background image

L

UCY 

M

AUD 

M

ONTGOMERY

 

 
 
 

Z

RZĄDZENIE LOSU

 

 

P

RZEŁOśYŁY 

J

OANNA 

K

AZIMIERCZYK

,

 

J

OLANTA 

W

NUK

 

background image

Z

RZĄDZENIE LOSU

 

 
Pani  majorowa  Hill  poczuła  się  w  swoim  Ŝywiole  Było  to  zjawisko  wyjątkowe,  choć  — 

biorąc  pod  uwagę  zbieg  okoliczności  —  nie  powinno  budzić  zdziwienia  W  dalekim 
miasteczku, zagubionym na prerii w północno — zachodniej Kanadzie, gdzie stacjonował jej 
małŜonek, rzadko miała okazję do swatania. 

A  pani  Hill  twierdziła  uparcie,  Ŝe  jest  urodzoną  swatką  Major  Hill  dowodził  oddziałem 

Północno–Zachodniej  Policji  Konnej  w  Dufferin  Bluff.  Pani  Hill  często  powtarzała,  Ŝe  to 
największa  zapadła  dziura  nie  tylko  w  Kanadzie,  ale  w  całym  świecie  JednakŜe  robiła,  co 
mogła, by ją oŜywić i trzeba przyznać bezstronnie,  Ŝe wszyscy oficerowie i  Ŝołnierze PZPK 
dzielniej jej w tym pomagali. 

Gdy Violet Thayer, przyjaciółka szkolna, przybyła wreszcie z dawno obiecaną wizytą, pani 

Hill  promieniała  ze  szczęścia  W  głębi  duszy  przysięgała  sobie,  Ŝe  Violet  wróci  na  wschód 
tylko  w  tym  celu,  aby  przegotować  wyprawę  ślubną.  Wśród  oficerów  policji  było 
przynajmniej  pół  tuzina  kawalerów  godnych  ręki  Violet  i  pani  Hill  po  dłuŜszych 
rozwaŜaniach za najlepszego kandydata na męŜa uznała Neda Madisona. 

— Oboje  są  wprost  stworzeni  dla  siebie  —  oznajmiła  majorowi  w  przeddzień  przyjazdu 

przyjaciółki. — On ma pieniądze, jest przystojny i czarujący Ona, to prawdziwa piękność i na 
dodatek  wyjątkowo  inteligentna.  Tacy  ludzie  muszą  się  w  sobie  zakochać.  Mówię  ci,  to 
przeznaczenie. 

— A  moŜe  panna  Thayer  jest  zainteresowana  kimś  innym?  —  zauwaŜył  ostroŜnie  major 

Hill Nieraz juŜ widział, jak rozpadały się budowane przez jego Ŝonę domki z kart. 

— Och,  nie,  Violet  by  tego  nie  zataiła  przede  mną.  A  juŜ  najwyŜszy  czas,  aby  się 

ustatkowała i załoŜyła rodzinę. Jak wiesz, ma dwadzieścia pięć lat. MęŜczyźni tracą dla mej 
głowy,  lecz  ona  strasznie  wybrzydza.  Jednak  na  pewno  nie  oprze  się  urokowi  Neda.  To 
chłopak bez skazy. Nie mam wątpliwości, Ŝe są dla siebie przeznaczeni. 

Pani Hill wiedziała swoje, a chcąc pomóc losowi, uŜyła kilku kobiecych sztuczek. 
Violet  Thayer  przybyła,  spojrzała  i  —  bez  wątpienia  —  odniosła  tryumf.  W  ciągu 

trzydziestu  sześciu  godzin  pobytu  w  Dufferin  Bluff  miała  u  swych  stóp  sześciu 
„odpowiednich  kandydatów”,  nie  wspominając  o  co  najmniej  tuzinie  „nieodpowiednich”. 
Zresztą,  byłaby  bardzo  zdziwiona,  gdyby  się  stało  inaczej.  Panna  Thayer  znała  swoje 
moŜliwości i umiała je wykorzystać. Ale w gruncie rzeczy była to dobra i miła dziewczyna. 
Tak  samo  myśleli  młodzi  bywalcy  salonu  pani  Hill.  UwaŜali  się  za  szczęśliwców,  mogąc 
napawać  wzrok  widokiem  panny  Thayer.  Przez  całe  tygodnie  oglądali  bowiem  tylko  krępe 
Metyski i kruczowłose squaw. 

Oczywiście w centrum uwagi znajdował się Madison, młodzieniec zasługujący ze wszech 

miar  na  uznanie  pani  Hill.  Przystojny  i  dobrze  ułoŜony,  umiał  śpiewać,  bosko  tańczył  i 
doskonale  grał  na  skrzypcach.  Inni  oficerowie  kipieli  z  zazdrości,  szczególnie  od  chwili 
przybycia panny Thayer. Zdawali sobie sprawę, Ŝe Ŝaden z nich nie ma najmniejszej szansy, 
jeśli w szranki wkroczy taki zawodnik jak Ned Madison. 

Violet lubiła Madisona i na swój sposób dobrze go traktowała. Wszystkich z policji konnej 

uwaŜała  za  miłych  chłopców  i  była  im  wdzięczna,  Ŝe  dostarczali  jej  rozrywek.  Oczekiwała 
ś

miertelnych nudów w Dufferin Bluff i była przekonana, Ŝe jej obawy są uzasadnione, ale na 

razie cieszyła się ze zmiany otoczenia. 

Wieczorem, szóstego dnia pobytu gościa, w mieszkaniu pani Hill kłębił się tłum oficerów 

Violet — w nowej, wspaniałej sukni, którą sierŜant Fox opisywał później jako „oszałamiającą 
kremowo–niebiesko–brązową  kreację”  —  wyglądała  zachwycająco.  Początkowo  flirtowała 
obojętnie  ze  wszystkimi  otaczającymi  ją  młodzieńcami,  ale  później  swoje  zainteresowanie 

background image

skupiła  na  Nedzie  Madisonie,  ku  ogromnej  radości  pani  Hill,  krąŜącej  w  pobliŜu  niczym 
mały, lśniący motyl. 

Violet  rozmawiała  z  Madisonem  i  kątem  oka  obserwowała  Johna  Spencera.  Spencer  nie 

słuŜył  w  policji  konnej.  Piastował  jakieś  stanowisko  w  państwowej  administracji,  a  od 
przyjazdu  panny  Thayer  tylko  raz  złoŜył  wizytę  w  Lone  Poplar  Villa  —  domu  Hillów.  Nie 
wydawał się oszołomiony widokiem pięknej panny. Zaraz po tym, jak został przedstawiony, 
przeszedł w towarzystwie majora w kąt salonu i przesiedział tam cały wieczór, rozmawiając o 
kłopotach w rezerwacie Indian w Loon Lake. 

Być moŜe ta obojętność zaintrygowała pannę Thayer. MoŜe uznała ją za coś oŜywczego po 

nieprzerwanym  potoku  składanych  sobie  hołdów.  W  kaŜdym  razie,  gdy  policjanci 
zgromadzeni wokół fortepianu śpiewali z zapałem, ona spławiła Madisona i skierowała się do 
kąta, gdzie opuszczony akurat przez majora, siedział samotnie Spencer. 

Kiedy Violet z delikatnym szelestem sukni przysiadła obok niego na kanapie, zmierzył ją 

obojętnym spojrzeniem. Ukryty za palmą sierŜant Robinson, który obserwował ich zazdrośnie 
i  oddałby  oczy,  a  przynajmniej  jedno  z  nich  za  takie  szczęście,  uznał  Spencera  za 
największego nudziarza, z jakim miał w Ŝyciu do czynienia. 

— Pan nie śpiewa, panie Spencer? — zapytała Violet, chcąc jakoś nawiązać rozmowę . 
Robinson,  obdarzony  takim  spojrzeniem,  straciłby  głowę,  ale  Spencer  bohatersko 

zachował stoicyzm. 

— Nie — odparł krótko i chłodno, lecz bez ostentacyjnej szorstkości. Mimo towarzyskiego 

obycia Violet poczuła się niezręcznie. 

— Skoro  nie  chce  ze  mną  rozmawiać,  nie  mam  zamiaru  go  zmuszać  —  pomyślała  z 

irytacją. śaden męŜczyzna tak jej dotąd nie potraktował. 

Spencer  przez  pewien  czas  siedział  bez  ruchu  i  słuchał  muzyki.  Wreszcie  obrócił  się 

twarzą  do  swej  towarzyszki,  z  widocznym  wysiłkiem  próbując  podtrzymać  uprzejmą 
konwersację. 

— Jak się pani podoba Zachód, panno Thayer? — zagadnął. 
Violet się uśmiechnęła, ten uśmiech był niebezpieczny dla większości męŜczyzn. 
— Sądząc  po  tym,  co  dotąd  widziałam  —  bardzo.  śycie  tutaj  ma  pewien  urok,  ale 

niewątpliwie  wkrótce  mi  spowszednieje.  Przez  większą  część  roku,  zwłaszcza  w  zimie, 
człowiek musi się tu czuć straszliwie samotnie. 

— Policjanci  zawsze  narzekają,  Ŝe  tak  właśnie  jest  —  odrzekł  Spencer  z  lekkim 

uśmiechem. — Jeśli o mnie chodzi, to nigdy tego nie odczułem. 

Violet  zauwaŜyła,  Ŝe  bardzo  mu  do  twarzy  z  tym  uśmiechem.  Podobało  jej  się  równieŜ 

jego czoło i ciemne włosy 

— Nie wydaje mi się, abym wcześniej widywała pana w Lone Poplar Villa — zauwaŜyła. 
— Rzeczywiście.  Nie  było  mnie  tutaj  przez  jakiś  czas.  Dopiero  dzisiaj  wróciłem,  aby 

spotkać się z majorem i zameldować mu o kłopotach w Loon Lake. 

— W  przeciwnym  razie  wcale  byś  nie  przyszedł  —  pomyślała  Violet.  —  Jakie  to 

pochlebne dla mnie! — Głośno zaś zapytała — Czy to coś powaŜnego? 

— O,  nie  Zwyczajna  sprzeczka  między  Indianami.  Czy  odwiedziła  pani  kiedykolwiek 

rezerwat,  panno  Thayer?  Nie?  W  takim  razie  powinna  pani.  Poproszę  jednego  z  moich 
przyjaciół z policji, aby tam panią zabrał. To warto zobaczyć. 

— A pan mnie nie zaprosi? — zapytała odwaŜnie Violet. 
Spencer  znowu  się  uśmiechnął.  —  Och,  czyŜbym  okazał  się  źle  wychowany?  Po  prostu 

Ŝ

ywiłem obawę, Ŝe uzna mnie pani za nieznośnego nudziarza. 

A  więc  nie  miał  zamiaru  jej  zapraszać.  Poczuła  się  uraŜona.  Uświadomiła  sobie,  Ŝe 

odczuwa  coś  w  rodzaju  rozczarowania.  Poszukała  wzrokiem  Madisona.  JakiŜ  zgrabny  i 
elegancki młodzieniec! 

background image

— Nie cierpię męŜczyzn lalusiowatych — mruknęła do siebie. Spencer tymczasem wziął 

ze stolika jedną z ksiąŜek naleŜących do pani Hill. 

„Ofiary  przyzwyczajeń”  —  przeczytał,  spoglądając  na  okładkę.  Zdaje  mi  się,  Ŝe  to  jakiś 

bestseller. Chyba go pani czytała? 

— Owszem.  To  bardzo  zabawna,  nawet  trochę  frywolna  powieść.  Lekka,  ale  napisana  z 

wdziękiem. Podobała się panu? 

Spencer z namysłem waŜył ksiąŜkę w szczupłej, opalonej ręce. 
— Tak,  raczej  tak.  Ale  z  reguły  nie  interesuję  się  powieściami.  Nie  rozumiem  ich.  Na 

przykład  bohater  tej  oto.  Czy  pani  uwierzy,  Ŝe  zakochany  męŜczyzna  mógłby  się  zachować 
tak jak on? 

— Nie  wiem  —  odparła  Violet  z  rozbawieniem  —  To  pan,  jako  męŜczyzna,  powinien 

wypowiedzieć się na ten temat. 

— Nigdy  nikogo  nie  kochałem,  więc  nie  próbuję  nawet  zabierać  głosu  —  powiedział 

Spencer. W jego głosie nie zabrzmiało nawet zakłopotanie, jakby mówił o sprawie dotyczącej 
Loon Lake. Violet nie omieszkała wykorzystać okazji. 

— No to ma pan do przeŜycia interesujące doświadczenie — zauwaŜyła. Spencer obrócił 

na nią spojrzenie głęboko osadzonych szarych oczu. 

— Nie  wiem  czy  tak.  Mówiąc,  Ŝe  nigdy  nie  kochałem,  miałem  na  myśli  coś  więcej  niŜ 

miłość męŜczyzny do wybranej kobiety, lecz miłość w sensie ogólnym. Nie Ŝywiłem ciepłych 
uczuć  do  Ŝadnej  ludzkiej  istoty.  Moi  rodzice  zmarli,  zanim  zdąŜyłem  ich  zapamiętać. 
Jedynym  Ŝyjącym  krewnym  był  stary,  skąpy  stryj,  który  zaopiekował  się  mną  wyłącznie  z 
obowiązku i wypędził w świat najwcześniej, jak się tylko dało. Nie zawieram łatwo przyjaźni. 
Rzadko  mi  się  zdarza  kogoś  polubić.  Mam  nielicznych  znajomych  i  na  całym  świecie  nie 
znajdzie pani Ŝywej duszy, której zaleŜy na mnie i odwrotnie. 

— Kiedy wreszcie nadejdzie miłość, będzie dla pana objawieniem — powiedziała miękko 

Violet. 

— Sądzi pani, Ŝe nadejdzie? — MęŜczyzna spojrzał jej przenikliwie w oczy. 
Zanim zdąŜała odpowiedzieć, stanęła przed nimi pani Hill. Zakomunikowała, Ŝe Violet jest 

proszona do fortepianu i koniecznie musi cos zaśpiewać. Czy pan Spencer wybaczy, jeśli go 
opuści?  Pan  Spencer  uprzejmie  wybaczał.  Wstał  ponadto  z  kanapy  i  ukłoniwszy  się,  Ŝyczył 
paniom dobrej nocy. Violet podała mu rękę. 

— Przyjdzie pan wkrótce? — zapytała. 
Spencer  zerknął  na  Madisona,  stojącego  w  drugim  końcu  pokoju.  A  moŜe  jej  się  tylko 

zdawało? 

— Nie sądzę — odparł. — Jeśli, jak pani raczyła nadmierne, nadejdzie kiedyś miłość, to 

byłoby niemiło, gdyby okazała się beznadziejna. A przecieŜ nigdy nie wiadomo, co się moŜe 
wydarzyć. 

Panna Thayer, idąc w stronę fortepianu, czuła mocniejsze niŜ zwykle bicie serca. Było to 

zupełnie nowe przeŜycie i chyba warte przeanalizowania. Kiedy goście się rozeszli, zapytała 
panią Hill o Spencera. 

— Och, John Spencer! — odrzekła pani Hill niedbale. — Jest szefem tutejszego biura do 

spraw gruntów. I to naprawdę wszystko, co o nim wiemy. Jack twierdzi, Ŝe to zacny człowiek 
i bardzo go ceni Ale towarzysko jest do niczego. Nie potrafi rozmawiać pewnie nie chce. Jest 
nijaki. RoŜni się od pana Madisona, prawda? 

— Ogromnie — odpowiedziała z przekonaniem Violet. 
Po  wyjściu  paru  Hill  Violet  podeszła  do  najbliŜszego  lustra  i  zaczęła  bacznie  lustrować 

swoją twarz, przykładając palec do dołka w brodzie. 

— To bardzo dziwne — oznajmiła. Naturalnie, nie miała na myśli dołka. 
Spencer mówił, Ŝe więcej nie przyjdzie. Nie uwierzyła, ale i nie spodziewała się ujrzeć go 

podczas  najbliŜszych  dni.  Dlatego  trochę  się  zdziwiła,  gdy  zjawił  się  juŜ  następnego 

background image

wieczoru.  Madison,  z  którym  właśnie  rozmawiała,  do  dziś  nie  ma  pojęcia,  co  chciała  mu 
powiedzieć, poniewaŜ nagle zamilkła w pół słowa. 

Ciekawa jestem, czy to znowu sprawa Loon Lake — pomyślała. 
W tej chwili podeszła pani Hill i zabrała Madisona do walca. Spencer skorzystał z okazji i 

przeszedł  przez  pokój  wprost  do  niej.  Obserwując  ich  sierŜant  Robinson,  był  gotów  zeznać 
pod przysięgą, Ŝe panna Thayer zmieniła się na twarzy. 

Po przywitaniu Spencer milczał jak grób. Usiadł obok niej i oboje przeglądali się, jak pani 

Hill  tańczy  walca  z  Madisonem.  Violet  zastanawiała  się  dlaczego  nie  jest  znudzona. 
Dostrzegła, Ŝe Madison wraca do niej i poczuła, Ŝe ogarnia ją nieuzasadniony gniew na Bogu 
ducha winnego młodzieńca. Wstała raptownie. 

— Chodźmy na werandę — odezwała się zdecydowanie. — Tu jest okropnie duszno. 
Wyszli  przed  dom.  Na  dworze  zapadł  juŜ  mrok  i  zrobiło  się  chłodno.  W  dole  migotały 

ś

wiatła miasteczka, a usiana stromymi pagórkami preria była ciemna i milcząca. 

— Jutro po południu jadę do Loon Lake Muszę sprawdzić, co tam się dzieje — oświadczył 

Spencer. — Pojedzie paru ze mną? 

Violet zastanawiała się tylko przez chwilę. 
— Nie  sądzę,  aby  panu  zaleŜało  na  moim  towarzystwie  —  zauwaŜyła.  Spencer  połoŜył 

dłoń na białych palcach obejmujących balustradę. 

Pochylił  się  tak  mocno  do  przodu,  Ŝe  jego  oddech  poruszył  pukiel  włosów  nad  czołem 

dziewczyny. 

— AleŜ tak — powiedział wyraźnie. — Chcę, Ŝeby pani jutro pojechała ze mną do Loon 

Lake. Pragnę tego bardziej niŜ czegokolwiek innego. 

Nieco później, gdy goście wyszli, Violet ucięła sobie półgodzinną pogawędkę z panną Hill. 

Ta ostatnia czuła się dotknięta i rozŜalona. 

— UwaŜam, Ŝe dzisiaj wyjątkowo źle potraktowałaś biednego Neda, Vi. CięŜko to przeŜył. 

Nie  naleŜało  wychodzić ze Spencerem, a  wystawanie  z  nim  na  osobności  było  doprawdy  w 
złym stylu. Nie powinnaś z nim flirtować, on się do tego nie nadaje. 

— Nie zamierzałam flirtować — powiedziała spokojnie panna Thayer. 
— Och, sądzę, Ŝe to po prostu twój zwykły sposób bycia. Tylko nie zawróć w głowie temu 

biedakowi.  A  tak  przy  okazji.  Ned  jutro  po  południu  przyjdzie  z aparatem  fotograficznym  i 
zrobi nam wszystkim zdjęcie. 

— Obawiam  się,  Ŝe  nie  zastanie  mnie  w  domu  —  odparła  Violet.  —  Jadę  z  panem 

Spencerem do Loon Lake. 

Pani Hill padła na łóŜko. Znajdowała się w okropnym nastroju. Majorowi oznajmiła, Ŝe ma 

wszystkiego dosyć. Sprawy układały się tak pomyślnie i nagle wymknęły się spod kontroli. 

— Czy Madison zwleka z oświadczynami? — zapytał sennie major. 
— Madison?  Tu  chodzi  o  Violet.  Zachowuje  się  skandalicznie.  Dziś  haniebnie 

potraktowała  biednego  Neda.  Sam  widziałeś,  jak  afiszowała  się  ze  Spencerem  i  w  dodatku 
jutro jedzie z nim do Loon Lake. Przynajmniej tak mówiła. Nie mam pojęcia, co ona w nim 
widzi. To najnudniejszy człowiek na świecie. RóŜnią się od siebie pod kaŜdym względem. 

— MoŜe  dlatego  właśnie  jej  się  podoba  —  zauwaŜył  major.  —  Wiesz,  przyciąganie  się 

przeciwnych biegunów i takie tam rzeczy. 

Ale  pani  Hill  stwierdziła,  Ŝe  on  nie  ma  pojęcia  o  tych  sprawach.  Więc  jako  człowiek 

rozsądny major zamilkł i swoje uwagi zachował dla siebie. 

Przez  kolejne  dwa  tygodnie  pani  Hill  była  najbardziej  ponurą  kobietą  we  wszystkich 

czterech  okręgach  i  kaŜdy  policjant,  nawet  ostatni  zupełnie  zielony  rekrut,  klął  w  sekrecie 
Spencera przynajmniej dziesięć razy dziennie. Violet po prostu odstawiła na bok wszystkich, 
z  Madisonem  włącznie  i  nikt  nie  miał  wątpliwości  co  do  przyczyny  jej  lodowatego 
zachowania. 

background image

Pewnego wieczoru Spencer nie pojawił się w Lone Poplar. Violet długo go wypatrywała, a 

gdy uświadomiła sobie wreszcie,  Ŝe dłuŜsze czekanie nie ma sensu, zapragnęła być zupełnie 
sama  i  wyszła  na  werandę.  Zaledwie  usadowiła  się  w  mrocznym  kąciku,  nadeszli  dwaj 
policjanci i nie widząc jej, kontynuowali rozmowę. 

— Słyszałeś o Spencerze? — zapytał jeden z nich. 
— Nie. A co się z nim stało? 
— CóŜ, powiadają, Ŝe panna Thayer dała mu kosza. Wczoraj około czwartej po południu 

przechodziłem  tędy  i  widziałem  go  wchodzącego.  Minęło  jakieś  pół  godziny  siedziałem 
właśnie w urzędzie ziemskim i gadałem sobie z Gibsonem, gdy otworzyły się drzwi i wpadł 
Spencer. Blady niczym śmierć zupełnie jakby oszalał. 

— Czy Fyshe pojechał do Ramy River w sprawie królewskich gruntów? — Wrzasnął. 
A Gibson na to — Nie. 
— No  to  powiedz mu,  Ŝe  nie musi,  bo  sam  pojadę  —  rzekł  i  wypadł  na  dwór.  Wyruszył 

dziś  do  Ramy  River  i  nie  wróci  wcześniej  niŜ  za  dwa  tygodnie.  Po  powrocie  juŜ  jej  tu  nie 
zastanie. 

— Po tym jak go kokietowała, Spencerowi nieźle się dostało — zauwaŜył drugi policjant, 

po czym obaj wyszli. 

Violet wstała powoli. Gdy ostatni gość opuścił dom, wkroczyła do pokoju pani Hill. 
— Edith — zwróciła się do przyjaciółki zimnym tonem, starannie odmierzając słowa, dla 

tych, którzy ją znali, oznaczało to nadciągającą nieuchronnie burzę. — Pan Spencer przyszedł 
tu  wczoraj,  akurat  wtedy,  gdy  wybrałam  się  na  przejaŜdŜkę  z  majorem,  prawda?  Co  mu 
naopowiadałaś? 

Pani Hill spojrzała w roziskrzone oczy Violet i skurczyła się. 
— Ja… Nic takiego nie mówiłam… nie tak duŜo… 
— Co to było? 
Pani Hill zaczęła pochlipywać. 
— Nie  patrz  tak  na  mnie,  Violet.  On  tylko  wstąpił  i  chwilkę  rozmawialiśmy  o  tobie.  To 

znaczy ja wspomniałam, Ŝe podobno Harry St Maur był tobą wyraźnie zainteresowany, zanim 
tu przyjechałaś… i niektórzy myślą, Ŝe jesteście zaręczeni tak więc… więc… 

— Powiedziałaś panu Spencerowi, Ŝe jestem zaręczona z Harrym St Maur, czy tak? 
— Nie–e–e. Dałam mu jedynie do zrozumienia. Ale nic złego nie miałam na myśli. Nigdy 

nie  sądziłam,  Ŝe  jesteś  nim  naprawdę  zainteresowana.  UwaŜałam,  Ŝe  się  po  prostu  bawisz. 
Tak wszyscy sądzili no i chciałam dla ciebie Madisona. Violet pobladła. 

— Kocham Spencera — powiedziała ochrypłym głosem. — A ty go odstręczyłaś ode mnie 

Pojechał do Ramy River i nigdy go juŜ nie zobaczę! 

— AleŜ tak, zobaczysz’ — Ŝachnęła się pani Hill — On wróci, gdy się dowie. MoŜesz do 

niego napisać i wyjaśnić. 

— Przypuszczasz, Ŝe się poniŜę do tego stopnia, Ŝe napiszę, prosząc o powrót? — zawołała 

z przejęciem Violet — Mam dosyć dumy, aby nie zrobić tego dla człowieka, któremu nieomal 
rzucałam  się  na  szyję,  podczas  gdy  on  nigdy  ani  słowem,  ani  czynem  nie  dał  mi  do 
zrozumienia, Ŝe cokolwiek do mnie czuje! Nigdy ci tego nie wybaczę, Edith! 

Pani  Hill  pozostała  sam  na  sam  ze  zranioną  miłością  własną.  Pozwoliła  sobie  na  pół 

godziny solidnego płaczu, a potem zaczęła intensywnie myśleć. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe 
wtrąciła się niefortunnie w cudze Ŝycie, ale przecieŜ nie zamierzała zostawić sprawy w takim 
stanie. Jedno lub dwa właściwe słowa mogą wszystko naprawić. 

Pani  Hill  usiadła  i  napisała  list  będący  szczytem  dyplomacji.  Nazajutrz  rano  przy  łapała 

sierŜanta  Foxa,  polecając  mu  udanie  się  do  Ramy  River  z  bardzo  waŜną  wiadomością  dla 
pana Spencera. SierŜant Fox dziwił się, co to moŜe być, ale nie do niego naleŜało zadawanie 
pytań. Miał tylko dosiąść konia i pędzić przed siebie, gdyŜ Ŝyczenia pani Hill były w równym 
stopniu obowiązujące, jak rozkazy majora. 

background image

Wieczorem,  kiedy  pani  Hill  i  Violet  —  ta  ostatnia  milcząca  i  zasępiona  —  siedziały  na 

werandzie,  na  szlaku  wiodącym  z  Ramy  River  ukazał  się  galopujący  jeździec.  Pani  Hill 
przeprosiła przyjaciółkę i wyszła. Pięć minut później John Spencer, pokryty od stóp do głów 
pyłem dwudziestopięciomilowej drogi, zeskoczył z koma tuz obok Violet. 

 

*

 

*

 

 
Późnym  wieczorem  policjanci  dawali  w  koszarach  koncert  i  państwo  Hill  udali  się  tam 

razem z wszystkimi znaczącymi coś w mieście osobami. Zabrakło jedynie Violet i Spencera. 
Oni  bowiem  zasiedli  na  werandzie  domu  majora,  przyglądając  się  wschodowi  księŜyca  nad 
pagórkowatą prerią i jego mlecznobiałemu odbiciu w niewielkim jeziorku. 

— Mam wraŜenie, jakby od ostatniego wieczoru upłynął pełen udręki rok — powiedział z 

powagą Spencer. — Jesteś dla mnie wszystkim, absolutnie wszystkim. Inni męŜczyźni Ŝywią 
słabsze lub silniejsze uczucia dla sióstr, kuzynek, ciotek, a we mnie całe uczucie skupiło się 
na tobie. Pamiętasz, jak podczas pierwszego spotkania zauwaŜyłaś, Ŝe dla mnie miłość będzie 
objawieniem?  Okazała  się  czymś więcej  nową  ewangelią.  Nie  śmiałem nawet  mieć  nadziei, 
Ŝ

e mnie pokochasz. Nawet teraz nie rozumiem, dlaczego tak się stało. 

— Kocham  cię  —  odpowiedziała  powaŜnie  Violet  —  poniewaŜ  ty  to  ty.  CóŜ,  szczerze 

mówiąc, trudno o lepszy powód. 

background image

B

UNT 

M

ARY 

I

SABEL

 

 
Mary Isabel, jak na kobietę czterdziestoletnią, jesteś wyjątkowo nierozsądna — oznajmiła 

Louisa Irving.  Podobne wypowiedzi niemal codziennie kierowała pod adresem Mary Isabel. 
Ta  nigdy  nie  zaprzeczała,  nawet  jeśli  poczuła  się  szczególnie  zraniona.  KaŜdy  mieszkaniec 
Latimer wiedział, Ŝe Louisa rządzi swą potulną siostrą, jak chce i dziwili się, dlaczego Mary 
Isabel  nie  protestuje.  A  Mary  Isabel  dotychczas  po  prostu  nie  wpadła  na  taki  pomysł.  Całe 
Ŝ

ycie słuchała ślepo Louisy i myśl o buncie nie postała jej nawet w głowie. Tylko jeden sekret 

miała  przed  siostrą  i  Ŝyła  w  nieustannym  lęku,  Ŝe  ta  go  odkryje.  Był  to  zupełnie  niewinny 
sekret, ale Mary Isabel była przekonana, Ŝe Louisa miałaby jej za złe. 

Właśnie  siedziały  w  mrocznej  bawialni  swego  nieduŜego,  stojącego  nad  brzegiem  morza 

domku. Przez otwarte okno wpadała do środka orzeźwiająca bryza, poruszając lekko sztywne 
białe firanki i mierzwiąc ciemne loczki Mary Isabel, które zawsze tak bardzo draŜniły Louisę. 
UwaŜała,  Ŝe  Mary  Isabel  powinna  włosy  zaczesać  gładko  do  tyłu,  co  ta  zresztą  robiła 
przynajmniej dziesięć razy dziennie. Ale po kilku minutach niesforne loczki znowu opadały 
na czoło, jakby na przekór Louisie. Podporządkowała sobie siostrę we wszystkich sprawach, 
lecz  nie  mogła  zmusić  do  uległości  jej  kręconych  włosów.  Naturalnie,  Ŝe  swoimi  włosami 
Louisa  nigdy  nie  miała  kłopotów  —  były  proste  i  gładkie  o  jakimś  nieokreślonym,  mysim 
kolorze. 

Policzki Mary Isabel oŜywiał rumieniec, a piwne  oczy patrzyły smutno i błagalnie. Mary 

Isabel  wciąŜ  była  ładna  i  próŜność  nie  była  jej  obca,  jak  kaŜdej,  niezaleŜnie  od  wieku, 
kobiecie. 

— JuŜ dłuŜej nie mogę nosić tego kapelusza, Louiso — protestowała . — Ten fason dawno 

wyszedł z mody i noszą go tylko stare babcie. 

Chcę mieć nowy kapelusz, taki z miękkim rondem, ozdobiony niezapominajkami. 
Wtedy  Louisa  wygłosiła  przytoczoną  na  wstępie  uwagę.  —  Nosiłam  taki  kapelusz,  nie 

mając  czterdziestu  lat  —  ciągnęła,  nie  zwaŜając  na  protest.  —  I  tak  powinna  robić  kaŜda 
przyzwoita  kobieta.  To  po  prostu  śmieszne,  jeśli  ktoś  w  twoim  wieku  tak  się  przejmuje 
strojami. Nie wiem, co byś na siebie włoŜyła, gdybym ci dała wolną rękę. Na szczęście jest 
ktoś,  kto  nie  dopuści,  Ŝebyś  się  stała  pośmiewiskiem.  Jutro  jadę  do  miasta  i  wybiorę  ci 
odpowiedni  kapelusz.  Ładnie  byś  wyglądała  z  kogucim  piórem  i  niezapominajkami  na 
głowie. 

Mary Isabel była pewna, Ŝe wyglądałaby ładnie, ale naturalnie ustąpiła siostrze. JuŜ z góry 

wiedziała, Ŝe z całego serca znienawidzi ten nowy, a zarazem staromodny kapelusz. 

— CóŜ,  rób  co  uwaŜasz  za  słuszne,  Louiso  —  westchnęła.  —  Przepuszczam,  Ŝe  to  bez 

znaczenia. Nikt i tak nie zwróci uwagi na mój wygląd. Czy nie mogłabym pojechać z tobą do 
miasta? Chciałabym kupie jedwab na nową suknię. 

— Znam się na czarnym jedwabiu równie dobrze jak ty — oświadczyła krótko Louisa. — 

Lepiej nie zostawiać domu bez opieki. 

— AleŜ ja nie chcę czarnego jedwabiu — zawołała Mary Isabel. — Od dawna chodzę w 

czerni. Obie moje suknie są czarne. Chcę mieć popielaty jedwab, taki jak pani Ford. 

— Czy ktoś słyszał podobne bzdury? — to retoryczne pytanie zadała Louisa ze szczerym 

zdumieniem.  —  Szarosrebrzysty  jedwab  jest  najmniej  praktyczny  pod  słońcem.  Nie  ma  nic 
lepszego  i  równie  eleganckiego  jak  czarny  jedwab.  Nie,  nie.  Mary  Isabel.  Nie  bądź  głupia. 
Musisz  się  zdać  na  mój  wybór.  Wiesz  dobrze,  Ŝe  nigdy  nie  potrafiłaś  sama  podjąć  decyzji. 
Mama  ci  to  ciągle  powtarzała.  No,  a  teraz  załóŜ  słomkowy  kapelusz  i  idź  na  spacer  nad 
morze. Wyglądasz na zmęczoną. Sama przygotuję herbatę. 

background image

Ton  Louisy  był  stanowczy,  choć  pełen  Ŝyczliwości.  Naprawdę  dobrze  traktowała  Mary 

Isabel, dopóki ta była posłuszna. Gdyby jednak znała sekret siostry, nigdy by jej nie pozwoliła 
na te samotne spacery nad morzem. 

Mars Isabel westchnęła i potulnie wyszła z domu. 
Na drugim krańcu zielonego pola rozciągającego się za chatą sióstr Irving krył się w cieniu 

gęstego,  sosnowego  lasu  duŜy  dom  doktora  Donalda  Hamiltona.  Dzięki zwartej  ścianie  lasu 
doktor  mógł  uprawiać  ogród.  Przy  domku  Irvingów  brakowało  takiej  osłony  od  wiatrów,  a 
więc  nie  było  i  ogródka.  Gdy  doktor  Hamilton  zamieszkał  w  sąsiedztwie,  posłał  siostrom 
przez  swą  gospodynię  bukiet  Ŝonkili.  Louisa  ujęła  kwiaty  w  dwa  palce,  zaniosła  do 
ogrodzenia  przy  trawniku  i  wyrzuciła  za  płotek.  Scenę  tę  obserwował  z  rozbawieniem 
wyglądający przez okno swego gabinetu doktor Hamilton. 

Louisa wróciła na werandę i ostentacyjnie otrzepała ręce. 
— Sądzę, Ŝe to rozwiąŜe problem Donalda Hamiltona — oznajmiła szczerze zmartwionej 

Mary Isabel. I tak się stało, przynajmniej w zakresie rozwoju stosunków towarzyskich. 

Doktor Hamilton był doskonałym lekarzem i wspaniałym człowiekiem. Louisa nie mogła 

znaleźć  skazy  zarówno  na  jego  charakterze  jak  i  przeszłości.  Właściwie  to  nie  Ŝywiła  do 
doktora  szczególnej  niechęci,  lecz  był  on  bratem  człowieka,  którego  nienawidziła.  Z  jego 
powodu unikała całej rodziny jak zarazy. A jedyne, co miała do zarzucenia owemu bratu, było 
to, Ŝe w głośnym  sporze kościelnym przed kilkunastu laty, znalazł się we wrogim Irvingom 
obozie. Od tej pory Louisa ani z nim, ani z bliskimi mu osobami nie utrzymywała kontaktów 
towarzyskich. 

Mary  Isabel  nie  spoglądała  w  stronę  domu  Hamiltonów.  PodąŜając  ścieŜką  ku  morzu, 

głowę  odwracała  w  drugą  stronę.  Dopiero  gdy  skręciła  za  sosnowy  lasek,  osłaniający  ją  od 
strony  wsi,  spojrzała  nieśmiało  ponad  polnym  ogrodzeniem.  W  miejscu,  gdzie  ogrodzenie 
dochodziło  do  piaszczystego  brzegu,  stał  doktor  Hamilton,  paląc  krótką  fajeczkę.  Wyjął  ją 
natychmiast  z  ust,  gdy  tylko  ujrzał  wynurzającą  się  z  lasku  Mary  Isabel.  MęŜczyźni 
automatycznie  robili  takie  rzeczy  w  obecności  Mary  Isabel.  Była  —  mimo  wieku  —  taka 
niewinna  i  subtelna,  Ŝe  otaczano  ją  względami,  naleŜącymi  się  raczej  bardzo  młodym 
dziewczętom. 

Doktor  Hamilton  uśmiechnął  się,  widząc  zakłopotanie  na  twarzy  osłoniętej  wielkim 

słomkowym kapeluszem. 

— Co  się  stało?  —  zapytał  tubalnym  głosem  starego  kawalera.  Do  swych  pacjentów 

odzywał się innym tonem, ale ten lepiej brzmiał wśród szumu wiatru i morskich fal. 

— A skąd pan wie, Ŝe coś się stało? — odrzekła nieco speszona Mary Isabel.. 
— Wystarczy spojrzeć. Proszę, niechŜe pani podejdzie i powie mi, o co chodzi. 
— Nic  wielkiego.  Po  prostu  śmiesznie  się  zachowałam  i  to  wszystko.  Chciałam  mieć 

kapelusz  ozdobiony  niezapominajkami  i  popielaty  jedwab  na  suknię,  a  Louisa  uwaŜa,  Ŝe 
wystarczy mi czarny jedwab i zwykły czepek. 

Doktor wyglądał na oburzonego, ale nic nie powiedział. On i Mary Isabel mieli niepisaną 

umowę — nigdy nie mówić o Louisie, poniewaŜ był to zbyt draŜliwy temat. Mary Isabel nie 
wypadało  krytykować  siostry  przy  doktorze,  a  doktorowi  przez  usta  by  nie  przeszło  nic 
pochlebnego  na  jej  temat.  Pominęli  więc  tę  kwestię  milczeniem  i  prowadzili  rozmowę  o 
morzu i statkach, poezji i kwiatach oraz innych podobnych, bezkonfliktowych sprawach. 

Te  ukradkowe  spotkania  trwały  od  dwóch  miesięcy;  od  chwili,  gdy  po  raz  pierwszy 

spotkali się na skraju sosnowego lasku. Mary Isabel nie przyszło na myśl, Ŝe doktorowi moŜe 
chodzić  o  coś  więcej  niŜ  przyjaźń.  Gdyby  zaś  jemu  wpadło  to  do  głowy,  to  na  pewno  nie 
zamierzał  zdradzać  się  z  tym  przed  Mary  Isabel.  Znajdowała  się  pod  zbyt  silnym  wpływem 
siostry.  Mogła  od  czasu  do  czasu  zaryzykować  ukradkowe  spotkanie  pod  sosnami,  ale  nie 
ś

miałaby  posunąć  się  dalej.  Zresztą  doktor  nie  miał  pewności,  czy  rzeczywiście  pragnął 

czegoś  więcej.  Mary  Isabel  była  wprawdzie  uroczą  kobietką,  lecz  on  tak  długo  cieszył  się 

background image

kawalerskim Ŝyciem, Ŝe trudno by mu było zerwać z tym nawykiem. Tak trudno, Ŝe chyba nie 
warto  było  próbować.  Zwłaszcza,  Ŝe  musiałby  się  przeciwstawić  tyranii  Louisy.  Dlatego 
nigdy  nie  zalecał  się  do  Mary  Isabel,  choć  pewnie  by  spróbował,  gdyby  miał  jakąkolwiek 
szansę. Brzmi to mało romantycznie, ale męŜczyzna pięćdziesięcioletni nie bywa skłonny do 
romansów. 

— Nie  sądzę,  aby  przyszła  pani  w  przyszły  czwartek  na  uroczystość  introdukcji  mego 

siostrzeńca na pastora? — rzucił doktor mimochodem w trakcie rozmowy. 

— Nie.  Louisa mi nie pozwoli. Miałam nadzieję — dodała Mary Isabel z westchnieniem 

—  Ŝe  gdy  stary  pan  Moody  wyjedzie,  ona  znowu  zacznie  chodzić  do  naszego  kościoła.  I 
myślę, Ŝe zaczęłaby, gdyby… gdyby… 

— Gdyby na miejsce pana Moody’ego nie przyszedł Jim — dokończył doktor i roześmiał 

się. 

Mary Isabel zarumieniła się uroczo. — Nie dlatego, Ŝe jest pańskim siostrzeńcem, lecz… 
— Dlatego, Ŝe jest równieŜ krewnym mego brata, który stanął po niewłaściwej stronie w 

tym starym kościelnym sporze. Rozumiem panią. AleŜ zawzięta osoba z tej pani siostry! śeby 
z takim uporem przenosić niechęć z jednego pokolenia na drugie! Nie mogę wyjść z podziwu. 
A  co  się  tyczy  Jima,  cóŜ,  dobry  z  niego  chłopiec.  Zamieszka  ze  mną,  dopóki  plebania  nie 
zostanie wyremontowana. 

— Na pewno jest pan z tego zadowolony — zauwaŜyła Mary Isabel. Zastanawiała się, czy 

przybycie młodego duchownego zmieni coś w kwestii spotkań nad brzegiem morza, ale nim 
zdecydowała, Ŝe zapewne nie, juŜ przemknęła jej przez głowę następna myśl, Ŝe to i tak nie 
miałoby znaczenia. 

— Tak potrzebuję towarzystwa — przyznał doktor, który nie lubił samotności i nadmorską 

ś

cieŜkę uwaŜał za zbyt odludną. — Wczoraj otrzymałem od niego list. Pisze, Ŝe przybędzie tu 

zaraz po wyświęceniu. Ale, ale, dzisiaj zaczęli rozbiórkę starej poczty. To mi przypomina, Ŝe 
obiecałem odwiedzić wieczorem Mollie Marr. Jej nerwy są znowu w strzępach. No, to muszę 
się pospieszyć. 

Doktor uniósł na poŜegnanie rękę i oddalił się szybkim krokiem. Mary Isabel stała jeszcze 

przez  chwilę  i  opierając  się  o  ogrodzenie,  spoglądała  w  rozmarzeniu  na  morze.  Doktor  jest 
takim miłym towarzyszem. Och, gdyby tylko Louisa pozwoliła utrzymywać z nim sąsiedzkie 
stosunki!  Maty  Isabel  z  niechęcią  pomyślała  o  swojej  bezsilności.  Nigdy  nie  miała  tego  co 
inne  dziewczęta:  przyjaciół,  strojów,  wielbicieli,  a  wszystko  to  z  winy  Louisy  —  Louisy, 
która  chciała  ją  zmusić  do  noszenia  przez  resztę  Ŝycia  staromodnego  czepka.  Im  dłuŜej 
myślała o tym okropnym nakryciu głowy, tym bardziej go nienawidziła. 

Tego wieczoru Warren Marr nadjechał konno do domku  przy plaŜy i wręczył Mary Isabel 

pomięty,  zŜółkły  i  poplamiony  list.  Gdy  Mary  Isabel  ujrzała  pismo  na  kopercie,  zadrŜała  i 
pobladła, jakby zobaczyła zjawę. 

— OtóŜ  i  list dla  pani  —  rzekł,  uśmiechając  się  Warren.  —  Bardzo  długo  był  w  drodze, 

jakieś  piętnaście  lat.  Pewnie  nowiny  nie  będą  aktualne.  Znaleźliśmy  go  za  starą  przegrodą 
przy ladzie, kiedy ją dziś rozwalaliśmy. 

— To  pismo  mego  brata  Toma  —  odparła  Isabel  słabym  głosem.  Weszła  do  pokoju, 

trzymając  list  w  mocno  zaciśniętej  ręce.  Louisa  wybrała  się  do  wsi  i  Mary  Isabel  nieomal 
Ŝ

ałowała, Ŝe nie ma jej w domu. Nie miała siły otworzyć listu w samotności. Tom nie Ŝył od 

dziesięciu  lat  i  ten  list  zrobił  na  niej  niesamowite  wręcz  wraŜenie,  jak  przesłanie  z  krainy 
duchów. 

Piętnaście  lat  temu  Thomas  Irving  wyjechał  do  Kalifornii  i  zmarł  tam  po  pięciu  latach 

pobytu. Mary Isabel, która uwielbiała brata, fakt ten niemal wpędził do grobu. 

W końcu otworzyła kopertę lodowatymi palcami. Tom napisał list zaraz po przyjeździe do 

Kalifornii. Dwie pierwsze strony zawierały opis kraju i jego pracy. 

Na trzeciej zaś Tom zaczął nieoczekiwanie: 

background image

 
Posłuchaj,  Mary  Isabel.  Nie  pozwól  Louisie  wodzić  się  za  nos,  jak  wtedy,  gdy  byłem  w 

domu. Chciałem z Tobą o tym porozmawiać przed wyjazdem, ale jakoś zapomniałem. Lou to 
dobra dziewczyna, ale zbyt władcza i im wi
ęcej jej ustępujesz, tym się robi gorsza. A ty, Mary 
Isabel, jeste
ś zbyt łagodna i to ci nie wyjdzie na dobre. OkaŜ więcej odwagi i stanowczości, bo 
to  le
Ŝy  w  twoim  interesie.  Nie  pozwól  Louisie  wtrącać  się  do  twego  Ŝycia;  Ŝyj  sama.  Na 
pocz
ątku będą sprzeczki i starcia, ale to niewaŜne. Lou podda się, gdy zobaczy, Ŝe musi i obu 
wam b
ędzie z tym lepiej. ChcęŜebyś była naprawdę szczęśliwa. Mary Isabel, ale tak się nie 
stanie, je
śli nie zdobędziesz niezaleŜności. Godząc się na wszystko, jak dotychczas, krzywdzisz 
i  siebie,  i  Louis
ę.  Ona  się  staje  tyranem,  a  ty  pokornym  stworzeniem,  z  którym  nikt  się  nie 
b
ędzie liczył. Zbierz wszystkie siły i bądź stanowcza. 

 
Mary  Isabel  przeczytała  list  i  zaniosła  do  swego  pokoju,  po  czym  włoŜyła  do  szuflady 

biurka. Usiadła przy oknie, wpatrując się w tonące w morzu słońce i rozmyślając o słowach 
brata. List pojawił się w tak dziwny i nieoczekiwany sposób, Ŝe mógł uchodzić za posłanie z 
tamtego  świata.  Mary  Isabel  ogarnęło  zabobonne  przekonanie,  Ŝe  musi  mu  być  posłuszna. 
Zawsze liczyła się ze zdaniem Toma. A w dodatku miał rację. Jaka szkoda, Ŝe nie otrzymała 
listu dawno temu, zanim stalą się niewolnicą przyzwyczajenia. Ale i teraz nie jest za późno. 
Wreszcie  się  zbuntuje.  Jak  napisał  Tom,  potwierdzi  swoją  niezaleŜność.  Jest  to  winna 
Tomowi. Takie było jego Ŝyczenie, a chociaŜ nie Ŝyje, ona zrobi wszystko, Ŝeby je spełnić. 

— Nie kupię tego ohydnego czepka — pomyślała z determinacją Mary Isabel. — Tomowi 

by się nie podobał. Od dziś będę robić tylko to, co Tom by zaaprobował. Nie ma znaczenia, 
czy boję się Louisy, czy nie. Och, mimo wszystko wciąŜ się jej boję! 

Nazajutrz po  śniadaniu Mary Isabel rzeczywiście była porządnie wystraszona, choć na to 

nie  wyglądała,  gdyŜ  policzki  miała  zarumienione,  a  piwne  oczy  rzucały  wojownicze  błyski. 
Ukryła  list  Toma  na  piersi  i  dotykała  go  czubkami  palców.  Szelest  papieru  dodawał  jej 
odwagi. 

— Louiso — oznajmiła stanowczo — jadę z tobą do miasta. 
— Pleciesz głupstwa — ucięła krótko Louisa. 
— MoŜesz to nazwać głupstwem, jeśli chcesz, ale ja i tak pojadę — niewzruszenie mówiła 

Mary Isabel. Podjęłam w tej kwestii decyzję i nie zmienię jej. 

Louisa wyglądała na zaskoczoną. Mary Isabel nigdy się tak nie odzywała. 
— Czyś postradała zmysły? — zapytała. 
— Nie, nie zwariowałam. Ale pojadę do miasta i kupię sobie popielaty jedwab na suknię, a 

takŜe nowy kapelusz. Nie zamierzam nosić tego ohydnego czepka i nie mówmy o tym więcej. 

— Jeśli  ty  jedziesz  do  miasta,  ja  zostaję  —  odparła  Louisa  tak  zimnym  tonem,  Ŝe  Mary 

Isabel niemal zadrŜała. Gdyby szelest listu Toma nie dodał jej odwagi, strach pewnie wziąłby 
górę. 

— Domu nie moŜna zostawić bez opieki. Jeśli pojedziesz, ja zostanę. Louisa była święcie 

przekonana, Ŝe to powstrzyma buntownicze skłonności Mary Isabel, która nigdy w Ŝyciu nie 
była sama w mieście. Louisa wierzyła, Ŝe i tym razem siostrze zabraknie śmiałości. Ale Mary 
Isabel z próby ogniowej wyszła zwycięsko. 

Pojechała do miasta i to sama. Spędziła uroczy dzień, wędrując od sklepu do sklepu i — 

nie peszona krytyką oraz drwinami Louisy — oglądając róŜne śliczne rzeczy. Wybrała sobie 
kapelusz,  który  —  tego  była  pewna  —  spodobałby  się  Tomowi.  Zgrabny,  z  marszczonej 
szarej  słoniki,  ozdobiony  niezapominajkami  i  wstąŜką.  A  później  kupiła  piękny  jedwab  o 
srebrzystym odcieniu. 

Po powrocie do domu rozpakowała zakupy i pokazała je Louisie. Ta jednak nie raczyła na 

nie spojrzeć i nie odezwała się nawet jednym słowem. Mary Isabel podniosła głowę do góry i 
wymaszerowała do swego pokoju. Ten łyk wolności dodał jej sił i humory Louisy sprawiały 

background image

mniej  przykrości,  niŜ  oczekiwała.  Znowu  przeczytała  list  Toma,  Ŝeby  się  umocnić  w 
powziętym  postanowieniu,  a  potem  ułoŜyła  włosy  na  wzór  widzianej  w  mieście  fryzury  i 
opuściła loczki na czoło. 

Następnego  dnia  zaniosła  jedwab  do  krawcowej  i  wybrała  modny  fason.  Gdy  suknię 

odesłano do domu, Louisa, która zdąŜyła juŜ odtajać, uznała za stosowne zauwaŜyć, Ŝe suknia 
jest ładna i doskonale dopasowana. 

— ZałoŜę  ją  jutro  do  kościoła  na  introdukcję  —  oświadczyła  Mary  Isabel,  pozornie 

odwaŜna, lecz w duchu dygocząca ze strachu. Wiedziała, Ŝe tymi słowami rzuca wyzwanie w 
sprawie zasadniczej. Jeśli zdoła w niej zachować niezaleŜność, to przewaga  Louisy  zostanie 
złamana na zawsze. 

 

*

 

*

 

 
Dwanaście lat temu wspomniany wcześniej spór podzielił religijną wspólnotę w Latimer. 

