background image

Jorge Luis Borges

Opowiadania

(Przełożyła Zofia Chądzyńska)

background image

Spis treści

Kość niezgody......................................................3

Niegodny..............................................................7

Opowieść Rosenda Juareza.................................12

Spotkanie.............................................................17

Juan Muraña........................................................22

Stara pani.............................................................26

Pojedynek............................................................30

Inny pojedynek....................................................35

Guayaquil............................................................39

Ewangelia według świętego Marka.....................46

Raport Brodiego...................................................51

2

background image

Kość niezgody

Druga Księga Królewska, I 26

Mówią (co jest mało prawdopodobne), że historię tę opowiadał Eduardo, młodszy z 

braci   Nelsonów,   w   trakcie  velorio

*

  przed   pogrzebem   starszego,   Cristiána,   który   zmarł 

śmiercią naturalną w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym którymś roku w prowincji Morón. 

Prawdą jest, że między jednym a drugim kubkiem mate zasłyszał ją ktoś w czasie długiej, 

zatraconej nocy i opowiedział Santiagowi Dabove, który z kolei opowiedział ją mnie. W 

wiele lat potem powtórzono mi ją w Turdera, gdzie się to wydarzyło. Druga wersja, trochę 

dokładniejsza,   zasadniczo   potwierdzała   opowieść   Santiaga,   ze   zwykłymi   w   takich   razach 

odmianami i przeinaczeniami. Spisuję ją teraz, bo moim zdaniem zawiera w sobie krótkie i 

tragiczne odbicie losów dawnych mieszkańców wybrzeży. Postaram się zrobić to sumiennie, 

jakkolwiek  już  teraz  przewiduję,  że  ulegnę  pokusie  podkreślenia  lub  dorzucenia  jakiegoś 

szczegółu.

W Turdera nazywano ich Nilsen. Proboszcz powiedział mi, iż jego poprzednik nie bez 

zdziwienia wspominał, że w ich domu zobaczył kiedyś stary, zniszczony egzemplarz Biblii w 

czarnej   okładce,   drukowany   gotyckimi   czcionkami.   Na   ostatnich   stronicach   zauważył 

podopisywane ręcznie nazwiska i daty. Była to jedyna książka w tym domu. Przypadkowa 

kronika Nilsenów zagubiona tak, jak wszystko będzie kiedyś zagubione. Dom, który już nie 

istnieje, zbudowany był  z nie otynkowanych  cegieł; sień prowadziła na dwa patia, jedno 

wyłożone czerwonymi płytami, a drugie z ubitej ziemi. Zresztą niewiele osób ich odwiedzało. 

Nilsenowie strzegli swojej samotności. Sypiali na pryczach w zapuszczonych pokojach; ich 

luksusem   był   koń,   siodło,   sztylet   o   krótkiej   rękojeści,   zadawanie   szyku   przy   sobocie   i 

awanturnicze popijawy. Wiem, że byli wysocy, że mieli rudawe czupryny; Dania lub Irlandia, 

o których nigdy nie słyszeli, płynęły w krwi tych Kreolów. Okolica bała się “rudzielców", 

pewno mieli na sumieniu niejedną śmierć. Kiedyś  ramię w ramię walczyli  z policją, mó-

wiono, że młodszy wdał się w bójkę z Juanem Iberrą, w której nie poszło mu źle, co według 

tych, którzy znali się na rzeczy, mówiło samo za siebie. Imali się różnych zajęć: pasterstwa, 

ćwiartowania bydła, kradzieży, a nieraz i gry. Mieli opinię skąpców, chyba że alkohol lub 

karty zmieniały ich nagle w rozrzutników. Nie wiadomo było, ani kto ich rodził, ani skąd 

przybyli; posiadali wóz i parę wołów.

Wyglądem nie przypominali gatunku, od którego wzięła swą nazwę cała Costa Brava. 

velorio (hiszp.) — zwyczaj nocnego czuwania przy zmarłym. (Przyp. tłum.)

3

background image

To i coś, czego nie znamy, pomaga zrozumieć, czemu byli ze sobą tak związani. Poróżnić się 

z jednym — znaczyło zrobić sobie dwóch wrogów.

Nilsonowie lubili baby, ale jak dotąd scenerią ich miłosnych przygód były ciemne 

zaułki i domy publiczne. Toteż bardzo się dziwiono, gdy Cristián wziął do domu Julianę 

Burgos. Co prawda zyskiwał tym sposobem służącą, ale było faktem, że obsypał ją tanimi 

błyskotkami  i prowadzał ze sobą na zabawy,  na te biedne zabawy w  conventillos

*

 gdzie 

zabronione były  quebrada  i  corte

*

  i wciąż jeszcze tańczono przy pełnym  świetle. Juliana 

miała ciemną skórę, oczy w kształcie migdałów; wystarczyło spojrzeć na nią, by zaczynała się 

uśmiechać. Na tle ubogiej dzielnicy,  pełnej kobiet zniszczonych przez pracę i brak pielę-

gnacji, całkiem dobrze się przedstawiała.

Z początku Eduardo towarzyszył im, ale potem pojechawszy w jakichś sprawach do 

Arrecifes wrócił z dziewczyną, którą gdzieś po drodze przygadał; po kilku dniach wyrzucił ją 

jednak.   Zrobił   się  szorstki,  zaczął   samotnie   pić  i   nie  widywał   nikogo.  Był  zakochany  w 

kobiecie Cristiána. Okolica, która być może spostrzegła to wcześniej aniżeli on sam, ze złośli-

wą satysfakcją obserwowała utajoną rywalizację braci.

Pewnego wieczoru, wracając dość późno z szynku, Eduardo zobaczył, że u palisady 

uwiązany jest koń brata. Wystrojony Cristián czekał na niego na patio, kobieta krążyła tam i 

na powrót z kubkiem mate w ręku. Cristián zwrócił się do Eduarda:

— Jadę na zabawę do Fariasów. Zostawiam ci Julianę. Korzystaj z niej, jeżeli będziesz 

miał ochotę.

W jego głosie było coś rozkazującego, ale była i czułość. Eduardo popatrzył na niego 

długą   chwilę:   nie   wiedział,   jak   się   zachować.   Cristián   wstał,   pożegnał   się   z   bratem,   nie 

pożegnał się z Julianą, która była rzeczą, wsiadł na konia i bez pośpiechu, truchtem odjechał.

Od tej nocy dzielili ją między siebie. Nikt nie pozna szczegółów tej haniebnej spółki, 

obrażającej uczucia całego miasteczka. Jakoś to szło przez parę tygodni, nie mogło jednak 

trwać. Bracia nie wymawiali między sobą imienia Juliany, nawet gdy trzeba było ją zawołać, 

ale szukali i znajdowali powody do sprzeczek. Spierali się o sprzedaż skór, choć w gruncie 

rzeczy   chodziło  o   co   innego.   Cristián   nieraz   podnosił   głos,   Eduardo   milczał.   Sami   nie 

wiedząc, co robią, pilnowali się wzajemnie. Na głuchej prowincji ludzie nie przyznają innym, 

nie  przyznają  nawet   przed   sobą,   że   stosunek   do   kobiety   może   być   czymś   więcej   niż 

pożądaniem i zaspokajaniem go, ale obaj kochali Julianę. To ich w jakiś sposób upokarzało.

Pewnego   popołudnia,   na   placu   Lomas,   Eduardo   spotkał   Juana   Iberrę,   który 

conventillo (hiszp.) — dom z patiem pośrodku, na które wychodzą pokoje, zamieszkane przez ubogie rodziny. 
(Przyp. tłum.)
quebrada, corte (hiszp.) — figury tanga. (Przyp. tłum.)

4

background image

powinszował   mu   pierwszorzędnej   dziewczyny,   jaką   sobie   po   mistrzowsku   sprokurował. 

Wtedy to właśnie Eduardo porwał się na niego; nikt w jego obecności nie poważy się kpić z 

Cristiána.

Kobieta obsługiwała obydwóch ze zwierzęcą uległością, ale nie była w stanie ukryć, 

że woli młodszego, tego, który wprawdzie nie odrzucił spółki, nie był jednak tym, kto ją 

zaproponował.

Pewnego dnia kazali Julianie wystawić na pierwsze patio dwa krzesła i odejść, bo 

mają   ze   sobą   do   pomówienia.   Spodziewając   się,   że   rozmowa   potrwa   długo,   poszła   się 

położyć, ale bardzo szybko zbudzili ją, mówiąc, że ma zapakować do torby wszystko, co 

posiada,   wraz   ze   szklanym   różańcem   i   krzyżykiem,   który   miała   po   matce.   Nic   jej   nie 

tłumacząc, wsadzili ją na wóz i ruszyli w milczącą, uciążliwą podróż. Padało. Droga była 

ciężka, dopiero koło piątej nad ranem dojechali do Morón. Tam sprzedali ją właścicielce 

domu publicznego, dobili interesu. Cristián wziął pieniądze i podzielił się nimi z bratem.

W Turdera Nilsenowie, do tej pory zagubieni w gmatwaninie (będącej już nawykiem) 

tej przerażającej miłości, postanowili powrócić do dawnego życia mężczyzn wśród mężczyzn. 

Wrócili więc do kart, do walk kogutów, do przypadkowych rozrywek. Może nieraz wydawało 

im się, że są wybawieni, ale każdemu z nich zdarzały się chwile niewytłumaczalnych lub 

trudnych do wytłumaczenia zamyśleń. Na krótko przed końcem roku młodszy powiedział, że 

ma  coś  do  załatwienia   w  stolicy;  Cristián  pojechał   do  Morón.  Przed   wiadomym   domem 

rozpoznał   deresza  Eduarda;   w  środku  tamten  czekał   swojej  kolejki.  Cristián  miał  jakoby 

zwrócić się do niego:

— Tak tylko zajeździmy konie. Już lepiej mieć ją pod ręką.

Pomówił   z   właścicielką,   wyjął   z   pasa   jakieś   monety   i   zabrali   ją   ze   sobą.   Juliana 

jechała z Cristiánem. Eduardo dał ostrogę koniowi, aby na nich nie patrzeć.

Wrócili   do   układu,   o   którym   poprzednio   była   mowa.   Nikczemne   rozwiązanie 

zawiodło także; obaj ulegli pokusie oszukiwania się. Zawisł nad nimi cień Kaina, ale uczucie 

wiążące Nilsenów było tak silne —  kto wie, co wspólnie przeżyli, jak trudne chwile, jakie 

niebezpieczeństwa — że woleli wyładowywać się na innych:  na jakimś nieznajomym,  na 

psach, na Julianie, która stała się kością niezgody.

Marzec kończył  się, lecz upały nie ustawały.  Pewnej niedzieli  (w niedzielę  ludzie 

zwykle rozchodzą się wcześniej) wróciwszy z szynku Eduardo ujrzał, że Cristián zaprzęga 

woły. Cristián zwrócił się do niego:

— Chodź no. Trzeba zawieźć skóry do Parda; już je załadowałem. Skorzystajmy z 

chłodu.

5

background image

O ile się nie mylę, interes Parda leżał trochę bardziej na południe. Pojechali Camino 

de las Tropas, potem zjechali w bok. Nocą pola wydawały się nie mieć kresu.

Przejechali   obok   ścierniska;   Cristián   odrzucił   cygaro,   które   palił,   i   powiedział 

niespiesznie:

— Do roboty, bracie. Potem już wyręczą nas sępy. Dziś ją zabiłem. Niech tu zostanie, 

ona i jej rupiecie. Nie będzie nam więcej bruździła.

Rzucili się sobie w ramiona niemal ze łzami. Połączył ich jeszcze jeden węzeł: kobieta 

smutnie poświęcona i obowiązek wykreślenia jej z pamięci.

6

background image

Niegodny

Obraz miasta, jaki nosimy w sobie, jest zawsze trochę przestarzały. Tam gdzie dawniej 

były   cukiernie,   dziś   są   bary;   sień,   przez   którą   widać   było   patio   zarośnięte   winem,   jest 

ponurym korytarzem z windą w głębi. Tak to latami wyobrażałem sobie, że w określonym 

domu przy ulicy Talcahuano mieści się “Księgarnia Buenos Aires", pewnego ranka prze-

konałem się jednak, że została zastąpiona przez antykwariat; powiedziano mi również, że jej 

właściciel, don Santiago Fischbein, umarł. Był tęgi; mniej wyraźnie przypominam sobie jego 

rysy niż nasze długie rozmowy. Stanowczo i spokojnie wypowiadał się przeciw syjonizmowi, 

którego skutki jakoby miałyby upodobnić Żydów do innych ludzi, przywiązanych do jednej 

tradycji i jednego kraju, pozbawiając ich wzbogacającej wszechstronności i wewnętrznych 

sprzeczności. Fischbein przyznał mi się, że pracuje nad obszerną antologią pism Barucha 

Spinozy,   uwolnionych   od   całego   euklidesowego   aparatu,   przeszkadzającego   lekturze   i 

narzucającego   tej   fantastycznej   teorii   iluzoryczne   rygory.   Pokazał   mi   (lecz   nie   chciał 

sprzedać)   ciekawy   egzemplarz   “Kabbala   denudata"   Rosenrotha,   w   mojej   bibliotece   mam 

jednak niektóre książki Ginsburga i Waite'a noszące pieczęć jego firmy.

Pewnego   popołudnia,   kiedy   byliśmy   sami,   opowiedział   mi   w   zaufaniu   epizod   ze 

swojego   życia,   który   teraz   mogę   już   opisać.   Jak   można   się   domyślić,   zmienię   niektóre 

szczegóły.

Opowiem   panu   coś,   czego   nigdy   nie   opowiadałem   nikomu.   Nie   znają   tej   sprawy 

najbliżsi przyjaciele, nie zna jej nawet Ana, moja żona. Ale wydarzyła się ona tak dawno 

temu, że dzisiaj mogę mówić o tym w taki sposób, jakby to nie dotyczyło mnie. Może zrobi 

pan   z   tego   opowiadanie,   ozdobiwszy   je   nieodzownymi   sztyletami.   Nie   wiem,   czy 

wspominałem panu kiedyś, że pochodzę z Entre Rios. Nie powiem, że byliśmy żydowskimi 

gauczami, bo nie ma żydowskich gauczów, ale byliśmy kupcami i farmerami jednocześnie. 

Urodziłem   się   w   Urdinarrain,   które   zaledwie   pamiętam;   kiedy   rodzice   przenieśli   się   do 

Buenos   Aires,   gdzie   otworzyli   sklep,   byłem   bardzo   mały.   O   parę   ulic   od   nas   płynęło 

Maldonado, za nim zaczynały się nie zabudowane działki.

Carlyle napisał, że ludzie potrzebują bohaterów. Historia argentyńska Grossa wpajała 

mi kult San Martina, ale ja widziałem w nim tylko wojskowego, który walczył w Chile, po 

czym stał się pomnikiem z brązu i nazwą placu. Przypadek ofiarował mi bohatera bardzo od 

niego różnego, nazwiskiem Francisco Ferrari. Było to nieszczęście dla nas obu. O Franciscu z 

7

background image

pewnością nigdy pan nie słyszał.

Nasza dzielnica nie była tak niebezpieczna jak magazyny portowe i nadbrzeże, ale i w 

niej nie było szynku, gdzie nie zbierałaby się paczka compadritos. Ferrari chadzał do szynku 

na rogu Triunvirato i Thames. Tam właśnie miało miejsce wydarzenie, na skutek którego 

przyłączyłem się do jego ludzi. Wszedłem, by kupić paczkę mate, kiedy pojawił się jakiś obcy 

człowiek z długą grzywą i wąsami i zamówił kieliszek dżinu. Ferrari zwrócił się do niego 

uprzejmie:

— Niech no mi pan powie, nie spotkaliśmy się czasem zeszłej nocy na tańcach u 

Juliany? Pan skąd?

— Z San Cristóbal — odpowiedział tamten.

— Radzę panu — nagląco dorzucił Ferrari — żeby się pan nie pokazywał tu więcej. 

Sąsiedztwo pełne jest ludzi, którzy mogą zrobić panu krzywdę.

Człowiek z San Cristóbal zabrał się, jak stał, z grzywą i wąsami. Może i nie był mniej 

odważny od Ferrariego, ale wiedział, że tu będzie miał do czynienia z całą bandą.

Od  tego   popołudnia   Francisco   Ferrari   stał   się   bohaterem,   o  jakim   marzyło   moich 

piętnaście   lat.   Był   ciemny,   raczej   wysoki,   przystojny   wedle   kanonów   ówczesnej   epoki. 

Ubierał się zawsze na czarno. Pewnego dnia zbliżyło nas jeszcze jedno wydarzenie. Szedłem 

ulicą z matką i ciotką; z naprzeciwka pojawiło się paru wyrostków, z których jeden głośno 

zwrócił się do kolegów:

— Ustąpcie miejsca tej trupiarni.

Nie wiedziałem, jak zareagować. W tym momencie włączył się Ferrari, który właśnie 

wychodził z domu. Popatrzył szczeniakowi prosto w oczy i powiedział:

— Jak ci zaczepki w głowie, to możesz popróbować ze mną.

Powoli zlustrował ich wzrokiem od góry do dołu, żaden nie odezwał się słowem; 

wiedzieli, z kim mają do czynienia.

Wzruszył ramionami, ukłonił się nam i już ruszał w swoją stronę, ale jeszcze zwrócił 

się do mnie:

— Jak nie masz nic lepszego do roboty, wpadnij wieczorem do szynku.

Zabrakło mi języka w gębie. Ciotka Sarah skomentowała:

— Prawdziwy dżentelmen, który potrafi wymusić szacunek dla dam.

Chcąc mnie jakoś wybawić z opresji, mama powiedziała:

— Raczej cwaniak, który chce sam zostać na placu.

Sam   nie   wiem,   jak   dalej   o   tym   mówić.   Teraz   wyrobiłem   sobie   pozycję,   mam   tę 

księgarnię, którą lubię, znam się na książkach, szczycę się przyjaźnią wielu ludzi, między 

8

background image

innymi pańską, mam żonę i dzieci, należę do partii socjalistycznej, jestem dobrym Argen-

tyńczykiem i dobrym Żydem, człowiekiem ogólnie szanowanym. Dziś jestem już prawie łysy. 

Wtedy   byłem   biednym   prostym   chłopakiem,   miałem   niemal   czerwone   włosy,   żyłem   w 

nędznej portowej dzielnicy; wszyscy patrzyli na mnie z góry. Jak to zawsze młodzi, chciałem 

być taki jak wszyscy, jak inni. Żeby skończyć z Jakubem, przezwałem się Santiago, ale cóż, 

Fischbein pozostał. Wszyscy widzimy się na podobieństwo tego, jak nas widzą inni. Ludzie 

pogardzali mną, zacząłem więc sam sobą pogardzać. W owych czasach, a przede wszystkim 

w   tamtym   środowisku,   liczyła   się   odwaga;   wiedziałem,   że   jestem   tchórzem.   Kobiety 

onieśmielały mnie; wstydziłem się swojej lękliwej cnoty, swego  braku doświadczenia. Nie 

miałem przyjaciół w moim wieku.

Tego   wieczoru   nie   poszedłem   do   szynku.   Obym   w   ogóle   tam   nie   poszedł.   Ale 

wyczułem, że w zaproszeniu Ferrariego był rozkaz, i w sobotę zaszedłem tam po kolacji.

Ferrari siedział za jednym ze stołów na poczesnym miejscu. Znałem z widzenia ludzi, 

którzy mu towarzyszyli; było ich siedmiu. Od Ferrariego był starszy tylko jeden, mówiący 

niewiele   i   jakby  z   trudem,   jedyny,   którego   nazwisko   nie   wyleciało   mi   dotąd   z   pamięci: 

nazywał   się   don   Eliseo   Amaro.  Jego   szeroką,   miękką   twarz   przecinała   blizna.   Potem 

dowiedziałem się, że w swoim czasie odsiadywał wyrok.

Ferrari wskazał don Eliseo inne miejsce, abym mógł usiąść po jego lewej ręce. Byłem 

zmieszany, bałem się, czy nie wspomni o epizodzie sprzed paru dni. Nic podobnego jednak 

nie zaszło; mówili o kobietach, o kartach, o zebraniach, o gitarzyście, na którego czekali i 

który się nie zjawiał, o sprawach miejscowych. Z początku ciężko im szło zaakceptowanie 

mnie, ale potem pogodzili się z tym, bo taka była wola Ferrariego. Mimo że nosili przeważnie 

włoskie nazwiska, każdy z nich miał się (i był uważany przez innych) za Argentyńczyka i 

nawet gaucza. Byli to przeważnie rzeźnicy lub pracownicy rzeźni miejskich; stykali się ze 

zwierzętami,   i   to   upodabniało   ich  do   chłopów.   Podejrzewam,   że   ich   najgorętszym 

pragnieniem było życie na wzór Juana Moreiry

*

. Przezwali mnie “Rudzielcem", ale nie było 

w tym pogardy. To oni nauczyli mnie palić i wielu innych rzeczy.

