background image

Przełożyła 

Małgorzata Stefaniuk 

1GIRD 

Wydawnictwo Da Capo 

Warszawa 

background image

Tytuł oryginału 

WITNESS IN DEATH 

Copyright © 2000 by Nora Roberts 

Redakcja 

Cezary Prasek 

Opracowanie graficzne oktadki 

Sławomir Skryśkiewicz 

Skład i łamanie 

„Kolonel" 

For the Polish translalion 

Copyright © 2000 by Wydawnictwo Da Capo 

For the Polish edilion 

Copyright © 2000 by Wydawnictwo Da Capo 

Wydanie I 

ISBN 83-7153-S70-X 

Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza 

im. W. L. Anczyca S.A., Kraków. Zam. 888/00 

orderstwo od zarania dziejów budziło ciekawość. 

Przerażało, bywało wzniosłe, czasem wywoływało ponury uśmiech 

lub cichy smutek, ale zawsze i wszędzie fascynowało, będąc 

pożywką dla sensacji, czy to w świecie realnym, czy też w świecie 

fikcji. Od wieków przecież zapewniało one teatrom pełne, widownie. 

Już starożytni Rzymianie tłoczyli się przy wejściu do Koloseum, 

pragnąc zobaczyć walki gladiatorów rąbiących się nawzajem na 

krwiste kawałki. Uwielbiali też, urozmaicając sobie szarzyznę dnia 

powszedniego, patrzeć na bezbronnych chrześcijan, ochoczo rzuca­

nych na pożarcie lwom. Odbywało się to przecież przy wiwatach 

tłumów. 

Wynik nierównej walki był bardziej niż oczywisty i nikomu tak 

naprawdę nie zależało na tym, by choć raz chrześcijanie odnieśli 

zwycięstwo. Publiczność z góry znała rozstrzygnięcie, pragnęła 

więc tylko krwi i rzezi. 

Ludzie wracali do domów zadowoleni, przekonani, że dobrze 

wydali pieniądze, a co najważniejsze w takich momentach - czuli, 

że żyją. Obejrzawszy akt mordu, mieli podstawy, by sądzić w głębi 

duszy, że ich problemy nie są aż tak poważne. 

Natura ludzka i potrzeba tego rodzaju rozrywki nie zmieniły się 

wiele w ciągu jednego czy dwóch tysiącleci. Lwy i chrześcijanie 

dawno już przeszli do lamusa historii, ale w roku 2059, pod koniec 

zimy, morderstwo nadal stanowiło smakowitą pozy wkę dla mediów. 

Oczywiście w bardziej cywilizowanej niż przed wiekami formie. 

Problemy zbrodni i kary stanowiły kwintesencję pracy porucznik 

Eve Dallas, a morderstwa interesowały ją szczególnie. Tego wieczoru 

pani porucznik zasiadając w przepełnionym widzami teatrze, 

background image

J.D. ROBB 

zamierzała jednak oglądać morderstwo na niby, dla rozrywki. Miało 

się ono rozegrać na deskach sceny. 

- To on. On to zrobił. 

- Hm? - Roarke był w równym stopniu zainteresowany samym 

przedstawieniem, jak i reakcją żony. Ta oparłszy ręce na lśniącej 

balustradzie loży honorowej, pochyliła się do przodu i bursztynowymi 

oczami czujnie obserwowała przebieg akcji, grę aktorów; jej 

podniecenie nie zmniejszyło się nawet wówczas, kiedy opadła 

kurtyna i nastała przerwa. 

- Vole. To on zabił tę kobietę. Dla jej pieniędzy. Tak? 

Roarke spokojnie rozlał do kieliszków chłodzącego się na stoliku 

szampana. Nie mógł wiedzieć wcześniej, czy Eve spodoba się 

spektakl będący zagadką kryminalną, i teraz cieszył się, widząc, jak 

żona poddała się nastrojowi. 

- Może. 

- Nie musisz mi mówić. 1 tak wiem. -Podniosła wąski kieliszek, 

przyglądając się twarzy męża. 

Jest na co patrzeć, myślała. To najpiękniejsza męska twarz, 

wyrzeźbiona chyba przez czarodzieja. Na jej widok kobiece hormony 

stają się bardziej aktywne. Jej twarz oplatały ciemne włosy, 

a między kształtnymi policzkami przyciągały uwagę silne, stanowcze 

i pełne usta, które teraz ułożyły się w lekki uśmiech. Wyciągnął 

dłoń o długich palcach, jak zwykle niedbale, by dotknąć jej włosów. 

I te oczy, lśniące, niemalże parzące niebieskością, którym nadal 

udawało się sprawiać, że jej serce biło szybciej. 

Niesamowite, ale ten mężczyzna jednym tylko spojrzeniem 

potrafił wpłynąć na temperaturę jej uczuć. 

- Czemu się tak przyglądasz? 

- Lubię na ciebie patrzeć. - Proste zdanie, wypowiedziane 

z lekkim irlandzkim akcentem, miało olbrzymią siłę. 

- Tak? - Przekrzywiła głowę. Czuła się odprężona uświadomiw­

szy sobie, że ma przed sobą wolny wieczór, który może z nim spędzić, 

cieszyć się nim. Nie miała nic przeciwko temu, żeby gładził ją po ręce. 

- Widzę, że masz ochotę na igraszki. 

Rozbawiony, odstawił kieliszek i, przyglądając się jej, przeciągnął 

dłonią po jej nodze do miejsca na udzie, gdzie zaczynało się małe 

rozcięcie w spódnicy. 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Świntuch. Przestań. 

- Sama tego chciałaś. 

- Nie masz wstydu - śmiejąc się, zganiła męża. Podała mu 

z powrotem kieliszek. 

- Połowa osób na widowni ma lornetki skierowane w stronę 

naszej loży. Wszyscy pragną oglądać sławnego Roarke'a. 

- O nie, patrzą na moją piękną żonę, która potrafiła mnie usidlić, 

panią porucznik z wydziału zabójstw, tę, przez którą się ustat­

kowałem. 

Spojrzała na niego kpiąco, jak tego się spodziewał. Pochylił się 

i chwyci! zębami jej dolną wargę. 

- Rób tak dalej, a będziemy mogli sprzedawać bilety - ostrzegła. 

- Przecież właściwie nadal jesteśmy nowożeńcami. A nowożeńcy 

mają prawo do publicznych pieszczot. 

- Nie opowiadaj, że chodzi ci o jakiekolwiek prawo. - Położyła 

dłoń na jego piersi i odsunęła go na bezpieczną odległość. - A więc 

udało ci się ich tu wszystkich ściągnąć. Zapewne tego się spodzie­

wałeś. - Odwróciła się, żeby znowu popatrzeć na widownię. 

Nie wyznawała się na architekturze ani na dekoracji wnętrz, ale 

nie trzeba było specjalisty, żeby zachwycić się luksusowym wnę­

trzem. Była pewna, że Roarke wynajął najwięsze umysły i talenty, 

żeby przywrócić staremu budynkowi dawną świetność. 

Ludzie podczas przerwy przechadzali się tam i z powrotem po 

olbrzymim wielokondygnacyjnym teatrze, a ich rozmowy zbijały 

się w jeden niski szum. Kreacje niektórych osób zapierały dech 

w piersiach, inni przywdziali codzienne stroje. 

Eve wiedziała, że wysokie sklepienia i kilometry czerwonego 

dywanu to pomysł Roarke'a. Każda z podejmowanych przez niego 

inwestycji nosiła jakiś ślad jego ingerencji. Brał udział w projekto­

waniu wszystkiego, co posiadał. A przecież należało do niego 

prawie wszystko, co znaczące w tym przeklętym wszechświecie, 

pomyślała z lekką irytacją. Do tego bogactwa nie umiała się 

przyzwyczaić i szczerze wątpiła, czy kiedykolwiek poczuje się z nim 

dobrze. Jednak Roarke'owi bogactwo nie przeszkadzało, a ona, 

skoro za niego wyszła, musiała się z tym godzić. 

Przez ostami rok, który minął od ich pierwszego spotkania, dostali 

od losu po równo dobra i zła. 

background image

.1.1). ROBB 

-

 To miejsce jest naprawdę wspaniałe. Holograficzny model, 

który mi pokazywałeś, nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia. 

- Modele mają przedstawiać jedynie ogólną strukturę. Teatr 

ożywa dopiero wtedy, gdy znajdą się w nim ludzie, gdy wypełnia 

się ich zapachami i głosami. 

- Wierzę ci na słowo. Dlaczego akurat tę sztukę wybrałeś na 

otwarcie? 

- Bo to porywające przedstawienie, a jego temat jest ponad­

czasowy. Miłość, zdrada, morderstwo. Akcja rozwija się stopniowo, 

więc sztuka trzyma w napięciu. 

- A przy tym wyraża twój gust. Tak czy inaczej nieodmiennie 

uważam, że winny jest Leonard Vole. -Zmrużywszy oczy, spojrzała 

na mieniącą się czerwienią i złotem kurtynę, jakby pragnęła 

przeniknąć ją wzrokiem. - Jego żona jest bardzo opanowana, ale 

coś ukrywa. Prawnik jest w porządku. 

- Obrońca - poprawił ją. - Akcja toczy się w Londynie w po­

łowie dwudziestego wieku. W tamtych czasach i rejonach świata 

prawnicy, występujący w imieniu oskarżonego, nazywali się 

obrońcami. 

- Wszystko jedno. Podobają mi się kostiumy. 

- Są autentyczne i pochodzą najprawdopodobniej z 1952 roku. 

„Świadek oskarżenia" był wtedy przebojem kinowym i- jak 

widać - przetrwał próbę czasu. Był świetnie obsadzony. Oczywiście 

Roarke, który uwielbiał czarno-białe filmy z początku XX wieku, 

miał ten utwór w swojej prywatnej kolekcji, nagrany na dyskietce. 

Chociaż, zdaniem niektórych, fabuła takich starych dzieł jest 

zazwyczaj zbyt prosta, wręcz infantylna, Roarke potrafił jednak 

zobaczyć w nich coś więcej. Wiedział, że akurat w tym względzie 

żona dorównuje mu spostrzegawczością. 

- Reżyser zrobił dobrą robotę, dobierając aktorów podobnych do 

tych z oryginału, ale zachowujących jednak swój styl - zauważył. -

Musimy kiedyś obejrzeć ten film, żebyś sama osądziła. 

On także obserwował widownię. Mimo że bardzo go cieszył ten 

wieczór z żoną, to nie przestawał być biznesmenem i sztukę 

traktował jako inwestycję. 

- Czuję, że będziemy ją długo wystawiać. 
- Popatrz, Mira. -Eve wychyliła się, dostrzegając panią psycholog 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

z policji jak zawsze bardzo elegancką. - Jest z mężem i chyba 

z grupą jakichś ludzi. 

- Chcesz, żebym przesłał jej wiadomość? Możemy po zakoń­

czeniu spektaklu zaprosić ją na drinka. 

Eve zaczęła ślizgać się wzrokiem po mężowskim profilu. 

- Nie, nie dzisiaj. Mam inne plany. 

- Naprawdę? 

- Tak. A co, czy to stanowi jakiś problem? 

- Skądże, żaden. - Dolał im szampana. - Pozostało jeszcze kilka 

minut do rozpoczęcia kolejnego aktu. - Powiedz mi, skąd ta 

pewność, że mordercą jest Vole. 

- Bo jest taki nieskazitelny i gładki. Wprawdzie nie taki jak ty -

dodała, czym skłoniła męża do kwaśnego uśmiechu. - O takich ludziach 

mówi się, że są jak - no, zapomniałam, aha... -jak farbowane lisy. Ty 

natomiast swoją gładkością jesteś przepełniony aż do szpiku kości. 

- Kochanie, pochlebiasz mi. 

- Tak czy inaczej ten facet to egoista, wykorzystujący naiwność 

ludzką. Poza tym przystojni mężczyźni, posiadający piękne żony, 

nie adorują starych i nieatrakcyjnych kobiet, chyba że mają w tym 

jakiś interes. A tu chodzi o coś poważniejszego niż sprzedaż 

wynalezionych przez niego narzędzi kuchennych. 

Migoczące światło zasygnalizowało koniec przerwy, więc Eve, 

sącząc szampana, rozparła się wygodnie w fotelu. 

- Jego żona zna prawdę. Ona jest kluczem do zagadki, nie on. 

Gdybym to ja prowadziła śledztwo, skupiłabym się na niej. Tak, 

przeprowadziłabym długą rozmowę z Christiną Vole. 

- Widzę, że sztuka cię wciągnęła. 

- Opiera się na ciekawym pomyśle. 

Kurtyna się podniosła, ale Roarke obserwował żonę, nie scenę. 

Jest najbardziej fascynująca ze wszystkich kobiet, myślał. Jeszcze 

kilka godzin temu miała na sobie mundur poplamiony krwią, na 

szczęście nie własną. Sprawa, w wyniku której krew znalazła się na jej 

ubraniu, zakończyła się krótko po tym, jak się rozpoczęła. Eve zaledwie 

w godzinę udało się wyśledzić zabójcę i wydobyć od niego zeznania. 

Nie zawsze jednak szło jej tak gładko. Walka o sprawiedliwość 

często wysysała z niej ostatnie siły, nie mówiąc już o tym, ile razy 

ryzykowała przy tym życie. 

background image

J.D. ROBB 

Upór to tylko jedna z wielu podziwianych przez niego wspaniałych 

cech żony. 

A teraz jest tutaj, tylko jego. Piękna, ubrana w elegancką czarną 

suknię i jak zawsze skromna. Z biżuterii miała na sobie tylko 

diament, który jej kiedyś podarował, a który teraz spływał między 

jej piersiami jak łza, no i oczywiście obrączkę. 

Chłonęła sztukę chłodnym wzrokiem policjantki, zapewne ana­

lizując dowody, motywy i charaktery, tak jakby to czyniła przy 

prowadzeniu własnego dochodzenia. Jak zwykle nie umalowała ust, 

ale jej wyrazistej twarzy z dumnie uniesionym podbródkiem nie 

było to potrzebne. 

Patrzył jak usta żony zaciskają się, jak mruży oczy, w których 

pojawiło się szczególne zainteresowanie, ponieważ na podium dla 

świadków stanęła Christina Vole i niespodziewanie zaczęła składać 

zeznania obciążające człowieka, którego nazywała swoim mężem. 

- Ona coś knuje. Mówiłam ci, że trzyma coś w zanadrzu. 

Roarke pieścił palcami kark żony, 

- Mówiłaś. 

- Ona kłamie - mruknęła. - Nie do końca, ale częściowo tak. 

Co z tym nożem? On się nim skaleczył. Ale to nie jest najważniejsze. 

Nóż to tylko przykrywka. Nie jest rzeczywistym narzędziem 

zbrodni, którego, tak na marginesie, nie włączono do rejestru 

dowodów. To błąd. Ale jeśli się skaleczył, krojąc chleb - a wszyscy 

wierzą, że tak było - po co im ten nóż? 

- Skaleczył się umyślnie, żeby uwiarygodnić krew na koszuli 

albo, tak jak twierdzi, była to sprawa przypadku. 

- Zresztą nieistotne, jak było. To tylko zasłona dymna. - Brwi 

Eve utworzyły jedną linię. - Och, jest dobry - jej głos przybrał 

gardłowy ton, zaczął wibrować niechęcią, jaką czuła do Leonarda 

Vole'a. - Popatrz, jak stoi w... co to jest? 

- Ława oskarżonych. 

- Tak, stoi tam, udając zaszokowanego i przybitego jej zeznaniem. 

- A nie jest? 

- Coś mi tu się nie zgadza. Ale spróbuję to rozwikłać. 

Obserwowała rozwój akcji, jej nagłe niespodziewane zwroty, 

czując przy tym miły dreszczyk podniecenia. Przed poznaniem 

Roarke'a nigdy nie była w teatrze. Oczywiście od czasu do czasu 

10 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

oglądała telewizję albo dawała się wyciągać swojej przyjaciółce Mavis 

do holograficznego kina, ale teraz musiała przyznać, że oglądanie gry 

aktorów na żywo sprowadza całe widowisko na wyższy poziom. 

Miała wrażenie, że pogrążona w mroku, patrząc w dół na scenę, 

jest częścią przedstawienia, jednak nie do tego stopnia, żeby 

obawiać się końcowego rezultatu. 

Po prostu nie czuję się odpowiedzialna, pomyślała. To nie do 

niej przecież zwróciła się z prośbą o pomoc bogata wdowa, która 

dała się naiwnie wyprowadzić w pole. Dzięki temu Eve mogła nieźle 

się bawić, oglądając, jak ktoś inny rozwiązuje zagadkę. 

Jeśli przyszłość potoczy się po myśli Roarke'a - a rzadko bywa 

inaczej - ta bogata wdowa będzie umierała na tej scenie sześć 

wieczorów w tygodniu przez bardzo długi czas ku uciesze domoros­

łych detektywów z widowni. 

- On nie jest tego wart - mruknęła z rozdrażnieniem, na tyle 

pochłonięta akcją, że poruszało ją zachowanie bohaterów. - Ona 

się poświęca i udaje przed ławą przysięgłych oportunistkę, zimną 

wyrachowaną zdzirę. Bo go kocha. Ale on na to nie zasługuje. 

- Można by pomyśleć - odezwał się Roarke - że raczej go w tej 

chwili zdradziła i skazała na szubienicę. 

- E... Posłuchaj, co mówi. Zeznaje tak, aby wyszło na to, że to 

ona jest zła. Na kogo patrzą teraz przysięgli? Na nią. Ona znajduje 

się w centrum zainteresowania, nie on. Bardzo sprytnie pomyślane. 

Gdyby chociaż był tego wart... Czy ona tego nie rozumie? 

- Oglądaj dalej, a się dowiesz. 

- Więc mi chociaż powiedz, czy właściwie rozumuję. 

Pochylił się i pocałował ją w policzek. 

- Nie. 

- Nie? Mylę się? 

- Nic więcej ci nie powiem, a jeśli nie przestaniesz ze mną 

rozmawiać, przegapisz ważne sceny. 

Rzuciła mężowi złe spojrzenie, niemniej zamilkła, przyglądając 

się, jak dalej toczy się akcja. Oczy stanęły jej w słup, kiedy 

ogłoszono werdykt uniewinniający oskarżonego. Ach, te ławy 

przysięgłych, pomyślała z sarkazmem. Nie można na tych ludziach 

polegać. Gdyby na miejscu przysięgłych znalazło się dwunastu 

zwyczajnych policjantów, natychmiast skazaliby sukinsyna. Wypo-

11 

background image

J.D. ROBB 

wiadała głośno tę myśl, patrząc zarazem na Christinę Vole prze­

dzierającą się przez niechętny jej tłum obserwatorów na sali sądowej. 

Pokiwała głową z aprobatą, gdy kobieta na scenie przyznała się 

przed obrońcą Vole'a do oszustwa. 

- Ona wiedziała, że Vole jest winny. Wiedziała, ale skłamała, 

chcąc go ratować. Idiotka. Przecież on ją i tak porzuci. Tylko patrz. 

Eve spojrzała na śmiejącego się głośno męża. 

- Co cię tak rozbawiło? 

- Sądzę, że pani Christie bardzo by cię polubiła. 

- A to kto, do cholery? Cicho. Idzie Vole. Zobacz, jaki jest 

pewny siebie. 

Leonard Vole przeszedł przez salę sądową wyraźnie zadowolony 

z wyroku uniewinniającego. Na jego ramieniu opierała się szczupła 

brunetka. Jeszcze jedna kobieta, zdziwiła się Eve. A to niespodzianka. 

Widząc, że Christina rzuca się w stronę Vole'a, zapewne pragnąc 

go objąć, Eve poczuła najpierw współczucie dla tej kobiety, potem 

złość na nią. 

Patrzyła z odrazą, jak Vole arogancko odtrąca Christinę, obser­

wowała zdumienie i wyraz niedowierzania w jej oczach, gniew sir 

Wilfreda. Tego się spodziewała, ale musiała przyznać, że aktorzy 

zagrali tę scenę perfekcyjnie. 

Nagle wstała. 

- Cholera! 

- Siadaj. - Roarke rozradowany zachowaniem żony, pociągnął ją 

z powrotem na fotel w tym momencie, gdy na scenie Christina Vole 

porwała leżący na stoliku z dowodami rzeczowymi nóż i wbiła go 

w serce nikczemnego męża. 

- Cholera - powtórzyła Eve. - Tego się nie spodziewałam. 

Wymierzyła sprawiedliwość. 

No, no, pomyślał Roarke, Agata Christie byłaby zachwycona 

reakcją Eve. Sir Wilfred powtórzył jej słowa. Wokół Christiny Vole 

zebrała się grupa osób, próbujących odciągnąć ją od leżącego 

mężczyzny. 

- Coś mi się tu nie zgadza. -Eve znowu poderwała się na nogi, ale 

teraz jej puls tętnił już innym ry trnem. Ujęła mocno barierkę obydwiema 

dłońmi, a oczy wbiła w scenę. - Coś się stało. Jak mogę się tam dostać? 

- Eve, to przedstawienie. 

12 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- To nie jest gra. - Odepchnęła krzesło i wybiegła z loży. Roarke 

zobaczył, że jeden z klęczących przy ciele statystów podnosi się 

i wpatruje z niedowierzaniem w swoje zakrwawione ręce. 

Dogonił żonę i chwycił ją za ramię. 

- Tędy. Tam jest winda. Prowadzi prosto za kulisy. - Wystukał 

kod. Z pewnej odległości dobiegł ich krzyk kobiety. 

- Czy tak jest napisane w sztuce? - zapytała Eve, gdy wsiadali 

do windy. 

- Nie. 

- W porządku. - Wydobyła z torebki komunikator. - Tu porucz­

nik Eve Dallas. Przyślijcie karetkę. Teatr New Clobe, róg Broadway 

i Trzydziestej Ósmej. Stan ofiary i obrażenia na razie nieznane. 

Wrzuciła komunikator z powrotem do torebki. W tej samej chwili 

rozsunęły się drzwi windy i ich oczom ukazała się scena pogrążona 

w całkowitym chaosie. 

- Zbierz wszystkich na zapleczu i postaraj się zapanować nad nimi. 

Nikt z obsługi i obsady nie może opuścić budynku. Policz ich, dobrze? 

- Zajmę się tym. 

Rozdzielili się, Eve przecisnęła się na scenę. Ktoś był na tyle 

przytomny, że spuścił kurtynę, ale nadal znajdowało się tu co 

najmniej tuzin osób demonstrujących różne odmiany histerii. 

- Proszę się odsunąć - rozkazała. 

- Niech ktoś wezwie lekarza. - Blondynka o zimnym spojrzeniu, 

która grała żonę Vole'a, stała na środku, przyciskając obie dłonie 

do piersi. - Och, Boże. Niech ktoś sprowadzi lekarza. 

Eve przykucnęła przy mężczyźnie leżącym twarzą zwróconą do 

podłogi. Po sekundzie już wiedziała, że jest za późno na pomoc. 

Wstała i wyciągnęła odznakę. 

- Porucznik Eve Dallas, policja nowojorska. Proszę, żeby wszyscy 

się cofnęli. Niczego nie należy dotykać i usuwać ze sceny. 

- To był wypadek. - Aktor, odtwórca roli sir Wilfreda, ściągnął 

z głowy perukę. Makijaż rozpływał mu się na spoconej twarzy. -

Straszliwy wypadek, 

Eve spojrzała w dół na kałużę krwi i wbity w ciało aktora aż po 

trzonek kuchenny nóż. 

- Znajdujemy się w miejscu zbrodni. Proszę się nie zbliżać. 

Gdzie, do diabła, jest ochrona? 

13 

background image

J.D. ROBB 

Wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia kobiety, o której nadal 

myślała jako o Christinie Vole. 

- Powiedziałam, cofnąć się. - Gdy spostrzegła, że z bocznego 

wejścia wychodzi Roarke w towarzystwie trzech umundurowanych 

mężczyzn, dała mu sygnał. 

- Zabierz tych ludzi ze sceny. Odizoluj ich w oddzielnych 

pomieszczeniach. Pewnie są tu jakieś garderoby lub coś w tym 

rodzaju. Niech ich ktoś pilnuje. To samo dotyczy obsługi. 

- Czy on nie żyje? 

- Tak. W przeciwnym wypadku musiałby otrzymać nagrodę 

aktora roku. 

- Trzeba zapewnić bezpieczeństwo publiczności. Miej to na uwadze. 

- Zajmij się tym. Może uda ci się znaleźć Mirę, przydałaby mi się. 

- Zabiłam go. - Blondynka cofnęła się dwa kroki, podnosząc 

dłonie i wpatrując się w nie. - Zabiłam go - powtórzyła i zemdlała. 

- Wspaniale. Roarke? 

- Zajmę się nią. 

- Pan -Eve wymierzyła palcem w pierś jednego ze strażników -

przeprowadzi tych ludzi do garderób. I niech pan pilnuje, żeby tam 

zostali. A pan - zwróciła się stanowczym tonem do następnego -

zacznie zbierać pracowników i techników. Obstawcie wyjścia. 

Nikogo nie wpuszczać i nie wypuszczać. 

Jakaś kobieta zaczęła płakać, rozległy się podniesione męskie 

głosy wyrażające sprzeciw. Eve policzyła do pięciu, podniosła 

odznakę i krzyknęła: 

- Proszę o spokój! Prowadzę tu dochodzenie i jeśli ktoś będzie 

mi je utrudniał, zostanie przewieziony do najbliższego aresztu. 

A teraz proszę natychmiast opuścić scenę! 

- Idziemy. - Brunetka, która w sztuce pojawiła się na końcu jako 

kochanka Vole'a, przeszła obojętnie nad ciałem zemdlonej Chris-

tiny. - Niech dwóch silnych panów podniesie naszą gwiazdę. Muszę 

się czegoś napić. - Rozejrzała się dokoła chłodnymi zielonymi 

oczami. - Czy to dozwolone, pani porucznik? 

- Byleby nie w tym miejscu. 

Eve zadowolona sięgnęła po komunikator. 

- Porucznik Eve Dallas. - Ponownie przykucnęła przy ciele 

zmarłego. - Przyślijcie mi tu zaraz ekipę dochodzeniową. 

14 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

fcve. - Przez scenę biegła doktor Mira. - Roarke powiedział 

mi... - spojrzała na ciało i zamilkła. - Wielki Boże - westchnęła 

i popatrzyła na Eve. — Co mogę zrobić? 

Na razie nic. Nie mam przy sobie aparatury. Peabody jest już 

w drodze. Wezwałam ekipę dochodzeniową i pogotowie. Do czasu 

[cli przyjazdu jesteś tu lekarzem i przedstawicielem policji. Przykro 

mi, że zepsułam ci wieczór. 

Mira potrząsnęła głową i pochyliła się nad zmarłym. 

- Uważaj na krew. Zatrzesz ślady i zniszczysz sobie suknię. 

- Jak to się stało? 

Widziałyśmy to samo. Odwołując się do własnej spostrzegaw­

czości, zaryzykuję stwierdzenie, że narzędziem zbrodni był nóż. -

l!ve rozłożyła ręce. - Nie mam przy sobie nawet najprostszych 

lorebek do zabezpieczenia dowodów. Gdzie, do diabla, jest Peabody? 

Zła, że dopóki nie zjawi się asystentka z potrzebnymi rzeczami, 

nie może rozpocząć prawdziwych oględzin, okręciła się i dostrzegła 

Roarke'a. 

- Zastąpisz mnie tu, Mira? 

Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w lewy róg sceny. 

- Powiedz mi, jak miała wyglądać ta scena z nożem. Jak on 

działa? - zapytała męża. 

- To atrapa. Ostrze chowa się, gdy się go wciska w twardą 

powierzchnię. 

- Ale tak nie stało się tym razem - mruknęła. - Ofiara? Jak brzmi 

jego prawdziwe nazwisko? 

- Draco. Richard. Bardzo gorący człowiek. Choć teraz pewnie 

już znacznie ostygł. 

- Czy dobrze go znałeś? 

- Niezbyt. Widzieliśmy się kilka razy na gruncie towarzyskim. 

Znana mi jest przede wszystkim jego kariera zawodowa. - Roarke 

włożył ręce do kieszeni i zaczął się huśtać na piętach, przyglądając się 

oczom zmarłego, w których rysowało się zdumienie. - Cztery razy 

zdobył glownąnagrodę Tony Awards, a filmy, w których grał, zbierały 

zawsze świetne recenzje. Był gwiazdą kina i teatru już od kilku 

dobrych lat. Mówiło się o nim - ciągnął -że jest nieznośny, arogancki 

i dziecinny. Podrywacz. Lubił chemiczne środki pobudzające, które 

raczej nie znajdują się w policyjnym wykazie dozwolonych używek. 

15 

background image

J.D. ROBB 

- A kobieta, która go zabiła? 

- To Areena Mansfield. Wspaniała aktorka. Bardzo spokojna 

kobieta, całym sercem oddana zawodowi. Cieszy się w kręgach 

aktorskich wielkim szacunkiem. Mieszka i gra przede wszystkim 

w Londynie, ale ze względu na tę sztukę przeniosła się do Nowego 

Jorku. 

- Kto ją do tego namówił? 

- W pewnym stopniu ja sam. Znamy się od wielu lat. Ale - dodał 

wpychając ręce głębiej w kieszenie - nie spałem z nią. 

- Nie pytałam o to. 

- Owszem, pytałaś. 

- Skoro tak, to bawimy się dalej. Dlaczego z nią nie spałeś? 

Roarke uśmiechnął się. 

- Początkowo dlatego, że była zamężna. Potem, gdy już jej stan 

cywilny się zmienił... - musnął palcem brodę Eve - ja z kolei się 

ożeniłem. Moja żona nie wyobraża sobie, że mógłbym sypiać 

z innymi kobietami. Na ten temat ma bardzo wyraźnie sprecyzowane 

poglądy. 

- Zapamiętam to sobie - zapewniła, zastanawiając się jednocześ­

nie, co powinna w tym momencie zrobić. - Znasz większość 

aktorów, a przynajmniej coś o nich wiesz. Będę chciała porozmawiać 

z tobą na ich temat później. - Westchnęła, przybrawszy oficjalny ton. 

- Nie ma sprawy. Czy wydaje ci się możliwe, że to był wypadek? 

- Wszystko może się zdarzyć. Najpierw jednak muszę zbadać 

nóż. Nie mogę tknąć go palcem, dopóki nie zjawi się Peabody. 

Lepiej już idź do swoich ludzi i podtrzymuj ich na duchu. Miej 

oczy szeroko otwarte. 

- Czy zgłaszasz się z oficjalną prośbą o pomoc w dochodzeniu? 

- Nie, nic z tych rzeczy. - Mimo tragicznych okoliczności 

poczuła, że usta jej drżą, gotując się do uśmiechu. - Poprosiłam 

tylko, żebyś miał oczy szeroko otwarte. - Stuknęła go palcem 

w pierś. - I nie wchodź mi w drogę. Jestem teraz na służbie. 

Odwróciła się, słysząc za sobą ciężkie stąpanie. Taki odgłos 

wydają tylko buty policyjne. 

Te na nogach Peabody były tak wypucowane, że Eve dostrzegła 

ich połysk nawet ze sceny. Asystentka, ubrana w zapiętą pod szyję 

zimową kurtkę i czapkę policyjną osadzoną na ciemnych prostych 

16 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

włosach pod przepisowym kątem, zbliżała się do przełożonej 

zamaszystym krokiem. 

Spotkały się przy ciele ofiary. 

- Witam panią doktor - Peabody zwróciła się do Miry, po czym 

zerknęła na leżącego denata i zasznurowała usta. - Wygląda na to, 

że przedstawienie premierowe się udało. 

Eve wyciągnęła rękę po służbową torbę z przyborami, potrzebnymi 

do zabezpieczenia śladów zbrodni. 

- Włącz magnetofon, Peabody. 

- Tak jest. - Rozgrzana światłem jupiterów asystentka zrzuciła 

Z siebie kurtkę, zwinęła ją i odłożyła na bok. Następnie przymocowała 

mikrofon magnetofonu do kołnierzyka munduru. 

- Gotowe- zawiadomiła Eve, wkładającą w tym momencie 

ochraniacze na ręce i nogi. 

- Porucznik Eve Dallas, z miejsca zbrodni, scena teatru New 

(ilobe. Asystują inspektor Delia Peabody i doktor Charlotte Mira. 

Ofiara nazywa się Richard Draco, jest mężczyzną rasy mieszanej, 

wiek około pięćdziesiątki. 

Rzuciła Peabody plik torebek służących do przechowywania 

w nich dowodów przestępstwa. 

- Przyczyną zgonu jest pchnięcie nożem, pojedyncza rana. Ilość 

krwi wskazuje na to, że nóż trafił w serce. 

Przykucnęła i wyjęła nóż z ciała. 

- Rana została zadana narzędziem wyglądającym na zwykły 

kuchenny nóż o ostrzu długości około sześciu centymetrów. 

- Zmierzę go i zapieczętuję, pani porucznik. 

- Jeszcze nie - mruknęła Eve. Przez chwilę przyglądała się 

nożowi, następnie sięgnęła po mikrookulary i znowu uważnie go 

obejrzała. - Wstępne oględziny nie wskazują istnienia mechanizmu 

do cofania się. To nie jest atrapa. 

Przesunęła okulary na czoło. 

- Jeśli to nie atrapa, to nie można mówić o wypadku. - Przekazała 

nóż Peabody. - Mamy więc do czynienia z morderstwem. 

background image

r Potrzebuję twojej pomocy - powiedziała Eve do doktor Miry. 

Ekipa zdejmująca odciski zakończyła już pracę na scenie, a ciało 

Drąca umieszczone w foliowej torbie policyjnej znajdowało się 

w drodze do kostnicy. 

- Co mogę dla ciebie zrobić? 

- Kilkunastu funkcjonariuszy spisuje nazwiska i adresy widzów. -

Nie chciała myśleć o nadgodzinach i górach papierkowej roboty, 

które będą towarzyszyły przesłuchaniu ponad dwóch tysięcy świad­

ków. - Chciałabym jednak zacząć przesłuchania od aktorów, aby 

jak najszybciej ich wypuścić. Inaczej zaczną mnie straszyć ad­

wokatami. 

Na oczach publiczności, myślała, przyglądając się scenie i rzędom 

wyściełanych miękkim welwetem foteli, w których jeszcze niedawno 

siedzieli pochłonięci przebiegiem akcji widzowie. 

Zabójca dobrze sobie wszystko obmyślił. 

- Twoja obecność działa kojąco - ciągnęła. - Zależy mi, żebyś 

uspokoiła Areenę Mansfield. 

- Zrobię, co będę mogła. 

- Dziękuję. Peabody, ty zostajesz ze mną. 

Przeszła przez scenę w stronę kulis. Kręcili się tam przede 

wszystkim policjanci. Cywili albo poutykano po pokojach, albo zbili 

się w małe bezradne grupki. 

- Czy mamy jakieś szanse, żeby utrzymać do rana prasę z daleka? 

Peabody spojrzała na przełożoną powątpiewająco. 

- Raczej zerowe. 

- Halo, posterunkowy. - Eve pomachała do jednego z funk­

cjonariuszy. - Proszę postawić straż przy każdym wyjściu. 

18 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Już to zrobiliśmy. 

- Ustawcie też kogoś wewnątrz. Nikomu nie wolno opuścić 

budynku, nawet policjantowi. Nikogo nie wpuszczajcie, zwłaszcza 

dziennikarzy. Zrozumiano? 

- Tak jest. 

Za kulisami ciągnął się korytarz. Eve poszła tam i popatrzyła na 

rząd drzwi, nieco rozbawiona złotymi gwiazdami przytwierdzonymi 

do niektórych z nich. Odczytywała tabliczki z nazwiskami i w końcu 

zatrzymała się przed tą z nazwiskiem Mansfield. Zapukała tylko 

raz, po czym weszła. 

Uniosła wysoko brwi, widząc Roarke'a siedzącego na niebieskiej 

leżance i trzymającego za rękę Areenę. 

Aktorka jeszcze nie usunęła scenicznego makijażu i choć łzy 

wyrzeźbiły w nim ciemne smugi, nadal jej uroda budziła zachwyt. 

Spojrzała w stronę wchodzącej Eve i w jej oczach natychmiast 

pojawił się strach. 

- O Boże, o mój Boże. Będę aresztowana? 

- Zadam pani tylko lalka pytań, pani Mansfield. 

- Nie pozwolili mi się przebrać. Powiedzieli, że nie wolno. Jego 

krew. - Dłonie gwiazdy złożone w pięści drżały. - Nie mogę tego 

znieść. 

- Przykro mi. Doktor Mira, proszę pomóc pani Mansfield pozbyć 

się kostiumu. Peabody go spakuje. 

- Oczywiście. 

- Roarke, proszę, wyjdź. - Eve odwróciła się do drzwi i otworzyła 

je-

- Nie martw się Areeno, pani porucznik wszystko wyjaśni. -

Uścisnął rękę kobiety, wstał i przeszedł obok żony. 

- Prosiłam cię, żebyś miał oczy otwarte, anie żebyś się przymilał 

do podejrzanych. 

- Uspokajanie rozhisteryzowanej kobiety nie należy do najmil­

szych zajęć. - Głośno wypuścił powietrze. - Przydałby mi się 

kieliszek brandy. 

- Więc jedź do domu i napij się. Nie wiem, jak długo mi tu 

jeszcze zejdzie. 

- Myślę, że to, czego mi trzeba, znajdę na miejscu. 

- Lepiej wracaj do domu - powtórzyła. - Nic tu po tobie. 

19 

background image

J.D. ROBB 

- Nie ma mnie na liście osób podejrzanych - zaczai spokojnie -

za to jestem właścicielem tego teatru, sądzę więc, że mam prawo 

sam zadecydować o tym, czy zostać, czy nie. 

Musnął palcem policzek żony i opuścił garderobę. 

- Jak zawsze - mruknęła, zamykając za nim drzwi. 

Rozejrzawszy się dokoła, doszła do wniosku, że bogate i obszerne 

pomieszczenie, w którym się znajdowała, mylnie nazywano gar­

derobą. Przede wszystkim w oczy rzucała się długa kremowa 

toaletka, na której w równym rzędzie stały rozliczne słoiczki, tubki 

i buteleczki. Szerokie potrójne lustro oświetlone było podłużnymi 

żarówkami. 

W pokoju stała też sofa, kilka wygodnych krzesełek, auto-

kucharz, lodówka oraz komputer i mały wideofon. W szafie 

ściennej, której drzwi były teraz rozsunięte, wisiały kostiumy 

i cywilne ubrania. I tu też, podobnie jak na toaletce, panował 

wzorowy porządek. 

Na każdym stoliku, a także w kilku miejscach na podłodze stały 

wazony z kwiatami, których mocny zapach przywodził Eve na myśl 

ceremonię zaślubin. Albo pogrzeb. 

- Dziękuję. Dziękuję pani bardzo. - Areena drżała lekko, kiedy 

Mira pomagała jej założyć długą białą suknię. - Nie wiem, ile 

jeszcze potrafiłabym znieść ten... Chciałabym zmyć makijaż. -

Sięgnęła dłonią gardła. - Chciałabym poczuć się sobą. 

- Proszę bardzo. - Eve usiadła w jednym z wygodnych krzeseł. -

To przesłuchanie będzie nagrywane. Czy pani rozumie? 

- Niczego nie rozumiem. - Areena usadowiła się na wyściełanym 

stołeczku przed toaletką. - Mam wrażenie, że śpię, a mój umysł nie 

nadąża za wydarzeniami. 

- To właściwa reakcja - zapewniła ją doktor Mira. - W takich 

sytuacjach dobrze jest opowiedzieć ze szczegółami o wydarzeniu, 

które spowodowało szok. To pozwala oswoić się z emocjami 

i w rezultacie zmniejszyć ich natężenie. 

- Tak, chyba ma pani rację. - Areena, patrząc w lustro, przeniosła 

wzrok na Eve. - Chce mi pani zadawać pytania i ma to być 

zarejestrowane. Dobrze, chcę mieć to już za sobą. 

- Włącz magnetofon, Peabody. Porucznik Eve Dallas, prze­

słuchuję Areenę Mansfield, znajdujemy się w jej garderobie 

20 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

w teatrze New Globe. Obecni są inspektor Delia Peabody i doktor 

Charlotte Mira. 

Podczas gdy Areena zmywała z twarzy makijaż, Eve wyrecytowała 

formułkę o jej prawach i obowiązkach. 

- Proszę potwierdzić, że mnie pani zrozumiała, pani Mansfield. 

- Tak. To następna część koszmaru. - Zamknęła oczy, próbując 

wyobrazić sobie rozlegle, kojące łąki. Widziała tylko krew. -

Czy on naprawdę nie żyje? Czy Richard naprawdę nie żyje? 

- Tak. 

- Zabiłam go. Pchnęłam nożem. - Jej ciałem od ramion w dół 

wstrząsnął dreszcz. - Wielokrotnie - ciągnęła, otwierając oczy 

i napotykając w lustrze wzrok Eve - przynajmniej tuzin razy 

powtarzaliśmy tę scenę. Bardzo się staraliśmy, by nadać jej 

odpowiednią ekspresję. Co się stało? Dlaczego nóż się nie schował? -

W oczach aktorki po raz pierwszy pojawił się błysk gniewu. - Jak 

mogło do tego dojść? 

- Proszę mnie przez to przeprowadzić. Przez tę scenę. Jest pani 

Christiną. Ochraniała pani męża, kłamała ze względu na niego. 

Zrujnowała się pani dla niego. Potem, po tylu poświęceniach, on 

panią odtrąca i odchodzi z inną, młodszą kobietą. 

- Kochałam go. Miałam obsesję na jego punkcie - mój kochanek, 

mój mąż, moje dziecko, wszystko w jednej osobie. - Uniosła 

ramiona.- Christiną kochała Leonarda Vole'a ponad wszystko. 

Wiedziała, jaki jest i co zrobił. Ale to nie miało dla niej znaczenia. 

Oddałaby za niego życie, tak głęboka i obsesyjna była jej miłość. 

Już spokojniejsza Areena wyrzuciła do kosza zużyte chusteczld 

i okręciła się na stołeczku. Miała twarz bladą jak prześcieradło, 

oczy czerwone i opuchnięte, a jednak nadal była piękna. 

- W takim momencie zrozumie ją każda kobieta siedząca na 

widowni. Nawet jeśli nie przeżyła podobnej miłości, w głębi duszy 

pragnie jej doświadczyć. Więc kiedy do Christiny dociera wreszcie, 

że po tym wszystkim, co zrobiła dla męża, on z taką obojętnością 

ją porzuca, kiedy w końcu pojmuje, kim on naprawdę jest, chwyta 

za nóż. 

Areena uniosła dłoń złożoną w pięść, tak jakby ściskała w niej 

trzonek noża. 

- Rozpacz? Nie, ona jest człowiekiem czynu. Nigdy nie była 

21 

background image

J.D. ROBB 

pasywna. To nakaz chwili, impuls, przeszywający ją aż do szpiku 

kości. Wbija w niego nóż i zarazem go obejmuje. Miłość i nienawiść, 

obydwa te uczucia w swej skrajnej formie rozszarpują w tej jednej 

chwili jej serce. 

Spojrzała na uniesioną dłoń i wtedy dłoń zaczęła drżeć. 

- Boże! Boże! - Nagłym zrywem zwróciła się do szuflady przy 

toaletce i otworzyła ją. 

Eve poderwała się, a jej ręka zamknęła się stanowczo na 

nadgarstku aktorki. 

- To... to... papieros - wyjąkała. - Wiem, że nie wolno tu palić, 

ale ja muszę. - Odepchnęła dłoń policjantki. - Do cholery, muszę 

zapalić! 

Eve zajrzała do szuflady. Leżała tam paczka drogich papierosów. 
- To się nagrywa. Takie zachowanie jest niedopuszczalne. - Ale 

odsunęła się. 

- Moje nerwy. - Areena bezskutecznie mocowała się z zapal­

niczką. Doktor Mira podeszła do niej i delikatnie podała jej ogień. -

Dziękuję. - Aktorka zaciągnęła się mocno, po czym powoli wypuś­

ciła dym. - Przepraszam. Na co dzień nie jestem taka... miękka. 

Teatr bardzo szybko rozprawia się z mięczakami. 

- Wyśmienicie daje sobie pani radę - pocieszyła ją Mira cichym 

i spokojnym głosem. - Rozmowa z porucznik Dallas pani pomoże. 

- Nie wiem, co mam mówić. - Areena popatrzyła ufnie na Mirę, 

na co Eve raczej nie mogła liczyć. - To się po prostu zdarzyło. 

- Gdy podniosła pani nóż - przerwała jej Eve - czy zauważyła 

pani w nim coś dziwnego? 

- Dziwnego? - Aktorka zamrugała oczami, ponownie skupiając 

wzrok na policjantce. - Nie. Znajdował się tam, gdzie miał być, 

trzonkiem zwrócony w moją stronę, żebym nie traciła czasu, 

podnosząc go, a ruch wbijania został wykonany szybko i bez 

przeszkód. Chwyciłam go, chwilę przytrzymałam, żeby widownia 

mogła zobaczyć ostrze. Miało na nie paść światło, tak aby stal 

zalśniła. Potem pchnęłam. Od stołu do Richarda były tylko dwa 

kroki. Chwyciłam go za ramię powyżej łokcia, lewą ręką. Przy­

trzymałam. Odsunęłam prawą rękę... a potem zadałam cios -

skończyła po następnym głębokim zaciągnięciu się papierosem. -

Wówczas pod wpływem uderzenia powinna rozerwać się torebka 

22 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

ze sztuczną krwią. Następnie mieliśmy stać jakiś czas blisko siebie 

i dopiero po chwili reszta aktorów miała podbiec do mnie i próbować 

mnie odciągnąć. 

- Co panią łączyło z Richardem Drakiem? 

- Słucham? - Oczy Areeny zalśniły zdziwieniem. 

- Co łączyło panią z Drakiem? Proszę opisać wasz związek. 

- Z Richardem? - Areena zacisnęła usta, a jej dłoń wędrowała 

między piersiami w górę i w dół, aby następnie zbliżyć się do gardła, 

co mogło sprawiać wrażenie, że słowa, które miały się przez nie 

przecisnąć, utknęły tam i powodowały ból. - Znamy się od kilku 

lat, pracowaliśmy ze sobą już wcześniej, ostatnio w Londynie przy 

produkcji „Twice Owned". 

- A kontakty osobiste? 

Areena zawahała się. Trwało to sekundę, niemniej Eve dostrzegła 

tę chwilę zastanowienia i zanotowała w pamięci. 

- Byliśmy dość zaprzyjaźnieni - odparła aktorka. - Jak powie­

działam, znamy się od lat. Ostatnio media londyńskie wymyśliły 

sobie romans między nami. Ponieważ graliśmy w sztuce, która była 

romansem, w sumie cieszył nas ten rozgłos. Dzięki niemu bilety 

lepiej się sprzedawały. Wtedy byłam mężatką, ale to nikomu nie 

przeszkadzało opowiadać o mnie i Richardzie niestworzone rzeczy. 

Bawiło nas to. 

- Ale nie było prawdą? 

- Byłam zamężna, a poza tym na tyle rozsądna, żeby wiedzieć, 

że Richard nie jest typem mężczyzny, dla którego warto rozbijać 

małżeństwo. 

- Ponieważ? 

- Jest wyśmienitym aktorem. Był - poprawiła się, przełykając 

z trudem ślinę i zaciągając się gasnącym już papierosem. - Ale nie 

był najlepszym człowiekiem. Och, wiem, że to brzmi okrutnie. -

Znowu położyła rękę na gardle. - Czuję się okropnie, mówiąc to, 

ale ja... ja chcę być szczera. Boję się. Przeraża mnie, że pani pomyśli, 

iż pragnęłam tego, co się stało. 

- W tym momencie staram się nie myśleć, tylko słucham. Proszę 

opowiedzieć mi o Richardzie Dracu. 

- Dobrze, dobrze. - Nabrała powietrza, a następnie zaczęła ssać 

papierosa, jakby to była słomka do napojów. - Zresztą jeśli nie ja, 

23 

background image

J.O. ROBB 

lo inni pani powiedzą. Richard dbał tylko o siebie. Był typowym 

egocentrykiem, jak wielu... większość z nas w tym środowisku. Nie 

miałam mu tego za złe. I cieszyłam się możliwością pracy z nim. 

- Czy zna pani kogoś, kto podobnie jak pani nie uważał go za 

najlepszego człowieka, a przy tym miał mu to za złe? 

- Wydaje mi się, że Richard obraził lub zranił wszystkich 

pracujących nad tym spektaklem. - Przycisnęła pałce do kącika oka, 

jakby chcąc zmniejszyć rosnące w nim ciśnienie. - Oczywiście 

słyszałam plotki o kłótniach, skargi, ciche przekleństwa i grożenie. 

To przecież teatr. 

tZ ve szybko nabrała przekonania, że teatr to skupisko pomyleń-

ców. Aktorzy zalewali się łzami, wygłaszali wzniosłe mowy 

w sytuacji, gdy każdy, nawet mierny adwokat, poradziłby im 

odpowiadać tylko tak lub nie, a następnie nabrać wody w usta. Oni 

jednak namiętnie rozprawiali o śmierci kolegi, a wielu udało się 

uczynić z niej dramat, w którym sobie przydzielili główną rolę. 

- W dziewięćdziesięciu procentach wszystko to są brednie, 

Peabody. 

- Domyślam się. - Peabody oglądała pomieszczenie za kulisami, 

próbując zajrzeć we wszystkie kąty naraz. - Ale niektóre rzeczy mi 

się podobają. Te światła, holograficzne obrazy i kostiumy. Są 

naprawdę ciekawe, jeśli lubi się stroje z innej epoki. Czy nie 

uważasz, że to musi być wspaniałe uczucie stać na scenie przed 

taką masą ludzi? 

- Raczej przerażające. Chyba zwolnimy publiczność, zanim co 

poniektórzy zaczną nam przypominać o przysługujących im prawach 

obywatelskich. 

- Nienawidzę tego. 

Eve uśmiechnęła się kpiąco, przeglądając notatnik. 

- Rysuje się nam tu interesujący obraz ofiary. Nikt tak naprawdę 

nie chce powiedzieć tego na głos, jednak odnosi się wyraźne 

wrażenie, że Richard Draco był niełubiany. Wszyscy milczą na ten 

temat, ale dają to do zrozumienia, oczywiście przy okazji roniąc 

łzy. Rozejrzę się, a ty idź i każ policjantom wypuścić publiczność. 

Sprawdź tylko, czy mamy aktualne adresy wszystkich i czy 

24 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

świadków poinformowano o ich obowiązkach. Umów się z nie­

którymi na przesłuchania na jutro. 

- Mają się zjawić w komendzie czy my do nich pojedziemy? 

- Na razie będziemy dobre i my ich odwiedzimy. Gdy to 

wszystko zakończysz, jesteś wolna. Do pracy przyjdź na ósmą. 

Peabody przestąpiła z nogi na nogę. 

- A ty? Idziesz do domu? 

- Kiedyś w końcu pójdę. 

- Mogę na ciebie zaczekać. 

- Nie ma sensu. Wolę, żebyś odpoczęta i miała jutro energię. 

Tylko nie zapomnij umówić się ze świadkami. Chcę przesłuchać 

w najkrótszym czasie jak największą liczbę osób. 1 oczywiście 

jeszcze raz porozmawiam z Areeną Mansfield. 

- Tak jest. Wspaniała kreacja - dodała Peabody, przyglądając 

się przełożonej. - Lepiej szybko oddaj tę suknię do czyszczenia, bo 

krew wsiąknie w nią na dobre. 

Eve popatrzyła po sobie i gniewnie wykrzywiła usta. 

- Nienawidzę pracować w cywilnym ubraniu. - Odwróciła się 

i poszła w głąb korytarza znajdującego się za kulisami. Zatrzymała 

się przy policjancie pilnującym drzwi do jakiegoś pokoju. 

- Klucz. - Wyciągnęła dłoń, na co funkcjonariusz wyjął go 

z torebki na dowody rzeczowe. - Czy ktoś próbował się tu dostać? 

- Tylko inspicjent. Ale poszedł sobie grzecznie, gdy mu powie­

działem, że mam rozkaz nikogo nie wpuszczać. 

- Dobrze. Idź na scenę i powiedz specom od daktyloskopii, że 

będą mogli tu wejść za jakieś dziesięć minut. 

- Tak jest. 

Kiedy została sama, otworzyła podwójne drzwi. Ze zmarszczonymi 

brwiami wodziła wzrokiem po pudełku cygar, staromodnym telefonie 

i kilku innych przedmiotach ustawionych starannie w miejscu 

oznaczonym plakietką „Gabinet sir Wilfreda". 

Nieco dalej znajdowały się rekwizyty, które miały zostać wyko­

rzystane w scenie w barze. Miejsce przeznaczone na przedmioty ze 

sceny w sali sądowej ziało pustką. Sądząc po panującym tu 

porządku, inspicjent starannie wywiązywał się ze swoich obowiąz­

ków, a rzeczy, które już nie były potrzebne na scenie, od razu 

odstawiał na miejsce. 

25 

background image

J.D. ROliB 

Ktoś tak dokładny nie pomyliłby kuchennego noża z atrapą, 

- Porucznik Dallas? 

Eve obejrzała się i zobaczyła wyłaniającą się z cienia od strony 

kulis młodą brunetkę, tę, która pojawiła się dopiero w ostatniej 

odsłonie sztuki. Zamieniła kostium na zwykły czarny dres i rozpuściła 

włosy, które teraz opadały swobodnie na plecy. 

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam pani w pracy. - Mówiła 

z miękkim południowym akcentem, uśmiechając się przy tym lekko. 

Podeszła bliżej. - Chciałam zamienić z panią parę słów. Pani 

podwładna poinformowała mnie, że jestem wolna. Przynajmniej na 

razie. 

- Zgadza się - Eve przypomniała sobie program, który przeczytała 

już po dokonaniu morderstwa - panno Landsdowne. 

- Carly Landsdowne. A w tym tragicznym przedstawieniu 

Diana. -Rozejrzała się dookoła zielonymi oczami. - Mam nadzieję, 

że nie podejrzewa pani Pete'a o to, że miał coś wspólnego z tym, 

co się stało z Richardem. Stary Pete nie skrzywdziłby muchy, nawet 

gdyby wleciała mu do ucha. 

- Pete to inspicjent? 

- Tak. I jest nieszkodliwy jak wszyscy inspicjenci. Czego nie 

można powiedzieć o reszcie naszego małego cyrku. 

- Najwyraźniej. Czy chce pani porozmawiać o czymś kon­

kretnie? 

- Chcę tylko powiedzieć to, czego, jak sądzę, nikt inny pani nie 

powie, przynajmniej nie teraz. A mianowicie, wszyscy nienawidziliś­

my Richarda. 

- Włącznie z panią? 

- Och, naturalnie. - Powiedziała to i uśmiechnęła się promien­

nie. -Rozpychał się łokciami i szedł po trupach, byleby tylko uwaga 

świata skierowana była na niego, a nie na kogoś innego. Poza sceną 

był złośliwym małym robakiem. Jego świat kręcił się tylko wokół 

własnego ego. 

Lekko wzruszyła ramionami. 

- W końcu i tak od kogoś by to pani usłyszała, więc pomyślałam 

sobie, że nie stanie się nic złego, jeśli ja to pani powiem, Przez 

krótki czas byliśmy kochankami. Nasz romans zakończył się kilka 

tygodni temu małą paskudną scenką. Richard lubował się w takich 

26 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

scenach, a tę odegrał perfekcyjnie. Miała miejsce podczas pierwszej 

próby kostiumowej. 

- Domyślam się, że z panią zerwał. 

- Zgadza się. - Kobieta powiedziała to niedbale, ale ponury 

błysk w jej oczach upewnił Eve, że nadal szarpie nią złość na 

wspomnienie tego faktu. - Wychodził ze skóry, żeby mnie zauroczyć, 

a kiedy mu się to udało, robił z kolei wszystko, żeby mnie poniżyć 

na oczach kolegów. A to jest moja pierwsza sztuka na Broadwayu. 

Rozejrzała się i uśmiechnęła przybrawszy minę ostrą jak po­

tłuczone szkło. 

- Pani porucznik, byłam naiwna, ale bardzo szybko dojrzałam. 

Nie chcę udawać i nie powiem, że jest mi przykro z powodu śmierci 

Richarda, chociaż uważam, że nie był wart tego, żeby go zabijać. 

- Czy pani go kochała? 

- W tym momencie mojego życia i kariery nie ma miejsca na 

miłość, ale dałam się... oszołomić. Podobnie jak kobieta, którą gram 

w sztuce. Wątpię, żeby ktokolwiek związany z tym przedstawieniem 

nie żywił jakiejś urazy do Richarda. Chciałam sama opowiedzieć 

o swojej. 

- Doceniam to. Powiedziała pani, że panią poniżył. W jaki sposób? 

- W ostatniej scenie, tej, gdy razem z nim wchodzę na salę 

sądową i gdzie następuje spotkanie z Christiną, przerwał mi, kiedy 

wypowiadałam moją kwestię. Zaczął rzucać się po scenie, wrzesz­

cząc, że moja gra jest bez wyrazu. 

Zacisnęła usta i zmrużyła oczy. 

- Powiedział, że jest pozbawiona pasji i stylu podobnie jak to, 

co robię w łóżku. Nazwał mnie pozbawioną mózgu lalunią, która 

brak talentu próbuje zatuszować średnią urodą i ładnymi piersiami. 

Carly leniwym ruchem odsunęła włosy na tył głowy, co bardzo 

kontrastowało z furią malującą się w jej oczach. 

- Powiedział też, że choć przez jakiś czas go bawiłam, to ogólnie 

jestem nudna i jeśli nie postaram się grać lepiej, on postara się, 

żeby zastąpiono mnie kimś innym. 

- Zaskoczył panią całkowicie? 

- To był podły gad. Jak wąż uderzał niespodziewanie szybko 

i uciekał, bo był tchórzem, Odcięłam mu się kilka razy, ale nie 

wykorzystałam wszystkich możliwości. Zaskoczył mnie, a poza tym 

27 

background image

J.D. ROBB 

byłam wówczas zmieszana. Richard zszedł ze sceny i zamknął się 

w swojej garderobie. Asystent reżysera poszedł go uspokoić, a my 

kontynuowaliśmy próbę z jego zastępcą. 

- Kto to był? 

- Michael Proctor. Okazał się bardzo dobry. 

- I jeśli sztuka będzie szła dalej, to on będzie grał Vole'a? 

- Jest to pytanie do producentów, nie do mnie. Ale nie zdziwiła­

bym się, gdyby Proctor dostał tę rolę, przynajmniej na jakiś czas. 

- Dziękuję za informacje, panno Landsdowne ly.ckla Eve, 

uważając w duchu, że tego rodzaju niewymuszone wyznania są 

zawsze podejrzane. 

- Nie mam nic do ukrycia. - Carly ponownie wzruszyła ramio­

nami, patrząc na Eve dużymi zielonymi oczami. - A nawet gdybym 

miała, przypuszczam, że szybko by to pani odkryła. Od kilku 

miesięcy słyszę plotki o żonie Roarke'a, policjantce. Nie uważa 

pani, że trzeba wiele bezczelności, żeby na morderstwo wybrać 

wieczór, gdy znalazła się pani na widowni? 

- Bezczelnością jest odebranie komuś życia. Będę z panią 

w kontakcie, panno Landsdowne. 

- Nie wątpię. 

Eve czekała, aż kobieta zniknie za kulisami. 

- Jeszcze jedno - zatrzymała ją w ostatnim momencie. 

- Słucham? 

- Chyba nie przepada pani także za Areeną Mansfield? 

- Nie żywię do niej żadnych bliżej sprecyzowanych uczuć. -

Carly potrząsnęła głową i uniosła jedną brew. - Dlaczego pani pyta? 

- Nie przejęła się pani zbytnio, kiedy zemdlała. 

Kobieta uśmiechnęła się tak promiennie, że zapewne błysk jej 

białych zębów byłoby widać w ostatnich rzędach. 

- Zrobiła to z wielką gracją, nie uważa pani? Aktorom, pani 

porucznik, nie można ufać. 

Potrząsając niedbale włosami, odeszła. 

—•

 Więc - mruknęła Eve - kto tu gra? 

- Pani porucznik. -Żwawymkrokiem podeszła do Evc policjant­

ka z ekipy zdejmującej odciski. Jej obszerny kombinezon ochronny 

szeleścił przy każdym ruchu. - Mam tu małą zabaweczkę, której 

zapewne zechce się pani przyjrzeć. 

28 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- No, no. - Eve odebrała od policjantki zapieczętowaną torebkę, 

w której znajdował się nóż. Przyjrzała się mu z zaciśniętymi 

ustami, po czym placem dotknęła przez plastik ostrza, chcąc 

sprawdzić, czy się cofa. - Gdzie to pani znalazła... - zerknęła 

na plakietkę przypiętą do szarego kombinezonu - pani Lombowsky? 

- W wazonie z różami. Ładne kwiaty i na dodatek prawdziwe. 

Pełno ich tam, jak na jakimś pogrzebie. W garderobie Areeny 

Mansfield. 

- Dobra robota. 

- Dziękuję, pani porucznik. 

- Czy wiecie, gdzie teraz znajduje się pani Mansfield? 

- W pokoju rekreacyjnym. Razem z pani asystą. 

- Peabody? 

- Nie. Pani mężem. - Lombowsky czekała, aż Eve przestanie 

przyglądać się uważnie nożowi, po czym odważyła się unieść brwi. 

Po raz pierwszy dopiero co widziała z bliska Roarke'a i uznała, że 

wart jest grzechu. 

- Niech pani wraca do pracy, Lombowsky. 

- Natychmiast, pani porucznik. 

Eve zeszła ze sceny, natykając się po drodze na Peabody 

wychodzącą z garderoby. 

- Umówiłam się już na cztery przesłuchania. 

- Dobrze. Musimy zmienić plany na dzisiaj.- Eve uniosła 

atrapę noża. - Znaleźli to w garderobie Mansfield w wazonie 

z różami. 

- Zamierzasz ją oskarżyć? 

- Adwokat uwolni ją, zanim zdążę dowieźć ją na komendę. 

Dziwne posunięcie, nie sądzisz? Zabiła go na oczach całego teatru, 

po czym rekwizyt ukryła we własnej garderobie. Bardzo sprytne 

albo bardzo głupie. - Eve okręciła w rękach torebkę, w której 

znajdowała się atrapa noża. - Zobaczmy, co powie Mansfield? 

Gdzie jest pokój rekreacyjny? 

- Piętro niżej. Możemy zejść po schodach. 

- Miałaś kiedyś do czynienia z aktorami. Znasz ich? 

- Jasne. Wyznawcy Wolnej Ery interesują się wszystkimi rodza­

jami sztuki. Moja matka, gdy była ze mną w ciąży, występowała 

w małym teatrze, a dwóch kuzynów zajmuje się aktorstwem 

29 

background image

J.D. ROBB 

zawodowo. Występują w teatrze i w telewizji. Moja hubka grała 

w San Francisco. I jeszcze... 

- Dobrze, wystarczy. - Eve zbiegała po schodach, potrząsając 

głową. - Nie rozumiem, jak możesz znieść obecność tylu osób 

w swoim życiu.? 

- Lubię ludzi - odparła radośnie Peabody. 

- Dlaczego? 

Ponieważ nie było to pytanie, na które trzeba odpowiedzieć, 

Peabody pominęła je milczeniem. 

- Ty też ich lubisz. Udajesz tylko opryskliwą. 

- Nic nie udaję, jestem opryskliwa. Jeśli zdecyduję się puścić 

Mansfield wolno albo zmusi mnie do tego jej adwokat, będę chciała, 

żebyś za nią poszła. Jeśli wróci do domu i tam pozostanie, wezwiesz 

policjantów i każesz im obserwować dom. Mamy wyslarczające 

powody, żeby ją śledzić. Chcę wiedzieć, dokąd chodzi i co robi. 

- Mam sprawdzić jej przeszłość? 

- Nie, sama to zrobię. 

Eve otworzyła drzwi do pokoju rekreacyjnego. Jak wszystko, co 

należało do Roarke'a, był urządzony luksusowo. To oczywiste, że 

pragnął, aby aktorzy czub się tutaj komfortowo i nie żałował na to 

pieniędzy. 

Sala podzielona była na dwie części, w których stały pluszowe 

kanapy oraz obsługujące gości roboty, autokucharz, jak podejrzewała, 

z pełnym menu, a także lodówka ze szklanymi drzwiami wyładowana 

napojami. Obok znajdował się mały zgrabny stolik, a na nim 

komputer. 

Roarke, zdaniem Eve, w pozie nieco zbyt swobodnej, siedział 

obok Areeny Mansfield, obracając w dłoniach szklankę z brandy. 

Gdy spojrzał na wchodzącą żonę, oczy mu zalśniły, co z jakiegoś 

powodu przypomniało jej ich pierwsze spotkanie. 

Wtedy nie opiekował się osobą podejrzaną o morderstwo. Sam 

był podejrzany. 

Jego usta ułożyły się teraz do leniwego, pewnego siebie uśmiechu. 

- Cześć, Peabody - powiedział, ale jego oczy nadal spoczywały 

na Eve. 

- Muszę zadać pani jeszcze ldika pytań, pani Mansfield. 

Areena zamrugała powiekami i zamachała dłońmi. 

30 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Och, sądziłam, że na dzisiaj już skończyłyśmy. Roarke właśnie 

zorganizował mi samochód, który ma mnie odwieźć do wynajętego 

mieszkania. 

- Samochód może poczekać. Włącz nagrywanie, Peabody. Czy 

potrzebuje pani, żebym przypomniała o przysługujących pani 

prawach, pani Mansfield? 

- Ja... - Drżąca dłoń kobiety oparła się na gardle i tam pozostała. -

Nie. Nie wiem tylko, co więcej mogę pani powiedzieć. 

- Czy pani to poznaje? - Eve rzuciła na stół nóż w zapieczęto­

wanej torebce. 

- To wygląda jak... - Areena wyciągnęła dłoń, potem złożyła ją 

w pięść i cofnęła. - To jest rekwizyt. To ten nóż powinien 

znajdować się na scenie, kiedy... Och, Boże. Gdzie go pani 

znalazła? 

- W pani garderobie, w wazonie z różami. 

- Nie, nie. - Areena bardzo powoli pokręciła głową. Skrzyżowała 

ręce na piersi. - To niemożliwe. 

Jeśli ona gra, myślała Eve, robi to wyjątkowo dobrze. Oczy 

aktorki w tym czasie zamgliły się, usta i palce dłoni drżały. 

- Nie tylko możliwe, to jest fakt. Jak on się tam znalazł? 

- Nie wiem. Nie mam pojęcia. - W nagłym przypływie energii 

Areena poderwała się. Jej oczy nie były już zamglone, tylko 

przepełnione wściekłością. - Ktoś go tam podrzucił. Ktoś, kto 

zamienił noże. Oni chcą, żeby to mnie oskarżono o zabicie Richarda. 

Chcą, żebym za to cierpiała. Czy nie wystarczy, o Boże, czy nie 

wystarczy, że go zabiłam? 

Niczym lady Macbeth wyciągnęła rękę przed siebie, jakby 

wpatrując się w krew, której już tam nie było. 

- Dlaczego - głos Eve był zimny i obojętny - po prostu ktoś nie 

wyrzucił noża gdziekolwiek, choćby do śmietnika? Dlaczego ukrył 

go w pani garderobie? 

- Nie wiem... kto mógłby mnie tak nienawidzić. A Richard... -

Na policzkach aktorki pojawiły się pierwsze łzy. - Roarke. Znasz 

mnie. Proszę, pomóż mi. Powiedz jej, że nie potrafiłabym zrobić 

czegoś tale straszliwego, 

- Jakakolwiek jest prawda, Eve do niej dotrze. - Roarke wstał, 

pozwalając Areenie oprzeć się na swoim ramieniu i płakać. Sam 

31 

background image

J.D. ROBB 

ponad jej głową popatrzył na Eve. - Możesz być tego pewna. 

Prawda, pani porucznik? 

- Jesteś jej adwokatem? - warknęła Eve, na co jej mąż tylko na 

znak zdziwienia uniósł brwi. 

- Kto oprócz pani miał dostęp do garderoby, pani Mansfield? 

- Nie wiem. Tak naprawdę wszyscy, aktorzy i pracownicy. Nie 

zamykałam jej. To niewygodne. - Z głowa nadal spoczywającą na 

ramieniu Roarke'a nabrała głęboko powietrza. 

- Kto przysłał pani czerwone róże i kto je przyniósł do garderoby? 

- Nie wiem. Dostałam tyle kwiatów. Odbierała je garderobiana. 

Od posłańca. Ludzie wchodzili i wychodzili. Dopiero pół godziny 

przed rozpoczęciem przedstawienia zabroniłam kogokolwiek wpusz­

czać, pragnęłam się przygotować. 

- Wracała pani do garderoby po scenie początkowej i potem 

jeszcze kilkakrotnie w czasie trwania przedstawienia. 

- To prawda. - Już spokojniejsza Areena oderwała się od 

Roarke'a i spojrzała prosto na Eve. -Zmieniam kostium pięciokrot­

nie. Za każdym razem była ze mną moja garderobiana. 

Eve wyciągnęła notes. 

- Jak ona się nazywa? 

- Tricia, Tricia Beets. Ona pani powie, że nie chowałam nigdzie 

żadnego noża. Ona to potwierdzi. Proszę ją zapytać. 

- Zrobię to. Moja asystentka odwiezie panią do domu. 

- Jestem wolna? 

- Na razie tak. Skontaktuję się z panią. Peabody, wyłącz 

nagrywanie i odwieź panią Mansfield. 

- Tak jest. 

Areena pochwyciła płaszcz przewieszony przez róg sofy i podała 

go Roarke'owi. Sposób, w jaki to uczyniła, wzbudził w Evc podziw. 

W jej ruchach było tyle kobiecości i gracji, że nie tylko Roarke, 

ale każdy mężczyzna podałby jej płaszcz bez zastanowienia. 

- Proszę znaleźć zabójcę, pani porucznik. Bardzo lego pragnę. 

Ale nawet wtedy, gdy przestępca poniesie karę, ja i tak nie zapomnę, 

że Richard zginął z mojej ręki. Nie zapomnę tego nigdy. 

Wyciągnęła rękę do Roarke'a. 

- Dziękuję ci. Nie przeszłabym przez to bez ciebie. 

- Odpocznij, Areeno. 

32 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Mam nadzieję, że mi się to uda. - Opuściła pokój ze zwieszoną 

głową, Peabody wyszła za nią. 

Eve, marszcząc czoło, wzięła torebkę z nożem i włożyła ją do 

służbowej torby z przyborami. 

- Pani Mansfield wyraźnie żałuje, że z nią nie spałeś. 

- Tak sądzisz? 

Rozbawiony głos męża sprawił, że wyprostowała się dumnie. 

- A ty, jak widzę, jesteś cały z tego powodu w skowronkach. 

- Mężczyźni to świnie. — Podszedł do niej i pogładził po 

policzku. - Zazdrosna, kochana Eve? 

- Gdybym była zazdrosna o każdą kobietę, z którą spałeś, lub 

o te, które o tym marzą, moja twarz na zawsze przybrałaby kolor żółci. 

Chciała się odwrócić, odpychając jego rękę, ale on chwycił ją za 

ramię. 

- Ręce zatrzymaj przy sobie. 

- Nie ma takiej potrzeby. - Złapał ją za drugie ramię i przyciągnął 

stanowczo do siebie. Na jego twarzy rysowało się rozbawienie, 

a także czułość, której, niestety, nie umiała się oprzeć. - Kocham 

cię, Eve. 

- Tak, tak. 

Roześmiał się, pochylił i ugryzł ją lekko w dolną wargę. 

- Ty moja romantyczna wariatko. 

- Wiesz, jaki jest twój problem, chłoptasiu? 

- No jaki? 

- Jesteś chodzącym orgazmem. - Z zadowoleniem przyglądała 

się, jak jego oczy robią się szerokie ze zdumienia. 

- To chyba nie była pochwała. 

- Masz rację. - Rzadko udawało się jej powiedzieć coś, co 

zdzierało z mężowskiej twarzy maskę pewności siebie. Tym bardziej 

teraz cieszyło ją jego zmieszanie. - Idę porozmawiać z garderobianą 

Mansfield, sprawdzić, czy potwierdzi jej wersję. Potem będę już 

wolna. W drodze do domu przejrzę życiorysy podejrzanych. 

Roarke sięgnął po płaszcze. 

- Przypuszczam, że będziesz zbyt zajęta, żeby pracować-

powiedział, najwyraźniej odzyskawszy już równowagę. 

- Czym? 

Podał jej płaszcz, zanim sama zdążyła po niego sięgnąć. Mrug-

33 

background image

J.D. IIOBH 

nąwszy więc, odwróciła się i wetknęła ramiona w rękawy. Potem 

wydała z siebie zdławiony okrzyk, gdy złożył jej na ucho szczególnie 

wyrafinowaną propozycję. 

- Nie uda ci się tego uczynić na tylnym siedzeniu limuzyny. 

- Chcesz się założyć? 

- Daję dwadzieścia. 

Uścisnął jej dłoń. 

- Umowa stoi. 

Przegrała, ale nie żal jej było straconych pieniędzy. 

„Jeśli ma to być zrobione, kiedy ma być zrobione, lepiej, żeby 

było zrobione szybko ". 

Cóż, stało się, zostało zrobione dobrze i szybko. Morderstwo? 

A może, tak jak postać z pewnej szkockiej sztuki podobna do 

Christiny Vole, nie jestem tylko wykonawcą? 

To niedorzeczność, że nagrywam moje przemyślenia, Ale są one 

tak nachalne, nie dające spokoju, że nawet dziwią się, iż świat ich 

nie słyszy. Mam nadzieję, że gdy wypowiem je na głos, nieco 

ucichną. Muszą ucichnąć, zostać pogrzebane. To, co robię, jest 

ważne. Muszę mieć nerwy ze stali. 

Ryzyko zostało rozważone, zanim zabójstwo się dokonało, ale nikt 

nie mógł przewidzieć, jakie to uczucie zobaczyć człowieka martwego 

i krwawiącego na środku sceny. Był taki nieruchomy. Nieruchomy 

w świetle reflektorów. 

Najlepiej o tym nie pamiętać. 

Czas teraz pomyśleć o sobie, o ostrożności i przebiegłości. 

O spokoju. Aby uniknąć błędów. Nie mogę ich teraz popełnić. 

Wyciszę swoje myśli, ukryję głęboko. 

Choć wyrywają się, by krzyczeć z radości. 

Richard Draco nie tyje. 

lvi ąjąc na uwadze stan oprzyrządowania znajdującego się na 

komendzie, Eve postanowiła zaoszczędzić sobie frustracji i sprawdzić 

podejrzanych na sprzęcie domowym. Roarke uwielbia swoje zabawki, 

nic więc dziwnego, że w porównaniu z komputerem i systemem 

komunikacyjnym w ich domu rupiecie z komendy sprawiały 

wrażenie, jakby pochodziły z ubiegłego stulecia. 

Co zresztą nie było dalekie od prawdy. 

Przemierzając swoje biuro z drugą już filiżanką kawy, Eve 

słuchała komputera przekazującego podstawowe dane z życia 

Areeny Mansfield. 

Areena Mansfield, prawdziwe imię i nazwisko Jane Stoops, 

urodzona 8 listopada 2018 roku, Wichita, Kansas. Rodzice, Adalaide 

Munch i Joseph Stoops, rozwiedzeni w 2027. Brat Donald Stoops 

urodzony 12 sierpnia 2022 roku. 

Z obowiązku wysłuchała informacji o wykształceniu - standar­

dowy scenariusz, czego Eve mogła się domyślić, kiedy tylko 

usłyszała, że Mansfield wstąpiła do nowojorskiego Instytutu Dra­

matycznego w wieku lat piętnastu. 

Korzystała z każdej okazji, żeby tylko wyrwać się z Kansas. Eve 

wcale się jej nie dziwiła. Co można robić w Kansas z tym zbożem 

i kukurydzą? 

Areena bardzo wcześnie rozpoczęła karierę artystyczną, najpierw 

jako modelka, potem aktorka drugoplanowa w teatrze, po czym miał 

miejsce krótki epizod w Hollywood i wreszcie nastąpił powrót na 

stałe do teatru. 

35 

background image

J.D. ROBB 

-

 Bla, bla, bla - Eve podeszła do komputera. - Sprawdź akta 

kryminalne, wszystkie przypadki aresztowań... 

Przetwarzanie... 

Komputer przystąpił do pracy, cicho szumiąc. E\'e przypomniała 

sobie bezużyteczną górę układów scalonych z komendy i uśmiechnęła 

się kpiąco. 

- Trzeba wyjść za milionera, żeby mieć dostęp do porządnego 

sprzętu. 

Poszukiwanie zakończone... 

Posiadanie nielegalnych substancji, New Los Angeles, 2040. 

- No, wreszcie coś konkretnego. - Zaintrygowana usiadła za 

biurkiem. - Dalej. 

Wyrokiem sądu oskarżona została wysłana na przymusową kurację 

odwykową. Odbyła ją w Centrum Rehabilitacyjnym KeithaRicharda, 

New Los Angeles. 

Oskarżenie o zażywanie narkotyków i zakłócanie porządku 

publicznego, Nowy Jork, 2044. Powtórna kuracja, tym. razem 

w klinice Nowe Życie, Nowy Jork. 

Brak innych danych w kartotece. 

-

 Wystarczą te. Jakie narkotyki zażywała? 

Przetwarzanie... W obydwu przypadkach mieszanka ekstazy 

i zonera. 

-

 Po tym dopiero odlatywałaś, co? 

Nie rozumiem polecenia. Proszę sformułować je inaczej... 

-

 Nieważne. Wyszukaj i podaj listę miejsc zamieszkania i datę 

zawarcia związku małżeńskiego. 

36 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Przetwarzanie... Areena Mansfield i liwderic Peters zawarli 

związek małżeński w czerwcu 2048, New Los Angeles, rozwiedli się 

w kwietniu 2049 za obopólną zgodą. Areena Mansfield i Lawrence 

Barislol zawarli związek małżeński we wrześniu 2053, Londyn, 

Wielka Brytania. Prośba o rozwód złożona przez panią Mansfield 

w styczniu 2057. Uzyskała- go bez sprzeciwu. Bezdzietna. 

-

 W porządku. Wyszukaj i podaj listę przedstawień, w których 

wraz z Mansfield występował Richard Draco. 

Przetwarzanie... Spektakl ,.Broken Wings", off-Broadway, wy­

stawiany od maja do października 2038. Areena Mansfield i Richard 

Draco, obydwoje w drugoplanowych rolach. Sztuka telewizyjna 

„Die for Love", New Los Angeles, 2040. Sztuka wideo „Check 

Matę", Nowy Jork, luty 2044. Sztuka „Twice Owned", wystawiana 

od lutego 2054 do czerwca tego samego roku, Londyn. 

-

 Interesująca zbieżność dat - mruknęła do siebie Eve, wyciągając 

dłoń do kota, który właśnie wskoczył na jej biurko. Kiedy Galahad 

rozkładał się wygodnie tuż przed monitorem, Eve patrzyła na 

Roarke'a wychodzącego z biura obok. 

- Nie mówiłeś mi, że Areena brała narkotyki. 

- Brała to właściwe słowo, Czy to istotne? 

- Wszystko jest istotne. Jesteś pewien, że jej zażywanie nar­

kotyków należy do przeszłości? 

- Z tego, co wiem, nie bierze co najmniej od dwunastu lat. -

Przysiadł na brzegu biurka, a Galahad natychmiast podsunął mu 

łepek do pogłaskania. - Nie wierzy pani w możliwość pozbycia się 

nałogu, pani porucznik? 

- Przecież wyszłam za ciebie, zapomniałeś? 

Widząc, że się uśmiecha, przekrzywiła głowę. 

- Nie wspominałeś też, że Areena i Draco przez lata razem 

pracowali. 

- Nie pytałaś. 

- Zachodzi zbieżność między datami jej aresztowań i ich 

wspólnymi występami. 

- Ach. Hm. - Roarke, drapiąc kota za uchem, wprowadzał go 

w stan ekstazy. 

37 

background image

J.D. ROBB 

- Co naprawdę ich łączyło, Roarke? 

- Mogli mieć romans. Przynajmniej takie plotki krążyły po 

Londynie. Poznałem Areenę kilka lat temu, gdy już była mężatką 

i mieszkała w Anglii. Nie widziałem jej w towarzystwie Drąca do 

czasu, kiedy zająłem się obsadzaniem sztuki. - Wzruszył ramionami, 

po czym wypił resztkę kawy. 

- Jeśli zacznę sprawdzać Drąca, okaże się, że on też był 

oskarżony o zażywanie narkotyków? 

- Bardzo prawdopodobne. Natomiast Areena, nawet jeśli nadal 

się narkotyzuje, robi to bardzo dyskretnie. Przychodziła przecież na 

wszystkie próby i zachowywała się normalnie, bez żadnych histerii. 

Co innego Draco, ale mimo wszystko on też pracował. Jeśli tych 

dwoje coś łączyło, trzymali to w tajemnicy. 

- Tylko że takie tajemnice szybko wychodzą na jaw. Ktoś 

z pewnością zauważył, że skłaniają się ku sobie. Dodaj narkotyki 

i wszystko nabiera innych barww. 

- Chcesz, żebym to sprawdził? 

Podniosła się, pochyliła, prawie dotykając własnym nosem 

nosa męża. 

- Nie. I powtórzę to raz jeszcze na wypadek, gdybyś miał jakieś 

wątpliwości. Nie. Rozumiesz? 

- Zdaje się, że tak. Za kilka godzin mam w San Francisco 

posiedzenie. Summerset wie, jak się ze mną skontaktować, gdybyś 

mnie potrzebowała. 

Na dźwięk nazwiska napuszonego służącego Eve skrzywiła się 

z niechęcią płynącą prosto z serca. 

- Nie będę. 

- Wrócę około dziewiątej wieczorem. - Wstał i pogładził ją 

pieszczotliwie w okolicach biodra. - Zadzwonię, jeśli zebranie się 

przedłuży. 

Pojęła to jako zapewnienie, że nie będzie sama w nocy - sama 

z koszmarami. 

- Nie musisz się o mnie martwić. 

- Ale ja to lubię. 

Pochylił się, żeby ją pocałować w policzek, ale Eve, nie­

spodziewanie, przyciągnęła go pożądliwie do siebie. Z satysfakcją 

stwierdziła, że jego oczy ciemnieją, a oddech robi się krótszy. 

38 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- A to w jakim celu? 

- Lubię to - odparła i podniosła pustą filiżankę po kawie. - Do 

zobaczenia. - Posłała mu uśmiech przez ramię i wyszła do kuchni 

przyrządzić sobie następną kawę. 

odsłuchała wiadomości z sekretarki domowej, z wideokomu, 

z sekretarki w samochodzie i na komendzie. Policzyła, że od północy 

nadeszło do niej dwadzieścia trzy sygnały. Wszystkie od dzien­

nikarzy. Zawierały cały wachlarz podstępnych sposobów mających 

na celu wyciągnięcie od niej informacji. Były wśród nich pochwały, 

błagania, lekkie pogróżki, a nawet propozycje przekupstwa. Sześć 

razy nagrała się z różnych miejsc i z rosnącym napięciem Nadine 

Furst z Kanału 75. 

Były przyjaciółkami, obydwie jednak rozumiały, że w biznesie 

obowiązują pewne zasady. Nadine chciała mieć na wyłączność 

rozmowę w cztery oczy z prowadzącym śledztwo w sprawie 

zabójstwa Richarda Drąca. Eve pragnęła odnaleźć zabójcę. 

Wykasowała wszystkie wiadomości, przekazała Peabody infor­

mację, że ma być dyspozycyjna, po czym odebrała zwięzłą wiado­

mość, którą przysłał jej kapitan Whitney. 

Była naprawdę prosta. Eve ma natychmiast zjawić się w jego biurze. 

Dochodziła ósma. 

Whitney nie kazał jej czekać. Wprowadzono ją do niego od razu, 

kiedy tylko się pojawiła. Akurat rozmawiał przez wideofon. 

Z niecierpliwością bębnił palcami po biurku, a gdy ją zobaczył, 

uniósł rękę i wskazał krzesło. Nie przerwał rozmowy, dalej mówił 

spokojnym, ale stanowczym głosem, przy czym wyraz jego szerokiej 

ciemnej twarzy pozostawał nieodgadniony. 

- Informacje dla prasy podamy o czternastej. Nie, sir, nie 

możemy wcześniej. Doskonale zdaję sobie sprawę, że Richard 

Draco był osobą znaną i że media domagają się szczegółów. Podamy 

je o drugiej. Zbieramy jeszcze dane. Jej raport mam na biurku -

rzucił, kierując wzrok na Eve. 

Szybko wstała i podała mu do ręki dyskietkę. 

- Skontaktuję się, kiedy tylko przeanalizuję sytuację. - Po raz 

pierwszy, odkąd Eve weszła, twarz komisarza wykrzywił grymas 

39 

background image

J.D. ROBB 

poirytowania. - Burmistrzu Bianci, nieważne, czy Draco był, czy 

nie byt wielkim artystą, ważne, że nie żyje, To było zabójstwo 

i śledztwo zostanie poprowadzone bardzo energicznie i z pośpiechem. 

Zgadza się. O czternastej - powtórzył, potem zakończył transmisje 

i ściągnął z głowy słuchawki. - Politycy - sieknął tylko. 

Odchylił się w krześle i potarł kark. 
- Czytałem wstępny raport z zeszłego wieczoru. Mamy mor­

derstwo? 

- Tak, sir. Już wkrótce powinny napłynąć wyniki autopsji. 

Usta Whitneya ułożyły się na kształt czegoś, co prawie przypo­

minało uśmiech. 

- Nie przepada pani za teatrem, Dallas? 

- Wystarczającą dawkę rozrywki mam na ulicy. 

- Cały świat jest sceną - mruknął. - Pewnie już pani wie, że 

ofiara była osobą znaną. Śmierć Drąca, okoliczności i nazwijmy 

to - dramatyczna otoczka stanowią wydarzenie dnia. Wielkie 

wydarzenie. Mówi się o nim na Ziemi i poza nią. O Dracu, 

Mansfield, Roarke'u i o pani. 

- Roarke nie ma z tą sprawą nic wspólnego- powiedziała 

spokojnie Eve, miotając jednocześnie w myśli najgorsze prze­

kleństwa. 

- Jest właścicielem teatru, wybrał tę, a nie inną sztukę, a z informa­

cji, które już do mnie dotarły, wnioskuję, że to on, a nie kto inny 

obsadził Drąca i Mansfield. Czy potwierdza to pani, pani porucznik? 

- Tak, sir. Chciałabym jednak zauważyć, panie komisarzu, że 

gdybyśmy łączyli z Roarkiem zbrodnie dokonane w miejscach, 

których jest właścicielem, mój mąż byłby powiązany niemal z każdym 

policjantem i przestępcą na Ziemi i jeszcze z ich polową poza Ziemią. 

Tym razem Whitney uśmiechnął się od ucha do ucha. 

- Ciekawe spostrzeżenie. Jednakże - uśmiech zniknął - w tym 

akurat przypadku nie można pominąć ani jego, ani pani osoby. 

Znajdowała się pani na widowni w czasie, gdy dokonano zabójstwa. 

Jest pani świadkiem. Wolę sądzić, że to dla nas korzystne. Na 

szczęście zareagowała pani natychmiast, przez co całe wydarzenie 

wygląda lepiej. Jednak media nie dadzą nam spokoju, 

- Z całym dla nich szacunkiem, sir, media zawsze czegoś się 

czepiają. 

40 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Whitney przemilczał tę uwagę. 

- Domyślam się, że widziała już pani niektóre z porannych 

tytułów. 

Widziała. Zaraz za nagłówkami typu „Draco umiera dla sztuki" 

ciągnęły się denerwujące komentarze w stylu: 

„Haniebna zbrodnia! Znany aktor Richard Draco brutalnie zakłuty 

nożem. Morderstwa dokonano pod nosem słynnej pani detektyw 

z wydziału zabójstw nowojorskiej policji, Eve Dallas". 

Od samego początku była przekonana, że nie uda się uniknąć 

przecieków do prasy. 

- Przynajmniej o tym, że jestem żoną Roarke'a, wspominają 

dopiero w trzecim akapicie. 

- Wykorzystają i panią, i jego, żeby podnieść temperaturę. 

Zdawała sobie z tego sprawę i była wściekła. 

- Pracowałam już pod presją prasy, komisarzu. 

- To prawda. - Odezwał się brzęczyk wideofonu. Whitney 

uciszył go, wciskając guziczek z napisem zajęte. - Dallas, to nie 

jest normalne zabójstwo. To jest sprawa publiczna. Musi pani bardzo 

starannie przygotować się na spotkanie z prasą o drugiej. Proszę 

pamiętać, że wplątani w sprawę aktorzy będą grali przed kamerą. 

Ponieważ artyści zazwyczaj charakteryzują się dużą wyobraźnią, 

należy się spodziewać, że cała historia nabierze dodatkowych barw. 

Oparł się o krzesło i kilka razy poklepał dłonią po udzie. 

- Mam świadomość, że zazwyczaj nie przejmujecie się mediami. 

Ale w tym przypadku musicie się z nimi liczyć. Proszę, aby do 

czasu konferencji o czternastej nie udzielała pani nikomu żadnych 

wywiadów. 

- Tak, sir. 

- Zależy mi na tym, żeby śledztwo zakończyło się jak najszybciej. 

Już dzwoniłem do prosektorium z prośbą o pośpiech przy autopsji. 

Proszę działać zgodnie z przepisami, ale szybko. Czy Areena 

Mansfield wynajęła adwokata? 

- Jeszcze nie. 

- Interesujące. 

- Nie przypuszczam, żeby taki stan rzeczy długo się utrzymał. 

Była wstrząśnięta, ale odnoszę wrażenie, że zwróci się o pomoc do 

adwokata, kiedy tylko nieco oprzytomnieje. Garderobiana potwier-

41 

background image

J.D. ROBB 

dza, że była z Mansfield w czasie wszystkich zmian kostiumów. 

Nie do końca jej wierzę. Ta kobieta ubóstwia Mansfield. Tymczasem 

sprawdzam przeszłość wszystkich członków zespołu teatralnego 

Wraz z pracownikami obsługi. To mi zajmie jakiś czas. W sztuce 

grało wiele osób. Zaczynam przesłuchania dzisiaj od rana. 

- Czy to prawda, że na widowni znajdowało się około 3000 osób? 

Na samą myśl o tej liczbie Eve poczuła ból głowy. 

- Obawiam się, że tak, komisarzu. Starałam się jak najszybciej 

wypuścić wszystkich do domów, ale przedtem spisaliśmy każdą 

osobę z nazwiska i zebraliśmy adresy. Niektórych przesłuchaliśmy 

na miejscu, z tej prostej przyczyny, że usta im się nie zamykały. 

Ale w większości te zeznania do niczego się nie przydały. 

- Niech pani rozdzieli obowiązek przesłuchania świadków między 

kolegów. Już wezwałem posiłki. Trzeba wyeliminować, kogo się 

da, żeby zmniejszyć tą monstrualną liczbę. 

- Zajmę się tym już dzisiaj, komisarzu. 

- Proszę to zrobić - powtórzył z naciskiem. - Nie wolno pani 

marnować czasu na durną papierkową robotę. Sprawdzenie aktorów 

proszę zlecić Feeneyowi. Niech przepuści dane przez swój program 

i wybierze najbardziej podejrzanych. 

Będzie niezadowolony, kiedy to usłyszy, pomyślała Eve, ałe 

ucieszyła się, że część pracy może przerzucić na barki kolegi. 

- Powiadomię go o tym, komisarzu, i prześlę mu listę osób. 

- Proszę o kopię. Po konferencji prasowej wywiadów może pani 

udzielać tylko za moją zgodą, Dallas. Można się spodziewać, że 

będzie pani widziała siebie i swojego męża na ekranach, w prasie, 

a nawet na plakatach, dopóki ta przeklęta sprawa nie zostanie 

zamknięta. Jeśli będzie pani potrzebowała większego zespołu, 

proszę dać mi znać. 

- Zacznę z tym, czym dysponuję. Dziękuję, komisarzu. 

- Proszę stawić się u mnie pół godziny przed konferencją. Streści 

mi pani komunikat dla prasy. 

To był koniec rozmowy, więc Eve wyszła. Jadąc windą, wyciągnęła 

komunikator i połączyła się z Feeneyem. 

- Cześć, Dallas. Słyszałem, że byłaś wczoraj na nieziemskim 

przedstawieniu. 

- Recenzje rzeczywiście są zabójcze. Dobra, bierz to z mojego 

42 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

systemu. Rozkaz komisarza. Przesyłam ci pełną listę aktorów 

i personelu. Masz sprawdzić powiązania każdej z tych osób 

z Richardem Drakiem, a także z Areeną Mansfield. 

