WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
I. Ponowoczesne wzory osobowe...........................................................
7
ś
ycie nowoczesne jako pielgrzymka................................................................
10
Epizodyczność i niekonsekwencja....................................................................
14
Spacerowicz...........................................................................................................
21
Włóczęga................................................................................................................
27
Turysta....................................................................................................................
30
Gracz.......................................................................................................................
33
Spójność nieosiągalna, przeto upragniona.....................................................
36
II. Moralność bez etyki.............................................................................
41
Społeczeństwo jako zmowa milczenia.............................................................
44
Oko w oko z chaosem........................................................................................
50
Tkanie zasłony......................................................................................................
54
Przekłucie zasłony................................................................................................
58
Zerwanie zasłony..................................................................................................
64
Moralność ujawniona..........................................................................................
70
Prawa etyczne, standardy moralne...................................................................
75
SP I S TREŚCI
Zygmunt Bauman
DWA SZKICE O MORALNOŚCI
PONOWOCZESNEJ
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
I. PONOWOCZESNE WZORY OSOBOWE
Chronicznym atrybutem „ponowoczesnego" stylu
niespójność, niekonsekwencja postępowania, fragmentaryzacja i epizodycz
rozmaitych sfer aktywności jednostek. Przedstawione tu rozwa
charakterystykę czterech wzorów „ponowoczesn
włóczęgów, turystów i graczy. Aczkolwiek wyst
epokach, charakter „ponowoczesny" nadaj
obecnie stały się one „normą" zachowań w
była marginalna, (2) współwystępują naraz
samych fragmentach Ŝycia, podczas gdy w czasach „przed
obecność w Ŝyciu jednostek była dysjunktywna
wyboru; teraz nie wybiera się ich, ani te
Wieloznaczność tej sytuacji daje poczucie wolno
negatywne. „Poriowoczesność" stanowi pewien etap rozwoju jednostek i
^tosjanków społecznych.
Jako problem „osobowość" pojawiła si
społecznym. Sowa Minerwy, powfadał Hegel, rozpo
rzchu; zjawiska dostrzega się, gdy kontury ich zaczynaj
ciemności; ich dawna obecność bije w oczy wtedy dopiero, gdy nagle
czujemy ich brak. Mówiąc ściślej, zjawisk nie zauwa
z całokształtu rzeczywistości, nie nadaje si
sporu o ich poprawne określenie - póki nie przysparzaj
długo „są" po prostu, a nie „stają się" i nic nie musim
stały". Postrzegamy zjawiska wtedy tylko, gdy staj
- gdy wymagają koncentracji uwagi i świadomego wysiłku i gdy
sądzimy, Ŝe od tego wysiłku zaleŜy, czy i jakie b
zjawiska następuje po sformułowaniu problemu, sam za
odblaskiem zadania, jakie sobie stawiamy.
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
Nie dziw więc, Ŝe o osobowości głucho w literaturze przed-nowoczes-
nej; nie była przecieŜ w tamtych czasach osobowość „zadaniem". Z wyjąt-
kiem Ŝeglarzy, kupców, mnichów wędrownych czy Ŝołnierzy, mało kto
zapuszczał się wówczas poza rogatki miasteczka czy graniczne miedze wsi, w
jakich upływało Ŝycie od urodzenia do śmierci - zawsze na widoku tych
samych ludzi i z tymi samymi ludźmi w zasięgu wzroku. Dla większości
ludzi ich miejsce w świecie było określone na tyle dokładnie, Ŝe nie
wpadało im do głowy, by mogli je własnym sumptem zmienić - tym
bardziej, Ŝe nikt i nic nie wymagało, by czynili je przedmiotem swych
zabiegów.
Wszystko to zmieniło się gruntownie wraz z zamieszaniem spowodowanym
przez raptowny wzrost ruchliwości i „anonimowość" bytu w konglomeratach
miejskich, w jakich (by uŜyć terminów Durkheima) „gęstość moralna"
nie towarzyszyła „gęstości fizycznej". Obcy obracali się tu wśród
obcych; w tłumie, j ak wiadomo, łatwo się ukryć, ale teŜ trudno znaleźć
swoje miejsce - przez wszystkich uznane, nie podawane w wątpliwość,
zapewnione na przyszłość. Człowiek jawił się drugim ludziom tylko
fragmentem własnej osoby, tylko fragmenty owych drugich znając z oglądu; co
gorsza, od zdarzenia do zdarzenia jedni „drudzy" zastępowali innych
„drugich", tak Ŝe kaŜda aprobata, jakkolwiek cząstkowa, była ograniczona
miejscem i czasem, być moŜe wiąŜąca dla jednych „drugich", ale bynajmniej
nie dla innych. Wreszcie anonimowość sprzyja oszustwu - a juŜ w kaŜdym
wypadku pozbawia pewności, Ŝe się ofiarą oszustwa nie padło: gdy spot-
kania są ulotne, łatwo „stroić się w cudze piórka", udawać Ŝe się jest kimś
innym niŜ się jest naprawdę; i jak wtedy odróŜnić prawdę od udawania? I
co to w ogóle znaczy, Ŝe się „jest kimś naprawdę"?
Stąd iście nowoczesne rozróŜnienie „powierzchni" i „głębi", „zjawiska" i
„istoty", „wraŜenia" i „prawdy". Między jednym a drugim członem kaŜdej z
tych opozycji była teraz pustka, nad jaką człowiek poszukujący zaufania
godnej orientacji w świecie musiał przerzucić most własnymi siłami. Ale
teŜ nie tylko o zgadywanie cudzych tajemnic chodziło. Wszędobylska obe-
cność obcych była nieustannie powtarzaną lekcją poglądową ulotności własnej
osobowości. Jeśli tak łatwo o pozory i o pomylenie pozorów z
rzeczywistością, jeśli pozory zmieniać się mogą od jednej sytuacji do drugiej
- jak odpowiedzieć na pytanie „kim jestem ja sam"? Pytanie to, za-
uwaŜmy, jest takŜe na wskroś nowoczesne. Nie miałoby ono sensu w
warunkach, gdy „jest się kim się jest" bezproblemowo, w sposób oczywisty i
niepodwarzalny, bez potrzeby - a i moŜliwości - wyboru. Pytamy się tu
/ó toŜsamość, a pojęcie „toŜsamości" ma sens o tyle tylko, o ile toŜsamość
'moŜe być inna niŜ jest, i o ile jej bycie taką jaką jest - jest kwestią starań i
dowodu. Pytanie o toŜsamość wyrasta z odczucia chybotliwości istnienia, jego
„manipulowalności", „niedookreślenia", niepewności i nieostateczno-ści
wszelkich form, jakie przybrało. Wynika ono takŜe z doznania, Ŝe w tych
warunkach wybór jest koniecznością, a wolność jest losem człowieka.
ToŜsamości nie dostaje się ani w prezencie, ani z wyroku bezapelacyjnego; jest
ona czymś, co się k o n s t r u u j e , i co moŜna (przynajmniej w zasadzie)
konstruować na róŜne sposoby, i co nie zaistnieje w ogóle, jeśli się jej na
któryś ze sposobów nie skonstruuje. ToŜsamość jest zatem zadaniem do
wykonania, i zadaniem przed jakim nie ma ucieczki.
Jak zauwaŜył Paul Ricoeur, kwestia toŜsamości (l'identite) zawiera dwa
ś
ciśle związane problemy: 1'ipseite (odrębność własnej osoby od innych, jej
cechy wyjątkowe, które tę odrębność konstytuują), i la memete (ciągłość
osoby, trwanie jej cech charakterystycznych mimo upływu czasu i na przekór
zmiennym okolicznościom Ŝycia). Oba problemy stały się przedmiotem
nieustającej troski człowieka nowoczesnego, przejawianie tej troski stało się
nieodzownym warunkiem Ŝycia w świecie nowoczesnym, zaś powodzenie lub
poraŜka poczynań tą troską pobudzonych urosło do rangi głównego
miernika Ŝycia pomyślnego. Jak wyjaśnił Georg Simmel, w powodzi zwiewnych
doznań zwraca się człowiek ku sobie samemu w nadziei znalezienia
trwałego punktu oparcia - jaźń jest ostatnią szansą przystani. Nie dziw, Ŝe
stała się toŜsamość ogniskiem niepokoju, a schizofrenia - owa patologiczna
radykalizacja „normalnej" toŜsamościowej niepewności - zajęła pierwsze
miejsce wśród dolegliwości psychicznych uznanych za plagę Ŝycia
nowoczesnego.
Refleksje filozoficzne nad sytuacją jednostki ludzkiej zmuszonej do po-
szukiwania własnej toŜsamości oscylowały między dwoma poglądami.
Wczesne ich odmiany, reprezentowane przez Kartezjusza, Kanta, czy filo-
zofów francuskiego Oświecenia, przedstawiły toŜsamość jako coś co wypada
człowiekowi p_d k r_yjćj istnieje „istota człowieka", co do której większość
ludzi, mylona złudnymi pozorami bytu, pozostaje w błędzie. Trzeba się do
owej istoty przedrzeć przez gąszcz złudnych doznań codziennych
wiodących na fałszywe tropy. Rozum jest jedynym godnym zaufania prze-
wodnikiem przez knieję; jeśli mu pomóc w wyciszeniu pasji, owych prze-
wodników samozwańczych - podstępnych i spychających na manowce -
okaŜe się, Ŝe wbrew wszelkim pozorom „istota człowieka" wspólna jest
wszystkim ludziom, Ŝe pod powłoką róŜnorodności kryje się „człowiek jako
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
taki" (pogląd ten, rzec moŜna, „dekonstruował" pojęcie toŜsamości jedno-
stkowej, przedstawiając wielorakość i zróŜnicowanie osobowości ludzkich
jako produkt błędnej lub patologicznej organizacji warunków Ŝycia; pseu-
doproblem, jaki przestanie gnębić ludzi w społeczeństwie zorganizowanym
wedle wskazań rozumu). Późniejsze odmiany refleksji filozoficznej, repre-
zentowane np. przez Nietzschego, Heideggera czy Sartre'a, j;zyniły toŜsa-
muśćjcwestią w y n a l a z k u raczej niŜ odkrycia: jeśli istnieje jakaś „istota
człowieka", fo~n;T tym tylko ona polega, Ŝe jednostka ludzka musi swą
toŜsamość budować niejako ab ovo, przez wybór i decyzję, podporządkowując
całokształt wysiłków Ŝyciowych „projektowi" naczelnemu - Ŝyjąc Ŝycie wedle
wymagań tego projektu i w ten sposób, dzień po dniu, budując mozolnie
zręby swej toŜsamości.
Bez względu na róŜnice obie odmieny refleksji filozoficznej zgodne
były co do sprawy zasadniczej: toŜsamość nie jest człowiekowi dana z góry,
trzeba jej szukać, i proces Ŝyciowy jest właśnie pasmem owych poszukiwań,
procesem w toku którego do toŜsamości się w ten lub inny sposób dochodzi
(albo i nie). To załoŜenie filozoficzne korenspondowało ściśle z
doświadczeniem codziennym społeczeństwa w jakim jedynie członkowie
warstw szczytowych i najniŜszych wrzucani byli od urodzenia w sytuacje
praktycznie nie poddające się zmianom - gdy większość, członkowie
„warstw średnich" zawieszonych w rozległej przestrzeni między biegunami
społecznej skali, stawali u progu Ŝycia bez pewności czy dotrą do celu,
jaki przed nią postawili.
śycie nowoczesne jako pielgrzymka
Pod wpływem hipotezy Maxa Webera o „powinowactwie wybiórczym"
między etyką protestancką a mentalnością kapitalistyczną przyjęło się
uwaŜać postać pielgrzyma, do jakiej odwoływali się regularnie w swych
kazaniach moralnych pisarze purytańscy, za metaforę losu człowieka no-
woczesnego. Istotnie, sylwetka pielgrzyma zdawała się być skrótowym i
uogólniającym zarazem opisem cech głównych Ŝycia człowieka nowoczes-
nego; opisem, jaki chwytał bezbłędnie „docelowość" owego Ŝycia i nawyk
oceny kaŜdego fragmentu Ŝycia i kaŜdego Ŝyciowego dokonania z punktu
widzenia tego, czy zbliŜają one czy oddalają moment dotarcia do celu.
„Jesteśmy wszyscy pielgrzymami przez Ŝycie" - powtarzali kaznodzieje
protestanccy. śycie jest pielgrzymką; jak w kaŜdej pielgrzymce, miejsce
dotarcia jest z góry wyznaczone, choć z reguły pielgrzymi nie byli tam
jeszcze nigdy i nie mają dokładnego wyobraŜenia o tym, jak owo miejsce
wygląda. Zwolennicy nauk Kalwina przekonani byli o tym, Ŝe to, co ich
czeka u kresu pielgrzymki, zostało juŜ przez Boga określone, i nic ani
nikt nie moŜe wyroku BoŜego zmienić. Pątnictwo jest losem, nie wyborem
dokonanym z rachuby. Nie jest ono sposobem przypodobania się Bogu,
zarobienia na lepsze potraktowanie, na orzeczenie bardziej przychylne. Na
długo przed początkiem pielgrzymki pątnicy zostali juŜ podzieleni na
wybranych i potępionych, i nie ma na ziemi instancji dość potęŜnej, by
mogła ów podział skorygować. Niewiele więc do człowieka naleŜy; nie ma
po co zdzierać sobie nerwy i szamotać w poszukiwaniu sposobów
przechytrzenia losu; pasje niczego nie odmienia, są bezuŜyteczne, są stratą
czasu i dowodem lekcewaŜenia woli BoŜej bądź braku ufności we
wszechmoc i dobroć Boskich wyroków.
W tym właśnie zdewaluowaniu emocji upatrywał Weber głównie powi-
nowactwo etyki kalwinistycznej z trybem Ŝycia sprzyjającym rozwojowi ka-
pitalizmu. Punkt docelowy pielgrzymki wyznacza jedyny cel Ŝycia,
przekształcając wszystko co się czyni w narzędzia celowi temu słuŜące;
zgodność narzędzi i celu została zawczasu zagwarantowana i pątnikowi nie
pozostało nic innego, j ak podąŜać za swym powołaniem i troskliwie,
trzeźwo dobierać trasę najkrótszą i najpewniejszą. Był zatem Bóg Kalwina
przepisem na Ŝycie racjonalne, na rządy rozumu nad emocjami, na zwie-
rzchnictwo celu nad środkami.
Ale dopatrzył się Weber innego jeszcze związku między mentalnością
nowoczesną a protestancką koncepcją Ŝycia jako pielgrzymki: „Bóg Kal-
wina domagał się od wiernych nie pojedynczych dobrych uczynków, lecz
Ŝ
ycia wypełnionego dobrymi pracami zespolonymi w spójny system". Nie
moŜna juŜ grzeszyć i pokutować na przemian, równowaŜyć wczorajszych
zaniedbań dzisiejszą zdwojoną gorliwością. W Ŝyciu pielgrzyma nie ma
miejsca na kroki, które do celu nie zbliŜają, nie ma teŜ w nim czynów
obojętnych: wszystko albo słuŜy celowi, albo jest bezuŜyteczne, pozbawione
sensu - a więc z punktu widzenia człowieka racjonalnego i świadomego
swego powołania godne jednoznacznego potępienia. Czas poświęcony
uciechom i rozrywkom jest pusty, a opróŜnianie czasu z treści wyznaczo-
11
10
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
nych przez cel pielgrzymki jest postępkiem zdroŜnym i nie dającym się
uzasadnić (co na jedno wychodzi).
Weber opisywał model pielgrzyma tak, jak go widzieli kaznodzieje
Reformacji - a więc w postaci wmontowanej w światopogląd Ŝarliwie re-
ligijny. Porady czy Ŝądania świadomego przyjęcia postawy pątniczej odwo-
ływały się tu do wiary w przeznaczenie i pokory wobec boŜych wyroków.
Dostrzegł jednak Weber łatwość, z jaką da się oddzielić model pielgrzyma
jako wzór Ŝycia cnotliwego i pomyślnego od pierwotnej religijnej otoczki.
Raz przyjęty, upowszechniony i przekształcony w nawyk (a tym bardziej
- gdy jest juŜ narzucany, jako jedyna sensowna strategia, przez warunki
Ŝ
yciowe „dojrzałej" nowoczesności), model ten nie musi być wspierany
przez poboŜną postawę i religijne wierzenia tych, co się doń stosują. W
nowej, świeckiej juŜ postaci, model pielgrzyma słuŜyć moŜe znakomicie -
i istotnie słuŜy - za wzór strategii Ŝyciowej człowieka nowoczesnego.
W wersji świeckiej celem pielgrzymki nie jest juŜ zbawienie duszy ani
spełnienie wyroków Boskich (choć zauwaŜmy od razu, Ŝe troska o „Ŝycie
pozagrobowe" nie znika całkowicie; dbałość i nieśmiertelność w świeckim tego
słowa znaczeniu - przez „odciśnięcie trwałego śladu" w pamięci ludzkiej za
pomocą dokonań bardziej długotrwałych niŜ Ŝycie jednostkowe, lub za pomocą
wysiłków na rzecz narodu, klasy, partii czy innej grupy lub „sprawy", które
przeŜyją kaŜdego ze swych członków lub orędowników - pozostaje w epoce
nawoczesnej waŜkim motywem w obiorze strategii Ŝy-„ - ciowej). Jest nim
natomiast „spełnienie powołania" - urzeczywistnienie potencjału, uczynienie
zadość moŜliwościom zawartym w uposaŜeniu przyrodzonym; innymi słowy,
właśnie konsekwentna i do końca doprowa-
- dzona konstrukcja toŜsamości. I cel tea,_jak to u pielgrzyma, określa dobór
ś
rodków; Ŝycie polega na troskliwym planowaniu trasy, trzeźwej rozwadze
— nad wymogami podróŜy, racjonalnej kalkulacji kosztów i wydajności metod
transportu.
Jak i pierwotna, religijna wersja, tak i wersja świecka zakłada piel-
grzymkę przez teren wprzódy juŜ kartograficznie uporządkowany, o dro-
* gach wyposaŜonych w słupy milowe i drogowskazy. MoŜna traktować
Ŝ
ycie jako pielgrzymkę tylko w świecie uporządkowanym: w społeczeń-
stwie o względnie sztywnej, od jednostki niezaleŜnej s t r u k t u r z e , tzn.
w zbiorowości o sprofilowanym i nieelastycznym rozkładzie pra-
wdopodobieństwa - takiej zbiorowości przestrzenno-czasowej, w jakiej
zajście pewnych zdarzeń jest bardziej moŜliwe niŜ zajście innych. Sposób, w
jaki prawdopodobieństwa zostały ukartowane, musi teŜ być w zasadzie
poznawalny; ta lub inna jednostka moŜe pomylić się w ocenie szans i
wychodzić z fałszywych załoŜeń, ale wiedza poprawna, słuŜąca rzetelną
podstawą dla działania, jest moŜliwa do uzyskania. Tylko w takim trwałym
i potencjalnie przejrzystym układzie moŜna planować Ŝycie z taką dozą
zaufania i determinacji, z jaką pątnik kreśli trasę swej pielgrzymki. MoŜna
planować własne Ŝycie w takim tylko świecie, w jakim podstawowe zręby
układu
poddane
są
własnym
(niezmiennym,
niezaleŜnym
i
„obiektywnym") prawom i nie ulegają zmianie od tego, jaki to plan jed-
nostka sporządza i realizuje dla własnego postępowania.
Takim właśnie jawił się ludziom świat nowoczesny (powtórzmy raz je-
szcze: mowa tu nie o wszystkich ludziach - wyłączamy z rozwaŜań „szczyty",
którym szlak Ŝyciowy zdawał się być zapewniony, a więc wysiłek
planowania zbędny, i „doły", dla których szansa wpływu na odmianę
własnego losu była równie znikoma co dla planktonu i wszelkie planowanie
Ŝ
ycia zdawało się bezskuteczne. Przenośnia „pielgrzyma" chwyta jedynie
sytuację „warstw średnich"). śycie własne ukazywało się jako teren
wolności i wyboru -- ale takiej wolności, jaka zasadzała się na dobrej
znajomości tego, co konieczne i nieuniknione; i takiego wyboru, jaki
wspierał się na stałych relacjach czynów i następstw, środków i celów. Do
takich właśnie ludzi kierował Hegel swą słynną definicją wolności jako
„poznanej konieczności", a Durkheim swą obserwację, Ŝe obezwładniającego
nacisku nieubłaganych norm społecznych nigdy nie odczujemy boleśnie, o ile
ich nie złamiemy.
Pielgrzymką było Ŝycie jako całość, i ta okoliczność wyznaczała skalę
planowania. Plan był na Ŝ y c i e - Sartre'owski „projekt", który milcząco
zakładał moŜliwość wysiłku ciągłego, spójnego i konsekwentnego,
podporządkowanego na przestrzeni Ŝycia jednemu, raz obranemu i
niezmiennemu odtąd celowi. Nastawienie na spójność i konsekwencję za-
kładało z kolei, Ŝe czyny pozostawiają trwały ślad - „osiągnięcia" - i Ŝe
ś
lady te kumulują się podobnie jak oszczędności gromadzone pod mate-
racem czy na koncie bankowym. ToŜsamość zaprojektowaną moŜna budować
piętro po piętrze, tusząc Ŝe dokonania wczorajsze posłuŜą solidnym
fundamentem dla dokonań jutrzejszych. Przy tych załoŜeniach osiągnięcia
dzisiejsze liczą się na tyle tylko, na ile moszczą one drogę do urzeczywi-
12
13
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
sinienia projektu całościowego - nie są celem samym w sobie, zyskiem do
natychmiastowej konsumpcji, lecz inwestycją na przyszłość; a wartość
wkładu kapitałowego mierzy się dochodami, jakie obiecuje przynieść. Re-
alizację projektu postrzega się jako obcinanie kuponów z Ŝycia spędzonego
na inwestowaniu. Chwila, gdy moŜna przejść od wyrzeczeń do
spoŜywania ich owoców, gdy kończy się etap inwestycji i moŜna zacząć
zjadać zainwestowany kapitał, jest zawsze tak samo odległa, jako Ŝe od-
suwa się nieustannie; z wyjątkiem tych niewielu, którym „poszczęściło
się", i tych nieco liczniejszych, którzy na długo przed końcem uznali go-
nitwę za wiecznie umykającym celem za nie wartą zachodu, cel piel-
grzymki był zawsze w przyszłości. Wszystko to, rzecz jasna, pod trzema
warunkami: Ŝe ową (nieznaną jeszcze) „przyszłość" moŜna sobie wyobraŜać
na kształt (znanego) czasu teraźniejszego; Ŝe przyjąć wolno, iŜ cel
poŜądany dzisiaj będzie równie godny poŜądania jutro; i Ŝe uprawnienia,
jakie zgromadzone juŜ osiągnięcia oferują dziś, będą teŜ honorowane jutro -
Ŝ
e „wkłady kapitałowe nie ulegną dewaluacji".
OtóŜ Ŝaden z tych warunków nie jest spełniony w układzie społecznym
określonym jako „ponowoczesny" (moŜna teŜ to twierdzenie odwrócić, i
powiedzieć, Ŝe nazywamy „ponowoczesnym" taki układ społeczny, w jakim
wspomniane warunki nie są spełnione). A jeśli warunki te nie są
spełnione, wzór pielgrzyma traci atrakcyjność jako prototyp sensownej
strategii Ŝyciowej.
Epizodyczność i niekonsekwencja
Nieobecność struktur społecznych, jakie wyznaczałyby raz na zawsze (to
znaczy, praktycznie biorąc, na okres realizacji „projektu Ŝyciowego") ramy
tego, co moŜliwe, ale zarazem byłyby wsparciem dla wysiłków skierowanych
na realizację którejkolwiek z obranych moŜliwości, jest bodaj
najdobitniejszą cechą wyróŜniającą byt ponowoczesny. Mówiąc ściślej, ramy, z
jakimi kaŜde poczynanie Ŝyciowe m u s i się liczyć i na jakie m o Ŝ e
liczyć, nie zniknęły - nie są jednak trwałe, jak niegdyś były. Upływ czasu
przestał jak gdyby być procesem ciągłym. Zamiast linii ciągłej - zbiór
epizodów, które wprawdzie następują po s o b i e , ale z równym
powodzeniem mogą być pomyślane jako zachodzące o b o k
s i e b i e ; ich kolejność chronologiczna nie ma w sobie nic z koniecz-
ności; nie określa teŜ ona ich treści ani nie determinuje ich przebiegu.
Innymi słowy, niewiele z jednego epizodu dla innego epizodu wynika.
KaŜdy epizod jest poniekąd samoistny; jest całością zamkniętą, rozpoczy-
nającą się jak gdyby w sytuacji „wolności całkowitej", i nie pozostawiającą
po sobie nieodwracalnych następstw - to znaczy pozwalającą takŜe i
następnym epizodom „zaczynać od początku". Dobrze oddaje charakter
ponowoczesnego Ŝycia format serialu telewizyjnego: w kaŜdym odcinku
pojawiają się te same osoby (z dodatkiem paru „występów gościnnych" -
postaci bez przeszłości, ale i bez przyszłości, które pojawiają się znikąd po
to tylko, by odegrać przydzieloną im rolę i zniknąć bezpowrotnie), ale
kaŜdy odcinek opowiada zdarzenie, które w ramach odcinka zaczyna się i
kończy; wszystko, co zdarzeniu nadaje sens i dla jego zrozumienia jest
potrzebne, zawarte jest w jednym odcinku - nie jest więc waŜne, w jakim
porządku odcinki są oglądane, jako Ŝe znajomość jednych nie jest
warunkiem rozumienia innych.
Kurczą się więc horyzonty czasowe działania. KaŜdy stan osiągnięty
jest tymczasowy, „do czasu" - „a tam się zobaczy". Mało kto liczyć moŜe na
to, Ŝe raz zdobyty zawód słuŜyć mu będze do końca Ŝycia - zawody
pojawiają się i znikają, umiejętności wczoraj zdobyte dziś stają się bez-
uŜyteczne. Zmienia się teŜ sens praktyczny „doświadczenia" gromadzonego w
toku wykonywania zawodu: kompetencje nie dają się kumulować, i wraz ze
zmianą technicznego wyposaŜenia, zanikiem dawnych i wyłanianiem się
nowych funkcji nawyki juŜ zdobyte stają się obciąŜeniem raczej niŜ tytułem
do dalszych postępów zawodowych. Prace nie są doŜywotnie, i rzadko
kiedy długofalowe. Trudno zakładać, Ŝe pracować się będzie i awansować
w tej samej instytucji przez cały czas trwania Ŝycia zawodowego. Gwarancje
stałości zatrudnienia wywalczone przez ruch związkowy w toku ery
nowoŜytnej mało gdzie jeszcze obowiązują. Zatrudnienie jest z reguły
dorywcze i wymówienie pracy nastąpić moŜe w kaŜdej chwili: ulotność,
doraźność kaŜdego stanowiska i zadania wbudowana jest w pragmatykę
zatrudnienia i w oczekiwania z nim łączone.
JDwą istotne następstwa wynikają z tej sytuacji dla problemu JoŜsamo-
ś
ci. Z jednej strony, wykonywana bieŜąco funkcja ma nikłą wartość dla
samookreślenia - dziś ona jest, jutro jej nie będzie, ijnierzenie toŜsamości
pozycją zawodową rozsadza raczę) niŜ cementuje Ricoeurowską
15
14
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
memete (ciągłość) osobowości. Z drugiej strony, inne _niŜ_dawniej cechy
^sprzyjają sukcesom Ŝyciowym: mleKonsekwencja w postępowaniu, uparte
trzymanie się z góry obranego "ćeTu,\wytrwa}a specjalizacja, gromadzenie
kwalifikacji o zdecydowanym profilu -Nleczl elastyczność zainteresowań i
szybkość ich zmiany, giętkość przystosowawcza, gotowość do uczenia się i
.umiejętność zapominania tego, co juŜ wyszło z uŜycia. Kontekst ponowo-
Ŝ
ytny forytuje więc, rzec moŜna, b r a k ściśle określonej toŜsamości; im mniej
dokładnie toŜsamość jest zdefiniowana, tym lepiej dla jej posiadacza.
Najlepiej wiedzie się osobnikom, których swobody ruchu nie krępuje
precyzyjna specjalizacja, którzy nie mają zwyczaju koncentrowania uwagi
zbyt długo na jednym przedmiocie, nie przywiązują się nadmiernie do spraw,
jakimi wypada im się zająć w tej czy innej chwili i zachowują dystans i
wstrzemięźliwość emocjonalną wobec tego, czym się w kaŜdym momencie
zajmują. Osobowość iście ppnowoczesna wyróŜnia się b r a k i e m t o Ŝ sH
m o ś c i . Jej kolejne wcielenia zmieniają się równie szybko i gruntownie, co
obrazy w kalejdoskopie.
Nie inaczej przedstawia się sytuacja w dziedzinie stosunków międzylu-
dzkich. ZaangaŜowania międzyludzkie nabierają tejŜe plastyczności co zawód
czy praca; związków międzyosobowych nie zawiera się na ogół z myślą,
Ŝ
e trwać będą „aŜ śmierć nas rozdzieli". Coraz częściej się zdarza, Ŝe
zamierza się ich tymczasowść z góry, i oblicza się je na tak długo tylko,
jak trwać będzie zadowolenie z nich czerpane. Związki nie zaopatrzone w
klauzulę wymówienia, związki jakich nie moŜna zerwać, nawet gdy
motywy ich zawiązania utraciły moc, wydają się równie sprzeczne z
rozsądkiem, j ak podpisanie czeku bez wpisania sumy, na jaką opiewa,
odczuwane są jak gwałt zadany niezbywalnej autonomii podmiotu.
