background image

JANET EVANOVICH

PO PIERWSZE DLA

PIENIĘDZY

(One For The Money)

Przekład: Andrzej Leszczyński

Wydanie oryginalne: 1994

Wydanie polskie: 1996

background image

Książką tą dedykuję mojemu mężowi.

Peterowi – z wyrazami miłości

background image

PODZIĘKOWANIA

Autorka  pragnie  podziękować  za  nieocenioną  pomoc

następującym  osobom:  sierżantowi  Walterowi  Kirstienowi  oraz
detektywowi sierżantowi Robertowi Szejnerowi z Komendy Policji w
Trenton;  Leanne  Banks; sędziemu Henke; Kurtowi Henke; Margaret
Dear;  Elizabeth  Brossy;  Richardowi  Andersenowi  z  Gilbert  Smali
Arms Range; Davidowi Daily’emu z Komendy Policji okręgu Fairfax;
Rogerowi  White’owi.  Szczególne  wyrazy  wdzięczności  składam
mojemu  agentowi,  Aaronowi  Priestowi,  Frances  Jalet-Miller,  oraz
mojemu wydawcy, Susanne Kirk, i jej asystentce, Gillian Blake.

background image

ROZDZIAŁ 1

Są mężczyźni, którzy wkraczają w życie kobiety i odmieniają je na zawsze. Kimś takim

stał się dla mnie Joseph Morelli – nie zagościł w moim życiu na stałe, choć pojawiał się w
nim kilkakrotnie.

Oboje  wychowywaliśmy  się  w  urzędniczym  osiedlu  Trenton,  zwanym  potocznie

„Miasteczkiem”.  Domy  były  tam  wąskie  i  stłoczone,  podwórka  maleńkie,  a  mieszkańcy
jeździli  wyłącznie  amerykańskimi  samochodami.  Dzielnicę  zamieszkiwała  głównie ludność
pochodzenia włoskiego, osadników węgierskich i niemieckich było tylko tylu, aby zapobiec
powstaniu kulturowej enklawy. Pizzę nazywano tam calzone, a niemal wszyscy grali w toto-
lotka. Zresztą, jeśli już komuś przyszło mieszkać w Trenton, „Miasteczko” stanowiło chyba
najlepsze miejsce na założenie rodziny.

Kiedy byłam mała, zazwyczaj nie bawiłam się z Josephem Morellim. Starszy o dwa lata

chłopak mieszkał dwie przecznice dalej, a moja matka wbijała mi do głowy:

– Unikaj chłopaków Morellich. To dzikusy. Słyszałam wiele plotek o tym, co wyczyniają

z dziewczynami, kiedy zdybią je w odludnym miejscu.

– A co wyczyniają? – spytałam wówczas z zaciekawieniem.
– Lepiej żebyś nie wiedziała – odparła matka. – To potworne  rzeczy, o  których nawet

strach rozmawiać.

Już  od  pierwszego  takiego  ostrzeżenia  zaczęłam  patrzeć  na  Josepha  Morelliego  z

mieszaniną  lęku  i  chorobliwej  ciekawości,  graniczącej  niemal  z  fascynacją.  Jakieś  dwa
tygodnie po tej rozmowie, gdy miałam sześć lat, na miękkich nogach i ze ściśniętym gardłem
poszłam z nim do garażu jego ojca, skuszona obietnicą nie znanej mi dotąd zabawy.

Miniaturowy garaż Morellich stał na tyłach domu, w samym kącie podwórka. Wyglądał

żałośnie.  Przez  maleńkie,  pokryte  zaciekami  okienko  do  środka  wpadało  niewiele  światła.
Powietrze było zatęchłe, przepełnione smrodem zleżałego kurzu, zużytych opon i smarów. A
ponieważ  stary  Morelli  nigdy  się  nie  dorobił  samochodu,  garaż  służył  do  innych  celów.
Ojciec  bił  tam  synów  paskiem,  oni  sami  regulowali  swoje  porachunki,  natomiast Joseph
zaprowadził mnie do garażu, żeby pokazać mi nową zabawę, w pociąg.

– A jak się ona właściwie nazywa? – zapytałam na wstępie.

background image

– Ciuchcia – odparł chłopak.
Zaczął  tam  i  z  powrotem  przełazić  na  czworakach  między  moimi  nogami,  ciągle

zaczepiając głową o krótką, różową spódniczkę.

– Ty jesteś tunelem, a ja pociągiem – wyjaśnił.
Ten fakt zapewne sporo mówi o moim charakterze. Chociażby to, że lekceważyłam dobre

rady. Albo że odznaczałam się nadmierną ciekawością. Niewykluczone, że świadczy nawet o
skłonnościach  do  buntu  bądź  dowodzi  znudzenia.  A  może  taką  rolę  wyznaczył  mi  los.  W
każdym razie wówczas ta jednostronna zabawa szybko mi zbrzydła, ponieważ bez przerwy
musiałam być owym tunelem, podczas gdy pragnęłam choć raz przejąć rolę pociągu.

Dziesięć  lat  później  Joe  Morelli  ciągle  mieszkał  dwie  przecznice  ode  mnie.  Wyrósł  na

drągala  o  paskudnym  usposobieniu,  a  jego  czarne  oczy  raz  przypominały  dwa  szkliste
węgielki, kiedy indziej zaś okruchy najsmakowitszej czekolady. Na piersi wytatuował sobie
orła i paradował w wąskich dżinsach, ciasno opinających mu się na szczupłych pośladkach.
Szybko zyskał reputację chłopaka o szybkich rękach i zwinnych palcach.

Moja  najlepsza  przyjaciółka,  Mary  Lou  Molnar,  zdradziła  mi  kiedyś,  iż  słyszała,  że

Morelli ma język niczym jaszczurka.

– Jasny gwint! – syknęłam. – A cóż to niby może znaczyć?
– Tylko  tyle,  że  lepiej  się  z  nim  nie zetknąć  sam  na  sam,  bo  wtedy  przekonasz  się  na

własnej skórze. Gdyby cię dopadł gdzieś na uboczu... No, wiesz, byłabyś załatwiona.

Od  czasu  tej  zabawy w  pociąg  rzadko  widywałam  Morelliego.  Mogłam  się  jednak

domyślać,  że  znacznie  poszerzył  swój  repertuar  metod  wyzysku  seksualnego.  Nic  więc
dziwnego, że uniosłam wysoko brwi i pochyliłam się ku Mary Lou, mając nadzieję usłyszeć
to najgorsze.

– Chyba nie mówisz o prawdziwym gwałcie, prawda? – spytałam szeptem.
– Mówię  o  prawdziwej  żądzy!  Jeśli  wpadniesz  mu  w  oko,  to  koniec.  Wcześniej  czy

później cię dopadnie.

Pomijając fakt, że w wieku sześciu lat moje „sklepienie tunelu” zostało niby przypadkiem

wybadane palcami „pociągu”, byłam nie tknięta. Postanowiłam zachować czystość do ślubu
albo przynajmniej do czasu ukończenia college’u.

– Daj  spokój,  jestem  dziewicą – oznajmiłam  takim  tonem,  jakbym  ujawniała  jakąś

rewelację. – On na pewno nie chce mieć do czynienia z dziewicami.

– Wręcz przeciwnie, gustuje w dziewicach! Podobno dotyk jego paluszków może każdą

dziewicę zmienić w ckliwą, zaślinioną idiotkę.

Dwa tygodnie później Joe Morelli wkroczył do cukierni, w której pracowałam codziennie

po szkole. Nazywała się „Tasty Pastry” i mieściła przy alei Hamilton. Kupił rurkę z kremem
czekoladowym,  zaczął  opowiadać  swoich  planach  zaciągnięcia  się  do  marynarki,  a  cztery
minuty po zamknięciu sklepu zdarł ze mnie majtki i wziął mnie na zimnej posadzce „Tasty
Pastry”,  za  szklaną gablotą  pełną  ekierek  polewanych  czekoladą.  „Kiedy  spotkałam  go

background image

następnym razem, byłam już o trzy lata starsza. Jechałam wtedy buickiem ojca do centrum
miasta  i  ze  zdumieniem  spostrzegłam  Morelliego  przed  bramą  zakładów  mięsnych
Giovichinniego.  Wdepnęłam pedał  gazu  i  szarpnęłam  kierownicą.  Wóz  podskoczył  na
krawężniku, a prawy błotnik trafił dokładnie w tyłek Joego. Zatrzymałam wóz i wysiadłam,
żeby ocenić uszkodzenia. – Coś ci się stało?

Leżał jak długi na chodniku i nie mógł oderwać wzroku od moich kolan widocznych spod

krótkiej spódniczki.

– Chyba złamałaś mi nogę.
– To dobrze – odparłam.
Odwróciłam się na pięcie, wsiadłam z powrotem do buicka i pojechałam dalej.
Tłumaczę  sobie  ten  incydent  jakąś  chwilową  niepoczytalnością,  a  na  swoje

usprawiedliwienie mogę dodać, że od tamtej pory nikogo więcej nie potrąciłam.

* * *

Każdej  zimy  po  całej  alei  Hamilton  hulał  ostry  wiatr,  z  impetem  uderzał  w  witryny

sklepów  i  szumiał  groźnie,  napotykając  na  swej  drodze  latarnię  bądź  narożnik  budynku.
Latem zaś nad ulicą wisiało ciężkie, nieruchome powietrze, przesycone wilgocią i wyziewami
aut.  Silnie  falowało  nad  rozgrzanym  betonem  i  nadtapiało  asfalt  jezdni.  Grały  cykady,
śmieciarki  z  łoskotem  opróżniały  pojemniki,  a  nad  wszystkimi  boiskami  do  baseballu  w
całym stanie bez przerwy unosiły się chmury kurzu. Dla mnie były to nieodłączne elementy
życia w New Jersey.

Tego  popołudnia  postanowiłam  zlekceważyć  zwykłe  sierpniowe  ostrzeżenia  o

zwiększonym  stężeniu  ozonu  w  powietrzu,  który  błyskawicznie  wysuszał  mi  gardło,
opuściłam  składany  dach  mojej  mazdy  miaty  i  wyruszyłam  w  drogę.  Ustawiłam  nawiew
zimnego powietrza na maksimum wciskając pedał gazu niemal do podłogi, śpiewałam na cały
głos  z  Paulem  Simonem,  którego  piosenki  nadawano  przez  radio.  Kosmyki  ciemnoblond,
długich do ramion włosów wiatr wpychał mi do ust. Swoje żarliwe, niebieskie oczy ukryłam
za ciemnymi okularami marki Oakley.

W tę niedzielę byłam umówiona na obiad w domu rodziców. Kiedy jednak stanęłam pod

światłami  i  zerknęłam  we  wsteczne  lusterko,  zaklęłam  pod  nosem.  Parę  metrów  z  tyłu
dostrzegłam beżowego sedana  Lenny’ego Grubera. Pospiesznie opuściłam głowę i oparłam
czoło na kierownicy.

– Jasna cholera! – powtórzyłam.
W  szkole  średniej  chodziłam  z  Gruberem  do  jednej  klasy.  Już  wtedy był  nadętym

bubkiem  i  takim  pozostał.  Na  moje  nieszczęście  ten  nieużytek  teraz  mnie  prześladował.
Zalegałam ze spłatami rat za mazdę, a Gruber był agentem firmy ścigającej dłużników.

Pół  roku  wcześniej,  kiedy  kupowałam  samochód,  wszystko  wyglądało  inaczej.

background image

Przeprowadziłam  się  właśnie  do  nowego  mieszkania,  jako  premię  otrzymywałam  darmowe
wejściówki  na  mecze  Rangersów.  A  potem  wszystko  wzięło  w  łeb.  Zwolniono  mnie  w
ramach redukcji etatów. Urwały się dochody, straciłam konto typu A-1 oraz możliwość brania
kredytów bez ograniczeń.

Zgrzytając  zębami,  ponownie  zerknęłam  w  lusterko,  po  czym  zaciągnęłam  ręczny

hamulec.  Lenny  przypominał  zjawę:  zawsze  znikał,  kiedy  tylko  chciałam  się  z  nim
skontaktować. Postanowiłam więc wykorzystać tę ostatnią szansę dogadania się. Wysiadłam z
samochodu, przeprosiłam faceta, który stanął między naszymi autami, i podeszłam do wozu
Grubera.

– Stephanie  Plum! – powitał  mnie  z  autentyczną  radością  i  udawanym  zdumieniem  w

głosie. – Cóż za niespodzianka!

Oparłam się obiema dłońmi o dach i pochyliłam do otwartego okna jego samochodu.
– Lenny, jadę właśnie na umówiony obiad z moimi rodzicami. Chyba nie będziesz taki

podły i nie zabierzesz mi wozu sprzed ich domu, prawda? To byłoby naprawdę niegodziwe.

– Przecież ja jestem podły, Steph. Znasz mnie. Jakże inaczej mógłbym się utrzymać w

tym fachu? Po mnie można się spodziewać wszystkiego.

Zapaliło  się  zielone  światło.  Kierowca  wozu  stojącego  za  Gruberem  niecierpliwie

nacisnął klakson.

– Może jednak zdołamy się jakoś dogadać? – podsunęłam.
– A czy  warunkiem  tego  porozumienia  może  być  zrzucenie  przez  ciebie  wszystkich

ciuchów?

Miałam straszną ochotę chwycić go za nos i ze trzy razy przekręcić energicznie w lewo i

prawo,  aż  zacznie  kwiczeć  jak  zarzynane  prosię.  Ale  w  tym  celu  musiałabym  go  dotknąć.
Lepiej było trzymać się w ryzach.

– Pozwól  mi  jeszcze  dziś  korzystać  z  samochodu,  a  obiecuję,  że  jutro  z  samego  rana

osobiście odstawię go na wasz parking.

– Nic z tego – warknął Gruber. – Jesteś cholernie przebiegła. Już od pięciu dni próbuję

odebrać ci tę mazdę.

– No to jeszcze jeden wieczór nie zrobi ci większej różnicy.
– Ale  mam  nadzieję  otrzymać  też  dowód  wdzięczności.  Chyba  rozumiesz,  o  co  mi

chodzi?

Na chwilę mnie zatkało.
– Wybij to sobie z głowy. Zabieraj wóz. Możesz go wziąć choćby zaraz. Jeśli mam być

szczera, wolę iść stąd na piechotę do domu rodziców.

Gruber spod półprzymkniętych powiek  gapił się na mój biust. Kupuję staniki rozmiaru

36B, czyli dość duże, ale nie mam jakichś nadzwyczaj wybujałych piersi jak na swoje 170
centymetrów  wzrostu.  Tego  dnia  byłam  ubrana  w  czarne  elastyczne  szorty  i  bardzo  luźną
bluzkę z dzianiny. Nigdy bym nie pomyślała, że taki strój można uznać za wyzywający. Ale

background image

widocznie Lenny był innego zdania.

Jego uśmiech poszerzał się stopniowo, zyskałam nawet okazję się przekonać, że brak mu

jednego zęba trzonowego.

– Chyba mógłbym zaczekać do jutra. Ostatecznie chodziliśmy przecież do jednej klasy.
– Owszem.
Nie zdołałam z siebie wydusić niczego więcej.
Pięć  minut  później  skręciłam  z  alei  Hamilton  w  ulicę  Roosevelta,  dwie przecznice  od

domu moich rodziców. Natychmiast odebrałam ten sam bezdźwięczny zew, który jak magnes
przyciągał  mnie  zawsze  do  „Miasteczka”.  Z  osiedla  na  kilometr  emanowała  rodzinna
atmosfera,  człowieka  ogarniało  poczucie  bezpieczeństwa,  wrażenie  bezgranicznej  miłości,
przytulności, tradycyjnego domowego ciepła. Zegar na desce rozdzielczej auta pokazywał, że
spóźniłam się już siedem minut. Ostatecznie jednak dotarłam bez większych przygód.

Zaparkowałam  przy  krawężniku  i  popatrzyłam  z  daleka  na  wąski,  piętrowy  bliźniak  z

werandą  obudowaną  kratownicą  z  listewek  i  osłoniętą  aluminiowym  daszkiem.  Przykryta
jednospadzistym dachem z brązowej dachówki połówka domu należąca do rodziny Plumów
była  pomalowana  na  żółto – nieodmiennie  tak  samo  od  czterdziestu  lat.  Po  obu  stronach
wylanego  cementem  ganku  rosły  okazałe  krzewy  kaliny,  a  w  skrzynkach  rozmieszczonych
wzdłuż  balustradki  werandy  kwitły  pelargonie.  Bliźniak  miał  typowy  rozkład:  na  dole  od
frontu salon, dalej jadalnia, a kuchnia od tyłu; na piętrze łazienka oraz trzy sypialnie. Cała ta
niewielka  przestrzeń,  choć  zawsze  wypełniona  kuchennymi  zapachami  i  przeładowana
meblami, w moich wspomnieniach nieustannie tętniła życiem.

Otworzyły się frontowe drzwi i stanęła w nich mama.
– Stephanie! – zawołała. – Czemu  jeszcze siedzisz  w  samochodzie  i  nie  wchodzisz?

Obiad  gotowy.  Chyba  wiesz,  jak  ojciec  się  złości,  kiedy  wszystko  stygnie.  Odlałam  już
ziemniaki, a pieczeń wyjęta z pieca wyschnie na wiór.

W „Miasteczku” rodzinne posiłki wydawały się rzeczą świętą. Jak Księżyc krąży wokół

Ziemi, a Ziemia wokół Słońca, tak życie każdej rodziny w osiedlu koncentrowało się wokół
brytfanki  z  pieczenią.  Od  tak  dawna,  jak  tylko  sięgam  pamięcią,  ukoronowaniem  dnia
powszedniego  moich  rodziców  był  ów  kilogram  pieczonego  mięsa,  stawianego  na stole
dokładnie o godzinie szóstej po południu.

Za plecami mojej matki pojawiła się w drzwiach babcia Mazurowa.
– Też  muszę  sobie  kupić  parę  czegoś  takiego – zauważyła,  taksując  spojrzeniem  moje

szorty. – Nie  muszę  się  jeszcze  wstydzić  swoich  nóg. – Zakasała  spódnicę  i  popatrzyła
krytycznie  na  chude  łydki. – I  co  o  tym  myślicie?  Jak  bym  wyglądała  w  takich  gatkach
rowerzysty?

Babcia Mazur ma kościste, wypukłe kolana przypominające gałki od drzwi. Może kiedyś

jej  nogi  były  zgrabne,  ale  wiek  zrobił  swoje:  skóra  się  pomarszczyła,  mięśnie  zwiotczały.
Mimo  to  mogłaby  chodzić  w  szortach,  gdyby  tylko  zechciała.  Według  mnie  życie  w  New

background image

Jersey  ma  tę  olbrzymią  zaletę,  że  nikogo  tu  nie  dziwią  nawet  starsze  damy  w  strojach
nastolatek.

Ojciec, który w kuchni porcjował pieczeń, głośno parsknął z pogardą.
– Spodenki  rowerzysty! – mruknął  i  z  donośnym  klaśnięciem  uderzył  się  w  dłonią  w

czoło. – Też mi pomysł!

Dwa  lata  wcześniej,  kiedy  zarośnięte  tłuszczem  arterie  zmusiły  dziadka  Mazura  do

przeniesienia się na wielką ucztę z pieczeni w niebiosach, babcia zamieszkała razem z moimi
rodzicami  i  wyglądało  na  to,  że  zostanie  tu  już  do  końca.  Ojciec  znosił  jej  obecność  z
zadziwiającą mieszaniną klasycznego stoicyzmu i mało taktownych pomruków.

Pamiętam, jak kiedyś opowiadał mi o psie, którego miał w dzieciństwie. Wynikało z tych

opowieści, że był to najbrzydszy i najstarszy pod słońcem kundel o doszczętnie zapchlonej
mózgownicy.  Całkowicie  odporny  na  wszelkie  zakazy,  sikał  gdzie  popadnie.  Zęby  mu  się
psuły, dziąsła ropiały, tylne łapy wykręcał artretyzm, a pod skórą na bokach falowały grube
zwały  tłuszczu.  Któregoś  dnia  dziadek  Plum  zaciągnął  kundla  za  garaż  i  tam  zastrzelił.
Podejrzewałam, że teraz ojcu śniło się po nocach, iż w podobny sposób rozprawia się z babcią
Mazurową.

– Powinnaś  sobie  kupić  elegancką  garsonkę – powiedziała  mama,  stawiając  na  stole

miseczki z zielonym groszkiem oraz marynowaną cebulką. – Masz już trzydziestkę, a wciąż
się  ubierasz  jak  te  smarkate  podfruwajki.  Myślisz,  że  w  ten  sposób  znajdziesz  sobie
porządnego męża?

– Nie szukam męża. Jednego już miałam i na razie mi wystarczy.
– A to dlatego, że wzięłaś sobie za męża taki koński zad – wtrąciła babcia.
Trudno  się  było  z  nią  nie  zgodzić.  Mój  były  mąż  faktycznie  przypominał  koński  zad,

zwłaszcza  wtedy,  gdy  przyłapałam  go in  flagrante  delicto z  Joyce  Barnhardt  na  stole
kuchennym.

– Słyszałam, że syn Loretty Buziek wyprowadził się od swojej żony – oznajmiła mama. –

Pamiętasz Rolanda Buzicka?

Dobrze wiedziałam, do czego zmierza, dlatego postanowiłam uciąć temat w zarodku.
– Nie zamierzam się umawiać z Rolandem Buzickiem – oznajmiłam stanowczo. – Wybij

to sobie z głowy.

– A co ty masz przeciwko niemu?
Buziek prowadził małą firmę drobiarską. Był gruby i łysiejący. Może stanowiło to dowód

mojego  snobizmu,  ale  nie  potrafiłam  sobie  wyobrazić  żadnych  romantycznych  chwil  w
towarzystwie faceta, który całymi dniami patroszy i porcjuje kurczaki.

Matka nie dawała jednak za wygraną.
..  W  porządku.  A  co  powiesz  o  Berniem  Kuntzu?  Spotkałam  go  ostatnio  w  pralni,

rozpytywał  mnie,  jak  ci  się  powodzi.  Odniosłam  wrażenie,  że  jest  tobą  zainteresowany.
Mogłabym go zaprosić na kawę i ciasto.

background image

Wcześniejsze  doświadczenia  sugerowały,  że  matka  już  to  uczyniła,  a  teraz  jedynie

krążyła wokół boiska, na lewo i prawo rozdając widzom cukierki.

– Nie chcę rozmawiać na temat Berniego – odparłam. – Muszę wam powiedzieć o czymś

znacznie ważniejszym. Przynoszę złe wieści...

Odwlekałam tę chwilę jak najdłużej. Setki razy obmyślałam sposób wyznania im prawdy.
Mama szybko uniosła obie dłonie do twarzy.
– Pewnie masz guz na piersi!
Do tej pory nie było jeszcze w naszej rodzinie przypadku raka piersi, ale ona bardzo się

go bała.

– Nie, nic z tych rzeczy. Mam problemy z pracą.
– Jakie problemy?
– Takie, że ją straciłam. Zostałam zwolniona w ramach redukcji etatów.
– Zwolniona! – Mama  głośno  westchnęła. – Nie  mogę  w  to  uwierzyć.  Tak  bardzo  się

cieszyłaś z tej posady.

Skupowałam przecenioną damską bieliznę dla sieci handlowej E.E. Martina z siedzibą w

Newark,  mieście  jakże  odmiennym  od  reszty  New  Jersey,  zwanego  przecież  Stanem
Ogrodów.  W  gruncie  rzeczy  to  matka  bardzo  się  cieszyła  z  mojej  posady,  uważała  ją  za
niezwykle  eksponowaną,  podczas  gdy  naprawdę  jeździłam  tylko  po  całym  wschodnim
wybrzeżu,  targując  się  o  najniższe  ceny  nylonowych  majteczek.  Niestety,  E.E.  Martin  nie
okazał się wysłannikiem fortuny.

– Nie  ma  się  czym  przejmować – oświadczyła  po  chwili. – W  handlu bielizną  zawsze

będzie zapotrzebowanie na zdolnych ludzi.

– Nieprawda. Nigdzie nie mogę znaleźć pracy.
Nie wyjaśniałam już, że jest to wręcz niewykonalne dla kogoś, kto pracował w sieci E.E.

Martina. Wcześniej nawet nie zdawałam sobie sprawy, że moje stanowisko upodobniło mnie
do  trędowatej.  Zimą  wyszła  na  jaw  wielka  afera  łapówkarska  Martina,  niemal  natychmiast
dziennikarze  okrzyknęli  go  szefem  olbrzymiej  szajki  złodziejskiej.  Cały  zarząd  firmy
oskarżono o stosowanie praktyk niezgodnych z prawem, sieć została wykupiona przez spółkę
Baldicott Inc., ja natomiast, choć nie byłam ani za grosz winna, zaczęłam być traktowana jak
rabuś przyłapany na gorącym uczynku.

– Już od pół roku jestem bez pracy.
– Od pół roku? Dlaczego o niczym nie mówiłaś? Nawet własnej matce bałaś się przyznać,

że wylądowałaś na bruku?

– Jeszcze  nie  wylądowałam  na  bruku.  Chwytam  się  dorywczych  zajęć,  wszelkiego

rodzaju papierkowej roboty...

To prawda, że coraz bliżej byłam tego „bruku”. Zostawiłam swoje wizytówki chyba we

wszystkich firmach w Trenton i najbliższej okolicy, z nabożeństwem  czytywałam wszelkie
ogłoszenia  w  prasie.  Wcale  nie  byłam  wybredna,  godziłam  się  zarówno  na  posadę

background image

telefonistki,  jak  i  pomocnika  hycla,  niemniej  przyszłość  widziałam  w  czarnych  kolorach.
Zazwyczaj  mi  powtarzano,  że  mam  zbyt  dobre  wykształcenie  jak  na  zwykłe  stanowisko
biurowe,  natomiast  brak  mi  doświadczenia  do  objęcia  funkcji  kierowniczej.  Ojciec  w
zamyśleniu nałożył sobie drugą porcję pieczeni. Przez trzydzieści lat pracował na poczcie i
skorzystał z możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę. Teraz zaś dorabiał na pół etatu
jako kierowca taksówki.

– Spotkałem wczoraj twojego kuzyna, Vinniego – rzekł. – Właśnie szuka kogoś do pracy

w biurze. Powinnaś do niego zadzwonić.

No tak, właśnie o takiej karierze marzyłam przez całe życie – o papierkowej robocie dla

Vinniego.  Spośród  wszystkich  moich  krewnych  jego  uważałam  za  najgorszego, za
prawdziwego karalucha, erotomana i zboczeńca, autentyczną kupę łajna.

– Ile płaci? – zapytałam.
Ojciec wzruszył ramionami.
– Pewnie najniższą stawkę.
Cudownie.  Otrzymałam  wręcz  wymarzoną  propozycję  dla  kogoś,  kto  znajduje  się w

skrajnej  desperacji.  Parszywy  szef,  parszywa  robota,  parszywa  płaca.  Zyskiwałam  za  to
nieograniczone możliwości dalszego użalania się nad sobą.

– A  co  najważniejsze,  miałabyś  do  nas  bardzo  blisko – wtrąciła  mama – mogłabyś

codziennie wpadać na obiad.

Pokiwałam  smętnie  głową,  zastanawiając  się,  czy  nie  lepiej  od  razu  wbić  sobie  nóż  w

oko.

Promienie słoneczne przesączały się przez szczelinę między zasłonami w mojej sypialni.

Klimatyzator zamontowany w oknie sąsiedniego saloniku pojękiwał żałośnie, co oznaczało,
że  już  od  rana  żar  leje  się  z  nieba.  Zielonkawoniebieski  wyświetlacz  cyfrowy  zegara
elektronicznego w radioodbiorniku swym blaskiem informował, że minęła godzina dziewiąta.
Kolejny dzień zaczął się bez mojego udziału.

Z  głośnym  westchnieniem  zsunęłam  się  z  łóżka  i  podreptałam  do  łazienki.  Później

poczłapałam  do  kuchni  i  stanęłam  przed  lodówką,  mając  nadzieję,  że  w  ciągu  nocy
nawiedziły ją jakieś dobre duszki. Po chwili otworzyłam drzwi i spojrzałam na puste półki.
Niestety, nic jadalnego w magiczny sposób nie wyklonowało z resztek masła rozmazanego w
pudełku  i  nie  wyłoniło  się  z  białego  osadu  szronu  na  zamrażalniku.  Pół  słoika  majonezu,
butelka  piwa,  kilka  kromek  ciemnego  chleba  pokrytego  niebieskawą  pleśnią,  marne  resztki
zmrożonej na kamień sałaty zapakowane w obślizgły, brązowy papier i torebkę foliową oraz
pudełko  pokarmu  dla  chomików  dzielnie  chroniły  mnie  przed  coraz  bliższym  widmem
głodowej śmierci. Przez chwilę się zastanawiałam, czy dziewiąta rano to dobra pora na piwo,
ale zaraz przvszło mi do głowy, że w Moskwie jest teraz chyba czwarta po południu,  a to
przecież pora najlepsza.

background image

Wypiłam  pół  butelki  piwa  i  w  posępnym  nastroju  przeszłam  do  saloniku.  Odchyliłam

zasłonkę i spojrzałam na parking przed blokiem. Moja mazda zniknęła. Lenny musiał wstać
dzisiaj wcześnie. Niezbyt mnie to zaskoczyło, lecz mimo to poczułam wyraźne ściskanie w
dołku. Mogłam się już uznać za całkowitego straceńca.

Zresztą to jeszcze nie było najgorsze. Przypomniałam sobie, że uległam podczas deseru i

obiecałam matce, że skontaktuję się z Vinniem.

Polazłam  pod  prysznic,  a  pół  godziny  później  wyszłam  z  łazienki  w  takim  nastroju,

jakbym miała gigantycznego kaca. Wbiłam się w rajstopy i garsonkę, żeby dalej odgrywać
rolę przykładnej córki.

Mój  chomik,  Rex,  spał  w  najlepsze  w  swoim  słoiczku  po  zupie,  w  klatce  stojącej  pod

stołem  kuchennym.  Wsypałam  mu  trochę  pokarmu  do  miseczki  i  kilka  razy  cmoknęłam
głośno.  Rex  otworzył  czarne  perełkowate  ślepka,  ziewnął  szeroko,  wysunął  pyszczek,
obwąchał  miseczkę  i  zaraz  zniknął  z  powrotem  w  słoiku.  Wcale  mu  się  nie  dziwiłam.
Próbowałam tego pokarmu na śniadanie poprzedniego dnia i byłam daleka od zachwytu.

Zamknęłam  mieszkanie  i  poszłam  ulicą  St.  James  na  parking  firmy  Blue  Ribbon,

handlującej  używanymi  samochodami.  Od  razu  w  oko  wpadła  mi  nova wyceniona  na  500
dolarów.  Wielkie  płaty  rdzy  i  niezliczone  wgniecenia  karoserii  utrudniały  zaliczenie  jej  do
klasy  pojazdów  osobowych,  nie  mówiąc  już  o  jakimkolwiek  pokrewieństwie  z  pierwotną
marką chevroleta. Ale sprzedawca zaczął się zastanawiać, gdy zaproponowałam za nią mój
telewizor i magnetowid, kiedy zaś dorzuciłam mikser i kuchenkę mikrofalową, pozostało mi
jedynie podpisać dokumenty i uregulować opłaty rejestracyjne oraz podatek.

Wyprowadziłam  novą  z  placu  i  pojechałam  prosto  do  biura  Vinniego.  Skręciłam  na

parking na rogu Hamilton i Olden, a wyjmując kluczyki ze stacyjki, błagałam w duchu tego
grata, żeby się nie rozsypał w miejscu publicznym. Zaraz jednak zaczęłam się modlić, żeby
przypadkiem  nie  natknąć  się  na  kogoś  znajomego.  Szybko  wysiadłam  i niemal  biegiem
pokonałam  drogę  do  przeszklonych  drzwi,  obok  których  w  witrynie  duży  biało-niebieski
napis  głosił:  „Vincent  Plum,  Firma  Poręczycielska”.  Poniżej,  mniejszymi  literami,
obiecywano całodobowe usługi na terenie wszystkich stanów. W biurze, ulokowanym między
pralnią  chemiczną  „Troskliwa  Opieka”  a  barem  szybkiej  obsługi  „U  Fiorellego”,  Vincent
Plum  oferował  swe  usługi  drobnym  przestępcom – awanturnikom  i  rozrabiakom,  facetom
obwinionym o znęcanie się nad żoną, zakłócanie porządku, kradzież samochodu, prowadzenie
po pijanemu czy napad na sklep. Firma zajmowała dwa skromne pomieszczenia o ścianach
wyłożonych tanią orzechową boazerią i z brązową wykładziną dywanową na podłodze. Pod
ścianą sekretariatu przyciągała wzrok modna duńska kanapa obita brunatnym skajem. W rogu
pokoju  stało  metalowe  biurko  z  plastikowym  blatem,  na  nim  nowoczesny  wielofunkcyjny
aparat telefoniczny oraz terminal komputerowy.

Sekretarka  Vinniego  siedziała  nisko  pochylona  nad  jakimiś  dokumentami,  nawet  nie

podniosła głowy.

background image

– Czym mogę służyć? – zapytała.
– Nazywam się Stephanie Plum, chciałam porozmawiać z moim kuzynem, Vinniem.
– Stephanie! – Kobieta błyskawicznie się wyprostowała. – Nazywam się Connie Rosolli.

Moja młodsza siostra, Tina, chodziła z tobą do jednej klasy. Matko Boska... Mam nadzieję, że
nie musisz płacić kaucji w sądzie.

Od  razu  ją  rozpoznałam,  zresztą  była  podobna  do  Tiny,  tylko  trochę  grubsza,  bardziej

okrągła na twarzy. Miała kruczoczarne, grubo polakierowane włosy, gładką oliwkową cerę i
delikatny meszek na górnej wardze.

– Nie. Jedyna rzecz, którą naprawdę muszę, to jak najszybciej zdobyć jakieś pieniądze –

odparłam. – Podobno Vinnie poszukuje kogoś do pracy biurowej.

– Wczoraj już przyjęliśmy dziewczynę. Między nami mówiąc, nie masz czego żałować.

To paskudna robota. Za minimalną stawkę musiałabyć po całych dniach skakać przed regałem
z dokumentami. W mojej ocenie, jeśli już się godzisz spędzać po parę godzin na klęczkach, to
lepiej znajdź pracodawcę, który lepiej za to płaci.

– Po raz ostatni spędziłam parę godzin na klęczkach jakieś dwa lata temu, kiedy wypadły

mi szkła kontaktowe.

– Wiesz co? Jeśli naprawdę tak bardzo potrzebujesz pracy, to spróbuj namówić Vinniego,

żeby ci zlecił szukanie dłużnika. Na tym można nieźle zarobić.

– Ile?
– Dziesięć procent  wpłaconej  kaucji. – Connie  wyciągnęła  z  szuflady  teczkę  z

dokumentami. – Ta sprawa wpłynęła wczoraj. Wyznaczono kaucję w wysokości stu tysięcy
dolarów,  a  gość  nie  stawił  się  na  wezwanie  do  sądu.  Gdybyś  go  odnalazła  i  ściągnęła,
zarobiłabyś dziesięć tysięcy.

Chwyciłam się krawędzi biurka, żeby nie upaść.
– Dziesięć tysięcy za odnalezienie faceta? Nie bujasz?
– No cóż. Czasami tacy ludzie skutecznie się ukrywają, czasami nawet sięgają po broń.

Na  szczęście  to  zdarza  się  dość  rzadko. – Zaczęła  przerzucać  papiery. – Ten  facet  jest
tutejszy. Morty Beyers zajął się już tą sprawą, więc część wstępnej roboty została wykonana.
Są tu fotografie, notatki...

– A dlaczego Beyers nie prowadzi dalej poszukiwań?
– Nagły atak wyrostka robaczkowego. Wczoraj, pół godziny przed północą, zabrała  go

karetka. Leży w szpitalu imienia świętego Franciszka, z drenem w brzuchu i plastikową rurką
w nosie.

Byłam  daleka  od  tego,  aby  źle  życzyć  Morty’emu,  ale  odczuwałam  coraz  silniejsze

podniecenie  perspektywą  przejęcia  jego  obowiązków.  Nie  tylko kusiła  mnie  wysokość
honorarium, lecz także pewien prestiż związany z tym zawodem. Z drugiej strony tropienie
drobnych przestępców wydawało mi się podłym, a w dodatku byłam tchórzem i możliwość
doznania jakichkolwiek uszczerbków cielesnych działała odstraszająco.

background image

– Moim zdaniem nie powinnaś mieć większych kłopotów ze znalezieniem tego faceta –

powiedziała Connie. – Zapewne wystarczyłoby pogadać z jego matką. A gdyby zrobiło się
gorąco, zawsze mogłabyś się szybko wycofać. Rzekłabym, że nie masz nic do stracenia.

Jeśli nie liczyć mojego życia.
– Sama nie wiem... Odstrasza mnie perspektywa ewentualnej strzelaniny.
– Nie przesadzaj, każda robota niesie ze sobą jakieś ryzyko. Wszyscy musimy się z tym

oswoić. Zresztą, według mnie, samo życie w New Jersey jest już dla człowieka wyzwaniem,
jeśli  wziąć  pod  uwagę  zanieczyszczenie  środowiska,  piratów  drogowych  czy  uzbrojonych
schizofreników. Cóż to za różnica, który wariat weźmie cię na muszkę?

Wyznawałam w przybliżeniu identyczną filozofię. No i te dziesięć tysięcy było cholernie

kuszące. Mogłabym uregulować wszystkie swoje długi i wreszcie wyjść na prostą.

– Dobra – oznajmiłam. – Zajmę się tym.
– Najpierw musisz porozmawiać z kuzynem. – Connie obróciła się na krzesełku w stronę

drzwi do drugiego pokoju i zawołała głośno: – Hej! Vinnie! Ktoś przyszedł do ciebie!

Vincent miał czterdzieści pięć lat i był mi równy wzrostem, tyle tylko, że nosił buty na

bardzo  grubej  zelówce.  Mimo  że  szczupłej  budowy,  ciało  miał  dziwnie  miękkie,  jakby  w
ogóle  pozbawione  kośćca.  Gustował  w  pantoflach  o  spiczastych  noskach  i  panienkach  o
spiczastych  piersiach,  a  także  ciemnoskórych  młodzieńcach.  Jeździł  ekskluzywnym
cadillakiem seville.

– Steph chciałaby się zająć tropieniem naszych dłużników – oznajmiła Connie, gdy tylko

Vinnie otworzył drzwi.

– Nie ma mowy, to zbyt niebezpieczne – odparł szybko. – Większość naszych agentów

zbierała  doświadczenia  w  firmach  ochroniarskich.  Poza  tym  musiałabyś  znać  podstawowe
przepisy z zakresu egzekwowania prawa.

– Mogę się błyskawicznie z nimi zapoznać – powiedziałam.
– W takim razie porozmawiamy, jak to zrobisz.
– Ale ja już teraz potrzebuję pracy.
– To nie moje zmartwienie.
Doszłam do wniosku, że z nim trzeba pogrywać ostro.
– Więc  niech  to  będzie  twoje  zmartwienie,  Vinnie,  bo  inaczej  umówię  się  na  długą  i

szczerą rozmowę z Lucille.

Miałam na myśli jego żonę, chyba jedyną kobietę w „Miasteczku”, która jeszcze nic nie

wiedziała o upodobaniach seksualnych Vinniego. Być może secjalnie starała się niczego nie
dostrzegać, a mnie wcale się nie uśmiechała rola kogoś, kto jej na siłę otworzy oczy. Rzecz
jasna, gdyby mnie o cokolwiek zapytała, wówczas... Ale to byłaby już zupełnie inna sytuacja.

– Zamierzasz mnie szantażować? Swojego kuzyna?
– Zostałam przyparta do muru.
Vinnie odwrócił się do sekretarki.

background image

– Daj jej parę spraw cywilnych. Takich, które można załatwić przez telefon.
– Ale  mnie  zależy  na  tej  robocie. – Wskazałam  mu  teczkę  na  biurku  Connie. –

Chciałabym zarobić dziesięć tysięcy.

– Nic z tego, tu chodzi o zabójcę. Nigdy bym się nie zgodził poręczyć za jego kaucję,

gdyby facet nie mieszkał w „Miasteczku”. Zrobiło mi się żal jego matki. To sprawa nie dla
ciebie, śmierdzi na kilometr.

– Cholernie  potrzebuję  forsy,  Vinnie.  Daj  mi  szansę,  a  przyciągnę ci  tego  faceta  pod

drzwi.

– Już  to  widzę – burknął. – Nawet  nie  chcę  go  więcej  oglądać  na  oczy.  Uznałem,  że

jestem  na  sto  tysięcy  do  tyłu.  Nie  wysłałbym  po  niego  nawet  zawodowca,  a  co  dopiero
takiego żółtodzioba jak ty.

Connie spojrzała na mnie i uśmiechnęła się ironicznie.
– Można by odnieść  wrażenie, że musi zapłacić tę kaucję z własnej kieszeni. Wystawi

rachunek towarzystwu ubezpieczeniowemu i tak wyjdzie na swoje.

– Daj mi tydzień, Vinnie – powiedziałam. – Jeśli nie ściągnę  faceta  w  ciągu tygodnia,

przekażesz sprawę komu innemu.

– Nie dam ci nawet pół godziny.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza, pochyliłam się ku niemu i szepnęłam do ucha:
– Wiem  wszystko  o  Madam  Zaretski,  jej  skórzanych  strojach  i  łańcuchach.  Wiem

również o chłopcach, a nawet o kaczce.

Chyba mowę mu odjęło, bo tylko  gapił się na mnie, tak silnie zagryzając wargi, że aż

pobielały.  Trafiłam  w  punkt.  Lucille  pewnie  by  go  obrzygała  od  stóp  do  głowy,  gdyby  się
dowiedziała, co wyczyniał z tą kaczką. A potem o wszystkim opowiedziałaby swemu ojcu,
Harry’emu „Toporowi”, ten zaś bez wahania obciąłby Vinniemu kutasa.

– A więc kogo mam szukać? – zapytałam, jak gdyby nigdy nic.
Vinnie podniósł teczkę z biurka i wręczając miją, oświadczył:
– Josepha Morelliego.
Serce  podeszło  mi  do  gardła.  Wiedziałam  już, że  Joe  był  zamieszany  w  zabójstwo.  W

całym  „Miasteczku”  huczało  od  plotek,  „Trenton  Times”  w  najdrobniejszych  szczegółach
opisywało  przebieg  strzelaniny.  Tytuły  w  gazetach  krzyczały:  PRACOWNIK  MIEJSKICH
SŁUŻB PORZĄDKOWYCH ZASTRZELIŁ BEZBRONNEGO CZŁOWIEKA. Zdarzyło się
to  ponad  miesiąc  temu  i  od  tego  czasu  inne,  ważniejsze  sprawy  (jak  choćby  rekordowa
wygrana  w  toto-lotka)  zajęły  miejsce  na  pierwszych  stronach  dzienników.  Niezbyt  się  tym
interesowałam,  odniosłam  wówczas  wrażenie, że  chodziło  o  wypadek  nieumyślnego
spowodowania  śmierci  podczas  wykonywania  obowiązków  służbowych.  Nie  wiedziałam
nawet, że Morelli został oskarżony o morderstwo.

Vinnie od razu spostrzegł moją reakcję.
– Sądząc po twojej minie, wnioskuję, że go znasz, przytaknęłam ruchem głowy.

background image

– Owszem. Sprzedawałam mu rurki z kremem, jeszcze przed maturą.
Connie jęknęła głośno.
– Złotko, połowa dziewcząt z New Jersey sprzedawała mu... rurki z kremem.

background image

ROZDZIAŁ 2

W barze Fiorellego kupiłam sobie puszkę lemoniady i popijałam ją, wracając powoli do

samochodu. Usiadłam za kierownicą, odpięłam dwa górne guziki czerwonej jedwabnej bluzki
i  pospiesznie  ściągnęłam  rajstopy,  bo  zrobiło  się  naprawdę  gorąco.  Następnie  otworzyłam
teczkę.  Na  wierzchu  leżały  dwa  zdjęcia – pierwsze  chyba  z  rodzinnego  albumu,
przedstawiające  Morelliego  w  brunatnej  skórzanej  kurtce  i  dżinsach,  drugie  zapewne  z  akt
policyjnych,  gdyż  Joe  był  na  nim  w  białej  koszuli  i  krawacie.  Niewiele  się  zmienił,  może
trochę  wyszczuplał.  Twarz  zrobiła  mu  się  bardziej  pociągła,  o  lekko  wystających  kościach
policzkowych. Pojawiła się też nowa blizna, przecinająca na ukos prawą brew – zapewne to z
jej  powodu  na  obu  fotografiach  miał  lekko  przymknięte  prawe  oko.  Robiło  to  niezbyt
przyjemne wrażenie, Morelli nabierał groźnego wyglądu.

Uzmysłowiłam sobie, że ten facet wykorzystał moją naiwność aż dwukrotnie. Po zajściu

na  posadzce  cukierni  ani  razu  nie  zadzwonił,  nie  przysłał  mi  kartki,  nie  powiedział  nawet
jednego słowa. A najgorsze było to, że wówczas bardzo pragnęłam, żeby zadzwonił. Mary
Lou Molnar miała całkowitą rację co do natury Josepha Morelliego: jak mnie już zdobył, to
koniec.

Teraz to nie ma żadnego znaczenia, powtarzałam w duchu. W ciągu minionych jedenastu

lat  widziałam  Joego  trzy,  może  cztery  razy,  zawsze  z  daleka.  Morelli  cokolwiek  dla  mnie
znaczył jedynie w przeszłości, musiałam rozdzielić młodzieńcze uczucia od rzeczywistości.
Miałam konkretne zadanie do wykonania, proste i oczywiste. Nie wyszłam z domu po to, aby
rozdrapywać stare rany. Odszukanie Morelliego nie mogło mieć nic wspólnego z odwetem,
miało służyć jedynie uzyskaniu godziwego honorarium. Tylko tyle, nic więcej. Ale mimo to
ciągle coś mnie ściskało za gardło.

Zgodnie  z  danymi  personalnymi  komendy  policji,  Morelli  zajmował  mieszkanie  w

jednym  z  nowych  bloków  niedaleko  wylotu  autostrady  Route  1.  Chyba  stamtąd  należało
zacząć poszukiwania. Wcale się nie łudziłam, że go zastanę w domu, mogłam jednak popytać
sąsiadów i sprawdzić, czy wyjął listy ze skrzynki.

Odłożyłam  teczkę  na  drugie  siedzenie,  z  niechęcią  wsunęłam  z  powrotem  stopy  w

pantofle i przekręciłam kluczyk w stacyjce, ale nic się nie zadziało. Z wściekłością huknęłam

background image

pięścią w kolumnę kierownicy i aż jęknęłam z zaskoczenia, kiedy to pomogło.

Dziesięć  minut  później  wjechałam  na  parking  pod  domem,  w  którym  mieszkał  Joe.

Wszystkie budynki  osiedla  były  identyczne,  jak  spod  sztancy:  jednopiętrowe,  z  czerwonej
cegły.  W  każdym  znajdowały  się  po  dwie  klatki  schodowe,  które  prowadziły  na  galerie,  a
więc z każdej wchodziło się do ośmiu mieszkań: czterech na parterze i czterech na piętrze.
Wyłączyłam silnik i zaczęłam w myślach przypisywać lokalom numery. Wyszło mi na to, że
Morelli mieszka na parterze, od tyłu budynku.

Jeszcze przez chwilę siedziałam za kierownicą, gdyż nagle poczułam się strasznie głupio.

A  jeśli  mimo  wszystko  Joe  był  w  domu?  Jak  powinnam  się  zachować  w  takiej  sytuacji?
Zagrozić, że poskarżę się jego matce, jeśli nie pójdzie ze mną grzecznie? Faceta oskarżano o
morderstwo.  Musiał  mieć  sporo  na  sumieniu.  Nie  potrafiłam  sobie  wyobrazić,  że  zrobi  mi
jakąś  krzywdę,  niemniej  czułam  wokół  siebie  atmosferę  śmiertelnego  zagrożenia.
Wmawiałam sobie, że przecież do tej pory żadne trudności nie zniechęcały mnie do wcielenia
w życie swoich postanowień... czego przykładem mogło być małżeństwo z Dickiem Orrem,
tym końskim zadkiem. Na to wspomnienie skrzywiłam się boleśnie. Teraz za żadne skarby
nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam wyjść za faceta o imieniu Dickie.

Dobra, dość tego rozpamiętywania, postanowiłam. Trzeba się zająć Morellim. Zajrzeć do

skrzynki na listy, sprawdzić mieszkanie. Jeśli będę miała szczęście (a może raczej pecha, w
zależności, jak na to patrzeć) i Joe otworzy mi drzwi, wymyślę naprędce jakieś kłamstwo i
ucieknę stamtąd. A potem zadzwonię na policję i zostawię gliniarzom całą brudną robotę.

Pomaszerowałam  asfaltowym chodnikiem  i  obejrzałam  uważnie  skrzynkę  na  listy

przymocowaną do ściany obok wejścia na klatkę. We wszystkich przegródkach znajdowały
się jakieś koperty, ale w części Morelliego leżało ich więcej niż gdzie indziej. Tym śmielej
wkroczyłam  na  galerię  i  zapukałam  do  drzwi  jego  mieszkania.  Nikt  nie  odpowiedział.
Poczułam się zaskoczona.  Zapukałam jeszcze raz, głośniej, ale  wciąż nie było odpowiedzi.
Przeszłam  więc  na  tyły  budynku  i  przeliczyłam  okna:  cztery  pierwsze  należały  do  sąsiada
Joego,  cztery  następne  wychodziły  z  jego  lokalu.  We  wszystkich  rolety  były  opuszczone.
Podkradłam  się  bliżej  i  zachowując  ostrożność,  spróbowałam  zajrzeć  do  środka  między
krawędzią rolety a framugą okna. Przyszło mi do głowy, że gdyby w tej chwili ktoś wyjrzał z
mieszkania  na  zewnątrz,  pewnie  bym  narobiła  w  majtki  ze  strachu.  Na  szczęście  nikt  nie
wyjrzał,  ale  ku  mojej  rozpaczy  nie  zdołałam  też  niczego  dojrzeć.  Wróciłam  na  galerię  i
zaczęłam kolejno pukać do pozostałych mieszkań na parterze. W dwóch sąsiednich także nikt
nie odpowiadał, tylko pierwsze drzwi od wejścia do klatki otworzyła jakaś starsza kobieta.
Szybko  się  dowiedziałam,  że  mieszka  tu  od  sześciu  lat,  lecz  dotąd  nawet  nie  widziała
Morelliego. Utknęłam w martwym punkcie.

Wróciłam  do  samochodu  i  usiadłam  za  kierownicą,  zachodząc  w  głowę,  co  powinnam

teraz  zrobić.  Między  domami  osiedla  nie  było  żywej  duszy – znikąd  nie  dolatywał  dźwięk
włączonego telewizora, ani jedno dziecko nie bawiło się na podwórku, nawet psy nie biegały

background image

po trawnikach. Pomyślałam, że skoro na pierwszy rzut oka nie widać na tym osiedlu cieplej,
rodzinnej atmosfery, to zapewne mieszkańcy niewiele wiedzą o sobie nawzajem.

Niespodziewanie  na  parking  wjechał  sportowy  wóz.  Minął  mnie  szerokim  łukiem  i

zatrzymał się na wprost wejścia do budynku. Kierowca siedział przez dłuższą chwilę w aucie,
aż  zaczęłam  nabierać  podejrzeń,  że  jest  to  ktoś,  kto  również  zamierza  czatować  na
Morelliego.  Ale  ponieważ  nie  miałam  nic  do  roboty,  postanowiłam  cierpliwie  czekać.
Dopiero  po  pięciu  minutach  otworzyły  się  drzwi  samochodu. Wysiadł  jakiś  mężczyzna  i
ruszył energicznym krokiem w stronę wejścia do budynku.

Kiedy  pojawił  się  na  galerii,  otworzyłam  szeroko  oczy  ze  zdziwienia.  Był  to  bowiem

kuzyn Joego, „Krętacz”  Morelli. Nie mogłam sobie przypomnieć jego imienia, pamiętałam
tylko, że za czasów mego dzieciństwa wszyscy wołali na niego „Krętacz”. Mieszkał wówczas
w śródmieściu, niedaleko szpitala imienia świętego Franciszka. Po całych dniach szwendał się
razem  z  Joem.  Z  całej  siły  zacisnęłam  kciuki,  miałam  bowiem  nadzieję,  że  „Krętacz”
przyjechał, aby się skontaktować z którymś z sąsiadów Joego. Zaraz jednak przyszło mi do
głowy, że być może będzie chciał się zakraść przez okno do mieszkania kuzyna. Cieszyłam
się już na myśl, że przyłapię go na próbie włamania, kiedy tamten bez obaw wyjął klucze z
kieszeni, otworzył drzwi i zniknął w środku.

Czekałam  w  napięciu.  „Krętacz”  pojawił  się  z  powrotem  po  dziesięciu  minutach,  niósł

stylonową torbę podróżną. Pospiesznie wsiadł do samochodu i wyjechał na ulicę. Odczekałam
chwilę, żeby nie wzbudzać jego podejrzeń, i ruszyłam za nim. Jechałam kilkadziesiąt metrów
z tyłu. Serce waliło mi jak młotem i tak silnie zaciskałam dłonie na kierownicy, że aż kostki
mi pobielały, gdyż odzyskałam nadzieję na zdobycie owych dziesięciu tysięcy dolarów.

Dotarłam za „Krętaczem” do ulicy State. Kiedy wprowadził wóz na podjazd, pojechałam

dalej,  skręciłam  w  następną  przecznicę  i  zatrzymałam  za  rogiem.  Kiedyś  w  tej  okolicy
mieszkali lepiej sytuowani obywatele, domy były obszerne, piętrowe, pooddzielane szerokimi
trawnikami.  Ale  w  latach  sześćdziesiątych,  w  dobie  forsowanej  przez  liberałów  polityki
szybkiego  rozwoju  taniego  budownictwa  komunalnego,  wystarczyło,  aby  jeden  z
mieszkańców  sprzedał  dom  rodzinie  czarnoskórych,  a  ceny  tutejszych  posiadłości  zaczęły
gwałtownie  spadać  i  najdalej  po  pięciu  latach  wszystkie  posesje  przy  ulicy  State  zmieniły
właścicieli.  Budynki  szybko  popadły  w  ruinę, większość  podzielono  na  kilka  lokali.  Teraz
ogródki  były  zachwaszczone,  a  szyby  w  oknach  zarośnięte  brudem.  Niemniej  w  ostatnich
latach, ze względu na bliskość centrum miasta, podjęto wielką akcję doprowadzania całej tej
dzielnicy do porządku.

„Krętacz”  wyszedł  z  domu  po  kilku  minutach.  Nadal  był  sam,  ale  nie  niósł  już  torby

podróżnej. Przeczuwałam, że wpadłam na właściwy trop. Zaczęłam się zastanawiać, jakie są
szansę na to, że Joe Morelli przebywa w tym domu i właśnie wyjmuje z torby swoje rzeczy.
Nie  miałam  bowiem  wątpliwości,  że  kuzyni  nadal  działają  w  zmowie.  Roztrząsałam  dwa
wyjścia: mogłam albo już teraz zawiadomić policję, albo dalej śledzić „Krętacza”. Gdybym

background image

ściągnęła  gliny,  a  Joego  nie  byłoby  w  tym  domu,  wyszłabym  na  idiotkę  i  przy  następnej
okazji  zapewne  nie  mogłabym  już  liczyć  na  pomoc  policji.  Z  drugiej  strony  nie  miałam
wielkiej ochoty bawić się w prywatnego detektywa. Nie była to robota dla mnie, człowieka z
ulicy, który podstępem wymusił zlecenie od kuzyna.

Przez  dłuższy  czas  obserwowałam  dom,  żywiąc  nadzieję,  że  Joe  wyjdzie  choćby  na

przechadzkę,  przez  co  ja  nie  musiałabym  udawać  spacerowiczki.  Spoglądając  na  zegarek,
odczuwałam  coraz  silniejszy  głód.  Do  tej  pory  przecież  opróżniłam  jedynie  butelkę  piwa.
Jeszcze raz obrzuciłam spojrzeniem duży dom. Gdyby mi się powiodło i zdołałabym wykonać
to zadanie, nędzne drobniaki na dnie mojej portmonetki zastąpiłby gruby plik banknotów. To
był odpowiedni motyw do działania.

Zaczerpnęłam głęboko powietrza, otworzyłam drzwi i ostrożnie wysiadłam z samochodu.

Musisz to zrobić, nakazywałam sobie w myślach. Nic prostszego, nie ma co trząść portkami.
Joego na pewno nie ma w tym domu.

Ruszyłam  pewnym  krokiem  w  stronę  wejścia,  bez  przerwy  mamrocząc  do  siebie  pod

nosem. Bez wahania wkroczyłam do holu. Rozmieszczone tuż za drzwiami skrzynki na listy
wskazywały,  że  budynek  podzielono  na  osiem  mieszkań.  Do  wszystkich  wchodziło  się  z
odrapanej klatki schodowej. Skrzynki były oznaczone nalepkami z nazwiskiem lokatora, ale
nie  znalazłam  wśród  nich  Morelliego.  Poza  tym  przy  skrzynce  z  numerem  201  nie  było
żadnego nazwiska.

Nie  mając  lepszego  pomysłu,  postanowiłam  zapukać  do  drzwi  owego  tajemniczego

mieszkania. Ruszyłam schodami, czując nagły przypływ adrenaliny do krwi. Zanim jeszcze
stanęłam  przed  wejściem  do  lokalu  na  pierwszym  piętrze,  puls  jak  oszalały  łomotał  mi  w
skroniach. Wmawiałam sobie, że to zupełnie normalne w tych okolicznościach. Wzięłam parę
głębszych oddechów i wykonując automatyczne ruchy, jak nakręcona, zapukałam do drzwi.
Dopiero  po  chwili  uświadomiłam  sobie, że  to moja  dłoń  powędrowała  ku  górze  i  uderzyła
kilkakrotnie.

Usłyszałam  jakiś  ruch  wewnątrz  mieszkania.  Ktoś  tam  był,  spoglądał  na  mnie  przez

wizjer. Czyżby jednak Morelli? Nagłe dotarło do mnie znaczenie tego faktu. Dech zaparło mi
w  piersiach,  żołądek  podszedł  do  gardła.  Przez głowę  przemknęły  pytania:  Co  ja  tu  robię?
Dlaczego nie zajmuję się tym, co potrafię, czyli handlem damską bielizną? Co wiem na temat
chwytania zabójców?

Przede wszystkim nie myśl o nim jak o mordercy, ofuknęłam się w myślach. To tylko

stuknięty  łobuziak,  przypadkiem  ten  sam,  który  sprowadził  cię  z  drogi  cnoty  i  wypisywał
wulgarne  hasła  na  ścianie  męskiej  toalety  w  barze  „Mario  Sub”.  Przygryzłam  wargi  i
zmusiłam  się  do  przymilnego  uśmiechu  dedykowanego  człowiekowi  obserwującemu  mnie
zza  drzwi,  wmawiając  sobie  zarazem,  iż  żaden  stuknięty  łobuziak  nie  powinien  zwietrzyć
niebezpieczeństwa ze strony takiej słodkiej idiotki, na jaką muszę wyglądać.

Sekundy wlokły się niemiłosiernie. Niemalże słyszałam obracane w ustach przekleństwa,

background image

które  musiały  towarzyszyć  podejmowaniu  decyzji o otwarciu  przede  mną  drzwi.  Uniosłam
rękę  i  ostrożnie  pomachałam  dłonią  przed  wizjerem,  starając  się  jeszcze  bardziej  sprawiać
wrażenie  kogoś  niewinnego.  Wiedziałam  już,  że  to  Joe  musi  się  znajdować  w  mieszkaniu,
więc tym bardziej mi zależało na odegraniu roli idiotki.

Wreszcie stuknął odsuwany rygiel, drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęłam oko w oko

z Josephem Morellim.

Przyjął postawę obronną i niezbyt uprzejmie warknął:
– Czego?
Trochę  się  zmienił  od  czasu  naszego  ostatniego  spotkania.  Był  szerszy  w  barach,

niecierpliwie przewracał oczyma, a na jego wargach błąkał się cyniczny uśmieszek. Sądziłam,
że ujrzę człowieka, który mógł dopuścić się zbrodni w afekcie, tymczasem spoglądałam na
zbira zdolnego popełnić morderstwo z obojętnością zawodowca.

Zaczerpnęłam głęboko powietrza i starając się opanować drżenie głosu, powiedziałam:
– Szukam Joego Juniaka...
– Pomyliła się pani. Tu nie ma żadnego Juniaka.
Udając zakłopotanie, uśmiechnęłam się szerzej.
– Przepraszam...
Odwróciłam się bez pośpiechu i zrobiłam już krok w stronę schodów, kiedy nagle Joego

olśniło:

– Oczom nie wierzę! Stephanie Plum!
Barwa jego głosu i śpiewny akcent obudziły moje wspomnienia. Podobnym tonem mój

ojciec  pokrzykiwał  na  psa  Smullensów,  kiedy  ten  ośmielał  się  podnosić  łapę  przy
wypielęgnowanym  krzaku  hortensji  przed  naszym  domem.  Ale  ja  się  nie  boję  takiego
pokrzykiwania, oznajmiłam sobie w duchu. A ponadto nigdy nas nie łączyły żadne głębsze
uczucia. Jeśli będę o tym pamiętała, pójdzie mi łatwiej.

– Joseph Morelli... – odezwałam się z udawanym zaskoczeniem. – Co za niespodzianka!
Joe zmarszczył brwi.
– Tak, pewnie taka sama, jak wówczas, kiedy omal mnie nie przejechałaś na chodniku.
Nie chciałam teraz wszczynać kłótni, poczułam się zobowiązana do udzielenia paru słów

wyjaśnień, choć niezbyt mi zależało, aby te kłamstwa zabrzmiały przekonująco.

– To był wypadek. Niechcący przydepnęłam pedał gazu i...
– Przestań zalewać. Specjalnie wjechałaś na chodnik, chciałaś mnie przejechać. Mogłaś

mnie  wtedy  zabić. – Oparł  się  ramieniem  o  futrynę,  wychylił  na  zewnątrz  i  rozejrzał  po
korytarzu. – To może mi powiesz, co naprawdę tutaj robisz? Czyżbyś widziała artykuły  w
gazetach i doszła do przekonania, że moje życie nie jest jeszcze wystarczająco spieprzone?

Cały mój misterny plan w jednej chwili wziął w łeb.
– Sądzisz,  że  choć  trochę  mi  zależy  na  twoim  popieprzonym  życiu? – syknęłam. –

Pracuję  dla  mego  kuzyna,  Vinniego.  Złamałeś  warunki  poręczenia  wyznaczonej  przez  sąd

background image

kaucji.

Brawo, Stephanie. Co za opanowanie!
Joe uśmiechnął się chytrze.
– I Vinnie przysłał ciebie, żebyś mnie zaciągnęła na komendę?
– A co? Uważasz, że to zabawne?
– Owszem,  nawet  bardzo.  I  muszę  ci  powiedzieć,  że  to  doskonałe  ubarwienie

doskwierającej mi nudy. Ostatnio nie miałem zbyt wielu powodów do śmiechu.

To przynajmniej mogłam zrozumieć. Gdyby tu chodziło o dwadzieścia lat mojego życia,

też nie byłoby mi wesoło.

– Musimy porozmawiać.
– Tylko szybko. Spieszę się.
Skalkulowałam  błyskawicznie,  że  mam  jakieś  czterdzieści  sekund  na  to,  aby  go

przekonać do oddania się w ręce policji. Postanowiłam więc sięgnąć od razu po najcięższe
argumenty i uderzyć w jego silne poczucie więzi rodzinnych.

– Pomyślałeś o swojej matce?
– Coś jej grozi?
– Podpisała umowę poręczycielską i będzie musiała spłacić te sto tysięcy kaucji. W tym

celu na pewno zastawi dom. A co powie wszystkim znajomym? Że jej syn, Joe, okazał się
zbyt wielkim tchórzem, aby stanąć przed sądem?

Mina mu zrzedła.
– Tracisz czas. I tak nie wrócę do aresztu. Nigdy bym już nie wyszedł z pudła, najwyżej

by  mnie  wynieśli  martwego.  Chyba  wiesz,  jaki  los  czeka  byłego  gliniarza  w  więzieniu?
Żadnych perspektyw. A jeśli mam być z tobą całkiem szczery, to jesteś chyba ostatnią osobą,
której pozwoliłbym zgarnąć taką kupę forsy z wycofanej kaucji. W głowie ci się przewróciło.
Nigdy nie zapomnę, że chciałaś mnie przejechać tym cholernym buickiern.

Powtarzałam  sobie  w  myślach, że  mało  mnie  obchodzi  nie  tylko  los Morelliego,  lecz

także  jego  zdanie  o  mnie.  Mimo  to  poczułam  się  urażona.  Gdzieś  w  głębi  serca  żywiłam
jednak  nadzieję,  że  Joe  wspomina  mnie  z  sympatią.  Na  końcu  języka  miałam  pytanie,
dlaczego ani razu do mnie nie zadzwonił po tym zajściu za ladą cukierni. Ale zdusiłam je w
sobie i krzyknęłam:

– Bo w pełni sobie zasłużyłeś na to, żeby cię przejechać! Poza tym ledwie cię trąciłam

błotnikiem. Skręciłeś sobie nogę w kostce tylko dlatego, że chciałeś uskoczyć i się potknąłeś!

– Masz szczęście, że cię wówczas nie zaskarżyłem.
– To  ty  masz  szczęście,  że  nie  wrzuciłam  wstecznego  biegu  i  nie  przejechałam  ci  po

nodze, kiedy leżałeś na chodniku!

Morelli uniósł wzrok do nieba i rozłożył szeroko ręce.
– Naprawdę muszę już iść. Nie mam czasu na wysłuchiwanie tych wytworów babskiej

logiki...

background image

– Babskiej logiki? To ma być żart?
Cofnął  się  o  krok,  pospiesznie  nałożył  lekką  sportową  kurtkę  i  sięgnął  po  stojącą  na

podłodze stylonową torbę.

– Muszę się stąd wynosić – oznajmił.
– Dokąd?
Za pasek spodni wsunął duży czarny pistolet. Delikatnie odsunął mnie na bok, wyszedł na

korytarz, zamknął drzwi i schował klucze do kieszeni.

– To już nie twój interes.
– Posłuchaj – odezwałam się, idąc za nim po schodach. – Może i jestem żółtodziobem w

tej  branży,  ale  na  pewno  nie  postradałam  zmysłów  i  nie  będę  siedziała  cicho.  Obiecałam
Vinniemu,  że  cię  sprowadzę,  i  Bóg  mi  świadkiem,  iż  zamierzam  dopiąć  swego.  Możesz
zwiewać, dokąd ci się żywnie podoba, a ja i tak cię odnajdę i zrobię wszystko, żebyś stanął
przed sądem.

Co  za  stek  bzdur!  Aż  nie  mogłam  uwierzyć,  że  to  ja  powiedziałam.  I  tak  miałam

kolosalne szczęście, że go odnalazłam już przy pierwszej próbie. Ale żeby go zaciągnąć do
sądu,  musiałabym  znaleźć  Joego  związanego,  zakneblowanego  i  jeszcze  pozbawionego
przytomności. Zresztą nie jestem pewna, czy nawet w takim wypadku „dopięłabym swego”.

Morelli wyszedł tylnymi drzwiami na podwórze i ruszył w stronę nowego, sportowego

auta stojącego przy ścianie budynku.

– Możesz się nie trudzić zapamiętywaniem numerów rejestracyjnych – rzucił przez ramię.

– To  pożyczony  wóz.  Mam  drugi,  zaparkowany  o  godzinę  jazdy  stąd.  I  nie  próbuj  mnie
śledzić. Zwieję ci w śródmieściu. Masz to jak w banku.

Rzucił  stylonową  torbę  na  przednie  siedzenie  i  wstawił  nogę  do  środka, jakby  chciał

usiąść  za  kierownicą,  lecz  znieruchomiał  nagle  i  oparł  się  ramieniem  o  dach  samochodu.
Chyba  po  raz  pierwszy  od  chwili,  kiedy  zapukałam  do  drzwi  mieszkania,  przyjrzał  mi  się
uważnie.  Zdołałam  już  opanować  pierwszą  falę  wściekłości,  więc  odwzajemniłam  mu  się
twardym  spojrzeniem.  Uzmysłowiłam  sobie  jednak,  że  mam  przed  sobą  gliniarza, takiego
Morelliego, jakiego nigdy dotąd nie znałam. Krótko mówiąc: dojrzałą wersję Joego, jeśli coś
takiego w ogóle istniało. Ale zaraz pomyślałam,  że jest to raczej ten sam Morelli, tylko ja
teraz patrzę na niego innym wzrokiem.

– Podobają mi się twoje delikatnie podkręcone włosy – odezwał się w końcu. – Pasują do

twojego  charakteru.  Mnóstwo  energii  i  niemal  zupełny  brak  opanowania.  Jesteś  cholernie
seksowna.

– A co ty możesz wiedzieć o moim charakterze?
– Na pewno mogę coś powiedzieć o tym, czy jesteś cholernie seksowna.
Poczułam, że się rumienię.
– To niezbyt uprzejme, że mi przypominasz o tamtym zdarzeniu.
– Masz rację – odparł z uśmiechem. – I pewnie masz także rację w sprawie wypadku.

background image

Chyba rzeczywiście zasłużyłem na to, żeby mnie przejechać.

– Mam to traktować jak przeprosiny?
– Nie.  Ale  następnym  razem,  gdy  będziemy  się  bawili  w  pociąg,  dam  ci  potrzymać

latarkę.

Dochodziła już pierwsza, kiedy wróciłam do biura Vinniego. Opadłam ciężko na krzesło

przed  biurkiem  Connie  i  pochyliłam  głowę  w  bok,  wystawiając  twarz  na  podmuchy
chłodnego powietrza z klimatyzatora.

– Uprawiałaś jogging? – spytała Connie. – Jeszcze nie widziałam kogoś tak spoconego od

czasu prezydentury Nixona.

– W moim samochodzie nie działa nawiewnik.
– To masz darmowy narkotyk. A co z Morellim? Złapałaś jakiś trop?
– Właśnie  dlatego  wróciłam.  Potrzebuję  pomocy.  Chwytanie  zbiegów  okazało  się

trudniejsze,  niż  sądziłam.  Chciałabym  porozmawiać z  kimś,  kto  ma  doświadczenie  w  tej
robocie.

– Znam  pewnego  chłopaka.  Jest  leśnikiem,  nazywa  się  Ricardo  Carlos  Manoso.  Jego

rodzice  pochodzą  z  Kuby.  Służył  w  oddziałach  specjalnych,  a  teraz  czasami  pracuje  dla
Vinniego. Ma na swoim koncie takie wyczyny, o jakich inni agenci mogą tylko marzyć. Co
prawda czasem go ponosi, ale tak to już jest ze wszystkimi geniuszami.

– Jak go ponosi?
– Nie zawsze przestrzega pewnych reguł.
– To znaczy?
– Działa  jak  Clint  Eastwood  w  roli  „Brudnego  Harry’ego” – wyjaśniła  Connie. – Tyle

tylko, że po Clincie Eastwoodzie to nie my musimy tuszować niektóre sprawy.

Wybrała  numer  z  pamięci  aparatu  telefonicznego,  połączyła  się  z  pagerem  Manoso  i

zostawiła wiadomość.

– Nic  się  nie  martw – oznajmiła  z  uśmiechem. – Ten  facet  wyjaśni  ci wszystko,  co

powinnaś wiedzieć.

Mniej  więcej  godzinę  później  zasiadłam  razem  z  Manoso  przy  stoliku  w  zacisznej

śródmiejskiej kawiarni. Proste, długie czarne włosy miał zebrane w kitkę z tyłu głowy. Jego
bicepsy  wyglądały  tak,  jakby  zostały  wyrzeźbione  z  granitowych  bloków  i  tylko
zamaskowane  rękawami  mundurowej  koszuli.  Miał  jakieś  180  cm  wzrostu  i  wygląd
człowieka, którego lepiej omijać wielkim łukiem. Oceniłam go na 28 lat.

Odchylił się na krzesełku do tyłu i uśmiechnął przyjaźnie.
– Uff! – stęknął. – Connie  powiedziała,  że  mam  cię  wprowadzić  w  tajniki  chwytania

różnych szumowin. Podobno potrzebujesz szybkiego przeszkolenia. Skąd ten pośpiech?

– Widzisz tego brązowego chevroleta przy krawężniku?
Odwrócił głowę i popatrzył za okno.

background image

– Owszem.
– To mój wóz.
Ledwie zauważalnie przytaknął ruchem głowy.
– Zatem potrzebujesz forsy. Coś jeszcze?
– Względy osobiste.
– Chwytanie zbiegów to niebezpieczna robota, więc lepiej, żeby te względy osobiste były

naprawdę cholernie ważne.

– A z jakich powodów ty się tym zajmujesz?
Rozłożył ręce.
– To najlepiej potrafię.
Trafna odpowiedź, pomyślałam, znacznie lepsza od mojej.
– Może któregoś dnia i ja będę w tym dobra. Ale na razie zależy mi przede wszystkim na

stałym zajęciu.

– Jaką sprawę dostałaś od Vinniego?
– Josepha Morelliego.
Odchylił  głowę  do  tyłu  i  zaczął  się  śmiać  tak  donośnie,  że  prawie  zadygotały  cienkie

ściany kafejki.

– Nie mogę! To jakiś żart? Naprawdę zamierzasz schwytać tego bufona? Tu nie chodzi o

jakiegoś  szczeniaka  z  ulicy.  Morellijest  cholernie  sprytny  i  bardzo  dobry  w  swoim  fachu.
Rozumiesz, co mam na myśli?

– Według Connie ty jesteś jeszcze lepszy.
– Ale ty to nie ja. Nigdy nie będziesz tak dobra, słodziutka.
Gdyby  mi  dopisywał  humor,  stwierdziłabym,  że  całkowicie  straciłam  cierpliwość.  Ale

byłam naprawdę w pieskim nastroju.

– Więc pozwól, że ci coś wyjaśnię – rzekłam cicho, pochylając się niżej nad stolikiem. –

Straciłam pracę. Zabrano mi wóz za nie spłacone raty, moja lodówka świeci pustkami i lada
dzień dostanę nakaz eksmisji z mieszkania. W dodatku muszę chodzić w za małych butach.
Szkoda mi czasu na wysłuchiwanie morałów. Masz zamiar mi pomóc czy nie?

Manoso uśmiechnął się chytrze.
– To może być nawet zabawne. Coś w rodzaju: „Profesor Higgins i Eliza Doolittle robią

czystki w Trenton”.

– Jak mam się do ciebie zwracać?
– Tak jak wszyscy: „Leśnik”.
Wziął  ze  stolika  kartonową  teczkę  z  dokumentami  Morelliego.  Pospiesznie  przebiegł

spojrzeniem tekst umowy poręczycielskiej.

– Zrobiłaś już coś w tej sprawie? Sprawdziłaś jego mieszkanie?
– Stoi  puste,  ale  dopisało  mi  szczęście  i  odnalazłam  Morelliego  w  budynku  przy  ulicy

State. Właśnie wychodził.

background image

– I co?
– Odjechał.
– Cholera – syknął  „Leśnik”. – Czy  nikt  ci  nie  powiedział,  że  powinnaś  była  go

zatrzymać?

– Poprosiłam go uprzejmie, żeby pojechał ze mną na policję, ale odparł, że nie ma na to

najmniejszej ochoty.

Znowu odpowiedział mi gromki rechot.
– Pewnie nawet nie pomyślałaś, żeby zabrać broń?
– Sądzisz, że powinnam mieć pistolet?
– To wcale nie byłby zły pomysł – odparł, wyraźnie rozbawiony. Po raz drugi popatrzył

na  kopię  umowy. – Morelli  wykończył  niejakiego  Ziggy’ego  Kuleszę.  Zabił  go  ze
służbowego  rewolweru  kalibru  11,43  milimetra,  strzelił  prosto  między  oczy  z  bliskiej
odległości. – Uniósł głowę i popatrzył na mnie. – Umiesz się posługiwać bronią?

– Nie. Zawsze starałam się trzymać od niej z daleka.
– Pocisk z takiego rewolweru robi z przodu maleńki, okrągły otworek, a z tyłu wyrywa

dziurę średnicy dużego ziemniaka. Strzał między oczy oznacza, że w promieniu paru metrów
wszystko  jest  zabryzgane  resztkami  mózgu  ofiary.  Głowa  tego  Ziggy’ego  musiała
eksplodować niczym jajko w kuchence mikrofalowej.

– Bomba. Cieszę się, że mi to przybliżyłeś ze szczegółami.
Znów odpowiedział szerokim uśmiechem.
– Odniosłem  wrażenie,  że  chcesz  znać  takie  szczegóły. – Z  powrotem  odchylił  się  na

oparcie  krzesła  i  skrzyżował  ręce  na  piersi. – Zapoznałaś  się  dokładnie  z  okolicznościami
zabójstwa?

– Jeśli  wierzyć  artykułom  z  gazet,  których  wycinki  Morty  Beyers  dołączył  do  akt  w

teczce, wydarzyło się to późnym wieczorem, nieco ponad miesiąc temu, w bloku przy ulicy
Shawa. Morelli wracał ze służby i pojechał z wizytą do Carmen Sanchez. Według jego zeznań
Carmen chciała z nim porozmawiać w jakiejś sprawie, którą się zajmował. Podobno drzwi
otworzył mu właśnie Kulesza i natychmiast sięgnął po broń. Morelli przysięgał, że działał w
obronie własnej. Ale sąsiedzi Carmen zeznali co innego.  Kilka osób wybiegło na korytarz,
słysząc odgłosy strzelaniny, i zastali Morelliego z dymiącym jeszcze rewolwerem nad ciałem
ofiary. Któryś z sąsiadów ogłuszył go i wezwał policję. Żaden ze świadków nie przypomina
sobie,  aby  Ziggy  trzymał  broń  w  ręku.  Policja  nie  znalazła  też  żadnych  dowodów,  że  był
uzbrojony.  Morelli  zeznał,  iż  w  mieszkaniu  Carmen  przebywał  jeszcze  jakiś  mężczyzna.
Trzech świadków potwierdziło, że także dostrzegli sylwetkę nie znanego im człowieka. Ale
gość musiał się ulotnić przed przybyciem patrolu.

– A co z tą Carmen? – zapytał „Leśnik”.
– Nikt jej nie widział tamtego wieczoru. Ostatnia notatka ukazała się w prasie tydzień po

zabójstwie i do tego czasu kobieta się nie odnalazła.

background image

Manoso pokiwał głową.
– Coś jeszcze?
– Nie, to wszystko.
– Ten  facet,  którego  Morelli  zabił,  pracował  dla  Benito  Ramireza.  Coś  ci  mówi  to

nazwisko?

– Chodzi o tego boksera?
– To  nie  jest  zwykły  bokser,  ale  prawdziwy  dynamit  ringu  w  wadze  ciężkiej.

Najsłynniejszy  obywatel  Trenton  od  czasu,  kiedy  Waszyngton  przepędził  stąd  hesjańskich
najemników.  Trenuje  w  sali  gimnastycznej  przy  ulicy  Starka.  Kulesza  kręcił  się  wokół
Ramireza jak mucha nad padliną, niekiedy stawał na deskach do sparingu. Nic dziwnego, że
Ramirez traktował go jak kumpla czy osobistego ochroniarza.

– Nie słyszałeś żadnych plotek na temat powodów, dla których Morelli zabił Kuleszę?
„Leśnik” przekrzywił głowę i popatrzył na mnie z ukosa.
– Nie. Ale musiał mieć jakiś cholernie ważny powód. Morelli zawsze był opanowany, a

jeśli gliniarz chce komuś zalać sadła za skórę, znajdzie setki różnych sposobów.

– Jak widać, nawet opanowany gliniarz może popełnić błąd.
– Mylisz się, kochana. Ktoś taki, jak Morelli, nie popełnia błędów.
– Więc co to może oznaczać?
– Że powinnaś działać bardzo ostrożnie.
Znowu  coś  mnie  ścisnęło  w  dołku.  Chyba  wreszcie  dotarło  do  mnie,  że  nie  będzie  to

egzotyczna  przygoda,  która  błyskawicznie  przyniesie  mi  spory  dochód.  Schwytanie
Morelliego  naprawdę  wyglądało  na  trudne,  a  już  zaciągnięcia  go  przed  sąd  w  ogóle  nie
mogłam sobie wyobrazić. To fakt, że za nim nie przepadałam, ale moja niechęć do Joego nie
była aż tak wielka, bym z radością myślała o wsadzeniu go na resztę życia za kratki.

– I co, nadal masz zamiar go szukać? – zapytał „Leśnik”.
Nie odpowiedziałam.
– Jeśli  nie  ty,  to  zajmie  się  tym  ktoś  inny – dodał. – Musisz  sobie  wbić  do  głowy  tę

zasadę. Poza tym nie wolno ci się kierować żadnymi osądami. Masz do wykonania konkretne
zadanie, ściągnąć gościa do aresztu. Trzeba wierzyć w nasz wymiar sprawiedliwości.

– A ty w niego wierzysz?
– Chroni nas przed anarchią.
– Za Morelliego można zgarnąć duże honorarium. Jeśli jesteś taki dobry, i to dlaczego

Vinnie nie przekazał ci od razu tej sprawy? Czemu zwrócił się; z tym do Morty’ego Beyersa?

– Pewnie miał swoje powody.
– Czy jest coś jeszcze, co powinnam wiedzieć na temat Morelliego?
– Jeśli  faktycznie  zależy  ci  na  zdobyciu  tego  honorarium,  musisz  najpierw  odnaleźć

faceta. Krążą plotki, że sąd i policja nie należą do jego największych zmartwień.

– Mam przez to rozumieć, że ktoś wydał na niego wyrok?

background image

„Leśnik” wyciągnął dwa palce, jakby to była lufa rewolweru.
– Bach!
– Można wierzyć tym plotkom?
Wzruszył ramionami.
– Powtarzam tylko to, co słyszałem.
– Robi się coraz bardziej śmierdzące – oznajmiłam cicho.
– Na to też ci nie wolno zwracać uwagi. Masz robić swoje: odnaleźć faceta i postawić go

przed sądem.

– Sądzisz, że temu podołam?
– Nie.
Gdyby próbował mnie odwieźć od tej roboty, powiedziałby co innego.
– Czy mogę zatem liczyć na twoją pomoc?
– Tak  długo,  dopóki  zachowasz  to  w  tajemnicy.  Wolałbym,  żeby  nikt  nawet  przez

sekundę nie posądzał mnie o uczynność.

Przytaknęłam ruchem głowy.
– Zgoda. Od czego zaczynamy?
– Najpierw  przydałoby  się  zdobyć  trochę  wyposażenia.  Tymczasem  będę  musiał  ci

przybliżyć najważniejsze przepisy prawa.

– Mam nadzieję, że to wszystko nie będzie zbyt kosztowne.
– No cóż, za mój czas i wiadomości nie zapłacisz ani grosza, bo mi się spodobałaś. Poza

tym  zawsze  marzyłem  o  odegraniu  roli  profesora  Higginsa.  Ale  para  kajdanek  kosztuje
czterdzieści dolarów. Masz kartę kredytową?

