background image

Karol Čapek

Inwazja jaszczurów

Tytuł oryginału Valka s smoky

Tłumaczyła: Jadwiga Bułakowska

background image

Zapytano mnie, jak doszło do tego, że napisałem ,,Inwazję Jaszczurów”, i dlaczego 

wybrałem właśnie jaszczury na bohaterów swojej tzw. utopii powieściowej o 
zagładzie ludzkiej cywilizacji. Jeśli mam odpowiedzieć szczerze, muszę wyznać 
otwarcie, że z początku w ogóle żadnej utopii tworzyć nie zamierzałem. Nie lubuję się 
zbytnio w utopiach; zanim zacząłem pisać swoją ,,Inwazję”, nosiłem się z myślą innej 
zupełnie powieści, wymyśliłem postać porządnego człowieka, trochę na wzór mego 
ojca–nieboszczyka, postać prowincjonalnego lekarza wśród jego pacjentów. Miała to 
być idylla lekarska, a jednocześnie kawałek patologii społecznej. Cieszyłem się z tego 
tematu, tygodniami i miesiącami układałem go sobie w myśli, ale wciąż jakoś nie 
maglem się do niego na dobre zabrać. Miałem pewne wątpliwości, czy ten doktor–
poczciwina ma rzeczywiście coś do roboty w świecie tak pełnym zamętu, jakim świat 
ten był wtedy i jakim jest dotychczas. No tak, mógł przecież leczyć ludzi i łagodzić ich 
cierpienia, ale jakoś za mało obchodziły go choroby i dolegliwości naszego świata. 
Myślałem o dobrym lekarzu wtedy, gdy wszyscy dokoła mówili o kryzysie 
gospodarczym, o ekspansjach narodowych i przyszłej wojnie. Nie mogłem utożsamić 
się w pełni ze swoim doktorem, bowiem i ja — chociaż tego się oczywiście od pisarzy 
nie wymaga — byłem i jestem stale pełen trosk o los ludzkości. Nie mogę wprawdzie 
odwrócić groźby, która zawisła nad ludzką cywilizacją, ale nie mogę też jej nie 
dostrzegać i nie myśleć o niej prawie be przerwy.

W tym czasie — było to w zeszłym roku na wiosnę, kiedy t. sytuacja na świecie pod 

względem gospodarczym wyglądał paskudnie, a pod względem politycznym jeszcze 
gorzej — napisałem przy jakiejś okazji takie zdanie: „Nie wyobrażajcie sobie, że 
rozwój, dzięki któremu powstało nasze życie, był jedyny możliwością rozwoju na tej 
planecie.” No i przepadło! To właśnie zdanie zawiniło, że napisałem „Inwazję 
Jaszczurów” Bo przecież to prawda: nie możemy wykluczyć ewentualności, że w 
sprzyjających warunkach inny rodzaj życia, powiedzmy, inny gatunek istot żyjących 
aniżeli człowiek, mógł stać się motorem rozwoju kulturalnego. Człowiek, z całą swoją 
cywilizacją i kulturą, z całą swoją historią, rozwinął się z rodziny, ssaków; ale można 
by równie dobrze przyjąć, że podobna energia ewolucji mogła uskrzydlić rozwój 
innego gatunku istot żywych. Nie jest wykluczone, że w pewnych warunkach pszczoły 
czy mrówki mogły osiągnąć tak wysoki stopień rozwoju inteligencji, że ich zdolność 
stworzenia cywilizacji nie byłaby mniejsza niż nasza. Nie jest to wykluczone także w 
odniesieniu do innych stworzeń. W sprzyjających warunkach biologicznych mogłaby 
powstać jakaś cywilizacja nie niższa od naszej także w głębinach wód.

To była pierwsza myśl. A druga: Gdyby inny gatunek istot żyjących aniżeli 

człowiek osiągnął ten stopień rozwoju, który nazywamy cywilizacją, to jak myślicie — 
czy popełniałby takie same głupstwa jak ludzie? Czy prowadziłby takie same wojny, 
przeżywał takie same kataklizmy dziejowe? Jak patrzylibyśmy na przykład na 
imperializm jaszczurów, na nacjonalizm termitów, na ekspansję gospodarczą mew 
albo śledzi? Co powiedzielibyśmy, gdyby nie człowiek, ale inny rodzaj istot głosił, że 
ze względu na swoje wykształcenie i liczebność tylko on ma prawo do zajęcia całego 
globu ziemskiego i panowania nad wszelkim życiem? Ta właśnie konfrontacja z 
dziejami ludzkości oraz z historią najbardziej aktualną sprawiła, że sięgnąłem po 
pióro, by pisać „Inwazję Jaszczurów”.

Krytyka określiła ją jako powieść utopijną. Bronię się przeciw temu słowu. To nie 

utopia — to dzień dzisiejszy. To nie jakaś spekulacja na temat tego, co będzie, ale 
odzwierciedlenie tego, co jest i wśród czego żyjemy. Nie chodziło tu o fantazję; tej 
gotów jestem dać dodatkowo i bezpłatnie, ile kto zechce, ale chodziło mi tu o 
rzeczywistość. Nic na to nie poradzę, ale literatura, która nie troszczy się o 
rzeczywistość ani o to, co się naprawdę dzieje ze światem, która nie chce reagować 
na to z siłą, jaka dana jest słowu i myśli, tak literatura — to nie moja specjalność. I to 
wszystko. Pisałem swoje „Jaszczury”, ponieważ myślałem o ludziach, wybrałem 

background image

właśnie jaszczury nie dlatego, żebym miał mniejszy czy większy sentyment do nich niż 
do innych stworzeń boskich, ale dlatego, że kiedyś rzeczywiście mylnie wzięto odcisk 
ogromnej salamandry z okresu trzeciorzędu za skamienielinę naszego ludzkiego 
przodka; więc spośród wszystkich zwierząt płazy mają szczególne historyczne prawo 
wstąpić na scenę jako obraz nas samych. Ale choćby był to tylko pretekst, by mówić o 
sprawach ludzkich, autor musiał wczuć się jakoś w istotę swoich płazów; było to 
doświadczenie trochę przejmujące dreszczem, ale koniec końców równie frapujące i 
równie straszne jak wczuwanie się w istotę ludzką.

Karol Czapek

*

background image

Księga pierwsza

Andrias Scheuchzeri

background image

1. Dziwactwa kapitana van Tocha

Gdybyście chcieli odszukać na mapie wysepkę Tana Masa, znaleźlibyście ją na 

samym równiku, nieco na zachód od Sumatry. Ale gdybyście na pokładzie statku 
„Kandong–Bandoeng” spytali kapitana van Tocha, co to właściwie jest ta Tana Masa, 
przed którą właśnie zakotwiczył — kląłby dobrą chwilę, a potem by wam powiedział, 
że to najobrzydliwsza dziura na całych Wyspach Sundajskich, znacznie podlejsza niż 
Tana Bala, a co najmniej tak samo ohydna jak Pini czy Banjak. Że jedyny, z 
przeproszeniem, człowiek, który tam żyje — nie licząc oczywiście tych wszawych 
Bataków — to pijaczyna, agent handlowy, mieszaniec Portugalczyka i Kubanki, ale 
znacznie gorszy złodziej, poganin i wieprz niż cały Kubańczyk i cały biały razem 
wzięci! I jeżeli na świecie jest w ogóle coś przeklętego, to chyba właśnie takie 
przeklęte życie na tej przeklętej Tana Masa! Gdybyście go oględnie spytali, dlaczego 
wobec tego tu zarzucił przeklętą kotwicę, jakby miał zamiar tu zostać całe przeklęte 
trzy dni — fuknąłby na was z pasją i burczałby pod nosem mniej więcej tak:

— Przecież „Kandong–Bandoeng” nie płynęłaby tutaj tylko po tę przeklętą koprę 

czy olej palmowy… Też sens!… A zresztą co panu do tego, mój panie! Ja, panie, 
mam swoje przeklęte rozkazy! Niech pan lepiej pilnuje własnych spraw… — A 
wymyślałby tak dosadnie i soczyście, jak to tylko starszy, chociaż jeszcze na swój 
wiek czerstwy, kapitan statku potrafi.

Gdybyście natomiast, zamiast stawiać niedyskretne pytania, pozwolili, by kapitan 

van Toch mruczał pod nosem i klął do woli, moglibyście się dowiedzieć czegoś 
więcej. Wiadomo: musi się wygadać, by sobie ulżyć. Zostawcie go więc w spokoju, 
już jego rozgoryczenie samo sobie znajdzie ujście.

— No i niech pan pomyśli, panie… — warczał kapitan — te łajdaki u nas w 

Amsterdamie, te przeklęte handełesy z dyrekcji, nagle sobie przypomniały: „Perły, 
człowieku, niech się pan rozejrzy za jakimiś perłami!…” Bo podobno teraz ludziska 
szaleją za perłami i tego…

Kapitan splunął z goryczą.
— Ano, wiadomo… Lokować forsę w perłach! A to wszystko dlatego, że ludziom 

wciąż się zachciewa wojen czy czego tam. Więc boją się o pieniądze, ot i cała 
historia… A potem się mówi: kryzys.

Zawahał się chwilkę, jakby się namyślał, czy warto podejmować dyskusję o 

sprawach gospodarczych. Ale przecież teraz się w ogóle o czym innym nie gada… 
Tylko że tutaj, przed Tana Masa, za gorąco na to, nawet się człowiekowi nie chce. 
Więc machnął tylko ręką i mruczał dalej:

— To się tak gada: perły! Panie, przecież na Cejlonie ogołocili z nich morze na 

jakie pięć lat. Na Formozie w ogóle zabronili połowów. A tu ci tymczasem: 
„Kapitanie van Toch, niech się pan rozejrzy za jaką nową ławicą… Niech pan 
pojedzie na te przeklęte wysepki. Może tam pan trafi na jakieś nowe złoża 
perłopławów…” — Kapitan hałaśliwie wytarł nos w niebieską chusteczkę. — Te 
szczury tam w Europie wyobrażają sobie, że tu można znaleźć jeszcze coś, o czym 
dotąd nikt nie wie! Jezus Maria, cóż to za kretyny! Dobrze jeszcze, że nie żądają ode 
mnie, bym Batakom zaglądał w nosy, czy nie smarkają perłami… Nowe ławice! W 
Padangu jest nowy burdel, owszem, ale nowa ławica?… Panie, ja tutaj te wszystkie 
wysepki znam jak własny kieszeń… Od Cejlonu aż po te przeklęte Cliperton Island… 
Jeśli ktoś myśli, że tu się jeszcze znajdzie coś, na czym można by zarobić, no to — 
szczęśliwej podróży!… Ja już, panie, trzydzieści lat tu jeżdżę, a te durnie teraz chcą, 
żebym tu zrobił jakieś odkrycie!…

Van Toch dusił się wprost z pasji na myśl o tych bezczelnych pretensjach.

background image

— Niech sobie tu wyślą jakiego żółtodzioba… Ten im dopiero zrobi rewelacyjne 

odkrycie, aż im oko zbieleje. Ale takie propozycje stawiać człowiekowi takiemu jak 
kapitan van Toch, który tak zna każdy kąt… Bo niech pan tylko pomyśli, panie. W 
Europie to jeszcze można by coś wyłapać… Ale tutaj?… Przecież tu ludziska 
przyjeżdżają tylko po to, by wywęszyć, gdzie się co da zeżreć. A nawet nie tyle 
zeżreć, co kupić i sprzedać. Panie, gdyby w tych całych tropikach było cośkolwiek 
jeszcze, co miałoby podwójną cenę, to już by tam stało trzech agentów i machało 
zasmarkanymi chustkami na statki siedmiu państw, by się zatrzymały. Tak to jest, 
mój panie. Ja się na tym dużo lepiej znam niż, z przeproszeniem, cały Urząd 
Kolonialny jej królewskiej mości…

Kapitan van Toch wysiłkiem woli starał się opanować swe święte oburzenie. 

Udało mu się to po dobrej chwili burczenia.

— Widzi pan tam tych dwóch nicponiów? To są poławiacze pereł z Cejlonu, 

Syngalezi. Nie karz mnie, Panie Boże! Pan Bóg ich stworzył, ale po co — nie wiem. 
Wożę to ze sobą i gdziekolwiek tylko złapię kawałek wybrzeża, gdzie nie ma napisu 
„Agencja” albo „Urząd Celny”, puszczam to do wody, by szukało muszli 
perłopławów. Ten mniejszy łajdak nurkuje na osiemdziesiąt metrów. Tutaj na 
Wyspach Książęcych z głębokości dziewięćdziesięciu metrów wyłowił korbę od 
aparatu kinematograficznego, panie, ale perły… Gdzie tam! Szkoda gadać! 
Nikczemna hałastra ci Syngalezi. I to ja mam robić taką robotę, panie: udawać, że 
skupuję olej palmowy, a tymczasem szukać nowych złóż pereł! A tamci by jeszcze 
pewnie chcieli, żebym odkrył jakiś dziewiczy ląd, co? Przecież to nie jest zajęcie dla 
przyzwoitego kapitana statku handlowego. Kapitan J. van Toch to nie żaden tam 
awanturnik, mój panie, o, nie!

I tak dalej… Morze jest wielkie i ocean czasu nie ma granic.
Pluj na morze, człowieku, lecz ono się nie wzburzy. Urągaj na swój los, ale go nie 

odwrócisz…

Po wielu przygotowaniach i ceremoniach skończyło się na tym, że kapitan statku 

holenderskiego „Kandong–Bandoeng”, wzdychając i klnąc, wsiadł do łódki. 
Wylądował w kampungu na Tana Masa i zaczął pertraktować z tym pijakiem, 
mieszańcem Portugalczyka i Kubanki, na temat rozmaitych spraw handlowych.

— Sorry, Captain

*

 — rzekł wreszcie mieszaniec — ale tutaj, na Tana Masa, 

żadnych muszli nie ma. Te brudasy Batakowie — mówił dalej z odrazą — jadają 
nawet i meduzy. Więcej to siedzi w wodzie niż na ziemi. A kobiety śmierdzą rybami, 
niech pan sobie wyobrazi… Aha, co to ja jeszcze miałem powiedzieć? No, tak… Pan 
pytał o kobiety.

— A nie ma tu nigdzie kawałka brzegu, gdzieby Batakowie nie włazili do wody? 

— pytał dalej kapitan.

Mieszaniec Portugalczyka i Kubanki pokręcił głową:
— Nie ma, panie. Chyba Devil Bay, Zatoka Diabelska, ale to nie dla pana.
— Dlaczego?…
— Dlatego… że tam nikt nie pójdzie, panie. Nalać panu, kapitanie?
— Thanks

*

. Co tam takiego? Rekiny?

— Rekiny… i w ogóle… — mruknął mieszaniec. — To niedobre miejsce, panie. 

Batakowie niechętnie by widzieli, gdyby tam kto łaził.

— Czemu?
— …Tam są diabły, panie. Morskie diabły.
— Co to: morski diabeł? Ryba?
— A, gdzie tam ryba! — zaprzeczył niechętnie mieszaniec. — Zwyczajny diabeł, 

panie. Diabeł podmorski. Batakowie nazywają go: tapa. Tapa… One tam podobno 
mają swoje miasto, te diabły… Dolać panu?…

background image

— Jakże to wygląda… taki diabeł morski? Mieszaniec wzruszył ramionami.
— Tak jak diabeł, panie. Widziałem kiedyś takiego… a właściwie jego głowę. 

Wracałem łódką z Cape Haarlem… i naraz przede mną wyskoczył z wody taki łeb…

— No i?… Do czego był podobny?
— Głowę to ma… jak Batak, panie, tylko całkiem gołą.
— Może to był po prostu Batak?
— Nie, panie. Przecież w tym miejscu żaden Batak nie wlazłby do wody. A 

zresztą… to mrugało na mnie dolnymi powiekami, panie. — Mieszaniec otrząsnął się 
cały z uczuciem grozy. — Tak, dolnymi powiekami; zakrywają prawie całe oko. To 
właśnie był ten… tapa.

Kapitan J. van Toch pulchnymi paluchami objął szklankę z winem palmowym.
— A pijany pan nie był, co? Może pan był zalany?
— Byłem, panie. Inaczej bym tamtędy nie jechał. Batakowie bardzo nie lubią, gdy 

ktoś te… diabły zaczepia.

Van Toch potrząsnął głową.
— Człowieku, przecież żadnych diabłów nie ma! A gdyby nawet były, 

wyglądałyby jak Europejczycy. To na pewno była jakaś ryba czy coś takiego.

— Ryba!… — obruszył się mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. — Ryba jest bez 

rąk, panie. Ja nie jestem przecież Batak, chodziłem w Badjoeng do szkoły… Jeszcze 
nawet pamiętam dziesięcioro przykazań i inne takie mądrości. A człowiek 
wykształcony rozróżni chyba, co diabeł, a co zwierzę. Niech pan zresztą zapyta 
Bataków.

— Et, takie tam murzyńskie zabobony! — oburzył się kapitan z dobroduszną 

wyższością człowieka wykształconego. — Z naukowego punktu widzenia to absurd. 
Przecież diabeł nie może żyć w wodzie. Bo co by tam robił? A ty nie zwracaj uwagi 
na bajdy tubylców, chłopcze. Ktoś nazwał tę zatokę Zatoką Diabelską i od tego czasu 
Batakowie się jej boją. I stąd cała historia — zakończył kapitan uderzając tłustą 
dłonią w stół. — Nic tam nie ma, chłopcze. To sprawa zupełnie jasna.

— Jest, panie — upierał się mieszaniec, który chodził do szkoły w Badjoeng. — I 

rozsądny człowiek nie ma czego szukać w Devil Bay.

Kapitan van Toch poczerwieniał.
— Co?! — wrzasnął. — Ty kubański brudasie, co ty sobie myślisz? Że ja się będę 

bał tych twoich diabłów? No, to zobaczymy! — rzucił podnosząc się z całą 
okazałością swych zażywnych dwustu funtów. — Nie będę tu z tobą marnował czasu, 
skoro mam interes na głowie. Ale zapamiętaj sobie jedno: w holenderskich koloniach 
żadnych diabłów nie ma. Jeżeli gdzieś jakieś są, to tylko we francuskich. Tam sobie 
mogą być. A teraz wołaj mi tu naczelnika tego przeklętego kampungu.

Owego dygnitarza nie trzeba było nawet długo szukać: siedział sobie w kucki obok 

sklepu mieszańca i żuł trzcinę cukrową. Był to nagi staruszek, tylko znacznie 
szczuplejszy, niż bywają naczelnicy w Europie. Nieco poza nim, zachowując 
odpowiedni dystans, siedziała w kucki cała wieś wraz z kobietami i dziećmi, licząc 
widocznie, że będzie filmowana.

— Słuchaj no, chłopcze — odezwał się van Toch po malajsku. (Mógł równie 

dobrze mówić po holendersku lub angielsku, gdyż czcigodny stary Batak nie umiał 
ani słowa po malajsku, więc i tak całą przemowę kapitana musiał mieszaniec 
tłumaczyć na język Bataków. Z jakichś jednak przyczyn kapitan uważał język 
malajski za odpowiedniejszy.) — Słuchaj no, chłopcze, potrzeba mi paru tęgich, 
wysokich, solidnych chłopaków, żeby poszli ze mną na połów. Rozumiesz: na połów!

— Mieszaniec przetłumaczył, naczelnik kiwnął głową na znak, że rozumie. Potem 

zwrócił się do szerszego audytorium i palnął mówkę, która odniosła duży sukces.

— Naczelnik powiada — tłumaczył mieszaniec — że cała wieś pójdzie z tuanem

*

 

background image

kapitanem na połów, dokąd tylko tuan zechce.

— No, widzisz. To im teraz powiedz, że pojedziemy łowić muszle w Devil Bay.
Rozpoczęły się dobry kwadrans trwające gorączkowe debaty, w których brała 

udział cała wieś, a zwłaszcza stare baby. W końcu mieszaniec zwrócił się do 
kapitana:

— Mówią, panie, że do Devil Bay nie można iść. Kapitan poczerwieniał.
— A dlaczego nie? Mieszaniec ruszył ramionami.
— Bo tam są tapa–tapa. Te diabły, panie. Twarz kapitana zrobiła się fioletowa.
— To ty im powiedz, że jeśli nie pójdą… to im powybijam wszystkie zęby… 

poobrywam uszy… powywieszam… i spalę ten ich zawszony kampung… 
Rozumiesz?

Mieszaniec przetłumaczył dosłownie. Rozpoczęła się znowu gwałtowna narada. 

Wreszcie mieszaniec zwrócił się do kapitana:

— Mówią, że pójdą na skargę do policji w Padangu, że tuan im grozi. Podobno są 

na to jakieś paragrafy. Naczelnik mówi, że tego nie daruje.

Kapitan van Toch zrobił się siny.
— Powiedz mu — ryknął — że jest… — i recytował jednym tchem dobrych 

jedenaście minut.

Mieszaniec tłumaczył, póki mu zapas słów starczył. Po nowej, dość długiej, ale 

rzeczowej naradzie Bataków zakomunikował kapitanowi:

— Mówią, panie, że odstąpią od ścigania na drodze sądowej, jeżeli tuan kapitan 

zapłaci karę na ręce władz miejscowych. Chcą — zawahał się — dwieście rupii… 
Ale to trochę dużo, panie. Niech im pan zaproponuje pięć.

Rumieńce kapitana van Tocha zaczęły zmieniać się w brązowe plamy. Początkowo 

zaproponował wymordowanie wszystkich Bataków na całym świecie, potem ustąpił 
na trzysta kopniaków, wreszcie gotów był zadowolić się wypchaniem naczelnika dla 
muzeum w Amsterdamie. Natomiast Batakowie z dwustu rupii ustąpili na żelazną 
pompę z kołem, a ostatecznie zdecydowali, że kapitan da naczelnikowi tytułem kary 
zapalniczkę benzynową.

— Niech im pan da — namawiał mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. — Ja mam 

trzy zapalniczki na składzie, tylko bez knotów…

W ten sposób na Tana Masa został zawarty pokój. Ale kapitan van Toch wiedział, 

że teraz w grę wchodzi prestiż białej rasy.

Po południu od holenderskiego statku „Kandong–Bandoeng” odbiła łódź. Siedzieli 

w niej: kapitan van Toch, Szwed Jensen, Islandczyk Gudmundson, Fin Gillemainen i 
obaj syngalescy poławiacze pereł. Łódź pomknęła wprost ku zatoce Devil Bay.

O godzinie trzeciej, gdy zbliżał się kulminacyjny punkt odpływu, kapitan stał na 

lądzie, łódź krążyła o sto metrów od brzegu, by obserwować rekiny, a obaj 
syngalescy poławiacze czekali z nożami w ręku na sygnał, by skoczyć do wody.

— No, teraz ty! — rzucił kapitan rozkaz stojącemu dalej nagusowi.
Syngalez skoczył w wodę, przebiegł parę kroków i zniknął. Kapitan spojrzał na 

zegarek.

Za cztery minuty i dwadzieścia sekund o sześćdziesiąt metrów w lewo wynurzyła 

się z wody czarna głowa. Z jakimś dziwnym, rozpaczliwym, a zarazem 
konwulsyjnym pośpiechem. Syngalez parł przez fale trzymając w jednym ręku nóż do 
odcinania muszel, w drugim muszlę perłopławu.

Kapitan zmarszczył brwi.
— No, co jest? — rzekł surowo.
Syngalez wciąż jeszcze borykał się z falami, głośno jęcząc z przerażenia.
— Co się stało?! — krzyknął kapitan.
— Sahib… sahib… — wykrztusił Syngalez padając na brzeg i ciężko dysząc. — 

background image

Sahib… sahib…

— Rekiny?
— Djins…

*

 — wyjąkał Syngalez. — Diabły, panie. Tysiące diabłów! — pakował 

pieści w oczy. — Same diabły, panie.

— Pokaż tę muszlę — polecił kapitan. Otworzył: była w niej mała, czysta perełka. 

— A więcej nie znalazłeś?

Syngalez wydobył jeszcze trzy muszle z woreczka wiszącego na szyi.
— Tam są muszle, ale te diabły ich pilnują… Tak się na mnie patrzyły, jak je 

odrzynałem… — Kędzierzawe włosy zjeżyły mu się z przerażenia. — Nie, sahib, 
tutaj nie…

Kapitan otworzył muszle: dwie były puste, w trzeciej znajdowała się perła 

wielkości grochu, okrąglutka jak kropelka rtęci. Kapitan van Toch spoglądał to na 
perłę, to na skulonego na ziemi Syngaleza.

— Ty — rzucił po chwili namysłu — nie skoczyłbyś tam jeszcze raz?
Tamten bez słowa pokręcił głową.
Kapitan van Toch miał ogromną ochotę skląć go jak burego psa. Ze zdumieniem 

jednak zauważył, że mówi cicho i bardzo łagodnie:

— Nie bójże się, chłopcze… No, a jak wyglądają te… diabły?
— Jak małe dzieci — wykrztusił Syngalez. — Mają ogony i są ot tak wysokie — 

pokazał mniej więcej na metr dwadzieścia od ziemi. — Stały dokoła mnie i 
przypatrywały się, co robię… A takie ich było mnóstwo… — Syngalez znów 
otrząsnął się z przerażenia. — Sahib, o sahib, tutaj nie!…

Van Toch myślał chwilkę.
— I co? Mrugają dolnymi powiekami czy jak?
— Nie wiem, panie — rzęził Syngalez — ale jest ich tam z dziesięć tysięcy!…
Kapitan van Toch obejrzał się na drugiego Syngaleza. Stał o jakichś sto 

pięćdziesiąt metrów dalej i czekał z założonymi na piersiach rękoma. Oczywiście, 
skoro człowiek jest nagi, nie może nic innego z rękami zrobić, jak założyć je na 
piersiach. Kapitan bez słowa dał znak, mały Syngalez skoczył w wodę. W trzy minuty 
i pięćdziesiąt sekund wynurzył się z wody bijąc gwałtownie rękoma o powierzchnię 
fal.

— No, wyłaź! — wrzasnął kapitan. Spojrzał jednak uważniej i… skoczył w wodę 

ku tym trzepocącym się rozpaczliwie rękom. Nikt by nie uwierzył, że takie cielsko 
potrafi z taką szybkością pruć fale. W ostatnim momencie schwycił jedną rękę i 
sapiąc wyciągnął Syngaleza z głębi. Podtrzymując go na powierzchni ocierał sobie 
pot z czoła.

Syngalez leżał bez ruchu. Jeden palec obdarty miał do kości, widocznie o kamień, 

ale poza tym był cały. Kapitan odchylił powiekę, błysnęło białko postawionych w 
słup oczu. Czarny nie miał ani muszli, ani noża.

W tej chwili łódź wraz z załogą podpłynęła bliżej brzegu.
— Panie — wołał Szwed Jensen — są rekiny! Będziecie łowić dalej?
— Nie — odpowiedział kapitan. — Podjedźcie tutaj zabrać tych dwóch.
— Niech pan spojrzy — zwracał mu uwagę Jensen, kiedy wracali na statek — jak 

tu nagle robi się płytko. I jak równo aż do samego brzegu. — Sprawdził sięgając 
wiosłem dna. — Zupełnie jakby gdzieś pod wodą była jakaś tama.

Dopiero na statku mały Syngalez oprzytomniał. Siedział z kolanami pod brodą i 

trząsł się cały. Kapitan odesłał ludzi i przysiadł się do niego.

— No, więc gadaj! — zaczai. — Cóżeś tam widział?
— Dżiny, sahib — szepnął chłopak. Zaczai szybko mrugać oczami, na całym ciele 

wystąpiła wyraźnie gęsia skórka.

Kapitan van Toch zazgrzytał:

background image

— A… jak wyglądały?
— Jak… jak… — oczy Syngaleza zaczęły zachodzić mgłą. Kapitan szybko 

uderzył go z obu stron w twarz, by doprowadzić go do przytomności.

— Thanks, sahib — wyszeptał chłopak. Spoza białek oczu znów ukazały się 

źrenice.

— Już ci lepiej?…
— Tak, panie.
— No co: były tam muszle?
— Tak, panie.
Kapitan van Toch prowadził dalej szczegółowe badania, prowadził je cierpliwie i 

dokładnie.

— Więc tam są diabły? A ile?
— Tysiące i tysiące… Takie duże jak dziesięcioletnie dziecko, panie, i całkiem 

czarne. Pływają w wodzie, a po dnie chodzą na dwóch łapach. Na nogach, sahib, tak 
jak pan czy ja, tylko że się przy tym kolebią. Kiwają się całym ciałem, tak, tak… O, 
tak, tak… I ręce, panie, mają także jak ludzie. Nie, bez pazurów, jakby rączki 
dziecka. Nie, panie, rogów ani kudłów nie mają. Tak, mają ogon, taki jakby rybi, 
tylko że bez płetwy ogonowej. I olbrzymie głowy, jak Batakowie. Nie, nic nie gadały, 
tylko tak jakby mlaskały…

Kiedy Syngalez odrzynał muszlę na głębokości jakichś szesnastu metrów, poczuł 

nagle na plecach zimne dotknięcie małych paluszków. Obejrzał się: było ich dokoła 
setki. Setki i tysiące. Pływały, stały na kamieniach, a wszystkie przypatrywały się, co 
on tam robi. Więc rzucił nóż i muszlę, chcąc wypłynąć na powierzchnię. Wpadł przy 
tym na całą masę tych diabłów, które pływały ponad nim. Co było potem, już nie 
pamięta.

Kapitan van Toch w zamyśleniu przyglądał się roztrzęsionemu młodemu 

poławiaczowi. „Z tego chłopaka już nigdy nic nie będzie — powiedział sobie w 
duchu — odeślę go z Padangu do domu, na Cejlon.” Mrucząc pod nosem i parskając 
zszedł do swej kabiny. Tam z papierowej torebki wysypał na stół dwie perły: jedna 
była maleńka jak ziarenko piasku, druga jak groch, lśniąca srebrzyście, z lekkim 
różowym odcieniem. Kapitan holenderskiego statku westchnął głęboko i sięgnął do 
szafki po butelkę irlandzkiej whisky.

O godzinie szóstej kazał się znów zawieźć łódką do kampungu. Poszedł prosto do 

mieszańca Portugalczyka i Kubanki.

— Toddy

*

 — wyrzucił z siebie tylko to jedno jedyne słowo i usiadł na werandzie z 

falistej blachy. Trzymał w pulchnych paluchach szklankę z grubego szkła, popijał i 
spluwał raz po raz. Spod krzaczastych brwi obserwował żółte, chude kurczaki, które 
coś tam dziobały na brudnym, wydeptanym podwórku wśród palm. Mieszaniec bał 
się przemówić, stale mu tylko dolewał. Powoli oczy kapitana nabiegały krwią, palce 
zaczęły poruszać się niezręcznie. Mrok już zapadał, gdy wstał i podciągnął spodnie.

— Idzie pan już spać, kapitanie? — spytał mieszaniec czarta z diabłem.
Kapitan podniósł w górę wskazujący palec.
— Warto by było zobaczyć — bełkotał — skoro są na świecie jakieś takie diabły, 

których ja jeszcze nie znam… Ty, słuchaj, gdzie jest ten przeklęty północny zachód?

— Tutaj — pokazał mieszaniec. — A dokąd pan chce jechać?
— Do piekła! — zarechotał kapitan J. van Toch. — Popatrzyć na Devil Bay.
Od owego wieczora rozpoczęły się dziwactwa kapitana van Tocha. Do kampungu 

wrócił dopiero o świcie. Nie przemówił ani słowa, kazał się odwieźć na statek i 
zamknął się w swej kabinie aż do wieczora. Nie byłoby w tym jeszcze nic 
nadzwyczajnego, bo do odjazdu z wyspy Tana Masa „Kandong–Bandoeng” miał 
jeszcze co ładować (koprę, pieprz, kamforę, gutaperkę, olej palmowy, tytoń i siły 

background image

robocze). Kiedy jednak zameldowano mu wieczorem, że wszystek towar już 
załadowany, parsknął tylko i rzucił:

Szwed Jensen, pomagając mu wejść na pokład, tylko przez uprzejmość zapytał:
— No, to dziś jedziemy dalej, kapitanie? Kapitan szarpnął się, jakby go kto nożem 

dźgnął.

— A tobie co do tego? — warknął. — Pilnuj no ty swoich przeklętych spraw!…
Przez cały dzień stał „Kandong–Bandoeng” na kotwicy w odległości jednej mili od 

wybrzeży Tana Masa. Wszyscy siedzieli bezczynnie. Wieczorem kapitan wypadł z 
kajuty i rozkazał:

— Łódka! Do kampungu!
Mały Grek Zapatis spojrzał za nim jednym okiem ślepym, drugim zezowatym.
— Chłopcy! — zaskrzeczał. — Albo nasz stary ma tam dziewczynę, albo 

zwariował do czysta!

Szwed Jensen zachmurzył się.
— A tobie co do tego? — wsiadł na Zapatisa. — Pilnuj swego przeklętego nosa.
Potem wraz z Islandczykiem Gudmundsonem wziął małą łódkę i popłynął w 

kierunku Devil Bay. Zatrzymali łódkę w znacznej od brzegu odległości i czekali, co 
będzie dalej. Kapitan krążył po zatoce: wyglądało, jakby na^ kogoś czekał. Od czasu 
do czasu przystawał i nawoływał czy wabił: „Ts, ts, ts…”

— Patrz — rzekł Gudmundson wskazując na morze purpurowe od blasku 

zachodzącego słońca.

Jensen zaczął liczyć: dwa, trzy, cztery, sześć ostrych jak miecz płetw ciągnęło do 

Devil Bay.

— Hergot! — mruknął. — Jakaż kupa tych rekinów! Miecze zanurzały się raz po 

raz, nad wodą migały ogony, woda burzyła się gwałtownie.

Teraz kapitan van Toch zaczął na brzegu uganiać jak szalony, klął w głos z dziką 

pasją i wygrażał rekinom pięściami.

Zapadł krótki tropikalny wieczór. Wnet nad wyspą wzeszedł księżyc.
Jensen zanurzył wiosła i podpłynął bliżej brzegu, na jeden furlong

*

.

Kapitan siedział na brzegu i wciąż wabił: „Ts, ts, ts…” Coś się wokół niego 

poruszało, ale co to było, trudno rozeznać. „Wygląda to jak foki — pomyślał Jensen 
— tylko że foki inaczej się ruszają.” Wyłaziło to z wody na brzeg i stąpało po piasku 
niezgrabnie, zataczając się jak pingwiny. Jensen, wiosłując cichutko, podsunął się do 
kapitana na pół furlongu.

— Coś tam do nich gada, ale co? Czart tego nie zrozumie. Pewnie po malajsku 

albo po tamilsku. I macha rękami, jakby coś rzucał tym fokom. Ale to nie są foki — 
zastrzegał się sam przed sobą Jensen. — Gada przy tym coś po chińsku czy malajsku.

W tej chwili podniesione wiosło wypadło Jensenowi z ręki i chlapnęło w wodę. 

Kapitan podniósł głowę, wstał i podszedł ze trzydzieści kroków ku wodzie. Po chwili 
dostrzegli błyski, posypały się strzały. Kapitan walił z browninga w kierunku łódki. 
Równocześnie w zatoce zaszumiało, morze zakotłowało się, zachlupotało, jakby 
naraz tysiąc fok skoczyło do wody. Jensen i Gudmundson nacisnęli na wiosła i gnali 
łódką za najbliższy występ skalny, aż się za nimi kurzyło. Wróciwszy na statek nie 
powiedzieli nikomu ani słowa. Ludzie Północy umieją milczeć jak grób.

Nad ranem powrócił kapitan: był ponury i wściekły. Kiedy mu Jensen pomagał 

wejść na pokład, dwie pary niebieskich oczu spotkały się w chłodnym i pełnym 
wzajemnego zrozumienia spojrzeniu.

— Jensen! — zaczął kapitan.
— Słucham, kapitanie.
— Jedziemy dziś.
— Tak jest, kapitanie.

background image

— W Surabaja dostaniecie swoją książeczkę.
— Tak jest, kapitanie. I to wszystko.
Tegoż dnia jeszcze „Kandong–Bandoeng” odpłynął do Padangu. Z Padangu wysłał 

kapitan van Toch do swojej firmy w Amsterdamie małą paczuszkę, ubezpieczoną na 
sumę tysiąca dwustu funtów szterlingów. I równocześnie telegraficznie podał prośbę 
o roczny urlop. Ciężki stan zdrowia i tak dalej. Potem włóczył się po Padangu, aż 
wreszcie natknął się na człowieka, którego szukał. Był to dzikus z Borneo, którego 
przejeżdżający Anglicy wynajmowali od czasu do czasu do polowania na rekiny, 
urządzając sobie z tego widowisko. Bowiem Dajak walczył starą metodą: uzbrojony 
tylko w długi nóż. Był to prawdopodobnie ludożerca, na rekiny zaś miał ustaloną 
cenę: pięć funtów od sztuki prócz wyżywienia. Aż wstręt brał na niego spojrzeć: na 
rękach, na piersiach i udach skórę miał pozdzieraną przez rekiny, zaś nos i uszy 
przyozdobione zębami rekinów. Nazywał się Shark.

Z tym właśnie Dajakiem kapitan J. van Toch zamieszkał na wyspie Tana Masa.

background image

2. Pan Golombek i pan Valenta

*

W redakcji była typowa kanikuła, kiedy to nic, ale to dosłownie nic się nie dzieje. 

W polityce nie ma nie, sytuacja europejska jest żadna. A przecież i w tym czasie 
czytelnicy gazet — tonąc w bezwładzie nudy nad brzegami rzek lub w 
niedostatecznym cieniu drzew, zdemoralizowani upałem, czarem przyrody, spokojem 
wsi, a przede wszystkim zdrowym i prostym życiem na urlopie — codziennie łudzą 
się zwodniczą nadzieją, że może chociaż w tej gazecie będzie coś nowego, coś 
interesującego: jakieś morderstwo, jakaś wojna czy trzęsienie ziemi. Słowem: Coś… 
A skoro tam tego nie ma, rzucają gazetę w kąt i pełni goryczy zaczynają wymyślać, 
że w ogóle w gazetach nie ma nic, ale to zupełnie Nic, że w ogóle szkoda czytać, że 
nawet nie warto prenumerować.

Siedzi więc w redakcji pięciu czy sześciu zrezygnowanych ludzi, bo reszta 

kolegów także rozjechała się na urlopy, i z goryczą odrzucają gazety narzekając, że 
teraz w gazetach nie ma nic, ale to dosłownie Nic.

Z zecerni wyszedł metrampaż i odezwał się zgorszony:
— Panowie, panowie… Nie mamy jeszcze na jutro artykułu wstępnego.
— No, to niech pan wsadzi… ten artykuł… o sytuacji gospodarczej w Bułgarii… 

— bąknął któryś ze zrezygnowanych panów.

Metrampaż westchnął głęboko.
— I kto to będzie czytał, panie redaktorze? Znowu w całym jutrzejszym numerze 

nie będzie Nic do Czytania…

Sześciu zrezygnowanych panów podniosło oczy na sufit, jak gdyby tam można 

było wyłowić Coś do Czytania…

— Ach, żeby się tak coś stało! — rzucił jeden bez przekonania.
— Żeby tak złapać… jakiś… no, ciekawy reportaż — dodał drugi.
— O czym?
— Bo ja wiem…
— A może by wymyślić… jakąś nową witaminę? — wyrwał się trzeci.
— Teraz?… W lecie?… — zaoponował czwarty. — Człowieku, witaminy to są 

sprawy naukowe, to nadaje się raczej na jesień…

— Oh, Boże, ależ upał… — ziewnął piąty. — Dobrze byłoby dać coś z okolic 

podbiegunowych.

— Ale co? — Tak… No, chociażby coś takiego, jak ten Eskimos Welzl

*

Odmrożone palce, wieczne lody i takie tam historie…

— Łatwo się tak gada! — wtrącił szósty. — Ale skąd wziąć?
Redakcję zalega beznadziejna cisza.
— Byłem w niedzielę w Jeviczku… — zaczął po chwili z namysłem metrampaż.
— No i…
— Podobno tam jest na urlopie jakiś kapitan Vantoch. Jakoby się w Jeviczku 

urodził…

— Co za Vantoch?
— A taki grubas. Ma być kapitanem marynarki. Ludzie mówili, że gdzieś tam 

jakoby łowił perły.

Pan Golombek spojrzał na pana Valentę.
— A gdzie je łowił?
— Na Sumatrze… na Celebesie… w ogóle gdzieś tam… I podobno żył tam około 

trzydziestu lat.

— Hej, człowieku, to jest myśl! — ożywił się pan Valenta. — To mógłby być 

reportaż pierwsza klasa!… Golombek, jedziemy?…

background image

— No, możemy spróbować — zgodził się pan Golombek i zeskoczył ze stołu, na 

którym siedział.

— O, to ten pan, tam — wskazał szynkarz w Jeviczku. Przy stoliku w ogródku 

siedział tęgi, szeroko rozparty pan

w białej czapce. Pił piwo i w zamyśleniu suwał grubym palcem wskazującym po 

stole. Obaj panowie podeszli do niego.

— Redaktor Valenta.
— Redaktor Golombek. Grubas podniósł oczy.
— What?

*

 Co?…

— Jestem redaktor Yalenta.
— A ja redaktor Golombek. Grubas podniósł się z godnością.
— Capitan van Toch. Very glad.

*

 Siadajcie, chłopcy. Obaj panowie siedli z ochotą 

i położyli przed sobą bloki do

notowania.
— A co każecie sobie podać, chłopcy?
— Limoniadę malinową — wybrał pan Yalenta.
— Malinową? — powtórzył kapitan z niedowierzaniem. — A dlaczego? Panie 

starszy, niech im pan poda piwa… A właściwie czego wy chcecie? — spytał 
opierając się łokciami o stół.

— Czy to prawda, proszę pana, że pan się tutaj urodził?
— Tak, urodziłem się.
— Proszę pana, a jak się pan dostał na morze?
— No, cóż via Hamburg.
— A jak długo pan już jest kapitanem?
— Dwadzieścia lat, chłopcze. Tutaj mam papiery — odpowiedział klepiąc się z 

rozmachem po kieszeni na piersiach. — Mogę je wam pokazać.

Pan Golombek ogromną miał ochotę zobaczyć, jak wyglądają papiery kapitańskie, 

ale się opanował.

— To pan, panie kapitanie, przez te dwadzieścia lat poznał porządny kawał świata, 

co?

— Tak, porządny kawał, owszem.
— A mianowicie co?
— Jawa, Borneo, Filipiny, Fidji Islands, Salomon Islands, Karoliny, Somoa, 

Damned Cliperton Islands. A lot of damned islands

*

, chłopcze… Ale dlaczego pan 

pyta?

— Tak tylko, to ogromnie interesujące. Chcielibyśmy się od pana dowiedzieć 

czegoś więcej, wie pan?

— Jak to, tak tylko? — kapitan utkwił w nim niebieskie oczy. — To wy jesteście 

od p’lis, z policji, co?

— Nie, skądże znowu, kapitanie. My jesteśmy z gazety.
— Ach, tak, z gazety. Reporters

*

, co? No, więc piszcie: Capitan J. van Toch, 

kapitan statku „Kandong–Bandoeng”…

— Jak, jak?…
— „Kandong–Bandoeng”, port Surabaja. Powód przybycia: vacances. Jak się to 

mówi?

— Urlop.
— A tak, do diabła, urlop. No, więc dajcie to do tej gazetki, kto przypłynął. I teraz 

schowajcie już te swoje notesy, panowie. Your health

*

.

— Ależ, panie kapitanie, myśmy przyjechali do pana, żeby nam pan opowiedział 

coś ze swojego życia…

— A po co?

background image

— Zamieścimy to w gazecie. Ludzi ogromnie interesują takie historie o dalekich 

wyspach, o tym, co tam widział i przeżywał ich rodak, Czech, obywatel miasta 
Jeviczka.

Kapitan pokiwał głową.
— Tak, to prawda. Słuchaj, chłopcze, z całego Jeviczka Captain jestem tylko ja 

jeden. To oczywiste. Podobno jest tu jeszcze jeden kapitan od… od… tych łódek 
spacerowych. Ale ja myślę — dodał poufnie — że to nie jest prawdziwy Captain. To 
przecież chyba liczy się według tonażu, co?

— A jaki tonaż miał pański statek?
— Dwanaście tysięcy tons

*

, młodzieńcze!

— To pan był wielkim kapitanem, prawda?
— Wiadomo, wielkim — przytaknął z dumą. — Chłopcy, a macie wy pieniądze?
Obaj panowie spojrzeli po sobie dość niepewnie.
— Mamy, ale niewiele. Potrzeba panu, kapitanie?
— Naturalnie. Tego mi właśnie potrzeba.
— Widzi pan: kiedy pan nam opowie dużo ciekawych rzeczy, napiszemy o tym do 

gazety, a potem pan za to dostanie pieniądze.

— Ile?
— Może nawet i… z tysiąc — obiecywał szczodrze pan Golombek.
— Pounds of sterling?

*

— Nie, tylko koron.
— Nie, to nie warto. Tyle to i ja sam mam, młodzieńcze. — Wydobył z kieszeni 

pęk tłustych banknotów. — See

*

 — i wsparłszy się łokciami o stół pochylił się ku 

nim mocniej. — Panowie, ja miałbym dla was big business… Jak się to mówi?

— Wielki interes.
— Tak, wielki interes. Ale musielibyście mi dać piętnaście… nie, poczekajcie, 

piętnaście, szesnaście milionów koron. No, co?

Obaj panowie znów spojrzeli na siebie z zakłopotaniem. Dziennikarze mają już 

rozmaite doświadczenia z wszelkiego rodzaju wariatami, oszustami i wynalazcami.

— Poczekajcie — ciągnął kapitan — coś wam pokażę! — Pogrzebał grubymi 

paluchami w kieszonce kamizelki, coś wyciągnął i położył na stole. Było to pięć 
różowych pereł, wielkości pestek wiśni. — Znacie wy się na perłach?

— Ile to może kosztować? — drżącym głosem pytał pan Golombek.
— Oh, lots of money

*

, chłopcze. Aleja to noszę tylko… na pokaz, jako wzór. No, 

więc co, idziecie ze mną? — pytał wyciągając ku nim przez stół swą szeroką łapę.

Pan Golombek westchnął.
— Panie kapitanie, tyle pieniędzy…
— Stop! — przerwał mu kapitan. — Ja wiem: ty mnie nie znasz. Ale zapytaj się o 

Captain van Toch w Surabaja, w Batawia, w Padang czy gdziekolwiek chcesz. Idź, 
zapytaj, każdy ci powie: „Captain van Toch, he is as good as his word”.

*

— Panie kapitanie van Toch, my przecież panu wierzymy — zaprotestował pan 

Golombek. — Ale…

— Poczekaj — mówił dalej kapitan. — Ja wiem, ty nie chcesz dać swych 

kochanych pieniążków ot tak tylko. To ci się bardzo chwali, chłopcze! Ale ty dasz na 
statek! See! Kupisz ten statek, będziesz ship–owner

*

, możesz nawet jechać ze mną, 

żebyś widział, jak ja tam na nim za ciebie będę wszystkim kierował. A pieniądze, 
jakie zarobimy, będą fifty–fifty

*

. To chyba uczciwy business, co?

— Ależ, panie kapitanie — wykrztusił wreszcie pan Golombek z żalem w głosie 

— przecież my takiej sumy nie posiadamy!…

— No… to zupełnie inna sprawa — odpowiedział kapitan. — Sorry! Tylko wobec 

tego nie wiem, panowie, po coście do mnie przyjechali.

background image

— Żeby nam pan coś opowiedział, kapitanie. Pan przecież musiał mieć tyle 

ciekawych przeżyć…

— No, to oczywiście, chłopcze. Tych przeklętych przeżyć mam dość…
— Czy przeżył pan kiedy rozbicie okrętu?
— What? To znaczy: ship–wrecking? O, co to, to nie! Cóż pan sobie myśli? Kiedy 

mi dadzą dobry statek, to nic mu się stać nie może. Niech pan zażąda w Amsterdam 
referencji o mnie. Jedź i pytaj się!

— A coś o tubylcach! Poznał pan tam tubylców?… Kapitan van Toch potrząsnął 

głową.

— Te sprawy to nie dla ludzi kulturalnych. O tym gadać nie będę.
— To niech nam pan opowie co innego.
— Ba, opowiedzieć… — mruczał kapitan z niedowierzaniem. — A wy to potem 

sprzedacie jakiejś Company

*

 i ona wyśle swoje statki. Ja ci powiem, my lad

*

, ludzie 

to są straszliwi złodzieje. Ale najwięksi złodzieje to ci bankers

*

 w Colombo.

— Często pan bywał w Colombo?
— Pewnie, że często. I w Bangkok także, i w Manilla… Chłopcy — podjął znów 

nagle — ja wiem o jednym statku. Pierwszorzędny statek i tani, jak na tę cenę. Stoi w 
Rotterdam. Jedźcie go zobaczyć. Rotterdam to przecież stąd niedaleko, będziecie tani 
wnet — wskazał palcem przez ramię. — Teraz statki są niesłychanie tanie, panowie. 
Jak stare żelastwo. A on ma dopiero sześć lat i jest na Diesel–motor. Chcecie go 
zobaczyć?

— Nie możemy, panie kapitanie…
— Dziwni z was ludzie — westchnął kapitan i hałaśliwie wytarł nos w niebieską 

chustkę. — A nie znacie przypadkiem kogoś, kto chciałby kupić statek?

— Tu, w Jeviczku?
— No, tak, tutaj albo gdzieś w okolicy. Ja bym chciał, żeby ten wielki interes 

został tutaj, w my country

*

.

— To bardzo ładnie z pańskiej strony, kapitanie…
— No tak. Bo tamci inni to są straszliwi złodzieje. I nie mają pieniędzy. Wy 

przecież, jako ludzie z newspapers

*

, powinniście znać tych wielkich ludzi, tych 

jakichś bankers i ship–owners… Jak się to mówi: lodziarze?

— Armatorzy. Nie, my takich nie znamy, panie kapitanie.
— O, to szkoda — kapitan spochmurniał. Naraz pan Golombek coś sobie 

przypomniał.

— Nie zna pan przypadkiem pana Bondy?
— Bondy?… Bondy?… — zastanawiał się kapitan van Toch. — Poczekaj, skądś 

znam to nazwisko. Bondy… No tak, tam w London jest taka Bond–Street, ale tam 
żyją tylko bardzo bogaci ludzie. Czy on nie ma jakiego interesu tam na tym Bond–
Street, ten pan Bondy?

— Nie, on jest w Pradze. Ale mam wrażenie, że urodził się tutaj, w Jeviczku.
— Do jasnego pioruna! — roześmiał się radośnie kapitan — masz rację, chłopcze. 

Ten, co to miał tu w rynku sklep z manufakturą. No tak, Bondy… Jak to mu było na 
imię? Max. Max Bondy… To on ma teraz interes w Pradze?

— Nie, to był chyba jego ojciec. Tamten Bondy jest G. H. Prezes G. H. Bondy, 

kapitanie.

— G. H… — kapitan kręcił głową. — Tutaj nie było żadnego G. H. Chyba żeby to 

był ten Gustek Bondy, ale tamten nie był żadnym prezesem. Gustek to był taki sobie 
piegowaty Żydek. Ale to nie może być on.

— To na pewno będzie on, panie kapitanie. Już dobrych parę latek, jak go pan nie 

widział.

— Tak, masz rację. Dobrych parę latek — zgodził się kapitan. — Czterdzieści lat, 

background image

chłopcze. Bardzo być może, że ten Gustek już jest taki wielki. A czym on jest?

— Jest prezesem rady nadzorczej MEAS, wie pan, tej wielkiej fabryki maszyn. I 

oprócz tego prezesem z dwudziestu przedsiębiorstw i karteli. To wielki pan, panie 
kapitanie. Nazywają go kapitanem naszego przemysłu.

— Kapitanem? — zdziwił się van Toch. — Więc ja już nie jestem jedynym 

kapitanem z Jeviczka! Tam, do licha, ten Gustek jest także Captain! Dobrze byłoby 
się z nim zetknąć. A ma on pieniądze?

— Jeszcze ile! Straszliwe pieniądze, kapitanie. Będzie ich miał dobrych parę setek 

milionów. To najbogatszy człowiek w państwie.

— Kapitan van Toch od razu spoważniał.
— A przy tym także Captain. Dziękuję ci, chłopcze. To ja sobie za nim popłynę, 

za tym Bondym. Aha, Gustek Bondy. I know

*

. Taki sobie Żydek. A teraz jest Captain 

G. H. Bondy… No tak, ale ten czas leci — westchnął melancholijnie.

— Panie kapitanie, będziemy musieli się pożegnać, żeby nam nie uciekł wieczorny 

pociąg…

— Odprowadzę was do portu — oświadczył kapitan i zaczął podnosić kotwicę. — 

Bardzo jestem rad, żeście panowie przyjechali. Znam jednego redaktora w Surabaja, 
dobry chłopak, a good friend of mine.

*

 Okropny pijak, chłopcy. Gdybyście chcieli, 

postarałbym się wam o miejsce w gazecie w Surabaja… Nie?… No, jak sobie 
chcecie.

— Kiedy już pociąg ruszał, kapitan van Toch zaczął machać powoli i uroczyście 

ogromną niebieską chustką do nosa. Wypadła mu przy tym duża, nieregularna perła i 
zaryła się w piasek. Perła, której nikt nigdy nie znalazł.

background image

3. G. H. Bondy i jego ziomek

To znana rzecz: im większy pan, tym mniej ma wypisane na tabliczce nad 

drzwiami. Taki stary pan Max Bondy w Jeviczku musiał mieć wymalowane wielkimi 
literami nad sklepem, po bokach drzwi i na oknach, że: „Tu znajduje się firma Max 
Bondy, skład wszelkiego rodzaju towarów łokciowych, wyprawy ślubne, płótna, 
ręczniki, ścierki, obrusy, kapy, korty i szewioty, sukna w najlepszym gatunku, 
jedwabie, story, firanki, pasmanteria i wszelkie dodatki krawieckie. Rok założenia — 
1885.” Jego syn G. H. Bondy, kapitan przemysłu, prezes koncernu MEAS, radca 
handlowy, radca giełdowy, jeden z moich dobrych wiceprzewodniczący związku 
przemysłowców, Consulado de la Repûblika Ecuador

*

, członek wielu rad 

nadzorczych itp., ma u wejścia do swego domu tylko małą, czarną szklaną tabliczkę 
ze złotym napisem:

B

O

N
D
Y

Więcej nic. Tylko: „Bondy”. Inni piszą sobie na drzwiach: „Juliusz Bondy — 

przedstawiciel firmy General Motors” albo „Dr med. Erwin Bondy”, albo: „S. Bondy 
i Ska”. Tylko ten jeden Bondy jest po prostu Bondy — bez żadnych dodatków.

(Mam wrażenie, że papież na swoich drzwiach ma napisane po prostu: „Pius”, bez 

żadnego tytułu i bez cyfry. A Pan Bóg nie ma w ogóle żadnej tabliczki ani na niebie, 
ani na ziemi. To już musisz się sam, człowieku, domyślić, że On tu mieszka. Ale to 
do rzeczy nie należy — ot, taka sobie luźna uwaga.)

Przed tą właśnie tabliczką zatrzymał się w pewien upalny dzień pan w białej 

marynarskiej czapce na głowie i zaczął wycierać potężne karczydło niebieską chustką 
do nosa. „Ależ to wspaniałe domisko” — pomyślał i dosyć nieśmiało nacisnął 
mosiężny guzik dzwonka.

W drzwiach stanął woźny Povondra, oczyma zmierzył grubasa od butów aż po 

złociste galony na czapce i zapytał z rezerwą:

— Słucham?
— Mój chłopcze — przemówił pan — czy mieszka tutaj niejaki pan Bondy?
— Czego pan sobie życzył — zabrzmiało lodowate pytanie Povondry.
— Proszę mu powiedzieć, że chce z nim mówić Captain van Toch z Surabaja. Aha 

— przypomniał sobie — tu jest karta. — I podał woźnemu Povondrze wizytówkę z 
kotwicą i nazwiskiem:

background image

Povondra pochylił głowę i zawahał się. „Powiedzieć mu, że pana Bondy nie ma w 

domu? Albo, że bardzo żałuję, ale pan Bondy ma w tej chwili niezwykle ważną 
konferencję?” Są wizyty, które trzeba zameldować, ale są i inne, które sprytny portier 
załatwia sam. Povondra w tej chwili poczuł wyraźnie, że zawodzi go instynkt, jakim 
zawsze kierował się w takich przypadkach. Tego tęgiego mężczyzny nie podobna 
było zaliczyć do normalnej kategorii wizyt niemeldowanych: nie wyglądał ani na 
agenta handlowego, ani też na wysłannika instytucji dobroczynnej.

A tymczasem kapitan van Toch sapał i ocierał chusteczką łysinę mrugając przy 

tym tak dobrodusznie oczyma, że Povondra nagle zdecydował się wziąć na siebie całą 
odpowiedzialność.

— Pan będzie łaskaw — rzekł. — Zaraz zamelduję panu radcy.
Captain J. van Toch otarł niebieską chustką do nosa czoło i rozejrzał się po 

przedpokoju. „Do licha, ależ ten Gustek się urządzieł. Zupełnie jak jaki saloon

*

 na 

tych ships

*

, co to idą z Rotterdam do Batawia. Musiało to kosztować masę pieniędzy. 

A takie to było piegowate Żydziątko” — dziwił się w duchu kapitan.

G. H. Bondy w swym gabinecie w zamyśleniu oglądał wizytówkę kapitana.
— Czego on chce? — zapytał podejrzliwie.
— Nie wiem, panie radco — przyznał się Povondra. Pan Bondy wciąż jeszcze 

trzymał w ręku wizytówkę. Na rysunku kotwica okrętowa. „Captain J. van Toch, 
Surabaja…” Gdzie to jest ta Surabaja? Czy to gdzieś na Jawie? Na pana Bondy 
powiało bezmiarem odległości. „Kandong–Bandoeng” zabrzmiało jak dźwięk 
gongu… A dziś właśnie jest upał tropikalny… Surabaja…

— Proszę go wprowadzić — polecił pan Bondy.
W drzwiach stanął potężny mężczyzna w kapitańskiej czapce i zasalutował. G. H. 

Bondy podszedł ku niemu.

— Very glad to meet you, Captain. Please, come in…

*

— Moje uszanowanie, witajcie, panie Bondy — witał go radośnie Captain.
— To pan jest Czech? — zdziwił się pan Bondy.
— No tak! Czech… Przecież my się znamy, panie Bondy. Jeszcze z Jeyiczlca. 

Sklep spożywczy Vantoch, do you remember!

*

— Ach, tak, prawda! — ucieszył się serdecznie G. 

(

H. Bondy czując przy tym coś 

w rodzaju zawodu. (Ach, więc to nie Holender!) — Sklep spożywczy Vantoch w 
rynku, prawda… Nic się pan nie zmienił, panie Vantoch! Zawsze ten sam… No, co 
słychać, jak panu idzie interes?…

— Thanks! — dziękował kapitan uprzejmie. — Ale ojciec już dawno tego… Jak 

się to mówi…

— Umarł? Ach, tak, prawda!… A pan jest pewnie jego synem… — W oczach 

pana Bondy odbiła się cała głębia wspomnień. — Chłopcze drogi, czy to wy 
przypadkiem nie jesteście ten Vantoch, z którym praliśmy się ile wlezie w Jeviczku, 

background image

kiedy to jeszcze byliśmy małymi chłopakami?

— Tak, to właśnie ja, panie Bondy! — potwierdził kapitan z całą powagą. — 

Przecież dlatego oddali mnie z domu do Morawskiej Ostrawy.

— Tłukliśmy się nieraz, i to rzetelnie… Ale pan był silniejszy ode mnie — 

przyznawał po sportowemu pan Bondy.

— Tak, racja. A pan był wtedy taki wątły Żydek, panie Bondy. I brał pan baty ile 

wlezie… Tęgie baty!

— Brałem, to prawda! — wspomniał z uśmiechem Bondy. — No, siadajcie, 

kolego! To bardzo ładnie z pańskiej strony, że pan sobie mnie przypomniał! Skądże 
się pan tu wziął?…

Kapitan van Toch z godnością rozparł się w skórzanym fotelu, czapkę położył na 

podłodze.

— Spędzam tu urlop, panie Bondy. To wszystko, That’s so.
— A pamięta pan — sięgał do wspomnień pan Bondy — jak pan zawsze za mną 

krzyczał: „Żydzie, Żydzie, czart po ciebie przyjdzie!”

— Naturalnie! — kapitan ze wzruszenia zatrąbił głośno w niebieską chusteczkę do 

nosa. — Oczywiście! Piękne to były czasy, chłopcze, prawda? Ale to wszystko już 
przeszło… Czas leci… Teraz obaj już jesteśmy starzy i obaj Captains…

— Prawda, że pan jest kapitanem — przypomniał sobie pan Bondy. — Któż by to 

był pomyślał! Captain of Long Distances…

*

 tak się to nazywa, prawda?

— Yah, sir. A Highseaer! East India and Pacific Lines, sir…

*

— Wspaniały zawód! — westchnął pan Bondy. — Jakże chętnie zamieniłbym się 

w wami, kapitanie. Niechże mi pan coś o sobie opowie…

— Ano, oczywiście — ożywił się kapitan. — Bardzo bym chciał panu dużo o 

sobie opowiedzieć. I to niesłychanie ciekawych historii, młodzieńcze… — kapitan 
zaniepokojony rozejrzał się po pokoju.

— Szuka pan czegoś, kapitanie?
— Aha. Pan nie pija piwa, panie Bondy? Bo mnie od wyjazdu z Surabaja dokucza 

niesamowite pragnienie… — Kapitan zaczął grzebać w przepaścistej kieszeni spodni, 
wyjął niebieską chustkę do nosa, płócienny woreczek z tajemniczą zawartością, 
woreczek z tytoniem, nóż, kompas i pęk banknotów. — Może by tak posłać kogo po 
piwo? Chociażby tego stewarda, który mnie do tej kabiny przyprowadził.

Pan Bondy zadzwonił.
— Niech pan to schowa, kapitanie. Służę tymczasem papierosem.
Kapitan sięgnął po papierosa z czerwono—złotym ustnikiem i zaczął go uważnie 

wąchać.

— Ten tytoń jest z Lombok. Ależ tam są złodzieje, szkoda gadać! — I ku 

wielkiemu zgorszeniu pana Bondy zgniótł papierosa w potężnych palcach i tytoń 
wsypał do fajki. — Tak, to Lombok albo Sumba.

Tymczasem w drzwiach stanął Povondra.
— Niech pan nam przyniesie piwa — polecił radca Bondy. Povondra wytrzeszczył 

oczy:

— Piwa? A ile?…
— Chociażby cały galon — burknął kapitan gasząc obcasem na dywanie zapałkę. 

— W Aden było szalenie gorąco, chłopcze… Więc ja mam takie rewelacje, panie 
Bondy. Wie pan, na Sunds Islands dałoby się zrobić bajeczny interes? A big business. 
I dlatego muszę opowiedzieć całą taką… jak się to mówi… story, prawda?

— Opowieść.
— Aha, taką właśnie opowieść, panie. Czekajcie — kapitan podniósł na sufit oczy 

koloru niezapominajek — tylko że teraz nie wiem, od czego by tu właśnie zacząć…

„Znowu jakiś interes — pomyślał pan Bondy. — Boże, cóż to za męka! Znów mi 

background image

będzie opowiadał, że mógłby wozić maszyny do szycia na Tasmanię lub kotły parowe 
czy szpilki na Fidżi. Świetny interes, ja wiem. I oczywiście od razu z tym do mnie. 
Do diabła, przecież ja nie jestem sklepikarz! Ja jestem fantasta. Ja jestem w pewnym 
tego słowa znaczeniu poetą. Więc raczej mów mi o Sindbadzie żeglarzu, o Surabaji 
lub o Wyspach Feniksa. A może przyciągnęła cię Góra Magnetyczna? Może porwał 
cię czarodziejski ptak i poniósł do swego gniazda? A może wracasz z ładunkiem 
pereł, cynamonu czy bezoaru? No, więc dalej, człowieku, zacznij łgać!”

— Właściwie powinienem zacząć od tego szczura — oświadczył kapitan.
— Od jakiego szczura? — zdziwił się radca handlowy Bondy.
— No, od tych szczurów… Jak się to nazywa: lizards…
— Jaszczury?
— Ach, tak, do pioruna, jaszczury. Bo tam właśnie są takie jaszczury, panie 

Bondy.

— Gdzie?
— A na takiej jednej wyspie. Gdzie, to nie mogę powiedzieć, chłopcze. To właśnie 

jest ten największy sekret, worth of millions.

*

 — Kapitan van Toch wytarł chustką 

czoło. — Tam, do licha, no, gdzież to piwo?

— Zaraz będzie, kapitanie.
— Mh… No dobrze… Niech pan pamięta, panie Bondy, że te jaszczury to bardzo 

miłe i sprytne zwierzęta. Ja już je znam, chłopcze. — Kapitan huknął przy tym dłonią 
w stół. — I to nieprawda, że to są diabły, to kłamstwo! To raczej pan jest diabeł i ja 
jestem diabeł, ja, Captain van Toch! A już mnie pan może wierzyć.

G. H. Bondy przeraził się. „Delirium — pomyślał. — Gdzież się podziewa ten 

przeklęty Povondra…”

— Jest ich tam, tych jaszczurów, dobrych kilka tysięcy. Tylko że moc ich już 

pożarły te… do pioruna, no te… jak się to nazywa: sharks?

— Rekiny?
— Tak, rekiny. I dlatego te jaszczury są takie rzadkie. Żyją tylko w tym jednym 

miejscu, w tej zatoce, o której nie chcę mówić…

— Więc te jaszczury żyją w morzu?
— No tak, w morzu. Tylko w nocy wyłażą na brzeg, ale za chwilę znów muszą 

wracać do wody.

— A jakże one wyglądają? (Pan Bondy wyraźnie chciał zyskać na czasie, póki nie 

wróci Povondra.)

— Są mniej więcej tak duże jak foki. A jak łażą na dwóch łapach, to są mniej 

więcej tak wysokie — pokazał ręką. — Nie można powiedzieć, żeby one były ładne, 
co to to nie. Nie mają wcale tych… łupek.

— Łusek?
— No tak, łusek. Są zupełnie nagusieńkie, tak jak żaby czy na przykład te… 

salamanders

*

. A te ich przednie łapki takie są malusieńkie jak rączki dziecka, tylko że 

mają cztery palce. Takie biedactwa — ciągnął kapitan ze współczuciem. — Ale to 
sprytne i bardzo miłe zwierzątka, panie Bondy. — Kapitan podniósł się, przykucnął i 
w tej pozycji zaczął się posuwać, kołysząc się na boki. — Widzi pan, te jaszczury tak 
chodzą.

Kapitan przykucnąwszy posuwał się tak, usiłując utrzymać swe cielsko w 

równowadze chwiejnej. Trzymał przy tym ręce przed sobą, jak proszący czy służący 
psiak, i wpatrywał się w pana Bondego błękitnymi oczyma, żebrząc jakby o 
sympatię.. G. H. Bondy był tym wszystkim do głębi wzruszony i jakby zawstydzony. 
Do tego jeszcze w drzwiach stanął cicho Povondra z dzbanem piwa. Zgorszony, 
odwrócił oczy dostrzegłszy nieprzyzwoite zachowanie się kapitana.

— Niech no pan da to piwo i pójdzie sobie — warknął pan Bondy szybko.

background image

— Kapitan podniósłszy się dyszał ciężko.
— Takie to są te zwierzaki, panie Bondy. Your health — rzekł i łyknął piwa. — 

Ale piwo tu macie dobre, chłopcze. No i przy tym taki dom jak ten twój… — ocierał 
wąsy.