- Z przyjemnością służyłbym pomocą, Dallas, ałe mam tu 

mnóstwo innej roboty. 

- Rozkaz komisarza - powtórzyła. - Wybrał ciebie, kolego, 

nie mnie. 

- Cóż, do diabła! -Na znużonej twarzy Feeneya pojawił się teraz 

wyraz rozżalenia. Patrzyła, jak przesuwa dłonią po rdzawych 

włosach. - O ilu osobach mówimy? 

- Licząc statystów, techników, charaktery zatorów i tak dalej? 

Czterystu. 

- Jezu, Dallas. 

- Zajęłam się już Mansfield, ale może znajdziesz o niej coś 

więcej. - Zamiast współczucia, ogarnęło ją rozbawienie, dzięki 

któremu przeszła korytarz lekkim krokiem. Weszła do biura 

i machnięciem ręki przywołała Peabody. - Feeney, masz mi to 

uporządkować według ważności i to szybko. Konferencja z prasą 

jest o czternastej. Do tej pory chcę mieć od ciebie wszystko, co 

tylko możesz dać. Masz prawo włączyć do zespołu tyle osób, ile 

tylko będziesz potrzebował. 

- Świetnie. 

- Cieszę się, że jesteś zadowolony. Ja teraz wyjeżdżam w teren. 

Peabody prześle ci listę. Zwracaj uwagę na życie seksualne tych 

osób, Feeney. 

- Kiedy będziesz w moim wieku, zwolnisz tempo. 

- Ha, ha. Seks i narkotyki. Mam pewną hipotezę i chcę ją 

sprawdzić. Będę z tobą w kontakcie. 

Schowała do kieszeni komunikator. 

- Przekaż Feeneyowi listę podejrzanych- poleciła Peabody, 

kiedy schodziły do garażu. - Jego wydział zajmie się ich spraw­

dzeniem. 

- Dla nas jest to bardzo korzystne. - Peabody wyciągnęła 

przenośny komputer i rozpoczęła transmisję danych. - Czy Feeney... 

wykorzysta McNaba? 

- Nie pytałam. - Eve spojrzała na asystentkę, potem pobząsnęła 

głową i nacisnęła włącznik pilota samochodu. 

43 

background image

J.D. ROBB 

- Ciekawa jesteś, co? - mruknęła Peabody. 

Eve usiadła za kierownicą i włączyła silnik. 

- Nie wiem, o czym mówisz. 

- O mnie i McNabie. 

- Nie ma żadnej ciebie i McNaba. W moim świecie taka para 

nie istnieje. Nie przyjmuję do wiadomości, że możesz mieć jakiś 

zwariowany romans z dupkiem z wydziału elektronicznego. 

- To jest zwariowane - przyznała Peabody, a potem westchnęła 

przeciągle. 

- Nie chcę rozmawiać na ten temat. Podaj mi pierwszy adres. 

- Kenneth Stiles, alias sir Wilfred, 828 Park Avenue. Zabawne, 

ale sprawy seksualne są bez zarzutu. 

- Peabody. 

- Byłaś ciekawa. 

- Nie byłam. - Ale aż się skrzywiła, bo nagle przed oczami 

pojawił się jej irytująco wyraźny obraz przedstawiający Peabody 

i McNaba w intymnej scenie. - Skoncentruj się na pracy. 

- Mam podzielność uwagi. -Z wesołym westchnieniem Peabody 

rozsiadła się wygodniej. - Umiem myśleć o kilku rzeczach naraz. 

- W takim razie pomyśl o Kennecie Stilesie i sprawdź, co mamy 

na jego temat w komputerze. 

- Tak jest. - Posłusznie wyciągnęła podręcznego peceta. - Ken­

neth Stiles, wiek 56, urodzony w Nowym Jorku. Rodzice byli 

artystami estradowymi. Brak przeszłości kryminalnej. Kształcił się 

u prywatnych nauczycieli i pobierał dodatkowe lekcje aktorstwa, 

scenografii, kostiumologii i wymowy. 

- Ho, ho. A więc mamy do czynienia z poważnym artystą. 

- Pierwszy raz pojawił się na scenie w wieku dwóch lat. Dostał 

wtedy całe mnóstwo nagród. Występuje tylko w teatrze, nie ma mowy 

o kinie i telewizji. Prawdopodobnie jest kapryśny i zarozumiały. 

- Czeka nas więc ciężka przeprawa. Czy pracował wcześniej 

z Drakiem? 

- Kilka razy. A także z Mansfield. Ostatni raz w Londynie. 

Obecnie nie jest żonaty. Ma dwie córki. 

Eve szukała parkingu, wreszcie zrezygnowana zatrzymała się 

przed frontem nowoczesnego budynku na Park Avenue. Zanim 

zdążyła wysiąść, odźwierny w liberii stał już obok wozu. 

44 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Przepraszam panią, ale tu nie wolno parkować. 

- Mnie wolno. - Pokazała odznakę. - Pragnę dotrzeć do Kennetha 

Stilesa. 

- Pan Stiles zajmuje apartament na pięćdziesiątym piętrze. 

Numer 5000. Recepcjonistka wskaże paniom drogę... 

Eve zaczekała, aż portier dobrze przyjrzy się odznace. 

- Proszę mi wybaczyć, pani porucznik. Czy można w czasie pani 

wizyty odstawić wóz do garażu? Przyprowadzimy go, gdy będzie 

pani odjeżdżała. 

- To miła propozycja, ale jeśli podam panu kod włączający 

silnik, będę musiała zaaresztować samą siebie. Samochód zostaje 

tutaj. 

Nie chowając policyjnej odznaki, Eve weszła do budynku, 

pozostawiając portiera wpatrującego się smutno w groszkowy wóz 

policyjny. Nie dziwiła mu się. 

Znalazły się w luksusowym westybulu lśniącym mosiężnymi 

dodatkami. Stąpając po posadzce z czarnego marmuru, dotarły do 

długiego, białego kontuaru, za którym siedziała szczupła kobieta 

z przyklejonym do twarzy uprzejmym uśmiechem. 

- Dzień dobry. W czym mogę paniom pomóc? 

- Chodzi o Kennetha Stilesa. - Eve położyła swoją odznakę obok 

mosiężnego wazonu z białymi kwiatami. 

- Czy pan Stiles oczekuje pani, porucznik Dallas? 

- Lepiej dla niego, żeby tak było. 

- Chwileczkę, proszę. - Recepcjonistka odwróciła się w stronę 

wideokomu, nawet na sekundę nie porzucając uśmiechu, a jej głos 

cały czas zachowywał ten sam łagodny i życzliwy ton drogiego 

i dobrze zaprogramowanego androida. - Dzień dobry, panie Stiles. 

Jest tu pani porucznik Dallas z asystentką. Czy mogę je wpuścić? -

Poczekała chwilę. - Dziękuję. Życzę miłego dnia. 

Odwróciwszy się, wskazała ręką kierunek w lewą stronę. 

- Ostatnia winda na prawo już czeka, pani porucznik. Życzę 

udanego dnia. 

- Wcześniej dziwiło mnie, dlaczego Roarke tak rzadko używa 

androidów - rzuciła Eve do Peabody, kiedy szły po czarnych płytach 

podłogi. - Ale natknąwszy się na takiego jak ten, zrozumiałam. 

Zbyt duża dawka uprzejmości może być denerwująca. 

45 

background image

J.D. ROBB 

Na pięćdziesiąte piętro dotarły w takim tempie, że żołądek Eve 

podskoczył do gardła. Trudno jej było pojąć, dlaczego ludzie łączą 

wysokość z luksusem. 

Przed windą czekał na nie następny android. Eve domyśliła się, że to 

jeden z robotów obsługujących Stilesa. Zachowywał się tak oficjalnie, 

że w porównaniu z nim Summerset musiał kojarzyć się z włóczęgą 

ulicznym. Stalowoszare włosy miał gładko zaczesane do tyłu, a wielkie 

wąsiska zasłaniały prawie całą chudą i kościstą twarz. W oczy rzucały 

się nieskazitelnie białe rękawiczki kontrastujące z czarnym garniturem. 

Pochylił się, a następnie odezwał i wtedy można było usłyszeć 

arystokratyczny angielski akcent. 

- Porucznik Dallas i asystentka. Pan Stiles oczekuje pań. Tędy, 

proszę. 

Poprowadził je korytarzem do podwójnych drzwi narożnego 

apartamentu. Pierwszą rzeczą, na którą Eve zwróciła uwagę po 

wejściu, było zajmujące całą ścianę okno, wychodzące na zatłoczone 

nowojorskie niebo. Wolałaby, żeby Stiles je zasłonił. 

Sam pokój mienił się mnóstwem kolorów, ale głównie rubinowym 

i szafirowym. W części przeznaczonej do przyjmowania gości, 

mającej kształt litery U, na środku znajdowała się biała marmurowa 

sadzawka, w której, między wodnymi liliami, leniwie pływały 

dobrze wykarmione złote rybki. 

Od strony karłowatych drzewek pomarańczowych obsypanych 

owocami rozchodziła się odurzająca woń. Najciekawsza jednak 

okazała się kolorowa posadzka, której geometryczny wzór po 

dokładniejszym przyjrzeniu się stawał się obrazem przedstawiającym 

nagich ludzi w wymyślnych erotycznych pozycjach. 

Eve przeszła po niebieskich biustach i zielonych genitaliach do 

miejsca, gdzie siedział Stiles. Miał na sobie szafranową bonżurkę. 

Pomyślała, że jest specjalnie upozowany. 

- Wspaniałe miejsce. 

Gospodarz posiał jej zaskakująco miły uśmiech, który niezbyt 

pasował do wyrazu jego surowej twarzy. 

- To wszystko, Walter. - Odprawił androida ruchem dłoni, 

następnie wskazał Eve krzesło. - Zdaję sobie z tego sprawę, pani 

porucznik, że dla pani ostatnie wydarzeniato codzienność. Dla mnie 

jest to jednak nowe i ekscytujące przeżycie. 

46 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Jest pan podekscytowany faktem, że kolega został zamordowany 

na pana oczach? 

- Po pierwszym szoku, tak. Ekscytacja i fascynacja morderstwem 

leży przecież w ludzkiej naturze, nie sądzi pani? Gdyby było inaczej, 

morderstwo nie stanowiłoby tak popularnego wątku twórczości. -

Popatrzył na Eve ciemnobrązowymi oczami, w których kryła się 

przebiegłość. 

- Jestem aktorem, i to zdolnym, więc mógłbym udać przed panią 

przygnębienie, zdenerwowanie lub cokolwiek innego, ale postano­

wiłem być uczciwy. 

Eve przypomniała sobie w tej chwili Carly Landsdowne. 

- To chyba jakaś epidemia... Włącz nagrywanie, Peabody -

powiedziała i usiadła. 

Natychmiast jednak zapadła się w miękkich poduszkach. Przeły­

kając przekleństwo, poderwała się i przysiadła na brzegu kanapy. 

Odzyskawszy równowagę, wypowiedziała standardową formułkę 

o prawach i obowiązkach przesłuchiwanego. 

- Czy mnie pan zrozumiał, panie Stiles? 

- Owszem. -Znowu na jego twarzy pojawił się słodki uśmiech. -

Pozwoli pani, że powiem, iż jestem pod wrażeniem pani fachowości. 

- Och, dziękuję. Proszę mi raczej powiedzieć, co pana łączyło 

z Richardem Drakiem. 

- Byliśmy kolegami z branży. Co jakiś czas grywaliśmy razem, 

ostatnio w sztuce, której premiera odbyła się wczoraj wieczorem. 

On bawi się w najlepsze, pomyślała Eve. 

- A wasze kontakty prywatne? 
- Od tej strony nic nas ze sobą nie łączyło. Wprawdzie aktorzy 

często... - Stiles wykonał ręką nieokreślony gest, czemu zawtórowało 

wesołe pobrzękiwanie bransoletki z kolorowych kamieni, którą miał 

na nadgarstku - ciążą ku sobie. Rozumie pani, cechuje ich podobny 

sposób myślenia, działania. I chociaż w naszym światku śluby są 

na porządku dziennym, to małżeństwa aktorskie szybko się rozpadają, 

podobnie jek czasowe przyjaźnie i inne intymne związki, do których 

dochodzi w trakcie realizowania jakiegoś przedstawienia albo filmu. 

- Ale znał go pan przez wiele lat. 

- Znałem, oczywiście, ale pragnę stwierdzić, że nigdy nie 

byliśmy kumplami. W rzeczywistości... - zamilkł na chwilę, a jego 

47 

background image

J.D. ROSB 

oczy pobłyskiwały niemal tak samo wesoło jak bransoleta - niena­

widziłem Richarda. Pogardzałem nim. Uważałem, że jest wyjątkowo 

niesympatycznym typkiem. 

- Z jakiegoś konkretnego powodu? 

- Z wielu powodów. - Stiles pochylił się, jakby chciał jej 

przekazać tajemnicę. - Był egoistą, egocentrykiem, był nieuprzejmy 

i arogancki. Ale wszystko to mógłbym mu wybaczyć, a nawet w nim 

cenić, ponieważ my jako brać aktorska potrzebujemy pewnej dozy 

próżności, aby móc uprawiać nasz zawód. Jednak pod piękną 

powłoką kryła się prawdziwa brzydota jego duszy. Richard, pani 

porucznik, wykorzystywał ludzi i ranił ich, wcale się tym nie 

przejmując, a wręcz cieszył się z tego. Wcale nie żałuję, że nie 

żyje, choć szkoda, że jego śmierć nastąpiła w takich okolicznościach. 

- Dlaczego? 

- Moim zdaniem „Świadek oskarżenia" to niemal arcydzieło. 

Bardzo sobie cenię rolę, jaką gram w tym przedstawieniu. Przez 

śmierć Richarda spektakl został wstrzymany, a może w ogóle 

zostanie zawieszony. Bardzo bym tego żałował. 

- Moim zdaniem, sztuka tylko zyskała na rozgłosie. To panu nie 

zaszkodzi. 

Stiles potarł brodę. 

- Oczywiście, że nie. 

- Kiedy zaczniecie znowu grać, teatr będzie wypełniony po brzegi. 

- Prawda. 

- A więc śmierć kolegi, tak dramatyczna i publiczna, w pewnym 

sensie przyniosła panu korzyść. 

- Sprytne - mruknął aktor, przyglądając się Eve uważniej. -

I sprytnie wymyślone. Mamy tu sztukę w sztuce, pani porucznik, 

i dobrze ją pani reżyseruje. 

- Miał pan dostęp do atrapy noża oraz wystarczająco dużo czasu, 

żeby ją podmienić. 

- Zapewne. Cóż za myśl. -Zamrugał kilkakrotnie, jakby oswajał 

się z nową sytuacją. - Jestem podejrzany. Jakie to zabawne! Do tej 

pory byłem przekonany, że jestem tylko świadkiem. No, no. Zgadza 

się. Rzeczywiście, miałem sposobność, by go zabić, ale co z mo­

tywem zbrodni? 

- Powiedział pan przed chwilą, że nienawidził Richarda Drąca. 

48 

ŚWIADEK ŚMIF.RCl 

- Och, droga pani porucznik, gdybym aranżował śmierć wszyst­

kich, których nie darzę miłością, scena byłaby zasłana trupami. 

Prawda jest taka, że choć prywatnie nie lubiłem Richarda, po­

dziwiałem jego talent. Był wyjątkowym aktorem i tylko z tego 

powodu zgodziłem się pracować z nim ponownie. Świat pozbył się 

paskudnej kreatury, ale teatr stracił wielkiego artystę. 

- A pan jednego z największych swoich konkurentów. 

Stiles zdumiony otworzył szeroko oczy. 

- Nie. Nie rywalizowaliśmy ze sobą. Nie przypominam sobie, 

żebyśmy kiedykolwiek ubiegali się o tę samą rolę. 

Eve skinęła głową. Nie będzie trudności ze sprawdzeniem 

wiarygodności słów Stilesa. Zmieniła taktykę. 

- Co pana łączy z Areeną Mansfield? 

- Jest moją przyjaciółką, cenię ją jako kobietę i koleżankę. -

Spuścił wzrok oraz potrząsnął głową. - Współczuję jej, bo jest za 

delikatna na takie doznania. Mam nadzieję, że weźmie pani to pod 

uwagę. 

Jego oczy, nagle pociemniałe i zagniewane, znowu spoczęły 

na Eve. 

- Ktoś wykorzystał ją w straszliwy sposób. Tyle tylko mogę pani 

powiedzieć. Gdybym chciał zabić Richarda, uczyniłbym to tak, żeby 

nie cierpieli z tego powodu moi przyjaciele. Wczoraj na scenie 

znajdowała się nie jedna, a dwie ofiary, pani porucznik. Bardzo mi 

żal Areeny. 

O pryciarz - mruknęła Eve, gdy zjeżdżały na dół. - Przebiegły 

i bardzo pewny siebie. Ma największe doświadczenie ze wszystkich 

aktorów. Zna teatr od podszewki. 

- Jeśli rzeczywiście przyjaźni się z Mansfield, to czy wmieszałby 

ją w śmierć Drąca? Zostawiłby nóż w jej garderobie? 

- Dlaczego nie? - Eve wyszła z budynku, posyłając portierowi 

na odchodne kwaśny uśmiech. - To taki bardzo teatralny gest. Tak 

oczywisty, że aż wydaje się to podejrzane. A zatem... - Wsiadła do 

samochodu i zmarszczywszy czoło, zaczęła bębnić palcami po 

kierownicy. - Ktokolwiek zostawił nóż w garderobie, pragnął, 

żebyśmy go znaleźli, i chciał, żebyśmy wiedzieli, że został tam 

49 

background image

J.D. ROBB 

zostawiony po to, aby podejrzenia padły na Mansfield. Inaczej 

byłoby to pozbawione sensu, a ten, kto zaplanował tę zbrodnię, nie 

jest głupi. Musimy się dowiedzieć, który z pracowników albo 

statystów marzył po cichu o karierze aktorskiej. 

Ruszyła z miejsca. 
- Skontaktuj się z Feeneyem i każ mu to sprawdzić, a potem 

zadzwoń do kostnicy - rzuciła do Peabody. 

Po chwili w samochodzie na ekranie wideofonu pojawiła się twarz 

Morse'a, lekarza z prosektorium. Bujne włosy miał zaczesane do 

tyłu, a w prawym uchu złoty oraz srebrny kolczyk. 

- Spodziewałem się telefonu od pani, Dallas. Pani ludzie strasznie 

mi tu uprzykrzają życie. 

- Uwielbiamy męczyć lekarzy. Może mi pan już powiedzieć coś 

o Dracu? 

- Jest bardzo głęboko martwy. - Morse uśmiechnął się smutno. -

Jedna rana serca spowodowała, że śmierć nastąpiła szybko. Nie 

stwierdziłem żadnych innych obrażeń. Draco przeszedł kilka dos­

konale przeprowadzonych operacji plastycznych całego ciała, ostatnio 

brzucha. Pracował nad jego wyglądem wyśmienity chirurg, bo ślady 

po laserze są mikroskopijne. Ma bardzo zniszczoną wątrobę. Chyba 

nie wylewał za kołnierz i przeszedł co najmniej jedną kurację 

odwykową. W momencie zgonu w jego organizmie znajdowała się 

piorunująca mieszanka exotiki. zinga, a także zeusa, popita podwójną 

czystą szkocką. 

- Diabelski melanż. 

- Zgadza się. Facet sam się niszczył, po czym słono płacił za to, żeby 

jego ciało powróciło do stanu używalności. Taki sposób postępowania 

zbiera w końcu swoje żniwo. Jednak gdyby nawet nie zmienił 

przyzwyczajeń, miał jeszcze przed sobą jakieś dwadzieścia lat życia. 

- Teraz już nie. Dzięki, Morse. 

- Pani porucznik, czy nie dałoby się zarezerwować biletów na 

to feralne przedstawienie, gdy powróci na scenę? Ma pani przecież 

znajomości - dodał i puścił oko. 

Eve lekko westchnęła. 

- Zobaczę, co się da zrobić. 

Irzejechawszy kilka przecznic, opuściły luksusową dzielnicę, 

w której zamieszkiwał Stiles. Minęły portierów w liberiach, nie­

skazitelnie czyste stragany powietrzne. Skończył się cichy ruch 

uliczny i wjechały do biedniejszej części miasta. Wzniosłe budowle 

zostały zastąpione przez poczerniałe od sadzy bloki z prefabrykatów. 

W powietrzu unosił się smród przegniłych śmieci i niemytych ciał 

włóczęgów. Po ulicach jeździły rozpadające się ze starości autobusy, 

a na rogach ulic kręciły się złodziejaszki. 

Eve natychmiast poczuła się jak w domu. 

Michael Proctor mieszkał na czwartym piętrze, w jednym z takich 

bloków wybudowanych po wojnach miejskich. Eve z ironią, 

pomyślała o wyborach do władz municypalnych, kiedy to politycy 

starający się o urzędy przyrzekają zaopiekować się tym obszarem 

miasta, zwalczać przestępczość i biedę, ale zaraz po ogłoszeniu 

wyników zapominają o obietnicach i dzielnica gnije dalej aż do 

następnych wyborów. 

A ludzie przecież muszą gdzieś mieszkać. Eve wyobraziła sobie 

los początkującego aktora, który w najlepszym razie pracuje jako 

statysta. Z pewnością trudno mu zarobić na opłacenie czynszu. 

Sprawdziła Michaela i wiedziała, że od sześciu tygodni zalega 

z opłatą za mieszkanie, a także, że zgłosił się do biura pomocy 

bezdomnym. 

Oznaczało to, że jest zdesperowany. Większość udających się do 

tej instytucji, doprowadzona do prawdziwej rozpaczy przez bez­

dusznych urzędników, ląduje w końcu na ulicy, dziękując opatrz­

ności, jeśli uda im się znaleźć miejsce na noc w którymś ze 

schronisk. 

51 

background image

ID. ROBB 

Dla Eve było jasne, że Proctor, wskakując w zakrwawione buty 

Drąca, polepsza sobie sytuację materialną. Żądza pieniądza to stary 

jak świat motyw zbrodni. 

Zastanawiała się, czy nie zaparkować na parkingu na Siódmej, ale 

kiedy dostrzegła wolne miejsce na drugiej kondygnacji przy ulicy, 

niespodziewanie, wywołując przestrach asystentki, zapikowała 

w górę i wbiła się między podżartego rdzą sedana oraz poobijany 

rower powietrzny. 

- Co za zręczność. - Peabody przyłożyła dłoń do bijącego mocno 

serca, 

Eve wcisnęła guzik lampki „na służbie", żeby odstraszyć 

androidy pilnujące parkometrów, po czym zbiegła rampą na 

poziom ulicy. 

- Ten facet skorzystał na śmierci Drąca. Dzięki niej ma szanse, 

choćby na pewien czas, zastąpić go w głównej roli. Stanie się sławny 

i bogaty. Wprawdzie jego karta jest czysta, ale każdy przestępca 

od czegoś zaczyna. 

- Podziwiam twoje wyobrażenie na temat natury ludzkiej. 

- Tak, ja kocham ludzi. - Eve zerknęła na stojącego nieopodal 

podejrzanie wyglądającego chłopaka na desce powietrznej i jego 

duży plecak. - Hej! - Wbiła mu palec w ramię, aż się skulił. -

Znikaj stąd, bo się zdenerwuję. Przenieś się przynajmniej dwie 

przecznice dalej, a udam, że nigdy nie widziałam twojego brzydkiego 

buziaka. 

- Próbuję tylko zarobić na życie. 

- Rób to gdzieś dalej. 

- Cholera. - Poprawił plecak, a potem wzbił się w powietrze, 

przecinając gęsty obłok pary unoszący się z powietrznego straganu. 

Peabody z nadzieją wciągnęła nosem powietrze. 

- Te sojowe hot dogi wyjątkowo świeżo pachną. 

- Świeże to one były miesiąc temu. Każ wyłączyć się żołądkowi. 

- Nie mogę. Ma swój własny rozum. - Oglądając się z żalem 

na stragan, Peabody weszła za Eve do ponurego budynku. 

Niegdyś było tu może i bezpiecznie, ale teraz w drzwiach 

wejściowych brakowało zamka, który zapewne ktoś ukradł, tak wiec 

każdy tu mógł wejść. Klatka schodowa była wąska, miała kolor 

wyschłego błota. W zniszczonej skrzynce na listy brakowało 

52 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

drzwiczek. Nad jedną z przegródek widniało nazwisko Proctora 

napisane czerwonymi literami. 

Eve zerknęła na ciasną windę oraz kłębowisko kabli wystających 

z tablicy rozdzielczej. Uznała, że rozsądniej będzie skorzystać ze 

schodów. 

Wspinały się powoli, a zza drzwi mieszkań docierały do nich 

przeróżne odgłosy - albo płacz dziecka, albo czyjś krzyk, transmisja 

meczu piłkarskiego, przekleństwa. Na klatce czuło się pot, zatęchły 

mocz i słodkawą woń zonera. 

Na trzecim piętrze przywitały je głośne dźwięki muzyki klasycznej, 

podobnej do tej, której słucha Roarke. Towarzyszyło jej rytmiczne 

przytupywanie. 

- Tancerz - stwierdziła Peabody. - Mam kuzyna, który tańczył 

w balecie w Denver. Ja też kiedyś chciałam zostać tancerką. 

- Tancerką? - Eve obejrzała się. Policzki Peabody zaróżowiły 

się od pokonywania stopni. 

- No tak, w dzieciństwie, Ale mam nieodpowiednią budowę. 

Kilka tygodni temu byłam z Charlesęm na spektaklu baletowym. 

Baleriny były wysokie i chude, takie jak ty. Aż mi się robiło smutno. 

- Hm. -Tyle tylko udało się Eve wydusić z siebie, gdy usłyszała, 

że asystentka wspomniała o swoich kontaktach z płatnym towarzy­

szem Charlesęm Monroe. 

- Bardziej nadaję się na śpiewaczkę operową - z grymasem 

zawodu dodała Peabody. 

- A więc bywasz również w operze? 

- Byłam kilka razy. Spodobało mi się. - Westchnęła z ulgą, bo 

wreszcie dotarły do czwartego piętra. - Charles uważa, że należy 

obcować ze sztuką. 

- Pewnie trudno ci podzielić czas między niego i McNaba? 

Peabody uśmiechnęła się. 
- Myślałam, że ktoś taki jak McNab nie istnieje. 

- Zamknij się. - Eve poirytowana zapukała do drzwi Proctora. -

Czy było słychać jakiś odgłos? 

- Nie. -Peabody zacisnęła usta i zrobiła poważną minę. -Chyba 

burczy mi w brzuchu. 

- To każ nu się zamknąć. - Podniosła odznakę, zorientowawszy 

się, że ktoś zbliżył się do drzwi i spogląda przez wizjer. Budynek 

53 

background image

J.D. ROBB 

nie miał szans na uzyskanie pozytywnego wyniku w teście na 

nieprzepuszczalność dźwiękową ścian. 

Dały się słyszeć trzaski i zgrzyty. Eve doliczyła się pięciu zamków. 

Twarz, która pojawiła się w lekko uchylonych drzwiach, świad­

czyła, że Bóg bywa czasami bardzo hojny. Albo może raczej 

zręczny chirurg plastyczny. Jasnozłota skóra przylegała ściśle do 

podłużnych kości policzkowych, na środku uniesionej dumnie, 

mocnej szczęki widać było mały dołeczek. Całości dopełniały pełne 

usta, wąski i prosty nos oraz zielone oczy przypominające parę 

szmaragdów. 

Twarz otaczała chmura wijących się po chłopięcemu, gęstych 

kasztanowych włosów. Ich właściciel przyglądał się przybyłym ze 

zdumieniem. Dopiero po chwili przeciągnął ręką po anielskich 

lokach i zdobył się na uśmiech. 

- Hm... porucznik Houston. 

- Dallas. 

- Zgadza się. Wiedziałem, że to gdzieś w Teksasie. - Głos mu 

się łamał ze zdenerwowania, ale otworzył szerzej drzwi. - Nadal 

jeszcze jestem roztrzęsiony. To musiała być tragiczna pomyłka. 

- Jeśli nawet ma pan rację, to jej skutek jest nieodwracalny. -

Eve rozejrzała się dokoła. Mieszkanie składało się z jednego tylko 

pokoju, w którym stało wąskie, rozgrzebane i rozpadające się łóżko 

oraz stolik, na którym znajdował się marnej klasy wideofon 

i przestarzały komputer. Oprócz tego w pokoju była jeszcze stojąca 

lampa z podartym abażurem i komoda z trzema szufladami. 

Najwyraźniej nie dla wszystkich aktorstwo było lukratywnym 

zajęciem. 

- Hm... pozwolą panie... hm. - Lekko się czerwieniąc, Proctor 

rozsunął drzwi szafy ściennej, pogmerał w niej przez chwilę 

i w końcu wyłonił się ze składanym krzesełkiem turystycznym. -

Proszę mi wybaczyć, ale ja w zasadzie tylko tu śpię, więc nie jestem 

przygotowany na przyjmowanie gości. 

- Proszę nie traktować nas jak gości. Włącz nagrywanie, Peabody. 

Może pan usiąść, panie Proctor, jeśli tak będzie się pan czul 

swobodniej. 

- Ja... - Jego palce poruszały się nerwowo. - Tak mi dobrze. 

Naprawdę nie wieni, jak się zachować. Nigdy nie grałem w dramatach 

54 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

policyjnych. Zazwyczaj wynajmują mnie do telenoweli albo komedii 

romantycznych. 

- Ja na szczęście mam za sobą co najmniej kilka policyjnych 

dramatów - mruknęła Eve. - Wystarczy, że odpowie mi pan na 

pytania. 

- Dobrze. W porządku. - Rozejrzawszy się po pokoju, jakby go 

nigdy przedtem nie widział, w końcu usiadł. Skrzyżował nogi, potem 

znowu je rozstawił. Uśmiechnął się niepewnie. 

Eve oceniła, że wygląda jak uczeń wezwany do dyrektora szkoły 

w związku z jakimś przewinieniem. 

- Porucznik Eve Dallas, przesłuchiwany Michael Proctor w miej­

scu jego zamieszkania. Obecna jest inspektor Delia Peabody. 

Przyglądając się Proctorowi, wyrecytowała mu jego prawa. 

Słuchał i bębnił palcami o kolana, nie przestając wyglądać jak 

osobnik, który ma w obydwu kieszeniach po sześć uncji zeusa. 

- Rozumie pan, na czym polegają pana prawa? 

- Tak, myślę, że tak. Czy potrzebuję adwokata? - Popatrzył na 

Eve niczym szczeniak, mający nadzieję, że nie dostanie po nosie 

za zanieczyszczenie dywanu. - Może powinienem zadzwonić do 

naszego przedstawiciela z teatru? 

- To już pana decyzja - odpowiedziała - ale wolałabym nie 

tracić na to czasu. Wolno panu zwrócić się do adwokata w każdej 

chwili w czasie trwania przesłuchania. Możemy też przenieść się 

na komendę. 

- Nie, nie. - Westchnął i zerknął w stronę wideofonu. - Chyba 

nie będę zawracał głowy adwokatowi. Jest bardzo zajęty. 

- Może zacznie pan od zrelacjonowania, co się wydarzyło 

tamtej nocy. 

- Chodzi pani o... - Wzdrygnął się. - Stałem za kulisami. Po 

lewej stronie sceny. Byłem podekscytowany, bo wyobrażałem sobie, 

że kiedyś w końcu będę miał szansę zastąpić Drąca. Z pewnością 

raz czy dwa zdarzyłoby się mu opuścić przedstawienie... 

Zamilkł, zrobił najpierw zdumioną, a potem przerażoną minę. 

- Nie chciałem powiedzieć, że... Nigdy nie życzyłem mu niczego 

złego. Myślałem tylko, że może się przeziębi albo coś w tym stylu, 

a może po prostu będzie chciał odpocząć. 

- Oczywiście. I co pan zobaczył, stojąc za kulisami? 

55 

background image

J.P. ROBB 

- Draco był doskonały - mruknął Proctor, a jego zielone oczy 

rozmarzyły się. -Arogancki, chłodny, opanowany. Świetnie odegrał 

scenę, w której odrzuca Christinę jak ogryzioną kość, oraz chwilę 

tryumfu z tego, że udało mu się wywieść wszystkich w pole, a potem 

szok, zdumienie, kiedy Christina staje przed nim z nożem. Przy­

glądałem się jego grze, przekonany, że nigdy nie osiągnę takiego 

poziomu, że nie wydobędę z siebie tyle talentu. Do samego końca 

nie zorientowałem się, że coś się zdarzyło, nawet wtedy, gdy aktorzy 

przestali grać. 

Podniósł ręce, potem je opuścił. 

- Nadal nie potrafię się z tym oswoić. 

- W którym momencie zrozumiał pan, że Draco nie gra? 

- Chyba... chyba kiedy usłyszałem krzyk Areeny. Przyszło mi 

wtedy do głowy, że stało się coś strasznego. Potem wszystko potoczyło 

się tak szybko. Koledzy podbiegali do leżącego Drąca i krzyczeli. 

Opuszczono kurtynę - przypominał sobie. - A on nadal tam leżał. 

Trudno się podnieść, kiedy ma się w sercu cztery centymetry stali, 

pomyślała Eve. 

- Jak wyglądały pana prywatne kontakty z Richardem Drakiem? 

- Nijak. Nie było takich. 

- Nie rozmawiał pan z nim? 

- Cóż, hm... - Palce Proctora ponownie zaczęły nerwowo się 

poruszać. - Wydaje mi się, że go irytowałem. 

- Z jakiego powodu? 

- Widzi pani, przyglądam się... ludziom - powiedział, posyłając 

Eve następny niepewny uśmiech. - Żeby poznać ich charaktery. 

Myślę, że Drąca to denerwowało. Kazał mi nie pokazywać mu się 

na oczy, bo inaczej... hm... doprowadzi do tego, że będę mógł 

występować tylko w filmach pornograficznych. Natychmiast go 

przeprosiłem. 

- I? 

- Rzucił we mnie przyciskiem do papieru. Atrapą z biurka sir 

Wilfreda. - Skrzywił się. - Nie trafił. Chociaż jestem pewien, że chciał. 

- Zdenerwował się pan na niego? 

- Nie, raczej nie. Było mi głupio, że go wyprowadziłem z rów­

nowagi w czasie próby, przez co musiał zwolnić się na resztę dnia, 

żeby się uspokoić. 

56 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Facet straszy, że zniszczy panu karierę, rzuca w pana ciężkim 

przedmiotem, a pan nie jest wkurzony? 

- Mówmy o Dracu. - W głosie Proctora brzmiała niemal 

nabożna cześć.- Jest... byt... jednym z najlepszych aktorów 

stulecia. Jego temperament stanowi... stanowił... składnik tego, 

kim był. 

- Pan go podziwiał? 

- O tak. Śledziłem jego karierę od samego początku. Na kasetach 

wideo mam nagrane wszystkie sztuki, w których występował. Nic 

więc dziwnego, że gdy zaproponowano mi pracę w charakterze jego 

dublera, przyjąłem ją bez zastanowienia. Uważam, że jest to 

przełomowy moment w mojej karierze. - W oczach Proctora 

widoczna była ekscytacja. - Całe życie marzyłem, żeby chodzić po 

tej samej scenie co Richard Draco, i tak się stało. 

- Ale nie znalazłby się pan na tej scenie, gdyby Draco nadal żył. 

- Trudno powiedzieć. - Proctor energicznie pochylił się do Eve. 

Tanie krzesło, na którym siedział, zaskrzypiało złowieszczo. - Ale 

miałem okazję wypowiadać te same kwestie, naśladować jego 

sposób gry, jego technikę. To było prawie tak, jakbym nim był. 

W pewnym sensie. Rozumie pani. 

- Tak. A teraz wreszcie rzeczywiście go pan zastąpi 

- Tak. - Proctor przez chwilę uśmiechał się promiennie, ale 

szybko spoważniał. - Wiem, że moja radość jest nie na miejscu. 

Proszę mi wierzyć, że nie chciałem tego, co się stało. 

- Ma pan kłopoty finansowe, prawda, panie Proctor? 

Aktor poczerwieniał, mrugnął, potem spróbował się uśmiechnąć. 

- Tak, ach, cóż... Nie gra się w teatrze dla pieniędzy, ale z miłości. 

- Ale pieniądze się przydają. Choćby do tego, żeby zaspokoić 

podstawowe potrzeby. Ma pan zaległości w płaceniu czynszu. 

- Niewielkie. 

- Wiem, że pańska pensja jednak wystarcza na to, by go 

regulować. Czy pan uprawia hazard, panie Proctor? 

- Och, nie. Nic z tych rzeczy. 

- W takim razie jest pan rozrzutny. 

- Nie sądzę. Inwestuję, rozumie pani. W siebie. Lekcje gry 

i wymowy, pielęgnacja ciała, kuracje. To nie jest tanie, zwłaszcza 

w mieście. Być może zabrzmi to głupio, pani porucznik, ale w tym 

57 

background image

J.D. ROBB 

zawodzie wygląd jest ważny. Ciało to moje narzędzie. Zastanawiałem 

się nawet nad podjęciem jakiejś dodatkowej pracy po to, żeby dorobić. 

- Teraz już nie ma takiej potrzeby, prawda? Kiedy Draco zszedł 

panu z drogi. 

- Chyba nie. - Zamilkł i zamyślił się - Nie wiedziałem, czym 

zająć sobie czas. Byłoby mi łatwiej... - znowu zamilkł i wciągnął 

powietrze. - Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Ale prawdą jest, 

że teraz będzie mi łatwiej, chociaż przyzwyczaiłem się już dawać 

sobie radę bez pieniędzy. Niemniej uważam, że teatr stracił jednego 

z najlepszych aktorów, a ja mistrza. Muszę się jednocześnie 

przyznać, że w pewnym sensie ucieszyłem się na myśl, że będę grał 

Vole'a. Nawet tymczasowo. 

Westchnął przeciągle i ciężko, po czym zamknął oczy. 

- Tak, tak, ucieszyłem się, ale wolałbym, żeby się przeziębił. 

[Z ve, schodząc do samochodu czuła, lekkie pulsowanie w gło­

wie. 

- Nikt nie jest aż tak naiwny - mruczała do siebie. 
- On pochodzi z Nebraski. - Peabody przeglądała dane Proctora 

w elektronicznym notatniku. 

- Skąd? 

- Z Nebraski. - Peabody wskazała dłonią zachód. - Chłopak ze 

wsi. Występował w teatrze regionalnym, nakręcił film wideo, 

reklamówki, kilka razy dostał mniejsze role w produkcjach telewizyj­

nych. W Nowym Jorku pojawił się dopiero przed trzema laty. -

Wskoczyła do samochodu. - Chłopcy z Nebraski są niewinni. 

Myślę, że to przez tę soję i kukurydzę. 

- Mimo wszystko znajduje się na liście głównych podejrzanych. 

Opuszczenie kulis i zastąpienie Drąca w roli Vole'a to dla niego 

wielki krok naprzód. Mieszka w prawdziwym rynsztoku. Potrzebuje 

pieniędzy. To i ambitne plany mogłyby stanowić motyw. On chciał 

być Drakiem. Nie ma lepszego sposobu na to, by nim zostać, jak 

go wyeliminować. 

- Coś mi przyszło do głowy. 

Eve zerknęła na zegarek, sprawdzając, która godzina, po czym 

włączyła się do ruchu. Cholerna konferencja. 

58 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Co takiego? 

- To raczej hipoteza. 

- No, wyduś to wreszcie z siebie. 

- Jeśli okaże się, że mam rację, czy będę mogła kupić sobie 

sojowego hot doga? 

- Chryste. Mów, co to za hipoteza. 

- A więc dobry aktor wczuwa się w rolę, którą gra. Staje 

się tym, kogo gra. Oczywiście jakimś zmysłem odbiera też rze­

czywistość- kontroluje przebieg przedstawienia, widzi reakcje 

publiczności, śledzi grę innych aktorów. Moim zdaniem, ten, 

kto zamienił noże, grał. 

- Tak, odgrywał morderstwo. 
- No właśnie, ale jakby na innym poziomie. W tej sztuce Vole 

miał zginąć i tak się stało. Fakt, że zginaj także Draco, po prostu 

dodał przedstawieniu pikanterii. 

Eve zamilkła, zastanawiając się nad słowami asystentki. Po chwili 

zjechała na pobocze, zatrzymując się przy straganie powietrznym, 

z którego unosiła się para. 

- A więc spodobała ci się moja teoria? 

- Jest w porządku. Idź po tego hot doga. 

- A ty coś chcesz? 

- Kawę, ale nie z tego siedliska insektów. 

Peabody westchnęła. 

- No, no, takie stwierdzenia zaostrzają mi apetyt. - Ale wysiadła. 

Zamówiła podwójnego sojowego hot doga i dużą colę dietetyczną, 

pamiętając o tym, że musi pilnować wagi. 

- Czy teraz już jesteś szczęśliwa? - zapytała Eve, gdy Peabody 

opadła na siedzenie pasażera i wepchnęła bułkę do ust. 

- Uhm. Dobre. Chcesz kawałek? 

Przed zgryźliwym komentarzem uratował ją brzeczyk samo­

chodowego wideofonu. Na ekranie pojawiła się Nadine Furst, 

reporterka z Kanału 75. 

- Dallas, muszę z tobą porozmawiać, najszybciej jak się da. 

- Tak, jasne. - Eve zignorowała transmisję i skręciła na skrzy­

żowaniu, kierując się w stronę komendy. - Zupełnie nie mam 

pojęcia, dlaczego Nadine sądzi, że udzielę jej wywiadu przed 

oficjalną konferencją? 

59 

background image

J.D. ROBB 

-

 Bo się przyjaźnicie - podrzuciła Peabody z ustami zapchanymi 

hot dogiem. 

- Przyjaźń nie wymaga aż takich poświęceń. 

- Dallas. -Napięknej twarzy reporterki widoczne było napięcie, 

które dało się też słyszeć w jej zazwyczaj wyważonym glosie. - To 

ważne... sprawa osobista. Proszę. Jeśli mnie odbierasz, daj znać. 

Spotkam się z tobą, gdziekolwiek sobie zażyczysz i o każdej porze. 

Z przekleństwem na ustach Eve włączyła się do rozmowy. 

- Niebieska Wiewiórka. Teraz. 
- Dallas... 

- Mam dla ciebie dziesięć minut. Pospiesz się. 

J uż dawno nie odwiedzała Niebieskiej Wiewiórki. Była to jedna 

z najpodlejszych knajpek w mieście, ale Eve miała do tej spelunki 

sporo sentymentu. Niegdyś występowała tu jej przyjaciółka Mavis, 

ze swoim krzyczącym repertuarem i strojami, które nie poddawały 

się jakiemukolwiek opisowi. 

Eve przypomniała sobie, jak pewnego razu przyszła do Nie­

bieskiej Wiewiórki z zamiarem upicia się do nieprzytomności, 

mając już dosyć zmagania się z jakimś szczególnie trudnym 

dochodzeniem. 

Zanim zdążyła zrealizować swój plan, odnalazł ją Roarke i zabrał 

do siebie do domu. Tej nocy po raz pierwszy wylądowała w jego 

łóżku. 

Okazało się, że seks uprawiany z Roarkiem odurzył ją o wiele 

skuteczniej niż wrzaskliwe dźwięki kapeli Mavis. 

Tak więc Wiewiórka mimo obskurnego wystroju i niezbyt 

uprzejmej obsługi przywoływała na myśl mile wspomnienia. 

Eve usiadła za stołem, zastanawiając się, czyby w imię przywołania 

w pamięci starych czasów nie zamówić sobie kawy, kiedy zobaczyła 

wchodzącą Nadine. 

- Dzięki - rzuciła reporterka, stanąwszy przed nią. Zdjęła z szyi 

kolorową apaszkę i rzuciła ją na stół. - Peabody, zostawisz nas same 

na minutkę? 

- Nie ma problemu. - Peabody wstała. Widząc przygnębioną 

Nadine, klepnęła ją krzepiąco po ramieniu. - Usiądę przy barze. 

60 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Dzięki. Dawno nie odwiedzałyśmy tego miejsca. 

- Ja nie żałuję - odparła Eve, przyglądając się Nadine zajmującej 

miejsce po drugiej stronie rozklekotanego stołu. Widząc zbliżającego 

się w ich stronę kelnera, Eve, aby go odstraszyć, wyjęła odznakę 

i położyła przed sobą. Nie miała zamiaru nic jeść ani pić i nie 

przypuszczała, żeby Nadine chciała coś zamawiać. - O co chodzi? 

- Nie jestem pewna. Może o nic. - Dziennikarka zamknęła oczy 

i odrzuciła włosy do tylu. 

Eve zwróciła uwagę, że zrobiła sobie jasne pasemka, i po raz 

któryś z rzędu zadała sobie w myślach pytanie, po co ludzie tak 

często zmieniają kolor włosów. Dziwiło ją to, ale nie umiała znaleźć 

wytłumaczenia. 

- Richard Draco - powiedziała Nadine. 

- Nie będę z tobą o nim rozmawiała. - Eve ze zniecierpliwieniem 

sięgnęła po odznakę. - Konferencja prasowa jest o czternastej. 

- Spałam z nim. 

Eve zamarła w bezruchu i uważniej spojrzała na Nadine. 

- Kiedy? 
- Niedługo po rozpoczęciu pracy w Kanale 75. Nie zajmowałam się 

wtedy kroniką policyjną, tylko towarzyską. Tak czy inaczej to Draco się 

ze mną skontaktował. Po to, żeby mi powiedzieć, że, jego zdaniem, 

jestem bardzo dobra i że uwielbia oglądać moje reportaże. Podniosło 

mnie to na duchu, mimo że nienawidziłam każdej minuty tej pracy. 

Nadine sięgnęła po apaszkę i okręciła ją sobie wokół nadgarstka. 

Potem rozwiązała i znowu położyła na stole. 

- Zaprosił mnie na obiad. Zrobił na mnie ogromne wrażenie, bo 

zachowywał się naprawdę wspaniale. Jedna rzecz prowadziła do 

następnej. 

- W porządku, to było jakieś, powiedzmy, pięć lat temu? 

- Sześć. Sześć łat. - Nadine potarła usta dłonią. Eve nigdy 

wcześniej nie widziała, żeby przyjaciółka wykonywała taki gest. 

Zazwyczaj bardzo uważała, żeby nie naruszyć sobie makijażu. 

- Powiedziałam, że jedno prowadziło do drugiego - kontynu­

owała - ale to było bardzo romantyczne. Nie zaczęło się tak po 

prostu od łóżka. Wcześniej przez kilka tygodni umawialiśmy się na 

randki. Obiadki w kameralnych restauracjach, teatr, spacery, przy­

jęcia. Potem poprosił, żebym wyjechała z nim na weekend do Paryża. 

61 

background image

J.D. ROBB 

Tym razem Nadine oparła głowę na ręce. 

- O Jezu, Jezu, Dallas. 

- Zakochałaś się w nim. 

- O tak. Na zabój. To znaczy, zadurzyłam się po uszy w tym 

sukinsynu. Byliśmy ze sobą trzy miesiące i ja naprawdę... Dallas, 

ja myślałam o małżeństwie, dzieciach, domku na wsi. 

Eve poruszyła się niespokojnie na krześle. Tego typu wyznania 

zawsze wprawiały ją w zakłopotanie. 

- Domyślam się, że sprawy między wami nie ułożyły się po 

twojej myśli. 

Nadine patrzyła na nią przez chwilę, nic nie mówiąc, a polem 

odchyliła głowę i wybuchnęła nerwowym śmiechem. 

- Tak, można tak powiedzieć. Odkryłam, że spotykał się jeszcze 

z kimś. Nie z jedną, do diabła, ale z kilkoma. Pewnego razu na 

moment przed moim wejściem na antenę dostałam od kogoś kasetę 

wideo z pewnym nagraniem. Był na niej Richard trzymający 

w objęciach blondynkę z wielkim biustem w jakimś modnym klubie. 

Kiedy go o to zapytałam, uśmiechnął się tylko i stwierdził, że lubi 

kobiety. Ten skurwiel złamał mi serce i nie miał tyle przyzwoitości, 

żeby przynajmniej skłamać. Udało mu się nawet namówić mnie, 

żebym poszła z nim do łóżka. Wstydzę się tego. Leżałam obok 

niego naga, kiedy zadzwoniła jakaś kobieta. Umówił się z nią, nie 

przejmując się moją obecnością. 

- Ile czasu spędził w szpitalu? 

Nadine uśmiechnęła się. 

- W tym problem. Płakałam. Siedziałam na jego łóżku i płakałam 

jak dziecko. 

- W porządku, przykro mi. To prawdziwe świństwo. Ale miało 

miejsce sześć lat temu. 

- Widziałam się z nim tego wieczoru, kiedy został zabity. 

O, do diabła, Nadine. 

- Zadzwonił do mnie. 

- Zamknij się. Natychmiast się zamknij. Nie mów nic więcej. 

Weź sobie adwokata. 

-- Dallas. - Nadine chwyciła Eve za nadgarstek. - Proszę. Muszę 

ci wszystko opowiedzieć. A potem ty mi powiesz, czy znalazłam 

>ie w poważnych tarapatach. 

62 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Cholera, cholera, cholera! - Eve wcisnęła guzik menu, po­

stanowiła, że jednak wypije kawę. - Nie powiedziałam ci, jakie 

masz prawa. I nie zrobię tego. Nie mogę wykorzystać tego, co mi 

powiesz. 

- Zadzwonił do mnie. Powiedział, że myślał o mnie i o starych 

czasach. Zapytał, czy nie zechciałabym do niego wrócić. Już 

zamierzałam mu powiedzieć, żeby sobie poszedł do diabła, ale 

zdałam sobie sprawę, że nawet po tak długim czasie mam ochotę 

się zemścić. Powiedziałam, że wpadnę do niego do hotelu. Z pew­

nością hotelowe kamery bezpieczeństwa zarejestrowały moje wejście. 

- Z pewnością. 

- Zamówił obiad dla dwojga. Jak przy naszym pierwszym 

spotkaniu. Może zresztą tak wyglądały wszystkie jego pierwsze 

randki. To by do niego pasowało. Niech go piekło pochłonie. -Wzięła 

głęboki oddech. - Cóż, przygotowałam się do tego spo&ania bardzo 

starannie. Nowa sukienka, fryzjer. Pozwoliłam, żeby nalał mi 

szampana i pijąc rozmawialiśmy o błahostkach. Znałam jego 

posunięcia. Pamiętałam każde z nich. Kiedy więc położył mi palce na 

policzku i spojrzał na mnie tym swoim głębokim spojrzeniem, 

chlusnęłam mu szampanem w twarz i powiedziałam wszystko to, co 

chciałam mu wykrzyczeć sześć lat wcześniej. Strasznie się pokłóciliś­

my. Pobite kieliszki, wyzwiska, kilka policzków po obu stronach. 

- Uderzył cię? 

- Raczej odwrotnie. Ja uderzyłam jego, a on mi oddał. Potem 

kopnęłam go w krocze. Aż go zamurowało. Gdy skręcał się z bólu, 

wyszłam, czując się naprawdę dobrze. 

- Czy na nagraniach kamer bezpieczeństwa będzie widać, że 

byłaś roztrzęsiona, potargana? 

- Nie wiem, - Znowu potarła palcami usta. - Może. Nie za­

stanawiałam się nad tym. Ale cokolwiek się zdarzy, nie żałuję, że 

tam poszłam. Cieszę się, że w końcu stanęłam we własnej obronie. 

Ale potem, Dallas, popełniłam duży błąd. 

Przez otwór z dystrybutora napojów zaczęła wolno spływać kawa. 

Gdy filiżanka się napełniła, Eve przesunęła ją w stronę przyjaciółki. 

Nadine upiła łyk. 

- Ubiegłego wieczoru poszłam do teatru. Chciałam się przekonać, 

czy będę coś czuła, gdy go zobaczę. - Kawa była ledwo ciepła, ale 

63 

background image

J.D. ROBB 

to wystarczyło, żeby pozbyć się chłodu, który Nadine czuła 

w żołądku. - Nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Ucieszyłam się, 

że wreszcie mam z głowy tego sukinsyna. Nawet, o Boże, poszłam 

podczas przerwy za kulisy - użyłam mojej legitymacji dziennikar­

skiej - żeby mu to powiedzieć. 

- Rozmawiałaś z nim wczoraj w czasie przerwy? 

- Nie, bo w drodze do jego garderoby uzmysłowiłam sobie, że 

w ten sposób pokażę mu, że nadal jest ważny. Pochlebiałoby mu 

to. Zrezygnowałam więc z tego pomysłu. Opuściłam teatr tylnym 

wyjściem i wybrałam się na długi spacer. Oglądałam wystawy, 

weszłam do baru hotelowego na kieliszek wina, a potem wróciłam 

do domu. Dzisiaj rano, kiedy usłyszałam wiadomości... wpadłam 

w panikę. Z tego strachu byłam chora przez cały dzień, aż w końcu 

uznałam, że muszę z tobą porozmawiać. Muszę ci wszystko 

opowiedzieć. Nie wiem, co robić. 

- Po wejściu za kulisy poszłaś prosto do jego garderoby? 
- Tak, przysięgam. 

- Czy ktoś cię widział? 

- Nie wiem. Możliwe. Nie kryłam się. 

- Tę rozmowę musimy przeprowadzić w sposób oficjalny. 

Nagramy ją, żeby było wiadomo, że sama zgłosiłaś się do mnie. 

Tak będzie najlepiej. A ty tymczasem znajdź sobie adwokata, 

i to dobrego. Zrób to po cichu i powiedz mu wszystko to, 

co mówiłaś mnie. 

- Dobrze. 
- Czy powiedziałaś mi naprawdę wszystko, Nadine? Nic nie 

ukryłaś? 

- Nie. To cała prawda. Widziałam go tylko ten jeden raz 

w hotelowym pokoju i potem na scenie. Dallas, nie jestem 

tchórzliwa. Gdybym chciała zabić tego skurwysyna, zrobiłabym to 

i nie czyimiś rękami, ale własnymi. 

- O tak. - Eve sięgnęła po filiżankę i wypiła kawę do końca. -

Wiem. Porozmawiaj z adwokatem. Przesłucham cię jutro. - Wstała, 

a następnie, po chwili wahania, poklepała Nadine po ramieniu. -

Będzie dobrze. 

- Wiesz, co mi w tym wszystkim się nie podoba, Dallas? Czułam 

się już tak dobrze. Odkąd, no wiesz, przeszłam terapię z panią Mirą. 

64 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Eve niecierpliwie przestąpiła z nogi na nogę. 

• Tak. 

- Jedną z ważnych rzeczy, którą odkryłyśmy, było to, że nie 

jestem otwarta na miłość, właśnie od czasów Richarda. On naprawdę 

schrzanił mi życie. Wczoraj w tym hotelowym barze uzmysłowiłam 

sobie, że wreszcie jestem w stanie się otworzyć. Chcę tego. Szkoda, 

że akurat w takim momencie. Cóż, dzięki, że mnie wysłuchałaś. 

- Nie ma o czym mówić. - Eve przywołała Peabody. - Nadine, 

potraktuj to ze spokojem. 

background image

wadząc według kalendarza, wiosna czaiła się tuż za progiem, 

ale w rzeczywistości nadchodziła małymi kroczkami. Gdy Eve 

wsiadała do samochodu z zamiarem pojechania do domu, rozpadał 

się paskudny kapuśniaczek, prawie tak paskudny jak jej nastrój. 

Humor popsuła jej konferencja prasowa. 

Dobrze, że ma ją już za sobą. Rozmowa z dziennikarzami, a potem 

przez resztę dnia przesłuchania, z których powstał jedynie niewyraźny 

zarys wydarzeń i osób w nich uczestniczących, sprawiły, że czuła 

się podenerwowana i niezadowolona. 

Chociaż nie przesłuchała wszystkich osób, które miała zapisane 

na ten dzień, zwolniła Peabody, co zresztą asystentka przyjęła 

z wyraźną radością, a sama postanowiła pojechać do domu i odpocząć 

godzinkę, może dwie. Miała nadzieję, że dzięki temu informacje, 

które zebrała, ułożą się jej w głowie w jakimś porządku. 

Przedzierała się przez zatłoczone ulice, starając się nie zwracać 

uwagi na denerwujące powietrzne reklamy o wiosennej wyprzedaży 

u Bloomingdale'a. 

Musiała zatrzymać się na czerwonym świetle. Spojrzała w bok 

i zobaczyła stojący w płomieniach ognia powietrzny stragan oraz 

sprzedawcę, który z nieszczęśliwą miną oblewał swój dobytek 

pianką z gaśnicy. Przekonawszy się, że pożar nie jest groźny, 

zignorowała go i połączyła się przez wideofon z Feeneyem. 

- Czy są jakieś postępy? 

- Mam już adresy, życiorysy, raporty finansowe i akta kryminalne 

ludzi z obsługi oraz stałych pracowników teatru. 

- Wszystkich? - upewniała się Eve już spokojniejszym tonem. 

- Tak. - Feeney potarł brodę. - Nie mogę jednak powiedzieć, 

66 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

że to tylko moja zasługa. Zresztą mówiłem, że nam tu pomagają. 

Te informacje dostałem od Roarke'a. 

Zdenerwowanie wróciło. 
- Od Roarke'a? 

- Skontaktował się ze mną wczesnym popołudniem, domyślając 

się, że będę się tym zajmował. Miał już te dane. Zaoszczędził nam 

mnóstwo czasu. 

- Jak zawsze usłużny - mruknęła. 

- Przesłałem je do twojego biura. 

- Wspaniale. 
Feeney nadal pocierał brodę. Eve zaczynała podejrzewać, że robi 

to, aby ukryć kpiący uśmieszek. 

- Kazałem McNabowi przeprowadzić procentowy test praw­

dopodobieństwa. Lista osób jest długa, więc na wyniki trochę 

poczekamy, ale sądzę, że pierwsze osoby zostaną wyeliminowane 

już jutro. Test wykaże też najbardziej podejrzanych. Będziesz mogła 

to wziąć pod uwagę przy przesłuchaniach. A tale przy okazji, to jak 

ci idzie? 

- Powoli. - Przejechała skrzyżowanie i pospiesznie wbiła się 

w lukę w sznurze samochodów. Rozległ się ogłuszający chór 

klaksonów, z pewnością przewyższający dopuszczalny poziom 

hałasu. Uśmiechnęła się tylko. - Udało nam się ustalić narzędzie 

zbrodni. Standardowy nóż z kuchni znajdującej się w podziemiach 

teatru. 

- Jest do niej wolny dostęp? 

- Tylko dla aktorów i obsługi. Kazałam przynieść sobie kasetę 

z kamery bezpieczeństwa. Zobaczymy, co na niej widać. Posłuchaj, 

ja też przeprowadzę test. Przekonamy się, czy pokryje się z twoim. 

Jutro powinnam dostać od Miry profile niektórych podejrzanych. 

One także pomogą mi wyeliminować kilka osób. Jak daleko zaszedł 

McNab? 

- Odbębnił przed wyjściem sporą robotę. 

- Jak to przed wyjściem? Zwolniłeś go? 

- Był umówiony na randkę - wyjaśnił Feeney i uśmiechnął się. 

Eve wykrzywiła usta, 

- Świetnie! - wykrzyknęła i zakończyła transmisję. 

Dotarła wreszcie do bramy domu, który nawet przy tak wstrętnej 

67 

background image

J.D. ROBB 

pogodzie prezentował się wspaniale. W deszczu może nawet 

wydawał się jeszcze bardziej wytworny. 

Przyglądając się gołym po zimie rozległym trawnikom i bezlistnym 

gałęziom pobłyskującym wilgocią, pomyślała, że gdyby Roarke był 

tu z nią w tej chwili, zachwycałby się przede wszystkim atmosferą, 

którą tworzy ta kamienna budowla upstrzona mnóstwem wieżyczek, 

balkoników i tarasów. Ona uważała, że dom powinnien raczej stanąć 

na jakimś urwisku, nad wzburzonym morzem, a nie w środku miasta. 

Na szczęście pośpiech i hałas nie miały do niego dostępu. Była to 

oaza spokoju, powstała dzięki sprytowi, uporowi, silnej woli 

i pragnieniu jej męża, by jak najdalej odegnać od siebie wspomnienie 

bolesnego dzieciństwa. 

Za każdym razem, gdy tak jak teraz przyglądała się domowi, 

doznawała rozdwojenia. Czuła, że nie należy do tego miejsca, 

a zarazem odnosiła wrażenie, że nie mogłaby być nigdzie indziej. 

Zostawiła samochód przed wejściem, wiedząc, że Summerset 

natychmiast każe go odprowadzić do garażu. Groszkowy wóz 

policyjny raził jego poczucie estetyki. 

Pokonawszy szybko schody, znalazła się w przytulnym luk­

susowym holu. 

Czekał tam już na nią Summerset z kwaśną miną na wychudłej 

twarzy i ustami zaciśniętymi w linijkę. 

- Pani porucznik, zaskoczyła mnie pani. Zjawiła się pani w domu 

o przyzwoitej porze. 

- Nie masz nic lepszego do roboty niż pilnowanie, o której 

wracam?- Ściągnęła kurtkę i żeby zirytować służącego, rzuciła 

ją na kamienny słupek. - Lepiej byś poszedł pokrzyczec na małe 

dzieci. 

Summerset dumnie uniósł głowę i odwzajemniając złośliwość, 

podniósł jej mokrą kurtkę końcami dwóch palców. Przyjrzał się jej 

ponuro. 

- Co? Żadnej krwi dzisiaj? 

- To się jeszcze da załatwić. Czy Roarke jest już w domu? 

- Jest, w pokoju wypoczynkowym na parterze. 

- Chłopczyk i jego zabawia. - Przeszła obok służącego. 

- Zostawia pani mokre ślady na podłodze. 

Spojrzała za siebie, potem na swoje stopy. 

68 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Cóż,

 wreszcie będziesz miał się czym zająć. 

Pokrzepiony wieczorną wymianą zdań Summerset wyszedł, by 

wysuszyć jej kurtkę. 

Eve pokonała schody i znalazła się nad basenem, nad którym 

wesoło kłębiła się para unosząca się znad błękitnej tafli wody. Przez 

chwilę zastanawiała się, czy nie zrzucić z siebie ubrania i nie 

wskoczyć do basenu, ale uznała, że najpierw musi rozprawić się 

z Roarkiem. 

Minęła salę gimnastyczną, przebieralnię oraz małą oranżerię 

i wreszcie wkroczyła do pokoju gier, w którym przywitał ją 

ogłuszający hałas. 

Wyposażenie tego pomieszczenia mogło stanowić marzenie 

każdego dziecka. Eve przestała się interesować zabawkami, gdy 

miała około dwunastu lat. Możliwe, że Roarke również tak wcześnie 

przestał się nimi bawić, a teraz próbuje nadrobić zaległości. 

W pokoju znajdowały się dwa stoły bilardowe, olbrzymia 

dziecięca kolejka na szynach, kilka gier telewizyjnych z wielkimi 

ekranami, projektor i rząd kolorowych i hałaśliwych automatów 

do gry. 

Roarke stał przy jednym z nich z szeroko rozstawionymi 

nogami. Jego palce uderzały rytmicznie w coś, co wyglądało 

jak duże guziki. Maszyna raz po raz rozbłyskiwała tysiącem 

światełek. 

„Gliny i złodzieje" — przeczytała Eve i przewróciłam oczami. 

Nagle rozległo się wycie syreny policyjnej. Potem nastąpił odgłos 

jakiegoś wybuchu przypominający wystrzał z pistoletu, dziki pisk 

opon, po czym na planszy zaczęły wariacko pulsować niebieskie 

i czerwone światełka. 

Eve włożyła kciuki do przednich kieszeni marynarki i podeszła 

do męża. 

- A więc to tak wygląda twoja praca. 

- Cześć, kochanie - rzucił Roarke, nie odrywając oczu od dwóch 

srebrnych kul poruszających się pod szklanym blatem. - Wcześnie 

wróciłaś. 

- Wpadłam tylko na chwilę. Chcę z tobą pogadać; 

- Uhm. Za minutkę. 

Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale w tej samej chwili 

69 

background image

J.D. ROBB 

z

 maszyny wydobyło się ogłuszające wycie i towarzysząca mu seria 

oślepiających świateł. 

- Co to jest, do diabła? 

- Automat do gry- zabytkowy, ale w doskonałym stanie. 

Przywieźli go dzisiaj. - Oparł się lekko o maszynę biodrem. -

Pinball z końca XX wieku. 

- Gliny i złodzieje? 

- Jak mógłbym mu się oprzeć? - Automat gniewnym głosem 

wydał rozkaz zatrzymania się w miejscu, na co Roarke odpowiedział 

wystrzeleniem kuli, która odbiła się od trzech batonów, po czym 

wpadła do otworu. 

- Dodatkowa bila. - Odsunął się i wzruszył ramionami. - To 

może poczekać. - Pochylił się, by pocałować żonę na przywitanie, 

ale Eve odtrąciła go, uderzywszy dłonią w pierś. 

- Chwileczkę, spryciarzu. Co ty sobie myślałeś, dzwoniąc do 

Feeneya? 

- Zaproponowałem mu pomoc, bo to najlepszy gliniarz w Nowym 

Jorku - odparł lekko. - Wykonałem obywatelski obowiązek. -

Mówiąc to, przyciągnął żonę do siebie i uchwycił zębami jej dolną 

wargę. - Lepiej zagrajmy. 

- To ja jestem najważniejsza. 

- Ależ nigdy temu nie zaprzeczałem, kochanie. 

- Mówię o śledztwie, spryciarzu. 

- Z tym też się zgadzam. I właśnie dlatego, że nadzorujesz to 

śledztwo, musiałabyś poprosić o dane z kartoteki teatralnej, które 

potem przesłałabyś Feeneyowi. To już jest poza tobą. Masz mokre 

włosy - zmienił temat. 

- Pada. - Chciała się dalej z nim sprzeczać, ale w gruncie rzeczy 

nie było o co. - Po co gromadzisz kartoteki aktorów i osób z obsługi 

teatru? 

- Ponieważ, pani porucznik, to są moi pracownicy. - Odsunął 

się i sięgnął po stojącą obok automatu butelkę z piwem. - Miałaś 

męczący dzień, prawda? 

- Raczej tak. - Gdy podsunął jej piwo, najpierw pokręciła 

przecząco głową, jednak po chwili zmieniła zdanie i wypiła łyk. -

Zrobiłam sobie przerwę, żeby uporządkować myśli. 

- Ja też. I znalazłem na to doskonały sposób. Rozbierany pinball. 

70 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Daj spokój - odpowiedziała. 

- Och, jeśli się boisz, że przegrasz, mogę dać ci fory. - Mówiąc 

to, uśmiechał się, bo bardzo dobrze znał swoją żonę. 

- Nie obawiam się, że przegram. - Wepchnęła mu piwo z po­

wrotem w rękę. - Jakie fory chcesz mi dać? 

Uśmiechając się nadal, ściągnął buty. 

- To i pięćset punktów za każdą bilę - wydaje mi się to uczciwe, 

skoro jesteś nowicjuszką. 

Zastanawiała się, przyglądając się maszynie. 

- Dostałeś ją dopiero dzisiaj? 

- Tylko co. 

- Ty pierwszy. 

- Cała przyjemność po mojej stronie. 

I rzeczywiście miał przyjemność, kiedy nadeszła jej kolej i mógł 

się przyglądać, jak żona po ciężkiej i zaciętej walce musi poddać 

się maszynie. W ciągu dwudziestu minut przegrała buty, skarpetki, 

kaburę, a teraz przegrywała również koszulę. 

- Do cholery! Ta maszyna oszukuje. - Tracąc cierpliwość, 

rzuciła się na nią całym ciałem, po czym syknęła, bo automat 

zamarł. - Przewinienie? Jakie przewinienie? 

- Może jesteś ociupinkę zbyt agresywna. Pomogę ci, pozwól -

zaproponował i zaczął rozpinać jej koszulę. 

Odtrąciła jego dłonie. 

- Dam sobie radę. Oszukujesz. - Zdejmowała koszulę, spog­

lądając gniewnie na męża. Została tylko w podkoszulku i spodniach. -

Nie wiem jak, ale oszukujesz. 

- A może po prostu lepiej gram. 

- Nie. 

Roześmiał się, po czym pociągnął ją ku sobie. Razem stanęli przy 

maszynie. 

- Pomogę ci. - Położył jej oraz własne dłonie na guzikach. -

Musisz raczej próbować ją przechytrzyć, niż atakować. Chodzi o to, 

żeby utrzymać kulkę w ruchu. 

- Rozumiem. Chcesz, aby uderzała we wszystko, co tylko 

znajduje się na planszy. 

Na szczęście zdołał pohamować śmiech. 

- Mniej więcej. No dobrze, szykuj się, bo leci. 

71 

background image

J.D. ROBB 

Wypuścił bilę, przysunął się do Eve i patrzył jej przez ramię. 

- Nie, nie, poczekaj. Nie stukaj bez sensu w guziki. Poczekaj na 

bilę. -Nacisnął na jej palce i odbił srebrną kulę, czemu zawtórowała 

seria z karabinu maszynowego. 

- Teraz kieruj się do tych złotych batonów. 

- We właściwym czasie, wszystko we właściwym czasie. -

Pochylił się i musnął ustami jej kark. - Widzisz, uciekłaś przed 

wozem patrolowym i dostałaś 5000 punktów. 

- Chcę złota. 

- Zbytnio mnie to nie dziwi. Zobaczmy, co możemy dla ciebie 

zrobić? Czujesz moje ręce? 

Wbijał się w nią ciałem, na karku czuła jego ciepły oddech. Eve 

odwróciła głowę. 

- To nie są twoje ręce. 

Uśmiechnął się. 

- Masz rację. Tu są moje ręce. - Powoli przesunął dłonie na 

biust żony. Czuł, jak jej serce zaczyna szybciej bić. - Mogłabyś się 

poddać. - Ugryzł ją lekko w kark. 

- Nigdy. 

Wziął między zęby koniuszek jej ucha, na co Eve, nie kontrolując 

się, wbiła palce w guziki maszyny. Jęknęła i w tym samym 

momencie automat zapłonął feerią świateł i dźwięków. 

- Co? Co się stało? 

- Masz złoto. Dostałaś dodatkowe punkty. - Pociągał za guziki 

u jej spodni. - Dodatkowa bila. Dobra robota. 

- Dzięki. - Huczało jej w głowie. Pozwoliła, żeby ją odwrócił. 

Stali do siebie twarzami. - Gra się jeszcze nie zakończyła. 

- Oczywiście, że nie. - Zaczął ją całować. Ręce już dawno 

powędrowały pod podkoszulek, dotykając gołych piersi. - Pragnę 

cię. Zawsze cię pragnę. 

Bez tchu, gotowa ulec, zaczęła ściągać mu koszulę. 

- Trzeba było przegrać kilka razy. Nie miałbyś na sobie tylu 

rzeczy. 

- Będę o tym pamiętał. - Pożądanie owładnęło nim nagle. 

Uwielbiał żonę, uwielbiał jej ciało. 

A ona uwielbiała jego. Nikt nigdy tak na nią nie działał. Pragnęła 

oddać mu wszystko, co miała. Cokolwiek by chciał od niej wziąć. 

72 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Mimo kłopotów, bolesnej przeszłości, utrapień w pracy, to co 

otrzymywała od Roarke'a, co mu dawała, stanowiło skarb, było dla 

niej cudowne. 

Gładziła go po silnych i ciepłych ramionach. Pocałowała go i jęknęła. 

Osunęli się na podłogę. Roarke odwrócił ją i poczuła pod sobą 

jej chłód. 

- Popatrz na mnie. 

Zaczął ją pieścić, wprawiając w stan zbliżony do wirowania 

srebrnej bili. 

Patrzył, jak jej oczy zasnuwa mgła, jak z ciemnobrązowych robią 

się czarne. 

- Więcej. Jeszcze. - Gdy drżała, wbijając palce w jego ramiona, 

zasłonił jej usta swoimi i tak zdusił okrzyk rozkoszy. 

Miał tak samo jak ona nierówny oddech, gdy podnosił jej biodra 

i wchodził w nią. 

Ogarnęła ją błogość. 

- Nie przegrałam. 

Roarke z uśmiechem przyglądał się kształtnej, gołej pupie żony, 

która odwróciła się, by zebrać z podłogi ubrania. 

- Nie powiedziałem, że przegrałaś. 

- Ale tak myślisz. Słyszę, że tak myślisz. Po prostu nie mam 

czasu skończyć tej głupiej gry. 

- Gra zaczeka. - Zapiął spodnie. - Jestem głodny. Chodźmy coś 

zjeść. 

- Musimy to zrobić szybko. Mam jeszcze pracę. Chcę wstąpić 

do hotelu, w którym mieszkał Draco, i obejrzeć jego pokój. 

- Rozumiem. - Podszedł do autokucharza i po chwili namysłu 

doszedł do przekonania, że w taki chłodny i dżdżysty wieczór warto 

posilić się czymś domowym i konkretnym. Zamówił gulasz woło­

wy. - Pójdę z tobą. 

- To sprawa dla policji. 

- Oczywiście. Pragnę jedynie znowu wykazać zaangażowanie 

obywatelskie. - Wiedział, że to, co zaraz powie, z pewnością 

zirytuje żonę, więc uśmiechnął się i podał jej talerz. - W końcu ten 

hotel należy do mnie. 

- Rzeczywiście. - Wiedząc, że się z nią droczy, spokojnie 

sięgnęła po talerz. Przecież nie idą na miejsce zbrodni, myślała, 

73 

background image

J.D. ROBB 

dmuchając na parujące na łyżce jedzenie. I choć nie zamierzała tego 

głośno mówić, spodziewała się, że spostrzegawczość Roarke'a 

przyda jej się przy oględzinach. 

- W porządku. - Wzruszyła ramionami. - Tylko nie wchodź mi 

w drogę. 

Pokiwał głową na zgodę. Naturalnie nawet przez sekundę nie 

pomyślał, aby podporządkować się jej prośbie. Pozbawiłby się 

wówczas najlepszej zabawy. 

- Zabieramy Peabody? 

- Ma wolne. Umówiła się na randkę. 

- Och. Z McNabem? 

Eve poczuła, że nagle traci apetyt. 

- Ona nie spotyka się z żadnym McNabem. - Widząc zdumione 

spojrzenie męża, stanowczym ruchem wepchnęła do ust następną 

łyżkę gulaszu. - Może gdzieś, kiedyś przespali się ze sobą, ale 

z pewnością to nie jest nic stałego. 

- Kochanie, to naturalne, że matki bardzo przeżywają dorastanie 

swoich latorośli, ale mimo całego bólu nie mogą zatrzymywać ich 

w domu. 

- Zamknij się. - Wycelowała w męża łyżką. - Mówię poważnie. 

Oni ze sobą nie chodzą - powtórzyła i zabrała się do kończenia 

obiadu. 

M ieszkanie McNaba znajdowało się w budynku stojącym przy 

Lower West Side. Wyposażone było po kawalersku; mało mebli, 

za to dużo trofeów sportowych i brudnych naczyń w każdym miejscu. 

Nawet gdy McNab decydował się uprzątnąć bałagan, a zdarzało 

się to głównie przed wizytą kobiety i polegało na wrzuceniu 

szpargałów do zasnutego pajęczynami schowka, to i tak przecież 

mieszkaniu daleko było do pałacowych powierzchni w domu 

Roarke'a. 

W tej chwili, gdy serce biło mu jak oszalałe, a skóra lśniła od 

potu po forsującym akcie miłosnym, McNab wręcz ubóstwia! swoje 

mieszkanie. 

- Jezu, Peabody. - Dysząc, z trudem przekręcił się na plecy. 

Myślał, że skoro obok niego leży piękna, naga kobieta, nic więcej 

74 

ŚWIADEK ŚMIERĆ/ 

nie jest mu już do szczęścia potrzebne. - Tym razem chyba 

pobiliśmy rekord. Powinniśmy to gdzieś zapisać. 

Peabody leżała nieruchomo, jak zawsze w takiej sytuacji oszo­

łomiona faktem, że znalazła się w łóżku z łanem McNabem. 

- Nie czuję stóp. 

Oparł się na łokciu, ale ponieważ zsunęli się prawie na podłogę, 

zobaczył tylko jej kolana. Przy okazji przekonał się, że są naprawdę 

ładne. 

- Chyba ci ich nie odgryzłem. Pamiętałbym. - Mimo to, poję­

kując, zsunął się niżej, żeby się upewnić. - Są obydwie. 

- To dobrze. Będę ich później potrzebowała. 

Gdy minęło pierwsze wrażenie, popatrzyła na piękny profil 

McNaba, zastanawiając się, zresztą nie po raz pierwszy, kiedy 

straciła rozum. 

Leży naga w łóżku McNaba. W łóżku. McNab. 

Jezu. 

Czując, że robi jej się zimno, pociągnęła kołdrę. 

- Wieje tu - mruknęła. 
- Zarządca budynku wyłączył ogrzewanie pierwszego marca. 

Jakby to były jego pieniądze. Przy pierwszej okazji powiem mu, 

żeby znowu włączył. 

Ziewnął przeciągle i przesunął dłońmi po splątanych jasnych 

włosach, które opadały mu na ramiona. Peabody z trudem pohamo­

wała chęć dotknięcia ich. Spojrzała na wąskie biodra McNaba 

i znajdujący się na nich z prawej strony tatuaż przedstawiający 

srebrną błyskawicę. Doskonale współgrał z czterema kolczykami 

lśniącymi w lewym uchu mężczyzny. 

Peabody nie umiała zrozumieć, co jej się tak podoba w tym 

facecie i jak to się dzieje, że nieustannie ląduje z nim w łóżku, 

mimo że na co dzień przeważnie są tylko nawzajem źli na siebie. 

Chciałaby móc definitywnie stwierdzić, że McNab nie jest w jej 

typie, ale w rzeczywistości nie potrafiła powiedzieć, jaki jest jej 

typ. Do tej pory nie bardzo szczęściło się jej z mężczyznami i raczej 

kiepsko trafiała. 

- Lepiej już pójdę. 

- Dlaczego? Jest jeszcze wcześnie. - Gdy usiadła, przysunął się 

i pieszczotliwie dotknął jej ramienia. - Jestem głodny. 

75 

background image

J.D. ROBB 

- Chryste, McNab, przed chwilą skończyliśmy się kochać. 

- To też, chociaż myślałem teraz raczej o pizzy. 

Znał jej słabości. 

- Zjemy coś? 

Napłynęła jej ślinka. 

- Jestem na diecie. 

- Po co? 

Wywróciła oczami, okręcając się prześcieradłem, i wstała z łóżka. 

- Bo jestem gruba. 

- Nie, nie jesteś. Masz tylko mocną budowę. - Uchwycił róg 

prześcieradła, zaskakując ją szybkością! Udało mu się ściągnąć je 

do talii. - Silnie zbudowana. 

Gdy walczyła z nim o prześcieradło, objął ją w pasie z czułością, 

która ją rozbroiła i zaniepokoiła. 

- Zjedzmy, a potem zastanowimy się, co dalej. Mam chyba 

gdzieś butelkę wina. 

- Jeśli tego samego co poprzednio, to wolę napić się wody z kranu.. 

- Nie, to inna butelka. - Podniósł z podłogi jasnopomarańczowy 

dres i wciągnął na siebie. - Chcesz jakieś spodnie? 

Fakt, że proponuje jej swoje spodnie, sprawił, że miała ochotę 

uszczypnąć go w obydwa policzki. 

- McNab, nie zmieściłabym się w twoje spodnie, nawet gdy 

byłam nastolatką. Ja naprawdę mam kawał tyłka. 

- Prawda, ale ja kocham kobiety w mundurach. - Odwrócił się, 

starając się nie smucić tym, że zawsze musi namawiać Peabody, 

żeby została. 

Przeszedł do pokoju dziennego, spełniającego też rolę kuchni 

i wyciągnął butelkę wina, które kupił poprzedniego dnia z myślą 

o dzisiejszym spotkaniu. Przyszło mu do głowy, że w ogóle bardzo 

często myśli o Peabody i to zaczyna go niepokoić. Najchętniej cały 

czas spędzałby z nią w łóżku, bo tam nie musi się zastanawiać nad 

każdym swoim posunięciem. 

Włączył wideofon. Numer pizzerii znajdował się tam w pamięci 

na pierwszym miejscu, bo używał go najczęściej. Zamówił najwięk­

szą pizzę ze wszystkimi dodatkami, potem odszukał korkociąg. 

Wino kosztowało go dwa razy więcej niż zazwyczaj. Ale kiedy 

rywalizuje się z przebiegłym, wyrafinowanym i doświadczonym 

76 ' 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

bawidamkiem, trzeba liczyć się z kosztami. Nie wątpił, że Charles 

Monroe wie wszystko na temat trunków. Pewnie kąpią się z Peabody 

w szampanie. 

Rozdrażniony obrazem, który podsunęła mu wyobraźnia, jednym 

haustem wypił pół kieliszka wina. Potem odwrócił się do Peabody 

wychodzącej z sypialni. Była w spodniach od munduru i rozpiętej 

pod szyją koszuli. Zapragnął pocałować miejsce, gdzie sztywna 

bawełna odsłaniała aksamitną skórę. 

- Cholera! 

- O co chodzi? - zapytała, dostrzegając wyraz zagniewania na 

jego twarzy. - Nie mają peperoni? 

- Nie, pizza już jedzie. -Podał jej kieliszek. -Myślałem o... pracy. 

- Hm. - Upiła wina, smakując jego lekko owocowy aromat. -

Robisz test podejrzanych w sprawie Drąca, prawda? 

- Tak. Dallas powinna już dostać pierwsze wyniki. 

- Bardzo się uwinęliście. 

Odpowiedział jej wzruszeniem ramion. Nie chciał zdradzać, że 

dane potrzebne do testu przysłał Roarke. 

- Nasza sekcja zawsze chętnie wam pomaga, ale nawet po 

dokonaniu eliminacji minie sporo dni, zanim liczba podejrzanych 

się zmniejszy do jakichś rozsądnych rozmiarów. Facet został 

zadźgany na oczach setek osób. To skomplikowane. 

- Tak. - Peabody znowu sięgnęła po wino, po czym podeszła 

do krzesła i opadła na nie ciężko. Nie zdawała sobie z tego sprawy, 

ale czuła się w bałaganie McNaba tak samo dobrze jak w swoim 

pedantycznie wysprzątanym mieszkanku. - Coś się dzieje. 

- Zawsze coś się dzieje. 

- Ale tym razem to jest coś wyjątkowego. - Przez chwilę 

zastanawiała się, czy ma się zwierzyć McNabowi. Czuła, że jeśli 

z kimś nie porozmawia, wybuchnie. A tylko on, do diabła, jest pod 

ręką. - Posłuchaj, to tajemnica. 

- W porządku. - McNab sięgnął po paczkę sojowych chipsów, 

ponieważ pizza miała się zjawić dopiero za jakieś dziesięć minut 

Przysiadł na poręczy krzesła, na którym siedziała Peabody. - O co 

chodzi? 

- Nie wiem. Dzisiaj do porucznik Dallas zadzwoniła Nadine 

Furst i była zdenerwowana. - Peabody bezwiednie sięgnęła do torby 

77 

background image

J.D. ROBB 

z chipsami. - Nieczęsto widuje się Nadine zdenerwowaną. Umówiła 

się z Dallas na spotkanie w sprawie osobistej. To coś poważnego. 

Kazały mi odejść, ale ja to widziałam. Po spotkaniu Dallas nie 

wspomniała o nim ani słowem. 

- Może chodziło o jakieś kłopoty osobiste. 

- Nie, Nadine nie poprosiłaby o spotkanie, gdyby nie chodziło 

o coś poważnego. -Ponieważ Peabody także przyjaźniła się z Nadine, 

w pewnym sensie poczuła się zraniona, gdy dziennikarka odstawiła 

ją na bok. - Przypuszczam, że to ma coś wspólnego ze sprawą. 

Dallas powinna mi była powiedzieć. - Ugryzła chipsa. - Powinna 

mi ufać. 

- Chcesz, żebym się rozejrzał? 

- Sama mogę się rozejrzeć. Nie potrzebuję do tego cwaniaka 

z wydziału elektronicznego. 

- Proszę bardzo, pani kapitan. 

- Odpuść sobie. Nawet nie wiem, dlaczego ci się zwierzyłam. 

Po prostu mnie to dręczyło. Nadine jest moją przyjaciółką. Przynaj­

mniej tak sądziłam. 

- Jesteś zazdrosna. 

- Bzdura. 

- Tak, tak. -Zaczynał rozpoznawać w niej te same emocje, które 

w ostatnim czasie doskwierały jemu samemu. - Dallas i Nadine 

bawią się bez ciebie, więc jesteś zazdrosna. Tak to jest między 

dziewczynami. 

Zepchnęła go z poręczy. 

- Dupek. 
- A oto - rzucił, usłyszawszy dzwonek przy drzwiach - nasza 

pizza. 

IN iczego nie dotykaj i nie wchodź mi w drogę. 

- Kochanie. - Roarke patrzył, jak Eve otwiera kluczem drzwi 

do apartamentu. - Powtarzasz się. 

- Dlatego, że ty nigdy mnie nie słuchasz. - Zanim weszła do 

wnętrza, odwróciła się i spojrzała mężowi w oczy. - Dlaczego ktoś, 

kto na stałe żyje i pracuje w Nowym Jorku, zamiast mieszkać we 

własnym domu, woli wynajmować apartament w hotelu? 

- Po pierwsze, chodzi o szyk. „Pan Draco ma w mieście do 

własnej dyspozycji apartament w hotelu Palące". Po drugie, to 

wygoda. Dostajesz wszystko, czego ci potrzeba, skinąwszy palcem. 

W końcu, i może to najistotniejsze, unikasz wszelkich zobowiązań. 

Wszystko wokół ciebie to problem i odpowiedzialność kogoś innego. 

- Z tego, co do tej pory dowiedziałam się o Dracu, kierował się 

tym ostatnim. - Otworzyła wreszcie drzwi i weszła do środka. 

Nie zdziwiła się, zobaczywszy bogate i eleganckie wnętrze. 

W końcu hotel należy do Roarke'a. 

Pokój dzienny był ogromny i umeblowany bardzo luksusowo. 

Ściany miały kolor bladego różu. Łukowaty sufit był pokryty 

Ireskiem przedstawiającym kwiaty i owoce. Ze środka zwisał 

olbrzymi szklany żyrandol. 

Trzy, obite ciemnoczerwonym materiałem, sofy zawalone były 

poduszkami skrzącymi się cekinami. Stoły -zrobione z prawdziwego 

drewna, naprawdę stare - świeciły się jak lustra. Podobnie podłoga. 

Dywan był gruby na centymetr i miał taki sam deseń, jaki znajdował 

się na suficie. 

Na wprost wejścia było okno na szerokość całej ściany. Zaciągnięte 

żaluzje nie wpuszczały do pokoju świateł Nowego Jorku. Za oknem 

79 

background image

J.D. ROBB 

rozciągał się kamienny taras zastawiony bujnymi roślinami w wiel­

kich glinianych donicach. Eve domyśliła się, że taras jest pod­

grzewany. 

W jednym rogu pokoju stało białe pianino, w drugim za 

drewnianą boazerią krył się zapewne schowek na sprzęt elektro­

niczny. Oprócz tego w pokoju było kilka doniczek z roślinami 

i pokryte sporą warstwą kurzu szklane naczynia, służące praw­

dopodobnie za ozdoby. Żadnych oznak czyjejś obecności. 

- Możliwe, że służba hotelowa zaglądała tu po wyjściu Drąca 

do teatru - powiedział Roarke. -Jeśli chcesz, poproszę pracowników 

ze zmiany, która miała wtedy dyżur, żeby tu przyszli i opowiedzieli 

ci, jak wyglądał pokój. 

- Tak. - Eve pomyślała o Nadine. Znając reporterkę, przypusz­

czała, że pomieszczenie może przypominać krajobraz po bitwie. 

Podeszła do ściany zasłoniętej drzwiami z szerokich paneli. Ot­

worzyła je i przyjrzała się stojącemu tam sprzętowi. - Stan gotowo­

ści -rozkazała i ekran natychmiast rozświetlił się jasnoniebiesko. -

Odtwórz ostatni program. 

Rozległ się lekki trzask, po czym ekran wybuchnął kolorami 

i dźwiękiem. Eve zobaczyła dwie postaci tarzające się w czarnej 

pościeli. 

- Dlaczego faceci podniecają się, patrząc na kopulujące pary? 

- Jesteśmy chorzy, odrażający i słabi. Należy nam tylko 

współczuć. 

Wybuchnęla śmiechem. W tej chwili para na łóżku odwróciła 

się. Na ekranie pojawiła się rozanielona twarz kobiety. 

- Cholera, to Nadine. Nadine i Draco. 

Roarke położył dłoń na ramieniu żony. 

- To nie jest nagrane tutaj. To nie jest ta sypialnia. Nadine ma 

inną niż teraz fryzurę. Wątpię, żeby to było nagranie z ostatniego 

czasu. 

- Muszę je zabrać, żeby to sprawdzić. Jako dowód w sprawie 

o morderstwo mam do dyspozycji nagranie ze sceną łóżkową, 

w której bierze udział jedna z najpopularniejszych telewizyjnych 

reporterek. - Zatrzymała wideo i wyciągnęła dyskietkę, po czym 

schowała ją do torebki służącej do przechowywania dowodów. 

- Cholera. 

80 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Zaczęła nerwowo krążyć po pokoju, jakby walczyła sama ze sobą. 

Nie miała zbyt dużego wyczucia w sprawach dotyczących relacji 

między ludźmi. Nadine zwierzyła jej się jako przyjaciółka. W tajem­

nicy. Mężczyzna, który obecnie przygląda się jej uważnie z drugiego 

końca pokoju, jest jej mężem. 

Miłość, honor i cala reszta. 

Jeśli powie Roarke'owi o Nadine i Dracu, czy zdradzi tajemnicę, 

zawiedzie przyjaciółkę? Czy zaledwie podzieli się z mężem infor­

macjami? 

Jak. do diabła, ludzie zachowują się w podobnych sytuacjach? 

- Kochanie. - Roarke, patrząc na żonę ze współczuciem, zaczekał, 

aż się zatrzyma i zwróci w jego kierunku pobladłą twarz. - Widzę, 

że się zadręczasz, więc ci pomogę. Nie musisz czuć się zobowiązana 

powiedzieć mi o czymś, czego nie możesz wyjawić. 

Spojrzała na niego zmrużonymi oczami. 

- Sposób, w jaki to powiedziałeś, świadczy, że musisz mieć 

jednak jakieś wątpliwości. 

- Jesteś bardzo spostrzegawcza. Po prostu - kontynuował, pod­

chodząc bliżej - wnioskuję, że Nadine i Drąca musiało coś łączyć 

stosunkowo niedawno. 

- Och, do diabła! - Postanowiła zaryzykować i opowiedzieć mu 

wszystko. 

Wysłuchał jej spokojnie, a kiedy skończyła, pogładził po włosach. 

- Jesteś dobrą przyjaciółką. 

- Nie mów do mnie w ten sposób. To mnie denerwuje. 

- W porządku. Powiem inaczej. Nadine nie miała nic wspólnego 

ze śmiercią Drąca. 

- Wiem i zresztą nie ma żadnych podstaw, żeby uważać inaczej. 

Ale ta sytuacja przysporzy jej wielu kłopotów osobistych. Zobaczmy, 

co jeszcze znajdziemy w tym mieszkaniu. 

- Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, kuchnia jest tam. - Roarke 

podniósł rękę. - A tam biuro, łazienka, sypialnia, przebieralnia 

i następna łazienka. 

- Zacznę od biura. Przesłucham jego wideofon, sprawdzę, czy 

ktoś nie zostawił mu wiadomości z pogróżkami. Zrób coś dla 

mnie. - Podała mężowi torbę. - Spakuj resztę dyskietek wideo. 

- Tak jest, pani porucznik. 

81 

background image

J.D. ROBB 

Skrzywiła się, ale nic nie powiedziała. 

Pracowała sumiennie. Roarke uwielbiał przyglądać się żonie 

w talach momentach; podziwiał jej koncentrację, zręczność i logikę. 

Jeszcze niedawno, gdyby mu ktoś powiedział, że praca policjanta 

może budzić skojarzenia seksualne, byłby bardzo zdziwiony. 

- Przestań się na mnie gapić. 

Uśmiechnął się. 

- A robiłem to? 

Nie odpowiedziała. 

- Bardzo dużo rozmawiał. Gdybym była psychologiem, musiała­

bym dojść do wniosku, że ten facet nie znosił samotności. Po­

trzebował nieustannego kontaktu z ludźmi. Jednak w rozmowach 

tych nie znalazłam niczego szczególnego. Dokonał poważnych 

zakupów przez wideofon - ośmiu par butów, trzech drogich gar­

niturów, staroświeckiego zegarka na rękę. - Wyprostowała się. -

Dla ciebie to zresztą nic zaskakującego. 

- Przeciwnie. Nigdy nie kupuję garniturów za pośrednictwem 

wideofonu. Podstawa to dopasowanie. 