Niemal  już  zapomniałam,  jak  ona  wygląda.  Jednemu  z  sąsiadów  odsprzedałam  prawie

całą swoją biżuterię i nowiutką kanapę z saloniku, żeby uregulować debet z karty kredytowej.
Resztę  cenniejszych  sprzętów  oddałam  za  tego  brązowego  wraka.  Została  mi  jeszcze
skarbonka z drobniakami na czarną godzinę, którą do tej pory udawało mi się ocalić przed
rozbiciem. Liczyłam na to, że z resztek oszczędności zdołam opłacić przynajmniej wstępną
kurację ortopedyczną, kiedy w końcu wierzyciele zdecydują się połamać mi obie nogi.

Teraz jednak doszłam do wniosku, że tych drobnych pewnie by nawet nie starczyło na

solidne szyny.

– Mam odłożonych parę groszy – powiedziałam.

Rzuciłam dużą, czarną skórzaną torbę na podłogę i ciężko opadłam na krzesło przy stole

w  jadalni  rodziców.  Wszyscy,  to  znaczy  ojciec,  mama i  babcia  Mazurowa  czekali  z
niecierpliwością na moją relację ze spotkania z Vinniem.

– Spóźniłaś  się  dwanaście  minut – zganiła  mnie  matka. – Już  nasłuchiwałam  syren

policyjnych. Ale chyba nie przydarzył ci się żaden wypadek, prawda?

– Miałam pilne zajęcia.

background image

– Już  dzisiaj? – Spojrzała  na  ojca  i  dodała  karcącym  tonem: – Była  pierwszy  dzień  w

pracy, a twój kuzyn już kazał jej zostać po godzinach. Powinieneś z nim porozmawiać, Frank.

– Nie musiałam zostawać po godzinach. Mam ruchomy czas pracy.
– Twój ojciec pracował na poczcie przez trzydzieści lat i ani razu się nie spóźnił na obiad.
Mimo woli wyrwało mi się głośne westchnienie.
– I czemu tak wzdychasz? – zapytała szybko mama. – A po co ci taka wielka torebka?

Kiedy ją sobie kupiłaś?

– Dzisiaj. Będę miała sporo rzeczy do noszenia, dlatego potrzebowałam nowej, większej

torby.

– Jakich znowu rzeczy! Przecież obejmujesz posadę w biurze, przy archiwizacji danych.
– Zrezygnowałam z tej posady. Mam inną robotę.
– A cóż to za praca?
Obficie  polałam  swój  kawałek  pieczeni  keczupem,  z  trudem  powstrzymując  kolejne

westchnienie.

– Agenta dochodzeniowego – odparłam. – Będę pełnić funkcję prywatnego agenta.
– Agent  dochodzeniowy? – powtórzyła  matka  z  niedowierzaniem.  Frank,  czy  ty

rozumiesz, o co tu chodzi?

– Owszem – mruknął ojciec. – Łowca nagród.
Mama szybko przyłożyła obie dłonie do policzków i uniosła oczy do nieba.
– Stephanie!... Co ludzie sobie pomyślą? Przecież to nie jest zajęcie dla wykształconej,

młodej damy.

– Znalazłam uczciwą i dobrze płatną pracę – odparłam. – To coś podobnego do policjanta

albo prywatnego detektywa.

Dopiero  po  chwili  dotarło  do  mnie,  że  rodzice  żadnej  z  tych  funkcji  nie  otaczali

szczególnym szacunkiem.

– A cóż ty możesz wiedzieć o ściganiu przestępców?
– Zasady są proste. Vinnie przekazuje mi dokumenty, a ja muszę odnaleźć człowieka i

zaprowadzić na najbliższy posterunek policji.

– Jakie dokumenty? – dopytywała się ciekawie mama.
– Dotyczące ludzi, którzy nie stawili się na wezwanie do sądu.
– To może i ja się zaciągnę jako łowca nagród? – wtrąciła babcia Mazurowa. – Też bym

chciała zarobić trochę pieniędzy. Mogłabym ścigać przestępców razem z tobą.

– Tylko tego brakowało... – jęknął ojciec.
Ale mama nie zwracała na nich najmniejszej uwagi.
– To  pewnie  będziesz  się  też  musiała  nauczyć  kamuflować.  W  tym  zawodzie  często

trzeba  występować w  przebraniu. – Ponownie  spojrzała  na  ojca. – Jak  myślisz,  Frank,
potrzebny jej będzie kamuflaż? Czy to nie jest dobry pomysł?

Poczułam,  że  mimo  woli  zagryzam  zęby,  starałam  się  ze  wszystkich  sił  nad  sobą

background image

zapanować. Zachowaj spokój, powtarzałam w duchu. Zarazem przyszło mi do głowy, że mam
dobry trening przed zaplanowaną na jutro rozmową z matką Josepha Morelliego.

Pani  Morelli  okazała  się  ucieleśnieniem  niepisanych  norm  życia  w  „Miasteczku”,

przypominała  iście  tytaniczną  gospodynię  domową.  Przy  niej  moja matka  musiałaby
wyglądać jak niedożywiona sprzątaczka. Chyba u samego pana Boga nie było czyściejszych
szyb w oknach, bielszego zlewu kuchennego i nie podawano tak wspaniałego pasztetu. Pani
Morelli  nie  opuściła  ani  jednej  niedzielnej  mszy  w  kościele,  dorabiała  na  pół  etatu  jako
kasjerka  na  stacji  kolejowej.  Od  samego  spojrzeniajej  czarnych  oczu  ciarki  przeszły  mi  po
grzbiecie. Błyskawicznie nabrałam podejrzeń, że nie dowiem się niczego o jej najmłodszym
synu,  postanowiłam  jednak  realizować  kolejne  punkty swego  planu.  Nie  miałam  nic  do
stracenia.

Ojciec  Joego  należał  do  tego  rodzaju  mężczyzn,  których  da  się  przekupić

pięciodolarówką czy najtańszą paczką papierosów, ale on nie żył już od dawna.

Z samego rana zdecydowałam się odegrać rolę profesjonalistki. Włożyłam beżową lnianą

garsonkę,  wbiłam  się  w  rajstopy  i  szpilki,  przypięłam  nawet  do  uszu  ocalałą  parę  moich
ulubionych kolczyków z perłami. Zaparkowałam przy krawężniku, odważnie wkroczyłam po
schodach na ganek i zapukałam do drzwi.

– Proszę, proszę... – powitała mnie pani Morelli, od stóp do głowy mierząc tym samym

spojrzeniem, które dotychczas było zarezerwowane dla ateistów i bandytów. – Kogo my tu
mamy, i to o tak wczesnej porze?... Naszą nową, uroczą łowczynię nagród. – Zadarła brodę o
parę  centymetrów wyżej. – Słyszałam już o twojej nowej pracy. Niczego się ode mnie nie
dowiesz.

– Pani Morelli, naprawdę muszę odnaleźć Joego. Nie stawił się na wezwanie w sądzie...
– Widocznie miał ku temu ważne powody.
Najważniejsze! Poczuł się winny.
– Może  na  wszelki wypadek  zostawię  pani  swoją  wizytówkę.  Zdążyłam  je  wczoraj

zamówić...

Zaczęłam grzebać w torebce, przerzucając kajdanki, lakier do włosów, szczotkę, latarkę...

Przechyliłam  ją,  żeby  zajrzeć  do  środka,  i  ciężki  rewolwer  wypadł  na  zieloną  grubą
wycieraczkę przed drzwiami.

– Masz nawet broń! – zauważyła pani Morelli. – Do czego ten świat zmierza? Czy twoja

matka wie, że chodzisz po ulicach z rewolwerem? Bo ja mam zamiar ją o tym powiadomić.
Zaraz do niej zadzwonię i powiem o wszystkim!

Kobieta zrobiła zdegustowaną minę i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
No  proszę,  skończyłam  trzydziestkę,  a  ona  zamierza  poskarżyć  na  mnie  mojej  matce.

Takie  rzeczy  zdarzają  się  tylko  w  „Miasteczku”.  Podniosłam  rewolwer  i  wrzuciłam  go  z
powrotem  do  torebki.  Dopiero  wtedy  znalazłam  wizytówki.  Wsunęłam  jedną  z  nich  w

background image

szczelinę między drzwiami a futryną i pojechałam do domu rodziców, chciałam się bowiem
skontaktować  telefonicznie  z  Franciem,  innym  moim  kuzynem,  który  chyba  wiedział
wszystko o wszystkich w „Miasteczku”.

– Szukaj wiatru w polu – oznajmił Francie. – To przebiegły facet, na pewno zdobył już

sztuczne wąsy i perukę. Był gliniarzem, zna właściwych ludzi. Nie wątpię, że wie również,
jak załatwić lewe prawo jazdy oraz kartę ubezpieczenia społecznego i zacząć życie od nowa.
Poddaj się, nigdy go nie odnajdziesz.

Ale moja intuicja i skrajna desperacja nie pozwalały mi zrezygnować. Zadzwoniłam więc

do Ediego Gazarry, który także służył w policji, a już od dzieciństwa należał do grona moich
najlepszych przyjaciół. Był nie tylko wspaniałym kumplem, lecz w dodatku ożenił się z moją
kuzynką, Shirley „Płaczką”. Tylko tej jednej decyzji Ediego nie potrafiłam nigdy zrozumieć,
ale  ponieważ  małżeństwo  przetrwało  jakoś  jedenaście  lat,  więc  pewnie  coś  ich  ze  sobą
łączyło.

W rozmowie z Gazarrą nie musiałam się bawić w zbędne ceregiele, od razu przeszłam do

sedna sprawy. Pokrótce przedstawiłam charakter zlecenia Vinniego i zapytałam, czy wiadomo
coś nowego o tamtej strzelaninie.

– Gdybym nawet wiedział coś konkretnego, i tak bym ci nie powiedział – odparł Eddie. –

Jeśli chcesz brać zlecenia od Vinniego, to twój interes, ale w tym wypadku poproś go, żeby ci
przydzielił inną sprawę.

– Za późno. Podjęłam już decyzję.
– Sprawa Morelliego cuchnie na kilometr.
– Każdy podobny wypadek w New Jersey cuchnie na kilometr. Doszłam do wniosku, iż

należy się do tego przyzwyczaić.

– Lecz jeśli oskarża się gliniarza o popełnienie morderstwa, to robi się naprawdę poważna

sprawa.  Tu,  u  nas,  wrze  jak  w  ulu.  A  sytuację  pogarsza  jeszcze  fakt,  że  wszystkie  wyniki
dochodzenia przemawiają przeciwko Morelliemu. Świadkowie zastali go na miejscu zbrodni
z dymiącym jeszcze rewolwerem. On sam zeznał, że Ziggy pierwszy sięgnął po broń, lecz
nigdzie  nie  znaleziono  pistoletu,  nie  było  śladów  od  kul  na  ścianach  korytarza,  nie
stwierdzono osadu prochu na dłoniach i koszuli denata. Prokurator nie miał wyboru, musiał
oskarżyć Morelliego. A jakby tego wszystkiego było mało... oskarżony nie stawił się przed
sądem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka atmosfera panuje w całym wydziale. Wystarczy, że
na  korytarzu  padnie nazwisko  Morelliego,  a  wszyscy  natychmiast  dają  nura  do  swoich
pokojów.  Nikt  nie  przyjmie  tego  z  radością,  jeżeli  zaczniesz  teraz  od  nowa  rozgrzebywać
sprawę.  Boję  się  nawet,  że  gdy  na  serio  rozpoczniesz  poszukiwania Morelliego,  szybko
skończysz dyndając na jakiejś gałęzi w środku lasu.

– Lecz jeśli go odnajdę, zarobię dziesięć tysięcy dolarów.
– To już lepiej zacznij grać w toto-lotka, będziesz miała większe szansę na zdobycie tej

sumy.

background image

– Z tego, co wiem, Morelli miał się spotkać z Carmen Sanchez, ale kobiety nie było w

mieszkaniu.

– Nie tylko jej tam nie było w chwili zabójstwa, ale całkiem zapadła się pod ziemię.
– I do dzisiaj nic o niej nie wiadomo?
– Nie. Ale też specjalnie jej nie szukano.
– A  co  z  tym  drugim  facetem,  który  według  Morelliego  znajdował  się  także  w

mieszkaniu, z owym tajemniczym świadkiem?

– Również zniknął.
Pokręciłam nosem, próbując zebrać myśli.
– Nie sądzisz, że to dziwne?
– Owszem, co najmniej zastanawiające.
– A może Morelli został wystawiony?
Miałam wrażenie, że Eddie na drugim końcu linii wzruszył ramionami.
– Mogę wyznać tylko tyle, iż moja intuicja gliniarza podpowiada mi, że nie wszystko w

tej sprawie do siebie pasuje.

– Co on teraz zrobi? Wstąpi do Legii Cudzoziemskiej?
– Pewnie  przyczai  się  gdzieś  i  będzie  próbował  odzyskać  utraconą  perspektywę

długowieczności. Ale raczej skończy się jedynie na staraniach.

Z ulgą przyjęłam to, że nie tylko ja jestem podobnego zdania.
– Masz jakieś sugestie?
– Nic z tych rzeczy, które byłbym ci gotów powiedzieć.
– Daj spokój, Eddie. Naprawdę potrzebuję pomocy.
W słuchawce rozległo się głośne westchnienie.
– Na pewno nie warto go szukać u krewnych i przyjaciół. Jest na to za sprytny. Jedyne, co

mi  teraz  przychodzi  do  głowy,  to  próba  odnalezienia Carmen  Sanchez  i  tego  faceta,  który
ponoć był wówczas w jej mieszkaniu razem z Ziggym. Na miejscu Morelliego próbowałbym
się jakoś z nimi skontaktować, albo po to, by zyskać dowód swojej niewinności, albo w celu
ich uciszenia, żeby nie mogli świadczyć w sądzie przeciwko mnie. Nie mam jednak pojęcia,
jak się do tego zabrać. Skoro policja nie może odnaleźć tej pary, to i ty masz na to niewielkie
szansę.

Podziękowałam mu uprzejmie i odłożyłam słuchawkę. Szukanie tych dwojga było chyba

niezłym pomysłem. Nie przejmowałam się zanadto, że według Gazarryjest to niewykonalne.
Wykombinowałam,  że  gdybym  wpadła  na  trop  Carmen  Sanchez,  prawdopodobnie
ruszyłabym tą samą drogą, co Morelli, a wówczas moglibyśmy się spotkać po raz drugi.

Tylko od czego powinnam zacząć? Od mieszkania Carmen. Trzeba było porozmawiać z

jej sąsiadami, pewnie potrafiliby wskazać jej znajomych i przyjaciół. Co jeszcze? Warto było
również zobaczyć się z tym bokserem, Benito Ramirezem – jeśli on i Ziggy pozostawali w
bliskim kontakcie, to może Ramirez także wiedział coś o Carmen Sanchez. Niewykluczone,

background image

że mógłby ponadto zidentyfikować owego tajemniczego świadka.

Wzięłam sobie z lodówki puszkę lemoniady, a z szafki w kuchni paczkę suszonych fig.

Postanowiłam na początku porozmawiać z Ramirezem.

background image

ROZDZIAŁ 3

Ulica Starka zaczyna się nad samą rzeką, przechodzi kilkadziesiąt metrów na północ od

ratusza i biegnie ze dwa kilometry w kierunku północno-wschodnim. Ciągną się wzdłuż niej
ponure,  dwupiętrowe  kamienice,  w  znacznym  stopniu  zrujnowane;  pełno  tam  podrzędnych
sklepików, barów i rozmaitych spelunek. Większość budynków przerobiono na wielorodzinne
domy  komunalne.  Tylko  nieliczne  pomieszczenia  są  tam  klimatyzowane,  a  ponieważ  w
mieszkaniach panuje ścisk, podczas upałów mieszkańcy gromadzą się na ulicy i w bramach,
szukając  odrobiny  cienia.  Lecz o dziesiątej  trzydzieści  przed  południem  ulica  sprawiała
wrażenie wyludnionej.

Za  pierwszym  razem  minęłam  salę  gimnastyczną.  Dopiero  później,  gdy  sprawdziłam

adres  na  kartce  wyrwanej  z  mojej  książki  telefonicznej,  zawróciłam  i  jadąc  wolniej,
wypatrywałam  numerów  kamienic,  wpadł  mi  w  oko  czarny  napis  na  szybie  w  drzwiach,
informujący, że znajduje się tu Miejska Sala Treningowa. Budynek nie wyróżniał się niczym
szczególnym, ale bywalcom z pewnością nie był potrzebny żaden szyld. Nie miałam zresztą
złudzeń, że przychodzą  tu starsze panie w ramach kuracji odchudzającej. Musiałam jednak
przejechać jeszcze kilkadziesiąt metrów, zanim znalazłam wolne miejsce do zaparkowania.

Zamknęłam samochód na klucz, zarzuciłam torebkę na ramię i ruszyłam chodnikiem. Nie

dość,  że  moje  spotkanie  z  panią  Morelli  nie  przyniosło  żadnego  rezultatu,  to  jeszcze  teraz
musiałam  się  męczyć  w  lnianej  garsonce i butach  na  obcasach.  Czułam  się  głupio  w  tym
otoczeniu, ale z drugiej strony zaczynała mnie bawić moja rola. Myślałam już, że chyba nie
ma nic piękniejszego od brzęku kajdanek zatrzaskiwanych na rękach jakiegoś złodziejaszka,
który postanowiłby mnie tutaj napaść.

Sala gimnastyczna zajmowała środkową część budynku, sąsiadowała z nią stacja naprawy

samochodów „A & K”. Szerokie wrota garażu były uchylone i kiedy znalazłam się na wprost
nich, usłyszałam dobiegające ze środka ciche pojękiwania i niedwuznaczne szelesty. W jednej
chwili  przez głowę  przemknęły  mi  setki  różnych  myśli,  dała  o sobie  znać  cała  spuścizna
wychowania w New Jersey. Chyba powinnam jakoś zareagować, doszłam jednak do wniosku,
że  dyskrecja  jest  najcenniejszą  zaletą.  Toteż  zacisnęłam  mocniej  wargi  i  szybko  poszłam
dalej.

background image

W  brudnym  oknie  na  drugim  piętrze  budynku  po  drugiej  stronie  ulicy  mignęła  jakaś

mroczna sylwetka, ten ruch przyciągnął moją uwagę. Ktoś mnie obserwował. Nic dziwnego,
pomyślałam. Dwukrotnie przejechałam pustą ulicą, a dziś z samego rana urwał mi się tłumik,
więc ryk silnika novej musiał wstrząsnąć wszystkimi szybami w oknach. Miałam najlepszy
przykład, jak może wyglądać „kamuflaż” w tego rodzaju działalności.

Drzwi  sali  gimnastycznej  zaprowadziły  mnie  do  niewielkiego  holu  ze  schodami

wiodącymi  na  piętro.  Ściany  miały  kiedyś  biurowy,  szarozielony  kolor,  teraz  niemal
całkowicie  ginący  pod  wymalowanymi  farbą  z  aerozolu  napisami  oraz  smugami
dwudziestoletniego  brudu.  Panował  tu  nieprzyjemny  zaduch,  odór  uryny  bijący  z  piwnic
mieszał się z docierającym z góry smrodem potu wyciskanego z nie domytych męskich ciał.
Na piętrze otwierała się rozległa przestrzeń, ale i tu panował podobny brud i smród.

Na  matach  w  przeciwległym  końcu  sali  paru  osiłków  ćwiczyło  elementy  walki  wręcz.

Stojący  pośrodku  bokserski  ring  był  pusty.  Przyszło  mi  do  głowy,  że  o  tej  porze  tutejsi
bywalcy są zajęci rabowaniem sklepów bądź kradzieżą samochodów. Nie zdążyłam jednak
skonkretyzować swoich podejrzeń, gdyż nagle wszelki ruch na sali ustał. Jeśli na ulicy czułam
się nieswojo, to teraz doznałam wrażenia, którego nie sposób opisać. Spodziewałam się ujrzeć
mistrza  sportowego,  otoczonego  aurą  profesjonalizmu,  tymczasem  zastałam  gromadę
ciemnych typków, gapiących się na mnie podejrzliwie, z wyraźną wrogością. Byłam zwykłą
ignorantką z ulicy, w dodatku białą, która ośmieliła się zakłócić rytm treningu czarnoskórych
sportowców. Gdyby martwa cisza, jaka nagle zapadła, była nieco bardziej namacalna, pewnie
odwróciłabym  się  na  pięcie  i  pognała  z  powrotem  po  schodach,  jak  po  spotkaniu  z
przerażającym upiorem.

Uśmiechnęłam  się  szeroko  (bardziej  po  to, żeby  nie  zemdleć  w  progu  sali,  niż z  chęci

oczarowania tych facetów) i poprawiając torebkę na ramieniu, powiedziałam głośno:

– Szukam Benito Ramireza.
Z ławki pod ścianą uniosła się istna góra mięśni.
– To ja.
Musiał  mieć  ponad  190  centymetrów  wzrostu.  Odznaczał  się  miękkim,  jedwabistym

głosem i pełnymi wargami, po których zdawał się błądzić rozmarzony uśmiech. Ten kontrast
byłby nawet komiczny, gdyby nie lodowate, wyrachowane spojrzenie jego oczu.

Ruszyłam w tamtą stronę i śmiało wyciągnęłam rękę.
– Stephanie Plum.
– Benito Ramirez.
Dotyk jego dłoni także był miękki, delikatny, bardziej przypominał pieszczotę niż uścisk

na  powitanie.  Ciarki  przeszły  mi  po  plecach.  Spoglądałam  w  półprzymknięte,  niemal
bezdenne oczy, zastanawiając się nad pobudkami bokserów. Do tej pory uważałam ten sport
za wyładowanie agresji, lecz sądziłam, że zawodnicy dążą przede wszystkim do zwycięstwa,
które  nie  musi  się  przecież  wiązać  ze  zmaltretowaniem  przeciwnika.  Ale  błyski  w  oczach

background image

Ramireza  podpowiadały  mi,  że  ten  człowiek  byłby  gotów  zabić.  W  matowoczarnych
źrenicach czaiło się coś, co upodobniało je do czarnych dziur, w których wszystko znika i nic
nie może się wydostać, jakby to było siedlisko samego diabła. I do tego tajemniczy uśmiech –
połączenie  ironii  z  pogardą,  całkowite  zaprzeczenie  złudnej  uprzejmości,  niemalże  dowód
chorobliwej  nienawiści  do  wszystkiego.  Wrażenie  było  tak  niezwykłe,  że  przyszło  mi  do
głowy, iż jest to jedynie wystudiowana poza służąca odstraszaniu przeciwników w ringu. W
każdym razie i mnie obleciał strach. Chciałam uwolnić swą dłoń z jego uścisku, lecz Ramirez
silniej zacisnął palce.

– No więc, Stephanie Plum – rzekł tym swoim jedwabistym głosem – czym mogę pani

służyć?

Pracując  dla  E.E.  Martina  nauczyłam  się  odpowiednio  traktować  podobnych  ludzi,

trzymać  nerwy  na  wodzy  i  zachowując  pozory  uprzejmości,  rzeczowo  załatwiać  sprawy.
Zależało mi na tym, aby moja mina i ton głosu przekonały Ramireza, że nie jestem do niego
wrogo nastawiona. Musiałam też dobrać właściwe słowa.

– Jeżeli puści pan moją rękę, będę mogła dać panu wizytówkę – powiedziałam.
Uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jego warg, choć teraz wydał mi się bardziej wyrazem

rozbawienia i zaciekawienia niż pogardy. Sięgnęłam do torebki po wizytówkę i wręczyłam
mu ją.

– „Prywatny  agent  dochodzeniowy” – odczytał  na  głos  i  uśmiechnął  się  szerzej. – To

strasznie poważny tytuł dla takiej małej dziewczynki.

Już od dawna nie uważałam siebie za małą dziewczynkę, ale przy nim można się było tak

poczuć. Mam 170 centymetrów wzrostu i budowę ciała odziedziczoną po Mazurach, rodzinie
węgierskich  rolników.  Pewnie  doskonale  bym  się  nadawała  do  pracy  na  polach  papryki,
prowadzenia pługa za koniem i rodzenia co roku dzieci z takim wysiłkiem, jak kura znosząca
jajka.  W  dodatku  odznaczam  się  skłonnościami  do  tycia,  toteż co  jakiś  czas  muszę  sobie
narzucać dietę, lecz i tak nie udaje mi się zbić wagi poniżej 60 kilogramów. Może nie jestem
potężnie zbudowana, lecz na pewno daleko mi do małej dziewczynki.

– Szukam Josepha Morelliego. Nie widział go pan?
Ramirez pokręcił głową.
– Nie  znam  Morelliego.  Wiem  tylko  tyle,  że  zastrzelił  Ziggy’ego. – Obejrzał  się  na

kolegów. – Czy któryś z was widział ostatnio Morelliego?

Żaden nie odpowiedział.
– Podobno  tamtego  dnia  w  mieszkaniu  znajdował  się  jakiś  mężczyzna, który  był

świadkiem zabójstwa i który później zniknął. Nie podejrzewa pan, kto to mógł być?

Znów odpowiedziała mi cisza.
– A  co  z  Carmen  Sanchez? – nie  dawałam  za  wygraną. – Zna  ją  pan?  Czy  Ziggy

kiedykolwiek opowiadał panu o niej?

– Zadajesz strasznie dużo pytań – odparł Ramirez.

background image

Staliśmy  naprzeciwko  dużego  okna  we  frontowej  ścianie  sali.  Kierowana  jakimś

instynktem spojrzałam na budynek po drugiej stronie ulicy. Po raz drugi dostrzegłam ciemną
sylwetkę w tym samym oknie na drugim piętrze. To musi być mężczyzna, pomyślałam. Nie
mogłam  tylko  stwierdzić,  czy  jest  biały,  czy  ciemnoskóry.  Ale  to  miało  najmniejsze
znaczenie.

Ramirez delikatnie pociągnął mnie za rękaw żakietu.
– Napijesz  się  coca-coli?  Mamy  tu  automat  z  napojami.  Mogę  ci  też  zafundować

lemoniadę.

– Dziękuję, ale zostało mi jeszcze sporo spraw do załatwienia, trochę się spieszę. Gdyby

pan spotkał Morelliego, proszę dać mi znać.

– Większość takich małych dziewczynek ogarnia strach, kiedy mistrz bokserski chce je

zaprosić na lemoniadę.

Ale ja się do nich nie zaliczam, pomyślałam. Dla mnie temu mistrzowi bokserskiemu po

prostu brakuje paru klepek. Takiej dziewczynce, jak ja, zwyczajnie nie odpowiada atmosfera
panująca na sali gimnastycznej.

– Z przyjemnością napiłabym się z panem lemoniady – odparłam – ale umówiłam się już

na wcześniejszy lunch.

Jasne, z paczką suszonych fig.
– To nie jest najlepszy pomysł, żeby biegać po tej okolicy i zadawać pytania. Więc może

lepiej posiedzisz ze mną i odprężysz się trochę. Randka ci nie ucieknie.

Niespokojnie przestąpiłam z nogi na nogę, próbując zachować fason.
– Mówiąc szczerze, to spotkanie w interesach. Jestem umówiona z sierżantem Gazarrą.
– A w to już nie uwierzę – powiedział Ramirez. Jego uśmiech stał się mniej przyjazny, a

w  jedwabistym  głosie  zabrzmiały ostre  tony. – Chyba  od  początku  mnie  okłamujesz  w
sprawie tego wcześniejszego lunchu.

Strach  ścisnął  mnie  za  serce,  z  wielkim  trudem  przychodziło  mi  panować  nad  sobą.

Ramirez  bawił  się  ze  rnną  w  kotka  i  myszkę,  odgrywał  przedstawienie  ku  uciesze  swoich
kumpli. Zapewne nie spodobało mu się to, że odrzuciłam jego propozycję, postanowił więc
ratować swój honor.

Ostentacyjnie spojrzałam na zegarek.
– Przykro mi, że pan odbiera to w ten sposób, ale naprawdę mam się spotkać z Gazarrą za

dziesięć minut. Na pewno będzie wściekły, gdy się spóźnię.

Zrobiłam krok do tyłu, ale Ramirez błyskawicznie chwycił mnie za kark. Zacisnął palce z

taką siłą, że mimowolnie skrzywiłam się z bólu.

– Nie puszczę cię teraz, Stephanie Plum – szepnął groźnie. – Mistrz jeszcze z tobą nie

skończył.

Na sali gimnastycznej zapadła przytłaczająca cisza. Nikt się nawet nie poruszył, nikt nie

miał  odwagi  wystąpić  w  mojej  obronie.  Popatrzyłam  na  twarze  zgromadzonych  mężczyzn,

background image

lecz napotkałam jedynie puste, zaciekawione spojrzenia. Pomyślałam, że nie ma co liczyć na
jakąkolwiek pomoc, i poczułam nagle pierwsze ukłucia panicznego strachu.

Zniżywszy głos do tego samego poziomu, co złowieszczy szept Ramireza, oznajmiłam:
– Przyszłam  tu  jako  przedstawiciel  wymiaru  sprawiedliwości,  mając  nadzieję  uzyskać

informacje,  które  pomogą  mi  schwytać  Josepha  Morelliego.  Nie  dałam  panu  żadnych
powodów do traktowania mnie w ten sposób. Wykonuję tylko swoje obowiązki służbowe i
mam prawo oczekiwać respektu.

Ramirez przyciągnął mnie do siebie.
– Ale powinnaś też coś wiedzieć o naturze mistrza bokserskiego – syknął. – Po pierwsze

nikt  nie  ma  prawa  mówić  mistrzowi  o  respekcie.  A  po  drugie  powinnaś  się  domyślić,  że
mistrz  zawsze  zdobywa  to,  na  czym  mu  zależy. – Potrząsnął  mną  lekko. – Czyżbyś  nie
wiedziała jeszcze, czego mistrz może od ciebie chcieć? Mistrz pragnie, żebyś była dla niego
miła, laleczko. To ty powinnaś czuć przed nim respekt. – Ostentacyjnie zajrzał mi za dekolt. –
Nie zaszkodzi też okazać trochę strachu. No co, boisz się mnie, suko?

Chyba  każda  kobieta  o  współczynniku  IQ  przekraczającym  dwadzieścia  musiałaby  się

bać Benito Ramireza.

Zachichotał tak, że włosy nieomal zjeżyły mi się na głowie.
– A więc jednak się boisz! – szepnął głośno. – Czuję to. Z daleka bije od ciebie strach.

Jeszcze trochę i będziesz miała mokre majtki. Zresztą może już są mokre? Może powinienem
to sprawdzić?

Mimo  wszystko  postanowiłam,  że  wyjmę  rewolwer  z  torebki  dopiero  wtedy,  kiedy

zawiodą wszelkie inne środki. Zresztą jedna dziesięciominutowa lekcja nie uczyniła jeszcze
ze mnie strzelca wyborowego. To nic, powtarzałam w duchu, przecież nie zależy mi na tym,
żeby  do  kogokolwiek  strzelać.  Pragnęłam  jedynie  uwolnić  się  z  uścisku  Ramireza  i  czym
prędzej  stamtąd  zwiewać.  Ostrożnie  wsunęłam  dłoń  do  torebki  i  wymacałam  pistolet,
zacisnęłam palce na zimnej kolbie.

A może jednak go wyciągnąć? – przemknęło mi przez myśl. Wymierzyć w Ramireza i

zrobić  groźną  minę.  Tylko  czy  byłabym  zdolna  nacisnąć  spust?  Nie  potrafiłam  sobie
odpowiedzieć, miałam jednak spore wątpliwości. Nawet nie przypuszczałam, że w ogóle będę
zmuszona rozważać taką ewentualność.

– Mówię  po  raz  ostatni.  Proszę  mnie  puścić – syknęłam. – Nie  mam  zamiaru  tego

powtarzać.

– Nikt nie będzie dyktował mistrzowi, co ma robić! – ryknął Ramirez, wykrzywiając usta

w grymasie wściekłości.

Opadła  jego  maska.  Patrząc  mu  w  oczy,  odniosłam  wrażenie,  że  nagle dojrzałam

prawdziwy charakter tego człowieka – zionął nienawiścią tak przerażającą, tak ohydną, że aż
graniczącą z niepoczytalnością.

Błyskawicznie  chwycił  mnie  za  bluzkę  na  piersiach.  Trzask  pękającego  materiału

background image

zagłuszył nawet mój głośny krzyk.

W takich chwilach człowiek reaguje instynktownie, robi pierwszą rzecz, jaka przyjdzie

mu do głowy. Prawdopodobnie tak samo postąpiłaby prawie każda kobieta na moim miejscu.
Wzięłam  szeroki  zamach  i  walnęłam  Ramireza  w  głowę  skórzaną  torbą.  Nosiłam  w  niej
rewolwer, kajdanki i sporo innych rzeczy, które łącznie musiały ważyć ze trzy kilogramy.

Uskoczył w bok, a ja rzuciłam się w kierunku schodów. Ale nie zdążyłam zrobić nawet

dwóch  kroków,  kiedy  złapał  mnie  od  tyłu  za  włosy  i  pociągnął  w  głąb  sali,  jakbym  była
szmacianą lalką. Potknęłam się i runęłam twarzą na podłogę. Mimo że zdążyłam wyciągnąć
ręce i nieco zamortyzować upadek, nagle zabrakło mi tchu w piersiach.

Pojęłam, że to Ramirez okrakiem usiadł mi na plecach. Znów chwycił mnie za włosy i

szarpnięciem poderwał głowę do góry. Natychmiast sięgnęłam do torebki, lecz nie zdążyłam
wyciągnąć rewolweru.

Huk wystrzału rozbrzmiał gromkim echem w całej sali, z brzękiem posypało się szkło.

Zaraz padły kolejne strzały, jakby ktoś postanowił od razu opróżnić cały magazynek. Wszczął
się  rwetes,  padły  okrzyki.  Mężczyźni  rzucili  się  do  szatni.  Ramirez  skoczył  za  nimi.  Nie
czekałam na zaproszenie, przywierając całym ciałem do podłogi zaczęłam pełznąć w stronę
wyjścia. Kiedy wreszcie poderwałam się z parkietu, nogi miałam jak z waty. Skoczyłam w
kierunku  schodów,  wyciągając  ręce  do  poręczy,  lecz  już  na  drugim  stopniu  straciłam
równowagę,  zjechałam  niczym  na  nartach  i  ciężko  grzmotnęłam  pośladkami  o  linoleum  w
holu na dole. Pozbierałam się szybko i wypadłam na ulicę zalewaną potokami słonecznego
żaru.  Rajstopy  miałam  porwane,  z  rozciętego  kolana  sączyła  się  krew.  Stanęłam  przed
drzwiami,  kurczowo  zaciskając  palce  na  klamce  i  usiłując  złapać  oddech,  kiedy
niespodziewanie ktoś mnie chwycił za rękę. Aż podskoczyłam i krzyknęłam głośno. To był
Joe Morelli.

– Na miłość boską! – syknął, odciągając mnie na chodnik. – Nie stój jak słup soli! Rusz

się wreszcie!

Nie miałam pewności, czy aż do tego stopnia wpadłam Ramirezowi w oko, by teraz rzucił

się  za  mną  w  pościg,  byłoby  jednak  skrajną  głupotą  stać  tu  dalej  i  próbować  się  o  tym
przekonać. Pobiegłam więc za Morellim, chociaż ciągle brakowało mi tchu, a wąska spódnica
utrudniała stawianie większych kroków. Na pewno Kathleen Turner zrobiłaby z tej ucieczki
wspaniałą  scenę  do  jakiegoś  filmu,  tyle  że  nie  wypadłabym  na  niej  urzekająco.  Z  nosa  mi
kapało, a ślina ciekła po brodzie. Głośno postękiwałam z wysiłku i chlipałam z przerażenia.

Skręciliśmy  za  rogiem,  przecznicą  dotarliśmy  do  szerokiej  alei  przelotowej,  a

przedostawszy  się  na  drugą  stronę,  skręciliśmy  w  jakąś  wąską  i  krętą  uliczkę  biegnącą  na
tyłach  osiedla  domków  jednorodzinnych.  Ciągnęly  się  wzdłuż  niej  szeregi  starych,
drewnianych garaży i wypełnionych z czubkiem wielkich pojemników na śmieci.

Z  tyłu  doleciało  nas  zawodzenie  policyjnych  syren.  Nie  ulegało  wątpliwości,  że  huk

wystrzałów ściągnął na ulicę Starka co najmniej dwa wozy patrolowe. Dopiero teraz dotarło

background image

do  mnie,  że  powinnam  była  zostać  przy  swoim  samochodzie  i  zwrócić  się  do  gliniarzy  z
prośbą  o  pomoc  w  ściganiu  Morelliego.  W  każdym  razie  otrzymałam  dobrą  nauczkę  na
wypadek, gdybym jeszcze kiedyś stanęła przed perspektywą brutalnego gwałtu.

Morelli zatrzymał się nagle, po czym wciągnął mnie do pustego garażu. Na wpół urwane

drzwi były wystarczająco uchylone, byśmy bez trudu wśliznęli się do środka, osłaniały nas
jednak  przed  wzrokiem  przypadkowego  przechodnia.  Na  betonowej  posadzce  walały  się
jakieś  śmieci,  powietrze  było  ciężkie,  przesycone  wonią  smarów.  Uderzyła  mnie  ironia  tej
sytuacji:  oto  znów,  po  wielu  latach,  znalazłam  się  sam  na  sam  z  Morellim  w  mrocznym
garażu. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości, oczy silnie błyszczały. Chwycił mnie za
poły żakietu i pchnął plecami na ścianę z surowych desek. Aż zęby mi zadzwoniły od tego
uderzenia. Z góry posypał się kurz.

– Do jasnej cholery! – syknął przez zęby, ledwie pohamowując narastającą furię. – Co ty

sobie wyobrażałaś, wchodząc bez żadnego zabezpieczenia do tej sali gimnastycznej?!

Jakby chcąc zaakcentować swoje pytanie, po raz drugi grzmotnął moimi plecami o deski.

Jeszcze więcej kurzu posypało nam się na głowy.

– Odpowiadaj! – rozkazał.
Nie czułam jednak bólu, jeśli nie liczyć udręki psychicznej. Zachowałam się jak idiotka.

Nie dość, że zostałam znieważona i prawie pobita, to w dodatku Morelli pastwił się nade mną.
Było to równie deprymujące jak fakt, że wybawił mnie z opresji.

– Szukałam ciebie.
– No to gratuluję, znalazłaś. Ale poza tym zmusiłaś mnie do opuszczenia kryjówki, co

zdecydowanie mniej mi się podoba.

– A  więc  to  ty  stałeś  w  oknie  na  drugim  piętrze,  z  naprzeciwka  obserwowałeś  salę

treningową.

Nie  odpowiedział.  Mimo  panującego  tu  półmroku  wciąż  mogłam  dostrzec  złowrogie

błyski w jego oczach. Z całej siły zacisnęłam pięści.

– Teraz pozostało mi już chyba tylko jedno – powiedziałam.
– Wręcz nie mogę się doczekać.
Sięgnęłam do torebki, wyciągnęłam rewolwer i energicznie dźgnęłam końcem lufy jego

pierś.

– Jesteś aresztowany!
Uniósł wysoko brwi ze zdumienia.
– Masz  broń?!  To  dlaczego  jej  nie  użyłaś  przeciwko  Ramirezowi?!  Matko  Boska!

Zamiast tego walnęłaś go torebką w łeb, niczym jakaś pensjonarka. Dlaczego, do cholery, nie
wyciągnęłaś wtedy tego rewolweru?!

Poczułam, że krew napływa mi do twarzy. Co miałam mu powiedzieć? Wyznanie prawdy

wpędziłoby  mnie w  jeszcze  większe  zakłopotanie.  Poza  tym  świadczyłoby  na  moją
niekorzyść. Przecież nie mogłam się przyznać Joemu, że bardziej się bałam rewolweru niż

background image

Ramireza,  bo  to  by  do  reszty  zdruzgotało  mój  wizerunek  w  roli  prywatnego  agenta
dochodzeniowego.

Morelli  musiał  się  jednak  błyskawicznie  domyślić  tejże  prawdy.  Jęknął  zdegustowany,

odsunął rewolwer w bok i wyjął go z mojej dłoni.

– Skoro  w  ogóle  nie  zamierzasz  się  posługiwać  bronią,  to  nie  powinnaś  jej  nosić  przy

sobie. Masz przynajmniej pozwolenie?

– Tak.
Byłam co najmniej w dziesięciu procentach przekonana, że całkiem legalnie weszłam w

jej posiadanie.

– Gdzie załatwiałaś to pozwolenie?
– „Leśnik” zrobił to za mnie.
– Manoso?!  Jezu...  Pewnie  sam  ci  wydrukował  jakiś  świstek  w  swojej  piwnicy. –

Odchylił bębenek, wysypał naboje i oddał mi rewolwer. – Poszukaj sobie innego zajęcia. I
trzymaj się z dala od Ramireza. To wariat. Już trzykrotnie miał odpowiadać za gwałt, lecz za
każdym razem oskarżenie wycofywano, ponieważ ofiary znikały bez śladu.

– Nie wiedziałam...
– Ty w ogóle jeszcze bardzo mało wiesz.
Jego  protekcjonalny  ton  zaczynał  mnie  wkurzać.  Aż  nazbyt  dobrze  zdawałam  sobie

sprawę, że muszę się wiele nauczyć w tym fachu. Niepotrzebne mi były drwiny i pouczenia
ze strony Morelliego.

– I co stąd wynika?
– Zrezygnuj z tego zlecenia. Chcesz robić karierę łowcy nagród? Proszę bardzo, nic nie

stoi  na  przeszkodzie.  Tylko  nie  praktykuj  na  mnie.  Mam  dosyć  własnych  zmartwień,  by
jeszcze się kłopotać wyciąganiem cię z opresji.

– Nikt cię o to nie prosił. I bez twojej pomocy dałabym sobie radę.
– Sama nie zdołałabyś nawet oburącz wymacać swego tyłka w ciemnościach, skarbie.
Poobcierane  dłonie  zaczynały  mnie  piec  jak  diabli,  szczypała  skóra  na  głowie,  w

rozciętym kolanie pulsował tępy ból. Miałam straszną ochotę jak najszybciej wrócić do swego
mieszkania i na pięć godzin wejść pod prysznic, aż wreszcie przestanę się czuć zbrukana i
choć trochę odzyskam siły. Chciałam też uwolnić się od Morelliego i zdecydować, co dalej
robić.

– Wracam do domu – oznajmiłam.
– Dobry pomysł – mruknął. – Gdzie zostawiłaś samochód?
– Na rogu Starka i Tylera.
Podszedł do drzwi garażu i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
– W porządku, droga wolna.
Krzepnąca  krew  przykleiła  żałosne  resztki  moich  rajstop  do  skóry  pod  kolanem,  toteż

ruszyłam lekko utykając. Ale byłaby to dla mnie kolejna zniewaga, gdyby Morelli spostrzegł

background image

tę  słabość,  więc  po  wyjściu  na  ulicę pomaszerowałam  raźno,  sykając  z  bólu  jedynie  w
myślach, bo wargi zagryzałam kurczowo. Kiedy dotarliśmy do skrzyżowania, pojęłam, że Joe
zamierza odprowadzić mnie aż pod salę gimnastyczną.

– Nie potrzebuję eskorty – oświadczyłam. – Nic już mi nie grozi.
On  jednak  zacisnął  jeszcze  mocniej  palce  na  moim  ramieniu  i  popychał  dalej,  jakby

prowadził niewidomego.

– Nie pochlebiaj sobie – odparł. – Kicham na to, czy ci coś zagraża, czy nie. Zależy mi

wyłącznie na usunięciu ciebie z mojej drogi. Chcę mieć pewność, że faktycznie usiadłaś za
kierownicą i odjechałaś. Muszę na własne oczy zobaczyć dym z rury wydechowej twojego
auta rozpływający się na tle zachodzącego słońca.

No to życzę powodzenia, pomyślałam. Rura wydechowa novej została razem z tłumikiem

gdzieś na Route 1.

Dotarliśmy do ulicy Starka, tu zaś omal mnie nie zwalił z nóg widok mego samochodu.

Nawet  nie  minęła  godzina  od  czasu,  kiedy  wysiadłam  z  novej,  a  już  miałam  całe  auto
ozdobione  farbą  z  aerozolu.  Jaskraworóżowe  i  zielone  wzorki  ciągnęły  się  od  jednego
zderzaka po drugi, a na  każdych drzwiach, po obu stronach, widniał dumny napis: „Cipa”.
Przyjrzałam  się  uważnie  numerom  rejestracyjnym  i  sprawdziłam,  czy  na  tylnym  siedzeniu
leży paczka suszonych fig. Niestety, to na pewno był mój samochód.

No  cóż,  czasem  nieszczęścia  chodzą  nawet  nie  parami,  a  całymi  tabunami.  Ale  w  tej

chwili mało mnie to obchodziło. Byłam skrajnie  otępiała. Zaczynałam się chyba oswajać z
kolejnymi poniżeniami. Odnalazłam na dnie torby kluczyki i wsunęłam je do zamka.

Morelli stał tuż za moimi plecami. Ręce wbił głęboko w kieszenie spodni, delikatnie bujał

się na piętach i szczerzył zęby w promiennym uśmiechu.

– Większość  kierowców  poprzestaje  na  jakichś  szlaczkach  wzdłuż  karoserii  czy

nalepkach nad tylnym zderzakiem.

– Wypchaj się trocinami.
Odchylił  głowę do tyłu  i ryknął donośnym śmiechem. Ten rechot uznałam za następną

zniewagę. Ale starając się trzymać fason, zawtórowałam mu głośnym chichotem. Dopiero po
chwili otworzyłam drzwi i usiadłam za kierownicą. Wsunęłam kluczyki do stacyjki i z całej
siły huknęłam pięścią w deskę rozdzielczą. Nawet się nie obejrzałam. Zostawiłam Morelliego
na  ulicy,  w  kłębach  białego,  gryzącego  dymu,  i odjechałam  przy  wtórze  dudnienia,  które
powinno było choć trochę ostudzić jego radość.

Z  formalnego  punktu  widzenia  mieszkam  tuż  przy  wschodniej  granicy  stanowej

metropolii,  czyli  Trenton,  ale  praktycznie  jest  to  już  sąsiednie  miasteczko,  Hamilton.
Wynajmuję samodzielne mieszkanie w dużym bloku z czerwonej cegły, zbudowanym jeszcze
w  czasach,  gdy  nie  projektowano  centralnej  klimatyzacji  i  nie  stosowano  jednoramowych
okien o kilku szybach. Mieści się w nim osiemnaście lokali, rozmieszczonych po równo na

background image

trzech  kondygnacjach.  Według  obecnych  standardów  mieszkania  są  nieciekawe,  właściciel
budynku  nie  zbudował  na  tyłach  ani  basenu  kąpielowego,  ani  kortów  tenisowych.  Winda
najczęściej  nie  działa.  Łazienki  są  wyłożone  musztardowożółtą  glazurą,  z  którą  gryzie  się
prowincjonalna, różowa ceramika toalety i zlewu. Wyposażenie kuchni trudno nawet określić
jako wystarczające.

Ale  stare  budownictwo  ma  też  swoje  niewątpliwe  zalety.  Przez  grube  mury  nie

przedostają  się  odgłosy  życia  sąsiadów.  Pomieszczenia  są obszerne  i  wysokie,  przez  duże
okna  wpada  mnóstwo  słońca.  Mieszkam  na  pierwszym  piętrze  od  tyłu,  skąd  rozciąga  się
widok  na  niewielki,  zaciszny  parking.  Niestety,  budynek  powstał  również  przed  nastaniem
powszechnej  mody  na  balkony,  ale  na  szczęście  za  oknem  mojej  sypialni  ciągnie  się
metalowy  podest  schodów  pożarowych,  mam  więc  gdzie  rozwieszać  pranie,  spryskiwać
kwiaty preparatami owadobójczymi bądź siadywać w parne, letnie wieczory.

A  co  najważniejsze,  ów  budynek  nie  jest  częścią  żadnego  większego  kompleksu.  Stoi

samotnie pośród parterowej zabudowy. Wzdłuż ulicy ciągną się drobne zakłady przemysłowe
i  warsztaty,  natomiast  dalej  zaczyna  się  osiedle  nowych,  luksusowych  domków
jednorodzinnych. To wszystko sprawia, że czuję się tu prawie jak w „Miasteczku”... a może
nawet lepiej. Mojej matce się nie udało zamieszkać aż tak daleko od swoich rodziców. A poza
tym ja mam tutaj sklep spożywczy tuż pod domem.

Zostawiłam  samochód  na  parkingu  i  chyłkiem  przemknęłam  do  tylnego  wejścia.

Uwolniwszy się od Morelliego, nie musiałam dłużej udawać odważnej, toteż bez skrępowania
utykałam, pojękiwałam i klęłam pod nosem. Wzięłam prysznic, opatrzyłam rany i włożyłam
bawełnianą  bluzkę  oraz  szorty.  Na  obu  kolanach  miałam  poobcieraną  skórę,  a  stłuczenia
zdążyły  już  przybrać  kolor będący  mieszaniną  magenty  z  błękitem  paryskim.  Moje  łokcie
wyglądały  niewiele  lepiej.  Czułam  się  podobnie  jak  wtedy,  gdy  w  dzieciństwie  spadłam  z
roweru.  Jeszcze  dźwięczały  mi  w  uszach  te  radosne  okrzyki:  „Patrzcie!  Sama  jadę!”,  a  w
chwilę później leżałam już na asfalcie z poobcieranymi kolanami oraz łokciami i czułam się
`jak głupia.

Ułożyłam  się  na  łóżku  na  wznak,  szeroko  rozrzucając  nogi.  Zazwyczaj  przyjmowałam

taką pozycję do  rozmyślań, kiedy sprawy się komplikowały. Miała jedną olbrzymią zaletę:
czekając na przebłysk geniuszu mogłam spokojnie uciąć sobie drzemkę. Ale tego popołudnia
leżałam  i  leżałam,  czas  upływał,  olśnienie  nie  nadchodziło,  a  byłam  zbyt  podenerwowana,
żeby usnąć.

Bez  przerwy  wracałam  myślami  do  rozmowy  z  Ramirezem.  Nigdy  dotąd  żaden

mężczyzna nie potraktował mnie w ten sposób, nigdy nie zostałam zaatakowana. Tam, w sali
gimnastycznej, odczuwałam jedynie strach, lecz teraz, kiedy emocje opadły, uzmysłowiłam
sobie, jak bardzo jestem wrażliwa i słaba fizycznie.

Przez  pewien  czas  się  zastanawiałam,  czy  nie  złożyć  doniesienia  na  policję,

zrezygnowałam  jednak  z  tego  pomysłu – głównie  dlatego,  że  szukanie  ochrony  pod

background image

skrzydłami  „Wielkiego  Brata”  musiałoby  zniszczyć  mój  wizerunek  nieugiętej  agentki
dochodzeniowej. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby „Leśnik” w podobnej sytuacji składał
meldunek na komendzie.

Powtarzałam  sobie  po  wielokroć,  że  i  tak  miałam  szczęście,  gdyż  dzięki  interwencji

Morelliego wyszłam z opresji bez większego szwanku.

Ale za każdym razem ta myśl wydobywała mi z gardła żałosny jęk. Pomoc Joego stawiała

mnie  w  nadzwyczaj  kłopotliwej  sytuacji.  Zachowałam  się  niewłaściwie.  Dlatego  też
pospiesznie  wracałam  do  podsumowania,  według  którego  wcale  nie  szło  mi  aż  tak  źle.
Zajmowałam się tą sprawą dopiero drugi dzień, a już dwukrotnie odnalazłam poszukiwanego.
To prawda, że nie zdołałam go jeszcze odstawić do aresztu, ale szybko się uczyłam. Przecież
nikt  nie  oczekuje  od  studenta  pierwszego  roku  inżynierii  rewelacyjnego  projektu  mostu.
Musiałam oceniać swoje postępy według podobnych kryteriów.

Zwątpiłam też, żebym kiedykolwiek odniosła jakiś pożytek z broni palnej. Nie mogłam

sobie wyobrazić, że celuję i strzelam do Morelliego. Wszak powinnam mierzyć w nogi. Jakie
miałam  szansę,  aby  trafić  w  tak  mały,  ruchomy  cel?  Prawie  żadnych.  Doszłam  więc  do
oczywistego  wniosku,  że  potrzebna  mi  jakaś  mniej  śmiercionośna  metoda  wykonywania
swoich  obowiązków.  Zapewne  bardziej  by  mi  odpowiadał  pojemnik  z  gazem
obezwładniającym. Postanowiłam zatem pójść z samego rana do sklepu z bronią i wzbogacić
o taki gaz mój arsenał zawodowych sztuczek.

Wbudowany  w  radio  zegar  pokazywał  17.50.  Przez  kilka  sekund  gapiłam  się  na

wyświetlacz,  niezbyt  zdając  sobie  sprawę,  co  to  może  oznaczać.  Nagle  ogarnęło  mnie
przerażenie. Dzisiaj rodzice znowu czekali na mnie z obiadem!

Zeskoczyłam  z  łóżka  i  pobiegłam  do  telefonu.  W  słuchawce  panowała  jednak  głucha

cisza. No tak, nie zapłaciłam rachunku. Chwyciłam więc kluczyki od samochodu leżące na
kuchennym stole i pognałam do wyjścia.

background image

ROZDZIAŁ 4

Kiedy parkowałam wóz przy krawężniku, zauważyłam, że matka czeka przed drzwiami

na werandzie. Wymachiwała rękoma i coś krzyczała. Nie słyszałam jej poprzez ryk silnika,
udało mi się jednak odczytać z ruchu warg: „Wyłącz to! Zgaś go!”

– Przepraszam – zawołałam po wyjściu z novej – urwał mi się tłumik.
– Musisz oddać wóz do naprawy. Słychać ten huk z odległości kilkuset metrów. Jeszcze

przez ciebie pani Ciak znów dostanie palpitacji. – Mrużąc oczy, matka obrzuciła samochód
uważnym spojrzeniem. – Sama go tak wymalowałaś?

– Nie. Dorwali się do niego wandale z ulicy Starka.
Delikatnie popchnęłam ją w głąb domu, żeby nie mogła odczytać napisów na drzwiach

novej.

– Rety,  jakie  ty  masz  kolana! – przywitała  mnie  babcia  Mazurowa,  pochylając  się,  by

dokładniej  obejrzeć  moje  zadrapania. – W  ubiegłym  tygodniu  w  jakimś  programie
telewizyjnym,  chyba  w  wieczornym  talk-show,  zebrali  całą  gromadę  kobiet  z  podobnymi
siniakami na kolanach. Mówili, że są to typowe odciski dywanowe, ale do dzisiaj nie wiem,
co to może oznaczać.

– Matko Boska! – jęknął ojciec, nawet nie unosząc głowy znad gazety. Nie musiał nic

więcej mówić, wszyscy doskonale rozumieliśmy, o co mu chodzi.

– To  nie  są  odciski  dywanowe – poinformowałam  babcię. – Potknęłam  się  na  moim

wałku do masowania stóp.

Mogłam sobie pozwolić na takie kłamstewko. Rodzice świetnie pamiętali, że przydarzały

mi się całe serie nieszczęśliwych wypadków.

Dostrzegłam nagle, że stół w jadalni jest zastawiony najlepszym porcelanowym serwisem

rodziców. A to oznaczało, że kogoś oczekują. Szybko policzyłam nakrycia: było ich pięć. Z
oczyma uniesionymi ku niebu odwróciłam się do matki.

– A jednak to zrobiłaś, mamo?
– Co takiego?
W  tej  samej  chwili  rozległ  się  dzwonek  do  drzwi,  potwierdzając  moje  najgorsze

przeczucia.

background image

– Będziemy  mieli  gościa – oznajmiła  matka. – Znasz  go.  Zresztą we  własnym  domu

mogę chyba zaprosić na obiad kogo mi się żywnie podoba?

– To Bernie Kuntz. Rozpoznaję przez okno jego sylwetkę.
Mama zadarła nieco głowę i oparła dłonie na biodrach.
– I co z tego? Masz coś przeciwko Berniemu Kuntzowi?
– Zacznijmy od tego, że... jest mężczyzną.
– W  porządku.  Świetnie  wiem,  że  masz  przykre  doświadczenia,  ale  to  nie  znaczy,  iż

resztę życia powinnaś spędzić w samotności. Pomyśl o swojej siostrze, Valerie. Od dwunastu
lat jest szczęśliwą żoną, ma dwie wspaniałe córeczki.

– Nic z tego. Wychodzę. Przemknę się tylnymi drzwiami na podwórko.
– Upiekłam drożdżową babkę z brzoskwiniami – odparła mama. – Jeśli teraz wyjdziesz,

nie będziesz miała okazji jej spróbować, a nie zamierzam zostawiać kawałka dla ciebie.

Mama potrafiła się chwytać każdego argumentu, jeśli tylko uważała, że sprawa jest tego

warta.  Świetnie  wiedziała,  iż  przepadam  zajej  drożdżowym  ciastem  z  brzoskwiniami.  To
cecha  rodzinna,  wszyscy  Plumowie  gotowi  są  cierpieć  katusze,  byle  tylko  nie  ominął  ich
wyśmienity deser.

Babcia Mazurowa uchyliła drzwi wejściowe.
– Kto tam?
– To ja, Bernie Kuntz.
– A czego tu chcesz?
Dostrzegłam  przez  szczelinę  Berniego,  miał  zasępioną  minę  i  nerwowo  kołysał  się  na

piętach.

– Zostałem zaproszony na obiad – oznajmił nieśmiało.
Ale babcia Mazurowa ciągle nie wpuszczała go do środka.
– Helen! – zawołała  przez  ramię. – Przyszedł  jakiś  młodzieniec  i  twierdzi,  że  jest

zaproszony na obiad. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził? Ubrałabym się lepiej. Przecież nie
mogę przyjmować mężczyzn w takim stroju.

Poznałam Berniego, kiedy mieliśmy po pięć lat. Chodziliśmy razem do szkoły. W trzech

pierwszych klasach siadaliśmy przy jednym stole w szkolnej stołówce, toteż zawsze będzie
mi się kojarzył z kanapkami z razowego chleba z masłem orzechowym i dżemem. Straciliśmy
kontakt  po  ukończeniu  podstawówki.  Słyszałam,  że  zrobił  maturę,  ale  zrezygnował  ze
studiów i teraz pomagał ojcu prowadzić sklep z artykułami gospodarstwa domowego.

Był średniego wzrostu i średniej budowy ciała, o lekko zaokrąglonych, jakby dziecięcych

rysach.  Odniosłam  wrażenie,  że  ani  trochę  się  nie  zmienił  od  ostatniej  klasy  podstawówki.
Był  ubrany  nienagannie,  poczynając  od  Wypucowanych  do  połysku  pantofli,  poprzez
zaprasowane w kant spodnie PO wyszczotkowaną sportową marynarkę. Mimo to chyba nadal
borykał  się z  różnymi  drobnymi  elementami  garderoby,  ponieważ  nawet  teraz  metalowy
uchwyt suwaka przy rozporku wystawał spod brzegu materiału, tworząc zgrzytliwy dysonans.

background image

Zajęliśmy miejsca przy stole i zaczęliśmy nakładać sobie porcje.
– Bernie sprzedaje różne urządzenia elektryczne – oznajmiła mama, podając mi salaterkę

z  surówką  z  czerwonej  kapusty. – Całkiem  nieźle  mu  się  powodzi.  Jeździ  pontiakiem
bonneville.

– No, no, bonneville... – mruknęła babcia Mazurowa. – Aż trudno sobie wyobrazić.
Ojciec  pochylał  się  nisko  nad  swoją  porcją  pieczonego  kurczaka.  On  przez  całe  życie

dopingował miejscową drużynę Metsów, nosił tanią bawełnianą bieliznę i jeździł buickiem.
Miał  swoje  niewzruszone  zasady,  nie  należał  do  ludzi,  którzy  by  się  podniecali  karierą
podrzędnego handlarza paradującego ekskluzywnym pontiakiem.

Bernie popatrzył na mnie.
– A czym ty się teraz zajmujesz?
Zaczęłam grzebać widelcem w talerzu. Miałam za sobą niezbyt udany dzień i na tym tle

chwalenie się rolą prywatnego agenta dochodzeniowego uznałam za zbędną bufonadę.

– Pracuję na zlecenia firm ubezpieczeniowych – odparłam wymijająco.
– I co robisz? Sprawdzasz zasadność wniosków o odszkodowania?
– Raczej ściągam należności.
– Też  coś!  Stephanie  jest  łowcą  nagród! – oświadczyła  donośnie babcia. – Ściga

przestępców! Tak samo, jak na filmach w telewizji. Ma rewolwer i kajdanki. – Odchyliła się
w bok i wskazała moją skórzaną torbę leżącą na kanapie. – Widzisz? Nosi przy sobie cały
potrzebny sprzęt. – Po chwili namysłu otworzyła torbę, wyjęła z niej kajdanki, przywoływacz
i paczkę podpasek, po czym ułożyła to wszystko na stole. Wreszcie powiedziała z dumą: – A
oto i rewolwer! Czyż nie jest piękny?

Musiałam przyznać, że faktycznie robi wrażenie. Był błyszczący, z oksydowanej stali, a

kolbę  miał  wykładaną  grubo  nacinanymi  kawałkami  drewna – pięciostrzałowy  Smith  &
Wesson,  specjalny  model  60,  kalibru  9,65  mm.  Lekki,  poręczny  i  łatwy  w  użyciu,  jak
zachwalał  go  „Leśnik”.  W  dodatku  dużo  tańszy  od  najprostszej  broni  półautomatycznej,
chociaż dla mnie wydatek 400 dolarów i tak był kolosalny.

– Wielkie nieba! – zawołała mama. – Natychmiast go odłóż! Niech ktoś jej zabierze ten

rewolwer, zanim zdąży zrobić sobie krzywdę.

Trudno  było  nie  zauważyć,  że  w  otwartym  bębenku  nie  ma  ani  jednego  naboju.

Faktycznie mało się znam na broni palnej, wiem jednak, że trudno sobie zrobić krzywdę nie
nabitym rewolwerem.

– Nie jest nabity – powiedziałam. – Wyjęłam wszystkie naboje.
Babcia Mazurowa chwyciła kolbę oburącz i położyła palec na spuście. Zmrużyła jedno

oko i wymierzyła w szafę stojącą w rogu pokoju.

– Pif! Paf! – zawołała.
Ojciec z namaszczeniem skrapiał sobie sałatę oliwą, jakby w ogóle go nie obchodziło, co

się dzieje przy stole.

background image

– Nie baw się rewolwerem przy stole! – rzekła surowo mama. – Poza tym obiad stygnie.

Nie chciałabym go odgrzewać specjalnie dla ciebie.

– A po co ci rewolwer, jeśli w bębenku nie ma kul? – zwróciła się do mnie babcia. – Jak

chcesz ścigać morderców, nosząc przy sobie nie nabitą broń?

Bernie obserwował całą tę scenę z rozdziawionymi ustami.
– Morderców? – zająknął się nagle.
– Stephanie  jest  właśnie  na  tropie  Joego  Morelliego – oznajmiła  z  dumą  babcia. – To

morderca, który wyszedł za kaucją i nie stawił się na wezwanie w sądzie. Strzelił Ziggy’emu
Kuleszy prosto między oczy.

– Znałem Ziggy’ego – odparł Bernie. – W ubiegłym roku kupił u rnnie wielki kolorowy

telewizor. Takie odbiorniki źle się sprzedają, są zbyt drogie.

– Kupował u ciebie coś jeszcze? – spytałam z zainteresowaniem. – Zaglądał ostatnio do

sklepu?

– Nie. Ale widywałem go wychodzącego ze sklepu mięsnego Sala po przeciwnej stronie

ulicy.  Zazwyczaj  był  w  dobrym  nastroju,  sprawiał  wrażenie  człowieka  pozbawionego
większych zmartwień.

Nikt nie zwracał większej uwagi na babcię Mazurową, która bez przerwy coś majstrowała

przy  rewolwerze,  to  opuszczała  go  na  kolana,  to  znów  unosiła  i  mierzyła  do  takiego  czy
innego  mebla.  Uzmysłowiłam  sobie  nagle,  że  miałam  w  torbie  również  paczkę  nabojów.
Ciarki przeszły mi po grzbiecie.

– Babciu, chyba nie naładowałaś broni, prawda?
– Oczywiście, że naładowałam – odparła. – Ale zostawiłam jedno puste miejsce, jak na

filmie. Specjalnie po to, żeby nikogo nie postrzelić przez przypadek.

Obróciła rewolwer lufą do dołu i otworzyła bębenek, demonstrując brak jednego naboju.

Energicznie zatrzasnęła bębenek z powrotem i w tej samej chwili rozległ się ogłuszający huk,
a z lufy bluznął jęzor ognia. Pieczony kurczak na jej talerzu podskoczył wysoko w powietrze.

– Matko  Przenajświętsza! – zawołała  mama,  podrywając  się  na  nogi  i  przewracając

krzesło.

– O rety! – mruknęła babcia. – Chyba zostawiłam puste nie to miejsce, co potrzeba. –

Pochyliła się nisko nad stołem, aby ocenić zniszczenia, po czym oznajmiła z dumą: – I tak
nieźle, jak na pierwszy kontakt z bronią. Trafiłam tego skubane prosto w kuper.

Ojciec zastygł nad talerzem. Palce tak silnie zaciskał na sztućcach, że  aż mu pobielały

kostki, a twarz z wolna przybierała kolor czerwonej porzeczki.

Pospiesznie  okrążyłam  stół  i  ostrożnie  wyjęłam  rewolwer  z  dłoni babci  Mazurowej.

Otworzyłam bębenek, wysypałam naboje i wrzuciłam je do torebki.

– Tylko  popatrz,  co  narobiłaś! – rzekła  karcącym  tonem  matka. – Stłukłaś  talerz  od

wizytowej zastawy. I czym ja go teraz zastąpię?

Kiedy  odsunęła  na  bok  kawałki  porcelany,  wszyscy  w  milczeniu  zapatrzyliśmy  się  na

background image

idealnie okrągłą dziurę w obrusie oraz pocisk tkwiący głęboko w blacie mahoniowego stołu.

Pierwsza oprzytomniała babcia Mazurowa.
– Jak sobie postrzelałam, to od razu nabrałam apetytu – powiedziała. – Czy ktoś mógłby

mi podać ziemniaki?

Mimo  moich  obaw  to  popołudnie  w  towarzystwie  Berniego  Kuntza  okazało  się  nawet

udane.  Na  szczęście  nie  narobił  w  gacie,  kiedy  babcia  odstrzeliła  kuper  swojej  porcji
pieczonego  kurczaka,  i  zdołał  dzielnie  przetrwać  dwie  dokładki  specjalności  mojej  mamy,
znienawidzonej przeze mnie duszonej brukselki. Zachowywał się też nadzwyczaj uprzejmie,
chociaż już od początku musiał zdać sobie sprawę, że nie zaciągnie mnie dzisiaj do łóżka, a
cała moja rodzinka robi wrażenie stukniętej. Domyślałam się, iż powodem owej uprzejmości
jest to, że z urządzeń domowych pozostała mi jedynie lodówka. No cóż, randki są dobre do
umilenia  sobie  kilku  godzin  po  pracy,  ale  tylko  zdobywanie  kolejnych  klientów  pozwala
spędzać urlopy na Hawajach. Tworzyliśmy idealną parę: on miał do sprzedania taki towar,
jaki  ja  chciałam  kupić,  a  zachęcał  mnie  jeszcze  możliwością  uzyskania  10-procentowego
rabatu.  Jakby  w  nagrodę  za  poświęcenie  mu  całego  popołudnia  zdradził  mi  też  cenną
informację,  że  Ziggy  Kulesza  kupował  mięso  i  wędliny  u  Sala  Bochy,  bardziej  znanego  z
działalności bukmacherskiej niż umiejętności porcjowania rąbanki.

Zanotowałam  ten  fakt  w  pamięci.  Na  razie  wydawał  się  bez  znaczenia,  ale  nigdy  nie

wiadomo, jakie informacje mogą się okazać potrzebne w przyszłości.

Wieczorem usiadłam ze szklanką mrożonej herbaty przy stole w kuchni i zaczęłam po raz

kolejny  przeglądać  dokumenty  sprawy  Morelliego,  próbując  ułożyć  jakiś  plan  działania.
Przygotowałam dla Rexa miseczkę prażonej kukurydzy, postawiłam ją przed sobą na stole i
wpuściłam chomika do środka. Z przyjemnością obserwowałam, jak z błyszczącymi ślepkami
i poruszającymi się bezustannie wąsami upycha sobie te przysmaki w workach policzkowych.

– I co ty o tym myślisz, Rex? – zagadnęłam. – Sądzisz, że kiedykolwiek zdołam schwytać

Morelliego?

W  tej  samej  chwili  rozległo  się  pukanie  do  drzwi.  Zarówno  Rex  jak  i  ja

znieruchomieliśmy,  włączając  swoje  wewnętrzne  radary.  Nikogo  nie  oczekiwałam.
Większość  moich  sąsiadów  stanowili  emeryci,  z  nikim  nie  utrzymywałam  bliższych
kontaktów. Nie  wyobrażałam  sobie,  kto  mógłby  mnie  odwiedzić  o  wpół  do  dziesiątej
wieczorem. Najwyżej pani Becker, która mieszkała nade mną i czasem myliły jej się piętra.

Pukanie  rozległo  się  ponownie.  Znowu  równocześnie  z  Rexem  obróciliśmy  głowy  w

kierunku  wejścia. Mieszkanie  było  wyposażone  w  stalowe  drzwi  antywłamaniowe,
zaopatrzone w wizjer, podwójną zasuwę oraz gruby łańcuch. W czasie upałów zostawiałam
wszystkie  okna  szeroko  otwarte,  tak  w  dzień,  jak  i  w  nocy.  Ale  drzwi  zawsze  starannie
zamykałam.  Wydawało  mi  się,  że  sam  Hannibal  z  kawalkadą  słoni  nie  zdołałby  ich
sforsować. Za to przez otwarte okno mógłby się tu dostać każdy głupi, który by potrafił wejść

background image

na piętro po drabince pożarowej.

Pospiesznie nakryłam miseczkę drucianą siatką do smażenia frytek, żeby Rex nie mógł

mi  uciec.  Podeszłam  już  do  drzwi  i  sięgnęłam  do  klamki,  kiedy  pukanie  nagle  ustało.
Zbliżyłam oko do wizjera, lecz nie zdołałam niczego dostrzec. Widocznie ktoś z tamtej strony
zasłonił go palcem. Nie był to dobry znak.

– Kto tam? – zapytałam.
Zza drzwi doleciał czyjś chrapliwy chichot. Aż cofnęłam się o krok. Śmiech umilkł za

moment i rozległo się wypowiedziane cicho moje imię:

– Stephanie.
Natychmiast rozpoznałam melodyjny, ciepły głos Ramireza.
– Przyszedłem,  żeby  się  z  tobą  zabawić,  Stephanie – rzekł  śpiewnie. – Jesteś  na  to

przygotowana?

Nogi się pode mną ugięły, a ukłucie strachu sprawiło, że na krótko wstrzymałam oddech.
– Proszę odejść albo zadzwonię na policję!
– Donikąd  nie  zadzwonisz,  suko!  Masz  nieczynny  telefon.  Przez  całe  popołudnie

próbowałem się z tobą połączyć.

Moi  rodzice  nigdy  nie  potrafili  zrozumieć,  dlaczego  tak  bardzo  pragnę  być  niezależna.

Według  nich  życie  w  samotności  musiało  się  wiązać  z  nieustannym  strachem.  W  tym
względzie  nie  pomagały  żadne  moje  tłumaczenia.  W  rzeczywistości  zaś  naprawdę  rzadko
ogarniał  mnie  strach,  a  najczęściej  wtedy,  gdy  natykałam  się  na  jakieś  ruchliwe,  szybko
biegające,  wielonogie  zwierzątka.  Wyznawałam  zasadę,  że  dobry  pająk  to  martwy  pająk,  a
prawa  kobiet  nie  będą  warte  funta  kłaków,  jeśli  zabronią mi  zwrócić  się  do  mężczyzny  z
prośbą o uśmiercenie takiego czy innego robala. Ani trochę nie przerażała mnie perspektywa
wdarcia  się  do  mieszkania  przez  otwarte  okno  jakiejś  grupy  rozwydrzonych  skinów.  Zbyt
dobrze wiedziałam, że podobne bandy operują niemal wyłącznie w rejonach sąsiadujących z
dworcami kolejowymi. W tej okolicy napady i kradzieże samochodów zdarzały się naprawdę
rzadko, a jeszcze nie słyszałam o żadnych ofiarach śmiertelnych.

Aż  do  tej  pory  prawdziwe  przerażenie  ogarniało  mnie  wyłącznie  w  tych  nielicznych

sytuacjach,  kiedy  budziłam  się  w  środku  nocy,  zlana  potem, przestraszona  możliwością
inwazji  wyśnionych  koszmarów:  czarownic,  upiorów,  nietoperzy  wampirów  czy  innych
urojonych  stworzeń.  Uwięziona przez  twory  własnej  wyobraźni  leżałam  wtedy w  łóżku,
niemal bojąc się zaczerpnąć oddechu, i czekałam, aż wszystko przeminie. W takich chwilach
przyznawałam w duchu, iż dobrze by było mieć kogoś przy sobie, choć z drugiej strony jak
inny śmiertelnik mógłby mi pomóc w zmaganiach z koszmarami, zakładając, rzecz jasna, że
nie chodzi o Billa Murraya? Na szczęście jeszcze żaden z tych upiorów nie ukręcił mi głowy i
nie  przeciął  mnie  na  pół  promieniem  lasera,  nie  przeżyłam  też  wizyty  Elvisa  Presleya.  A
najbliżej mistycznego oddzielenia ducha od ciała byłam przed czternastoma laty, kiedy to Joe
Morelli  przygniatał  mnie  swym  ciężarem  do  posadzki  i zasypywał  pocałunkami  za  gablotą

background image

pełną ekierek polewanych czekoladą. Zza drzwi ponownie doleciał głos Ramireza:

– Nie lubię zostawiać nie dokończonych spraw  z kobietami, Stephanie,  Nie znoszę też

kobiet, które uciekają przed mistrzem bokserskim.

Nacisnął  klamkę,  a  mnie  serce  skoczyło  do  gardła.  Drzwi  były  jednak  zamknięte  na

zasuwę, toteż moje tętno szybko wróciło do rytmu przedzawałowego.

Zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów i doszłam do wniosku, że najlepiej będzie po

prostu  zignorować  łobuza.  Nie  miałam  ochoty  być  zamieszana  w  strzelaninę.  Ale  nie
chciałam  też,  by  sprawy  przybrały  jeszcze  gorszy  obrót.  Starannie  pozamykałam  okna
saloniku i dokładnie zaciągnęłam zasłony. Poszłam następnie do sypialni i przez chwilę się
zastanawiałam, czy nie zbiec po drabince pożarowej i nie poszukać czyjejś pomocy. Byłoby
jednak głupotą doszukiwać się w wizycie Ramireza większego zagrożenia, niż przedstawiała
ona  w  rzeczywistości.  Wmawiałam  sobie,  że  w  gruncie  rzeczy  nic  się  nie  stało.  Nerwowo
rozejrzałam się po sypialni. Naprawdę nic się nie stało... jeśli pominąć to, że do moich drzwi
dobija  się  ważący  120  kilogramów  olbrzym,  zboczeniec  o  kryminalnej  przeszłości. Aż
zakryłam sobie usta dłonią, chcąc powstrzymać  mimowolny okrzyk przerażenia. Tylko bez
paniki,  skarciłam  się  w  myślach.  Na  pewno  za  parę  chwil  ciekawscy  sąsiedzi  zaczną
wyglądać  na  korytarz  i  spłoszą  Ramireza.  Wyjęłam  rewolwer  z  torebki  i  po  raz  drugi
podeszłam do drzwi wejściowych. Nikt już nie zasłaniał palcem wizjera, przez który roztaczał
się  widok  na  pusty  korytarz.  Przyłożyłam  ucho  do  drzwi  i  wstrzymałam  oddech,  ale  na
zewnątrz  panowała  cisza.  Starannie  założyłam  łańcuch  zabezpieczający,  odsunęłam  rygle
zasuwy, uchyliłam drzwi i zerknęłam na korytarz. Nie dostrzegłam nigdzie Ramireza. Po paru
sekundach  zdjęłam  łańcuch,  otworzyłam  drzwi  i  śmielej  wyjrzałam  na  klatkę.  Panowała  tu
cisza i spokój. Bokser musiał już sobie pójść.

Zwróciłam uwagę, że po zewnętrznej stronie drzwi spływają krople jakiejś gęstej, białej

cieczy. Prawie na pewno nie była to ślina. Zrobiło mi się niedobrze. Pospiesznie zamknęłam
drzwi,  zasunęłam  rygle  i  założyłam  łańcuch.  Wspaniale,  pomyślałam.  Pracuję  dopiero  dwa
dni w tym fachu, a już trafiłam na pomyleńca, który uwalał mi spermą drzwi do mieszkania.
Podobne rzeczy nigdy mi się nie zdarzały, dopóki pracowałam dla E.E. Martina. Tylko raz
jakiś  wariat  na  ulicy  obsikał  mi  buty.  Kilkakrotnie  spotykałam  też  w  metrze  zboczeńców
spuszczających na mój widok spodnie, ale takich rzeczy mogłam się spodziewać, pracując w
Newark.  Nauczyłam  się  przyjmować  je  z  obojętnością.  Lecz  zatarg  z  Ramirezem  to  było
zupełnie co innego. Ten facet mnie przerażał.

Aż  podskoczyłam  w  miejscu,  kiedy  nade  mną  rozległ  się  stukot  otwieranego  okna.

Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że to pani Delgado wypuszcza na noc swego kota.
Trzeba było wziąć się w garść. Musiałam za wszelką cenę szybko zapomnieć o Ramirezie,
toteż  zaczęłam  w  myślach  wyliczać  przedmioty,  które  dałoby  się  jeszcze  sprzedać,  żeby
opłacić zaległe rachunki telefoniczne. Niewiele mi tego zostało. Walkman, żelazko, kolczyki
z  perłami  będące  prezentem  ślubnym,  zegar  kuchenny  o  kształcie  pieczonego  kurczaka,

background image

oprawiony w ramę plakat Ansela Adamsa i dwie stojące lampy z sypialni. Miałam nadzieję,
że  to  wystarczy  na  uregulowanie  długu.  Nie  chciałam  po  raz  drugi  znaleźć  się  w  takiej
sytuacji, kiedy nawet nie będę mogła zadzwonić na policję.

Wsadziłam Rexa z powrotem do klatki, wymyłam zęby, przebrałam się w nocną koszulę i

wsunęłam pod kołdrę, zostawiwszy zapalone wszystkie światła w mieszkaniu.

Następnego ranka zaraz  po wyjściu z pościeli podbiegłam do drzwi i spojrzałam przez

wizjer.  Na  korytarzu  wszystko  wyglądało  tak  jak  zwykle.  Uspokojona,  wzięłam  prysznic  i
ubrałam się. Po całonocnej bieganinie w swoim kółku Rex spał jak zabity w puszce po zupie.
Nalałam mu świeżej wody i wsypałam do miseczki garść tego paskudnego pokarmu. Miałam
straszną ochotę na filiżankę kawy, ale jak na złość nie było w domu ani szczypty kawy.

Podkradłam się do okna w saloniku i ostrożnie wyjrzałam na parking, a kiedy i tam nie

zauważyłam Ramireza, wróciłam do wyjścia i jeszcze raz uważnie zlustrowałam przez wizjer
korytarz.  Dopiero  wtedy  odsunęłam  rygle  i  uchyliłam  drzwi  na  całą  długość  łańcucha.
Pociągnęłam  nosem,  lecz  nie  wyczułam  ostrej  woni  potu  boksera,  toteż  zamknęłam  drzwi,
zdjęłam łańcuch i śmielej wyjrzałam na zewnątrz, zaciskając palce na kolbie rewolweru. W
korytarzu  nikogo  nie  było.  Zrobiłam  parę  kroków  w  stronę  schodów  i  aż  podskoczyłam  w
miejscu, kiedy rozległ się dzwonek windy. Omal nie zastrzeliłam pani Moyer. Przeprosiłam ją
serdecznie,  wmawiając,  że  mój  rewolwer  to  zwykła  zabawka.  Później  zaś  pospiesznie
zniosłam pierwszą porcję rzeczy po schodach i wrzuciłam do bagażnika samochodu.

Zanim  Emilio  otworzył  swój  sklepik,  głód  kofeiny  stał  się  nie  do  wytrzymania.

Zastanawiałam się jeszcze nad pamiątkowymi kolczykami, doszłam jednak do wniosku, że są
one sporo warte. Zresztą nie byłam do nich aż tak bardzo przywiązana, a w chwili obecnej
miałam  ważniejsze sprawy  na  głowie:  musiałam  zebrać  tyle  gotówki,  żeby  starczyło  na
pojemnik  z  gazem,  opłacenie  zaległego  rachunku  telefonicznego,  a  także  na  drozdżowkę  z
dużą porcją czarnej kawy.

Poświęciłam  aż  pięć  minut  na  to,  aby  głęboko  utrwalić  w  pamięci  to  iście  królewskie

śniadanie, i pojechałam do urzędu telekomunikacji. Kiedy zatrzymały mnie czerwone światła
na  skrzyżowaniu,  jakichś  dwóch  chłopaków,  którzy  stanęli  obok  w  półciężarówce,  zaczęło
robić sobie ze mnie drwiny. Domyśliłam się po ich gestach, że nadzwyczaj przypadły im do
gustu  napisy  i  rysunki  na  karoserii  mojej  novej.  Na  szczęście  ryk  silnika  zagłuszał  ich
docinki. Wszystko ma swoje złe i dobre strony.

Dopiero  po  chwili  spostrzegłam,  że  budynki  wokół  mnie  znikają  w  dziwnej,  szybko

gęstniejącej mgle. Rozejrzałam się pospiesznie. No tak, mniej więcej z tego miejsca,  gdzie
powinna się znajdować rura wydechowa auta, buchał teraz czarny, gryzący dym. Bez namysłu
huknęłam  pięścią  w  deskę  rozdzielczą,  łudząc  się  nadzieją,  że  po  raz  kolejny  ożywię
wskaźniki do działania. I faktycznie, czerwona lampka sygnalizacji poziomu oleju zamigotała
krótko. Dotoczyłam się jakoś do pobliskiej stacji benzynowej, kupiłam butelkę oleju, wlałam

background image

go do miski, lecz okazało się, że nadal jest go za mało. Musiałam więc dokupić drugą butelkę.

Dotarłam  wreszcie  do  urzędu  telekomunikacji.  Tu  przekonałam  się  dobitnie,  że

wyrównanie zaległości płatniczych i ponowne włączenie aparatu do sieci jest równie proste,
co zdobycie złotej karty kredytowej. Musiałam naprędce wymyślić bajeczkę, że mieszkam z
niewidomą, sparaliżowaną babcią, która przeszła już jeden zawał i dostęp do telefonu to dla
niej  sprawa  życia  i  śmierci.  Nie  sądzę,  żeby  na  urzędniczce  wywarło  to  większe  wrażenie,
może raczej ją rozbawiło, w każdym razie uzyskałam obietnicę, że jeszcze tego popołudnia
ktoś zechce wcisnąć odpowiedni guzik. Kamień spadł mi z serca. Gdyby Ramirez znów się
pojawił,  mogłabym  przynajmniej  wezwać  policję.  W  następnej  kolejności  pojechałam  po
ćwierćlitrowy pojemnik z gazem obezwładniającym. Skoro niezbyt sobie radziłam z bronią,
chciałam  zaopatrzyć  się  w  zastępczy  środek  obronny.  W  posługiwaniu  się  aerozolem  nie
powinnam mieć żadnych kłopotów.