Pastor opowiedział się po tej stronie, przeciwko której wystąpiła Louisa Irving. Natychmiast 
przestała chodzić do kościoła i wycofała swą pomoc finansową. Zaczęła opłacać oddalony o 
piętnaście mil kościół w Marwood. Od czasu do czasu wynajmowała parę koni i jechała tam 
na  naboŜeństwo.  Progu  kościoła  w  Latimer  nigdy  nie  przestąpiła  i  zakazała  tego  siostrze. 
Prawdę  mówiąc,  to  Mary  Isabel  sama  nie  miała  ochoty  tam  bywać.  Potępiała  stanowisko 
pastora  równie  zdecydowanie  jak  Louisa.  Kiedy  jednak  pan  Moody  przyjął  propozycję 
objęcia  innej  parafii,  zaświtała  nadzieja,  Ŝe  Louisa  wróci  do  starego  kościoła.  I  tak  by  się 
pewnie  stało,  gdyby  kongregacja  nie  powołała  na  to  stanowisko  młodego,  świeŜo 
wyświęconego  Jamesa  Andersona.  Mary  Isabel  nie  widziała  w  tym  nic  złego,  lecz  Louisa 
oznajmiła,  Ŝe  ani  ona,  ani  nikt  z  jej  rodziny  nie  pojawi  się  w  kościele,  w  którym  modły 
odprawia  siostrzeniec  Martina  Hamiltona.  Wówczas  Mary  Isabel  podporządkowała  się 
potulnie,  ale  teraz  zapragnęła  chodzić  do  kościoła  i  postanowiła  zacząć  od  naboŜeństwa 
wprowadzającego. 

Louisa patrzyła na siostrę z niedowierzaniem. 
— Czyś ty kompletnie zwariowała, Mary Isabel? 
— Nie. Raczej nabrałam rozumu — odparła nieustraszenie siostra. DrŜała na całym ciele i 

aby  ukryć  to  przed  Louisa,  z  całej  siły  ściskała  oparcie  krzesła.  —  To  po  prostu  głupie  i 
ś

mieszne  unikać  kościoła  z  powodu jakiejś  starej  urazy.  Męczy  mnie,  Ŝe  w  niedziele  muszę 

siedzieć w domu albo tłuc się piętnaście mil do Marwood, aby wysłuchać biednego, starego 
Grattana.  Wszyscy  mówią,  Ŝe  pan  Anderson  jest  wspaniałym  młodym  człowiekiem  i 
doskonałym kaznodzieją. Mam zamiar uczęszczać regularnie do kościoła. 

Pierwszy  przejaw  otwartego buntu Mary  Isabel Louisa przyjęła z lodowatą wyniosłością. 

Teraz jednak straciła panowanie nad sobą i rozszalała się prawdziwa burza. Potok gniewnych 
słów uderzał w biedną Mary Isabel jak grad, ale ona trwała dzielnie przy swoim. Zdawało jej 
się, Ŝe słyszy głos Toma: „śyj własnym Ŝyciem, Mary Isabel. Nie pozwól, Ŝeby robiła to za 
ciebie Louisa” — I postanowiła być mu posłuszna. 

— Jeśli  pójdziesz  na  introdukcję  tego  człowieka,  to  nigdy  ci  tego  nie  zapomnę  — 

zakończyła wybuch Louisa. 

Mary  Isabel  nie  odpowiedziała.  Mocniej  zacisnęła  usta,  zebrała  fałdy  jedwabnej  sukni  i 

powędrowała do swego pokoju. 

Nazajutrz  dzień  nastał  pogodny  i  ciepły.  Louisa  przez  cały  ranek  nie  otworzyła  ust. 

Pracowała  bez  wytchnienia,  robiąc  przy  tym  więcej  hałasu  niŜ  zwykle.  Po  obiedzie  Mary 
Isabel zniknęła w swoim pokoju i wkrótce zeszła na dół, elegancka i zgrabna w nowej sukni i 
ozdobionym  niezapominajkami  kapeluszu,  spod  którego  miękkiego  ronda  wymykały  się 
kręcone włosy. W tym czasie Louisa czyściła kuchenny piec. 

background image

Obrzuciła  siostrę  gniewnym  spojrzeniem,  a  potem  wybuchnęła  pogardliwym  śmiechem. 

Ś

miechem doprowadzonej do pasji kobiety, gdy odgadnie, Ŝe pozbawiono ją wszelkiej broni 

oprócz drwiny. 

Mary  Isabel  zaczerwieniła  się  i  wyszła  z  domu  pewnym  krokiem,  a  następnie  podąŜyła 

ś

cieŜką. Z przykrością wspominała śmiech Louisy. Wiedziała, Ŝe w jej wyglądzie nie ma nic 

ś

miesznego.  Znacznie  starsze  od  niej  kobiety,  nawet  te  w  Latimer,  nosiły  jasne  suknie  i 

modne kapelusze. W rzeczy samej, Louisa była po prostu nieznośna. 

— Za długo tolerowałam jej humory — skonstatowała Mary Isabel w przypływie nagłego 

gniewu. — Ale koniec z tym. Nigdy więcej! Niech sobie wybrzydza i złości się, ile zapragnie. 

Uroczystość  wprowadzenia  nowego  pastora  i  naboŜeństwo  były  bardzo  piękne  i  Mary 

Isabel  ogromnie  się  podobały.  Doktor  Hamilton  siedział  po  drugiej  stronie  przejścia  i  kilka 
razy spotkała jego pełen podziwu wzrok. Doktor zauwaŜył jedwabną suknię oraz kapelusz i 
teraz  zastanawiał  się,  jak  Mary  Isabel  zdołała  postawić  na  swoim.  A  jaka  ładna  z  niej 
kobietka!  Doprawdy,  dlaczego  dotychczas  tego  nie  zauwaŜył.  Chyba  z  tego  powodu,  Ŝe 
zawsze widywał ją w staroświeckim czepku, z włosami gładko zaczesanymi do tyłu. 

Po  skończonym  naboŜeństwie  Mary  Isabel  spojrzała  z  lękiem  na  zachmurzone  niebo. 

Najwyraźniej  zbierało  się  na  deszcz.  Wszyscy  spieszyli  do  domów  i  Mary  Isabel  Ŝwawo 
podąŜała nadmorską dróŜką, niespokojna o los swojej nowej sukni. Na jedwabiu tego rodzaju 
wilgoć zawsze zostawia plamy, no i kapelusz będzie do niczego, gdy zmoknie. Jak mogła być 
tak nierozsądna i nie zabrać parasolki! 

Dotarła zdyszana przed dom, gdy spadły pierwsze krople deszczu. 
— Dzięki Bogu! — westchnęła. 
Potem  próbowała  otworzyć  drzwi.  Nie  ustąpiły.  Widziała,  Ŝe  Louisa  najspokojniej  w 

ś

wiecie czyta, siedząc przy kuchennym oknie. 

— Louiso, otwórz mi, prędzej! — zawołała niecierpliwie. 
Louisa nawet nie drgnęła, choć Mary Isabel wiedziała, Ŝe musiała usłyszeć wołanie. 
— Louiso, słyszysz mnie? — podniosła głos, a nawet wyciągnęła rękę i popukała mocno w 

szybę. — Otwórz natychmiast drzwi. Zaczyna padać., juŜ pada… Pospiesz się. 

Louisa  przypominała  kamienny  posąg.  Wtedy  Mary  Isabel  zdała  sobie  sprawę  z  sytuacji. 

Siostra umyślnie zamknęła drzwi i miała zamiar trzymać ją na deszczu tak długo, aŜ suknia i 
kapelusz — symbole buntu — zostaną doszczętnie zniszczone. Taki był odwet Louisy. 

Mary  Isabel  stłumiła  cisnące  się  jej  na  usta  ostre  słowa  i  rozejrzała  się.  Co  ma  robić? 

Zaryglowane  drzwi  kurnika,  drewutni  i  szopy  wskazywały  na  pedantyczną  realizację 
mściwych zamysłów Louisy. Dokąd ma iść? Gdzie się schować? Nie dopuści do zniszczenia 
ś

licznej sukienki i kapelusza. 

Uniosła ręką fałdy sukni i przebiegła przez podwórko. Przekroczyła ogrodzenie i pognała 

na przełaj przez pola. Krople deszczu zmoczyły jej twarz. Ani razu nie obejrzała się za siebie, 
nie  widziała  więc  przeraŜonej  twarzy  przylepionej  do  okiennej  szyby.  Louisa  nie 
przypuszczała, Ŝe Mary Isabel poszuka schronienia u doktora Hamiltona. 

Doktor  przyjechał  właśnie  z  młodym  pastorem  i  widząc  ją  przez  okno,  natychmiast 

otworzył  drzwi.  Mary  Isabel  niemal  bez  tchu  wbiegła  po  stopniach  werandy,  purpurowa  na 
twarzy i drŜąca z hamowanego gniewu i oburzenia. 

— Louisa  zamknęła  przede  mną  dom,  doktorze  Hamilton  —  zawołała  z  nutą  histerii  w 

głosie. — Zrobiła to umyślnie, Ŝeby zniszczyć moją nową suknię. Nigdy jej tego nie wybaczę. 
Nigdy do niej nie wrócę, nigdy, nigdy, chyba Ŝe będzie o to błagała. Musiałam tu przyjść; nie 
chciałam stracić sukienki, aby zrobić przyjemność Louisie. 

— Oczywiście,  Ŝe  nie.  Oczywiście  —  powiedział  łagodnie  doktor  Hamilton, 

wprowadzając ją do duŜej, przytulnej bawialni. — Postąpiła pani słusznie, przychodząc tutaj. 
I w samą porę. Rozpadało się na całego. 

Mary Isabel opadła na fotel i spojrzała na doktora oczami pełnymi łez. 

background image

— Czy  tak  postępuje  siostra?  —  zapytała  Ŝałośnie.  —  Och,  juŜ  nigdy  nie  będę  Ŝywiła 

wobec Louisy takich samych uczuć. Tom miał rację; nic panu nie mówiłam o liście Toma, ale 
zaraz  to  uczynię.  Nie  wrócę  do  Louisy,  po  tym  jak  zamknęła  przede  mną  drzwi.  Kiedy 
przestanie padać, pójdę prosto do kuzynki Elli i zostanę tam, dopóki nie urządzę się od nowa. 
Jedno jest pewne: nie wrócę do Louisy. 

— Ja teŜ bym nie wrócił — oznajmił doktor bez zastanowienia. — A teraz proszę przestać 

płakać i martwić się. Niech pani zdejmie kapelusz. MoŜe pani przejść do pokoju gościnnego 
po  drugiej  stronie  hallu.  Jim  połoŜył  się  na  górze.  Głowa  go  rozbolała  i  zrezygnował  z 
podwieczorku.  Miałem  więc  zamiar  zrobić  sobie  małą  kawalerską  przekąskę.  Gospodyni 
wyjechała do Marwood, gdyŜ w kościele dowiedziała się, Ŝe zachorowała jej matka. 

Mary Isabel wróciła do bawialni uspokojona, choć ze śladami łez na róŜowych policzkach. 

Doktor  przygotował  podwieczorek,  którego  by  się  nie  powstydziła  Ŝadna  kobieta.  Gniew 
Mary  Isabel  juŜ  się  wypalił  i  pomyślała,  Ŝe  na  szczęście  został  w  domu  Tomy  Brewster, 
chłopiec  na  posyłki,  w  przeciwnym  razie  byłaby  okropnie  zaŜenowana.  Ale  później,  gdy 
wypili  herbatę,  zakłopotanie  minęło,  a  ona  poczuła  się  szczęśliwa  i  swobodna.  Doktor 
Hamilton potrafił być gościnny i miły. 

Opowiedziała  mu  o  liście  Toma  i  wywołanym  przez  niego  buncie.  Doktor  Hamilton  ani 

razu się nie uśmiechnął w trakcie tej relacji. Tylko słuchał, potakiwał i współczuł. 

— Tak więc postanowiłam nie wracać, dopóki Louisa mnie o to nie poprosi — zakończyła 

Mary  Isabel.  —  A  ona  tego  nigdy  nie  zrobi.  Ella  chętnie  mnie  zatrzyma,  nie  moŜe  nikogo 
znaleźć do pomocy przy dzieciach. 

Doktor  wzruszył  ramionami.  Pomyślał  o  Mary  Isabel  jako  nieoficjalnej  słuŜącej  Elli 

Kemble i jej rodziny. A potem spojrzał na drobną, srebrzystoszarą postać przy oknie. 

— Chyba  mogę  zaproponować  lepsze  wyjście  z  sytuacji  —  rzekł  łagodnie  i  czule.  — 

Przypuśćmy, Ŝe zostanie pani tutaj jako moja Ŝona. Od dawna chciałem panią poprosić o rękę, 
ale sądziłem, Ŝe nie ma sensu, bo Louisa na pewno się sprzeciwi. Wiedziałem, Ŝe pani się nie 
zgodzi, jeśli ona zaprotestuje. Myślę — ciągnął doktor, pochylając się, aby ująć drŜące dłonie 
Mary Isabel — sądzę, Ŝe będziemy razem bardzo szczęśliwi, moja droga. 

Twarz  Mary  Isabel  zalał  ciemny  rumieniec,  a  serce  zabiło  jak  szalone.  Zrozumiała,  Ŝe 

kocha  doktora  Hamiltona,  i  Ŝe  Tom  byłby  z  tego  zadowolony.  O,  tak,  na  pewno! 
Przypomniała sobie, jak Tom bolał nad tym, Ŝe jego siostry pozostają starymi pannami. 

— I ja… teŜ tak… myślę — wyjąkała wstydliwie. 
— A  więc  —  stwierdził  rzeczowo  doktor  —  czy  masz  coś  przeciwko  temu,  abyśmy  się 

zaraz pobrali? 

— Pobrali się? 
— Naturalnie.  Mieszkamy  w  stanie,  w  którym  zezwolenie  na  ślub  nie  jest  wymagane, 

pastora  mamy  w  domu,  a  ty  jesteś  odpowiednio  ubrana.  Jeśli  spojrzysz  na  sprawę 
obiektywnie,  na  pewno  uznasz,  Ŝe  to  znacznie  lepsze  wyjście  niŜ  przeniesienie  się  do  pani 
Kemble  i  pokazanie  całej  osadzie,  Ŝe  poróŜniłaś  się  z  Louisa.  Daję  ci  piętnaście  minut  na 
oswojenie się z tą myślą, a potem zawołam Jima. 

Mary Isabel ukryła twarz w dłoniach. 
— Ty… ty jesteś niczym huragan — wykrztusiła. — To zapiera mi dech w piersiach. 
— Zastanów się — powiedział doktor rzeczowym tonem. 
Mary Isabel bardzo intensywnie myślała przez kilka chwil. 
— Co by jej poradził Tom? Czy zaaprobowałby taki pospieszny i nieoczekiwany ślub? 
Mary  Isabel  doszła  do  wniosku,  Ŝe  chyba  wolałby  to,  niŜ  publiczne  roztrząsanie 

rodzinnych  sporów.  Poza  tym,  Mary  Isabel  nie  przepadała  za  Ellą  Kemble.  Pójście  do  niej 
byłoby niemal tak samo okropne jak powrót do Louisy. 

W końcu Mary Isabel odjęła dłonie od twarzy. 
— No i co? — zapytał doktor. 

background image

— Zgodzę  się  pod  jednym  warunkiem  —  rzekła  stanowczo  Mary  Isabel.  —  Pozwól  mi 

zawiadomić  Louisę,  Ŝe  wychodzę  za  mąŜ.  Jeśli  zechce,  moŜe  przyjść  i  wziąć  udział  w 
ceremonii. Louisa nie zachowała się wobec mnie właściwie, ale jest moją siostrą i ostatecznie 
nie  była  taka  zła.  Nie  chcę  dać  jej  powodu  do  gadania,  Ŝe  wyszłam  za  mąŜ  w  taki… 
ekscentryczny sposób i na dodatek nawet jej nie zawiadomiłam. 

— Tommy zaniesie wiadomość — odparł doktor. 
— Mary Isabel podeszła do biurka i napisała krótki list. 
 
Kochana Louiso! 
Właśnie  wychodzę  za  mąŜ  za  doktora  Hamiltona.  Tego  lata  często  widywałam  się  z  nim 

nad morzem. PragnęŜebyś wzięła udział w ceremonii ślubnej — jeśli, oczywiście, zechcesz. 

Mary Isabel 

 
Tommy, lekcewaŜąc ścieŜkę, pognał z liścikiem na przełaj. 
Tymczasem przestało padać i niebo zaczęło się przecierać. Mary Isabel uznała to za dobry 

omen.  Oboje  z  doktorem  patrzyli  przez  okno  na  biegnącego  chłopca.  Potem  dostrzegli,  Ŝe 
Louisa  wychodzi,  bierze  list  i  zatrzaskuje  drzwi  przed  nosem  Tommy’ego.  Dziesięć  minut 
później  pojawiła  się  znowu,  ubrana  w  płaszcz  nieprzemakalny  i  czepek  przeznaczony  na 
mniej waŜne okazje. 

— Ona tu idzie — powiedziała Louisa drŜącym głosem. 
Doktor objął drobną postać opiekuńczym gestem. 
Mary Isabel potrząsnęła głową. — Och, nie… jestem tylko podniecona. Przestałam się jej 

bać raz na zawsze. 

Louisa przeszła przez pole, wspięła się po schodkach na werandę i bez pukania wkroczyła 

do pokoju. 

— Mary Isabel — rzekła, wpatrując się w siostrę i zupełnie ignorując doktora — czy twoja 

decyzja jest nieodwołalna? 

— Naturalnie — odparła stanowczo Mary Isabel. 
— Chcesz poślubić tego człowieka? I to tak na łapu capu? Nie masz wstydu? 
— Tak. 
— I nic co powiem, nie wpłynie na twoją decyzję? 
— Absolutnie. 
— W  takim  razie  —  oświadczyła  Louisa  bardziej  posępnie  niŜ  zwykle  —  proszę  cię  o 

jedno. Wróć do domu i weź ślub pod własnym dachem. Przez wzgląd na rodziców! Uszanuj 
ich pamięć! 

— Oczywiście,  Ŝe  tak  zrobię  —  zawołała  Mary  Isabel,  natychmiast  łagodniejąc.  — 

Oczywiście, Ŝe tak zrobimy, prawda? — zwróciła się do doktora. 

— Jak sobie Ŝyczysz — odrzekł szarmancko. 
Louisa prychnęła. — Muszę wrócić i przewietrzyć salonik — oznajmiła. — Na szczęście 

upiekłam placek z owocami. Przyjdźcie, kiedy będziecie gotowi. 

I pomaszerowała przez pole w stronę domu. Po kilku minutach wyszedł teŜ doktor z Mary 

Isabel,  a  za  nimi  podąŜył  młody  pastor,  niosąc  pod  pachą  modlitewnik  i  z  wielkim  trudem 
usiłując zachować powagę. 

background image

P

LOTKI W 

V

ALLEY 

V

IEW

 

 
Był  pierwszy  kwietnia  i  czternastoletni  Julius  Barett,  przewieszony  przez  ogrodzenie 

ojcowskiej farmy, uznał ten dzień za stracony. 

Spoglądał ze smutkiem na zachodzące słońce. Mimo wielokrotnych prób nie udało mu się 

„nabrać” ani jednej  osoby.  KaŜdy,  w  kim  upatrzył  sobie  ofiarę,  okazywał  się  zbyt  ostroŜny. 
Dlatego Julius stał rozgoryczony, ale wciąŜ gotowy do działania czy to za pomocą podstępu, 
czy teŜ frontalnego ataku. 

Wejście na ziemię Barettów znajdowało się na najwyŜszym pagórku w Valley View Julius 

miał stąd widok na całą osadę, począwszy od lezącej milę na zachód farmy młodego Thomasa 
Everetta,  do  poszarzałego  od  deszczu  i  słońca  małego  domku  Adelii  Williams, 
przycupniętego  na  łagodnym  stoku  wzgórza  na  wschodzie.  Właśnie  wpatrywał  się 
zrezygnowany w błotnistą drogę, gdy wracający z poczty do domu Dan Chester, nadjechał na 
swej siwej klaczy i podał mu gazetę. 

Dan był młodzieńcem, który wszystko traktował bardzo powaŜnie. Rzadko się uśmiechał, 

nigdy nie Ŝartował i miał opinię niezwykle prawdomównego człowieka. Dan nigdy w  Ŝyciu 
nie skłamał, on nawet w niczym nie przesadził. 

Na  widok  powaŜnej  twarzy  Dana  Julius  poczuł  nagle,  Ŝe  musi  go  nabrać.  W  tej  samej 

chwili  olśniło  go odbicie  światła  słonecznego  w  oknach  Adelii Williams i  szatański  pomysł 
przyszedł mu do głowy. 

— Słyszałeś nowinę? — zapytał. 
— Nie, a cóŜ to za nowina? — zainteresował się Dan. 
— Nie  wiem,  czy  powinienem  ci  ją  zdradzić  —  odparł  Julius  z  namysłem  —  To  niemal 

sprawa rodzinna, ale skoro Adelia nie zabroniła w końcu i tak, prędzej czy później, przestanie 
być tajemnicą. 

Powiem ci więc, jeśli obiecasz, Ŝe nigdy  nie wyjawisz, od kogo się dowiedziałeś. Adelia 

Williams i Młody Thomas Everett pobierają się. 

Wygłaszając  to  straszliwe  kłamstwo,  Julius  wyglądał  jak  uosobienie  niewinności.  Dan, 

mimo ufnej natury, nie od razu uwierzył jego słowom. 

— Nabierasz mnie — rzekł wreszcie 
— To prawda, daję słowo — zaklinał się Julius — Adelia była u nas wczoraj wieczorem i 

wszystko  opowiedziała  mamie.  Są  kuzynkami.  Wesele  odbędzie  się  w  czerwcu  i  Adelia 
prosiła mamę o pomoc w szyciu kołder i takich tam róŜnych rzeczy. 

Julius  mówił  tak  swobodnie,  Ŝe  Dana  w  końcu  przekonał,  chociaŜ  w  osadzie  były  to 

ostatnie  osoby,  które  by  o  taki  związek  podejrzewano.  Młody  Thomas  był 
pięćdziesięcioletnim,  zatwardziałym  kawalerem,  a  Adelia  Williams  dobiegała  czterdziestki. 
Nawet  się  dobrze  nie  znali,  bo  obie  rodziny  nigdy  się  ze  sobą  nie  przyjaźniły,  chociaŜ  nie 
dzieliła ich otwarta wrogość. 

Niemniej  jednak,  z  uwagi  na  wszystkie  wymienione  przez  Juliusa  szczegóły, 

zdumiewająca  nowina  nosiła  znamiona  prawdy  i  Dan  poczuł  nieprzepartą  potrzebę 
przekazania  jej  dalej.  Julius  obserwował  Dana  i  siwą  klacz,  dopóki  nie  stracił  ich  z  oczu  i 
niemal  wił  się  w  ekstazie.  Ach,  jak  łatwo  tego  Dana  nabrać!  W  ciągu  dwudziestu  godzin 
historyjka ta obiegnie całe Valley View. Julius tak się śmiał, Ŝe o mało nie spadł z ogrodzenia. 

W  tym  momencie  Julius  i  Dan  znikają  z  naszej  opowieści,  a  wkracza  do  mej  Młody 

Thomas. 

Minęły  dwa  dni,  zanim  Młody  Thomas  usłyszał,  Ŝe  w  czerwcu  ma  poślubić  Adelię 

Williams. Dowiedział się o tym od kowala Ebena Clarka, gdy poszedł do kuźni podkuć konia. 
Młody Thomas, szczerze ubawiony, wybuchnął śmiechem. Plotkarze w Valley View Ŝenili go 
juŜ od trzydziestu lat, ale jeszcze nigdy z Adelią Williams. 

background image

— A to ci nowina — rzekł pobłaŜliwie. 
Twarz  Ebena  rozjaśnił  szeroki  uśmiech.  —  Nie  masz  się  co  zapierać  —  zauwaŜył.  — 

Nowina  pochodzi  z  wiarygodnego  źródła.  CóŜ,  rad  to  usłyszałem,  chociaŜ  byłem  trochę 
zaskoczony. Nigdy mi przez myśl nie przeszło, Ŝe ty i Adelia. Ale to dobra kobitka i będzie 
doskonałą Ŝoną. 

Młody Thomas mruknął coś pod nosem i odjechał. Tego dnia miał duŜo spraw na głowie 

Musiał wstąpić w parę miejsc — do sklepiku po melasę, do młyna po mąkę, do Jima Bentleya 
po ziarno siewne, do doktora po lekarstwo na Ŝeby dla swej gospodyni i na pocztę po listy I w 
kaŜdym z tych miejsc Ŝartowano na temat jego bliskiego oŜenku W końcu go to  zirytowało 
Wracał do domu, kipiąc wewnętrznie ze złości Skąd, u licha, wzięła się ta głupia historia Na 
dodatek z takimi szczegółami jak szycie kołder? Pewnie Adelia Williams wychodzi za mąŜ i 
plotkarze z Valley View nie mogą dojść za kogo, domyślił się Młody Thomas. 

Ledwie dotarł do domu — zmęczony, ubłocony i głodny — gospodyni, która była równieŜ 

Ŝ

oną jego parobka, zapytała, czy to prawda, Ŝe się Ŝeni. Młody Thomas, rzuciwszy okiem na 

marną  i  zimną  kolację,  poczuł  się  bardziej  niŜ  zwykle  zirytowany  i  odparł,  Ŝe  nieprawda. 
Dodał teŜ nieco mocniejsze wyraŜenie, nie przekleństwo jednak, bo Młody Thomas nigdy nie 
przeklinał. 

Pani  Dunn  westchnęła,  otarła  pulchną  dłonią  twarz  i  wyraziła  swoje  ubolewanie,  gdyŜ 

miała  nadzieję,  Ŝe  tak.  Jej  mąŜ  postanowił  przenieść  się  na  zachód.  WyjeŜdŜają  tam  za 
miesiąc. Młody Thomas zasiadł do kolacji z ponurą perspektywą szukania nowej gospodyni i 
parobka. Nie wpłynęło to dobrze na jego apetyt. 

Nazajutrz Młodego Thomasa odwiedziły trzy osoby i pogratulowały mu z okazji bliskiego 

ś

lubu. Młody Thomas, który juŜ odzyskał dobry humor, tylko się roześmiał. — Nie ma sensu 

zaprzeczać  zbyt  gorliwie  —  pomyślał.  Wiedział,  Ŝe  jego  nieoczekiwany  wybuch  przy 
gospodyni,  tylko  ją  utwierdził  w  przekonaniu,  Ŝe  rozpowiadana  historia  jest  prawdziwa.  — 
Oczywiście,  z  czasem  sprawa  ucichnie,  jak  dotąd  wszystkie  plotki  tego  rodzaju  —  mówił 
sobie w duchu. 

JednakŜe  Młody  Thomas  spowaŜniał,  gdy  wieczorem  przyszedł  do  mego  pastor  z  Ŝoną  i 

wspomnieli  o  ślubie.  Młody  Thomas  z  powagę  oświadczył,  Ŝe  pogłoski  są  wierutnym 
wymysłem.  Pastor  wydał  się  zmartwiony.  Dodał,  Ŝe  miał  nadzieję,  Ŝe  to  jednak  prawda. 
Pastorowa  ogarnęła  spojrzeniem  duŜą,  zaniedbaną  bawialnię,  gdzie  pod  sufitem  zwisały 
pajęczyny, a w kątach toczyły się kłębki kurzu. Wprawdzie nie odezwała się jednym słowem, 
lecz wyraz jej twarzy mówił sam za siebie. 

— A niech to licho — mruknął do siebie Młody Thomas po odjeździe pastorostwa. — Oni 

mnie oŜenią wbrew mej woli!. 

Na  skutek  plotki  zaczął  myśleć  o  Adeln  Williams.  Do  tej  pory  nie  poświęcał  jej  uwagi, 

ledwie  się  znali.  Teraz  przypomniał  sobie,  Ŝe  jest  ona  pulchną,  niewysoką  kobietką  o 
pogodnej  twarzy  i  ma  opinię  doskonałej  gospodyni.  Tu  Młody  Thomas  jęknął  na  myśl,  Ŝe 
musi poszukać kogoś do prowadzenia domu, a takich osób nie znajduje się na ulicy. Młody 
Thomas przekonał się o tym nieraz, odkąd dziesięć lat temu zmarła jego matka. 

W  następną  niedzielę  Młody  Thomas  zerknął  ukradkiem  w  kościele  na  Adelię  Williams. 

Gdy ich oczy się spotkały, Adelia zaczerwieniła się i odwróciła wzrok. 

— A  niech  to  licho!  —  mruknął  Młody  Thomas,  zapominając  Ŝe  jest  w  kościele.  — 

Pewnie i ona słyszała te plotki. Chciałbym dopaść tego, co je wymyślił .KaŜdemu — kobiecie 
czy męŜczyźnie — chętnie dałbym w szczękę. 

Mimo  to  nie  przestał  rzucać  spojrzeń  na  Adelię,  ale  nie  udało  mu  się  przyłapać  jej  na 

spoglądaniu w jego stronę. ZauwaŜył, Ŝe ma krągłe, zarumienione policzki i wesołe brązowe 
oczy.  Nie  przypominała  z  wyglądu  starej  panny  i  Młody  Thomas  zaczął  się  zastanawiać, 
jakim  cudem  nią  została.  Co  innego  Sarah  Barnett,  z  którą  przed  rokiem  chcieli  go  oŜenić 
miejscowi plotkarze, tamta wyglądała niczym kwaśne, pomarszczone jabłko. 

background image

Przez następne cztery tygodnie pogłoska prześladowała Młodego Thomasa jak widmo i nic 

nie wskazywało na to, Ŝe ucichnie. Gdziekolwiek poszedł, Ŝartowano sobie na jego temat. Z 
kaŜdym  dniem  historię  uzupełniano  o  nowe  szczegóły.  Podobno  Adelia  miała  juŜ 
przygotowaną  suknię  ślubną,  wszyscy  wiedzieli,  Ŝe  jest  z  brązowego  kaszmiru.  Uszyła  ją 
Vinnie Lawrence z Valley Centre. Był teŜ nowy kapelusz ze strusim piórem. Jedni twierdzili, 
Ŝ

e z białym, inni zaś, Ŝe z szarym. 

Młodego  Thomasa  intrygowało,  kim  będzie  pan  młody,  gdyŜ  święcie  wierzył,  Ŝe  Adelia 

rzeczywiście ma zamiar kogoś poślubić. Pewnego razu odkrył, Ŝe myśli o tym nieznajomym z 
zazdrością. Adelia była ładną i miłą kobietką, a on wciąŜ szukał gospodyni, lecz kandydatki 
ani widu, ani słychu. 

— A  niech  to  licho  —  westchnął  zdesperowany.  —  Wcale  mi  nie  zaleŜy,  Ŝeby  to  była 

prawda. 

Jego  zamęŜna  siostra  mieszkała  w  Carlisle  i  gdy  plotki  do  niej  dotarły,  przyjechała 

sprawdzić,  jak  się  rzeczy  mają.  Thomas  zaprzeczył  wszystkiemu  i  wtedy  siostra  zaczęła  go 
strofować.  —  Miałam  cichą  nadzieję  —  rzekła  —  Ŝe  to  prawda,  bo  wówczas  spadłby  mi 
cięŜar z serca. 

— Dom jest w opłakanym, godnym poŜałowania stanie — oświadczyła surowo. — Gdyby 

matka  wstała  z  grobu  i  zobaczyła,  jak  mieszkasz,  pękłoby  jej  serce.  A  Adelia  słynie  z 
gospodarności i zamiłowania do porządku. 

— Jakoś  dotychczas  nie  miałaś  najlepszego  zdania  o  Williamsach  —  zauwaŜył  cierpko 

Młody Thomas. 

— Och,  niektórzy  z  nich  nie  zasługują  na  szacunek  —  przyznała  Maria.  —  Lecz  Adelia 

jest w porządku. 

I spostrzegłszy dziwny wyraz twarzy brata, dodała pospiesznie — Thomasie Everett, zdaje 

mi  się,  Ŝe  coś  kręcisz.  No  jak?  Prawda  czy  nie?  Na  miłość  boską,  nie  bądź  taki  skryty. 
Mógłbyś mi powiedzieć, jestem przecieŜ twoją siostrą. 

— Och,  zamknij  się  —  padła  odpowiedź,  świadcząca  o  całkowitym  braku  uczuć 

braterskich. 

Tego  wieczoru  Młody  Thomas  doszedł  do  wniosku,  Ŝe  jeśli  krąŜąca  po  Valley  View 

pogłoska  nie  przycichnie,  to  on  chyba  wkrótce  wyląduje  w  domu  wariatów.  Zadawał  sobie 
pytanie,  czy  Adelia  jest  tak  samo  nękana.  Niewątpliwie  tak.  Teraz  nie  udawało  mu  się 
przechwycić w kościele jej wzroku. Byłby jednak bardzo zdziwiony, gdyby mógł policzyć, ile 
razy zerkała skrycie w jego stronę. 

Wzburzenie  Thomasa  osiągnęło  szczyt  w  trzecim  tygodniu  maja.  Od  początku  miesiąca 

sam  prowadził  gospodarstwo,  aŜ  tu  nieoczekiwanie  otrzymał  przesyłkę  ekspresową  od 
Charlesa Everetta, kuzyna mieszkającego w Manitobie. W latach młodzieńczych byli dobrymi 
kompanami. Dotąd jeszcze od czasu do czasu pisywali do siebie, chociaŜ Charles wyjechał na 
zachód dwadzieścia pięć lat temu. 

List zawierał gratulacje dla Młodego Thomasa z okazji bliskiego ślubu. Charles dowiedział 

się  o  tym  od  kogoś  z  Valley  View,  kto  korespondował  z  jego  Ŝoną.  WyraŜał  zadowolenie, 
gdyŜ zawsze lubił Adelię i nawet kiedyś był jej wielbicielem. Thomas, jeśli zechce, moŜe ją 
od  niego  ucałować.  Razem  z  listem  wysyła  prezent  ślubny  i  ma  nadzieję,  Ŝe  będą  ze  sobą 
szczęśliwi, itd., itd. 

Prezentem był wieszak na kapelusze, staranie wykonany z bawolich rogów, osadzonych w 

czerwonym  pluszu,  z  lusterkiem  pośrodku.  Młody  Thomas  postawił  wieszak  na  kuchennym 
stole i ze złości wykrzywił się do swego odbicia w lustrze. Skoro nadchodzą prezenty ślubne, 
to znaczy, Ŝe najwyŜszy czas coś postanowić. To juŜ nie są Ŝarty! Wiadomość o prezencie na 
pewno  rozniesie  się  po  całym  Valley  View,  tu  niczego  nie  dało  się  ukryć.  Niech  to  licho! 
Teraz mu dopiero zaleją sadła za skórę! 

background image

— OŜenię się! — powiedział stanowczo Młody Thomas. — Jeśli nie zechce mnie Adelia 

Williams, to wezmę pierwszą, która wyrazi zgodę. Nawet, jeśli miałaby to być Sarah Barnett! 

Młody  Thomas  ogolił  się  i  włoŜył  niedzielny  garnitur.  Gdy  nastał  wieczór,  pod  osłoną 

ciemności  przekradł  się  do  domu  Adelii  Williams.  Nie  miał  pewności,  czy  go  dobrze 
przyjmie,  lecz  śmiałości  dodało  mu  wspomnienie  figlarnego  błysku  w  jej  piwnych  oczach. 
Wyglądało na to, Ŝe ma poczucie humoru. MoŜe nie zgodzi się go poślubić, ale na pewno nie 
poczuje się dotknięta czy obraŜona jego propozycją. 

— A niech to licho, mam nadzieję, Ŝe mnie zechce — mówił w duchu Młody Thomas. — 

Zdecydowałem  się  na  małŜeństwo  i  od  tego  nie  odstąpię.  Nie  mogę  wybić  sobie  Adelii  z 
głowy. Myślę o mej cały czas, odkąd tylko pojawiła się ta paskudna plotka. 

Gdy  pukał  do  drzwi  Adelii,  poczuł,  Ŝe  ma  twarz  mokrą  od  potu.  Adelia  otworzyła  i 

Ŝ

achnęła się na jego widok. Potem zaczerwieniła się i oschłym głosem zaprosiła go do środka. 

Młody Thomas wszedł i usiadł, zastanawiając się, czy wszyscy męŜczyźni, którzy zaczynają 
zaloty, są równie stremowani jak on. 

Adelia pochyliła się nad skrzynką z drewnem i włoŜyła polano do pieca. Majowy wieczór 

był  wyjątkowo  chłodny.  Jej  ramiona  zadrŜały,  drŜenie  stawało  się  coraz  silniejsze,  aŜ 
wreszcie  Adelia  wybuchnęła  histerycznym  śmiechem  i  usiadła  na  skrzynce,  śmiejąc  się  bez 
ustanku. Młody Thomas obserwował ją z wyrazem zadowolenia na twarzy. 

— Och, proszę mi wybaczyć — wykrztusiła wreszcie, ocierając płynące z oczu łzy. — To, 

to jest okropne, nie miałam zamiaru. Nie mam pojęcia, dlaczego się śmieję, ale nic na to nie 
mogę poradzić. 

I  znowu  zaczęła  się  śmiać.  Młody  Thomas  jej  zawtórował.  Jego  zakłopotanie  rozpłynęło 

się  w  tym  oczyszczającym  śmiechu.  Niebawem  Adelia  poskromiła  wzburzenie  i  przeniosła 
się ze skrzynki z drewnem na krzesło. Lecz kąciki jej ust nadal drgały podejrzanie. 

— Przypuszczam  —  odezwał  się  Młody  Thomas,  zdecydowany  wyłoŜyć  kawę  na  ławę, 

dopóki  atmosfera  się  nie  ochłodzi  —  przypuszczam,  Adelio,  Ŝe  słyszałaś  krąŜące  o  nas 
plotki!? 

Adelia skinęła twierdząco. 
— Przezywam prawdziwą  udrękę  i jestem  bliska obłędu  —  wyznała. — KaŜdy spotkany 

człowiek wprost zarzuca mnie pytaniami. Niektórzy nawet pisali w tej sprawie. Zaprzeczałam 
do  utraty  tchu,  ale  nikt  mi  nie  daje  wiary.  Nie  mogę  dojść,  jak  to  się  wszystko  zaczęło. 
Zapewniam pana, Ŝe ta sprawa nie wyszła ode mnie. Czułam się głupio na myśl, Ŝe mógłby 
pan  myśleć  inaczej.  Podobno  moja  kuzynka,  Lucilla  Barett,  miała  twierdzić,  Ŝe  to  ja  jej 
powiedziałam.  Ale  Lucilla  przysięgała,  Ŝe  nigdy  w  Ŝyciu  tego  nie  mówiła,  nawet  jej  to  nie 
przyszło do głowy. Okropnie się czuję z powodu tej historii. Nawet zrezygnowałam z uszycia 
nowej kapy, Ŝeby nie uznano tego faktu za potwierdzenie plotki. 

— Ja  z  kolei  sądziłem,  Ŝe  wybiera  się  pani  za  mąŜ,  a  ludzie  nie  wiedząc,  kto  jest  tym 

wybranym, wskazali na mnie — Młody Thomas powiedział to z lekkim niepokojem w głosie. 

— Nie, nie wybieram się za mąŜ — roześmiała się Adelia i zaczęła robić na drutach. 
— Całe szczęście — oświadczył z powagą Młody Thomas. — To znaczy — dodał, widząc 

zaskoczenie na twarzy Adelii — otóŜ jestem rad,  Ŝe nie ma innego męŜczyzny, poniewaŜ… 
poniewaŜ chciałbym cię, Adelio, dla siebie. 

Adelia  odłoŜyła  robótkę  i  zarumieniwszy  się,  popatrzyła  z  wyrzutem  na  Młodego 

Thomasa. 

— Panie  Everett,  nie  ma  pan  obowiązku  oświadczać  mi  się  z  powodu  jednej  plotki  — 

oznajmiła spokojnie. 

— Och, to nie tak — odparł pospiesznie Młody Thomas. — Chodzi o to… otóŜ, ta historia 

spowodowała,  Ŝe  zacząłem  wciąŜ  myśleć  o  tobie,  a  potem  chciałem,  Ŝeby  tak  się  stało.  W 
Ŝ

aden sposób nie potrafiłem ciebie Adelio, wybić sobie z głowy. W końcu zrozumiałem,  Ŝe 

background image

mi  na  tobie  zaleŜy.  UwaŜam,  Ŝe  jesteś  dla  mnie  stworzona…  gdybyś  tylko  zechciała… 
Zgodzisz się, Adelio? Mam ładną farmę i dom, no i będę się starał, Ŝebyś była szczęśliwa. 

Być moŜe te zaloty nie naleŜały do romantycznych, ale Adelia miała prawie czterdziestkę i 

nigdy, nawet w młodych latach, nie zdradzała skłonności do sentymentalnych uniesień. Była 
kobietą  praktyczną,  no  a  bądź  co  bądź  Młody  Thomas,  jak  na  swój  wiek,  prezentował  się 
znakomicie.  Poza  tym  lubiła  go,  a  na  skutek  plotki  zaczęła  się  nim  interesować.  Prawdę 
mówiąc,  podczas  naboŜeństwa  w  ostatnią  niedzielę,  w  chwili  szczerości  przyznała  w  głębi 
duszy, Ŝe nie miałaby nic przeciw temu, gdyby plotka okazała się prawdą. 

— Ja… zastanowię się — rzekła. 
Młody Thomas uznał te słowa za wyraŜenie zgody. Nie tracąc czasu, przemierzył kuchnię, 

usiadł obok Adelii i objął ramieniem jej pulchną kibić. 

— A tu masz całusa od Charlesa — powiedział, wykonując polecenie. 

background image

Z

ALOTY DO 

B

ESSY

 

 
Gdy  Lawrence  Eastman  zaczął  chodzić  do  Bessy  Houghton,  mieszkańcy  Lynnfield 

wzruszali  ramionami  i  mówili,  Ŝe  mógłby  wybrać  młodszą  i  ładniejszą,  ale  cóŜ,  Bessy  była 
zamoŜna.  Farma  na  dwustu  akrach  i  solidne  konto  w  banku  warte  były  zachodu.  Nie  ma 
wątpliwości, Ŝe Eastman wie, z której strony chleb jest posmarowany. 

Lawrence  liczył  dwadzieścia  lat,  a  wyglądał  jeszcze  młodziej,  dzięki  gładkiej  chłopięcej 

twarzy,  kędzierzawym  włosom  i  niemal  dziewczęcym  rumieńcom.  Bessy  Houghton  w 
rzeczywistości  skończyła  dwadzieścia  pięć  lat,  ale  mieszkańcy  Lynnfield  odnosili  wraŜenie, 
Ŝ

e przekroczyła trzydziestkę. Zawsze wyglądała na starszą niŜ w rzeczywistości. Ta spokojna, 

powściągliwa  dziewczyna  ubierała  się  ze  skromną  prostotą  i  unikała  towarzystwa  młodych 
męŜczyzn.  Wcześnie  straciła  matkę  i  odtąd  sama  prowadziła  ojcu  dom.  Odpowiedzialność 
uczyniła ją powaŜną i nad wiek dojrzałą. Gdy miała lat dwadzieścia, umarł jej ojciec i Bessy 
odziedziczyła  spory  majątek.  Zatrzymała  farmę  i  ujęła,  jak  mówiono,  ster  rządów  w  swoje 
ręce.  Gospodarowała  z  powodzeniem,  czego  nie  moŜna  było  powiedzieć  o  wielu 
męŜczyznach z Lynnfield. 

Bessy nigdy nie miała starającego. RóŜniła się od innych dziewcząt i zaczęła uchodzić za 

starą pannę, gdy jej rówieśnice odnosiły sukcesy towarzyskie. 

Pani  Eastman,  matka  Lawrence’a,  wcześnie  została  wdową  i  samotnie  wychowywała 

dwóch synów. Georg, starszy, był jej ulubieńcem i jemu właśnie ojciec zapisał posiadłość w 
spadku.  Lawrence  odziedziczył  jedynie  kilkaset  dolarów,  mieszkał  więc  nadal  w  domu  i 
pracował  u  George’a,  powiększając  stopniowo  konto  w  banku.  Miał  na  oku  farmę  w 
Lynnfield, ale na razie z racji młodego wieku, nie myślał zbyt wiele o przyszłości. Dopóki nie 
zakochał się w Bessy Houghton. 

Prawdę mówiąc, nikt nie był tym faktem bardziej zdziwiony niŜ sam Lawrence. Nawet mu 

przez  głowę  nie  przeszło,  Ŝe  taki  będzie  efekt  tego  ciemnego,  deszczowego  wieczoru,  gdy 
wracając z naboŜeństwa, dogonił Bessy i zaproponował odwiezienie do domu. 

Bessy  przyjęła  zaproszenie  i  wsiadła  do  dwukółki.  Początkowo  milczała,  a  Lawrence, 

który  był  raczej  nieśmiałym  chłopcem,  czuł  się  skrępowany  i  zaŜenowany.  Ale  niebawem 
Bessy,  litując  się  nad  jego  zakłopotaniem,  rozpoczęła  rozmowę.  Potrafiła  ciekawie  mówić i 
Lawrence,  oczarowany  jej  błyskotliwością,  szybko  i  bez  oporów  włączył  się  do  rozmowy. 
Odniósł wraŜenie, jakby dotychczas nie znał wcale Bessy Houghton i wprost zaskoczyło go 
to, Ŝe przebywanie w jej towarzystwie moŜe naleŜeć do przyjemności. Była zupełnie inna, niŜ 
znane mu dziewczęta, ale doszedł do wniosku, Ŝe podoba mu się ta róŜnica. 

— Wybierasz  się  na  przyjęcie  do  Baileyów  jutro  wieczorem?  —  zapytał,  pomagając 

dziewczynie wysiąść z dwukółki. 

— Nie wiem — odparła. —  Zostałam zaproszona, ale zawsze siedzę sama… i właściwie 

nigdy nie przepadałam za przyjęciami. 

W jej głosie zabrzmiała nuta smutku i Lawrence usłyszawszy ją, powiedział szybko, bojąc 

się, Ŝe opuści go odwaga: — Och, radzę ci pójść. Jeśli chcesz, to przyjadę po ciebie. 

Przestraszył się, Ŝe ona uzna go za zarozumialca. Zdawało mu się, Ŝe odpowiedziała nieco 

chłodniejszym głosem: 

— Obawiam się, Ŝe sprawię ci zbyt wielki kłopot. 
— To Ŝaden kłopot — bąknął. — Zabiorę cię z przyjemnością. 
W  końcu  Bessy  się  zgodziła  i  następnego  dnia  Lawrence  przyjechał  po  nią,  gdy  nastał 

purpurowy, jesienny zmierzch. 

Czekała gotowa do wyjścia. Ubrała się z niezwykłą starannością i Lawrence nie mógł się 

nadziwić, dlaczego ludzie odmawiają Bessy urody. Była doskonale zbudowana, z miłymi dla 
oczu krągłościami. Wspaniałe, jasne włosy upięła wysoko na głowie i wsunęła w nie pączek 

background image

kremowej  róŜy.  Suknia  z  pięknego,  czarnego  jedwabiu  miała  modny  krój,  a  elegancji 
dodawały jej koronki przy mankietach i dekolcie. Spod długich, ciemnych rzęs spojrzały na 
Lawrence’a  błyszczące  orzechowe  oczy  —  a  policzki  zakwitły  ciemnym  rumieńcem. 
Ofiarowała  mu  pączek  róŜy  i  sama  go  włoŜyła  do  butonierki.  Gdy  patrzył  na  nią  z  góry, 
zauwaŜył, Ŝe ma wyjątkowo pięknie wykrojone usta, czerwone i pełne, o prawie dziecięcym 
wyrazie. 

Przybycie  Lawrence’a  Eastmana  i  Bessy  Houghton  na  zabawę  do  Baileyów  wywołało 

niemałą sensację. Ludzie kiwali głowami, dziwili się i mrugali porozumiewawczo. 

— Stara  panna  z  forsą  —  zauwaŜyła  z  zawiścią  Milly  Fiske,  ale  wszyscy  wiedzieli,  Ŝe 

Milly sama miała chrapkę na Lawrence’a. 

Po  przyjęciu  Lawrence  zaczął  odwiedzać  Bessy  regularnie.  W  prostocie  ducha  nie 

przypuszczał,  Ŝe  mogłaby  źle  odczytać  jego  intencje  lub  podejrzewać  go  o  interesowność. 
Nawet  mu  przez  myśl  nie  przeszło,  Ŝe  mogłaby  wątpić  w  szczerość  kierujących  nim 
motywów. 

Wkrótce  zrozumiał,  Ŝe  ją  kocha  i  miał  cichą  nadzieję  na  wzajemność.  Bessy  zawsze 

zachowywała  się powściągliwie,  a  te  nieliczne  oznaki  łaskawości,  które  u  innych  dziewcząt 
znaczyły  tyle  co  nic,  u  niej  znaczyły  bardzo  duŜo.  Wieczory  spędzane  w  jej  przytulnym 
saloniku,  wspólne  przejaŜdŜki  przy  świetle  księŜyca  i  powroty  z  wieczornych  naboŜeństw, 
stanowiły dla Lawrence’a źródło wielkiego szczęścia. 

Sprawy zaszły dość daleko, zanim pani Eastman pojęła, co się święci. Podczas pikowania 

kołder  u  pani  Bailey  jedna  z  miejscowych  plotkarek  nie  odmówiła  sobie  przyjemności 
poinformowania matki, Ŝe jej syn stracił głowę dla Bessy Houghton. Ta zaś miała go jakoby 
zachęcać  z  tej  prostej  przyczyny,  Ŝe  lepiej  mieć  jakiegokolwiek  adoratora  niŜ  Ŝadnego.  W 
końcu i tak zostawi chłopaka na lodzie, bo doskonale wie, Ŝe on leci tylko na jej majątek. 

Pani  Eastman  była  kobietą  dumną  i  stanowczą  i  nie  cierpiała  Bessy.  Wróciła  do  domu 

zdecydowana połoŜyć kres „głupiemu zachowaniu” swego syna. 

— Gdzie  jest  Lawrie?  —  zapytała,  stając  w  progu  nieduŜej  kuchni,  gdzie  przyr  piecu 

odpoczywał George Eastman. 

— W stajni, oporządza Lady Grey — odparł starszy syn nachmurzony. — Pewnie znowu 

wybiera się do Bessy Houghton. Co za głuptas! Dlaczego mu nie zabronisz? 

— Właśnie mam zamiar to zrobić — rzekła pani Eastman — juŜ dawno połoŜyłabym temu 

kres, gdybym wiedziała, co się tu wyprawia Zaraz porozmawiam z Lawrence’em. 

George  mruknął  coś  niewyraźnie,  gdy  matka  zniknęła  za  drzwiami.  Tego  niskiego  i 

krępego męŜczyznę nie łączyło z młodszym o dziesięć lat bratem nikłe nawet podobieństwo. 
Przed dwoma laty, licząc na znaczny posag, próbował zalecać się do Bessy Houghton. Dostał 
kosza  i  jeszcze  teraz  zgrzytał  zębami  ma  wspomnienie  tego  faktu.  Od  tej  pory  nienawidził 
dziewczyny z całej duszy. 

Lawrence właśnie szczotkował do połysku sierść ulubionej klaczy, nucąc przy tym  Annie 

Laune, piosenkę, którą Bessy śpiewała mu poprzedniego wieczoru. WciąŜ jeszcze miał przed 
oczami  postać  w  czerwonej  sukience  —  w  tym  kolorze  było  jej  wyjątkowo  do  twarzy  —  z 
ulubionymi koronkami przy mankietach i dekolcie, z białą róŜą w wysoko upiętych włosach. 
Czesała się w ten sposób od tej chwili, gdy zauwaŜył, Ŝe mu się bardzo podoba ta fryzura. 

