powstrzymać. 

- A zrobili z siebie idiotów? 

- Dokładnie. Już wszyscy zostali wywiezieni i byli z tego powodu bardzo zadowoleni. 

Jedna  rzecz  to  wypracować  teorie  polityczne  i  ekonomiczne,  ale  próba  ich  zastosowania  w 

trudnej  rzeczywistości  może  się  okazać  ciężkim  przeżyciem.  Już  tego  w  przeszłości 

próbowano i zawsze kończyło się to tragicznie. Nie znamy teraz żadnych szczegółów, które 

zgubiły  się  w  zamęcie  czasu,  ale  istniała  kiedyś  szalona  doktryna  zwana  monetaryzmem, 

która  podobno  zniszczyła  całe  kultury  i  planety.  A  teraz  kolejny  eksperyment  okazał  się 

fiaskiem,  więc  sprawą  zajmą  się  specjaliści,  którzy  zrobią  wreszcie  to,  co  powinno  być 

zrobione już dawno. 

- Inwazja? 

- Za dużo się naoglądałeś telewizji trójwymiarowej. Powinieneś wiedzieć, że wojny są 

zakazane  i  nawet  o  czymś  takim  nie  myśl.  Mamy  ludzi,  którzy  będą  pracowali  wewnątrz 

istniejącej  społeczności  Spiovente.  Prawdopodobnie  przy  Capo  Dimonte,  bo  właśnie 

background image

powiększył  swoje  posiadłości  w  dwójnasób.  Pomogą  mu  i  zachęcą,  żeby  rósł  w  siłę  i 

zagarniał nowe terytoria. 

- I zabijał coraz więcej ludzi?! 

-  Nie.  Dopilnujemy  tego.  Wkrótce  nie  będzie  w  stanie  rządzić  bez  pomocy,  a  nasi 

biurokraci tylko czekają, żeby mu pomóc. Zcentralizowany rząd... 

- Powstanie sądownictwa, podatków, znowu te metody. Mówisz to samo co Lustig. 

-  Niezupełnie.  Nasze  techniki  są  sprawdzone  i  działają.  W  ciągu  jednej,  a  najwyżej 

dwóch generacji Spiovente zostanie przyjęta do grona cywilizowanych planet. 

- Gratuluję. A teraz proszę, wyjdź, żebym mógł  usiąść i pomyśleć o czekającej mnie 

odsiadce. 

-  Ciągle  nie  chcesz  mi  wyjawić  nazwiska  tego  przemytnika?  On  może  dalej 

szmuglować, ale to ty będziesz odpowiedzialny za dalsze zbrodnie. 

Fakt, będę. Ale czy nie byłem też odpowiedzialny za zabitych na dziedzińcu twierdzy? 

Ten  atak  to  był  mój  pomysł.  Ale  Dimonte  i  tak  by  zaatakował  i  byłoby  jeszcze  więcej 

zabitych. Niełatwo było przyjąć taką odpowiedzialność. 

Kapitan Warod musiał czytać w moich myślach. 

- Czy ty masz w ogóle poczucie odpowiedzialności? - zapytał. Dobre pytanie. Cwany 

z niego lis. 

- Tak, mam. Wierzę w życie i w jego świętość i nie wierzę w zabijanie. Każdy z nas 

ma tylko jedno życie i nie chcę być odpowiedzialny za skracanie czyjegokolwiek. Myślę, że 

popełniłem kilka błędów i trochę się dzięki nim nauczyłem. Ten szmugler nazywa się kapitan 

Ga... 

- Garth -  powiedział.  -  Obserwowaliśmy  go. To była jego ostatnia podróż. Zakręciło 

mi się w głowie. 

- Więc po co mnie pytałeś, jeśli wiedziałeś od początku? 

- W twoim interesie, Jim, tylko dlatego. Mówiłem ci, że najważniejsza jest dla ciebie 

współpraca. Podjąłeś ważną decyzję i wierzę, że dzięki temu będziesz lepszym człowiekiem. 

Życzę ci szczęścia w przyszłości - wstał i zamierzał wyjść. 

-  Wielkie  dzięki.  Będę  wspominał  sobie  twoje  słowa  przetaczając  głazy  w 

kamieniołomach. 

Stanął w otwartych drzwiach i uśmiechnął się do mnie. 

-  Zajmuję  się  sprawiedliwością  tylko  na  dużą  skalę.  I  prawdę  mówiąc,  nie  wierzę  w 

sens  zamykania  kogoś  za  nieudany  napad  na  bank.  Jesteś  stworzony  do  czegoś  lepszego. 

background image

Dlatego też odwożę cię do więzienia. Zostaniesz przeniesiony na inny statek, na inną planetę, 

gdzie zamkną cię zaraz po przybyciu. 

W drzwiach obrócił się jeszcze na krótką chwilę. 

-  Biorąc  pod  uwagę  to,  co  mi  powiedziałeś,  zapominam,  że  ciągle  masz  wytrych  w 

podeszwie buta. 

A  potem  już  wyszedł  na  dobre.  Spojrzałem  na  zamknięte  drzwi  i  nagle  wybuchłem 

śmiechem. Koniec końców, to chyba był dobry Wszechświat, wypełniony dobrymi rzeczami, 

które są przeznaczone tylko dla tych, którzy znają swoją wartość. Ja swoją znałem. 

Dzięki ci, Hetmanie, dzięki za wszystko. Dokonałeś tego. Prowadziłeś mnie i uczyłeś. 

Dzięki Tobie narodził się Stalowy Szczur. 

 

 

 

 

KONIEC