Jeszcze przed sklepem z bronią czerwona lampka na desce rozdzielczej ponownie zaczęła

migotać. Spod wozu nie wydobywał się jednak dym, pomyślałam więc, że wskaźnik poziomu
oleju się zaciął. Postanowiłam nie zwracać na niego uwagi, tym bardziej, że nie zamierzałam
więcej wydawać ani grosza na olej. Na razie samochód musiał się bez niego obejść. Jeśli uda
mi się zdobyć dziesięć tysięcy dolarów nagrody, wtedy nawet cały wóz będę mogła wykąpać
w oleju. A potem zepchnę go z pierwszego lepszego mostu. Nie wiem dlaczego, ale zawsze
wyobrażałam sobie sprzedawców broni jako zarośniętych olbrzymów, noszących czapeczki
baseballowe i mających kumpli w gangach motocyklistów. W mojej wyobraźni musieli też
nosić takie przezwiska, jak „Bubba” albo „Billy Bob”. Ale w tym sklepie za ladą stała kobieta
o imieniu Sunny, czterdziestolatka o skórze opalonej na kolor najlepszego gatunku tytoniu,
włosach ufarbowanych fantazyjnie na kanarkowożółto i głosie zdradzającym, że wypala co
najmniej  dwie  paczki  papierosów  dziennie.  W  uszach  nosiła  kolczyki  wielkości  młyńskich
kół,  była ubrana  w  niewiarygodnie  obcisłe  dżinsy,  a  na  paznokciach  miała  wymalowane
miniaturowe palmy kokosowe.

– Ładna rzecz – powiedziałam, przyglądając się jej dłoniom.
– Maura  z  „Pałacu  Fryzur”  specjalizuje  się  w  takich  rysuneczkach.  Manicure  robi  po

mistrzowsku,  a  depilację  woskiem  potrafi  wykonać  tak,  że  ma  się skórę  gładkąjak  kula
bilardowa.

– Będę musiała skorzystać z jej usług.
– Proszę  pytać  o  Maurę  i  powiedzieć,  że  przysłała  panią  Sunny.  A  czym  mogę  dzisiaj

służyć? Czyżby wystrzelała już pani ostatnią paczkę nabojów?

– Nie, chciałam kupić pojemnik z gazem.
– Jaki to ma być gaz?
– To jest ich kilka rodzajów?
– Ależ oczywiście. Dysponujemy całą gamą podobnych wyrobów. – Sięgnęła do stojącej

z tyłu szafy i wyjęła z niej kilka puszek z kolorowymi naklejkami. – To oryginalny produkt

background image

firmy  „Mace”,  a  to  łzawiąca  mieszanka  pieprzowa,  najmniej  szkodliwa,  używana  coraz
częściej,  nawet  przez  policję.  Mamy  też  znacznie  skuteczniejszy  środek  chemiczny,  gaz  o
nazwie  „Pewna  Ochrona”.  Najdalej  w  ciągu  sześciu  sekund  powali  nawet
stupięćdziesięciokilogramowego napastnika. Oddziałuje na system nerwowy. Wystarczy, aby
jedna kropla padła na skórę, i człowiek pada bez czucia. Nieważne, czy jest po alkoholu, czy
pod wpływem narkotyków. Wystarczy jedna mała kropla.

– To brzmi dość groźnie.
– Wolałabym nie sprawdzać, czy tak jest w rzeczywistości.
– Czy może spowodować śmierć? Zostawia jakieś trwałe ślady?
– Jedynym  trwałym  śladem  jest  wyraźna  luka  w  pamięci  napastnika.  Oczywiście,  w

pierwszej  chwili  występuje  paraliż  mięśni,  ale  kiedy  działanie  gazu  przeminie,  pozostaje
wyłącznie dotkliwy ból głowy i najwyżej kupa wymiocin do sprzątnięcia.

– Trudna decyzja. A gdybym przez nieuwagę siebie również opryskała tym gazem?
Sunny skrzywiła się boleśnie.
– To podstawowa rzecz, której należy unikać z wszystkimi tego rodzaju środkami.
– Czasem może być trudno.
– Wcale  nie.  Trzeba  tylko  chwycić  pojemnik  w  ten  sposób  i  położyć  palec...  Zresztą

powinna pani mieć już w tym jakąś wprawę. – Po przyjacielsku poklepała moją dłoń. – Na
pani miejscu wybrałabym właśnie „Pewną Ochronę”.

Ani  trochę  nie  byłam pewna,  czy  mam  w  tym  jakąkolwiek  wprawę.  Czułam  się  jak

idiotka. Wielokrotnie protestowałam przeciwko gromadzeniu arsenałów broni chemicznej, a
teraz zamierzałam kupić gaz paraliżujący od kobiety, która depilowała sobie skórę woskiem.

– Mamy  kilka  rozmiarów  pojemników  z  tym  środkiem – zachwalała Sunny. – Sama

noszę przy sobie najmniejszy z nich, siedemnastogramowy, wykonany w postaci breloczka do
kluczy.  Ponieważ  jest  taki  mały,  został  wyposażony  w  specjalny  przycisk  spustowy.
Producent dołącza do niego także ładne skórzane etui, do wyboru w jednym z trzech kolorów.

– Rety. W trzech kolorach...
– Zresztą proszę go wypróbować – zachęcała dalej. – Przekona się pani, jakie to łatwe.
Wyszłam  przed  sklep,  wyciągnęłam  rękę  daleko  przed  siebie  i  delikatnie  nacisnęłam

błyszczący języczek. Nagły podmuch wiatru zmusił mnie do natychmiastowego odwrotu.

– No tak, trzeba również uważać na wiatr – ostrzegła Sunny. – Lepiej niech pani teraz

wyjdzie tylnymi drzwiami, przez strzelnicę na zapleczu.

Skwapliwie  usłuchałam  tej  rady,  a  gdy  znalazłam  się  z  powrotem  na  ulicy,  biegiem

wskoczyłam  do  novej  i zatrzasnęłam  drzwi, zanim  choć  jedna kropelka  „Pewnej Ochrony”
zdąży  zaatakować  mój  system  nerwowy.  Wsunęłam  kluczyki  do  stacyjki,  ale  nie  mogłam
opanować drżenia palców. Ciążyła mi świadomość, że przymocowany do nich na łańcuszku
kołysze się między moimi kolanami pojemniczek zawierający gaz sprężony pod ciśnieniem
prawie 10 atmosfer, co w mojej wyobraźni równało się swoistej bombie chemicznej. Silnik

background image

zapalił  od  razu,  ale  czerwona  lampka  znowu  zamigotała,  jakby  znacznie  jaśniej.  Mam  to
gdzieś, pomyślałam; zaryzykuję. Na liście moich najważniejszych obecnie problemów olej do
samochodu figurował daleko poza pierwszą dziesiątką.

Włączyłam  się  do  ruchu,  usilnie  powstrzymując  się  od  sprawdzenia  we  wstecznym

lusterku, czy nie wlokę za sobą chmury dymu. Carmen mieszkała zaledwie kilkaset metrów
na wschód od ulicy Starka. Nie była to najbezpieczniejsza okolica, ale znałam też znacznie
gorsze.  Pod  wskazanym  adresem  stał  budynek  z  żółtej  cegły, na  gwałt  domagający  się
gruntownego czyszczenia. Cztery piętra; bez windy. Na dole niewielki hol wyłożony terakotą.
Sanchez mieszkała na pierwszym piętrze. Drzwi nadal były zaklejone policyjnymi plombami.
Na tym samym piętrze znajdowały się dwa inne, lokale. Zadzwoniłam do pierwszych drzwi,
ale  nikt  nie  odpowiedział.  Drugie  otworzyła  pani  Santiago,  kobieta  około  pięćdziesiątki,
mówiąca z silnym hiszpańskim akcentem. Na biodrze trzymała niemowlę. Czarne gęste włosy
nosiła gładko zaczesane do tyłu. Była ubrana w błękitny bawełniany dres, na nogach miała
obszywane  futerkiem  ciepłe  kapcie.  Gdzieś  z  głębi  mrocznego  mieszkania  dolatywał  głos
spikera  z  włączonego  telewizora.  Ponad  jej  ramieniem  dostrzegłam  dwie  czarne  główki
starszych dzieci. Przedstawiłam się i wręczyłam kobiecie swoją wizytówkę.

– Nie  wiem,  co  mogłabym  jeszcze  dodać  do  wcześniejszych  zeznań.  Ta  Carmen

mieszkała  tu  od  niedawna,  nikt  jej  za  dobrze  nie  znał.  Zachowywała  się  spokojnie,
przyzwoicie.

– Nie widziała jej pani od czasu tamtego zabójstwa?
– Nie.
– I nie domyśla się pani, gdzie ona może być? U przyjaciół? Może znajomych?
– Nie znałam jej. Nikt jej nie znał. Od policji się dowiedziałam, że pracowała w barze... w

„Zakątku” przy ulicy Starka. Może tam czegoś się pani o niej dowie.

– Czy była pani w domu, kiedy zdarzył się ten wypadek?
– Tak. Pamiętam, że mimo późnej pory u Carmen telewizor grał wyjątkowo głośno, jak

nigdy  przedtem.  Potem  usłyszałam,  że  ktoś  się  dobija  do  jej  drzwi.  Nie  znałam  tego
mężczyzny, dopiero później wyszło na jaw, że to policjant. Prawdopodobnie dobijał się tak
głośno, ponieważ nikt nie słyszał pukania przez ten ryk telewizora. Wreszcie padły strzały.
Wtedy  zadzwoniłam  na  policję.  Kiedy  odłożyłam  słuchawkę  i  podeszłam  do  drzwi,
usłyszałam gwar głosów i jakieś zamieszanie na korytarzu. Wyjrzałam więc...

– I co?
– Był tam John Kuzack i jeszcze paru sąsiadów. Wie pani, my tu utrzymujemy ze sobą

dość bliskie kontakty. Nie należymy do takich, co to udają, że nic nie słyszą i o niczym nie
wiedzą.  Może  właśnie  dlatego  nie  mieszkają  tu  żadni  narkomani.  Nigdy  przedtem  nie
zdarzyło  się  w  naszym  bloku  coś  podobnego.  Kiedy  więc  wyjrzałam,  John  stał  nad
nieruchomym  ciałem  tego  policjanta.  On  także  wówczas  nie  wiedział,  że  to  policjant.
Zauważył  tylko,  że  ktoś  leży  martwy  w  progu  mieszkania  Carmen,  a  ten  facet  stoi  z

background image

rewolwerem w dłoni, szybko więc przejął sprawy w swoje ręce.

– I co potem?
– Zrobiło się prawdziwe zamieszanie. W korytarzu było strasznie dużo ludzi.
– Widziała pani wśród nich Carmen?
– Nie. Ale panował nielichy tłok. Rozumie pani, wszyscy sąsiedzi chcieli zobaczyć, co się

stało. Parę osób próbowało ratować postrzelonego, ale na nic to się zdało. Był już martwy.

– Według  państwa  zeznań  w  mieszkaniu  Carmen  przebywało  w  tym  czasie  dwóch

mężczyzn. Czy widziała pani tego drugiego człowieka?

– Tylko przez chwilę. Nigdy przedtem go nie widywałam. Chudy, kościsty, o czarnych

włosach  i  ciemnej  cerze,  koło  trzydziestki.  Miał  zdeformowaną  twarz,  nos  całkiem
spłaszczony, jakby dostał silny cios patelnią. Właśnie z tego powodu go zapamiętałam.

– I co się z nim stało?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Chyba po prostu wyszedł, tak jak Carmen.
– W takim razie spróbuję porozmawiać z Johnem Kuzackiem.
– Mieszka pod 4B. Powinien być teraz w domu, właśnie szuka sobie nowej pracy.
Podziękowałam pani Santiago i powoli ruszyłam na drugie piętro, zachodząc w głowę,

jak wygląda mężczyzna, który jednym ciosem zdołał ogłuszyć Joego Morelliego. Zapukałam
do  drzwi  oznaczonych  numerem  4B, ale  nikt  nie  odpowiedział.  Zapukałam  po  raz  drugi,
mocniej, aż  zabolały  mnie  kostki.  Drzwi  otworzyły  się  gwałtownie  i  w  jednej  chwili
uzyskałam odpowiedź na swoje pytanie: „Cóż to za mężczyzna?” John Kuzack musiał mieć
ze  195  centymetrów  wzrostu  i  ważył  jakieś  110  kilogramów.  Długie  siwiejące  włosy  nosił
zebrane  z tyłu  w  mały  kucyk,  a  pośrodku  czoła  miał  wytatuowaną  maleńką  kołatkę.  W
jednym ręku trzymał gazetę z programem telewizyjnym, w drugim zaś puszkę piwa. W jego
mieszkaniu  unosiła  się  intensywna  woń  kwaśnego  potu.  Pewnie  weteran  z  Wietnamu,
przemknęło mi przez myśl, komandos.

– John Kuzack?
Zmierzył mnie zaciekawionym spojrzeniem.
– Tak. O co chodzi?
– Prowadzę poszukiwania Joego Morelliego. Czy mógłby mi pan odpowiedzieć na parę

pytań dotyczących Carmen Sanchez?

– Jest pani z policji?
– Nie, pracuję na zlecenie Vincenta Pluma, który poręczył kaucję za Morelliego.
– No cóż, niezbyt dobrze znałem Carmen Sanchez – mruknął. – Widywałem ją od czasu

do  czasu,  mówiliśmy  sobie  „dzień  dobry”  i  to  wszystko.  Sprawiała  wrażenie  dosyć
sympatycznej.  Tamtego  dnia  wracałem  właśnie  do  domu,  kiedy  na  schodach  usłyszałem
strzały.

– Pani Santiago z pierwszego piętra powiedziała mi, że to pan ogłuszył zabójcę.

background image

– Owszem.  Wtedy  nie  wiedziałem  jeszcze,  że  jest  policjantem.  Widziałem  tylko

człowieka, który stał w otwartych drzwiach mieszkania, z dymiącym  rewolwerem w dłoni.
Zaraz zbiegli się sąsiedzi, a on stanowczym tonem rozkazał wszystkim się cofnąć. Uznałem,
że trzeba wkroczyć do akcji, i walnąłem go w łeb opakowaniem sześciu butelek piwa, które
trzymałem w ręku.

Omal nie wybuchnęłam gromkim śmiechem. W raporcie policyjnym zapisano, że Morelli

został ogłuszony tępym narzędziem, nigdzie nie wzmiankowano, że chodziło o opakowanie
sześciu butelek piwa.

– Zachował się pan bardzo odważnie.
Kuzack uśmiechnął się szeroko.
– Skąd! Odwaga nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu nie cierpię, jak mi się rozkazuje.
– A nie wie pan, co się stało z Carmen?
– Nie. Prawdopodobnie wymknęła się jakoś w tym zamieszaniu.
– I nie widział jej pan od tamtego czasu?
– Nie.
– A co z tym drugim mężczyzną, który przebywał w mieszkaniu? Pani Santiago zeznała,

że miał całkiem spłaszczony nos...

– Owszem, ja też go widziałem przez chwilę, ale nic więcej nie umiem powiedzieć.
– Czy rozpoznałby pan tego człowieka?
– Chyba tak.
– Jak pan sądzi, czy jeszcze ktoś z mieszkańców widział tego świadka i mógłby coś o nim

powiedzieć?

– Jak pamiętam, to chyba tylko Edleman zdążył mu się lepiej przyjrzeć.
– Gdzie on mieszka?
– Niestety, już tu nie mieszka. W ubiegłym tygodniu zginął w wypadku samochodowym.

Przechodził przez ulicę na wprost naszego budynku. Sprawca zbiegł z miejsca zdarzenia. Nie
było świadków.

Poczułam nagle znajome ściskanie w dołku.
– Czy  pańskim  zdaniem  śmierć  Edlemana  może  mieć  coś  wspólnego  z  zabójstwem

Kuleszy?

– Nie umiem tego powiedzieć.
Podziękowałam  uprzejmie  Kuzackowi  i  powoli  ruszyłam  schodami  na  dół.  Niemal  w

głowie mi szumiało od usłyszanej nowiny.

Dochodziło południe i zrobiło się bardzo gorąco. Tego ranka znowu włożyłam garsonkę i

buty  na  obcasie,  żeby  sprawiać  wrażenie  osoby  godnej  szacunku  i  zaufania.  Zostawiłam
samochód na parkingu przed domem ze wszystkimi szybami opuszczonymi, mając w głębi
duszy nadzieję, że ktoś go ukradnie. Ale nikt się nie skusił. Chcąc, nie chcąc, usiadłam za
kierownicą i dojadłam resztki suszonych fig wykradzionych z zapasów mamy. Niewiele się

background image

dowiedziałam  o  Carmen  od  jej  sąsiadów,  ale  przynajmniej  nie  zostałam  zaatakowana  czy
zrzucona ze schodów.

Następnym punktem mojego planu była wizyta w mieszkaniu Morelliego.

background image

ROZDZIAŁ 5

Przedtem jednak zadzwoniłam do „Leśnika” i poprosiłam go o pomoc,  gdyż bałam się

samotnie  włamywać  do  mieszkania  Joego.  Kiedy  skręciłam  na  parking,  Manoso  już  tam
czekał. Był ubrany całkiem na czarno, w obcisłą bawełnianą koszulkę i spodnie od dresu. Stał
w niedbałej pozie, oparty ramieniem o dach czarnego mercedesa, zaopatrzonego w tyle anten,
że  z  auta  dałoby  się  chyba  nawiązać  łączność  z  Marsem.  Dojechałam  na  drugi  koniec
parkingu,  żeby  dym  z  kikuta  rury  wydechowej  nie  zmatowił  wypolerowanej  do  połysku
karoserii jego auta.

– To  twój  wóz? – spytałam  z  daleka,  jakby  poza  „Leśnika”  nie  była  jeszcze  dla  mnie

wystarczającym dowodem.

– Owszem. Los okazał się dla mnie łaskawy.
Obrzucił uważnym spojrzeniem drzwi novej.
– Ładne obrazki. Czyżbyś ostatnio zostawiała samochód na ulicy Starka?
– Zgadza się. W dodatku ukradli mi radio.
Zaśmiał się rubasznie.
– To  miłe,  że  postanowiłaś  mieć  swój  udział  w  działalności  charytatywnej  na  rzecz

ubogich.

– Mogłabym w ramach tej działalności poświęcić nawet cały samochód, ale jakoś nikt się

nie chce na niego połakomić.

– Jasne. To, że ktoś jest stuknięty, nie oznacza wcale, że zgłupiał do reszty. – Ruchem

głowy wskazał mieszkanie Morelliego. – Wygląda na to, że gospodarza nie ma w domu, więc
pewnie będziemy musieli zrobić małe rozpoznanie terenu.

– Czy to legalne?
– Nic podobnego, ale to my mamy prawo po naszej stronie, skarbie. Łowcy nagród nie

muszą się kurczowo trzymać przepisów. Nie potrzebujemy nawet nakazu rewizji.

Szybko zapiął swój czarny pas z grubego nylonu i wsunął wielkiego glocka kalibru 9 mm

do  kabury.  Wsadził  za pas  kajdanki  i  płynnym  ruchem narzucił  tę  samą  czarną  kamizelkę,
którą miał na sobie podczas naszego pierwszego spotkania w kawiarni.

– Nie sądzę, żebyśmy się natknęli na Morelliego – rzekł – ale nigdy nic nie wiadomo,

background image

trzeba być zawsze przygotowanym.

Przyszło mi do głowy, że powinnam przedsięwziąć podobne środki ostrożności, ale jakoś

nie mogłam sobie wyobrazić kolby rewolweru wystającej mi zza paska spódnicy. Zresztą i tak
nie  miałoby  to  większego  znaczenia,  gdyż  Joe  zdążył  się  już  przekonać,  że nie  umiem
wymierzyć do niego z broni.

Śmiało  poszliśmy  galerią  do  drzwi  mieszkania  Morelliego.  „Leśnik”  zapukał  głośno  i

przez chwilę czekał na odpowiedź.

– Czy jest tu ktoś? – zawołał.
Ale nikt się nie odzywał.
– I co teraz? – spytałam. – Zamierzasz wyważyć kopniakiem drzwi?
– Nic  podobnego.  Takie  rzeczy  pokazują  tylko  na  filmach.  W  rzeczywistości  bardzo

łatwo mógłbym sobie złamać nogę.

– To co? Użyjesz jakiegoś wytrycha? A może wystarczy karta kredytowa?
„Leśnik” z uśmiechem pokręcił głową.
– Ty naprawdę oglądasz zbyt dużo filmów w telewizji. – Wyjął z kieszeni klucz i włożył

go  do  zamka. – Zamiast  bezczynnie  czekać  na  ciebie,  po  prostu  poszedłem  do  dozorcy  i
wziąłem od niego klucze.

Mieszkanie Morelliego składało się z saloniku połączonego z jadalnią, kuchni, łazienki i

sypialni.  Wewnątrz  panował  porządek,  umeblowanie  było  dość  skromne.  Niewielki
prostokątny  stół,  cztery  krzesła  z  wyściełanymi  oparciami,  duża  i  miękka  kanapa,  stolik
kawiarniany  i  samotny  głęboki  fotel.  W  kącie  saloniku  stała  olbrzymia,  kosztowna  wieża
stereo, a w sypialni mały, przenośny telewizor.

Wspólnie  z  „Leśnikiem”  przeszukaliśmy  kuchnię,  wypatrując  notatnika  z  adresami.

Dokładnie przejrzeliśmy stosik rachunków leżących obok tostera.

W wyobraźni widziałam, jak Morelli wraca do tego domu po pracy, rzuca klucze na stół

kuchenny,  zdejmuje  buty  i  zaczyna  przeglądać  korespondencję.  Aż  przeszył  mnie  dreszcz,
kiedy uzmysłowiłam sobie nagle, że Joe prawdopodobnie wyląduje za kratkami i nie będzie
już miał okazji wkraczać do swego mieszkania. Przecież z zimną krwią zastrzelił człowieka,
zatem  groził  mu  nawet  wyrok  śmierci.  Wydawało  mi  się  to  koszmarną  głupotą.  Jak  mógł
zachować  się  aż  tak  lekkomyślnie?  Co  go  popchnęło  do  ostateczności?  Dlaczego  w  ogóle
ludzie popełniają tak przerażające czyny?

– Nie znajdziemy tu niczego ciekawego – oznajmił „Leśnik”, uruchamiając automatyczną

sekretarkę podłączoną do aparatu telefonicznego.

– Cześć, napaleńcu! – zawołał utrwalony na taśmie kobiecy głos. – Tu Carlene. Zadzwoń

do mnie.

Cichy trzask obwieścił, że połączenie zostało przerwane.
– Josephie Anthony Morelli – rozbrzmiał inny, stanowczy głos kobiecy. – Mówi twoja

matka. Jesteś tam? Halo! Halo!

background image

Kolejny trzask. Dalej była cisza, nikt więcej nie zostawił wiadomości. Manoso odwrócił

urządzenie  i  pokazał  mi  wybity  pod  spodem  kod  dostępu  do  pamięci  automatycznej
sekretarki.

– Zapisz sobie ten numer, będziesz mogła przez telefon sprawdzić, czy ktoś nie zostawił

dla niego jakiejś wiadomości. Może tą drogą uda ci się złapać trop.

Przeszliśmy  do  sypialni.  „Leśnik” zaczął  wysuwać  szuflady  regału,  przekartkowywać

książki  oraz  czasopisma  i  oglądać  fotografie  stojące  na  nocnym  stoliku.  Były  to  zdjęcia
rodzinne, żadne z nich nie przedstawiało Carmen, nie miały więc dla nas znaczenia. Okazało
się też, że większość szuflad w  regale świeci pustkami. Joe zabrał prawie wszystkie swoje
ubrania. To był zły znak. W głębi ducha liczyłam na to, iż jego bielizna czy skarpetki pomogą
złapać jakiś trop.

Wreszcie wróciliśmy do kuchni.
– Mieszkanie  zostało  wyczyszczone – oznajmił  „Leśnik”. – Nie  znajdziesz  tu  żadnej

wskazówki  co  do  obecnego  miejsca  pobytu  Morelliego.  W  dodatku  wątpię,  żeby  jeszcze
kiedykolwiek  tu  wrócił.  Wygląda  na  to,  że  zdążył  zgarnąć  wszystko,  czego  będzie
potrzebował. – Z haczyka przy drzwiach zdjął pęk kluczy, wręczył mi je i dodał: – Weź je.
Nie będziesz się musiała tłumaczyć dozorcy, gdybyś chciała jeszcze raz tu wejść.

Zamknęliśmy  za  sobą  mieszkanie  i  „Leśnik”  wsunął  pożyczony  klucz  w  szczelinę  w

drzwiach  dozorcy.  Usiadł  za  kierownicą  mercedesa,  włożył  lustrzane  ciemne  okulary,
rozsunął składany dach wozu, puścił z kasety głośną, dudniącą muzykę i wyjechał z parkingu
z takim impetem, jak Batman wyruszający na podbój świata.

Pożegnałam go ciężkim westchnieniem, z ukosa łypiąc okiem na moją nova. Pod autem

stała  kałuża  wyciekającego  oleju.  Zaraz  za  nią  dumnie  błyszczał  w  promieniach  słońca
czerwono-złoty  jeep  cherokee  Morelliego.  Mimowolnie  spojrzałam  na  trzymane  w  dłoni
klucze.  Na  wspólnym  kółku  były  przymocowane  również  kluczyki  od  samochodu.  Szybko
zdecydowałam,  że nie  stanie  się  nic  złego,  jeśli  sprawdzę  także  auto  poszukiwanego.  Bez
wahania  otworzyłam  drzwi  i  zajrzałam  do  środka.  W  nowym  jeepie  czuć  jeszcze  było
wyraźnie  zapach  lakieru  i  tapicerki.  Na  desce  rozdzielczej  nie  znalazłoby  się  chyba  ani
odrobiny kurzu, gumowe wycieraczki na podłodze były starannie odkurzone i wyczyszczone,
na czerwonym skaju siedzeń nie dostrzegłam nawet jednej plamki. Wóz miał pięciobiegową
skrzynię, przełączanie napędu na cztery koła i silnik takiej mocy, że nawet laika wprawiał w
zachwyt.  Ponadto  był  wyposażony  w  klimatyzator,  stereofoniczne  radio  z  odtwarzaczem
kaset, dwuzakresową krótkofalówkę policyjną, telefon komórkowy i odbiornik CB. Naprawdę
robił olbrzymie wrażenie. W dodatku należał do Morelliego. Nie ulegało wątpliwości, że to
niesprawiedliwe,  aby zabójca  jeździł  takim  cackiem,  podczas  gdy  ja  muszę  się  zadowolić
starym gruchotem.

Zaraz  też  pomyślałam,  że  skoro  już  siedzę  w  jeepie,  to  powinnam  przynajmniej

uruchomić silnik. Przecież to szkoda, by taki piękny wóz stał i niszczał pod gołym niebem.

background image

Naprawdę  szkoda.  Zaczerpnęłam  głęboko  powietrza  i  powoli  wsunęłam  się  za  kierownicę.
Ustawiłam  sobie  fotel  i  pochyliłam  wsteczne  lusterko,  po  czym  ułożyłam  dłonie  na
kierownicy, przymierzając się do prowadzenia takiego cacka. Przekonywałam siebie w duchu,
że  na  pewno  bym  szybko  odnalazła  Morelliego,  gdybym  miała  taki  samochód.  Nie  byłam
przecież  głupia,  a  bardzo  mi  zależało  na  wykonaniu  tego  zlecenia.  W  gruncie  rzeczy
najbardziej  potrzebowałam  dobrego  auta.  Zaczęłam  się  zastanawiać,  czy umiałabym  je
prowadzić.  Może  warto  by  było  spróbować,  zrobić  jedną  rundę  wokół  budynku?  A  może
jeszcze lepiej pożyczyć wóz na dwa lub trzy dni i porządnie go przetestować?

Dość  tego,  nie  będę  się  sama  oszukiwać,  pomyślałam  w  końcu.  Przecież  to  jasne,  że

chodzi  mi  po  głowie,  aby  ukraść  samochód  Morelliego.  A  raczej  nie  ukraść,  tylko
zarekwirować, poprawiłam się szybko. Ostatecznie byłam łowcą nagród, toteż miałam prawo
w  wyjątkowych  okolicznościach  zarekwirować  czyjeś  auto.  Pospiesznie  obejrzałam  się  na
moją nova i doszłam do oczywistego wniosku, że te okoliczności są wyjątkowe.

W  dodatku  zabranie  samochodu  Joego  stwarzało  raczej  dogodną  sytuację,  nie  miałam

bowiem wątpliwości, że jemu się to nie spodoba. A gdyby się wkurzył dostatecznie mocno,
może wówczas popełniłby jakieś głupstwo, ułatwiając mi tym samym zadanie.

Przekręciłam kluczyk w stacyjce, usiłując nie zwracać uwagi na to, że serce wali mi jak

oszalałe.  Tajemnica  sukcesu  w  tym  zawodzie  polega  na  wyczuciu  odpowiedniej  chwili,
utwierdzałam  się  w  myślach.  Elastyczność  działania,  szybkość  w  podejmowaniu  decyzji  i
pomysłowość to niezbędne atrybuty. Nie zaszkodziłoby jeszcze mieć jaja.

Kilkakrotnie  odetchnęłam  głęboko  i  włączyłam  pierwszy  bieg  w  moim  pierwszym  w

życiu  kradzionym  samochodzie.  Na  ten  dzień  przewidziałam  jeszcze  wizytę  w  barze
„Zakątek”, gdzie pracowała Carmen Sanchez. Podejrzany lokal mieścił się przy ulicy Starka,
dwie przecznice od sali treningowej w kierunku rzeki. Przez chwilę jeszcze rozważałam, czy
nie pojechać do domu i nie przebrać się w coś wygodniejszego, postanowiłam jednak zostać
w garsonce. Nie miało to większego znaczenia, skoro nie zamierzałam się bratać ze stałymi
bywalcami tej spelunki.

Znalazłam  wolne  miejsce  przy  krawężniku  kilkadziesiąt  metrów  od  baru.  Starannie

zamknęłam  wóz  i  przeszłam  kawałek,  lecz  tylko  po  to,  by  się  przekonać,  że  lokal  jest
nieczynny. Drzwi blokowała ciężka żelazna sztaba, wszystkie okna były szczelnie zasłonięte.
Nikt  sobie  nie  zadał  trudu,  aby  wywiesić  kartkę  z  jakimś  wyjaśnieniem.  Nawet  specjalnie
mnie to nie rozczarowało. Po wydarzeniach na sali gimnastycznej nie miałam wielkiej ochoty
na  zawieranie  bliższej  znajomości  z  kolejnymi  mieszkańcami  tej dzielnicy.  Pospiesznie
wróciłam do jeepa i powoli przejechałam aż do końca ulicy Starka, mając nadzieję, że dojrzę
gdzieś  Morelliego.  Potem  zawróciłam  i  pojechałam  z  powrotem.  Kiedy  zaś  po  raz  piąty
mijałam  salę  treningową,  ogarnęło  mnie  znużenie,  w  dodatku  kończyła  się  benzyna.
Zatrzymałam  samochód  i  przeszukałam  skrytkę  w  desce  rozdzielczej,  lecz  nie  znalazłam
niczego  ciekawego.  Byłam  w  kropce.  Nie  miałam  ani  paliwa,  ani  pieniędzy,  ani  karty

background image

kredytowej.

Doszłam do wniosku, że jeśli chcę dalej prowadzić poszukiwania, muszę zdobyć forsę na

podstawowe wydatki. Nie mogłam dłużej żyć, ssąc łapę jak wygłodniały niedźwiedź. Jedyne
rozwiązanie tego problemu widziałam w kolejnej rozmowie z Vinniem. Musiałam uzyskać od
niego  jakąś  zaliczkę.  Kiedy  zatrzymały  mnie  czerwone  światła  przed  skrzyżowaniem,
wykorzystałam wolny czas na dokładne obejrzenie telefonu komórkowego. Włączyłam aparat
i  na  wyświetlaczu  ukazał  się  jego  numer.  Przynajmniej  ta  jedna  rzecz  była  pozytywna.
Mogłam zapomnieć o skrupułach. Skoro odważyłam się ukraść samochód Morelliego, równie
dobrze mogłam też obciążyć jego rachunek telefoniczny.

Zadzwoniłam do biura kuzyna. Odebrała Connie.
– Czy Vinnie jest u siebie? – zapytałam.
– Owszem. I pewnie będzie tu siedział przez całe popołudnie.
– Wpadnę tam za jakieś dziesięć minut. Muszę z nim porozmawiać.
– Znalazłaś Morelliego?
– Nie. Na razie skonfiskowałam jego samochód.
– Ze składanym dachem?
Pospiesznie zerknęłam do góry.
– Nie.
– Szkoda – mruknęła Connie.
Skręciłam w szeroką aleję Southard, ustalając w myślach następne posunięcia. Powinnam

zdobyć tyle pieniędzy, żeby mi starczyło przynajmniej na dwa tygodnie. A jeśli zamierzałam
wykorzystać  ten  samochód  jako  przynętę  na  Morelliego,  to  warto  by  też  zainwestować  w
jakieś  urządzenie  alarmowe.  Przecież  nie  mogłam  obserwować  jeepa  przez  dwadzieścia
cztery godziny na dobę, nie mogłam ryzykować, że Joe mi go po prostu odbierze, kiedy będę
spała, siedziała w toalecie czy robiła zakupy.

Próbowałam  oszacować  wielkość  potrzebnej  zaliczki,  kiedy  niespodziewanie  zaterkotał

telefon. Byłam do tego stopnia zaskoczona, że omal nie wjechałam na chodnik. Poczułam się
tak,  jakbym  została  przyłapana  na  podsłuchiwaniu,  wymyślaniu  obrzydliwych  kłamstw  czy
też  siedziała  na  klozecie,  podczas  gdy  walą  się  ściany  łazienki.  Z  trudem  opanowałam
irracjonalną  chęć  zatrzymania  samochodu  w  pierwszym  lepszym  dogodnym  miejscu  i
rzucenia się do panicznej ucieczki.

Zwolniłam i sięgnęłam po aparat.
– Słucham.
Przez chwilę panowała cisza, wreszcie kobiecy głos zażądał stanowczo:
– Chcę rozmawiać z Josephem Morellim.
No  i  masz  babo  placek.  Od  razu  rozpoznałam  głos  starszej  pani  Morelli,  matki  Joego.

Jakby mi brakowało innych zmartwień.

– Joego tu nie ma.

background image

– A kto mówi?
– Jestem jego przyjaciółką. Poprosił mnie, bym się zaopiekowała jego samochodem na

jakiś czas.

– Kłamiesz! – rzekła ostro kobieta. – To ty, Stephanie Plum. Wcale nie tak trudno cię

poznać po głosie. Czy możesz mi wyjaśnić, co robisz w samochodzie Josepha?

Chyba nikt nie potrafi aż tak dobitnie okazywać swej pogardy, jak pani Morelli. Gdybym

w  podobnej  sytuacji  rozmawiała  z  kimś  innym,  pewnie  zaczęłabym  się  tłumaczyć  i
przepraszać, ale matka Joego należała do tych osób, które wzbudzały we mnie bezpodstawny
lęk.

– Halo! – zawołałam. – Nic nie słyszę. Halo! Halo!
Szybko wyłączyłam aparat i odwiesiłam go na miejsce.
– Brawo,  Steph – pochwaliłam  się  na  głos. – To  było  naprawdę  dobre.  Wykazałaś  się

profesjonalną pomysłowością i znakomitym refleksem.

Zaparkowałam  wóz  i  ruszyłam  energicznym  krokiem  do  biura  Vinniego.  Układałam  w

myślach  zdania,  czując  zarazem,  że  krew  zaczyna  mi  krążyć  szybciej,  jakbym  zyskała
dodatkowe siły. Wkroczyłam do środka z dumnie uniesioną głową, jak prawdziwa gwiazda,
dałam Connie znak kciukiem uniesionym ku górze, po czym weszłam do gabinetu kuzyna.
Siedział zgarbiony nad biurkiem, uważnie przeglądając program wyścigów konnych.

– Cześć. Jak leci?
– Jak krew z nosa – burknął. – Masz jeszcze jakieś pytania.
Właśnie to mi się podoba w naszej rodzince. Pozostajemy wszyscy w bliskim kontakcie,

odnosząc się do siebie przyjaźnie i z wyrozumiałością.

– Potrzebuję zaliczki. Mam zbyt duże wydatki związane z realizacją twojego zlecenia.
– Zaliczki? To jakiś żart? Czyżbyś zamierzała mi poprawić humor?
– Wcale  nie  żartuję.  Skoro  mam  zdobyć  dziesięć  tysięcy  honorarium  za  schwytanie

Morelliego, to chciałabym teraz uzyskać ze dwa tysiące zaliczki.

– Wybij to sobie z głowy. I nawet nie próbuj mnie znowu szantażować. Jeśli cokolwiek

wygadasz mojej żonie, to mogę się już uznać za trupa, a od nieboszczyka nie wydębisz nawet
złamanego grosza, spryciulo.

Trudno było odmówić mu racji.
– W  porządku,  nie  będę cię  szantażować.  Za  to  sprawdzę,  do  jakiego  stopnia  jesteś

chciwy. Zróbmy tak: jeśli dasz mi teraz dwa tysiące zaliczki, nie będę się domagała pełnych
dziesięciu procent kaucji.

– A  jeśli  nie  znajdziesz  Morelliego?  Czy  choć  przez  chwilę  brałaś  pod  uwagę  taką

możliwość?

Każdego ranka ta myśl wyrzucała mnie z łóżka.
– Na pewno go sprowadzę.
– Już  to  widzę.  Nie  gniewaj  się,  ale  pozwolę  sobie  w  to  wątpić.  I  nie  zapominaj,  że

background image

zgodziłem  się  dać  ci  tę  sprawę  jedynie  na  tydzień.  Jeśli  nie  znajdziesz  Morelliego  do
poniedziałku, przekażę ją komu innemu.

W drzwiach gabinetu stanęła Connie.
– Po  co  robić  z  igły  widły?  Stephanie  potrzebuje  pieniędzy?  To  dlaczego  nie  dasz  jej

sprawy Clarence’a Sampsona?

– Kim jest ten Sampson?
– To jeden z niepoprawnych pijaczków, naszych stałych klientów. Zazwyczaj spokojnie

wraca do domu i idzie spać, ale od czasu do czasu wstępuje w niego diabeł.

– To znaczy?
– Na  przykład  ostatnio  usiadł  za  kierownicą  w  stanie  kompletnego  upojenia

alkoholowego  i  spotkało  go  to  nieszczęście,  że  dokumentnie  zniszczył  jeden  z  wozów
policyjnych.

– Po pijanemu zderzył się z radiowozem?
– No, niezupełnie. Postanowił skorzystać z okazji i sobie nim pojeździć, ale nie zdążył

wyhamować przed wystawą sklepu monopolowego przy ulicy State.

– Masz zdjęcie tego faceta?
– Mogłabym otworzyć wystawę z jego fotografiami z okresu ostatniego dwudziestolecia.

Już tyle razy poręczaliśmy kaucję za Sampsona, że mogę z pamięci zacytować numer jego
polisy ubezpieczeniowej.

Poszłam  za  Connie  do  sekretariatu.  Z  niecierpliwością  czekałam,  aż  wybierze  ze  stosu

odpowiednie dokumenty.

– Większość  pracujących  dla  nas  agentów  bierze  po  kilka  spraw  naraz – wyjaśniła,

przekazując  mi  aż  kilkanaście  teczek. – W  ten  sposób  mogą  działać  wydajniej.  Tu  masz
sprawy,  którymi  się  zajmował  Morty  Beyers.  Jeszcze  jakiś  czas  będzie  musiał  spędzić  w
szpitalu, więc możesz przejąć je wszystkie. Niektóre są dość proste. Powbijaj sobie w pamięć
nazwiska tych ludzi i trzymaj pod ręką ich fotografie. W każdej chwili możesz się natknąć na
którąś z poszukiwanych osób, W ubiegłym tygodniu Andy Zabotsky postanowił kupić sobie
na obiad porcję pieczonego kurczaka i rozpoznał w sprzedawcy jednego z poszukiwanych. Po
prostu miał szczęście. Ten gość był handlarzem narkotyków, przez niego stracilibyśmy kaucję
w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów.

– Nie  wiedziałam,  że  poręczacie  także  za  handlarzy  narkotyków – zagadnęłam. –

Sądziłam, że wasi klienci to głównie pijacy i drobni złodzieje.

– Handlarze narkotyków są dla nas źródłem dość łatwych zysków – odparła Connie. –

Mają swoje rewiry, stałą klientelę, na której zarabiają grubą forsę. Jeśli więc nie zgłoszą się
do  sądu,  wcześniej  czy  później  znowu  zaczną  działać  na  swoim  terenie,  zatem  łatwo  ich
namierzyć.

Wcisnęłam  sobie  kartonowe  teczki  pod  pachę,  obiecawszy,  że  postaram  się  jak

najszybciej zrobić kopie dokumentów i zwrócić Connie oryginały. Ta historia ze sprzedawcą

background image

pieczonych kurcząt podziałała mi na wyobraźnię. Skoro Andy Zabotsky zwyczajnie spotkał
poszukiwanego na ulicy, to przecież mnie także mogło się coś takiego przytrafić. Wszak od
dawna  żywiłam  się  pieczonymi  kurczakami,  nawet  polubiłam  dania  serwowane  w  barach
szybkiej  obsługi.  Wstąpiła  we  mnie  nadzieja,  iż mimo  wszystko  może  sprawdzę  się  w  roli
łowcy nagród. Chciałam tylko stanąć finansowo na nogi, potem mogłam już żyć z honorariów
za odnalezienie takich pijaczków jak Sampson, licząc jedynie okazjonalnie na przypadkowe
powodzenie w jakiejś grubszej sprawie.

Energicznie  pchnęłam  drzwi  na  ulicę,  lecz  nagłe  przejście  z  klimatyzowanych

pomieszczeń w skwar wiszący między budynkami odczułam jak cios obuchem w głowę. Upał
stał  się  nie  do  zniesienia.  Falujące,  jakby  zagęszczone  powietrze  przesłaniało  błękit  nieba
szarawą  mgiełką.  Słońce  niemiłosiernie  przypiekało  odkrytą  skórę.  Osłaniając  oczy  dłonią,
spojrzałam  ku  górze,  jakbym  chciała  dostrzec  tę  osławioną  dziurę  ozonową,  w  mojej
wyobraźni  przypominającą  cyklopowe  oko,  które  patrząc  na  Ziemię  emituje  jakiś  rodzaj
śmiercionośnego promieniowania. Wiedziałam, że dziura naprawdę znajduje się gdzieś nad
Antarktydą,  podejrzewałam  jednak,  iż  wcześniej  czy  później  musi  się  nasunąć  nad  New
Jersey. To logiczne, skoro w naszym stanie, gromadzącym przecież wszelkie nieczystości z
całej nowojorskiej aglomeracji, jest tak wysoka emisja formaldehydu do atmosfery.

Otworzyłam  drzwi  jeepa  i  wsunęłam  się  za  kierownicę.  Zdawałam  sobie  sprawę,  że

honorarium  za  odnalezienie  Sampsona  nie  pozwoli  mi  się  wybrać  na  Barbados,  lecz  z
pewnością  umożliwi  zapełnienie  lodówki  produktami  nie  pokrytymi  jeszcze  pleśnią.  A  co
ważniejsze,  dzięki  tym  pieniądzom  mogłabym  bez  przeszkód  zająć  się  poszukiwaniami
dalszych  osób.  Kiedy  pojechałam  z  „Leśnikiem”  do  komendy  policji,  żeby  odebrać
pozwolenie na broń, uzyskałam dość obszerne wyjaśnienia spraw proceduralnych związanych
z  przekazywaniem  oskarżonych  do  aresztu,  ale  samą  technikę  chwytania  przestępców
streszczano krótkim okrzykiem: „Ręce do góry!”

Sięgnęłam  po  telefon  komórkowy  i  wybrałam  numer  Clarence’a  Sampsona.  Nikt  nie

odbierał.  W  dokumentach  nie  znalazłam  żadnego  numeru  telefonu  do  jego  pracy.  Według
raportu  policyjnego  Sampson  mieszkał  przy  ulicy  Limeing  pod  numerem  5077.  Nie
wiedziałam,  gdzie  znajduje  się  ta  ulica,  więc  sprawdziłam  na  planie  miasta  i  ku  swemu
zdumieniu  odkryłam,  że  jest  to  przecznica  ulicy  Starka,  biegnąca  na  tyłach  ratusza.
Przykleiłam  zdjęcie  poszukiwanego  na  desce  rozdzielczej  i  ruszyłam  powoli  w  tamtym
kierunku, uważnie przyglądając się mijanym przechodniom.

Connie podpowiedziała mi na odchodnym, żeby zaglądać do wszystkich barów przy ulicy

Starka.  Ale  na  liście  moich  ulubionych  zajęć  przesiadywanie  w  jakiejś  „kryształowej  sali”
gdzieś u zbiegu Starka i Limeing znajdowało się tuż za obcinaniem sobie palców za pomocą
tępego  noża.  Obie  czynności  wydawały  mi  się  równie  efektywne lecz zdecydowanie mniej
bezpieczne  niż  siedzenie  w  samochodzie  i  obserwowanie  ludzi  przechodzących  ulicą.  Jeśli
Clarence Sampson rzeczywiście spędzał czas w którymś barze, wcześniej czy później musiał

background image

wracać do domu.

Przejechałam  kilkakrotnie  interesujące  mnie  skrzyżowanie,  wreszcie  wybrałam  sobie

dogodne  miejsce  kilkadziesiąt  metrów  od  niego,  skąd  miałam  doskonały  widok  na  ulicę
Starka i mogłam jednocześnie obserwować początkowy odcinek ulicy Limeing. Pomyślałam,
że  ubrana  w  garsonkę,  w  tym  jaskrawoczerwonym,  błyszczącym,  nowym  aucie  będę
przyciągała uwagę, ale i to nie skłoniło mnie do wkroczenia do „kryształowej sali”. Dlatego
też opuściłam szyby i usadowiłam się wygodnie.

Kilka  minut  później  jakiś  szczeniak  z  olbrzymią  plerezą  i  złotym  łańcuchem  na  szyi,

wartym co najmniej 700 dolarów, stanął przed maską jeepa, przekrzywił głowę i spojrzał mi
w twarz. Dwaj jego koledzy zatrzymali się tuż za nim.

– Hej, laluniu! – zawołał. – A co ty tutaj robisz?
– Czekam na kogoś – odparłam.
– Naprawdę?! A któż to pozwala takiej eleganckiej laluni na siebie czekać?
Jeden z jego kumpli wysunął się do przodu, cmoknął znacząco i powoli oblizał wargi.

Kiedy  zaś  spostrzegł,  że  patrzę  na  niego,  pochylił  się  i  przeciągnął  językiem  po  przedniej
szybie samochodu.

Pospiesznie  sięgnęłam  do  torebki,  wymacałam  rewolwer  i  położyłam  go  wraz  z

pojemnikiem gazu na desce rozdzielczej. Od tej pory przechodzący mężczyźni tylko zerkali
na mnie podejrzliwie, ale nikt już nie lizał szyby jeepa.

Około  piątej  po  południu  zaczęło  mnie  to  nudzić,  spódnicę  miałam  już  dokumentnie

pogniecioną.  Wypatrywałam  Clarence’a  Sampsona,  lecz  bez  przerwy  rozmyślałam  o
Morellim. Podejrzewałam, że on musi się znajdować  gdzieś w pobliżu,  podpowiadał mi to
jakiś  szósty  zmysł.  Odbierałam  jego  obecność  jak  drobne  ładunki  elektryczne  pokłuwające
mnie w skórę na karku. W wyobraźni dokonywałam oceny różnych sposobów aresztowania.
W najprostszym scenariuszu powinnam go podejść znienacka, od tyłu, i potraktować gazem
paraliżującym. Gdyby zaś okazało się to niewykonalne, mogłam podjąć jakąś luźną rozmowę
i w odpowiedniej chwili użyć gazu. Nieprzytomnego zdołałabym bez trudu zakuć w kajdanki,
a reszta byłaby już dziecinnie prosta.

Do szóstej przeprowadziłam w wyobraźni jakieś czterdzieści dwa aresztowania i byłam

wykończona.  Około  wpół  do  siódmej  oczy  zaczęły  mi  się  kleić, ledwie  mogłam  się
powstrzymać  przed  zaśnięciem.  Co  parę  sekund  zmieniałam  ułożenie  ciała,  próbując  się
skupić  na  czymś  realnym.  Zaczęłam  liczyć  przejeżdżające  samochody,  powtarzałam
bezgłośnie  słowa  hymnu  narodowego  na  zmianę  z  odczytywaniem  składu  surowcowego
gumy do żucia, której paczkę przypadkiem znalazłam w kieszeni. O siódmej zadzwoniłam do
zegarynki, żeby się upewnić, iż zegar w desce rozdzielczej auta Morelliego chodzi dokładnie.

Przekonywałam  się  w  myślach,  że  powinnam  przyjść  na  świat  jako  mężczyzna  i

koniecznie  zmienić  kolor  samochodu,  jeśli  chcę  bez  zwracania  na  siebie  uwagi  działać  w
całym Trenton, kiedy niespodziewanie w wejściu do najbliższej „kryształowej sali” pojawił

background image

się facet odpowiadający rysopisowi Sampsona. Pospiesznie zerknęłam na zdjęcie przyklejone
do  deski  rozdzielczej  i  znów  popatrzyłam  na  nieznajomego.  Od  razu  zyskałam  niemal
całkowitą pewność, że to właśnie on. Był wielki i gruby, z nieproporcjonalnie małą głową,
czarnymi posklejanymi włosami i skołtunioną brodą, o bardzo jasnej, bladej cerze. To musi
być  Sampson,  pomyślałam.  Zresztą  ilu  białych,  podobnych  do  niego,  brodatych  mężczyzn
może mieszkać w tej okolicy?

Szybko  schowałam  rewolwer  i  pojemnik  z  gazem  do  torebki,  uruchomiłam  silnik  i

objechałam cały kwartał, żeby się znaleźć na ulicy Limeing i zdybać faceta przed wejściem
do  domu.  Zaparkowałam  przy  krawężniku  i  wysiadłam  z  wozu.  W  pobliskiej  bramie  stała
gromadka nastolatków, dwie dziewczynki z lalkami „Barbie” na kolanach siedziały na murku.
Po  przeciwnej  stronie  ulicy  ktoś  wystawił  na  chodnik  starą  kanapę  z  porwanym  obiciem,
jakby  brakowało  mu  przydomowego  ogródka.  Na  kanapie  siedziało  dwóch  staruszków  o
silnie pomarszczonych twarzach, z zasępionymi minami wpatrywali się tępo przed siebie.

Sampson  powoli  nadchodził chwiejnym  krokiem,  był  nieźle  zawiany.  Uśmiechał  się

głupkowato. Kiedy podszedł bliżej, odpowiedziałam uśmiechem i zapytałam:

– Clarence Sampson?
– Aha – burknął. – Zgadza się.
Język mu się plątał, od jego ubrania zalatywało kwaśnym odorem, jakby przez dłuższy

czas przechowywano je w jakimś wilgotnym, brudnym miejscu.

Śmiało wyciągnęłam rękę.
– Nazywam się Stephanie Plum i reprezentuję pańską firmę poręczycielską. Nie zjawił się

pan na wezwanie w sądzie i teraz jesteśmy zmuszeni wyznaczyć drugi termin rozprawy.

Zmarszczył brwi, wytężając pamięć, lecz już po chwili uśmiech ponownie zjawił się na

jego wargach.

– Tak, chyba zapomniałem...
Miałam przed sobą klasycznego przedstawiciela osobowości typu A, toteż przyszło mi do

głowy,  że  Sampson  może  się  w  ogóle  nie  obawiać  zawału  spowodowanego  nerwowym
trybem  życia.  Komuś  takiemu  jak  on  prędzej  groziła  śmierć  będąca  skutkiem  ociężałości
umysłowej.

Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
– Nic  nie  szkodzi,  każdemu  może  się  to  zdarzyć.  Mam  tu  samochód... – Powolnym

ruchem wskazałam  stojącego  za  mną  jeepa. – Jeśli  nie  sprawiłoby  to  panu  kłopotu,
moglibyśmy od razu podjechać do naszego biura i załatwić wszelkie formalności.

Zerknął ponad moim ramieniem na wejście do budynku.
– No cóż...
Wzięłam  go  pod  rękę  i  delikatnie  pociągnęłam  w  kierunku  auta.  Zachowywałam  się

niczym  troskliwa  opiekunka,  jak  mała  dziewczynka  wracająca  ze  spaceru  z  olbrzymim  acz
tępawym psiskiem. „No, bądźże posłuszny, Burku”.

background image

– To naprawdę nie potrwa długo.
Najwyżej trzy tygodnie.
Przytulałam się do niego, dla zachęty wciskając biust w jego ramię. Kiedy dotarliśmy do

samochodu, obróciłam Sampsona twarzą do niego i otworzyłam drzwi.

– Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyśmy załatwili to od razu – powiedziałam.
Popatrzył spode łba na nowiutkie obicia jeepa.
– Ale jestem potrzebny  tylko do tego, żeby wyznaczyć nowy termin rozprawy, zgadza

się?

– Tak, oczywiście.
A później spokojnie poczekać w celi aresztu aż do tej wyznaczonej daty.
Ani  trochę  nie  było  mi  go  żal.  Przecież  mógł  kogoś  zabić  na  ulicy,  kiedy  usiadł za

kierownicą w podobnym stanie.

Usadowiłam  go  w  jeepie  i  starannie  zapięłam  pas  bezpieczeństwa.  Następnie  obiegłam

maskę, wsiadłam z drugiej strony, uruchomiłam silnik i ruszyłam ostro, obawiając się, żeby w
jakimś  przebłysku  świadomości  nie  nabrał  podejrzeń,  iż  jestem  łowcą  nagród.  Nie  bardzo
wiedziałam, jak postąpić, kiedy już podjedziemy pod komendę policji. Ale na razie idzie jak
po  maśle,  pocieszałam  się  w  myślach.  Gdyby  zaczął  rozrabiać,  zawsze  mogłam  go
obezwładnić gazem.

Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne. Nie ujechaliśmy więcej jak pięćset

metrów, kiedy Sampsonowi oczy zaszły mgłą, głowa opadła na piersi i już po chwili chrapał z
policzkiem opartym o szybę. Zmówiłam szybko modlitwę, żeby przypadkiem nie zsikał się w
spodnie, nie zwymiotował i nie zrobił niczego z tych rzeczy, jakich można się spodziewać po
tego typu pijaczkach.

Po  kilku  minutach,  kiedy  czerwone  światło  zatrzymało  mnie  przed  skrzyżowaniem,

zerknęłam na niego ukradkiem. Sampson spał jak zabity. Do tej pory wszystko układało się
pomyślnie.

Moją  uwagę  przyciągnęła  stara  niebieska  furgonetka  econoline,  stojąca  u  wylotu

przecznicy. Miała na dachu aż trzy anteny. Wydało mi się to niezwykłe, że taki stary grat jest
wyposażony  w  rozbudowany  sprzęt  łączności  radiowej.  Wytężyłam wzrok,  żeby  dojrzeć
twarz  kierowcy  słabo  widocznego  za  przydymionymi  szybami  wozu  i  doznałam  dziwnego
uczucia, aż dreszcz przebiegł mi po karku. Zapaliło się zielone światło, auta powoli ruszyły.
Serce podeszło mi nagle do gardła, gdy przez otwarte boczne okno furgonetki spostrzegłam
za kierownicą Joego Morelliego, który gapił się na mnie wybałuszonymi oczami.

Miałam  straszną  ochotę  zapaść  się  nagle  pod  ziemię  albo  stać  się  niewidzialna.

Teoretycznie powinna mnie ogarnąć satysfakcja z tego, że po raz kolejny złapałam kontakt z
poszukiwanym, lecz poczułam się zwyczajnie zażenowana. Tylko w wyobraźni bez kłopotu
udawało mi się obezwładnić Joego. Kiedy zaś stawałam z nim twarzą w twarz, traciłam nagle
wszelką pewność siebie. Z tyłu doleciał głośny pisk hamulców i gdy zerknęłam w lusterko,

background image

spostrzegłam, że furgonetka zawraca na skrzyżowaniu i kieruje się moim śladem.

Można się było tego spodziewać, pomyślałam. Nie sądziłam jednak, że zareaguje aż tak

gwałtownie.  Drzwi  od  mojej  strony  były  zamknięte,  lecz  na  wszelki  wypadek  jeszcze  to
sprawdziłam.  Pojemnik  z  gazem  obezwładniającym  miałam  pod  ręką.  Od  komendy  policji
dzieliło mnie nie więcej jak kilometr. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zapomnieć o
Sampsonie i nie ruszyć w pościg za Morellim. Wszakże to on był moim głównym celem.

Błyskawicznie  dokonałam  w  myślach  przeglądu  wszystkich  znanych  mi  sposobów

dokonywania  aresztowań,  lecz  żaden  nie  był  zadowalający  w  tej  sytuacji.  Nie  chciałam
dopuścić  do  tego,  by  Joe  mnie  dopadł,  kiedy  będę  holować  Sampsona  na  komendę.  Nie
zamierzałam też obezwładniać Morelliego w biały dzień na środku ulicy, zwłaszcza tutaj, w
śródmieściu.  Nie  miałam  żadnej  pewności,  czy  zdołałabym  zachować  kontrolę  nad
przebiegiem wydarzeń.

Przed kolejnym skrzyżowaniem niebieska furgonetka zatrzymała się pięć aut za jeepem.

Dostrzegłam  w  lusterku,  że  drzwi  otwierają  się  gwałtownie  i  Joe  rusza  biegiem  w  moim
kierunku. Zacisnęłam palce na pojemniku z gazem i zaczęłam się modlić, by jak najszybciej
zapaliło się zielone światło. Morelli był już parę kroków ode mnie, gdy samochody ruszyły.
Zawrócił na pięcie i wskoczył z powrotem za kierownicę furgonetki.

Stary  poczciwy  Clarence  nadal  spał  jak  zabity.  Siedział  z  głową  zwieszoną  na  piersi  i

szeroko  otwartymi  ustami,  głośno  chrapał  i  posapywał.  Skręciłam  w lewo,  w  ulicę  North
Clinton, kiedy niespodziewanie zadzwonił telefon.

Oczywiście dzwonił Morelli. Był nieźle wkurzony.
– Kurwa mać! Co ty sobie wyobrażasz, do cholery?! – wrzasnął.
– Odstawiam niejakiego Sampsona na komendę policji. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś

pojechał razem ze mną. W ten sposób znacznie byś mi ułatwił zadanie.

Udało mi się to powiedzieć całkiem spokojnie, choć z każdą chwilą odczuwałam coraz

silniejsze ściskanie w dołku.

– Kto ci pozwolił wziąć mój samochód?!
– Ach, o to ci chodzi. Pozwoliłam sobie go zarekwirować.
– Co takiego?!
Pospiesznie  odwiesiłam  słuchawkę,  żeby  nie  słuchać  dalszych  przekleństw  i

ewentualnych  pogróżek.  Kilkaset  metrów  od  komendy  furgonetka  gdzieś  zniknęła.
Odetchnęłam  z  ulgą,  tym  bardziej,  że  obiekt  mojego  pierwszego  zadania  ciągle  spał  jak
niemowlę.

Komenda  główna  policji  w  Trenton  mieści  się  w  ciężkim,  graniastym,  trzypiętrowym

gmachu z lanego betonu, którego projektant skupił się na stronie użytkowej budynku, niemal
całkowicie  zapomniawszy  o  dopasowaniu  go  do  jakiegokolwiek  stylu  architektonicznego.
Zapewne  bardzo  niska  pozycja  służb  porządkowych  w  hierarchii  struktur  biurokratycznych
wpłynęła  na  to,  że  gmach  ozdobiono  jedynie  skromnymi  gzymsami,  co  zresztą  i  tak  go

background image

wyróżnia  spośród  otaczających,  obskurnych  budowli,  nasuwając  oczywiste  skojarzenie  z
gliniarzem pilnującym porządku w tłumie gotowym do wszczęcia jakichś zamieszek.

Przylegający doń rozległy parking, ogrodzony łańcuchami, zapewnia wystarczająco dużo

miejsca  dla  radiowozów,  aut  cywilnych  i  mundurowych  pracowników  komendy  oraz
samochodów licznie przybywających tu interesantów.

Na wprost budynku, po drugiej stronie ulicy, ciągnie się rząd starych kamienic, typowych

dla tej części miasta, zajmowanych przez najróżniejsze drobne firmy usługowe. Na parterze
od frontu mieści się tam kolejno: bezimienny podrzędny bar o silnie zakratowanych oknach,
gdzie  serwuje  się  dania  rybne,  sklepik  spożywczy  z  wielką  reklamą  dietetycznej  coca-coli,
pracownia kapelusznicza „U Lydii”, sklep z używanym sprzętem gospodarstwa domowego,
przed  którym  ciągnie  się  szereg  wystawionych  na  chodnik  pralek  automatycznych,  oraz
kaplica jakiegoś odłamu Kościoła Dnia Siódmego.

Wjechałam  na  parking,  ponownie  sięgnęłam  po  telefon  i  wybrałam  numer  dyżurnego,

mając nadzieję, że znajdę kogoś do pomocy w odstawieniu poszukiwanego. Oficer polecił mi
zajechać  przed  tylne  wejście  komendy  i  porozmawiać  z  pełniącym  służbę  przy  drzwiach
policjantem.  Wycofałam  tyłem  z  parkingu,  okrążyłam  narożnik  gmachu  i  zawróciłam,
ustawiając  jeepa  prawą  stroną  na  wprost  tylnego  wejścia.  Przy  drzwiach  nie  było  żadnego
gliniarza, zadzwoniłam więc powtórnie do dyżurnego, ale usłyszałam w odpowiedzi, że się
nie pali. Jasne, łatwo tak mówić, pomyślałam. Dla was to przecież chleb powszedni.

Dopiero po kilku minutach na zewnątrz wyjrzał „postrzelony” Carl Constanza. Znałam go

dobrze, między innymi razem braliśmy Pierwszą Komunię Świętą.

Podszedł bliżej i mrużąc oczy obrzucił krytycznym spojrzeniem Clarence’a.
– Stephanie Plum?
– Jak się masz, Carl.
Uśmiechnął się szeroko.
– Mówiono mi, że masz jakieś kłopoty.
– No właśnie.
– Z tym śpiącym królewiczem?
– Tak. Odstawiam poszukiwanego.
Carl pochylił się nisko i zajrzał do auta.
– Nie żyje?
– Mam nadzieję, że jeszcze zipie.
– A cuchnie tak, jakby już się rozkładał.
– To fakt – przyznałam. – Warto by mu zrobić porządny prysznic. – Silnie potrząsnęłam

Sampsona za ramię i krzyknęłam mu prosto do ucha: – Pobudka! Jesteśmy na miejscu!

Clarence podniósł głowę i potoczył dokoła mętnym wzrokiem.
– Gdzie jesteśmy?
– Na komendzie policji. Wysiadaj.

background image

Popatrzył na mnie wybałuszonymi oczyma, ale chyba wciąż nic do niego nie docierało.

Na wpół leżał w fotelu, jak worek piasku.

– Zróbże coś – zwróciłam się do Constanzy. – Pomóż mi go wyholować.
Carl  chwycił  Clarence’a  pod  ramiona,  a  ja  zaczęłam  nogą napierać  na  jego  pośladek.

Wspólnymi  siłami,  centymetr  po  centymetrze,  zdołaliśmy  wytaszczyć  półprzytomnego
Sampsona z jeepa i postawić go na chodniku.

– Teraz  już  wiesz,  dlaczego  zostałem  gliniarzem – jęknął  Constanza. – Nie  umiałem

przejść obojętnie obok takich szumowin.

Jakoś udało nam się wciągnąć Sampsona do budynku i posadzić na drewnianej ławce w

dyżurce,  na  wprost  pełniącego  służbę  porucznika.  Wybiegłam  z  powrotem  i  odstawiłam
samochód  na  ogólnodostępny  parking.  Nie  chciałam,  żeby  się  rzucał  w  oczy,  bo  jakiś
nadgorliwiec mógłby go wciągnąć do rejestru skradzionych aut.

Kiedy  wróciłam  do  dyżurki,  Clarence  był  już  bez  paska  od  spodni  i  sznurówek,  a

wszystkie  jego  osobiste  drobiazgi  zostały  spakowane  do  papierowej  torby.  Wyglądał
przerażająco żałośnie. Wykonałam swoje pierwsze zlecenie, powinnam więc chyba odczuwać
ogromną satysfakcję, ale wszelką radość przytłumił żal nad losem tego nieszczęśnika.

Odebrałam  oficjalne  potwierdzenie  odstawienia  poszukiwanego  do  aresztu,

porozmawiałam jeszcze przez kilka minut z Carlem i wyszłam z komendy. Miałam nadzieję,
że uda mi się wrócić do domu przed zmierzchem, ale na zewnątrz szybko zrobiło się ciemno,
gdyż  niebo  zasnuły  ciężkie  burzowe  chmury.  Nie  było  widać  ani  jednej  gwiazdy.  Ruch
uliczny znacznie zelżał, co poprawiło mi nieco humor, gdyż mogłam łatwo wypatrzyć każdy
samochód,  który  by  jechał  za  mną.  Uznałam  to  jednak  za  mało  prawdopodobne.  Według
mojej oceny po raz kolejny zaprzepaściłam szansę schwytania Morelliego.

Nigdzie  nie  dostrzegłam  niebieskiej  furgonetki.  To  jeszcze  o  niczym  nie  świadczyło,

ponieważ  Joe  mógł  się  przesiąść  do  jakiegoś  innego  auta.  Niemniej  przez  całą  drogę  do
Nottingham  bez  przerwy  zerkałam  nerwowo we  wsteczne  lusterko.  Gdzieś  w  głębi  duszy
byłam przeświadczona, że Morelli czai się gdzieś w pobliżu. Ale przynajmniej robił mi ten
zaszczyt, że nie narzucał się ze swoją osobą. Mogło to oznaczać, że zaczął mnie traktować
choć trochę poważnie. Pocieszałam się myślą, iż w ten sposób może mi być łatwiej wcielić w
życie któryś z wariantów obezwładnienia go. Lecz na razie nie zostawało mi nic innego, jak
zaparkować  jeepa  przed  domem,  ukryć  się  z  pojemnikiem  gazu  w  pobliskich  krzakach  i
czekać w nadziei, że Morelli będzie chciał odebrać swój samochód.

background image

ROZDZIAŁ 6

Przed  domem,  w  którym  mieszkam,  ciągnie  się  tylko  szeroki  chodnik.  Parking

umieszczono  na  tyłach.  Nie  jest  to  nic  specjalnego,  zwyczajny  prostokątny  plac  wylany
asfaltem  i  podzielony  na  miejsca  postojowe.  Nikt  nie  wpadł  na  pomysł,  żeby  je  przypisać
poszczególnym lokalom, w związku z czym obowiązuje tam prosta reguła: kto pierwszy, ten
lepszy. Zazwyczaj najlepsze miejsca parkingowe są zajęte. Obok uliczki dojazdowej stoją trzy
wielkie pojemniki, jeden na odpadki, dwa pozostałe na surowce wtórne. Ten dowód dbałości
o  środowisko  naturalne  nieco szpeci  otoczenie  budynku.  Tylne  wejście  jest  ocienione
wysokim żywopłotem z wybujałych azalii, ciągnącym się niemal przez całą długość domu.
Azalie  wyglądają  wspaniale  wiosną,  kiedy  są  obsypane  różowymi  kwiatami,  a  także  zimą,
gdy  pokryje  je  warstewka  szronu  skrzącego  się  niczym  miriady  gwiazd.  W  pozostałych
porach roku są po prostu lepsze niż nic.

Wybrałam dobrze oświetlone miejsce w środkowej części placu, żeby łatwiej zauważyć

Morelliego, gdyby rzeczywiście się zjawił, aby odebrać swój samochód. Zresztą nie miałam
dużego  wyboru,  większość  miejsc  parkingowych  była  zajęta.  Przeważająca  część
mieszkańców  tego  budynku  to  ludzie  starsi,  którzy  nie  lubią  przebywać  poza  domem  po
zmroku.  Około  dziewiątej  wieczorem  na  placu  nie  ma  już  ani  jednego  wolnego  miejsca, a
prawie wszystkie okna rozjaśnia blask włączonych telewizorów.

Rozejrzałam się uważnie, wypatrując Morelliego, a następnie otworzyłam maskę auta i

zdjęłam głowicę rozdzielacza z urządzenia zapłonowego. Stosowałam tę metodę pracując w
New Jersey, chyba tylko dzięki niej uchroniłam się przed kradzieżą samochodu. Każdy, kto
na dłużej zostawia auto na parkingu lotniska w Newark, musi się nauczyć zdejmować głowicę
rozdzielacza.  To  jedyny  sposób,  aby  zyskać  pewność,  że  samochód  wciąż  będzie  stał  na
placu, kiedy przyleci się z powrotem.

Nie  muszę  ukrywać,  że  w  wyobraźni  widziałam  już  Morelliego,  który nie  mogąc

uruchomić  auta,  zagląda  pod  maskę,  umożliwiając  mi  w  ten  sposób  skorzystanie  z  gazu
paraliżującego. Spokojnie poszłam w kierunku tylnego wejścia do budynku, po czym ukryłam
się za żywopłotem z azalii, próbując opanować szybsze bicie serca.

Rozłożyłam  na  ziemi  gazetę  i  usiadłam  na  niej,  żeby  nie  zabrudzić  garsonki.  Miałam

background image

ochotę  się  przebrać,  lecz  wolałam  nie  ryzykować,  że  Joe  zjawi  się  wtedy,  kiedy  będę  na
górze. Za żywopłotem leżała sterta grubych wiórów sosnowych, dokoła walały się przeróżne
śmieci. Gdybym była dzieckiem, zapewne bym uznała, że to i tak doskonała kryjówka. Ale
wyrosłam już z tego okresu i zwracałam uwagę na wiele rzeczy, które kiedyś wcale mi nie
przeszkadzały.  Uderzyło  mnie,  że  te  azalie  od  tyłu  wcale  nie  wyglądają  tak  ładnie,  jak  od
strony parkingu.

Po chwili na plac wjechał duży chrysler i wysiadł z niego starszy, siwowłosy mężczyzna.

Rozpoznałam  jednego  z  sąsiadów,  chociaż  nie  wiedziałam nawet,  jak  się  nazywa.  Powoli
dotarł do tylnego wejścia i zniknął wewnątrz budynku. Chyba mnie nie zauważył, w każdym
razie  nie  wrzasnął:  „Ratunku!  Za  żywopłotem  ukrywa  się  jakaś  stuknięta  baba!”  Zaczęłam
więc nabierać przeświadczenia, że dobrze wybrałam punkt obserwacyjny.

Po  jakimś  czasie  spojrzałam  na  zegarek,  była  za  kwadrans  dziesiąta.  Próżne

wyczekiwanie  zaczynało  mi  już  doskwierać.  Byłam  głodna,  zmęczona  i  zesztywniała  od
siedzenia na ziemi. Dobrze wiem, że są ludzie, którzy w takiej sytuacji całkowicie zajęliby się
własnymi myślami, zaczęli układać listę najważniejszych spraw do załatwienia czy chociażby
oddali  się  marzeniom.  Ale  mnie  takie  bezczynne  siedzenie  jedynie  ogłupiało.  Jakbym  się
zapadała w czarną dziurę albo znajdowała poza czasem.

O jedenastej ciągle czatowałam za azaliami. Nogi mnie już bolały i musiałam skorzystać

z toalety. Ale jakimś sposobem zmusiłam się, by pozostać w ukryciu jeszcze przez półtorej
godziny.  Roztrząsałam  w  myślach  sposoby  działania,  układałam  plany.  Wreszcie  zaczęło
padać. Wielkie, jakby rozleniwione krople deszczu w zwolnionym tempie odbijały się od liści
krzewów,  znaczyły  ciemnymi  plamkami  cały  teren  przede  mną  i  pobudzały  do  życia  całą
gamę różnorodnych zapachów, w mej świadomości kojarzących się z wonią zleżałego kurzu i
gęstych  sieci  pajęczyn.  Siedziałam  oparta  plecami  o  podmurówkę  budynku,  z  kolanami
podciągniętymi pod brodę. Szeroki gzyms chronił mnie przed zmoknięciem, tylko z rzadka
odczuwałam na skórze kropelki wilgoci.

Już po paru minutach deszcz zelżał, krople zrobiły się mniejsze i padały gęściej, ale za to

zerwał  się  lekki  wiatr.  Strumyki  wody  jęły  tworzyć  drobne,  ciemne  kałuże,  w  których
odbijały  się  iskierki  ulicznych  łatani.  Obserwowałam  cierpliwie,  jak  deszczówka  ścieka
leniwie po błyszczącej karoserii czerwonego jeepa.

To była wręcz wymarzona noc na to, żeby położyć się z książką do łóżka i zasłuchać w

delikatny  stukot  kropel  deszczu  o  parapet  za  oknem  i  metalową  drabinkę  pożarową.  Za  to
strasznie  paskudna  na  dalsze  czatowanie  w  ukryciu  za  gęstym  żywopłotem.  Nasilający  się
wiatr zaczął miotać strugami deszczu i dość szybko przemoczyłam ubranie, a wilgotne włosy
obkleiły mi całątwarz.

O  pierwszej  w  nocy  dygotałam  już  z  zimna,  czułam  się  koszmarnie.  Byłam  bliska

zsikania  się  w  majtki,  miałam  wszystkiego  dosyć.  Postanowiłam  zrezygnować  z  dalszego
czekania. Doszłam do wniosku, że jeśli nawet Morelli się pokaże, w co zaczynałam poważnie

background image

wątpić,  to  i  tak  nie  będę  mogła  nic  zrobić.  Zresztą  nie  miałam  najmniejszej  ochoty,  żeby
ujrzał mnie w takim stanie.

Zamierzałam  już  wyjść  zza  żywopłotu,  kiedy  na  parking  wjechał  jakiś  samochód  i

zatrzymał  się  w  najdalszym  końcu  placu.  Kierowca  szybko  wyłączył  reflektory.  Po  chwili
wysiadł i tuląc głowę w ramionach, ruszył pospiesznie w kierunku czerwonego jeepa. Ale nie
był  to Joe,  lecz  znowu  „Krętacz”.  Oparłam  czoło  na  kolanach  i  zamknęłam  oczy.
Zrozumiałam nagle, jak bardzo byłam naiwna, sądząc, że Joe wpadnie w zastawioną przeze
mnie pułapkę. Przecież ścigała go policja, nic więc dziwnego, że w ogóle nie miał zamiaru się
pokazywać w pobliżu mojego domu. Przez chwilę gryzłam się z własnymi myślami, wreszcie
postanowiłam,  że  następnym  razem  lepiej  się  zastanowię.  Od  początku  powinnam  była  się
postawić w sytuacji Morelliego. Czyż ja na jego miejscu odważyłabym się ujawnić tylko po
to, aby odebrać swój samochód? Oczywiście, że nie. Odebrałam więc kolejną lekcję. Należało
pamiętać  o  podstawowej  zasadzie:  za  żadne  skarby  nie  wolno  lekceważyć  przeciwnika.  I
jeszcze o jednej: trzeba myśleć w tych samych kategoriach co przestępca.

„Krętacz”  otworzył  drzwi  auta  swoim  kluczem  i  wsunął  się  za  kierownicę.  Cicho

zaszumiał rozrusznik. Po kilku minutach Morelli spróbował po raz drugi, także bez rezultatu.
Wreszcie wysiadł i zajrzał pod maskę. Wiedziałam, że błyskawicznie odkryje mój podstęp.
Nie  trzeba  fachowca,  by  zauważyć  brak  głowicy  rozdzielacza.  Rzeczywiście,  po  chwili
„Krętacz”  się  wyprostował,  zatrzasnął  maskę  i  z  wściekłością  kopnął  przednie  koło  jeepa.
Wymamrotał  pod  nosem  jakieś  przekleństwo.  Szybko  wsiadł  z  powrotem  do  swego
samochodu i wyjechał tyłem z parkingu.

Podniosłam  się  z  ziemi,  rozprostowałam  kości  i  szybko  podeszłam  do  tylnego  wejścia

budynku. Spódnica kleiła mi się do nóg, w pantoflach chlupała woda. Ta noc nieźle dała mi
się  we  znaki,  ale  przecież  mogło  być gorzej.  Na  przykład  Joe  mógł  poprosić  matkę,  żeby
zabrała jego samochód.

Pusty korytarz wydawał mi się jeszcze bardziej obcy niż zazwyczaj. Podeszłam do windy

i wcisnęłam  guzik przywołania. Woda skapująca z krawędzi mojej spódnicy, z włosów i z
czubka  nosa  poczęła  tworzyć  niewielką  kałużę  na  szarych  kafelkach  posadzki. W  budynku
znajdują  się  dwie  windy  rozmieszczone  naprzeciwko  siebie.  Nie  słyszałam,  żeby  ktoś
wylądował  na  dnie  szybu  czy  też  zginął  w  windzie  na  skutek zerwania  się  liny,  zdawałam
sobie  jednak  sprawę,  że  prawdopodobieństwo  utknięcia  między  piętrami  jest  stosunkowo
wysokie. Zwykle korzystałam ze schodów, lecz teraz postanowiłam masochistycznie ukarać
się  za  własną  głupotę  i  wjechać  na  górę  windą.  Wreszcie  jasno  oświetlona  klatka  stanęła
przede mną. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Bez przeszkód dotarłam na pierwsze
piętro i  ruszyłam  powoli  korytarzem.  Wygrzebałam  z  torebki  klucze  i  wkroczyłam  już  do
mieszkania,  kiedy  nagle  przypomniałam  sobie  o  głowicy  rozdzielacza.  Zostawiłam  ją  na
ziemi, za żywopłotem azalii. Tylko przez chwilę świtała mi myśl o konieczności ponownego
wyjścia na deszcz. Natychmiast stwierdziłam, że nic jej się nie stanie. Za żadne skarby nie

background image

zeszłabym teraz na dół.

Zamknęłam zasuwkę i stojąc wciąż na skrawku linoleum, którym umownie zaznaczyłam

granice przedpokoju, pospiesznie zrzuciłam z siebie przemoczone ubrania. Pantofle były w
opłakanym stanie, a spódnicę z tyłu wygniotłam w tak grube zakładki, jak krzykliwe tytuły z
pierwszych  stron  brukowych  gazet.  Wszystkie  ciuchy zgarnęłam  nogą  w  bezładny  stos  i
poszłam prosto do łazienki.

Odkręciłam gorącą wodę, szczelnie zaciągnęłam zasłonki pod prysznicem i wystawiłam

plecy na ukłucia ostrych strumyków. Wmawiałam sobie, że ostatecznie i tak miałam udany
dzień.  W  końcu  odstawiłam jednego  poszukiwanego.  Wykonałam  pierwsze  zlecenie.  Z
samego  rana  mogłam  zainkasować  od  Vinniego  należne  honorarium.  Namydliłam  się
starannie  i  spłukałam,  później  wymyłam  włosy.  Wreszcie  ustawiłam  jeszcze  silniejszy
strumień,  żeby  zrobić  sobie  masaż  wodny.  Stałam  pod  prysznicem  dość  długo,  mając
nadzieję, że w ten sposób uwolnię się od zmęczenia i psychicznego napięcia. Rozważałam, że
skoro już dwukrotnie Joe wykorzystał „Krętacza” do swoich celów, to może powinnam go
zacząć śledzić. Najgorsze było to, że nie mogłam obserwować kilku osób równocześnie.

Nagle  moją  uwagę  przykuło  jakieś  poruszenie  za  zasłonką,  zauważalne  mimo

pokrywających ją wzorów i ściekającej piany. Serce podeszło mi do gardła. Byłam pewna, że
ktoś jest w mojej łazience. Przerażenie mnie sparaliżowało. Zastygłam w bezruchu, w głowie
miałam kompletną pustkę. Przypomniałam sobie nagle Ramireza i coś mnie ścisnęło w dołku.
Ten łobuz mógł przecież wrócić. Jakimś sposobem namówił dozorcę, żeby dał mu klucz, albo
wśliznął się chociażby przez okno. Bóg jeden raczył wiedzieć, do czego zdolni są tacy ludzie
jak Ramirez.

Weszłam  do  łazienki  z  torebką,  lecz  zostawiłam  ją  na  koszu  na  brudną  bieliznę,  poza

moim zasięgiem.

Intruz  jednym  skokiem  dopadł  kabiny  i  szarpnął  zasłonkę  prysznica  z  taką  silą,  że

potrzaskane  plastikowe  kółka  mocujące  z  brzękiem  rozsypały  się  po  całej  łazience.
Wrzasnęłam i na oślep cisnęłam butelką szamponu, zapierając się plecami o ścianę.

Ale  nie  był  to  Ramirez,  tylko  Joe  Morelli.  W  jednej  garści  trzymał  zmiętą  zasłonkę

prysznica, drugą dłoń kurczowo zaciskał w pięść. Pośrodku czoła szybko nabiegał mu krwią
duży  siniak,  co  znaczyło,  że  mój  rzut  był  jednak  celny.  Do  tego  stopnia  Joe  kipiał
wściekłością, że od razu nabrałam podejrzeń, iż moja płeć wcale nie musi mnie uchronić od
wylądowania w szpitalu ze złamanym nosem. Ale i we mnie zaczęła wzbierać furia, byłam
gotowa  stawić  mu  czoło.  No  bo  za  kogo  ten  łobuz  się  uważa,  skoro śmiertelnie  mnie
przestraszył  we  własnym  mieszkaniu  i  w  dodatku  całkowicie  zniszczył  zasłonkę  od
prysznica?

– Co ty wyrabiasz, do jasnej cholery?! – wrzasnęłam. – Nikt ci nie wyjaśnił, do czego

służy dzwonek przy drzwiach? Jak się tu dostałeś?

– Zostawiłaś otwarte okno w sypialni.

background image

– Przecież siedziała w nim druciana siatka.
– Też mi przeszkoda.
– Jeśli i ją zniszczyłeś, to zażądam pokrycia wszelkich strat. A ta zasłonka do prysznica?

Wydaje ci się, że takie zasłonki rosną na drzewach?

Zdołałam się trochę opanować, ale wciąż jeszcze mówiłam głosem co najmniej o oktawę

wyższym niż normalnie. W gruncie rzeczy nawet niezbyt zdawałam sobie sprawę z tego, co
mówię. Moje myśli bezładnie się szamotały między paniką a wściekłością. Ogarniała mnie
furia,  że  Morelli  tak  łatwo  dostał  się  do  mego  mieszkania,  a  jednocześnie  czułam  rosnący
strach, ponieważ stałam przed nim naga.