- Ha, ha. Przeprowadził krótką i żałosną rozmowę ze swoim 

agentem. Wygląda na to, że nasz gwiazdor dowiedział się skądś, 

że odtwórczyni Christiny dostanie za swoją rolę takie same pieniądze 

jak on. Nieźle go to wkurzyło. Chciał, żeby agent renegocjował 

stawkę i wydębił większą. 

- Tak, wiem o tym. Nie zgodziłem się. 

Eve zaskoczona odpowiedzią męża, odwróciła się do niego. 

- Nie dałeś mu tych pieniędzy? 

- Kiedy ma się do czynienia z dzieckiem - spokojnie wyjaśnił 

Roarke- należy określić granice. W tym przypadku granicą był 

kontrakt. Uznałem, że prośba o podwyżkę jest jego przekroczeniem. 

- Jesteś twardy. 

- Oczywiście. 

- Czy czynił ci z tego powodu jakieś wyrzuty? 

- Nie. Może i miał zamiar na mnie naciskać, ale nigdy nie doszło 

do rozmowy na ten temat. W istocie było tak, że agent Drąca udał 

się do moich prawników, oni do mnie, ja z powrotem do nich i tak 

dalej. Cała sprawa zakończyła się dzień przed premierą moją 

odmową. 

82 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- W porządku, dzięki temu jesteś czysty. Muszę obejrzeć 

sypialnię. - Ominęła męża, przeszła przez mały okrągły korytarz 

i weszła do sypialni. 

Stało tam duże łóżko wyposażone w wysoki i wyściełany 

szarym materiałem zagłówek. Wyglądało to jak chmura miękkiej 

mgły. 

Eve zajrzała do przyległej przebieralni i zobaczywszy skład ubrań 

i butów pokręciła z dezaprobatą głową. Na toaletce spostrzegła rząd 

kolorowych buteleczek i pojemników na odżywki, kremy do ciała, 

perfumy i pudry. 

- Ten facet był pyszny, egoistyczny, zarozumiały, dziecinny 

i pozbawiony poczucia bezpieczeństwa. 

- Nie będę sprzeczał się z tobą, wydaje mi się jednak, że te cechy 

mogą stanowić podstawę do tego, żeby kogoś takiego nie lubić. Czy 

to jednak wystarczający powód, żeby go zamordować? 

- Czasami jedynym powodem zbrodni jest na przykład fakt, że 

ofiara miała dwa metry wzrostu. -Wróciła do sypialni. -Mężczyzna 

tak zarozumiały i niepewny siebie nieczęsto sypia sam. Rzucił Carly 

Landsdowne. Przypuszczam, że miał już na podorędziu jej następ­

czynię, czekającą tylko, by zająć miejsce poprzedniczki. - Otworzyła 

pierwszą szufladę szafki stojącej przy łóżku. - No, no, rzuć okiem 

na te zabawki. 

Szuflada była podzielona na części, a w każdej z nich znajdował 

się inny przyrząd służący do erotycznego pobudzania pary lub 

pojedynczej osoby. 

- Pani porucznik, uważam, że powinna pani koniecznie zarek­

wirować te przedmioty w celu dalszych oględzin. 

- Nie dotykaj. - Zatrzymała wysuniętą dłoń męża. 

- Ale z ciebie formalistka. 

- Jak to, do diabla, działa? - Podniosła długi, stożkowaty 

kawałek gumy. Kiedy nim potrząsnęła, rozległo się wesołe dzwo­

nienie. 

Roarke usiadł na łóżku. 

- Cóż, mając na względzie dobro śledztwa, z chęcią ci zademon­

struję. - Uśmiechając się, pokazał miejsce obok siebie. 

- Ale ja pytam poważnie. 

- Ja także poważnie odpowiadam. 

83 

background image

J.D. ROBB 

- Zresztą nieważne. -Ale odkładając zabawkę nadal zastanawiała 

się nad jej przeznaczeniem Wysunęła następną szufladę. - O, a tu 

mamy małą kopalnię złota. Wygląda to na miesięczny zapas exotiki, 

zeusa i... - Otworzyła małą fiolkę, pociągnęła ostrożnie nosem, po 

czym szybko potrząsnęła głową jak pies otrzepujący się z wody. -

Cholera, dziki królik. 

Szybko zatkała z powrotem fiolkę i włożywszy do torebki, 

zapieczętowała. 

- Czysty. - Wzięła głęboki oddech. - Jeśli używał tego w czasie 

randek, trudno się dziwić, że był uważany za boga seksu. Jedna 

albo dwie krople dzikiego królika, a możesz się kochać nawet 

z klamką u drzwi. Czy wiedziałeś, że tego używał? 

- Nie. - Roarke najwyraźniej stracił dobry nastrój. Wstał. -Nie 

mam szczególnie potępiającego stosunku do narkotyków, ale dziki 

królik to niemal to samo co gwałt. Dobrze się czujesz? 

- Tak, tak. - Uświadomiła sobie jednak, że kręci się jej w głowie 

i poczuła irytujący przypływ pożądania. A to tylko po sekundzie 

wdychania oparów. - Taki czysty towar kosztuje co najmniej 

dziesięć tysięcy za uncję i wcale nie tale łatwo go dostać. Działa 

tylko na kobiety - myślała - wystarczy kropla za dużo, żeby 

przedawkować. 

Roarke ujął żonę za podbródek. Podniósł jej głowę i zajrzał 

w oczy. Uznał, że są w miarę przejrzyste. 

- Nigdy nie mówiło się o tym, że Draco używa tej substancji. 

Gdybym o tym wiedział, zerwałbym z nim kontrakt i prawdopodobnie 

pogruchotał mu kości. 

- W porządku. - Eve złapała męża za rękę i mocno ścisnęła. - Nie 

mamy tu nic więcej do roboty. Chcę, żeby ten apartament pozostał 

nienaruszony jeszcze przynajmniej dwa dni. Możesz tego dopilno­

wać? Powinny go obejrzeć osoby z wydziału od spraw narkotyków. 

- Dobrze. 

Dołączyła fiolkę do pozostałych materiałów dowodowych i zaczęła 

zastanawiać się, jakby tu rozweselić męża. 

- Więc, ile cię to kosztuje? 

- Co? 

- Pusty apartament. Ile trzeba zapłacić za jedną dobę, gdy się 

mieszka w takim luksusie? 

84 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- To jest małe mieszkanko. Sądzę, że około ośmiuset pięć­

dziesięciu, ale przypuszczam też, że istnieje możliwość regulowania 

miesięcznych należności lub rocznych w ratach. 

- Czy Mansfield też ma w tym hotelu apartament? 

- Zgadza się, w drugim skrzydle. 

- Odwiedźmy j ą więc. Podobnie j ak Draco zażywała w przeszłości 

narkotyki - wyjaśniła Eve, kompletując zestaw polowy. - Bardzo 

więc prawdopodobne, że wie, kto był jego dostawcą. Można 

założyć, że Draco zginął w wyniku jakiejś afery narkotykowej. 

- Nie sądzę. 

- Ja też, ale duża część pracy policjanta polega na eliminowaniu. -

Zamknęła drzwi, po czym sięgnęła do torby z zamiarem wyciągnięcia 

taśmy policyjnej, 

- Musisz to robić? - Roarke patrzył na taśmę z niechęcią. - To 

będzie odstraszało gości. 

- Muszę. Poza tym goście będą raczej podekscytowani, a nie 

przestraszeni. Och, zobacz, George, to tutaj mieszkał ten zamor­

dowany aktor. Sfilmuj te zapieczętowane drzwi. 

- Jesteś strasznie i zasmucąjąco cyniczna. 

- Ale mam rację. - Pierwsza weszła do windy i gdy tylko drzwi 

zamknęły się za nimi, rzuciła się na męża. - Pocałuj mnie szybko... 

Boże... - Ogarnięta pożądaniem, wtulała się w Roarke'a, gryzła go 

w usta i jęcząc ściskała jego pośladki. 

- Uff - wypuściwszy ciężko powietrze, odsunęła się i skrzyżowała 

ramiona na piersiach. - Teraz lepiej. 

- Może tobie. -Wyciągnął w jej kierunku rękę, aleją odepchnęła. 

- Żadnych zabaw w miejscu publicznym. Nie wiesz, że to 

zakazane? Skrzydło A, ostatnie piętro - rzuciła komendę i winda 

z

 cichym szumem ruszyła z miejsca. 

- Zapłacisz mi za to. 

Oparła się o ścianę. 

- Dlaczego mnie straszysz? Zaczynam się bać. 

W odpowiedzi tylko się uśmiechnął i włożył dłonie do kieszeni. 

Zaczął od niechcenia zabawiać się gumowym stożkiem, który po 

kryjomu zabrał z szuflady z apartamentu Drąca. 

- I masz czego się obawiać - mruknął pod nosem, na co Eve 

wybuchnęła głośnym śmiechem. 

85 

background image

J.D. ROBB 

- Rozumiesz chyba, że musiałam oczyścić umysł przed rozmową 

ze świadkiem? 

- Uhm. 

- Posłuchaj, znasz Mansfield zupełnie nieźle. Chciałabym usły­

szeć twoją opinię na temat jej zachowania, gdy już od niej wyjdziemy. 

- Ach, więc znowu do czegoś jestem potrzebny. 

Zatrzymała się, odwróciła i dotknęła policzka męża. Poczucie, 

że go kocha, nachodziło ją czasami w najmniej spodziewanych 

momentach. 

Gdy odwrócił głowę i potarł nią o jej dłoń, przeszył ją dreszcz. 
- Żadnych pieszczot - przypomniała ostro i ruszyła do drzwi 

apartamentu aktorki. 

Nacisnęła dzwonek. 

Po chwili stanęła przed nimi Areena w białej sukni, z zarumie­

nionymi policzkami i wyrazem zaskoczenia oraz niezadowolenia 

na twarzy. 

- Porucznik Dallas, Roarke. Ja... Nie spodziewałam się. - Nagle 

jej i tak wielkie oczy zrobiły się jeszcze większe i pojaśniały, jakby 

coś ważnego zrozumiała. - Macie jakieś nowe wiadomości? Złapaliś­

cie... 

- Nie. Przykro mi, że pani przeszkadzam, ale jestem zmuszona 

zadać jeszcze kilka pytań. 

- Och, miałam nadzieję, że może już po wszystkim. Cóż. -

Podniosła dłonie i przycisnęła je do oczu, jakby chciała zmniejszyć 

ból. Pod oczami można było dostrzec lekkie sińce, objawy zmęcze­

nia. - Obawiam się, że to nie jest najlepszy moment. Czy musimy 

tę rozmowę przeprowadzić właśnie w tej chwili? 

- Przepraszani za niewygodę, ale nie zajmę pani dużo czasu. 

- Oczywiście. To dziwne. Widzicie, nie jestem sama. Ja... -

Poddając się, Areena opuściła ręce i cofnęła się. - Proszę. 

Eve weszła do środka. Apartament wielkością i wystrojem bardzo 

przypominał poprzedni. Jednak meble były delikatniejsze, bardziej 

w kobiecym guście, podobnie jak kolorystyka wnętrza utrzymana 

w kremowo-niebieskim tonie. 

Na jednej z trzech znajdujących się w pokoju sof siedział 

przystojny i elegancki mężczyzna w czarnym garniturze. Charles 

Monroe. 

86 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Wspaniale, pomyślała Eve, mając ochotę podejść do Monroego 

i jednym kopnięciem wbić mu genitalia do gardła. 

Ten, niczego nieświadomy, uśmiechał się z prawdziwą przyjem­

nością, która, gdy dostrzegł chłód w oczach Eve, zmieniła się 

w leniwe rozbawienie. Wstał, nie spiesząc się. 

- Pani porucznik. Pani widok, jak zawsze, sprawia mi ogromną 

radość. 

- Charles. Znowu pracujesz do późna? 

- Na szczęście. Roarke, miło cię znowu widzieć. 

- Charles. 

- Zrobić ci jeszcze jednego drinka, Areeno? 

-  C o ? - Oczy aktorki biegały między obecnymi, a jej palce 

błądziły po srebrnym łańcuszku na szyi. - Nie. Nie, dziękuję. Och, 

wy się znacie. 

Rumieniec, który uroczo zaróżowił jej policzki, pogłębił się. 

Znowu rozłożyła ręce w geście kobiecej bezradności. 

- Spotkaliśmy się z panią porucznik kilka razy. Mamy nawet 

wspólną znajomą. 

- Uważaj - cicho ostrzegła go Eve. W jej oczach widać było 

rosnący gniew. Była bliska wybuchu. - Czy to wizyta towarzyska, 

Charles? A może jesteś na służbie? 

- Powinnaś wiedzieć, że mężczyzna w podobnej sytuacji nie 

rozmawia na takie tematy. 

- Proszę, to dla mnie krępujące. - Areena znowu dotknęła 

łańcuszka, nie dostrzegając tego, że usta Charlesa ułożyły się do 

cynicznego uśmieszku. Eve to jednak nie umknęło. - Oczywiście 

doskonale wiecie, że Charles jest profesjonalistą. Nie chciałam być 

sama i potrzebowałam... jakiegoś towarzystwa. Charles, pan Monroe, 

otrzymał wspaniałą rekomendację. 

- Areena- odezwał się łagodnie Roarke i zrobił krok do 

przodu. - Z chęcią napiłbym się kawy. Mogłabyś? 

- Och, oczywiście. Wybaczcie mi. Mogę... 

- Dlaczego o tym nie pomyślałem? - Charles przesunął dłonią 

po ramieniu aktorki i ruszył do kuchni. 

- Pomogę mu. — Rzuciwszy ostatnie spojrzenie żonie, Roarke 

wyszedł. 

- Wiem, jak to w pani oczach wygląda - zaczęła Areena. -

87 

background image

J.D. ROBB 

Muszę wydawać się osobą bardzo chłodną, zainteresowaną wyłącznie 

sobą, skoro wynajęłam sobie mężczyznę zaledwie w noc po... 

- Dziwi innie jedynie, że taka kobieta jak pani musi kogokolwiek 

wynajmować. 

Śmiejąc się cicho, Areena podniosła kieliszek z winem i popijając 

je, zaczęła się przechadzać. Jedwabna suknia szeleszcząc okręcała 

się wokół jej nóg. 

- Wspaniały komplement tłumiący podejrzliwość. 

- Nie przyszłam po to, żeby prawić pani komplementy. 

- Nie. - Rozbawienie zniknęło z oczu aktorki. - Nie, naturalnie, 

że nie. W odpowiedzi na pani pytanie powiem otwarcie, że jestem 

osobą samotną. Wynika to prawdopodobnie z faktu, że wystarczająco 

wyszumiałam się w młodości. Nawet trochę przesadzałam. Z pew­

nością słyszała już pani o moich poczynaniach i problemach 

z narkotykami. Obecnie mam to już za sobą. 

Odwróciła się i dumnie uniosła głowę. 

- Nie było mi łatwo uporać się z przeszłością, ale udało się. 

Jednak po drodze straciłam wielu rzekomych przyjaciół. Przez 

uzależnienie zniszczyłam związki, na których mi zależało, a kiedy 

zwalczyłam nałóg, sama pozrywałam kontakty z osobami, z którymi 

nie powinnam się spotykać. W tej chwili w moim życiu liczy się 

tylko kariera, i to jej całkowicie się poświęcam. Nie zostaje mi zbyt 

wiele czasu na życie towarzyskie lub romanse. 

- Czy miała pani w ostatnim czasie romans z Drakiem? 

- Nie. Sypialiśmy ze sobą dawno temu, ale to był tylko seks, 

nic, co jest związane z rozumem aibo sercem. Przez jakiś czas łączył 

nas wyłącznie teatr. Przyjechałam do Nowego Jorku, ponieważ 

chciałam zagrać w tej sztuce, a wiedziałam, że Richard zalśni 

w swojej roli. Pragnęłam tego. Nigdy nie będzie na scenie drugiego 

takiego jak on. Boże! 

Zamknęła oczy i zadrżała. 

- To straszne. Okropne. Bardziej mi żal aktora niż człowieka. 

Wstyd mi z tego powodu. Nie, nie mogę być sama. - Opadła na 

sofę. - Nie mogę znieść samotności. Nie mogę spać. Kładę się, 

zasypiam i zaraz się budzę, bo wydaje mi się, że moje ręce są 

pobryzgane krwią. Krwią Richarda. To koszmar. 

Uniosła głowę i spojrzała na Eve nieprzytomnym wzrokiem. 

88 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Gdy tylko się położę, mam przerażające sny, budzę się 

chora, z krzykiem. Pani nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. 

Nie potrafi pani. 

Owszem, potrafiła. Mały, zimny pokój oblany czerwonym świat­

łem, padającym od neonu wiszącego na bloku po drugiej stronie 

ulicy. Ból ramienia złamanego w czasie walki z gwałcącym ją 

ojcem. Krew, jego krew. Wszędzie; przyklejona do rąk, ściekająca 

z noża, na ścianach. 

Miała wtedy osiem lat. W swoich koszmarach Eve zawsze ma 

osiem lat. 

- Chcę, żeby pani odnalazła sprawcę - szepnęła Areena. - Musi 

go pani znaleźć. Kiedy to się stanie, koszmary odejdą. Prawda? 

Skończą się. 

- Nie wiem. - Eve zmusiła się do zrobienia kroku przed siebie, 

żeby uciec od własnych wspomnień i wrócić do teraźniejszości. 

Utrzymać się w ryzach. - Proszę mi powiedzieć wszystko, co pani 

wie na temat zażywania narkotyków przez Drąca. Skąd je brał, ile 

płacił, u kogo miał długi? 

kuchni Charles sączył wino, a Roarke poprzestał na w miarę 

znośnej kawie zaserwowanej przez autokucharza. 

- Areena przechodzi trudny okres - zaczął Charles. 

- Wyobrażam sobie. 

- Nie ma zakazu wspierania jej w kłopotach. 

- Oczywiście. 

- Moje zajęcie ta taka sama praca jak wszystkie inne. 

Roarke pochylił głowę. 
- Monroe, Eve nie prowadzi osobistej krucjaty przeciwko panom 

do towarzystwa. 

- Więc chodzi o mnie. 

- Troszczy się o Peabody. - Nie odwracając wzroku, Roarke upił 

trochę kawy. - Podobnie jak ja. 

- Lubię Delię. Bardzo ją lubię. Nigdy bym jej nie skrzywdził. 

Nigdy jej nie oszukałem. - Charles odwrócił głowę i zapatrzył się 

w okno. - Już raz straciłem szansę na trwały związek uczuciowy, 

nie mający nic wspólnego z moją pracą, właśnie dlatego, że 

89 

background image

J.D. RODU 

oszukałem. Następny rozpad! się, bo już nie chciałem nikogo 

oszukiwać i powiedziałem całą prawdę. Pogodziłem się ze wszystkim. 

Jestem, kim jestem. 

Odwrócił się z powrotem, a na jego ustach pojawił się uśmiech. 

- I jestem dobry w tym, co robię. Delia to akceptuje. 

- Być może. Ale kobiety to bardzo dziwne stworzenia. Mężczyzna 

nigdy tak naprawdę nie wie, czego może się po nich spodziewać. 

I to, moim zdaniem, składa się po części na ich nieustający urok. 

Tajemnica jest bardziej pociągająca. 

Z półuśmiechem Charles spojrzał przez ramię na wchodzącą Eve. 

Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego popadła w irytację, gdy 

zobaczyła, że jej mąż i Monroe doświadczają czegoś, co było 

niewątpliwie męskim rozbawieniem. Ale ponieważ nie było na to 

rady, spojrzała z gniewem na Roarke'a. 

- Przykro mi, że przerywam te chłopięce pogaduszki, ale 

chciałabym, abyś przez chwilę dotrzymał towarzystwa Areenie, a ja 

w tym czasie porozmawiam z Charlesem. 

- Oczywiście. Kawa jest nawet niezła. 

Zaczekała, aż mąż wyjdzie, potem podeszła do autokucharza, 

bardziej w celu uspokojenia się niż z zamiarem napicia się 

hotelowej kawy. 

- Kiedy pani Mansfield złożyła zamówienie na twoje usługi? 

- Dzisiaj po południu. Około drugiej, jak sądzę. 

- Czy to nie za późno jak dla ciebie? 

- Tak. 

Eve odebrała parującą kawę i oparła się o ścianę. 

- Nie miałeś na dzisiaj żadnych innych zleceń? 
- Pozmieniałem grafik. 

- Dlaczego? Areena wspomniała, że wcześniej nigdy się nie 

widzieliście ani na niwie zawodowej zawodowej, ani na płaszczyź­

nie towarzyskiej. Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu dla obcej 

osoby? 

- Ponieważ zapłaciła mi podwójną stawkę - odparł po prostu. 

- Co kupiła. Czysty seks? Towarzysza na całą noc? 

Milczał, przyglądając się kieliszkowi z winem. Kiedy znowu 

podniósł głowę, jego oczy były zimne. 

- Nie muszę odpowiadać na to pytanie. I nie zrobię tego. 

90 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- To jest śledztwo w sprawie morderstwa. Mogę cię zabrać na 

przesłuchanie na komendę. 

- Możesz. Zrobisz to? 

- Utrudniasz mi pracę. - Odstawiła filiżankę i zaczęła się 

przechadzać po małej powierzchni między ścianą a kontuarem 

kuchennym. - Muszę wspomnieć o tobie w swoim raporcie. To 

niedobrze. A na dodatek zmuszasz mnie, żebym wezwała cię na 

formalne przesłuchanie tuż pod nosem Peabody. 

- I żadne z nas tego nie chce - mruknął, potem westchnął. -

Słuchaj, Dallas, Areena zadzwoniła do mnie, bo dostała mój numer 

od jakiejś swojej znajomej, która mnie jej poleciła. Była wyraźnie 

przybita. Słyszałem o Dracu, więc nie musiałem pytać, z jakiego 

powodu jest przygnębiona. Potrzebowała towarzystwa na noc. 

Kolacja, rozmowa, seks. W ramach wynagrodzenia mi ewentualnych 

strat podwoiła zapłatę. To proste. 

- Rozmawialiście o Dracu? 

- Nie. Rozmawialiśmy o sztuce, teatrze. Wypiła trzy kieliszki 

wina i wypaliła pół paczki papierosów. Jej dłonie przestały drżeć 

na jakieś dwadzieścia minut przed waszym pojawieniem się. Ta 

kobieta jest strzępkiem nerwów, choć stara się trzymać. 

- W porządku, dziękuję. - Eve włożyła ręce do kieszeni. -

Peabody zobaczy mój raport. 

- Wiem, czym Delia się zajmuje. 

- Coś takiego. 

- To dorosła kobieta, Dallas. 
- Wielka mi dorosła. - Kopnęła nogą w ścianę. - Nie ma szans 

z takim cwaniakiem jak ty. Do cholery, jej rodzina należy do 

wolnoerowców. Wychowała się na jakimś zadupiu. - Niejasnym 

gestem wskazała na zachód. - Jest dobrą policjantką. Rzetelną, ale 

nadal pod wieloma względami naiwną. I naprawdę się wkurzy, jeśli 

się dowie, że z tobą na ten temat rozmawiałam. Obrazi się i zamknie 

w sobie, ale tam do diaska... 

- Zależy ci - wypalił. - Zależy ci na niej. Czy nie przyszło ci 

do głowy, że mnie też może na niej zależeć? 

- Kobiety to dla ciebie interes. 

- Gdy mi płacą. Co nie ma miejsca w przypadku Delii. Na Boga, 

nawet ze sobą nie spaliśmy. 

91 

background image

J.D. ROBB 

- C o ? Nie ma na ciebie forsy? -Już w sekundę po wypowiedzeniu 

tego zdania znienawidziła samą siebie. Znienawidziła tym bardziej, 

że w zimnych oczach mężczyzny zobaczyła prawdziwy ból. -

Przepraszam, przepraszam. To nie jest w porządku. To było nie na 

miejscu. 

- Tak, zgadza się. 

Eve poczuła nagłą falę zmęczenia. Przykucnęła więc i oparta się 

o ścianę. 

- Nie chcę wiedzieć takich rzeczy. Nie chcę nawet o nich myśleć. 

Lubię cię. 

Charles, zaintrygowany jej słowami, też przykucnął, tak że prawie 

stykali się kolanami. 

- Naprawdę? 

- Taaak, w zasadzie. Spotykasz się z Peabody od świąt Bożego 

Narodzenia i wy nie... Coś z nią nie tak? 

Charles wybuchnął śmiechem, ale tym razem byt to śmiech od 

serca. 

- Jezu, Dallas. Zdecyduj się na coś. Nie chcesz, żebym z nią 

sypiał, a gdy się okazuje, że z nią nie sypiam, też jesteś niezado­

wolona. Roarke miał rację. 

- Co to znaczy, Roarke miał rację? 

- Nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać po kobiecie. -

Sięgnął po wino. - Przyjaźnię się z Delią. Tak się jakoś złożyło. 

Nie mam zbyt wielu przyjaciół, którzy nie są moimi klientami albo 

współpracownikami. 

- Uważaj. Zaczynają się rozmnażać, gdy się nie jest czujnym. 

To cholernie komplikuje życie. 

- Jesteś dobrą przyj aciółką. Jeszcze j edno - powiedział i poklepał 

ją lekko po nodze. - Ja też w zasadzie cię lubię, porucznik Dallas. 

I ej nocy śniły jej Się koszmary. Mogła się tego spodziewać. 

To przez opowieść Areeny o krwi, męczących snach i przeraże­

niu. Ale nawet wiedząc, że przyjdą, Eve nie umiała ich po­

wstrzymać. 

Widziała ojca wchodzącego do pokoju. Do tego ohydnego małego 

pokoiku, w którym byto zimno, nawet wtedy, gdy na zewnątrz 

92 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

panował upał. Mimo chłodu, na widok ojca, od którego czuć było 

alkohol, zrobiło jej się gorąco. Oblał ją pot. 

Upuściła nóż. Była tak głodna, że zaryzykowała poszukiwanie 

jedzenia. Tylko maleńki kawałek sera. Nóż wypadł jej z ręki. Całe 

wieki minęły, zanim upadł na podłogę. Nawet we śnie odgłos 

upadającego noża brzmiał jak nadchodząca burza z piorunami. 

Odbijał się echem. 

Ojciec zbliżał się do niej, a neon z ulicy oblewał mu twarz raz 

czerwonym, raz białym światłem. 

Błagam nie, nie, nie. 

Ale to błaganie nigdy nie skutkowało. 

Scena powtarzała się znowu, i znowu i znowu. Ból, w chwili gdy 

jogo ręka niby od niechcenia opadła na jej policzek. Upadek na 

podłogę, tak ciężki, że aż zagruchotały kości. A potem cały jego 

ciężar na niej. 

- Eve. Obudź się. Eve, wracaj do mnie. Jesteś w domu. 

Oddech parzył jej przełyk, walczyła, kopiąc, machając ramionami, 

Do chwili, gdy głos Roarke'a wdarł się do jej snu. Ciepły, spokojny, 

kochany. Bezpieczny. 

- Tak, tak. Trzymaj się mnie. - Przytulił ją do siebie mocno, 

kołysząc jak dziecko, dopóki nie przestała drżeć. - Teraz już jesteś 

bezpieczna. 

- Nie puszczaj mnie. 

- Nie. - Przycisnął usta do jej skroni. - Nie puszczę. 

Gdy rano obudziła się z niejasnym wspomnieniem koszmarnego 

snu, okazało się, że Roarke nadal trzyma ją w ramionach. 

background image

t v e pojawiła się w pracy przed Peabody. Uczyniła tak z roz­

mysłem, choć kosztowało ją to godzinę snu mniej. Miała nadzieję, 

że przed jej przyjściem zdąży napisać zaległy raport, tak aby 

asystentka nie mogła go zobaczyć i dowiedzieć się, że Charles 

Monroe złożył poprzedniego dnia wizytę Areenie Mansfield. 

Gdy skończyła, odezwał się brzęczyk interkomu. Wzywano ją do 

pokoju wywiadowców. Okazało się, że jednemu z nich, Zenowi, 

ubiegłego wieczoru urodziła się córka. Zeno uczcił tę okazję, 

przynosząc do pracy dwa tuziny ciastek. Znając kolegów, Eve 

chwyciła jedno, nim reszta zdążyła się na nie rzucić jak hieny na 

padlinę, 

- Komu dostała się pula? 

- Mnie - odparł z uśmiechem policjant o nazwisku Baxter, 

wpychając do ust cynamonową babeczkę z malinowym nadzieniem. 

- Cholera. Ja nigdy nie wygrałam zakładu o płeć dziecka. -

Na pocieszenie Eve sięgnęła po drożdżówkę. Nadgryzając ją, 

uśmiechnęła się do Baxtera. Dobry stary Baster, pomyślała. 

Czasami bywa męczący, ale to dlatego, że jest perfekcjonistą 

dbającym o szczegóły. 

- To twój szczęśliwy dzień. 
- Jasne. Upatrzyłem już sobie w sklepie nową wieżę. Dzięki 

temu dzieciakowi stanie się wreszcie moją własnością. 

- Cieszę się, Baxter, ale miałam na myśli coś innego. - Wyjęła 

z torby dyskietkę z nazwiskami i adresami świadków zabójstwa 

Drąca. - Oto twoja supernagroda - powiedziała i podała policjantowi 

dyskietkę. - Przeprowadź standardowy test eliminacyjny. Masz tu 

około trzech tysięcy nazwisk. Weź sobie kogoś do pomocy. 

94 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Zobaczymy, czy do końca tygodnia uda ci się zmniejszyć liczbę 

podejrzanych do połowy. 

Baxter parsknął z oburzeniem! 

- Bardzo śmieszne, Dallas. 

- Dostałam rozkaz od Whitneya, żeby komuś przydzielić to 

zadanie. Wybrałam ciebie, Baxter. 

- Cholera. - Gdy położyła dyskietkę na jego biurku, przewrócił 

oczami. - Nie możesz zrzucić na mnie tego koszmaru, Dallas. 

- Mogę, robię to, zrobiłam. Rozsypujesz okruchy, Baxter. 

Pamiętaj, że należy dbać o czystość w miejscu pracy. - Powiedziaw­

szy to, uśmiechnęła się, odwróciła i goniona przekleństwami 

Baxtera odeszła do swojego biura. Zdziwiła się, widząc, że jego 

drzwi stoją otworem, a z głębi dochodzą wyraźne odgłosy mysz­

kowania. Przywarła do ściany, sięgając zarazem do kabury po 

pistolet. Sukinsyn. Wreszcie złapie tego podstępnego złodzieja 

słodyczy. 

Jak burza wpadła do pokoju i pochwyciła intruza za szyję. 

- Mam cię! 

- Hej, o co chodzi! 

Przyduszając ofiarę, przyjrzała się posturze nieznajomego i uznała, 

że bez trudu przepchnie go przez wąskie okno biura. Będzie z niego 

wspaniała plama na chodniku. 

- Nie wyjaśnię ci twoich praw- powiedziała, przyciskając 

mężczyznę do szafy z dokumentami. - Tam, gdzie pójdziesz, nie 

będą ci potrzebne. 

- Zawołaj porucznik Dallas! - zaskrzeczał piskliwie jeniec. -

Zawołaj porucznik Dallas. 

Eve odwróciła nieznajomego do siebie i spojrzała w pałające 

przerażeniem oczy, powiększone dwukrotnie przez szkła mikro-

okularów. 

- To ja jestem porucznik Dallas, ty paskudny złodzieju słodyczy. 

- Jezu! Jezu! Nazywam się Lewis. Tom John Lewis z wydziału 

administracyjnego. Przyniosłem dla pani nowy sprzęt. 

- O czym ty, do cholery, mówisz? Chuchnij mi tu. Masz słodki 

oddech. Wyciągnę ci jęzor i nim cię uduszę. 

Kopiąc wiszącymi nad ziemią stopami, chłopak nabrał powietrza, 

po czym z całej mocy chuchnął Eve prosto w twarz. 

95 

background image

J.D. ROBB 

- Wafelki zbożowe ze stołówki i... i sok owocowy. Nie jadłem 

żadnych słodyczy. Przysięgam. 

- Chyba rzeczywiście nie, ale z pewnością nie zaszkodziłoby ci 

umyć zęby. O jakim nowym sprzęcie mówiłeś? 

- Jest tam. Właśnie kończyłem transfer. 

Nadal trzymając Lewisa nad ziemią, Eve odwróciła głowę. Jej 

usta opadły na sekundę wcześniej, nim zrobiły to stopy jeńca. 

Rzuciła się do szarej plastikowej skrzynki. Był to komputer. 

- Mój komputer. Nowy. 

- Tak, pani porucznik. To dla pani. 
Eve czule otoczyła urządzenie ramionami, po czym spojrzała na 

Lewisa. 

- Posłuchaj, chłopcze, jeśli stroisz sobie ze mnie żarty, odgryzę ci 

uszy i ugotuję z nich gulasz. 

- Mam przy sobie zlecenie. - Z przestrachem sięgnął do kieszeni 

po dziennik rejestracyjny. -Proszę zobaczyć: porucznik Eve Dallas, 

Wydział Zabójstw. Dostała pani nowy XE-5000. Sama go zresztą 

pani zamówiła. 

- Tak, do cholery, dwa lata temu. 

- Taaak? No cóż - chłopak uśmiechnął się pocieszająco. - Oto 

więc jest. Podłączałem go właśnie do sieci. Czy mam kończyć? 

- Jasne. 

- Świetnie. Zajmie mi to tylko kilka minut i zaraz zniknę. - Dał 

nura pod biurko. 

- Co to, do diabła, za imię Tomjohn? 

- Moje imię, pani porucznik. Instrukcje użytkowania i poradnik 

znajdzie pani w tamtym pudełku. 

Eve rozejrzała się, a potem parsknęła. 

- Umiem obsługiwać komputer. Zresztą mam ten model w domu. 

- To dobry typ. Po podłączeniu wystarczy wpisać kod i zgrać 

dane ze starego komputera. Zajmie to pani najwyżej pół godziny. 

- Mam czas. - Zerknęła na stary komputer, na jego poobijaną 

i porysowaną obudowę. Niektóre z wgnieceń były dziełem jej 

własnej sfrustrowanej pięści. - Co się stanie z moim starym 

sprzętem? 

- Mogę go zabrać i zanieść do utylizacji. 

- Dobrze. Nie. Nie, będę go jeszcze potrzebowała. Zabiorę go 

96 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

do domu. - Postanowiła unicestwić starego gruchota w jakiś 

specjalny, wyjątkowy sposób. 

- Nie mam nic przeciwko temu - odpowiedział Lewis i wrócił 

do pracy, pogwizdując z cicha, najwyraźniej uznawszy, że jego 

język i uszy są znowu bezpieczne. - Dziwi mnie trochę, jak mogła 

pani na nim pracować. Ten model wyszedł z użytku co najmniej 

pięć lat temu. 

W odpowiedzi Eve wydała z siebie niski ostrzegawczy pomruk. 

l\iedy godzinę później w biurze pojawiła się Peabody, Eve 

siedziała przy zawalonym biurku i uśmiechała się. 

- Zobacz, Peabody, mamy Gwiazdkę. 

- Ho, ho. - Asystentka okrążyła dokoła nowy komputer. - Ho, 

ho do kwadratu. Jest śliczny. 

- Taak. I mój. Przyniósł mi go Tomjohn Lewis, mój nowy 

przyjaciel. Ten komputer mnie słucha, Peabody. Wykonuje moje 

polecenia. 

- To wspaniale. Wiem, że będziecie razem bardzo szczęśliwi. 

- No dobra, żarty na bok - rzuciła surowo Eve i sięgnęła po 

kawę, wysuwając zarazem palec w stronę autokucharza na znak, że 

Peabody także może zamówić sobie kubek. - Byłam wczoraj 

w mieszkaniu Drąca, 

- Nie wiedziałam, że miałaś to w planie. Przystosowałabym swój 

czas wolny. 

- To nie było potrzebne. - Eve natychmiast przypomniała sobie 

apartament Areeny i wyobraziła, co by było, gdyby towarzyszyła 

jej Peabody. 

- Draco trzymał w mieszkaniu narkotyki. Najróżniejsze, między 

innymi prawie uncję czystego dzikiego królika. 

- Degenerat. 

- I to jaki. Znalazłam też zestaw pomysłowych zabawek erotycz­

nych, z których kilku, mimo znajomości rzeczy, nie umiałam 

nazwać. Natknęłam się też na kolekcję dysków wideo, większość 

to nagrania ze scen łóżkowych z udziałem jego samego i jego 

partnerek seksualnych. 

- A więc w charakterze trupa mamy dewianta seksualnego. 

97 

background image

J.D. ROBB 

- Tak, a oprócz tego narkomana, co rzuca nowe światło na 

śledztwo i może stanowić podstawę motywu zbrodni albo nawet 

motywów, bo ujawnia się ich coraz więcej, niczym wyznawców 

Nowej Ery na wiecu protestacyjnym. Bez urazy. 

- Nie gniewam się. 

- Motywem mogła być chęć zaspokojenia ambicji, wzbogacenia 

się, seks, narkotyki, zemsta wykorzystanej kobiety lub kobiet, uraza 

noszona przez kogoś z otoczenia Drąca. Lubi! uwodzić kobiety 

i rozstawiać ludzi po kątach. Regularnie się narkotyzował. Byl 

irytującym sukinsynem i każdy, kto go znał, miał ochotę wypruć 

mu flaki. Choć ta wiedza nie pomaga nam w zmniejszeniu liczby 

podejrzanych, to jednak... - Eve rozsiadła się wygodniej w krześle. 

- Wczoraj wieczorem wprowadziłam do domowego komputera 

dane i rozpoczęłam test eliminacyjny. Mój nowy XE-5000 skopiuje 

wyniki, żebyś mogła kontynuować test. Za chwilę mam konsultację 

z Mirą. Spodziewam się, że usłyszę od niej coś, co pomoże nam 

zmniejszyć liczbę podejrzanych. Ty w tym czasie umów się na 

jedenastą z naszymi kolegami z Wydziału Eleklronicznego. 

- A co z popołudniowymi przesłuchaniami? 

- Poprowadzimy je według planu. Wrócę w ciągu godziny, 

najwyżej dwóch. - Wstała od biurka. - Jeśli mnie coś zatrzyma, 

skontaktuj się z laboratorium i każ im sprawdzić narkotyki, które 

przesłałam im dzisiaj rano. 

- Z przyjemnością. Mam posłużyć się przekupstwem czy za­

straszeniem? 

- Peabody, od jak dawna ze mną pracujesz? 

- Prawie rok, pani porucznik. 

Eve idąc do drzwi, pokiwała głową. 

- Wystarczająco długo. Sama zdecyduj. 

r omieszczenia, w których pracował psycholog policyjny, miały 

ładniejszy wystrój niż reszta komendy. Emanowały spokojem, pod 

warunkiem, że nie wiedziało się, co dzieje się za drzwiami gabinetu 

testów okresowych. 

Eve wiedziała i miała nadzieję, że miną eony, zanim znowu 

będzie zmuszona przekroczyć te drzwi. 

98 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Na szczęście biuro Miry znajdowało się w znacznej odległości 

od przerażającego gabinetu. Zgodnie z jej upodobaniami pokój 

utrzymany był w odcieniach niebieskości, a na ekranie nastrojów 

często widniał hologram przedstawiający ocean. 

Tego dnia pani psycholog ubrana była w elegancki pastelowy 

kostium. Miał kolor zielonych wiosennych pączków. Zaczesane do 

tylu włosy odsłaniały ładną i spokojną twarz. W uszach kobiety 

lśniły perłowe kolczyki w kształcie łzy, takie same jak w naszyjniku. 

Zdaniem Eve, pani doktor była wzorowym przykładem opano­

wania i kobiecości. 

- Dziękuję, że mnie przyjęłaś. 

- Sama jestem ciekawa tej sprawy - wyjaśniła Mira, programując 

autokucharza na przygotowanie herbaty. - W końcu jestem świad­

kiem. Nigdy, odkąd pracuję w policji, nie byłam świadkiem 

morderstwa. - Odwróciła się, niosąc w dłoniach dwie filiżanki 

pachnącej ziołami herbaty. Podchodząc do Eve, dostrzegła w jej 

oczach ciemny błysk. - Zresztą, moim zdaniem, to nie było 

morderstwo, ale egzekucja. A to wszystko zmienia. 

Usiadła, podając herbatę, której, o czym obydwie doskonale 

wiedziały, Eve prawie nie tknie. 

- Moja praca polega na analizie zbrodni i dokonujących jej 

przestępców. Sporządzam ich charakterystyki. Jako lekarz znam, 

rozumiem i mam szacunek dla śmierci. A mimo to bardzo przeżyłam 

fakt, że byłam świadkiem popełnienia morderstwa i nawet o tym 

nie wiedziałam. To skomplikowane. 

- Raczej pomysłowe. 

- Cóż. - Usta Miry wykrzywił nikły uśmiech. - Przypuszczam, 

że każda z nas patrzy na świat pod innym kątem. 

- Taaak. - Kąt Eve najczęściej oznaczał pochylanie się nad 

trupem i umożliwiał spoglądanie na krew na własnych butach. 

Uzmysłowiła sobie nagle, że nie wzięła pod uwagę nastroju Miry 

tamtej nocy w teatrze. Niewiele myśląc, wciągnęła ją do pracy 

zespołu i wykorzystała w sposób, jaki uznała za najbardziej właściwy. 

- Przepraszam, nie zastanawiałam się, jak się czujesz. Nie dałam 

ci wyboru. 

- Nie miałaś powodu, żeby o tym myśleć. Poza tym, ja także 

wtedy nie myślałam. - Otrząsnęła się i podniosła filiżankę. -

99 

background image

J.D. ROBB 

Znajdowałaś się na miejscu zbrodni i miałaś mało czasu. Jak szybko 

zorientowałaś się, że nóż jest prawdziwy? 

- Zbyt późno, żeby przeszkodzić mordercy. I tylko to się liczy. 

Rozpoczęłam przesłuchania, koncentrując się najpierw na aktorach. 

- Tak, ta zbrodnia była bardzo teatralna. Metoda, czas, sceno­

grafia. - Z analitycznego dystansu czuła się pewniej. Mira odtworzyła 

scenę w pamięci. - Mordercą mógł być aktor albo ktoś, kto chce 

nim zostać. Istotne jest też, że zbrodnia została dobrze zaplanowana 

i perfekcyjnie dokonana. Eve, zabójca, którego starasz się wykryć, 

jest odważny, a także opanowany. 

- Czy musiał widzieć morderstwo? 

- Tak, sądzę, że tak. Z pewnością nie darował sobie przyjemności 

zobaczenia, jak jego ofiara oddaje życie na samym środku oświetlonej 

sceny, a publiczność zamiera z przerażenia. Myślę, że ten moment 

był dla niego równie ważny jak sama śmierć Drąca. Tak samo 

podniecający jak fakt, że Draco zginął. Zabójca miał też okazję 

doświadczyć własnego szoku i przerażenia 

Mira zamilkła, pogrążywszy się w zadumie. 

- Tak. Sądzę, że morderca musiał wielokrotnie ćwiczyć tę scenę. 

Była tak perfekcyjnie odegrana. Poza tym zwróć uwagę, że Draco 

był uważany za jednego z najlepszych aktorów naszych czasów. 

Pozbycie się go to pierwszy krok. Następnym jest znalezienie się 

na jego miejscu. 

- Chcesz powiedzieć, że motywem była profesjonalna zazdrość? 

- Jednym z motywów. Ale z pewnością wchodziły też w grę 

względy osobiste. Jeśli chodzi o aktorów, łatwo o pomieszanie życia 

prywatnego z zawodowym. 

- Osobą, która w oczywisty sposób zyskała na śmierci Drąca od 

strony zawodowej, jest Michael Proctor. Dubler. 

- Zgadzam się, że to najbardziej logiczny wniosek. W pewnym 

jednak sensie śmierć Drąca przyniesie korzyść wszystkim aktorom 

biorącym udział w przedstawieniu. Uwaga mediów, artykuły z ich 

nazwiskami, które utkwią w pamięci społeczeństwa. Czy nie o to 

chodzi aktorowi? O zapisanie się w pamięci? 

- Nie wiem. Nie rozumiem ludzi, których życie polega na 

odgrywaniu życia innych. 

- To ich praca. Ich zadaniem jest właśnie przekonanie publicz-

100 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

ności, że są tymi innymi. Dla osób, które prawdziwie poświęciły 

się teatrowi, stanowi on coś więcej niż tylko miejsce pracy. Podobnie 

jak twoja praca dla ciebie, tak teatr jest dla nich sposobem na życie. 

A tego wieczoru, kiedy zginął Draco, światła jupiterów z większą 

mocą ukazywałyby wszystkich uczestników sztuki. 

- Uczestników i pracowników teatru, ale nie widzów. 

- Dysponując danymi, które mam obecnie, nie mogę wyelimi­

nować kogoś z publiczności, ale bardziej skłaniam się ku osobie 

lub osobom bliżej związanym z przedstawieniem. - Mira odstawiła 

filiżankę, po czym dotknęła dłoni Eve. - Martwisz się o Nadine. 

Eve ze zdziwienia otworzyła szeroko usta. 

- Nie zapominaj, że Nadine jest moją pacjentką. Jest bardzo 

otwarta. Mówiła mi o związku z ofiarą i jeśli okaże się to konieczne, 

gotowa jestem zaświadczyć, że nie jest zdolna do zaplanowania 

i popełnienia zbrodni. Gdyby chciała ukarać Drąca, dokonałaby tego 

zapewne za pomocą mediów. To jestem w stanie sobie wyobrazić. 

- Masz rację. 

- Rozmawiałam z nią - ciągnęła Mira. - Wiem, że dzisiaj masz 

ją przesłuchać. 

- Po wyjściu od ciebie. Tylko ja, Nadine i jej adwokat. Pragnę, 

żeby fakt, że sama się do mnie zgłosiła, został utrwalony na taśmie. 

Mogę przetrzymać jej zeznanie przez kilka dni, dając jej czas na 

zebranie sił. 

- To jej pomoże - zgodziła się Mira i popatrzyła uważniej na 

Eve, bo dostrzegła na jej twarzy wyraz wahania. - Coś jeszcze? 

- Tak, nieoficjalnie. 

- Oczywiście. 

Eve upiła łyk herbaty, potem opowiedziała o dyskietkach wideo, 

które znalazła w mieszkaniu Drąca. 

- Nadine nie ma o niczym pojęcia - zapewniła natychmiast pani 

doktor. - Wspomniałaby mi o nich. Gdyby wiedziała, że istnieją 

takie nagrania, byłaby wściekła i zawstydzona. Draco musiał je 

zrobić bez jej wiedzy. 

- A więc następne pytanie brzmi: A jeśli on pokazał jej nagrania, 

gdy przyszła do niego w dniu jego śmierci? 

- Wtedy obsługa hotelu powiadomiłaby dyrekcję o znacznych 

zniszczeniach w apartamencie, a Draco musiałby przed występem 

101 

background image

J.D. ROBB 

szukać pomocy medycznej. - Mira oparła się o krzesło. - Miło 

widzieć, że się śmiejesz. Pewnie sprawa Nadine nie dawała ci 

spokoju. 

- Podczas spotkania była taka roztrzęsiona i całkowicie załama­

na. - Eve wstała i podeszła do ekranu nastroju. Zaczęła się 

wpatrywać w uderzające o brzeg fale. - Zależy mi na zbyt wielu 

osobach. To przytłaczające uczucie. 

- Czy chciałabyś cofnąć się do swojego życia sprzed roku? 

Sprzed dwóch lat? 

- W pewnym sensie było mi łatwiej. Wstawałam rano i robiłam, 

co do mnie należało. Od czasu do czasu spotykałam się z Mavis. -

Westchnęła. - Nie, nie chciałabym się cofnąć. To zresztą nieistotne. 

Jestem teraz tutaj. Więc... wracając do Drąca. Był seksualną hieną -

kontynuowała. 

- Tak. Czytałam twój uaktualniony raport tuż przed twoim 

przyjściem. Zgadzam się, że jedną z jego ulubionych broni byl seks. 

Ale to nic sam seks tak go pociągał. Chodziło o kontrolę. Używał 

swojego wyglądu, stylu, talentu i zmysłowości do kontrolowania 

kobiet. Kobiet, które traktował jak zabawki. Zdobywając je, 

pokazywał innym mężczyznom swoją wyższość. Miał obsesję na 

punkcie tego, żeby zawsze być w centrum zainteresowania. 

- I na punkcie narkotyków. Facet daje kobiecie „królika", 

podejrzewając, że inaczej nie wywrze na niej odpowiedniego 

wrażenia. 

- Zgoda, choć w jego przypadku powiedziałabym, że korzystał 

ze środków pobudzających w tym samym celu, w którym inni ludzie 

zapalają świece i włączają nastrojową muzykę. Miał siebie za 

wspaniałego kochanka i wspaniałego aktora. Uważał, że jako 

gwieździe przysługuje mu pełne prawo do pobłażania sobie na różne 

sposoby. Nie twierdzę, że seks nie stanowi ważnego czynnika 

w szukaniu motywu, Eve. Uważam tylko, że w tej sprawie masz 

do czynienia z całymi mnóstwem motywów i bardzo złożoną 

osobowością mordercy. Wielce prawdopodobne, że jest człowiekiem 

w każdym calu tak samo egotycznym jak ofiara. 

- To dopiero para - mruknęła Eve. 

102 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Wpadł na to już dawno. Wszystkim aktorom wydaje się, że są 

tacy wspaniali, wyjątkowi, ważni. On też mógłby być aktorem, 

gdyby tego naprawdę chciał. Ale jest tak, jak mu zawsze powtarzał 

ojciec. Zaczniesz pracować za kulisami i zostajesz tam na zawsze. 

Aktorzy - przychodzą, odchodzą, ale dobry inspicjent nigdy nie 

ma kłopotu ze znalezieniem pracy. 

Linus Quim był inspicjentem od trzydziestu lat. Przez ostatnie 

dziesięć najlepszym z najlepszych. To dlatego zaproponowano mu 

pracę w New Globe, dlatego dostał najwyższą gażę, jaką związki 

zdołały wycisnąć od tej śmierdzącej bandy sukinsynów dyrektorów. 

Ale i tak jego pensja wyglądała bardzo skromnie w porównaniu 

z forsą, jaką dostawali aktorzy. 

Tylko co oni by bez niego zrobili? 

Ale teraz już z tym koniec. Wreszcie wpadł na wspaniały pomysł. 

Już wkrótce New Globe będzie się rozglądał za nowym inspi­

cjentem. Linus Quim ma zamiar z klasą przejść na emeryturę. 

W pracy był zawsze czujny, miał oczy i uszy szeroko otwarte. 

Uczył się. Nikt tak dobrze jak on nie wiedział, kto jest kim w teatrze 

i ile znaczy. 

Poza tym nigdy nie przydarzyła mu się żadna wpadka, był 

ekspertem w swojej dziedzinie. 

Bardzo dobrze pamiętał, kiedy i gdzie widział nóż atrapę po raz 

ostatni. Uznał, że istniała tylko jedna okazja jego zamiany. I zdaniem 

Quima, była tylko jedna osoba, na tyle zręczna i posiadająca 

wystarczająco dużo czasu, żeby mogła podłożyć nóż w garderobie 

Areeny Mansfield. 

Linus zatrzymał się przy narożnym barze powietrznym na 

popołudniową przekąskę. Wybrał precel, który polał jasnożółtą 

musztardą. 

- Hej! - krzyknął sprzedawca, sięgając brudną ręką do tubki 

z musztardą. - Jeśli tyle lejesz, musisz dopłacić. 

- Udław się. - Linus dołożył sobie porcję musztardy. 

- Użyłeś dwie porcje więcej. - Sprzedawca, Azjata o twarzy 

pokrytej bliznami, pracujący na tym rogu od niecałych trzech 

miesięcy, unosił się nerwowo na małych stopach. - Płacisz ekstra. 

Linus przez chwilę miał ochotę strzelić resztą musztardy w po­

kiereszowaną twarz mężczyzny, ale przypomniał sobie o przyszłej 

103 

background image

J.D. ROBB 

fortunie. Postanowił być szczodry. Wyciągnął z kieszeni pięć-

dziesięciocentową monetę i rzucił ją w powietrze. 

- Teraz można iść na emeryturę - powiedział do sprzedawcy, 

który rzucił się jak szalony, by pochwycić zapłatę. 

Linus odszedł, wgryzając się w nasączony musztardą precel. 

Był niski i chudy, ale nad paskiem zwisał mu brzuch wielkości 

piłki. Miał, jak na swój wzrost, zbyt długie ramiona i zbyt wątłe 

mięśnie. Jego twarz przypominała potłuczony talerz, który ktoś źle 

skleił, była płaska, okrągła i pokryta siecią zmarszczek. Kiedyś, gdy 

jeszcze miał żonę, namawiała go, żeby za którąś pensję zafundował 

sobie choć niewielką operację plastyczną. 

Linus nie widział w tym sensu. Jakie to ma znaczenie, jak 

wygląda, skoro jego praca polega głównie na tym, aby nie było go 

widać? 

Ale teraz pomyślał sobie, że warto by to i owo zmienić. Potem 

pojechałby na Tahiti lub Bali, a może nawet wybrałby się poza 

planetę do jednego z satelitarnych kurortów. Opalałby się, kąpał 

w oceanie i kochał z kobietami. 

Te pół miliona, które otrzyma, zachowując dla siebie pewne 

spostrzeżenie, w przyjemny sposób powiększy jego życiowe oszczęd­

ności. 

Zastanawiał się nawet, czy nie powinien zażądać więcej. W końcu 

pół miliona dla aktora to nie jest aż tak wiele. Skądś je z pewnością 

wygrzebie. Linus zgodzi się nawet na spłaty w ratach, jest przecież 

rozsądny. Poza tym musiał przyznać, że odwaga i przebiegłość 

mordercy mu zaimponowały. 

Nigdy nie natknął się na aktora, którego potrafiłby nienawidzić 

tak mocno jak Drąca. A przecież z zasady nienawidził ich wszystkich. 

Wepchnął do ust ostatni kawałek precla, po czym wytarł musztardę 

z podbródka. List, który wysłał, powinien dotrzeć do adresata 

jeszcze tego ranka. Zapłacił dodatkowo, żeby tak się stało. To była 

jego inwestycja. 

Długo się zastanawiał, czy posłużyć się formą listowną, telefonem 

czy może wybrać rozmowę w cztery oczy. Uznał, że najbezpieczniej 

będzie napisać list, bo nie tak łatwo jest odkryć, kto był jego 

nadawcą. Policja mogła założyć podsłuch u wszystkich podejrzanych 

w sprawie śmierci Drąca. 

104 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Jego list był prosty i bezpośredni. 

WIEM, CO SIĘ NAPRAWDĘ WYDARZYŁO I JAK DO TEGO 

DOSZŁO. DOBRA ROBOTA. SPOTKAJMY SJĘ W TEATRZE 

ZA KULISAMI W PODZIEMIACH O JEDENASTEJ. CHCĘ 

PIĘĆSET TYSIĘCY DOLARÓW. NIE PÓJDĘ NA POLICJĘ. 

DRACO BYŁ SUKINSYNEM. 

Nie podpisał się. Każdy, kto z nim pracował, znał jego kwadratowe 

pismo. Przez jakiś czas martwił się, że list dostanie się w ręce policji 

i zaaresztują go za próbę szantażu. Ale potem uznał, że to mało 

prawdopodobne. 

Co to dla aktora pół miliona dolarów? 

Do teatru wszedł tylnym wejściem, wstukując swój kod. Miał 

lekko spocone dłonie. To przez nerwy i podniecenie. Drzwi 

z metalicznym odgłosem zamknęły się za nim. Wciągnął w nozdrza 

zapach teatru, sycił się ciszą w nim panującą. Poczuł w sercu ostre 

i niespodziewane ukłucie. 

Od jutra z tym już koniec. Pożegna na zawsze znajome zapachy, 

dźwięki, światła. Tak. naprawdę znał tylko to i nagła świadomość, 

że kocha teatr, przytłoczyła go. 

To nic nie znaczy, do cholery, przypomniał sobie, i odwrócił się 

do schodów, które prowadziły pod scenę. Na Tahiti też są teatry, 

jeśli marzy mu się praca na wakacjach. Może nawet otworzyć swój 

własny niewielki teatr. 

To dopiero pomysł. 

Teatr Linusa Quima. Ładnie brzmi. 

Na dole skręcił na prawo i wszedł w wijący się korytarz. Idąc, 

nucił pod nosem, uszczęśliwiony wizją przyszłości. 

Nagle poczuł na szyi czyjeś ramię. Krzyknął, bardziej zdumiony 

niż przestraszony, potem chciał się odwrócić. 

W nosie i ustach poczuł opary jakiejś dziwnej substancji. Zamglił 

mu się wzrok, w głowie rozległo się rytmiczne walenie. 

- Co? Co? Có się dzieje? 

- Musisz się napić. - Do ucha sączył mu się czyjś przyjacielski 

i uspokajający głos. - Chodź, Linus, napijesz się. Mam butelkę, 

którą trzymasz w swojej szafce. 

105 

background image

J.I). ROBB 

Głowa mu opadła, ciężka niczym kamień. Przed oczami miał 

tylko czerwień. Ledwo co poruszał nogami. Bez pomocy nie 

dotarłby do krzesła. Kiedy usiadł i poczuł wargami brzeg szklanki, 

posłusznie napił się. 

- Tak, teraz lepiej, prawda? 

- Kręci mi się w głowie. 

- To minie. - Głos nadal brzmiał łagodnie i kojąco. - Zaraz 

będziesz bardzo spokojny. Dawka narkotyku nie była duża. Niewiele 

większa niż pocałunek. Posiedź tu sobie. Ja się wszystkim zajmę. 

- W porządku. - Linus uśmiechnął się z trudem. - Dzięki. 

- Och, nie ma za co. 

Pętla już czekała. Lina zwisała z sufitu. Ręce w rękawiczkach 

zręcznie założyły pętlę na szyję inspicjenta. 

- Jak się teraz czujesz, Linus? 

- Całkiem dobrze. Nawet całkiem dobrze. Myślałem, że cię 

wkurzę. 

- No widzisz, nie wkurzyłeś - padła odpowiedź, ale za chwilę 

rozległo się ciężkie westchnienie oznaczające żal. 

- Za te pieniądze wyjadę na Tahiti. 

- Naprawdę? Z pewnością ci się tam spodoba, Linus. Chcę, 

żebyś coś dla mnie napisał. Masz tu swój długopis. A tu notes, 

w którym zawsze robisz notatki. Nie używasz elektronicznych 

notesów, co? 

- Mnie wystarczy papier, do cholery. - Linus czknął, a potem 

się uśmiechnął. 

- Oczywiście. Napisz „to ja to zrobiłem". Tylko tyle. Po prostu 

napisz, „zrobiłem to" i podpisz się. Wspaniale. Doskonale. 

- Ja to zrobiłem - przeczytał głośno, po czym złożył krzywy 

podpis. - Rozgryzłem cię. 

- Tak. Jesteś sprytny, Linus. Czy nadal kręci ci się w głowie? 

- Nie. Czuję się dobrze. Masz pieniądze? Wyjeżdżam na Tahiti. 

Śmierć Drąca to ulga dla wszystkich. 

- Dziękuję. Myślę podobnie. Teraz wstańmy. Stoisz? 

- Jak skała. 

- Dobrze. Zrobisz coś dla mnie? Czy mógłbyś wejść na tę 

drabinę? Zarzuć koniec liny przez tamten drąg. Dobrze. Nikt nie 

robi takich węzłów jak doświadczony inspicjent. 

106 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Jasne. - Linus, pogwizdując wesoło, powoli wspinał się po 

szczeblach. 

Jego zabójca przyglądał się mu z dołu. Przestraszył się, kiedy 

dostał tamten list. Wpadł w panikę i histerię. 

Ale teraz był już spokojny. To musiało zostać załatwione. 

Pozostała tylko lekka irytacja i podniecenie związane z wyzwaniem. 

Co zrobić z szantażystą? Odpowiedź nadeszła od razu, prosta 

i jasna. Należy wyeliminować zagrożenie, a przy okazji dać policji 

zabójcę. Dwie pieczenie na jednym ogniu. 

Za chwilę, naprawdę za chwilę, ta farsa się zakończy. 

- Zawiązane! - zawołał Linus. - Trzyma mocno. 

- Jesteś pewny. Och nie, Linus, nie schodź. 

Inspicjent, nieco zdziwiony, zaczął przestępować z nogi na nogę, 

spoglądając w dół na uśmiechniętą twarz. 

- Mam nie schodzić? 

- Nie. Zeskocz, Zeskocz z drabiny, Linus. Czy to nie będzie 

zabawne? Tak jakbyś skakał do basenu na Tahiti. 

- Na Tahiti? Właśnie tam się wybieram. 

- Tak, na Tahiti. - Po tych słowach zabójca wybuchnął głośnym, 

radosnym, zachęcającym śmiechem. Uważny słuchacz dosłyszałby 

w nim napiętą nutę, ale Linus, niczego nie podejrzewając, także się 

roześmiał. - No, Linus. Skacz! Woda jest ciepła. 

Inspicjent uśmiechnął się szeroko, rozpostarł ręce i skoczył. 

Ta śmierć nie była taka cicha jak poprzednia. Spanikowane, 

kopiące stopy odtrąciły drabinę, która z hukiem opadła na podłogę. 

Uderzyła w butelkę, a ta rozprysła się na tysiące szklanych 

kawałków. Odgłosy zduszonego oddechu powoli przechodziły 

w ciche charczenie. Przez sekundę wydawało się, że nawet powietrze 

cicho rzęzi. 

Potem słychać już było tylko skrzypienie rozhuśtanej liny, 

przypominające skrzypienie masztu przy sztormowej pogodzie. 

Dźwięk ten wydał się mordercy groteskowo romantyczny. 

background image

D iorąc pod uwagę charakterystykę zabójcy sporządzoną przez 

Mirę, szala wagi przechyla się na stronę aktorów - wyjaśniała Eve. -

Albo kogoś, kto chce nim zostać. 

- Cóż, znasz głównych aktorów. - Feeney wyprostował nogi. -

Dołącz tych od ról drugoplanowych, statystów. Nadal pozostaje ci 

ponad trzydziestu potencjalnych podejrzanych. A jeszcze osoby 

z aspiracjami do aktorstwa. 

- Test pomoże nam wyeliminować najmniej podejrzanych. Ten 

test pomoże również zrobić Baxterowi to samo z publicznością. 

Usta Feeneya rozchyliły się w cynicznym uśmiechu. 

- Jego zawodzenia słychać było nawet u nas. 

- Potem pozostanie nam tylko znaleźć związek poszczególnych 

osób z ofiarą - ciągnęła Eve - i przesłuchać ich. 

McNab pokręcił się na krześle i uniósł palec. 

- Nie wolno nam wykluczyć ewentualności, że mordercą byl 

jednak ktoś z widowni. Ktoś, kto znał Drąca i teatr. Nawet mając 

do dyspozycji Baxtera i pracując przez dwadzieścia cztery godziny 

na dobę, wyeliminowanie niewinnych zajmie nam całe tygodnie. 

- Nie mamy tyle czasu - warknęła Eve. - Ta sprawa jest 

prestiżowa. Słyszałam o naciskach na komisarza - dodała. - A to 

oznacza, że nas też wkrótce przycisną. Niech Baxter zajmuje się 

publicznością, a my skoncentrujemy się na aktorach. 

Podeszła do tablicy, na której znajdowały się zdjęcia z miejsca 

zbrodni oraz wyniki testu w postaci wykresów. 

- To nie było zabójstwo w afekcie. Nie dokonano go pod 

wpływem impulsu. Ktoś je starannie zaplanował i wyreżyserował. 

Na szczęście jest utrwalone na taśmie. Mam dla każdego kopię 

108 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

nagrania. Obejrzyjcie sztukę i nauczcie się jej na pamięć. Zapamię­

tajcie kwestie wypowiadane przez aktorów oraz ich gesty. Odnoszę 

wrażenie, że morderca chciał się zabawić z nami w kotka i mysz­

kę - dodała cicho. - Poza tym przypuszczam, że w grę wchodziła 

chęć wymierzenia sprawiedliwości. Dla mordercy mogła to być 

egzekucja. 

Feenney zaszeleścił torebką z orzeszkami w czekoladzie. 
- Draco nie był szczególnie uwielbiany. 

- Rzeczywiście nie, a naszym zadaniem jest odkryć, kto niena­

widził go najbardziej. 

Ohłopak nazywał się Ralph i wyglądał na przerażonego, ale też 

podekscytowanego. Mial na sobie zniszczoną jankeską kurtkę 

zarzuconą na burobrązowy mundurek sprzątacza. Zdaniem Roarke'a, 

chłopak albo wybrał sobie bardzo złego fryzjera, albo był zwolen­

nikiem jakiejś nowej ekscentrycznej mody. Tak czy inaczej nieustan­

nie zdmuchiwał lub strząsał z twarzy niesforne pasma ciemnych 

włosów. 

- Nie spodziewałem się, że to pan do mnie przyjdzie, sir. -

Podekscytowanie Ralpha wynikało po części z faktu, że rozmawia 

z samym legendarnym Roarkiem. - Ponieważ mamy rozkaz, żeby 

powiadamiać kontrolę o wszystkim, co wyda nam się dziwne, więc 

kiedy zauważyłem, że tylne wejście nie jest zamknięte i zabez­

pieczone kodem, pomyślałem, że powinienem natychmiast komuś 

o tym powiedzieć. 

- Dobrze. Czy wszedłeś do środka? 

- No, ja... - Ralph nie mial specjalnej ochoty przyznać się, że 

bujna wyobraźnia nie pozwoliła mu zrobić dwóch kroków za 

drzwi. - Chciałem, wie pan. Potem zobaczyłem, że świeci się 

światło, które nie powinno się świecić. Pomyślałem, że rozsądniej 

postąpię, zostając na miejscu i... pilnując drzwi. 

- Słusznie. - Roarke pochylił się i przyjrzał zamkom, potem 

kamerom bezpieczeństwa. Lampka alarmowa nie paliła się, a powin­

na. - Czy zawsze jesteś na służbie sam? 

- O nie, sir. Ale ponieważ, no wie pan, budynek jest zamknięty 

z powodu śmierci tego faceta i tak dalej, przełożony zapytał, czy 

109 

background image

J.D. ROBB 

ktoś nie chciałby pomóc przy sprzątaniu. Przed premierą nie zdążyliśmy 

porządnie zająć się łazienkami i kilkoma innymi pomieszczeniami. 

Kierownik powiedział, że policja pozwoliła już tam wchodzić. 

- Rozumiem. 

- Nie wolno nam tylko wchodzić do miejsc zaplombowanych 

albo otoczonych taśmą policyjną, na przykład na scenę i za kulisy. 

Kierownik mówił, że nieźle się nam dostanie, jeśli czegoś tam 

dotkniemy. 

- I nie mylił się. 

- Więc mam tylko sprzątnąć łazienki, to wszystko. Zgodziłem 

się, bo krucho u mnie z pieniędzmi, wie pan. 

- Tak. - Roarke wyprostował się i uśmiechnął do chłopaka. -

Zdaję sobie sprawę. No więc, Ralph, jak? Wejdziemy do środka 

i zobaczymy, co się tam dzieje. 

- Jasne. - Roarke ruszył przed siebie, słysząc, jak Ralph za jego 

plecami głośno przełyka ślinę. - Wie pan, mówi się, że morderca 

zawsze powraca na miejsce zbrodni. 

- Tak? - zdziwił się Roarke, zachowując spokój i rozglądając 

dookoła. - Przekonasz się Ralph, że w życiu rzadko co zdarza się 

„zawsze". Ale bardzo możliwe, że tym razem twoja teoria się 

potwierdzi. 

Wszędzie panowała ciemność, ale od schodów prowadzących pod 

scenę dochodziła łuna światła. Roarke ruszył w tamtym kierunku. 

sięgając do kieszeni, do której, kiedy się dowiedział o domniemanym 

włamaniu, wsadził mały pistolet. 

Kiedy zbliżył się do schodów, poczuł zapach domowej nalewki 

i jeszcze jakiś inny, kojarzący się mu ze śmiercią. 

- Tak, obawiam się, że tym razem miałeś rację - mruknął, 

skręcając za róg. 

- Och, cholera. O rany. - Ralph jąkając się, utkwił wzrok 

w postaci wiszącej na sznurze. - Czy to jest mężczyzna? 

- Tak. Nie wstydź się, jeśli jest ci niedobrze, ale idź sobie ulżyć 

gdzie indziej. 

- Co? 

Roarke obejrzał się. Twarz chłopaka była biała jak płótno, oczy 

zaszklone. Roarke nacisnął ramię Ralpha, zmuszając go do po­

chylenia się. 

110 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Spuść głowę i wolno oddychaj. To jest sposób na nudności, 

synu. Będzie dobrze. 

Odwrócił się i ruszył w stronę wisielca. 
- Biedny, głupi sukinsyn - myślał na głos, wyjmując komunikator, 

żeby skontaktować się z żoną. 

- Dallas. Co? Roarke, nie mogę teraz z tobą rozmawiać. Mam 

roboty po szyję. 

- Dobrze, że wspominasz o szyjach. Właśnie jednej się przy­

glądam i odnoszę wrażenie, że jest jakoś dziwnie rozciągnięta. Musi 

pani przyjechać do teatru, pani porucznik. Znalazłem dla pani 

następne ciało. 

IVI imo że ciało znalazł jej mąż, Eve nie mogła pominąć 

rutynowych działań związanych z oględzinami. 

- Czy możesz go zidentyfikować? - zapytała Roarke'a, dając 

znak Peabody, żeby ta rozpoczęła nagrywanie. 

- Quim. Linus Quim. Po telefonie do ciebie sprawdziłem akta 

zatrudnionych. Główny inspicjent. Miał pięćdziesiąt sześć lat. 

Mieszkał na Siódmej - sam. Tak przynajmniej wynika z akt. 

- Znałeś go? 

- Nie. 

- Dobrze. Odsuń się. Peabody, przynieś mi drabinę. Tej nie chcę 

używać, zanim nie zbierzemy odcisków. Kim jest ten dzieciak? -

zapytała męża. 

- Ralph Biden. Sprzątacz. Miał tu dzisiaj pracować. Gdy 

przyszedł, zobaczył, że tylne wejście jest otwarte. Od razu to 

zgłosił. 

- O której to było? Podaj mi dokładny czas - zażądała Eve, 

analizując kąt, pod jakim spadła drabina, oraz przyglądając się 

potłuczonym kawałkom szkła. 

Po chwili milczenia, w trakcie której patrzył wymownie na żonę, 

Roarke wyciągnął notes. 

- Ralph skontaktował się z kontrolerem o jedenastej dwadzieścia 

trzy. Mnie powiadomiono sześć minut później, a na miejsce 

dotarłem akurat w południe. Czy to pani wystarczy, pani porucznik? 

Znała ten ton, ale nie mogła nic poradzić na to, że mąż poczuł 

Ul 

background image

J.D. R08B 

się urażony. Niemniej, kiedy odszedł do Peabody, niosącej składaną 

drabinkę, wykrzywiła się do jego pleców. 

- Czy ty albo chłopak dotykaliście czegokolwiek? 

- Znam zasady. - Ustawił drabinę pod ciałem. - Prawie tak 

dobrze jak ty. 

Warknęła tylko, ściągnęła z ramienia torbę z przenośnym zestawem 

instrumentów i zaczęła się wspinać po szczeblach. 

Oglądanie wisielca nie należy do przyjemności, bo na skutek 

uduszenia denatowi sinieje twarz, a oczy robią się nienaturalnie 

wytrzeszczone. Mimo to Eve z całym spokojem przyjrzała się 

Quimowi i doszła do wniosku, że jego waga była zbyt mała na to, 

aby przy opadaniu w dół doszło do przerwania kręgosłupa. 

Quim nie umarł od razu. 

Dostrzegła za paskiem zmarłego kawałek papieru/Wyciągnęła go 

i przeczytała, a następnie podała Peabody. 

- Zapieczętuj to - rozkazała. 

- Tak, pani porucznik. Samobójstwo? 

- Policjant, który zbyt pochopnie wyciąga wnioski, może się 

nieźle naciąć. Wezwij załogę, lekarza i powiadom komendę, że 

mamy denata i brak nam świadków. 

Peabody, nie kryjąc urażonej miny, wyciągnęła komunikator. 

Eve zanotowała czas oględzin, po czym dokładnie przyjrzała się 

pętli. 

- Peabody, dlaczego uważasz, że to było samobójstwo? 

- Och, znaleźliśmy denata w jego miejscu pracy. Mamy list, 

w którym przyznaje się do popełnienia morderstwa. Na ziemi leży 

butelka po alkoholu i jedna szklanka. Nie widać śladów walki. Poza 

tym samobójcy najczęściej właśnie się wieszają. 

- Po pierwsze, mógł go ktoś powiesić. Po drugie, jak na razie 

nie mamy żadnych dowodów na to, że list został napisany przez 

denata. A o tym, czy użyto wobec niego przemocy, będziemy mogli 

powiedzieć dopiero po sekcji - tłumaczyła Eve, odsuwając drabinę. -

Można kogoś zmusić do powieszenia się. 

- Tak, pani porucznik. 

- Na pierwszy rzut oka wygląda to jak samobójstwo. Ale nasza 

praca nie kończy się na pierwszym rzucie oka. Musimy dokładnie 

wszystko obejrzeć, zebrać dowody i dopiero wtedy wyciągać wnioski. 

112 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Eve odsunęła się i z pewnej odległości przyglądała się miejscu 

zbrodni. 

- Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ten człowiek przyszedł do 

pustego teatru, wypił szklankę alkoholu, napisał krótki liścik, zrobił 

pętlę, wszedł na drabinę, a polem z niej zeskoczył. 

- Pracował tutaj - podpowiedziała Peabody. -Samobójcy bardzo 

często targają się na życie właśnie w miejscu pracy. 

- Mówię o Linusie Quimie. Szczegóły, Peabody, nie ogólniki. 

- Proszę, pani porucznik. Jeśli to on zamordował Drąca, o czym 

świadczyłoby jego pisemne wyznanie, być może wrócił na miejsce 

zbrodni goniony wyrzutami sumienia, i sam sobie wymierzył karę, 

wieszając się. 

- Pamiętaj o charakterystyce Miry. Przypomnij sobie pierwsze 

morderstwo i sposób, w jaki zostało dokonane. Z zimną krwią 

i arogancją. Powiedz mi, gdzie widzisz miejsce na poczucie winy? 

Przy tych słowach Eve podeszła do kąta, w którym milcząc 

siedział Ralph. Jego twarz nadal pozostawała blada. 

- Pomyliłam się - mruknęła Peabody. - No i co z tego. -

Westchnęła, starając się nie poddać zmieszaniu wynikającemu 

z faktu, że została skarcona w obecności Roarke'a. - Teraz jest 

wkurzona. 

- Jest zła. Ale nie na ciebie. Ani nie na mnie - dodał. Przyglądał 

się zwisającym patetycznie z sufitu zwłokom i doskonale rozumiał 

żonę. - Śmierć sprawia jej ból, obraża ją. Za każdym razem. Za 

każdym razem, gdy ma z nią do czynienia. 

- Ale mówi, że nie wolno traktować jej zbyt osobiście. 

- Tak. - Patrzył, jak. Eve siada obok Ralpha, automatycznie 

odgradzając go od widoku wisielca. - Tak mówi. 

fioarke potrafił zachować cierpliwość. Umiał zaczekać na 

odpowiedni moment. Zresztą był przekonany, że Eve sama go 

odszuka, jeśli będzie go potrzebowała, choćby po to, aby sprawdzić, 

czy nie za daleko wtyka nos w jej pracę. 

Tak więc przysiadł na brzegu sceny, na której nadal stały 

rekwizyty z ostatniej odsłony przedstawienia, mającej miejsce 

w sądzie. Odstraszające otoczenie dla człowieka z jego przeszłością, 

113 

background image

J.D. ROBB 

myślał z rozbawieniem, sprawdzając przy okazji w podręcznym 

komputerze aktualny raport z giełdy. 

Przed wejściem na scenę włączył światła, żeby ocieplić nieco ponury 

wystrój sali sądowej. Kiedy Eve pojawiła się, siedział tuż pod zimnym 

niebieskim reflektorem i wyglądał jak upadły anioł. 

- Czy w rzeczywistości byłeś kiedykolwiek zmuszony znaleźć 

się na takiej sali? 

- Hm? - Podniósł wzrok. - Widziałaś moje akta. Żadnych 

aresztowań. 

- Widziałam akta, które wyczyściłeś. 
- Pani porucznik, to poważne oskarżenie - burknął, ale na ustach 

błądził mu uśmiech. - Nie, nigdy nie miałem przyjemności bronić 

się przed sądem. Jak się czuje chłopak? 

- Kto? Och, Ralph. Jest nadal trochę roztrzęsiony - odparła, 

wspinając się po scenicznych schodkach prowadzących na ławę 

oskarżonych. - Kazałam dwóm policjantom odprowadzić go do 

domu. Nie będę go więcej potrzebowała ani przesłuchiwała. Wkrótce 

dojdzie do siebie i będzie miał co opowiadać kolegom przy piwie. 

- Racja. Znasz się na ludziach. A jak tam nasza Peabody? 

- A o co chodzi? 

- Pani porucznik, jest pani dobrym nauczycielem, tyle że 

ociupinkę za ostrym. Zastanawiam się, czy pani podwładna przebolała 

już krytykę. 

- Jeśli Peabody chce być detektywem, pracującym w wydziale 

zabójstw, musi pamiętać o podstawowej zasadzie, a mianowicie, że 

nie wolno niczego zakładać z góry. Nie wolno opierać się na 

pierwszym wrażeniu. Uważasz, że nie dostałam kilka razy po głowie 

od Feeneya, kiedy mnie trenował? 

- Domyślam się, że dostałaś i że sam się przy okazji poranił. 

- Jeśli w ten niby to żartobliwy sposób chcesz powiedzieć, że 

jestem twardogłowa, to wiedz, że mnie to nie obraża. A co do 

Peabody, to przyda jej się taka lekcja. Następnym razem będzie 

ostrożniejsza przy wyciąganiu wniosków. Tym sposobem uniknie 

mojej krytyki, której tak nie lubi. 

Roarke leniwie pogładził żonę po policzku. 

- Przyznam się, że myślałem tak jak ona. Dlaczego uważasz, że 

to nie było samobójstwo? 

114 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Wcale nie powiedziałam, że nie było. Musimy przeprowadzić 

serię testów, żeby się o tym przekonać. Poczekam na raport 

z prosektorium. 

- Nie interesuje mnie raport, jestem ciekaw twojego zdania. 

Eve otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zaraz je 

zamknęła i włożyła ręce do kieszeni. 

- Wiesz, co sądzę? Ta śmierć to jest policzek dla mnie. Ktoś ma 

mnie za idiotkę. 

Na te słowa Roarke uśmiechnął się szeroko. 

- O nie. Moim zdaniem, morderca uważa, że jesteś bardzo 

przebiegła i właśnie dlatego nie zapomniał o najmniejszych szcze­

gółach - założę się, że nawet alkohol, który pił Quim, to była jego 

nalewka. 

- Zaglądałam do jego szafki. Chyba rzeczywiście trzymał w niej 

ten sam alkohol, który czuć było na miejscu zbrodni, bo wnętrze 

szafki pachnie podobnie. Ale co on wiedział? - mruknęła. - Czym 

zajmuje się inspicjent? Pilnuje przedmiotów i ludzi, żeby znaleźli 

się w odpowiednim czasie na odpowiednim miejscu? 

- Tak, chyba tak. 

- Co on wiedział? - powtórzyła. - Co zobaczył i co sobie myślał? 

Z jakiego powodu zginął? Miał notes, w którym zapisywał różne 

rzeczy. Jeśli lekarz nie znajdzie śladów wskazujących na zabójstwo, 

zapewne śmierć Quima zostanie zakwalifikowana jako samobójstwo. 

Roarke wstał. 

- Zamierzasz pracować do późna? 

- Tak. Na to się zapowiada. 

- Pamiętaj o tym, żeby zjeść coś więcej niż tylko batonik. 

Eve skrzywiła się. 

- Ktoś mi go znowu ukradł. 

- Drari. - Roarke pochylił się i pocałował żonę. - Zobaczymy 

się w domu. 

Po odwiedzinach w mieszkaniu Michaela Proctora Eve zaczęła 

podważać potocznie obowiązujące przekonanie, że ludzie teatru żyją 

w luksusie. A gdy zobaczyła nędzne mieszkanie Linusa Quima, 

zupełnie straciła w nie wiarę. 

115 

background image

J.D. ROHB 

- Przecież on był o krok od spania na ulicy. - Potrząsnęła 

głową, rozglądając się po suterenie składającej się z jednego 

tylko pokoju. W małych oknach dostrzegła kraty, tak zarosłe 

brudem, że światło z zewnątrz nie miało prawie dostępu do 

pokoju. 

Niestety brud nie stanowił przeszkody dla hałasu dobiegającego 

z ulicy. Tuż pod oknem znajdowała się stacja metra. 

- Światło - poprosiła. W odpowiedzi na zakurzonym suficie 

zamigotała nikłym blaskiem pożółkła żarówka. 

Eve wcisnęła dłonie w kieszenie kurtki. W mieszkaniu było 

zimniej niż na dworze, a na dodatek śmierdziało starym potem, 

kurzem i zapewne ostatnim posiłkiem lokatora, smażonym mięsem 

i fasolą. 

- Ile Quim zarabiał rocznie? - zapytała Peabody. 

Asystentka wyciągnęła palmtop. 
- Według stawek ustalonych przez związki zawodowe osobie na 

jego stanowisku przysługuje 850 za przedstawienie, oraz dodatek 

za nadgodziny. Związek odlicza sobie 25 procent na składki, 

emeryturę, ubezpieczenie zdrowotne i tak dalej. Ale i tak Quimowi 

zostawało około 3000 rocznie. 

- I żył w takiej dziurze? Cóż, albo dużo wydawał, albo pakował 

w coś forsę. - Podeszła po gołej podłodze do komputera. - Ten jest 

jeszcze starszy od tego, którego się pozbyłam. - Nakazała kompute­

rowi przejść w stan gotowości. Maszyna zakaszlała, zaskrzypiała, 

zakrztusiła się, po czym ekran rozświetlił się na niebiesko. 

- Pokaż plik, na którym Linus Quim zachowywał dane dotyczące 

finansów. 

Hasło... 

- Ja ci dam hasło. - Eve z irytacją walnęła pięścią w obudowę 

i głośno powiedziała swoje nazwisko oraz stopień służbowy. . 

Obowiązuje ustawa o ochronie danych osobowych. Hasło... 

- Peabody, zajmij się tą kupą złomu. - Eve odwróciła się od 

maszyny i zaczęła szperać po szufladach szafy, która miała ścianki 

grubości tektury. - Programy rozgrywek koszykówki - mówiła na 

głos, podczas gdy Peabody próbowała przechytrzyć komputer -

następny notes. Widzę, że nasz chłopczyk bawił się w obstawianie 

wyników meczów, a to wyjaśnia nam, gdzie znikała jego pensja. 

116 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Wszystko zapisywał, wygrane, przegrane. Przeważają te drugie. Ale 

nie obstawiał dużo. 

Otworzyła następną szufladę. 

- No, no, popatrz na to. Broszury o tropikalnych wyspach. Zostaw 

finanse, Peabody. Sprawdź, czy szukał informacji na temat Tahiti. 

Zajrzała do szafy. Przeszukała kieszenie kilku wiszących w niej 

koszul i sumiennie obejrzała dwie pary butów, upewniając się, że 

nie ma w nich tajnych skrytek. 

Wyglądało ria to, że oprócz notesów Quim nie trzymał w domu 

żadnych osobistych dokumentów, choćby fotografii. Wyłącznie 

notesy. 

Miał ubrań na tydzień, w tym jeden wysłużony garnitur. W kreden­

sie Eve znalazła torbę z jakąś potrawą w proszku, kilka butelek 

samogonu i jedno duże opakowanie chipsów, jeszcze nieotwarte. 

Wyjęła je i zmarszczyła czoło. 

- Dlaczego facet, który nie śmierdzi groszem, kupuje dużą 

paczkę chipsów i wiesza się, nie zjadając ich? 

- Może był tale przygnębiony, że nie chciało mu się jeść. 

Niektórzy ludzie, wpadając w depresję, mają wstręt do jedzenia. Ja 

niestety, gdy się denerwuję, jem za dwóch. 

- Moim zdaniem, Quim zjadł wczoraj zwyczajną kolację i śnia­

danie dzisiaj rano. Zobaczymy, co wykaże autopsja, ale przypusz­

czam, że potwierdzi moją hipotezę. Kosz na śmieci jest pełen. -

Krzywiąc się, wsadziła rękę do śmietnika i wyciągnęła pustą torbę. -

Sojowe chipsy. Zjadł je wczoraj, a drugą paczkę zostawił sobie na 

dzisiaj. W lodówce chłodzi się pół butelki samogonu, a w kredensie 

czekają dwie następne. 

- No, może... Dobry strzał z tym Tahiti, Dallas. - Peabody 

wyprostowała się. - Poszukiwał informacji o tej wyspie. Ściągnął 

zdjęcia, informacje turystyczne, opis klimatu. - Relacji Peabody 

towarzyszyła dobiegająca z komputera egzotyczna muzyka. -I foto­

grafie na wpół nagich, tańczących dziewcząt. 

- Po co mieszczuch zbiera informacje o dalekich wyspach? -

Eve spojrzała na ekran komputera, na którym grupa kobiet potrząsała 

biodrami w takt ludowych rytmów. - Komputer, pokaż wynik 

sprawdzania kosztów transportu z Nowego Jorku na Tahiti. 

117 

background image

J.D. ROBB 

Przetwarzanie... Po raz ostatni sprawdzanie kosztów transportu 

rozpoczęło się o trzeciej trzydzieści pięć, 28 marca 2059. Wiadomości 

poszukiwał Linus Quim. Uzyskana odpowiedź brzmiała: Linie 

lotnicze Roarke oferują bezpośredni przelot codziennie... 

- Oczywiście - rzuciła sucho Eve. - Komputer, zatrzymaj się. 

Quim sprawdzał odloty na Tahiti jeszcze dzisiaj rano. Nie pasuje 

mi to do faceta cierpiącego na wyrzuty sumienia i depresję. 

Komputer, podaj numer paszportu oraz wizy Linusa Quima. 

Przetwarzanie... Linus Quim. Prośba o paszport złożona o 14.00, 

26 marca 2059... 

- A więc jednak planowałeś podróż, Linus? - Eve odsunęła się 

od komputera. - Co ty widziałeś, co wiedziałeś? - powtarzała pod 

nosem. -1 kto miał zapłacić za twoje wakacje? Peabody, zabierzemy 

ten komputer do Feenya. 

EZ liza Rothchild zadebiutowała w salonowej komedii w wieku 

sześciu miesięcy. Grała płaczliwe niemowlę, które daje się we znaki 

swoim rodzicom. Sztuka padła, ale Eliza pozostała ulubienicą 

krytyków. 

Matka prowadzała ją po wszystkich możliwych przesłuchaniach, 

przez co w wieku lat dziesięciu Eliza była już weteranką sceny 

i ekranu. Kiedy kończyła dwudziesty rok życia, zaliczała się do 

grona szanowanych aktorów charakterystycznych i miała już na 

swoim koncie całe mnóstwo nagród, a także domy na trzech 

kontynentach i jedno - nieszczęśliwe - małżeństwo. 

Kiedy dobiegła czterdziestki, nikt nie chciał jej angażować, tak 

bardzo znudziła się widzom i producentom. Twierdziła, że choć 

przeszła na emeryturę, to nie oznacza to jeszcze końca jej życia. 

Zaczęła wydawać pieniądze na podróże, stroje i przyjęcia, wszystko 

po to, by tylko zabić nudę. 

Nic więc dziwnego, że gdy zaproponowano jej rolę nadopiekuńczej 

pielęgniarki panny Plimsoll w sztuce teatralnej „Świadek oskarżenia", 

kiedy nikt jej nie widział, zalewała się łzami ulgi i wdzięczności. 

118 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Eliza kochała teatr najbardziej ze wszystkiego na świecie. 

Uwielbiała grać i robiła to także w życiu prywatnym. Również 

i teraz, gdy na monitorze zobaczyła, że pod jej drzwiami stoi policja, 

od razu zaczęła planować, jak się zachowa, i uznała, że odegra 

osobę dostojną oraz opanowaną, Otworzyła drzwi. Eve zobaczyła 

niewysoką atrakcyjną kobietę, która nie stara się ukryć swojego 

wieku, o bujnych przetykanych srebrnymi pasmami kasztanowych 

włosach, ubraną w krótką bluzeczkę i szerokie spodnie. Podała Eve 

dłoń połyskującą pierścionkami, uśmiechnęła się chłodno i od­

sunęła. 

- Witam - powiedziała ugrzecznionym tonem, w którym po­

brzmiewała stal. - Cieszy mnie, że nasza policja nie zwleka. 

- Dziękuję, że zechciała nam pani poświecić czas, pani Rothchild. 

- Cóż, chyba nie miałam wyboru. 

- Ma pani prawo rozmawiać w obecności adwokata lub za jego 

pośrednictwem. 

- Oczywiście. Już go powiadomiłam. Czeka na mój sygnał, 

który prześlę, jeśli uznam, że jest mi potrzebny. - Ruchem ręki 

zaprosiła przybyłych do salonu. - Znam pani męża, pani porucznik. 

Jest jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich widziałam 

w życiu. Może opowiadał pani, że nie spieszyło mi się z po­

rzucaniem błogiego życia emerytki i niechętnie przyjęłam rolę 

miss Plimsoll? Zgodziłam się w końcu, bo nie umiałam oprzeć 

się urokowi pani męża. 

Ponownie się uśmiechnęła i usiadła na eleganckim, wyściełanym 

krześle o wysokim oparciu. Złączyła ręce przed sobą. 

- Zresztą chyba nikt nie umiałby mu się oprzeć. 

- Roarke namówił panią do porzucenia emerytury? 

- Pani porucznik, z pewnością sama już pani wie, że Roarke 

potrafi namówić kobietę do wszystkiego. 

Zmierzyła Eve wzrokiem, po czym przeniosła spojrzenie na 

Peabody. 

- No ale nie przyszła tu pani rozmawiać o mężu, tylko o innym, 

równie atrakcyjnym mężczyźnie. Choć, moim zdaniem, Richardowi 

brakowało czaru i powiedzmy... uczciwości, którymi cechuje się 

pani mąż. 

- Czy miała pani romans z Richardem Drakiein? 

119 

background image

J.D. ROBB 

Eliza zamrugała kilka razy, potem wybuchnęła śmiechem, przy­

wodzącym na myśl gulgotanie indora. 

- Och, moja droga dziewczyno, czy powinnam czuć się za­

szczycona, czy obrażona? No, no. 

Z westchnieniem poklepała się po piersiach, jakby w obawie, że 

wybuch radości źle podziałał na jej serce. 

- Pozwól mi powiedzieć, że Richard nigdy nie z marnowałby 

swojego talentu dla mnie. Nawet gdy byliśmy młodzi, uważał, że 

jestem zbyt pospolita. Poza tym miał mnie za intelektualistkę. 

A intelekt u kobiet traktował jak wadę. 

Zamilkła, jakby zdała sobie sprawę, że posunęła się w wyznaniach 

za daleko, potem jednak postanowiła skończyć. 

- Galanteria nie należała do jego mocnych stron. Często robił 

paskudne, małe docinki na temat mojego braku sex appealu. Nie 

dziwiłam się temu ani nie obrażałam, rozumiałam, skąd się bierze 

u niego takie zachowanie. Byliśmy równolatkami, co znaczyło, że 

dla Richarda jestem o kilka lat za stara. I jeśli wolno mi powiedzieć, 

nieco zbyt pewna siebie. Wolał młode i bezbronne. 

- Wnioskuję więc, że łączyły was tylko sprawy zawodowe? 

- Tak, choć spotykaliśmy się także na gruncie towarzyskim. 

Ludzie teatru tworzą dość zamknięte grono. Od lat chodziliśmy na 

te same przyjęcia, razem graliśmy i razem odbieraliśmy oklaski. 

Jednak nigdy jako para. Ponieważ Draco nie interesował się mną 

jako kobietą, nie było podstaw do napięć między nami. Tak więc 

nasze stosunki układały się w miarę poprawnie. 

- Poprawnie - powtórzyła Eve - ale nie byliście przyjaciółmi. 

- Nie, nie przyjaźniliśmy się. 

- Czy może mi pani powiedzieć, gdzie była w czasie premiery, 

szczególnie chodzi mi o czas między scenami w barze i sali sądowej? 

- Tak, oczywiście. Wróciłam do swojej garderoby, żeby poprawić 

makijaż. Wolę sama go robić, jak zresztą większość z nas. Potem 

poszłam za kulisy i zostałam tam przez jakiś czas. W następnej 

scenie miałam się pojawić na balkonie i stamtąd patrzeć na salę 

sądową. Stał też tam sir Wilfred i aktorka grająca Dianę oraz kilku 

statystów. 