Wczoraj Bessy grała i  śpiewała stare szkockie ballady, a gdy odprowadzała  go do drzwi, 

ujął jej obie dłonie i widząc przyzwolenie w brązowych oczach, pochylił się i pocałował ją. 
Natychmiast  się  odsunął,  przejęty  obawą,  Ŝe  zachował  się  zbyt  śmiało.  Ale  Bessy 
najwidoczniej nie miała nic przeciw temu i tylko spłonęła mocnym rumieńcem. 

— Ona  na  pewno  czuje  coś  do  mnie  —  pomyślał  uradowany.  —  Inaczej  przecieŜ  by  się 

rozgniewała. 

Kiedy pani Eastman weszła do stajni, twarz miała zaciętą i zdecydowaną. 
— Lawrie! — rzuciła ostro — Dokąd się wybierasz? Wychodziłeś wczoraj? 

background image

— Och,  matko,  zapewniam  cię,  Ŝe  nie  bywam  w  złym  towarzystwie.  Daj  spokój,  nie 

naciskaj mnie. 

— Znowu  zamierzasz  kręcić  się  koło  Bessy  Houghton.  JuŜ  czas,  Ŝebyś  się  dowiedział, 

jakiego robisz z siebie głupca. Mogłaby być twoją matką. Jesteś pośmiewiskiem całej okolicy. 

Lawrence poczuł się tak, jakby matka wymierzyła mu policzek. 
— To  sprawka  George’a!  —  wykrzyknął  gwałtownie.  —  Podjudził  cię  przeciwko  mnie, 

prawda?  Tak,  wiem,  Ŝe  jest  zazdrosny,  bo  sam  próbował  zdobić  Bessy,  ale  ona  nie  chciała 
nawet na niego spojrzeć. Sądzi, Ŝe nikt o tym nie wie, ale się myli. 

— Lawrie  Eastman,  zupełnie  oszalałeś.  George  nic  mi  nie  mówił.  Nie  wyobraŜasz  sobie 

chyba, Ŝe Bessy Houghton zechce wyjść za ciebie. A gdyby nawet to i tak jest dla ciebie za 
stara. Przestań do niej chodzić i juŜ. 

— Nie przestanę — odparł krótko Lawrence. — Nie obchodzi mnie, co ludzie gadają. Nie 

martw się o mnie. Dam sobie radę. 

Pani  Eastman  patrzyła  na  mego  w  osłupieniu.  Dotychczas  był  posłusznym  synem. 

Przypuszczała,  Ŝe  jej  słowo  jest  nadal  dla  niego  prawem.  Nie  wyobraŜała  sobie  buntu  w 
jakiejkolwiek postaci. ZłowróŜbnie zacisnęła wargi, a oczy jej się zwęziły. 

— Jesteś większym głupcem, niŜ sądziłam — powiedziała głosem drŜącym od gniewu. — 

Bessy Houghton drwi sobie z ciebie. Wie, Ŝe lecisz na jej pieniądze i dobrze się bawi. 

— Udowodnij  to  —  przerwał  niewzruszenie  Lawrence.  —  Nie  mam  zamiaru  wierzyć 

plotkarzom z Lynnfield. Przedstaw mi dowody. 

— Zrobię  to.  Dowiedziałam  się  od  Maggie  Hatfield…  ona  rozmawiała  z  Bessy  o  tobie. 

Bessy  miała  powiedzieć,  Ŝe  jesteś  zakochanym  smarkaczem,  a  ona  chodzi  z  tobą  dla 
rozrywki.  I  jeśli  myślisz,  Ŝe  Ŝeniąc  się  z  nią,  zapewnisz  sobie  wygodne  Ŝycie,  to  się  grubo 
mylisz… 

Być moŜe w spokojniejszej chwili pani Eastman wzdrygnęłaby się przed tak oczywistym 

kłamstwem,  choć  w  Lynnfield  mówiono,  Ŝe  ma  zwyczaj  mijania  się  z  prawdą,  gdy  ta  nie 
słuŜy  jej  celom.  Poza tym  była  zupełnie  pewna, Ŝe  Lawrence  nigdy  nie  zapyta  o  to  Maggie 
Hatfield. 

Lawrence zbladł. — Czy to prawda, matko? — zapytał ochrypłym głosem. 
— Pamiętaj,  Ŝe  cię  ostrzegałam  —  odparła  matka,  nie  decydując  się  na  powtórzenie 

nieprawdy. — Jeśli dalej będziesz się kręcił koło Bessy,. to poniesiesz konsekwencje. 

Owinęła  szal  wokół  pobladłej,  rozzłoszczonej  twarzy  i  opuściła  stajnię,  na  poŜegnanie 

rzucając synowi pogardliwe spojrzenie. 

— Mam nadzieję, Ŝe to mu przywróci rozsądek — pomyślała ponuro. — Bessy Houghton 

pokręciła nosem na George’a, ale nie zrobi pośmiewiska z Lawrence’a. 

Zostawszy  sam  na  sam  ze  swymi  myślami,  Lawrence  tępo  wpatrywał  się  w  wielką, 

czerwoną kulę zimowego słońca. Wierzył matce bez zastrzeŜeń, dlatego cios trafił go prosto 
w serce. Tego wieczoru Bessy Houghton na próŜno nasłuchiwała znajomych kroków. 

Nazajutrz  Lawrence  wrócił  z  wieczornych  modłów  z  Milly  Fiske.  Wybrał  ją  z  tłumu 

dziewcząt  na  oczach  Bessy  Houghton,  schodzącej  właśnie  po  stopniach  małego  kościółka. 
Bessy  wróciła  do  domu  sama.  W  bawialni  panował  półmrok  i  w  lustrze  nad  kominkiem 
dojrzała swą pobladłą twarz z rozszerzonymi przestrachem, tragicznymi oczami. Annie Hillis, 
jej  słuŜąca,  miała  wychodne.  W  wielkim  domu  Bessy  samotnie  zmagała  się  z  bólem  i 
rozpaczą. 

Poruszając się jak automat, weszła na górę do sypialni i rzuciła się na łóŜko. 
— Wszystko  skończone  —  powiedziała  głucho.  PrzeleŜała  bezsennie  całą  noc,  zupełnie 

załamana.  W  szarości  poranka  przejrzała  się  w  lustrze  z  pełną  litości  wzgardą.  Zlustrowała 
ziemistą cerę i podsiniałe oczy o martwym spojrzeniu. 

background image

— Jaka  ja  byłam  głupia,  wyobraŜając  sobie,  Ŝe  mu  na  mnie  zaleŜy  —  westchnęła  z 

goryczą.  —  On  się  tylko  zabawiał  moim  kosztem.  I  pomyśleć,  Ŝe  pozwoliłam  mu  się 
pocałować! 

Ten  pocałunek  wspominała  wciąŜ  z  bolesnym  zawstydzeniem.  Nienawidziła  się  za  to,  Ŝe 

nie  umiała  powstrzymać  łez.  Jej  samotne  Ŝycie  rozjaśniło  towarzystwo  tego  młodego 
człowieka.  Młodość,  lata  dziewczęce,  którym  los  odmówił  radości,  powróciły  razem  z 
obudzonym uczuciem. Przyszłość była pełna obietnic. A teraz wszystko pociemniało, stało się 
posępne i bezbarwne. 

Akurat tego dnia zaplanowała „dzień szycia” z Maggie Hatfield. Miała zamiar uszyć sobie 

ciemnoniebieską  jedwabną  sukienkę  i  wieczorową  narzutkę  z  jasnoróŜowego  kaszmiru. 
Chciała  je  włoŜyć  na  zabawę  mającą  się  odbyć  za  dwa  tygodnie.  Wybrała  te  kolory  ze 
względu na Lawrence’a. Teraz postanowiła zrezygnować z nowego stroju. OdłoŜyła materiały 
do  szuflady,  wyjęła  natomiast  brzydkie  płócienko  w  kolorze  tabaczkowym  upstrzone 
smutnym wzorkiem. LeŜało w domu od lat, do niczego nie przydatne. 

— Gdzie  masz  ten  śliczny  róŜowy  kaszmir,  Bessy?  —  zapytała  krawcowa.  —  Nic  nie 

szyjesz na zabawę? 

— Nie. Nie wybieram się na nią i nie zamierzam niczego szyć — odparła Bessy głucho. — 

To  dla  mnie  zbyt  wesoły  kolor.  Byłam  głupia,  sądząc,  Ŝe  jest  odpowiedni.  Tego  płócienka 
starczy na wiosenną sukienkę. W końcu nie ma znaczenia, co na siebie włoŜę. 

Maggie  Hatfield  nie  uczestniczyła  w  naboŜeństwie  i  nie  miała  pojęcia, co  się  wydarzyło. 

Popatrzyła  na  Bessy  z  zaciekawieniem,  pytając  się  w  duchu,  co  teŜ  Lawrence  mógł  w  niej 
widzieć, Ŝeby tak stracić głowę, jak opowiadali ludzie. W tej chwili Bessy wyglądała i staro, i 
brzydko. Gładko przyczesane włosy odsłaniały bladą, pozbawioną Ŝycia twarz. 

— Chłopak  na  pewno  leci  na  pieniądze  —  pomyślała  Maggie.  —  Ona  wygląda  na 

trzydzieści lat z okładem i nawet nie moŜe się łudzić, Ŝe jest ładna. Ale coś mi się wydaje, Ŝe 
jej mocno zawrócił w głowie. 

Większość mieszkańców Lynnfield wierzyła, Ŝe to Bessy zerwała z Lawrencem. Ta opinia 

powstała  z  powodu  widocznego  przygnębienia  młodzieńca.  Schudł  i  zbladł,  a  jego  twarz 
utraciła chłopięcą miękkość, stała się twardsza i dojrzalsza. Mówił niewiele i przewaŜnie był 
nieobecny duchem, ale zarówno w jego wypowiedziach jak i zachowaniu pojawił się cynizm. 

 

*

 

*

 

 
W  kwietniu  o  Bessy  Houghton  zaczął  się  starać  zamoŜny  kupiec  z  sąsiedniej  wioski. 

Przekroczył  pięćdziesiątkę  i  nawet  w  młodości  trudno  go  było  nazwać  przystojnym,  ale  w 
Lynnfield  utrzymywano,  Ŝe  Bessy  go  przyjmie. Nie mogła  się  spodziewać czegoś  lepszego, 
mówiono, a ponadto ostatnio wyglądała na starą i okropnie zaniedbaną. 

W czerwcu Maggie Hatfield poszła szyć u Eastmanów. 
Przyniosła  pani  Eastman  nowinę,  Ŝe  Bessy  Houghton  odrzuciła  zaloty  Jabeza  Lea.  W 

kaŜdym razie przestał u niej bywać. Pani Eastman gwałtownie szarpnęła nitkę i powiedziała 
cierpko. 

— Bessy  Houghton  jest urodzoną  starą  panną.  Myśli,  Ŝe  nikt  nie jest dla niej  dość  dobry 

Lawrence w zimie nabił nią sobie głowę, ale natychmiast mu to wyperswadowałam. 

— Zawsze  miałam  wraŜenie,  Ŝe  Bessy  jest  bardzo  zajęta  Lawrence’em  —  zauwaŜyła 

Maggie. — Odkąd przestał do niej przychodzić, zmieniła się nie do poznania. Byłam tam rano 
po  tych  wieczornych  modłach,  o  których  się  tyle  mówiło…  wyglądała  wprost  okropnie… 
jakby całą noc nie zmruŜyła oka. 

— Bzdury!  —  przerwała  stanowczo  pani  Eastman  —  Ona  nigdy  by  nie  wybrała  takiego 

chłopca,  kiedy  kręciła  nosem  na  lepsze  partie.  Zresztą,  nie  znoszę  jej  i  nie  chciałam,  by 

background image

została moją synową. We właściwym czasie wtrąciłam swoje trzy grosze. Lawrence dąsał się 
przez  jakiś  czas,  jak  to  chłopak  w  jego  wieku.  No  i  od  tej  pory  zrobił  się  krnąbrny  niczym 
rozpieszczony dzieciak. 

— CóŜ,  pewnie  ma  pani  rację  —  zgodziła  się  krawcowa.  —  Ale  muszę  przyznać,  Ŝe 

zawsze odnosiłam wraŜenie, iŜ Bessy ogromnie zaleŜało na Lawrence’u. Oczywiście, ona jest 
taka zamknięta w sobie, Ŝe trudno mieć jakieś zdanie. W ogóle nic nie mówi na swój temat. 

Cała  ta  rozmowa  miała  jeszcze  jednego,  mimowolnego  słuchacza.  Lawrence  przyszedł  z 

pola, by napić się wody i stał w otwartych drzwiach kuchni, słysząc bez trudu kaŜde słowo. 

Przez  całe  Ŝycie  nie  wątpił  w  prawdomówność  matki,  ale  teraz  był  pewien,  Ŝe  gdzieś 

dopuszczono się szachrajstwa. Wzbraniał się przed my ślą, Ŝe matka skłamała, ale jak moŜna 
było wytłumaczyć, to co się stało? 

Gdy pani Eastman wyszła do kuchni, by przygotować obiad, Lawrence zaskoczył Maggie 

Hatfield, pojawiając się nagle w otwartym oknie bawialni. 

— Dobry BoŜe, ale mnie przestraszyłeś! — wykrzyknęła nerwowo. 
— Maggie  —  odezwał  się  Lawrence  powaŜnie  —  muszę  cię  o  cos  zapytać.  Czy  Bessy 

Houghton  rozmawiała  kiedykolwiek  z  tobą  na  mój  temat  lub  ty  mówiłaś  komuś,  Ŝe 
powiedziała ci coś o mnie? Odpowiedz szczerze. 

Krawcowa obrzuciła go zaciekawionym spojrzeniem. 
— Nie Bessy w rozmowie ze mną nawet nie wymieniła twojego imienia — oświadczyła. 

— I nigdy nie słyszałam, Ŝeby zrobiła to w towarzystwie innej osoby. Dlaczego pytasz? 

— Dziękuję  ci.  To  wszystko,  co  chciałem  wiedzieć  —  odparł  Lawrence,  ignorując  jej 

pytanie i zniknął tak nagle, jak się pojawił. 

Wieczorem,  gdy  juŜ  na  niebie  pojawił  się  księŜyc,  Lawrence  wszedł  do  kuchni  w 

niedzielnym garniturze. Matka spotkała go w drzwiach. 

— Znowu się gdzieś wybierasz? — spytała cierpko. 
Lawrence spojrzał na nią oskarŜycielskim wzrokiem. Matka zmieszała się. 
— Idę do Bessy Houghton, błagać, by zechciała mi wybaczyć, Ŝe tak łatwo uwierzyłem w 

kłamstwa, które rozdzieliły nas na tak długo. 

Pani Eastman spurpurowiała i otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz onieśmielił ją widok 

bladej  i  powaŜnej  twarzy  Lawrence’a.  Odwróciła  się  bez  słowa,  czując  w  głębi  serca,  Ŝe 
straciła na zawsze swego młodszego syna. 

Lawrence  odnalazł  Bessy  w  sadzie  wśród  kwitnących  jabłoni  wyglądających  jak  lśniące 

perłowo  piramidy.  Zwróciła  na  mego  spojrzenie  pełne  niemego  wyrzutu  i  zawahała  się.  On 
jednak wyciągnął ręce i nie zwaŜając na opór, objął jej dłonie władczym uściskiem. 

— Wysłuchaj mnie, Bessy. Nie potępiaj, zanim nie wysłuchasz. Moja wina polega na tym, 

Ŝ

e uwierzyłem kłamstwom na twój temat, ale teraz znam prawdę i przyszedłem prosić cię o 

wybaczenie. 

Opowiedział wszystko jasno i szczerze. Aby być w zgodzie z prawdą, musiał wspomnieć o 

matce,  lecz  nadmienił  tylko,  Ŝe  popełniła  omyłkę.  Bessy  na  pewno  domyśliła  się  prawdy, 
doskonale wiedziała bowiem, jaką reputację ma pani Eastman. 

— Mogłeś okazać mi więcej zaufania — powiedziała. 
— Masz  rację.  Ale  nie  wiedziałem,  co  ze  sobą  zrobić  z  powodu  bólu  i  zawodu.  Och. 

Bessy, czy mi przebaczysz? Tak cię kocham! Jeśli mnie odrzucisz, to zejdę całkiem na psy. 

I ona, będąc kobietą, przebaczyła. 
— Pokochałam cię od pierwszej chwili, Lawrence — szepnęła, oddając mu pocałunek. 

background image

S

POSÓB NA ZAWIERANIE ZNAJOMOŚCI

 

 
Przyczyną  całego  zamieszania  były  skrzypce.  Gdyby  doktora  Jamesa  Dinimy  nie 

rozbudziły  o  świcie  dźwięki  skrzypiec,  dobiegające  z  werandy  domu  pani  Jackson,  mógłby 
wybaczyć  Arthurowi  Binnsowi  inne  rzeczy.  To,  Ŝe  wyglądał  jak  aktor  filmowy  i  przed 
dziesięcioma  dniami  spytał  go:  „Złapał  pan  coś?”,  podczas  gdy  doktor  Dinima  siedział  nad 
jeziorem od trzech długich godzin, a ryba nawet nie tknęła haczyka i rzecz najtrudniejszą do 
wybaczenia, to, Ŝe był najwidoczniej biedny i nie miał odpowiednich znajomości. 

Ale obudzić kogoś o trzeciej nad ranem kocią muzyką, tego juŜ za wiele. O tak, za wiele! I 

trzeba  coś  z  tym  zrobić.  Gdzie,  u  licha,  podziała  się  panna Jackson  i  dlaczego  wyjeŜdŜając, 
zostawiła w domu tego bezczelnego typa? Czy aby zostawiła? Zjawił się następnego dnia po 
jej  wyjeździe.  MoŜe  ona  nic  o  tym  nie  wie?  A  jeśli  to  bandyta  lub  włamywacz?  Bardzo 
moŜliwe. Tylko bandyta lub włamywacz zdolny jest do tego, by grać na skrzypcach o trzeciej 
nad ranem i to stojąc na werandzie. A Merle zbytnio się z nim spoufala. Sam przecieŜ widział, 
jak  wczoraj  wieczorem  rzucała  temu  typowi  kremową  róŜę  przez  Ŝywopłot.  ChociaŜ 
właściwie Merle rzuca kaŜdemu róŜe. Ale nie powinna rzucać ich jakiemuś osobnikowi, który 
pewnie nie miał w rodzinie ani jednego lekarza! Nie, temu trzeba natychmiast połoŜyć kres! 
Merle  moŜe  sobie  pozwolić  na  to  i  owo  ze  znajomymi  chłopcami,  lecz  są  pewne  granice… 
Od dziś Ŝadnych róŜ, Ŝadnych wspólnych wypraw na partię golfa w klubie Sangamo. To juŜ 
ciągnie  się  od  dwóch  tygodni,  ale  się  skończy.  Doktor  Dinima  nie  miał  najmniejszych 
wątpliwości, Ŝe to się skończy, jeśli on tego zaŜąda. Merle była najposłuszniejszą, najbardziej 
uległą z dziewcząt. Zawsze robiła to, co jej kazał. Nie wątpił więc, Ŝe w końcu i tak wyjdzie 
za  Clarka  Fairweathera.  śadna  dziewczyna  przy  zdrowych  zmysłach  nie  byłaby  zdolna 
odmówić  Clarkowi.  Ma  pieniądze,  a  jego  drzewo  genealogiczne  dorównuje  szacownością 
drzewa  Dinimów.  To  solidny,  cięŜko  pracujący  człowiek,  mający  w  perspektywie  katedrę 
uniwersytecką.  Szkoda,  Ŝe  nie  jest  lekarzem.  Doktor  Dinima  westchnął  i  ściągnął  z  siebie 
fioletowo–pomarańczową piŜamę, po czym zwinął ją i rzucił gniewnie na podłogę. To byłoby 
zbyt wielkie szczęście, jak na ten przewrotny świat. 

Doktor Dinima  uwielbiał  swój  zawód.  śaden  inny  nie  znajdował  takiego  uznania  w jego 

oczach. Miał teŜ nadzieję, Ŝe Merle poślubi lekarza. Mieć zięcia, z którym moŜna dyskutować 
o  bakteriach,  operacjach  czy  raku  było  dlań  szczytem  marzeń.  A  trzeba  przyznać,  Ŝe 
kandydatów  nie  brakowało.  Merle  mogła  wyjść  nawet  za  Cleavera  Robinsona,  mającego 
znaczne  zasługi  w  dziedzinie  bakteriologii.  Prawdę  mówiąc,  to  Cleaver  sam  wyglądał  jak 
duŜa  bakteria.  Nic  dziwnego,  Ŝe  Merle  go  nie  znosiła  i  doktor  Dinima  to  rozumiał  —  był 
przecieŜ rozsądnym ojcem. Ale trudno znaleźć jakiekolwiek usterki w Clarku Fairweatherze. 
CóŜ, Merle powinna się wreszcie ustatkować i zaprzestać flirtów. 

No  i  koniec  z  rzucaniem  róŜ  przez  Ŝywopłot.  Tą  sprawą  zajmie  się  natychmiast.  Czy  on 

uprawia  róŜe  dla  człowieka,  nie  potrafiącego  odróŜnić  Gloire  de  Dijon  od  zwykłej  dziczki? 
Tyle czasu i energii zmarnował na to paskudztwo. Nic, tylko pająki, ślimaki i pleśń… Głupi 
ten,  kto  na  hobby  wybiera  hodowlę  róŜ!  Głupim  teŜ  jest  ojciec,  dający  córce  zbyt  duŜo 
swobody. JuŜ on jej pokaŜe! 

I doktor Dinima, który uwielbiał Merle i nie wyobraŜał sobie Ŝycia bez pracy w rosarium, 

zszedł na śniadanie w okropnym humorze, pragnąc, by wszyscy to odczuli. 

Na dodatek Merle spóźniła się dziesięć minut i jeszcze mu wmawiała, Ŝe to jego zegarek 

ź

le  chodzi.  Takie  uwagi  doprowadzały  doktora  do  pasji.  Uderzył  więc  pięścią  w  stół  i 

przeszył córkę gniewnym wzrokiem. Na Merle nie zrobiło to najmniejszego wraŜenia. Wcale 
się  nie  bała  ojca.  Większość  Ŝycia  spędziła  nakłaniając  go,  by  robił  to,  co  chciała  i 
usprawiedliwiając przed przyjaciółmi jego obelŜywe uwagi. Mimo gniewu, w oczach doktora 
czaiła się duma. śadna z dziewcząt nie mogła się równać z jego córką! Ta zgrabna główka z 

background image

kruczymi włosami… i biała szyja prezentująca się wdzięcznie nad zielonym pulowerem. Te 
czarne  brwi  jak  małe  skrzydełka…  aksamitne  oczy  za  firanką  rzęs!  I  uroczy  dołeczek  w 
kąciku  pąsowych  ust!  Rasowa  dziewczyna,  od  stóp  do  głów.  Pracowały  na  ten  wygląd  całe 
pokolenia. Trochę za bardzo pokazuje kolana, ale są to kolana, które warto pokazać. 

— Mój zegarek chodzi dobrze! — wrzasnął. Doktor Dinima wierzył w głębi duszy, Ŝe jeśli 

wyrazi swój sprzeciw wystarczająco głośno, to przekona kaŜdego. — Siedzę tu wykończony 
bezsenną  nocą,  a  zaraz  muszę  wyjść  do  szpitala.  Czy  zdajesz  sobie  sprawę,  Ŝe  o  dziesiątej 
mam waŜną konsultację? I ty mi kaŜesz czekać godzinami na śniadanie! 

Merle nie zapytała, dlaczego nie zaczął jeść bez niej. Wiedziała, Ŝe kaŜdy posiłek tracił dla 

niego  smak,  jeśli  nie  mógł  na  nią  patrzeć  nad  stołem.  Dla  niego  była  nie  tylko  córką,  lecz 
ucieleśnieniem  młodości,  tajemnicy,  urody  i  romansu;  wszystkiego,  co  dawno  zniknęło  z 
Ŝ

ycia starzejącego się, łysego doktora, który wyraźnie zaczynał się zaokrąglać. Nie zadawała 

więc zbędnych pytań, tylko podeszła i pocałowała ojca. 

— Tatuśku najdroŜszy, nie złość się — poprosiła. 
Zwykle w ten sposób łagodziła wybuchy doktora. Lubił, gdy mu nadskakiwały otaczające 

go  kobiety.  Dziś  jednak  został  zraniony  zbyt  głęboko.  Gra  na  skrzypcach  o  trzeciej  nad 
ranem! „Złapał pan coś?” 

— Nie stój w tej wyzywającej spódniczce. Usiądź wreszcie na swoim miejscu. 
Merle  posłusznie  usiadła.  Czuła,  Ŝe  się  zanosi  na  burzę.  Być  moŜe  słyszała  skrzypce.  I 

lepiej niŜ doktor wiedziała, co na nich grano. 

— Czy  wczoraj  wieczorem  wzrok  mnie  mylił,  czy  teŜ  naprawdę  rzuciłaś  róŜę  temu 

osobnikowi zza płotu? — zapytał doktor znacząco. 

— Zadajesz  retoryczne  pytanie  —  odparła  spokojnie  Merle.  —  PrzecieŜ  doskonale 

widziałeś. 

Doktor Dinima chrząknął ironicznie. 
— Doskonale — przedrzeźniał. — No cóŜ, to się musi skończyć. 
— Co się musi skończyć? 
— Wszystko, wszystko. Nie Ŝyczę sobie, Ŝebyś przebywała w towarzystwie tego osobnika. 

Nie znamy go… 

— Ja go znam — odrzekła Merle. 
— Ach, ty go znasz? I co o nim wiesz, moja panno? Znasz jego rodowód? 
— Tatku  drogi,  on  nie  jest  koniem.  To  miły  chłopak,  doskonale  gra  w  golfa  —  jaka 

szkoda, Ŝe nie uznajesz golfa i… i… być moŜe to twój przyszły zięć. Powinieneś go poznać. 

Doktor  Dinima  przeszył  ją  płomiennym  wzrokiem  i  uderzył  dłonią  w  stół.  Wiedział,  Ŝe 

Merle Ŝartuje, ale mimo wszystko. 

— Zięciem? No me, dziękuję bardzo! — W jego głosie zabrzmiał wyraźnie ton sarkazmu. 

— Moim zięciem nie zostanie człowiek grający na skrzypcach wtedy, gdy przyzwoici ludzie 
mają zwyczaj spać. 

— AleŜ tatku, on był za oceanem i od tej pory cierpi na bezsenność. Poza tym, gra pomaga 

mu myśleć. 

— Och, teraz wojna jest wszystkiemu winna. Ale ten osobnik nie wąchał prochu. A co do 

myślenia nie opowiadaj, Ŝe on w ogóle myśli. Taka męska lala nie wie, co to myślenie. 

— Jesteś  niesprawiedliwy,  tatku.  To  nie  jego  wina,  Ŝe  jest  przystojny.  I…  i…  nie  masz 

pojęcia, jak on cudownie całuje — dodała z rozmarzeniem Merle. 

Doktor Dinima pił właśnie kawę i omal się nie zakrztusił. 
— Co ty… o tym wiesz… Czy on śmiał czy śmiał. 
— Tatku,  bo  dostaniesz  apopleksji.  NajdroŜszy,  przestań  się  dławić.  Jeszcze  nie 

zdecydowałam, czy chcę wyjść za niego. Ale w porównaniu z Clarkiem… 

— A  co  ci  się  nie  podoba  w  Clarku?  —  zdumiał  się  doktor  —  Jest  mądry,  bogaty  i 

przystojny, czyŜ nie? I będzie bardzo czułym męŜem. 

background image

— Czułym  męŜem!  Och,  tatku,  jaki  ty  jesteś  wiktoriański  —  jęknęła  Merle.  —  Czuli 

małŜonkowie  wyszli  z  mody.  Teraz  wolimy  jaskiniowców.  Mam  jedno  do  zarzucenia 
Clarkowi: jego twarzy brakuje bokobrodów, a w naszym pokoleniu to rzecz nie do przyjęcia. 

— Posłuchaj no, Merle. Mówię powaŜnie i chcę Ŝebyś mnie tak traktowała. Musisz zerwać 

przyjaźń z tym… tym… 

— On się nazywa… 
— Wiem,  jak  się  nazywa.  I  to  wszystko  co  o  nim  wiem,  z  wyjątkiem  faktu,  Ŝe  jest 

próŜniakiem i… 

— On był… 
— Ani  słowa  więcej.  Dinimowie  są  w  Sangamo  od  sześciu  pokoleń.  Bądź  łaskawa 

zapamiętać moje słowa. Mówiłem serio i przekonasz się, Ŝe potrafię być stanowczy. 

Merle wstała. Nadszedł czas, by zakończyć rozmowę. Czuła lekki niepokój, lecz nie dała 

tego  po  sobie  poznać.  Raz  czy  dwa  w  Ŝyciu  nie  udało  się  jej  ułagodzić  ojca.  Gdy  doktor 
Dinima naprawdę się uparł, w Ŝadnych okolicznościach nie zmienił zdania. A jego szacunek 
dla rodowodów znała aŜ nadto dobrze. 

— Byłbyś bardziej przekonujący, tatusiu,  gdybyś się tak nie złościł. Człowiek stanowczy 

nie musi być tyranem. Proszę cię, nie kłóćmy się w taki piękny ranek. 

— Merle, pamiętaj, co powiedziałem. 
— Oczywiście,  zapamiętam.  Jak  mogłabym  zapomnieć,  kiedy  na  mnie  wrzeszczysz.  I 

niemal  przebijasz  wzrokiem!  Jesteś  uroczym  ojczulkiem,  jeśli  nie  patrzysz  tak  paskudnie. 
Starałam  się  wychować  cię  dobrze,  ale  nie  mogę  poradzie  sobie  z  tym  świdrującym 
spojrzeniem. No, a teraz pędź do twego szpitalika. Ja idę do klubu z dziewczętami Bensonów. 
Tworzymy komitet organizacyjny jutrzejszego wieczorku tanecznego. 

Doktor  Dinima  chrząknął  niechętnie.  Nie  przepadał  za  dziewczętami  Bensonów,  chociaŜ 

ich  drzewo  genealogiczne  dorównywało  drzewu  Dinimów.  Z  trudem  tolerował  równieŜ 
gładkie, wyrafinowane stworzenia z otoczenia Merle: węŜowate, pozbawione bioder, z krótko 
ostrzyŜonymi  włosami  i  ustami  jak  po  krwawej  uczcie.  Publicznie  pudrujące  sobie  nosy  z 
czarującą obojętnością kotów, myjących łapą pyszczek przed tysięczną widownią. Gdzie się 
podziały  dziewczęta  z  dawnych  lat?  Dziewczęta  będące  dziewczętami…  ach!  Czasy  się 
jednak zmieniają. Czy ojciec nie ma juŜ Ŝadnych praw? Oto, co mu zostało za wszystkie lata 
poświęceń  i  troski.  Człowiek  się  zapada  w  odmęty  ich  bezczelności.  Ale  on  jej  jeszcze 
pokaŜe…  pokaŜe  tej  głupiej  smarkuli,  igrającej  z  męŜczyzną  takiej  klasy  jak  Clark 
Fairweather.  NajwyŜszy  czas,  Ŝeby  ktoś  jej  przemówił  do  rozsądku.  Niech  to  będzie  nawet 
staroświecki,  kochający  ojciec,  który  harował  dla  niej,  a  teraz  w  nagrodę  usłyszał,  Ŝe  nie 
akceptowany przez niego zalotnik, potrafi wspaniale całować! 

 

*

 

*

 

 
Pewnego ranka dwa tygodnie później doktor Dinima, którego wezwano w nocy do chorego 

i  odczuwał  teraz  znuŜenie,  postanowił  zostać  w  łóŜku  do  południa.  Tak  powiedział  Merle, 
kiedy  przyszła  sprawdzić  co  się  stało.  Uczucie  zmęczenia,  chociaŜ  noc  była  rzeczywiście 
cięŜka,  świadczyło  o  nadchodzącej  starości  i  to  przygnębiło  doktora  jeszcze  bardziej.  Na 
dobitkę  nie  miał  syna,  mogącego  przejąć  jego  praktykę.  Ani  nawet  zięcia.  Doktor  Dinima 
jęknął  głucho.  Ale  popatrzył  na  Merle  z  dumą,  gdy  wychodziła  do  klubu  organizować 
wieczorek taneczny. Doktor Dinima doszedł do wniosku, Ŝe świat oszalał na punkcie tańca. 
Lecz  Merle  wyglądała  wyjątkowo  ładnie  w  zgrabnym  kapelusiku  z  czarnego  aksamitu, 
nasuniętym  głęboko  na  roześmiane  oczy.  Kapelusze  zresztą  teŜ  się  zdegenerowały,  jak 
wszystko inne, ale ten na głowie Merle nawet mu się podobał. 

background image

— Wrócę do domu po wieczorku, tato. Powiedziałam pani Mason, co ma ci przygotować 

na lunch. Jeśli będziesz grzeczny, dostaniesz pomidora i sałatkę z rzeŜuchy. Czy pamiętasz o 
spotkaniu  z  Janesem?  Postaraj  się  dobrze  wypocząć.  Jaką  masz  szałową  piŜamę,  tato!  To 
jakaś nowa? Nigdy nie widziałam takiej wspaniałej. 

— A gdzie ty oglądałaś męskie piŜamy? — zapytał cierpko doktor. 
— Na  wystawach  sklepowych  —  odparła  Merle,  udając,  Ŝe  nie  zauwaŜyła  wulgarnej 

sugestii doktora. 

Doktor  odprowadził  ją  dumnym  spojrzeniem.  Była  dobrą  i  dzielną  dziewczynką.  Jego 

decyzję  w  sprawie  Arthura  Binnsa  przyjęła  z  godnością.  Skończyły  się  róŜe  i  partie  golfa. 
ChociaŜ dwa dni temu zapytała, czy mimo wszystko nie pragnie poznać ich sąsiada. Doktor 
jednak  stwierdził  wyniośle,  Ŝe  jego  decyzja  jest  ostateczna.  Merle  przyjęła  słowa  ojca  z 
niezmąconym spokojem. 

Doktor  przespał  snem  sprawiedliwego  całe  przedpołudnie.  Zjadł  w  łóŜku  lunch,  podany 

przez  panią  Mason,  która  słuŜyła  mu  od  dwudziestu  lat  z  niezmiennym  uwielbieniem. 
Wyraził  zgodę,  by  gospodyni  spędziła  popołudnie  u  przyjaciółki,  a  sam  postanowił 
wylegiwać  się  w  łóŜku  do  czwartej.  Zostanie  mu  dość  czasu  na  ubranie  się  i  dotarcie  do 
szpitala,  o  godzinie  piątej  miał  umówioną  konsultację  z  wielkim  Janesem,  niewątpliwie 
największym neurologiem w całym stanie. 

Ale… ale… co tam się dzieje? W mgnieniu oka poderwał się z łóŜka i dopadł okna. Święci 

pańscy! Świnie w jego róŜanym ogrodzie! Trzy świnie! Skąd się tu wzięły, do licha! Pewnie z 
górnej części ulicy, gdzie mieszkali Kellysowie. Świnie… juŜ on im pokaŜe… 

Doktor,  kipiąc  gniewem,  zbiegł  na  dół,  a  potem  pognał  na  przełaj  przez  trawnik.  Świnie 

dostrzegły go i być moŜe nie spodobał się im kolor jego piŜamy, gdyŜ jak oszalałe rzuciły się 
do  otwartej  furtki  w  Ŝywopłocie,  oddzielającym  posiadłość  Dinimów  od  ogrodu  panny 
Jackson. Doktor nie mógł ich tam zostawić, ścigał więc dalej z właściwą sobie zawziętością. 
PrzeraŜone świnie ominęły dom, przebyły warzywnik i uciekły przez dziurę w ogrodzeniu za 
garaŜem. Doktor odwrócił się z tryumfem. JuŜ on nauczy rozumu tych godnych poŜałowania 
Kelly’sów.  Oto  są  skutki  mieszkania  za  miastem,  gdzie  ludziom  wolno  trzymać  przy  domu 
diabli  wiedzą  co.  O,  tego  juŜ  za  wiele!  Wyprowadzi  się  stąd,  bezwarunkowo!  Nie  ma 
znaczenia, Ŝe całe Ŝycie przemieszkał w Beechhurst, tak jak przedtem jego ojciec… Na bok 
sentymenty, gdy w nocy dręczą człowieka skrzypce, a w dzień — świnie… i jacyś ludzie nie 
wiadomo  skąd…  Tacy,  co  pewnie  nie  słyszeli  o  streptokokach  i  myślą,  Ŝe  ultrafiolet  jest 
imieniem  dziewczyny.  Kto  teŜ  zostawił  otwartą  furtkę?  Kto…  i  w  tym  momencie  zobaczył 
psa. 

Gdy  doktor  go  dostrzegł,  pies  był  juŜ  tak  blisko,  Ŝe  zdawał  się  zasłaniać  cały  horyzont. 

Największy  i  najbrzydszy  buldog,  jakiego  doktor  Dinima  kiedykolwiek  widział!  I 
najwyraźniej nie gustował w pomarańczowo–fioletowych piŜamach, 

Doktor  Dinima  odwrócił  się,  ale  nawet  nie  próbował  ruszyć  w  stronę  domu.  ZauwaŜył 

otwarte  drzwi  garaŜu  i  jednym  susem  wskoczył  do  środka,  a  pies  w  ślad  za  nim.  W  garaŜu 
stała oparta o belkowanie drabina i doktor nie tylko wspiął się po mej zręcznie niczym kot, ale 
wdrapał się na poprzeczną belkę. Zwykłe psy nie potrafią wchodzić po drabinie, ale kto wie, 
do czego jest zdolne takie szatańskie psisko. Doktor nie zamierzał ryzykować. Jeśli zwierzak 
spróbuje wejść po drabinie, po prostu zepchnie ją na podłogę. 

Pies  jednakŜe  nie  przejawiał  chęci  do  wspinaczki.  Przysiadł  na  tylnych  łapach  i  zaczął 

wpatrywać  się  w  doktora,  a  właściwie  w  niezwykłą  piŜamę  o  krzykliwych  barwach. 
Wyglądał, jakby miał mnóstwo wolnego czasu, a to nie było przyjemne. 

Co  za  sytuacja!  Jak  on  zejdzie,  u  licha?  Musi  krzyczeć,  to  jedyne  wyjście.  Ktoś  go 

wreszcie  usłyszy…  pani  Mason…  Nie,  pani  Mason  wyszła,  a  poza  tym  nie  chciałby,  Ŝeby 
pies pogryzł poczciwą kobiecinę. A ten Binns? Czy pies naleŜy do niego? Doktor Dinima zdał 
sobie  nagle  sprawę,  jak  jest  ubrany.  Przejęty  początkowo  gniewem,  a  potem  strachem,  nie 

background image

pomyślał  o  swoim  stroju.  Niemniej  jednak,  piŜama  piŜamą,  a  on  musi  zejść  na  dół.  Zaczął 
więc wołać. 

W drzwiach garaŜu stanął młody człowiek — wysoki, młody męŜczyzna o szarych oczach 

i  bujnej,  rudej  czuprynie.  Oparł  się  nonszalancko  o  futrynę  i  wbił  rozbawione  spojrzenie  w 
piŜamę doktora. 

— Hej, tam! Proszę pana! — wypowiedzenie tych słów kosztowało doktora wiele wysiłku. 

— Niech pan odwoła psa. 

— Niby dlaczego? — zapytał chłodno młody człowiek. 
Doktor wprost przeszywał go wzrokiem. — Dlaczego? Dlaczego… 
— No właśnie. Ostatnio włóczą się tu złodzieje kur. 
— Więc uwaŜa mnie pan za włóczęgę lub kurokrada? 
— Nigdy  nie  wiadomo.  Mógł  pan  uciec  z  kliniki  dla  umysłowo  chorych  doktora 

Mayberry’ego. Barwy pańskiej piŜamy raczej potwierdzają to przypuszczenie. A zresztą, nie 
znam pana i wolę się nie naraŜać. 

Doktor Dinima patrzył wciąŜ na Arthura Binnsa szeroko otwartymi oczami i jako człowiek 

niegłupi, od razu zrozumiał kilka rzeczy. A więc dowiedział się od Merle i to był jego odwet. 

— Młodzieńcze… 
— Nazywam się… 
— Nie  interesuje  mnie  pańskie  nazwisko.  Wiem,  kim  pan  jest,  ale  Ŝeby  wyczyniać  takie 

sztuczki ze starym człowiekiem… 

— Stan człowiek? W takiej piŜamie? No, no! 
— Panie Binns, posunął się pan za daleko. Bądź pan tak uprzejmy i odwołaj psa. O piątej 

mam bardzo waŜną konsultację. 

Pan Binns pokiwał głową powoli i z widocznym Ŝalem. 
— Klinika  psychiatryczna,  nie  ulega  wątpliwości.  Od  razu  na  to  wpadłem,  jak  tylko 

zobaczyłem tę piŜamę. Alphonso, miej go na oku. MoŜe być niebezpieczny. 

Alphonso wlepił w doktora ślepia, a pan Binns odwrócił się i odszedł. 
— Hej, ty tam! — wrzasnął doktor, nie dowierzając własnym oczom. — Chyba mnie tak 

nie zostawisz? 

Smukły, rudy lis — takie bowiem powinien nosić imię — obejrzał się. 
— Muszę.  Nie  mogę  pozwolić,  by  podejrzany  osobnik  węszył  w  garaŜu  mojej  ciotki. 

Oczywiście, sprawa wyglądałaby inaczej, gdybym znał pana… 

Doktor  Dinima  bez  trudu  zrozumiał,  co  mu  proponuje  nieznajomy,  ale  nie  zamierzał  się 

poddawać. Co to, to nie, raczej umrze przedtem, w piŜamie lub bez. 

— Schodzę z drabiny — oznajmił buńczucznie. — I jeśli pies mnie zagryzie, pan będzie 

temu winien. 

— Lecz  to  nie  przywróci  panu  Ŝycia  —  uśmiechnął  się  Binns.  —  Naprawdę  nie  radzę 

próbować.  Alphonso  uznaje  tylko  jedną  osobę.  W  odróŜnieniu  od  niego  mógłby  pan 
rozszerzyć  krąg  swoich  znajomych.  Pochodzę  z  przyzwoitej  rodziny,  chodzę  wcześnie  spać 
przynajmniej  raz  w  tygodniu  i  nigdy  nie  mówię przyjaciołom  w  oczy  tego,  czego  nie  mogę 
powtórzyć za ich plecami. Co pan na to? 

— Dobry  człowieku  —  rzekł  doktor  z  politowaniem.  —  Gdy  coś  mówię,  to  wiem,  co 

mówię. 

— Ja  równieŜ.  Przynajmniej  tyle  mamy  ze  sobą  wspólnego.  —  I  po  ytch  słowach  pan 

Binns się oddalił. Zanim jednak zniknął z horyzontu, odwrócił się i powiedział. 

— Jeśli zmieni pan zdanie, będę w pobliŜu. 
Doktor  Dinima  wyjął  z  kieszeni  chusteczkę  i  otarł  spocone  czoło.  CóŜ  za  diabelska 

pułapka! A na dodatek o piątej spotkanie z Janesem. Za Ŝadne skarby świata nie wolno mu go 
opuścić.  Ale  jak  zejść  na  doł?  Poza  drabiną  nie było  innej  drogi.  Mógł  udawać  odwagę dla 
zachowania  pozorów,  ale  wiedział,  Ŝe  nie  zejdzie  z  drabiny.  CzyŜ  nie  słyszał  o  psach, 

background image

zagryzających ludzi na śmierć? A nie tak dawno czytał o psie, który przegryzł człowiekowi 
tętnicę szyjną. Nagle zapragnął gorąco poznać Arthura Binnsa i całą jego rodzinę. 

Postawił  stopę  na  szczeblu  drabiny  i  Alphonso  wydał  natychmiast  głos  mroŜący  krew  w 

Ŝ

yłach. Doktor cofnął nogę i cały oblał się zimnym potem. Dookoła panowała głęboka cisza. 

Na poddaszu było okropnie gorąco. Gdzieś z ulicy dochodziły odgłosy śmiechu. Jak w ogóle 
moŜna się śmiać? A ten młody diabeł gra sobie  na skrzypcach! Wszystko zdawało się takie 
zwyczajne. To wprost skandaliczne! Dlaczego nikt go nie szuka? A niby kto miałby to robić? 
Biedny,  stary  doktor  Dinima  nikomu  nie  był  potrzebny.  No,  moŜe  wyjątek  stanowiło  paru 
nieszczęsnych pacjentów, którzy umrą, jeśli do nich nie pójdzie. Dlaczego nikt się nie zjawia? 
Ludzie  przewaŜnie  nie  znajdują  się  tam,  gdzie  są  potrzebni.  Dlaczego  jego  rodzona  córka 
pognała na tańce, zamiast siedzieć w domu i doglądać biednego, starego ojca, usychającego z 
pragnienia  w  garaŜu  panny  Jackson?  Ile  godzin  potrafi  tu  sterczeć  to  diabelskie  psisko?  Co 
mu  przyszło  do  głowy,  Ŝeby  złoŜyć  skargę  do  Towarzystwa  Opieki  nad  Zwierzętami  na 
starego  Dana  Kelly’ego,  poniewaŜ  kopał  swego  psa?  Ten  pies  niewątpliwie  zasłuŜył  na 
kopniaka. KaŜdy pies zasługuje, tylko za to, Ŝe jest psem. 

Co za idiotyczne kłucie w karku! Musi zachować spokój! Tak… nawet jeśli Janes… — tu 

doktora  ogarnęło  nieprzezwycięŜone  uczucie  nienawiści  do  całego  świata. Miał  nadzieję,  Ŝe 
na Alphonso spadną wszelkie moŜliwe choroby i nieszczęścia. Wymyślił na poczekaniu kilka 
okrutnych  sposobów  uśmiercenia  zarówno  psa,  jak  i  jego  pana.  Z  rozkoszą  by  przywiązał 
Arthura  Binnsa  do  słupa  i  rzucał  weń  toporkami.  Dlaczego  tak  niesprawiedliwie  ocenia  się 
Cezara Borgię? 

Błysnęła  mu  iskierka  nadziei,  gdy  przez  garaŜ  przeszedł  dostojnie  duŜy,  czarny  kot 

Alphonso na pewno rzuci się za nim. KaŜdy pies by tak zrobił. Tak w kaŜdym razie twierdził 
niejaki  Kiphng.  Ale  Alphonso  dalej  siedział  nieruchomo,  spoglądając  poŜądliwie  na 
pomarańczowo–fioletową piŜamę. CóŜ, pewnie nigdy nie słyszał o Kiplingu. 

Ilekroć doktor Dinima się poruszył, Alphonso wydawał ten sam okropny dźwięk. Doktor 

bał  się  głębiej  odetchnąć.  Jednak  siedzenie  na  wąskiej  belce  nie  naleŜało  do 
najwygodniejszych. Lewa noga całkiem mu zdrętwiała, a to nie było przyjemne. Jak długo tu 
przebywa?  Pewnie  parę  godzin.  Janes  nigdy  mu  nie  wybaczy  zawodu!  A  jeśli  zaśnie  lub 
zemdleje  z  głodu  i  spadnie  na  ziemię?  MoŜe  dostać  apopleksji  albo  zawału.  Psisko  gotowe 
wściec się z gorąca. Pomimo tych ponurych rozwaŜań, doktor Dinima nie dopuszczał myśli, 
Ŝ

e mógłby zawrzeć znajomość z Arthurem Binnsem. 

Nadzieja zaświeciła znowu. Przez okienko stryszku dostrzegł kawałek ścieŜki prowadzącej 

do jego domu. Właśnie przeszła tamtędy jakaś dama. Gdy zobaczy otwarte drzwi frontowe i 
nie  zastanie  nikogo  w  domu,  zechce  na  pewno  wyjaśnić  ten  fakt.  I  wtedy  dama  odwróciła 
głowę. Doktor rozpoznał ją z daleka i aŜ się skulił. To ta koszmarna pani Slocum, reporterka 
Sangamo  Banner.  Jedyna  kobieta,  której  naprawdę  nie  znosił.  Pani  Slocum  nieustannie 
wciągała go w dyskusje o nerwicach, kompleksie niŜszości i temu podobnych, nowomodnych 
wymysłach. Interesowała się spirytyzmem i wierzyła,  Ŝe posiada „ducha miłości” po drugiej 
stronie  „rzeczywistego  świata”.  Czego  tu  szuka,  do  licha!  Niechby  go  znalazła!  Doktor 
Dinima wolałby siedzieć na tej belce do skończenia świata. Wolałby nawet stanąć oko w oko 
z gromadą czterdziestu psów takich jak Alphonso, niŜ dopuścić, by małe, wodniste oczka pani 
Slocum  spoczęły  na  nim,  siedzącym  w  samej  piŜamie  na  belce  garaŜu  panny  Jackson.  A 
gdyby to opisała w gazecie? Okryłaby go śmiesznością do końca Ŝycia! Wreszcie spostrzegł, 
Ŝ

e zawraca i odchodzi, lecz jeszcze przez pół godziny trwał bez ruchu, bojąc się jej powrotu. 

Ten pies dostanie zeza. Czy nigdy nie odwróci oczu? Doktor spróbował zmierzyć się z nim 

spojrzeniem. PrzecieŜ czytał o władzy ludzkiego wzroku nad zwierzętami. śadne zwierzę nie 
jest  w  stanie  spoglądać  dłuŜej  człowiekowi  w  oczy.  Niestety,  wygląda  na  to,  Ŝe  to  potrafi. 
Alphonsowi nawet nie drgnęła powieka. Doktor wypróbował na nim siłę swojej woli, ale pies 

background image

tylko  się  uśmiechał  chytrze.  Czy  istniało  jakieś  słowo  —  polecenie,  zmuszające  psa  do 
posłuszeństwa? 

JuŜ pewnie minęła piąta. Janes zrezygnował z czekania, pewnie kipi z gniewu i pogardy. 

Taka  okazja  nigdy  się  juŜ  nie  zdarzy.  Świnie  Kellych  teŜ  pewnie  powróciły  i  tratują  jego 
najpiękniejsze  róŜe.  Doktor  jęknął  i  ponownie  sięgnął  po  chusteczkę,  aby  otrzeć  spocone 
czoło.  Nie  znalazł  jej  w  kieszeni,  upadła  pewnie  na  podłogę,  ale  wyczul  palcami  skrawek 
papieru. To kawałek wychodzącej w Toronto gazety, którą czytał dwa dni temu. Oderwał ten 
fragment  ze  względu  na  notkę  o  uprawie  róŜ.  Na  drugiej  stronie  znalazł  fragment  Kroniki 
Towarzyskiej i zatrzymał spojrzenie na następujących słowach 

 
Doktor  A.W.Binns,  autor  znanej  rozprawy  o  chorobach  tropikalnych  spędza  letnie 

miesiące  w  domku  swojej  ciotki  w  Sangamo,  gdzie  zamierza  ukończyć  artykuł  o  gruźlicy  i 
zło
Ŝyć go na konkurs w Carmody Ten sławny młody Kanadyjczyk zdobył juŜ dla siebie laury a 
dla ojczyzny wiele uznania. Otrzymał posad
ą w szpitalu im Johna Hopkinsa i rozpocznie tam 
prac
ą jesienią

 
Doktor  o  mało  nie  spadł  z  belki  Nareszcie  poznał  Arthura  Binnsa!  Wrzask,  jaki  wydał, 

musiał być słyszany w promieniu mili. W jednej chwili na progu garaŜu stanął sam Binns. 