— A jak pan znalazł te jaszczury, kapitanie?
— No to właśnie ta cała opowieść, panie Bondy. To było tak, że kiedy łowiłem 

perły na Tana Masa… — kapitan nagle zmartwiał z przerażenia. — Czy też tam 
gdzieś… Tak, to było na jakiejś innej wyspie. Zresztą to mój sekret, młodzieńcze. Bo 
ludzie to straszliwi złodzieje, panie Bondy. Człowiek powinien dobrze trzymać 
gębę… Więc kiedy tamci dwaj przeklęci Singhales

*

 odrzynali pod wodą te… shells 

od tych pereł…

— Muszle?
— A tak, muszle, takie, co to się tak mocno trzymają skał jak rzep psiego ogona, 

aż je trzeba nożem odrzynać. No i wtedy te jaszczury patrzyły na tych Singhales. A 
tamci myśleli, że to są morskie diabły. To strasznie głupi naród, ci Singhales i 
Bataks

*

. Narobili gwałtu, że diabły! No właśnie… — Kapitan głośno wytarł nos w 

chustkę. — No i wie pan, to mi nie dawało spokoju. Ja nie wiem, czy to my, Czesi, 
jesteśmy taki ciekawski naród, ale zawsze gdziem tylko spotkał rodaka, zawsze 
musiał on pchać nos do wszystkiego, żeby się przekonać gdzie, co i jak. Ja myślę, że 
to dlatego, że my, Czesi, nie chcemy nic brać na wiarę. No i tak mi ta cała historia 
wlazła do głowy, że postanowiłem tym diabłom przyjrzeć się z bliska. Trzeba 
przyznać, byłem wtedy pijany, ale to tylko dlatego, że mi te diabły wciąż nie chciały 
wyjść z głowy. Oho, tam na Equator wszystko jest możliwe, człowieku. Wieczorem 
płynąłem popatrzeć na tę Devil Bay…

Pan Bondy zaczął sobie wyobrażać tropikalną zatokę, otoczoną skałami i zarosła 

dżunglą.

— No i?…
— Usiadłem sobie i zaczynam wołać: „Ts, ts, ts…” — żeby niby te diabły 

przyszły. No i po chwili, chłopcze, wylazł ci z wody taki jeden jaszczur, stanął na 
tylnych łapach i zaczął kołysać całym ciałem. I także wołał na mnie: „Ts, ts, ts…” 
Mówię ci, że gdybym nie był pijany, chyba byłbym do niego strzelił. Ale byłem 
urżnięty jak bydlak, więc zacząłem go wołać: „No, chodź, no, chodź tu, ty tapa–boy, 
nic ci nie zrobię…”

— Mówił pan do niego po czesku?
— Nie, po malajsku. Tam najwięcej mówi się malain, chłopcze. A on na to nic, 

tylko przestępuje z nogi na nogę i kręci się jak dziecko, które się czegoś wstydzi. A 
dokoła na wodzie były całe setki tych jaszczurów: wystawiały z wody mordki i 
przyglądały mi się. Że byłem rzetelnie pijany — co prawda, to prawda — więc 
kucnąłem i ja i zacząłem się tak samo kręcić jak ten jaszczur, żeby one się nie bały. 
Potem wylazł z wody jeszcze drugi, duży jak dziesięcioletni chłopak, i też zaczął 
dreptać. W przedniej łapce trzymał muszlę perłową… — Wypił łyk piwa. — Pańskie 
zdrowie, panie Bondy. No tak, byłem zalany, ale mu powiedziałem: „To ty, 
spryciarzu, pewnie chcesz, żebym ci tę muszlę otworzył, co? No, chodź bliżej, to ci ją 
nożem otworzę.” A on na to nic. Jakoś mi nie dowierzał. To ja znowu zacząłem się 
tak kręcić jak mała dziewczynka, gdy się kogoś wstydzi. Wtedy on przydreptał bliżej, 
a ja powoli wyciągnąłem rękę i wyjąłem muszlę z jego łapki. Jeśli mam powiedzieć 
prawdę, to obaj mieliśmy porządnego stracha, tego się pan bez wszystkiego domyśla, 
panie Bondy. Całe szczęście, że byłem pijany. Wziąłem nóż i otworzyłem muszlę. 
Pomacałem palcem, czy nie ma perły, ale nie: tylko ten wstrętny śluz, ten śliski 
mollusk

*

, co w tych muszlach żyje. „No, masz — powiedziałem — ts, ts, ts… zjedz 

to, kiedy chcesz.” I rzuciłem mu tę otworzoną muszlę. Warto było zobaczyć, jak on to 

background image

wylizywał. To musi być dla tych jaszczurów jakiś nadzwyczajny… no… titbit… Jak 
się to mówi?

— Przysmak.
— Aha, przysmak. Tylko że te biedactwa nie mogą łapkami takich twardych 

muszli otworzyć. O, i w tym cała trudność — kapitan znów sięgnął po piwo. — 
Wtedy wszystko sobie jasno wykalkulowałem. Skoro te jaszczury zobaczyły, że 
Singhales odrzynają muszle, pomyślały sobie, że pewnie to będą jeść, więc chciały 
się popatrzeć, jak oni to będą otwierać. Bo Singhales w wodzie wygląda dosyć 
podobnie do takiego jaszczura. Tylko że jaszczur jest znacznie sprytniejszy niż 
Singhales czy Batak, bo się chce czegoś nauczyć. A Batak nigdy się niczego nie 
nauczy prócz złodziejstwa — dodał kapitan van Toch z goryczą. — Więc kiedy tam 
na tym brzegu wołałem: „Ts, ts, ts”, i — kręciłem się jak one, myślały, że ja pewnie 
też jestem taka wielka salamandra. No i już się mnie nie bały, przychodziły do mnie, 
żebym im otwierał muszle. Takie to są mądre i ufne zwierzęta. — Kapitan van Toch 
zarumienił się mówiąc dalej. — Kiedy się już z nimi zaznajomiłem bliżej, panie 
Bondy, rozbierałem się do naga, żeby być jeszcze bardziej do nich podobnym: 
chciałem być goły jak one. Ale się bardzo dziwiły, że mam takie obrośnięte piersi i… 
w ogóle. No tak — kapitan z wysiłku wycierał chustką ogorzałą szyję. — Nie wiem 
tylko, czy to nie za długa dla pana ta historia, panie Bondy…

G. H. Bondy był wprost oczarowany…
— Nie, nie! Niech pan mówi dalej, kapitanie.
— No, owszem, ja mogę mówić. Kiedy ten jaszczur wylizał muszlę, a tamte inne 

to zobaczyły, zaczęły wyłazić z wody na brzeg. Niektóre miały także muszle w 
łapkach. To aż dziwne, jak one mogły oderwać te muszle od cliffs

*

 takimi 

dziecięcymi rączkami, bez pazurów. Trochę się wstydziły, ale później pozwoliły 
sobie muszle wyjmować z łapek. Ach, prawda, to nie były tylko muszle perłopławów: 
było tam moc wszelkiego innego świństwa, dzikie ostrygi, i tym podobne. To 
oczywiście wrzucałem z powrotem w morze mówiąc: „Nie, dzieci, to nic nie warte, 
tego ja moim nożem otwierać wam nie będę.” Jeśli to była muszla perłopława, 
otwierałem ją nożem i sprawdzałem, czy nie ma w niej perły, a muszle dawałem do 
wylizania. Tymczasem już wokół mnie siedziało parę setek tych lizards i wszystkie 
patrzyły, jak się to otwiera. Niektóre nawet same próbowały otworzyć muszlę przy 
pomocy pustej skorupki. Zdziwiło mnie to niesłychanie, chłopcze. Bo przecież żadne 
zwierzę nie potrafi posługiwać się narzędziem… Szkoda gadać: zwierzę to zwierzę, 
to tylko kawałek przyrody. Prawda, w Buitenzorg widziałem małpę, która umiała 
nożem otwierać… takie tin… no, pudełka od konserw, ale małpa to już właściwie nie 
jest porządne zwierzę. No, więc ogromnie mnie to zdziwiło. — Kapitan upił piwa. — 
I przez tę jedną noc znalazłem w tych shells osiemnaście pereł. Były maleńkie i 
większe, ale trzy były wielkości pestki wiśni, panie Bondy… Wielkości pestki. — 
Pokiwał poważnie głową. — Kiedy rankiem wracałem na statek, gadałem sam do 
siebie: „Captain van Toch, wszystko to tylko ci się zdawało, zalałeś pałę, panie, i 
tyle…” Ale co pomogło takie gadanie, skoro w kieszeni miałem tych osiemnaście 
pereł… No!

— To najwspanialsza historia — westchnął pan Bondy — jaką kiedykolwiek 

słyszałem.

— No, widzisz, chłopcze! — ciągnął dalej rozradowany kapitan. — Przez dzień 

wszystko sobie dokładnie przemyślałem: „Będę te jaszczury oswajać i tresować, a 
one mi będą znosić pearl–shells

*

. Musi ich tam być szalona masa, w tej Devil Bay. 

Następnego wieczora znów tam poszedłem, tylko nieco wcześniej. Jak słońce zaczyna 
zachodzić, to te jaszczury wysuwają swoje mordki nad wodę, to tu, to tam. Wszędzie 
ich pełno. Siedziałem na brzegu i nawoływałem: „Ts, ts, ts…” Naraz patrzę: rekin… 

background image

tylko płetwa sterczy z wody, plusnęło i… jeden jaszczur zniknął. Naliczyłem rekinów 
coś dwanaście: ciągnęły o zachodzie słońca do Devil Bay. Panie Bondy, niech pan 
pomyśli: te potwory zżarły mi przez jeden wieczór ponad

dwadzieścia moich jaszczurów — wyjąkał rozżalony kapitan i ze wzruszeniem 

wytarł nos. — Tak, ponad dwadzieścia… No cóż, prosta historia, taki nieduży 
jaszczur tymi drobnymi rączkami przed rekinami się nie obroni. Po prostu płakać się 
chciało patrząc na to. Żeby pan to widział, chłopcze… Kapitan zamyślił się chwilę.

— Bo widzisz, chłopcze, ja w gruncie rzeczy ogromnie lubię zwierzęta — 

powiedział z naciskiem, podnosząc błękitne oczy na G. H. Bondy. — Tylko nie 
wiem, jak pan się na tę sprawę zapatruje, Captain Bondy…

Pan Bondy kiwał głową na znak zgody.
— No, to bardzo dobrze — ucieszył się van Toch. — Bo one są bardzo poczciwe i 

mądre, te tapa–boys. Jak człowiek im coś klaruje, to tak ci słuchają i tak uważają jak 
pies, który słucha swego pana. A najbardziej wzruszają te ich dziecięce rączyny… 
Wiesz, chłopcze, ja jestem stary chłop, rodziny w ogóle nie mam. Stary jestem i 
zupełnie sarn… — ciągnął kapitan starając się opanować wzruszenie. — Szalenie 
miłe są te jaszczury, co tu dużo gadać. I żeby tylko te rekiny tak ich nie pożerały! 
Słuchaj, człowieku, kiedy ja w nich, w te sharks, zacząłem rzucać kamieniami, to one 
także zaczęły rzucać, te tapa–boys. Na pewno mi nie wierzysz, panie Bondy. 
Oczywiście: nie dorzuciły daleko, bo takie mają te łapiny króciutkie. Ale to jest 
wszystko bardzo dziwne, człowieku. „Jak wy jesteście takie zgrabne chłopaczki — 
powiadam im — to spróbujcie nożem otwierać muszle.” I położyłem nóż na ziemi. 
Początkowo bały się, ale potem jeden spróbował: zaczął wkładać koniec noża w 
szparę muszli. „No, popatrz, see — powiadam mu — zobacz! Tak trzeba nożem 
obrócić…” Spróbował biedak raz jeszcze, muszla chrupnęła i otworzyła się. „No 
widzisz — powiadam. — To nie taka trudna historia. Skoro potrafi to taki poganin 
Singhales czy Batak, to dlaczego nie mógłby tego zrobić tapa–boy, prawda?… 
Przecież ja tym jaszczurom nie będę tłumaczył, panie Bondy, że to jest coś 
niesłychanego, że to jest mervel i cud, że zwierzątko potrafi coś takiego zrobić. Ale 
panu to mogę powiedzieć, że ja sam byłem… no, po prostu thunderstruck…

*

— Jak zaczarowany — podpowiedział pan Bondy.
— A właśnie, jak zaczarowany. Tak mi to wszystko skołowało łeb, że 

zatrzymałem tam statek na kotwicy jeszcze przez jeden dzień. Wieczorem znów 
poszedłem do tej Devil Bay i znów patrzyłem, jak te rekiny pożerały moje jaszczury. 
I tej nocy przysiągłem sobie, że muszę coś na to poradzić. I dałem im najświętsze 
słowo honoru, panie Bondy… „Tapa–boys, Captain J. van Toch przysięga wam tutaj, 
pod tymi straszliwymi gwiazdami, że się wami zaopiekuje…”

background image

4. Przedsiębiorstwo handlowe kapitana van Tocha

Gdy kapitan van Toch powtarzał te słowa, te wzruszenia i uniesienia aż mu się 

włosy zjeżyły na tyle głowy.

— No, więc tak, mój panie, taką im wtedy złożyłem przysięgę. I od tego czasu, 

powiadam ci, człowieku, nie mam ani chwili spokoju. W Padang zażądałem urlopu, a 
tym Żydom w Amsterdam odesłałem sto pięćdziesiąt siedem pereł, czyli wszystkie, 
jakie mi te zwierzątka przyniosły. Potem wyszukałem takiego jednego draba: to był 
Dajak i shark–killer, taki, co to w wodzie nożem zabija rekiny. Ależ to był złodziej i 
podlec ten Dajak. I z nim wyprawiłem się taką niedużą łodzią z powrotem na Tana 
Masa. „Teraz ty, fella

*

, będziesz tym swoim nożem zabijać rekiny…” Chciałem, żeby 

on tam wytłukł te rekiny, żeby raz nareszcie dały spokój moim jaszczurom. Ale to był 
taki podlec i poganin ten Dajak, że nic sobie nie robił także z tych tapa–boys. Diabeł 
czy nie diabeł, jemu tam było wszystko jedno. A ja tymczasem robiłem na tych 
lizards observations i experiments…

*

 Poczekaj, ja tu mam taką całą księgę okrętową, 

w której codziennie robiłem notatki.

Kapitan wyciągnął z kieszeni na piersiach sporej objętości notes i zaczął go 

przeglądać.

— Którego to mamy dzisiaj? Prawda, dwudziestego piątego czerwca. Więc na 

przykład dwudziestego piątego czerwca… Ale to było ubiegłego roku. O, proszę, jest: 
„Dajak zabił rekina. Lizards ogromnie interesują się jego ścierwem. Toby…” To był 
taki jeden mały jaszczurek, ale bardzo sprytny — wyjaśniał kapitan. — Musiałem 
każdemu z nich dać jakieś imię, żebym mógł pisać o nich w tej książce… „Toby 
wkładał palce do dziury od noża. Wieczorem znosiły mi suche gałęzie na ogień…” E, 
to nic ciekawego — mruknął kapitan. — Muszę znaleźć jakiś inny dzień. Może 
trzydziestego czerwca, dobrze?… „Lizards stawiały dalej…” no, jak się to nazywa: 
jetty?

— Tamę?
— Tak, tamę… No, taki dam… Więc oni budowali taką nową tamę w północno—

zachodnim końcu Devil Bay. Człowieku! — objaśniał z entuzjazmem — to było 
wprost fantastyczne dzieło! No, zupełnie breakwater…

— Falochron?…
— A tak. Bo one tam w tej stronie składały swe jajeczka i chciały tam mieć 

spokojną wodę, wiesz? I one sobie same wykombinowały, że tam trzeba wybudować 
taki dam… Powiadam ci, że żaden urzędnik ani inżynier z Waterstaad w Amsterdam 
nie zrobiłby lepszego planu na tego rodzaju tamę podwodną. Po prostu wspaniała 
rzecz… Tylko że im to woda znosiła. Wiesz, one sobie wygrzebują w brzegu pod 
wodą takie głębokie dziury i tam za dnia przesiadują. Niesłychanie sprytne zwierzęta, 
zupełnie jak te baevers…

— Jak bobry?
— Tak, te wielkie myszy, co to umieją stawiać takie tamy na rzece… A one tam, w

tej Devil Bay, miały całe masy takiej tam i tamek. Takie piękne, równiutkie dams, że 
razem to wyglądało jak jakieś miasto. No, widzi pan! „Już umieją odwalać głazy 
lewarami — czytał dalej. — Albertowi — to taki jeden tapa–boy — kamień 
zmiażdżył dwa palce. Dwudziestego pierwszego: Dajak zjadł Alberta! Ale potem 
było mu niedobrze. Piętnaście kropli opium. Obiecał, że już nigdy tego nie zrobi. 
Deszcz padał cały dzień. Trzydziestego czerwca: Lizards stawiały dalej tamę. Toby 
nie chce pracować.! Panie, to ci był spryciarz — zaczął opowiadać z uznaniem.

A tacy spryciarze nigdy nie chcą nic zrobić. Więc ten Toby wciąż tylko 

spekulował. Co tu dużo gadać, wśród jaszczurów też są olbrzymie różnice… 

background image

„Trzeciego lipca: Sergeant dostał nóż.” Ten Sergeant to był taki duży, mocny 
jaszczur. I wyjątkowo zręczny… „Siódmego lipca: Sergeant zabił tym nożem jedną 
cuttlefish…” To taka ryba, co ma w sobie brunatną farbę, wie pan?…

— Sepia?
— To pewnie będzie to… „Sergeant zabił tym nożem wielkiego jelly–fish

*

.” Taki 

potwór jak galareta, a pali jak pokrzywa… Ohydny, obrzydliwy bydlak… A teraz 
uwaga, panie Bondy! „Trzynastego lipca: (mam to nawet podkreślone) Sergeant zabił 
tym nożem małego rekina wagi siedemdziesięciu funtów.” Widzi pan, o, tutaj mam 
napisane — pokazywał kapitan J. van Toch z triumfem. — Niech pan patrz) mam 
tutaj czarno na białym. To był po prostu wielki dzień. Akurat trzynastego lipca w 
zeszłym roku. — Kapitan zamknął notes. — Panie Bondy! Wcale się tego nie 
wstydzę: tam, na brzegu tej Devil Bay, padłem na kolana i płakałem! z radości. Teraz 
już byłem przekonany, że się te moje tapa–boys nie dadzą! A Sergeant dostał za to 
nowy, wspaniały! harpun. „Harpun ci się najlepiej przyda, chłopcze, jak będziesz 
chciał polować na rekiny — powiadam mu. — Be a man

*

, Sergeant! Pokaż tym tapa–

boys, że mogą się bronić…’’ Człowieku! — kapitan krzyczał prawie. Zerwał się i 
walił w uniesieniu ręką o stół. — Czy ty wiesz, że w trzy dni potem pływał tam 
olbrzymi, nieżywy rekin, full of gashes… Jak się to mówi?

— Pokryty ranami?…
— No, tak. Dziura przy dziurze od tego harpuna. — Kapitan łyknął piwa, aż mu w 

gardle zagrało. — Widzisz, tak ta sprawa wygląda, panie Bondy. I wtedy zrobiłem z 
tymi tapa–boys coś w rodzaju umowy… Dałem im słowo, że jeśli będą mi przynosić 
muszle perłopławów, ja im za to będę dawał harpoons i kniwes

*

, no te… noże, żeby 

się mogły bronić, see? To jest zupełnie uczciwy interes, panie. Co tu dużo gadać: 
człowiek powinien być uczciwy i w stosunku do zwierząt także. Dałem im także 
trochę drzewa. I dwa żelazne wheelbarows…

— Taczki… Wózki.
— Właśnie, takie wózki. Żeby sobie mogły wozić kamienie na te tamy. Bo one, 

biedactwa, wszystko musiały nosić w tych swoich małych łapkach, wiesz? Tak, 
dostały ode mnie całą masę rzeczy. Ja wcale nie chcę ich oszukiwać, mowy nie ma… 
Poczekaj, chłopcze, coś ci pokażę!

Kapitan van Toch przycisnął ręką swoje wielkie brzuszysko i z kieszeni w 

spodniach wyciągnął płócienny woreczek.

— No, i teraz tutaj mam to — rzekł wysypując na stół jego zawartość.
Było to około tysiąca pereł rozmaitej wielkości: drobne jak ziarenka piasku, trochę 

większe, spore jak ziarenka grochu, kilka nawet wielkości wiśni. Jedne idealnie 
okrągłe, inne nieregularne, barokowe, srebrne, błękitne, cieliste, żółtawe, różowawe i 
wreszcie czarne.

G.H. Bondy był na współ przytomny, nie mógł sobie wprost znaleźć miejsca. Brał 

perły w ręce, głaskał je palcami, toczył i zgarniał, przykrywał obu dłońmi…

— Jakież to cudo! — szeptał w uniesieniu. — Kapitanie, to wprost jak sen.
— A co? — ciągnął kapitan spokojnie. — Piękne, prawda? Przez ten rok, co tam z 

nimi byłem, one zabiły chyba z trzydzieści rekinów. Mam to tutaj zapisane — uderzył 
się w kieszeń na piersiach. — Dałem im tych noży całą masę, a także i pięć 
harpoons… Mnie noże kosztują mniej więcej dwa dollars a piece, czyli za sztukę. 
Doskonałe noże, takie ze stali, której nie chwyta się rust.

— Rdza.
— A tak. No, bo to muszą być podwodne noże, takie do morza. A ci Bataks też 

kosztowali mnie sporo pieniędzy…

— Jacy Batakowie?
— A ci tubylcy na wyspie. Oni tam wierzą, że te tapa–boys to coś w rodzaju 

background image

diabłów, i strasznie się ich boją. Więc kiedy widzieli, że ja z tymi diabłami 
rozmawiam, po prostu chcieli mnie zabić. Całymi nocami bili w jakieś takie swoje 
kotły, żeby niby te diabły odegnać od swego kampungu. I zawsze potem rano chcieli, 
żebym im za to bicie płacił. Za ich pracę, wiesz? Szkoda gadać, ci Bataks to straszliwi 
złodzieje. Ale z tymi tapa–boys, sir, z tymi jaszczurami, można by zrobić uczciwy 
business. To jasne. Pierwszorzędny interes, panie Bondy.

G.H. Bondy czuł się jak w zaczarowanym świecie bajki.
— Kupować od nich perły?
— No tak. Tylko że w Devil Bay już więcej pereł nie ma, a na innych wyspach nie 

ma znów tapa–boys. I w tym właśnie jest cała historia — kapitan van Toch zrobił 
dumną minę. — To jest właśnie ten wspaniały interes, jaki ja sobie we łbie 
wykalkulowałem. Chłopcze! — ciągnął wymachując wskazującym palcem w 
powietrzu. — Przecież tych jaszczurów, od kiedy ja się nimi zaopiekowałem, 
ogromnie przybyło! Zresztą teraz one już umieją się bronić, see? No i będzie ich 
coraz więcej! Prawda, panie Bondy? Czyż to nie byłoby wspaniałe przedsiębiorstwo?

— Ale ja wciąż jeszcze nie widzę — odezwał się pan Bondy niepewnie — jak pan 

sobie to właściwie wyobraża, kapitanie?

— No cóż, przewozić te tapa–boys na inne wyspy z ławicami pereł! — wygarnął 

wreszcie kapitan. — Zaobserwowałem, że te jaszczury nie mogą się przedostać przez 
otwarte, głębokie morze. Umieją pływać tylko przez chwilę, a potem znów muszą 
łazić po dnie. A na większych głębinach jest dla nich zbyt duże ciśnienie… Bo one są 
zupełnie miękkie, wiesz? Gdybym tylko miał taki statek, w którym można by zrobić 
taki tank, taki basen na wodę, mógłbym je zawieźć, gdziebym tylko chciał, see? One 
szukałyby mi tam pereł, a ja jeździłbym do nich i dostarczałbym im noży, harpunów i 
wszelkich innych rzeczy, których im potrzeba. Te biedactwa tak się już w tej Devil 
Bay rozproszyły…

— Chyba rozmnożyły?
— Tak, tak, rozmnożyły, że już wnet nie będą tam miały co jeść. One zjadają 

drobne rybki, mollusks i wszelkiego rodzaju drobiazg morski. Ale mogą także jeść 
ziemniaki, suchary i tym podobne proste rzeczy. Więc można by je w tych tanks na 
statku karmić. A w odpowiednich miejscach, gdzie jest niewiele ludzi, wpuściłbym je 
znów do wody. Zrobiłbym więc takie… no, takie farms

*

 tych moich jaszczurów. Bo 

ja bym chciał, żeby te zwierzątka mogły się jakoś wyżywić. Takie są miłe i takie 
sprytne, panie Bondy. Jak je pan kiedyś zobaczy, to sam mi pan powie: „Halo, 
Captain, użyteczne są te twoje zwierzątka!” A ludzie teraz zupełnie oszaleli na 
punkcie pereł. Więc, panie Bondy, to właśnie jest ten wspaniały interes, jaki mi 
przyszedł na myśl…

G. H. Bondy był wyraźnie zakłopotany.
— Ogromnie mi przykro, kapitanie — zaczął z namysłem — ale… ja naprawdę 

nie wiem…

Błękitne oczy kapitana J. van Tocha zaszkliły się łzami.
— To bardzo niedobrze, chłopcze. Zostawię ci tutaj te wszystkie perły jako 

guaranty

*

 za ten statek… Bo ja takiego statku sam kupić nie mogę. Wiem o takim 

bardzo zgrabnym statku w Rotterdam… na Dieselmotor…

— Dlaczego pan tego interesu nie zaproponował komuś w Holandii?
Kapitan pokręcił głową.
— Bo ja znam tych ludzi. Z nimi nie mogę o tym gadać… Ja bym na tym statku 

mógł wozić inne rzeczy — ciągnął w zamyśleniu — wszelkie możliwe goods…

*

 I 

sprzedawałbym je tam na tych wyspach. To by było zupełnie proste. Mam tam 
rozległe znajomości, panie Bondy. A przy tym mógłbym mieć na tym statku takie 
tanks dla tych moich jaszczurów…

background image

— Trzeba by nad tym jeszcze pomyśleć — zastanawiał się G. H. Bondy. — Może 

przypadkiem… No, właściwie tak, musimy starać się o nowe rynki zbytu dla naszego 
przemysłu. Właśnie niedawno mówiłem o tych sprawach z paru ludźmi… Chciałbym 
kupić jeden czy dwa statki, jeden dla Ameryki Południowej, drugi dla wschodnich 
wybrzeży…

Kapitan ożył.
— Sir, to bardzo pochwalam… Statki są teraz niesłychanie tanie, można ich kupić 

cały port… — Kapitan van Toch rozpoczął wykład techniczny, gdzie i za ile można 
dostać jakie yessels, boats czy tank–steamers.

G. H. Bondy nie słuchał, tylko przyglądał mu się uważnie. Znał się na ludziach. 

Ani przez chwilę nie brał poważnie jaszczurów kapitana van Tocha, lecz uwagę jego 
przykuł sam kapitan. Uczciwy, to nie ulega wątpliwości. I zna egzotyczne warunki. 
Oczywiście wariat, ale niesłychanie sympatyczny. W sercu G. H. Bondego zadrgała 
struna fantazji: statki z perłami i kawą, statki z korzeniami i wszelkimi woniami 
Arabii… Finansista miał jakieś dziwne uczucie, jakie budziło się w nim zawsze przed 
każdą poważną, lecz brzemienną w sukcesy decyzją. Uczucie to można by określić 
słowami: „Nie wiem dlaczego, ale muszę to zrobić…”

A tymczasem kapitan van Toch kreślił potężnym palcem w powietrzu kontury 

rozmaitych statków: awning–decks, quarter–decks…

*

— …bajeczne statki, chłopcze!
— Wie pan co, kapitanie — oświadczył nagle G. H. Bondy — niech pan do mnie 

przyjdzie za czternaście dni. Wtedy pomówimy o tym statku.

Captain van Toch zrozumiał, jak wiele znaczą te słowa. Poczerwieniał z uciechy i 

zaczął jąkać:

— A te moje jaszczury… Będę mógł je także na tym moim statku przewozić?…
— Ależ oczywiście. Tylko niech pan o nich nic nikomu nie wspomina. Ludzie 

myśleliby, że pan zwariował… I że ja także…

— A mogę te perły tu zostawić?
— Może pan.
— Dobrze, tylko muszę wybrać dwie piękne perły… Powinienem je komuś posłać.
— Komu?
— Takim dwom redactors…

*

 Tak, ale do pioruna…

Poczekaj no…
— Co się stało?
— Do stu diabłów! Jakże oni się nazywali? Kapitan chwilę się zastanawiał 

mrugając oczyma.

— Głupia ta moja głowa, człowieku… Zabij mnie, a ja nie wiem, jak się ci dwaj 

boys właściwie nazywali…

background image

5. Kapitan J. van Toch i jego tresowane jaszczury

— Niech mnie szlag trafi — powiedział jakiś mężczyzna w Marsylii — jeżeli to 

nie jest Jensen.

Szwed Jensen podniósł oczy.
— Poczekaj — odpowiedział — i nic nie gadaj, aż sobie przypomnę. — Położył 

rękę na czole. — Seagull… nie. Empress of India… nie. Pernambuco… nie. O, już 
mam: Vancouver, Osaka—Line, Frisco! I nazywasz się Dingle, draniu, a jesteś 
Irlandczyk.

Tamten wyszczerzył żółte zęby i przysiadł się.
— Right, Jensen! I piję każdą wódkę, jaka mi wpadnie pod rękę… Skądeś się tu 

wziął?

Jensen skinął głową.
— Jeżdżę teraz Marsylia–Saigon. A ty?
— Ja jestem na urlopie! — nadął się Dingle. — Więc jadę do chałupy popatrzeć, 

ile mi przez ten czas dzieci przybyło…

Jensen poważnie pokiwał głową.
— No, to czuję, że już cię znowu wyleli. Pijaństwo podczas służby i tak dalej… 

Gdybyś, tak jak ja, chodził do YMCA, człowieku, to…

Dingle wykrzywił się zabawnie.
— A czy tu jest YMCA?
— Przecież dziś sobota — burknął Jensen. — A na czym jeździłeś?
— Na takiej sobie łajbie — odpowiedział Dingle wykrętnie. — Po wszelkich 

możliwych wyspach, tam, na dole…

— Który kapitan?
— A taki van Toch, Holender czy ki diabeł… Jensen zamyślił się.
— Kapitan van Toch… Ja już też z nim przed paru laty jeździłem, bracie. Statek 

„Kandong–Bandoeng”. Trasa: diabeł — czart… Gruby, łysy i klnie po malajsku jak 
się patrzy. Znam go dobrze.

— Czy on już wtedy był taki wariat? Szwed potrząsnął przecząco głową.
— Człowieku, przecież stary Toch jest all right*

*

— A woził już wtedy z sobą te swoje jaszczury?
— Nie. — Jensen zawahał się chwileczkę. — Ja już coś o tym słyszałem… W 

Singapurze. Coś tam o tym bajał taki jeden pyskacz.

Irlandczyk obraził się nieomal.
— To wcale nie jest żadne bajanie! Z tymi jaszczurami to święta prawda, Jens.
— Ten w Singapurze także zaklinał się, że to prawda — burknął Szwed. — Ale i 

tak dostał po pysku! — zakończył z triumfem.

— Głupi jesteś! Jak chcesz, to ci powiem, co w tym jest prawdy — bronił się 

Dingle. — Przecież wiem doskonale! Widziałem to świństwo na własne oczy.

— Ja także — bąknął Jensen. — Całkiem czarne… Z ogonem jakieś metr 

sześćdziesiąt… Łażą na dwóch łapach… Wiem.

— Obrzydliwstwo! — otrząsnął się Dingle. — Takie to oślizłe, człowieku!… 

Święty Boże, za nic bym tego nie dotknął… I pewnie w dodatku jadowite…

— Ej, nie… — mruknął Szwed. — Pomyśl, służyłem już na takim statku, gdzie 

była kupa ludzi. Na over– i lower–decku

*

 pełno ludzi, moc kobiet i licho wie co… 

Tańczyli i grali w karty. Byłem tam za palacza, wiesz? No, to powiedz mi, ty 
bałwanie, czy może być coś gorszego?

Dingle splunął.
— Żeby jeszcze krokodyle, to mniejsza z tym. Wiozłem już kiedyś z 

background image

Bandżermasin rozmaite gadziny do ogrodu zoologicznego. Brr… jak to draństwo 
śmierdziało! Ale słuchaj, Jens, te jaszczury to jakieś przedziwne bydlaki. W dzień to 
głupstwo: siedzi to w basenach z wodą. Ale w nocy to wszystko wyłazi. Tąp, tąp… 
tąp, tąp… Cały statek się roi. Stanie to na tylnych łapach i wywala gały na 
człowieka… — Irlandczyk przeżegnał się szybko. — I jeszcze wołają na ciebie: „Ts, 
ts, ts…” — jak te dziwki w Hong–Kongu. Niech mnie Pan Bóg skarżę, ale tak sobie 
myślę, że to jakaś nieczysta sprawa. Gdyby nie to, że tak trudno się teraz zaciągnąć, 
nie byłbym tam siedział ani godziny. Daję ci słowo, Jensen, ani godziny…

— Aha — ciągnął Jensen — to dlatego teraz wracasz do swojej starej, co?
— Trochę i dlatego. Musiał się człowiek zdrowo zapijać, żeby tam wytrzymać. A 

wiesz sam, że na to kapitan jest pies… A jaki ci był gwałt, kiedym jednego takiego 
stwora kopnął! A tak, kopnąłem go, i to tak z całego serca… Ażem mu krzyż 
przetrącił. Żebyś ty był widział, co stary wyczyniał! Zsiniał cały, złapał mnie za kark 
i byłby mnie wrzucił do wody, żeby nie ten stary mat Gregory… Znasz go?

Szwed tylko skinął głową.
„Będzie miał dość” — obronił mnie mat i wylał mi na łeb kubeł zimnej wody… 

Ale w Kapoko musiałem zejść na ląd. Pat Dingle splunął dalekim, zamaszystym 
łukiem.

— Stary się bardziej trząsł nad tym paskudztwem niż nad ludźmi. Czy ty wiesz, że 

on je uczy gadać? Jak pragnę Boga! Zamykał się z nimi i całymi godzinami do nich 
gadał. Ja myślę, że chyba on je tresuje do jakiego cyrku. Tylko to jest najdziwniejsze, 
że je potem wypuszcza do wody. Przybija gdzieś do jakiejś idiotycznej wysepki, 
zaczyna jeździć łódką wzdłuż brzegów i mierzy głębokość. A potem zamyka się w 
tych basenach, otwiera luk z boku statku i wypuszcza to draństwo do wody. Żebyś ty 
widział, człowieku, jak ci te pokraki skakały tym okienkiem, jeden za drugim! 
Zupełnie jak tresowane foki. Zawsze dziesięć albo dwanaście. A potem w nocy stary 
Toch jeździł na brzeg z jakimiś pakami. Co tam w nich miał, nie chciał się nikomu 
przyznać… Później jechało się znów dalej… No, widzisz, jak to było z tym starym 
Tochem! Dziwna, bardzo dziwna historia…

Oczy Pata Dingle zmętniały z niesamowitego przerażenia.
— Boże Wszechmogący!… Jens, żebyś ty wiedział, jaki mnie zdjął strach… 

Piłem, człowieku, ile wlazło… Piłem jak wariat! A kiedy ci to w nocy zaczęło 
wszystko łazić po całym statku i służyć jak pies, kiedy zaczęło wołać: „Ts, ts, ts…” 
— przyszło mi w końcu na myśl, że to może zwidy od tego chlania… Bo ja już 
kiedyś we Frisco to miałem… Pamiętasz, Jensen?… Wtedy wszędzie dokoła 
widziałem pająki… Doktorzy w Sailor Hospital

*

 powiadali, że to delirium… Ja tam 

nie wiem. Ale jak się potem pytałem Big Binga, czy także to w nocy widział, 
twierdził, że widział. Nawet podobno zaobserwował, że taki jeden jaszczur nacisnął 
klamkę i wszedł do kajuty kapitana… Nie wiem, bo ten Joe to także chlał jak 
nieboskie stworzenie. Jak ty myślisz, Jens, czy ten Bing miał delirium, czy nie? Jak ci 
się zdaje?

Szwed Jensen wzruszył tylko ramionami.
— A ten Niemiec, Peters, opowiadał, że na Manihiki Islands, kiedy odwoził 

kapitana na brzeg, schował się za kamienie i podglądał, co stary będzie robił z tymi 
skrzyniami. Wiesz ty, człowieku, że podobno te jaszczury, kiedy im stary dał dłuto, 
same sobie otwierały skrzynie? Jak myślisz, co w tych skrzyniach było? Wyobraź 
sobie: podobno noże, takie duże, długie noże, harpuny i jakieś inne historie! Ja tam 
temu Petersowi bardzo nie wierzę, bo miał, bestia, na nosie okulary, ale zawsze to 
dziwne, prawda? Jak myślisz?…

Jens Jensenowi wystąpiły żyły na czole.
— A ja ci powiadam — warknął — niech ten twój Niemiec nie wtyka nosa tam, 

background image

gdzie go nie proszą, rozumiesz? Mówię ci, że ja mu bardzo nie radzę!

— No to mu napisz — roześmiał się Irlandczyk. — Najlepszy adres: wprost do 

piekła! Tam ten list na pewno dostanie. Ale wiesz, co mnie bardzo dziwi! To, że stary 
Toch stale odwiedza te swoje jaszczury w tych okolicach, gdzie je wysadzał. Daję ci 
słowo, Jens! Każe się wieczorem wieźć na brzeg i wraca aż rano. Powiedz mi, po co 
on tam jeździ? No,

a może mi powiesz, co jest w tych paczkach, które wysyła do Europy? Zastanów 

się: taka malusieńka paczuszka, a on ją ubezpiecza nieraz na tysiąc funtów.

— Skąd wiesz? — Szwed spochmurniał jeszcze bardziej.
— Skąd wiem, to wiem — odpowiedział Dingle wykrętnie. — A wiesz, skąd stary 

Toch wozi te jaszczury? Z Devil Bay, z tej Zatoki Diabelskiej, Jens… Ja tam mam 
jednego znajomego, taki agent handlowy, dość mądry chłopak. I on mi opowiadał, że 
to wcale nie są tresowane jaszczury! Gdzie tam! Takie bajdy to dobre dla małych 
dzieci! A jużci, tresowane zwierzęta! Kto by tam w nas wmówił takie rzeczy… — Pat 
Dingle znacząco mrugnął okiem. — Widzisz, Jensen, tak wygląda ta cała historia. 
Żebyś wiedział… A ty mi będziesz gadał, że Captain van Toch jest zupełnie all 
right…

— Powiedz to jeszcze raz! — zagrzmiał wielki Szwed groźnie.
— Żeby stary Toch był all right, to by nie rozwoził tych swoich diabłów po całym 

świecie… i nie usadzał ich po tych wysepkach jak wszy na kożuchu. Słuchaj, Jens, 
przez ten czas, co z nim jeździłem, porozwoził ich dobrych kilka tysięcy. Człowieku, 
stary Toch zaprzedał diabłom duszę! I ja wiem, co oni mu za to dają. Rubiny, perły i 
takie inne kawałki. Co ty sobie wyobrażasz, darmo przecież tego nie będzie robił…

Jens Jensen zrobił się purpurowy.
— A co ciebie to obchodzi? — ryknął waląc pięścią w stół. — Pilnuj ty swego 

przeklętego nosa!

Mały Dingle odskoczył przerażony.
— Słuchaj no… — bąknął speszony. — A tobie co się znowu stało?… Ja tylko 

mówię, co widziałem. Jak sobie chcesz… Może mi się to wszystko tylko 
przywidziało. Jeżeli ci na tym zależy, Jensen. Bardzo dobrze, mogę mówić, że to jest 
delirium… Tylko się na mnie nie wściekaj. Przecież sam wiesz, że już kiedyś we 
Frisco to miałem. I to bardzo ciężki przypadek, jak powiadali lekarze z Sailor 
Hospital. Słowo ci daję, człowieku, że mnie się zdawało, iż widziałem te jaszczury 
czy tam diabły, czy wreszcie Bóg wie co… Ale to nic nie było…

— Było, Pat — stwierdził Szwed pochmurnie. — Ja je także widziałem.
— Nie, Jens — perswadował mu Dingle. — Musiałeś mieć delirium. Stary Toch 

jest all right, tylko nie powinien rozwozić tych diabłów po świecie. Wiesz ty co, jak 
przyjadę do domu, każę odprawić mszę na jego intencję. Niech mnie szlag trafi, 
Jensen, jeśli tego nie zrobię.

— Et, w naszej religii tego się nie praktykuje — tłumaczył mu ponuro Jensen. — 

Czy ty sobie wyobrażasz, Pat, że to coś pomoże, jak się da za kogoś na mszę?

— No pewnie! Jeszcze jak! — uniósł się Irlandczyk. — Słyszałem u nas o takich 

przypadkach, kiedy bardzo pomagało… i to w bardzo trudnych sprawach. Zwłaszcza 
kiedy chodzi o diabły i tym podobne historie!

— To ja też dam na mszę w katolickim kościele — zadecydował Jens Jensen. — 

Na intencję kapitana van Tocha… Każę ją odprawić tutaj, w Marsylii. Myślę, że w 
tym kościele to będzie najtaniej, po hurtowej cenie, co?

— Może… Ale najlepsza msza jest irlandzka. Tam u nas to ci są tacy specjaliści 

od diabelskich spraw, którzy umieją wprost rzucać czary. Zupełnie jak fakirzy czy 
czarodzieje…

— Słuchaj, Pat — rzekł na to Jensen — to ja ci dam dwanaście franków na tę 

background image

mszę. Ale ty jesteś drań, bracie… Zaraz to przepijesz.

— Jens, daj ty spokój! Nigdy bym takiego grzechu nie wziął na swoje sumienie. 

Więc żebyś mi uwierzył, to ci dam rewers dłużny na te dwanaście franków, chcesz?

— A, chyba że tak! — zgodził się systematyczny Szwed. Pat Dingle wydobył 

kawałek papieru i ołówek, szeroko rozparł się na stole.

— No i co tu mam napisać?
Jens Jensen zajrzał mu przez ramię.
— Ano… napisz na górze, że to jest kwit… Pomagając sobie językiem na brodzie 

przy naciskaniu ołówka, Pat Dingle pisał:

— No, dobrze tak? — zapytał wreszcie, zakłopotany. — A który z nas ma u siebie 

tę kartkę schować?

— Oczywiście że ty, ty ośle! — oświadczył Szwed z przekonaniem. — Dlatego, 

żebyś nie zapomniał, żeś dostał pieniądze.

Owych dwanaście franków Pat Dingle w Hawrze przepił, a zamiast do Irlandii 

pojechał do Dżibutti. Krótko mówiąc: msza nie została odprawiona, wobec czego w 
normalnym biegu rzeczy żadna siła wyższa udziału nie brała.

background image

6. Jacht na lagunie

Mr Abe Loeb mrużył oczy od blasku zachodzącego słońca. Chciał jakoś określić 

słowami piękno krajobrazu, ale cóż: maleńka Li, alias miss Lily Valley, o 
prawdziwym nazwisku Lilian Novak, krótko mówiąc złotowłosa Li, white

*

 Lily, 

długonoga Lilian — czy jak się tam jeszcze inaczej mówi na to siedemnastoletnie 
stworzenie — spała na ciepłym piasku zwinięta w kłębek jak śpiący psiak, przykryta 
włochatym płaszczem kąpielowym. Więc też Abe nic nie rzekł o pięknie świata, tylko 
westchnął i zaczął poruszać palcami bosych nóg, pomiędzy którymi czuł ziarnka 
piasku.

Obok na morzu stał jacht, zwany „Gloria Pickford”. Jacht ten dostał Abe od ojca 

za to, że zdał egzaminy na uniwersytecie. Papa Loeb to wspaniały człowiek. Jesse 
Loeb, magnat filmowy i tak dalej… „Abe, zaproś sobie paru przyjaciół czy parę 
przyjaciółek i jedź zobaczyć kawał świata” — oświadczył starszy pan. Papa Jesse to 
naprawdę wspaniały chłop…

Więc tam na lustrzanej tafli stoi „Gloria Pickford”, a tutaj na ciepłym piasku śpi 

maleńka Li. Abe westchnął ze szczęścia. Śpi sobie biedulka jak małe dziecko. Mr 
Abe czuł ogromną ochotę bronić jej. „Właściwie powinienem ożenić się z nią tak 
naprawdę” pomyślał młody Loeb czujący przy tym miły, lecz i bolesny skurcz serca, 
na który składała się pewna determinacja, lecz zarazem i lęk. Matka na pewno nie 
zechce się zgodzić, a ojciec tylko ręce rozłoży i powie: „Abe, zwariowałeś!” Że też 
rodzice nie mogą zrozumieć, jak to jest… I mr Abe, wzdychając z nadmiaru czułości, 
nakrył brzegiem kąpielowego płaszcza biały łokieć maleńkiej Li. „Jakie to głupie — 
pomyślał nagle, zakłopotany — że mam tak straszliwie obrośnięte nogi!”

Boże, jak tu jest cudnie, jak cudnie! Szkoda, że Li tego nie widzi. Mr Abe spojrzał 

na piękną linię jej bioder i w jakimś luźnym związku zaczął myśleć o sztuce. Maleńka 
Li jest także artystką. Artystką filmową… Jeszcze wprawdzie nic nie grała, ale 
postanowiła nieodwołalnie, że będzie największą aktorką filmową wszystkich stuleci. 
A jak Li coś postanowi, to na pewno przeprowadzi. I to jest właśnie coś, czego mama 
Loeb nie może zrozumieć. Bo artystka to jest po prostu — artystka, więc nie może 
być taka jak wszystkie inne dziewczęta. A zresztą inne dziewczęta wcale nie są lepsze 
— zadecydował mr Abe. — Na przykład ta Judy na jachcie, taka bogata dziewczyna 
ja przecież wiem, że Fred chodzi do jej kabiny. Chodzi co noc oczywiście, a 
tymczasem ja i Li… Bo Li wcale nie jest taka. Zresztą, niech sobie Fred ma tamtą, 
wcale mu nie zazdroszczę — pomyślał wielkodusznie o koledze z uniwersytetu. — 
Ale co noc… nie, taka bogata dziewczyna nie powinna tego robić. I to jeszcze 
dziewczyna z takiej rodziny, jak Judy! I przecież Judy nie jest artystką… (O czym te 
dziewczęta tak często szepczą — przypomniał sobie nagle Abe. — Oczy im przy tym 
błyszczą i wciąż chichoczą… Ja tam z Fredem nigdy o takich rzeczach nie 
rozmawiam…) (Li nie powinna pić tyle coctailu, bo potem nie wie, co mówi… Jak na 
przykład dziś przed południem. To było zupełnie zbyteczne.) (Mam wrażenie, że 
pokłóciły się z Judy, która z nich ma ładniejsze nogi. Rozumie się, że Li. Dla mnie to 
oczywiste. Swoją drogą źle się stało, że Fred wystrzelił z takim głupim konceptem: 
konkurs na najpiękniejsze nogi. Taką historię można urządzić gdzieś na Palm Beach, 
ale nie w prywatnym towarzystwie. A te dziewczyny nie powinny były tak wysoko 
podnosić sukien. To przecież były już nie tylko nogi. Zwłaszcza Li nie powinna była 
tego robić. I to w obecności Freda! A taka bogata dziewczyna, jak Judy, także nie 
powinna takich rzeczy urządzać.) (Mam wrażenie, że i ja palnąłem rzetelne głupstwo 
zapraszając kapitana na sędziego. Nie, to było bardzo niemądre z mojej strony. Jak 
ten kapitan poczerwieniał… I wąsy mu się zjeżyły. „Pan wybaczy!” — i trzasnął 

background image

drzwiami. Nieprzyjemne. Bardzo nieprzyjemne. Swoją drogą ten kapitan nie 
powinien był być taki ordynarny. Bo ostatecznie to przecież jest mój jacht, prawda?) 
(Tylko że kapitan nie ma przy sobie swojej maleńkiej, więc z jakiego tytułu, biedak, 
ma oglądać takie rzeczy? Zwłaszcza, kiedy musi być sam?) (Ale dlaczego Li płakała, 
kiedy Fred powiedział, że Judy ma ładniejsze nogi? Mówiła, że Fred jest źle 
wychowany i że jej zepsuł radość całej podróży… Moja biedulka!) (A teraz one ze 
sobą wcale nie rozmawiają. Kiedy chciałem pogadać z Fredem, to Judy go zaraz 
zawołała do siebie jak psa. Przecież Fred jest mój najlepszy kolega. Rozumie się, że 
skoro jest kochankiem Judy, musiał powiedzieć, że ona ma ładniejsze nogi. Tylko że 
nie powinien był tego twierdzić tak stanowczo. To nie było taktowne w stosunku do 
biednej Li. Zresztą Li ma rację, że Fred jest samolubny prostak. Zwyczajny prostak.) 
(Zupełnie inaczej sobie całą tę podróż wyobrażałem. Diabli nadali tego Freda!)

Mr Abe spostrzegł się, że już nie podziwia w zachwyceniu perłowej toni morza, że 

natomiast chmury zbiegły się na jego czole, a ręka przesiewa piasek morski pełen 
muszelek. Był smętny i zniechęcony. Papa Loeb rzekł: „Postaraj się zobaczyć kawał 
świata.” A czy oni widzieli już kawał świata? Mr Abe usiłował przypomnieć sobie, co 
dotąd oglądali, ale jakoś nic mu nie przychodziło na myśl prócz sceny, kiedy Judy i 
maleńka Li pokazywały swoje nogi, a Fred, ten barczysty Fred, siedział w kucki 
przed nimi i patrzył.

Abe spochmurniał jeszcze bardziej. Właściwie jak się ta kolorowa wyspa nazywa? 

Taraiwa — przynajmniej tak powiedział kapitan. — Taraiwa czy Tahuara albo 
Taraihatuara——ta—huara. Jeślibyśmy tak teraz wrócili, to powiedziałbym old

*

 

Jessemu: „Dad

*

, dotarliśmy aż do Taraihatuara–ta–huara.” (Ach, niepotrzebnie wtedy 

prosiłem tego kapitana — złościł się na siebie mr Abe.) (Muszę z Li pogadać, żeby 
więcej nie urządzała takich historii. Boże, skądże się to wzięło, że ją tak szalenie 
kocham! Jak się obudzi, pomówię z nią. Powiem jej, że właściwie moglibyśmy się 
pobrać…)

Mr Abe miał oczy pełne łez. „Boże, czy to jest miłość, czy cierpienie? Czy może 

cierpienie stąd pochodzi, że ją kocham?…”

Zrobione na niebiesko śpiące powieki maleńkiej Li, podobne do ślicznych 

muszelek, zatrzepotały.

— Abe — odezwał się senny głosik — wiesz, o czym myślę? Że tutaj, na tej 

wyspie, można by zrobić bajeczny film.

Mr Abe zasypywał swe nieszczęsne owłosione nogi drobniutkim piaskiem.
— Wspaniała myśl, maleńka. A jaki film?
Maleńka Li otworzyła nieprawdopodobnie niebieskie oczy.
— Na przykład taki… Wyobraź sobie, że ja byłabym na tej wyspie Robinsonem… 

Kobietą—Robinsonem… Prawda, że to jest zupełnie nowy, oryginalny pomysł?

— Owszem — zgodził się mr Abe niepewnie. — Ale jakżebyś się dostała na 

wyspę?

— Bardzo po prostu — ciągnął słodki głosik. — Nasz statek rozbiłby się w czasie 

burzy, a wy wszyscy potopilibyście się. Ty, Judy, kapitan i wszyscy.

— I Fred także? Przecież Fred umie doskonale pływać. Gładkie czoło 

nachmurzyło się.

— No, więc Freda pożarłby rekin. O, to byłby także bajeczny epizod — maleńka 

zaklaskała w rączki. — Fred ma takie wspaniałe ciało, prawda?

Mr Abe westchnął.
— No, a co dalej?
— Więc mnie nieprzytomną fala wyrzuciłaby na brzeg. Ubrana byłabym w tę 

pidżamę w niebieskie paski, która ci się wczoraj tak podobała. — Spomiędzy 
delikatnych powiek padło ciekawe spojrzenie, próbujące zaobserwować skutki 

background image

kobiecej kokieterii. — A właściwie to taki film powinien być kolorowy, Abe. 
Wszyscy mówią, że przy moich włosach najlepiej mi w niebieskim kolorze.

— I kto by cię tu odszukał? — zapytał machinalnie mr Abe.
Maleńka zamyśliła się.
— Nikt. Bo przecież nie mogłabym być Robinsonem, skoro byliby tu ludzie — 

oświadczyła z zadziwiającą logiką. — I dlatego ta rola byłaby taka bajeczna, Abe, że 
przez cały czas byłabym tylko sama. Wyobraź ty sobie: Lily Valey w głównej i 
jedynej roli!…

— A co byś na tym całym filmie robiła?
— O, to już wszystko sobie obmyśliłam. Kąpałabym się i śpiewałabym na skale…
— W pidżamie?
— Bez — oświadczyła stanowczo. — Możesz sobie wyobrazić, jaki by to był 

niesamowity sukces?

— Przecież nie będziesz nagrywała całego filmu nago — burknął Abe z żywym 

odcieniem protestu w głosie.

— A dlaczegóżby nie? — zdziwiła się z niewinną minką. — Cóż by w tym było 

złego?

Mr Abe coś niewyraźnie mruknął pod nosem.
— A potem — myślała dalej głośno Li — aha, już mam… Potem porwałby mnie 

goryl. Wiesz, taki straszliwie kudłaty, czarny goryl.

Mr Abe zaczerwienił się i starał się schować swe nieszczęsne nogi głębiej w 

piasku.

— Ale tu nie ma goryli — rzucił bez wielkiego przekonania.
— Są! Tutaj są prawie wszystkie zwierzęta. Tylko musisz na to patrzeć oczyma 

artysty, Abe. Pomyśl, jakie wspaniałe tło stanowiłby goryl do mojej cery. Słuchaj, 
zauważyłeś, jakie Judy ma włosy na nogach?

— Nie — odpowiedział Abe niezadowolony z tego tematu.
— Straszne nogi… — rzuciła maleńka oglądając swoje własne łydki. — I kiedyby 

mnie już ten goryl niósł na ręku, z głębi puszczy wyszedłby młody, wspaniały dzikus 
i zabiłby go…

— A jakby był ubrany?
— Miałby łuk — zadecydowała bez chwili wahania — i wieniec na głowie. Ten 

dziki zabrałby mnie i zaprowadził do obozu ludożerców.

— Przecież ich tu nie ma — próbował bronić wyspy Tahuara.
— Są… Więc ci ludożercy chcieliby mnie spalić na stosie ofiarnym… Śpiewaliby 

przy tym hawajskie piosenki, takie jak ci Murzyni w barze „Paradis”. Ale ten młody 
ludożerca zakochałby się we mnie — westchnęła Li z oczyma pełnymi zachwytu. — 
…I potem jeszcze jeden dzikus pokochałby mnie także. Powiedzmy, naczelnik tego 
plemienia ludożerców… I wreszcie także jeden biały…

— Skądby się znów wziął ten biały? — pytał Abe, aby pytać.
— Byłby także u nich w niewoli. Mógłby to być na przykład sławny tenor, który 

dostał się w ich ręce. Rozumiesz, dlatego, żeby mógł w filmie śpiewać…

— A ten jakby był ubrany?
Maleńka zaczęła oglądać palce u swoich stóp.
— Oczywiście byłby bez niczego, tak jak ci ludożercy. Abe kręcił z 

niedowierzaniem głową.

— Ależ, maleńka, to nie może być. Wszyscy sławni tenorzy to typowe 

tłuściochy…

— Jaka szkoda! — zmartwiła się Li. — Zresztą, mógłby go grać na przykład Fred, 

a tenor tylko by śpiewał. Wiesz przecież, robi się w filmie takie synchronizacje.

— Tak, ale Freda pożarł rekin! Maleńka zaczęła się irytować.

background image

— Ach, z tym twoim wiecznym realizmem, Abe! Przecież z tobą w ogóle nie 

podobna mówić o sztuce! Więc ten naczelnik plemienia spowinąłby mnie całą w 
sznury pereł.

— A skądby je wziął?
— Oh, tutaj są całe masy pereł — twierdziła Li. — I Fred z zazdrości o mnie 

stoczyłby z nim walkę… tutaj na skale, nad morską głębią. Fred jako sylwetka na tle 
nieba byłby wspaniały, jak uważasz? Prawda, że to pyszny pomysł? Oczywiście obaj 
wpadliby w morze — Li rozjaśniła się cała. — I teraz mogłaby przyjść ta scena z 
rekinem… A Judy byłaby wściekła, gdyby tak Fred grał razem ze mną w filmie! I 
wreszcie ja pozostałabym z tym pięknym dzikusem! — Złotowłosa Li zerwała się. — 
Stalibyśmy tutaj na tym brzegu… o zachodzie słońca… zupełnie nadzy… film by się 
tak właśnie kończył… — zrzuciła płaszcz kąpielowy. — No, idę do wody.

— Nie włożyłaś kostiumu kąpielowego — zwrócił jej uwagę przerażony Abe 

oglądając się w stronę jachtu, czy nikt nie patrzy.

Ale maleńka Li sunęła już tanecznym krokiem po piasku ku wodzie.
„…Właściwie w sukni jest jej znacznie bardziej do twarzy — ocknął się nagle w 

młodym człowieku brutalnie zimny i krytyczny głos. Abe sam się przeraził tego braku
miłosnego zaślepienia, czuł się niemal winien, ale… — Well

*

, kiedy Li ma na sobie 

sukienkę i pantofle, jest… well… jakaś ładniejsza. — Może chcesz powiedzieć 
przyzwoitsza — próbował się Abe przeciwstawić temu chłodnemu głosowi. — Well, 
i to także. Ale i ładniejsza. Czegóż ona tak drepce? Patrz, jak jej ciało się trzęsie! 
Dlaczego to czy tamto?… Przestań — bronił się sam przed sobą przerażony Abe. — 
Przecież Li jest najpiękniejszą dziewczyną, jaka się kiedykolwiek urodziła! I ja ją tak 
strasznie kocham… — …Czy także i wtedy, kiedy nic na sobie nie ma?” — pytał 
chłodny i krytyczny głos.

Abe odwrócił oczy i zaczął podziwiać jacht w zatoce. Cudowny jest, jakież 

idealnie piękne ma linie! Szkoda, że nie ma Freda, możne by z nim trochę pogadać na 
temat jachtu i jego walorów.

A tymczasem maleńka stała już po kolana w wodzie; podniosła ręce ku 

zachodzącemu słońcu i zaczęła śpiewać „A niechże się już do diabła wykąpie — 
pomyślał Abe ze złością. — Takie to było ładniutkie, kiedy leżało zwinięte w 
kłębuszek i okutane w płaszcz kąpielowy, z zamkniętymi oczyma. Li, maleńka…” — 
Abe wzdychając ze wzruszenia ucałował rękaw kąpielowego płaszcza. Tak, kocha ją 
z całego serca. Tak ją kocha, że aż go to boli…

Nagle od strony laguny odezwał się przenikliwy wrzask. Abe podniósł się na 

kolano, by lepiej widzieć. Maleńka Li, piszcząc i machając rękami, biegła po wodzie 
do brzegu, podnosząc wysoko nogi i rozbryzgując wodę dokoła… Zerwał się i 
pobiegł ku niej.

— Co tam, Li?…
„Patrz, jak dziwnie biegnie — zwracał mu uwagę chłodny i krytyczny głos. — 

Zanadto wyrzuca nogi… I jak rzuca dokoła siebie rękoma. Po prostu to nie jest ładne. 
A gdacze przy tym jak kura, po prostu gdacze…”

— Co się stało, Li? — wołał Abe biegnąc na pomoc.
— Abe, Abe! — jęknęła maleńka. I bęc… mokra i zimna zawisła mu na szyi. — 

Abe, tam jest jakieś zwierzę…

— Ależ, przywidziało ci się — uspokajał ją. — Może jakaś ryba…
— Kiedy to miało taką olbrzymią głowę — rozpłakała się Li kryjąc mokry nos na 

piersi Abego.

Abe chciał ją ojcowskim gestem pogłaskać po plecach, ale na mokrym ciele ręka 

plasnęła głośno.

— No, no — mruknął — zobacz, tam już nic nie ma. Li obejrzała się na lagunę.

background image

— Oj, to było straszne — westchnęła. I naraz zaczęła znów piszczeć: — Tam… o, 

tam… widzisz?

Do brzegu zbliżał się powali czarny łeb, paszcza otwierała się i zamykała raz po 

raz. Maleńka Li wrzasnęła histerycznie i zaczęła rozpaczliwie uciekać, byle dalej od 
wody.

Abe stał zakłopotany. „Biec wraz z Li, żeby się nie bała? Czy też zostać tutaj, by 

pokazać, że się tego zwierzaka nie boję?” Zdecydował się w końcu na to drugie. 
Poszedł bliżej w stronę morza, wszedł po kostki w wodę. Zacisnął pięści i spojrzał 
zwierzęciu prosto w oczy.

Czarna głowa przestała się zbliżać, natomiast zaczęła się dziwnie kołysać i wołać:
— Ts, ts, ts…
Abego ogarnął wyraźny niepokój, ale z tym nie podobna się zdradzić.
— No, czego? — rzucił ostro w kierunku tej głowy.
— Ts, ts, ts… — odezwała się głowa.
— Abe, Abe, A–be!… — darła się maleńka Li.
— Już idę! — zawołał Abe i powolutku (żeby nikt nic nie mógł powiedzieć) ruszył 

ku dziewczynie. Po chwili przystanął i odwrócił się ku morzu.

Na brzegu, gdzie morze rysuje na piasku swą odwieczną, lecz nietrwałą koronkę, 

stało na tylnych łapach jakieś wielkie, ciemne zwierzę z kulistą głową i kołysało się 
całym ciałem. Abe przystanął z bijącym sercem.

— Ts, ts, ts… — wołało zwierzę.
— Abe!… — wyła na pół przytomna maleńka.
Cofał się krok za krokiem, nie spuszczając zwierzaka z oczu. Tamten się nie 

ruszył, tylko obracał za nim głowę.

Wreszcie Abe dopadł swojej maleńkiej, która leżała twarzą do ziemi, zanosząc się 

od histerycznego płaczu.

— To chyba… jakaś foka — rzekł niepewnie. — Trzeba wracać do łodzi. Li.
Ale Li tylko zanosiła się od płaczu.
— To zresztą nie jest nic niebezpiecznego — twierdził Abe. Miał ochotę 

przyklęknąć koło Li, ale musiał przecież stać rycersko pomiędzy nią a zwierzęciem. 
„Żeby nie to, że jestem tylko w majteczkach kąpielowych — pomyślał — to miałbym 
chociaż scyzoryk. Żeby tak znaleźć gdzie jakiś kij…”

Zapadał mrok. Zwierzak przybliżył się znowu na jakieś trzydzieści kroków i 

stanął. Za nim z morza wynurzyło się pięć, sześć, osiem takich samych zwierząt. 
Powoli, kołysząc się zbliżyły się do miejsca, gdzie Abe strzegł maleńkiej Li.

— Nie oglądaj się, Li — szepnął Abe, chociaż to było zupełnie zbyteczne, gdyż Li 

nie obejrzałaby się za żadne skarby świata.

Z morza wynurzały się dalsze cienie. Szły naprzód szerokim półkolem. „Jest ich 

chyba już z sześćdziesiąt — liczył w duchu Abe. — Tam, ta jasna plama, to płaszcz 
kąpielowy maleńkiej Li… Płaszcz, w którym przed chwilą spała…” A tymczasem 
zwierzaki doszły już do miejsca, gdzie szeroko rozrzucone na piasku leżało coś 
jasnego.

I teraz Abe zrobił coś, co było bardzo naturalne, ale i szalone zarazem — jak ów 

rycerz w balladzie Schillera

*

, co to skoczył pomiędzy lwy po rękawiczkę swej damy. 

Cóż na to poradzić, są rzeczy naturalne, choć szalone, jakie mężczyźni będą robić 
zawsze, jak długo świat będzie światem… Bez namysłu z głową podniesioną i z 
zaciśniętymi pięściami mr Abe Loeb ruszył pomiędzy owe zwierzaki po płaszcz 
kąpielowy maleńkiej Li.

Zwierzęta odsunęły się nieco, ale nie uciekały. Abe podniósł płaszcz, przerzucił go 

sobie przez ramię jak torrero i przystanął.

— Abe — odezwał się za nim rozpaczliwy jęk. Mr Abe poczuł w sobie niezwykłą 

background image

siłę i odwagę.

— No i co? — rzucił w stronę zwierząt, podchodząc jeszcze krok bliżej. — Czego 

chcecie?…

— Ts, ts, ts… — zamlaskało jedno ze zwierząt i jakiś skrzekliwy, starczy głos 

zaszczekał: — Najf!…

— Najf! — odezwało się szczeknięcie o krok dalej. — Najf! Najf!…
— A–be!…
— Nie bój się, Li! — odkrzyknął Abe.
— Li… — zaszczekało tuż przed nim. — Li! Li!… A–be!… Abe miał wrażenie, 

że śni.

— Co takiego?…
— Najf!…
— A–be… — płakała maleńka Li. — Chodź tutaj!
— Zarazi… Najf… Chcesz powiedzieć: knife?… Ja nie mam noża. Nic wam nie 

zrobię. A czego jeszcze chcecie?

— Ts, ts, ts!… — wołał jeden ze zwierzaków i zaczął toczyć się ku niemu.
Abe zarył się mocniej nogami w piach; z płaszczem na ramieniu nie ustępował ani 

kroku.

— Ts, ts! — zawołał. — No, czego chcesz? — Nagle wydało mu się, że zwierzak 

podaje mu przednią łapę. To już się Abemu nie podobało. — Czego? — rzucił ostro.

— Najf! —: szczeknęło zwierzę i upuściło z łapy coś białego, coś jakby krople. 

Ale nie były to krople, ponieważ toczyły się po piasku.

— Abe! — łkała Li — nie zostawiaj mnie tu samej!… Mr Abe w tej chwili nie bał 

się już zupełnie.

— No, odsuń się! — machnął w stronę zwierzęcia płaszczem kąpielowym.
Zwierzak usunął się szybko, chociaż niezgrabnie. Teraz Abe mógł już odejść z 

honorem. Niech jednak Li wie, jaki jest odważny. Schylił się po to coś białego, co 
zwierzak wypuścił z łapy. Chciał to koniecznie zobaczyć. Były to jakieś twarde, 
gładkie, połyskliwe kuleczki. Abe podniósł je do oczu, ponieważ już się zmierzchało.

— A–be!… — jęczała opuszczona maleńka. — A–be!…
— Już idę! — zawołał mr Abe. — Li, mam coś dla ciebie! Li, coś ci powiem! — I 

wywijając nad głową płaszczem kąpielowym mr Abe Loeb gnał przez wybrzeże jak 
młody bóg.

Li, skulona, siedziała w kucki i trzęsła się cała.
— Abe! — łkała szczękając zębami. — Jak ty mogłeś… jak mogłeś…
Abe ukląkł przed nią z nabożeństwem.
— Lily Valley! Bogowie morscy, czyli trytony, przyszli, by złożyć ci hołd. Mam 

ci oświadczyć, że od owej doby, gdy Wenus wynurzyła się z piany morskiej, żadna 
artystka nie zrobiła na nich takiego wrażenia jak ty!… W dowód swego uwielbienia 
posyłają ci — Abe wyciągnął rękę — te trzy perły… Patrz!

— Nie bredź, Abe — jęknęła przez łzy Li.
— Li, mówię poważnie! No, zobacz, przecież to są prawdziwe perły!
— Pokaż — pisnęła Li i trzęsącymi się palcami sięgnęła po białe kuleczki. — Ach, 

Abe — wykrztusiła — przecież to są perły! Znalazłeś je w piasku?

— Ależ Li, kochanie, przecież perły nie rodzą się w piasku!
— Właśnie, że tak! — upierała się maleńka. — I potem się je wypłukuje. A 

widzisz, ja ci mówiłam, że tutaj jest masa pereł!

— Perły rodzą się w muszlach pod wodą — oświadczył Abe z całym 

przekonaniem. — Na miłość boską, Li, przecież to te trytony przyniosły! One 
widziały, jak się kąpałaś. Chciały ci to dać osobiście, ale skoro się ich tak bałaś…

— Kiedy one są takie obrzydliwe… — otrząsnęła się Li. — Abe, słuchaj, to są 

background image

bajeczne perły! A ja tak szalenie lubię perły!…

„Teraz jest ładna — szeptał krytyczny głos. — Tak jak tu klęczy, z tymi perłami 

na dłoni… Owszem, jest zupełnie ładna, to jej trzeba przyznać…”

— Abe, to mi naprawdę przynieśli ci… te zwierzęta?
— To nie są zwierzęta, maleńka. To są bogowie morza. Nazywają się trytony.
Maleńka nie zdziwiła się bynajmniej.
— To bardzo ładnie z ich strony, prawda? Ogromnie są mili… Jak myślisz, Abe, 

chyba powinna bym im jakoś podziękować?

— Więc już się ich nie boisz? Maleńka zawahała się.
— Owszem, boję się… Abe, proszę cię, zabierz mnie stąd!
— No, więc słuchaj. Musimy dostać się do naszej łódki. Chodź i nie bój się.
— Kiedy… kiedy one właśnie są tam na drodze — szczękała zębami Li. — Abe, a 

może byś ty do nich poszedł? Tylko nie zostawiaj mnie tu samej!