- Czy widziała się pani lub rozmawiała z kimkolwiek między 

tymi scenami? 

120 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Z pewnością tak. - Eliza uniosła palec i opuściła. - Za kulisami 

pracowało kilku techników. Mogłam zamienić z nimi słówko lub 

dwa. Minęłyśmy się z Carly. 

- Minęłyście się? 

- Tak. Kiedy wychodziłam z garderoby, ona szła do swojej. 

Spieszyła się, ponieważ wkrótce miałyśmy znaleźć się na scenie. 

Czy rozmawiałyśmy? 

Zamilkła i popatrzyła w sufit, jakby tam szukała podpowiedzi, 

starając się odtworzyć przeszłość w pamięci. 

- Zdaje się, że tak. Poskarżyła się na Richarda. Chyba chodziło 

o to, że uszczypnął ją lub klepnął mocno w pośladek. Zdenerwował ją 

tym, a ja się nie dziwiłam, ponieważ w ogóle paskudnie ją traktował. 

Siedziała nadal dumnie wyprostowana, a jej jasne oczy skierowane 

były prosto na Eve. 

- Trudno było mi jej współczuć, ponieważ uważałam, że jest 

na tyle rozsądna, by wiedzieć, że nie powinna wiązać się z takim 

mężczyzną. Zdaje się, że nawet powiedziałam to na głos do 

Kennetha, zanim nie odeszłam na swoje miejsce. 

- Jego też pani widziała? 

- Tak, przechadzał się nerwowo po korytarzu, coś do siebie 

mrucząc. Często tak robił przed wyjściem na scenę. Przygotowywał 

się w ten sposób do grania roli. 

- Widziała pani jeszcze kogoś? 

- Cóż, ja... Tak, widziałam Michaela Proctora. Stał za sceną 

i z pewnością marzył o wieczorze, kiedy to on będzie miał szansę 

zagrać Vole'a. Ale to nie znaczy, że podejrzewam go o cokolwiek. 

On jest taki bezradny, zgodzi się pani? Moim zdaniem, ten biznes 

pożre go całego w ciągu roku lub dwóch. 

- Areena Mansfield. Czy ją także pani widziała? 

- Oczywiście. Gnała do swojej garderoby. W przerwie między 

scenami musiała zmieniać kostium i makijaż. Przebiegła tuż koło 

mnie. Ale, mówiąc uczciwie, jeśli chce pani się dowiedzieć, gdzie 

kto byl w czasie przerwy, nie powinna pani pytać o to mnie, ale 

Quima. To inspicjent, pokręcony mały człowieczek o przebiegłych 

oczkach, którym prawie nic nie umyka. On jest wszędzie. 

- Już nie - cicho oświadczyła Eve. - Dzisiaj rano znaleziono 

Linusa Quima martwego w teatrze. Powiesił się w piwnicy. 

121 

background image

J.D. ROBB 

Po raz pierwszy na opanowanej twarzy Elizy pojawiło się 

prawdziwe przejęcie. Położyła rękę na sercu. 

- Powiesił się? - Wydrenowany głos zachrypiał przy tym słowie. -

Powiesił? - powtórzyła. - To jakaś pomyłka. Komu zależało na 

pozbyciu się kogoś tak nieszkodliwego jak Quim? 

- Wygląda to na samobójstwo. 

- Nonsens. - Eliza wstała. - To niedorzeczność. Trzeba dużej 

odwagi albo ogromnego strachu, żeby odebrać sobie życie. Quimowi 

zabrakłoby obydwu. To był taki irytujący mały człowieczek, z tego 

rodzaju ludzi, co to dobrze wykonują swoją pracę i nic nigdy ich 

nie cieszy. Jeśli nie żyje, znaczy to, że ktoś go zabił. To dwie -

powiedziała raczej do samej siebie. - Dwie śmierci w teatrze. 

Tragedie obejmują zazwyczaj trójkę. Kto będzie następny? 

Zadrżała, po czym znowu usiadła na krześle. 

- Ktoś nas zabija. - Żywe zainteresowanie w jej oczach gdzieś 

znikło, rozbawienie wokół ust ustąpiło miejsca strachowi. - Jest 

jeszcze inna sztuka, pani porucznik, napisana przez Agathę Chris­

tie. „A na koniec nie został nikt". Opowiada o dziesięciu oso­

bach, które słabo się znają i które ktoś po kolei morduje. Nie 

zamierzam brać udziału w tym przedstawieniu. Musi pani to 

zatrzymać. 

- Taki jest mój zamiar. Czy istnieje jakiś powód, dla którego 

ktokolwiek mógłby chcieć panią skrzywdzić, pani Rothchild? 

- Nie, nie. Nie mam wrogów, którzy chcieliby mnie zamordować. 

Ale będzie jeszcze co najmniej jedna ofiara. To teatr, a my jesteśmy 

przesądną gromadą. Jeśli są dwa zabójstwa, będą trzy. Będą trzy -

powtórzyła. - Chyba że coś pani z tym zrobi. 

Wstrząsnął nią dreszcz, gdy rozległ się sygnał w recepcji. Na 

ekranie pojawiła się uśmiechnięta twarz recepcjonisty. 

- Panna Landsdowne do pani, pani Rothchild. Mam ją przysłać 

na górę? 

- W tej chwili jestem zajęta - zaczęła Eliza, ale Eve uniosła dłoń. 

- Proszę, niech ją pani wpuści. 

- Ja... - Eliza podniosła dłoń do włosów i przesunęła nią po 

nich. - Tak, tak, wpuść ją. 

- Czy Carly często do pani wpada? - zapytała Eve. 

- Raczej nie. Oczywiście była już u mnie. Lubię towarzystwo. 

122 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Ale nie przypominam sobie, żeby wcześniej pojawiała się w ten 

sposób. Naprawdę nie mam teraz ochoty na pogawędki z nią. 

- W porządku. Ja mam. Otworzę drzwi - oświadczyła Eve, gdy 

rozległ się dzwonek. 

Przez moment przyglądała się twarzy Carly na ekranie. Zobaczyła 

na niej przerażenie. Patrzyła, jak przerażenie zamienia się w za­

skoczenie, a następnie gładko przechodzi w obojętne zaciekawienie, 

kiedy drzwi zostały otwarte. 

- Pani porucznik. Nie miałam pojęcia, że pani tu jest. Wybrałam 

zły moment na odwiedziny u Elizy. 

- Oszczędzi mi to czasu na szukanie pani w celu przesłuchania. 

- Szkoda, że nie mam w kieszeni swojego adwokata. - Carly 

weszła do środka. - Robiłam niedaleko stąd zakupy i postanowiłam 

wpaść. - Zobaczyła, że Eve podejrzliwie patrzy na jej puste ręce. -

Odesłałam je do mieszkania. Nienawidzę nosić toreb. Eliza. 

Carly z rozpostartymi ramionami ruszyła przed siebie. Na 

środku salonu delikatnie objęła gospodynię i kobiety obdzieliły 

się pocałunkami. 

- Nie wiedziałam, że zabawiasz nowojorską policję. Mam was 

zostawić? 

- Nie. - Eliza pochwyciła jej ramię. - Carly, pani porucznik 

powiedziała mi właśnie, że Quim nie żyje. Linus Quim. 

- Wiem. - Młodsza aktorka, odwracając się, objęła starszą 

ramieniem. - Widziałam wiadomości w telewizji. 

- Myślałam, że była pani na zakupach. 

- Byłam. - Carly potaknęła, zwracając się w stronę Eve. 

- W sklepie był młody mężczyzna, który umilał sobie oczekiwanie 

na żonę, przymierzającą chyba wszystkie znajdujące się tam 

ubrania, oglądając wiadomości napalmtopie. Usłyszałam nazwisko. 

Podniosła dłoń i wyglądała przez chwilę tak, jakby walczyła sama 

ze sobą. 

- To innie przygnębiło, a nawet, mówiąc szczerze, przestraszyło. 

Nie wiedziałam, co mam myśleć. Znajdowałam się kilka przecznic 

stąd, więc przyszłam. Chciałam powiedzieć o tym komuś, kto 

zrozumie. 

- Zrozumie co? - naciskała Eve. 

- W wiadomościach podali, że sądzi się, że śmierć Linusa jest 

123 

background image

J.D. ROBB 

powiązana z zabójstwem Richarda. Nie bardzo rozumiem, jak to 

możliwe. Richard nigdy nie zwracał uwagi na techników i załogę. 

Pewnie myślał, że scenografia zmienia się od machnięcia czarodziej­

ską różdżką. Chyba że był jakiś problem. Wtedy obrażał ludzi 

słownie lub fizycznie. Quim nigdy nie miał żadnej wpadki, więc 

Richard nie wiedział o jego istnieniu. Jakie więc tu powiązanie? 

- Ale pani miała pojęcie o istnieniu Quima? 

- Oczywiście. Dziwny mały człowieczek - odparła i lekko się 

otrząsnęła. - Eliza, nie lubię sprawiać kłopotu, ale z chęcią 

wypiłabym drinka. 

- Sama się napiję - powiedziała gospodyni i wezwała androida. 

- Czy widziała pani Quima na premierze? - zapytała Eve. 

- Robił to, co zawsze, w ten sam cichy i satysfakcjonujący 

wszystkich sposób. Jak to on. 

- Rozmawiała pani z nim? 

- Możliwe. Nie przypominam sobie. Proszę wódkę z lodem -

rzuciła, kiedy pojawił się android. - Podwójną. 

- Nie wyglądała pani na tak przybitą, kiedy zginął Draco. 

A przecież zdarzyło się to na pani oczach. 

- Potrafię wyobrazić sobie tuzin powodów, dla których wiele 

osób miałoby ochotę zamordować Drąca - burknęła Carly. 

- Włączając panią. 

- Tak. - Odebrała od droida szklaneczkę i natychmiast upiła 

spory łyk. - Jak najbardziej. Ale Quim zmienia wszystko. Jeśli ich 

śmierci są ze sobą powiązane, chcę to wiedzieć. Ponieważ to mnie 

przeraża. 

- Tragedie zdarzają się w trójkątach - oświadczyła Eliza głosem 

pełnym emocji. 

- Och, dzięki ci, kochanie. To właśnie chciałam usłyszeć. - Carly 

uniosła szklankę i opróżniła jej zawartość. 

Uziwacy. Ci ludzie to pieprzeni dziwacy - powtarzała Eve, 

wracając na komendę. - Jedno z nich pada tuż na ich oczach, a oni 

tylko się dziwią. Jakiś technik zostaje powieszony, a oni rozsypują 

się z tego powodu na kawałki. 

Włączyła samochodowy wideofon i połączyła się z Feeneycm. 

124 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Żadnych telefonów z domu lub do domu w ciągu czterdziestu 

ośmiu godzin - zdawał relację. - Żadnych telefonów do kogokolwiek 

z twojej listy. Miał cotygodniowy kontakt z bukmacherem, ale 

zakłady zawierał na legalnym poziomie. 

- Powiedz mi coś interesującego. Zasypiam tu. 

- Zamówił bilet pierwszej klasy na Tahiti, ale go nie zarezer­

wował. W jedną stronę, ważny przez tydzień od środy. Zamówił też 

luksusowy apartament w kurorcie Wyspa Przyjemności. Na cały 

miesiąc. Zbierał informacje na temat sprzedaży nieruchomości, 

szukał jakiegoś domu w odległości dwóch mil od morza. Facet nie 

miał na to pieniędzy. 

- A więc oczekiwał miłego podarunku. 
- Albo był marzycielem. Chociaż w jego komputerze nie 

natknąłem się na nic, co by wskazywało na to, że w przeszłości 

robił podobne rozeznania. To jednak nie było jego hobby. 

- Może liczył na pieniądze z szantażu. 

- A doczekał się stryczka - podsumował Feeney. 

- Taaak. Jadę do kostnicy, naciskać na Morse'a. 

- Nikt nie zrobi tego lepiej - rzucił Feeney, zanim się rozłączył. 

background image

Och, porucznik Dallas. - Ciemne oczy Morse'a, lekarza za­

rządzającego prosektorium, zamigotały zza mikrookularów. Brwi, 

nad oprawkami wygięły się w dwa wąskie trójkąty. Na szczycie 

lewego znajdował się mały srebrny kolczyk. 

Mężczyzna strzeli! palcami, po czym wyciągnął przed siebie dłonie 

w rękawiczkach ochronnych, spodem do góry. Jego asystent z ponurą 

miną rzucił na nie czek opiewający na sumę dwudziestu dolarów. 

- Dallas, jesteś niezawodna. A mówiłem, Rochinsky, nigdy nie 

graj przeciw własnemu domowi. 

Kredyt zniknął w jednej z kieszeni zielonkawego fartucha 

ochronnego. 

- Wygrał pan zakład? - zapytała Eve. 

- A tak. Założyłem się z moim asystentem, że zjawi się pani 

w naszym miłym domu przed piątą po południu. 

- Cieszy mnie, że jestem przewidywalna. - Spojrzała na zwłoki 

kobiety rasy mieszanej w średnim wieku, które leżały pod laserowym 

skalpelem Morse'a. 

- To nie mój trup. 

- Słuszne spostrzeżenie. Proszę poznać Alłyanne Preen, niezwykłą 

laleczkę, którą podesłał nam detektyw Harrison. Była pierwsza 

w kolejce. To prostytutka. Znaleziono ją w porzuconym lexusie 

coupe, w wielkiej autokostnicy, jak nazywamy długotenninowy 

parking La Guardia. 

- Zatargi z alfonsem? 

- Nie ma wyraźnych śladów przemocy ani śladów stosunku. -

Morse sięgnął do wewnątrz rozciętego już ciała, wyciągnął z niego 

wątrobę, zważył ją i zapisał coś w notesie. 

126 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Jej skóra ma jasnoniebieski odcień. - Eve pochyliła się, żeby 

przyjrzeć się rękom denatki. - Najłatwiej to zobaczyć pod paz­

nokciami. Wygląda na narkotyki, prawdopodobnie exotik albo 

jurnper. 

- Bardzo dobrze. Kiedy tylko będziesz chciała dołączyć do 

mojego zespołu, daj mi znać. Uwierz mi, że mamy tu dużo zabawy. 

- Taaak, o twoich przyjęciach w prosektorium mówi się w całym 

mieście. 

- Plotki o obchodach Dnia św. Patryka miały w sobie... - oczy 

lekarza zaśmiały się zza okularów - sporo prawdy. 

- Szkoda więc, że przegapiłam to przyjęcie. Gdzie jest mój facet? 

Muszę wiedzieć, jakich narkotyków użył przed śmiercią. 

- Hm. - Morse puknął kilka razy w nerkę, zanim zdecydował 

się ją usunąć. Jego ręce poruszały się z dużą zręcznością i chyba 

w takt głośnej rockowej muzyki dobiegającej z głośników. -

Przypuszczałem, że będzie ci się spieszyło, więc oddałem go 

młodemu Finsternowi. Pracuje u nas już miesiąc. Ma sporo energii. 

- Dałeś moje ciało jakiemuś żółtodziobowi? 

- Dallas, nie przesadzaj, każde z nas kiedyś było żółtodziobem. 

A tak przy okazji, gdzie się podziewa nasza dzielna Peabody? 

- Jest w terenie, przesłuchuje świadków. Posłuchaj, Morse, ten 

przypadek jest skomplikowany. 

- Każdy tak mówi. 

- Stawiam na zabójstwo, chociaż upozorowano je na samobój­

stwo. Moim trupem musi się zająć ktoś doświadczony. 

- I tak jest. Uspokój się, Dallas. Stres zabija. - Morse z całym 

spokojem podszedł do wideofonu i połączył się z Herbertem 

Finsteinem. - Zaraz tu będzie. Rochinsky, zawieź wnętrzności tej 

damy do laboratorium i zrób badanie krwi. 

- Morse, mam dwa trupy i podejrzewam, że te przypadki są ze 

sobą powiązane. 

- Tak, tak, ale to twoja działka. - Podszedł do umywalki, zmył 

z rąk maść ochronną, potem podsunął je pod tubę z gorącym 

powietrzem. -Będę kontrolował chłopaka, Dallas, ale daj mu szansę. 

- Tak, tak, dobrze. 

Morse ściągnął okulary, po czym się uśmiechnął. Ciemne włosy 

miał związane w koński ogon sięgający połowy pleców. Zdjął 

127 

background image

J.D. ROBB 

kombinezon ochronny, pod którym kryła się szokująco różowa 

koszula i elektryzująco niebieskie spodnie. 

- Interesujący strój - sucho skomentowała Eve. - Wybierasz się 

na następne przyjęcie? 

- Mówię przecież, że tutaj każdy dzień jest niczym przyjęcie. 

Eve pomyślała, że lekarz prawdopodobnie celowo ubiera się tak 

kolorowo, aby uciec w ten sposób od swojej przygnębiającej pracy. 

Skoro mu to pomaga.,. Stykanie się na co dzień z ludzkim 

cierpieniem i brutalnością pozostawia na człowieku ślad. Bez jakiejś 

formy ucieczki mógłby eksplodować. 

Zaczęła się zastanawiać, na czym polega jej ucieczka. 
- Jak się miewa Roarke? - zagaił Morse. 

- Dobrze. - Roarke. Tak, to on jest jej ucieczką. Przed nim była 

tylko praca. Sama praca. Jeszcze trochę by tak pożyła, a rozpadłaby 

się na kawałki. 

Co to za cholerne myśli. 

- O, jest Finstein. Bądź dla niego miła - mruknął Morse. 

- A jaka niby jestem? 

- Uszczypliwa - uprzejmie oświadczył lekarz i przyjacielsko 

dotknął jej ramienia. - Herbert, porucznik Dallas chciałaby poznać 

raport z sekcji zwłok, którą zleciłem ci zrobić dzisiaj po południu. 

- Tak, naturalnie. Quim, Linus, mężczyzna rasy białej, pięćdziesiąt 

sześć lat. Powód zgonu to uduszenie przez powieszenie. - Finstein, 

chudzielec, rasy mieszanej, ciemna karnacja i wyblakłe oczy, mówił 

szybko i przy tym nerwowo bawił się ołówkami wetkniętym do 

kieszeni na piersiach. 

Nie tylko żółtodziób, pomyślała Eve sfrustrowana, ale na dodatek 

dziwadło. 

- Czy chciałaby pani obejrzeć ciało? 

- Przecież po to stoję, nie widać? - zaczęła, ale zaraz musiała 

się pohamować, bo palce Morse'a zacisnęły się boleśnie na jej 

ramieniu. - Tak, dziękuję. Chciałabym zobaczyć ciało oraz pański 

raport. Bardzo proszę. 

- Tędy. 

Odszedł. Eve rzuciła Morse'owi wymowne spojrzenie. 

- To jakiś pieprzony dwunastolatek. 

- Ma dwadzieścia sześć lat. Cierpliwości, Dallas. 

128 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Mam dość cierpliwości. Przez nią wszystko się opóźnia. - Ale 

podeszła do rozciągających się od podłogi do sufitu komór, 

odczekała, aż Finstein odkoduje jedną z nich i wyciągnie przy 

wtórze syczenia gazu ziemnego. 

- Jak widać... - Finstein chrząknięciem przeczyścił gardło. - Na 

ciele nic ma innych śladów przemocy oprócz śladów po uduszeniu. 

Żadnych obrażeń powstałych w wyniku obrony czy napadu. Pod 

paznokciami zmarłego znaleziono mikroskopijne resztki sznura, co 

pozwala twierdzić, że sam uplótł sobie pętlę. Wygląda na to, że 

ofiara powiesiła się z własnej woli. 

- Mówi mi pan o samobójstwie? - dopytywała się Eve. -

Tak po prostu? Gdzie jest raport toksykologiczny, wyniki badania 

krwi? 

- Ja... ja zaraz o tym powiem, pani porucznik. Znaleziono ślady 

ageloxite i... 

- Podaj jej nazwy potoczne, Herbert -łagodnie upomniał Morse. -

To policjantka, nie naukowiec. 

- O tale, sir. Przepraszam. Ślady hm... ease-up wraz z niewielką 

ilością domowej roboty samogonu. Ta mieszanka jest często 

stosowana przez samobójców dla uspokojenia. 

- Do cholery, ten facet nie popełnił samobójstwa! 

- Tak, proszę pani, zgadzam się. - Cicha zgoda Finsteina ucięła 

tyradę Eve, zanim ta się naprawdę zaczęła. 

- Zgadza się pan? 

- Tak. Ofiara na godzinę przed śmiercią zjadła precla z dużą 

ilością musztardy. Wcześniej zmarły uraczył się śniadaniem 

składającym się ze zbożowych wafelków, jajecznicy i trzech 

filiżanek kawy. 

- Więc? 

- Jeśli zmarły wiedział, że przed śmiercią należy zażyć ease-up 

zmieszany z alkoholem, wiedziałby też zapewne, że kawa poten­

cjalnie może przeciwdziałać tej mieszance, przez co nie uzyskałby 

efektu uspokojenia. To oraz fakt, że ilość skonsumowanego alkoholu 

była bardzo niewielka w porównaniu z ilością narkotyku, wzbudza 

wątpliwości co do hipotezy o samobójstwie. 

- A więc opowiada się pan za morderstwem. 

- Raczej za przypadkową śmiercią. - Finstein ciężko przełknął 

129 

background image

J.D. ROBB 

ślinę, widząc, że Eve wpatruje się w niego uważnie. - Dopóki nie 

pojawią się nowe dowody, które dostarczą argumentów za którąś 

z hipotez, nie mogę wydać jednoznacznej opinii. 

- Ach tak. Dobra robota, Herbert. - Morse pokiwał głową. - Pani 

porucznik da ci znać, kiedy dowie się czegoś nowego. 

Po tych słowach Finstein ulotnił się z wyraźną ulgą. 

- Nic rni nie pomogliście - poskarżyła się Eve. 

- Przeciwnie. Herbert zostawił ci okienko. Większość lekarzy 

zamknęłaby je z trzaskiem, pozostając przy samobójstwie. On 

jednak jest ostrożny i dokładny. Bierze pod uwagę nastawienie ofiar, 

a nie same fakty. Od strony medycznej sformułowanie, „przypadkowa 

śmierć" było najlepsze, jakiego mogłaś się spodziewać. 

I rzypadkowa śmierć - mruknęła Eve, wsiadając za kierownicę. 

- Dobrze, to nam zostawia okienko. - Peabody oderwała wzrok 

od notesu, spojrzała na przełożoną i natknęła się na wbity w nią 

zimny wzrok Eve. - Co? Co takiego powiedziałam? 

- Następna osoba mówi mi, że wyrzucam ludzi przez jakieś 

cholerne okno. - Włączyła silnik. - Peabody, czy ja jestem do­

kuczliwa? 

- Pytasz po to, żeby się dowiedzieć, jak bardzo mnie zraniłaś, 

czy tylko szykujesz jakiś nowy podstęp? 

- Zamknij się - burknęła Eve i ruszyła na komendę. 

- Quim postawił setkę w dzisiejszym meczu koszykówki -

poinformowała Peabody, uśmiechając się. - Tę wiadomość przesiał 

mi właśnie McNab. Setka to najwyższy zakład Quima. Dziwne, 

obstawił wynik meczu, zamierzając się za kilka godzin powiesić. 

Nawet się nie dowiedział, czy wygrał. Mam tu nazwisko i adres 

jego bukmachera. Och, ale miałam się zamknąć. Przepraszam, pani 

porucznik. 

- Marzą ci się dalsze zranienia? 

- Niekoniecznie. Teraz, kiedy prowadzę życie seksualne, ślady 

zranień wprawiałyby mnie w zakłopotanie. Maylou Jorgensen. 

Mieszka w West Yillage. 

130 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

i

 eabody lubiła West Village. Uwielbiała mieszkających tam 

artystów i dziwaków, którzy stylizowali się na artystów. Lubiła 

przyglądać się wyrafinowanym strojom i fryzurom przechodniów 

oraz stojącym na chodnikach artystom udającym, że nie zależy im 

na sprzedaniu swoich prac. 

Nawet uliczne złodziejaszki były tu bardziej wykwintne. 

Powietrzne bary sprzedawały wegetariańskie kebaby zrobione 

z najlepszej jakości warzyw. 

Z tęsknotą pomyślała o obiedzie. 

Eve zatrzymała się na dwupiętrowym parkingu i włączyła 

znak „Na służbie". Po drugiej stronie ulicy stał ładny budynek, 

kiedyś wykorzystywany jako magazyn, teraz zamieniony na dom 

mieszkalny. 

- Pewnego dnia zamieszkam w jednym z takich budynków. Tyle 

przestrzeni i jaki widok na ulicę. - Peabody, wychodząc z samochodu, 

rozglądała się dokoła. - Patrz, tam na rogu jest miła i czysta 

restauracja, a po drugiej stronie sklep otwarty dwadzieścia cztery 

godziny na dobę przez cały tydzień. 

- Wybierasz miejsce zamieszkania, kierując się odległością do 

źródła żywności? 

- To ważne i rzeczywiście biorę to pod uwagę. 

Eve, jak nakazują przepisy, pokazała do kamery swoją odznakę, 

a potem weszła do budynku. W małym holu znajdowała się winda 

i świeżo malowana skrzynka na listy z czterema numerami. 

- Tylko cztery mieszkania w budynku tej wielkości. - Peabody 

westchnęła. - Wyobraź to sobie. 

- Wyobrażam sobie, że bukmachera nie powinno być stać na 

mieszkanie w takim miejscu. - Kierując się instynktem, Eve nie 

nacisnęła na dzwonek domofonu przy numerze 2A. Zaczęła wspinać 

się po schodach. - Zrobimy Maylou niespodziankę. 

W budynku panowała całkowita cisza, co znaczyło, że ściany są 

wykonane z doskonałych materiałów. Eve przypomniała sobie 

śmierdzące mieszkanko Quima, znajdujące się zaledwie kilka 

przecznic od tego miejsca. Najwyraźniej bukmacherzy żyją o wiele 

lepiej niż ich klienci. 

Nigdy nie zakładaj się przeciwko domowi, powiedział Morse. 

Miał rację. 

131 

background image

J.D. liOBB 

Nacisnęła na dzwonek przy 2A. Chwilę później drzwi otworzyły 

się i stanęła w nich ogromna ruda kobieta i mały ujadający bez 

opamiętania biały piesek. 

- W samą porę, ty... - Kobieta zamrugała złotymi oczami, potem 

je przymknęła. Dziwnej urody twarz miała odcień i gładkość 

alabastru. — Myślałam, że to człowiek, który wyprowadza psa. 

Spóźnia się. Jeśli chcecie coś sprzedać, to nie jestem zainteresowana. 

- Maylou Jorgensen? 

- No i co? 

- Nowojorska policja. - Eve uniosła odznakę i w tym samym 

momencie w jej rękach znalazła się kula szczekającego futra. 

- Cholera. - Eve przekazała szczerzącego kły psa Peabody, 

następnie wkroczyła do mieszkania. Potykając się, rzuciła się za 

rudowłosą kobietą, która pobiegła do upstrzonej różnymi guziczkami 

konsoli, stojącej przed ścianą obwieszoną ekranami. 

Upadły obydwie na ziemię jak powalone drzewa. 

Zanim Eve zdążyła nabrać powietrza, znalazła się pod ciężarem 

stu osiemdziesięciu pięciu funtów ciała spanikowanej bukmacherki. 

Zamachnęła się kolanem, uderzyła nim w krocze kobiety i tylko 

dzięki refleksowi uniknęła śladów jej długich niebieskich paznokci 

na twarzy. 

Jednak nie udało jej się uchronić szyi. 

Zapach własnej krwi zirytował Eve. 

Zebrała się w sobie, wygięła w łuk i podpierając się łokciami, 

zrzuciła z siebie ciężkie cielsko. Po sekundzie jej pieść znalazła się 

na białej twarzy Maylou. Z nosa bukmacherki trysnęła krew. 

Kobieta jęknęła. 

Jej złote oczy wywróciły się białkami na wierzch i znowu całym 

ciężarem opadła na Eve. 

- Rany boskie, zdejmij ją ze mnie. Waży chyba z tonę. 

- Podaj mi rękę. Dallas, ona jest jak bryła granitu. Pchaj! 

Eve pchała, Peabody ciągnęła, w końcu zdołały przekręcić 

Maylou na plecy. Eve wstała, ciężko dysząc. 

- Jakby mnie ktoś pogrzebał pod górą gruzu. Jezu, ucisz tego psa. 

- Nie potrafię. Jest przerażony. - Peabody ze współczuciem 

spojrzała na wystraszone zwierzę, który wciskało swój biały zadek 

w róg pokoju, jazgocząc zawzięcie. 

132 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Ogłusz go. 

- Och, Dallas. - W głosie Peabody zabrzmiało oburzenie. 

- Nieważne. - Eve spojrzała na poplamioną krwią koszulę 

i kurtkę, podniosła dłoń do podrapanej szyi.- Ile z tego to 

moja krew? 

- Porządnie cię zadrapała. Masz głębokie bruzdy - oświadczyła 

Peabody po pospiesznych oględzinach. - Przyniosę apteczkę. 

- Później. - Eve, marszcząc czoło, przykucnęła nad nieprzyto­

mną kobietą. - Przekręćmy ją i zakujmy w kajdanki, nim się 

ocknie. 

Nie było to takie proste i kosztowało je sporo czasu i wysiłku, 

ale w końcu zakuły bukmacherkę. Eve wyprostowała się i spojrzała 

na konsolę. 

- Ona coś tu kręciła. Myślała, że to nalot. Zobaczymy, co 

zapamiętałam z pracy w wydziale antyhazardowym. 

- Chcesz, żebym zadzwoniła po nakaz rewizji? 

- Tutaj jest mój nakaz - powiedziała i dotknęła pulsującej bólem 

szyi, po czym usiadła przy konsoli. - Mnóstwo liczb, mnóstwo gier. 

A to co? Nazwiska, konta, stawki zakładów, zadłużenia. Na 

pierwszy rzut oka nie ma w tym nic podejrzanego. - Obejrzała się. -

Czy wraca już do siebie? 

- Dalej jest nieprzytomna. Mocno jej przyłożyłaś. 

- Znajdź coś do zatkania pyska temu psu, zanim użyję własnej 

stopy. 

- To tylko mały psiak - mruknęła Peabody i poszła przeszukać 

kuchnię. 

- Zbyt wiele liczb - powiedziała Eve sama do siebie. - I pula 

wydaje się trochę za duża jak na mały salonik bukmacherski. To 

coś większego, ale co? 

Odwróciła się i zobaczyła, ze Peabody kuca przed psem i namawia 

go do zjedzenia ciasteczka. Wyciągnęła komunikator i połączyła 

się z jedynym człowiekiem, który, jej zdaniem, potrafiłby poradzić 

sobie z rozciągającym się przed nią oceanem liczb. 

- Potrzebuję Roarke'a - syknęła do asystenta męża, kiedy jego 

twarz pojawiła się na ekranie. - Tylko na minutkę. 

- Oczywiście, pani porucznik. Proszę poczekać. 

- No, śliczny psiaczek, kochany. Ale jesteś ładniutki. 

133 

background image

J.D. ROBB 

Eve skrzywiła się, słysząc słodką paplaninę asystentki, ale nie 

skomentowała jej. 

- Pani porucznik. - Ekran wypełniła twarz Roarke'a. - Czym 

mogę... - Uśmiech na ustach mówiącego zamarł, a oczy zabłysły 

i stwardniały. - Co się stało? Jak bardzo jesteś ranna? 

- Nie bardzo. W większości to czyjaś krew. Posłuchaj, jestem 

w prywatnym salonie zakładów i coś mi tu nie gra. Mam pewien 

pomysł, ale chcę, żebyś na coś spojrzał i powiedział mi, co o tym 

sądzisz. 

- W porządku, jeśli zaraz po tym udasz się na pogotowie. 

- Nie mam na to czasu. 

- W takim razie ja nie mam czasu na konsultacje. 

- Do cholery! - Najchętniej przerwałaby transmisję, ale poha­

mowała złość i dla uspokojenia wzięła głęboki oddech. - Peabody 

przyniesie mi apteczkę. To tylko kilka zadrapań, przysięgam. 

- Przekręć głowę w lewo. 

Wywróciła oczami, ale zrobiła to, o co prosił. 

- Niech to ktoś obejrzy - rzucił ostro, potem wzruszył ramionami 

jakby na zgodę. - Pokaż, co tam masz. 

- Mnóstwo liczb. Różne gry - zaczęła, przekręcając komunikator 

tak, żeby mógł zobaczyć konsolę i ekrany. - Koszykówka, konie, 

wyścig elektronicznych szczurów. Podejrzewam, że trzeci ekran na 

prawo to... 

- Zaległe długi z zakładów. Zdecydowanie przewyższają dopusz­

czalną legalnie wysokość. Ekran tuż pod spodem to wydatki 

poniesione na zebranie długów. Na ekranie obok masz coś, co 

wygląda na prywatne gry - w stylu kasyna. Popatrz na swoją 

konsolę, poszukaj guzika, który jest połączony z tym ekranem. 

Prawdopodobnie będzie to 3-C czy coś takiego. 

- Taaak, mam. 

- Przyciśnij go. Och! - zawołał Roarke, kiedy ekran zmienił się 

w monitor i wyświetlił obraz przedstawiający pełne gości, dymu 

i stołów kasyno. - W jakim miejscu jesteś? 

- W budynku dawnego magazynu. West Village, drugie piętro. 

Są tu tylko cztery mieszkania. 

- Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że kasyno masz pod sobą. 

- Ta okolica jest sprawdzana przez policję. 

134 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- No cóż - uśmiechnął się do niej. - Może niedokładnie. 

- Dzięki za podpowiedz. 

- Cała przyjemność po mojej stronie, pani porucznik. Zajmij się 

tymi zadrapaniami albo będę musiał coś z tym począć. 

Rozłączył się, zanim zdążyła odpowiedzieć. Odwróciła się 

i zobaczyła, że Peabody trzyma w objęciach psa i przygląda się jej 

z zaciekawieniem. 

- Roarke sporo wie na temat nielegalnego hazardu. 

- Wie też dużo na temat legalnego. Najważniejsze, że nam 

pomógł. Ciekawi cię jak i dlaczego? 

- Nie. - Peabody otarła policzek o futro psa i uśmiechnęła się. -

To po prostu interesujące. Masz zamiar zrobić im nalot? 

- To zależy od Maylou. - Eve wstała, bo rudowłosa kobieta 

wydala z siebie jęk i poruszyła się. Zakaszlała, potem zaczęła 

podrzucać wielkimi pośladkami, kopiąc przy tym powietrze za­

dziwiająco małymi stopami. 

Eve uklękła przy niej. 

- Napad na policjanta - zaczęła spokojnie. - Opór przy aresz­

towaniu, nielegalne kasyno, wymuszanie długów. Jak to brzmi na 

początek, Maylou? 

- Złamałaś mi nos - wycharczała niewyraźnie bukmacherka. 
- Na to wygląda. 

- Musisz wezwać pogotowie. Mam do tego prawo. 

- Ciekawe, że to ty pouczasz mnie w kwestii prawa. Myślę, że 

poprzestaniemy na razie na złamanym nosie. Oczywiście, złamane 

ramię wymagałoby już oględzin lekarza. 

- Nie mam złamanego ramienia. 

- Jeszcze nie. - Eve odsłoniła zęby w uśmiechu. - A teraz, 

Maylou, jeśli chcesz, żeby obejrzał cię lekarz, i jeśli nie chcesz, 

żebym zajęła się tym, co dzieje się piętro niżej, powiedz mi 

wszystko, co wiesz o Linusie Quimie. 

- Nie jesteście tu po to, żeby mnie zaniknąć? 

- To zależy od ciebie. Quim. 

- Małe pieniądze. Nie jest hazardzistą, tak tylko sobie pogrywa. 

Traktuje to jako hobby. Jest w tym kiepski. Nigdy nie stawia więcej 

niż setkę, a zazwyczaj połowę tego, za to regularnie. Jezu, twarz 

mnie boli. Dajcie mi coś na znieczulenie. 

135 

background image

J.D. ROBB 

- Kiedy rozmawiałaś z nim ostatnio? 

- Wczoraj wieczorem. Robi zakłady przez Internet. Łączy się ze 

mną co najmniej dwa razy w tygodniu. Wczoraj postawił stówę na 

Brawlers w dzisiejszym meczu. Jak na niego to dużo. Mówił, że 

czuje, że mu się poszczęści. 

- Tak powiedział? - Eve przysunęła się. - Dokładnie tak? 

- Tak. Powiedział, że stawia setkę na Brawlers na dzisiaj 

wieczór. Czuje, że będzie miał szczęście. Nawet się uśmiechnął. 

Powiedział, że jeśli mu się powiedzie, następnego wieczoru podwoi 

stawkę. 

- Był w dobrym nastroju? 
- Jak na Quima to była euforia. Facet zazwyczaj tylko narzeka. 

Ale płaci, poza tym jest systematyczny, więc nie mam z nim 

kłopotów. 

- Wystarczy. No i widzisz, Maylou, nie było tak źle, co? 

- Nie zamkniecie mnie? 

- Nie pracuję dla wydziału antyhazardowego. Nie muszę więc 

interesować się tym, co robisz. - Zdjęła kajdanki i wsadziła do 

tylnej kieszeni. - Na twoim miejscu zadzwoniłabym po pogotowie 

i powiedziała, że wpadłaś na ścianę, potykając się o swojego małego 

pieska. 

- Squeakie! - Maylou usiadła na wydatnej pupie, potem rozłożyła 

ramiona. Pies wyrwał się z objęć Peabody i rzucił w stronę pani. -

Czy ta niemiła policjantka skrzywdziła moją dziewczynkę? 

Potrząsając z niedowierzaniem głową, Eve zebrała się do wyjścia. 

- Odczekaj dwa tygodnie - powiedziała do Peabody za drzwia­

mi - i zadzwoń do Hansona z wydziału antyhazardowego. Podaj 

im ten adres. 

- Powiedziałaś, że jej nie zamkniesz. 

- Nie, powiedziałam, że to nie jest mój problem. Hanson się nią 

zajmie. 

Peabody obejrzała się. 

- Co stanie się z psem? I z apartamentem? Może kiedy ją zamkną, 

obniży się czynsz. Szkoda, że nie widziałaś kuchni, Dallas. Cudeńko. 

- Marzycielka. - Eve wsiadła do samochodu, po czym skrzywiła 

się, bo asystentka otworzyła schowek na rękawiczki. - Co robisz? 

- Wyjmuję apteczkę. 

136 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Trzymaj się ode mnie z daleka. 

- Albo ja, albo pogotowie. 

- Nie potrzebuje żadnego pogotowia. Nie dotykaj mnie. 

- Nie zachowuj się jak dziecko. - Bawiąc się w pielęgniarkę, 

Peabody wybrała narzędzia. - Twardziele nie boją się apteczki. 

Zamknij oczy, jeśli nie chcesz tego widzieć. 

Zmuszona poddać się, Eve zacisnęła ręce na kierownicy i zamknęła 

oczy. Poczuła nagłe szczypanie środka odkażającego. Jego zapach 

odurzył ją. Czuła go nawet w żołądku. 

Usłyszała ciche pomrukiwanie elektrycznej laski odkażającej. 

Zaczęła sobie żartować, żeby odwrócić uwagę od tego, co robi 

Peabody. Potem niespodziewanie ją wessało. 

Nagle znalazła się na zimnej i ciemnej sali szpitalnej. Na ciele 

czuła ból po tysiącu ukłuć. Jakieś maszyny szumiały złowieszczo. 

Ktoś badał jej złamane ramię. 

Jak masz na imię? Musisz podać nam swoje nazwisko. Powiedz 

nam, kto ci to zrobił? Jak się nazywasz? Co się stało? 

Nie wiem.

 Wydawało jej się, że krzyczy, ale w rzeczywistości 

leżała nieruchomo, przykuta do łóżka przerażeniem, a obcy dotykali 

jej, oglądali i zadawali pytania. 

Jak się nazywasz? 

- Nie wiem! 

- Dallas. Hej. 

Eve otworzyła oczy, spojrzała na Peabody. 

- Co? Co? O co chodzi? 

- Bardzo zbladłaś. Wyglądasz na chorą. Może jednak powinnyśmy 

podjechać na pogotowie? 

- Czuję się dobrze. - Zacisnęła dłonie w pięści. - Czuję się 

dobrze. Muszę tylko odetchnąć świeżym powietrzem. - Okno 

otworzyło się, a ona włączyła silnik. 

Wzięła kilka głębszych oddechów, potem znowu poczuwszy się 

bezradną małą dziewczynką, spróbowała odsunąć to uczucie w naj­

ciemniejszy kąt umysłu. 

background image

10 

totrzeba staje się koniecznością, kiedy diabeł popędza. Nie 

pamiętam, kto to powiedział, ale to chyba nieistotne. Ktokolwiek to 

był, od dawna już nie żyje. Tak jak Linus Quim. 

Potrzeba. Rzeczywiście, to było konieczne, tylko kto był diabłem 

w tym wypadku. Ja czy głupi i chciwy Quim? 

Być może to także nie jest ważne, bo stało się. Nie da się już. tego 

cofnąć. Mogę mieć tylko nadzieję, że wszystko zostało wystarczająco 

dobrze zaaranżowane, by wywieść w pole bystrą panią porucznik 

Dallas. 

Ona jest uważnym widzem i obawiam się, że najsurowszym 

Z krytyków. 

Tak, kiedy ona siedzi na widowni, boję się. Mój występ musi być 

perfekcyjny w każdym calu. Każda kwestia, każdy gest, każdy 

drobiazg. Inaczej ona zniszczy mnie bez wahania. 

[VI otyw i możliwość, myślała Eve podchodząc do drzwi 

frontowych własnego domu. Zbyt wielu osobom można to przypi­

sać. Następnego dnia miał się odbyć pogrzeb Richarda Drąca i była 

pewna, że zobaczy wówczas wielką rozpacz, oblaną potokami łez. 

Ale będzie to tylko gra. 
Draco wciągnął Areenę Mansfield w narkotyki, co położyło się 

cieniem na jej karierze. 

Stał na miejscu, które desperacko pragnąłby zająć Michael Proctor. 

Publicznie poniżył i wykorzystał Carly Landsdowne. 

Był niczym drzazga pod zadbanym paznokciem Kennetha Stilesa. 

138 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Mówił głośno, że Eliza Rothchild jest za stara i za mało 

atrakcyjna, by się nią zainteresował. 

I jeszcze wielu, wielu innych, aż trudno zliczyć tych, którzy mieli 

powód źle życzyć Richardowi Dracowi. 

Morderca wykazał się już pomysłowością, aranżując śmierć 

Drąca, a teraz udowodnił, że ma też dużą siłę przekonywania, skoro 

udało mu się zwabić w pułapkę chciwego inspicjenta i doprowadzić 

do tego, że się powiesił. 

Eve wiedziała, że musi się rozglądać nie za kimś popędliwym, ale 

posiadającym zimną krew i bystry umysł. Taką osobę jest bardzo 

trudno wyśledzić. 

Myślała, frustrując się, że śledztwo się zbyt wolno posuwa. 

Z każdym krokiem tylko coraz bardziej zagłębiała się w sztuczny 

świat, który ją jedynie irytował. 

Co za ludzie spędzają życie na przebieraniu się i udawaniu? 

Dzieci. Ta myśl uderzyła ją w chwili, gdy naciskała na klamkę 

przy drzwiach. Czy przypadkiem nie szuka właśnie bardzo sprytnego, 

ale też bardzo rozzłoszczonego dziecka? 

Zaśmiała się półgębkiem. Wspaniale. Jej wiedza na temat dzieci 

nie zakryłaby otworu zrobionego przez laser. 

Otworzyła energicznie drzwi, zamierzając odświeżyć się pod 

gorącym prysznicem, a potem wrócić do pracy. 

Zaraz po wejściu uderzyła w nią fala ogłuszającej muzyki. 

Zatkała uszy. Czuła, że oczy wychodzą jej na wierzch. To, co 

słyszała, nie było właściwie muzyką, a jakimś chaosem zgrzyt-

liwych dźwięków. 

Mavis. 

Nastrój poirytowania, z którym weszła do domu, nie miał szans 

się utrzymać. Musiał ustąpić przed głośną i ekscentryczną muzyką 

Mavis Freestone. Eve, podchodząc do drzwi pomieszczenia, które 

Roarke zwykł nazywać salonem, uśmiechnęła się. 

W miejscu wyznaczonym na splendor i elegancję tańczyła Mavis. 

Choć jak i jej muzyki nie można było nazwać muzyką, tak i jej 

tańca nikt tak naprawdę nie nazwałby tańcem. Mavis podskakiwała, 

trzęsła się i huśtała na boki na wysokich obcasach, które unosiły 

jej małą postać co najmniej sześć centymetrów w górę. Szaleńczy 

różowo-zielony wzór na butach pasował do włosów, związanych 

139 

background image

J.D. ROBB 

w kilkanaście długich warkoczy, fruwających dokoła rozanielonej 

twarzy dziewczyny. 

Nogi miała obciągnięte zielonymi rajstopami w małe różowe 

motylki, które znikały pod krótką spódniczką. Zamiast bluzki, piersi 

Mavis zasłaniały dwa kawałki materiału, jeden różowy, drugi zielony. 

Eve z ulgą stwierdziła, że przyjaciółka przynajmniej obydwie 

powieki pomalowała na zielono. 

W jednym z antycznych foteli siedział Roarke z kieliszkiem 

białego wina w reku. Eve uznała, że albo występ Mavis go relaksuje, 

albo mąż zapobiegawczo zapadł w sen. 

Muzyka powoli gasła wraz z żałosnym zawodzeniem piosenkarza, 

potem zapadła upragniona cisza. 

- I co o tym myślisz? - Mavis odrzuciła w tył dwukolorowe 

warkocze. - To dobry numer na wideo. Chyba nie jest zbytnio 

spokojny, co? 

- Och. -Roarke uniósł wino do ust, z zadowoleniem stwierdzając, 

że decybele nie roztrzaskały delikatnego kryształu. - Nie, z pewnoś­

cią nie. Spokojny to nie jest słowo, które przychodzi na myśl przy 

słuchaniu tego utworu. 

- Ekstra! - Ma vis podskoczyła, po czym jej mały tyłeczek 

zakręcił się energicznie i dziewczyna pochyliła się i pocałowała 

gospodarza. - Chciałam, żebyś to ty pierwszy go usłyszał, bo jesteś, 

no, jesteś facetem od forsy. 

- Forsa zawsze pochyla czoło przed talentem. 

Widząc, jaką radość sprawił Mavis tym, co powiedział, Eve, 

gdyby już nie kochała męża, teraz z pewnością by się w nim 

zakochała. 

- To taka zabawa! Nagrania, koncerty, kostiumy, które projektuje 

dla mnie Leonardo. To prawie nie jak praca. Gdyby nie ty i Dallas, 

pewnie dalej wycierałabym takie dziury jak „Niebieska Wiewiórka". 

Przy tych słowach odwróciła się, zobaczyła Eve i twarz jej 

pojaśniała. 

- Hej! Mam nowy numer. 

- Słyszałam. Totalny odjazd. 

- Roarke powiedział, że będziesz późno, a ty... och, czy to krew? 

- Co? Gdzie? - Eve pospiesznie rozejrzała się po pokoju, 

szukając krwawych plam. Mavis podskoczyła do niej. 

140 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 To ty jesteś cała we krwi. - Dotknęła piersi i ramion Eve, 

przyglądając się jej z przestrachem. -Powinniśmy wezwać lekarza, 

pogotowie. Roarke, każ jej się położyć. 

- Całe życie staram się ją do tego namówić. 

- Spokojnie, Mavis. To nie moja krew. 

- Och. - Dziewczyna odsunęła dłonie. - Fuj. 

- Nie denerwuj się. Już wyschła. Miałam zamiar się wykąpać 

i przebrać na komendzie, ale kiedy pomyślałam o strużce zimnej 

wody, postanowiłam wrócić do domu. Zostało ci tego jeszcze 

trochę? - zapytała męża, wskazując w stronę kieliszka z winem. 

- Naturalnie. Odwróć głowę. 

Westchnęła z irytacją, ale odchyliła głowę, pokazując, że opatrzone 

zadrapania już się zasklepiają. 

- O rany - z podziwem w głosie rzuciła Mavis. - Ktoś cię nieźle 

urządził. Musiał mieć niesamowite paznokcie. 

- Tyle że nie trafił. Celował w oczy. - Eve odebrała od męża 

kieliszek. - Dzięki za podpowiedz - dodała. - Pomogła mi. 

- Cieszę się, że się przydałem. Podnieś głowę. 

- Dlaczego? Pokazałam ci już zadrapania. 

- Do góry - powtórzył, podnosząc jej brodę końcem palca, po 

czym złożył na ustach żony ciepły pocałunek. - Jak widzisz, ja 

trafiam bez pudła. 

- Ach. Jesteście tacy fajni! - zawołała Mavis, przyglądając się 

im z zachwytem. 

- Tak. Jesteśmy jak para szczeniaków. - Eve rozbawiona reakcją 

przyjaciółki usiadła na poręczy sofy i napiła się wina. - Dobry ten 

twój nowy numer, Mavis. Cała ty. 

- Tak myślisz? Puściłam go Leonardowi i teraz wam. Nikt inny 

go nie słyszał. 

- To... - Eve przypomniała sobie określenie Whitneya - jest 

soczyste. 

- Tak myślałam. Roarke, czy mogę jej powiedzieć? 
- Co chcesz mi powiedzieć? 

Mavis zagryzła usta, zerkając na Roarke'a, czy wyraża zgodę, 

a widząc, że kiwa głową, wzięła dwa głębokie oddechy. 

- OK. Roarke dowiedział się, że mój ostatni numer, „Curl Your 

Hair", wchodzi do pierwszej piątki w przyszłotygodniowej liście 

141 

background image

J.D. ROBB 

przebojów. Dallas, jestem pieprzonym numerem trzecim, zaraz za 

„Butt-Busters" i „Indigo". 

Eve nie miała pojęcia, kto to jest Butt-Busters i Indigo, ale 

wiedziała, że lista przebojów jest dla Mavis czymś w rodzaju Biblii. 

- To wspaniale. - Wstała i uścisnęła przyjaciółkę. -Trzymaj tak 

dalej. 

- Dzięki. - Mavis pociągnęła nosem i otarła ze srebrnych rzęs 

łzę. - Jesteś pierwszą osobą, której to powiedziałam. Wykręciłam 

nawet numer do Leonarda, ale potem pomyślałam, że wolę mu to 

powiedzieć osobiście. Zresztą cieszę się, że ty to usłyszałaś 

pierwsza. On to zrozumie. 

- On zwariuje ze szczęścia. 

- Taaak. Mamy co święcić. Naprawdę się cieszę, że się nie 

spóźniłaś, przez co mogłam ci powiedzieć, no i draga korzyść jest 

taka, że nie stracisz babskiego wieczoru. 

Eve natychmiast ogarnął niepokój. 

- Babskiego wieczora? 

- Taaak, no wiesz. Trina już jest na pływalni. Najpierw trochę 

się popluskamy i zrelaksujemy, a potem wszystkie idziemy do 

salonu piękności. 

- Salonu piękności? - Nie, tylko nie to, pomyślała Eve. Tylko 

nie salon piękności. - Posłuchaj Mavis, wróciłam do domu, żeby 

popracować. Mam tę sprawę... 

- Zawsze masz jakąś sprawę. - Niezrażona sprzeciwami przyja­

ciółki Mavis nalała sobie kieliszek wina, po czym uzupełniła 

kieliszek Eve. Roarke leniwie zapalił cygaro i uśmiechnął się. -

Musisz od czasu do czasu zrobić coś dla siebie. Ostatnio jesteś 

roztrzęsiona, a twoja cera zrobiła się szara. Czytałam trochę na ten 

temat. Poza tym Trina ma jakieś nowe, niesamowite farby do ciała. 

- Nie. Absolutnie się nie zgadzam. Nie będę się malowała. 

Mavis wywróciła oczami. 

- Dla siebie, Dallas, nie dla ciebie. Chociaż uważam, że powinnaś 

również kiedyś spróbować. Założyłam się z Roarkiem, że dasz się 

namówić na złoty pył. Wspaniale działa na biust, no i powoduje, 

że się błyszczy. 

- Nie chcę, żeby mój biust się błyszczał. 

- Poza tym ma migdałowy smak. 

142 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Naprawdę? - Roarke wypuścił z płuc chmurę dymu. - To 

brzmi interesująco. 

- Widzisz? Zresztą pomyślisz o tym, kiedy się już zrelaksujesz 

i uczeszesz. Summerset przygotował nam coś do przegryzienia. 

- Ekstra. Ale ja naprawdę - O... ktoś dzwoni do drzwi. Otworzę. 

Uciekła, zmuszając się, by nie pędzić. Najchętniej minęłaby 

przybysza, ktokolwiek nim był, i pobiegła z powrotem na komendę. 

Wyprzedziła Summerseta o pół kroku. 

- Ja otworzę. 

- Przyjmowanie i odprowadzanie gości to mój obowiązek -

przypomniał służący. - Pani Furst do pani. - Mówiąc to, odsunął 

Eve na bok i otworzył drzwi. 

- Powinnam była zadzwonić. - Nadine wiedziała, co Eve sądzi 

o dziennikarzach w jej domu. - Nie jestem w pracy - wyjaśniła 

pospiesznie. - To sprawa osobista. 

- Dobrze. Wspaniale. Wejdź. - Eve pochwyciła zaskoczoną 

reporterkę za rękę i prawie wciągnęła do środka. 

- Wzięłam sobie kilka dni wolnego - zaczęła Nadine. 

- Zauważyłam. Nie podoba mi się ten twój zastępca. 
- To kretyn. Ale nieważne. Chciałam wpaść do ciebie i powie­

dzieć... - zamilkła i cofnęła się. - O, cześć, Mavis. 

- Nadine, cześć! A to dopiero, zrobiło nam się tu małe przyjęcie. -

Choć Mavis robiła wrażenie trzpiotki, była to jednak osoba rozsądna, 

lojalna i potrafiąca współczuć. Nie więcej niż po dwóch sekundach 

dostrzegła, że Nadine jest z jakiegoś powoda przygnębiona. 

- Posłuchajcie. Pójdę sprawdzić, jak sobie daje radę Trina. 

Wracam w mgnieniu oka. -Zaraz też wybiegła z salonu, potrząsając 

kolorowymi warkoczami. 

- Usiądź, Nadine. - Roarke był już na nogach i podprowadzał 

gościa do krzesła. - Napijesz się wina? 

- Z chęcią, dziękuję, z chęcią. Ale tak naprawdę to zapaliłabym 

papierosa. 

- Myślałam, że rzuciłaś palenie -mruknęła Eve. Roarke podsunął 

Nadine paczkę. 

- Bo rzuciłam. - Dziennikarka obdarzyła Roarke'a wdzięcznym 

spojrzeniem. - Rzucam palenie regularnie. Ale zapomnijmy o tym. 

Przykro mi, że naszłam was bez uprzedzenia. 

143 

background image

J.D. ROBB 

- Przyjaciele są tu zawsze mile widziani. - Roarke nalał wina 

i podał je Nadine. - Przypuszczani, że chcesz porozmawiać z Eve. 

Zostawiam was same. 

- Nie, nie musisz wychodzić. - Nadine powtórnie zaciągnęła się 

drogim papierosem. - Jezu, zapomniałam, że ty zawsze masz 

prawdziwy tytoń. Daje lepszy rezultat niż ziołowe papierosy. Nie, 

nie wychodź - powtórzyła. - Dallas i tak ci wszystko powtarza. 

Roarke zrobił zdziwioną minę. 

- Tak? 

-  N i e - stwierdziła stanowczo Eve, przysiadając na oparciu 

sofy. - Opowiedziałam mu o twoim problemie ze względu na 

znajomość Roarke'a z Diakiem. 

- W porządku. -Nadine udało się słabo uśmiechnąć. -Cierpienie 

kształtuje charakter. 

- Nie masz się czego krępować. Życie byłoby straszliwie nudne, 

gdybyśmy nie mogli, patrząc wstecz, żałować przynajmniej jednego 

romansu — rzucił Roarke. 

Nadine uśmiechnęła się wyraźniej. 

- Naprawdę udało ci się zdobyć skarb, Dallas. Nie ma nic 

lepszego od mężczyzny, który potrafi powiedzieć właściwą rzecz 

w odpowiednim momencie. No cóż, rzeczywiście żałuję związku 

z Drakiem. - Przeniosła wzrok na Eve. - Wiem, że nie będziesz 

mogła mi odpowiedzieć, ale muszę zapytać. Czy jestem w opałach? 

- Co powiedział twój adwokat? 

- Żeby się nie martwić i nie rozmawiać z tobą bez niego. -

Uśmiechnęła się ponuro. - Jak widzisz, nie posłuchałam jego rady. 

- Nadine, nie mogę skreślić cię z listy podejrzanych, ale -

zaczęła tłumaczyć Eve, widząc, że dziennikarka zamyka oczy i kiwa 

z rezygnacją głową - skoro jesteś na jej szarym końcu, na twoim 

miejscu spróbowałabym jednak posłuchać pierwszej części rady 

adwokata. 

Nadine odetchnęła i upiła lyk wina. 

- Po raz pierwszy cieszę się, że przegrywam w jakimś rankingu. 

- To zasługa Miry, której opinia bardzo się liczy, a ona uważa, 

że nie jesteś w stanie zaplanować i popełnić morderstwa. To jej 

osobisty, a także zawodowy pogląd po wzięciu pod uwagę rozwoju 

śledztwa i nowych dowodów. 

144 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Dziękuję ci. Dziękuję. - Nadine podniosła głowę i przycisnęła 

palcami czoło. - Nieustannie sobie powtarzam, że to wkrótce się 

skończy. Że rozwiążesz sprawę. Ale to napięcie mnie dobija. 

- Musisz jeszcze trochę poczekać. Czy wiedziałaś, że Draco 

nagrał cię na wideo? 

- Wideo? - Nadine opuściła rękę i zmarszczyła brwi. - Masz na 

myśli nagranie z pracy? 

- Cóż, niektórzy uważają, że seks to też praca. 

Nadine wytrzeszczyła oczy, potem zamrugała, a oczy rozświetliły 

się zrozumieniem. Eve zobaczyła w nich akurat to, co chciała 

zobaczyć: szok, furię, zmieszanie. 

- Miał nagranie z... On zrobił... nagrywał nas, kiedy my... -

Odstawiła z trzaskiem kieliszek i podskoczyła na równe nogi. - Ten 

oślizly sukinsyn. Ten zboczeniec. 

- Delikatnie powiedziane- mruknął Raorke, na co Nadine 

odwróciła się z impetem w jego stronę. 

- Co za mężczyzna filmuje kobietę w trakcie stosunku, gdy 

ona nie wyraziła na to zgody? Jaką chorą przyjemność czerpie 

z faktu, że pogwałcił w ten sposób jej cześć? Bo to właśnie się 

stało. 

Wbiła Roarke'owi palec w pierś, tylko dlatego, że był mężczyzną. 

- Czy zrobiłbyś coś takiego Dallas? Kopnęłaby cię w tyłek, tak 

że w mgnieniu oka znalazłbyś się na Taurusie HI. To właśnie 

chciałabym zrobić z Drakiem. Nie, nie, złapałabym go za tego jego 

malutkiego ptaszka i wykręciła go o sto osiemdziesiąt stopni, aż by 

mu odpadł. 

- Cieszę się, że nie jestem na jego miejscu. 

Dziennikarka odsapnęła, nabrała powietrza, potem podniosła ręce. 

- Przepraszam, to nie twoja wina. - By odzyskać równowagę, 

zaczęła krążyć po pokoju, a po chwili odwróciła się do Eve. 

- Obawiam się, że mój wybuch niestety podwyższył moją lokatę 

w rankingu? 

- Wręcz przeciwnie. Przypuszczam, że gdybyś wiedziała o na­

graniu, próbowałabyś wykastrować Drąca. Nie pozwoliłabyś go 

dotknąć nikomu innemu. Właśnie potwierdziłaś swoją niewinność. 

- No i dobrze. Hura! - Nadine ponownie opadła na krzesło. -

Domyślam się, że nagranie stanowi dowód rzeczowy. 

145 

background image

./.£>. ROIŚB 

-

 Musi. Ale zapewniam cię, Nadine, że nikt nie będzie go oglądał 

dla rozrywki. Jeśli cię to pocieszy, to powiem, że nie widać cię aż 

tak bardzo. Tak wszystko ustawił, że to jego prawie cały czas 

obejmuje kamera. 

- Tak, domyślam się. Dallas, jeśli to nagranie dostanie się do 

mediów... 

- Nie dostanie. I coś ci poradzę, lepiej wracaj do pracy. Zajmij 

się czymś, a mnie daj czas na zajęcie się moimi sprawami. Jestem 

w tym dobra. 

- Gdybym o tym nie wiedziała, faszerowałabym się już tonami 

środków uspokajających. 

Nagle Eve olśniła pewna myśl. 
- Co powiesz na babski wieczór w ramach ukojenia nerwów? 

- Co? 

- Mavis i Trina zarezerwowały salon piękności. Ja nie mam czasu, 

a szkoda, żeby nowości Triny się zmarnowały. Zajmij moje miejsce. 

- Przyda mi się jakiś relaks. 

- No widzisz. - Eve podskoczyła na równe nogi. - Natychmiast 

poczujesz się jak nowo narodzona. Pomaluj sobie ciało - zasuge­

rowała, wyciągając Nadine z pokoju. - Odświeżysz wygląd i będziesz 

miała błyszczące piersi. 

Po odprowadzeniu dziennikarki do drzwi Eve, zacierając ręce, 

wróciła do salonu. 

- Dobra robota, pani porucznik. 

- Tak, to było podstępne. Pogruchają sobie we trzy jak... co grucha? 

- Gołębice? - podpowiedział. 

- Taaak, jak gołębice. Skoro wszyscy są już szczęśliwi, mogę 

wracać do pracy. Co powiesz na propozycję obejrzenia filmu na wideo? 

- Z Nadine? A będzie popcorn? 

- Mężczyźni to jednak zboczeńcy. Nie, nie z Nadine, błaźnie. 

Ale popcorn to dobry pomysł. 

namierzała wykorzystać swoje biuro, żeby było oficjalnie. 

Mrzonki. Skończyło się salonikiem na drugim piętrze, gdzie grzesznie 

się wbiła w miękkie poduszki sofy długiej na milę. Przed sobą na 

ścianie miała wielki ekran, a w rękach kubełek prażonej kukurydzy. 

146 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Roarke właśnie przekonał ją, mówiąc o rozmiarach ekranu. 

Trudno jest przegapić nawet najmniejszy szczegół, skoro obraz jest 

większy niż rzeczywisty. 

Odnosiła nawet wrażenie, że sama znajduje się na scenie. Roarke 

miał rację namawiając ją, by obejrzeli sztukę w tym właśnie 

saloniku. 

Bardzo uważnie śledziła grę aktorów i musiała przyznać, że są 

wyśmienici. Na przykład Eliza Rothchild, która nie do poznania 

weszła w rolę irytująco zarozumiałej pielęgniarki sir Wilfreda. 

Doskonale prezentowała się w białym garniturku, a jej nieustannie 

zaciśnięte usta wymownie świadczyły o zawziętym charakterze. 

Mówiła piskliwym głosem o denerwującym tonie, jakim niektórzy 

rodzice zwracają się do niesfornych dzieci. 

Podobnie Kenneth po mistrzowsku uniósł rolę pompatycznego, 

ale słabego duchem adwokata. Rzucał się po scenie nerwowo 

i mówił raz przesadnie tubalnym głosem, raz znowu zupełnie nie 

było go słychać. 

Ale tak naprawdę scena należała do Drąca. Był bez wątpienia 

przystojny, ogromnie czarujący i zabawny. Tak, Eve rozumiała, 

dlaczego kochały się w nim bezbronne kobiety - w nim i w Vole'u. 

- Wciśnij pauzę. - Wepchnęła naczynie z popcornem w ręce 

męża, wstała i przyjrzała się Dracowi z bliska. 

- Oto, co widzę. Wszyscy aktorzy grają. Są dobrzy, utalentowani 

i cieszą się grą. Ale on jest tym, kogo gra. Nie musi grać. Jest tak 

samo egocentryczny, arogancki i bezczelny jak Vole. Rola została 

napisana dla niego. 

- To samo myślałem, gdy proponowałem jego kandydaturę. Ale, 

co z tego wynika? 

- To, że jego morderca myślał tak samo jak my. I dlatego właśnie 

morderstwo zostało dokonane w trakcie przedstawienia, a nie gdzie 

indziej. Draco jest taki jak Vole i tak jak Vole umiera w ostatnim 

akcie. Kara zostaje wymierzona na oczach świadków. 

Wróciła do sofy i usiadła. 

- Tak naprawdę to niczego nowego nie wymyśliłam, tylko 

utwierdziłam się we wcześniejszym przekonaniu. Puść dalej. 

Patrzyła uważnie i czekała. Dopiero teraz dostrzegła, w jak 

dobrym momencie Areena pojawia się na scenie. Oczywiście tak 

147 

background image

J.D. ROBB 

była napisana sztuka, jednak to Areenie należały się pochwały za 

styl, w jakim weszła na salę sądową. 

Dumna, piękna, tajemnicza i chłodna. To była jej rola. Ale nie 

jej prawdziwy charakter, przypomniała sobie Eve. Prawdziwa 

Christina Vole była kobietą wyniszczoną przez miłość. Kobietą, 

która wie, że jej mężczyzna zabił, a mimo to poświęci swoją dumę 

i skłamie, aby uchronić go przed karą. I która na końcu zabije go 

za to, że odrzucił jej miłość. 

- Tu się toczy gra na dwóch poziomach - mruknęła. - Tak samo 

gra Draco. Żadne z nich nie pokazuje prawdziwej twarzy postaci 

aż do ostatniej sceny. 

- Obydwoje mają ogromny talent. 

- Nie, oni wszyscy mają talent. Wszyscy są przyzwyczajeni do 

manipulowania słowami i gestami, by oddać charakter postaci. Sir 

Wilfred wierzy na razie, że broni niewinnego mężczyzny, ale na 

końcu przekonuje się, że został wykpiony. To wystarczy, żeby 

wpaść we wściekłość. A w prawdziwym życiu wystarczy, żeby 

zabić. 

Roarke pomyślał to samo i skinął głową. 

- Mów dalej. 

- Diana wierzyła w każde kłamstwo, którym Vole ją faszerował. 

Uwierzyła, że jego żona była zimną zdzirą, że jest niewinny i że 

porzuci dla niej żonę. 

- A ta druga kobieta - wtrącił Roarke. - Ta młodsza. Trochę 

naiwna i nachalna. 

- Ona też na koniec zrozumie, że została oszukana, i będzie 

z tego powodu cierpiała. Tak jak Carly Landsdowne. A za kulisami 

stoi Michael Proctor, pożerany pragnieniem, by mieć to wszystko. 

Eve przyglądała się twarzom, wsłuchiwała w głosy, wypatrywała 

ukrytych gestów. 

- To musi być ktoś z nich, któreś z aktorów. Jestem pewna. 

Mordercą nie jest osoba marząca o karierze aktora, ale profesjonalista, 

który wie, jak się zachować na scenie. 

Zamilkła, obserwując uważnie poruszające się na ekranie postacie, 

wypatrując gestu lub spojrzenia ujawniającego prawdziwe zamiary. 

Ale nie, myślała, oni są dobrzy. Każde z nich. 

- O, jest atrapa noża. To pierwsza odsłona odbywająca się 

148 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

w sądzie. Zatrzymaj i powiększ sektor P-Q o dwadzieścia pięć 

procent. 

Powiększony fragment przesunął się na środek ekranu. Eve 

przyjrzała się atrapie, dostrzegając subtelne różnice między nią 

a narzędziem zbrodni. 

- Ostrze jest prawie tej samej długości i kształtu, ale trzonek 

jesl trochę szerszy i grubszy. Ma ten sam kolor, ale jest 

zrobiony z innego materiału. - Wypuściła powietrze. - Jednak 

nie da się tego zauważyć, dopóki się o tym nie wie. Jeśli 

ma się przekonanie, że to atrapa noża, nie zwraca się uwagi 

na jej wygląd. Draco mógł patrzeć na ten nóż, do diabła, 

mógł go nawet podnieść i nic nie zauważyć. Wróć do normalnego 

odtwarzania. 

Czuła lekkie pulsowanie w skroniach. Prawie nie zwróciła uwagi 

na to, że Roarke delikatnie zaczął masować jej ramiona. Patrzyła 

na przebieg akcji, na opuszczającą się i podnoszącą przed następną 

odsłoną kurtynę. W pewnej chwili w czasie przerwy przez scenę 

przebiegli pracownicy techniczni w czarnych strojach. Byli prawie 

niewidoczni. 

Ale Eve dostrzegła Quima. Widać było, że teraz on rządzi. 

Wykonał jakiś gest, dał sygnał, który jej nic nie mówił. Zobaczyła, 

że konsultuje coś z rekwizytorem, kiwa głową, a potem spogląda 

w lewą stronę za kulisy. 

- Tam - Eve skoczyła na nogi. - Widzi coś, co mu się nie zgadza. 

Waha się, taaak, przez sekundę. Przygląda się. A teraz idzie w tamtą 

stronę. Co zobaczyłeś? Kogo? Cholera! 

Odwróciła się do Roarke'a. 

- W tym momencie nastąpiła zamiana. Teraz na sali sądowej 

znajduje się prawdziwy nóż. 

Kazała, żeby wideo się cofnęło, potem ustawiła stoper w zegarku 

i znowu puściła nagranie. 

- Tak, właśnie teraz Quim zauważa zamianę, 

Roarke wstał, podszedł do autokucharza i zamówił kawę dla żony. 

Kiedy stanął obok niej, odebrała od niego filiżankę i nawet o tym 

nie wiedząc, upiła łyk. 

Na ekranie statyści ustawiali się na swoich miejscach. Technicy 

zniknęli, za kontuar wszedł barman. Pojawiła się Diana w tanim 

149 

background image

J.D. ROBB 

i krzykliwym stroju, w sam raz dla panienek jej typu, i usiadła na 

stołku przy końcu baru. Bokiem do publiczności. 

Rozległ się gwizdek pociągu. Kurtyna poszła w górę. 

Dwie minuty dwanaście sekund. Wystarczy na podrzucenie noża. 

Do wazonu z różami albo gdziekolwiek, gdzie nikt go nie zobaczy, 

dopóki nie zostanie usunięty. Jednak czasu jest mało. Bardzo mało. 

- Seks i ambicja - mruknął Roarke. 

- Co? 

- Seks i ambicja. To zabiło Leonarda Vole'a. To samo zabiło 

Richarda Drąca. Życie naśladuje sztukę. 

leabody nie zgodziłaby się ze zdaniem Roarke'a, a z pewnością 

nie powiedziałaby tego o nowoczesnym malarstwie, na które 

patrzyła i udawała, że rozumie. Popijała szampana, którego podał 

jej Charles, i starała się wyglądać tak samo elegancko jak reszta 

gości przybyłych na wernisaż. 

Pomyślała z ulgą, że przynajmniej jej strój jest odpowiedni na tę 

okazję. Miała na sobie gwiazdkowy prezent od Eve, projekt 

kochanka Mavis, Leonarda. Jednak szeleszczący kawałek niebies­

kiego jedwabiu nie zamieni jej w znawcę sztuki. 

Dziwaczne postaci i kształty widniejące na obrazach zupełnie do 

niej nie przemawiały. 

- No... to jest naprawdę coś - rzuciła i ponieważ nic więcej nie 

umiała wymyślić, upiła łyk szampana. 

Charles zachichotał i ciepło pogładził ją po plecach. 

- To miłe, że tak się dla mnie męczysz. Zanudziłaś się już pewnie 

na śmierć. 

- Nie, wcale nie. -Podniosła wzrok na wspaniałą twarz towarzysza 

i uśmiechnęła się. - Po prostu jestem głupia i nie znam się na sztuce. 

- Nic w tobie nie jest głupie. - Pochylił się i delikatnie ją 

pocałował. 

Miała ochotę westchnąć. Nadal nie wierzyła, że jest w takim 

miejscu, wystrojona, a u swojego boku ma oszałamiająco przystoj­

nego mężczyznę. I wzięła ją złość bo nagle przyszło jej do głowy, 

że woli zajadać się chińszczyzną na wynos w nędznym mieszkaniu 

McNaba. 

150 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Cóż, będzie dalej chodziła na wernisaże, balety i do opery, mimo 

że czuje się tak, jakby grała w jakimś wytwornym przedstawieniu 

i nie znała tekstu. Może w końcu coś do niej dotrze. 

- Masz ochotę na kolację? 

- Zawsze mam ochotę na jedzenie. - Nad tą odpowiedzią nie 

musiała zastanawiać się nawet sekundy. 

Charles zarezerwował dla nich ustronny stolik w luksusowej 

restauracji. Jak zazwyczaj, pomyślała Peabody, kiedy odsuwał jej 

krzesło przy pięknym stoliku, na którym stał wazon z różami i białe 

świece. Zgodziła się, żeby zamówił za nią. Znał się na tym lepiej 

niż ona. 

Zresztą on chyba na wszystkim się znał. Podobnie jak jego 

znajomi, same ważne osobistości. Zaczęła się zastanawiać, czy Eve, 

wybierając się z Roarkiem w jakieś eleganckie miejsce, także czuje 

się skrępowana. 

Po chwili zamyślenia uznała, że nie potrafi wyobrazić sobie 

swojej pani porucznik zawstydzonej. 

Poza tym Roarke ją kocha. Nie, on ją ubóstwia. Wszystko musi 

być inne, gdy siedzisz naprzeciwko mężczyzny, który uważa cię za 

najważniejszą kobietę na świecie. Jedyną. 

- Dokąd odpłynęłaś? - cicho zapytał Charles. 

Ocknęła się. 

- Przepraszam. Zdaje się, że mam za dużo problemów. - Pod­

niosła widelec i sięgnęła do talerzyka z owocami morza. Ich 

wspaniały smak sprawił, że niemal zrobiła zeza. 

- Praca. - Poklepał ją przez stół po dłoni. - Cieszę się, że jednak 

zdecydowałaś się od niej oderwać i wyjść ze mną. 

- Nie pracowaliśmy tak długo, jak sądziłam. 

- Prowadzicie śledztwo w sprawie Drąca. Chcesz o tym poroz­

mawiać? 

To także było w nim idealne. Pytał ją o kłopoty i słuchał. 

- Nie, chyba nie. Zresztą na tym etapie nawet nie wolno 

mi nic mówić. Mogę zdradzić, że Dallas jest bardzo sfrustrowana. 

Dochodzenie się wlecze przez to, że w sprawę jest zamieszanych 

wiele osób. 

- Spodziewam się. Chociaż, kiedy ze mną rozmawiała, była, jak 

zawsze, bardzo pewna siebie. 

151 

background image

J.D. ROBB 

Peabody, sięgająca po kieliszek z winem, zamarła. 

- Rozmawiała z tobą? O sprawie? 

Czując, że sam się wpakował w pułapkę, Charles odłożył widelec. 

- Nie wspominała ci o tym? 

- Nie. Znałeś Drąca? 

Charles przeklął się w duchu, przez chwilę zastanawiając się, czy 

nie ubarwić nieco prawdy, potem wzruszył ramionami. W stosunku 

do Peabody był zawsze uczciwy i nie chciał tego zmieniać. 

- Nie, nie znałem. Tego wieczoru, gdy Dallas i Roarke odwiedzili 

Areenę, byłem akurat u niej. Pracowałem. 

- Och. - Peabody nie bulwersowało jego dodatkowe zajęcie. 

Zajmuje się tym, czym się zajmuje. Może gdyby byli kochankami, 

miałaby do tej jego pracy inny stosunek, ale przecież nie są. 

Szkoda. 

- Och - rzuciła znowu, bo uzmysłowiła sobie, że Eve ma 

z pewnością inne niż ona zdanie na temat zajęcia Charlesa. - Cholera. 

- Tak, to było niezręczne spotkanie, ale doszliśmy z Dallas do 

porozumienia. 

- Jakiego porozumienia? 

- Rozmawialiśmy, Delia. Starałem się nie mówić zbyt wiele, 

ponieważ nie chciałem narobić ci kłopotów. 

- Ty mi nie robisz żadnych kłopotów - odparła natychmiast. -

To dziedzina Dallas. 

- Bo bardzo jej na tobie zależy. 

- Moje życie osobiste jest... 

- Ważne dla niej, bo jest twoją przyjaciółką, Delia. 

Ciche upomnienie w jego głosie zmusiło ja do skrzywienia się, 

potem poddała się. 

- W porządku, wiem, ale nie muszę tego lubić. 

- Przypuszczam, że teraz wszystko będzie układało się bardziej 

gładko. Ona powiedziała swoje, ja swoje i obydwoje poczuliśmy 

się lepiej. A gdy jej wyjaśniłem, że nie łączy nas seks, ona... 

- Co? - Peabody aż podskoczyła. Srebrne sztućce i kryształowe 

kieliszki zatańczyły na białym obrusie. - Powiedziałeś jej to? Dobry 

Boże. Dlaczego mnie nie rozbierzesz i nie wepchniesz do pokoju 

wywiadowców? 

- Chciałem, żeby wiedziała, że łączy nas przyjaźń, a nie układ 

152 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

zawodowy. Przykro mi. - Zbyt późno orientując się, że popełnił 

błąd, Charles podniósł ręce. - Nie zamierzałem cię ośmieszyć. 

- Mówisz mojej bezpośredniej przełożonej, że spotykam się 

z zawodowcem od, ile to już miesięcy minęło, chyba trzy, i jeszcze 

nie zatańczyłam na jego materacu. Nie, nie, Jezu, to w ogóle nie 

jest ośmieszające? 

- Nie wiedziałem, że pragniesz, by seks stał się częścią naszej 

znajomości. - Mówił teraz z lekkim napięciem. - Jeśli tak, wystar­

czyło mi o tym powiedzieć. 

- O tak, jasne. Miałam ci wyznać, że chcę być twoją klientką. 

Mięśnie na jego brzuchu stwardniały jak kamienie. 

- To w ten sposób o tym myślisz? 

- Sama nie wiem, co mam myśleć. - Znowu opadła na krzesło, 

opuszczając głowę na ręce. - Dlaczego musiałeś jej to powiedzieć? 

- Przypuszczam, że się w ten sposób broniłem. - Trudno mu 

było się do tego przyznać. - Nie myślałem o konsekwencjach 

mojego wyznania. Bardzo mi przykro. - Przysunął się z krzesłem, 

by móc wziąć ją za rękę. - Delia, nie chciałem zniszczyć naszej 

przyjaźni, a przez pierwszy okres byłem związany z kimś, kto nie 

mógł i nie chciał być ze mną za sprawą tego, czym się zajmuję. 

Pomogłaś mi przejść ten trudny dla mnie czas. Bardzo mi na tobie 

zależy. Jeśli pragniesz czegoś więcej... 

Podniósł jej dłoń i musnął ustami nadgarstek. 

Poczuła przyspieszenie pulsu i pomyślała, że to naturalna reakcja. 

Tym bardziej że jego usta zmierzały przez ramię do jej ust. 

Ale wewnątrz niej toczyła się walka, wątpliwości ścierały się 

z pożądaniem. Z irytacją uzmysłowiła sobie, że wątpliwości 

zaczynają wygrywać. 

- Przepraszam. - Przerwała pocałunek i odsunęła się, zastana­

wiając się zarazem, kiedy postradała zmysły. Ma przy sobie 

nieziemskiej urody mężczyznę, którego na dodatek bardzo lubi, 

znającego jak nikt wszystkie tajniki seksu i gotowego je przed nią 

odkryć, a ona odgrywa cnotkę. 

- Zraniłem twoje uczucia.. 

- Nie. No może trochę. - Zmusiła się do uśmiechu. - Najgorsze, 

że po raz pierwszy w życiu straciłam apetyt. 

background image

t v e doszła do wniosku, że praca w domu ma swoje dobre 

strony. Przede wszystkim jest tu do dyspozycji lepszy sprzęt, nawet 

od jej nowego XE-5000. Poza tym bywa spokojniej. No i z pewnością 

nigdy nie zabraknie kawy. 

Od czasu do czasu pracowała w domu, między innymi po to, by 

unikając rutyny, odświeżyć sposób myślenia. 

Ten dzień zamierzała rozpocząć od jakiegoś wyjątkowego i kon­

kretnego przedsięwzięcia. Stała na środku gabinetu i spoglądała na 

swój stary znienawidzony komputer. 

- Dzisiaj - powiadomiła go - nastąpi śmierć twoich wszystkich 

obwodów. Nie wiem jeszcze, czy unicestwię cię powoli i sys­

tematycznie, czy szybko i brutalnie. - Pogrążona w zadumie, 

okrążyła maszynę. - Trudna decyzja. Tak długo czekałam na ten 

moment. Marzyłam o nim. 

Szczerząc zęby, zaczęła zawijać rękawy. 

- Co to jest? - zapytał Roarke od drzwi, które łączyły ich gabinety. 

- Cierń mojej niedawnej egzystencji. Antychryst technologii. 

Czy mamy w domu młotek? 

Przyglądając się kupce plastiku na podłodze, Roarke zbliżył się 

o kilka kroków. 

- Przypuszczam, że mamy wiele i to różnych. 

- Chcę wszystkie. Małe, duże, łomy i wszystko, co jest 

pomiędzy nimi. 

- Można zapytać po co? 

- Zamierzam rozwalić tę rzecz na kawałeczki, aż nie zostanie 

nic poza proszkiem. 

154 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Hm. - Przykucnął, oglądając z bliska przestarzały model 

komputera. - Kiedy to przywlokłaś? 

- Przed chwilą. Leżał w samochodzie. Może powinnam użyć 

kwasu i patrzeć, jak sycząc, rozpływa się w nicości. To byłoby dobre. 

Nic nie mówiąc, Roarke wyciągnął z kieszeni niewielkie etui, 

otworzył je i wyjął z niego małe narzędzie. Kilkoma zręcznymi 

ruchami otworzył obudowę. 

- Hej! Hej! Co robisz? 

- Dawno już nie widziałem czegoś takiego. Fascynujące. Popatrz 

na tę korozję. Chryste, ma układy scalone z poprzedniej epoki. 

Zaczął grzebać we wnętrznościach komputera, co widząc, Eve 

rzuciła się do męża i zaczęła uderzać go po rękach. 

- Zostaw. Jest mój i ja go zabiję. 

- Opanuj się- mruknął nieprzytomnie i zajrzał głębiej do 

wnętrza maszyny. - Wezmę go do badania. 

- Nie. Chcę go rozwalić. Jeszcze się rozmnoży 

Roześmiał się i szybko założył obudowę. 

- Byłby doskonałym narzędziem doświadczalnym. Chciałbym 

go dać Jainiemu. 

- O kim ty mówisz? Jamie Lingstrom, ten elektroniczny wła­

mywacz? 

- Uhu. Od czasu do czasu wykonuje dla mnie małe robótki. 

- To przecież jeszcze dzieciak. 

- Ale jaki bystry. Wolę w przyszłości mieć go w swojej załodze 

niż z nim konkurować. Ciekawe, co udałoby mu się zrobić z takiego 

starego sytemu jak ten? 

- Ale ja chcę go zniszczyć. 

Roarke pohamował śmiech. Chyba jeszcze nie słyszał takiej 

rozpaczy w głosie żony. 

- No, no, kochanie, znajdę ci coś innego do rozwalenia. Albo 

lepiej - zaczął i objął ją ramionami - wymyślę inne ujście dla tej 

zachwycającej naturalnej agresji. 

- Seks nie podnosi mi tak poziomu adrenaliny. 

- Och. A może jednak. - Pochylił się i ugryzł żonę w brodę. 

Gdy krzyknęła, objął ją i mocno pocałował. 

- Świetnie, to było nawet niezłe, ale co ty tam robisz z rękami? 

- Jeszcze nic, dopóki nie zamknę drzwi na klucz i potem... 

755 

background image

J.D. ROBB 

-

 Dobrze, dobrze, weź sobie tą przeklętą maszynkę. - Oderwała 

sięod męża, próbując złapać oddech. Drżała na całym ciele. - Tylko 

zabierz ją już z moich oczu. 

- Dzięki. - Podniósł rękę żony i zaczął ssać palce, obserwując jej 

reakcję. Zawsze po wstępnych pieszczotach miał ochotę na więcej. 

1 więcej. Pociągnął ją za sobą, kierując się do swojego biura. 

W tej chwili do gabinetu weszła Peabody. 

- Przepraszam. - Skierowała wzrok na sufit. - Summerset kazał 

mi tu przyjść. 

- Dzień dobry, Peabody. - Roarke szybko przemknął ustami po 

zmarszczonym czole żony. - Możemy poczęstować cię kawą? 

- Ja przyniosę. Nie zwracajcie na mnie uwagi. Jestem przecież 

tylko asystentką. - Po tych wypowiedzianych ponurym tonem 

słowach przeszła przez pokój do kuchni, rzucając przy tym Eve 

wrogie spojrzenie. 

- Coś ją gryzie - stwierdził Roarke, przysłuchując się Peabody, 

która programując autokucharza, mamrotała coś do siebie pod nosem. 

- Po prostu jeszcze nikt jej dzisiaj nie sprowadził na ziemię. 

Zabierz stąd tę kupę złomu, jeśli tak bardzo chcesz ją mieć. Muszę 

wziąć się do pracy. 

Pochylił się i stwierdził, że podniesienie komputera wymaga 

sporo siły. 

- Robili je wtedy z o wiele cięższych materiałów. Do południa 

będę poza domem! - zawołał przez ramię, a potem drzwi jego 

gabinetu zamknęły się za nim. 

- Peabody, przynieś mi wreszcie tę kawę. 

Eve usiadła za biurkiem, wyświetliła na ekranie akta Drąca 

podzielone na podpliki z nagłówkami podejrzani, świadkowie, 

dowody, raporty. 

- Oglądałam wczoraj nagranie ze sztuki - zaczęła, słysząc za 

sobą stukot ciężkich podeszew policyjnych butów asystentki. -

Mam pewną teorię. 

- Pani kawa, pani porucznik. Czy mam nagrywać? 

-  C o ? - Evc przyglądała się ekranowi, próbując w myślach 

ułożyć dane w jakiś logiczny ciąg. Ale oziębły głos Peabody 

dekoncentrował ją. - Nie, chcę ci ją po prostu przedstawić. 

Odwróciła się i stwierdziła, że po raz kolejny intuicja Roarke'a 

156 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

nie zmyliła go. Jej asystentka rzeczywiście jest czymś przybita. Eve 

zaraz dała sobie w duchu napomnienie, że nie ma prawa wtrącać 

się w osobiste życie innych ludzi. 

- Zdaje się, że dobrze wiem, w którym momencie nastąpiła 

zamiana noży. Atrapa jest bardzo dobrze widoczna. Komputer, 

dowód wizualny 6-B, na ekranie piątym. 

- Zaznaczyłaś to i zapisałaś jako dowód wizualny? - zapytała 

Peabody głosem zimnym jak lód. 

- Wczoraj wieczorem, po obejrzeniu nagrania. - Eve poruszyła 

ramionami, bo odniosła wrażenie, że po plecach przeleciał jej zimny 

podmuch. - Dlaczego pytasz? 

- Po prostu uzupełniam własne dane, pani porucznik. To moja 

praca. 

Cholera, o co jej chodzi, zastanawiała się Eve. 

- Nikt ci nie mówi, żebyś nie wykonywała swoich obowiązków. 

Przecież informuję cię o zmianach, prawda? 

- Raczej wybiórczo. 

- Co to, do cholery, ma znaczyć? 

- Tak się złożyło, że wczoraj wieczorem wróciłam na komendę. 

Chciałam odświeżyć pewne dane i w trakcie przeglądania plików 

moją uwagę przyciągnęły notatki wpisane do poziomu piątego. Aż 

do wczoraj nie zdawałam sobie sprawy, że pewne obszary śledztwa 

są trzymane przede mną i resztą załogi w tajemnicy. Z całym 

szacunkiem, pani porucznik, ale takie działanie może sprawić, że 

wydajność naszego zespołu znacznie spadnie. 

- Nie mów do mnie tym nadętym tonem, kochana. Umieściłam 

w poziomie piątym to, co, w moim mniemaniu, powinno się tam 

znaleźć. Nie musisz, do cholery, wiedzieć o wszystkim. 

Na twarzy Peabody pojawiły się gorączkowe czerwone plamy, 

ale jej głos pozostał zimny. 

- Teraz jestem już tego świadoma, pani porucznik. 

- Powiedziałam, porzuć ten ton. 

- Zawsze musi być tak, jak ty chcesz, prawda? 

- Zgadza się, do diabła! Jestem twoją przełożoną i to ja prowadzę 

śledztwo, wiec ma być tak, jak ja chcę. 

- W takim razie trzeba było poradzić przesłuchiwanemu Char-

lesowi Monroemu, żeby trzymał usta zamknięte na kłódkę. 

157 

background image

J.D. ROBB 

Eve zacisnęła zęby i zazgrzytała nimi. Tak to się zawsze kończy, 

gdy się chce komuś oszczędzić przykrości. 

- Przesłuchiwany Charles Monroe nie ma nic wspólnego ze 

śledztwem. Tak więc, cokolwiek od niego usłyszałam, nie jest twoim 

cholernym interesem. 

- Jest moim interesem, gdy wypytujesz go o mnie i mój z nim 

związek. 

- O nic go nie wypytywałam. - Głos Eve uniósł się od hamowanej 

furii. - Sam mi o wszystkim powiedział. 

Stały obie nad biurkiem, opierając się o nie rękami, nos w nos. 

Eve pobladła z wściekłości, Peabody pałała czerwienią. 

W tym momencie do pokoju wszedł McNab i aż zagwizdał, 

widząc je w takiej pozie. 

- Hm, hej, dziewczyny. 

Żadna nawet na niego nie spojrzała, za to obydwie naraz krzyknęły: 

- Wynoś się! 

- Z wielką przyjemnością. 

Dla pewności Eve podeszła do drzwi i trzasnęła nimi z hukiem 

wprost w jego zaciekawioną i lekko wylęknioną twarz. 

- Siadaj - rozkazała Peabody. 

- Wolę stać. 

- A ja wolałabym dać ci niezłego kopniaka w tyłek, ale się 

pohamuję. - Sięgnęła do własnych włosów i mocno je pociągnęła. 

Ból zmniejszył jej wściekłość. 

- Dobrze, stój sobie. Zresztą i tak byś nie usiadła, kiedy jesteś 

taka nadęta. A tak jest zawsze, gdy w centrum zainteresowania 

znajduje się Charles Monroe. Chcesz znać szczegóły. Dobrze. 

Proszę bardzo. 

Musiała wziąć głęboki oddech, by mieć pewność, że jej głos 

będzie brzmiał dobitnie. 

- Dwudziestego szóstego marca około godziny dziewiętnastej 

trzydzieści wraz z Roarkiem odwiedziliśmy Areenę Mansfield w jej 

mieszkaniu w hotelu Palące. Oprócz pani Mansfield zastaliśmy tam 

jeszcze Charlesa Monroego, licencjonowanego pana do towarzystwa. 

W trakcie przesłuchania stało się oczywiste, że wspomniany Monroe 

znajduje się w mieszkaniu w celach zawodowych i nie łączą go 

żadne związki ze zmarłym ani śledztwem. Fakt jego obecności tam 

158 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

i szczegóły rozmowy z nim prowadząca śledztwo zapisała, bezsen­

sownie, jak obecnie stwierdza, w poziomie piątym przez wzgląd na 

uczucia opóźnionej w myśleniu asystentki Peabody. 

Eve wróciła do biurka, sięgnęła po kawę i upiła łyk. 

- Nagraj to - warknęła 

Usta Peabody drżały. Usiadła. Pociągnęła nosem. 

- O nie, - Eve, ogarnięta nagłą paniką, wyciągnęła przed siebie 

palec. - Nie rób tego. Żadnych łez. Jesteśmy w pracy. Na służbie 

się nie płacze. 

- Przepraszam. - Czując, że jest bliska zrobienia z siebie 

pośmiewiska, Peabody wyciągnęła chusteczkę i głośno wydmuchała 

nos. - Tylko jestem taka zła, taka zmieszana. Powiedział ci, że 

nigdy ze sobą nie spaliśmy. 

- Jezu, Peabody, sądzisz, że umieściłam tę informację w raporcie? 

- Nie. Nie wiem. Nie. - Znowu pociągnęła nosem. - Ale wiesz. 

Spotykam się z nim od tygodni i my nigdy... Nawet się do tego nie 

zbliżyliśmy. 

- Cóż, wyjaśnił to, gdy... - Słysząc jęk przerażenia asystentki, 

Eve zamrugała. Nie powinna tego mówić. Ale, co, do diabła, 

ma powiedzieć? - Posłuchaj, to miły facet. Nie doceniałam 

go, Lubi cię. 

- W takim razie, dlaczego go nie pociągani? - Peabody podniosła 

na przełożoną udręczony wzrok. 