Nie wstydzę się zbytnio nagości, w pewnych okolicznościach jest ona całkiem naturalna –

podczas kąpieli, w łóżku z mężczyzną czy też u lekarza. Ale ta sytuacja, kiedy stałam naga i
ociekająca  wodą  na  wprost  kompletnie  ubranego  Morelliego  była  dla  mnie  czymś
graniczącym z sennym koszmarem.

Zakręciłam  wodę  i  pospiesznie  sięgnęłam  po  ręcznik,  lecz  Joe  wyrwał  mi  go  z  ręki  i

cisnął na podłogę za sobą.

– Daj mi ten ręcznik! – rozkazałam stanowczo.
– Najpierw wyjaśnimy sobie kilka spraw.
Jako chłopak Joe nie poddawał się żadnej kontroli. Doszłam do wniosku, że teraz panuje

nad sobą właśnie poprzez ten agresywny styl bycia. Mimo starań nie potrafił zapanować nad
swoim włoskim temperamentem, lecz dokładnie odmierzał ilość okazywanej agresji. Miał na
sobie czarną przemoczoną bawełnianą koszulkę i dżinsy. Kiedy zaś się odwrócił, żeby cisnąć
w kąt porwaną zasłonkę od prysznica, dostrzegłam, iż zza paska spodni z tyłu wystaje mu
kolba pistoletu.

Nietrudno  było  sobie  wyobrazić  Morelliego  dokonującego  zabójstwa  z  zimną  krwią,

musiałam się jednak zgodzić z opiniami „Leśnika” i Ediego Gazarry, że Joe na pewno nie był
ani głupi, ani też porywczy.

Stał  teraz,  opierając  zaciśnięte  pięści  na  biodrach.  Mokre  włosy  przykleiły  mu  się  do

czoła i uszu. Na lekko zaciśniętych wargach nie było nawet cienia uśmiechu.

– Gdzie  schowałaś  głowicę  rozdzielacza  od  mojego  samochodu?  Kiedy  nie  wiem,  jak

powinnam postąpić, zwykle przechodzę do ofensywy.

– Jeśli w tej chwili nie wyniesiesz się z mojej łazienki, zacznę krzyczeć.
– Stephanie,  jest  druga  w  nocy.  Wszyscy  sąsiedzi  śpią  w  najlepsze  i  z  pewnością

poodkładali swoje aparaty słuchowe. Możesz sobie krzyczeć do woli. Nikt cię nie usłyszy.

Nie przekonał mnie ten argument. Zawyłam jak opętana. Dałam z siebie wszystko, na co

mnie było stać. Nie mogłam przecież pozwolić, by odczuwał satysfakcję z tego, że czuję się
bezradna i bezbronna.

– Zapytam cię po raz drugi – rzekł spokojnie. – Gdzie schowałaś głowicę rozdzielacza?
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

background image

– Posłuchaj,  cipeńko.  Przekopię  całe  mieszkanie  do  góry  nogami,  jeśli  mnie  do  tego

zmusisz.

– Nie mam tej głowicy. W każdym razie nie mam jej tutaj. Poza tym dla ciebie nie jestem

żadną cipeńką.

– Naprawdę? – spytał ironicznie. – A niby cóż takiego zrobiłem, że nie mogłabyś nią dla

mnie być?

Uniosłam wysoko brwi ze zdumienia.
– Ach, tak. Rozumiem – mruknął.
Sięgnął po moją torebkę, bezceremonialnie ją odwrócił i wysypał wszystko na podłogę.

Po chwili podniósł kajdanki i podszedł do mnie.

– Wyciągnij prawą rękę – nakazał.
– Zboczeniec.
– Sama się o to prosisz.
Błyskawicznie zatrzasnął kajdanki na moim nadgarstku.
Silnie  szarpnęłam  prawą  ręką  do  tyłu,  wymierzając  mu  jednocześnie  kopniaka,  lecz  o

mało nie straciłam równowagi na śliskich kafelkach. Bez większego trudu uchylił się przed
ciosem i szybko zamknął drugą obrączkę kajdanek wokół pręta od zasłonki prysznicowej. Aż
jęknęłam głośno, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.

Morelli odstąpił krok do tyłu i zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem od stóp do głowy.
– Może teraz mi powiesz, gdzie schowałaś głowicę rozdzielacza?
Nie  umiałam  wydobyć  z  siebie  głosu,  w  jednej  chwili  opuściły  mnie  resztki  odwagi.

Czułam, jak rumieniec wstydu wypełza mi na twarz, a strach coraz silniej ściska za gardło.

– Wspaniale – rzekł Joe. – Jeśli nie chcesz, to nie mów. Możesz tu sobie stać w milczeniu

do sądnego dnia.

Pospiesznie  zaczął  wyrzucać  ubrania  z  kosza  na  brudną  bieliznę,  wysypał  wszystko  z

pojemnika  na  śmieci,  zajrzał  nawet  do  zbiornika  spłuczki  klozetowej.  Następnie  wypadł  z
łazienki,  zaszczyciwszy  mnie  tylko  przelotnym  spojrzeniem.  Doskonale  słyszałam,  jak
metodycznie, z wprawą zawodowca przeszukuje kolejne pomieszczenia. Dzwoniły sztućce w
szufladzie kuchennego stołu, stukały wysuwane szuflady, skrzypiały otwierane drzwi szafy w
sypialni. Od czasu do czasu nastawała cisza, przerywana jedynie jego cichymi pomrukami.

Uwiesiłam  się  całym  ciężarem  na  drążku,  mając  nadzieję,  że  zdołam  go  wygiąć,  ale

konstrukcja była solidna, jakby przeznaczona również do takich celów.

Wreszcie Morelli pojawił się z powrotem w drzwiach łazienki.
– Zadowolony? – warknęłam. – I co teraz?
Skrzyżował ręce na piersi i oparł się ramieniem o futrynę.
– Chciałem  sobie  jeszcze  po  raz  ostatni  popatrzeć – rzekł,  uśmiechając  się  złośliwie  i

wodząc wzrokiem po całym moim ciele. – Nie zimno ci?

Postanowiłam, że gdy tylko się uwolnię, będę go tropić bez wytchnienia. Przestało mnie

background image

już obchodzić, czy jest winny, czy nie. Gotowa byłam go ścigać do końca życia. Musiałam
mu się jakoś zrewanżować.

– Idź do diabła – syknęłam.
Uśmiechnął się szerzej.
– Masz szczęście, że jestem dżentelmenem. Znam takich, którzy w podobnej sytuacji bez

wahania wykorzystaliby swoją przewagę.

– Nie wątpię.
Wyprostował się i położył dłoń na klamce.
– Było mi bardzo miło.
– Zaczekaj! Chyba nie zamierzasz mnie tak zostawić?
– Obawiam się, że muszę.
– A co ze mną? Mam tak stać, przykuta do drążka w łazience?
Przygryzł wargi, jakby się nad czymś zastanawiał. Wreszcie wyszedł i po chwili wrócił z

przenośnym aparatem telefonicznym.

– Będę musiał zamknąć drzwi, wychodząc z mieszkania, więc lepiej zadzwoń do kogoś,

kto ma drugi klucz.

– Nikt nie ma kluczy oprócz mnie!
– Na  pewno  coś  wymyślisz.  Zadzwoń  na  policję  albo  do  straży  pożarnej.  Jak  chcesz,

możesz nawet wezwać brygadę antyterrorystyczną.

– Przecież jestem naga!
Uśmiechnął się, puścił do mnie oko i wyszedł bez słowa.
Usłyszałam  stuknięcie  drzwi  wyjściowych,  szczęknęła  zamykana  zasuwa.  Nie

oczekiwałam  jakiejkolwiek  reakcji,  ale  na  wszelki  wypadek  zawołałam  go  jeszcze.  Przez
kilka  sekund  czekałam  niecierpliwie,  nasłuchując  dobiegających  z  zewnątrz  odgłosów.
Wyglądało na to, że Morelli poszedł sobie na dobre. Mimo woli zacisnęłam mocniej palce na
obudowie  aparatu  telefonicznego.  No,  niech  Bóg  ma  w  swojej  opiece  rejonowy  urząd
telekomunikacji, jeżeli do tej pory nie podłączono z powrotem mojego numeru, pomyślałam.
Stanęłam na obudowie brodziku, żeby móc się posługiwać ręką przykutą do drążka. Powoli
wyciągnęłam  teleskopową  antenkę,  włączyłam  aparat  i  zbliżyłam  go  do  ucha.  Usłyszałam
wyraźne buczenie ciągłego sygnału centrali. Ogarnęło mnie tak silne poczucie ulgi, że omal
się nie popłakałam.

Stanęłam  nagle  wobec  poważnego  problemu:  do  kogo  zadzwonić  po  pomoc?  Policja  i

straż  pożarna  nie  wchodziły  w  rachubę.  Wycie  syren  i  światła  migaczy  na  parkingu  z
pewnością by sprawiły, że zanim ekipa ratunkowa włamałaby się do mego mieszkania, przy
drzwiach  na  korytarzu  zebraliby  się  niemal  wszyscy  sąsiedzi,  zainteresowani  przyczyną
całego tego zamieszania. Musiałabym się gęsto przed nimi tłumaczyć.

Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że starsi ludzie mieszkający w tym domu odznaczają

się pewnymi szczególnymi cechami. Wykazują wprost niezwykłą zajadłość, gdy dochodzi do

background image

zatargów  o  miejsca  na  placu  parkingowym,  i  przejawiają  olbrzymie  zainteresowanie
wszelkimi  sytuacjami  wyjątkowymi,  graniczące  wręcz  z  niezdrową  fascynacją.  Wystarczy,
aby  pierwsze  odblaski  migaczy  padły  na  okna  budynku,  a  każdy  staruszek  natychmiast
podbiegnie do niego i zacznie wyglądać z nosem przyklejonym do szyby.

Nie miałam najmniejszej ochoty, aby ktokolwiek żądny sensacji miał okazję podziwiać

mnie nagą i przykutą kajdankami do drążka zasłonki prysznicowej.

Gdybym zadzwoniła do swojej matki, pewnie musiałabym się jak najszybciej przenieść

do innego stanu, gdyż ona nigdy by mi tego nie darowała. Zresztą z pewnością przysłałaby tu
ojca,  a  jemu  także  nie  chciałam  się  pokazywać  naga.  Nie  umiałam  sobie  wyobrazić,  że  w
takiej sytuacji do łazienki wkracza nie kto inny, tylko mój ojciec.

Gdybym zwróciła się o pomoc do siostry, skutek byłby dokładnie taki sam.
I na pewno wolałabym skonać pod prysznicem, niż zadzwonić do mego byłego męża.
Co gorsza – niezależnie od tego, kogo bym poprosiła o pomoc – ten ktoś musiałby się

dostać do mieszkania po drabince pożarowej przez okno, ewentualnie wyważyć drzwi. Tylko
jedna osoba przychodziła mi na myśl. Zacisnęłam z całej siły powieki.

– Cholera! – syknęłam pod nosem.
Nie  było  innego  wyjścia,  musiałam  zadzwonić  do  „Leśnika”.  Zaczerpnęłam  głęboko

powietrza i wybrałam jego numer, modląc się w duchu, żeby pamięć mnie nie zawiodła.

Mimo późnej pory podniósł słuchawkę już po pierwszym sygnale.
– Tak?
– „Leśnik”?
– A kto mówi?
– Stephanie Plum. Mam kłopot.
Przez  chwilę  panowało  milczenie.  Oczyma  wyobraźni  widziałam,  jak  unosi  wzrok  do

nieba i niechętnie siada w łóżku.

– Jaki znów kłopot?
Ponownie zacisnęłam powieki. Wręcz sama nie mogłam uwierzyć, że odważyłam się do

niego zadzwonić.

– Stoję przykuta do drążka zasłonki prysznicowej i potrzebna mi pomoc kogoś, kto by

otworzył kajdanki.

Znowu przez chwilę panowało milczenie, wreszcie rozległ się stuk odkładanej słuchawki,

połączenie zostało przerwane.

Po  raz  drugi  wybrałam  ten  sam  numer,  z  taką  złością  wciskając  klawisze,  że  omal  nie

złamałam sobie paznokcia.

– Tak?! – ponownie rozległ się głos „Leśnika”, tym razem o ton wyższy, ostrzejszy.
– Nie  odkładaj  słuchawki!  Ja  nie  żartuję.  Zostałam  uwięziona  we  własnej  łazience.

Wejściowe drzwi mieszkania są zamknięte, a nikt oprócz mnie nie ma klucza.

– Czemu nie zadzwonisz na policję? Gliniarze uwielbiają tego typu akcje.

background image

– Nie mam ochoty się tłumaczyć przed gliniarzami. Poza tym jestem naga.
– Ha! Ha! Ha!
– To  wcale  nie  jest  śmieszne.  Ten  sukinsyn,  Morelli,  włamał  się  do  mego  mieszkania,

kiedy brałam kąpiel, i przykuł mnie kajdankami do drążka.

– Mam wrażenie, że zaczynasz go coraz bardziej lubić.
– No więc jak? Pomożesz mi czy nie?
– Gdzie mieszkasz?
– Na  rogu  Saint  James  i  Dunworth,  mieszkanie  numer  dwieście  piętnaście.  To  od  tyłu

budynku.  Morelli  dostał  się  na  piętro  po  drabince  pożarowej  i  wszedł  przez  okno  sypialni.
Chyba dasz radę pokonać tę samą drogę.

W gruncie rzeczy nawet nie mogłam obwiniać Joego za to, że mnie przykuł. Przecież na

dobrą sprawę ukradłam jego samochód. Rozumiałam też, że musiał mnie pozbawić swobody
ruchów  na  ten  czas,  gdy  będzie  przeszukiwał  całe  mieszkanie.  Nawet  byłam  w  stanie  mu
wybaczyć, że zniszczył mi zasłonkę od prysznica, chcąc się zapewne wykazać męską siłą, ale
posunął się zdecydowanie za daleko, zostawiając mnie w tej niezręcznej sytuacji. Jeśli sądził,
że  w  ten  sposób  zniechęci  mnie  do  dalszych  poszukiwań,  to  się  głęboko  mylił.  Jedynie
pobudził  we  mnie  żądzę  wzięcia  odwetu  i  jeśli  nawet  było  to  szczeniackie  uczucie,  nie
miałam najmniejszego zamiaru schodzić mu z drogi. Gotowa byłam ścigać go aż do samej
śmierci.

Wydawało  mi  się,  że  upłynęła  co  najmniej  godzina  takiego  stania  pod  wyłączonym

prysznicem,  kiedy  w  końcu  usłyszałam  zgrzyt  zasuwy  i  stuk  otwieranych  drzwi.
Zgromadzona  w  łazience  gorąca  para  już  dawno  temu  rozwiała  się  bez  śladu  i  było  mi  po
prostu  zimno.  W  dodatku  od  długiego  trzymania  w  górze  zdrętwiała  mi  ręka.  Byłam
wykończona, głodna i zaczynał mi doskwierać silny ból głowy.

Wreszcie „Leśnik” pojawił się w drzwiach łazienki. Poczucie ogromnej ulgi całkowicie

przyćmiło jakikolwiek wstyd.

– Jestem ci niezmiernie wdzięczna, że przyjechałeś tu w środku nocy – powiedziałam.
Uśmiechnął się szeroko.
– Nie mogłem przegapić okazji ujrzenia cię całkiem nagiej.
– Kluczyki od kajdanek są gdzieś w tej stercie rzeczy na podłodze.
Odnalazł  je  szybko,  wyjął  aparat  telefoniczny  z  moich  zdrętwiałych palców  i  otworzył

kajdanki.

– Wydaje mi się, że między tobą a Morellim toczy się jakaś dodatkowa rozgrywka.
– Pamiętasz, jak po południu dałeś mi w jego mieszkaniu cały pęk kluczy?
– Owszem.
– No więc pożyczyłam sobie jego samochód.
– Pożyczyłaś?
– Zarekwirowałam. Lepiej? Sam mi wkładałeś do głowy, że prawo jest po naszej stronie.

background image

– Zgadza się.
– Więc zarekwirowałam jego nowego jeepa, a on to odkrył.
„Leśnik” uśmiechnął się ponownie i podał mi ręcznik kąpielowy.
– Czyżby nie zrozumiał, na czym polega rekwizycja?
– Powiedzmy,  że  niezbyt  mu  to  przypadło  do  gustu.  W  każdym  razie  zostawiłam  tego

jeepa na parkingu za domem i w celu zabezpieczenia zdjęłam głowicę rozdzielacza.

– Mogę się założyć, że to przepełniło puchar goryczy.
Wyszłam  wreszcie  spod  prysznica  i  omal  nie  zawyłam  z  rozpaczy,  kiedy  zobaczyłam

swoje  odbicie  w  lustrze.  Moje  włosy  wyglądały  tak,  jakby  naelektryzowano  je  napięciem
2000 woltów i taki stan utrwalono lakierem.

– Powinnam była zainstalować urządzenie alarmowe w samochodzie, ale nie miałam na

to pieniędzy.

„Leśnik” zachichotał krótko.
– Urządzenie  alarmowe...  Morelliemu  to  się  jeszcze  bardziej  spodoba. – Podniósł  z

podłogi długopis i na kawałku papieru toaletowego zapisał adres. – W tym punkcie obsługi
pojazdów zrobią to najtaniej.

Wyszłam z łazienki, zrzuciłam ręcznik i pospiesznie nałożyłam szlafrok.
– Słyszałam, że otworzyłeś sobie drzwi.
– Wziąłem  komplet  wytrychów.  Nie  chciałem  budzić  dozorcy  i  prosić  go  o  klucz. –

Podszedł do  okna  w  sypialni,  pod  którym  krople  deszczu  błyszczały  na  parapecie,  a  wiatr
lekko postukiwał wyważoną metalową siatką o framugę. – Lubię się pobawić w człowieka-
pająka, ale tylko wtedy, kiedy jest ładna pogoda.

– Widzisz? Morelli wyłamał mi siatkę w oknie.
– Pewnie działał w pośpiechu.
– Zauważyłam, że z wielką łatwością zmieniasz swój akcent.
– Bo mam spore zdolności językowe.
Odprowadziłam  go  do  drzwi,  żałując  w  głębi  ducha,  że  ja  nie  potrafię  z  taką  prostotą

dostosowywać swojego słownictwa do sytuacji.

Usnęłam  kamiennym  snem  i  pewnie  mogłabym  tak  spać  aż,  do  jesieni,  gdyby  nie

obudziło  mnie  głośne  łomotanie  do  drzwi.  Spojrzałam  na  zegarek,  była  8.35.  Jakoś  nie
mogłam się uwolnić od natrętnych gości. Z ociąganiem wylazłam spod kołdry. W pierwszej
chwili  obleciał  mnie  strach,  że  wrócił  Ramirez.  Następnie  pomyślałam,  iż  policjanci
przyjechali mnie aresztować za kradzież samochodu.

Błyskawicznie  sięgnęłam  po  stojący  na  nocnym  stoliku  pojemnik  „Pewnej  Ochrony”,

narzuciłam  szlafrok  i  na  palcach  podkradłam  się  do  drzwi. Mrużąc  jedno  oko,  ostrożnie
zerknęłam przez wizjer na korytarz. Eddie Gazarra uśmiechał się szeroko. Był w mundurze i
trzymał  w  ręku  dwie  szare  firmowe  torebki  z  ciastkarni  Dunkina.  Otworzyłam  drzwi  i  z

background image

lubością wciągnęłam nosem powietrze.

– Trafiłeś w dziesiątkę – mruknęłam.
– Oto co znaczy serdeczne powitanie – odparł, ruszając energicznym krokiem w stronę

kuchennego stołu. – A co się stało z twoimi meblami?

– Właśnie zmieniam wystrój mieszkania.
– Rozumiem.
Usiedliśmy  naprzeciwko  siebie.  Z  niecierpliwością  spoglądałam,  jak  Eddie  wyjmuje  z

jednej torby dwa plastikowe kubeczki z gorącą kawą. Pospiesznie zdjęliśmy z nich pokrywki,
rozłożyliśmy papierowe serwetki i wbiliśmy zęby w świeże ciastka.

Byliśmy na tyle zaprzyjaźnieni, że w takiej sytuacji nie musieliśmy umilać sobie czasu

rozmową. Zaczęliśmy od bostońskich kremówek, później sprawiedliwie podzieliliśmy między
siebie cztery szarlotki. Chyba dopiero przy pączkach Eddie zwrócił uwagę na moją fryzurę.
Na szczęście nic nie powiedział. Sama się zresztą zastanawiałam, jak teraz wygląda szopa na
mojej  głowie.  Nie  powiedział  też  ani  słowa  na  temat  bałaganu,  jaki  został  we  wszystkich
pomieszczeniach po wczorajszej działalności Morelliego. Zyskałam w ten sposób czas, by się
poczuć jak gospodyni we własnym domu.

Trzeciego pączka Eddie zjadał już powoli, popijając kawę małymi łyczkami. Wyraźnie

się nim delektował.

– Słyszałem, że wczoraj odstawiłaś na komendę swojego pierwszego klienta – odezwał

się w końcu, przełknąwszy ostatni kęs.

Zauważyłam,  że  spogląda  łakomym  wzrokiem  na  mojego  pączka,  toteż  pospiesznie

przysunęłam go bliżej siebie.

– Pewnie jesteś tak głodna, że nie będziesz się chciała nim podzielić – mruknął.
– Wybij  to  sobie  z  głowy – odparłam. – Skąd  się  dowiedziałeś,  że  odstawiłam

poszukiwanego?

– Plotki szybko się rozchodzą, a od dwóch dni jesteś jednym z głównych tematów, jakie

chłopcy omawiają po służbie. Obstawiają już zakłady, kiedy Morelli dobierze ci się do tyłka.

Serce we mnie zamarło, na chwilę zastygłam z otwartymi ustami. Przez dobrą minutę z

niedowierzaniem gapiłam się na Ediego, czekając, aż ciśnienie krwi wróci mi do normy, jeśli
wcześniej nie popękają rozszerzone żyły.

– A w jaki sposób chcą się dowiedzieć, czy Morelli dobrał mi się do tyłka? – spytałam

przez zaciśnięte zęby. – Skąd wiesz, czy już się nie dobrał? Może z lubością oddajemy się
temu zajęciu dwa razy dziennie?

– Według  powszechnej  opinii  zrezygnujesz  ze  zlecenia,  gdy  to  nastąpi.  Dlatego  też

przedmiotem zakładów jest termin twojego wycofania się z poszukiwań.

– Ty też obstawiłeś?
– Nie, bo ja wiem, że Morelli już się do ciebie dobrał w szkole średniej. Dlatego też nie

wierzę, by kolejny taki wyczyn wpłynął na twoje zaangażowanie w sprawę.

background image

– A skąd ty wiesz, że się do mnie dobrał przed maturą?
– Wszyscy w szkole o tym wiedzieli.
– Jezu...
Z  trudem  przełknęłam  ostatni  kęs  pączka  i  duszkiem  dopiłam  kawę.  Eddie  tylko

westchnął  głośno,  obserwując,  jak  gaśnie  promyk  nadziei  na  to,  że  podzielę  się  z  nim
resztkami smakowitego ciastka.

– Twoja kuzynka, ta mistrzyni gderania, trzyma mnie na głodowej diecie – wyjaśnił. – Na

śniadanie  serwuje  kawę  bezkofeinową,  pół  talerza  papierowych  chrupków  zalanych
odtłuszczonym mlekiem oraz połówkę grejpfruta.

– Wymyśliła, że tak wygląda syty posiłek dla czynnego gliniarza?
– Chyba tak. Wyobraź sobie, co czuję każdego ranka, obejmując służbę z bezkofeinową

kawą  i  połówką  grejpfruta  w  żołądku.  Nie  sądzisz,  że  można  od  tego  dostać  choroby
wrzodowej?

– Nie, jeśli będziesz się leczył prawdziwą kawą i świeżymi pączkami.
– I tak właśnie postępuję.
– W dodatku nosisz przy pasku tak wielką odznakę, że może służyć za tarczę chroniącą

przed pociskami z broni palnej.

Eddie skrzywił się boleśnie, dokończył kawę, zebrał kubeczki i z rozmachem cisnął je do

kosza na śmieci.

– Nie mówiłabyś tak, gdybym ci nie zdradził, że obstawia się zakłady na twój tyłek.
– Masz rację – przyznałam. – Byłam złośliwa.
Z wyraźną wprawą otrzepał serwetką cukier puder ze swojej błękitnej koszuli. Przyszło

mi  do  głowy,  że  to  jedna  z  niewielu  umiejętności,  jakie  wyniósł  z  akademii  policyjnej.
Rozsiadł  się  wygodnie  i  skrzyżował  ręce  na  piersi.  Eddie  ma  prawie  180  centymetrów
wzrostu i jest bardzo szeroki w barach. Po rysach jego twarzy, niebieskich oczach, jasnoblond
włosach i szerokim mięsistym nosie bez trudu można rozpoznać słowiańskie pochodzenie. W
dzieciństwie  mieszkaliśmy  obok  siebie,  jego  rodzice  nadal  zajmują  dom  o  dwie  posesje  za
domem moich rodziców. Gazarra od wczesnej młodości chciał zostać gliniarzem, ale porzucił
wszelkie ambicje zawodowe z chwilą założenia policyjnego munduru. Nie myślał o karierze,
wystarczyło mu to, że jeździ wozem patrolowym, odpowiada na wezwania i jako pierwszy
stawia się na miejscu jakiegoś zdarzenia. Z życzliwością odnosił się do wszystkich i był za to
powszechnie lubiany, prawdopodobnie jedyny wyjątek stanowiła jego żona.

– Mam  dla  ciebie  pewną  informację – rzekł  Eddie. – Wczoraj  po  służbie  wpadłem  do

baru  Pina  na  piwo  i  spotkałem  tam  Gusa  Dembrowskiego.  Jest  cywem,  członkiem  ekipy
zajmującej się zabójstwem Kuleszy.

– Cywem?
– Inspektorem dochodzeniówki działającym po cywilnemu.
To sprawiło, że z podniecenia aż się wyprostowałam na krzesełku.

background image

– Mówił coś ciekawego o Morellim?
– Potwierdził, że ta Sanchez była płatną informatorką, jedynie Morelli miał z nią kontakt.

Nazwiska  informatorów  utrzymywane  są  w  tajemnicy.  Tylko  jeden  wyznaczony
funkcjonariusz pozostaje z nimi w kontakcie, a wszelkie akta przechowuje w specjalnej kasie
pancernej.  Podejrzewam,  że  w  tej  sprawie  akta  zostały  ujawnione  na  użytek  ekipy
dochodzeniowej.

– Więc pewnie chodzi o znacznie bardziej skomplikowany wypadek, niż można by sądzić

z pozorów. Wygląda na to, że zabójstwo miało jakiś związek z którąś ze spraw prowadzonych
przez Morelliego.

– Niewykluczone,  lecz  równie  dobrze  Morelli  mógł  mieć  zwykły  romans  z  Sanchez.

Słyszałem, że to młoda i ładna babeczka, o gorącym, latynoskim usposobieniu.

– Ale wciąż nie wiadomo, gdzie przebywa.
– Owszem, nadal jej nie odnaleziono. Chłopcy z dochodzeniówki dotarli nawet do jakichś

jej dalekich krewnych ze Staten Island, ale tam też jej ostatnio nie widziano.

– Rozmawiałam  wczoraj  z  jej  sąsiadami  i  dowiedziałam  się,  że  jeden  z  mieszkańców

bloku, ten sam, który widział owego tajemniczego świadka, o jakim zeznawał Morelli, zginął
w nie wyjaśnionych okolicznościach.

– To znaczy w jakich?
– Został potrącony przez samochód. Sprawca zbiegł z miejsca wypadku.
– Zbieżność może być zupełnie przypadkowa.
– Też chciałabym tak uważać.
Spojrzał na zegarek i wstał od stołu.
– Muszę lecieć.
– Jeszcze jedno. Znasz „Krętacza” Morelliego?
– Widuję go od czasu do czasu.
– Nie wiesz, czym się zajmuje albo gdzie mieszka?
– Pracuje w opiece społecznej, jest chyba inspektorem. A mieszka  gdzieś w Hamilton.

Connie powinna mieć w biurze pełną książkę telefoniczną całego okręgu. Jeśli „Krętacz” ma
w domu telefon, bez trudu odnajdziesz jego dokładny adres.

– Dzięki. I bardzo dziękuję za świeże pączki oraz kawę.
Odwrócił się jeszcze przy drzwiach.
– Nie potrzebujesz pieniędzy?
Energicznie pokręciłam głową.
– Nie. Dziękuję.
Objął mnie ramieniem, cmoknął w policzek i wyszedł. Szybko zamknęłam za nim drzwi,

bo nagle łzy naszły mi do oczu. Takie dowody przyjaźni czasami mnie wzruszają. Wróciłam
do kuchni, zgarnęłam ze stołu papiery po naszej uczcie i wyrzuciłam je do śmieci. Dopiero
teraz,  po  raz  pierwszy  tego  ranka,  mogłam  spokojnie  rozejrzeć  się  po  całym  mieszkaniu.

background image

Morellii dokładnie przeszukał każdy kąt, a wściekłość, z jaką to czynił, kazała mu widocznie
narobić maksymalnie wielkiego bałaganu. Wszystkie szafki kuchenne były otwarte na oścież,
a  ich  zawartość  walała  się  na  blatach  i  na  podłodze.  Książki  zostały  dokładnie  zgarnięte  z
półek. Nawet poducha z mojego jedynego fotela wylądowała na podłodze. Cała sypialnia była
zawalona stertami ubrań powyrzucanych z szafy oraz szuflad komódki. Ułożyłam poduchę na
fotelu i pozbierałam rzeczy z podłogi w kuchni. Doszłam do wniosku, że porządki w pokoju
mogą poczekać.

Wzięłam prysznic, a następnie ubrałam się w czarne dżinsowe szorty i bardzo obszerną

bluzkę  w  kolorze  khaki.  Wszystkie  akcesoria  łowcy  nagród  pospiesznie  zgarnęłam  z
powrotem  do  czarnej  torebki  i  przewiesiłam  ją  przez  ramię.  Dokładnie  sprawdziłam  też
zamknięcie  okna  w  sypialni,  powtarzając  sobie,  że  musi  się  to  stać  codzienną  czynnością,
wykonywaną rano i wieczorem. Źle się czułam w roli zwierzęcia zagnanego do klatki, ale nie
miałam  ochoty  na  dalsze  niespodziewane  wizyty  różnych  osób.  Natomiast  staranne
zamknięcie drzwi wyjściowych wydało mi się czczą formalnością. Pamiętałam, że „Leśnik”
bez większego trudu otworzył je wytrychem. Co prawda, nie wszyscy odznaczali się takimi
samymi  umiejętnościami,  niemniej  doszłam  do  wniosku,  że  nie  zaszkodziłoby  wyposażyć
drzwi w jeszcze jedną zasuwkę. Postanowiłam przy najbliższej okazji porozmawiać o tym z
dozorcą.

Pożegnałam  się  z  Rexem,  zebrałam  w  sobie  całą  odwagę  i  ostrożnie  wyjrzałam  na

korytarz, chcąc zdobyć jeszcze pewność, że nie zjawił się tam po raz drugi Ramirez.

background image

ROZDZIAŁ 7

Głowica rozdzielacza leżała dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam: za żywopłotem azalii,

pod samą ścianą budynku. Założyłam ją z powrotem i wyjechałam z parkingu, mając zamiar
odwiedzić Hamilton. Kiedy jednak przejeżdżałam obok biura Vinniego, dostrzegłam wolne
miejsce przy” krawężniku i zahamowałam pospiesznie. Ale udało mi się zaparkować jeepa w
wąskiej przestrzeni dopiero przy trzeciej próbie.

Connie  siedziała  za  swoim  biurkiem.  Trzymała  lusterko  na  wysokości  oczu  i

pieczołowicie  zdrapywała  grubą  skorupę  tuszu  do  rzęs.  Uniosła  głowę,  kiedy  weszłam  do
środka.

– Używałaś  kiedykolwiek  tego  nowego  świństwa  przedłużającego  rzęsy? – spytała. –

Teraz wyglądam tak, jakbym sobie obkleiła powieki szczeciną ze szczurzych ogonów.

Machnęłam jej policyjnym zaświadczeniem przed nosem.
– Odstawiłam Clarence’a.
Connie dała mi porozumiewawczy znak, zaciskając pięść i podrywając łokieć ku górze.
– Oby tak dalej!
– Vinnie jest u siebie?
– Nie, musiał iść do dentysty. Pewnie po to, żeby naostrzyć sobie kły. – Wybrała ze stosu

teczkę sprawy i wzięła ode mnie zaświadczenie. – Ale do tego szef nie jest nam potrzebny.
Mogę ci od ręki wystawić czek.

Zrobiła  notatkę  na  kartce  i  wraz  z  zaświadczeniem  umieściła  ją  w  teczce,  po  czym

odłożyła dokumenty na skraj biurka. Następnie wyjęła z szuflady staromodną, oprawioną w
skórę książeczkę bankową i szybko wypisała mi czek.

– Jak ci idzie z Morellim? – zapytała. – Trafiłaś już na jakiś trop?
– Niezupełnie. Ale wiem na pewno, że nie wyjechał z miasta.
– To  twarda  sztuka – mruknęła. – Spotkałam  go  jakieś  pół  roku  temu,  zanim  jeszcze

rozpętała się ta afera. Kupował na bazarze ćwierć kilo łagodnego wędzonego sera włoskiego.
Siłą musiałam się powstrzymywać, żeby nie wbić zębów w jego pośladek.

– Jesteś aż tak drapieżna?
– Jeszcze bardziej. Faceci w jego typie budzą we mnie zwierzę.

background image

– Nie zapominaj, że ciąży na nim oskarżenie o morderstwo.
Connie westchnęła ciężko.
– Strasznie dużo kobiet w Trenton zaleje się łzami, kiedy Morelli ostatecznie wyląduje w

pudle.

Wolałam na ten temat nie dyskutować, w każdym razie nie mogłam siebie zaliczyć do

tego  grona.  Po  wydarzeniach  ostatniej  nocy  wizja  Joego  wsadzonego  za  kratki  w  moim
upokorzonym mściwym sercu wywoływała jedynie uczucie błogiej radości.

– Masz pełną książkę telefoniczną okręgu z adresami?
Connie ruchem głowy wskazała mi regał pod drugą ścianą.
– Leży tam. To te opasłe tomisko na trzeciej półce.
– Wiesz coś na temat „Krętacza” Morelliego?
– Tyle tylko, że się ożenił z Shirley Galio.
Okazało  się,  że  jedyny  Morelli  w  Hamilton  mieszka  przy  Bergen  Court  pod  numerem

617.  Przeszłam  do  wielkiego  planu  miasta  rozpiętego  na  ścianie  za  biurkiem  Connie  i
sprawdziłam, gdzie znajduje się ta ulica. Przypominałam sobie mgliście, że cała tamta okolica
jest zabudowana maleńkimi domkami jednorodzinnymi o salonach wielkości mojej łazienki.

– Widziałaś się ostatnio z Shirley? – spytała Connie. – Zrobiła się wielka jak słonica. Od

matury przytyła ze trzydzieści kilogramów. Spotkałam ją kiedyś w saunie Margie Manusco.
Musiała zestawić trzy składane krzesełka, żeby normalnie usiąść, i nosiła wypchaną torebkę
wielkości worka żeglarskiego. Pewnie miała tam cały arsenał. Na wypadek, gdyby ktoś uznał
ją za smakowity kąsek.

– Nie  chce  mi  się  wierzyć,  że  aż  tak  utyła.  Pamiętam,  że  w  szkole  była  jedną  ze

szczuplejszych.

– No cóż, niezbadane są wyroki boskie.
– Amen.
W  miasteczku  było  rozpowszechnione  dosyć  szczególne  podejście  do  kanonów  wiary

katolickiej.  W  każdym  razie  zwykliśmy  wszystkie  sprawy,  które  nie  mieściły  się  w
kategoriach  naszego  pojmowania,  przekazywać  w  gestię  Najwyższego,  a  On  zjawiał  się
pospiesznie, by dopasować je do wymogów szarej rzeczywistości.

Connie wręczyła mi czek i wróciła do mozolnej pracy  odrywania zaschniętego tuszu z

rzęs lewej powieki.

– Mówię ci, jak teraz cholernie trudno jest zachować klasę – rzekła na pożegnanie.

Zakład  obsługi  pojazdów  polecony  mi  przez  „Leśnika”  mieścił  się  w  długim  ciągu

parterowych  warsztatów  stojących  wzdłuż  Route  1.  Sześć  betonowych  baraków
przypominających  stare  bunkry  było  niegdyś  pomalowanych  na  żółto,  ale  czas  i  toksyczne
wyziewy z autostrady odcisnęły swe piętno na ich kolorze. Prawdopodobnie projektant tego
kompleksu wyobrażał go sobie w otoczeniu rozległych połaci wysokiej trawy i kwitnących

background image

krzewów, lecz cały teren między warsztatami a szosą przypominał półpustynię usłaną szarymi
torbami  papierowymi  i  plastikowymi  kubeczkami,  której  monotonię  urozmaicały  jedynie
jakieś pozbawione liści badyle. Do każdego z baraków wiódł oddzielny podjazd kończący się
brukowanym placem parkingowym.

Powoli minęłam drukarnię „Capital” oraz walcownię „A. i J.”, po czym skręciłam przed

warsztat naprawy samochodów „U Ala”. Do środka prowadziły trzy rozsuwane wrota, niczym
w  hangarze,  lecz  tylko  jedne  z  nich  były  otwarte.  Cały  plac  za  barakiem  zastawiono
porozbijanymi, zardzewiałymi wrakami w różnym stadium demontażu, natomiast na wprost
ostatnich drzwi garażu, na placyku ogrodzonym drucianą siatką zwieńczoną zwojami drutu
kolczastego, stały zaparkowane nowe modele dużych luksusowych aut.

Przejechałam  wzdłuż  szeregu  wraków  i  zatrzymałam  jeepa  obok  nowiutkiej  czarnej

terenowej  toyoty  z  napędem  na  cztery  koła,  wyposażonej  w  tak  grube,  baloniaste  opony,
jakby  to  był  ciągnik  rolniczy.  Wcześniej  podjechałam  do  banku  i  zrealizowałam  czek,
potrafiłam  więc  dokładnie  określić,  ile  mogę  przeznaczyć  na  urządzenie  alarmowe.  Nie
miałam najmniejszego zamiaru wydawać na to choćby jednego centa więcej. Byłam zresztą
przekonana, że za tę sumę niczego nie uda mi się załatwić, lecz mimo wszystko postanowiłam
spróbować.

Zaledwie otworzyłam drzwi auta, dotkliwie poczułam żar stojącego suchego powietrza.

Wysiadłam,  oddychając  płytko,  żeby  zaabsorbować  jak  najmniej  metali  ciężkich.  W  takiej
bliskości autostrady słońce wydawało się zamazane, ciężkie od spalin powietrze rozmywało
jego  blask,  zacierało  wszelkie  szczegóły  krajobrazu.  Z  wnętrza  warsztatu  dobiegał  głośny
terkot pracującej sprężarki.

Podeszłam  do  drzwi  garażu,  ostrożnie  lawirując  między  stosem  brudnych  gumowych

węży  i  stertą  zużytych  filtrów  oleju.  W  środku  ujrzałam  kilku  mężczyzn  w
jaskrawopomarańczowych kombinezonach roboczych. Jeden z nich obejrzał się na mnie. Stał
nad elektryczną piłą do metalu i właśnie poprawiał sobie na włosach fragment elastycznych
damskich rajstop z poobcinanymi nogawkami, związanych w dwa sterczące ku górze węzełki.
Zapewne  oszczędzał  w  ten  sposób  czas  na  myciu  włosów  po  zakończeniu  pracy.  Kiedy
podszedł do mnie, powiedziałam, że szukam właściciela, Ala, on zaś odparł krótko, iż właśnie
go znalazłam.

– Chciałam zainstalować w swoim samochodzie urządzenie alarmowe. „Leśnik” polecił

mi pański zakład, podobno oferuje pan bardzo atrakcyjne ceny.

– A skąd pani zna „Leśnika”?
– Pracujemy razem.
– To w sumie daje bardzo duży zabezpieczony obszar.
Niezbyt  rozumiałam,  jak  należy  traktować  tę  uwagę,  ale  nie  chciałam  nawet  prosić  o

wyjaśnienie.

– Jestem prywatnym agentem dochodzeniowym.

background image

– I potrzebny alarm w samochodzie, gdyż działa pani w niezbyt przyjaznym otoczeniu?
– Mówiąc  szczerze,  zarekwirowałam  ten  wóz  i  mam  podstawy  przypuszczać,  że

właściciel będzie chciał go odzyskać.

Uśmiechnął się lekko.
– To jeszcze lepiej.
Podszedł szybko do regału w drugim końcu garażu i po chwili wrócił z urządzeniem w

czarnej  plastikowej  obudowie,  mającym  w  przybliżeniu  rozmiary  sześć  na  sześć
centymetrów.

– To jedno z ostatnich osiągnięć w dziedzinie zabezpieczeń pojazdów – rzekł. – Czujnik

reaguje  na  zmiany  ciśnienia  powietrza.  Każda  zmiana  ciśnienia,  spowodowana  wybiciem
szyby  czy  otwarciem drzwi  auta,  pobudza  to  maleństwo  do  takiego  działania,  od  którego
mogą  popękać  bębenki. – Obrócił  aparat  w  moją  stronę. – Ten  przycisk  uruchamia  alarm,
układ  elektroniczny  zaczyna  działać  po  dwudziestu  sekundach.  W  ten  sposób  będzie  pani
miała  czas  na  zamknięcie  drzwi  samochodu.  Taka  sama  zwłoka  następuje  po  wykryciu
zmiany  ciśnienia  powietrza,  co  umożliwia  właścicielowi  odłączenie  automatu  przed  jego
zadziałaniem.

– A jak się to wyłącza, jeśli już alarm został uruchomiony?
– Kluczem. – Wręczył  mi  maleńki, połyskujący  srebrzyście  kluczyk. – Oczywiście  nie

należy go zostawiać w samochodzie, bo wtedy złodziej mógłby łatwo odłączyć alarm.

– To urządzenie jest dużo mniejsze, niż się spodziewałam.
– Jest  małe,  ale  bardzo  skuteczne.  A  co  najważniejsze,  jest  również  tanie,  gdyż

nadzwyczaj  łatwo  się  je  instaluje.  Wystarczy  jedynie  przymocować  aparat  pod  deską
rozdzielczą.

– Ile kosztuje?
– Sześćdziesiąt dolarów.
– To mi odpowiada.
Pospiesznie wyciągnął śrubokręt z tylnej kieszeni kombinezonu.
– Proszę mi tylko pokazać, gdzie mam je umocować.
– W  czerwonym  jeepie  cherokee,  który  stoi  obok  tego  czarnego  monstrum.  Proszę  je

przykręcić w jakimś mało widocznym miejscu. Wolałabym uniknąć wiercenia dziur w desce
rozdzielczej.

Kilkanaście  minut  później  jechałam  już  z  powrotem w  kierunku  ulicy  Starka  i  byłam

bardzo  z  siebie  zadowolona.  Miałam  urządzenie  alarmowe,  za  które  nie  tylko  zapłaciłam
nadzwyczaj rozsądną cenę, ale które w dodatku mogłam bez większych kłopotów przenieść
do  innego  samochodu,  jaki  zamierzałam  sobie  kupić, kiedy  już  zdobędę  honorarium  za
odstawienie  Morelliego  do  aresztu.  Zatrzymałam  się  przed  sklepem  przy  najbliższym
skrzyżowaniu i kupiłam sobie na lunch duże opakowanie waniliowego jogurtu oraz kartonik
soku pomarańczowego. Popijałam go i wracałam bez pośpiechu do miasta, nucąc pod nosem.

background image

Czułam się znakomicie w klimatyzowanym wnętrzu jeepa. Wyliczałam w myślach, że mam
nie tylko urządzenie alarmowe i pojemnik gazu obezwładniającego, lecz także pyszny jogurt.
Czego więcej mogłam potrzebować?

Zaparkowałam na wprost wejścia do sali gimnastycznej, dopiłam resztkę soku, wzięłam

swoją  torebkę  oraz  teczkę  z  dokumentami  i  fotografiami  dotyczącymi  sprawy  Morelliego,
włączyłam alarm, wysiadłam i zamknęłam wóz. Czułam się tak, jakbym machała czerwoną
płachtą przed pyskiem rozwścieczonego byka. Chyba bardziej ostentacyjny byłby tylko wielki
napis na przedniej szybie jeepa: „Proszę bardzo! Jak chcesz, to go sobie weź!”

Upał  sprawił,  że  ulica  była  wyludniona.  Jedynie  na  pobliskim  skrzyżowaniu  sterczały

dwie  znudzone  dziwki,  jakby  czekały  na  autobus.  Tyle  tylko,  że  ulicą  Starka  nie  kursują
żadne  autobusy.  Wyglądały  na  zniechęcone,  pewnie  dlatego,  że  w  takim  upale  nie  mogły
znaleźć chętnych na swoje usługi. Obie miały na głowach plastikowe czapeczki z szerokimi
daszkami  chroniącymi  przed  słońcem  i  były  ubrane  w  porozciągane  bluzki  oraz  bardzo
obcisłe  szorty.  Nosiły  nawet  podobne  fryzury:  krótko  przycięte  i  ufarbowane  włosy,  grubo
polakierowane w strączki sterczące na wszystkie strony. Nie miałam pojęcia, według jakich
kryteriów  ustalane  są  ceny  usług  prostytutek,  lecz  gdyby  zależały  one  od  wagi  kobiecego
ciała, tym dwom ulicznicom powinno się całkiem nieźle powodzić.

Obie przyjęły wyzywające pozy, kiedy ruszyłam w ich stronę: oparły pięści na biodrach,

lekko wydęły policzki i gapiły się na mnie tak wybałuszonymi oczami, jakby zobaczyły kurę
znoszącą złote jajka.

– Cześć, złotko! – przywitała mnie z daleka jedna z nich. – Czego tutaj szukasz? To nasze

miejsce, kapujesz?

Wyglądało na to, że różnica między przyzwoitą wychowanką „Miasteczka” a pospolitą

ulicznicą jest dosyć ulotna.

– Szukam przyjaciela, Joego Morelliego. – Pokazałam im jego zdjęcie. – Nie widziałyście

go przypadkiem w tej okolicy?

– A niby po co go szukasz?
– To sprawa osobista.
– Jasne.
– Znacie go?
Druga nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Nie uszło to mojej uwagi.
– Może.
– Mówiąc szczerze, łączyło nas coś więcej niż przyjaźń.
– Coś więcej? To znaczy co?
– Przez tego sukinsyna zaszłam w ciążę.
– Niczego po tobie nie widać.
– Będzie widać za miesiąc.
– Na to też można zaradzić.

background image

– Owszem,  ale  przede  wszystkim  chciałabym  odnaleźć  Morelliego.  Nie  wiecie,  gdzie

można go znaleźć?

– Nie.
– A znacie może niejaką Carmen Sanchez? Pracowała tu niedaleko, w barze „Zakątek”.
– Ona też zaszła z nim w ciążę?
– Nie wiem, ale przypuszczam, że Morelli może być teraz z nią.
– Carmen  zniknęła – poinformowała  mnie  szeptem. – Kobietom  z  ulicy  Starka

przytrafiają się takie rzeczy. To ryzyko środowiskowe.

– Nie chciałybyście tego bliżej wyjaśnić?
– Raczej wolałybyśmy trzymać gęby na kłódkę – wtrąciła niespodziewanie druga. – Nie

chcemy mieć z tym nic wspólnego. Nic nie wiemy o tej brudnej sprawie. Nie mamy zresztą
czasu na przyjacielskie pogawędki. Czeka na nas praca.

Rozejrzałam się po ulicy, ale nie dostrzegłam dla nich żadnej „pracy”. Doszłam więc do

wniosku, że zwyczajnie chcą się ode mnie uwolnić. Zapytałam je o imiona i dowiedziałam
się, iż rozmawiam z Lula oraz Jackie. Wręczyłam obu po wizytówce, mówiąc, że byłabym
wdzięczna, gdyby dały mi znać, jeśli się czegoś dowiedzą o Morellim lub Sanchez. Chciałam
jeszcze zapytać o tego tajemniczego świadka zabójstwa, pomyślałam jednak, że to na nic. Bo
niby jak miałabym to zrobić? „Przepraszam, czy nie znacie faceta o płaskiej facjacie, jakby
ktoś go potraktował ciężką patelnią?”

Zaczęłam  następnie  chodzić  od  bramy  do  bramy,  rozmawiać  z  ludźmi  siedzącymi  na

schodkach i sprzedawcami ze sklepików. Do czwartej spaliłam sobie od słońca skórę na nosie
i nie zyskałam niczego więcej. Przeszłam na ocienioną stronę ulicy Starka, lecz sił starczyło
mi tylko na pokonanie kilkuset metrów. Zawróciłam, zniechęcona, i ruszyłam z powrotem w
stronę  jeepa.  Szerokim  łukiem  ominęłam  podejrzany  garaż  oraz  salę  gimnastyczną.  Nie
zajrzałam też do żadnego baru, bo chociaż mogłam tam znaleźć najlepsze źródło informacji,
to jednak  zaliczyłam  je  do  miejsc  szczególnie  niebezpiecznych.  Nie  czułam  się  na  siłach
podejmować jakiekolwiek ryzyko. Prawdopodobnie przesadzałam z ostrożnością, być może w
ciągu  dnia  klientelę  tych  spelunek  stanowili  praworządni  obywatele,  których  moja  osoba
obchodziła  tyle  samo  co  zeszłoroczny  śnieg.  Ale  Bogiem  a  prawdą  nie  potrafiłam  siebie
zaliczyć  do  mniejszości,  a  czułam  się  mniej  więcej  tak,  jak  czarnoskóry  zaglądający  pod
spódnice białym kobietom na protestanckich przedmieściach Birmingham.

Szłam, przyglądając się uważnie domom z naprzeciwka, a kiedy znów znalazłam się na

osłonecznionym  terenie,  ponownie  przebiegłam  na  drugą  stronę  ulicy.  W  tej  części  miasta
znajdowały się niemal wyłącznie budynki mieszkalne, toteż nie zdziwiło mnie specjalnie, że
teraz,  kiedy  po  południu  upał  stopniowo  słabł,  na  ulicy  zaczęło  się  pojawiać  coraz  więcej
przechodniów.  Musiałam  więc  zwolnić  kroku  i  częstokroć  lawirować  między  grupami
spacerowiczów.

Na  szczęście  jeep  stał  dokładnie  tam,  gdzie  go  zaparkowałam,  lecz  na  nieszczęście

background image

Morelli  wcale  się  nim  nie  zainteresował.  Usilnie  starałam  się  nie  patrzeć  w  okna  sali
gimnastycznej, na wypadek, gdyby Ramirez obserwował mnie z wysokości pierwszego piętra.
Już  wcześniej  włosy  zebrałam  z  tyłu  głowy  w  koński  ogon, dlatego  teraz  czułam  silne
swędzenie  skóry  na  karku.  Zapewne  był  to  jednak  skutek  działania  słońca.  Nie  znosiłam
żadnych  mazideł  chroniących  przed  porażeniami  słonecznymi,  polegałam  na  swoim
przekonaniu,  iż  wielkomiejskie  wyziewy  skutecznie  odfiltrowują  groźne  promieniowanie
powodujące raka skóry.

Niespodziewanie  z  przeciwnej  strony  ulicy  skręciła  prosto  na  mnie  jakaś  kobieta.  Była

dość tęga i porządnie ubrana, gęste czarne włosy nosiła zebrane w gruby kok.

– Przepraszam – zagadnęła – czy pani się nazywa Stephanie Plum?
– Owszem.
– Pan Alpha chciałby zamienić z panią kilka słów. Jego biuro znajduje się na wprost, po

drugiej stronie ulicy.

Nie znałam nikogo o nazwisku Alpha i zależało mi na tym, by jak najszybciej zniknąć z

ewentualnego pola widzenia Benito Ramireza, ale kobieta wyglądała na uczciwą katoliczkę,
toteż postanowiłam zaryzykować i pójść za nią. Wkroczyłyśmy do budynku sąsiadującego z
salą  gimnastyczną.  Kamienica  niczym  się  nie  wyróżniała  spośród  dziesiątków  podobnych
przy ulicy Starka, była wąska, trzypiętrowa, a małe okienka w zaniedbanym, mrocznym holu
pokrywała  gruba  warstwa  brudu.  Weszłyśmy  po  kilku  stopniach  na  wysoki  parter.
Znajdowało się tu troje drzwi. Jedne z nich były otwarte na oścież i ze środka wypadało na
korytarz chłodne powietrze z klimatyzowanego wnętrza.

– Tędy – rzekła  kobieta,  prowadząc  przez  zagracony  sekretariat,  w  którym  stała  duża

kanapa obita zielonym skajem i masywne, silnie zniszczone biurko z jasnego drewna.

Na małym stoliku w końcu pomieszczenia leżała sterta wymiętych, ilustrowanych pism

poświęconych boksowi. Na wszystkich ścianach, którym bardzo by się przydało gruntowne
malowanie, wisiały oprawione fotografie gwiazd tego sportu.

Kobieta  wprowadziła  mnie  do  przyległego  gabinetu  i  zamknęła  drzwi.  Pokój  był

urządzony niemal dokładnie tak samo jak sekretariat, jedyną znaczącą różnicę stanowiły dwa
duże  okna  wychodzące  na  ulicę.  Na  mój  widok  zza  biurka  podniósł  się  nieznajomy
mężczyzna.  Był  ubrany  w  wypchane  spodnie  od  dresu  i  koszulę  z  krótkimi  rękawami,
rozchełstaną pod szyją. Twarz miał głęboko pobrużdżoną zmarszczkami oraz spory, obwisły
podbródek.  Zwalistą  sylwetkę  charakteryzowały  wyraźne  jeszcze  zarysy  niegdyś  prężnych
muskułów, lecz wiek zeszpecił ją dość pokaźnym brzuszkiem, a czarne, gładko zaczesane do
tyłu  włosy były  gęsto  przetykane  pasemkami  siwizny.  Na  moje  oko  facet  dobiegał
sześćdziesiątki, a życie niezbyt go rozpieszczało.

Pochylił się nad biurkiem, wyciągając rękę na powitanie.
– Jimmy Alpha. Jestem menadżerem Benito Ramireza.
Skinęłam  sztywno  głową,  nie  bardzo  wiedząc,  jak  zareagować.  W  pierwszym  odruchu

background image

chciałam natychmiast stąd wyjść, ale uprzytomniłam sobie, że nie byłoby zbyt poważne.

Wskazał mi miejsce w foteliku przystawionym do biurka.
– Słyszałem, że znów pojawiła się pani w tej okolicy, postanowiłem więc skorzystać z

okazji  i  serdecznie  panią  przeprosić.  Wiem,  co  zaszło  na  sali  między  panią  a  Benito.
Próbowałem się do pani dodzwonić, lecz aparat był odłączony.

Te przeprosiny jedynie wywołały moją złość.
– Brutalnego zachowania Ramireza nie da się w żaden sposób usprawiedliwić.
Alpha wyglądał na zakłopotanego.
– Nigdy nie przypuszczałem, że napotkam tego rodzaju problemy – rzekł. – Od początku

kariery zależało mi tylko na tym, by mieć pod swą opieką przynajmniej jednego znakomitego
boksera,  a  kiedy  już  takiego  znalazłem,  nabawiłem  się  przez  niego  wrzodów  żołądka. – Z
górnej szuflady biurka wyciągnął pokaźnych rozmiarów butelkę środka przeciw nadkwasocie.
– Sama pani widzi. Zacząłem kupować to świństwo, gdy go poznałem. – Pociągnął spory łyk
mikstury, przycisnął dłoń do piersi i odetchnął głęboko. – Jeszcze raz przepraszam. Jest mi
niezmiernie przykro za to, co spotkało panią na sali treningowej.

– Nie widzę żadnego powodu, żeby pan mnie przepraszał. Przecież to nie pan zawinił.
– Chciałbym traktować to w ten sam sposób, lecz, niestety, jest to także moja  wina. –

Zakręcił  z  powrotem  butelkę,  wstawił  ją  do  szuflady  biurka,  po  czym  pochylił  się  nisko,
opierając szeroko łokcie na blacie. – Pracuje pani dla Vinniego?

– Tak.
– Znam  go  jeszcze  z  dzieciństwa.  To  facet  z  charakterem.  Uśmiechnął  się  przymilnie.

Odniosłam wrażenie, że przed tym spotkaniem zrobił dokładny wywiad środowiskowy.

Szybko jednak spoważniał, przygarbił się nieco i spuścił głowę, utkwiwszy spojrzenie w

swoich dłoniach.

– Czasami sam nie wiem, jak postępować z Benito. On wcale nie jest taki zły, po prostu

brak mu ogłady. Za to wspaniale potrafi boksować. Dla takiego jak on, człowieka znikąd, ten
wielki sukces ma podwójne znaczenie.

Zerknął  na  moją  twarz,  zapewne  chcąc  się  przekonać,  czy  trafia  do  mnie  takie

tłumaczenie.  Jęknęłam  cicho,  pragnąc  dać  mu  do  zrozumienia,  że  nadal  odczuwam
obrzydzenie.

– Nawet  nie  chcę  próbować  wyjaśniać  jego  zachowania – dodał,  robiąc  jeszcze

smutniejszą  minę. – Benito  coraz  częściej  postępuje  niewłaściwie. Teraz  nie  mam  już  na
niego żadnego wpływu. Nie słucha niczyich rad. W dodatku otoczył się ludźmi, którym boks
odebrał resztki zdrowego rozsądku.

– To prawda. Na sali trenowała spora grupa, lecz nikt się za mną nie wstawił.
– Rozmawiałem z nimi o tamtym zajściu. No cóż, kiedyś kobiety otaczano szacunkiem.

Teraz nie szanuje się nikogo i niczego. Coraz więcej morderców, narkomanów... – urwał i
zagłębił się we własnych myślach.

background image

Przypomniałam  sobie,  co  Morelli  mówił  mi  o  Ramirezie  i  kilku  ciążących  na  nim

oskarżeniach  o  gwałt.  Widocznie  Alpha  bądź  to  usilnie  chował  głowę  w  piasek,  bądź  też
wziął  na  siebie  zadanie  robienia  porządków  po  swym  pupilku  przynoszącym  mu  krociowe
dochody. Wydawało mi się jednak, że bardziej pasuje do niego strusia polityka.

Przez  jakiś  czas przyglądałam  mu  się  w  milczeniu.  Czułam  się  zbyt  zagubiona  w  tym

obskurnym  gabinecie,  w  popadającej  w  ruinę  kamienicy,  by  spokojnie  zebrać  myśli,  a
jednocześnie wciąż byłam do tego stopnia rozżalona, iż nie potrafiłam wydać z siebie choćby
pomruku zrozumienia.

– Jeśli  Benito  będzie  się  jeszcze  pani  naprzykrzał,  proszę  mnie  powiadomić – rzekł  w

końcu Alpha. – Nie chciałbym, żeby coś takiego się powtórzyło.

– Przedwczoraj  wieczorem  zjawił  się  pod  drzwiami  mego  mieszkania  i  usiłował  się

dostać  do  środka.  Na  korytarzu  zachowywał  się  wyzywająco  i  zapaskudził  mi  drzwi.  Jeśli
kiedykolwiek zobaczę go tam po raz drugi, zawiadomię policję i wniosę oskarżenie.

Alpha był wyraźnie wstrząśnięty.
– Nic o tym nie wiedziałem. Ale nie zrobił nikomu krzywdy, prawda?
– Nie, nikogo nie pobił.
Wyjął z szuflady biurka wizytówkę i szybko dopisał na niej ciąg cyfr.
– To  mój  domowy  numer  telefonu – rzekł,  podając  miją. – Gdyby  miała  pani  jeszcze

kłopoty,  proszę  dzwonić  o  dowolnej  porze.  Jeśli  Benito  ośmieli  się  włamać  do  pani
mieszkania, będzie miał ze mną do czynienia.

– Nie sądzę, aby zdołał się włamać. Ale proszę go trzymać z dala ode mnie.
Alpha zacisnął wargi i przytaknął szybkim skinieniem głowy.
– Podejrzewam, że nie wie pan nic o Carmen Sanchez?
– Tylko to, co opisywali w gazetach.

Skręciłam w lewo, w ulicę State, i niemal od razu ugrzęzłam w popołudniowym korku.

Stłoczone samochody posuwały się w żółwim tempie. Zostało mi jeszcze trochę pieniędzy na
zakupy, toteż minęłam mój dom, pokonałam jeszcze kilkaset metrów i wjechałam na parking
przed najbliższym supermarketem.

Stojąc w kolejce do kasy, uświadomiłam sobie nagle, że przecież Morelli także musi w

jakiś sposób zdobywać żywność. Oczyma wyobraźni ujrzałam go wchodzącego do sklepu, z
przyklejonymi sztucznymi wąsami i w wielkich ciemnych okularach na nosie. Bardzo mnie
też  ciekawiło,  gdzie  mieszka.  Może  sypia  w  tej  niebieskiej  furgonetce?  Podejrzewałam
jednak, że przestał z niej korzystać po tym, jak go zauważyłam za kierownicą, lecz wcale nie
byłam  o  tym  przekonana.  Niewykluczone,  że  odznaczał  się  przesadną  wiarą  w  siebie.
Dysponował  wszak  ruchomym  punktem  obserwacyjnym,  w  którym  mógł  też  nocować,  a
żywił  się  chociażby  konserwami.  Zresztą  wszystko  wskazywało  na  to,  że  ta  furgonetka
została  wyposażona  w  nowoczesny  sprzęt  elektroniczny.  Jeśli  obserwował  Ramireza  z

background image

przeciwnej strony ulicy, to równie dobrze mógł zainstalować jakieś mikrofony i prowadzić z
furgonetki podsłuch.

Nie widziałam jednak tego auta na ulicy Starka. Co prawda, nie szukałam go specjalnie,

lecz  z  pewnością  bym  je  zauważyła.  Niewiele  wiedziałam  o  metodach  elektronicznego
podsłuchu,  ale  wydawało  mi  się,  że  podsłuchujący  musi  przebywać  gdzieś  w  pobliżu
pomieszczeń, w których zainstalowano mikrofony. Należało wziąć to pod rozwagę. Być może
wystarczyło odnaleźć niebieską furgonetkę, żeby przyskrzynić Morelliego.

O tej porze cały plac za domem był już zastawiony i musiałam zaparkować jeepa na jego

najdalszym końcu. W takich sytuacjach nie szczędziłam w myślach przykrych słów ludziom,
którzy  w  ogóle  nie  myślą  o  innych.  Zgarnęłam  z  siedzenia  naręcze  papierowych  toreb  z
zakupami  oraz  pojemnik  z  sześcioma  butelkami  piwa  i  byłam  tak  obładowana,  że  do
zamknięcia drzwi auta musiałam sobie pomagać kolanem. Kiedy zaś szłam w stronę budynku,
a wypchane torby obijały mi kolana, niespodziewanie przyszedł mi na myśl stary dowcip o
jajach słonia.

Wjechałam na piętro windą i z ulgą złożyłam wszystkie pakunki na  wycieraczce, żeby

wyjąć z torebki klucze. Otworzyłam drzwi, zapaliłam światło i przeniosłam towary do kuchni,
po  czym  szybko  wróciłam  i  zamknęłam  zasuwę.  Następnie  posortowałam  zakupy,  jedne
powkładałam do lodówki, inne upchnęłam w szafce. Cieszyła mnie świadomość, że znowu
mam  pewien  zapas  żywności  w  domu.  Nie  potrafiłam  się  odzwyczaić  od  wyniesionych  z
domu  nawyków.  Każda  gospodyni  w  „Miasteczku”  była  bowiem  przygotowana  na  klęskę
żywiołową,  nikt  tam  nie  umiał  żyć,  nie  mając  w  zapasie  stert  papieru  toaletowego  czy
parokilogramowych puszek z mąką.

Nawet  Rex  okazywał  podniecenie  moją  aktywnością  w  kuchni.  Obserwował  mnie  ze

swojej  klatki,  stojąc  na  dwóch  nóżkach  i  opierając  maleńkie  różowiutkie  łapki  o  szklaną
ścianę.

– Nadeszły  wreszcie  lepsze  czasy,  Rex – powiedziałam,  wkładając  mu  do  klatki  spory

kawałek jabłka. – Od tej pory możesz codziennie liczyć na świeże jabłka i brokuły.

W supermarkecie kupiłam także plan miasta, rozpostarłam go na kuchennym stole, zanim

usiadłam  do  obiadu.  Postanowiłam  jutro  z  samego  rana  podjąć  metodyczne  poszukiwania
niebieskiej furgonetki. Najpierw trzeba było zlustrować całe otoczenie sali treningowej oraz
sąsiedztwo  domu,  w  którym  mieszkał  Ramirez.  Sięgnęłam  po  książkę  telefoniczną,  lecz
znalazłam w niej aż dwudziestu trzech Ramirezów. Dwóch miało na imię Benito, przy trzech
innych  nazwiskach  umieszczono  tylko  inicjał  imienia,  B.  Zadzwoniłam  pod  pierwszy
wyszczególniony  numer  i  po  czwartym  sygnale  odezwała  się  jakaś  kobieta.  W  tle  było
słychać donośny płacz dziecka.

– Czy to mieszkanie Benito Ramireza, tego słynnego boksera? – zapytałam.
Kobieta  odpowiedziała  ostro  kilka  słów  po  hiszpańsku.  Przeprosiłam  ją  za  kłopot  i

przerwałam  połączenie.  Drugi  Benito  osobiście  odebrał  telefon,  ale  także  nie  był  to  ten

background image

Ramirez, którego szukałam. Zaczęłam więc dzwonić do wszystkich o imieniu zaczynającym
się  na  B,  lecz  nikt  nie  podnosił  słuchawki.  Zrezygnowałam,  nie  chciało  mi  się  sprawdzać
pozostałych  osiemnastu  abonentów.  W  głębi  serca  poczułam  ulgę,  że  nie  znalazłam  tego
łobuza.  Nie  miałam  pojęcia,  co  mogłabym  mu  powiedzieć.  Zapewne  szybko  odłożyłabym
słuchawkę. Ostatecznie chciałam tylko poznać jego adres. Dopiero teraz uświadomiłam sobie
z pełną mocą, że na samo wspomnienie o Ramirezie włosy mi się zaczynają jeżyć na karku.
Mogłam jeszcze podjąć obserwację sali gimnastycznej i pojechać za nim, kiedy wyjdzie po
zakończonym treningu, ale nowiutki czerwony jeep zanadto rzucałby się w oczy. Przyszło mi
na  myśl,  żeby  zwrócić  się  o  pomoc  do  Ediego.  Policjanci  nie  powinni  mieć  większych
kłopotów ze zdobyciem czyjegoś adresu. Jęłam się zastanawiać, czy znam jeszcze kogoś, kto
mógłby  mi  w  tym  pomóc.  Marilyn  Truro  pracowała  w  wydziale  drogowym  urzędu
miejskiego.  Gdybym  znała  numer  rejestracyjny  samochodu  Ramireza,  z  pewnością
odszukałaby  jego  adres.  Przyszło  mi  też  do  głowy,  żeby  zadzwonić  do  nadzorcy  sali
treningowej,  ale  ten  pomysł  niezbyt  mi  się spodobał.  Nie  chciałam  wzbudzać  niczyich
podejrzeń.

W końcu jednak pomyślałam, że nie ma się czego obawiać. Postanowiłam zaryzykować.

Wcześniej wyrwałam z książki telefonicznej stronę, na której znajdował się adres sali, toteż
teraz  musiałam  zadzwonić  do informacji.  Pospiesznie  wybrałam  podyktowany  numer.  W
słuchawce odezwał się męski głos. Powiedziałam, że jestem umówiona na spotkanie z Benito
Ramirezem, lecz zgubiłam kartkę z jego adresem.

– Już  pani  mówię – odparł  szybko  mężczyzna. – Benito  mieszka  przy ulicy  Polkpod

numerem trzysta dwadzieścia. Nie pamiętam numeru mieszkania, ale to na pierwszym piętrze
od podwórza. Na drzwiach jest tabliczka z nazwiskiem, więc powinna pani trafić bez kłopotu.

– Dziękuję. Jestem panu niezmiernie wdzięczna.
Odsunęłam  od siebie  aparat  telefoniczny  i  odszukałam  ulicę  Polk  na  planie  miasta.

Okazało  się,  że  biegnie  skrajem  starej  części  śródmieścia,  równolegle  do  ulicy  Starka.
Zaznaczyłam  ją  żółtym  markerem.  Miałam  więc teraz  dwa  miejsca,  w  których  należało
szukać  niebieskiej furgonetki.  Mogłam  zaparkować  jeepa  w  pewnej  odległości  i  przejść
kawałek pieszo, uważnie rozglądając się po okolicznych podwórkach i placach za garażami.
Postanowiłam  zrobić  to  z  samego  rana,  a  gdyby  moje  poszukiwania  nie  przyniosły  efektu,
należałoby się skupić na kolejnej sprawie, żeby znowu zdobyć trochę grosza na życie.

Dwukrotnie sprawdziłam wszystkie okna, by mieć pewność, że są dokładnie zamknięte,

po czym zaciągnęłam zasłony. Zamierzałam wziąć prysznic i pójść wcześniej do łóżka, nie
narażając się już na niespodziewane odwiedziny jakichkolwiek gości.

Zrobiłam  porządki  w  sypialni,  starając  się  nie  zwracać  uwagi  na  pustki  w  pokoju,

ciemniejsze prostokąty na ścianach i wyraźnie odciśnięte ślady mebli na dywanie. Wysokie
honorarium za odstawienie Morelliego do aresztu miało być dopiero pierwszym krokiem na
długiej  drodze  ku  normalizacji  mojego  życia.  Niestety,  potrzeby  miałam  ogromne.

background image

Przemknęło mi przez myśl, żeby znowu zacząć szukać stałej pracy w swoim zawodzie.

Szybko  jednak  doszłam  do  wniosku,  że  nie  warto  się  dłużej  oszukiwać.  Naprawdę

odwiedziłam wcześniej wszelkie możliwe miejsca zatrudnienia.

Mogłam  na  dłużej  wcielić  się  w  rolę  agenta  dochodzeniowego,  lecz  zdążyłam  się  już

przekonać, jak bardzo ryzykowna jest ta robota. W najgorszym razie... Nie, postanowiłam w
ogóle nie brać pod uwagę najgorszych sytuacji. Wolałam się już przyzwyczajać do gróźb i
powszechnej pogardy, oswajać z możliwością gwałtu, zranienia czy nawet śmierci, a także z
koniecznością  zmiany  sposobu  myślenia,  bo  nigdy  dotąd  nawet  sobie  nie  wyobrażałam,  że
mogę pracować i zarabiać na własną rękę. Zdawałam sobie sprawę, iż będę musiała wiele się
nauczyć  z  zakresu  samoobrony  oraz  władania  bronią  i  poznać  różne  policyjne  metody
dokonywania aresztowań i odstawiania poszukiwanych do aresztu. Nie miałam najmniejszego
zamiaru upodabniać się do „Terminatora”, ale głupotą byłoby dalsze działanie w stylu Elmera
Fudda.  Gdybym  miała  telewizor,  chętnie  obejrzałabym  po  raz  kolejny  takie  filmy,  jak
chociażby „Cagney i Lacey”.

Przypomniałam  sobie  w  końcu,  że  miałam  porozmawiać  z  dozorcą,  Dillonem

Ruddickiem, na temat założenia drugiej zasuwy do drzwi wejściowych. Postanowiłam teraz
zejść do niego. Stosunki między nami układały się nieźle, może dlatego, że oboje z Dillonem
należeliśmy  do  tej  mniejszości  wśród  mieszkańców  budynku,  która  nie  musi  przeznaczać
jednej szafki kuchennej na leki hamujące procesy starzenia. Dillon chyba nie miał żadnego
wykształcenia, ledwie potrafił czytać, ale ze śrubokrętem czy młotkiem w dłoni przeistaczał
się w prawdziwego geniusza. Mieszkał w suterenie, gdzie prawie wcale nie docierało światło
słoneczne,  a  korytarz  piwniczny  przed  swoimi  drzwiami  wyłożył  grubym  chodnikiem.
Zewsząd  docierały  tam  przeróżne  odgłosy,  trzaski  i  bulgoty  z  wymienników  ciepła  bądź
nieustanny szum wody w rurach, ale on utrzymywał, że jemu to nie przeszkadza, że czuje się
tak, jakby mieszkał nad morzem.

– Cześć, Dillon – powiedziałam, kiedy otworzył mi drzwi. – Jak leci?
– Wszystko w porządku, nie narzekam. W czym mogę pomóc?
– Niepokoi  mnie  rosnąca  przestępczość.  Zastanawiałam  się  właśnie,  czy  nie  byłoby

dobrze zaopatrzyć drzwi wejściowych w drugą zasuwkę.

– To rozsądne – odparł. – Nigdy za wiele przezorności. Właśnie montowałem dodatkowy

zamek  u  pani  Luger.  Podobno  kilka  dni  temu  wieczorem  jakiś potężnie  zbudowany  typek
wydzierał się na korytarzu pierwszego piętra. Pani Luger mówiła, że przeżyła chwile grozy.
Ty pewnie też to słyszałaś, mieszkasz przecież prawie obok niej.

Z trudem przełknęłam ślinę. Aż za dobrze wiedziałam, o jakim „potężnie zbudowanym

typku” mówiła pani Dilłon.

– Jutro postaram się kupić jakąś porządną zasuwę dla ciebie. A teraz może napiłabyś się

ze mną piwa?

– Wiesz, że zawsze chętnie przyjmuję takie propozycje.

background image

Dillon  otworzył  drugą  butelkę,  postawił  na  stoliku  puszkę  solonych orzeszków  i  oboje

rozsiedliśmy się wygodnie na jego kanapie.

Ustawiłam  budzik  na  ósmą,  lecz  o  siódmej  byłam  już  na  nogach,  pchana  nadzieją  na

odnalezienie niebieskiej furgonetki. Wzięłam prysznic i poświęciłam trochę czasu na ułożenie
włosów,  podsuszając żel  strumieniem  gorącego  powietrza  z  suszarki.  Spryskałam  je  nawet
nieco  lakierem.  Kiedy  skończyłam,  moja  fryzura  wyglądała  mniej  więcej  tak,  jak  u
rozczochranej  Cher.  To  jedna  z  moich  ulubionych  aktorek,  która  wygląda  cudownie  nawet
wtedy, kiedy jest rozczochrana. Nie byłam zbyt szczęśliwa, gdy się okazało, że została mi już
tylko jedna czysta para dżinsowych szortów, ale dobrałam do nich obcisły stanik z wąziutkimi
ramiączkami i głęboko wyciętymi miseczkami, po czym włożyłam bardzo obszerną czerwoną
bluzkę z szerokim elastycznym golfowym kołnierzem, żeby zasłaniał mi kark od słońca. W
doskonałym  nastroju  ciasno  zawiązałam  sportowe  buty  i  zrolowałam  brzegi  białych
skarpetek.

Na śniadanie wzięłam sobie dużą porcję płatków kukurydzianych z mlekiem, wychodząc

z  założenia,  że  skoro  są  one  polecane  w  wieku  dojrzewania,  to  i  mnie  nie  zaszkodzą.
Zagryzłam  je  tabletką  multiwitaminy  i  wymyłam  zęby.  Na  koniec  włożyłam  kolczyki  w
kształcie dużych pozłacanych obrączek, umalowałam wargi jaskrawoczerwoną  fluoryzującą
szminką i wyszłam z domu.

Głośne  granie  cykad  zapowiadało  kolejny  słoneczny  dzień.  Nad  asfaltowym  placykiem

unosiła  się  mgiełka  parującej  rosy.  Wyprowadziłam  jeepa  z  parkingu  i  włączyłam  się  w
strumień  pojazdów  na  ulicy  Saint  James.  Plan  miasta  rozłożyłam  na drugim  siedzeniu,
przygotowałam  sobie  także  notes  do  zapisywania  adresów,  telefonów  i  różnych  innych
wiadomości związanych z moją nową pracą.

Kamienica,  w  której  mieszkał  Ramirez,  stała  w  środku  długiego  ciągu  podobnych

budynków,  wąskich  i  ściśniętych,  przeznaczonych  pierwotnie  dla  robotniczej  biedoty.
Prawdopodobnie osiedlali się tu głównie emigranci, Irlandczycy, Włosi bądź Polacy, którzy
lądowali  w  Delaware,  skuszeni  możliwością  łatwego  zarobku  w  Ameryce,  i  podejmowali
pracę  w  jednej  z  wielu  fabryk  w  Trenton.  Trudno  było  określić,  kto  teraz  tu  mieszka.  Nie
widziałam  starców  przesiadujących  na  schodach  przed  wejściami  do  domów  ani  dzieci
bawiących  się  na  podwórkach.  Na  przystanku  autobusowym  stały  dwie  Azjatki  w  średnim
wieku; silnie przyciskały torebki do brzuchów w obawie przed złodziejami i miały marsowe
miny.  Nigdzie  nie  było  niebieskiej  furgonetki,  nie  zauważyłam  też  żadnego  zaułka,  gdzie
można by ukryć taki samochód. Nie było tu ani garaży, ani wąskich alejek na tyłach domów.
Jeśli Morelli podsłuchiwał rozmowy Ramireza, musiał to robić z większej odległości, chyba
że zdołał wynająć mieszkanie w sąsiedztwie boksera.

Objechałam  cały  kwartał  i znalazłam  uliczkę  osiedlową  zagłębiającą  się  między  domy.

Ale  i  przy  niej  nie  stały  żadne  garaże.  Wąska  wstęga  asfaltu  prowadziła  bezpośrednio  na

background image

tyłach kamienicy, w której mieszkał Ramirez. Po przeciwnej stronie znajdował się maleńki
prostokątny  parking  na  sześć  samochodów.  Stały  na  nim  cztery  pojazdy,  trzy  stare  graty  i
srebrzysty  porsche  ze  złotym  napisem  „Mistrz” na  tablicy  rejestracyjnej.  Nie  dostrzegłam
nikogo we wnętrzach pozostałych aut.

Za placykiem ciągnął się drugi szereg starych kamienic. Stwierdziłam, że to doskonałe

miejsce  do  prowadzenia  obserwacji  czy  podsłuchu,  lecz  i  tam  nie  dostrzegłam  nigdzie
niebieskiej furgonetki.

Dojechałam uliczką do końca i skręciłam w przecznicę, zamierzając stopniowo zataczać

coraz  większe  kręgi  wokół  mieszkania  boksera.  W  dość  krótkim  czasie  sprawdziłam
wszystkie alejki i uliczki w całej okolicy, lecz nigdzie nie było nawet śladu Morelliego.

W  końcu  wróciłam  na  ulicę  Starka  i  tu  podjęłam  poszukiwania  furgonetki.  Kiedy

dotarłam  do  większego  kompleksu  garaży  i  zaułków,  zaparkowałam  jeepa  i  poszłam  dalej
pieszo.  O  wpół  do  pierwszej  miałam  już  serdecznie  dosyć  łażenia  między  brudnymi,
cuchnącymi  garażami.  Z  nosa  zaczynała  mi  schodzić  skóra,  włosy  kleiły  się  do  spoconego
karku, a pasek ciężkiej torebki boleśnie wrzynał mi się w ramię.

Zanim  dotarłam  z  powrotem  do  jeepa,  rozbolały  mnie  jeszcze  nogi,  stopy  paliły  tak,

jakbym  chodziła po  rozżarzonych  węglach.  Oparłam  się  ramieniem  o  drzwi  auta  i
sprawdziłam,  czy  faktycznie  podeszwy  butów  nie  nadtapiają  się  od  upału.  Wreszcie
zauważyłam,  iż  Lula  oraz  Jackie  znowu  sterczą  na  swoim  posterunku  przy  pobliskim
skrzyżowaniu, i pomyślałam, że nie zaszkodzi po raz drugi z nimi porozmawiać.

– Ciągle szukasz Morelliego? – zapytała Lula.
Przesunęłam ciemne okulary na czubek czoła.
– Widziałyście go?
– Nie. Nawet nie słyszałyśmy o nim ani jednego słowa. Facet się gdzieś zaszył.
– I nie widziałyście też jego furgonetki?
– Nic nie wiem o żadnej furgonetce. Ostatnio Morelli jeździł czerwono-złotym jeepem,

takim  samym  jak  twój... – Oczy  jej  się  nagle  rozszerzyły. – Cholera!  Czy  to  nie  jest
przypadkiem jego samochód?

– Powiedzmy, że go pożyczyłam.
Lula uśmiechnęła się tajemniczo.
– Chcesz powiedzieć, że ukradłaś wóz Morelliego? Skarbie, przy najbliższej okazji ten

facet przerobi ci tyłek na kotlet siekany.

– Kilka dni temu widziałam go za kierownicą niebieskiej furgonetki econoline. Cały dach

nad szoferką miała najeżony różnymi antenami. Nie zauważyłyście jej gdzieś w tej okolicy?

– Niczego takiego nie widziałyśmy – wtrąciła Jackie.
Spojrzałam na nią przelotnie i ponownie zwróciłam się do Luli:
– A ty? Nie widziałaś tej niebieskiej furgonetki?
– Może wreszcie powiesz nam prawdę? Rzeczywiście zaszłaś w ciążę?

background image

– Nie, ale mogłam zajść.
Pominęłam milczeniem fakt, że było to przed czternastu laty.
– Zatem o co tu chodzi? Dlaczego poszukujesz Morelliego? – dopytywała się ciekawie.
– Pracuję na  zlecenie  firmy,  która  poręczyła  za  jego  kaucję.  Morelli  jest  poszukiwany

przez policję.

– Nie bujasz? Naprawdę ścigasz go dla forsy?
– Owszem, dla dziesięciu procent sumy, którą wyznaczono jako kaucję.
– Niezła fucha – oceniła Lula. – Może i ja bym zmieniła zawód?
– Lepiej skończ te pogawędki i zacznij się rozglądać za jakimś klientem, bo inaczej twój

chłop porachuje ci wszystkie kości – burknęła Jackie.

Wróciłam  do  domu,  zjadłam  drugą  porcję  chrupek  kukurydzianych,  po  czym

zadzwoniłam do matki.

– Przygotowałam  wspaniałą  duszoną  kapustę – oznajmiła. – Nie  wpadłabyś  do  nas  na

obiad?

– Brzmi bardzo zachęcająco, ale mam sporo pracy.
– Naprawdę? I są to tak pilne zajęcia, że zrezygnujesz ze smakowitej duszonej kapusty?
– Niestety, tak.
– Co to za praca? Ciągle szukasz chłopaka Morellich?
– Owszem.
– Powinnaś  sobie  znaleźć  lepsze  zajęcie.  Widziałam  ogłoszenie  w  witrynie  salonu

piękności Clary, że poszukują pomocnicy do mycia włosów.

W tle rozległy się jakieś nawoływania babci Mazurowej.
– Ach,  tak – powiedziała  mama. – Dziś  rano  dzwonił  ten  bokser,  z  którym  się  miałaś

spotkać,  Benito  Ramirez.  Ojciec  był  bardzo  podekscytowany.  Mówił,  że  to  taki  miły  i
kulturalny młody człowiek.

– Czego chciał?
– Próbował się z tobą skontaktować, ale twój telefon był odłączony. Ojciec powiedział

mu, że już ci naprawili aparat.