W   burdelu   przy   ulicy   Junín   ktoś   mnie   kiedyś   zapytał,   czy   jestem   przyjacielem 

Francisca Ferrariego. Odpowiedziałem, że nie, czując, iż odpowiedź twierdząca zabrzmiałaby 

jak przechwałka.

Pewnego   wieczoru   policja   zrobiła   nalot   na   szynk   i   zrewidowała   nas.   Niektórych 

zabrali   do   komisariatu,   ale   Ferrariego   nie   ruszyli.   Po   dwóch   tygodniach   znowu   się   to 

powtórzyło; tym razem podpadł i Ferrari, który miał w pasie ukryty nóż. Może wypadł z łask 

* Juan Moreira — wyjęty spod prawa gauczo-bandyta. (Przyp. tłum.)

9

background image

komisarza, któż wie.

Dziś widzę Ferrariego jako nieszczęśnika, który miał złudzenia i został zdradzony; 

wtedy był dla mnie bogiem.

Przyjaźń nie mniej jest tajemnicza niżeli miłość czy też jakiekolwiek inne oblicze 

zamętu, który nazywamy życiem. Czasem wydawało mi się, że jedyną rzeczą pozbawioną 

tajemnicy jest szczęście, bo się samo usprawiedliwia. Faktem jest, że Francisco Ferrari, twar-

dy, mocny, odważny, w stosunku do mnie, nędznika, tę przyjaźń objawiał. Ja zaś czułem, że 

się myli, że nie jestem jej godny. Chciałem zniknąć mu z oczu, lecz nie pozwolił mi na to. 

Mój niepokój powiększała jeszcze dezaprobata matki; nie godziła się ona na moją zażyłość z 

tymi, których nazywała mętami, a których naśladowałem. Ale w tym wszystkim ważny był 

tylko mój stosunek do Ferrariego, nie nikczemne fakty, których dziś już nie żałuję; póki trwa 

żal, trwa wina.

Pewnego   wieczoru   ów   stary,   który   ponownie   zajął   swoje   miejsce   przy   boku 

Ferrariego,   zaczął   z   nim   szeptem   jakieś   konszachty.   Coś   knuli.   Z   drugiego   końca   stołu 

uchwyciłem, jak mi się wydało, nazwisko Weidemanna, którego tkalnia leżała na obrzeżach 

naszej dzielnicy. Niedługo potem, bez żadnych dodatkowych objaśnień, nakazano mi obejść 

fabrykę i obejrzeć wszystkie wejścia. Ściemniało się, kiedy przeszedłem przez rzeczkę i tory. 

Przypominam sobie jakieś pojedyncze domy, parę wierzb, kilka nie zabudowanych działek. 

Fabryka   była   nowa,   ale   wyglądała   na   opuszczoną   i   zaniedbaną.   Teraz   w   mojej   pamięci 

czerwień jej łączy się z czerwienią  zachodu. Była  otoczona  wysokim  ogrodzeniem.  Poza 

główną bramą miała od południa dwa wejścia wprost do pomieszczenia.

Przyznaję, że późno zrozumiałem to, co pewnie pan już odgadł. Zdałem swój raport, 

potwierdzony   przez   chłopaka,   którego   siostra   pracowała   w   fabryce.   Ponieważ   wszyscy 

zauważyliby,   gdyby   nasza   paczka   nie   przyszła   popić   w   sobotę   wieczorem,   Ferrari 

zdecydował,  że  napad  odbędzie   się  w  następny  piątek.  Miałem  stać  na  straży.   Rozsądek 

nakazywał, abyśmy do tej pory jak najmniej pokazywali się razem. Kiedy już znaleźliśmy się 

sami na ulicy, zapytałem go:

— Ufa mi pan?

— Ufam — odpowiedział. — Wiem, że zachowasz się jak mężczyzna.

I   tej   nocy,   i   następnych   spałem   dobrze.   W   środę   powiedziałem   matce,   że   idę   do 

centrum na nowy kowbojski film. Włożyłem najlepsze ubranie i udałem się na ulicę Moreno. 

Jazda tramwajem trwała bardzo długo. W komendzie policji kazano mi czekać, w końcu 

jednak   jakiś   oficer,   Eald   czy   też   Alt,   nie   pamiętam   już,   przyjął   mnie.   Powiedziałem,   że 

przychodzę w poufnej sprawie. Odpowiedział, żebym mówił bez lęku. Wyjawiłem mu plan 

10

background image

Ferrariego.   Zdumiałem   się,   że   to   nazwisko   nic   mu   nie   mówi.   Inaczej   zareagował,   kiedy 

wspomniałem don Elisea:

— A, to jeden z dawnego gangu Urugwajczyka.

Zawołał oficera, który miał pod sobą naszą dzielnicę, i chwilę rozmawiali. Jeden z 

nich zwrócił się do mnie nie bez lekkiej drwiny:

— A ty przychodzisz z donosem, bo uważasz to za swój obywatelski obowiązek?

— Tak, proszę pana. Jestem dobrym Argentyńczykiem.

Przykazali mi zrobić tak, jak mi szef polecił, tyle że nie miałem gwizdać, gdy zauważę 

policję. Przy pożegnaniu któryś z nich mnie uprzedził:

— Uważaj no na siebie. Chyba wiesz, co czeka kapusiów.

Lunfardo policjantów przypomina slang dzieciaków ze szkoły. Odpowiedziałem mu:

— Niech mnie zabiją. To najlepsze, co może mnie spotkać.

W piątek od samego rana czułem ulgę, że już nadszedł ten dzień, i wyrzuty z powodu 

zupełnego   braku   wyrzutów.   Czas   dłużył   mi   się   niemiłosiernie.   Przez   cały   dzień   nic   nie 

wziąłem do ust. Koło dziesiątej wieczór zebraliśmy się nieopodal fabryki. Któryś z naszych 

nie   zjawił   się.   Don   Eliseo   powiedział,   że   zawsze   trafi   się   jakiś   tchórz.   Pomyślałem,   że 

niezadługo zwalą na tamtego całą winę. Zanosiło się na deszcz. Bałem się, że dadzą mi kogoś 

do pomocy, ale zostawili mnie samego przy jednym z wejść. Po chwili zjawili się policjanci z 

oficerem. Żeby nie ściągnąć na siebie uwagi, zostawili konie na pustym terenie i przyszli 

piechotą. Ferrari wyłamał drzwi, tak że mogli wejść, nie czyniąc żadnego hałasu. Ogłuszyły 

mnie cztery strzały. Pomyślałem, że tam, w środku, zabijają się po ciemku. W tym momencie 

zobaczyłem   policjantów,   wyprowadzających   chłopaków   w   kajdankach.   Za   nimi   szli   inni, 

taszcząc ciała Ferrariego i Elisea Amaro. W raporcie stwierdzono, że stawiali opór i nie dali 

się zaaresztować oraz że pierwsi otworzyli ogień. Wiedziałem, że to nieprawda, bo u nikogo z 

bandy   nie   widziałem   broni.   Policja   skorzystała   z   okazji,   żeby   wyrównać   stare   rachunki. 

Potem dowiedziałem się, że Ferrari próbował uciec, wystarczyła jedna kula. Jak się można 

było spodziewać, gazety zrobiły z niego bohatera, którym dotąd był tylko w moich oczach.

Mnie zgarnęli z innymi, a po paru dniach zwolnili.

11

background image

Opowieść Rosenda Juareza

Była jedenasta wieczór; wszedłem do dawnego sklepiku, który dziś jest barem, na 

skrzyżowaniu Bolivar i Venezuela. Z kąta ktoś psyknął na mnie. Miał w sobie widać coś 

władczego, bo podszedłem do niego od razu. Siedział przy stoliku, a ja w niezrozumiały 

sposób wyczułem, że siedzi już tak od bardzo dawna przed pustym kieliszkiem. Nie był ani 

specjalnie wysoki, ani niski; wyglądał na skromnego rzemieślnika albo też na byłego farmera; 

wąsy miał rzadkie, siwiejące, a na plecy — z typową dla mieszkańca Buenos Aires dbałością 

o zdrowie — zarzucone poncho. Poprosił, żebym się z nim czegoś napił. Usiadłem więc i 

zaczęliśmy gadać. Wszystko to wydarzyło się gdzieś w latach trzydziestych.

Powiedział mi:

— Pan zna mnie najwyżej  ze słyszenia, ale ja wiem,  kim pan jest. Nazywam się 

Rosendo   Juárez.   Może   nieboszczyk   Paredes   wspominał   panu   o   mnie.   Stary   miał   swoje 

słabostki. Lubił blagować, ale nie żeby chciał kłamać, po prostu żeby jakoś ludzi rozerwać. 

Dziś nie mamy nic lepszego do roboty, więc opowiem panu całą prawdę o owej nocy, o tej 

nocy, kiedy zadźgano Koniokrada. Pan to opisał w opowiadaniu, którego nie jestem w stanie 

ocenić, ale chciałbym, żeby się pan dowiedział, jak było naprawdę.

Przerwał, jakby chcąc zebrać myśli, po czym ciągnął dalej.

— Wiele spraw przydarza się człowiekowi, ale pojmuje je dopiero z latami. To, co 

wydarzyło   się   tamtej   nocy,   miało   odległe   początki.   Wychowałem   się   w   sąsiedztwie 

Maldonado, za Florestą. Wtedy to już nie była rzeczka, tylko jeden wyschły rynsztok, który 

na szczęście wreszcie zasypano. Zawsze byłem zdania, że nie należy wstrzymywać postępu. 

Ostatecznie człowiek rodzi się, gdzie może. Nawet mi przez myśl nie przeszło sprawdzić, kto 

był  moim  ojcem. Matka, Clementina  Juárez, była  przyzwoitą kobietą, która prasowaniem 

zarabiała na życie. O ile wiem, pochodziła z Entre Rios czy też z Urugwaju, w każdym razie 

często wspominała o krewnych w Concepción. Rosłem jak dziczka. Jak inni nauczyłem się 

fechtować za pomocą osmalonego kija. Jeszcze nie zaraziliśmy się futbolem, który wtedy był 

domeną Anglików.

Którejś   nocy,   w   barze,   zaczepił   mnie   chłopak   nazwiskiem   Garmendia.   Udawałem 

głuchego, ale tamten, trochę wstawiony, nie rezygnował. Wyszliśmy. Otworzywszy drzwi, 

niemal już z ulicy, zwrócił się do pijących:

— Spokojnie, nie martwcie się, zaraz wracam.

12

background image

Skombinowałem nóż. Poszliśmy w stronę rzeczki, powoli, nie spuszczając z siebie 

oczu. Był trochę starszy ode mnie. Nieraz już biliśmy się ze sobą i czułem, że da mi radę. 

Szedłem po prawej stronie uliczki, on po lewej. Naraz potknął się o jakieś kamienie. Na to 

czekałem: niemal nie myśląc,  rzuciłem się na niego, poharatałem mu twarz nożem; przez 

chwilę, w czasie której kotłowaliśmy się, wszystko mogło się zdarzyć, po czym zadałem mu 

ostateczny   cios.   Dopiero   później   poczułem,   że   i   on   lekko   mnie   drasnął.   Tej   nocy 

zrozumiałem, jak łatwo jest zabić człowieka czy też zostać przez kogoś zabitym. Rzeczka by-

ła prawie wyschnięta; żeby więc zyskać na czasie, ukryłem nieboszczyka za cegielnianym 

piecem. Bezmyślnie zsunąłem mu z palca pierścień, który stale nosił, poprawiłem kapelusz i 

nie spiesząc się ruszyłem do baru. Tam powiedziałem:

— Wygląda, że to ja wróciłem.

Poprosiłem o kieliszek caña; faktycznie był mi potrzebny. Dopiero wtedy ktoś zwrócił 

mi uwagę, że mam pokrwawione ubranie.

Przez całą noc wierciłem się na łóżku, nie mogąc zasnąć. O świcie przyszło po mnie 

dwóch policjantów. Nieboszczka matka zaczęła wrzeszczeć wniebogłosy. Poprowadzili mnie 

jak kryminalistę. Dwie doby spędziłem w areszcie. Nikt do mnie nie przyszedł prócz Luisa 

Irali, prawdziwego przyjaciela, któremu zresztą nie dali zobaczyć się ze mną. Któregoś ranka 

przysłał po mnie komisarz. Siedział na krześle, nawet na mnie nie spojrzał.

— To ty załatwiłeś Garmendię?

— Skoro pan tak uważasz...

— Do mnie się mówi szanowny panie. I żadnych wykrętów. Tu są zeznania świadków 

i pierścień, który znaleziono u ciebie w domu. Podpisz no to.

Zanurzył pióro w kałamarzu, po czym mi je podał.

— Niech pan komisarz pozwoli mi się zastanowić — wydukałem w odpowiedzi.

— Masz dwadzieścia cztery godziny w areszcie na dokładne zastanowienie się. Nie 

będę   cię   poganiał.   Jeżeli   nie   pójdziesz   po   rozum   do   głowy,   będziesz   mógł   dłużej   się 

zastanawiać odpoczywając w mamrze na Las Heras.

Jak pan może sobie wyobrazić — nie zrozumiałem, o co mu chodziło.

— Jeżeli się zgodzisz, posiedzisz tylko parę dni. Potem cię wypuszczę. Don Nicolás 

Paredes obiecał mi zająć się tobą.

Dziesięć dni potrwało, zanim sobie o mnie przypomnieli. Podpisałem, co chcieli, i 

jeden z policjantów zaprowadził mnie na ulicę Cabrera.

Na patio stały konie przywiązane do pali, a w sieni i w środku więcej było ludzi niż w 

burdelu. Wyglądało to na polityczną naradę. Don Nicolas popijał mate i musiałem czekać, aż 

13

background image

raczy mnie przyjąć. Nie spiesząc się oznajmił, że ma zamiar posłać mnie do Morón, gdzie 

odbywają się wybory. Polecał mnie panu Laferrer, który miał mnie wypróbować. Podyktował 

list jakiemuś czarno ubranemu chłopakowi, który, jak mi powiedziano, układał wiersze na 

temat  conventillos,  nędzy,   brudu,   rzeczy   nie   interesujących   kulturalnych   ludzi. 

Podziękowałem   mu   za   łaskę   i   wyszedłem.   Za   zakrętem   nie   było   już   strzegącego   mnie 

policjanta.

Wszystko poszło dobrze. Opatrzność wie, co robi. Śmierć Garmendii, która z początku 

narobiła mi kłopotów, teraz otwierała drogę do kariery. Jasne, że policja miała mnie w garści, 

ale zawsze... Jeżeli nie przydałbym się partii, znowu by mnie zamknęli, poczułem się jednak 

pewnie i liczyłem, że jakoś to będzie. Pan Laferrer powiedział, że o ile nie będę mu robił 

żadnych kawałów, przydzieli mnie do swojej ochrony. Nie zawiódł się na mnie. Najpierw w 

Morón,   a   potem   i   gdzie   indziej   zaskarbiłem   sobie   łaskę   moich   szefów.   Policja   i   partia 

wyrobiły mi opinię odważnego cwaniaka. Okazałem się dobry w organizowaniu głosowania 

tak w stolicy, jak i na prowincji. Wtedy wybory to nie były przelewki. Nie chcę nudzić pana 

detalami, ale trochę krwi się polało. Nigdy nie znosiłem radykałów, którzy do dziś dnia żyją 

uczepieni  brody swego szefa, Alema.  Nie było  człowieka, który by nie czuł  przede mną 

respektu.   Przygadałem   sobie   kobietę,   którą   zwali   Lujanera,   i   wystarałem   się   o   pięknego 

gniadosza. Przez całe lata robiłem za Moreirę, co kiedyś też pewnie udawał jakiegoś innego 

gaucza na bakier z prawem. Rżnąłem w karty i ostro popijałem.

Na   starość   człowiek   tak   ględzi   i   ględzi,   ale   zbliżam   się   do   tego,   co   chciałem 

powiedzieć. Nie wiem, czy już wspomniałem Luisa Iralę. Takich przyjaciół policzyć można 

na palcach. Był to człowiek już niemłody, który nigdy nie brzydził się pracą i który był do 

mnie bardzo przywiązany. Trzymał się z dala od polityki, z zawodu był stolarzem, nie właził 

nikomu   w   drogę   i   nie   pozwalał,   by   włażono   jemu.   Któregoś   ranka   wstępuje  do   mnie   i 

powiada:

— Pewno słyszałeś już, że Casilda mnie rzuciła. Zabrał mi ją Rufino Aguilera.

Rzeczywiście, coś mi o tym wspominano w Morón.

—   Słyszałem   —   odparłem.   —   Rufino   to   jeszcze   najlepszy   z   tych   wszystkich 

Aguilerów.

— Najlepszy — nie najlepszy, teraz będzie miał ze mną do czynienia.

Chwilę pomyślałem, zanim odpowiedziałem.

— Nie można nikogo zabrać. Jeżeli Casilda cię zostawiła, to znaczy, że kocha Rufina, 

a ciebie ma dosyć.

— A co na to ludzie powiedzą? Że stchórzyłem?

14

background image

—   Dobrze   ci   radzę,   nie   pchaj   się   w   żadne   afery   ani   z   powodu   tego,   co   ludzie 

powiedzą, ani z powodu kobiety, która cię nie kocha.

— Nie o nią mi chodzi. Chłop, który przez pięć minut z rzędu myśli o tej samej babie, 

nie jest mężczyzną, lecz pedałem. Casilda nie ma serca. Ostatniej nocy, jak byliśmy razem, 

powiedziała mi, że już jestem stary.

— Prawdę ci powiedziała.

— Prawdą jest to, co boli. Ale mnie chodzi o Rufina.

—   Uważaj,   bracie.   Widziałem   Rufina   w   Merlo   podczas   wyborów.   Jest   piekielnie 

szybki.

— Myślisz, że się go boję?

— Wiem, że się go nie boisz, ale pomyśl chwilę: jedno z dwojga — albo go zabijesz i 

pójdziesz do mamra, albo on ciebie zabije i pójdziesz do piachu.

— I dobrze. A co ty byś zrobił na moim miejscu?

— Nie wiem, ale mojego życia nie należy brać za przykład. Jestem chłopakiem, który 

żeby nie siedzieć w mamrze, sprzedał się politykom.

— Ja tam nikomu nie będę się sprzedawał. Chcę tylko wyrównać rachunek.

— Więc co? Chcesz ryzykować spokój dla obcego faceta i kobiety, której już nie 

kochasz?

Ale nie chciał mnie słuchać i poszedł. W parę dni później doszła nas wiadomość, że 

wyzwał Rufina i zginął z jego ręki.

Chciał zabić, a sam został zabity w równej walce, w walce mężczyzny z mężczyzną. 

Chociaż dawałem mu przyjacielskie rady, czułem się winny. W parę dni po żałobnym velorio 

poszedłem na walki kogutów. Nigdy tego nie lubiłem, ale tamtego dnia zbrzydziło mnie to do 

reszty. Co też mają w głowach te zwierzaki, żeby tak się tłuc bez powodu.

Owego wieczoru, a więc wtedy, kiedy się kończy moje opowiadanie, umówiliśmy się 

z chłopakami na tańce u Parda. Tyle lat minęło, a jak dzisiaj widzę kwiecistą sukienkę mojej 

kobiety. Zabawa odbywała się na patio. Nie brakowało pijaczków, którzy chcieli rozrabiać, 

ale już ja zadbałem, żeby był porządek jak się patrzy. Przed północą pojawili się jacyś niezna-

jomi. Jeden z nich, którego nazywali Koniokradem i którego zadźgano z ukrycia tej samej 

nocy, postawił wszystkim kolejkę. Traf chciał, że byliśmy w jakiś sposób do siebie podobni. 

Widziałem, że coś knuje. Przysiadł się do mnie i zaczął mi prawić komplementy. Powiedział, 

że pochodzi z północy, gdzie wiele o mnie słyszał. Pozwalałem mu gadać, ale obserwowałem 

go bez życzliwości. Nie wypuszczał kieliszka z ręki, może zresztą dla dodania sobie kurażu, 

wreszcie zaproponował mi bójkę. Wtedy zdarzyło się to, czego nikt nigdy nie zrozumiał. W 

15

background image

tym podpitym prowokatorze niby w lustrze zobaczyłem samego siebie i zrobiło mi się wstyd. 

Nie bałem się; może gdybym się bał, poszedłbym się bić. Siedziałem spokojnie, jakby nigdy 

nic. Tamten, z twarzą tuż koło mojej, krzyknął tak, by go wszyscy usłyszeli:

— Jesteś nędzny tchórz i nic więcej.