Anthony Giddens ukuł termin_j£iiłojć_\ffi^łbieŜna" (confluent love)
dla określenia postaci, jaką coraz częściej i coraz powszechniej przybierają
dziś intymne stosunki międzyludzkie. Romansu, powiada Giddens, nie
utoŜsamia się dziś ze stałością uczuć; miłość współbieŜna kłóci się z wizją
„miłości jedynej i niepowtarzalnej", „miłości na wieki", jaka właściwa była
miłości romatycznej, będącej wzorem idealnym dla związków intymnych ery
nowoŜytnej. Zawiera się dziś związki nie „po to aby", nie z myślą o tym,
aby słuŜyły one czemu innemu niŜ one same - ale gwoli korzyści, jakie
ma się nadzieję wydobyć ze związku samego: gwoli satysfakcji, jaką
dostarczyć ma partner w toku intymnego obcowania. Miłość współbieŜna
jest wedle Giddensa emocjonalnym aspektem „czystego stosunku", tzn.
stosunku, który jest swoim własnym celem i którego nie obciąŜają funkcje
instrumentalne wobec jakichkolwiek innych dziedzin Ŝycia. Byłoby wiec
bezsensowne domaganie się, by miłość taka, a tym bardziej związek,
któremu przestała ona towarzyszyć, trwały dłuŜej niŜ satysfakcje, jakich
dostarczają sobie nawzajem partnerzy. WspółbieŜna miłość nie ma
Ŝ
adnych innych racji poza zadowoleniem, jakiego przysparza patnerom.
„Oczyszczenie" stosunku miłosnego wynikło w znaczym stopniu z od-
dzielenia seksu od reprodukcji (dzięki współczesnej, niemal niezawodnej
technologii antykoncepcyjnej, stosunki seksualne są wolne od obaw, Ŝe
mogą one pociągnąć za sobą zobowiązania długofalowe). Giddens powiada o
^seksie,,_plastycznym" - plastycznym z tego właśnie powodu, Ŝe nie wiąŜe
się juŜ z prokreacją, zakładaniem rodziny ani zaciąganiem obowiązków wobec
osób trzecich. Stosunki uzasadniane przez spodziewaną satysfakcję cielesną
czy psychiczną róŜnią się radykalnie od takich, jakich wymiary czasowe
wyznaczała perspektywa opieki nad potomstwem i stadłem małŜeńskim.
Nadzieja spełnienia powoduje ich zawiązanie, i nic nie sprzeciwia się ich
rozwiązaniu z chwilą nasycenia lub zawodu. Rozstawać się moŜna bez Ŝalu i
wzajemnych rekryminacji. (Wszystko to, rzecz jasna, dotyczy „wzoru
kulturowego", który rzadko kiedy przystaje szczelnie do doświadczeń tych,
którzy usiłują Ŝyć wedle jego wskazań; odległe od rzeczywistości jest
szczególnie załoŜenie „wzajemności", na jakim wspiera się powyŜszy opis. O
ile powstanie związku wymaga na ogół obopólnej zgody, dla wypowiedzenia
wystarczy z reguły decyzja jednej ze stron; wolność nie jest równo między
partnerów podzielona. Piszę o tym obszernie w rozdziale czwartym Etyki
PonowoŜytnej).
Rozpad „projektu Ŝyciowego" na kalejdoskop samoistnych epizodów,
niepowiązanych ani przyczynowo ani logicznie, rezonuje z równie kalej-
doskopową ponowoczesną kulturą „nieustającego karnawału", która za-
stępuj e kanon kulturowy korowodem krótkotrwałych mód. Arena
publiczna jest terenem zaciekłej konkurencji między orędownikami spraw,
wierzeń i towarów, a stawką w zmaganiach jest nieodmiennie rozgłos: w
tym świecie „istnieć" to tyle, co być zauwaŜonym, a miernikiem waŜkości,
namacalności istnienia jest ilość widzów i słuchaczy, i ślad odciśnięty w
ich świadomości. Wśród kakofonii krzykliwych ofert uwaga publiczna
jest najbardziej deficytowym z dóbr, a jej przykłucie do oferowanego do-
16
17
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
bra choćby na krótką chwilę jest celem głównym, być moŜe jedynym nawet,
reklamy - najbardziej wszędobylskiego i natrętnego z kulturowych
przekazów.
W sukces przekazu wbudowana więc być musi od początku obietnica
przemijania, jako Ŝe pojemność uwagi jest ograniczona i trzeba zwolnić w
niej miejsce dla przekazów następnych. Kultura ponowoczesna jest, rzec
moŜna, nieustanną próbą generalną śmierci, codzienną lekcją poglądową
gietrwałości wszechrzeczy. i. powszechnego przemijania - ale teŜ i śmierć
samą konstruuje ona jako epizod bez trwałych konsekwencji, jako „tym-
czasowe wybycie", jako stan „do odwołania"; przedmioty fascynacji, boŜy-
szcza tłumów, sława i rozgłos nie umierają, lecz (jak powiada Baudrillard)
„znikają". W odróŜnieniu od śmierci, zniknięcie nigdy nie jest ostateczne,
„na wieki wieków". Rzeczy odłoŜone zostają do lamusa, z którego w kaŜdej
chwili, gdy będzie po temu chęć lub potrzeba, moŜna je będzie wydobyć,
odkurzyć, przewietrzyć, i umieścić tam, skąd niegdyś je usunięto, czyli na
widoku publicznym, w ognisku publicznej uwagi. Jest więc raczej kultura
ponowoczesna nieustającą demonstracją nie tyle nieodwołalności śmierci, co
n i e o s t a t e c z n o ś c i p r z e m i j a n i a . A skoro przemijanie
nigdy nie jest na zawsze i z reguły do odwołania - rzeczy i czyny tracą
waŜkość, jaką im niegdyś przypisywano. Wszystko staje się nieco na niby; byt
jest czymś pomiędzy paradą przebierańców a zabawą w chowanego. Nic, co
się zaczyna, nie będzie trwało wiecznie, ale i nic nie kończy się tak
naprawdę bezapelacyjnie. Nie trzeba więc tego, co się czyni, traktować zbyt
na serio: wyrządzone szkody zawsze da się naprawić, to o czym się
zapomniało moŜna przywrócić do Ŝycia przywołując je z niepamięci.
Zawsze zresztą moŜna zacząć od początku, albo próbować gdzie indziej, albo
przyłoŜyć siły do czego innego.
A nade wszystko - powódź, nadmiar, przerost informacji, komunikatów,
dźwięków i orazów o ładunku semantycznym, którego odcyfrować, a juŜ tym
bardziej wchłonąć i przyswoić, nie ma czasu: hypertelia Baudril-larda,
excroissance - niepowstrzymany rozrost rzeczy, puchnięcie bytu przez nic
juŜ nie regulowane, nie znające „naturalnych" limitów, samona-pędowe i
samoprzyspieszające się na podobieństwo komórek rakowych, których
rozrost i pomnaŜanie się niczemu juŜ nie słuŜy poza własnym trwaniem.
„Nikt juŜ nie panuje nad słowem" - pisał Tadeusz Konwicki w Kalendarzu
i Klepsydrze. „Słowa leją się z ust rozwrzeszczanych tłumów, z głośników
radiowych i telewizyjnych, z milionów ksiąŜek i gazet, z magnetofonów i
adapterów, z wieców i kościołów, z nielegalnych druków i z
kosmosu. Ogromne rzeki zatrutych słów płyną znikąd donikąd. Wielkie
chmury martwych słów unoszą się do stratosfery. Niebotyczne góry ka-
mienieją z ŜuŜlu spalonych słów. Słowo jest śmieciem. Słowo jest najtań-
szym opakowaniem plastykowym. Słowo jest kłopotliwym odpadkiem
współczesnej cywilizacji". Podobny los czeka inne dźwięki - muzyczne, gdy
„oceany dźwięków wylewają się codziennie na nasze głowy", gdy „setki
tysięcy zespołów muzycznych rzępoli od rana do rana, huczy radio, rzęzi
telewizja, jęczą głośniki"; „Muzyka równieŜ zapłaci swoją cenę. Za co? Za
całokształt". A i los obrazów nie róŜni się od losu dźwięków: „Ta ogromna,
kosmiczna tragedia spotkała juŜ dawno malarstwo, które skonało pod
niebotycznymi górami neonów, wystaw sklepowych, telewizorów, plakatów,
elewacji domów, kwietników, sztucznych słońc i nieprawdziwych księŜyców".
Jak w tym wszystkim odróŜnić postrzeŜenia waŜne od błahych, trwałe od
ulotnych - jak wysupłać prawdę spod warstw strojów jarmarcznych, po-
stanowić co strój, a co przebranie, co jest czego udawaniem? A jeszcze,
zanim do tych pytań dojdzie - jak poszatkować szum na dźwięki, jak wy-
łuskać obraz z powodzi kolorów, wykroić zdania z potoków słów? Wraz z
natęŜeniem hałasu rośnie próg wraŜliwości, i kaŜdy następny przekaz musi
być głośniejszy od poprzedniego, kaŜdy obraz jaskrawszy, kaŜdy szok do-
tkliwszy. I tak wciąŜ po wznoszącej się spirali - aŜ szum ogłuszy, wizja oślepi,
wstrząs sparaliŜuje. Festyn znaczeń kończy się bezsensem - gdy wszystko
chce znaczyć, nie znaczy nic („odrobina więcej seksu moŜe Cię wyzwolić" -
powiada Baudrillard - „ale gdy seks jest wszędzie nie ma go w ogóle.
Uniwersalny dyskurs seksualny unicestwia efekt"). Wewnątrz nasycenia czai
się próŜnia - zmysłowa, znaczeniowa, emocjonalna.
W tak skonstruowanym świecie nie ma juŜ miejsca dla pielgrzyma, bo
nie ma juŜ celu ostatecznego Ŝyciowej wędrówki - „celu nad cele", celu który
wszystkie inne cele przekształca w środki, a wszystkie przystanki Ŝyciowe
redukuje do roli punktów etapowych. śycie jest w tym świecie, jak i
dawniej, wędrówką - ale teraz jest to wędrówka bez wyznaczonego z góry
kierunku. Czas jest rzeką bez koryta, potokiem który Ŝłobi swą trasę płynąc,
niepewny zlewiska do jakiego zmierza. Czas nie jest, jak niegdyś, wektorem
- jest pędem bez strzałki kierunkowej.
Szlaku nie moŜna planować zawczasu, jeśli z dnia na dzień sieć dróg się
zmienia, a na ruchomych skrzyŜowaniach ustawia się coraz to nowe, i coraz
mniej czytelne, drogowskazy. MoŜna co najwyŜej szlak juŜ prze-
18
19
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
byty odtwarzać oglądając się za siebie - lecz i wtedy nie zobaczy się linii
prostej bądź krętej, ale zmierzającej wyraźnie w jednym raczej niŜ innym
kierunku. Czas przyszły musi być niespójny przy braku planu generalnego
wędrówki, ale i w czasie przeszłym nie sposób dopatrzeć się spójności.
Jawi się on raczej oczom jako zbiór epizodów, paciorków, jakie nizać
moŜna na sznurek biograficznej chronologii w dowolnym porządku; kaŜda
kolejność wyda się równie logiczna lub równie pozbawiona logiki.
Za Guattarim, Deleuze, Meluccim przyjęło się uŜywać dla określenia
wędrowcy ponowoczesnego przenośni koczownika. O tyle, o ile staje ona w
opozycji do metafory pielgrzyma, przenośnia ta uwypukla najistotniejszą
bodaj ze zmian, jakie ponowoczesność wniosła do sytuacji Ŝyciowej czło-
wieka: zanik „celu ostatecznego" Ŝyciowej wędrówki, wzoru osobowego, jaki
przyświecać mógłby wysiłkom od początku do końca drogi Ŝyciowej i o
jakim moŜna by powiedzieć, Ŝe się go obrało „na zawsze". Sama przez się
wszakŜe, jako typ idealny ponowoczesnego Ŝycia, metafora koczownika jest
ułomna i myląca. Koczownicy nie obierają trasy na chybił trafił; nie układają
jej z dnia na dzień, od odcinka do odcinka, pod wpływem całkiem
ostatnio zaistniałych okoliczności i bez wyobraŜenia o tym, na jak długo się
w kolejnym miejscu postoju zatrzymają. Przeciwnie: łączy koczowników z
pielgrzymami (a zatem róŜni od ludzi ponowoczesnych) sztywność i nie-
odmienność trasy, na którą raz wkroczyli. Wędrówka ma tu swój nieustę-
pliwy rytm i raz na zawsze ustalony rozkład czasowy, kaŜdy jej etap posiada
trwałe i nieelastyczne znaczenie, następstwo etapów jest zdeterminowane i
wobec wszelkiej manipulacji oporne. Od antropologów wiemy, Ŝe zakłócenie
rytmu cyklicznej wędrówki (gdy się na przykład uniemoŜliwi koczowni kom
popas na terenach objętych ich tr asą tradycyjną) ma skutki katastrofalne
dla kultury jako całości; okazuje się wtedy, jak dalece szlak przywiązany
jest do terenu i j ak mało nadaje się on do przeniesienia w inne okolice czy
choćby zmodyfikowania tętna czasowego. Ale sztywność, trwałość i sens z
góry ustalony i wiąŜący to właśnie te cechy, których nieobecność uderza przy
kaŜdej próbie uchwycenia specyfiki warunków ponowoczesnych. Warunki te
nie nadają się więc do opisu w kategoriach typowych dla koczowniczego
sposobu bycia.
Trzeba szukać inych metafor - inne typy zachowań wypada uznać za
wzory kulturowe ponowoczesnego Ŝycia. śaden z tych typów nie odda
chyba wszystkich cech ponowoczesnego bytu; jest na to ponowoczesność
zbyt skomplikowana i za mało spójna. Wymyka się ona wszelkim próbom
redukcji - tym właśnie róŜni się ona przecieŜ od „klasycznej" nowoczes-
ności, Ŝe nie moŜna się w niej doszukać „stosu pacierzowego", „głębinowej"
struktury, „głównego ogniwa" czy wzoru dominującego, a więc takich
właśnie składników, których widoczność pozwalała posłuŜyć się jedną tylko
metaforą dla oddania całokształtu Ŝycia nowoczesnego. Zamiast jednego,
trzeba nastawić się w przypadku ponowoczesności na kilka wzorów - nie w
tym jednak celu, by oddać r o z m a i t o ś ć sposobów Ŝycia obieranych
odpowiednio do preferencji osobistych czy grupowych, ale po to, aby ukazać
n i e s p ó j n o ś ć wewnętrzną sposobu, jaki jest w warunkach
ponowoczesnych udziałem w s z y s t k i c h ludzi i k a Ŝ d e g o człowieka
z osobna. Wielość typów sygnalizuje analityczną „nieczystość" bytu, jego
niespójność, rozchwianie, chroniczną wieloznaczność, niekonsekwencję,
charakterystyczną dlań skłonność do zbierania w jeden nurt wzorów,
którym nie łatwo Ŝyć ze sobą w zgodzie.
Spacerowicz
O spacerowiczu (fldneur) pisał wiele i soczyście Walter Benjamin, i
głównie pod jego wpływem obraz ten osiadł na dobre w opisach i analizach
nowoczesnej kultury miejskiej; dla wielu badaczy stał się spacerowicz sym-
bolem koronnym nowoczesnej egzystencji. Benjamin zaczerpnął obraz spa-
cerowicza z rozwaŜań autora Kwiatów Zła, Charlesa Baudelaire'a, nad
malarstwem obyczajowym Constantina Guy, przedstawiającym uchwycone na
Ŝ
ywo scenki uliczne. Baudelaire nadał Guyowi miano „malarza nowo-
czesnego Ŝycia" - mając na myśli nie tyle tematykę jego płócien, ile sposób
postrzegania tego, co przedstawiały. Zdaniem Baudelaitó, wyraŜały te obrazy
iście nowoczesny s p o s ó b w i d z e n i a świata - perspektywę spojrzenia,
typ
doświadczeń
i
przeŜyć
spacerowicza,
przechodnia
wśród
przechodniów, wmieszanego w tłum miejski.
Oto na jednym obrazie męŜczyzna kłania się nadchodzącej kobiecie, na
innym obrazie inny męŜczyzna patrzy w ślad oddalającej się kobiety. Ten,
kto zamroził ich ruchy i unieruchomione utrwalił na płótnie, nie wie skąd
nadeszli i dokąd odejdą. Nie wie, czy był świadkiem początku czy końca
przygody, czy spotkanie, jakie wpadło mu w oko będzie, czy nie będzie
miało dalszego ciągu; moŜe było to pozorowane jako przypadkowe, ale
skrzętnie zaplanowane spotkanie tajnych kochanków; moŜe pa-
21
20
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
ra umówiła się na pierwszą schadzkę, a moŜe natknęli się na siebie nie-
spodzianie dawni kochankowie i oŜyło w nich na chwilę wspomnienie
» dawno wygasłych emocji. Ludzie utrwaleni na płótnie nie mają historii, .ani
przyszłości. Są p o w i e r z c h n i a m i bez głębi; to, co „na •wierzchu",
widoczne, co przeznaczone dla oglądu, nie odsłania, lecz ukrywa przed
wzrokiem przechodnia to, co istotne i waŜne. Ktokolwiek ich obserwuje,
skazany jest na niewiedzę, którą wypełniać moŜe tylko domysłami.
Niewiedza jest jego przekleństwem, ale teŜ i szansą: skoro sens tego, co
widzi, jest niedopowiedziany i niesprawdzalny, przechodzień moŜe puścić
wodze fantazji. Ma on niemal nieograniczoną wolność interpretacji. MoŜe
historię tych, których dostrzegł tylko po to, by za chwilę znów stracić z oczu,
pisać dowoli, układać na wszystkie sposoby. Horyzont własnej wyobraźni jest
jedyną granicą jego swobody. Ruchliwa ulica miejska pełna jest
nieopowiedzianych historii, nienapisanych scenariuszy. To, co się dzieje, jest
posłusznym tworzywem w dłoniach przemyślnego rzeźbiarza ludzkich losów.
Wszystko w i d z ą c y , ale sam n i e w i d z i a n y , ukryty w tłumie,
ale do tłumu nie naleŜący, spacerowicz ma prawo czuć się panem stworzenia.
Jest reŜyserem sztuk, w których przechodnie, nie wiedząc o tym i nie
protestując, są aktorami. Jego decyzje w niczym nie zmieniają losów tych,
którym wyznaczył rolę w swych sztukach, a więc Ŝadne skrupuły czy obawy
nie muszą krępować polotu jego fantazji. Ale teŜ wie ów „reŜyser z urojenia"
od początku, Ŝe sztuka jest sztuką, Ŝe wszystko co się w niej odbywa, dzieje
się na niby; a i na tym polega urok owej gry bez konsekwencji, władzy bez
obowiązków.
Jest więc spacer miejski przeŜyciem wolności, wolności pełnej, od woli
czy kaprysów innych ludzi niezaleŜnej - ale teŜ wolności wyobraŜalnej,
umownej, bezzębnej, nie pozostawiającej śladów na kształcie świata. Wol-
ności, jaka rodzi się z niewiedzy i wspiera na bezsile. Wolności, której
warunkiem jest naskórkowość kontaktu, obopólna zgoda na to, by nie
zrywać opakowań i nie zapuszczać wzroku poza to, co wystawiono na
pokaz. W świecie spacerowicza człowiek człowiekowi jest ekranem - ale
T
)
teŜ i niczym więcej. MoŜna powiedzieć, Ŝe kaŜda kolejna przechadzka
miejska spacerowicza jest kolejnym potwierdzeniem pełni i pustki wolności
(i ich wzajemnego uwarunkowania); jest próbą kostiumową niewaŜko-
ś
ci bytu i powierzchowności, epizodyczności codziennych form współbyto-
wania.
Benjamin obrał paryskie Arkady - ciągi eleganckich sklepów wabiących
ponętnymi witrynami zamoŜnych mieszkańców stolicy, pokryte dachami,
aby uniezaleŜnić wizyty od kaprysów pogody - za prototyp wybiegu, jakie
miasto nowoczesne oferuje spacerowiczom. Tu właśnie, w troskliwie
stworzonych po temu warunkach, lęgły się wzory zachowania, które miały
się stać typowe dla Ŝycia w nowoczesnym mieście; tu właśnie uczył się
spacerowicz traktować świat jako teatr, ulicę jako scenę, przechodniów jako
aktorów mimo woli, siebie jako reŜysera sztuk bez prologów i rozwiązań, a
Ŝ
ycie jako grę, w której nikt nie jest tym, kim się być zdaje, w której
kaŜdego moŜna postrzegać na róŜne sposoby i w której róŜnice między
prawdą, udawaniem i domysłem zacierają się - ale teŜ są nieistotne i nikogo
szczególnie nie frapują ani trapią. I tu właśnie zasmakował spacerowicz w
takim traktowaniu świata i własnej w tym świecie roli.
Wzór kulturowy spacerowicza ukształtował się w społeczeństwie nowo
;
.
czesnym - był wytworem tej opisanej precyzyjnie przez Georga Simmcla
anonimowości, jaką stworzyło gęsto zaludnione miasto, w którym współŜyją na
co dzień ludzie sobie obcy, nie znający się nawzajem i nie mający ani
nadziei, ani chęci na przezwycięŜenie wzajemnej obcości. Ale teŜ pod da-
chami paryskich Arkad, na Kurfiirstendam czy przedwojennej Marszałko-
wskiej były przechadzki zajęciem dla wybranych - ludzi o duŜej ilości
wolnego czasu i dochodach, jakie Ŝycie w zwolnionym tempie, „Ŝycie od
niechcenia", Ŝycie jako kolekcjonowanie wraŜeń, czyniły moŜliwym. Nie był, i
nie mógł być wówczas spacerowicz wzorem powszechnym (choć waga jego
była niewspółmierna do częstotliwości: był on wzorem kulturowym elity, a
więc doświadczenie ukształtowane w toku jego praktykowania było tyglem, w
jakim warzyło się to, co określamy mianem kultury nowoczesnej w
znaczeniu kultury duchowej i artystycznej). Warunki ponowoczesnc natomiast
wyróŜniają się u p o w s z e c h n i e n i e m wzoru spacerowicza. Z tym,
Ŝ
e jak to z reguły bywa w podobnych przypadkach, wzór poddany
upowszechnieniu przeobraŜa się w toku umasowienia i zmienia nie do
poznania.
Zajęcie uprawiane przez wybranych zostało udostępnione niemal
wszystkim - kaŜdemu, kto ma nieco gotówki i czasu na zbyciu. Stało się to
za sprawą producentów i sprzedawców towarów, którzy dopatrzyli się
23
22
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
w zamiłowaniach spacerowicza własnej szansy: jeśli tylko deptaki miejskie
okoli się sklepami wystawiającymi towary dostępne dla „zwykłych ludzi"
(shopping mali - nazwa nadana konstrukcjom realizującym ów pomysł -
tłumaczy się dosłownie jako „deptak dla zakupów", lub „promenada na-
bywców"), „zwykły człowiek" będzie mógł zakosztować przyjemności spa-
cerowicza i nie omieszka tego uczynić. MoŜliwos'ci dla handlu odkryją się
ogromne. To nie potrzeby będą sprowadzać klienta do sklepu, lecz zna-
cznie bardziej od potrzeb chłonne i rozciągliwe pragnienia estetyczne.
Klienci powalą masowo, i nie po to tylko, by „załatwić sprawę i poŜeg-
nać", ale by nakarmić do woli oczy widowiskiem, czyniąc to, sami staną
się widowiskiem dla siebie nawzajem, niepłatnymi aktorami niekończącego
się przedstawienia, atrakcją, jaka sama siebie przyciąga...
Na pozór, tylko o swoistej demokratyzacji wzoru tu mowa. Ale pozór to
tylko. Jeśli spacerowicze „pięknych dzielnic" dawnego ParyŜa czerpali
radość z zawiadywania spektaklem, jaki sami, w wyobraźni swojej, reŜyse-
rowali - nowe „piękne dzielnice" deptaków zakupowych same są produ-
ktem drobiazgowej reŜyserii. Od chwili przekroczenia progu zaczarowanej
krainy zakupów spacerowicz nowego typu poddaje się woli, której istnienia
nie podejrzewa, a która realizuje się poprzez pragnienia w nim rozbudzone.
Presja zewnętrzna objawia się jako popęd wewnętrzny; zaleŜność jako
wolność. Nic dookoła nie dzieje się przypadkowo, choć wszystko udaje
spontaniczność; nic nie jest puszczone samopas, choć wszystko schlebia od-
krywczej Ŝyłce spacerowicza; to spacerowicz jest troskliwie prowadzonym za
rękę aktorem w wielkim spektaklu nabywania towarów, choć przez cały czas
działa on w błogim przeświadczeniu, Ŝe to towary właśnie są tu po to, by
podąŜać potulnie za polotem jego wyobraźni. Dostęp do rozkoszy
spacerowicza dnia wczorajszego uzyskał spacerowicz nowego typu za cenę
ubezwłasnowolnienia. W spektaklu dla mas i przez masy granym na zaku-
powym deptaku, nie jego jest scenografia, nie jego scenariusz, nie jego re-
Ŝ
yseria.
Najzapobiegliwsi nawet i drobiazgowi z zakulisowych reŜyserów publi-
cznych wybiegów nie panują jednak nad tym, kogo zwabiony przez nich
spacerowicz w swych wędrówkach napotka, na jaką scenę natrafi. Jest
więc i na najtroskliwiej zaprojektowanym sklepowym deptaku miejsce na
zdarzenia nieoczekiwane, na niespodziankę i niekłamaną przygodę. Ten
mankament znika, gdy deptakiem dla spaceru staje się teren, na którym
- jakby się zdawało - spacerowicz osiąga szczyt suwerenności i swobody:
jego własny dom mieszkalny.
Mowa tu, rzecz jasna, o telewizji. Duński socjolog Hennig Bech ukuł
celne pojęcie^,telemiasta" (telecity), sygnalizujące przejęcie przez ekran
telewizyjny, umieszczony w e w n ą t r z prywatnego mieszkania, funkcji, jakie
pełnił teren miejski na z e w n ą t r z domu. To « właśnie ekran stał się
głównym,
najczęściej
i
najchętniej
uczęszczanym,
wybiegiem
ponowoczesnego spacerowicza. Rozszerzyło to niezmiernie obszar wędrówek:
największy nawet „deptak zakupów" nie dorówna chłonnością ekranowi
telewizyjnemu. Usadzony wygodnie w fotelu i zbrojny jedynie w przyrząd
do zdalnego regulowania, moŜe telewidz przenosić się w mgnieniu oka z
polinezyjskiej wioski do nowoczesnego biurowca Wall Street, z dworu
ś
redniowiecznego księcia do wnętrza szybującej w kosmosie rakiety.
Odległość w czasie i przestrzeni nie jest juŜ przeszkodą. Skala doznań
dostępnych za pośrednictwem ekranu zapiera dech rozmachem i szybkością
zmiany obrazów. śycie twarzą w twarz z ekranem jest nieustającą przygodą -
to, co było niegdyś zdarzeniem odświętnym, stało się codziennością.
Ale teŜ i przygody, z chwilą gdy stały się chlebem codziennym, zmieniły
charakter. To nie widz je teraz wyczarowuje potęgą swej wyobraźni.
Docierają one do rozpartego w fotelu spacerowicza w stanie gotowym,
zapięte na ostatni guzik - upakowano juŜ w nie z góry całą fantazję nie-
zbędną dla ich wykoncypowania. Nad ich przygotowaniem trudziły się
sztaby specjalistów, w ich realizację włoŜono góry pieniędzy - gdzieŜby
domorosłej wyobraźni i chałupniczym zasobom widza konkurować? Nie
tylko widz zresztą przegrywa w konkurencji. Wątki i obrazy jawią się na
ekranie wypolerowane, wycyzelowane, dopracowane do ostatniego szczegółu
- doskonałe w stopniu, na jaki nieuporządkowana, bałaganiarska
rzeczywistość wspiąć się nie potrafi i nie usiłuje. To, co pojawia się na
ekranie, jest - by uŜyć określenia Jeana Baudrillarda - „bardziej rzeczy-
wiste niŜ rzeczywistość". Narzuca się ono widzowi z większą niŜ rzeczy-
wistość sama mocą oczywistości i perswazji.
Role się teraz odwracają: to, co narodziło się jako r e p r e z e n t a - c j a
rzeczywistości stało się standardem i miarą dla rzeczywistości, jaką
rzekomo nadal reprezentuje. Mało która rzeczywistość potrafi tym stand-
ardom sprostać - a więc tym gorzej dla niej. „Rzeczywistość" (cokolwiek
25
24
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
to słowo mogłoby w nowych warunkach znaczyć) usuwa się na plan dalszy,
chowa w cieniu przedstawień o sobie, traci samoistne kontury, wtapia we
własną reprezentację. Nic nie jest tak naprawdę rzeczywiste, zanim nie zo-
stało utrwalone na taśmie video. Aby upewnić się co do realności zdarzeń
rodzinnych i przeŜyć intymnych, oglądamy je, zapisane na taśmie, na ekranie
telewizora. Nie jest juŜ jasne, co jest rzeczywistością, a co jej obrazem; co jest
„naprawdę", a co „na niby". Ale i jasność nie zdaje się tak, jak dawniej
potrzebna: nie tylko nie potrzebował jej przecieŜ, ale i nie chciał
niegdysiejszy spacerowicz, wybierał się on na swe eskapady, aby przed nią
uciec (wybyć na chwilę ze świata, w jakim jasność ta była wymogiem), a
teraz „wszyscy jesteśmy spacerowiczami", i jesteśmy nimi na co dzień, i
wszędzie.
Zmaganie się rzeczywistości z kunsztem telewizyjnej inscenizacji mało
ma szans na powodzenie. To teraz rzeczywistość sama jawi się na kształt i
podobieństwo świata, jaki na co dzień wyłania się z telewizyjnego przerobu.