- Hm... seks to nie wszystko? - podpowiedziała Eve z wahaniem. 

- O tak, tobie łatwo tak mówić. Wyszłaś za mąż za boga seksu. 

- Jezu, Peabody! 

- To prawda. Roarke jest wspaniały. Ma doskonałe ciało, 

jest mądry oraz seksowny i... i niebezpieczny. I kocha cię. 

Nie, on cię ubóstwia. Wskoczyłby dla ciebie pod rozpędzony 

maksibus. 

- One nie jeżdżą zbyt szybko - mruknęła Eve i odetchnęła z ulgą, 

widząc, że Peabody uśmiecha się przez łzy. 

- Wiesz, co mam na myśli. 
- Taaak. - Eve popatrzyła na drzwi i poczuła niemal bolesne 

rwanie w sercu. - Tak, wiem. Nie chodzi o to, że... że nie pociągasz 

Charlesa. Rzecz w tym... - Gdzie, do diabła, jest Mira, kiedy jest 

potrzebna? - On cię szanuje. W tym rzecz. 

159 

background image

J.D. ROBB 

Peabody zgniotła chusteczkę w dłoni. 

- Jak na mój gust za dużo tego szacunku. Wiem, że nie jestem 

jakąś pięknością. 

- Jesteś ładna. 

- Ale nie jestem seksowna. 

- Pewnie, że jesteś. - Zupełnie zagubiona Eve okrążyła biurko 

i poklepała asystentkę po ramieniu. 

- Gdybyś była facetem albo lesbijką, chciałabyś się ze mną 

kochać? - spytała Peabody. 

- Oczywiście. 

- Naprawdę? - dziewczyna pojaśniała i wytarła oczy. - No cóż, 

McNab nie potrafi się przy mnie opanować. 

- O rany. Peabody, proszę. 

- Nie chcę, żeby wiedział. Nie chcę, żeby McNab się dowiedział, 

że nie sypiam z Charlesem. 

- Ode mnie nigdy się tego nie dowie. Zapewniam cię. 

- W porządku. Wybacz, Dallas. Po tym, jak usłyszałam 

od Charlesa o waszej rozmowie i poszłam do biura, żeby 

zapomnieć, a tam natknęłam się na te tajne pliki... Nie spałam 

prawie całą noc. Myślałam, że gdyby nie powiedział czegoś 

ważnego, to po co miałabyś utajniać to przesłuchanie i dyski 

z filmami. 

Eve odetchnęła. Relacje międzyludzkie to skomplikowana sprawa. 

- Jedno z przesłuchań i te filmy nie są związane z Charlesem. -

Cholera, Peabody miała rację pod jednym względem. Nieujaw-

nienie rozmowy z Nadine wstrzymuje śledztwo. - Dotyczą Nadine. 

- Tak też myślałam. 

- Słuchaj, wiele lat temu Nadine była związana z Drakiem. 

Przyszła z tym do mnie. Wykorzystał ją i porzucił, jak to on. Gdy 

z Roarkiem przeszukiwaliśmy jego mieszkanie, natknęliśmy się na 

te dyski DVD. Te, które utajniłam... 

- Och. Sfilmował ich w trakcie kochania się. Śmieć! - Peabody 

westchnęła. - Teraz rozumiem. Ponieważ Nadine jest niewinna, 

chciałaś oszczędzić jej kłopotów. Dallas, tak mi przykro. Prze­

praszam. 

- Dobra, zapomnijmy o tym. Idź i umyj twarz, bo McNab 

pomyśli sobie jeszcze, że cię tu katuję. 

760 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- No tak. Rany. Czuję się jak idiotka. 

- No już dobrze. Idź, doprowadź się do porządku, a ja 

wykurzę McNaba z jego kryjówki i możemy zabierać się do 

pracy. 

- Tak, Dallas. 

\Jldy już zdążyli rozgościć się w gabinecie Eve, pojawił się 

Feeney. On także oglądał nagranie sztuki i powiększył odpowiednie 

sekwencje, pokazujące moment zamiany noży. 

Na ekranie znajdowały się dwa obrazy, obydwa ze sceny na sali 

sądowej. Przed ekranem stał Feeney, wskazując na minimalne 

różnice w kształcie noży i ich położeniu. 

- Ten, kto dokonał zamiany, wybrał nóż tak podobny do atrapy, 

że różnicę można dostrzec tylko po uważnym przyjrzeniu się 

obydwu nożom. 

- A inspicjent? - zapytał McNab. 

- Nie musiał robić nic więcej, jak tylko sprawdzić, czy nóż 

znajduje się na swoim miejscu. Sala sądowa była -jak to się mówi -

ubrana przez całą sztukę. Gdyby nóż zniknął, z pewnością by to 

zauważył - dodał Feeney. - Zgodnie z tym, co mówił, jego 

obowiązkiem było przejrzenie rekwizytów tuż przed odsłoną i zaraz 

po niej. 

- W takim razie morderca miał nie więcej niż pięć minut. - Eve 

postukała palcami o kubek. - Jednak jeśli przyjmiemy hipotezę, że 

Quim zobaczył w czasie przerwy coś albo kogoś podejrzanego, ten 

czas jeszcze się skraca. Na ukrycie atrapy i powrót na scenę lub za 

kulisy morderca miał około trzech minut. 

- W takim razie narzędzie zbrodni czekało na scenie. - Peabody 

zmrużyła oczy. - Morderca liczył na to, że nikt nie zauważy 

zamiany do momentu, w którym Christina Vole chwyci nóż. To 

jakieś pół godziny. Długo. 

- Nasz zabójca jest cierpliwy i systematyczny. Myślę, że jego 

lub ją podniecało to oczekiwanie, w czasie którego niczego 

nieświadomy Draco wypowiadał swoje kwestie, dążąc do rozstrzyg­

nięcia. Sądzę, że morderca naprawdę dobrze się wtedy bawił. 

Eve odstawiła kubek z kawą i przysiadła na rogu biurka. 

161 

background image

J.D. ROBB 

- Roarke powiedział wczoraj, że życie naśladuje sztukę. 

Peabody potarła nos. 

- Myślałam, że jest odwrotnie. 

- Nie w tym przypadku. Dlaczego akurat ta sztuka? Dlaczego 

ten moment? Przecież można było pozbyć się Drąca w łatwiejszy, 

mniej niebezpieczny sposób. Chyba że sztuka miała jakieś specjalne 

znaczenie dla zabójcy. A raczej jej myśl przewodnia; miłość 

i zdrada. Poświęcenie i zemsta. Postacie Leonarda i Christiny Vole 

stanowią parę z przeżyciami. Może i zabójcę łączyły z Drakiem 

jakieś wspóbie przeżycia z przeszłości? Zdarzenia, które wpiynęły 

na ich życie. 

Feeney skinął głową i wsadził w usta garść orzeszków. 

- Z Drakiem pracowało wcześniej wielu aktorów i pracowników 

obsługi. Teatr to mały świat i ludzie nieustannie się spotykają. 

- Nie mówię o związku na płaszczyźnie zawodowej, ale prywat­

nej. Popatrzcie, Vole wydaje się czarujący, jest przystojny, może 

nawet trochę naiwny, dopóki nie przekonujemy się, że jest bezdusz­

nym, okrutnym opoitunistą. Z tego, co już wiemy, taki też był Draco. 

Kogo zdradził? Czyje życie zrujnował? 

McNab uniósł dłoń. 

- Z przesłuchań wynika, że obraził prawie wszystkich. I nikt nie 

udaje, że go kochał. 

- Więc pogrzebmy głębiej. Sięgnijmy do przeszłości. Chcę, 

żebyście poznali historię życia każdego aktora. Coś nam z pewnoś­

cią wyskoczy. Może Vole rozbił komuś małżeństwo albo związek, 

zrujnował kogoś finansowo. Uwiódł czyjąś siostrę. Zniszczył 

komuś karierę. Szukajcie, gdzie się  d a - nakazała Feeneyowi 

i McNabowi. - Ja z Peabody będziemy dalej prowadziły prze­

słuchania. 

t ve postanowiła zacząć od Carly Landsdowne, bo już od ich 

pierwszej rozmowy każda myśl o tej kobiecie powodowała, że 

w głowie rozbrzmiewał ostrzegawczy alarm. 

Aktorka mieszkała w luksusowym budynku, z pełną ochroną, 

sklepami i mnóstwem krążących wszędzie ludzi. W eleganckim 

holu zastawionym roślinnością znajdował się dyskretnie wbudowany 

162 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

w ścianę ekran bezpieczeństwa. Zlewał się z geometrycznym 

wzorem ściany. 

- Dzień dobry - ze ściany rozległ się miły męski głos, witający 

zbliżającą się Eve. - Proszę określić sprawę, z jaką zjawia się pani 

w kondominium Broadway View. 

- Chodzi o Carly Landsdowne. 

- Chwileczkę, proszę. - Zapadła cisza, którą wypełniły dźwięki 

spokojnej muzyki. - Dziękuję za cierpliwość. Zgodnie z naszymi 

danymi, pani Landsdowne nie informowała nas o tym, że spodziewa 

się gości. Z przyjemnością skontaktuję się z panią Landsdowne 

w pani imieniu i zapytam, czy może panią w tej chwili przyjąć. 

Proszę podać swoje nazwisko i pokazać identyfikator z fotografią. 

- Chcesz identyfikator? Proszę bardzo. - Eve podniosła do 

małego oka kamery odznakę. - Powiedz pani Landsdowne, że 

porucznik Dallas nie lubi czekać w przedpokoju. 

- Oczywiście, pani porucznik. Chwileczkę, proszę. 

Muzyka ruszyła od miejsca, w którym się urwała, na co Eve 

zacisnęła zęby. 

- Nienawidzę tego gówna. Dlaczego im się wydaje, że takie 

nagrania wywołują inne pragnienia niż odnalezienie głośników 

i wyprucie z nich bebechów. 

- Moim zdaniem, to nawet mile - stwierdziła Peabody. - Lubię 

skrzypce. Przypominają mi moją matkę. Gra na nich- dodała, 

widząc zdziwione spojrzenie przełożonej. 

- Dziękuję za cierpliwość. Pani Landsdowne z przyjemnością 

panią przyjmie, porucznik Dallas. Proszę udać się do windy numer 

dwa. Życzę udanego dnia. 

- Nienawidzę, gdy to mówią. - Odeszły do wskazanej windy, 

a kiedy jej drzwi rozsunęły się, z wnętrza dobiegła ta sama 

skrzypcowa sonata. Eve sieknęła. 

- Witamy w Broadway View - rozległ się stonowany głos. -

Nasz budynek jest całkowicie samowystarczalny oraz wyposażony 

we wszelkie środki zapewniające bezpieczeństwo. Zapraszamy do 

odebrania dziennej przepustki i obejrzenia naszego centrum rozrywki, 

włącznie z galerią sztuki. Gabinet odnowy i siłownia oferują 

wszechstronną kosmetyczną, fizyczną oraz psychiczną terapię 

i ćwiczenia. Do naszych licznych sklepów można dostać się z ulicy 

163 

background image

J.D. ROBB 

lub też od wewnątrz. Akceptujemy większość kart kredytowych. 

Zapraszamy do skorzystania z którejś z trzech pięciogwiazdkowych 

restauracji lub popularnej kawiarenki Time Sąuare Cafe. 

- Kiedy to się zamknie? 

- Ciekawe, czy mają basen? 

- Jeśli jesteście państwo zainteresowani w dołączeniu do na­

szej ekskluzywnej społeczności, proszę posłużyć się przyciskiem 

numer 94 i umówić się na rozmowę z jednym z naszych przewod­

ników, który oprowadzi państwa po trzech wzorcowych apar­

tamentach. 

- Wolałabym dać się obedrzeć ze skóry - skomentowała Eve. 

- Zastanawiam się, czy mają tu jakieś zniżki. 

- Proszę skierować się na lewo, do apartamentu numer 2008. 

Broadway View życzy państwu miłego dnia. 

Eve wyszła z windy i skręciła w lewo. Minąwszy szeroko 

korytarz, stanęła przed drzwiami apartamentu. Projektant budynku 

z pewnością nie martwił się oszczędzaniem powierzchni, uznała, 

Potem przyszła jej do głowy irytująca myśl, że może się okazać, iż 

kondominium należy do jej męża. 

Carly otworzyła drzwi, zanim Eve zdążyła nacisnąć dzwonek. 

Aktorka ubrana była w ciemnoniebieski szlafrok i miała bose stopy, 

których paznokcie pomalowane były na ostry różowy kolor. Mimo 

że w negliżu, była już jednak uczesana. 

- Dzień dobry, pani porucznik. - Przez chwiłę Carly niedbale 

opierała się o framugę drzwi. - Jak miło, że wpadła pani do mnie. 

- Wcześnie pani wstała - zauważyła Eve. - A ja sądziłam, że 

ludzie teatru nie zaliczają się do skowronków. 

Pewność na twarzy aktorki nieco przygasła, ale Carly szybko 

wzięła się w garść. Odsunęła się od drzwi. 

- Mam dzisiaj występ. Na pogrzebie Richarda. 

- Traktuje to pani jak występ? 

- Oczywiście. Będę musiała udawać przygnębienie i mówić te 

wszystkie nadęte bzdury. Przedstawienie dla mediów. - Gestem 

dłoni wskazała na elegancką jasnozieloną sofę stojącą w salonie. -

Mogłabym to samo odegrać przed panią i byłabym z pewnością 

bardzo przekonująca. To taka strata czasu i mojego talentu. Czy 

poczęstować panie kawą? 

1.64 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Nie. Nie martwi się pani tym, że jest jedną z osób podejrzanych 

w sprawie o morderstwo? 

- Nie, ponieważ nic złego nie zrobiłam, a poza tym zdobywam 

doświadczenie. Może kiedyś zagram podejrzaną. 

Eve podeszła do ściany okiennej i zobaczyła widok, który 

zapierał dech w piersiach. Okna wychodziły na Time Sąuare 

z jego licznymi kolorowymi, animowanymi reklamami i gęstym 

ruchem powietrznym. 

Spojrzała najpierw w górę, potem w dół, gdzie zobaczyła gotycką 

iglicę wieżyczki teatru New Globe. 

- Co mogłoby panią pchnąć do morderstwa? 

- Do morderstwa? - Carly usiadła, wyraźnie zadowolona z tej 

porannej potyczki. - To oczywiście zależałoby od ofiary. Ale 

wzorując się na życiu, moją ofiarą mógłby zostać niewierny 

kochanek. Za to, że sprawił mi ból. Do zabójstwa pchnęłaby mnie 

w tym wypadku duma, nienawiść i chęć zemsty. 

- A ból? - Eve odwróciła się i wbiła wzrok w twarz Carly, nim 

ta zdążyła założyć na nią maskę kryjącą niepokój. 

- Może. Chce się pani dowiedzieć, czy Richard mnie zranił? 

Tak, zranił. Aleja wiem, jak opatrywać własne rany, pani porucznik. 

Nie warto krwawić zbyt długo przez mężczyznę. 

- Czy kochała go pani? 

- Tak mi się przynajmniej w pewnym momencie wydawało. 

Jednak w zadziwiająco łatwy sposób udało mi się to uczucie 

przemienić w nienawiść. Gdybym chciała go zabić, cóż, nie 

zrobiłabym tego lepiej, niż to zostało zrobione. Nie oddałabym tylko 

nikomu przyjemności osobistego wbicia mu noża w serce. 

- Czy morderstwo jest dla pani żartem? 

- Chce pani, żebym udawała żal? Proszę mi wierzyć, pani 

porucznik, że mogę dla pani wydusić z siebie cały potok łez. - Choć 

nadal się uśmiechała, w jej oczach pojawiły się iskierki złości. -

Ale nie uczynię tego. Mam dla siebie zbyt wiele szacunku i tak się 

składa, że dla pani także. Nie żałuję, że Richard nie żyje. Aleja go 

nie. zabiłam. 

- A Linus Quim? 

Zagniewana twarz Carły złagodniała. 

- Nie znałam go dobrze, ałe zrobiło mi się przykro, gdy się 

165 

background image

J.D. ROBB 

dowiedziałam, co go spotkało. Nie wierzy pani chyba, że zabił 

Richarda, a potem się powiesił, bo inaczej nie byłoby pani 

tutaj. To był mały człowieczek o ponurej twarzy i, moim zdaniem, 

nie miał najlepszej opinii o Richardzie, tak jak i o reszcie 

aktorów. Stanowiliśmy część jego scenerii. Śmierć przez udu­

szenie jest bolesna i długa, prawda? Nie tak jak w przypadku 

Richarda? 

- Tak. Trwa długo. 

- Nie lubię cierpienia. 

Eve zauważyła, że z ust aktorki po raz pierwszy padło proste 

i szczere stwierdzenie. 

- Wątpię, żeby osoba, która pomogła Quimowi się powiesić, 

zastanawiała się nad tym. Czy pani także wierzy, że morderstwa 

w teatrze kończą się na trzech trupach, i czy się pani tego obawia, 

panno Landsdowne? 

Carly już chciała odpowiedzieć jakimś cynicznym żartem, ale 

spojrzawszy w oczy Eve, zmieniła zdanie. 

- Tak, tak. To prawda. Ludzie teatru są przesądni, a ja nie należę 

do wyjątków. Nie wymawiam tytułu szkockiej sztuki, nie gwiżdżę 

w garderobie ani nie życzę innemu aktorowi szczęścia. Jednak 

przesądy nie powstrzymają mnie przed powrotem na scenę, gdy 

tylko nam się na to pozwoli. Nie dopuszczę, żeby wpłynęły na mój 

styl życia. Odkąd pamiętam, chciałam być aktorką. Nie tak po prostu 

aktorką - dodała z delikatnym uśmiechem. - Chciałam zostać 

gwiazdą. Nie zejdę z drogi prowadzącej do celu. 

- Rozgłos związany ze śmiercią Drąca może pani pomóc w jego 

osiągnięciu. - Eve rozejrzała się po po pięknym pokoju i popatrzyła 

w stronę okna z oszałamiającym widokiem. - Jak na kogoś, kto 

jeszcze do niego nie dotarł, żyje pani na wysokiej stopie. 

- Lubię to. - Carly wzruszyła ramionami. - Mam szczęście, że 

moi rodzice są bogaci i szczodrzy. Założyli dla mnie fundusz, a ja 

z niego korzystam. Jak już wcześniej powiedziałam, nie lubię 

cierpienia. To nie znaczy, że nie pracuję nad własnym rozwojem. 

Pracuję, i to ciężko. Po prostu lubię wygodę. 

- Czy Draco tu przychodził? 

- Był raz albo dwa. Ale wolał swój apartament. Teraz zro­

zumiałam, że miał tam większą swobodę. 

766 

ŚWIADEK ŚMIERĆ! 

-

 A czy wiedziała pani, że nagrywa swoje partnerki w czasie 

stosunków? 

To była bomba. Eve dostrzegła w oczach aktorki przerażenie. 

- To kłamstwo. 

-

 Zainstalował w sypialni kamerę. Posiadał całą kolekcję tego 

typu prywatnych nagrań. Jest tam też film z panią, zarejestrowany 

w lutym. Wiem, że używaliście pewnych przyrządów z czarnej 

skóry i... 

Carly podskoczyła na nogi. 

- Proszę przestać. Panią to bawi, prawda? 

- Nie. Nie bawi. Nie wiedziała pani, że Draco was filmuje? 

- Nie wiedziałam - warknęła. - Może bym się nawet na to 

zgodziła z ciekawości, gdyby tylko mi to zaproponował. Ale to 

okropne, że poważył się na coś takiego bez mojej zgody. A teraz 

jacyś gliniarze mogą mnie sobie oglądać i naśmiewać się ze mnie. 

- Na razie tylko ja widziałam nagranie i nie było mi do śmiechu. 

Nie tylko panią nagrał. 

- Przykro mi, ale gówno mnie to obchodzi. - Przycisnęła dłonie 

do oczu, starając się opanować. - W porządku, co mam zrobić, żeby 

odzyskać dysk? 

- Stanowi dowód rzeczowy. Jest utajniony i nie będzie użyty, 

dopóki nie wystąpi laka konieczność. Kiedy śledztwo zostanie 

zakończone, a pani konto oczyszczone, dopilnuję, żeby został pani 

zwrócony. 

- Domyślam się, że niczego więcej nie mogę oczekiwać. - Carly 

wzięła głęboki oddech. - Dziękuję. 

- Pani Landsdowne, czy wraz z Richardem Drakiem zażywała 

pani narkotyki w celu seksualnej stymulacji albo z innego powodu? 

- Nie biorę narkotyków. Nie lubię i nie potrzebuję się odurzać. 

Wolę mieć jasny umysł. 

Brałaś, pomyślała Eve. Ale może nie wiedziałaś, co Draco 

wsypywał ci do kieliszka z szampanem. 

background image

12 

N a popołudnie Roarke miat zaplanowane dwie holokonferencje, 

sesję międzygalaktyczną i spotkanie robocze z dyrektorami depar­

tamentów. We wszystkich przypadkach chodziło o projekt kurortu 

Olympus, którego budowa trwała już od roku. Roarke zamierzał do 

lata otworzyć przynajmniej część główną z luksusowymi hotelami 

i willami oraz wielkimi centrami rozrywki. 

Eve widziała już Olympus, bo zabrał ją tam w czasie miodowego 

miesiąca. Była to jej pierwsza podróż poza planetę. 

Planował wybrać się z nią tam ponownie, chociaż spodziewał się 

oporu, ponieważ międzyplanetarne eskapady nie zajmowały pierw­

szego miejsca na liście przyjemności jego żony. 

Chciał spędzić z nią czas poza domem, z daleka od pracy. Jego 

i jej. Jednak nie miał to być jeden z tych szybkich dwudniowych 

wypadów, do których czasami udawało mu się ją namówić, ale 

prawdziwe wakacje. Tylko we dwoje. 

Odsunął się od ekranu kontroli w swoim domowym biurze i zrobił 

ramieniem koło. Ramię prawie się zagoiło i nie przysparzało mu 

już wielu kłopotów. Jednak od czasu do czasu dawało o sobie znać 

lekkim ćmieniem, przypominając, jak blisko obydwoje z Eve otarli 

się o śmierć. Zaledwie kilka tygodni temu spogląda! w oczy śmierci, 

a zaraz potem w oczy Eve. 

Obydwoje już kilka razy myśleli, że nadszedł dla nich kres 

wszystkiego. Ale ostatnio mieli więcej do stracenia. Ta chwila 

zespolenia, gdy patrzyła na niego z przerażeniem, uścisk jej ręki, 

ciągnącej go z powrotem. 

Potrzebowali siebie. 

Dwie zagubione dusze, pomyślał, odrywając się na chwilę od 

168 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

pracy i podchodząc do wysokiego okna, za którym znajdował się 

jego świat zbudowany dzięki sile woli, fantazji, ciężkiej pracy 

i podejrzanym transakcjom. Dwie stracone dusze, pozornie tak od 

siebie odległe. 

Ale miłość zmniejszyła tę odległość, a potem zupełnie ją 

wyeliminowała. 

Eve uratowała mu życie. Tamtej nocy zależało ono od jej silnego 

uścisku. Spojrzał jej w oczy, a ona go uratowała. 

Roarke nieustannie odczuwał pragnienie, by obdarowywać żonę. 

Chciał dać jej wszystko, co można dostać za pieniądze. Wprawdzie 

prezenty wprawiają ją w zmieszanie, ale może właśnie dlatego tak 

ją nimi zarzucał. Wiedział, że za tą szczodrością kryje się gorączkowe 

pragnienie, by zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa, spokoju, 

zaufania i miłości. Wszystko, bez czego musieli się obywać przez 

większą część ich życia. 

Dziwił się, że kobieta, która posiada tak olbrzymi talent obserwacji, 

rozpoznawania natury ludzkiej, nie wie, że to, co on do niej czuje, 

często budzi w nim taki sam strach i zamieszanie jak w niej. 

Jego życie uległo całkowitej zmianie w chwili, gdy pojawiła się 

w nim Eve, w brzydkim garniturku i z oczami wypełnionymi 

podejrzeniem. Dziękował za to Bogu. 

Skarcił się w duchu za swój sentymentalizm, za którego istnienie 

obarczał winą irlandzką krew płynącą w jego żyłach. Potrafiła dać 

o sobie znać w najmniej odpowiednich momentach, tak jak na 

przykład teraz. Poza tym nieustannie przychodził mu na myśl 

koszmar, który męczył Eve kilka nocy wcześniej. 

Wprawdzie koszmary nawiedzały ją coraz rzadziej, ale nie zniknęły 

do końca, a gdy nadchodziły, torturując ją w czasie snu, ciągnęły ją 

w przeszłość, której do końca nie pamiętała. Pragnął wymazać tę 

przeszłość z jej świadomości, ale wiedział, że nigdy mu się to nie uda. 

Od miesięcy kusiło go, żeby odnaleźć informacje na temat 

pobitego dziecka znalezionego na jednej z ulic miasteczka Dallas. 

Posiadał umiejętności i dostęp do technologii, które umożliwiały 

mu dotarcie do każdej informacji, niemożliwej do uzyskania nawet 

dla pracowników opieki społecznej czy policji. 

Mógł to zrobić, po to by wyp

e

hiić luki w pamięci żony. Chciałby 

to zrobić dla Eve i dla siebie. 

169 

background image

J.D. ROBB 

Ale rozumiał, że nie powinien. Znał swoją żonę na tyle, by 

wiedzieć, że gdy udzieli jej odpowiedzi na pytania, których nie jest 

jeszcze gotowa zadać, raczej jej zaszkodzi, niż przywróci do 

równowagi. 

Czy nie tak samo sprawy maja się z nim? Kiedy po wielu latach 

powrócił do Dublina, chcąc zagłębić się w swoje dzieciństwo, 

zdobył się tylko na powierzchowne spojrzenie. Reszty nie ruszył. 

Przynajmniej na razie wolał, żeby pozostała pogrzebana. 

To chwila obecna wymaga jego uwagi, przypomniał sobie. 

A rozmyślanie o przeszłości - znowu te irlandzkie korzenie -

niczego nie rozwiązuje. Nie ma sensu wchodzić w przeszłość ani 

własną, ani w przeszłość Eve. 

Zebrał dyskietki i kopie dokumentów, które były mu potrzebne 

na popołudniowe zebrania. Zawahał się. Zapragnął przed wyjściem 

raz jeszcze spojrzeć na żonę. 

Ale gdy otworzył drzwi łączące ich gabinety, zobaczył tylko 

McNaba, wpychającego do ust całego hamburgera i czekającego na 

wynik pracy komputera porządkującego dane. 

- Pracujesz dzisiaj sam, łan? 

McNab natychmiast zmienił pozycję z półleżącej na siedzącą. 

Chciał też od razu przełknąć duży kęs, który miał w ustach, 

i naturalnie zakrztusił się nim. Rozbawiony Roarke podszedł do 

chłopaka i mocno stuknął go w plecy. 

- Lepiej najpierw pogryźć. 

- Tak. Dzięki. Och... zjadłem małe śniadanie, więc pomyślałem, 

że nic złego się nie stanie, jeśli... 

- Mój autokucharz jest do twojej dyspozycji. Rozumiem, że pani 

porucznik wyruszyła w teren. 

- Tak. Wyszły z Peabody jakąś godzinę temu. Feeney pojechał 

na komendę, a ja pracuję tutaj. - Uśmiechnął się, pokazując białe 

i równe zęby. - Poszczęściło mi się. 

- Rzeczywiście. - Roarke'owi udało się znaleźć na talerzu 

McNaba frytkę, która nie była umazana w ketchupie. Ugryzł ją, 

spoglądając na ekran. - Znowu robisz test? 

- Tak, cóż. - McNab przewrócił oczami i potrząsnął głową, przy 

czym srebrne koła w jego uszach obiły się o siebie i wesoło 

zadźwięczały. - Dallas wpadła na szalony pomysł, że rozwiązanie 

170 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

zagadki kryje się w przeszłości. Że chodzi o jakąś sprawę między 

Drakiem a którymś z aktorów, narastającą przez lata. Moim 

zdaniem, nie ma to sensu, bo już sprawdzaliśmy dane i nic nie 

znaleźliśmy, ale Eve chce to powtórzyć, pogrzebać głębiej, tak więc 

jestem do usług. Zwłaszcza ze w menu autokuchaiza znajduje się 

prawdziwy wołowy gulasz. 

- No cóż, jeśli nawet Eve ma dobre przeczucie, to nie odkryjesz 

w ten sposób niczego nowego, prawda? 

- Nie? 

- Mówisz o jakiejś niezakończonej sprawie z przeszłości. -

Zastanawiając się, Roarke sięgnął po następną frytkę. - Gdybym chciał 

dogrzebać się do czegoś dawno już pogrzebanego, że się tak wyrażę, 

musiałbym chyba pogodzić się z tym, że pobrudzę sobie nieco ręce. 

- Nie rozumiem. 

- Mówię o utajnionych aktach. 

- Nie mam prawa zaglądać do takich akt. Potrzeba do tego 

odpowiednich podstaw, specjalnego zezwolenia i wszystkich tych 

bzdur. - Widząc, że Roarke uśmiecha się lekko na jego słowa, 

McNab natychmiast się wyprostował i spojrzał w stronę drzwi. -

Oczywiście, gdyby istniała droga, która pomogłaby obejść zakazy 

i nikt by się o tym nie dowiedział... 

- Istnieją takie drogi, łan. Istnieją. 

- Owszem, ale nie zapominajmy o służbach strzegących takich 

danych. 

- Cóż, w takim razie musimy dopilnować, żeby twój tyłek był 

chroniony. Prawda? 

L/zy Dallas się o tym dowie? - zapytał po chwili McNab, gdy 

zamienili się miejscami i Roarke zasiadł przy komputerze. 

- Oczywiście, ale przekonasz się, że wiedzieć o czymś i dowieść 

tego to dwie różne rzeczy, nawet dla wspaniałej pani porucznik. 

Roarke lubił swoje małe ingerencje w pracę policji. A ponieważ 

był człowiekiem, który rzadko widzi konieczność ograniczania 

własnych przyjemności, tym razem także się nie zawahał. 

- Jak sam widzisz, łan, właśnie dostaliśmy się do akt z odciskami 

palców i DNA głównych podejrzanych. Całkowicie legalnie. 

171 

background image

J.D. ROBB 

- To by była prawda, gdybym to ja je wyszukał. 

- To są nieistotne kwestie techniczne. Komputer, wyszukaj 

kartoteki kiyminalne, ewentualne oskarżenia lub sprawy sądowe 

osób z zaznaczonymi wcześniej kodami identyfikacyjnymi. Szukaj 

na przestrzeni całego ich życia, także w aktach utajnionych. 

Zaczynamy od dobrego miejsca - mruknął do McNaba. 

Przetwarzanie... Dostęp do utajnionych danych jest. zabroniony. 

Wymagane jest zezwolenie odpowiednich władz. Reszta danych jest 

dostępna. Czy kontynuować? 

- Wstrzymaj pracę. - Roarke oparł się o krzesło, oglądając 

własne paznokcie. Czyściutkie, pomyślał. Na razie. - McNab, bądź 

kolegą i przynieś mi kawę. 

Chłopak włożył ręce w kieszenie, ale zaraz znowu je wyciągnął. 

Cały czas zastanawiał się, jak szeroka jest granica między za­

chowaniem zgodnym z procedurą a postępem w śledztwie. 

- Uhm. Tak, w porządku. Jasne. 

Poszedł do kuchni i zamówił kawę. Czekał na nią, przestępując 

z nogi na nogę. Nie miał pojęcia, ile czasu zajmie Roarke'owi 

włamanie się do sytemu i ściągnięcie danych, do których nikt nie 

powinien mieć dostępu. Dla uspokojenia nerwów postanowił spraw­

dzić, czy autokucharz ma w menu jakieś ciasto. 

Odkrył z rozkoszą, że ma i to sześć rodzajów, zaczął więc 

zastanawiać się, które wybrać. 

- łan, czy ty rodzisz tam tę kawę? 

-  C o ? - Wystawił głowę za drzwi.- Ja tylko... sądziłem, że 

przyda ci się trochę czasu. 

Roarke pomyślał, że choć łan jest dobrym technikiem, to jest 

jeszcze bardzo naiwny. 

- Chodź, zobacz, może cię to zainteresować. 

- Dostałeś się? Już? Tak szybko? Ale jak... - McNab sam sobie 

przerwał, biegnąc do biurka. - Nie, lepiej, żebym tego nie wiedział. 

Dzięki temu, kiedy mnie zamkną, będę mógł szczerze przysiąc, że 

nie wiem, jak to się robi. 

- Zamkną? Za co? - Roarke postukał palcem w kartkę papieru. -

Masz tu pozwolenie na odtajnienie danych. 

172 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Pozwolenie... - Z oczami jak dwa talerze McNab pochwycił 

kartkę. - Wygląda jak prawdziwe. Podpisane jest przez sędziego 

Neltlesa. 

- Na to wygląda. 
- Ho, ho. Jesteś geniuszem! - zawołał z podziwem. 

- łan, proszę. Zawstydzasz mnie. 

- Tak. Hm. Możesz mi jeszcze raz powtórzyć, dlaczego zwróciłem 

się o to pozwolenie do sędziego Nettlesa? 

Roarke wstał, śmiejąc się głośno. 
- Jestem przekonany, że wymyślisz jakieś wytłumaczenie, które 

twoje władze przełkną. Jeśli w ogóle o nie poproszą. Ja proponuję 

strzelać w ciemno. 

- Tak, to dobra propozycja. 

- A więc zostawiam cię. 

- Dzięki. Hej, Roarke. 

- Tak? 
- Mam jeszcze jedną sprawę. - McNab zaczął kołysać się na 

piętach. -Osobistą. Chciałem porozmawiać o tym z panią porucznik, 

no ale wiesz, jaka ona jest. 

- Wiem. - Roarke uważniej przyjrzał się twarzy chłopaka 

i owładnęło nim współczucie zmieszane z rozbawieniem. - Chodzi 

o kobietę, co, łan? 

- Otóż właśnie. Podejrzewam, że taki facet jak ty wie, jak sobie 

dawać z nimi radę. Ja po prostu nie rozumiem kobiet. To znaczy sypiam 

z nimi - ciągnął. - Nie chodzi o seks, nie mam z nim problemu. Po 

prostu ich nie pojmuje w sensie intelektualnym. Tak myślę. 

- Rozumiem, łan, jeśli chcesz ze mną pogadać o zawiłości 

i zmienności umysłu kobiecego, musimy przeznaczyć na to kilka 

dni i dużo alkoholu. 

- Taaak. Ha. Cóż, pewnie się teraz spieszysz. 

Nie mylił się. Czekało na niego kilka bilionów dolarów, które 

musiał rozdysponować i pomnożyć. Mimo to oparł się o róg biurka. 

Pieniądze mogą poczekać. 

- Domyślam się, że chodzi o Peabody. 

- Wiesz, my to ze sobą robimy. 
- łan, nie przypuszczałem, że jesteś tak straszliwie romantyczny. 

Prawdziwy z ciebie poeta. 

173 

background image

J.D. ROBB 

Oschłość, która pojawiła się- w głosie Roarke'a, sprawiła, że 

McNab najpierw się zaczerwienił, potem uśmiechnął. 

- W łóżku jest nam naprawdę doskonale. 

- To wspaniale i gratuluję wam obojgu. Ale nie sądzę, żeby 

Peabody cieszyła się z tego, że dzielisz się ze inną tą informacją. 

- Tak naprawdę nie chodzi o seks- wyjaśnił pospiesznie, 

obawiając się, że straci możliwość wypowiedzenia się do końca. -

To znaczy chodzi o seks, bo go ze sobą uprawiamy. Często. I jest 

świetnie. Tak to sobie zresztą zawsze wyobrażałem, kiedy myślałem, 

co z nią zrobię, jeśli tylko uda mi się wyrwać Peabody z munduru 

przynajmniej na pięć minut. Jest ekstra, ale gdy kończymy, muszę 

albo przekupić ją jedzeniem, albo pozwolić wygadać się na temat 

pracy, bo inaczej ucieka. Ewentualnie wyrzuca mnie, jeśli jesteśmy 

u niej. 

Roarke rozumiał frustrację chłopaka. Tylko jedna kobieta w jego 

życiu chciała go odtrącić. Jedna, która się liczyła. 

- A ty chcesz czegoś więcej. 

- Głupie, co? - Z półuśmiechem McNab zaczął krążyć po 

pokoju. - Naprawdę lubię kobiety. Wszystkie. A najbardziej, kiedy 

są gołe. 

- Kto by cię za to winił? 

- No właśnie. No więc, kiedy w końcu mam możliwość obcować 

z tym nagim ciałem, zamiast się cieszyć, jestem cały spięty. 

Myślałem, że kobiety pragną bliskości, lubią, kiedy mówi się im te 

wszystkie miłe kłamstewka No wiesz, one wiedzą, że kłamiesz, ale 

słuchają cię, bo może później przestaniesz tak mówić. Albo stanie 

się coś jeszcze gorszego, 

- Masz fascynujące poglądy na temat relacji męsko-damskich. -

Roarke był przekonany, że te poglądy będą McNaba kosztowały 

przynajmniej policzek od jakiejś rozłoszczonej damy, gdy się przed 

nią z nimi zdradzi. - Rozumiem, że Peabody nie jest zainteresowana 

miłymi kłamstewkami. 

- Rzecz w tym, że ja nie mam pojęcia, co ją interesuje. -

Rozłożył bezradnie ręce. - Wiem, że lubi seks, lubi swoją pracę 

i patrzy na Dallas, tak jakby pani porucznik znała odpowiedzi na 

wszystkie tajemnice wszechświata A potem wychodzi do opery 

z tym cholernym Monroem. 

174 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Roarke pokiwał ze zrozumieniem głową na tę pełną goryczy 

tyradę. 

- A więc masz rywala i jesteś zazdrosny. Nic w tym dziwnego. 

- Wielki mi gówniany rywal. Co z nią jest nie tak, że się umawia 

z tym oślizłym bawidamkiem? Co ją tak w nim pociąga? Eleganckie 

obiadki, wystawy i muzyka, przy której nawet nie da się potańczyć? 

Powinienem rozwalić mu tę jego wypielęgnowaną facjatę. 

Roarke zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad tym, co usłyszał, 

po czym doszedł do wniosku, że na miejscu McNaba miałby 

podobne pragnienia. 

- Z pewnością dałoby ci to jakąś satysfakcję, ale zdenerwowało 

kobietę, o której rozmawiamy. Próbowałeś być romantyczny? 

- O co ci chodzi? O le wydumane bzdury? 

Roarke westchnął. 

- Spróbujmy z innej beczki. Czy kiedykolwiek zaprosiłeś ją na 

randkę? 

- Jasne. Spotykamy się co najmniej trzy razy w tygodniu. 

- Mówię o wyjściu, łan. Między ludzi. Do miejsc, w których 

prawo nakazuje wam obojgu mieć na sobie ubrania 

- No, raczej nie. 
- Może warto by było zacząć od tego. Umów się z nią na randkę, 

pojedź po nią i zabierz do jakiegoś lokalu, w którym można coś 

zjeść i się zabawić. I możesz wtedy spróbować z nią porozmawiać 

o czymś innym niż seks i jej praca, 

- Wiem, co to jest randka - mruknął ponuro McNab. - Nie mam 

forsy, żeby zabierać ją do takich miejsc jak ten sukinsyn Monroe. 

- Och, tu akurat możesz liczyć na wspaniałą naturę kobiecą. 

Uwierz w siebie i zabierz Peabody tam, gdzie będzie wesoło, 

romantycznie i trochę wyzywająco. Nie rywalizuj z Monroem, łan. 

Pokaż, że jesteś inny. On daje jej orchidee wyhodowane w szklarniach 

na Florze I, ty daj jej stokrotki zerwane z trawnika w parku 

Greenpeace. 

McNab przez chwile przyswajał sobie nowe informacje, potem 

jego oczy pojaśniały. 

- Hej, to jest pomysł. To się może udać. Myślę, że mogę 

spróbować. Naprawdę znasz się na tych sprawach. Dzięki. 

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Roarke sięgnął po 

175 

background image

J.D. ROBB 

aktówkę. - Lubię hazard, lan, i lubię wygrywać. Gdybym miat 
postawić na kogoś 2 waszego uroczego trójkąta, postawiłbym na 
ciebie. 

Rozmowa z Roarkiem tak bardzo poprawiła McNabowi nastrój, 

że zupełnie zapomniał o czekającym na niego w kuchni cieście i od 

razu wziął się do pracy. Tak mu się spodobało planowanie pierwszej 

randki z Peabody, że niemalże nie zauważył danych, które pojawiły 

się na ekranie. 

- Rany boskie! - Skoczył na równe nogi, zatańczył, po czym 

chwycił za komunikator. 

- Dallas. 

- Hej, pani porucznik. Chyba coś tu mam. Znalazłem w aktach 

Drąca wzmiankę z czerwca dwa tysiące trzydziestego piątego 

o zatrzymaniu, oskarżeniu i sprawie sądowej, coś związanego 

z pobiciem, zdemolowanym mieszkaniem i takie tam. Oskarżenie 

zostało wycofane, a potem utajnione. Oskarżony musiał wybulić 

pięć milionów. To też utajniono. Poszkodowanym był... 

- W jaki sposób dostałeś się do utajnionych akt, McNab? 

McNab zamrugał, czując, że w głowie ma pustkę. 

- W jaki sposób co? 
- Detektywie, w jaki sposób dostaliście się do utajnionych 

akt bez legalnego pozwolenia lub rozkazu prowadzącego śledz­
two? 

- Ja... 

- Gdzie jest Roarke? 

Nawet na małym ekranie komunikatora widać było gniewne 

błyski w oczach Eve. 

- Roarke? - Choć odnosił wrażenie, że jest już na to za późno, 

McNab spróbował przywołać na twarz wyraz niewinności, braku 

zrozumienia i uczciwości. - Nie wiem. Pewnie pracuje. Hm... chce 

pani porozmawiać z nim w jakiejś sprawie? 

- Czy on nie zabawiał się tam razem z tobą komputerem? 

- Nie, pani porucznik! Absolutnie nie. Jestem na służbie. 

Eve przyglądała się McNabowi milcząco przez długie dwadzieścia 

sekund. Czul, że po plecach zaczyna spływać mu pot. 

- Ja... jeśli chodzi o to, jak się dostałem do danych, to.., 

Pomyślałem, że skoro poprzednie badania niczego nie ujawniły, 

776 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

a pani intuicja, którą szanuję, podziwiam i ufam całkowicie, 

podpowiada, że jednak coś musi być, no to ja, jakby tu powiedzieć, 

zaryzykowałem w ciemno. No, właśnie, w ciemno. Przedstawiłem 

naszą sytuację sędziemu Nettlesowi, który zgodził się wydać 

odpowiednie pozwolenie. 

Podniósł skrawek papieru i pomachał nim do ekranu. 
- Jest podpisane i tak dalej. 

- Jasne. Czy to mi się odbije czkawką, McNab? Pomyśl dobrze, 

zanim odpowiesz, ponieważ przysięgam ci, że najpierw ty dostaniesz 

po tyłku. 

- Nie, pani porucznik. - Miał nadzieję, że się nie myli. - Nie 

musi się pani o nic martwić. 

- Jestem dziesięć minut drogi od domu. Pilnuj tam... porządku. 

I McNab, jeśli w moim gabinecie natknę się na ślady Roarke'a, 

skręcę ci tę twoją chudą szyję. 

rierwsze, co zrobiła po wejściu do domu, to natychmiast 

włączyła skaner. 

- Gdzie jest Roarke? - zapytała gniewnie. 

Me ma go na terenie posesji. Zgodnie z rozkładem zajęć o tej 

godzinie powinien znajdować się w miejskim biurze. Czy mam cię 

z nim połączyć, kochana Eve? 

-

 Nie, ty podstępny sukinsynu. 

- To urządzenie powiedziało do ciebie: kochana Eve. Jakie 

to miłe. 

- Jeden z żarcików Roarke'a. I jeśli się powtórzy, zabiję go. 

Z przyzwyczajenia skierowała się w stronę schodów. Peabody 

westchnęła, wiedząc, że w domu znajduje się kilka wind, które 

zaoszczędziłyby im wysiłku. 

Gdy weszły do biura, Eve dla zasady obrzuciła McNaba gniewnym 

spojrzeniem, ale w duszy modliła się za ocalenie jego chudej szyi. 

Zdążyła ją już mimo wszystko polubić. 

Na ich widok podskoczył na nogi, trzymając pozwolenie w wyciąg­

niętej ręce. 

177 

background image

./.». ROBB 

- Oficjalne i odpowiednie, pani porucznik. 

Eve wyrwała mu dokument z ręki i uważnie obejrzała. Czuła 

napięcie wszystkich mięśni pleców. Była więcej niż pewna, że za 

nagłym pojawieniem się nowych danych stoi jej mąż, ale ponieważ 

pozwolenie było w porządku, postanowiła przymknąć oko. 

- W porządku, McNab. Na razie cię oszczędzę. Skontaktuj się 

z Feeneyem, przełącz urządzenie na tryb konferencyjny, i wówczas 

razem obejrzymy sobie, co tu mamy. 

I o, co mieli, działo się dwadzieścia cztery lata wstecz, ale było 

drastyczne. 

- A więc wytworny Kenneth zlupił skórę Richardowi Dracowi. 

- I to porządnie - wtrąciła się Peabody. - Wybił mu dwa 

zęby, rozkwasił nos, poprzclrącał żebra i zdążył połamać kilka 

mebli w jego mieszkaniu, nim przeszkodziła mu ochrona bu­

dynku. 

- W oskarżeniu jest zawarta informacja, że Draco byt niezdolny 

do pracy przez trzy tygodnie, ucierpiał emocjonalnie, incydent 

popsuł mu opinię, spowodował uraz fizyczny i. to mi się podoba 

najbardziej, utratę części udziałów w spółce. Zarówno w kartotece 

kryminalnej, jak i w oskarżeniu widnieje prawdziwe nazwisko 

Stilesa, Stipple, które zmienił zaraz po zakończeniu sprawy. 

Eve analizowała nowe dane w myślach. 

- Uprosił Drąca, żeby ten przyjął pieniądze, i założę się, że było 

to więcej niż wspomniane pięć milionów. Dzięki temu sprawa 

została zamknięta i utajniona. Media o niczym się nie dowiedziały, 

a to także musiało kosztować. 

- Dwadzieścia cztery lata temu - przypomniała Peabody. - Wtedy 

żaden z nich nie był jeszcze znany. Ale z tego, co wiemy o Dracu, 

można się domyślić, że opowiedziałby wszystko prasie, chyba że 

opłacałoby mu się tego nie robić. 

- Z drugiej strony mógł wyjawić prawdę w każdym momencie. 

Trzymał Stilesa w szachu, bo Stiles z pewnością nie chciał 

nagłośnienia tej sprawy, obawiając się o swoją opinię. - Eve 

potrząsnęła głową. - Nie rozumiem jednak, z jakiego powodu 

miałby nadal nie chcieć tego ujawniać. Uzyskał już niepodważalny 

178 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

status gwiazdy. Mógłby nawet odwrócić całą sytuację na swoją 

korzyść. Powiedziałby coś o młodzieńczej namiętności i tak dalej. 

Spojrzała na zegarek. 

- McNab, sprawdzaj dalej. Jeśli znowu natkniesz się na coś 

interesującego, prześlij to do mnie albo do Feeneya. Będę na 

komendzie. Feeney? Zarezerwuj nam pokój przesłuchań. 

- Wezwiesz Stilesa? - zapytał policjant. 

- Tak. Zobaczymy, jak zagra na mojej scenie. Peabody, wyznacz 

któregoś z funkcjonariuszy i każ mu pojechać po Kennetha Stilesa. 

Chcę, żeby się przejechał radiowozem. 

Peabody wyciągnęła komunikator. 

- Hej, Peabody, poczekaj. 

Spojrzała przez ramię. 

- Jestem zajęta, McNab. 

- Tak, tak. - Złapał ją za rękę i uścisnął. 

- Przestań - burknęła, ale sięgnęła do jego pośladka i uszczypnęła 

go. - Wypełniam poważne polecenie. 

- Nie żartuj. .Słuchaj, nie masz ochoty gdzieś wyjść dzisiaj 

wieczorem? 

Jak zawsze, gdy znajdowała się blisko McNaba, poczuła, że 

ogarnia ją lekkie podniecenie. 

- Chyba mogę do ciebie wpaść po pracy. 

McNab słysząc odpowiedź, natychmiast wyobraził sobie Peabody 

bez munduru i prawie zapomniał, co miał do zaproponowania. 

Z drugiej strony Roarke nie uprzedzał, że po randce nie wolno im 

trochę pobaraszkować. 

- Nie, nie, myślałem o wyskoczeniu gdzieś na miasto. 

- Jest za zimno, żeby się kochać na dworze 

Otworzył usta, potem je zamknął. Wyobraźnia podsunęła mu 

następny obrazek, ich dwoje tarzających się nago na trawniku 

w Centra] Parku. Gdyby nie grasujący tam złodzieje i zboczeńcy, 

mogłoby być nawet fajnie. 

- Czy ty zawsze myślisz tylko o seksie? Nie mam nic przeciwko 

kochaniu się, ale co byś powiedziała na odwiedzenie jakiegoś klubu, 

może Nexusa. Posłuchalibyśmy trochę muzyki. Przyjadę po ciebie 

o ósmej. 

- Przyjedziesz po mnie? Ty po mnie przyjedziesz? 

179 

background image

J.D. ROBB 

- Będziesz miała czas, żeby się przebrać. - Ciekawe byto 

obserwować jej minę, gdy mu się przyglądała, jakby na czole 

wyrosło mu trzecie ucho. 

- Peabody, rusz tylek! 

- Lepiej już idź. -Popędziłją z uśmiechem. -Pogadamy później. 

A ponieważ czuł się szczęśliwy, pochylił się i złożył jej na 

policzku siarczysty pocałunek. 

Peabody odsunęła się, a potem zdumiona wyszła. 

13 

tZve chwyciła kubek z kawą, ale niestety nie mogła uraczyć się 

cukierkiem i musiała poprzestać na energetycznym batoniku. Złodziej 

słodyczy znowu uderzył. Przy pierwszej okazji zastawi na sukinsyna 

pułapkę. Jednak w tej chwili miała ważniejsze sprawy na głowie. 

Stanęła na ruchomym chodniku jadącym do obszaru przesłuchań. 

Po drodze zabrała Feeneya. 

- Ten facet lubi odgrywać różne role - zaczęła. - Nie chcę dać 

mu szansy przybrania maski jakiejś postaci. Musimy mu w tym 

skutecznie przeszkodzić. 

- Tym razem to ja chcę być złym policjantem. 

- Feeney, jesteś... - zamilkła wpół zdania, biorąc głębszy od­

dech. - Co to za zapach? 

Feeney wzruszy! ramionami. 

- Niczego nie czuję. Ja będę tym ztym. - Powiedział to tak 

stanowczo, że Eve tylko przewróciła oczami i wzruszyła ramionami. 

- Dobra, zgadzam się. Na początku będę dla niego uprzejma 

i miła, a potem trochę go pomęczymy. Jeśli ma adwokata... - Znowu 

pociągnęła nosem, wciągając powietrze niczym pies gończy. - Ten 

zapach, nie wiem, przypomina mi zapach trawy. Coś jak sałata. 

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Skoncentrujmy się, dobrze? 

Skoro facet zbił kogoś na kwaśne jabłko, to znaczy, że ma 

temperament. Musimy go rozgrzać. 

- Dobrze. - Gdy zeszli z chodnika, Eve pochyliła się do kolegi 

i znowu pociągnęła nosem. - Hej, to ty. 

- Zamknij się, Dallas. 

Uśmiechnęła się, ponieważ kark, który przed chwilą powąchała, 

zrobił się cały czerwony. 

- Jak możesz pachnieć jak młoda zielona sałata, Feeney? 

181 

background image

J.D. ROBB 

- Ciszej, proszę, Chryste! -Rozejrzał się dokoła, żeby sprawdzić, 

czy nikt ich nie słyszy. Potem zniżył głos do szeptu, tak na wszelki 

wypadek. - Moja żona podarowała mi te perfumy na naszą rocznicę. 

- Sos sałatkowy dodaje się do sałaty. 

- To nie jest sos sałatkowy, tylko woda kolońska. 

- Pachniesz tak apetycznie, że ma się ochotę cię schrupać. 

Feeney ni to się uśmiechnął, ni skrzywił. 

- Tak, to samo mówi moja żona. Mów ciszej, dobrze? Nie 

mógłbym wyjść dzisiaj z domu, gdybym się tym nie skropił. Inaczej 

zraniłbym jej uczucia. Trzeba podejść dość blisko, żeby poczuć, ale 

cholerstwo nie wietrzeje przez wiele godzin. Cały dzień korzystam 

tylko ze schodów i ruchomych chodników, gdyż boję się wejść do 

windy. 

- No, to naprawdę słodkie, Feeney. Ale mógłbyś powiedzieć 

żonie, że chcesz zachować tę wodę na specjalne okazje. 

- Myślisz, że się na to złapie? Dallas, ty nie znasz kobiet. 

- Tu mnie masz. - Skręcili za róg i zobaczyli Peabody stojącą 

przed pokojem przesłuchań numer trzy. Rozmawiała z jakimś 

policjantem w mundurze. Eve poznała go, skinęła głową, gdy się 

do niej odwrócił i wyraźnie zaczerwienił. 

- 6, porucznik Trueheart. Co słychać? 

- Wszystko dobrze, pani porucznik. Podejrzany jest w środku. 

- Świadek - poprawiła go Eve. - Na tym etapie nikogo nie 

nazywamy podejrzanym. - Widziała, że młody funkcjonariusz bardzo 

się przejął jej uwagą. Wyczuwała w nim żółtodzioba tak samo silnie, 

jak czuła wodę kolońska Feeneya. - Czy świadek prosił o adwokata? 

- Nie, pani porucznik. Myślę... - Trueheart przerwał i zesztywniał, 

prostując i tak już proste plecy.- Proszę mi wybaczyć, pani 

porucznik. 

- Wolno wam myśleć, Trueheart. Wręcz zachęcamy tutaj do 

myślenia. - Przypomniała sobie swojego pierwszego opiekuna, 

który nie tylko nie pozwalał myśleć, ale też nie zgadzał się na żadne 

ludzkie odruchy. - Proszę dokończyć. 

- Tak, pani porucznik. Cóż, myślę, że jest za bardzo wściekły, żeby 

w tej chwili pamiętać o adwokacie. Jest tak wściekły, pani porucznik, 

że pewnie z chęcią odbyłby z panią kilka rund na ringu. Podczas 

transportu wypowiadał pod pani adresem... niepochlebne opinie. 

182 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 A ja zamierzałam być dla niego miła. Proszę poczekać, 

Trueheart. Może pan wejść do pokoju obserwacyjnego, jeśli pan 

chce. Będę pana potrzebowała do odwiezienia świadka. 

- Tak, pani porucznik. Dziękuję. Chciałbym także wyrazić swoją 

wdzięczność za przeniesienie mnie z wydziału administracyjnego do 

komendy. 

- Przeniesienie to jeszcze nie wszystko. Żeby tu zostać, trzeba 

się sprawdzić. Jesteście gotowi? - zapytała Peabody i Feeneya. 

Otworzyła drzwi i weszła do środka. 

Stiles siedział przy małym stoliku z założonymi rękami i urażoną 

miną. Rzucił w stronę wchodzących chłodne spojrzenie. 

- Co ma znaczyć to oburzające zachowanie, pani porucznik 

Dallas? Żądam wyjaśnienia, dlaczego dwóch policjantów w mun­

durach zabrało mnie z mieszkania i siłą wepchnęło na tylne 

siedzenie wozu policyjnego. 

- Peabody, zanotuj, żebyśmy zwrócili uwagę tym policjantom. 

Żadnych przepychanek. 

- Tak jest, pani porucznik. 

- Włączyć nagrywanie -powiedziała Eve, podchodząc do stołu. -

Przesłuchiwany Kenneth Stiles, przesłuchanie dotyczy sprawy 

o numerze HS46178-C. Prowadząca śledztwo, porucznik Eve 

Dallas. W przesłuchaniu uczestniczą kapitan Ryan Feeney i inspektor 

Delia Peabody. Stiles, czy został pan poinformowany o przy­

sługujących panu prawach? 

- Wyrecytował mi je ten policjant z brzoskwiniowym meszkiem 

na brodzie. Chcę się dowiedzieć... 

- I zrozumiał je pan? 

Aktor odsłonił zęby we wściekłym uśmiechu. 

- Nie jestem idiotą; oczywiście, że zrozumiałem. Nalegam... 

- Przepraszam za niedogodności. - Usiadła, próbując się uśmiech­

nąć. Nie było sensu jeszcze raz wypowiadać formułki o prawach 

przesłuchiwanego i niepotrzebnie mu przypominać o możliwości 

wezwania adwokata. - Rozumiem, że ta sytuacja nie jest dla pana 

najprzyjemniejsza, jeszcze raz pana przepraszam. Będę się starała 

jak najszybciej zakończyć przesłuchanie. 

Feeney chrząknął głośno, na co Eve posłała mu szybkie, pełne 

obawy spojrzenie, a Stiles niespokojnie poruszył się na krześle. 

183 

background image

.ID. ROliB 

- O co chodzi? - zapytał gniewnie. - Mam prawo wiedzieć, 

dlaczego mnie tu przyciągnięto jak jakiegoś pospolitego przestępcę. 

- Odczytano panu pańskie prawa, Sliles. - Glos Feeneya brzmiał 

stanowczo i ostro. - Teraz to my zadajemy pytania. 

- Już odpowiadałem na wasze pytania. Nie mam nic więcej do 

dodania ponad to, co przekazałem porucznik Dallas. 

- I domyślam się, że nic pan także nie wie o biedaku, który 

zakończył życie, zawisnąwszy kilka stóp nad podłogą. 

- Feeney. - Eve podniosła ręce, wyrażając tym gestem prośbę 

o spokój. - Powoli. 

Feeney złożył ręce na piersiach, starając się przybrać groźny 

wygląd. 

- Ciągnie mnie za język, więc ja ciągnę jego. 

- Przerwijmy na chwilę. Może napije się pan wody? 

Stiles popatrzył na Eve zmieszany. Chciał na nią napaść, a tu się 

okazuje, że ona traktuje go ze współczuciem i jeszcze proponuje wodę. 

- Tak, tak, z chęcią. 

- Dlaczego nie poczęstujesz go czymś do jedzenia, co? 

Ignorując uwagę kolegi, Eve wstała i napełniła papierowy 

kubeczek letnią wodą. 

- Panie Stiles, poznaliśmy nowe fakty dotyczące pana związków 

z Drakiem. 

- Jakie nowe fakty? Powiedziałem wam... 

- To my zadajemy pytania- warknął Feeney, unosząc się 

z krzesła. - Nie wspomniał pan słowem, że przefasonował pan 

Dracowi twarz. Facet, który wpakował kogoś do szpitala, może też 

wpakować go do ziemi. 

- Nie wiem, o czym mówicie. - Stiles mówił opanowanym 

głosem, ale jego dłonie podnoszące kubek lekko drżały. 

- Panie Stiles, ostrzegam, że za fałszywe zeznania grozi panu 

surowa kara. - Eve pochyliła się tak, żeby aktor musiał patrzeć jej 

prosto w twarz. - Niech mi pan wierzy, że nie są panu potrzebne 

podobne kłopoty. Proszę ze mną współpracować, a przyrzekam, że 

postaram się wszystko wyprostować. Jeśli nie będzie pan ze mną 

szczery, nie będę mogła panu pomóc. A beze mnie będzie panu trudno. 

- Ten facet to tchórz - z wyrazem obrzydzenia na twarzy wtrącił 

Feeney. - Użył biednej kobiety, żeby pozbyć się Drąca. 

184 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Ja nie... - Złość widoczna w oczach Stilesa zamieniła się 

w przerażenie. - Mój Boże, chyba nie myślicie, że to ja zabiłem 

Drąca. To absurdalne. 

- Przynajmniej w młodości miał jaja - ciągnął Feeney i jedno­

cześnie z rozmysłem wygiął palce z głośnym trzaskiem. - Rozkwasił 

Dracowi twarz. Musiałeś go tym nieźle wkurzyć, co, Stiles? Wy, 

aktorzy jesteście przeczuleni na punkcie swoich pięknych twarzyczek. 

Stiles zwilżył usta końcem języka. 

- Nie mam absolutnie nic. wspólnego ze śmiercią Richarda. 

Powiedziałem wam wszystko, co wiedziałem na jego temat. 

Eve położyła dłoń na ramieniu Feeneya, jakby go chciała 

powstrzymać, potem z westchnieniem wstała. 

- Akta, Peabody. Te utajnione. 
- Tak jest, pani porucznik. - Peabody z obojętną miną podała 

przełożonej dokumenty. 

Eve usiadła i rozłożyła papiery przed sobą, pozwalając Stilesowi 

do nich zajrzeć. Widziała, jak krew odpływa mu z twarzy. 

- Mam tu dokumenty dotyczące zgłoszenia o napadzie i relację 

z rozprawy sądowej,, w której występował pan w roli oskarżonego. 

- Te sprawy zostały zakończone wiele lat temu. Utajniono je. 

A przynajmniej zapewniono mnie, że zostaną utajnione. 

- Mówimy o morderstwie, kolego. - Usta Feeneya wykrzywiły 

się w kwaśnym grymasie. - W takich przypadkach tajemnica nie 

obowiązuje. 

- Pozwólmy przesłuchiwanemu ochłonąć, Feeney. Panie Stiles, 

ze względu na toczące się śledztwo zostaliśmy upoważnieni do 

odtajnienia tych danych. 

- Nie musisz mu nic tłumaczyć. 
- Chcę być delikatna -mruknęła Eve do kolegi. - Oskarżono pana 

o napad na Richarda Drąca, w wyniku którego doznał on poważnych 

obrażeń fizycznych, cierpień emocjonalnych i psychicznych. 

- Na Boga, to się zdarzyło dwadzieścia cztery lata temu. 

- Wiem i rozumiem. Jednak... podczas poprzedniego prze­

słuchania oświadczył pan, że między panem a zmarłym nigdy nie 

doszło do żadnego konfliktu. A tu widzimy, że... - zaczęła Eve, po 

czym pozwoliła, by na chwilę zapadła cisza- miało miejsce 

poważne wykroczenie. Pobił pan Drąca, aż ten znalazł się w szpitalu, 

185 

background image

J.D. ROBB 

zaaresztowano pana, musiał pan w ramach zadośćuczynienia wy­
płacić poszkodowanemu siedmiocyfrową kwotę. 

Stiles zmiął papierowy kubek. Kapnęło z niego na stół kilka 

kropli wody. 

- To sprawa z przeszłości. Została zakończona. 

- Posłuchaj, Kenneth -użyła imienia, żeby wprowadzić atmosferę 

intymności. - Informacje, które zebrałam, wyraźnie dowodzą, że 

Draco był sukinsynem. Muszę się dowiedzieć, dlaczego pan na 

niego napadł. Z pewnością sprowokował pana czymś poważnym, 

ponieważ nie wygląda pan na człowieka agresywnego. 

- Nie jestem agresywny. - Na dumnej twarzy aktora zalśniły 

kropelki potu. - Nie, nie jestem agresywny. Oczywiście, że nie jestem. 

Feeney znowu chrząknął. 

- W to mogę uwierzyć. Nie miał nawet odwagi sam zadźgać Drąca. 

- Nie zabiłem Richarda! - Głos Stilesa podniósł się, gdy spojrzał na 

Feeneya. -Nie mamz tym zabójstwem nic wspólnego. A to wydarzenie 

z przeszłości? Dobry Boże, byłem jeszcze prawie chłopcem. 

- Rozumiem, panie Stiles. Był pan młody i sprowokowano 

pana. - W głosie Eve zabrzmiało współczucie. Wstała, napełniła 

wodą następny kubek i podała Stilesowi. - Niech mi pan opowie, 

co się zdarzyło. Z jakiego powodu pobił pan Drąca. Wyjaśnimy to 

i puszczę pana wolno. 

Stiles zamknął oczy, wziął głęboki wdech, potem wolno wypuścił 

powietrze. 

- Obydwaj zaczynaliśmy nasze kariery w teatrze. W małych 

prowincjonalnych teatrach. Nic wielkiego, oczywiście, ale to były 

początki. Obydwaj chcieliśmy dostać się do Nowego Jorku. Wtedy 

Broadway przeżywał prawdziwe odrodzenie. 

Głos zrobił mu się cieplejszy, gdy wspominał swoją młodość. Była 

taka niewinna i pełna marzeń. Twarz aktora znowu nabrała koloru. 

- Wracał do świetności po wojnach miejskich. Ludzie stęsknili 

się za rozrywką. Chcieli wytchnienia i bohaterów, którzy nie 

posługują się bronią. Stanowiliśmy zamknięte i, jak sądzę, zarozu­

miałe grono. To były dobre czasy, pani porucznik, odrodzenie. 

Traktowano nas jak królów. Poza sceną żyliśmy jak możnowładcy. 

Pełną piersią. Seks, narkotyki, huczne przyjęcia. 

Podniósł kubek z wodą i wypił ją łapczywie. 

186 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Taki tryb życia zrujnował niektórych z nas. Powiedziałbym, że 

zrujnował Richarda. Puszył się sławą i bogactwem. Wprawdzie nie 

ucierpiała na tym jego praca i na tym polegał jego geniusz, ale poza 

sceną dopuszczał się najgorszych rzeczy. Był okrutny, zwłaszcza dla 

kobiet. Zniszczył niejedną. Lubił się tym chwalić, zakładał się, która 

będzie następna. Nie... nie podobało mi się to. 

Stiles odchrząknął i odsunął kubek z wodą. 

- Była pewna kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna. Spotykałem 

się z nią. Nasz związek nie był bardzo poważny, ale lubiliśmy swoje 

towarzystwo. Potem Richard rozpoczął polowanie. Uparł się na nią, 

zwabił ją, oczarował, a na koniec zniszczył. Gdy ją rzucił, załamała 

się. Poszedłem do niej. Nie wiem, jaki instynkt zawiódł mnie wtedy 

do jej mieszkania. Gdy się zjawiłem, była... chciała odebrać sobie 

życie. Już podcięła żyły na rękach. Zawiozłem ją do szpitala. Ja... 

Zamilkł, ale po chwili wznowił opowieść, choć z wyraźną trudnością. 

- Uratowali ją, ale we mnie coś pękło, kiedy patrzyłem na nią leżącą, 

bladą i wykorzystaną. Upiłem się i poszedłem szukać Richarda. 

Otarł twarz rękami. 

- Przyznaję, że tamtego wieczoru nawet mogłem zabić Drąca. 

Powstrzymali mnie jego sąsiedzi. Potem zrozumiałem, że postąpiłem 

bezsensownie. Niczego to nie zmieniło, a mnie wiele kosztowało. 

Zamiast zniszczyć Drąca, mogłem zniszczyć własną karierę, własne 

życie. Znalazłem się na jego łasce. Zgodził się na proponowany 

układ i utajnienie sprawy, żeby nie popsuć własnego wizerunku. 

Mogłem tylko się cieszyć, że jest takim egoistą. Spłacałem go przez 

trzy lata gnębiony niemiłosiernymi odsetkami. Potem zapomniałem 

o wszystkim. 

- Wygląda na to, że miał pan wiele powodów, żeby nienawidzić 

tego sukinsyna - wtrącił Feeney. 

- Być może - zgodził się Stiles już spokojniejszy, skoro historia 

została opowiedziana. - Ale pielęgnowanie nienawiści wymaga wiele 

czasu i energii. Ja wolę spożytkować je w bardziej pozytywny sposób. 

Mam wszystko, czego pragnę; lubię swoje życie. Nigdy więcej nie 

zaryzykowałbym utraty tego przez kogoś takiego jak Richard Draco. 

- Małe ryzyko, gdy się wkłada nóż w dłoń kobiety. 

Głowa Stilesa podskoczyła do góry. Jego oczy płonęły. ' 

- Nie wykorzystuję kobiet. Otrzymałem prawie dwadzieścia pięć 

187 

background image

J.D. ROBB 

lat, żeby nauczyć się tej lekcji, pani porucznik. Richard Draco 

przestał się dla mnie liczyć bardzo dawno temu. 

- Co stało się z tamtą kobietą? 

- Nie wiem. - Westchnął ciężko i z żalem. - Zniknęła z mojego 

życia. Podejrzewam, że nie mogła znieść mojego widoku, że było 

jej wstyd. 

- Wydaje się, że powinna raczej być panu wdzięczna. 

- I była, pani porucznik. Ale, podobnie jak ja, musiała całą 

historię zostawić za sobą. Krótko potem wyjechałem do Londynu, 

do pracy, następnie trafiłem do Kalifornii i Kanady. Nie utrzymy­

waliśmy ze sobą kontaktów, nigdy więcej o niej nie słyszałem. 

Bardzo wygodne, pomyślała Eve. Może nawet ciut za wygodne. 

- Jak ona się nazywała? 

- Czy to konieczne? 

- Historia, którą pan opowiedział, jest bardzo wzruszająca. Ale 

oprócz pana nie ma jej kto potwierdzić. Jak się nazywała? 

- Anja Carvell. - Wrócił wspomnieniami do przeszłości, potem 

opuścił wzrok na swoje dłonie. - Miała na imię Anja. Powiedziałem 

wszystko, co mogłem. 

- Jeszcze jedno. Gdzie pan był wczoraj rano między dziesiątą 

a jedenastą? 

- Wczoraj? O tej godzinie codziennie uprawiam gimnastykę. 

Szybki spacer w parku. 

- Czy ktoś to może potwierdzić? 

- Byłem sam. - Jego glos znowu stał się chłodny. Gniew wracał, 

ale już nad nim panował. - Czy będziecie mnie tu jeszcze długo 

trzymać. Nie zdążę na pogrzeb. 

- Proszę nie opuszczać miasta. - Eve przyglądała się aktorowi. 

Coś jej się nie zgadzało w jego twarzy, ale nie umiała powiedzieć, 

o co chodzi. - Jeśli nic podporządkuje się pan temu zaleceniu, 

zostanie pan zaaresztowany. 

Wstała i dała znak Trueheartowi czekającemu w pokoju obser­

wacyjnym. 

- Funkcjonariusz Trueheart odwiezie pana do domu. Aha, panie 

Stiles, jeszcze ostatnia rzecz. Czy miał pan kiedyś okazję rozmawiać 

z Linusem Quimem? 

- Quim? - Stiles wstał i przesunął palcami po klapach marynar-

188 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

ki. - Nie. Nigdy z nim nie rozmawiałem. On gardził ludźmi mojej 

profesji. Dziwny człowiek. Nie byłbym zaskoczony, gdyby się 

okazało, że to on zamienił noże. Naprawdę nie znosił aktorów. 

leabody, zacznij szukać Anji Carvell. 

- Nie podoba mi się to - rzucił Feeney. - Ta historia jest zbyt ładna. 

- Tak. Czekałam, aż zabłysną światła i rozlegnie się muzyka. 

Niemniej mogło być tak, jak opowiadał. 

- Nawet jeśli, to niczego nie zmienia. Był wściekły na Drąca, 

bardzo wściekły. Wygląda mi na typka, który przeżuwa urazy 

przynajmniej przez dwie dekady. 

- Mnie też się wydał człowiekiem, który robi długofalowe 

plany - zgodziła się Eve. - Kimś, kto starannie segreguje niezałat-

wione sprawy. I kimś, kto nie chciałby pobrudzić sobie rąk, 

a z pewnością nie po raz drugi. 

Zarówno Feeney, jak i Eve czuli, że coś im umknęło, że nie 

zwrócili należytej uwagi na jakiś szczegół, pozorną drobnostkę lub 

też, że Stiles coś przemilczał. 

- Zobaczymy, co nam powie pani Carvell - skwitowała w końcu 

Eve, - Stiles nie powiedział wszystkiego, wybierał tylko to, co 

chciał nam wyjawić. Improwizował - mruknęła. - Czy nie tak to 

nazywają? I rzeczywiście dobrze mu to wychodziło. 

- Myślę, że on kochał Anję. - Peabody wyciągnęła notes, ale 

nie rozpoczęła jeszcze poszukiwań. - A to wiele zmienia. 

Eve oderwała się od własnych myśli i odwróciła do asystentki. 

- Dlaczego tak sądzisz? 

- Widziałaś, jak o niej mówił na samym początku, gdy jeszcze 

nie zaczął filtrować swoich zeznań. Miał w oczach wyraz jakby 

żalu i tęsknoty. 

Eve wepchnęła kciuki do kieszeni munduru znajdujących się na 

piersiach. 

- Miał w oczach wyraz żalu? 
- Tak, przez chwilę naprawdę o niej myślał, o tym, jak to było 

albo jak pragnął, żeby było. Myślę, że była miłością jego życia. 

Gdy się kogoś w ten sposób pokocha, to dostaje się na punkcie tej 

osoby lekkiej paranoi. 

189 

background image

J.D. ROBB 

- Co to znaczy? 

- Myśli się o tej osobie przy każdej sposobności. Chcesz ją 

chronić, sprawić, żeby była szczęśliwa i bezpieczna. Sama wiesz -

rzuciła Peabody z pewną irytacją. - Przecież rnasz kogoś takiego. 

- Jakiego kogoś? 

- Miłość swojego życia. Jezu, Dallas. Ale ty także jesteś jego 

miłością. W przypadku Stilesa było inaczej. Anja rzuciła go dla 

Drąca. Gdybyś nagle straciła rozum i rzuciła Roarke'a dla innego 

mężczyzny, jak myślisz, co on by zrobił? 

- Zanim czy też po tym, jak ten ktoś stałby się pyłkiem na 

podeszwie jego buta? 

- Widzisz? - Peabody uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Jeśli 

przeżywasz miłość swojego życia, to wiesz. - Zamilkła i pociągnęła 

nosem. - Coś tu smacznie pachnie. 

- Mów dalej - ponaglił asystentkę Feeney. - Jeśli nawet Stiles 

kochał tę kobietę, to w jaki sposób zmienia to całą sytuację? 

- Nie można zapomnieć miłości życia. Wynika to z definicji, 

prawda? Ma się tylko jedną na całe życie. Więc ta opowieść, że 

stracił z nią kontakt, to bujda, 

- To mi się zgadza. Jeśli się okaże, że kontaktował się z Anją, 

znaczy, że kłamał i że jest mordercą. Miał motyw, by zabić Drąca, 

i miał sposobność. 

- To są na razie tylko poszlaki - przypomniał Feeney. 

- Taaak, ale jeśli je zbierzemy do kupy, może uda się nam 

wydusić ze Stilesa przyznanie się do popełnienia zbrodni. Znajdź 

tę kobietę, Peabody. Jeśli będziesz miała problemy, poproś o pomoc 

McNaba. Feeney, co powiesz o przejażdżce na pogrzeb? 

- Moja żona uwielbia, gdy ocieram się o gwiazdy. 

- Peabody, wychodzimy. 

- Tak, pani porucznik - potwierdziła asystentka, odprowadzając 

kolegów wzrokiem i zastanawiając się ze zdziwieniem, skąd nagle 

przyszła jej ochota na dużą, chrupiącą główkę sałaty. 

VJ dyby żona Feeney a znalazła się na pogrzebie Drąca, ?, pewnością 

dostałaby zawrotu głowy. Na ceremonii pojawiły się same sławy. 

Urządzono ją w budynku Radio City, bo choć Draco nigdy tu nie 

190 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

pracował, to wyszukany wystrój pomieszczeń radiostacji doskonale 

nadawał się na tę okazję. Wieść niosła, że do przygotowania stypy 

agent Drąca wynajął największą firmę zajmującą się organizacją 

pogrzebów. 

Technicznie rzecz biorąc był to ostatni występ Drąca. 

Jego twarz spoglądała na żałobników co najmniej z tuzina 

ogromnych ekranów. Na bocznej scenie odbywało się holograficzne 

przedstawienie, w którym Draco w przebraniu rycerza broni ojczyzny 

i kobiecego rodzaju za pomocą miecza i śmiesznych podrygiwań. 

Na uroczystość sprzedano tysiąc biletów po sto pięćdziesiąt 

dolarów każdy. Honorowi goście otrzymali specjalne zaproszenia. 

Wśród morza kwiatów i wysp ludzi w głębokiej czerni krążyły 

watahy podglądaczy, którzy, mimo protestów organizatorów, zajęci 

byli uwiecznianiem wydarzenia na kamerach. 

A na scenie głównej, na białym sarkofagu w trumnie z jasno­

niebieskiego szkła, spoczywał sam Draco. 

- Niezły show. 

Eve pokręciła głową. 

- Sprzedają pamiątki. Widziałeś? Małe lalki przedstawiające 

Drąca i koszulki z jego podobizną. 

- Nie dziw się. Nie znajdziesz lepszej okazji na reklamę -

zauważył Roarke, który nie wiadomo skąd pojawił się za plecami 

żony. Odwróciła się do niego. 

- Co ty tutaj robisz? 

- Pani porucznik, czyżby pani zapomniała? Zmarły zakończył 

swój żywot na scenie mojego teatru. Jak mógłbym się nie pojawić? 

Poza tym... - wskazał na kieszeń eleganckiego garnituru - dostałem 

zaproszenie. 

- Myślałam, że przez cały dzień masz jakieś zebrania. 

- Dobrodziejstwo bycia u władzy polega na... byciu u władzy. 

Wyrwałem się na godzinę. - Oparł lekko rękę na jej ramieniu 

i rozejrzał się po tłumie, światłach, ekranach. - Przerażające, co? 

- I to jak. Feeney, rozdzielmy się i rozejrzyjmy. Spotkamy się 

za godzinę przy wejściu głównym. 

- Dobrze. - Feeney dostrzegł przy stołach bankietowych kilka 

twarzy, które znał z telewizji. Może się przecież rozglądać z pełnymi 

ustami. 

191 

background image

J.D. ROBB 

- Roarke, gdybym porzuciła cię dwadzieścia pięć lat temu, czy 

nadal byłbyś zły z tego powodu? 

Roarke uśmiechnął się i zmierzwił żonie włosy. 
- Trudno powiedzieć, ponieważ cały ten czas bym cię prze­

śladował i robił z twojego życia piekło. 

- Pytam poważnie. 
- Kto powiedział, że nie byłbym? - Wziął ją za rękę i poprowadził 

przez tłum. 

- Irytujesz mnie, wiesz. 

- Och, dobrze. Gdybyś złamała mi serce, starałbym się zebrać 

do kupy i odbudować swoje życie. Ale nigdy bym ciebie nie 

zapomniał. A o co chodzi? 

- Peabody ma pewną teorię dotyczącą miłości, miłości życia. 

Zastanawiam się nad tym. 

- Jeśli o to chodzi, to spokojnie mogę ci powiedzieć, że jesteś 

miłością mojego życia. 

- Żadnego całowania- syknęła, widząc, że mąż się do tego 

zabiera. - Jestem na służbie. Patrz, Michael Proctor. Uśmiecha się. 

Sprawdziłam jego finanse. Za ten uśmiech zapłacił fortunę, a mieszka 

w chlewie. Gawędzi z jakąś elegancką kobietą. Nie wygląda już na 

wstrząśniętego. 

- Rozmawia z Marcina, jedną z najważniejszych producentek 

w branży filmowej. Być może twój chłopczyk ma nadzieję na 

odmianę w karierze. 

- Jeszcze niecały tydzień temu wyłącznie teatr był jego życiem. 

Ciekawe. Zobaczmy, jak się miewa. 

Ruszyła w kierunku Proctora, obserwując jego reakcję, gdy ją 

dostrzegł. Szeroko otworzył oczy, głowa mu opadła, podobnie 

ramiona. Szybka zmiana, pomyślała. Od eleganckiego bawidamka 

do niepewnego siebie statysty i to w mgnieniu oka. Magia teatru. 

- Proctor. 

- Och, pani porucznik. Nie spodziewałem się tu pani. 

- Rozglądam się. - Umyślnie rozejrzała się dokoła. - Pode­

jrzewam, że Quim nie może oczekiwać takiego pożegnania. 

- Quim? Och. - Proctor zaczerwienił się, co być może było 

reakcją naturalną lub wywołaną sztucznie, ale tego nikt, oprócz 

samego aktora, nie mógł stwierdzić na pewno. - Nie, nie, nie 

192 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

przypuszczam. Richard był., był znany i szanowany przez tyle 

osób. 

- Które teraz z pewnością wznoszą w jego intencji toast -

pochyliła się, przyglądając się bąbelkom w kieliszku aktora -

najlepszym szampanem. 

- Draco na pewno cieszyłby się, wiedząc, że jego pogrzeb jest 

tak wystawny. - To zdanie padło z ust kobiety, którą Roarke 

nazwał Marcina. - Lubił luksus. - Spojrzała ponad ramieniem Eve 

i pojaśniała. - Roarke! Zastanawiałam się właśnie, czy cię tu 

spotkam. 

- Marcina. - Roarke zrobił krok do przodu i lekko ucałował 

kobietę w policzek. - Wspaniale wyglądasz. 

- Dzięki. Wspaniale się czuję. Dallas. - Kobieta obrzuciła Eve 

ostrym spojrzeniem. - Oczywiście. To musi być twoja żona. Wiele 

o pani słyszałam, pani porucznik. 

- Proszę mi wybaczyć - odezwał się Proctor. 

- Niech pan przeze mnie nie ucieka - rzuciła Eve do Proctora, 

ale ten już się zbierał. 

- Widzę przyjaciela - mruknął i zanurkował w tłum jak człowiek 

wyskakujący za burtę. 

- Domyślam się, że jest pani na służbie? - Marcina spojrzała na 

mundur Eve. - Prowadzi pani śledztwo w sprawie śmierci Richarda. 

- Zgadza się. Czy mogłaby pani powiedzieć mi, o czym roz­

mawiała pani z Proctorem? 

- Jest podejrzany? -Marcina ściągnęła usta i spojrzała w kierun­

ku, w którym oddali! się młody aktor. - Fascynujące. Mówiliśmy 

o interesach. Michael ma odpowiedni wygląd, wprost wymarzony 

do mojego nowego projektu. Rozważaliśmy możliwość jego przyjaz­

du na kilka dni do New Los Angeles. 

- I co? Jest zainteresowany? 

- Być może. Ale przede wszystkim zależy mu na sztuce, w której 

występuje obecnie. Bardzo pragnie zająć miejsce Richarda. Oczywiś­

cie nie powiedział tego na głos. Jest taktowny. Moi ludzie porozu­

mieją się z jego agentem i zobaczymy, co się da zrobić. Miał 

nadzieje, że teatr wkrótce znowu ruszy. 

193 

background image

J.D. ROBB 

Kiedy tylko Eve wydostała się na zewnątrz, zaciągnęła się 

mocno powietrzem przesiąkniętym dymem z powietrznych barów 

i ulicznym hałasem. Wolała to od przesłodzonych perfumami 

pomieszczeń Radio City. 

- Proctor wskakuje w buty Drąca, nim zwłoki zdążyły porządnie 

ostygnąć. 

- Wykorzystuje okazję - potwierdził Roarke. 

- Taaak. Tak jak wykorzystał ją zabójca. 

- Racja. - Przejechał palcem po policzku żony. - Mogę dzisiaj 

wrócić nieco później. Gdzieś koło ósmej. 

- W porządku. 

- Mam coś dla ciebie. 

- Przestań. - Gdy sięgnął do kieszeni, ona wepchnęła ręce do 

swoich. - To nie czas ani miejsce na prezenty. 

- Rozumiem. W takim razie chyba zatrzymam to dla siebie. 

Zamiast pudełka na biżuterię, którego się spodziewała, wyciągnął 

ogromny czekoladowy batonik. Szybko wyjęła dłonie z kieszeni 
i wyrwała baton z jego ręki. 

- A więc jednak - mruknął. 

- Kupiłeś mi baton. 

- Znam drogę do pani serca, pani porucznik. 

Zdjęła opakowanie i ugryzła słodki przysmak. 

- Zdaje się, że tak. Dzięki. 

- To nie obiad - przypomniał, mrużąc oczy. - Ale jeśli wy­

trzymasz, zjemy coś razem po moim powrocie do domu. 

- Jasne. Masz czym podjechać? 

- Przejdę się. Jest ładny dzień. - Chwycił jej twarz i pocałował, 

zanim zdążyła mu powiedzieć, żeby tego nie robił. 

Jedząc baton, patrzyła za odchodzącym mężem. I powiedziała 

sobie w duchu, że doskonale rozumie, co miała na myśli Peabody, 

mówiąc o miłości życia. 

ira uważnie oglądała nagranie z przesłuchania Kennetha 

Stilesa. Popijała przy tym herbatę, Eve krążyła po pokoju. Pięć 

minut później, a pani doktor byłaby już w drodze do domu. Eve 

złapała ją, gdy zamykała drzwi gabinetu. 

Teraz już z pewnością się spóźni. Ta myśl krążyła Mirze 

uporczywie w głowie, choć skupiona była głównie na nagraniu. Mąż 

zrozumie, zwłaszcza jeśli po drodze zahaczy o sklep i kupi mu jego 

ulubione lody. 

Już dawno nauczyła się sztuczek, które pozwalały jej utrzymywać 

równowagę między pracą a małżeństwem. 

- Tworzycie z Feeneyem doskonałą parę - skomentowała. -

Dobrze się rozumiecie. 

- Nic dziwnego, pracujemy razem już jakiś czas. - Eve miała 

ochotę pospieszyć panią psycholog, ale wiedziała, że nie należy 

tego robić. — Podejrzewam, że ćwiczy tę złą minę przed lustrem. 

Mira uśmiechnęła się. 

- Wyobrażam sobie. Ma takie łagodne rysy, że trzeba nie lada 

wysiłku, żeby przybrał groźny wyraz twarzy. Czy prawidłowo się 

domyślam, że nie wierzysz Stilesowi? Uważasz, że nie powiedział 

całej prawdy? 

- Czy ty się kiedykolwiek mylisz? 

- Czasami. Szukacie tej Anji Carvell? 

- Peabody tym się zajęła. 

- Stiles darzył ją i nadal darzy silnym uczuciem. Powiedziałabym, 

że spotkanie z nią stanowiło w jego życiu punkt zwrotny. Gdyby 

i dla niej tyle samo znaczył, przyszłaby do niego po tym, jak jej 

pomógł. Żyliby dalej długo i szczęśliwie. Ale... 

- Nie chciała go. 

195 

background image

J.P. ROBB 

-

 Albo nie kochała go aż tak, czuła się mało warta, poniżona, 

naznaczona. -Mira uniosła dłoń. -Mogą istnieć niezliczone powody. 

dla których Stiles i ta kobieta się nie zeszli. Nie znając jej, nie mogę 

powiedzieć nic pewnego. Ale ciebie interesuje stan emocjonalny 

i mentalny Slilesa, a nie jej. 

- Peabody wymyśliła, że la kobieta jest miłością jego życia 

i z tego względu nie mógł zupełnie stracić z nią kontaktu. 

- Sądzę, że Peabody się nie myli. Stiles opiekował się Anją, 

bronił jej. Poza tym jako aktor mógł mieć tęsknoty do stawiania 

siebie w roli bohatera, a swojej ukochanej w roli darny w potrzebie. 

Bardzo prawdopodobne, że nadal odgrywa tę sytuację. 

- To ona stanowi klucz do zagadki - mruknęła Eve. - Może nie 

najważniejszy, ale jednak jakiś. - Z rękami w kieszeniach zbliżyła 

się do okna gabinetu. Była dzisiaj przygnębiona i nie potrafiła 

powiedzieć z jakiego powodu. - Nie łapię tego - rzekła w końcu. -

Anja odtrąca Stilesa, sypia z innym, nie dość tego, zakochuje się 

w tym innym tak bardzo, że gdy on ją rzuca, próbuje popełnić 

samobójstwo. A Stiles nadal darzy ją uczuciem. Napada na Drąca, 

zostaje z tego powodu aresztowany, sąd obdziera go ze skóry. 

A jednak gdy mówi o niej po dwudziestu pięciu latach, nadal się 

rozkleja. Dlaczego nie jest na nią zły? Czy on mnie oszukuje? 

- Nie potrafię ci odpowiedzieć z całkowitą pewnością. To 

utalentowany aktor. Jednak na tym etapie powiedziałabym, że nie, 

nie oszukuje cię, przynajmniej jeśli chodzi o jego uczucie do tej 

kobiety. Ludzkie serce, Eve, to wielka zagadka, której nigdy do 

końca nie da się poznać. Stawiasz siebie w sytuacji tego człowieka. 

To jeden z twoich talentów, dzięki niemu jesteś dobra w tym, co 

robisz. Ale nie możesz do końca wejść do jego serca. Ty patrzyłabyś 

na tę kobietę i widziałabyś jej słabość. 

Mira napiła się herbaty, a Eve odwróciła się do niej. 

- Była słaba. Słaba i nierozważna. 

- f młoda, jak sądzę, ale to nic ma związku ze sprawą. Patrzysz 

na miłość w inny sposób, jesteś silna oraz gdzie indziej i w kim 

innym się zakochałaś. Twój ukochany, Eve, nigdy by cię nie zdradził 

ani nie zranił, ani, co najważniejsze, nie zawiódł. Akceptuje cię 

laką. jaka jesteś. Choć bardzo kochasz Roarke'a, to myślę, że 

nie rozumiesz, jak rzadkie i cenne jest to, co on ci daje. Stiles 

196 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

kochał i prawdopodobnie nadal kocha tylko wzobraźnię. Ty masz 

rzeczywistość. 

- Ludzie zabijają z obydwu powodów. 
- Tak. - Mira wyciągnęła dysk z nagraniem i podała go Eve. -

Prawda. 

C a ł a ta rozmowa o miłości oraz życiu zaszła Eve za skórę 

i sprawiła, że ogarnęło ją nieprzyjemne poczucie winy. Uzmysłowiła 

sobie, że każdy, kto wspominał jej związek z Roarkiem, podając 

go za wzór, mówił o tym, co on by zrobił dla niej, a czego nigdy 

by jej nie uczynił. 

Dotarło do niej, że jej wkład w małżeństwo nie dorównuje 

zaangażowaniu męża. 

Tak naprawdę nigdy niczego dla niego nie zrobiła. Nadal z trudem 

znajduje odpowiednie słowa, gesty, chwile na wyrażenie swojej 

miłości do niego. Roarke natomiast zachowuje się tak, jakby brał 

słowa z powietrza z taką samą łatwością i gładkością, z jaką 

pomnażał swoją fortunę. 

Postanowiła, że będzie bardziej się starać. Odstawi śledztwo na 

tylny, no może tylko na boczny tor i uczyni coś romantycznego. 

Postanowiła wrócić do domu, ale w obecnym stanie umysłu 

chciała za wszelką cenę uniknąć widoku Summerseta, więc dotarłszy 

na miejsce, wjechała samochodem do garażu. Potem, jak złodziej, 

wśliznęła się do domu jednym z bocznych wejść. 

Miała zamiar po raz pierwszy w życiu przygotować kameralną 

kolację. 

Przecież to nie musi być bardzo trudne - przekonywała samą 

siebie, wskakując pod prysznic. Skoro jest na tyle bystra, by 

prowadzić niebezpieczne akcje, ścigać psychopatów, krzyżować 

szyki przestępcom, to uda jej się coś tak prostego jak ładne nakrycie 

stołu. 

Wyszła spod prysznica i przeniosła się do komory suszenia. Nie 

poda kolacji w sypialni, postanowiła, ponieważ to by było jedno­

znaczne, a jej zależało na romantycznej atmosferze. A ta, jej 

zdaniem, potrzebuje subtelności. 

Wykorzysta jeden z saloników. 

197 

background image

J.D. ROBli 

Owiewana ciepłym powietrzem, tworzyła w myślach plan. 

Pól godziny później była zarazem zadowolona, jak i straszliwie 

zdenerwowana. W tym olbrzymim domu jest tyle pokoi, że nie była 

pewna, czy widziała już wszystkie. A w każdym jest mnóstwo 

rzeczy, Skąd ma wiedzieć, co będzie jej potrzebne. 

Świece, tak, ale kiedy sprawdziła na skanerze, czy są w domu, 

okazało się, że i owszem. Było ich całe mnóstwo różnych rodzajów 

w wielu miejscach. Bawiło ją myszkowanie po pokojach i unikanie 

Summerseta. 

Zdecydowała się na biały obrus, bo biel pasuje do wszystkiego. 

Aż dwadzieścia minut spędziła na ustalaniu menu, potem stanęła 

przed trudnym zadaniem dobrania zastawy. 

Doznała szoku, dokonując przeglądu serwisów obiadowych. 

Okazało się, że jej mąż posiada ponad pięćdziesiąt różnych 

kompletów. 

Co za maniak potrzebuje ponad pięciu tysięcy talerzy? 

Jej maniak, uprzytomniła sobie, a potem o mało nie zemdlała, 

rzuciwszy okiem na wykaz szkła do napojów. 