— No i dobrze — powiedziałem. — Nie boję się uchodzić za tchórza. Jeżeli masz 

ochotę, możesz jeszcze dodać, że jestem skurwysynem i że mi naplułeś w twarz. Zadowolony 

jesteś?

Lujanera wyciągnęła nóż, który zawsze trzymałem za pazuchą, i wcisnęła mi go do 

ręki; ażeby mnie zdopingować, dodała:

— Zdaje się, Rosendo, że ci będzie potrzebny.

Wypuściłem nóż z ręki i niespiesznie wyszedłem. Skamieniali ze zdumienia ludzie 

rozsunęli się, aby mnie przepuścić. Nie obchodziło mnie, co myśleli.

Ażeby   skończyć   z   tym   życiem,   schroniłem   się   aż   do   Urugwaju,   gdzie   zostałem 

woźnicą. Po powrocie do Buenos Aires osiedliłem się tutaj. San Telmo było zawsze porządną 

dzielnicą.

16

background image

Spotkanie

Susanie Bombal

Ten, kto czyta rano gazetę, robi to, żeby nie myśleć albo żeby sobie przygotować 

temat do popołudniowej pogawędki, nic więc dziwnego, że nikt już nie pamięta — a jeżeli, to 

jak przez sen — wypadku, w swoim czasie głośnego i dyskutowanego, Duncana i Maneca 

Uriarte. W dodatku wydarzenie to rozegrało się w 1910, w roku komety i Centenario

*

, i tyle, 

tyle   rzeczy   od   tamtych   lat   posiedliśmy   i   potracili.   Jego   bohaterowie   już   nie   żyją,   a 

świadkowie   uroczyście   przysięgli   milczeć.   Ja   także   podnosiłem   rękę,   by   przysięgać,   i 

odczułem   ważność   tego   aktu   z   całą   romantyczną   powagą   moich   dziewięciu   czy   może 

dziesięciu lat. Nie wiem, czy inni zauważyli, że  ja także dałem słowo; nie wiem, czy oni 

dotrzymali swego. Trudno; oto ta historia, z nieuniknionymi wariacjami, jakie wnosi czas i 

dobra lub zła literatura.

Owego  dnia   mój   kuzyn   Lafinur   wziął   mnie   z  sobą   na  asado

*

  do  posiadłości   Los 

Laureles. Nie mogę określić jej położenia: wyobraźmy sobie któreś z północnych miasteczek, 

pełnych   spokoju   i   cienia,   tych   miasteczek   schodzących   ku   rzece,   które   nie   mają   nic 

wspólnego  z wielkimi  miastami  rozciągającymi  się  na równinie.  Droga pociągiem  trwała 

wystarczająco długo, aby mnie znudzić, ale jak wiadomo, czas dziecka płynie wolniej. Kiedy 

mijaliśmy   wejściową   bramę   —   ściemniało   się.   Od   razu   uderzyło   mnie   coś   dziwnego, 

znajomego,   pierwotnego:  zapach   piekącego   się   mięsa,   drzewa,   psy,   suche   gałęzie,   ogień 

łączący ludzi.

Gościło tam nie więcej niż dwanaście osób, sami dorośli. Najstarszy, jak się później 

dowiedziałem, nie miał trzydziestu lat. Byli — szybko to zrozumiałem — znawcami spraw, w 

których do dziś jestem ignorantem, jak konie wyścigowe, moda, pojazdy, kosztowne kobiety. 

Nikt nie naraził na szwank mojej nieśmiałości, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Baranina — 

przyrządzana z powolną starannością przez któregoś z parobków — długo zatrzymała nas w 

obszernej jadalni. Dyskutowano o rocznikach wina. Znalazła się gitara. O ile pamiętam, mój 

kuzyn zanucił gauczowską balladę Eliasa Regulesa, a potem zaczął mówić jakieś wiersze w 

lunfardo, w owym obowiązującym lunfardo tamtych lat, na temat pojedynku na noże w domu 

przy ulicy Junin. Przyniesiono kawę i cygara. Ani słowa o powrocie do domu. Czułem — jak 

* Centenario — setna rocznica argentyńskiej rewolucji majowej w 1810 r. (Przyp. tłum.)
asado (hiszp.) — pieczenie barana na wolnym powietrzu. (Przyp. dum.)

17

background image

to wyraził Lugones — niepokój zbyt późnej godziny. Nie zamierzałem patrzeć na zegar. Aby 

ukryć moją samotność dziecka między dorosłymi, bez przyjemności wychyliłem jeden czy 

dwa kieliszki wina. Uriarte krzykliwie zaproponował Duncanowi, by we dwóch zagrali w 

pokera. Ktoś zwrócił uwagę, że to bardzo ubogi rodzaj gry, i zasugerował rozegranie partii we 

czwórkę. Duncan poparł go, lecz Uriarte, z uporem, którego ani rozumiałem, ani usiłowałem 

rozumieć, obstawał przy swoim. Poza truco, którego właściwym celem jest zapełnienie czasu 

psikusami i rymami, oraz skromnym labiryntem pasjansów, nigdy nie lubiłem kart. Ulotniłem 

się niezauważony. Wielkie domisko nieznajome i ciemne (tylko w jadalni paliło się światło) 

to dla dziecka  więcej niż nieznany kraj dla podróżnika. Krok za krokiem badałem pokoje. 

Przypominam sobie salę bilardową, oszkloną galerię o szybach w kształcie prostokątów i 

rombów,   dwa   bujane   fotele   i   okno,   przez   które   widać   było   altanę.   Zgubiłem   się   w 

ciemnościach.  Gospodarz, którego imienia po latach nie pomnę, Acevedo czy też Acébal, 

odnalazł mnie w końcu. Powodowany dobrocią czy też próżnością kolekcjonera zaprowadził 

mnie do oszklonej gablotki. Kiedy zapalił lampę, zobaczyłem, że zawierała białą broń. Były 

to noże osławione przez tych, co ich używali. Powiedział mi, że miał majątek pod Pergamino 

i że jeżdżąc tam i z powrotem po prowincji kolekcjonował to, co udało mu się znaleźć. 

Otworzył  gablotkę  i   nie  patrząc  na   kartki   z  objaśnieniami,   zaczął   mi  opowiadać  historię 

każdego kordelasa, brzmiącą prawie zawsze tak samo, różniącą się tylko datą i miejscem. 

Zapytałem,   czy   w   jego   zbiorze   figuruje   sztylet   Moreiry,   ówczesnego  archetypu   gaucza, 

którego potem zastąpili Martin Fierro i Don Segundo Sombra. Musiał przyznać, że takiego 

nie ma, ale może pokazać mi identyczny, z głowicą w kształcie litery U. Przerwały mu jakieś 

zagniewane głosy. Natychmiast zamknął gablotkę; poszedłem za nim.

Uriarte wrzeszczał, że przeciwnik go oszukał. Przyjaciele zgromadzili się wokół. Jak 

pamiętam, Duncan był wyższy od innych, mocno zbudowany, trochę zgarbiony w ramionach, 

bez  wyrazu,  o  jasnych,   niemal  białych  włosach.   Maneco   Uriarte   był  nerwowy  i  ciemnej 

karnacji, może z domieszką indiańskiej krwi, z rzadkim niesfornym wąsem. Było jasne, że 

wszyscy są pijani; nie wiem, czy po podłodze walały się jakiś butelki, czy też tak mi się dziś 

wydaje z powodu zbyt częstego chodzenia do kina. Obelgi Uriartego nie ustawały, z początku 

tylko ostre, potem już drastyczne. Duncan zdawał się go nie słyszeć; w końcu, jakby znużony, 

wstał i zdzielił go pięścią. Leżąc na ziemi, Uriarte krzyczał, że nie daruje zniewagi, i wyzwał 

go do bójki. Duncan odmówił i dodał jakby w charakterze wyjaśnienia:

— Po prostu się go boję.

Wszyscy ryknęli śmiechem.

Uriarte, już na nogach, odparł:

18

background image

— A ja będę się z panem bił, i to już.

Ktoś, niech mu Bóg przebaczy, mruknął, że broni jest pod dostatkiem.

Nie   wiem,   kto   otworzył   gablotkę.   Maneco   Uriarte   sięgnął   po   najdłuższy   i 

najpiękniejszy sztylet, ten z głowicą w kształcie litery U. Duncan, obojętnie, jakby nieobecny, 

wziął nóż z drewnianą rączką z wyrytym na ostrzu drzewkiem. Ktoś zauważył, że w stylu 

Maneca było ostrożne wybranie szpady. Nikogo nie zdziwiło, że w tym momencie drżała mu 

ręka; wszystkich — że ręka Duncana drżała również.

Tradycja wymaga, by ludzie, którzy mają się bić, nie chcąc obrazić domu, w którym 

się znajdują, wyszli na dwór. Pół żartem, pół serio zagłębiliśmy się w wilgoć nocy.  Nie 

upoiłem się winem, ale tym, co się działo; pragnąłem, by ktoś kogoś zabił, aby kiedyś mieć co 

opowiadać, mieć co wspominać. Możliwe, że w owej chwili tamci nie byli doroślejsi ode 

mnie. Czułem, jakby jakiś wir porywał nas wówczas do zguby. Nikt nie przywiązywał wagi 

do oskarżeń Maneca; wszyscy kładli je na karb zadawnionej rywalizacji, wzmożonej pod 

wpływem wina.

Maszerowaliśmy   pomiędzy   drzewami,   minąwszy   altanę.   Uriarte   i   Duncan   szli 

przodem,   przyglądając   się   sobie   —   co   mnie   zdziwiło   —   jakby   obawiali   się   jakiegoś 

zaskoczenia. Posuwaliśmy się brzegiem trawnika. Duncan powiedział z łagodną stanowczo-

ścią:

— To jest odpowiednie miejsce.

Obaj zatrzymali się pośrodku, niezdecydowani. Jakiś głos krzyknął:

— Ciśnijcie to żelastwo, tylko wam przeszkadza, i bijcie się, jak Bóg przykazał.

Ale oni już walczyli. Z początku niezdarnie, jakby bojąc się zranić; z początku patrząc 

tylko na broń, ale potem już na przeciwnika. Uriarte zapomniał o swej złości, Duncan o swej 

obojętności   czy   też   pogardzie.   Niebezpieczeństwo   odmieniło   ich;   teraz   byli   to   już   dwaj 

mężczyźni, którzy walczyli, a nie dwaj chłopcy. Wyobrażałem sobie walkę jako jeden wielki 

stalowy chaos, tymczasem mogłem śledzić ją niemal tak dokładnie jak rozgrywkę szachową. 

Upływ  lat mógł, rzecz jasna, przerysować albo zamazać to, co widziałem. Nie wiem, jak 

długo to trwało. Bywają wydarzenia wymykające się ustalonym miarom czasu.

Bez  ponch,  którymi   można   się  osłaniać,  parowali  ciosy przedramieniem.  Rękawy, 

wkrótce w strzępach, ciemniały, nasiąkając krwią. Pomyślałem, że omyliliśmy się, sądząc, iż 

nie   znają  tego   typu   szermierki.   Nie   potrzebowałem   wiele   czasu,   by  zauważyć,   że   każdy 

manewrował inaczej; broń była niejednakowa. Duncan, żeby wyrównać swą niekorzystną sy-

tuację, usiłował trzymać się jak najbliżej przeciwnika; Uriarte cofał się, by mieć dość miejsca 

do długich, niskich dźgnięć. Ten sam głos, który wspomniał o gablotce z bronią, krzyknął:

19

background image

— Pozabijają się! Zatrzymajcie ich!

Ale nikt nie odważył  się interweniować. Uriarte musiał się cofnąć. Wtedy Duncan 

zaatakował go. Ciała niemal się dotykały. Ostrze Uriartego szukało twarzy Duncana. Nagle 

wydało nam się krótsze, bo zagłębiło się w piersi. Duncan upadł na trawnik. Wtedy właśnie 

powiedział bardzo cicho:

— Jakie to wszystko dziwne. Jak jakiś sen.

Nie zamknął oczu, nie poruszył się, a ja zobaczyłem, jak człowiek zabił człowieka.

Maneco Uriarte pochylił się nad umarłym, prosząc go o przebaczenie. Szlochał, nie 

kryjąc   twarzy.   To,   co   zrobił,   przerastało   go.   Teraz   wiem,   że   mniej   żałował   popełnionej 

zbrodni niż aktu tak zupełnie pozbawionego sensu.

Nie chciałem już dłużej tego oglądać. To, czego pragnąłem, spełniło się i załamało 

mnie. Lafinur mówił mi później, że musieli użyć siły, żeby wyrwać broń. Zrobiono tajną 

naradę i zdecydowano kłamać możliwie jak najmniej, tyle by z pojedynku na noże zrobić 

pojedynek na szpady. Czterech ze świadków zgodziło się na role sekundantów, wśród nich 

Acébal. W Buenos Aires wszystko można załatwić; zawsze ktoś ma jakiegoś przyjaciela.

Na mahoniowym stole pozostały rozrzucone bezładnie karty i banknoty, których nikt 

nie chciał dotykać, na które nikt nie chciał patrzeć.

W ciągu następnych lat wiele razy chciałem zwierzyć się z tej historii któremuś z 

przyjaciół,  ale  zawsze  dochodziłem   do wniosku,  że  przyjemniej  było   mieć   tajemnicę  niż 

mówić o niej. Około 1929 roku przypadkowa rozmowa sprawiła, że przerwałem to długie 

milczenie. Emerytowany komisarz policji don José Olave opowiadał mi historie nożowników 

z   wybrzeży   La   Platy   w   okolicach  Retiro;   mówił,   że   ci   ludzie,   jeśli   chcą   zlikwidować 

przeciwnika, są zdolni do każdej podłości, nie stosują się do żadnych reguł i że przed owym 

wymyślnym  operowaniem sztyletami, o którym dziś się czyta  w powieściach i ogląda na 

scenie,  niemal  nie  bywało  prawdziwych   pojedynków  na  noże.  Wyznałem,  że  sam  byłem 

świadkiem jednego z nich, i opowiedziałem mu, co wydarzyło się przed tyloma laty.

Wysłuchał mnie z zawodową uwagą, a potem powiedział:

— A pan jest pewien, że Uriarte i ten drugi nigdy nie mieli do czynienia z nożami? 

Możliwe, że już przedtem gdzieś na wsi zetknęli się z czymś podobnym.

— Nie — odparłem. — Wszyscy towarzysze tamtej nocy doskonale się znali i nie 

mogli wyjść ze zdumienia.

Olave mówił dalej, powoli, jakby myśląc na głos:

— Ten sztylet miał głowicę w kształcie U. Tylko dwa takie sztylety okryły się sławą. 

Sztylet Moreiry, a drugi Juana Almady z Tapalquén.

20

background image

Coś drgnęło w mojej pamięci. Olave mówił dalej:

—   Pan   wspomniał   o   nożu   z   drewnianą   rączką,   ozdobionym   drzewkiem,   znakiem 

firmowym “Arbolito". Takich noży były tysiące, ale jeden...

Przerwał na chwilę, a potem znów ciągnął:

—   Pan   Acevedo   miał   wielki   majątek   w   okolicach   Pergamino.   Akurat   po   tych 

okolicach  włóczył  się w końcu ubiegłego  wieku inny sławny oprych,  Juan Almanza.  Od 

pierwszej śmierci, którą zadał mając czternaście lat, zawsze używał takiego właśnie krótkiego 

noża, który mu wtedy przyniósł szczęście. Juan Almanza i Juan Almada nienawidzili się za 

to, że ludzie ich ze sobą mylili. Długo się szukali i nigdy się nie znaleźli. Juan Almanza zginął 

podczas wyborów od przypadkowej kuli. O ile się nie mylę, tamten umarł śmiercią naturalną, 

w szpitalu Las Flores.

Nic więcej nie zostało powiedziane tego wieczoru. Siedzieliśmy zamyśleni.

Dziewięciu czy też dziesięciu ludzi, dziś już nieżyjących, widziało to, co widziały 

moje oczy — jak nóż wchodził w ciało i jak ciało upadło na ziemię — ale to, co widzieliśmy, 

to był finał innej, dawniejszej sprawy. Maneco Uriarte nie zabił Duncana. Noże tu walczyły, 

nie ludzie. Spały obok siebie, w szklanej gablotce, dopóki nie obudziły ich dłonie. Może 

zadrżały, gdy je obudzono? Dlatego zadrżała ręka Uriartego, dlatego zadrżała dłoń Duncana. 

One umiały walczyć — one, a nie ich narzędzia, ludzie — i dobrze walczyły tej nocy. Długo 

się   szukały,   po   długich   drogach,   i   wreszcie   się   znalazły,   kiedy   ich   gauczowie   byli   już 

prochem. W ich żelazie drzemała przyczajona ludzka niechęć.

Rzeczy trwają dłużej niż ludzie. Któż wie, czy nie spotkają się znowu, czy to już 

koniec historii.

21

background image

Juan Muraña

Latami  powtarzałem  wszystkim,  że wychowałem  się w dzielnicy Palermo.  Dzisiaj 

wiem już, że była to tylko literacka fantazja. Prawdą jest, że wychowałem się za żelaznym, 

zakończonym ostrymi pikami ogrodzeniem, w domu z ogrodem i biblioteką odziedziczoną po 

ojcu i dziadkach. Palermo noża i gitary rozciągało się — przynajmniej tak mnie zapewniano 

—   za   rogiem   ulicy.   W   1930   roku   poświęciłem   książkę   naszemu   sąsiadowi,   Evaristowi 

Carriego,   piewcy   przedmieść   Buenos   Aires.   Niedługo   potem   przypadek   zetknął   mnie  z 

Emiliem Trápani. Jechałem do Morón; Trápani, który stał właśnie przy oknie, dojrzał mnie i 

zawołał po imieniu. Nie od razu go poznałem, wiele lat minęło od czasu, gdy sąsiadowaliśmy 

na jednej ławie w szkole przy ulicy Thames. Może pamięta go Roberto Godel, nasz wspólny 

kolega.

Z Trapanim nigdyśmy się specjalnie nie lubili; potem rozłączył nas czas i obopólna 

obojętność. Teraz sobie przypomniałem, że w swoim czasie uczył mnie podstaw lunfarda. 

Zaczęliśmy   jedną   z   tych   trywialnych   rozmów,   które   polegają   na   przekazywaniu 

bezprzedmiotowych wiadomości, na przykład o zgonie jakiegoś kolegi, dziś będącego już 

tylko nazwiskiem. Niespodziewanie Trápani rzekł:

—   Pożyczono   mi   twoją   książkę   o   Carriego.   Poruszasz   w   niej   cały   czas   sprawy 

marginesu społecznego. Powiedz no mi, Borges, co ty możesz o tym wiedzieć? — i spojrzał 

na mnie z nieukrywanym zgorszeniem.

— Zbadałem sprawę — odparłem.

Nie pozwolił mi dalej mówić.

— Zbadałeś! — powtórzył. — To właściwe słowo. Ja tam nic nie potrzebuję badać. 

Znam tych ludzi. A po chwili, jakby powierzając mi sekret, dodał:

— Jestem siostrzeńcem Juana Muranii.

Ze wszystkich nożowników, działających w Palermo w latach dziewięćdziesiątych, 

Muraña najbardziej był znany. Trápani ciągnął dalej:

— Jego żoną była moja ciotka Florentina. Może chcesz poznać jej historię?

Niektóre   retoryczne   podkreślenia   i   zręczność   pewnych   zwrotów   nasunęły   mi 

podejrzenie, że nie pierwszy raz to opowiada.

22

background image

Moja matka nigdy nie pogodziła się z tym,  że jej siostra połączyła  swoje życie z 

życiem Juana Muranii, który w jej pojęciu był bandziorem, a w oczach ciotki Florentiny — 

człowiekiem czynu. Na temat jego śmierci krążyły różne opowieści. Jedni mówili, że pewnej 

nocy, na zakręcie ulicy Coronel, spadł po pijanemu z kozła i rozbił sobie łeb o kamienie. Inni, 

że uciekając przed prawem trafił do Urugwaju. Moja matka, która nie znosiła szwagra, nigdy 

mi nie powiedziała, co naprawdę zaszło. Byłem wtedy mały i w ogóle go nie pamiętam.

W czasie Centenario mieszkaliśmy w pasażu Russell, w długim wąskim domu. Tylne 

drzwi, zawsze zamknięte na klucz, wychodziły na San Salvador. Facjatkę zajmowała ciotka 

Florentina,   stara   już   i   trochę   zdziwaczała.   Chuda,   koścista,   była   —   a   może   tak   mi   się 

wydawało — bardzo wysoka, mówiła mało. Unikała świeżego powietrza i nie wychodziła 

nigdy;  nie  lubiła,  by wchodzić  do jej  pokoju;  nieraz  przyłapywałem  ją na podkradaniu  i 

chowaniu jedzenia. W sąsiedztwie mówiono, że śmierć czy też zniknięcie Muranii pomieszało 

jej zmysły. Zawsze chodziła ubrana na czarno i głośno do siebie gadała.