A świat ten, powtórzmy, jest światem spacerowicza (czy teŜ raczej
skrojonym, przez ekspertów, na jego miarę). A więc w tym świecie układają
się w rzędzie, a nie w szeregu, obok siebie, a nie jeden za drugim, zasklepione
w sobie epizody - monady doświadczenia, bez przeszłości i bez dalszego
ciągu, pojawiające się nie wiadomo skąd i znikające w lamusie (zawsze
tymczasowej) niepamięci, nie odcisnąwszy śladu na tym, co zostało w polu
widzenia. Są to epizody wzajem wymienne, zastępowal-ne - a Ŝaden z nich
nie zdaje się „bardziej nieodwołalny" i „mniej do naprawienia" od drugiego.
Jak wybrać między nimi? Jak je porównywać? Uszeregować? OdróŜnić
„doniosłe" od „błahych"? Jeśli kryteria po temu istnieją, coraz trudniej
doszukać się ich w epizodach samych. Jest więc świat z epizodów złoŜony
rajem dla spacerowicza: gigantyczny pojemnik po brzegi wypełniony
błyskotkami - brać i przebierać, chwytać co bardziej błyszczy, co wzrok
przykuwa, co przyjemnie obejrzeć, do ucha przyłoŜyć, w ręku popieścić. W
raju spacerowicza rzeczy wolne są od cięŜaru własnego. Tylko zadowolenie,
jakie umie się z nich wykrzesać, nadaje im wagę.
Włóczęga
W zaraniu epoki nowoŜytnej był włóczęga wrogiem publicznym numer
jeden. Nad ustawodawstwem ElŜbietańskim w Anglii dominował strach
przed ludźmi bez stałego miejsca zamieszkania, „bez zameldowania", bez-
domnymi, bezpańskimi. Kazano ich sprowadzać siłą do miejsc, które opu-
ś
cili, osadzać w aresztach i domach pracy przymusowej, wypalać im na
czołach piętno w przypadku recydywy.
I nie bez kozery. Wałęsanie się bez celu, wędrówka bez z góry okre- ' słonej
trasy, była zaprzeczeniem ładu, który prawodawcy nowoczesności z mozołem
klecili w pustce ziejącej tam, gdzie do niedawna czuwał nad porządkiem
rzeczy autorytet gminy i parafii. Włóczęga był nie do wytropienia, wymykał
się kontroli, mógł lekce sobie waŜyć normy kaŜdego terenu, na jakim się
zatrzymał - łatwo mógł bowiem przenieść się gdzie indziej, jeśli mu się te
normy nie podobały. A jeśli normy nie normują, jeśli nie segregują zajść na
prawdopodobne i mało prawdopodobne - nic nie jest pewne, wszystko
zdarzyć się moŜe, nie ma juŜ ładu. Jest chaos. U schyłku nowoczesnej epoki
tryb Ŝycia włóczęgi z plagi społecznej przemienia się w atut. Nie grozi juŜ
włóczęga porządkowi społecznemu w sytuacji, gdy posłuszeństwo wzorom
niezbędnym dla utrzymania ładu osiąga się przy pomocy pokus, a nie
przemocy; za pomocą zniewolenia miękkiego, maskującego się jako wolność
wyboru. Nie tylko nie jest włóczęgostwo groźne; jest ono wręcz dla
samoodtwarzania się ładu społecznego konieczne. Gdy dyscyplinę i
integrację zapewniają wzbudzające poŜądanie przynęty, solidność ładu
zaleŜy od mocy pokusy, ta zaś z kolei od róŜnorodności i kalejdoskopowej
zmienności przynęt. śadna przynęta nie przykuje uwagi i nie skupi na sobie
poŜądania na długo; zaspokojenie likwiduje energiotwórczy potencjał
pragnienia, i trzeba wciąŜ nowych pokus rodzących nowe pragnienia, by
odnawiać nieustannie zasoby energii. Osiadłość, zadomowienie, jednostajny
rytm Ŝycia, ciągłość celów wraz z ograniczonością potrzeb, jakie trwałe cele
wyznaczają, są zatem, z punktu widzenia takiego układu społecznego,
zgubne. A i mało przydatne są dla człowieka w takim układzie osadzonego:
ś
rodki dla dawniej obranych celów są juŜ dziś nie do nabycia, podjęte
niegdyś postanowienia rychło
27
26
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
stają się niewykonalne, zdobyte raz nawyki szybko tracą uŜyteczność, po-
stępowe w tej chwili upodobania będą jutro wydrwione jako myszką tracące
i świadczące o zacofaniu lub ignorancji.
Podobnie więc jak spacerowicz, przenosi się włóczęga z marginesu
społecznego, na jakim wegetował w układzie nowoczesnym, do głównego
nurtu Ŝycia ponowoczesnego. Jeśli nasi przodkowie byli „pielgrzymami
przez Ŝycie" - dziś „wszyscy jesteśmy (po trosze) włóczęgami".
Jak pielgrzym włóczęga wędruje, i spędza szmat Ŝycia w drodze. Włó-
częga „Ŝyje na stacji", bo kaŜdy stan, w jakim się znajduje, traktuje jako
przystanek, na którym długo nie zabawi, który wkrótce opuści, by się
^przenieść na inne miejsce, jakie znów nie będzie niczym więcej niŜ przy-
^.stankiem. Dla włóczęgi, jak i dla pielgrzyma, Ŝycie to główny ruch i ff
.zmiana. Ale jak inne są te ruchy, jak inaczej układają się zmiany! Włóczęga
nie wie, dokąd go w końcu nieustanna wędrówka doprowadzi, a i nie
doskwiera mu zbytnio ta niewiedza. Ruch jest dlań waŜniejszy od celu: nie z
celują z samej siebie czerpie wędrówka swój sens. Troska o cel długofalowy
byłaby zresztą stratą czasu, bo wiadomo przecieŜ, Ŝe mapy świata, w którym
się wędruje, zmieniają się z dnia na dzień i zmienią się jeszcze wielokrotnie,
zanim „kres" wędrówki będzie osiągnięty. MoŜna co najwyŜej zaplanować trasę
na dziś czy na jutro. KaŜdy kolejny ruch prowadzi „stąd do tamtąd". Zarówno
początek, jak i koniec przemarszu są w polu widzenia, a reszta majaczy tylko
we mgle wspomnień i w ospałej, niechętnej zbędnym wysiłkom wyobraźni. Nie
ma podstaw, by sądzić, Ŝe kierunek jutrzejszej trasy będzie przedłuŜeniem
kierunku trasy dzisiejszej. Linia prosta wyznacza geometrię pątniczego Ŝycia;
szlaki włóczęgi - kręte, zawiłe, splątane - obce są geometrycznej elegancji.
Trudno więc włóczędze powiedzieć, gdzie przód, a gdzie tył; maksymy
drogie sercu pielgrzyma: „zawsze do przodu", „nigdy się nie cofać" - brzmią
dla włóczęgi głucho. WaŜne jest to, by nie tracić zdolności ruchu; i waŜne
jest teŜ to, by z kaŜdego postoju wydobyć, ile się da korzyści.
Trasa włóczęgi powstaje w czasie marszu. Składa się ona (chciałoby
się powiedzieć „w całość" - ale ta całość jest złudna, jawi się ona dopiero
po niewczasie, gdy ruch juŜ ustał i to, co stać się miało, stało się; nie
istnieje owa całość jako wizja porządkująca wysiłek wędrowcy wtedy, gdy
trasa jeszcze od wysiłku zaleŜy) po kawałku, z dnia na dzień, w miarę
tego, jak wędrowiec odczytuje nie znane mu przedtem drogowskazy na
rozstajach, do których kolejno dociera. Wybrawszy kierunek, podąŜa wę-
drowiec do miejsca, w jakim zatrzyma się na kolejny popas. Na jak długo się
zatrzyma - nie potrafi powiedzieć. Nie od niego to będzie przecieŜ
zaleŜało, ale od tego, czy znajdzie na postoju schronienie przed de-
szczem i środki do Ŝycia, od Ŝyczliwości i cierpliwości gospodarzy - a i od
tego, czy nie dojdzie go przypadkiem wieść o sąsiedniej miejscowości, w
jakiej Ŝycie jest dostatniejsze i weselsze, a gospodarze gościnniejsi. A i nie
liczy wędrowiec na to, Ŝe uzyska doŜywotnie prawo pobytu. Reguły
przecieŜ mają to do siebie, Ŝe się zmieniają, i to w sposób, którego prze-
powiedzieć nie moŜna; fetowany dziś przybysz moŜe się jutro okazać go-
ś
ciem niepoŜądanym, moŜe usłyszeć, Ŝe miejsce jego przyznano
posiadaczowi kwalifikacji, jakich on sam nie posiadł i o jakie go wczoraj
nie pytano, Ŝe zmieniono nagle i bez uprzedzenia zasady przydziału po-
kojów gościnnych i posiłków...
Co utrzymuje włóczęgę w ruchu? Pociąga go nadzieja niespełniona,
popycha nadzieja rozwiana. Monotonia wędrówki jest nieplanowanym
efektem namiętnej, nieprzerwanej pogoni za o d m i a n ą . śaden z postojów
nie spełnia oczekiwań, Ŝaden równać się nie moŜe Ŝywym jeszcze
obietnicom innych popasów, dotąd nie wypróbowanych. Trasa włóczęgi jest
cmentarzyskiem nadziei, pokrytym nagrobkami rozczarowań. Włóczęga
wie zawsze dobrze, od czego ucieka. Wie nie całkiem i mgliście tylko, ku
czemu zdąŜa. Jak piechur brnący przez pustynię, ma za jedyną drogę
ś
lady stóp, jakie odcisnął w piasku. Do czasu, aŜ ich podmuch wiatru nie
zatrze...
Wszystko to, logice na przekór, podnosi urok kaŜdego postoju. Skoro
nie wiemy, co będzie jutro, i skoro to, co się dzieje dziś, znikomy będzie
miało wpływ na to, co się jutro stanie - dlaczego nie mielibyśmy się cie-
szyć dniem dzisiejszym? Do cna, do końca, bez skrupułów i trwoŜnego
spoglądania w przyszłość? Nie ma teŜ po co wysilać się gwoli zaskarbienia
sobie uznania i trwałej sympatii ludzi miejscowych, jeśli mała jest szansa
na to, Ŝe się długo zabawi w ich towarzystwie. Aby się nie sparzyć, nie
skazywać na nostalgie, rozsądniej „nie zapisywać się", nie „naleŜeć", nie
przywiązywać się zbytnio do miejsca, nie rozkochiwać w tubylcach.
PrzecieŜ dziś tu, a jutro tam, i „tam" bynajmniej z tym „tutaj" nie związane.
/
28
29
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
Jawi się więc włóczędze świat, który przemierza jako zbiorowisko
szans; kaŜda szansa dobra, Ŝadnej • nie warto przegapić, spryt wymaga, by
się schylić i podnieść ją, gdy się trafi, ale i nie zginać grzbietu zbyt gor-
liwie, aby nie pozbawić go giętkości na przyszłość. Być moŜe ten świat
jest dla kogoś ogrodem - dla włóczęgi jednak jest pastwiskiem. Je się
trawę póki jest, nie kłopocząc tym, czy odrośnie.
Turysta
PodróŜowano - grupą, w towarzystwie czy w pojedynkę, jak długo ist-
nieje ludzkość. Zapuszczali się w nieznane tereny Ŝołnierze, by podbijać
lub plądrować. Wędrowali kupcy, by nabić kiesy. PodąŜali do miejsc
ś
więtych pielgrzymi, by zarobić na zbawienie duszy. Szukali po świecie
zarobku nędzarze, dla których zabrakło Ŝywności w domu. Przemierzali
setki mil Ŝądni wiedzy studenci, by usiąść u stóp Mistrza. Wędrowali cze-
ladnicy - zanim, opanowawszy arkana rzemiosła, sami stawali się majstrami,
do których ściągali na naukę uczniowie. Ale nikt z nich nie był turystą.
Turysta jest postacią nowoczesną.
Turysta opuszcza dom w poszukiwaniu wraŜeń. WraŜenia, i opowieści
o wraŜeniach - oto jedyny łup, z jakim wraca, i jedyny na jakim mu
zaleŜy. Od włóczęgi, którego pod wieloma względami przypomina, tym się
róŜni, Ŝe podróŜować nie musi. Nic go z domu nie wypędza, poza
nieukojonym pragnieniem przygody. Co turysta czyni, czyni z własnej woli.
Nie ma więc w turyście tej uległości wobec tubylczego świata, tej pokory
wobec kapryśnych i niezgłębionych jego reguł, tej rezygnacji wobec
pełnego zaskoczeń losu, jakie cechują, z konieczności a nie z wyboru,
włóczęgę. Wybrawszy wędrówkę, moŜe się turysta zdobyć na wyniosłość
wobec świata, jaki zwiedza: jego to wola uczyniła ten świat światem, jaki się
zwiedza, światem wartym zwiedzania - i świat ten musi spełnić oczekiwania
turysty, musi się wysilić, aby godnym odwiedzin pozostać. Turysta płaci,
turysta wymaga. Stawia warunki. MoŜe w kaŜdej chwili odwrócić się
plecami, jeśli uzna, Ŝe warunki nie zostały spełnione, lub Ŝe spełnia się je
opieszale czy niedbale. Włóczęga kłania się tuziemcom; turysta oczekuje
tubylczych pokłonów.
Jako Ŝe to jego nieprzymuszona inicjatywa jest przyczyną sprawczą tego,
Ŝ
e znalazł się w tej, a nie innej okolicy (i Ŝe w ogóle opuścił dom, w
jakim mógł przecieŜ równie dobrze pozostać) - turysta postrzega świat jako
tworzywo posłuszne jego dłoniom - i, co najwaŜniejsze, woli. Turysta nie
wystawia swych sztuk w teatrze wyobraźni, jak to czyni spacerowicz: chce,
by aktorzy grali n a p r a w d ę , dobierając scenariusze odpowiednio do jego
upodobań. Aktorzy mają być świadomi jego wymagań, a wymagania te
kierować mają ich postępowaniem. Turysta jest artystą; turystka jest
twórczością. Świat przez turystę odwiedzany jest surową bryłą marmuru,
której turysta nada kształt swoich przeŜyć.
Jeśli włóczęga opuszcza miejsce chwilowego postoju, by odmienić nie-
znośny los, turysta wybiera się w obce strony, _by..wzbogacić skarbiec^
swych wraŜeń. Szuka n o w y c h „doświadczeń"; a nowych doświad- • czeń
dostarczyć moŜe tylko i n n o ś ć - coś, czego jeszcze nie widział, a w kaŜdym
razie coś, co odbija od codzienności. Inny wygląd ludzi, inny wystrój ulic,
inne obyczaje. Widoki, odgłosy, zapachy stają się w r a Ŝ e n i a m i -
pamiętnymi wraŜeniami, wraŜeniami, jakie warto utrwalić na błonie
fotograficznej, o których warto w d o m u opowiedzieć - o tyle tylko, o ile inne
są od d o m o w y c h . W odróŜnieniu od włóczęgi, turysta nie jest
bezdomny. Zabiera więc turysta w podróŜ dom: jako punkt odniesienia,
standard dla mierzenia doznań, punkt, od którego pragnie się oddalić, ale
tylko po to, by do niego powrócić z łupami egzotycznych doznań. Nie
trzeba więc oddalać się zbyt daleko. Co najwaŜniejsze, nie wolno tam,
dokąd się oddaliło, urządzać się „jak w domu", zapuszczać korzeni.
Włóczęga nie naleŜy do „miejscowych", wśród których popasa, ale nie
uwaŜa tego za przywilej, i najchętniej, gdyby się dało, fakt ten by zataił.
Turysta ciska swą eksterytorialność tubylcom jak wyzwanie: nie ponoszę
odpowiedzialności za to, co się u was dzieje, wyście to piwo nawarzyli,
więc wy je pijcie; mnie wolno robić co mi się podoba! Turysta chce być
ekranem wśród ekranów, ale róŜne prawa róŜnym ekranom przyznaje. Od
niego nikomu nie wolno Ŝądać zdjęcia przyłbicy, odsłonięcia tego, czego
odsłonić nie ma chęci. Od innych zaś turysta domaga się, by uchylili po-
włokę ekranu i zaprosili do udziału w tym, co się za nim kryje, a na nim
tylko odbija. Turysta jest dziewiętnastowiecznym antropologiem wśród tu-
bylców: przygląda się obyczajom, które czasem oburzają go, czasem ba-
31
30
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
wią, ale zawsze dziwią, dorabia w wyobraźni „ręce i nogi" dziwactwom, o
których „wie", Ŝe bez protetycznych zabiegów nie miały na czym by się
wesprzeć, opatruje je etykietkami, klasyfikuje, szufladkuje w sejfie pamięci -
sam skrzętnie przez czas cały kryjąc mędrca oko za przyciemnionym
szkiełkiem. Turysta poŜera świat, nie będąc przez świat poŜeranym; przy-
swaja, nie będąc przyswajanym; „oswaja" obcość innych, samemu dumnie
obnosząc się z własną obcością. A wszystko to (tak sądzi), nie przynosząc
poŜeranemu światu szwanku, nie nadwyręŜając jego dziewictwa, pozosta-
wiając go w stanie, w jakim przebywał przed początkiem eskapady. Przy-
najmniej tak się turyście zdaje... Ale o to wszak idzie, by się mogło
zdawać.
Inaczej niŜ włóczęga, turysta czuje się w obcych stronach bezpiecznie.
Ma dokąd wracać; ale przede wszystkim, ma pieniądze, a gdzie są pieniądze,
tam ściągają tłumnie tropiciele zysków. Turystyka obrasta potęŜnym
przemysłem wytwarzającym ponowoczesne kamienie filozoficzne - takie,
co to przekształcają kruche marzenia w twardą rzeczywistość. Wędruje
więc turysta po szlakach t u r y s t y c z n y c h , z których usunięto
pieczołowicie wszelkie niespodzianki, wypełniając je w zamian egzotyką,
która na kaŜdym kroku obiecuje przygodę. A nade wszystko ustawiono
gęsto na trasie malowniczych tubylców, wytresowanych w zadziwianiu i
demonstrowaniu gotowości do „oswojenia" (Dean MacCannell, autor
głośnych Tourist Papers, pisze o Masajach w Afryce, Ŝe mogą oni zarobić na
Ŝ
ycie grając M a s a j ó w w nieskończoność).
W naszych ponowoczesnych czasach wszyscy jesteśmy po trosze tury-
stami. I wcale nie tylko na wakacjach. Świat ma nam słuŜyć do kolekcjo-
nowania wraŜeń; i tyle on wart, ile wraŜeń dostarcza. Wszędzie, gdzie
jesteśmy, jesteśmy przejazdem; kolejne przystanki Ŝyciowe są hotelami,
których główny walor polaga na tym, Ŝe są połoŜone blisko miejsc „cie-
kawych": frapujących, pobudzających wyobraźnię, przyjemnych, a nade
wszystko niecodziennych. Hotele mają być wygodne, ale takŜe i zniechęcać
do rozgoszczenia się na dobre. Wynajmuje się je na okres z góry
określony - czas dzieli się tu na „doby hotelowe". Chwilowość jest waŜna:
nagradza nas ona anonimowością, prawem do wyboru profilu, jakim
chcemy się tłumowi w westybulu ukazać, zwalnia od obowiązku ujawnienia
tej „prawdy" osobie, jaką dzielić się z innymi tutaj i teraz, nie chcemy.
Zdarza się nam przyjrzeć innym gościom hotelowym jak i my w
przejeździe przybyłym wczoraj z miejsc nam nieznanych i wybywających
jutro w równie nieznanym nam kierunku. Zdarza się nam z niektórymi z
nich nawiązać kontakt, sporzyć wspólnie posiłek^ czasem pójść do łóŜka. Są
to wszystko naskórkowe kontakty i hotelowe romanse, których urok na
tym się właśnie zasadza, Ŝe jutro nadawać się juŜ będą tylko do puchnącej
z dnia na dzień teczki wspomnień. Wszystko, co się dzieje, dzieje się
mimochodem, na marginesie „prawdziwego Ŝycia", w przerwach co-
dzienności, z dala od „domu"...
Właśnie: co tu jest Ŝyciem prawdziwym, a co na niby? Co jest dniem
powszednim, a co wakacjami? I gdzie jest dom? Tak wiele miejsc przy-
pomina do złudzenia hotele, tak wiele dni upływa na podobieństwo ho-
telowej doby, tak wiele romansów upodabnia się do hotelowych miłostek, Ŝe
coraz mniej jest jasne, gdzie się znajduje ów „dom prawdziwy" i co
miałoby go od reszty świata odróŜniać. Gdzieś musi być dom, by wszędzie
indziej moŜna było czuć się jak „poza domem". Potrzebujemy domu z jego
dniem codziennym, by bez skrupułów zanurzyć się w Ŝyciu „na niby":
przecieŜ wolno nam bez Ŝenady rozkoszować się tym, co hotel oferuje
dlatego właśnie, Ŝe wiemy, iŜ jest to „tylko hotel". Kolekcjonowanie
przygód jest wolne od frasunku o tyle, o ile gdzieś tam czeka na nas
stryszek czy antresola, skrzętnie od na co dzień uczęszczanych pokojów
oddzielone, do jakich je prędzej czy później odłoŜymy. Potrzebny jest
nam dom jako postulat; dom - indulgencja; dom - wykręt. W zdaniach, w
jakich powiadamy o domu, czasowniki występują w czasie przyszłym.
Gracz
W grze nie rządzi konieczność; ale nie ma teŜ w grze przypadku. Gra
tym się właśnie od „twardej rzeczywistości" róŜni, Ŝe rzoosi .samo przeciw--
i§flstwo_między koniecznością a przypadkiem. Znosząc to przeciwieństwo,
odbiera „twardość" ułamkowi świata, jakim rządzi. Na tym polega jej
urok. W grze świat i los są miękkie, podatne jak wilgotna glina w pal-
cach sprawnego garncarza czy bryła marmuru w rękach wytrawnego
rzeźbiarza; gotowe przyjąć kształt, jaki dłonie gracza chcę im nadać.
Daje o sobie w grze znać, rzecz jasna, łut szczęścia. Mogą graczowi
przypaść asy lub same blotki; wiatr pchnąć moŜe piłkę w kierunku bram-
32
33
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
ki lub zwolnić jej lot; kulka ruletki moŜe wylądować lub nie wylądować na
numerze, na jaki gracz cisnął Ŝetony. Łut szczęścia to te okoliczności, jakie
od gracza nie zaleŜą; ale nie zaleŜą one dlatego właśnie, Ŝe konieczność i
przypadek przemieszały się w nich dokładnie - do tego stopnia, Ŝe
rozróŜnić ich nie sposób, a więc i jakakolwiek „analiza przyczynowa" ich
zajścia bądź braku nie ma sensu. Łut szczęścia naleŜy więc do tej samej
kategorii zjawisk, co i dowolne przecieŜ z natury, choć wynikłe z
poprzedzonego logicznym rozumowaniem postanowienia, posunięcia gracza.
Nie czyni on świata twardym; nie przeczy jego plastyczności, ale ją
bardziej jeszcze uwypukla.
Nie ma w grze pewności: do końca, do ostatniego szczegółu, sytuacji
nie potrafi przewidzieć najprzemyślniejszy i najbardziej doświadczony
gracz. Graczowi działać wypada w świecie, jakim nie rządzą Ŝadne dające się
poznać, opisać i skatalogować prawa. Zasadą organizacyjną tego świata (jeśli
w ogóle o zasadach tu mówić wolno) jest r y z_y k o . Efekt posunięcia
moŜe być zgodny, ale moŜe być teŜ sprzeczny z zamierzeniem, i tej
niepewności usunąć się nie da. Gra lepi świat na kształt i podobieństwo
samej siebie; świat, w jakim działa gracz, sam jest graczem, którego
następnych kroków moŜna się tylko domyślać, wiedząc, Ŝe zawsze moŜna
się pomylić. W grze nie idzie o to, kto kogo lepiej zgłębi, lecz kto kogo
przechytrzy. Albo oszuka...
DuŜo więc zaleŜy od chytrości gracza (spryt jest głównym, czy bodaj
jedynym, zasobem, jakim gracz dysponuje). Nie zaleŜy od gracza, jaką dostał
kartę, ale od niego zaleŜy, jak ją rozegra. Nie moŜe gracz zwiększyć
walorów, jakie mu przypadły w tasowaniu kart, ale moŜe je lepiej, lub
gorzej wykorzystać. Nie ma gracz wpływu na tajniki losu, ale moŜe on
przedwcześnie ujawnić własne zamiary, lub skrzętnie je zataić dla zmylenia
przeciwnika. Nie uda się graczowi odczytać myśli przeciwnika, ale moŜe
„wczuć się" w jego sytuację, postawić siebie na jego miejscu, i w ten
sposób lepiej lub gorzej odtworzyć jego rozumowanie. MoŜe sobie nawet
gracz w końcu dla własnego postępowania ułoŜyć jakieś reguły, które
dodadzą mu pewności siebie; nie będą to jednak „prawa natury", które się
poznaje, by się nim podporządkować, lecz „zasady sukcesu", które się
sporządza, by się nimi posługiwać, póki nie ułoŜy się skuteczniejszych.
W grze o to idzie, by wygrać. A i wiadomo dokładnie, na czym wygrana
polega. MoŜe się więc gracz skoncentrować, skupić myśli, ukierunkować
wysiłki. Cokolwiek robi, ma słuŜyć wygranej: ma więc współpracować z
partnerem, a walczyć z przeciwnikiem, którego znaczenie w grze sprowadza się
bez reszty do tego, Ŝe ma być pokonany. Nie ma w grze miejsca na
sympatię, litość, pomoc wzajemną. Nie wszystkie chwyty są dozwolone
(obustronnie uznane przepisy określają, jakie chwyty naleŜą, a jakie nie naleŜą
do gry), ale nie ma powodu, by wzdragać się, gdy to korzyść przynieść moŜe
przed zastosowaniem tych, na które przepisy pozwalają, a juŜ w kaŜdym razie
bezsensowne byłyby wszelkie posunięcia powodowane czymś innym niŜ
dąŜenie do pokonania przeciwnika.
KaŜda więc gra jest wojną; ale działania wojenne kończą się z chwilą,
gdy decyzja o zwycięstwie i przegranej zapadła. Przeciwnicy podają sobie
ręce, obejmują się, całują, są więc znów w przyjaźni. Do gry naleŜy, Ŝe się
ją jako grę traktuje: co się między pierwszym a ostatnim gwizdkiem
sędziego wydarzyło, w tym właśnie, zamkniętym juŜ, epizodzie, winno się
zawrzeć. Pielęgnowanie poczucia doznanej krzywdy, hodowanie marzeń o
zemście, trwanie w niechęci do dawnego przeciwnika oznaczałoby, Ŝe się
traktuję grę powaŜniej niŜ ona, „będąc tylko grą", zasługuje... Przestałaby
wtedy być grą. Straciłaby takŜe jeden z najatrakcyjniejszych swych walo-
rów: to mianowicie, Ŝe poraŜka w grze nic jest ostateczna i nie do odro-
bienia, Ŝe moŜna spróbować raz jeszcze, Ŝe „moŜna się odegrać".
Fortuna, jak wiadomo, kołem się toczy; rzecz w tym, Ŝe następny obrót
koła od poprzedniego nie zaleŜy. KaŜda kolejna gra, rzec moŜna, startuje na
nowo - od początku, jak gdyby przeszłość została uniewaŜniona, jak
gdyby nic się nie wydarzyło, co się teraz liczy. Choć jeden z partnerów
dźwiga cięŜar minionych klęsk, drugi zaś staje do walki w blasku byłej
chwały, przystępują obaj do nowej rundy jak równy z równym.
Jest więc Ŝycie gracza serią kolejnych walk, rozgrywek, meczów, spotkań
- z których kaŜde stanowi zamkniętą całość (ściślej: winno być traktowane
jak gdyby powyŜsze załoŜenie było spełnione). Seria nie ma
„naturalnego" końca. MoŜna się grą znudzić, moŜna się do niej zniechęcić,
moŜna uznać, Ŝe „nie warta świeczki" i zaprzestać zabawy. MoŜna teŜ
wtedy spróbować innej gry. Czego nie da się zrobić, to być wobec jej
przepisów w opozycji: walcząc przeciw zasadom gry, gracz przestaje być po
prostu graczem, wybywa z pola walkijsf, pozbawia się szansy na jedyną
35
34
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
wygraną, jaką gra - bez reszty wszak przez własne przepisy ukształtowana -
uznaje.
W ponowoczesnym świecie, wszyscy jesteśmy po trosze graczami. Nie
dzieje się to z naszego wyboru. Bunt nie zda się na wiele; moŜna złorzeczyć
jednej grze, ale tylko w imię innej gry. KaŜdy z nas moŜe z gry, tej lub
innej, wyoptować - ale nie jest jasne, jak moŜna by, nie odmawiając Ŝycia,
odmówić zachowania zakładającego, Ŝe Ŝycie jest grą i Ŝe proces Ŝyciowy
składa się z serii gier. „śycie jest grą" o tyle, o ile w ponowoczesnym świecie
nie odnajdujemy (a i nie szukamy) praw nieodmiennych i trwałych, o ile
nie potrafimy juŜ (a i nie czujemy potrzeby) oddzielić od siebie nawzajem
konieczności i przypadku, o ile kalkulacja ryzyka zastępuje pewność, a
hazard determinację jako reguły sensownego działania. W tym świecie
nie wszystko moŜe się wydarzyć, ale nic zdarzyć się nie musi; a i mało co
staje się nieodwołalnie i nie do odrobienia. Tym bardziej rośnie na
znaczeniu to, jak się kartę zagra.