Miałam ochotę walić głową w ścianę.
– Benito  Ramirez  to  parszywa  świnia.  Jeśli  jeszcze  raz  zadzwoni,  w  ogóle  z  nim  nie

rozmawiajcie.

– Przez telefon wydawał się taki kulturalny...
No  pewnie,  pomyślałam,  to  najkulturalniejszy  bandzior  i  gwałciciel  w  całym  Trenton,

który teraz już wiedział, że może do mnie dzwonić o dowolnej porze.

background image

ROZDZIAŁ 8

W  piwnicach  bloku,  w  którym  mieszkam,  znajdowała  się  kiedyś  pralnia,  lecz  obecny

właściciel nie robił nic, aby przywrócić te pomieszczenia do stanu używalności. Dlatego też
musiałam wozić brudne ciuchy do najbliższej pralni publicznej, znajdującej się kilometr dalej,
już w Hamilton. Nie były to jakieś dalekie wyprawy, niemniej sprawiały kłopot.

Wepchnęłam do torebki kartonowe teczki z dokumentami, które otrzymałam od Connie,

zarzuciłam  ją  na  ramię,  a  następnie  wytaszczyłam  pojemnik  z  brudną  bielizną  na  korytarz.
Starannie zamknęłam drzwi i doholowałam pojemnik do samochodu.

W gronie automatycznych pralni samoobsługowych „Super Suds” wcale nie była taka zła.

Obok budynku znajdował się niewielki parking dla klientów, a po sąsiedzku urządzono barek
przekąskowy, gdzie można było kupić doskonałe kanapki z pieczonym kurczakiem, jeśli tylko
ktoś  miał  wystarczająco dużo  gotówki  przy  sobie.  Ja  jej  nie  miałam,  toteż  w  niewesołym
nastroju  wrzuciłam  bieliznę  do  bębna  pralki,  nasypałam  proszku,  wrzuciłam  do  szczeliny
ćwierćdolarówkę i rozłożyłam na stoliku dokumenty, żeby się z nimi zapoznać.

Pierwsza  teczka  dotyczyła  sprawy  niejakiego  Lonniego  Dodda,  którego  z  miejsca

zaliczyłam  do  najłatwiejszych  obiektów.  Ten  dwudziestodwulatek  mieszkał  w  Hamilton  i
został  oskarżony  o  kradzież  samochodu.  Po  raz  pierwszy  miał  stanąć  przed  sądem.  Z
automatu  w  holu  pralni  zadzwoniłam  do  Connie,  aby  się  upewnić,  że  Dodd  nadal  jest
poszukiwany.

– Zapewne  znajdziesz  go  w  garażu  przy  domu,  powinien  się  grzebać  w  silniku  auta –

usłyszałam. – To nie pierwsze jego wykroczenie, kilkakrotnie zarobił już grzywnę. Tacy jak
on wychodzą z założenia, iż nikt im nie będzie dyktował, co mają w życiu robić. Uważają, że
jedynym ich grzeszkiem jest kradzież paru samochodów, a to przecież nic wielkiego, toteż nie
zadają sobie trudu, aby stawić się w sądzie.

Podziękowałam  Connie  za  te  informacje  i  wróciłam  do  stolika.  Postanowiłam,  że  gdy

tylko  pranie  dobiegnie  końca,  pojadę  pod  adres  widniejący  w  dokumentach  i  spróbuję
odnaleźć tego Dodda.

Kiedy  bęben  pralki  skończył  wirować,  przeniosłam  swoje  rzeczy  do  suszarki  i

spakowałam  teczki  z  dokumentami  do  torebki.  Usiadłam  z  powrotem  i  zaczęłam  się  tępo

background image

gapić  przez  wielkie  panoramiczne  okno  na  ulicę,  gdy  niespodziewanie  ujrzałam  niebieską
furgonetkę.  Byłam  tak  osłupiała,  że  zastygłam  na  parę  sekund  z  rozdziawionymi  ustami.
Stałam  się  niezdolna  do  jakiegokolwiek  ruchu, podczas  gdy  powinnam  była  zareagować
natychmiast.  Samochód  zniknął  mi  z  pola  widzenia,  dostrzegłam  jednak  błysk  tylnych
czerwonych świateł, gdy hamował przed pobliskim skrzyżowaniem.

Dopiero teraz zerwałam się na nogi. Chyba wyfrunęłam z pralni, gdyż nie pamiętam, aby

moje stopy się stykały z płytami chodnika. Z takim impetem ruszyłam z parkingu, że spod
opon strzeliły kłęby dymu z rozgrzanej gumy. Dojeżdżałam już do skrzyżowania, kiedy nagle
zajazgotał alarm. W pośpiechu zapomniałam go wyłączyć.

Ryk  syreny rzeczywiście  był  ogłuszający,  aż  bolały  od  niego  bębenki.  Kluczyk  od

urządzenia  alarmowego  wisiał  na  kółku  razem  z  pozostałymi,  a  te  tkwiły  w  stacyjce.  Bez
namysłu  wdepnęłam  hamulec,  zatrzymując  jeepa  na  środku  ulicy.  Poniewczasie  zerknęłam
we wsteczne lusterko, ale na szczęście nikt za mną nie jechał, bo już miałabym się z pyszna.
Pospiesznie wyłączyłam alarm i ruszyłam dalej.

Dostrzegłam furgonetkę Morelliego kilkadziesiąt metrów z przodu. Skręciła w prawo. Z

podniecenia kurczowo zaciskałam palce na kierownicy, lawirując między innymi pojazdami.
Ale kiedy skręciłam śladem furgonetki, jej już nigdzie nie było widać. Zaczęłam więc krążyć
po uliczkach osiedla, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Zdegustowana, miałam już
ochotę  zrezygnować  z  dalszych poszukiwań,  kiedy  dostrzegłam  niebieski  wóz  na  placu  na
tyłach restauracji Manniego.

Skręciłam w alejkę i zatrzymałam jeepa, blokując wyjazd. Przez chwilę gapiłam się na

furgonetkę, nie mając pewności, co należy teraz zrobić. Nie wiedziałam nawet, czy Morelli
nie siedzi za kierownicą. Równie dobrze mógł się ułożyć do snu w przedziale pasażerskim
auta, jak też siedzieć przy stoliku w restauracji i zamawiać bułkę z tuńczykiem. Postanowiłam
zaparkować nieco dalej i rozejrzeć się po okolicy. Doszłam do wniosku, że jeśli Joego nie
będzie w samochodzie,  ukryję się za którymś z aut i użyję  gazu, kiedy tylko zbliży się  do
furgonetki.

Pojechałam  dalej,  wstawiłam  jeepa  na  wolne  miejsce  cztery  wozy  za  furgonetką  i

wyłączyłam  silnik.  Odwróciłam  się,  aby  sięgnąć  po  torebkę,  gdy  niespodziewanie  drzwi
otworzyły  się  gwałtownie  i  zostałam  brutalnie  wyciągnięta  na  zewnątrz.  Zatoczyłam  się  i
uderzyłam głową w szeroką pierś Joego.

– Mnie szukasz? – zapytał ostro.
– A  sądziłeś,  że  zrezygnuję? – odparłam  zaczepnie. – Nie  licz  na to,  nigdy  się  nie

poddam.

Przez chwilę patrzył mi prosto w oczy, zagryzając lekko wargi.
– Wierzę. Najchętniej powaliłabyś mnie na chodnik i przejechała po mnie kilka razy tam i

z powrotem... Tak jak kiedyś. Podobało ci się wtedy? A może obiecano ci jakąś nagrodę za
odstawienie mnie żywego lub martwego?

background image

– Nie  widzę  powodów,  dla  których  miałabym  się  przed  tobą  tłumaczyć.  Wykonuję

zlecenie, nie kieruję się pobudkami osobistymi.

– Naprawdę? Nie dość, że naprzykrzałaś się mojej matce, ukradłaś mój wóz, to jeszcze

teraz rozpowiadasz, że zaszłaś ze mną w ciążę! Zawsze mi się zdawało, iż zajście w ciążę jest
sprawą  cholernie  osobistą!  Jezu,  czy  nie  wystarczy,  że  jestem  oskarżony  o  popełnienie
morderstwa? Za kogo siebie uważasz? Za tajemniczego mściciela?

– Przesadzasz.
– Wcale nie przesadzam, po prostu mam już tego dość. Cierpliwość ma swoje granice, a

ty stanowisz kres mojej. Poddaję się. Możesz sobie zatrzymać samochód, jakoś to przeżyję.
Tylko  nie  wieszaj  nad  szybą  zbyt  wielu  bibelotów  i  zmieniaj  olej, kiedy  zacznie  się  palić
czerwona lampka. – Rzucił tęsknym spojrzeniem w kierunku jeepa. – Mam nadzieję, że nie
korzystasz zbyt często z telefonu.

– Oczywiście, że nie.
– Opłaty za niego są diabelnie wysokie.
– Nie musisz się tym martwić.
– Cholera – syknął. – Że też wszystko musiało mi się zwalić na głowę.
– Spróbuj sobie wmówić, że to tylko stan przejściowy.
Popatrzył na mnie uważnie.
– Podobasz mi się w tym stroju. – Błyskawicznie wsunął palec za brzeg bluzki, odciągnął

ją i ostentacyjnie zajrzał mi za dekolt – Staniczek też masz bardzo seksowny.

Coś ścisnęło mnie za żołądek. Wolałabym to nazwać „nagłym ukłuciem strachu”, byłam

jednak przekonana, że „śmiertelne przerażenie” znacznie lepiej oddawało stan faktyczny.

– Nie bądź wulgarny.
– Niby dlaczego? Czyżbyś już zapomniała, że przeze mnie zaszłaś w ciążę? Chyba mam

prawo choć trochę się z tobą spoufalić? – Przysunął się bliżej. – I ta szminka też doskonale
pasuje. Jaskrawa czerwień... Bardzo wyzywająca...

Pochylił się i nieoczekiwanie pocałował mnie.
Zdawałam  sobie  sprawę,  że  powinnam  mu  wymierzyć  kopniaka  w  krocze,  ale  rozbroił

mnie tym pocałunkiem. Joe Morelli naprawdę wiedział, jak to należy robić. Z początku był
delikatny, jakby ostrożny, lecz z czasem wkładał w pocałunek coraz więcej żaru... Odsunął
się  i  uśmiechnął  szeroko,  chcąc  mi  widać  udowodnić,  że  zawsze  zdoła  mnie  owinąć  sobie
wokół palca.

– To jest to!
– Śmierdzi ci z ust.
Szybko sięgnął ponad moim ramieniem i wyciągnął kluczyki ze stacyjki.
– Nie życzę sobie, abyś mnie śledziła.
– Czyżbyś nauczył się czytać w myślach?
– Jeszcze nie, ale i tak zamierzałem cię co nieco powstrzymać. – Odszedł parę kroków i

background image

wrzucił  kluczyki  do  wielkiego  pojemnika  na  śmieci. – Życzę  pomyślnych  łowów – rzucił,
kierując się w stronę furgonetki. – Tylko nie zapomnij dokładnie wytrzeć buty, jak będziesz z
powrotem wsiadała do mego samochodu.

– Zaczekaj! – krzyknęłam. – Mam do ciebie kilka pytań. Chciałabym poznać szczegóły

tego zabójstwa, chciałabym usłyszeć, co masz do powiedzenia na temat Sanchez Carmen. Czy
to prawda, że wyznaczono nagrodę za twoją głowę?

On jednak bez słowa wsiadł do furgonetki i szybko wyjechał na ulicę.
Obejrzałam dokładnie wielki, przemysłowy pojemnik na śmieci, który miał ponad półtora

metra wysokości, dwa szerokości i co najmniej trzy metry długości. Wspięłam się na palce i
zajrzałam do środka. Był wypełniony w jednej czwartej i cuchnęło z niego padliną. Nigdzie
nie dostrzegłam kluczyków od samochodu.

Prawdopodobnie  każda  gęś  na  moim  miejscu  zalałaby  się  łzami,  natomiast  prawdziwa

łowczyni  nagród  sięgnęłaby  do  torebki  po  zapasowe  kluczyki.  Nie  mając  wyboru,
przyciągnęłam do pojemnika dwie drewniane skrzynki po warzywach i weszłam na nie, żeby
mieć lepszy widok. Większość odpadków była spakowana w plastikowe worki, lecz niektóre
z nich popękały przy wyrzucaniu i wokół nich walały się jakieś nadgryzione kromki chleba,
kulki ziemniaczanego puree, fusy po kawie, spieczone tłuste resztki z patelni i wszelakiego
typu nierozróżnialna breja, a liście sałaty rozpływały się w pierwotną organiczną maź.

Nie  wiadomo  skąd,  moje  myśli  zdominowało  stare  jak  świat  powiedzenie:  z  prochu

powstałeś...  i  obrócisz  się  w  cuchnącą  zupę  podstawowych  składników  chemicznych.  Bez
względu na to, czy chodziło o kota, czy o surówkę z białej kapusty, ostateczny kres materii
ożywionej wyglądał tak samo nieciekawie.

Dokonałam w myślach przeglądu wszystkich bliżej mi znanych osób, lecz nie znalazłam

nikogo, kto byłby gotów wleźć za mnie do tego pojemnika i wyciągnąć stamtąd kluczyki. Nie
zostało mi więc nic innego, jak stwierdzić: raz kozie śmierć. Przełożyłam nogę przez krawędź
i usiadłam na brzegu pojemnika, zbierając w sobie resztki odwagi. Wreszcie powoli, krzywiąc
się z obrzydzenia, ostrożnie zjechałam do środka. Byłam gotowa pobić rekord skoku wzwyż,
gdybym tylko złowiła najcichsze popiskiwanie myszy.

Puszki zazgrzytały mi pod nogami, potem rozległo się mrożące krew w żyłach mlaskanie.

Poczułam, że się obsuwam, toteż zacisnęłam kurczowo palce na krawędzi pojemnika. Mimo
to oparłam się ramieniem o brudną blaszaną ściankę. Zacisnęłam powieki, tłumiąc pod nosem
przekleństwa.

Znalazłam stosunkowo czyste foliowe opakowanie po chlebie i traktując je jak plastikową

rękawiczkę, zaczęłam ostrożnie przerzucać worki ze śmieciami. Panicznie się bałam, że stracę
równowagę  i  runę  twarzą  w  jakieś  resztki  tortu  czekoladowego  czy  cielęcego  móżdżka  w
winnym  sosie.  Zdumiała  mnie  ilość  wyrzucanej  żywności,  świadomość  przerażającego
marnotrawstwa tak samo pobudzała do wymiotów, jak odrażający fetor, który mnie otaczał,
dławił oddech w gardle i zdawał się przywierać lepkim brudem do skóry.

background image

Wydawało  mi  się,  że  minęła  cała  wieczność,  zanim  w  końcu  odnalazłam  kluczyki  do

połowy zatopione w jakiejś żółtobrązowej półpłynnej mazi. Nie widziałam nigdzie pieluch,
pozostawało  więc  się  łudzić,  że  jest  to  wylana musztarda.  Walcząc  z  coraz  silniejszymi
mdłościami, zanurzyłam rękę w tej brei i wyciągnęłam kluczyki.

Wstrzymując  oddech,  wyrzuciłam  je  z  pojemnika  na  asfalt,  po  czym,  nie  tracąc  czasu,

sama  wygramoliłam  się  na  zewnątrz.  Brzegiem  foliowego  opakowania  postarałam  się  jak
najdokładniej  wytrzeć  kluczyki.  Niemal  całkowicie  odzyskały  swój  metaliczny  blask,  gdy
oceniłam w końcu, że znowu nadają się do użytku. Następnie zdjęłam buty i posługując się
jednym  palcem  ściągnęłam  skarpetki.  Dokonałam  gruntownego  przeglądu  swojej  odzieży,
lecz poza wyraźnymi smugami na bluzce po sosie z gatunku „Tysiąc  Wysp” nie odkryłam
niczego budzącego podejrzenia.

Obok pojemnika leżała sterta starych gazet. Wybrałam ze środka kilka pism sportowych i

starannie zakryłam nimi całe siedzenie jeepa, na wypadek, gdybym jednak przeoczyła jakieś
zabrudzenia na szortach. Rozłożyłam też gazety na podłodze pod drugim fotelem i ustawiłam
na nich upaćkane buty, a obok położyłam skarpetki.

Przelotnie spojrzałam na pierwszą stronę ostatniej gazety i mój wzrok przykuł krzykliwy

tytuł: „Ofiara strzelaniny w centrum miasta”, pod którym widniała fotografia Johna Kuzacka.
Rozmawiałam z nim w środę, a dzisiaj był piątek; trzymałam w ręku wczorajszą gazetę. Z
zapartym tchem przeczytałam relację z wypadku. Okazało się, że Kuzack został zastrzelony w
środę późnym wieczorem, przed wejściem do budynku, w którym mieszkał. Dowiedziałam
się z artykułu, że był bohaterem wojny wietnamskiej, odznaczonym orderem „purpurowego
serca”, niezwykle barwną postacią, powszechnie lubianą przez sąsiadów. Niestety, do wczoraj
policja ani nie znała jeszcze motywów zbrodni, ani nie miała żadnego podejrzanego.

Oparłam się ramieniem o karoserię jeepa, próbując się oswoić z myślą o nagłej śmierci

Kuzacka.  Kiedy  z  nim  rozmawiałam,  zrobił  na  mnie  wrażenie  człowieka  niezwykle
pogodnego,  kipiącego  energią.  I  on  także  musiał  zginąć.  Najpierw  Edleman  został
przejechany, a teraz zastrzelono Kuzacka. Spośród trzech osób, które widziały tajemniczego
świadka w mieszkaniu Sanchez, przy życiu pozostała już tylko jedna. Na samo wspomnienie
o losie czekającym panią Santiago i jej dzieci ciarki przeszły mi po plecach.

Starannie złożyłam gazetę i wsunęłam ją do bocznej kieszeni torebki. Postanowiłam, że

zaraz po powrocie do domu zadzwonię do Ediego Gazarry i porozmawiam z nim na temat
bezpieczeństwa pani Santiago.

Przez całą drogę czułam bijący od siebie smród odpadków, wolałam jednak nie opuszczać

szyb auta, musiałam zachować wzmożoną ostrożność.

Wjechałam  na  parking  przed  pralnią  i  pobiegłam  boso  po  swoje  rzeczy.  Wewnątrz

znajdowała  się  tylko  jedna  osoba,  nieznajoma  starsza  pani,  która  siedziała  przy  stoliku  w
samym kącie sali.

Kiedy tylko wbiegłam do środka, uniosła szybko głowę i skrzywiła się z niesmakiem.

background image

– Och, mój Boże! Cóż tak śmierdzi?
Poczułam, że się rumienię.
– To pewnie z ulicy – odparłam. – Ten odór wpadł do środka, kiedy otworzyłam drzwi.
– To okropne!
Pociągnęłam nosem, ale nie czułam niczego szczególnego, jakby w odruchu samoobrony

mój zmysł powonienia całkowicie się wyłączył. Zerknęłam na swoją bluzkę na piersi.

– A może ma pani na myśli ten zapach sosu „Tysiąc Wysp”?
Kobieta jednak zasłoniła sobie twarz poszewką od poduszki.
– Od tego smrodu robi mi się niedobrze.
Szybko  wrzuciłam  swoje  rzeczy  do  kosza  i  wyszłam  stamtąd  w  pośpiechu.  Kiedy

zatrzymały mnie czerwone światła przed skrzyżowaniem, poczułam nagle, że łzy napływają
mi  do  oczu.  Ogarnęły  mnie  złe  przeczucia.  Na  szczęście  nikogo  nie  było  na  parkingu  i
zdołałam  niepostrzeżenie  dotrzeć  do  tylnego  wejścia.  W  holu  i  windzie  także  nikogo  nie
spotkałam,  kiedy  zaś  drzwi  otworzyły  się  na  piętrze,  ostrożnie  wyjrzałam  na  korytarz.
Odetchnęłam  z  ulgą,  gdy  i  tu  nikogo  nie  zauważyłam.  Dotaszczyłam  kosz  z  bielizną  pod
drzwi, wpadłam do mieszkania, rozebrałam się błyskawicznie, szybko spakowałam ubrania
do czarnego plastikowego worka na śmieci i dokładnie go zawiązałam.

Wskoczyłam pod prysznic. Trzy razy się namydlałam i spryskiwałam włosy szamponem,

po czym starannie się spłukiwałam. Wreszcie wyszłam z kąpieli, włożyłam czyste ubrania i
na próbę zastukałam do mieszkającej po sąsiedzku pani Woleskiej.

Zaledwie otworzyła mi drzwi, szybko zasłoniła sobie nos dłonią.
– Rety! – mruknęła. – Co tak śmierdzi?
– Właśnie  i  ja  się  nad  tym  zastanawiałam – odparłam. – Wygląda  na  to,  że  ten  fetor

dochodzi z naszego korytarza.

– Jakby ktoś tu podrzucił zdechłego psa.
Westchnęłam ciężko.
– Odniosłam podobne wrażenie.
Ze  spuszczoną  głową  wróciłam  do  swego  mieszkania.  Musiałam  powtórzyć  pranie  i

kąpiel,  ale  skończyły  mi  się  drobne.  Nie  zostawało  nic  innego,  jak  wyprać  rzeczy
własnoręcznie, w domu rodziców. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta, wypadało więc
zadzwonić do matki i uprzedzić ją, że mimo wszystko wpadnę dziś do nich na obiad.

Kiedy  tylko  zatrzymałam  wóz  przy  krawężniku,  mama  jakby  wiedziona  szóstym

zmysłem  stanęła  w  drzwiach  domu.  Dochodziłam  do  przekonania,  że  nigdy  nie  ujdzie  jej
uwagi ta chwila, gdy któraś z córek pojawi się w promieniu kilkuset metrów.

– Nowy samochód? – zagadnęła. – Bardzo ładny. Skąd go masz?
W jednym ręku niosłam plastikowy worek na śmieci, w drugim ledwo mogłam utrzymać

ciężki kosz na bieliznę.

– Pożyczyłam od przyjaciela.

background image

– Od którego?
– Nie znasz go. Chodziliśmy razem do szkoły.
– No cóż, dobrze jest mieć takich przyjaciół. Powinnaś go zaprosić na kawę i ciasto.
Przeszłam obok niej, kierując się prosto do piwnicy.
– Przywiozłam brudne ubrania. Nie masz nic przeciwko temu, żebym je tu wyprała?
– Nie,  skądże.  A  cóż  to  za  okropny  smród?  Czuć  od  ciebie  tak,  jakbyś  wpadła  do

pojemnika na odpadki.

– Przez  przypadek  wpadły  mi  do  śmieci  kluczyki  od  samochodu  i  musiałam  je

wygrzebywać.

– Nie rozumiem, jak mogło ci się przydarzyć coś podobnego. Jeszcze nie słyszałam, żeby

komuś  przez  przypadek  wpadły  kluczyki  do  pojemnika  na  śmieci.  A  ty  słyszałaś  o  takim
wypadku? Na pewno nie. Tylko ciebie spotykają same najgorsze nieszczęścia.

Z kuchni wyjrzała babcia Mazurowa.
– Czy ktoś zwymiotował nam pod drzwiami?
– Nie, to Stephanie tak śmierdzi – usłużnie wyjaśniła mama. – Grzebała się w śmieciach.
– A  co  ty  tam  robiłaś?  Szukałaś  zwłok?  Widziałam  w  telewizji  taki  film,  na  którym

gangsterzy  wysmarowali  całe  pomieszczenie  krwią  zabitego,  a  jego  ciało  poćwiartowali  i
porozrzucali na żer szczurom.

– Szukała kluczyków od samochodu – odpowiedziała za mnie mama. – Podobno przez

przypadek wpadły jej do pojemnika.

Kiedy po obiedzie wstaliśmy od stołu, najpierw zadzwoniłam do Ediego Gazarry, potem

zaś wpakowałam do pralki drugą porcję moich rzeczy i dokładnie wyszorowałam w zlewie
buty oraz kluczyki. Starannie spryskałam wnętrze jeepa lizolem i opuściłam wszystkie szyby.
W takiej sytuacji urządzenie alarmowe było całkowicie bezużyteczne, nie wierzyłam jednak,
by  Joe  się  odważył  zabrać  samochód  spod  domu  moich  rodziców. Po  raz  kolejny  wzięłam
prysznic i przebrałam się w te ubrania, które do tego czasu zdążyły wyschnąć.

Byłam  tak  poruszona  śmiercią  Johna  Kuzacka,  że  postanowiłam  wracać  wcześniej  do

domu, żeby nie przemykać z parkingu po zmroku. Ledwie zdążyłam zamknąć za sobą drzwi
mieszkania, kiedy zadzwonił telefon. Ze słuchawki popłynął czyjś silnie stłumiony głos, do
tego stopnia niewyraźny, że aż odruchowo nią potrząsnęłam, jakby miało to poprawić jakość
połączenia.

Strach  nie  podlega  prawom  logiki.  Jest  oczywiste,  że  nikt  nikomu  nie  może  zrobić

krzywdy przez telefon. Niemniej wtuliłam głowę w ramiona, gdy tylko zrozumiałam, że to
dzwoni Ramirez.

Po  chwili  szybko  odłożyłam  słuchawkę.  Kiłka  sekund  później  telefon  zadzwonił

ponownie,  nie  odebrałam  jednak,  lecz  wyszarpnęłam  wtyczkę  kabla  z  gniazdka  w  ścianie.
Niezwykle była mi potrzebna automatyczna sekretarka, ale nie mogłam sobie pozwolić na jej
zakup, dopóki nie zdobędę kolejnego honorarium. Dlatego też postanowiłam z samego rana

background image

zająć się sprawą Lonniego Dodda.

Obudziło  mnie  jednostajne  bębnienie  deszczu  o  podest  drabinki  pożarowej  za  oknem

sypialni.  Cudownie,  pomyślałam,  tylko  tego  mi  jeszcze  brakowało,  jakbym  nie  miała
wystarczająco dużo kłopotów. Wysunęłam się spod kołdry i odchyliłam zasłonkę, lecz widok
silnie  zachmurzonego  nieba,  zapowiadającego  całodniowe  opady,  pozbawił  mnie  resztek
nadziei.  Plac parkingowy  przypominał  błyszczącą  taflę  lodu,  która  odbijała  słabe  refleksy
świateł ulicznych latarń. Aż po horyzont ciągnęła się zwarta powłoka ciemnoszarych chmur,
wiszących nisko nad ziemią. Deszcz jak gdyby zmieniał cały widok za oknem w czarno-biały.

Wykąpałam  się,  włożyłam  dżinsy  i  bawełnianą  bluzkę,  ale  nie  suszyłam  włosów.  Nie

było sensu zajmować się fryzurą, skoro zaraz po wyjściu na dwór miała zostać zniszczona
przez  wilgoć.  Zjadłam  śniadanie,  wymyłam  zęby  i  na  poprawę  humoru  nałożyłam  sobie
cienką  warstwę  turkusowego  cienia  do  powiek.  Na  tę  pogodę  bez  żalu  włożyłam  jeszcze
mokre  buty,  które  ucierpiały  w  pojemniku  na  śmieci.  Pochyliłam  się  nisko  i  pociągnęłam
nosem.  Nie  czułam  już  smrodu,  najwyżej  ledwie  uchwytną  woń  gotowanego  mięsa. W
każdym razie doszłam do wniosku, że nie powinnam wzbudzać szczególnych podejrzeń.

Przejrzałam  rzeczy  w  torebce,  chcąc  się  upewnić,  że  jest  tam  wszystko,  czego  mogę

potrzebować,  czyli  kajdanki,  ciężki  klucz  francuski,  latarka,  rewolwer,  paczka  zapasowej
amunicji (co prawda, niezbyt przydatna, skoro już zapomniałam, jak się ładuje broń, będąca
jednak dość poręcznym przedmiotem, gdybym musiała rzucić czymś ciężkim za uciekającym
przestępcą). Dołożyłam do tego jeszcze teczkę z dokumentami sprawy Dodda oraz składaną
parasolkę  i  paczkę  markiz  orzechowych  na  wypadek,  gdybym  zgłodniała.  Wyciągnęłam  z
szafy  gruby, czarno-czerwony płaszcz przeciwdeszczowy z goreteksu, który kupiłam sobie,
kiedy  jeszcze  zaliczałam  się  do  nieźle  zarabiającej  klasy  średniej.  Tak  wyekwipowana
zeszłam na parking.

W  takie  dni  powinno  się  zasiadać  w  fotelu,  okrywać  nogi  kocem,  czytać  jakąś  dobrą

książkę i zajadać najlepsze lody czekoladowe. Na pewno nie był to dobry dzień na ściganie
przestępców. Niestety, znowu brakowało mi forsy, toteż nie mogłam sobie pozwolić na luksus
wyboru najlepszej pogody na wykonanie zlecenia.

Lonnie Dodd mieszkał przy ulicy Barnesa pod numerem 2115. Rozłożyłam plan miasta i

odnalazłam  ten  adres.  Hamilton  liczy  znacznie  mniej  mieszkańców,  lecz  zajmuje  w
przybliżeniu  trzy  razy  większy  obszar  niż  Trenton,  a  na  planie  wygląda  jak  wielki  plaster
babki  z  bakaliami,  po  brzegach  nadgryziony  przez  myszy.  Okazało  się,  że  ulica  Barnesa
biegnie  na  samym  skraju  miasta,  wzdłuż  torów  kolejowych,  za  którymi  zaczyna  się  już
Yardville, a więc daleko na południowych krańcach aglomeracji.

Pojechałam aleją Chambersa, potem skręciłam w ulicę Broad i dotarłam nią do Apollo, od

której  odchodzi  ulica  Barnesa.  Niebo  trochę  się  przejaśniło,  nie  miałam  więc  kłopotów  z
odczytaniem  numerów  mijanych  domów.  Im  bardziej  się  zbliżałam  do  numeru  2115,  tym

background image

silniejsze  ogarniało  mnie  przygnębienie.  Wygląd  tutejszych  posiadłości  pogarszał  się  w
zastraszającym  tempie.  Bliżej  skrzyżowania  stały  okazałe  domy  jednorodzinne,  zadbane  i
eleganckie,  pooddzielane rozległymi  trawnikami,  szybko  jednak  znalazłam  się  w  okolicy
zamieszkanej przez ludzi o najniższych dochodach, wreszcie wjechałam do dzielnicy biedoty.

Dom  oznaczony  numerem  2115  stał  niemal  na  samym  końcu  ulicy.  Trawnik,  który

niegdyś  oddzielał  go  od  jezdni,  zmienił  się  w  klepisko  porośnięte  wybujałymi  chwastami.
Frontowe podwórze zdobił całkowicie zardzewiały rower i stara pralka bez pokrywy.  Dom
przypominał  drewnianą  ranczerską  chatę  postawioną  na  podmurówce  z  polnych  kamieni,
prędzej  należało  go  określić  mianem  szopy  niż  domu.  W  moim  pojęciu  taka  budowla
nadawała się tylko do hodowli kur bądź świń. Jedno z okien od frontu było zabite krzywo
przyciętą płytą pilśniową. Prawdopodobnie mieszkańcy chcieli się zasłonić przed wzrokiem
wścibskich sąsiadów, by w spokoju raczyć się najtańszym piwem i planować swoje drobne
przestępstwa.

Przez  chwilę  siedziałam  w  aucie,  wreszcie  stwierdziłam,  że  raz  kozie  śmierć.  Deszcz

nieustannie  bębnił  o  dach  jeepa  i  spływał  strugami  po  przedniej  szybie.  Sięgnęłam  po
szminkę, żeby choć w ten sposób podnieść się nieco na duchu. Niewiele to pomogło, toteż
poprawiłam cienie na powiekach i upudrowałam sobie policzki. Uważnie obejrzałam się w
lusterku. Nie ma co, i tak nie zrobię się na piękność, pomyślałam. Po raz ostatni zerknęłam na
fotografię Dodda, nie chciałam bowiem popełnić jakiejkolwiek pomyłki. Wrzuciłam kluczyki
do  torebki,  naciągnęłam  kaptur  na  głowę  i  wysiadłam.  Kiedy  pukałam  do  drzwi,  ożyła  we
mnie nadzieja, że nikogo nie zastanę w domu. Dokuczliwe opady oraz wygląd tego domostwa
i całej okolicy przyprawiał mnie o dreszcze. Pomyślałam, że jeśli zapukam po raz drugi i też
nikt nie odpowie, uznam to za wyrok boski i czym prędzej się stąd wyniosę.

Nikt  nie  odpowiedział  na  moje  pukanie,  usłyszałam  jednak  szum  spuszczanej  wody  w

toalecie, zyskałam więc pewność, że ktoś jest w domu. Rozzłoszczona, kilkakrotnie huknęłam
pięścią w drzwi.

– Proszę otworzyć! – zawołałam. – Przywiozłam pizzę!
W wejściu stanął chudy, kościsty chłopak z ciemnymi, posklejanymi włosami do ramion.

Był zaledwie parę centymetrów wyższy ode mnie. Chodził boso i bez koszuli, miał na sobie
tylko  parę  zaplamionych  dżinsów  o  postrzępionych  nogawkach,  z  nie  zapiętym  do  końca
rozporkiem. Ponad jego ramieniem dostrzegłam fragment – straszliwie zagraconego pokoju.
Z wnętrza domu buchnęło zatęchłe powietrze, cuchnące kocimi sikami.

– Nie zamawiałem żadnej pizzy – powiedział.
– Lonnie Dodd?
– Zgadza się. O co chodzi z tą dostawą pizzy?
– Skłamałam, żeby pan w końcu otworzył mi drzwi.
– Po co?
– Jestem  asystentką  Vincenta Pluma,  który  poręczył  za  pana  kaucję  wyznaczoną  przez

background image

sąd.  Nie  stawił  się  pan  na  rozprawie,  toteż  konieczne  jest  wyznaczenie  nowego  terminu
posiedzenia sądu.

– Mam to w dupie. Nie obchodzą mnie żadne terminy posiedzeń.
Deszcz  spływał  strumieniami  z  mojego płaszcza.  Czułam,  że  mam  już całkowicie

przemoczone nogawki spodni i chlupie mi w butach.

– To zajmie tylko parę minut. Byłabym wdzięczna, gdyby pojechał pan ze mną.
– Kłamiesz. Plum nie ma żadnych asystentek.  Zatrudnia tylko jedną babkę z wielkimi,

sterczącymi  cyckami  i  paru  zawszonych  łowców  nagród...  Bez  obrazy,  lecz  nawet  mimo
płaszcza  przeciwdeszczowego  widzę,  że  nie  jesteś  tą  lalunią  ze  sterczącymi  cyckami,  a  to
oznacza, że musisz być łowcą nagród.

Błyskawicznie  chwycił  moją  torebkę,  zerwał  miją  z  ramienia,  po  czym  wysypałjej

zawartość  na  brudny  chodnik  za  drzwiami.  Rewolwer  z  głośnym  łomotem  wylądował  na
podłodze.

– Oho! – mruknął  Dodd. – Mogłabyś  mieć  spore  nieprzyjemności,  gdyby  gliniarze

zobaczyli, co nosisz w torebce.

Przekrzywiłam lekko głowę i popatrzyłam na niego z ukosa.
– Czyżbyś zamierzał ich o tym poinformować?
– A co, zły pomysł?
– Sądzę,  że  byłoby  jednak  lepiej,  gdybyś  włożył  jakąś  koszulę  oraz  buty  i  pojechał  ze

mną do miasta.

– Dla mnie to wcale nie byłoby lepiej.
– Jak chcesz. Oddaj mi w takim razie moje rzeczy i zaraz stąd zniknę.
Rzadko udawało mi się mówić bardziej szczerze.
– Niczego ci nie oddam. Wydaje mi się, że teraz są to już moje rzeczy.
Miałam straszną ochotę  wymierzyć mu solidnego kopniaka  w jaja, ale on był szybszy.

Pchnął  mnie  z  całej  siły,  aż  poleciałam  do  tyłu  i  z  impetem walnęłam  pośladkami  o
cementowy chodnik, rozchlapując błoto na wszystkie strony.

– Zmiataj stąd! – warknął. – Bo jak nie, to ci coś odstrzelę z twojej własnej pukawki!
Z  hukiem  zatrzasnął  drzwi,  usłyszałam  szczęk  zamykanej  zasuwy.  Podniosłam  się  i

wytarłam  dłonie  o  poły  płaszcza.  Wprost  nie  mogłam  uwierzyć,  że  dałam  się  załatwić  jak
głupia, przez co straciłam torebkę z całą zawartością. O czym ja myślałam?

No cóż, miałam świeżo w pamięci Clarence’a Sampsona, tymczasem  Lonnie Dodd ani

trochę nie przypominał tamtego opasłego pijaczyny. Powinnam się była przygotować na tego
rodzaju przyjęcie – stanąć trochę dalej, poza jego zasięgiem, i mieć w pogotowiu pojemnik z
gazem, a nie trzymać go w torebce.

Naprawdę musiałam się jeszcze wiele nauczyć. Nie tylko brak mi było umiejętności, ale

co gorsza, również właściwego nastawienia. Chyba „Leśnik” próbował mi to wytłumaczyć,
tyle tylko, że wówczas nic do mnie nie docierało. Powtarzał przecież, iż zawsze należy być

background image

przygotowanym do obrony. Kiedy się idzie ulicą, trzeba zachowywać czujność, bez przerwy
widzieć wszystko, co się dzieje dookoła. Jeśli się o tym zapomni, można stracić życie. Kiedy
zaś  dokonuje  się  aresztowania  poszukiwanego,  człowiek  musi  brać  pod  uwagę  najgorsze
ewentualności.

Wtedy uważałam, że to niepotrzebne dramatyzowanie sytuacji. Teraz zaś mogłam jedynie

stwierdzić, iż były to bardzo cenne rady.

Noga  za  nogą  wróciłam  do  jeepa,  lecz  stanęłam  przy  drzwiach  auta,  w  myślach

złorzecząc zarówno Doddowi jak i E.E. Martinowi. Dorzuciłam do tego parę nieuprzejmych
myśli pod adresem Ramireza oraz Morelliego i z wściekłością kopnęłam oponę.

– No i co?! – krzyknęłam do nie ustającego deszczu. – Co zamierzasz teraz począć, ty

babski geniuszu dochodzeniowy?!

Na  pewno  nie  mogłam  stąd  odjechać  bez  Lonniego  Dodda  skutego  kajdankami  i

wpakowanego na tylne  siedzenie jeepa. Rzecz jasna, potrzebowałam pomocy. Miałam dwa
wyjścia, mogłam zadzwonić na policję albo do „Leśnika”. Gdybym jednak ściągnęła tu gliny,
mogłabym się  narazić  na  kłopoty  związane  z  moim  rewolwerem.  Pozostawał  więc  tylko
„Leśnik”.

Zacisnęłam  powieki.  Cholernie  nie  chciało  mi  się  do  niego  dzwonić.  Zdecydowanie

wolałabym  sama  załatwić  tę  sprawę.  Musiałam  przecież  udowodnić  wszystkim,  że  umiem
sobie radzić w trudnych sytuacjach.

– „Pycha zawsze wiedzie do upadku” – mruknęłam pod nosem.
Niezbyt  wiedziałam,  jak  należy  interpretować  ten  cytat,  ale  wydał  mi  się cholernie

adekwatny.

Wzięłam  kilka  głębszych  oddechów,  otrząsnęłam  wodę  i  błoto  z  płaszcza,  po  czym

wsunęłam się za kierownicę i wybrałam numer „Leśnika”.

– Tak?
– Znowu mam kłopoty.
– I znowu jesteś naga?
– Nie, całkowicie ubrana.
– Szkoda.
– Namierzyłam  poszukiwanego  w  jego  domu,  ale  nie  miałam  dość  szczęścia,  żeby

dokonać aresztowania.

– Czy mogłabyś wyjaśnić, na czym polegał ten brak szczęścia przy aresztowaniu?
– Wyrwał mi torebkę i wyrzucił za próg.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
– I podejrzewam, że nie zdołałaś utrzymać przy sobie broni?
– Niestety, nie. Mogę się tylko pocieszać, że rewolwer nie był nabity.
– Ale miałaś naboje w torebce?
– Chyba tak, kilka mogło się zawieruszyć między innymi rzeczami.

background image

– Gdzie teraz jesteś?
– Siedzę w jeepie przed domem tego faceta.
– I  pewnie  chciałabyś,  żebym  tam  przyjechał  i  przekonał  gościa,  iż  powinien

zachowywać się grzecznie.

– Owszem.
– Masz szczęście, że jeszcze nie wywietrzała mi z głowy rola Henry’ego Higginsa. Jaki to

adres?

Podyktowałam mu nazwę ulicy oraz numer domu i odwiesiłam aparat, mając ochotę kląć

na  własną  głupotę.  W  pewnym  sensie  sama  wcisnęłam  broń  do  ręki  przestępcy,  a  teraz
wzywałam  „Leśnika”,  by  posprzątał  bałagan,  jaki  został  po  mojej  radosnej  działalności.
Musiałam błyskawicznie nabrać rozumu; szybko się nauczyć nabijać ten cholerny rewolwer i
skutecznie nim posługiwać. Jeśli nawet brakowało mi odwagi, by strzelić do Morelliego, to
byłam niemal pewna, że nacisnęłabym spust, mierząc do Lonniego Dodda.

Z  niecierpliwością  spoglądałam  na  zegar  wmontowany  w  deskę  rozdzielczą  jeepa.  Ale

minęło  zaledwie  dziesięć  minut,  gdy  na  końcu ulicy  dostrzegłam  czarnego  mercedesa
„Leśnika” – smukły,  połyskujący  samochód,  który  sprawiał  takie  wrażenie,  jakby  krople
deszczu w ogóle się go nie imały.

Wysiedliśmy z aut równocześnie. „Leśnik” miał na głowie czarną czapeczkę baseballową

i ubrany był też na czarno, w dopasowane dżinsy oraz sportową koszulkę. Na biodrach miał
szeroki nylonowy pas, z przywiązaną po kowbojsku do uda kaburą, z której wystawała kolba
rewolweru.  Na  pierwszy  rzut  oka  można  by  go  wziąć  za  funkcjonariusza  policyjnych
oddziałów specjalnych. Szybko narzucił na koszulkę kamizelkę kuloodporną.

– Jak się nazywa ten facet? – spytał.
– Lonnie Dodd.
– Masz jego zdjęcie?
Cofnęłam się do jeepa, wyjęłam z teczki fotografię Dodda i wręczyłam ją „Leśnikowi”.
– O co jest oskarżony?
– O kradzież samochodu. Miał stanąć przed sądem po raz pierwszy w życiu.
– Jest sam?
– Chyba tak, ale nie wiem tego na pewno.
– Czy dom ma wyjście od tyłu?
– Też nie wiem.
– A więc sprawdźmy to.
Poszliśmy  ścieżką  prowadzącą  wokół  narożnika  domu,  przedzierając  się przez  wysoką

trawę. Bez przerwy zerkałam na okna od frontu, usiłując wypatrzyć jakieś poruszenie za nimi.
Przestałam  się  już  martwić  o  zniszczone  ubranie,  nie  ono  było  teraz  najważniejsze.  Przede
wszystkim zależało mi na ujęciu Dodda. Zdawałam sobie jednak sprawę, że przemokłam do
suchej nitki, odnosiłam wrażenie, że siedzę w wannie. Podwórze na tyłach domu okazało się

background image

jota w jotę podobne do frontowego: wybujałe chwasty, zardzewiała huśtawka, dwa pojemniki
na  śmieci,  z  których  przesypywały  się  odpadki,  a  pourywane  i  pogięte  pokrywy  leżały  na
ziemi. Na tę stronę wychodziły kuchenne drzwi domu.

„Leśnik” chwycił mnie za rękę i pociągnął pod ścianę, żebyśmy nie byli widoczni z okien

domu.

– Zostań  tu  i  obserwuj  drzwi,  ja  wejdę  od  frontu.  Tylko  nie  udawaj  bohaterki.  Jeśli

zobaczysz tego faceta wybiegającego na podwórze, zejdź mu z drogi. Jasne?

Otarłam wodę skapującą mi z czubka nosa.
– Przepraszam, że cię w to wszystko wciągnęłam.
– W  znacznym  stopniu  to  moja  wina.  Chyba  nie  traktowałem  cię  zbyt  poważnie.  Jeśli

naprawdę  zamierzasz  kontynuować  to  zajęcie,  będziesz  potrzebowała  kogoś  do  pomocy,
zwłaszcza  podczas  aresztowań.  Poza  tym  musimy  poświęcić  znacznie  więcej  czasu  na
omówienie sposobów traktowania poszukiwanych.

– Krótko mówiąc, potrzebny mi partner.
– Dokładnie tak, potrzebny ci partner.
Odszedł  szybko  i  zniknął  za  rogiem,  odgłos  jego  kroków  utonął  w  szumie  deszczu.

Wstrzymałam oddech, wytężając słuch. Dobiegło mnie głośne pukanie do frontowych drzwi i
urywane strzępy wymiany zdań.

Ze środka padła jakaś ostra odpowiedź, ale nie zrozumiałam ani słowa. Później nastąpiła

seria różnych głośnych hałasów, których nie umiałam dokładnie zinterpretować. Usłyszałam
głośne ostrzeżenie „Leśnika”, że zamierza wyważyć drzwi, potem trzask pękających desek,
czyjś okrzyk. Wreszcie padł pojedynczy wystrzał.

Nagle kuchenne drzwi otworzyły się z hukiem i na zewnątrz wypadł Lonnie Dodd. Rzucił

się pędem przez podwórze, zaraz jednak skręcił w stronę sąsiedniej posesji. Nadal miał na
sobie tylko dżinsy. Gnał na oślep przez deszcz, wyraźnie ogarnięty paniką. Byłam częściowo
ukryta  za  rogiem  domu,  nic  więc  dziwnego,  że  przebiegł  tuż  obok  mnie,  nie  odwróciwszy
nawet  głowy.  Spostrzegłam  połyskujący  srebrzyście  rewolwer  wetknięty  za  pasek  jego
spodni.  To  mnie  rozwścieczyło.  Jakbym  nie  dość  jeszcze  wycierpiała,  ten  łobuz  zamierzał
teraz uciec z ukradzioną mi bronią. Na moich oczach przepadał wydatek czterystu dolarów, z
którego nawet nie zdążyłam się jeszcze nauczyć strzelać.

Nie  mogłam  do  tego  dopuścić.  Krzyknęłam  na  „Leśnika”  i  rzuciłam  się  w  pogoń  za

Doddem.  Zdołał  odbiec  zaledwie  kilkanaście  metrów,  ponieważ  był  bosy  i  ślizgał  się  na
mokrej ziemi. Ja zaś miałam na nogach sportowe obuwie. W pewnej chwili stracił równowagę
i upadł na kolana, a ja wskoczyłam mu z całym impetem na plecy. Oboje zwaliliśmy się w
błoto. Dodd aż jęknął głośno, przygnieciony do ziemi ciężarem moich 57 kilogramów. (No,
niech będzie 58, ale na pewno ani grama więcej).

Zanim zdążył złapać oddech, wyrwałam mu zza paska broń, chociaż nie kierował mną

instynkt samoobrony, a zwyczajna chęć odzyskania swojej własności. Bo przecież to był mój

background image

rewolwer! Poderwałam się na nogi i wymierzyłam go w Dodda, ściskając kolbę oburącz, żeby
nie  wysunęła  mi  się  z  roztrzęsionych  palców.  Niestety,  zapomniałam  sprawdzić,  czy  w
bębenku zostały jeszcze jakieś naboje.

– Leż spokojnie! – wrzasnęłam. – Wystarczy jeden ruch, a odstrzelę ci dupsko!
Kątem oka złowiłam sylwetkę „Leśnika” wychodzącego na podwórze. Zbliżył się szybko,

bezceremonialnie uklęknął Doddowi na plecach, z wprawą skuł mu ręce kajdankami i jednym
szarpnięciem postawił na nogi.

– Ten sukinsyn mnie postrzelił – rzekł. – Dasz wiarę? Zostać postrzelonym przez jakiegoś

podrzędnego  złodziejaszka! – Pchnął  Dodda  w  kierunku  ścieżki  prowadzącej  na  ulicę. –
Specjalnie włożyłem kamizelkę kuloodporną! I myślisz, że ten kretyn strzelił mi w pierś? Nic
podobnego.  To  ścierwo  było  tak  przerażone,  że  nawet  nie  mogło  utrzymać  w  ręku  broni  i
postrzeliło mnie w nogę. Niech to szlag trafi!

Odruchowo spojrzałam na jego udo i omal nie zemdlałam.
– Biegnij  z  powrotem  i  zadzwoń  na  policję – rzekł  „Leśnik”. – Zawiadom  także  Ala.

Niech tu przyjedzie i odholuje mój wóz.

– Na pewno dasz sobie radę?
– To płytka rana, dziecino. Nie ma się czym przejmować.
Odnalazłam  telefon  w  domu  Dodda,  przeprowadziłam  niezbędne  rozmowy,  po  czym

pozbierałam swoje rzeczy, wrzuciłam je do torebki i wyszłam na ulicę, żeby zaczekać razem z
„Leśnikiem”.  Na  szczęście  Dodd  zachowywał  się  cicho  jak  trusia.  Leżał  na  trawniku  przy
jezdni, twarzą w błocie, my zaś usiedliśmy na krawężniku. „Leśnik” starał się zbagatelizować
swoją  ranę,  oznajmił,  że  bywało  już  znacznie  gorzej.  Ja  jednak  widziałam,  że  ukradkiem
krzywi się z bólu.

Podciągnęłam kolana pod brodę, objęłam je rękoma i z całej siły zaciskałam szczęki, żeby

nie  było  słychać  głośnego  dzwonienia  zębami.  Usiłowałam  też  zachować  pogodny  wyraz
twarzy i sprawiać wrażenie równie stoicko spokojnej jak on, aby przynajmniej w ten sposób
dodać  mu  otuchy.  Ale  w  środku  dygotałam  niczym  galareta.  Serce  waliło  mi  jak  oszalałe,
jakby chciało wyskoczyć z piersi.

background image

ROZDZIAŁ 9

Pierwszy zjawił się patrol policyjny, później przyjechała karetka, wreszcie Al. Złożyliśmy

wstępne zeznania i „Leśnik” został szybko zabrany do szpitala, natomiast ja pojechałam za
wozem patrolowym na komendę.

Dochodziła już piąta po południu, kiedy dotarłam do biura Vinniego. Poprosiłam Connie,

żeby  wystawiła  dwa  odrębne  czeki,  na  pięćdziesiąt  dolarów  dla  mnie,  a  na  resztę  dla
„Leśnika”.  Wolałabym  nie  brać  ani  grosza  honorarium  za  tę  sprawę,  ale  na  gwałt
potrzebowałam forsy, żeby kupić i podłączyć do mego telefonu automatyczną sekretarkę.

Marzyłam o tym, by jak najszybciej wrócić do domu, wziąć gorącą kąpiel, przebrać się w

suche ubrania i przyrządzić sobie ciepły posiłek. Wiedziałam jednak, że za nic nie będzie mi
się  chciało  wychodzić  po  raz  drugi,  toteż  pojechałam  najpierw  do  sklepu  ze  sprzętem
elektronicznym prowadzonego przez Kuntza.

Bernie kucał na podłodze i przyklejał metki z cenami do budzików, które wyjmował z

olbrzymiego kartonu. Aż uniósł brwi ze zdumienia, kiedy ujrzał mnie wchodzącą do sklepu.

– Potrzebna  mi  automatyczna  sekretarka – powiedziałam. – Ale  mogę  na  nią  wydać

najwyżej pięćdziesiąt dolarów.

Bluzkę  i  spodnie  miałam  stosunkowo  suche,  ale  przy  każdym  kroku  z  mych  butów

wyciskało się sporo wody. Gdziekolwiek stąpnęłam, pozostawały wyraźne błotniste kałuże.

Bernie  jednak  udał,  że  tego  nie  widzi.  Natychmiast  się  wcielił  w  rolę  wytrawnego

sklepikarza i postawił na ladzie dwa różne modele, jakie mogłam kupić za tę cenę. Spytałam
krótko, który z nich mi doradza, i ten właśnie wybrałam.

– Płacisz kartą kredytową?
– Nie. Dostałam właśnie od Connie czek na pięćdziesiąt dolarów. Zgodzisz się, abym go

przepisała na ciebie?

– Oczywiście, nie ma sprawy.
Z miejsca, w którym stałam, przez witrynę rozciągał się doskonały widok na znajdujący

się  po  drugiej  stronie  ulicy  sklep  mięsny  Sala.  Co  prawda,  nie  można  stąd  było  dostrzec
żadnych  szczegółów,  jedynie  tafle  przydymionych  szyb  w  panoramicznych  oknach,  na
których czarno-złotymi literami była wymalowana nazwa, oraz wielkie przeszklone drzwi z

background image

tabliczką głoszącą: „Otwarte”. Wyobraziłam sobie, jak Bernie musi spędzać długie godziny
za ladą, gapiąc się bezmyślnie na tamten sklep.

– Mówiłeś, że Ziggy Kulesza robił czasem zakupy u Sala?
– Oczywiście. Można tam dostać wszelkie rodzaje wędlin i mięsa, a nawet świeże ryby.
– Tak słyszałam. A nie wiesz, co Ziggy kupował?
– No cóż, trudno powiedzieć. Nie widziałem, żeby wynosił siaty wypchane wieprzowiną.
Schowałam automatyczną sekretarkę pod płaszczem i wybiegłam do samochodu. Po raz

ostatni rzuciłam okiem na witryny sklepu mięsnego i wyprowadziłam wóz na jezdnię.

Z powodu ulewy ruch na ulicach był niewielki, toteż monotonne bębnienie deszczu, szum

wycieraczek i rozmazane ogniki tylnych czerwonych świateł innych aut szybko sprawiły, że
popadłam w otępienie. Prowadziłam automatycznie, bez przerwy myśląc o ranie odniesionej
przez „Leśnika”. Doszłam do wniosku, że oglądanie poranionych ludzi w telewizji i ujrzenie
tego samego na własne oczy to dwie zupełnie różne rzeczy. „Leśnik” powtarzał, że rana nie
jest groźna, lecz dla mnie sam fakt, że został postrzelony, był wprost nie do zniesienia – tym
bardziej,  że  strzelano  z  mojego  rewolweru.  Koniecznie  musiałam  się  nauczyć  posługiwać
bronią,  lecz  zarazem  całkowicie  wygasł  we  mnie  zapał  do  wykorzystywania  jej  podczas
aresztowań.

Wjechałam  na  parking  i  ustawiłam  wóz  jak  najbliżej  budynku.  Włączyłam  alarm,

wysiadłam i powlokłam się schodami na górę. Przemoczone buty zdjęłam tuż za drzwiami,
swoją torebkę i automatyczną sekretarkę położyłam na stole w kuchni. Najpierw otworzyłam
sobie piwo, później zadzwoniłam do szpitala i zapytałam o stan „Leśnika”. Powiedziano mi,
że został odesłany do domu po opatrzeniu rany. Przynajmniej ta jedna wiadomość była dobra.

Opchałam się krakersami z masłem orzechowym, przepłukałam gardło drugim piwem i

podreptałam do sypialni. Zrzuciłam przesiąknięte wodą ubranie i obejrzałam się dokładnie,
nabrawszy  podejrzeń,  że  moja  skóra  zaczyna  porastać  pleśnią.  Co  prawda,  nie  zdołałam
sprawdzić wszystkiego szczegółowo, ale na odkrytych częściach ciała nie dostrzegłam pleśni.
Widocznie  dopisało  mi szczęście.  Pospiesznie  przebrałam  się  w  nocną  koszulę i znalazłam
jeszcze siły, by nałożyć czyste majtki, zanim padłam do łóżka.

Obudziłam  się,  nie  wiadomo  czemu, z  bijącym  mocno  sercem.  Dopiero  po  chwili

uzmysłowiłam  sobie,  że  dzwoni  telefon.  Po  ciemku  wymacałam  słuchawkę,  spoglądając  z
niedowierzaniem na budzik, który pokazywał drugą w nocy. W pierwszej chwili przyszło mi
do  głowy,  że  umarł  ktoś  z  rodziny,  babcia Mazurowa  lub  ciocia  Sophie.  Nie  mogłam  też
wykluczyć, że ojciec znowu dostał ataku kamieni nerkowych.

Spodziewając się najgorszego, mruknęłam do mikrofonu:
– Słucham.
Nikt  nie  odpowiedział.  Dopiero  po  paru  sekundach  złowiłam  czyjś  głośny,  chrapliwy

oddech, pociąganie nosem, wreszcie cichy jęk.

– Nie! – rozległ się błagalny kobiecy głos. – O Boże! Nie!

background image

Po chwili rozległ się przerażający wrzask. Błyskawicznie odsunęłam słuchawkę od ucha.

Oblał mnie zimny pot, kiedy zrozumiałam, co to za odgłosy. Cisnęłam słuchawkę na widełki i
zapaliłam nocną lampkę.

Wstałam  z  łóżka  na  miękkich  nogach  i  powlokłam  się  do  kuchni.  Rozpakowałam

automatyczną sekretarkę i ustawiłam ją na zadziałanie już po pierwszym sygnale. Nagrałam
lakoniczną informację: „Proszę zostawić wiadomość”. Nie podałam nawet swego nazwiska.
Następnie poszłam do łazienki, wymyłam zęby i położyłam się z powrotem.

Znowu zadzwonił telefon. Szybko włączył się automat. Usiadłam w pościeli i wytężyłam

słuch. Z głośnika popłynął dziwnie śpiewny, jakby rozmarzony męski głos:

– Stephanie! Stephanie!
Odruchowo  zakryłam  sobie  usta  ręką,  lecz  mimo  to  z  gardła  wyrwał  mi  się  cichy  jęk

przerażenia.  Zdołałam  go  stłumić  na  tyle,  że  chyba  bardziej  przypominał  głośniejsze
westchnienie.

– Kto  ci  pozwolił  się  rozłączać,  suko! – warknął  mężczyzna. – Straciłaś  najlepszy

moment. A trzeba było posłuchać, do czego mistrz jest zdolny, żebyś wiedziała, na co możesz
wkrótce liczyć.

Rzuciłam  się  biegiem  do  kuchni,  lecz  nim  zdążyłam  przerwać  połączenie,  ponownie

rozległ się kobiecy głos. Musiała to być młoda dziewczyna. Ledwie mogłam rozróżnić słowa,
gdyż wyrzucała je z siebie między kolejnymi spazmami histerii, przez zaciśnięte zęby.

– To było... wspaniałe... – wyznała silnie łamiącym się głosem. – O Boże... Pomocy!...

Jestem ranna... On mi zrobił... coś strasznego...

Przycisnęłam  widełki  i  natychmiast  zadzwoniłam  na  policję.  Odtworzyłam  zapis

rozmowy  i  wyjaśniłam,  że  telefonowano  z  aparatu  Ramireza.  Podałam  też  adres  boksera.
Przedyktowałam następnie swój numer, gdyby ktoś chciał skontrolować autentyczność tego
połączenia.  Po  odłożeniu  słuchawki  zaczęłam  łazić  w  kółko  po  mieszkaniu  i  sprawdzać
zamknięcie  okien  oraz  drzwi.  W  duchu  dziękowałam  Bogu,  że  zdecydowałam  się  założyć
dodatkową zasuwkę.

Po raz kolejny zadzwonił telefon i włączyła się sekretarka, ale nie padło ani jedno słowo.

Wyczuwałam jedynie dziwne pulsowanie jakiegoś obłąkanego zła emanującego z tej ciszy.
Domyślałam  się,  że  to  znów  Ramirez,  który  tym  razem  tylko  nasłuchuje,  jakby  chciał  się
napawać moim przerażeniem. Dopiero później usłyszałam w tle silnie stłumiony, jak gdyby
odległy szloch kobiety. Z taką siłą wyrwałam wtyczkę kabla telefonicznego z gniazdka, że aż
na podłogę posypały się okruchy połamanej plastikowej obudowy. Zwymiotowałam do zlewu
w kuchni. Na szczęście miałam w domu większy zapas foliowych toreb na śmieci.

* * *

Obudziłam się o pierwszym brzasku i z ulgą powitałam wstający dzień. Deszcz przestał

background image

padać.  Było  tak  wcześnie,  że  nawet  ptaki  jeszcze  nie  śpiewały,  a  ulicą  Saint  James  nie
przejeżdżały  żadne  samochody.  Odnosiłam  wrażenie,  że  cały  świat  jak  gdyby  wstrzymał
oddech, czekając, aż słońce w pełnej okazałości ukaże się nad horyzontem.

Z mej pamięci wypłynęły wspomnienia ostatniej nocy. Nie musiałam odtwarzać zapisu z

automatycznej sekretarki, by przypomnieć sobie wszelkie szczegóły. Z jednej strony miałam
straszną ochotę złożyć oficjalną skargę, z drugiej zaś, jako świeżo upieczony łowca nagród,
musiałam się troszczyć o swoją wiarygodność i budować odpowiedni wizerunek. Nie mogłam
przecież  szukać pomocy  gliniarzy  za  każdym  razem,  kiedy  poczuję  się  zagrożona,  a
jednocześnie oczekiwać, że będą mnie traktowali jak równorzędnego partnera. Złożyłam już
meldunek  o  prawdopodobnym  napastowaniu  kobiety,  czego  dowody  zostały  utrwalone  na
taśmie automatycznej sekretarki. Postanowiłam zatem chwilowo na tym poprzestać.

Pomyślałam jednak, że w ciągu dnia muszę koniecznie zadzwonić do Jimmy’ego Alphy.
Zamierzałam się zwrócić do „Leśnika” z prośbą o lekcję strzelania, ale ponieważ już z

mego  powodu  odniósł  ranę  postrzałową,  musiałam  skorzystać  z  nauk  Gazarry.  O  tej  porze
Eddie  z  pewnością  był  na  służbie,  zadzwoniłam  więc  na  komendę  i  zostawiłam  mu
wiadomość, by w wolnej chwili skontaktował się ze mną telefonicznie.

Włożyłam sportową bluzkę oraz szorty i mocno zawiązałam buty do biegania. Jeszcze nie

tak  dawno – wychodząc  z  założenia,  że  rodzaj  wykonywanej  przeze  mnie  pracy  wymaga
zachowania zgrabnej sylwetki – intensywnie uprawiałam jogging, ale ostatnio po prostu nie
miałam na to czasu. Teraz stwierdziłam jednak, że koniecznie muszę się przewietrzyć.

Zbiegłam  po  schodach  i  wypadłam  frontowymi  drzwiami  na  ulicę.  Zaczerpnęłam  kilka

głębszych  oddechów  i  wyruszyłam  na  swoją  pięciokilometrową  trasę,  którą  starannie
wyznaczyłam  tak,  by  z  daleka  omijać  nie  tylko  wzniesienia  terenu,  lecz  również  wszelkie
piekarnie i cukiernie.

Po przebiegnięciu pierwszego kilometra poczułam się wręcz fatalnie. Nie należę do tych

osób, które z łatwością łapią drugi oddech. Moje ciało nie jest stworzone do biegania, o wiele
bardziej  pasuje  do wnętrza  luksusowego  auta.  Kiedy  więc  dotarłam  do  końca  pętli  i
wybiegłam  z  powrotem  na  ulicę,  kilkaset  metrów  od  domu,  byłam  cała  zlana  potem,  z
trudnością  łapałam  powietrze.  I  tak  oceniłam,  że  poszło  mi  nieźle,  toteż  ostatni  odcinek
pokonałam  sprintem.  Stanęłam  przed  wejściem  do  budynku  i  zgięłam  się  wpół,  żeby
zaczekać, aż zniknie mgła przed oczyma. Czułam się tak cholernie dobrze, iż ledwie stałam
na nogach.

Właśnie  w  tej  chwili  przy  krawężniku  zatrzymał  się  wóz  patrolowy  i  wysiadł  z  niego

Gazarra.

– Odebrałem twoją wiadomość – powiedział. – Rany, wyglądasz tak, jakbyś miała zaraz

wyzionąć ducha.

– Biegałam.
– Czy zamiast tego nie powinnaś pójść do lekarza?

background image

– Mam bardzo wrażliwą skórę, zawsze się tak czerwieni podczas wysiłku. Słyszałeś już o

„Leśniku”?

– Ze  wszelkimi  szczegółami.  Naprawdę  jesteś  głównym  tematem  plotek.  Słyszałem

nawet,  jak  byłaś  ubrana,  kiedy  wylądowałaś  na  plecach  Dodda.  Chodzi  mi  o  to,  że  miałaś
całkiem przemoczoną bluzkę, do suchej nitki.

– Kiedy zaczynałeś służbę w policji, też miałeś opory przed korzystaniem z broni?
– Skądże.  Stykałem  się  z  bronią  od  dzieciństwa.  W  podstawówce  miałem  wiatrówkę,

często  chodziłem  na  polowania  z  ojcem  lub  wujem  Waltem.  Przypuszczam,  że
odziedziczyłem zakorzeniony pogląd, iż broń palna jest jednym z wielu narzędzi niezbędnych
do życia.

– Czy gdybym chciała nadal pracować dla Vinniego, to według ciebie powinnam chodzić

uzbrojona?

– To zależy od rodzaju sprawy, nad którą pracujesz. Jeśli tylko prowadzisz rozpoznanie

czy  zbierasz  informacje,  to  broń  ci  niepotrzebna.  Jeśli  zaś  wyruszasz  w  pościg  za  jakimś
czubkiem, to raczej powinnaś ją zabrać. Masz pistolet?

– Rewolwer,  Smith  &  Wesson,  kalibru  9,65  milimetra.  „Leśnik”  udzielił  mi

dziesięciominutowej  instrukcji  na  temat  korzystania  z  niego,  lecz  nadal  nie  umiem  się
przełamać. Nie miałbyś ochoty dać mi paru lekcji na strzelnicy?

– Mówisz poważnie?
– Jak najzupełniej.
Skinął głową.
– Słyszałem też o telefonach, które odbierałaś w ciągu nocy.
– Coś się wyjaśniło?
– Dyżurny wysłał patrol pod ten adres, ale gdy chłopcy przyjechali, Ramirez był w domu

sam.  Mówił,  że  wcale  do  ciebie  nie  dzwonił.  Ta  kobieta  się  nie  zgłosiła.  Mimo  wszystko
możesz złożyć skargę o naprzykrzanie się przez telefon.

– Pomyślę nad tym.
Umówiłam  się  z  nim  i  ciągle  dysząc  ciężko,  podreptałam  schodami  na  górę.  Zaraz  po

wejściu do mieszkania zapasowym kablem podłączyłam telefon i uruchomiłam automatyczną
sekretarkę,  włożywszy  do  niej  świeżą kasetę.  Następnie  poszłam  pod  prysznic.  Była  już
niedziela. Vinnie dał mi tylko tydzień, który właśnie dobiegał końca, lecz niewiele się tym
przejmowałam.  Gdyby  nawet  przekazał  dokumenty  sprawy  komuś  innemu,  i  tak  bym  nie
zrezygnowała  z  poszukiwania  Morelliego.  Sytuacja  odmieniłaby  się  dopiero  wtedy,  gdyby
inny  agent  odstawił  Joego  do  aresztu,  postanowiłam  jednak  do  tego  czasu  deptać  mu  po
piętach.

Gazarra zgodził się spotkać ze mną na strzelnicy na tyłach sklepu Sunny po zakończeniu

służby, o czwartej po południu. Miałam więc mnóstwo czasu na poszukiwania. Zaczęłam od
okrążenia domu, w którym mieszkała matka Joego. Później sprawdziłam adresy bliższych i

background image

dalszych krewnych, powoli przejechałam też ulicą wzdłuż jego domu. Zwróciłam uwagę, że
moja nova ciągle stoi na parkingu. Następnie zrobiłam kilka rund ulicami Starka oraz Polk.
Nie  dostrzegłam  nigdzie  ani  furgonetki,  ani  też  niczego,  co  by  wskazywało  na  bliską
obecność Morelliego.

W  końcu  zajechałam  przed  budynek,  w  którym  popełniono  zbrodnię,  objechałam  róg  i

skręciłam na tyły. Po tej stronie ciągnęła się wąska, zaniedbana, pełna dziur alejka dojazdowa.
Nie stał przy niej żaden samochód. Z domu wychodziły na alejkę tylko jedne drzwi. Po jej
przeciwnej stronie ciągnął się szereg domków jednorodzinnych.

Zaparkowałam  jeepa  tuż  przy  ścianie  bloku,  zostawiwszy  tylko  tyle  miejsca,  by  drugi

pojazd  mógł  się  jeszcze  przecisnąć  alejką.  Wysiadłam  i  zadarłam  głowę,  usiłując
zlokalizować  na  pierwszym  piętrze  okna  mieszkania  Carmen  Sanchez.  Natychmiast  mnie
uderzył widok dwóch ziejących mrocznymi jamami, silnie okopconych otworów okiennych.
Pojęłam błyskawicznie, że pożar strawił mieszkanie pani Santiago.

Drzwi prowadzące na tyły domu były otwarte na oścież, w powietrzu wisiał kwaśny odór

spalenizny.  Usłyszałam  jakieś  hałasy  wskazujące  na  to,  że  ktoś  pracuje  w  ciasnym
korytarzyku wiodącym do głównego holu budynku.

Omijając  ciemne kałuże  pokrytej  sadzą  wody,  podeszłam  do  wyjścia.  Stojący  tuż  za

drzwiami śniady wąsaty mężczyzna obejrzał się na mnie, obrzucił spojrzeniem czerwonego
jeepa i wskazując ruchem głowy w głąb budynku, rzekł ostro:

– Tu nie wolno parkować.
Podałam mu swoją wizytówkę.
– Szukam  Joego  Morelliego.  Jest  ścigany  za  niestawienie  się  w  sądzie  na  rozprawie

wstępnej.

– Kiedy widziałem go po raz ostatni, leżał nieprzytomny na korytarzu.
– Był pan świadkiem zabójstwa?
– Nie.  Poszedłem  tam  dopiero  wtedy,  gdy  zjawiła  się  policja.  Mieszkam  na  poddaszu,

gdzie nie dociera zbyt wiele odgłosów.

Jeszcze raz spojrzałam na osmalone otwory okienne.
– Co się stało?
– Spaliło się mieszkanie pani Santiago. W piątek, a raczej już w sobotę, gdyż była druga

w nocy. Dzięki Bogu, że nikogo nie było w środku, pani Santiago nocowała wówczas u córki,
opiekowała  się  swoją  wnuczką.  Zwykle  to  córka  przywozi  dzieciaka  tutaj,  ale  w  piątek  na
szczęście było inaczej.

– Wiadomo już, z jakiego powodu wybuchł pożar?
– Mogło  być  tysiąc  różnych  przyczyn.  W  tym  budynku  nie  wszystkie  instalacje  są  w

należytym stanie. Może gdzie indziej bywa gorzej, ale sama pani widzi, że blok nie jest nowy.

Osłaniając  oczy  dłonią,  jeszcze  raz  spojrzałam  w  górę  i  zaczęłam  się  zastanawiać,  czy

trudno  byłoby  wrzucić  jakiś  ładunek  zapalający  przez  otwarte  okno  sypialni.  Zapewne  dla

background image

kogoś  wprawnego  nie  przedstawiało  to  większych  trudności.  A  przecież  o  drugiej  w  nocy
pożar  wywołany  w  sypialni  zagraconego  mieszkania  musiał  wywołać  katastrofalne  skutki.
Gdyby Santiago znajdowała się w środku, pewnie nie miałaby szans wyjść z tego z życiem. Z
tej strony nie było ani balkonów, ani też drabiny pożarowej. Z całego budynku można się było
ewakuować  tylko  jedną  drogą:  klatką  schodową  do  głównego  wyjścia.  Niemniej  wszystko
wskazywało  na  to,  że  w  dniu  zabójstwa  ani  Carmen  Sanchez,  ani  tajemniczy  świadek  nie
wyszli z bloku na parking od frontu.

Odwróciłam  się  na  pięcie  i  powiodłam  wzrokiem  po  oknach  stojących  naprzeciwko

domków  jednorodzinnych.  Nie  byłoby  źle  porozmawiać  z  ich  mieszkańcami,  pomyślałam.
Wróciłam  więc  do  jeepa,  objechałam  z  powrotem  bloki  zaparkowałam  wóz  w  sąsiedniej
przecznicy.  Zaczęłam  kolejno  pukać  do  drzwi,  zadawać  pytania  i  pokazywać  zdjęcie
Morelliego,  ale  wszędzie  otrzymywałam  podobne  odpowiedzi.  Nikt  nie  rozpoznawał
mężczyzny z fotografii i nikt nie zauważył niczego podejrzanego – zarówno tej nocy, kiedy
popełniono zbrodnię, jak i przedwczoraj, gdy wybuchł pożar.

Dotarłam  wreszcie  do  drzwi  domku  stojącego  dokładnie  na  wprost  okien  mieszkania

Carmen  Sanchez. Otworzył  mi  przygarbiony  staruszek  uzbrojony  w  masywny  kij
baseballowy.  Miał  wielkie  wory  pod  oczami,  długi  haczykowaty  nos  i  odstające  uszy  tej
wielkości, że pewnie bał się wychodzić z domu podczas silniejszego wiatru.

– Trenuje pan odbicia? – spytałam zaczepnie.
– Nigdy za wiele ostrożności.
Przedstawiłam się i zapytałam, czy nie widział Morelliego.
– Nie. W ogóle go nie znam. Poza tym mam ciekawsze zajęcia, niż gapienie się przez

okno  na  sąsiedni  budynek.  Zresztą  tego  wieczoru,  kiedy  popełniono  zbrodnię,  i  tak  bym
niczego nie zauważył. Było całkiem ciemno. A ja nie mam już najlepszych oczu.

– Przecież  wzdłuż  uliczki  stoją  latarnie – zagadnęłam. – Moim  zdaniem  na  tyłach

budynku powinno być dosyć widno.

– Tamtej nocy latarnie się nie paliły. Mówiłem już o tym gliniarzom, którzy rozpytywali

w sąsiedztwie. Te cholerne latarnie rzadko kiedy się palą. Łobuzy strzelają do nich z procy i
tłuką żarówki. Dobrze pamiętam, że wtedy też się nie świeciły, bo wyglądałem, zaciekawiony
panującym  tam  zgiełkiem.  Nie  można  było  oglądać  telewizji  przez  to  wycie  syren  wozów
patrolowych i karetki. Po raz pierwszy wyjrzałem, kiedy tuż pod moim oknem stanęła wielka
ciężarówka z naczepą chłodniczą... jakby robili tu dostawę do sklepu. A ten łobuz zaparkował
dokładnie na wprost moich okien. Mówię pani, że czasy zmieniają się na coraz gorsze. Nikt
nikogo  nie  szanuje.  Kierowcy  często  zostawiają  ciężarówki  i  furgonetki  dostawcze  w  tej
alejce i odwiedzają znajomych. Powinno się tego zabronić.

Współczująco  pokiwałam  głową.  Przyszło  mi  na myśl,  iż  dobrze  się  składa,  że  mam

rewolwer, bo gdybym ciągle miała do czynienia z takimi świrusami, na pewno strzeliłabym
sobie w łeb.

background image

Mężczyzna  widocznie  potraktował  moje  skinienie  jako  wyraz  zachęty,  gdyż  z  zapałem

mówił dalej:

– Wkrótce  potem  zjawił  się  drugi  samochód,  niewiele  mniejszy,  ale  tym  razem  był  to

furgon policyjny. Gliniarze również stanęli pod moim oknem i nie wyłączyli silnika. Chyba
mają zbyt duże rezerwy paliwa.

– I jeszcze wtedy nie zaczął pan podejrzewać, że dzieje się coś dziwnego?
– Już mówiłem, że było całkiem ciemno. Po ścianie tamtego budynku mógłby się wspinać

choćby i King Kong, a ja i tak bym go nie dostrzegł.

Podziękowałam mu i wróciłam do jeepa. Dochodziło południe i zrobiło się nadzwyczaj

parno. Pojechałam do baru mego kuzyna, Rooniego, kupiłam dobrze schłodzone opakowanie
sześciu butelek piwa i skierowałam się z powrotem na ulicę Starka.

Lula  i  Jackie,  jak  poprzednio,  wytrwale  strzegły  swego  posterunku  na  skrzyżowaniu.

Było  spocone  i  wymęczone  upałem,  lecz  mimo  to  ochoczo  nagabywały  przechodzących
tamtędy  mężczyzn,  niedwuznacznymi  gestami  zachęcając  do  korzystania  z  ich  usług.
Zaparkowałam w pobliżu, wysiadłam, ostentacyjnie postawiłam opakowanie pokrytych rosą
butelek na masce auta, odkapslowałam jedną z nich i zaczęłam pić.

Lula zerknęła na mnie łakomym wzrokiem.
– Czyżbyś postanowiła tym piwem nas odciągnąć z naszego skrzyżowania?
Uśmiechnęłam się. Na swój sposób polubiłam te dziewczyny.
– Pomyślałam, że pewnie chce wam się pić.
– Do diabła. Usycham z pragnienia. – Lula podeszła szybko, wzięła ode mnie butelkę i

zaczęła  pić  łapczywie. – Sama  nie  wiem,  po  cholerę  marnuję  czas  na  ulicy.  Nikt  nie  ma
ochoty się pieprzyć w taki upał.

Jackie także podeszła.
– Nie powinnaś tego robić – mruknęła ostrzegawczo. – Twój chłop się wścieknie.
– Mam  go  w  dupie. Stary,  obleśny  sutener. Widziałaś  kiedyś,  żeby  stał  tak  jak  my  w

pełnym słońcu na ulicy?

– Nie  słyszałyście  nic  o  Morellim? – zagadnęłam. – Nie  wydarzyło  się  tu  nic

podejrzanego?

– Nie widziałam go – odparła Lula. – Ani tej niebieskiej furgonetki.
– A może słyszałyście coś o Carmen?
– Niby co?
– Nie pojawiła się w tej okolicy?
Lula miała na sobie nadzwyczaj obcisły stanik, z którego piersi dosłownie jej wypływały.

Z  wyrazem  ulgi  na  twarzy  przeciągnęła  zimną  butelką  po  swoim  dekolcie.  Przyszło  mi  do
głowy, że to na nic; do schłodzenia tak obfitego biustu potrzeba by całego kontenera suchego
lodu.

– Nie, nic nie słyszałam o Carmen.

background image

Nagle coś mi zaświtało.
– Czy ona często spędzała czas w towarzystwie Ramireza?
– Wcześniej czy później każda na niego trafia.
– I ty również się z nim zadajesz?
– Nie.  On  ćwiczy  swoje  magiczne  sztuczki  tylko  na  młodych,  niedoświadczonych

dzierlatkach.

– A gdyby chciał się z tobą zabawić, poszłabyś z nim?
– Złotko, czy myślisz, że można Ramirezowi czegokolwiek odmówić?
– Słyszałam, że on maltretuje kobiety.
– Mnóstwo  facetów  wyżywa  się  na  kobietach – wtrąciła  Jackie. – Czasami  po  prostu

muszą sobie ulżyć.

– A  niekiedy  im  odbija – odparłam. – Można  trafić  na  zupełnego  pomyleńca.  Właśnie

słyszałam, że Ramirez jest stuknięty.

Lula podejrzliwie zerknęła na okna sali gimnastycznej na pierwszym piętrze budynku po

przeciwnej stronie ulicy.

– To  prawda – mruknęła. – Niezły  z  niego  szajbus.  Przeraża  mnie.  Jedna  z  moich

przyjaciółek zgodziła się pójść do niego i ostro ją pokaleczył.

– Pokaleczył? Nożem?
– Nie, stłuczoną butelką od piwa. Odtłukuje samą szyjkę,  a potem... No wiesz, robi to

ostrym szkłem.

Zimno mi się zrobiło, wręcz doznałam chwilowego zawrotu głowy.
– Skąd wiesz, że Ramirez wyprawia takie rzeczy?
– Słyszy się to i owo.
– Ludzie  gadają, co im  ślina na język przyniesie – wtrąciła Jackie. – Powinni trzymać

gęby na kłódkę. Jeśli usłyszy o tym ktoś obcy, można mieć poważne kłopoty. Ale ludzie sami
są sobie winni, powinni się najpierw zastanowić, nim zaczną rozpowiadać takie plotki. Ty też
trzymaj się od tego z daleka. Ja nie mam zamiaru tego wysłuchiwać. Ani mi się śni. Wracam
na  skrzyżowanie.  Kiedy  się  sama  przekonasz,  co  jest  dla  ciebie  dobre,  także  zastosujesz
podobną metodę.

– Chrzanisz. Ja  aż za  dobrze  wiem,  co  jest  dla  mnie  dobre,  a  mimo  to  muszę  stać  jak

kołek pod latarnią, prawda? – burknęła Lula, oddalając się za przyjaciółką.

– Uważaj na siebie – rzuciłam za nią.
– Ktoś taki jak ja nie musi specjalnie na siebie uważać – odparła. – Nie dam sobie jeździć

po głowie. Wszyscy wiedzą, że z Lulą lepiej nie zadzierać.

Wstawiłam  resztę  piwa  na  siedzenie,  usiadłam  za  kierownicą  i  zatrzasnęłam  drzwi.

Uruchomiłam silnik, włączyłam nawiewnicę na pełną moc i tak ustawiłam wszystkie wyloty,
by strumienie chłodnego powietrza biły mi prosto w twarz.

– Ruszaj, Stephanie – mruknęłam do siebie. – Weź się w garść.

background image

Ale nie było to takie proste. Serce waliło mi jak młotem, przerażenie ściskało za gardło.

Zrobiło mi się strasznie żal tej dziewczyny, której nawet nie znałam, a która musiała strasznie
wycierpieć. Miałam ochotę uciekać jak najdalej od ulicy Starka i już nigdy się nie pojawiać w
tej okolicy. Nawet nie  chciałam znać dalszych szczegółów, pragnęłam się uwolnić od tego
przemożnego strachu  dopadającego  mnie  w  najmniej  oczekiwanych  chwilach.  Zacisnęłam
kurczowo  palce  na  kierownicy,  pochyliłam  głowę  i  spojrzałam  na  okna  pierwszego  piętra
najbliższej  kamienicy,  gdzie  mieściła  się  sala  treningowa.  Coraz  silniejszym  strachem
napawała mnie myśl, że nikt dotąd nie odważył się zaskarżyć Ramireza, przez co ten łajdak
mógł ciągle maltretować kolejne dziewczyny.

Rozwścieczona,  wyskoczyłam  z  samochodu,  zatrzasnęłam  za  sobą  drzwi  i  poszłam

szybko w kierunku wejścia do sąsiedniego budynku, w którym znajdowało się biuro Alphy.
Wbiegłam  na  górę,  przeskakując  po  dwa  schodki  naraz.  Jak  burza  przemknęłam  przez
sekretariat i wpadłam do gabinetu menadżera z takim impetem, że drzwi z hukiem odbiły się
od ściany.

Alpha podskoczył na krześle.
Podeszłam do jego biurka, oparłam się dłońmi o jego krawędź i pochyliwszy się nisko,

rzuciłam mu prosto w twarz:

– Dziś  w  nocy  dzwonił  do  mnie  pański  bokser.  Wyżywał  się  na  jakiejś  dziewczynie  i

chciał,  żebym  wszystko  słyszała  przez  telefon.  Wiem,  że  był  już  kilkakrotnie  oskarżony  o
brutalny  gwałt, wiem także, iż lubuje się w maltretowaniu kobiet.  Nie  mam pojęcia, jakim
sposobem udawało mu się dotąd uniknąć aresztowania, ale proszę przyjąć do wiadomości, że
wyczerpał swój limit szczęścia. Albo go pan powstrzyma, albo ja to zrobię. Pójdę na policję,
przedstawię całą sprawę dziennikarzom, powiadomię bokserską komisję dyscyplinarną.