Dom,   w   którym   mieszkaliśmy,   należał   do   niejakiego   pana   Luchessi,   właściciela 

golarni na Barracas. Mojej matce, która była szwaczką, powodziło się bardzo źle. Gdy byłem 

mały, obijały mi się o uszy niezrozumiałe, ponure słowa: komornik, wywłaszczenie, eksmisja 

z   powodu   zaległego   czynszu.   Matka   była   bardzo   przygnębiona,   ciotka   zaś   powtarzała   z 

uporem: “Juan nigdy się nie zgodzi, żeby nas gringo wyrzucił". I wspominała wypadek — 

który   znaliśmy   na   pamięć   —   jakiegoś   chama   z   Południa,   który   pozwolił   sobie   wyrazić 

wątpliwości na temat odwagi jej męża. Gdy Muraña się o tym dowiedział, pofatygował się na 

drugi koniec miasta, odnalazł  go, załatwił jednym  pchnięciem i cisnął do Riachuelo.  Nie 

wiem, czy ta historia jest prawdziwa; ważne, że jako taka została przyjęta i powtarzana.

Oczyma duszy widziałem, jak spędzam noc w zaułkach ulicy Serrano, jak żebrzę lub 

sprzedaję z koszyka brzoskwinie. To ostatnie nie było złe, bo zwalniało od chodzenia do 

szkoły.

Nie   wiem,   jak   długo   trwał   ten   stan   niepokoju.   Kiedyś   twój   nieboszczyk   ojciec 

powiedział nam, że czasu nie należy mierzyć na dni, tak jak się mierzy pieniądze na centy i 

pesos, bo pesos są jednakowe, a każdy dzień, nawet każda godzina, różnią się od siebie. Nie 

zrozumiałem, o co mu chodziło, ale zapamiętałem to zdanie. Pewnej nocy miałem sen, który 

zmienił się w koszmar. Śnił mi się wuj Juan. Nigdy go nie znałem, ale wyobrażałem go sobie 

jako   człowieka   tęgawego,   o   z   lekka   indiańskim   typie,   przerzedzonych   wąsach   i   długich 

włosach. Szliśmy na południe pośród kamieniołomów i chwastów, ale te kamieniołomy i te 

chwasty były jednocześnie ulicą Thames. W tym śnie słońce stało wysoko na  niebie. Wuj 

Juan był czarno ubrany; zatrzymał się obok czegoś w rodzaju rusztowania ustawionego w 

23

background image

wąskim przejściu, wsunął rękę pod marynarkę na wysokości serca, ale nie jak ktoś, kto chce 

wyciągnąć broń, raczej jak ktoś, kto chce ją ukryć. Smutnym głosem zwrócił się do mnie: 

“Bardzo   się   zmieniłem",   wyjął   dłoń   spod   marynarki   i   zobaczyłem,   że   zakończona   jest 

szponami sępa. Obudziłem się, krzycząc w ciemnościach.

Nazajutrz   mama   kazała  mi   iść  ze   sobą  do  Luchessiego.  Wiedziałem,   że  chodzi  o 

sprolongowanie płatności; bez wątpienia miałem służyć do tego, by gospodarz zobaczył jej 

bezsilność. Siostrze nie powiedziała ani słowa, bo tamta sprzeciwiłaby się takiemu poniżeniu. 

Nigdy przedtem nie byłem na Barracas, wydało mi się, że jest tam więcej ludzi, większy ruch, 

mniej   nie   zabudowanych   terenów.   Za   zakrętem   zobaczyliśmy   policję   i   tłum   ludzi   przed 

domem, do którego szliśmy. Jakiś sąsiad przebiegał od jednej grupki do drugiej i powtarzał, 

że  około  trzeciej  nad  ranem  obudził   go hałas,  usłyszał,  że  drzwi  się  otwierają  i  że  ktoś 

wchodzi; nie słyszał, by drzwi się zamknęły. O świcie znaleziono w sieni Luchessiego w 

samej bieliźnie. Został zabity ciosami noża. Mieszkał sam. Policji nigdy nie udało się znaleźć 

winnego.   Nic   nie   zostało   skradzione.   Komuś   przypomniało   się,   że   ostatnio   nieboszczyk 

niemal stracił wzrok; ktoś inny odpowiedział: “Przyszła jego pora". Słowa i ich ton wywarły 

na mnie wrażenie; z latami zaobserwowałem, że ilekroć ktoś umiera, jakiś amator sensacji 

robi to samo odkrycie.

Żałobnicy   poczęstowali   nas   kawą   i   wypiłem   filiżaneczkę.   W   trumnie   zamiast 

nieboszczyka   leżała   woskowa   postać.   Zwróciłem   na   to   uwagę   mamy;   ktoś   z   obecnych 

roześmiał się i powiedział, że ta woskowa, czarno ubrana postać to właśnie pan Luchessi. 

Byłem tak zafascynowany, że nie mogłem oderwać oczu i matka musiała mnie odciągać.

Wtedy   zbrodnie   nie   były   częste;   ta   stała   się   tematem   rozmów   na   całe   miesiące. 

Przypomnij sobie zresztą, ile się mówiło o Melenie, Campanie i Silleterze. Jedyną osobą w 

Buenos   Aires,   której   to   nie   poruszyło,   była   ciotka   Florentina.   Ze   starczym   uporem 

powtarzała:

— A mówiłam, że Juan nie zniesie, by gringo zostawił nas bez dachu nad głową.

Któregoś dnia lało jak z cebra i zamiast iść do szkoły, zacząłem myszkować po domu. 

Wszedłem  na facjatkę.  Ciotka siedziała  z założonymi  rękami,  było  jasne, że nie myśli  o 

niczym. W pokoju czuć było wilgoć. W jednym kącie stało żelazne łóżko, o jego poręcz 

zaczepiony był różaniec; w drugim — drewniany kufer, gdzie chowała rzeczy. Na pobielonej 

ścianie wisiał kolorowy obrazek Matki Boskiej del Carmen. Na nocnym stoliku stał lichtarz.

Nie podnosząc oczu ciotka powiedziała:

— Wiem, po coś tu przyszedł. Przysłała cię matka. Ciągle nie może uwierzyć, że to 

Juan nas uratował.

24

background image

— Juan? — zapytałem zdumiony. — Juan umarł przeszło dziesięć lat temu.

— Juan jest tutaj — odparła. — Chcesz go zobaczyć?

Otworzyła szufladę nocnego stolika i wyciągnęła sztylet, mówiąc łagodnie:

— To on. Wiedziałam, że nigdy mnie nie zostawi. Na całym świecie nie było drugiego 

takiego. Gringo ani pisnął.

Dopiero   wtedy   zrozumiałem.   Ta   biedna,   obłąkana   kobieta   zabiła   Luchessiego. 

Kierowana nienawiścią, szaleństwem, a któż wie, może i miłością, wymknęła się tylnymi 

drzwiami,   ciemną   nocą   przebiegła   wiele   ulic,   w   końcu   odnalazła   dom   i   tymi   wielkimi 

kościstymi rękami wbiła nóż. Nóż był Murañą, był tym zmarłym, którego nadal uwielbiała.

Nigdy nie dowiedziałem się, czy opowiedziała tę historię mojej matce. Zmarła  na 

krótko przed eksmisją.

Tyle opowieści Trapaniego, na którego już nigdy więcej się nie natknąłem. W historii 

kobiety, która pozostała sama i która wcieliła się w swego mężczyznę, w swego tygrysa, w 

okrutny przedmiot, który po nim pozostał, w narzędzie jego zbrodni, dostrzegam symbol, a 

może wiele symboli. Juan Muraña był mężczyzną, który przebiegał ulicami mego dzieciń-

stwa, który wiedział to, co wiedzą mężczyźni, który znał zapach śmierci, który potem stał się 

nożem, a teraz wspomnieniem noża, jutro zaś zapomnieniem, zapomnieniem, które czeka nas 

wszystkich.

25

background image

Stara pani

Czternastego stycznia 1941 roku Maria Justina Rubio de Jáuregui kończyła sto lat. 

Była ostatnią z córek tych, co walczyli o niepodległość, która jeszcze pozostała przy życiu.

Ojca jej, pułkownika Mariana Rubio, nie uchybiając mu, można nazwać pomniejszym 

bohaterem narodowym. Urodzony w parafii de la Merced, syn hodowców z prowincji, w 

wojsku andyjskim został chorążym, walczył pod Chacabuco, pod Cancha Rayada, pod Maipú 

i w dwa lata później w Arequipa. Mówią, że w przededniu tej bitwy José de Olavarría i on 

wymienili szpady. W początkach kwietnia dwudziestego trzeciego roku miała miejsce słynna 

potyczka pod Cerro Alto, która, jako że odbywała się w dolinie między dwoma wzgórzami, 

nosi   również   nazwę   bitwy   pod   Cerro   Bermejo.   Jak   zawsze   zazdrośni   o   naszą   sławę, 

Wenezuelczycy przypisują to zwycięstwo generałowi Simonowi Bolivarowi, ale bezstronny 

obserwator, argentyński historyk,  nie daje się wprowadzić w  błąd i dobrze wie, że laury 

przysługują pułkownikowi Marianowi Rubio. On to bowiem na czele regimentu huzarów 

kolumbijskich zdecydował się na niepewną walkę na szable i lance, która przygotowała grunt 

dla   równie   sławetnej   bitwy  pod   Ayacucho;   w   niej   także  brał   udział   i   został   raniony.   W 

dwudziestym siódmym roku, pod bezpośrednimi rozkazami Alveara, wykazał się odwagą pod 

Ituizaingó.   Mimo   pokrewieństwa   z   Rosasem   był   człowiekiem   Lavalle'a   i   rozpędził 

partyzantów w akcji, którą potem zawsze nazywał bitwą na  szable. Po klęsce unitarystów 

wyemigrował do Urugwaju, gdzie się ożenił. W czasie Guerra Grande

zmarł w Montevideo, 

oblężonym przez Blancos

*

  Manuela Oribe, w wieku czterdziestu czterech lat, co wówczas 

było niemal starością. Był przyjacielem Florencia Varela. Jest mało prawdopodobne, żeby 

profesorowie   Szkoły   Wojskowej   przyjęli   go:   zaliczył   bitwy,   ale   ani   jednego   egzaminu. 

Pozostawił dwie córki, z których  młodsza,  María Justina, jest bohaterką niniejszego opo-

wiadania.

W   końcu   pięćdziesiątego   trzeciego   roku   wdowa   po   pułkowniku   wraz   z   córkami 

osiedliła   się  w  Buenos  Aires.  Nie odzyskały  majątku  ziemskiego  skonfiskowanego  przez 

tyrana, lecz wspomnienie tych utraconych ziem, których nigdy nie widziały, przetrwało w 

rodzinie długie lata. Mając siedemnaście lat María Justina wyszła za doktora Bernarda Jáure-

gui, który, mimo że cywil, bił się pod Pavón i Cepeda; zmarł pełniąc swe obowiązki w czasie 

* Guerra Grande — wojna argentyńsko-urugwajska w latach 1843-1852. (Przyp. tłum.)
* Blancos (Biali) — partia urugwajska związana z właścicielami ziemskimi z interioru. (Przyp. red.)

26

background image

epidemii żółtej febry. Pozostawił syna i dwie córki. Mariano, pierworodny, był inspektorem 

podatkowym, a także stałym bywalcem Biblioteki Narodowej i Archiwuin, nosił się bowiem z 

myślą napisania wyczerpującej biografii bohaterskiego dziadka, której nigdy nie dokończył, 

której bodaj nigdy nie zaczął. Starsza z córek, María Elvira, wyszła za mąż za swego kuzyna 

Saavedrę, urzędnika Ministerstwa Finansów; młodsza,  Julia, za niejakiego  pana Molinari, 

który   mimo   włoskiego   nazwiska  był   profesorem   łaciny   i   człowiekiem   wysoce 

wykształconym. Pominę wnuków i prawnuków; wystarczy, by mój czytelnik wyobraził sobie 

godną   szacunku,   podupadłą   rodzinę,   której   przewodził   epicki   cień   i   córka   zrodzona  na 

wygnaniu.

Żyli skromnie w dzielnicy Palermo, nieopodal kościoła Guadelupe; Mariano pamiętał 

jeszcze, jak kiedyś z tramwaju na Gran Nacional widział lagunę opływającą nędzne rudery z 

nie otynkowanej cegły, nie zaś z blachy. Wczorajsza nędza mniej była nędzna niż ta, którą 

obecnie częstuje nas przemysł. Fortuny również były mniejsze.

Mieszkaniem rodziny Rubio było piętro nad sklepem z pasmanterią. Boczne schody 

były wąskie, przedłużeniem poręczy po ich prawej stronie był ciemny hol, w którym stał 

wieszak   i   parę   krzeseł.   Z   holu   wchodziło   się   do   saloniku   o   wyściełanych   meblach,   a   z 

saloniku do jadalni, gdzie stały meble mahoniowe i serwantka. Żelazne, zawsze opuszczone z 

obawy przed nasłonecznieniem, żaluzje przepuszczały niewiele światła. Przypominam sobie, 

że panował tam zaduch. W głębi były sypialnie, łazienka, małe patio ze studzienką do prania i 

pokój służbowy. W całym domu nie było książek, poza monografią Andradego z ręcznymi 

dopiskami i latynoamerykańskim słownikiem Montanera i Simona, który nabyto, ponieważ 

sprzedawano go na raty i dodawano do niego specjalną półeczkę. Żyli z renty, która przycho-

dziła zawsze z opóźnieniem, i z pieniędzy za dzierżawę terenu — jedynej  pozostałości z 

rozległej niegdyś estancji — w Lomas de Zamora.

W czasie, w którym toczy się moje opowiadanie, stara pani mieszkała z owdowiałą 

Julią   i   jej   synem.   W   dalszym   ciągu   czuła   wstręt   do   Artigasa,   Rosasa,   Urquizy.   Wojna 

światowa, na skutek której zaczęła nienawidzić Niemców (wiedziała o nich zresztą bardzo 

niewiele), była dla niej mniej rzeczywista niż rewolucja lat dziewięćdziesiątych i szarża pod 

Cerro Alto. Począwszy od 1932 roku powoli gasła; najpospolitsze porównania są najlepsze, 

tylko one bowiem są prawdziwe. Wyznawała, rzecz jasna, katolicyzm, co nie znaczyło, by 

wierzyła   w   Jednego   Boga   będącego   Trójcą   Świętą   ani   nawet   w   nieśmiertelność   duszy. 

Mamrotała modlitwy, których nie rozumiała, palce jej przesuwały paciorki różańca. Zamiast 

Wielkanocy i Trzech Króli zaczęła obchodzić święta Bożego Narodzenia, podobnie jak  z 

mate przeszła na picie herbaty. Słowa: protestant, żyd, mason, heretyk, ateusz, były dla niej 

27

background image

synonimami, które nie znaczyły nic. Póki mogła, tak jak jej rodzice, nie mówiła “Hiszpanie" 

tylko  Godos

*

 W   1910   roku   nie   mogła   uwierzyć,   że   infantka,   która   ostatecznie   była 

księżniczką,   wyrażała   się   jak   pospolita   Hiszpanka,   a   nie   jak   argentyńska   dama.   Właśnie 

podczas velorio jej zięcia pewna bogata krewna, która jeszcze nigdy dotąd nie przekroczyła 

progu ich domu, ale której nazwiska chciwie wypatrywali w rubrykach kroniki towarzyskiej, 

udzieliła jej tej zawstydzającej informacji. Sposób wyrażania się pani de Jáuregui pozostał 

staroświecki; w dalszym ciągu mówiła o ulicach de las Artes, del Tempie, de Buen Orden, de 

la Piedad, o dwóch ulicach Szerokich, o placu Parkowym i o rogatkach. Rodzina umyślnie 

naśladowała te archaizmy, które u niej były naturalne. Na przykład zamiast “Urugwajczycy" 

mówili “ci ze Wschodu". Stara pani nie wychodziła z domu i nie przychodziło jej na myśl, że 

Buenos   Aires   zmieniło   się   i   rozrosło.   Pierwsze   wspomnienia   zawsze   są   najżywsze. 

Wyobrażała sobie za drzwiami miasto z epoki o wiele wcześniejszej niż ta, w której rodzina 

zdecydowała wynieść się z centrum. Dla niej wozy ciągnione przez woły wciąż jeszcze od-

poczywały na placu Once, a więdnące fiołki napełniały zapachem wille w Barracas. “Śnią mi 

się już tylko umarli" — oto jedno z ostatnich zdań, jakie zasłyszano z jej ust. Nigdy nie była 

głupia, ale o ile wiem, nigdy również nie zaznała rozkoszy intelektualnych; pozostały jej więc 

tylko   te,   które   najpierw   daje   pamięć,   a   potem   zapomnienie.   Była   zawsze   szczodrobliwa. 

Pamiętam   jej   uśmiech   i   spokojne,   jasne   oczy.   Któż   wie,   jakie   wygasłe   i   wypalone   już 

namiętności żywiła ta stara, niegdyś ponętna kobieta? Lubiła rośliny, których życie, skromne i 

ciche, podobne było jej życiu; w swoim pokoju hodowała begonie i dotykała liści, których już 

nie mogła zobaczyć. Aż do 1929 roku, kiedy pogrążyła się w półśnie, opisywała wydarzenia 

historyczne, zawsze tymi samymi słowami, w tym samym porządku, jakby to były zdrowaśki; 

podejrzewam, że nie odpowiadające już żadnym obrazom. Było jej obojętne, co je. W sumie 

— była szczęśliwa.

Według tego, co wiemy, sen jest najtajniejszą z naszych czynności. Poświęcamy mu 

jedną   trzecią   życia   i   nie   pojmujemy   go.   Dla   niektórych   to   nic   innego   niż   zaprzestanie 

czuwania; dla innych — stan bardziej złożony, ogarniający wczoraj, teraz i jutro; dla jeszcze 

innych — jeden nieprzerwany ciąg snów. Twierdzić, że pani de Jáuregui spędziła dziesięć lat 

w łagodnym chaosie, byłoby może błędem; każda chwila z tych dziesięciu lat mogła być 

nieskalaną   teraźniejszością,   bez   przedtem   ani   potem.   Nie   zdumiewajmy   się   zbytnio   ową 

teraźniejszością,   którą   liczymy  według   dni   i   nocy,   według   niezliczonych   kartek   z 

niezliczonych kalendarzy, według lęków i według wydarzeń; przemierzamy ją każdego ranka 

jeszcze przed powrotem pamięci i każdego wieczoru przed zaśnięciem. Co dzień dwukrotnie 

Godos — pogardliwe określenie Hiszpanów w Argentynie. (Przyp. tłum.)

28

background image

jesteśmy starą panią de Jáuregui.

Jáureguiowie,   jak   już   zauważyliśmy,   żyli   w   nieco   fałszywej   sytuacji;   uważali,   że 

należą do arystokracji, ale ci, którzy do niej należeli, ignorowali ich; byli dumni ze swojego 

bohaterskiego przodka, którego nie wymieniały jednak podręczniki historii. To prawda, że na 

jego   cześć   nazwano   ulicę,   ale   była   to   mało   komu   znana   uliczka   zagubiona   na   tyłach 

cmentarza del Oeste.

Wyznaczony dzień był coraz bliższy. Dziesiątego umundurowany wojskowy pojawił 

się   z   listem   podpisanym   przez   samego   ministra,   który   zapowiadał   swoją   wizytę   na 

czternastego.   Jáureguiowie   pokazali   ów   list   całemu   sąsiedztwu,   podkreślając   drukowany 

nagłówek i własnoręczny podpis. Potem zaczęli napływać dziennikarze w celu zredagowania 

komunikatu. Udostępniono im wszystkie dane; było jasne, że nigdy nie słyszeli o pułkowniku 

Rubio. Dalecy znajomi przez telefon ubiegali się o zaproszenie.