Spójność nieosiągalna, przeto upragniona
Omówiłem powyŜej cztery „wzory osobowe", z których kaŜdy przed-
stawia, w sposób wyostrzony i przesadzony, w postaci „oczyszczonej", a
przeto spójnej i analitycznie jako tako jasnej, niektóre (powiązane ze sobą,
choć róŜne) aspekty ponowoczesnego bytu. śaden z omówionych
wzorów nie jest wynalazkiem ponowoczesności. Spacerowiczów, włóczę-
gów, turystów i graczy, takŜe i graczy hazardowych, znała z pewnością
nowoczesność „klasyczna"; niektóre z typów wymienionych trafiły się juŜ i
w dawniejszych jeszcze epokach. Charakter ponowoczesny nadają im
dopiero dwie okoliczności:
1. Wydobycie się z sytuacji marginesowej, w jakiej pozostawały (bądź
utrzymywane były przemocą) w układach przed-ponowoczesnych. Margi-
nesowość, o której mowa była zarówno społeczna, jak i przestrzenno-cza-
sowa: uprawiali Ŝycie korenspondujące z kaŜdym ze wspomnianych
wzorów ludzie stosunkowo nieliczni, w jakimś stopniu ze strukturą spo-
łeczną luźno związani lub wcale nią nie objęci, i albo dzięki przywilejom
klasowym lub stanowym od kurateli norm powszechnie obowiązujących
uwolnieni, albo przez te normy - jako elementy obce, zdroŜne, porządek
społeczny podwaŜające i niepokojące - czynnie na margines spychani.
36
Ale i tacy nawet wyjątkowi ludzie uprawiali Ŝycie skrojone wedle omó-
wionych wzorów w miejscach specjalnie do tego celu wydzielonych (lub teŜ,
przeciwnie, miejscach, które z tego właśnie powodu, Ŝe moŜna było w nich
spotkać typy niecodzienne i swą innością zatrwaŜające, były przez
„normalnych" ludzi unikane); lub teŜ uprawiali je tylko od czasu do czasu, w
sytuacjach szczególnych, w przerwach „normalnego" Ŝycia. Iście po-nowoczesna
jest sytuacja, w jakiej opisane wzory postępowania odnoszą się w większym
lub mniejszym stopniu do „normalnych" członków społeczeństwa, same stając
się poniekąd „normą" (i pewnością w sensie statystycznym, choć nie koniecznie
w znaczeniu „przepisów na Ŝycie cnotliwe" czynnie przez autorytety społeczne
propagowanych); w jakiej Ŝycie wedle wspomnianych wzorów uprawiane jest
w miejscach społecznie centralnych, jawnie i bez budzenia odrazy, paniki, lub
choćby wzmoŜonej czujności otoczenia; i w jakiej typy zachowań i postaw
reprezentowane przez wspomniane wzory przedostały się do Ŝycia codziennego i
Ŝ
ycie to wypełniły.
2. Współwystępowanie wszystkich wzorów naraz w Ŝyciu tych samych ludzi i
w tych samych fragmentach Ŝycia - znów w odróŜnieniu od innych epok, w
których wzory, jeśli były praktykowane, uprawiane były z osobna, przez
róŜnych ludzi i w róŜnych momentach ich Ŝycia. Jeśli wszystkie cztery wzory
juŜ w czasach przed-ponowoczesnych współistniały, była to współobecność
dysjunktywna: wzory były, rzecz moŜna, przedmiotem wyboru, a raz
wybrane, słuŜyć mogły jako wyróŜniki kategorii ludzkich lub sytuacji
Ŝ
yciowych. Iście ponowoczesne jest to właśnie, Ŝe między wzorami się nie
wybiera, ani nie trzeba wybierać. Ci sami ludzie, w tym samym czasie,
wiodą Ŝycie, które zawiera elementy kaŜdego ze wzorów. Omówione wzory
są o tyle ponowoczesne, o ile charakteryzują one nie odrębne typy ludzkie,
lecz aspekty sposobu Ŝycia jednych i tych samych ludzi. Nie tylko
współwystępują, lecz i przenikają się wzajemnie, stapiają. Tu jednak
zaczynają się kłopoty. Czy stopienie jest moŜliwe? Czy splot wzorów moŜe
być przyrównany do stopu, z właściwą mu jednolitością i gruntownym
scaleniem składników? Jak zauwaŜyliśmy powyŜej, wzory są pod wieloma
względami do siebie nawzajem podobne - niektóre cechy powtarzają się w kilku
opisach. Podobieństwo między wzorami jest jednak typu opisanego przez
Ludwika Wittgensteina „podobieństwa rodzinnego": kaŜdego z członków
rozpoznaje się jako naleŜącego do rodziny, bowiem kaŜdy ma w obliczu coś
wspólnego z innymi członkami rodu - choć nie
37
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
ma ani jednej cechy, którą posiadałyby wszystkie osoby w rodzinie. Nadto
jeszcze obok podobieństw zauwaŜyliśmy róŜnice między wzorami, niekiedy
drastyczne; jeśli nawet nie odmienne cechy, to szczególne sposoby ich po-
wiązania. Pytanie, czy dadzą się ze sobą róŜne wzory pogodzić, gdy aspirują do
regulacji tych samych postępków i postaw? Czy nie moŜe się zdarzyć, Ŝe ich
wymogi będą wzajem sprzeczne, tak Ŝe działanie, które chciałoby sprostać
im wszystkim naraz musiałoby być niespójne i niekonsekwentne?
Jest wielce prawdopodobne, Ŝe niespójność i niekonsekwencja postę
powania, dąŜeń i wyobraŜeń o Ŝyciu szczęśliwym jest chroniczną dolegli-
wością ponowoczesnego Ŝycia. Gdy się pragnie pozostawać wiernym
jednemu z uznanych (i strategicznie sensownych) modeli, popadać trzeba
raz po raz w konflikt z wymogami innych modeli. Drogowskazy zdają się
pokazywać róŜne drogi; sposób bycia, jaki jeden wzór doradza lub za
chwala, drugi wzór gani lub wyśmiewa. Co by więc człowiek ponowoczes-
ny nie uczynił, nigdy nie nabierze pewności, Ŝe uczynił to, co trzeba.
Zawsze pozostanie osad goryczy - Ŝe się czegoś zaniedbało, Ŝe się szansy
nie wykorzystało, Ŝe moŜna było z okoliczności wykrzesać więcej. śaden
wybór nie przyniesie całkowitej satysfakcji: kaŜdy czegoś dostarczy, ale i
czegoś innego pozbawi. Jest więc człowiek ponowoczesny skazany na
niepewność, dominujące poczucie zagubienia, wieczne z siebie niezado
wolenie. Jeśli jego przodek, człowiek nowoczesny, pysznił się zwartością
Ŝ
ycia jakby z jednej bryły wyciosanego, człowiek ponowoczesny jest roz
darty; miota się wśród nie pasujących do siebie strzępków doznań, do
ś
wiadczeń i przygód, z których na próŜno stara się (jeśli nie stracił
jeszcze nadziei i nie machnął ręką) zlepić sensowny obraz Ŝycia z „ce-1
lem"
i
„kierunkiem".
i
Fragmentacja, epizodyczność i wieloznaczność Ŝycia mają swoje strony j
przyjemne: przynoszą one być moŜe mylące, ale błogie poczucie wolności, j
nieskrępowania, szans nigdy nie wyczerpanych, nieostateczności Ŝadnej z!
klęsk i obfitości niewypróbowanych jeszcze przyszłych rozkoszy. Ale ma teŜ
aspekty dręczące i ponure. Nie tylko przyszłość, ale i-przeszłość są
chronicznie niepewne. Nie ma się pewności, co się stanie jutro, ale nie, ma
się teŜ zaufania do tego, co robiło się wczoraj, a i do dzisiejszych !
następstw wczorajszych czynów. Sygnały są sprzeczne i wprawiające w zamęt.
Marzy się więc świat prostszy, bardziej jednoznaczny, dający się ogarnąć
jednym spojrzeniem i wymierzyć jadną miarką. Tęsknota za „wielkim
uproszczeniem" jest typowo ponowoczesną wersją znanej od
38
wieków melancholii, ponowoczesnym wydaniem romantycznego ennui.
MoŜna powiedzieć, Ŝe marzenie o symplifikacji jest najbardziej dotkliwą
psychozą czasów ponowoczesnych, przyrodzoną i nagminną dolegliwością
ponowoczesnego trybu Ŝycia.
Stąd zapotrzebowanie na „główne ogniwa" - mianowniki, do jakich dałoby
się sprowadzić wszystkie ułamkowe cierpienia i strachy; na jasne, nie
pozostawiające wątpliwości drogowskazy, przejrzyste mapy i jednoznaczne
wskazówki. W świecie ponowoczesnym nie ma takich „głównych ogniw",
konfliktów „podstawowych", których inne sprzeczności są tylko przejawem; a
poniewaŜ ich nie ma, nic nie krępuje pomysłowości wynalazców formuł
wszechobowiązujących i wytrychów uniwersalnych do tajemnic świata zło-
Ŝ
onego chorobą niepewności. Są więc nastroje sekciarskie, plemienne, ma-
nichejskie tak samo cechą nieodłączną świata ponowoczesnego jak wolność
wyboru i autonomia osobowa, jaką ten świat oferuje. Z jednej strony, Ŝycie
ponowoczesne „rozmiękcza" sztywną niegdyś toŜsamość, pozwala ją lepić
wciąŜ na nowo, aŜ do zadowalającego skutku - i powierza tę czynność ofi-
cjalnie tym, którzy się kontroli nad konstrukcją domagali ze słusznego tytułu,
Ŝ
e to oni przecieŜ ponosić będą owej toŜsamości konsekwencje (na tym
właśnie polega sens ponowoczesnej „autonomii osobowości"). Z drugiej
jednak strony, nietrwałość kaŜdej z kolejnych form, jaką uwolnione od dyktatu
jednostki starają się swej toŜsamości nadać, budzi pokusę scedowania
kontroli nad procesem, przekazania odpowiedzialności komuś, kto mógłby -
chciałby - odwaŜyłby się - bezbłędność decyzji zagwarantować. Uwolniona
od zakotwiczeń przymusowych ufność człowieka ponowoczesnego dryfuje w
poszukiwaniu nowych przystani. Węsząc zapotrzebowanie, sprywatyzowane
porty prześcigają się w zachwalaniu solidności swych falochronów,
kompetencji swych pilotów, uciech oferowanych przez nadbrzeŜne tawerny.
A jako Ŝe wybór portu nie jest juŜ nakazany, ani w inny sposób „nie
podlegający dyskusji", i tylko na wiarę i zaufanie powołać się moŜe - pokusy
muszą być, by zwabić Ŝeglarzy, kuszące i hałaśliwe reklamowane, a wkład
emocjonalny Ŝeglarza w decyzję musi być na tyle potęŜny, by mógł zrzucić z
rachunku koszta wątpliwości.
Nie likwiduje ponowoczesność nowoczesnych opresji. Zastępuje je tylko
nowymi, jej właściwymi. I decentralizuje je, de-kondensuje, rozprasza,
prywatyzuje. Ze skutkami jakich nie da się w pełni przewidzieć.
Leeds, maj 1993
39
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
II. MORALNOŚĆ BEZ ETYKI
Etyka jest zajęciem filozofów, wychowawców i kaznodziejów. Wygła
szają oni zdania etyczne, gdy powiadają
siebie nawzajem i do samych siebie. Nie zgodz
opis postępków ludzkich zaliczyć do zda
dotyczących tego, co ludzie czynią jeden drugiemu
określić mówcę jako osobę zajmującą się
zakwalifikować mówcę jako osobę zajmuj
moralności. Jeśli opis dotyczy nie tylko uczynków ludzkich, ale i przyj
sposobów o c e n y opisywanych postępków (a wi
tym, czy ludzie których, czyny opisano aprobuj
postępki), zawarte w opisie zdania naleŜą
o poglądach opisywanej grupy ludzi na to, co dobre lub
zakłada wcale, Ŝe mówca zgadza się z opisywanymi pogl
sugeruje bynajmniej, by opisywane poglą
tylko względu, Ŝe wyznają je ludzie, b
„etnoetyka" informuje o wierzeniach, jakie k
gdy rozróŜnia ona między dobrem a złem, nie mówi jednak nic o
wierzenia same są złe czy dobre. Filozofowie, wychowawcy i ka
zgodnie utrzymują, Ŝe aby wygłosić zdanie etyczne nie do
pewni ludzie uwaŜają pewne uczynki za dobre b
wychowawcy i kaznodzieje uwaŜają zajmowanie si
obowiązek dlatego właśnie, Ŝe Ŝaden z nich nie przyznałby „zwykłym
ludziom" prawa do wygłaszania sądów wi
złe, i Ŝe Ŝaden nie przystałby na uznanie takich „laickich" s
rytatywne bez poddania ich dodatkowej próbie.
Etyka jest czymś więcej niŜ opisem tego, co ludzie czyni
nawet niŜ opisem ich poglądów na to, co czyni
41
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
być ludźmi przyzwoitymi, sprawiedliwymi lub dobrymi - aby, ogólnie biorąc,
„być w porządku". Zdania etyczne we właściwym tego słowa znaczeniu to takie
zdania, których prawdziwość nie zaleŜy od tego, co ludzie czynią ani od tego,
co uwaŜają Ŝe czynić powinni. W wypadku sprzeczności między zdaniami
etycznymi a postępkami lub wierzeniami „zwykłych ludzi", etycy oznajmią
bez wahania, Ŝe „zwykli ludzie" są w błędzie. Jedynie etyka jest w stanie i
jedynie etyka ma prawo orzekać o tym, co n a p r a w d ę czynić naleŜy,
by dobru stało się zadość. Etyka doskonała jawi się na kształt kodeksu przepisów
prawnych, określających czyny poprawne p o w s z e c h n i e - to znaczy,
właściwe dla wszystkich ludzi wszystkich czasów; takich przepisów, jakie
rozróŜniają uczynki dobre od złych raz na zawsze i bez względu na
okoliczności lokalne. Z tego właśnie powodu wypowiadanie sądów etycznych
winno być powierzone ludziom szczególnego pokroju - filozofom,
wychowawcom, kaznodziejom - o których moŜna załoŜyć, Ŝe ustawieni są
w Ŝyciu w sposób szczególnie sprzyjający dochodzeniu prawdy powszechnej,
ponadczasowej i ponadlokalnej. Z tego teŜ powodu przyznać wypada tym
szczególnym ludziom, ekspertom etycznym, pozycję o szczególnym autorytecie
wobec „zwykłych ludzi", takich co to pogrąŜeni w drobnych i miałkich
sprawach codziennych powodowani są w swym postępowaniu siłą
przyzwyczajenia, i co to nie potrafiliby powiedzieć, nawet przyciśnięci do
muru, jakim to regułom ich czyny są podporządkowane i dlaczego tym
regułom a nie innym. Autorytet ekspertów etycznych jest zarazem
autorytetem prawodawców i sędziów. To oni, eksperci etyczni, układają
prawa i oni teŜ orzekają, na ile postępki zgodne lub niezgodne są z duchem i
literą praw. Twierdzą oni, Ŝe posiadają dla pełnienia obu tych nader
odpowiedzialnych ról kwalifikacje dla zwykłych ludzi nieosiągalne - a to
dzięki rozmowom z duchami przodków, studiowaniu przez Boga
powierzonych dokumentów, czy teŜ rozszyfrowaniu, sine ira et studio,
bezstronnych i nieznoszących sprzeciwu nakazów Rozumu.
Wyniosły stosunek do kompetencji etycznych prostych ludzi, jak i bez-
względny autorytet z góry przyznany wszystkiemu, co na tematy etyczne
powiedzą, mogą powiedzieć lub zechcą powiedzieć uczeni specjaliści,
wspierają się na złoŜeniu, Ŝe sądy etyczne nie są we właściwy sposób,
„ugruntowane" jeśli jedynym argumentem na ich rzecz jest okoliczność, Ŝe
„ludzie uwaŜają je za słuszne" lub w praktyce stosują się do nich w Ŝyciu
codziennym. Fundamenty jakie wedle specjalistów nadawałyby się do
budowania kodeksu etycznego muszą być bardziej od zmiennych ludzkich
obyczajów i notorycznie ulotnych opinii, stabilne. Co więcej, trzeba
by były one załoŜone w bezpiecznej odległości od targowiska spraw co-
dziennych, w miejscu dla ludzi pogrąŜonych w sprawach świeckich a przy-
ziemnych niewidocznym - tak by nikt nie śmiał twierdzić, Ŝe zna je
równie dobrze jak specjalnie w tym celu kształceni specjaliści, i Ŝe jest
równie dobrym jak oni sędzią cnotliwości swych czynów. Niekompetencja
etyczna zwykłych ludzi i autorytet ekspertów etycznych warunkują się i
wspierają nawzajem; podstawą obu jest zaś postulat „naleŜycie ugrunto-
wanej" etyki.
ZauwaŜmy, Ŝe tym, co zapędziło ekpertów do pracy i skłoniło do trwania
w ich wysiłkach, nie była powszechna rzekomo i „oddolna" potrzeba porady i
asekuracji. Większość ludzi, w większości sytuacji Ŝyciowych (włączając tu
ekspert ów samych, w owych j a kŜe licznych momentach Ŝycia, gdy
zawieszają zajęcia zawodowe i poświęcają uwagę sprawom świeckim, nie
innym przecieŜ u nich niŜ u reszty ludzi), daje sobie lepiej lub gorzej radę
bez studiowania kodeksu i bez oficjalnego potwierdzenia słuszności
podejmowanych kroków. Tak rzadko odczuwają oni potrzebę kodeksu, Ŝe
mogą nawet przejść przez Ŝycie nie zauwaŜywszy, Ŝe kodeks taki nie
istnieje lub Ŝe nie dowiedzieli się jego treści (podobnie jak nie zauwaŜamy
na ogół kradzieŜy przedmiotów, których nigdy nie uŜywamy). Większość
ludzi - większość z nas - kieruje się siłą przyzwyczajenia, nabytą rutyną:
postępujemy dziś, z grubsza biorąc, podobnie jak postępowaliśmy wczoraj i
jak inni wokół nas dalej postępują. Jak długo nikt i nic nie przeszkadza nam
czynić to co czynimy zazwyczaj, moŜemy w zasadzie trwać w swych
nawykach w nieskończoność, nie odczuwając potrzeby ich przemyślenia, a juŜ
tym badziej rewizji. Kolejność rzeczy jest więc raczej odwrotna od tej, przy
której upierają się etyczni eksperci. To właśnie eksperci, a nie laicy, którym
mają oni rzekomo dostarczyć usług dla Ŝycia niezbędnych, nie mogą
pozostać tymi kim są -autorytatywnymi pracodawcami i sędziami - jeśli nie
honoruje się załoŜenia, Ŝe bez względu na to, czy zdajemy sobie z tego
sprawę, obejść się nie moŜemy bez zasad solidnie ugruntowanych oraz
opatrzonych stemplem oficjalnym; Ŝe bez nich skazani jesteśmy na
błądzenie; Ŝe bez nich nie moŜemy uznać się ani być uznani za ludzi
przyzwolitych, m o r a l n y c h . Zdania powtarzane z uporem i
wsparte działaniami zasobnych w „namacalne dowody" władz znane są z
tendencji do „samoupraw-dziwiania": ludzie systematycznie instruowani co
do niedoskonałości
43
42
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
własnych sądów i niezbędności specjalistycznej kurateli sami w końcu
szukać poczynają usług ekspertów. Gdy przestajemy ufać własnej intuicji,
wzbiera w nas strach przed błądzeniem; nazywamy ten strach grzechem,
winą lub wstydem, ale jakiej byśmy nazwy nie uŜyli, wypatrujemu skwa-
pliwie „człowieka z autorytetem", który mógłby przywrócić nam tym bardziej
błogie, Ŝe utracone poczucie pewności siebie. To z tego właśnie sztucznie
hodowanego strachu rodzi się „oddolne" zapotrzebowanie na ekspertyzę
moralną, i w konsekwencji zaleŜność od ekspertów. Z chwilą gdy owa
zaleŜność sama stała się nawykiem, potrzeba ekspertyzy etycznej zdaje się
zjawiskiem naturalnym - „obiektywnym"; nade wszystko zaś nabiera ona
skłonności do samo-odtwarzania i samo-intensyfikacji.
Gdy wszystko to juŜ się stało i jest poza nami, zapotrzebowanie na
specjalistów od etyki nie pozostaje w Ŝadnym związku koniecznym z ja-
kością usług, jakie potrafią oni dostarczyć (podobnie jak nasza potrzeba
lekarzy w nikłym tylko stopniu zaleŜy od skuteczności lekarskich
zabiegów). Zapotrzebowanie na ekspertyzę moralną wynika natomiast ze
znalezienia się w sytuacji, w jakiej poprawne funkcjonowanie nie jest
moŜliwe bez zabiegania o specjalistyczne usługi. Jeśli juŜ o to idzie,
wspomniane zapotrzebowanie wzmaga się jeszcze i potęŜnieje wskutek tego,
Ŝ
e dostarczone w praktyce dobra nie są z reguły na miarę obietnic i przez
obietnice rozbudzonych oczekiwań; głód pozostaje niezaspokojony,
pragnienie po staremu doskwiera, marzenie o wszechmogącym ekspercie
wzbiera na sile.
Społeczeństwo jako zmowa milczenia
Pojęcie „chaosu", powiada ElŜbieta Tarkowska, odnosi się „do pewnego
stanu, stanu pierwotnego, przed stworzeniem, charakteryzującego się
płynnością, bezkształtnością, nieokreślonością, niezróŜnicowaniem, całkowitym
przemieszaniem się róŜnych elementów". Jako Ŝe stany chaosu wyraŜają się
w „nieustannej zmienię", jawią się one „uczestnikom (a tym samym takŜe
obserwatorom i badaczom) jako niejasne, nieczytelne, nieprzewidywalne" .
Wyjaśnijmy, Ŝe chaos, o którym tu mowa to taki stan, w jakim wszystko
zdarzyć się moŜe; w jakim prawdopodobieństwo Ŝadnego z moŜliwych
obrotów sprawy nie jest większe od prawdopodobieństwa in-
44
nych - a gdyby nawet było, nie umielibyśmy tego z góry przewidzieć. Byt
chaotyczny jest pozbawiony „struktury" - o ile struktura oznacza właśnie
zróŜnicowanie prawdopodobieństw, uprzywilejowanie pewnych zdarzeń i
eliminację innych. ZauwaŜyła Tarkowska w toku dyskusji wywołanej jej próbą
wprowadzenia kategorii „chaosu" do arsenału pojęć analitycznych teorii
kultury, Ŝe zastany język nauk społecznych opiera się asymilacji pojęcia; jeśli juŜ
uczestniczący w dyskusji socjologowie i antropologowie godzili się na to, by
określić mianem „chaosu" (przejściowe, jak tuszą) stany teoretycznej bezradności i
zakłopotania charakterystyczne dla tzw. kryzysów paradygmatycznych - przebijała
się z ich wypowiedzi intuicyjna niechęć do posługiwania się pojęciem „chaosu"
dla opisu nie teorii lecz samej kondycji ludzkiej, owych stanów
„rzeczywistości" jakie teoria modeluje. W swym oporze przeciw wyobraŜaniu
stanów „samych w sobie chaotycznych" pozostawali dyskutanci w zgodzie z
intuicją potoczną i powszechną, kultywowaną przez język, który ze swej natury
zakłada zróŜnicowanie, sklasyfikowanie i uporządkowanie świata. Łatwiej niŜ o
chaosie było im mówić o „restrukturalizacji kultury", czy wprost o
„transformacji". Bezstruktural-ność świata jawiła im się jedynie jako chwilowe
rozchwianie struktury - a ściślej mówiąc, jako owa pełna dramatycznych spięć, ale i
brzemienna przyszłością chwila, która dzieli jeden stan uporządkowania od tego,
który po nim nastąpi i go zastąpi. O „chaosie" potrafili mówić tylko jako o
o d s t ę p s t w i e od n o r m y , zakłóceniu normalnego stanu rzeczy - a
więc jako o stanie niecodziennym, wyjątkowym a więc i groźnym, „kryzysowym",
chorobliwym. Jak „przestępczość" czy „choroba", „chaos" zdawał się dźwigać
piętno potępienia jakiego Ŝadnymi zabiegami definicyjnymi zmyć się nie da.
„Ludzie - zanotował Korneliusz Castoriadis w 1982 roku - nie potrafią
pogodzić się z Chaosem i pogodzić się z nim jako z chaosem, nie mogą
spojrzeć w Otchłań utrzymując się na nogach". śe nie potrafią i nie mogą,
nie da się „objaśnić"; tej niemocy nie moŜna uczynić „sensowną" ani pojąć
jej jako „następstwa", „przyczyny". Niemoc owa jest praźródłem i
pierwszą przyczyną wszelkiej „usensawniającej" krzątaniny i homeryckich
wysiłków objaśniania wszystkiego, co jest - sama jednak nie ma ani sensu, ani
przyczyny. Istnienie ludzkie jest niekończącym się ciągiem nigdy do końca
nieskutecznych starań by przed Chaosem uciec - i społeczeństwo, z jego
instytucjami i rutyną, jego wyobraŜeniami, strukturami i zasadami regulacji
spraw ludzkich, jest osadem znaczącym trasę tej ucieczki. Uciec przed
Chaosem - na tyle daleko by o nim zapomnieć -
45
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
nie da się, i dlatego zasób energii i wynalazczości nigdy nie wysycha.
Skutkiem wysiłków moŜe być jednak co najwyŜej cieniutka błonka ładu,
siłą na Chaos naciągnięta ale nieustannie przezeń szarpana, gnieciona,
dziurawiona, darta na strzępy. Chaos „najeŜdŜa nieustannie obszary im-
manencji - tereny rzekomo zagospodarowane, znajome, swojskie"; inwazja
chaosu, jak i owa „immanencja" która pada jej ofiarą, jest zjawiskiem
codziennym i jakŜe znanym - choć, w odróŜnieniu od tego, co „imma-
nentne", nigdy nieoswojonym. Inwazja ujawnia się poprzez „wyłanianie się
tego, co zdecydowanie nowe, radykalnie odmienne"; a takŜe i w nie-
ustającym procesie „niszczenia, unicestwiania, śmierci"
2
.
Przyznać jednak trzeba, Ŝe ów wysiłek zatajenia rzeczywistego stanu
rzeczy zwany „społeczeństwem" choć i syzyfowy, jest na tyle skuteczny Ŝe ów
„Chaos", owa „Otchłań", ów „brak podstaw" o których przypomina nam
Castoriadis jawią się nam nie jako ogołocona z wszelkich ozdób scena
pierwotna bytu, z której wszystkimi siłami staramy się co dzień na nowo
wydobyć, ale jako wyjątek, stan niecodzienny i nadzwyczajny, produkt
rozkładu, niedopatrzenia lub nieszczęśliwego wypadku; jako przerwa w
„Ŝyciu normalnym", pęknięcie w niewzruszonej skądinąd opoce bytu,
chwilowe zakłócenie płynnego strumienia rutyny. Dlatego, gdy Chaos
wdziera się w nasze Ŝycie (a wdziera się bez ustanku) i odmawia odejścia (a
odmawia z reguły), przeraŜa nas on jako znak poraŜki, zawiadomienie o
bankructwie: uzmysławia nam, jak śmiechu warte są nasze ambicje ładu
doskonałego i jak niezdarne są próby ich urzeczywistnienia. Strach przed
Chaosem jest tym bardziej dominujący, im solenniejsze są obietnice ładu
zawarte w rutynie codziennej. Społeczeństwo rodzi się i czerpie soki Ŝy-
wotne z tego strachu - ale jest ono zarazem tego strachu wylęgarnią i
inkubatorem. Symbioza jest całkowita, niezbędna i nierozerwalna.
Narodziny i śmierć, wejście tego, co jeszcze nieznane i odejście tego, co
juŜ znane, to dwie szczeliny w gładkim murze ładu, jakich Ŝadną miarą nie
da się zalepić. Istota ludzka, wtłoczona w krótki/wąski czas/obszar między
wejściem a wyjściem, i codzień w toku wędrówki na nowo informowana o
przygodności ale i nieprzesuwalności obu punktów granicznych, nie potrafi
rozciągnąć tkanych przez siebie sensów tego, czym się zajmuje i ku czemu
zdąŜa nie tyle, by pokryły to, co było p r z e d t e m , i to, co nastąpi
p o t e m . Z owego nienazwanego, nienadzorowanego i niekontrolowanego
g d z i e i n d z i e j , z owego co i n n e g o
46
n i Ŝ b y t , nadciąga to, co nowe i nieprzewidziane; i w nim teŜ w końcu
wszystko to, co po tej stronie, wszystko, co zwyczajowe i swojskie, grzęźnie,
pogrąŜa się i tonie. To, co sensowne, jest sztuczną wyspą na morzu
bezsensu, ale wyspą chybotliwą, dryfującą, ledwo w dnie morskim
zakotwiczoną (o ile da się w ogóle dna w tym osobliwym morzu domyślać
...) Pozbawiona kotwicy, wyspa nie utrzyma się na wodzie bez wsparcia. Jej
mieszkańcy prześcigają się w pomysłach atlasów, wielorybów, filarów,
fundamentów niewzruszonych i nieuszczerbnych. Powiada Nie-tzsche:
Ś
mierć naturalna niezaleŜna jest od wszelkiego rozumu i jest w istocie irra-
cjonalna - poŜałowania godna skorupa decyduje w jej przypadku o tym, jak
długo jądro istnieć będzie. Karłowaty, złoŜony chorobą i otępiały stróŜ wię-
zienny jest tu panem, i on to decyduje, kiedy więzień, osoba wybitna, ma
zakończyć Ŝycie. Śmierć naturalna jest samobójstwem natury - innymi słowy,
unicestwieniem najrozumniejszego z istnień przez najmniej rozumny z jej
składników. Jedynie poprzez objawienie religijne moŜe owa absurdalna hie-
rarchia być odwrócona: Rozum wyŜszego rzędu (Bóg) wydaje wówczas, jak
być powinno, rozkazy, jakim rozum pośledniejszego gatunku musi się podpo-
rządkować.