– Proszę  tego  nie  robić,  ja  się  wszystkim  zajmę.  Przysięgam,  że  go  powstrzymam.

Zaciągnę go do psychiatry.

– I to jeszcze dzisiaj!
– Tak, dzisiaj. Obiecuję, że zrobię wszystko, aby mu pomóc.
Nie  wierzyłam  w  ani  jedno  jego  słowo,  ale  nie  miałam  nic  więcej  do  powiedzenia.

Zrobiłam  zwrot  na  pięcie  i  wyszłam  stamtąd  równie  szybko,  jak  weszłam.  Na  schodach
zaczerpnęłam  kilka  głębszych  oddechów, żeby  móc  przejść  przez  ulicę  z  udawanym
spokojem,  gdyż  byłam  spięta  do  granic  wytrzymałości.  Uruchomiłam  silnik  i  starając  się
trzymać nerwy na wodzy, pojechałam w stronę śródmieścia.

Było  jeszcze  dość  wcześnie,  ale  straciłam  wszelką  ochotę  do  dalszych  poszukiwań.

Samochód  jak  gdyby  sam  kierował  się  w  stronę  mego  domu i  zanim  się  obejrzałam,
wjechałam  już  na  parking.  Zamknęłam  wóz,  weszłam  schodami  na  górę,  podreptałam  do
sypialni i rzuciłam się na wznak na łóżko.

Obudziłam się o trzeciej w znacznie lepszym nastroju. Podczas snu mój umysł widocznie

gorączkowo pracował i zdołał znaleźć jakieś zakamarki, w których upchnął tę kolejną porcję

background image

przygnębiających wrażeń. Co prawda, wciąż jeszcze tkwiły w mej świadomości, lecz nie były
już tak natarczywe i nie przyprawiały o zawroty głowy.

Zrobiłam  sobie  kanapkę  z  masłem  orzechowym  i  dżemem,  odkroiłam  kęs  dla  Rexa,  a

jedząc  połączyłam  się  telefonicznie  z  domowym  aparatem  Morelliego  i  przesłałam  kod,
nakazujący automatycznej sekretarce odtworzyć nagrane rozmowy.

Najpierw  wysłuchałam  oferty  zakładu  fotograficznego,  który  obiecywał  Morelliemu

osiem  zdjęć  za  cenę  dwóch,  jeśli  tylko  zgodzi  się  pozować.  Później  dzwonił  ktoś,  kto
stanowczo chciał sprzedać Joemu jakieś żarówki. Wreszcie wiadomość zostawiła Charlene,
czyniąc parę nieprzyzwoitych propozycji, przy czym dyszała ciężko, potem zaś albo przeżyła
wyjątkowy orgazm, albo niechcący nadepnęła kotu na ogon. Tak się nieszczęśliwie złożyło,
że zagrała taśmę do końca, toteż nie zostały zarejestrowane żadne inne telefony. Zresztą to mi
i tak wystarczyło, niezbyt miałam ochotę wysłuchiwać czegoś więcej.

Sprzątałam w kuchni, kiedy zadzwonił telefon. Natychmiast włączyła się automatyczna

sekretarka.

– Słyszysz  mnie,  Stephanie?  Jesteś  w  domu?  Widziałem  dzisiaj,  jak  ucinasz  sobie

pogawędkę  z  Lula  i  Jackie.  Popijałyście  razem  piwo.  To  mi  się  nie  podoba,  Stephanie.
Dostaję mdłości. Mam wrażenie, że lubisz te dziwki bardziej ode mnie. A zarazem ogarnia
mnie wściekłość, bo nie chcesz tego, co mistrz ma ci do zaoferowania. Może wyślę ci prezent,
Stephanie. Postaram się, aby dostarczono go pod twoje drzwi, kiedy będziesz spała. Podoba ci
się  ten  pomysł?  Wszystkie  kobiety  uwielbiają  prezenty,  a  zwłaszcza  takie,  jakie  rozdaje
mistrz. Niech to będzie niespodzianka, Stephanie. Coś przeznaczonego wyłącznie dla ciebie.

Przetrawiając  jeszcze  te  słowa,  które  padły  z  głośnika,  pospiesznie  sprawdziłam,  czy

mam w torebce nabity rewolwer oraz zapasową amunicję. Błyskawicznie wybiegłam z domu.
Zajechałam  pod  sklep  Sunny  dokładnie  o  czwartej  i  zaczekałam  na parkingu,  aż  zjawi  się
Eddie. Przyjechał kwadrans później.

Był już bez munduru, ale nosił swój prywatny rewolwer w kaburae przy pasie.
– A gdzie twoja broń? – zapytał.
Bez słowa poklepałam torebkę.
– Czyżbyś nosiła ją stale przy sobie? W New Jersey to poważne wykroczenie.
– Mam pozwolenie.
– Pokaż.
Wyjęłam z portfelika stosowny dokument.
– Ale to jest pozwolenie na posiadanie broni, a nie na jej noszenie podczas wykonywania

obowiązków służbowych – zauważył Eddie.

– „Leśnik” mówił, że to mi wystarczy.
– I ma zamiar ci zawsze towarzyszyć, kiedy będziesz kogokolwiek poszukiwała?
– No cóż, wydaje mi się, że on dość luźno interpretuje niektóre przepisy prawa. Więc jak,

aresztujesz mnie?

background image

– Nie, ale takie wykroczenie będzie cię trochę kosztowało.
– Wypiszesz mandat na dychę?
– Dychę  to  możesz  zapłacić  za  parkowanie  w  niewłaściwym  miejscu.  Mnie  zaś  jesteś

winna duże piwo i pizzę.

Musieliśmy przejść przez sklep, chcąc skorzystać ze strzelnicy na zapleczu. Eddie uiścił

konieczne  opłaty  i  kupił  pudełko  nabojów.  Poszłam  w  jego  ślady.  Wybudowana  na  tyłach
strzelnica  miała  wielkość  niedużej  sali  bilardowej.  Mieściło  się  tam  siedem  stanowisk
pooddzielanych  przepierzeniami  sięgającymi  do  piersi.  Dowiedziałam  się,  że  odległość
między pulpitem strzeleckim a tarczą, która przedstawiała zarys ludzkiej sylwetki uciętej na
wysokości  kolan,  z  namalowanymi  koncentrycznymi  kołami  w  okolicy  serca,  to  dystans.
Pierwsza  reguła  zachowania  na  strzelnicy  głosiła,  aby  pod  żadnym  pozorem  nie  kierować
broni w stronę człowieka zajmującego sąsiednie stanowisko.

– W  porządku,  zacznijmy  od  samego  początku – rzekł  Gazarra. – Twój  rewolwer  to

Smith & Wesson, model specjalny kalibru 9,65 milimetra. To broń pięciostrzałowa, przez co
zaliczana  jest  do  kategorii  małych  rewolwerów.  Widzę,  że  masz  naboje  z  pociskami  o
miękkim  płaszczu,  których  głównym  zadaniem  jest  wywołanie  u  postrzelonego  maksimum
bólu  oraz  cierpienia.  Jeśli  popchniesz  kciukiem  do  przodu  ten  mały  zameczek,  otworzysz
bębenek  i  będziesz  mogła  wtedy  nabić  broń.  Do  każdego  cylindra  włóż  jeden  nabój  i
zatrzaśnij  bębenek  z  powrotem.  Nigdy  nie  rób  tego,  trzymając  palec  na  spuście.  Człowiek
przestraszony  lub  zaskoczony  odruchowo  zgina  palce  i  bardzo  łatwo  mogłabyś  się  wtedy
sama postrzelić. Najlepiej trzymaj palec wskazujący wyprostowany i ułożony wzdłuż komory
rewolweru, a połóż go na spuście dopiero wtedy, kiedy będziesz gotowa do strzelania. Dzisiaj
pokażę ci podstawową pozycję strzelecką. Rozstaw lekko stopy, na szerokość ramion, stań
pewnie  na  piętach,  chwyć  kolbę  obiema  dłońmi,  układając lewy  kciuk  na  prawym,  i
wyprostuj ręce. Popatrz na tarczę, powoli unieś broń i wymierz ją do celu. Na czubku lufy
znajduje  się  muszka,  a  u  jej  nasady  szczelina.  Musisz  tak  wymierzyć,  by  środek  celu
znajdował  się  dokładnie  na  linii  muszki  i  szczeliny.  Strzelać  z  rewolweru  można  na  dwa
sposoby,  albo  tylko  naciskając  spust,  albo  naciskając  go  i  jednocześnie  odciągając  kurek,
wtedy jest lżej.

Kolejno  demonstrował  mi  wszystkie  czynności,  robiąc  to  powoli,  aby  rewolwer  nie

wypalił.  Wreszcie  otworzył  bębenek,  wysypał  naboje  na  pulpit,  położył  broń  obok  nich  i
cofnął się o krok.

– Masz jakieś pytania?
– Nie. Przynajmniej na razie.
Wręczył mi ochraniacze na uszy.
– No to do dzieła.
Pierwszy strzał oddałam tylko naciskając spust i pocisk trafił w koncentryczne koła na

tarczy.  Opróżniłam  w  ten  sposób  cały  bębenek,  ponownie  naładowałam  rewolwer  i

background image

spróbowałam strzelać, odciągając kciukiem kurek. Przy tej metodzie było mi nieco trudniej
utrzymać broń w prostej linii, lecz i tak pociski trafiały w tarczę.

W ciągu pół godziny zużyłam cały swój zapas amunicji, a strzelanie wychodziło mi coraz

gorzej,  gdyż  rozbolały  mnie  mięśnie  rąk.  Kiedy  jeszcze  korzystałam  z  sali  gimnastycznej,
zazwyczaj stosowałam ćwiczenia na mięśnie brzucha i nóg, ponieważ chciałam zahamować
odkładanie się tłuszczu na udach oraz biodrach. Teraz, na strzelnicy, tamte ćwiczenia na nic
mi się nie przydawały, gdyż mięśnie górnych partii ciała miałam wyraźnie słabiej rozwinięte.

Eddie wcisnął guzik i tarcza podjechała do stanowiska.
– Całkiem nieźle, kowboju.
– Zdecydowanie łatwiej mi się strzela, gdy tylko naciskam spust.
– To pewnie dlatego, że jesteś kobietą.
– Masz czelność mówić takie rzeczy, kiedy stoję przed tobą z rewolwerem w ręku?
Przed wyjściem ze sklepu kupiłam nową paczkę amunicji i wraz z bronią wrzuciłam ją do

torebki.  Przyszło  mi  do  głowy,  że  skoro  od  paru  dni  jeżdżę  kradzionym  samochodem,  to
chyba  nie  ma  się  co  przejmować  groźbą  oskarżenia  o  noszenie  rewolweru  bez  specjalnego
zezwolenia.

– I co? Zasłużyłem na tę pizzę? – zapytał Eddie.
– A Shirley?
– Jest na przyjęciu dobroczynnym.
– Z dziećmi?
– Nie, odwiozła je do teściowej.
– I chcesz zrezygnować z diety?
– Czyżbyś próbowała się wykręcić sianem?
– Jestem  w  sytuacji  bezdomnej  staruszki  żebrzącej  na  peronie  dworca.  Moje  zasoby

gotówkowe wynoszą dwanaście dolarów i trzydzieści trzy centy.

– W takim razie ja ci postawię pizzę.
– Dobra. Zresztą chciałabym z tobą pogadać, mam kłopoty.
Dziesięć  minut  później  zajęliśmy  miejsca  w  pizzerii  Pina.  W  śródmieściu  jest  kilka

włoskich restauracji, ale Pino serwuje najlepszą pizzę. Co prawda, słyszałam, że nocami po
zapleczu lokalu grasują karaluchy wielkości dobrze spasionych kotów, ale nigdy mnie to nie
zniechęciło  do  odwiedzania  tej  znakomitej  pizzerii.  Ciasto  było  tu  zawsze  chrupiące  z
zewnątrz i puszyste w środku, sosy wyśmienite, domowej roboty, a przyprawy tak dobrane, że
jakimś magicznym sposobem natychmiast usuwały z człowieka wszelkie ślady zmęczenia. Z
salą  jadalną  sąsiadował  niewielki  bar,  ulubione  miejsce  spotkań  gliniarzy  schodzących  ze
służby. O tej porze jednak kolejkę w barze tworzyli głównie ludzie kupujący pizzę na wynos.

Zajęliśmy  miejsca  na  sali,  zamówiliśmy  pizzę  i  poprosiliśmy  o  dwa  piwa.  Stolik

zakrywała  cerata  w  biało-czerwoną  szachownicę,  na  środku  stały  dwa  słoiczki,  jeden  z
mieloną  papryką,  drugi  z  tartym  parmezanem.  Ściany  lokalu  były  wyłożone  grubo

background image

polakierowanymi panelami boazeryjnymi, nad nimi ciągnęły się szeregi oprawionych w ramki
fotografii  znanych  obywateli  włoskiego  pochodzenia.  Do  nielicznych  wyjątków  należały
zdjęcia Franka Sinatry oraz Benito Ramireza.

– Co to za kłopoty? – spytał Gazarra.
– Dwa. Pierwszym moim problemem jest Joe Morelli. Spotkałam go już czterokrotnie od

czasu, kiedy podjęłam się wykonać zlecenie dla Vinniego, i ani razu nie zdołałam zrobić nic
w celu obezwładnienia go i odstawienia do aresztu.

– Boisz się go?
– Nie, ale odczuwam lęk przed korzystaniem z rewolweru.
– Więc zrób to kobiecym sposobem, użyj gazu i potem nałóż mu kajdanki.
Łatwo  powiedzieć,  pomyślałam.  Jak  można  użyć  gazu  obezwładniającego  wobec

mężczyzny, który ci wpycha język do ust?

– Zamierzałam tak postąpić, ale za każdym razem Joe okazywał się szybszy ode mnie.
– Chcesz  mojej  rady?  Daj  sobie  spokój  z  Morellim.  Jesteś  nowicjuszką,  a  on

zawodowcem, ma za sobą kilka lat służby w policji. Powszechnie uważa się go za spryciarza,
na pewno nie jest taki, jak pospolici przestępcy.

– Tak się składa, że nie mogę zrezygnować z tego zlecenia. Czy mógłbyś sprawdzić, do

kogo  należy  ten  samochód? – Pospiesznie  zapisałam  na  serwetce  numer  rejestracyjny
niebieskiej furgonetki. – Może to coś wyjaśni. Chciałabym też wiedzieć, czy Carmen Sanchez
miała samochód, a jeśli tak, to czy nie został odstawiony na parking policyjny.

Upiłam spory łyk piwa i rozsiadłam się wygodnie. Nawet nie spostrzegłam, kiedy sala się

zapełniła.  Otaczał  nas  gwar  rozmów.  Wszystkie  stoliki  były  zajęte,  w  wejściu  stała  nawet
grupka oczekujących na wolne miejsca. W taki upał nikomu się nie chciało gotować w domu.

– A jaki jest ten drugi problem? – spytał Eddie.
– Najpierw musisz mi obiecać, że nikomu o tym nie powiesz.
– Jezu. Zaszłaś w ciążę?
Spojrzałam na niego, unosząc wysoko brwi.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
Zrobił głupią minę.
– Nie wiem, tak jakoś skojarzyłem. Shirley ciągle mnie tym straszy.
Gazarra  doczekał  się  już  czwórki  dzieci,  najstarsze  miało  dziewięć  lat, najmłodsze

dopiero roczek. Shirley  rodziła samych chłopców, a  co jeden zapowiadał się na większego
urwisa.

– Nie, nie jestem w ciąży. Chodzi o Ramireza.
Pokrótce opowiedziałam mu o wszystkim.
– Powinnaś złożyć na niego oficjalną skargę – rzekł Eddie. – Dlaczego nie zawiadomiłaś

policji od razu po tym, jak cię napadł na sali treningowej?

– Czy „Leśnik” w takiej sytuacji złożyłby meldunek?

background image

– Ty nie jesteś „Leśnikiem”.
– Owszem, ale chyba rozumiesz, do czego zmierzam.
– Więc po co mi o tym opowiedziałaś?
– Po to, żebyś wiedział, od czego zacząć dochodzenie, gdybym nagle zniknęła.
– Matko Boska – syknął. – Jeśli sądzisz, że Ramirez jest aż tak groźny, to zwróć się do

policji o ochronę.

– Nie mam zaufania do policyjnej ochrony. Poza tym jakie argumenty przedstawiłabym w

sądzie? Ze Ramirez obiecał mi przysłać jakiś prezent? Obejrzyj się tylko. Co tam widzisz, na
ścianie?

Eddie zerknął przez ramię i westchnął ciężko.
– No tak, fotografia Ramireza wisi między zdjęciami Franka Sinatry i Papieża.
– Nie  podejrzewam,  aby  spotkało  mnie  coś  złego.  Po  prostu  musiałam  się  przed  kimś

wygadać.

– W takim razie umówmy się, że jeśli jeszcze będzie ci się naprzykrzał, natychmiast dasz

mi znać.

Skinęłam głową.
– A kiedy będziesz sama w domu, zawsze trzymaj pod ręką nabity rewolwer – ciągnął

Gazarra. – Nie bałabyś się go użyć przeciwko Ramirezowi, gdybyś została do tego zmuszona?

– Sama nie wiem. Raczej nie.
– Zmienili  mi  rozkład  patroli,  będę  teraz  pełnił  służby  w  ciągu  dnia,  ale  możemy  się

spotykać na strzelnicy za sklepem Sunny codziennie o wpół do piątej. Biorę na siebie koszty
amunicji  i  opłaty.  Jedyny  sposób  na  pokonanie  lęku  przed  bronią  palną  to  jak  najczęstsze
ćwiczenia w strzelaniu.

background image

ROZDZIAŁ 10

Wróciłam  do  domu  o  dwudziestej  pierwszej  i  nie  mając  nic  lepszego  do  roboty

postanowiłam  gruntownie  posprzątać  mieszkanie.  Automatyczna  sekretarka  nie
zarejestrowała  ani  jednej  wiadomości,  nie  znalazłam  też  żadnej  podejrzanej  paczki  przed
swoimi drzwiami. Zrobiłam porządek w klatce Rexa, odkurzyłam dywan, wymyłam kafelki w
łazience i przetarłam środkiem czyszczącym te nieliczne meble, jakie mi zostały. Skończyłam
o  dziesiątej.  Po  raz  kolejny  sprawdziłam  zamknięcie  okien  i  drzwi,  wzięłam  prysznic  i
poszłam do łóżka.

Obudziłam się o siódmej całkiem wypoczęta. Spałam jak zabita. Automat dołączony do

telefonu nadal wskazywał, że nie było żadnych połączeń. Na zewnątrz ćwierkały ptaki, słońce
jasno  świeciło  i  nawet  dostrzegłam  odbicie  swojej  twarzy  w  błyszczącej  obudowie  tostera.
Ubrałam się w szorty oraz bluzkę i nastawiłam ekspres do kawy. Kiedy rozsunęłam zasłony w
saloniku,  widok  za  oknem  niemalże  zaparł  mi  dech  w  piersi.  Na  błękitnym  niebie  nie
zauważyłam  ani  jednej  chmurki,  a  powietrze  wciąż  było  rześkie  i  wilgotne  po  ostatnich
opadach. Ogarnęła mnie nieodparta chęć poobcowania ze sztuką, toteż zaśpiewałam na głos:
„Wzgórza  ożywa-a-ają  na  dźwięk  tej  muzyki...”  Okazało  się  jednak,  że  nie  pamiętam
dalszego tekstu.

Wróciłam do sypialni i energicznym ruchem odsunęłam zasłonę. Widok Luli wiszącej za

oknem zmroził mi krew w żyłach. Była przywiązana do drabinki pożarowej i wyglądała jak
nadmuchana gumowa lalka. Wyciągnięte ku górze ręce miała wykręcone pod nienaturalnym
kątem, głowa zwisała nisko na piersi, a nogi podciągnięto jej tak, żeby siedziała na podeście
drabiny  i  nie  spadła.  Była  całkiem  naga  i  silnie  zakrwawiona.  Pasma  zakrzepłej  krwi
posklejały jej włosy i czarnymi smugami ciągnęły się wzdłuż ud. Od zewnątrz zasłonięto ją
prześcieradłem, żeby nikt z parkingu nie zauważył nagiego ciała na drabinie.

Zawołałam imię Luli i sięgnęłam do klamki. Serce waliło mi tak, że aż miałam mroczki

przed oczyma. Pospiesznie otworzyłam okno, wychyliłam się do polowy i zaczęłam szarpać
węzły liny, którą dziewczyna była przymocowana.

Lula  się  nie  ruszała,  nie  wydawała  z  siebie  żadnego  dźwięku,  a  ja  byłam  zbyt

zdenerwowana, by móc sprawdzić, czy jeszcze oddycha.

background image

– Wszystko będzie w porządku – wymamrotałam nieswoim głosem; czułam silny ucisk w

gardle, a w piersi coś paliło jak żywy ogień. – Zaraz sprowadzę pomoc. – Chlipnęłam raz i
drugi, próbując opanować szloch. – Tylko nie umieraj. Boże, Lula, nie umieraj.

Odwróciłam  się,  żeby  pobiec  do  telefonu  i  zadzwonić  po  karetkę.  Pośliznęłam  się  na

dywanie  i  huknęłam  na  podłogę,  lecz  nawet  nie  poczułam  bólu.  Do  tego  stopnia  byłam
przerażona,  że  podreptałam  na  czworakach  do  salonu,  ale  nie  mogłam  sobie  przypomnieć
numeru pogotowia ratunkowego. W głowie miałam kompletną pustkę, zdawało mi się, że lada
moment wpadnę w histerię. Czułam się zagubiona i bezradna w obliczu tej niespodziewanej
tragedii.

W końcu połączyłam się z centralą, podałam swój adres i wykrzyczałam, że  Lula wisi

nieprzytomna  na  drabince  pożarowej  za  oknem  mej  sypialni.  We  wspomnieniach  ujrzałam
Jackie Kennedy, wijącą się na podłodze limuzyny i usiłującą ratować męża trafionego kulami
zamachowca. Nie zdołałam opanować łez, płakałam nad losem Luli, Jackie Kennedy, a także
swoim – nad losem wszelkich ofiar przemocy.

Rzuciłam  się  do  kuchennego  stołu,  w  panice  szukając  w  szufladzie  noża,  wreszcie

znalazłam go na suszarce nad zlewem. Nie miałam pojęcia, jak długo dziewczyna siedzi tak
przywiązana  do  drabinki,  ale  myślałam  jedynie o tym,  że  nie  pozwolę  jej  tam  zostać  ani
minuty dłużej.

Pobiegłam  z  nożem  do  sypialni  i  roztrzęsionymi  rękoma  zaczęłam  odcinać  węzły

krępujące  dziewczynę.  W  końcu  Lula  osunęła  mi  się  w  ramiona.  Była  chyba  ze  dwa  razy
cięższa  ode  mnie,  ale  jakimś  cudem  zdołałam  ją  wciągnąć  przez  okno  do  środka.  Instynkt
podpowiadał  mi,  żeby  uciekać,  szukać  jakiegoś  bezpiecznego  schronienia.  Uspokoiło  mnie
dopiero przybierające stopniowo na sile wycie syren. Wreszcie policjanci zastukali do drzwi
mieszkania. Nawet nie pamiętam, jak wpuściłam ich do środka, choć przecież musiałam to
zrobić.  Prawdopodobnie  byłam  strasznie rozhisteryzowana,  gdyż  pierwszy  gliniarz  wziął
mnie  za  rękę,  zaprowadził  do  kuchni i posadził  przy  stole.  Pojawił  się  też  ktoś  w  białym
fartuchu.

– Co się stało? – zapytał policjant.
– Znalazłam ją na drabince pożarowej – wyjaśniłam. – Kiedy odsunęłam zasłonkę, ona

już  tam  była. – Mówiłam  urywkami  zdań,  ponieważ  serce  waliło  mi  jak  młotem  i  zęby
dzwoniły  o  siebie,  toteż  spazmatycznie  łapałam  powietrze  wielkimi  haustami. – Siedziała
przywiązana do drabinki. Przecięłam sznury nożem i wciągnęłam ją do środka.

Lekarz zawołał przez okno sypialni, żeby sanitariusze wnieśli nosze. Rozległ się głośny

zgrzyt  odsuwanego  na  bok  łóżka,  widocznie  potrzeba  było  więcej  miejsca.  Strasznie  się
bałam zapytać, czy  Lula jeszcze żyje.  Oddychałam głęboko, tak silnie zaciskając splecione
palce,  że  prawie  cała  krew  mi  z  nich  odpłynęła.  Mimo  woli  głęboko  wbijałam  sobie
paznokcie w skórę.

– Lula tu mieszkała? – zapytał policjant.

background image

– Nie, mieszkam sama. Nie znam jej adresu. Nawet nie wiem, jak się właściwie nazywa.
Zadzwonił telefon, odruchowo sięgnęłam po słuchawkę. Rozmówca szepnął mi prosto do

ucha:

– Otrzymałaś mój prezent, Stephanie?
Poczułam  się  tak,  jakbym  dostała  nagle  silny  cios  w  żołądek.  Przez  chwilę  nie

wiedziałam, co robić, wreszcie błyskawicznie oprzytomniałam. Wcisnęłam klawisz zapisu w
automatycznej sekretarce i obróciłam pokrętłem wzmocnienia, żeby gliniarze mogli słyszeć tę
rozmowę.

– O jakim prezencie pan mówi? – spytałam.
– Nie udawaj, doskonale wiesz. Widziałem, że ją znalazłaś i wciągnęłaś przez okno do

sypialni. Obserwowałem cię. Mogłem wejść i wziąć cię w nocy, kiedy smacznie spałaś, lecz
wolałem,  żebyś  najpierw  zobaczyła  Lulę.  Chciałem  ci  pokazać,  jak  potrafię  zaspokoić
kobietę,  żebyś  wiedziała,  czego  się  spodziewać.  Przemyśl  to  sobie,  suko.  Spróbuj  sobie
wyobrazić, jak to może boleć i jakimi słowami najlepiej błagać o litość.

– Widzę, że lubi pan zadawać ból kobietom – powiedziałam, szybko odzyskując spokój.
– Bo czasami kobiety bardzo to lubią.
Postanowiłam przejąć inicjatywę.
– A co z Carmen Sanchez? Jej także zrobił pan krzywdę?
– Nie taką, jaką zamierzam wyrządzić tobie. Bo wobec ciebie mam specjalne plany.
– No to na co pan czeka?
Nawet mnie samą zaskoczył ten zaczepny ton. Wcale nie zamierzałam udawać specjalnie

odważnej. Po prostu ogarnęła mnie zimna, skalkulowana, niepohamowana wściekłość.

– Teraz są tam gliny, suko. Nie myślisz chyba, że przyjdę do ciebie, żeby wpaść im w

łapy. Dopadnę cię, kiedy będziesz sama, w najmniej oczekiwanym momencie. Muszę zyskać
pewność, że będziemy mieli mnóstwo czasu tylko dla siebie.

Połączenie zostało przerwane.
– Jezus, Maria! – szepnął policjant. – Ten facet zwariował!
– Wie pan już, kto dzwonił?
– Domyślam się.
Wyjęłam kasetę z automatu i na nalepce zapisałam swoje nazwisko oraz datę nagrania.

Ręce wciąż mi się trzęsły do tego stopnia, że napis wyszedł ledwie czytelny.

W  salonie  rozległa  się  seria  trzasków  z  głośnika  włączonej  krótkofalówki,  z  sypialni

docierały stłumione głosy lekarza i sanitariuszy. Działało to na mnie uspokajająco, odnosiłam
wrażenie,  że  wszystko  wokół mnie  wraca  do normy.  Spojrzałam  na  siebie  i  dopiero  teraz
zauważyłam,  że  całąbluzkę  mam  zaplamioną  krwią  Luli.  Ciemne  smugi  były  widoczne
zarówno na moich rękach i przedramionach, jak i na bosych stopach. Rozejrzałam się dokoła.
Ślady krwi widniały też na słuchawce telefonu, na podłodze, blacie kuchennym przy zlewie.

Dowódca patrolu wymienił porozumiewawcze spojrzenia z lekarzem.

background image

– Pewnie chciałaby pani zmyć z siebie tę krew – mruknął mężczyzna w białym fartuchu.

– Radziłbym jak najszybciej pójść pod prysznic.

Wchodząc do sypialni, rzuciłam okiem na Lulę. Dziewczyna leżała przypięta pasami do

noszy, była przykryta białym prześcieradłem i grubym kocem, ale twarz miała odsłoniętą.

– Co z nią? – spytałam.
Pierwszy  sanitariusz,  wypychając  już  nosze  z pokoju  w  kierunku  drzwi  wyjściowych,

rzucił lakonicznie:

– Żyje.
Kiedy  wyszłam  spod  prysznica,  sanitariuszy  i  lekarza  już  nie  było,  zostali  tylko  dwaj

umundurowani  gliniarze  z  patrolu.  Podoficer,  który  rozmawiał  ze  mną  w  kuchni,  stał  na
środku  salonu  i  porozumiewał  się  półgłosem  z  jakimś  cywilem.  Obaj  sporządzali  notatki.
Ubrałam  się  błyskawicznie,  nawet  nie  pomyślałam,  żeby  wysuszyć  włosy.  Chciałam  jak
najszybciej złożyć zeznania i mieć to z głowy. Pragnęłam pojechać do szpitala i sprawdzić,
jak się miewa Lula.

Cywil okazał się inspektorem dochodzeniówki, nazywał się Dorsey. Widywałam go kilka

razy,  prawdopodobnie  w  barze  u  Pina.  Był  średniego  wzrostu,  szczupły  i  wyglądał  na
czterdziestoparolatka. Miał na sobie koszulę z krótkimi rękawami, jasne spodnie i sandały.
Zauważyłam u niego w kieszonce na piersi kasetę z mojej automatycznej sekretarki. A więc
pierwszy  krok  został  zrobiony.  Opowiedziałam  mu  o  incydencie  na  sali  treningowej,
świadomie pomijając nazwisko Morelliego. Chciałam, żeby myślał, iż pomógł mi nie znany
mężczyzna.  Gdyby  bowiem  ekipa  śledcza  zyskała  dowód  na  to,  że  Joe  nadal  przebywa  w
mieście, mogłabym się pożegnać ze zleceniem. A ja wciąż miałam nadzieję na odstawienie
Morelliego do aresztu i zdobycie honorarium.

Dorsey  wszystko  pieczołowicie  zapisywał,  zerkając  od  czasu  do  czasu  na  podoficera  z

patrolu. Nie okazywał po sobie zdziwienia. Doszłam do wniosku, że jeśli przez wiele lat pełni
się służbę w policji, to chyba już nic nie jest w stanie człowieka zaskoczyć.

Kiedy gliniarze sobie poszli, szybko wyłączyłam ekspres do kawy, starannie zamknęłam

okno  w  sypialni,  chwyciłam  torebkę  i  tuląc  głowę  w  ramionach,  wyszłam  na  korytarz.
Sprawdziły  się  moje  najgorsze  podejrzenia,  musiałam  przejść  obok  grupki  zaciekawionych
sąsiadów. Była tam i pani Orbach, i pan Grossman, pani Feinsmith i pan Wolesky, a także
inni, którym nie miałam odwagi spojrzeć w oczy. Strasznie chcieli wiedzieć, co się stało, a ja
nie miałam ani czasu, ani nastroju do tego, by udzielać im szczegółowych wyjaśnień.

Spuściwszy  nisko  głowę,  bąknęłam  jakieś  zdawkowe  przeprosiny,  przecisnęłam  się

korytarzem  i  pobiegłam  schodami  do  wyjścia,  mając  nadzieję,  że  nie  będą  mnie  ścigać.
Wypadłam na parking i pospiesznie wskoczyłam za kierownicę jeepa.

Pojechałam ulicą Saint James do Olden, przecięłam aleję Trenton i skręciłam w Starka.

Mogłam  wybrać  prostszą  drogę  do  szpitala  świętego  Franciszka,  ale  chciałam  po  drodze
zabrać Jackie. Jadąc ulicą Starka, rzuciłam przelotne spojrzenie na okna sali treningowej. Z

background image

mojego  punktu  widzenia  Ramirez  był  już skończony.  Gdyby  i  teraz  udało  mu  się  jakimś
cudem uniknąć aresztowania, musiałby mieć ze mną do czynienia. A ja byłam gotowa obciąć
mu kutasa tępym nożem, gdybym go spotkała na swej drodze.

Ujrzałam  Jackie  wychodzącą  z  pobliskiego  baru,  gdzie  zapewne  jadła  śniadanie.

Zahamowałam z piskiem opon i zawołałam przez uchylone drzwi:

– Wskakuj!
– A co się stało?
– Lula jest w szpitalu. Ramirez ją dopadł.
– Boże... – szepnęła dziewczyna. – Tego się obawiałam, miała złe przeczucia. Jak ona się

czuje?

– Nie wiem dokładnie. Z samego rana znalazłam ją przywiązaną do drabinki pożarowej

za  moim  oknem.  Ramirez  ją  tam  zostawił  jako  ostrzeżenie  dla  mnie.  Kiedy  zabierała  ją
karetka, była nieprzytomna.

– Stałyśmy  razem,  kiedy  przyszli  po  nią.  Lula  nie  chciała  iść,  ale  nikt  nie  ma  prawa

czegokolwiek odmówić Ramirezowi. Jej chłop stłukłby ją na kwaśne jabłko...

– I tak została pobita do nieprzytomności.
Znalazłam  wolne  miejsce  na  parkingu  przy  alei  Hamilton,  kilkadziesiąt  metrów  od

tylnego wejścia do szpitala. Włączyłam  alarm, zamknęłam wóz i obie z  Jackie ruszyłyśmy
energicznym  krokiem.  Dziewczyna  musiała  być  znacznie  cięższa  ode  mnie,  lecz  gdy
stanęłyśmy  przed  kontuarem  recepcyjnym,  nawet  nie  oddychała  szybciej.  Pewnie  wyrobiła
sobie znakomitą formę, stercząc po całych dniach na świeżym powietrzu.

– Niedawno  przywieziono  tu  karetką  dziewczynę  o  imieniu  Lula – oznajmiłam

pielęgniarce.

Ta przyjrzała mi się badawczo, następnie przeniosła wzrok na Jackie, która miała na sobie

jaskrawozielone skąpe szorty, odsłaniające niemal do połowy jej pośladki, zwykłe piankowe
klapki oraz króciutką obcisłą bluzeczkę w kłującym, różowym kolorze.

– Jesteście jej krewnymi? – spytała podejrzliwie.
– Lula nie ma tu żadnych bliskich.
– Musimy znać jej dane personalne do akt.
– Mogę podyktować – zaoferowała Jackie.
Kiedy formalności dobiegły końca, poproszono nas, byśmy usiadły na ławce i zaczekały.

Siedziałyśmy  w  milczeniu,  bez  zainteresowania  przeglądając  stare  pisma  ilustrowane  i
obserwując  ludzkie  tragedie,  których  dowody  były  aż  nadto  widoczne  w  poczekalni.  Po
upływie  pół  godziny  znowu  zapytałam  o  Lulę  i  dowiedziałam  się,  że  jeszcze  robią  jej
prześwietlenia.  Spytałam  więc,  ile  to  może  potrwać,  lecz  pielęgniarka  nie  umiała
odpowiedzieć. Obiecała jednak, że gdy tylko coś będzie wiadomo, wyjdzie do nas któryś z
lekarzy. Powtórzyłam to Jackie, ta jednak tylko mruknęła zniechęcona:

– Tak, czekaj tatka latka...

background image

Czułam narastający głód kofeiny, poprosiłam więc ją, by została w poczekalni, sama zaś

wyruszyłam  na  poszukiwanie  kafeterii.  Powiedziano  mi,  żebym się  kierowała  wzdłuż
ciemnych  śladów  wydeptanych  na  podłodze,  a  na  pewno  trafię  do  jakiegoś  baru.
Zapakowałam  cały  kartonik  kanapkami  i  dwoma  dużymi  kubkami  z  kawą,  a  po  namyśle
dokupiłam  jeszcze  dwie  pomarańcze,  wychodząc  z  założenia,  że  witaminy  pomogą  nam
zachować  zdrowie  i  dobrą  formę.  Wracając  korytarzem,  pomyślałam,  że  to  prawie  tak,
jakbym  pamiętała  o  włożeniu  czystych  majtek  na  wypadek,  gdybym  miała  zginąć  w
katastrofie samochodowej. No cóż, przezorności nigdy za wiele.

Lekarz zjawił się dopiero po następnej godzinie.
Spojrzał  uważnie  na  mnie,  potem  na  Jackie,  która  nerwowo  obciągnęła  bluzeczkę  i

usiłowała zakryć pośladki nogawkami szortów. Ale jej wysiłki były daremne.

– Czy panie są krewnymi poszkodowanej? – zwrócił się do Jackie.
– Mniej więcej. Jak ona się czuje?
– Jest  w  kiepskim  stanie,  ale  rokowania  są  dobre.  Straciła  mnóstwo  krwi  i  doznała

wstrząsu  mózgu.  Na  całym  ciele  ma  wiele  ran,  które  trzeba  pozszywać  i  opatrzyć.
Przewieźliśmy ją na oddział chirurgiczny. Na pewno potrwa to jakiś czas, zanim znajdzie się
na sali ogólnej. Sądzę, że nie ma sensu tu czekać, mogą panie przyjść za dwie godziny.

– Nie ruszę się stąd na krok – oznajmiła Jackie.
Przez  dwie  godziny  nikt  się  nami  nie  interesował.  Zjadłyśmy  wszystkie  kanapki,  a

ponieważ nie było ich zbyt wiele, rozprawiłyśmy się też z pomarańczami.

– Wcale  mi  się  to  nie  podoba – mruknęła  w  końcu  Jackie. – Nie  cierpię  takich

przybytków. Wszystko tu cuchnie konserwowanym zielonym groszkiem.

– Widzę, że chyba dużo czasu spędzałaś w szpitalach.
– Taki los.
Nie  zamierzała  niczego  więcej  wyjaśniać,  a  ja  wolałam  się  nie  dopytywać.  Znowu

zaczęłam  się  rozglądać  na  wszystkie  strony  i  zauważyłam  Dorseya  rozmawiającego  z
pielęgniarką  w  recepcji.  Energicznie  potakiwał  głową,  zapisując  jej  odpowiedzi  na  swoje
pytania. W końcu pielęgniarka ruchem głowy wskazała nas i po chwili Dorsey ruszył w tę
stronę.

– Co z Lula? – zapytał. – Są jakieś wieści?
– Zabrali ją na chirurgię.
Przysunął sobie krzesło i usiadł obok mnie.
– Nie zdołaliśmy jeszcze odnaleźć Ramireza. Nie wie pani, gdzie on może przebywać?

Może powiedział coś ciekawego, zanim uruchomiła pani zapis w automatycznej sekretarce?

– Mówił, że widział, jak wciągam Lulę przez okno do sypialni. Widział też policjantów w

moim mieszkaniu. Musiał obserwować dom z bliskiej odległości.

– Prawdopodobnie dzwonił z aparatu w samochodzie.
Przyznałam mu rację.

background image

– Oto moja wizytówka – rzekł, zapisując na odwrocie ciąg cyfr. – A to domowy numer.

Jeśli zobaczy pani Ramireza bądź odbierze kolejny telefon od niego, proszę mnie natychmiast
powiadomić.

– Nie  sądzę,  żeby  łatwo  było  mu  się  ukryć – powiedziałam. – Jest  miejscowym

bożyszczem. Prawie każdy go rozpozna.

Kiedy  Dorsey  chował  długopis  do  wewnętrznej  kieszeni  marynarki,  dostrzegłam  kolbę

rewolweru wystającą mu z podramiennej kabury.

– W tym mieście jest wiele osób, które zrobią wszystko, żeby ukryć Benito Ramireza i

zapewnić mu ochronę. Mieliśmy z tym już kilkakrotnie do czynienia.

– Możliwe,  ale  do  tej  pory  nie  zdobyliście  dowodu  w  postaci  utrwalonej  na  taśmie

rozmowy.

– Zgadza się. Ta kaseta w znaczący sposób zmienia sytuację.
– Niczego nie zmienia – wtrąciła Jackie, gdy Dorsey odszedł. – Ramirez zrobi to, co mu

się spodoba. Nikt nie wystąpi przeciwko niemu tylko dlatego, że stłukł jakąś dziwkę.

– My  wystąpimy – powiedziałam  stanowczo. – Możemy  go  powstrzymać.  Namówimy

Lulę, żeby złożyła zeznania.

– Na pewno – bąknęła Jackie. – Widzę, że jeszcze mało wiesz.
Dopiero o trzeciej pozwolono nam zobaczyć Lulę. Nie odzyskała przytomności i leżała na

oddziale  intensywnej  terapii.  Wyznaczono  każdej  z  nas  dziesięciominutowe  odwiedziny.
Trzymając dłoń leżącej bez czucia dziewczyny, obiecałam jej solennie, że wszystko dobrze
się skończy. Kiedy mój czas dobiegł końca, powiedziałam Jackie, że nie będę na nią czekać,
ponieważ mam umówione spotkanie. Ona zaś rzekła stanowczo, że nie ruszy się ze szpitala,
dopóki Lula nie otworzy oczu.

Zjawiłam  się  na  strzelnicy  pół  godziny  przed  przyjazdem  Gazarry.  Uiściłam  opłatę,

kupiłam paczkę nabojów i zajęłam miejsce na stanowisku. Najpierw poćwiczyłam strzelanie z
równoczesnym  odwodzeniem  kurka  palcem,  później  skupiłam  się  na  trafianiu  w  wybrany
punkt tarczy. Wyobrażałam sobie, że stoję naprzeciwko Ramireza. Celowałam mu prosto w
serce, krocze, w nos.

Eddie przyjechał na strzelnicę o wpół do piątej. Postawił na pulpicie przede mną drugą

paczkę amunicji i zajął sąsiednie stanowisko. Zanim zużyłam drugą porcję nabojów, czułam
się  już  wyśmienicie  i  nie  miałam  żadnych  oporów  przed  korzystaniem  z  broni  palnej.
Ostatnich pięć kul zostawiłam w bębenku rewolweru i schowałam go z powrotem do torebki.
Poklepałam Ediego po ramieniu i pokazałam na migi, że wychodzę.

Pospiesznie  wsunął  swego  glocka  do  kabury  i  ruszył  za  mną.  Zatrzymaliśmy  się  na

parkingu, żeby zamienić parę słów.

– Słyszałem  przez  radio,  jak rano  wzywali  patrol  do  ciebie – rzekł  Gazarra. –

Przepraszam,  że  nie  mogłem  przyjechać,  byłem  zajęty.  Rozmawiałem  też  na  komendzie  z
Dorseyem.  Powiedział,  że  zachowywałaś  się  bardzo  spokojnie,  włączyłaś  zapis  w

background image

automatycznej sekretarce, kiedy zadzwonił Ramirez.

– Trzeba było mnie widzieć pięć minut wcześniej. Nie mogłam sobie przypomnieć, że

numer pogotowia ratunkowego to dziewięćset jedenaście.

– Nie przyszło ci do głowy, żeby wyjechać na jakiś czas?
– Owszem, zaświtała mi taka myśl.
– Cały czas nosisz rewolwer w torebce?
– Ależ skąd! Przecież to by było wbrew przepisom.
Eddie westchnął ciężko.
– Tylko nie pokazuj go nikomu, dobra? I zadzwoń do mnie, jak coś się wydarzy. Gdybyś

chciała, możesz zamieszkać u nas na tak długo, jak będzie trzeba.

– Dziękuję.
– Sprawdziłem  ten  numer  rejestracyjny,  który  mi  dałaś.  To  furgonetka  ściągnięta  na

parking policyjny za pozostawienie jej w niedozwolonym miejscu. Właściciel nigdy się po
nianie zgłosił.

– Ja jednak widziałam Morelliego za kierownicą tego auta.
– Widocznie pożyczył ją sobie.
Uśmiechnęliśmy  się  oboje  na  myśl,  że  Joe  posługuje  się  wozem  wykradzionym  z

policyjnego parkingu.

– A co z Carmen Sanchez? Ma samochód?
Gazarra wyciągnął z portfela zapisaną kartkę.
– Zapisałem  jego  markę,  kolor  i  numer  rejestracyjny.  Nie  został  zarekwirowany  ani

odstawiony  na  parking.  Może  chcesz,  żebym  odwiózł  cię  do  domu  i  sprawdził,  czy  w
mieszkaniu jest wszystko w porządku?

– Nie, dziękuję. Pewnie z połowa mieszkańców budynku do tej pory koczuje w korytarzu

i czeka na mój powrót.

Dreszczem przejęła mnie myśl, że w całym mieszkaniu zostały ślady krwi Luli. Czekała

mnie uporczywa walka  z przerażającymi dowodami dzieła Ramireza. Pamiętałam, że ślady
krwi są na słuchawce telefonu, ścianach, blacie kuchennym i na podłodze. Obawiając się, że
te  ciemne  smugi  mogą  znów  wywołać  u  mnie  histerię,  wolałam  podjąć  z  nimi  walkę  w
samotności i nie okazywać przed nikim, jak bardzo się boję.

Zdołałam  zaparkować  jeepa  i  przekraść  się  do  wejścia,  nie  zauważona  przez  nikogo.

Wybrałam  doskonałą  porę.  W  korytarzu  na  piętrze  także  nikt na  mnie  nie  czekał.  Chyba
rzeczywiście  wszyscy  sąsiedzi  siedzieli  teraz  przy  obiedzie.  Wsunęłam  rewolwer  za  pasek
szortów i ściskając w dłoni pojemnik z gazem, ostrożnie przekręciłam klucz w zamku. Serce
waliło mi jak młotem. Przestań się wygłupiać, powtarzałam w myślach; wejdź normalnie do
domu, najwyżej sprawdź pod łóżkiem, czy nie czai się tam jakiś gwałciciel, a następnie włóż
gumowe rękawiczki i zabierz się do pracy.

Zaledwie stanęłam w przedpokoju, dotarło do mnie, że ktoś jest w mieszkaniu. Coś się

background image

gotowało  w  kuchni.  Dolatywało  stamtąd  ciche  bulgotanie,  dzwonienie  talerzy  i  szum
odkręconej  wody.  Po  chwili  złowiłam  też  charakterystyczne  skwierczenie  rozgrzanego
tłuszczu na patelni.

– Halo! – zawołałam,  ściskając  oburącz  kolbę  wymierzonego  przed  siebie  rewolweru.

Poprzez łomotanie pulsu w skroniach ledwie mogłam słyszeć własny głos. – Kto tu jest?

Z kuchni wyjrzał Morelli.
– To ja. Odłóż tę pukawkę, musimy porozmawiać.
– Jezu! Nie sądzisz, że jesteś cholernie bezczelny? Nie przyszło ci do głowy, że mogłam

cię postrzelić w progu mego mieszkania?

– Nie, jakoś o tym nie pomyślałem.
– Sporo ćwiczyłam. Naprawdę osiągam już niezłe wyniki na strzelnicy.
Bez słowa przeszedł obok mnie, zamknął drzwi i zasunął rygiel zasuwy.
– Domyślam się, że na widok takiego strzelca wyborowego ci papierowi faceci z tarcz

strzelniczych od razu leją po nogach.

– Co robisz w moim mieszkaniu?!
– Szykuję obiad. – Jak gdyby nigdy nic ruszył z powrotem w stronę kuchni. – Dotarły do

mnie plotki, że miałaś dziś wyczerpujący dzień.

Nie  potrafiłam  zebrać  myśli.  Dosłownie  łamałam  sobie  głowę,  jak  go  dopaść,  a  on

spokojnie  czekał  w  moim  mieszkaniu.  Miał  nawet  czelność  odwrócić  się  do  mnie  tyłem.
Przecież mogłam bez trudu wpakować mu kulę w zadek.

– Chyba  nie  zamierzasz  strzelać  do  nieuzbrojonego  człowieka – rzucił,  jakby  czytał  w

moich myślach. – Tutaj, w New Jersey, żaden sąd nie spojrzy na to łaskawym okiem. Możesz
mi wierzyć, co nieco wiem na ten temat.

No  dobra,  nie  zastrzelę  cię,  pomyślałam, tylko  potraktuję  gazem  obezwładniającym.

Nawet się nie zorientujesz, co cię powaliło na podłogę.

Morelli spokojnie wrzucił na patelnię porcję siekanych pieczarek i zaczął mieszać. Moje

nozdrza  połaskotał  smakowity  zapach.  Obrzuciłam  łakomym  spojrzeniem  duszącą  się
mieszaninę cebuli, zielonej i czerwonej papryki oraz pieczarek. Niemal natychmiast poczułam
wzmożone  wydzielanie  soków  trawiennych,  skutecznie  tłumiących  we  mnie  mordercze
zapędy.

Jakby  wbrew  swej  woli  zaczęłam  się  przekonywać  w  duchu,  że  warto  odłożyć  użycie

gazu na później i wysłuchać argumentów Morelliego, zdawałam sobie jednak sprawę, że moje
prawdziwe motywy są zdecydowanie bardziej przyziemne. Byłam głodna i zmęczona, do tego
Ramirez  wzbudzał  we  mnie  znacznie  silniejszy  strach  niż  Morelli.  Mówiąc  szczerze,  choć
może wyda się to dziwne, czułam się znacznie bezpieczniejsza, kiedy Joe był razem ze mną w
mieszkaniu.

Na wszystko przyjdzie kolej, pomyślałam. Najpierw zjemy obiad. Gaz mogę zostawić na

deser.

background image

Joe spojrzał na mnie badawczo.
– Nie masz ochoty porozmawiać na ten temat?
– O czym tu gadać? Ramirez skatował Lulę prawie na śmierć i zostawił ją przywiązaną

do drabinki pożarowej za moim oknem.

– Ramirez jest jak pasożyt, który żywi się ludzkim strachem. Widziałaś go kiedykolwiek

na ringu? Kibice kochają go za to, że trzyma się na dystans, dopóki sędzia nie nakaże mu
przystąpić do walki. Bawi się ze swoim przeciwnikiem. Uwielbia widok krwi. Lubi zadawać
rany.  I  przez  cały  czas  tym  swoim  miękkim,  jedwabistym  głosem obraża  przeciwników,
opowiada im ze szczegółami, ile naprawdę są warci, jak im się dostanie i jak mają go błagać o
nokaut,  kiedy  będą  już  mieli  dosyć.  Podobnie  postępuje  z  kobietami.  Podnieca  go  wyraz
przerażenia na ich twarzach, grymas bólu. Można by pomyśleć, że każdej chciałby na zawsze
zostawić po sobie znak.

Położyłam torebkę na blacie.
– Wiem  o  tym.  Rzeczywiście  dobrze  mu  wychodzi  zastraszanie  innych  i  wymuszanie

błagań o litość. Rzekłabym, że ma obsesję na tym punkcie.

Morelli zmniejszył gaz pod patelnią.
– Chciałem cię odstraszyć, ale nie przyniosło to żadnego skutku.
– Pozbyłam się strachu. Mam wrażenie, że przekroczyłam jakąś granicę i już nie umiem

się bać. – Rozejrzałam się po kuchni i spostrzegłam ze zdumieniem, że Joe pościerał ślady
krwi. – Wyszorowałeś całą kuchnię?

– Sypialnię także, ale mimo moich wysiłków będziesz musiała oddać dywan do pralni.
– Dzięki. Jeśli mam być szczera, miałam już dość na dzisiaj widoku krwi.
– Było aż tak źle?
– Owszem. Ten łobuz zrobił jej z twarzy krwawą miazgę, z trudem ją rozpoznałam. Poza

tym  krwawiła...  na  całym  ciele. – Coś  mnie  ścisnęło  za  gardło,  głos  znowu  mi  się  zaczął
łamać. Spuściłam głowę i wbiłam wzrok w podłogę. – Jasna cholera...

– Wstawiłem do lodówki butelkę wina. Może jednak odłożysz ten rewolwer i wyjmiesz

dwa kieliszki?

– Dlaczego nagle stałeś się dla mnie taki miły?
– Bo jesteś mi potrzebna.
– O rety!
– Nie to miałem na myśli.
– Ja też nie o tym myślałam, powiedziałam tylko: O rety! Co pichcisz?
– Sos do steków. Zacząłem przygotowywać dopiero wtedy, kiedy wjechałaś na parking. –

Napełnił kieliszki winem i podał mi jeden. – Mieszkasz w dość spartańskich warunkach.

– Straciłam pracę i nie mogłam sobie znaleźć innej. Musiałam sprzedać prawie wszystkie

meble, żeby jakoś przeżyć.

– I dlatego zdecydowałaś się brać zlecenia od Vinniego?

background image

– Nie miałam większego wyboru.
– Zatem ścigasz mnie dla pieniędzy, a nie z pobudek osobistych.
– Na początku robiłam to wyłącznie dla forsy.
Poruszał się po mojej kuchni tak, jakby mieszkał tu od dawna – wyjął talerze z szafki,

rozstawił  je  na  stole,  podał  z  lodówki  przygotowaną  wcześniej  surówkę  w  salaterce.
Doznawałam mieszanych uczuć, z jednej strony czułam się upokorzona, wręcz znieważona, z
drugiej zaś byłam dumna, że usługuje mi mężczyzna.

Joe  nałożył  na talerze  po  jednym  wielkim  steku,  podzielił  na  porcje  mieszaninę

duszonych  jarzyn,  po  czym  wyjął  z  piekarnika  ziemniaki  upieczone  w  aluminiowej  folii.
Doprawił surówkę na ostro, polał steki sosem do pieczeni, zamknął piekarnik i wytarł ręce w
ścierkę.

– A czemu teraz robisz to z pobudek osobistych? – zapytał.
– Przykułeś mnie kajdankami do drążka od zasłonki prysznicowej, a potem zmusiłeś do

grzebania w śmieciach w poszukiwaniu kluczyków od samochodu! Za każdym razem, kiedy
cię spotykam, robisz wszystko, żeby mnie poniżyć!

– A jednak wrzuciłem do śmieci kluczyki od swojego samochodu, a nie twojego. – Upił

nieco wina i spojrzał mi prosto w oczy. – W końcu ukradłaś mój wóz.

– Był mi potrzebny do realizacji planu.
– Aha. Pewnie zamierzałaś mnie ogłuszyć, kiedy się zjawię, żeby go zabrać z parkingu.
– Mniej więcej.
Przeniósł oba talerze na stół.
– Podobno Macy poszukuje kogoś do pomocy w swoim salonie fryzjerskim.
– Jakbym słyszała moją mamę.
Morelli uśmiechnął się i odkroił kęs mięsa.
Miałam  za  sobą  wyczerpujący dzień,  kieliszek  wina  i  smakowity  obiad  błyskawicznie

poprawiały mi samopoczucie. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, jedząc w milczeniu, niczym
małżeństwo  z  wieloletnim  stażem.  Szybko  rozprawiłam  się  ze  swoją  porcją  i  rozsiadłam
wygodnie na krześle.

– Może powiesz wreszcie, do czego ci jestem potrzebna?
– Oczekuję  współpracy,  a  w  zamian  postaram  się,  abyś  otrzymała  to  honorarium  za

odstawienie mnie do aresztu.

– Słucham z wytężoną uwagą.
– Carmen Sanchez była policyjną informatorką. Tamtego wieczoru siedziałem w domu i

oglądałem  telewizję,  kiedy  zadzwoniła  z  prośbą  o  pomoc.  Powiedziała,  że  ją  zgwałcono  i
pobito,  że  potrzebuje  pieniędzy  oraz  jakiegoś  bezpiecznego  schronienia,  za  co  obiecała
dostarczyć mi sporo nadzwyczaj ciekawych informacji. Kiedy zapukałem do jej mieszkania,
otworzył mi Ziggy Kulesza, Carmen nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Znajdował się tam
jeszcze  jeden  facet,  którego  później  policja  uznała  za  nie  zidentyfikowanego  świadka.

background image

Wychylił się z sypialni i widocznie mnie rozpoznał, gdyż zawołał ze strachem w głosie: „To
gliniarz! Otworzyłeś drzwi jakiemuś pieprzonemu kapusiowi!” Ziggy błyskawicznie sięgnął
po broń i nacisnął spust, ja również dobyłem rewolweru. Strzeliłem na ślepo i Kulesza padł na
podłogę.  Nie  wiem,  co  się  później  działo.  Odzyskałem  przytomność  na  korytarzu.  Tamten
facet zniknął, Carmen Sanchez także. Zniknął też pistolet Kuleszy.

– Jak  to  możliwe,  iż  Ziggy  chybił  z  tak  małej  odległości?  Zastanawiające  jest  też,  że

policja nie znalazła na korytarzu żadnego śladu po pocisku.

– Sam nie umiem sobie tego  wytłumaczyć. Wygląda na to, że jego broń po prostu nie

wypaliła.

– I chciałbyś odnaleźć Carmen, żeby potwierdziła twoje alibi?
– Nie sądzę, aby mogła jeszcze złożyć jakiekolwiek zeznania. Podejrzewam, że Ramirez

ją pobił, a następnie wysłał Kuleszę i tego drugiego, by dokończyli dzieła. Ziggy od dawna
zajmował  się  sprzątaniem  po  brudnej  robocie  Ramireza.  Kiedy  się  pełni  służbę  na  ulicach
miasta,  człowiek  wysłuchuje  setek  różnych  plotek.  Nie  jest  żadną  tajemnicą,  że  Ramirez
uwielbia pastwić się nad kobietami. Zdarzało się, że kobiety, które po raz ostatni widywano w
jego  towarzystwie,  następnie  znikały  bez  śladu.  Moim  zdaniem  albo  zbytnio  się  na  nich
wyżywał, albo też wysyłał swoich pomocników, by dokończyli dzieła i zatarli ślady. Zwłoki
w  jakiś  sposób  usuwano,  a  dopóki  nie  odnaleziono  ciał,  nie  było  dowodów  przestępstwa.
Jestem  przekonany,  że  Carmen  leżała  już  martwa  w  swojej  sypialni,  kiedy  do  niej
przyjechałem. Właśnie dlatego Ziggy się przestraszył i sięgnął po broń.

– Z  budynku jest  tylko  jedno  wyjście – wtrąciłam – a  nikt  nie  widział,  żeby  Sanchez

wychodziła czy też ktoś wynosił jej zwłoki...

– Ale okno jej sypialni wychodzi na tyły. Jest tam alejka dojazdowa...
– I myślisz, że ów tajemniczy wspólnik Kuleszy po prostu wyrzucił ciało przez okno –

dokończyłam za niego.

Morelli wstawił talerze do zlewu i włączył ekspres do kawy.
– Muszę znaleźć tego faceta, który mnie rozpoznał. Kuleszy broń wyleciała z ręki, kiedy

upadł na podłogę. Widziałem to wyraźnie. Po tym, jak zostałem ogłuszony, tamten drugi facet
musiał  ją  schwycić,  dać  nura  do  sypialni,  wyrzucić  zwłoki  Carmen  przez  okno  i  samemu
wyskoczyć.

– Byłam tam. Piętra są dość wysokie, taki skok groziłby połamaniem nóg.
Joe wzruszył ramionami.
– A może zdołał się jakoś prześliznąć przez tłum, który szybko zebrał się na korytarzu?

Mógłby  się  wówczas  wymknąć  tylnymi  drzwiami  na  alejkę,  zabrać  zwłoki  Carmen  i
odjechać.

– Powiedz  mi  jeszcze,  jak  sobie  wyobrażasz  zdobycie  przeze  mnie  honorarium  w

wysokości dziesięciu tysięcy dolarów.

– Jeśli  pomożesz  mi  udowodnić,  że  zastrzeliłem  Kuleszę  działając  w  samoobronie,  po

background image

prostu pozwolę ci się odstawić do aresztu.

– Już nie mogę się doczekać tej chwili.
– Tylko  Ramirez  może  mnie  doprowadzić  do  tego  faceta.  Zacząłem  go  obserwować  z

ukrycia,  ale  bez rezultatu.  Tak  się  fatalnie  złożyło,  że  utraciłem  zdolność  swobodnego
poruszania się po mieście. Nie mam już do kogo zwrócić się o pomoc. Muszę coraz więcej
czasu poświęcać na szukanie kryjówek, zamiast na poszukiwanie tego świadka. Zresztą nie
tylko  czasu  mi  brakuje,  ale  również  pomysłów.  Jesteś  chyba  jedyną  osobą,  której  nikt  nie
będzie podejrzewał o to, że mi pomaga.

– Dlaczego sądzisz, iż zechcę ci pomóc? Może skorzystam z pierwszej nadarzającej się

okazji, żeby cię skrępować i odstawić na policję?

– Nie zrobisz tego, ponieważ jestem niewinny.
– Ale to już twój problem, nie mój – odparłam zaczepnie.
Mówiąc szczerze, wcale tak nie myślałam. W głębi serca zaczynało mi być go trochę żal.
– W  takim  razie  sprecyzuję  stawkę,  o  jaką  się toczy  gra.  W  czasie,  gdy  będziesz  mi

pomagała odnaleźć tego faceta, ja będę cię chronił przed Ramirezem.

Miałam  już  na  końcu  języka,  że  nie  potrzebuję  żadnej  ochrony,  ale  na  szczęście  się

pohamowałam. W gruncie rzeczy potrzebowałam wszelkiej możliwej ochrony.

– A jeśli Dorsey przymknie Ramireza i ten przestanie mi już zagrażać?
– Nie  łudź  się.  Natychmiast  wyjdzie  za  kaucją  i  będzie  jeszcze  bardziej  na  ciebie

rozwścieczony. Ma w tym mieście bardzo wielu wpływowych przyjaciół.

– W jaki sposób zamierzasz mnie ochraniać?
– Po prostu będę strzegł twojej dupci, słodziutka.
– Nie zgodzę się na to, byś spał w moim mieszkaniu.
– Mogę spać w furgonetce. Jutro rano założę tu instalację podsłuchową.
– Czemu nie dzisiaj?
– Jeśli wolisz, mogę to zrobić jeszcze dzisiaj, ale moim zdaniem tej nocy nic ci nie grozi.

Ramirez  wyraźnie  chce  cię  przestraszyć.  Zawsze  tak  postępuje  przed  walką.  A  z  tobą
zamierza chyba stoczyć pełnych dziesięć rund.

Przyznałam mu rację. Ramirez już kilkakrotnie mógł bez większych przeszkód włamać

się do mieszkania przez okno sypialni, wyraźnie odwlekał jednak tę chwilę.

– Jeśli nawet się zdecyduję ci pomóc, to nie mam pojęcia, od czego powinnam zacząć –

powiedziałam. – Sądzisz,  że  policja  do  tej  pory  nie  wyczerpała  wszystkich  dostępnych
metod? Może ten facet jest już w Argentynie?

– Na pewno nie. Ukrywa się w mieście i systematycznie morduje ludzi, którzy mogliby

go rozpoznać. Zabił już dwóch sąsiadów Carmen i podjął nieudaną próbę usunięcia ze swej
drogi trzeciego świadka, tej kobiety. Ja także figuruję na jego liście, ale do tej pory nie zdołał
mnie odnaleźć, ja zaś nie mogę wychylić nosa z kryjówki, bo policja depcze mi po piętach.

Nagle zrozumiałam.

background image

– A  więc  chcesz  mnie  użyć  jako  przynęty.  Postanowiłeś  mnie  wystawić  Ramirezowi  i

liczysz na to, że zanim skończy wypróbowywać wszelkie znane mu sposoby tortur, tobie uda
się  zdobyć  potrzebne  informacje.  Nisko  się  stoczyłeś,  Morelli.  Wiem,  że  nie  możesz  mi
wybaczyć, iż kiedyś cię potrąciłam na chodniku, nie sądzisz jednak, że z tego typu odwetem
chcesz się posunąć trochę za daleko?

– Nie  myślałem  o  żadnym  odwecie.  Jeśli  mam  być  szczery...  podobasz  mi  się. –

Uśmiechnął  się  rozbrajająco. – W  innych  okolicznościach  zapewne  podjąłbym  próbę
naprawienia wyrządzonej ci kiedyś krzywdy.

– Zaraz zemdleję.
– Wiesz co? Kiedy cała ta sprawa się wyjaśni, będziemy musieli wspólnie popracować

nad wykorzenieniem tego paskudnego cynizmu, który wszedł ci w krew.

– Masz czelność prosić mnie, bym ryzykowała swoje życie, żeby pomóc ci ocalić własny

tyłek?

– Już  podjęłaś ogromne  ryzyko,  sprzeciwiłaś  się  stukniętemu  sadyście,  który  uwielbia

gwałcić i maltretować kobiety. Jeżeli pomożesz mi odnaleźć tego faceta i wydobyć na światło
dzienne jego powiązania z Ramirezem, wówczas skutecznie pozbędziemy się ich obu.

Trudno było mu nie przyznać racji.
– Założę mikrofony w przedpokoju i w sypialni, żeby móc słyszeć wszystko, co się dzieje

w całym mieszkaniu... z wyjątkiem łazienki – podjął Morelli. – Nie są zbyt czułe, więc jeśli
zamkniesz  drzwi  łazienki,  nie  wyłowią  stamtąd  żadnych  odgłosów.  Kiedy  zaś  będziesz
wychodziła z domu, ukryjemy mikrofon pod twoją bluzką, a ja będę czuwał w furgonetce.

Zaczerpnęłam głęboko powietrza.
– I obiecujesz, że pozwolisz mi zgarnąć honorarium za odstawienie cię do aresztu, jeśli

uda nam się odnaleźć tamtego faceta?

– Obiecuję.
– Mówiłeś,  że  Carmen  była  policyjną  informatorką.  Jakiego  rodzaju  wiadomości

dostarczała?

– Najróżniejsze  plotki,  jakie  do  niej  dotarły.  Głównie  chodziło  o  drobnych  handlarzy

narkotyków i członków tutejszego gangu. Nie wiem, jakie informacje chciała mi udostępnić
tamtego wieczoru. Nie zdążyła niczego powiedzieć.

– Nawet nie wiedziałam, że w mieście działa jakiś gang.
– Kierują nim emigranci z Jamajki, a na ich czele stoi Striker. Mieszka w Philly. Macza

swe palce w każdej większej transakcji narkotykowej w Trenton. W dodatku sprytnie dobiera
sobie ludzi, trudno na nich cokolwiek znaleźć. Dostarczają to świństwo do miasta szybciej niż
nadążą sprzedawać, a co gorsza, nie znamy nawet głównych dróg przerzutowych. Ostatniego
lata  mieliśmy  dwanaście  przypadków  śmiertelnych  z  powodu  przedawkowania  heroiny.
Narkotyki są w mieście tak powszechnie dostępne, że handlarze nawet nie zawracają sobie
głowy dzieleniem proszku na pojedyncze dawki.

background image

– I sądzisz, że Carmen miała jakieś informacje o Strikerze?
Przez chwilę Morelli spoglądał na mnie w skupieniu.
– Nie – odparł  w  końcu. – Myślę,  że  chciała  mi  coś  zdradzić  na  temat  Ramireza.

Prawdopodobnie wpadło jej coś w ucho, kiedy się z nią zabawiał.

background image

ROZDZIAŁ 11

Telefon  zadzwonił  punktualnie  o  siódmej  rano.  Usłyszałam,  że  włączyła  się

automatyczna sekretarka, a po chwili z głośnika doleciał głos Morelliego:

– Najwyższa pora wstawać, złotko. Za dziesięć minut będę u ciebie i zacznę instalować

sprzęt. Możesz od razu nastawić kawę.

Włączyłam ekspres, wymyłam zęby i zdążyłam założyć strój do joggingu. Joe zjawił się

już  po  pięciu  minutach,  przyniósł  dużą  skrzynkę  z  narzędziami.  Miał  na  sobie  koszulę  z
krótkimi rękawami i naszywką na kieszonce z napisem: „Zakład usługowy Longa”.

– Czym się zajmuje ta firma? – spytałam.
– Wszelkiego typu usługami, jakich zażądasz.
– Aha, rozumiem. To kamuflaż.
Zdjął ciemne okulary, położył je na blacie kuchennym i nalał sobie kawy.
– Ludzie nie zwracają większej uwagi na takich instalatorów, najwyżej zapamiętują kolor

służbowego  kombinezonu,  nic  poza  tym.  A  jeśli  odpowiednio  rozegra  się  sprawę,  takie
ubranie zapewni człowiekowi wstęp niemal do każdego budynku.

Także nalałam sobie kawy i zadzwoniłam do szpitala, żeby się dowiedzieć o stan zdrowia

Luli. Powiedziano mi, że jej życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo i że przewieziono ją z
oddziału intensywnej terapii na salę ogólną.

– Chyba  powinnaś  z  nią  porozmawiać – rzekł  Morelli,  gdy  odłożyłam  słuchawkę. –

Upewnić się, że złoży zeznania. Wczoraj wieczorem policja przymknęła Ramireza, odbyło się
wstępne przesłuchanie w sprawie domniemanego gwałtu z pobiciem. Ale już jest na wolności,
nawet nie była potrzebna kaucja, wystarczyło jego pisemne oświadczenie.

Odstawił kubek z kawą, otworzył skrzynkę narzędziową i wyjął z niej śrubokręt oraz dwa

gniazdka sieciowe.

– Przypominają zwyczajne gniazdka, takie same, jakie masz zamontowane w mieszkaniu

– wyjaśnił – ale  w  tych  pod  obudową  są  ukryte  mikrofony  z  nadajnikami.  Lubię  z  nich
korzystać,  gdyż  nie  trzeba  w  nich  wymieniać  baterii.  Są  zasilane  prądem  z  sieci.  To
najskuteczniejsze rozwiązanie.

Włożył gumowe rękawice, odkręcił gniazdko w pokoju i zaczął odłączać przewody.

background image

– W furgonetce mam sprzęt umożliwiający rejestrację podsłuchu. Jeśli Ramirez włamie

się do ciebie albo zacznie dobijać do drzwi, będziesz musiała działać błyskawicznie. Najlepiej
by było zająć go rozmową czy też w inny sposób zmusić do ujawnienia interesujących nas
faktów bez zbędnego narażania się na pobicie. Trzeba podjąć pewne ryzyko.

Pospiesznie założył gniazdko na swoje miejsce i przeszedł do sypialni.
– Musisz pamiętać o dwóch rzeczach. Nie włączaj radia, bo wtedy zagłuszysz wszelkie

odgłosy. Poza tym, jeśli będę musiał spieszyć ci z pomocą, wejdę po drabince pożarowej i
przez  okno  do  sypialni.  Dlatego  też  trzymaj  stale  zaciągnięte  zasłony,  żeby  Ramirez  nie
zauważył mnie przedwcześnie.

– Myślisz, że dojdzie do tego?
– Mam nadzieję, że nie. Może uda ci się coś wyciągnąć z niego przez telefon. Tylko nie

zapominaj nagrywać wszystkich rozmów.

Schował  śrubokręt  do  skrzynki,  po  czym  wyjął  rolkę  plastra  oraz  urządzenie  w

plastikowej obudowie, w przybliżeniu wielkości paczki gumy do żucia.

– To miniaturowy nadajnik. Jest zasilany dwiema bateriami litowymi, które wystarczają

na piętnaście godzin ciągłej pracy. Przekazuje dźwięki zbierane przez zewnętrzny mikrofon
kontaktowy. Waży tylko dwieście gramów, a kosztuje około tysiąca dwustu dolarów. Więc
postaraj się go nie zgubić i nie wchodź z nim pod prysznic.

– Może  Ramirez  będzie  się  zachowywał  porządnie,  skoro  już  postawiono  go  w  stan

oskarżenia.

– Nie sądzę, aby on w ogóle potrafił odróżnić dobro od zła.
– A co zaplanowałeś na dzisiaj?
– Chciałbym, żebyś znowu pojechała na ulicę Starka. Teraz, gdy już nie musisz polować

na mnie, może skoncentrujesz się na doprowadzeniu Ramireza do wściekłości. Zmuś go, żeby
wykonał następne posunięcie.

– Dostaję  dreszczy  na  samo  wspomnienie  ulicy  Starka.  To  jedno  z  moich  ulubionych

miejsc. Co miałabym tam robić?

– Pokręć się trochę, zrób wrażenie, zadawaj kłopotliwe pytania, jednym słowem spróbuj

podziałać ludziom na nerwy. Do tej pory całkiem nieźle ci to wychodziło.

– Znasz Jimmy’ego Alphę?
– Wszyscy w mieście go znają.
– Co o nim sądzisz?
– Mam mieszane uczucia. W dotychczasowych kontaktach ze mną zachowywał się bez

zarzutu.  Uważałem  go  za  świetnego  menadżera  bokserskiego.  W  każdym  razie  z
powodzeniem wylansował Ramireza. Załatwiał mu najciekawsze walki, ściągał najlepszych
trenerów. – Morelli  pociągnął  łyk  kawy. – Tacy  ludzie  jak  Jimmy  Alpha przez  całe  życie
marzą o wykreowaniu wielkiej gwiazdy pokroju Ramireza, ale większość z nich nie ma na to
żadnych  szans.  Być  menadżerem  Ramireza  to  prawie  tak,  jak  wylosować  zwycięski  los  na

background image

loterię  wart  milion  dolarów...  Nawet  lepiej,  bo  Ramirez  przynosi ciągłe  dochody.  To  istna
kopalnia  złota.  Całe  nieszczęście  polega  na  tym,  że  Ramirez  jest  ponadto  zboczeńcem  i
wariatem. Mimowolnie Alpha znalazł się między młotem a kowadłem.

– Odniosłam podobne wrażenie. Według mnie, jeśli już się trafiło na zwycięski los, to

warto przymknąć oczy na wyraźne skazy charakteru pupilka.

– Zwłaszcza  teraz,  kiedy  mistrz  zaczął  wygrywać  naprawdę  duże  pieniądze.  Alpha

zajmuje się nim od wielu lat, został jego menadżerem, gdy o młodym chłopaku z ulicy jeszcze
nikt nie słyszał. A teraz, kiedy Ramirez podpisał kontrakt na transmisje telewizyjne ze swoich
walk i jest powszechnie znany, Alpha naprawdę może liczyć na milionowe zyski.

– Zatem według ciebie Alpha wie o wszystkim?
– Owszem, chociaż trudno go obarczać jakąkolwiek odpowiedzialnością. – Joe spojrzał

na  zegarek. – O  tej  porze  Ramirez  zazwyczaj  wraca  ze  swej  trasy  biegowej.  Później zjada
śniadanie w barze naprzeciwko sali gimnastycznej i rozpoczyna trening. Rzadko kończy go
przed czwartą po południu.

– Tak długo trenuje?
– Nie przemęcza się. Nie jestem pewien, czy poszłoby mu równie łatwo, gdyby musiał z

kimś  walczyć  jak  równy  z  równym.  Połowa  jego  walk  jest  ukartowana,  dwaj  ostatni
przeciwnicy wzięli grubą forsę za to, żeby mu się podłożyć. W najbliższych planach Ramirez
ma  jeszcze  jedną  podobnie  opłaconą  walkę,  dopiero  za  trzy  tygodnie  czeka  go  ciężka
przeprawa z Lionelem Reeseyem.

– Dobrze się orientujesz w kalendarzu rozgrywek bokserskich.
– To prawdziwie męski sport, jeden na jednego, gra pierwotnych instynktów. Podobnie

jak seks... który wyzwala w człowieku dziką bestię.

Nie mogłam się opanować i warknęłam głucho jak lwica. Morelli odwrócił się, wziął z

patery pomarańczę i zaczął ją powoli obierać.

– Widzę,  że  wzbudziłem  w  tobie  zainteresowanie.  Pewnie  już  nie  pamiętasz,  kiedy

ostatnio miałaś do czynienia z tą bestią.

– Dziękuję, napatrzyłam się na nią aż za wiele.
– Słoneczko, chyba nie rozumiesz, o czym mówię. Zasięgnąłem języka i dobrze wiem, że

nie prowadzisz żadnego życia towarzyskiego.

Pokazałam mu jednoznacznie, co o tym myślę, i burknęłam:
– Wsadź sobie gdzieś życie towarzyskie.
Morelli uśmiechnął się szeroko.
– Sprawiasz  wrażenie  nadzwyczaj  sprytnej,  ale  postępujesz  głupio.  W  każdym  razie,

jeżeli kiedyś zapragniesz wyzwolić we mnie tę bestię, daj mi tylko znać.

Tego  było  już  za  wiele.  Gdybym  miała  pod  ręką  pojemnik  z  gazem,  natychmiast  bym

obezwładniła  tego  gbura.  Może  nawet  nie  odstawiłabym  go  na  policję,  ale  zdążyłabym  się
nacieszyć widokiem Morelliego tarzającego się we własnych wymiocinach.

background image

– Muszę uciekać – rzekł  nagle. – Jedna  z  sąsiadek  widziała,  jak  wchodziłem,  a  nie

chciałbym ci przysporzyć wątpliwej reputacji, zostając zbyt długo w mieszkaniu. Przyjedź na
ulicę Starka koło dwunastej i pokręć się tam ze dwie godziny. Nie zapomnij nadajnika. Będę
cię obserwował z ukrycia.

Miałam  sporo  czasu,  toteż  postanowiłam  pobiegać.  Wcale  nie  poszło  mi  lepiej  niż

poprzednio,  ale  przynajmniej  nie  natknęłam  się  na  Ediego  Gazarrę  i  nie  wzbudziłam  jego
niepokoju widokiem astmatyczki na łożu śmierci. Później zjadłam śniadanie, wzięłam długą,
odświeżającą  kąpiel  i  zaczęłam  snuć  plany  dotyczące  rozdysponowania  honorarium  za
odstawienie Morelliego do aresztu.

Wyciągnęłam  z  szafy  sandały,  włożyłam  czarną  elastyczną  minispódniczkę  i  bardzo

obszerną jaskrawoczerwoną bluzkę, z tak głęboko wyciętym dekoltem, że nie trzeba się było
specjalnie  wysilać,  żeby  dostrzec  koronkowy  brzeg  mego  stanika.  Później  natapirowałam
włosy  i  grubo  je  polakierowałam.  Namalowałam  sobie  przesadnie  wielkie  cienie  na
powiekach, silnie przyczerniłam rzęsy, nałożyłam grubą warstwę czerwonej szminki na wargi
i  wybrałam  największe,  najcięższe  kolczyki  z  mojej  skromnej  kolekcji.  Wreszcie
pomalowałam  paznokcie  lakierem  pasującym  odcieniem  do  koloru  szminki  i  sprawdziłam
efekt końcowy w lustrze.

Wyglądałam jak doświadczona prostytutka.
Była dopiero jedenasta, wyruszyłam jednak wcześniej, ponieważ chciałam jak najszybciej

wykonać to głupie zadanie, a później odwiedzić jeszcze Lulę w szpitalu. Miałam nadzieję, że
zdołam bezpiecznie wrócić do domu, żeby czekać na telefon od Ramireza.

Zaparkowałam jeepa kilkadziesiąt metrów od sali treningowej i ruszyłam chodnikiem z

ciężką torebką przewieszoną przez ramię oraz palcami zaciśniętymi na  pojemniku z gazem
obezwładniającym.  Tuż  przed  wyjściem  zauważyłam,  że  pudełko nadajnika  jest  doskonale
widoczne pod bluzką, toteż chcąc nie chcąc wsunęłam je za majtki. A niech ci się serce kroi,
łobuzie, pomyślałam.

Furgonetka stała przy krawężniku, niemal na wprost wejścia do sali gimnastycznej. Nieco

bliżej,  przy  skrzyżowaniu,  trzymała  swój  posterunek  Jackie.  Obrzuciła  mnie  zdecydowanie
bardziej podejrzliwym wzrokiem niż zazwyczaj.

– Co z Lula? – spytałam. – Byłaś dziś u niej?
– Przed południem nie wpuszczają odwiedzających do szpitala. Zresztą nie mam czasu na

wizyty. Chyba rozumiesz, że muszę zarabiać na życie?

– Dzwoniłam do szpitala i powiedziano mi, że jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.
– Wiem, przenieśli ją na salę ogólną. Będzie musiała tam zostać przez kilka dni, bo ma

jeszcze jakiś krwotok wewnętrzny, ale powinna z tego wyjść.

– Znasz jakieś miejsce, gdzie mogłaby się ukryć po opuszczeniu szpitala?
– Nigdzie nie będzie bezpieczna, chyba że pójdzie po rozum do głowy. Najlepiej by było,

gdyby zeznała na policji, że pobił ją ktoś spoza miasta, jakiś biały zboczeniec.

background image

Zerknęłam  na  stojącą  dalej  furgonetkę.  W  wyobraźni  złowiłam  głośny  jęk  rozpaczy

siedzącego w wozie Morelliego.

– Nie uważasz, że ktoś wreszcie musi powstrzymać Ramireza?
– A  dlaczego  to  ma  być  Lula? – odparła  Jackie. – Poza  tym  co  z  niej  za  świadek

oskarżenia?  Myślisz,  że  ludzie  są  gotowi  uwierzyć  dziwce?  Pomyślą,  że  dostała  to,  na  co
zasłużyła, i że pewnie stłukł ją jej alfons i zostawił za twoim oknem ku przestrodze. Mogą
dojść do wniosku, iż próbowałaś działać na własną rękę, nie płacąc nikomu działki, dlatego
potrzebna ci była taka nauczka.

– Czy widziałaś dzisiaj Ramireza? Jest na sali treningowej?
– Nie wiem. Staram się go w ogóle nie dostrzegać. Dla mnie Ramirez jest niewidzialny.
Mogłam  się  tego  spodziewać  po  Jackie.  Zresztą  miała  chyba  rację  w  kwestii

wiarygodności Luli jako świadka oskarżenia. Ramirez mógł wynająć najlepszego adwokata w
naszym  stanie  i  nawet  nie  musiałby  się  specjalnie  wysilać,  żeby  zdyskredytować  zeznania
dziewczyny.

Ruszyłam  dalej  ulicą.  Znów  zadawałam  te  same  pytania:  Czy  ktoś  widział  ostatnio

Carmen Sanchez? A może widziano ją w towarzystwie Ramireza tego wieczoru, kiedy zginął
Kulesza?

Nie, nikt jej nie widział. Nikt też nie miał pojęcia, czy cokolwiek ją łączyło z Ramirezem.
Spędziłam  w  ten  sposób  całą  godzinę,  wreszcie  postanowiłam  przejść  na  drugą  stronę

ulicy i zrzucić nieco tego brudu pod stopy Jimmy’ego Alphy. Tym razem spokojnie weszłam
do jego biura i zaczekałam cierpliwie, aż sekretarka zapowie mu moją wizytę.

Nie  wyglądał  na  zaskoczonego,  prawdopodobnie  obserwował  mnie  z okna.  Oczy  miał

silnie  podkrążone,  jakby  nie  przespał  całej  nocy,  borykając  się  z  trudnymi  do  rozwiązania
problemami. Stanęłam przed jego biurkiem i przez dobrą minutę w milczeniu spoglądaliśmy
sobie w oczy.

– Wiesz już o Luli? – zapytałam w końcu.
Alpha przytaknął ruchem głowy.
– Jimmy,  on  jej  omal  nie  zabił.  Okaleczył  ją,  pobił  do  nieprzytomności  i  zostawił

przywiązaną  do  drabinki  pożarowej  za  moim  oknem.  Następnie zadzwonił  i  spytał,  czy
odebrałam  jego  prezent.  Powiedział  też,  że  mogę  się  spodziewać  jeszcze  gorszego
traktowania z jego strony.