Pilnie  przygotowywano  się do wielkiego  dnia. Wyfroterowano  posadzki, wymyto 

szyby, powymiatano pajęczyny, wypolerowano mahonie, wyczyszczono srebra w serwantce, 

poprzestawiano   meble,   w   salonie   fortepian   pozostawiono   otwarty,   aby   ukazać   aksamitne 

nakrycie klawiszy. Ludzie przychodzili i odchodzili. Jedyną osobą, do której nie docierał cały 

ten rozgardiasz, była stara pani de Jáuregui. Wydawało się, że nic nie rozumie. Uśmiechała 

się. Przy pomocy służącej Julia przystroiła ją, jakby już była nieboszczką. Pierwszą rzeczą, 

która miała rzucić się w oczy wchodzącym, był olejny portret przodka, a trochę niżej, na 

prawo, jego szpada, pamiątka wielu bitew. Nawet w ciężkich chwilach nie zgodzili się jej 

sprzedać,   nosząc   się   z   myślą   przekazania   kiedyś   do   muzeum   historycznego.  Z   okazji 

uroczystości uczynna sąsiadka pożyczyła im wielką donicę geranium.

Uroczystość miała się zacząć o siódmej, naznaczono ją jednak na wpół do siódmej, 

wiedząc, że nikt nie lubi przychodzić,  by “zapalać światła". O siódmej  dziesięć nie było 

jeszcze żywej duszy. Z niejaką cierpkością omówili plusy i minusy niepunktualności. Elvira, 

która szczyciła się tym, że zawsze zjawiała się o czasie, zawyrokowała, że jest niesłychaną 

niegrzecznością   narażać   ludzi   na   czekanie.   Julia,   powtarzając   słowa   swego   nieboszczyka 

męża, twierdziła, że spóźnianie się jest uprzejmością, wygodnie jest, gdy wszyscy się do tego 

stosują, nikt bowiem nikogo nie pogania. Kwadrans po siódmej ludzie nie mieścili się już w 

mieszkaniu. Cała dzielnica mogła zazdrośnie podziwiać limuzynę i szofera pani de Figueroa, 

która nie zapraszała ich prawie nigdy, którą jednak przyjęli wylewnie, aby nikomu na myśl 

nie przyszło, że widują się tylko przy okazji śmierci jakiegoś biskupa. Prezydent przysłał 

swojego sekretarza, nader uprzejmego pana, który oznajmił, że będzie dla niego prawdziwym 

zaszczytem uściśnięcie ręki córki bohatera spod Cerro Alto. Minister, który musiał wcześnie 

29

background image

się wycofać, odczytał wyszukane przemówienie, w którym jednakowoż więcej było mowy o 

generale San Martin niż o pułkowniku Rubio. Stara pani siedziała w swoim fotelu wsparta o 

poduszki, chwilami pochylała głowę, chwilami wypuszczała z ręki wachlarz. Dystyngowana 

grupa   patriotycznych   dam   odśpiewała   hymn   narodowy,   którego   wydała   się   nie   słyszeć. 

Fotografowie poustawiali całe towarzystwo w malownicze grupy, hojnie szafując błyskami 

magnezji.   Kieliszki   napełnione   sherry   i   porto   nie   wystarczyły.   Otwarto  wiele   butelek 

szampana. Pani de Jáuregui nie wypowiedziała ani jednego słowa: pewnie nie wiedziała, kim 

jest. Od tego wieczoru pozostała w łóżku.

Kiedy   obcy   opuścili   dom,   rodzina   wystąpiła   z   zaimprowizowaną   zimną   kolacją. 

Zapach tytoniu i kawy przytłumił słabą już woń piżma.

Nazajutrz tak poranne, jak popołudniowe gazety lojalnie się zakłamały, wychwalając 

cudowną niemal pamięć córki bohatera, “obdarzone mową archiwum stu lat argentyńskiej 

historii". Julia chciała pokazać jej artykuły. W półcieniu stara pani nadal trwała w bezruchu z 

zamkniętymi oczami. Nie miała gorączki. Doktor zbadał ją i powiedział, że wszystko jest w 

porządku.   Po   paru   dniach   umarła.   Najście   tłumu,   niecodzienny   hałas,   magnezja, 

przemówienia, mundury, powtarzające się uściski rąk i hałaśliwy szampan przyspieszyły jej 

koniec. Może pomyślała, że to najazd Mazorki

*

.

Myślę o tych, co zginęli pod Cerro Alto, myślę o zapomnianych ludziach Ameryki i 

Hiszpanii, którzy padli pod końskimi kopytami, myślę, że ostatnią ofiarą owego lasu lanc w 

Peru stała się przeszło sto lat później pewna stara dama.

* Mazorca — tajna policja Rosasa, która dopuszczała się niebywałych okrucieństw. (Przyp. tłum.)

30

background image

Pojedynek

Juanowi Osvaldo Viviano

Henry James — którego dzieło ujawniła mi jedna z moich dwóch bohaterek, pani 

Figueroa — może nie wzgardziłby tą opowieścią. Poświęciłby jej ponad sto stron ironicznych 

i czułych, ozdobionych skomplikowanymi i nader dwuznacznymi dialogami. Nie wykluczam, 

że dałby jej jakiś melodramatyczny rys. To, co zasadnicze, nie zmieniłoby się w odmiennej 

scenerii   Londynu   czy   też   Bostonu.   Cała   sprawa   rozegrała   się   w   Buenos   Aires   i   tam   ją 

pozostawię.   Ograniczę   się   do   streszczenia   przypadku,   jako   że   jego   powolny   rozwój   i 

wielkoświatowe tło są obce moim literackim obyczajom. Podyktowanie tego opowiadania jest 

dla mnie skromną i marginesową przygodą. Czuję się zmuszony uprzedzić czytelnika, że wy-

darzenia mają mniejsze znaczenie niż sytuacja, która je spowodowała, i niż charakter postaci.

Klara Glencairn de Figueroa była wyniosła i wysoka i miała ognistorude włosy. Nie 

była  intelektualistką;  raczej  wyrozumiała  niż  sprytna,  umiała  ocenić pomysłowość  innych 

(mężczyzn,  a nawet kobiet). Była gościnna, lubowała się w zmianach,  może  dlatego tyle 

podróżowała. Wiedziała, że środowisko, które było jej środowiskiem, jest połączeniem, nieraz 

arbitralnym, rytuałów i ceremonii, ale lubiła te rytuały i naginała się do nich z gracją. Rodzice 

bardzo młodo wydali ją za mąż za doktora Isidra Figueroa, który był naszym ambasadorem w 

Kanadzie i który w końcu zrezygnował z tego stanowiska, twierdząc, że w epoce telegrafu i 

telefonu ambasady są anachronizmem  i niepotrzebnym  ciężarem.  O  tę decyzję  mieli  doń 

pretensję wszyscy koledzy. Klara lubiła klimat Ottawy — sama była szkockiego pochodzenia 

—   i   nie   czuła   niechęci   do   obowiązków   ambasadorowej,   ale   nie   przyszło   jej   do   głowy 

oponować. Figueroa umarł niedługo potem; po paru latach niezdecydowania i poszukiwań 

Klara poświęciła się malarstwu za przykładem swej przyjaciółki, Marty Pizarro.

Charakterystyczne,   że   o   Marcie   Pizarro   ludzie   zawsze   mówili   jako   o   siostrze 

błyskotliwej rozwódki, Nelidy Sara.

Zanim   wybrała   pędzel,   chciała   poświęcić   się   literaturze.   Zamierzała   pisać   po 

francusku, bo w tym języku najwięcej czytała; hiszpańskim posługiwała się jak pospolitym 

narzędziem, podobnie jak panie z prowincji Corrientes posługują się na co dzień językiem gu-

arani.  Gazety uprzystępniły  jej stronice  Lugonesa  i Ortegi  y Gasseta;  styl  tych  mistrzów 

podsycił podejrzenia  Marty, że język, będący jej językiem, mniej się nadaje do wyrażania 

myśli i pasji niż do słownych próżności. O muzyce wiedziała tylko tyle, ile powinna wiedzieć 

31

background image

osoba uczęszczająca przykładnie na koncerty. Pochodziła z prowincji San Luis; swoją karierę 

rozpoczęła od skrupulatnie wykonanych portretów Juana Crisostoma Lafinura i pułkownika 

Pascuala Pringlesa, które, zgodnie z przypuszczeniami, zostały nabyte przez muzeum z jej 

prowincji. Od portretów przodków przeszła do starych domów Buenos Aires, których  pa-

stelowe   patia   malowała   pastelowymi   kolorami,   nie   bawiąc   się   zwyczajem   innych   w 

scenograficzne efekty. Ktoś — z pewnością nie pani Figueroa — powiedział, że sztuka jej 

karmi się dziewiętnastowiecznymi genueńskimi mistrzami. Pomiędzy Klarą Glencairn a Ne-

lidą   Sara   (która   jakoby   kiedyś   podobała   się   doktorowi   Figueroa)   zawsze   istniała   pewna 

rywalizacja.   Może   pojedynek   odbywał   się   między   nimi,   a   Marta   była   tylko   jego 

instrumentem?

Jak wiadomo, wszystko zaczyna się w innych krajach, a potem dopiero przychodzi do 

nas. Szkoła malarska (dziś jakże niesłusznie zapomniana), która zwała się “konkretną" lub 

“abstrakcyjną", jakby chcąc tym podkreślić swą pogardę dla języka i logiki, jest jednym z 

wielu tego dowodów. Szkoła ta jakoby twierdziła, że tak jak muzyce wolno stworzyć własny 

świat dźwięków, tak malarstwu wolno przedstawiać kolory i formy, które nie reprodukują 

tego, co widzą nasze oczy. Lee Kapłan napisał, że te płótna, tak oburzające burżuazję, idą za 

wskazaniami Biblii, uznawanymi również przez świat islamu, mówiącymi, że ręce ludzkie nie 

powinny   odtwarzać   podobizn   niczego,   co   żyje.   Ikonoklaści,   dowodził,   powracali   do 

prawdziwej tradycji malarstwa, sprowadzonej na fałszywe tory przez heretyków w rodzaju 

Dürera   czy   też   Rembrandta.   Wrogowie   Kapłana   zarzucali   mu,   że   czerpie   przykłady   z 

dywanów,   kalejdoskopów,   krawatów.   Rewolucje   estetyczne   kuszą   ludzi   tym,   co 

nieodpowiedzialne i łatwe; Klara Glencairn zdecydowała, że zostanie malarką abstrakcyjną. 

Zawsze uwielbiała Turnera; postanowiła wzbogacić abstrakcjonizm jego mistrzowskimi świa-

tłocieniami.   Pracowała   sama   dla   siebie,   wielokrotnie   zmieniała   lub   niszczyła   własne 

kompozycje   i   zimą   1954   roku   wystawiła   kolekcję   swoich   temper   w   galerii   przy   ulicy 

Suipacha, specjalizującej się w dziełach, które wojskowa modna wówczas metafora określała 

jako   awangardę.   Doszło   do   paradoksalnej   zaiste   sytuacji:   ogólnie   biorąc   krytyki   były 

życzliwe,   ale   oficjalny   organ   sekty   zganił   te   niecodzienne   formy,   które,   jakkolwiek 

niefiguratywne, coś przypominały, coś sugerowały,  zmierzch, las czy morze, nie  decydując 

się na surowe kółka lub paski. Zapewne pierwszą osobą, którą to rozbawiło, była sama Klara 

Glencairn. Chciała być nowoczesna, a oto nowocześni wyrzekli się jej. Ale samo malowanie 

było dla niej ważniejsze od sukcesu i nie przestała pracować. Nie zważając na to wydarzenie, 

malarstwo szło więc swoją drogą.

Ukryty   pojedynek   już   się   rozpoczął.   Marta   była   nie   tylko   artystką;   głęboko 

32

background image

zaangażowana   w   to,   co   bez   ujmy   można   nazwać   stroną   administracyjną   sztuki,   pełniła 

funkcję zastępcy sekretarza stowarzyszenia zwanego “Kółkiem Giotta". W połowie 1955 roku 

udało jej się doprowadzić do tego, że Klara, przyjęta uprzednio do stowarzyszenia, weszła do 

jego władz jako członek  zarządu. Fakt ten, pozornie bez znaczenia, zasługuje na uwagę: 

Marta   poparła   przyjaciółkę,   jest   bowiem   bezsporne   (acz   tajemnicze),   że   osoba,   która 

wyświadcza przysługę, w jakiś sposób stoi wyżej od tej, która z tej przysługi korzysta.

Około roku sześćdziesiątego “dwa pędzle na międzynarodowym poziomie" — proszę 

o   wybaczenie   mi   tego   żargonu   —   walczą   o   pierwszą   nagrodę.   Starszy   z   kandydatów 

poświęcił uroczyste oleje wyobrażeniom przerażających gauczów o wzroście Skandynawów. 

Jego młodszy rywal zyskał aplauz i wywołał zgorszenie dzięki wymyślnemu chaosowi swych 

płócien. Jurorzy, ludzie niemłodzi, bojąc się, że będą im zarzucać staromodność, skłaniali się 

do nagrodzenia młodszego, choć im się nie podobał. Po długich debatach, z początku pełnych 

kurtuazji, a potem znudzonych, ciągle nie mogli dojść do porozumienia. W czasie trzeciego 

spotkania ktoś powiedział:

— B. wydaje mi się niedobry. Naprawdę, jest chyba gorszy od samej pani Figueroa.

— A na nią oddałby pan głos? — zapytał inny, z odrobiną pogardy.

— Tak — odparł pierwszy, już rozdrażniony.

Tegoż popołudnia pierwszą nagrodę jednogłośnie przyznano Klarze Glencairn. Była 

dystyngowana, lubiana, moralnie bez zarzutu, a w dodatku wydawała w swojej posiadłości 

wspaniałe   przyjęcia,   z   których   zdjęcia   ukazywały   się   potem   we   wszystkich   pismach. 

Okolicznościową kolację wydała Marta. Klara podziękowała jej w paru nieśmiałych słowach. 

Powiedziała, że nie ma sprzeczności między tym, co tradycyjne, a tym, co nowe, między 

ustalonym porządkiem a przygodą, że przeciwnie, tradycja jest to długi ciąg przygód. Na 

bankiecie była śmietanka towarzyska w komplecie, wszyscy członkowie jury i paru malarzy.

Każdy z nas uważa, że krąg jego życia jest pospolity, że losy innych są lepsze. Kult 

gauczów i Beatus ille

*

 to tęsknoty miasta; Klara Glencairn i Marta, znużone rutyną dostatku, 

tęskniły   do   świata   sztuki,   do   ludzi,   którzy   poświęcili   się   tworzeniu   rzeczy   pięknych. 

Przypuszczam,   że   w   niebie   błogosławieni   uważają,   iż   zalety   tego   miejsca   zostały 

wyolbrzymione przez teologów, którzy nigdy w nim nie byli. Może nawet w piekle potępieni 

mają mu coś do zarzucenia.

W   parę   lat   potem   w   Cartagenie   odbył   się   Pierwszy   Międzynarodowy   Kongres 

Plastyków Latynoamerykańskich. Każda republika posłała swego delegata. Temat konferencji 

Beatus ille (łac.) — “Szczęśliwy ten..."; początek “Epody" Horacego (II, 1) opiewającej uroki wsi. (Przyp. 
tłum.)

33

background image

był — przepraszam za żargon — niezwykle pasjonujący. Czy artysta może oderwać się od 

swego kraju, czy może pominąć faunę i florę, czy może nie być wrażliwy na zagadnienia 

społeczne, czy może nie dołączyć swego głosu do tych, którzy cierpią pod jarzmem saskiego 

imperializmu...   i   tak   dalej,   i   tak   dalej.   Zanim   został   ambasadorem   w   Kanadzie,   doktor 

Figueroa był na placówce w Cartagenie. Klara, tak dumna ze swojej nagrody, z chęcią by tam 

powróciła,   tym   razem   w   charakterze   artystki.   Ta   nadzieja   spaliła   na   panewce:   rząd 

wydelegował   Martę   Pizarro.   Jej   wystąpienia   (choć   nie   zawsze   przekonywające)   były 

błyskotliwe, tak przynajmniej brzmiały zgodne opinie korespondentów z Buenos Aires.

Życie wymaga jakiejś pasji. Obie kobiety znalazły ją w malarstwie, a może raczej we 

wzajemnym stosunku, który im to malarstwo narzuciło. Klara Glencairn malowała przeciw 

Marcie i w jakiś sposób dla Marty. Każda była sędzią swej rywalki i jej jedyną publicznością. 

W ich płótnach, których  już nikt nie  oglądał, spostrzegam,  co zresztą było  nieuniknione, 

wzajemne   wpływy.   Należy   pamiętać,   że   kochały   się   i   że   przez   cały   czas   trwania   tego 

intymnego pojedynku były całkowicie lojalne.

Mniej   więcej   w   tym   okresie   Marta,   już   przecież   niemłoda,   odrzuciła   ofertę 

małżeństwa; jedyną sprawą, która ją interesowała, była jej prywatna walka.

Drugiego lutego 1964 roku Klara Glencairn umarła na zawał. W gazetach ukazały się 

nekrologi i długie wspomnienia, jeszcze obowiązujące w naszym kraju, gdzie kobieta jest 

przedstawicielką   gatunku,   a   nie   jednostką.   We   wspomnieniach   były   wzmianki   o   jej 

malarstwie i wyrafinowanym guście, ale głównie wysławiano jej wiarę, dobroć, jej niemal 

anonimową,   stałą   działalność   filantropijną,   jej   patrycjuszowskie   pochodzenie   —   generał 

Glencairn brał udział w kampanii brazylijskiej — i znakomitą pozycję w najwyższych sferach 

stolicy. Marta zrozumiała, że jej życie straciło sens. Nigdy przedtem nie miała uczucia tak 

całkowitej nieprzydatności. Wspomniała swoje pierwsze, dziś już odległe, wysiłki i wystawiła 

w Salonie surowy portret Klary, malowany w stylu angielskich mistrzów, których obie tak 

podziwiały. Niektórzy uznali to za jej najlepsze dzieło. Nie wróciła więcej do pędzla.

W   tym   subtelnym   pojedynku,   którego   domyślało   się   tylko   parę   blisko 

zaprzyjaźnionych   z   nimi   osób,   nie   było   ani   przegranych,   ani   zwycięstw,   nie   było   także 

żadnego   starcia   ani   żadnych   znaczących   zdarzeń,   poza   tymi,   które   z   szacunkiem 

zanotowałem.   Tylko   Bóg   (którego   gusta   artystyczne   nie   są   nam   znane)   może   wręczyć 

ostateczne laury. Historia, która rozgrywała się w cieniu, kończy się w cieniu.

34

background image

Inny pojedynek

Wiele   już   lat   upłynęło   od   pewnego   letniego   wieczoru,   gdy   Carlos   Reyles,   syn 

urugwajskiego pisarza, opowiadał mi w Adrogue tę historię. W moim wspomnieniu długa 

kronika nienawiści i jej tragiczny finał łączy się teraz z aptecznym zapachem eukaliptusów i 

głosami ptaków.

Jak   zawsze   omawialiśmy   splątane   losy   dwóch   naszych   ojczyzn,   Urugwaju   i 

Argentyny. Carlos był przekonany, że słyszałem o Juanie Patriciu Nolan, który miał opinię 

chojraka,   dowcipnisia   i   nicponia.   Skłamałem,   że   tak.   Nolan   umarł   w   latach   dziewięć-

dziesiątych, ale ludzie do dziś myślą o nim jak o przyjacielu. Naturalnie miał i wrogów, tych 

nigdy nie brakuje. Reyles opowiedział mi o jednym z jego  licznych złośliwych wybryków. 

Zdarzenie miało miejsce na krótko przed bitwą pod Manantiales; bohaterami jego są dwaj 

gauczowie z Cerro Largo: Manuel Cardoso i Carmen Silveira.

Jak i na skutek czego powstała między nimi nienawiść? Czy po upływie wieku można 

odbudować zapomnianą historię dwóch ludzi, których  jedynym  tytułem  do sławy był  ich 

ostatni   pojedynek?   Ekonom   ojca   Reylesa   “o  wąsach   jak   tygrys",   nazwiskiem   Laderecha, 

zasłyszał powtarzane z ust do ust szczegóły, które teraz odnotowuję bez większego przekona-

nia, jako że i zapomnienie, i pamięć lubią zmyślać.

Manuel   Cardoso   i   Carmen   Silveira   sąsiadowali   o   miedzę.   Źródło   nienawiści   jest 

równie   tajemnicze,   jak   źródło   innych   namiętności,   ale   mówiono   o   kłótni   z   powodu   nie 

znaczonego bydła czy też o “dzikim" wyścigu, w czasie którego Silveira, silniejszy z nich 

dwóch,   zepchnął   z   toru   swoim   koniem   konia   Cardosa.   Jakiś   czas   później   w   miejscowej 

gospodzie grali przez wiele godzin w truco; Silveira winszował swemu partnerowi każdej 

zagrywki, ale w końcu zostawił go bez centa. Chowając pieniądze w sakiewce, jeszcze po-

dziękował Cardosowi za lekcję, jaką od niego otrzymał. Wtedy, mam wrażenie, przeszli do 

rękoczynów. Walka była ostra, ale kibice, których znalazło się wielu, rozdzielili ich. W tego 

typu miejscach, w tamtych czasach, człowiek ścierał się z człowiekiem, żelazo z żelazem. 