Niezgłębiona mądrość Boga przesłania bezsens chaosu. MoŜna teraz zasadę
„sensowności", jaka czyni krótką i wąską czasoprzestrzeń bytu moŜliwą do
przeŜycia,
rozciągnąć
poza
te
granice
czasoprzestrzenne,
których
bezwzględność czyni tenŜe byt nieznośnym; to co „po drugiej stronie", ulega
niejako pacyfikacji i przestaje straszyć. Rozum nadzoruje zawieszenie broni
między tym, co logiczne a tym, co absurdalne, między ambicjami bytu a
wąskością jego granic. Nazwa nadana chaosowi zaprzecza jego
bezpodstawności - a za jednym zamachem uwalnia teŜ byt od obowiązku
usprawiedliwiania się i tłumaczenia się ze swego sensu i przeznaczenia. Ład
ludzki nie musi gnębić się zadumą nad tym, Ŝe sam, tylko sam, jest podstawą
(jakŜe kruchą!) na jakiej wspierają się zarówno jego ambicje, jak i
niemoŜność ich spełnienia; społeczeństwo nie czuje się zagroŜone na
obszarze, którym włada, jak długo zrzeka się ono nadzoru nad obszarami,
którymi nie rządzi i rządzić nie moŜe. MoŜe ono nawet przez czas jakiś
utrzymywać w tajemnicy fakt złoŜenia podpisu pod akta-
47
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
mi abdykacji, przedstawiając własną niemoc jako wszechmoc Boga, własną
ignorancję jako Boską wszechwiedzę, własną ulotność istnienia jako wie-
czność Boga, własną zaściankowość jako boŜą wszechobecność.
Więź społeczeństwa i religii nie jest bynajmniej przygodna. Naiwne
jest tłumaczenie tej więzi splotem historycznych przypadków i wyborów.
Religia i społeczeństwo są jednią; bez religii społeczeństwo jest z góry
skazane - nie potrafi się obronić, gdy postawi się je w stan oskarŜenia.
Jest gwarantem wszelkich sensów, ale samo pozbawione jest sensu;
ź
ródłem wszelkich celów, ale samo pozbawione celów. Niezdolne do tego,
by ukryć dowody niemocy, jaka czai się za pozorami jego potęgi,
społeczeństwo przegra kaŜdą sprawę, jaką mu się w sądzie Rozumu wy-
toczy, Ŝądając na rozprawie dowodu prawomocności uzurpowanych prero-
gatyw i obciąŜając je wyłączną odpowiedzialnością za powołujące się na te
uprawnienia czyny.
Gdy nie potrafi się spojrzeć w Otchłań, trzeba wszystkimi siłami, aŜ do
bólu karku, odwracać wzrok. Tu właśnie jednia społeczeństwa i religii
okazuje się pomocna. Społeczeństwo potrzebuje Boga. Najbardziej po-
trzebuje Boga osobowego, Boga takiego jak ty i ja, tyle Ŝe nieporównanie
bardziej niŜ my zasobnego w środki; takiego Boga, który jasno postrzega ład
i sens tam, gdzie my widzimy lub podejrzewamy zaprzeczenie sensu i celu.
Bóg nieosobowy, w rodzaju Rozumu lub Praw Historii, jest drugim z kolei, i
to znacznie gorszym, wyborem. „Niewidzialna Dłoń", „Przebiegłość
Rozumu", „Konieczność Historyczna" mają z Bogiem osobowym tę cechę
wspólną, Ŝe drogi ich są niezbadane i Ŝe nie Ŝąda się od nich, by
tłumaczyły się ze swych dokonań. W odróŜnieniu od Boga osobowego
jednak, ich władza nie sięga tak daleko, by zadekretować niewaŜkość tych
właśnie upartych atrybutów bytu, jakie uczyniły Boga niezbędnym. Nie-
wiele mają one do powiedzenia w sprawie krótkości/wąskości istnienia, czy
na temat bezsensu śmierci - owego „unicestwienia najrozumniejszego z
istnień przez najmniej rozumny z Ŝywiołów". Z chwilą gdy zajmują one
urząd opuszczony przez Boga osobowego, śmierć staje się zniewagą dla
ludzkiej godności i wyzwaniem dla chełpliwego ludzkiego rozumu. Jest
wtedy śmierć szparą, przez którą skazana na banicję (bezskutecznie, jak
widać) absurdalność bytu sączy się w nurt Ŝywota, aŜ wypełni go po brzegi;
jest nie dającym się zabić deskami ani zasłonić oknem, przez które z
wnętrza przytulnego, lecz przyciasnego domostwa sensu otwiera się widok
48
na niezmierzone obszary absurdu. Z chwilą gdy nie moŜna juŜ nadać
ś
mierci sensu - jej wszechobecność w e w n ą t r z bytu, ale n a
z e w n ą t r z wszystkiego, czemu bytowanie jest poświęcone trzeba
zataić lub „zdekonstruować" ; a jest to, co tu mówić, zadanie wymagające
wysiłku nie lada.
Bez Boga trudno uniknąć konfrontacji z Chaosem. A czego nie moŜna
nie dostrzec w chwili nieuchronnej konfrontacji, to owego brutalnego faktu
(jak zanotował Artur Schopenhauer wiele lat temu, w tych odległych
latach gdy nowoczesność była jeszcze młoda, pewna siebie i buńczuczna),
Ŝ
e „istnienie jest czystym przypadkiem":
Jeśli kto zacznie pytać, dlaczego jest świat zamiast nicości, znajdzie on, Ŝe
istnienia świata nie da się uzasadnić od środka; Ŝadnej podstawy, Ŝadnego
celu ostatecznego nie odkryje w świecie samym; nie wykaŜe, Ŝe świat jest
celem samym w sobie - Ŝe, innymi słowy, istnieje on dla własnego poŜytku.
Jaka więc jest odpowiedź filozofa na owo pytanie bezskutecznie odpo-
wiedzi poszukujące?
Ś
mierć jest wynikiem, podsumowaniem Ŝycia, lub sumą łączną, jaka wyraŜa za
jednym zamachem wszystkie pouczenia, które Ŝycie oferowało pojedynczo i po
kawałku; a mianowicie, Ŝe wszystkie zmagania, składające się na zjawisko Ŝycia,
były próŜnym, bezowocnym i wewnętrznie sprzecznym wysiłkiem, i Ŝe kres
zmagań jest wyzwoleniem.
W tamtych odległych czasach, głos Schopenhauera był głosem wołającym
na puszczy. Mówiąc ściślej, miejsca z jakich takie jak Schopenhauera głosy
dobiegały, z góry określone były jako „puszcza" przez cywilizację wciąŜ
jeszcze przekonaną, Ŝe wywiąŜe się triumfalnie z zadania z jakim Bóg
borykał się bez skutku. Filozofia dziewiętnastego wieku usunęła na
margines rozmyślania w Schopenhauerowym stylu i odmówiła im prawa
bytu. Wystartowała ta filozofia z najwyŜszego piętra - z wyŜyn wszech-
ogarniającej i oszałamiającej ogromem ambicji optymistycznej utopii He-gla,
wędrowała przez ugory, jakie opancerzony przeciw wątpliwościom
pozytywizm zaprzysiągł przekształcić w pola uprawne, i zakończyła bieg
49
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
odsyłając Nietzschego do domu obłąkanych. W tym stuleciu marzeń (którego
najjaskrawszym bodaj symbolem był hrabia Claude Saint-Simon, który
przykazał lokajowi budzić się codzień okrzykiem: „czas wstawać, Wasza
Wysokość, wielkie czyny czekają na dokonanie") nie słabła ani na chwilę
nadzieja, Ŝe tylko to, co winno być dokonane, dokonane będzie, i Ŝe co więcej
dla wszystkich stanie się z biegiem czasu jasne Ŝe to, co dokonane zostało,
dokonane być musiało und kann nicht anders („Czasy nowoczesne", powiada E.
M. Cioran, „zapoczątkowali dwaj histerycy: Don Kichot i Luter" ). Cechą
szczególną wypowiedzi Castoriadisa, od której zaczęlis'my te rozwaŜania, jest
nie tyle jej oryginalność (Schopen-ą hauer juŜ to przecieŜ powiedział, głośno,
wyraźnie i dobitnie), ale jej nie-""•"- - marginesowość. Co było niegdyś herezją, na
naszych oczach przekształca się w filozoficzną ortodoksję. O czym szeptano
niegdyś w skazanych na zagładę ruderach, o tym krzyczy się dziś na placach
publicznych. Co niegdyś szmuglowano pod powłoką nocy, dziś wystawia się
dumnie i w blasku lamp jarzeniowych na ladach najmodniejszych supermarketów.
To ta właśnie róŜnica czyni róŜnicę...
Oko w oko z chaosem
Dziś, nareszcie, nie uginają się pod nami kolana gdy zwracamy się
twarzą do Chaosu... Nie zdarzyło się to nam nigdy przedtem. JuŜ sam
widok niczym nie zamaskowanego Chaosu wystarczyłby przecieŜ, aby wy-
wołać zawrót głowy i wprawić nas w panikę. A tu jeszcze jedna nowość
całkowita, przez to Ŝe pozbawiona wszelkiego precedensu, z jakiego moŜna by
się było uczyć, czerpać wskazówki czy pociechę, powinna by czynić naszą
sytuację juŜ całkiem nie do zniesienia. Wody, w jakich pogrąŜyliśmy się, są
głębokie, ale nadto jeszcze niewyposaŜone we wskazówki nawigacyjne. Nie
moŜemy nawet powiedzieć, Ŝe znaleźliśmy się na rozstajnych drogach: nie
ma rozstajów bez dróg, a dziś wszak wiemy bądź czujemy, Ŝe nie ma innych
dróg poza tymi, jakie odciskamy w gruncie własnymi stopami, krocząc...
Mówiąc to samo, tyle Ŝe w języku filozofów i wychowawców (choć nie
kaznodziei, tych niewielu, jacy ocaleli jeszcze z szybko kurczącej się ka-
tegorii): wiemy dziś, Ŝe nie odkryto dotąd i zapewne nie odkryje się juŜ
50
nigdy fundamentów bytu; i Ŝe wszelkie wysiłki załoŜenia takich fundamentów
okazały się, i chyba dalej okazywać się będą, daremne. śe moralność nie ma
ani powodu, ani przyczyny - Ŝe konieczność bycia moralnym jak i sens tego,
co moralne, nie dadzą się logicznie wydeduko-wać ani poglądowo
zademonstrować. Jawi się nam dziś moralność jako zjawisko równie
przygodne, co i reszta bytu - jak i reszta bytu pozbawiona fundamentów, w jej
przypadku etycznych. Nie umiemy juŜ dziś udzielać wskazówek etycznych
jaźniom moralnym, nie umiemy ferować praw, jakim postępowanie moralne
winne by się było podporządkować, a i nie spodziewamy się, byśmy owych
umiejętności nabrali, jeśli z większą niŜ dotąd gorliwością i sprytem
zabierzemy się do pracy. Jako Ŝe jednak upewniliśmy się juŜ wprzódy
(przekonywano nas o tym uparcie), Ŝe przyszłość moralności uznać moŜna za
bezpieczną w tym tylko przypadku, gdy wesprze się ona na twardym
fundamencie załoŜonym przez budowniczych bardziej przemyślnych i
zasobnych niŜ wątła, planktono-kształtna jaźń moralna (przez siły trwalsze od
krótkiej/wąskiej czasoprzestrzeni w jakiej zamyka się istnienie jaźni
moralnej) - z trudem tylko udaje się nam zrozumieć, jeśli w ogóle zrozumieć
umiemy, dlaczego miałaby być jaźń ludzka moralną, i jak mielibyśmy
rozpoznać Ŝe taką właśnie jest
bądź nie jest.
Czym innym jest wiara, Ŝe fundamenty etyczne moralności nie zostały
jeszcze odkryte lub zbudowane, a co innego strata wiary w fundamenty
jako takie. Brutalne stwierdzenie Dostojewskiego „jeśli Boga nie ma,
wszystko jest dozwolone" było tylko jawnym przyznaniem się do obaw,
jakie gnębiły skrycie budowniczych nowoczesnego „bezboŜnego" (lub „po-
boŜego") ładu. Zdanie "Boga nie ma" znaczy: nie ma siły potęŜniejszej niŜ
wola ludzka, zdolnej złamać opór ludzki i przymusić człowieka do
moralności; a i nie ma autorytetu bardziej wzniosłego i zaufania godnego
od ludzkich przeczuć i intuicji - autorytetu, jaki mógłby uspokoić
błądzących po omacku, Ŝe czyny, jakie zdają się im cnotliwe, szlachetne i
sprawiedliwe są w istocie takimi, za jakie je uwaŜają, i jaki potrafiłby
sprowadzić zabłąkanych na drogę cnoty. Pod nieobecność takiej siły i takiego
autorytetu, ludzie zdani są na pastwę swych impulsów i instynktów. Te zaś
ostatnie, jak powtarzają bez znuŜenia kaznodzieje, mogą zrodzić jeno
grzech i zło, lub - jak upewniają nas z kolei filozofowie - nie zagwarantują
poprawnego postępowania ani poprawności sądów etycznych.
51
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
Jedni i drudzy twierdzą zgodnie, Ŝe nie ma nic takiego jak „moralność
niepodbudowana etycznie"; i Ŝe moralność „samoistna" i samorodna, taka o
jakiej wiemy, Ŝe zdani jesteśmy dziś na nią, jest właśnie, i to w sposób
jaskrawię oczywisty, etycznie bezpodstawna.
Jednego moŜemy być pewni: jakakolwiek moralność istnieć moŜe w
społeczeństwie, jakie przyznało otwarcie, Ŝe brak mu podstawy i celu, i Ŝe
tylko chybotliwa kładka konwencji przykrywa Otchłań ziejącą, tam gdzie
tkwić winny jego fundamenty, moŜe być jedynie m o r a l n o ś c i ą
e t y c z n i e n i e u f u n d o w a n ą . Musi więc b~yć
rriekontrolowalna i nieprzewidywalna. Tworzy się ona sama, moŜe teŜ ska-
sować to, co zbudowała i odtworzyć w innej zgoła postaci - a wszystko to
dzieje się w toku zawiązywania i rozwiązywania stosunków międzyludzkich,
w trakcie tego, jak ludzie schodzą się ze sobą i rozchodzą, porozumiewają
i kłócą, przyjmują lub odrzucają stare lub nowe więzi i lojalności. Tyle
wiemy na pewno. Wszystko inne, w tym i konsekwencje owego stanu
rzeczy, nie jest bynajmniej jasne.
Być moŜe jednak nie ma podstaw dla rozpaczy, być moŜe przesadzamy z tą
niewiedzą. Koniec końców, samostanowienie się społeczeństwa nie jest
niczym nowym - jest co najwyŜej nowością w sensie „ostatnich wiadomości".
Od najbardziej zamierzchłych czasów społeczeństwo istniało i odtwarzało się
drogą samostanowienia - jedyna róŜnica polegała na tym, Ŝe jego członkowie
n i e z d a w a l i s o b i e s p r a w y , Ŝe tak się właśnie
rzeczy miały (ściślej mówiąc, potrafili patrzeć w inną stronę i nie dostrzegać
tego, co się naprawdę działo). RóŜnica to jedyna, ale wcale z tego powodu nie
błaha. Jak powiada Castoriadis, społeczeństwo do niedawna skrywało skrzętnie
procesy, jakie utrzymywały je przy Ŝyciu. Sztuka „samozaciemnienia" polegała
właśnie na zaprzeczaniu lub zatajaniu faktu samostanowienia, tak by to, co
nie było niczym innym jak twardym osadem własnych działań mogło być
odbierane, wbrew prawdzie, jako wynik przykazań z góry lub przemoŜnego
nacisku sił wobec społeczeństwa zewnętrznych. Łatwiej, jak się zdaje,
podporządkować się rozkazom odgórnym niŜ logice własnych, niesprawdzonych
jeszcze pomysłów: gdy w grę wchodzi przykazanie odgórne, łatwiej jest znosić
następstwa własnych czynów, cierpienia zdają się mniej dotkliwe, głos
sumienia dociera stłumiony, a świadomość odpowiedzialności nie rozdrapuje
otwartej rany poraŜki (zbrodzień, który na sądzie wskazuje palcem
52
„tych na górze", których rozkazy wykonywał, znakomicie orientuje się na
czym ta róŜnica polega). PrzeŜywa się kres „samozaciemniania" boleśnie
głównie dlatego, Ŝe trzeba stanąć twarzą w twarz z odpowiedzialnością, którą
musi się teraz wziąć na siebie, i na którą nie widać wokół chętnych.
Cierpenie tego typu jest udziałem s p o ł e c z e ń s t w a a u -
t o n o m i c z n e g o , czyli takiego, o którym powiada Castoriadis,
ze
samo-konstytuuje się otwarcie. Innymi słowy, wie ono Ŝe sensy, w jakich i za
pośrednictwem których Ŝyje i istnieje jako społeczeństwo właśnie, są jego
własnym dziełem; Ŝe nie są one ani zdeterminowane w sposób konieczny, ani
przygodne
- to znaczy, dodajmy, Ŝe nie są one bezdyskusyjne ani teŜ nie spadają one
znikąd i bez uprzedzenia. W społeczeństwie prawdziwe „autonomicznym",
sensy - w tym teŜ sens „tego, co moralne" - nie jawią się jako
bezpodstawne, choć jest dla wszystkich jasne, Ŝe pozbawione są one „fu-
nadamentów" w znaczeniu postulowanym przez filozofów i teologów;
„fundamenty" sensów, o ile o fundamentach moŜe tu być mowa, są z tego
samego materiału, co sensy jakie wspierają. Jak i sensy same, są one
względnie solidnym osadem trwającego nadal procesu samo-stworze-nia.
Etyka i moralność (jeśli juŜ upieramy się przy tym, by je rozróŜniać)
wyrastają z tej samej gleby; jaźń moralna nie „odkrywa" swych funda-
mentów etycznych, lecz (na podobieństwo nowoczesnych artystów, którzy
dostarczyć muszą nie tylko dzieł sztuki, ale i klucza interpretacyjnego dla ich
odczytania i oceny) wznosi owe fundamenty w toku samo-konstrukcji. Jeśli
ten nowo odkryty kontynent autonomicznego społeczeństwa zaludnimy
jakŜe
znanymi
„niedoregulowanymi
normatywnie",
samotnymi
i
aspołecznymi potworkami wykoncypowanymi przez Hobbesa czy Durkheima -
będziemy mieli wszelkie powody po temu, by trząść się ze strachu o przyszłość
ludzkości. A raczej m i e l i b y ś m y powody, gdyby nie to, Ŝe jeśli co
uległo ostatnio zmianie, to nie tyle sposób, w jaki odtwarzamy nasze wspólne,
społeczne Ŝycie, ile nasze rozumienie procesów, za jakich pośrednictwem
dokonujemy wciąŜ na nowo tego cudu. A więc rozumiemy dziś,
53
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
Ŝ
e podobnie jak od zewnątrz gwarantowane fundamenty etyczne ładu lu-
dzkiego, straszak aspołecznej bestii był produktem fantazji samozacie-
mniającego się społeczeństwa (dwa te wymysły potrzebowały się
nawzajem, uzupełniały i potwierdzały wzajemnie na sposób samospełnia-
jących się przepowiedni). Prawdę mówiąc, nowa samo-świadomość nie
czyni zadania samo-kreacji łatwiejszym niŜ w czasach samo-zaciemnienia, ale
nie ma powodów by sądzić, Ŝe czyni je ona trudniejszym niŜ było wtedy.
Sprawy zmianiły się w tym tylko sensie, Ŝe widzimy dziś jaśniej niŜ
kiedykolwiek trudności, w jakie zadanie obfituje i przeczuwamy, Ŝe nie ma
na nie łatwego lekarstwa; nie spodziewamy się juŜ, by moŜna było przed
nimi uciec lub ich obecność zignorować z pomocą nowych, wy-
myślniejszych niŜ wprzódy, wybiegów.
MoŜemy zgodzić się z Maxem Horkheimerem, który uznał Schopen-
hauera za „nauczyciela naszych czasów" ("Mało których idei - pisał
Horkheimer - potrzebuje nasz świat bardziej niŜ tych, co pochodzą od
Schopenhauera; jako Ŝe nie ukrywają one beznadziejności świata, mają one o
wiele więcej do powiedzenia o nadziei").
>,
Schopenhauera doktryna ślepej woli jako sity wiecznej świat z pozłacanej,
a w błąd wprowadzającej folii, w jaką zawijała go dawna metafizyka. W
ostrej sprzeczności z pozytywizmem, utwierdza ona to, co negatywne i utrzy-
'
muje jego obecność w myśleniu, ujawniając tym samym powód dla solidar
ności ludzi i wszelkich stworzeń zawarty w ich wspólnym losie. śadna
potrzeba nie będzie zaspokojona „po tamtej stronie". Popęd to tłumienia
potrzeb na tym świecie płynie z niechęci do uznania tego stanu rzeczy i
tolerowania go, gdy istnieje szansa by go zmienić. W przypadku solidarności
zrodzonej z beznadziei, świadomość principium individuationis jest pod
rzędna...
Stać po stronie tego, co czasowe, przeciw bezlitosnej wieczności - to właśnie jest
moralność w Schopenhauerowym sensie.
Tkanie zasłony
Niepogodzenie się z losem, stanowcza odmowa porzucenia nadziei, była
najbardziej jaskrawą bodaj cechą charakterystyczną mentalności nowoczesnej.
Pod tym względem była nowoczesność w zgodzie z przed-nowoczesną
teologiczną wersją „samo-zaciemnienia". Nowoczesne odczarowanie świata
było tylko częściowe: piewcy nowoczesności potępiali i odrzucali strategie
przegranych sędziwych generałów, lecz wychwalali pod niebiosa talenty
młodych oficerów, których promowali na ich miejsce - i bez wytchnienia
szukali nowych, tym razem bezbłędnych, strategii, nie tracąc nadziei, Ŝe je w
końcu znajdą. Kapłani wiedzy zastąpili kapłanów Boga; społeczeństwo
wiedzione przez postęp miało osiągnąć to, czego świat predestynowany nie
zdołał. Z wątpliwości co do pomyślnych efektów przyszłych starań ulepiono
nagrobek potępionej przeszłości. Zdaniem proroków i bardów nowoczesności,
nowy zarząd usunie błędy i wypaczenia dnia wczorajszego. Myśl nowoczesna
chełpiła się swym krytycyzmem, ale nie uznawała ona krytyki, która by nie
wiodła do nowych propozycji pozytywnych; tylko dla „pozytywnej" krytyki
było miejsce - jakby nie była krytyka bezwzględna i szokująca, musiała
legitymować się obietnicą happy endu. Krytyka nowoczesna czerpała swe
uzasadnienie i swe soki Ŝywotne z pewności niewzruszonej, Ŝe dla kaŜdego
„problemu" istnieje „rozwiązanie", i Ŝe program „pozytywny" jest moŜliwy do
skonstruowania i skonstruowany być winien. Z perspektywy czasu, opiewane
powszechnie „odczarowanie świata" przez myśl nowoczesną przypomina
bardziej przekazanie pałeczki w biegu rozstawnym czarodziejów. Mentalność
nowoczesna nabyła receptę na „odczarowanie" w transakcji wiązanej, wraz z
przepisem i zestawem części dla nowego, „ulepszonego" zaczarowania.
Zaklęciami magicznymi były teraz Historia tudzieŜ Rozum: rozum historii,
albo historia jako działanie rozumu, lub historia jako samo-poznanie się
rozumu, albo historia jako dzieje samo-stanowienia się rozumu. Wszystkie te
i inne jeszcze, róŜne lecz pokrewne formuły traktowały rozum i historię jak
syjamskich braci nie zdatnych do operacyjnego odseparowania. Rozum jawił
się w nich jako historia, jako nieustające „jeszcze nie", jako g d z i e
i n d z i e j kaŜdego z miejsc i k i e d y i n d z i e j kaŜdego z
momentów czasu. „Rozum" o którym powiadała myśl nowoczesna był
dziwacznym rzeczownikiem uŜywanym tylko w czasie przyszłym: zawsze
ś
wiadoma swego przeznaczenia teraźniejszość miała za swój cel
kapitulację wobec rozumu - czerpała ona swój sens jedyny z samo-zaprze-
czenia, z celu do jakiego miała prowadzić i który domagał się w pierwszym
rzędzie zastąpienia jej czym innym niŜ była. Przyszłe rządy Rozumu nadają
sens chwili obecnej, której funkcją jest moszczenie drogi wiodącej do przy-
szłości. Narracja nowoczesna, mówiąc słowami Jean-Franęois Lyotarda,
szukała legitymacji „w przyszłości jaka miała dopiero nadejść, a więc w idei
jaka miała być dopiero realizowana". Trzymano więc nadzieję przy Ŝyciu
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
podsycając nieustannie napięcie między przyszłością, nigdy w pełni nie
zmaterializowaną, a czasem teraźniejszym, w przyszłość wycelowanym ale
wciąŜ od niej odległym; napięcie między „partykularyzmem, przygodnością,
zamgleniem chwili bieŜącej a uniwersalnością, samostanowieniem, przejrzy-
stością czasu przyszłego jaki obiecywała"
9
.
Nowoczesność wyraŜała się w nieustającym wysiłku petryfikacji celu, a
więc ujarzmienia tejŜe przyszłości, która nadawała sens wysiłkowi. Szło o to, by
przyszłość dowiodła, Ŝe wysiłek nie był daremny; by z g ó r y zmusić
przyszłość do zalegitymizowania wysiłku ex post facto. W odróŜnieniu od
dawnej, przed-nowoczesnej i teologicznej wersji „samo-zaciemnie-nia",
wersja nowoczesna nie odbierała zmienności, przygodności czy
nieprzewidywalności świata jako argumentu wymierzonego potencjalnie
przeciw sobie. Uznawała przecieŜ sens nie tylko tego, co miało jeszcze nastąpić
i prędzej czy później nastąpić musiało, ale i tego co miało dokonać swego
Ŝ
ywota; takŜe i to drugie miało dla myśli nowoczesnej sens - a to taki oto
sens, Ŝe jego wybycie ze świata oczyszczało grunt pod to, co miało jeszcze
nastąpić. Kurtyna sensu, jaką myśl nowoczesna zasłaniała nieuleczalną
absurdalność bytu tkana była z przędzy t w ó r c z e g o z n i s z c z e n i a .
„W świecie w jakim roiło się od ich sukcesów - powiada Cioran -nacje
Zachodu nie miały trudności z opiewaniem historii i przypisywaniem jej sensu
i celowości.-Historia była ich własnością, one były jej pełnomocnikami: nie
mogły więc nie toczyć się w rozsądnym kierunku... Ustawiały więc one
historię, kolejno, pod patronatem Opatrzności, Rozumu i Postępu"
1
. Prawo
miejscowe zachodniej cywilizacji, która nadała sobie imię Nowoczesności,
mogło być przedstawione jako prawo powszechne dzięki kleszczom, w
jakich zawarł triumfujący Zachód resztę współczesnego mu świata - to właśnie
globalność ich panowania pozwoliła Europejczykom dopatrzeć się „w i c h
cywilizacji, i c h dziejach, i c h wiedzy cywilizacji, historii i
wiedzy berhaupt" . Perspektywa oglądu świata określona była przez
dyferencjał mocy. Przedmiot oglądu zdawał się tym bardziej wątły i
przejściowy, im łatwiej było go zmienić, uprzątnąć z drogi, uczynić niebyłym.
Oglądane ze szczytu, przedmioty u stóp wzniesienia zdają się śmiesznie małe
i nieporadne. Uzbrojonym po zęby pionierom kolonizującym kontynenty
Ameryki, Australii czy Nowej Zelandii tereny, które brali w posiadanie
zdawać się
musiały puste; był to dla nich punkt zerowy dziejów, czas nowego startu,
początku absolutnego.
Specyficznie nowoczesną formą „samo-zaciemnienia" było wyobraŜenie o
ś
wiecie jako linii frontu. Nowoczesność jest ze swej istoty c y w i l i z a c j ą
f r o n t o w ą . Istnieć ona moŜe tak długo, jak długo istnieje front bitewny, z
jakim wiązać moŜna obietnicę nowego rozdziału, mówiąc ściślej - jak
długo świat pozwala na to, by traktować go jako linię frontu. „Zachód -
jak pisze Castoriadis - jest niewolnikiem idei wolności absolutnej",
rozumianej jako „arbitralność (Willkiir) całkowita", jako „próŜnia
absolutna", którą trzeba jeszcze wypełnić treścią
12
. Cokolwiek ma być
zrobione, zrobione być musi. Co się liczy w pierwszym rzędzie, to
z d o l n o ś ć działania, a nie działanie samo; treść, cel, następstwa czynu są
podrzędne wobec m o c y działania.
Tylko z pozoru jest byt nowoczesny zorientowany d o c e l o w o .
Naprawdę waŜny jest nie cel, lecz owa pewność siebie, jaką czerpie się z
posiadania ś r o d k ó w do osiągania (i stawiania!) celów, jako Ŝe to
właśnie ufność, Ŝe moŜna próbować na nowo, i w nieskończoność (Ŝe Ŝadna
poraŜka nie jest ostateczna) pozwala trwać w przekonaniu, Ŝe „historia jest
postępem rozumu". Wbrew temu jak sobie sama siebie wyobraŜa, i temu,
jak się reklamuje, cywilizacja nowoczesna nie orientowała się nigdy na
d z i a ł a n i e , lecz na z d o l n o ś ć do d z i a ł a n i a .
Ta zdolność z kolei była wypadkową posiadanych narzędzi i oporu surowca
(to znaczy, zgody przedmiotu działania na to, by działający traktowali go jak
surowiec): innymi słowy, była ona wypadkową dyferencjału mocy. MoŜna się
domyślać, Ŝe to właśnie spłaszczenie dyfe-rencjału mocy między Zachodem a
resztą świata było zasadniczym powodem załamania się i uwiądu tej wersji
„samo-zaciemnienia" jaka posługiwała się mitologią Historii, Rozumu i
Postępu; a więc bodźcem dla ponowoczesnego przewartościowania załoŜeń
cywilizacji nowoczesnej. Wynikiem tego przewartościowania nie jest, jak
dotąd, nowa i ulepszona wersja „samo-zaciemnienia". Jest nim nie tylko
gotowość przyznania, Ŝe byt z pozoru uładzony i sensowny podszyty jest
Chaosem i Absurdem -ale i rosnące przekonanie, Ŝe ów stan trwać będzie
jak dalece sięgnąć moŜna wyobraźnią, i Ŝe nic co jesteśmy w stanie zrobić
nie moŜe tego faktu zmienić.