Alpha, który początkowo rytmicznie kiwał głową, pod koniec mojej wypowiedzi zaczął

energicznie kręcić nią przecząco.

– Rozmawiałem z nim – odparł. – Benito przyznał, że spędził wieczór w towarzystwie

Luli i że potraktował ją trochę za ostro, przysięgał jednak, że wyszła od niego w pełni sił.
Uważa, że ktoś ją pobił później, jakby specjalnie chciał zwalić winę na niego.

– Ale to ja rozmawiałam z nim przez telefon i na pewno się nie przesłyszałam. Nagrałam

całą rozmowę.

background image

– Twierdzi, że nie dzwonił do ciebie.
– I ty mu wierzysz?
– Dobrze  wiem,  że  trochę  go  ponosi  w  kontaktach  z  kobietami,  za  bardzo  stara  się

udowodnić swoją męskość. Wiem też, że ma fioła na punkcie okazywania mu zbyt małego
szacunku. Ale nie wyobrażam sobie, aby był zdolny przywiązać nagą dziewczynę do drabinki
pożarowej, nie mogę uwierzyć, żeby chciał cię zastraszyć przez telefon. Na pewno żaden z
niego Einstein, ale też nie jest kompletnym idiotą.

– Tu nie chodzi o jego inteligencję, Jimmy. On jest chory. Wyczynia przerażające rzeczy.
Alpha przeciągnął palcami po włosach.
– Sam nie wiem. Może i masz rację? Posłuchaj, zrób mi przysługę i przez pewien czas

trzymaj się z daleka od ulicy Starka. Policja przeprowadzi śledztwo w sprawie pobicia Luli.
Zaczekajmy na  wyniki...  Będę  musiał  się  z  nimi  pogodzić,  ale  tymczasem  mam  na  głowie
przygotowania do kolejnej walki. Za tydzień Benito zmierzy się z Tommym Clarkiem. Nie
jest  to  zbyt  groźny  przeciwnik,  ale  z  pewnością  nie  wolno  go  lekceważyć.  Bilety  już
sprzedano,  ludzie  czekają  na  ciekawy  pojedynek.  Boję  się,  że  jeśli  Benito  cię  zauważy,
wypadnie  z  rytmu  przygotowań.  I  tak  niezwykle  trudno  zmusić  go  do  regularnych
treningów...

Temperatura w pokoju musiała sięgać czterdziestu stopni, lecz po Alphie nie widać było

zmęczenia, miał tylko niewielkie ciemne plamy na koszuli pod pachami. Ja na jego miejscu
ociekałabym  potem.  Tym  bardziej,  że  musiałabym  stawić  czoło  wizji  obrócenia  się
wspaniałych perspektyw w kompletne fiasko.

Oznajmiłam, że wykonuję pilne zadanie i nie mogę się trzymać z daleka od ulicy Starka.

Bez pośpiechu wyszłam z biura Alphy, przystanęłam na półpiętrze, usiadłam na schodach i
rozłożywszy nogi, powiedziałam do swoich majtek:

– Jasna cholera! Strasznie źle znoszę takie rozmowy.
Miałam  nadzieję,  że  Morelli  słucha  tego,  siedząc  w  zaparkowanej  naprzeciwko

furgonetce. Nie umiałam sobie jednak wyobrazić, jak bym to odebrała na jego miejscu.

Joe  zapukał  do  moich  drzwi  o  wpół  do  jedenastej  wieczorem.  Przyniósł  opakowanie  z

sześcioma butelkami piwa, ciepłą pizzę oraz turystyczny telewizor. Nie był już w firmowym
stroju zakładu usługowego, z powrotem miał na sobie dżinsy i bawełnianą koszulkę.

– Jak  będę  musiał  spędzić  jeszcze  jedną  noc  w  tej  cholernej  furgonetce,  to  pewnie  się

ucieszę z perspektywy zamknięcia w areszcie.

– Kupiłeś pizzę u Pina?
– A czy w tym mieście można gdzieś jeszcze dostać porządną pizzę?
– Nie bałeś się wejść do sklepu?
– Skorzystałem  z  dostawy  na  telefon. – Rozejrzał  się  wokoło. – Gdzie  masz  gniazdko

antenowe?

– W saloniku.

background image

Postawił pizzę oraz piwo na podłodze, wetknął wtyczkę kabla antenowego do gniazdka i

wyjął z kieszeni pilota.

– Nikt nie dzwonił?
– Nie.
Odkapslował dwie butelki.
– Jeszcze wcześnie. Ramirez woli uprawiać swój proceder nocą.
– Rozmawiałam z Lula. Nie chce zeznawać.
– Wcale mnie to nie dziwi.
Usiadłam na podłodze przy pudełku z pizzą.
– Słyszałeś moją rozmowę z Jimmym Alpha?
– Każde słowo. W coś ty się ubrała, do diabła?
– Postanowiłam wyglądać na ladacznicę, miałam nadzieję przyspieszyć w ten sposób bieg

wydarzeń.

– Jezu, faceci tak się na ciebie gapili, że zapominali o bożym świecie. Kilku wjechało na

chodnik, kiedy spacerowałaś ulicą. A gdzie ukryłaś nadajnik z mikrofonem? Na pewno nie
przykleiłaś go pod bluzką, gdyż niechybnie bym go zauważył.

– Wetknęłam za majtki.
– Jasne – mruknął Morelli. – Jak go odzyskam, to dam do pozłoty i oprawię w ramki.
Upiłam nieco piwa i sięgnęłam po kawałek pizzy.
– Jak  odebrałeś  słowa  Alphy?  Myślisz,  że  dałoby  się  go  zmusić  do  składania  zeznań

przeciwko Ramirezowi?

Zaczął przerzucać kanały, aż trafił na transmisję z meczu baseballowego i przez chwilę w

milczeniu patrzył w ekran.

– To  zależy  od  tego,  ile  naprawdę  wie.  Jeśli  rzeczywiście  z  uporem  chowa  głowę  w

piasek, to może nawet nie znać podstawowych faktów. Po twoim wyjściu był u niego Dorsey,
ale dowiedział się jeszcze mniej niż ty.

– Czyżbyś założył również podsłuch w gabinecie Alphy?
– Nie, wysłuchałem najświeższych plotek w barze Pina.
Został już tylko jeden, kawałek pizzy. Oboje spojrzeliśmy na siebie podejrzliwie.
– Uważaj, bo pójdzie ci w biodra – rzekł Morelli.
Pewnie miał rację, ale byłam głodna, więc sięgnęłam po niego bez wahania.
Zostawiłam go parę minut po pierwszej i położyłam się spać. Noc przeszła spokojnie, a

kiedy  obudziłam  się  rano,  na  automatycznej  sekretarce  nie było  nagranych  żadnych
wiadomości. Miałam właśnie zamiar włączyć ekspres do kawy, kiedy na parkingu za oknem
zaczął  wyć  alarm.  Pospiesznie  chwyciłam  klucze  i  wypadłam  z  mieszkania.  Zbiegłam  do
wyjścia, przeskakując po trzy stopnie naraz. Drzwi jeepa były szeroko otwarte, ale nikogo nie
zauważyłam  w  pobliżu.  Uciszyłam  alarm,  włączyłam  ponownie  urządzenie,  zamknęłam
samochód i spokojnie wróciłam na górę.

background image

Morelli krzątał się po kuchni. Już na pierwszy rzut oka dostrzegłam, że z takim wysiłkiem

stara się zachować spokój, iż omal nie dostał apopleksji.

– Nie chciałam, żeby ktoś ukradł twój samochód, dlatego założyłam w nim urządzenie

alarmowe – rzekłam.

– Nie  chrzań!  Wcale  cię  nie  martwiło,  czy  ktoś  go  ukradnie.  Chodziło  ci  o  mnie.

Założyłaś ten cholerny alarm w moim cholernym samochodzie, żebym nie mógł potajemnie
odebrać swojej własności!

– W każdym razie spisał się znakomicie. Po co majstrowałeś przy naszym wozie?
– To  nie  jest  nasz  wóz,  tylko  mój.  Jedynie  na  pewien  czas  pozwoliłem  ci  z  niego

korzystać. Chciałem zrobić zakupy na śniadanie.

– Czemu więc nie skorzystałeś z furgonetki?
– Ponieważ  chciałem  pojeździć  moim  samochodem.  Przysięgam,  że  gdy  to  wszystko

dobiegnie końca, przeprowadzę się na Alaskę. I mało mnie obchodzi, co będę musiał w tym
celu poświęcić, skupię się tylko na tym, by dzieliła nas jak największa odległość. Czuję, że
jeśli jeszcze kiedyś spotkam cię na mojej drodze, natychmiast trafię za kratki pod zarzutem
morderstwa z premedytacją.

– Daj spokój, Morelli. Jesteś taki nerwowy, jakbyś lada chwila miał dostać menstruacji.

Naucz  się  brać  życie  z  przymrużeniem  oka.  Przecież  to  tylko  alarm  samochodowy.
Powinieneś być mi wdzięczny, że wydałam na niego własne pieniądze.

– No właśnie, że też dotychczas o tym nie pomyślałem.
– Rozumiem, miałeś ostatnio tyle zmartwień na głowie.
Rozległo się pukanie do drzwi. Oboje na chwilę zastygliśmy w bezruchu.
Joe oprzytomniał pierwszy i pociągnął mnie do drzwi wejściowych. Zerknął przez wizjer,

po czym odsunął mnie na krok i szepnął do ucha:

– To Morty Beyers.
Pukanie rozległo się ponownie.
– Nie  może  cię  tu  zobaczyć – odparłam  szeptem. – Należysz  do  mnie.  Z  nikim  nie

zamierzam się dzielić forsą.

Morelli skrzywił się boleśnie.
– Będę pod łóżkiem, gdybyś mnie potrzebowała.
Wróciłam  do  drzwi  i  sama  spojrzałam  przez  wizjer.  Nigdy  przedtem  nie  widziałam

Morty’ego Beyersa, ale facet, który stał na korytarzu, wyglądał dokładnie tak, jakby uciekł z
sali operacyjnej zaraz po wycięciu ślepej kiszki. Miał koło czterdziestki, ewidentną nadwagę,
papierowoszarą cerę i stał oparty ramieniem o ścianę, trzymając się rękoma za brzuch. Silnie
przerzedzone, niemal bezbarwne włosy nosił zaczesane na pokaźną łysinę, silnie błyszczącą
się od kropelek potu.

Otworzyłam drzwi.
– Morty Beyers – rzekł, wyciągając rękę na powitanie. – A pani to zapewne Stephanie

background image

Plum.

– Czy nie powinien pan jeszcze przebywać w szpitalu?
– Ostre  zapalenie  wyrostka  wymaga  jedynie  krótkiego  zabiegu.  Wracam  do  pracy.

Lekarze doszli do wniosku, że nic mi nie dolega.

Sprawiał jednak wrażenie człowieka, który cierpi na wszystkie dolegliwości tego świata,

o ile, rzecz jasna, nie spotkał się na schodach z wampirem.

– Nadal odczuwa pan bóle brzucha?
– Tylko wtedy, gdy się próbuję wyprostować.
– W czym mogę pomóc?
– Vinnie  poinformował  mnie,  że  przekazał  pani  wszystkie  teczki  z  dokumentacją

prowadzonych przezemnie spraw. Pomyślałem, że skoro już się dobrze czuję...

– Chce je pan odebrać?
– Właśnie. Przykro mi, że nie zdołała pani zbyt wiele na nich zarobić.
– Wcale nie było tak źle. Odstawiłam dwóch poszukiwanych na policję.
Przytaknął ruchem głowy.
– Ale nie miała pani szczęścia z Morellim?
– Niestety, nie.
– Mógłbym przysiąc, że to jego wóz stoi na parkingu przed pani domem.
– Wykradłam go. Miałam zamiar obezwładnić Morelliego, kiedy się zjawi, żeby odebrać

swój samochód.

– I ukradła pani jego jeepa? Nie do wiary. To znakomity pomysł.
Zachichotał, ale szybko oparł się z powrotem o ścianę i przycisnął dłonie do brzucha.
– Może pan usiądzie na minutę? Nie chce się pan czegoś napić?
– Nie, dziękuję. Muszę wracać do pracy. Chciałem tylko odebrać dokumenty i fotografie.
Pobiegłam  do  kuchni,  wyciągnęłam  z  szuflady  wszystkie  teczki  i  szybko  wróciłam  do

drzwi.

– Proszę bardzo.
– Dzięki – mruknął, wpychając plik teczek pod pachę. – I ma pani zamiar jeszcze przez

jakiś czas korzystać z tego samochodu?

– No cóż, sama nie wiem...
– Ale gdyby natknęła się pani na Morelliego, z pewnością ogłuszyłaby go i odstawiła do

aresztu?

– Tak, oczywiście.
Uśmiechnął się.
– Na pani miejscu zrobiłbym to samo, wcale bym nie zrezygnował tylko dlatego, że minął

wyznaczony  mi  tydzień.  Nawiasem  mówiąc,  Vinnie  jest  gotów  wypłacić  honorarium
każdemu,  kto  dostarczy  zaświadczenie  o  schwytaniu  poszukiwanego.  Będę  próbował
szczęścia na swój sposób. Jeszcze raz dziękuję.

background image

– Proszę uważać na siebie.
– Dobrze. Tym razem skorzystam z windy.
Zamknęłam  drzwi,  przesunęłam  rygiel  zasuwki  i  założyłam  łańcuch.  Kiedy  się

odwróciłam, Morelli stał już w przejściu do sypialni.

– Jak sądzisz? Domyślił się, że tu jesteś? – zapytałam.
– Gdyby  się  domyślił,  to  już  bym  miał  rewolwer  przytknięty  do  głowy.  Nie  lekceważ

Beyersa, wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Poza tym wyjątkowo rzadko bywa tak
uprzejmy, jak podczas rozmowy z tobą. To były gliniarz. Został wylany ze służby za to, że
domagał  się  łapówki  od każdej  napotkanej  prostytutki.  Koledzy  zwykli  go  nazywać  Morty
„Dziurkacz”, ponieważ był gotów wetknąć fiuta w każdą napotkaną na swej drodze dziurę.

– Wygląda więc na to, iż doskonale się rozumieją z Vinniem.
Podeszłam  do  okna  i  wyjrzałam  na  parking.  Beyers  oglądał  z  zaciekawieniem  wnętrze

jeepa,  przytykając  nos  do  szyby.  Sprawdził  kolejno  zamknięcie  wszystkich  drzwi  i  klapy
bagażnika, później zapisał coś na jednej z kartonowych teczek. Wreszcie wyprostował się i
podejrzliwie  rozejrzał  dookoła.  Jego  uwagę przyciągnęła  niebieska  furgonetka.  Wolno
podszedł do niej i także przycisnął nos do szyby, usiłując coś wypatrzyć przez przydymione
szkło. Po chwili wdrapał się na przedni błotnik i osłaniając oczy dłonią, próbował zajrzeć do
kabiny  przez  przednią  szybę.  Następnie  cofnął  się  o  parę  kroków  i  obrzucił  fachowym
spojrzeniem anteny na dachu. Zapisał na teczce numer rejestracyjny auta. W końcu obejrzał
się nagle, zadzierając głowę, toteż szybko odskoczyłam od okna.

Pięć minut później ponownie rozległo się pukanie do drzwi.
– Zaciekawiła mnie ta furgonetka, która stoi na parkingu – rzekł. – Zwróciła pani na nią

uwagę?

– Chodzi o tę niebieską, z licznymi antenami na dachu?
– Owszem. Nie wie pani, czyj to wóz?
– Nie, ale widuję ją przed domem już od pewnego czasu.
Tak samo starannie zamknęłam drzwi, lecz obserwowałam Beyersa przez wizjer. Przez

chwilę stał na korytarzu, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym zapukał do drzwi pani
Woleskiej.  Pokazał  jej  zdjęcie  Morelliego  i  zadał  półgłosem  kilka  pytań.  Wreszcie
podziękował uprzejmie, wręczył kobiecie swoją wizytówkę i odszedł.

Wróciłam do okna, lecz tym razem Beyers nie pojawił się na parkingu.
– Zdaje się, że będzie łaził od drzwi do drzwi – mruknęłam.
Cierpliwie  wyglądałam  przez  okno,  aż  wreszcie  zauważyłam,  że  pokuśtykał  do  swego

samochodu.  Jeździł  granatowym,  najnowszym  modelem  forda  escorta  wyposażonego  w
telefon komórkowy. Bez pośpiechu wycofał wóz z parkingu i włączył się do ruchu na ulicy
Saint James.

Morelli siedział w kuchni, penetrując wnętrze mojej lodówki.
– Beyers  naprawdę  może  nam  przysporzyć  wielu  kłopotów – rzekł. – Wystarczy,  że

background image

sprawdzi nazwisko właściciela furgonetki i poskłada do kupy parę informacji.

– Co to oznacza dla ciebie?
– Pewnie będę się musiał wynieść z Trenton i poszukać sobie jakiegoś innego pojazdu. –

Wyjął z lodówki kartonik soku pomarańczowego i paczkę ciemnego chleba z rodzynkami. –
Zapisz  to  na  mój  rachunek.  Nie  mam  czasu  do  stracenia. – Ruszył  w  stronę  wyjścia,  lecz
przystanął w drzwiach. – Obawiam się, że na razie będziesz musiała sobie radzić sama. Nie
wychodź  z  domu,  dokładnie  zamykaj  drzwi  i  nie  otwieraj  nikomu,  a  nic  ci  się  nie  stanie.
Albo, jeśli wolisz, jedź ze mną, lecz gdyby policja złapała nas razem, zostałabyś oskarżona o
pomoc w ukrywaniu przestępcy.

– Zostanę tutaj. Nic mi się nie stanie.
– Obiecaj, że nie będziesz wychodziła z domu.
– Dobra, obiecuję.
Niektóre obietnice składa się tylko po to, by ich nigdy nie dotrzymać. Ta była właśnie z

tego rodzaju. Wcale nie zamierzałam siedzieć jak mysz pod miotłą i bezczynnie czekać na
Ramireza. Chciałam stać się świadkiem realizacji jego gróźb. Pragnęłam, by cały ten koszmar
zakończył  się  jak  najszybciej  i  bokser  wylądował  za  kratkami.  Poza  tym  zależało  mi  na
honorarium, marzyłam, by wreszcie wrócić do normalnego życia.

Wyjrzałam jeszcze przez okno, aby sprawdzić, czy Morelli już sobie poszedł, następnie

chwyciłam  torebkę  i  wybiegłam  z  mieszkania.  Wróciłam  na  ulicę  Starka  i  jak  poprzednio
zaparkowałam  nie  opodal  sali  gimnastycznej.  Czułam  się  trochę  nieswojo,  mając  w
perspektywie chodzenie po ulicy bez osłony Joego, toteż zostałam w samochodzie. Dokładnie
zamknęłam drzwi i zasunęłam szyby. Byłam pewna, że Ramirez musi rozpoznać czerwonego
jeepa, uznałam więc, iż jest to wystarczająca przynęta.

Co  pół  godziny  włączałam  na  krótko  nawiewnicę,  żeby  odświeżyć  nieco  powietrze  w

samochodzie  i  przerwać  monotonię  bezczynnego  oczekiwania.  Kilkakrotnie  zauważyłam
czyjąś  sylwetkę  w  oknie  gabinetu  Jimmy’ego  Alphy,  za  to  sala  treningowa  sprawiała
wrażenie wymarłej.

O wpół do pierwszej Alpha wyszedł na ulicę i zapukał w szybę auta.
Opuściłam ją szybko.
– Wybacz,  że  tu  stanęłam,  Jimmy,  ale  naprawdę  bardzo  mi  zależy  na  odnalezieniu

Morelliego. Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć.

Zmarszczył brwi.
– Nie  rozumiem  cię.  Gdybym  to  ja  poszukiwał  Morelliego,  obserwowałbym  jego

krewnych i znajomych. Czemu więc uparcie wracasz na ulicę Starka i rozpytujesz wszystkich
o Carmen Sanchez?

– Mam swoją teorię na temat tego, co się wydarzyło. Według mnie Benito pobił Carmen,

podobnie jak teraz Lulę, a później chyba się przestraszył i wysłał Ziggy’ego z tym drugim
facetem, żeby zrobili porządek i na dobre zamknęli jej usta. Prawdopodobnie Morelli zastał

background image

ich  przy  tej  robocie.  Kulesza  wpadł  w  panikę,  sięgnął  po  broń  i  Morelli  zabił  go  w
samoobronie,  dokładnie  tak,  jak  później  zeznał  na  policji.  Jakimś  sposobem  Carmen  i  ten
drugi  facet  zniknęli  z  miejsca  zbrodni,  zabierając  broń  Kuleszy.  Jestem  przekonana,  że
Morelli podjął poszukiwania na własną rękę, dlatego uważam, że wcześniej czy później musi
się tu pojawić.

– To czyste szaleństwo! Skąd ci wpadła do głowy ta zwariowana teoria?
– Wysnułam ją na podstawie zeznań Morelliego.
Alpha skrzywił się z obrzydzeniem.
– A  co  miał  zeznawać  w  takiej  sytuacji?  Powiedzieć  prawdę,  że  chciał  się  pozbyć

Kuleszy?  Ramirez  to  bardzo  łatwy  cel,  powszechnie  jest  znany  z  tego,  że  dość  ostro  się
obchodzi  z  kobietami.  Wiadomo  także,  iż  Ziggy  wykonywał  jego  polecenia,  dlatego  też
Morelli mógł bez trudu ułożyć tę bajeczkę.

– A  co  z  tym  tajemniczym  mężczyzną?  To  również  musiał  być  facet  wykonujący

polecenia Ramireza.

– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Świadkowie  utrzymują,  że  miał  nos  tak  płaski,  jak  po  uderzeniu  ciężką  patelnią.  To

raczej szczególna cecha...

Alpha uśmiechnął się przebiegle.
– Nie w tej okolicy. Co drugi tutejszy łobuziak chodzi ze złamanym nosem. – Spojrzał na

zegarek. – Idę  na  lunch.  Pewnie  ci  tu  gorąco,  w  pełnym  słońcu.  Może  przynieść  ci  coś
zimnego do picia? Na przykład wodę mineralną. A może zjadłabyś kanapkę?

– Nie,  dziękuję.  Ja  też  wkrótce  zrobię  sobie  przerwę  na  lunch.  W  dodatku  muszę

skorzystać z toalety.

– W moim biurze jest ubikacja. Poproś Lornę o klucz, powiedz, że wyraziłem zgodę.
Poczułam  się  niemal  zaszczycona  tym,  że  Alpha  łaskawie  pozwolił  mi  skorzystać  ze

swojej  toalety,  wolałam  jednak  nie  ryzykować  spotkania  z  Ramirezem,  zwłaszcza  w
mrocznym korytarzu budynku.

Po  raz  ostatni  rozejrzałam  się  po  ulicy  i  wyruszyłam  na  poszukiwanie  jakiegoś

przytulnego  baru.  Pół  godziny  później  zaparkowałam  z  powrotem  w  tym  samym  miejscu.
Czułam  się  znacznie  lepiej,  chociaż  nuda  dotkliwie  dawała  mi  się  we  znaki.  Po  drodze
kupiłam sobie książkę, szybko się jednak przekonałam, że nie sposób równocześnie czytać i
pocić się intensywnie, szczególnie wtedy, gdy nie można powstrzymać pocenia.

Do trzeciej strąki wilgotnych włosów obkleiły mi cały kark i czoło, bluzka lepiła się do

pleców,  a  każdy  oddech  wymagał  niewspółmiernie  wielkiego  wysiłku.  Do  tego  nogi  mi
zdrętwiały i zaczął dokuczać nerwowy tik lewej powieki.

Ramirez  nadal  się  nie  pokazywał.  Nieliczni  przechodnie  przemykali  chyłkiem,  po

ocienionej stronie  ulicy,  i  szybko  znikali  we  wnętrzu  tego  czy  innego,  zadymionego  baru.
Byłam chyba jedyną osobą mającą odwagę siedzieć w rozgrzanym przez słońce samochodzie.

background image

Nawet staruszkowie i łobuziaki poznikali z bram na okres największego upału.

W  końcu  wysiadłam  z  auta,  ściskając  w  dłoni  pojemnik  z  gazem.  Z  ogromną  ulgą

rozprostowałam kości, wręcz nie mogłam się nacieszyć powrotem do pozycji pionowej. Przez
parę  sekund  dreptałam  w  miejscu,  potem  obeszłam  samochód  i  zrobiłam  kilka  skłonów,
dotykając  palcami  czubków  butów.  Dopiero  teraz  się  przekonałam,  że  na  zewnątrz  wieje
leciutki  wiaterek.  Co  prawda,  powietrze  było  gęste  od  spalin  oraz  innych  toksycznych
wyziewów i miało taką temperaturę, jakby buchało z drzwiczek otwartego pieca, niemniej z
radością powitałam te orzeźwiające podmuchy.

Oparłam się ramieniem o drzwi jeepa i wystawiając plecy do wiatru, zaczęłam odklejać

od skóry wilgotną bluzkę.

Niespodziewanie w drzwiach hotelu „Grand” pojawiła się Jackie. Popatrzyła wzdłuż ulicy

i leniwym krokiem ruszyła w moją stronę, zmierzając z powrotem na swój posterunek przy
skrzyżowaniu.

– Wyglądasz, jakby cię przypiekano na wolnym ogniu – powiedziała, wyciągając w moją

stronę puszkę coca-coli.

Pospiesznie ją otworzyłam, upiłam nieco chłodnego napoju, po czym przytknęłam zimną

puszkę do rozpalonego czoła.

– Dzięki. Właśnie tego było mi trzeba.
– Tylko nie myśl, że zrobiłam to z litości nad tobą. Nie chciałabym, żebyś wyciągnęła

nogi,  siedząc  w  taki  upał  w  samochodzie,  bo  wówczas  ta  część  ulicy  Starka  zyskałaby  złą
sławę.  Natychmiast  rozeszłaby  się  plotka,  że  było  to  morderstwo  na  tle  rasowym,  a  ja  nie
znalazłabym już ani jednego białego klienta do końca życia.

– Nie martw się, nie umrę. Zresztą Bóg by mi wybaczył, gdybym niechcący pozbawiła

cię tego żałosnego zajęcia.

– Tylko  bez  morałów.  Na  razie  białe  chłopaczki  gotowe  są  wykładać  forsę  za  mój

ponętny zadek.

– Jak się miewa Lula?
Jackie obojętnie wzruszyła ramionami.
– Na razie tylko robi dobrą minę. Prosiła, abym ci podziękowała za kwiaty.
– Mały dziś ruch na ulicy.
Jackie zerknęła szybko na okna sali treningowej.
– I dzięki Bogu.
Odwróciłam głowę i także spojrzałam na okna pierwszego piętra kamienicy.
– Lepiej, żeby nikt nie widział, iż rozmawiałaś ze mną.
– Masz rację. Muszę wracać do pracy.
Postałam  jeszcze  kilka  minut  przy  samochodzie,  popijając  drobnymi  łykami  coca-colę.

Kiedy zaś się odwróciłam, żeby wsiąść z powrotem do auta, aż jęknęłam głośno na widok
stojącego przy mnie Ramireza.

background image

– Przez  cały  dzień  czekałem,  aż  wysiądziesz  z  samochodu – rzekł. – Widzę,  że  jesteś

zaskoczona, iż tak cicho się podkradłem. Nawet nie słyszałaś, że ktoś się zbliża, prawda? Już
zawsze  tak  będzie  między  nami.  Będę  się  pojawiał  nieoczekiwanie,  a  gdy  mnie  w  końcu
zauważysz, nie zdążysz zrobić najmniejszego ruchu.

Zaczerpnęłam głęboko powietrza, chcąc uspokoić łomoczące serce. Odzyskawszy nieco

panowanie nad sobą, zapytałam, starając się powstrzymać drżenie głosu:

– Co spotkało Carmen? Ona też nie słyszała, jak się do niej zbliżałeś?
– No cóż, byliśmy umówieni na randkę. Carmen dostała to, o co się od dawna napraszała.
– Gdzie ona teraz jest?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Zniknęła po tym, jak Ziggy został zastrzelony.
– A  ten  drugi  facet,  który  był  z  Kuleszą  tamtego  wieczoru?  Kto  to  jest?  Co  się  z  nim

stało?

– Nic o nim nie wiem.
– Przecież obaj działali na twoje polecenie.
– Czemu nie pójdziesz ze mną na górę? Moglibyśmy spokojnie omówić te sprawy. Albo

wybierzmy  się  na  przejażdżkę.  Mam  porsche’a.  Pewnie  chciałabyś  się  przejechać  takim
pięknym wozem?

– Niespecjalnie.
– A ty znów swoje, znowu odmawiasz mistrzowi. Czyżbyś zapomniała, że mistrzowi nie

należy niczego odmawiać? On tego bardzo nie lubi.

– Wróćmy do Ziggy’ego i jego przyjaciela, tego faceta ze złamanym nosem...
– Byłoby  znacznie  ciekawiej  porozmawiać  o  mistrzu,  o  tym,  jak  zamierza nauczyć  cię

szacunku, jak chce ci wbić do głowy, żebyś już nigdy niczego mu nie odmawiała. – Podszedł
tak blisko, że ciepło bijące od jego ciała sprawiło, iż rozgrzane powietrze na ulicy wydało mi
się nagle całkiem chłodne. – Chyba powinienem ci najpierw dać posmakować bólu, zanim cię
przelecę. Co o tym myślisz? Lubisz, jak ci się sprawia ból, suko?

Miałam tego dość, musiałam się od niego uwolnić.
– Niczego mi nie zrobisz. Twoje pogróżki ani mnie nie odstraszają, ani nie podniecają.
– Kłamiesz.
Błyskawicznie otoczył mnie ramieniem i ścisnął tak mocno, że mimo woli krzyknęłam z

bólu.

Uniosłam  nogę  i  z  całej  siły  kopnęłam  go  w  krocze.  Niemal  w  tej  samej chwili  mnie

uderzył.  Nawet  nie  zauważyłam,  kiedy  podniósł  rękę.  Huknął  mnie  tak  silnie,  że  aż
zadzwoniło  mi w  uszach,  a  głowa  odskoczyła  do  tyłu.  Poczułam  krew  na  wardze.
Zamrugałam  szybko,  chcąc  odzyskać  ostrość  widzenia.  Kiedy  tylko  mgła  rozwiała  mi  się
przed  oczyma,  walnęłam  Ramireza  prosto  w  twarz  trzymanym  w  ręku  pojemnikiem  gazu
obezwładniającego.

background image

Zawył  głośno  i  odskoczył  ode  mnie,  zasłaniając  oczy  dłońmi.  Dzikie  wycie  szybko

przeszło w charczenie i kasłanie, Ramirez zachwiał się raz i drugi, wreszcie opadł na kolana i
zaczął pełzać na czworakach. Ze zdumieniem spoglądałam na niego, jakbym miała przed sobą
zranione zwierzę – olbrzymiego, rozwścieczonego, lecz poskromionego bawołu.

Na ulicę wypadł Jimmy Alpha, za nim wybiegła jego sekretarka. Pojawił się też jakiś nie

znany  mi  mężczyzna,  który  szybko  uklęknął  obok  Ramireza,  objął  go  ramieniem  i  zaczął
powtarzać,  żeby  głęboko  oddychał,  że  za  minutę  wszystko  przejdzie  i  znów  poczuje  się
dobrze.

Alpha i jego sekretarka podbiegli do mnie.
– Jezus, Maria! – syknął Jimmy, wpychając mi w rękę chusteczkę do nosa. – Nic ci się

nie stało? Nie doznałaś żadnych poważniejszych obrażeń?

Przyłożyłam  chusteczkę  do  ust,  żeby  zahamować  krwawienie,  i  szybko  przeciągnęłam

językiem po zębach, chcąc sprawdzić, czy któregoś nie straciłam.

– Nie, wszystko w porządku.
– Bardzo mi przykro – rzekł Alpha. – Nie zdawałem sobie sprawy, że z nim jest aż tak

źle,  że  tak  brutalnie  odnosi  się  do  kobiet.  Przepraszam  w  jego  imieniu.  Sam  nie  wiem,  co
robić.

Nie byłam w nastroju do wysłuchiwania tych żałosnych przeprosin.
– Możesz zrobić  dla  niego  bardzo  wiele – odparłam. – Zaprowadzić  go  do  psychiatry,

zamknąć w odosobnieniu, albo zaciągnąć do weterynarza i kazać wykastrować.

– Pokryję  wszystkie  koszty – zaproponował  szybko. – Jeśli  chcesz,  zawiozę  cię  do

lekarza.

– W pierwszej kolejności zamierzam się udać na policję. Złożę oficjalną skargę i w żaden

sposób nie zdołasz mnie odwieźć od tego zamiaru.

– Może  przemyśl  to  jeszcze – rzekł  błagalnym  tonem. – Przynajmniej  zaczekaj,  aż

odzyskasz równowagę. Nie zdołam go już wybronić, jeśli wpłynie kolejna skarga.

background image

ROZDZIAŁ 12

Szarpnięciem otworzyłam drzwi jeepa i usiadłam za kierownicą. Ostrożnie wykręciłam na

środek  jezdni  i  minęłam  ich  powoli,  żeby  nikogo  nie  potrącić.  Dopiero  później
przyspieszyłam. Ani razu nie obejrzałam się do tyłu. Dopiero gdy zatrzymały mnie czerwone
światła przed skrzyżowaniem, pochyliłam wsteczne lusterko i obejrzałam się w nim. Górną
wargę  miałam  głęboko  rozciętą,  z  rany  ciągle  sączyła  się  krew.  Stłuczenie  na  kości
policzkowej zaczynało z wolna sinieć.

Z wściekłością zacisnęłam palce na kierownicy, ze wszystkich sił starając się zachować

spokój. Dojechałam na południe aż do ulicy State, skręciłam w nią i skierowałam się w stronę
alei  Hamilton.  Dopiero  tutaj  poczułam  się  w  znajomym,  bezpiecznym  otoczeniu,  gdzie
mogłam  przystanąć  i  się  zastanowić.  Wjechałam  na  parking  przed  supermarketem  i  przez
jakiś  czas  siedziałam  za  kierownicą.  Powinnam  złożyć  na  policji  oficjalną  skargę  na
Ramireza,  lecz  całym  sercem  tęskniłam  do  przytulnego  zacisza  własnego  mieszkania.  Nie
byłam zresztą pewna, jak na komendzie zinterpretują ten incydent z Ramirezem. To prawda,
że wcześniej mi groził, ale siedząc w samochodzie naprzeciwko wejścia do sali treningowej
ewidentnie go sprowokowałam. Nie było to najmądrzejsze z mojej strony.

Od  chwili,  kiedy  bokser  niespodziewanie  pojawił  się  obok  mnie,  wciąż  byłam  silnie

zdenerwowana.  Dopiero  tu,  na  śródmiejskim  parkingu,  zaczęłam  się  powoli  opanowywać.
Powróciło  uczucie  wycieńczenia  i  dał  o  sobie  znać  ból.  Odczuwałam  dokuczliwe  palenie
skóry twarzy, bolały mnie też ramiona, ale na szczęście puls z wolna powracał do normy.

Nie oszukuj się, stwierdziłam w końcu, i tak nie masz zamiaru jechać dziś na komendę

policji.  Wygrzebałam  z  dna  torebki  wizytówkę  Dorseya,  gdyż  przyszło  mi  do  głowy,  że
będzie to najbezpieczniejszy sposób pożalenia się na swój los. Wybrałam numer telefonu, a
gdy  włączyła  się  automatyczna  sekretarka,  podałam  swoje  nazwisko  i  poprosiłam,  żeby  do
mnie oddzwonił. Nie chciałam mówić, o co chodzi. Bałam się, że nie dam rady dwukrotnie
relacjonować szczegółów zajścia.

Wysiadłam z jeepa, weszłam do sklepu i kupiłam paczkę mrożonego soku z winogron.
– Miałam wypadek – oznajmiłam sprzedawcy. – Rozcięłam sobie wargę.
– Może powinna pani pójść do lekarza?

background image

Naderwałam opakowanie i przytknęłam kostkę lodu do opuchniętej rany.
– Och! – jęknęłam. – Teraz już znacznie lepiej.
Wróciłam  do  auta,  uruchomiłam  silnik  i  wrzuciłam  wsteczny  bieg.  Zaledwie  ruszyłam,

huknęłam  w  maskę  wjeżdżającego  na  parking  samochodu.  Przed  oczyma  mi  pociemniało,
miałam wrażenie, że tonę. Proszę cię, Boże, szepnęłam w duchu, oby tylko nie było silnego
wgniecenia.

Wysiadłam z jeepa równocześnie z kierowcą tamtego wozu. Oboje zaczęliśmy szacować

straty.  Na  szczęście  jego  samochód  w  ogóle  nie  ucierpiał.  Nie  było  żadnego  wgniecenia,
zarysowanego  lakieru,  nawet  smugi  na  grubej  warstwie  woskowej  pasty.  Natomiast  prawy
tylny  błotnik  jeepa  wyglądał  tak,  jakby  ktoś  wypróbowywał  na  nim  tępy  otwieracz  do
konserw.

Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie.
– Jakaś sprzeczka? – zapytał.
– Nie, miałam wypadek.
– Więc to chyba nie jest pani szczęśliwy dzień.
– Ostatnio w ogóle nie miewam dobrych dni.
Ponieważ  to  ja  spowodowałam  wypadek,  ale  jego  samochód  w  ogóle  nie  ucierpiał,

zapisaliśmy  tylko  nawzajem  numery  naszych  polis  ubezpieczeniowych.  Zerknęłam  po  raz
ostatni na błotnik jeepa i przeszył mnie dreszcz grozy. Mimo woli zaczęłam się zastanawiać,
czy samobójstwo nie byłoby lepsze od przyznania się do winy przed Morellim.

Rozległo się brzęczenie telefonu. Wskoczyłam z powrotem za kierownicę i sięgnęłam po

aparat. Dzwonił Dorsey.

– Chcę złożyć oficjalną skargę na Ramireza – oznajmiłam. – Uderzył mnie pięścią w usta.
– Gdzie to się stało?
– Na ulicy Starka.
Zrelacjonowałam mu przebieg zajścia, nie zgodziłam się jednak, by przyjechał do mego

mieszkania  i  spisał  zeznanie.  Wolałam  nie  ryzykować,  że  natknie  się  tam na  Joego.
Obiecałam, że jutro wpadnę do komendy i podpiszę oświadczenie.

Wzięłam prysznic i otworzyłam pudełko lodów na kolację. Regularnie co dziesięć minut

wyglądałam na parking, wypatrując Morelliego. Postawiłam jeepa w odległym kącie placu,
gdzie nie docierało zbyt wiele światła. Postanowiłam, że jeśli uda mi się w spokoju przeżyć tę
noc,  z  samego  rana  pojadę  do  warsztatu  Ala  i  poproszę  go  o  błyskawiczne  usunięcie
wgniecenia. Nie miałam jedynie pojęcia, czym zapłacę za tę naprawę.

Oglądałam telewizję do jedenastej, wreszcie poszłam do łóżka. Przeniosłam klatkę Rexa

do  sypialni,  żeby  mieć  jakieś  towarzystwo.  Ramirez  nie dzwonił,  ale  Morelli  także  się  nie
pokazał.  Sama  nie  wiedziałam,  czy  powinnam  z  tego  powodu  odczuwać  ulgę,  czy  też  być
zawiedziona. Nie miałam pojęcia, czy Joe jest gdzieś w pobliżu i prowadzi nasłuch, zgodnie z
umową zapewniając mi ochronę, dlatego też ułożyłam pod ręką, na nocnym stoliku, pojemnik

background image

z gazem, przenośny aparat telefoniczny oraz rewolwer.

Telefon zadzwonił o wpół do siódmej rano.
– Pora wstawać – oznajmił Morelli.
Zerknęłam na budzik.
– Żartujesz? Przecież to prawie środek nocy.
– Byłabyś  już  na  nogach  co  najmniej  od  godziny,  gdybyś  musiała  spać  w  ciasnym

wnętrzu nissana sentry.

– Skąd wytrzasnąłeś tego nissana?
– Odstawiłem furgonetkę do przemalowania i usunięcia wszystkich anten z dachu. Udało

mi się też skombinować nowe tablice rejestracyjne. Właściciel warsztatu wypożyczył mi na
dzisiaj  inny  wóz.  Przyjechałem  po  zmroku  i  zaparkowałem  na  ulicy  Mapie,  na  tyłach
parkingu za twoim domem.

– Zatem ochraniałeś mnie w nocy?
– Przecież  nie  mogłem  przepuścić  takiej  okazji  i  nie  podsłuchać,  jak  się  rozbierasz  i

kładziesz do łóżka. Co to za dziwne turkotanie rozlegało się przez całą noc?

– Rex biegał w swoim kółku.
– Zdawało mi się, że jego klatka stała w kuchni.
Nie  miałam  odwagi  się  przyznać,  że  czułam  się  osamotniona  i  bezbronna,  dlatego

skłamałam:

– Wyszorowałam zlew w kuchni, a on nie znosi zapachu środków czyszczących, dlatego

przeniosłam go na noc do sypialni.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
– Przełożę to na swój język – odezwał się wreszcie Joe. – Byłaś przerażona, czułaś się

samotna, więc postanowiłaś spędzić noc w towarzystwie chomika.

– No cóż, przeżywam trudne chwile.
– Nie musisz się tłumaczyć.
– Byłam przekonana, że wyjechałeś z Trenton w obawie przed dociekliwością Beyersa.
– I  chyba  tak  zrobię.  W  tym  samochodzie  jestem  widoczny  z  daleka.  Mam  odebrać

furgonetkę o szóstej wieczorem, wtedy wrócę.

– W takim razie, do zobaczenia.
– Trzymaj się, łowco skalpów.
Położyłam  się  z  powrotem,  ale  dwie  godziny  później  obudziło  mnie  wycie  alarmu  w

samochodzie. Zerwałam się z łóżka, podbiegłam do okna i pospiesznie rozsunęłam zasłonki.
Morty  Beyers  właśnie  skutecznie  uciszał  alarm,  waląc  w  plastikową  obudowę  urządzenia
kolbą rewolweru.

– Beyers! – wrzasnęłam, otworzywszy okno. – Co pan wyrabia, do cholery?!
– Moja żona mnie zostawiła i odjechała naszym escortem.
– Co z tego?

background image

– Potrzebny  mi  inny  samochód.  Najpierw  chciałem  wziąć  auto  z  wypożyczalni,  ale  w

porę przypomniałem sobie o tym jeepie Morelliego. Zaoszczędzę w ten sposób trochę forsy, a
jednocześnie będzie mi łatwiej go odnaleźć.

– Na Boga, Beyers! Przecież nie może pan tak po prostu wziąć sobie z parkingu czyjegoś

auta! To jest kradzież! Chce pan zostać uznany za złodzieja samochodów?

– Nic mnie to nie obchodzi.
– A skąd pan wziął kluczyki?
– Stamtąd,  skąd  i  pani,  z  mieszkania  Morelliego.  Znalazłem  zapasowy  komplet  w

szufladzie komody.

– Nie ma pan prawa postępować w ten sposób.
– Bo co? Wezwie pani policję?
– Bóg pana za to pokarze!
– Mam go gdzieś.
Beyers usiadł za kierownicą, przesunął sobie fotel i zaczął majstrować przy radiu.
Arogancki łobuz, pomyślałam. Nie tylko zamierzał ukraść mi samochód, ale w dodatku

szykował go tak, jak chciał się nim posługiwać przez dłuższy czas. Chwyciłam pojemnik z
gazem,  wypadłam  na  korytarz  i  pognałam  na  dół.  Byłam  bosa,  w  samej  nocnej  koszuli  z
olbrzymim wizerunkiem myszki Miki, a pod spodem miałam jedynie skąpe majteczki. Ale w
tej chwili nie dbałam o swój wygląd.

Z impetem wypadłam przez tylne drzwi i byłam już na chodniku, kiedy dostrzegłam, że

Beyers opiera stopę na pedale gazu i przekręca kluczyk w stacyjce. Niemal w tej samej chwili
oślepił mnie intensywny rozbłysk, przy wtórze ogłuszającego huku drzwi i elementy karoserii
jeepa wyleciały w powietrze niczym snop iskier fajerwerków. Gdzieś spod silnika buchnęły
płomienie i błyskawicznie ogarnęły cały wóz, przemieniając go w jaskrawożółtą kulę ognia.

Byłam  tak  osłupiała,  że  nie  potrafiłam  się  ruszyć  z  miejsca.  Stałam  z  rozdziawionymi

ustami i spoglądałam na ten nieoczekiwany efekt, dopóki wokół mnie nie zaczęły spadać na
ziemię części płonącego pojazdu.

Z  oddali  doleciało  zawodzenie  syren.  Mieszkańcy  wysypywali  się  z  budynku  i

przystawali obok mnie, patrząc na płomienie pochłaniające jeepa. Rozległa się kolejna, tym
razem  słabsza  eksplozja.  W  pogodne  niebo  buchnął  słup  gęstego  czarnego  dymu,  a  mnie
uderzyła prosto w twarz fala nieznośnego żaru.

Nie  było  najmniejszych  szans,  żeby  uratować  Morty’ego  Beyersa.  Nawet  gdybym

zareagowała  błyskawicznie,  nie  zdołałabym  się  zbliżyć  do  samochodu.  Zresztą  Beyers
prawdopodobnie zginął w momencie wybuchu, a nie spłonął w pożarze. Dopiero teraz dotarło
do mnie, że eksplozja nie mogła być dziełem przypadku. Wszystko też wskazywało na to, że
pułapka została przygotowana dla mnie.

Dostrzegałam tylko jeden pozytywny efekt takiego obrotu spraw – nie musiałam się już

martwić, w jaki sposób powiedzieć Morelliemu o wgnieceniu na prawym tylnym błotniku.

background image

Cofnęłam się o parę kroków, wreszcie przecisnęłam przez tłumek gapiów i przeskakując

po dwa stopnie naraz, pobiegłam z powrotem do mieszkania. Nieostrożnie zostawiłam drzwi
otwarte na oścież, kiedy wybiegałam na parking, toteż teraz uważnie przeszukałam wszystkie
pomieszczenia,  trzymając  rewolwer  w  pogotowiu.  Gdybym  w  tej  chwili  trafiła  na  faceta,
który  usmażył  Morty’ego  Beyersa,  nawet  przez  moment  nie  zawracałabym  sobie  głowy
gazem  obezwładniającym,  wpakowałabym  mu  kulkę  prosto  w  brzuch,  nauczyłam  się  już
bowiem, że brzuch to najłatwiejszy i najbardziej oczywisty cel.

Zyskawszy pewność, że w mieszkaniu nikt na mnie nie czeka, ubrałam się pospiesznie.

Szybko posłałam łóżko i przejrzałam się w lustrze w łazience. Na policzku pozostał mi tylko
niewielki siny ślad, a rozcięcie wargi było ledwie widoczne, opuchlizna zeszła bez śladu. Za
to  eksplozja  jeepa  sprawiła,  że  wyglądałam  tak,  jakbym  zaglądała  przez  drzwiczki  w
palenisko  rozgrzanego  do  czerwoności  pieca.  Brwi  i  włosy  wokół  twarzy  miałam  opalone,
pozostała  z  nich  tylko  szarawa  szczecinka  długości  milimetra.  Efekt  był  porażający.
Uzmysłowiłam sobie jednak, że nie mam co narzekać – przecież to ja mogłam się usmażyć w
tym  samochodzie  albo  też  leżeć  porozrywana  na  kawałeczki  pod  żywopłotem  z  azalii.
Włożyłam sportowe buty i ponownie zbiegłam na parking.

Cały  plac  i  przylegająca  doń  ulica  były  zastawione  samochodami  strażackimi,  wozami

policyjnymi  i  karetkami  pogotowia.  Gliniarze  zdążyli  już  otoczyć  teren  żółtymi  taśmami,
oddzielającymi  tłum  gapiów  od  dymiących  szczątków  jeepa.  Na  asfalcie  ciemniały  wielkie
kałuże wody pokrytej płatami sadzy, a powietrze było przesycone ostrym swądem spalenizny.
Ten  widok  przyprawiał  o  mdłości.  Zauważyłam  Dorseya  rozmawiającego  z  jakimś
policjantem w mundurze. On również mnie dostrzegł i ruszył szybko w moją stronę.

– Mam bardzo złe przeczucia na temat tego wypadku – powiedział.
– Znał pan Morty’ego Beyersa?
– Tak.
– To on był w jeepie.
– Cholera. Jest pani tego pewna?
– Rozmawiałam z nim tuż przed eksplozją.
– Aha, to wyjaśnia, dlaczego ma pani osmalone brwi. O czym rozmawialiście?
– Vinnie dał mi tylko tydzień na odnalezienie Morelliego. Mój czas minął i Morty miał

przejąć sprawę ode mnie. Właśnie rozmawialiśmy na ten temat.

– Gdyby  stała  pani  przy  samochodzie,  to  eksplozja  i  z  pani  zrobiłaby  spieczonego

hamburgera.

– Stałam mniej więcej tutaj, w tym miejscu. Mówiąc szczerze, wrzeszczeliśmy na siebie.

Doszło do pewnej... różnicy zdań.

Podszedł do nas policjant, niosąc pogiętą tablicę rejestracyjną.
– Znalazłem  ją  za  pojemnikami  na  śmieci.  Chce  pan,  żebyśmy  sprawdzili,  do  kogo

należał ten wóz?

background image

Wzięłam od niego tę tablicę.
– Szkoda fatygi – wtrąciłam. – Jeep należał do Joego Morelliego.
– Coś takiego! – zdumiał się Dorsey. – Ta sprawa robi się coraz bardziej interesująca.
Pospiesznie  doszłam  do  wniosku,  że  muszę  trochę  nagiąć  swoje  zeznania  do

rzeczywistości,  gdyż  policja  może  mieć  odmienne  zdanie  na  temat  dopuszczalnych  metod
pracy łowcy nagród oraz inaczej interpretować pojęcie rekwizycji.

– To było tak – powiedziałam. – Odwiedziłam matkę Morelliego i dowiedziałam się, że

Joe był bardzo rozżalony, iż jego nowy jeep musi stać bezużytecznie na parkingu. Wie pan,
akumulator szybko się rozładowuje i silnik niszczeje, gdy samochód nie jest używany. I tak,
od słowa do słowa, na jej prośbę zgodziłam się przez jakiś czas pojeździć tym wozem.

– Korzystała pani z samochodu Morelliego, bo poprosiła panią o to jego matka?
– Zgadza się. Joe chciał, żeby to ona z niego korzystała, ale pani Morelli nie lubi siadać

za kierownicą.

– Jest pani nadzwyczaj uczynna.
– Mam to we krwi.
– Co dalej?
Opowiedziałam mu o tym, jak to żona zostawiła Beyersa, zabierając jego samochód, jak

postanowił ukraść jeepa i popełnił wielki błąd, wyrażając się, że „ma Boga gdzieś”, po czym
wóz eksplodował.

– I sądzi pani, że Bóg się obraził, zesłał piorun i pokarał Beyersa?
– Można to i tak wytłumaczyć.
– Kiedy przyjedzie pani na komendę, żeby spisać raport na temat zajścia z Ramirezem,

porozmawiamy również w tej sprawie.

Przyglądałam  się  jeszcze  przez  jakiś  czas  krzątaninie  służb  porządkowych,  wreszcie

wróciłam do mieszkania. Nie miałam ochoty patrzeć na to, co zrobią ze spalonymi szczątkami
Morty’ego Beyersa.

Do  południa  siedziałam  sztywno  przed  telewizorem,  dokładnie  zamknąwszy  okno  w

sypialni  i  zaciągnąwszy  zasłony.  Przez  ten  czas  tylko  parę  razy  poszłam  do  łazienki,  żeby
sprawdzić w lustrze, czy brwi zaczynają mi już odrastać.

O dwunastej ponownie odsłoniłam zasłony i odważyłam się zerknąć na parking w dole.

Szczątki  jeepa  zostały  już  usunięte,  na  placu  pozostało  jedynie  dwóch  umundurowanych
gliniarzy z patrolu. Odniosłam wrażenie, że wypełniają jakieś formularze i szacują straty na
użytek właścicieli pojazdów, które ucierpiały wskutek eksplozji.

Przedpołudniowe  programy  telewizyjne  podziałały  na  mnie  jak  wzmocniona  dawka

środka znieczulającego, poczułam się znów gotowa do działania. Wzięłam prysznic i ubrałam
się, usilnie odpychając od siebie wszelkie myśli dotyczące zamachów bombowych i usuwania
niewygodnych świadków.

Musiałam pojechać na komendę policji, ale nie miałam czym. W portmonetce znalazłam

background image

zaledwie parę groszy. Moje konto bankowe było puste, a o odzyskaniu kart kredytowych nie
miałam co marzyć. Nie pozostawało nic innego, jak wykonanie kolejnego łatwego zlecenia.

Zadzwoniłam do Connie i powiedziałam jej, co spotkało Morty’ego Beyersa.
– Vinnie się wścieknie, zasoby jego zleceniobiorców coraz bardziej się kurczą – odparła

Connie. – „Leśnik” jeszcze nie wyleczył rany postrzałowej, a tu już Beyers całkiem zniknął
ze sceny. To przecież nasi dwaj najlepsi agenci.

– Rzeczywiście sytuacja się skomplikowała. Na szczęście Vinnie może jeszcze liczyć na

mnie.

W słuchawce na dłużej zapanowała cisza.
– Ale ty nie miałaś nic wspólnego z wypadkiem Morty’ego, prawda?
– Skądże, sam sobie zgotował taki los. Nie masz jakiejś łatwej sprawy pod ręką? Znowu

doskwiera mi brak gotówki.

– Owszem. Mam pewnego ekshibicjonistę, który nie stawił się w sądzie, a poręczyliśmy

za niego kaucję w wysokości dwóch tysięcy dolarów. Wcześniej już trzykrotnie wyrzucali go
z różnych domów starców. Obecnie mieszka w wynajętym lokalu gdzieś na obrzeżach miasta.
– W tle usłyszałam szelest przerzucanych papierów. – O, już mam... Niech to diabli! Facet
mieszka pod tym samym adresem, co ty!

– Jak się nazywa?
– William Earling, zajmuje mieszkanie numer 3E.
Chwyciłam  torebkę  i  wybiegłam  na  korytarz.  Popędziłam  schodami na  drugie  piętro  i

zastukałam  do  drzwi  oznaczonych  numerem  3E.  Otworzył  mi  starszy  mężczyzna.
Natychmiast zrozumiałam, że to poszukiwany we własnej osobie, ponieważ był golusieńki.

– Pan Earling?
– Zgadza, się. Chyba jestem jeszcze w dobrej kondycji, prawda, kurczaczku? Czy mój

instrument nie robi na tobie żadnego wrażenia?

Chociaż nakazywałam sobie w myślach, żeby nie spuszczać wzroku, zdradliwe spojrzenie

samo  obsunęło  się  w  dół.  Jego  „instrument”  nie  tylko  nie  robił  wrażenia,  facet  miał
obrzydliwie pomarszczoną skórę na brzuchu.

– Tak, rzeczywiście. Jest się czego bać – mruknęłam, wręczając mu swoją wizytówkę. –

Pracuję  na  zlecenie  Vincenta  Pluma,  który  poręczył  za  pana  kaucję.  Nie  stawił  się  pan  w
sądzie, panie Earling, toteż teraz muszę zabrać pana do śródmieścia, żeby można wyznaczyć
następny termin rozprawy.

– Do  diabła,  wszystkie  rozprawy  sądowe  to  zwykła  strata  czasu – odparł  staruch. –

Skończyłem  siedemdziesiąt  sześć  lat.  Jaki  jest  sens  pakować  do  aresztu
siedemdziesięciosześcioletniego faceta tylko za to, że chwali się przed innymi swoją formą?

Według  mnie  było  to  jednak  pożądane.  Widok  nagiego  Earlinga  mógł  każdą  kobietę

skłonić do całkowitej abstynencji seksualnej.

– Ja jednak muszę pana zabrać do miasta, więc proszę się w coś ubrać.

background image

– Ubrania nie są mi do  niczego potrzebne. Właśnie tak przyszedłem na  ten świat i tak

samo zamierzam z niego zejść.

– Nie mam nic przeciwko temu, lecz w tej chwili wolałabym, aby się pan ubrał.
– Nie ma mowy. W takim towarzystwie mogę przebywać tylko nago.
Błyskawicznie wyciągnęłam kajdanki i skułam go bez większego trudu.
– Precz z brutalnością policji! – wrzasnął. – Brutalność policji!
– Muszę pana rozczarować, lecz nie jestem policjantką.
– Więc kim?
– Łowcą nagród.
– Precz z brutalnością łowców nagród! – zawył.
Zajrzałam  do  szafy  w  przedpokoju,  znalazłam  długi  płaszcz  przeciwdeszczowy,

zapakowałam w niego Earlinga i dokładnie pozapinałam guziki.

– Nigdzie  się  stąd  nie  ruszę – oznajmił  stanowczo,  przyciskając  do  brzucha  skute

kajdankami ręce. – Nie zmusi mnie pani do wyjścia z domu.

– Posłuchaj, dziadku! – syknęłam. – Albo pójdziesz spokojnie, na własnych nogach, albo

obezwładnię cię gazem paraliżującym i wywlokę nieprzytomnego za nogi.

Wręcz  sama  nie  mogłam  uwierzyć,  że  zdolna  byłam  odezwać  się  w  ten  sposób  do

starszego mężczyzny, w dodatku mojego sąsiada. Zrobiło mi się wstyd, ale wytłumaczyłam
sobie szybko, że przecież stawką jest czek na dwieście dolarów.

– Tylko  nie  zapomnij  zamknąć  drzwi – mruknął  Earling. – Nie  chcę,  żeby  sąsiedzi

myszkowali mi po szafkach. Klucze leżą na stole w kuchni.

Znalazłam pęk kluczy i z radością spostrzegłam, że przy jednym z nich wisi breloczek ze

znakiem firmowym buicka.

– Jeszcze  jedno.  Nie  ma  pan  nic  przeciwko  temu,  żebyśmy  pojechali  do  śródmieścia

pańskim samochodem?

– Może  być,  jeśli  mi  obiecasz,  że  nie  spalisz  za  dużo  benzyny.  Mam  dość  skromną

emeryturę.

Odstawiłam  Earlinga  na  komendę  i  pospiesznie  załatwiłam  formalności,  bacząc  pilnie,

żeby nie napotkać Dorseya. W drodze powrotnej wpadłam do biura i odebrałam czek, który
natychmiast zrealizowałam w najbliższym banku. Zaparkowałam wóz Earlinga jak najbliżej
tylnego  wyjścia  z  budynku,  żeby  nie  miał  kłopotów  z  odnalezieniem  go,  kiedy  wyjdzie  z
aresztu. Poza tym nie chciałam już nigdy więcej widzieć na oczy tego obleśnego starucha.

Wbiegłam na górę i zadzwoniłam do rodziców, po drodze układając w myślach stosowną

wymówkę.

– Czy tata jeździ dzisiaj taksówką? – spytałam. – Chętnie skorzystałabym z jego pomocy.
– Nie, dziś ma wolne, jest w domu. A dokąd chciałabyś pojechać?
– Na osiedle przy autostradzie Route 1.
W tym miejscu nie mogłam skłamać.

background image

– Teraz?
– Tak. – Ostentacyjnie westchnęłam głośno. – Jak najszybciej.
– Przygotowałam pyszne paszteciki z mięsem. Nie wpadłabyś do nas na obiad?
Nawet  sama  przed  sobą  nie  potrafiłam  się przyznać,  jak  wielką  mam  ochotę  na  te

paszteciki – o wiele większą niż na mężczyznę do łóżka, porządny samochód, chłodną noc
czy też nowe brwi. W ogóle na jakiś czas wolałabym się wycofać z dorosłego życia. Byłoby
wspaniale, gdyby znów mama się mną zajmowała, nalewała mleka do szklanki i uwalniała od
dokuczliwych  codziennych  obowiązków.  Ale  ponieważ  było  to  niemożliwe,  musiałam  się
zadowolić  tymi  kilkoma  godzinami  spędzonymi  w  zagraconym  domku  wypełnionym
kuchennymi zapachami.

– To brzmi bardzo zachęcająco – odparłam.
Tata  wjechał  na  parking  po  piętnastu  minutach.  Omal  się  nie  zakrztusil,  kiedy  mnie

zobaczył.

– Dziś rano zdarzył się wypadek na tym placyku – wyjaśniłam. – Jakiś samochód stanął

w płomieniach, a ja znalazłam się za blisko.

Podałam  mu  adres  i  poprosiłam,  by  po  drodze  zatrzymał  się  jeszcze  przed  stacją

benzynową. Pół godziny później wysiadłam przy parkingu przed domem Morelliego.

– Powiedz mamie, że przyjadę na szóstą – rzekłam.
Tata spojrzał krytycznym wzrokiem na pstrokatą nova, po czym przeniósł spojrzenie na

trzymane przeze mnie bańki oleju silnikowego.

– Może jeszcze zaczekam i zobaczę, czy uda ci się zapalić.
Wlałam  do  miski  olejowej  trzy  pełne  butelki,  sprawdziłam  poziom  oleju i  z  daleka

pokazałam  ojcu,  że  wszystko  w  porządku.  Ciągle  nie  odjeżdżał.  Usiadłam  za  kierownicą,
huknęłam  z  całej  siły  pięścią  w  deskę  rozdzielczą,  przekręciłam  kluczyk  w  stacyjce  i
uruchomiłam silnik.

– Widzisz?! Zapala, przy pierwszej próbie! – zawołałam.
Ojciec jednak miał nadal sceptyczną minę, prawdopodobnie myślał o tym, że koniecznie

powinnam  sobie  kupić  nowego  buicka.  W  jego  mniemaniu  buicków  nie  imały  się  takie
straszne rzeczy, jakie spotkały nova. Wyprowadziłam wóz z parkingu, zatrzymałam się obok
taksówki,  pomachałam  ojcu  na  pożegnanie  i  pokazałam  na  migi,  że skręcam  w  Route  1.
Poprowadziłam  gruchota  w  stronę  warsztatu,  gdzie  montowano  używane  tłumiki.  Minęłam
motel  Howarda  Johnsona  o  jaskrawopomarańczowym  dachu,  olbrzymią  bazę  spedycyjną,
następnie rozległe wesołe miasteczko. Inni kierowcy omijali mnie szerokim łukiem, jakby nie
mieli  odwagi  się  zbliżyć  do  mojego  ryczącego  i  plującego  dymem  potwora.  Dziesięć
kilometrów  dalej  odetchnęłam  z  ulgą  na  widok  żółto-czarnej  tablicy  zakładu  naprawczego
pojazdów.

Założyłam ciemne okulary, żeby ukryć za nimi osmalone brwi, lecz mimo to mechanik

przyjmujący  zlecenia  popatrzył  na  mnie,  marszcząc  czoło  ze  zdumienia.  Wypełniłam

background image

odpowiedni druczek, przekazałam mu kluczyki od samochodu i zajęłam wygodne miejsce w
poczekalni  przeznaczonej  dla  opiekunów  niedomagających  aut.  Po  trzech  kwadransach
wyruszyłam w drogę powrotną. Niewielką smugę dymu spostrzegłam za sobą jedynie wtedy,
kiedy ruszałam ze skrzyżowania, a czerwona lampka na desce rozdzielczej zamigotała tylko
parę razy. Doszłam do wniosku, że i tak jest lepiej, niż oczekiwałam.

Jak zwykle mama zaczęła tyradę, zanim jeszcze wkroczyłam na werandę.
– Za każdym razem, gdy cię widzę, wyglądasz coraz gorzej. Zadrapania i siniaki, a teraz

jeszcze te opalone włosy i... O mój Boże! Co się stało z twoimi brwiami? Ojciec powiedział
mi tylko, że wybuchł jakiś pożar na parkingu przed twoim domem.

– To prawda. Samochód się zapalił. Na szczęście nic mi się nie stało.
– Widziałam  reportaż  w  telewizji – wtrąciła  babcia  Mazurowa,  zatrzymując  się  tuż  za

plecami  mamy. – Podobno  eksplodowała  bomba,  z  samochodu  nie  było  co  zbierać.  A  w
środku usmażył się jakiś facet, gość o nazwisku Beyers. Po nim podobno też niewiele zostało.

Babcia miała na sobie obszerną różowo-pomarańczową bawełnianą bluzę, z nieodzowną

chusteczką  do  nosa  wystającą  z  rękawa,  oraz  jasnobłękitne  obcisłe  szorty,  śnieżnobiałe
tenisówki i długie skarpety zrolowane tuż nad kostkami.

– Podobają mi się te spodenki – powiedziałam. – Mają uroczy kolor.
– Wyobraź sobie, że w tym stroju poszła dziś przed południem na pogrzeb! – zawołał z

kuchni ojciec. – Musiała pożegnać Tony’ego Mancuso.

– Mówię ci, to dopiero było coś! – oznajmiła babcia Mazurowa. – Przyszła cała grupa

weteranów  wojennych.  Najpiękniejszy  pogrzeb  miesiąca.  A  Tony  wyglądał  naprawdę
wspaniale. Pod szyją miał jedwabny krawat haftowany w końskie łby.

– Do tej pory odebraliśmy już siedem telefonów – dodała mama. – Musiałam wszystkim

wyjaśniać, że zapomniała dziś rano wziąć swoich pigułek.

Babcia ze złości zazgrzytała zębami.
– Bo  tu  nikt  się  nie  zna  na  modzie,  nigdy  nie  można  włożyć  czegoś odmiennego. –

Spojrzała na swoje szorty i zapytała: – Co o tym myślisz? Mogę w nich wyjść na wieczorny
spacer?

– Oczywiście, ale ja na wieczór włożyłabym czarne.
– Uważam  dokładnie  tak  samo.  Przy  najbliższej  okazji  będę  musiała  kupić  sobie  takie

same gatki, tylko czarne.

Około ósmej wieczorem, nasycona pysznym obiadem i przepełniona wrażeniami z tego

zagraconego  domku,  byłam  gotowa  podjąć  na  nowo  próbę  samodzielnej  egzystencji.
Opuściłam więc rodzinne pielesze, zaopatrzona w drugą porcję smakowitych pasztecików, i
pojechałam z powrotem do swego mieszkania.

Przez  większą  część  dnia  unikałam  rozmyślań  dotyczących  zamachu  bombowego,  ale

teraz  nadeszła  w  końcu  pora  stawić  czoło  rzeczywistości.  Ktoś  próbował  mnie  zabić,  a  na
pewno  nie  był  to  Ramirez. Jemu  bowiem  zależało  wyłącznie  na  zadawaniu  bólu  i

background image

wysłuchiwaniu błagalnych próśb o litość. To prawda, że postępowanie Ramireza budziło we
mnie  wstręt i przerażenie,  ale  w  znacznym  stopniu  można  je  było  przewidzieć.  To  było
dobrze znane zło, wywodzące się z szaleństwa wiodącego ku zbrodni.

Ale  podłożenie  bomby  w  samochodzie  stanowiło  dowód  zupełnie  innego  rodzaju

niepoczytalności,  było  efektem  celowego,  dobrze  skalkulowanego  działania.  Miało  na  celu
tylko jedno: usunięcie z tego świata przeszkadzającej komuś, wścibskiej osoby.

Z jakiego powodu chciano mnie zabić? – rozmyślałam. Dlaczego komukolwiek miałoby

zależeć  na  mojej  śmierci?  Już  sam  wydźwięk  tych  pytań,  na  które  nie  znajdowałam
odpowiedzi, mroził mi krew w żyłach.

Zaparkowałam  nova  mniej  więcej  pośrodku  asfaltowego  placyku,  zachodząc  w  głowę,

czy  jutrzejszego  ranka  starczy  mi  odwagi,  by  przekręcić  kluczyk  w  stacyjce.  Służby
porządkowe  usunęły  już  szczątki  jeepa  i  poza  ciemniejszymi  plamami  oraz  spękaniami
nawierzchni  parkingu  trudno  było  dostrzec  jakieś  wyraźniejsze  ślady  porannej  tragedii.
Zwinięto żółte policyjne taśmy, usunięto wszelkie porozrzucane części spalonego pojazdu.

Zaraz  po  wejściu  do  mieszkania  zauważyłam,  że  lampka  sygnalizacyjna  automatycznej

sekretarki mruga jak oszalała. Okazało się, że Dorsey dzwonił aż trzy razy, szukając ze mną
kontaktu.  Mówił  nadzwyczaj  ostrym  tonem.  Znalazłam  też  wiadomość  od  Berniego,  który
zapraszał  mnie  do  odwiedzenia  swego  sklepu,  gdyż  organizował  posezonową  wyprzedaż.
Kusił  dwudziestoprocentową  zniżką  cen  mikserów  i  robotów  kuchennych,  obiecując
poczęstować wytwornym daiquiri pierwszych dwudziestu klientów. Chyba oczy mi zabłysły
na  wspomnienie  o  tym  daiquiri.  Miałam  jeszcze  trochę  gotówki,  toteż  perspektywa
okazyjnego  kupna  miksera  także  wydała  mi  się  kusząca. Później  zadzwonił  Jimmy  Alpha,
jeszcze raz przepraszał mnie serdecznie i wyrażał nadzieję, że nie odniosłam zbyt poważnych
obrażeń wskutek brutalnego potraktowania przez Ramireza.

Spojrzałam  na  zegarek,  dochodziła  dziewiąta.  Nie  miałam  już  szans  zdążyć  do sklepu

Berniego  przed  zamknięciem.  Posmutniałam,  gdyż  byłam przekonana,  że  łyk  daiquiri
natychmiast rozjaśniłby mi umysł i pozwolił odgadnąć, kto zamierzał wysłać mnie na tamten
świat.

Włączyłam  telewizor  i  zapatrzyłam  się  na  ekran,  lecz  moje  myśli  błądziły  daleko.  Nie

mogłam  się  uwolnić  od  ciągłego  szacowania  potencjalnych  zamachowców.  Spośród
poszukiwanych,  których  do  tej  pory  odstawiłam  do  aresztu,  w  rachubę  wchodził  jedynie
Lonnie Dodd, lecz on nadal przebywał za kratkami. Najpewniej zamach bombowy był więc
powiązany  z  zabójstwem  Kuleszy.  Widocznie  kogoś  zaniepokoiło  moje  zainteresowanie  tą
sprawą. Nie umiałam sobie jednak wyobrazić, żeby ktoś się zaniepokoił aż do tego stopnia, by
podjąć próbę zamachu na moje życie. Wszak w grę wchodziło zwyczajne morderstwo.

Doszłam  więc  do  wniosku,  że  prawdopodobnie  przeoczyłam  jakiś  szczegół  dotyczący

Carmen Sanchez, Kuleszy bądź Morelliego... albo też owego tajemniczego świadka.

Stopniowo zaczęły mnie ogarniać najgorsze przeczucia. Jak wynikało z tego pobieżnego

background image

przeglądu,  stanowiłam  śmiertelne  zagrożenie  tylko  dla  jednego  człowieka – Joego
Morelliego.

O  jedenastej  zadzwonił  telefon.  Zdążyłam  podnieść  słuchawkę,  zanim  włączyła  się

automatyczna sekretarka.

– Jesteś sama? – zapytał Joe.
Zawahałam się na moment.
– Tak.
– Skąd to wahanie w twoim głosie?
– A jak ty byś się czuł na moim miejscu, gdybyś tylko cudem wyszedł cało z zamachu na

twoje życie?

– Ktoś próbował cię zabić?
– Nie inaczej.
– Od razu zrobiło mi się gorąco.
– To tak, jak i mnie.
– Idę na górę. Czekaj przy drzwiach.
Wsunęłam  pojemnik  z  gazem  za  pasek  szortów  i  zakryłam  go  bluzką.  Zaczekałam  z

okiem przytkniętym do wizjera i otworzyłam drzwi, kiedy tylko Joe pojawił się w korytarzu.
On także z dnia na dzień wyglądał coraz gorzej. Włosy miał za długie i posklejane, a jego
twarz pokrywał z pozoru tygodniowy zarost, chociaż Morelli nie golił się najwyżej od dwóch
dni. Przybrudzone dżinsy i sprana bawełniana koszulka nadawały mu wygląd ulicznika.

Zamknął za sobą drzwi i przekręcił rygiel zasuwki. Z posępną miną otaksował wzrokiem

moją rozciętą wargę, siniaki na policzku oraz ramionach i osmalone brwi.

– Nie masz ochoty porozmawiać o tym, co się stało?
– Rozcięta  warga  i  siniaki  są  dziełem  Ramireza.  Wpadliśmy  na  siebie  na  ulicy,  ale

wyszłam z tego zwycięsko. Potraktowałam go gazem, po czym zostawiłam leżącego na jezdni
i wymiotującego na asfalt.

– A brwi?
– No cóż, to trochę bardziej skomplikowana historia.
Przez chwilę spoglądał na mnie w milczeniu.
– I nie zamierzasz mi jej wyjaśnić? – zapytał w końcu.
– Dobrą nowiną jest to... że nie musisz się już martwić poczynaniami Morty’ego Beyersa.
– A złą?
Wyjęłam  z  kuchennej  szafki  powgniataną  tablicę  rejestracyjną  i  wręczyłam  mu  ją

mówiąc:

– To wszystko, co ocalało z twojego samochodu.
Z wyraźnym przerażeniem wpatrywał się w ten prostokąt z blachy. Opowiedziałam mu

szybko  o  powtórnej  wizycie  Beyersa,  zamachu  bombowym  i  trzykrotnym  telefonicznym
wezwaniu Dorseya.

background image

Po  krótkim  zastanowieniu  doszedł  do  tego  samego  wniosku,  który  i  mnie  poraził

wcześniej:

– To nie była robota Ramireza.
– Muszę przyznać, że gdy ułożyłam w myślach listę ewentualnych zamachowców, twoje

nazwisko znalazło się na pierwszym miejscu.

– Naprawdę?  Co  najwyżej  rozpatrywałem  tę  ewentualność  w  wyobraźni.  Kogo  jeszcze

umieściłaś na swojej liście?

– Lonniego Dodda, ale on nadal siedzi w areszcie.
– Czy wcześniej ktoś ci groził śmiercią? Może twój były mąż lub któryś z kochanków?

Nie zalazłaś ostatnio nikomu za skórę?

Stwierdziłam, że nawet nie mam ochoty odpowiadać na te obraźliwe pytania.
– W porządku. Zatem uważasz, iż zamach miał związek z zabójstwem Kuleszy?
– Tak.
– Boisz się?
– Owszem.
– To dobrze, ponieważ zaczniesz działać ostrożniej.
Bez  pytania  otworzył  lodówkę,  znalazł  paszteciki,  które  dostałam  od  mamy,  i  zjadł  je

wszystkie na zimno.

– Musisz też zachować ostrożność w rozmowie z Dorseyem – dodał. – Jeśli odkryje, że

działamy wspólnie, oskarży cię o pomoc i ukrywanie przestępcy.

– Ja  zaś  nabieram  coraz  silniejszych  podejrzeń,  że  zawarłam  z  tobą  umowę,  która

zupełnie nie leży w moim interesie.

Z trzaskiem otworzył puszkę piwa.
– Jeśli  wciąż  marzysz  o  o  tych  dziesięciu  tysiącach  dolarów  honorarium,  to  musisz

zaczekać, aż pozwolę ci się odstawić do aresztu. A ja się na to nie zgodzę, dopóki nie mogę
udowodnić swej niewinności. Gdybyś więc chciała się wycofać z naszej umowy, po prostu
daj mi znać, ale musisz pamiętać, że w takim wypadku możesz zapomnieć o forsie.

– Niezbyt kusząca perspektywa.
Energicznie pokręcił głową.
– Otwarcie przedstawiam ci sprawę.
– Już kilkakrotnie mogłam cię obezwładnić gazem.
– Nie sądzę.
Błyskawicznie sięgnęłam po pojemnik, lecz nim zdążyłam go wycelować w jego twarz,

Joe jednym ruchem ręki wytrącił mi go z dłoni.

– To się nie liczy – powiedziałam. – Spodziewałeś się, że to zrobię.
Spokojnie dojadł ostatniego pasztecika i wstawił talerz do zlewu.
– Zawsze się spodziewam takiej reakcji.
– I co teraz poczniemy?

background image

– Spróbujemy dalej działać tak samo. Wygląda na to, że ktoś traci cierpliwość.
– Nie znoszę być czyimś celem.
– Ale chyba nie masz zamiaru zalać się łzami z tego powodu, prawda?
Rozsiadł się przed telewizorem, sięgnął po pilota i zaczął przerzucać kanały. Po chwili

oparł się plecami o ścianę i wyciągnął jedną nogę, sprawiał wrażenie wymęczonego. Przez
pewien czas oglądał jakiś program rozrywkowy, ale szybko głowa opadła mu na piersi, zaczął
oddychać wolniej i głębiej.

– Widzisz? Teraz mogłabym cię obezwładnić gazem – szepnęłam.
Uniósł szybko głowę i nie otwierając oczu, uśmiechnął się przebiegle.
– To nie w twoim stylu, cipeńko – mruknął.

Kiedy wstałam o ósmej, nadal spał na podłodze przed telewizorem. Przestąpiłam nad nim

i  wybiegłam  na  swoją  trasę  joggingu.  A  gdy  wróciłam,  siedział  w  kuchni,  popijał  kawę  i
czytał gazetę.

– Napisali coś na temat zamachu bombowego? – spytałam.
– Jest  reportaż  i  zdjęcie  na  trzeciej  stronie.  Stwierdzili,  że  przyczyny  wybuchu  nie  są

jeszcze znane. Poza tym nie ma nic ciekawego. – Spojrzał na mnie znad krawędzi rozpostartej
gazety. – Znowu dzwonił Dorsey i zostawił wiadomość na kasecie. Może powinnaś jednak
sprawdzić, o co mu chodzi?

Wykąpałam się szybko, włożyłam czyste ubranie, nasmarowałam poparzoną skórę twarzy

kremem  aloesowym  i  nalałam  sobie  kawy  do  filiżanki.  Pobieżnie  przejrzałam  gazetę,
popijając kawę małymi łyczkami, w końcu zadzwoniłam do Dorseya.

– Otrzymaliśmy już wyniki analiz z laboratorium – oznajmił. – Nie ulega wątpliwości, że

została podłożona bomba. To robota zawodowca. Co prawda, teraz w każdej bibliotece można
dostać  książkę  ze  szczegółowym  opisem  konstrukcji  takiej  bomby.  Gdyby  komuś  bardzo
zależało, mógłby nawet zmontować głowicę jądrową. W każdym razie chciałem panią o tym
zawiadomić.

– Sprawdziły się moje podejrzenia.
– I nadal nie domyśla się pani, kto mógłby przygotować taki zamach?
– Nie.
– A Morelli?
– Nie jest to wykluczone.
– Obiecała pani zajrzeć do mnie wczoraj.
Chyba strzelał w ciemno. Zapewne się już domyślał, że go unikam i że za całą tą sprawą

kryje  się  coś  dziwnego,  ale  nie  wiedział  jeszcze  co.  Miałam  ochotę  powiedzieć:  „Zatem
witamy w naszym towarzystwie, Dorsey!”

– Postaram się wpaść dzisiaj.
– To proszę się bardzo postarać.

background image

Odłożyłam  słuchawkę  i  pospiesznie  uniosłam  filiżankę  do  ust.  Po  chwili  oznajmiłam

posępnym tonem:

– Dorsey chce, żebym przyjechała na komendę.
– Porozmawiasz z nim?
– Nie,  bo  będzie  zadawał  mnóstwo  kłopotliwych  pytań,  na  które  nie  będę  umiała

odpowiedzieć.

– Powinnaś dziś rano znów się pokazać na ulicy Starka.
– Wykluczone. Mam parę spraw do załatwienia.
– Jakich spraw.
– Osobistych.
Popatrzył na mnie, marszcząc brwi.
– Muszę załatwić to i owo... tak na wszelki wypadek – mruknęłam.
– Na jaki wypadek?
Machnęłam ręką w geście zniecierpliwienia.
– Na  wypadek,  gdyby  coś  mi  się  stało.  Przez  ostatnich  dziesięć  dni  próbował  mnie

zastraszyć zawodowy sadysta, a teraz w dodatku trafiłam na listę obiektów zainteresowania
piromana maniaka. Po prostu strach mnie obleciał, rozumiesz? Muszę zaczerpnąć oddechu,
Morelli, spotkać się z paroma osobami, choć na krótko pomyśleć o moim życiu prywatnym.

Wyciągnął rękę i delikatnie zerwał płatek przesuszonej skóry z mego nosa.
– Nic ci nie grozi – powiedział łagodnym tonem. – Doskonale rozumiem, że się boisz. Ja

też się boję. Ale racja jest po naszej stronie, w związku z czym musimy wygrać tę rundę.

Poczułam się głupio, kiedy tak niespodziewanie Joe zaczął się do mnie odnosić życzliwie,

podczas  gdy  ja  myślałam  bez  przerwy  o  wyprzedaży  w  sklepie  Berniego,  na  której  można
było otrzymać darmową lampkę daiquiri.

– Jak masz zamiar udać się na to prywatne spotkanie, skoro jeep wyleciał w powietrze?
– Odebrałam swoją nova z naprawy.
Skrzywił się z niesmakiem.
– Ale chyba nie zostawiłaś jej na noc na parkingu przed domem?
– Wyszłam z założenia, iż zamachowiec nie wie, że to mój samochód.
– Zaraz zemdleję!
– Na pewno nie muszę się niczego obawiać.
– Tak,  ja  też jestem  tego  pewien.  Ale  na  wszelki  wypadek  zejdę  z  tobą  i  upewnię  się

jeszcze bardziej.

Zgarnęłam  swoje  rzeczy,  sprawdziłam  zamknięcie  okien  i  przewinęłam  kasetę  w

automatycznej  sekretarce.  Morelli  czekał  przy  drzwiach.  Wyszliśmy  razem  przed  dom  i
stanęliśmy niepewnie przed upstrzonym farbami chevroletem.

– Nawet gdyby zamachowiec wiedział, że to twój samochód, musiałby być skończonym

idiotą,  żeby  po  raz  drugi  próbować  tego  samego – oświadczył  Joe. – Statystycznie  rzecz

background image

biorąc, drugi zamach niemal zawsze ma zupełnie inny przebieg.

To wyjaśnienie było całkiem logiczne, nie pomogło mi jednak w otworżeniu drzwi auta i

nie uspokoiło walącego jak oszalałe serca.

– Dobra, nie ma się co zastanawiać – burknęłam. – Raz kozie śmierć.
Morelli położył się na asfalcie i zajrzał pod spód auta.
– Widzisz tam coś? – spytałam niecierpliwie.
– Ogromną kałużę oleju.
Podniósł się z powrotem i otrzepał ręce. Otworzyłam maskę i sprawdziłam poziom oleju

– miska  znowu  była  prawie  pusta.  Wlałam  do  otworu  dwie  butelki  płynu  i  ze  złością
zatrzasnęłam maskę.

Tymczasem Joe wyjął kluczyki z zamka w drzwiach, usiadł za kierownicą i wsunął je do

stacyjki.

– Odsuń się – nakazał stanowczo.
– Nic z tego. To mój samochód i ja go uruchomię.
– Jeśli którekolwiek z nas ma się przenieść na tamten świat, to lepiej, abym to był ja. I tak

grozi mi krzesło elektryczne, jeżeli nie odnajdziemy tego cholernego faceta. Więc odejdź stąd
i nie zawracaj mi głowy!