— Czy teraz zna mnie pan trochę? — zapytał — Czy tak się panu tylko zdaje? 
— Czy znam? — warknął doktor — Znam pana od lat. Jako autora tej słynnej rozprawy o 

chorobach tropikalnych Dlaczego nigdy pan nie wspomniał, Ŝe jest t y m  A W Binnsem? 

— Och! — doktor Binns dostrzegł kawałek gazety w ręce starszego pana. — Więc to jest 

przyczyna  zawarcia  znajomości?  No  cóŜ,  ja  się  nie  lubię  reklamować.  Nie  sądzę  teŜ,  aby 
Merle pokochała mnie bardziej z powodu tej rozprawy. — Nie dodał jednak: — I uwaŜam, Ŝe 
naleŜała się panu nauczka. — Ale gdyby tak powiedział, niczego by to nie zmieniło. 

— Lepiej,  Ŝeby  nie  był  pan  taki  skromny.  Uniknąłbym  przykrości  tego  popołudnia  — 

mruknął  doktor  Dinima.  —  Na  szczęście  znalazłem  w  kieszeni  ten  wycinek,  bo  inaczej 
siedziałbym na tej belce do sądnego dnia. No, a teraz niech pan wreszcie odpędzi tego psa. 

— Alphonso — rzekł doktor Binns — to nasz dobry przyjaciel. Jesteś wolny. 
Doktor Dinima mógłby przysiąc, Ŝe Alphonso mrugnął do niego porozumiewawczo. Ale to 

nie miało znaczenia. Był zbyt podniecony i uradowany, Ŝeby zwracać uwagę na drobiazgi. — 
JakąŜ dostojną twarz ma ten młody człowiek! Co za rysy! Jakim cudem Merle udało się go 
złapać! Merle, ten mały głuptas, który się jeszcze nie zdecydował, czy go „naprawdę chce”. 
BoŜe, daj mi cierpliwość! Mój zięć, doktor A.W. Binns… Och, chyba pęknę z dumy! 

— Proszę zejść na dół. Alphonso nie tknie pana. To poczciwa psina. Przekona się pan, gdy 

go lepiej pozna. 

Doktor Dinima miał co do tego pewne wątpliwości. Był absolutnie przekonany, Ŝe poznał 

Alphonso wystarczająco i najchętniej by mu porachował kości. Ale Alphonso musiał pozostać 
nietykalny. 

— Zejdę, jak tylko mi wróci krąŜenie — odparł, rozcierając sobie nogę. — Ale, ale, która 

to godzina? Jestem umówiony z doktorem Janesem na piątą. 

— Za  piętnaście  piąta  —  zauwaŜył  doktor  Binns.  —  Ma  pan  pięć  minut  na  ubranie  się  i 

dziesięć  na  dojazd.  Na  pewno  zdąŜymy,  chociaŜ  nie  obędzie  się  bez  potrącenia  paru 
nieuwaŜnych pieszych. 

Doktor Dinima zszedł po drabinie duŜo wolniej, niŜ się na nią wdrapywał i ani na chwilę 

nie spuścił wzroku z Alphonso. Potem wyciągnął rękę do doktora Binnsa. 

— Obawiam  się,  Ŝe  rozpowie  pan  tę  zabawną  historię  w  całym  mieście  —  rzekł  ze 

smutkiem. 

background image

— Och, w Ŝadnym wypadku — zaprzeczył doktor Binns,  ściskając podaną sobie dłoń. — 

To  sprawa  rodzinna.  Nie  zamierzam  drwić  z  teścia.  Widzi  pan,  pobraliśmy  się  z  Merle… 
wczoraj po południu… 

background image

S

TARA 

P

ANI 

L

LOYD

 

 
Od  dawna  fama  w  Spencervale  głosiła,  Ŝe  „Stara  Pani  Lloyd”  jest  bogata,  złośliwa  i 

dumna. Szczerze mówiąc, te pogłoski niewiele miały wspólnego z prawdą, gdyŜ dwie trzecie 
z nich było wierutnym kłamstwem. Stara Pani Lloyd w rzeczywistości nie była ani złośliwa, 
ani bogata, lecz rozpaczliwie biedna. Tak biedna, Ŝe kulawy Jack Spencer, który uprawiał jej 
ogródek i rąbał drewno, wydawał się w porównaniu z nią wręcz zamoŜny. Przynajmniej jadał 
trzy  razy  dziennie,  a  Stara  Pani  mogła  sobie  pozwolić  zaledwie  na  jeden  posiłek.  Ale  była 
bardzo dumna; do tego stopnia,  Ŝe wolałaby umrzeć, niŜ dopuścić, by ludzie ze Spencervale 
zauwaŜyli  jej  ubóstwo  i  do  jakich  zmuszona  jest  wyrzeczeń.  Wolała,  Ŝeby  uwaŜali  ją  za 
odludka  i  skąpą  dziwaczkę.  Nie  bywała  nawet  w  kościele  i  ze  wszystkich  parafian  płaciła 
najniŜszą składkę na pensję pastora. 

— A  śpi  na  forsie!  —  mówili  ludzie  z  oburzeniem.  —  CóŜ,  jedno  jest  pewne:  nie 

odziedziczyła  tego  skąpstwa  po  rodzicach.  NaleŜeli  do  elity  towarzyskiej  i  słynęli  z 
gościnności. Nie znano większego gentlemana od starego doktora Lloyda. Zawsze wszystkim 
pomagał,  jak  mógł,  a  robił  to  tak  delikatnie,  Ŝe  człowiek  się  czuł,  jakby  jemu  wyświadczał 
przysługę.  Ale,  co  tam!  Niech  Stara  Pani  Lloyd  siedzi  sobie  na  pieniądzach,  skoro  jej  to 
odpowiada. Jeśli nie pragnie naszego towarzystwa, nie musi go znosić i koniec. Ale przy tej 
całej dumie i majątku nie wygląda na zbytnio szczęśliwą… 

Istotnie,  Stara  Pani  Lloyd  nie  była  szczęśliwa.  Trudno  być  zadowolonym,  gdy  człowieka 

zŜera samotność i ma pustkę w duszy, a od śmierci głodowej ratują mizerne grosze uzyskane 
ze sprzedaŜy jaj. 

Stara Pani Lloyd mieszkała w starym domu Lloydów. Był to uroczy dom o kwadratowych 

oknach i nisko opadającym dachu z wielkimi kominami, otoczony świerkowym laskiem. śyła 
samotnie i z wyjątkiem Kulawego Jacka całymi tygodniami nie widywała Ŝywego ducha. Co 
robiła  i  jak  spędzała  wolny  czas,  stanowiło  zagadkę,  którą  na  próŜno  starali  się  rozwiązać 
mieszkańcy Spencervale. Dzieci wierzyły święcie, Ŝe zajmuje się liczeniem złotych monet w 
schowanej  pod  łóŜkiem  duŜej,  czarnej  skrzynce.  Strasznie  się  bały  Starej  Pani.  Niektóre, 
zwłaszcza  te  ze  Spencer  Road,  wierzyły  nawet,  Ŝe  jest  czarownicą.  KaŜde  dziecko 
poszukujące w lesie jagód lub Ŝywicy, rzucało się do ucieczki, jeśli z daleka nawet dostrzegło 
drobną staruszkę zbierającą drewno do kominka. Jedynie Mary Moore twierdziła stanowczo, 
Ŝ

e Stara Pani nie jest czarownicą. 

— Czarownice  są  zawsze  brzydkie  —  mówiła.  —  A  Stara  Pani  jest  ładna.  Ma  takie 

miękkie, białe włosy, wielkie czarne oczy i delikatną bladą twarz. Dzieciaki ze Spencer Road 
plotą trzy po trzy. Mama uwaŜa, Ŝe są wielkimi ignorantami. 

— Ale ona nie chodzi do kościoła, a spacerując po lesie, mówi do siebie albo mruczy pod 

nosem — obstawał przy swoim Jimmy Kimball. 

Stara Pani istotnie mówiła do siebie, poniewaŜ lubiła towarzystwo i pogawędki. Jeśli przez 

dwadzieścia lat człowiek rozmawia tylko sam ze sobą, to niewątpliwie moŜe się tym poczuć 
zmęczony.  Bywały  chwile,  kiedy  Stara  Pani  Lloyd  wiele  by  oddała  —  oprócz  dumy  —  w 
zamian za trochę kontaktów z ludźmi. 

Miała  pretensje  do  losu,  Ŝe  pozbawił  ją  wszystkiego.  Nie  miała  nikogo  i  niczego  do 

kochania, a taka sytuacja nie wychodzi na zdrowie Ŝadnej istocie ludzkiej. 

 

C

O SIĘ ZDARZYŁO W MAJU

 

 

background image

Stara  Pani  Lloyd  wiosną  czuła  się  najgorzej.  Dawno,  dawno  temu  kochała  wiosny.  Ale 

wtedy była śliczną, beztroską, pełną Ŝycia Margaret Lloyd. Teraz wiosny przynosiły jej same 
cierpienia i dlatego ich nie znosiła. Tego roku, zwłaszcza w maju, cierpiała jak nigdy dotąd. 
Myślała, Ŝe dłuŜej nie zdoła znieść tego bólu. Bolało ją wszystko — nowe zielone pączki na 
drzewach,  delikatna  mgiełka  nad  bukami  rosnącymi  w  niŜszej  części  ogrodu,  zapach  ziemi 
ś

wieŜo skopanej przez Kulawego Jacka. Pewnej księŜycowej nocy leŜała bezsennie i płakała 

rozŜalona.  Ten  trawiący  duszę  smutek  pozwolił  jej  zapomnieć  o  głodzie  nękającym  ciało. 
Stara pani nie dojadała przez ostatni tydzień. śywiła się sucharkami i wodą, aby móc zapłacić 
Kulawemu  Jackowi  za  skopanie  ogrodu.  Kiedy  śliczny,  perłowy  świt  rozjaśnił  niebo  za 
ś

wierkami. Stara Pani ukryła twarz w poduszce. Nie chciała oglądać brzasku. 

— Nienawidzę  tego  dnia  —  powiedziała  zbuntowana.  —  Będzie  tak  samo  męczący  jak 

inne.  Nie  chcę  wstawać  i  przezywać  wszystkiego  od  nowa.  Och,  pomyśleć,  Ŝe  dawniej  z 
radością  wyciągałam  ramiona  do  kaŜdego  nowego  dnia,  jak  do  przyjaciela  przynoszącego 
dobre  wieści!  Wtedy  kochałam  poranki  te  słoneczne  i  pochmurne  wszystkie  były  tak 
obiecujące jak zaczęta ksiąŜka. A teraz nienawidzę! Nienawidzę! 

Stara Pani wstała ostatecznie, bo wiedziała, Ŝe Kulawy Jack przyjdzie bardzo wcześnie, by 

dokończyć  kopania.  UłoŜyła  starannie  swe  piękne  siwe  włosy  i  włoŜyła  jedwabną  suknię, 
bordową w drobne złote kropeczki. Od lat nosiła jedwabne suknie z oszczędności. Noszenie 
jedwabnej  sukni  po  matce  było  znacznie  tańsze  niŜ  kupowanie  w  sklepie  kretonu  na  nową. 
Starej Pam Lloyd zostało po matce mnóstwo jedwabnych kreacji. Nosiła je rano, w południe i 
wieczorem, a mieszkańcy Spencervale uznali to za kolejny dowód jej dumy. Twierdzono tez, 
Ŝ

e wyłącznie z powodu skąpstwa nosi takie staromodne fasony. Nie przypuszczano, Ŝe Stara 

Pani za kaŜdym razem, gdy wkładała jedną z tych jedwabnych sukienek, bolała okropnie nad 
jej  staromodnością.  Kobiecą  próŜność  raniły  nawet  spojrzenia  Kulawego  Jacka  rzucane 
ukradkiem na staroświeckie falbany i baskiny. 

ChociaŜ Stara Pani nie  powitała nowego dnia z radością, była oczarowana jego pięknem, 

kiedy  po  obiedzie  —  a  ściślej  mówiąc  po  paru  sucharkach  —  wybrała  się  na  przechadzkę. 
Dzień nastał rześki, słodki i przejrzysty, a świerkowy las dookoła starego domostwa Lloydów 
dyszał wiosną, migotał blaskami i cieniami. Do zgorzkniałego serca Starej Pani dotarło trochę 
tego  piękna.  A  po  spędzeniu  paru  chwil  na  wąskiej  kładce  przerzuconej  przez  wijący  się  u 
stóp buków strumyk, poczuła się prawie zdrowa. Znajdował się tam pewien szczególny buk i 
Pani Lloyd, z przyczyn sobie tylko wiadomych, bardzo go kochała. Rósł wysoki i rozłoŜysty, 
a  jego  gałęzie  zwisały  nad  utworzoną  przez  strumień  sadzawką.  Był  całkiem  młodym 
drzewkiem, gdy przed laty Stara Pani Lloyd przeŜywała swoje chwile świetności. 

Z  oddali,  Ŝe  ścieŜki  prowadzącej  do  farmy  Williama  Spencera  za  lasem,  do  uszu  Starej 

Pani docierały dziecięce głosy i śmiech. Główna droga z farmy Spencera do szosy biegła w 
przeciwnym kierunku, ta zaś „boczna” tworzyła wygodny skrót i dzieci zawrze chodziły tędy 
do szkoły. 

Stara  Pani  stanęła  szybko  za  kępą  młodych  świerków.  Nie  lubiła  dzieci  Spencerów, 

poniewaŜ  nie  ukrywały,  Ŝe  się  jej  boją.  Poprzez  gałęzie  świerkowe  widziała  je  teraz,  idące 
ś

cieŜką  w  podskokach;  na  przedzie  dwójka  starszych,  za  nimi  bliźnięta  uczepione  rąk 

wysokiej,  smukłej  dziewczyny,  pewnie  nowej  nauczycielki  muzyki.  Stara  Pani  słyszała  od 
handlarza  jajami,  Ŝe  nauczycielka  ma  zamieszkać  u  Spencerów,  ale  jeszcze  nie  znała  jej 
nazwiska. 

Patrzyła zaciekawiona, a gdy grupa się zbliŜyła, jej serce zamarło, a potem zaczęło bić tak 

szybko,  jak  nie  biło  od  lat.  Oddech  stał  się  krótki  i  urywany.  Kim…  kim  mogła  być  ta 
dziewczyna? 

Spod słomkowego kapelusza nowej nauczycielki muzyki wymykały się bujne kasztanowe 

włosy,  o  takim  odcieniu  i  tak  faliste  jak  te,  które  Stara  Pani  znała  w  przeszłości,  ale 
przypominały jej inną głowę. Wielkie, fiołkowe oczy… czarne brwi i rzęsy… Te oczy Stara 

background image

Pani znała jak swoje własne. Piękna twarz, o delikatnych rysach i subtelnej karnacji… młoda, 
pełna  Ŝycia…  Sięgając  pamięcią  wstecz,  miała  ją  w  oczach.  Wierne  odbicie…  niemal  pod 
kaŜdym  względem…  z  jednąa  róŜnicą…  Twarz  zapamiętana  przez  Panią  Lloyd  była 
naznaczona  słabością,  ta  zaś,  na  którą  patrzyła  w  tym  momencie,  wyraŜała  skupioną  siłę, 
połączoną  ze  słodyczą  i  urokiem  kobiecości.  Mijając  kryjówkę  Starej  Pani,  nauczycielka 
zaśmiała się z czegoś, co powiedziało jedno z dzieci i… Och…! Stara Pani Lloyd rozpoznała 
takŜe ten śmiech. Słyszała go tyle razy pod tym samym bukiem. 

Spoglądała  na  idących,  dopóki  nie  zniknęli  za  zalesionym  wzgórzem  po  drugiej  stronie 

strumyka,  a  potem  wróciła  do  domu.  Szła  jak  we  śnie.  Kulawy  Jack  pracował  pilnie  w 
ogrodzie.  Zazwyczaj  Stara  Pani  niewiele  z  nim  rozmawiała.  Nie  cierpiała  jego  pasji  do 
roznoszenia plotek. Tym razem weszła do ogrodu — dostojna postać w połyskującej złotem 
bordowej sukni — z aureolą rozświetlonych słońcem siwych włosów. 

Kulawy Jack dostrzegł ją z oddali i pomyślał, Ŝe Stara Pani mocno się posunęła, wygląda 

blado i mizernie. Gdy się zbliŜyła, przyznał w duchu,  Ŝe się jednak pomylił. Policzki  Starej 
Pani  były  zarumienione,  a  oczy  promieniały.  Podczas  spaceru  odmłodniała  przynajmniej  o 
dziesięć  lat.  Kulawy  Jack  oparł  się  na  łopacie  i  stwierdził,  Ŝe  zna  niewiele  kobiet 
wyglądających lepiej od Starej Pani Lloyd. Szkoda, Ŝe jest takim skąpiradłem! 

— Panie Spencer — odezwała się uprzejmie Stara Pani. Zawsze zwracała się uprzejmie do 

osób stojących niŜej w hierarchii społecznej, jeśli się do nich w ogóle zwracała. — Czy moŜe 
mi pan powiedzieć, jak się nazywa nowa nauczycielka muzyki, mieszkająca u pana Williama 
Spencera? 

— Sylvia Gray — odparł Kulawy Jack. 
Serce  Starej  Pani  omal  nie  wyskoczyło  z  piersi.  Wiedziała.  Wiedziała,  Ŝe  dziewczyna  z 

oczami, włosami i śmiechem Lesliego Graya musi być jego córką. 

Kulawy Jack splunął w dłonie i wziął się znowu do kopania, ale językiem poruszał prędzej 

niŜ  łopatą,  a  Stara  Pani  słuchała  go  chciwie.  Po  raz  pierwszy  w  Ŝyciu  chwaliła  sobie 
gadatliwość i plotkarstwo Kulawego Jacka. Błogosławiła kaŜde słowo, jakie wypowiadał. 

Akurat  pracował  u  Williama  Spencera,  gdy  przyjechała  nowa  nauczycielka.  A  to,  czego 

Kulawy Jack nie dowiedział się o kimś w ciągu jednego dnia, nie było warte dociekania. Nie 
tylko lubił nowinki, ale uwielbiał puszczać je w obieg. I trudno ocenić, kto w ciągu następnej 
godziny był szczęśliwszy: Stara Pani czy Kulawy Jack. 

Jego  relacja  w  największym  skrócie  sprowadzała  się  do  tego,  Ŝe  rodzice  panny  Gray 

zmarli,  gdy  była  małym  dzieckiem  i  wychowała  ją  bardzo  biedna  lecz  wyjątkowo  ambitna 
ciotka. 

— Chce  zdobyć  wykształcenie  muzyczne  —  rzekł  na  zakończenie  Kulawy  Jack.  —  I 

powinna je mieć, bom jeszcze nie słyszał tak pięknego głosu. Śpiewała nam tego pierwszego 
wieczoru  po  kolacji  i  zdawało  mi  się,  Ŝe  słyszę  anielskie  pienie.  To  wstrząsnęło  mną 
porządnie. Mali Spencerowie szaleją na jej punkcie. Tu, w okolicy, w Grafion i Avonlea ma 
ze dwudziestu uczniów. 

Gdy Stara Pani usłyszała juŜ wszystko, co miał jej do powiedzenia Kulawy Jack, wróciła 

do domu i usiadła w małej bawialni przy oknie, aby to sobie przemyśleć. 

Córka  Lesliego!  Przed  czterdziestu  laty  Stara  Pani  była  zaręczona  z  Leslie  Grayem, 

młodym  studentem  college’u.  Przyjechał  na  wakacje  do  Spencervale  i  uczył  w  tutejszej 
szkole.  Margaret  Lloyd  przeŜyła  cudowne  lato.  Leslie  był  nieśmiałym,  rozmarzonym, 
przystojnym  młodzieńcem.  Miał  ambicje  literackie  i  zarówno  on  jak  i  Margaret  wierzyli 
ś

więcie, Ŝe pewnego dnia osiągnie sławę oraz majątek. 

A  potem  wydarzyła  się  głupia,  niepotrzebna  kłótnia  i  zakończyła  złote  dni  lata.  Leslie 

wyjechał,  kipiąc  gniewem.  Potem  napisał  wprawdzie,  ale  dumna  Margaret  nie  ochłonęła 
jeszcze z oburzenia i dała mu ostrą odprawę. Leslie Gray nigdy juŜ nie przyjechał, a Margaret 
zbył późno zrozumiała,  Ŝe zaprzepaściła swoje szczęście. Zdała sobie sprawę, Ŝe juŜ nikogo 

background image

nie pokocha i od tej chwili przestała się cieszyć młodością. Mroczne dni mijały kolejno i tak 
zmierzała ku ekscentrycznej i samotnej starości. 

Po wielu latach usłyszała o małŜeństwie Lesliego, a potem o śmierci. Los nie spełnił jego 

marzeń  ani  oczekiwań.  Niewiele  o  nim  wiedziała…  aŜ  do  dzisiaj,  gdy  zobaczyła  tę 
dziewczynę. 

— Córka  Lesliego!  A  przecieŜ  mogłaby  być  moją córką  —  szepnęła  Stara  Pani.  —  Och, 

gdybym ją poznała. Na pewno bym ją pokochała, a moŜe nawet zdobyła jej miłość! Niestety, 
nic z tego! Zrobię wszystko, by córka Lesliego Graya nie dowiedziała się, jaka jestem biedna 
i jak nisko upadłam. Tego bym nie zniosła. I pomyśleć, Ŝe ona mieszka tak blisko… tuŜ za 
drogą i wzgórzem. Mogę widywać ją codziennie. Tej przyjemności sobie nie odmówię. Ach, 
jak miło byłoby zrobić coś dla niej, dać odrobinę radości… 

Wieczorem  Stara  Pani  weszła  do  pokoju  gościnnego  i  patrząc  przez  okno,  dostrzegła 

między drzewami światło w domu na wzgórzu. Wiedziała Ŝe świeci się w pokoju gościnnym 
Spencerów. A więc u Sylvii… Stara Pani stała w ciemnościach, czekając aŜ zgaśnie światło i 
nieznana  radość  rozpierała  jej  serce.  Wyobraziła  sobie  Sylvię,  jak  porusza  się  po  pokoju, 
szczotkuje i zaplata włosy, układa na toaletce dziewczęce drobiazgi, spokojnie kładzie się do 
snu… Kiedy światło zgasło, oczami wyobraźni ujrzała smukłą postać w bieli, klęczącą przy 
oknie  w  łagodnym  blasku  gwiazd.  Wówczas  uklękła  i  odmówiła  modlitwę,  w  poczuciu 
duchowej  więzi  z  nieznajomą  dziewczyną.  Proste  słowa  wypowiadała  jak  w  natchnieniu, 
poniewaŜ przenikał ją  nowy duch.  Zakończyła  modły  prośbą:  „Pozwól  Panie  zrobić  coś dla 
niej, chociaŜ mało znaczącą, drobną rzecz”. 

Stara Pani całe Ŝycie spała w tym samym pokoju z widokiem na północ, na świerkowy las i 

czuła się  w  nim  szczęśliwa.  Następnego  dnia  bez  Ŝalu  przeniosła się  do pokoju  gościnnego. 
Teraz  to  będzie  jej  pokój,  musi  przebywać  tam,  skąd  widać  okno  Sylvii.  Przestawiła  łóŜko, 
aby  móc  obserwować  tę  nową  gwiazdę,  rozjaśniającą  mroki  smutnego,  starego  serca  Od 
dawna nie czulą się taka szczęśliwa. Obudziły się w niej zainteresowania dalekie od surowych 
realiów  codzienności  Poza  tym  wciąŜ  myślała  o  jakiejś  ..drobnej  rzeczy”,  która  sprawiłaby 
przyjemność Sylvii. 

Mieszkańcy Spencervale zawsze Ŝałowali, Ŝe w okolicy nie rosną pierwiosnki. Dzieciarnia 

chodziła po nie na ugory wokół Avonlea, oddalonego o sześć mil drogi. Stara Pani miała na 
ten  temat  inne  zdanie.  Podczas  licznych  samotnych  spacerów  znalazła  w  lesie  niewielką 
polankę,  na  południowym  skłonie  wzgórza,  naleŜącego  do  kogoś  mieszkającego  w  mieście. 
Wiosną polankę pokrywały białe i róŜowe gwiazdki kwiatów. 

Tam właśnie wybrała się Stara Pani następnego popołudnia. Wędrowała leśnymi dróŜkami, 

pod  niskim  sklepieniem  świerkowych  konarów,  jak  osoba  zmierzająca  prosto  do  celu. 
Polubiła znowu wiosnę, odkąd miłość przeniknęła jej serce. 

Znalazła  na  wzgórzu  mnóstwo  pierwiosnków.  Zapełniła  nimi  koszyczek,  ciesząc  się  ich 

pięknem  i  wyobraŜając  sobie  radość  Sylvii.  Po  powrocie  do  domu  napisała  na  skrawku 
papieru: „Dla Sylvii”. Nie sądziła, aby ktoś ze Spencervale znał jej pismo, ale dla pewności 
zmieniła je, kreśląc duŜe, okrągłe litery jak dziecko. Zaniosła kwiaty do kotlinki i wsunęła w 
szczelinę między korzeniami starego buku z karteczkę ułoŜoną na wierzchu. 

Potem  ukryła  się  za  kępą  świerków.  Nie  czekała  długo.  Wkrótce  nadeszła  Sylvia  Gray 

razem  z  Mattie  Spencer.  Na  widok  pierwiosnków  krzyknęła  z  radości.  Widząc  swoje  imię 
wypisane na kartce, oniemiała ze zdziwienia. Stara  Pani spoglądała  ukradkiem, uśmiechając 
się radośnie. 

— Dla  mnie!  —  zawołała  Sylvia,  podnosząc  kwiaty.  —  Czy  one  naprawdę  są  dla  mnie. 

Mattie? Kto mógł je tu połoŜyć? 

Mattie zachichotała. 
— Zdaje  mi  się,  Ŝe  Chris  Stewart  —  odparła.  —  Wiem,  Ŝe  wczoraj  chodził  do  Avonlea. 

Mama uwaŜa, Ŝe pani mu zawróciła w głowie. Obserwowała go, jak patrzył wtedy, gdy pani 

background image

ś

piewała.  To  zupełnie  w  jego  stylu,  takie  dziwactwo.  On  jest  strasznie  nieśmiały  wobec 

dziewcząt. 

Sylvia  zmarszczyła  brwi.  Uwagi Mattie  uznała  za  zbytnią  poufałość, ale podobały  się jej 

pierwiosnki, a Chris Stewart był po prostu miłym i skromnym wiejskim chłopcem. Podniosła 
bukiet i wtuliła weń twarz. 

— Tak  czy  owak,  jestem  bardzo  zobowiązana  ofiarodawcy,  kimkolwiek  jest  — 

powiedziała wesoło. — Uwielbiam pierwiosnki! Och, jakieŜ są śliczne i słodkie! 

Dziewczęta  poszły  dalej  i  Stara  Pani  wynurzyła  się  ze  swej  kryjówki,  zarumieniona  ze 

szczęścia. Nie miała nic przeciwko temu, by Sylvia myślała, Ŝe to Chris Stewart podarował jej 
kwiaty. To nawet lepiej. Dzięki temu nikt nie będzie jej posądzał. NajwaŜniejsza była radość 
Sylvii. Pani Lloyd wróciła do domu nie tylko zadowolona, ale w ręcz szczęśliwa. 

Niebawem w Spencervale rozeszła się plotka, Ŝe Chris Stewart co drugi dzień w bukowej 

kotlince  zostawia  pierwiosnki  dla  nauczycielki  muzyki.  Chris  gorąco  zaprzeczał,  lecz  nie 
wierzono mu. Po pierwsze dlatego, Ŝe w Spencervale nie było pierwiosnków; po drugie: Chris 
co drugi dzień odwoził mleko do mleczarni w Carmody, gdzie rosły pierwiosnki; a po trzecie: 
Stewartowie  zawsze  mieli  skłonności  do  romantycznych  gestów.  CzyŜ  więc  nie  dość  było 
poszlak? 

Sylvia  nie  miała  nic  przeciwko  młodzieńczej  adoracji  Chrisa,  do  tego  wyraŜanej  tak 

subtelnie. Myślała, Ŝe to miły gest, podobało jej się równieŜ, Ŝe chłopak nie zaleca się do niej. 
A pierwiosnki były śliczne. 

Pani  Lloyd  wysłuchała  z  rozbawieniem  plotek  handlarza  jajami.  Ten  zaś  odchodząc, 

zastanawiał się nad tym, Ŝe nigdy jeszcze Stara Pani nie wyglądała na tak oŜywioną, jak tej 
wiosny. Chyba wreszcie zaczęła się interesować sprawami mieszkańców osady. 

Stara  Pani  umiała  dochować  tajemnicy.  Chodziła  na  polankę  z  pierwiosnkami,  dopóki 

kwiaty nie przekwitły i zawsze chowała się za świerkami, by zobaczyć z ukrycia Sylvię Gray. 
Kochała ją coraz bardziej i coraz bardziej za nią tęskniła. Długo tłumioną czułość przelała na 
dziewczynę, która nie miała o niczym pojęcia. Czuła się dumna z urody Sylvii, słodyczy jej 
głosu  i  śmiechu.  Polubiła  dzieci  Spencerów,  poniewaŜ  one  uwielbiały  Sylvię.  Zazdrościła 
pani Spencer, Ŝe mogła się o nią troszczyć. Nawet handlarz jajami stał się sympatyczniejszy, 
odkąd  przynosił  wieści  o  młodej  nauczycielce;  o  jej  popularności,  zawodowych  sukcesach, 
sympatii i uznaniu, jakie sobie zdobyła. 

Stara  Pani  nie  zamierzała  się  zdradzać  przed  Sylvią.  W  Ŝadnym  wypadku.  Przy  jej 

ubóstwie…  rzecz  nie  do  pomyślenia.  Oczywiście,  cudownie  byłoby  ją  poznać,  gościć  w 
starym domu, rozmawiać, uczestniczyć w jej Ŝyciu. Ale do tego nie dojdzie. Duma Starej Pani 
ciągle jeszcze przewaŜała nad uczuciem. Tej jednej rzeczy nigdy nie poświęciła i nigdy, jak 
sądziła, nie poświęci. 

 

C

O SIĘ ZDARZYŁO W CZERWCU

 

 
W  czerwcu  nie  było  pierwiosnków,  ale  ogród  Starej  Pani  tonął  w  kwiatach.  Codziennie 

rano  Sylvia  znajdowała  pod  bukiem  wiązankę  wonnych  narcyzów  albo  płomiennych 
tulipanów, delikatnych forsycji lub bladoróŜowych, malutkich, słodko pachnących róŜyczek. 
Stara Pani nie bała się zdemaskowania, gdyŜ takie same kwiaty rosły w kaŜdym ogrodzie w 
Spencervale,  w  ogrodzie  Stewartów  takŜe.  Chris  Stewart,  gdy  mu  dokuczano  nauczycielką 
muzyki,  uśmiechał  się  tylko  i  milczał.  On  jeden  wiedział  doskonale,  kto  zostawiał  kwiaty. 
Gdy  zaczęto  roztrząsać  sprawę  pierwiosnków,  miał  zamiar  od  razu  ją  wyjaśnić.  Ale  skoro 
Starej  Pani  zaleŜało  na  utrzymaniu  tajemnicy,  uszanował  jej  wolę.  Chris  zawsze  lubił  Starą 
Panią  Lloyd,  zwłaszcza  od  pewnego  dnia  przed  dziesięciu  laty,  kiedy  znalazła  go  w  lesie, 
płaczącego  z  powodu  skaleczonej  stopy.  Zabrała  chłopca  do  siebie,  opatrzyła  ranę,  a  na 

background image

dodatek  dała  dziesięć  centów,  Ŝeby  na  pocieszenie  kupił  sobie  cukierków.  Tego  wieczoru 
Stara Pani poszła spać bez kolacji, ale Chris nigdy się o tym nie dowiedział… 

Stara Pani uznała czerwiec za wyjątkowo piękny. JuŜ nie myślała z nienawiścią o kaŜdym 

nowym dniu, lecz odwrotnie — oczekiwała go z radością. 

— KaŜdy  dzień  jest  taki  niezwykły  —  mówiła  do  siebie  zachwycona.  Prawie  codziennie 

miała  okazję,  by  zerknąć  na  Sylvię.  Nawet  w  dni  deszczowe  stawała  za  kępą  mokrych 
ś

wierków,  wpijając  się  oczami  w  postać  przechodzącej.  Jedynie  w  niedziele  nie  widywała 

dziewczyny  i  dlatego  niedziele  nigdy  jeszcze  nie  wydawały  się  jej  tak  długie  jak  tego 
czerwca. 

Pewnego dnia handlarz jajami przyniósł nowinę. — Nauczycielka muzyki ma śpiewać solo 

na jutrzejszej zbiórce datków — powiedział. 

W czarnych oczach Starej Pani zapłonęła iskierka zainteresowania. 
— Nic wiedziałam, Ŝe panna Gray naleŜy do chóru — zauwaŜyła. 
— Wstąpiła przed dwoma tygodniami. Mówię pani, warto teraz posłuchać naszego chóru. 

Jutro  kościół  będzie  pełny,  na  pewno.  Jest  znana  w  całej  okolicy.  Powinna  pani  przyjść  i 
posłuchać, panno Lloyd. 

Handlarz chciał tymi słowami okazać, Ŝe nie boi się Starej Pani mimo jej wyniosłej pozy. 

Stara Pani nie odezwała się, a on pomyślał, Ŝe ją obraził. Odszedł więc, powtarzając w duchu, 
Ŝ

e powinien być mądrzejszy i trzymać język za zębami. Nie przepuszczał, Ŝe ostatnie zdanie 

zawaŜy  na  uczuciach  Starej  Pani.  Jej  myśli  zdominowało  pragnienie,  by  usłyszeć  śpiew 
Sylvii.  Wróciła  wzburzona  do  domu  i  próbowała  zwalczyć  to  pragnienie,  przywołując  w 
sukurs całą dumę, która jej szeptała: 

— Musiałabyś  pójść  do  kościoła,  a  nie  masz  odpowiedniego  ubrania.  Ładnie  byś 

wyglądała… Co by ludzie powiedzieli. 

Ale po raz pierwszy w Ŝyciu odezwał się w jej duszy jakiś głos bardziej uparty niŜ duma. I 

Stara  Pani  posłuchała  go.  Przestała  chodzić  do  kościoła  od  czasu,  gdy  zaczęła  donaszać 
suknie  swojej  matki.  Zdawała  sobie  sprawę  z  niewłaściwości  takiego  postępowania. 
Umartwiała  się  i  przestrzegając  święcenia  niedzieli,  rano  i  wieczorem  urządzała  własne 
naboŜeństwo.  Śpiewała  hymny  starczym,  łamiącym  się  głosem,  modliła  się  głośno  i 
wygłaszała  kazania.  Nie  potrafiła  jednak  pójść  do  kościoła  w  staroświeckiej  sukni,  ona,  co 
kiedyś  dyktowała  modę w  Spencervale.  Z upływem  lat  zacinała  się coraz bardziej.  Teraz  to 
było  moŜliwe,  a  nawet  konieczne.  Musi  iść  do  kościoła  i  posłuchać  śpiewu  Sylvii  bez 
względu na to, jak ludzie zareagują i co powiedzą. 

Następnego  dnia  po  południu  parafianie  doznali  wstrząsu.  Przed  samym  naboŜeństwem 

weszła do kościoła Stara Pani Lloyd i usiadła w nie uŜywanej od dawna, rodzinnej ławce, tuŜ 
przed pulpitem pastora. 

W  duszy  przeŜywała  męki.  Zanim  wyszła  z  domu,  przejrzała  się  w  lustrze:  czarna 

jedwabna suknia o fasonie sprzed trzydziestu lat i dziwaczny kapelusik z marszczonej satyny. 
JakŜe niestosowny wygląd i to w obecności tylu zebranych ludzi! 

Mówiąc  szczerze,  wcale  nie  prezentowała  się  źle.  Inna  kobieta  wzbudziłaby  politowanie, 

ale Stara Pani była tak wytworna i dostojna, Ŝe jej strój stawał się sprawą bez znaczenia. 

Ona  jednak  tego  nie  wiedziała.  Nie  mogła  za  to  nie  zauwaŜyć,  Ŝe  pani  Kimball,  Ŝona 

miejscowego  sklepikarza,  wcisnęła  się  do  pobliskiej  ławki,  ubrana  według  najświeŜszej 
mody. Obie były w tym samym wieku i kiedyś pani Kimball była szczęśliwa, naśladując, w 
ograniczonym  zakresie,  styl  ubierania  się  Margaret  Lloyd.  A  potem  oświadczył  się  jej 
sklepikarz i sprawy przybrały inny obrót. Stara Pani myślała z goryczą o tej odmianie losu i 
zaczęła Ŝałować, Ŝe przyszła do kościoła. 

I  oto  nagle  miłość  rozproszyła  te  niemądre  myśli,  zrodzone  z  próŜności  i  pychy.  Sylvia 

Gray  weszła  na  chór  i  usiadła  tak,  Ŝe  popołudniowe  słońce  padając  na  jej  piękne  włosy, 
utworzyło z nich świetlistą aureolę. Stara Pani patrzy la w zachwycie, a naboŜeństwo stało się 

background image

dla niej radością i błogosławieństwem, jak wszystko co rodzi się z czystej miłości boskiej czy 
ludzkiej. 

Stara  Pani  nigdy  dotąd  nie  przyjrzała  się  Sylvii  dokładnie.  Były  to  zaledwie  zerknięcia, 

ukradkowe spojrzenia z ukrycia. Teraz poŜerała dziewczynę wzrokiem, oglądając z radością 
kaŜdy  szczegół:  lśniące włosy,  opadające  uroczo  falami,  sposób  w jaki  przymykała  okolone 
długimi rzęsami oczy, gdy znuŜył ją czyjś natarczywy wzrok, szczupłe dłonie tak podobne do 
rąk  Lesliego  Graya…  Ubrana  była  bardzo  skromnie,  w  czarną  spódnicę  i  białą  bluzkę,  lecz 
Ŝ

adna  z  dziewcząt  nie  mogła  się  z  nią  równać  —  jak  powiedział  Ŝonie  handlarz  jajami  w 

drodze do domu. 

Stara Pani słuchała hymnów z wielką przyjemnością. Głos Sylvii wybijał się nad inne, ale 

kiedy  zaczęto  zbierać  datki,  przez  kościół  przebiegł  szmer  podniecenia.  Sylvia  wstała  i 
podeszła do organów. W następnej chwili jej głos — czysty, jasny i silny — wzniósł się ku 
górze.  Nikt  w  Spencervale  nie  słyszał  takiego  śpiewu,  z  wyjątkiem  Starej  Pani,  która  w 
młodości  miała wiele okazji do bywania na dobrych koncertach i potrafiła ocenić właściwie 
kaŜdy  głos.  Natychmiast  zdała  sobie  sprawę,  Ŝe  dziewczyna  jest  niezwykle  utalentowana; 
moŜe zdobyć sławę i majątek, jeśli będzie odpowiednio kształcona. 

— Och, jak to dobrze, Ŝe przyszłam do kościoła — westchnęła w myślach Pani Lloyd. 
Kiedy śpiew dobiegł końca, Stara Pani z poczucia obowiązku przeniosła wzrok i myśli na 

pastora, który od początku naboŜeństwa pochlebiał sobie, Ŝe Pani Lloyd ze względu na niego 
odwiedziła  kościół.  Ten  poczciwy  w  gruncie  rzeczy  człowiek  w  Spencervale  przebywał  od 
kilku miesięcy i wierzył święcie, iŜ w kościelne progi zwabił Starą Panią rozgłos jego kazań. 

Po naboŜeństwie znajomi Pani Lloyd podchodzili, aby z nią porozmawiać. Zyskała uznanie 

wszystkich teraz, gdy zrobiła pierwszy krok na właściwej drodze. Starej Pani podobała się ich 
serdeczność, tym bardziej, Ŝe okazywali respekt i szacunek, do jakich przywykła w dawnych 
czasach. Respekt i szacunek budziła zresztą w kaŜdym, kto z nią obcował. Była zaskoczona, 
Ŝ

e nikt jej nie lekcewaŜy z powodu niemodnego kapelusza i staroświeckiej sukni. 

Janet Moore i Sylvia Gray wracały razem z kościoła. 
— Więc  zobaczyłaś  Starą  Panią  Lloyd  —  odezwała  się  Janet.  —  Nie  mogłam  wyjść  ze 

zdumienia,  kiedy  weszła  do  kościoła.  Odkąd  pamiętam,  nigdy  nie  pojawiała  się  na 
naboŜeństwie. Co za dziwaczka! Wiesz, jest bardzo bogata, ale donasza suknie swojej matki i 
nigdy nie kupuje sobie nic nowego. Niektórzy sądzą, Ŝe to ze skąpstwa, ale ja uwaŜam ją za 
osobę ekscentryczną. 

— Od pierwszego wejrzenia odgadłam,  Ŝe to panna Lloyd — odparła Sylvia — Chciałam 

ją  zobaczyć…  z  pewnego  powodu…  Ona  ma  niezwykłą  twarz.  Gdybyśmy  mogły  bliŜej  się 
poznać! 

— Nie  wiem,  czy  ci  się  to  uda  —  rzekła  lekcewaŜąco  Janet.  —  Nie  lubi  młodzieŜy  i 

nigdzie  nie  bywa.  Nie  zaleŜy  mi  na  takiej  znajomości.  Wzbudza  we  mnie  lęk  tymi 
królewskimi manierami i przenikliwym spojrzeniem. 

— Ja bym się jej nie bała — powiedziała w duchu Sylvia, skręcając na ścieŜkę Spencerów. 

— Ale chyba się nie poznamy. Gdyby wiedziała, kim jestem… Pewnie nawet nie podejrzewa, 
Ŝ

e moim ojcem był Leslie Gray. 

Pastor  uwaŜał,  Ŝe  naleŜy  kuć  Ŝelazo  póki  gorące,  nazajutrz  więc  wybrał  się  z  wizytą  do 

Starej Pani Lloyd. Szedł z duszą na ramieniu, bo opowiadano o niej róŜne rzeczy. Stara Pani 
okazała  się  jednak  taka  miła  na  swój  wytworny  i  pełen  dystynkcji  sposób,  Ŝe  był  wprost 
oczarowany.  Po  powrocie  do  domu  powiedział  Ŝonie,  Ŝe  mieszkańcy  Spencervale  nie 
rozumieją panny Lloyd. Mówił świętą prawdę, co wcale nie znaczyło, Ŝe rozumiał ją sam. 

Popełnił tylko jeden nietakt, ale poniewaŜ Stara Pani nie zareagowała, nigdy się o tym nie 

dowiedział. 

Przy  wyjściu  odezwał  się:  —  Mam  nadzieję,  panno  Lloyd,  Ŝe  w  następną  niedzielę 

zobaczymy panią w kościele. 

background image

— Oczywiście — odparła stanowczo Stara Pani. 
 

C

O SIĘ ZDARZYŁO W LIPCU

 

 
Pierwszego  lipca  Sylvia  znalazła pod  bukiem  mały  koszyczek  z  brzozowej  kory.  Były  w 

nim pierwsze w tym sezonie poziomki. Stara Pani zebrała je w sobie tylko znanym miejscu. 
Stanowiły zawsze liczący się dodatek w ubogiej diecie Starej Pani, ale tym razem nawet nie 
pomyślała o zjedzeniu ich. Większą przyjemność sprawiała jej myśl, Ŝe Sylvia z apetytem zje 
je na podwieczorek. Tym sposobem poziomki zastąpiły kwiaty, a potem zaczęły się jagody i 
maliny.  Czarne  jagody  rosły  w  znacznej  odległości  i  Stara  Pani  musiała  robić  dalekie 
wyprawy.  Czasami  z  tego  powodu  czuła  w  nocy  łamanie  w  kościach,  ale  kto  by  się 
przejmował takimi drobiazgami! Ból w kościach łatwiej znieść niŜ cierpienie duszy. A po raz 
pierwszy od wielu lat dusza Starej Pani przestała cierpieć. Teraz Ŝywiła się manną niebieską. 

Pewnego  wieczoru  przyszedł  Kulawy  Jack,  aby  naprawić  studnię  i  Stara  Pani  wyszła  do 

niego, licząc, Ŝe po dniu pracy u Spencerów, przyniesie jakieś wieści o Sylvii. 

— Zdaje  mi  się,  Ŝe  dziś  wieczorem  nauczycielka  muzyki  nie  czuje  się  najlepiej  — 

zauwaŜył  Kulawy  Jack, naduŜywszy cierpliwości Starej Pani opowieściami o nowej pompie 
wodnej  Williama  Spencera,  nowej  maszynie  do  prania  pani  Spencer  i  nowym  konkurencie 
Amelii Spencer. 

— Dlaczego? — Stara Pani pobladła. — Czy coś się stało? 
— CóŜ, została zaproszona na przyjęcie do mieszkającego w mieście brata pani Moore, a 

nie ma odpowiedniej sukni — wyjaśnił Kulawy Jack. — Oni tam wszyscy są strasznie waŜni i 
kaŜdy będzie wystrojony. Pani Spencer mówiła mi,  Ŝe panna Gray nie moŜe sobie pozwolić 
na  nową  suknię,  bo  musi  opłacić  rachunki  za  lekarza  swojej  ciotki.  Mówiła  teŜ,  Ŝe  chociaŜ 
panna Gray poczuje się rozczarowana, nie da tego po sobie poznać. Pani Spencer zauwaŜyła, 
Ŝ

e wczoraj wieczorem panna Gray płakała, zanim poszła spać. 

Stara Pani odwróciła się gwałtownie i podreptała do domu. To było okropne! Sylvia musi 

iść  na  to  przyjęcie!  Ale  jak  to  zrobić?  Przez  głowę  Starej  Pani  przemknęły  szalone  myśli  o 
jedwabnych sukniach jej matki. śadna jednak nie będzie odpowiednia, nawet po przerobieniu. 
Nigdy dotychczas Stara Pani nie Ŝałowała tak gorzko swego utraconego majątku. 

— Mam  tylko  dwa  dolary  —  westchnęła.  —  A  muszę  przeŜyć  do  przyjazdu  handlarza 

jajami. Czy mogłabym coś sprzedać? AleŜ tak! Dzbanek z winogronami! 

AŜ do dzisiejszego dnia Stara Pani prędzej by się rozstała z własną głową niŜ z dzbankiem. 

Miał dwieście lat i był w rodzinie Lloydów od zawsze. To duŜe, baniaste naczynie, ozdobione 
róŜowo–złocistymi winogronami, miało z jednej strony wypisany wierszyk. Otrzymała go w 
prezencie  ślubnym  babka  Starej  Pani.  Odkąd  panna  Loyd  pamiętała,  stał  na  górnej  półce 
serwantki, zbyt cenny, aby go uŜywać. 

Dwa lata temu Spencervale odwiedziła kolekcjonerka starej porcelany. Dowiedziawszy się 

o dzbanku, przypuściła szturm na domostwo Lloydów i zaproponowała kupno. Do ostatniego 
tchnienia  nie  zapomni  zapewne,  jak  Stara  Pani  ją  potraktowała,  ale  będąc  kobietą 
nowoczesną,  na  wszelki  wypadek  zostawiła  wizytówkę,  Ŝe  słowami,  Ŝe  jeśli  panna  Lloyd 
zmieni  zdanie  w  sprawie  sprzedaŜy,  ona  podtrzymuje  swoją  propozycję.  Ludzie,  których 
hobby jest kolekcjonowanie starej porcelany, muszą niejednokrotnie znosić cierpkie uwagi i 
lekcewaŜenie. 

Stara Pani podarła wizytówkę na strzępy, ale zapamiętała nazwisko i adres. Teraz podeszła 

do serwantki i zdjęła ukochany dzbanek. 

— Nie  wyobraŜałam  sobie  rozstania  z  nim  —  powiedziała  ze  smutkiem.  —  Lecz  Sylvia 

musi  mieć  suknię,  nie  ma  więc  innego  wyjścia.  W  końcu  po  mojej  śmierci,  komu  się 
dostanie?  Wezmą  go  obcy  ludzie,  a  skoro  tak,  to  wszystko  jedno,  kiedy  się  to  stanie.  Jutro 

background image

pojadę do miasta. Nie ma czasu do stracenia, bo przyjęcie jest w piątek wieczorem. Nie byłam 
w mieście od dziesięciu lat. PrzeraŜa mnie myśl o tej wyprawie. Jeszcze bardziej niŜ rozstanie 
z dzbankiem. Ale ze względu na Sylvię… 

Nazajutrz od rana krąŜyła po Spencervale nowina, Ŝe Stara Pani Lloyd pojechała do miasta 

ze starannie zapakowaną paczką. Wszyscy się zastanawiali nad celem tej podróŜy; większość 
uznała, Ŝe nie chciała dłuŜej trzymać pieniędzy w czarnej skrzynce pod łóŜkiem, Ŝe względu 
na ostatnie włamania w Carmody. Dlatego zawiozła je do banku. 

Stara  Paru  odnalazła  adres  kolekcjonerki,  drŜąc  ze  strachu,  Ŝe  moŜe  jej  nie  zastać.  Ta 

jednak  była  na  miejscu,  nie  tylko  Ŝywa,  ale  i  pełna  chęci  nabycia  dzbanka.  Stara  Pani, 
dotknięta  w  swej  dumie,  aŜ  pobladła  z  bólu.  Sprzedała  dzbanek  i  wyszła  w  przekonaniu,  Ŝe 
prababka  na  pewno  przewróciła  się  w  grobie.  Czuła  się  niczym  zdrajczyni  rodzinnych 
tradycji. 

Mimo  to  bez  zmruŜenia  oka  weszła  do  wielkiego  magazynu  i  chyba  kierowała  nią 

Opatrzność,  troszcząca  się  o  prostaczków,  wyruszających  w  szeroki  świat,  bo  natrafiła  na 
wyrozumiałego  sprzedawcę  i  została  sprawnie  obsłuŜona.  Wybrała  bardzo  delikatną  i 
wdzięczną muślinową sukienkę, odpowiednie rękawiczki i pantofelki, po czym kazała wysłać 
do panny Sylvii Gray, mieszkającej u Williama Spencera w Spencervale. 

A potem, wyniosłym i beztroskim gestem, wyłoŜyła pieniądze, całą zapłatę za dzbanek — 

po odliczeniu półtora dolara na bilet kolejowy — i wyszła ze sklepu. Gdy wyprostowana jak 
ś

wieca  szła  między  stoiskami,  natknęła  się  na  eleganckiego  i  dostatnio  wyglądającego 

męŜczyznę.  Ich  spojrzenia  się  skrzyŜowały,  męŜczyzna  drgnął,  a  na  jego  nieruchomą  twarz 
wypłynął ciemny rumieniec. Uniósł kapelusz i ukłonił się zmieszany. Ale Stara Pani patrzyła 
jak na powietrze, udając, Ŝe go nie poznaje. MęŜczyzna zrobił krok w jej kierunku, lecz zaraz 
się zatrzymał i odwrócił z krzywym uśmiechem, wzruszając niedbale ramionami. 

Na  widok  wychodzącej  z  godnością  Starej  Pani,  nikt  by  nie  podejrzewał,  Ŝe  serce  jej 

przepełnia odraza i pogarda. Za Ŝadne skarby nie pojechałaby do miasta, nawet przez wzgląd 
na  Sylvię,  gdyby  wiedziała,  Ŝe  spotka  Andrewa  Camerona.  Jego  widok  otworzył  dawno 
zabliźnione rany. Jednak myśl o Sylvii uśmierzyła złość i niebawem Stara Pani uśmiechnęła 
się  z  satysfakcją,  czując,  Ŝe  w  tym  nieprzewidzianym  spotkaniu  odniosła  triumf.  Bądź  co 
bądź, nie zarumieniła się i nie straciła głowy. 