56
57
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
Przekłucie zasłony
Nowoczesność uwaŜała się niegdyś za cywilizację u n i w e r s a l - n ą.
Mówi ona dziś o sobie jako o cywilizacji g l o b a l n e j . Za tą drobną z
pozoru wymianą terminów kryje się radykalny zwrot w samo-wiedzy i
samopoczuciu Zachodu. „Uniwersalne" być miało panowanie Rozumu;
taki ład rzeczy, w jakim dyktatura pasji ustąpi miejsca autonomii istot
rozumnych, przesądy i ignorancję zastąpi prawda, a miast losu dryfującego
planktonu ludzie Ŝyć będą w historii planowanej, skonstruowanej na
zamówienie i skrzętnie nadzorowanej. „Globalność", dla odmiany, znaczy
tyle tylko, Ŝe wszyscy wszędzie mogą stołować się u MacDonalda i
oglądać najnowszy telewizyjny dokudramat. Uniwersalność była wyzwaniem
rzuconym niedoskonałemu światu, dumnym projektem, zadaniem
herkulesowym do wykonania. Globalność natomiast zwiastuje potulną
zgodę na to, co się dzieje; rezygnację z oporu, kapitulację, której gorycz
(jeśli w ogóle doświadczaną) osładza co najwyŜej przekonanie, Ŝe rozsądniej
przyłączyć się do zwycięzców niŜ tkwić w obozie pokonanych.
Uniwersalność była oręŜem i chlubą filozofów. Globalność wysiedla filo-
zofów, odartych z tog senatorskich, z powrotem do owej puszczy z jakiej
uniwersalność miała ich wyprowadzić. Jak pisze Dawid E. KJemm
W system konkurencyjny gospodarki globalnej wpisane jest prawo, jakie czyni
dyskurs filozoficzny bezprzedmiotowym: prawo maksymalizacji zysku. Prawo to
określa normy, jakie kierują lub ograniczają działanie, a czynią to nie poprzez
odwoływanie się do prawdy lecz przez praktyczną determinację rezultatów
zabiegów Ŝyciowych. Prawo samo, bez pomocy, selekcjonuje tych, którym się
powiodło od tych, którzy ponieśli poraŜkę, zgodnie z zasadami swoistego
darwinizmu gospodarczego. Odwoływanie się do prawdy w niczym nie podwaŜy
działania prawa...
Innymi słowy: niewiele tu zaleŜy od tego, co (i czy) mówią filozofowie -
jakby nie pragnęli oni, by było odwrotnie, i z jakim by uporem nie
twierdzili (jak istotnie utrzymują od Hegla do Habermasa), Ŝe historia i
nowoczesność, a j u Ŝ szczególnie postępowe dojrzewanie historii do jej
nowoczesnej postaci, są filozoficznymi problemami - zadaniami c z e -
k a j ą c y m i (choć, jak twierdzi Habermas, bezwiednie) na decyzję
filozofów. Chaos i przygodność, których dozgonną banicję z wysp społecznego
ładu myśl nowoczesna zaprzysięgła, powróciły z wygnania, gotowe mścić się za
czasy pogardy; zarządzają one teraz obszarem, który miał być wyłączną
domeną Rozumu, zawiadywaną przez prawo stanowione, nie przez prawa
natury; zaś gdzie chaos i przygodność rządzą, mędrcy którzy zasiadali wprzódy
przy biurkach zawiadowców historii degradowani są do ileŜ pośledniejszej rangi
nadwornych kronikarzy. Dymisji towarzyszy zakłopotanie - nie jest bowiem
bynajmniej jasne, czy pulpity zawiadowcze zachowały się w ogóle i czy
ktokolwiek jeszcze dziś przy nich zasiada, czy przeŜyły one przekształcenie się
uniwersalizacji w globalizację (lub ujawnienie, Ŝe uniwersalizacja jest w istocie
globalizacją; lub teŜ demaskację p r o j e k t u uniwersalizacji jako
przykrywki dla p r a k t y k i globalizacji). Społeczeństwo nie udaje juŜ, Ŝe
jest tarczą przeciw przygodności. Pod nieobecność władz na tyle silnych i
zuchwałych by podjąć się na serio poskromienia Ŝywiołu, społeczeństwo
samo staje się boiskiem dla chaosu - polem bitwy dla rozproszonych,
pozbawionych wspólnego dowództwa i uzgodnionego planu oddziałów
partyzanckich lub pastwiskiem dla stąd wędrujących kaŜde w innym kierunku,
choć wszystkie w poszukiwaniu Ŝeru i bezpiecznego od drapieŜników poletka
na nocleg. Chronologia zastępuje historię, „rozwój" zajmuje miejsce postępu,
przygodność panuje tam, gdzie niegdyś spodziewano się rządów logiki planu. To
wszystko nie jest filozofów winą; to wszystko nie dlatego się stało, Ŝe filozo-
fowie nie umieli ulokować ulotnego i przygodnego bytu na solidnym
fundamencie. Jeśli juŜ, to wyrwano im z rąk narzędzia i materiały bu-
dowlane - i to nie po to, by przekazać je w inne ręce, lecz by cisnąć je na
ś
mietnisko zawiedzionych nadziei i niedotrzymanych obietnic, gdzie spoczęły
juŜ sny o rządach powszechnych Rozumu.
Dymisja prawodawców spowodowałaby oburzenie polityczne; uniewaŜ-
nienie procedury prawodawczej budzi filozoficzną rozpacz. Nie tylko o to
przecieŜ idzie, Ŝe trwałe rzekomo małŜeństwo prawdy i mocy zakończyło
się rozwodem. Stało się coś gorszego - zabrakło kawalerów gotowych po-
ś
lubić prawdę filozofów, i nie widzi juŜ ona ratunku przed staropanień-
59
58
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
stwem. Nie widać jakoś postaci skłonnych przywdziać szaty „oświeconych
despotów", jakie od paru stuleci tkali filozofowie dla przyszłego narzeczonego
Prawdy - choć filozofowie czynią co mogą by znaleźć je w coraz to nowych
siedzibach, wśród nowych kacyków plemiennych na przykład, lub wśród
dzisiejszych rycerzy wolności, którym nie dano jeszcze szansy spróbowania sił
w roli drobnych, lecz dokuczliwych tyranów (tych, co kierują wzrok w tym
ostatnim kierunku, Cioran ostrzega: „Definicja'jest zawsze kamieniem
węgielnym świętego przybytku"; z reguły „płomienne oczy zwiastują rzeź";
„człowiek, który proponuje nową wiarę, jest prześladowany, aŜ sam nie stanie
się prześladowcą; Ŝy^p prawdy zaczyna się od konfliktu z policją, a kończy jej
przywołanierff^
4
). Dyskurs postmodernistyczny filozofów opętanych tęsknotą za
prawodawstwem stosuje się do reguł wspólnych zwierzeniom sfrustrowanych:
obrzuca się w nim wyzwiskami i polewa jadem posłańców, gdy wieściom jakie
przynoszą odmawia się prawdy lub powodów do powaŜnego potraktowania.
Postępując w ten sposób, filozofowie winią rzeczywistość za to, Ŝe nie
wspięła się na wyŜyny racjonalności, które obrali u zarania ery nowoczesnej za
horyzont dziejów. Reakcja to naturalna i bardzo ludzka - ale jeśli wziąć poprawkę
na zrozumiałe rozgoryczenie niedoszłych prawodawców, okaŜe się, Ŝe „stało się
w historii" co innego niŜ insynuują: procesy zapoczątkowane u progu
nowoczesności, fałszywie odczytane w swoim czasie jako pierwsze kroki na
szlaku wiodącym ku fachowo nadzorowanej i koordynowanej racjonalności
uniwersalnej, zrodziły mnóstwo nieskoordynowanych i samoistnych (lokalnych,
partykularnych racjonalności, które stały się główną przeszkodą na drodze do
iście powszechnego ładu racjonalnego. Prawdziwym horyzontem ery
nowoczesnej okazało się „społeczeństwo ryzyka" Ulricha Becka, w którym liczyć
moŜna co najwyŜej na to, Ŝe jakieś inicjatywy miejscowe, ale potencjalnie groźne
w skali globalnej, podjęte będą jutro dla załagodzenia strat naniesionych przez
wczoraj podjęte, równie lokalne i w sposób oczywisty szkodliwe globalnie,
inicjatywy.
Echo zawiedzionej nadziei kołacze się w często powtarzanej opinii, Ŝe
dolegliwością i przyczyną osobliwej niemocy, jaką zmoŜona jest nasza epoka
jest uwiąd wyobraźni, a nade wszystko zmierzch utopijnego myślenia.
Poprawność tej diagnozy budzi wszakŜe wątpliwości: być moŜe przyjmuje się tu
bankructwo p e w n e g o t y p u utopii za
60
symptom ogólnej anty-utopijności naszych czasów. Ponowoczesność jest na
tyle nowoczesna, by Ŝyć nadzieją. Straciła ona niewiele z nowoczesnego
buńczucznego optymizmu (choć trudno się spodziewać, by filozofowie
intonowali odę do ponowoczesnej radości; za mało znajdą dla siebie po-
Ŝ
ywnych okruchów pod stołem biesiadnym rozstawionym na ponowoczes-
nym festynie; nie przewidziano dla nich lokalu w ponowoczesnym szkicu
„nowej i ulepszonej" przyszłości). Ponowoczesność ma swoje utopie, choć
nie naleŜy winić filozofów za to, Ŝe nie zauwaŜają w nich znamion, jakie
przyzwyczaili się przyjmować za cechy szczególne utopii: tych co dodawały
ostróg nowoczesnej nietolerancji wobec teraźniejszości - zawsze przecieŜ
niedoskonałej, zawsze pozostawiającej wiele do Ŝyczenia, zawsze
ułomnej i koślawej, jeśli się ją ze świetlanym obrazem przyszłej harmonii
zestawiło.
Joe Bailey opisał ciekawie dwie wzajem uzupełniające się utopie po-
nowoczesne: tę która powiada o cudownych właściwościach leczniczych
wolnego rynku, i tę, która kreśli obraz świata, w jakim na wszystkie kłopoty jest
lekarstwo, i wszystkie lekarstwa dostarczane są przez technonaukę.
Pierwsza, neo-liberalna utopia roztacza panoramę całkowicie uwolnionej z
więzów, kompletnie „zderegulowanej" konkurencji rynkowej, odnajdującej
nieomylnie najkrótszą i najszybszą trasę do szczęścia i bogactwa. W tej utopii,
„społeczeństwo jawi się jako ład w zasadzie n a t u r a l n y , w jakim
zaspokajające potrzeby instytucje wyrastają niejako same przez się.
Interwencjonizm, planowanie i upolitycznienie świadczeń społecznych jawią się
natomiast jako niebezpieczne zaburzenia Ŝywiołowego ładu". Druga,
technologiczna utopia „głosi, Ŝe społeczne, polityczne a nawet moralne
problemy społeczeństwa podatne są na technologiczne rozwiązania, Ŝe ruch
naprzód we wszystkich sferach Ŝycia gwarantowany jest wyłącznie przez
zmiany technologiczne, i Ŝe obecne społeczeństwo znajduje się w ruchu
przyspieszonym ku nowym jakościowym ulepszeniom, jakie przyniesie rozwój
technologii". A oto konkluzja Baileya:
Oto dwie nowe, przykuwające uwagę, i powiedziałbym, Ŝe wielce wpływowe
utopie, które wnoszą element optymizmu do debat publicznych. Powiedział-
bym, więcej: Ŝe dominują one i kolonizują optymizm współczesny.
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
Utopie ponowoczesne są anarchistyczne; rzadko kiedy skłaniają się ku
anarcho-syndykalizmowi. Obie malują obraz świata praw bez obowiązków,
a głównie bez rządców i Ŝandarmów, za wyjątkiem tych paru, bez których
obejść się nie moŜna, jeśli pragnie się spokojnego spaceru wzdłuŜ
sklepowego deptaku i nie chce się by torbę z zakupami wyrwano z ręki.
Obie kaŜą ufać mądrości Nieobecnego Rozumu. Obie buntują się przeciw
ś
wiadomemu działaniu zbiorowemu, planom wspólnym, projektom
ogólnym, dzisiejszym wyrzeczeniom w imię przyszłych korzyści, zwłoce
w zaspokajaniu pragnień - wszystkim tym zasadom głoszonym wczoraj w
załoŜeniu, Ŝe przyszłość moŜna kontrolować, nadawać jej kierunek, zmuszać
do tego, by przybierała kształt z góry poŜądany, a więc w załoŜeniu Ŝe bieg
czasu nie jest po prostu sekwencją niepowiązanych i niezaleŜnych od
siebie epizodów, Ŝe to, co robi się dziś waŜy, jako Ŝe ma wpływ jakiś na to,
co się stanie jutro; Ŝe, innymi słowy, czyny są „brzemienne w skutki".
Mądrość ponowoczesna uznaje jedno tylko planowanie, zwane
„planowaniem rodziny" (nazwę dobrano, rzec moŜna, w stylu Orwellowskiej
n o w o m o w y - n i e po to by i n f o r m o w a ć , a l e
a b y m y l i ć ; istota „planowania rodziny" na tym przecieŜ polega, by
do powstania rodziny nie dopuścić) - a więc planowanie zmierzające do
z a p o b i e g a n i a „brze-mienności w skutki", do oczyszczania
czynów od następstw. Dzieje się tak, jak gdyby nowe aksjomaty polityki
Ŝ
yciowej były dokładnym odwróceniem dawnych: jeśli dawniej zakładało
się, Ŝe aktorzy pracują w imię przyszłości - dziś przyjmuje się, Ŝe
przyszłość jest siłą wobec aktorów niechętną lub złowrogą, jaka dławi
wolność, paraliŜuje wolę i pęta ręce na długo, zanim nadejdzie.
ś
ywiołowość świata malowanego przez ponowoczesne utopie czyni
absurdalną wszelką troskę o przyszłość, z wyjątkiem troski o to, by móc
przestać troszczyć się o przyszłość - no i o to oczywiście, by móc działać w
sposób odpowiednio beztroski i niefrasobliwy.
Chaos i przygodność, które myśl i praktyka nowoczesne usiłowały przez
dwa z górą stulecia wytrzebić lub (gdyby wytrzebić się nie dało) przepędzić z
pola widzenia, nie tylko powróciły z wygnania lub kryjówki, ale (po raz
pierwszy chyba w dziejach tak jawnie, i dla tak wielu ludzi naraz) pojawiają
się na placach publicznych gołe, pozbawione szat, makijaŜu i ozdób - i po raz
pierwszy nie wstydzą się swej nagości i nie szukają, jakby ją ukryć. Bez-
podstawność bytu nie jest dziś hańbiącą tajemnicą, o jakiej w porządnym
62
towarzystwie mówić nie wypada, ani grzechem pierworodnym, który zbiorowość
ludzka zwana społeczeństwem stara się jak tylko moŜna odpokutować i zmyć.
Wręcz na odwrót: opiewa się dziś jej piękno i głosi jej chwałę, jako warunku
prawdziwej, w pełni rozkwitłej wolności. Ponowo-czesność oznacza demontaŜ i
deregulację wszystkich tych urzędów, na jakie w epoce nowoczesnej składano
obowiązek prowadzenia lub popychania" istot ludzkich^pojedynczo lub
zbiorowo, ku ich stanowi idealnemu: ku ładowi racjonalnemu i doskonałości,
ku doskonałości racjonalnej i racjonalności doskonałej. Utopie ponowoczesne,
ponowoczesne wyobraŜenia o szczęściu przekonują nas, Ŝe naleŜy
przyklaskiwać rozbiórce, radować się rozwalaniem ścian, witać kruszenie i
przemiał ideałów hymnami na cześć wolności niczym nareszcie nie
krępowanej, raz na zawsze uwolnionej od mącącego przyjemność obowiązku
słuŜenia „wyŜszym celom".
Nie jest wcale jasne, jak posuwać się mogą naprzód sprawy moralności,
dobra i sprawiedliwości w świecie, który jak gdyby pogodził się z własną
bezpodstawnością, przestał się nią kłopotać i nie cierpi juŜ na bezsenność z
powodu niedowładu urzędów odpowiedzialnych za poskramianie chaosu. Nie
naleŜy się więc dziwić, Ŝe filozofowie etyczni tracą nerwy i Ŝe opuszcza ich
chęć brania się za barki z problemami świata jaki zamieszkują; Ŝe miast
upierać się w sprawowaniu coraz mniej wdzięcznej a coraz bardziej
awanturniczej funkcji stanowienia praw i ferowania sądów etycznych, wolą
spędzać czas na mnoŜeniu uczonych komentarzy do antycznych tekstów. Po
sporządzeniu inwetarza aktualnych frasunków intelektualnych zarówno na
lewicy jak i na prawicy politycznego widma, znalazł Castoriadis „przeraŜający
regres ideologiczny wśród literati".
Czynności prawodawcze i definicyjne są z reguły jawną lub pośrednią
krytyką istniejącego stanu rzeczy. Obecna niechęć do zajmowania się nimi
rozonuje ściśle, i wcale nie przypadkowo, z obumieraniem myśli krytycznej;
z powszechnie dziś odczuwaną niemocą wyobraźni, niezdolnej juŜ do
wykoncypowania świata odmiennego od tego jaki istnieje a jednak
podobnie jak on zdolnego do Ŝycia; a i z równie powszechnym brakiem
optyministycznej zuchwałości lub zuchwałego optymizmu potrzebnych, by
zarekomendować ów świat odmienny ludziom zanurzonym w świecie, który
jest. „Okres bieŜący moŜna zatem opisać najlepiej jako ogólny odwrót ku
konformizmowi" - powiada Castoriadis. Powiada to ze smutkiem i
gniewiem - nawet on jednak, gdy proponuje zastrzyk środków pobudza-
jących dla zahamowania dalszego uwiądu wątlejącej, lecz nie wyczerpanej
63
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
wszak jeszcze do końca wizji świata zbiorowej i indywidualnej autonomii,
kończy zdaniem nie tak znowu róŜniącym się od popularnych diagnoz,
jakie obarcza on skądinąd winą za ubóstwo ideologiczne i głuche milczenie
dzisiejszych literati: „Trzeba nam nowych celów politycznych i nowych
postaw ludzkich, których jak dotąd ni śladu"
16
...
Zerwanie zasłony
Gdy obciąŜa się bezwyjątkową niemal i prawie całkowitą „ślepotę na
alternatywy" winą za obezwładniającą atmosferę podejrzenia lub obojętności,
w jakiej dusi się dziś i wiotczeje zaangaŜowanie etyczne, pamiętać wypada,
Ŝ
e rzekomy winowajca jest nie tyle sprawcą, co symptomem przemian.
Niechęć do arbitraŜu etycznego zdaje się płynąć z autentycznych i zasadnych
wątpliwości co do walorów operacji „Chaosgate", przynajmniej w tej
specyficznej postaci jaką nadano jej w erze nowoŜytnej. Choć udało się w
jej wyniku rozbić liczne obozy polowe ładu i sensu, operacja jako całość nie
przyniosła sukcesu jaki obiecywała; nie udało się jej usunąć nieładu poza
granice rzeczywistości czy świadomości społecznej, a tym bardziej nie
osiągnęła ona spodziewanego „postępu etycznego". Po zastanowieniu,
kuracja nie wydaje się dziś bardziej atrakcyjna od chorobowego ponoć stanu z
jakiego miała los ludzki wydobyć. „Ogólny postęp człowieczeństwa" - czy to
w sensie coraz skuteczniejszej kontroli nad tym, co w świecie Ŝywiołowe,
przygodne i potencjalnie katastrofalne, czy to w sensie rosnącej autonomii
grupowej i jednostkowej - nie nastąpił; zaś praca nad jego realizacją
przyniosła niemało zatrutych owoców. Umysłu refleksyjnego nie moŜe nie
trapić pytanie, czy aby praca ta, w formie jaką jej dotąd nadawano, moŜe w
ogóle przynieść owoce jadalne i nie robaczywe. Zanim dojdzie się do
przekonującej odpowiedzi na to pytanie, nie będzie rzeczą oczywistą, Ŝe
obserwowana dziś powściągliwość ideologiczna jest sprawą tchórzostwa i
zdrady (o co pomawiają ją chwytający za pióro krytycy krytyków, którzy
zamilkli), a nie rozwagi, trzeźwości umysłu i poczucia odpowiedzialności.
Jak powiada Jean-Francois Lyotard, „po upływie dwóch ostatnich stuleci
jesteśmy bardziej wyczuleni na sygnały zwiastujące ruch w przeciwnym [do
postępowego] kierunku. Ani libaralizm, czy to gospodarczy czy to polityczny,
ani mar-
64
ksizm w jego wielorakich wcieleniach, nie wyszły z owych krwawych stuleci
niezbrukane, wolne od oskarŜeń o zbrodnie przeciw ludzkości".
Dwie wątpliwości ranią dotkliwie godność moralną i etyczną pewność
siebie Zachodu.
Po pierwsze - podejrzenie, jakiego Ŝadną miarą rozchwiać się nie udaje, Ŝe
Auschwitz i Gułag (podobnie jak i późniejszy juŜ, w tym i całkiem nowy,
nawrót namiętnej niechęci do obcych, w licznych formach, w jakich się dziś
przejawia - poczynając od ogólnie potępianej „czystki etnicznej", poprzez
równie ogólnie, choć pokryjomu oklaskiwane napady na cudzoziemców, i
kończąc na powszechnie juŜ i publicznie fetowanym „nowym i
udoskonalonym" prawodawstwie wymierzonym w imigrantów i poszukiwaczy
azylu) były i są logicznym wytworem, a nie chwilową aberracją myślową czy
zbłąkaniem nowoczesnej praktyki „dekretowania ładu"; podejrzenie, Ŝe
odwrotną i oddzielić się nie dającą stroną „uniwersaliza-cji" jest mnoŜenie
podziałów, duszenie wszystkiego, co się jednoliceniu wymyka, i pęd do
wyłączności, i Ŝe rzekomy „fundament uniwersalny" dekretowanego ładu
okazuje się w praktyce podstawą teoretyczną dla nieto-relancji wobec tego, co
odmienne, oraz bazą dla wypraw karnych przeciw tym, co obstają przy swej
odmienności; innymi słowy, Ŝe ceną nowoczesnej wersji humanizacji było
poczęcie i intensyfikacja działań w skutkach swych nieludzkich. Macki
wątpliwości sięgają głęboko: do samego serca „projektu Nowoczesność".
Pytamy dziś, zmoŜeni niepewnością, czy aby małŜeństwo między wzrostem
kontroli racjonalnej a rozkwitem społecznej i osobistej autonomii - ów
postulat koronny strategii nowoczesnej -nie było od pierwszej chwili
mezaliansem, i czy aby, wbrew przechwałkom, było ono kiedy
skonsumowane.
Druga wątpliwość jest nie mniej zasadnicza. Dotyczy ona równie
istotnej przesłanki „projektu Nowoczesność" - tej mianowicie, Ŝe nowo-
czesność jest ze swej natury cywilizacją skazaną niejako na powszechność;
pierwszą chyba w dziejach ludzkości formą istnienia, jaka nadaje się do
uniwersalnego zastosowania. Wiązało się z tym załoŜeniem ściśle wyobraŜenie
o „unowocześnionej" części globu jako o z a a w a n s o w a - n e j swoistej
straŜy przedniej oddziału ludzkości, jaka toruje szlaki, którymi prędzej
czy później podąŜy reszta gatunku ludzkiego. Bezlitosne tępienie zastanych
- „zacofanych" - sposobów Ŝycia mogło być w świetle tych załoŜeń
postrzegane i przedstawiane jako wprowadzenie do iście
65
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
powszechnej unii równych partnerów, swoistej civitas gentium Kanta, kie-
rowanej przez jus cosmopoliticum do federacji wolnych ludów uznających te
same wartości i przestrzegających tych samych zasad moralnych. Rzecz w
tym jednak, Ŝe wszystkie te akty wiary i milczące załoŜenia źle zniosły
próbę czasu. MnoŜą się dziś dowody, Ŝe cywilizacja nowoczesna nie jest
bynajmniej „z natury swej" powszechna; Ŝe, co gorsza, nie nadaje się ona do
powszechnego zastosowania; Ŝe n i e z b ę d n y m warunkiem jej
rozkwitu na jednych terenach jest dewastacja i pauperyzacja innych
terenów; i Ŝe zabrakłoby jej potencji ekspansyjnej i impetu, gdyby
wyczerpał się kiedy zasób śmietnisk, na jakie kraje „zaawansowane"
wyrzucać mogą toksyczne odpady i produkty uboczne pozostałe z
budowy ładu i poskramiania chaosu u siebie w domu. Zacytujmy raz jeszcze
Lyotarda:
ludzkość podzielona jest na dwie części. Jedna stoi wobec problemów wyni
kłych ze złoŜoności bytu, gdy druga boryka się z odwiecznym a straszliwym
•
zadaniem przetrwania. Ten podział jest chyba podstawowym aspektem klęski
nowoczesnego projektu...
To nie niedostatek postępu, lecz przeciwnie, fakt rozwoju - technicznego i na-
ukowego, artystycznego, gospodarczego, politycznego - który stworzył moŜli-
wość wojen totalnych, totalitaryzmu, rosnącej przepaści między zamoŜną
Północą a nędzarskim Południem, bezrobocia i „nowego ubóstwa"...
Wyrok Lyotarda jest potępiający i bezapelacyjny: „nie wolno uzasadniać
rozwoju obietnicą emancypacji człowieczeństwa jako całości" . A przecieŜ w
imię tej właśnie emancypacji - od nędzy, od „niskiej stopy Ŝyciowej", od
ubóstwa potrzeb, od konieczności czynienia tego, czego domaga się tradycja
zamiast tego, na co ma się ochotę (lub na co moŜe przyjdzie jeszcze ochota w
przyszłości) - wypowiedział Harry Truman w 1947 roku wojnę
„niedorozwojowi". Od tego czasu, niewyobraŜalne przedtem cierpienia stały się
udziałem ludów o „gospodarce symbiotycznej", a spadły one na ich głowy
jakoby gwoli ich przyszłego szczęścia, utoŜsamionego teraz z „rozwiniętym", to
znaczy nowoczesnym, stylem Ŝycia. Delikatna a krucha równowaga „gospodarki
symbiotycznej" z jej subtelną harmonią moŜliwości i pragnień nie mogła ujść
cało, gdy pod obstrzałem znalazły się prostota bytu, skromność marzeń,
wstrzemięźliwość, zadowolenie się małym, zgoda na ograniczoność ludzkich
moŜliwości i szacunek dla wszelkich, nie tylko ludzkich, odmian Ŝycia. Dawna
gospodarka leŜy w gruzach, ale nie widać co
66
miałoby ją zastąpić; nie znaleziono jakoś skutecznej recepty na nową rów-
nowagę. Ofiary molocha „rozwoju" - „pozostawione samym sobie przez
sektor zaawansowany, ale i odcięte bezpowrotnie od dawnych sposobów Ŝycia...
stają się emigrantami we własnych krajach" . Gdzie przemkną rydwany „rozwoju",
brak k w a l i f i k a c j i zastępuje w i e d z ę i
u m i e j ę t n o ś c i c o d z i e n n e , utowarowiona s i ł a
r o b o c z a zapełnia osiedla niegdyś zamieszkane przez l u d z i ,
wspólne u Ŝ y t k i przekształcają się w z a s o b y i n w e -
s t y c y j n e , mądrość w przesąd, a mędrcy w nosicieli zabobonu. Rydwany nie
z własnego pędzą impetu, nie utrzymałyby ich w ruchu nawet i owe oszalałe
tłumy przyszłych ofiar rzucające się w ekstazie pod koła, by ciałami swymi
mościć drogę „rozwojowi". Rydwany pchane są od tyłu - często po kryjomu, ale
zawsze bez chwili wytchnienia - przez niezliczone zastępy ekspertów, inŜynierów,
najemców i podnajemców, handlarzy ziarnem siewnym, nawozami, środkami
owadobójczymi, narzędziami czy silnikami, naukowcami z instytutów
badawczych oraz tubylczych lub kosmopolitycznych polityków goniących za
sławą i chwałą. Pęd rydwanów zdaje się więc nie do powstrzymania, a
wraŜenie niepowstrzymalności czyni go bardziej jeszcze niepowtarzalnym. Nie
ma, jak widać, ucieczki przed „rozwojem", jaki zaawansowana część globu,
Ŝą
dna ciągle świeŜych dostaw krwi dziewiczej dla zapobieŜenia własnemu
grzybieniu, zdołała przekształcić w coś na podobieństwo „prawa natury".
Spytajmy wszakŜe, co ów „rozwój" rozwija?