- Niemożliwe, to musi być jakaś pomyłka. - Zamierzała już 

nawet wybrać coś na chybił trafił, gdy w pokoju stanął Summerset. 

- Mógłbym się dowiedzieć, co pani robi? - zapytał. 

Gdyby na jej miejscu znajdowała się inna kobieta, zapewne 

przestraszona nagłym wejściem służącego, krzyknęłaby. Eve, choć 

z trudem, zdołała odgryźć się naprzykrzającemu się lokajowi. 

- Znikaj. Jestem zajęta. 

Summerset przeszedł obok niej, a za nim kot. 

- To widzę. Jeśli chce pani obejrzeć zasoby domu, proponuję 

przedyskutować to z Roarkiem. 

- Nie mogę, ponieważ go zabiłam, pozbyłam się ciała, a teraz 

chcę urządzić największą aukcję w całym wszechświecie i historii 

ludzkości. 

Dotknęła palcem przycisku z napisem Waterford, wzór Dublin, 

tylko dlatego, że Dublin był miastem, w którym Roarke się urodził. 

Potem ze złością spojrzała na kręcącego się koło niej służącego. 

- Idź sobie. 

Summerset, nie zwracając uwagi na jej ponaglenia, przyglądał się 

stojącemu na balkonie pod szklaną kopułą stołowi. Nie umknęło 

198 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

jego uwagi, że wyjęła irlandzki obrus, co - jego zdaniem - było 

bardzo trafnym wyborem, mimo że bardzo przypadkowym. Pasowały 

do niego wysokie i cienkie świece, których jeszcze z tuzin stało 

w pokoju. 

Galahad wskoczył na satynowe poduszki sofy. 

- Jezu Chryste, to tylko noże i widelce! - zawołała. 

Przerażenie pomieszane z frustracją, pobrzmiewające w jej głosie, 

sprawiło, że usta Summerseta zadrżały, układając się do uśmiechu. 

- Który serwis pani wybrała? 

- Nie wiem. Czy możesz stąd wyjść? To kameralne przyjęcie. 

Dotknął jej dłoni, zanim zdążyła dokonać wyboru. Sprawdził inne 

możliwości i wcisnął guzik oznaczający prostą zastawę. 

- Zapomniała pani o serwetkach. 

- Właśnie chcę je dobrać. 

Spojrzał na nią z politowaniem. Miała na sobie szlafrok i była 

nieumalowana. Włosy, ciągle mierzwione ze zdenerwowania, wy­

glądały jak ptasie gniazdo. 

Niemniej Summerset doceniał starania Eve. Był nawet zachwycony 

jej gustem. Choć stół prezentował się niekonwencjonalnie, to jednak 

sprawiał urocze wrażenie. 

- Gdy się urządza przyjęcie - stwierdził, patrząc na nią z góry -

trzeba pamiętać o różnych dodatkach. 

- A co ja tu robię? Gram sobie w Space Attack? Gdybyś jednak 

zechciał się oddalić, miałabym szansę skończyć. 

- Brakuje kwiatów. 

- Kwiaty? - Żołądek opadł jej do stóp. - Wiem. - Nie zamierzała 

pytać. Raczej wolałaby odgryźć sobie język. 

Przez jakieś dziesięć sekund po prostu wpatrywali się w siebie. 

Summerset współczuł Eve, chociaż wmawiał sobie, że wykonuje 

po prostu obowiązki majordomusa. 

- Proponuję róże, odmianę Royal Silver. 

- Domyślam się, że je mamy. 

- Tak, mogą być dostępne. Przyda się także muzyka. 
Eve czuła, że zaczynają jej się pocić dłonie. Poirytowana, wytarła 

je w szlafrok. 

- Miałam właśnie coś zaprogramować. 

- Domyślam się, że zechce się pani przebrać do kolacji. 

199 

background image

J.D. ROBB 

- Cholera! - Westchnęła i spojrzała gniewnie na kota, który 

spoglądał na nią tym samym wzrokiem co służący. Wydawało jej 

się, że w oczach zwierzęcia dostrzega kpinę. 

- Przypominam, że urządzanie takich przyjęć należy do moich 

obowiązków. Jeśli pójdzie pani założyć na siebie coś więcej... ja 

zajmę się resztą. 

Już otworzyła usta, żeby wyrazić zgodę. Zaraz jednak potrząsnęła 

przecząco głową. 

- Nie, muszę sama to zrobić. W tym cała rzecz. - Potarła czoło. 

Zaczynała ją boleć głowa. Wspaniale, 

Twarz Summerseta pozostała surowa i zimna, ale w środku był 

miękki jak galareta. 

- W takim razie radzę się pospieszyć. Roarke wraca za godzinę. 

Będzie jej potrzebna, myślał, wychodząc, każda minuta z tej 

godziny. 

rioarke, wracając do domu, myślał o interesach. Na ostatnim 

zebraniu tego dnia roztrząsana była sprawa kombinatu tekstylnego, 

który zamierzał kupić. 

Firma była prowadzona niedbale, a on nie potrafił współczuć 

niedbaluchom. Dlatego właśnie jego początkowa propozycja ceny 

była obraźliwie niska. 

Zastanawiało go jednak, dlaczego negocjator strony przeciwnej 

nie sprawiał wrażenia nawet w małej części tak obrażonego jak 

powinien. Roarke postanowił przed dokonaniem następnego kroku 

zebrać więcej informacji na temat firmy. 

Już teraz spodziewał się kłopotów z jedną z filii kombinatu, 

umieszczoną poza planetą. Może warto najpierw wybrać się tam 

i zobaczyć. 

Kiedyś po prostu by tam pojechał. Jednak w ciągu ostatniego 

roku coraz mniej ochoczo opuszczał dom, nawet na krótko. 

Z pewnym rozbawieniem pomyślał, że się zakorzenił. 

W drodze do swojego gabinetu zatrzymał się przy biurze Eve, 

ale, co go zaskoczyło, stwierdził, że jej tam nie ma, choć spodziewał 

się, że zastanie żonę po uszy pogrążoną w pracy. Ciekawość kazała 

mu odłożyć własne sprawy i przejść do domowego skanera. 

200 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Gdzie jest Eve? 

Eve znajduje się saloniku numer cztery, trzecie piętro, południowe 

skrzydło. 

- Co, u diabła, ona tam robi? 

Czy mam włączyć monitor?

 • 

- Nie, sam tam pójdę. 

Dotychczas nie zapuszczała się w tamte rejony domu, chyba że 

ją do tego namawiał, kusił albo zaciągał podstępnie. 

Pomyślał, że byłoby miło zjeść tam wspólnie kolację, zrelaksować 

się przy butelce wina i otrząsnąć z całego dnia pracy. 

Postanowił namówić do tego żonę. 

Myśląc o tym, wszedł do pokoju. Gdyby patrzyła w jego kierunku, 

miałaby okazję przyłapać go w jednym z niewielu momentów, gdy 

zdumienie odbierało mu mowę. 

W pokoju paliło się tuzin białych świec, a ich zapach mieszał się 

z delikatnym aromatem róż. Na stole lśniły kryształowe kieliszki 

i srebrne sztućce, cicho rozbrzmiewała romantyczna muzyka. 

Na środku saloniku stała Eve ubrana w elektryzującą czerwoną 

suknię, spływającą w dół jej szczupłego ciała niczym pożądliwe 

dłonie kochanka. Miała nagie ramiona. 

Twarz jej płonęła, oczy błyszczały, gdy zdejmowała metalową 

obwódkę z butelki szampana. 

- Przepraszam. - Zobaczył, że jej śliczne ramiona drgnęły. -

Szukam swojej żony. 

Eve poczuła lekkie kręcenie w żołądku, ale odwróciła się 

i uśmiechnęła. Patrząc na męża, myślała, że jego twarz stworzona 

jest do oglądania przy świetle świec. 

- Cześć. 

- Witam. - Podszedł do niej, rozglądając się po pokoju. - Co to 

wszystko znaczy? 

- Kolacja. 

- Kolacja - powtórzył i zmrużył oczy. - Co zrobiłaś? Nie 

zraniłaś się? 

- Nie. - Nadal się uśmiechając, wyciągnęła korek, szczęśliwa, 

że szampan nie strzelił, jak się obawiała. 

Roarke ze zmarszczonym czołem patrzył, jak żona rozlewa go 

do kryształowych kieliszków. 

201 

background image

J.D. ROBB 

- No dobrze, czego chcesz? 

- O co ci chodzi? 

- Potrafię rozpoznać, gdy ktoś zastawia na innie zasadzkę. Czego 

potrzebujesz? 

Eve poczuła, że zadrżały jej usta. Z trudem się uśmiechała, 

najchętniej w tym momencie zakpiłaby z niego. Trzymając się 

planu, który starannie ułożyła, podała mężowi kieliszek. 

- Czy nie mogę przygotować miłej kolacji, nie mając w zanadrzu 

ukrytych zamiarów? 

Roarke milczał, a po chwili zastanowienia powiedział: 

- Nie. 

Odstawiła butelkę na stół ze złowieszczym stuknięciem. 

- Posłuchaj, to tylko kolacja. Nie chcesz jeść, w porządku. 

- Nie powiedziałem, że nie chcę jeść. - Poczuł, że się uper-

fumowala. I dostrzegł, że pomalowała usta oraz oczy. Wyciągnął 

rękę do diamentowego wisiorka w kształcie Izy, który jej podaro­

wał. - Co ty knujesz, Eve? 

Tego było jej za wiele. 

- Nic. Zapomnij o wszystkim. Nie wiem, co mnie naszło. To 

oczywiste, że na chwilę straciłam rozum. Nie, na dwie męczące 

głupie godziny. Tyle właśnie zajęło mi przygotowanie tego przyjęcia, 

które okazało się fiaskiem. Idę do pracy. 

Złapał ją za rękę, zanim zdążyła przejść obok niego, i wcale się 

nie zdziwił, widząc w jej oczach wściekłość, Ale nie spodziewał 

się, że dostrzeże w nich też ból. 

- Nie sądzę. 

- Słuchaj, kolego, lepiej zabierz rękę. 

- Ach, oto moja żona. Przez chwilę sądziłem, że zastąpił cię 

android. To mnie zmyliło. 

- Założę się, że wydaje ci się, że jesteś bardzo dowcipny. 

- Myślę, że cię zraniłem i przykro mi z tego powodu. - Musnął 

ją ustami w czoło, gorączkowo szukając w myślach wyjaśnienia 

sytuacji. - Czy zapomniałem o jakiejś okazji? 

- Nie, nie. - Odsunęła się. - Nie - powtórzyła i poczuła się 

idiotycznie. - Po prostu chciałam coś dla ciebie zrobić. Coś ci dać. 

A ty patrzysz na mnie tak, jakbym zwariowała. Sądzisz, że tylko 

ty potrafisz dawać? Cóż, masz rację. Kilkakrotnie miałam ochotę 

202 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

zastrzelić się z własnego pistoletu, żeby tylko umknąć tej męczarni. 

Och, pieprzę to. 

Znowu podniosła kieliszek i podeszła do szerokiego, łukowatego 

okna, 

Roarke zamrugał, po czym podjął się delikatnego zadania 

ukojenia żony. 

- Jest pięknie. Ty także jesteś piękna, Eve. 

- Och, przestań. 

- Eve... 
- Tylko dlatego, że nie robię dla ciebie różnych rzeczy, nie 

poświęcam na nie czasu, nie myślę o nich, nie znaczy wcale, że 

cię nie kocham. Kocham cię. - Odwróciła się, ale na jej twarzy 

trudno było mimo wszystko znaleźć miłość. Znowu wpadła 

w furię. - Ty jesteś osobą, która robi te rzeczy, mówi, daje... -

zgubiła się na chwilę. - Po prostu dajesz. Chcę dać ci coś 

w zamian. 

Jest piękna. Zraniona i zła, ogarnięta pasją i wściekła, jest 

najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widział. 

- Twój widok odbiera mi dech - mruknął. 

- Cały czas mam w głowie tę całą sprawę z miłością życia. 

Morderstwo, zdrada, wściekłość. 

- Przepraszam? 

- Nieważne. - Zamilkła i wzięła głęboki oddech. - W ciągu kilku 

ostatnich dni ludzie mówili różne rzeczy, które utkwiły mi w głowie. 

Czy skoczyłbyś dla mnie pod maksibus? 

- Oczywiście. Nie jeżdżą zbyt szybko. 

Roześmiała się, co sprawiło mu wielką ulgę. 

- Powiedziałam to samo. Och, do diabła, wszystko poplątałam. 

Wiedziałam, że tak będzie. 

- Nie, to wszystko moja wina. - Podszedł do niej i wziął ją za 

rękę. - Czy kochasz mnie na tyle, by dać mi jeszcze jedną 

szansę? 

- Może. 
- Kochana Eve. - Uniósł jej dłoń do ust. - To, co zrobiłaś, bardzo 

dużo dla mnie znaczy. A ty znaczysz dla mnie wszystko. 

- Widzisz, jak ty to robisz. Słowa same płyną ci z ust. 

Przesunął palcami po wgłębieniu w jej ramieniu. 

203 

background image

J.D. ROBB 

- Podoba mi się ta suknia. 

Dobrze, pomyślała, że nie widział jej paniki, gdy otworzyła szafę. 

- Uznałam, że będzie odpowiednia na tę okazję. 

- I jest. Jest bardzo odpowiednia. -Podniósł jej kieliszek, potem 

swój. - Spróbujmy jeszcze raz. Dziękuję. 

- Cóż, chciałabym powiedzieć, że nie ma za co, ale byłoby to 

jedno wielkie kłamstwo. Wytłumacz mi tylko jedną rzecz. Po co ci 

tyle serwisów obiadowych? 

- Nie przesadzaj, nie mam ich aż tylu. 

- Wcale nie przesadzam. 

- No cóż, nigdy nie wiadomo, kto się pojawi na kolacji, prawda? 

- Włączając w to całą populację Nowej Zelandii? - Upiła łyk 

szampana. - Ojej, wypadłam z planu. 

- Mamy jakiś plan? 

- Tak. No wiesz, drinki, kolacja, rozmowa. Bla, bla. Wszystko 

kończy się tym, że cię upijam i uwodzę. 

- Podoba mi się taki koniec. Ponieważ o mały włos zniweczyłbym 

twoje starania, teraz nie pozostaje mi nic innego, jak przynajmniej 

z tobą współpracować. - Sięgnął po butelkę, ale Eve położyła mu 

rękę na ramieniu. 

- Zatańczmy. -Przesunęła dłonie na jego szyję. -Blisko. I wolno. 

Objął ją. Zaczęli się lekko kołysać. Gdy miękkie usta żony 

dotknęły jego ust, ogarnęło go wzruszenie i poczuł pierwsze igiełki 

pożądania. 

- Uwielbiam twój smak - powiedział ochrypłym ciepłym gło­

sem. - Zawsze mam ochotę na więcej. 

- Bierz. 

Ale kiedy chciał dalej ją całować, odwróciła głowę, 

- Powoli - powtórzyła. - Tak też będę się z tobą kochała. -

Powędrowała ustami w stronę jego ucha.  - T o będzie niemal tortura. 

Wsunęła palce w jego włosy i pociągnęła głowę do tyłu, aż 

spotkali się wzrokiem. W oczach miał namiętność i pożądanie. 

- Chcę, żebyś wymawiał moje imię, gdy będziemy się kochali. -

Znowu przemknęła ustami po jego ustach, odsunęła głowę, czując, 

że ciało męża pręży się jak strzała. - Tak, żebym wiedziała, że dla 

ciebie w tym momencie istnieję tylko ja. A dla mnie tylko ty. Ty 

jesteś wszystkim. 

204 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Tym razem poddała się pocałunkowi. Zwarli się w gorącym 

tańcu ust i języków. Usłyszała jęk męża, najpierw cichy, potem 

coraz głośniejszy. Dołączyła do niego. Pozwoliła sobie na drżenie, 

na ból, potem nagle, na sekundę przed poddaniem się, odsunęła się. 

- Eve. 

Słysząc jego napięty głos, ucieszyła się. Sięgnęła po kieliszki. 

- Spragniony? 

- Nie. - Wyciągnął do niej ręce, ale umknęła mu, podsuwając 

za to kieliszek. 

- A ja tak. Napij się. Chcę, żeby szampan uderzył ci do głowy. 

- Ty uderzasz mi do głowy. Pozwól mi mieć ciebie. 

- Pozwolę. Po tym jak ja wezmę ciebie. - Podniosła małego 

pilota i wcisnęła kilka przycisków. Boczna ściana rozsunęła się. 

Ukazało się łoże wyściełane poduszkami. - Tu właśnie cię wezmę. 

W końcu. 

Upiła łyk szampana, przyglądając się mężowi znad brzegu 

kieliszka. 

- Nie pijesz. 

- Zabijasz mnie. 

Zachwycona roześmiała się. 

- Będzie jeszcze gorzej. 
Podniósł szampana, wypił, potem odstawił kieliszek. 

- Wielki Boże. 

Podeszła i zrzuciła z jego ramion marynarkę. 

- Kocham twoje ciało - mruczała, powoli odpinając guziki 

koszuli. - Dzisiejszej nocy poświecę dużo czasu na cieszenie 

się nim. 

Była w siódmym niebie, widząc, że udało jej się sprawić, by silny 

mężczyzna drżał. Czuła jego roztańczone mięśnie, gdy przesuwała 

palec w dół po piersi do spodni. 

Zamiast jednak je rozpiąć, uśmiechnęła się. 

- Lepiej usiądź. 

Czuł, że pulsująca gorączkowo krew porozrywa mu zaraz ciało. 

Z wielkim wysiłkiem bronił się przed pożądaniem, które kazało mu 

pochwycić żonę, paść z nią na podłogę i dać upust wielkiemu 

pragnieniu. 

- Nie, nie tutaj - powiedziała, podnosząc jego dłoń, którą lekko 

205 

background image

J.D. ROBB 

uścisnęła. - Nie sądzę, żebyś po tym, jak z tobą skończę, był w stanie 

przejść przez pokój. 

To nie szampan sprawił, że wydało mu się, że jego głowa pływa. 

Szedł wolno przez pokój za Eve. Pchnęła go, żeby usiadł na brzegu 

łóżka, potem uklękła przed nim i wolno przesunęła rękami po jego 

nogach. Zdjęła mu buty. 

Wstała. 

- Przyniosę wina. 

- Nie interesuje mnie wino. 

Odeszła, rzucając mu przez ramię rozbawione spojrzenie. 

- Będzie, gdy zacznę zlizywać je z ciebie. 

Napełniła dwa kieliszki, po czym przyniosła je do łóżka i postawiła 

obok na małym stoliku. Potem, przyglądając się mężowi złotymi 

od światła świec oczami, zaczęła zdejmować z siebie suknię. 

Dziwił się, że jego ciało jeszcze nie wybuchło. 

- Chryste. Jezu Chryste. 

Mówił z irlandzkim akcentem, co zdarzało się, gdy był zły albo 

podniecony. To wystarczyło, by Eve nie żałowała nawet sekundy 

przygotowań. 

Czerwona bielizna podniecająco kontrastowała z jej jasną skórą. 

Ze skąpego koronkowego staniczka wyłaniały się pełne piersi. Na 

nogach miała bezbarwne błyszczące pończochy przytrzymywane na 

udach figlarnymi podwiązkami. 

Gdy suknia opadła na ziemię, odsunęła ją od siebie nogą. 

- Myślałem, że najpierw zjemy- rzucił, patrząc na nią nie­

przytomnie. 

- To... może poczekać. - Przysunęła się i ustawiła między jego 

nogami. - Chcę, żebyś mnie dotknął. 

Chociaż dłonie płonęły mu od pragnienia pochwycenia jej, jednak 

opanował się i przesunął nimi lekko po zarysie jej ciała. 

- Nie katuj mnie, Eve. 

- Nie ruszaj się. - Pochyliła się i dotknęła ustami jego ust. 

Wiedziała, że nie poruszy się, że pozwoli jej na inicjatywę. 

I ponieważ była tego pewna, dała mu wszystko, co miała. 

Położyła się obok niego na łóżku oblana migotliwym światłem świec, 

których ciepło wydobywało silny aromat róż. Delikatnie, z miłością 

zaczęła pieścić męża dłońmi i ustami. Chciała dać mu siebie całą. 

206 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

A on jej oddawał. Rewanżował się długimi namiętnymi pocałun­

kami, które rozgrzewały krew. 

Łóżko falowało pod nimi. 

Przekręciła się na bok i odsunęła. 

Potem usiadła okrakiem na mężu, podniosła kieliszek z szampanem 

i wylała go cienką strużką na jego pierś. Zaczęła zlizywać trunek. 

Poczuł, że oddech zaczyna palić mu gardło, wzrok mu się zamglił. 

Szczupłe ciało żony wiło się po nim, a jej usta doprowadzały go 

na skraj szaleństwa. 

W tym momencie stracił nad sobą kontrolę. Chwycił za jedwabny 

stanik i pociągnął. Trzask pękającego materiału zmieszał się z jego 

jękiem. Wziął żonę w ramiona. 

Eve odchyliła głowę, dysząc ciężko i drżąc na całym ciele. Jak 

przez mgłę słyszała męża, który mówił coś ochryple w swoim 

ojczystym języku. Przycisnął twarz do jej twarzy, poczuła na skórze 

jego gorący oddech. 

- Potrzebuję cię. Eve. Potrzebuję. 

- Wiem. - Jak kojący balsam oblała ją fala czułości. Wzięła 

w ręce jego twarz i uniosła ją. Ich usta się spotkały, miękkie, 

szepczące. - I niech się to nigdy nie zmienia. 

Miała w oczach łzy. Światło świec pochwyciło ich błysk. 

Przyciągnął ją do siebie, scałowując łzy. 

- Eve... 

- Nie, ja powiem pierwsza. Tym razem pozwól mi pierwszej to 

powiedzieć. Kocham cię. Zawsze będę cię kochać. Bądi ze mną -

mruczała, biorąc go w siebie. - Och, zostań ze mną. 

Owinęła nogi wokół bioder męża, unosząc się i dopasowując do 

jego rytmu. Potem jego ręce zamknęły się na jej dłoniach. Spojrzeli 

sobie w oczy. 

Widziała, że jego wzrok mętnieje, i usłyszała swoje imię. Na jej 

ustach pojawił się ciepły uśmiech szczęścia. 

background image

15 

Leżała rozciągnięta na brzuchu. Roarke wiedział, że Eve 

przyjmuje taką pozycję, gdy jest w pełni zaspokojona. Ułożył się 

więc obok niej, popijając resztki szampana, wodząc bezmyślnie 

palcem po jej plecach. 

- Daję ci jeszcze półtorej godziny. 

- Och, ona żyje. 

Odwróciła leniwie głowę w stronę męża. 

- Wyglądasz na bardzo zadowolonego z siebie. 

- Bo tak się składa, kochana Eve, że rzeczywiście jestem z siebie 

bardzo zadowolony. 

- Ale to wszystko było moim pomysłem. 

- Zgadza się. Było wspaniale. Czy ryzykuję życie, pytając, co 

cię zainspirowało? 

- Cóż... -Wygięła kark pod jego palcem. -Kupiłeś mi czekolado­

wy batonik. 

- Przypomnij mi, żebym zamówił jutro całą ciężarówkę. 

- To by nas zabiło. - Podciągnęła się na kolana i odrzuciła do 

tyłu włosy. Wyglądała na spokojną i zadowoloną. 

- Zaryzykuję. 

Ze śmiechem pochyliła się i oparła swoje czoło o jego. 

- Powiem jeszcze jedną bzdurę. Dzięki tobie czuję się szczęśliwa. 

Zaczynam się do tego przyzwyczajać. 

- Uwielbiam, gdy mówisz takie bzdury. 

- Chyba powinniśmy coś zjeść. 

- Jasne. Grzechem byłoby nie skosztować tego, co z takim 

trudem ugotowałaś. 

Zmrużyła oczy. 

208 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Czy to docinek? 

- Ależ skąd. Co jemy? 

- Mnóstwo rzeczy o dziwnych i wytwornych nazwach. 

- Mniam. 

- Wybrałam je z menu, co znaczy, że je lubisz, bo inaczej nie 

umieściłbyś ich w spisie. - Ześliznęła się z łóżka i naga stała na 

środku salonu, rozglądając się dokoła. - Domyślam się, że nie ma 

tu szlafroków. 

- Obawiam się, że nie. - Zaczął szperać między rozrzuconymi 

prześcieradłami i poduszkami i po chwili podniósł do góry jej 

poszarpaną bieliznę. - Mogłabyś to założyć. 

- Nieważne. - Podniosła z ziemi suknię. 

- Na nagie ciało? No, no, rozbudzasz mój apetyt. 

- Nie sądzę, żebyś znalazł siły na następną rundę. - Widząc, że 

mąż się uśmiecha, pomyślała, że jednak rozsądniej będzie zejść mu 

z pola widzenia. 

IM ie potrafiła wypowiedzieć połowy nazw potraw, które wkładała 

do ust, co nie przeszkadzało jej rozkoszować się ich smakiem. 

- Powiedz jeszcze raz, jak to się nazywa? 

- Fruil de le mer a la parisienne. 

- Podejrzewam, że gdyby to danie zostało nazwane po prostu 

owoce morza w sosie, straciłoby na swojej wykwintności. 

- Z pewnością. - Dolał jej wody do szklanki. - Pani porucznik? 

- Tak? 

- Widzę, że usilnie się stara pani nie myśleć o pracy. Może 

jednak opowiesz mi, co się dzisiaj wydarzyło. 

Wbiła widelec w krewetkę. 

- Pojawił się nowy trop związany... - zaczęła i zaraz przerwała, 

połykając resztę zdania. -Nie, najpierw ty opowiedz mi, co zdarzyło 

się u ciebie w pracy. 

- U mnie? - zapytał zdumiony. 

- Tak, co dzisiaj robiłeś, jak ci poszło... 

- Jeśli masz ochotę - mruknął i wzruszył ramionami. - Za­

jmowałem się reorganizacją finansową. 

- Co to znaczy? 

20.9 

background image

J.D. ROBB 

- Kupiłem akcje, które potaniały, sprzedałem tych kilku przed­

siębiorstw, które uznałem, że się przeżyły, przestudiowałem dzienną 

analizę niektórych firm i odpowiednio zareagowałem. 

- Miałeś więc wiele pracy. 

- Sporo, przynajmniej do południa, gdy wróciłem do swojego 

biura. - Ciekaw był, ile czasu minie, nim oczy żony zamgli 

znudzenie. - Przeprowadziłem holograficzną konferencję, dotyczącą 

ośrodka Olympus. Niestety wydatki przekroczyły założone i plano­

wane pięć procent. Udało mi się jednak, po dokonaniu szczegółowej 

analizy projektu, znaleźć słabe punkty, co pomoże mi wprowadzić 

poprawki. 

Spojrzał na Eve i w myślach dat jej jeszcze sześćdziesiąt sekund, 

nim ziewnie. 

- Potem kupiłem ci batonik. 

- Ta część mi się podoba. 

Odłamał kawałek bułki i posmarował masłem. 

- Eve, czy wyszłaś za mnie dla moich pieniędzy? 

- Jakbyś zgadł. I lepiej, żeby w tym względzie nic się nie 

zmieniło, bo zostaną ci po mnie tylko fotografie. 

- Twoja szczerość mnie wzrusza. 

Uśmiechnęła się. 
- Zdaje się, że skończyliśmy już rozmawiać na temat twoich zajęć. 

- Zdaje się. Co u ciebie? Co to za nowy trop? 

- Miłość. Przynajmniej w jej stronę kierują się wszystkie 

sygnały. - Kończąc posiłek, Eve przekazywała mężowi nowości. 

- Mówisz, że Kenneth Stiles napadł na Drąca i tak go pobił, że 

ten znalazł się w szpitalu. - Roarke przechylił głowę na bok. -

Ciekawe, prawda, gdy się porówna tych dwóch mężczyzn. Draco 

był wyższy, mocniej zbudowany i, jak się wydaje, silniejszy. Czy 

Stiles poniósł jakieś szkody? 

- Nic mi o tym nie wiadomo. Ale też się nad tym zastanawiałam. 

Chyba że Stiles był tak wściekły, że zniewieściały Draco, mimo 

przewagi fizycznej, nie mógł sobie z nim poradzić. 

- I ta wściekłość kosztowała Stilesa kilka milionów dolarów. 

- A na dodatek dziewczyna i tak z nim nie została. 

- Anja. 

- Peabody znalazła w mieście wielu Carvellów. Przedział wie-

210 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

kowy się nie zgadza, więc poszerzamy obszar poszukiwań. Coś mi 

mówi, że to właśnie u tej dziewczyny znajdziemy odpowiedzi na 

kilka istotnych dla nas pytań. 

- Cherchez lafemme. 

- Co? 

- Odszukaj tę kobietę - przetłumaczył. 

Uniosła szklankę z myślą o wzniesieniu toastu. 

- Możesz na to liczyć. 

Przemiana zajęła mu sporo czasu, ale zdecydował się na nią, 

ponieważ był pewien, że jest obserwowany. Zamknięty w garderobie 

w swoim mieszkaniu zmienił sobie kolor oczu, kształt nosa, szczęki, 

nawet odcień skóry. Nakrył włosy gęstą peruką. Był teraz brunetem. 

Próżność nie pozwoliła mu wybrać siwizny, nie chciał patrzeć na 

swój wizerunek postarzałego człowieka. 

Dodał cienkie wąsiki i małą bródkę. 

Charakteryzacja, mimo drążącego go strachu, nie stanowiła dla 

niego problemu. Przeistaczał się już w tak wiele postaci, że ten 

proces był dla niego tak samo naturalny jak zakładanie kapci po 

długim dniu. 

Pod koszulę na ramiona i piersi włożył specjalne poduszki, przez 

co wyglądał na bardziej umięśnionego, niż był w rzeczywistości, po 

czym założył zwykły czarny garnitur. Buty na podwyższonych 

obcasach dodały mu przynajmniej kilka centymetrów wzrostu. 

Spokojnie przyjrzał się rezultatowi w długim potrójnym lustrze, 

szukając jakichś śladów Kennetha Stilesa. Po raz pierwszy od ponad 

godziny pozwolił sobie na lekki uśmiech. 

Czując przypływ energii, co zdarzało się zawsze, gdy stawał się 

kimś innym, odwrócił się na pięcie i wyszedł na spotkanie z kobietą, 

którą kochał przez całe życie. 

i\azała mu na siebie czekać. Jak zawsze. Wybrał mały nostal­

giczny klub, który wyszedł dawno z mody, ale w którym można 

było posłuchać jazzu, właściciele nie wtrącali się do gości, a drinki 

podawano szybko. 

211 

background image

J.D. ROBB 

Popijając dżin, przeglądał zniszczony tomik sonetów Szekspira. 

To był ich sygnał. 

Podarowała mu go wiele lat temu. Przyjął prezent, mając go za 

wyraz miłości, a nie przyjaźni, jak chciała ona. Nawet wtedy, gdy 

już pojął swój błąd, nie przestał cenić podarunku. Tak jak nigdy 

nie przestał cenić jej. 

Oczywiście okłamał policję. Nigdy nie zerwał z nią kontaktów, 

wiedział, gdzie jest, co robi. A co do ich znajomości, to przybrała 

ona inną formę. Stał się powiernikiem i przyjacielem swojej 

ukochanej. 

Przez lata przyzwyczaił się do tej roli i ją zaakceptował. 

Jednak kiedy wśliznęła się za stolik i wyciągnęła do niego dłoń 

na przywitanie, serce mu podskoczyło. 

Zmieniła uczesanie. Miała teraz wspaniałą burzę palonych rudych 

loków. Przypomniał sobie, jak delikatna jest w dotyku jej jasna, 

prawie złota skóra. Jej oczy miały tajemniczą głębię, były poważne 

i skupione. Ale uśmiechała się do niego, choć z niewielkim wahaniem. 

- A więc nadal ją masz? - mówiła cicho i miękko z lekkim 

francuskim akcentem. 

- Tak, nadal, Anja. - Zacisnął palce na jej dłoni, potem z roz­

mysłem rozluźnił uścisk. - Zamówię ci coś do picia. 

Odchyliła się, przyglądając się mu, czekając, aż da znak kelnerowi 

i zamówi dwa kieliszki białego wina. 

- Nie zapomniałeś. 

- Dlaczego miałbym zapomnieć? 

- Och, Kenneth. - Na chwilę przymknęła oczy. - Chciałabym, 

żeby wszystko ułożyło się inaczej. Mogło być inaczej. 

- Przestań. - Powiedział to ostrzej, niż zamierzał. Przeszłość 

nadal wywoływała w nim ból. - Musimy oprzeć się żalowi. 

- Nie sądzę, żeby kiedykolwiek nam się to udało. - Westchnęła. -

Więcej niż połowę mojego życia spędziłam pogrążona w żalu 

z powodu Richarda. 

Nie odzywał się, dopóki kelner nie przyniósł wina, a ona nie 

upiła pierwszego łyka. 

- Policja myśli, że to ja go zabiłem. 

Jej oczy stały się wielkie, zadrżała dłoń, w której trzymała 

kieliszek. 

212 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Nie! To niemożliwe. Absurdalne. 

- Wiedzą, co się wydarzyło dwadzieścia cztery lata temu. 

- Jak to? - Sięgnęła ręką do jego dłoni i ścisnęła ją mocno. -

Co wiedzą? 

- Spokojnie. Wiedzą o napadzie, moim aresztowaniu i rozprawie 

sądowej. 

- Ale jak to możliwe? To się zdarzyło tak dawno, a szczegóły 

sprawy zostały utajnione. 

- Eve Dallas. Porucznik Dallas - powiedział z pewną goryczą 

i podniósł kieliszek. - Jest nieustępliwa. Udało jej się odtajnić dane. 

Zabrali mnie na przesłuchanie i tam przygwoździli. 

- Och, Kenneth, Kenneth, mon cher. Tak mi przykro. To musiało 

być potworne. 

- Policja uważa, że przez cały ten czas hodowałem w sobie urazę 

do Richarda. - Roześmiał się krótko. - Zdaje się, że się nie mylą. 

- Ale go nie zabiłeś. 

- Nie, ale oni dalej grzebią w przeszłości. Musisz być przy­

gotowana. Musiałem im powiedzieć, dlaczego zaatakowałem Ri­

charda. Musiałem podać twoje nazwisko. - Widząc, że krew 

odpłynęła jej z twarzy, pochylił się i pochwycił obie jej dłonie. -

Anja - odezwał się z naciskiem - powiedziałem im, że straciłem 

z tobą kontakt, że nie widzieliśmy się przez wszystkie te lata. 

Że nie wiem, jak cię odnaleźć. Powiedziałem im też, że Richard 

cię uwiódł, a gdy był pewien, że się w nim zakochałaś, porzucił 

cię, a ty próbowałaś odebrać sobie życie. To wszystko, co im 

powiedziałem. 

Westchnęła cicho, przybita, i spuściła głowę, 

- Nadal się tego wstydzę. 

- Byłaś młoda, miałaś złamane serce. Przeżyłaś. Anja, przykro 

mi. Spanikowałem. Ale prawdą jest też, że musiałem coś im dać. 

Myślałem, że to wystarczy, ale potem zdałem sobie sprawę, że ona 

na tym nie skończy. Dallas będzie szukała dalej, grzebała, aż cię 

znajdzie. Dowie się reszty. 

Kobieta uspokoiła się nieco i pokiwała głową. 

- Anja Carvell już raz zniknęła. Mogę sprawić, że znowu nikt 

nie będzie w stanie mnie odnaleźć. Ale to nie ma sensu. Spotkam 
się z nią. 

213 

background image

J.D. ROBB 

- Nie wolno ci, na Boga. 

- Muszę. Czy nadal będziesz mnie ochraniał? - zapytała cicho. -

Kenneth, nie zasługuję na ciebie. Nigdy nie zasługiwałam. Poroz­

mawiam z nią, wyjaśnię, co się zdarzyło, jaka była w tym twoja 

rola - dodała. 

- Nie chcę, żebyś została w to wszystko wplątana. 

- Mój drogi, nie zatrzymasz tego, co zaczął Richard dawno 

temu. Jesteś moim przyjacielem i zamierzam chronić to, co jest 

moje. Cokolwiek by mi groziło- dodała, a jej oczy nabrały 

twardszego wyrazu. - Jakiekolwiek miałyby mnie czekać konsek­

wencje. 

IVI usi być coś więcej. 

Roarke pogładził gołe pośladki Eve. 

- No, jeśli nalegasz. 

Uniosła głowę. 

- Nie mówiłam o seksie. 

- Och, jaka szkoda. 

Udało mu się ponownie zerwać z niej czerwoną suknię, a potem 

nastąpiło to, co zawsze. Teraz leżała na nim, ciepła i rozluźniona. 

Ale nagle postanowiła się poderwać. 
- Oni wszyscy go nienawidzili. - Uniosła się, a Roarke mógł 

przyglądać się bardzo przyjemnemu widokowi; jej nagim i jędr­

nym piersiom. - Albo przynajmniej go nie lubili. Może się go 

bali - zastanawiała się. - Nikt z tej grupy nie był szczególnie 

przygnębiony z powodu jego śmierci. Kilku aktorów grało ze 

sobą już wcześniej. Mają wspólną historię, powiązania, koneksje. 

Z Drakiem, ze sobą nawzajem. Może to była więcej niż jedna 

osoba. 

- Morderstwo w Orient Ekspresie. 

- Co to? Jakaś azjatycka firma przewozowa? 

- Nie, kochanie, to inna sztuka autorstwa pani Christie. Pewien 

mężczyzna zostaje zamordowany w łóżku, w wagonie sypialnym. 

Ktoś dźgnął go nożem. Kilkakrotnie. Pomiędzy pasażerami znajduje 

się bardzo sprytny detektyw, ale nawet w najmniejszym stopniu nie 

tak atrakcyjny jak moja policjantka - dodał. 

214 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Co ma wspólnego zasztyletowany facet z powieści z moją 

sprawą? 

- Po prostu idę za twoim tokiem myślenia. W tej fikcyjnej historii 

występuje kilku różnych, pozornie nie mających związku ze sobą 

pasażerów. Jednakże nasz dociekliwy detektyw nie ufa pozorom, 

drąży głębiej i przekonuje się, że istnieją między nimi powiązania, 

wspólna przeszłość. Potem dowiaduje się, że oni wszyscy mieli 

powody do zamordowania tego mężczyzny. 

- Interesujące. Kto był zabójcą? 

- Wszyscy. - Gdy zobaczył, że żona mruży oczy, usiadł i otoczył 

ją ramieniem. - Każde z nich zadało po jednym ciosie nożem, 

zatapiając go w nieprzytomnym ciele w odwecie za krzywdy, których 

dopuściła się wobec nich ofiara. To prawie morderstwo doskonałe. 

- Takie nie istnieje. Morderca zawsze popełnia jakiś błąd, 

a największym jest oczywiście samo zabójstwo. 

- Mówisz jak policjant. 

- Jestem policjantką i wracam do pracy. 

Wywinęła się z mężowskich objęć, ześliznęła z łóżka i jeszcze 

raz sięgnęła po suknię. 

- Jeśli założysz z powrotem tą czerwoną szatkę, maleńka, nie 

odpowiadam za siebie. 

- Uspokój się. Nie będę paradowała nago. Nigdy nie wiadomo, 

gdzie czai się Summerset. - Zaczęła zakładać suknię, rozglądając 

się po pokoju. - Chyba powinniśmy trochę tu posprzątać. 

- Po co? 

- Bo widać, że tu... 

- Mieliśmy bardzo miły wieczór - skończył za nią. - Być może 

cię to zdziwi, ale Summerset wie, że uprawiamy seks. 

- Nie wypowiadaj jego nazwiska i słowa seks w tym samym 

zdaniu. Aż mnie od tego przechodzą ciarki. Wezmę prysznic, 

a potem trochę popracuję. 

- Dobrze, przyjdę do ciebie. 

- Aha, nic z tego, nie kąpię się z tobą. Znam twoje gierki. 
- Nie dotknę cię palcem. 

Nie powiedział ani słowa o ustach. 

215 

background image

J.D. ROBB 

\-»o robisz? Bierzesz pigułkę? 

Odświeżony i w doskonałym nastroju Roarke zapiął guziki koszuli. 

- Zostałaś wystarczająco pobudzona. 

- Najwyraźniej. 

Wziął ją za rękę, poprowadził do windy i zjechali do jego biura. 

Gdy tam weszli, siedzący na fotelu kot pomachał leniwie ogonem. 

- Kawa? - zapytał Roarke. 

- Tak, proszę. 

W chwili gdy się odwrócił, Galahad zeskoczył z fotela i pobiegł 

przed nim do kuchni. Eve usłyszała pojedyncze miauknięcie, 

wyrażające najwyraźniej jakieś żądanie. 

Usiadła za swoim biurkiem i włączyła komputer, stukając 

niezdecydowanie palcami po klawiaturze. 

- Komputer, wyświetl plik z danymi Drąca. Wykaż wszelkie 

powiązania zawodowe, osobiste, medyczne, finansowe, kryminalne, 

cywilne między członkami zespołu. 

Przetwarzanie..-

- Myślałem, że już to wcześniej robiłaś. 

Spojrzała na Roarke'a, który wracał z kawą. 

- Powtarzam sprawdzanie, bo dodałam kilka szczegółów. Kom­

puter, wskaż nazwiska, których właściciele posiadają utajnione akta, 

bez względu na rodzaj tajemnicy. 

Do uzyskania tej informacji wymagane jest pozwolenie. Proszę 

przedłożyć... 

-

 Chcesz, żebym pomógł ci to obejść? 

Eve wydała z siebie niski, ostrzegawczy pomruk. Roarke tylko 

wzruszył ramionami i sięgnął po kawę. 

- Kod autoryzacji Żółty, Dallas, 506. O pozwolenie zwraca się 

porucznik Eve Dallas, dotyczy śledztwa w sprawie dwukrotnego 

zabójstwa. 

Autoryzacja poprawna. Informacja odblokowana. Aby zobaczyć dane 

zawarte w utajnionych aktach, proszę przedłożyć aktualne pozwolenie— 

216 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Czy prosiłam cię o otwarcie danych? Podaj mi tylko wykaz 

tych cholernych nazwisk. 

Przetwarzanie... Proces zajmie około ośmiu minut, trzydziestu 

sekund... 

-

 Więc zaczynaj. I- rzuciła do Roarke'a- nie otworzymy 

samych akt. 

- Mój Boże, pani porucznik. Przecież niczego podobnego nie 

proponowałem. 

- Myślisz, że razem z McNabem wywiedliście mnie dzisiaj 

w pole z tym pozwoleniem? 

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Oparł się biodrem 

o biurko. - Wprawdzie dałem łanowi pewną radę, ale dotyczyła 

spraw osobistych. Taka męska rozmowa. 

- Taaak, jasne. - Oparła się o krzesło i przyglądała mężowi znad 

kubka z kawą.- Już widzę, jak ty i McNab siedzicie sobie 

i gawędzicie o kobietach i sporcie. 

- Nie poruszaliśmy tematów sportowych. Chodziło o sprawy 

męsko-damskie. 

Kpiąca mina Eve gdzieś się ulotniła. 
- Rozmawiałeś z nim o Peabody? Do diabła, Roarke. 

- Nie mogłem mu nie pomóc. Był taki przybity. 

- Och - skrzywiła się. - Nie McNab. 

- A i owszem. Nawet przyjął moją radę... - Spojrzał na zegarek 

na ręce. - Już pewnie są na swojej pierwszej randce. 

- Randce? Dlaczego się wtrącasz? Po co? Nie mogłeś zostawić 

ich w spokoju? Kochaliby się dalej ze sobą jak króliki, aż wreszcie 

znudziłoby ich to i wszystko wróciłoby do normalności. 

Przekrzywił głowę. 

- Z nami tak nie było, prawda? 

- My nie pracujemy razem. - Potem, gdy oczy Roarke'a zrobiły 

się wielkie od rozbawienia, wyszczerzyła do niego zęby. - Przynaj­

mniej oficjalnie. Gdy zaczyna się łączyć pracę z romansem, można 

spodziewać się samych kłopotów. Nim się obejrzę, Peabody zacznie 

się malować i perfumować oraz nosić pod mundurem wykwintną 

bieliznę. 

217 

background image

J.D. ROBB 

Opuściła głowę na ręce. 

- Potem zaczną się między nimi kłótnie i nieporozumienia, które 

nie będą miały nic wspólnego z pracą, Będą do mnie przychodzili 

każde z osobna i opowiadali mi rzeczy, których absolutnie nie mam 

ochoty wysłuchiwać. A gdy ze sobą zerwą i stwierdzą, że się 

nienawidzą, też będę musiała tego wysłuchiwać. Będą mi tłumaczyli, 

dlaczego nie mogą razem pracować, oddychać tym samym powie­

trzem, aż nie pozostanie mi nic innego, nie będę miała absolutnie 

innego wyjścia, jak wyrzucić ich obydwoje. 

- Eve, twoje pozytywne podejście do życia nie przestaje podnosić 

mnie na duchu. 

- I.., - stuknęła go palcem w pierś - to wszystko twoja wina. 

Złapał więc jej palec i ugryzł, i to całkiem niedelikatnie. 

- Jeśli tak się sprawy mają, nalegam, żeby pierwsze dziecko 

nazwali moim imieniem. 

- Czy chcesz, żebym zwariowała? 

- No, kochanie, to nie takie łatwe. Dlaczego nie przestaniesz się 

tym dręczyć, zanim dostaniesz migreny? O, masz swoje dane. 

Rzuciła mężowi zagniewane spojrzenie, po czy odwróciła się do 

ekranu. 

Pogmatwana sieć powiązań, myślała, przeglądając dane. Życie 

obijające się o inne życie. Przy okazji za każdym razem pozostaje 

jakiś mały ślad. Czasami zamienia się on w ranę, która nigdy się 

nie goi. 

- No, no, nie widziałam tego wcześniej. Matka Michaela Proctora 

była aktorką. Przed dwudziestoma czterema laty dostała małą rolę 

w jakiejś sztuce. - Eve wyprostowała się. - Zobacz tylko, kto jej 

wtedy towarzyszył na scenie. Draco, Stiles, Mansfield, Rothchikl. 

To jakoś się wiąże ze scysją między Drakiem i Stilesem. Gdziejest 

Anja Carvell? - mruczała. 

- Może posiadała albo nadal posiada sceniczny pseudonim? 

- Może. Nie widzę przy nazwisku matki Proctora żadnych 

utajnionych danych. - Kazała komputerowi sprawdzić życiorys 

Natalii Brooks. - Interesujące. To był jej ostatni występ. Opuściła 

teatr i wróciła do miejscowości, w której się urodziła. Omaha 

w Nebrasce. W następnym roku wyszła za mąż. Wygląda na czystą. 

Atrakcyjna - dodała, po tym jak kazała komputerowi wyświetlić 

218 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

zdjęcie z identyfikatora kobiety sprzed dwudziestu czterech lat. -

Młoda, o świeżym wyglądzie. W guście Drąca. 

- Myślisz, że to może być Anja? 

- Możliwe. Z pewnością Draco nie minąłby spokojnie takiej 

kobiety. To rzuca nowe światło na osobę Michaela Proctora. Nic 

mi nie wspomniał, że jego matka znała Drąca. 

- Może o tym nie wiedział. 

- Raczej wątpliwe. Spójrzmy na inne odnośniki. Hm, kilka 

znajduje się przy samym Dracu. 

- Pieniądze, sława, znajomości - rzucił lekko Roarke. - Za to 

można kupić milczenie. 

- Ty najlepiej o tym wiesz- mruknęła kąśliwie, potem pod­

skoczyła na krześle. - Poczekaj chwilę. Co to jest? Mam odnośnik 

przy Carly Landsdowne. 

~ Nowa tajemnica owiana milczeniem? 

- Nie tym razem. Znam ten kod. Jest stary. Używano go, gdy 

weszłam do systemu. Wiele dzieciaków z domów dziecka marzyło 

o poznaniu go bardziej niż o jedzeniu. To kod używany w sprawach 

adopcyjnych. Dane są utajnione - dodała. - Zawierają informacje 

dotyczące biologicznej matki. Spójrz na datę. 

- Osiem miesięcy po napadzie Stilesa na Drąca. To nie może 

być zbieg okoliczności. 

- To by się zgadzało. Anja Carvell zaszła z Drakiem w ciążę. 

Powiedziała mu o tym, a on ją rzucił. Załamała się, chciała się 

zabić, ale Stiles ją powstrzymał. Postanowiła donosić ciążę. Oddała 

dziecko i zapłaciła pokaźną sumę za utajnienie adopcji. 

- Musiało być jej ciężko. 

Oczy Eve zrobiły się matowe. 
- Niekoniecznie. W końcu dzieci są porzucane każdego dnia. 

Żeby pocieszyć żonę, Roarke oparł ręce na jej ramionach, które 

delikatnie pogładził. 

- Z tego, co mówił Stiles, wynikało, że ona kochała ojca dziecka 

i mało co, a straciłaby przez niego życie. A jednak nie usunęła 

ciąży. Co innego oddać dziecko do adopcji, a co innego je usunąć. 

Utajniła adopcję po to, żeby je chronić. 

- I siebie także. 
- Tak, ale przecież istnieją także inne sposoby. Mogła sprzedać 

219 

background image

J.D. HOliB 

dziecko na czarnym rynku. Nikt by jej o nic nie pytał. Wybrała 

legalną drogę. 

- Stiles wiedział, Jestem pewna, że Anja opowiedziała mu 

o adopcji. Będziemy musieli odbyć z nim następna pogawędkę. 

Pomyślmy. Którego sędziego powinnam obudzić, żeby dostać nakaz 

i pozwolenie na złamanie pieczęci? - Spojrzała na męża. - Masz 

jakieś sugestie? 

- Pani porucznik, pani wie najlepiej. 

16 

Panini zdecydowała się wyrwać sędziego z łóżka, ryzykując 

jego gniew, spróbowała najpierw skontaktować się przez komunikator 

z Peabody. 

- Po służbie?! - Gdy zobaczyła migoczący na czerwono napis, 

w oczach Eve pojawiło się szczere zdumienie. - Co to, do cholery, 

ma znaczyć? 

- Ależ tupet! - Roarke strzelił językiem. - Założę się, że 

wpadła na szalony pomysł, że ona także ma prawo do prywatnego 

życia. 

- To twoja wina, twoja, tylko twoja - powtarzała Eve pod nosem, 

śląc wiadomość do palmlopa asystentki. 

Po sześciu sygnałach wstała i zaczęła nerwowo chodzić. 

- Jeśli nie odpowie, to...- W tej chwili wideofon na biurku 

eksplodował hałasem. Eve wydała z siebie okrzyk złości, który 

przestraszył kota. Galahad jak strzała umknął do kuchni. 

- Peabody! Na rany boskie, gdzie ty się podziewasz? 

- Czy to pani, pani porucznik? Nic nie słyszę przez tę muzykę. 

Rzeczywiście, słyszalność była słaba, ale Eve miała doskonały 

odbiór na ekranie, mogła dobrze się przyjrzeć swojej asystentce. Jej 

szałowej fryzurze, szmince na ustach i mętnym oczom. 

Wiedziałam, pomyślała Eve. Wiedziałam. 

- Piłaś. 

- Tak?! - Peabody zamrugała trochę nieprzytomnie, a potem 

wydała z siebie dźwięk, który opisać można było jedynie jako 

chichot. - No, troszeczkę. Jestem w klubie, a oni tu podają drinki 

i mają naprawdę świetny zespół. Czy to już rano? 

- Hej, Dallas! - Na ekranie obok twarzy Peabody pojawiło się 

221 

background image

J.D. ROBB 

oblicze McNaba, równie podniecone. - Ta kapela jest super. 

Zostawcie, co tam macie do roboty, i przyjedźcie tutaj. 

- Peabody, gdzie jesteś? 

- W Nowym Jorku. Mieszkam tu. 

Jest pijana, stwierdziła w myślach sfrustrowana Eve. Pijana jak bela. 

- Nieważne. Wyjdź na zewnątrz, zanim ogłuchnę. 

- Co? Nie słyszę cię! 

Ignorując pokasływanie Roarke'a kryjące śmiech, Eve pochyliła 

się do wideofonu. 

- Oficerze Peabody, wyjdź na zewnątrz, cały czas utrzymując 

ze mną kontakt telefoniczny. Muszę z tobą porozmawiać. 

- Jestem na zewnątrz? No to, do diabła, wchodź do środka. 

Eve wciągnęła powietrze. 

- Wychodź. Już. 

- Och, dobrze, jasne. 

Nastąpiło zamieszanie, więcej chichotów, na ekranie pojawił się 

obraz tłumu, zdaniem Eve składającego się z samych maniaków 

wijących się i trzęsących w takt ogłuszającej muzyki uprawianej 

przez zespól. Eve bardzo wyraźnie usłyszała, jak McNab sączy 

w ucho Peabody zachętę do skorzystania z jednego z pokoi klubu. 

Myślała, że serce pęknie jej z wściekłości. 

- Powinnaś dać mu premię za wyobraźnię - zauważył Roarke. 

- Nienawidzę cię. -Tracąc z wolna cierpliwość, Eve wpatrywała 

się w ekran, podczas gdy Peabody z McNabem wytaczali się z klubu. 

Poziom hałasu obniżył się, ale niewiele. Najwyraźniej McNab 

wybrał klub położony w samym sercu broadwayowskiej dzielnicy 

rozrywki, gdzie zabawa nigdy się nie kończy. 

- Dallas? Dallas? Gdzie jesteś? 

- Na twoim palmtopie, Peabody. Jestem na twoim palmtopie. 

- Och. - Peabody podniosła minikomputer i zerknęła na ekran. -

Co tam robisz? 

- Masz przy sobie trzeźwiące pigułki? 
- Jasne. Trzeba być przygotowanym na wszystko. 

- Weź je teraz. 

- Och. - Roześmiane usta Peabody wydęły się. - Nie chcę. Hej, 

to Roarke. Słyszałam Roarke'a. Cześć, Roarke. 

Nie potrafił się oprzeć i pokazał się w monitorze. 

222 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Cześć, Peabody. Wyglądasz dzisiaj szczególnie apetycznie. 

A ty jesteś taki ładniutki, że mogłabym patrzeć na ciebie 

I pulrzeć, i... 

Pigułki, Peabody, Teraz. To rozkaz. 

Cholera. - Asystentka zaczęła szperać w torebce, aż w końcu 

wyciągnęła z niej mały pojemniczek. - Jeśli ja muszę, to ty też -

/.wróciła się do towarzysza. 

Dlaczego? 

- Bo tak. 

- Och. 

- Peabody, potrzebne mi są najnowsze dane na temat Anji 

('arvell, wszystko, co znalazłaś oraz wynik testu. 

- Dobrze. 

- Prześlij je do mojego samochodu. Potem chcę cię widzieć 

w mundurze u Kennetha Stilesa. Za pół godziny. Zrozumiałaś? 

- Tak, raczej tak... Czy możesz powtórzyć pytanie? 

- To nie było pytanie. To rozkaz - powiedziała Eve i powtórzyła 

polecenie. - Załapałaś już? 

- Tak. Hm, tak jest. 

- I zostaw swoją tresowaną małpkę w domu. 

- Słucham? 

- McNaba - warknęła Eve i przerwała transmisję. 

- Jesteś okrutna. Popsułaś im zabawę - zauważył z rozbawieniem 

Roarke. 

- Lepiej nic nie mów. - Wstała, wyciągnęła z szuflady biurka 

kaburę i przypięła ją. - Idź, zajmij się analizą projektu Olympus. 

- Kochanie, posłuchaj mnie. 

- Nie mam ochoty na żarty - rzuciła i była zła na siebie, bo jej 

też zbierało się na śmiech. - I nie pakuj się w kłopoty. 

Uśmiechnął się tylko, czekając, aż usłyszy żonę zbiegającą po 

schodach. 

Myślał jednocześnie, że choć Eve stara się dotrzeć do utajnionych 

danych w sposób legalny, to on przecież nie musi liczyć się z tymi 

samymi, co ona, ograniczeniami. Postanowił włamać się do systemu. 

Przeszedł korytarzem do specjalnego pokoju. Jego głos i odcisk 

dłoni zostały sprawdzone. Zasuwy otworzyły się. 

- Światła - rozkazał. - Wszystkie. 

223 

background image

J.D. ROBB 

Pokój zalały jasne strumienie, na okno spłynęła zasłona. Gdy 

wszedł, drzwi same się za nim zamknęły. 

Tylko trzy osoby miały dostęp do tego pokoju. Trzy osoby, 

którym ufał bez zastrzeżeń, Eve, Summerset i on sam. 

Zgrabny czarny pulpit kontrolny układał się w literę U. Komputery, 

nigdzie nie zarejestrowane, szumiały na jałowym biegu. Wszyst-

kowidzące oczy straży informatycznej nie miały tu dostępu i nie 

mogły zabronić tego, czego nie widziały. 

W ciągu ostatnich lat Roarke zalegalizował te z inwestycji, które 

miały wątpliwe świadectwa. Poznawszy Eve, w większości się ich 

pozbył. Ale, myślał, nalewając sobie brandy, mężczyzna musi 

pozostawić sobie choć małą pamiątkę przeszłości, dzięki której stał 

się tym, kim jest. 

Poza tym jego rebeliancka natura traktowała formację straży 

informatycznej, posiadającą dostęp do wszystkich komputerów, 

jalco coś równie irytującego jak kamyk w bucie. Honor nakazywał 

mu bawić się z nią w kotka i myszkę. 

Potrząsając szklaneczką z brandy podszedł do pulpitu. 

- Stan gotowości - rozkazał i na czarnym ekranie pojawiła się 

tęczowa feeria barw. - A teraz popatrzymy sobie! 

CZve zostawiła samochód na drugim poziomie parkingu, 

znajdującego się jedną przecznicę od mieszkania Stiłesa. Przeszła 

już prawie połowę odległości, kiedy dostrzegła postać, która 

wyraźnie starała się wtopić w drzewa otaczające park po drugiej 

stronie ulicy. 

- Trueheart. 

- Tak jest! - Usłyszała zaskoczenie w głosie policjanta, który 

szybko przybrał normalny wyraz twarzy i już spokojny wyłonił się 

z cienia. - Pani porucznik. 

- Proszę o raport. 

- Obserwuję budynek, w którym mieszka podejrzany od chwili 

jego powrotu, to znaczy od godziny 18.23. Drugi policjant obserwuje 

tylne wejście. Regularnie co pół godziny nawiązujemy ze sobą 

łączność. 

Ponieważ nie odezwała się, odchrząknął. 

224 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- O godzinie 18.38 podejrzany zasłonił wszystkie okna i od lego 

czasu pozostają zasłonięte. 

- W porządku, Trueheart. Dobry raport. A teraz powiedz mi, czy 

podejrzany jest w domu? 

- Pani porucznik, podejrzany nie opuścił obserwowanego obszaru. 

- Dobrze. - Popatrzyła na taksówkę zatrzymującą się przy 

przeciwległym chodniku. Wysiadła z niej Peabody, już w mundurze 

i z zaczesanymi gładko włosami. - Proszę pozostać na posterunku, 

panie Trueheart. 

- Tak jest. Chciałbym wykorzystać okazję, żeby podziękować 

pani za przydzielenie mi tego zadania. 

Eve spojrzała na młodą twarz policjanta, na której rysowała się 

gorliwość. 

- Dziękujesz mi za służbę, która polega na tym, że stoisz 

w ciemności na zimnie, przez... - zerknęła na zegarek - około pięciu 

i pół godziny? 

- To jest śledztwo w sprawie o zabójstwo - powiedział chłopak 

z takim przejęciem, że o mały włos pogładziłaby go po policzku. 

- Cieszę się, że ci to odpowiada. - Przeszła na drugą stronę ulicy, 

do miejsca, w którym stała Peabody. - Spójrz mi w oczy - zażądała. 

- Jestem trzeźwa, pani porucznik. 

- Wysuń język. 

- Po co? 

- Bo to przecież chcesz zrobić. A teraz przestań się boczyć. -

Po tych słowach Eve ruszyła w stronę budynku. - Nie przewracaj 

oczami za moimi plecami. 

Oczy Peabody zastygły nieruchomo. 

- Czy zostanę poinformowana, dlaczego wezwano mnie na 

służbę? 

- Zostaniesz. Jeśli pracują ci jeszcze jakieś komórki mózgowe, 

zrozumiesz, o co chodzi, gdy przycisnę Stilesa. Resztę wytłumaczę 

potem, 

Pokazała odznakę i złożyła odcisk dłoni do weryfikacji stróżowi. 

Po drodze przekazała asystentce informację o tym, czego się ostatnio 

dowiedziała. 

- Ho, ho, to mi przypomina telenowelę. Ja ich nie oglądam -

wyjaśniła pospiesznie Peabody, gdy chłodny wzrok Eve przesunął 

225 

background image

ID. ROBB 

się w jej kierunku. - Ale jedna z moich sióstr uzależniła się od nich. 

Totalnie wsiąkła w „Pragnienie". Pragnienie to matę, urocze 

nadmorskie miasteczko, ale przy bliższym poznaniu jego mieszkań­

ców okazuje się, że jest ono wyniszczane przez intrygi i... 

- Daj spokój. 

Eve prawie wybiegła z windy, pragnąc uniknąć słuchania stresz­

czenia czegokolwiek, co nosi nazwę „Pragnienie". Nacisnęła 

dzwonek mieszkania Stilesa i podniosła odznakę do wysokości 

wizjera. 

- Może śpi - zaczęła się zastanawiać Peabody, gdy przez dłuższy 

czas nikt im nie otwierał. 

- Ma domowego androida. - Eve ponownie nacisnęła dzwonek, 

czując, że powstaje w niej napięcie. 

Wyznaczyła żółtodzioba, rany boskie, do obserwowania głównego 

podejrzanego. Bo chciała zrobić chłopakowi przyjemność. 

Jeśli Stiles się wymknął, nie będzie mogła winić nikogo, tylko 

samą siebie. 

- Wchodzimy. - Sięgnęła po wytrych. 

- Nakaz... 

- Nie potrzebujemy nakazu. To jest mieszkanie podejrzanego 

o podwójne morderstwo, poza tym Stiles może znajdować się 

w niebezpieczeństwie. Mam powód przypuszczać, że uciekł albo 

jest w środku i nie może odpowiedzieć. 

Użyła wytrycha. 

- Przygotuj broń, Peabody - rozkazała, sięgając po swoją. -

Wchodź pierwsza i kieruj się na prawo. Rozumiesz? 

Asystentka skinęła głową. Jej jaskrawo umalowane usta ułożyły 

się w stanowczy grymas. 

Na sygnał dany przez Eve minęły drzwi, za nimi rozdzieliły się 

na dwie strony. Eve kazała światłu zapalić się, zmrużyła oczy od 

nagłej jasności, rozejrzała się, pamiętając jednak o zabezpieczaniu 

tyłów asystentki. 

- Policja! Kenneth Stiles, tu porucznik Eve Dallas. Jestem 

uzbrojona. Rozkazuję panu natychmiast się ujawnić. 

Mówiąc to, zmierzała w stronę sypialni, nasłuchując najmniejszego 

chociażby dźwięku. 

- Nie ma go tu. - Instynkt podpowiadał jej, że mieszkanie jest 

226 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

puste, ale data znak Peabody, żeby ta przeszła do ostatniego 

pokoju. - Sprawdź tam. Uważaj na tyły. 

Wysuwając przed siebie pistolet, nogą otworzyła drzwi. 

Zobaczyła starannie zasłane łóżko, kąt wypoczynkowy i czarną 

plamę garnituru, który Stiles miał na sobie na pogrzebie. Ubranie 

leżało na podłodze. 

- Android jest tutaj, Dallas! - zawołała Peabody. - Zdeak-

tywowany. Żadnego śladu Stilesa. 

- Zwiał. Cholera! - Mimo to Eve nadal trzymała broń w pogo­

towiu. Przeszła przez sąsiedni pokój do łazienki. 

Rzuciwszy jedno spojrzenie na przebieralnię, schowała broń. 

- Myślę, że to oczyszcza Truehearta - stwierdziła, gdy dołączyła 

do niej Peabody. Wskazała słoiczek z pudrem w kremie, potem 

podniosła perukę. - Stiles prawdopodobnie jest w tych sprawach 

mistrzem. Peabody, zgłoś, że podejrzany się ulotnił. 

I akjest. - Trueheart stał sztywny, jakby połknął kij, w drzwiach 

do garderoby Stilesa. Miał białą twarz, ale na policzkach wykwitły 

mu czerwone plamy. - Ponoszę pełną odpowiedzialność za niewypeł­

nienie powierzonego mi zadania. Przyjmę, bez zastrzeżeń, każdą 

naganę, którą uzna pani za odpowiednią. 

- Po pierwsze, przestań mówić jak android, którego właśnie 

aktywuje Peabody. Po drugie, nie jesteś odpowiedzialny za ucieczkę 

podejrzanego. To moja wina. 

- Pani porucznik, doceniam, że wzięta pani pod uwagę mój brak 

doświadczenia, ale... 

- Zamknij się, Trueheart. - Jezu Chryste, myślała, zbaw mnie 

od żółtodziobów. - Peabody! Chodź tutaj. 

- Prawie uruchomiłam androida, Dallas. 

- Peabody, opowiedz panu Trueheartowi, jak postępuję z poli­

cjantami, którzy nie wykonują zadań albo wykonują je w sposób, 

który mnie nie satysfakcjonuje. 

- Bez litości odcina im pani jaja. Można się ubawić, gdy się na 

to patrzy. Oczywiście z odległego i bezpiecznego miejsca. 

- Dziękuję, Peabody. Twoja relacja mi pochlebia. Trueheart, czy 

odcięłam panu jaja? 

227 

background image

J.D. ROBfi 

Rumieniec na twarzy policjanta powiększy! się. 

- Och, nie, pani porucznik. 

- W takim razie znaczy to, że nie uważam, że zadanie zostało 

źle wykonane. Gdybym miała inne zdanie, leżałbyś na podłodze, 

trzymając się za wspomniane jaja, i błagał o litość, a jak 

Peabody słusznie zauważyła, nie mam litości. Czy się zrozu­

mieliśmy? 

Tnieheart wahał się. 

- Tak, pani porucznik. 

- To poprawna odpowiedź. - Odwróciła się i zaczęła rozglądać 

się po garderobie. Znajdowała się w nim cała gama ubrań różnych 

stylów i rozmiarów. Długi, szeroki kontuar zastawiony był butelecz­

kami, tubkami i sprayami; kosz zapełniony treskami i perukami. 

Zajrzała do szuflad, gdzie znalazła kolejne akcesoria używane do 

charakteryzacji. 

- Może się przeistoczyć, w kogo chce. Powinnam była to 

przewidzieć. Proszę powiedzieć, kto wychodził z budynku między 

18.30 a moim przyjazdem. Sprawdzimy zaraz, co zarejestrowała 

kamera bezpieczeństwa zainstalowana przy wejściu, ale najpierw 

chcę usłyszeć pańską relację. 

Trueheart skinął głową, a jego oczy wyrażały skupienie. 

- Widziałem parę, mężczyznę i kobietę, oboje biali, trzydzieści 

pięć do czterdziestu lat. Zatrzymali taksówkę i odjechali na 

wschód. Potem wychodziła samotna kobieta, rasy mieszanej, około 

trzydziestki. Oddaliła się piechotą na zachód. Z kolei dwóch 

mężczyzn, czarny i biały, około trzydziestki. Wrócili po trzydziestu 

minutach, niosąc ze sobą karton piwa i dużą pizzę. Na koniec 

pojawił się samotny mężczyzna, około pięćdziesiątki, w dość 

twarzowej fryzurze. 

Zamilkł, widząc, że Eve unosi rękę. Podniosła małą torebkę, do 

której zapakowała jako dowody rzeczowe kilka pasm włosów. 

- Czy taki był kolor włosów tego człowieka? 

Policjant otworzył usta, a potem je zamknął i zacisnął. 

- Trudno mi powiedzieć z całą pewnością, pani porucznik, 

ponieważ zapadł już zmierzch. Ale mężczyzna, o którego pani pyta, 

miał ciemne włosy bardzo podobne w kolorze do tych znajdujących 

się w torebce. 

228 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Proszę mi podać szczegóły. Wzrost, waga, rodzaj ubrania, 

wygląd. 

Słuchała, starając się stworzyć na podstawie relacji Truehearta 

obraz Stilesa. 

- W porządku, czy wychodził ktoś jeszcze? 

Trueheart przejrzał w myślach osoby, które opuściły budynek, 

ale nie przypominał sobie nikogo więcej. 

- Czy coś niósł? Torbę, paczkę, pudełko? 

- Nie. Nie miał przy sobie niczego. 

- W takim razie prawdopodobnie nadal jest w tym samym 

przebraniu. Zgłoście to. 

- Tak jest. 
- Podaj jego rysopis, Trueheart. Każ go rozesłać po wszystkich 

posterunkach. 

Twarz chłopaka pojaśniała jak urodzinowa świeczka. 

- Tak jest! 

IM a ślad Stilesa naprowadził ich ślepy traf. Eve myślała o tym 

później wiele razy. 

.Ślepy traf i przypadkowe zrządzenie losu, w wyniku którego 

ekspres jadący do Toronto miał uszkodzenie w drodze na Grand 

Central. Właśnie to opóźnienie wszystko zmieniło. 

Powiadomiona o odnalezieniu Stilesa, Eve nie marnowała czasu. 

- Grand Central. Ruszajmy. 

Gdy była w połowie drogi do drzwi mieszkania, obejrzała się 

przez ramię. 

- Trueheart, czy istnieje jakiś powód, dla którego nie znajduje 

się pan jeden krok za mną? 

- Przepraszam, pani porucznik. 

- Kiedy głównodowodzący daje rozkaz wymarszu, należy pod­

nieść tyłek i dalej jazda. 

Policjant zamrugał szybko, próbując zrozumieć słowa Eve. 

W końcu dotarło do niego, że dalej bierze udział w akcji. Gdy biegł 

do drzwi, na jego twarzy widniał szeroki uśmiech szczęścia. 

- Tak jest. 
- Niech funkcjonariusze znajdujący się na dworcu rozejdą się 

229 

background image

J.D. ROBB 

do wszystkich przejść i pilnują ich - przekazywała Eve polecenia 

przez komunikator, gdy schodzili na parter. - Posiłki są już 

w drodze. Podejrzany wykupił bilet w jedną stronę do Toronto. 

- W Toronto jest zimno. -Peabody podniosła kołnierz płaszcza. -

Gdybym uciekała z kraju, wybrałabym południe. Nigdy nie byłam 

na przykład na Karaibach. 

- Będziesz mogła przekazać swoje uwagi Stilesowi w areszcie. 

Zapnijcie pasy - zasugerowała Eve, gdy wsiedli do samochodu. 

Wyjechała z parkingu jak rakieta, po czym natychmiast włączyła 

syreny i z piskiem opon skręciła za róg. 

Na tylnym siedzeniu, z żołądkiem przy kolanach, Trueheart czuł 

się jak w siódmym niebie. 

Nie potrafił opanować zdumienia i radości, że oto ściga nie 

jakiegoś tani ulicznego złodziejaszka, nie zwykłego sprawcę wy­

kroczenia, ale człowieka podejrzanego o morderstwo. Złapał 

uchwyt przy oknie, by utrzymać równowagę, kiedy Eve przedzierała 

się nerwowo przez miasto. Chciał zachować w pamięci każdy 

najmniejszy szczegół. Dziką prędkość, błysk świateł, nagły zwrot, 

gdy jego pani porucznik - Boże, czyż ona nie jest wspaniała? -

nagle zmieniła kierunek jazdy, próbując ominąć korek na Lexington. 

Słuchał jej wyraźnego, stanowczego głosu, gdy przekazywała 

polecenia załodze na stacji. 1 cichego przekleństwa, gdy nagle 

została zmuszona do ostrego skrętu, by uniknąć zderzenia z dwójką -

jak ich nazwała - pieprzonych idiotów na motorze. 

Zatrzymali się pod dworcem z piskiem opon. 

- Peabody, Trueheart, za mną. Dowiemy się, co mają dla nas 

tutejsi strażnicy. 

Dwóch akurat ustawiało się przy wejściu do hali biletowej. 

Zobaczywszy odznakę Eve, obydwaj natychmiast wyprężyli się na 

baczność. 

- Jak wygląda sytuacja? 

- Podejrzany jest w środku, pani porucznik. Na peronie C, drugi 

poziom. Na peronie znajduje się wielu podróżnych. Bilety na 

ekspres do Toronto zostały wyprzedane. Z peronem graniczy pasaż 

handlowy z licznymi barami szybkiej obsługi. Jest tam też poczekal­

nia. Strażnicy ustawili się przy wszystkich windach, ruchomych 

schodach i przejściach prowadzących do pasażu. 

230 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Dobrze. Proszę tu zostać i trwać w gotowości. 

Wkroczyła w morze hałasu i zamieszania. 

- Pani porucznik, od południowej strony budynku zbliżają się 

Feeney i McNab. 

- Podajcie im pozycję podejrzanego. Nie wiemy nic o uzbrojeniu 

Stilesa, ale musimy przyjąć, że ma przy sobie broń. - Szła przed 

siebie, przedzierając się między spieszącymi się podróżnymi. -

Zawiadomcie głównego oficera, że schodzimy. 

- To kapitan Stuart. Kanał B na pani komunikatorze. 

- Kapitan Stuart, porucznik Dallas. 

- Pani porucznik, moi ludzie są na miejscu. Zaraz ogłosimy 

opóźnienie pociągu do Toronto. 

- Gdzie jest mój podejrzany? 

Twarz kapitan Stuart pozostała nieczytelna, ale jej głos stward­

niał. 

- Straciliśmy bezpośredni kontakt wizualny. Jednak podejrzany 

nie opuścił, powtarzam, nie opuścił patrolowanego obszaru. Nasze 

kamery bezpieczeństwa cały czas go monitorują. Znajdziemy go. 

- Proszę się ze mną skontaktować, kiedy to nastąpi - rzuciła 

krótko Eve. - Poinformujcie waszych ludzi, że nowojorska policja 

jest już na miejscu i przejmuje dowodzenie. Będziemy wdzięczni 

za współpracę i pomoc. 

- To moje terytorium, pani porucznik. Ja tu rozkazuję. 

- Osoba, której poszukujemy, jest podejrzana o dokonanie dwóch 

morderstw, do których doszło na moim terytorium, pani kapitan. 

Obydwie wiemy, że mam prawo przejąć dowodzenie. Zabierajmy 

się więc do roboty i odłóżmy tę pieprzoną rywalizację na później. -

Eve odczekała chwilę. - Zbliżamy się do drugiego poziomu. Proszę 

poinformować o tym swoich ludzi. Proszę zaprogramować broń 

laserową na najniższy stopień rażenia. Można jej użyć wyłącznie 

w sytuacji ekstremalnej i dla ochrony cywilów. Chcę mieć czyste pole. 

- Doskonale wiem, jak się przeprowadza tego rodzaju operacje. 

Powiadomiono mnie, że podejrzany może być uzbrojony. 

- Nie mogę tego potwierdzić. Proszę o ostrożność i użycie siły 

tylko w ostateczności. W ostateczności, pani kapitan; to najważ­

niejsze. Jest tu pełno cywilów. Pozostawiam ten kanał do dalszej 

komunikacji. 

231 

background image

J.D. ROBB 

Eve schowała komunikator do kieszeni. 

- Słyszałaś, Peabody? 

- Tak, pani porucznik. Marzy jej się pochwała i rozgłos. „Dzisiaj 

wieczorem w ramach akcji prowadzonej przez kapitan Stuart 

pochwycono uciekiniera Kennetha Stilesa podejrzanego o zamor­

dowanie Richarda Drąca. Relacja filmowa o jedenastej". 

- A co jest naszym zadaniem? 

- Zidentyfikować, zatrzymać i aresztować ściganego. Bez rozlewu 

krwi, zwłaszcza wśród przypadkowych osób. 

- Słyszałeś, Trueheart? 

- Tak, pani porucznik. 

Eve dostrzegła strażnika pilnującego przejścia na platformę C 

oraz tłum osób spieszących w różnych kierunkach. Od strony 

korytarzy prowadzących na peron niósł się zapach jedzenia, po­

chodzący z małych kolejowych restauracyjek. Rozległ się płacz 

dziecka i głośne dźwięki muzyki wydobywającej się z czyjegoś 

magnetofonu, mieszającej się z głosami rozśpiewanej grupki ulicz­

nych muzykantów. 

Na wielu twarzach przed sobą Eve widziała zmęczenie, pod­

niecenie, znudzenie. Z lekką irytacją przyglądała się jakiemuś 

złodziejaszkowi, który obrabiał kieszenie podróżnym. 

- Trueheart, tylko ty widziałeś Stilesa. Miej oczy szeroko 

otwarte. Chcę, żeby akcja poszła nam gładko, a nie mamy wiele 

czasu do stracenia. Im dłużej potrwa opóźnienie ekspresu, tym 

bardziej zdenerwowany będzie Stiles. 

- Dallas, na dziewiątej Feeney i McNab. 

- Tak, widzę ich. - Przedzierali się między falą cywilów. - To 

miejsce jest jak mrowisko. Musimy się rozdzielić. Peabody, idziesz 

na prawo. Trueheart, w lewo. Pozostajemy w kontakcie wzrokowym. 

Sama poszła środkiem, przecinając tłum i rozglądając się dokoła. 

Po torze przejechał pociąg, pozostawiając po sobie gorące tchnienie 

powietrza. Jakiś żebrak, trzymający przed sobą wymazaną czymś 

licencję, zaczepiał podróżnych, domagając się datków. 

Eve zbliżała się do Feeneya, kontrolując cały czas pozycję 

Peabody i Truehearta. 

Nagle usłyszała serię okrzyków, a zaraz po niej ogłuszający trzask 

pękającego szkła. Oniemiała patrzyła na olbrzymią szklaną ścianę 

232 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

sklepu graniczącego z peronem rozpadającą się na kawałki. Gdy 

popatrzyła w tamtą stronę, zobaczyła Stilesa przedzierającego się 

przez spanikowany tłum i biegnącego za nim strażnika dworcowego. 

- Wstrzymać ogień! - krzyknęła, po czym sięgnęła po własną 

broń i komunikator. - Stuart, proszę rozkazać swoim ludziom, by 

wstrzymali ogień! Ścigany jest otoczony. Niech nikt nie strzela. 

Za pomocą łokci, kolan, rozpychając się całym ciałem, przeciskała 

się między uciekającymi z peronu ludźmi. Co chwila ktoś na nią 

wpadał, co chwila przemykała jej przed oczami czyjaś spanikowana 

twarz. Zgrzytając zębami, torując sobie drogę rękami, wpadła na 

peron. 

Ludzie biegali dokoła jak oszalały rój pszczół, wszędzie pełno 

było okruchów szkła. Eve poczuła na twarzy ukłucie, a następnie 

coś mokrego zaczęło sączyć się jej po szyi. 

Zobaczyła, że Stiles potknął się o leżącego na ziemi człowieka. 

Potem zobaczyła Truehearta. 

Dzięki długim nogom biegł naprawdę szybko. Eve także rzuciła 

się do biegu. Kątem oka dostrzegła czyjś nich. 

- Nie! Nie strzelać! - Jej okrzyk utonął w hałasie. Mimo że 

doskoczyła do strażnika, ten zdążył już podnieść broń i wycelować. 

W tej samej chwili Trueheart zrobił wyskok. 

Kula trafiła go w powietrzu, zamieniając jego ciało w pocisk, 

który silnie uderzył w plecy Stilesa. Zrzuciło ich obu z platformy 

na tory. 

- Nie. Do diabła, nie! - Eve odepchnęła strażnika i runęła na 

skraj peronu. - Wstrzymać wszystkie pociągi jadące na północ. Na 

torach leżą ranni. Wstrzymać wszystkie pociągi! O Jezu, o Chryste! 

Zeskoczyła na tory, czując, że nogi ma jak z waty. Oddychała 

ciężko, przykładając rękę do szyi Truehearta i wyczuwając na 

szczęście jego puls. Wokół pełno było krwi. 

- Cholera! Cholera! Ranny policjant! - zaskrzeczała przez wy­

schnięte gardło do komunikatora. - Ranny policjant! Potrzebna 

natychmiastowa pomoc medyczna, dworzec Grand Central, poziom 

drugi, peron C jak Charlie. Natychmiast przyślijcie tu karetkę. 

Policjant i ścigany są ranni. Trzymaj się, Trueheart. 

Zerwała z siebie kurtkę i przykryła nią chłopaka, po czym dłońmi 

zakryła szeroką ranę na jego udzie. 

233 

background image

J.D. ROBB 

Pojawił się zdyszany i spocony Feeney. 

- O Chryste! Jest bardzo źle? 

- Tak. Znalazł się w polu rażenia. - Spóźniła się o jeden krok. 

Tylko jeden krok. - Potem upadek. Nie możemy go ruszać. Trzeba 

czekać na nosze. Gdzie to pogotowie? Odzie ta pieprzona karetka? 

- Już jadą. Poczekaj. - Feeney odpiął pasek, odsunął Eve na bok 

i zawiązał pasek wokół uda Truehearta. - A Stiles? 

Eve na kolanach podczolgała się do aktora, który leżał twarzą do 

ziemi. Sprawdziła jego puls. 

- Żyje. Nie został postrzelony i wydaje mi się, że cały ciężar 

upadku przejął na siebie Trueheart. 

- Dallas, masz krew na twarzy. 

- Zranił mnie jakiś odłamek szkła, nic poważnego. - Przetarła 

policzek ręką, mieszając swoją krew z krwią Truehearta. - Kiedy 

rozprawię się z tą Stuart i jej strażnikami... 

Przerwała i spojrzała na młodą, bladą twarz leżącego przed nią 

policjanta. 

- Jezu, Feeney. To przecież jeszcze dziecko. 

17 

Ł v e wpadła do budynku pogotowia zaraz za grupą zdener­

wowanych pospieszną wymianą informacji sanitariuszy i lekarzy. 

Suche terminy medyczne padały z ich ust jak z karabinu. Usłyszała 

coś o urazie kręgosłupa i wewnętrznym krwawieniu. 

Gdy zbliżali się do drzwi sali operacyjnej, przed Eve, tarasując 

jej drogę, stanęła olbrzymia pielęgniarka o hebanowej cerze, której 

kolor wyraźnie kontrastował z jej jasnoniebieskim pielęgniarskim 

kitlem. 

- Proszę się odsunąć, siostro. To mój człowiek. 

- Nie, to pani musi się odsunąć, siostro. - Pielęgniarka poło­

żyła potężną dłoń na ramieniu Eve. - Tam może wchodzić tylko 

personel medyczny. Ale pani sama jest ranna. Proszę pr2ejść do 

gabinetu numer cztery. Ktoś się tam zaraz zjawi i zdezynfekuje 

rozcięcie. 

- Sama mogę to zrobić. Tamten chłopak należy do mnie. Jestem 

jego przełożoną. 

- Cóż, pani porucznik, musi pani pozostawić go w rękach 

lekarzy. - Wyciągnęła notes. - Jeśli chce pani pomóc, proszę podać 

mi jego dane. 

Eve odsunęła pielęgniarkę łokciem na bok i podeszła do okna, 

przez które było wszystko widać, ale nie próbowała już wejść na 

salę operacyjną. Z całego serca nienawidziła szpitali. Wokół 

widziała tylko zamieszanie, zielone fartuchy lekarzy i niebieskie 

pielęgniarek. 

A biedny nieprzytomny Trueheart leżał na stole operacyjnym pod 

mocnym światłem lampy, otoczony gronem medyków. 

- Pani porucznik. - Głos pielęgniarki zabrzmiał już łagodniej. -

235 

background image

J.D. ROBB 

Pomóżmy sobie nawzajem. Obydwie chcemy tego samego. Proszę 

mi podać dane pacjenta. 

- Trueheart. Chryste, jak on ma na imię. Peabody? 

- Troy - rzuciła jej zza pleców asystentka. - Na imię ma Troy. 

Ma dwadzieścia dwa lata. 

Eve oparła głowę o szybę, przymknęła oczy i opowiedziała 

pielęgniarce, co się wydarzyło. 

- Zaopiekujemy się nim - zapewniła ją pielęgniarka. - A teraz 

niech pani przejdzie do czwórki. -Pchnęładrzwi i odeszła, zlewając 

się w jedno z niebieskozieloną ścianą. 

- Peabody, odszukaj jego rodzinę. Niech ktoś się z nimi skon­

taktuje. 

- Tak jest. Feeney i McNab pilnują Stilesa. Jest w pokoju obok. 

Pojawiło się więcej lekarzy i sanitariuszy dowożących pozostałych 

rannych z Grand Central. Pracownicy pogotowia mieli zapewnione 

zajęcie na całą noc. 

- Powiadomię komisarza o stanie wydarzeń - mruknęła Eve 

i odsunęła się od szyby, by móc zdać raport. 

Kiedy skończyła, ponownie zajęła miejsce przy oknie i zadzwoniła 

do domu. 

- Roarke 

- Krwawisz. 

- Jestem... jestem w szpitalu. 

- Gdzie? Którym? 

- Roosevelta. Posłuchaj... 

- Już do ciebie jadę. 

- Nie, poczekaj. Nic mi nie jest. Mam tu swojego człowieka. 

Chłopca - dodała, prawie się rozklejając. - Cholernego chłopaka. 

Jest już na sali operacyjnej. Muszę tu zostać aż... Muszę tu 

zostać. 

- Już jadę - powtórzył. 

Chciała zaprotestować, ale potem tylko skinęła na zgodę. 

- Tak. Dzięki. 

W drzwiach pojawiła się głowa pielęgniarki, która obrzuciła Eve 

karcącym spojrzeniem. 

- Dlaczego nie ma pani w czwórce? 

- Jaki jest stan Truehearta? 

236 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Stabilizuje się. Zaraz go zoperują. Kiedy już założę opatrunek, 

zaprowadzę panią pod salę, w której będzie operowany. 

- Muszę mieć pełny raport o jego stanie. 

- Dostanie go pani. Po opatrzeniu zranienia. 

wzekanie było najgorsze. Miała za dużo czasu na myślenie, 

odtwarzanie wydarzeń, poprawki. Widziała wszystkie popełnione 

przez siebie błędy. 

Nie mogła usiedzieć. Zaczęła krążyć, piła obrzydliwą kawę, 

wyglądała przez okna na ścianę drugiego skrzydła. 

- Jest młody. Zdrowy - odezwała się Peabody, bo nie mogła już 

znieść ciszy. - To są jego atuty. 

- Powinnam była posłać go do doinu. Powinnam go zwolnić. 

Nie trzeba było zabierać na tak poważną akcję żółtodzioba. 

- Chciałaś zrobić mu przyjemność. 

- Przyjemność? - Odwróciła się, a jej oczy płonęły. - Naraziłam 

jego życie, zlecając mu działania, do których nie był przeszkolony. 

Został ranny i jestem za to odpowiedzialna. 

- Nie, do diabła! - Peabody buntowniczo uniosła brodę. -

Trueheart jest policjantem. Ma świadomość, że zakładając na siebie 

mundur, ryzykuje. To jego praca, co znaczy, że każdego dnia 

w czasie pełnienia służby może zostać postrzelony, ranny. Gdybym 

to ja poszła na lewo, zamiast na prawo, zrobiłabym to samo co on, 

i to ja teraz leżałabym na stole operacyjnym. I naprawdę byłabym 

wkurzona, wiedząc, że stoisz za oknem i odbierasz wagę temu, co 

ja nazwałabym wykonywaniem moich obowiązków. 

- Peabody... - zaczęła Eve, ale zaraz przerwała, potrząsając 

głową. Wróciła do dystrybutora z kawą. 

- Dobra robota. - Do poczekalni wkroczył Roarke, podszedł do 

Peabody i pogładził ja po ramieniu. - Jesteś klejnotem, Peabody. 

- To nie była jej wina. Nie mogę znieść tego, że bierze wszystko 

na siebie. 

- Gdyby było inaczej, nie byłaby sobą. 

- Tak, chyba tak. Idę zapytać McNaba o stan Stiłesa. Może tobie 

uda się namówić ją na jakiś spacer, zaczerpnięcie powietrza. 

- Zobaczę, co da się zrobić. 

237 

background image

J.D. ROBB 

Podszedł do Eve. 

- Jeśli nadal będziesz pila tyle tej kawy, zrobią ci się od niej 

dziury w żołądku wielkości pięści. Jesteś zmęczona. Usiądź. 

- Nie mogę. - Odwróciła się, zobaczyła, że są sami, więc wtuliła 

się w męża. - O Boże - wymamrotała z twarzą wciśniętą w jego 

ramię. - Uśmiechał się w ten głupkowaty sposób, gdy mu powie­

działam, że go ze sobą zabieram. Myślałam, że go kryję, a potem 

wszystko poszło nie tak. Ludzie tratowali się nawzajem, krzyczeli. 

Nie mogłam się do niego przedrzeć. Nie dotarłam do niego na czas. 

Znał żonę na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie powinien nic 

mówić. Trzymał ją w objęciach, dopóki się nie uspokoiła. 

- Muszę coś wiedzieć. Masz tu znajomości - powiedziała, 

odsuwając się. - Użyj ich, proszę, i dowiedz się, co się dzieje na 

sali operacyjnej. 

- Dobrze. - Wyjął jej z ręki kubek po kawie i odstawił na bok. -

Usiądź na chwilę, a ja pójdę zrobić rozeznanie. 

Próbowała siedzieć, ale udało jej się wytrwać w tej pozycji niecałą 

minutę, po czym wstała i znowu nalała sobie kawy. Kiedy ją piła, 

w pokoju pojawiła się jakaś kobieta. 

Wysoka, szczupła. Miała niewinne spojrzenie oczu Truehearta 

- Przepraszam. - Rozejrzała się po poczekalni, a następnie 

ponownie spojrzała na Eve. - Szukam porucznik Dallas. 

- Ja nią jestem. 

- O tak, powinnam była się domyślić. Troy tyle mi o pani 

opowiadał. Pauline Trueheart, matka Troya. 

Eve spodziewała się paniki, smutku, gniewu, żądania wyjaśnień, 

a w zamian zobaczyła przed sobą spokojnie wyciągniętą do 

przywitania dłoń Pauline. 

- Pani Trueheart, bardzo mi przykro, że pani syn został postrzelony 

w czasie wykonywania obowiązków służbowych. Chcę, żeby 

wiedziała pani. że wykonywał je w sposób wzorowy. 

- Byłby taki szczęśliwy, gdyby to słyszał. I to z pani ust. On 

panią tak bardzo podziwia. Chyba nawet, mam nadzieję, że to pani 

nie zawstydzi, podkochuje się w pani troszeczkę. 

Eve odstawiła kubek z kawą. 

- Pani Trueheart, gdy doszło do wypadku, pani syn był pod moim 

dowództwem. 

238 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Tak, wiem. Powiadomiono mnie, co się zdarzyło. Już roz­

mawiałam z lekarzem prowadzącym. Robią wszystko, co w ich 

mocy, żeby mu pomóc. Będzie dobrze. 

Uśmiechnęła się i nie puszczając dłoni Eve, pociągnęła ją do 

krzesła. 

- Czułabym, gdyby miało być inaczej. On jest wszystkim, co 

mam, rozumie pani. 

Eve usiadła na stole, patrząc na Pauline, która usiadła na krześle. 

- Jest młody i silny. 

- O tak i jest wojownikiem. Odkąd sobie przypominam, jego 

marzeniem było zostać policjantem. Mundur tak wiele dla niego 

znaczy. Jest wspaniałym młodym człowiekiem, pani porucznik. 

Zawsze był dla mnie wielką radością. - Spojrzała na drzwi. - Kiedy 

pomyślę, że cierpiał... 

- Pani Trueheart... - Eve zamilkła, polem spróbowała jeszcze 

raz. - Nie sądzę, żeby cierpiał. Gdy do niego dotarłam, był 

nieprzytomny. 

- To dobrze, to pomaga. Dziękuję. 

- Jak może mi pani dziękować? To przeze mnie znalazł się 

w takiej sytuacji. 

- Ależ skąd. -Znowu wzięła Eve za rękę. -Jest pani wspaniałym 

przełożonym, skoro tak się pani nim przejmuje. Mój syn chce służyć 

w policji. Służyć i bronić, czyż nie tak? 

- Tak. 

- Martwię się. Czasami nam, którzy kochają tych, co służą 

i bronią, jest bardzo ciężko. Ale ja wierzę w Troya. Całkowicie. 

Jestem pewna, że pani matka powiedziałaby to samo o pani. 

Eve odsunęła się, kryjąc nagły ból przeszywający jej serce. 

- Nie mam matki. 

- Och, przykro mi. Cóż. - Dotknęła obrączki na palcu Eve. -

W takim razie ktoś, kto panią kocha. On w panią wierzy. 

- Tak. - Eve podniosła wzrok na wchodzącego do poczekalni 

męża - Myślę, że tak. 

- Pani Trueheart. -Roarke zbliżył się. -Właśnie poinformowano 

mnie, że wkrótce zakończy się operacja pani syna 

Eve poczuła, że palce Pauline nagle zesztywniały. 