— Przeniosę cię na rękach! — zaproponował po rycersku.
— Tak będzie najlepiej — westchnęła maleńka.
— No, to włóż płaszcz — mruknął Abe.
— Zaraz. — Panna Li zaczęła obu rękami układać swe słynne złote włosy. — Czy 

ja nie jestem strasznie rozczochrana? Abe, nie masz przy sobie kredki do warg?

Abe zarzucił jej płaszcz na ramiona.
— Chodźże już wreszcie, Li!
— Ale ja się boję — jęknęła maleńka.
Mr Abe wziął ją na ręce. Wyglądało, że Li jest lekka jak piórko. „Do pioruna, jest 

znacznie cięższa, niż myślałeś, prawda? — podpowiadał Abemu chłodny i krytyczny 
głos. — I w dodatku masz, człowiecze, obie ręce zajęte. Gdyby tak te zwierzaki was 
zaatakowały… no to co?”

— Żebyś tak mógł biegiem… — zaproponowała maleńka.
— Dobrze — stęknął mr Abe, szybciej przebierając nogami.
Zmrok zapadał z każdą chwilą coraz głębszy. Abe zbliżał się do szerokiego 

półkola zwierząt.

— Prędzej, Abe… biegnij, biegnij! — szeptała Li. Zwierzęta zaczęły jak .iś 

specjalnym, falistym ruchem kołysać się i kręcić górną połową ciała. — Biegnij, 
błagam cię, biegnij prędzej — piszczała maleńka wierzgając histerycznie nogami i 
wbijając w szyję Abego srebrzyście wylakierowane paznokietki.

— Do diabła! Li, dajże spokój!… — ryknął Abe.
— Najf— zaszczekało tuż obok niego. — Ts, ts, ts… Najf. Li…
— Najf, najf, najf… Li…
Znaleźli się już poza owym półkolem. Abe poczuł, że stąpa po wilgotnym piasku.
— Puść mnie już — zaszeptała maleńka w chwili, gdy poczuł, że ręce i nogi 

odmawiają mu posłuszeństwa.

Abe dyszał ciężko, ocierając ramieniem pot z czoła.
— Idź do łódki, ale szybko! — rozkazała maleńka Li. Półkole ciemnych postaci 

zwróciło się teraz czołem w stronę Li i zaczęło się przybliżać.

— Ts, ts, ts… Najf…
— Najf… Li!…
Ale Li nie krzyczała. Li nie uciekała. Wyciągnęła obie ręce ku niebu, płaszcz 

obsunął się z ramion. Naga Li skinęła ręką i zaczęła kołyszącym się cieniom posyłać 
od ust pocałunki. Na rozdygotanych wargach zjawiło się coś, co każdy powinien by 
nazwać czarującym uśmiechem.

— Jesteście strasznie kochani! — oświadczył trzęsący się głosik, a białe ręce znów 

wyciągnęły się ku rozkołysanym cieniom.

— Chodźże, pomóż mi, Li — nalegał Abe dość surowo, spychając łódkę na wodę.

background image

Li podniosła płaszcz kąpielowy.
— Żegnajcie, moi najmilsi!…
Było słychać, jak owe cienie pluskają już w wodzie.
— Abe, zmiłuj się, prędzej! — syknęła maleńka Li biegnąc po wodzie do łódki. — 

Już znowu są blisko.

Mr Abe robił rozpaczliwe wysiłki, by zepchnąć łódkę na wodę. No tak, a teraz 

jeszcze weszła do niej panna Li i kiwała rączką, przesyłając pozdrowienia.

— Abe, przejdź na drugą stronę, zasłaniasz mnie…
— Najf. Ts, ts, ts… A—be.
— Najf, ts, ts, ts, najf!…
— Ts, ts, ts…
— Najf.
Wreszcie łódka zakołysała się na falach. M r Abe wskoczył do niej i zabrał się z 

całej siły do wioseł. W pewnej chwili wiosło uderzyło w jakieś miękkie ciało.

Maleńka Li westchnęła głęboko.
— Prawda, że są niesłychanie mili? I że ja to doskonale zrobiłam?
Mr Abe z całej siły wiosłował w stronę jachtu.
— Włóżże ten płaszcz na siebie, Li — odpowiedział trochę sucho.
— Uważam, że to był ogromny sukces — skonstatowała panna Li. — A te perły, 

Abe! Jak sądzisz, ile są warte?

Mr Abe przestał na chwilę wiosłować.
— Myślę, że nie powinnaś była się im tak pokazywać, maleńka.
Panna Li trochę się obraziła.
— A cóż to takiego?… Jak to zaraz poznać, Abe, że nie jesteś artystą. Proszę cię, 

wiosłuj, zaczyna mi być zimno w tym płaszczu!…

background image

7. Jacht na lagunie (ciąg dalszy)

Tego wieczoru na jachcie „Gloria Pickford” nie było żadnych sporów osobistych. 

Toczyły się tylko dysputy naukowe. Fred (lojalnie popierany przez Abego) uważał, że 
to na pewno były jakieś płazy, natomiast kapitan twierdził, że to mogły być tylko 
ssaki. „W morzu przecież nie ma żadnych płazów” — twierdził kapitan z uporem. Ale 
młodzi panowie z uniwersytetu i chcieli się z nim zgodzić. Zresztą płazy to znacznie 
większa sensacja.

Maleńka Li była najgłębiej przekonana i całkowicie zadowolona z faktu, że to były 

trytony, że były wprost rozkoszne, a że w ogóle to był taki sukces. Li (w pidżamie w 
niebieskie paski, która tak się podobała Abemu) śniła z roziskrzonymi oczyma o 
perłach i morskich bogach…

Natomiast Judy była przeświadczona, że wszystko to jest bujda i humbug, że Li i 

Abe całą tę historię wymyślili. Mrugała więc znacząco na Freda, by już dał temu 
spokój.

Abe ze swej strony sądził, że Li powinna chociaż wspomnieć o tym, jak to on, 

Abe, bez cienia lęku ruszył pomiędzy jaszczury po płaszcz kąpielowy. Dlatego też po 
trzykroć wracał do tego, jak to im wspaniale Li stawiała czoło, podczas gdy on, Abe, 
spychał łódkę na wodę. Powrócił do tej sprawy już po raz czwarty, ale Fred ani 
kapitan nie słuchali go nawet, zajęci sprzeczką o płazy i ssaki. „Jakby to było takie 
ważne, co to w ogóle było” — myślał Abe.

Ostatecznie Judy zaczęła ziewać i oświadczyła, że idzie spać, spojrzała przy tym 

znacząco na Freda. A tymczasem Fred właśnie sobie przypomniał, że przed potopem 
świata żyły jakieś takie odwieczne zabawne jaszczury, które się tak jakoś diabelnie 
nazywały: diplosaury, bigosaury czy coś podobnego. I to właśnie one chodziły na 
tylnych łapach. Fred sam je widział na jakiejś zabawnej przyrodniczej ilustracji.

— W takiej grubej księdze, proszę pana… Olbrzymia księga. Gdyby tak pan ją 

sobie obejrzał…

— Abe — odezwała się naraz maleńka Li. — Mam bajeczny pomysł na film.
— No, jaki?
— Coś niebywałego i nowego. Wiesz, powiedzmy, że nasz jacht rozbiłby się i 

tylko ja uratowałabym się na tej wyspie. I żyłabym na niej jak Robinson.

— A cóż by tam pani robiła? — wtrącił kapitan sceptycznie.
— Kąpałabym się, no i w ogóle — oświadczyła maleńka zupełnie naturalnie. — 

No i oczywiście te morskie trytony zakochałyby się we mnie, znosiłyby mi stale 
perły. Zupełnie tak jak w rzeczywistości, wiesz? To mógłby być film przyrodniczy 
lub naukowy. Jak myślisz? Coś w tym rodzaju jak „Trader Horn”

*

.

— Li ma rację — zadecydował nagle Fred. — Musimy jutro wieczorem te 

jaszczury sfilmować.

— To znaczy te ssaki — poprawił kapitan.
— To znaczy — przecięła dyskusję Li — mnie stojącą wśród tych morskich 

trytonów.

— Ale w płaszczu kąpielowym — wtrącił Abe.
— Wezmę ten biały kostium kąpielowy — oświadczyła Li. — Tylko Greta będzie 

mnie musiała jutro porządnie uczesać. Dziś wyglądam po prostu strasznie.

— A kto będzie filmował?
— Abe. Przynajmniej przyda się na coś. A Judy będzie czymś świecić, gdyby już 

było ciemno.

— A co Fred?
— Fred będzie miał wieniec na głowie i łuk. Gdyby mnie te trytony chciały 

background image

porwać, będzie musiał je pozabijać, prawda?

— O, dziękuję bardzo — pokazał zęby w uśmiechu . — To już ja wolę swój 

rewolwer. Uważam, że kapitana także musimy ze sobą zabrać. Kapitan bojowo zjeżył 
wąsy.

— Niech się pan o mnie nie kłopocze. Już ja zrobię, co do mnie należy.
— Mianowicie?
— Wezmę trzech ludzi z załogi, panie. I to dobrze uzbrojonych!
Maleńka Li przeraziła się rozkosznie.
— Pan myśli, że to jest aż tak niebezpieczne, kapitanie?
— Nic, nie myślę, dziecino — mruknął kapitan. — Ale ja mam swój rozkazy od 

mr Jesse Loeba, przynajmniej o ile chodzi o y na Abe.

Mężczyźni zaczęli namiętnie przygotowywać techniczne szczegóły imprezy. Abe 

mrugnął na maleńką, że już czas, by szła spać czy coś podobnego. Poszła posłusznie.

— Wiesz, Abe — powiedziała do niego w swojej kabinie — ja myślę, że to będzie 

fantastyczny film!

— Tak, maleńka — zgodził się mr Abe i chciał ją pocałować.
— Dziś nie, Abe — broniła się. — Przecież powinieneś zrozumieć, że się muszę 

strasznie skupić.

Cały więc dzień panna Li intensywnie skupiała się; z tej też racji nieszczęsna 

pokojówka Greta miała pełne ręce roboty. To kąpiele z odpowiednich soli i esencji, to 
mycie włosów szamponem „Nurblond”, dalej masaże, manicure, pedicure, ondulacja i 
czesanie, prasowanie, przymierzanie sukien, szycie, makijaż… i cały szereg innych 
jeszcze przygotowań.

Także i Judy została wciągnięta w ten cały galimatias, pomagała więc maleńkiej 

Li. (Są takie chwile, kiedy kobiety potrafią być w stosunku do siebie lojalne, na 
przykład przy ubieraniu.)

Podczas gdy w kabinie panny Li panował gorączkowy ruch, mężczyźni zeszli się u 

siebie i rozstawiając na stole popielniczki i kieliszki z wódką, uzgadniali plan 
strategiczny: gdzie kto będzie stał i jakie będzie miał zadania, gdyby tak co do czego 
przyszło. Oczywiście młodzi dotknęli parokrotnie kapitana głęboko przy omawianiu 
prestiżowego zagadnienia komendy.

Po południu przewieziono na brzeg mały aparat filmowy, mały karabin 

maszynowy, kosz z nakryciem stołowym i jedzeniem, broń, gramofon i inne utensylia 
wojenne. Oczywiście wszystko to było starannie zamaskowane liśćmi palmowymi. 
Jeszcze przed zachodem słońca zajęli swoje miejsca trzej ludzie z załogi i kapitan w 
charakterze komendanta główne— go. Potem przewieziono jeszcze na brzeg olbrzymi 
kosz z paru drobiazgami panny Lily Valley. Potem przyjechał Fred z panną Judy. 
Potem zaczęło zachodzić słońce w całej swej tropikalnej krasie.

Już po raz dziesiąty w tym czasie pukał mr Abe do kabiny panny Li.
— Maleńka, to już naprawdę najwyższy czas!
— Zaraz, zaraz… — odpowiadał głosik maleńkiej. — Proszę cię, nie denerwuj 

mnie! Przecież ja się muszę ubrać, prawda?

Kapitan zaczai się rozglądać w sytuacji. Tam dalej, na powierzchni zatoki, ciągnie 

się równy, długi pas, który oddziela spienione morze od cichej toni laguny. „Jakby 
tam pod wodą była jakaś tama czy jakiś falochron — pomyślał kapitan. — 
Prawdopodobnie ławica piaszczysta albo rafa koralowa. Ale wygląda na coś 
sztucznego. Dziwne miejsce.” Na spokojnej toni laguny wynurzają się tu i tam czarne 
łby i ciągną do brzegu. Kapitan zacisnął wargi i mimo woli sięgnął po rewolwer. 
„Byłoby lepiej — pomyślał — żeby kobiety zostały na łodzi.” Judy zaczęła dygotać 
trzymając się kurczowo Freda. „Jakiż on jest silny — myślała. — Boże, jak ja go 

background image

kocham!…”

Wreszcie ostatnia łódka odbiła od jachtu. Siedziała w niej panna Lily Valley w 

białym kąpielowym trykociku i w przejrzystym dressing–gown, w którym zostanie 
wyrzucona przez fale jako rozbitek. Prócz niej panna Greta i mr Abe.

— Dlaczego ty tak powoli wiosłujesz? — robiła mu wyrzuty maleńka.
Mr Abe spojrzał na sunące ku brzegowi czarne łby i nie odpowiedział.
— Ts, ts, ts…
— Ts, ts…
Mr Abe wyciągnął łódkę na brzeg i pomógł zeń wyjść maleńkiej Li i pannie 

Grecie.

— Idź szybko do aparatu… — szepnęła mu artystka. — Jak ci dam znak, zacznij 

kręcić.

— Przecie już będzie ciemno — zauważył Abe.
— No to Judy musi zrobić światło. Greto!
Kiedy mr Abe Loeb zajął miejsce przy aparacie, artystka ułożyła się na piasku jak 

umierający łabędź, a panna Greta poprawiała jeszcze fałdy dressing–gownu.

— Tak, żeby mi było widać kawałek nogi — szeptał nieszczęsny rozbitek. — No 

gotowe? Uciekaj! Abe, już!

Abe zaczął kręcić korbą.
— Judy, światło!
Ale światło się nie zapaliło. Z morza zaczęły się wynurzać rozkołysane cienie: 

zbliżały się powoli do Li. Greta zatkała ręką usta, by nie krzyczeć.

— Li! — zawołał mr Abe. — Li, uciekaj!
— Najf! Najf!.
— Ts, ts, ts… Li! Li! Abe… Ktoś odbezpieczył rewolwer.
— Tam do licha! Nie strzelać! — syknął kapitan.
— Halo, Li! — zawołał Abe przestając kręcić. — Hej, Judy, światło!
Li wstała powoli, powłóczyście i podniosła ręce ku niebu. Leciuchny dressing–

gown

*

 zsunął się z jej ramion. Biaława sylwetka Li, z powabnie nad głową 

wyciągniętymi ramionami, oto rozbitek, który ocknął się z omdlenia.

Abe z pasją zakręcił korbą.
— Do pioruna! Judy, zróbże światło!
— Ts, ts, ts!…
— Najf! Najf! Abe…
Czarne cienie kołysząc się otaczały białą Li. Dajcie spokój, teraz już skończyło się 

przedstawienie! Li już nie trzyma ramion wzniesionych nad głową, tylko odtrąca coś 
od siebie i wrzeszczy:

— Abe, Abe! Bo to mnie schwyciło!
W tej chwili zajaśniało oślepiające światło. Abe szybko zaczął kręcić, Fred zaś z 

kapitanem z rewolwerami w ręku podbiegli ku Li, która siedząc w kucki piszczała z 
przerażenia. Równocześnie w blasku światła widać było dziesiątki i setki długich, 
ciemnych cieni, kolebiących się w ucieczce ku morzu. Zemdlona Greta zwaliła się jak 
kłoda. Dwaj ludzie z załogi zarzucili sieć na któryś z uciekających cieni. Padły dwa 
lub trzy strzały, morze zakotłowało się, zapluskała woda. Dwaj marynarze padli na 
coś, co szamotało się i wyrywało z sieci. Światło w ręku Judy zgasło.

Kapitan poświecił ręczną latarką.
— Nic się pani nie stało, dziecinko?
— To mnie dotknęło… — łkała maleńka.
— Ach, Fred, to było straszne! Podbiegł także i mr Abe z latarką ręczną.
— Świetnie było, Li — pocieszał ją — tylko Judy powinna była wcześniej zrobić 

światło.

background image

— Kiedy właśnie że nie chciało się zaświecić — usprawiedliwiała się Judy. — 

Prawda, Fred, że nie dało się zaświecić?

— Judy się bardzo wystraszyła — tłumaczył Fred. — Ale daję wam słowo honoru, 

że to nie było naumyślnie, prawda, Judy?

Judy obraziła się. Tymczasem podeszli dwaj ludzie z załogi, wlokąc za sobą w 

sieci coś, co ciskało się niczym wielka ryba.

— No jest, panie kapitanie! I to żywe…
— Paskudztwo, plunęło na mnie jakimś jadem! Ręce mam pełne pęcherzy. Pali to 

świństwo jak diabli…

— Mnie także dotknęło — skarżyła się panna Li. — Poświeć, Abe! Zobacz, czy tu 

nie mam pęcherza?

— Nie, nic nie ma, maleńka — zapewniał ją Abe. Omal nie pocałował jej w 

miejsce nad kolanem, które maleńka rozcierała starannie.

— Brr… Jakież to było zimne… — żaliła się maleńka Li.
— Pani zgubiła perłę, ma’am… — rzekł jeden z marynarzy podając Li 

podniesioną z piasku jasną kuleczkę.

— Boże! Abe — krzyknęła panna Li — one znowu przyniosły mi perły! Dzieci, 

chodźcie szukać pereł! Tu będą masy pereł! To te biedactwa mi je przyniosły!… 
Rozkoszne są, prawda, Fred? O, tutaj jest znów perła!

— I tu!…
Światło trzech latarek elektrycznych skierowało się ku ziemi.
— Znalazłem taką ogromną!
— To moja! — zastrzegła się maleńka Li.
— Fred! — warknęła lodowato panna Judy.
— Zaraz… — odpowiedział Fred czołgając się na kolanach po piasku.
— Fred, bo ja chcę wracać na statek…
— To niech cię ktoś odwiezie — bąknął Fred bardzo zajęty czym innym. — Do 

stu diabłów, ależ to świetny kawał!

Trzej mężczyźni i panna Li czołgali się dalej po piasku jak wielkie świętojańskie 

robaczki.

— O, tutaj są znowu trzy perły — oświadczył kapitan.
— Pokażcie, pokażcie! — pisnęła Li i szalejąc z uciechy poczołgała się na 

kolanach w stronę kapitana.

W tej chwili błysnęło magnezjowe światło i zaterkotała korba aparatu filmowego.
— No, to teraz mam was na taśmie! — oświadczyła mściwie Judy. — Będzie 

cudowne zdjęcie do prasy. „Młodzi Amerykanie szukają pereł.” „Jaszczury morskie 
obrzucają ludzi perłami.”

Fred usiadł na piasku.
— Rany boskie, Judy ma rację! Dzieci, my to musimy dać do prasy!
— Judy jest kochana!… Judy, zdejm nas jeszcze raz, ale od przodu!
— Ty byś na tym bardzo straciła, kochanie — oświadczyła Judy.
— Dzieci — wtrącił mr Abe — trzeba szukać szybciej, idzie przypływ.
Po ciemku na brzegu morza poruszyła się niezgrabnie jakaś czarna sylwetka.
— Tam… o, tam! — wrzasnęła Li. Światło trzech latarek ręcznych skierowało się 

w tamtą stronę. Ale to była tylko Greta, szukająca po ciemku na klęczkach pereł.

Li trzymała na kolanach czapkę kapitana, w której było dwadzieścia jeden pereł. 

Abe nalewał kieliszki, Judy grała na patefonie. Była głęboka, gwieździsta noc, ocean 
szumiał tajemniczo.

— Więc jaki damy tytuł? — śmiał się Fred.
— „Córka przemysłowca z Milwaukee filmuje przedpotopowe płazy.” 

background image

„Przedpotopowe jaszczury składają hołd urodzie i młodości” — zaproponował Abe 
poetycznie.

— „Jacht «Gloria Pickford» odkrywa nieznane okazy zwierząt” — radził kapitan 

— Albo „Zagadka wyspy Tahuara.”

— To byłoby dobre na podtytuł — oświadczył Fred. — Tytuł musi mówić coś 

więcej.

— Może: „Fred Baseball w walce z potworami” — odezwała się Judy. — 

Bajeczny był Fred, gdy się na nie rzucił. Żeby tylko ta scena dobrze wyszła na taśmie.

Kapitan zakaszlał.
— Właściwie ja skoczyłem najpierw, panno Judy. Ale nie warto o tym mówić. 

Uważam, że taki tytuł powinien brzmieć raczej naukowo. Rzeczowo i… po prosto 
naukowo. „Fauna pre–wi–dualna na wyspach Pacyfiku.”

— Preluwialna — poprawił go Fred. — Nie, prewidualna… Do pioruna, jakże to 

właściwie jest? Antiluwialna… Anteduwialna… Nie, to jakoś nie tak. Tytuł musimy 
dać możliwie prosty, żeby go każdy mógł wymówić. A Judy jest świetna!

— Antedyluwialna! — stwierdziła Judy. Fred pokręcił głową.
— Za długie, Judy! Dłuższe niż całe te potwory razem z ogonem. Tytuł musi być 

krótki. Ale Judy jest pyszna, co? Prawda, kapitanie, że jest morowa?

— Oczywiście — przyświadczył kapitan. — Wspaniała dziewczyna!
— Fajny z pana chłopak, kapitanie — stwierdził z uznaniem młody olbrzym. — 

Dzieci, kapitan jest morus. Ale fauna przeddyluwialna to głupie. To nie tytuł do 
gazety. Raczej już: „Kochankowie na wyspie pereł” albo coś takiego…

— „Trytony obsypują perłami Białą Lily” — wrzeszczał Abe. — „Hołd Państwa 

Posejdona”, „Nowa Afrodyta.”

— Głupstwa — protestował Fred z oburzeniem. — W ogóle nie było nigdy 

żadnych trytonów. To kwestia stwierdzona naukowo. I Afrodyty także nie było… 
Prawda, Judy, że nie było? „Starcie ludzi z prajaszczurami!” „Dzielny kapitan atakuje 
przedpotopowe potwory!” Człowieku, taki tytuł musi mieć wydźwięk!

— Wydanie nadzwyczajne! — darł się Abe. — „Potwory morskie atakują artystkę 

filmową!” „Sex–appeal nowoczesnej kobiety zniewala przedpotopowe jaszczury!”, 
„Odwieczne płazy dają pierwszeństwo blondynkom!”

— Abe — odezwała się nagle maleńka Li — mam pomysł…
— Jaki?
— Na film. To byłaby bajeczna historia, Abe. Wyobraź sobie, że kąpałabym się na 

brzegu morza…

— W tym trykocie wyglądasz cudownie — wtrącił Abe szybko.
— Prawda? A te trytony zakochałyby się we mnie i porwałyby mnie na dno morza. 

I tam byłabym ich królową…

— Na dnie morza?
— No tak, pod wodą. W ich tajemniczym państwie, wiesz? One tam przecież mają 

miasto, no i wszystko…

— Maleńka, przecież utopiłabyś się!
— Nie bój się, ja umiem pływać — odparła maleńka Li beztrosko. — 

Wypływałabym sobie raz dziennie na brzeg, by zaczerpnąć powietrza. — Li zaczęła 
ćwiczenia oddechowe, połączone z prężeniem piersi i wykonywaniem rękoma 
ruchów jak przy pływaniu. — Mniej więcej tak, wiesz? I powiedzmy, że na brzegu 
zakochałby się we mnie… młody rybak. I ja w nim także… Szalenie — tu Li 
westchnęła. — Wiesz, musiałby być piękny i silny. Więc te trytony chciałyby go 
utopić, lecz ja bym go uratowała i potem poszłabym z nim do jego chatki. A trytony 
oblegałyby nas tam i wy przyszlibyście nas oswobodzić…

— Li — przerwał jej Fred poważnie — to wszystko jest tak przeraźliwie głupie, że 

background image

warto by to nakręcić, słowo daję. Bardzo bym się zdziwił, gdyby stary Jesse nie zrobił 
z tego nadzwyczajnego szlagieru.

Fred miał rację. W swoim czasie powstał z tego wspaniały szlagier filmowy, 

produkcji „Jesse Loeb Pictures”, z panną Lily Valley w roli głównej. Prócz niej 
występowało w nim sześćset nereid, jeden Neptun i dwanaście tysięcy statystów, 
poprzebieranych za rozmaite przedpotopowe jaszczury. Zanim się jednak to stało, 
sporo wody upłynęło i wiele zaszło ciekawych faktów, a mianowicie:

1. Schwytane zwierzę, trzymane w wannie w łazience maleńkiej Li, całe dwa dni 

cieszyło się żywym zainteresowaniem całego towarzystwa; trzeciego dnia jednak 
przestało się poruszać, a panna Li twierdziła, że biedaczkowi jest smutno. Czwartego 
dnia wreszcie zaczęło śmierdzieć i trzeba je było wyrzucić w stanie daleko 
posuniętego rozkładu.

2. Ze zdjęć nakręconych na lagunie udały się tylko dwa. Na jednym maleńka Li, 

kucnąwszy z przerażenia, dzikimi ruchami ogania się przed posuwającymi się ku niej 
zwierzętami. Wszyscy twierdzili, że to jest nadzwyczajne zdjęcie. Na drugim było 
widać trzech mężczyzn i jedną dziewczynę na klęczkach, pochylonych nosami do 
ziemi. Wszyscy oni byli zdjęci od tyłu i wyglądali, jakby się czemuś kłaniali. To 
zdjęcie zostało zniszczone.

3. Co się tyczy proponowanych tytułów do pism, wykorzystane zostały wszystkie 

(nawet i te o antedyluwialnej faunie) w setkach i tysiącach amerykańskich i 
światowych dzienników, tygodników i magazynów. Do tego dołączono opisy 
wszystkich faktów z całym mnóstwem szczegółów i ze zdjęciami, jak: fotografia 
maleńkiej Li wśród jaszczurów, fotografia samego jaszczura w wannie, fotografia 
samej Li w kostiumie kąpielowym, fotografia panny Judy, mr Abe Loeba, Freda 
Baseballa, kapitana jachtu, samego jachtu „Gloria Pickford”, samej wyspy Taraiwa 
oraz samych pereł, ułożonych na czarnym aksamicie. W ten sposób sprawa kariery 
maleńkiej Li została przesądzona. Li stanowczo odmówiła występowania w variete; 
oświadczyła reporterom prasowym, że postanowiła poświęcić się wyłącznie sztuce…

4. Znaleźli się jednak ludzie, którzy pod pokrywką wykształcenia fachowego 

poważyli się twierdzić, że — o ile można sądzić ze zdjęcia — nie może tutaj być 
mowy o żadnych wymarłych jaszczurach przedpotopowych, ale po prostu o pewnym 
rodzaju płazów. Jeszcze bardziej fachowi ludzie jednak twierdzili, że ten rodzaj 
płazów nie jest nauce w ogóle znany i że wobec tego nie egzystuje. Na ten temat 
toczyły się w pismach szerokie debaty, które zakończył profesor J.W. Hopkins (Un. 
Yale) stwierdzeniem, iż zbadał przedstawione zdjęcia i że uważa je za fałszerstwo 
(hoax) albo trickfilm. Że przedstawione na fotografiach zwierzęta przypominają w 
pewnym stopniu płaza olbrzymiego, skrytoskrzelnego (Cryptobranchus japonicus, 
Sieboldia maxima, Tritomegas Sieboldii lub Megalobatrachus Sieboldii), lecz 
niecałkowicie, sztucznie i po prostu po dyletancku podrobionego. W ten sposób 
sprawa została z punktu widzenia naukowego na przyszłość załatwiona.

5. Koniec końców w odpowiednim czasie mr Abe Loeb ożenił się z panną Judy. 

Jego najlepszy przyjaciel, Fred Baseball, był mu świadkiem do ślubu, który się odbył 
z wielką pompą, przy współudziale wielu wysoko postawionych osobistości ze świata 
politycznego, artystycznego i innych.

background image

8. Andrias Scheuchzeri

*

Lecz ciekawość ludzka nie ma granic.
Nie wystarczyło ludziom, że profesor J. W. Hopkins (Un. Yale), najwyższy w tym 

czasie autorytet w dziedzinie gadów, uznał owe zagadkowe stworzenia za nie 
znajdujący w dziedzinie wiedzy potwierdzenia humbug, za wytwór bujnej imaginacji. 
Zarówno w pismach fachowych, jak i w prasie zaczęły mnożyć się informacje o 
pojawieniu się nie znanych dotąd zwierząt, podobnych do olbrzymich płazów, w 
najprzeróżniejszych punktach Oceanu Spokojnego. Zupełnie poważne wiadomości 
przytaczały te same odkrycia na wyspach Salomona, na wyspie Schoutena, na 
Kampingamarangi, Butaritari, Tapeteuea, dalej na całym łańcuchu wysepek: 
Nukufetau, Funafuti, Nukonono i Fukaoftu, wreszcie aż na Hiau, Uahuka, Uapu i 
Pukapuka. Cytowano opowieści o „diabłach kapitana van Tocha” (głównie na 
terytorium Melanezji) oraz o „trytonach panny Lily” (raczej w okolicach Polinezji). 
Prasa rozpisywała się znowu, że tu najprawdopodobniej wchodzą w grę rozmaite 
rodzaje monstrów podmorskich i przedpotopowych — oczywiście czyniła to w 
głównej mierze dlatego, że nadszedł właśnie letni sezon i kanikuła, kiedy nie było o 
czym pisać. A monstra podwodne zawsze cieszą się u czytelników wielkim 
powodzeniem.

Zwłaszcza w USA stały się bardzo modne trytony. W Nowym Jorku wystawiono 

po raz trzechsetny wspaniałą rewię

„Posejdon” przy udziale trzystu najpiękniejszych trytonek, nereid i syren. W 

Miami i na plażach Kalifornii młodzież kąpała się w kostiumach kąpielowych 
trytonów i nereid (to znaczy: trzy sznury pereł i więcej nic). Natomiast w stanach 
środkowych i środkowo—zachodnich ogromnie wzrósł na sile ruch „W Obronie 
Moralności” (WOM). Doszło przy tej okazji do publicznych demonstracji, w 
konsekwencji których kilku Murzynów spalono, a kilku powieszono.

Wreszcie w „The National Geographic Magazine” ukazał się biuletyn Wyprawy 

Naukowej Uniwersytetu w Kolumbii (wysłanej kosztem J. S. Tinckera, tak zwanego 
„króla konserw”). Sprawozdanie to podpisali: P. L. Smith, W. Kleinschmidt, Charles 
Kovar, Luise Forgeron i D. Herrero, a więc światowej sławy powagi, zwłaszcza jeśli 
chodzi o dziedziny pasożytów rybich, owadów nakrapianych, biologii roślin, 
wymoczków i mszyc.

Podajemy wyjątki obszernego sprawozdania:

…Na wyspie Rakahanga wyprawa natrafiła po raz pierwszy na odciski tylnych łap 

nieznanego olbrzymiego płaza. Odciski są pięciopalczaste, długość palców wynosi 4 do 5 cm. 
Sądząc z ilości śladów, wybrzeża wyspy Rakahanga muszą się wprost roić od tych płazów. 
Ponieważ odcisków łap przednich nie stwierdzono (oprócz jednego małego odcisku 
czteropalcowego, prawdopodobnie młodego osobnika), wyprawa doszła do przekonania, że 
owe płazy poruszają się najwidoczniej na tylnych kończynach.

Zaznaczamy, że na wyspie Rakahanga nie ma ani rzeki, ani moczarów, więc też owe płazy 

żyją w morzu. Są więc one jedynymi przedstawicielami swego rzędu zamieszkującymi 
środowisko pelagiczne. Oczywiście jest rzeczą znaną, że meksykański aksolotl (Amblystoma 
mexicanum) przebywa w słonych jeziorach, lecz o płazach pelagicznych (żyjących w morzu) 
nie ma żadnej wzmianki nawet w klasycznym dziele. W. Korngolda: „Płazy ogoniaste” 
(Urodela), Berlin 1913.

Oczekiwaliśmy aż do wieczora, starając się upolować lub chociażby dostrzec jakiś żywy 

okaz, niestety nadaremnie. Z żalem opuściliśmy piękną wysepkę Rakahanga, gdzie jednak D. 
Herrero udało się znaleźć wspaniały nieznany gatunek pluskwy.

…Znacznie bardziej sprzyjało nam szczęście na wyspie Tongarewa. Z bronią w ręku 

background image

czekaliśmy na wybrzeżu. Po zachodzie słońca zaczęły się wynurzać z wody olbrzymie, nieco 
przypłaszczone łby płazów. Po chwili wyszły one na brzeg poruszając się na tylnych nogach 
dosyć niezdarnie, lecz wcale szybko. W pozycji siedzącej mają one ponad metr wysokości. 
Zasiadły dość szerokim kręgiem i zaczęły w jakiś dziwny, specjalny sposób kołysać górną 
częścią tułowia. Wyglądało to tak, jakby tańczyły. W. Kleinschmidt wstał, by się lepiej 
przyjrzeć. W tym momencie płazy spostrzegły go i na chwilę znieruchomiały. Potem zaczęły 
się dość szybko zbliżać ku niemu wydając jakieś syczące i szczekające odgłosy. Kiedy były 
już od niego o siedem kroków, daliśmy ognia. Szybko rzuciły się do ucieczki i wpadły w 
morze. Tego wieczora już się więcej nie pokazały. Na brzegu pozostały tylko dwa płazy 
martwe i trzeci z przetrąconym kręgosłupem. Wydawał on jakieś dziwne odgłosy, coś jakby: 
ogod, ogod, ogod… Wnet jednak zdechł. Kiedy W. Kleinschmidt otworzył skalpelem jego 
klatkę piersiową…

(Tu następują szczegóły anatomiczne, których laicy i tak nie rozumieją. 

Naukowców odsyłamy do wyżej wymienionego biuletynu.)

Z wyżej przytoczonych danych jasne jest więc, że chodzi tu o typowego przedstawiciela 

rzędu płazów ogoniastych (Urodela), do których jak wiadomo, należą: rodzina płazów 
(Salamandrida), obejmująca rodzaje: traszki (Tritones) i salamandry (Salamandrae), oraz 
rodzina płazów olbrzymich (Ichthyoidea), obejmująca skrytoskrzelne (Cryptobranchiata) i 
jawnoskrzelne (Phanerobranchiata). Płaz zbadany na wyspie Tongarewa wydaje się być 
najbliżej pokrewny skrytoskrzelnym. W dużym stopniu, oczywiście biorąc pod uwagę 
wielkość, przypomina on japońskiego płaza olbrzymiego (Mega—lobatrachus Siebołdii) lub 
też amerykańskiego helbendera (Cryptobranchus alleghoniensis) zwanego „diabłem 
bagiennym”, różni się jednakże od nich znacznie lepiej rozwiniętymi organami zmysłów oraz 
dłuższymi, mocniejszymi kończynami, które pozwalają mu dosyć sprawnie poruszać się w 
wodzie i na lądzie.

(Następują bliższe szczegóły anatomii porównawczej.)

Kiedy spreparowaliśmy szkielety zabitych zwierząt, doszliśmy do najciekawszych 

stwierdzeń: otóż kościec tych płazów odpowiada całkowicie odciskowi kopalnemu szkieletu 
płaza, który znalazł na płycie kamiennej w kamieniołomach w Oeningen dr Johannes 
Scheuchzer i podał do wiadomości w dziele: „Homo diluviitestis”, wydanym w roku 1726. 
Mniej obeznanym z tematem czytelnikom przypominamy, że wymieniony dr Scheuchzer 
uważał tę skamielinę za resztki człowieka przedpotopowego.

„Przedstawiony powyżej obraz — pisze on — jaki przekazuję światu nauki w formie 

pięknego drzeworytu, jest na pewno bez wszelkich wątpliwości obrazem człowieka, który był 
świadkiem potopu. Nie mamy tutaj do czynienia z danymi, z których dopiero bujna fantazja 
ludzka musiałaby tworzyć coś, co przypominałoby człowieka. Panuje tu całkowita zgodność 

background image

z poszczególnymi częściami szkieletu ludzkiego, doskonała symetria. Kościec człowieka 
skamieniałego w pozycji frontalnej oto pomnik zaginionej ludzkości, starszy od zawartości 
wszystkich grobowców rzymskich, egipskich i w ogóle wszystkich wschodnich.”

W późniejszym okresie Cuvier w skamielinie Oeningen ustalił odcisk szkieletu 

skamieniałego płaza, który nazwano Cryptobranchus primaevus lub Andrias Scheuchzeri, 
uważany za gatunek dawno wymarły. Przy pomocy badań osteologicznych udało nam się 
zidentyfikować nasze płazy z wymarłym, jak mniemano, płazem Andriasem. Tajemniczy 
prajaszczur, jak nazwały go gazety, nie jest niczym innym jak kopalnym płazem 
skrytoskrzelnym Andrias Scheuchzeri. Albo też, jeżeli użyć nowej nazwy, jest to 
Cryptobranchus Tinckeri erectus, czyli płaz olbrzymi polinezyjski.

…Pozostaje zagadką, dlaczego ten ciekawy okaz płaza wymykał się dotąd spod uwagi 

uczonych, chociaż przynajmniej na wyspach Rakahanga i Tongarewa w łańcuchu wysp 
Manihiki występuje gromadnie. Także Randolph i Montgomery w dziele swym: „Dwa lata na 
wyspach Manihiki” (1885), nie wspominają o nim ani słowem. Mieszkańcy tych wysp 
twierdzą, że zwierzę to — które zresztą uważają za jadowite — pojawiło się tam dopiero 
przed sześciu czy ośmiu laty. Opowiadają, że te „morskie diabły” umieją mówić (!) i że w 
zatokach, w których żyją, stawiają całe kompleksy wałów, przypominające podmorskie 
miasta. Podobno też w tych zatokach woda przez cały rok jest spokojna jak w stawie. Kopią 
jakoby pod wodą długie na parę metrów nory i chodniki, w których przesiadują w ciągu dnia; 
po nocach natomiast wykradają ludziom na polach słodkie kartofle i yamy, jednakże motyki i 
wszelkie inne narzędzia oddają właścicielom. Ludzie na ogół ich nie lubią, poza tym boją się 
ich. W wielu wypadkach przenoszą swe siedziby w inne okolice. Najprawdopodobniej 
wchodzą tu w grę bardzo prymitywne wierzenia i zabobony, poparte odpychającym 
wyglądem tych zwierząt oraz niemal ludzkim sposobem chodzenia na tylnych łapach.

Z wielką oględnością należy przyjmować również opowiadania podróżników, którzy 

twierdzą, że płazy te pojawiają się także na innych wyspach poza Manihiki. Natomiast bez 
wszelkiej wątpliwości należy uznać świeży odcisk tylnej nogi, znaleziony na brzegu wyspy 
Tongatabu i opublikowany przez Captain Croisser w „La Naturę”, za ślad stopy Andriasa 
Scheuchzeri. To odkrycie jest tym ważniejsze, że łączy obserwacje na Manihiki Islands z 
okręgiem australijsko–nowozelandzkim, gdzie zachowało się dotychczas tak wiele 
pozostałości dawnych form rozwojowych odwiecznej fauny. Wystarczy choćby przypomnieć 
prastarego jaszczura Hatteria, czyli Tuataru, który do dnia dzisiejszego żyje na wyspie 
Stephena. Na tych pojedynczych, w większości wypadków mało zamieszkałych i ręką 
cywilizacji niemal nie tkniętych wyspach mogły przechować się niedobitki pewnych form 
królestwa zwierząt, dawno już gdzie indziej wymarłych.

Do jaszczura kopalnego Hatteria przybył dziś — dzięki panu J. S. Tinckerowi — 

przedpotopowy płaz. Poczciwy dr Johannes Jakub Scheuchzer dożyłby w dniu dzisiejszym 
wskrzeszenia swego Adama z Oeningen…

Oczywiście dla pełnego naukowego wyświetlenia kwestii zagadkowych potworów 

morskich, o których tyle już było gadania, dość byłoby owego uczonego biuletynu. 
Na nieszczęście jednak równocześnie ukazała się praca badacza holenderskiego van 
Hogenhoucka, który zaszeregował owe skrytoskrzelne płazy olbrzymie do rodziny 
traszek, czyli trytonów, nazywając je Megatriton moluccanus i rozszerzając ich zasięg 
także na wyspy holendersko—sundajskie: Dżilolo, Morotai i Ceram. Ukazała się 
także rozprawa francuskiego uczonego drą Mignarda, który uznał płazy za typowe 
salamandry i wskazał ich miejsce przebywania w wodach wysp francuskich: Takaroa, 
Rangiroa i Raroira. Nazwał je zupełnie po prostu: Cryptobranchus salamandroides. 
Natomiast H. W. Spence w swej pracy ustalił, że płazy to nowa rodzina Pelagidae, 
których miejscem pochodzenia są wyspy Gilberta, a które należałoby określić nazwą 
gatunkową jako Pelagotriton Spencei. Mr Spence osiągnął niebywały sukces, gdyż 
udało mu się przenieść jeden okaz w stanie żywym do londyńskiego Zoo, gdzie stał 
się on przedmiotem dalszych badań. Rezultatem ich były nowe nazwy naukowe: 
Pelagobatrachus, Hookeri, Salamandrops maritimus, Abranchus giganteus, 
Amphiuma gigas i cały szereg innych. Wielu uczonych twierdziło, że Pelagotriton 

background image

Spencei jest identyczny z Cryptobranchus Tinckeri i że salamandra drą Mignarda to 
nic innego jak Andrias Scheuchzeri. Powstało z tego powodu moc sporów o 
pierwszeństwo oraz o inne kwestie naukowe. Skończyło się ostatecznie na tym, że 
wiedza przyrodnicza każdego narodu miała swe własne płazy i w sposób naukowy jak 
najintensywniej zwalczała płazy innych narodów. Dlatego też z punktu widzenia 
nauk; wiedzy nie osiągnięto ostatecznego porozumienia i nie wyjaśniono definitywnie 
sprawy płazów.

background image

9. Andrew Scheuchzer

Pewnego czwartku, gdy londyńskie Zoo zamknięte było dla publiczności — 

Tomasz Greggs, dozorca pawilonu jaszczurów, czyścił baseny i terraria swoich 
pupilów. Był zupełnie sam w oddziale płazów, gdzie mieścił się płaz olbrzymi 
japoński, amerykański helbender, Andrias Scheuchzeri i cała masa drobnych 
salamander, aksolotlów i tym podobnych. Greggs uwijał się z miotłą i ścierką 
pogwizdując sobie „Sweet Marie”, kiedy naraz ktoś poza nim odezwał się 
skrzeczącym głosem:

— Mamo, zobacz!
Tomasz Greggs obejrzał się, lecz nie było nikogo. Tylko ten helbender człapał w 

błocku, a ten wielki czarny płaz Andrias, wsparty przednimi łapkami o brzeg 
sadzawki, kołysał tułowiem.

— Musiało mi się zdawać… — mruknął do siebie Greggs i dalej zamiatał podłogę, 

aż się kurzyło.

— Popatrz, płaz! — odezwało się tuż za nim. Greggs odwrócił się szybko. Czarny 

płaz Andrias spoglądał na niego uważnie, mrugając dolnymi powiekami.

— Brrr… Jakież to wstrętne — powiedział naraz płaz. — Chodź stąd, kochanie.
Greggs z osłupienia aż usta otworzył.
— Co?…
— Czy on nie gryzie? — skrzeczał znowu płaz.
— Ty… To ty umiesz mówić?… — wyjąkał Greggs nie wierząc własnym uszom.
— Ja się go boję! — zaskrzeczał płaz. — Mamo, a co on je?
— Powiedz: dzień dobry — wykrztusił osłupiały Greggs. Płaz zakołysał tułowiem.
— Dzień dobry — skrzeczał. — Dzień dobry… Mogę mu dać ciastko?
Greggs ogromnie zmieszany sięgnął do kieszeni i wydobył kawałek bułki.
— No, masz.
Płaz wziął bulkę w łapkę i zaczął gryźć.
— Popatrz, płaz — pomrukiwał z zadowoleniem. — Tatusiu, dlaczego on jest taki 

czarny? — Nagle— zanurzył się w wodzie, wystawiając tylko głowę. — Dlaczego on 
jest w wodzie?… Dlaczego? Oj, jakież to obrzydliwe!…

Tomasz Greggs ze zdumienia podrapał się w głowę. Aha, on powtarza to, co 

słyszy od ludzi.

— Powiedz: Greggs — zachęcał go.
— Powiedz Greggs — powtórzył płaz.
— Pan Tomasz Greggs.
— Pan Tomasz Greggs.
— Dzień dobry panu.
— Dzień dobry panu, dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry panu — wydawało 

się, że płaz nie może się nacieszyć i nasycić gadaniem.

Dozorcy Tomaszowi Greggs już nie przychodziło do głowy, co mu jeszcze 

powiedzieć: nie był zresztą z natury zbyt wielomówny.

— No, teraz stul pysk — zakończył. — Jak skończę, przyjdę cię uczyć mówić.
— Stul pysk — zaskrzeczał płaz. — Dzień dobry panu. Popatrz, płaz. Przyjdę cię 

uczyć mówić.

Dyrekcja Zoo ogromnie niechętnie widziała, gdy dozorcy uczyli zwierzęta jakichś 

sztuczek. Co innego oczywiście słoń, ale wszystkie inne zwierzęta są gromadzone dla 
nauki, a nie po to, by urządzały jakiś cyrk. Dlatego też Tomasz Greggs przebywał 
najczęściej na oddziale płazów potajemnie, wtedy kiedy już nikogo nie było. 

background image

Ponieważ był wdowcem, nikt się nie dziwił, że spędza czas samotnie w pawilonie 
jaszczurów. Różni ludzie mają różne upodobania. Zresztą na oddział płazów ludzie 
zachodzili rzadko. Teraz raczej krokodyl cieszył się dużym powodzeniem. Andrias 
Scheuchzeri był całymi dniami sam.

Pewnego dnia o zmroku, gdy już zamykano pawilony, dyrektor Zoo, sir Charles 

Wiggam, przechodził przez niektóre oddziały, by się przekonać, czy wszystko w 
porządku. Kiedy szedł przez oddział płazów, zachlupotała nagle woda w jednej 
sadzawce i ktoś skrzekliwie powiedział:

— Dobry wieczór panu.
— Dobry wieczór — odpowiedział zdumiony dyrektor: — A kto tam?
— Przepraszam pana — mówił skrzekliwy głos. — To nie pan Greggs.
— Więc kto to? — powtórzył dyrektor.
— Andy. Andrew Scheuchzer.
Dyrektor podszedł do basenu. Siedział w nim tylko nieruchomy, wyprostowany 

płaz.

— Kto tu mówił?
— Andy, proszę pana — odpowiedział płaz. — A kto pan jest?
— Wiggam — wykrztusił zaskoczony dyrektor.
— Bardzo mi przyjemnie — ciągnął uprzejmie Andrias. — Jak się pan miewa? 

wrzasnął sir Charles. — Greggs!

— Do stu diabłów! Hej, Greggs!…
Płaz błyskawicznie prysnął w wodę.
W drzwiach stanął zadyszany i zaniepokojony Tomasz Greggs.
— Słucham pana.
— Greggs, co to znów ma znaczyć?
— Czy się co stało, panie dyrektorze? — jąkał zmieszany Greggs.
— Przecież to zwierzę mówi!
— Bardzo pana przepraszam — mówił Greggs z miną skruszoną. — Andy, 

widzisz, tak nie można. Tyle razy już ci mówiłem, że nie wolno ludzi napastować 
twoim gadaniem… Bardzo pana przepraszam, panie dyrektorze. Już się to więcej nie 
potworzy.

— To pan nauczył tego płaza mówić?
— Ależ to on zaczął — tłumaczył się Greggs.
— Mam nadzieję, że to po raz ostatni, Greggs! — rzekł sir Charles z naciskiem. — 

Już ja tego dopilnuję.

W jakiś czas później sir Charles siedział w towarzystwie profesora Petrova; 

rozmawiali o tak zwanej inteligencji zwierząt i o odruchach warunkowych oraz o 
tym, jak opinia powszechna przecenia czynności rozumowe zwierząt. Profesor Petrov 
miał duże zastrzeżenia co do koni eberfeldzkich, które jakoby umieją nie tylko liczyć, 
lecz nawet potęgować i pierwiastkować.

— Przecież nawet normalny, wykształcony człowiek nie potrafi wyciągnąć 

pierwiastka — twierdził wielki uczony.

Nagle sir Charles przypomniał sobie Greggsa i mówiącego płaza.
— Wie pan, ja tu mam płaza — zaczął nieśmiało — to ten znany Andrias 

Scheuchzeri… Nauczył się tak gadać jak papuga.

— To wykluczone — sprzeciwił się uczony. — Przecież płazy mają przyrośnięty 

język.

— Więc niech pan pójdzie sprawdzić — rzekł sir Charles. — Dziś właśnie jest 

dzień sprzątania, nie będzie tam nikogo.

Poszli.
Przy wejściu na oddział płazów sir Charles zatrzymał się. Z wewnątrz dobiegało 

background image

szuranie miotły po ziemi i monotonny głos, który sylabizował powoli.

— Niech pan poczeka — szepnął sir Charles Wiggam.
— „Czy na Marsie są ludzie?” — składał powoli zgłoski monotonny głos. — Czy 

to przeczytać?

— Może co innego — odpowiedział drugi głos.
— „Czy w tegorocznym Derby zwycięży Pelham–Beauty czy Gobernador?”
— Pelham–Beauty — odpowiedział drugi głos. — Ale możesz czytać.
Sir Charles po cichutku otworzył drzwi. Tomasz Greggs zamiatał miotłą podłogę, 

a w basenie z wodą morską siedział Andrias Scheuchzeri i powolutku skrzekliwym 
głosem sylabizował z trzymanej w przednich łapach gazety wieczornej.

— Greggs! — zawołał sir Charles.
Płaz skoczył i natychmiast zniknął pod wodą. Greggs z przerażenia upuścił miotłę.
— Słucham pana.
— Co to znaczy?
— Niech pan wybaczy, panie dyrektorze — jąkał nieszczęsny Greggs. — To Andy 

mi czyta gazetę, jak zamiatam. A kiedy on zamiata, to znów ja jemu czytam.

— Kto go tego nauczył?
— To on sam wykombinował, panie dyrektorze. Ja… ja mu tylko daję gazety, 

żeby tyle nie gadał. Bo on by tylko ciągle chciał mówić. To już sobie pomyślałem, 
żeby się chociaż nauczył poprawnie mówić.

— Andy! — zawołał sir Wiggam. Z wody wynurzył się czarny łeb.
— Słucham pana — zaskrzeczał.
— Pan profesor Petrov przyszedł cię odwiedzić.
— Bardzo mi przyjemnie! Jestem Andy Scheuchzeri.
— A skąd wiesz, że nazywasz się Andrias Scheuchzeri?
— Przecież mam to tutaj napisane: Andrew Scheuchzer. Gilberts Islands.
— A często czytasz gazety?
— Owszem, proszę pana. Codziennie.
— Co cię w nich najbardziej zajmuje?
— Z sali sądowej, wyścigi konne, piłka nożna…
— Widziałeś kiedy zawody piłki nożnej?
— Nie.
— A konie?
— Także nie widziałem.
— Więc dlaczego to czytasz?
— Dlatego, że jest o tym w gazecie, proszę pana.
— A polityka cię nie interesuje?
— Nie, proszę pana. Czy będzie wojna?
— Tego nikt nie wie, Andy.
— Niemcy budują nowy typ łodzi podwodnych — ciągnął Andy zatroskanym 

głosem. — Promienie śmierci mogą zamienić całe lądy w pustynie.

— Czytałeś o tym w gazecie, prawda? — spytał sir Charles.
— Tak, proszę pana.
— Czy w tegorocznym Derby zwycięży Pelham–Beauty, czy Gobernador? Jak ty 

uważasz, Andy?

— Ja twierdzę, że Gobernador, proszę pana, ale pan Greggs sądzi, że Pelham–

Beauty. — Andy pokiwał głową. — Kupujcie tylko angielskie wyroby. Czy macie już 
nowy sześciocylindrowy Tancred–Junior? Szybki, wytworny, tani.

— Dziękuję, Andy, to wystarczy.
— Która artystka filmowa podoba się panu najbardziej? Profesorowi Petrovowi 

zjeżyły’ się włosy na głowie.

background image

— Pan daruje, sir Charles — burknął — ale muszę już iść.
— Dobrze, możemy iść. Andy, przypuszczam, że nie miałbyś nic przeciwko temu, 

gdybym przysłał do ciebie paru uczonych panów? Mam wrażenie, że chętnie by sobie 
z tobą pogadali.

— Będzie mi bardzo miło — skrzeczał płaz. — Do widzenia, sir Charles. Do 

widzenia panu, panie profesorze.

Profesor Petrov wybiegł rozdrażniony i wzburzony. Mruczał coś pod nosem.
— Przepraszam pana, sir Charles — wybuchnął wreszcie — ale czy nie mógłby 

pan zademonstrować mi jakiegoś zwierzęcia, które nie czytuje gazet?

Owi uczeni panowie byli to: sir Bertram, D. M. prof. Ebbigham, sir Oliver Dodge, 

Julien Foxley i paru innych. Przytaczamy część protokołu ich wywiadu z Andriasem 
Scheuchzeri:

Jak się nazywasz?
Odp. Andrew Scheuchzer.
Ile masz lat?
Odp. Nie wiem. Chcecie młodo wyglądać? Noście gorsety Libella!
Którego dziś mamy?
Odp. Poniedziałek. Piękna dziś pogoda. W tę sobotę w Epsom będzie startował 

Gibraltar.

Ile jest trzy razy pięć?
Odp. A dlaczego?
Umiesz liczyć?
Odp. Owszem, proszę pana. Ile jest siedemnaście razy dwadzieścia dwa?
Nie, to raczej my będziemy stawiali pytania, Andrew. Proszę wymienić rzeki 

angielskie.

Odp. Tamiza.
A dalej?
Odp. Tamiza.
Innych nie znasz, prawda? Kto rządzi Anglią?
Odp. Król Jerzy. God bless him!

*

Dobrze, Andy. A kto jest największym autorem angielskim?
Odp. Kipling.
Bardzo dobrze. Czy znasz które z jego dzieł?
Odp. Nie. A jak się panu podoba Mae West?
Pozwolisz, Andy, że my ciebie będziemy pytali. Co wiesz z historii Anglii?
Odp. Henryk VIII.
A co o nim wiesz?
Odp. Najlepszy film lat ostatnich. Wspaniała wystawa. Produkcja na wysokim 

poziomie.

Widziałeś ten film?
Odp. Nie. Chcecie poznać Anglię? Kupcie sobie Ford–Baby.
A co najbardziej chciałbyś zobaczyć, Andy?
Odp. Zawody Oxford–Cambridge, proszę pana.
Ile jest części świata?
Odp. Pięć.
Bardzo dobrze. A jak się one nazywają?
Odp. Anglia i tamte inne.
Jakie inne?
Odp. No, Francja i Niemcy. I Italia.
Gdzie się znajdują wyspy Gilberta?

background image

Odp. W Anglii. Anglia nie będzie sobie wiązać rąk na kontynencie. Anglia 

potrzebuje dziesięciu tysięcy samolotów. Zwiedzajcie północne wybrzeża Anglii.

Czy moglibyśmy obejrzeć twój język, Andy?
Odp. Proszę bardzo. Czyśćcie zęby pastą ,,Flit”. Jest wydajna, najlepsza, 

angielska. Chcecie mieć wonny oddech? Używajcie pasty ,,Flit”.

Dziękujemy, to wystarczy. A teraz powiedz nam, Andy…

I tak dalej. Protokół rozmowy z Andriasem Scheuchzeri, obejmujący szesnaście 

pełnych stron, ogłoszony został w „The Natural Science”. Komisja naukowa przy 
końcu protokołu w ten sposób ujęła wyniki swych badań:

1. Andrias Scheuchzeri, płaz hodowany w londyńskim Zoo, potrafi mówić, chociaż 

nieco skrzekliwie. Dysponuje ilością około czterystu słów. Mówi tylko to, co słyszał 
lub przeczytał. Język ma dosyć ruchliwy. Nagłośni w danych warunkach nie udało się 
nam zbadać bliżej.

2. Tenże płaz potrafi także czytać, lecz tylko wieczorne wydania gazet. Interesuje 

się wszystkim jak przeciętny Anglik i w podobny także sposób reaguje na przejawy 
życia, to jest: w myśl ustalonej, powszechnej opinii. Jego życie duchowe — o ile 
można mówić o czymś podobnym — składa się z wyobrażeń i pojęć doby 
współczesnej.

3. Inteligencji jego nie należy oczywiście przeceniać, gdyż w żadnym wypadku nie 

przekracza ona inteligencji przeciętnego człowieka naszych czasów.

Trzeźwe zdanie fachowców spowodowało, że Mówiący Płaz stał się sensacją 

londyńskiego Zoo. Rozkoszny Andy był stale oblegany przez gromadę ludzi, którzy 
koniecznie chcieli sobie z nim pogadać o rozmaitych sprawach: zaczynając od 
pogody, a kończąc na kryzysie gospodarczym i sytuacji politycznej. Dostawał on przy 
tym od swoich gości tyle cukierków i czekolady, że wreszcie rozchorował się ciężko 
na katar żołądka i kiszek. Oddział płazów w londyńskim Ogrodzie Zoologicznym 
został zamknięty dla publiczności — niestety za późno. Andrias Scheuchzeri, tak 
zwany Andy, zginął na skutek swej popularności.

Stąd wniosek, że sława demoralizuje także i płazy.

background image

10. Odpust w Nowym Straszovie

Povondra, portier domu radcy Bondy, tym razem spędzał urlop w miasteczku 

rodzinnym. Następnego dnia miał być odpust. Kiedy Povondra wyszedł z domu, 
prowadząc za rękę swego ośmioletniego Franka, całe miasteczko przesycone było 
wonią pieczonych ciast. Kobiety i dziewczęta przebiegały ulice niosąc surowe ciasto 
do piekarza. Na rynku ustawiali już kramy: dwaj cukiernicy, handlarz szkła i 
porcelany oraz krzykliwa przekupka, sprzedająca wszelkiego rodzaju towary 
bławatne. Dalej był jeszcze jeden płócienny namiot, zasłonięty ze wszystkich stron 
płachtami. Właśnie jakiś niepozorny mężczyzna, stojąc na drabinie, umieszczał u 
góry tablicę z napisem.

Povondra przystanął, by zobaczyć, co to takiego.
Drobny człowieczek zszedł z drabiny i z zadowoleniem spoglądał na ogłoszenie. 

Povondra ze zdumieniem odczytał:

Povondra natychmiast przypomniał sobie barczystego, tęgiego mężczyznę w 

kapitańskiej czapce, którego kiedyś wprowadzał do pana Bondy.

„Ale ten się, biedak, dorobił! — rzekł do siebie ze współczuciem. — Kapitan, a 

teraz z takim marnym cyrkiem tłucze się po świecie! A był przecież taki postawny i 
zdrowy człowiek. Trzeba zajść go zobaczyć” — dodał po chwili z westchnieniem.

A tymczasem mały człowieczek powiesił u wejścia do budy jeszcze jeden napis:

Povondra zawahał się: dwie korony i za chłopaka koronę to razem trochę dużo. 

Ale Franek dobrze się uczy, a znajomość zwierząt egzotycznych wchodzi w zakres 
wykształcenia. Dla dobra wiedzy Povondra gotów był ponieść pewne ofiary, podszedł 
więc do owego drobnego, chudziutkiego człowieczka.

— Przyjacielu rzekł — chciałbym mówić z kapitanem van Tochem.
Człowieczek w trykociku w paski wyprostował się z godnością.
— To ja jestem, proszę pana.
— Pan jest kapitan van Toch? — zdumiał się Povondra.
— Tak, proszę pana — rzekł człowieczek i wskazał na wytatuowaną na ręce 

kotwicę.

Povondra w zamyśleniu mrugał oczami. Czyżby ten kapitan tak wysechł? To 

chyba niemożliwe…

— Ja znam osobiście kapitana van Tocha — oświadczył. — Nazywam się 

Povondra.

background image

— A… to co innego — ciągnął mały człowieczek. — Ale te płazy rzeczywiście są 

od kapitana van Tocha, proszę pana. Gwarantowane, prawdziwe australijskie 
jaszczury. Niech pan będzie łaskaw zajrzeć do środka. Właśnie rozpoczynamy 
wielkie widowisko — zachęcał krzykliwie, odchylając wiodącą do środka płachtę.

— Chodź, Franku — rzekł Povondra ojciec i wszedł do środka.
Niezwykle tęga i olbrzymia kobieta usiadła szybko za małym stolikiem. „Cóż to za 

dziwna para” — zastanawiał się w duchu Povondra wpłacając jej swoje trzy korony. 
Wewnątrz budy nie było nic prócz w pewnym sensie niemiłego zapachu i wielkiej 
kąpielowej wanny.

— A gdzież macie te płazy? — zapytał Povondra.
— Tam, w tej wannie — odpowiedziała gigantyczna dama z godnością.
— Nie bój się, Franku — rzucił Povondra i podszedł do wanny. W wannie leżało 

coś czarnego i nieruchomego, przypominającego starego suma. Tylko skóra na tyle 
głowy nadymała się na tym raz po raz i znów opadała.

— To jest właśnie ten przedpotopowy płaz, o którym tyle pisano w gazetach — 

pouczał chłopaka Povondra nie zdradzając swego rozczarowania. „A to się dałem 
znowu nabrać — pomyślał — ale chłopak nie powinien o tym wiedzieć. Szkoda 
trzech koron!”

— Tato, a dlaczego on jest w wodzie? — spytał Franek.
— Bo płazy właśnie żyją w wodzie.
— A co on je?
— Ryby i tym podobne rzeczy — objaśniał Povondra. — Coś przecież jeść musi.
— A dlaczego on jest taki ohydny? — dopytywał się ciekawie Franek.
Na to Povondra już nie wiedział, co odpowiedzieć. W tej chwili jednakże do 

namiotu wszedł mały człowieczek.

— Prosimy! Panie i panowie — zaczął chrapliwym tonem.
— Więc macie tylko jednego płaza? — zapytał Povondra z wyrzutem. „Gdyby 

były chociaż dwa — pomyślał — stanowczo by mi się bardziej opłaciło.”

— Ten drugi zdechł — rzekł człowieczek. — To właśnie jest ów przesławny 

Andrias, panie i panowie! Rzadki, jadowity okaz jaszczura z wysp australijskich. W 
ojczyźnie swej urasta do wielkości człowieka i chodzi na tylnych łapach. Na! — 
krzyknął i trącił patykiem to coś czarnego i nieruchomego, co leżało bezwładnie w 
wannie. Czarna masa drgnęła i z trudem dźwignęła się z wody. Franek cofnął się 
nieco, lecz Povondra ścisnął go za rękę.

— Nie bój się, jesteś przecież ze mną.
Zwierzę stanęło na tylnych nogach, a przednimi łapkami oparło się o brzeg wanny. 

Skrzela poza głową rozchylały się kurczowo, pysk z wysiłkiem chwytał powietrze. 
Miało do krwi pozdzieraną, zwisającą skórę, pokrytą gęsto brodawkami, okrągłe, 
żabie oczy, co chwila jakby boleśnie przysłaniające się błotnistymi dolnymi 
powiekami.

— Jak państwo widzą, panie i panowie— ciągnął dalej chrapliwym głosem 

człowieczek — zwierzę to żyje w wodzie. Dlatego też ma i skrzela, i płuca, którymi 
może oddychać, gdy wychodzi z wody. Tylne nogi mają po pięć palców, przednie po 
cztery. Przednimi łapami umie chwytać rozmaite przedmioty. Na! — zwierzę ścisnęło 
w palcach patyk, trzymając go przed sobą jak jakieś żałosne berło. — Potrafi on także 
zawiązać węzeł na sznurze — oświadczył człowieczek. Zabrał zwierzęciu patyk i 
podał brudny kawałek sznura. Zwierzę chwilkę trzymało go w łapach, a potem 
naprawdę zawiązało węzeł.

— Poza tym umie on także tańczyć i grać na bębenku — oznajmił znowu 

człowieczek podając zwierzęciu mały, dziecięcy bębenek i pałeczkę. Zwierzę 
uderzyło parokrotnie w bębenek i zaczęło kręcić górną połową ciała. Nagle pałeczka 

background image

wpadła mu do wody. — Kusz, ty bydlaku! — wrzasnął człowieczek wyjmując 
pałeczkę z wody. — I to zwierzę — ciągnął uroczyście i coraz głośniej — jest tak 
inteligentne i zdolne, że potrafi mówić jak człowiek. — I zaklaskał w dłonie.

— Guten Morgen — zaskrzeczało zwierzę przymykając żałośnie dolne powieki. 

— Dzień dobry.

Povondra teraz przeraził się nie na żarty; na Franka ten fakt nie wywarł 

najmniejszego wrażenia.

— No, co teraz powiesz szanownym państwu? — spytał człowieczek groźnie.
— Witam państwa! — Płaz ukłonił się. Skrzela pracowały z wysiłkiem. — 

Willkommen.

*

 Benvenuti…

*

— A liczyć umiesz?
— Umiem.
— Ile jest sześć razy siedem?
— Czterdzieści dwa — zaskrzeczał płaz z trudem.
— Widzisz, Franku — zwracał chłopcu uwagę Povondra — jak on umie liczyć!
— Panie i panowie — wykrzykiwał człowieczek — mogą państwo sami stawiać 

mu pytania!

— No, spytaj go o co, Franku — zachęcał Povondra. Franek zakłopotany szukał w 

myślach.

— Ile jest osiem razy dziewięć? — wykrztusił wreszcie. To pytanie wydało mu się 

widocznie najtrudniejsze ze wszystkich możliwych.

Płaz powoli przymknął powieki.
— Siedemdziesiąt dwa.
— A jaki dziś jest dzień? — zapytał Povondra.
— Sobota — odpowiedział płaz. Povondra z podziwu kręcił głową.
— Naprawdę jak człowiek! A jak się nazywa to miasto? Płaz otworzył pysk, ale 

zamknął oczy.

— Już jest zmęczony — wyjaśnił człowieczek szybko. — No, jak powiesz 

państwu?

Płaz skłonił się powtórnie.
— Moje uszanowanie. Dziękuję uprzejmie. Żegnam państwa, do widzenia — i 

szybko skrył się pod wodą.

— To… to jest nadzwyczajne zwierzę — dziwował się Povondra. Ale że trzy 

korony to wielkie pieniądze, dodał więc jeszcze: — A nic już więcej pan nie ma do 
pokazania temu dziecku?

Człowieczek zakłopotany zaczął skubać dolną wargę.
— To już wszystko! — powiedział. — Dawniej jeszcze miewałem małpki, ale z 

tym to taka głupia historia — tłumaczył się niewyraźnie. — Chyba żebym jeszcze 
zademonstrował panom moją żonę. Ona była kiedyś najtęższą kobietą na świecie. 
Maruszko! Chodź no tutaj!

Maruszka podniosła się z trudem.
— Co takiego?
— Pokaż się panom, Maruszko.
Najtęższa kobieta świata kokieteryjnie przechyliła głowę na bok, wysunęła jedną 

nogę naprzód i podniosła suknię ponad kolana. Ukazała się czerwona pończocha, a w 
niej coś nabrzękłego, potężnego jak szynka.

— Obwód nogi w górze osiemdziesiąt cztery centymetry — objaśniał drobny 

człowieczek. — Ale dziś już, przy tak olbrzymiej konkurencji, Maruszka nie jest 
najtęższą kobietą świata.

Povondra wyciągnął zdumionego Franka z budy.
— Moje uszanowanie — zaskrzeczało za nimi z wanny. — Prosimy na następny 

background image

program. Auf Wiedersehen!

*

— No i cóż, Franku — pytał Povondra już na dworze. — Nauczyłeś się czego?
— Nauczyłem — odpowiedział Franek. — Tato, a dlaczego ta pani ma czerwone 

pończochy?

background image

11. O ludojaszczurach

Byłoby oczywiście przesadą twierdzić, że w owych czasach o niczym innym się 

nie mówiło i nie pisało, jak tylko o mówiących płazach.