Najmniej wątpliwy a najbardziej jaskrawy jest fakt „rozwoju" dystansu
między tym, co ludzie wytwarzają, a tym, co przywłaszczają i spoŜywają
aby pozostać przy Ŝyciu (jakby się owego „pozostania przy Ŝyciu" nie ro-
zumiało w danym czasie i miejscu). „Rozwój" „rozwija" w sposób najbardziej
oczywisty z a l e Ŝ n o ś ć ludzi od przedmiotów i zdarzeń, których sami
nie są w stanie wytworzyć czy kontrolować, ani nawet ogarnąć wzrokiem i
zrozumieć. Gdy docierają one do progów własnego domostwa, fale
wzbudzone działaniami innych ludzi przypominają do złudzenia powódź,
czy inne katastrofy Ŝywiołowe; nadciągają one niezapowiedziane, nie wiadmo
skąd, i drwią sobie z zapobiegliwości, sprytu i mądrości mieszkańców. Jakby
szczerze nie wierzyli planiści i mianowani lub samozwańczy zwiadowcy
procesów społecznych, Ŝe sterują, lub mogą w razie potrzeby sterować
zdarzeniami, i jakby nie byli przekonani, Ŝe postrzegają metodę w ich
szaleństwie, z punktu widzenia ofiar („przedmiotów" rozwoju) zmiany
przypominają raczej otwarcie śluz, przez który chaos i przygodność
wdzierają się w monotonne wprawdzie, ale jak dotąd
67
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
uregulowane i uładzone Ŝycie. Gdzie dawniej czuli się w domu, dziś czują
się zabłąkani. To, co dla orędowników rozwoju jest odczarowaniem - dla
ofiar rozwoju jest zaczarowaniem świata. Nieprzenikalna wzrokiem
tajemnica szczelnie spowija teraz świat niegdyś swojski, przejrzysty, znajomy.
Ofiary „rozwoju" nie wiedzą juŜ, jak postępować; i nie ufają juŜ własnym
nogom, nie nawykłym wszak do grząskiej gleby na jakiej wypadło im się
teraz poruszać. Ofiary potrzebują protez i lasek - przewodników,
ekspertów, instruktorów, rozkazodawców.
Nie o tym jednak mowa w podręcznikach „ekonomii rozwojowej" i
dekla- racjach politycznych na temat potrzeby i perspektyw rozwoju. Jedne i
drugie mierzą rozwój masą spoŜytych produktów - rozmiarami „efektywnego
popytu" na dobra i usługi. Rozwój ma miejsce, powiadają one lub zakładają
milcząco, gdy rozmiary te rosną. Iście tautologicznym sposobem wzrost ten
przedstawia się jako postęp w zaspokojeniu ludzkich potrzeb (jak wskazuje
Robert E. Lane z Harvardu, wedle ortodoksyjnych ekonomistów
„zadowolenie z produktu jest dowiedzione przez fakt jego nabycia,
niezaleŜnie od tego czy przynosi on radość, czy utrapienie, i bez wzięcia pod
uwagę alternatywnych a poza-rynkowych poŜytków, jakie uzyskać by moŜna z
czasu i sił nabywcy"
1
- a więc dowodzą oni z góry, Ŝe ludzie kupują to, czego
potrzebują, i Ŝe kupują to d l a t e g o Ŝe potrzebują). Przy takim
rozumowaniu, moŜna pominąć milczeniem gigantyczne zagadnienie
pierwszeństwa podaŜy wobec popytu, towarów które „kupują" swych
przyszłych nabywców i konsumentów, pragnień będących w tej samej mierze
wytworem przemysłowym jak i owe dobra, które mają słuŜyć ich
zaspokojeniu. Głębszą jeszcze przesłanką omawianego rozumowania, której
przyjęcie czyni rozumowanie ,,samo przez się oczywistym", jest teza, Ŝe
szczęście jest wynikiem zaspokojenia pragnień (przekonanie mocno w
popularnej opinii zakorzenione, mimo Ŝe wielokrotnie krytykowane i
dyskredytowane przez łańcuch wybitnych myślicieli, od Schopenhauera do
Freuda). Wnioskiem z sylogizmu wspartego na tautologii i fałszywej
przesłance jest teza, Ŝe rozwój jest konieczny, poŜądany i moralnie pochwały
godny, jako Ŝe powiększa on sumę ludzkiego szczęścia; po czym za pomocą
nowej serii tautologii, wniosek ów jest „potwierdzany" przez statystykę
rosnących dochodów i pojemności wymiany handlowej w rozwiniętej części
globu.
Robert Lane dokonał przeglądu danych o opiniach, jakie wypowiadają o
swym poziomie zadowolenia z Ŝycia ci, których uwaŜa się za takich, co są z
Ŝ
ycia zadowolonymi - i doszedł" do wniosków raŜąco sprzecznych z tymi,
jakie suponuje tradycyjny folklor ekonomiczny:
Badania prowadzone w zaawansowanych systemach gospodarczych wskazują,
zgodnie z oczekiwaniami, Ŝe na kaŜdy dodatkowy tysiąc funtów dochodu
przypada wzrost poczucia dobrobytu - ale prawidłowość ta działa jedynie
wśród najuboŜszej jednej piątej ludności. PowyŜej tej cezury, nie widać Ŝadnego
niemal wzrostu zadowolenia skorelowanego ze wzrostem dochodu... [w] USA i
Anglii znaleziono tu jedynie znikomą i chwiejną korelację. Bogaci nie są
szczęśliwsi niŜ klasy średnie, a wyŜsze klasy średnie nie są szczęśliwsze od
niŜszych. PowyŜej poziomu nędzy lub niemal mędzy, jeśli pieniądze przynoszą
szczęście, przynoszą go bardzo niewiele lub wcale go nie przynoszą.
Wzrost dochodu przysparza szczęścia tym tylko, którzy Ŝyją w nędzy; ale
wszelkie dostępne statystyki wskazują właśnie na to, Ŝe dochody nędzarzy
nie rosną bynajmniej w wyniku „rozwoju"; co najwyŜej rosną (czasem wcale
pokaźnie) ich zastępy, podczas gdy ich zbiorowy udział w starym i nowym
bogactwie spada gwałtownie. (Przypomnijmy nadto, Ŝe to właśnie „rozwój"
przeinacza zgrzebny byt w „upośledzenie materialne", tworząc w ten sposób,
a nie rozwiązując, psycho-społeczny „problem nędzy" w tej postaci, w jakiej
ekonomiści i politycy posługują się nim dla uzasadniania potrzeby i sensu
rozwoju). Ci, których radość Ŝycia wzrosnąć moŜe najbardziej dzięki
powiększonym dochodom mają znikomą szansę dodatkowych zysków, zaś
ci którzy istotnie zarobią (i wydadzą) więcej, nie zauwaŜą niemal wzrostu
dobrobytu...
Jest wreszcie zjawisko „węŜa poŜerającego własny ogon", z kaŜdym
dniem coraz jaskrawiej rzucające się w oczy w okresie, gdy wzrost gospo-
darczy, tak imponujący w czasach powojennej od- i przebudowy, zwalnia
tempo i wczorajsza szczobrodliwość, skwapliwie przetłumaczona z języka
etyki na język ekonomii, uznana jest za przejaw zgubnego gospodarczo
irracjonalizmu. MoŜna się dziś spodziewać, Ŝe dumna wizja wszechświatowego
rozwoju mającego „unowocześnić" i uszczęśliwić wszystkich jednako, zniknie
rychło w ruchomych piaskach miejscowych protekcjonizmów i dokona
Ŝ
ywota w powszechnej bijatyce o nieco większy udział w koczow-
68
69
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
niczych zasobach kapitałowych, pod ciosami rządów narodowych czyniących
wszystko co w ich mocy, by przywłaszczyć posady i miejsca pracy
sąsiadów a w zamian wypróŜnić własne zbiorniki bezrobocia na ich pod-
wórkach. Wszystko co wiemy wskazuje na to, Ŝe małe są szansę na
wskrzeszenie dawnej wiary w powszechną emancypację-poprzez-rozwój i na
utrzymanie przy Ŝyciu niegdysiejszej nadziei, Ŝe u kresu rozwojowej
epopei czeka świat uładzony, rozsądnie skonstruowany i tak pomyślany, by
ludzkim potrzebom wiernie a gorliwie słuŜył.
Moralność ujawniona
Nowoczesność wiedziała, dokąd zmierza i zdecydowana była dojść do
celu. Myśl nowoczesna wiedziała, dokąd chciałaby dotrzeć i sądziła, Ŝe wie
co czynić naleŜy, by ułoŜyć trasę podróŜy. Jeśli samostanowienie było obsesją
nowoczesności, a myśl nowoczesna opętana była z przyrodzenia Ŝądzą
prawodawstwa - nie stało się to za sprawą imperialnych apetytów, lecz
wynikało raczej z zadufania i nadmiaru pewności siebie. Ambicje globalne i
niepohamowana Ŝarłoczność były zaledwie pragmatycznym refleksem
oszałamiającego swym ogromem zadania zaprowadzenia ładu tam, gdzie
dotąd panoszył się chaos i dokonania tego czynu herkulesowe-go własnymi
siłami, bez pomocy z zewnątrz i bez jakiejkolwiek gwarancji powodzenia poza
własnym uporem. Zamiar wymagał trzeźwego umysłu i potęŜnych dłoni.
Wiele przeszkód wypadało unicestwić po drodze, ale miało to być
niszczenie twórcze. Potrzeba było bezwzględności, by cel osiągnąć, ale
szlachetność celu czyniła litość przestępstwem a brak skrupułów objawem
humanitaryzmu. Lśniąca wizja zdrowia usprawiedliwiała gorycz lekarstwa,
oślepiająca perspektywa wolności powszechnej uzasadniała ścisły nadzór i
sztywność przepisów, zaś promienny obraz przyszłych rządów rozumu nie
pozwalał ufać dzisiejszemu rozsądkowi tych, których przeznaczeniem było
kąpać się w ich blasku.
MoŜna zauwaŜyć, Ŝe popęd prawodawczy cechuje wszystkie cywilizacje
(„był to teren ucywilizowany od stuleci - pocięty był tysiącami ścieŜek i
dróg" - pisze Michael Ondaatje w Angielskim Pacjencie, sugerując, Ŝe
moŜna poznać teren ucywilizowany po tym, Ŝe podróŜnicy wędrują tam
utartymi szlakami i Ŝe przetarte są tam szlaki, po których wędrować na-
70
leŜy) - ale jedynie nowoczesność uznała siebie za cywilizację, nazwała się tym
mianem, i przekuła swój los w świadomie realizowaną misję (restro-
spektywnie jeno konstruując odmienne od siebie sposoby bycia jako
ułomne lub niedorozwinięte wersje własnego modus vivendi, nadając tym
samym własnemu praktykularyzmowi walor uniwersalny; w podobnym stylu
postępowali opętani misją wychowywania pedagogowie Oświecenia,
mianując baby wioskowe i proboszczów parafialnych swymi - jakŜe nie-
doskonałymi - poprzednikami w dziejach zawodu nauczycielskiego). To
właśnie nowoczesność określiła siebie jako c y w i l i z a c j ę -t o znaczy
jako systematyczny wysiłek poskromienia Ŝywiołu i stworzenia świata, który
nie byłby tym czym jest, gdyby wysiłku zabrakło; świata sztucznego, dzieła
sztuki, takiego co to jak wszystkie dzieła sztuki musi zakładać własne
fundamenty i chronić je przed wykruszeniem. W odróŜnieniu od innych
cywilizacji, prawodawstwo było dla nowoczesności obowiązkiem, jaki sama
zadekretowała; było ono jej powołaniem, misją -oraz warunkiem
przetrwania.
Prawo odgradzało ład od chaosu, istnienie ludzkiego od zwierzęcego
catch-as-catch-can, świat zamieszkały od nienadającego się do osadnictwa,
sens od bezsensu. Prawo dla kaŜdego i na kaŜdą okoliczność; takŜe i dla
wszystkiego, co ktokolwiek zrobić moŜe komukolwiek innemu. Nieustępliwe
poszukiwania zasad etycznych były częścią składową (łatwą do przewidzenia a
nieodzowną) ustawodawczego szału. NaleŜało ludzi uświadomić, Ŝe
czynienie dobra jest ich o b o w i ą z k i e m , i Ŝe spełnienie obowiązku
jest dobrem. I nie moŜna się było po ludziach spodziewać, Ŝe spełniać
będą obowiązek z własnej inicjatywy - jeśli się ich wpierw do tego nie
skłoni; obowiązków trzeba nauczyć, do ich spełnienia popychać, łagodnie lub
brutalnie, w zaleŜności od siły napotkanego oporu. Nowoczesność była
zatem, i musiała być, Wiekiem Etyki; nie była by nowoczesnością w
przeciwnym przypadku. Podobnie jak prawo poprzedzało wszelki ład, etyka
musiała poprzedzać moralność. Moralność nie mogła być pomyślana inaczej niŜ
jako w y t w ó r etyki; zasady etyczne były narzędziami jej produkcji;
etyka była technologią przemysłu moralnego, dobro zamierzonym produktem,
zło odpadem lub brakiem fabrycznym.
Jeśli reglamentacja i twórczość były zawołaniem bojowym nowoczes-
ności, deregulacja i przerób wtórny są hasłami ponowoczesności. Medyta-
71
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
cje na temat nietzscheańskiego „wiecznego powrotu" zapełniają białe karty
przewodników, z jakich wytarto historię postępu. Jesteśmy nadal w ruchu, ale
nie wiemy j u Ŝ , dokąd idziemy; nie wiemy nawet, czy postępujemy w
prostej linii, czy teŜ kręcimy się w kółko. Pojęcia takie jak „naprzód" czy
„wstecz" straciły wiele z przejrzystego niegdyś znaczenia, co objawia się w
chwili, gdy próbuje się je odnieść do czegoś rozle-glejszego niŜ jednodniowe
wycieczki, o zasięgu na tyle skromnym, by moŜna było się nie liczyć z
zakrzywieniem czasoprzestrzeni. To, co nowe, jest tylko wtórnym przerobem
tego, co juŜ było - a to, co dawne, cierpliwie czeka na odkurzenie i ocucenie
z drzemki, by przedzierzgnąć się w nowość. (Nie ma juŜ więc śmierci, nie
ma jej w pierwotnym sensie ostateczności, nieodwracalności, bezpowrotności;
jest tylko akt wybycia, chwilowego zaniku, pogrąŜenia się w niepamięi; być
zapomnianym to tyle co być oddanym na przechowanie w chłodni i czekać na
rozmroŜenie gdy zajdzie po temu potrzeba. Bez śmierci nie ma wszakŜe i
nieśmiertelności - nie ma jej w pierwotnym sensie trwałości, wieczności, nie-
starze-nia się i nie wypadania z obiegu. Jest tylko nieśmiertelność momentalna,
nieśmiertelność na m o m e n t , równie zdana na fanaberie losu, jak zdana
była niegdyś śmierć. Nie ma więc wiele do zarobienia, zyskania, wygrania -
nic nie pobudza do kontrolowania własnego losu, sprzeciwu wobec gry
przypadku, mozolnego utrwalania tego, co samo przez się chwilowe i ulotne.
Nie moŜe śmierć stać się zdarzeniem do odwołania bez tego, by i
nieśmiertelność moŜna było odwołać). Historia rozpada się na kawałki; znów,
jak w czasach przednowoczesnych, przypomina ona bardziej sznur
przypadkowo zebranych paciorków, niŜ sekwencję powiązanych zdarzeń. Rzeczy
„dzieją się", zdarzenia „zachodzą", miast następować po sobie i poprzedzać
się wedle logicznej zasady. W odróŜnieniu jednak od czasów
przednowoczesnych, nie ma dziś w zasięgu wzroku Siły WyŜszej czy Mądrości
Przedustawnej, jakie dekretowałyby i nadzorowały dzianie się rzeczy i
zachodzenie zdarzeń, i w ten spoób kompensowałyby brak widocznego związku
między nimi.
W czasoprzestrzeni wypełnionej epizodami lokalnymi (ppcweoia, wiedza
praktyczna, zastępuje prawdę obiektywną; troska o to, by utrzymać się w
ruchu nie pozostawia czasu na poszukiwania fundamentów; reguły
zdroworozsądkowe są w uŜyciu tam, gdzie oczekiwano niegdyś rządów zasad
uniwersalnych. W takiej czasoprzestrzeni wszystko, co wykracza poza
decyzje „do odwołania" i przepisy „w tych oto ramach" zalatuje naiwnością
i zarozumialstwem, jeśli nie trupim odorem totalitaryzmu. Nie pozostaje
więc miejsca na ustawodawstwo etyczne - chyba Ŝe w przepojonych
nostalgią schroniskach akademickich.
Dla kaŜdego, kto przywykł myśleć o moralności jako o produkcie
końcowym przemysłu etycznego (a więc dla nas wszystkich, nauczonych tak
właśnie o moralności myśleć), zmierzch Wieku Etyki (a więc wieku
ferowania praw dla moralności) zwiastuje zmierzch (kres?) moralności.
Wraz z rozmontowaniem taśm produkcyjnych dostawa dóbr musi wszak
ustać? Na miejsce świata trzymanego w ryzach przez przykazania BoŜe i
ś
wiata administrowanego przez Rozum, nadciąga oto świat zaludniony
przez męŜczyzn i kobiety zdane na własny spryt i pomysłowość.
MęŜczyźni, kobiety puszczone luzem... MęŜczyźni i kobiety luźnych oby-
czajów? śycie, jak w Hobbesowej prehistorii, na powrót nieznośne, bru-
talne i krótkie?
Takich właśnie następstw nauczyła nas spodziewać się groźbami Ŝonglująca
era ustawodawstwa etycznego. Projekt budowy ładu, zwaŜywszy jego koszty,
nie mógł się przecieŜ obejść bez przekonywania wszystkich, których
przekonać naleŜało (i unaoczniania tym, którzy przekonać się nie dawali), Ŝe
wybór w istocie rzeczy nie istnieje, Ŝe polityka ładu nie posiada
alternatywy, Ŝe ład zapewnić moŜna tylko w ten jeden jedyny sposób, Ŝe
dylemat kondycji ludzkiej wyznacza opozycja między cywilizacją a
b a r b a r z y ń s t w e m . N a s z ład (utoŜsamiony z ładem w
ogóle) zastąpić moŜe tylko nieład, a nie ład innego rodzaju. Bez prawa
stanowionego rządzić moŜe tylko prawo dŜungli, a dŜungla napawa za-
błąkanych w niej strachem, dŜungla nie nadaje się do Ŝycia, jako Ŝe w
dŜungli rządzi ponoć prawo pięści, a więc rozum ma zakneblowane usta a
umowy istnieją po to, by je drzeć na strzępy. Ta mroŜąca krew w Ŝyłach
dŜungla była, rzecz jasna, od początku alter ego królestwa prawodawców.
Nawet więc w tej dŜungli, którą straszono niepokorne ofiary
prawodawstwa, zakładano istnienie p r a w a ; nawet ów chaos, jaki
ucieleśniała ona w umoralniających pogadankach budowniczych i straŜników
ładu, rządzony był rzekomo „prawem dŜungli". W epoce konstrukcji ładów i
ładów konstruowanych, bytem jaki wyobrazić sobie było najtrudniej - jakiego
być moŜe w ogóle wyobrazić sobie nie moŜna było - był chaos prawdziwy,
ś
wiat bez reszty porządku s t a n o w i o n e g o
72
73
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
pozbawiony, świat bez praw, a więc i bez prawodawców, choćby potwornych,
bezmózgich, czy obłąkanych (podobnie jak nie sposób wychowawcom
wyobrazić sobie „przesądy i zabobony" bez złych nauczycieli, a stróŜom
reŜimu panującego sprzeciw bez klanów spiskowych i podŜegaczy do buntu).
Sytuacja, w jakiej znaleźliśmy się ponoć w warunkach pono-woŜytnych, jest
zatem.gorsza jeszcze od tej, jaką straszyli nas nowocześni budowniczowie i
piewcy ładu rozumnego. Dzisiejsze okropieństwa są całkiem innego rzędu i
wymiaru. Stoimy dziś w obliczu sytuacji, jakiej nie nauczono nas sobie
wyobraŜać nawet w koszmarach nocnych: takiej sytuacji, w jakiej
kwestionowane jest nie to czy inne prawo i nie ten czy inny zespół
prawodawców (z myślą o tym by zastąpić je innymi prawami i innym ciałem
ustawodawczym), ale neguje się prawodawstwo jako takie, zaprzecza się
moŜliwości i potrzebie dekretowania zasad. DŜungla pozbawiona wszelkiego
prawa, nawet prawa dŜungli... Moralność bez etyki... Na horyzoncie rysuje się
dziś nie ta dawna, przykra lecz znana nam dobrze z umoralniających
przypowiastek moŜliwość innej, gorszej moralności, wspartej na zasadach
ź
le dobranych, wstecznych, fałszywych, nie nadających się do
upowszechniania, gwałcących rozum, zgubnych w skutkach; na horyzoncie
rysuje się dziś perspektywa społeczeństwa b e z moralności! Prawodawcy nie
umieją pomyśleć świata bez prawodawstwa; prawodawcy etyczni nie potrafią
pomyśleć społeczeństwa bez prawodawstwa etycznego. Z ich punktu
widzenia, w ich ramach pojęciowych, mają oni rację: nieobecność prawa
jest wymysłem absurdalnym, czczą (a nadto niespójną wewnętrznie) fantazją.
Nie dziw więc, Ŝe tak trudno sklecić dziś słownictwo, w jakim wyrazić by się
dało, omawiać i dyskutować zagadnienia moralne po-etycznej, po-
prawodawczej kondycji ludzkiej; a juŜ całkiem nie wypada się dziwić, Ŝe
wszelki wysiłek wypracowania nowego języka spotyka się z zaciekłym
oporem intelektualnym. Ci, którzy próbują podjąć się zadania, pomawiani są
o gwałcenie logiki, analfabetyzm filozoficzny i lekcewaŜenie aksjomatów od
wieków uznanych za niepodwaŜalne. A przede wszystkim trafiają na
nieprzenikliwy mur zdroworozsądkowej mądrości: Wszyscy wiemy, Ŝe...
Jak powszechnie wiadomo... Filozofia i praktyka ery ustawodawczej
pozostawiła po sobie twardy osad w światopoglądowym folklorze,
skamielinę oporną na kilofy doświadczenia.
A przecieŜ to tylko wskutek długotrwałej i nie przebierającej w środkach
nowoczesnej kampanii na rzecz hasła „nie ma moralności bez etyki"
74
przeświadczeni jesteśmy dziś, Ŝe ś w i a t b e z e t y k i musi być, nie
moŜe nie być ś w i a t e m b e z m o r a l n o ś c i . Gdy tylko
(tylko!) usuniemy osad mentalny tej kampanii, gdy tylko (tylko!) wymaŜemy
znak równania wpisany pomiędzy moralnością a moral-nością-etycznie-
zadekretowaną - przestanie wprawiać nas w osłupienie czy panikę moŜliwość,
Ŝ
e zmierzch (etycznego prawodawstwa nie musi oznaczać upadku moralności; a
nawet ta moŜliwość, całkiem juŜ odsądzana od czci i wiary, Ŝe moralność nie
nękana juŜ, onieśmielana i ubezwłas-nowalniana przez „my wiemy lepiej"
etycznych ustawodawców, moralność moŜe poczuć się pewniej i - kto wie -
rozwinąć nawet krępowane dotąd skrzydła. Być moŜe prawo etyczne
obwarowane sankcjami karnymi i wspierane przez szantaŜ intelektualny
było nie tyle ramą, jaka ratowała standardy moralne przed rozpadnięciem się,
co stalową klatką, uniemoŜliwiającą owym standardom rozwój, do jakiego
były zdolne, osiągnięcie rozmiarów, jakie osiągnąć mogły i przejście próby,
jaka dla wszelkiej etyki i moralności jest próbą obowiązkową i decydującą:
próby, jaka polega na zawiązywaniu i odtwarzaniu wspólnoty międzyludzkiej.
Być moŜe po rozpadnięciu się ramy jej zawartość nie rozleci się i nie
rozpłynie, lecz przeciwnie, zewrze się, uściśli i nabierze pręŜności, skazana
teraz na własne tylko siły i nie zniewalana przez zewnętrzne naciski. Być mo-
Ŝ
e z chwilą, gdy ich uwagi nie będzie juŜ pochłaniać troska o ustawodawstwo
etyczne i przestrzeganie litery stanowionego prawa, ludzie będą mogli -
będą musieli - stanąć oko w oko z nie dającym się juŜ ukryć czy zamazać
faktem ich moralnej autonomii, a i tym faktem, Ŝe autonomia moralna oznacza
moralną o d p o w i e d z i a l n o ś ć -nie odbieralną ale teŜ i
niezbywalną. Być moŜe, w tym samym sensie, w jakim nowoczesność
zapisała się w historii jako w i e k e t y k i , nadchodząca era
ponowoczesna zapisze się jako w i e k m o r a l n o ś c i ?
Prawa etyczne, standardy moralne
Jak objaśniał Fryderyk Nietzsche cokolwiek uchodzi za „dobre" lub
„złe" ma do czynienia z hierarchią, relacją wyŜszości-niŜszości, panowa-
niem i rządzeniem. Nie ma przyrodzonego, immanentnego związku mię-
75
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
dzy postępkami pewnego typu a dobrem (na przykład „nie jest konieczne a
priori by kojarzyć słowo »dobro« z czynami altruistycznymi"); nie jest ów
związek „widoczny" zanim się go nie zadekretuje. A ci co posiadają moc
dekretowania i sposób nadawania swym dekretom mocy wiąŜącej dokonują
tej właśnie sztuki magicznej: nie tylko czynią niebyły związek
„oczywistym", ale i wymazują z pamięci oczarowanych widzów czasy w
jakich owa oczywistość była wcale nie oczywista.
Sąd „to dobre" nie powstaje u tych, którym dobro się świadczy. To raczej ci,
co sami są „dobrzy", a więc szlachetni, potęŜni, wysoko ustawieni i wspa-
niałomyślni dekretują, Ŝe zarówno oni sami jak i to, co czynią jest dobre, to
znaczy wysokiej rangi, w przeciwnieństwie do wszystkiego, co przyziemne,
małostkowe i plebejskie. To tylko patos dystansu upowaŜnił ich do tworzenia
wartości i nadawania im imion...
•'
Podstawowe jest zawsze pojęcie szlachetności w jego hierarchicznym, klaso
wym sensie, i z tego to pojęcia rozwinęło się, na mocy konieczności history
cznej, pojęcie dobra obejmujące szlachetność umysłu, dostojeństwo duchowe.
Rozwój ten biegł równolegle z przekształceniem pojęć o tym, co pospolite,
plebejskie, niskie w pojęcie zła.
Na początku był arystokratyczny gest samo-utwierdzenia i zdystanso-
wania: duma i pogarda stały u kolebki opozycji między tym, co wzniosłe a
tym, co pospolite, która z kolei powiła rozróŜnienie między dobrem a
złem. Zaczęło się zatem od g e s t u być moŜe od gestu niezamierzonego,
odruchowego efektu tęŜyzny tych, co to mieli siłę i chęć, i odwagę aby
uznać swe własne obyczaje za warte utrzymania; tych, co nie czuli
zarazem potrzeby usprawiedliwiania się, Ŝe są tymi, kim są. Wartości
arystokratyczne, powiada Nietzsche
wyrastają i działają Ŝywiołowo, poszukując przeciwników w tym tylko celu, by
samym się utwierdzić z większą jeszcze niŜ wprzódy wdzięcznością i zadowo-
leniem. Pojęcia negatywne jak pospolity, przyziemny, zły są jeno późniejszym
bladym odbiciem pozytywnego, intensywnego i efektownego wyznania wiary:
„My jesteśmy szlachetni, dobrzy, szczęśliwi" .
ZauwaŜmy, Ŝe jak długo sprawa sprowadza się do takiego właśnie
beztroskiego, pewnego siebie gestu „od niechcenia", do narcystycznego
76
zachwytu szukającego gorliwie ujścia i wyrazu, arystokratyczny akt samo-
utwierdzenia obchodzi się bez stanowienia norm i przepisów. Przepisy są
zawsze czymś zewnętrznym i rzadko zwiastują afirmację tego, co jest: idzie w
przepisach o to, by tych, do których są adresowane przekształcić w co innego
niŜ są. Ferowanie norm wypływa z dwu uzupełniających się wzajemnie załoŜeń:
„Ŝe ludzie powinni być tacy to a tacy"
21
, i Ŝe tu, w tej chwili, takimi n i e
s ą . A przecieŜ to właśnie zadowolenie z biegu rzeczy takiego jaki jest, z tego
czym sami w tej chwili i w tym miejscu są, wypełnia (jak chce Nietzsche)
sokami Ŝywotnymi arystokratyczny ideał dobra. Ideał ów celebruje właśnie
nieobecność norm, jednię ograniczną i bezpośrednią chcenia i działania. Jeśli
tak, to ideał jaki zdaniem Nietzschego miał być początkiem kodeksu moralnego
norm etycznych nie potrzebował i nie wiadomo dlaczego miałby normy rodzić.
Chciałoby się powiedzieć, Ŝe Nietzschego opis pierwotnej (i wedle niego
„naturalnej", przyrodzonej, nie-zniekształconej) wizji arystokratycznej jest w
istocie (i chyba wbrew intencjom autora) fenomenologicznym wglądem w
moralność bez etyki, w Ŝywiołowość dobra i dobro Ŝywiołowości - które bronią
się jak mogą przed normatywnym skodyfikowaniem.
ZauwaŜmy teŜ jednak, Ŝe wolność szlachty oznacza niewolę pospólstwa; Ŝe
odwrotną stroną Ŝywiołowości tych, co na górze jest tajemnicze, złowrogie
fatum tych co na dole. Nie dziw więc, Ŝe to pozbawieni wpływów i władzy, i
zasobów bez jakich wolność jest nie do urzeczywistnienia, zwykli odwoływać
się do norm; domagać się przepisów, przepisów jakie by ograniczały Ŝywioł,
wiązały ręce - norm jakich potęga rekompensowałaby po trosze impotencję
słabych i ubogich. MoŜna więc nie dziwić się Nietzschemu, Ŝe we wszelkiej
moralności
normatywnej
(we
wszelkiej
e t y c z n i e
s k o d y f i k o w a n e j moralności) węszy spisek niewolników. To
rozgoryczenie zazdrosnych a zawistnych niewolników, powiada Nietzsche,
tkwiło i podstaw wyzwania rzuconego arystokratycznemu równaniu między
tym, co dobre, a tym, co szlacheckie, moŜne, piękne, szczęście przynoszące i
przez bogów lubiane: to samo rozgoryczenie dało początek ripoście: „tylko
ubodzy i pozbawieni władzy są dobrzy; tylko cierpiący, chorzy i brzydcy są
zaiste błogosławieni". To ci pozbawieni talentu impotenci, biada Nietzsche,
wymyślili moralność normatywną, by uŜyć jej jako tarana przeciw prawdziwej
moralności szlachty
22
.