- Czy pan jest lekarzem? 

239 

background image

J.D. ROBB 

- Nie. Jestem mężem porucznik Dallas. 

- Och. Czy powiedzieli panu jak... w jakim stanie jest Troy? 

- Jego stan jest ustabilizowany. Lekarze dobrze rokują. Zresztą 

zaraz któryś z nich z panią porozmawia. 

- Dziękuję. Powiedziano mi, że na tym piętrze jest kaplica. 

Chyba posiedzę tam, dopóki nie znajdą dla mnie czasu. Wygląda 

pani na bardzo zmęczoną, pani porucznik. Troy z pewnością nie 

miałby nic przeciwko temu, żeby poszła pani do domu i odpoczęła. 

Kiedy znowu została z Roarkiem sama, Eve oparła łokcie na 

kolanach i przycisnęła dłonie do oczu. 

- Powiedz mi to, czego nie powiedziałeś jej. Mów otwarcie. 

- Lekarze niepokoją się nieco urazem kręgosłupa. 

- Czy Trueheart jest sparaliżowany? 

- Mają nadzieję, że to tylko tymczasowe, wynik opuchlizny. Jeśli 

stan okaże się poważniejszy, istnieją inne sposoby leczenia, które 

sprawdziły się w przeszłości. 

- On musi być policjantem. Czy możesz zadbać dla niego 

o najlepszego specjalistę? 

- Już o to zadbałem. 

Eve nie zmieniła pozycji, tylko lekko się huśtała. 

- Jestem ci dłużna. 

- Nic obrażaj mnie, Eve. 

- Widziałeś jego matkę? Widziałeś, jak się zachowywała? Jak 

ktoś może być taki mocny, taki odważny? 

Roarke pochwycił ją za nadgarstki i opuścił jej ręce. 

- Spójrz w lustro. 

Potrząsnęła głową. 

- To przez miłość. Pragnie bezpieczeństwa syna, jego szczęścia, 

ponieważ go kocha. 

- Miłość matczyna jest ogromna i pełna mocy. 

Eve, już spokojniejsza, poruszyła obolałymi ramionami. 

- Czy ty czasami myślisz o swojej matce? 

Nie odpowiedział od razu, więc spojrzała w jego stronę ze 

zdumieniem. 

- Miałem powiedzieć, że nie myślę - wyjaśnił w końcu. - Ale 

to by było kłamstwo. Tak, chyba myślę. Co jakiś czas zastanawiam 

się, co się z nią stało. 

240 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- I dlaczego cię zostawiła? 

- Wiem, dlaczego mnie zostawiła. - W jego głosie i oczach 

pojawił się chłód. - Była zimna i pozbawiona uczuć. Nie za bardzo 

się mną interesowała. 

- A ja nie wiem, dlaczego moja matka mnie opuściła, i myślę, 

że to jest najgorsze. To, że nie wiem dlaczego. Nie pamiętam. -

Była zła na samą siebie. - Poza tym te spekulacje są bezcelowe. 

Ale skoro już mowa o matkach, to przypomniałam sobie, że muszę 

porozmawiać z Carly o jej matce, 

Wstała, ze zmęczenia jej ciałem wstrząsnął dreszcz. 

- Sprawdzę, jak się ma Stiles, i przesłucham go, jeśli jest 

przytomny. Potem pojadę na komendę spisać raport. Z samego rana 

jestem umówiona na rozmowę z komisarzem. 

Roarke także się podniósł. Twarz żony była blada, w oczach 

pojawił się ból. Zmarszczki zmęczenia i udręki wyryły się głęboką 

bruzdą na jej czole. 

- Potrzebujesz snu. 

- Prześpię się na komendzie. Poza tym, przy takim stanie rzeczy, 

sprawa zakończy się w kilka godzin. Znajdę czas dla siebie, gdy 

będzie już po wszystkim. 

- Gdy będzie po wszystkim, wyjedziemy gdzieś na kilka dni. 

Przyda ci się trochę słońca. 

- Pomyślę o tym. - Ponieważ byli sami, pochyliła się i po­

całowała go. 

\J

 siódmej dziesięć Eve stała w biurze Whitneya. Miał już jej 

pisemny raport na dyskietce i twardym dysku, a teraz słuchał jej 

osobistego wyjaśnienia. 

- Lekarz zajmujący się Stilesem twierdzi, że będzie go można 

przesłuchać w południe. W tej chwili jest pod działaniem środków 

uspokajających. Jego stan jest w normie. Stan Truehearta jest nadal 

poważny. Dolne partie jego ciała nie reagują na bodźce. Poza tym do 

tej pory nie odzyskał w pełni przytomności. Proponuję, żeby zgłosić 

Truehearta do pochwały. To przede wszystkim dzięki jego błyska­

wicznej reakcji z narażeniem życia ujęliśmy ściganego. Obrażenia, 

których doznał w czasie akcji, nie powstały z jego winy, ale z mojej. 

241 

background image

J.D. ROBB 

- Tak też napisała pani w raporcie, ja jednak nie zgadzam się 

z pani oceną sytuacji. 

- Sir, Trueheart wykazał się wielką odwagą, a także błys­

kawicznym myśleniem w bardzo trudnych i niebezpiecznych 

okolicznościach 

- W to nie wątpię. - Withney odchylił się w krześle. - Zarówno 

w pisemnym, jak i w ustnym raporcie wykazuje pani godną podziwu 

powściągliwość. Czy zamierza pani osobiście przedyskutować 

z kapitan Stuart przebieg operacji i błędy popełnione w jej 

przeprowadzaniu? O ile mi wiadomo, kapitan dostała już naganę 

od swoich przełożonych. Zdaniem pani, to wystarczy? - zapytał po 

chwili ciszy. 

- Nie do mnie. należy wypowiadanie się na ten temat. 

- Podziwiam pani opanowanie - powtórzył. - Kapitan Stuart 

pokpiła sprawę. Ignorując pani kompetencje, pani rozkazy oraz 

zdrowy rozsądek, doprowadziła do katastrofy. Jest odpowiedzialna 

za obrażenia, które ponieśli podróżni, za ogromne zniszczenia 

materialne oraz za to, że teraz mój człowiek leży sparaliżowany 

w szpitalu. 

Komisarz pochyli! się i dalej mówił już przez zęby. 

~ Myśli pani, że nie jestem wyprowadzony z równowagi? 

- Podziwiam pana opanowanie, sir. 

Whitney wydał z siebie cichy dźwięk, przypominający krótki 

wybuch śmiechu. 

- Czy informowała pani kapitan Stuart, że przejmuje dowodzenie, 

że jest już pani na miejscu, że należy zmniejszyć pole rażenia broni 

do minimum i użyć jej tylko w wyjątkowych okolicznościach? 

- Tak jest, sir. 

- Zajmiemy się kapitan Stuart, przyrzekam. Będzie miała wiele 

szczęścia, jeśli po zakończeniu dochodzenia w tej sprawie pozwolą 

jej pełnić powinności stójkowego. Proszę mi wierzyć. 

- Trueheart ma dwadzieścia dwa lata - odezwała się Eve z ciężkim 

westchnieniem. 

- Jestem tego świadom. Wiem, jakie to uczucie, gdy podwładny 

zostaje ranny w akcji. Ale trzeba przez to przejść. Proszę usiąść -

powiedział na koniec, odkładając na bok jej pisemny raport. - Kiedy 

ostatnio pani spała? 

242 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Czuję się dobrze. 

- Nakazuję pani po wyjściu ode mnie przespać się co najmniej 

dwie godziny. To rozkaz. Anja Carvell - zaczął. - Czy uważa pani, 

że jest kimś ważnym dla sprawy? 

- To luźny trop, ale, moim zdaniem, istotny. 

- Podobno ta kobieta miała coś wspólnego ze Stilesem i Diakiem? 

- Rzeczywiście w czasie śledztwa wykryliśmy pewną sprawę 

z przeszłości, która może stanowić motyw działania Stilesa. 

Mógł chcieć zabić Drąca z zemsty, zazdrości i nienawiści. 

Jednak nie wolno nam zapominać, że inne wmieszane w tę 

sprawę osoby także mogły mieć motyw oraz możliwość dokonania 

zbrodni. Bardzo prawdopodobne, że Stiles nie działał w po­

jedynkę. Zanim poszłam jego śladem, zamierzałam zdobyć po­

zwolenie na odtajnienie akt związanych z adopcją Carly Lands-

downe. 

- Proszę przespać się dwie godziny, a potem skontaktować się 

w tej sprawie z sędzią Levinskym. Wprawdzie zazwyczaj sędziowie 

niechętnie patrzą na otwieranie akt adopcyjnych, ale Levinsky może 

się zgodzić, zwłaszcza jeśli złapie go pani po śniadaniu. 

t ve nie zamierzała sprzeciwiać się rozkazowi komisarza. Miała 

nadzieję, że odpoczynek wprowadzi nieco porządku do jej roz-

kołatanych myśli. 

Zamknęła drzwi biura na klucz, po czym po prostu rozciągnęła 

się na gołej podłodze. Zanim zdążyła zamknąć oczy, odezwał się 

brzęczyk jej komunikatora. 

- Tak, o co chodzi? 

- Dzień dobry, pani porucznik. 

- Żadnego krytykowania - mruknęła i podłożyła rękę pod 

policzek. - Odpoczywam. 

- Dobrze. - Roarke przyglądał się jej twarzy. - Chociaż wygod­

niej byłoby ci w łóżku niż na podłodze w biurze. 

- Czy ty wiesz wszystko? 

- Znam cię. Dlatego też postanowiłem się z tobą skontaktować. 

Nie przekazałem ci wczoraj wieczorem pewnych informacji. Na 

przykład nazwiska biologicznej matki Carly Landsdowne. 

243 

background image

J.D. ROBB 

- O czym ty mówisz? Powiedziałam ci, żebyś zostawił to 

w spokoju. 

- Nie posłuchałem cię. Ukarzesz mnie później. Brzmi ono Anja 

Carvell. Odbyła poród w prywatnej klinice dla kobiet w Szwajcarii. 

Adopcja była legalna. Oczywiście Carvell miała ustawowe dwa­

dzieścia cztery godziny na zmianę decyzji lub jej podtrzymanie 

i podpisanie dokumentów. Jako ojca podała Richarda Drąca 

i załączyła formalne oświadczenie, że został powiadomiony 

o ciąży, o jej decyzji o donoszeniu dziecka i adopcji. Dokument 

został potwierdzony dobrowolnym testem na wykrywaczu praw­

domówności. 

- Czy Draco byl powiadomiony o narodzinach dziecka? 

- Tak. Akta są kompletne i nie budzą zastrzeżeń od strony 

prawnej, czego można się było spodziewać, znając szwajcarską 

dokładność. Wiedział o tym, że ma dziecko, córkę. Obowiązkowe 

badanie DNA potwierdziło jego ojcostwo. Nie zgłaszał sprzeciwów 

co do adopcji. 

Eve przekręciła się na plecy i pozwoliła, by nowa wiadomość 

została przetrawiona przez mózg. 

- Rodzice adopcyjni mają prawo znać te dane, oczywiście 

z wyjątkiem nazwisk biologicznych rodziców. Zostają natomiast 

powiadomieni o ich stanie fizycznym, przebytych chorobach, 

kulturowym i etnicznym pochodzeniu, o uzdobiieniach intelektual­

nych, artystycznych i technicznych. Dzięki tym informacjom nowi 

rodzice mogą wyrobić sobie o nich dość kompletne wyobrażenie. Do 

tych danych ma prawo także sam adoptowany, jeśli zgłosi taką 

prośbę. Może też poznać personalia prawdziwych rodziców. 

- Nie natknąłem się na żadne prośby składane przez adoptowaną -

odparł Roarke. 

- Zawsze istnieje sposób obejścia legalnych procedur. Carly 

mogła to dobrze wiedzieć. Mogła połączyć wszystko ze sobą 

i domyślić się, że to Draco jest jej prawdziwym ojcem. Są do siebie 

podobni fizycznie, co staje się zauważalne, gdy się już wie 

o pokrewieństwie. Ciekawa jestem, ile naprawdę Carly wiedziała? 

- Dowiesz się później, a teraz prześpij się. 

- Tak. Przypomnij mi, żebym sprawiła ci lanie za włamywanie 

się do systemu. 

244 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Już jestem podniecony. 

Eve wyłączyła się i pogrążyła w rozmyślaniach o ojcach, córkach, 

o oszustwach i morderstwach. Po chwili zasnęła. 

Obudziła się z krzykiem. Cała była spocona, głowę rozsadzały 

jej dziwne odgłosy. 

Położyła się na brzuchu, po czym podniosła się na kolana, otrząsając 

z koszmaru. Dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, że odgłosy 

nie wydobywają się tylko z jej głowy. Ktoś także dobijał się do drzwi. 

- Chwileczkę. Cholera. - Wstała i zaczęła głęboko oddychać. 

Oparła się ręką o róg biurka, czekając, aż odzyska siłę w nogach. 

Otworzyła drzwi. 

- Czego? 

- Dzwoniłam, a ty nie odpowiadałaś - z pośpiechem wyjaśniła 

Peabody. Twarz nadal miała zaróżowioną od porannego chłodu. -

Byłam... dobrze się czujesz? Wyglądasz tak... - Jakbyś zobaczyła 

ducha, dokończyła w myślach, bo instynkt kazał jej przemilczeć tę 

uwagę. - Dziwnie. 

- Spałam. 

- Och, przepraszam. - Peabody rozpięła płaszcz. Pragnąć być 

w zgodzie z ostatnim postanowieniem, że straci na wadze, wysiadała 

z metra pięć stacji wcześniej. Niestety nie przewidziała, że zima 

może jeszcze powrócić. Była zziębnięta na kość. - Wchodząc, 

natknęłam się na wychodzącego komisarza. Pojechał do szpitala. 

- Trueheart? - Eve złapała asystentkę za rękę. - Zmarł? 

- Nie. Odzyskał przytomność. Komisarz powiedział, że oprzytom­

niał jakieś dwadzieścia minut temu, a co najważniejsze, jego ciało 

reaguje na bodźce. Nie ma paraliżu. Stan nie jest już krytyczny. 

- Świetnie - mruknęła Eve, czując, że od ulgi robi jej się słabo. -

Odwiedzimy go, gdy pojedziemy przesłuchać Stilesa. 

- Załoga składa się na kwiaty. Trueheart jest lubiany przez 

wszystkich. 

- Wspaniale, ja też się dołożę. - Usiadła za biurkiem. - Zrób mi 

kawy, dobrze? Umieram ze zmęczenia. 

- Nie byłaś wcale w domu? Kiedy mnie odsyłałaś, powiedziałaś, 

że zaraz jedziesz. 

- Skłamałam. Kawa. Mam pewne informacje z anonimowego 

źródła. Musimy ponownie przesłuchać Carly Landsdowne. 

245 

background image

J.D. ROlili 

Peabody żachnęła się i podeszła do autokucharza. 

- Domyślam się, że twoja asystentka nie powinna oczekiwać 

dokładniejszych informacji dotyczących tego anonimowego źródła? 

- Moja asystentka powinna zrobić mi kawę, zanim rzucę się jej 

do gardła. 

- Już się robi - mruknęła Peabody. - Dlaczego Carly i to akurat 

teraz? 

- Właśnie się dowiedziałam, że Richard Draco był jej ojcem. 

- Ale oni byli... - Twarz Peabody zdradzała wielkie emocje. -

O rany! 

- Jednym słowem. -Eve chwyciła kawę. - Chcę złożyć formalną 

prośbę do sędziego Levinsky'ego o odtajnienie akt. Potrzebuję jego 

oficjalnej zgody. Na razie... - przerwała, widząc, że wideofon na 

biurku nadaje sygnał o nadchodzącej rozmowie. 

- Wydział Zabójstw. Dallas. 

- Pani porucznik Dallas? 

Eve przyglądała się kobiecie na ekranie. 

- Tak. 

- Pani porucznik, nazywam się Anja Carvell. Chciałabym się 

z panią spotkać i porozmawiać w bardzo ważnej sprawie. Tak 

szybko, jak to tylko możliwe. 

- Szukałam pani, pani Carvell. 

- Tak przypuszczałam. Czy mogłaby pani odwiedzić tnnie 

w hotelu? Zatrzymałam się w The Palące. 

- Znane miejsce. Będę tam za dwadzieścia minut. 

- Dziękuję. Zdaje się, że będę mogła pomóc pani wyjaśnić kilka 

spraw. 

- Jezu. - Peabody sięgnęła po swoją kawę, kiedy Eve zakończyła 

rozmowę. - Szukamy jej wszędzie, a tu ona sama się do nas zgłasza. 

- Taaak, interesujący zbieg okoliczności. - Eve podniosła się od 

biurka. - Nie lubię zbiegów okoliczności. 

OTWORZYĆ W RAZIE MOJEJ ŚMIERCI 

Tak, ten nagłówek brzmi dobrze, lekko dramatycznie. Cóż, każdy 

pragnie zachować swój styl, nawet w niesprzyjających okolicznoś­

ciach. A może zwłaszcza wtedy. Pigułki leżą blisko pod ręką, gdyby 

246 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

były potrzebne. To oczywiście ostateczność, ale gdy będą potrzebne, 

zadziałają szybko i delikatnie. 

Nie uciekaj w noc - napisał ktoś. Cóż, co on tam, do diabła, wie. 

Jeśli sprawa rozstrzyga się. miedzy śmiercią a więzieniem, wolę 

śmierć. 

Życie to seria wyborów. Jeden pociąga za sobą drugi i kolej 

rzeczy się zmienia. Tak naprawdę życie nigdy nie biegnie prosto, 

chyba że nie podejmujemy żadnego ryzyka. Ale ja zawszę wybie­

ram działanie. Dokonuję wyborów, na lepsze lub gorsze, ale 

najważniejsze, że są to moje wybory. I biorę za nie

 pełną 

odpowiedzialność. 

Nawet za Richarda Drąca. Nie, zwłaszcza za Richarda Drąca. 

Jego życie nie stanowiło serii wyborów, ale kompilację okrutnych 

czynów, mniejszych i większych. Każdy, kogo on dotknął, w jakiś 

sposób ucierpiał. Jego śmierć nie obciąża mojego sumienia. To, co 

zrobił, z pełną świadomością, umyślnie, złośliwie, domagało się 

pomszczenia. 

Żałuję jedynie, że zanim nóż utonął w jego ciele, nie cierpiał 

więcej, nie bał się więcej, nie żałował. 

Jednak planując jego unicestwienie, trzeba było myślećo własnym 

bezpieczeństwie. Chyba nadal tym się kieruję. 

Gdyby nadarzyła się okazja do powtórzenia, nic nie uległoby 

zmianie. Ani jedna łza nie spłynęłaby po zniknięciu pijawki. 

Mam wyrzuty sumienia z powodu pozbawienia życia Linusa 

Ouima. To było konieczne, a poza tym Quim był brzydkim, 

bezdusznym człowieczkiem. Można było wprawdzie przystać na jego 

Żądania i zapłacić mu, ale szantaż jest niczym choroba, czyż nie? 

Wystarczy, że ciało zakazi się nią raz, a choroba rozwija się 

i powraca w najmniej odpowiednich momentach. Po co więc tak 

ryzykować? 

Niemniej przygotowania do śmierci Quima nie były przyjemne. 

Ale byty potrzebne, żeby uciszyć moje nerwy i strach. Quim nie czuł 

bólu, strachu, umierał z iluzją szczęścia. 

To jednak, jak sądzę, nie usprawiedliwia faktu, że z moich rąk 

Zginął człowiek. 

Zabicie Richarda w obecności tyłu osób wydawało mi się 

ogromnie sprytne. Niemal każdy miał powód, by chcieć go zgładzić. 

247 

background image

./.£>. ROBB 

Pomysł, by nóż, który zatapia się w czarnym, nieszczęsnym sercu 

Richarda, był prawdziwy, wyzwalał we mnie dresz.cz. 

Żałuje, że moi przyjaciele i znajomi doznali przeze mnie tylu 

przykrości, że chociażby przez chwilę byli podejrzani. To naiwność 

z mojej strony spodziewać się, że mogło do tego nie dojść. 

Ale kierowało mną przeświadczenie, że nikt nie przejmie się 

śmiercią Richarda. Nikt nie będzie go opłakiwał, może oprócz 

publiczności. 

Ale to było błędne oczekiwanie. Znalazła się osoba, która przejęła 

się zgonem Drąca. Pani porucznik Eve Dallas. Och, domyślam się, 

że hie chodzi tu o samego Richarda. Z pewnością dowiedziała się 

już na jego temat tyle, by zaczął napawać ją obrzydzeniem. Ale jej 

zależy na przestrzeganiu prawa i dlatego z takim oddaniem broni 

zmarłego. 

Można to zrozumieć natychmiast, gdy spojrzy się w oczy pani 

porucznik. Wiem, bo w końcu całe. moje życie zeszło na przyglądaniu 

się ludziom, szacowaniu ich, naśladowaniu. 

Ostatecznie moje zamiary się spełniły. Tak być musiało, choć 

zgadzam się, że zło zostało naprawione złem. 

Ale czy to nie jest sprawiedliwe? 

18 

Mnja Cwel l miała piękną twarz i wspaniałą figurę, o jakiej 

marzą wszystkie kobiety, słono płacąc, by ją zyskać. Mężczyźni 

z pewnością ją ubóstwiali. Miała pełne, zmysłowe usta, nieco 

miedziane w odcieniu. Jej delikatna skóra przypominała złocisty pył. 

Rude włosy i ciemne oczy przywodziły na myśl płomień, który za 

chwile zacznie się jarzyć pełnym blaskiem. 

Spojrzała na Eve uważnie, na chwilę przeniosła wzrok na 

Peabody, potem odsunęła się, otwierając szeroko drzwi prowadzące 

do dość skromnego apartamentu. 

- Dziękuję, że przybyły panie tak szybko. Dopiero po naszej 

rozmowie uświadomiłam sobie, że to ja powinnam wybrać się do was. 

- Nie ma sprawy. 

- Cóż, pozostaje mi ufać, że wybaczycie mi, ale nigdy nie 

znajdowałam się w podobnych okolicznościach i brakuje mi 

doświadczenia. Rzadko miałam do czynienia z osobami pani 

profesji, pani porucznik. No, ale cóż, stało się. Zamówiłam już na 

tę okazję gorącą czekoladę. 

Gestem dłoni zaprosiła przybyłe do salonu, gdzie na stole stał 

dzbanek z czekoladą i dwie filiżanki. 

- Proszę do mnie się przyłączyć. Na dworze jest tak zimno 

i ponuro. Zaraz poproszę o filiżankę dla pani asystentki. 

- Proszenie robić sobie kłopotu. -Eve usłyszała, ale zignorowała 

przeciągłe westchnienie Peabody. 

- W takim razie, może usiądziemy? 

Anja podeszła do sofy, poprawiła długą brązową spódnicę, po 

czym sięgnęła po dzbanek z czekoladą. W pokoju słychać było 

ciche tony jakiegoś utworu na fortepian. Przy lampie stał wazon 

249 

background image

J.D. ROliB 

z różami, których zapach zmieszany z perfumami gospodyni 

rozchodził się po pomieszczeniu przyjemnym aromatem. 

Eve przyznała w duchu, że podoba jej się atmosfera mieszkania. 

- Przyjechałam do Nowego Jorku wczoraj wieczorem - zaczęła 

Anja. - Powoli zaczęłam już zapominać to ukochane miasto. Jego 

pośpiech i energię. Jego gorąco, nawet w tę niekończącą się zimę. 

Wy, Amerykanie, wypełniacie każdą powierzchnię, a mimo to 

potraficie wyszukiwać następne wolne przestrzenie. 

- Skąd pani przyjechała? 

- Z Montrealu. - Upiła trochę czekolady, trzymając filiżankę 

w ten sam delikatny i kobiecy sposób, w jaki robiła to Mira, a który 

tak bardzo podziwiała Eve. - Pani porucznik, obawiam się, że 

Kenneth nie był do końca szczery w czasie rozmowy z panią. Mam 

nadzieję, że mu to pani wybaczy. Miał na względzie moją osobę. 

- Pani Carvell, muszę poprosić panią o pozwolenie na nagrywanie 

tej rozmowy 

- Och. - Po chwili wahania Anja skinęła głową. - Tak, oczywiś­

cie. Przypuszczam, że taka jest procedura i nie ma przed nią ucieczki. 

- Włącz nagrywanie, Peabody. - Podczas gdy Eve recytowała 

standardową formułkę, oczy Anji robiły się coraz większe, coraz 

cieplejsze od nieukrywanego rozbawienia. 

- A więc jestem podejrzana? 

- To tyłko procedura. Dla pani dobra. Czy rozumie pani swoje 

prawa? 

- Tak, przedstawiła je pani dość jasno. 

- Pani Carvell, w jakim celu przyjechała pani wczoraj do 

Nowego Jorku? 

- Kenneth... Kenneth Stiles skontaktował się ze mną. Pragnął się 

ze mną zobaczyć. Był roztrzęsiony i przestraszony. Jest przekonany, 

że pani myśli, że to on zabił Richarda Drąca. Pani porucznik, to 

jest po prostu niemożliwe. 

- Dlaczego? 

- Kenneth to miły i łagodny mężczyzna. 

- Ten miły i łagodny mężczyzna dwadzieścia cztery łata temu 

pobił Richarda Drąca tak, że ten znalazł się w szpitalu. 

Anja parsknęła ze zniecierpliwieniem, a filiżanka, którą trzymała 

w dłoni, zadzwoniła o spodek od nagłego poruszenia. 

250 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Grzechy młodości. Czy człowiek musi być ścigany przez całe 

życie za jedno głupie zachowanie? Którego źródłem, na dodatek, 

była miłość i troska? 

- Wszystko, co czynimy, ciągnie się za nami, pani Carvell. 

- Nie wierzę w to. Sama jestem przykładem, że własny los można 

zmienić silą woli. - Jej dłoń na chwilę zacisnęła się w pięść, jakby 

na znak tej siły. - Pani porucznik, kiedy wczoraj spotkałam 

Kennetha, był przestraszony i przygnębiony. Przysięgam, że nigdy 

by mnie nie wezwał, gdyby uczynił to, o co go pani podejrzewa. 

- Kiedy widziała go pani po raz ostatni? 

- Około ósmej wieczorem. Spotkaliśmy się w małym klubie. 

Zdaje się, że nazywa się on Alley Cat. 

- Tak, znam ten klub. 

- Zamówiliśmy drinki i rozmawialiśmy. Powiedział mi, że 

wyjawił pani moje nazwisko, że będzie mnie pani szukała ze 

względu na mój związek z Richardem Drakiem. 

Jej uśmiech rozkwitł tak pięknie jak róże za jej plecami. 

- Chciał mnie ostrzec, rozumie pani, żebym mogła się ukryć. 

Pragnął oszczędzić mi takiej sytuacji jak ta teraz. Uspokoiłam go 

i powiedziałam, że spotkam się z panią. 

- A potem już się ze sobą nie kontaktowaliście? 

- Nie. Zamierzam porozmawiać z nim zaraz po naszym spotkaniu, 

i mam nadzieję, że będę mogła go poinformować, iż nie podejrzewa 

go już pani o morderstwo. 

- Kenneth Stiles próbował wczoraj wieczorem opuścić miasto. -

Eve mówiąc to uważnie przyglądała się twarzy Anji. - Staraliśmy 

się mu w tym przeszkodzić, co nam się zresztą udało, z tym że pan 

Stiles został w trakcie tego zajścia ranny. 

- Nie. Nie. Nie. - Anja nagłym ruchem pochwyciła Eve za 

nadgarstek. - Ranny? Jak bardzo? Gdzie on teraz jest? 

- W szpitalu. Jego stan jest w normie. Lekarze twierdzą, że nic 

mu nie grozi i wkrótce wróci do pełnego zdrowia. Dlaczego, pani 

Carvell, niewinny człowiek próbuje uciec? 

Anja puściła rękę Eve, wstała i podeszła do osłoniętych okien. 

Przycisnęła dłoń do ust, jakby powstrzymywała jakieś słowa. Gdy 

odezwała się ponownie, jej głos nie brzmiał już tak spokojnie. 

- Och, Kenneth. Może ma pani rację, pani porucznik. Może 

251 

background image

J.D. ROBB 

jednak nasza przeszłość prześladuje nas przez całe życie. Zrobił to 

dla mnie, rozumie pani. Tak jak wtedy. - Odwróciła się, jej sylwetka 

odbijała się na tle szarego nieba. W jej oczach zalśniły łzy, ale nie 

spłynęły na policzki. - Czy będę mogła go zobaczyć? 

- Być może. Pani Carvell, czy Kenneth Stiles wiedział, że 

urodziła pani Richardowi Dracowi dziecko? 

Anja cofnęła się, jakby słowa Eve w nią uderzyły. Roześmiała się 

niepewnie. Potem, zebrawszy się w sobie, znowu usiadła. 

- Widzę, że nic się przed panią nie ukryje. Tak, Kenneth wiedział 

o tym. Pomógł mi w bardzo ciężkiej sytuacji. 

- Czy wie, że tym dzieckiem jest Carly Landsdowne? 

- Nie znał imienia, które nadali jej nowi rodzice. Dokumenty 

adopcyjne są tajne. O tym, w czyje ręce trafiła moja córka, nie 

wiedział nikt oprócz adwokata, który zajmował się przeprowadze­

niem adopcji. Ale co wspólnego ma dziecko - nie, teraz to już młoda 

kobieta - z tą sprawą? 

- Nie kontaktowała się pani z Carly Landsdowne? 

- Po co miałabym to robić? Och, uważa pani, że kłamię albo 

jestem kobietą oziębłą. 

Anja znowu podniosła filiżankę z czekoladą, ale jej nie piła. 

Jedyną oznaką jej zdenerwowania była ręka zaciśnięta nerwowo 

na szyi. 

- Nie myślę tak o sobie - powiedziała po chwili. - Gdy odkryłam, 

że jestem w ciąży, byłam bardzo młoda, bardzo zakochana lub raczej 

przekonana, że to, co czuję, jest wielką miłością. Oddałam się 

Richardowi Dracowi. Był moim pierwszym mężczyzną. Lubił być 

pierwszy. Nie zastosowałam środków antykoncepcyjnych, tak jak 

powinnam. 

Wzruszyła lekko ramionami, oparła się o sofę. 

- Byłam młoda i zakochana, więc gdy dowiedziałam się, że 

noszę dziecko Richarda, wpadłam w zachwyt i zaczęłam marzyć 

o tym, że się pobierzemy. Richard bardzo szybko zamienił te 

marzenia w rozpacz. Nie doszło między nami do kłótni, o nie, ale 

oczywiście nie usłyszałam też żadnych ciepłych słów ani przy­

rzeczeń, które miałam nadzieję usłyszeć. Zamiast tego Richard 

popatrzył na mnie wzrokiem, w którym było nikłe zainteresowanie, 

za to duża irytacja. 

252 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Jej oczy stwardniały, a ręka znowu zwinęła się w pięść. 

- Nigdy nie zapomnę, jak na mnie wtedy patrzył. Powiedział, że 

to jest mój problem i że jeśli uważam, że to on powinien zapłacić 

za aborcję, muszę jeszcze raz rzecz przemyśleć. Oczywiście 

rozpłakałam się i zaczęłam go błagać, żeby mnie nie zostawiał. 

Obrzucił mnie kilkoma ohydnymi wyzwiskami, powiedział, że moje 

seksualne umiejętności są co najmniej mierne i że jest mną już 

znudzony. Zostawił mnie klęczącą na kolanach. Łkającą. 

Sięgnęła po filiżankę z czekoladą. 

- Mam nadzieję, że rozumieją panie, dlaczego nie rozpaczam po 

jego śmierci. To był wstrętny człowiek. Nie znałam takiego 

drugiego. Niestety w tamtym momencie mojego życia nie do­

strzegałam tego tale wyraźnie. Teraz wiem, że był miernotą-

ciągnęła - ale, jak to w młodości bywa, byłam ślepa i pełna 

optymizmu oraz przekonana, że uda mi się go zmienić, aż do chwili, 

gdy mnie ostatecznie zostawił 

- Potem przestała pani w to wierzyć. 

- O tak. Przestałam wierzyć, że jestem w stanie zmienić Richarda 

Drąca, ale myślałam, że nie potrafię bez niego żyć. Byłam 

przerażona. Miałam zaledwie osiemnaście lat, byłam w ciąży, sama. 

Marzyłam o tym, żeby zostać wielką aktorką. Także te marzenia 

musiałam porzucić. Co miałam robić? 

Zamilkła i przez chwilę wyglądała tak, jakby spoglądała w prze­

szłość. 

- Jesteśmy tacy przewrażliwieni, gdy mamy osiemnaście lat. Czy 

pamięta pani, pani porucznik, siebie w tym wieku? Wierzyła pani 

zapewne, że świat jest piękny, bezpieczny i naturalnie kręci się 

wokół pani? 

Znowu wzruszyła ramionami. 

- Próbowałam zakończyć swoje życie. Nie udało mi się, dzięki 

Bogu, choć mogłoby mi się powieść, gdyby nie Kenneth. Gdyby 

mnie nie zatrzymał, nie wezwał pomocy. 

- Ale, mimo wszystko, nie zdecydowała się pani na aborcję. 

- Nie. Miałam czas na przemyślenia, na uspokojenie się. Gdy 

przykładałam żyletkę do nadgarstka, nie myślałam o dziecku, tylko 

o sobie. Zrozumiałam, że los podarował mi następną szansę i jedyną 

rzeczą, którą mogłam wtedy uczynić, żeby przetrwać, było uratowanie 

253 

background image

J.D. ROBB 

życia, które we mnie zakwitło. Może nie przeszlabym przez to bez 

Kennetha. 

Przeniosła pełen boleści wzrok na Eve. 

- Uratował mi życie i życie mojego dziecka. Pomógł mi znaleźć 

w Szwajcarii odpowiednią klinikę i wyszukał adwokata, który zajął 

się adopcją. Pożyczył mi pieniądze i wspierał mnie. 

- On panią kocha. 

- Tak. - Powiedziała to prosto i ze smutkiem. - Z największym 

żalem stwierdzam, że nie mogłam i także teraz nie potrafię 

odwzajemnić mu się tym samym uczuciem, tak jak zresztą na to 

zasługuje. Zaatakowanie Richarda przed laty bardzo drogo go 

kosztowało i kosztuje. 

- Co działo się z panią po oddaniu dziecka? 

- Wróciłam do swojego życia. Nigdy więcej nie marzyłam 

o karierze aktorki. Nie miałam już do tego serca. 

- Jako biologiczna matka ma pani prawo otrzymywać regularne 

informacje na temat dziecka. 

- Nigdy nie korzystałam z tego prawa. Zrobiłam to, co było dla 

niej najlepsze, najlepsze dla mnie. Nie należała już do mnie. Po co 

miałybyśmy się spotykać? 

- Ale ona spotkała się z Richardem Diakiem. Carly Landsdowne 

była na scenie tego wieczoru, kiedy on zginął. 

- Tak? - Na twarzy Anji pojawiło się zdziwienie i przejęcie. -

Jest aktorką? Tutaj w Nowym Jorku? Cóż, jaki ten świat jest mały. 

A więc grała razem z Kennethem i Richardem. Jakie to dziwne. 

Eve czekała i obserwowała. 

- Nie zadaje pani zbyt wielu pytań na jej temat. 

- Pani porucznik, chce pani, żebym udawała zaangażowanie, 

pokazała, że łączą nas jakieś więzi? Ta Carly Landsdowne jest dla 

mnie kimś obcym. Oczywiście życzę jej wszystkiego najlepszego. 

Jednak więź między nami, bardzo przecież krótka, została zerwana 

wiele lat temu. Moim jedynym łącznikiem z tamtymi dniami jest 

Kenneth. 

- Czy zna pani Areenę Mansfield? 

- Trochę tak. Przed laty była obiecującą aktorką. Zdaje się, że 

udało jej się zrobić karierę. Słyszałam, że przez pewien czas była 

bliżej z Richardem. Dlaczego pyta pani o nią? 

254 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Ona także grała w tej sztuce. A Natalie Brooks? 

- Natalie Brooks? - Na ustach Anji pojawił się lekki uśmiech. -

Tego nazwiska nie słyszałam od wielu lat. Tak, pamiętam, że miała 

małą rólkę w sztuce, w której grał Richard, gdy byliśmy kochankami. 

Była bardzo młoda. Ładna, świeża, jak dziewczyna ze wsi. Oczywiś­

cie stanowiła łatwy łup dla Richarda. Uwiódł ją, gdy porzucił mnie. 

Może nawet wcześniej. Trudno powiedzieć. Czy ona także grała 

teraz w sztuce? 

- Nie, ale jej syn był zmiennikiem Drąca. 

- Fascynujące. - Oczy kobiety tańczyły od rozbawienia. -Proszę 

mi powiedzieć kto jeszcze. 

- Elizabeth Rothchild. 
- Ależ tale! Wspaniała kobieta. Dystyngowana i rozsądna. Nie 

znosiła Richarda. Oczywiście nie była w jego typie i wcale tego 

nie ukrywał. Tali, to fascynujące. Tyle duchów z przeszłości na 

jednej scenie. A Richard w centrum, gdzie najbardziej lubił się 

znajdować. - Nie interesuje mnie już teatr, ale gdybym wiedziała, 

może i kupiłabym bilet na tę sztukę. Tak, mogłabym nawet zapłacić, 

żeby zobaczyć to jego ostatnie przedstawienie. 

- Nie kontaktowała się pani z żadną z tych osób przez ostatnie 

dwadzieścia cztery lata? 

- Oprócz Kennetha z nikim. Wiem, że Kenneth powiedział 

pani coś innego, że stracił ze mną kontakt i nie wie, gdzie mnie 

szukać. Kłamał ze względu na mnie, nie myśląc o sobie. A teraz 

gdy już wiem, kto jeszcze zamieszany jest w całą sprawę, po 

dwakroć rozumiem, dlaczego tale zrobił. Martwił się, że te duchy 

będą mnie prześladowały. Zapewniam panią i jemu też to po­

wiem, że nie będą. 

- Czy wspomniał pani, że Richard Draco i Carly Landsdowne 

byli kochankami? 

Filiżanka zatrzymała się w połowie drogi do jej ust. Nie 

odrywając od Eve wzroku, Anja opuszczała ją powoli. 

- Co pani mówi? 

- Mówię, że pani były kochanek i dziecko, które pani z nim 

poczęła, mieli ze sobą romans, który zakończył się na krótko przed 

jego śmiercią. 

- Matko Boska! - Anja zacisnęła powieki. - Czy to kara za ten 

255 

background image

J.D. ROBB 

mały gi"zech popełniony przed laty? Wytrąciła mnie pani z równo­

wagi, pani porucznik. - Otworzyła oczy. - Jeśli taki miała pani cel, 

udało się pani. Jednak jestem pewna, że żadne z nich nic nie 

wiedziało. 

Wstała i przeszła przez pokój. 

- Jest młoda. Atrakcyjna? - zapytała, zerkając na Eve. 

- Tak, bardzo atrakcyjna. 

- Nie umiałby się jej oprzeć. Nie widziałby zresztą powodu, by 

to robić. A zawsze potrafił zwabiać kobiety do łóżka. 

- To ona mogła go zwabić, jeśli znała prawdę. 

- Jaka kobieta decyduje się na seks z własnym ojcem? - odpaliła 

Anja. Dłonie zacisnęła w pięści, a jej ciało drżało, gdy się 

odwróciła. - Skąd miałaby wiedzieć? Nie miała dostępu do akt. 

- To nie jest problem - spokojnie odparła Eve. - Każda z zain­

teresowanych stron mogła poprosić o ich otwarcie. Może była 

ciekawa, kim są jej prawdziwi rodzice. 

- Poinformowano by mnie, gdyby ktoś życzył sobie zobaczyć te 

dokumenty i dostał na to pozwolenie. Taki jest przepis. 

- Przepisy są często łamane. To dlatego mam pracę. Nawet Draco 

mógł zajrzeć do tych akt. 

W tym momencie Anja wybuchnęła głośnym i zimnym śmie­

chem. 

- W jakim celu? Od początku nie interesował się dzieckiem. Nie 

wierzę, żeby pamiętał o nim po tylu latach. 

- Byli do siebie podobni, pani Carvell. Pani córka ma cerę, kształt 

oczu i owal twarzy ojca. 

- Więc. - Anja nabrała powietrza, potem skinęła głową i zmusiła 

się, żeby ponownie usiąść. - Może i patrząc na nią, widział siebie. 

Może - mruknęła, bawiąc się guzikiem u spódnicy. - Może. Potem 

wziął ją do łóżka, zaspokajając swoje chorobliwe i narcystyczne 

pragnienia. Nie umiem powiedzieć. Nie potrafię pani tego wyjaśnić. 

Richard stał mi się tak samo obcy jak i ta dziewczyna, którą pani 

opisuje. Nie znam ich. 

- Ale Kenneth Stiles ich znał. 

Eve przyglądała się, jakie wrażenie robią na Anji jej słowa. Na 

jej twarzy pojawiło się przerażenie. W jednej chwili poczerwieniała 

i zaraz pobladła. 

256 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Nie. Niezależnie od tego, cokolwiek wiedział albo czegokolwiek 

się domyślał, nie posunąłby się do morderstwa. Powtarzam, tamten 

napad sprzed dwudziestu czterech lat to był rezultat impulsu, atak 

nagłego gniewu. Sama pani mówiła, że romans mojej córki 

z Richardem zakończył się przed jego śmiercią. Kenneth nigdy nie 

byłby zdolny kogoś zabić. Nigdy by tego nie uczynił. 

- Może nie. Może nie bez pomocy. Gdzie pani była dwudziestego 

piątego marca wieczorem? 

- Och, rozumiem. Rozumiem - powtórzyła spokojnie i złożyła 

ręce na piersiach. - Zapewne byłam w domu, sama. 

- Czy widziała pani kogoś, rozmawiała z kimś tego wieczoru? 

- Nie przypominam sobie nikogo. Nie przychodzi mi na myśl 

nic ani nikt, kto mógłby potwierdzić moje słowa. 

- A pani rodzina, pani Carvell. 
- Nie mam nikogo. Mogę tylko przysiąc, że nie przyjechałam 

z Montrealu do Nowego Jorku, żeby pomóc zabić Drąca. - Wstała. -

Pani porucznik, sądzę, że w tym momencie powinnam skontaktować 

się z moim adwokatem. Nie powiem nic więcej, dopóki tego nie 

uczynię. 

- To pani prawo. Dziękuję za współpracę. Wyłącz nagrywanie, 

Peabody. 

- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, w którym szpitalu znajduje się 

Kenneth? Chcę tam zadzwonić i dowiedzieć się o stan jego zdrowia. 

- W szpitalu imienia Roosevelta. - Eve także wstała, - Pani 

prawnik, gdy go już pani wynajmie, może kontaktować się ze mną 

na komendzie. 

- Dobrze. - Anja podeszła do drzwi i otworzyła je. - Życzę 

dobrego dnia, pani porucznik. - Powiedziała to cicho. Zamknęła 

drzwi, zasunęła zasuwę. 

Potem przykryła twarz dłońmi i rozpłakała się. 

rażenia, Peabody. 

- To kobieta opanowana, dystyngowana i pewna siebie. Albo 

wierzy, że Stiles jest niewinny, albo postanowiła go chronić. 

Odniosłam wrażenie, że jest szczerze nim przejęta. Natomiast mało 

ją interesuje Carly. 

257 

background image

J.D. ROBB 

Eve, siadając za kierownicą, spojrzała w lusterko wsteczne. 

- A powinna? 

- No cóż, sądzę, że mogłaby odczuwać choć trochę przywiązania. 

- Dlaczego? Poczęła dziecko, donosiła i urodziła. To tylko 

dziewięć miesięcy wyjęte z jej całego życia. Gdzie tu miejsce na 

więzi emocjonalne? 

- Dziecko rozwijało się w niej. Czuła jego poruszenia, kopanie 

i... nie wiem, Dallas. Nigdy nie byłam w ciąży, nie rodziłam. 

Przedstawiam ci tylko moje zdanie, to wszystko. 

Peabody pokręciła się niespokojnie na siedzeniu, czując jakieś 

skrępowanie. W powietrzu wisiało coś ponurego, coś, co krążyło 

wokół Eve. Nie wiedziała, co z tym począć. Spojrzała na swoją 

przełożoną, potem znowu odwróciła oczy. Eve nadal wpatrywała 

się w lusterko i rozmyślała. 

- Jeśli była z nami szczera - na nowo zaczęła Peabody - to po 

prostu oddała dziecko i odeszła. Nie wierzę jednak, że przyszło jej 

to aż tak łatwo. Miałam wrażenie, że chciałaś dać jej do zrozumienia, 

że podejrzewasz ją o współudział w morderstwie. 

- Nie odrzucam takiej ewentualności- odparła Eve, chociaż 

przyszło jej na myśl, że Anja mimo zdenerwowania nie powiedziała 

niczego, co mogłoby ją w jakiś sposób obciążać. Dziwne... - Wróć 

do hotelu, sprawdź, kiedy się w nim zarejestrowała i czy wcześniej 

rezerwowała sobie miejsce oraz kiedy zamierza wyjechać. 

- Tak jest. - Peabody ochoczo uciekła od ciężkiej atmosfery 

panującej w samochodzie. 

Jaka kobieta decyduje się na seks z własnym ojcem? 

Eve czuła ucisk w żołądku od chwili, gdy padło to pytanie. A co, 

jeśli nie miała wyboru? Odchyliła głowę. Chodziło jej po głowie 

jeszcze jedno pytanie. Jaki mężczyzna decyduje się na seks z własną 

córką? 

Na to pytanie znała odpowiedź. Znała ten rodzaj mężczyzn, 

pamiętała jego słodkawy oddech. 

Co robisz, mała dziewczynko? 

Poczuła palenie w gardle. Chciwie zaciągnęła się powietrzem. 

A co z matką? - zapytała siebie i wytarła spocone dłonie 

w nogawki spodni. W jaki sposób kobieta staje się matką? Przecież 

nie przez sam fakt noszenia w łonie dziecka, Eve pochyliła głowę 

258 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

i spojrzała w górę, w okno, przy którym być może siedzi teraz Anja 

Carvell z filiżanką czekolady w dłoniach, otoczona duchami 

przeszłości. Nie, Eve nie uważała, że to jest aż tak proste. 

Potrzeba czegoś jeszcze. 

To naturalne, że ludzie instynktownie ochraniają dzieci. Ale co 

ich skłania do chronienia dorosłego człowieka? Obowiązek lub 

miłość. 

Wyprostowała się, bo do samochodu wróciła Peabody. 

- Pokój zarezerwowała wczoraj po osiemnastej telefonicznie. 

W hotelu zjawiła się tuż przed dwudziestą. Ma zamiar zwolnić pokój 

jutro, ale dowiadywała się, czy w razie potrzeby będzie mogła 

przedłużyć pobyt 

- Matka, ojciec, oddany przyjaciel - mruknęła Eve. - Zajmijmy 

się dzieckiem. 

- A więc jedziemy do Carly. Po drodze będziemy mijać kilka 

powietrznych barów. Czy możemy zatrzymać się przy którymś na 

gorącą czekoladę? 

- W takich barach podają lurę. 

- Tak, ale to czekoladowa lura. - Peabody przywołała na twarz 

żałosny, proszący wyraz. - Gdy miałyśmy okazję napić się dobrej, 

nie zgodziłaś się. 

- Może masz też ochotę na ciasteczka? 

- Byłoby miło. Dzięki, że pytasz. 

- Żartowałam, Peabody. 

- Tak, wiem. Moja odpowiedź też nie była poważna. 

Obydwie wybuchnęły śmiechem, od którego ciemna chmura 

otaczająca Eve nieco się rozrzedziła. Zapewne dlatego zatrzymała 

się jednak przy barze na Dwudziestej Czwartej. 

- Wiesz, naprawdę staram się ograniczyć jedzenie takich rzeczy. 

Ale... - tłumaczyła się Peabody po powrocie do samochodu, 

otwierając torebkę z ciastkami. - Choć mnie to dziwi. McNab wcale 

nie uważa, że jestem pulchna. A przecież widział mnie nago, więc 

doskonale wie, gdzie odkładają mi się te dodatkowe kilogramy. 

- Peabody, czy przypuszczasz, że mam ochotę słuchać twoich 

wynurzeń związanych z McNabem i waszą nagością? 

Asystentka ugryzła ciastko. 

- Po prostu wyjaśniam ci, o co chodzi. Poza tym wiesz, że 

259 

background image

J.D. ROBB 

uprawiamy ze sobą seks, więc chyba domyślasz się, że nie robimy 

tego w ubraniu. Jesteś przecież asem wśród detektywów. 

- Peabody, w pewnych okolicznościach, najczęściej w chwilach, 

gdy jestem w dobrym nastroju, pozwalam ci na sarkastyczne 

odpowiedzi na moje uwagi. Nigdy jednak nie mówiłam, że godzę 

się na to, żebyś wywyższała się ze swoją ironią. Daj mi w końcu 

to cholerne ciasteczko. 

- To kokosanki. Nienawidzisz ciastek z kokosem. 

- Więc po co je kupiłaś? 

- Żeby cię wkurzyć.- Uśmiechając się, Peabody wyciągnęła 

z torby drugą paczkę, - Dla ciebie kupiłam czekoladowe. 

- Daj mi jedno. 

- Proszę, a wracając do tematu... - rozerwała następną torebkę 

i podała przełożonej ciastko. -McNab sam ma trochę za duży tyłek, 

a ramiona chyba ciut za wąskie. Mimo to... 

- Przestań. Przestań w tej chwili. Jeśli wyobrażę sobie McNaba 

nago, wrócisz do kierowania ruchem. 

Asystentka, nie przejmując się, sięgnęła po następne ciastko. 

- Cholera! Widzę go. 
Pękając ze śmiechu, Peabody zaczęła jeść ostatnie ciasteczko. 

- Wybacz, Dallas. Nie mogłam się powstrzymać. Fajny jest, 

prawda? -rzuciła, ciesząc się, że ponury nastrój przełożonej odszedł 

całkowicie w zapomnienie 

- Zapnij pasy - ostrzegła Eve, także dusząc się śmiechem. -

Strzepnij okruchy z munduru i spróbuj prezentować się godnie. -

Zaparkowała przed domem, w którym mieszkała Carly. 

Ekskluzywne otoczenie i budynki, piękny hol dały Eve do 

myślenia. Najwyraźniej Anja Carvell wybrała dla swojego dziecka 

bogatych rodziców. Mogła się spodziewać, że dopilnują, aby ich 

adoptowana córka dorastała w bezpieczeństwie i luksusie. 

Czy, poza stanem majątkowym, sprawdziła też, jakimi są ludźmi? 

Czy szukała osób rozsądnych, kochających, inteligentnych, ot­

wartych? 

- Peabody, chyba wiemy coś o wykształceniu Carly Landsdowne? 

O ile dobrze pamiętam, uczęszczała do prywatnych szkół? 

- Tak, pani porucznik. - Żeby się w tym upewnić, gdy weszły 

do windy, Peabody wyciągnęła palmtopa. - Do najlepszych prywat-

260 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

nych szkół- Nawet przedszkole było prywatne. Poza tym rodzice 

opłacali dodatkowe zajęcia. Gra aktorska, taniec, śpiew z prywatnymi 

nauczycielami. 

- Czym zajmują się rodzice? 

- Ojciec jest lekarzem, mikrochirurgiem. Matka agentem tury­

stycznym, ma własną firmę. Ale w latach od dwa tysiące ttzydzieści 

sześć do dwa tysiące pięćdziesiąt sześć zajmowała się wyłącznie 

dzieckiem. Opieka nad nim zajęła jej całe dwadzieścia lat. 

- Rodzeństwo? 

- Brak. 

- A więc Anja wybrała najlepszych. Postarała się, co znaczy, że 

bardzo jej zależało na dobru córki - mruknęła do siebie Eve, 

wychodząc z windy i podchodząc pod drzwi Carly. 

Aktorka otworzyła dopiero po dwóch przeciągłych dzwonkach. 

Była zaspana i miała potargane włosy. Szeroko ziewnęła. 

- Co znowu? 

- Zajmiemy pani tylko chwilkę. 

- Tak wcześnie? 

- Jest po dziewiątej. 

- Powtarzam, tak wcześnie? - Potem wzruszyła ramionami 

i odsunęła się od drzwi. - O nic mnie nie pytajcie, dopóki nie zrobię 

sobie kawy. To powinno być obowiązkowo ujęte w tej formułce, 

którą z taką lubością pani cytuje. 

- Wariatka - szepnęła Peabody, gdy Carly odeszła. 

Eve rozejrzała się po pokoju, słysząc dzwonek autokucharza 

i starając się nie połykać łakomie śliny, gdy dotarł do niej aromat 

świeżej, prawdziwej kawy. 

- Widziałam panią wczoraj na pogrzebie Richarda - rzuciła 

Carly, pojawiając się w pokoju. Gdy siadała, jedwabny szlafroczek 

spadł jej z uda. Założyła odsłoniętą nogę na nogę. - Wszędzie pani 

pełno. 

- Pani Landsdowne, zjawiłam się tu, żeby poruszyć sprawy 

natury raczej osobistej. Może wolałaby pani poprosić swojego 

towarzysza, żeby wyszedł. 

- Mojego towarzysza? 

- Dwa kieliszki od wina - powiedziała Eve, wskazując głową 

w stronę podręcznego stolika. - Pomięte poduszki na sofie. - Sięgnęła 

261 

background image

J.D. ROBB 

pod jedną i wyciągnęła czarną pończochę. - Bielizna w nietypowych 

miejscach. 

- Tak więc instynkt detektywa doprowadził panią do słusznego 

wniosku, że uprawiałam wczoraj seks. - Wzruszyła ramionami, 

a szlafroczek opadł jeszcze bardziej. - Dlaczego sądzi pani, że on 

nadal tu jest? 

- Bo uprawiała pani seks dzisiaj rano, zanim zakłóciłam pani 

poranek swoim pojawieniem się. To małe ugryzienie na szyi jest 

bardzo świeże. 

- Och - westchnęła Carly z lekkim rozbawieniem. - Zdaje się, 

że stracił nad sobą kontrolę. Wyjdź do nas, kochanie. - Podniosła 

głos, cały czas patrząc na Eve. - Pani porucznik i tak zepsuła nam 

atmosferę. 

Drzwi się otworzyły. Rozległ się odgłos bosych stóp niepewnie 

stąpających po podłodze. Do pokoju wszedł Michael Proctor. 

19 

Och. - Michael chrząknął, próbując zrobić coś z rękami, 

w końcu po prostu zwiesił je bezwładnie wzdłuż ciała. Miał 

zmęczoną twarz, zwichrzone włosy i krzywo zapiętą koszulę. -

Dzień dobry, pani porucznik. 

Pokój wypełnił głośny śmiech Carly. 

- Och, Michael, postaraj się o coś lepszego. Pokaż przynajmniej, 

że jesteś zaspokojony i dumny z siebie, a nie zmieszany i winny. 

Porucznik Dallas nie pracuje w obyczajówce. 

- Carly - rzucił z rozżaleniem aktor. 

Machnęła ręką. 

- Idź, zrób sobie kawy, poczujesz się lepiej. 

- Hm... mogę paniom coś... zaproponować? 

- Czy on nie jest słodki? - uśmiechnęła się Carly niczym dumna 

matka. - Idź, kochanie. 

Kiedy opuścił pokój, odwróciła się do Eve. Wyraz jej twarzy 

natychmiast się zmienił, jakby zdjęła jedwabną maskę i założyła 

stalową. 

- O ile wiem, w tym stanie nie zabrania się dwojgu dorosłym 

ludziom uprawiania seksu. Przejdźmy więc do poważniejszych spraw. 

- Od jak dawna jesteście kochankami? 

Carly przyjrzała się paznokciom, po czym zajęła się zdrapywaniem 

z nich lakieru. 

- Do chwili, gdy wspomniała pani, że jest po dziewiątej, minęło 

jakieś dwanaście godzin. Obawiam się, że nie potrafię podać 

dokładnego czasu pierwszego zbliżenia. Nie miałam przy sobie 

zegarka. 

- Uważa pani, że taka postawa przynosi pani korzyść? - spokojnie 

263 

background image

J.D. ROBB 

zapytała Eve. - Mnie ona nie przeszkadza. W każdym momencie 

możemy jednak przenieść tę rozmowę na komendę i lam dopiero 

przekonamy się, czy naprawdę jest pani takim twardzielem, jakiego 

gra. Radzę powiedzieć mi po prostu, jak doszło do tego, że Michael 

Proctor wylądował w pani łóżku. 

Carly skrzywiła się, ale wzmianka o komendzie zmusiła ją do 

spuszczenia z tonu. 

- Wpadliśmy na siebie na pogrzebie. Potem wybraliśmy się na 

drinka i przyjechaliśmy do mnie. Jedna rzecz prowadziła dość 

radośnie do drugiej. Czy widzi pani w tym coś złego? 

- Pochowała pani jednego kochanka i natychmiast wzięła sobie 

następnego? Dla niektórych ludzi jest to coś złego. 

W oczach Carly pojawił się gniew, ale zapanowała nad nim. 

- Proszę zachować swoje drobnomieszczańskie opinie dla kogoś, 

kogo one interesują. Tak się składa, że wiele nas z Michaelem łączy, 

coś się miedzy nami zatliło i poszliśmy za tym. Zresztą naprawdę 

bardzo go lubię. 

- Jedną z rzeczy, która łączy go z panią, jest Richard Draco. 

- Zgadza się. Ale Richard nie żyje. My lak. 

Michael wrócił do pokoju. 

- Carly, chcesz, żebym sobie poszedł? 

- Nie. - Klepnęła sofę obok siebie. - Siadaj. - Zabrzmiało to 

niemal jak rozkaz. Kiedy usiadł, uśmiechnęła się z zadowoleniem 

i objęła go ramieniem. - A więc, pani porucznik, proszę mówić. 

- Michael, nie wspomniał pan o tym, że pana matka znała 

Richarda Drąca. 

Filiżanka zadrgała w jego rękach, trochę kawy wylało się na spodnie. 

- Moja matka? A co ona ma z tym wspólnego? 

- Grala z Drakiem. 

- Twoja matka jest aktorką? - Carly przechyliła głowę. 

- Była. Przestała grać wiele lat temu. Zanim się urodziłem. -

Odstawił filiżankę i potarł niezręcznie poplamione spodnie. -Proszę 

zostawić moją matkę w spokoju. Ona nic złego nie zrobiła. 

- A czy powiedziałam, że zrobiła? - Nerwy, pomyślała Eve. Nie 

umie przez nie utrzymać rąk w spokoju. - W takim razie wie pan, 

że miała romans z Drakiem. 

- Krótki romans. Przed wielu laty. 

264 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Twoja matka i Richard? - Carly odsunęła się i przyjrzała się 

twarzy Michaela. - Och, to ohydne. - W jej oczach widać było 

współczucie. - Nie martw się tym, kochanie. 

Ale Proctor się martwił i było to widoczne. 

- Niech pani posłucha. Moja matka zagrała jakąś mniejszą rólkę. 

To wszystko..Nie była poważną aktorką. Opowiadała mi o tym. 

Ona i mój ojciec byli ze sobą od... Nie powiedziałaby mi, gdyby 

nie fakt, że wybierałem się na przesłuchanie do roli zmiennika 

Drąca. Wykorzystał ją. Lubił wykorzystywać kobiety. 

Popatrzył na Carly. 

- Rzuciła go. Tak robią mądre kobiety. 

Eve pomyślała, że matka Michaela, a może nawet kobiety 

w ogóle, stanowią jego słaby punkt. 

- Tak, lubił wykorzystywać kobiety. Szczególnie zaś młode 

i ładne. Bawił się nimi, lecz szybko go nudziły. Pana matka 

zwichnęła sobie przez niego karierę i marzenia. 

- Może. - Michael odetchnął ciężko. - Może w jakimś stopniu. 

Ale rozpoczęła nowe życie i jest szczęśliwa. 

- Zranił ją. 

- Tak. - W oczach mężczyzny zamigotało rozżalenie. - Tak, 

zranił. Chce pani, żebym powiedział, że go za to nienawidziłem? 

W pewnym sensie tak. 

- Michael, nie mów nic więcej - ostrzegła Carly. 

- Do diabla z tym - odparł stanowczo i gniewnie. - Ona mówi 

o mojej matce. Nie była jakąś tam tanią dziwką, zabawką, którą 

Draco sobie wziął, a potem porzucił. Była miłą, naiwną dziewczyną. 

Wykorzystał ją. 

- Czy dawał jej narkotyki, Michael? - zapytała Eve. - Czy dał 

jej ich spróbować? 

- Michael, nie musisz odpowiadać na te pytania. 

- Chcę to wreszcie wyjaśnić. - Oczy płonęły mu z emocji. -

Powiedziała mi, że weszła do pokoju i zobaczyła, że dodaje coś do 

jej drinka. Zapytała, co to jest, a on tylko się roześmiał. Powiedział... 

moja matka nie używa brzydkiego języka, ale powtórzyła mi 

dokładnie, co powiedział. Powiedział, że po tym będą się pieprzyć 

jak króliki. 

Szczęka mu drżała, gdy patrzył na Eve. 

265 

background image

J.D. ROBB 

- Nawet nie rozumiała, co to znaczy. Ale ja rozumiałem. Ja 

rozumiałem. Ten sukinsyn chciał jej podać dzikiego królika. 

- Ale ona tego nie wypiła? 

- Nie, przestraszyła się. Powiedziała, że nie będzie niczego piła, 

i wtedy on się wściekł. Zaczął ją wyzywać, chciał ją zmusić do 

wypicia drinka. Wtedy zdała sobie sprawę, co to za mężczyzna, 

i uciekła. Załamała się. Wróciła do domu. Powiedziała mi, że ten 

powrót to była najmądrzejsza rzecz, jaką zrobiła w życiu. 

- Nawet jej nie pamiętał - dodał. - Nie zdołał nawet zapamiętać 

jej imienia. 

- Rozmawiał pan z nim o niej? 

- Chciałem przekonać się, jak zareaguje. Nawet nie udawał, że 

coś sobie przypomina. Ona nic dla niego nie znaczyła. Nikt nic dla 

niego nie znaczył. 

- Czy mu pan powiedział? Przypomniał? 

- Nie. - Michael opadł z sił, złość go opuściła. - Nie, bo nie 

widziałem w tym sensu. A gdybym się upierał, mógłbym stracić 

pracę. 

Eve zmrużyła oczy, pogrążając się w zadumie, a w tym czasie 

Carly, rzucając jej pełne wyrzutu spojrzenia, objęła ramionami 

Michaela, uspokajając go. 

- Zostawcie go. Czy lubi pani kopać słabszych od siebie? 

- To mi pozwala przetrwać dzień - odcięła się Eve, ale w duchu 

powiedziała sobie, że kto jak kto, ale Carly nie jest słaba. 

Zastanawiała się, co bardziej uformowało jej charakter, geny 

po biologicznych rodzicach czy wychowanie przez rodziców 

adopcyjnych. 

- Musiało być panu ciężko, Proctor, wiedzieć to wszystko i dzień 

w dzień spotykać się z Drakiem. 

- Zmusiłem się, żeby o tym nie myśleć. - Wzruszył ramionami 

na znak bezradności. - Zresztą, cokolwiek bym zrobił, nic by to nie 

zmieniło. Pewnego dnia stanę na scenie zamiast niego i wtedy 

poczuję się lepiej. To mi wystarczy. 

- Ma pan teraz na to dużą szansę, prawda? Szansę na pokazanie 

się w blasku jupiterów jako następca Drąca. Nawet sypia pan zjedna 

z jego kochanek. 

Mocno zaciśnięte usta aktora rozwarły się. 

266 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Carly, to nie było tak. Nie chcę, żebyś myślała... 

- Oczywiście, że tak nie było. - Carly położyła dłoń na ręce 

towarzysza. - Pani porucznik ma zdeprawowany umysł. 

- Pani Landsdowne. 

Ignorując Eve, aktorka zaczęła obcałowywać policzki Michaela. 

- Wylałeś kawę. Może przyniesiesz sobie następną? 

- Tak. Dobrze. - Wstał. - Moja matka jest wspaniałą kobietą. 

- Oczywiście, że jest - odparła Carly. 

Gdy wyszedł, odwróciła się do Eve. 

- Nie podoba mi się, że wykorzystuje pani słabości Michaela, 

pani porucznik. Silni powinni chronić słabych, a nie kopać ich. 

- Może nie docenia pani jego siły. - Eve oparła dłoń na poręczy 

krzesła. — Bardzo dobrze wywiązał się z roli obrońcy matki. Dla 

niektórych więzi rodzinne są najważniejsze. Nie wspomniała nam 

pani o tym, że została zaadoptowana, pani Landsdowne. 

- Co? - W oczach Carly pojawiło się zmieszanie. - Na Boga, 

a po co miałabym to robić? Rzadko o tym sobie przypominam. Co 

pani do tego? 

- Została pani adoptowana zaraz po urodzeniu. 

- Tak. Moi rodzice nigdy nie kryli tego przede mną. Nie 

stanowiło to jakiegoś problemu w moim domu. 

- Czy zapoznali panią ze szczegółami pani pochodzenia? 

- Szczegółami? Chodzi pani o takie sprawy jak rasa, skłonność do 

chorób i tym podobne? Oczywiście. Ponadto powiedzieli mi, że moja 

matka oddała mnie, ponieważ chciała zapewnić mi dobrą przyszłość. 

Nie ma znaczenia, czy była to prawda, czy nie. Ja miałam matkę. 

Zamilkła, po czym zapytała: 

- Może wymyśliła sobie pani, że moja matka także kiedyś 

romansowała z Drakiem? - Roześmiała się głośno i potrząsnęła 

głową. - Zapewniam panią, że to nie miało miejsca. Moja matka 

nie znała Richarda. Od prawie trzydziestu lat tworzą z ojcem 

szczęśliwe małżeństwo. Przed moim urodzeniem była agentem 

turystycznym, a nie aktorką. 

- Nigdy pani nie ciekawiło, kim jest pani biologiczna matka? 

- Nie bardzo. Mam wspaniałych rodziców, których kocham 

i którzy mnie kochają. Dlaczego miałabym się interesować całkowicie 

obcą kobietą? 

267 

background image

ID. ROBD 

Taka córka, jaka matka, pomyślała Eve. 

- Adoptowane dzieci często próbują dowiedzieć się czegoś 

o prawdziwych rodzicach, zadają pytania, czasami nawiązują z nimi 

kontakt. 

- Ja nie. I nadal tego nie chcę. Nie ma w moim życiu pustki, 

którą należałoby wypełnić. Jestem pewna, że moi rodzice pomogliby 

mi ją odszukać, gdybym ich o to poprosiła. Gdybym tego po­

trzebowała. Ale nie potrzebowałam. Zraniłabym ich tym - dodała 

cicho. - A tego nie chcę. Czy to jest ważne? 

- Czy mówi pani coś nazwisko Carvell? Anja Carvell? 

- Nie. - Carly lekko zesztywniała. - Czy chce pani powiedzieć, 

że to jest nazwisko mojej prawdziwej matki? Nie prosiłam o to. 

Nie chcę go znać. 

- Nie zna pani ani nigdy nie spotkała kobiety o tym nazwisku? 

- Nie i nie chcę tego. - Carly wstała. - Nie ma pani prawa tego 

robić. Bawić się moim życiem w ten sposób. 

- Nie pytała pani nigdy o biologicznego ojca? 

- Do cholery, jeśli ona nic dla mnie nie znaczy, tym bardziej 

on. Chciała mnie pani wkurzyć, to się pani udało. A teraz 

niech mi pani powie, co to ma wspólnego ze śmiercią Richarda 

Drąca? 

Eve milczała i w tej ciszy zobaczyła w oczach Carly zaprzeczenie, 

niedowierzanie, a potem błysk przerażenia. 

- Nie, to kłamstwo. Wstrętne, wymyślone kłamstwo. Ty parszywa 

dziwko! 

Pochwyciła ze stolika mały wazonik z fiołkami i rzuciła nim 

o ścianę. 

- To nieprawda! 

- Mam na potwierdzenie odpowiednie dokumenty - powiedziała 

po prostu Eve. - Pani ojcem był Richard Draco. 

- Nie. Nie. - Carly rzuciła się na nią, przewracając przy tym 

stolik i lampkę, która na nim stała. Porcelana rozprysła się z hukiem 

na tysiące kawałków. Zanim Peabody zdążyła zareagować, Eve dała 

jej znak, żeby się nie ruszała i nie broniąc się, przyjęła mocne 

uderzenie w twarz. 

- Odwołaj to! Odwołaj to! 

Carly krzyczała, a łzy płynęły jej z oczu. Twarz jej była blada 

268 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

jak ściana. Złapała koszulę Eve, potrząsała nią, potem z jękiem się 

o nią oparła. 

- O Boże, o mój Boże. 

- Carly. - Z kuchni wyłonił się Michael. Jedno spojrzenie na 

jego twarz powiedziało Eve, że słuchał, że usłyszał. Podbiegł do 

Carly, chcąc wziąć ją w ramiona, ale ona go odepchnęła. Jakby 

chcąc się obronić, otoczyła się własnymi ramionami. 

- Nie dotykaj mnie. Nie dotykaj. - Jak świeca przetopiona na 

wosk, osunęła się na podłogę. 

- Peabody, zabierz pana Proctora do kuchni. 

Mężczyzna odsunął się, potem popatrzył na Eve. 

- To, co pani zrobiła, było okrutne. Okrutne. - Poszedł do 

kuchni, a za nim Peabody. 

Eve przykucnęła. Nadal czuła na policzku gorący odcisk dłoni 

Carly. Ale w żołądku miała lód. 

- Przykro mi. 

- Naprawdę?! 

- Tak. 

Aktorka uniosła twarz. Jej wzrok zwiastował szaleństwo. 

- Nie wiem, kogo w tej chwili brzydzę się bardziej, siebie czy 

ciebie. 

- Nie wiedziałaś o waszych powiązaniach, więc nie musisz się 

siebie brzydzić. 

- Spałam z nim. Dotykałam go. Pozwoliłam, żeby on dotykał 

mnie. Czy jesteś w stanie zrozumieć, jak ja się teraz czuję? Jaka 

jestem brudna? 

O Boże, tale. Nagle Eve ogarnęło straszliwe zmęczenie. Patrząc 

w oczy Carly, walczyła z własnymi demonami. 

- Był kimś obcym. 

Carly oddychała nierówno. 
- On wiedział, prawda? Teraz to rozumiem, wszystko nabiera 

sensu. To, że tak mnie uwodził, tak na mnie patrzył. To, co mówił. 

Ciągle powtarzał, że jesteśmy jedyni w swoim rodzaju. Mówił to 

i śmiał się. - Znowu chwyciła Eve za koszulę. - Czy on wiedział? 

- Nie wiem. 

- Cieszę się, że nie żyje. Żałuję, że sama go nie zabiłam. Żałuję, 

że to nie ja trzymałam nóż. Nigdy nie przestanę tego żałować. 

269 

background image

J.D. ROBD 

£—

 adnych komentarzy, Peabody? 

- Nie, pani porucznik. - Zjeżdżały windą. Peabody patrzyła 

przed siebie. 

W całym ciele Eve czuła pulsujący, rosnący ból. 

- Nie podobał ci się sposób, w jaki przeprowadziłam prze­

słuchanie? 

- Nie mnie to oceniać, pani porucznik. 

- Nie pieprz. 

- W porządku. Nie rozumiem, dlaczego musiałaś wyjawić jej 

prawdę. 

- To było ważne - warknęła Eve. - Każdy trop jest ważny. 

- Zwaliłaś ją z nóg. 

- A więc teraz okazuje się, że moje metody nie dorastają do 

twoich standardów. 

- Pytałaś - odwarknęła Peabody. - Skoro i lak miała się dowie­

dzieć, nie rozumiem, dlaczego powiedziałaś jej to w taki sposób. 

Mogłaś być delikatniejsza. 

- Delikatniejsza? Jej ojciec pieprzył się z nią. Powiedz mi, jak 

przekazać coś takiego w delikatnej formie, ładnie opakowane 

i przewiązane wstążeczką? 

Popatrzyła wprost na asystentkę, w której oczach, tak jak 

w oczach Carly przed chwilą, zobaczyła odrazę. 

- Co ty, do diabła, wiesz? Co możesz wiedzieć, mając dużą, 

szczęśliwą rodzinę, zbierającą się przy stole z czystymi twarzami 

i radosnymi nowinkami. 

Nie mogła oddychać, nie mogła nawet nabrać powietrza. Dusiła 

się. Ale nie mogła też powstrzymać słów. 

- Kiedy twój ojciec przychodził powiedzieć ci dobranoc, nie kładł 

się obok ciebie w łóżku, nie dotykał cię spoconymi rękami. W twoim 

czyściutkim świecie ojcowie nie tulą się dwuznacznie do swoich córek. 

Wyszła z windy, przebiegła hol i wybiegła na ulicę. Peabody 

ogłuszona zdumieniem stała w miejscu. 

Eve szła szybko chodnikiem, z trudem powstrzymując się przed 

kopnięciem parki białych pudli i androida, który je wyprowadził. 

Czuła wzbierający ból głowy, czaszka jej pękała, a ręce drżały, choć 

zaciskała je w pięści i wpychała głęboko w kieszenie. 

- Dallas. 

270 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Nie! - krzyknęła ostrzegawczo. - Poczekaj na mnie chwilę. 

Zapewniała się w duchu, że zaraz jej przejdzie. Zwalczy rosnącą 

furię szybkim marszem. A wtedy zostanie tylko ogromny ból głowy 

i gdzieś głęboko w niej straszliwa rozpacz. 

Po jakimś czasie wróciła do asystentki, wprawdzie z pobladłą 

twarzą, ale już opanowana. 

- Moj e uwagi były nie na miejscu. Przepraszam - powiedziała cicho. 
- Nie musisz przepraszać. 

- Muszę. Tak jak musiałam tam na górze zachować się tak, jak 

się zachowałam. To nie znaczy, że czuję się z tym dobrze. A ty nie 

jesteś tu po to, żeby służyć mi za odgromnik na moje emocje. 

- Nie ma sprawy. Przyzwyczaiłam się już. 

Peabody spróbowała się uśmiechnąć, ale nagle jej oczy rozwarły 

się szeroko, bo zobaczyła, że oczy Eve napełniają się łzami. 

- Och, Jezu. Dallas. 

- Przestań! Cholera! Potrzebuję trochę czasu. - Eve spojrzała 

twardo na budynek. - Potrzebuje kilku godzin odpoczynku. Złap 

coś i wracaj na komendę. - Czuła, że za chwilę zaleje się łzami. -

Spotkamy się za dwie godziny w szpitalu Roosevelta. 

- Dobrze, ale... 

- Za dwie godziny - powtórzyła Eve i prawie wskoczyła do 

samochodu. 

Musiała znaleźć się w domu. Musi być twarda, dopóki nie dotrze 

do domu. Nie ufając sobie, włączyła automatycznego pilota i zacis­

nęła dłonie. 

Gdy miała osiem lat, wybudowała wokół siebie ścianę, a raczej 

jej podświadomość łaskawie stworzyła mur, oddzielający ją od 

potworności, które ją spotykały. Jej życie emocjonalne było puste 

i na tej pustce zbudowała siebie. Kawałek po kawałku, z boleścią. 

Wiedziała, jak to jest, kiedy ta ściana zaczyna się kruszyć, gdy 

przez otwory zaczyna przedzierać się koszmarna rzeczywistość. 

Wiedziała, czego doświadczyła Carly i co jeszcze ją czeka. 

Kiedy dojeżdżała do bramy domu, ból głowy zamienił się 

w tornado. Oczy wychodziły jej na wierzch. Czuła mdłości. Mówiła 

sobie jednak, że musi się trzymać. Wbiegła na schody. 

- Pani porucznik... - zaczął Summerset. 

- Nie wchodź mi w drogę. - Chciała to powiedzieć ostro, ale 

271 

background image

J.D. ROBB 

głos jej się załamał. Pobiegła na górę, a Summerset natychmiast 

podszedł do intercomu. 

Marzyła tylko o tym, żeby się położyć. Wiedziała, że będzie 

dobrze, jeśli tylko na chwilę się położy. Ale nudności zwyciężyły. 

Zawróciła do łazienki, opadła na kolana i zwymiotowała. 

Potem, zbyt słaba, żeby się podnieść, po prostu zwinęła się na 

kamiennej posadzce. 

Poczuła na czole dotyk czyjejś ręki. Chłodnej ręki. Otworzyła oczy. 

- Roarke, zostaw mnie. 

- Nigdy. 

Chciała się od niego odwrócić, ale on złapał ją pod ramiona. 

- Jestem chora. 

- Tak, dziecino, wiem. - Gdy ją podnosił, czuła się krucha jak 

szkło. Zaniósł ją do łóżka. 

Zaczęła drżeć. Ściągnął jej buty, przykrył kocem. 

- Chciałam wrócić do domu. 

Nic nie odpowiedział. Przetarł jej czoło wilgotnym ręcznikiem. 

Była bardzo blada, miała podkrążone oczy. Gdy przysunął szklankę 

do jej ust, odwróciła głowę. 

- Nie. Żadnych środków uspokajających. 

- To przeciwko mdłościom. Wypij. - Odsunął jej z twarzy mokre 

włosy, modląc się w duchu, żeby nie musiał na siłę wlać jej 

lekarstwa do gardła. - Przyrzekam, że jest to tylko lekarstwo 

przeciwko mdłościom. 

Wypiła, bo znowu poczuła drżenie w żołądku, a w gardle 

zaciskające się pazury. 

- Nie wiedziałam, że jesteś. - Otworzyła oczy, a Izy, które ciągle 

dusiła, wydostały się na zewnątrz. - Roarke! O Boże! 

Przycisnęła się do niego. Gdy jej ciałem wstrząsały dreszcze, 

przytulił ją mocniej do siebie. 

- Cokolwiek cię męczy, wyrzuć to z siebie 

- Nienawidzę tego, co zrobiłam. Nienawidzę siebie za to, co 

zrobiłam. 

- Cokolwiek byś zrobiła, to jestem pewien, że nie miałaś wyboru. 

- Powinnam znaleźć inne wyjście. - Odwróciła głowę, oparła ją na 

ramieniu męża i nie otwierając oczu, opowiedziała mu o wszystkim. -

Wiem, co się z nią działo. - Czuła się już lepiej, intensywne nudności 

272 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

minęły. - Wiem, co czuła. I widziałam w niej siebie, gdy na mnie 

patrzyła. 

- Eve. Nikt lepiej niż ty albo ja nie wie, ile zła jest na świecie. 

Zrobiłaś to, co musiałaś. 

- Mogłam... 

- Nie. - Pochylił się do niej, wziął jej twarz w ręce, tak że ich 

oczy się spotkały. W jego spojrzeniu nie dostrzegła litości, której 

nie mogłaby znieść. Nie było tam też współczucia, bo to by ją 

jeszcze bardziej przygnębiło. 

Było po prostu zrozumienie. 

- Nie mogłaś. Nie ty. Musiałaś wiedzieć, prawda? Musiałaś być 

pewna, czy Carly wiedziała, kim był jej ojciec. Teraz już wiesz. 

- Tale, teraz wiem. Nikt nie jest aż tak dobrym aktorem. Będzie 

widziała siebie, znowu i znowu, z nim. Znowu i znowu. 

- Przestań. Nie mogłaś tego zmienić i nie jest ważne, jak się 

o tym dowiedziała. 

- Może nie. - Znowu zamknęła oczy i westchnęła. - Napadłam 

na Peabody. 

- Przeżyje to. 

- Byłam bliska załamania się na ulicy. Prawie.,. 

- Ale nie doszło do tego. - Potrząsnął nią lekko. - Irytujesz mnie, 

Eve. Dlaczego sama sobie tak dokładasz? Nie spałaś od trzydziestu 

godzin. Weszłaś w stadium śledztwa, w którym odkrywane są najgorsze 

osobiste horrory. Ktoś inny uciekłby przed tym. Ty tego nie zrobiłaś. 

- Załamałam się. 

- Nie, Eve. Jesteś tylko zmęczona. - Przycisnął usta do jej 

czoła. -Przyjechałaś do domu. Poleź chwilę. Zamknij oczy i postaraj 

się wyłączyć. 

- Nie powinnam mówić ci, żebyś mnie zostawił. Nie myślałam 

w ten sposób. 

- To nie ma znaczenia. - .Stanowcza nuta w jego głosie przywołała 

na jej usta lekki uśmiech. - 1 tak bym cię nigdy nie zostawił, 

- Wiem. Chciałam, żebyś był przy mnie. -Wtuliła się w męża. -

Potrzebowałam cię. I byłeś. - Podsunęła mu usta. - Roarke. 

- Musisz się przespać. 

- Jestem pusta i to boli. - Jej dłonie błądziły po jego plecach. -

Wypełnij mnie czymś, proszę. 

273 

background image

J.D. ROBB 

Uczucie wypełniło pustkę. Dał jej miłość i wziął dla siebie. 

Delikatnie, troskliwie, cierpliwie. 

Jego usta najpierw lekko, potem z coraz większym natężeniem 

wtapiały się w jej wargi. Następnie zaczął obsypywać pocałunkami 

całe jej ciało; twarz, włosy, szyję. Początkowo, by wyrwać ją 

z ponurego odrętwienia. 

Odwróciła się do niego, oddając się pieszczocie jego dłoni, które, 

lekkie niczym mgła, przemykały po jej ciele. Gładził ją, by odegnać 

od niej ból. 

Westchnęła i opadła na poduszki, a on ją rozebrał. Teraz, gdy 

wodził palcami po zarysie jej bioder, sain poczuł podniecenie. 

A ona otworzyła się z pełnym zaufaniem, nie kryjąc przed nim 

niczego, ani ciała, ani duszy. 

Wszedł w nią powoli i delikatnie, bez pośpiechu, a jej oczy 

rozświetliły się radością z ich zespolenia. 

Czując bicie jego i swojego serca, oplotła męża ramionami. 

- Kocham cię. - Wpatrywał się w nią, zatapiając się w niej coraz 

głębiej. - Całkowicie. Na zawsze. 

Wstrzymała oddech, zamknęła oczy, by ta piękna chwila trwała 

jak najdłużej. 

Potem pozwoliła, by doprowadził ją do celu. 

I rzymała go blisko siebie, potrzebując jeszcze przez chwilę czuć 

jego ciało przy sobie. 

- Dziękuję. 

- Nie lubię mówić oczywistych rzeczy, ale to mnie spotkała cała 

przyjemność. Lepiej się czujesz? 

- O wiele. Roarke... nie, poleźmy tak jeszcze. - Twarz trzymała 

ukrytą w jego ramieniu. - Gdy tak jak teraz jesteśmy razem, zawsze 

myślę o tym, że w ten sposób czuję się tylko przy tobie. 

- Ja mam podobne wrażenie. 

Roześmiała się, zadowolona, że może się cieszyć. 

- Twoje doświadczenia w tym względzie znacznie przerastają 

moje. 

- Co to ma za znaczenie. - Przekręcił się na plecy, a Eve wspięła 

się na niego. Zauważył, że nie jest już taka osłabiona, a jej twarz 

274 

ŚWIADEK. ŚMIERCI 

znowu przybrała normalny kolor. Jednak oczy żony nadal pozostały 

zachmurzone i zbolałe. Żałował, że jednak nie podał jej czegoś na 

uspokojenie. 

- Przestali! - Odsunęła włosy i prawie się skrzywiła. 

- Co mam przestać? 

- Martwić się mną. Nie musisz się mną opiekować. - Nie 

potrzebowała patrzeć na męża, żeby domyślić się, że rozbawiła go 

tym stwierdzeniem, tak nie pasującym do okoliczności. - Przez cały 

czas - poprawiła się. 

- Prześpijmy się. 

- Nie mogę. Ty chyba też nie. Już i tak naruszyłam harmonogram 

twojego dnia. Pewnie przeszkodziłam ci akurat w momencie, 

gdy zamierzałeś kupić jakiś galaktyczny system czy coś podobnego. 

- Gdzież tam, to była tylko mała, niezamieszkana planeta. 

Nigdzie mi nie ucieknie. Spokojnie mogę zrobić sobie przerwę, a ty 

potrzebujesz snu. 

- Tak, potrzebuję, ale nie mam na to czasu. 

- Eve... 

- Posłuchaj, to się wkrótce zmieni. Śledztwo dobiega końca. 

Zresztą ty też masz ostatnio dużo pracy. 

- Ale nasze silniki nie kręcą się z tą samą szybkością. 

Te słowa powstrzymały ją przed wstaniem z łóżka. 

- Co to, do diabła, miało znaczyć? 

- Tylko to, co powiedziałem. 

Zmarszczyła brwi z zastanowieniem. 

- Brzmi to jak coś, co powinno mnie zdenerwować, ale trudno 

mi wyjaśnić, z jakiego powodu. Gdy to ustalę, dam ci po głowie. 

- Czekam na to z utęsknieniem. Jeśli nie chcesz spać, zjedz coś. 

Musisz zapełnić czymś żołądek. Z czego się śmiejesz? 

- Z ciebie. Mówisz jak troskliwa żonka - stwierdziła i poszła 

wziąć prysznic. 

Roarke został w łóżku, trochę zaskoczony tym, co usłyszał. 

- Teraz to ja jestem zły. 

- Widzisz, jak to jest. No, ale dobrze, zamów mi coś do 

jedzenia! - zawołała z łazienki. 

- Pocałuj mnie w nos - mruknął i zamówił zupę ze zwiększoną 

dawką protein. 

275 

background image

J.D. ROBB 

z j a d ł a wszystko do ostatniej kropli, zarówno po to, żeby sprawić 

mężowi przyjemność, jak i w celu zapełnienia pustego żołądka. 

Miała wrażenie, że odzyskała równowagę i może jasno myśleć. 

Ubrała się i przypięła broń. 

- Jadę do szpitala wydobyć coś ze Stilesa. 

- Po co? Myślałem, że już go rozgryzłaś. - Gdy popatrzyła na 

męża ze zdumieniem, tylko wzruszył ramionami. - Znam panią, 

pani porucznik. Potrafisz wyszukiwać dziury w całym. 

- Nie wypełniłam jeszcze wszystkich luk. Potrzebuję kilku 

dodatkowych informacji, które przekażę do przetworzenia Whit-

neyowi. To w pewien sposób dotyczy też ciebie. 

- A o cóż może chodzić? 

Potrząsnęła głową. 
- Na razie nic ci nie powiem. Chcę tylko wiedzieć, czy będę się 

mogła z tobą skontaktować, jeśli okaże się, że potrzebna mi twoja 

pomoc? 

- Będę cały czas osiągalny. Myślałem o upieczeniu ciasta. 

Eve prychnęła, słysząc ironię w słowach męża. 

- Zrób to, kochanie. - Odwróciła się, żeby go pocałować, potem 

krzyknęła, gdy pociągnął ją za ucho. - Hej! 

- Nie przepracowywuj się, kochanie. 

- Ach, ci mężczyźni. - Wydymając usta, potarła ucho i podeszła 

do drzwi. - Gdybym robiła to za każdym razem, gdy używasz 

brzydkich słów, nie miałbyś już uszu. 

Zatrzymała się jeszcze przy drzwiach i spojrzała za siebie. 

- Jesteś piękny, gdy się złościsz - powiedziała i uciekła. 

leabody czekała na Eve na zewnątrz szpitala, próbując się 

jakoś uchronić przed silnym wiatrem. Od zimna poczerwieniał 

jej nos. 

- Dlaczego, do diabła, nie weszłaś do środka? — zdziwiła się 

Eve. - Tu jest lodownia. 

- Chciałam złapać cię przed wejściem. Możemy chwilę poroz­

mawiać? 

Eve spojrzała na poważną twarz asystentki. Sprawa osobista, nie 

zawodowa, pomyślała. Cóż, zasłużyła sobie na to. 

276 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Dobrze. Przejdźmy się. - Gdy ruszyły, pod szpital na sygnale 

podjechała karetka. Kolejny pechowiec miał okazję skorzystać 

z dobrodziejstw medycyny. 

- Wracając do niedawnych wydarzeń... - zaczęła Peabody. 
- Słuchaj, straciłam nad sobą kontrolę, a ty byłaś najbliżej. 

Przykro mi z tego powodu. 

- Nie, nie o to mi chodzi. To rozumiem - powiedziała. - Chodzi 

o Carly i sposób, w jaki powiedziałaś jej o ojcu. Zajęło mi to trochę 

czasu, ale w końcu zrozumiałam, że musiałaś zrobić to bez ogródek, 

ponieważ chciałaś zobaczyć jej reakcję. Musiałaś się przekonać, czy 

wiedziała, że Draco był jej ojcem. Gdyby tak było, miała motyw, 

żeby chcieć go zabić. 

Eve odprowadziła wzrokiem odjeżdżającą karetkę. 

- Nie wiedziała. 

- Też tak myślę. Gdybyś przygotowała ją na tę wiadomość, 

dałabyś jej czas na zastanowienie się. Jej reakcja nie byłaby 

spontaniczna. Powinnam od razu to wiedzieć, zamiast dojść do tego 

po godzinie. 

- Mogłam cię uprzedzić przed wejściem do niej. - Eve, po­

trząsając głową, odwróciła się i ruszyła w drogę powrotną do 

drzwi szpitala.- Sama jeszcze nie doszłam do siebie po tej 

rozmowie. 

- To było trudne zadanie. Nie sądzę, żebym ja umiała mu 

sprostać. Brakowałoby mi odwagi. 

- To nie ma nic wspólnego z odwagą. 

- O tak, ma. - Peabody zatrzymała się, czekając, aż Eve na nią 

spojrzy. - Gdybyś nie posiadała ludzkich uczuć, nie byłoby to dla 

ciebie tak trudne. Ale ty nie jesteś zimna i tym bardziej podziwiam 

cię za to, że zdobyłaś się na tę rozmowę z Carly. Lepszy policjant 

zrozumiałby to szybciej. 

- Nie dałam ci czasu do namysłu, bo od razu na ciebie 

naskoczyłam. Jednak potrafiłaś sama wyciągnąć odpowiednie 

wnioski. Chyba jestem dobrym trenerem. A więc jak, już w porządku? 

- Tak, na wszystkich frontach. 

- Dobrze, no to wchodzimy. Zmarzł mi tyłek. 

background image

20 

l\l ajpierw zamierzały odwiedzić Truehearta. Jednak za namową 

Peabody wstąpiły wcześniej do szpitalnego megasamu po jakiś 

prezent dla niego. 

- To nam zajmie tylko pięć minut. 

- Zebraliśmy się już przecież na kwiaty. - Las towarów, szerokie 

i wijące się alejki sklepowe, ostry głos z megafonu reklamujący 

okazyjne ceny sprawiły, że schorowany żołądek Eve znowu się 

skurczył. 

Wolałaby zmierzyć się w walce wręcz z dwustukilogramowym 

zawodnikiem sumo, niż dać się połknąć przez morze klientów. 

- Kwiaty są od wszystkich - cierpliwie tłumaczyła Peabody. -

A prezent będzie od nas. 

Mimo woli Eve zatrzymała się przed wystawą z akcesoriami 

medycznymi oznaczonymi szpitalnym znakiem firmowym. Za 

dziesięć dolarów można było dokupić sobie na przykład torebkę 

z krwią. 

- Ten świat jest chory. Po prostu chory. 

- Idziemy do działu z upominkami - rzuciła Peabody, choć 

zaciekawiła ją olbrzymiej wielkości gruszka do lewatywy. - Chory 

potrzebuje zabawek. 

- Gdy komuś wejdzie drzazga za paznokieć, potrzebuje zabawek -

odburknęła Eve, ale poszła za asystentką do działu z grami 

komputerowymi i z rezygnacją zatopiła się w świecie hałaśliwych 

odgłosów wirtualnej rzeczywistości. 

Gdyby uwierzyć błyskającym wszędzie reklamom, na półkach 

tego działu miało znaleźć się ponad dziesięć tysięcy programów 

komputerowych służących rozrywce lub edukacji. Tematyka gier 

275 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

była różnorodna, od sportu po fizykę kwantową. Wystarczyło 

podejść do tablicy ze spisem programów, przycisnąć odpowiednie 

pole tematyczne, a zaraz pojawiała się mapa kierująca klienta do 

odpowiedniej półki lub zjawiał się przeszkolony pracownik obsługi, 

który służył za przewodnika. 

Lista pulsowała żółtym światłem, a Eve przyglądając się jej, 

czuła, że robi się jej zez. 

Rozejrzała się i zobaczyła ludzi tłoczących się przy stanowiskach 

prezentujących gry. Inni lawirowali między regałami, a na ich 

twarzach rysowało się albo podniecenie, albo zmęczenie i przytę­

pienie. 

- Czy ci ludzie nie powinni być teraz w pracy? - dziwiła się. 

- Trafiłyśmy na przerwę na lunch. 

- No, to miałyśmy pecha. 

Peabody skierowała się do sekcji wojskowej. 