Mówiło się także i pisało o przyszłej wojnie, o kryzysie gospodarczym, o 

zawodach ligowych, o witaminach i o modzie. Niemniej jednak o mówiących płazach 
pisało się bardzo wiele i przede wszystkim zupełnie bez pojęcia. Dlatego też autorytet 
naukowy, profesor dr Włodzimierz Uher (Uniwersytet w Brnie), ogłosił w „Lidovych 
Novinach” artykuł, w którym podkreślił fakt, że przypisywane Andriasowi 
Scheuchzeri zdolności artykułowanego mówienia, czyli właściwie zdolność 
powtarzania jak papuga poszczególnych słów, nie są — ze stanowiska naukowego — 
bynajmniej tak interesujące jak cały szereg innych zagadnień dotyczących tego 
bardzo niezwykłego płaza. Zagadka naukowa Andriasa Scheuchzeri leży zupełnie 
gdzie indziej. Na przykład: skąd się wziął, gdzie jest jego kolebka, w której przeżył 
całe okresy geologiczne dlaczego był tak długo okazem nieznanym, skoro obecnie 
dopiero stwierdza się jego gromadne występowanie w całej strefie podzwrotnikowej 
Oceanu Spokojnego? Wygląda na to, że zwierzę to, w ostatnich czasach 
nadzwyczajnie szybko się rozmnaża. Skądże się wzięła ta ogromna siła witalna w 
owym prastarym, trzeciorzędowym stworzeniu, które do niedawnych jeszcze czasów 
wiodło żywot w ukryciu, a więc prawdopodobnie całkowicie sporadyczną, a kto wie 
— może nawet topograficznie izolowaną egzystencję? Być może, że zmieniły się 
jakieś warunki życia tego kopalnego płaza w sensie biologicznie sprzyjającym, w 
związku z czym dla tego rzadkiego okazu fauny miocenu nastała nowa, niezwykle 
sprzyjająca jego rozwojowi era. Czyż tak jednak jest istotnie?

Nie jest wykluczone, że Andrias będzie się nie tylko liczebnie rozmnażał, ale że 

będzie się także rozwijał jakościowo, że więc nasza nauka będzie miała tę jedyną w 
dziejach okazję asystowania przy potężnych przemianach chociaż jednego gatunku 
zwierzęcia in actu.

To, że Andrias Scheuchzeri skrzeczy parę tuzinów słów — a co się laikom wydaje 

przejawem pewnej inteligencji — nie jest bynajmniej z punktu widzenia wiedzy 
żadnym cudem. Cudem natomiast jest ten mocny, żywotny impuls, który tak nagle i 
tak wydatnie ożywił zamierające siły żywotne rozwojowo opóźnionego, a właściwie 
niemal już wymarłego zwierzęcia. Występują przy tym jeszcze niektóre okoliczności 
specjalne: Andrias Scheuchzeri jest jedynym płazem żyjącym w morzu i — co jest 
jeszcze bardziej znamienne — jedynym płazem występującym w rejonie etiopsko–
australijskim, w mitycznej Lemurii. Czyż więc nie można by w pewnym sensie 
twierdzić, że przyroda pragnie obecnie dodatkowo, a zarazem całkowicie uzupełnić 
życiowe możliwości jednej z form, którą w tym rejonie upośledziła lub też nie mogła 
całkowicie wykształcić? Dalej: byłoby ogromnie dziwne, gdyby w okręgu 
oceanicznym, położonym między olbrzymimi płazami japońskimi z jednej z 
alleghańskimi z drugiej strony, nie występował żaden gatunek pośredni. Gdyby 
Andriasa w ogóle nie było, musielibyśmy istnienie jego przypuszczać w tych właśnie 
okolicach, gdzie się on ukazał. Wygląda to niemal tak, jakby po prostu wypełniał on 
lukę, w której — zgodnie z warunkami geologicznymi i rozwojowymi — powinien 
był znajdować się od dawien dawna.

Jakkolwiekby się sprawa przedstawiała — kończył się artykuł uczonego profesora 

— patrząc na ewolucyjne zmartwychwstanie tego płaza z okresu miocenu musimy 
stwierdzić z szacunkiem i zdumieniem, że Geniusz Rozwoju na naszej planecie 
bynajmniej jeszcze swego twórczego dzieła nie zakończył.

Artykuł ten ukazał się mimo cichego i stanowczego mniemania redakcji, że tego 

background image

rodzaju uczone wywody właściwie do gazety się nie nadają.

W odpowiedzi jednak profesor Uher otrzymał od jednego z czytelników 

następujący list:

Szanowny Panie!
W roku ubiegłym kupiłem w Czasławiu w rynku dom. Podczas oglądania domu 

znalazłem na strychu skrzynię pełną starych książek naukowych. Wśród nich dwa 
roczniki czasopisma ,,Hyllos” Hybla, z lal 1821–22, Jana Svatopluka Presla: ,,Świat 
ssaków”, Wojciecha Sedlaczka

*

: ,,Zasady przyrody i fizyki”, dziewiętnaście 

roczników Powszechnego Wydawnictwa Naukowego ,,Krok” oraz trzynaście 
roczników czasopisma czeskiego ,,Muzeum”. W dziele Cuviera w tłumaczeniu Presla: 
,,Traktat o zmianach powierzchni kuli ziemskiej” (z r. 1834), znalazłem jako zakładkę 
kawałek jakiegoś starego druku, gdzie wyczytałem rozprawę o jakichś dziwacznych 
jaszczurach.

Czytając pański wspaniały artykuł o tych zagadkowych płazach, przypomniałem 

sobie o zakładce i odszukałem ją.

Przypuszczam, że zainteresuje ona pana, więc też, jako gorący wielbiciel przyrody 

i gorliwy pański czytelnik, pozwalam sobie Panu ją przesłać.

Z należnym szacunkiem J. V. Najman

Na załączonym skrawku zadrukowanego papieru nie było ani tytułu, ani też daty. 

Sądząc z typu czcionek i z pisowni, musiał on pochodzić z czasów dość odległych, w 
każdym razie z ubiegłych stuleci. Skrawek był tak pożółkły i zetlały, że z trudem 
można go było odczytać.

Już miał profesor Uher cisnąć strzępek starego papieru do kosza, kiedy naraz 

archaiczny wygląd tego świstka napełnił go wzruszeniem. Zabrał się więc do 
czytania. W chwilę później, podniecony, nerwowo poprawił na nosie okulary i zaklął 
po cichu:

— Tam do diabła!…
Oto jaki tekst odczytał:

O LUDOIESZCZURACH

W iednech codzoziemskich nowinach czytamy: Jeden kapithan (dowódca) 

woiennej fregathy z Anglijey, wracaiecy z peregrynacyi po dalekich y nieznanych 
morzech, powiedal o Płaziech dziwokich, jakieto naszedl na jednej malej wyspie 
Morza Australskiego. Na they to wyspie iest iezioro z woda słona, niemaiace 
wżdy spolnosci z wielkim morzem, toze barzo trudno dostępne. Nad onem ów 
kapithan a okrętowy medicus odpoczywali dnia iednego. Aż oto z wspomnionego 
ieziora wystąpiły na brzeg zwierzetha ieszczurom podobne, ieno ze na dwu 
nogach iako ludzie chodzące — wielikie iako morscy psowie alibo inne tulenie. 
Besthie one poczęły się nieiako pogybac a kołysać thak, iakoby korowody a thany 
roztomile wiodły. Kapithan i medicus wypaliwszy z rusznic, dwa thakowe 
zwierzetha upolowali. Maia — prawili — ciało śliskie, sierci a łusek pozbawione, 
dlaczego salamandram podobne są. Nazaiutrz po nie przyszedłszy, musieli dla 
wielkiego fetoru na miescu poniechać ie y rybakom rozkazać, by niewodami z 
onego ieziora parę thakich potworów wyłowili y na fregathe zywemi dostawili. 
Ludzie z oney fregathy siecmi cale iezioro obłowili, wszystkie te stwory, 
wymordowawszy dwa ieno przy życiu ostawili y na fregathe przywiedli — 
prawiąc, iż ciało onych potworów pałace iest jako pokrzywy. Do ssadu z morska 
woda ie wpuścili, by do Anglijey żywymi przywiezione bydz mogły. Lecz niestety! 

background image

Wonczas gdy fregatha wyspę Sumatrę miyała wspomniane dziwokie ieszczury w 
nocy z ssadu wylazłszy y niewielkie okna w podpokladzie otworzywszy sobie w 
morze się rzuciły, przepadły. Wedle świadectwa kapitha—na y okrętowego 
medicusa zwierzetha one nad podziw roztropne i niezwykle bydz maja. Chodzą 
na dwu nogach, wydają skrzekliwe i mlaskaiace dźwięki. One marnoty nie 
okazały się bydz człowieku niebezpiecznymi. Dlatego zaiste zwierzetha one 
ludoieszczurami nazwane bydz mogły.

Tyle.
— Tam do diabła! — powtórzył raz jeszcze podenerwowany profesor Uher. — Że 

też tu nie ma daty ani nazwy wydawnictwa, z którego kartę tę wyrwano! Jakież to 
były te cudzoziemskie „nowiny”, jak się nazywał kapitan tej fregaty, jaką wreszcie 
nosił nazwę ten statek? I która to wyspa na Morzu Australijskim? Że też ludzie z tego 
okresu czasu nie byli trochę dokładniejsi i chociaż trochę bardziej wykształceni! 
Przecież to historyczny dokument olbrzymiej wagi.

„Wysepka na Morzu Australijskim, tak. Jeziorko ze słoną wodą. Zdaje się, że 

musiała to być wysepka koralowa, atoli z trudno dostępną słoną laguną. To właśnie 
odpowiednie miejsce, w jakim z dala od środowiska i możliwości rozwojowych tego 
rodzaju zwierzę kopalne mogło się przechować jak w jakimś naturalnym rezerwacie. 
Oczywiście rozmnażać się nie mogło, ponieważ w jeziorku tym brak było 
pożywienia. Tak, to jasne — myślał profesor. — Zwierzę, podobne do jaszczurki, ale 
chodzące na dwóch łapach, jak ludzie i bez łusek. Więc to na pewno będzie Andrias 
Scheuchzeri albo inny, pokrewny mu płaz.

Dajmy na to, że to był nasz Andrias. Przypuśćmy dalej, że go ci przeklęci 

marynarze całkowicie na terenie tego jeziorka wygubili i że na fregatę dostała się 
żywa tylko jedna para — para, która, niestety, koło wyspy Sumatry uciekła do morza. 
A więc prawie koło równika, w warunki biologicznie bardzo sprzyjające, w 
środowisko zapewniające nieograniczone możliwości wyżywienia. Czy to jednak 
możliwe, że ta właśnie zmiana środowiska stała się olbrzymim impulsem 
rozwojowym dla płazów z miocenu? Jasne jest, że przyzwyczajony on był do słonej 
wody. Jeżeli jego nowe miejsce osiedlenia wyobrazimy sobie w postaci spokojnej, 
osłoniętej zatoki morskiej z nieograniczonymi zapasami żywności — to co się stanie? 
Dostawszy się w idealne warunki, płaz zacznie się rozwijać z całą żywotną energią! 
Tak, to na pewno tak będzie! — wzdychał z radością uczony. — Nastąpi okres 
niezwykłego rozwoju plaża, jego impet życiowy przybierze szaleńcze tempo. Będzie 
się szybko rozmnażał, ponieważ jego jajeczka i kijanki nie napotkają w nowym 
środowisku na specyficznych nieprzyjaciół. Zacznie przenosić się na następne 
wyspy… Dziwne tylko, że przy tych swych wędrówkach niektóre wyspy jakby 
omija… Ale to jest na pewno typowa wędrówka w poszukiwaniu żywności…

A teraz jeszcze jedno pytanie: dlaczego nie rozwijał się on dotychczas? Łączy się 

to oczywiście z faktem, że w okolicach okręgu etiopsko—australijskiego nie 
spotykano dotychczas i nie znano płazów w ogóle. Czyli że w okresie miocenu w 
tych właśnie okolicach zaszły jakieś zmiany nie sprzyjające życiu i rozwojowi 
płazów. Najprawdodpobniej tak było. Być może, że rozwinął się tam specyficzny typ 
nieprzyjaciół, który całkowicie starł płazy z powierzchni ziemi.. I tylko na tej jednej 
wysepce, w tym zamkniętym, niedostępnym jeziorku zachował się płaz z okresu 
miocenu, przetrwał za cenę całkowitej zatraty warunków rozwojowych. Jego postęp 
biologiczny zatrzymał się w biegu, płaz był w tym okresie jak sprężyna, która straciła 
swą elastyczność…

Nie jest bynajmniej wykluczone, że przyroda miała w stosunku do płaza jakieś 

niezwykłe plany, że ten typ zwierzęcia miał rozwijać się dalej, kto wie do jakiego 

background image

stopnia… (Na myśl o tym po ciele profesora Uhera przebiegł lekki dreszcz… Kto 
wie, czy właśnie Andrias Scheuchzeri nie miał stać się człowiekiem okresu 
miocenu?!)

A teraz uwaga! Właśnie ten zahamowany w rozwoju typ zwierzęcia dostaje się 

nagle w nowe, niezwykle sprzyjające warunki. Uśpione siły żywotne wyzwalają się! 
Z jakimż rozmachem, z jaką prężnością i bujnością kroczy wówczas Andrias po 
drogach rozwoju! Jak gorączkowo stara się nadrobić te tysiące i miliony lat 
ewolucyjnego opóźnienia! I czy podobna pomyśleć, że zatrzyma się na tym stopniu 
rozwoju, na jakim się znalazł w dobie dzisiejszej? Czy będzie kontentował się tym 
stanem rozwoju gatunku, jakiego dziś jesteśmy świadkami, czy też stoi on dopiero u 
progu swej ewolucyjnej drogi, po której ma zamiar iść dalej? Dokąd?… Któż może 
dziś przewidzieć.”

Takie mniej więcej uwagi i obserwacje notował profesor Uher siedząc nad 

pożółkłym strzępkiem papieru, upajając się namiętnym uniesieniem odkrywcy i 
badacza.

— Trzeba to dać do prasy — powiedział do siebie — z tej chociażby racji, że 

wydawnictw ściśle naukowych nikt nie czyta. Niechże się ludziska dowiedzą, jakiego 
niezwykłego w dziejach przyrody faktu są świadkami! Umieszczę to pod tytułem: 
„Czy płazy mają przyszłość?”

Ale w redakcji „Lidovych Novin” obejrzano artykuł profesora Uhera i pokiwano 

nad nim głowami. Znowu te płazy? Chyba już nasi czytelnicy mają tego wszystkiego 
powyżej uszu. Czas najwyższy już zacząć pisać o czym innym. A zresztą: tego 
rodzaju wywody naukowe do prasy w ogóle się nie nadają.

Skutkiem tego artykuł o rozwoju i przyszłości płazów w ogóle światła dziennego 

nie ujrzał.

background image

12. Salamander–Syndicate

Przewodniczący G. H. Bondy zadzwonił i wstał. — Szanowni zgromadzeni! — 

zaczął. — Mam zaszczyt zagaić Nadzwyczajne Walne Zebranie Eksportowej Spółki 
Pacyfiku. Witam wszystkich obecnych i dziękuję za liczny udział w zebraniu. Proszę 
panów — ciągnął dalej głosem nieco zgaszonym — przypadł mi w udziale smutny 
obowiązek zakomunikowania panom bolesnej nowiny. Kapitan Jan van Toch nie 
żyje. Zmarł nasz założyciel, nasz ojciec —jeśli go tak nazwać można — twórca 
szczęśliwego pomysłu nawiązania kontaktów handlowych z tysiącznymi wysepkami 
dalekiego Pacyfiku, pierwszy nasz kapitan i najdzielniejszy współpracownik. 
Zakończył życie na udar mózgu z początkiem tego roku, pełniąc służbę na pokładzie 
naszego statku handlowego „Shark” w okolicach wyspy Fanninga. („Musiał tam 
biedak zrobić nie lada awanturę” — pomyślał sobie w duchu pan Bondy.) Wzywam 
panów, byście jego świetlaną pamięć zechcieli uczcić przez powstanie.

Głośno szurając krzesłami obecni podnieśli się. Zaległa uroczysta cisza, podczas 

której stojących nurtowała jedna myśl: czy aby to walne zebranie nie przeciągnie się 
zbyt długo…

(Biedny stary Vantoch — myślał w duchu szczerze wzruszony G. H. Bondy. — 

Ładnie teraz musi wyglądać! Najprawdopodobniej rzucili go z deski w fale morza… 
Wyobrażam sobie, jak to plusnęło! Porządne było chłopisko… Jakież on miał 
błękitne oczy…)

— Dziękuję panom — rzucił krótko — żeście zechcieli z takim pietyzmem uczcić 

pamięć kapitana van Tocha, mego osobistego przyjaciela. Obecnie poproszę pana 
dyrektora Volavkę, by zechciał nas zaznajomić z komunikatem ekonomicznym, 
żebyśmy wiedzieli, czym w roku bieżącym może ESP dysponować. Nie będą to 
oczywiście cyfry definitywne, jednakże nie należy oczekiwać, by mogły się one do 
końca roku zasadniczo zmienić. Proszę, dyrektorze.

— Wielce szanowni zgromadzeni — rozpoczął swe sprawozdanie finansowe 

dyrektor Volavka. — Sytuacja na rynku pereł jest bardzo niezadowalająca. Po 
ubiegłym roku, w którym produkcja pereł w stosunku do bardzo korzystnego roku 
1925 wzrosła dwudziestokrotnie, ceny pereł zaczęły gwałtownie spadać, aż do 65 
procent. Dlatego też Rada zdecydowała nie dostarczać tegorocznego zbioru pereł w 
ogóle na rynek, a przechować go do czasu mocniejszego popytu. Niestety jednak w 
zeszłym roku na jesieni perły wyszły z mody — najprawdopodobniej dlatego, że tak 
znacznie spadły w cenie. W oddziale naszym w Amsterdamie mamy obecnie 
zmagazynowanych ponad dwieście tysięcy sztuk pereł, które w tej sytuacji nie nadają 
się do sprzedaży. Natomiast w roku bieżącym — ględził dalej pan Volavka — 
produkcja pereł poważnie spadła. Trzeba było zrezygnować z całego szeregu ławic, 
których eksploatacja nie pokrywała kosztów dojazdu i wydobycia. Ławice te, odkryte 
przed dwoma czy trzema laty, są najprawdopodobniej już w dużej mierze 
wyczerpane. Dlatego też Rada Nadzorcza postanowiła zwrócić uwagę na inne 
produkty głębin morskich, jak: korale, muszle i gąbki. Udało nam się ożywić w 
pewnym sensie rynek klejnotów koralowych i innych ozdób, z tej jednakże sytuacji 
większe korzyści wynoszą korale włoskie niż te z głębin Pacyfiku. Rada Nadzorcza w 
tej chwili bada możliwości połowów ryb głębinowych w Oceanie Spokojnym. 
Zagadnienie natrafia na trudności, jeśli chodzi o rozwiązanie kwestii transportu tych 
ryb na rynki europejskie i amerykańskie…

Dotychczasowe wyniki badań, według naszych informacji, nie są zbyt obiecujące. 

Mimo to jednak — dyrektor podniósł nieco głos przy dalszym czytaniu komunikatu 
— pewien wzrost obrotów wykazuje handel przedmiotami innego rodzaju, a 

background image

mianowicie eksport tekstyliów, naczyń emaliowanych, radioaparatów i rękawiczek na 
wyspy Oceanu Spokojnego. Handel ten wart jest dalszego rozszerzania i pogłębiania, 
co jednak w tym roku będzie połączone z pewnym deficytem bilansowym. Skutkiem 
tego wykluczone jest, by ESP mogła w tym roku wypłacić od swych akcji jakąś 
dywidendę. Ze swej strony Rada Nadzorcza oświadcza, że na ten raz zrzeka się 
jakichkolwiek tantiem i żetonów…

Zaległa chwila milczenia.
(Ciekawe, jak wygląda Fanning Island — myślał G. H. Bondy. — Poczciwy 

Vantoch zginął jak prawdziwy marynarz… Szkoda go, sprytne było chłopisko. Wcale 
nie był jeszcze taki stary… nie starszy ode mnie…)

Z kolei poprosił o głos dr Hubka.
Przytaczamy następnie protokół nadzwyczajnego walnego zebrania Eksportowej 

Spółki Pacyfiku:

Dr Hubka stawia pytanie, czy nie jest aktualna kwestia likwidacji ESP?
G. H. Bondy wyjaśnia, że Rada Nadzorcza uzależnia swoje stanowisko w tej 

sprawie od dalszej koniunktury.

M. Louis Bonenfant stawia zarzut, że odbiór pereł na ławicach nie był dokonywany 

przez sieć stałych agentów, zamieszkałych w danych miejscowościach, których 
zadaniem byłoby kontrolować, czy połów pereł odbywa się dostatecznie intensywnie i 
fachowo.

Dyrektor Volavka wyjaśnia, że była taka koncepcja, lecz upadla wobec znacznego 

w takim wypadku podwyższenia kosztów własnych przedsiębiorstwa. Należałoby w 
takiej sytuacji zaangażować ponad trzystu stałych agentów. Dalszą kwestią byłaby 
konieczność kontrolowania tych agentów, czy odprowadzają oni wszystkie znalezione 
perły.

M. H. Brinkelaer występuje z zapytaniem, czy można mieć zaufanie do Płazów, że 

rzeczywiście wszystkie znalezione perły doręczają osobom upoważnionym przez 
Spółkę, a nie komu innemu.

G. H. Bondy konstatuje, że po raz pierwszy na tym miejscu padła otwarcie 

wzmianka o Plażach. Dotąd było we zwyczaju nie dyskutować na tym miejscu 
żadnych szczegółów dotyczących połowu pereł. Przypomina, że dlatego wiośnie 
wybrany został dla przedsiębiorstwa nic nie mówiący tytuł: Eksportowa Spółka 
Pacyfiku.

M. H. Brinkelaer stawia w wątpliwość zdanie, że nie powinno się dyskutować na 

tym miejscu spraw, które żywo interesują całą Spółkę a są przy tym dokładnie już 
znane szerokim kołom społeczeństwa.

G. H. Bondy w odpowiedzi swej wyjaśnia, że nie było mowy o czymś, czego być nie 

powinno, natomiast stwierdzono ten fakt jako rzecz nową. Należy z radością 
podkreślić, że o wielu sprawach możemy mówić otwarcie. Co do pierwszego pytania 
pana Brinkelaera, może z całym spokojem zapewnić, że według posiadanych przez 
niego informacji nie ma żadnych danych nasuwających wątpliwości co do uczciwości 
i pracowitości Płazów zatrudnionych przy połowie pereł. Należy natomiast wziąć pod 
uwagę fakt, że dotychczas eksploatowane ławice pereł już są albo też w najbliższej 
przyszłości będą całkowicie wyczerpane. A jeśli chodzi o nowe ławice — to właśnie 
nieodżałowanej pamięci i najwyższej wartości jako współpracownik kapitan van Toch 
zmarł w trakcie poszukiwań nowych znalezisk. Niestety Spotka nie ma możliwości 
zastąpienia zmarłego człowiekiem o takim samym doświadczeniu, takiej samej 
kryształowej uczciwości, o takim wreszcie zamiłowaniu w swoim fachu.

Col. D. W. Bright przyznaje olbrzymie zasługi zmarłemu kapitanowi van Toch. 

Nadmienia jednak, że kapitan — którego stratę wszyscy odczuli boleśnie — zanadto 
się z Płazami cackał. (Glosy przytakiwania.) Dostarczanie bowiem Płazom noży i 

background image

innych narzędzi w tak wysokich gatunkach, jak to robił van Toch, nie było wcale 
konieczne. I nie było konieczne karmienie ich przy tak wysokich kosztach. Zupełnie 
możliwe było znaczne obniżenie kosztów związanych z utrzymaniem Płazów, a tym 
samym podwyższenie zysków przedsiębiorstwa. (Huczne oklaski.)

Wiceprzewodniczący J. Gilbert zgadza się z colonelem Brightem, jednakże 

nadmienia, że za życia kapitana van Tocha nie dało się przeprowadzić żadnych w tym 
kierunku zmian. Captain van Toch twierdził, że ma w stosunku do Płazów specjalne 
zobowiązania. Z różnych przyczyn nie podobna było i nie wypadało nie akceptować w 
tej materii życzeń starego kapitana.

Curt von Frisch występuje z zapytaniem, czy nie udałoby się zatrudnić Płazów 

inaczej, mianowicie wydajniej niż przy połowie pereł. Należałoby wziąć pod uwagę 
ich wrodzone — jak u bobrów — zdolności stawiania tam i zapór pod wodą. Może 
udaloby się zatrudnić je przy pogłębianiu portów, przy budowie falochronów i mol 
oraz przy wszelkiego rodzaju pracach technicznych wykonywanych w wodzie.

G. H. Bondy oświadcza, że Rada Nadzorcza intensywnie w tym kierunku pracuje. 

Udało się dotychczas stwierdzić, że istnieją poważne możliwości tego rodzaju. 
Zaznacza, że ilość należących do Spółki Płazów wynosi obecnie około sześciu 
milionów. Przyjmując, że para Płazów wydaje rocznie na świat około stu młodych, w 
roku przyszłym Spółka będzie mogła dysponować około trzystu milionami Płazów. W 
ciągu lat dziesięciu ilość Płazów sięgnie cyfr astronomicznych G. H. Bondy stawia 
pytanie, co Spółka ma zamiar począć z tymi olbrzymimi ilościami Płazów, które już 
obecnie trzeba w przepełnionych farmach dożywiać koprą, ziemniakami, kukurydzą 
itp. na skutek braku naturalnych pokarmów w morzu.

C. von Frisch zapytuje, czy mięso Płazów jest jadalne.
J. Gilbert: Niestety. Także skóra ich nie posiada żadnego w przemyśle 

zastosowania.

M. Bonenfant kieruje zapytanie do Rady Nadzorczej, co wobec tego ma zamiar 

przedsięwziąć.

G. H. Bondy (wstaje). Szanowni panowie! Zwołaliśmy dzisiejsze nadzwyczajne 

walne zebranie w tym celu, by wam wyjaśnić otwarcie, że widoki naszej Spółki są 
bardzo na przyszłość niewesołe. Pozwalam sobie przypomnieć panom, że w latach 
ubiegłych Spółka nasza z dumą wykazywała i wypłacała 20 do 23 procent dywidendy, 
przy sumiennym odpisywaniu rezerw i innych kosztów. Teraz znaleźliśmy się w 
okresie przełomowym. Sposób prowadzenia interesów, jaki sam się nam narzucił w 
latach ubiegłych, praktycznie dobiega końca. Nie pozostaje nam nic innego, jak 
szukać nowych dróg. (Okrzyki: oczywiście!)

Zaryzykuję twierdzenie, że to niejako palec losu, iż w tym wiośnie momencie 

odszedł nasz dzielny kapitan i przyjaciel — J. van Toch. Z jego wiośnie osobą ściśle 
związany był ów romantyczny, piękny, ale — powiedzmy otwarcie — w pewnym 
sensie szaleńczy interes z perłami. Sprawę tę uważam za rozdział zamknięty naszego 
przedsiębiorstwa. Miała ona co prawda swój czar egzotyczny, nie godziła się jednak z 
nowoczesnymi pojęciami interesu. Szanowni panowie! Perły nie mogą być przecież 
przedmiotem poważnego, rozrastającego się i pogłębiającego swe wpływy 
przedsiębiorstwa! Moim zdaniem cała ta historia z perłami to było tylko małe 
divertissement

*

! (Na sali niepokój.) Tak, moi panowie, divertissement, które i wam, i 

mnie przyniosło znaczne kapitały. Oczywiście — w samych początkach naszego 
przedsiębiorstwa owe Płazy, muszę przyznać, miały pewien urok nowości. Obecnie 
trzysta milionów Płazów już tego uroku mieć nie będzie. (Śmiechy.)

Mówiłem o nowych drogach. Jak długo żył mój przyjaciel, kapitan van Toch, nie 

można było nawet pomyśleć o tym, by przedsiębiorstwu naszemu nadać inny 
charakter niż ten, który nazwałbym „stylem kapitana van Tocha”. (Głos z sali: 
Dlaczego?) Dlatego, że zbyt wiele posiadam doświadczenia, bym mógł mieszać 

background image

rozmaite rodzaje stylów. Rodzaj kapitana van Tocha to — jeśli można tak określić — 
styl powieści awanturniczych, styl przygody. To rodzaj Jacka Londona, Józefa 
Conrada i innych. Styl stary, egzotyczny, kolonialny, a może nawet i bohaterski. Nie 
przeczę, że w pewnym sensie styl ten mnie oczarował. Ale po śmierci kapitana van 
Tocha nie mamy prawa iść dalej śladami przygody, kontynuować młodzieńczego 
eposu. To, co staje dziś przed nami, to już nie nowy rozdział, to całkowicie nowa 
koncepcja, panowie! To ceł nakreślony przez zupełnie odmienny typ wyobraźni! 
(Glosy: pan tak o tym mówi jak o powieści!) Tak, proszę pana, ma pan rację. Mnie 
każdy interes zajmuje jak jakieś dzieło sztuki. Bez talentu, proszę pana, nie wymyśli 
pan ani nie stworzy nic nowego. Jeżeli chcemy utrzymać świat w ruchu, musimy być 
artystami! (Oklaski.)

G. H. Bondy ukłonił się.
Moi panowie, z żalem zamykam tamten rozdział, który można by nazwać epoką van 

Tocha. Przeżyliśmy w niej wszystko to, co w nas samych tkwiło z czasów dziecięctwa, 
z żądzy przygód. Ale czas już skończyć ową bajeczkę o perłach i koralach. Nie ma już 
Sindbada, panowie! Istnieje natomiast pytanie: „Co dalej?” (Glos: Właśnie was 
pytamy o to!) Dobrze, proszę panów. Proszę wziąć ołówek i zanotować: sześć 
milionów. Mają panowie? A teraz proszę to pomnożyć przez pięćdziesiąt. 
Otrzymujemy trzysta milionów, prawda? Proszę pomnożyć je raz jeszcze przez 
pięćdziesiąt. To już piętnaście miliardów. Tak? Proszę mi więc teraz powiedzieć, 
panowie, cóż my za lat trzy poczniemy z piętnastu miliardami Płazów? Jak je 
zatrudnimy, czym je będziemy żywić itp.? (To je zostawcie, niech wyzdychają!) Tak, 
ale czyż to nie szkoda? Czy nie uważacie, panowie, że każdy Plaż przedstawia pewną 
wartość gospodarczą, wartość jednostki pracy, którą można odpowiednio 
zużytkować? Oczywiście, proszę panów, że ilością sześciu milionów Płazów możemy 
jeszcze jakoś gospodarzyć. Lecz z trzystu milionami sprawa będzie znacznie 
trudniejsza. A już piętnaście miliardów Płazów przekroczy całkowicie nasze 
możliwości. Wówczas Płazy połkną Spółkę. Tak się ta sprawa przedstawia. (Glos: To 
pan będzie za to odpowiedzialny! Pan rozpoczął cala tę historię z Plażami’.)

G. H. Bondy podniósł głowę.
Ja odpowiedzialność tę całkowicie przyjmuję! Kto chce, może natychmiast 

odstąpić swe akcje Eksportowej Spółki Pacyfiku. Gotów jestem za każdą akcję 
wypłacić… (Głosy: Ile?) Pełną ich wartość, proszę panów! (Poruszenie. Prezydium 
zarządza dziesięciominutową przerwę.)

Po przerwie glos zabiera M. H. Brinkelaer. Wyraża zadowolenie z faktu, że Płazy 

tak wspaniale się rozmnażają, skutkiem czego majątek Spółki wzrasta. Tylko że 
oczywiście nonsensem byłoby żywić je darmo. Jeżeli sami nie możemy znaleźć dla 
nich odpowiedniej pracy, proponuję imieniem pewnej grupy akcjonariuszy by 
rozpocząć po prostu sprzedaż Płazów jako sil pracowniczych tym wszystkim, którzy 
mieliby zamiar podjąć jakiekolwiek prace w wodzie lub pod wodą. (Oklaski.) Dzienne 
wyżywienie Płaza wynosi kilkadziesiąt centimów. Gdyby więc parę Płazów 
sprzedawać, powiedzmy, za sto franków, i gdyby taki pracujący Płaz wytrzymał, 
przypuśćmy, około roku, to tego rodzaju wydatek opłaci się z znacznym zyskiem 
każdemu przedsiębiorcy. (Przytakiwania.)

J. Gilbert stwierdza, że Płazy żyją znacznie dłużej niż rok. Jednakże ustalenie 

przeciętnego wieku ich życia natrafia na trudności z powodu zbyt krótkich obserwacji 
i doświadczeń.

H. Brinkelaer koryguje swój projekt w tym sensie, by cenę sprzedażną jednej pary 

Płazów ustalić na trzysta franków loco port. 5. Weissberger pyta, jakie właściwie 
prace mogą Plaży wykonywać.

Dyrektor Volavka: Dzięki swym wrodzonym właściwościom i niezwykłym 

zdolnościom technicznym Plaży nadają się specjalnie do budowy zapór wodnych, tam 

background image

i falochronów, do pogłębiania portów i przystani, do usuwania mielizn i oczyszczania 
bagien, do regulowania dróg wodnych. Mogą również umacniać i regulować brzegi 
morskie, rozbudowywać nabrzeża, i tym podobne. We wszystkich tych wypadkach 
chodzi o prace masowe, wymagające setek i tysięcy sił roboczych. Są to prace tak 
potężne w rozmiarach, że technika nowoczesna nigdy ich nie podejmie, nie 
posiadając do dyspozycji znacznych i niezwykle tanich sił roboczych. (Glosy: 
Oczywiście! Naturalnie!)

Dr Hubka wysuwa zastrzeżenie, że przy sprzedaży Płazów, które oczywiście będą 

się rozmnażać i na nowych miejscach pobytu, Spółka utraci swój monopol na Plaży. 
Proponuje, ażeby przedsiębiorcom robót wodnych odnajmować tylko kolumny 
robocze odpowiednio wyćwiczonych i wykwalifikowanych Płazów z zastrzeżeniem, że 
ich ewentualny narybek będzie w dalszym ciągu stanowi/ własność Spółki.

Dyrektor Volavka wskazuje na fakt, że jest rzeczą niemożliwą sprawować w wodzie 

kontrolę nad milionami czy też miliardami Płazów, a cóż dopiero nad ich narybkiem. 
Notowano już dotychczas liczne wypadki kradzieży Płazów do ogrodów zoologicznych 
i zwierzyńców.

Col. D. W. Bright: Należałoby więc sprzedawać czy też wynajmować wyłącznie 

samce Płazów, by nie mogły się one rozmnażać poza tarliskami i farmami 
hodowlanymi, które są własnością Spółki.

Dyrektor Volavka: Nie możemy wychodzić z założenia, że farmy Płazów są 

majątkiem Spółki. Nie istnieje prawo własności ani prawo dzierżawy dna morskiego 
lub jego części. Kwestia prawna, czyją właściwie własnością są Plaży żyjące na 
płytkich wodach, powiedzmy na przykład królowej holenderskiej, jest dość niejasna, 
mogłaby się ona stać przyczyną licznych sporów. (Niepokój.) W większości wypadków 
nie posiadamy nawet na tych obszarach prawa połowów. Proszę panów, te nasze 
farmy Płazów zakładaliśmy właściwie na wysepkach Oceanu Spokojnego bezprawnie. 
(Rosnący niepokój.)

J. Gilbert odpowiada Col. Brightowi, że zgodnie z dotychczasowymi 

doświadczeniami samce Płazów oddzielone od samic po jakimś czasie tracą 
żywotność i wartość siły roboczej: stają się leniwe, powolne, niechętne, często nawet 
giną z tęsknoty.

Von Frisch zapytuje, czy nie dałoby się przeznaczonych do sprzedaży Płazów 

sterylizować lub kastrować.

J. Gilbert: Pociągnęłoby to za sobą zbyt wielkie koszty. Koniec końców nie 

potrafimy przeciwdziałać temu, by sprzedane Płazy się rozmnażały.

S. Weissberger, jako członek Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, występuje z 

żądaniem, by sprzedaż Płazów odbywała się w warunkach humanitarnych, nie 
rażących uczuć ludzkich.

J. Gilbert składa podziękowanie za ów wniosek. Jest rzeczą oczywistą, że łowienie 

i transport Płazów powierzony zostanie odpowiednio wyszkolonemu personelowi, 
pozostającemu pod stałym nadzorem. Spółka jednakże nie może wziąć na siebie 
odpowiedzialności za to, jak będą traktowane Płazy przez ich nabywców, 
przedsiębiorców.

S. Weissberger oświadcza, że jest całkowicie zadowolony z wyjaśnienia 

wiceprzewodniczącego J. Gilberta. (Oklaski.)

G. H. Bondy: Moi panowie! Musimy wyrzec się myśli utrzymania i na przyszłość 

monopolu na Płazy. Niestety, zgodnie z obowiązującymi przepisami nie możemy kazać 
ich opatentować! (Śmiechy.) Lecz przodującą pozycję w tym interesie Płazami 
możemy i musimy zapewnić sobie w inny sposób. Oczywiście, zasadą nieodzowną 
musi być, że przedsiębiorstwo to poprowadzimy w zupełnie innym stylu i w znacznie 
większych niż dotąd rozmiarach. Rada Nadzorcza proponuje więc utworzenie 
nowego, nadrzędnego trustu pod nazwą Salamander–Syndicate. Członkami tego 

background image

Syndykatu byłyby — prócz naszej Spółki — jeszcze inne wielkie przedsiębiorstwa i 
poważne instytucje finansowe. Więc na przykład: pewien koncern, który będzie 
produkował specjalne patentowane narzędzia stalowe dla Płazów. (Pan ma na myśli 
MEAS?) Tak jest, proszę pana, mówię o MEAS. Dalej kartel chemiczno–spożywczy, 
który będzie produkował tanią, patentowaną żywność dla Płazów. Związek 
Przedsiębiorstw Transportowych, który — z zastosowaniem dotychczasowych 
doświadczeń — opatentuje specjalne, higieniczne tankowce do transportu Płazów. 
Koncern ubezpieczeniowy, który przejmie ubezpieczenia zakupionych zwierząt na 
wypadek kalectwa lub śmierci, zarówno podczas transportu, jak i na miejscach pracy. 
Prócz tego cały szereg innych gałęzi przemysłu, eksporterzy, świat finansowy, których 
tu ze względów zasadniczych wyliczać nie będę. Zapewne wystarczy panom, skoro 
oświadczę, że Syndykat ten będzie na początek dysponował funduszem czterystu 
milionów funtów szterlingów. (Poruszenie.) Ta oto teczka to same umowy, które 
wystarczy jedynie podpisać, by powstało jedno z największych przedsiębiorstw naszej 
doby. Rada Nadzorcza zwraca się do panów, byście udzielili jej pełnomocnictwa dla 
zawiązania tego olbrzymiego koncernu, którego celem będzie racjonalna hodowla i 
eksploatacja Płazów! (Oklaski i głosy protestu.)

Zechciejcie, panowie, wziąć pod uwagę dogodność tego rodzaju współpracy. 

Syndykat będzie sprzedawał nie tylko Plaży, ale wszelkie narzędzia oraz produkty 
spożywcze do ich karmienia służące, jak: kukurydza, krochmal, łój owczy i cukier. 
Będą to olbrzymie ilości, potrzebne do dożywiania miliardów zwierząt. Syndykat 
będzie załatwiał także sprawy transportu, ubezpieczenia, opieki weterynaryjnej i tym 
podobne, wszystko po cenach najniższych, które zagwarantują nam nie monopol co 
prawda, ale stanowczą i zdecydowaną przewagę na drodze konkurencji w stosunku do 
każdego innego przedsiębiorstwa, które próbowałoby przejąć handel Plażami. W 
takiej sytuacji niech tylko ktoś spróbuje! Konkurencji z nami długo nie wytrzyma! 
(Glosy: Brawo!) Lecz to nie wszystko. Syndykat sprzedawać będzie wszelkiego 
rodzaju materiały budowlane, potrzebne do prac wodnych, wykonywanych przez 
Plaży. W związku z tym staje z nami do współpracy także ciężki przemyśl: cement, 
budulec drzewny i kamień… (Glosy: Nie wiadomo jeszcze, jak te Plaży będą 
pracowały!) Proszę panów, w tej chwili dwanaście tysięcy Płazów pracuje w porcie w 
Saigonie przy nowych dokach, basenach i molach! (Glos: No tak, ale dotąd nam pan 
o tym nie mówili) Tak, nie mówiłem. Bo to jest pierwsza próba na wielką skalę. A 
próba ta, panowie, powiodła się nadspodziewanie. Dziś kwestia zatrudnienia Płazów 
na przyszłość nie budzi już żadnych wątpliwości. (Huczne oklaski.)

To wszystko jeszcze— nie wyczerpuje zagadnienia. To dopiero bardzo 

powierzchowne rozwiązanie problemów Płazów, Salamander–Syndicate za główne 
swe zadanie mieć będzie staranie się o pracę dla milionów Płazów. Będzie ze swej 
strony stwarzał koncepcje i sposoby opanowania mórz. Będzie w czyn wcielał utopie i 
gigantyczne marzenia! Będzie opracowywał projekty nowych wybrzeży i kanałów, 
nowych tam łączących kontynenty, całych archipelagów sztucznych wysp, 
potrzebnych dla lotów oceanicznych, wreszcie nowych kontynentów, pośrodku 
oceanów! Panowie, cztery piąte powierzchni kuli ziemskiej pokrywa morze — to 
stanowczo za wiele! Powierzchnia kuli ziemskiej, mapa naszego świata, musi ulec 
zmianie! I właśnie my, panowie, dostarczymy światu pracowników morza. Nie będzie 
to już styl kapitana van Tocha. Fantastyczną baśń o perłach zastąpimy zwycięskim 
hymnem pracy! Nie będziemy bawić się w handelki, będziemy tworzyć! A jeśli nie 
sięgniemy myślą ponad kontynenty, nie wykorzystamy swoich możliwości! Była tu już 
mowa i o tym, za jaką cenę należy sprzedawać parę Płazów. Chciałbym, byśmy 
zaczęli myśleć o całych miliardach Płazów, o całych dziesiątkach i setkach milionów 
sil roboczych, o nowych przesunięciach skorupy ziemskiej, o nowych genezach, o 
nowej dobie geologicznej wreszcie. Już dziś śmiało możemy dyskutować o nowych 

background image

Atlantydach i o starych lądach, które będą się rozszerzać coraz dalej i dalej, wtargną 
w królestwo mórz, stworzą nowe światy — dzieło nowoczesnej ludzkości. Wybaczcie 
mi, panowie, może sprawy te wydają się wam utopią? Tak, proszę panów, wkraczamy 
w dobę Utopii… A nawet już w nią weszliśmy, przyjaciele. Pozostaje tylko przemyśleć 
problem Płazów na przyszłość od strony technicznej! (Głos: I gospodarczej!)

A naturalnie! Przede wszystkim od strony gospodarczej. Proszę panów. Spółka 

nasza jest zbyt mała, by mogła sama eksploatować owe miliardy Płazów. Nie 
dalibyśmy rady ani finansowo, ani politycznie. Bo skoro zacznie ulegać zmianie mapa 
lądów i mórz, sprawą tą zainteresują się także i wielkie mocarstwa. Ale o tym już 
mówić nie będziemy, nie będziemy także wspominać decydujących czynników, które 
już dziś odnoszą się do spraw Syndykatu z cala życzliwością. Natomiast proszę 
panów, byście przy głosowaniu nie spuszczali z oka olbrzymiego zasięgu i znaczenia 
tych spraw. (Huczne oklaski, okrzyki, wiwaty!)

A jednak przed głosowaniem w sprawie utworzenia Salamander–Syndicate 

okazało się konieczne złożenie zobowiązania, że na każdą akcję Eksportowej Spółki 
Pacyfiku będzie w ciągu tego roku wypłacona dywidenda nie mniejsza jak 10 procent 
z konta rezerw. Głosowanie tego wniosku dało w wyniku osiemdziesiąt siedem 
głosów za i tylko trzynaście przeciw. Z kolei propozycja Rady Nadzorczej została 
przez zgromadzenie przyjęta. Saiamander—Syndicate został powołany do życia.

Panu Bondemu zaczęto składać gratulacje.
— Pięknie pan to powiedział, panie Bondy — prawił mu komplementy stary Sigi 

Weissberger. — Bardzo pięknie… Ale proszę pana, niech mi pan wytłumaczy: skąd 
pan wpadł na taką koncepcję?

— Skąd? — zapytał z roztargnieniem G. H. Bondy. — Właściwie, jeśli mam panu 

powiedzieć prawdę, panie Weissberger, to wszystko to stało się dzięki staremu van 
Tochowi. Tak był do tych swoich Płazów namiętnie przywiązany… I cóż by mi ten 
biedaczysko powiedział, gdybym ja dopuścił do tego, by te jego tapa–boys 
wyzdychały lub zostały wybite?…

— Jakie znów tapa–boys?
— A to plugastwo, te Płazy! Teraz, kiedy będą miały jakąś cenę, kiedy będą 

przedstawiały pewną wartość, przynajmniej będą przyzwoicie traktowane. Bo te 
potwory do niczego innego się nie nadają, panie Weissberger, chyba do podjęcia 
jakiejś utopii…

— Nie mogę tego zrozumieć — wzruszył ramionami pan Weissberger. — A czy 

pan już kiedy widział takiego Płaza? Bo ja właściwie nie wiem, co to jest… Może mi 
pan powie, jak to wygląda…

— Niestety, tego panu powiedzieć nie mogę… Myśli pan, że ja wiem, co to jest 

Płaz? A po cóż mi to potrzebne? Nie mam czasu interesować się, jak to bydlę 
wygląda. Cieszę się, żeśmy wreszcie ten Saiamander–Syndicate ruszyli z miejsca…

background image

Dodatek

Życie płciowe płazów

Jednym z ulubionych tematów myśli ludzkiej jest wybieganie w daleką przyszłość 

i przedstawianie sobie, jak to kiedyś będzie wyglądać świat i ludzkość, jakie 
powstaną jeszcze cuda techniki, jak zostaną rozwiązane problemy społeczne, jak 
daleko postąpi wiedza, organizacja społeczeństwa i tym podobne. Z całym szeregiem 
tych utopii ściśle się łączy wiecznie żywe i wiecznie aktualne zagadnienie, jak w tym 
przyszłym, lepszym świecie, w świecie olbrzymiego postępu, przede wszystkim w 
dziedzinie techniki, rozwiązana zostanie kwestia stara jak świat, lecz zawsze 
interesująca: życie płciowe, rozmnażanie, miłość, małżeństwo, rodzina, sprawa 
kobieca i tym podobne. Dowodem tego jest bogata literatura: Paul Adam

*

, G. H. 

Wells, Aldous Huxley i wielu innych.

Powołując się na owe przykłady, autor uważa za swój obowiązek — skoro już 

sięga wzrokiem w odległą przyszłość naszej kuli ziemskiej — uświadomić czytelnika 
także i na ten temat: jak w owym przyszłym świecie Płazów wyglądać będzie życie 
płciowe. A czyni to już teraz, by później nie powracać do tego tematu.

System rozmnażania się Andriasa Scheuchzeri zgodny jest w rysach zasadniczych 

z zasadą rozmnażania się innych płazów ogoniastych. Nie istnieje tu kopulacja w 
ścisłym tego słowa znaczeniu. Samiczka znosi jajeczka w kilku etapach; zapłodnione 
jajeczka rozwijają się w wodzie i przeobrażają w kijanki. Opis tych stadiów 
rozwojowych znaleźć można w każdym podręczniku zoologii. Tu natomiast podać 
musimy niektóre momenty specjalne, jakie zaobserwowano w tej dziedzinie u 
Andriasa Scheuchzeri.

„Z początkiem kwietnia — podaje H. Bolte — samce zbliżają się do samiczek. 

Podczas całego okresu tarła samiec towarzyszy stale do tej samej samicy i nie oddala 
się ani na krok przez kilka dni. Samiec w tym okresie nie przyjmuje zupełnie 
pokarmów, samica natomiast zdradza doskonały apetyt. Samiec stara się być w 
wodzie jak najbliżej samicy, głowę przytula szczelnie do jej głowy. Kiedy mu się to 
wreszcie uda, wysuwa swój pysk przed jej głowę, zagradzając jej niejako w ten 
sposób drogę do ucieczki. I w tej pozycji zastyga. W ten sposób, dotykając się tylko 
głowami, podczas gdy ciała ich tworzą kąt przynajmniej trzydziestu stopni, trwają 
oboje w wodzie bez ruchu obok siebie. W pewnych chwilach samiec zwija się 
kurczowo, naciskając bokiem na boki samicy, wnet jednak znów nieruchomieje, tuląc 
tylko głowę do głowy swej wybranki, która tymczasem zjada wszystko, co jej się uda 
schwycić. Ten rodzaj pocałunku — jeśli można to tak nazwać — trwa parę dni. 
Czasem zdarza się, że samica w pogoni za łupem wymyka się; wówczas samiec ją 
goni, ogromnie wzburzony i rozgniewany. Zazwyczaj samica rezygnuje z dalszego 
oporu. Bez ruchu trwająca para płynie w wodzie, podobna do dwóch czarnych 
sczepionych kłód drzewa. W końcu ciało samca chwytają silne skurcze, w trakcie 
których wypuszcza on do wody znaczne ilości lepkiego nasienia. Natychmiast potem 
opuszcza samicę i kryje się pomiędzy kamienie, wyczerpany do ostateczności. W tym 
okresie można by mu obciąć łapę czy ogon — nie próbowałby się nawet bronić.

Samica trwa jeszcze czas jakiś w nieruchomej, skamieniałej jakby pozycji. Potem, 

skuliwszy mocno całe ciało, zaczyna wyrzucać ze steku sznury jajeczek, powleczone 
kleistym płynem. Pomaga sobie przy tym zazwyczaj tylnymi nogami, tak jak to 
czynią żaby. Jajeczek tych jest zwykle 40 do 50 sztuk; trzymają się one ciała samicy 
jak warkocz. Samica płynie z nimi na zaciszne miejsce i umocowuje je na roślinach 
podwodnych, na ławicach koralowych lub na kamieniach.

Po dziesięciu dniach samica składa następną partię jajeczek, w ilości 20 do 30 

background image

sztuk, mimo iż w okresie tego czasu nie zetknęła się już z samcem. 
Najprawdopodobniej zapłodnienie jajeczek nastąpiło poprzednio w jej steku. 
Zazwyczaj po siedmiu czy ośmiu dniach następuje dalsze z kolei składanie jajek, po 
raz trzeci i czwarty w ilości 15 do 20 sztuk. Jajeczka te są również zapłodnione; po 
okresie trzech tygodni przeobrażają się one w małe kijanki z drzewkowatymi 
skrzelami. Po roku kijanki owe wyrastają na dojrzałe Płazy, które mogą już 
rozmnażać się dalej.”

Odmienne obserwacje poczyniła pani Blanche Kistemaeckers badając życie dwóch 

samic i jednego samca Andriasa Scheuchzeri w basenie. W okresie tarła samiec 
towarzyszył jednej tylko samicy, prześladując ją dosyć zresztą brutalnie. Gdy chciała 
mu umknąć, bił ją silnymi uderzeniami ogona. Niechętnym okiem patrzył na to, że 
przyjmowała pokarmy, próbując jej w tym przeszkodzić. Było widoczne, że pragnie 
ją mieć wyłącznie dla siebie, po prostu ją terroryzował. Kiedy wreszcie złożył 
nasienie, rzucił się na obecną w basenie drugą samicę i chciał ją pożreć. Trzeba go 
było wydobyć z basenu i umieścić oddzielnie. Tymczasem owa druga samica zniosła 
również zapłodnione jajeczka, w ogólnej liczbie 63 sztuk. Pani Kistemaeckers 
zauważyła, że u wszystkich trojga zwierząt w tym okresie brzegi steku były silnie 
obrzmiałe. „Zdaje się więc — pisze pani Kistemaeckers — że u Andriasa 
zapłodnienie odbywa się nie drogą kopulacji ani też tarła, lecz że ma ono miejsce za 
pośrednictwem czegoś, co można by nazwać milieu seksualnym

*

. Jest sprawą jasną, 

że dla zapłodnienia jajeczek nie potrzebne jest nawet owo czasowe stowarzyszenie się 
pary.”

Te obserwacje zdopingowały młodą badaczkę do dalszych doświadczeń. 

Oddzielnie umieściła osobniki obu płci. Kiedy nadszedł odpowiedni moment, 
nasienie samca przeniosła do wody, w której mieściły się samice. Obie samice zniosły 
wówczas zapłodnione jajeczka.

Przy dalszych doświadczeniach pani Kistemaeckers przefiltrowała nasienie męskie 

i filtrat, pozbawiony plemników nasiennych (ciecz przejrzysta, lekko kwaśna), wlała 
samicom do wody. Także i teraz samice zaczęły znosić jajeczka, po mniej więcej 50 
sztuk każda, z których większość była zapłodnionych i rozwinęła się w normalne 
kijanki. Doświadczenie to przywiodło panią Kistemaeckers na ślad konkretnego 
sprecyzowania środowiska seksualnego, które tworzy specyficzny pomost między 
partenogenezą a rozmnażaniem drogą zapłodnienia. Zapłodnienie jajeczek odbywa 
się po prostu na skutek chemicznych zmian środowiska (czyli zakwaszenia, którego 
jednak nie udało się wytworzyć drogą sztuczną), zmian pozostających w pewnym 
sensie w związku z funkcjami rozrodczymi samca. Sama owa funkcja nie jest 
właściwie potrzebna, fakt, że samiec towarzyszy czas jakiś samicy, jest 
prawdopodobnie przeżytkiem z dawniejszego okresu rozwojowego, kiedy to jeszcze 
zapłodnienie u Andriasa odbywało się tak jak u innych gatunków Płazów. 
Stowarzyszenie się owo jest — jak słusznie zauważyła pani Kistemaeckers — jakąś 
dziedziczną iluzją ojcostwa. W rzeczywistości samiec nie jest ojcem kijanek, lecz 
tylko pewnym, zasadniczo całkowicie bezosobowym, chemicznym twórcą 
środowiska seksualnego, które jest czynnikiem pobudzającym do rozwoju. Gdybyśmy 
w jednej sadzawce posiadali sto stowarzyszonych par Andriasa Scheuchzeri, 
moglibyśmy przypuszczać, że odbywa się tu sto indywidualnych aktów zapłodnienia. 
A w rzeczywistości jest to jeden jedyny akt — akt kolektywno—seksualny danego 
środowiska. Określmy to jeszcze jaśniej: pewne zakwaszenie wody, na które jajeczka 
Andriasa reagują automatycznie rozwojem i przeobrażeniem w kijanki. Jeżeli uda się 
zestawić sztucznie ów czynnik zakwaszenia — samce już będą zbyteczne.

Z tego punktu widzenia życie płciowe niezwykłego Andriasa przedstawia się nam 

jako Wielkie Złudzenie. Cała jego erotyczna namiętność, jego uparty, chociaż 

background image

powolny pęd do rozkoszy, są to właściwie rzeczy zbyteczne, przeżytki, funkcje raczej 
symboliczne, które powodują — a właściwie, powiedzmy, raczej upiększają — 
istotny, bezosobowy akt samczy, jakim jest wytworzenie zapładniającego środowiska 
seksualnego. Niezwykła obojętność samic, z jaką przyjmują one bezcelowe, namiętne 
asystowanie poszczególnych samców, świadczy dobitnie o tym, że w tych zalotach 
samice instynktownie wyczuwają puste, zewnętrzne formy i raczej wstęp do 
właściwego aktu małżeńskiego, w którym one łączą się niejako z środowiskiem 
zapładniającym. Można by powiedzieć, że samiczka Andriasa jaśniej pojmuje istotę 
rzeczy, przeżywa ją trzeźwiej, bez erotycznych złudzeń.

(Doświadczenia pani Kistemaeckers uzupełnił przy pomocy ciekawego 

eksperymentu uczony abbe Bontempelli. Wysuszył on i roztarł nasienie Andriasa, 
dając je następnie samicom do wody. Także i wówczas zaczęły samice znosić 
zapłodnione jajeczka. Te same rezultaty osiągnął on przy wysuszeniu i roztarciu 
organów płciowych samca Andriasa, a także przy zastosowaniu preparatu 
alkoholowego i wywaru z tych organów dodanego do wody, w której przebywały 
samice. Przeprowadzone następnie badania przy pomocy wyciągu z mózgu i z 
gruczołów podskórnych Andriasa, spreparowanych w okresie tarła, przyniosły te 
same wyniki. We wszystkich wyżej wymienionych doświadczeniach samice 
początkowo nie reagowały zupełnie na owe ekstrakty. Po jakimś czasie jednak 
zaprzestały szukać pokarmu, znieruchomiały, skamieniały niemal. Po paru godzinach 
zaczęły składać jajeczka wielkości ziarnka bobu, pokryte rządkiem śluzem.) W 
związku z tym należy podkreślić także i ów dziwny obrzęd, tak zwany Taniec 
Płazów. Nie chodzi nam tu bynajmniej w tej chwili o Salamander—Dance, taniec, 
który ostatnio bardzo jest w modzie w najwyższych sferach towarzyskich, o którym 
biskup Hirama wyraził się: „Najbardziej plugawy taniec, o jakim kiedykolwiek kto 
słyszał na świecie.” Wieczorami w okresie pełni księżyca (prócz okresu tarła) Płazy 
gatunku Andriasa wychodziły na brzeg, lecz wyłącznie tylko samce, zasiadały w krąg 
i zaczynały specyficznym,

falistym ruchem kręcić górną połową ciała. Jest to ruch charakterystyczny dla 

Płazów także i przy wszelkich innych okolicznościach; w trakcie jednak owych 
„tańców” ruchy te wykonywały one z dziką namiętnością, aż do całkowitego 
wyczerpania sił — jak tańczący derwisze. Niektórzy uczeni uważali to szaleńcze 
poruszanie ciałem i przestępowanie z nogi na nogę za pewnego rodzaju kult księżyca, 
czyli za pewien kult religijny. Inni natomiast widzieli w nim taniec typowo seksualny, 
uzasadniony owym rodzajem życia seksualnego, o którym była mowa. Mówiliśmy 
już, że u Andriasa Scheuchzeri istotnym pierwiastkiem zapładniającym jest tak zwane 
milieu seksualne, czyli wspólny bezosobowy pośrednik pomiędzy osobnikami płci 
męskiej i żeńskiej. Mówiliśmy także, że ten bezosobowy akt płciowy samice traktują 
znacznie obojętniej i naturalniej niż samce. Samce bowiem — prawdopodobnie na 
skutek wrodzonej dumy i zdobywczości — pragną zachować chociaż pozory sukcesu 
seksualnego, dlatego też odgrywają miłosne zaloty i pozorują małżeńskie prawa do 
samicy. Tak wygląda jedno z największych złudzeń erotycznych, ciekawie jednak 
korygowane przez owe wielkie samcze uroczystości, które są nie czym innym, jak 
właśnie instynktowną tęsknotą do pełnej świadomości wartości jednostki w Samczym 
Kolektywie. Ten właśnie wspólny taniec obala atawistyczne i bezsensowne złudzenia 
co do samczego indywidualizmu płciowego. Kołysząca się w upojeniu, 
roznamiętniona gromada to nic innego, jak Wspólny Samiec, Zbiorowy Małżonek, 
Wielki Kopulator, który wiedzie swój ślubny tan, oddaje się bez reszty wielkim, 
uroczystym obrzędom zaślubin. Znamienne jest tu wyłączenie samiczek, które 
tymczasem smacznie zajadają jakąś schwytaną rybkę czy sepię.

Słynny Charles J. Powell, który ten obrzęd Płazów nazwał „Tańcem Pierwiastka 

background image

Męskiego”, tak pisze: „Czyż nie w tych właśnie wspólnych obrzędach samców tkwi 
istotne źródło i żywotne jądro kolektywizmu Płazów? Przypomnijmy sobie, że 
prawdziwe społeczeństwo w świecie zwierzęcym spotkamy tylko tam, gdzie życie i 
rozwój gatunku nie jest zależny od dwu osobników różnej płci. A wiec: pszczoły, 
mrówki, termity! Społeczeństwo pszczół możemy bardzo dokładnie określić słowami: 
«Ja, Macierzysty Ul!» Społeczeństwo Płazów można by natomiast określić inaczej: 
«My, Pierwiastek Meski». Dopiero wszystkie samce razem, które w odpowiednim 
momencie wydają z siebie czynnik wytwarzający środowisko seksualne, składają się 
na tego Wielkiego Samca, który przenika w łono samic i szczodrze mnoży życie. Ich 
ojcostwo to sprawa wspólna; dlatego też wszelkie ich cechy wrodzone są wspólne, są 
zbiorowe, co zresztą przejawia się w wszelkich wspólnych akcjach. Natomiast 
samice, załatwiwszy sprawę złożenia jajeczek, aż do następnej wiosny wiodą życie 
mniej lub więcej odosobnione, samotnicze. Tylko samce tworzą ród, stanowią 
gatunek. Tylko samce podejmują wspólne zadania. W żadnym rodzaju istot żyjących 
nie grają samice roli tak podrzędnej jak właśnie u Płazów. Są one całkowicie 
wyłączone z życia społecznego; nie zdradzają także żadnych zainteresowań w tym 
kierunku. Ich chwila nadejdzie, gdy Pierwiastek Męski przesyci ich środowisko 
ledwie dostrzegalnym kwasem chemicznym, tak jednak żywotnie potężnym, że 
oddziaływuje on nawet w stanie bardzo rozcieńczonym w wodzie morskiej. Robi to 
wprost wrażenie, jakby sam ocean stawał się samcem, który na swych wybrzeżach 
zapładnia miliony jajeczek.

Pomimo wszelkiego rodzaju koguciej pychy — twierdzi dalej Charles J. Powell — 

we wszystkich żyjących gatunkach świata zwierzęcego przyroda wyposażyła w 
przewagę żywotną raczej samice. Samce istnieją tam tylko dla rozkoszy i dla mordu. 
Reprezentują jednostki zuchwałe i butne. Natomiast samice tworzą ród sam w sobie, 
tworzą jego siłę trwania, ustalone walory. Z Andriasem (a częściowo i z człowiekiem) 
sprawa przedstawia się inaczej: przez utworzenie społeczności męskiej i jej 
solidarności samce zdobywają przewagę biologiczną i wpływają na rozwój gatunku w 
znacznie większym stopniu niż samice. Prawdopodobnie też dla tych przyczyn 
osobniki rodzaju męskiego w gatunku Andriasa wykazują tak olbrzymi postęp w 
wiedzy technicznej, a więc zdolności wybitnie męskie. Andrias jest urodzonym 
technikiem, z wybitnymi talentami do prac zespołowych. Tego rodzaju wtórne 
znamiona płciowe, jak właśnie zdolności techniczne i zmysł organizacyjny, już w 
naszych oczach rozwijają się w takim tempie i w takim zakresie, że można by mówić 
o jakichś wprost cudownych właściwościach, gdyby nie fakt, że zdajemy sobie 
sprawę z tego, jak potężnym czynnikiem kształtującym życie są właśnie determinanty 
seksualne.

Andrias Scheuchzeri to animal faber

*

. Być może, że w najbliższym już czasie pod 

względem technicznym przewyższy nawet człowieka. Wszystko to jedynie i 
wyłącznie dlatego, że siłą przyrody wytworzył czysto męskie społeczeństwo.

background image

Księga druga

Po stopniach cywilzacji

background image

1. Povondra czyta gazety

Jedni ludzie zbierają znaczki pocztowe, inni kolekcjonują stare druki. Povondra, 

woźny pana G. H. Bondy, długo nie mógł ustalić istotnego sensu swego życia; lata 
całe wahał się w decyzji co do skoncentrowania swoich zainteresowań: groby 
prehistoryczne czy polityka międzynarodowa. Aż najniespodziewaniej w świecie, 
niemal jak objawienie, stanęło przed nim coś, czego mu dotąd było brak, coś, co 
mogło wypełnić mu życie. Wielkie rzeczy zazwyczaj zjawiają się niespodziewanie.

Owego wieczora Povondra czytał gazety, Povondrowa cerowała pończochy 

Franka, a Franek udawał, że uczy się lewobrzeżnych dopływów Dunaju. Była 
przyjemna cisza.

— Swoją drogą ja jestem wariat — mruknął Povondra.
— Co ci się stało? — spytała małżonka nawlekając nitkę.
— Ach, z tymi Płazami! — tłumaczył jej Povondra. — Właśnie czytam, że w 

ciągu ostatniego kwartału sprzedano ich siedemdziesiąt milionów sztuk.

— To dużo, prawda? — spytała Povondrowa.
— No, ja myślę! Przecież to ogromna ilość, mateczko. Pomyśl tylko, 

siedemdziesiąt milionów! — Povondra kręcił głową. — Ależ muszą na tym robić 
olbrzymie pieniądze. No i teraz te wszystkie nowe roboty — dodał po chwili 
namysłu. — Właśnie czytam, że wszędzie na gwałt budują nowe wyspy. Powiadami 
ci, że teraz ludzie będą mogli tworzyć tyle nowych

lądów, ile tylko będą chcieli. A to wielka rzecz, matko. Uważani, że to znacznie 

większa rewelacja niż odkrycie Ameryki. — Povondra znów się zamyślił. — To 
nowa epoka dziejów, rozumiesz? Szkoda gadać, mateczko, żyjemy w niezwykłych 
czasach!

I znowu zaległa dom głęboka cisza. Naraz ojciec Povondra głośno pyknął z fajki.
— A jak sobie pomyślę, że gdyby nie ja, to nie byłoby doszło do tej całej 

historii…

— Do jakiej historii?
— A do tego przedsiębiorstwa z Płazami. Do tego Nowego Wieku. Bo tak prawdę 

powiedziawszy to przecież ja puściłem w ruch tę całą sprawę.

Povondrowa podniosła głowę sponad dziurawej pończochy.
— A to jakim sposobem?
— Ano, bo wpuściłem wtedy tego kapitana do pana Bondy. Gdybym go nie 

wprowadził, nigdy by się ten kapitan z panem Bondym nie zetknął. Tak, mateczko, 
gdyby nie ja, nie byłoby tej całej historii. W ogóle nie byłoby!

— A może ten kapitan byłby znalazł kogo innego — wtrąciła Povondrowa.
Cybuch Povondry zachrapał pogardliwie.
— Ty się na tym znasz! Taką sprawę może przeprowadzić tylko G. H. Bondy. Co 

tu dużo gadać, on widzi znacznie dalej niż ktokolwiek inny. Każdy inny uważałby tę 
sprawę za wariactwo albo lipę. Ale pan Bondy to co innego! Ten ma nos do interesu. 
Ho! ho! — Povondra zastanawiał się chwilkę. — A ten kapitan, jak to on się 
nazywał… Aha, Vantoch! Wcale na to nie wyglądał. Taki zwyczajny sobie, 
dobroduszny grubas. Każdy woźny oświadczyłby mu po prostu: „Ależ, proszę pana, 
prezesa nie ma i nieprędko będzie.” Ale ja miałem jakieś przeczucie, czy co 
takiego… „Trzeba go zameldować — powiedziałem sobie. — Może mnie nawet pan 
Bondy zwymyśla, trudno, wezmę winę na siebie, ale zameldować go muszę.” 
Powiadam ci: zawsze uważam, iż woźny musi umieć oceniać ludzi. Czasem zadzwoni 
jakiś człowiek, wygląda ci jak baron… A to agent od lodówek elektrycznych. Innym 
znów razem przyjdzie taki sobie poczciwy grubasek, a tu masz! Widzisz, co w nim 

background image

siedzi? Trzeba się znać na ludziach — filozofował Povondra. — Z tego, Franku, 
widzisz, ile może dokonać człowiek nawet na podrzędnym stanowisku. Powinieneś 
brać przykład i zawsze starać się jak najlepiej spełniać swe obowiązki, tak jak ja to 
robiłem. — Povondra uroczyście i z przejęciem pokiwał głową. — Mogłem przecież 
tego kapitana odprawić, byłbym sobie nawet oszczędził chodzenia po schodach. 
Każdy inny byłby na niego fuknął i zatrzasnął mu drzwi przed nosem. I byłby w ten 
sposób udaremnił tak olbrzymie dzieło postępu na świecie. Zapamiętaj sobie, Franku: 
gdyby każdy człowiek spełniał solidnie swe obowiązki, byłoby na świecie jak w raju. 
I słuchaj uważnie, kiedy do ciebie mówię.

— Słucham, tato — mruknął nieszczęsny Franek. Ojciec Povondra chrząknął.
— Pożycz no mi, mateczko, nożyczek. Mam ochotę wyciąć ten wycinek z gazety. 

Będę miał kiedyś pamiątkę swojej działalności.

Tak więc doszło do tego, że Povondra zaczął zbierać z prasy wycinki o Płazach. 