Jemu  się  to  przytrafiło,  pomyślała  mściwie.  Czuła  zadowolenie,  Ŝe  Andrew  Cameron 

przegrał  w  konfrontacji  z  nią.  Był  jej  kuzynem  i  jedyną  istotą,  której  nienawidziła  z  całego 
serca. Cameron skrzywdził bardzo ją i jej bliskich i dlatego wolałaby umrzeć, niŜ zwrócić na 
niego uwagę. 

Niebawem  przestała  myśleć  o  Andrewie  Cameronie.  Łączenie  w  myślach  jego  osoby  i 

Sylvii  Gray  graniczyło  z  bluźnierstwem.  Gdy  wieczorem  kładła  się  spać,  była  niemal 
szczęśliwa. Nastroju nie zepsuł jej nawet widok pustego miejsca na półce serwantki. 

— Jakie to piękne, móc poświęcić coś dla kogoś, kogo kochamy. Wspaniale mieć kogoś, 

dla kogo moŜna się poświęcić — myślała Stara Pani, zasypiając. 

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Stara Pani sądziła, Ŝe niczego jej nic brakuje do szczęścia, 

ale juŜ w piątek nie mogła opanować chęci ujrzenia Sylvii w nowej sukience. Nie wystarczała 
jej wyobraźnia, musiała dziewczynę zobaczyć. 

— I  zobaczę  ją  —  rzekła  stanowczo  Stara  Pani,  obserwując  światło  w  pokoju  Sylvii. 

Owinęła się ciemnym szalem, przemknęła ostroŜnie obok kotlinki, a następnie ruszyła leśną 
ś

cieŜką. Noc była mglista, księŜycowa i wiatr przynosił woń kwitnącej koniczyny. 

— Chciałabym zabrać ci ten zapach, twego słodkiego ducha i napełnić nim Ŝycie Sylvii — 

powiedziała głośno Stara Pani. 

Sylvia Gray stała na  środku pokoju gotowa do wyjścia. Otaczało ją kółko zachwyconych 

dziewczynek Spencerów. Była takŜe pani Spencer i Amelia i jeszcze jeden widz. Na dworze, 
pod  krzakiem  bzu  stała  Stara  Pani  Lloyd.  Pochłaniała  wzrokiem  Sylvię  w  gustownej  sukni. 

background image

We włosy dziewczyna wpięła bladoróŜowe róŜyczki, które Stara Pani zostawiła dla niej pod 
bukiem. Policzki miała zarumienione, a oczy lśniły niczym gwiazdy. 

— Ta suknia wygląda, jak szyta na miarę — zauwaŜyła z podziwem pani Spencer. — Jaka 

ś

liczna, prawda, Amelio? Kto mógł ją przysłać? 

— Och, wydaje mi się, Ŝe dobrą wróŜką jest pani Moore — odparła Sylvia. — Nikt inny 

by  tego  nie  zrobił.  To  bardzo  miłe  z  jej  strony.  Wiedziała,  Ŝe  zaleŜy  mi  na  tym  przyjęciu. 
Szkoda,  Ŝe  ciocia  nie  moŜe  mnie  zobaczyć  —  westchnęła  Sylvia.  —  Oprócz  niej  nie  mam 
nikogo, kto by się o mnie troszczył. 

Ach. Sylvio, jakŜe się mylisz! Jest jedna osoba, otaczająca cię troską… pewna Stara Pani o 

ciekawych, przenikliwych oczach. Przed chwilą stała pod krzakiem bzu i właśnie zniknęła jak 
cień  na  leśnej  ścieŜynie.  Wracała  do  domu,  zachowując  wspomnienie  tej  chwili  i  zasnęła  z 
twoim obrazem pod powiekami. 

 

O

 TYM

,

 CO SIĘ ZDARZYŁO W SIERPNIU

 

 
Pewnego dnia Ŝona pastora odwaŜyła się na rzecz niesłychaną. Poszła bez obawy do Starej 

Pani Lloyd i zaprosiła ją na spotkanie kółka krawieckiego, którego członkinie zbierały się co 
drugą sobotę po południu. 

— Przygotowujemy  paczkę  z  darami,  Ŝeby  wysłać ją  naszym  misjonarzom  do  Trynidadu 

—  wyjaśniła  pastorowa.  —  Byłoby  nam  bardzo  miło  gdyby  zechciała  pani  przyjść,  panno 
Lloyd. 

Stara  Pani  w  pierwszej  chwili  zamierzała  odmówić  oschłym  tonem.  Nie,  Ŝeby  miała  cos 

przeciwko misjonarzom i kołkom krawieckim, ale kaŜda z pan musiała co ty dzień wpłacać 
po  dziesięć  centów  na  zakup  materiałów  do  szycia.  Biedna  Stara  Pani  naprawdę  nie  mogła 
sobie na to pozwolić! JednakŜe pewna myśl powstrzymała jej odmowę. 

— Przypuszczam,  Ŝe  niektóre  dziewczęta  takŜe  biorą  udział  w  tych  spotkaniach?  — 

spytała przebiegle. 

— Och,  szczerze  mówiąc,  to  prawie  wszystkie  —  odparła  pastorowa  —  Do  najbardziej 

oddanych  naleŜą  Janet  Moore  i  Sylvia  Gray.  Ze  strony  panny  Gray  to  prawdziwe 
wyrzeczenie, gdyŜ jedynie sobotnie popołudnia ma wolne od zajęć z uczniami. Ale ona jest 
naprawdę słodkim stworzeniem. 

— Wstąpię  do  waszego  kółka  —  zgodziła  się  pośpiesznie  Stara  Pani.  Podjęła  tę  decyzję 

wiedząc, Ŝe po zapłaceniu składki będzie musiała się obyć dwoma posiłkami dziennie. 

Następnej  soboty  poszła  na  spotkanie,  odbywające  się  w  domu  Jamesa  Martina,  i 

wykonane  przez  nią  szwy  wzbudziły  ogólny  podziw.  Miała  taką  wprawę,  Ŝe  szyła 
automatycznie, całą uwagę zwracając na Sylvię, siedzącą obok Janet Moore w przeciwległym 
rogu  pokoju.  Dziewczyna  pracowała  pilnie  nad  kraciastą,  chłopięcą  koszulą.  Nikomu  nie 
przyszło do  głowy przedstawić Sylvię Starej Pani  Lloyd, ale jej wcale to nie przeszkadzało. 
Szyła,  nie  odrywając  oczu  od  igły  i  przysłuchiwała  się  uwaŜnie  rozmowie  dziewcząt. 
Dowiedziała  się,  Ŝe  urodziny  Sylvii  przypadają  dwudziestego  sierpnia.  Informacja  ta 
wywołała u Starej Pani gorące pragnienie ofiarowania Sylvii prezentu urodzinowego. Prawie 
całą  bezsenną  noc  spędziła  na  rozmyślaniach,  jak  mogłaby  to  zrobić.  Ostatecznie  doszła  do 
przygnębiającego wniosku, Ŝe największe wyrzeczenia i oszczędności na nic się nie zdadzą. 
AŜ  do  następnego  zebrania  kółka  ponure  myśli  prześladowały  Starą  Panią  niczym  zły  duch 
dobrą duszę. 

Tym razem spotkanie odbyło się u pani Moore, uprzedzająco grzecznej wobec Starej Pani 

Lloyd. Gospodyni zaproponowała jej bujany fotel w salonie. Stara pani wolałaby pozostać z 
młodzieŜą  w  bawialni,  ale  nie  chciała  urazić  pani  Moore  i  wkrótce  została  nagrodzona.  Jej 

background image

fotel stał tuz za drzwiami prowadzącymi do hallu, gdzie niebawem zasiadły na schodach Janet 
Moore i Sylvia, rozkoszując się świeŜym powiewem łagodnego wietrzyku. 

Rozmawiały  o  swoich  ulubionych  poetach.  Janet  uwielbiała  Byrona  i  Scotta,  Sylvia 

natomiast wolała Tennysona i Browninga. 

— Czy  wiesz  —  spytała  Sylvia  —  ze  mój  ojciec  był  poetą?  Kiedyś  opublikował  tomik 

wierszy i — wyobraź sobie — ja nie mam Ŝadnego egzemplarza. Och, jakŜe chciałabym go 
dostać!  Wiersze  wydano  w  niewielkim  nakładzie,  w  czasie  gdy  był  studentem.  JuŜ  niczego 
nie  opublikował…  biedny  ojczulek…  Myślę,  Ŝe  przeŜył  wiele  rozczarowań.  Z  całego  serca 
pragnę  zobaczyć  ten  mały  tomik  jego  wierszy.  Nie  zostawił  mi  ani  jednej,  zapisanej  przez 
siebie kartki. Te wiersze byłyby dla mnie cząstką duszy, serca i myśli mego ojca. Stałby się 
dla mnie czymś więcej niŜ tylko nazwiskiem. 

— Nie miał własnego egzemplarza? A moŜe matka… — zainteresowała się Janet. 
— Mama nie miała. Umarła przy moim urodzeniu, ale ciocia mówiła, Ŝe w jej rzeczach nie 

znalazła  tomiku  wierszy  ojca.  Ani  mama, ani  ciocia  nie  interesowały  się  poezją.  Po  śmierci 
mamy ojciec wyjechał do Europy i umarł rok później. Nie odesłano nam jego rzeczy. Przed 
wyjazdem sprzedał większość swoich ksiąŜek, lecz kilka dał cioci, aby je zachowała dla mnie. 
Jednak wierszy wśród nich nie było i nie sądzę, bym kiedykolwiek znalazła to wydanie. Ale 
bardzo bym chciała… 

Gdy  Stara  Pani  wróciła  do  domu,  wyjęła  z  biurka  inkrustowaną  szkatułkę  z  drzewa 

sandałowego.  LeŜała w  niej, owinięta bibułką, cienka ksiąŜeczka. Na obwolucie znajdowała 
się dedykacja: „Dla Margaret wraz z miłością autora”. 

Stara Pani przerzuciła kilka poŜółkłych kartek i z oczami pełnymi łez przeczytała wiersze, 

chociaŜ  od  dawna  znała  je  na  pamięć.  Postanowiła  ofiarować  tomik  Sylvii  i,  biorąc  pod 
uwagę ogrom poświęcenia, był to jeden z najcenniejszych darów, jakie  moŜna otrzymać. W 
tej malutkiej ksiąŜeczce była zaklęta nieśmiertelna miłość, dawny śmiech i rozkwitające przed 
laty piękno. 

Zdjęła  z  ksiąŜeczki  obwolutę  z  dedykacją  i  w  przeddzień  urodzin  Sylvii  przemknęła 

polnymi ścieŜkami i znanymi sobie skrótami do małego sklepiku, pełniącego funkcję urzędu 
pocztowego. Wsunęła cieniutką paczuszkę przez szczelinę w drzwiach, a następnie wróciła do 
domu z poczuciem straty i samotności. Miała wraŜenie, Ŝe oddała ostatnie ogniwo, łączące ją 
z młodością. Ale nie Ŝałowała swego gestu. Sprawianie przyjemności Sylvii stało się jedyną 
pasją w Ŝyciu Starej Pani. 

Następnego  wieczoru  światło  w  pokoju  Sylvii  paliło  się  do  późnej  nocy,  a  Stara  Pani 

obserwowała  je  z  uśmiechem  triumfu.  Ona  wiedziała,  Ŝe  Sylvia  czyta  wiersze  swego  ojca  i 
sama  powtarzała  je  półgłosem,  jakby  czytała  razem  z  dziewczyną.  Ostatecznie  oddanie 
ksiąŜki  nie  było  tak  wielką  stratą.  Dalej  posiadała  jej  ducha  i  obwolutę  z  napisaną  przez 
Lesliego dedykacją. 

Na  kolejnym  zebraniu  kółka  Stara  Pani  szyła  w  saloniku  Marshallów,  gdy  weszła  Sylvia 

Gray  i  usiadła  obok  niej.  Ręce  Starej  Pani  zaczęły  drŜeć  i  jeden  brzeg  chusteczki, 
przeznaczonej dla ciemnoskórej dziewczynki z Trynidadu, nie został obdziergany tak idealnie 
jak pozostałe. 

Sylvia  zaczęła  opowiadać  o  kółku,  daliach  i  pani  Marshall.  Stara  Pani  była  w  siódmym 

niebie,  choć  starała  się  nie  okazywać  radości.  Zachowywała  się  dostojnie  i  wytwornie,  jak 
zawsze. W pewnej chwili zapytała Sylvię, jak jej się podoba pobyt w Spencervale. 

— Bardzo  —  odparła  dziewczyna.  — Wszyscy  są  dla  mnie  tacy  dobrzy.  Poza  tym  —  tu 

zniŜyła głos — mam tutaj dobrą wróŜkę, która robi dla mnie wspaniałe i niezwykłe rzeczy. 

Sylvia, mówiąc te słowa, nie patrzyła na Starą Panią, ale i tak by niczego nie dostrzegła. 

Nie na darmo Stara Pani pochodziła z Lloydów. 

— To szalenie ciekawe — zauwaŜyła obojętnie. 

background image

— Prawda? Jestem jej ogromnie wdzięczna i chciałabym, Ŝeby wiedziała, ile mi sprawiła 

przyjemności.  Przez  całe  lato  znajdowałam  na  swej  drodze  kwiaty i  smaczne jagody.  To  na 
pewno ona przysłała mi suknię… ale najmilszy prezent otrzymałam w ubiegłym tygodniu… 
dostałam na urodziny tomik wierszy mojego ojca… Nie potrafię wyrazić, tego co czułam, gdy 
go wzięłam do ręki. Tak bardzo pragnę spotkać tę dobrą wróŜkę i podziękować jej. 

— Niezwykła tajemnica, prawda? Nie domyśla się pani, kim ona jest? 
Stara Pani zaryzykowała to pytanie, mając całkowitą pewność, Ŝe Sylvia nie ma pojęcia o 

romansie  swego  ojca  z  Margaret  Lloyd.  Sądziła,  Ŝe  jest  ostatnią  osobą,  którą  Sylvia  Gray 
mogłaby podejrzewać o te wszystkie „czary”. 

Przez ułamek sekundy Sylvia wahała się, wreszcie odparła: 
— Nawet nie próbowałam się dowiadywać. Ona nie chce, abym wiedziała. Oczywiście, z 

początku…  przy  kwiatach  i  sukni  próbowałam  rozwiązać  tę  zagadkę,  ale  kiedy  otrzymałam 
ksiąŜkę,  zrozumiałam,  Ŝe  to  wszystko  robi  moja  dobra  wróŜka.  Skoro  chce  pozostać  w 
ukryciu,  uszanuję  jej  wolę.  MoŜe  któregoś  dnia  sama  zdradzi  swą  tajemnicę.  Taką  mam 
nadzieję… 

— Nie liczyłabym na to — rzekła Stara Pani. — Dobre wróŜki, przynajmniej w czytanych 

przeze mnie bajkach, są kapryśne i wolą być osnute mgłą tajemnicy niŜ stawać z nami oko w 
oko. 

— Jestem przekonana, Ŝe moja jest zupełnie inna i na pewno okaŜe się czarująca — rzekła 

pogodnie Sylvia. 

W  tym  momencie  podeszła  pani  Marshall  i  poprosiła  Sylvię,  by  zaśpiewała  zebranym 

paniom. Panna Gray zgodziła się bez oporów i Stara Pani została sama. Była z tego powodu 
zadowolona. Rozmowa z Sylvią sprawiła jej większą przyjemność, gdy ją sobie odtworzyła w 
domu. W trakcie jej trwania irytowało ją i mąciło myśli niezbyt czyste sumienie. Zastanawiała 
się  z  pewnym  niepokojem,  czy  Sylvia  na  pewno  jej  nie  podejrzewa,  ale  wydawało  się  to 
niemoŜliwe.  Kto  mógłby  podejrzewać  skąpą,  stroniącą  od  towarzystwa,  Starą  Panią  Lloyd, 
która nie ma przyjaciół i daje pięć centów składki na kółko, podczas gdy inne panie dziesięć 
lub  piętnaście,  o  to  Ŝe  jest  dobrą  wróŜką,  dającą  kwiaty  czy  wieczorową  suknię?  Komu  by 
przyszło do głowy, Ŝe to jej ofiarował swe wiersze romantyczny i ambitny młody poeta? 

 

C

O SIĘ ZDARZYŁO WE WRZEŚNIU

 

 
We wrześniu Stara Pani przebiegła myślami zdarzenia tego lata i uznała je za wyjątkowo 

szczęśliwe. Niedzielne naboŜeństwa i zebrania kółka krawieckiego stanowiły słupy milowe na 
drodze jej Ŝycia. Czuła się zupełnie inną kobietą i ludzie zauwaŜyli tę zmianę. Panie z kółka 
uznały ją za osobę miłą i towarzyską. Doszły do wniosku, Ŝe musiały źle ocenić Starą Panią, 
której styl Ŝycia kształtował ekscentryczny charakter nie zaś pospolite skąpstwo. 

Na spotkaniach kółka Sylvia zawsze przysiadała się do Starej Pani, ta zaś chłonęła kaŜde 

jej słowo i przechowywała w sercu, rozpamiętując następnie podczas bezsennych nocy. 

Sylvia  nigdy  nie  mówiła  o  sobie  i  swoich  planach,  chyba  Ŝe  ją  o  to  pytano.  Stara  Pani 

podświadomie unikała rozmów na osobiste tematy. Gawędziły o sprawach codziennych, tak 
więc nie od panny Gray lecz od pastorowej Stara Pani dowiedziała się, o czym marzy młoda 
nauczycielka. 

Pewnego dnia, pod koniec września, pastorowa wstąpiła do Starej Pani. Akurat wiał silny 

wiatr i jęczał pod okapami domów, jakby Ŝałując, Ŝe „lato minęło i Ŝniwa skończone”. Stara 
Pani słuchała jego głosu, splatając dla Sylvii koszyszek z nadmorskiej trzciny, po którą poszła 
aŜ  do  Avonlea,  na  tamtejsze  piaszczyste  wzgórza  i  czuła  się  teraz  bardzo  zmęczona.  Lato 
przyniosło jej tyle radości, ale niestety dobiegało końca. Sylvia w końcu października miała 
opuścić Spencervale. Starej Pani ściskało się serce na samą myśl o rozstaniu i niemal ucieszył 

background image

ją widok pastorowej. Bała się jedynie, czy ta nie zechce poprosić o składkę na nowy chodnik 
do zakrystii; Stara Pani nie miała na zbyciu ani jednego centa. 

Lecz pastorowa, wracając do domu od Spencerów, wstąpiła po drodze z krótką wizytą i nie 

czyniła Ŝadnych kłopotliwych propozycji. Zaraz zaczęła opowiadać o Sylvii Gray i jej słowa 
brzmiały w uszach Starej Pani jak najcudowniejsza muzyka. Pastorowa nie miała dość słów 
uznania dla nauczycielki: — Taka jest miła, piękna i potrafi zdobywać serca. 

— Co za głos! — zachwycała się dalej pastorowa i dodała z westchnieniem: — Szkoda, Ŝe 

nie  moŜe  go  odpowiednio  szkolić.  Mogłaby  zostać  wielką  śpiewaczką;  tak  przynajmniej 
twierdzą znawcy. Ale jest zbyt biedna i niczego nie osiągnie… chyba Ŝe… chyba Ŝe dostanie 
stypendium  Camerona…  Niewielką  ma  szansą,  niemniej  nauczyciel,  u  którego  brała  lekcje, 
zgłosił jej kandydaturę. 

— Co to za stypendium Camerona? — zapytała Stara Pani. 
— Słyszała pani zapewne o tym milionerze, Andrewie  Cameronie? — zaczęła pastorowa, 

nie zdając sobie sprawy, ile to nazwisko budzi u Starej Pani bolesnych wspomnień. 

— Tak, słyszałam — odparła Pani Lloyd, rumieniąc się gwałtownie, jakby jakaś brutalna 

dłoń wymierzyła jej policzek. 

— OtóŜ,  miał  on  śliczną  i  utalentowaną  córkę,  którą  kochał  ponad  wszystko  na  świecie 

Aby wyszkolić odpowiednio jej piękny glos, wysłał dziewczynę na studia do Europy… a ona 
tam umarła… MoŜna się domyślić, jak to przyjął… Niemal się załamał. Od tej pory co roku 
wysyła do Europy, na staranną muzyczną edukację, jedną młodą dziewczynę. Przez pamięć o 
córce… Wysłał juŜ dziewięć albo dziesięć, ale obawiam się, Ŝe Sylvia ma nikłe szanse. Ona 
teŜ tak sądzi. 

— Ale dlaczego? — zdziwiła się Stara Pani. — Nie ma wielu dziewcząt, mogących się z 

nią równać pod względem głosu. 

— To prawda. Ale, widzi pani, to stypendium prywatne, zaleŜy wyłącznie od kaprysu pana 

Camerona. Oczywiście, jeśli panienka ma wpływowych przyjaciół, to on wysyła ją, polegając 
na rekomendacji… Podobno w ubiegłym roku wysłał na studia dziewczynę bez szczególnego 
głosu, tylko dlatego, Ŝe dobrze znał jej ojca. Sylvia nie zna jednak nikogo, kto — jak mówią 
— mógłby pociągnąć za właściwe sznurki. Sama teŜ nie zna Camerona. CóŜ, powinnam iść 
do  domu.  Mam  nadzieję,  Ŝe  zobaczymy  się  jutro  na  plebanii,  panno  Lloyd.  Tym  razem 
spotkanie będzie u mnie. 

— Tak, wiem — powiedziała Stara Pani z roztargnieniem. 
Po wyjściu pastorowej odłoŜyła koszyczek i przez długi czas siedziała z rękami złoŜonymi 

na kolanach, wpatrując się czarnymi oczami w ścianę naprzeciwko. 

Stara Pani, tak uboga, Ŝe aby opłacać składkę na kółko, musiała w ciągu tygodnia zjadać 

sześć sucharków mniej, mogła sprawić, aby panna Gray wyjechała na studia do Europy. Jeśli 
zdecyduje się „pociągnąć za sznurek”, czyli pójść do Andrewa Camerona i poprosić go, to — 
nie miała wątpliwości — on jej nie odmówi. Wszystko teraz zaleŜało od tego, czy Stara Pani 
zdoła  przełamać  swą  dumę  i  zniŜyć  się  do  prośby  o  łaskę  człowieka,  który  skrzywdził  jej 
bliskich tak boleśnie… 

Przed  laty  Abraham  Lloyd,  jej  ojciec,  działając  za  namową  Andrewa  Camerona,  źle 

ulokował  swój  majątek  i  stracił  wszystko  do  ostatniego  dolara.  Rodzina  znalazła  się  w 
tarapatach  finansowych.  Cameronowi  moŜna  było  wybaczyć  pomyłkę,  ale  istniało 
podejrzenie… niemal pewność, Ŝe w kwestii inwestycji swego wuja zawinił bardziej… to nie 
była  pomyłka!  Prawnicy  niczego  mu  nie  udowodnili,  niemniej  Cameron,  znany  z  brutalnej 
gry  w  interesach,  wyszedł  z  tej  afery  wzbogacony,  podczas  gdy  wielu  porządnych  ludzi 
zostało zrujnowanych. 

Prawda, jak zwykle, leŜała pośrodku. Cameron chciał początkowo dla wuja jak najlepiej, 

ale później ratował, ile się dało dla siebie, wychodząc z załoŜenia, Ŝe koszula bliŜsza ciału… 

background image

Margaret  Lloyd  uwaŜała,  Ŝe  nic  go  nie  usprawiedliwiało.  Według  niej  Andrew  nie  tylko 

był  odpowiedzialny  za  utratę  majątku,  ale  i  za  przedwczesną  śmierć  jej  ojca.  Nigdy  nie 
wybaczyła  kuzynowi.  Gdy  Abraham  Lloyd  umarł,  Andrew  Cameron  —  nękany  wyrzutami 
sumienia  —  ofiarował  kuzynce  pomoc  finansową.  Obiecał,  Ŝe  postara  się,  aby  jej  nigdy 
niczego nie brakowało. 

Margaret  odrzuciła  jego  ofertę  z  taką  pogardą,  Ŝe  nie  miał  cienia  wątpliwości,  co  o  nim 

myśli. 

— Wolałabym umrzeć — odrzekła z pasją — niŜ przyjąć od ciebie złamanego pensa! I nie 

rób mi Ŝadnych grzeczności! 

Cameron zachował niewzruszony spokój. Wyraził Ŝal, Ŝe go tak niesprawiedliwie osądza i 

wychodząc,  zapewnił  ją  o  swojej  niezmiennej  Ŝyczliwości.  —  Zawsze  będę  twoim 
przyjacielem i w kaŜdych okolicznościach moŜesz na mnie liczyć — powiedział, wychodząc. 

Stara  Pani  przez  dwadzieścia  lat  Ŝyła  w  przekonaniu,  Ŝe  raczej  umrze  w  przytułku  dla 

ubogich  —  co  nie  było  tak  nieprawdopodobne  —  niŜ  poprosi  Andrewa  Camerona  o 
najdrobniejszą  przysługę.  I  nic  by  nie  zmieniło  tego  postanowienia,  gdyby  chodziło  o  nią 
samą. Lecz dla Sylvii… czyŜ mogła znieść kaŜde upokorzenie? 

Musiała  podjąć  decyzję,  a  to  nie  było  takie  proste,  jak  sprzedaŜ  dzbanka  czy  rozstanie  z 

tomikiem wierszy. Przez cały tydzień walczyła z dumą i przetrawiała swój  Ŝal. W bezsenne 
noce,  gdy  wszelkie  ludzkie  urazy  wydają  się  marnościami,  sądziła,  Ŝe  potrafi  przebaczyć 
krzywdę. Ale rano… Wystarczył widok fotografii ojca, szelest niemodnej sukni, na którą była 
skazana z powodu nieuczciwych machinacji kuzyna i jej serce zalewała przejmująca gorycz. 

JednakŜe miłość do Sylvii okazała się najsilniejszym uczuciem w Ŝyciu Starej Pani. Miłość 

jest cudotwórczynią, a jej niezwykła moc przejawiła się w końcu pewnego zimnego poranka. 
Stara Pani powędrowała na stację kolejową w Bright River i wsiadła do pociągu jadącego do 
Charlottetown.  Na  samą  myśl  o  zadaniu,  jakie  ją  czekało,  czuła  nieopisany  ból.  Kasjer  na 
stacji zauwaŜył, Ŝe Stara Pani wygląda blado i mizernie. — Zupełnie jakby nie spała albo nie 
jadła  przez  tydzień  —  powiedział  do  Ŝony  przy  obiedzie.  —  Pewnie  źle  się  jej  wiedzie  w 
interesach, bo juŜ drugi raz tego lata pojechała do miasta. 

Gdy Stara Pani przybyła na miejsce, zjadła skromny lunch i powędrowała na przedmieście, 

gdzie znajdowały się składy Camerona. Miała długą drogę do przebycia, ale nie mogła sobie 
pozwolić  na  doroŜkę.  Nic  więc  dziwnego,  Ŝe  czuła  się  ogromnie  zmęczona,  wchodząc  do 
luksusowo urządzonego gabinetu kuzyna. 

Na jej widok wstał i podchodząc z rozpromienioną twarzą, wyciągnął rękę. 
— AleŜ to kuzynka Margaret! Co za miła niespodzianka. Siadaj, proszę. Pozwól, to krzesło 

jest wygodniejsze. Kiedy przyjechałaś? Co słychać w Spencervale? 

Na dźwięk jego głosu Stara Pani zarumieniła się. Usłyszeć w ustach tego człowieka imię, 

którym  nazywali  ją  rodzice  i  ukochany,  wydało  się  jej  profanacją.  Ale  postanowiła  nie 
zwracać  uwagi  na  takie  subtelności.  Skoro  ma  prosić  Camerona  o  przysługę,  musi  niejedno 
znieść. Ze względu na Sylvię podała mu rękę i usiadła na wskazanym przez niego krześle. Ale 
nic  nie  mogło  zmusić  upartej  staruszki  do  okazania  choćby  odrobiny  serdeczności.  Z 
rzeczowością właściwą Lloydom od razu przeszła do tematu. 

— Mam  do  ciebie  prośbę  —  rzekła,  patrząc  mu  prosto  w  oczy  bez  cienia  pokory  czy 

uniŜoności. W jej spojrzeniu było wyzwanie i odwaga, jakby chciała sprowokować Camerona 
do odmowy. 

— Szalenie się cieszę, Margaret — głos męŜczyzny zabrzmiał uprzejmie, niemal uniŜenie. 

— Zrobię dla ciebie wszystko i to z prawdziwą przyjemnością. Nie traktuj mnie jak wroga… 
zapewniam cię, Ŝe bolałem z tego powodu. Zdaję sobie sprawę, Ŝe okoliczności przemawiały 
na moją niekorzyść, ale… 

Stara Pani uniosła dłoń, przerywając potok jego wymowy. 

background image

— Nie  wracajmy  do  tamtej  sprawy  —  powiedziała.  —  Pragnę,  abyś  zrobił  coś  nie  dla 

mnie,  ale  dla  pewnej  drogiej  mi  osoby,  panny  Gray.  Jest  to  młoda  dziewczyna  obdarzona 
wyjątkowo  pięknym  głosem.  Powinna  go  szkolić,  lecz  jest  biedna  i  dlatego…  bardzo  cię 
proszę,  abyś  przeznaczył  dla  niej  jedno  ze  swoich  stypendiów.  Wiem,  Ŝe  jej  nauczyciel 
przesłał ci rekomendację. Nie mam pojęcia, co napisał o jej głosie, ale na pewno nie moŜna 
go przecenić. Jeśli wyślesz pannę Gray na studia za granicę… nie popełnisz błędu… 

Stara Pani umilkła. Była pewna, Ŝe Andrew Cameron spełni jej prośbę, ale sądziła, Ŝe zrobi 

to niechętnie lub odpowie arogancko. Znacznie łatwiej byłoby jej znieść przysługę, gdyby ją 
rzucił  jak  psu  kość.  Jednak  rozczarowała  się.  Cameron  zachował  się  wyjątkowo  uprzejmie, 
zapewniając  kuzynkę,  Ŝe  nic  mu  nie  sprawi  większej  radości,  jak  spełnienie  prośby  drogiej 
Margaret. Szkoda tylko,  Ŝe nie wymaga to większego wysiłku z jego strony. — Oczywiście 
—  mówił  —  twoja  protegowana  otrzyma  szansę  szkolenia  głosu  i  wyjedzie  do  Europy. 
Jestem ogromnie rad… 

— Dziękuję  ci  —  przerwała  mu  Stara  Pani.  —  Pozostanę  twoją  dłuŜniczką.  Proszę,  aby 

panna  Gray  nie  dowiedziała  się  o  moim  udziale  w tej  sprawie.  A  teraz  nie  będę  ci  zabierać 
cennego czasu. Do widzenia. 

— AleŜ, nie pozwolę ci odejść tak prędko — powiedział ze szczerą Ŝyczliwością, a moŜe z 

poczuciem  rodzinnej  solidarności.  Andrew  Cameron  nie  miał  złego  charakteru.  Był  dobrym 
męŜem i ojcem, a kiedyś naprawdę lubił kuzynkę Margaret i Ŝałował, Ŝe pewne okoliczności 
zmusiły go do takich a nie innych kroków w sprawie majątku jej ojca. 

— Zostań dziś moim gościem — rzekł serdecznie. 
— Dziękuję  ci,  ale  muszę  wrócić  do  domu  —  odparła  stanowczo.  Coś  w  tonie  jej  głosu 

sprawiło,  Ŝe  nie  nalegał.  Uparł  się  jednak  i  zadzwonił  po  swój  powóz,  aby  ją  odwieźć  na 
stację.  Stara  Pani  przyjęła  propozycję  z  ulgą.  W  skrytości  ducha  obawiała  się,  Ŝe  biedne, 
zmęczone nogi nie zniosą drugiej, powrotnej trasy. Na poŜegnanie uścisnęła mu nawet rękę i 
podziękowała za Ŝyczliwość. 

— Nie ma za co, kuzynko Margaret. Proszę, postaraj się mieć o mnie trochę lepsze zdanie. 
Na  stacji  Stara  Pani  dowiedziała  się,  Ŝe  jej  pociąg  właśnie  odjechał  przed  chwilą,  a  na 

następny  musi  czekać  dwie  godziny.  Weszła  więc  do  poczekalni  i  usiadła  znuŜona. 
Podniecenie, które dodawało jej sił, teraz opadło, a ona poczuła się stara i słaba. Nie miała nic 
do  jedzenia,  bo  liczyła  na  wcześniejszy  powrót  do  domu.  W  poczekalni  panował  chłód,  a 
cienka  jedwabna  narzutka  nie  chroniła  przed  zimnem  i  Stara  Pani  zaczęła  drŜeć.  Bolała  ją 
głowa  i  dokuczało  serce.  Zdobyła  dla  Sylvii  upragnione  stypendium,  ale  Sylvia  wkrótce 
zniknie  z  jej  Ŝycia,  a  ona  zostanie  sama…  Jak  to  zniesie…  Przesiedziała  dwie  godziny  — 
sztywna, budząca respekt stara kobieta, tocząca w milczeniu walkę z fizycznym i duchowym 
cierpieniem. Wokół niej obojętni ludzie wchodzili i wychodzili, zajęci swoimi sprawami. 

O ósmej Stara Pani dotarła wreszcie do Bright River. Nikt nie zauwaŜył, jak wysiadała z 

pociągu  i  wkrótce  skrył  ją  wieczorny  mrok.  Do  domu  miała  milę, a  na  domiar  złego  zaczął 
padać zimny deszcz. Wkrótce przemokła do suchej nitki. Od połowy drogi szła jak w sennym 
koszmarze,  ale  jakimś  cudem  dobrnęła  na  miejsce.  Mocując  się  z  kluczem,  poczuła,  Ŝe 
oblewa ją fala gorąca. Potknęła się na progu i z trudem zamknęła za sobą drzwi. 

 

C

O SIĘ ZDARZYŁO W PAŹDZIERNIKU

 

 
Nazajutrz po wyprawie Starej Pani Sylvia wybrała się do lasu. Był piękny jesienny ranek 

—  rześki  i  słoneczny.  Przemarznięte  paprocie,  mokre  i  pobite  wczorajszym  deszczem, 
pachniały odurzająco. Gdzieniegdzie klony płonęły czerwienią swych liści albo gałąź brzozy 
odcinała  się  złotem  od  tła  ciemnych  sosen.  Powietrze  było  wprost  balsamiczne  i  Sylvia 
stąpała lekkim krokiem, rozglądając się dookoła z wyraźną przyjemnością. 

background image

Przy buku w kotlince przystanęła na chwilę, lecz nic dla niej nie było tym razem między 

—  szarymi  korzeniami.  JuŜ  odwracała  się,  gdy  mały  Teddy  Kimball,  mieszkający  w 
sąsiedztwie  plebanii,  nadbiegł  zboczem  pagórka  od  strony  domu  Lloydów.  Piegowata  buzia 
Teddy’ego była bardzo blada. 

— Och, panno Gray! — wykrztusił. — Chyba Stara Pani Lloyd całkiem zwariowała. Pani 

pastorowa wysłała mnie do niej z listem… i pukałem… i pukałem… i nikt nie otwierał. Więc 
chciałem  wejść  i  zostawić  list  na  stole…  Ale  kiedy  otworzyłem  drzwi,  usłyszałem  dziwny 
ś

miech  i  zaraz  Stara  Pani  podeszła…  Och,  panno  Gray,  jak  ona  wyglądała!  Twarz  miała 

czerwoną  i  takie  dzikie  oczy…  i  coś  mruczała  do  siebie…  A  śmiała  się  jak  szalona! 
Wystraszyła mnie tak okropnie, Ŝe odwróciłem się i uciekłem. 

Sylvia, nie myśląc wiele, złapała Teddy’ego za rękę i pobiegła pod górkę. Nie bała się, ale 

podobnie jak Teddy pomyślała, Ŝe Stara Pani w końcu postradała zmysły. 

Po wejściu do domu ujrzała Starą Panią siedzącą w kuchni na kozetce. WciąŜ jeszcze miała 

na sobie czarną, jedwabną suknię, w której wróciła z miasta. Rozpalona twarz i rozszerzone 
ź

renice świadczyły o wysokiej gorączce, ale mimo to poznała Sylvię. 

— Nie patrz na mnie! — jęknęła. — Proszę, idź stąd. Nie chcę, Ŝebyś widziała, jaka jestem 

biedna…  Pojedziesz  do  Europy…  Andrew  Cameron  cię  wyśle…  poprosiłam  go  o  to…  nie 
mógł mi odmówić. Ale proszę, idź sobie… 

Sylvia  nigdzie  nie  poszła.  Od  razu  poznała,  Ŝe  majaczenie  jest  wynikiem  choroby,  a  nie 

utraty  zmysłów.  Wysłała  natychmiast  Teddy’ego  po  panią  Spencer,  a  potem  obie  połoŜyły 
Starą Panią do łóŜka i posłały po doktora. Wieczorem kaŜdy w Spencervale wiedział, Ŝe Stara 
Pani ma zapalenie płuc. 

Pani Spencer postanowiła opiekować się chorą. Kilka innych kobiet teŜ zaofiarowało swą 

pomoc.  Wszyscy  byli  Ŝyczliwi  i  okazywali  zainteresowanie,  ale  Stara  Pani  nic  o  tym  nie 
wiedziała.  Nie  poznawała  nikogo,  nawet  Sylvii,  która  niemal  nie  odchodziła  od  jej  łóŜka. 
Wreszcie  Sylvia  dowiedziała  się,  kto  był  jej  dobrą  wróŜką.  Stara  Pani  mówiła  bez  przemy, 
zdradzając całą swą miłość do dziewczyny i poświęcenie. Serce Sylvii przepełniła czułość i 
wdzięczność i modliła się gorąco, by Stara Pani odzyskała zdrowie. 

— Tak  pragnę  dać  jej  miłość  za  miłość  —  szeptała  do  siebie.  Prawda  o  ubóstwie  Starej 

Pani  wyszła  wreszcie  na  jaw.  Biedaczka  w  malignie  wyjawiła  wszystkie  swe  zazdrośnie 
strzeŜone  sekrety,  z  wyjątkiem  jednego…  miłości  do  Lesliego  Graya.  Ta  tajemnica  została 
zamknięta  na  siedem  pieczęci,  ale  inne  sprawy  się  wydały.  To,  jak  cierpiała  z  powodu 
staroświeckich ubrań, jak z trudem wiązała koniec z końcem… Ŝałosne próby oszczędzania… 
upokorzenie,  gdy  mogła  zapłacić  jedynie  pięciocentową  składkę  na  kółko  krawieckie. 
Pielęgnujące  ją  poczciwe  kobiety  miały  łzy  w  oczach,  słuchając  tych  wyznań  i  Ŝałowały 
swych dawnych surowych opinii. 

— Kto by pomyślał? — mówiła pani Spencer do pastorowej. — Nikomu by przez myśl nie 

przeszło,  Ŝe  jej  ojciec  stracił  cały  majątek,  choć  niektórzy  podejrzewali,  Ŝe  poniósł  jakieś 
straty w związku z bankructwem kopalni srebra na Zachodzie To straszne! Jak ona Ŝyła przez 
te wszystkie lata? Nie dojadając i kładąc się do łóŜka o zmierzchu, Ŝeby oszczędzić opał. Ale 
nawet  gdybyśmy  wiedzieli,  czy  moŜna  byłoby  coś  zrobić?  Jest  taka  dumna.  Lecz  jeśli 
przeŜyje i pozwoli sobie pomagać, wszystko się jakoś ułoŜy. Kulawy Jack podobno nie moŜe 
sobie wybaczyć, Ŝe brał od niej pieniądze za te drobne prace. Powiada, Ŝe nie weźmie juŜ od 
niej  ani  grosza.  Czy  nie  dziwi  was,  jaką  ona  sympatią  darzy  pannę  Gray?  To  ona  robiła  te 
niespodzianki  przez całe lato, ale ze sprzedała dzbanek z winogronami. CóŜ, Stara Pani jest 
dziwaczką.  Jakie  to  smutne.  Panna  Gray  ogromnie  się  przejmuje,  chyba  jest  bardzo 
przywiązana  do  Starej  Pani.  Tak  się  przejęła,  Ŝe  nie  chce  myśleć  o  wyjeździe  do  Europy. 
Naprawdę  tam jedzie.  Cameron  przysłał  wiadomość.  Strasznie  się cieszę,  bo  nie  ma  lepszej 
od mej dziewczyny, ale ona twierdzi, Ŝe jeśli Stara Pani przepłaci to Ŝyciem, to koszt będzie 
zbyt wielki. 

background image

Andrew  Cameron  dowiedział  się  o  chorobie  Starej  Pani  i  przyjechał  do  Spencervale. 

ChociaŜ  nie  pozwolono  mu  jej  zobaczyć,  oznajmił  wszystkim  zainteresowanym,  Ŝe  pokryje 
wszystkie wydatki, a doktor ma wysyłać rachunki na jego adres i trzymać język za zębami. Po 
powrocie  do  domu  Andrew  uczynił  jeszcze  więcej.  Przysłał  dyplomowaną  pielęgniarkę  do 
opieki  nad  Starą  Panią.  Była  to  poczciwa  i  rozsądna  kobieta,  która  wzięła  sprawy  w  swoje 
ręce, nie obraŜając pani Spencer, a to świadczyło jak najlepiej ojej takcie. 

Stara Pani nie umarła. Silna natura Lloydów pomogła jej pokonać chorobę. Pewnego dnia 

na widok Sylvii uśmiechnęła się słabo i wyszeptała jej imię, a wtedy pielęgniarką oznajmiła, 
Ŝ

e kryzys minął. 

Stara  Pani  była  idealną  pacjentką.  Robiła  wszystko,  co  jej  kazali  i  przyjęła  obecność 

pielęgniarki  jako  coś  naturalnego.  Ale  któregoś  dnia,  gdy  miała  dość  sił,  by  rozmawiać, 
powiedziała do Sylvii. 

— Przypuszczam, Ŝe to Andrew Cameron przysłał tu pannę Hayes? 
— Tak — odrzekła nieco zakłopotana Sylvia. 
Stara Pani dostrzegła to zakłopotanie i uśmiechnęła się z błyskiem humoru w oczach. 
— Był  czas,  Ŝe  kaŜdą  osobę  przysłaną  przez  Camerona  wyrzuciłabym  bez  ceregieli  — 

zauwaŜyła. — Ale widzisz, Sylvio, przeszłam Aleję Cienia Śmierci i na zawsze pozbyłam się 
dumy i urazy taką mam przynajmniej nadzieję. Nie mam juŜ Ŝalu do Andrewa. Mogę nawet 
przyjąć od niego przysługę. Wybaczam mu całe zło, które wyrządził mojej rodzinie. Podobno 
w czasie choroby byłam bardzo gadatliwa. Teraz wszyscy wiedzą, jaka jestem uboga, a mnie 
to  ani  trochę  nie  przeszkadza.  śałuję  tylko,  Ŝe  tak  długo  uciekałam  od  moich  sąsiadów  z 
powodu  tej  głupiej  dumy.  Wiesz,  Sylvio,  wszyscy  okazują  mi  tyle  dobroci.  W  przyszłości, 
jeśli będę Ŝyła, wszystko musi wyglądać inaczej. Chcę się otworzyć na Ŝyczliwość i przyjaźń, 
jaką  znajdę  wśród  młodych  i  starych.  Mam  zamiar  pomagać  wszystkim  w  miarę  mych  sił  i 
pozwolić  im  pomagać  sobie.  Mogę  być  uŜyteczna  Przekonałam  się  teŜ,  Ŝe  pieniądze  nie  są 
jedynym sposobem niesienia pomocy. KaŜdy, kto ma w sobie zrozumienie oraz współczucie i 
chce je dać innym, posiada bezcenny skarb. Och, Sylvio, dowiedziałaś się tego, co chciałam 
ukryć, ale teraz i to nie jest waŜne. 

Sylvia ujęła chudą białą dłoń Starej Pani i pocałowała. 
— Nigdy  nie  zdołam  się  odwdzięczyć  za  wszystko,  co  pani  dla  mnie  zrobiła,  najdroŜsza 

panno  Lloyd!  —  zawołała  z  wielką  szczerością.  —  Cieszę  się,  Ŝe  nie  ma  juŜ  między  nami 
tajemnic i ze mogę kochać panią tak mocno i otwarcie, jak zawsze pragnęłam to robić. Jestem 
tak rada i tak wdzięczna, Ŝe mnie kochasz, moja droga, dobra wróŜko. 

— A  czy  wiesz,  dlaczego  tak  cię  kocham?  —  zapytała  Stara  Pani  z  rozrzewnieniem.  — 

Czy o tym teŜ powiedziałam w majaczeniach? 

— Nie.  Ale  chyba  się  domyślam.  To  dlatego,  Ŝe  jestem  córką  Lesliego  Gray’a,  czy  tak? 

Wiem, Ŝe ojciec panią kochał. Jego brat, stryj Willis powiedział mi to. 

— Zmarnowałam  Ŝycie przez tę przeklętą dumę — oznajmiła ze smutkiem Stara Pani — 

Ale mimo wszystko Sylvio, będziesz mnie kochać? I odwiedzisz kiedyś? Napiszesz od czasu 
do czasu? 

— Zamierzam  przychodzić  do  pani  codziennie  —  odparła  Sylvia.  —  Nie  opuszczę 

Spencervale jeszcze przez cały rok tylko dlatego, Ŝeby być blisko pani. Gdy pojadę do Europy 
—  i  to  dzięki  tobie,  dobra  wróŜko  —  będę  pisać  co  dzień.  Zostaniemy  najlepszymi 
przyjaciółkami i będzie to rok wspaniały dla nas obu! 

Stara  Pani  uśmiechnęła  się  z  zadowoleniem.  W  kuchni  Ŝona  pastora  która  przyniosła 

salaterkę galaretki, rozmawiała z panią Spencer o kółku krawieckim. Przez otwarte okno, od 
strony  przesłoniętej  czerwonym  dzikim  winem,  dochodziło  wonne,  ogrzane  słońcem 
październikowe  powietrze.  Promienie  słońca  oświetliły  kasztanowe  włosy  Sylvii, 
wyglądające w tej chwili jak korona młodości i chwały. 

background image

— Jestem  doskonale  szczęśliwa  —  oświadczyła  Stara  Pani,  wydając  długie  zachwycone 

westchnienie. 

background image

U

RODZINY CIOTKI 

Z

UZANNY

 

 
Dzień dobry. Noro May. Jak miło cię widzieć. Obserwowałam, jak schodzisz ze wzgórza, 

mając nadzieję, Ŝe skręcisz w naszą stronę. Posiedzisz ze mną trochę? Doskonale. Czuję się 
wyjątkowo  zadowolona,  wprost  szczęśliwa.  Muszę  koniecznie  z  kimś  o  tym  porozmawiać. 
Chyba mogę ci opowiedzieć tę historię. Nie sądzę, bym zawiodła czyjeś zaufanie. 

Znałaś  Annę  Douglas?  Uczyła  w  tutejszej  szkole  przed  trzema  laty.  JuŜ  po  waszej 

przeprowadzce do Talcott. Pochodziła z okolic Montrose i kiedy pojechała, miała osiemnaście 
lat.  Zamieszkała  u  nas  i  bardzo  się  zaprzyjaźniłyśmy  ze  sobą.  To  była  naprawdę  miła 
dziewczyna. 

UwaŜano ją teŜ za najładniejszą nauczycielkę, jaką dotychczas mieliśmy. A to nie byle co, 

gdyŜ  Springdale  zawsze  słynęło  z  ładnych  nauczycielek,  tak  jak  Miller’s  Road  słynie  z 
brzydkich. 

Annę miała bardzo jasną karnację, długie, brązowe włosy i wielkie niebieskie oczy. Kiedy 

się  uśmiechnęła,  kaŜdy  musiał  zrobić  to  samo,  chociaŜby  był  głównym  Ŝałobnikiem  na 
własnym pogrzebie. 

Gilbert  Martin  zaczął  ją  zabierać  na  przejaŜdŜki  juŜ  w  pierwszym  tygodniu  jej  pobytu  u 

nas.  Gilbert  jest  moim  siostrzeńcem  i  bardzo  zacnym  młodym  człowiekiem.  Wychwalanie 
własnych krewnych nie naleŜy do dobrego tonu, ale ja zawsze o tym zapominam. Gil naleŜał 
do moich ulubieńców. Był taki bystry i dobrze ułoŜony… wszyscy go lubili. Mówię ci, Noro 
May, tworzyli z Anne piękną parę. Nie odznaczali się idealnymi rysami twarzy. Annę miała 
trochę za długi nos, a Gilbert skrzywione usta. Poza tym oboje byli draŜliwi, dumni i uparci, 
ale bardzo do siebie przywiązani. Gdy na nich patrzyłam, to znowu czułam się młodo. Anne 
nie była próŜną dziewczyną, ale w te wieczory, kiedy oczekiwała Gilberta, całymi godzinami 
siedziała  przed  lustrem,  zmieniając  fryzury  i  przymierzając  wszystkie  lepsze  suknie,  aby 
wybrać tę, w której wyglądała najładniej. Bardzo ją za to kochałam. Lubiłam teŜ patrzeć na 
twarz Giłberta, gdy rozpromieniała się na widok ukochanej. 

Pewnego razu Amanda Perkins stwierdziła. 
— Anne Douglas i Gil Martin świata za sobą nie widzą. — A powiedziała to takim tonem, 

jakby  to  była  sytuacja  niewłaściwa  i  godna  poŜałowania.  Amanda  przeŜyła  kiedyś  zawód 
miłosny i stała się zgorzkniałą kobietą. Ja odparłam natychmiast. — Tak strasznie są w sobie 
zakochani.  —  A  ton  mojego  głosu  sugerował,  Ŝe  uwaŜam  taki  stan  rzeczy  za  piękny  i 
właściwy. 

— Ach,  Noro  May,  jesteś  jeszcze  za  młoda,  Ŝeby  myśleć  o  takich  sprawach,  ale 

wspomnisz moje słowa w odpowiednim czasie. 

Mój drugi siostrzeniec. James Ebenezer Lawson — kaŜe się teraz nazywać James E. i nie 

potępiam go, bo cóŜ to za imię Ebenezer — ale nie w tym rzecz. OtóŜ on powiedział, Ŝe ich 
miłość jest idylliczna. Nie bardzo wiem, co to znaczy. Po wyjeździe Jamesa E. zajrzałam do 
słownika,  ale  wcale  się  nie  stałam  mądrzejsza.  W  kaŜdym  razie,  to  znaczy  coś  ładnego. 
Byłam tego pewna słysząc, jakim tonem James to powiedział i widząc wyraz jego oczu. On 
się nie oŜenił. Niewiele brakowało, lecz ona umarła miesiąc przed ślubem. Od tej pory to nie 
ten  sam  człowiek.  Wróćmy  jednak  do  Anne  i  Giłberta.  Gdy  minął  rok  jej  pracy  w  szkole, 
złoŜyła rezygnację i pojechała do domu, aby się przygotować do ślubu. Wesele zaplanowano 
na wrzesień, a ja obiecałam przyjechać w sierpniu na dwa tygodnie do Montrose i pomóc jej 
w  szyciu  kołder.  Anne  uwaŜała,  Ŝe  nikt  nie  szyje  takich  kołder  jak  ja.  Cieszyłam  się  jak 
dziecko na myśl o wyjeździe i przebywaniu u Anne przez dwa tygodnie. Tylko  Ŝe w końcu 
nigdzie nie pojechałam, bo wcześniej miały miejsce pewne wydarzenia. 