77
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
Za tworzywo dla filozoficznego modelu arystokracji posłuŜyli chyba
Nietzschemu mieszkańcy warownych zamków i pałaców - zarówno w Ŝyciu
codziennym jak i w myślach odseparowani murem obojętności, niewiedzy i
pogardy od hoi polloi, nieskończenie odlegli od „prostego ludu" i nie
odczuwający potrzeby budowania pomostów nad przepaścią, jaka ich
dzieliła; tacy co to nie musieli troszczyć się o kanały komunikacji z
pospólstwem, jako Ŝe nie mieli pospólstwu niczego do zakomunikowania i
jako Ŝe nie sądzili by to, co pospólstwo myślało (jeśli w ogóle myślało o
czymkolwiek) miało dla nich jakiekolwiek znaczenie. Arystokracja takiego
rodzaju, gdyby istniała, byłaby istotnie „wolna" - w tym sensie, Ŝe mogłaby
konstruować do woli, nie troszcząc się o uparte świadectwo rzeczywistości,
obraz myślowy swego alter ego, jako produkt czystej, beztroskiej i niczym
nie krępowanej fantazji - i czynić to mimochodem od niechcenia i bez
głębszego zastanowienie czy obawy przed następstwami błędu.
Elity nowoczesne, jakie umościły się na szczytach być moŜe zamieszkałych
niegdyś przez nietzscheańską arystokrację, nie znalazł się w podobnie
luksusowej sytuacji. Od zarania nowej ery były one uwikłane w
dialektykę pana i niewolnika, tak przenikliwie przez Hegla wywróconą na
nice. Ani na chwilę nie mogły one przymykać oczu na to, jak bardzo ich
własny przywilej zaleŜał od „urabialności" mas; „panowie" musieli być
ś
wiadomi konieczności nieustannego utwierdzania i manifestowania swej
wyŜszości, aby „niewolnicy" („masy" lub „lud" - pojęcia były wymienne, a
którym z nich się posługiwano w retoryce panowania, zaleŜało od wyboru
między strategiami wychowania lub przymusu) nadal ustawiały je w pozycji
„panów". Podobnie jak arystokracja dawnych czasów, elity społeczeństwa
nowoczesnego były elitami władzy, ale w odróŜnieniu od elit
przednowoczesnego społeczeństwa musiały teŜ być nauczycielami, dozorcami
i opiekunami podległych im mas, by tę władzę utrzymać. Jej p a-n o w a n
i e polityczne i ekonomiczne musiało być, innymi słowy, uzupełnione
przez h e g e m o n i ę kulturową. Nowoczesnej elicie nie dane było ani
na chwilę zapomnieć o obecności mas; chwila nieuwagi mogła być zgubna,
jeden błędny sąd mógł mieć trudne do skalkulowania koszty, osłabienie
czujności było samobójstwem. Nowoczesna elita władzy nie moŜe pozwolić
sobie na dziecinnie beztroski, zabawowy i egoistyczny Ŝywot, jaki przypadł
w udziale nietzscheańskiej arystokracji. śycie nowej
elity nie jest zabawą; nie przypomina ono przygód błędnych rycerzy czy
poetyckich fantazji ich trubadurów. Panowanie stało się sprawą nie na
Ŝ
arty; rzec moŜna sprawą śmiertelnie powaŜną, sprawą Ŝycia i śmierci...
Rządzenie stało się pracą pełnoetatową i wymagało wysokich kwalifikacji
i stałej koncentracji.
Teraz, dla odmiany, to właśnie elita panująca potrzebowała norm i kodeksów
- i to drobiazgowych. Przepisów surowych, o ile to moŜliwe niedwuznacznych,
skutecznych - takich, jakich przestrzegania powszechnego, lub niemal
powszechnego, dałoby się dopilnować. Elita panująca potrzebowała kodeksu
etycznego: zbioru wskazówek dla kaŜdego i na kaŜdą okazję - kontroli
wszędobylskiej i natrętnej, wnikającej w kaŜdy szczegół Ŝycia i kaŜdą szczelinę
społecznego układu, kierującej kaŜdym poczynaniem (lub, gdy po temu zajdzie
potrzeba, zapobiegającej ruchom niepoŜądanym) wszystkich, którzy znajdą się
na terenie, nad którym rozciąga się panowanie. Nic i nikogo nie wolno było
pozostawić Ŝywiołowi czy przypadkowi; odstępstwo od tej zasady, lub choćby
jej złagodzenie, groziłoby efektywności władzy, a juŜ na pewno stawiałoby pod
znakiem zapytania jej trwałość. Wymogiem panowania było okiełznanie sił
groźnych a tajemniczych emanujących z nowopowstałych mas, nie podległych
juŜ tradycyjnej rutynie, której korzenie nowoczesność podcięła, i dlatego
nieprzewidywalnych w tym, co czynią i uczynić mogą; trzeba było „poskromić
bestię", trzymać na wodzy niesforny tłum: nadać światu na powrót to, co utracił
- monotonność, jaka czyniłaby go przewidywalnym i podatnym na manipulację.
Nie kaŜdy jednak kodeks odpowiadałby zamówieniu elity panującej.
Potrzebne było takie prawo, jakie ukazałoby ład istniejący (ład utoŜsa-
miony z trwałością jej zwierzchnictwa) nie w kategoriach wyjątkowości
elity i jej prerogatyw, ale w kategoriach powszechności zasad, które tylko
mimochodem, bez uprzedniej intencji, i nie tracąc nic ze swych walorów
uniwersalnych, czynią panujących panującymi a tych, nad którymi panują
podległymi - i nakazują jednym i drugim trwać w kondycji, w jakiej się
znaleźli. Elita panująca nie potrzebowała więc obojętnie jakiej etyki, ale
etyki wspartej jak gdyby na solidnych, nie podwaŜalnych fundamentach,
etyki powszechnej i nadającej się upowszechnienia, etyki powołującej się na
autorytet Rozumu - owej cudownej instancji, jaka wydaje wyrok raz tylko i
odmawia skazanym prawa do apelacji.
Podwładni elity na odwrót: nie zdawali obie chyba sprawy z potrzeby
kodyfikacji. PogrąŜeni po uszy w codziennych zmaganiach z losem, w
78
79
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
walce o przeŜycie, rzadko ujawniali skłonność do refleksji nad własnym
Ŝ
yciem jako manifestacją powszechnych i dających się rozumowo wybronić
powinności. Zasady, formułowane przez panujących jako zalecenia
Rozumu i przedmiot rozumnego wyboru, docierały do podwładnych w
postaci przypominającej bardziej ślepą przemoc, brutalną konieczność lub
igraszkę losu. Podwładni nie płynęli, lecz byli unoszeni falami; nie układali
trasy, wzdłuŜ której byli popychani; mówili o tym, co robili jako o tym, co
m u s i e l i , a nie o tym co robić p o s t a n o w i - 1 i . Problem,
czy istnieje jakaś reguła czy wzór ogólny w łańcuchu owych
niekończących się „tak trzeba" i „nie ma rady", a juŜ tym bardziej kwestia
racjonalizmu czy irracjonalności wzoru, zdałyby się z perspektywy
podwładnych sprawami czysto akademickimi (gdyby się nimi zajęli; ale nie
są oni z reguły skłonni do zajmowania się nimi). Gdyby podwładni zaczęli
uprawiać refleksję teoretyczną nad światem, w jakim Ŝyją, wychodząc z
własnego Ŝyciowego doświadczenia - nie doszliby oni do kodeksu zasad
etycznych i zaleceń moralnych, ale to beznadziejnie za-wikłanej plątaniny
antagonistycznych mocy i bezwzględnych konieczności. Było chyba
złudzeniem zrodzonym w głowach samozwańczych przewodników i
duchowych przywódców ludu, Ŝe w czasach nowoczesnych (które okazały
się równieŜ czasami kapitalizmu, a jeśli nie kapitalizmu, to totalitaryzmu)
„masy" wybierają, akceptują lub przestrzegają „wartości", Ŝe moŜna ich
postępowanie objaśnić faktem takiego wyboru. Taki . pogląd przypisuje
„masom" znacznie większą wolność wyboru niŜ warunki nowoczesne im
pozostawiły czy mogły pozostawić. „Zwykli" ludzie, o „zwykłych" środkach i
zasobach, rzadko stawali w swym Ŝyciu przed zadaniem wyboru między
wartościami. Jak Józef Schumpeter zauwaŜył dawno temu
Bez względu na to, czy są dodatnie czy ujemne, sądy wartościujące kapitali-
styczną praktykę są mało istotne. Ludzkość bowiem nie ma wolności wyboru. I
to nie tylko dlatego, Ŝe masa ludzi nie jest w stanie dokonać racjonalnego
porównania i z reguły przyjmuje co się jej mówi. Brak wolności wyboru ma o
wiele głębszą jeszcze przyczynę. Zjawiska gospodarcze i społeczne poruszają się
własnym pędem i sytuacje, do jakich ich ruch prowadzi zmuszają jednostki i
grupy jednostek do postępowania w określony sposób bez względu na to, czy
tego pragną czy nie; nie tyle poprzez unicestwienie ich wolności
80
wyboru, ile przez formowanie ich sposobu myślenia o wyborze i zawęŜanie
wachlarza moŜliwości, między którymi mogą wybierać.
Załamanie się ustawodawstwa etycznego, zdarzenie wprawiające w panikę
filozofów, wychowawców i kaznodziei, mogło przejść niezauwaŜone przez
legiony tych, których Ŝycie od dawna było ciągiem konieczności raczej niŜ
powinności, presji nie do odparcia raczej niŜ refleksji nad zasadami. Jak i
wprzódy, nie tyle kroczą oni przez świat, co są przezeń popychani - a jeśli
juŜ idą z własnego wyboru, to z reguły wybierają taki kierunek, w jakim
spodziewają się być w następnym momencie popchnięci. Jak i wprzódy, nie
często mają oni okazję po temu, by przystanąć, spocząć i pomyśleć nad
sensem tego, co czynią i zasadami, jakie ich uczynkami kierują. W grze w
jakiej uczestniczą idzie o przeŜycie, a najczęściej o przeŜycie do
najbliŜszego bądź następnego zachodu słońca. Rzeczy „dzieją się",
wkraczają w Ŝycie gdy się dzieją, by za chwilę zniknąć znów i zapaść w
niepamięć. Z punktu widzenia tych legionów, zasady etyczne nie „znikły";
nie moŜe zniknąć to, co nigdy nie dowiodło swej obecności.
Zdenerwowanie filozofów czy kakofonia kazań i pokus, jaka zastąpiła
filozoficzne unisono nie robią wielkiej róŜnicy. Ludzie nie stają się mniej
moralni niŜ niegdyś byli: są dziś „niemoralni" tylko w takim sensie, w jakim -
gdyby zastosować do ich realnej praktyki Ŝyciowej etyczno/filozoficzne
kryteria - okazaliby się niemoralnymi takŜe i w czasach nowoczesnych,
pełnych etycznego optymizmu, jeszcze niezmąconego przez ponowoczesne
rewelacje.
Ludzie pogrąŜeniu w codziennej walce o byt nie byli w stanie, ani nie
czuli szczególnej potrzeby, systematyzowania swych intuicji dobra i zła w
zwarte i spójne kodeksy etyczne. I to nie dlatego, Ŝe - jak zauwaŜyliby
skwapliwe filozofowie - pozbawieni byli niezbędnych umiejętności logicz-
nych czy teoretycznego zacięcia. Szło o coś całkiem innego. „Zasady",
choć są z pozoru rzeczownikami, zachowują się jak czasowniki; występują
zawsze, rzec moŜna, „w czasie przyszłym" - dotyczą tego, co ma się dopiero
stać, są postulatami co do kształtów przyszłości. Idzie w nich o to, w jaki
sposób ma się owa przyszłość r ó Ŝ n i ć od tego co jest (ta właśnie róŜnica, i
to, Ŝe moŜna tę róŜnicę zapowiadać lub postulować, czyni ją przecieŜ
p r z y s z ł o ś c i ą , wyodrębnia zdarzenia przyszłe od bieŜących).
„Zasady" zdają się pasować znakomicie do sytuacji „niezakotwiczonego",
swobodnie dryfującego, samo-określającego się i sa-
81
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
mo-cyzelującego człowieka nowoczesnego, który ma juŜ poza sobą banalne
kłopoty o chleb, przyodziewek i schronienie przed zimnem, i dlatego moŜe
poświęcić swe wysiłki i swe myśli „transcendencji" tego, co jest -a do
czego inni ludzie przez wspomniane wyŜej kłopoty są uwiązani. Walka o
byt, o przeŜycie, jest dla odmiany z natury konserwatywna. Jej kontury
malowane są wczorajszymi farbami: utrzymać się przy Ŝyciu, to tyle co nie
stracić tego, co zapewniało Ŝycie wczoraj i przedwczoraj; w walce o
przeŜycie idzie o to, by się nie pogorszyło, nie o to, by było lepiej. Walka
o byt tkwi w przeszłości i mało w sobie zawiera doświadczeń, z jakich
lepić by moŜna wizję odmiany zwaną przyszłością.
Nie ma się więc co dziwić, Ŝe jeśli juŜ ludzie pogrąŜeni w walce o byt
formułują sądy moralne, są te sądy na ogół negatywne - potępiające
pewne czyny czy zdarzenia jako niezgodne z tym, „jak się ręczy mają".
Jeśli juŜ nadają się te sądy do uogólnienia, to w formie zakazów, a nie
przepisów. Jak stwierdził Barrington Moore Jr., przez wieki całe klasy
upośledzone pobudzało do ferowania osądów moralnych jedynie doświad-
czenie n i e s p r a w i e d l i w o ś c i ,
raczej niŜ marzenie o
„sprawiedliwym" urządzeniu świata, jakim pragnęłyby zastąpić stan doty-
chczasowy. Określały one jako wywołującą oburzenie moralne „niespra-
wiedliwość" wszelkie o d s t ę p s t w a od stanu dotychczasowego; dalsze
przykręcenie śruby, dodanie nowych powinności do zwyczajowo
przyjętych, dorzucenie cięŜarów do nigdy przecieŜ nielekkiego bytu. Stan
istniejący, choćby nie wiem jak uciąŜliwy i cierpień pełny, stan który by
nie ostał się krytyce z punktu widzenia jakichkolwiek abstrakcyjnych „zasad"
fair play, był przyjmowany za miernik tego, co być powinno, co „było jak
trzeba" - a tylko odejście od niego pobudzało sprzeciw jako rzecz moralnie
niegodna i pogwałcenie zasad sprawiedliwości. Aby ów słuŜący za standard
stan dotychczasowy poddać krytyce moralnej, trzeba było wizji
przyszłościowych, zasad postulujących przyszłość inną od teraźniejszości, a
zarazem wyobraŜenia o plastyczności świata, podatności rzeczy na zabiegi
ulepszające; a tego wszystkiego ludziom zagłębionym bez reszty w walce o
byt nie dostawało
4
. Okoliczność, Ŝe „moralność ludowa" wspiera się na
zwyczajowych standardach postępowania raczej niŜ na zasadach
regulujących, wskazuje zdaniem Axela Honnetha na konieczność odtwa-
rzania struktury owej moralności nie na podstawie jawnie głoszonych (z
reguły za poduszczeniem badacza) sądów pozytywnych, lecz poprzez analizę
czynów czy zdarzeń, jakie wywołują moralne oburzenie:
etyka społeczna mas uciskanych nie zawiera wyobraŜenia o totalnym ładzie
moralnym ani teŜ wizji społeczeństwa sprawiedliwego ekstrapolowanej z kon-
kretnych sytuacji; jest ona raczej niesłychanie czułym licznikiem mierzącym
gwałt zadawany intuicyjnie uznanym uprawnieniom... Moralność ukrytą w
ś
wiadomości niesprawiedliwości społecznej uchwycić moŜna jedynie pośrednio
studiując standardy implikowane przez dezaprobatą zdarzeń i procesów.
Jeśli zaufamy doniosłemu odkryciu Barringtona Moore'a, uznać musimy, Ŝe
moralność ludowa w Ŝadnym momencie historii nie przypominała kodeksu
zasad uniwersalnych (lub, ściślej, przeznaczonych do uniwersali-zacji) jaką być
powinna, zdaniem filozofów nowoczesności, wszelka prawdziwa etyka. Nie
znaczy to, by „masom ludowym" obce były sentymenty moralne i moralne
uczulenie, i Ŝe przeto trzeba było wykładać im zasady etyczne, by
przekształcić je w istoty moralne. Oznacza to natomiast, Ŝe jakąkolwiek
moralność masy by nie posiadały, nie wywodziła się ona ze specjalistycznych
wysiłków zainstalowania i wpajania heteronomicznych i uogólnionych
przepisów na rozróŜnienie między dobrem jako takim a złem. Co więcej, nie
wydaje się, by najgorliwsze nawet wysiłki ekspertów mogły do tej moralności
wiele dodać lub wiele z niej ująć.
Wszystko to przysparza wiarygodności przypuszczeniu, Ŝe kryzys etycz- <\ ny
nie musi zwiastować kryzysu moralności; a juŜ z pewnością podwaŜa tezę, Ŝe
zmierzch „wieku etyki" oznacza upadek moralności. MoŜna dowodzić, i to w
sposób całkiem przekonujący, tezy dokładnie przeciwnej: Ŝe mianowicie
kres „ery etyki" jest początkiem „ery moralności" - i Ŝe czasy
ponowoczesne moŜna rozpatrywać jako - potencjalnie przynajmniej - taką
właśnie erę. Nie w tym sensie (podkreślić to wypada jak najdobitniej), Ŝe
czasy-pohowoczesne mają być, mogą być lub będą z natury rzeczy „bardziej
moralne" od poszukujących fundamentów i powszechnych zasad etycznych
czasów nowoczesnych; nie w sensie uproszczenia wyborów moralnych i
łagodzenia dylematów moralnych; i nawet nie w sensie ułatwienia Ŝywota
jaźni moralnej przez rozmontowanie lub unieszkodliwienie przeszkód, jakie
ma ona do pokonania - ale w tym tylko sensie,
83
82
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
Ŝ
e dzięki rozproszeniu etycznej zasłony dymnej, jaka przesłaniała rzeczy-
wistą kondycję człowieka -moralnego moŜna tłziś-wreszcie stanąć oko w
ko z „nagą prawdą" dylematów moralnych, jaka wyłania się z doświadczeń
Ŝ
yciowych męŜczyzn i kobiet borykających się na codzień z trudnym
zadaniem wyboru; dylematów, jakie ukazują się jaźni moralnej w całej
ich surowej, nie ugłaskanej filozoficznie i nie utemperowanej, a chyba i
nieusuwalnej, wieloznaczności.
Dopiero dziś, gdy słabnie uchwyt odgórnych przymusów i tracą autorytet
konwencje, czyny jawią się ludziom jako kwestie odpowiedzialnego wyboru
- i w ostatecznym rachunku - sprawy sumienia i moralnej odpo-
wiedzialności. W polifonii rozmaitych a rozproszonych, często wzajem
sprzecznych głosów, i wśród zmiennych i ulotnych lojalności cechujących
„zderegulowanie", pokawałkowane doświadczenie codzienne człowieka
ponowoczesnego, pomysł Ŝe rozdział między dobrem a złem został raz na
zawsze przeprowadzony i Ŝe aktorom nie pozostaje nic innego jak po-
znać, zapamiętać i stosować jednoznaczne przepisy moralne wypracowane
dla kaŜdej sytuacji, w jakiej mogą się znaleźć - stracił wiele ze swej nie-
gdysiejszej wiarygodności. Z drugiej zaś strony, jaskrawa przygodność bytu,
epizodyczność przeŜyć i zawrotna zmienność wszelkich aspektów Ŝycia
społecznego owocują nietrwałością - zanikiem bodaj - standardów „tego, co
normalne", którymi niegdyś (gdy były jeszcze solidne i nie trwały krócej niŜ
operacja ich zastosowania) posługiwano się dla budowania „moralności
przez negację" - pośredniego utwierdzania ludowych intuicji moralnych
przez potępienie zjawisk sprzecznych z intuicją, przez piętnowanie tego co
niesprawiedliwe, jako Ŝe niezgodne z utrwalonymi nawykami i
oczekiwaniami. Obydwa więc tradycyjne źródła heteronomicznej etyki
zdają się dziś wysychać. Ludzie wrzuceni w społeczeństwo ponowo-czesne
nie mają poniekąd ucieczki: muszą oni spojrzeć w oczy własnej
niezawisłości moralnej, a zatem własnej, nie wywłaszczalnej i nie zbywalnej,
moralnej odpowiedzialności. Ta nowa konieczność jest często przyczyną
moralnego zagubienia i rozpaczy. Ale teŜ daje ona jaźni moralnej szansę,
jakiej nigdy przedtem nie miała.
Leeds, grudzień 1993
Przypisy
1
ElŜbieta Tarkowska, Chaos kulturowy albo o potrzebie antropologii raz
jeszcze, (w:) Kulturowy wymiar przemian społecznych, pod red. Aldony
Jawłowskiej, Mariana Kempnego i ElŜbiety Tarkowskiej, IFiS PAN, Warszawa
1993, ss. 34 i 35.
Cornelius Castoriadis, Institution of Society and Religion, Thesis Ele-ven
35/1993, ss. 1-17.
3
Friedrich Nietzsche, Human Ali - too - Human; A Book for Free
Spińts, cz. 2, Edynburg 1911, ss. 286 i 287.
4
Opisałem te wybiegi strategiczne w ksiąŜce Mortality, Immortality,
and Other Life Strategies, Cambridge 1992.
Arthur Schopenhauer, The World as Will and Representation, New
York 1966, ss. 579 i 637.
Hegel posłuŜył Schopenhauerowi za symbol wszelkich skazanych na
niepowodzenie wysiłków zakłamania próŜności i bezsensu bytu. Autora
najbardziej rozbudowanej, wzorowej niejako próby umieszczenia Rozumu na
tronie, z jakiego usunięto Boga zbył Schopenhauer jako „trywialnego,
pogardy godnego, odpychającego nieuka i szarlatana, który z nieporównanym
zadufaniem sklecił system obłąkanych nonsensów" (Parerga and
Paralipomena, t. l, Oxford 1974, s. 96).
6
E. M. Cioran, The Temptation to Exist, Londyn 1987, s. 35.
W tej epoce, powiada Cioran, „nawet wątpliwości Europy były jej
przekonaniami w przebraniu". Całkiem inna jest era współczesna: „Historyk
staroŜytny, który powiedział o Cesarstwie Rzymskim, Ŝe nie mogło juŜ
ono znieść ani swych wad, ani swych lekarstw na nie, nie tyle opisał jego
własną erę, co antycypował naszą" (ss. 55 i 63).
7
Institution of Society and Religion. Castoriadis wita nadejście autonomii
jako szansę humanizmu. Autonomia przychodzi wszak na miejsce jaskrawo
nieludzkich konsekwencji wszelkiej heteronomii: „prawdziwą treścią
Objawienia, jaką nam wpajano była wieść o tym, Ŝe nasze społe-
85
84
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
czeństwo jest jedynym prawdziwym społeczeństwem, społeczeństwem jako
takim, gdy inne społeczeństwa tak naprawdę nie istnieją, lub są gorsze,
lub zawieszone w historycznej próŜni, lub są jeno zaląŜkami społeczeństw
czekającymi na ewangelizację".
8
Max Horkheimer, Cńtiąue of Instrumental Reason, New York 1974,
ss. 82 i 83.
Jean-Franc,ois Lyotard, Le Postmodeme explique awc enfants: Corre-
spondence 1982-1985, Paris 1988, ss.36 i 47.
I odwrotnie - powiada Lyotard: „ponowoczesność oznacza kres ludu
jako króla historii" (s. 39).
The Temptation to Exist, ss. 48 i 49.
Jeśli „definicja jest zawsze kamieniem węgielnym świątyni", „bóg w
jakiego imieniu juŜ się nie zabija, jest zaprawdę martwy" (E. M. Cioran, A
Short History of Decay, London 1990, ss. 18 i 172).
Gdy cywilizacja przestaje definiować, wnosić świątynie i zabijać w
imię Boga, gdy ogranicza się do walk obronnych - gdy „Ŝycie staje się jej
jedyną obsesją" zamiast słuŜyć środkiem dla realizacji celów jakich osiąganiu
cywilizacja się poświęciła - zaczyna się stadium upadku (s. 111). Staje się
to w momencie, gdy rodzi się poczucie bezcelowości wysiłku: niczego nie
da się zrobić by poprawić świat jako taki, a więc od dziś „nigdy więcej
krucjat wspólnych, nie ma od dziś obywateli, są tylko wątłe i poniewierane
jednostki ludzkie", które „gubią się w szale miałkich chceń" (The
Temptation to Exist, s. 49). Nie moŜna owocu uczynić soczy-stszym; nie
wiadomo, czy sok pocieknie jutro; niech więc kaŜdy stara się jak moŜe
wycisnąć sok z owocu teraz, w tej chwili, i do ostatniej kropli. Takie
poczucie niemocy zbiorowej i braku perspektywy, z jakiego nie-, uchronnie
rodzi się postawa „kaŜdy dla siebie", opanowuje cywilizację do której, rzec
moŜna, „historia juŜ więcej nie naleŜy".
David E. Klemm, Two ways to Avoid Tragedy, (w:) Postmodernizm,
Literaturę and the Future of Theology, New York 1993, s. 19.
12
Cornelius Castoriadis, Philosophy, Politics, Autonomy: Essays in Po-
litical Philosophy, Oxford 1991, ss. 196 i 197.
11
Two Ways of avoiding Tragedy, ss. 18 i 19. A
Short History of Decay, ss. 4, 18 i 74.
Por. John Bailey, Pessimism, Londyn 1988, ss. 73 i 75-76.
Cornelius Castoriadis, The Retreat From Autonomy: Post-
Modernism as Generalized Conformity, (w:) Thesis Eleven, Nr 31/1992.
Castoriadis jest zdania, Ŝe dopóki nie ujawnią się postawy odmienne,
„byłoby absurdem rozstrzyganie, czy znajdujemy się wewnątrz rozległego
nawiasu, czy teŜ jesteśmy świadkami początku końca historii Zachodu jako
dziejów powiązanych w sposób zasadniczy z projektem autonomii i
współkształtowanej przez ten projekt". Ta wstrzemięźliwość intelektualna,
jaką Castoriadis uzasadnia, jest wszakŜe tym właśnie, co wielu intelektu-
alistom potępionym przez Castoriadisa kaŜe powstrzymywać się przed fe-
rowaniem wyroków. ZauwaŜmy, Ŝe ferowanie praw dla rzeczywistości w
sytuacji, w jakiej rzeczywistość sama nie zdaje się w kierunku przez te
prawa wskazanym rozwijać, nie wróŜyłoby dobrze (jak i nie wróŜyło dawniej)
spełnieniu projektu autonomii; otwarłoby ono raczej wrota rodzajowi
społeczeństwa zgoła odmiennemu od tego, jakie Castoriadis ma na myśli.
Le Postmodeme explique awc Enfants, ss. 116, 118, 124 i 141.
18
Por. Wprowadzenie Wolfganga Sachsa do Development
Dictionary: a Guide to Knowledge as Power, red. przez Wolfganga Sachsa,
Londyn 1992. Patrz równieŜ szkice Gustavo Esteva, Yandana Shiva, Majid
Rah-nema, Geralda Berthaud i Ivana Illicha zamieszczone w tej znakomitej,
z pasją napisanej ksiąŜce. Patrz wreszcie wnikliwą recenzję pióra Waltera
Schwarzą (The Guardian, 11 lipca 1992).
19
Robert E. Lane, Why Riches don 't always bring Happiness, (w:) The
Guardian z 9 sierpnia 1993.
^n
Friedrich Nietzsche, The Genealogy of Morals, New York 1956, ss.
160, 162 i 171.
21
Friedrich Nietzsche, Twilight of the Idols, Harmondsworth 1968.
„Nawet gdy moralista zwraca się do człowieka i powiada mu: »powi-
nieneś tak to a tak postąpić«", nie przestaje być śmieszny. Człowiek jest
zarówno w jego przyszłości j a k i przeszłości drobiną losu, zawsze o jedno
prawo, o jedną konieczność wykraczającym poza wszystko, co jest i
kiedykolwiek będzie" (s. 46).
22
Nietzschego analiza historii etyki nie jest rzecz jasna neutralna.
Nietzsche jest jawnie stronniczy: jego celem jest wskrzeszenie z ruin
1
5
1
3
17
87
WWW.FILOZOF.PL – Studencki Serwis Filozoficzny
pierwotnej, niepohamowanej pewności siebie, która pozwalała zbywać
krytykę jako nikczemny a wulgarny przejaw ressentiment. Do czytelników
Antychrysta zwraca się Nietzsche z następującym pouczeniem: „Trzeba się
wznieść ponad ludzkość - poprzez siłę, wyniosłość ducha, pogardę..." - i
oferuje im własną formułę moralności pozytywnej: „Co jest dobrem? -
wszystko co wzmaga poczucie siły, pragnienie mocy, moc samą. Co jest
złem? - wszystko co wynika ze słabości. Co jest szczęściem? - uczucie, Ŝe
moc rośnie - Ŝe opór został złamany" (The Anti-Christ, Harmonds-worth
1963, s. 114 i 115).
23
Joseph A. Schumpeter, Capitalism, Socialism and Democracy, Londyn
1976, ss. 129 i 130.
24
Por. Barrington Moore Jr., Injustice: The Social Basis of Obedience
and Revolt, Londyn, 1979.
25
Axel Honeth, Moral Consciousness and Class Domination: Some
Problems in the Anafysis of Hidden Morality, Praxis International, kwiecień
1992.