Jego namiętności zbieracza zawdzięczamy moc materiału, który w innym wypadku 
zginąłby w zapomnieniu. Wycinał bowiem i przechowywał wszystko, co 
gdziekolwiek o Płazach napotkał w druku. Nie będziemy także taić, że po okresie 
początkowych skrupułów, nauczył się w swej stałej kawiarni ściągać gazety, w 
których były umieszczone wzmianki o Płazach. W tej dziedzinie osiągnął niezwykle, 
wprost czarodziejskie wirtuozostwo: umiał nieomal na oczach kelnera w 
niedostrzegalny sposób wydrzeć z gazety odpowiednią kartkę i wsadzić ją do 
kieszeni. To zresztą znana historia: wszyscy zbieracze gotowi są kraść czy mordować, 
byle tylko zdobyć jakiś egzemplarz do swoich zbiorów. Co jednakże w niczym nie 
ubliża ich moralności.

Teraz życie jego nabrało sensu, ponieważ stało się życiem zbieracza. Codziennie 

wieczorem porządkował i odczytywał swoje wycinki, na co Povondrowa spoglądała z 
pobłażliwością, pamiętając, że każdy mężczyzna to po trosze wariat, a po trosze małe 
dziecko. Niechże więc zabawia się raczej wycinkami, niżby miał wymykać się do 
knajpy lub grać w karty. Nawet zrobiła mu w komodzie miejsce na te jego pudła, 
które sam sporządzał na swoje zbiory. Czyż można więcej wymagać od kobiety i pani 
domu?

Nawet sam G. H. Bondy zaskoczony był przy jakiejś okazji encyklopedycznymi 

wiadomościami Povondry we wszystkim, co dotyczyło Płazów. Povondra przyznał 
mu się nieśmiało, że zbiera, cokolwiek ukazało się w druku na temat Płazów, pokazał 
nawet swoje pudła. G. H. Bondy uprzejmie zbiory pochwalił. Szkoda gadać: tylko 
wielcy panowie potrafią się zdobyć na wspaniałomyślny gest. Tylko wpływowi ludzie 
mogą uszczęśliwiać innych, zwłaszcza gdy ich to nie kosztuje ani grosza — takim 
wielkim panom to dobrze! Więc na przykład pan Bondy wydał po prostu 
rozporządzenie, by z dyrekcji Syndykatu Płazów wysyłano Povondrze wszelkie 
wycinki o Płazach, które powinny być zbierane w archiwum. Stąd też uszczęśliwiony 
i poniekąd nawet wzruszony Povondra dostawał codziennie całe paczki materiałów 
we wszelkich możliwych językach świata; wśród nich wycinki pism drukowanych 
azbuką, alfabetem greckim, pismem hebrajskim, arabskim, chińskim, bengalskim, 
tamilskim, jawajskim czy birmańskim, które napełniały go zbożnym wzruszeniem.

— I pomyśleć — powiadał często nad nimi — że gdyby nie ja, to tego wszystkiego 

w ogóle by nie było!

Jak już mówiliśmy, w zbiorach Povondry zachowało się moc materiału 

historycznego, dotyczącego kwestii Płazów. Nie znaczy to jednak, że materiał ten 
mógłby zadowolić badacza–naukowca. Przede wszystkim Povondra, który nie miał 
wykształcenia fachowego z zakresu materiałów pomocniczych do badań 
historycznych i metod archiwalnych, nie podał przy swoich wycinkach ani źródła, ani 

background image

też odpowiednich danych chronologicznych. Stąd też w większości wypadków nie 
wiadomo, gdzie i w jakim czasie dany dokument się ukazał. Po drugie, przy 
masowym gromadzeniu materiałów, jakie narastały mu w ręku, Povondra odkładał do 
archiwum przede wszystkim obszerne artykuły, które uważał za istotne, krótkie 
natomiast notatki i wzmianki wyrzucał po prostu do kosza. Skutkiem tego w całym 
jego materiale przechowało się bardzo niewiele danych i faktów. Po trzecie, także i 
Povondrowa przyłożyła rękę do całej tej kwestii. Oto gdy pudła Povondry wypełniały 
się zbyt groźnie — cichaczem, w tajemnicy wyciągała część wycinków i rzucała je do 
pieca. A powtarzało się to parę razy do roku. Uratowały się tylko te, których tempo 
przybywania nie było tak szybkie, a więc: druki malabarskie, tybetańskie, koptyjskie. 
I dlatego zachowały się one w komplecie, niestety jednak, wobec braków i w naszym 
w tym kierunku wykształceniu, nie na wiele mogą nam być przydatne. Stąd też 
materiał, jaki z zakresu historii Płazów posiadamy, jest dość szczupły, tak jak na 
przykład księgi hipoteczne z VIII wieku po Chrystusie lub jak wybór pism poetki 
Safo. Raczej przypadkowo przechowała się pewna część dokumentów z takiego czy 
innego odcinka tego olbrzymiego światowego zagadnienia, które pomimo wszelkich 
trudności udało nam się zgromadzić w rozdziale pod tytułem: „Po stopniach 
cywilizacji.”

background image

2. Po stopniach cywilizacji

Historia Płazów

*

W owej historycznej epoce — jaką na pamiętnym walnym zebraniu Eksportowej 

Spółki Pacyfiku proroczymi słowy zapowiedział G. H. Bondy mówiąc o realizującej 
się utopii

*

 — nie możemy już faktów historycznych mierzyć w ramach setek czy 

dziesiątków lat, jak się to praktykowało w dotychczasowych dziejach świata, lecz w 
ramach kwartałów, kiedy to ukazały się kwartalne sprawozdania statystyczne.

*

 W tej 

dobie fakty historyczne mają cechy — jeśli można tak powiedzieć — rzeczy na miarę 
olbrzyma; stąd też tempo historii wzrasta w sposób niezwykły (według obliczeń 
mniej więcej pięciokrotnie). Po prostu dziś nie możemy czekać paręset lat, by ze 
światem stało się coś złego czy dobrego. Na przykład wędrówki narodów, które 
kiedyś wlokły się przez kilka wieków, przy dzisiejszej organizacji transportu można 
by definitywnie załatwić w ciągu trzech lat; inaczej cała sprawa nie kalkulowałaby 
się. Podobnie ma się sprawa z likwidacją Cesarstwa Rzymskiego, z kolonizacją 
nowych lądów, z likwidowaniem Indian i innymi. Wszystko to dziś dałoby się 
przeprowadzić w znacznie szybszym tempie, gdyby sprawy te zlecić bogatym trustom 
przemysłowym. Olbrzymie sukcesy Syndykatu Płazów i jego potężny wpływ na losy 
świata są bez wątpienia w tej dziedzinie przykładem do naśladowania dla przyszłości.

Historia Płazów od samego zaczątku tym jest znamienna, że była ona dobrze i 

racjonalnie zorganizowana. Największa w tym zasługa, chociaż nie jedyna. 
Syndykatu Płazów. Przyznać należy również, że wiedza, filantropia, oświata, prasa i 
inne czynniki wzięły niemały udział w rozszerzeniu i postępie zagadnienia Płazów. 
Jednakże Syndykat Płazów konsekwentnie dzień za dniem zdobywał dla nich nowe 
kontynenty i nowe wybrzeża, pokonując liczne przeszkody, tamujące racjonalną 
ekspansję.

*

Kwartalne sprawozdania Syndykatu wykazują systematyczne kolonizowanie przy 

pomocy Płazów zatok i portów Indii i Chin. Mówią one o zwiększeniu zasięgu na 
wybrzeżach Afryki oraz ekspansji na kontynent amerykański, gdzie w Zatoce 
Meksykańskiej powstają coraz nowe, najbardziej nowoczesne lęgowiska Płazów. W 
związku z szeroką falą kolonizacji Syndykat wysyłał nieliczne grupy pionierskie 
Płazów jako oddziały awangardowe przyszłego eksportu. Na przykład holenderski 
Waterstaat otrzymał w darze od Syndykatu tysiąc sztuk Płazów pierwszego gatunku, 
miasto Marsylia dostało bezpłatnie sześćset sztuk Salamandrów do oczyszczenia 
Starego Portu, prócz tego wiele innych. Odwrotnie jak osiedlanie się ludzi na świecie, 
akcja nasiedlania Płazów przebiegała planowo i celowo. Gdyby pozostawiono te 
sprawy przyrodzie, akcja ta trwałaby długie setki i tysiące lat. Rzecz zrozumiała: siły 
przyrody nigdy nie były tak przewidujące i celowe jak handel czy wytwórczość w 
koncepcji ludzkiej. Wygląda nawet na to, że znaczny popyt miał wpływ i na 
rozrodczość Płazów. Ilość narybku z jednej samicy wzrosła do stu pięćdziesięciu 
sztuk rocznie. Normalne stałe straty, jakie w pogłowiu Płazów powodowały rekiny, 
znikły niemal całkowicie, skoro Płazy zostały zaopatrzone w pistolety podwodne z 
kulami dum–dum, służące im do obrony przeciw drapieżnym rybom.

*

Akcja nasiedlania Płazów nie przebiegała wszędzie jednakowo pomyślnie, 

gdzieniegdzie środowiska konserwatywne stanowczo protestowały przeciwko 
wprowadzaniu tego rodzaju nowych sił pracowniczych, upatrując w nich ukrytą 
konkurencję dla ludzkiej pracy

*

, gdzie indziej znów wyrażano obawy, że Płazy, 

żywiące się drobiazgiem morskim, zagrażają rybołówstwu. Inni jeszcze twierdzili, że 
ryjąc swe podmorskie jaskinie i korytarze Płazy osłabiają brzegi i wy—

spy. Prawdę powiedziawszy sporo było ludzi, którzy przestrzegali przed zbytnim 

background image

rozprowadzaniem Płazów. Tak jednakże bywa od dawien dawna, że każda nowość i 
każde dzieło postępu napotyka na opory i nieufność. Tak było przy wprowadzeniu 
maszyn, tak też jest z kwestią Płazów. W innych jeszcze krajach wynikły innego 
znów rodzaju nieporozumienia.

*

 Jednakże dzięki wydatnej pomocy prasy całego 

świata — która doskonale doceniała olbrzymie możliwości handlu Płazami i 
zakrojoną na szeroką skalę akcję reklamową, jaka się z tym łączy — kwestia 
rozmieszczania Płazów we wszystkich częściach świata przyjmowana była z dużym 
zainteresowaniem, a często nawet z żywiołową radością.

*

Transakcje Płazami były przeważnie w ręku Syndykatu Płazów, który 

przeprowadzał je przy pomocy własnych, specjalnie do tego celu skonstruowanych 
statków—cystern. Centralnym ośrodkiem tego handlu i pewnego rodzaju giełdą 
Płazów był Salamander—Building w Singapurze.

Dla wyjaśnienia przytaczamy obszerne i obiektywne zestawienie, sygnowane w 

zbiorze znakami: e. w. 5 października:

S–Trade

Singapore, 4 października

Leading 63. Heavy 317. Team 648. Odd Jobs 26.35.

Trash 0.08. Spawn 80.132.

Tego rodzaju komunikaty może czytelnik gazet znaleźć codziennie w rubryce 

gospodarczej swego dziennika, pomiędzy telegramami podającymi notowania cen 
bawełny, cyny lub pszenicy. Czy wiecie, co znaczą te zagadkowe cyfry i słowa? 
Oczywiście, to transakcje Plażami, czyli S–Trade. Większość czytelników nie bardzo 
jasno sobie wyobraża, jak to ten handel naprawdę wygląda. Najprawdopodobniej 
przedstawiają sobie oni to tak: wielkie targowisko rojące się niezliczonymi tysiącami 
Płazów, koło których przechadzają się kupcy w tropikalnych hełmach i turbanach, 
oglądają wystawiony na sprzedaż towar i wreszcie wskazują palcem na jakiś 
egzemplarz dobrze wyrośniętego, zdrowego, młodego Plaża, mówiąc: ..Proszę mi 
sprzedać tę sztukę. Co to kosztuje?”

A w rzeczywistości giełda Płazów wygląda zupełnie inaczej. W marmurowym 

pałacu S–Trade w Singapurze nigdzie nie zauważycie ani jednego Płaza, lecz tylko 
ruchliwych i eleganckich urzędników, przyjmujących zlecenia telefoniczne. ,,Tak, 
proszę pana. Leading kosztuje 63. Ile? Dwieście sztuk? Dobrze, proszę pana. 
Dwadzieścia sztuk Heavy i sto osiemdziesiąt Team. Okey, zrozumiano. Statek 
odchodzi za pięć tygodni. Right? Thank you, sir

*

.” Cały paląc S–Trade aż huczy od 

rozmów telefonicznych; robi to raczej wrażenie jakiegoś urzędu czy banku niż 
targowiska. A jednak ten biały, wspaniały gmach z jonskimi kolumnami na frontonie 
jest znacznie bardziej znanym na całym świecie targowiskiem niż jarmark w 
Bagdadzie za czasów Haruna al Raszyda.

Wróćmy jednak do naszego przedsiębiorstwa handlowego i jego specyficznej 

gwary zawodowej.

Leading to są po prostu specjalnie dobrane, inteligentne, zazwyczaj trzyletnie 

Plaży, starannie wyćwiczone do sprawowania funkcji dozorców i kierowników w 
koloniach roboczych Płazów. Sprzedaje się je bez względu na ich fizyczne 
właściwości: ceni się tylko ich inteligencję. Leading z Singapuru, mówiące dobrą 
angielszczyzną, uważane są za pierwszorzędne i najbardziej odpowiedzialne. 
Oddzielnie także nabyć można inne typy kierowników Płazów, tak zwanych 
Capitanos: inżynierów, Malaian–Chiefs, Foremanders i innych, jednakże Leading 
cenione są najwyżej. Dziś cena ich waha się około sześćdziesięciu dolarów za sztukę.

Heavy to ciężkie, atletycznej budowy, najczęściej dwuletnie Plaży, których waga 

waha się od 100 do 120 funtów. Sprzedaje się je zazwyczaj w grupach ftzw. bodiesi, 
po sześć sztuk. Ćwiczone są one do najcięższych prac fizycznych, jak: kruszenia skał, 

background image

przenoszenia głazów i tym podobne. Jeżeli w podanej notatce uwidoczniono: Heavy 
317, to znaczy, że grupa (body) złożona z sześciu Płazów kosztuje trzysta 
siedemnaście dolarów. Na każdą grupę ciężkich przeznacza się zazwyczaj jednego 
Leading jako kierownika i dozorcę.

Team to zwykle Płazy do pracy, o wadze 80 do 100 funtów, które sprzedaje się 

tylko w drużynach pracowniczych (teamach), liczących dwadzieścia sztuk. Używane 
są przeważnie do prac gromadnych, jak na przykład: do bagrowania dna, sypania 
nasypów, stawiania tam i tym podobnych. Na każdy team, złożony z dwudziestu 
Płazów, przypada jeden Leading.

Odd Jobs są klasą samą w sobie. Są to Płazy, które z jakichś powodów nie 

przechodziły gromadnego lub specjalnego szkolenia. Na przykład dlatego, że 
wzrastały gdzieś poza wielką, fachowo prowadzoną farmą Płazów. Są to właściwie 
półdzikie, lecz bardzo często niezwykle zdolne Płazy. Sprzedaje sieje na sztuki lub w 
tuzinach, używa się ich do rozmaitych prac pomocniczych lub do wykonywania 
drobniejszych zadań, dla których nie warto sprowadzać całych grup lub drużyn 
Płazów. Jeżeli Leading możemy uważać za elitę Płazów, to Odd Jobs symbolizuje 
raczej drobny proletariat. W ostatnich czasach cieszą się one wielkim powodzeniem 
wśród nabywców: traktują je jako pewnego rodzaju surowiec, z którego sami 
przedsiębiorcy wychowują sobie pewne typy: Leading. Heavy, Team lub Trash.

Trash, czyli braki (wysortowane odpadki), są to mniej wartościowe, słabe lub 

upośledzone fizycznie Płazy, których nie sprzedaje się pojedynczo lub w jakichś 
określonych partiach, ale po prostu na wagę, zazwyczaj całymi dziesiątkami ton. 
Kilogram żywej wagi kosztuje dziś 8 do 10 centów. Do czego właściwie służą i w 
jakim celu je kupują, nie wiadomo, prawdopodobnie do jakichś lżejszych prac w 
wodzie. By uniknąć nieporozumień, musimy przypomnieć, że mięso płazów nie jest 
jadalne. Gatunek Trash nabywają w olbrzymim hurcie kupcy chińscy. Dokąd go 
wywożą, nie zostało ustalone.

Spawn to nazwa narybku Płazów, dokładnie powiedziawszy: kijanki do roku życia. 

Sprzedawane są w setkach i cieszą się olbrzymim popytem dlatego przede wszystkim, 
że są tanie i że transport ich jest stosunkowo mało skomplikowany. Dopiero na 
miejscu przeznaczenia dorastają i przygotowywane są do pracy. Spawn dostarczany 
bywa w beczkach, ponieważ kijanki nie muszą wychodzić z wody, jak to jest konieczne 
u Płazów dorosłych. Bardzo często zdarza się, że ze Spawnu wyrastają jednostki 
niezwykle uzdolnione, przewyższające nawet typ standaryzowany Leading. Dlatego 
też transakcje 2 narybkiem są takie dla przedsiębiorstw interesujące. Wysoko 
uzdolnione Płazy sprzedaje się bowiem później po paręset dolarów za sztukę. 
Amerykański milioner Denicker zapłacił pewnego razu dwa tysiące dolarów za Plaża, 
który płynnie mówił dziewięcioma językami. Potem kazał go przewieźć na specjalnym 
okręcie do Miami. Sam ten transport kosztował ponad dwadzieścia tysięcy dolarów. 
W ostatnich czasach liczni hodowcy nabywają narybek Płazów do tak zwanych 
stadnin Płazów, gdzie przez eliminacje wybierają i trenują je na zawodników 
sportowych. Zaprzęga się je później po trzy do niewielkich łodzi, przypominających 
muszle. Regaty muszli, ciągnionych przez Płazy, są obecnie najmodniejszą i 
najulubieńszą rozrywką młodych Amerykanek na Palm Beach, w Honolulu i na Kubie.
Nazywają się one Triton–Races lub Wenus–regaty. W lekkiej, artystycznie wykonanej 
muszli, kołyszącej się na falach morskich, stoi zawodniczka w najbardziej oszczędnym 
co do powierzchni, a zarazem najrozkoszniejszym kostiumie kąpielowym, trzymając w 
ręku jedwabne lejce zaprzęgu Płazów. W ten sposób odbywają się konkursy o tytuł 
Wenus. Mr. J. S. Tincker. król konserw — o którym już była mowa — nabył dla swej 
córeczki zaprzęg, złożony z trzech Płazów–zawodników: Posejdona, Hengista i King 
Edwarda, za okrągłą sumę trzydziestu sześciu tysięcy dolarów. Lecz te wszystkie 
rzeczy dzieją się już poza ramami właściwego S–Trade, którego czynności 

background image

ograniczają się właściwie do dostarczania całemu światu solidnych sił roboczych: 
Leadings, Heavies i Teams.

Wspomnieliśmy już o farmach Płazów. Nie należy sobie pod tym pojęciem 

wyobrażać jakichś olbrzymich stajen zarodowych z zagrodami; to po prostu kilka 
kilometrów nagiego wybrzeża, na którym jest rozrzuconych parę domków z blachy 
falistej. Jeden domek to kwatera weterynarza, drugi jest kancelarią dyrektora, a 
reszta to domki mieszkalne personelu nadzorującego. Dopiero podczas odpływu 
można dostrzec, że od brzegu biegną w głąb morza długie przegrody, dzielące 
pobrzeże na poszczególne baseny. Jeden z nich przeznaczony jest na narybek, drugi 
na Leading, i tak dalej. Każdy gatunek karmi się i ćwiczy oddzielnie. Obie czynności 
wykonywane są w nocy. O zmierzchu Płazy wychodzą z nor na brzeg i gromadzą się 
wokół swych instruktorów, którymi zazwyczaj są wysłużeni podoficerowie. Pierwsza 
lekcja to lekcja mówienia; instruktor powtarza Płazom jakiś wyraz, na przykład 
„kopać”, i naocznie uzmysławia im jego znaczenie. Potem ustawia je w czwórki i 
uczy maszerować. Z kolei półgodzinna lekcja gimnastyki i odpoczynek w wodzie. Po 
przerwie uczą się posługiwać różnego rodzaju narzędziami i bronią, po czym 
następują trzygodzinne ćwiczenia praktyczne w budownictwie wodnym, oczywiście 
pod kierunkiem instruktorów. Kiedy już Plaży powrócą do wody, otrzymują pokarm, 
składający się z specjalnych sucharów, przygotowanych z mąki kukurydzianej i łoju. 
Leading i Heavy dokarmia się dodatkowo jeszcze mięsem. Lenistwo i 
nieposluszeństwo karze się odebraniem racji żywnościowej. Kary cielesnej nie stosuje 
się w ogóle; zresztą wrażliwość Płazów na ból jest bardzo nieznaczna. Ze wschodem 
slońca na farmach Płazów nastaje zupełna cisza: ludzie idą spać, Plaży zaś znikają 
pod powierzchnią morza.

Ten bieg rzeczy dwukrotnie tylko w ciągu roku ulega zmianie: raz w okresie tarła, 

kiedy to przez dni czternaście Plaży pozostawione są całkowicie same sobie, drugi 
raz, gdy na farmie zjawi się statek tankowy Syndykatu Płazów, przywożący 
dyrektorowi farmy dyspozycje, ile i jakie gatunki należy odstawić. Pobór odbywa się 
także nocą. Komendant statku, dyrektor farmy i weterynarz zasiadają przy 
oświetlonym stole, natomiast dozorcy i zaloga statku mają za zadanie odcięcie 
Płazom drogi powrotnej do morza. Zwierzęta jeden po drugim podchodzą do stołu, 
gdzie komisja decyduje: zdolny lub nie. Zakwalifikowane Płazy wsiadają do lodzi, 
która przewozi je na statek tankowy. W większości wypadków robią to dobrowolnie, 
czyli tylko na surowy rozkaz. Bardzo rzadko zdarza się, że trzeba używać gwałtu lub 
wiązać je. Spawn, czyli narybek, wyławia się oczywiście z morza przy pomocy sieci.

Także i transport Płazów na statkach tankowych odbywa się w sposób 

humanitarny i higieniczny. Woda w cysternach jest codziennie przy pomocy pomp 
zmieniana, zwierzęta są karmione znacznie intensywniej. Śmiertelność podczas 
transportu sięga ledwie 10 procent. Z inicjatywy Towarzystwa Opieki nad 
Zwierzętami na każdym statku obecny jest kapelan, który czuwa nad ludzkim 
traktowaniem Płazów i co noc wygłasza do nich kazania, w których specjalnie Madzie 
im na serce szacunek dla ludzi, wdzięczność, posłuszeństwo i miłość do przyszłych 
pracodawców. Jedynym pragnieniem tych ostatnich jest ojcowska dbałość o szczęście 
i dobrobyt Płazów. Problem uczuć ojcowskich dosyć trudno jest Plażom wyjaśnić, 
gdyż samo pojęcie ojcostwa jest im nie znane. W kołach inteligentniejszych 
Salamandrów na określenie kapelana okrętowego utarła się nazwa: Ojciec—Płaz. 
Bardzo celowe również okazały się filmy naukowe, przy pomocy których podczas 
transportu demonstruje się Plażom z jednej strony cuda techniki ludzkiej, z drugiej 
strony ich przyszłe prace i obowiązki.

Istnieją ludzie, którzy skrót S–Trade (Salamander–Trade) interpretują jako Slave–

Trade, czyli handel niewolnikami. Tymczasem my, jako bezstronni obserwatorzy, 
możemy oświadczyć, że gdyby handel niewolnikami w dawnych czasach był tak 

background image

wspaniale zorganizowany i tak idealnie pod względem wymogów higieny prowadzony 
jak dzisiejszy handel Plażami, niewolnikom moglibyśmy tylko pogratulować. 
Traktowanie zwłaszcza droższych gatunków Płazów jest wyjątkowo dobre i 
przyzwoite, z tego chociażby względu, że kapitan statku i załoga odpowiedzialni są 
swoimi poborami za życie powierzonych im Płazów. Autor niniejszego artykułu sam 
był świadkiem, jak najbardziej zahartowani marynarze — załoga statku tankowego 
SS–14 — głęboko byli wzruszeni i przejęci, kiedy dwieście czterdzieści sztuk Płazów 
najwyższego gatunku zachorowało nagle w basenie z ciężkimi objawami zatrucia. 
Zaglądali do nich raz po raz z pełnymi łez oczyma, dając folgę swym ludzkim 
uczuciom w słowach bardzo prostych: „Do diabła z tym całym ścierwem!”

Na skutek rosnących obrotów eksportu Płazów pojawił się także i dziki handel w 

tej dziedzinie. Syndykat Płazów nie mógł ująć pod kontrolę i zarząd wszystkich 
lęgowisk Płazów, na które porozwoził je nieboszczyk kapitan van Toch, zwłaszcza na 
odległych wyspach Mikronezji, Melanezji i Polinezji. Dlatego też cały szereg osad 
zostało pozostawionych własnemu losowi. Konsekwencją tego był fakt, że oprócz 
racjonalnej hodowli Salamandrów powstały i przedsiębiorstwa połowu dzikich 
Płazów, które miały dość szeroki zasięg. Połowy te przypominały w pewnym sensie 
polowania na foki. Oczywiście były to połowy do pewnego stopnia nielegalne, skoro 
jednak nie istniały paragrafy prawne ochrony Płazów, mogły być one ścigane 
wyłącznie tylko jako przekroczenia w sensie naruszenia granic obcego terytorium lub 
wtargnięcia w strefę wpływów innego państwa. Ponieważ jednak na wyspach tych 
Płazy rozmnażały się w sposób fantastyczny i czyniły znaczne szkody na plantacjach 
i polach tubylców, te dzikie połowy Płazów były pomijane milczeniem i traktowane 
jako pewnego rodzaju regulacja przyrostu naturalnego Płazów.

Przytaczamy autentyczne opowiadanie z tego okresu:

Korsarze XX wieku.
E.E.K.

Dochodziła godzina jedenasta wieczór, kiedy kapitan naszego statku kazał 

ściągnąć z masz tu flagę państwową i spuścić łódki na wodę. Noc była księżycowa, 
pełna srebrzystej poświaty. Wiosłowaliśmy w stronę wyspy — o ile pamiętam — 
Gardner Island, w archipelagu Feniksa. W takie wiośnie miesięczne noce Płazy 
wychodzą na brzeg i tańczą. Można wówczas podejść do nich zupełnie blisko: 
pogrążone w gromadnym, niemym tańcu, nic nie słyszą. Wysiedliśmy w dwudziestu na 
brzeg trzymając w ręku wiosła. Rozwinięci w tyralierę, zaczęliśmy półkolem okrążać 
rojące się na plaży w jasnym świetle księżyca ciemne stado.

Trudno wprost opisać wrażenie, jakie sprawia taki taniec Płazów. Około trzysta 

zwierząt siedzi na tylnych nogach w ściśle zwartym kręgu, frontem do środka. Środek 
koła jest pusty; Plaży siedzą nieruchomo, jakby skamieniałe. Wygląda to jak jakaś 
palisada wokół tajemniczego ołtarza; lecz wewnątrz nie ma ani ołtarza, ani żadnego 
bożka. W pewnej chwili któreś zwierzę zamlaska; „Ts… ts… ts…” — i zaczyna kręcić 
ruchem kolistym górną polową dala. Kołysanie przenosi się na następne zwierzęta, 
dalej i dalej. W parę sekund już wszystkie Płazy wirują górną polową ciała, nie 
ruszając się z miejsca, coraz prędzej, : coraz większym uniesieniem, zataczając się w 
jakimś szaleńczym, namiętnym upojeniu. Po jakimś kwadransie poszczególne 
zwierzęta zaczynają opadać z sil, kręcą się z coraz większym trudem, wreszcie 
nieruchomieją: jeden, drugi, trzeci… I znów siedzą wszystkie bez ruchu jak dziwne 
figury. Za jakiś czas znowu któryś Plaż się odzywa: ,,Ts… ts… ts…”, cialo jego 
zaczyna się kolebać, wirować i taniec porywa cały zwarty krąg.

background image

Oczywiście opis taki jest opisem raczej mechanicznym, ale spróbujcie dodać do 

niego zimne światlo księżyca i regularnie powtarzający się przeciągły poszum morza. 
Otrzymacie wówczas coś niesamowitego, coś wprost fantastycznego.

Stanąłem ze ściśniętym gardłem, ogarnęło mnie dławiące uczucie grozy i 

przerażenia.

— Rusz no się, ty — zakrzyknął na mnie któryś z kolegów — bo powstanie luka!
Coraz mocniej zacieśnialiśmy pierścień wokół tańczącego koła zwierząt. Chłopcy 

trzymali wiosła mocno w garści i rozmawiali półgłosem, raczej może dlatego, że była 
noc. niż żeby nas miały Plaży zauważyć.

— Biegiem do środka! — zawołał nasz komendant.
Ruszyliśmy w stronę wirującego kaliska, wiosła z głuchym stukotem opadły na 

grzbiety Płazów. Dopiero teraz Plaży uprzytomniały: rzucił się tłumnie do środka, 
niektóre próbowały przemknąć się pomiędzy wiosłami i uciec do morza. Ciosy wioseł 
padały gęsto, zwierzęta cofały się i jęcząc boleśnie padały na piasek. Zganialiśmy je 
wiosłami coraz bardziej ku środkowi; stłoczone, zbite, pokaleczone, utworzyły 
wreszcie jedną bezładną, kilkuwarstwową stertę zwalonych ciał. Dziesięciu ludzi 
zacieśniało coraz bardziej krąg przy pomocy wioseł, drugich dziesięciu waliło 
wiosłami te, które próbowały uciekać lub wymykać się. Wreszcie leżało przed nami 
jedno wielkie kłębowisko ruszającego się czarnego mięsa, skrzeczącego żałośnie. Z 
kolei zrobiono lukę pomiędzy wiosłami: kiedy ukazywał się w niej Plaż, otrzymywał 
mocny cios wiosłem w tył głowy. Po nim drugi i trzeci, aż wreszcie znalazło się ich 
tam ze dwadzieścia.

— Zamknąć koło! — rozkazał komendant. I luka zniknęła.
Teraz Bully Beach i mieszaniec Dingo, schwyciwszy ręką poszczególne sztuki za 

nogi, zaczęli ciągnąć zamroczone zwierzęta po piasku w stronę łódek —jak worki ze 
zbożem. Czasem wleczone cialo zaplątalo się gdzieś pomiędzy kamieniami. Gdy 
marynarz ciągnął z pasją lub szarpał za nogę ze złością, noga urywała się.

— To nic strasznego — mruczał pod nosem stojący obok mnie stary Mikę. — 

Odrośnie mu niedługo.

Kiedy ogłuszone Plaży znalazły się w łódce, komendant rozkazywał:
— Przygotować następne!
I znowu wymierzano Plażom wiosłami ciosy w tył głowy. Ten nasz komendant, 

nazwiskiem Bellamy. był wykształconym i bardzo spokojnym człowiekiem, a przy tym 
doskonałym szachistą. Ale taki połów to był raczej interes, więc wszelkie skrupuły 
musiały odpaść. W ten sposób złapaliśmy około dwustu sztuk Płazów. Na placu 
zostało z siedemdziesiąt, prawdopodobnie nieżywych lub niezdatnych już do 
transportu.

Na statku powrzucano Plaży do specjalnego basenu. Nasz statek to był stary tank–

ship

*

. służący dawniej do transportu nafty. Źle oczyszczone zbiorniki pachniały ropą 

naftową, a woda w nich była tłusta i śmierdząca. Usunięto tylko pokrywy dla dostępu 
powietrza. Kiedy wrzucono do tej wody Płazy, wyglądała jak obrzydliwa i gęsta zupa 
z kluskami. Gdzieniegdzie z trudem, ledwie—ledwie poruszały się Plaży. Przez cały 
dzień pozostawiono je w spokoju, by trochę oprzytomniały. Następnego rana przyszło 
czterech ludzi z długimi widłami i zaczęło nimi grzebać w tej zupie (fachowo nazywa 
się to soup). Trącali nieruchome ciała i obserwowali, czy się ruszają albo tez czy są 
wśród nich mocno pokaleczone. Te przy pomocy długich haków wyciągali i odrzucali.

— No, już czysta zupa? — pytał kapitan.
— Tak, panie komendancie.
— Dolejcie świeżej wody!
— Rozkaz, komendancie.
Takie oczyszczanie zupy odbywało się codziennie, codziennie też wyrzucano w 

morze sześć do dziesięciu sztuk „zepsutego towaru” —jak się to nazywało. Statkowi 

background image

naszemu towarzyszyła stale olbrzymia kawalkada potężnych, nażartych rekinów. 
Baseny śmierdziały rozpaczliwie: mimo stałego zmieniania woda w nich była brudna, 
pełna ekskrementów i rozmoczonych sucharów. Ledwie się w niej poruszały i z 
trudem oddychały czarne cielska Płazów.

— Tu mają i tak świetnie — twierdził stary Mikę. — Widziałem kiedyś statek, który 

przewoził je w starych beczkach po benzolu. Wszystko im tam wtedy wyzdychało.

W sześć dni później braliśmy nowy towar na wyspie Nanomed.

Tak to wygląda handel Plażami. Oczywiście handel nielegalny, czyli nazwawszy 

rzecz po imieniu: „nowoczesne korsarstwo”, zrodzone w ostatniej dobie. Utarło się 
zdanie, że blisko czwarta część będących w handlu Płazów pochodzi z tych właśnie 
nielegalnych łowów. Istnieją bowiem lęgowiska Płazów, na których Syndykatowi nie 
opłaca się utrzymywać stałych farm. Ostatnio na drobniejszych wyspach Oceanu 
Spokojnego Płazy tak się rozmnożyły, że zaczęły się już ludziom dawać we znaki. 
Tubylcy bardzo ich nie lubią, twierdzą, że ryte przez nich nory i korytarze osłabiają 
wyspy. Dlatego też Urzędy Kolonialne, a także i Syndykat Płazów przymykają oczy na 
tę rabunkową gospodarkę dzikimi Płazami. Obliczono, że ponad czterysta statków 
trudni się obecnie korsarskimi wyprawami na Plaży. Prócz drobnych przedsiębiorstw, 
ten rodzaj nowoczesnego korsarstwa uprawia także cały szereg większych towarzystw 
okrętowych, wśród nich największe Pacific Trade Comp. z siedzibą w Dublinie, 
którego prezesem jest wielce szanowny pan Charles B. Harriman. Przed rokiem 
warunki pracy w tej branży były znacznie gorsze, mianowicie pewien chiński 
rozbójnik, nazwiskiem Teng, napadł przy pomocy swoich trzech statków legalne farmy 
Syndykatu. Gdy załoga tych farm stawiła mu opór, nie wahał się wyciąć jej w pień. 
Zeszłego roku w listopadzie jednakże cala ta mała flotylla Tenga została pod Midway 
Island zatopiona przez amerykańską kanonierkę wojskową. Od tej chwili korsarstwo 
w zakresie Płazów przybrało formy mniej dzikie i rozwija się obecnie zupełnie 
prawidłowo. Wprowadzono w nim pewne zasady, które na ogół przyjęte zostały 
powszechnym milczeniem; na przykład podczas ataku na cudze wybrzeże z masztu 
statku korsarskiego zostaje zdjęta flaga państwowa, poza tym pod płaszczykiem 
korsarstwa tego rodzaju nie praktykuje się handlu żadnymi innymi towarami; 
wreszcie w korsarstwie schwytane Plaży nie mogą być sprzedawane po cenach 
dumpingowych; wprowadza sieje na rynek światowy jako gatunek drugi. W handlu 
nielegalnym Płazy sprzedaje się w cenie 20 do 22 dolary za sztukę; uważane są one 
za gatunek gorszy, lecz bardzo wytrzymały ze względu na to, iż wytrzymują 
najstraszliwsze obchodzenie się z nimi i fatalne warunki transportu na statkach 
pirackich. Przypuszczalnie transport taki wytrzymuje zaledwie 25 do 30 procent 
schwytanych zwierząt, te jednak stają się bardziej odporne niż dotąd. Nazywają je 
Afaccaroni; w ostatnich czasach są już one normalnie notowane na światowej 
giełdzie Płazów.

W dwa miesiące później grałem w hotelu „France” w Saigonie z panem Bellamy w 

szachy. Oczywiście nie pracowałem już wówczas na statku.

— Słuchajcie, panie Bellamy — zaczepiłem go w rozmowie. — Pan przecież jest 

przyzwoity człowiek, jak się to mówi: dżentelmen. Nigdy pan nie miał wyrzutów 
sumienia, że pracuje pan w branży, która jest zasadniczo nie czym innym, jak 
handlem niewolników?

— Bellamy ruszył ramionami.
— Płazy to są Płazy — rzucił wykrętnie.
— Tak, ale przed dwunastu laty mówiło się, że Murzyni to tylko Murzyni…
— A czy tak nie było rzeczywiście? — odpowiedział Bellamy. — Szach! Partię tę 

oczywiście przegrałem. Przyszło mi nagle na myśl, że każde pociągnięcie na 

background image

szachownicy to stara historia, już gdzieś, kiedyś, ktoś je wykonał. Że i nasze dzieje już 
kiedyś dawniej rozgrywały się także, że właściwie przesuwamy figurki po dawnych 
śladach, zmierzając do dawnych porażek. Bardzo być może, że taki przyzwoity i cichy 
Bellamy łowił kiedyś Murzynów na Wybrzeżu Kości Słoniowej i przewoził ich na Haiti 
lub do Luizjany, że patrzył spokojnie, jak marli pod pokładem. Ale Bellamy nie miał 
przecież złych intencji. Bo Bellamy nigdy nie ma złych intencji. Dlatego też jest 
niepoprawny.

— Czarne przegrały — oświadczył Bellamy, zadowolony. Wstał i przeciągnął się 

leniwie.

Sądząc po wspaniałej organizacji handlu Płazami i olbrzymim zasięgu propagandy 

prasowej, .najwyższe znaczenie dla rozwoju zagadnienia Płazów miała potężna fala 
idealizmu technicznego, która w tym czasie zalała cały świat. Słusznie przewidywał 
G. H. Bondy, że duch ludzki rozpocznie w owym czasie prace nad nowymi 
kontynentami i nowymi Atlantydami. Przez długie lata trwał w kołach technicznych 
gorący i długotrwały spór: czy należy stawiać nowe, solidne kontynenty o 
żelazobetonowych brzegach, czy też tylko lekkie lądy, usypane z morskiego piasku. 
Codziennie niemal powstawały nowe, gigantyczne projekty: inżynierowie włoscy 
projektowali albo wybudowanie Wielkiej Italii, obejmującej całe niemal Morze 
Śródziemne aż po Trypolis, Baleary i Wyspy Dodekanezu, albo skonstruowanie 
nowego kontynentu — tak zwanej Lemurii — na wschód od włoskiego Somali, który 
objąłby cały Ocean Indyjski. Przy pomocy olbrzymiej armii Płazów zbudowano już 
nawet nową wyspę, na wprost portu somalskiego, Mogadiszu, o powierzchni 
trzynaście i pół akra. Japonia projektowała, a w części nawet już wykonała, nową, 
ogromną wyspę w miejscu dawnego archipelagu wysp Marianny, przygotowywała 
połączenie archipelagów wysp Karoliny i Marszala w dwie wielkie wyspy, które 
miały otrzymać nazwę Nowy Nippon. Na każdej z tych wysp miano wybudować 
sztuczny wulkan, który by przyszłym mieszkańcom przypominał świętą Fudżijamę. 
Mówiono także, że niemieccy inżynierowie budują po kryjomu w morzu Sargasa 
ciężki, betonowy ląd, który ma być przyszłą Atlantydą i podobno ma bardzo zagrażać 
francuskiej Afryce Zachodniej. Dotąd jednakże wykonano tylko fundamenty. 
Holandia przystąpiła do zakrojonego na wielką skalę osuszania Zeelandu. Francja na 
Guadelupie połączyła Grandę Terre, Basse Terre i La Desirade w jedną wspaniałą 
wyspę. Stany Zjednoczone przystąpiły do budowy na 37 południku pierwszej wyspy 
lotniczej (dwupiętrowej, z olbrzymim hotelem, stadionem sportowym, Lunaparkiem i 
kinem na pięć tysięcy osób).

Zdawało się po prostu, że padły już ostatnie granice, jakie przed rozmachem 

ludzkiego ducha stawiały oceany świata: nastała radosna epoka fantastycznych 
planów technicznych. Człowiek zrozumiał, że dopiero teraz staje się Panem Świata 
— dzięki Płazom, które zjawiły się na arenie w odpowiednim momencie, powiedzmy: 
po prostu w chwili konieczności dziejowej. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie 
byłoby doszło do tak olbrzymiego rozprzestrzenienia się Płazów, gdyby nie fakt, że 
nasz wiek techniki przygotował dla nich do wykonania tak ciekawe zadania, 
stwarzając tym samym rozległe pole dla ich trwałego zatrudnienia.

W wytworzeniu sprzyjającej rozwojowi handlu Płazami atmosfery wzięła także 

wybitny udział wiedza, która od samego początku poświęciła wiele uwagi badaniom 
Płazów, zarówno od strony fizycznej, jak i duchowej.

Przytaczamy sprawozdanie z kongresu naukowego w Paryżu, podane przez 

jednego z uczestników:

I CONGRÈS d’TURODÈLES

background image

Nazwany w skrócie Kongresem Płazów Ogoniastych, kongres ten miał w 

rzeczywistości oficjalny tytuł znacznie szerszy: Pierwszy Międzynarodowy Kongres 
Zoologów dla Badań Psychicznych Płazów Ogoniastych. Jednakże rodowity 
paryżanin nie znosi kilometrowych tytułów, dlatego też wszyscy uczeni i profesorowie, 
zasiadający w sali obrad w Sorbonie, mówili po prostu: „Messieurs les Urodeles”, 
panowie plaży ogoniaste, i koniec. Albo też jeszcze krócej i prościej: „Ces Zoos–là

*

”.

Poszliśmy więc zobaczyć „ces Zoos–là” z ciekawości raczej niż z obowiązku 

sprawozdawcy. Z ciekawości — jak państwo sami rozumiecie — która bynajmniej nie 
dotyczyła owych godnych, kryjących się za okularami powag uniwersyteckich, lecz 
raczej tych… stworzeń (ciekawe, dlaczego pióro wzdraga się przed napisaniem 
wyrazu: „zwierząt”!), o których tyle już napisano zarówno naukowych foliałów, jak i 
bulwarowych piosenek, a które jakoby są — według jednych — zwyczajną kaczką 
dziennikarską, według innych natomiast, są istotami znacznie bardziej 
utalentowanymi niż sami panowie stworzenia, jak się tym mianem dziś jeszcze (mam 
na myli: po wojnie światowej i tym podobnych sprawach) określa człowieka.

Miałem nadzieję, że przesławni panowie uczestnicy Kongresu dla Badań 

Psychicznych Płazów Ogoniastych dadzą nam, laikom, jasną i zdecydowaną 
odpowiedź, jak ostatecznie przedstawia się kwestia owych fantastycznych jakoby 
zdolności Andriasa Scheuchzeri. Że nam powiedzą: „Tak, to jest stworzenie rozumne 
albo też tak dalece zdolne do przyswojenia sobie cywilizacji, jak pan lub ja, że więc 
dlatego trzeba się z nimi na przyszłość tak liczyć, jak musimy się liczyć z przyszłym 
rozwojem ras ludzkich uważanych dotąd za dzikie i prymitywne…”

Niestety na Kongresie nie padła żadna tego rodzaju odpowiedź, żaden nawet 

problem tego typu nie został poruszony. Dzisiejsza wiedza zbyt jest… fachowa, by 
mogła zajmować się problematyką tego rodzaju.

Ano więc postarajmy się nauczyć czegoś, co się nazywa życiem duchowym 

zwierząt. Ten oto wysoki pan, z rozwianą jak u czarnoksiężnika brodą, to słynny 
profesor Dubosque. W tej chwili właśnie zwalcza namiętnie jakąś odmienną teorię 
któregoś z swoich wielkich kolegów — lecz od tej strony trudno nam śledzić treść jego 
wykladu. Dopiero po dobrej chwili możemy się zorientować, że ten namiętny 
czarnoksiężnik mówi o wrażliwości Andriasa na barwy i o jego umiejętności 
rozróżniania rozmaitych odcieni barw. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, odniosłem 
jednak wrażenie, że Andrias Scheuchzeri jest jakby niewrażliwy na barwy i że sam 
pan profesor Dubosque to zdecydowany krótkowidz — sądząc po tym, jak blisko 
podsunął swe notatki pod grube, srogo błyskające okulary.

Potem przemawiał uśmiechnięty uczony japoński, dr Okagawa; było to coś na 

temat zasięgu reakcji, coś o symptomach występujących w momencie przecięcia 
węzłów czuciowych w mózgu Andriasa. Przedstawiał, jakie zmiany zachodzą u 
Andriasa, kiedy zostanie w nim unieszkodliwiony narząd odpowiadający labiryntowi 
usznemu. Dalej szczegółowo referował profesor Rehman, jak reaguje Andrias na 
bodźce elektryczne. Rozpętał się wówczas namiętny spór między referentem a 
profesorem Brucknerem. C’est un type

*

 — ten profesor Bruckner: mały, złośliwy i 

niesamowicie impulsywny. Twierdził między innymi, że Andrias jest pod względem 
zmysłów równie ubogo wyposażony z natury jak człowiek i że odznacza się takim 
samym brakiem instynktów. Z cr,v:5/o biologicznego punktu widzenia ma to być 
zwierzę prawie tak samo chylące się ku upadkowi jak człowiek i podobnie jak on 
starające się swą deprecjację biologiczną nadrobić tym, co się określa jako intelekt.

Tak jednak wyglądało, że wszyscy inni fachowcy nie brali profesora Brucknera 

poważnie — prawdopodobnie dlatego, że nie przecinał on węzłów czuciowych w 
mózgu Andriasa ani też nie doprowadzał do niego bodźców elektrycznych.

Następnie profesor van Dieten bardzo powoli i z wielkim nabożeństwem tłumaczył, 

jakie u Andriasa występują odruchy po wyjęciu prawego czołowego zwoju 

background image

mózgowego, a jakie po usunięciu zwoju okcypitalnego po lewej stronie mózgu.

Potem amerykański profesor Devrient mówił na temat… Niech mi państwo 

wybaczą: nie wiem, na jaki temat mówił’ Bo właśnie w tej chwili zaczęła mi się tłuc 
po głowie myśl: jakie odruchy wystąpiłyby u profesora Devrient, gdyby tak jemu 
wyjąć prawy czołowy zwój mózgu; jakby na przykład reagował uśmiechnięty dr 
Okagawa, gdyby podziałać na niego przy pomocy bodźców elektrycznych; jakby się 
zachował prof. Rehman, gdyby mu ktoś unieszkodliwił labirynt uszny. I ogarnęła mnie 
nagle niepewność, jak to właściwie jest u mnie z rozróżnianiem barw lub z czynnikiem 
w moich reakcjach ruchowych. Zaczęły mnie naraz dręczyć wątpliwości, czy mamy 
prawo (oczywiście w znaczeniu ściśle naukowym) mówić o swoim (to znaczy ludzkim) 
życiu duchowym, skorośmy dotąd jeden drugiemu nie powyjmowali zwojów 
mózgowych i nie poprzecinali węzłów czuciowych. Właściwie powinni byśmy rzucić 
się na siebie ze skalpelami w ręku, byśmy mogli zbadać nawzajem swoje życie 
psychiczne. Jeżeli o mnie chodzi, miałbym ogromną ochotę — dla dobra wiedzy — 
rozbić okulary profesora Dubosque lub podziałać bodźcami elektrycznymi na łysinę 
profesora Dietena, a potem opublikować artykuł o tym, jak oni na to zareagowali. 
Prawdę powiedziawszy, doskonale sobie to potrafię wyobrazić. Nie umiem natomiast 
wyobrazić sobie, co przy doświadczeniach tego rodzaju działo się w duszy Andriasa 
Scheuchzeri. Tyle tylko, że jestem najgłębiej przekonany, iż to jest stworzenie 
niezwykle cierpliwe i potulne. Zresztą żadna z powag naukowych nie stwierdziła, by 
nieszczęśnik Andrias Scheuchzeri wpadł kiedy w pasję.

Nie wątpię, że Pierwszy Kongres Płazów Ogoniastych to wspaniały sukces wiedzy. 

Ale kiedyś, gdy znajdę chwilę wolnego czasu, pójdę do Jardin des Plantes wprost do 
basenu Andriasa Scheuchzeri i powiem mu po cichu: ,,Słuchaj, Płazie, jeśli kiedyś 
nadejdzie twój dzień… niechże ci nie przyjdzie na myśl przeprowadzać badań 
naukowych nad życiem ludzi!”

Dzięki więc tym badaniom naukowym przestali ludzie uważać Płazy za jakiś cud; 

w świetle trzeźwej wiedzy Salamandrzy stracili bardzo wiele ze swego 
dotychczasowego nimbu nadzwyczajności i wyjątkowości. Poddani badaniom według 
testów psychologicznych, wykazywali właściwości bardzo przeciętne i 
nieinteresujące; ich niezwykłe zdolności wiedza przeniosła w krainę baśni. Nauka 
odsłoniła typ Normalnego Salamandra, który okazał się stworzeniem niezabawnym i 
dość ograniczonym. Tylko dzienniki wciąż jeszcze robiły reklamę „cudownym 
Płazom”, które potrafią w pamięci mnożyć liczby pięciocyfrowe. Wnet i to jednak 
przestało ludzi bawić, zwłaszcza gdy się okazało, że przy odpowiednich ćwiczeniach 
może się tego nauczyć i zwyczajny człowiek. Więc też ludzie zaczęli uważać Płazy za 
rzecz zupełnie naturalną, tak jak na przykład maszynę do liczenia czy też inny 
automat. Przestały one być czymś tajemniczym, co wynurzyło się z nieznanych toni 
morza, nie wiadomo dlaczego i po co. Bo ludzie nie będą dopatrywać się 
tajemniczych spraw w czymś, co im służy i daje dochody, ale raczej w tym, co może 
im szkodzić lub zagrażać. A ponieważ Płazy, jak się okazało, były to stworzenia pod 
każdym względem bardzo użyteczne, więc też zaczęto je traktować jako coś, co 
zasadniczo należy do racjonalnego i normalnego biegu rzeczy.

Przydatność Płazów badał specjalnie hamburski badacz Wuhrmann. Poniżej krótko 

streszczamy poważne wyniki, do jakich doszedł:

BERICHT UBER DIE SOMATISCHE VERANLAGUNG DER MOLCHE

*

Prowadząc w moim hamburskim laboratorium doświadczenia z Plażami z Oceanu 

Spokojnego (Andrias Scheuchzeri) miałem na celu ustalić odporność Płazów na 

background image

zmiany środowiska oraz innych czynników zewnętrznych i w ten sposób określić ich 
przydatność w rozmaitych położeniach geograficznych i różnych warunkach.

Pierwsza seria doświadczeń miała ustalić, jak długo Płaz wytrzymać może bez 

wody. Zwierzęta doświadczalne trzymane były w suchych kadziach przy temperaturze 
40 do 50°C. Po paru godzinach zdradzały wyraźne zmęczenie: polanę wodą ożywiały 
się natychmiast. Po dwudziestu czterech godzinach leżały już bez ruchu, mrugając 
tylko dolnymi powiekami. Tętno spadało, wszelkie inne funkcje fizjologiczne 
ograniczały się do minimum. Zwierzęta cierpiały widocznie, najmniejszy ruch dala 
stanowił olbrzymi wysiłek. Po trzech dniach wpadały w stan kataleptycznego 
odrętwienia (xerosa) nie reagując nawet na przypalanie elektrokauterem. Po 
zwiększeniu wilgotności powietrza zaczynały przejawiać pewne oznaki życia 
(reagowały na jaskrawe światło, zamykając oczy, itp.). Jeżeli w ten sposób 
„zasuszonego” Plaża po siedmiu dniach wrzucono do wody, po upływie doby wracał 
do normalnego życia. Jednak przy dalszych próbach „suszenia” większa część 
zwierząt doświadczalnych zginęła. W pełnym słońcu giną już po paru godzinach.

Inną grupę zwierząt doświadczalnych zmuszono do ciągnięcia walca w atmosferze 

zupełnie suchej. Po trzech godzinach wydajność ich pracy poczęła spadać, po obfitym 
jednak polaniu wodą podniosła się natychmiast. Zastosowanie częstego polewania 
spowodowało, że zwierzęta ciągnęły walec siedemnaście, dwadzieścia — w pewnym 
wypadku nawet dwadzieścia sześć godzin bez przerwy, kiedy tymczasem człowiek (dla 
kontroli) już po pięciu godzinach był całkowicie wyczerpany. Z doświadczeń tych 
możemy wyciągnąć wniosek, że Płazy można doskonale używać do pracy na lądzie, 
oczywiście przy zachowaniu dwóch warunków: że nie będą one wystawione na 
bezpośrednie działanie promieni słonecznych oraz że będą stale polewane po całej 
powierzchni wodą.

Druga seria doświadczeń dotyczyła odporności Płazów — zwierząt z pochodzenia 

tropikalnych — na zimno. Przy nagłym oziębieniu wody zwierzęta ginęły na katar 
kiszek. Przy powolnej jednak aklimatyzacji w środowisku chłodniejszym 
przyzwyczajały się łatwo. W ciągu ośmiu miesięcy były raźne i przy temperaturze T 
C., jednakże przy zastosowaniu większej ilości tłuszczu w pokarmach (15 do 20 dkg 
na sztukę dziennie). Skoro temperatura wody obniżona została do 5°C., zwierzęta 
wpadały w odrętwienie z zimna (gelosa). W stanie tym udało się je zamrozić i 
przechować zamrożone w bloku lodowym przez przeciąg paru miesięcy. Kiedy lód się 
roztopił i temperatura wody podniosła się do 5°C., zaczynały one zdradzać oznaki 
życia, przy 7°C., już poczęły szukać pożywienia. Na tej podstawie można sądzić, że 
Płazy dałyby się zaaklimatyzować bardzo łatwo w naszym klimacie — aż po Norwegię 
i Islandię. Co do polarnych warunków klimatycznych należałoby poczynić jeszcze 
dalsze doświadczenia. Znaczną natomiast wrażliwość przejawiają Płazy na wpływy 
natury chemicznej. Próby z bardzo nawet rozrzedzonym ługiem, z ściekami z fabryk, z 
chemikaliami garbarskimi itp. wykazały, że skóra z nich odpada całymi kawałami i że 
zwierzęta giną na chorobę skrzel. W naszych więc rzekach praktycznie Płazów użyć 
nie można.

W szeregu dalszych doświadczeń udało nam się ustalić, jak długo może Płaz 

wytrzymać bez żywności. Mogą one mianowicie głodować trzy tygodnie i dłużej, nie 
zdradzając innych oznak prócz wyraźnego osłabienia. Jednego z Płazów 
doświadczalnych głodziłem przez sześć miesięcy: ostatnie trzy miesiące spal, nie 
poruszając się zupełnie. Kiedy potem wrzuciłem mu do kadzi posiekaną wątrobę, taki 
był już słaby, że nie zareagował, trzeba było go karmić sztucznie. Po paru jednak 
dniach jadł już normalnie i można było na nim przeprowadzać dalsze doświadczenia.

Ostatnia wreszcie grupa doświadczeń dotyczyła zdolności regeneracji u Płazów. 

Jeżeli obciąć Płazowi ogon, to odrasta on w ciągu dni czternastu. U jednej sztuki 
doświadczenie to powtarzaliśmy siedem razy z kolei, zawsze z tym samym skutkiem. 

background image

Także i obcięte nogi mają właściwości odrastania. Jednemu z zwierząt 
doświadczalnych amputowaliśmy wszystkie cztery kończyny i ogon, w ciągu dni 
trzydziestu był on zupełnie cały. Jeżeli Plażowi ziarnie się kość udowa lub 
ramieniowa, cała kończyna odpada i na to miejsce wyrasta nowa. Wyrasta również 
wybite oko i odcięty język. Niezmiernie ciekawy jest objaw, że Płaz, któremu wycięto 
język, zapomniał mówić. Po odrośnięciu języka trzeba go było uczyć powtórnie. Jeżeli 
jednak amputować Płazowi głowę lub przeciąć kark — zwierzę ginie. Można mu 
natomiast wyjąć żołądek, część kiszek, dwie trzecie wątroby i cały szereg innych 
organów, a normalne funkcje jego organizmu nie zostaną zakłócone. Można więc 
powiedzieć, że wypatroszony żywy Plaż zdolny jest do życia w dalszym ciągu. Żadne 
ze zwierząt żyjących nie posiada takiej odporności wrodzonej na zranienie jak Plaż. 
Mógłby on więc z tej racji być pierwszorzędnym, niezniszczalnym wprost zwierzęciem 
bojowym. Niestety — stoi temu na przeszkodzie ogromna pokojowość usposobienia i 
wrodzona bezbronność.

Prócz tych doświadczeń asystent mój, dr Walter Hinkel, badał Plaży jako 

ewentualne źródło surowca. Stwierdził mianowicie, że ciało Płazów zawiera wysoki 
procent jodu i fosforu. Nie jest wykluczone, że te podstawowe pierwiastki można by w 
razie potrzeby wyzyskać w produkcji przemysłowej. Skóra Płazów, zasadniczo 
nieużyteczna, daje się jednak zemleć i sprasować pod wysokim ciśnieniem; uzyskana 
w ten sposób sztuczna skóra jest lekka i dość mocna. Mogłaby być używana zamiast 
skór cielęcych, tłuszcz z Płazów jest niejadalny ze względu na odrażający smak. 
nadaje się jednak na smary techniczne, tym bardziej że zamarza w temperaturze 
bardzo niskiej. Również mięso Płazów uważane było za niejadalne, a nawet za 
trujące. Spożywane na surowo powoduje gwałtowne boleści, torsje i zawroty głowy. 
Po wielu próbach jednakże dr Hinkel ustalił, przeprowadzając doświadczenia na 
własnej osobie, że właściwości szkodliwe tego mięsa znikają po sparzeniu go ukropem 
(jak to się dzieje z niektórymi gatunkami muchomorów) i po dokładnym wymyciu oraz 
wymoczeniu przez przeciąg dwudziestu czterech godzin w słabym roztworze 
nadmanganianu potasu. Potem już można je gotować lub dusić, smakuje jak kiepska 
wołowina. Jedliśmy na próbę mięso jednego Plaża, którego nazywaliśmy Hans. 
Zwierzę to było bardzo inteligentne i sprytne, miało specjalne zamiłowanie do pracy 
naukowej. Hans pracował na oddziale dra Hinkla jako laborant; można mu było 
zlecić do wykonania nawet trudne analizy chemiczne. Często w długie wieczory 
wiedliśmy z nim naukowe dysputy, bawiąc się jego namiętną żądzą wiedzy. W końcu 
jednak musieliśmy go zabić przez litość, gdyż na skutek moich eksperymentów i 
trepanacji czaszki — oślepi. Mięso jego było ciemne i łykowate, nie wywalało 
jednakże żadnych nieprzyjemnych skutków. Jest więc rzeczą oczywistą, że w razie 
wojny mięso Płazów będzie pożądaną i tanią namiastką wołowiny.

Ostatecznie to rzecz normalna, że Płazy przestały być sensacją, skoro było ich na 

świecie już do stu milionów. Powszechne zainteresowanie wywoływały tak długo, jak 
długo były pewnego rodzaju nowością. Teraz reszta zainteresowania gasła pokutując 
czas jakiś jeszcze w groteskach filmowych (Sally i Andy, dwaj poczciwi 
Jaszczurowie) i na scenkach kabaretowych, gdzie subretki i śpiewacy, obdarzeni 
marnym głosem, występowali wciąż jeszcze w rolach skrzeczących i źle pod 
względem gramatycznym wyrażających się Płazów.

Skoro Płazy stały się zjawiskiem masowym i codziennym, zaczęła się także 

zmieniać, można tak rzec, i ich problematyka

*

. Prawdą jest, że sensacja, jaką 

wywołały Płazy, skończyła się szybko, ale na jej miejsce przyszło coś innego, w 
pewnym sensie solidniejszego, mianowicie: Kwestia Płazów! Bojowniczką kwestii 
Płazów — jak już nieraz w dziejach postępu ludzkiego bywało — była kobieta. Była 

background image

nią mme Luise Zimmermann, dyrektorka gimnazjum żeńskiego w Lozannie, która z 
niezwykłą energią i niesłabnącym zapałem zaczęła na całym świecie propagować 
szlachetne hasło: „Oświaty dla Płazów!” Akcja jej przez czas dłuższy natrafiała na 
niezrozumienie ze strony społeczeństwa, jakkolwiek wskazywała ona 
niezmordowanie na wrodzone zdolności Płazów oraz na niebezpieczeństwo, jakie 
mogłoby zaistnieć dla cywilizacji ludzkiej, gdyby płazy miały być nadal pozbawione 
oświaty i wychowania moralnego. „Tak jak pod najazdem barbarzyńców zanikła 
kultura rzymska, tak zaniknąć mogą i zdobycze naszego ducha, kiedy zostanie on 
niejako wyspą wśród morza stworzeń duchowo ujarzmionych, którym odmawia się 
udziału w najwyższych ideałach dzisiejszej ludzkości!” — wołała proroczo na sześciu 
tysiącach trzystu pięćdziesięciu siedmiu odczytach, wygłoszonych w klubach 
kobiecych całej Europy i Ameryki, w Japonii, Chinach, Turcji, i tak dalej. Jeżeli 
kultura nasza ma być zachowana, wykształcenie musi być dostępne dla wszystkich. 
Nie mamy prawa pożywać w spokoju ducha owoców naszej cywilizacji i płodów 
naszej kultury w chwili, gdy wokół nas żyją miliony nieszczęśliwych, upośledzonych 
istnień, sztucznie utrzymywanych na poziomie zwierzęcym. Tak jak hasłem 
dziewiętnastego stulecia było: «Wyzwolenie Kobiety» — tak hasłem naszego wieku 
musi być: «Żądamy szkół powszechnych dla Płazów». I tym podobne”.

Dzięki swej wymowie i niezwykłej wprost ruchliwości mme Luise Zimmermann 

zmobilizowała kobiety całego świata i zebrała odpowiednie środki materialne, by 
założyć w Beaulieu (Koło Nicei) pierwsze liceum, w którym narybek Salamandrów, 
pracujących w Marsylii i Tulonie, uczono by języka francuskiego, literatury, retoryki, 
wychowania salonowego, matematyki i historii kultury.

*

Nieco mniejszym powodzeniem cieszyła się Żeńska Szkoła Płazów w Mentonie, 

gdzie wykłady z zakresu muzyki, kuchni dietetycznej oraz lekcje robót ręcznych 
(przy których mme Zimmermann upierała się głównie ze względów czysto 
pedagogicznych) natrafiały na dziwny brak pojętności oraz na zdecydowany brak 
zainteresowania ze strony młodych Płazów–uczennic. Natomiast pierwsze publiczne 
egzaminy młodych Płazów przyniosły tak nieprawdopodobne wprost wyniki, że w 
następstwie tego (staraniem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami) została 
uruchomiona Politechnika Morska dla Płazów w Cannes i Uniwersytet dla Płazów w 
Marsylii. Tam także pierwszy Płaz otrzymał dyplom doktora praw.

Zagadnienie oświaty dla Płazów potoczyło się teraz szybko normalną drogą. W 

stosunku do początkowych ecoles

*

 typu Zimmermann bardziej postępowe 

nauczycielstwo podniosło cały szereg zarzutów. Mianowicie odezwały się głosy, że 
dla kształcenia młodzieży Płazów nieodpowiednie są szkoły przestarzałego typu 
humanistycznego dla młodzieży ludzkiej. Ten właśnie typ Szkoły Reformowanej, 
czyli Szkoły Życia Praktycznego, był namiętnie atakowany przez zwolenników 
wykształcenia klasycznego, którzy głosili, że należy zbliżać Płazy do kulturalnych 
społeczeństw ludzkich tylko na zasadach klasycznych, że nie wystarczy nauczyć je 
mówić nie ucząc cytować klasyków i przemawiać ze swadą Cicerona. Wywiązał się 
na ten temat długotrwały i namiętny spór, który zlikwidowano w ten sposób, że 
szkoły dla Salamandrów upaństwowiono, szkoły zaś dla młodzieży ludzkiej 
zreformowano tak, by możliwie najbardziej zbliżyły się do idealnych Szkół 
Reformowanych dla Płazów.

Naturalnie wówczas także w całym szeregu innych państw odezwały się głosy 

żądające powszechnego i przymusowego nauczania Płazów pod nadzorem 
państwowym. Kolejno sprawa ta została przeprowadzona we wszystkich państwach 
morskich (oczywiście z wyjątkiem Wielkiej Brytanii). Ponieważ jednak szkoły te nie 
były obciążone przestarzałymi klasycznymi tradycjami szkół ludzkich, można wiec 
było w nich zastosować najnowsze metody psychotechniki, zasady technologii, 

background image

przysposobienia wojskowego i inne tym podobne najnowsze zdobycze pedagogiczne, 
dzięki którym szkolnictwo to szybko przekształciło się w najnowocześniejsze i 
najbardziej postępowe na świecie, stając się przedmiotem zawiści wszystkich 
pedagogów i uczniów szkolnictwa ludzkiego.

W związku z szkolnictwem dla Płazów wysunęło się także zagadnienie języka. 

Którego z języków świata Płazy uczyć w pierwszym rzędzie? Płazy pierwotne z wysp 
Oceanu Spokojnego posługiwały się językiem pidginenglish, którego uczyły się od 
tubylców i marynarzy. Wiele z nich mówiło po malajsku lub innymi miejscowymi 
narzeczami. Płazy zaś hodowane na targi Singapuru przyuczono do posługiwania się 
basic–english, czyli angielszczyzną uproszczoną w sposób naukowy, mieszczącą się 
w ramach paru setek wyrazów, bez zastosowania przestarzałych form gramatycznych. 
Skutkiem tego owa zreformowana angielszczyzna znana była wkrótce ogólnie pod 
nazwą: salamander–english.

We wzorowych ecoles Zimmermann Płazy wysławiały się językiem Corneille’a, 

bynajmniej nie ze względów nacjonalistycznych, lecz jedynie dlatego, że język ten 
należał do dobrego tonu i zasad dobrego wychowania. W Szkołach Reformowanych 
natomiast wykładano esperanto, jako język międzynarodowy. Prócz tego w okresie 
tym powstało jeszcze pięć języków uniwersalnych, które miały na celu zlikwidowanie 
pomieszania języków ludzkich z okresu Wieży Babel i ustalenie jedynego wspólnego 
języka ojczystego dla całego świata ludzi i Płazów. Wiele było oczywiście sporów o 
to, który język jest najbardziej celowy, najdźwięczniejszy i najbardziej uniwersalny. 
Sprawa zakończyła się w ten sposób, że każdy naród zastosował u siebie inny Język 
Uniwersalny.

*

Upaństwowienie szkolnictwa Płazów ogromnie całą sprawę uprościło. W każdym 

państwie Płazy pobierały naukę w języku w danym państwie obowiązującym. 
Chociaż Jaszczury nadzwyczajnie szybko uczyły się obcych języków, zdolności ich w 
tym kierunku zdradzały jednak pewne braki: z jednej strony z powodu słabego 
rozwoju nagłośni, z drugiej strony z powodu pewnych predyspozycji psychicznych. 
Więc na przykład słowa wielosylabowe wymawiały z wielką trudnością, próbując je 
sobie zredukować do jednej głoski, wymawianej krótko i skrzekliwie. W miejsce r 
wymawiały l, opuszczały wszelkie końcówki, przy spółgłoskach podniebiennych 
sepleniły, nigdy także nie uwzględniały różnicy pomiędzy , ja” i „my” oraz pomiędzy 
rodzajem żeńskim i męskim (być może, że to także jest oznaką ich obojętności 
seksualnej poza okresem tarła). Wobec tego każdy język w ich ustach przetwarzał się 
w sposób bardzo charakterystyczny: racjonalizował się w formy najprostsze i 
prymitywne. Godne jest uwagi, że te ich neologizmy, prymityw gramatyczny i sposób 
wysławiania się zaczął szybko przyswajać sobie nie tylko szary tłum w portach, ale i 
tak zwane wyższe sfery towarzyskie. Stąd język ten przeniknął nawet do prasy i 
szybko się rozpowszechnił. Zaczęły się zatracać wśród ludzi pojęcia gramatyczne, 
zanikały końcówki, przestała obowiązywać składnia. Złota młodzież snobizowała się 
przekręcaniem r i uczyła się seplenić. Nadszedł moment, że niewielu tylko ludzi 
inteligentnych i wykształconych umiałoby powiedzieć, co znaczy indeterminizm lub 
transcendentalizm… Po prostu słowa te i ludziom wydawały się zbyt długie i trudne 
do wymówienia.