Po chwili przekręcił kluczyk w stacyjce. Nic się nie zadziało. Spojrzał na mnie badawczo.
– Czasami trzeba walnąć pięścią w deskę rozdzielczą, żeby rozrusznik zadziałał.
Joe ponownie przekręcił kluczyk i energicznie walnął pięścią w deskę. Silnik zakrztusił

się raz i drugi, wreszcie zaskoczył.  Z rury wydechowej buchnął kłąb dymu, ale szybko się
rozwiał.

Morelli spuścił głowę, zamknął oczy i stuknął otwartą dłonią w kierownicę.
– Cholera – syknął.
Podeszłam bliżej i przez okno spojrzałam mu prosto w twarz.
– Czy mam wyjąć ścierkę do wytarcia siedzenia?
– Ale śmieszne! – Wysiadł z auta i przytrzymał otwarte drzwi. – Chcesz, żebym pojechał

za tobą?

– Nie, dziękuję. Dam sobie radę.
– Będę na ulicy Starka, gdybyś mnie potrzebowała. Kto wie... może ten gość pojawi się

dzisiaj na sali treningowej?

Już z daleka spostrzegłam, że przed wejściem do sklepu Berniego wcale nie stoi długa

kolejka chętnych. Pocieszyłam się, że w takim razie mogło jeszcze zostać trochę obiecanego
daiquiri.

– Proszę, proszę! – zawołał Bernie na mój widok. – Kogóż tu widzimy?!
– Odebrałam twoją wiadomość o wyprzedaży mikserów.
– Zatrzymałem  dla  ciebie  tego  małego  robocika – rzekł,  poklepując  czule  kartonowe

pudło, które postawił na ladzie. – Można go używać nawet do mielenia orzechów, kruszenia

background image

kostek lodu, przygotowywania znakomitej papki bananowej, no i oczywiście do sporządzania
koktajli, w tym również wybornego daiquiri.

Spojrzałam  na  nalepkę  z  ceną  przyklejoną  na  kartonowym  opakowaniu.  Mogłam  sobie

pozwolić na taki wydatek.

– Kupiony – powiedziałam. – Czy  teraz  mogłabym  dostać  obiecaną  próbkę  tego

wybornego daiquiri.

– Ma się rozumieć.
Bernie zaniósł mikser do kasy, zapakował go i przeliczył pieniądze.
– Jak leci? – zapytał, obrzucając podejrzliwym wzrokiem moje osmalone brwi, a raczej to

miejsce, w którym jeszcze niedawno miałam brwi.

– Bywało lepiej.
– Może daiquiri pomoże ci przetrwać trudne chwile?
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Zauważyłam,  że  po  drugiej  stronie  ulicy  Sal  myje  witryny  swego  sklepu.  Niewysoki,

pulchny i lekko łysiejący, w śnieżnobiałym fartuchu rzeźnika prezentował się całkiem nieźle.
Krążyły plotki, że na boku prowadzi nielegalną działalność bukmacherską, ale nie było to nic
wielkiego. W każdym razie chyba nie miał nic wspólnego ze sprawą Kuleszy. Nagle w mojej
głowie zrodziło się pytanie: z jakich powodów ktoś taki jak Kulesza miałby przyjeżdżać aż tu,
przez  pół  miasta,  żeby  robić  zakupy  u  Sala?  Uzmysłowiłam  sobie,  jak  mało  wiem  o  życiu
Ziggy’ego.  Informacja  o  tym,  że  kupował  mięso  i  wędliny  u  Sala  była  chyba  jedynym
godnym  uwagi  faktem,  jaki  do  tej  pory  poznałam.  Może  Kulesza  obstawiał  u  niego  jakieś
zakłady? A może po prostu łączyła ich przyjaźń? Może byli w jakiś sposób spokrewnieni?
Przyszło mi do głowy, że Sal znał Carmen i że wie coś o tajemniczym świadku ze złamanym
nosem.

Rozmawiałam jeszcze z Berniem przez kilka minut, zastanawiając się bez przerwy, czy

warto  wpaść  do  Sala  i  zadać  mu  parę  pytań.  Obserwowałam  nielicznych  klientów,  którzy
odwiedzali sklep rzeźnika. Stwierdziłam w końcu, że mogę także coś kupić na obiad, a przy
okazji trochę się tam rozejrzeć.

Obiecałam  Berniemu,  że  wkrótce  wpadnę  do  niego  na  dłuższą  pogawędkę,  po  czym

wyszłam na ulicę.

background image

ROZDZIAŁ 13

Wkroczyłam do sklepu  mięsnego i stanęłam przy  długiej ladzie, na której piętrzyły się

stosy kotletów i racji pieczeniowych, a w miskach stały różne rodzaje mięsa mielonego. Sal
uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. – Czym mogę służyć?

– Byłam  po  przeciwnej  stronie,  u  Kuntza,  kupowałam  mikser... – uniosłam  do  góry

zapakowane pudło – ...i właśnie pomyślałam sobie, że skoro już tu jestem, mogłabym sobie
coś kupić na kolację.

– Na co ma pani ochotę? Na parówki? Świeżą rybę? A może kawałek kurczaka?
– Niech będzie ryba.
– Mam świeżutkie flądry, przywieziono je dziś rano z wybrzeża New Jersey.
Ciekawe, czy nie świecą w ciemnościach? – pomyślałam.
– Doskonale. Poproszę porcję na dwie osoby.
Na zapleczu z hukiem otworzyły się drzwi, do środka wdarł się głośny warkot silnika. Po

chwili drzwi zamknięto i znowu zapadła cisza.

W korytarzu obok chłodni pojawił się mężczyzna, na widok którego serce podskoczyło

mi do gardła. Facet miał nie tylko złamany nos, ale całą twarz dziwnie spłaszczoną... jakby
naprawdę  otrzymał  silny  cios  ciężką  patelnią.  Nie  miałam  żadnej  pewności,  gdyż  tylko
Morelli  mógł  go  zidentyfikować,  nabrałam  jednak  podejrzeń,  że  jest  to  poszukiwany  przez
nas tajemniczy świadek.

W  pierwszym  odruchu  chciałam  podskoczyć  z  radości  i  wydać  z  siebie  triumfalny

okrzyk,  zaraz  jednak  przyszło  otrzeźwienie,  że  raczej  powinnam  obrócić  się  na  pięcie  i
czmychać  stamtąd  czym  prędzej,  dopóki jeszcze  nie  zawisłam  na  haku między  mrożonymi
świńskimi zadkami.

– Przywiozłem zamówiony towar – odezwał się nieznajomy do Sala. – Mam go wstawić

do chłodni?

– Tak.  I  zabierz  te  dwie  skrzynki,  które  stoją  za  drzwiami.  Jedna  z  nich  jest  pełna,

będziesz musiał wziąć wózek.

Sal wrócił szybko do ważenia filetów z flądry.
– Jak pani zamierza przyrządzić te ryby? – spytał. – Można je usmażyć na patelni, upiec

background image

w brytfance czy nawet udusić. Mnie najbardziej smakują obsmażone w mące na maśle. Palce
lizać.

Po chwili znowu rozległ się trzask zamykanych drzwi na zapleczu.
– Kto to był? – zapytałam.
– Louis, kierowca hurtownika z Philly. Dostarcza mi świeże mięso.
– A jaki towar zabiera z chłodni?
– Ochłapy. Sprzedaję je za grosze hodowcom psów.
Zagryzłam wargi, powstrzymując chęć jak najszybszego opuszczenia sklepu. Byłam już

przekonana, że odnalazłam tajemniczego świadka. Niemal wszystkie mięśnie mi dygotały z
podniecenia,  kiedy  z  powrotem  siadałam  za  kierownicą  novej.  Ogarnęło  mnie  przemożne
poczucie ulgi. Byłam bezpieczna! Co więcej, zyskałam perspektywę uregulowania wszystkich
moich  długów.  Udało  mi  się!  Teraz,  kiedy  odnalazłam  poszukiwanego  faceta,  mogłam
zapomnieć  o  strachu.  Wystarczyło  odstawić  Morelliego  do  aresztu  i  zapomnieć  o  sprawie
zabójstwa  Ziggy’ego  Kuleszy.  Mogłam  zejść  ze  sceny,  wymazać  swoje  nazwisko  z listy
obiektów  zainteresowania  maniaka  podkładającego  bomby!...  Zostawał  tylko  problem
Ramireza. Miałamjednak nadzieję, że zdołam go skutecznie usunąć ze swojej drogi na bardzo,
bardzo długo.

Przypomniałam  sobie,  iż  staruszek  mieszkający  naprzeciwko  bloku  Carmen  zeznał,  że

tamtego  wieczoru  zakłócił  mu  spokój  warkot  wielkiej  ciężarówki  chłodni.  Byłam  gotowa
przyjmować zakłady, że chodziło o ten sam wóz, który dziś dostarczył mięso do sklepu Sala.
Nie mogłam jeszcze tego stwierdzić z całą pewnością, dobrze by było po raz drugi obejrzeć
dokładnie  alejkę  dojazdową  na  tyłach  budynku.  Podejrzewałam  jednak,  że  jeśli  Louis
zaparkował dostatecznie blisko ściany domu, mógł bez trudu zeskoczyć z okien pierwszego
piętra  na  dach  ciężarówki.  Później  wystarczyło  tylko  ukryć  zwłoki  Carmen  w  chłodni  i
spokojnie odjechać.

Nie wiedziałam jeszcze, co z tym wszystkim miał wspólnego Sal. Być może o niczym nie

wiedział,  tylko  nieświadomie  wyrządzał  przysługi  Kuleszy  oraz  Louisowi,  którzy
wykonywali rozkazy Ramireza i usuwali ślady jego bestialstwa.

Zza  kierownicy  samochodu  miałam  doskonały  widok  na  witryny  sklepu  mięsnego.

Wsunęłam kluczyk do stacyjki i ostrożnie popatrzyłam w tamtym kierunku. Dostrzegłam, że
Sal  i  Louis  rozmawiają  żywiołowo.  Louis  wydawał  się  spokojny,  za  to  Sal  gestykulował
szeroko,  jakby  krzyczał  na  tamtego.  Postanowiłam  więc  zaczekać  jeszcze  chwilę.  Wkrótce
Sal  odwrócił  się  plecami  do  kolegi  i  podniósł  słuchawkę  telefonu.  Nawet  z  tej  odległości
mogłam dostrzec, że wykrzykuje coś z wyraźną wściekłością. Wreszcie cisnął słuchawkę na
widełki  i  obaj  mężczyźni  poszli  na  zaplecze  sklepu.  Po  paru  sekundach  ujrzałam  ich  na
rampie dostawczej, niosących duży blaszany pojemnik na mięso. Ustawili go przy drzwiach
zaparkowanej tyłem do sklepu ciężarówki, po czym Louis szybko wrócił do środka. Chwilę
później  zjawił  się  z  powrotem,  dźwigał  na  ramieniu  jakiś  duży  pakunek,  przypominający

background image

wielki  zmrożony  udziec  wołowy.  Obaj  mężczyźni  umieścili  go  w  pojemniku  i  wstawili  do
chłodni,  po  czym  Sal  wyniósł  z  zaplecza drugi  identyczny  pojemnik.  Louis  rozejrzał  się
uważnie  po  rampie,  zerknął  też  w  głąb  pomieszczeń  sklepu.  Serce  podeszło  mi  do  gardła,
odniosłam bowiem wrażenie, iż dostrzegł mnie obserwującą ich zza szyby samochodu. Kiedy
energicznym  krokiem  ruszył  z  powrotem  do  sklepu,  pospiesznie  zacisnęłam  palce  na
pojemniku z gazem obezwładniającym. Lecz tamten jedynie przekręcił klucz w zamku drzwi
wejściowych i powiesił na nich tabliczkę z napisem: „Zamknięte”.

Tego  się  nie  spodziewałam.  Co  oni  knują? – zachodziłam  w głowę.  Sala  nigdzie  nie

widziałam, sklep został zamknięty, a przecież był to dzień powszedni. Kilka sekund później
zgasło światło i Louis ponownie wyszedł na rampę. Gdzieś w głębi mej duszy zrodziło się
najgorsze  przeczucie,  stopniowo  podsycające  przerażenie,  a  ów  strach  nakazał  mi  śledzić
zagadkowego typka.

Uruchomiłam  silnik  i  podjechałam  do  najbliższego  skrzyżowania.  Wkrótce  na  ulicę

wyjechała  także  wielka  biała  ciężarówka  chłodnia  z  numerami  rejestracyjnymi  ze  stanu
Pensylwania. Szybko włączyła się do ruchu i pokonała kilkaset metrów, następnie skręciła w
aleję Chambersa. Z olbrzymią przyjemnością przekazałabym śledzenie furgonu Morelliemu,
ale nie miałam jak się z nim skontaktować. Prawdopodobnie przebywał w północnej części
miasta, w okolicach ulicy Starka, my zaś podążaliśmy na południe. Jeśli nawet Joe miał aparat
telefoniczny  w  furgonetce,  to  nie  znałam  jego  numeru,  poza  tym  i  tak  nie  miałabym  skąd
zadzwonić, chyba że nastąpiłaby jakaś przerwa w podróży.

Dotarliśmy do Whitehorse, gdzie ciężarówka skręciła w szosę numer 206. Ruch panował

tu  umiarkowany,  mogłam  więc  dość  łatwo  zachowywać  tę  samą  prędkość,  trzymając  się
kilkadziesiąt  metrów  za  chłodnią.  Ale  tuż  za  skrzyżowaniem  z  drogą  numer  70  czerwona
lampka na desce rozdzielczej zamigotała kilkakrotnie i rozjarzyła się na dobre. Zaklęłam pod
nosem. Zjechałam na pobliski parking, w rekordowym tempie wlałam do miski dwie butelki
oleju, z hukiem zatrzasnęłam maskę i pojechałam dalej.

Rozpędziłam  nova  do  stu  czterdziestu  kilometrów  na  godzinę,  starając  się nie  zwracać

uwagi na coraz głośniejsze wycie silnika oraz zdumione spojrzenia kierowców w pojazdach,
które wyprzedzałam. Zaledwie po paru minutach zdołałam dogonić ciężarówkę. Louis chyba
zanadto  się  nie  spieszył,  gdyż  utrzymywał  stałą  prędkość,  tylko  dziesięć  kilometrów  na
godzinę powyżej dopuszczalnego limitu. Odetchnęłam z ulgą i zajęłam z powrotem dogodne
miejsce  na  pasie  za  nim.  Modliłam  się,  żeby  nie  jechał  gdzieś  daleko,  gdyż  na  tylnym
siedzeniu zostało mi jedynie półtorej butelki oleju. W Hammonton Louis skręcił  w boczną
drogę  prowadzącą  na  wschód.  Tutaj  było  znacznie  mniej  pojazdów,  toteż  musiałam  sporo
zwiększyć dzielący nas dystans. Jechaliśmy pośród niewysokich wzgórz, na których ciągnęły
się  pola  uprawne  porozdzielane  wąskimi  pasami  lasów.  Pokonawszy  jakieś  dwadzieścia
kilometrów,  Louis  skręcił  w  wąską,  wysypaną  żwirem  alejkę,  wiodącą  ku  zardzewiałemu
barakowi z falistej blachy, przypominającemu stary wojskowy magazyn. Na jego frontowej

background image

ścianie  ciągnął  się  złuszczony  napis  informujący,  że  jest  to  „Chłodnia  Przystani  Rybackiej
Pachetco Met”. W dali, za barakiem, dostrzegłam dwa drewniane pomosty z kołyszącymi się
przy  nich  łodziami  oraz  przestrzeń  otwartego  oceanu.  Słońce  skrzyło  się  na  grzbietach
niewysokich fal.

Minęłam  zabudowania  i  pokonawszy jeszcze  kilometr,  zawróciłam,  ponieważ  droga

kończyła  się  ślepo  nad  szerokim  rozlewiskiem  rzeki  Mullico.  Wracając  przejechałam
znacznie  wolniej  wzdłuż  przystani.  Ciężarówka  stała  zaparkowana  przy  szerokiej  rampie,
prowadzącej bezpośrednio do wylotu najbliższego pomostu. Louis i Sal siedzieli na tylnym
zderzaku  chłodni,  jak  gdyby  na  kogoś  czekali.  Oprócz  nich  w  sąsiedztwie  magazynu  nie
zauważyłam żywej duszy. Mimo że był środek lata, ta niewielka przystań rybacka ożywała
prawdopodobnie tylko w czasie weekendów.

Przypomniałam sobie, że kilka kilometrów wcześniej mijaliśmy małą stację benzynową, i

doszłam do wniosku, iż będzie to najlepszy punkt obserwacyjny. Gdyby któryś z mężczyzn
wracał z przystani do miasta, musiałby przejeżdżać obok niej. Poza tym na stacji benzynowej
z  pewnością  był  automat  telefoniczny,  mogłam  więc  podjąć  próbę  skontaktowania  się  z
Morellim.

Stacja  musiała  sobie  liczyć  sporo  lat.  Tworzyły  ją  przedpotopowe  dystrybutory

zamontowane na betonowych postumentach. Koślawa tablica umieszczona nad pierwszym z
nich  reklamowała  żywą  przynętę  na  ryby  i  tanie  paliwo.  Za  brukowanym  placykiem  stała
obszerna buda zbita z desek, w której dziury łatano sprasowanymi blaszanymi kanistrami oraz
najróżniejszymi kawałkami pilśni. Na szczęście tuż przy wejściu do tej ruiny wisiał na ścianie
automat telefoniczny.

Zaparkowałam  na  tyłach  rudery,  ustawiając  nova  w  taki  sposób,  że  była  prawie

niewidoczna z drogi, po czym przeszłam na stację, ciesząc się z możliwości rozprostowania
nóg. Zadzwoniłam pod swój numer telefonu, gdyż nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Po pierwszym sygnale rozległ się trzask uruchamianej automatycznej sekretarki i usłyszałam
własną, nagraną na kasecie zapowiedź.

– Jesteś tam? – zapytałam głośno.
Nikt nie odebrał. Po krótkim namyśle przedyktowałam ciąg cyfr wybitych na obudowie

automatu i dodałam, że gdyby ktokolwiek chciał się ze mną skontaktować, przez pewien czas
będę czekała pod tym numerem.

Zamierzałam już wracać do chevroleta, kiedy zauważyłam na drodze pędzącego z dużą

prędkością srebrzystego porsche’a Ramireza. No, no, robi się coraz ciekawiej, pomyślałam.
Oto bowiem na przystani Pachetco Inlet odbywało się niezwykłe spotkanie rzeźnika, zabójcy
oraz  boksera.  Niewielkie  były  szansę  na  to,  że  cała  trójka  wybiera  się  wspólnie  na  ryby.
Gdyby to ktoś inny pojechał w stronę wybrzeża, a nie Ramirez, z pewnością podążyłabym za
nim, żeby z bliska przyjrzeć się owej grupie. Ale w tej sytuacji bałam się, że bokser może
rozpoznać moją nova. Zresztą nie był to jedyny powód mojego wahania. Ramirez w pewnym

background image

stopniu osiągnął swój cel. Już sam widok jego auta przyprawił mnie o dreszcz przerażenia,
zasiewając  jednocześnie  w  sercu  poważne  wątpliwości  co  do  tego,  czy  zdołałabym  po  raz
drugi stanąć przed nim twarzą w twarz.

Niedługo później porsche znów pojawił się na drodze, zmierzając z powrotem w kierunku

autostrady. Przez przydymione szyby nie mogłam dostrzec, kto jest w środku, ale był to wóz
dwumiejscowy,  toteż  co  najmniej  jeden  z  mężczyzn  musiał  zostać  na  przystani.  Miałam
nadzieję,  że  był  to  Louis. Po  raz  kolejny  zadzwoniłam  pod  swój  numer  i  tym  razem
zostawiłam bardziej jednoznaczną wiadomość, syknęłam z naciskiem:

– Zadzwoń do mnie!
Powoli zaczynało się ściemniać, kiedy telefon w końcu zadzwonił.
– Gdzie jesteś? – zapytał Morelli.
– Na wybrzeżu, przy stacji benzynowej na obrzeżach Atlantic City. Znalazłam twojego

świadka. Ma na imię Louis.

– Jest tam z tobą?
– Nie, został nieco dalej, na przystani rybackiej.
Pospiesznie  zrelacjonowałam  mu  najważniejsze  wydarzenia  dnia  i  opowiedziałam

szczegółowo, jak ma tu dojechać. Kupiłam sobie w automacie przed stacją puszkę coca-coli,
żeby zabić jakoś czas oczekiwania.

Zmierzchało już na dobre, kiedy Joe zatrzymał swoją furgonetkę przed stacją. Od chwili

wyjazdu  Ramireza  po  bocznej  drodze  nie  przejechał  żaden  samochód,  a  już  na  pewno  nie
prześliznęła  się  obok  mnie  wielka  ciężarówka.  Przyszło  mi  do  głowy,  że  być  może  Louis
wypłynął  łodzią  w  morze  i  zechce  spędzić  tam  całą  noc.  Nie  widziałam  bowiem  innego
powodu, dla którego dostawcza chłodnia miałaby tyle czasu stać przed magazynem.

– A więc przypuszczasz, że ten facet ciągle jest na przystani? – zapytał Morelli.
– Tak mi się wydaje.
– A Ramirez nie pokazał się po raz drugi?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Rozejrzę się tam dokładnie. Zaczekaj tutaj.
Nie miałam najmniejszego zamiaru czekać choćby jednej minuty dłużej, znudziła mi się

bezczynność.  Poza  tym  nie  ufałam  do  końca  Morelliemu.  Odznaczał  się  paskudnym
zwyczajem robienia ponętnych obietnic, po czym znikał na dłużej z mojego życia.

Pojechałam za furgonetką aż na przystań. Ciężarówka stała nadal w tym samym miejscu.

Louisa nie było widać nigdzie w pobliżu. Pomosty i kołyszące się przy nich łodzie tonęły w
ciemnościach. Cały ten niewielki port „Pachetco Inlet” sprawiał wrażenie wymarłego.

Wysiadłam z novej i podeszłam do kabiny furgonetki.
– A  mnie  się  zdawało,  że  miałaś  zaczekać  przy  stacji – mruknął  Joe. – Razem

przypominamy jakąś cholerną paradę.

– Doszłam do wniosku, że możesz potrzebować mojej pomocy w spotkaniu z Louisem.

background image

Morelli  wysiadł  z  auta  i  stanął  obok  mnie,  w  półmroku  wyglądał  na  dosyć  groźnego

desperata. Uśmiechnął się jednak szeroko, a jego białe zęby stworzyły nienaturalny kontrast z
policzkami pokrytymi ciemnym zarostem.

– Kłamczucha. Martwiłaś się tylko o swoje dziesięć tysięcy dolarów.
– Owszem, to także.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, niczym dwoje przeciwników.
Wreszcie  Morelli  sięgnął  przez  otwarte  okno  do  kabiny  i  zdjął  z  oparcia  fotela  swoją

kurtkę.  Wyjął  z  jej  wewnętrznej  kieszeni  półautomatyczny  pistolet  i  wetknął  go  za  pasek
spodni.

– No cóż, w takim razie poszukajmy razem mojego świadka.
Podeszliśmy do ciężarówki i zajrzeliśmy do kabiny. Wóz był zamknięty, wewnątrz nikt

nie siedział. Na placu przed magazynem nie stał żaden inny samochód.

Wieczorną  ciszę  zakłócał  jedynie  cichy plusk  fal  rozbijających  się  o  bale  umocnień,

stukot  burt  łodzi  o  deski  pomostów  i  poskrzypywanie  lin.  Całą  przystań  tworzyły  cztery
odrębne strefy cumowania, z których każda liczyła czternaście stanowisk, po siedem z każdej
strony jednego pomostu. Nie wszystkie z nich były zajęte.

Po  cichu  obeszliśmy  całą  przystań,  odczytując  nazwy  wymalowane  na  burtach  łodzi  i

wypatrując jakichkolwiek śladów życia. Mniej więcej w połowie długości drugiego pomostu
Morelli  przystanął  nagle  i  wskazał  mi  rufę  dużej  motorówki, na  której  widniała  nazwa:
„Mewa Sala”.

Szybko zeskoczył na jej pokład i ruszył w stronę dziobu. Bez wahania poszłam w jego

ślady.  W  części  rufowej  na  pokładzie  walał  się  różnorodny  sprzęt  wędkarski:  dziesiątki
wszelkiego typu wędek, wielkie siatkowe podbieraki na długich tyczkach, ościenie i bosaki.
Drzwi  kajuty  były  od  zewnątrz  zamknięte  na  skobel  i  kłódkę,  co  oznaczało,  że  w  środku
nikogo nie ma. Joe wyjął z kieszeni ołówkową latarkę i przy jej świetle usiłował zajrzeć przez
okienko  do  wewnątrz.  Ja  także przytknęłam  nos  do  szyby.  Łódź  musiała  służyć  przede
wszystkim do większych połowów, gdyż była urządzona niemal po spartańsku, przypominała
kuter rybacki. Większą część kajuty również zajmował różnorodny sprzęt wędkarski, zamiast
luksusowego  wyposażenia, jakiego  można  by  się  spodziewać  po  zewnętrznym  wyglądzie
łodzi, w środku wzdłuż burt ciągnęły się jedynie szerokie ławki dla amatorów wędkarstwa. W
kącie  kajuty  piętrzył  się  pokaźny  stos  puszek  od  piwa  oraz  turystycznych  talerzyków  i
sztućców.  Natomiast  listwy  ławek  i  pokład  były  miejscami  pokryte  dość  grubą  warstwą
białego proszku, połyskującego w świetle latarki.

– Niezły bałaganiarz z tego Sala – mruknęłam.
– Jesteś pewna, że Louis nie odjechał razem z Ramirezem? – spytał Joe.
– Tego  nie  wiem,  wszystkie  szyby  porsche’a  były  przydymione.  Ale  to  tylko

dwumiejscowy wóz, zatem jeden z nich musiał tu zostać.

– I drogą nie przejeżdżał żaden inny samochód?

background image

– Nie.
– Może skierował się w przeciwną stronę?
– Nie ujechałby zbyt daleko. Kilometr dalej droga kończy się ślepo nad rzeką.
Nisko na niebie świecił księżyc, jego srebrzysta poświata roziskrzała grzbiety fal. Oboje

równocześnie obejrzeliśmy się na ciężarówkę stojącą przed magazynem. Sprężarka chłodni
pomrukiwała cicho w nocnej ciszy.

– Trzeba dokładniej obejrzeć ten wóz – zdecydował Morelli. Podeszliśmy z powrotem do

auta. Joe zaczął z uwagą odczytywać wskazania umieszczonych na zewnątrz zegarów.

– Na ile jest ustawiona? – spytałam.
– Minus pięć stopni.
– Po co aż tak nisko?
Morelli zeskoczył z podwozia i ruszył w kierunku drzwi skrzyni.
– A jak myślisz?
– Czyżby chcieli coś zamrozić?
– Mnie się też tak wydaje.
Wrota chłodni były zabezpieczone ciężką sztabą, w której uchwycie wisiała duża kłódka.

Joe zważył ją w dłoni.

– Nie jest tak źle – mruknął do siebie.
Skierował się energicznym krokiem do furgonetki i po chwili wrócił z piłką do metalu.
Rozejrzałam  się  nerwowo  dookoła,  gdyż  niezbyt  uśmiechała  mi  się  perspektywa

schwytania na gorącym uczynku włamywania się do cudzego pojazdu.

– Nie można  tego  zrobić  w  inny  sposób? – zapytałam,  przekrzykując  głośny  zgrzyt

ciętego żelaza. – Nie masz jakiegoś wytrycha?

– Tak będzie szybciej – odparł spokojnie Joe. – Uważaj tylko, czy nie kręci się gdzieś w

pobliżu jakiś strażnik.

Błyskawicznie  poradził sobie  z  kłódką,  odrzucił  ją  za  siebie,  zdjął  sztabę  i  pociągnął

skrzydło  ciężkich  drzwi  chłodni.  Wewnątrz  panowały  nieprzeniknione  ciemności.  Morelli
złapał się uchwytu, postawił stopę na zderzaku i wskoczył do środka. Uczyniłam to samo. Po
omacku  odnalazłam  w  torebce  swoją  latarkę.  Mroźne,  zatęchłe  powietrze  zatykało  dech  w
piersiach.  Omietliśmy  wąskimi  promieniami  światła  pokryte  szronem  ściany.  Spod  sufitu
zwieszały  się  wielkie  haki  rzeźnicze.  Tuż  za  drzwiami  stał  zamknięty  blaszany  pojemnik,
który Louis z Salem wynieśli przed południem ze sklepu. Drugi, identyczny, lecz pusty, stał
nieco dalej, zdjęta pokrywa była oparta o ścianę chłodni.

Poświeciłam  w  głąb  skrzyni,  a  następnie  skierowałam  promień  latarki  na podłogę.  Z

gardła wyrwał mi się cichy okrzyk, kiedy dostrzegłam w jej blasku Louisa. Leżał na wznak, z
szeroko rozrzuconymi rękoma i niewiarygodnie rozszerzonymi, wpatrującymi się tępo przed
siebie  oczami.  Cienka  strużka  krwi,  jaka  pociekła  mu  z  nosa,  zamarzła  na  policzku.  W
przedniej  części  jego  roboczych,  drelichowych  spodni  ciemniała  wielka  plama  tak  samo

background image

zamarzniętej uryny. Pośrodku czoła mężczyzny widniał nieduży, okrągły otwór wlotowy po
kuli. Ciało Sala spoczywało tuż obok. Miało taką samą ranę w głowie, a na twarzy zabitego
malował się podobny wyraz skrajnego osłupienia.

– Cholera! – syknął Morelli. – Znowu nie dopisało mi szczęście.
Do  tej  pory  trupy  widywałam  jedynie  namaszczone  olejkami  i  ubrane  odświętnie  do

pochówku. Włosy miały starannie uczesane, policzki ubarwione różem, a oczy zamknięte, co
miało sugerować udanie się na wieczny odpoczynek. Nigdy dotąd nie miałam okazji patrzeć
na człowieka zabitego strzałem między oczy. Pewnie dlatego żołądek natychmiast podszedł
mi do gardła i odruchowo zakryłam usta dłonią.

Morelli szybko pociągnął mnie za rękę w stronę drzwi.
– Tylko  nie  zwymiotuj  w  środku – rzekł,  zeskakując  na  wysypany  żwirem  plac  i

pociągając mnie za sobą. – Mogłabyś zatrzeć ślady na miejscu zbrodni.

Zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów, przywołując się do porządku. Joe położył mi

dłoń na karku.

– Dobrze się czujesz?
Energicznie przytaknęłam ruchem głowy.
– Tak, dobrze... Po prostu... zaskoczył mnie ten widok...
– Muszę  przynieść  parę  rzeczy  z  furgonetki.  Zostań  tutaj.  Nie  wchodź  z  powrotem  do

chłodni i niczego nie dotykaj.

Nie miał się o co martwić, nawet wołami nie zaciągnięto by mnie po raz drugi do środka.
Po chwili wrócił z niewielkim łomem i dwoma parami gumowych rękawiczek. Podał mi

jedną  z  nich.  Oboje  założyliśmy  je  na  dłonie,  lecz  tylko  Joe  wskoczył  z  powrotem  na
skrzynię.

– Poświeć na Louisa – polecił, kucając przy ciele zabitego.
– Co zamierzasz zrobić?
– Muszę odnaleźć broń Kuleszy.
Po chwili się wyprostował i rzucił mi niewielki pęk kluczyków.
– Nie był uzbrojony, ale miał w kieszeni spodni te kluczyki. Sprawdź, czy któryś z nich

nie pasuje do zamka w drzwiach kabiny.

Dość szybko udało mi się otworzyć prawe drzwi szoferki. Wsunęłam się na fotel pasażera

i  obejrzałam  zawartość  schowka  w  desce  rozdzielczej  oraz  skrzynki  pod  siedzeniem
kierowcy. Nie znalazłam jednak pistoletu. Kiedy wróciłam na tył samochodu, Joe mocował
się z zamknięciem drogiego pojemnika.

– W kabinie nie ma żadnej broni – poinformowałam.
Przymarznięta pokrywa w końcu odskoczyła i Joe zajrzał do środka, przyświecając sobie

latarką.

– I co? – spytałam, zniecierpliwiona.
Zerknął na mnie z ukosa i odparł dziwnie spiętym głosem:

background image

– To Carmen.
Po raz kolejny musiałam stoczyć walkę z silną falą mdłości.
– Myślisz,  że  przez  cały  ten  czas  zwłoki  Carmen  spoczywały  w  chłodni  na  zapleczu

sklepu Sala?

– Na to wygląda.
– Po co ją tam ukryli? Nie bali się, że ktoś odkryje prawdę?
Morelli wzruszył ramionami.
– Prawdopodobnie  czuli  się  całkiem  bezkarni,  być  może  Sal  robił  takie  rzeczy  już

wcześniej.  Jeśli  parokrotnie  ci  się  coś  uda,  szybko  nabierasz  przekonania,  że  tak  musi być
zawsze.

– Od  razu  przychodzą  mi  na  myśl  te  pozostałe  kobiety,  które  poprzednio  zniknęły  w

okolicach ulicy Starka.

– No  właśnie.  To  by  wskazywało,  że  Sal  jedynie  czekał  na  dogodną  chwilę,  żeby

wyrzucić zwłoki Carmen do morza.

– Nie bardzo tylko rozumiem, co go łączyło z tą sprawą.
Joe założył z powrotem pokrywę na pojemnik.
– Ja też nie, ale przypuszczam, że teraz będzie łatwo namówić Ramireza do udzielenia

wyjaśnień.

Wytarł dłonie o swoje dżinsy i na nogawkach zostały wyraźne białe smugi.
– Co to za świństwo? – zapytałam. – Czyżby Sal rozsypał puder dla niemowląt albo jakiś

proszek dezynfekujący?

Morelli zerknął na swoje spodnie, a następnie obejrzał rękawiczki.
– Nie zwróciłem na to uwagi.
– Taki sam proszek był rozsypany na pokładzie motorówki. Teraz dotknąłeś się pokrywy

i wytarłeś ręce o nogawki.

– Jezu... – szepnął, wpatrując się w swoje dłonie. – Jasna cholera!
Ponownie zdjął pokrywę, przeciągnął palcem po wewnętrznej stronie obrzeża, a następnie

dotknął języka i ostrożnie posmakował białego proszku.

– To jest śnieg!
– Chyba raczej szron?
– Nie zrozumiałaś, tak się określa czystą heroinę.
– Jesteś pewien.
– Miałem już z nią do czynienia.
Mimo ciemności dostrzegłam jego uśmiech.
– Wiesz  co,  skarbie?  Chyba  odkryliśmy  kuter  przerzutowy – rzekł. – Do  tej  pory

sądziłem, że chodzi jedynie o maskowanie wyczynów Ramireza, ale teraz nie jestem już tego
pewien. Chyba cała ta grupa zajmowała się handlem narkotykami.

– Co to jest kuter przerzutowy?

background image

– To łódź motorowa wykorzystywana do odbierania towaru z pokładu większego statku

w procesie przemytu narkotyków. Heroinę produkuje się głównie w Afganistanie, Pakistanie i
Birmie. Najczęściej jest ona przerzucana przez północną Afrykę do Amsterdamu czy innego
europejskiego portu. Jeszcze do niedawna rozładowywano ją bezkarnie pod okiem celników
na lotnisku Kennedy’ego. Ale gdzieś od roku zaczęły napływać informacje, że coraz większe
transporty docierają statkami do Port Newark. Zarówno Agencja do Walki z Narkotykami jak
i  Służby  Celne  organizowały  kilkakrotnie  wielkie  akcje,  za  każdym  razem  bez  większego
rezultatu. – Uniósł  do  góry  palec  wysmarowany  białym  proszkiem. – Teraz  znamy  już
przyczynę. Zanim statek zawinął do portu, przemytnicy zdążyli przeładować kontrabandę na
mniejsze łodzie.

– Czyli kutry przerzutowe – wtrąciłam.
– Właśnie. Kutry odbierały towar ze statku na pełnym morzu, po czym zawijały do jakiejś

zacisznej  przystani,  takiej  jak  ta,  gdzie  nie  pojawiają  się  inspektorzy  celni.  Moim  zdaniem
tutaj przeładowywano narkotyki do blaszanych pojemników na mięso. Widocznie w trakcie
jednej z takich operacji pękła któraś torba z heroiną.

– Aż  nie  chce  mi  się  wierzyć,  że  pozostawiono  tak  ewidentne  ślady  przemytniczego

procederu.

Morelli odchrząknął głośno.
– No  cóż,  jeśli  się  wystarczająco długo  ma  do  czynienia  z  narkotykami,  stają  się  dla

człowieka czymś zupełnie naturalnym. Nie uwierzyłabyś, jakie ilości towaru ludzie potrafią
zostawiać w całkiem widocznych miejscach, garażach czy piwnicach. Poza tym łódź rybacka
należała do Sala, ale trudno zakładać, że on sam zajmował się organizacją przerzutów. Musiał
się jakoś zabezpieczyć na wypadek przechwycenia kontrabandy, chociażby tym, iż pożyczył
komuś  łódź  na  wyprawę  wędkarską  i  nie  miał  zielonego  pojęcia,  że  zostanie  ona
wykorzystana do przemytu narkotyków.

– Myślisz, że między innymi z tego powodu jest tak wiele heroiny w Trenton?
– Niewykluczone. Jeśli ma się do dyspozycji taką dużą łódź motorową, można odbierać

ogromne  ładunki,  eliminując  w  ten  sposób  kurierów.  Łatwiej  też  o  wielkie  zyski.  Ceny  u
ulicznych handlarzy stopniowo maleją, za to można kupować coraz czyściejszy proszek.

– I coraz więcej narkomanów ląduje na tamtym świecie.
– To prawda.
– Tylko czemu Ramirez miałby zastrzelić ich obu, Louisa i Sala.
– Może postanowił spalić za sobą mosty.
Morelli  zaczął  wodzić  promieniem  latarki  po  kątach  chłodni,  wreszcie  odszedł  w  głąb.

Niemal  całkowicie  straciłam  go  z  oczu  w  ciemnościach.  Słyszałam  jednak  popiskiwanie
gumowych podeszew jego butów o blaszaną podłogę.

– Czego tam szukasz? – zapytałam.
– Tego cholernego pistoletu. Chyba jeszcze do ciebie nie dotarło, że nadal nie mam się

background image

jak oczyścić z zarzutów. Mój świadek nie żyje. Jeśli nie uda mi się odnaleźć broni Ziggy’ego,
wciąż będzie wisiała nade mną groźba oskarżenia o morderstwo.

– Pozostaje jeszcze Ramirez.
– Który wcale nie musi być bardzo chętny do składania zeznań.
– Sądzę, że przesadzasz. Mogę zaświadczyć, że jedynie Ramirez był w stanie popełnić tu

dwa zabójstwa, w dodatku udało nam się odkryć ślady przemytniczej działalności całej grupy.

– Ale to jedynie wyjaśnia, czym tak naprawdę zajmował się Ziggy Kulesza, natomiast w

niczym nie zmienia faktu, że z pozoru zastrzeliłem bezbronnego człowieka.

– „Leśnik” by ci wytłumaczył, że powinieneś pokładać większe zaufanie w nasz wymiar

sprawiedliwości.

– Przecież on sam go całkowicie lekceważy.
Nie chciałam pakować Joego do więzienia za przestępstwo, którego nie popełnił, ale nie

zamierzałam też pozwolić mu nadal bawić się w „Ściganego”. W gruncie rzeczy nie był złym
chłopakiem  i  choć  może  nie  odważyłabym  się  przed  nikim  do  tego  przyznać,  to  jednak
myślałam  o  nim  z  pewną  dumą.  Przyszło  mi  na  myśl,  że  gdy  cała  ta  sprawa  się  wyjaśni,
będzie mi brakowało jego nadskakiwania czy choćby towarzystwa w pustym mieszkaniu. To
prawda,  że  czasami  działał  mi  jeszcze  na  nerwy,  lecz  jednocześnie  przy  nim  odczuwałam
niezwykłą więź partnerstwa, która w znacznym stopniu tłumiła moją wcześniejszą złość na
niego. Niemniej trudno mi było uwierzyć, że wobec nowych, odkrytych przez nas dowodów,
nadal grozi mu pobyt w więzieniu. Najwyżej mógł utracić posadę w policji. W mojej ocenie
było  to  znacznie  łatwiejsze  do  zniesienia,  niż  długotrwałe  ukrywanie  się  przed  wymiarem
sprawiedliwości.

– Sądzę, że jednak powinniśmy zawiadomić policję i zostawić to wszystko w ich rękach –

powiedziałam. – Przecież nie możesz się tak ukrywać do końca życia. Co z twoją matką? Jak
chociażby zamierzasz uregulować rachunek za telefon?

– Telefon? Niech cię diabli wezmą, Stephanie. Chyba nie nabiłaś zbytnio tego rachunku?

Prosiłem cię o to.

– Zawarliśmy  porozumienie.  Miałeś  się  dać  odstawić  do  aresztu,  kiedy  odnajdziemy

owego tajemniczego świadka.

– Nie sądziłem jednak, że odnajdziemy jego zwłoki.
– To niczego nie zmienia.
– Posłuchaj, Stephanie. Myślisz, że tak dobrze jest mi z tobą w twoim mieszkaniu? Poza

tym  to  zwykła  strata  czasu.  Oboje  dobrze  wiemy,  iż  nie  dam  ci  się  wziąć  siłą.  Możesz
zapracować  na  swoje  honorarium  tylko  i  wyłącznie  za  moim  przyzwoleniem.  Więc  nie
odgrywaj ważniaka i bądź cicho.

– Nie podoba mi się takie postawienie sprawy, Morelli.
Promień latarki zatańczył po ścianach i Joe odwrócił się w stronę drzwi.
– Nic mnie to nie obchodzi, czy ci się podoba, czy nie. Jestem w paskudnym nastroju.

background image

Mój  świadek  nie  żyje,  a  ja  nigdzie  nie  mogę  znaleźć  tego  cholernego  pistoletu.
Prawdopodobnie Ramirez znowu zdoła się wykręcić sianem i wszystko spadnie na mnie, ale
do tego czasu zamierzam jednak pozostać w ukryciu.

– I  naprawdę  uważasz,  że  takie  postępowanie  leży  w  twoim  interesie?  A  jeśli  jakiś

gliniarz rozpozna cię na mieście i zastrzeli? Ponadto zapominasz, że ja podjęłam się wykonać
to  zlecenie  i  ani  myślę  z  niego  rezygnować.  W  ogóle  nie  powinnam  była  zawierać  z  tobą
żadnych układów.

– Teraz już nie ma czego żałować – odparł.
– A jak ty byś postąpił na moim miejscu?
– Nie zgodziłbym się na żaden układ, ale ty to nie ja. Możesz jedynie pomarzyć, że jesteś

kimś  podobnym  do  mnie.  Nigdy  się  nie  zdobędziesz  na  taką  stanowczość,  jaka  jest
nieodzowna do tej roboty.

– Chyba mnie nie doceniasz. Potrafię jednak działać szybko i sprawnie.
Morelli parsknął pogardliwie.
– Jesteś miękka jak z plasteliny, urocza i słodziutka, a kiedy  cię  choć trochę rozgrzać,

dopiero stajesz się wyśmienitym kąskiem!

Mowę  mi  odjęło,  wprost  nie  mogłam  uwierzyć  własnym  uszom.  A  ja  tu  przed  chwilą

myślałam  o  nim z  uczuciem,  szukałam  jakiegoś  bezpiecznego  wyjścia  z  zagmatwanej
sytuacji.

– Szybko się uczę, Morelli. Faktycznie na początku popełniłam kilka błędów, ale teraz

jestem już gotowa zaciągnąć cię siłą na policję.

– Już to widzę! Co masz zamiar zrobić? Postrzelić mnie?
Sarkazm w jego głosie był całkowicie nie na miejscu.
– Nie powiem, żeby ta perspektywa wcale mnie nie kusiła, ale nie muszę sięgać po broń.

Wystarczy, że zamknę cię w tej chłodni, ty arogancki palancie!

Mimo  ciemności  dostrzegłam,  iż  oczy  mu  się  rozszerzyły  ze  zdumienia.  Nie  zdążył

jednak zareagować, nim z hukiem zatrzasnęłam ciężkie drzwi ciężarówki. Dopiero po chwili
rozległo  się  łomotanie  pięściami  i  jakieś  stłumione,  dzikie  wrzaski,  ale  było  już  za  późno.
Zdążyłam porządnie zamknąć drzwi i zabezpieczyć je ciężką sztabą.

Ustawiłam  temperaturę  chłodni  na  minus  dziesięć  stopni.  Pomyślałam,  że  warto

zabezpieczyć trupy przed szybkim rozkładem, a taki chłód powinien jedynie ostudzić Joego,
nie zmieniając go jeszcze w sopel lodu w czasie drogi powrotnej do Trenton. Wdrapałam się
do  wysokiej  szoferki  i  uruchomiłam  silnik.  Bez  większego  kłopotu  wyprowadziłam
ciężarówkę z placu i skręciłam w kierunku autostrady.

Pokonawszy  mniej  więcej  połowę  trasy,  zatrzymałam  się  przy  budce  i  powiadomiłam

Dorseya,  że  wiozę  poszukiwanego  Morelliego,  wolałam  jednak  nie  podawać  przez  telefon
żadnych  szczegółów.  Oświadczyłam  jedynie,  że  powinnam  zajechać  przed  tylne  wejście
komendy najpóźniej za trzy kwadranse i że byłoby mi nadzwyczaj przyjemnie, gdyby czekał

background image

tam na mnie.

Skręciłam  z  autostrady  i  pojechałam  ulicą  North  Clinton.  Dotarłam  pod  komendę

dokładnie w wyznaczonym czasie i odetchnęłam z ulgą, kiedy snopy świateł z reflektorów
ciężarówki  wyłowiły  z  półmroku  sylwetki  Dorseya  oraz  dwóch  umundurowanych
policjantów.  Wyłączyłam  silnik,  kilkakrotnie  zaczerpnęłam  głęboko  powietrza,  żeby
opanować rozdygotane nerwy, i wysiadłam z kabiny ciężarówki.

– Nie wiem, czy wystarczy dwóch ludzi – oznajmiłam. – Obawiam się, że Morelli może

dostać ataku szału.

Inspektor spoglądał na mnie z tak zmarszczonym czołem, że brwi nieomal zlewały mu się

z linią włosów.

– Przywiozła go pani w chłodni?!
– Owszem. Zresztą nie jest sam.
Jeden z policjantów nieostrożnie zdjął sztabę i odryglował drzwi, toteż Morelli wyskoczył

ze środka jak z katapulty i rzucił się na mnie. Złapał mnie wpół, powalił na ziemię i oboje
potoczyliśmy się po asfalcie, wrzeszcząc na siebie wniebogłosy.

W  końcu  policjantom  jakoś  udało  się  go  odciągnąć,  lecz  Joe  nadal  przeklinał  i  ciskał

wyzwiskami, szeroko wymachując rękoma.

– Dostanę  cię!  Zobaczysz! – wrzeszczał. – Kiedy  tylko  stąd  wyjdę,  dobiorę  ci  się  do

dupy! Jesteś nawiedzoną wariatką! Stanowisz zagrożenie dla normalnych ludzi!

Z  budynku  wybiegli  dwaj  następni  gliniarze  i  dopiero  we  czterech  zdołali  wciągnąć

Morelliego do środka. Dorsey wziął mnie pod rękę i mruknął:

– Może niech pani lepiej tu zaczeka, aż trochę mu przejdzie ta furia.
Jakby od niechcenia otrzepałam sobie kolana.
– Boję się, że to potrwa zbyt długo.
Przekazałam  Dorseyowi  kluczyki  od  ciężarówki  i  udzieliłam  obszernych  wyjaśnień

dotyczących  przemytu  narkotyków  oraz  Ramireza.  Zanim  skończyłam,  Joego  szczęśliwie
odnotowano  do  aresztu,  mogłam  więc  wejść  do  dyżurki  i  odebrać  od  pełniącego  służbę
oficera zaświadczenie o odstawieniu poszukiwanego.

Dochodziła już północ, gdy wreszcie dotarłam do swego mieszkania. Jedyna rzecz, jakiej

mogłam żałować, to butelka daiquiri, która została razem z przecenionym mikserem w novej.
Cholernie  przydałby  mi  się  łyk  czegoś  mocniejszego.  Zamknęłam  drzwi  i  cisnęłam  ciężką
torebkę na blat kuchenny.

Wciąż  walczyłam  ze  sprzecznymi  uczuciami  w  sprawie  Morelliego.  Wcale  nie  byłam

pewna,  czy  postąpiłam  słusznie.  W  końcu  liczyły  się  dla  mnie  nie  tylko  pieniądze,  jakie
miałam  za  niego  otrzymać.  Kierowała  mną  dość  dziwna  mieszanina  pragnienia  zemsty  za
liczne zniewagi z głębokim przekonaniem, iż Joe zdoła się sam wybronić.

W mieszkaniu panowała cisza i spokój, wszędzie zalegały głębokie cienie. Przejście do

saloniku  oświetlała  jedynie  wąska  smuga  światła  wpadającego  z  przedpokoju.  Ale teraz

background image

ciemność nie wzbudzała już we mnie lęku. Wypełniłam swoje zadanie.

Moje myśli powędrowały ku przyszłości. Rola łowcy nagród okazała się trochę bardziej

skomplikowana,  niż  początkowo  przypuszczałam.  Miałam  jednak  na  swoim  koncie  pewne
sukcesy, a w ciągu minionych dwóch tygodni wiele się nauczyłam.

Po południu upał zelżał i temperatura spadła do dwudziestu dwóch stopni, wreszcie było

czym  oddychać.  W  sypialni  zasłony  były  zaciągnięte,  lecz  poruszały  nimi  delikatne
podmuchy wiaterku. Aż uśmiechnęłam się na myśl, że wreszcie będzie przyjemnie tu spać.

Zrzuciłam  buty  i  przysiadłam  na  brzegu  łóżka,  gdyż  nagle  ogarnęło  mnie  przemożne

zmęczenie. Jednocześnie coś nie dawało mi spokoju, chociaż nie potrafiłam określić, co to
może być. Przypomniałam sobie nagle, że zostawiłam torebkę na blacie kuchennym i serce
zabiło  mi  mocniej.  Przestań  się  wygłupiać,  zganiłam  siebie  w  myślach;  jesteś  sama  w
zamkniętym mieszkaniu, a jeśli ktoś będzie próbował się tu dostać po drabince pożarowej, co
wydaje się bardzo mało prawdopodobne, i tak zdążysz pobiec do kuchni i chwycić broń.

Ale ów dziwny niepokój nadal mnie nie opuszczał.
Zerknęłam jeszcze raz w stronę okna, poruszających się z lekka na wietrze zasłon, i nagle

strach  ścisnął  mnie  za  gardło.  Kiedy  wychodziłam  z  domu,  zostawiłam  okna  zamknięte,  a
teraz do sypialni wpadało świeże powietrze. Okno było otwarte! Jezu, ktoś się tu włamał! –
przemknęło mi przez myśl i serce we mnie zamarło. Nie byłam zdolna nawet się poruszyć.

Ktoś był w moim mieszkaniu... A może tylko czekał na zewnątrz, na drabince pożarowej?

Przygryzłam wargi, żeby powstrzymać okrzyk przerażenia. Dobry Boże, oby to tylko nie był
Ramirez! Ktokolwiek, byle nie Ramirez! Serce łomotało mi jak oszalałe, żołądek podchodził
do gardła.

Miałam  dwa  wyjścia:  rzucić  się natychmiast  do  wyjścia  albo  spróbować  ucieczki  po

drabince  pożarowej.  Oczywiście  zakładałam,  że  zdołam  nakłonić  swe  mięśnie  do  wysiłku.
Doszłam  szybko  do  wniosku,  że  Ramirez  przyczaił  się  zapewne  gdzieś  w  mieszkaniu,
wstałam więc i powoli podeszłam do okna. Wstrzymując oddech, błyskawicznie rozsunęłam
zasłonki. Okno było zamknięte. Tylko w górnej części szyby widniała idealnie okrągła dziura,
wystarczająco  duża,  by  włamywacz  mógł  wsunąć  przez  nią  rękę  i  otworzyć  sobie  zamek.
Właśnie przez ten otwór wpadały do środka podmuchy chłodnego powietrza.

Robota  zawodowca,  pomyślałam.  Więc  może  to  wcale  nie  Ramirez?  Może  włamania

dokonał  ten  zwariowany  staruszek  z  drugiego  piętra?  Wcześniej  onieśmieliła  go  moja
bezwzględność, to też postanowił wziąć teraz odwet, zakradł się do mieszkania i zamknął za
sobą okno. Wyjrzałam na zewnątrz. Nikt się nie czaił na drabince pożarowej, mogłam więc
tędy uciec.

Trzeba zadzwonić na policję i złożyć raport o włamaniu, pomyślałam. Cofnęłam się do

nocnego  stolika  i  podniosłam  słuchawkę  telefonu,  lecz  panowała  w  niej  głucha  cisza.
Cholera!  Widocznie  ktoś  wyciągnął  wtyczkę  z  gniazdka  w  kuchni.  Zdrowy  rozsądek
podpowiadał  mi,  że  muszę  jak  najszybciej  stąd  uciekać.  I  to  po  drabince  pożarowej.  Już!

background image

Teraz!

Wróciłam  do  okna  i  sięgnęłam  do  klamki.  Nagle  usłyszałam  za  plecami  jakiś  szelest,

przez  skórę  poczułam  bliską  obecność  włamywacza.  Dostrzegłam  też  odbitą w szybie jego
sylwetkę, kiedy stanął w przejściu, w smudze światła wpadającego z przedpokoju.

– Stephanie! – usłyszałam  wypowiadane  szeptem  swoje  imię  i  włosy  stanęły  mi  dęba,

poczułam się jak bohater kreskówek porażony prądem  elektrycznym. – Zaciągnij zasłony i
odwróć się do mnie, tylko powoli, bez żadnych gwałtownych ruchów.

Posłusznie  wykonałam  polecenie  i  zamrugałam  szybko,  usiłując  przebić  wzrokiem

półmrok. Wydawało mi się, że rozpoznaję głos mężczyzny, nie mogłam jednak zrozumieć,
czego on chce ode mnie.

– Co ty tutaj robisz? – spytałam niepewnym głosem.
– Dobre pytanie.
Zapalił światło. Nie pomyliłam się, był to Jimmy Alpha. Mierzył do mnie z rewolweru.
– Sam je sobie zadaję od pewnego czasu – rzekł. – Jak mogło do tego dojść? Przecież

jestem uczciwym obywatelem, zawsze starałem się robić tylko to, co dobre.

– Czynienie dobra jest nadzwyczaj chwalebne.
– Co się stało z twoimi meblami?
– Przeżywam trudny okres.
Współczująco pokiwał głową.
– Więc  pewnie  mnie  zrozumiesz. – Uśmiechnął  się  blado. – Iz  tego  powodu  zaczęłaś

pracować dla Vinniego?

– Tak.
– Zawsze  uważałem,  że  ja  i  Vinnie  jesteśmy  do  siebie  bardzo  podobni.  Obaj  robimy

wszystko, co tylko możliwe, żeby utrzymać się na fali. Podejrzewam, że ty również masz coś
podobnego w naturze.

Nie  miałam  zbytniej  ochoty  rozmawiać  na  temat  Vinniego,  wolałam  jednak  nie

dyskutować z facetem, który trzyma mnie na muszce.

– Tak. Chyba tak.
– Lubisz boks?
– Nie.
We stchnął głośno.
– Każdy  menadżer  przez  całe  życie  marzy  o  wylansowaniu  jakiejś  wielkiej  gwiazdy.

Większości nigdy się to nie udaje.

– Ale ty masz swego mistrza, Benito Ramireza.
– Zaopiekowałem  się  nim,  gdy  był  jeszcze  chłopcem,  miał  zaledwie  czternaście  lat.

Przeczucie mi podpowiadało, że on jest inny niż cała reszta. Odznaczał się wielkim talentem.
Był ambitny, miał atomowe uderzenie.

Nie zapomnij dodać, że ma też nie po kolei w głowie, pomyślałam.

background image

– Przekazałem  mu  wszystko,  co  wiedziałem  o  boksie.  Poświęciłem  cały  swój  czas.

Dbałem, żeby prawidłowo się odżywiał i kupowałem mu ubrania, kiedy nie miał grosza przy
duszy. Pozwalałem mu nawet nocować w swoim biurze, gdy jego matka zaczęła robić dzikie
awantury.

– Aż wyrósł na prawdziwego mistrza – wtrąciłam.
Uśmiechnął się, ale wciąż niezbyt pewnie.
– Ziściły się moje marzenia. Zaowocował wysiłek, jaki włożyłem w jego wyszkolenie.
Zaczynałam pojmować, do czego on zmierza.
– Tyle tylko, że Benito wymknął ci się spod kontroli.
Jimmy oparł się ciężko ramieniem o futrynę.
– Właśnie, wymknął mi się spod kontroli. Jakby specjalnie chciał wszystko zniweczyć...

zaprzepaścić swoje osiągnięcia, roztrwonić pieniądze... Teraz już w ogóle mnie nie słucha, nie
mam na niego wpływu.

– I co zamierzasz z tym począć?
Alpha ponownie westchnął ciężko.
– To  mój  podstawowy  problem.  Jedynym  rozwiązaniem  było  dokonanie  radykalnej

zmiany.  Nie  miałem  innego  wyjścia,  jak  zgarnąć  cały  możliwy  szmal  i  się  wycofać.  Już
rozumiesz,  co  chcę  powiedzieć?  W  moim  pojęciu  radykalna  zmiana  oznaczała
zainwestowanie  wszystkich  dochodów,  jakie  przynosił  mi  Ramirez.  Musiałem  jedynie
wybrać,  w  co  najlepiej  zainwestować.  Brałem  pod  uwagę  hodowlę  kurcząt,  sieć  pralni
samoobsługowych,  a  nawet  sklep  mięsny.  Zresztą  nadarzyła  się  okazja  odkupić  taki  sklep
naprawdę tanio, ponieważ obecny właściciel popadł w tarapaty, narobił długów.

– Mówisz o Salu?
– Zgadza, się. Sal ostatnio miał coraz większe kłopoty. W dodatku jeszcze ty pojawiłaś

się na scenie i odkryłaś powiązania Sala z Louisem. Mimo wszystko sądzę, że da się jeszcze z
tego wybrnąć.

– Nie wiedziałam, że Sal mnie zna.
– Myślisz, złotko, że tak trudno cię rozpoznać? Przecież masz całkiem spalone brwi.
– A zatem Sal się przejął tym, że zauważyłam Louisa w jego sklepie?
– Owszem.  Zadzwonił  do  mnie,  ja  zaś  kazałem  mu  pojechać  razem  z  Louisem  na

przystań i tam zaczekać. Jutro ma nastąpić duży przerzut, postanowiłem więc wrobić Louisa
w  przemyt  narkotyków,  gdyż  przysparzał  mi  samych  kłopotów.  Niczego  nie  umiał  zrobić
porządnie.  Najpierw  dopuścił  do  tego,  żeby  ludzie  zauważyli  go  w  mieszkaniu  Carmen,
musiał więc się pozbyć niewygodnych świadków. Ale zdążył usunąć tylko dwóch, w dodatku
ciągle  nie  mógł  odnaleźć  Morelliego.  Kiedy  zaś  rozpoznał  jeepa  Morelliego  na  parkingu
przed  twoim  domem,  nawet  do  łba  mu  nie  przyszło,  że  ktoś  inny  może  nim  jeździć.  No  i
skończyło  się  na  tym,  że  usmażył  Morty’ego  Beyersa.  Tego  było  już  dla  mnie  za  wiele,
postanowiłem go usunąć ze sceny.

background image

– Dlatego  też  pożyczyłem  wóz  od  Ramireza  i  pojechałem  na  przystań,  ale  gdy

spostrzegłem twój samochód na stacji benzynowej, zaświtał mi genialny pomysł. Odkryłem
bowiem sposób na bezpieczne wycofanie się z interesu.

Nie nadążałam za tokiem jego myśli, wciąż nie mogłam zrozumieć, co  go łączyło z tą

szajką.

– Z jakiego interesu? – zapytałam.
– Z całego tego cholernego szamba. Widzę, że nie wszystko jeszcze o mnie wiesz. Cały

swój czas poświęciłem boksowi, nie myślałem nawet o tym, żeby się ożenić, założyć rodzinę.
W moim życiu nie liczyło się nic oprócz boksu. Kiedy człowiek jest młody, to wszystko gra,
powtarza sobie, że ma jeszcze mnóstwo czasu na inne rzeczy. Dopiero później uprzytamnia
sobie nagle, że jest już za późno. Szokiem dla mnie było odkrycie prawdy, że mój najlepszy
zawodnik jest sadystą. Okazał się szaleńcem. Ma coś poprzestawiane w głowie i ja już nic nie
mogę  na  to  poradzić.  Kiedy  więc  zrozumiałem,  że  jego  kariera  wisi  na  włosku,  zebrałem
wszystkie  zarobione  pieniądze  i  zacząłem  je  pakować  w  nieruchomości.  Wtedy  właśnie
odwiedził  mnie  pewien  facet  z  Jamajki  i  przekonał,  że  zna  lepszy  i  wydajniejszy  sposób
inwestowania  pieniędzy.  Narkotyki.  Musiałem  tylko  wyłożyć  forsę,  jego  ludzie  zajęli  się
dystrybucją  towaru,  a  ja  mogłem  prać  nielegalne  dochody  poprzez  organizację  walk
Ramireza. Po krótkich targach doszliśmy do porozumienia. Moim najważniejszym zadaniem
było za wszelką cenę uchronić Benito przed więzieniem, aby cały ten interes kręcił się jak
najdłużej. Teraz zaś wyniknął inny problem. Zgromadziłem kupę forsy, ale nie mogłem się
wycofać z tej umowy. Jamajczycy powiesiliby mnie za jaja, rozumiesz?

– Striker – szepnęłam.
– Właśnie, ten cholerny, przebiegły czarnuch. Jest diabelnie chciwy. Dlatego też, kiedy

zdecydowałem się wrobić  Louisa i zobaczyłem  ciebie na stacji benzynowej, zaświtał mi w
głowie inny plan. Postanowiłem załatwić Sala i Louisa w taki sposób, żeby wyglądało to na
robotę  Strikera.  Specjalnie  rozsypałem  worek  najlepszego  towaru  na  pokładzie  łodzi  i
wewnątrz  chłodni,  żeby  podsunąć  gliniarzom  wersję,  iż  chodziło  o  porachunki  handlarzy
narkotyków.  W  ten  sposób  mogłem  wyeliminować  wszystkich,  którzy  wiedzieli  o  moich
powiązaniach, zarazem  czyniąc z siebie osobę nazbyt ryzykowną do dalszej współpracy ze
Strikerem.  A  najpiękniejsze  jest  to,  że  dzięki  twojemu  dochodzeniu  Sala  i  Louisa  łatwo
powiązać  z  wyczynami  Ramireza.  Jestem  pewien,  że  podczas  wizyty  na  komendzie  nie
omieszkałaś  powiedzieć  glinom,  iż  widziałaś  samochód  Ramireza  jadący  w  kierunku
przystani.

– W takim razie nie rozumiem, po co się tu włamałeś i trzymasz mnie teraz na muszce.
– Nie  mogę  dopuścić  do  tego,  by  Ramirez  składał  zeznania.  Nie  chcę  ryzykować,  że

zostanie uznany za takiego durnia, na jakiego wygląda, albo też policja mu uwierzy, że tego
wieczoru pożyczałem od niego samochód. Dlatego mam zamiar się go pozbyć, ty go zabijesz
w samoobronie. Wtedy nie będzie już ani Benito, ani Sala, ani Louisa.

background image

– A co ze Stephanie?
– Nie będzie także Stephanie.
Wyjął  z  kieszeni  przenośny  telefon  i  podłączył  go  do  gniazdka  przy  moim  łóżku.

Pospiesznie wybrał jakiś numer.

– To ja – rzekł, kiedy po drugiej stronie linii ktoś odebrał. – Mam dla ciebie dziewczynę,

która cię bardzo interesuje.

Przez chwilę milczał, widocznie słuchał odpowiedzi rozmówcy.
– Stephanie  Plum – wyjaśnił. – Jest  sama  w  domu  i  czeka  na  ciebie.  Tylko  uważaj,

Benito,  żeby  nikt  cię  nie  zauważył.  Najlepiej  zakradnij  się  do  jej  sypialni  po  drabince
pożarowej.

Przerwał połączenie, odłączył aparat i schował go do kieszeni.
– To samo spotkało Carmen? – zapytałam.
– Chryste, Carmen trzeba było dobić z litości. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało jej

się wrócić do domu. Zanim zdążyliśmy się zorientować, ona zawiadomiła już Morelliego.

– I co teraz?
Alpha oparł się ramieniem o ścianę.
– Zaczekamy razem.
– A kiedy Ramirez już się tu zjawi?
– Dam mu trochę czasu, żeby zrobił swoje, a następnie zastrzelę go z twojej broni. Zanim

przyjedzie policja, ty także zdążysz się już wykrwawić na śmierć. Nikt nie będzie mnie o nic
podejrzewał.

Mówił  to  zupełnie  poważnie.  Zamierzał  przyglądać  się  obojętnie,  jak  Ramirez  będzie

mnie gwałcił i masakrował, później zaś, upewniwszy się, że jestem dostatecznie poraniona i
nie mam szans przeżycia, chciał zastrzelić swego pupilka.

Pokój zawirował mi przed oczyma. Nogi się pode mną ugięły i mimowolnie przysiadłam

na  brzegu  łóżka.  Opuściłam  głowę  między  kolana,  mając  nadzieję,  że  nagły  atak  słabości
szybko  minie.  Z  mojej  pamięci  wypłynął  widok  posiniaczonej,  skatowanej  Luli,  nasilając
jeszcze paniczny strach.

Wreszcie  mdłości  ustały,  ale  serce  waliło mi  tak  mocno,  że  odnosiłam  wrażenie,  iż

tętniący puls kołysze całym moim ciałem. Musisz coś zrobić! – nakazałam sobie w myślach.
Szukaj ratunku! Nie siedź i nie czekaj bezczynnie na przyjście Ramireza!

– Dobrze się czujesz? – zapytał Alpha. – Wyglądasz marnie.
Nadal siedziałam zgięta wpół.
– Chyba się zaraz porzygam – mruknęłam.
– To może lepiej idź do łazienki.
Z uporem trzymając głowę między kolanami, pokręciłam nią anemicznie.
– Zaraz mi przejdzie, muszę tylko złapać oddech.
Usłyszałam, że Rex zaczął biegać w swoim kółeczku. Nie miałam jednak odwagi zerknąć

background image

w stronę klatki, gdyż uzmysłowiłam sobie, że popatrzyłabym na ulubionego chomika po raz
ostatni  w  życiu.  To  zabawne,  do  jakiego  stopnia  człowiek  żyjący  w  samotności  może  się
przywiązać nawet do takiego małego stworzonka. Strach ponownie ścisnął mnie za  gardło,
kiedy pomyślałam, że Rex już wkrótce zostanie sierotą. Ta nowa fala przerażenia jak gdyby
mnie zmobilizowała. Zrób coś! – powtórzyłam w myślach. Nie czekaj bezczynnie!

Odmówiłam w duchu krótką modlitwę, zacisnęłam zęby, poderwałam się z łóżka i dałam

nura przed siebie. Alpha niczego się nie spodziewał. Trafiłam go bykiem prosto w brzuch.

Nad moją głową rozbrzmiał huk wystrzału, rozległ się głośny brzęk trzaskającej szyby w

oknie. Gdybym była trochę bardziej zaprawiona w walce, zapewne wykorzystałabym moment
zaskoczenia  i  wymierzyła  draniowi  tęgiego  kopniaka  w  jaja,  ale  kierowała  mną  panika,  a
łomoczący  w  skroniach  puls  zdawał  się  tłumić  wszelkie  myśli.  Rzuciłam  się  do  drzwi  i
pognałam przed siebie, wymachując szeroko rękoma.

Zdołałam pokonać całą długość saloniku i byłam już na wprost wejścia do kuchni, kiedy

za  mną  rozległ  się  drugi  wystrzał.  Poczułam,  jakby  prąd  elektryczny  przeszył  moją  nogę.
Wrzasnęłam z bólu i tracąc równowagę zatoczyłam się do kuchni. Błyskawicznie wsunęłam
rękę do torebki, panicznie usiłując wymacać mój rewolwer. Alpha stanął w drzwiach. Uniósł
broń i wymierzył we mnie.

– Przykro mi – rzekł. – Nie zdołasz uciec.
Czułam piekielny ból w zranionej nodze, a serce waliło mi jak młotem. Niespodziewanie

łzy  napłynęły  do  oczu.  Zacisnęłam  palce  na  kolbie  rewolweru,  zamrugałam  szybko,  żeby
odzyskać ostrość widzenia, i nacisnęłam spust.

background image

ROZDZIAŁ 14

Deszcz  postukiwał  rytmicznie  w  parapet  za  oknem,  dziwnie  współbrzmiąc  z  cichym

terkotaniem kółka, w którym biegał Rex. Upływał czwarty dzień od chwili, kiedy zostałam
zraniona, i ból w nodze nie był już tak dokuczliwy, chociaż wciąż go odczuwałam.

Za  to  leczenie  urazu  psychicznego  przebiegało  znacznie  wolniej.  Nadal  budziły  mnie

koszmary senne i ciągle się bałam przebywać sama w mieszkaniu. Po zastrzeleniu Jimmy’ego
Alphy  zdołałam  się  doczołgać  do  telefonu  i  zawiadomiłam  policję,  zanim  straciłam
przytomność.  Na  szczęście  patrol  zjawił  się  w  samą  porę  i  przyłapał  Ramireza  w trakcie
wspinania  się  po  drabince  pożarowej  do  okna  mojej  sypialni.  Szybko  odstawiono  go  do
aresztu,  ja  zaś  wylądowałam  w  szpitalu.  Spotkał  mnie  znacznie  lepszy  los  niż  Alphę.  On
zginął na miejscu, ja odniosłam jedynie ranę postrzałową.

Na  moim  koncie  bankowym  zostało  zdeponowane  dziesięć  tysięcy  dolarów.  Nie

zdążyłam  jeszcze  wydać  ani  centa,  powstrzymywało  mnie  przed  tym  siedemnaście  szwów,
jakie  mi  założono  na  pośladku.  Podjęłam  stanowczą  decyzję,  że  po  ich  zdjęciu  zrobię  coś
zupełnie irracjonalnego, na przykład wybiorę się na tygodniowy odpoczynek na Martynice,
zrobię sobie tatuaż albo ufarbuję włosy na czerwono.

Aż podskoczyłam w łóżku, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Dochodziła siódma po

południu,  nie  oczekiwałam  niczyjej  wizyty.  Ostrożnie  pokuśtykałam  do  przedpokoju  i
zerknęłam  przez  wizjer.  Omal  nie  krzyknęłam  na  widok  Joego  Morelliego.  Był  ubrany  w
sportową kurtkę i dżinsy. Zdążył się starannie ogolić i przystrzyc włosy. Gapił się prosto w
wizjer, uśmiechając chytrze. Na pewno wiedział, że patrzę na niego, i chyba się zastanawiał,
czy będę miała odwagę otworzyć mu drzwi. Pomachał mi ręką. Przypomniała mi się podobna
sytuacja  sprzed  dwóch  tygodni,  tyle  tylko,  że  wówczas  to  ja  stałam  przed  wejściem  do
mieszkania, w którym się ukrywał.

Odsunęłam zasuwkę, ale nie zdjęłam łańcucha. Uchyliłam drzwi i zapytałam:
– O co chodzi?
– Nie wygłupiaj się, wpuść mnie – rzekł Joe.
– Po co?
– Bo przyniosłem ci pizzę, a jeśli spróbuję wsunąć pudełko przez szczelinę, to cały ser

background image

zjedzie z placka na karton.

– To pizza od Pina?
– Oczywiście, że tak.
Ostrożnie przeniosłam ciężar ciała na lewą nogę.
– Dlaczego przychodzisz do mnie z pizzą?
– Sam nie wiem, po prostu miałem na to ochotę. No więc jak, otworzysz te drzwi czy

mam sobie pójść?

– Jeszcze nie zdecydowałam.
Na jego wargi powoli wypełznął chytry uśmieszek.
– Boisz się mnie?
– No... Tak.
Uśmiech poszerzył się jeszcze trochę.
– I  słusznie.  Zamknęłaś  mnie  w  chłodni  z  trzema  truposzami.  Wcześniej  czy  później

będziesz musiała mi za to zapłacić.

– Ale jeszcze nie dzisiaj?
– Nie. Dziś ci nic nie grozi.
Przymknęłam  drzwi,  zdjęłam  łańcuch  i  wpuściłam  Morelliego  do  mieszkania.  Położył

pudełko z pizzą na blacie kuchennym, obok postawił opakowanie z sześcioma butelkami piwa
i odwrócił się do mnie.

– Wygląda na to, że chodzenie sprawia ci jeszcze trochę trudności. Jak się czujesz?
– Dobrze.  Na  szczęście  kula  wyszarpała  jedynie  trochę  tłuszczu  z  mego  tyłka  i

wyładowała resztę swojej energii na ścianie w przedpokoju.

Joe spoważniał nagle.
– A jak się naprawdę czujesz?
Do dzisiaj nie wiem, jak on to robi, ale zawsze udaje mu się skutecznie wytrącić mi broń

z ręki. Nawet jeśli jestem przygotowana i bardzo się pilnuję, on i tak wykręci kota ogonem,
ominie  zasieki,  zada  jedno  czy  drugie  podchwytliwe  pytanie  i  zmusi  mnie  do  odsłonięcia
nawet najskrytszych uczuć. Wcale nie przekonała mnie jego poważna mina, za to piorunujący
skutek  odniósł  wyraz  szczerej  troski,  jaki  dostrzegłam  w  jego  oczach,  oraz  autentyczny
niepokój wyczuwalny w tonie głosu.

Przygryzłam  silnie  wargi,  ale  nie  zdołałam  powstrzymać  łez,  które  wbrew  mej  woli

pociekły mi po twarzy.

Morelli otoczył mnie ramionami i przytulił do siebie. Po chwili oparł policzek na moich

włosach i delikatnie pocałował w czubek głowy.

Staliśmy tak przez jakiś czas. Ogarnęło mnie tak błogie poczucie ulgi, że gdyby nie ból z

nodze, pewnie bym zasnęła w ramionach Joego. Wreszcie czułam się bezpieczna i mogłam
zapomnieć o wstrząsających przeżyciach.

– Czy odpowiesz mi szczerze, jeżeli zadam bardzo poważne pytanie? – mruknął w końcu

background image

nad moim uchem.

– Może.
– Pamiętasz, jak bawiliśmy się w garażu mego ojca?
– Aż za dobrze.
– A później, kiedy odwiedziłem cię w ciastkarni?
– Jeszcze lepiej.
– Dlaczego byłaś zawsze taka uległa? Naprawdę silnie oddziaływał na ciebie mój urok?
Odchyliłam głowę do tyłu i spojrzałam mu w oczy.
– Podejrzewam,  że  bardziej  kierowała  mną  ciekawość  połączona  z  dziedzicznymi

skłonnościami do buntu.

Wolałam nie wspominać o prawdziwej burzy hormonów we krwi.
– Czyżbyś więc w jakimś stopniu obciążała odpowiedzialnością także siebie?
– Oczywiście.
Uśmiechnął się ponownie.
– A gdybym chciał się z tobą kochać tutaj, na blacie kuchennym... Czy wówczas także

wzięłabyś na siebie choć trochę winy?

– Jezu! Mam na tyłku założonych siedemnaście szwów!
Westchnął z rezygnacją.
– Czy w takim razie mogę cię prosić, byśmy po tylu latach zostali wreszcie przyjaciółmi?
Nie spodziewałam się takiego pytania od faceta, który parę dni temu wrzucił kluczyki od

samochodu do pojemnika na śmieci.

– Nie wykluczam takiej możliwości. Ale nie oczekujesz chyba, że spiszemy jakiś pakt i

przypieczętujemy go własną krwią?

– Nie. Wystarczy, że opijemy go piwem.
– To mi się podoba.
– Świetnie.  Skoro  już  doszliśmy  do  porozumienia,  to  właśnie  zaczyna  się  transmisja

meczu, a ty masz mój telewizor.

– Wiedziałam.  Mężczyźni  zawsze  się  kierują  najniższymi  pobudkami – mruknęłam,

zabierając pudełko z pizzą do sypialni.

Joe poszedł za mną, niosąc piwo.
– A jak sobie radzisz z siadaniem?
– Podkładam  sobie  nadmuchane  koło  ratunkowe.  Jeśli  zaczniesz  się  z  tego  śmiać,  to

przysięgam, że tym razem cię obezwładnię gazem.

Zdjął  kurtkę  i  podramienną  kaburę  z  pistoletem,  powiesił  je  na  klamce  drzwi  sypialni,

włączył telewizor i zaczął przerzucać kanały.

– Mam  dla  ciebie  garść  najświeższych  wiadomości – rzekł. – Jesteś  gotowa  ich

wysłuchać?

– Jeszcze  pół  godziny  temu  zapewne  odpowiedziałabym,  że  nie,  ale  teraz,  przy  pizzy,

background image

gotowa jestem na wszystko.

– Nie kłam, złotko. To nie pizza tak na ciebie działa, lecz obecność mężczyzny.
Spojrzałam na niego, marszcząc czoło. On jednak udał, że tego nie dostrzega.
– Po  pierwsze,  jeśli  wierzyć  raportowi  koronera,  zasłużyłaś  na  specjalną  nagrodę  w

rodzaju złotej strzały Robin Hooda. Wpakowałaś Alphie pięć pocisków  w serce, wszystkie
kule  trafiły  w  promieniu  trzech  centymetrów.  To  wręcz  szokujący  rezultat,  zwłaszcza  jeśli
wziąć pod uwagę, że przy okazji rozstrzelałaś wszystkie śmieci ze swojej torebki.

Podał mi odkapslowaną butelkę piwa i opiliśmy ten „szokujący rezultat”, chociaż miałam

dość  mieszane  uczucia,  bo  przecież  chodziło  o  zabicie  człowieka.  Okazywanie  dumy
wydawało mi się całkiem nie na miejscu, ale nie odczuwałam też nawet cienia smutku. Chyba
dominował w mym sercu zwyczajny żal.

– Myślisz, że to wszystko mogło się zakończyć inaczej? – spytałam cicho.
– Nie. Z pewnością by cię zabił, gdybyś nie strzeliła pierwsza.
To prawda. Jimmy Alpha był gotów mnie zamordować z zimną krwią. Nie miałam co do

tego najmniejszych wątpliwości.

Morelli pochylił się w stronę telewizora, kierując całą swą uwagę na kolejną zagrywkę.

Ale Howard Barker zdołał odbić rzuconą piłkę.

– Cholera – syknął  Joe  i  ponownie  spojrzał  na  mnie. – A  teraz  to,  co  najlepsze.

Zakładając  u  ciebie  podsłuch,  zostawiłem  kieszonkowy  dyktafon  ukryty  za  słupkiem
ogrodzenia  parkingu.  Włączałem  go  tylko  wtedy,  kiedy  nie  mogłem  osobiście  prowadzić
nasłuchu. Zamierzałem odtworzyć kasetę wieczorem, żeby się dowiedzieć, co zaszło w czasie
mojej  nieobecności.  Wyobraź  sobie,  że  starczyło  taśmy  na  utrwalenie  twojej  rozmowy  z
Jimmym Alpha. Zostało zarejestrowane całe jego wyznanie, zakończone strzelaniną.

– Rewelacja!
– Czasami przeraża mnie moja własna przebiegłość – mruknął.
– Tym razem cię uchroniła przed wylądowaniem za kratkami.
Oderwał  sobie  porcję  pizzy,  po  czym  starannie  pozbierał  palcami  kawałki  cebuli  oraz

papryki, które zsunęły się z wierzchu na kartonowe opakowanie.

– Nie tylko uwolniono mnie od wszelkich podejrzeń i przywrócono do służby w policji,

lecz w dodatku przyznano odszkodowanie. Pistolet Kuleszy był w pojemniku na mięso, razem
ze  zwłokami  Carmen.  A  ponieważ  leżał  w  niskiej  temperaturze,  doskonale  się  na  nim
zachowały odciski palców. Co więcej, technicy z laboratorium znaleźli nawet ślady krwi. Nie
ma  jeszcze  wyników  analizy  kodu  genetycznego,  lecz  już  wstępne  badania  wykazały
zgodność  grupy  z  krwią  Kuleszy,  co  potwierdziło moje  zeznania,  że  w  chwili  zabójstwa
Ziggy  był  uzbrojony.  W  komorze  znaleziono  pustą  łuskę  po  pocisku  wystrzelonym  dużo
wcześniej, co także się zgadzało z moimi przypuszczeniami, że pistolet Kuleszy po prostu nie
wypalił. Gdy Ziggy upadł na podłogę, broń wysunęła mu się z ręki i Louis musiał ją zabrać,
uciekając z mieszkania. Później widocznie doszedł do wniosku, że lepiej się jej pozbyć.

background image

Zaczerpnęłam głęboko powietrza i zadałam pytanie, które nie dawało mi spokoju przez

ostatnie trzy dni.

– A co z Ramirezem?
– Wylądował  w  areszcie  i  został  poddany  obserwacji  psychiatrycznej  bez  możliwości

uwolnienia  za  kaucją.  Teraz,  kiedy  Alpha  zniknął  ze  sceny,  parę  kobiet  zdecydowało  się
wreszcie złożyć zeznania obciążające Ramireza.

Poczułam tak ogromną ulgę, że na moment całkowicie zapomniałam o bólu.
– Jakie masz plany? – zapytał Morelli. – Zamierzasz nadal pracować dla Vinniego?
– Jeszcze  nie  zdecydowałam – mruknęłam,  zagłębiając  zęby  w  pizzy. – Raczej  tak –

dodałam po chwili. – Prawie na pewno tak.

– A gwoli ścisłości... Chciałem cię przeprosić za ten wiersz, który nasmarowałem przy

wejściu na stadion, kiedy byliśmy jeszcze w szkole średniej.

Serce we mnie zamarło.
– Napisałeś wiersz na ogrodzeniu stadionu?!
Nie odpowiedział, tylko z wolna lekki rumieniec pojawił się na jego policzkach.
– Sądziłem, że wiedziałaś o tym.
– Wiedziałam tylko o sprośnościach, jakie wypisywałeś w toalecie baru „Mario Sub”.
– Aha.
– I teraz mi mówisz, że w dodatku oczerniłeś mnie w jakimś wierszyku na ogrodzeniu

stadionu?! Czyżbyś chciał jeszcze dodać, że ujawniłeś w nim, co się wydarzyło za gablotą z
ekierkami?!

– Czy mogę wyznać na swoją obronę, iż był to strasznie marny wiersz?
Miałam ochotę mu przykopać, ale poderwał się na nogi i odskoczył, zanim zdążyłam się

podnieść ze swego koła ratunkowego.

– Minęło już tyle lat! – zawołał, robiąc uniki przed moimi bezradnymi wymachami rąk. –

To naprawdę nieładnie, żywić tak długo zapiekłą urazę!

– Jesteś ostatnim łajdakiem, Morelli! Zwykłym draniem!
– Możliwe – odparł. – Ale dzięki mnie miałaś... najlepszą pizzę!