Nie pamiętam, jak się zaczęły te wszystkie kłopoty. Ale to ludzie złośliwi ludzie wtrącili 

swoje  trzy  grosze.  Anne  od  Giłberta  oddzielało  trzydzieści  mil  drogi  i  chłopak  nie  mógł  jej 

background image

widywać  codziennie.  Poza  tym,  jak  wspominałam,  oboje  byli  dumni  i  draŜliwi.  Kiedyś 
wynikła kłótnia i zaręczyny zostały zerwane. 

Widzisz,  Noro  May,  gdy  dwojga  ludzi  nie  łączy  wielkie  uczucie,  to  sprzeczka  nie  ma 

większego znaczenia i wkrótce mogą się pogodzić. Ale kiedy dwoje ludzi bardzo się kocha, to 
kaŜda kłótnia rani boleśnie i głęboko, no i w dziewięciu wypadkach na dziesięć, nigdy sobie 
nie przebaczają. Im bardziej się kogoś kocha, Noro May, tym mocniej moŜna go zranić. Ale 
jesteś za młoda, Ŝeby myśleć o takich sprawach. 

Na  przyjaciół  Giłberta  w  Greendale  wieść  o  zerwaniu  spadła  jak  grom  z  jasnego  nieba. 

Nikt nie podejrzewał, Ŝe sprawy wzięły taki zły obrót. Najpierw dowiedzieliśmy się, Ŝe Anne 
pojechała na zachód uczyć w St Mary, odległym o osiemdziesiąt mil, a Gilbert wybrał się do 
Manitoby  na  Ŝniwa  i  tam  juŜ  pozostał  Jego  rodzice  zupełnie  się  załamali.  Był  ich  jedynym 
dzieckiem  i  uwielbiali  go.  Gil  i  Annę  pisywali  do  mnie  od  czasu  do  czasu,  ale  Ŝadne  nie 
wspomniało drugiego, nie wymieniło nawet imienia. Napisałabym do nich i wybadałabym, o 
co im poszło, gdybym tylko miała nadzieję, Ŝe to coś da. Mimo Ŝe od dawna mam trudności z 
pisaniem…  drŜy  mi  ręka.  MoŜe  to  i  lepiej,  bo  wtrącanie  się  w  cudze  sprawy  zawsze  jest 
ryzykowne.  Zwłaszcza  w  sprawy  miłosne.  Wtrącanie  swoich  trzech  groszy  nikomu  nie 
wyszło jeszcze na dobre. 

Siedziałam  więc  cicho,  podczas  gdy  cała  rodzina  bez  ustanku  gadała  tylko  o  Anne  i 

Gilbercie. 

W  ostatnie  swoje  urodziny  poczułam  się  ogromnie  przygnębiona.  Dawno  temu 

postanowiłam,  Ŝe  ten  dzień  musi  być  przyjemny  dla  innych  ludzi,  ale  nikomu  nie  mogłam 
sprawić radości. Emma Matilda, George i dzieci byli zdrowi i szczęśliwi i niczego ode mnie 
nie  potrzebowali.  Mówię  ci,  Noro  May,  juŜ  się  zaczęłam  obawiać,  Ŝe  Ŝyję  za  długo.  Kiedy 
kobieta doczeka takiej chwili, Ŝe niczym nie moŜe obdarować przyjaciół, jej Ŝycie traci sens 
Poczułam się stara, zmęczona i niepotrzebna. 

Siedziałam więc tutaj, pod tymi samymi drzewami — akurat wypuszczały pierwsze listki 

— i wyglądały tak wesoło, jakby nie miały po sto lat. Westchnęłam głęboko i powiedziałam 
sobie:  —  Och,  dziadku  Holland,  juŜ  pewnie  pora,  Ŝeby  złoŜono  mnie  obok  ciebie  na  tym 
pagórku.  —  I  nagle  trzasnęła  furtka  i  pojawił  się  Sam,  chłopak  Nancy  Jane  Whitmore,  z 
dwoma listami do mnie. 

Jeden był od Anne z St Mary, a drugi od Giłberta z Manitoby. 
Na początek przeczytałam list Anne. JuŜ na wstępie wspomniała o najwaŜniejszym. Pisała, 

Ŝ

e dobiega końca rok pracy w St. Mary, a ona zamierza wkrótce zrezygnować z nauczania i 

pojechać do Nowego Jorku uczyć się na pielęgniarkę. Serce ma złamane z powodu Gilberta, 
ale będzie go kochać do ostatniego tchnienia. Wie, Ŝe jest mu obojętna, bo nie zachowałby się 
w taki sposób. Nic jej w Ŝyciu nie pozostało, tylko poświęcić się dla innych i tak dalej, i tak 
dalej… Całe dwanaście stron. Annę potrafi pisać piękne listy i spłakałam się jak dziecko ze 
wzruszenia.  ChociaŜ  muszę  przyznać,  Ŝe  byłam  zadowolona.  Cieszyłam  się,  Ŝe  dalej  kocha 
Gilberta,  bo juŜ  się  zaczynałam  bać,  Ŝe jest  inaczej.  Przez  całą  zimę  otrzymywałam  od  niej 
frywolne  i  Ŝartobliwe  listy;  wyłącznie  o  zabawach,  rozrywkach,  przyjęciach  i  nowych 
sukniach.  Nowe  suknie!  Czytając  ten  ostatni  list,  wiedziałam,  Ŝe  wszystkie  jedwabie  świata 
nie były dla niej niczym więcej jak tylko włosiennicą, skoro Gilbert siedział zaszyty na jakiejś 
zapadłej farmie. 

CóŜ,  otarłam  łzy,  wyczyściłam  okulary,  lecz  daję  słowo,  Noro  May,  mogłam  sobie 

oszczędzić  fatygi,  bo  za  chwilę  znowu  chlipałam  nad  listem  Gilberta.  Dziwnym  zbiegiem 
okoliczności, on takŜe postanowił otworzyć przede mną swoje serce. Ale jako męŜczyzna nie 
był tak wylewny jak Anne. To co miał do powiedzenia, opisał zaledwie na czterech stronach, 
jednak czytając, czułam wyraźnie jego cierpienie. Pisał, Ŝe wybiera się do Klondike i wyruszy 
tam  za  miesiąc.  Po  stracie  Anne  Ŝycie  nie  ma  dlań  Ŝadnego  uroku.  Nadal  kocha  ją  ponad 
wszystko na świecie i nigdy nie zdoła jej zapomnieć. Wie, Ŝe ona go nie kocha, bo przecieŜ 

background image

tak źle się z nim obeszła… Pojedzie więc w świat, jak najdalej od Anne i moŜe uda mu się 
zapomnieć…  Chce  pojechać  do  Klondike…  —  Do  Klondike,  Noro  May,  gdy  matka  co 
tydzień błaga go o powrót do domu, a serce Anne krwawi w St. Mary! 

W końcu złoŜyłam oba listy i po chwili zastanowienia powiedziałam w duchu: — Dziadku 

Holland, zdaje mi się, Ŝe wiem, jak uczcić swoje urodziny. 

Nie  mogłam  sama  napisać  i  wyjaśnić  tym  dwojgu,  Ŝe  nie  potrafią  Ŝyć  bez  siebie;  palce 

mam na to zbyt sztywne. Nie mogłam teŜ nikogo o to poprosić; bądź co bądź zwierzyli mi się 
w zaufaniu. Tak więc, Noro May uczyniłam rzecz niegodną… posłałam Anne list Gilberta, a 
jemu  list  Anne.  Poprosiłam  Emmę  Mathildę  o  zaadresowanie  kopert,  a  ona  zrobiła  to  bez 
zadawania pytań. Tak ją wychowałam. 

A potem zaczęłam wyczekiwać. Nie minął miesiąc, a matka Gilberta otrzymała od niego 

list z wiadomością, Ŝe wraca do domu i Ŝeni się z Anne. Przyjechał wczoraj, a wieczorem w 
Springdale zjawiła się teŜ Anne. Dziś rano odwiedzili mnie i powiedzieli mi mnóstwo miłych 
rzeczy, których nie będę powtarzać, bo pomyślisz, Ŝe jestem ogromnie próŜną istotą. Byli tacy 
szczęśliwi… Dobrze jest Ŝyć na świecie, gdzie ludzie mogą znaleźć tyle szczęścia. Ich radość 
była moim urodzinowym podarkiem. Wesele odbędzie się we wrześniu, a w sierpniu jadę do 
Montrose pomóc Anne w szyciu kołder. Nie sądzę, by coś mi przeszkodziło tym razem… na 
pewno nie kłótnia. Bo oboje dostali juŜ nauczkę. Weź to sobie do serca, Noro May. Uczenie 
się  na  cudzych  błędach  jest  mniej  kłopotliwe.  Nigdy  nie  kłóć  się  ze  swym  prawdziwym 
ukochanym.  Oczywiście,  sprzeczki  z  takimi  na  niby  są  bez  znaczenia.  Nie  obraŜaj  się  z 
powodu  głupstw  i  nie  słuchaj,  co  mówią  ci  o  nim  inni  ludzie.  Tacy  wyczekujący  okazji 
mąciciele. WaŜne jest jedynie to, co ty o nim myślisz. Co prawda, jesteś jeszcze zbyt młoda, 
aby  w  ogóle  myśleć  o  tych  sprawach.  Ale  jak  przyjdzie  czas,  pamiętaj  słowa  starej  ciotki 
Zuzanny. 

background image

O

ŚWIADCZYNY MILIONERA

 

 

Thrush Hill, 5 października 18… 

 
Nareszcie wszystkie sprawy zostały załatwione i za tydzień opuszczę Thrush Hill. Jadę do 

Montrealu spędzić zimę z Alicją. Z tego powodu miotają mną sprzeczne uczucia. 

Alicja, to starsza o osiem lat moja przyrodnia siostra. Gdy mieszkała w Thrush Hill i sama 

szyła  sobie  sukienki,  była  zwyczajną  Alice.  Obie  jesteśmy  sierotami.  Ciotka  Elizabeth 
wychowywała nas tutaj, w Thrush Hill, w najpiękniejszym na świecie wiejskim domu, prawie 
całkowicie  zasłoniętym  wielkimi  wierzbami  i  topolami,  na  które  wspinałam  się  w 
dzieciństwie, w latach fartuszków i płóciennych kapeluszy od słońca. 

Kiedy  Alicja  skończyła  osiemnaście  lat,  wyszła  za  mąŜ  za  czterdziestoletniego  Rogera 

Greshama.  Wszyscy  uwaŜali,  Ŝe  zrobiła  to  dla  pieniędzy.  Ja  teŜ  tak  sądzę.  Alicja  była  juŜ 
bardzo zmęczona biedą. 

WyjeŜdŜając do Montrealu, chciała zabrać mnie ze sobą, ale ja wolałam Ŝyć na swobodzie, 

chować się w sianie albo hasać po lesie z Jackiem. 

Jack Willoughby — obecnie doktor John H. Willoughby, jak głosi wizytówka na drzwiach 

jego domu — był synem naszego najbliŜszego sąsiada. Przyjaźniliśmy się od zawsze i kiedy 
wyjechał  do  college’u,  myślałam,  Ŝe  mi  pęknie  serce.  Jedyną  pociechę  stanowiły  wtedy 
wakacje. 

Nie  pamiętam,  w  jakim  momencie  zaczęłam  dostrzegać  zmiany  w  Jacku.  Ale  dwa  lata 

temu, gdy wrócił jako doktor — rosły, barczysty męŜczyzna ze ślicznymi wąsikami i bujną, 
ciemną  czupryną,  która  aŜ  się  prosiła,  by  wsunąć  w  nią  dłonie  —  zdałam  sobie  sprawę,  Ŝe 
Jack  stał  się  dorosły.  Dobre,  stare  czasy  wędkowania  i  wybierania  ptasich  gniazd  minęły 
bezpowrotnie. 

Początkowo byłam rozŜalona. Chciałam dawnego Jacka. „Doktor Willoughby” to brzmiało 

zbyt dostojnie i oficjalnie. Przypuszczam, Ŝe i on zauwaŜył zmiany we mnie. Zaczęłam nosić 
długie suknie i upinać włosy Poza tym mam piękną cerę, ale nie do twarzy mi z opalenizną. 
Wiedziałam doskonale, Ŝe ładnie wyglądam, lecz Jack obejrzał mnie ze zdegustowaną miną. 

— Jak ty wyglądasz? Nie jesteś sobą. Nigdy się tak nie ubierałaś! A te loczki i zawijasy na 

głowie…  Dlaczego  nie  uczeszesz  się  gładko  i  nie  zapleciesz  włosów  w  warkocz,  tak  jak 
dawniej? 

To mi wcale nie odpowiadało. Kiedy oczekuję komplementu, a spotyka mnie taki afront, to 

staję  się  naprawdę  niemiła.  Odpowiedziałam  więc  z  lodowatą  uprzejmością,  Ŝe  nie  sądzę, 
abym  była  tą  samą  dziewczyną  co  kiedyś.  Wydoroślałam  i  jeśli  nie  gustuje  w  loczkach,  to 
moŜe  na  nie  nie  patrzeć.  Ja  uwaŜam  natomiast,  Ŝe  są  o  niebo  ładniejsze  od  tych  okropnych 
wyzywających wąsów, które sobie wyhodował. 

— Chętnie je zgolę, jeśli ci się nie podobają — odparł przyjaźnie Jack. On zawsze ma taki 

denerwująco dobry humor. Jeśli człowiek się rozgniewa na tyle, by zrobić podobną uwagę jak 
ta o wąsach, to nie ma nic gorszego niŜ pogodne zachowanie się osoby dotkniętej. 

Ale po pewnym czasie oboje przywykliśmy do zmian, jakie w nas zaszły i znowu staliśmy 

się dobrymi przyjaciółmi. Przyjaźń ta róŜniła się znacznie od dawnej, ale teŜ była przyjemna. 
Tak… była… muszę to przyznać. 

Nie  mogłam  zrozumieć  decyzji  Jacka  o  pozostaniu  i  rozpoczęciu  praktyki  w  Valleyfield, 

okropnej, zabitej deskami prowincjonalnej osadzie. 

— Tu zawsze będziesz ledwie wiązał koniec z końcem, Jack — powtarzałam złośliwie. — 

Zamierzasz całe Ŝycie klepać biedę i osiwieć przed czterdziestką? 

background image

— Nie nastawiam się na zrobienie majątku, Kitty — odparł spokojnie Jack. — Czy twoim 

zdaniem  jest  niezbędny  do  Ŝycia?  Nigdy  nie  zostanę  człowiekiem  bogatym.  Ale  przecieŜ 
pieniądze nie dają szczęścia. 

— CóŜ, mnie się wydaje, Ŝe mają w tym znaczny udział — odcięłam się. — Pogarda dla 

bogactwa  brzmi  bardzo  wzniosie,  lecz  zwykle  jest  to  tylko  Ŝal  z  powodu  jego  braku.  Ja, 
mówiąc szczerze i otwarcie, chcę być bogata. 

Zawsze,  gdy  wygłaszam  takie  opinie,  Jack  się  gniewa,  a  później  chodzi  przygnębiony. 

Pewnie  dlatego  nie  poprosił  mnie  dotychczas  o  rękę.  Poza  tym  staram  się  gasić  w  zarodku 
jego wszelkie sentymentalne ciągoty. 

Trzy tygodnie temu dostałam od Alicji list z zaproszeniem. Chciała, Ŝebym spędziła z nią 

zimę. Jej listy sprawiają, Ŝe ogarnia mnie tęsknota za opisywanym przez nią Ŝyciem. 

Kiedy powiedziałam o tym Jackowi, twarz mu posmutniała tak bardzo, Ŝe chociaŜ byłam w 

siódmym niebie z radości, poczułam wyrzuty sumienia. 

— Naprawdę masz zamiar to zrobić, Kitty? Wyjedziesz i zostawisz mnie na pastwę losu? 
— Nie sądzę, byś długo tęsknił za mną — odparłam lekkim tonem, czując, Ŝe zanosi się na 

dramatyczną scenę. — Jestem śmiertelnie zmęczona Thrush Hill i Ŝyciem na wsi. Pewnie to 
niewdzięczność z mojej strony, ale mówię szczerą prawdę. 

— Będzie mi ciebie brakowało — oznajmił z powagą. 
Jakimś cudem ujął moje dłonie, choć przysięgłabym, Ŝe ukryłam je na wszelki wypadek za 

plecami. 

— Kitty,  wiesz,  Ŝe  cię  kocham.  Jestem  biedny  i  nie  mam  widoków  na  wzbogacenie  się. 

Moje  wyznanie  moŜesz  uznać  za  zuchwalstwo,  lecz  nie  mogę  pozwolić  ci  odejść  tak  po 
prostu. Czy zostaniesz moją Ŝoną? 

CóŜ, sposób bycia miał wyjątkowo bezpośredni. Cały Jack! Próbowałam wyrwać ręce, ale 

trzymał  je  mocno.  Nie  było  wyjścia.  Musiałam  dać  mu  odpowiedź.  Zdecydowałam  się 
powiedzieć „nie”, ale BoŜe drogi, jakŜe to słowo nie chciało przejść mi przez usta! 

Jestem przekonana, Ŝe zanim bym je wykrztusiła, zmieniłoby się wbrew mej woli w „tak”. 

Na szczęście przypomniał mi się pewien fragment listu Alicji. 

 
Nie  chcę  ci  schlebiać,  kochanie,  ale  jesteś  prawdziwą  pięknością.  Naturalnie,  jeśli 

fotografia nie kłamie. Gdybyś tego nie odkryła sama — bądź co bądź trudno o to w miejscu 
takim  jak  Thrush  Hill  —  odkryjesz  ten  fakt  w  Montrealu.  Zrobisz  furor
ę  ze  swoją  buzią  i 
figur
ą. 

Tej  zimy  ma  się  tu  pojawić  bratanek  Sinclairów.  Bardzo  bogaty  Amerykanin.  Będziesz 

łakomym  kąskiem  w  tym  sezonie.  Mądrej  głowie…  itd.  Nie  zaciągaj  tylko  względem  nikogo 
zobowi
ązań.  Słyszałam  jakieś  plotki  o  tobie  i  towarzyszu  zabaw  w  dziecięcych  latach  Jacku 
Willoughby.  Mam  nadziej
ę,  Ŝe  to  nic  powaŜnego.  MoŜesz  się  urządzić  w  Ŝyciu  duŜo  lepiej. 
Twoja Alicja.
 

 
I to zadecydowało o losie Jacka. 
— Nie mów głupstw, Jack — powiedziałam pospiesznie. — Jesteśmy przyjaciółmi… i to 

wszystko… Nie myślę o tobie inaczej. I nigdy za ciebie nie wyjdę. 

— Jesteś tego pewna Kitty? — zapytał Jack z naciskiem. — Wcale ci na mnie nie zaleŜy? 
Jak mógł zadać mi takie pytanie! 
— Nie — odparłam z przygnębieniem. — Nie w ten sposób… Och, nigdy nie pytaj mnie o 

takie rzeczy. 

Wypuścił moje dłonie, a wargi mu zbielały. 
— Och, Jack, nie patrz tak na mnie! — zawołałam. 
— Nic na to nie poradzę — odparł schrypniętym głosem. — Ale juŜ nie będę ci sprawiał 

kłopotów. JakiŜ byłem głupi, oczekując… mając nadzieję… Wiem, Ŝe nie zasługuję na ciebie. 

background image

— Och, to nieprawda Jack — zaprotestowałam. — Gdybyś wiedział, jaka jestem okropna, 

podziękowałbyś  losowi  za  moją  odmowę.  Och,  Jack,  dlaczego  nie  moŜemy  być  zawsze 
dziećmi? 

Jack uśmiechnął się smutno. 
— Nie przejmuj się tak bardzo Kitty. To nie twoja wina. Dobranoc, moja droga. — Obrócił 

moją twarz i pocałował mnie mocno w usta. Pierwszy raz od wyjazdu do college’u. Ale teraz 
było to znacznie przyjemniejsze odczucie. 

Kiedy  się  oddalił,  poszłam  do  swego  pokoju  na  piętrze  i  popłakałam  sobie  do  woli,  a 

potem postanowiłam zamknąć ten rozdział Ŝycia i przestać o nim myśleć. 

Zawsze  będę  wyraŜać  się  o  Jacku  z  uznaniem.  Mam  nadzieję,  Ŝe  wkrótce  znajdzie  sobie 

miłą dziewczynę, która go uszczęśliwi. Mary Carter leci na niego, wiem o tym doskonale. Jest 
taka sobie ani ładna, ani brzydka, ale on przecieŜ wciąŜ podkreśla, jak małą wagę przywiązuje 
do urody. Nie wątpię, Ŝe mu będzie odpowiadać. 

Co do mnie… cóŜ, jestem ambitna. Nie sądzę, by to była ambicja zbyt wygórowana, lecz 

jakakolwiek jest,  pójdę  za jej  głosem.  Doskonale.  Teraz  napiszę  coś  na  kartce i  przyjrzę  się 
uwaŜnie. 

„Mam zamiar poślubić bogatego bratanka Sinclairów.” 
No, nareszcie! UlŜyło mi wyraźnie, gdy wypowiedziałam głośno te słowa. Jednak napisane 

tak po prostu, bez ogródek, wyraŜają zachłanność i wyrachowanie. Nie chciałabym, Ŝeby Jack 
lub  ciocia  Elizabeth  —  poczciwa  istota  nie  z  tego  świata  —  przeczytali  je.  Ale  mogłabym 
pokazać to Alicji. 

Biedny, drogi Jack… 
 

Montreal 16 grudnia 18… 

 

Ładnie  prowadzę  ten  pamiętnik!  Jednak  dni,  kiedy  udawało  mi  się  pisać  regularnie, 

minęły. Tu jest zupełnie inaczej niŜ w Thrush Hill. Czuję się bosko. Jak w ogóle mogłam Ŝyć 
w tej zapadłej dziurze? 

ChociaŜ,  prawdę  mówiąc,  tego  październikowego  dnia,  gdy  odjeŜdŜałam  pociągiem  z 

Valleyfield, płakałam jak dziecko. 

Alicja i Roger przyjęli mnie bardzo serdecznie. Po tygodniu palącej tęsknoty za domem — 

aŜ przenika mnie dreszcz na to wspomnienie — wkroczyłam w nowe Ŝycie, jakbym nie znała 
innego. 

Alicja  ma  wspaniały  dom  i  wszystko,  czego  dusza  zapragnie:  biŜuterię,  powozy,  słuŜbę, 

loŜę w operze i pozycję towarzyską. Roger jest najwyraźniej przykładnym męŜem, a takŜe — 
muszę to przyznać — przykładnym szwagrem. 

W  chwili  powitania  czułam,  jak  Alicja  taksuje  mnie  wzrokiem.  DrŜałam  z  niepewności, 

lecz niebawem odetchnęłam z ulgą. 

— Wiesz,  Katherine,  cieszę  się,  Ŝe  fotografia  nie  kłamała,  co  się  często  zdarza.  To 

zdumiewające, jakim sposobem udało ci się wyrosnąć na piękną dziewczynę. Byłaś przecieŜ 
taka chuda i śniada jako dziecko. A przy okazji… Mam nadzieję, Ŝe nie zaszło nic powaŜnego 
między tobą i Jackiem Willoughby? 

— Naturalnie, Ŝe nie! — odparłam pospiesznie. Chciałam opowiedzieć Alicji o Jacku, ale 

kiedy przyszło co do czego — nie potrafiłam. 

— Cieszę  się  —  Alicja  odetchnęła  z  ulgą.  —  Nie  wątpię,  Ŝe  Jack  jest  bardzo  zacnym 

człowiekiem. Był takim miłym chłopcem… Ale nie jest odpowiednim kandydatem na męŜa 
dla ciebie, Katherine. 

Wiedziałam o tym doskonale. Dlatego właśnie odrzuciłam jego oświadczyny. Ale w ustach 

Alicji zabrzmiało to wyjątkowo nieprzyjemnie Przeniknął mnie chłód. Alicja powiada, Ŝe do 

background image

twarzy mi z lodowatą wyniosłością. Bądź co bądź, od tej pory imienia Jacka nie wy mawiano 
w mojej obecności. 

Zostałam wprowadzona w  świat na domowym przyjęciu, które Alicja wydała ze względu 

na  mnie.  Wymusztrowała  mnie  przedtem  porządnie,  więc  sądzę,  Ŝe  wypadłam  całkiem 
przyzwoicie.  Zaaprobował  mnie  sam  Charlie  Vankleek,  którego  opinia  ustawia  lub  niszcz)’ 
towarzysko  debiutantkę.  Powiedział,  Ŝe  jestem  pięknością  i  teraz  wszyscy  są  o  tym 
przekonani, a w związku z tym traktują mnie odpowiednio. 

Gusa  Sinclaira  poznałam  na  kolacji  u  pani  Brompton.  Alicja  twierdzi,  Ŝe  zdarzył  się 

wówczas przypadek miłości od pierwszego wejrzenia. Nawet jeśli to prawda, było to uczucie 
jednostronne. 

Pan  Sinclair  jest  niezaprzeczenie  brzydki.  Nawet  Alicja  to  przyznaje.  A  pod  względem 

urody  ani  się  umywa  do  Jacka,  gdyŜ  ten  biedaczek  nic  nie  ma,  ale  urody  nie  moŜna  mu 
odmówić.  U  pana  Sinclaira  brak  urody  rekompensuje  majątek.  Alicja  stale  mi  o  tym 
przypomina.  Pomijając  jego  powierzchowność,  polubiłam  go  i  to  bardzo.  To  kulturalny, 
bywały  w  świecie  mały  człowieczek  o  nieskazitelnych  manierach.  Jego  głowa  sięga  mi  do 
ramienia. Ale potrafi naprawdę ciekawie opowiadać, czego nie moŜna powiedzieć o Jacku. 

Prowadził mnie do stołu na kolacji u pani Brompton i był niezmiernie opiekuńczy. MoŜna 

sobie wyobrazić, jakimi spojrzeniami obdarzały mnie inne kandydatki do jego łask. 

Od  tego  dnia  bawię  się  wprost  znakomicie.  Wieczorki  taneczne,  kolacje,  lunche, 

herbatki… Zajęć towarzyskich mam co niemiara i wszystkie urocze. Ciocia Elizabeth pisuje 
do  mnie,  ale  nie  otrzymałam  dotąd  listu  od  Jacka.  Wygląda  na  to,  Ŝe  zapomniał  całkiem  o 
moim istnieniu. Niewątpliwie pocieszył się Mary Carter. 

CóŜ, pewnie to i lepiej, choć muszę przyznać, Ŝe nie spodziewałam się, by Jack zapomniał 

tak szybko o mnie. Ale czy to ma jakieś znaczenie? 

Dziś  wieczorem  przyjdą  na  kolację  Sincłairowie,  Bromptonowie  i  Currie’owie. 

Przeglądam  się  w  stojącym  na  wprost  wysokim  lustrze  i jestem  przekonana,  Ŝe  mój  wygląd 
zadowoli  nawet  krytyczne  oko  Gusa  Sinclaira.  Mam  bardzo  bladą  cerę.  To  było  jedno  ze 
zmartwień  Jacka.  On  lubi  rumiane  panienki,  a  moja  wspaniała  bladość  zupełnie  mu  nie 
odpowiadała. 

Ale najwaŜniejsze, Ŝe podoba się Gusowi Sinclairowi. Preferuje styl posągowy. 
 

Montreal, 20 stycznia !8. . 

 
Minął  cały  miesiąc  od  ostatniego  zapisu.  Siedzę  wystrojona,  cała  w  „lśnieniu jedwabiu  i 

migotaniu  pereł”  i  czekam  na  wieczorek  taneczny  u  pani  Currie.  Te  parę  chwil,  kiedy 
wysuwam się z rąk mej pokojówki i czekam na powóz, to jedyny czas, który mam wyłącznie 
dla siebie. Bawię się wspaniale. Choć muszę przyznać, Ŝe nie jest to juŜ tak podniecające jak 
na początku. Obawiam się, Ŝe jestem niestała w uczuciach. Poza tym trawi mnie tęsknota za 
domem. 

Byłoby  cudownie  zobaczyć  ciocię  Elizabeth  i  stare,  kochane  Thrush  Hill  i  J…  Nie,  tego 

nie napiszę! 

Pan Sinclair jeszcze się nie zdeklarował, lecz nie ma wątpliwości, Ŝe jest to tylko kwestia 

najbliŜszych dni. Oczywiście, przyjmę go. Tak właśnie odpowiedziałam Alicji, gdy zapytała, 
co mam zamiar zrobić. 

— Jasne,  Ŝe  wyjdę  za  niego  —  odparłam  szorstko,  bo  ten  temat  zawsze  mnie  irytuje.  — 

Chyba  dość  się  natrudziłam  przez  całą  zimę,  Ŝeby  go  złapać.  Taka  jest  czysta  i  naga,  choć 
moŜe  nie  najpiękniejsza  prawda.  Oświadczam,  moja  ukochana  siostrzyczko,  Ŝe  zamierzam 
przyjąć oświadczyny pana Sinclaira bez wahania, jeśli tylko będę miała po temu okazję. 

background image

— Muszę przyznać, Ŝe masz więcej zdrowego rozsądku, niŜ oczekiwałam i nie zawracasz 

sobie byle czym  głowy  —  zauwaŜyła  Alicja  z  wyraźną  ulgą.  —  Katherine, jesteś  w  czepku 
urodzona. 

— Bo mam wyjść za bogatego męŜczyznę tylko dla pieniędzy? — spytałam chłodno. 
Ostatnio bywam wobec Alicji nieco szorstka i oschła. 
— Nie  —  rzekła  moja  siostra  z  wyczuwalnym  rozdraŜnieniem.  —  Dlaczego  upierasz  się 

przy  takich  poglądach? To  niebezpieczna  postawa.  Zupełnie zrozumiałe,  Ŝe  nie  chciałabym, 
abyś wyszła za biedaka, a poza tym jestem przekonana, Ŝe lubisz Gusa. 

— Tak,  lubię  go…  Nawet  bardzo  —  odparłam  bez  emocji.  —  Prawdę  mówiąc,  w  wieku 

cielęcym  myślałam,  Ŝe  lubienie raczej  nie  wystarcza  w  takiej  sytuacji.  Byłam  chyba  głupia, 
bo wydawało mi się, Ŝe małŜeństwo musi mieć coś wspólnego z miłością. 

— Mówisz bez sensu — przerwała ostro Alicja. — Miłość! Pewnie, Ŝe powinnaś kochać 

swego męŜa. I będziesz na pewno. On w kaŜdym razie kocha cię wystarczająco silnie. 

— Alicjo  —  popatrzyłam  jej  prosto  w  oczy  i  zapytałam  tak  otwarcie,  Ŝe  mogłam 

zadowolić nawet Jacka z jego umiłowaniem szczerości — wyszłaś za mąŜ dla pieniędzy. Tak 
mówią ludzie… Czy jesteś szczęśliwa? 

Po  raz  pierwszy,  odkąd  sięgam  pamięcią,  Alicja  się  zarumieniła.  Wyglądała  na  bardzo 

rozgniewaną. 

— Tak,  wydałam  się  dla  pieniędzy  —  rzuciła  szorstko  —  i  wcale  tego  nie  Ŝałuję.  Bogu 

dzięki, nigdy nie byłam głupia. 

— Nie złość się — poprosiłam. — Zapytałam, poniewaŜ… ach, to nie ma znaczenia. 
 

Montreal, 25 stycznia 18… 

 
JuŜ powinnam spać, lecz jestem zbyt szczęśliwa, podekscytowana i zmartwiona zarazem, 

by zasnąć. Był dziś Jack… Drogi, stary przyjaciel. JakŜe się ucieszyłam na jego widok. 

Pojawił  się  zupełnie  nieoczekiwanie.  Siedziałam  akurat  w  swoim  pokoju  pogrąŜona  w 

apatii,  gdy  Bessie  przyniosła  mi  jego  wizytówkę.  Obejrzałam  ją  z  zachwytem  i  popędziłam 
jak  wicher  na  dół,  mijając  stojącą  w  hallu  Alicję  i  wpadłam  do  salonu  wcale  nie  dostojnym 
krokiem. 

— Jack!  —  zawołałam, wyciągając  ku  niemu  obie  ręce  na  powitanie.  A więc  był  tutaj… 

zawsze  ten  sam  Jack  o  imponująco  szerokich  ramionach  i  pięknych  piwnych  oczach.  I  jak 
zawsze miał przekrzywiony krawat! Poczułam się tak jak za dawnych, dobrych czasów. 

— A  więc  cieszysz  się  z  mego  widoku  Kitty?  —  spytał  Jack,  ściskając  moje  dłonie  w 

swoich duŜych mocnych łapskach. 

— AleŜ  tak!  JuŜ  sądziłam,  Ŝe  całkiem  o  mnie  zapomniałeś.  I  tak  okropnie  tęskniłam  za 

domem, za… wszystkim — plotłam bez związku. — Och, Jack mam tyle pytań do ciebie. Nie 
wiem,  od  czego  zacząć.  Opowiedz  mi  wszystkie  nowinki  z  Thrush  Hill  i  Valleyfield. 
Opowiedz o wszystkim, co się wydarzyło od mego wyjazdu. Ile osób udało ci się wykończyć? 
I dlaczego nie przyjechałeś wcześniej? 

— Nie przypuszczałem, Ŝe będę mile widzianym gościem, Kitty — odparł spokojnie Jack. 

—  Nowe  Ŝycie  pochłonęło  cię  tak  bardzo,  Ŝe  na  stare  przyjaźnie  i  zainteresowania  nie 
pozostało juŜ miejsca. 

— Tak było na początku — rzekłam za skruchą. — Widzisz, to wszystko mnie oszołomiło. 

Za  duŜo  wspaniałości,  jak  dla  osoby  z  Thrush  Hill.  Ale  teraz  jest  inaczej.  Co  się  stało,  Ŝe 
przyjechałeś? 

— Musiałem być w Montrealu w interesach i pomyślałem, Ŝe nie wypada wrócić do domu 

i nie zobaczyć, co się stało z moją dawną towarzyszką zabaw. 

background image

— A  jak  uwaŜasz,  co  tu  ze  mną  zrobili?  —  spytałam.  Miałam  na  sobie  wyjątkowo 

twarzową  sukienkę  i  wiedziałam,  Ŝe  wyglądam  doskonale.  Jack  jednak  przyglądał  mi  się  z 
zastanowieniem. 

— CóŜ mam ci powiedzieć — odezwał się po chwili. — Ta suknia jest oszołamiająca, ale 

nie taka ładna jak ta z niebieskiego muślinu, którą nosiłaś latem. I włosy masz piękne. Tylko 
wyglądasz jakoś obco i wyniośle, dlatego wolę Kitty z Thrush Hill. 

To  było  typowe  dla  Jacka.  Nigdy  nie  uwaŜał  mnie  za  naprawdę  ładną,  a  jest  na  tyle 

uczciwy, by nie udawać, Ŝe uwaŜa. 

Ale  nie  obchodziło  mnie  to.  Roześmiałam  się  tylko  i  usiedliśmy  obok siebie.  Odbyliśmy 

długą, serdeczną rozmowę. 

Jack  opowiedział  mi  wszystkie  ploteczki  z  Valleyfield.  Nie  zapomniał  dodać,  Ŝe  Mary 

Carter  wychodzi  w  czerwcu  za  mąŜ  za  pastora.  Nie  wydawał  się  tym  faktem  poruszony, 
domyśliłam się więc, Ŝe nie obchodziła go Mary. 

Po  pewnym  czasie  zjawiła  się  Alicja.  Sądzę,  Ŝe  dowiedziawszy  się,  kim  jest  mój  gość, 

poczuła  niepokój  z  powodu  przedłuŜającego  się  tete–à–tete.  Przywitała  Jacka  bardzo 
uprzejmie,  ale  z  pewną wyŜszością. W jej  okazywaniu jest  mistrzynią.  Jack  to  odczuł,  gdyŜ 
zaczął zbierać się do wyjścia tak szybko, jak na to pozwalały dobre obyczaje. Alicja zaprosiła 
go na kolację. 

— Przyjdzie kilkoro naszych przyjaciół, ale to zupełnie nieoficjalne przyjęcie. 
Przez ułamek sekundy czułam na sobie wzrok Jacka, lecz przypomniałam sobie, Ŝe ma być 

Gus Sinclair. Nie podniosłam więc oczu i nie spojrzałam na niego. 

Wtedy odmówił grzecznie. Powiedział, Ŝe ma się spotkać w interesach. 
Alicja musiała dostrzec to spojrzenie, bo natychmiast pokazała pazurki. 
— Proszę nie zapominać o nas, jeśli będzie pan w Montrealu — odezwała się słodkim jak 

miód  głosem.  —  Jestem  pewna,  Ŝe  Katherine  nie  wyrzeknie  się  starych  przyjaciół,  chociaŜ 
niektórzy  nowi  zajmują  jej  sporo  czasu  zwłaszcza  jeden.  Nie  rumień  się  Katherine,  jestem 
pewna, Ŝe pan Willoughby okaŜe się dyskretny. 

Wcale  się  nie  zarumieniłam.  Byłam  po  prostu  wściekła.  Alicja  postąpiła  nie  fair,  choć 

doprawdy nie wiem, dlaczego tak mnie to rozdraŜniło. 

AŜ do wyjścia Jacka Alicja nie spuszczała z nas oczu. A potem zauwaŜyła protekcjonalnie 
— Wiesz,  Kathenne,  Jack  Willoughby  rzeczywiście  wyrósł  na  całkiem  przystojnego 

młodzieńca. Tylko ubiera się okropnie. Chyba mu się nie przelewa. 

— Tak — odparłam. — Brakuje mu wszystkiego, z wyjątkiem młodości, urody, dobroci i 

szczerości. Ale przypuszczam, Ŝe to się nie liczy! 

Na to Alicja uniosła wysoko brwi i zmierzyła mnie wzrokiem. 
O zmierzchu przyniesiono z kwiaciarni pudełko z wizytówką Jacka. W środku były białe 

goździki.  Jack  wydał  na  nie  majątek.  To  było  z  mojej  strony  obrzydliwe,  ale  przypięłam 
kwiaty do sukni i zeszłam na dół przyjmować hołdy innego męŜczyzny. 

Tego  wieczoru  olśniewałam  urodą  i  błyszczałam  dowcipem,  gdyŜ  wizyta  Jacka  i 

późniejszy  pojedynek  słowny  z  Alicją  wprawiły  mnie  w  stan  szczególnego  uniesienia.  Przy 
poŜegnaniu  Gus  Sinclaire  zapytał,  czy  jutro  po  południu  moŜe  się  spotkać  ze  mną  na 
osobności. 

Wiedziałam, co to znaczy i po plecach przebiegł mi lodowaty dreszcz. Ale spojrzałam na 

mego, takiego wymuskanego i szarmanckiego — jego krawat nigdy nie bywa przekrzywiony 
— i powiedziałam, Ŝe moŜe przyjść o trzeciej. 

Alicja zauwaŜyła tę rozmowę na stronie. Czy w ogóle coś mogło umknąć jej uwadze? A 

kiedy wyszedł, zapytała znacząco, jakie zawierzał mi sekrety. 

— Chce  się  ze  mną  zobaczyć  jutro  sam  na  sam.  Przypuszczam,  Ŝe  domyślasz  się,  o  co 

chodzi? 

— Ach! — wyszeptała Alicja z zachwytem. — Gratuluję ci, moja droga. 

background image

— Czy te gratulacje nie są aby przedwczesne? — zauwaŜyłam chłodno. — Jeszcze go nie 

przyjęłam. 

— Ale to zrobisz? 
— Och, naturalnie.  CzyŜ  nie snułyśmy  takich  planów?  Nie  dąŜyłyśmy  do  tego?  Jestem  z 

siebie zadowolona. 

I  rzeczywiście  jestem.  Ale  wolałabym,  Ŝeby  to  się  nie  zdarzyło  zaraz  po  wizycie  Jacka. 

Czuję się jakoś niewyraźnie. Oczywiście, bardzo lubię Gusa Sinclaira i jestem pewna, Ŝe będę 
go darzyć przywiązaniem. 

CóŜ,  teraz  muszę  iść  do  łóŜka  i  dobrze  się  wyspać.  Nie  chcę  podczas  jutrzejszej  wizyty 

mieć podkrąŜonych oczu. Odbędę przecieŜ rozmowę, która zadecyduje o mojej przyszłości. 

 

Thrush Hill, 6 maja 18… 

 
Rozmowa  istotnie  zadecydowała,  ale  niezupełnie  tak,  jak  przewidywałam.  Teraz  mogę 

spojrzeć  beznamiętnie  na  całą  tę  historię,  ale  za  wszystkie  skarby  Indii  nie  chciałabym 
przeŜyć tego jeszcze raz. 

Na  Gusa  Sinclaira  czekałam  w  najpiękniejszej  nowej  sukni.  Alicja  zapewniła  mnie,  Ŝe 

wyglądam doskonale. 

— I taka jesteś zrównowaŜona Czy  zdołasz wytrwać w tym usposobieniu? Naprawdę nie 

denerwujesz się Katherine? 

— Ani trochę — odparłam. — Pewnie powinnam, zgodnie z obowiązującym rytuałem, ale 

nigdy w Ŝyciu nie czułam się równie spokojna. 

Gdy Bessie przyniosła mi wizytówkę Gusa Sinclaira, Alicja cmoknęła mnie w policzek i 

lekko  popchnęła  do  drzwi.  Zeszłam  na  dół  całkiem  opanowana,  chociaŜ  serce  biło  mi  jak 
szalone.  Gus Sinclaire  był  wyraźnie  zdenerwowany,  lecz ja  zachowałam zimną  krew  za  nas 
oboje. Ktoś mógłby pomyśleć, Ŝe oświadczyny milionerów to dla mnie chleb codzienny. 

— Sądzę,  Ŝe  pani  domyśla  się  celu  mej  wizyty  —  zaczął  pan  Sinclair,  gdy  z  wdziękiem 

opadłam na wielki fotel, pamiętając, by fałdy sukni ułoŜyły się jak naleŜy. 

A  potem  kontynuował  swą  przemowę  w  sposób  dość  chaotyczny,  ale  z  uderzającą 

szczerością. 

Pamiętam, Ŝe pomyślałam wtedy, Ŝe chyba ułoŜył sobie to wystąpienie poprzedniego dnia i 

parę razy powtórzył, ale mimo to potknął się w kilku miejscach. 

Gdy  zakończył  tym  samym  pytaniem,  które  Jack  zadał  mi  trzy  miesiące  temu  w  Thrush 

Hill, pochylił się i ujął mnie za ręce. 

Podniosłam wzrok. Jego poczciwa, brzydka twarz znajdowała się obok mojej, a w oczach 

miał wyraz szczerej miłości i czułości. 

Otworzyłam usta, by powiedzieć tak. 
I  wtedy,  w  mgnieniu  oka,  zdałam  sobie  sprawę,  Ŝe  zamierzam  popełnić  świętokradztwo. 

Zapomniałam  o wszystkim prócz tego,  Ŝe  kocham  Jacka Willoughby  i  nigdy,  przenigdy nie 
poślubię kogo innego. 

Wyrwałam dłonie z jego uścisku i wybuchnęłam histerycznym szlochem. 
— Bardzo przepraszam — powiedział pan Sinclair. — Nie miałem zamiaru tak zaskoczyć 

pani. Ale przecieŜ musiała pani… spodziewała się pani tego… 

— Tak, tak, wiedziałam — zawołałam Ŝałośnie. — I aŜ do tej chwili zamierzałam wyjść za 

pana. Bardzo mi przykro, ale nie mogę… nie mogę. 

— Nie rozumiem — odparł wyraźnie oszołomiony. — Jeśli pani wiedziała, to dlaczego… 

dlaczego… Czy pani na mnie nie zaleŜy? 

— Nie, to nie tak — szlochałam. — Ja pana nie kocham, lecz kogoś innego… Ale on jest 

biedny, a ja nie cierpię biedy. Więc mu odmówiłam i chciałam wyjść za pana… dla majątku. 

Na jego twarzy odbiło się cierpienie. 

background image

— Nie spodziewałem się tego po pani — rzekł zmienionym głosem. 
— Och, zachowałam się okropnie — zawołałam. — Nie moŜe pan myśleć o mnie gorzej, 

niŜ ja sama… Zasługuję na pogardę! 

— Nie  —  odparł  z  posępnym  uśmiechem.  —  Gdybym  pogardzał,  byłoby  mi  lŜej. 

Mógłbym  przestać  kochać  panią.  Ale  nie  zadręczaj  się  Katherine.  Czuję  się  zraniony  i 
rozczarowany, to oczywiste, ale jestem rad, Ŝe przynajmniej zostałaś wierna sobie. Nie płacz, 
moja droga. 

— Jest  pan  zbyt  dobry  —  powiedziałam  ze  smutkiem.  —  Ale  nic  nie  zmieni  faktu,  Ŝe 

zachowałam się wobec pana haniebnie. I pan to wie. Och, błagam, panie Sinclair… proszę juŜ 
odejść. Tak mi wstyd.. Nie mogę patrzeć panu w oczy. 

— JuŜ idę — odrzekł łagodnie. — Rozumiem, Ŝe to dla pani bolesne przeŜycie, lecz i mnie 

nie jest łatwo… 

— Czy mi pan wybaczy? — spytałam niespokojnie. 
— Tak.  Całkowicie.  Nie  rozpaczaj  z  tego  powodu.  Pamiętaj…  zawsze  będę  twoim 

przyjacielem. Do widzenia. 

Wyciągnął  rękę,  uścisnął  serdecznie  moją  i  wyszedł.  Zostałam  w  salonie,  Ŝeby  się 

porządnie wypłakać, a poza tym bałam się spotkania z Alicją. 

W  końcu przyszła do mnie z twarzą promieniejącą uśmiechem i najwyraźniej oczekująca 

dobrej nowiny. Lecz gdy zatrzymała wzrok na mej skulonej postaci, nieomal podskoczyła. 

— Katherine, co się stało? — zapytała ostro. — Czy pan Sinclair… 
— AleŜ tak, oświadczył się, ale dałam mu kosza. I na tym koniec… Teraz miała nastąpić 

burza  z  piorunami.  Zagrzmiało  nie  od  razu,  bo  szok  prawie  sparaliŜował  moją  przyrodnią 
siostrę. 

— Katherine — wykrztusiła. — Czyś ty oszalała? Postradałaś zmysły? 
— Nie,  raczej  nabrałam  rozumu.  To  prawda  Alicjo  i  moŜesz  mnie  krytykować,  ile  ci  się 

spodoba.  Wiem,  Ŝe  na  to  zasłuŜyłam  i  nie  zamierzam  się  wypierać.  Naprawdę  chciałam 
przyjąć jego oświadczyny, ale gdy przyszło co do czego… nie potrafiłam. Nie kocham go. 

No  i  wtedy  rozpętała  się  burza.  Nigdy  jeszcze  nie  widziałam  Alicji  tak  rozgniewanej  i 

nigdy  nie  zostałam  tak  zwymyślana.  Lecz  nawet  moŜliwości  Alicji  musiały  się  w  końcu 
wyczerpać, gdyŜ ucichła. 

— Zachowałaś  się  haniebnie —  podsumowała. —  Jestem  oburzona.  Prowokowałaś  Gusa 

Sinclaira do zalotów od samego początku, a potem odrzuciłaś bezwzględnie. Pomyśl, straciłaś 
fortunę dla sentymentalnej bzdury! Nie sądziłam, Ŝe jesteś tak nieskończenie głupia! 

— Wygląda  na  to,  Ŝe  cały  rodzinny  rozsądek  przypadł  w  udziale  tobie  —  odparłam 

posępnie. — Och, Alicjo, zostaw mnie samą. Tak nisko upadłam. 

— Co  zamierzasz  zrobić?  —  zapytała  pogardliwie  Alicja.  —  Wrócisz  do  Valleyfield  i 

wyjdziesz za tego swojego głodującego doktorka? 

Tym razem nie wytrzymałam. Mogła mi wymyślać, ile chciała, ale nie pozwolę zniewaŜać 

Jacka. 

— Bardzo bym chciała. Jeśli mnie jeszcze zechce… — I wyszłam z salonu z podniesioną 

głową. 

Postanowiłam jak najszybciej opuścić Montreal. Lecz wyjechałam dopiero po tygodniu. A 

był  to  tydzień  wyjątkowo  nieprzyjemny.  Alicja  traktowała  mnie  z  lodowatą  obojętnością. 
Wiedziałam, Ŝe nigdy nie wrócę do jej łask. 

Ku memu zaskoczeniu Roger stanął po mojej stronie. 
— Zostaw dziewczynę w spokoju — powiedział Alicji. — Jeśli nie kocha Smclaira, miała 

prawo  mu  odmówić.  To  bardzo  dobrze,  Ŝe  znalazła  w  sobie  dość  uczciwości,  by  się  nie 
sprzedać. 

A potem przyszedł do biblioteki, gdzie siedziałam zmartwiona i połoŜył mi rękę na głowie. 

background image

— Dziecko, nie zwracaj uwagi na to, co ci mówią róŜni ludzie. Nigdy nie wychodź za mąŜ 

dla pieniędzy ani z innego powodu niŜ z miłości. 

To mnie bardzo pocieszyło i tej nocy juŜ nie płakałam. 
W  końcu  mogłam  wyjechać.  Zadepeszowałam  do  Jacka:  „Wracam  w  środę,  czekaj  na 

stacji” i wiedziałam, Ŝe tam będzie. JakŜe pragnęłam wreszcie zobaczyć starego, kochanego, 
zlekcewaŜonego Jacka. 

Dotarłam  do  Valleyfield  tuŜ  przed  zmierzchem.  Padał  deszcz,  cały  świat  tonął  we  mgle, 

smutku i szarudze. Ale z daleka dostrzegłam światła Thrush Hill, a Jack czekał na peronie. 

— Och,  Jack!  —  zawołałam,  tuląc  się  do  niego  i  nie  bacząc  na  konwenanse.  —  Tak  się 

cieszę, Ŝe wróciłam. 

— Ja teŜ, Kitty. Wiedziałem, Ŝe o nas nie zapomnisz. Jak ładnie wyglądasz. 
— Powinnam  wyglądać  okropnie  —  odparłam  potulnie.  —  Wiesz,  bardzo  brzydko  się 

zachowałam. Poczekam, aŜ odjedziemy kawałek, to wszystko ci opowiem. — I tak zrobiłam. 

Niczego  nie  ukrywałam  ani  nie  upiększałam,  lecz  wyznałam  szczerą  prawdę.  Jack 

wysłuchał mnie w milczeniu, a potem ucałował. 

— Jack, czy mi wybaczysz i zechcesz mnie jeszcze? — szepnęłam, tuląc się do jego boku. 
A on odpowiedział… Nie, rozmyśliłam się, nie napiszę tego, co powiedział. 
Nasz ślub odbędzie się w czerwcu… 

background image

E

KWIPAś PANNY 

C

ORDELII

 

 
Biedactwa — westchnęła ze współczuciem panna Cordelia. Myślała o dzieciach z fabryki. 

Widywała  je  często  pomiędzy  szkołą,  w  której  uczyła,  a  mostem  na  rzece  oddzielającej 
Pottstown  —  malutką,  zasypaną  sadzami  osadę  —  od  zwyczajnej  wioski  Point  Pleasant. 
Bawiły  się  i  awanturowały  na  ulicach  lub  ze  smutkiem  wyglądały  przez  okna  nędznych 
domów. 