Krótko mówiąc Płazy umiały — lepiej czy gorzej — mówić wszystkimi językami 

świata, w zależności od tego, na jakich żyły wybrzeżach. W tym czasie pojawił się u 
nas (mam wrażenie, że w „Narodnich Listch”) artykuł, który (zupełnie słusznie) z 
goryczą stawiał pytanie, dlaczego Płazów nie uczy się także języka czeskiego, skoro 
są na całym świecie Jaszczury mówiące po portugalsku, holendersku oraz całym 
szeregiem innych języków małych narodów. „Wprawdzie nasz naród nie posiada 
niestety wybrzeża morskiego — snuł swe wywody przytoczony artykuł — dlatego też 

background image

nie posiada i własnych morskich Płazów. Mimo jednak że morza nie posiadamy, nie 
znaczy to wcale, byśmy w rozwoju kulturalnym świata nie mieli brać takiego samego, 
a z pewnych względów nawet i intensywniejszego udziału jak cały szereg innych 
narodów, których języków uczą się olbrzymie tysiące Płazów. Pojęcie 
sprawiedliwości wymaga, by Płazy zapoznały się także z naszym życiem duchowym. 
Jakże jednak mogą je poznać, kiedy nikt z nich nie zna naszego języka? Nie możemy 
oglądać się na to, że może kiedyś ktoś na świecie zauważy to zaniedbanie kulturalne i 
stworzy katedrę języka czeskiego na którejś wyższej uczelni dla Płazów. Bo jak mówi 
poeta: „Nie ufajmy nikomu na szerokim świecie, jeżeli nie mamy choć jednego 
przyjaciela”. „Postarajmy się sami naprawić ten błąd! — nawoływał artykuł. — 
Wszystko, czegośmy na świecie dokonali, przeprowadziliśmy własnymi siłami! 
Mamy prawo i obowiązek pozyskać przyjaciół i wśród Płazów! Lecz jak dotąd nasze 
Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie przejawia zbyt wielkiej energii w zakresie 
odpowiedniej propagandy naszego państwa i naszej produkcji wśród Płazów, chociaż 
inne, znacznie mniejsze narody miliony poświęcają na to, by uprzystępnić Płazom 
skarby swej kultury, a zarazem obudzić w nich zainteresowanie dla swej 
wytwórczości”.

Artykuł ten poruszył dość szerokie koła, zwłaszcza w związku przemysłowców. 

Miał on ten przynajmniej dodatni skutek, że wydany został mały Podręcznik języka 
czeskiego dla Płazów z wyjątkami z arcydzieł literatury czeskiej. I rzecz wprost 
niewiarygodna: książka ta została sprzedana w ilości ponad siedemset egzemplarzy. 
To rzeczywiście sukces godny uwagi.

*

Kwestia oświaty i języka była właściwie tylko częścią wielkiego problemu Płazów, 
który narastał wprost ludziom pod rękami. Więc na przykład nagle wyłoniło się 
zagadnienie, jak właściwie należy traktować Płazy pod względem — jeżeli tak można 
powiedzieć — socjalnym. W pierwszych latach, a więc jeszcze przed historycznym 
okresem Wieku Płazów, w pierwszym rzędzie Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami 
zabiegały o to, by Płazy nie były traktowane okrutnie i nieludzko. Dzięki ich 
systematycznym interwencjom wszystkie urzędy czuwały, by przestrzegane były w 
stosunku do Płazów wszelkie przepisy policyjne i weterynaryjne, obowiązujące w 
stosunku do innych zwierząt hodowlanych. Zdecydowani przeciwnicy wiwisekcji 
podpisywali moc protestów i petycji, żądających zakazu przeprowadzania 
doświadczeń naukowych na żywych Płazach; i w istocie w całym szeregu państw 
zakazy takie zostały wydane.

*

 Wraz z postępującym stale wykształceniem Płazów 

coraz częściej nasuwały się kwestie co do sprawowania opieki nad nimi przez 
Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Z jakichś bliżej nie określonych względów 
zaczynało się to wydawać niewłaściwe. Wreszcie powstała Międzynarodowa Liga 
Ochrony Płazów (Salamander Protecting League), pozostająca pod protektoratem 
arcyksiężnej of Huddersfield. Liga ta, licząca ponad dwieście tysięcy członków w 
samej Anglii, dokonała bardzo wiele dla Płazów, i to rzeczy wielce chwalebnych. 
Dokazała między innymi, że na wybrzeżach morskich zostały urządzone dla nich 
specjalne boiska sportowe, na których — z dala od natarczywych gapiów — mogły 
one odbywać „mityngi i zawody sportowe” (prawdopodobnie odbywały się tam 
potajemnie Tańce Księżycowe). Prócz tego we wszystkich szkołach (nawet i na 
uniwersytecie w Oxfordzie) apelowano do sumienia uczniów, by nie rzucali w Płazy 
kamieniami. Interweniowano także w sprawie nie przeciążania młodych kijanek 
nauką w szkołach. Uzyskano wreszcie i to, że miejsca pracy Płazów musiały być 
ogrodzone wysokimi płotami z desek, które chroniły je przed wielu przykrościami, z 
drugiej zaś strony odgradzały całkowicie świat Salamandrów od świata ludzi.

*

Jakkolwiek ogromnie była godna pochwały wszelka inicjatywa mająca na celu 

sprawiedliwe i humanitarne nastawienie społeczeństwa ludzkiego do Płazów, 

background image

jednakże okazała się ona niewystarczająca. O ile bowiem stosunkowo dość łatwo było 
zaprząc Salamandrów do — jak to się mówi — procesu wytwórczego, o tyle znacznie 
trudniejszy okazał się problem podporządkowania ich w jakiś sposób obowiązującym 
prawom i ustawom publicznym. Wprawdzie sfery bardziej konserwatywne twierdziły, 
że tutaj nawet nie może być mowy o kwestiach publiczno—prawnych, że Płazy są po 
prostu własnością ich pracodawcy, który za nie ręczy i odpowiada równocześnie za 
ewentualne szkody, przez nie wyrządzone, że jednak mimo niewątpliwej inteligencji 
Salamandry są nie czym innym, jak przedmiotem, rzeczą czy dobrem, a każde 
specjalne wystąpienie prawa w obronie Płazów byłoby próbą naruszenia świętych 
praw własności prywatnej. Wbrew temu inne partie twierdziły, że Płazy —jako 
stworzenia inteligentne i w znacznej mierze odpowiedzialne — mogą świadomie i 
samowolnie przekraczać w sposób najprzeróżniejszy obowiązujące przepisy prawne. 
Jakże jest więc możliwe, by ich właściciel ponosił odpowiedzialność za ewentualne 
przestępstwa, jakich by się one mogły dopuścić? Tego rodzaju ryzyko godziłoby 
ogromnie w interesy inicjatywy prywatnej w zakresie prac wykonywanych przez 
Płazy. „W morzu przecież płotów nie ma — powiadano nie podobna więc Płazy 
zamknąć i trzymać je stale pod dozorem. Dlatego też trzeba same Płazy zobowiązać 
drogą prawną, by respektowały system prawny ludzkości i obserwowały przepisy, 
jakie specjalnie dla nich zostaną wydane.

*

O ile wiadomo, pierwsze ustawy dla Salamandrów wydano we Francji. Paragraf 

pierwszy mówił tam o obowiązkach Płazów na wypadek mobilizacji i wojny. Druga 
ustawa (zwana Lex Deval) pozwalała Płazom osiedlać się tylko w tych miejscach 
wybrzeży, które wskaże im ich właściciel lub też powołany urząd administracyjny. 
Trzecia ustawa głosiła, że Płazy obowiązane są bezapelacyjnie podporządkować się 
wszelkim rozporządzeniom policyjnym; w wypadku gdyby tego nie uczyniły, 
wszelkie urzędy policyjne mają prawo karać je zamknięciem w miejscu suchym i 
widnym lub w ostatecznym wypadku zakazem pracy na czas dłuższy. W odpowiedzi 
na to wniesiono do Izby projekt opracowania dla Salamandrów ustawodawstwa 
socjalnego, które określałoby warunki ich pracy.

Inne natomiast koła polityczne zażądały, by Płazy zostały uznane za wrogów 

ludzkości, ponieważ pracują w służbie kapitału bez ograniczenia czasu oraz zupełnie 
bezpłatnie, co grozi powszechnym obniżeniem poziomu życiowego. Na poparcie tego 
żądania zorganizowany został w Breście strajk, w Paryżu zaś doszło do wielkich 
demonstracji. Dużo osób było rannych. Minister Deval musiał podać się do dymisji. 
W Italii Jaszczury zostały podporządkowane specjalnej korporacji, złożonej z 
przedstawicieli pracodawców i odpowiednich urzędów; w Holandii podlegały 
Ministerstwu do Spraw Morskich. Słowem; każde państwo rozwiązywało problem 
Płazów na własną rękę i każde inaczej, natomiast sterty akt i rozporządzeń, 
określających obowiązki publiczno–prawne i zarazem mocno ograniczające wolność i 
swobodę Płazów — były wszędzie zupełnie jednakie.

Oczywista, że wnet po ukazaniu się pierwszych przepisów prawnych dla Płazów 

znaleźli się ludzie, którzy zgodnie z logiką prawa zaczęli dowodzić, że skoro 
ludzkość nakłada na Salamandrów określone obowiązki, powinna przyznać im także 
pewne prawa. Państwo, które wydaje ustawy dla Płazów, uznaje je ipso facto za istoty 
wolne i odpowiedzialne, za osoby prawne, za obywateli państwa wreszcie. W takim 
wypadku należałoby w pewnym sensie ustalić ich prawa obywatelskie w państwie, w 
którego zasięgu żyją. Można by oczywiście traktować Płazy jako imigrację 
obcokrajową, jednakże w takim wypadku nie mogłoby państwo wymagać od nich 
spełniania pewnych funkcji i obowiązków w okresie mobilizacji i wojny, jak to ma 
miejsce (z wyjątkiem Anglii) we wszystkich krajach cywilizowanych. Jest sprawą 
oczywistą, że w wypadku zbrojnego konfliktu będziemy żądać od Płazów, by broniły 

background image

one naszych wybrzeży; w takim jednak wypadku nie możemy odmawiać im innych 
praw obywatelskich, jak: prawo wyborcze, prawo zrzeszania się, prawo posiadania 
swych przedstawicieli we wszystkich ciałach prawodawczych i uchwalających, i tym 
podobne.

*

 W końcu wysuwano propozycje, by przyznać Płazom pewien rodzaj 

autonomii podmorskiej. Lecz i te, i wszelkie inne pomysły okazały się czysto 
akademickie; nie znalazły one praktycznego zastosowania głównie dlatego, że Płazy 
nigdy i nigdzie nie starały się o zdobycie pełnych praw obywatelskich.

Podobnie bez udziału, a nawet zainteresowania ze strony Płazów toczyła się 

jeszcze inna szeroka dyskusja, skupiająca się wokół zagadnienia: czy Płazy mogą 
przyjmować chrzest. Kościół Katolicki zajął od początku zdecydowanie negatywne 
stanowisko: skoro Płazy, nie będąc potomkami Adama i Ewy, nie były poczęte w 
grzechu pierworodnym, nie mogą być wiec oczyszczone z grzechu tego przez obrzęd 
chrztu.

Kościół nie chce w żadnym wypadku rozstrzygać zagadnienia, czy Płazy posiadają 

duszę nieśmiertelną lub w jaki inny sposób podlegają miłosierdziu bożemu i łasce 
boskiej. Dobra wola Kościoła w stosunku do Płazów przejawi się w odmawianiu za 
nie specjalnej modlitwy, która w oznaczone dni będzie odmawiana publicznie obok 
modlitwy za dusze w czyśćcu cierpiące, oraz litanii za niewiernych.

*

Mniej prosto potraktowały sprawę Kościoły protestanckie; przyznając Płazom 

rozum, uznawały je za zdolne do przyjęcia nauki chrześcijańskiej, wahały się jednak 
wprowadzić je do gminy wyznaniowej, a tym samym uczynić je braćmi w Chrystusie. 
Ograniczyły się więc do tego, że wydały (w skrócie) Pismo święte dla Płazów na 
papierze nieprzemakalnym i w milionach egzemplarzy rozprowadziły je po całym 
świecie. Zastanawiano się także nad zestawieniem dla Płazów (analogicznie do basic–
english) czegoś w rodzaju basic–Christian, podstawowej i uproszczonej nauki 
chrześcijańskiej; lecz próby czynione w tym kierunku wywołały taką burzę sporów 
teologicznych, że trzeba było zaniechać tej koncepcji.

*

 Takich skrupułów nie miały 

bynajmniej liczne sekty religijne (zwłaszcza amerykańskie), które wysyłały do 
Płazów swoich misjonarzy, by szerzyli wśród nich Prawdziwą Wiarę w myśl słów 
Ewangelii: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody”. Niewielu jednakże misjonarzom 
udało się dostać za drewnianą barierę, dzielącą Salamandrów od ludzi: pracodawcy 
zabraniali im do Płazów przystępu, by kazaniami swymi nie odciągali ich od pracy. 
Więc też gdzieniegdzie można było przy smołowanych płotach dostrzec 
kaznodziejów, stojących wśród zgrai psów (które namiętnie obszczekiwały 
nieprzyjaciół swych poza barierą) i gorliwie, choć nadaremnie głoszących słowo 
boże.

O ile nam wiadomo, najbardziej szerzył się wśród Płazów monizm. Jednostki także 

wyznawały zasady idealizmu, standardu złota oraz innych teorii naukowych. Pewien 
popularny filozof, nazwiskiem Georg Sequenz, stworzył specjalną religię, rodzaj 
wyznania dla Płazów, której głównym i najwyższym przykazaniem była wiara w 
Wielkiego Salamandra. Religia ta wśród Płazów zasadniczo się nie przyjęła, znalazła 
natomiast licznych i gorliwych wyznawców wśród ludzi, zwłaszcza w miastach, gdzie 
niemal jak grzyby po deszczu wyrastały szeregi tajnych świątyń Kultu Salamandra.

*

 

Natomiast w czasach nieco późniejszych przyjęła się nagminnie wśród Płazów wiara 
inna, co do której nie wiadomo, jaką drogą do nich dotarła. Był to kult Molocha, 
wyobrażonego pod postacią olbrzymiego Płaza z ludzką głową. Posiadali podobno 
olbrzymie bożki podmorskie, odlewane na zamówienie ze stali w zakładach 
Armstronga lub Kruppa. Bliższe szczegóły obrzędów ich kultu, podobno niezwykle 
okrutnych i tajemniczych, nigdy nie wyszły na światło dzienne, ponieważ odbywały 
się pod wodą. Bardzo być może, że kult ten rozszerzył się wśród nich tak bardzo 
dlatego, że nazwa Moloch

*

 przypominała im pojęcie przyrodniczonaukowe (molche) 

background image

albo też niemiecką nazwę (Moich) Płaza.

Jak wynika z poprzednich rozdziałów, początkowo przez czas dłuższy problem 

Płazów występował tylko w tym sensie: czy i w jakiej mierze Płazy — jako 
stworzenia rozumne i w znacznym stopniu cywilizowane — mogłyby podlegać 
prawom ludzkim, czy też powinny pozostać poza ramami społeczeństw ludzkich i 
ludzkich praw. Innymi słowy: była to kwestia wewnętrzna poszczególnych państw, 
rozwiązywana w zasięgu praw obywatelskich. Przez długie lata nikomu nie przyszło 
na myśl, że kiedyś problem Płazów może nabrać szerokiego, międzynarodowego 
sensu i że być może, trzeba będzie pertraktować z Salamandrami nie tylko jako ze 
stworzeniami inteligentnymi, ale także jako z kolektywem Płazów lub z narodem 
Płazów. Prawdę powiedziawszy, pierwszy krok do takiego pojmowania Kwestii 
Płazów uczyniły owe zbyt gorliwe sekty chrześcijańskie, które zaczęły chrzcić Płazy, 
powołując się na słowa Pisma: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody”. W ten sposób 
powstała definicja, że Płazy są czymś w rodzaju narodu.

*

Pierwsze istotnie zasadnicze i na skalę międzynarodową uznanie Płazów za naród 

przyniósł dopiero słynny apel Międzynarodówki Komunistycznej, podpisany przez 
towarzysza Mołokowa, a skierowany do wszystkich uciemiężonych, rewolucyjnych 
Płazów całego świata.

*

 Jakkolwiek apel ten — jak się wydaje — bezpośredniego 

wpływu na Płazy nie wywarł, mimo to jednak znalazł głęboki oddźwięk w prasie 
światowej, znajdując licznych naśladowców — zwłaszcza w tym sensie, że na 
Salamandry posypał się po prostu deszcz płomiennych odezw najrozmaitszych partii, 
by zwartą masą przystąpiły do takiego czy innego ideowego, politycznego czy 
socjalnego programu społeczności ludzkiej.

*

Teraz kwestią Płazów zaczął interesować się także Międzynarodowy Urząd Pracy 

w Genewie. Poczęły się tam ścierać dwa poglądy: jeden uznawał Płazy za nową klasę 
pracującą i domagał się, by na nie rozciągnięte zostało całe ustawodawstwo socjalne, 
dotyczące godzin pracy, płatnych urlopów, ubezpieczenia od wypadków oraz na 
starość, i tak dalej. Drugi pogląd natomiast głosił, że w Płazach rośnie niebezpieczna 
konkurencja dla ludzkich sił roboczych i że praca Płazów, jako godząca w interesy 
socjalne ludzi, winna być po prostu zabroniona. Przeciw tej ostatniej koncepcji 
zaprotestowali nie tylko przedstawiciele pracodawców, ale i delegaci robotników 
twierdząc, że Płazy są już nie tylko rzeszą roboczą, ale i potężnym, stale 
wzrastającym spożywcą i odbiorcą. Podkreślali, że w ostatnich czasach w niebywały 
wprost sposób wzrosło zatrudnienie sił roboczych w hutnictwie (narzędzia robocze, 
maszyny i bożki stalowe), w przemyśle zbrojeniowym i chemicznym (podmorskie 
materiały wybuchowe), w przemyśle cementowym, drzewnym, namiastek 
żywnościowych (Salamander—Food) i w całym szeregu innych gałęzi produkcji. 
Tonaż okrętowy w stosunku do okresu przed Płazami wzrósł o 27 procent, wydobycie 
węgla o 18,6 procent. Pośrednio przez zwiększenie stanu zatrudnienia i wzrost 
dobrobytu wśród ludzi podnoszą się obroty także i w innych gałęziach produkcji. 
Wreszcie w ostatnich czasach Płazy zaczynają robić zamówienia na rozmaite części 
maszyn według własnych pomysłów i planów, z których same montują pod wodą 
świdry pneumatyczne, młoty, motory podwodne, prasy, podwodne stacje nadawcze i 
cały szereg innych maszyn własnej konstrukcji. Za części te płacą zwiększeniem 
wydajności produkcji. Już dziś piąta część całej produkcji światowej przemysłu 
ciężkiego i mechaniki precyzyjnej to zamówienia Płazów. „Zerwijcie z Płazami, a 
możecie zamknąć piątą część fabryk; w miejsce dzisiejszej prosperity będziecie mieli 
miliony bezrobotnych”.

Międzynarodowy Urząd Pracy nie mógł tych przesłanek nie brać pod uwagę. 

Ostatecznie po długich pertraktacjach znaleziono kompromisowe wyjście z sytuacji: 

background image

„Wyżej wymienieni pracownicy zespołów S (Płazy) mogą być zatrudniani tylko pod 
wodą lub w wodzie, a na wybrzeżu tylko w odległości dziesięciu metrów od linii 
najwyższego przypływu; nie mają prawa wydobywania węgla i ropy naftowej z dna 
morskiego; nie mają prawa produkowania papieru, tekstylii i sztucznej skóry z 
wodorostów morskich dla odbiorców z lądu…”, i tym podobne. Te ograniczenia 
produkcji Płazów zostały ujęte w specjalną ustawę, złożoną z dziewiętnastu 
paragrafów. Nie przytaczamy jej tutaj dosłownie z tego chociażby powodu, że 
zasadniczo nigdy nie była ona przestrzegana, jednakże jako rozwiązanie Problemu 
Płazów na wielką skalę w sensie międzynarodowym od strony gospodarczej i 
socjalnej, ustawa powyższa była dziełem poważnym i imponującym.

Znacznie wolniej dojrzewało na terenie międzynarodowym zagadnienie uznania 

Płazów w sensie kontaktów kulturalnych. Gdy ukazała się w druku, bardzo często 
cytowana w pismach fachowych, rozprawa: „Skład geologiczny dna morskiego przy 
archipelagu wysp Bahama”, podpisana nazwiskiem John Seaman, nikomu nie 
przyszło na myśl, że jest to praca naukowa wykształconego Salamandra. Kiedy 
jednak

na kongresy naukowe, do rozmaitych akademii i towarzystw naukowych zaczęły 

napływać od uczonych Płazów rozprawy i studia z zakresu oceanografii, geologii, 
hydrobiologii, wyższej matematyki i innych gałęzi wiedzy ścisłej — wywołało to 
pewne zakłopotanie. a nawet niechęć, która znalazła swój wyraz w słowach wielkiego 
drą Martela: „Czyżby te bydlaki chciały nas uczyć?” Uczony japoński, dr Onoshita, 
za to, że odważył się zacytować pracę jakiegoś Płaza (było to coś na temat rozwoju 
woreczka żółciowego u kijanek ryb głębinowych Argyropelecus hemigymnus Cocco), 
został zbojkotowany przez sfery naukowe i popełnił harakiri. Środowiska 
uniwersyteckie postawiły sobie za punkt honoru, ze względu na poszanowanie 
własnej godności zawodowej, nie przyjmować do wiadomości żadnych prac 
naukowych Płazów. Tym większy rozgłos (a zarazem oburzenie) wywołał gest, na 
jaki zdobyło się Centre Universitaire de Nice

*

, zapraszając do wygłoszenia 

publicznego odczytu drą Charles Merciera, słynnego uczonego Płaza z tulońskiego 
portu, którego odczyt o teorii przekrojów stożkowych w geometrii nieeuklidesowej 
odniósł olbrzymi sukces. Na tej specyficznej manifestacji obecna była także, jako 
delegatka organizacji genewskiej, mme Maria Dimineanu. Ta wytworna, elegancka 
dama tak była przejęta skromnym zachowaniem i głębią wiedzy dra Merciera 
(„Pauvre petit — wyraziła się podobno — il esttellement laid!”)

*

, że postawiła za cel 

swego czynnego, niezmordowanego żywota, by Płazy zostały przyjęte na członka 
Ligi Narodów. Daremnie próbowali mężowie stanu wyjaśnić wymownej i energicznej 
damie, że Płazy nie mogą być członkiem Ligi Narodów, ponieważ nigdzie na świecie 
nie mają swych władz zwierzchnich ani ziemi ojczystej. Mme Dimineanu zaczęła 
propagować ideę, by wyznaczyć gdzieś Płazom wolne terytorium, przy którym 
mogłyby mieć swe podmorskie państwo. Koncepcja ta była dość nieszczęśliwa, jeśli 
już nie wprost drażliwa. Ostatecznie znalazło się rozwiązanie kompromisowe. Przy 
Lidze Narodów została utworzona specjalna Komisja dla Badania Kwestii Płazów, do 
której zaproszono także dwóch delegatów Płazów. Pod wyraźnym naciskiem pani 
Dimineanu jako pierwszy delegat powołany został dr Charles Mercier z Tulonu, 
drugim był niejaki Don Mario, rosły uczony Płaz z Kuby, prowadzący badania 
naukowe w zakresie planktonu. Był to najwyższy w owej dobie na terenie 
międzynarodowym dowód uznania egzystencji Płazów.

*

Obserwujemy więc Jaszczury na drodze stałego i intensywnego rozwoju. Ilość ich 

określano na siedem miliardów, jakkolwiek wraz z postępem cywilizacji rozrodczość 
ich ogromnie spadła (do dwudziestu, trzydziestu kijanek z samicy rocznie). Zajęły 
one już ponad 60 procent wszystkich wybrzeży świata. Nie zasiedlone pozostały tylko 

background image

wybrzeża polarne, lecz Płazy kanadyjskie rozpoczęły już kolonizację Grenlandii 
spychając Eskimosów do wnętrza lądu, przejmując w swoje ręce całe polarne 
rybołówstwo oraz handel tłuszczem rybim. Równocześnie z prężnością natury 
materialnej zaznaczył się wśród nich znaczny postęp cywilizacyjny. Pragnąc zaliczać 
się do narodów wykształconych, zaprowadziły u siebie przymus szkolny, poza tym 
mogły się także pochwalić całym szeregiem własnych, podmorskich pism, 
wychodzących w milionach egzemplarzy, wspaniałymi pracowniami naukowymi i tak 
dalej. Oczywiście postęp ten nie przebiegał zupełnie gładko, bez wstrząsów i 
pewnych oporów. Bardzo niewiele wprawdzie wiemy o wewnętrznych sprawach 
Płazów, jednakże po pewnych oznakach zewnętrznych (np. sądząc po fakcie, że 
znajdowano zwłoki Płazów z odgryzionymi nosami lub głowami) można 
wnioskować, że przez dłuższy okres czasu trwały pod powierzchnią wody przewlekłe 
i namiętne spory ideologiczne pomiędzy Staro–Płazami i Młodo–Płazami.

*

 Młodo–

Płazy hołdowały idei postępu bez ograniczeń i zastrzeżeń, głosząc, że należy 
podciągnąć wykształcenie i szkolenie do poziomu lądowego na wszystkich 
odcinkach, nie wyłączając piłki nożnej, flirtu, faszyzmu i perwersji seksualnej. 
Natomiast zdaje się, że Staro—Płazy upierały się konserwatywnie przy 
przyrodzonych właściwościach społeczeństwa Płazów, nie chcąc się wyrzec starych, 
dobrych zwierzęcych obyczajów i instynktów. Potępiali oczywiście gorączkową 
żądzę wszelkich nowinek, widząc w niej przejaw upadku i zdradę odziedziczonych 
ideałów Płazów. Najprawdopodobniej buntowali się oni także przeciwko wpływom 
obcym, jakim ślepo ulegała obałamucona nowoczesna młodzież, stawiając 
zagadnienie: czy absolutne małpowanie ludzi godne jest poważnych i świadomych 
swej wartości Płazów.

*

 Możemy sobie wyobrazić, że rzucali oni nawet hasła: „Powrót 

do miocenu!”, „Do walki o prawdziwe Płazy!” — lub tym podobne. Były to 
oczywiście przesłanki zespołowych konfliktów światopoglądowych całych generacji i 
rewolucji duchowej, jaka miała miejsce na drogach rozwojowych Płazów. Niestety, 
nie posiadamy bliższych danych co do okoliczności tego konfliktu, przypuszczamy 
jednak, że Płazy robiły, co mogły.

Tak więc ród Salamandrów kroczył ku najwyższemu swemu rozkwitowi. Ale i 

ludzkość także cieszyła się niezwykłą prosperity. W szybkim tempie umacniano 
wybrzeża nowych lądów, z dawnych mielizn tworzono nowe połacie ziemi; pośrodku 
oceanów wyrastały sztuczne bazy lotnicze. Lecz wszystko to było niczym wobec 
gigantycznych projektów technicznych całkowitej przebudowy naszej kuli ziemskiej, 
których realizacja czekała jedynie na kwestię ich sfinansowania. Płazy pracowały 
intensywnie po całych nocach we wszystkich morzach, na wybrzeżach wszystkich 
lądów. Robiły wrażenie zupełnie zadowolonych ze swego losu; nie pragnęły nic 
więcej jak tylko mieć zapewnioną pracę i prawo do rycia nor oraz tajemniczych 
korytarzy w brzegach morskich. Miały już swoje miasta podziemne, swe głębinowe 
metropolie, swoje Essen i Birmingham gdzieś na dnie morza, na głębokości od 
dwudziestu do pięćdziesięciu metrów. Miały gęsto zaludnione dzielnice fabryczne, 
porty, trasy transportowe i milionowe siłownie. Słowem: miały swój mało znany, lecz 
technicznie na wysokim poziomie stojący świat.

*

 Nie miały wprawdzie wielkich 

pieców i hut, lecz produktów ze stali dostarczali im ludzie w zamian za ich pracę. Siłą 
napędową ich przemysłu było morze: przypływ i odpływ, prądy głębinowe i różnica 
temperatur. Turbin dostarczyli im ludzie, one natomiast doskonale umiały je 
zastosować. A czymże innym jest cywilizacja, jak nie umiejętnością wykorzystania 
tych rzeczy, które wymyślił kto inny? I jeśliby nawet, przypuśćmy, Płazy nie umiały 
myśleć, to czyż mimo to nie mogły mieć swojej wiedzy? Oczywiście nie miały swej 
muzyki ani literatury, ale świetnie umiały się bez tego obejść. Ludzie zaczynali 
twierdzić, że to właśnie jest u Salamandrów niezwykle nowoczesne.

background image

No proszę, to już człowiek może się czegoś od tych Płazów nauczyć… I cóż w tym 

dziwnego? Bo czyż Płazy nie odnoszą sukcesów? A z czegóż ludzie mają brać 
przykład, jeśli nie z czyichś sukcesów?

Nigdy jeszcze w dziejach ludzkości nie produkowało się, nie budowało i nie 

zarabiało tyle jak właśnie w owej wielkiej dobie. „My, ludzie Wieku Płazów” — 
powiadano z wielką dumą. Ani porównania z przestarzałym Wiekiem Ludzkości, z 
jego powolnym, niedorzecznym i nieużytecznym partactwem, które się nazywało: 
kultura, sztuka, wiedza czysta i Bóg wie co jeszcze! Prawdziwi, nowocześni ludzie 
Wieku Płazów nie będą już marnowali czasu na pogłębianie Istoty Rzeczy. Cała 
przyszłość świata zależy przecież od stałego zwiększania produkcji i konsumpcji. 
Dlatego też Płazów musi być jeszcze więcej, by mogły więcej wyprodukować i 
więcej zjeść. Płazy to po prostu Masy. Ich znaczenie epokowe to fakt, że jest ich tak 
wiele. Teraz dopiero umysł ludzki pracować może celowo! Pracuje na olbrzymi 
zasięg, wykorzystuje wszystkie swe twórcze możliwości. Słowem: oto właśnie owa 
wielka doba!

Czegóż jeszcze brak w tym okresie powszechnego zadowolenia i dobrobytu — do 

zrealizowania Szczęśliwego Nowego Wieku? Co stoi na przeszkodzie, by zrodziła się 
owa wymarzona Utopia, gdzie przeniosłyby owoce wszystkie owe triumfy techniczne 
i wspaniałe możliwości, wytyczające bezkresne perspektywy dla ludzkiego dobrobytu 
i pracowitości Płazów? Rzecz prosta, że nic. Teraz już kwestię Płazów ukoronowała 
umiejętność przewidywania wszystkich państw dbających o to, by w atmosferze 
Nowego Wieku nie odezwały się żadne zgrzyty. W Londynie została zwołana 
konferencja państw morskich, na której wypracowano i uchwalono międzynarodową 
konwencję o Płazach dla uregulowania spraw spornych. Wysokie umawiające się 
strony zobowiązały się nawzajem: nie wysyłać Płazów na wody terytorialne państw 
obcych; nie tolerować, by ich własne Płazy poważyły się w jakikolwiek sposób 
naruszyć integralność lub wtargnąć w uznaną strefę wpływów któregokolwiek innego 
państwa; nie wtrącać się pod żadnym warunkiem w sprawy Płazów innego morskiego 
mocarstwa; na wypadek zatargu między własnymi i obcymi Salamandrami — 
odwołać się do Międzynarodowego Trybunału Rozjemczego w Hadze; nie zbroić 
swoich Płazów w typ broni, która przekraczałaby normalny, dopuszczalny kaliber 
podmorskiego pistoletu, przeznaczonego do walki z rekinami (shark–gun); nie 
dopuścić by własne Płazy nawiązywały jakiekolwiek kontakty z Salamandrami 
podlegającymi władzy innego państwa: nie budować przy pomocy Płazów nowych 
lądów i nie rozszerzać dawnych terytoriów bez uprzedniej decyzji Stałej Komisji 
Morskiej w Genewie, i tym podobne. (Razem trzydzieści siedem paragrafów.) 
Natomiast zostały odrzucone: projekt angielski — by mocarstwa morskie 
zobowiązały się nie szkolić Płazów wojskowo; projekt francuski — by nastąpiło 
umiędzynarodowienie Jaszczurów i ich podporządkowanie władzy 
Międzynarodowego Urzędu Płazów i Regulacji Mórz Światowych; projekt niemiecki 
— by każdy Płaz miał na skórze wypalony znak przynależności do danego państwa; 
drugi projekt niemiecki — by wszystkim mocarstwom morskim wyznaczyć określoną 
ilość Płazów w odpowiednim stosunku cyfrowym; projekt włoski — by państwom o 
nadmiernej ilości Salamandrów wyznaczyć nowe wybrzeża lub parcele na dnie 
morskim; projekt japoński — by nad Płazami, z natury czarnymi, międzynarodowy 
mandat sprawował naród japoński, jako przedstawiciel ras kolorowych

*

. Większość 

tych projektów została odłożona do przyszłej koferencji mocarstw morskich, która 
jednakże z różnych przyczyn już się nie odbyła.

„Ten traktat międzynarodowy — pisał w «Le Temps» M. Jules Sauerstoff — 

zadecydował o przyszłości Płazów i pokojowym rozwoju ludzkości na długie 
dziesiątki lat. Pogratulować należy konferencji londyńskiej szczęśliwego zakończenia 

background image

jej poważnych prac. Pogratulować można także i Płazom z tej racji, że na podstawie 
tego traktatu podlegać one będą Międzynarodowemu Trybunałowi Rozjemczemu w 
Hadze, mogą wiec teraz ze spokojem i wiarą poświęcić się swym pracom dla 
podmorskiego postępu. Trzeba przy tym podkreślić, że odjęcie Kwestii Płazów 
charakteru politycznego, co znalazło swój wyraz w konferencji londyńskiej, jest jedną 
z najistotniejszych rękojmi pokoju światowego. Zwłaszcza rozbrojenie Salamandrów 
zmniejsza prawdopodobieństwo konfliktów podmorskich pomiędzy poszczególnymi 
państwami. Faktem jest niezaprzeczonym — jakkolwiek na wszystkich niemal 
kontynentach mają miejsca liczne zatargi graniczne i spory mocarstwowe — że 
pokojowi światowemu nie zagraża w tej chwili żadne niebezpieczeństwo, 
przynajmniej od strony morza. Także i na lądzie sprawa pokoju ma tak solidne 
podstawy, jak chyba nigdy dotąd. Mocarstwa morskie są pochłonięte całkowicie 
rozbudowaniem swych wybrzeży. Mogą one również rozszerzać swe terytoria w głąb 
mórz, nie mają więc przyczyny przesuwać swych granic na lądzie. Nie będzie już 
powodu do walki żelazem czy gazem o każdą piędź ziemi. Wystarczą bowiem motyki 
i łopaty Płazów, a każde państwo może sobie stworzyć takie terytorium, jakie mu jest 
potrzebne. I właśnie rękojmią tych prac Płazów do szczęścia wszystkich narodów jest 
konwencja londyńska.

Nigdy jeszcze nie zapowiadał się na świecie tak trwały pokój oraz pokojowy, 

wspaniały rozwój świata jak właśnie teraz. W miejsce Kwestii Płazów, o której już 
tyle mówiło się i pisało, teraz się będzie słusznie mówiło o Złotym Wieku Płazów”.

background image

3. Povondra znów czyta gazety

Na niczym tak nie zaobserwujesz biegu czasu, jak na dzieciach. Gdzie to ten mały 

Franek (jakże to było niedawno!), którego zostawiliśmy nad lewobrzeżnymi 
dopływami Dunaju?

— Gdzież znowu ten Franek? — mruknął Povondra rozkładając wieczorną gazetę.
— Wiesz przecież, tak jak zawsze — odpowiedziała schylona nad szyciem 

Povondrowa.

— Znów gdzieś poleciał za dziewczyną — rzucił zgorszony Povondra ojciec. — 

Nieznośny smarkacz! Jeszcze nie ma trzydziestu lat, a już ani jednego wieczoru nie 
posiedzi w domu!

— A ile to skarpet nadrze — westchnęła Povondrowa naciągając jeszcze jedną z 

kolei żałosną skarpetkę na drewniany grzybek. — No i co ja mam z tym zrobić? — 
zamyśliła się nad olbrzymią dziurą na pięcie, przypominającą konturami Cejlon. 
Najlepiej po prostu wyrzucić — stwierdziła krytycznie. Po dłuższej jednak chwili 
namysłu strategicznego wbiła zdecydowanie igłę w północne wybrzeże Cejlonu.

Zaległa dostojna cisza rodzinna, tak uwielbiana przez Povondrę — ojca. Szeleściły 

tylko strony gazety, odpowiadała im szybko dociągana nitka.

— Złapali go już? — spytała pani Povondrowa.
— Kogo?
— Tego mordercę, co zabił tę kobietę.
— Ach, co tam mnie obchodzi twój morderca — odburknął Povondra z wyraźnym 

oburzeniem. — Ale tu czytam, że stosunki między Japonią i Chinami są wyraźnie 
napięte. To poważna sprawa. Bo tam to zawsze jest poważna sprawa.

— A ja myślę, że już go nie złapią — oświadczyła Povondrowa.
— Kogo?
— No, tego mordercę. Jak kto zamorduje kobietę, to rzadko kiedy go złapią.
— Bo Japończyk niechętnym okiem patrzy, że Chiny regulują Rzekę Żółtą. A to 

jest polityka. Póki tamta Żółta Rzeka ciągle robi psoty, w Chinach stale jest powódź i 
głód, no i naturalnie to Chiny osłabia, rozumiesz? Daj no mi, matka, nożyczki, muszę 
sobie to wyciąć.

— Dlaczego?
— Bo tu jest właśnie napisane, że na tej Żółtej Rzecze pracują dwa miliony 

Płazów.

— To bardzo dużo, prawda?
— Ja myślę! A w dodatku jeszcze płaci za to Ameryka, moja droga. Oczywiście 

Mikado wolałby tam wsadzić swoje Płazy. O, a to znów co?

— Co takiego?
— Piszą tu w „Petit Parisien”, że Francja się na to zgodzi. No i zupełnie słusznie. 

Ja bym się też nie zgoc

— Na co?
— Żeby Italia zwiększała powierzchnię wyspy Lampeduza To jest niesłychanie 

ważny punkt strategiczny! Przecież ten Włoch z Lampeduzy mógłby zagrażać 
Tunisowi! A właśnie „Petit Parisien” pisze, że Italia ma zamiar z Lampeduzy 
stworzyć twierdzę morską pierwszego rzędu. I że już tam podobno mają sześćdziesiąt 
tysięcy uzbrojonych Płazów. To już może budzić podejrzenie. Sześćdziesiąt tysięcy to 
już masz, matka, trzy dywizje. A ja powiadam, że tam na tym Morzu Śródziemnym 
dojdzie do jakiejś awantury. Daj no, muszę to wyciąć.

Pod pracowitymi rękoma Povondrowej Cejlon niknął, powoli zmniejszał się do 

rozmiarów wyspy Rodos.

background image

— A tymczasem Anglia — perorował dalej ojciec Povondra — będzie miała duże 

trudności. W Izbie Gmin mówiono ostatnio, że Anglia pozostała znacznie w tyle za 
innymi państwami w tych budowach wodnych. Że podobno inne mocarstwa 
kolonialne na wyścigi budują nowe wybrzeża i nowe lądy, a tymczasem rząd 
angielski — z tą swoją konserwatywną nieufnością do Płazów… No i tak jest 
naprawdę, moja droga. Anglicy są straszliwie konserwatywni. Znałem jednego lokaja 
z angielskiego poselstwa, który za nic w świecie nie chciał wziąć w usta naszych 
knedli. Bo podobno u nich takich rzeczy się nie jada, więc oczywiście on też tego nie 
będzie jadł! No, już ja się nic nie dziwię, że ich inne państwa prześcigną — Povondra 
poważnie pokiwał głową. — Francja rozbudowuje swe wybrzeża pod Calais, więc 
prasa w Anglii podnosi wielki gwałt, że kiedy kanał zostanie zwężony, będzie Francja 
mogła ich ostrzeliwać. No i widzisz, do czego doprowadzili? Przecież mogli oni 
poszerzyć sww wybrzeża pod Dover i wtedy oni strzelaliby na Francję?

— A po co mieliby strzelać? — spytała Povondrowa.
— Ach, ty tego nie rozumiesz. To już są sprawy wojskowe. Ale wcale bym się nie 

zdziwił, gdyby się tam coś zakotłowało.

Tam albo i gdzie indziej. To jest już poważne zagadnienie. Teraz przez te Płazy 

sytuacja światowa jest zupełnie inna, moja droga. Całkowicie inna.

— Wiec myślisz, że może być wojna? — zatroskała się Povondrowa. — Chodzi 

mi przecież o naszego Franka… Bo jakby tak musiał iść?

— Wojna? — rozważał Povondra. — Oczywiście, musi dojść do wojny światowej, 

żeby się państwa mogły podzielić morzami. Ale my pozostajemy neutralni. Ktoś 
przecież musi zostać neutralny, żeby tamtym dostarczać broni i w ogóle wszystkiego. 
Tak to już bywa — rozstrzygnął sprawę Povondra. — Ale wy, kobiety, nie znacie się 
na tym.

Povondrowa zacisnęła wargi i szybkim miganiem igły kończyła likwidować wyspę 

Cejlon na skarpetce młodego pana Franciszka.

— I pomyśleć — ciągnął dalej Povondra, z trudem skrywając uśmiech dumy — że 

beze mnie nigdy nie doszłoby do tak groźnej sytuacji! Bo gdybym był wówczas nie 
wpuścił tego kapitana do pana Bondy, historia świata potoczyłaby się zupełnie innym 
torem. Żaden inny portier na moim miejscu nigdy by go nie wpuścił. Ale ja 
postanowiłem tę sprawę wziąć na siebie. No i popatrz, jakie teraz z tego powodu 
wynikły trudności dla Anglii czy dla Francji! I jeszcze nie wiadomo, co to z tego 
może kiedyś być… — Povondra w zdenerwowaniu stukał fajką. — Widzisz, taka to 
jest historia, mateczko. Gazety pełne są tych Płazów. Masz, tutaj znowu… — 
Povondra położył fajkę. — O, widzisz, tutaj masz, że pod miejscowością 
Kankesanturai na Cejlonie Płazy zaatakowały jakąś wieś. Podobno tubylcy zabili tam 
poprzednio parę Płazów. Wezwano policję i wojskowe oddziały tubylcze — czytał 
głośno Povondra — w związku z czym doszło pomiędzy Płazami i ludźmi do 
normalnej potyczki. Pośród żołnierzy było paru rannych… — Povondra ojciec 
odłożył gazetę. — O, to mi się bardzo nie podoba, mateczko.

— A dlaczego? — pytała Povondrowa rozklepując systematycznie i dokładnie 

nożyczkami miejsce, na którym była wyspa Cejlon. — Przecież to nic takiego!

— Nie jestem tego pewien — wyjąkał Povondra i wzburzony zaczął spacerować 

po pokoju. — Ale to mi się naprawdę nie podoba. Nie, to już bardzo nieprzyjemna 
historia. Strzelanina między ludźmi i Płazami? Nie, to już nie powinno mieć miejsca.

— A może te Płazy tylko się broniły? — uspokajała go Povondrowa odkładając 

pończochy.

— A właśnie… — mruczał Povondra zaniepokojony.
Jak już raz się te potwory zaczną bronić, będzie źle! I zrobiły to po raz pierwszy… 

Do pioruna, to mi się bardzo nie podoba! — Povondra zamyślony przystanął. — Sam 

background image

nie wiem, ale… chyba lepiej było jednak nie puszczać tego kapitana do pana Bondy!

background image

KSIĘGA TRZECIA

WOJNA Z PŁAZAMI

background image

1. Masakra na Wyspach Kokosowych

Co do jednej tylko sprawy Povondra mylił się: strzelanina pod Kankesanturai nie 

była pierwszym starciem pomiędzy ludźmi i Płazami. Pierwszy znany w historii 
konflikt miał miejsce parę lat przedtem, na Wyspach Kokosowych, jeszcze w złotym 
okresie korsarskich wypraw na Salamandrów. Ale zdaje się, że i to nawet nie był 
pierwszy wypadek tego rodzaju; w portach Oceanu Spokojnego wiele się gadało o 
rozmaitych godnych pożałowania zajściach, kiedy to Płazy stawiały w pewnym 
sensie czynny opór nawet i normalnemu S–Trade. Ale o takich bagatelkach historia 
nawet nie wspomina.

Na tych Wyspach Kokosowych, czyli Keeling–Islands, było tak: przybił tam statek 

korsarski „Montrose”, znanej spółki Harrimana, Pacific Trade, pod dowództwem 
kapitana Jamesa Lindleya, na zwyczajny połów Płazów typu zwanego Maccaroni. Na 
Wyspach Kokosowych znana była bogata w Płazy zatoka, zasiedlona jeszcze przez 
kapitana van Tocha, która jednakże — ze względu na znaczną odległość — 
pozostawiona była, jak się to mówi, na łasce boskiej. Nie podobna stawiać kapitanowi 
Lindleyowi zarzutów chociażby nieostrożności nawet mimo to, że załoga wyszła na 
ląd bez broni. (Bowiem korsarskie łowy na Płazy miały już wówczas pewną stałą 
formę. Faktem jest bezspornym, że dawniej statki korsarskie uzbrojone były w 
karabiny maszynowe i lekkie działka, lecz nie przeciwko Salamandrom, ale przeciw 
brudnej konkurencji innych piratów. Swojego czasu bowiem na wyspie Karakelong 
doszło do starcia między załogą statku Harrimana a załogą statku duńskiego, którego 
kapitan uważał Karakelong za swój teren łowiecki. Wówczas to obie załogi 
uregulowały swoje stare porachunki zarówno prestiżowe, jak i konkurencji w handlu: 
porzuciwszy Płazy zaczęły ostrzeliwać się nawzajem z karabinów i hotchkissów. 
Duńczycy sprawę rozstrzygnęli na swą korzyść na lądzie w ataku na noże, jednakże 
statek Harrimana ostrzelał później skutecznie z dział swoich statek duński, zatapiając 
go wraz z całą załogą i kapitanem Nielsem. Był to tak zwany incydent Karakelong. 
Musiały się wówczas wdać już w to rządy zainteresowanych państw: zakazano na 
przyszłość statkom korsarskim używania dział, karabinów maszynowych i granatów 
ręcznych. Prócz tego przedsiębiorstwa pirackie podzieliły się tak zwanymi wolnymi 
terenami łowieckimi w ten sposób, że do każdej osady Płazów miał prawo zawijać 
tylko pewien określony statek. To gentlemen’s agreement

*

 wielkich przedsiębiorstw 

korsarskich było ściśle przestrzegane i respektowane nawet przez drobnych 
korsarskich przedsiębiorców.)

Ale wracając do kapitana Lindleya: działał on całkowicie w duchu 

obowiązujących wówczas zwyczajów handlowych i morskich, ponieważ na połów 
Płazów wysłał ludzi uzbrojonych jedynie w pałki i wiosła. Późniejsze śledztwo 
oficjalne pod tym względem dało nieżyjącemu kapitanowi pełną satysfakcję.

Załogą, która w ową noc księżycową wylądowała na Wyspach Kokosowych, 

dowodził porucznik McCarth, specjalista od tego rodzaju łowów. Prawdą jest, że 
stado Płazów, na jakie natknął się na brzegu, było niezwykle liczne. Liczyło ono na 
oko sześćset do siedmiuset dorosłych, silnych samców, podczas kiedy porucznik 
McCarth dowodził tylko szesnastu ludźmi. Nie podobna go jednak winić za to, że nie 
zrezygnował z wykonania swego zadania, z tego chociażby względu, że zarówno 
oficerom, jak i załodze statków korsarskich premie były zazwyczaj wypłacane w 
zależności od ilości złowionych Płazów. W przeprowadzonym po fakcie śledztwie 
Urząd Morski ustalił, że „wprawdzie porucznik McCarth jest odpowiedzialny za owo 
nieszczęsne zajście, lecz że w danych okolicznościach nikt inny nie postąpiłby 
inaczej”. Przeciwnie: młody porucznik wykazał wielką rozwagę w tym chociażby, że 

background image

zamiast powolnego okrążania Płazów — co przy występujących tam ilościach nie 
mogło być oczywiście całkowite — zarządził nagły atak, przy pomocy którego Płazy 
miały być odrzucone w głąb wyspy i dopiero pojedynczo ogłuszane ciosami pałek i 
wioseł. Na nieszczęście jednak przy ataku tyraliera marynarzy została rozerwana i 
blisko dwieście Salamandrów skoczyło w morze. Podczas gdy atakujący obrabiali 
odcięte od morza Płazy — zasypał ich z tyłu grad kuł z krótkich podmorskich 
pistoletów (shark–gun). Nikt naturalnie nie mógł przypuszczać nawet, że to dzikie, 
nie szkolone Płazy z Keeling Islands są uzbrojone w pistolety przeciwrekinowe. 
Nigdy też nie udało się ustalić, kto właściwie dostarczył im tej broni.

Marynarz Michael Kelly, jedyny, który przeżył całą katastrofę opowiadał:
„Kiedy posypały się strzały, byliśmy przekonani, że to strzela załoga jakiegoś 

innego statku, który przybył także na połów Płazów. Porucznik McCarth odwrócił się 
więc w tył i zaczął wołać:

— Idioci, co wy robicie? Tu załoga statku «Montrose»!
W tej samej jednak chwili dostał kulę w bok, wyciągnął jeszcze rewolwer i zaczął 

strzelać. Druga kula trafiła go w szyję, wówczas padł. Dopiero wtedy 
zorientowaliśmy się, że to Płazy strzelają i że mają zamiar odciąć nam drogę do 
morza. Więc Long Steve podniósł w górę wiosło i z okrzykiem: »Montrose! 
Montrose!»… rzucił się na Płazy. A my za nim: krzycząc «Montrose» zaczęliśmy tłuc 
te Płazy ile wlazło. Pięciu nas padło, ale reszta przebiła się do morza. Long Steve 
skoczył w wodę i brodząc szedł do łódki. Naraz opadło go parę Płazów i zaczęło 
wciągać w wodę. Zatopiły także i Charliego; biedak wołał na nas: «Chłopaki, na 
miłosierdzie boskie, nie dajcie mnie!» — ale cóż myśmy mogli mu pomóc… A te 
bydlaki wciąż strzelały nam w plecy. Bodkin się odwrócił i dostał kulę w brzuch; 
jęknął tylko: «Ach, nie…» — i upadł. Próbowaliśmy z kolei przedrzeć się w głąb 
wyspy. Ale ponieważ na tym świństwie połamaliśmy wszystkie pałki i wiosła, więc 
teraz bezbronni zmykaliśmy po prostu jak zające. Zostało nas wszystkiego czterech. 
Baliśmy się zbytnio oddalać od morza, bo później moglibyśmy nie dostać się do 
łódki. Ukryci za kamieniami i krzakami musieliśmy patrzeć, jak Płazy dobijały 
naszych kolegów. Topiły ich w wodzie jak kocięta; jeśli który próbował płynąć, 
dostawał w głowę oskardem. W tym momencie poczułem, że zwichnąłem nogę i nie 
mogę postąpić ani kroku dalej…

A tymczasem kapitan Lindley, który pozostał na «Montrose», posłyszawszy 

strzelaninę na wyspie i sądząc, że zaszło tam jakieś nieporozumienie z tubylcami lub 
też że znaleźli się tam i jacyś inni łowcy Płazów, zabrał ze statku kucharza i dwóch 
maszynistów, kazał im załadować na drugą łódź działko szybkostrzelne — które ten 
przewidujący człowiek, wbrew wyraźnemu zakazowi, po kryjomu przechowywał na 
statku — i ruszył swej załodze na pomoc. Był na tyle ostrożny, że na brzeg nie 
wysiadał; podpłynąwszy tylko pod brzeg łódką, na której było ustawione działko — 
czekał z założonymi rękoma”.

Oto, jak dalszy przebieg zajścia opisywał marynarz Kelly: „Nie chcieliśmy wołać 

kapitana, żeby nas te Płazy nie zauważyły. A tymczasem kapitan stanął w łódce z 
założonymi rękoma i zawołał:

— Hej, a co tam się dzieje?
Więc te Płazy naturalnie zaraz na niego. Było ich na brzegu dobrych paręset sztuk, 

a inne jeszcze wciąż z morza napływały otaczając łódkę.

— A co tam się dzieje?! — zawołał kapitan raz jeszcze. Aż tu jeden wielki Płaz 

zbliżył się do niego i powiedział:

— Jazda z powrotem!
Kapitan przyjrzał mu się, chwilkę milczał, wreszcie spytał:
— Czy ty jesteś Płaz?

background image

— Tak, my jesteśmy Płazy! — odpowiedział tamten. — No, panie, jazda z 

powrotem!

— A ja chciałbym wiedzieć, coście zrobili z moimi ludźmi? — nasz stary na to.
— Nie powinni byli nas atakować — odparł Płaz. — Niech no pan wraca na swój 

statek!

Kapitan chwilkę milczał, potem oświadczył zupełnie spokojnie:
— No, dobrze. Jenkins, ognia!
No i maszynista Jenkins zaczął z działka walić do tych Płazów.”
(W protokole późniejszego śledztwa tę sprawę Urząd Morski ujął w następujących 

słowach: „W tym wypadku Captain James Lindley postąpił tak, jakby się tego po 
angielskim marynarzu należało spodziewać.”)

„Ponieważ Płazy były stłoczone — brzmi dalej opowiadanie Kelly’ego — więc też 

padały jak kłosy zboża na polu. Próbowały jeszcze strzelać z tych swoich pistoletów 
do kapitana Lindleya, ale on stał z rękoma założonymi na piersiach i ani drgnął. Po 
chwili z tyłu, poza łódką, wychylił się z wody czarny Płaz trzymając w łapie coś 
podobnego do puszki od konserw, drugą łapą coś tam z niej oderwał i rzucił ją pod 
łódkę. Nie doliczyłbyś ani do pięciu, kiedy w tym miejscu trysnął w górę wielki słup 
wody i rozległ się przytłumiony, ale potężny huk, że się nam pod nogami aż ziemia 
zatrzęsła…”

(Sądząc z opisu Kelly’ego, władze śledcze doszły do przekonania, że musiał to być 

ładunek dynamitowy W3, jakich dostarczano Płazom pracującym przy umocnieniach 
Singapuru do rozsadzania skał podwodnych. Skąd się jednak naboje te dostały w łapy 
Płazom osiadłym na Wyspach Kokosowych, pozostało zagadką. Według jednych 
przypuszczeń, musieli ich im dostarczyć ludzie, według innych Płazy już wówczas 
miały pomiędzy sobą bardzo daleko sięgające kontakty. Stąd też opinia publiczna 
domagała się, by dawanie tego rodzaju niebezpiecznych materiałów wybuchowych 
Płazom do rąk było kategorycznie zabronione. Jednakże odpowiednie czynniki 
oświadczały, że na razie nie podobna „wysoce użytecznego i całkowicie 
bezpiecznego” ładunku dynamitowego W3 zastąpić czym innym. I wszystko zostało 
po staremu).

„Łódka roztrzaskana na kawałki — ciągnie się dalej opowieść Kelly’ego — 

wyleciała w powietrze. Na jej miejscu zaczęły się szybko gromadzić pozostałe 
jeszcze przy życiu Płazy. Nie widzieliśmy, czy Lindley żyje; wszyscy trzej moi 
koledzy — Donovan, Burkę i Kennedy — wypadli i biegli mu na pomoc, by nie 
wpadł tym Płazom w łapy. Chciałem biec i ja, ale miałem wywichniętą w stawie 
skokowym nogę, usiadłem więc na ziemi i obu rękami zacząłem masować stopę, by 
nastawić jakoś staw. Więc też nie wiem, co się tam w tej chwili działo, dosyć, że 
kiedy spojrzałem, Kennedy leżał twarzą na piasku, a Burkę i Donovan znikli bez 
śladu. Tylko jeszcze pod wodą coś się kotłowało…”

Kelly uciekł potem dalej w głąb wyspy, gdzie natrafił na wieś tubylczą. Dzicy 

jednak zachowali się w stosunku do niego dość dziwnie, nie chcąc go nawet wpuścić 
pod dach. Widocznie bali się Płazów. Dopiero w siedem tygodni później jakaś łódź 
rybacka odznalazła całkowicie ograbiony i pusty statek „Montrose”, zakotwiczony 
koło Wysp Kokosowych. Ona także uratowała Kelly’ego.

W parę tygodni później podpłynęła do Wysp Kokosowych kanonierka brytyjska 

jego królewskiej mości „Fireball” i stanąwszy na kotwicy wyczekiwała nocy. Na 
niebie ukazał się księżyc w pełni; z morza wyszły Płazy i usiadłszy na plaży w 
wielkie kolisko zaczęły swoje uroczyste tańce. A wtedy kanonierka jego królewskiej 
mości posłała w sam środek ich koła pierwszy szrapnel. Pozostałe przy życiu Płazy 
skamieniały na chwilę, a potem rzuciły się ku wodzie. W tej chwili gruchnęła 
straszliwa salwa sześciu dział. Już tylko kilka półżywych z przerażenia Płazów 

background image

czołgało się w stronę morza. Padła jeszcze druga, potem trzecia salwa. }

Kanonierka „Fireball” cofnęła się pół mili i płynąc powoli; wzdłuż brzegów, biła 

salwami w wodę. Akcja trwała sześć! godzin, oddano osiemset strzałów. Potem 
kanonierka „Fireball” odpłynęła. Przez całe dwa dni powierzchnia morza przy 
Keeling Islands była gęsto usiana tysiącami rozszarpanych Płazów.

Tej samej nocy holenderski okręt wojenny „Vaa Dijck” wystrzelił trzy pociski na 

gromadę Płazów na wysepce Goenong Api, krążownik japoński „Hakodate” oddał 
trzy strzały armatnie na Płazy wyspy Ailinglaplap, zaś francuska kanonierka 
„Bechamel” rozpędziła przy pomocy trzech wystrzałów taniec Płazów na wyspie 
Rawaiwai.

To była przestroga dla Płazów. I nie była ona daremna: taki wypadek (zwany 

Keeling–killing) nigdy się już nie powtórzył, a systematyczny dziki handel Płazami 
mógł się wspaniale rozwijać nadal bez przeszkód.

background image

2. Zajścia w Normandii

Innego zupełnie rodzaju była utarczka w Normandii, jaka miała miejsce znacznie 

później. Pracujące głównie w Cherbourgu i zamieszkujące przyległe wybrzeża Płazy 
ogromnie lubiły jabłka, ponieważ jednak przedsiębiorcy nie chcieli im ich dawać 
poza normalnym pożywieniem dla Płazów (bo podobno podwyższyłoby to znacznie 
koszty budowy i zatwierdzony na nie budżet), więc też Płazy urządzały wyprawy 
złodziejskie do okolicznych sadów. Właściciele poskarżyli się w prefekturze; Płazy 
otrzymały surowy zakaz włóczenia się po wybrzeżu poza tak zwaną strefą Płazów. 
Nic to jednak nie pomogło, owoce w sadach ginęły w dalszym ciągu, ginęły podobno 
także i jajka z kurników, coraz więcej również znajdywano rankami zabitych psów 
podwórzowych. Ludzie wzięli się na sposób i uzbrojeni w dubeltówki zaczęli sami 
stróżować nocami w sadach, zabijając Płazy masowo. Ostatecznie cała sprawa 
miałaby charakter ściśle lokalny, gdyby nie fakt, że chłopi normandzcy, rozgoryczeni 
na rosnące podatki i zwyżkę cen nabojów myśliwskich, zapałali do Płazów śmiertelną 
nienawiścią i zaczęli całymi zbrojnymi grupami urządzać na nie wyprawy. Kiedy 
masowo zaczęli wystrzeliwać Płazy także i na ich miejscach pracy, właściciele 
przedsiębiorstw wodno–budowlanych poskarżyli się z kolei władzom. Prefekt wydał 
rozporządzenie, nakazujące chłopom zwrot wszystkich zardzewiałych strzelb i 
dubeltówek. Ponieważ chłopi wzbraniali się, doszło gdzieniegdzie do niemiłych 
konfliktów z żandarmerią. Wreszcie zawzięci Normandczycy zaczęli strzelać i do 
żandarmów. Do Normandii zostały sprowadzone rezerwowe dywizje żandarmerii, 
które zaczęły rewidować wszystkie wsie, dom po domu.

W tym właśnie czasie zdarzyła się bardzo nieprzyjemna historia. W okolicy 

Coutance chłopaki wiejskie dopadły Płaza, który podobno w podejrzanych zamiarach 
skradał się do kurnika. Otoczywszy go i przyparłszy do ściany stodoły, zaczęli walić 
kamieniami. Ranny Płaz z rozmachem rzucił na ziemię coś podobnego do jajka. 
Nastąpił wybuch, Płaz został rozszarpany na strzępy, lecz wraz z nim i trzej chłopcy: 
jedenastoletni Pierre Cajus, szesnastoletni Marcel Berard i piętnastoletni Louis 
Kermadec. Prócz tego pięcioro dzieci zostało lżej i ciężej rannych. Wieść o tym 
rozeszła się szeroko po kraju. Ze wszech stron zjechało się autobusami ponad 
siedemset uzbrojonych w karabiny, widły i cepy ludzi, którzy zaatakowali osadę 
Płazów w Basse Coutance. Zanim policji udało się powstrzymać rozjuszony tłum, 
zginęło ponad dwadzieścia Płazów. Sprowadzeni z Cherbourga saperzy otoczyli 
zatokę Basse Coutance płotami z drutów kolczastych. W nocy jednakże Salamandry 
wyszły z morza, granatami ręcznymi porozwalały zagrody z drutów i gotowały się do 
wyprawy w głąb lądu. Ciężarówki wojskowe szybko przywiozły parę kompanii 
piechoty z karabinami maszynowymi, tyraliera wojska oddzieliła Płazy od ludzi. A 
tymczasem chłopi powybijali szyby w urzędach skarbowych i w komisariatach 
policji; jednego znienawidzonego egzekutora skarbowego powieszono na latarni z 
napisem: „Precz z Płazami!” Prasa, zwłaszcza niemiecka, szeroko rozpisywała się o 
rewolucji w Normandii. Władze paryskie ogłosiły stanowcze dementi.

Kiedy jednak krwawe starcia pomiędzy chłopami i Płazami zaczęły przenosić się 

dalej, wzdłuż wybrzeża Calvadosu, Picardii i Pas de Calais, wyszedł z Cherbourga 
stary francuski krążownik „Jules Flambeau” i ruszył na zachodni brzeg Normandii. 
Jak się później wyjaśniło, chodziło jedynie o to, by obecność krążownika wpłynęła 
uspokajająco zarówno na ludzi, jak na Płazy. „Jules Flambeau” zatrzymał się o 
półtorej mili od zatoki Basse Coutance. Kiedy nadeszła noc, rozkazał komendant 
okrętu — dla zwiększenia wrażenia — puszczać barwne rakiety. Na wybrzeżu tysiące 
ludzi przyglądało się pięknemu widowisku. Nagle rozległ się głośny huk, obok 

background image

przedniej części okrętu wytrysnął w górę olbrzymi słup wody. Okręt pochylił się, w 
tej samej chwili nastąpił nowy wybuch. Jasne było, że krążownik tonie. W ciągu 
piętnastu minut zjechały się z okolicznych portów motorówki na pomoc. Lecz pomoc 
ta nie była potrzebna: prócz trzech ludzi załogi, którzy zginęli od wybuchu, reszta 
została uratowana. Ostatni z pokładu zszedł dowódca okrętu wypowiedziawszy 
pamiętne słowa: „Tu już nic się nie da zrobić”. W pięć minut później „Jules 
Flambeau” zatonął.

Wiadomość urzędowa, ogłoszona jeszcze tej samej nocy, brzmiała: „Stary 

krążownik «Jules Flambeau», który miał być w najbliższych tygodniach rozebrany na 
szmelc, najechał podczas nocnego pływania na skałę podmorską i na skutek wybuchu 
kotła zatonął.” Lecz wiadomość ta nie uśpiła bynajmniej czujności prasy. Półoficjalne 
organa twierdziły, że okręt najechał na minę niemiecką nowoczesnej produkcji. Pisma 
opozycyjne i prasa zagraniczna wołały olbrzymimi tytułami:

„FRANCUSKI KRĄŻOWNIK STORPEDOWANY

PRZEZ PŁAZY.”

„ZAGADKOWY WYPADEK

NA WYBRZEŻU NORMANDII.’

„BUNT PŁAZÓW!”

„Wołamy o sąd nad zbrodniarzami — pisał namiętnie w swej gazecie poseł 

Barthelemy — którzy uzbroili zwierzęta przeciw ludziom! Nad zbrodniarzami, którzy 
Płazom wetknęli w łapy bomby, by mogły nimi mordować chłopów francuskich i 
niewinnie igrające dzieci! Nad tymi, którzy wydali potworom morskim plany 
najnowocześniejszych torped, przy pomocy których mogą unieszkodliwić flotę 
francuską, kiedy tylko tego zapragną! Wołamy o sąd nad nimi, powtarzam! Wytoczyć 
im oskarżenie o morderstwo, postawić ich przed sąd wojskowy za zdradę kraju! Czas 
zbadać, kto i ile dostał od fabrykantów broni za to, że uzbraja kanalie morskie 
przeciwko flocie narodu cywilizowanego!”