Znamienne, że Manuel Cardoso i Carmen Silveira niejednokrotnie bili się ze sobą, o świtaniu 

lub o zmierzchu, nigdy jednak nie doszło między nimi do ostatecznej rozgrywki. Może ich 

prostackie, niepełne życia nie miały innej treści niż owa nienawiść i dlatego ją pielęgnowały. 

Nie podejrzewając tego nawet, stali się nawzajem swymi więźniami.

Nie wiem już, czy fakty, o których opowiem, są przyczyną czy też skutkiem. Cardoso 

35

background image

nie   tyle   z   miłości,   ile   aby   zabić   czas,   zaczął   uwodzić   sąsiadkę   imieniem   Serviliana. 

Wystarczyło, że dowiedział się o tym Silveira, a zabrał się do niej na swój sposób i w końcu 

sprowadził do siebie na ranczo. Po paru miesiącach jednak wyrzucił ją, bo mu się znudziła. 

Dziewczyna, pełna urazy, chciała schronić się pod opiekę Cardosa; ten spędził z nią jedną 

noc, a nazajutrz w południe wygonił. Nie chciał resztek po tamtym.

W owym okresie, przed czy też po Servilianie, nastąpiło zdarzenie z owczarkiem. 

Silveira bardzo był do niego przywiązany i nazwał go Trzydzieści Trzy. Znalazłszy go w 

rowie martwego, nie mógł się dość naprzeklinać tego, kto go otruł.

Zimą siedemdziesiątego roku rewolucja pod wodzą Aparicia

*

 zastała obu sąsiadów w 

tej samej gospodzie, gdzie wtedy grali w truco. Ciemnoskóry Brazylijczyk, który przyjechał 

na czele rebeliantów, powiedział obecnym, że ojczyzna ich wzywa, że dość już gnębienia 

przez rząd. Rozdał im odznaki Blancos i skończywszy mowę, której nikt nie zrozumiał, zabrał 

wszystkich,   którzy  byli  na  miejscu.   Nie  pozwolono   im  nawet   pożegnać   się  z  rodzinami. 

Manuel Cardoso i Carmen Silveira pogodzili się z losem, który im przypadł w udziale. Życie 

żołnierza nie jest cięższe od życia gaucza. Spanie w siodle, niepogody — do tego wszystkiego 

byli przyzwyczajeni; zabijanie ludzi nie kosztowało tak wiele ręki przywykłej do zabijania 

zwierząt; brak fantazji uwalniał ich od strachu i litości, jakkolwiek ten pierwszy poznali w 

czasie  pierwszych szarż. Dzwonienie ostróg i szczęk broni zawsze słychać, gdy kawaleria 

przystępuje do akcji. Człowiek, który z początku nie został raniony, uważa, że nic mu się nie 

stanie.   Nie   tęsknili   za   swymi   stronami.   Pojęcie   ojczyzny   było   im   obce;   mimo   odznak   u 

kapeluszy wszelkie partie były im obojętne. Nauczyli  się posługiwać lancą. W czasie nie 

kończących się marszów i kontrmarszów zrozumieli, że kolegowanie nie przeszkadza im być 

rywalami. Walczyli ramię przy ramieniu i — o ile wiadomo — nigdy nie zamienili ze sobą 

ani słowa.

Jesienią 1871 roku miał nastąpić ich koniec.

Walka, która nie trwała nawet godziny, wybuchła w miejscu, którego nazwy nigdy się 

nie dowiedzieli. To historycy, później, nadają nazwy bitwom. W przeddzień Cardoso wśliznął 

się do namiotu dowódcy i cicho poprosił, żeby, o ile nazajutrz wygrają, tamten zachował mu 

jakiegoś Colorado, bo jeszcze nie zabił nikogo i chciałby wiedzieć, jak to jest. Dowódca 

przyrzekł mu tę uprzejmość, jeżeli zachowa się jak mężczyzna.

Blancos było więcej, ale tamci byli lepiej uzbrojeni i zdziesiątkowali ich, nacierając ze 

wzgórza. Po dwóch nieudanych szarżach, które nie doszły do szczytu, ciężko ranny dowódca 

* Mowa o wojnie domowej pomiędzy Blancos (zob. przyp. na s. 26) i będącymi wówczas u władzy Colorados 
(Czerwoni)   —   partią   reprezentującą   liberalną   burżuazję   z   wybrzeża.   Nazwy   obu   rywalizujących   ze   sobą 
stronnictw urugwajskich pochodzą od koloru sztandarów z czasów wojny domowej w 1836 r. (Przyp. red.)

36

background image

poddał się. Na własną prośbę został zabity na miejscu.

Ludzie złożyli broń. Kapitan Juan Patricio Nolan, który dowodził Colorados, z wielką 

starannością   przygotował   oczekiwaną   egzekucję   więźniów.   Pochodził   z   Cerro   Largo   i 

wiedział o zadawnionej nienawiści pomiędzy Silveiro a Cardoso. Posłał po nich i oznajmił:

— Wiem, że się nie znosicie i że dybiecie na siebie od bardzo dawna. Mam dla was 

dobrą   wiadomość:   zanim   zajdzie   słońce,   będziecie   mieli   okazję   dowieść,   który   jest 

dzielniejszy. Każę wam poderżnąć gardła na stojąco, a potem zaczniecie się ścigać. Bóg jeden 

wie, kto zwycięży.

Ten sam żołnierz, który ich przywiódł, odprowadził ich z powrotem.

Wiadomość   niezwłocznie   obiegła   cały   obóz.   Nolan   zadecydował,   że   wyścig   tego 

popołudnia ukoronuje całą zwycięską kampanię, ale więźniowie wysłali do niego delegata z 

prośbą,   by   oni   także   mogli   być   świadkami   wyścigu   i   porobić   zakłady.   Nolan,   człowiek 

rozsądny, dał się przekonać. Zakładano się więc o pieniądze, o części uprzęży, o broń białą i o 

konie, które w odpowiednim czasie miały być dostarczone wdowom i krewnym. Panował 

niespotykany upał. Ażeby każdy mógł przespać się trochę, miano zacząć dopiero o czwartej. 

Nolan, według dobrych kreolskich tradycji, wszystkich jeszcze godzinę przetrzymał. Pewnie 

omawiał zwycięstwo z innymi oficerami; ordynans chodził tam i z powrotem z kociołkiem 

gorącej wody na mate.

Z obu stron bitej drogi, pod namiotami, oczekiwali więźniowie siedzący na ziemi, z 

rękami związanymi na plecach, aby nie przysparzać nikomu roboty. Jedni przeklinali, któryś 

szeptał “Ojcze Nasz", wszyscy byli dziwnie ogłupiali. Naturalnie nie mogli palić. Wyścig nie 

obchodził ich już właściwie, ale się gapili.

— Mnie przecież też poderżną gardło — powiedział jeden, jakby z zazdrością.

— Tak, ale w kupie — odparł sąsiad.

— Tak jak i tobie — nie pozostał dłużny pierwszy.

Sierżant   szablą   naznaczył   na   drodze   poprzeczną   kreskę.   Silveirze   i   Cardosowi 

rozwiązano ręce, żeby nie biegli spętani. Stali od siebie w odległości mniej więcej metra. 

Każdy z nich postawił nogę na kresce. Niektórzy ludzie krzyczeli, żeby nie nawalili, bo za-

ufali im i sumy, jakie na nich postawili, były bardzo wysokie.

Silveirze przypadł Pardo Nolan, którego dziadowie byli niewątpliwie niewolnikami 

przodków   kapitana   i   nosili   ich   nazwisko;   Cardoso   dostał   zawodowego   kata,   niemłodego 

gościa z prowincji Corrientes, który żeby uspokoić skazańców, zwykł był mawiać, poklepując 

ich po ramieniu: “Co tam, bracie, baby, jak rodzą, gorzej mają".

Z piersiami podanymi do przodu dwaj wrogowie stali, nie patrząc na siebie.

37

background image

Nolan dał znak.

Pardo,   dumny   ze   swej   roli,   przesadził   i   rozpruł   szyję   ofiary   od   ucha   do   ucha. 

Corrienteńczykowi wystarczyło niewielkie cięcie. Z obu gardeł buchnęła krew. Mężczyźni 

zrobili   po   parę   kroków   i   padli   na   twarze.   Cardoso,   upadając,   wyciągnął   ręce.   Wygrał   i 

prawdopodobnie nigdy się o tym nie dowiedział.

38

background image

Guayaquil

Nie zobaczę, jak szczyt Higuerota odbija się w wodach zatoki Placido, nie pojadę do 

Estado   Occidental,   w   tej   bibliotece,   którą   z   Buenos   Aires   wyobrażałem   sobie   na   tyle 

sposobów, a która niewątpliwie ma swoją określoną formę i swe rosnące cienie, nie odczytam 

pisma Bolivara.

Przeglądam   poprzedni   ustęp,   aby   zredagować   następny,   i   zaskakuje   mnie   jego 

melancholijna   patetyczność.   Widać   nie   można   mówić   o   tej   republice   karaibskiej,   nie 

naśladując, choćby w odległy sposób, najwspanialszego jej piewcy, kapitana Józefa Korze-

niowskiego, choć w moim przypadku chodzi o co innego. Intymne pragnienie, by nasycić 

pompatycznością  wydarzenie   przykre,   acz  błahe,  podyktowało  mi   pierwszy ustęp.  Z  całą 

uczciwością opiszę, co zaszło. Może to pomoże mi coś zrozumieć. W dodatku wyznać jakiś 

fakt znaczy z aktora stać się świadkiem, kimś, kto ogląda, co zaszło, i opowiada, a już nie 

działa.

Zdarzyło się to w ubiegły piątek, w tym samym pokoju, w którym piszę, o tej samej 

popołudniowej godzinie, tyle  że dziś jest trochę chłodniej. Wiem, że mamy tendencję do 

zapominania   rzeczy   nieprzyjemnych.   Chcę   zapisać   mój   dialog   z   doktorem   Edwardem 

Zimmermannem z uniwersytetu del Sur w Cordobie, zanim go zmaże zapomnienie. Pamięć o 

nim jest jeszcze bardzo żywa.

Aby moja opowieść była zrozumiała, muszę pokrótce przypomnieć ciekawą przygodę 

niektórych  listów Bolivara  wydobytych  z archiwum doktora Avellanos, którego “Historia 

pięćdziesięciu   lat   bezrządu",   jakoby   zagubiona   w   okolicznościach   wszystkim   znanych, 

została   odnaleziona   i   opublikowana   w   1939   roku   przez   jego   wnuka,   doktora   Ricarda 

Avellanos. Sądząc z opinii umieszczanych w najrozmaitszych publikacjach, listy te nie są 

specjalnie interesujące, prócz jednego, pisanego w Cartagenie, trzynastego sierpnia 1822, w 

którym Wyzwoliciel podaje szczegóły swojego spotkania z generałem San Martín. Nie warto 

podkreślać znaczenia tego dokumentu, w którym Bolivar odsłania chociażby część tego, co 

wydarzyło   się   w   Guayaquil.   Doktor   Ricardo   Avellanos,   uparty   przeciwnik   oficjalności, 

odmówił   oddania  tego   listu   do   Akademii   Historii,   ale   zaproponował   go   rozmaitym 

republikom latynoamerykańskim. Dzięki godnemu pochwały zapałowi naszego ambasadora, 

doktora   Melaza,   rząd   argentyński   pierwszy   zaakceptował   tę   bezinteresowną   ofertę. 

Uzgodniono   posłanie   delegata   do  Sulaco,   stolicy   Estado   Occidental,   który   tam   sporządzi 

39

background image

odpisy   listów   w   celu   opublikowania   ich   tutaj.   Rektor   uniwersytetu,   gdzie   pełnię   funkcję 

profesora historii Ameryki, był łaskaw podsunąć ministrowi moją kandydaturę. Otrzymałem 

także niemal jednogłośne poparcie Akademii Historii, której jestem członkiem. Kiedyśmy już 

uzgodnili datę przyjęcia mnie przez ministra, dowiedzieliśmy się, że uniwersytet  del Sur, 

który   —   wolę   tak   myśleć   —   nie   wiedział   o   tej   decyzji,   wysunął   kandydaturę   doktora 

Zimmermanna.

Jak może czytelnicy wiedzą, jest to cudzoziemiec, historyk wyrzucony ze swego kraju 

przez Trzecią Rzeszę, obecnie obywatel argentyński. Z jego prac, na pewno wartościowych, 

znałem tylko  obronę semickiej  Kartaginy,  sądzonej przez potomność  poprzez wrogich jej 

historyków   rzymskich,   oraz   coś   w   rodzaju   eseju   twierdzącego,   że   rządy   powinny   być 

niewidoczne i pozbawione patosu. To zasłużyło sobie na ripostę Martina Heideggera, który 

wykazał,   za   pomocą   fotokopii   tytułów   gazet,   że   nowoczesny   szef   rządu,   daleki   od 

anonimowości, jest raczej protagonistą, gwiazdą baletową, tańczącym Dawidem, który od-

grywa pantomimę tragedii swego narodu z całą pompą teatralną, bez wahania sięgając nawet 

do hiperbol sztuki oratorskiej. Dowiódł tym, że pochodzenie Zimmermanna jest hebrajskie, 

żeby   nie   powiedzieć   —   żydowskie.   Ta   publikacja   szacownego   egzystencjalisty   była 

bezpośrednią przyczyną wygnania i koczowniczego żywota naszego gościa.

Bez   wątpienia   Zimmermann   przyjechał   do   Buenos   Aires,   aby   zobaczyć   się   z 

ministrem; ów zaś, za pośrednictwem sekretarza, doradzał mi pomówić z Zimmermannem 

osobiście i opowiedzieć mu, jak rzeczy stoją, aby nie dopuścić do mało budującego sporu 

pomiędzy   dwoma   uniwersytetami.   Naturalnie   przystałem   na   to.   Po   powrocie   do   domu 

powiedziano mi, że doktor Zimmermann zapowiedział przez telefon swą wizytę na szóstą po 

południu. Jak powszechnie wiadomo, mieszkam przy ulicy Chile. Biła szósta, kiedy rozległ 

się dźwięk dzwonka.

Z republikańską prostotą sam mu otworzyłem i poprowadziłem do mego gabinetu. 

Zatrzymał się, aby spojrzeć na patio; białe i czarne kafle, dwie magnolie i studnia pobudziły 

jego   elokwencję.   O   ile   się   nie   mylę,   był   trochę   zdenerwowany.   Nie   było   w   nim   nic 

szczególnego: miał około czterdziestki i wielką głowę. Ciemne okulary zasłaniały oczy. Od 

czasu   do   czasu   kładł   je   na   stole,   a   potem   z   powrotem   zakładał.   W   czasie   powitania   z 

satysfakcją skonstatowałem, że jestem wyższy, po czym od razu zawstydziłem się tego typu 

satysfakcji,   jako   że   nie   był   to   pojedynek   fizyczny   ani   nawet   moralny,  tylko   trochę 

niewygodne mise au point

1*

. Jestem złym — a raczej żadnym — obserwatorem, ale pamiętam 

to,  co pewien  poeta  nazwał  (z  brzydotą  odpowiednią   dla  tego,  co  określa)   “nieokiełzaną 

mise au point (fr.) — tu: ostateczne wyjaśnienie. (Przyp. tłum.)

40

background image

niewydolnością   stroju".   Dotąd   widzę   szczegóły   jego   ubioru   w   kolorze   intensywnie 

szafirowym, nadmiar guzików i kieszeni. Krawat, jak zauważyłem, był niczym węzeł sztuk-

mistrza,   a   trzymał   się   za   pomocą   dwóch   plastikowych   klipsów.   Miał   niewielkie,   po 

wojskowemu   przystrzyżone   wąsiki,   w   ręku   skórzaną   teczkę,   jak   podejrzewałem,   pełną 

dokumentów. W czasie rozmowy zapalił cygaro i wtedy wydało mi się, że na tej twarzy 

panuje nadmierny tłok. Trop meublé

*

 — pomyślałem.

Porządek wysłowienia w niepożądany sposób wyolbrzymia fakty, o które chodzi, jako 

że każde słowo zajmuje miejsce na stronicy i chwilę w umyśle czytającego. Poza wizualną 

pospolitością, o której mówiłem, człowiek ten robił wrażenie doświadczonego przez życie.

W moim gabinecie wisi owalny portret pradziadka, który brał udział w wyzwoleńczej 

wojnie,   i   stoją   oszklone   gabloty   pełne   szpad,   medali,   sztandarów.   Pokazywałem   mu   ze 

zwięzłym wyjaśnieniem te stare chwalebne pamiątki. Szybko rzucał na nie wzrokiem, jakby 

wypełniał obowiązek, i uzupełniał moje słowa z nie zamierzoną, jak sądzę, impertynencją. Na 

przykład mówił:

— Zgadza się. Bitwa pod Junín. Szóstego sierpnia 1824. Kawaleryjska szarża Juareza.

— Suareza — poprawiłem.

Przypuszczam,   że   błąd   był   zamierzony.   Rozłożył   ręce   ze   wschodnią   przesadą   i 

wykrzyknął:

— Otóż i mój pierwszy, ale nie ostatni błąd! Żywię się tekstami, potykam się więc i 

upadam. W panu ta interesująca przeszłość żyje!

Wymawiał “w" tak jak “f”.

Te pochlebstwa nie spodobały mi się. Jego natomiast więcej zainteresowały książki. 

Niemal miłośnie przesunął wzrokiem po tytułach i — pamiętam — powiedział:

— Och, Schopenhauer, który wątpił w historię... To samo wydanie Grisebacha miałem 

w   Pradze.   Myślałem,   że   zestarzeję   się   wśród   tych   przyjaznych,   poręcznych   tomów,   ale 

historia właśnie, wcielona w jednego obłąkańca, wygnała mnie z tego domu, z tego miasta. 

No i znalazłem się tu, w Ameryce, w gościnnym domu pana...

Mówił   niepoprawnie,   choć   płynnie.   Wyraźny   akcent   niemiecki   współżył   z 

hiszpańskim seplenieniem.

Usiedliśmy już i skorzystałem z tego, co powiedział, żeby poruszyć interesującą nas 

sprawę.

— Tu historia jest litościwsza. Mam nadzieję, że umrę w tym domu, w którym się 

urodziłem. Tu moja babka przywiozła tę szpadę, która najeździła się po całej Ameryce. Tu 

trop meublé (fr.) — zbyt przeładowana. (Przyp. tłum.)

41

background image

rozmyślałem nad przeszłością i komponowałem moje książki. Mógłbym niemal powiedzieć, 

że nigdy nie opuszczałem tej biblioteki, ale teraz wreszcie wyjeżdżam za granicę i poznam 

ziemie, które znałem dotąd tylko z mapy.

Uśmiechem pokryłem mój ewentualny wyskok retoryczny.

— Czy ma pan na myśli pewną republikę karaibską? — zapytał Zimmermann.

—   Tak.   Dzięki   tej   szykującej   się   właśnie   podróży  mam   zaszczyt   gościć   pana   — 

odparłem.

Trinidad podała nam kawę. Z powolną pewnością siebie mówiłem dalej:

— Wie pan zapewne, że minister zlecił mi zrobienie odpisów i opatrzenie wstępem 

listów   Bolivara,   przypadkiem   odkrytych   w   archiwum   doktora   Avellanos.   Szczęśliwym 

zbiegiem okoliczności ta misja jest ukoronowaniem pracy całego mojego życia, pracy, którą 

niejako mam we krwi.

Sprawiło mi ulgę powiedzenie tego, co miałem powiedzieć. Zimmermann jakby nie 

usłyszał;   jego   oczy   nie   patrzyły   na   mnie,   tylko   na   książki   za   moimi   plecami.   Teraz 

przytakiwał, najpierw zdawkowo, potem z emfazą.

— We krwi! Jest pan prawdziwym historykiem. Pańscy przodkowie wędrowali już po 

polach Ameryki i wygrywali wielkie bitwy, gdy moi zaledwie wyłonili się z getta. Zgodnie z 

pańskimi   wymownymi   słowami,   pan   ma   historię   we   krwi.   Panu   wystarczy   uważnie   się 

wsłuchać w swój wewnętrzny głos. Ja natomiast muszę jechać aż do Sulaco, by przejrzeć i 

odczytać nie kończące się, może apokryficzne dokumenty. Niech mi pan wierzy, doktorze: 

zazdroszczę panu!