- Walka wręcz -zdecydowała. - To wróci Trueheartowi pewność 

siebie. Poczuje, że ma nad czymś kontrolę. Ho, ho, popatrz! To nowy 

uliczny superwojownik. Podobno ta gra jest niesamowita. - Odwróci­

ła pudełko i spojrzała na cenę. Skrzywiła się i poszukała nazwy 

producenta. - Zakłady Roarke'a. Powinnyśmy dostać zniżkę. Zresztą, 

jeśli podzielimy się kosztami, nie będzie aż tak drogo. - Ruszyła 

w stronę automatycznej kasy, oglądając się na Eve. - Domyślam się, 

że w swoim zakładzie Roarke ma pełno tych zabaweczek, co? 

- Pewnie tak. - Eve wyjęła kartę kredytową, przeciągnęła ją 

przez skaner i przycisnęła kciuk do identyfikatora. 

Eve Dallas, dziękujemy za zrobienie u nas zakupów. Proszę 

poczekać. Sprawdzamy pani kartą. 

 Oddam ci moją część w dniu wypłaty, dobrze? - rzuciła 

Peabody. 

- Dobrze. Dlaczego to tak długo trwa? 

Przepraszamy za długi czas oczekiwania. Gra, którąpani wybrała, 

kosztuje 160 dolarów i 58 centów po doliczeniu podatku. Stosując 

przepis o autoryzacji, pani konto nie zostanie obciążone. Życzę 

udanego dnia. 

279 

background image

J.D. ROBB 

-

 O czym, do cholery, ta maszyna mówi? Jaka autoryzacja? 

A uloryzacja zakładów Roarke 'a. Upoważnia panią do bezpłatnego 

zakupu każdego przedmiotu tego producenta. 

- Ho, ho, możemy wyczyścić ten sklep. - Peabody przesunęła 

oszołomionym wzrokiem po półkach. - Mogę sobie coś wziąć? 

- Zamknij się, Peabody. Ja za to zapłacę- powiedziała do 

maszyny. - Proszę pominąć autoryzację i obciążyć moje konto. 

Nie możemy spełnić pani prośby. Proponujemy wybrać wyrób 

innego producenta. 

-

 Cholera! - Eve wepchnęła grę w ręce Peabody. - Nie ujdzie 

mu to płazem. 

Asystentka pospiesznie przeszła z zakupem przez bramkę bez­

pieczeństwa, potem pobiegła za przełożoną. 

- Posłuchaj, skoro i tak tu jesteśmy, czy nie mogłabym wziąć... 

- Nie. 

- Ale... 
- Nie. - Eve ze złością tupnęła w ruchomy chodnik wiozący je 

na poziom medyczny. 

- Większość kobiet ucieszyłaby się, gdyby mężowie podarowali 

im kartę kredytową z otwartym kontem. 

- Nie jestem taka jak większość kobiet. 

Peabody zamrugała oczami. 

- Mnie to mówisz? 

Może żałowała, że-Eve nie wzięła dla niej czegoś ze sklepu, 

mimo że mogła za to nie płacić, ale smutek przeszedł jej 

w chwili, gdy zobaczyła, z jaką radością Trueheart przyjął swój 

prezent. 

- O rany, ta gra dopiero się ukazała. 

Obracał pudełko w ręce. Druga, która pękła przy upadku, 

osłonięta była plastikowym bandażem. 

Podobny bandaż osłaniał szyję. Z nadgarstka policjanta sterczał 

wenflon, powyżej nad łokciem rozciągał się purpurowy siniak 

okalający gojące się już skaleczenie. Eve patrząc na lekko uniesioną 

280 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

w górę lewą nogę chłopaka, przypomniała sobie tryskającą z niej 

fontannę krwi. 

Łóżko pacjenta otaczały maszyny wydające z siebie jednostajny 

szum. 

Eve zastanawiała się, czy będąc na miejscu Truehearta potrafiłaby 

lak jak on cieszyć się z głupiej gry komputerowej. 

Ponieważ nie umiała rozmawiać z chorymi w szpitalu, obowiązek 

prowadzenia pogawędki przerzuciła całkowicie na barki asystentki. 

- Niewiele pamiętam po tym, jak dostałem kulkę - opowiadał 

Trueheart, przenosząc wzrok na Eve. - Komisarz Whitney mówił 

mi, że mamy Stilesa. 

- Tak - potwierdziła. - Dzięki tobie. Ty go zatrzymałeś. Leży 

piętro niżej i pójdziemy go przesłuchać. Wykonałeś dobrą robotę, 

Trueheart. Stiles by nam uciekł, gdyby nie twoja szybka reakcja 

i odwaga. 

- Komisarz powiedział, że wystawiła mnie pani do pochwały, 

- Powiedziałam, że to była dobra robota. 

- Aleja nic takiego nie zrobiłem. - Chłopak poruszył się, starając 

się znaleźć wygodniejszą pozycję. - Wszystko poszłoby inaczej, 

gdyby ten dupek ze straży kolejowej nie zaczął strzelać. 

- Zgadzam się. A ten dupek i jego przełożona kretynka dostaną 

za swoje. 

- Gdyby posłuchali pani rozkazów, nie byłoby ofiar. 

- Tak i ty nie leżałbyś tu teraz. Porządnie ci się oberwało. Jeśli 

masz z tego powodu kłopoty natury emocjonalnej, możesz skorzystać 

z usług naszej policyjnej pani psycholog. 

- Dziękuję, ale to niepotrzebne. Pragnę tylko jak najszybciej 

założyć mundur i wrócić do pracy. Po cichu marzę sobie, że gdy 

zakończy pani sprawę, wyjawi mi jej szczegóły. 

- Jasne. 

- Och, pani porucznik, wiem, że się pani spieszy, ale chciałem 

powiedzieć, że... Wiem, że spotkała pani wczoraj moją matkę. 

- Tak, poznałyśmy się. To miła kobieta. 

- Prawda, że jest wspaniała? - Twarz Truehearta pojaśniała. -

Jest najlepsza. Mój staruszek porzucił nas, gdy byłem dzieciakiem, 

więc my zawsze, no wie pani, troszczymy się o siebie. No, ale 

opowiedziała mi, jak pani tu wczoraj czekała i denerwowała się. 

281 

background image

J.D. ROBB 

- W czasie wypadku pozostawałeś pod moim dowództwem. -

Na rękach miałam twoją krew, pomyślała. 

- Cóż, pani obecność bardzo dużo dla niej znaczyła. Tylko to 

chciałem pani powiedzieć. Dziękuję. 

- Trzymaj się z daleka od karabinów laserowych - poradziła mu 

na odchodne Eve. 

rietro niżej Kenneth Stiles wiercił się niespokojnie i spoglądał 

na pielęgniarkę, która sprawdzała monitory przy jego łóżku. 

- Chcę się wyspowiadać. 

Pielęgniarka odwróciła się do niego i uśmiechnęła szeroko 

i profesjonalnie. 

- A więc ocknął się pan, panie Stiles. Teraz powinien pan coś zjeść. 

Nie wyprowadził jej z błędu i nie powiedział, że jest przytomny 

już od dłuższego czasu. 

- Chcę się wyspowiadać - powtórzył. 

Podeszła z boku łóżka i poklepała go po dłoni. 

- Przysłać panu księdza? 

- Nie. - Odwrócił dłoń i złapał ją za rękę z mocą, której się nie 

spodziewała. 

- Dallas. Porucznik Dallas. Proszę jej powiedzieć, że przed nią 

chcę się wyspowiadać. 

- Nie powinien się pan denerwować. 

- Niech siostra odnajdzie porucznik Dallas i powtórzy jej moje 

słowa. 

- Dobrze, proszę się o nic nie martwić. A na razie niech pan 

odpoczywa. Miał pan przykry upadek. 

Poprawiła mu pościel, zadowolona, że się uspokoił i zamknął oczy. 

- Pójdę i sprawdzę, co pan dostanie na obiad. 

Zerknęła jeszcze do jego karty i wyszła. Zatrzymała się przy 

umundurowanym strażniku stojącym przy drzwiach. 

- Odzyskał przytomność. 

Z kieszeni wyjęła palmtopa i napisała w nim informację do 

kuchni, że pacjentowi Kennethowi Stilesowi z pokoju sześć tysięcy 

pięćset trzy należy podać obiad. Gdy strażnik zaczął coś mówić, 

podniosła rękę. 

282 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Chwileczkę. Muszę to jak najszybciej przesłać, żeby kuchnia 

dostała polecenie przed północą. I tak z niczym nie zdążają. Pacjent 

nie wiedział, na co ma ochotę, więc sama ustaliłam menu i zamó­

wiłam dla niego pierś kurczaka z grilla, ryż z brokułami, bułkę 

pełnozianiistą z substytutem masła, chude mleko i galaretkę 

z owocami. Powinien dostać posiłek w ciągu godziny. 

- Będę musiał sprawdzić tego, kto przyniesie jedzenie - uprzedził 

strażnik. 

Pielęgniarka zirytowana prychnęła cicho, po czym jeszcze raz 

sięgnęła po palmtopa i dodała informację. 

- A właśnie, pacjent Stiles prosił kogoś o nazwisku Dallas. Czy 

mówi ono coś panu? 

Strażnik skinął głową i wyciągnął komunikator. 

J est urodzonym policjantem - stwierdziła Peabody, gdy szły 

korytarzem. 

- Nadal jeszcze zielonym, ale z pewnością wydorośleje - odrzekła 

Eve. W tej samej chwili odezwał się jej komunikator, więc wyjęła 

go z kieszeni. - Dallas. 

- Pani porucznik. Tu funkcjonariusz Clark, pilnuję pokoju pana 

Stilesa. Podejrzany obudził się i pyta o panią. 

- Jestem piętro wyżej i już do was idę. 

- Dobrze się składa. - Peabody przywołała windę, potem wes­

tchnęła i poszła za Eve do drzwi wyjściowych. - Domyślam się, że 

idziemy piechotą. 

- To tylko jedno piętro. 

- W tym budynku jedno piętro równa się trzem kondygnacjom. 

- Spalisz ciasteczka. 

- Pozostało po nich już tylko miłe wspomnienie. Myślisz, że 

Stiles jest gotowy powiedzieć.prawdę? 

- Myślę, że na coś z pewnością jest gotowy. - Pchnęła drzwi 

prowadzące na piętro i skręciła w lewo. - Nie wie, że rozmawiałyśmy 

z Carvell ani że zidentyfikowałyśmy Drąca jako ojca Carly. 

Zobaczymy, jak będzie grał, zanim mu to powiemy. 

Zatrzymała się przy drzwiach. 

- Clark. 

283 

background image

J.D. ROHB 

-

 Tak, pani porucznik. 

- Czy pacjent miał gości? 

- Nie. Obudzi! się dopiero kilka minut temu. Powiedziała mi 

o tym pielęgniarka i powtórzyła, że pytał o panią. 

- Dobrze, niech pan zrobi sobie piętnaście minut przerwy. 

- Dziękuję. Przyda się. 

Eve pchnęła drzwi. W tej samej chwili z ust wyrwało się jej 

przekleństwo i jak burza wpadła do pokoju. Złapała nogę Stilesa, 

uniosła i oparła o siebie. 

- Ściągnij go! 

- Mam go, pani porucznik. - Strażnik uniósł wiszące ciało 

Stilesa, który powiesił się na linie zrobionej z prześcieradeł. 

- Nie oddycha - stwierdził Clark, gdy ciało opadło na niego. -

Nie przypuszczam, żeby oddychał. 

- Wezwijcie lekarza. - Z poczerwieniałą twarzą Eve ukucnęła 

nad Stilesem, położyła ręce na jego klatce piersiowej i zaczęła na 

nią naciskać. - No, sukinsynu. Oddychaj. - Przytknęła usta do jego 

ust, mocno wdmuchując w nie powietrze. Potem znowu kilkakrotnie 

przycisnęła klatkę. 

- O mój Boże. O Boże. Kenneth! - Przy drzwiach stała 

Areena Mansfield, a pod jej nogami leżały kwiaty, które zapewne 

upuściła. 

- Proszę wyjść! No, Stiles, ocknij się. - Eve poczuła na twarzy 

spływający pot, usłyszała, że ktoś biegnie po korytarzu, potem 

rozległy się syreny alarmowe. 

- Odsunąć się. Proszę się odsunąć. 

Wstała, zwalniając lekarzowi miejsce przy Stilesie 

- Brak pulsu. Płaska linia. 

Wracaj, powtarzała w myśli. Do cholery, wracaj. 

Lekarz wstrzyknął nieprzytomnemu zastrzyk z adrenaliny. 

Bez rezultatu. 

Pielęgniarz nasmarował małe krążki żelem. Padło polecenie do 

przygotowania się do elektrowstrząsów, potem ciało Stilesa pod­

skoczyło. Linia na monitorze pozostała niebieska i prosta. 

Po raz drugi krążki dotknęły klatki pacjenta i znowu ciało Stilesa 

podskoczyło. Ale tym razem rozległ się cichy jednorazowy pisk 

i niebieska linia zadrgała, po czym zmieniła kolor na czerwony. 

284 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Mamy puls. 

Areena, stojąca nadal przy drzwiach, zakryła twarz dłońmi. 

trosze podać mi informację o jego stanie. 

- Żyje. - Lekarz, mężczyzna o spokojnych oczach i szafranowej 

cerze, nie przestawał robić notatek. - W wyniku niedotlenienia 

nastąpiło minimalne uszkodzenia mózgu. Jeśli utrzymamy go przy 

życiu, będziemy mogli to naprawić. 

- Utrzymacie go przy życiu? 

- Po to tu jesteśmy. - Wsunął notes z powrotem do kieszeni 

fartucha. - Ma duże szanse. Gdyby powisiał jeszcze kilka minut, 

nie miałby żadnych. Daleko zaszliśmy w medycynie, ale jeszcze 

nie potrafimy ożywić zmarłego. 

- Kiedy będę mogła z nim porozmawiać? 

- Nie potrafię powiedzieć. 

- Proszę strzelać. 

- Być może już jutro, ale dopóki nie wykonamy testów, nie 

potrafię określić rozmiaru uszkodzeń mózgu. Może za kilka dni 

albo tygodni, a wtedy też będzie zdolny odpowiedzieć tylko na 

najbardziej podstawowe pytania. Na szczęście mózg sam potrafi się 

leczyć, a my możemy mu w tym sporo pomóc. Ale to trwa. 

- Chcę, by mnie powiadomiono natychmiast, kiedy tylko zacznie 

mówić. 

- Dopilnuję, żeby tak się stało. A teraz muszę iść do innych 

pacjentów. 

- Pani porucznik - pojawił się Clark. - To jest pielęgniarka, 

którą chciała pani widzieć. 

- Ormand - Eve odczytała plakietkę z nazwiskiem na piersi 

pielęgniarki. - Proszę mówić. 

- Nie miałam pojęcia, że planuje się powiesić. Nie sądziłam, że 

jest do tego zdolny. Oczywiście mam na myśli stronę fizyczną. Był 

słaby jak niemowlę. 

- Gdy człowiek chce się zabić, zawsze znajdzie sposób. Proszę 

się nie martwić, nikt tu pani nie obwinia. 

Pielęgniarka skinęła głową i porzuciła postawę obronną. 

- Zajrzałam do niego rutynowo. Był przytomny i powiedział mi, 

285 

background image

J.D. ROBB 

że chce się wyspowiadać. Myślałam, że mówi o księdzu. Często 

spotykamy się z takimi prośbami nawet pacjentów, którzy nie są 

katolikami. Ale on się tylko zdenerwował i poprosił o panią. 

Powiedział, że mam pani przekazać, że chce się wyspowiadać. 

- Z czego? 

- Nie powiedział. Myślałam, że to on zabił tamtego drugiego 

aktora, Drąca. - Ponieważ Eve nie odpowiedziała, pielęgniarka 

tylko wzruszyła ramionami. - Uspokoiłam go i przyrzekłam, że 

panią odszukam. Potem, gdy już zamówiłam dla niego posiłek, 

powiedziałam o wszystkim strażnikowi. Nie wiem, co było dalej. 

- W porządku. - Eve zwolniła pielęgniarkę i odwróciła się do 

Clarka. - Musi pan jeszcze zostać i przejść za Stilesem na intensywną 

terapię. Postaram się, żeby nie dalej niż za godzinę przysłano panu 

zmiennika. Gdyby w tym czasie zmienił się stan Stilesa, ma pan 

natychmiast mnie powiadomić. 

- Tak jest. Na własnym prześcieradle - mruknął Clark. - To 

dopiero odwaga. 

- Rzeczywiście. - Eve odwróciła się i ruszyła do poczekalni, 

dokąd Peabody wyprowadziła Areenę. 

- Kenneth? - aktorka podskoczyła na nogi. 

- Zabierają go na intensywną terapię. 

- Myślałam, że on był... gdy go zobaczyłam, myślałam... -

znowu opadła na krzesło. - Och, co jeszcze się wydarzy? 

- Eliza Rothchild powiedziała, że tragedie powtarzają się trzy­

krotnie. 

- Przesąd. Nigdy nie byłam przesadnie przesądna, ale teraz... 

Wyjdzie z tego? 

- Lekarze dobrze rokują. Skąd pani wiedziała, że Kenneth Stiles 

jest w szpitalu? 

- Skąd? Jak to, usłyszałam o tym w porannych wiadomościach. 

Powiedzieli, że został ranny, gdy próbował opuścić miasto. Że jest 

głównym podejrzanym o zabicie Richarda. Nie wierzę w to. Nawet 

przez chwilę w to nie wierzyłam. Chciałam go zobaczyć, żeby mu 

to powiedzieć. 

- Dlaczego pani w to nie wierzy? 

- Ponieważ Kenneth nie jest zdolny do popełnienia morderstwa. 

To wymaga zimnej krwi. On jej nie posiada. 

256 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Czasami ludzie popełniają morderstwo pod wpływem impulsu. 

- Wie pani na ten temat więcej niż ja. Ale ja znam Kennetha. 

Nikogo nie zabił. 

- Czy zna pani kobietę, która się nazywa Anja Carvell? 

- Carvell? Nie sądzę. A powinnam? Czy pozwolą rni zobaczyć 

Kennetha? 

- Nie wiem. 

- Spróbuję. 

Eve podniosła się, gdy Areena wstała. 

- Rozumie pani, że jeśli to Kenneth Stiles zaplanował morderstwo 

Richarda Drąca, on także włożył w pani dłoń narzędzie zbrodni. 

Areena zadrżała i pobladła. 

- To jeszcze jeden powód, żebym uważała, że to nie Kenneth. 

- Dlaczego? 

- Jest dżentelmenem. Mogę odejść, pani porucznik? 

- Tak, może pani. 

Areena zatrzymała się przy drzwiach. 

- Walczyła pani o to, żeby przeżył. Obserwowałam panią. 

Wierzy pani, że jest mordercą, a jednak walczyła pani o jego życie. 

- Może nie chcę, żeby umknął sprawiedliwości. 

- Myślę, że chodzi o coś więcej. Ale nie jestem pewna o co. 

- Mamy ciekawy dzień - stwierdziła Peabody, gdy zostały same. 

- Dopiero zaczynamy. Wstawaj. Musimy odwiedzić jeszcze 

kilka miejsc. 

Odwróciła się i prawie wpadła na Nadine. 

- Pogoń za karetką? - słodko rzuciła Eve. - Myślałam, że jesteś 

na to zbyt wygodna. 

- W moim zawodzie nie patrzy się na wygody. Jak się ma 

Kenneth Stiles? 

- Bez komentarzy. 

- No, Dallas. Mam swoje źródło w szpitalu. Słyszałam, że 

próbował się powiesić. Czy zabił Richarda Drąca? 

- Którego słowa nie rozumiesz, „bez" czy „komentarzy"? 

Nadine, stukając wysokimi obcasami, ruszyła za pędzącą kory­

tarzem Eve. 

- Czy oskarżysz go o morderstwo? Są inni podejrzani? Czy 

potwierdzisz, że Stiles został ranny podczas ucieczki? 

287 

background image

J.D. ROBB 

- Media już to przekazały. 

- Jasne, z określeniami „rzekomo" i „uważa się" w tle. Potrzebuję 

potwierdzenia. 

- A ja potrzebuję wakacji. Zdaje się, że nasze życzenia w naj­

bliższym czasie jednak się nic spełnią. 

- Dallas. - Poddając się, Nadine wzięła Eve za ramię i odciągnęła 

od Peabody, a także od własnych kamerzystów. - Muszę coś 

wiedzieć. Nie mogę spać. Daj mi coś, nieoficjalnie. Muszę zamknąć 

koło, zanim pójdę dalej. 

- Nie powinnaś zajmować się tą historią. 

- Wiem i dlatego, jeśli się wyda, że miałam romans z Richardem, 

dostanie mi się za to, zarówno na płaszczyźnie osobistej, jak 

i zawodowej. Ale jeśli będę tylko siedziała i czekała, to zwariuję. 

- Jak wiele dla ciebie znaczył? 
- Stanowczo zbyt wiele. To uczucie umarło dużo wcześniej niż 

on. Ale to nie znaczy, że nie powinnam zamknąć koła. 

- Spotkajmy się na komendzie, za godzinę. Powiem ci tyle, 

ile mogę. 

- Dzięki. Gdybyś jeszcze mogła mi tylko powiedzieć, czy 

Kenneth... 

- Za godzinę, Nadine. -Eve odwróciła się. -Nie przeciągaj struny. 

Po dwudziestu minutach były już z Peabody w apartamencie Anji 

Carvell. Nie został tam po niej ślad. 

- Zwiała - syknęła Peabody, rozglądając się po pustej garderobie. 

Potem zmarszczyła brwi i odwróciła się do Eve. - Wiedziałaś, że 

jej tu nie będzie, 

- Spodziewałam się, że tak będzie. Carvell jest sprytna. Na tyle 

sprytna, że wiedziała, iż wrócę. 

- To ona zabiła Drąca? 

- Uczestniczyła w zabójstwie. - Eve weszła do łazienki. Nadal 

czuć w niej było kobiece perfumy Anji. 

- Czy mam się skontaktować z policją w Montrealu? Zacząć 

załatwiać ekstradycję? 

- Nie zawracaj sobie głowy. Ona się tego spodziewa. Nawet jeśli 

rzeczywiście kiedykolwiek mieszkała w Montrealu, nigdy tam nie 

wróci- mruknęła  E v e - ale nie ucieknie daleko. A więc gramy 

dalej. Wezwij ekipę od odcisków. 

288 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Bez pozwolenia? 
- Mój mąż jest właścicielem tego hotelu. Zajmij się tym. Idę na 

dół do strażników. 

Po wyjściu z hotelu Eve wróciła na komendę i zdała relację 

Whilneyowi. Spóźniła się przez to na umówione spotkanie z Nadine. 

Jak zawsze rozzłościło ją, gdy zobaczyła, że reporterka czeka na 

nią w jej biurze. 

- Dlaczego oni cię tu wpuszczają? 

- Ponieważ przynoszę pączki. Policjanci mają do nich słabość 

od pokoleń. 

- A gdzie pączek dla mnie? 

- Przykro mi, ale chłopcy rzucili się na nie jak hieny Zdaje się, 

że Barter nawet wylizał okruchy z podłogi. 

- To możliwe. - Eve usiadła za biurkiem. - Gdzie twoja kamera? 

- Na zewnątrz. 

- Więc ją tu sprowadź. Nie mam dla ciebie całego dnia. 

- Ale ja myślałam... 

- Słuchaj, chcesz wywiad na wyłączność czy nie? 

- Jasne. - Chwyciła komunikator i wezwała kamerzystów. -

Mogłabyś nałożyć puder na twarz, żeby zatuszować te sińce pod 

oczami. - Wyciągnęła z torby dobrze wyposażoną kosmetyczkę. -

Spróbuj tego. 

- Trzymaj się z tym świństwem ode mnie z daleka. 

- Jak chcesz, ale będziesz wyglądała tak, jakbyś nie spała od 

kilku dni. - Nadine otworzyła kosmetyczkę i sama się upudrowała. -

Ale z drugiej strony taki wygląd świadczy o zaangażowaniu 

i oddaniu śledztwu. 

- Bo jestem zaangażowana. 

- I jak zawsze będzie to wyraźnie widać na ekranie. A tak przy 

okazji, wspaniały sweter. Z kaszmiru? 

Eve z lekkim zdumieniem popatrzyła na swój granatowy golf. 

- Skąd mam wiedzieć. Puścisz ten wywiad jeszcze dzisiaj? 

- Oczywiście. 
- Dobrze. - Ktoś, pomyślała Eve, nie będzie tej nocy dobrze 

spał. Ale tym razem to nie chodzi o nią. 

289 

background image

J.D. ROBB 

IM adine krzątała się przy kamerach i światłach. 

- To nie jest konkurs piękności, Nadine. 

- Widać, jak mało wiesz o moim zawodzie. No, teraz dobrze. 

Lucy, możesz wyciszyć len ruch uliczny? Mam wrażenie, jakbyśmy 

byli na dworcu. 

- Próbuję go przefiltrować. - Operatorka jeszcze przez jakiś czas 

kręciła gałkami, wreszcie skinęła głową. - Jestem gotowa, a ty? 

- Ja też. Zaczynamy. Tu Nadine Furst dla Kanału 75 - powie­

działa, odwracając się do kamery. - Znajduję się na komendzie 

w biurze porucznik Eve Dallas, głównego śledczego w sprawie 

o zamordowanie aktora Richarda Drąca. Pani porucznik - Nadine 

zwróciła twarz do Eve - czy może nam pani powiedzieć, w jakim 

punkcie znajduje się śledztwo? 

- Śledztwo jest w toku. Mamy kilka tropów. 

- Pan Draco został zabity na scenie teatru pemego publiczności. 

Pani sama była świadkiem morderstwa. 

- Zgadza się. Natura zbrodni, jej lokalizacja i sposób, w jaki została 

dokonana zmusiła policję do przeprowadzenia wieluset przesłuchań, 

Analizą informacji, które uzyskaliśmy w czasie tych przesłuchań, 

zajął się detektyw Baxter -dodała, chcąc spłacić dług wdzięczności, 

- Podejrzewam, że każdy ze świadków, mimo że widział to samo, 

odniósł odmienne wrażenie, a więc mieliście wiele interpretacji 

jednej zbrodni. 

- To jest prawda cywilów, a nie wyszkolonych funkcjonariuszy 

policji. 

- W takim razie pani jest najlepszym świadkiem, tak? 

- W pewnym sensie tak. 

- Czy to prawda, że Kenneth Stiles, kolega po fachu, a także 

znajomy Richarda Drąca, który także grał w sztuce, jest pani 

głównym podejrzanym? 

- Ta osoba została przesłuchana tak jak reszta aktorów z obsady. 

Jak wcześniej zauważyłam, idziemy kilkoma tropami, ale pole 

śledztwa zawęziło się i najprawdopodobniej w ciągu dwudziestu 

czterech godzin dokonamy aresztowania. 

- Aresztowania. - Ta wiadomość zaskoczyła Nadine, ale repor­

terka nie pokazała tego po sobie. - Czy może pani podać nam 

nazwisko osoby, która zostanie aresztowana? 

290 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Nie wolno mi jeszcze przekazać tej informacji. Mogę jedynie 

zapewnić, że osoba, która zamordowała Richarda Drąca i Linusa 

Quima, zostanie zaaresztowana w ciągu dwudziestu czterech godzin. 

- Kto... 

- To wszystko, co dostaniesz, Nadine. Wyłącz kamery. 

Reporterka ociągała się, ale Eve wstała. 

- Wyłącz kamery, Lucy. To była bomba, Dallas. Gdybyś mnie 

uprzedziła, puścilibyśmy to na żywo. 

- Wieczór jest już wkrótce. Masz swoją historię, Nadine. Będziesz 

pierwsza. 

- Z tym nie mogę polemizować. Podasz mi jeszcze jakieś 

dodatkowe szczegóły? No wiesz, dokładną liczbę świadków, liczbę 

godzin spędzonych na przesłuchaniach i tak dalej. 

- Dowiesz się o nich z mediów. - Eve spojrzawszy na operatorkę 

kamery podniosła palec i wskazała nim na drzwi. 

Lucy zerknęła na Nadine. Kiedy ta skinęła głową, kamerzystka 

zebrała aparaty. 

- Tak nieoficjalnie, Dallas... 

- Dowiesz się wszystkiego jutro. Mam do ciebie pytanie. 

W swoich reportażach nie wspominasz o powiązaniach Roarke'a 

z teatrem, sztuką i ze mną. Dlaczego? 

- Bo to robią wszyscy i widzom się już przejadło. Ja chcę 

świeżego mięsa. 

- Nie kręć. Imię Roarke'a nakręca oglądalność. 

- W porządku, potraktuj to jak zwrócenie długu. - Wzruszyła 

ramionami i zarzuciła torebkę. - Za ten babski wieczór. 

- Dobrze. - Eve sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej zapieczę­

towany dysk. - Proszę. 

- Co to jest? - Ale już po sekundzie Nadine zrozumiała. 

Mocno zacisnęła palce na dysku. - To nagranie, które zrobił 

Richard. Ze mną. 

- Zostało usunięte z wykazu dowodów rzeczowych. To jedyna 

kopia. Przypuszczam, że w ten sposób twoje koło się zamyka. 

Z gardłem zatkanym wzruszeniem Nadine popatrzyła na dysk. 
- Tak, zamyka się. Nawet więcej. Łamie się. - Przełamała dysk 

na pół. 

Eve skinęła głową z aprobatą. 

291 

background image

J.D. ROBB 

- Niektóre kobiety nie umiałyby się oprzeć, żeby nie obejrzeć 

jego zawartości. Jesteś mądra. 

- Teraz tak. Dzięki, Dallas. Nie wiem, jak mam... 

Eve zrobiła krok w tyl. 

- Tylko nie próbuj mnie całować. 

Śmiejąc się nerwowo, Nadine wsunęła połamany dysk do torebki, 

zamierzając wyrzucić go do pierwszego napotkanego śmietnika. 

- W porządku, Dallas, bez sentymentalnych odruchów, niemniej 

jestem ci dłużna. 

- Zgadza się i dlatego następnym razem pamiętaj o pączku 

dla mnie. 

21 

tl ve po powrocie do domu zdała krótką relację mężowi, po 

czym położyła się spać i spala równo dziesięć godzin. Obudziła się 

odświeżona, z czystym umysłem i sama. 

Ponieważ nie było koło niej Roarke'a, który przypomniałby jej 

o porządnym śniadaniu, zjadła loda, popiła go kawą i obejrzała 

poranne wiadomości. Udało jej się zobaczyć powtórkę wywiadu 

Nadine. Uznała z satysfakcją, że jest gotowa do pracy. 

Założyła brązowe spodnie i białą koszulę w cienkie paski, 

o której nawet nie wiedziała, że ją posiada. A to przez to, że od 

jakiegoś czasu jej garderobą zajął się Roarke. Kupił jej mnóstwo 

ubrań, ale dzięki temu unikała tortury robienia zakupów. 

W szafie znalazła również jakąś kamizelkę. Na zewnątrz było 

raczej zimno, a kamizelka pasowała do reszty, więc ją też 

założyła. 

Włożyła broń do kabury i postanowiła odszukać męża. 

Był już w swoim gabinecie. Na jednym z monitorów migotały 

wyniki z porannej giełdy, na innym reklama jakiejś planety, 

a na trzecim coś, co wyglądało na skomplikowane zadanie ma­

tematyczne. 

- Jak możesz z samego rana zajmować się liczbami? 

- Żyję z nich. - Uderzył w klawiaturę i szereg porozrzucanych 

cyfr zamienił się w równe kolumny. - Poza tym wstałem już jakiś 

czas temu. Wyglądasz na wypoczętą - powiedział po przyjrzeniu 

się jej twarzy. - 1 dobrze ubraną. Potrafisz się regenerować, Eve. 

- Spałam jak kamień. -Obeszła biurko, pochyliła się i pocałowała 

męża. - Tobie też by się to przydało. - Poklepała go po ramieniu 

w taki sposób, że zadrżał. - Potrzebujemy krótkich wakacji. 

293 

background image

J.D. ROBB 

Przesiał liczby z ekranu do swojego maklera w celu natychmias­

towego zastosowania, potem obrócił się w krześle. 

- Czego chcesz? 

- Wyjazdu do jakiegoś spokojnego miejsca. Tylko ty i ja. Może 

zrobimy sobie długi weekend. 

- Powtarzam. - Uniósł filiżankę z kawą i upił z niej. - Czego 

chcesz? 

W oczach Eve pojawiła się irytacja. 

- Przecież powiedziałam. Przestań znowu na mnie napadać. 

Potem tego żałujesz. 

- Tym razem tak nie będzie. Czy wyglądam na idiotę? -

zapytał. -Nie mam nic przeciwko łapówce, ale chciałbym wiedzieć, 

za co mam ją dostać. Dlaczego chcesz mnie zmiękczyć? 

- Nie udałoby mi się to, nawet gdybym użyła stu kilogramów 

regeneratora do skóry. Zresztą, kto tu mówi o łapówce. Jestem 

przecież przedstawicielem prawa. 

- A im, jak wszyscy wiedzą, obce jest łapówkarstwo. 

- Uważaj, kolego. Dlaczego sądzisz, że nie mogę mieć chęci, 

by gdzieś wyjechać? Nawet jeśli mam do ciebie prośbę o przysługę, 

nie musi się to ze sobą wiązać. 

- Rozumiem. No, więc tale, kładę karty na stół. Ja wyświadczę 

ci przysługę, cokolwiek to ma być, a ty w zamian pojedziesz ze 

mną na tydzień w miejsce, które ja wybiorę. 

- Tydzień? Mam sprawy w sądzie, robotę papierkową. Trzy dni. 

Roarke nie zniechęcił się, w końcu negocjowanie to jego ulubione 

zajęcie. 

- Pięć dni teraz, pięć w przyszłym miesiącu. 

- To razem dziesięć dni, a nie tydzień. Nawet ja potrafię to 

policzyć. Trzy dni teraz, dwa w przyszłym miesiącu. 

- Cztery teraz, potem trzy. 

- Dobrze, dobrze - zgodziła się już pogubiona. 

- W takim razie umowa stoi. - Wyciągnął do żony rękę. 

- Więc co, pojedziemy na plażę? 

- Możemy. Olympus ma wspaniałe sztuczne plaże. 

- Olympus. - Zbladła. - Chcesz jechać poza planetę? Ja nie jadę. 

Zrywam umowę. 

- Nie zrywasz. A teraz powiedz, w czym mogę ci pomóc? 

294 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- To nic wielkiego - odparła z nadąsaną miną. 

- Nic wielkiego? I tyle starań, żeby mnie podejść. Trzeba było 

wcześniej pomyśleć. No tak, ale myślałoby ci się lepiej, gdybyś 

zamiast loda zjadła porządne śniadanie. 

- Skąd... -przerwała i z ust wypłynęło jej jedno syczące słowo: -

Summerset. 

- No, a przecież wiadomo, że kobieta najszybciej uzyska od 

męża to, co chce, siadając mu na kolanach. - Poklepał się po 
nogach. 

- Nic ci po kolanach, gdy ci je połamię. - Eve, naprawdę 

rozzłoszczona, usiadła na biurku. - Słuchaj, chodzi o sprawy 

policyjne, do których ty zresztą uwielbiasz wtykać nos. Tak więc, 

masz teraz ku temu wyśmienitą okazję. 

- No, proszę - odparł rozbawiony. - Gdybyś od razu ustawiła 

mnie w pozycji osoby, której wyświadczasz przysługę, nie zawarłabyś 

takiej kiepskiej umowy i nie byłabyś teraz zła. 

- Nie jestem zła. Wiesz, że nie znoszę, gdy mówisz, że jestem 

zła. I zanim zapomnę, to chcę jeszcze zapytać o autoryzację na 

mojej karcie kredytowej. 

- Robiłaś zakupy, Eve? - Podał jej resztę swojej kawy. - Muszę 

to zapisać z wykrzyknikiem w moim kalendarzu. Eve Dallas wybrała 

się na zakupy. Niech zabrzmią fanfary. 

Skrzywiła się. 

- Zanim tu przyszłam, miałam zupełnie dobry nastrój. 

- Widzisz, jesteś zła. A co do autoryzacji, to nie widzę potrzeby, 

żebyś płaciła za rzeczy produkowane w moich zakładach. 

- Następnym razem wybiorę coś konkurencji. Jeśli znajdę. -

Odetchnęła i wróciła do poprzedniego tematu. - Zamierzam dzisiaj 

zamknąć śledztwo. Wymyśliłam plan, jak wykurzyć zabójcę i wyciąg­

nąć z niego przyznanie się do winy. To trochę skomplikowany 

plan - mruknęła. - Ale taki być musi, jeśli morderca ma się 

przyznać. Jeśli się nie uda... - zamilkła. 

- Czego potrzebujesz? 
- Na początek twojego teatru. I chcę, żebyś mi pomógł napisać 

scenariusz krótkiego przedstawienia. 

295 

background image

J.D. ROBB 

V3odzinę później Eve była już w drodze na komendę, a Roarke 

odbył pierwszą rozmowę telefoniczną. 

Po przyjeździe do biura włożyła do komputera dyskietkę z na­

graniem ze sztuki. Mając głowę zaprzątniętą innymi sprawami, 

nawet nie zauważyła, jak gładko komputer ją przyjął, jak dobrze 

działała fonia i jak wyraźny był obraz. Interesowała ją ostatnia 

scena. 

Są wszyscy, myślała. Draco jako Yole beztrosko przyznający się 

do morderstwa, o które nie może już być oskarżony. Z dumną 

i cwaną miną bierze pod ramię Dianę, czyli Carly. 

A ona uśmiecha się do niego czarująco. 

Kenneth Stiles, marudny, ale przebiegły sir Wilfred, na którego 

twarzy maluje się najpierw zdumienie, a potem furia, gdy zdaje 

sobie sprawę, że został wykorzystany. I Eliza w roli grymaśnej 

panny Plimsoll, przerażona, łapiąca pobladłymi palcami oparcie 

krzesła Kennetha. 

Areena jako piękna Christina, która ryzykowała wszystko, nawet 

więzienie, by ratować ukochanego. 

Michael Proctor, cień stojący za kulisami i marzący o chwili, gdy 

to on znajdzie się w świetle rampy i zagra mordercę. 

A nad nimi wszystkimi unosił się duch Anji Carvell. 

Eve nawet nie mrugnęła, oglądając scenę, w której dokonuje się 

morderstwo, gdy nóż wchodzi głęboko w serce ofiary. 

Tutaj, pomyślała i zatrzymała obraz. Tu jest. 

Dziesięć tysięcy świadków mogło tego nie zauważyć. 

Ona sama nie zauważyła. 

Pomyślała, że dla zabójcy i ofiary to było przedstawienie życia. 

- Zakończ program - rozkazała, po czym wyjęła dyskietkę 

z komputera. - Peabody, zawiadom Feeneya i McNaba. Wy­

chodzimy! - zawołała. 

Sprawdziwszy broń, przygotowała się do własnego występu. 

ira obserwowała Eve z tylnego siedzenia. Doszła do wniosku, 

że sposób jazdy pani porucznik doskonale odzwierciedla jej osobo­

wość. Prowadziła pewnie, ale ostro. Gdy samochód przedzierał się 

między innymi pojazdami, wyszukując luk i spychając innych 

296 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

użytkowników drogi na boki, Mira sięgnęła do pasów i sprawdziła 

ich naprężenie. 

- Jedziesz bardzo ryzykownie. 

Eve zerknęła w lusterko wsteczne. 

- Wiem, co robię. 

- Wierzę... - Mira przerwała, bo nagle zdała sobie sprawę, że 

w myślach powtarza krótką modlitwę, W tej samej chwili Eve 

skręciła nagłym ruchem. 

- Wierzę - kończyła, gdy odzyskała oddech - że tak jest. Jednak 

zawsze istnieje jakiś margines błędu, którego popełnienia możesz 

uniknąć, stosując się do procedury. 

- Jeśli popełnię jakiś błąd, wezmę go na siebie. Najważniej­

sze, że zabójca Drąca i Quima do końca dnia znajdzie się 

w areszcie. 

Wjechały do podziemnego tunelu prowadzącego do parkingu, 

prawie nie zmniejszając prędkości. Gdy dotarły do barierki bez­

pieczeństwa i Eve pokazała swoją odznakę, pani psycholog ode­

tchnęła z ulgą. 

- Cóż - wydusiła. - To było ekscytujące przeżycie. 

- Co? 

- Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że po raz pierwszy z tobą 

jechałam, Eve. Chyba już wiem dlaczego. 

Peabody prychnęła i otworzyła drzwi. 

- Niech pani mi wierzy na słowo, pani doktor, że to była 

przejażdżka po parku. 

- Nie odpowiada wam mój sposób prowadzenia? 

- Ależ skąd, pod warunkiem, że przed rozpoczęciem jazdy 

będziemy mogły zażyć zonera - mruknęła pod nosem Peabody. 

- W każdym razie - Mira wysiadła z samochodu, odciągając 

uwagę Eve od jej asystentki - cieszę się, że poprosiłaś mnie, żebym 

ci towarzyszyła. Nie tylko dlatego, że mogę się do czegoś przydać, 

ale także dlatego, że będę miała okazję zobaczyć, jak pracujesz 

w terenie. 

- Będziesz musiała trzymać się z bolcu. - Eve zamknęła samochód 

i ruszyła ulicą w stronę teatru. 

- Oczywiście, ale będę was obserwowała. 

- Mamy trochę czasu do rozpoczęcia przedstawienia. - Eve 

297 

background image

ID. ROBH 

dotarła do wejścia dla personelu i wystukała kod. - Prawdopodobnie 

będziesz się nudziła. 

- Och, szczerze w to wątpię. 

Weszły na scenę, na której trwały już przygotowania. 

- O, pani porucznik! Wszyscy baczność! 

Dwadzieścia stóp nad ich głowami dryfował w uprzęży bez­

pieczeństwa McNab. Zrobił zamach nogami obutymi w zielone buty 

i wykonał bardzo wdzięczny skok. 

- Przestań się wreszcie wygłupiać - upomniał go Feeney, 

z naganą przyglądając się swojemu podwładnemu płynącemu przez 

powietrze. 

- Co on tam robi? - zapytała Eve. - Poza tym, że wariata z siebie. 

- Instaluje kamery. Tylko młody może się cieszyć z takiego 

zadania. Roarke o niczym nie zapomniał i wszystko było gotowe, 

tylko nie wziął pod uwagę, że nie jest to zwykłe przedstawienie, 

a policyjna operacja. Ale już się przystosowujemy i będziemy 

w stanie monitorować akcję ze wszystkich stron. 

- Czy Roarke już jest? 

- Tak, pokazuje moim technikom urządzenia, o których nawet 

im się nie śniło. Ten facet to geniusz elektroniczny. Szkoda, że nie 

pracuje dla mnie. 

- Wyświadcz mi przysługę i nie wspominaj mu o tym. I tak 

ciężko mi z nim wytrzymać. Czy pamiętaliście, żeby na wszystkie 

wejścia założyć automatyczne zamki? 

- Tak. Gdy już wszyscy znajdą się w środku, nikt nie będzie 

mógł opuścić budynku. Mamy trzech mundurowych, dwóch tech­

ników, ty, ja i Peabody. No, i ten ptaszek w górze. McNab, złaź 

natychmiast na dół, do cholery! Jesteś pewna, że niepotrzebny ci 

większy zespól? 

Eve okręciła się powoli, przyglądając się teatrowi. 

- Nie. 

- Feeney - z cienia na scenę wszedł Roarke. - Wygląda na to, 

że twoje urządzenia już działają. 

- Pójdę sprawdzić. McNab! Nie zmuszaj mnie, żebym tam po 

ciebie wchodził. Chryste, ile razy powtarzam to samo moim 

dzieciom? - Potrząsając głową, zszedł ze sceny. 

- On zrobi sobie krzywdę. - Rozdarta między rozbawieniem 

298 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

a

 strachem, Peabody pociągnęła Eve za rękaw. - Dallas, powiedz 

mu, żeby zszedł. 

- Dlaczego ja? 

- Bo on się ciebie boi. 

Eve spodobało się to, co powiedziała asystentka, więc oparła ręce 

na biodrach, zrobiła złą minę i zawołała: 

- McNab, przestań wariować i natychmiast ściągnij tu swój tyłek. 

- Tak jest. 

Pojawił się na dole z policzkami płonącymi ekscytacją. 

- Rany, ludzie, powinniście tego spróbować. Ale zabawa. 

- Cieszę się, że mieliście rozrywkę, detektywie. Bo też dla­

czego nie pozwolić sobie na trochę frywolności w trakcie po­

ważnej i skomplikowanej akcji policyjnej, zwłaszcza że ko­

rzystamy z wielomilionowej wartości urządzeń należących do 

cywila. 

- Uff- sapnął McNab. Uśmiech już dawno zniknął z jego 

twarzy. - Kamery są już zainstalowane i działają, pani porucznik. 

- To może znajdziesz sobie jakieś pożyteczne zajęcie gdzie 

indziej. Jeśli nic sprawi ci to zbyt wiele kłopotu. 

- Nie, pani porucznik. Pójdę... -gdziekolwiek, dokończył w myśli 

i uciekł. 

- To go powinno utrzymać w ryzach przez kolejne pięć minut -

mruknęła Eve, po czym odwróciła się do Roarke'a. 

- Ja się ciebie nie boję - uprzedził. - Za to mam dla ciebie 

prezent. - Podał jej urządzenie do zdalnego sterowania. - Możesz 

za jego pomocą dać znak kontroli, że chcesz więcej światła, zmiany 

nagłośnienia albo zmiany dekoracji - wyjaśnił. - Możesz nim 

kierować z każdego miejsca w teatrze. Przedstawienie jest w twoich 

rękach. 

- Ale otwarcie należy do ciebie. 

- Jestem gotowy. - Sprawdził czas na zegarku. - Została ci 

godzina do podniesienia kurtyny. 

- Trzeba sprawdzić posterunki. Peabody, zrób rundę. Przekonaj 

się, czy wszystkie przejścia prowadzące pod scenę i na scenę są 

zabezpieczone, potem zajmij wyznaczoną dla ciebie pozycję i czekaj 

na dalsze rozkazy. 

- Tak jest. 

299 

background image

J.D. ROBB 

- Roarke, czy mógłbyś zaprowadzić panią doktor na jej sta­

nowisko? 

- Oczywiście. 

- Wspaniale. - Eve otworzyła komunikator. - Feeney, chcę, 

żebyś zapalił na minutkę te... no, jak one się nazywają, jupitery. 

Gdy zapłonęły, jasno oświetlając cały teatr, przełączyła komuni­

kator na stały odbiór. 

- Tu porucznik Dallas. Za pół godziny cały zespół operacyjny 

ma się znaleźć na wyznaczonych pozycjach. Jeśli ktoś się ujawni, 

podam go do raportu. Nasz priorytet to ochrona cywili. Powtarzam, 

to jest najważniejsza sprawa. Broń ma pozostać w kaburach, 

ustawiona na najniższe rażenie. Nie chcę powtórki z dworca. 

Schowała komunikator. 

- Roarke, skontaktuj się ze mną, gdy już zaprowadzisz na miejsce 

doktor Mirę. 

- Oczywiście. Życzę połamania nóg, pani porucznik. 

- Co? A, tak. 

- Jest do tego stworzona - powiedziała Mira, gdy Eve odeszła. -

Nie tylko do rozkazywania, choć to do niej pasuje jak jej własna 

skóra, ale do utrzymywania równowagi między złem i dobrem. Ktoś 

inny, prawdopodobnie każdy, zakończyłby to śledztwo w inny sposób. 

- Ona nie mogła. 
- Wiem. Ale nie jest jej łatwo. Będzie cię potrzebowała, gdy 

sprawa się zakończy. 

- Wyjeżdżamy na kilka dni. 

Mira przechyliła głowę. 

- Jak ci się udało ją namówić? 
- Mam talent do negocjacji. - Podał jej ramię. - Czy mogę 

zaprowadzić panią na jej miejsce, pani doktor? 

i ani porucznik. Tu McNab, pozycja czwarta. Do wejścia dła 

personelu zbliża się pierwsza osoba. 

- Przyjęłam. - Eve odwróciła wzrok od monitora i spojrzała na 

męża. - Pora na ciebie. Postaraj się nie odchodzić zbyt daleko od 

scenariusza. Nie spodziewam się, żeby groziło ci fizyczne niebez­

pieczeństwo, ale... 

300 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Zaufaj mi. 

- Po prostu chcę mieć to za sobą. 

- Pani porucznik, czy pomyślała pani, że wiem, co robię? 

- Pomyślałam, bo ty zawsze wiesz, co robisz. 

- W takim razie powtórzę. Zaufaj mi. - Po tych słowach odszedł 

na swoją pozycję. 

Na monitorze widziała, jak wchodzi na pustą scenę i staje 

w świetle lamp. Zastanawiała się, czy mąż myślał kiedykolwiek 

o zostaniu aktorem. Oczywiście, że nie, uznała po chwili. Jego pasją 

jest robienie interesów. Chociaż ze swoją prezencją jako aktor 

zrobiłby furorę. 

Poza tym potrafi łgać jak z nut. 

A przecież na tym głównie polega aktorstwo. 

- Michael - Roarke wyciągnął dłoń do wchodzącego Proctora. -

Jesteś wcześnie. 

- Nie chciałem, żebyście na mnie czekali. - Aktor, lekko się 

uśmiechając, rozejrzał się dokoła. - Kłopot w tym, że jeśli przy­

chodzisz na czas, ty musisz na wszystkich czekać. Naprawdę 

ucieszył mnie twój telefon. Już przestałem wierzyć, że policja 

pozwoli otworzyć teatr, a przynajmniej nie na tyle szybko, żebyś 

znowu mógł wystawić „Świadka oskarżenia". 

- Na szczęście tu już skończyli. 

- Chcę ci podziękować za to, że dajesz mi szansę zagrać Vole'a. 

Zdaję sobie sprawę, że mógłbyś do tej roli wynająć bardziej znanego 

aktora. 

- Nie boisz się? - Nie, odpowiedział sam sobie w duchu Roarke. 

On się nie boi, myśli tylko o sławie. - Biorąc pod uwagę to, co się 

zdarzyło z Drakiem, przypuszczałem, że możesz mieć mieszane 

uczucia przy decydowaniu się na przyjęcie roli. 

- Nie, nie, skąd. Wszystko jest w porządku. To znaczy, nie jest -

poprawił się. - To straszne, co spotkało Richarda. Okropne, ale... 

- Przedstawienie musi trwać - podpowiedział Roarke, potem 

obejrzał się. - Och, Eliza i Areena. Dziękuję za przybycie. 

- Twój telefon uratował mnie przed śmiercią z nudów i lenistwa. -

Eliza podeszła i otarła policzek o policzek Roarke'a. - Poza tym 

nie mogłam przestać myśleć o Kennecie. Nadal nie mogę uwierzyć 

w to, co słyszę w programach informacyjnych. 

301 

background image

J.D. ROBB 

-

 I słusznie - stwierdziła Areena. - To musi być jakaś pomyłka. -

Zaczęła chuchać w zmarznięte dłonie. - Dziwnie się czuję, przy­

chodząc tu znowu. Nie byłam tu od czasu... premiery. 

- Nie będzie ci to przeszkadzać? - Roarke wziął jej dłoń 

i rozmasował. 

- Chyba nie. Zresztą nie mogę sobie na to pozwolić, prawda? 

Żadne z nas nie ma wyboru. Musimy grać dalej. 

- A dlaczego by nie? - powiedziała Carly, wchodząc na scenę. 

Była mocno umalowana i miała na sobie rażąco niebieską sukienkę, 

bardzo obcisłą, która ledwie co zasłaniała uda. 

Specjalnie ubrała się tak wyzywająco, żeby dodać sobie animuszu. 

Chciała być twarda. 

- Przecież tak naprawdę żadne z nas nie przejęło się śmiercią 

Drąca. 

- Carly - Areena wymruczałla ciche upomnienie. 

- Och, zostaw grę dla publiczności. Richard dopiekł wszystkim. 

Niektórym bardziej niż innym - dodała z gniewnym uśmiechem. -

Nie zadedykujemy tego przedstawienia jego pamięci. Zjawiliśmy 

się tu, ponieważ chcemy wrócić do pracy. 

- Może i był bydlakiem, kochanie - łagodnie zauważyła Eliza -

ale nie żyje. A Kenneth jest w szpitalu i jest podejrzany o morderstwo. 

- Kenneth powinien dostać medal za to, że uwolnił świat od 

Richarda Drąca. 

- Jeszcze go nie oskarżyli — Areena złożyła dłonie. - Nie 

moglibyśmy porozmawiać o sztuce i choć na chwilę zapomnieć 

o tych okropnych wydarzeniach? Czy wezwałeś całą obsadę, 

Roarke? - Przesunęła dłonią po włosach. - Nie widzę reżysera. 

- Trudno jest skrzyknąć wszystkich od razu — tłumaczył się 

Roarke. - Musimy znaleźć kogoś na miejsce sir Wilfreda. 

- Czy nie możemy zacząć prób z dublerem? - zapytał Michael. -

Chciałbym jak najszybciej zabrać się do pracy. 

- No, widzicie go państwo-roześmiała się Carly. -Nie porastasz 

mchem, Michael. 

- Sama powiedziałaś, że przyszliśmy tu, żeby pracować - odgryzł 

się. - Nie musisz się mnie czepiać. 

- Może mam na to ochotę. Złościsz się, bo cię wypędziłam, 

zamiast wypłakać się na twoim ramieniu. 

302 

ŚWIADEK ŚMIERĆ! 

- Pomógłbym ci - powiedział cicho. - Przynajmniej bym pró­

bował. 

- Nie potrzebuję twojej pomocy. Nie potrzebuję nikogo. - Oczy 

Carly zapałały furią, którą słychać było też w jej głosie. -Przespałam 

się z tobą, no i co? Wielka mi rzecz. Nie myśl sobie, że coś dla 

mnie znaczysz. Żaden mężczyzna nigdy nie będzie dla mnie ważny. 

- Jeszcze raz seks podnosi swoją brzydką głowę- mruknęła 

Eliza. - Czy zawsze hormony muszą zakłócać nam pracę? 

- Eliza. - Areena cofnęła się i położyła dłoń na ramieniu Carly. -

Carly, proszę. Musimy przez to przejść. Musimy trzymać się 

razem. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Co sobie o nas pomyśli 

Roarke, gdy się tak kłócimy. 

- Widzę, że wszyscy jesteście zdenerwowani i zestresowani. -

Roarke zamilkł i popatrzył po twarzach zebranych. - Dlatego też 

chciałbym wiedzieć, czy ktoś nie zamierza przypadkiem zrezygnować 

z udziału w sztuce. 

Carly odchyliła głowę i wybuchnęła śmiechem. 

- Och, błagam, każde z nas przeczołgałoby się po tłuczonym 

szkle, żeby w niej grać. Jeśli przedstawienie znowu wejdzie na afisz, 

teatr, dzięki rozgłosowi, będzie pełny przez wiele tygodni. Wszyscy 

mamy tego świadomość. 

Odrzuciła włosy do tyłu, rozpostarła ramiona i przeszła przez 

scenę. 

- Tak więc, Roarke, znajdź zastępcę nieocenionego sir Wilfreda, 

nawet jeśli miałby to być cholerny android. 

Odwróciła się, nadal nie opuszczając ramion. 

- No, Roarke, otwieraj podwoje. Niech spektakl się zaczyna, 

Eve przyglądając się rozwojowi sytuacji, nie mogła wyjść 

z podziwu, jak bardzo akcja toczy się zgodnie ze scenariuszem. 

- Tak jakby sztuka nigdy się nie skończyła - powiedziała do 

siebie i wyszła z cienia na scenę. 

background image

22 

\J

 porucznik Dallas. - Carly wolno spuściła ramiona, po czym 

jedną rękę oparła na wysuniętym wyzywająco biodrze. - Cóż to za 

niemiła niespodzianka! 

- Och, Carly, przestań udawać diwę - z rozdrażnieniem powiedziała 

Eliza. - Jesteś za młoda. Pani porucznik, mam nadzieję, że przyszła pani 

poinformować nas o aresztowaniu, które zapowiedziała pani w telewizji. 

- Już wkrótce to nastąpi. 

- To nie Kenneth. - Areena przycisnęła rękę do serca. 

- A gdyby jednak to był on - wtrąciła się Eliza - wierzę, że 

każde z nas zachowa się przyzwoicie i stanie w jego obronie. Ja 

przynajmniej tak zrobię. - Wyprostowała się i przybrała poważny 

ton. - Nie opuszczam przyjaciół w potrzebie, 

- To godne podziwu, pani Rothchild, - Eve wsadziła ręce do 

kieszeni i dotknęła urządzenia sterującego, które dał jej Roarke. -

Jednak Kenneth Stiles nie jest już głównym podejrzanym. Zabójca 

Richarda Drąca znajduje się na tej scenie. 

W trakcie gdy to mówiła, teatr rozbłysnął światłami i wjechała 

dekoracja sceny sądowej. Na stoliku z dowodami leżał nóż z długim 

trzonkiem. Eve podeszła do niego, podniosła i zważyła w dłoni. 

- Do morderstwa doszło na tej scenie i tu też nastąpi aresztowanie. 

- Brawo, pani porucznik, cóż za dramatyczny zwrot akcji. -

Carly przeszła do krzesła dla świadków i rozsiadła się w nim 

wygodnie. - Proszę mówić dalej. Słuchamy pani uważnie. 

- Przestań, Carly. To musiał być Kenneth. - Michael ze współ­

czuciem spojrzał na Areenę. - Przykro mi, Areeno, ale to jasne. 

Próbował uciec, a potem próbował... cóż, uciec na zawsze. Gdyby 

nie był winny, to czy zrobiłby to wszystko? 

304 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Owszem, w czyjejś obronie - podsunęła Eve. - Ten wątek 

zresztą często się w tym gronie powtarza. - Dotknęła palcem 

koniuszka noża, potem go odłożyła. - Panna Plimsoll trzęsie się 

nad zdrowiem sir Wilfreda i chroni go, choć staruszek jest w stosunku 

do niej szalenie arogancki i unika jej jak może. 

- Pani porucznik, to postać ze sztuki - prychnęła Eliza, przy­

pominając ptaka, któremu ktoś właśnie wyrwał piórka z ogona. -

Chyba nie sugeruje pani, że miałam coś wspólnego z morderstwem. 

- Zgoda, że to tylko fikcyjna postać z przedstawienia. Ale 

morderstwo jest z nim związane. - Eve przyglądała się przerażonej 

twarzy Elizy. - Idźmy dalej. Sir Wilfred, który broni swojego 

klienta, a ten na koniec okazuje się mordercą. Leonard VoIe, który 

pomaga swojej żonie uciec z rozpadających się Niemiec tylko po 

to, by wielokrotnie wykorzystać ją we własnym interesie. I Chris-

tina. - Eve przeniosła wzrok na Areenę. - Ryzykuje reputację, 

poświęca dla męża wolność. Z miłości, którą on okrutnie rzuca jej 

w twarz, kiedy już wykonała swoje zadanie. 

- Znamy sztukę-rzuciła Carly, udając, że ziewa. -Podejrzewam, 

że wspomni pani także o Proctorze, który choć był tylko dublerem, 

również miał jakieś powiązania z Richardem, to znaczy Vole'em. 

- Zgadza się. Po zniknięciu Drąca ma wreszcie szansę zagrać 

wymarzoną rolę. Widzi pani lepszy sposób na wyrównanie krzywd 

z przeszłości, na pomszczenie honoru matki? 

- Chwileczkę. Wystarczy. Mam tego dosyć. Nie muszę wy­

słuchiwać takich oszczerstw. - Michael zacisnął pięści i zrobił 

złowróżbny krok w stronę Eve. 

- Michael - odezwał się spokojnie Roarke. Zagrodził aktorowi 

drogę, patrząc na niego zimnym wzrokiem. - Nawet sobie nie 

wyobrażasz, na ile sposobów potrafiłbym zadać ci ból. 

- Roarke. - Eve miała ochotę skląć męża za nieproszoną in­

gerencję, ale nie zrobiła tego, nie chcąc niszczyć powstałej atmosfery. 

- Cofnij się, Michael - poradziła Carly, a o jej zdenerwowaniu 

świadczyła jedynie mocniej zaciśnięta na poręczy krzesła dłoń. -

Tylko się skompromitujesz. Dość gładko przejechała się pani po 

naszej wesołej uuipie, pani porucznik. 

Założyła nogę na nogę, najwyraźniej pragnąc, by uwaga wszystkich 

padła na nią. 

305 

background image

J.D. ROBB 

- Ale nie wspomniała pani o mnie ani o mojej roli. Nie sądzę, 

żeby Diana kogokolwiek chroniła. 

- Doszłoby do tego. - Eve odwróciła się do aktorki i powoli 

ruszyła w jej stronę. - Z pewnością wzruszyłby ją los porzuconej 

w tak niecny sposób Christiny. Zrozumiałaby, że zajęła jej miejsce, 

ale na krótko i że czeka ją podobna przyszłość. Znienawidziłaby 

swojego kochanka - kończyła, oparłszy ręce na poręczach krzesła 

i pochylając się do Carly. - Znienawidziłaby go za utratę marzeń, 

za utratę naiwności, za to, że pokochała mężczyznę pozbawionego 

wartości, odrażającego. 

Twarz Carly poczerwieniała. 

- Przypisuje pani postaci Diany więcej głębi, niż na to zasługuje. 

- Nie sądzę. Przypuszczam, że Vole nie doceniał swojej nowej 

kochanki. Ludzie, a zwłaszcza mężczyźni, często nie doceniają 

pięknych kobiet. Nie zaglądają pod powierzchnię. Nie znał pani, 

prawda? Nie wiedział, że jest pani silna i namiętna. 

Światło jupitera przesunęło się na Carly, kąpiąc ją w zimnej białej 

poświacie. 

- Nie boję się pani, pani porucznik. 

- Nie, niełatwo panią przestraszyć. A gdy ktoś panią skrzywdzi, 

nie pozostaje pani dłużna. Oddaje pani, i to mocniej. Szanuję to. 

Draco myślał, że może panią, ot tak sobie, porzucić. Myślał, że 

może publicznie panią poniżać, na tej scenie, na oczach kolegów, 

którzy przyglądali się wam z pogardą zmieszaną ze współczuciem. 

Nie chciała pani i nie mogła przełknąć podobnego upokorzenia. 

Draco musiał za nie zapłacić. 

- Proszę przestać ją dręczyć. - Michael chwycił krawędź stolika 

na dowody rzeczowe. - Niech ją pani zostawi w spokoju. Przecież 

pani wie, przez co przeszła. 

- Ona strzela w ciemno. - Choć przeszkadzały jej wyschnięte 

usta, Carly zdołała wypowiedzieć to zdanie spokojnym i jasnym 

głosem. 

- Kogo jak kogo, ale ciebie mężczyźni nie porzucają, co, 

Carly? - Eve zerknęła na Michaela. - To by było nie do pomyślenia 

i nie zamierzałaś tego tolerować. Cóż łatwiejszego, niż zrobić 

skrupulatny plan. Krok po kroku. I uzyskać zadośćuczynienie. Draco 

umiera tuż pod twoimi stopami. 

306 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Proszę o adwokata. 

- Może pani wezwać całą kancelarię. - Eve cofnęła się o krok, 

podeszła do stolika na dowody rzeczowe i postukała palcem 

w trzonek noża. - Nic trudnego zabrać nóż z kuchni. Nikt nie 

zauważył jego zniknięcia, bo takich jak ten jest tam wiele. 

Doskonale znała pani przebieg sztuki, wiedziała, ile czasu zajmuje 

zmiana scenografii. Nawet gdyby ktoś panią zobaczył, nie miałoby 

to większego znaczenia. Należy pani do tego miejsca tak jak 

rekwizyty, jest jego częścią. Wsunęła pani nóż atrapę w rękaw, a na 

jego miejsce podłożyła prawdziwy, a potem odeszła. 

Czy dłużyło się pani oczekiwanie? - Obróciła nóż w palcach. -

Czy ciężko było pani robić to, co pani musiała robić, czyli grać, 

podczas gdy w myślach widziała już pani ostatnią scenę, gdy nóż 

zatapia się w sercu Drąca, a na jego twarzy pojawia się zdumienie. 

- To, co pani mówi, jest niedorzeczne i dobrze pani o tym wie. 

Nie jest pani w stanie niczego mi udowodnić, ponieważ to, o czym 

pani mówi, nigdy się nie zdarzyło. Zrobi pani z siebie idiotkę. 

- Zaryzykuję. Carly Landsdowne, jest pani aresztowana za 

zamordowanie Richarda Drąca i Linusa Quima. Ma pani prawo nic 

nie mówić - ciągnęła. W tym momencie pojawiła się Peabody, 

kierując się w stronę Carly. - Ma pani prawo wezwać adwokata... 

- Zostawcie ją! - Okrzyk padł w chwili, gdy Peabody przygo­

towywała się do założenia kajdanek na nadgarstki Carly. - Nie 

dotykajcie jej. Ona niczego nie zrobiła! 

Areena odepchnęła Michaela na bok i podbiegła do stolika na 

dowody rzeczowe. Z twarzą wykrzywioną furią pochwyciła nóż. 

- Nie ruszajcie jej. Nie. ruszajcie. Niech was diabli! 

Odwróciła się do Eve. 

- Ona nie zabiła Richarda. Ja to zrobiłam. I żałuję, że nie stało 

się to wiele lat temu, nim zdążył dotknąć jej swoimi brudnymi 

łapskami. 

- Wiem. - Eve podeszła do aktorki, patrząc na nią twardo, 

i zabrała jej nóż. - Wiem, Anja. 

- Anja? O Boże! Mój Boże! - Carly objęła się ramionami 

i zaczęła się kołysać. 

- Peabody, wyprowadź stąd resztę osób. Carly, usiądź. Musisz 

wysłuchać pewnej historii. 

307 

background image

J.D. ROBB 

- Puśćcie ją! - zawołała z przestrachem Areena, rzucając się 

między Eve i Cariy. - Powiem wam wszystko. Czy nie przeszła już 

wystarczająco dużo? Rezygnuję z prawa do milczenia. Powiem 

wszystko, tylko ją puśćcie. 

- Ty. - Oczy Cariy wydawały się płonąć. - Ty i Richard. 

- Tak mi przykro. Tak przykro. 

- Wiedziałaś. - Zbierając się w sobie, Cariy wstała. - Cały czas 

wiedziałaś i nic nie zrobiłaś, nawet wtedy gdy on... 

- Nie. Och, Cariy, nie myśl, że stałam z boku. Tak, wiedziałam. 

Gdy cię zobaczyłam, gdy obsadzono cię w roli Diany i zdałam sobie 

sprawę, że jesteś... kim jesteś, poszłam do niego. Byłaś wszystkim, 

czego pożądał. Byłaś młoda, piękna i świeża. Powiedziałam mu, 

kim jesteś, i zabroniłam mu cię dotykać. 1 to był mój błąd. 

Zamknęła oczy i zachwiała się. 

- Być może, gdybym się nie zdradziła, poszukałby sobie kogoś 

innego. Nigdy się tego nie dowiem. Myślałam, że uda mi się ciebie 

uchronić... Ale on, wiedząc o wszystkim, i tak cię uwiódł. Z całą 

świadomością. Cariy, nie obwiniaj się o nic, nie jesteś niczemu winna. 

- Wiedział. - Cariy przycisnęła ręce do żołądka. - Obydwoje 

wiedzieliście. 

- Kiedy się dowiedziałam, co zrobił, co robi, poszłam do niego. 

Pokłóciliśmy się. Bardzo. Postraszyłam go, że go wydam, że 

opowiem o wszystkim prasie. Oczywiście, nie mogłabym tego 

zrobić. Nie mogłabym, bo to by uderzyło w ciebie. Uwierzył mi, 

przynajmniej na początku, i zerwał z tobą. Zrobił to w sposób 

okrutny, bo wiedział, że to dotknie także mnie. 

- Jak mnie rozpoznałaś? 

- Cariy, ja... - Areena zamilkła i potrząsnęła głową. - Nigdy nie 

wtrącałam się do twojego życia. Nie miałam do tego prawa. Ale 

przez cały czas dowiadywałam się, co się u ciebie dzieje. 

- Po co? - zapytała z gniewem Cariy. - Przecież nie byłam dla 

ciebie niczym więcej jak tylko błędem. 

- Nie. Nie. Byłaś podarunkiem, którego nie mogłam zatrzymać. 

Oddałam cię twoim rodzicom, ponieważ wiedziałam, że będą się 

tobą opiekowali, będą cię kochali. I zapewnią ci bezpieczeństwo. 

Tak jak i ja próbowałam - powiedziała na koniec ze znużeniem. -

Cariy, nigdy nie wyjawiłabym ci prawdy. Nigdy. Gdybym miała 

308 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

wybór. Ale nie mogę im pozwolić cię zaaresztować, nie pozwolę, 

by obarczyli cię winą za coś, co ja zrobiłam. 

Odwróciła się do Eve. 

- Nie miała pani prawa narażać jej na to wszystko. 

- Wykonuję tylko swoje obowiązki. 

- Tak to patii nazywa? - Cariy westchnęła. - Musiała się pani 

dowiedzieć, która z nas wyeliminowała potwora i dlaczego. I wypeł­

niła pani swój obowiązek. Ciekawa jestem tylko, jak pani śpi 

w nocy. Chcę już stąd iść. - Zaczęła płakać. - Nie zamierzam zostać 

tu minuty dłużej. Chcę iść. 

- Doktor Mira? 

- Tak. - Mira weszła na scenę i objęła Cariy. - Chodźmy, Cariy. 

Chodź ze mną. 

- Czuję się tak, jakby coś we mnie umarło. 

- To tylko szok. Musisz odpocząć. - Mira spojrzała na Eve, dając 

jej wzrokiem do zrozumienia, że zajmie się Cariy, potem ją 

wyprowadziła. 

- I co pani jej zrobiła? Nie jest pani lepsza od Richarda. 

Zraniła ją pani i wykorzystała. Czy zdaje sobie pani sprawę, 

jakie koszmary będą ją od teraz prześladowały? - Areena obrzuciła 

Eve ponurym wzrokiem. - Ja bym jej tego oszczędziła. Mogłam 

jej tego oszczędzić. 

- Zabiła pani Drąca już po tym, gdy zerwał z pani córką. 

Dlaczego czekała pani aż do lego momentu? 

- Ponieważ koszmar wcale się nie skończył. - Areena westchnęła 

i usiadła na krześle. - Na kilka dni przed premierą Richard zjawił 

się u mnie. Był pod działaniem narkotyków, Po nich zawsze był 

dwa razy podlejszy. Powiedział, że jeśli chcę, żeby trzymał się 

z daleka od Cariy, mam zająć jej miejsce. Zgodziłam się. To był 

tylko seks, który nic nie znaczył. Nic. 

Jednak jej ręce sięgające do torebki po papierosa drżały. 

- Powinnam była udawać, że mnie zranił, że jestem oburzona, 

przerażona Te emocje by go podnieciły, usatysfakcjonowały. 

Mogłam udać, że tak się czuję. Zamiast tego pokazałam mu, że się 

go brzydzę. Zemścił się, proponując trójkąt, on, ja i Cariy, po 

premierze. Opowiadał mi, co z nią robił. Jak mu się to podobało, 

jak go ekscytowało, gdy w nią wchodził, wiedząc, że płynie w niej 

309 

background image

J.D. ROBB 

jego krew, że kocha się z własną córką. Był potworem i ja go 

zniszczyłam. 

Wstała. 

- Nie żałuję. Aż dziw, że nie zabiłam go tamtego dnia, gdy stał 

w moim pokoju i z takim przekonaniem mówił, że prześpi się naraz 

z matką i córką. 

Eve czuła w gardle ucisk obrzydzenia. 

- Dlaczego pani tego nie zrobiła? 

- Chciałam być pewna. I chciałam, żeby to było sprawiedliwe. 

I... - po raz pierwszy się uśmiechnęła - chciałam, żeby jego śmierć 

uszła mi na sucho. Sądziłam, że mi się to uda. Myślałam, że się udało. 

Gdy daremnie próbowała zapalić zapalniczkę, Roarke podszedł 

do niej i wyjął ją z jej lodowatych palców. Ich oczy się spotkały. 

- Dziękuję. 

Wsadził z powrotem zapalniczkę w jej rękę i delikatnie ją uścisnął. 

- Proszę. 

Areena zamknęła oczy i mocno się zaciągnęła. 

- Wśród wszystkich moich nałogów tego nigdy nie udało mi się 

zwalczyć. -Westchnęła -Dopuściłam się w życiu wielu nieładnych 

rzeczy, pani porucznik. Byłam egoistką, użalałam się nad sobą. Ale 

nie wykorzystuję ludzi, na których mi zależy. Nie pozwoliłabym 

na to, żeby Kenneth został zaaresztowany. Znalazłabym sposób, 

żeby do tego nie doszło. Nie sądziłam, że ktokolwiek wpadnie na 

pomysł, że to ja, taka spokojna i opanowana, mogłam być morder­

czynią. 

- Poza tym doszło do morderstwa na oczach setek ludzi. To była 

pani przykrywka. 

- Tak, pomyślałam sobie, że nikt by nie uwierzył, że zdolna 

jestem zabić Richarda w obecności tysięcy świadków. Przypusz­

czałam, że z miejsca zostanę wykluczona z grona podejrzanych. 

A co do kolegów, to moja naiwność kazała mi wierzyć, że skoro 

są niewinni, jedyne, co im może grozić, to nieprzyjemne prze­

słuchania. 

Zdołała się lekko zaśmiać. 

- A znając aktorów, przypuszczałam, że po czasie uznają całą 

historię za ekscytującą. Poza tym, mówiąc szczerze, pani porucznik, 

nie wierzyłam, że którykolwiek śledczy, dowiedziawszy się w trakcie 

310 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

dochodzenia, jakim człowiekiem był Richard, ciągnąłby tę sprawę 

dalej z tym samym zaangażowaniem. Nie doceniłam pani, tak jak 

Richard nie doceniał mnie. 

- Do chwili, gdy wbiła mu pani nóż w serce. Wtedy zaczął panią 

doceniać. 

- Tak. Wyraz jego oczu, błysk zrozumienia warte były moich 

trudów. Mojego strachu. Było tak, jak pani przed chwilą mówiła, 

tylko że rolę, którą przypisywała pani Carly, odegrałam ja. 

Potrafiła odtworzyć ten moment w pamięci krok po kroku, scena 

po scenie. 

- Pewnego dnia, gdy wraz z Elizą zeszłyśmy do kuchni 

poprosić o kanapki, zabrałam stamtąd nóż. Trzymałam go w swo­

jej garderobie aż do premiery. Aż do zmiany scen. Za kulisami 

kręciło się wtedy kilka osób z obsady i załogi. Zamieniłam 

noże i podłożyłam atrapę w swojej garderobie, gdy garderobiana 

odwróciła się do mnie tyłem. Podłożyłam go tuż pod jej pięknym 

noskiem. Wtedy to posunięcie wydawało mi się bardzo prze­

biegłe. 

- Mogło poskutkować. Prawie poskutkowało. 

- Prawie. Dlaczego prawie, pani porucznik? 

- AnjaCarvell. 

- Och. Nazwisko z przeszłości. Czy wie pani, skąd się wzięło? 

- Nie. Zastanawiałam się. 

- Z malej, nic nie znaczącej roli w sztuce, która była wystawiona 

tylko raz w jakimś zaściankowym kanadyjskim miasteczku. Nikt 

nie wie, że w niej grałam, ale to wtedy właśnie poznałam Kennetha. 

A po kilku latach zdałam sobie sprawę, że tam też się we mnie 

zakochał. Żałuję, że nie byłam na tyle mądra, by odwzajemnić mu 

to uczucie. Od czasu do czasu nazywał mnie Anja, na pamiątkę 

naszego spotkania, spotkania bardzo młodej kobiety z bardzo 

młodym mężczyzną. Obydwoje marzyli o wielkiej karierze ak­

torskiej. 

- I nazwiskiem Carvell posługiwała się pani, załatwiając adopcję 

dla Carly. 

- Tak, z sentymentu. I żeby utrudnić jej zadanie, gdyby w przy­

szłości chciała odnaleźć swoją prawdziwą matkę. Oddałam ją 

w dobre ręce. Landsdowne'owie to porządni ludzie. Są mili 

311 

background image

J.D. ROBB 

i kochający. Chciałam, żeby miała wszystko, co najlepsze. Postarałam 

się, żeby tak się stało. 

Tak, pomyślała Eve, postarałaś się. 

- Mogła więc pani wtedy zapomnieć o córce. Dlaczego, mimo 

to, interesowały panią jej dalsze losy? 

- Myśli pani, że skoro widziałam ją tylko raz i tylko raz ją 

trzymałam, nie mogłam jej pokochać?- Głos Areeny stał się 

silniejszy. - Jestem świadoma, że Carly nie uważa mnie za swoją 

matkę. Ale przez te dwadzieścia cztery lata nie było dnia, żebym 

o niej nie myślała. 

Zamilkła i zamyśliła się. 

- Jednak odchodzę od tematu. Byłam przekonująca jako 

Anja. Wiem. 

- Tak, bardzo. Nie rozpoznałam pani. Ale ja nie szukałam 

fizycznego podobieństwa, skoncentrowałam się na emocjach, Areeno. 

Zapytałam siebie, kto miał najwięcej powodów nie tylko, by chcieć 

zabić Drąca, ale by sprawić, iż zapłaci za wyrządzone krzywdy i to 

na oczach innych. Żeby sprawić, by zakończył swój żywot tak jak 

Vole? Kogo najbardziej zdradził, najbardziej wykorzystał? Gdy 

wyeliminowałam Carly, pozostała tylko jedna osoba, Anja Carvell. 

- Jeśli wyeliminowała pani Carly, to dlaczego przeprowadziła ją 

pani przez ten horror? 

- Anja Carvell - ciągnęła Eve, ignorując pytanie. - Wywarła na 

mnie wrażenie kobiety silnej, opanowanej i bardzo prostolinijnej. 

Ale w jaki sposób mogła podmienić noże? Domyślałam się, że jakiś 

znalazła, ale nie wiedziałam jaki. Z dnigiej strony byłam pewna, 

że Anja chciałaby osobiście pomścić dziecko, a to znaczy, że ona 

musiała być tą osobą, która przekłuła serce Drąca. 

- Tak. Ma pani rację. Za nic nie pozwoliłabym, żeby ktoś mnie 

w tym wyręczył. 

- Gdy pomyślałam o pani i o Areenie, zobaczyłam to. Zmieniła 

pani wygląd, glos, zachowanie. Ale pewnych rzeczy pani nie 

zmieniła albo nie mogła zmienić. No właśnie - ciągnęła Eve 

machając ręką. - Właśnie teraz bawi się pani naszyjnikiem, podobnie 

jak Anja bawiła się guzikiem sukienki. Robi to pani, gdy się pani 

zastanawia nad odpowiedzią. 

- Taka mała rzecz. 

312 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

-

 Są też inne, razem tworzące całość. Może pani zmienić kolor, 

a nawet kształt oczu, ale nie ich wyraz, kiedy nachodzi panią gniew 

lub smutek. I te emocje widać w pani oczach, gdy spotykają się 

w ostatniej scenie ze wzrokiem Richarda. Na sekundę przedtem, 

zanim go pani zabija. Wystarczyło, że pomyślałam wtedy o Anji 

i zrozumiałam, że ona i pani to jedna osoba. 

- A więc przechytrzyła mnie pani. - Areena wstała. - Rozwiązała 

pani zagadkę i zadośćuczyniła temu, co w pani pojęciu jest 

sprawiedliwością. Brawo, pani porucznik. Wyobrażam sobie, że 

będzie pani dzisiaj spała snem sprawiedliwego. 

Evc utkwiła wzrok w Areenie. 

- Peabody, odprowadź panią Mansfield do czekającego na 

zewnątrz radiowozu. 

- Tak jest. Pani Mansfield? 

- Eve - powiedział cicho Roarke, gdy odgłos kroków odchodzą­

cych kobiet cichł w korytarzu. 

Potrząsnęła głową, wiedząc, że jeżeli nie chce się rozkleić, to 

musi trzymać męża z daleka od siebie. 

- Feeney, czy zeznanie zostało zarejestrowane? 

- Co do ostatniego słowa. I jest oficjalne, bo Mansfield wyrzekła 

się swoich praw. 

- No to skończyliśmy. 

- Tak. Spotkamy się na komendzie. Dobra robota. Cholernie 

dobra robota. 

- Tak. - Eve zacisnęła powieki, co widząc Roarke położył dłoń 

na jej ramieniu. - Dziękuję wszystkim za pomoc. Jakoś przetrwaliśmy 

to śledztwo. 

Opierała się, gdy próbował obrócić jej twarz w swoją stronę. 

Okrążył ją. 

- Przestań uciekać, Eve. 

- Czuję się dobrze. Muszę iść do pracy. 

- Pójdę z tobą - Zacisnął rękę, gdy potrząsnęła głową. - Eve. 

sądzisz, że zostawię cię samą w takim momencie? 

- Powiedziałam, że czuję się dobrze. 

- Kłamiesz. 

Poddała się i pozwoliła, by ją objął. 

- Patrzyłam na nią, patrzyłam w jej oczy i zastanawiałam się, 

313 

background image

J.D. ROBB 

jak bym się czuła, gdybym miała kogoś takiego jak ona, komu tak 

na mnie zależy, że zrobiłby dla mnie wszystko, zabiłby, żeby mnie 

uratować. A jednak zastawiłam na nią zasadzkę, a jako przynęty 

użyłam tego, co kocha najbardziej. 

- Nie. Ty uratowałaś to, co kocha najbardziej. Obydwoje to 

wiemy. 

- Tak? Nie. Sama nie wiem. Niech to wyjaśni Mira. - Wciąg­

nęła powietrze. - Chcę już zamknąć tę sprawę. Muszę ją już 

zamknąć. 

I isanie raportów działa uspokajająco. Wiedząc o tym, Eve 

zabrała się do sporządzania bardzo szczegółowej i wyczerpującej 

relacji. 

- Pani porucznik? 

- Wkrótce koniec zmiany, Peabody. Idź do domu. 

- Pójdę. Chciałam ci tylko powiedzieć, że Mansfield jest już 

w areszcie. Pytała o ciebie. 

- Dobrze. Zarezerwuj mi pokój przesłuchań numer jeden, jeśli 

jest wolny, i idź już. 

- Z przyjemnością. 

Eve przekręciła się z krzesłem w stronę Roarke' a, przyglądającego 

się jej ze współczuciem. 

- Przepraszam, ale musze to skończyć. Ty też jedź do domu. 

- Zaczekam. 

Nic nie odpowiedziała, tylko wstała i poszła do pokoju przesłuchań. 

Areena już tam była, siedząc spokojnie przy małym biurku. Na 

jej ustach błądził uśmiech. 

- Nie macie tu dużego wyboru, jeśli chodzi o garderobę. -

Pociągnęła się za szarą bluzę pozbawioną kołnierza. 

- Musimy wynająć lepszego projektanta. Zaczynam nagrywanie... 

- Czy to konieczne? 

- Tak. Mam obowiązek rejestrować każdą rozmowę, którą 

z panią prowadzę. Dla pani ochrony i mojej. Porucznik Eve Dallas, 

pokój przesłuchań numer jeden, przesłuchanie Areeny Mansfield na 

jej prośbę. Pani Mansfield, zna pani już swoje prawa. Czy zamierza 

je pani wykorzystać? 

314 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

- Nie. Chcę tylko coś wyjaśnić. Pani wiedziała, że to ja - zaczęła, 

pochylając się. - Już wcześniej, zanim spotkaliśmy się dzisiaj 

w teatrze, wiedziała pani, kto jest mordercą. 

- Już o tym rozmawiałyśmy. 

- Ciekawi mnie, czy oprócz mojego zeznania posiadała pani 

jeszcze jakiś inny dowód? 

- A co to za różnica? Mam pani zeznanie. 

- Chcę zaspokoić ciekawość. Adwokat, którego wynajmę, będzie 

miał prawo poznać tę informację. Przekaże mi ją. Niech nam pani 

oszczędzi czasu. 

- Dobrze. Kierując się podejrzeniami dotyczącymi Anji Carvell, 

kazałam zrobić analizę głosu jej oraz pani. Wprawdzie, udając 

Carvell, zmieniła go pani, ale analiza wykazała, że te dwa głosy 

należą do jednej osoby. Podobnie było w przypadku odcisków 

palców. Znaleziono kilka odcisków pani w pokoju Carvell. Oprócz 

tego były tam też pani włosy, a włosy z peruki były w pani 

mieszkaniu. 

- Rozumiem. Powinnam była bliżej poznać pracę policji. Byłam 

nieostrożna. 

- Nie, nie była pani. Jest pani człowiekiem, a to znaczy, że nie 

jest pani w stanie pomyśleć o wszystkim. 

- Pani się to udało. - Areena oparła się i patrzyła na Eve 

z zastanowieniem. - Miała pani wystarczająco dużo dowodów, aby 

mnie zatrzymać i rzucić mi oskarżenie prosto w twarz. Ale wolała 

pani przeprowadzić aresztowanie w teatrze, w obecności Carly. 

- Obawiałam się, że na komendzie mogłaby się pani nie przyznać. 

Dlatego zaaranżowałam tę scenę w teatrze. 

- Obie dobrze wiemy, że złamałaby mnie pani wszędzie. Nie 

umiałabym się pani przeciwstawić. Ale pani wybrała teatr z jakiegoś 

konkretnego powodu. Wybrała pani teatr ze względu na Carly. 

- Nie wiem, o czym pani mówi, i mam już dosyć tego gówna. 

Zanim zdążyła wstać, Areena złapała ją za rękę 

- Zrobiłaś to dla niej. Od tej pory Carly będzie musiała żyć ze 

świadomością, że jej ojciec był potworem. Dzień w dzień będzie 

cierpiała, wiedząc, że w jej żyłach płynie też jego krew. 

- Jakoś sobie z tym poradzi. - Dzień po dniu, pomyślała. 

Każdej nocy. 

315 

background image

J.D. ROBB 

- Tak, poradzi. Ale pani doprowadziła do tego, że Carly zobaczyła 

coś więcej. Pokazała jej pani, że druga osoba, która ją stworzyła, 

poświęciła dla niej wszystko. Poświęciła dla niej swoją wolność. 

Z miłości do niej. Pokazała jej pani, że w jej krwi nie płynie tylko 

podłość, ale i poczucie przyzwoitości, lojalność i siła. Pewnego dnia, 

gdy już wyliże się z ran, Carly to zrozumie. Może wtedy pomyśli o mnie 

z życzliwością. Gdy dotrze do niej prawda, mam nadzieję, że zbierze się 

na odwagę, by pani podziękować, tak jak ja robię to w tej chwili. 

Zacisnęła mocno powieki i wciągnęła powietrze. 

- Czy mogłabym dostać trochę wody? 

Eve sięgnęła po kubek. 

- Obydwie zapłacicie za postępki Drąca. Nie da się od tego uciec. 

- Wiem. - Areena przepłukała gardło. - Ale ona jest młoda 

i silna. Znajdzie sposób, żeby przezwyciężyć przeszłość. 

- Nie będzie sama. Pomoże jej doktor Mira. A ona jest najlepsza. 

- Cieszę się, że to wiem. Byłam taka dumna ze sposobu, w jaki 

Carly dzisiaj z panią rozmawiała. Jest twarda. I piękna, prawda? 

- Tale, bardzo. 

- Nie mogłam przeżyć tego, co on jej zrobił. Nie mogłam znieść 

myśli, że to się powtórzy. - W oczach kobiety pojawiły się łzy. 

Delikatna? Nie, nie ona, pomyślała Eve. 

- Co do Quima - zaczęła na nowo Areena - nie przyszło mi to 

tak łatwo. Bałam się. Ale Quim był brzydkim małym człowieczkiem, 

a ja miałam już dosyć ludzi tego pokroju. Pani porucznik? 

- Słucham. 

- Czy istnieje możliwość, żeby, gdy będę w więzieniu, ktoś 

poinformował mnie o stanie Carly? Nic specjalnego. Chciałabym 

wiedzieć, jak ona się czuje. 

- Zobaczę, co się da zrobić. - Eve zawahała się. - Koniec 

rejestracji - powiedziała. System nagrywania głosu i obrazu za­

trzymał się. - Coś pani poradzę. Proszę wynająć sobie adwokata, 

który nie tylko będzie nieugięty w sądzie, ale także potrafi 

przeciągnąć na waszą stronę media. Najlepiej wynająć dwóch. Musi 

pani poruszyć opinię publiczną. Opowie pani swoją historię i sprawi, 

żeby ludzie pani współczuli i znienawidzili Drąca. I niech już pani 

przestanie rezygnować ze swoich praw i nie rozmawia bez adwokata 

ani ze mną, ani z żadnym innym policjantem. 

316 

ŚWIADEK ŚMIERCI 

Areena ze zdumienia uniosła brwi. 

- Czy wszystkim tak pani pomaga, pani porucznik? 

- Niech się pani zamienię i słucha. Pani adwokat powinien 

przyjąć linię obrony opierającą się na ograniczonej poczytalności, 

wynikłej z pani tragicznych doświadczeń. Jest pani w stanie 

podważyć nawet zarzut o zabójstwo z premedytacją, ponieważ 

okoliczności przemawiają za panią. Draco wykorzystał seksualnie 

pani córkę, a Quim panią szantażował. Jeśli rozegra to pani w ten 

sposób, media staną po pani stronie - tłumaczyła Eve, myśląc przy 

okazji, że sama może porozmawiać z Nadine i poprosić ją o pomoc -

Prokurator za wszelką cenę będzie się starał uniknąć rozprawy, 

wiedząc, że będzie miał na karku pikietujące pod sądem i ratuszem 

inne matki. Z pewnością zaproponuje ugodę. Może będzie pani 

musiała iść do więzienia, ale nie na długo albo, jeśli dopisze pani 

szczęście, dostanie pani areszt domowy. 

- Dlaczego pani to dla mnie robi? 

Nie zna pani powiedzenia, że darowanemu koniowi nie zagląda 

się w zęby? 

- Tak. Racja. - Areena wstała. - To oczywiste, że wolałabym 

spotkać się z panią w innych okolicznościach. - Wyciągnęła dłoń. -

Do widzenia, pani porucznik. 

Eve ujęła rękę aktorki i mocno uścisnęła. 

V3 dy wróciła do biura, stwierdziła, że mąż nadal na nią czeka. 

Podniosła kurtkę i torbę. 

- Co powiesz na to, żebyśmy sobie stąd poszli? 

- Podoba mi się ten pomysł - odparł, po czym wziął ją za rękę 

i spojrzał uważnie w twarz. - Wygląda pani na spokojniejszą, pani 

porucznik. 

- Bo tak jest. Czuję się znacznie lepiej. 

- A Areena? 

- To wspaniała kobieta. Wiesz, to dziwne - zaczęła, przysiadając 

na brzegu biurka - po raz pierwszy od jedenastu lat pracy w policji 

mam do czynienia z zabójcą, którego podziwiam, i ofiarą, której 

nie mogłam... 

- Współczuć - dokończył. 

317 

background image

J.D. ROBB 

- Ale moim zadaniem nie jest użalanie się nad kimkolwiek, tylko 

znalezienie winnego. 

- Eve, przecież ty zawsze rozczulasz się nad ofiarami. Tym 

razem jednak ofiara zasłużyła sobie na to, co ją spotkało. 

- Nikt nie zasługuje na śmierć - powiedziała, po czym prychnęła 

niecierpliwie. - Do diabła z tym! Niech wymierzeniem sprawiedliwej 

kary zajmie się sąd. Chociaż w pewnym sensie została ona już 

wymierzona, w chwili gdy Areena Mansfield podniosła nóż i wbiła 

go w serce Drąca. Serce, którego nie miał. 

- Ława przysięgłych będzie jej jadła z ręki. Dobrze wiesz, że 

nikt jej nie skaże albo raczej, jeszcze zanim rozprawa się skończy, 

zrobią z niej świętą. 

- Tak, do diabla, liczę na to. Wiesz, kolego, do jakiego wniosku 

doszłam? 

- Powiedz. 

- Nie da się wrócić do przeszłości. Nie da się naprawić tego, co 

zostało zniszczone. Ale można iść naprzód. Liczy się każdy krok. 

Każdy jest ważny. - Poderwała się znad biurka, podeszła do męża 

i wzięła w dłonie jego twarz, - Jeśli chodzi o mnie, to mój 

najważniejszy i najlepszy krok jest związany z tobą. 

- W takim razie zróbmy następny i jedźmy do domu. 

Wyszli, trzymając się za ręce. Eve czuła, że tej nocy będzie spała 

spokojnie. 

W tej serii ukazały się 

KWIAT NIEŚMIERTELNOŚCI 

DOTYK ŚMIERCI 

ŚMIERTELNA EKSTAZA 

RANDKA ZE ŚMIERCIĄ 

CZARNA CEREMONIA 

ANIOŁ ZEMSTY 

SŁAWA I ŚMIERĆ