— Dziś sobota — uświadomiła sobie — a one nie mają innego miejsca do zabawy… tylko 

te podwórka i ulice. To skandal. Nasi filantropi mają tu pole do popisu, ale zdają się niczego 
nie dostrzegać. CóŜ, Ŝal mi dzieciaków… aŜ przykro na nie patrzeć, lecz nie mogę nic zrobić. 
—  Panna  Cordelia  westchnęła,  jednak  ,po  chwili  uśmiech  rozjaśnił  jej  twarz.  Pomyślała,  Ŝe 
przez  dwa cudowne  dni  nie  musi  oglądać  Pottstown,  bo  jedzie  do  Point  Pleasant,  gdzie  jest 
tylko  jedna  długa,  ocieniona  wiązami  ulica,  biegnąca  wśród  osłoniętych  Ŝywopłotami 
staroświeckich ogrodów i przytulnych domów wprost na otwarte pola. 

Panna  Cordelia  mieszkała  samotnie  w  niewielkim  domku  w  Point  Pleasant.  Dom  był tak 

mały, Ŝe wydawało się nieprawdopodobne, by ktokolwiek mógł w nim mieszkać. 

— Wystarczy miejsca dla takiej jak ja starej panny — mawiała panna Cordelia. — I przede 

wszystkim  jest  mój  własny.  Czuję  się  tu  panią.  Posiadanie  jakiegoś  miejsca  to  wspaniała 
sprawa. Oczywiście, gdyby to ode mnie zaleŜało, wybrałabym większy dom. 

W  tym  miejscu  zawsze  wybuchała  śmiechem.  To  był  jej  ulubiony  Ŝart.  Za  domem 

rozciągało  się  czteroakrowe  pole.  Całą  posiadłość  otrzymała  w  spadku  od  stryja.  Ale  nie 
wiedziała,  jaki  uŜytek  zrobić  z  ziemi.  Nie  trzymała  krowy  i  nie  miała  czasu  na  załoŜenie 
ogrodu.  Lubiła  jednak  swoje  poletko,  a  gdy  ją  pytano,  dlaczego  go  nie  sprzedaje, 
odpowiadała: — Jestem przywiązana do niego. Lubię po nim chodzić, gdy urośnie trawa. No i 
kiedyś moŜe się przydać. Moja matka mawiała, Ŝe jeśli przechowuje się coś przez siedem lat, 
to  w  końcu  okaŜe  się  przydatne.  Mam  to  pole  trochę  dłuŜej,  ale  jego  czas  jeszcze  nie 
nadszedł.  Tymczasem  sprawia  mi  przyjemność  fakt,  Ŝe  jestem  właścicielką  czterech  akrów 
ziemi. 

Panna Cordelia najchętniej urządziłaby na polu plac zabaw dla dzieci z fabrycznej osady. 

Lecz zdawała sobie sprawę, Ŝe sąsiedzi będą protestować, tak więc dała temu spokój. 

Pewnego  dnia  panna  Cordelia  otworzyła  furtkę  zawieszoną  krzywo  na  gęstym 

ś

wierkowym Ŝywopłocie i stanęła w osłupieniu. 

— Wielkie  nieba,  a  cóŜ  to  takiego!  —  zawołała,  gdy  odzyskała  głos.  Cynthia  Ann 

Fleniming, mieszkająca po drugiej stronie Ŝywopłotu, 

podeszła do niej szybkim krokiem. 
— Dobry wieczór Cordelio. Mam tu dla ciebie list. 
— Ale…  ten…  koń  —  zająknęła  się  panna  Cordelia.  —  Skąd  się  tu  znalazł?  I  kto  go 

przywiązał  przed  frontowymi  drzwiami?  Objadł  całe  geranium  z  kwiatów!  Gdzie  jest 
właściciel, jeździec, czy kto tam jeszcze? 

Koń,  przywiązany  za  uzdę  do  rosnącego  przed  domem  wiązu,  był  sympatycznym 

czworonogiem o łagodnych oczach. Właśnie z apetytem zajadał kolejną gałązkę geranium. 

Cynthia Ann podała Ust ze słowami: — MoŜe on ci coś wyjaśni. Jakiś chłopiec zostawił 

go razem z koniem. Taki mały piegus z uśmiechem dookoła głowy. Powiedział, Ŝe kazano mu 
oddać konia i list pannie Cordelii Herry z ulicy Wiązów w Point Pleasant i nie moŜe dłuŜej 
czekać.  Dał  mi  więc  Ust,  a  to  stworzenie  przywiązał  do  drzewa.  Był  tu  pół  godziny  temu. 
CóŜ, nie da się ukryć, Ŝe twoje geranium mocno ucierpiało. 

Panna  Cordelia  otworzyła  i  przeczytała  list.  Gdy  skończyła,  spojrzała  na  zaciekawioną 

Cynthię Ann z roztargnieniem. 

background image

— Oto cały John Drew! Kiedy ujrzałam to zwierzę, zaraz wiedziałam, Ŝe to jego sprawka. 

John  Drew  to  mój  kuzyn.  Mieszkał  dotychczas  w  Poplar  Valley,  ale  wyjeŜdŜa  na  Zachód  i 
prosi, Ŝebym wzięła sobie staruszka Napa… Pewnie chodzi mu o tego konia… Pisze, Ŝe Nap 
się starzeje i nie moŜe pracować, a on nie ma serca ani go zastrzelić, ani sprzedać komuś, kto 
by  go  źle  traktował.  Dlatego  chce,  Ŝebym  ja  się  nim  zaopiekowała  przez  pamięć  na  stare, 
dobre czasy. W dzieciństwie byliśmy jak brat i siostra. Tylko on mógł wpaść na taki pomysł. 
Zawsze  był  niekonwencjonalny  i  uwaŜał  to  za  zupełnie  naturalne.  A  teraz  wyjechał  na 
Zachód, a koń jest tutaj… Gdyby to chodziło o kota albo psa, ale koń… 

— Teraz przydadzą ci się te cztery akry pola — zaŜartowała Cynthia Ann. 
— Pewnie  tak  —  przytaknęła  z  roztargnieniem  panna  Cordelia.  —  To  jest  rozwiązanie! 

Tak, tam go umieszczę! 

— Chyba nie masz zamiaru zatrzymać konia? — zdumiała się Cynthia Ann. — Po co? Nie 

jest ci potrzebny. I pomyśl, ile kosztuje utrzymanie takiego stworzenia! 

— Na razie zatrzymam go tutaj — oświadczyła krótko panna Cordelia. — Jak zauwaŜyłaś, 

mam  cztery  akry  pola.  To  mu  wystarczy  przez  jakiś  czas.  Zawrze  podejrzewałam,  Ŝe  to 
poletko odegra w moim Ŝyciu waŜną rolę. Biedny John Drew! Wyświadczę mu przysługę za 
względu  na  dawne  czasy,  choć  ten  szalony  pomysł  jest  zupełnie  w  jego  stylu.  Lecz  mam 
pewien plan. Ale do niego nie naleŜy karmienie Napa geranium. 

Panna  Cordelia  zawsze szybko  i  pogodnie  przystosowywała  się  do  nowych  okoliczności. 

—  Nie  ma  sensu  wpadać  w  panikę  —  mawiała  zwykle.  Rzucając  smętne  spojrzenie  na 
objedzone  geranium,  odwiązała  Napa  i  odprowadziła  na  pole  za  domem,  gdzie  przywiązała 
go do palika tyloma węzłami, Ŝe nie miał najmniejszej szansy na ucieczkę. 

Gdy  zaintrygowana  i  zbulwersowana  Cynthia  Ann  wróciła  do  domu,  panna  Cordelia 

przystąpiła do parzenia herbaty i obmyślania planu, jaki jej przyszedł do głowy w związku z 
nieoczekiwanym prezentem. 

— Mogę go zatrzymać przez lato, ale co zrobić z nim jesienią? Nie mam stajni i na dobrą 

sprawę nie stać mnie na jego utrzymanie. Zobaczę, czy uda mi się wypoŜyczyć wóz od pana 
Griggsa, a jeśli tak, to te biedne dzieciaki z mojej klasy będą miały co tydzień uciechę albo 
nie  nazywam  się  Cordelia  Herry.  Być  moŜe  tym  razem  John  Drew  zrobił  coś  naprawdę 
poŜytecznego. Biedny John! Zawsze był przekonany, Ŝe postępuje właściwie. 

 

*

 

*

 

 
Mieszkańcy  Point  Pleasant  dowiedzieli  się  niebawem,  jaka  pannie  Cordelii  trafiła  się 

gratka. Nie omieszkali zasypać ją radami i propozycjami. Słuchała cierpliwie, ale i  tak robiła 
to, co uznała za stosowne. Pan Griggs okazał zrozumienie w sprawie wozu i w pewną sobotę 
w  Point  Pleasant  zapanowało  niezwykłe  poruszenie.  Ni  stąd,  ni  zowąd  panna  Cordelia 
przejechała po wiejskiej drodze turkoczącym, Ŝółtym wozem Wóz ciągnął Nap, pełen wigoru 
po tygodniowym wypoczynku na czteroakrowym poletku. Gdy panna Cordelia minęła most, 
długie  siedzenia  na  platformie  zajęte  zostały  przez  dzieci  z  fabrycznej  osady.  Oczy  tych 
bladych, wątłych istotek błyszczały z powodu tego niezwykłego wydarzenia. 

Panna  Cordelia  pojechała  w  kierunku  pokrytych  sosnowym  lasem  wzgórz  Deepdale,  w 

odległości sześciu mil od Pottstown. Tam przywiązała Napa na polance, a dzieciom pozwoliła 
hasać  do  woli  po  lesie  i  łące.  JakŜe  się  one  cieszyły!  A  panna  Cordelia  była  szczęśliwa, 
patrząc na ich radość. 

W  porze  obiadowej  zebrała  swoją  gromadkę  i  przywiodła  do  wozu.  Tam  miała koszyk  z 

chlebem i masłem. 

— Na nic więcej mnie nie stać — powiedziała Cynthii Ann. — Lecz one muszą zaspokoić 

głód. Wody dostaniemy w jakimś gospodarstwie. 

background image

Panna Cordelia juŜ od rana rozmyślała o pewnej farmie. Nie znała właścicieli, ale podobał 

się jej dom. Był to duŜy, biały budynek z zielonymi okiennicami, otoczony rozległym sadem. 
Przed frontem rozciągał się aksamitny, zielony trawnik. Tam właśnie przyprowadziła małych 
pasaŜerów. Akurat dotarli na wielkie podwórze, kiedy ze stodoły wyszedł wysoki męŜczyzna. 
Podszedł bliŜej i wówczas pannie Cordelii przyszło na myśl, Ŝe człowiek ten jest wcieleniem 
pogody. Jego ogorzała twarz wprost jaśniała jednym wielkim uśmiechem. 

— Proszę, proszę! — odezwał się, gdy podeszli bliŜej i mogli go usłyszeć. — Czy to klasa 

na wagarach, łaskawa pani? 

— Jestem nauczycielką na wagarach — odparła wesoło panna Cordelia. — A dzieci są z 

fabrycznej osady. Przywiozłam je na sobotnią wycieczkę. MoŜe dostaniemy wody z pańskiej 
studni i jakieś naczynie? 

— Wody? — zawołał męŜczyzna, a jego twarz rozjaśniła się promiennym uśmiechem. — 

To  powinno  być  mleko,  łaskawa  pani.  Mleko.  Zaraz  przyniesie  je  moja  gospodyni.  A  wy 
rozgośćcie  się  na  trawniku  przed  domem.  Bardzo  lubię  dzieci.  Nazywam  się  Smiles… 
Abraham Smiles

*

— Pasuje do pana — odparła panna Cordelia bez zastanowienia i zarumieniła się speszona. 
Pan  Smiles  się  roześmiał.  —  Tak,  zdaje  mi  się,  Ŝe  stale  muszę  się  uśmiechać.  ChociaŜ 

mam  zgryźliwe  usposobienie.  Bądź  co  bądź,  nazwisko  zobowiązuje.  Chodźmy  tędy,  proszę 
pani. Widzę, Ŝe dzieciaki są porządnie głodne Zaraz urządzimy sobie wesoły piknik. Powiem 
gospodyni, Ŝeby przyniosła równieŜ jakiś dŜem. 

Podczas  gdy  dzieci  jadły  swój  lunch,  panna  Cordelia  z  niezwykłą  u  niej  otwartością 

opowiedziała panu Smilesowi o starym Napie i swoim przedsięwzięciu. 

— Zamierzam przez całe lato w kaŜdą sobotę zabierać tę gromadkę do lasu — wyznała. — 

Tylko  tyle  mogę  zrobić.  A  te  maluchy  są  takie  szczęśliwe.  Strach  pomyśleć,  w  jakich 
mieszkają warunkach. Po prostu nurzają się w sadzy. Niektóre aŜ dc dziś nie widziały pola i 
łąki. 

Pan Smiles słuchał rozpromieniony, a panna Cordelia miała wraŜenie, Ŝe patrzy na słońce. 
— Proszę  posłuchać,  łaskawa  pani.  Podoba  mi  się  pani  pomysł  i  chciałbym  w  czymś 

pomóc. Niech pani przywozi dzieciaki tutaj w kaŜdą sobotę. Niech biegają w moim bukowym 
lasku  i  po  górnym  pastwisku  Ustawię  tam  jakieś  huśtawki  do  zabawy,  a  takŜe  dostarczę 
jedzenie.  śe  to  kłopot?  śaden  kłopot,  nie  ma  o  czym  mówić.  To  dla  mnie  prawdziwa 
przyjemność,  łaskawa  pani.  Lubię  dzieci,  choć  jestem  zrzędliwym,  nieznośnym  starym 
kawalerem. Skoro pani poświęca swój czas, robiąc tyle dobrego, to ja teŜ mogę. 

Gdy  panna  Cordelia  wróciła  o  zachodzie  słońca  do  miasteczka  z  gromadką  zmęczonych 

lecz  szczęśliwych  dziewcząt  i  chłopców,  czuła  wielką  satysfakcję.  Nawet  Nap  wyglądał  na 
zadowolonego. Pewnie wspominał piękne popołudnie i koniczynę na pastwisku pana Smilesa. 

Tego  lata  panna  Cordelia  w  kaŜdą  sobotę  zabierała  dzieci  z  fabrycznej  osady  na  farmę 

Beechwood. Mieszkańcy Point Pleasant nazwali wóz ekwipaŜem panny Cordelii, a ona sama 
stała się przedmiotem wielu Ŝartów. 

Pan  Smiles  okazał  się  cennym  pomocnikiem.  Razem  z  panną  Cordelia  poświęcał  soboty 

dzieciom i co tydzień na farmie Beechwood odbywały się wesołe zabawy. 

Kiedy jednak z buków zaczęty opadać brązowe liście, panna Cordelia ze smutkiem zdała 

sobie sprawę, Ŝe to koniec lata i koniec wycieczek. 

— Tak mi przykro — zwierzyła się panu Smilesowi. — Ale nic na to nie poradzę. Wkrótce 

będzie  za  zimno  na  zabawy  na  świeŜym  powietrzu…  Napa  teŜ  nie  mogę  zatrzymać  przez 
zimę. Nie chcę się z nim rozstawać, naprawdę go polubiłam, ale muszę to zrobić… 

Spojrzała  smętnie  na  konia,  skubiącego  resztki  koniczyny  na  skoszonej  łące.  Boki  Napa 

byty zaokrąglone i lśniące. PrzeŜył wspaniałe, złote lato. 

*

 smile — uśmiech, smiles — uśmiechy /przyp. tłum/ 

background image

Pan Smiles zakasłał z zakłopotaniem. Panna Cordelia podniosła na niego wzrok i zdumiała 

się, widząc, Ŝe się nie uśmiecha. Wyglądał niezwykle powaŜnie. 

— Kupię  Napa  —  powiedział  uroczystym  głosem.  —  Ale  to  nie  wszystko.  Chcę… 

równieŜ  ciebie,  łaskawa  pani.  Znudziło  mnie  bycie  nieznośnym,  starym  kawalerem  i  dla 
odmiany pragnę zostać nieznośnym, starym męŜem. Czy zniesie mnie pani w tym wcieleniu, 
panno Cordelio? 

Panna Cordelia ledwie pohamowała okrzyk zdumienia, a potem zaczęła się śmiać. — Och, 

panie  Smiles,  zgodzę  się  na  wszystko,  jeśli  się  pan  uśmiechnie  do  mnie.  Pańska  uroczysta 
mina jest taka nienaturalna. 

Uśmiech natychmiast rozjaśnił twarz wielbiciela. 
— A więc zgadzasz się? — zapytał uradowany. 
Przez  najbliŜsze  pół  godziny  obmyślali  plany.  Po  Nowym  Roku  panna  Cordelia  miała 

odejść ze szkoły i zasypanego sadzą Pottstown i przenieść się na farmę Beechwood jako jej 
pani. 

— A  ponadto  —  dodał  pan  Smiles  —  kaŜdej  pogodnej  soboty  zaprzęgniesz  Napa  do 

duŜych  sań  i  pojedziesz  do  osady  po  dzieci.  Mogą  się  bawić  cały  dzień.  Dom  jest 
wystarczająco  obszerny  i  mamy  jeszcze  stodołę.  To  będzie  nasza  specjalna  akcja 
dobroczynna, łaskawa pani… Chciałem powiedzieć, droga Cordelio. 

— To  wszystko  dzięki  staremu  Napowi  —  wyszeptała  panna  Cordelia  z  błyskiem 

szczęścia w oczach. 

— Ma zapewnioną koniczynę do końca Ŝycia — odparł pan Smiles z uśmiechem. 

background image

N

IEZNOŚNE PROSIAKI

 

 
John Harrington był wrogiem kobiet, a w kaŜdym razie za takiego się uwaŜał, co na jedno 

wychodzi.  Miał  czterdzieści  pięć  lat  i  w  młodości  musiał  być  bardzo  przystojny.  Mimo 
upływu  lat  odznaczał  się  doskonałą  prezencją.  Gospodarował  z  powodzeniem  na  niezłej 
farmie.  Posiadał  równieŜ  ogród,  będący  jego  chlubą  i  radością.  Tak  było  przynajmniej  do 
chwili, gdy wpadły tam prosięta pani Hayden. 

Sarah King, ciotka Harringtona, prowadząca mu gospodarstwo, była głucha i opryskliwa i 

dlatego  rzadko  kto  zachodził  do  ich  domu.  Ale  taki  stan  rzeczy  odpowiadał  Harringtonowi. 
Jako dobry obywatel, nie uchylał się od obowiązków wobec społeczności, lecz brakowało mu 
talentów towarzyskich. Był, mimo to zadowolony z Ŝycia, troszczył się o farmę, dbał o Ŝywy 
oraz martwy inwentarz i nie zwracając uwagi na otoczenie, zajmował się swoimi sadzonkami. 

Szczęście  nie  trwa  jednak  wiecznie,  a  udziałem  człowieka  są  równieŜ  kłopoty.  Stanął  z 

nimi  oko  w  oko,  gdy  Perry  Hayden  od  spadkobierców  Shakespeare’a  Ely  kupił  sąsiednią 
farmę i wprowadził się tam z rodziną. 

Prawdę  mówiąc,  Perry  Hayden  nie  zdąŜył  sprawić  Harringtonowi  Ŝadnych  kłopotów. 

Biedak zmarł bowiem z powodu zapalenia płuc miesiąc po przeprowadzce. Na gospodarstwie 
została wdowa, mając do pomocy parobka niedorostka. Jej dzieci, Charles i Theodore, znane 
ogólnie  jako  Bobbles  i  Ted,  były  zaledwie  kilkuletnimi  maluchami.  Wszystko  zaczęło  się 
wtedy, gdy czternaście Ŝarłocznych prosiąt Mary Hayden wdarło się do ogrodu Harringtona. 
Obie posiadłości oddzielało ogrodzenie, sosnowy lasek i jabłoniowy sad, ale nie stanowiło to 
przeszkody dla przedsiębiorczych prosiąt. 

Harrington akurat skończył sadzenie i nie ma się co dziwić, Ŝe wpadł we wściekłość, gdy 

dostrzegł  ryjące  gdzie  popadnie  stado.  Był  zły,  ale  poniewaŜ  zdarzyło  się  to  pierwszy  raz, 
więc  z  filozoficznym  spokojem  przepędził  prosięta,  naprawił  ogrodzenie  i  przez  resztę  dnia 
doprowadzał ogród do porządku. 

Trzy  dni  później  świnie  znowu  weszły  do  ogrodu.  Harrington  puścił  soczystą  wiązankę 

pod adresem kobiet, które próbują samodzielnie prowadzić farmę i trochę mu ulŜyło. Później 
zaś posłał do sąsiadki swego parobka z prośbą, by pani Hayden była łaskawa trzymać swoje 
ś

winie z dala od jego ogrodu. Pani Hayden odpowiedziała uprzejmie, Ŝe bardzo jej przykro, i 

Ŝ

e to się nie powtórzy. John Harrington nie wątpił w szczerość jej zapewnienia, ale składając 

obietnicę,  pani  Hayden  nie  wzięła  pod  uwagę  moŜliwości  prosiąt.  Dobrze  zapamiętały 
smakowite  zapachy  i  smak  soczystych  pędów  z  sąsiedniego  ogrodu.  Po  tygodniu  Mordecai 
wszedł do kuchni i zakomunikował Harringtonowi, Ŝe te nieznośne prosiaki znowu buszują na 
jego zagonkach. 

KaŜda  cierpliwość  ma  swoje  granice.  Harrington  zostawił  parobkowi  walkę  z  uciąŜliwą 

trzodą, a sam załoŜył kapelusz i udał się do domu Haydenów. Ted i Bobbles grali w kamyki 
na  ścieŜce  i  umknęli  przezornie  na  jego  widok.  ZbliŜył  się  do  niskiego,  ukrytego  wśród 
jabłoni  budynku,  zanim  pędzący  prosięta  Mordecai  wyłonił  się  zza  stodoły.  Pani  Hayden 
siedziała na progu, obierając ziemniaki i na widok gościa wstała pospiesznie. 

Harrington dotychczas nie widział sąsiadki. Nie mógł nie zauwaŜyć, Ŝe jest ładną kobietą o 

smutnych, ciemnoniebieskich oczach i urzekającym wyrazie twarzy. Pani Hayden w młodości 
była pięknością i choć cięŜka praca i zmartwienia odbiły się na niej, zachowała ślady dawnej 
urody.  Ale  John  Harrington  był  wściekły  i  nie  obchodziło  go,  czy  będzie  toczył  wojnę  z 
ładną, czy brzydką kobietą. Myślał wyłącznie o świniach rozkopujących mu ogród. 

— Pani  Hayden,  prosiaki  znowu  wlazły  do  mojego  ogrodu.  Mam  tego  dosyć.  Proszę 

pilnować  swego  inwentarza.  Jeśli  jeszcze  raz  zastanę  je  na  mojej  ziemi,  spuszczę  psa… 
Ostrzegam panią… 

Pani Hayden słuchała, a policzki jej pokrywał blady rumieniec. 

background image

— Bardzo  mi  przykro,  panie  Harrington.  Bobbles  pewnie  znowu  nie  zamknął  drzwiczek 

od zagrody. Jest taki zapominalski — tłumaczyła drŜącym głosem. 

— Widocznie  trzeba  mu  poprawić  pamięć  —  odparł  ponuro  Harrington,  przekonany  Ŝe 

Bobbles  to  imię  parobka.  —  Nie  Ŝyczę  sobie,  by  mój  ogród  został  zniszczony  z  powodu 
czyjejś krótkiej pamięci. Jeśli nie potrafi pani upilnować własnej trzody, to niech się pani nie 
bierze za prowadzenie farmy! 

W tym momencie pani Hayden opadła na próg i wybuchnęła płaczem. Harrington poczuł 

się  —  według  słów  Sarah  King  —  kompletnie  zbaraniały.  Ale  się  wpakował  w  tarapaty!  Z 
kobietami są większe kłopoty niŜ z prosiakami! 

— Och,  niechŜe  pani  nie  płacze,  pani  Hayden  —  zaczął  zakłopotany.  —  Nic  złego  nie 

miałem  na  myśli…  chyba  jednak  potraktowałem  panią  zbyt  ostro.  Na  pewno  nie 
wypuściliście świń umyślnie. No, proszę juŜ nie płakać! Przepraszam, jeśli panią uraziłem… 

— Nie  o  to  chodzi  —  łkała  pani  Hayden.  —  To  tylko…  tak  bardzo  się  starałam…  a 

wszystko  idzie  na  opak.  Robię  mnóstwo  błędów.  A  co  do  pańskiego  ogrodu…  zapłacę  za 
szkody… Proszę powiedzieć, ile to wyniesie… 

Znowu załkała i westchnęła jak rozŜalone dziecko. Harrington poczuł się jak ostatni brutal. 

Miał  ochotę  objąć  ją  i  powiedzieć,  Ŝeby  nie  zaprzątała  sobie  głowy  sprawami,  które  są 
domeną męŜczyzn. Ale naturalnie nie zrobił tego. Ostatecznie wymamrotał, Ŝe szkody nie są 
takie wielkie i ma nadzieję, Ŝe mu wybaczy… A potem zrejterował w wielkim pośpiechu. 

Mordecai  wrócił  juŜ  do  domu  i  świnie  zniknęły  z  horyzontu,  ale  za  to  spomiędzy 

wiśniowych drzew wyjrzała pyzata mała buzia. 

— Idź sobie, zły człowieku! — rzekł mściwie Bobbles. — Idź! Moja mama płakała przez 

ciebie, sam to widziałem. Jestem jeszcze mały Bobbles, ale jak urosnę, to będę duŜy Charles 
Henry Hayden i nie odwaŜysz się krzyczeć na moją mamę. 

Harrington uśmiechnął się posępnie. 
— A  więc  to  ty  jesteś  tym  chłopakiem,  który  zapomina  o  zamykaniu  drzwiczek  od 

chlewika? Podejdź bliŜej i pokaŜ mi się. Kto tam jest jeszcze z tobą? 

— Ted. Jest młodszy ode mnie. Ale ja nie wyjdę stąd. Nie lubię cię. Idź sobie. 
Harrington  posłusznie  odszedł.  Wrócił  do  domu  i  zabrał  się  do  pracy  w  gospodarstwie. 

Lecz choć pracował bez przerwy, w oczach stała mu ciągle zasmucona twarz Mary Hayden. 

— Zachowałem się okropnie — mówił sobie w duchu. — Dlaczego nie potraktowałem jej 

łagodniej? Pewnie i tak ma dosyć zmartwień. Niech diabli porwą te prosięta! 

Po  tym  wydarzeniu  zapanował  spokój.  Najwyraźniej  zrobiono  coś  z  pamięcią  Bobbłesa 

albo pani Hayden sama zamykała drzwiczki. W kaŜdym razie świnie nie wchodziły w szkodę 
i ogród pana Harring — tona rozkwitał jak róŜa. Za to stan samego Harringtona pozostawiał 
wiele do Ŝyczenia. 

Gdziekolwiek  spojrzał,  miał  w oczach  obraz  sąsiadki:  zmęczoną,  delikatną  twarz  i  łzy  w 

błękitnych  oczach.  Oryginału  nie  widywał,  ale  to  tylko  pogarszało  sytuację.  Zastanawiał  się 
wciąŜ, co ona o nim sądzi i doszedł do wniosku, Ŝe pewnie uwaŜa go za starego, gderliwego 
malkontenta. Chodził zmartwiony i zdenerwowany, i prawie chciał, Ŝeby świnie wtargnęły do 
jego ogrodu. Miałby przynajmniej okazję do pokazania, jaki jest wyrozumiały. 

Pewnego  dnia  zebrał  spory  pęczek  włoszczyzny  i  posłał  pani  Hayden  przez  Mordecaia. 

Chciał  najpierw  posłać  kwiaty,  lecz  zmienił  zdanie  po  namyśle.  Poza  tym  Mordecai  i 
kwiaty…  jakoś  to  do  siebie  nie  pasowało.  Pani  Hayden  kazała  przekazać  słowa 
podziękowania  i  to  w  znacznym  stopniu  pocieszyło  Harringtona.  Mordecai,  widząc  co  się 
ś

więci, poszedł do stodoły i pękał ze śmiechu. 

— Złapała go ta wdówka. I kto by się spodziewał? 
Nazajutrz  jedna  przedsiębiorcza  świnka  znalazła  drogę  do  ogrodu  Harringtona,  który  na 

ten widok wyskoczył z domu. Od razu teŜ zauwaŜył biegnącą przez sad panią Hayden. 

background image

Słomkowy  kapelusz  zjechał  jej  na  kark,  a  na  czoło  opadały  kasztanowe  włosy.  Policzki 

miała zaróŜowione od biegu, a oczy tak błyszczące, Ŝe wyglądała jak młoda dziewczyna. 

— Och, panie Harrington — powiedziała, łapiąc z trudem oddech. — W pańskim ogrodzie 

jest ulubiona świnka Bobblesa. Weszła tam przed chwileczką ZauwaŜyłam, jak się wymyka i 
natychmiast pobiegłam za nią. 

— Jest tu, rzeczywiście. — stwierdził pogodnie Harrington. — Zaraz ją przegonię. Niech 

się pani nie trudzi. Proszę wejść do domu i odpocząć, a ja tymczasem zajmę się prosiakiem. 

Pani  Hayden  wolała  pomóc,  więc  oboje  weszli  do  ogrodu  i  zaczęli  wypędzać  świnię. 

Uwagę  Harringtona  zaprzątały  jednak  inne  sprawy,  a  pani  Hayden  nie  wiedziała, jak  się  do 
tego  zabrać.  Przez  pewien  czas  uganiali  się  bez  powodzenia.  Pani  Hayden  w  ferworze  nie 
zwracała uwagi na grządki, a Harrington, chcąc być blisko niej, nie okazywał więcej rozsądku 
Tym sposobem stratowali tyle samo roślin co stado prosiaków. 

Koniec  końcem  świnka  się  zmęczyła  i  pognała  do  furtki,  przemknęła  przez  podwórze  i 

ruszyła do swojej zagrody. Pani Hayden podąŜyła za nią powoli, a Harrington szedł obok niej. 

— Od jutra świnie będą zamknięte — odezwała się stanowczo. — Hiram klecił w wolnych 

chwilach odpowiednią zagrodę i akurat dziś skończył. 

— Och,  nie  robiłbym  tego  —  rzekł  pospiesznie  Harrington.  —  Młode  świnie  źle  się 

chowają w zamknięciu. Niech pobiegają jeszcze przez jakiś czas na swobodzie. 

— Nie  —  odparła  zdecydowanie.  —  Mam  przez  nie  dosyć  zmartwień.  Od  jutra  będą 

zamknięte. 

Ś

cieŜka  się  skończyła  i  stanęli  obok  furtki.  Harrington  musiał  ją  otworzyć  i  przepuścić 

panią  Hayden.  Patrzył  zdesperowany,  jak  idzie  powoli  między  rzędami  jabłoni, a  niebieska, 
perkalowa  spódnica  ociera  się  o  bujną  trawę.  Bobbles  i  Ted  wybiegli  matce  na  spotkanie  i 
cała trójka, trzymając się za ręce, zniknęła mu powoli z oczu. 

Harrington  wrócił  do  domu  z  uczuciem,  Ŝe  czeka  go  Ŝycie  puste  i  jałowe,  zupełnie 

pozbawione  sensu.  Podczas  kolacji  uświadomił  sobie  nagle,  Ŝe  pragnie,  aby  Mary  Hayden 
siedziała tu z Tedem i Bobblesem na miejscu Sarah King. Pojął wreszcie, co się z nim dzieje. 
Po prostu zakochał się na zabój w tej niebieskookiej wdowie. 

Ś

winie  musiały  przebywać  w  zamknięciu,  bo  ogród  Harringtona  pozostawał  nietknięty. 

Znosił  to  dzielnie  przez  tydzień,  lecz  w  końcu  się  załamał.  Napełnił  koszyk  wczesnymi 
truskawkami i powędrował na farmę Haydenów, starając się wyglądać spokojnie i odwaŜnie, 
choć serce mało mu nie rozsadziło piersi. 

Drzwi  frontowe  obsadzone  po  bokach  rzędami  malw  były  gościnnie  otwarte.  Harrington 

zatrzymał się na schodkach i wyciągnął rękę, Ŝeby zapukać. Z wnętrza domu dobiegł do niego 
cichy płacz. Zapomniawszy o konwenansach, wszedł cicho do środka i otworzył drzwi małej 
bawialni.  Bobbles  stał  pośrodku  kuchni,  ale  Harrington  nie  zauwaŜył  chłopca.  Patrzył  na 
Mary  Hayden,  siedzącą  przy  stole  z  głową  ukrytą  w  ramionach.  Płakała  bezgłośnie  i 
rozpaczliwie. 

Harrington odstawił koszyk z truskawkami. 
— Mary! — zawołał. 
Pani Hayden wyprostowała się zaskoczona i spojrzała na niego oczami pełnymi łez. 
— Co się stało? — spytał zaniepokojony Harrington. — Czy spotkało cię coś złego? 
— Och,  nie  —  odparła  pani  Hayden,  próbując  się  opanować.  —  Tak,  właściwie  coś  się 

wydarzyło.  Ale  nie  powinnam  się  tak  zachowywać.  Nie  wiedziałam,  Ŝe  jesteś  i…  całkiem 
upadłam  na  duchu…  Cielak  złamał  nogę  na  bagnach,  a  Hiram  musiał  go  zastrzelić.  To  był 
cielak Teda. Ale pewnie nie ma sensu płakać z tego powodu. 

I na dowód tego biedna, udręczona, przytłoczona odpowiedzialnością kobieta wybuchnęła 

znowu łzami. Nie dbała o to, czy Harrington to widzi, czy nie. 

Wróg  kobiet  tak  się  przejął,  Ŝe  zapomniał  o  zdenerwowaniu.  Usiadł  obok  i  objął  ją 

ramieniem, a potem powiedział prosto z mostu, co mu leŜało na sercu. 

background image

— Nie  płacz  Mary.  Posłuchaj.  Nie  musisz  gospodarzyć  na  farmie  i  zamartwiać  się  na 

ś

mierć.  Nie  sądzę,  aby  takie  było  twoje  przeznaczenie.  Powinno  się  ciebie  nosić  na  rękach. 

Wyjdź  za  mnie  i  wszystko  będzie  dobrze.  Zakochałem  się  w  tobie  tego  dnia,  gdy  płakałaś 
przeze mnie. Czy nie jestem ci całkiem obojętny? 

Mary  Hayden  nie  wyglądała  na  zaskoczoną.  Tego  dnia  gdy  wypędzali  razem  prosię,  w 

twarzy  Harringtona  moŜna  było  czytać  jak  w  otwartej  księdze.  Jej  odpowiedź  mógłby 
zdradzić jedynie Bobbles, wyjadający cichcem truskawki; ja zachowam dyskrecję… 

Obecnie mały, brązowy domek stoi zamknięty na trzy spusty, a płot dzielący gospodarstwa 

naleŜy do przeszłości. Odeszła równieŜ Sarah King i pani Johnowa Harrington króluje na jej 
miejscu. Bobbles i Ted mają małą, błękitnooką siostrzyczkę Bardzo rozpieszczoną. Na farmie 
jest  teŜ  świnia,  która  umrzeć  moŜe  wyłącznie  ze  starości  i  z  Ŝadnego  innego  powodu.  To 
ś

winia  Bobblesa,  ostatnia  ze  znamienitej  czternastki.  Mordecai  dogląda  nadal  inwentarza,  a 

przede  wszystkim  wielbi  ziemię,  po  której  stąpa  pani  Harrington.  Ogród  jest  taki  sam  jak 
dawniej, ale dom zmienił się nie do opisania. Inny jest teŜ Harrington. A Mordecai, gdyby go 
zapytać, powie z przymruŜeniem oka — To wszystko przez te nieznośne prosiaki. 

background image

J

EDWABNA SUKNIA CIOTKI 

C

AROLINE

 

 
Patty  wróciła  z  poczty  z  policzkami  zarumienionymi  od  mrozu.  Carry  patrzyła  na  nią  z 

przyjemnością,  ostatnio  bowiem  Patty  chodziła  blada  i  wcale  nie  miała  apetytu.  Kilka  razy 
skarŜyła się na ból głowy. Dlatego Carry wysłała ją na pocztę, choć zwykle to był jej spacer 
d l a   z d r o w i a ,  oczekiwany  z  utęsknieniem  po  cięŜkim  dniu  ślęczenia  nad  igłą. 
Utrzymywała się z szycia pięknych sukien. Dla siebie nigdy nie uszyła nic ładnego. Nie było 
jej  na  to  stać.  Carry  miała  dwadzieścia  dwa  lata,  ale  czuła  się  tak,  jakby  przekroczyła 
czterdziestkę. Ostatnią ładną sukienkę dostała w wieku czternastu lat, zanim umarł jej ojciec. 
Ciotka  Kathleen  podarowała  jej,  co  prawda,  kupon  jedwabnej  organdyny,  ale  taka  kreacja 
nadawała się wyłącznie na eleganckie przyjęcia, a Carry nigdzie nie bywała. 

— Są jakieś listy, Patty? — zapytała nieoczekiwanie. Siostry Lea nie prowadziły rozległej 

korespondencji. 

— Tak — odparła krótko Patty. — Jest Weekly Achocate, reklama jakichś lekarstw i list do 

panny  Carry  M.  Lea.  Ma  stempel  z  Enfield  i  podejrzanie  matrymonialny  wygląd.  Jestem 
przekonana, Ŝe to zaproszenie na wesele Chris Fairley. Otwórz go szybciej Carry. 

Carry, zarumieniona z podniecenia, otworzyła kopertę. W środku rzeczywiście znajdowało 

się zaproszenie na ślub Christine Fairley. 

— Cudownie! — wykrzyknęła Patty entuzjastycznie. — Naturalnie, Ŝe pojedziesz. Musisz 

wreszcie wykorzystać tę śliczną organdynę. 

— To ładnie ze strony Chris, Ŝe mnie zaprasza — zauwaŜyła Carry. — Wcale się tego nie 

spodziewałam. 

— A ja tak. PrzecieŜ, kiedy mieszkała w Enderby, była twoją najbliŜszą przyjaciółką. 
— Oczywiście.  Ale  minęły  juŜ  cztery  lata,  odkąd  wyjechała.  To  duŜo  czasu  i  niektórzy 

zapomnieliby o przyjaźni. Powinnam się jednak spodziewać, Ŝe Chris tak nie postąpi. Chyba 
pojadę. 

— I uszyjesz sobie coś z tej organdyny? 
— Chyba  tak  —  roześmiała  się  Carry,  zapominając  na  chwilę  o  wszystkich  kłopotach. 

Poczuła się młoda i szczęśliwa na samą myśl o wyjeździe na wesele. — Nie mam co załoŜyć 
na taką okazję. Gdyby nie ta organdyna, pewnie bym została w domu. 

— Będziesz w niej ślicznie wyglądać. Zrób marszczoną spódnicę. : Są teraz bardzo modne. 

Chcę,  Ŝebyś  wyglądała  jak  naleŜy.  Enfield  to  duŜa  miejscowość  i  na  wesele  przyjdzie 
ś

mietanka towarzyska. Wyjmij Ŝurnale i od razu wybierzemy fason. O, ta na pierwszej stronie 

byłaby odpowiednia. Dla ciebie jak wymarzona. Jesteś taka wysoka i smukła. Z moją figurą 
nie mam co marzyć o takiej kreacji. 

Carry  teŜ  się  podobał  fason  i  zaczęły  z  oŜywieniem  omawiać  wszystkie  szczegóły.  W 

końcu jednak Carry z westchnieniem odłoŜyła Ŝurnal i cały dotychczasowy entuzjazm zniknął 
z jej twarzy. 

— Zostawmy  to,  Patty.  Na  parę  minut  zapomniałam  o  kłopotach,  ale  trzeba  wrócić  na 

ziemię. Nie mogę myśleć o weselu i nowej sukni, gdy wisi nade mną sprawa tych procentów’. 
Mamy  je  zapłacić  za  miesiąc…  Pięćdziesiąt  dolarów!  Udało  mi  się  zaoszczędzić  zaledwie 
dziesięć.  Nie  zbiorę  w  ciągu  miesiąca  czterdziestu  dolarów,  choćbym  miała  górę  szycia,  a 
dobrze  wiesz,  Ŝe  ostatnio  nie  mamy  prawie  klientek.  Nie  wiem,  co  robić.  Ostatecznie, 
mogłybyśmy  wynająć  we  wsi  jakieś  dwa  pokoiki,  ale  na samą  myśl  o  opuszczeniu  naszego 
starego domu pęka mi serce. 

— MoŜe  pan  Kerr  poczeka  jeszcze  trochę  —  odezwała  się  bez  przekonania  Patty.  Z  jej 

twarzy takŜe zniknęło oŜywienie. Patty kochała stan’ dom rodzinny równie mocno jak Carry. 

— Wiesz doskonale, Ŝe tego nie zrobi. Chce jak najprędzej zamknąć hipotekę. Potrzebuje 

ziemi,  na  której  stoi  nasz  dom.  Och,  gdybym  nie  chorowała  tak  długo  wtedy  latem,  gdy 

background image

wszyscy mieli coś do szycia. Starałam się bardzo to nadrobić, lecz nie zdołałam… — Tu głos 
Carry się załamał. 

Patty nachyliła się nad stołem i pogłaskała delikatnie siostrę po lśniących włosach. 
— Pracowałaś cięŜko, kochanie. Została z ciebie sama skóra i kości. Och, dobrze wiem, co 

czujesz! Ja równieŜ nie potrafię wyobrazić sobie, Ŝe odchodzimy z naszego drogiego domku. 
Gdyby pan Kerr zgodził się odroczyć termin spłaty. Zacznę juŜ wkrótce pracować w szkole i 
bez trudu opłacimy procenty, a pewnie i część długu podstawowego. MoŜe ustąpi, jeśli obie 
zaczniemy  prosić?  Tak czy  owak  nie  martw  się  na  zapas.  Jedź  na  wesele  i  baw  się  wesoło, 
Carry. Nie miewasz Ŝadnych rozrywek. 

— Ty  takŜe  —  odparła  Carry  porywczo.  —  Nigdy  nie  miałaś  tego  co  inne  dziewczęta, 

nawet ładnych ubrań. 

— To prawda, ale mam wiele innych rzeczy, za które  jestem wdzięczna losowi — rzekła 

pogodnie Patty. — Nie martw się o mnie. Nie jestem próŜna, ale zdaję sobie sprawę, Ŝe nie 
brakuje  mi  zdolności  i  rozumu.  Mam  zamiar  wykorzystać  odpowiednio  te  zalety.  Najlepiej 
jeśli  pójdę  zaraz  na  górę  i  wykorzystam  wieczór  na  naukę.  Dziś  będzie  tam  wystarczająco 
ciepło, a tutaj przeszkadza mi trochę stukot maszyny. 

Po  odejściu  Patty  Carry  jakoś  nie  mogła  skupić  się  nad  szyciem.  Przez  dłuŜszy  czas 

siedziała nieruchomo, pogrąŜona w zadumie. Czuła się zmęczona i straciła wszelką nadzieję. 
Stoczyła cięŜką walkę, ale wyglądało na to, Ŝe jej wysiłki pójdą na marne. Po śmierci matki 
przez  pięć  lat  Carry  zarabiała  igłą  na  utrzymanie  swoje  i  Patty.  Cały  czas  oszczędzały,  z 
trudem  wiąŜąc  koniec  z  końcem  i  obywając  się  bez  wielu  podstawowych  rzeczy.  Enderby 
było  małą  miejscowością,  a  oprócz  Carry  mieszkały  tu  jeszcze  dwie  krawcowe.  KaŜdy 
uciułany  grosz  pochłaniała  hipoteka.  AŜ  do  dzisiaj  Carry  jakoś  dawała  sobie  radę,  lecz 
wreszcie  musiała  uznać  się  za  pokonaną.  Wiosną  zachorowała  na  tyfus  i  bardzo  długo  nie 
pracowała.  I  tak  wróciła  do  zajęć  wcześniej  niŜ  naleŜało.  Rachunki  za  leczenie  leŜały  nie 
zapłacone,  ale  doktor  Hamilton  powiedział,  Ŝe  to  nic  pilnego.  Carry  wiedziała,  Ŝe  w 
przyszłym  roku  Patty  zacznie  jej  pomagać.  Tylko  będzie  za  późno…  Do  tego  czasu  stracą 
kochany stary dom. 

W końcu Carry otrząsnęła się z przygnębienia. Powiodła wzrokiem po pokoju i zauwaŜyła 

na  podłodze  zmiętą  kartkę.  Podniosła  ją  i  rozłoŜyła  machinalnie,  a  dostrzegłszy  imię  Patty, 
juŜ miała ją odłoŜyć nie czytając, gdy nagle zdała sobie sprawę, Ŝe treść liściku dotarła do jej 
ś

wiadomości Było to zaproszenie do Clare Forbes! Obie wiedziały, Ŝe dziewczęta Forbesów 

urządzają  przyjęcie,  ale  nie  spodziewały  się,  Ŝe  Patty  zostanie  zaproszona.  ChociaŜ  Clare 
Forbes chodziła do jednej klasy z Patty i zawsze była dla niej miła i przyjacielska, to jednak 
naleŜały do innych światów. Carry pobiegła na górę do pokoju siostry. 

— Patty,  kartka  leŜała  na  podłodze  i  nie  mogłam  nie  zauwaŜyć,  co  tu  jest  napisane. 

Dlaczego nie powiedziałaś o zaproszeniu Clare? 

— I tak nie mogę pójść, a nie chciałabym, aby ci było przykro z tego powodu. Och, Carry, 

tak mi przykro… Szkoda, Ŝe to znalazłaś… 

— Patty. Chciałabym, Ŝebyś poszła na to przyjęcie. Bardzo ładnie ze strony Clare,  Ŝe cię 

zaprosiła  i  nie  powinnaś  urazić  jej  odmową.  Nie  dała  ci  do  tego  powodu.  Clare  Forbes  nie 
naleŜy do dziewczyn, których przyjaźń moŜna lekcewaŜyć. 

— Wiem.  Ale,  Carry,  kochanie,  sama  rozumiesz…  nie  mogę  iść  do  Forbesów  w 

zeszłorocznej,  plisowanej  sukience.  Jest  o  dobre  dwa  cale  za  krótka  i  do  tego  ciasnawa. 
Pomijając moje uczucia, byłby to afront dla Clare. Nie wracajmy do tej sprawy. 

Ale sprawa ta nie znikała z myśli Carry. W nocy, leŜąc bezsennie, zastanawiała się, jakim 

sposobem  wyprawić  Patty  na  przyjęcie.  I  nagle  doznała  olśnienia.  Przestała  się  miotać  w 
pościeli  i  leŜała  nieruchomo,  patrząc  szeroko  otwartymi  oczami  na  oświetlone  księŜycową 
poświatą okno i widoczne za nim grube gałęzie wierzby. Tak… to jedyne wyjście… Ale czy 

background image

zdobędzie się na to? Oczywiście… Skoro postanowiła, co i w jaki sposób ma być zrobione, 
zrobi to i Carry tłumiąc szloch, wtuliła twarz w poduszkę. 

— Czy dzisiaj zaczniesz szyć tę nową sukienkę? — zapytała rano Patty przed wyjściem do 

szkoły. 

— Najpierw  skończę  garsonkę  pani  Pidgeon  —  odparła  Carry.  —  Swoją  zajmę  się  w 

przyszłym tygodniu. 

Próbowała się uśmiechnąć, ale bez powodzenia. Patty ze ściśniętym sercem pomyślała, Ŝe 

Carry  jest  okropnie  blada  i  wygląda  na  zmęczoną.  —  Pewnie  całą  noc  dręczyła  się  tymi 
procentami — westchnęła. — Tak się cieszę, Ŝe pojedzie na wesele Chris. To trochę oderwie 
jej myśli od domowych kłopotów. 

W  tym  tygodniu  nie  poruszały  juŜ  tematu  sukni  z  organdyny,  wesela,  czy  przyjęcia  u 

Forbesów  Carry  szyła  bez  wytchnienia  i  siedziała  przy  maszynie  długo  po  tym,  jak  Patty 
połoŜyła  się  spać.  W  przeddzień  przyjęcia  powiedziała  jakby  nigdy  nic:  —  Zapleć  na  noc 
włosy, Patty, Ŝeby ładniej wyglądały, kiedy pójdziesz jutro do Forbesów. 

Patty  myślała,  Ŝe  Carry  chce  być  dowcipna  i  zmusiła  się  do  śmiechu.  Ale  był  to  śmiech 

przez łzy. Po całym wieczorze spędzonym nad ksiąŜkami Patty ogarnęło zniechęcenie. Czuła 
się zmęczona i szczerze mówiąc rozgoryczona z powodu przyjęcia, ale nie przyznałaby się do 
tego za Ŝadne skarby świata. 

— Pójdziesz  tam,  niewątpliwie  —  oznajmiła  powaŜnie  Carry,  chociaŜ  w  oczach  jej 

zapaliły się figlarne iskierki. 

— W  sukience  nie  dość  Ŝe  wyblakłej,  to  na  dodatek  dwa  cale  za  krótkiej?  —  Patty 

uśmiechnęła się najweselej, jak potrafiła. 

— Och,  nie.  Mam  dla  ciebie  nową  kreację.  —  Carry  otworzyła  szafę  i  wyjęła  z  niej… 

prześliczną  sukienkę  z  kremowej  organdyny  w  drobne  róŜowe  róŜyczki,  ozdobioną 
gustownymi falbankami i zakładkami, a wokół dekoltu cieniutką koronką. — To dla ciebie — 
powiedziała po prostu. 

Patty patrzyła na sukienkę ze zgrozą. 
— Caroline Lea, to przecieŜ twoja organdyna! Jak mogłaś uszyć z niej sukienkę dla mnie! 

A co ty włoŜysz na wesele? 

— Nie mam zamiaru iść na nie. 
— Ale powinnaś… musisz. Ja nie wezmę tej sukienki. 
— Nie masz wyjścia. Jest uszyta na ciebie. Przestań Patty! Tak chciałam, Ŝebyś poszła na 

to przyjęcie, więc nie moŜesz mnie rozczarować. Zresztą i tak nic mi nie przyjdzie z tej sukni. 
Nie pasuje na mnie. 

Patty  wiedziała,  Ŝe  to  prawda.  Mogła  iść  na  przyjęcie,  ale  jakoś  nie  odczuwała 

szczególnego zadowolenia  z  tego  powodu.  Mimo  to,  gdy  następnego  wieczoru  stała  gotowa 
do wyjścia, poczuła dreszcz radosnego oczekiwania. Wyglądała naprawdę ładnie i wytwornie. 

— Wyglądasz  słodko!  —  wykrzyknęła  z  podziwem  Carry.  —  Zdaje  mi  się,  Ŝe  słyszę 

powozik  Brownów.  Patty,  obiecaj  mi,  Ŝe  nie  pozwolisz,  aby  jakiekolwiek  ponure  myśli 
zepsuły ci nastrój dzisiejszego wieczoru. Dałam ci tę sukienkę, Ŝebyś się dobrze bawiła, więc 
nie zmarnuj okazji. 

— Spróbuję — obiecała Patty, zbiegając po schodach. 
O  drugiej  w  nocy  Carry  obudziła  się  i  zobaczyła  pochyloną  nad  sobą  zarumienioną  ze 

szczęścia Patty. Zaspana i półprzytomna uniosła głowę z poduszki. 

— Zgaduję, Ŝe dobrze się bawiłaś? 
— Och,  tak,  tak!  Ale  nie  zerwałam  cię  w  środku  nocy  ze  snu,  Ŝeby  o  tym  rozmawiać. 