Przez jego słowa nie przebijało ani wyzwanie, ani drwina. Były wyrazem woli, która 

czyniła z przyszłości coś równie nieodwracalnego, jak przeszłość. Nie argumenty były ważne: 

siła   tkwiła   w   samym   człowieku,   nie   w   jego   dialektyce.   Zimmermann   mówił   dalej,   z 

pedagogiczną powolnością:

— W tym, co się tyczy Bolivara, przepraszam, San Martina, pana stanowisko, drogi 

mistrzu, dobrze jest znane. Votre siège est fait. Jeszcze nie czytałem odnośnego listu Bolivara, 

ale   należy   przypuszczać,   że   napisał   go,   by   się   usprawiedliwić.   W   każdym   razie   ten 

okrzyczany list wyjaśni nam tylko punkt widzenia Bolivara, nie zaś San Martina. Kiedy już 

zostanie   opublikowany,   będzie   trzeba   wyważyć   go,   przeanalizować,   przecedzić   przez 

krytyczne sito, jeśli zajdzie potrzeba — odrzucić. Nikt nie jest bardziej wskazany do wydania 

ostatecznego wyroku niż pan ze swą lupą. Skalpel i lancet, jeżeli wymagają tego rygory na-

uki! Niech mi pan pozwoli dodać, że nazwisko publikującego list pozostanie na zawsze z nim 

związane.   Panu, w  pewien  szczególny  sposób,  to nie  przystoi.   Publiczność   nie  rozróżnia 

42

background image

odcieni.

Dziś   rozumiem,   że   wszystko,   nad   czym   naradzaliśmy   się   od   tej   chwili,   było 

kompletnie niepotrzebne. Może już wtedy to odczułem. Ażeby nie musieć stawiać mu czoła, 

uczepiłem się jakiegoś szczegółu i zapytałem, czy rzeczywiście uważa, że listy są apokryfami.

—   Nawet   jeżeli   są   napisane   ręką   Bolivara   —   odpowiedział   —   nie   znaczy,   że 

zawierają całą prawdę. Bolivar mógł chcieć oszukać swego korespondenta, mógł zresztą po 

prostu sam się mylić. Pan, historyk, myśliciel, wie lepiej niż ja, że tajemnica tkwi w nas, nie 

w słowach.

Te   pompatyczne   uogólnienia   zirytowały   mnie,   sucho   więc   zwróciłem   uwagę,   że 

pośród tajemnic, które nas otaczają, spotkanie w Guayaquil, w czasie którego generał San 

Martin zrezygnował z ambicji i pozostawił losy Ameryki w rękach Bolivara, również jest 

tajemnicą wartą zastanowienia.

Zimmermann odpowiedział:

— Jest tyle sposobów wytłumaczenia... Niektórzy przypuszczają, że San Martin wpadł 

w pułapkę. Inni, jak Sarmiento, że był europejskim wojskowym, zagubionym na kontynencie, 

którego nigdy nie zrozumiał; inni, przeważnie Argentyńczycy, kładą to na karb rezygnacji, 

jeszcze   inni   zmęczenia.   Niektórzy   mówią   o   tajemnym   rozkazie   jakiejś   loży   masońskiej. 

Zauważyłem,  że w każdym  wypadku  jest interesujące  poznać dokładnie treść słów, jakie 

wymienili między sobą Obrońca Peru i Wyzwoliciel.

— Może to, co mówili, było bez znaczenia — orzekł Zimmermann. — W Guayaquil 

zetknęło się dwóch ludzi. Jeżeli któryś zwyciężył, to zwyciężyła jego wola, a nie umiejętności 

dialektyczne. Jak pan widzi, nie zapominam mojego Schopenhauera.

Po czym dodał z uśmiechem:

—  Words,   words,   words...  Szekspir,   niezrównany   mistrz   słów,   gardził   nimi.   I   w 

Guayaquil, i w Buenos Aires, i w Pradze słowa zawsze mniej się liczą niż ludzie.

W tym momencie poczułem, że coś między nami się dzieje, a raczej już się wydarzyło. 

W pewien sposób byliśmy inni. Zmierzch wchodził do pokoju, nie zapaliłem światła.

Na chybił trafił zapytałem:

— Pan jest z Pragi, doktorze?

— Byłem z Pragi — odpowiedział.

Aby ominąć zasadniczy temat, rzuciłem:

— To musi być dziwne miasto. Nie znam go, ale pierwszą niemiecką książką, jaką 

czytałem, był “Golem" Meyrinka.

Zimmermann odpowiedział:

43

background image

— To jedyna książka Gustava Meyrinka, o której warto wspomnieć. Innych lepiej nie 

dotykać, są splotem złej literatury z jeszcze gorszą teozofią. Ale coś z niezwykłości Pragi 

odbija się w tej książce, w której sny rozpływają się w innych snach. W Pradze wszystko 

dziwi lub, jeżeli pan woli, nic nie dziwi. Wszystko może się zdarzyć. Pewnego popołudnia w 

Londynie miałem to samo uczucie.

— Pan — odparłem — mówił o woli. W opowieściach Mabinogion dwaj królowie 

grają w szachy na wzgórzu, na którego zboczach walczą ich rycerze. Jeden z królów wygrywa 

partię. Jeździec przybywa z wieścią, że wojsko drugiego zostało pokonane. Walka ludzi była 

odbiciem walki na szachownicy.

— Och, operacja magiczna... — powiedział Zimmermann.

Odpowiedziałem:

— Albo pokaz woli na dwóch różnych planach. Inna celtycka legenda opowiada o 

pojedynku   dwóch   słynnych   bardów.   Jeden   z   nich   akompaniując   sobie   na   harfie   grał   od 

zmierzchu nocy do zmierzchu dnia. Gdy pojawiły się gwiazdy i wzeszedł księżyc, podał harfę 

drugiemu, który odstawił ją na bok i wstał. Pierwszy uznał się za pokonanego.

—   Cóż   za   erudycja!   Co   za   wspaniała   synteza!   —   wykrzyknął   Zimmermann.   I 

spokojniej już dodał: — Muszę wyznać mą ignorancję, moją pożałowania godną ignorancję w 

dziedzinie celtyckiego folkloru. Pan, niby dzień, ogarnia Zachód i Wschód, podczas gdy ja 

jestem ograniczony do mojego kartagińskiego zaułka, który teraz usiłuję dopełnić szczyptą hi-

storii Ameryki. Jestem przeciętnym zawodowcem.

W jego głosie żydowski serwilizm łączył się z niemieckim, ale czułem, że nic go nie 

kosztują pochlebstwa i przyznawanie mi racji, skoro wygrał.

Prosił   z   naciskiem,   bym   się   nie   troszczył   o   jego   podróż   (o   jej   “wykon",   jak   się 

obrzydliwie wyraził). Po czym wyjął z portfela list ode mnie do ministra, w którym tłumaczę 

powody mojej rezygnacji oraz wyszczególniam zalety doktora Zimmermanna, i wsunął mi do 

ręki pióro, bym go podpisał. Kiedy go chował, nie mogłem nie dojrzeć lotniczego biletu Eze-

iza-Sulaco.

Wychodząc, zatrzymał się przed tomami Schopenhauera i powiedział:

—   Nasz   mistrz,   nasz   wspólny   mistrz,   twierdził,   że   nie   ma   aktów   nie   będących 

wyrazem woli. Jeżeli pan zostaje w tym domu, w tym obszernym patrycjuszowskim domu, to 

dlatego że w głębi duszy pragnie pan w nim pozostać. Jestem posłuszny tej woli i wdzięczny 

za nią.

Bez słowa przyjąłem tę ostatnią jałmużnę.

Poszedłem za nim aż do furtki. Gdyśmy się żegnali, oświadczył:

44

background image

— Kawa była znakomita.

Raz jeszcze odczytuję te nieporządnie zapisane stronice, które za chwilę wrzucę w 

ogień. Nasze spotkanie nie było długie.

Przypuszczam, że więcej nie będę pisał. Mon siège est fait.

45

background image

Ewangelia według świętego Marka

Wypadek ten zdarzył  się na estancji Los Álamos, w południowej części prowincji 

Junín, w ostatnich dniach marca 1928 roku. Bohaterem jego był student medycyny Baltasar 

Espinosa. Od innych chłopaków z Buenos Aires różnił się może tylko darem wymowy (której 

zawdzięczał wiele nagród w angielskim liceum w Ramos  Mejía) i nieograniczoną niemal 

dobrocią. Nie lubił sporów; wolał, by nie on, ale rozmówca miał rację. Jakkolwiek bawił go 

hazard,  grał  źle,  bo  nie  lubił   wygrywać.   Miał  umysł   otwarty,   lecz  leniwy;   gdy skończył 

trzydzieści  trzy lata, do dyplomu  brakowało mu  jeszcze egzaminu z jednego przedmiotu: 

właśnie tego, który najbardziej go interesował. Ojciec jego, jak wszyscy wielcy panowie w 

owym   czasie,   był   wolnomyślicielem,   zapoznał   go   z   doktryną   Herberta   Spencera;   matka 

jednak przed jakąś podróżą do Montevideo poprosiła, by co wieczór odmawiał “Ojcze Nasz" i 

żegnał   się   znakiem   krzyża   świętego.   Przez   lata   nie   złamał   tej   obietnicy.   Nie   brakło   mu 

odwagi; pewnego ranka, z obojętnością raczej niż z gniewem, wdał się w bójkę z grupą 

kolegów, którzy chcieli  go zmusić,  by wziął  udział  w strajku uniwersyteckim.  Był  pełen 

sprzecznych   idei:   nie   tyle   obchodził   go   kraj,   ile   denerwowało   ryzyko,   że   gdzie   indziej 

mogliby   pomyśleć,   iż   jeszcze   nosimy   pióra   na   głowie;   wielbił   Francję,   ale   gardził 

Francuzami; miał za nic Amerykę, ale uważał, że w Buenos Aires powinny być drapacze 

chmur; był zdania, że gauczowie z równin są lepszymi jeźdźcami niż ci z podgórza lub gór. 

Kiedy jego kuzyn Daniel zaproponował mu spędzenie lata w Los Álamos, natychmiast na to 

przystał, nie dlatego żeby lubił wieś, lecz przez wrodzoną uprzejmość i dlatego że nie widział 

specjalnych powodów, by odmówić.

Dom na estancji był duży, trochę zaniedbany. Domek zamieszkiwany przez rodzinę 

rządcy nazwiskiem Gutre stał bardzo blisko. Było ich troje: ojciec, mocno nieokrzesany syn i 

dziewczyna z niewiadomego łoża. Byli wysocy, silni, grubokościści, mieli rudawe włosy, a w 

twarzach coś indiańskiego. Niemal nie otwierali ust. Żona rządcy umarła wiele lat temu.

Na wsi Espinosa uczył  się rzeczy,  o których  nigdy wcześniej nie słyszał,  których 

nawet nie podejrzewał. Na przykład, że nie należy galopować, kiedy się zbliża do zabudowań, 

albo że nie wyjeżdża się konno, jeżeli nie ma się czegoś określonego do załatwienia. Po 

pewnym czasie nauczył się rozróżniać głosy ptaków.

Niedługo   po   jego   przyjeździe   Daniel   pojechał   do   stolicy,   by   zakończyć   jakąś 

transakcję z bydłem; miało mu to zająć nie więcej niż tydzień. Espinosa, który miał już trochę 

46

background image

dość bonnes fortunes

*

 kuzyna i jego niewyczerpanego zainteresowania modą, wolał pozostać 

na estancji ze swymi książkami. Upał dawał się we znaki nawet nocą. O brzasku zbudziły go 

grzmoty.   Wiatr   targał   krzewami.   Espinosa   usłyszał   szelest   pierwszych   kropel   deszczu   i 

podziękował Bogu. Nagle zrobiło się zimno.  Tegoż popołudnia rzeka Salado wystąpiła z 

brzegów.

Następnego dnia, spoglądając z tarasu na zalane pola, Baltasar Espinosa pomyślał, że 

porównanie   pampy   do   morza,   tego   ranka   przynajmniej,   nie   było   całkowicie   pozbawione 

słuszności,   jakkolwiek   Hudson   twierdził,   że   morze   wydaje   się   nam   większe,   ponieważ 

oglądamy je z pokładu statku, nie zaś z grzbietu końskiego lub z naszej własnej wysokości. 

Deszcz  nie ustawał.  Rodzina Gutre, której pomagał  — czy też  przeszkadzał  — parobek, 

ocaliła dużą część hacjendy, wiele bydła jednak się potopiło. Do estancji prowadziły cztery 

drogi:   teraz   wszystkie   były   zalane.   Trzeciego   dnia   woda   zagroziła   domkowi   rządcy   — 

Espinosa oddał więc rodzinie Gutre pokój  w głębi  domu,  do którego przylegała  szopa z 

narzędziami.   Przeprowadzka   zbliżyła   ich   do   siebie:   wszyscy   razem   spożywali   posiłki   w 

wielkiej  jadalni. Rozmowa  nie była  jednak łatwa;  Gutre'owie, którzy wiedzieli  o wsi tak 

wiele, nie umieli nic o niej powiedzieć. Pewnego wieczoru Espinosa zapytał ich, czy tutejsi 

ludzie zachowali jeszcze pamięć o napadach Indian z czasów, kiedy komendantura mieściła 

się w Junín. Odparli, że tak, ale to samo by odpowiedzieli, gdyby zapytał ich o egzekucję 

Karola  I.  Espinosie przypomniało  się, że jego ojciec  zwykł  mawiać,  iż niemal  wszystkie 

przypadki długowieczności na wsi są związane ze złą pamięcią i zupełną dowolnością w 

odniesieniu  do  dat.  Gauczowie  zazwyczaj  nie  wiedzą,   ani  kiedy  się urodzili,  ani  kto  ich 

począł.

W   całym   domu   nie   było   żadnych   książek   prócz   roczników   pisma   “La   Chacra", 

podręcznika   weterynarii,   luksusowego   egzemplarza   “Tabare",   “Historii   Shorthornów   w 

Argentynie", paru romansów i kryminałów oraz wydanej niedawno powieści “Don Segundo 

Sombra". Chcąc jakoś przerwać milczenie przy stole, Espinosa przeczytał Gutre'om, którzy 

byli analfabetami, kilka rozdziałów. Niestety rządca sam kiedyś prowadzał stada, nic go więc 

nie obchodziły podobne przygody. Powiedział, że praca jest lekka, że zawsze bierze się ze 

sobą konia, który nosi wszystko, co potrzeba, i że gdyby nie owo zajęcie — nigdy w życiu nie 

dotarłby do Laguny de Gómez, do El Bragado ani też do Núñez w Chacabuco. W kuchni 

wisiała gitara. Przed zdarzeniami, o których opowiadam, stajenni siadali kołem i ktoś trącał 

jej struny, nigdy jednak nie grał naprawdę. Nazywało się to “gitarowanie".

Espinosa, który zapuścił brodę, nieraz zatrzymywał się przed lustrem, aby popatrzeć 

bonnes fortunes (fr.) — przygód miłosnych. (Przyp. tłum.)

47

background image

na swą zmienioną twarz, i uśmiechał się na myśl, że w Buenos Aires zanudziłby kolegów 

opowieściami o wylewie Salado. Rzecz ciekawa, było mu tęskno do miejsc, w których nigdy 

nie bywał i być nie miał: do skrzyżowania ulicy Cabrera, gdzie wisi skrzynka pocztowa, do 

murowanych lwów na bramie przy ulicy Jujuy, do sklepu kolonialnego o kamiennej posadzce, 

gdzieś niedaleko placu Once, którego właściwie nie był w stanie umiejscowić. Co się tyczy 

braci i ojca, przypuszczał, że wiedzą już od Daniela, iż został odcięty od świata z powodu 

wylewu rzeki.

Buszując   po   domu,   wciąż   otoczonym   wodami,   natknął   się   na   Biblię   w   języku 

angielskim. Na ostatnich stronicach Guthrie — takie było bowiem właściwe brzmienie tego 

nazwiska — zapisali niechlujnie swoje dzieje. Pochodzili z Inverness; bez wątpienia przybyli 

na ten kontynent jako wyrobnicy w początku XIX wieku i tu przemieszali się z Indianami. 

Kronika urywała się na tysiąc osiemset siedemdziesiątym którymś roku — później już nie 

umieli pisać. Na przestrzeni paru generacji zapomnieli angielskiego; w okresie gdy poznał ich 

Espinosa, hiszpański również przychodził im z trudnością. Nie byli wierzący, ale w ich krwi, 

niby jakiś ciemny ślad, przetrwał twardy kalwiński fanatyzm i przesądy z pampy. Espinosa 

opowiedział im o swoim odkryciu, ale puścili to mimo uszu.

Przerzucał kartki księgi i jego palce zatrzymały się na początku Ewangelii według 

świętego Marka. Aby wprawiać się w tłumaczeniu, a może i z ciekawości, czy cokolwiek 

zrozumieją, postanowił, że przeczyta im ten tekst po obiedzie. Był zaskoczony, że słuchali go 

z uwagą, potem ze skrywanym zainteresowaniem. Możliwe, że złote litery na okładce dodały 

mu   autorytetu.   Mają   to   we   krwi   —   pomyślał.   Przyszło   mu   również   do   głowy,   że   na 

przestrzeni wieków ludzie zawsze powtarzali  dwie historie: jedną — zagubionego statku, 

który szuka po morzach śródziemnych ukochanej wyspy, i drugą — pewnego boga, który 

godzi się, aby ukrzyżowano go na Golgocie. Wspomniał lekcje recytacji w Ramos Mejía i 

zaczął wstawać, kiedy odczytywał przypowieści. Gutre'owie szybko podawali pieczone mięso 

i sardynki, żeby nie odwlekać czytania Ewangelii.

Mała owieczka, którą dziewczyna oswoiła i której zawiązała niebieską wstążeczkę, 

skaleczyła   się   drutem   kolczastym.   Chcieli   zatamować   jej   krew,   przykładając   pajęczynę; 

Espinosa wyleczył  ją jakimiś  pastylkami.  Zdumiała  go wdzięczność,  jaką  to uzdrowienie 

wywołało. Z początku nie ufał Gutre'om i w jednej z książek ukrył dwieście czterdzieści pe-

sos, które ze sobą przywiózł; teraz pod nieobecność dziedzica zajął jego miejsce: nieśmiało 

wydawał rozkazy, które wykonywano natychmiast. Chodzili za nim krok w krok po pokojach 

i po korytarzu, jakby zagubieni. Zauważył, że gdy czyta, uprzątają okruszki, które upadły mu 

na   stół.   Pewnego   ranka   usłyszał,   jak   w   skąpych   słowach   mówią   o   nim   z   niesłychanym 

48

background image

szacunkiem. Kiedy skończył Ewangelię według świętego Marka, chciał zacząć którąś z trzech 

pozostałych, ale ojciec poprosił go, żeby jeszcze raz przeczytał tę samą, gdyż chcieliby lepiej 

ją   zrozumieć.   Espinosa   poczuł,   że   są   jak   dzieci,   które   wolą   powtórzenie   od   zmian   lub 

nowości. Pewnej nocy przyśnił mu się Potop, czemu trudno się dziwić. Obudziły go uderzenia 

młotka przy budowie arki i pomyślał, że to pewnie grzmoty. Rzeczywiście deszcz, który przy-

cichł,  znów  padał  mocniej.  Było  bardzo zimno.  Powiedzieli,  że wichura  uszkodziła  dach 

szopy   z   narzędziami,   co   pokażą   mu,   gdy   chociaż   zamocują   belki.   Nie   był   już   obcym, 

traktowali go serdecznie, niemal czule. Żadne z nich nie lubiło kawy, ale dla niego zawsze 

znalazła się filiżanka, do której wsypywali zbyt wiele cukru.

Burza rozpętała się we wtorek. W czwartek w nocy zbudziło go leciutkie stukanie do 

drzwi, które na wszelki wypadek zamykał na klucz. Wstał i otworzył: była to dziewczyna. Nie 

zobaczył jej po ciemku, ale po krokach poznał, że jest boso, a potem, w łóżku — że z głębi 

domu przyszła naga. Nie pocałowała go, nie powiedziała ani słowa; drżąc, przytuliła się do 

niego. Po raz pierwszy miała do czynienia z mężczyzną. Odeszła również bez pocałunku. 

Espinosa pomyślał, że nie zna nawet jej imienia. W poczuciu jakiegoś intymnego nakazu, 

którego nie usiłował analizować, przysiągł sobie, że w Buenos Aires nie opowie nikomu o 

tym zdarzeniu.

Następny dzień zaczął się tak jak poprzednie, tyle tylko że ojciec zapytał Espinosę, 

czy Chrystus  pozwolił się zabić  po to, aby zbawić wszystkich ludzi. Espinosa, który był 

wolnomyślicielem, ale który poczuł się w obowiązku wyjaśnienia tego, co czytał, odparł:

— Tak. Ażeby wszystkich wybawić od piekła.