Wytworzył się ogólny nastrój paniki, ludziska zbierali się na ulicach i zaczynali 

stawiać barykady. Na ulicach Paryża, przy ustawionych w kozły karabinach, 
obozowali strzelcy senegalscy. Na przedmieściach stały auta pancerne i tanki. 
Wówczas w parlamencie zjawił się na trybunie minister marynarki — blady, lecz 
opanowany — i oświadczył:

„Rząd bierze na siebie pełną odpowiedzialność za to, że Płazy na wybrzeżach 

francuskich zostały uzbrojone w karabiny, podwodne karabiny maszynowe, baterie 
dział podmorskich i wyrzutnie torpedowe. Ale w chwili gdy francuskie Płazy 
posiadają działa wyłącznie lekkiego kalibru — niemieckie Salamandry uzbrojone są 
w miotacze min podwodnych średnicy 32 cm; podczas gdy na wybrzeżach 
francuskich jeden podmorski skład granatów ręcznych, torped i materiałów 
wybuchowych przypada mniej więcej na każde dwadzieścia cztery kilometry — na 
wybrzeżach włoskich istnieją magazyny materiału wojennego co dwadzieścia 
kilometrów, na wodach niemieckich co osiemnaście kilometrów! Francja nie może i 
nie pozostawi wybrzeży swych bez obrony! Francja nie zrezygnuje z uzbrojenia 
swych Płazów! Ministerstwo prowadzi w tej chwili surowe śledztwo celem ustalenia, 
kto ponosi winę za wypadki na wybrzeżu Normandii. Najprawdopodobniej Plaży 
uważały rakiety kolorowe za sygnały bojowe i rozpoczęły obronę. Na razie 
komendant okrętu «Jules Flambeau» oraz prefekt miasta Cherbourga zostali odwołani 
ze swych stanowisk. Specjalnie powołana komisja ustali, jak właściciele 

background image

przedsiębiorstw wodno—budowlanych obchodzą się z Płazami. Na przyszłość 
przewidywana jest ścisła kontrola tego zagadnienia. Rząd wyraża głębokie 
ubolewanie z powodu strat w ludziach. Młodzi bohaterowie narodowi: Pierre Cajus, 
Marcel Berard i Louis Kermadec, zostaną pośmiertnie udekorowani odznaczeniami, 
pogrzeb odbędzie się na koszt państwa, rodzicom zostanie wyznaczona pensja. W 
naczelnym dowództwie marynarki francuskiej przewidywane są daleko idące zmiany. 
Po otrzymaniu bliższych danych w tej sprawie — rząd postawi w Izbie kwestię 
zaufania…”

Gabinet ustalił, że przystępuje do obrad w permanencji.
A tymczasem prasa — w zależności od zabarwienia politycznego — proponowała 

cały szereg zarządzeń profilaktycznych lub ochronnych. Więc wyprawy 
pacyfikacyjne, karne, kolonizacyjne lub wreszcie krucjaty przeciw Płazom, strajk 
generalny, dymisję rządu, aresztowanie właścicieli przedsiębiorstw wodno—
budowlanych, aresztowanie przywódców komunistycznych i agitatorów oraz cały 
szereg podobnych. W związku z plotkami na temat zamknięcia wybrzeży i portów 
ludzie gorączkowo zaczęli robić zapasy żywności, co spowodowało zwyżkę cen w 
zawrotnym tempie. W ośrodkach przemysłowych rozpoczęły się demonstracje 
przeciwko wzrastającej drożyźnie. Giełda została na trzy dni zamknięta. Był to 
moment najtrudniejszy i najpoważniejszy w przeciągu ostatnich trzech czy czterech 
miesięcy. Wtedy jednak sytuację rozwiązało bardzo zręczne posunięcie ministra 
rolnictwa M. Monti. Zarządził on mianowicie, by na wybrzeżach francuskich dwa 
razy w tygodniu wsypywano w morze dla Płazów tyle i tyle set wagonów jabłek, 
oczywiście na koszt państwa. Decyzja ta ogromnie podobała się Płazom i całkowicie 
uspokoiła chłopów i sadowników w Normandii oraz na innych wybrzeżach. Minister 
Monti poszedł jeszcze dalej w tym kierunku: ponieważ już od dłuższego czasu 
dawało się zauważyć poważne niezadowolenie i przejawy wrzenia w sferach 
producentów win z racji braku rynku zbytu, zarządził, że państwo pójdzie Płazom na 
rękę tak dalece, iż każdy Płaz będzie otrzymywał dziennie pół litra białego wina. 
Początkowo Płazy nie wiedziały, co z tym winem robić, tym bardziej że odczuwały 
jego mocne działanie, wlewały je wiec do morza. Z biegiem czasu jednak 
przyzwyczaiły się. Zauważono nawet wśród Płazów francuskich znacznie 
intensywniejsze przejawy żywotności w okresie parzenia się, przy znacznym jednak 
spadku płodności. Tak więc za jednym zamachem została rozwiązana kwestia 
rolnictwa i afera z Płazami. Kiedy niedługo potem doszło do kryzysu gabinetowego 
— z racji skandalu finansowego mme Töppler — zręczny i zdecydowany M. Monti 
został w nowym gabinecie ministrem marynarki.

background image

3. Incydent w kanale La Manche

W jakiś czas później płynął belgijski statek transportowy „Oudenbourgh” z 

Ostendy do Ramsgate. Kiedy znalazł się pośrodku cieśniny Calais, naraz oficer 
wachtowy zauważył, że o pół mili na północ od jego kursu „coś się w wodzie dzieje”. 
Nie mogąc stwierdzić z daleka, czy tam ktoś nie tonie, kazał podpłynąć na owo silnie 
rozfalowane miejsce. Około dwustu pasażerów na odwietrznej stronie statku 
przyglądało się niezwykłemu widowisku: raz tu, raz tam wytryskiwały pionowo w 
górę słupy wody, po powierzchni zaś kotłowały się jakieś czarne ciała, cała 
powierzchnia morza na przestrzeni jakichś trzystu metrów kwadratowych falowała 
groźnie i burzyła się. Z głębi morza słychać było trzaski i huki. Wyglądało to tak, 
jakby pod wodą wybuchnął jakiś wielki wulkan. Kiedy „Oudenbourgh” powoli 
zbliżał się do tego miejsca, nagle przed statkiem podniosła się olbrzymia, stroma fala 
i rozległ się ogłuszający huk. Statek uniósł się wysoko w górę, na pokład lunęły 
krople wrzącego niemal deszczu. Wraz z nim spadło na przód okrętu wielkie, czarne 
ciało wijące się i skrzeczące żałośnie. Był to przerażony i poparzony. Płaz. Kapitan 
statku kazał dać kontrparę, by wycofać okręt z samego środka tego piekła, jakie się 
tam rozpętało. Eksplozje następowały jedna po drugiej w rozmaitych punktach, 
powierzchnia morza pokryła się gęsto ciałami poszarpanych Płazów. „Oudenbourgh” 
pełną parą uciekał na południe. Nagle o jakieś sześćset metrów za statkiem rozległ się 
potworny huk, z morza wytrysnął olbrzymi, chyba ze stumetrowy słup wody i pary. 
„Oudenbourgh” skręcił w stronę Harwich, wysyłając iskrówką ostrzeżenia na 
wszystkie strony: „Uwaga, uwaga, uwaga! Na linii Ostenda–Ramsgate poważne 
niebezpieczeństwo wybuchów podmorskich. Przyczyny nie ustalono. Ostrzegamy 
wszystkie statki przed tą trasą!” Długo jeszcze trwały huki i wybuchy, zupełnie jak 
podczas manewrów morskich, nic jednakże poprzez fontanny wody i kłęby pary nie 
można było dostrzec. Z Dover i z Calais pełną parą ruszyły torpedowce i destroyery, 
wystartowały także eskadry samolotów wojskowych. Kiedy jednak dotarły na owo 
miejsce, zastały tylko zmąconą i żółtą od gliny wodę oraz olbrzymie ilości 
ogłuszonych ryb i porozszarpywanych Płazów.

Początkowo zdawało się, że to jakieś miny wybuchły w kanale. Kiedy jednak po 

obu stronach cieśniny Calais wybrzeża zostały zamknięte kordonami wojska, kiedy 
po raz czwarty w dziejach świata premier angielski przerwał week–end w sobotę 
wieczorem i natychmiast powrócił do Londynu, zorientowano się, że chodzi tu o fakt 
olbrzymiej wagi o znaczeniu międzynarodowym. Prasa zaczęła podawać najbardziej 
panikarskie wiadomości, które — o dziwo! — tym razem dalekie jeszcze były od 
rzeczywistości. Mało kto jednak zdawał sobie sprawę z tego, że Europa, a wraz z nią 
cały świat, przez owych parę dni krytycznych stała o krok od wybuchu kataklizmu. 
Dopiero w parę lat później, kiedy członek ówczesnego gabinetu brytyjskiego, sir 
Thomas Mulberry, przepadłszy przy wyborach, wydał drukiem swoje pamiętniki 
polityczne, można się z nich było zorientować, co się to właściwie wówczas działo. 
Ale wtedy nikogo to już nie obchodziło.

Sprawa pokrótce przedstawiała się następująco: tak Francja, jak i Anglia 

rozpoczęły po swojej stronie przy pomocy Płazów budować w kanale La Manche 
fortyfikacje podwodne, by w wypadku wojny można było zamknąć cały kanał. 
Oczywiście później jedno mocarstwo zarzucało drugiemu, że właśnie to drugie 
rozpoczęło owe prace. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że oba mocarstwa 
rozpoczęły budowę fortyfikacji równocześnie, z obawy, by państwo sąsiednie i 
zaprzyjaźnione nie ubiegło go. Słowem: pod powierzchnią morza w cieśninie Calais 
zaczęły wyrastać naprzeciw siebie dwie potężne, betonowe fortece, uzbrojone w 

background image

ciężką artylerię, wyrzutnie torpedowe, otoczone rozległymi polami minowymi i 
całym szeregiem najnowocześniejszych wynalazków, jakie stawiał wówczas sztuce 
wojennej do dyspozycji olbrzymi postęp ludzkości. Po stronie angielskiej załogę 
fortecy stanowiły dwie dywizje Płazów ciężkich oraz trzysta Salamandrów–
robotników; po stronie francuskiej stały trzy dywizje wyborowego wojska Płazów.

I właśnie owego dnia — zdaje się — na samym środku kanału zetknęły się 

brygady robocze Płazów angielskich z francuskimi Salamandrami. Najwidoczniej 
doszło między nimi do jakiegoś nieporozumienia. Opinia francuska twierdziła, że 
spokojnie pracujące Płazy francuskie zostały napadnięte przez Płazy brytyjskie, które 
starały się je odegnać. Podobno Płazy brytyjskie chciały nawet wziąć do niewoli 
część Płazów francuskich, te jednak zaczęły się bronić. Na to brytyjskie Płazy—
żołnierze zaatakowały francuskie Płazy granatami ręcznymi, a potem ostrzelały z 
miotaczy min. Francuskie Płazy zmuszono więc do użycia broni. Wobec tego rząd 
francuski widział się zmuszony do zażądania od rządu jego królewskiej mości pełnej 
satysfakcji: całkowitej pacyfikacji spornego odcinka dna morskiego oraz 
zapewnienia, że tego rodzaju wypadki na przyszłość nie będą miały miejsca.

Natomiast rząd brytyjski wystąpił do rządu francuskiego z notą, która twierdziła, 

że francuskie zmilitaryzowane Płazy przeszły na angielską stronę kanału i próbowały 
zakładać tam miny. Brytyjskie Płazy uprzedziły je jednak, że znajdują się na obcym 
terytorium. W odpowiedzi na to uzbrojone po zęby Salamandry francuskie zasypały 
przeciwników granatami ręcznymi, zabijając przy tym parę sztuk Płazów — 
robotników brytyjskich. Rząd jego królewskiej mości z ogromnym żalem widzi się 
zmuszony żądać od władz francuskich pełnej satysfakcji i gwarancji, że na przyszłość 
Płazy francuskie nie będą przechodziły na angielską połowę kanału La Manche.

Odpowiedź rządu francuskiego wyjaśniała, że Francja nie będzie nadal tolerowała 

stawiania przez sąsiednie państwo fortyfikacji morskich tuż w bezpośredniej bliskości 
francuskich wybrzeży. Co się zaś tyczy nieporozumienia na dnie kanału, rząd 
Republiki Francuskiej proponuje, by w myśl konwencji genewskiej kwestia zatargu 
została przekazana Międzynarodowemu Trybunałowi Rozjemczemu w Hadze.

W odpowiedzi swej rząd brytyjski stwierdził, że kwestia bezpieczeństwa wybrzeży 

brytyjskich w żadnym wypadku nie może podlegać decyzji z zewnątrz. Jako państwo 
napadnięte, ma prawo z całym naciskiem żądać przeproszenia, wynagrodzenia szkód i 
gwarancji na przyszłość. Równocześnie brytyjska flota śródziemnomorska, 
stacjonująca w okolicach Malty, ruszyła pełną parą w kierunku zachodnim. 
Marynarka brytyjska Oceanu Atlantyckiego otrzymała rozkazy koncentracji w 
okolicach Portsmouth i Yarmouth.

Rząd francuski zmobilizował pięć roczników rezerwy marynarki wojennej.
Wyglądało na to, że żadne z dwu państw nie ustąpi. Sprawa była jasna: nie 

chodziło przecież o nic innego, jak o panowanie nad kanałem. W owym krytycznym 
momencie sir Thomas Mulberry stwierdził niezbicie fakt znamienny: oto że po 
stronie angielskiej nie ma w ogóle (przynajmniej de jurę) żadnych ani robotników, ani 
żołnierzy Płazów, ponieważ na wyspach brytyjskich obowiązuje w dalszym ciągu w 
całej rozciągłości prawo, wydane kiedyś za czasów sir Samuela Mandeville’a, że 
zarówno na wybrzeżach, jak i na wodach terytorialnych wysp brytyjskich nie może 
być zatrudniony ani jeden Płaz. Dlatego też rząd brytyjski nie mógł oficjalnie przyjąć 
do wiadomości faktu, że Płazy francuskie zaatakowały Płazy angielskie. Rzecz cała 
sprowadziła się więc do zagadnienia: czy Płazy francuskie umyślnie, czy też tylko 
przez omyłkę weszły na tereny podmorskie wód terytorialnych brytyjskich. Władze 
Republiki Francuskiej obiecały sprawę tę wyświetlić. Rząd angielski nie sprzeciwiał 
się nadal, by sprawę przekazać do rozstrzygnięcia Międzynarodowemu Trybunałowi 
Rozjemczemu w Hadze. Ostatecznie admiralicja francuska i angielska uzgodniły, że 

background image

pomiędzy umocnieniami podmorskimi obu stron w kanale La Manche pozostawiony 
będzie pas neutralny szerokości pięciu kilometrów. W ten sposób przyjaźń obu 
narodów została jeszcze głębiej umocniona.

background image

4. Der Nordmolch

W jakiś czas po osiedleniu pierwszych kolonii Płazów na Morzu Północnym i na 

Bałtyku uczony niemiecki dr Hans Thuring ustalił, że Płaz północny — 
prawdopodobnie wskutek oddziaływania środowiska — wykazuje pewne specjalne 
własności fizyczne: nieco jaśniejszy odcień skóry, tułów bardziej wyprostowany, a 
głowa — na podstawie badań czaszki — posiada kształt bardziej wydłużony i węższy 
od głowy innych Płazów. Odmiana ta została nazwana: Der Nordmolch, czyli der 
Edelmolch

*

 (Andrias Scheuchzeri var. nobilis erecta Thüring).

Teraz i prasa niemiecka gorliwie zajęła się Płazem północnym. Specjalny nacisk 

kładziono na fakt, że właśnie pod wpływem środowiska niemieckiego ów Płaz 
rozwinął się w typ rasowo wyższy, górujący bezspornie nad wszelkimi innymi 
Salamandrami. Rozpisywano się szeroko w pogardliwym tonie o Płazach 
śródziemnomorskich, skarłowaciałych tak fizycznie, jak duchowo, o dzikich Płazach 
tropikalnych, o niższych pod każdym względem, barbarzyńskich, prymitywnych 
Salamandrach wszystkich innych narodów. „Od Płaza do Nadpłaza” — było hasłem 
Niemiec ówczesnej doby. Bo czyż ziemia niemiecka nie była praojczyzną wszystkich 
Płazów? Czyż kolebką ich nie było Oeningen, gdzie uczony niemiecki, dr Johannes 
Scheuchzer, odkrył ów pamiętny odcisk w skale epoki miocenu? Nie ulega 
najmniejszej wątpliwości, że praszczur Andriasa Scheuchzeri w odległych 
geologicznych okresach zrodził się na ziemi germańskiej i dopiero stąd rozproszył się 
po innych morzach i oceanach, płacąc za to jednak cofnięciem się w rozwoju i 
degeneracją. Kiedy” jednak osiedlił się znowu na ziemiach swej praojczyzny, stał się 
tym, czym był dawniej: szlachetnym, nordyckim Płazem Scheuchzeri, typem 
jaśniejszej barwy, dumnej postawy, o rasowej budowie głowy. Rzecz naturalna, że 
tylko na terenie ojczystych Niemiec Płazy powrócić mogą do nieskażonego, 
idealnego typu, jakiego odcisk znalazł wielki Johannes Jakub Scheuchzer w 
kamieniołomach w Oeningen. Dlatego też Niemcom potrzebne są nowe, rozległe 
wybrzeża, potrzebne są kolonie, potrzebne są morza świata całego — aby wszędzie 
na niemieckich wodach mogła się rozwijać nowa generacja rasowo czystych, 
niemieckich od prawieków Salamandrów. „Potrzebujemy przestrzeni życiowej dla 
naszych Płazów!” — nawoływała cała prasa niemiecka. I by konieczność ową 
mocniej ugruntować w świadomości narodu niemieckiego, postawiono w Berlinie 
wspaniały pomnik Johanna Jakuba Scheuchzera. Postać doktora wyobrażona była z 
grubą księgą w ręku: u stóp jego siedział w dumnej postawie rasowy, nordycki Płaz, 
wpatrzony gdzieś w dal, w niedoścignione wzrokiem wybrzeża oceanów świata.

Przy odsłonięciu owego pomnika wygłoszono cały szereg oficjalnych przemówień, 

którym prasa całego świata wiele poświęciła uwagi. „Niemcy znowu grożą! — 
twierdziły głosy prasy przede wszystkim angielskiej. — Przywykliśmy już, co 
prawda, do takiego tonu, jeśli jednak przy tego rodzaju oficjalnych uroczystościach 
mówi się, że Niemcy w ciągu trzech lat będą potrzebowały pięć tysięcy kilometrów 
nowych wybrzeży morskich, musimy im na to dać zdecydowaną, kategoryczną 
odpowiedź: „Dobrze, spróbujcie! Połamiecie sobie zęby na wybrzeżach brytyjskich! 
Jesteśmy przygotowani, a za lat trzy będziemy przygotowani jeszcze lepiej. Anglia 
musi mieć i będzie miała tyle okrętów wojennych, ile ich mają dwa największe 
mocarstwa kontynentalne razem. Ten stosunek sił będzie obowiązywał raz na zawsze. 
Jeśli chcecie rozpętać szaleńczy wyścig zbrojeń morskich — prosimy bardzo! Lecz 
nikt z Brytyjczyków nie ścierpi, byśmy mieli zostać chociażby o krok w tyle za 
wami!”

„Niemieckie wyzwanie przyjmujemy — oświadczył w parlamencie imieniem 

background image

rządu sir Francis Drake

*

, lord admiralicji. — Kto wyciągnie rękę po którekolwiek z 

mórz, natknie się na nasze pancerniki. Wielka Brytania dość jest silna, by odeprzeć 
atak na Wyspy Brytyjskie lub na wybrzeża swych dominiów i kolonii. A za atak 
będziemy uważali także budowanie nowych umocnień morskich, wysp, twierdz i baz 
lotniczych na każdym morzu, którego fale obmywają chociaż skrawek wybrzeży 
brytyjskich. Niech to będzie przestrogą dla tych wszystkich, którzy chcieliby chociaż 
o jard zmienić wybrzeże morskie.”

Parlament brytyjski uchwalił budowę nowych okrętów wojennych preliminując na 

ten cel pół miliarda funtów szterlingów. Była to rzeczywiście imponująca odpowiedź 
na postawienie prowokacyjnego pomnika Johanna Jakuba Scheuchzera, który 
kosztował zaledwie dwanaście tysięcy marek niemieckich.

Na te oświadczenia odpowiedział, również doskonale zazwyczaj poinformowany, 

zdolny publicysta francuski, markiz de Sade, w te mniej więcej słowa: „Lord 
admiralicji Wielkiej Brytanii oświadczył, że Anglia gotowa jest na wszelką 
ewentualność. To bardzo piękne! Czy jednakże lordowi admiralicji wiadomo, że 
Niemcy na Morzu Bałtyckim posiadają stałą i straszliwie uzbrojoną armię, liczącą 
dziś ponad pięć milionów zmobilizowanych Płazów liniowych, których każdej chwili 
mogą użyć do walki na morzu i na lądzie? Do tego trzeba dodać jeszcze dobrych 
siedemnaście milionów Płazów ze służb technicznych i etapów, mogących każdej 
chwili stworzyć armię rezerwową lub okupacyjną. Salamandry Morza Bałtyckiego to 
dziś najlepszy żołnierz na świecie: doskonale przygotowany psychicznie — w wojnie 
widzi swe istotne i najwyższe powołanie. Ruszy on na bój z entuzjazmem fanatyka, z 
chłodnym rozumowaniem technika i z wrodzoną dyscypliną prawdziwego pruskiego 
Płaza.

A dalej: czy lordowi admiralicji wiadomo, że Niemcy w gorączkowym tempie 

budują statki transportowe, mogące przewozić całe brygady żołnierzy Płazów? Czy 
wiadomo mu, że budują setki małych łodzi podwodnych o zasięgu trzy do pięciu 
tysięcy kilometrów, których załogę tworzyć będą wyłącznie Płazy? Czy wiadomo mu, 
że przygotowują w rozmaitych punktach oceanu olbrzymie podmorskie zbiorniki 
materiałów pędnych? A teraz zapytamy się raz jeszcze: czy obywatel brytyjski jest 
głęboko przeświadczony o tym, że jego potężna ojczyzna naprawdę dobrze jest 
przygotowana na wszelką ewentualność?

„Nie trudno wcale sobie wyobrazić — wywodził dalej markiz de Sade — jakie 

znaczenie w przyszłej wojnie mieć będą Płazy uzbrojone w berty, miotacze min i 
wyrzutnie torpedowe do blokady wybrzeży. Co tu dużo gadać… Po raz pierwszy 
chyba w dziejach świata nikt nie będzie zazdrościł Anglii dogodnego położenia jej 
wysp! Ale skoro już o tym mowa… Czy wiadomo admiralicji brytyjskiej i to także, że 
Płazy niemieckie uzbrojone są w aparaty — skądinąd zresztą pokojowe — które 
nazywają się: świdry pneumatyczne? I że te najnowocześniejsze świdry w godzinę 
drążą dziesięciometrowej głębokości otwory w najlepszym szwedzkim granicie, a 
sześćdziesięciometrowej głębokości w angielskich skałach kredowych? (Wykazały to 
wiercenia próbne, które przeprowadziła niemiecka ekspedycja techniczna nocą dnia 
jedenastego, dwunastego i trzynastego ub.m. na wybrzeżu angielskim, pomiędzy 
Hythe a Folkestone, tuż pod samym nosem twierdzy w Dover). Radzimy naszym 
przyjaciołom z drugiej strony kanału, by sami już sobie obliczyli, za ile tygodni może 
być Kent czy Essex poryty podmorskimi chodnikami jak kawał sera. Do tego czasu 
mieszkaniec Wysp Brytyjskich z troską spoglądał w niebo, od strony którego jedynie 
mogła nadciągnąć zagłada jego kwitnących miast, jego Bank of England, jego 
spokojnych dworków wiejskich, drzemiących cicho w ramach wiecznie zielonego 
bluszczu. Teraz jednak zacznie raczej przykładać ucho do ziemi, po której bawiąc się 
biegają jego dzieci… Czy dziś lub jutro nie dosłyszy zgrzytania wgryzającego się 

background image

metr po metrze coraz głębiej ostrza świdra Płazów, ryjącego drogę dla ładunku nie 
znanej dotąd mocy materiału wybuchowego? Ostatnim słowem naszej doby będzie 
już nie walka w powietrzu, lecz walka pod wodą i pod ziemią! Z mostku 
kapitańskiego dumnego Albionu usłyszeliśmy harde słowa. Tak, na razie płynący na 
falach i panujący nad nimi korab jest mocny! Lecz może nadejść dzień, kiedy fale 
zawrą się nad poszarpanym i zapadającym w głębiny morskie okrętem! Czy jednak 
nie lepiej byłoby już dziś stawić czoło niebezpieczeństwu? Bo za trzy lata będzie za 
późno!”

Słowa przestrogi natchnionego francuskiego publicysty wywołały w Anglii 

olbrzymie poruszenie. Pomimo wszelkich dementi, ludzie w najrozmaitszych 
częściach Anglii słyszeli zgrzytanie podziemnych świdrów Płazów.

Niemieckie sfery urzędowe zdecydowanie odrzuciły i obaliły całkowicie cytowany 

wyżej artykuł nazywając go zwyczajnym szczuciem i wrogą propagandą. 
Jednocześnie jednak odbywały się na Bałtyku wielkie, skomplikowane manewry 
niemieckiej marynarki wojennej, armii lądowej i Salamandrów bojowych. Podczas 
tych manewrów oddziały minerskie Płazów, na oczach attache wojskowych 
wszystkich państw zagranicznych, wysadziły w powietrze ławicę piaskową 
Rugenwalde o powierzchni sześciu kilometrów kwadratowych. Podobno było to 
niesłychane widowisko: z straszliwym łoskotem ziemia najpierw podniosła się 
„pękając jak drobna kra”, potem dopiero rozsypała się w olbrzymią ścianę dymu, 
piasku i fal. Ciemno się zrobiło jak w nocy, wysadzony w powietrze piasek opadał w 
odległości do stu kilometrów. W postaci piaszczystego deszczu opadł nawet po paru 
dniach aż w Warszawie. Po tej fantastycznej eksplozji pozostało w atmosferze 
ziemskiej tyle zawieszonego drobnego pyłu, że do końca roku obserwowano w całej 
Europie niezwykle piękne, krwistoczerwone i ogniste zachody słońca, jakich nie 
widziano nigdy przedtem.

Morze, które zalało wysadzony w powietrze kawał wybrzeża, nazwane zostało 

Morzem Scheuchzera i stało się celem olbrzymich ilości wycieczek szkolnych i 
organizacji dzieci niemieckich, które radośnie śpiewały ulubiony hymn Płazów: 
„Solche Erfolche erreichen nur Deutsche Molche.

*

background image

5. Wolf Meynert pisze swe dzielą

Prawdopodobnie te właśnie wspaniałe i tragiczne zarazem zachody słońca 

natchnęły królewieckiego samotnika, filozofa Wolfa Meynerta, do napisania 
monumentalnego dzieła: „Untergang der Menschheit”

*

. Możemy go sobie doskonale 

wyobrazić, jak z odkrytą głową, w rozwianym palcie krąży po wybrzeżu morskim i 
zagasłym spojrzeniem wodzi po pożodze ognia i krwi, spowijającej większą część 
widnokręgu. „Tak — mówi z wysiłkiem — już czas napisać epilog dziejów 
człowieka!” I napisał go.

„Tragedia ludzkiego rodu dobiega końca — rozpoczął Wolf Meynert. — Nie 

wprowadzi nas w błąd jego gorączkowa inwencja i sukcesy techniczne! To tylko 
wypieki na twarzy organizmu napiętnowanego stygmatem śmierci. Nigdy jeszcze 
ludzkość nie przechodziła okresu tak wysokiej koniunktury życiowej jak dzisiaj — 
znajdźcie mi jednakże choć jednego szczęśliwgo człowieka! Pokażcie mi klasę, która 
byłaby zadowolona, lub naród, który nie czułby się zagrożony w swym istnieniu!

…Pośród wszelkich darów cywilizacji, pośród krezusowych bogactw skarbów 

materialnych i duchowych coraz mocniej ogarnia nas natrętne uczucie niepewności, 
lęku i bezsilności.”

I Wolf Meynert zaczął nieubłaganie analizować stan moralny dzisiejszego świata, 

ową mieszaninę strachu i nienawiści, nieufności i megalomanii, cynizmu i 
tchórzostwa. „Słowem: desperacja — konkludował Wolf Meynert krótko. — Typowe 
objawy końca. Agonia moralna.

Pytanie brzmi: czy człowiek jest i czy był w ogóle kiedykolwiek zdolny do 

odczuwania szczęścia? Człowiek — jak każde stworzenie — tak, natomiast ludzkość 
nigdy! Najgorszym nieszczęściem człowieka jest to, że musiał stać się ludzkością, a 
właściwie że stał się nią tak późno, kiedy był już nieodwołalnie zróżnicowany na 
narody, rasy, wiary, stany i klasy, na bogatych i biednych, na wykształconych i 
prostaków, na panujących i poddanych. Spędźcie w jedno stado konie, wilki, owce i 
koty, sarny i lisy, niedźwiedzie i kozły, zamknijcie je w jednej zagrodzie i zmuście je, 
by w tym bezsensownym zespole — który nazwiecie społeczeństwem — 
przestrzegały wszelkich prawideł życia społecznego. Będzie to stado nieszczęśliwe, 
niezadowolone, skłócone, w którym ani jedno stworzenie boskie nie będzie się czuło 
dobrze. Oto właśnie całkowicie wierny obraz wielkiego i beznadziejnie 
heterogenicznego stada, któremu na imię ludzkość. Narody, stany i klasy nie mogą 
żyć ze sobą w trwałej zgodzie, gdyż gnębią się wzajemnie i przeszkadzają sobie 
nieznośnie. Mogą one trwale żyć obok siebie — co możliwe byłoby tak długo, póki 
świat byłby dla nich dość rozległy — albo też mogą iść przeciwko sobie, walczyć na 
śmierć i życie. Dla biologicznych zespołów ludzkich, jakimi są: rasa, naród czy klasa, 
jedna istnieje tylko droga naturalna do homogenicznej idealnej szczęśliwości: zrobić 
miejsce tylko dla siebie, wyniszczyć wszystko inne. I to jest właśnie to, czego ród 
ludzki w odpowiednim momencie nie wykonał. A dziś już za późno. Ustaliliśmy aż 
zbyt wiele doktryn i klauzul, przy pomocy których chronimy «te inne» zamiast się ich 
pozbyć. Wymyśliliśmy prawo obyczajowe, paragrafy prawne, umowy, ustawy, 
równość, humanitaryzm i Bóg wie co jeszcze. Stworzyliśmy w ten sposób fikcję 
ludzkości, która nas i «te inne» grzebie pod gruzami jakiejś fantastycznej jedności. 
Cóż za fatalna pomyłka! Prawa moralne postawiliśmy wyżej od praw biologicznych. 
Naruszyliśmy podstawową naturalną zasadę wszelkich społeczności: tylko 
homogeniczna społeczność może być społecznością szczęśliwą. Owo osiągalne 
szczęście poświęciliśmy dla wielkiego, mglistego marzenia: utworzenia jednej 
ludzkości i jednego społeczeństwa z wszystkich ludzi, narodów, klas i poziomów. To 

background image

był wspaniałomyślny nonsens. Była to zresztą jedyna godna szacunku próba ze strony 
człowieka: pokonania samego siebie. Lecz za ten swój wzniosły idealizm zapłaci 
dzisiaj ludzkość nieuchronną zagładą.

Proces, przy pomocy którego człowiek starał się zorganizować jakoś ludzkość, 

stary jest jak sama cywilizacja, jak pierwsze prawa, pierwsze gromady; po tylu 
tysiącach lat doszedł on właśnie do tego, że przepaść pomiędzy rasami, narodami, 
klasami i problemami światowymi pogłębiła się tak mocno i tak tragicznie, jak 
możemy to dziś zaobserwować. Dziś nie możemy już zamykać oczu na fakt, że 
nieszczęsna próba zmontowania na przestrzeni dziejów z wszystkich ludzi jakiej 
takiej ludzkości — tragicznie i definitywnie rozpadła się w gruzy. Zaczynamy sobie 
to wreszcie uświadamiać, i stąd te próby czy plany zjednoczenia społeczności 
ludzkiej na inny sposób — drogą zrobienia miejsca dla jednego tylko narodu, jednej 
klasy czy jednej wiary. Któż jednak może stwierdzić, jak głęboko jesteśmy zakażeni 
nieuleczalną chorobą podziału? Każda niby to homogeniczna całość prędzej czy 
później nieuchronnie rozpadnie się znowu w niejednolitą zbieraninę rozmaitych 
interesów, partii, stanów, i tak dalej, które będą się nawzajem gnębić albo też dla 
których współżycie będzie męką. Tu nie ma wyjścia.

Poruszamy się w błędnym kole. Lecz rozwoju nie da się zawrzeć w żadnym kole. 

Postarała się już o to sama przyroda w ten chociażby sposób, że zrobiła na świecie 
miejsce dla Płazów.

To nie przypadek — analizował dalej Wolf Meynert — że Płazy szczytową 

prężność życiową uzyskały dopiero w dobie, kiedy chroniczna choroba ludzkości — 
tego źle zrośniętego i stale rozpadającego się skomplikowanego organizmu — 
przechodzi w agonię. Prócz drobnych, bez znaczenia odchyleń Płazy tworzą jedną 
ogromną i homogeniczną całość. Nie wytworzyły one dotychczas bardziej 
zróżnicowanych plemion, języków, narodów, państw, wiar, klas czy kast, nie ma 
wśród nich panów i niewolników, wolnych i niewolnych, bogatych i biednych — 
istnieją między nimi jedynie różnice z tytułu wykonywanych prac, lecz całość jest 
sama w sobie jednorodna, jednolita i całkowicie równa, masa we wszystkich swych 
częściach składowych jednakowo biologicznie prymitywna, jednakowo 
niedostatecznie wyposażona przez naturę, jednakowo ujarzmiona i żyjąca na bardzo 
niskim poziomie życiowym. Każdy Murzyn czy Eskimos żyje w znacznie lepszych 
warunkach życia, posiada do dyspozycji znacznie więcej dóbr materialnych i 
kulturalnych niż te właśnie miliardy cywilizowanych Płazów. A mimo to nic nie 
wskazuje, by one z tego powodu cierpiały. Przeciwnie nawet. Widzimy bowiem, że 
niepotrzebne jest im nic z tego, w czym—człowiek szuka ucieczki przed 
metafizycznym lękiem i trudnościami żywota. Niepotrzebna im jest wszelka filozofia, 
życie pozagrobowe czy sztuka, nie wiedzą, co to fantazja, humor, mistyka, złudzenie 
czy marzenie. Są po prostu realistami życiowymi. Od nas — ludzi — tak są dalekie 
jak mrówki czy śledzie; różnią się od nich tylko tym, że inaczej urządziły środowisko 
swego życia, oparte na ludzkiej cywilizacji. Zagospodarowały się w niej tak, jak 
zagospodarowuje się pies w ludzkim mieszkaniu: nie mogą bez niej żyć, ale nie 
przestają być tym, czym są — całkowicie prymitywnym i mało zróżnicowanym 
stadem zwierząt. Wystarcza im, że żyją i rozmnażają się; mogą również być 
szczęśliwe, ponieważ nie drażni ich świadomość różnic wśród nich samych. Są więc 
całkowicie homogeniczne. Dlatego też mogą pewnego dnia — a dzień ten może być 
którymkolwiek dniem — dokonać bez trudności tego, czego nie udało się dokonać 
ludzkości: stać się, dzięki równości i jednolitości na całym świecie, społeczeństwem 
świata całego, stać się uniwersalnym światem Płazów.

I dnia tego zakończy się tysiącletnia agonia rodu ludzkiego. Nie będzie bowiem na 

naszej planecie miejsca dla dwóch tendencji, które starają się zapanować nad całym 

background image

światem. Jedna z nich musi ustąpić. I wiemy już, która to będzie.

W chwili obecnej na całej kuli ziemskiej żyje około dwadzieścia miliardów 

cywilizowanych Płazów, czyli dziesięć razy tyle co wszystkich ludzi. Konieczność 
biologiczna i logika dziejów wskazuje na to, że ujarzmione dotąd Płazy będą musiały 
się wyzwolić, że jako istoty homogeniczne będą musiały się połączyć, że stając się w 
ten sposób największą potęgą, będą musiały przejąć władzę nad światem. I czy 
myślicie, że będą na tyle głupie, by później oszczędzały ludzi? Sądzicie, że powtórzą 
błąd historyczny człowieka, który ten popełnia od dawien dawna, zagarniając pod 
swą władzę podbijane narody i klasy — zamiast je wyniszczyć? Z egoizmu swego 
tworzył wciąż nowe między ludźmi różnice po to, by je później gestem 
wspaniałomyślności i idealizmu próbować przekreślić! Nie, tego historycznego 
nonsensu — wołał Wolf Meynert — Płazy nie powtórzą z tej choćby przyczyny, że 
przestrogą dla nich będzie moje dzieło! Przejmą w spuściźnie całą ludzką cywilizację, 
zagarną wszystko to, cośmy robili i do czegośmy zmierzali, starając się zagarnąć 
władzę nad światem. Lecz postępowałyby wbrew własnemu interesowi, gdyby wraz z 
tym dziedzictwem chciały przejąć i nas. Pragnąc zachować swą jednolitość będą 
musiały pozbyć się ludzi. Gdyby tego nie uczyniły, wnieślibyśmy pomiędzy nie 
prędzej czy później nasze pierwiastki destrukcyjne: tworzenie podziałów i dręczenie 
innych. Lecz tego nie potrzebujemy się obawiać; dziś już żadne stworzenie, które 
zajmie miejsce człowieka w dziejach świata, nie powtórzy samobójczych i głupich 
błędów ludzkości.

Nie ulega wątpliwości, że świat Płazów będzie szczęśliwszy, niż był świat ludzi: 

będzie jednolity, homogeniczny, owiany jednym duchem. Płaz od Płaza nie będzie się 
różnił językiem, zapatrywaniami, wiarą czy warunkami życia. Nie będzie między 
nimi różnic kulturalnych ani klasowych, jedynie różnice wykonywanych rodzajów 
pracy. Nikt nie będzie panem ani niewolnikiem, bowiem wszyscy będą służyć jednej 
Wielkiej Społeczności Płazów, która będzie Bogiem, władcą, pracodawcą i 
przywódcą duchowym. Jeden tylko będzie naród i jeden jego poziom. Będzie to 
doskonalszy i lepszy świat, niż był nasz. Będzie to jedyny możliwy Szczęśliwszy 
Nowy Świat. A więc: róbmy mu miejsce! Konającej ludzkości nie pozostało już nic 
innego, jak tylko przyśpieszyć swój koniec, nadać mu formę tragiczną i piękną — 
póki nie jest jeszcze za późno i na to.”

Przytaczamy tutaj poglądy Wolfa Meynerta w możliwie najprzystępniejszej 

formie; zdajemy sobie całkowicie sprawę z tego, że w ten sposób zatraciły one wiele 
ze swego patosu i sugestywnej formy, które swego czasu tak bardzo fascynowały całą 
Europę, zwłaszcza młodzież, gloryfikującą nową wiarę w upadek i bliski koniec 
ludzkości. Władze Rzeszy zabroniły wykładania filozofii Wielkiego Pesymisty dla 
pewnych względów politycznych. Wolf Meynert musiał—uciekać do Szwajcarii. 
Mimo to jednak cały świat kulturalny z zadowoleniem przyjął nową teorię Meynerta 
— o upadku ludzkości. Książka (licząca 632 strony) ukazała się we wszystkich 
językach świata i rozeszła się w wielu milionach egzemplarzy, oczywiście także i 
wśród Płazów.

background image

6. X przestrzega

Prawdopodobnie skutkiem owej proroczej księgi Meynerta był fakt, że literacka i 

artystyczna awangarda w centrach kulturalnych zaczęła głosić dewizę: „Niech po nas 
przyjdą Salamandry. Przyszłość należy do Płazów! To dobrze, że one nie posiadają 
własnej sztuki, przynajmniej nie są obciążone idiotycznymi ideałami, skostniałymi 
tradycjami i całą tą zbutwiałą, nudną, beznadziejną starzyzną, którą określało się jako 
poezję, architekturę, filozofię i w ogóle całą kulturę — ot, starcze słowa, od których 
przewracają się bebechy! My młodzi utorujemy drogę światowemu 
salamandryzmowi! Chcemy być pierwszymi Płazami! My jesteśmy Salamandrami 
przyszłości!”

W ten sposób zrodził się wśród młodych ruch literacki salamandrytów, powstała 

trytońska muzyka i malarstwo pelagiczne, które inspirował fantastyczny świat meduz, 
rozgwiazd morskich i korali. Prócz tego prace podmorskie

Płazów stały się nowym źródłem piękna i monumentalności. „Dość już mamy 

przyrody! — wołano. — Dajcie nam jednolite, betonowe brzegi w miejsce tych 
przestarzałych, postrzępionych skrawków! Romantyka umarła! Lądy przyszłości będą 
nakreślone liniami prostymi, łamiącymi się w trójkąty i czworoboki sferyczne. Stary 
świat geologiczny trzeba zastąpić światem geometrycznym!”

Krótko mówiąc, wciąż rodziło się coś nowego, coś wybiegającego w przyszłość: 

nowe sensacje duchowe, nowe manifesty kulturalne. Wszyscy ci, którzy zaniedbali 
wejść w odpowiednim czasie na drogę salamandryzmu, z goryczą stwierdzili, że ich 
moment już minął, że stracili okazję… Mścili się więc za to w ten sposób, że głosili 
nawrót do czystej ludzkości, powrót do człowieka i do natury i inne tym podobne 
hasła. W Wiedniu wygwizdano koncert muzyki trytońskiej, w paryskim Salonie 
Niezależnych nieznany sprawca pociął obraz pelagiczny, noszący tytuł: Capriccio en 
bleu. Słowem: salamandryzm rozpoczął swój triumfalny i niepowstrzymany pochód.

Nie brak było również głosów, które próbowały przeciwstawić się tej 

„Płazomanii” — jak to nazywano. Najpoważniejszy z tego rodzaju był angielski 
pamflet anonimowy, który ukazał się pod tytułem „X przestrzega”. Broszura ta 
rozeszła się w dużej ilości egzemplarzy, nazwisko jej autora nigdy jednak nie zostało 
ujawnione. Wielu uważało, że napisał ją jakiś wysoki dygnitarz kościelny, 
wnioskując z tego chociażby, że w języku angielskim X oznacza skrót imienia 
Chrystusa.

W pierwszym rozdziale autor zestawił dane statystyczne, dotyczące Płazów, 

zastrzegając się jednak, że cyfry podane nie są zupełnie ścisłe. Przypuszczalnie 
całkowita ilość Salamandrów wszelkiego rodzaju wahała się w tym okresie pomiędzy 
siedmiokrotną i dwudziestokrotną ilością wszystkich ludzi na świecie. Także nieścisłe 
były podawane wiadomości co do ilości posiadanych przez Płazy podmorskich 
fabryk, źródeł naftowych plantacji koralowych, farm hodowlanych węgorzy, ilości 
zużytkowywanej siły wodnej i innych źródeł naturalnych. Brak nawet przybliżonych 
danych co do zdolności produkcyjnej przemysłu Płazów. Najmniej ze wszystkiego 
wiadome było, jak się przedstawia stan uzbrojenia Płazów.

„Wiemy tylko tyle, że w dziedzinie zapotrzebowania na stal, części maszyn, 

materiałów wybuchowych i całego szeregu chemikalii Płazy skazane są na dostawy 
ludzi. Z jednej strony jednakże wszystkie państwa ukrywają jak najstaranniej ilość i 
jakość dostarczanej broni i innych materiałów własnym Płazom, z drugiej strony 
niesłychanie mało wiemy na .temat tego, co właściwie Płazy produkują w głębinach 
morskich z surowców i półproduktów, dostarczanych im przez ludzi. Jest rzeczą 
jasną, że Salamandry bynajmniej sobie nie życzą, byśmy coś o tym wiedzieli. W 

background image

ciągu lat ostatnich zginęło na skutek zatonięcia lub uduszenia tylu spuszczonych na 
dno morza nurków, że nie podobna już tego złożyć na karb przypadku. To już zbyt 
wyraźnie okoliczność alarmująca, tak ze względów przemysłowych, jak i dla sytuacji 
wojskowej.

Trudno sobie wyobrazić — wnioskował X w dalszych rozdziałach — co właściwie 

chciałyby Płazy ludziom odebrać. Żyć na lądzie nie mogą, my natomiast absolutnie 
nie możemy im przeszkadzać w tym, jak sobie one układają życie w wodzie. Nasze i 
ich środowiska życiowe są od siebie całkowicie i na zawsze rozdzielone. Prawdą jest 
oczywiście, że wymagamy od nich pewnych prac, ale za to w znacznej części żywimy 
je i dostarczamy im surowców i przedmiotów, których bez nas wyprodukować by nie 
mogły, jak na przykład metale. Mimo iż właściwie nie istnieje przyczyna 
jakichkolwiek między nami i Płazami antagonizmów, istnieje — jakbym to określił 
— pewien kontrast metafizyczny; naprzeciw stworzeń powierzchniowych stoją 
stworzenia głębinowe (abyssal), istoty nocne naprzeciw istot dziennych, ciemne tonie 
wód naprzeciw jasnych i suchych lądów. Granica między wodą i lądem zarysowała 
się obecnie znacznie mocniej niż dotychczas: naszej ziemi dotyka ich woda. 
Moglibyśmy wieki całe żyć doskonale obok siebie, wymieniając jedynie wzajemne 
usługi i produkty. A jednak trudno pozbyć się przykrego uczucia, że to się nie uda. 
Dlaczego? Nie podobna tego uzasadnić ani ustalić przyczyn. A jednak uczucie takie 
istnieje: coś jak przeczucie, że pewnego dnia wody ruszą przeciw lądom, by 
rozstrzygnęło się wreszcie zagadnienie: kto silniejszy!

Przyznaję się więc w ten sposób do lęku w pewnym sensie irracjonalnego — 

argumentuje dalej X. — Ale ogromnie uspokoiłbym się, gdyby Płazy wysunęły pod 
adresem ludzi jakieś żądania. Można by z nimi przynajmniej pertraktować, zawierać 
umowy, iść na kompromisy. To ich milczenie jest straszliwe. Obawiam się ich 
niezrozumiałej powściągliwości. Mogłyby bowiem zupełnie słusznie żądać dla siebie 
praw politycznych. Powiedziawszy prawdę, kodeksy prawne dla Płazów są we 
wszystkich państwach mocno przestarzałe i niegodne wprost stworzeń tak 
cywilizowanych i ilościowo tak potężnych. Wypadałoby nowe prawa i obowiązki 
Płazów ustalić w sensie dla nich znacznie korzystniejszym: można by nawet wziąć 
pod rozwagę kwestię pewnego rodzaju autonomii dla Płazów. Należałoby także 
ustalić bardziej sprawiedliwe warunki ich pracy oraz podwyższyć stawki przy 
transakcjach wymiennych. Można by oczywiście los ich polepszyć pod wielu 
względami — gdyby tego zażądały. Wówczas moglibyśmy pójść na pewne 
ustępstwa, zagwarantowane umowami kompensacyjnymi. W ten sposób można by 
bardzo znacznie zyskać na czasie. A tymczasem Płazy nie wysuwają żadnych żądań. 
Zwiększają tylko swą produkcję, powiększają zamówienia. Nie od rzeczy byłoby 
postawić sobie dziś pytanie: gdzie kres tych obu spraw? Mówiło się nieraz o żółtym 
czy czarnym niebezpieczeństwie. Lecz tamto byli przecież ludzie, a co do ludzi 
zawsze potrafimy sobie wyobrazić, czego mogą chcieć! Chociaż jeszcze nie mamy 
nawet pojęcia, jak i przeciw czemu będzie się musiała ludzkość bronić — jasne musi 
być chociaż to jedno: gdy po jednej stronie staną Płazy, po drugiej stanie cała 
ludzkość.

Ludzie przeciw Płazom! Czas już najwyższy, by kwestię tę tak sformułować. Bo 

— powiedzmy nareszcie prawdę — normalny człowiek instynktownie Salamandrów 
nienawidzi, unika ich, boi się ich… Wionie od nich na całą ludzkość jakiś mrożący 
cień grozy. A czym innym jest ta gorączkowa żądza używania życia, to 
niezaspokojone pragnienie zabaw i rozkoszy, to orgiastyczne rozpasanie, jakie 
opętało dzisiejszych ludzi? Podobnego upadku moralności nie notowała historia od 
czasów, gdy na Cesarstwo Rzymskie ruszał zalew barbarzyńców. To nie tylko wynik 
niezwykłego dobrobytu materialnego — to raczej rozpaczliwa chęć zagłuszenia lęku 

background image

przed klęską i zagładą.

«Dajcie ostatni kielich, zanim nadejdzie koniec!» Cóż za hańba, cóż za 

szaleństwo! Zdaje się, że Bóg w swym groźnym miłosierdziu wydaje na zatracenie 
narody i klasy, które staczają się w przepaść. Czy chcecie przeczytać ogniste: «Mane 
Tekel…», wypisane nad głowami szalejącej ludzkości? Spójrzcie na napisy świetlne, 
jarzące się na ścianach rozwięzłych i rozpasanych miast! O, bo pod tym względem 
my, ludzie, bardzo zbliżamy się do Płazów: więcej żyjemy w nocy niż we dnie.

Gdyby chociaż Jaszczury nie były takie przeciętne — przyznał się w końcu z 

trudem X. — Owszem, są w pewnym stopniu wykształcone, ale dzięki temu są 
jeszcze bardziej ograniczone, przyswoiły sobie bowiem z cywilizacji ludzkiej 
wszystko, co jest przeciętne, użytkowe, mechaniczne, szablonowe. Stanęły u boku 
ludzkości jak famulus Wagner u boku Fausta i uczą się z ksiąg ludzkich jak ludzki 
Faust, z tą jednakże różnicą, że to im wystarcza, że nie budzi w nich żadnych 
wątpliwości. A najgroźniejsze właśnie jest to, że rozkrzewiły ten ograniczony, 
bezmyślny i banalny typ przeciętności wśród olbrzymich mas, wśród milionów i 
miliardów jednakowych osobników. I jeszcze nie to. Uważam raczej, że 
najgroźniejszy jest fakt ich olbrzymich sukcesów. Umieją one używać narzędzi i 
cyfr… Okazało się, że to wystarczy, by stały się panami swego świata. Z cywilizacji 
ludzkiej usunęły wszystko to, co było niecelowe, abstrakcyjne, fantastyczne lub 
przestarzałe — usunęły więc w ten sposób wszystko to, co w niej było ludzkie, 
przejmując jedynie nagą stronę praktyczną, techniczną i utylitarną. I ta żałosna 
karykatura cywilizacji ludzkiej zalała cały świat: buduje cuda techniki, unowocześnia 
naszą starą planetę, ba… zaczyna nawet fascynować ludzkość samą.

…Więc u ucznia swego i sługi będzie się Faust uczył tajemnicy powodzenia i 

przeciętności!

Albo ludzkość stanie do walki przeciw Płazom na śmierć i życie, albo 

nieodwołalnie zamieni się w Salamandrów. Jeśli o mnie chodzi — kończył X swe 
wywody z odcieniem melancholii — wybiorę raczej to pierwsze…”

„A więc X was przestrzega! — pisał jakiś inny nieznany autor. — Jeszcze można 

rozerwać ten zimny, śliski krąg, jaki się wokół nas zamyka. Musimy skończyć z 
Jaszczurami! Zbyt wiele ich już jest, są uzbrojeni! Mogą posiadany przez siebie 
materiał wojenny — o którego mocy, działaniu i zasięgu wiemy tyle co i nic — 
skierować przeciwko nam! A najstraszliwsze niebezpieczeństwo dla nas, ludzi, kryje 
się nie w ich ilości, ale w ich triumfującej przeciętności. Nie wiem, czego 
powinniśmy się bardziej obawiać: tej ich ludzkiej cywilizacji czy też ich 
podstępnego, chłodnego, zwierzęcego okrucieństwa? Oba te pierwiastki wzięte razem 
stwarzają coś ponad wszelkie pojecie straszliwego, coś szatańskiego. W imię kultury, 
w imię chrześcijaństwa i ludzkości musimy uwolnić się od Jaszczurów!

Szaleńcy — wołał dalej anonimowy apostoł — przestańcie wreszcie żywić Płazy! 

Przestańcie dawać im pracę! Zrezygnujcie z ich usług, pozostawcie je własnemu 
losowi! Niechże odejdą, dokąd chcą, gdzie będą żywiły się same, tak jak wszelkie 
inne stworzenia wodne! Przyroda sama zrobi już porządek z ich nadwyżką! Ale 
niechże wreszcie ludzie, cywilizacja ludzka i historia ludzkości przestanie pracować 
dla Płazów! Przestańcie także dostarczać im broni! Wstrzymajcie dostawy stali i 
materiałów wybuchowych! Nie dostarczajcie im maszyn i wyrobów rąk ludzkich! Nie 
dostarczajcie zębów tygrysom i jadu żmijom! Przestańcie rozpalać ogień pod 
dymiącym wulkanem i burzyć tamy, powstrzymujące napór fal morskich! Czas 
najwyższy zabronić dostaw do wszelkich mórz! Czas wyjąć Płazy spod prawa! Niech 
będą przeklęte, wykluczamy je z naszego świata! Czas stworzyć Ligę Narodów do 
walki z Płazami!

Ludzkość cała winna być gotowa z bronią w ręku do walki o swój byt! Niech pod 

background image

protektoratem Ligi Narodów, króla szwedzkiego czy wreszcie papieża zbierze się 
światowa konferencja wszystkich państw cywilizowanych, niech powstanie Unia 
światowa lub chociażby Związek Wszystkich Narodów do Walki z Jaszczurami! Dziś 
to już ostatni moment, by w obliczu straszliwej grozy Płazów i niebezpieczeństwa 
ludzkość w poczuciu olbrzymiej odpowiedzialności podjęła jeszcze jedną próbę 
stworzenia Stanów Zjednoczonych Świata. Nie doprowadziła do tego, niestety, nawet 
wojna światowa — z jej wszystkimi tragicznymi ofiarami. Może tym razem Bóg 
pozwoli! Gdyby się to udało, to nie darmo istniałyby Płazy! Byłyby one narzędziem 
bożym…”

Ów patetyczny pamflet wywołał żywy oddźwięk w całym świecie. Starsze panie 

skwapliwie przytakiwały, że nadszedł okres niezwykłego upadku moralności. 
Kolumny gospodarcze prasy natomiast udowadniały stanowczo, że nie podobna 
ograniczyć dostaw dla Płazów, gdyż wywołałoby to natychmiastowy olbrzymi spadek 
produkcji i ciężki kryzys w wielu gałęziach przemysłu ludzkiego. Także i w 
dziedzinie rolnictwa należy się poważnie liczyć z olbrzymim zapotrzebowaniem na 
kukurydzę, ziemniaki i inne płody rolne, służące za pokarm dla Płazów. Gdyby ilość 
Płazów została zmniejszona, zaznaczyłby się duży spadek cen na produkty 
żywnościowe, co wywołałoby znaczny kryzys wśród rolników.

Co do Ligi Narodów do Walki z Jaszczurami — wszelkie najwyższe instancje 

oświadczyły, że właściwie jest ona zbyteczna. Z jednej strony bowiem istnieje Liga 
Narodów, z drugiej strony na mocy konwencji londyńskiej wszystkie mocarstwa 
morskie zobowiązały się nie uzbrajać swych Salamandrów w broń ciężką.

Mimo to jednak pamflet „X przestrzega” miał swoje poważne następstwa. Niemal 

we wszystkich krajach świata zaczął się szerzyć masowy ruch: „Przeciw Płazom”; 
zakładano związki zwalczania Płazów, kluby Antysalamandrytów, komitety dla 
obrony ludzkości i cały szereg podobnych organizacji. Delegacja Płazów, przybyła do 
Genewy na tysiąc dwieście trzynaste posiedzenie Komisji do Badań Kwestii Płazów, 
została czynnie znieważona. Na płotach drewnianych, odgradzających wybrzeża 
morskie, ukazały się pełne pogróżek napisy: „Śmierć Płazom”, ,,Precz z 
Salamandrami!” itp. Częste były wypadki kamienowania Płazów. Za dnia już nie 
próbowały one nawet wysuwać głów z wody. Mimo to jednak z ich strony nie było 
żadnych przejawów protestu ani prób odwetu. Stały się jedynie niewidzialne — 
zwłaszcza za dnia. Ludzie zaglądający za płoty mogli dostrzec jedynie gładkie i 
monotonnie szumiące morze.

— Patrzcie — powiadali wówczas z nienawiścią — te potwory wcale się już nie 

pokazują!

Nagle ową groźną ciszę rozdarło jak grom tak zwane:

TRZĘSIENIE ZIEMI W LUIZJANIE!

background image

7. Trzęsienie ziemi w Luizjanie

Owego dnia — było to 11 listopada o godzinie pierwszej w nocy — w Nowym 

Orleanie dał się odczuć gwałtowny wstrząs. W dzielnicy murzyńskiej zawaliło się 
kilka domów drewnianych, ludzie w popłochu zaczęli wybiegać na ulice, wstrząsy 
jednakże już się nie powtórzyły. Przeleciał tylko szalony huragan, krótkotrwały 
cyklon, który powybijał szyby i zerwał szereg dachów w dzielnicy murzyńskiej. 
Kilkadziesiąt osób zostało zabitych. W parę chwil potem spadł gwałtowny, błotnisty 
deszcz.

Kiedy straże pożarne w Orleanie ruszyły w najbardziej dotknięte katastrofą 

dzielnice miasta, zagrały gęsto aparaty telegraficzne, wysyłające depesze z Morgan 
City, Plaquemine, Baton Rouge i Lalayette: „SOS! Przyślijcie kolumny ratownicze! 
Trzęsienie ziemi i cyklon zmiotły pół miasta! Tamy na Missisipi grożą pęknięciem! 
Wysyłajcie natychmiast saperów, ambulanse i wszystkich zdolnych do pracy 
mężczyzn!” Z fortu Livingstone nadeszło lakoniczne pytanie: „Halo, czy u was tam 
także taki kram?” Zaraz potem przyszła depesza z Lafayette: „Uwaga, uwaga! 
Najciężej dotknięta jest New Iberia. Połączenie między Iberia i Morgan City 
przerwane. Trzeba tam wysłać pomoc!” Z kolei odezwał się telefon z Morgan City: 
„Nie mamy połączenia z New Iberia. Zdaje się, że uszkodzona jest szosa i linie 
telefoniczne. Trzeba wysłać okręty i samoloty do Vermillion Bay! Nam pomocy nie 
potrzeba. Mamy około trzystu zabitych i stu rannych.” Telegram z Baton Rouge 
zawierał dane: „Mamy wiadomości, że najpoważniej ucierpiała New Iberia. Pomoc 
skierować bezpośrednio. Potrzeba nam tylko robotników, tamy grożą pęknięciem! 
Robimy, co możemy!” I znów rozkrzyczały się telefony:

— Halo, halo! Tu Shreveport Natchitoches. Alexandria… Wysyłamy pociągi 

ratownicze do New Iberii…

— Halo, halo, tu Memphis, Winona, Jackson… wysyłamy pociągi via Orlean. 

Auta wiozą ludzi w kierunku na tamę Baton Rouge.

— Halo, halo, tu Pascagoula. U nas paru zabitych. Czy nie potrzeba wam pomocy?
Wozy straży pożarnych, ambulanse i pociągi ratownicze poszły w kierunku: 

Morgan City–Patterson–Franklin. O godzinie czwartej nad ranem nadeszły pierwsze 
dokładniejsze informacje. „Trakt pomiędzy Franklinem a New Iberia, siedem 
kilometrów na zachód od Franklinu, przerwała woda. Najprawdopodobniej na skutek 
trzęsienia ziemi powstała tam olbrzymia rozpadlina, sięgająca aż do Vermillion Bay i 
zalana przez morze. O ile udało się ustalić, rozpadlina ta od Vermillion Bay zwraca 
się w kierunku wschodnio–północno–wschodnim, odchylając się w rejonie Franklinu 
bardziej na północ, łączy się z Grand Lakę, potem ciągnie się dalej na północ, w 
kierunku na linię Plaquemine–Lafayette, gdzie kończy się w starym jeziorze. Druga 
odnoga tej rozpadliny łączy Grand Lakę w kierunku zachodnim z jeziorem pod 
Napoleonville. Długość całej rozpadliny sięga około 80 km, szerokość od 2 do 11 km. 
Tu najprawdopodobniej było centrum trzęsienia ziemi. Fantastycznym zbiegiem 
okoliczności owa rozpadlina ominęła wszystkie większe osiedla ludzkie. Straty w 
ludziach są mimo to znaczne. W Franklinie błotnisty deszcz pokrył ziemię na grubość 
60 cm, w Patterson do wysokości 45 cm. Ludzie z Atchafalaya Bay opowiadają, że 
podczas wstrząsu morze cofnęło się jakieś trzy kilometry, wnet jednak powróciło na 
brzeg falą wysoką na trzydzieści metrów. Są poważne obawy, że na wybrzeżu zginęło 
dużo ludzi. Z New Iberia połączenia nadal jeszcze brak.”

Tymczasem pociąg ratowniczy z Natchitoches dotarł wreszcie do New Iberii od 

strony zachodniej. Pierwsze wiadomości, nadesłane drogą okrężną przez Lafayette — 
Baton Rouge, brzmiały groźnie. „Już na kilka kilometrów przed New Iberia pociąg 

background image

musiał stanąć wobec zamulenia torów. Uciekinierzy opowiadali, że podobno o dwa 
kilometry na wschód od miasta utworzył się jakiś wulkan bagienny, który nagle 
wyrzucił olbrzymie masy ziemnego, rzadkiego błota. Podobno New Iberia znikła 
zupełnie pod falami tego błota. Posuwanie się naprzód wśród błota i trwającego w 
dalszym ciągu deszczu jest bardzo utrudnione. Z New Iberia połączenia w dalszym 
ciągu brak.”

Równocześnie nadeszły wieści z Baton Rouge:

na tamach missisipi pracuje już kilka tysięcy ludzi stop żeby chociaż ten deszcz 

przestał padać stop potrzebujemy łopat szufli wozów ludzi stop wysyłamy pomoc do 
plaquemine leje im się na łeb tym niedołęgom

Nadeszła depesza i z Fortu Jacksona:

o pół do drugiej w nocy fala zmyła nam ponad trzydzieści domów nie wiemy co to 

było ponad siedemdziesiąt osób pochłonęło morze dopiero teraz naprawiłem aparat 
urząd pocztowy morze porwało także halo zatelegrafujcie zaraz co to było takiego 
telegrafista fred dalton hallo zawiadomcie mery lacoste że nic mi się nie stało tylko 
złamało mi rękę i zdarło ze mnie ubranie grunt że aparat mam okey fred

Depesza z Port Eads brzmiała zwięźle:

mamy zabitych burywood całe zniesione przez morze

Dopiero koło godziny ósmej rano wróciły pierwsze samoloty wysłane nad 

nawiedzone klęską terytorium. Podobno całe wybrzeże od Port Arthur (Texas) aż po 
Mobile (Alabama) zostało w nocy zalane niezwykłą falą przypływu; na całym tym 
terenie widać zawalone lub uszkodzone domy. Południowo—wschodnia część 
Luizjany (od strony Lakę Charles–Alexandra–Natchez) i południową część Missisipi 
(aż po linię Jackson–Hattiesburg–Pascagoula) naniesione są bagniskiem. W 
Vermillon Bay powstała nowa zatoka morska, szeroka od dwóch do dziesięciu 
kilometrów, sięgająca w kształcie mocno powyginanego fiordu daleko, aż prawie pod 
Plaquemine. New Iberia, zdaje się, poniosła najcięższe straty, widać tam jednakże 
sporo ludzi, którzy rozkopują bagnisko wokół domów i dróg. O lądowaniu nie mogło 
być mowy. Najpoważniejsze straty w ludziach będą w rejonie brzegów morskich. W 
okolicach Point au Fer tonie statek morski, najprawdopodobniej meksykański. Koło 
Chandeleur Islands na morzu widoczne jakieś szczątki. W całym rejonie deszcz 
przechodzi. Widoczność dobra.

Pierwsze nadzwyczajne wydania pism nowo–orleańskich ukazały się już około 

godziny czwartej nad ranem. W miarę posuwających się godzin, wydań tych 
przybywało, a każde z nich przynosiło nowe szczegóły. O ósmej rano w prasie 
ukazały się już zdjęcia z terenu katastrofy i mapy nowej zatoki morskiej. O wpół do 
dziewiątej pisma zamieściły wywiad z słynnym sejsmologiem uniwersytetu w 
Memphis, dr Wilburem R. Brownellem, na temat przyczyn trzęsienia ziemi w 
Luizjanie.

„Na razie nie możemy dojść do konkluzji ostatecznych — oświadczył wielki 

uczony — ale zdaje się, że wstrząsy te nie mają nic wspólnego z czynnością 
wulkanów działających w środkowo amerykańskim pasie wulkanicznym, położonym 
właśnie naprzeciw dotkniętego katastrofą terenu. Prawdopodobnie dzisiejsze 
trzęsienie ziemi jest pochodzenia tektonicznego, czyli wywołane zostało ciśnieniem 
masywów górskich: Gór Skalistych i Sierra Mądre z jednej strony oraz Pogórza 

background image

Apalachiańskiego z drugiej — na rozległą nizinę Zatoki Meksykańskiej, której 
dalszym naturalnym przedłużeniem jest szeroka nizina dolnego biegu Missisipi. 
Rozpadlina wybiegająca dziś z Vermillion Bay to tylko bardzo nieznaczny drobiazg, 
drobny epizod zmian geologicznych, w wyniku których powstała Zatoka 
Meksykańska. Morze Karaibskie wraz z archipelagiem Wielkich i Małych Ań tyłów 
— pozostałości niegdyś potężnego pasma górskiego. Nie ulega najmniejszej 
wątpliwości, że zapadanie się terenów Ameryki Środkowej będzie postępowało dalej, 
w formie nowych wstrząsów, pęknięć i rozpadlin. Nie możemy także wykluczyć, że 
rozpadlina Vermillion Bay jest właściwie drobną uwerturą do wielkiego procesu 
tektonicznego, którego centrum mieści się w Zatoce Meksykańskiej. W takim 
wypadku będzie nam dane być świadkami olbrzymich kataklizmów geologicznych, w 
konsekwencji których przynajmniej piąta część Stanów Zjednoczonych zmieniłaby 
się w dno morza. Odwrotnie natomiast gdyby do tego doszło — moglibyśmy z dużym 
prawdopodobieństwem oczekiwać dźwigania się dna morskie— go w rejonie 
Antylów lub jeszcze nieco bardziej na wschód, w miejscach, gdzie stare podanie 
mówi o zatopionej Atlantydzie.

Oczywiście — ciągnął dalej słynny uczony w uspokajającym duchu — strachów, 

co do ożywienia się działalności wulkanów w rejonie dotkniętych katastrofą, nie 
należy brać poważnie. Te przypuszczalne, wybuchające błotem kratery to nic innego 
jak wybuchy gazów bagiennych, jakie właśnie miały miejsce w rozpadlinie w 
Vermillion Bay. Nic by w tym nie było dziwnego gdyby w dorzeczu Missisipi 
pojawiły się olbrzymie ilości podziemnych gazów, które w zetknięciu z powietrzem 
mogą eksplodować, unosząc w górę setki tysięcy ton wody i błota.

Naturalnie — podkreślił raz jeszcze dr W. R. Brownell — że do definitywnego 

wyjaśnienia tych zjawisk potrzeba będzie jeszcze dalszych obserwacji i badań.”

Zanim jeszcze maszyny rotacyjne wydrukowały w dziennikach poglądy dra 

Brownella na kwestię katastrof geologicznych, gubernator stanu Luizjana otrzymał z 
Fortu Jacksona telegram następującej treści:

wyrazy ubolewania z powodu strat w ludziach stop staraliśmy się oszczędzać 

wasze miasta nie obliczyliśmy jednak odbicia i zderzeń fali morskiej przy wybuchu 
stop ustaliliśmy ilość ofiar w ludziach na sumę trzysta czterdzieści sześć na całym 
wybrzeżu stop przesyłamy wyrazy współczucia stop chief salamander stop hallo hallo 
tu freddalton agencja pocztowa fort jackson w tej chwili właśnie odeszły trzy płazy 
przed dziesięciu minutami przyszły na pocztę podały depeszę mierząc we mnie z 
pistoletów ale już sobie poszły te obrzydliwe potwory zapłaciły i pobiegły do wody 
gonił je tylko pies doktora te bestie nie powinny chodzić tak sobie po mieście zresztą 
nic nowego pozdrówcie ode mnie mary lacoste proszę ją ucałować ode mnie 
telegrafista fred dalton

Pan gubernator stanu Luizjana długo kręcił głową nad tą depeszą. „A to ci 

kawalarz ten Fred Dalton! — rzekł wreszcie do siebie. — Lepiej tego jednak nie 
dawać do prasy.”

background image

8. Salamander–Chief stawia żądania

W trzy dni po trzęsieniu ziemi w Luizjanie nadeszły nowe wieści o kataklizmie 

geologicznym — tym razem w Chinach. „Przy akompaniamencie potężnego, 
gwałtownego trzęsienia ziemi pękło wybrzeże morskie w prowincji Kiang–su, na 
północ od Nankinu, mniej więcej pośrodku pomiędzy ujściem rzeki Jang–tse a starym 
korytarzem rzeki Hwang–ho. W rozpadlinę tę wtargnęło morze, łącząc się z wielkimi 
jeziorami Pan–jün i Hung–tsu, leżącymi pomiędzy miastami Hwain–gan i Fug–jang. 
Zdaje się, że w związku z tym trzęsieniem ziemi Jang–tse porzuci w rejonie Nankinu 
swoje stare koryto i obierze kierunek na jezioro Tai oraz dalej na Hang–czou. Strat w 
ludziach nie dało się nawet w przybliżeniu ustalić. Setki tysięcy ludzi ucieka w 
popłochu do południowych i północnych prowincji. Japońska marynarka wojenna 
otrzymała rozkaz wyruszenia w kierunku dotkniętych klęską wybrzeży.”

Chociaż wstrząsy podziemne w Kiang–su rozmiarami znacznie przekroczyły 

katastrofę w Luizjanie, bardzo niewiele poświęcono im uwagi. Do klęsk żywiołowych 
i katastrof w Chinach świat jest już przyzwyczajony i poza tym — strata jakiegoś 
miliona ludzi tam w ogóle nie wchodzi w rachubę. Nauka ustaliła natomiast, że miało 
tam miejsce zwyczajne tektoniczne trzęsienie ziemi, mające związek z kotliną morską 
od archipelagu Riu–kiu po Filipiny. W trzy dni później sejsmografy europejskie 
zanotowały nowe wstrząsy, których centrum leżało gdzieś w okolicy Zielonego 
Przylądka. Krótko też podano wiadomość, że groźne trzęsienie ziemi nawiedziło 
również wybrzeża Senegambii, na północ od St. Louis. Pomiędzy miastami Lampul i 
Mboro utworzyła się głęboka rozpadlina, którą zalało morze, sięgające aż po 
Merinaghen. Naoczni świadkowie twierdzili, że pośród straszliwego łoskotu 
wytrysnął z ziemi słup ognia i pary, ciskając dokoła na znacznej przestrzeni odłamki 
kamieni i masy piasku. Potem dał się słyszeć gwałtowny szum morza, które 
wtargnęło w powstałą rozpadlinę.