Wtedy Gutre zapytał:

— A co to jest piekło?

— Miejsce pod ziemią, gdzie dusze będą płonęły bez końca.

— A ci, co wbijali gwoździe, także zostali zbawieni?

— Tak — odpowiedział Espinosa, który nie był specjalnie mocny w teologii.

Bał się, czy rządca nie zażąda od niego wyjaśnień na temat tego, co zdarzyło się w 

nocy z jego córką.

Po obiedzie poprosili go, aby raz jeszcze przeczytał im ostatnie rozdziały.

Potem Espinosa położył się, aby przespać sjestę, lecz lekki sen ciągle przerywały mu 

powtarzające się uderzenia młotka i jakieś nieokreślone przeczucie, że coś się stanie. Pod 

wieczór wstał i wyszedł na korytarz. Jakby myśląc na głos, powiedział:

— Wody opadły. Już się to kończy.

— Już się kończy — niby echo odpowiedział Gutre.

49

background image

Wszyscy   troje   szli   za   nim.   Uklęknąwszy   na   kamiennej   posadzce   poprosili   go   o 

błogosławieństwo.   Potem   przeklęli   go,   opluli   i   popchnęli   w   głąb   korytarza.   Dziewczyna 

płakała. Espinosa pojął, co go czeka po drugiej stronie drzwi. Kiedy otworzyli drzwi, zo-

baczył firmament. Rozległ się głos jakiegoś ptaka; pomyślał, że to szczygieł. Szopa była bez 

dachu. Wyrwali belki, aby zrobić Krzyż.

50

background image

Raport Brodiego

W   jednym   z   egzemplarzy   pierwszego   tomu   bajek   “Księgi   tysiąca   i   jednej 

nocy" (Londyn 1840) Lane'a, które mi zdobył mój drogi przyjaciel Paulino Keins, odkryliśmy 

manuskrypt, który teraz przetłumaczę na hiszpański. Staranna kaligrafia — sztuka, która za 

przyczyną maszyn do pisania zaczyna zanikać — nasuwa myśl, że pochodzi z tego samego 

okresu. Wiadomo, że Lane poczynił obszerne uwagi i wyjaśnienia; na marginesach pełno jest 

znaków zapytania, poprawek, napisanych tym samym co i manuskrypt pismem.  Można by 

pomyśleć,   że   jego   czytelnika   mniej   interesowały   cudowne   opowieści   Szeherezady   niż 

zwyczaje islamu. O Davidzie Brodie, którego ozdobny podpis figuruje pod manuskryptem, 

nie udało mi się dowiedzieć nic ponad to, że był szkockim misjonarzem z Aberdeen, który 

szerzył   wiarę   chrześcijańską   w   środkowej   Afryce,   a   potem   w   niektórych   częściach 

brazylijskiej   dżungli,   dokąd   zawiodła   go   znajomość   portugalskiego.   Nie   znam   daty   ani 

miejsca jego zgonu. O ile wiem, rękopis nigdy nie został wydany.

Wiernie przetłumaczę jego raport napisany bezbarwną angielszczyzną, nie pozwalając 

sobie na inne opuszczenia niż jakiś werset Biblii oraz pewien ciekawy fragment dotyczący 

praktyk   seksualnych   Yahoosów,   który   jako   dobry   prezbiterianin   cnotliwie   zanotował   po 

łacinie. Brak pierwszej stronicy.

...W okolicach napadanych przez małpoludów  (Apemen)  mają swe osiedla ludzie z 

plemienia Mlch

*

, których będę nazywał Yahoosami i dlatego, aby moi czytelnicy pamiętali o 

ich zwierzęcej naturze, i dlatego że dokładne wymawianie ich nazwy jest niemal niemożliwe 

z powodu nieobecności samogłosek w ich szorstkim języku. Całe plemię liczy — o ile się nie 

mylę — nie więcej niż siedmiuset ludzi, wliczając w to Nr, którzy  mieszkają bardziej na 

południe, w okolicy gęsto porosłej krzewami. Liczba, którą wymieniłem, jest domniemana, 

jako że z wyjątkiem króla, królowej i czarowników Yahoosi śpią tam, gdzie ich zaskoczy noc, 

i nie mają stałego miejsca pobytu. Febra i ciągłe  napady małpoludów wpływają na uszczu-

planie ich plemienia. Tylko niektórzy mają imiona. Zamiast nawoływania się, obrzucają się 

błotem. Sam widziałem Yahoosów, którzy chcąc zawołać przyjaciela, turlali się po ziemi. 

Fizycznie nie różnią się od plemienia Kroo, tyle że mają niższe czoła i miedziany połysk 

skóry, który osłabia jej czerń. Żywią się owocami, korzeniami, płazami. Piją mleko kotów i 

* Głoska ch ma takie samo brzmienie jak w słowie lach. (Przyp. aut.)

51

background image

nietoperzy, a ryby łowią ręką. Przy jedzeniu kryją się lub też zamykają oczy. Wszystko inne 

robią publicznie, niby filozofowie cynicy. Pożerają na surowo trupy czarowników i królów, 

aby przyswajać  sobie  ich  cnoty.  Wyrzucałem  im  bez osłonek ten  obyczaj;  dotykali  ust  i 

brzuchów albo żeby wyjaśnić mi, iż zmarli też są pożywieniem, albo — chociaż to może zbyt 

subtelne — ażebym zrozumiał, iż to, co jemy, z czasem staje się ludzkim ciałem.

Wojują za pomocą kamieni, które przedtem gromadzą, i magicznych zaklęć. Chodzą 

nago; sztuka ubierania się lub tatuowania jest im obca.

Godny uwagi jest fakt, że mając do dyspozycji rozległy trawiasty płaskowyż, pełen 

źródeł czystej wody i drzew rzucających cień, zdecydowali tłoczyć  się na bagnach, jakby 

rozkoszowali   się   równikowym   słońcem   i   nieczystościami.   Zbocza   są   strome   i   mogłyby 

formować   rodzaj   wału   przeciwko   małpoludom.   W   górzystych   rejonach   Szkocji   klany 

wznosiły zamki na zboczach gór; wspomniałem o tym zwyczaju czarownikom, stawiając go 

za przykład, ale nadaremnie. Mnie pozwolili jednak sklecić chatynkę na płaskowyżu, gdzie 

nocą powietrze jest świeższe.

Plemieniu   przewodzi   król,   którego   władza   jest   absolutna,   ale   podejrzewam,   że   w 

rzeczywistości rządzi czterech czarowników, którzy go wybrali i którzy go nie opuszczają. 

Każdy przychodzący na świat chłopiec zostaje poddany drobiazgowemu badaniu; jeżeli po-

siada pewne znaki, których natura nie została mi ujawniona, zostaje królem Yahoosów. Zaraz 

potem go okaleczają (he is gelded), wypalają mu oczy, obcinają ręce i nogi, ażeby świat nie 

odrywał go od mądrości. Żyje zamknięty w jaskini, zwanej Alkazarem  (Qzr),  do której ma 

wstęp tylko czterech czarowników i paru niewolników obsługujących go i nacierających go 

gnojem.   W   razie   wojny   czarownicy   wydobywają   króla   z   jaskini   i   wystawiają   na   widok 

plemienia, co ma pobudzić jego odwagę, po czym niosą na ramionach w sam środek walki w 

charakterze sztandaru lub talizmanu. W takich wypadkach przeważnie ginie na miejscu od 

kamieni ciskanych przez małpoludów.

W innym Alkazarze żyje królowa, której nie wolno oglądać swego króla. Ta zgodziła 

się   mnie   przyjąć;   była   uśmiechnięta,   młoda   i   wdzięczna,   o   ile   to   jest   możliwe   u 

przedstawicieli   tej   rasy.   Bransolety   z   metalu   i   kości   słoniowej   oraz   naszyjniki   z   zębów 

okrywały jej nagość. Obejrzała mnie, obwąchała i dotknęła, w końcu na oczach wszystkich 

dam   dworu   ofiarowała   mi   siebie.   Mój   habit  (my   cloth)  i   moje   obyczaje   nakazały   mi 

zrezygnować   z   tego   honoru,   który   zazwyczaj   przysługuje   czarownikom   i   handlarzom 

niewolników, przeważnie muzułmanom, których karawany przechodzą przez królestwo. Ze 

dwa   lub   trzy   razy   zagłębiała   mi   w   ciele   złotą   szpilkę;   takie   ukłucia   są   oznakami   łaski 

królewskiej i wielu Yahoosów kłuje się własnoręcznie, udając, że zrobiła to królowa. Ozdoby, 

52

background image

które wyliczyłem, pochodzą z innych okolic; Yahoosowie myślą, że są naturalne, gdyż sami 

są niezdolni do zrobienia najprostszego nawet przedmiotu. Dla całego plemienia moja chatka 

była drzewem, mimo że wielu z nich widziało, jak ją budowałem, a nawet pomagało mi. 

Między innymi miałem zegarek, korkowy kask, kompas i Biblię; Yahoosi oglądali je, ważyli 

w ręku i chcieli się dowiedzieć, skąd je wziąłem. Mój łowiecki nóż chwytali za ostrze, a nie 

za  rączkę  —  niewątpliwie  inaczej   go  widzieli.  Nie  wiem,  czy  byliby  w   stanie   zobaczyć 

krzesło. Dom z kilkoma pokojami równałby się dla nich labiryntowi, ale może nie zgubiliby 

się w nim, tak samo jak nie gubią się koty, chociaż nie mogą sobie go wyobrazić. Wszystkich 

zachwycała moja broda, wówczas czerwonawa; godzinami ją gładzili.

Są   nieczuli   na   ból   i   przyjemność,   z   wyjątkiem   zadowolenia,   jakie   im   daje   mięso 

surowe i nieświeże oraz rzeczy śmierdzące. Brak imaginacji sprawia, że są okrutni.

Mówiłem o królowej i królu; teraz przechodzę do czarowników. Napisałem, że jest ich 

czterech: jest to największa liczba, jaką ich możliwości arytmetyczne mogą ogarnąć. Liczą na 

palcach: raz, dwa, trzy,  cztery, dużo; nieskończoność zaczyna się na kciuku. Zapewniano 

mnie, że to samo zdarza się u plemion wałęsających się w pobliżu Buenos-Ayres. Mimo że 

czwórka jest ostatnią z liczb, z którymi mają do czynienia, Arabowie, którzy z nimi handlują, 

nie nabierają ich, bo przy wymianie  wszystko  się dzieli na kupki pojedyncze,  podwójne, 

potrójne   i   poczwórne,   które   każdy   kładzie   obok   siebie.   Operacje   są   powolne,   ale   nie 

pozwalają na pomyłkę ani na oszustwo. Z ludu Yahoosów czarownicy są jedynymi,  którzy 

mnie faktycznie zainteresowali. Pospólstwo twierdzi, że mogą zmieniać w mrówki lub w 

żółwie   tych,   którzy   sobie   tego   życzą.   Jeden   z   osobników,   zauważywszy   moją   niewiarę, 

pokazał mi jako dowód mrowisko. Yahoosi albo mają złą pamięć, albo w ogóle są  jej po-

zbawieni; mówią o zniszczeniach spowodowanych inwazją leopardów, ale nie wiedzą, czy to 

oni ją widzieli, czy ich rodzice, czy też opowiadają sen. Czarownicy mają pamięć, też jednak 

minimalną;   mogą   po   południu   opowiedzieć   to,   co   zaszło   rano   albo   też   poprzedniego 

popołudnia.  Mają również  dar  przepowiadania;  ze  spokojną  pewnością  mówią  o  tym,   co 

wydarzy się za dziesięć lub piętnaście minut. Na przykład objaśniają: “Mucha utnie mnie w 

kark",   albo:   “Niezadługo   usłyszymy   krzyk   ptaka".   Setki   razy   byłem  świadkiem   tego 

ciekawego   daru;   wiele   nad   nim   rozmyślałem.   Wiemy,   że   przeszłość,   teraźniejszość   i 

przyszłość   istnieją   co   do   najmniejszego   drobiazgu   w   proroczej   pamięci   Boga,   w   jego 

wieczności;   ciekawe   jest,   że   ludzie   mogą   bez   końca   patrzeć   wstecz,   ale   nie  w   przód. 

Pamiętam z najdrobniejszymi szczegółami ów żaglowiec o wysokich burtach, który przypły-

nął z Norwegii, kiedy miałem najwyżej cztery lata. Dlaczego dziwić się faktowi, że ktoś jest 

w stanie przewidzieć to, co nastąpi? Z filozoficznego punktu widzenia pamięć nie jest wcale 

53

background image

cudowniejsza aniżeli odgadywanie przyszłości. Jutro bliższe jest nam niż przejście Morza 

Czerwonego   przez   Hebrajczyków,   które   jednak   pamiętamy.   Plemieniu   zabronione   jest 

zwracanie oczu ku gwiazdom, gdyż przywilej ten zarezerwowano dla czarowników. Każdy 

czarownik ma jednego ucznia, którego wprowadza od dziecka w nauki tajemne i który po 

jego śmierci zostaje jego następcą. Tak więc zawsze jest ich czterech, to liczba o charakterze 

magicznym, jako że jest ostatnią, którą ogarnia ich umysł. Na swój sposób wierzą w doktrynę 

nieba i piekła. Oba są podziemne. W piekle, które jest jasne i suche, zamieszkują chorzy, 

starzy, pokrzywdzeni, małpoludy, Arabowie i leopardy; w niebie, które sobie wyobrażają jako 

bagniste i ciemne, mieszka król, królowa, czarownicy, ci, co na ziemi byli szczęśliwi, twardzi 

i   gwałtowni.   Również   czczą   jednego   boga,   którego   imię   jest   Gnój   i   którego   być   może 

wyobrażają sobie na obraz i podobieństwo króla; jest to stwór okaleczony, ślepy, rachityczny 

i o nieograniczonej władzy. Potrafi przyjmować postać mrówki lub żmii.

Po tym, co zostało powiedziane, nikogo nie zdziwi, że podczas mojego pobytu nie 

udało   mi   się   nawrócić   żadnego   z   Yahoosów.   Zwrot   “Ojcze   Nasz"   męczył   ich,   jako   że 

pozbawieni   są   pojęcia   ojcostwa.   Nie   rozumieją,   że   akt   popełniony   przed   dziewięcioma 

miesiącami może mieć jakikolwiek związek z narodzinami dziecka; nie akceptują przyczyny 

tak   odległej   i   tak   nieprawdopodobnej.   W   dodatku   wszystkie   kobiety   znają   obcowanie 

cielesne, a nie wszystkie są matkami.

Ich język jest zawiły. Nie jest podobny do żadnego z tych, o których mam pojęcie. Nie 

możemy mówić o częściach zdania, bo nie ma zdań. Każde jedno-sylabowe słowo odpowiada 

pewnemu   ogólnemu   pojęciu   określonemu   przez   kontekst   lub   przez   grymas.   Na   przykład 

słowo nrz oznacza rozrzucenie albo plamy; może znaczyć gwiaździste niebo, leoparda, stado 

ptaków, ospę, coś pokropionego, fakt rozbiegnięcia się albo ucieczkę po klęsce. Hrl natomiast 

oznacza coś ścieśnionego, gęstego. Może to być plemię, pień, kamień, stos kamieni, fakt ich 

gromadzenia, zebranie czterech czarowników, związek cielesny i las. Inaczej wymówione 

albo z inną mimiką każde z tych słów może mieć sens zupełnie przeciwny, ale nie dziwmy się 

temu   zbytnio.   W   naszym   języku   czasownik  to   cleave  znaczy   rozdzielać   i   przywierać. 

Oczywiście nie ma zdań, nawet zdań ułomnych.

Zdolność intelektualnej abstrakcji, jaką zakłada język tego typu, podpowiada mi myśl, 

że   może   Yahoosowie,   mimo   swej   dzikości,   nie   są   narodem   prymitywnym,   a   raczej 

zdegenerowanym. Podejrzenie to potwierdzają napisy, jakie odkryłem na szczycie wzgórza, 

których liter podobnych do liter runicznych, jakie ryli nasi pradziadowie, plemię już nie umie 

odczytać. Tak jakby zapomniało języka pisanego, pamiętało zaś tylko mówiony.

Do ich rozrywek należą walki tresowanych kotów i egzekucje. Ktoś jest oskarżony o 

54

background image

zamach na czystość królowej albo o jedzenie na oczach innego: bez oświadczenia świadków 

ani też przyznania się oskarżonego król wydaje swój skazujący wyrok. Skazany cierpi męki, 

których nie chcę sobie nawet przypominać, a potem go kamienują. Królowa ma prawo rzu-

cenia pierwszego kamienia i ostatniego, który zazwyczaj nie jest potrzebny. Tłum podziwia 

jej zręczność i piękność jej ciała i wznosi na jej cześć nieprzytomne okrzyki, ciskając w nią 

różami i cuchnącymi rzeczami. Królowa uśmiecha się bez słowa.

Innym zwyczajem plemienia jest odkrywanie poetów. Jakiemuś człowiekowi zdarza 

się wypowiedzieć po kolei kilka słów, przeważnie zagadkowych. Nie może się powstrzymać i 

wykrzykuje je, stojąc w środku koła, które formują leżący na ziemi czarownicy i pospólstwo. 

Jeżeli poemat nie podnieca, nie dzieje się nic. Jeżeli słowa poety zaskakują, wszyscy bezgłoś-

nie się od niego odsuwają, przejęci świętym lękiem (under a holy dread). Czują, że dotknął 

go duch. Nikt nie rozmawia z nim ani na niego nie patrzy, nawet jego własna matka. Już nie 

jest człowiekiem, lecz bogiem i każdy może go zabić. Poeta, jeżeli tylko zdoła, kryje się na 

piaszczystych wydmach północy.

Już opisałem, w jaki sposób dostałem się na ziemie Yahoosów. Czytelnik przypomina 

sobie,   że   mnie   otoczyli,   że   strzeliłem   w   powietrze,   i   że   huk   wystrzału   wzięto   za   rodzaj 

magicznego   pioruna.   Ażeby   utrzymać   ich   w   tym   błędzie,   zawsze   chodziłem   bez   broni. 

Pewnego   wiosennego   ranka,   kiedy   zaczynał   się   dzień,   niespodziewanie   otoczyły   nas 

małpoludy. Zbiegłem z góry z bronią w ręku i zabiłem dwa z tych zwierząt. Inne umknęły 

zdumione. Kule, jak wiadomo, są niewidoczne. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem okrzyki 

uznania. Mam wrażenie,  że wtedy właśnie przyjęła mnie królowa. Pamięć Yahoosów jest 

słaba; tego samego dnia uciekłem. Moje przygody w dżungli są bez znaczenia. W końcu 

natknąłem   się   na   wioskę   czarnych,   którzy   umieli   orać,   siać   i   modlić   się   i   z   którymi 

porozumiałem   się   po   portugalsku.   Pewien   misjonarz,   znawca   prawa   rzymskiego,   ojciec 

Fernandes, przyjął mnie do swej chaty i pielęgnował do chwili, gdy mogłem ruszyć dalej. Z 

początku czułem niejaki wstręt, widząc, jak bez żenady otwiera usta, nie ukrywając się, i 

wrzuca w nie kawałki jedzenia. Ja zasłaniałem usta ręką lub też odwracałem oczy; po paru 

dniach przyzwyczaiłem się. Z wdzięcznością wspominam nasze teologiczne debaty. Nie uda-

ło mi się nawrócić go na prawdziwą wiarę w Jezusa. Teraz piszę to w Glasgow. Opisałem 

swój   pobyt   wśród  Yahoosów,  nie   wspomniałem   jednak  o   zasadniczej   potworności,   która 

nigdy całkowicie mnie nie opuściła i która wraca do mnie w snach. Na ulicy wydaje mi się, że 

mnie otaczają. Yahoosi, wiem o tym, są ludem dzikim, może najdzikszym na świecie, ale 

byłoby niesprawiedliwością zapomnieć o pewnych cechach, które to łagodzą. Mają władze, 

czczą króla, używają języka opartego na zasadach rodzajowych, wierzą, jak Hebrajczycy i 

55

background image

Grecy, w boskie pochodzenie poezji i przypuszczają, że dusza przeżywa ciało. Twierdzą, że 

istnieją   prawdziwe   kary   i   nagrody.   W   sumie   reprezentują   kulturę,   tak   jak   i   my   ją 

reprezentujemy, mimo naszych grzechów. Nie żałuję, że biłem się w ich szeregach przeciw 

małpoludom.   Jest   naszym   obowiązkiem   uratowanie   ich.   Mam   nadzieję,   że   rząd  Jej 

Królewskiej Mości nie puści mimo uszu tego, co ośmiela się sugerować ten raport.

56


Document Outline