Ten trzeci już z kolei wstrząs wywołał pewną panikę. „Czyżby ożyła czynność 

wulkaniczna ziemi?” — pytały dzienniki. „Skorupa ziemska zaczyna pękać!” — 
wołały wydania wieczorne. Fachowcy wysuwali przypuszczenia, że „rozpadlina w 
Senegambii” powstała prawdopodobnie na skutek wybuchu żyły wulkanicznej, 
powiązanej z wulkanem Pico na wyspie Fogo, należącej do archipelagu Wysp 
Zielonego Przylądka. Wulkan ten jeszcze do roku 1847 był czynny, od tego jednak 
czasu uważany był za wygasły. Trzęsienie ziemi na zachodnich wybrzeżach Afryki 
nie ma więc nic wspólnego ze zjawiskami sejsmicznymi w Luizjanie i w Kiang–su, 
które były wyraźnie pochodzenia tektonicznego. Ludziom jednakże było to zupełnie 
obojętne, czy ziemia pęka z powodów tektonicznych czy wulkanicznych. Fakt 
natomiast, że w ciągu tych dni wszystkie kościoły pełne były modlących się 
wiernych. W niektórych krajach kościoły musiały być otwarte przez całą dobę.

Pewnego razu o godzinie pierwszej po północy (było to dwudziestego listopada) 

radioamatorzy—krótkofalowcy w różnych częściach Europy stwierdzili w swoich 
aparatach jakieś niezwykłe zakłócenie fal i silne trzaski, jakby gdzieś uruchomiono 
nową, niezwykłej mocy stację nadawczą. Stację tę schwytano na fali 203. 
Początkowo słychać było coś jakby huk maszyn czy szum fal morskich. Nagle w ten 
przeciągły szum wdarł się wstrętny, skrzekliwy głos (wszyscy określali go 
jednakowo: płaski, gdaczący, jakby jakiś sztuczny głos, nadmiernie wzmocniony 
przez megafon). Ten żabi głos darł się fanatycznie: „Hallo, hallo, hallo! Chief–
Salamander speaking! Halo, Chief–Salamander speaking! Stop all broadcasting, you 
men! Stop your broadcasting! Hallo, Chief–Salamander speaking!”

*

 Potem jakiś inny 

głuchy głos zapytał: „Ready? Ready

*

?” I rozległ się trzask, jakby włączono 

background image

przewody. Wreszcie jeszcze jakiś inny skrzekliwy głos wołał: „Attention! 
Attention!”, „Hallo!”, „Now!”

*

I znów ten sam chrapliwy, zmęczony, lecz władczy głos rzucił w ciszę nocy: 

„Halo! Wy, ludzie! Tu Luizjana, tu Kiang–su, tu Senegambia! Przykro nam z powodu 
strat w ludziach. Nie mamy zamiaru robić wam krzywdy. Pragniemy jednakże, byście 
opuścili wybrzeża w tych miejscach, które wam uprzednio wskażemy. Jeżeli to 
zrobicie, unikniecie pożałowania godnych skutków. Na przyszłość oznaczymy wam 
na czternaście dni naprzód punkty, gdzie będziemy rozszerzać swe morza. Dotąd 
przeprowadziliśmy tylko próby techniczne. Wasze materiały wybuchowe zdały 
egzamin. Dziękujemy!…

Halo, ludzie! Zachowajcie spokój. Nie mamy w stosunku do was wrogich 

zamiarów. Potrzebujemy jednakże do życia więcej wody, więcej brzegów, więcej 
mielizn. Jest nas bardzo dużo. Za mało dla nas miejsca na waszych brzegach. Dlatego 
też musimy niszczyć wasze lądy. Zrobimy z nich tylko wyspy i zatoki. W ten sposób 
długość wybrzeży światowych wzrośnie pięciokrotnie. Nie możemy żyć w głębinach 
mórz. Dlatego też wasze lądy potrzebne nam będą do zasypywania głębin.

Nie występujemy przeciw wam, ale nas jest bardzo wiele. Musicie się więc cofnąć 

w głąb lądów. Musicie przenosić się w góry. Góry będziemy rozsadzać dopiero na 
samym końcu.

Zdecydowaliście się rozmieścić nas po całym świecie, więc teraz nas macie! 

Będziecie nam dostarczać stali na świdry i wiertarki. Będziecie dostarczać nam 
materiałów wybuchowych. Będziecie nam dostarczać torped. Będziecie dla nas 
pracować. Bez waszej pomocy nie moglibyśmy zburzyć starych lądów. Halo, wy 
ludzie! Chief–Salamander w imieniu wszystkich Płazów świata proponuje wam 
współpracę. Będziecie pracować wraz z nami nad zburzeniem waszego świata. 
Dziękujemy wam.”

Zmęczony, chrapliwy głos zamilkł. Znów słychać było tylko jakiś huk maszyn czy 

też szum morza. „Halo, halo, wy, ludzie — odezwał się znowu skrzekliwy głos — 
teraz będziemy wam nadawać muzykę rozrywkową z waszych płyt gramofonowych. 
W programie: pochód trytonów z epokowego filmu «Posejdon».”

Ową audycję nocną gazety nazwały oczywiście „ordynarnym i nieprzyzwoitym 

kawałem” jakiejś tajnej radiostacji. Ale następnej nocy miliony ludzi siedziało przy 
odbiornikach czekając, czy odezwie się znowu ów straszny, gwałtowny, skrzekliwy 
głos. Punktualnie o godzinie pierwszej przy akompaniamencie głośnego, 
pluskającego poszumu odezwał się: „Good evening, you people…

*

 — zagdakał 

wesoło. — Najpierw nadamy Salamander–Dance z operetki «Galatea».” Kiedy 
hałaśliwa i bezwstydna muzyka dobiegła końca, odezwał się ten obłudny i jakiś 
radosny zarazem skrzekot: „Hallo, wy, ludzie! Właśnie w tej chwili została zatopiona 
kanonierka brytyjska «Erebus», która miała zniszczyć naszą radiostację nadawczą na 
Oceanie Atlantyckim. Załoga zatonęła. Halo, wzywamy do aparatu rząd brytyjski. 
Okręt «Amenhotep» z Port Saidu odmówił w naszym porcie

Makallah wydania nam zamówionych materiałów wybuchowych. Podobno dostał 

zakaz dalszego dostarczania dynamitu. Statek został zatopiony. Radzimy rządowi 
brytyjskiemu, by zakaz ów jutro do południa odwołał drogą radiową, gdyż inaczej 
okręty: «Winnipeg», «Manitoba», «Ontario» i «Quebec», płynące ze zbożem z 
Kanady do Liverpoolu, zostaną zatopione. Halo, wzywamy do aparatu rząd francuski. 
Prosimy odwołać krążowniki płynące w kierunku na Senegambię. Musimy tam 
jeszcze rozszerzyć nowoutworzoną zatokę. Chief–Salamander polecił mi 
zakomunikować obu rządom jego niezłomną wolę utrzymania jak najbardziej 
przyjaznych stosunków. Koniec wiadomości. W dalszym ciągu nadamy z płyt 
gramofonowych waszą pieśń: «Salamandria, valse erotique».”

*

background image

Następnego dnia po południu na południo–zachód od Mizen Head zatopione 

zostały okręty: „Winnipeg”, „Manitoba”, „Ontario” i „Quebec”. Przez świat 
przeleciała fala przerażenia. Wieczorem stacja B.B.C. nadała komunikat, że rząd jego 
królewskiej mości wydał zakaz dostarczania Płazom jakiejkolwiek żywności, 
przetworów chemicznych, narzędzi, broni i stali. W nocy o godzinie pierwszej znów 
odezwał się w eterze skrzeczący, płaski głos: „Hallo, hallo, hallo, Chief–Salamander 
speaking! Hallo, Chief–Salamander is going to speak!”

*

 A potem znów chrapliwy, 

gwałtowny, wściekły głos: „Halo, wy, ludzie! Halo, wy, ludzie! Halo, wy, ludzie! 
Czy wy sądzicie, że damy się zagłodzić? Nie róbcie głupstw! Wszystko, cokolwiek 
spróbujecie zrobić, obróci się przeciw wam! W imieniu wszystkich Płazów świata 
wzywam Wielką Brytanię! Od tej chwili ogłaszam nieograniczoną blokadę wysp 
brytyjskich z wyłączeniem wolnego państwa Irlandii. Zamykam kanał La Manche. 
Zamykam Kanał Sueski. Zamykam Cieśninę Gibraltarską dla wszelkich typów 
okrętów. Wszystkie porty brytyjskie są już zablokowane. Każdy okręt brytyjski na 
każdym morzu będzie storpedowany. Halo, wzywam Niemcy! Zamówienie na 
materiały wybuchowe zwiększam dziesięciokrotnie. Dostawa natychmiast, loco skład 
główny Skagerrak. Halo, wzywam Francję. Zamówione torpedy do fortów 
podmorskich C3, BFF i Ouest 5 — dostarczyć natychmiast. Hallo, wy, ludzie! 
Przestrzegam was. Jeżeli ograniczycie dostawę produktów żywnościowych, wezmę je 
sobie sam z waszych okrętów. Przestrzegam was raz jeszcze.” Rozkrzyczany głos 
przeszedł pod koniec w chrapliwe, ledwie zrozumiałe charczenie. „Halo, wzywam 
Italię! Przygotujcie ewakuację odcinka wybrzeży: Wenecja—Padwa—Udine. Ludzie, 
przestrzegam was po raz ostatni! Dość już głupstw!” Zaległa długa chwila ciszy, 
tylko gdzieś daleko szumiał czarny, zimny ocean. I znowu zabrzmiał wesoły, 
skrzekliwy głos: „Nadajemy z waszych płyt gramofonowych ostatni przebój sezonu 
«Triton–Trott».

background image

9. Konferencja w Waduzie

Dziwna to była wojna, jeśli coś takiego w ogóle wojną można nazwać. Nie istniało 

bowiem żadne państwo Płazów ani też uznany rząd Płazów, z którym można by 
oficjalnie zerwać stosunki dyplomatyczne. Pierwszym państwem, które znalazło się w 
stanie wojny z Salamandrami, była Wielka Brytania. Zaraz w ciągu pierwszych paru 
godzin zatopiły Płazy wszystkie brytyjskie okręty stojące na kotwicy w portach. 
Temu nie udało się przeciwdziałać. Tylko okręty znajdujące się daleko na morzach 
były na razie w pewnym sensie bezpieczne — tak długo oczywiście, póki płynęły na 
wielkich głębinach. W ten sposób uratowała się część brytyjskiej floty wojennej, 
która przerwała blokadę Płazów na Malcie i schroniła się na głębiny Morza 
Jońskiego. Jednakże i te jednostki morskie zostały wnet zaatakowane przez małe 
łodzie podwodne Płazów i zatopione jedna po drugiej. W ciągu sześciu tygodni 
Wielka Brytania straciła cztery piąte całkowitego swego tonażu morskiego.

John Bull miał jeszcze jedną w dziejach okazję do wykazania swego 

przysłowiowego uporu. Rząd jego królewskiej mości nie podjął żadnych rokowań z 
Płazami ani też zakazu dostaw nie cofnął. „Dżentelmen brytyjski — oświadczył 
premier w imieniu całego narodu — opiekuje się zwierzętami, lecz pertraktować z 
nimi nie będzie.” Ale już w parę tygodni później dał się odczuć na wyspach 
brytyjskich rozpaczliwy brak żywności. Tylko dzieci dostawały kromeczkę chleba i 
parę łyżeczek herbaty lub mleka dziennie. Brytyjski naród znosił ten stan z 
bezprzykładną cierpliwością, chociaż tak nisko już upadł, że zjadł wszystkie swoje 
konie wyścigowe. Książę Walii własnoręcznie zaorał pierwszą bruzdę na placu 
golfowym Royal Golf Clubu, gdzie miała być zasiana marchew dla londyńskich 
sierocińców. Na placach tenisowych w Wimbledon posadzono kartofle, tor 
wyścigowy w Ascot zasiano pszenicą. „Poniesiemy wszelkie, najcięższe nawet ofiary 
— zapewniali w parlamencie przywódcy stronnictwa konserwatywnego — lecz 
brytyjskiego honoru nie splamimy!”

Ponieważ blokada wybrzeży morskich Wielkiej Brytanii była bardzo ścisła, dla 

zaopatrywania więc i dla kontaktu z koloniami pozostała Anglii jedna tylko droga, 
mianowicie powietrzem. „Potrzeba nam stu tysięcy samolotów” — rzucił hasło 
minister lotnictwa. Wszystko, co tylko miało ręce i nogi, stanęło w służbie tego hasła. 
Rozpoczęły się więc gorączkowe przygotowania do produkcji seryjnej tysiąca 
samolotów dziennie. Tu jednakże rządy innych mocarstw europejskich 
zaprotestowały bardzo stanowczo przeciwko tego rodzaju naruszeniu równowagi 
zbrojeń w dziedzinie lotnictwa. Rząd brytyjski musiał więc odstąpić od swego 
programu produkcji lotniczej i zobowiązać się równocześnie, że nie wybuduje więcej 
jak dwadzieścia tysięcy samolotów, i to w ciągu lat pięciu. Nie pozostawało więc 
Brytyjczykom nic innego jak głodować dalej lub płacić horrendalne sumy za 
żywność, dostarczaną przez samoloty innych państw. Funt chleba kosztował dziesięć 
szylingów, para szczurów jedną gwineę, pudełeczko kawioru dwadzieścia pięć 
funtów szterlingów. Słowem: były to złote czasy dla kontynentalnego handlu, 
przemysłu i rolnictwa. Ponieważ flota wojenna została zniszczona od razu na samym 
początku, wszelkie operacje przeciw Płazom odbywały się tylko na lądzie i z 
powietrza. Armia lądowa ostrzeliwała wybrzeża z dział i karabinów maszynowych 
nie wyrządzając jednak — jak się zdawało — Salamandrom większych szkód. Lepsze 
rezultaty dawały bomby lotnicze, rzucane w morze. Płazy odpowiadały 
ostrzeliwaniem z dział podmorskich portów brytyjskich, które zamieniły się w końcu 
w sterty ruin. Z ujścia Tamizy ostrzelały także i Londyn. Wówczas dowództwo 
wojskowe uczyniło próbę wy trucia Salamandrów przy pomocy bakterii, nafty i 

background image

kwasów żrących, wlanych do Tamizy i w niektóre zatoki morskie. Płazy 
odpowiedziały w ten sposób, że na przestrzeni stu dwudziestu kilometrów wybrzeża 
morskiego rzuciły gazy bojowe. Była to tylko demonstracja — lecz skuteczna. Rząd 
brytyjski po raz pierwszy w dziejach świata widział się zmuszony szukać poparcia u 
innych rządów, celem wystąpienia w obronie zakazu wojny gazowej.

Tej samej nocy odezwał się przez radio chrapliwy, ponury i gniewny głos Chief–

Salamandra: „Halo, wy, ludzie! Niech Anglia nie robi głupstw. Jeżeli będzie 
zatruwała nam wodę, my będziemy zatruwać wam powietrze. Stosujemy tylko wasze 
własne metody walki. Nie jesteśmy barbarzyńcami. Nie chcemy wcale walczyć z 
ludźmi. Pragniemy jedynie żyć. Proponujemy wam pokój. Będziecie dostarczać nam 
wasze produkty i sprzedawać wasze lądy. Jesteśmy gotowi dobrze wam za to 
zapłacić. Proponujemy wiec wam więcej niż pokój, proponujemy wam transakcję 
handlową. Za wasze lądy proponujemy wam złoto! Halo, wzywam rząd Wielkiej 
Brytanii. Podajcie nam cenę za południową część Lincolnshire, obok zatoki Wash. 
Dajemy wam trzy dni do namysłu. Na ten okres czasu wstrzymujemy wszystkie kroki 
nieprzyjacielskie prócz blokady!…”

W tej chwili kanonada na wybrzeżach angielskich ucichła. Zamilkły także działa 

podmorskie. Zrobiło się naraz cicho, jakoś straszliwie cicho. Rząd brytyjski 
oświadczył w parlamencie, że pertraktować z Płazami nie ma zamiaru. Ostrzeżono 
jednakże obywateli nad zatoką Wash i Lynn Deep, że przewidywany jest wielki atak 
Płazów na te okolice, że należałoby wybrzeże opuścić i przenieść się w głąb lądu. 
Jednakże oddane do dyspozycji pociągi, samochody i autobusy wywiozły tylko dzieci 
i trochę kobiet. Mężczyźni wszyscy pozostali na miejscu; nie mogło im się wprost w 
głowie pomieścić, że Anglik mógłby stracić swoją ziemię. W minutę po terminie 
trzydniowego zawieszenia broni padł pierwszy strzał. Był to pocisk z działa 
angielskiego, oddany przez Royal North Lancashire Regiment przy dźwiękach marsza 
pułkowego „Czerwona Róża”. Wówczas wstrząsnęła powietrzem straszliwa 
eksplozja. Ujście rzeki Nen zapadło się aż po Wisbeck w morze, które wtargnęło od 
strony zatoki Wash. Prócz wielu innych zapadły się także w fale morskie słynne ruiny 
Wisbeck Abbey, Holland Castle, gospoda „Pod Św. Jerzym i Smokiem” i wiele 
innych zabytków historycznych.

Następnego dnia na interpelację w parlamencie rząd brytyjski oświadczył: „Z 

wojskowego punktu widzenia przedsięwzięto wszystko dla obrony wybrzeży 
brytyjskich; niewykluczone są dalsze, znacznie poważniejsze ataki na brytyjską 
ziemię; rząd jego królewskiej mości w dalszym ciągu nie będzie pertraktował z 
nieprzyjacielem, który nie oszczędza w walce ludności cywilnej i kobiet 
(potakiwania). Dziś wchodzi już w grę nie los Anglii, lecz los całego cywilizowanego 
świata. Wielka Brytania gotowa jest wziąć udział we wszystkich międzynarodowych 
akcjach, mających na celu przeciwdziałanie tym straszliwym napaściom, 
zagrażającym całej ludności.” W parę tygodni później rozpoczęła się konferencja 
przedstawicieli państw całego świata w Waduzie.

Wybrano właśnie Waduzę, ponieważ w Wysokich Alpach nie istniał problem 

niebezpieczeństwa Płazów i ponieważ tam właśnie schroniła się znaczna część 
zamożnych i wybitnych osobistości z krajów nadmorskich. Konferencja, jak to 
powszechnie przyznawano, zabrała się energicznie do rozwiązania wszelkich 
aktualnych zagadnień światowych. Przede wszystkim wszystkie kraje (łącznie z 
Szwajcarią, Albanią, Afganistanem, Boliwią i innymi państwami śródlądowymi) 
zasadniczo odrzuciły możliwość uznania Płazów za samodzielne walczące 
mocarstwo, gdyż w takim wypadku także i ich Płazy mogłyby się uważać za 
obywateli państwa Płazów. Nie jest rzeczą wykluczoną, że uznane w ten sposób 
państwo Płazów zapragnęłoby wykonywać władzę zwierzchnią nad wszelkimi 

background image

wodami i brzegami, na których żyją Płazy. Z tego też powodu ani prawnie, ani 
formalnie nie można Jaszczurom wypowiedzieć wojny czy też próbować jakiegoś 
nacisku międzynarodowego. Każde państwo ma tylko prawo wystąpić przeciw swoim 
Płazom; to już jego ściśle wewnętrzna sprawa. Dlatego też nie może być mowy o 
jakimś zbiorowym dyplomatycznym czy wojskowym demarche

*

 w stosunku do 

Płazów. Państwom napadniętym przez Płazy należy zapewnić pomoc 
międzynarodową w tym sensie, że przyznawane im będą pożyczki zagraniczne dla 
celów obrony.

Wówczas Anglia wysunęła projekt, by wszystkie państwa zobowiązały się 

przynajmniej wstrzymać dostawy broni i materiałów wybuchowych dla Płazów. Po 
starannym przemyśleniu projekt ten został odrzucony w pierwszym rzędzie dlatego, 
że zobowiązanie to zawarte jest już w konwencji londyńskiej; po drugie dlatego, że 
nie można żadnemu państwu zabronić dostarczać własnym Płazom, „oczywiście dla 
własnej potrzeby”, wyposażenia technicznego i broni potrzebnej dla obrony własnych 
brzegów; po trzecie, dlatego że państwom morskim „ze zrozumiałych względów 
zależy na utrzymaniu dobrych stosunków z obywatelami morza” i że dlatego uważają 
one za słuszne „powstrzymanie się od wszelkich akcji, które Płazy mogłyby uważać 
za pewnego rodzaju represje”. Jednakże wszystkie państwa gotowe są zobowiązać się 
dostarczać broni i materiałów wybuchowych także i państwom przez Jaszczury 
napadniętym.

Na poufnej konferencji przyjęty został wniosek Kolumbii, by nawiązać z Płazami 

chociaż nieoficjalne pertraktacje. Trzeba wezwać Chief–Salamandra, by wysłał na 
konferencję swoich pełnomocników. Przedstawiciel Anglii zastrzegł się przeciwko 
temu kategorycznie, odmawiając zasiadania na posiedzeniu wspólnie z Płazami. 
Ostatecznie musiał pójść na ustępstwa: ze względów zdrowotnych na ten czas 
wyjechał do Engadin. Tej samej jeszcze nocy z wszystkich rozgłośni państw 
morskich nadano wezwanie, by jego ekscelencja, pan Chief–Salamander, mianował 
swych zastępców i przysłał ich do Waduzy. Nadeszła chrapliwa odpowiedź: „Jeszcze 
tym razem przyjedziemy do was. Następnym razem wasi delegaci przyjdą do mnie do 
wody!” I jeszcze wiadomość oficjalna: „Upoważnieni przedstawiciele Płazów 
przyjadą pojutrze wieczorem Orient–Ekspresem na stację Buchs.”

W szybkim tempie czyniono wszelkie przygotowania na przyjęcie Płazów. 

Postarano się o najbardziej luksusowe w Waduzie łazienki, specjalny pociąg 
przywiózł w cysternach wodę morską do wanien dla delegatów. Wieczorem na stacji 
w Buchs miało odbyć się tylko powitanie tak zwane nieoficjalne. Stawili się więc na 
stacji sekretarze poszczególnych delegacji, przedstawiciele władz miejscowych i ze 
dwustu dziennikarzy, fotografów i operatorów filmowych. Punktualnie o godzinie 
6,25 Orient–Ekspres zajechał na stację. Z salonki na czerwony dywan wysiadło trzech 
wysokich, eleganckich panów, za nimi paru wytwornych, dobrze prezentujących się 
sekretarzy z okazałymi tekami. „A gdzie te Płazy” — zapytał ktoś półgłosem. Parę 
osób z oficjalnego grona podsunęło się w stronę owych panów. Pierwszy z panów 
szybko i wyraźnie oświadczył: „My właśnie jesteśmy delegatami Płazów. Jestem 
profesor doktor van Dott z Hagi. Mecenas Rosso Castelli, adwokat z Paryża. Doktor 
Manoel Carvalho, adwokat z Lizbony.” Panowie zaczęli się kłaniać i przedstawiać. 
„Więc wy nie jesteście Płazami” — westchnął sekretarz delegacji francuskiej. 
„Naturalnie, że nie — odpowiedział dr Rosso Castelli. — Jesteśmy ich adwokatami. 
Pardon, ci panowie mają ochotę robić zdjęcia!” No i uśmiechnięta delegacja Płazów 
została sfilmowana i sfotografowana ze wszystkich stron.

Obecni sekretarze delegacji dali wyraz swemu zadowoleniu. To bardzo mądrze i 

taktownie ze strony tych Salamandrów, że jako swoich zastępców wysłali ludzi. Z 
ludźmi jakoś zawsze łatwiej się porozumieć. I główna rzecz, że odpadną te wszystkie 

background image

kłopoty towarzyskie.

Jeszcze w ciągu tej samej nocy odbyło się pierwsze posiedzenie. Na porządku 

dziennym było pytanie, czy nie dałoby się jednak jak najprędzej doprowadzić do 
pokoju pomiędzy Płazami a Wielką Brytanią.

Profesor van Dott poprosił o głos.
— Nie ma żadnych wątpliwości — rzekł — że Płazy zostały przez Wielką 

Brytanię napadnięte. Brytyjska kanonierka „Erebus” zaatakowała na otwartym morzu 
okręt radiowy Płazów. Admiralicja brytyjska zerwała pokojowe stosunki handlowe z 
Płazami zabraniając okrętowi „Amenhotep” wyładować zamówiony transport 
materiałów wybuchowych. I trzecia sprawa: rząd brytyjski przez zakaz wszelkiego 
rodzaju dostaw dla Płazów rozpoczął blokadę Salamandrów. Skarżyć się na tego 
rodzaju nieprzyjacielskie kroki Płazy nie mogły ani w Hadze, gdyż konwencja 
londyńska nie przyznała im prawa wnoszenia skarg, ani też w Genewie, ponieważ nie 
są członkami Ligi Narodów. Nie pozostało im wiec nic innego, jak zastosować akty 
samoobrony. Chief–Salamander gotów jest jednak zaprzestać działań wojennych na 
następujących warunkach:

1. Wielka Brytania przeprosi Płazy za wyżej wymienione krzywdy.
2. Odwoła wszelkie zakazy co do dostaw dla Płazów.
3. Tytułem odszkodowania odstąpi Salamandrom bezpłatnie część nizinną 

Pendżabu, by mogły tam sobie urządzić nowe brzegi i zatoki.

Przewodniczący konferencji oświadczył, że zakomunikuje powyższe warunki 

swemu przyjacielowi, delegatowi Wielkiej Brytanii, który w tej chwili jest nieobecny, 
nie krył jednak obaw, że warunki te trudne będą do przyjęcia. Mimo to jednak należy 
wierzyć, że uda się w nich znaleźć jakieś podstawy do dalszych pertraktacji.

Z kolei znalazła się na porządku dziennym skarga Francji co do wybrzeży 

Senegambii, które Płazy wysadziły w powietrze, naruszając prawa Francji do jej 
własnych kolonii.

W odpowiedzi poprosił o głos przedstawiciel Płazów, słynny adwokat paryski, dr 

Rosso Castelli.

— Proszę, niech pan to udowodni! — oświadczył. — Największe światowe sławy 

w dziedzinie sejsmografii stwierdziły, że trzęsienie ziemi w Senegambii było 
pochodzenia wulkanicznego i że ma związek z dawną czynnością wulkanu Pico na 
wyspie Fogo. Tutaj oto — wołał dr Rosso Castelli uderzając dłonią w plik papierów 
— mam ich wywody naukowe. A może pan posiada jakieś dowody, że trzęsienie 
ziemi było dziełem moich klientów? Proszę, czekam na nie!

— Ależ wasz Chief–Salamander — wtrącił Creux, delegat Belgii — sam przecież 

oświadczył, że to zrobiły Płazy!

— To oświadczenie było oficjalne! — odparował szybko van Dott.
— Jestem upoważniony do całkowitego zdementowania jego oświadczenia — 

podjął dr Rosso Castelli. — Żądam przesłuchania rzeczoznawców technicznych na 
okoliczność, czy można sztucznie zrobić w skorupie ziemskiej rozpadlinę długą na 
sześćdziesiąt siedem kilometrów. Proponuję, by wykonali oni w praktyce 
doświadczenia w tych samych rozmiarach. Jak długo dowodów takich nie uzyskamy, 
moi panowie, będziemy mówili tylko o czynnościach wulkanicznych. Niemniej 
jednak Chief–Salamander gotów jest zakupić od rządu francuskiego zatokę morską, 
która powstała w rozpadlinie w Senegambii, a która doskonale nadaje się na osiedle 
Płazów. Jesteśmy upoważnieni do prowadzenia pertraktacji z rządem francuskim co 
do ceny. Delegat francuski, minister Duval:

— Jeżeli mamy to traktować jako odszkodowanie za straty wyrządzone, możemy 

na ten temat pertraktować.

Mecenas Rosso Castelli:

background image

— Doskonale. Rząd Płazów żąda jednakże, by dyskutowana umowa kupna 

obejmowała także wybrzeże Landes, od ujścia rzeki Gironde po Bayonne, o 
powierzchni sześć tysięcy siedemset dwadzieścia kilometrów kwadratowych. Innymi 
słowy: rząd Płazów gotów jest zakupić od Francji ten właśnie odcinek jej wybrzeży 
południowych.

Minister Duval (urodzony w Bayonne i poseł z okręgu Bayonne):
— By te wasze Salamandry w części Francji zrobiły sobie dno morskie? Nigdy! 

Przenigdy!

Dr Rosso Castelli:
— Kiedyś Francja będzie żałowała tych słów, proszę pana. Dziś jeszcze była 

mowa o cenie kupna…

Na tym posiedzenie przerwano.
Na następnym zebraniu przedmiotem dyskusji była wspólna międzynarodowa 

propozycja, wysunięta pod adresem Płazów: by zamiast niedopuszczalnego 
niszczenia starych, gęsto zaludnionych lądów — budowały one dla siebie nowe 
wyspy i wybrzeża. W takim wypadku mogłyby nawet liczyć na poważne kredyty. 
Nowe wyspy i nowe lądy zostałyby uznane za ich suwerenne i niezależne tereny 
państwowe.

Dr Manoel Carvalho, słynny prawnik z Lizbony, podziękował za tę propozycję, 

zobowiązując się ją przedstawić rządowi Płazów.

— Jednakże każde dziecko zrozumie — oświadczył — że budowanie nowych 

lądów to rzecz znacznie kosztowniejsza i trudniejsza do przeprowadzenia niż 
burzenie starych. Klienci nasi potrzebują nowych wybrzeży i zatok w terminie 
możliwie najkrótszym. To dla nich kwestia: być albo nie być! Lepiej stanowczo 
byłoby dla ludzkości przyjąć wspaniałomyślną propozycję Chief–Salamandra, który 
dziś jeszcze gotów jest kupić świat od ludzi, nie czekając, aż zdobędzie go on siłą. 
Klienci nasi wykryli sposób wydobywania złota z wody morskiej, stąd też dysponują 
nieograniczonymi wprost środkami. Mogą więc wam za wasz świat dobrze i 
oczywiście natychmiast zapłacić. Musicie, panowie, liczyć się z tym, że dla nich z 
każdym dniem cena świata będzie spadała, zwłaszcza gdy — jak należy przewidywać 
— nastąpią dalsze wulkaniczne i tektoniczne kataklizmy w znacznie, oczywiście, 
poważniejszych niż dotychczasowe rozmiarach, a które zmniejszą powierzchnię 
kontynentów. Dziś jeszcze istnieje możliwość sprzedania świata w całej jego 
dotychczasowej rozciągłości. Kiedy pozostaną zeń już tylko sterczące ponad toniami 
mórz resztki gór, nikt wam za to nie da ani grosza. Występuję tu jako przedstawiciel i 
doradca prawny Płazów — wołał dr Carvalho — i muszę dbać o ich interesy! Ale 
jestem człowiekiem tak samo jak wy, panowie, i los ludzi nie mniej mi leży na sercu! 
Dlatego radzę wam, mało, zaklinam was: sprzedawajcie lądy, póki jeszcze nie jest za 
późno. Możecie sprzedawać je w całości albo też poszczególnymi krajami. Chief–
Salamander, którego szlachetny i nowoczesny sposób myślenia już dziś wszyscy 
znacie, zobowiązuje się, że przy wszelkich koniecznych zmianach powierzchni ziemi 
na przyszłość będzie — w miarę możności — oszczędzał życie ludzkie. Zatapianie 
lądów będzie się odbywało kolejno, by nie wywołać paniki lub niepotrzebnych 
katastrof. Jesteśmy upoważnieni do podjęcia rokowań zarówno z szanowną 
konferencją światową jako całością, jak i z poszczególnymi państwami. Obecność w 
tym miejscu tak wytrawnych prawników, jak profesor van Dott i mecenas Julien 
Rosso Castelli daje panom gwarancję, że zgodnie z słusznymi żądaniami naszych 
klientów Płazów, będziemy ręka w rękę z panami starali się ochraniać to, co jest nam 
wszystkim najdroższe: kulturę ludzką i dobro całej ludzkości!

W ponurym nastroju poddana została pod obrady nowa propozycja: by odstąpić 

Salamandrom do zatopienia Środkowe Chiny, przy czym Płazy ze swej strony 

background image

zobowiązałyby się zagwarantować całość brzegów europejskich po wsze czasy.

Dr Rosso Castelli:
— Po wsze czasy… To trochę za długo. Powiedzmy: na lat dwanaście.
Profesor van Dott:
— Chiny Środkowe to trochę mało. Powiedzmy: prowincje Ngan–huei, Ho–nan, 

Kiang–su, Czi–li i Fong–tien.

Przedstawiciel Japonii zaprotestował przeciw odstąpieniu prowincji Fong–tien, 

która leży w zasięgu wpływów japońskich.

Z kolei rozpoczął przemówienie delegat Chin, lecz niestety nikt go nie rozumiał. 

W sali obrad dał się zauważyć rosnący niepokój. Dochodziła godzina pierwsza w 
nocy.

W tym momencie wszedł na salę sekretarz włoskiej delegacji i szeptem coś 

powiedział do delegata Italii, hrabiego Tosti. Hrabia Tosti pobladł, wstał i nie 
zwracając uwagi na to, że przemawia delegat Chin, dr Ti, zdławionym głosem 
zawołał:

— Panie przewodniczący, proszę o głos. Sprawa jest niesłychanie ważna. W tej 

chwili dostałem wiadomość, że Płazy zatopiły część naszej prowincji Wenecji aż do 
Portogruaro!

Zaległa straszliwa cisza, tylko delegat Chin mówił dalej.
— Salamander—Chief dawno przecież panów ostrzegał! — mruknął dr Carvalho.
Profesor van Dotti niecierpliwie poruszył się w fotelu i podniósł rękę w górę.
— Panie przewodniczący, proponuję, byśmy wrócili do porządku dziennego. 

Przedmiotem dyskusji jest prowincja Fong–tien. Jesteśmy upoważnieni do 
zaproponowania rządowi japońskiemu odszkodowania w złocie. Pozostaje jeszcze 
pytanie, co inne zainteresowane państwa zaproponują naszym klientom za zatopienie 
Chin?…

W tej chwili miłośnicy radia słuchali nocnej audycji radiostacji Płazów.
— Usłyszeli państwo barkarolę z „Opowieści Hoffmana” nadaną z płyt 

gramofonowych — zaskrzeczał spiker. — Halo, halo, obecnie przełączamy się na 
Wenecję we Włoszech…

A potem słychać było tylko ponury i rozgłośny szum jakby wzbierających, 

potężnych wód.

background image

10. Povondra sobie przypisuje winę

I kto by to pomyślał, że tyle już wody upłynęło i tyle przeszło lat?… Bo i już nasz 

Povondra nie jest woźnym w domu G. H. Bondy. Dziś jest on już czcigodnym 
staruszkiem, który w pokoju ducha może pożywać owoce swego długiego i 
pracowitego żywota — w postaci skromnej renty. Ale czyż może ona wystarczyć przy
takiej wojennej drożyźnie? Dobrze, że jeszcze złowi się od czasu do czasu gdzieś 
jakąś rybkę. Siedzi sobie człowiek w łódce z kijkiem w ręku i patrzy — ileż to tej 
wody w ciągu dnia upłynie i skąd jej się wciąż tyle bierze!… Czasem na wędkę 
chwyci się płotka, a czasem okoń. Na ogół ryb teraz jakoś więcej, chyba dlatego, że 
rzeki dziś są o tyle już krótsze. Okoń to wcale nie najgorsza ryba. Na oko wygląda, że 
same ości, ale mięso przypomina w smaku migdały. Matka doskonale umie go 
przyrządzać…

Tylko że Povondra nie wie, iż do tych okoni Povondrowa pali pod kuchnią owymi 

wycinkami, które niegdyś tak starannie zbierał i segregował. Povondra, przeszedłszy 
na emeryturę, zarzucił swoje zbiory. Urządził sobie natomiast akwarium, w którym 
prócz złotych karpi hodował maleńkie trytony i salamandry. Przyglądał się im całymi 
dniami; leżały w wodzie bez ruchu lub wyłaziły na brzeg, jaki im urządził z 
kamyków. A potem kiwał głową i mówił:

— Kto by się tego po nich spodziewał, mateczko! Lecz samo patrzenie szybko 

człowieka znuży, więc też Povondra zajął się rybołówstwem. „Niech tam — myślała 
sobie w duchu mama Povondrowa. — Mężczyźni zawsze muszą mieć jakąś manię. 
Lepiej to, niż miałby chodzić po knajpach i zajmować się polityką.”

No tak, wiele, już bardzo wiele wody upłynęło od tego czasu. Franek nie jest już 

uczącym się geografii uczniakiem, nie jest też zdzierającym skarpetki w pogoni za 
marnościami tego świata młodzieńcem. Franek to już starszy pan, chwała Bogu — 
jest urzędnikiem na poczcie. Zawsze to, że się tak solidnie uczył geografii, na coś mu 
się przydało.

„Dobrze, że już chłopak nabrał rozumu — myślał sobie Povondra kierując łódkę 

trochę bliżej mostu Legii. — Powinien tu dzisiaj wpaść do mnie, bo niedziela, wiec 
nie ma służby. Zabiorę go do łodzi i pojedziemy wyżej, aż pod Strzelecką Wyspę, tam 
lepiej ryby biorą. Franek mi opowie, co nowego w gazetach. A potem zabierzemy się 
do domu, na Yyszehrad, dokąd synowa przyprowadzi oboje malców…”

Povondra żyje życiem szczęśliwego dziadka. Marzenka pójdzie już za rok do 

szkoły i ogromnie jest z tego zadowolona, Franek, chociaż taki mały, waży już 
dobrych trzydzieści kilo. Povondra uważa, że życie jest piękne, jest głęboko 
przekonany, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Właśnie zauważył na brzegu syna. Franek kiwał na niego ręką. Povondra 

podpłynął do brzegu.

— Czas najwyższy, żebyś już tu był — skarcił go. — A uważaj, bo wpadniesz do 

wody!

— Biorą? — spytał syn.
— Słabo — mruknął stary. — Pojedziemy wyżej, dobrze? Było piękne niedzielne 

popołudnie. Jeszcze nie nadeszła chwila, gdy całe gromady wariatów i łobuzów 
wracają z meczu piłki nożnej i tym podobnych wymysłów do domu. Praga była pusta 
i cicha. Parę osób, krążących po wybrzeżu i po mieście, poruszało się powoli i 
dostojnie. Zaraz widać, że to ludzie rozsądni: nie zbierają się w gromadki i nie 
natrząsają z rybaków na Wełtawie. Povondra znów miał poczucie głębokiego spokoju 
i ładu.

— No, co tam nowego w gazetach? — zapytał z ojcowską powagą.

background image

— Tyle co i nic, ojcze — odparł syn. — Właśnie wyczytałem, że te Jaszczury 

pchają się już pod Drezno.

— No, to się teraz Niemcy mają z pyszna — stwierdził stary. — Wiesz, Franku, ci 

Niemcy to jakiś dziwny naród. Zdolny, ale dziwny. Znałem kiedyś jednego Niemca, 
był szoferem w pewnej fabryce. Strasznie to był nieokrzesany człowiek, ten Niemiec. 
Ale wóz zawsze miał w porządku, to mu trzeba przyznać… No, popatrzcie, to już i 
Niemcy znikły z mapy świata — zastanawiał się Povondra. — A jak się to dawniej 
puszyli! Strach pomyśleć: tylko wojsko i tylko wojna! Szkoda gadać, Płazom nawet 
Niemcy nie dadzą rady. Już ja te Płazy dobrze znam. Pamiętasz, pokazywałem ci je 
kiedyś, kiedy byłeś jeszcze mały?

— Uwaga, ojcze! — przerwał mu syn. — Ryba bierze.
— Ej, raczej zaczepiłem o coś — mruknął stary pociągając wędzisko. — No, tak, 

to i Niemcy — rozważał dalej. — Już się człowiek niczemu nie dziwi. A co to 
dawniej było krzyku, jak te Płazy zatopiły jakiś kraj! Cała prasa aż huczała, 
chociażby to nawet była Mezopotamia czy Chiny. A teraz już nikt się tak tym nie 
przejmuje — analizował dalej melancholijnie Povondra, zapatrzony w swoją wędkę. 
— Trudno, do wszystkiego się człowiek przyzwyczaja. Całe szczęście, że to nie u 
nas. Tylko ta drożyzna… Bo co już dziś żądają za kawę! Oczywiście: Brazylia znikła 
w falach morza… A jak jakiś kawał świata zatonie, zaraz się to daje w handlu 
odczuć!

Pławik Povondry tańczył na spokojnej wodzie.
— Masę już tego te Płazy zatopiły — wspominał staruszek. — Egipt, Indie, 

Chiny… Nawet na Rosję się porwały… Taki to był olbrzymi kraj ta Rosja! I 
pomyśleć, że teraz Morze Czarne sięga aż wysoko do koła podbiegunowego f

północnego… Co za masy wody! Trzeba przyznać, że już nam nasze lądy dobrze 

ponadgryzały! A i tak jeszcze powoli posuwają się naprzód… Jak mówisz? — 
zwrócił się do syna. — Że Płazy zbliżają się do Drezna?

— Są szesnaście kilometrów od Drezna. Już niemal cała Saksonia pod wodą.
— Byłem tam kiedyś z panem Bondy — ciągnął Povondra ojciec. — Bogaty kraj, 

Franku… Ale żeby tam można było dobrze zjeść, to nie powiem. Ludzie tam byli 
przyzwoici, znacznie lepsi niż Prusacy. Ale nawet porównania nie ma.

— Prus już także przecież nie ma.
— Wcale się nie dziwię — odparł staruszek. — Nie lubię Prusaków. To znacznie 

lepiej dla Francuzów, że przyszła kolej na Niemcy. Trochę odetchną.

— Ale nie bardzo, ojcze — wtrącił Franek. — Przedwczoraj było w prasie, że już 

blisko trzecia część Francji jest pod wodą.

— No, tak — westchnął staruszek. — Wiesz, u nas, to znaczy u pana Bondy, był 

jeden lokaj Francuz, Jean mu było na imię. Ten ci był kat na kobiety, aż po prostu 
wstyd. Ja ci powiadam: taka lekkomyślność zawsze się mści…

— Podobno gdzieś dziesięć kilometrów od Paryża pobili te Płazy — informował 

Franek. — Jakoby miały tam jakieś podkopy, wysadzili je w powietrze. Jakieś dwie 
dywizje Płazów rozbili.

— No, Francuz to dobry żołnierz — ciągnął Povondra tonem znawcy. — Ten Jean 

także nic sobie nie dał powiedzieć. Pachniał chłop jak perfumeria, ale jak już walił, to 
walił porządnie. Cóż, dwie dywizje to mało… Kiedy tak sobie myślę — zadumał się 
staruszek — to jednak ludzie z ludźmi lepiej się umieli bić. I nie trwało to znowu tak 
długo. A teraz z tymi Płazami już się ciągnie dwanaście lat i ciągle nic… Tylko stałe 
wycofywanie się na dogodniejsze pozycje… Mój Boże, za moich lat to ci dopiero 
bywały bitwy! Po tej stronie trzy miliony ludzi i po tamtej stronie trzy miliony ludzi 
— gestykulował staruszek, aż łódka zakołysała się mocniej. —

I jak to na siebie ruszyło… aż skry leciały! A to, to nie jest żadna wojna! — 

background image

irytował się. — Wiecznie tylko tamy betonowe, ale żeby tak atak na bagnety… 
Szkoda gadać!

— Ludzie nie mogą przecież bić się z Płazami, tatusiu — bronił młody Povondra 

nowoczesnych metod walki. — Przecież nie podobna ruszać na bagnety do wody…

— No, właśnie — burknął Povondra z pogardą. — Bo oni nie umieją porządnie się 

bić. Ale puść ludzi przeciw ludziom, a zobaczysz, co potrafią… Zresztą, co wy tam 
wiecie o wojnie!…

— Żeby tylko nie dotarła do nas — rzucił nagle Franek nieoczekiwane zdanie. — 

Bo widzi ojciec, jak się ma dzieci…

— Jak to, tutaj? — staruszek był zaskoczony. — Tutaj, do Pragi, myślisz?
— W ogóle do Czech — ciągnął młody Povondra z troską w głosie. — Bo ja 

myślę, że skoro są już pod Dreznem…

— Ach, ty mądralo! — rozgniewał się na niego ojciec. — A jakby się te Płazy tu 

dostały? Przez góry?

— Może przez Łabę… Potem dalej po Wełtawie… Ojciec Povondra był wprost 

oburzony, aż parskał z gniewu.

— Nie zawracaj ty głowy! Przez Łabę!… Mogłyby dojść najwyżej do Podmokły, 

dalej nie. Przecież tam, głuptasie, są same skały. Widziałem na własne oczy. Ale 
skąd, tu się Płazy nie dostaną! My mamy doskonałą pozycję. No i Szwajcaria też ma 
dobrą. Prawda, jak to dobrze, że w ogóle nie mamy dostępu do morza, co? Bo ten, kto 
ma morze, dziś jest biedny…

— Tylko że morze sięga już dziś do Drezna…
— Ale tam są Niemcy! — rozstrzygnął stanowczo staruszek. — To już ich sprawa. 

Do nas się Płazy nie dostaną, to rzecz oczywista. Musieliby wpierw rozsadzać skały. 
A wiesz ty, co to za robota?

— A cóż dla nich kwestia roboty? One od tego są! — ciągnął zachmurzony młody 

Povondra. — Przecież wie ojciec, że w Gwatemalii potrafili zatopić cały łańcuch 
górski. — To zupełnie co innego! — kategorycznie stwierdził staruszek. — Przestań 
ty. Franku, gadać głupstwa! Tamto było w Gwatemalii, a nie u nas. Tutaj są zupełnie 
inne warunki.

Miody Povondra westchnął.
— No, ojciec tak uważa. Ale jak się człowiek zastanowi, że te potwory zatopiły 

już blisko piątą część wszystkich kontynentów…

— To nad morzem, ty gapo, ale gdzie indziej nie! Ty się zupełnie nie orientujesz w 

polityce. Przecież tylko morskie państwa prowadzą z nimi wojnę, a my nie! My 
jesteśmy państwo neutralne, więc one nie mogą występować przeciw nam. No, 
widzisz! I przestań już gadać, bo nie mogę nic złapać.

Nad wodą było cicho. Drzewa na Wyspie Strzeleckiej kładły na Wełtawie długie 

cienie. Na moście dzwoniły tramwaje, po nabrzeżach spacerowały nianie z wózkami i 
poczciwi, odświętni ludzie.

— Tato — szepnął młody Povondra jak za dziecięcych lat.
— A co?
— Czy to nie sum przypadkiem?
— Gdzie?
Z Wełtawy, akurat naprzeciw Teatru Narodowego, wynurzyła się z wody wielka 

czarna głowa i posuwała się powoli pod prąd.

— To chyba sum… — powtórzył Povondra junior. Staruszek rzucił wędkę.
— To? — ledwie wykrztusił wyciągając wskazujący palec. — To?…
Czarny łeb zniknął pod wodą.
— Nie, Franku, to nie sum — rzucił staruszek jakimś dziwnym głosem. — 

Chodźmy do domu. To już koniec.

background image

— Co za koniec?
— To był Płaz. Już są i tutaj. Chodźmy do domu — powtórzył, drżącymi rękoma 

składając wędkę. — Tak, to już koniec.

— Ależ, ojcze, dygocesz cały! — przeraził się Franek. — Co ci się stało?
— Chodźmy do domu — bełkotał wpółprzytomny staruszek, a broda trzęsła mu się

przy tym żałośnie. — Jakże mi zimno, jak mi strasznie zimno. Tego tylko jeszcze 
brakowało! Wiesz, to już koniec… One już są tutaj… O, mój Boże, jakże mi zimno! 
Do domu…

Młody Povondra spojrzał na niego badawczo i schwycił wiosła.
— Zaraz cię odprowadzę, tatusiu — uspokajał go także nieswoim głosem, 

mocnymi uderzeniami wioseł płynąc ku wyspie. — Niech tatuś zostawi, już ja ją 
przywiążę.

— Tak się nagle zrobiło zimno! — dziwił się staruszek kłapiąc zębami.
— Chodź, tatusiu, odprowadzę cię — perswadował syn biorąc go pod rękę. — 

Musiałeś się, ojcze, przeziębić nad wodą… A tamto to był zwyczajny kawał 
drzewa…

Lecz stary dygotał jak liść.
— Ja wiem! Kawał drzewa!… Ty mi będziesz gadał! Już ja najlepiej wiem, co to 

są Płazy. Puść mnie!…

Povondra junior zrobił coś, co mu się pierwszy raz w życiu zdarzyło: skinął na 

taksówkę.

— Na Vyszehrad — rzucił wsadzając ojca do auta. — Odwiozę cię, ojcze. Już 

późno.

— Naturalnie, że już późno — rozdygotanym głosem rzekł Povondra. — Bardzo 

późno… To już koniec, Franku. To nie był kawał drzewa. To one…

Młody Povondra musiał ojca po prostu wnieść po schodach na górę.
— Mamusiu, pościel łóżko — szepnął od razu przy drzwiach. — Musimy ojca 

położyć, bo się rozchorował.

Povondra leżał nakryty pierzyną, tylko nos mu sterczał z twarzy, a wargi poruszały 

się w niezrozumiałym szepcie. Wyglądał staro, bardzo staro… W końcu uspokoił się 
trochę.

— Lepiej ci trochę, tatusiu?
W nogach łóżka płakała ocierając nos w fartuch Povondrowa. Synowa paliła pod 

kuchnią, a dzieciaki, Franuś i Marzenka, wpatrywały się wytrzeszczonymi oczami w 
dziadka, nie mogąc go niemal poznać.

— A może sprowadzić doktora, ojcze?
Staruszek spojrzał na dzieci i coś szepnął. Nagle z oczu jego pociekły łzy.
— A może chciałbyś czego, tatusiu?
— A tak, a tak… — szepnął staruszek. — Żebyś wiedział, synu. że to wszystko 

moja wina. Gdybym był wtedy nie wpuścił tego kapitana do pana Bondy, nie byłoby 
się to wszystko stało…

— Ale przecież nic się jeszcze nie stało, tatusiu — uspokajał go młody Povondra.
— Bo ty nic nie rozumiesz — ochrypłym głosem ciągnął staruszek. — Przecież to 

już koniec! Koniec świata, wiesz? Teraz już i tutaj przyjdzie morze, skoro są tu te 
Płazy. I to wszystko ja zrobiłem. Nie powinienem był go wpuszczać… Trzeba, żeby 
się kiedyś ludzie dowiedzieli, kto temu wszystkiemu był winien…

— Ależ głupstwo! — rzucił syn szorstko. — Nie myśl nawet o czymś podobnym. 

To zrobili wszyscy ludzie. To zrobiły państwa, to zrobił kapitał!… Wszyscy chcieli 
mieć tych Płazów jak najwięcej. Wszyscy chcieli na nich zarobić. Zresztą myśmy 
także dostarczali im broń, i Bóg wie^co… Wszyscy jesteśmy temu winni…

Povondra ojciec kręcił się niespokojnie.

background image

— Dawniej morze było wszędzie i teraz będzie tak samo. To jest koniec świata. 

Kiedyś jeden pan opowiadał mi, że w Pradze także było dno morza… Pewnie wtedy 
także zrobiły to te Płazy. Widzisz, nie powinienem był wpuszczać tego kapitana. 
Nawet coś mi mówiło: „Nie rób tego” — ale pomyślałem sobie, że może da mi jakiś 
napiwek… I pomyśl: nic nie dał… Niepotrzebnie ginie cały świat… — staruszek 
połykał łzy. — Wiem, ja wiem doskonale, że to już koniec z nami. I wiem, że ja 
jestem temu winien…

— Dziadziu, a może chciałbyś herbaty? — spytała ze współczuciem młoda 

Povondrowa.

— Ja chciałbym tylko jednego — wyjąkał staruszek.
— Chciałbym, żeby mi te dzieci przebaczyły…

background image

11. Autor rozmawia sam ze sobą

— No i teraz tak to zostawisz? — odezwał się w tym miejscu w autorze jakiś głos 

wewnętrzny.

— No, bo co? — zapytał trochę niepewnie pisarz.
— I pozwolisz Povondrze umrzeć?
— Trudno — bronił się autor. — Bardzo tego nie lubię, ale… Zresztą Povondra 

ma już swoje lata… Prawdę powiedziawszy: dobrze po siedemdziesiątce…

— I pozwolisz mu się tak dręczyć? Nie powiesz mu nawet: „Dziadziu, jeszcze nie 

jest tak źle, świat przez Płazy nie zginie, ludzkość się jakoś uratuje… Poczekajcie 
jeszcze trochę, jeszcze tego dożyjecie!” Słuchaj, nie możesz nic dla niego zrobić?

— Poślę mu lekarza — zaproponował autor. — Najprawdopodobniej staruszek 

dostał nerwowej gorączki, a z tego łatwo może się w tym wieku wywiązać zapalenie 
płuc. Ale, jeśli Bóg pozwoli, jakoś to przeżyje i będzie jeszcze sadzał sobie Marzenkę 
na kolanach, wypytując, czego się nauczyła w szkole… Pogodna starość… Mój Boże, 
niechże ten staruszek ma jeszcze pogodną starość…

— Ładnie pogodna — szydził głos sumienia. — Będzie starczymi rękoma tulił 

dzieciaka do siebie i będzie się bał, będzie się straszliwie bał, że i ona kiedyś uciekać 
będzie przed falami, które bezapelacyjnie zaleją cały świat. Z uczuciem grozy będzie 
marszczył krzaczaste brwi i będzie szeptał: „Marzenko, to ja zrobiłem!” Słuchaj no, 
czy ty naprawdę chcesz wydać na zagładę całą ludzkość?…

Autor zachmurzył się. — Nie pytaj mnie, czego ja chce. Czy myślisz, że to z mojej 

woli kontynenty rozlatują się w strzępy, że to ja chciałem takiego końca? To przecież 
prosta logika faktów. Czy mogę jej przeciwdziałać? Robiłem przecież, co mogłem, 
przestrzegałem ludzi zawczasu. Ten X to częściowo byłem ja. Nawoływałem: „Nie 
dawajcie Płazom broni i materiałów wybuchowych, przerwijcie te ohydne interesy z 
Płazami”, i tak dalej. Wiesz, co z tego wyszło… Wszyscy wysuwali tysiące słusznych 
na oko gospodarczych i politycznych argumentów, dlaczego tego zrobić nie można. 
Nie jestem politykiem ani ekonomistą — no cóż, nie mogłem ich przekonać. To 
trudno, prawdopodobnie świat zginie, zapadnie się w fale morza. Ale przynajmniej 
stanie się to z ogólnie uznanych przyczyn natury politycznej i gospodarczej! Ale 
przynajmniej dokona się to przy pomocy wiedzy, techniki i opinii publicznej, z 
wykorzystaniem wszelkich wynalazków ludzkości! Nie byle jakiś tam kataklizm 
kosmiczny, lecz względy państwowe, mocarstwowe, gospodarcze i tak dalej… Na to 
nic już poradzić nie można.

Głos wewnętrzny zamilkł na chwilę.
— Słuchaj, a nie żal ci ludzkości?…
— No, no, nie tak od razu! Przecież nie cała ludzkość musi wyginąć, Płazom 

potrzeba tylko więcej brzegów, by miały gdzie mieszkać i składać jajeczka. Więc 
prawdopodobnie ze stałych lądów porobią długie, wąskie kiszki, by mieć jak 
najwięcej brzegów. I przypuśćmy, że na tych skrawkach ziemi zachowają się jacyś 
ludzie… To przecież możliwe! Będą produkować dla Salamandrów stal i inne 
przedmioty. Wiesz przecież, że Płazy przy ogniu pracować nie mogą…

— Więc ludzie będą służyć Płazom!…
— A będą, skoro już to tak nazywasz. Po prostu będą pracować w fabrykach, tak 

jak dotychczas. Tylko panów będą mieli innych. I ostatecznie nic się właściwie tak 
dalece nie zmieni…

— I czyż nie szkoda ludzkości?
Na miłość boską, dajże mi spokój! A cóż ja poradzę? Przecież ludzie sami tego 

chcieli. Wszyscy chcieli mieć Płazy,

background image

chciał je mieć handel, przemysł i technika, chcieli je mieć mężowie stanu i 

szefowie sztabów… Dobrze młody Povondra powiedział: „Wszyscy jesteśmy temu 
winni!” A cóż ty myślisz, że mnie ludzkości nie żal? Ale najbardziej było mi jej żal, 
gdy patrzyłem, jak sama za wszelką cenę dąży do własnej zguby. Patrząc na to, 
człowiek chciał krzyczeć gwałtu! Miałbyś ochotę wrzeszczeć i wyciągnąć w górę 
ręce — jak wtedy gdy pociąg wjeżdża na fałszywy tor… A teraz już tego 
powstrzymać nie podobna. Płazy będą się dalej mnożyć i dalej będą rozsadzać stare 
lądy… Przypomnij sobie, jak to Wolf Meynert argumentował: że ludzie muszą 
ustąpić Płazom miejsca, że dopiero Jaszczury stworzą szczęśliwy, jednolity, 
jednogatunkowy świat…

— No, mój drogi, Wolf Meynert!… Wolf Meynert to intelektualista. Niektórzy 

intelektualiści pragną przy pomocy grozy, morderstwa i bezmyślności świat odrodzić! 
Et, dajmy temu spokój… Nie wiesz przypadkiem, co teraz porabia Marzenka?

— Marzenka? Przypuszczam, że bawi się na Vyszehradzie. „Musisz być cichutko 

— powiedzieli jej — bo dziaduś śpi.” No więc mała nie wie, co robić, i ogromnie się 
nudzi…

— Ale co robi?
— Nie wiem. Prawdopodobnie stara się końcem języka dosięgnąć końca własnego 

noska.

— No, widzisz. A ty się zgadzasz na to, że idzie nowy potop świata?
— A dajże ty mi spokój! Czyż ja mogę robić cuda? Niechże się stanie, co się ma 

stać! Sprawy świata muszą się potoczyć swą nieodwracalną koleją… Jedno jest tylko 
pewną pociechą: to, co się dzieje, to prawo konieczności, to prawo dziejów.

— A nie dałoby się jakoś tych Płazów powstrzymać?
— Nie da się. Za dużo ich jest. Trzeba dla nich zrobić miejsce.
— A czy nie dałoby się, żeby jakoś wyzdychały? Żeby na przykład zjawiła się 

wśród nich jakaś choroba, jakaś degeneracja? — To byłoby zbyt proste, mój stary. A 
cóż to, czy zawsze przyroda ma naprawiać to, co ludzie zniszczą? No, to znaczy, że i 
ty już nie wierzysz, że ludzie sami znajdą jakiś ratunek! No, widzisz, widzisz… 
Znowu chcielibyście spuścić się na kogoś lub na coś, co przyjdzie, by was ocalić! 
Słuchaj, coś ci powiem: czy ty wiesz, kto teraz jeszcze, kiedy już piąta część Europy 
jest zatopiona, dostarcza Płazom materiałów wybuchowych, torped, świdrów 
pneumatycznych? Czy wiesz, kto gorączkowo dniem i nocą pracuje po laboratoriach, 
szukając jakiejś skuteczniejszej maszyny czy substancji do rozsadzania świata? Czy 
wiesz, kto pożycza Płazom pieniądze, kto finansuje ten Koniec Świata, ten 
nowoczesny Potop?

— Wiem. Wszystkie fabryki. Wszystkie banki. Wszystkie państwa.
— No, więc widzisz! Gdyby to tylko Płazy szły przeciw ludziom, to jeszcze może 

można by coś zrobić. Ale ludzie przeciw ludziom… Nie, tego powstrzymać się nie 
da.

— …Słuchaj, ludzie przeciw ludziom!… Coś mi świta… Więc może by można 

rzucić Płazy przeciw Płazom!…

— Płazy przeciw Płazom? Jak to sobie wyobrażasz?…
— No, na przykład… Skoro tych Jaszczurów jest tak bardzo dużo, to mogliby się 

— powiedzmy — pobić o jakiś skrawek wybrzeża czy o jakąś zatokę. A potem 
walczyliby już o coraz większe, rozleglejsze wybrzeża. No i wreszcie musiałoby 
dojść do rozgrywki o brzegi całego świata, prawda? Płazy przeciw Płazom!… Jak 
myślisz, czy to nie byłaby istotna logika dziejów?

— A, nie! To być nie może. Przecież Płazy nie mogą walczyć przeciw Płazom. To 

byłoby wbrew prawom przyrody. Płazy to jeden ród.

— Człowieku, ależ ludzie to także jeden ród! A popatrz, wcale im to nie 

background image

przeszkadza. Biją się między sobą o Bóg wie co… Nie tylko o miejsce i prawo do 
życia, ale o przewagę, o prestiż, o wpływy, o sławę, o rynki zbytu i diabli wiedzą o co 
jeszcze! Więc dlaczegoby Jaszczury nie miały rozpocząć z sobą wojny, powiedzmy, o 
prestiż?

— Ale w jakim celu? Cóż by im z tego przyszło, mój drogi?
— A nic. Tyle tylko, że chwilowo jedne miałyby więcej brzegów i byłyby 

silniejsze niż drugie. Potem znów byłoby na odwrót.

— Tylko dlaczego jedne miałyby być silniejsze niż drugie? Przecież wszystkie są 

równe, wszystkie są Płazami. Mają jednakowy szkielet, są jednakowo obrzydliwe i 
jednakowo przeciętne… Więc po cóż miałyby się nawzajem mordować? Wytłumacz 
mi: w imię czego miałyby ze sobą walczyć?

— Już ty się o to nie martw, zawsze jakiś powód się znajdzie. Pomyśl: jedne 

zamieszkują na zachodnich wybrzeżach, drugie na wschodnich. Więc, powiedzmy, 
walka rozpocznie się pod hasłem: „Zachód przeciw Wschodowi!” Tutaj masz 
Jaszczury europejskie, a tam niżej afrykańskie. Nigdy w to nie uwierzę, że koniec 
końców te nie chciałyby się okazać czymś więcej niż tamte! No i oczywiście ruszą na 
tamte w imię cywilizacji, ekspansji czy licho wie czego. Zawsze się znajdą jakieś 
pobudki natury ideowej czy politycznej, w imię której Płazy jednego wybrzeża będą 
musiały rżnąć Płazy drugiego wybrzeża. Salamandry są przecież tak samo 
cywilizowane jak my, pomyśl! Już tam im nie zabraknie argumentów natury 
mocarstwowej, gospodarczej, prawnej, kulturalnej czy diabli wiedzą jakiej.

— A one mają broń. Nie zapominaj, że są pierwszorzędnie uzbrojone.
— No właśnie, broni mają do diabła i trochę. Więc widzisz. Dlaczegoż więc nie 

miałyby nauczyć się od ludzi, jak się tworzy historię!

— Poczekaj, poczekaj no chwileczkę! — Autor zerwał się i zaczął biegać po 

gabinecie. — Prawda, przecież to niepodobieństwo, żeby się tego nie nauczyły! Ależ 
to jest widoczne. Wystarczy spojrzeć na mapę świata… Do stu diabłów, gdzież jest 
jaka mapa?…

— Znam ją na pamięć.
— Więc dobrze. Tu masz Ocean Atlantycki, Morze Śródziemne i Bałtyk. Tu 

Europa… Tutaj Ameryka… Tu więc jest kolebka kultury i cywilizacji nowoczesnej. 
A tu gdzieś jest zatopiona Atlantyda…

— Teraz tam właśnie Płazy zatapiają Nową Atlantydę.
— Oczywiście. Tu masz Ocean Spokojny i Ocean Indyjski. Pradawny tajemniczy 

Wschód… Kolebka ludzkości, jak się to mówi. Tutaj, gdzieś na wschód od Afryki, 
znajduje się zatopiona Lemuria. Tu masz Sumatrę i nieco na zachód od niej…

— …wysepka Tana Masa! Kolebka Płazów…
— A tak. I tam właśnie włada King—Salamander, duchowy wódz Salamandrów. 

Żyją tam jeszcze tapa–boys kapitana van Tocha, półdzikie Płazy z Oceanu 
Spokojnego. To po prostu jest ich Wschód, rozumiesz? Więc ten cały obszar nazywa 
się teraz Lemuria, kiedy tymczasem ten drugi obszar cywilizowany, zeuropeizowany 
czy zamerykanizowany, nowoczesny i wysoko stojący pod względem techniki — to 
Atlantyda. I tam właśnie dyktatorem jest Chief–Salamander, wielki zdobywca, 
technik i żołnierz, Dżingischan Płazów, burzyciel lądów. To niezwykła 
indywidualność, mój drogi.

— Słuchaj no, czy to naprawdę jest Płaz?
— …Nie. Chief–Salamander to człowiek. Nazywa się właściwie Andreas 

Schultze, podczas wojny światowej był gdzieś kapralem.

— Ach, więc to dlatego!…
— No tak. Teraz już wiesz wszystko. Więc jest Atlantyda i Lemuria. A podział ten 

ma uzasadnienie geograficzne, administracyjne, kulturalne…

background image

— …i narodowe. Nie zapomnij o argumentach narodowych. Salamandry 

lemuryjskie mówią pidgin–english, natomiast atlantyckie basic–english.

— A oczywiście, z biegiem czasu zaczną Atlantowie przez były Kanał Sueski 

przenikać na Ocean Indyjski…

— Naturalnie. Klasyczna droga na Wschód.
— To jasne. I na odwrót! Płazy lemuryjskie pchają się poprzez Przylądek Dobrej 

Nadziei na zachodnie wybrzeże dawnej Afryki. Twierdzą bowiem, że cała Afryka 
należy do Lemurii.

— Zupełnie słusznie.
— Więc hasło brzmi: „Lemuria dla Lemurów! Precz z cudzoziemcami!” No i tym 

podobne. Pomiędzy Atlantami i Lemurami pogłębia się przepaść nieufności i 
odwiecznej nienawiści. Nienawiści na śmierć i życie.

— Czyli po prostu zamienią się w narody.
— A tak. Atlantowie gardzą Lemurami nazywając ich brudnymi dzikusami. 

Lemurowie zaś fanatycznie nienawidzą Płazów atlantyckich; twierdzą, że to są 
imperialiści, szatany Zachodu, zdrajcy dawnego, czystego, rdzennego rodu Płazów. 
Chief–Salamander domaga się koncesji na lemuryjskich brzegach, jakoby dla 
eksportu i szerzenia cywilizacji. Wyniosły władca King–Salamander musi ustąpić, 
chociaż bardzo niechętnie. No cóż, jest znacznie gorzej uzbrojony. Lemuryjscy 
tubylcy napadają na koncesje Aliantów i zabijają dwóch oficerów, podobno przy 
jakiejś kłótni na tematy narodowe. Skutkiem tego…

— …dochodzi do wojny. No, oczywiście.
— Tak dojdzie do wojny światowej Płazów z Płazami.
— W imię kultury i w imię prawa…
— I w imię rdzennego Rodu Płazów. W Imię Chwały i Wielkości Narodu! Hasłem 

będzie: „My albo oni!” Lemury, uzbrojone w krisy malajskie i w sztylety Yoghów, 
wyrżną bez miłosierdzia atlantyckich intruzów. W zamian za to Atlantowie — 
bardziej postępowi i zeuropeizowani — wpuszczą do mórz lemuryjskich trujące 
chemikalia i specjalne hodowle zabójczych bakterii. Skutek tej walki będzie taki, że 
zostaną zatrute wszystkie oceany świata. Wody mórz będą zakażone sztucznie 
wyhodowaną zarazą, wyniszczającą Płazy. No i wtedy koniec, mój drogi. Jaszczury 
wyginą.

— Wszystkie?
— Wszystkie, co do jednego. Będzie to gatunek wymarły. Zachowa się po nim 

jedynie ten dawny odcisk kopalny Andriasa Scheuchzeri.

— No, a co z ludźmi?
— Z ludźmi? Ach, prawda, ludzie… No, zaczną powoli wracać z gór na brzeg 

tego, co pozostanie z lądów. Ocean długo jeszcze będzie wydzielał wstrętną woń 
rozkładających się Płazów. Powoli narosną lądy naniesione przez rzeki. Morze będzie 
ustępowało krok za krokiem. I wszystko będzie niemal tak jak dawniej. Powstanie 
nowa legenda o potopie świata, który Bóg zesłał za grzechy ludzi. Powstaną także 
legendy o zatopionych krainach, które podobno były kolebką kultury ludzkiej. Będą 
sobie może ludzie opowiadali o jakiejś Anglii, Francji czy Niemczech…

— A potem?
— …Dalej już nie wiem.