Carry, mam pomysł! Pojedziesz na to wesele. Przyszedł mi do głowy podczas kolacji… Pani 
Forbes  siedziała  naprzeciwko  mnie  i  to  wszystko  przez  jej  kreację…  Musisz  koniecznie 
przerobić jedwabną suknię ciotki Caroline. 

background image

— Bzdura  —  odparła  Carry  nieco  zirytowana.  Nawet  święty  by  się  zdenerwował,  gdyby 

go obudzono nie wiadomo po co. 

— śadna bzdura. Jasne, musisz ją popruć i przerobić… 
— Patty Lea, jesteś szalona. W najkoszmarniejszym śnie nie włoŜyłabym na siebie czegoś 

takiego. Jasnozielony jedwab z Ŝółtymi kwiatami wielkości główki kapusty, rozrzuconymi w 
najdziwniejszych miejscach. Zupełnie się w tym nie widzę! 

— Carry, posłuchaj mnie. Mamy spory kawałek czarnej koronki po mamie i starczy go na 

stanik. A ten czarny, koronkowy szal babci Lea przykryje spódnicę… 

— Gładki  dół  z  jedwabiu…  —  szepnęła  Carry,  a  jej  bystry  umysł  ogarniał  wszystkie 

moŜliwości przeróbki. — Dlaczego nie wpadłam na to wcześniej? To będzie akurat w sam raz 
dla mnie. Zieleń i Ŝółć zostaną stonowane przez czarną koronkę. Zrobię do tego mankiety z 
czarnego aksamitu… powiększę odrobinę dekolt i ozdobię go delikatną riuszką. Patty Lea, to 
jest to! 

Carry  wyskoczyła  z  łóŜka  o  świcie  i  nie  czekając,  aŜ  Patty  się  obudzi,  wdrapała  się  na 

stryszek,  by  wyciągnąć  z  kuferka  suknię,  leŜącą  tam  w  zapomnieniu  od  trzech  lat.  Carry 
uniosła ją w wyciągniętych rękach i obejrzała z rozbawieniem. 

— Jest  rzeczywiście  okropna,  lecz  koronka  doda  jej  szyku.  Biedna  ciotka  Caroline.  Nie 

moŜna powiedzieć, Ŝebym była wtedy wdzięczna za ten podarek. Ale teraz jestem. 

Ciotka Caroline, która podarowała Carry tę suknię, była starą, osiemdziesięcioletnią damą, 

siostrą ich ojca. Niegdyś miała dobrze prosperującą farmę, ale w złą godzinę namówiono ją, 
by  przekazała  majątek  siostrzeńcowi.  Edwardowi  Curry.  Ciotka  Caroline  gorzko  Ŝałowała 
potem tego kroku. Wszyscy w Enderby wiedzieli,  Ŝe Edward Curry i jego  Ŝona odpłacili jej 
czarną niewdzięcznością za ten dar. 

Carry  była  zawsze  jej  ulubioną  bratanicą.  Często  odwiedzała  ciotkę,  lecz  małŜeństwo 

Currych przyjmowało zimno te wizyty. Nigdy teŜ nie zostawiali staruszki sam na sam z nią 
ani  kimkolwiek  z  rodziny.  Podczas  jednej  z  takich  wizyt  ciotka  Caroline  podarowała  Carry 
jedwabną suknię. 

— Pragnę  ci  ją  dać,  Carry  —  rzekła  nieśmiało.  —  To  dobry  jedwab  i  nie  taki  stan!.  Pan 

Greenley dał mi go na urodziny piętnaście lat temu. MoŜe przerobisz dla siebie… 

Pani  Edwardowa,  „dyŜurująca”  akurat  przy  ciotce,  chrząknęła  nieprzyjemnie,  lecz  nie 

odezwała  się.  Dla  niej  suknia  nie  przedstawiała  najmniejszej  wartości.  Krój  był  brzydki  i 
staromodny. śadna z jej córek modniś nie chciałaby nosić czegoś takiego. Dlatego pozwolono 
staruszce, by podarowała suknię Carry. 

Carry  serdecznie  podziękowała  za  prezent.  Nie  zaleŜało  jej  na  sukni,  ale  doceniła  dobre 

intencje ciotki. Obie z Patty uśmiały się do łez z brzydoty stroju i wepchnęły go do kufra na 
strychu.  Biedna  ciotka  Caroline  wkrótce  potem  umarła.  Carry  zapomniała  o  zielonej 
jedwabnej sukni. Miała dosyć innych spraw na głowie. 

Tego dnia po śniadaniu zaczęła pruć kliny spódnicy. NoŜyczki śmigały, a Carry myślami 

krąŜyła wokół spraw związanych z wyjazdem na wesele Chris, a od czasu do czasu wracała 
do bolesnej kwestii hipotecznego długu. 

Patty, zmywając naczynia, obserwowała z troską zmiany na wyrazistej twarzy siostry. 
— Och, a cóŜ to takiego? — zawołała nagle Carry. 
Patty  odwróciła  się  i  zdumiała  widokiem  siostry,  patrzącej  w  osłupieniu  na  rozłoŜoną 

suknię.  W  rozprutym  miejscu,  między  podszewką  i  jedwabiem  leŜał  banknot 
dwudziestodolarowy,  a  obok  niego  kartka  pokryta  kanciastym  pismem.  —  Carry  Lea!  — 
wykrztusiła Patty. Carry drŜącymi rękami odcięła ściegi przytrzymujące papier i przeczytała 
list na głos. 

 
Moja  droga  Caroline.  Nie  wiem,  kiedy  znajdziesz  ten  list  i  pieniądze,  ale  masz  do  nich 

niepodwaŜalne prawo. Mam sto dolarów, które dawno chciałam ci ofiarować, bo jesteś moją 

background image

imienniczką. Edward i jego Ŝona nie mają o niczym pojęcia i nie chcęŜeby się dowiedzieli. 
Na  pewno  by  mi  zabronili.  Dlatego  wymy
śliłam  ten  sposób.  Zaszyłam  pięć 
dwudziestodolarówek  pod  podszewk
ę  spódnicy  i  daję  ci  z  najlepszymi  Ŝyczeniami.  Zawsze 
była
ś  dobrą  dziewczyną  i  cięŜko  pracowałaś  A  ja  i  tak  dałam  Edwardowi  zbyt  duŜo.  Wydaj 
pieni
ądze na co chcesz. 

Ciotka Caroline Greenley 

 
— Carry Lea, czyja śnię? — wyjąkała Patty. 
Z pałającą twarzą Carry rozpruła pozostałe szwy i znalazła jeszcze cztery banknoty. Potem 

opadła bezsilnie na poduszki sofy i zaczęła płakać z ulgi i szczęścia. 

— Będziemy  mogły  zapłacić  procenty!  —  zawołała  Patty,  wirując  po  pokoju.  —  A  ty 

kupisz sobie ładną nową sukienkę na wesele. 

— Ani myślę — odparła Carry, uśmiechając się przez łzy. — Przerobię tę suknię i będę ją 

nosić z wdzięczną pamięcią o ciotce Caroline. 

background image

L

IST DO PANNY 

S

ALLY

 

 
Panna  Sally  spojrzała  uwaŜnie  na  Willarda  Stanleya  najpierw  przez  okulary  w  złoconej 

oprawie,  a  potem  ponad  nimi.  Willard  udawał  niewiniątko.  Joyce  podniosła  się  raptownie  i 
wyszła z pokoju. 

— Więc  jednak  kupiłeś  ten  dziwaczny  mały  domek  o  absurdalnej  nazwie?  —  zapytała 

panna Sally. 

— UwaŜa pani nazwę Eden za absurdalną? — zaprotestował Willard. 
— Naturalnie, jeśli chodzi o dom. Na ziemi nie ma Edenu. I co masz zamiar począć z tym 

fantem? 

— Zamieszkam w nim. 
— Sam? 
Panna Sally spojrzała na Willarda podejrzliwie. 
— Nie. Prawdę mówiąc, panno Sally, jesienią zamierzam się oŜenić i chcę przy  gotować 

Eden dla mojej Ŝony. 

— Och!  —  panna  Sally  odetchnęła  głęboko,  co  miało  oznaczać  triumf  i  zarazem  ulgę. 

Zerknęła na Joyce, która właśnie wróciła, lecz ta nie odwzajemniła spojrzenia, gdyŜ wlepiła 
oczy w podłogę. 

— I chciałbym — ciągnął spokojnie Willard — prosić panią o pomoc w urządzeniu domu. 

Nie znam się na tych sprawach, a pani jest bardzo kompetentną osobą. 

Panna  Sally  wyglądała  na  zadowoloną,  chociaŜ  zazwyczaj  z  trudem  akceptowała 

cokolwiek, co proponował męŜczyzna. Ale jej największą pasją było planowanie, urządzanie i 
zdobywanie odpowiedniego wyposaŜenia dla domu. 

Dom panny Sally stanowił przykład dobrego smaku i wygody, a ona sama niczego bardziej 

nie  pragnęła  niŜ  powtórzenia sukcesu.  Eden  natychmiast  urósł  w jej  oczach.  Litując  się  nad 
lekkomyślną panną młodą, która nieopatrznie zawierzy swoje Ŝycie męŜczyźnie, postanowiła 
dopilnować przynajmniej, aby to biedactwo znosiło męki w przyzwoitym domu. 

— Z radością pomogę ci w miarę mych moŜliwości — powiedziała uprzejmie. 
Panna Sally, jeśli chciała, potrafiła być uprzejma nawet dla męŜczyzn. Kto by pomyślał, Ŝe 

ich  nienawidziła?  Ale  tak  było.  Nienawidziła  szczerze  i  z  przekonaniem.  W  takim  duchu 
wychowała równieŜ swoją siostrzenicę. W kaŜdym razie bardzo się starała. Czasami nabierała 
podejrzeń, iŜ Joyce nie nienawidzi męŜczyzn wystarczająco i nie jest wobec nich tak nieufna 
jak  powinna.  To  podejrzenie  budziło  się  w  niej  kilka  razy  tego  lata.  Od czasu,  gdy  Willard 
Stanley przyjechał, aby objąć kierownictwo stacji biologicznej na przystani. Panna Sally nie 
miała nic przeciwko Willardowi jako takiemu. Ona po prostu z reguły nie ufała męŜczyznom. 
Mimo  to  starała  się  być  dla  niego  miła.  Panna  Sally  —  urocza,  zadbana  i  elegancka,  o 
srebrzystych  włosach  i  duŜych  czarnych  oczach  —  nie  mogła  być  niemiła  nawet  wobec 
męŜczyzn. 

Willard często bywał u panny Sally. Jeśli nawet Joyce była celem tych odwiedzin, panna 

Sally  z  satysfakcją  krzyŜowała  mu  plany.  Nigdy  nie  pozwoliła,  aby  został  z  Joyce  sam  na 
sam.  Na  skutek  tego,  nie  robił  w  znajomości  widocznych  postępów.  Lecz  teraz  znikło  całe 
niebezpieczeństwo.  Tak  przynajmniej  sądziła  panna  Sally.  Skoro  zamierza  się  Ŝenić,  Joyce 
nic nie grozi z jego strony. 

— Dziękuję — odparł Willard. — Przyjdę po panią jutro po południu. Obejrzymy Eden i 

ustalimy, co naleŜy zrobić. Jestem wielce zobowiązany. 

— Ciekawe, z kim się Ŝeni — odezwała się panna Sally po odejściu gościa. — Biedna… 

biedna ta dziewczyna… 

— Nie rozumiem, dlaczego się nad nią litujesz — mruknęła Joyce, nie podnosząc wzroku 

znad robótki. Głos jej odrobinę zadrŜał i panna Sally popatrzyła na nią uwaŜnie. 

background image

— Lituję się nad kaŜdą kobietą, jeśli nie ma rozumu i wychodzi za mąŜ. Nie moŜna ufać 

Ŝ

adnemu męŜczyźnie, Joyce. śadnemu! Wszyscy są gotowi złamać serce kobiecie, ot tak dla 

sportu. Nie dopuść do tego Joyce. Nie zgodzę się, byś wyszła za mąŜ, więc lepiej zawczasu 
wybij  sobie  takie  myśli  z  głowy.  Przypuszczam,  Ŝe  nie  muszę  się  o  ciebie  obawiać,  bo 
przecieŜ  od  dzieciństwa wpajałam ci  właściwie  poglądy,  ale dziewczęta robią tyle  głupstw.. 
Wiem o tym, gdyŜ sama byłam kiedyś jedną z nich. 

— Oczywiście, Ŝe nigdy nie wyjdę za mąŜ bez twojej aprobaty, ciociu Sally — oznajmiła 

Joyce  ze  słabym  uśmiechem.  Kochała  swoją  ciotkę  całym  sercem.  Uwielbiali  ją  wszyscy 
znajomi.  Nieczęsto  spotyka  się  podobnie  miłą  osobę  jak  ta  ładna,  drobna  stara  panna,  tak 
bardzo nienawidząca męŜczyzn. 

— Mądra  dziewczynka  —  stwierdziła  pogodnie  panna  Sally.  —  Miałam  pewne 

wątpliwości,  odkąd  ten  Willard  Stanley  zaczął  przychodzić  do  ciebie.  Ale  teraz  mogę  spać 
spokojnie i z radością pomogę mu urządzić ten domek dla lalek. TeŜ mi Eden! — Panna Sally 
prychnęła  pogardliwie  i  udała  się  na  poszukiwanie  katalogu  mebli.  Joyce  westchnęła  i 
upuściła robótkę na podłogę. 

— Tak się boję, czy plan Willarda się powiedzie — szepnęła. — Ciocia Sally nigdy nie da 

przyzwolenia  na  nasze  małŜeństwo,  a  ja  bez  jej  zgody  nie  wyjdę  za  mąŜ.  Nigdy  by  mi  nie 
wybaczyła,  a  ja  bym  tego  nie  zniosła…  Ciekawe,  dlaczego  Ŝywi  do  męŜczyzn  urazę…  Jest 
przecieŜ  taka  urocza  i  miła.  A  jednak  ma  w  sobie  tyle  goryczy,  Ŝe  to  aŜ  nienaturalne.  Co 
powie, kiedy się dowie o wszystkim? Nie przeŜyję, jeśli się pogniewa na mnie… 

Nazajutrz Willard przyszedł i zabrał ciocię Sally, aby obejrzała Eden. Był to malutki szary 

domek z nisko opadającym dachem stojący po drugiej stronie drogi. Wiodła do niego długa, 
kręta ścieŜka opasująca skraj bukowego lasku. Nikt w nim nie mieszkał od czterech lat i miał 
bardzo zaniedbany wygląd. 

— To  raczej  pudełeczko,  a  nie  dom,  prawda?  —  zauwaŜył  Willard.  —  Obawiam  się,  Ŝe 

ona tak właśnie pomyśli. Ale to wszystko, na co mogę sobie teraz pozwolić. Marzę, by kiedyś 
ofiarować jej pałac, ale musimy zacząć skromnie. Jak pani uwaŜa? Da się coś z tego zrobić? 
Panna Sally przez chwilę roztrząsała w myśli sposób urządzenia domku. 

— Jest bardzo mały — odezwała się wreszcie z namysłem. — I podwórko teŜ niewielkie… 

Poza tym, za duŜo tu drzew i krzewów, rosnących bez Ŝadnego porządku. Część z nich trzeba 
będzie wyciąć. No i rozebrać ogrodzenie… a jeśli chodzi o sam dom… no cóŜ, wejdźmy do 
ś

rodka. 

Willard  otworzył  drzwi  i  oprowadził  pannę  Sally  po  niewielkim  wnętrzu.  Ona  zaś 

wszędzie zaglądała, prychała i marszczyła czoło. W końcu stanęła na schodach i orzekła. 

— Domek moŜna ładnie urządzić. Odpowiednia tapeta i farby uczynią cuda. Ale nie maluj 

go od zewnątrz. Niech zostanie taki szarosrebrzysty, wysmagany wiatrem i deszczem. Zasadź 
jedynie  dzikie  wino…  Zobaczymy,  co  się  da  zrobić…  Jest  mały…  kuchnia,  jadalnia,  pokój 
dzienny i dwie sypialnie. Nie naleŜy wstawiać cięŜkich mebli. Wymalujesz sam, a ja pomogę 
ci przy tapetowaniu. Ile moŜesz wydać na wszystko? 

Willard wymienił sumę. Nie była imponująca. 
— CóŜ,  musi  wystarczyć  —  mruknęła  panna  Sally.  —  Postaramy  się,  Ŝeby  wystarczyło. 

To  wielka  frajda  dostać  za  dolara,  ile  się  da  i  dwa  razy  więcej  niŜ  kto  inny.  Lubię  takie 
wyzwania. Czeka nas świetna zabawa i przystąpimy do niej z dobrą wolą. Nie mógłbyś nadać 
temu miejscu jakiejś rozsądniejszej nazwy? 

— AleŜ, Eden to najwłaściwsza nazwa na świecie — roześmiał się Willard. — I to będzie 

dla mnie Eden, gdy ona tu zamieszka. 

— Przyjąwszy,  Ŝe  uwierzy  we  wszystko,  co  jej opowiesz  —  zauwaŜyła  ironicznie  panna 

Sally. — Oboje się przekonacie, Ŝe w Ŝyciu jest więcej prozy niŜ poezji. 

background image

— Za to będziemy się dowiadywać o tym razem — rzekł powaŜnie Willard. — To teŜ coś 

warte,  panno  Sally.  Proza  właściwie  napisana  i  odczytana  jest  często  równie  piękna  jak 
poezja. 

Panna  Sally  nie  zaszczyciła  go  odpowiedzią.  Starannie  zebrała  fałdy  szarej,  jedwabnej 

spódnicy i wyszła na dwór. 

— KaŜ Christinie Bowes przyjść tu jutro i wyszorować wszystko do czysta — zauwaŜyła 

rzeczowo.  My  pojedziemy  do  miasta  wybrać  tapety  i  farby.  Jadalnię  widzę  w  tonacji 
bladozielonej,  a  pokój  dzienny  w  kremowej…  w  odcieniach  od  białego  do  złotobrązowego. 
Ale jeśli ma inny gust? Co wtedy? 

— Nie  ma  sprawy  —  pospiesznie  zapewniał  ją  Willard.  Jestem  pewien,  Ŝe  wszystko  co 

pani  zrobi  i  jej  się  spodoba.  Nigdy  nie  zdołam  odwdzięczyć  się  pani  za  pomoc.  Gdyby  mi 
pani  odmówiła,  musiałbym  urządzenie  domu  przekazać  w  obce  ręce  i  nie  mógłbym  sam 
pomagać.  A  tak  bardzo  pragnę  być  pomocny.  Do  wszystkiego  chcę  się  przyłoŜyć.  Bo  to 
przecieŜ dla niej, panno Sally… 

— Ciekawe, czy męŜczyźni tak myślą naprawdę — zauwaŜyła z goryczą panna Sally. — 

Pewnie tak. Albo jesteś wyjątkiem potwierdzającym regułę. 

Przez  kolejne  dwa  miesiące  panna  Sally  była  niewątpliwie  szczęśliwą  istotą.  Nawet 

Willard  nie  okazywał  większego  zainteresowania  Edenem  niŜ  ona.  Za  pomocą  skromnej 
sumki  dokonywała  cudów.  Okazała  się  ekspertem  od  wyszukiwania  sprzętów,  a  miała 
znakomity smak. Wiele razy sprzeciwiała się Willardowi, tłumiąc w zarodku jego pomysły. 

— Koronkowe  firanki  do  pokoju  dziennego?  Nie,  nie  i  jeszcze  raz  nie!  Tu  wystarczą 

wąskie,  marszczone  lambrekiny.  Wczoraj  wr  mieście  znalazłam  cudowny  miedziany  talerz, 
dosłownie za grosze. U tego starego  śyda… on raczej odda ci jakąś rzecz, niŜ dopuści, abyś 
wyszedł z jego sklepu, nic nie kupując. Dobrze wiem, jak się z nimi wszystkimi obchodzić! 

— Niewątpliwie — roześmiał się Willard. — To zdumiewające, ile potrafi pani kupić za 

dolara. 

Willard  wymalował  pomieszczenia  pod  czujnym  okiem  panny  Sally,  a  tapety  kładli 

wspólnie.  Razem  teŜ  jeździli  po  okolicy,  szukając  mebli  i  talerzy  takich,  jakie  wybrała. 
Powoli  chata  przekształcała  się  w  przytulny  dom,  a  panna  Sally  coraz  bardziej  się  do  niego 
przywiązywała.  Miała  do  domku  szczególną  słabość  i  zupełnie  nieoczekiwanie  dla  siebie 
samej, zaczęła się interesować narzeczoną Willarda. Nigdy nie wymienił jej imienia, a panna 
Sally nie pytała. Często natomiast mówił o niej czule, nieśmiało i z uwielbieniem. 

— On  chyba  jest  rzeczywiście  zakochany  —  powiedziała  panna  Sally  któregoś  wieczoru 

do  Joyce.  —  Uwierzyłabym  mu,  gdybym  potrafiła  obdarzyć  zaufaniem  jakiegokolwiek 
męŜczyznę. Tak czy owak, będzie miała śliczny domek. Sama prawie pokochałam ten Eden. 
Dlaczego nie chcesz go obejrzeć? 

— Och, pójdę tam kiedyś, mam nadzieję — odparła Joyce. — Nie chcę go widzieć przed 

wykończeniem. 

— Willard  to  zacny  i  miły  chłopak  —  odezwała  się  nagle  panna  Sally.  —  Chyba  byłam 

wobec  niego  niesprawiedliwa  na  początku  znajomości.  Najlepsze  cechy  jego  charakteru 
ujawniają  się  podczas  zwykłych,  codziennych  prac  i  sytuacji.  Przypuszczam,  Ŝe  będzie  z 
niego  całkiem  dobry  mąŜ.  Ale  nie  ma  za  grosz  pojęcia  o  prowadzeniu  domu.  Jeśli  jego 
wybranka  nie  jest  lepsza,  to  nie  mam  pojęcia,  jak  sobie  poradzą.  Nie  jestem  pewna,  czy 
zaaprobuje  styl  urządzenia  Edenu.  Willard  twierdzi,  Ŝe  tak,  ale  ona  moŜe  mieć  zły  gust.  A 
jeśli nie spodoba się jej ten niebieski serwis, który kupiłam na licytacji w Aldenbury? 

Stałam po niego przez dwie godziny w ulewnym deszczu. Eden jest nieomal doskonały. 
 

*

 

*

 

 

background image

W ciągu następnego tygodnia dom został urządzony. Panna Sally stała w malutkim hallu i 

rozglądała się uwaŜnie. 

— CóŜ,  wszystko  jest  zapięte  na  ostatni  guzik  —  westchnęła.  —  Szkoda.  Doskonale  się 

bawiłam,  a  teraz  będzie  mi  brakowało  zajęcia.  Mam  nadzieję  Willardzie,  Ŝe  jesteś 
zadowolony? 

— Zadowolony  to  za  słabe  określenie,  panno  Sally.  Jestem  uradowany.  Wiedziałem,  Ŝe 

potrafi  pani  dokonywać  cudów,  ale  nie  przypuszczałem,  Ŝe  aŜ  takich.  Dom  jak  marzenie… 
subtelny, słodki, najdroŜszy domek jaki kiedykolwiek oczekiwał na pannę młodą. Gdy ją tu 
przyprowadzę. .. och, panno Sally, czy pani wie, co to dla mnie znaczy? 

Panna  Sally  z  zaciekawieniem  spojrzała  na  młodego  człowieka.  Głos  mu  drŜał,  a  na 

policzki wypłynął ciemny rumieniec. Wzrok utkwił w przestrzeń, jakby dostrzegał tam jakąś 
czarowną wizję. 

— Mam  nadzieję,  Ŝe  będziecie  szczęśliwi  —  powiedziała  z  namysłem.  —  Kiedy  tu 

przyjedzie? 

Rumieniec znikł z twarzy Willarda. Stał blady i zdeterminowany. 
— To juŜ zaleŜy od niej i… od pani — odparł spokojnie. 
— Ode mnie! — wykrzyknęła panna Sally. — A co ja mam z tym wspólnego? 
— Bardzo wiele. Jeśli pani nie wyrazi zgody, ona nie przyjdzie tu nigdy. 
— Willardzie  Stanley  —  spokój  w  głosie  panny  Sally  nie  wróŜył  nic  dobrego.  —  Jaką 

dziewczynę chcesz poślubić? 

— Pragnę poślubić Joyce. Proszę nic nie mówić, dopóki mnie pani nie wysłucha. 
Podszedł bliŜej i ujął jej dłonie mocnym uściskiem. 
— Pokochaliśmy  się  z  Joyce  od  pierwszego  spojrzenia.  Ale  straciliśmy  nadzieję  na 

uzyskanie pani zgody. A Joyce bez niej nie wyjdzie za mnie… Myślałem, Ŝe jeśli pomoŜe mi 
pani  urządzić  domek,  to  lepiej  mnie  pani  pozna  i  zaufa  mi…  i  odda  Joyce.  Proszę,  panno 
Sally. Kocham ją szczerze i wiem, Ŝe będziemy szczęśliwi. Jeśli się pani nie zgodzi, to Eden 
na zawsze pozostanie bez gospodyni. Zamknę go na pamiątkę utraconej nadziei i Ŝony, którą 
mógłbym mieć… 

— Nie  zrobisz  tego  —  zaprotestowała  panna  Sally.  —  To  zbyt  okropne…  taki  śliczny 

dom… po tylu trudach i staraniach, jakie weń włoŜyłam. Ale wciągnąłeś mnie w pułapkę… 
Wy, męŜczyźni, nigdy nie potraficie być szczerzy i otwarci. 

— AleŜ to było jedyne wyjście dla zakochanego … i byłem taki zdesperowany. Niech się 

pani nie gniewa i odda mi Joyce. Jeśli nie, zamknę Eden na zawsze. 

Panna  Sally  rozejrzała  się  ze  smutkiem.  Za  drzwiami  po  lewej  strome  znajdował  się 

wytwornie i racjonalnie urządzony salonik; eleganckie ozdoby… obrazy na ścianach… Przez 
frontowe  drzwi  widziała  starannie  przystrzyŜony  trawnik.  Obecność  kobiety  oŜywi  dwa 
pokoiki na górze. No i kuchnia… poświęciła jej tyle uwagi i pomysłowości. W umyśle panny 
Sally  wszystko  to  skojarzyło  się  z  obrazem  ołtarza,  przy  którym  nigdy  nie  odprawiono 
naboŜeństwa. Myśląc o kuchni, panna Sally załamała się ostatecznie. 

— Wciągnąłeś  mnie  w pułapkę  —  powiedziała  z  wyrzutem.  —  Przez  ciebie  pokochałam 

ten  dom  i  nie  mogę  znieść  myśli,  Ŝe  zostanie  opuszczony.  Chyba  musisz  dostać  Joyce. 
Właściwie to jestem nawet zadowolona, bo nikt obcy nie obejmie Edenu. Joyce nie przepada 
za  koronkowymi  firankami  i  nie  lubi  teŜ  róŜowych  dywanów.  A  co  do  porcelany,  to  nasze 
gusty nie róŜnią się właściwie. W pewnym sensie czuję ulgę. A jednak to straszliwe ryzyko… 
straszliwe ryzyko. Gdy wyobraŜę sobie, Ŝe moŜesz unieszczęśliwić moje drogie dziecko… 

— Nie  mówi  pani  tego  powaŜnie.  PrzecieŜ  nie  moŜe  mnie  pani  o  to  podejrzewać.  Nie 

jestem złym człowiekiem. Pani o tym wie, prawda? 

— Jesteś  męŜczyzną  i  to  wystarczy,  by  nie  darzyć  cię  zaufaniem  —  oświadczyła  panna 

Sally, ocierając chusteczką napływające do oczu łzy. 

background image

— Panno Sally, dlaczego pani nie ufa męŜczyznom? — zapytał Willard z ciekawością. — 

To zupełnie nie pasuje do pani charakteru. 

— UwaŜasz  mnie  za  pomyloną?  —  westchnęła  panna  Sally.  —  No  cóŜ,  powiem  ci, 

dlaczego nie mam zaufania do męŜczyzn. Istnieją waŜne powody. Pewien męŜczyzna złamał 
mi serce i napełnił goryczą całe moje Ŝycie. Nigdy nikomu nie opowiadałam o tej historii, ale 
jeśli chcesz, posłuchaj. 

Panna Sally usiadła na schodku i schowała koronkową chusteczkę, a potem objęła kolana 

szczupłymi  ramionami.  Mimo  siwych  włosów  i  siateczki  zmarszczek  na  twarzy,  wyglądała 
jak młoda dziewczyna. Na policzkach jej zakwitł rumieniec, a wielkie czarne oczy błyszczały 
obudzonym przez wspomnienia gniewem. 

— Miałam dwadzieścia lat, gdy go spotkałam. Byłam głupia, jak wszystkie dziewczyny w 

tym wieku, a na dobitkę romantyczna i sentymentalna. On uchodził za szalenie przystojnego i 
ja…  ale  nie  chcę  o  tym  mówić.  Irytuje  mnie  samo  wspomnienie  własnej  głupoty.  Ale 
kochałam  go  całym  sercem…  jak  tylko  moŜna  kochać.  Był  taki  uwodzicielski.  Świadomie 
starał się zdobyć moją miłość. Przez całe lato flirtował ze mną, a ja nie miałam pojęcia Ŝe to 
flirt.  Sądziłam,  Ŝe  to  powaŜne  uczucie.  Och,  jakim  byłam  głuptasem!  Szczęśliwym 
głuptasem… 

A  potem  wyjechał…  Wyjechał  nieoczekiwanie,  bez  słowa  poŜegnania.  Wezwano  go  z 

powodu powaŜnej choroby jego ojca. Myślałam, Ŝe później napisze. Czekałam, łudziłam się 
nadzieją.  Nigdy  nie  napisał  i  więcej  go  nie  widziałam.  Znudził  się  i  odrzucił  mnie  jak 
zabawkę…  Oto  i  cała  historia  —  zakończyła  panna  Sally  z  przejęciem.  —  Od  tej  pory  nie 
zaufałam  Ŝadnemu  męŜczyźnie.  Moja  siostra  przed  śmiercią  powierzyła  mi  swoje  jedyne 
dziecko.  Postanowiłam  wychować  je  tak,  aby  nauczyło  się  unikać  niebezpieczeństwa.  Jak 
widać,  nie  udało  mi  się…  Ale  być  moŜe,  wszystko  się  jakoś  ułoŜy.  Jesteś  prawdopodobnie 
uczciwy, chociaŜ Stephen Merritt okazał się kłamcą. 

— Stephen jak? — zapytał Willard podekscytowany, a panna Sally zaczerwieniła się. 
— Nie  powinnam  wymieniać  jego  nazwiska  —  odparła,  wstając.  —  Wymknęło  mi  się 

niechcący.  Zapomnij  o  całej  sprawie.  Nie  jest  wart  wspomnienia,  a  mimo  wszystko 
wspominam  go  i  nie  mogę  zapomnieć.  Tym  bardziej  go  za  to  nienawidzę.  Za  to,  Ŝe  tak 
głęboko  wszedł  w  moje  Ŝycie  i  Ŝe  nie  udało  mi  się  go  wymazać  z  pamięci,  gdy  okazał  się 
niegodny…  czuję  się  upokorzona.  Dobrze  juŜ…  zamknijmy  Eden  i  chodźmy  do  domu. 
Pewnie pilno ci do Joyce i chcesz się pochwalić rezultatem swojej intrygi. 

Ale Willard daleki był od niecierpliwości. PogrąŜony w głębokiej zadumie, milczał przez 

całą  drogę  do  domu.  Panna  Saliy  milczała  równieŜ.  Albo  Ŝałowała  swojej  otwartości,  albo 
rozmyślała o niewiernym kochanku. Czarne oczy spoglądały w  roztargnieniu, a kąciki warg 
opadły Ŝałośnie. 

— Panno Sally — przerwał milczenie Willard. — Czy Stephen Merritt miał siostry? 
Panna Sally utkwiła w nim zdziwione spojrzenie. 
— Jedną. Jean Merritt i nie cierpiałam jej. Ona mnie teŜ nie lubiła — odparła cierpko. — 

Nie mówmy o niej. To była jedyna kobieta, którą szczerze nienawidziłam. Nie znałam innych 
członków tamtej rodziny. Mieszkali w odległej części stanu. 

Willard  tym  razem  przebywał  z  Joyce  wyjątkowo  krótko,  aŜ  w  pannie  Sally  obudziła  się 

podejrzliwość. Takie zachowanie nie pasowało do zakochanego. 

CóŜ,  jest  taki  sam  jak  inni  i  kiedy  zdobędzie  nagrodę,  przestaje  się  nią  interesować  — 

pomyślała  panna  Sally  ponuro.  —  Biedna  Joyce!  Biedne  dziecko!  Lecz  w  jego  domu 
wszystko  tworzy  harmonijną  całość.  W  końcu  to  jakaś  pociecha.  Na  szczęście,  nie 
pozwoliłam  mu  kupić  tych  krzeseł  obitych  brokatem.  Joyce  miałaby  koszmarne  sny  od  ich 
widoku. 

Willard  tymczasem  podąŜył  do  stacji  biologicznej,  a  stamtąd  pojechał  na  dworzec,  by 

zdąŜyć na wieczorny ekspres. 

background image

Wrócił po trzech dniach i zjawił się u panny Sally zakurzony lecz triumfujący. 
— Joyce nie ma w domu — oznajmiła panna Sally. 
— To dobrze — odparł bez zastanowienia. Chcę porozmawiać z panią, panno Sally. Coś 

pani pokaŜę. Pojechałem po to aŜ do domu. 

Wyjął  z  portfela  złoŜoną,  poŜółkłą  karteczkę,  wyglądającą  na  stary  list.  RozłoŜył  ją 

ostroŜnie i trzymając w palcach, ogarnął spojrzeniem pannę Sally. 

Moja  babka  z  domu  nazywała  się  Merritt.  Jean  Merritt  —  zaczął  z  namysłem.  —  A 

Stephen Merritt był moim ciotecznym dziadkiem. Nigdy go nie widziałem. Umarł, gdy byłem 
jeszcze dzieckiem, ale często opowiadał mi o nim ojciec… 

Panna  Sally  zbladła  jak  ściana.  Trzymając  drŜącą  ręką  chusteczkę,  otarła  nią  wargi. 

Willard ciągnął dalej: 

— Wuj nigdy się nie oŜenił. Mieszkał z siostrą Jean aŜ do jej spóźnionego zamąŜpójścia. 

Nie  przepadałem  za  moją  babką.  Była  kobietą  despotyczną  i  samolubną.  Zupełnie  inną  niŜ 
tradycyjne  babki.  Po  jej  śmierci  ja  odziedziczyłem  wszystko,  gdyŜ  mój  ojciec  juŜ  nie  Ŝył. 
Przeglądając  szkatułkę  ze  starymi  papierami, znalazłem  stary  list  miłosny.  Przeczytałem  go, 
zachodząc  w  głowę,  skąd  się  wziął  wśród  papierów  babci.  Był  podpisany  „Stephen”, 
domyśliłem się więc, Ŝe napisał go wuj, ale nie miałem pojęcia, kim była Sally, do której się 
zwracał… AŜ do tamtego dnia… Wtedy zrozumiałem, Ŝe to pani… Pojechałem do domu po 
list,  który  powinna  pani  dostać  dawno,  dawno  temu.  Nie  potrafię  wyjaśnić,  dlaczego  nie 
dotarł  do  pani.  Obawiam  się,  Ŝe  to  wina  mojej  babki.  Pewnie  chcąc  was  rozłączyć, 
przechwyciła  list.  Nie  mogę  naprawić  wyrządzonego  pani  zła,  choć  bardzo  tego  chciałbym. 
Lecz moŜe przynajmniej ten list przywróci dobre imię pani ukochanego. 

PołoŜył kartkę na kolanach panny Sally i wyszedł. 
Ona  zaś  podniosła  drŜącymi  palcami  list  od  Stephena  Merritta  do  „najdroŜszej  Sally”. 

Zawierał  szczere  wyznanie  miłości.  Czy  zechce  zostać  jego  Ŝoną?  Jeśli  tak,  niech  napisze. 
Lecz  gdyby  go  nie  kochała,  milczenie  będzie  znakiem  odmowy.  On  pragnie  jej  oszczędzić 
przykrości  wyraŜenia  tego  słowami.  Brak  odpowiedzi  uzna  za  dowód,  Ŝe  nie  są  sobie 
przeznaczeni. 

Gdy  Willard  i  Joyce  weszli  do  pogrąŜonego  w  mroku  pokoju,  zastali  pannę  Sally  przy 

stole. Głowę wtuliła w ramiona i widać było, Ŝe płakała. Cieniutka chusteczka leŜała zmięta 
obok, lecz ona sama wydawała się zadowolona. 

— Nawet nie wyobraŜasz sobie, ile dla mnie zrobiłeś — zwróciła się do Willarda. — Nie, 

nie moŜesz tego wiedzieć ani zrozumieć. To najwaŜniejsza rzecz w moim Ŝyciu. Przywróciłeś 
mi  kobiecą  godność,  wyzwoliłeś  od  upokorzenia.  On  kochał  mnie  naprawdę,  nie  oszukał… 
Mogę  zachować  o  nim  jasną  i  czystą  pamięć.  Teraz  nic  juŜ  nie  ma  znaczenia.  Jestem  taka 
szczęśliwa. Ale nie zaznałabym tego uczucia, gdybym nie zgodziła się na wasze małŜeństwo. 

Wstała i ujęła ich dłonie, a potem połączyła je. 
— Niech Bóg błogosławi was moje dzieci — powiedziała miękko. — Cieszcie się Ŝyciem, 

a  wasza  miłość  niech  będzie  szczera,  wierna  i  czuła.  Willardzie,  oddaję  ci  moje  drogie 
dziecko z ufnością. 

Panna Sally wyszła z pokoju z blaskiem w oczach. W zaciśniętej dłoni trzymała poŜółkły 

list. 

background image

J

ARSKI OBIAD

 

 
Ale, ale — wyjąkała z zakłopotaniem Robin Lyle — to niemoŜliwe Myro. W słownictwie 

pani George’owej Lyle brakowało słowa „niemoŜliwe”. 

— MoŜliwe  —  ucięła.  —  A  nawet  konieczne.  Bliźnięta  muszą  mieć  teraz  własny  pokój. 

Chłopcy  zajmą  pomieszczenie  po  babci.  Siłą  rzeczy  Gladys  musi  dzielić  sypialnię  z  tobą. 
Jestem pewna, Ŝe taki duŜy pokój pomieściłby tuzin osób. 

W  glosie Myry  Lyle zabrzmiała nuta niezadowolenia.  Zawsze w głębi duszy  złościła się, 

Ŝ

e  Robin  przypadł  ten  duŜy,  słoneczny  pokój.  On  jeden  jedyny  w  całym  domu  posiadał 

kominek.  Myra  chciała  mieć  pokój  gościnny.  Ale  dopóki  Ŝyła  babcia  Lyle,  nic  się  nie  dało 
zrobić.  Poza  tym  George,  jej  mąŜ,  w  niektórych  sprawach  bywał  uparty,  choć  zwykle  Ŝona 
wodziła go za nos. 

Robin wciąŜ wyglądała na zakłopotaną. Nie odezwała się jednak ani słowem. Mieszkając 

przez szesnaście lat pod tym samym dachem z ciotką, nauczyła się nie wypowiadać własnego 
zdania,  nawet  gdy  Ŝyła  jej  babcia.  A  teraz,  po  jej  śmierci,  nie  było  juŜ  nikogo,  kto  by 
utemperował  ciotkę.  George  się  nie  liczył,  on  do  tej  pory  uwaŜał,  Ŝe  Robin  naleŜy 
„wychowywać”. 

Milczenie  i  wyraz  twarzy  Robin  zaniepokoiły  panią  Lyle.  Myra  nie  tolerowała  milczenia 

ani  nikogo,  kto  nie  myślał  na  głos  i  nie  wyjawiał  swych  uczuć  całemu  światu.  Oczywiście, 
Robin zawsze była nieśmiałą i skrytą istotą. 

— Co  masz  przeciwko  zamieszkaniu  z  Gladys?  —  dopytywała  się  Myra,  ignorując 

milczenie  Robin.  —  Powinnaś  cieszyć  się  z  towarzystwa  młodej  osoby.  Jej  obecność  nie 
pozwoli ci się zestarzeć. 

— Nie  mam  nic  przeciwko  zestarzeniu  się  w  spokoju  —  wyjaśniła  Robin.  —  Jestem 

pewna, Ŝe nie chcę mieszkać z młodą dziewczyną. 

— Nie pomieszkasz z nią długo. Irving Keyes postara się juŜ o to. 
Uśmieszek na twarzy Myry podziałał na Robin tak, jakby ją ciotka szturchnęła kościstym 

łokciem w Ŝebro. Prawdę mówiąc, nie mogła go znieść. Odwróciła się i bez słowa wyszła z 
pokoju.  Myra  westchnęła.  Znosiła  te  fochy  przez  szesnaście  lat.  Potem  uśmiechnęła  się  na 
myśl  o  Irvingu  Keyesie.  Wdowiec  zawsze  oznaczał  dobry  interes.  Myra  wróciła  do  szycia. 
Wszystko  się  znakomicie  układało.  W  końcu  uwolnili  się  od  babci,  a  wkrótce  pozbędą  się 
Robin.  Dziewczyna  zrobi  dobrą  partię.  Cała  rodzina  byłaby  zachwycona.  George  głupio 
sądził,  Ŝe  ona  czuje  coś  do  Michaela  Stanislawsa.  Taki  nędzarz!  I  nawet  nie  wstydzi  się 
swojej  biedy!  Michael  miał  szczupłą  twarz  z  blizną  od  szrapnela  i  nogę,  z  której  nie  było 
wielkiego  poŜytku.  Poza  tym  w  czasie  wojny  doznał  szoku  podczas  bombardowania.  śył 
teraz  samotnie  w  Owl  Roost  i  trwonił  czas,  pielęgnując  dalie  na  wystawę.  Zawsze 
towarzyszyły mu dwa czarne koty. Ale Robin nie jest głupia. Trzeba jednak powiedzieć jej, 
aby nie igrała z losem. Przed  śmiercią matki Robin chodziły słuchy, Ŝe Irving interesuje się 
Blanche  Foster,  ładną  dziewczyną,  znacznie  młodszą  od  Robin.  Pani  George’owej  trudno 
było  zrozumieć,  Ŝe  ktoś  wolał  bladą,  podstarzałą  pannę.  A  jednak  zdawało  się,  Ŝe  Irving 
Keyes  z  jakiegoś  nie  wyjaśnionego  powodu  skłania  się  właśnie  ku  niej.  Robin  nie  moŜe 
jednak pozwolić, aby Irving wymknął się jej z rąk. Taka okazja juŜ się nie nadarzy. ZamoŜny 
kupiec  z  najdroŜszym  samochodem  we  wsi  i  najwytworniejszym  domem  w  okolicy!  Myra 
westchnęła i zastanawiała się, dlaczego jej trafił się jedynie rolnik. Była pewna, Ŝe jako Ŝona 
zamoŜnego kupca brylowałaby w towarzystwie. 

— Zaraz  po  ślubie  Robin  —  zdecydowała  —  Gladys  zamieszka  w  pokoju  gościnnym,  a 

zachodni pokój przemebluję. 

 

background image

*

 

*

 

 
Robin  weszła  do  pokoju,  jedynego  miejsca  na  świecie,  które  mogła  nazwać  swym 

własnym. Jak zawsze przeniknęły ją: spokój, piękno i poczucie własnej wartości. Znajdowała 
się  w  innym  świecie.  Świecie,  w  którym  nie  słyszała  kłótni  George’a  z  Myrą,  a  słuŜąca  nie 
zachowywała  się  wobec  niej  bezczelnie.  Nie  milknący  harmider  cichł  na  progu  jak 
wyczerpana  fala  wzburzonego  morza.  Przez  wiele  lat  moŜliwość  znalezienia  się  samej  w 
ukochanym pokoju, w którym sny dodawały jej sił do przeŜycia następnego dnia, pomagały’ 
przetrwać niewdzięczny trud przy gderliwej inwalidce. 

Północne  okno  wychodziło  na  wielką,  pomarszczoną  powierzchnię  morza  i  odległe, 

zamglone,  jakby  bajkowe  brzegi  lądu.  Jedynie  karłowaty  lasek  starych,  poskręcanych 
ś

wierków oddzielał dom od wydm. 

Z  zachodniego  okna  widać  było  Owl  Roost  wraz  z  sadem  i  ogrodem,  gdzie  o  zmierzchu 

Pierwszy  Peter  i  Drugi  Peter  czyhali  na  zdobycz,  a  Michael  grał  na  skrzypcach,  wtedy  gdy 
wszyscy  przyzwoici  ludzie  powinni  leŜeć  w  łóŜkach.  Czasami  równieŜ  jadał  swe  skromne 
posiłki w sadzie, pod rozłoŜystą jabłonią. Czytał przy jedzeniu, opierając ksiąŜkę o dzbanek z 
mlekiem. Nawet do głowy mu nie przyszło, Ŝe Robin Lyle obserwuje go z okna i w tajemnicy 
marzy bezwstydnie o zwracaniu się do niego po imieniu. 

Teraz  miała  to  wszystko  stracić.  Wiedziała  doskonale,  co  oznacza  dzielenie  pokoju  z 

Gladys  i  słuchanie  wrzasku  jej  koleŜanek.  Koniec  z  marzeniami,  koniec  ze  słuchaniem 
niespokojnej  muzyki  Michaela  w  sadzie,  koniec  z  oglądaniem  tajemniczych  statków, 
dryfujących wczesnym świtem wzdłuŜ wydm do portu; koniec z samotnymi nocami. 

Nie,  to  nie  do  zniesienia!  Nawet  ulizany,  zamoŜny  Irving  Keyes  będzie  lepszy  niŜ 

towarzystwo Gladys. 

— Nie  ma  sprawiedliwości  na  świecie  —  mruknęła  ponuro  Robin,  jakby  to  stwierdzenie 

miało się na coś zdać. 

Podeszła  do  lustra  i  przejrzała  się  w  nim.  Popatrzyła  na  proste,  krótko  ścięte  włosy, 

ciemnoniebieskie  oczy  i  bladą  twarz  w  kształcie serca, na  szerokie  usta  o  podniesionych  do 
góry kącikach, które sprawiały wraŜenie, jakby Robin uśmiechała się, nawet wtedy, gdy była 
smutna.  Pomyślała  o  miedzianozłotych  włosach  Blanche  Foster,  o  jej  czarnych  oczach  i 
porcelanowej cerze. Robin czuła się przy niej stara, zaniedbana i głupia. To zadziwiające, Ŝe 
Irving wolał właśnie ją, ale jeśli wolał… 

Robin  lekko  zadrŜała  i  usiadła  w  świetle  księŜyca  przy  otwartym  oknie,  przez  które 

wlatywał delikatny aromat chłodnej nocy, zmieszany z zapachem fajki Michaela Stanislawsa. 
Zapach  ten  choć  ani  delikatny,  ani  słodki,  był  jednak  bardzo  pociągający.  Jako 
osiemnastolatka obdarzyła przelotnym uczuciem Irvinga i on o tym wiedział. Wydawał się jej 
atrakcyjny, dopóki nie otworzył ust. Te wulgarne historyjki i głośny rechot! Uwielbiał robić 
kawały. UwaŜał za zabawne podstawienie komuś nogi, a za bardzo dowcipne nazywanie jajek 
gdakaczkami. 

Podobno  słyszano,  jak  Irving  Keyes  chełpił  się,  Ŝe  osiąga  wszystko,  czego  zapragnie. 

Teraz  pragnął  Robin  Lyle.  Robin  obawiała  się,  Ŝe  i  to  pragnienie  spełni  się,  mimo  salw 
okropnego śmiechu i gipsowych ozdóbek na jego domu. 

Kto jej pozostał? Arnold Clive? Nie! Ponownie wstrząsnął nią dreszcz. Surowy, religijny 

Arnold  o  fanatycznej  twarzy,  wąskich  brwiach,  głęboko  osadzonych,  nietolerancyjnych 
oczach i bezwzględnych ustach. Nie wchodzi w rachubę! Mimo jego okropnych wad, wolała 
Irvinga Keyesa. 

Popatrzyła na Owl Roost. Jaki to ładny, mały dom. Sympatyczny, leniwy, stary dom, który 

składał ręce i mówił: — Potrzebuję odpoczynku. — Nie miał w sobie wygód i nowoczesności 
domu  Lyle’ów.  Lecz  posiadał  figlarne,  małe  okienko  nad  gankiem,  a  wokół  rosły 

background image

czarodziejskie  drzewa.  Przy  domu  George’a  nie  było  drzew,  bo  Myra  uwaŜała  cień  za 
niehigieniczny. 

Przy  płocie  Michael  palił  fajkę,  za  nim  rozciągał  się  sad  oświetlony  tajemniczą  poświatą 

księŜyca.  Robin  chciałaby  zejść  i  porozmawiać  z  Michaelem.  Czasami  prowadziła  z  nim 
pogawędki przez płot. Rzadko, ale mimo to czuła, Ŝe doskonale go zna. JuŜ przy pierwszym 
spotkaniu  zaśmiewali  się  razem.  Dwoje  ludzi  zaprzyjaźnią  się  na  całe  Ŝycie,  znajdując 
wspólny powód do śmiechu. 

A Michael nie śmiał się często. Raczej był zgorzkniały. Jego zgorzkniałość miała w sobie 

coś stymulującego i przenikającego, jak kwaśne wiśnie. Wykrzywiają ci usta, a jednak sięgasz 
po nie. 

— Ciekawe, o czym myśli — zastanawiała się Robin. 
Tylko myślała, a jednak w tej chwili z sadu doleciał do niej głos: 
— Zastanawiam się, jaka śmieszna jest ta chmura przesłaniająca księŜyc. Proszę zejść na 

dół  i  poobserwować  razem  ze  mną,  jak  się  przesuwa.  Wygląda  to  zupełnie  jak  zaćmienie 
księŜyca. 

Robin  zbiegła  na  dół,  wymknęła  się  bocznymi  drzwiami,  a  potem  szła  wzdłuŜ  muru 

ś

cieŜką  wydeptaną  wieloma  stopami.  Michael  opierał  się  o  płot.  Pierwszy  Peter  siedział  w 

pobliŜu,  Drugi  Peter  ocierał  się  o  jego  ramię.  Pierwszy  Peter  zawsze  pozwalał  Robin  się 
pogłaskać, natomiast Drugi Peter prychał na nią. Nie moŜna się było z nim zaprzyjaźnić. 

Robin  stała  na  wyłoŜonej  kamieniami  ścieŜce  w  miejscu,  gdzie  po  odpłynięciu  chmury 

poświata  księŜyca  leŜała  biała  jak  śnieg.  Nigdy  nie  była  po  drugiej  stronie  płotu.  Pomiędzy 
posiadłością Lyle’ów, a starym, pachnącym i urokliwym sadem brakowało furtki. Stali razem 
w  cudownej  ciszy,  dopóki  chmura  nie  odpłynęła.  „Ten,  kto  widział  pełnię  księŜyca 
wyłaniającą się w nocy zza chmury, doświadczył, jak archanioł, stworzenia  światła i świata” 
—  zacytował  Michael.  Postukał  fajką  o  płot  i  włoŜył  ją  do  kieszeni.  —  Czy  warto  było  to 
zobaczyć, panno Lyle? 

Jeśli  czegoś  nie  cierpiała,  to  tego  gdy  Michael  nazywał  ją  panną  Lyle.  Tak  ją  to 

rozzłościło, Ŝe odpowiedziała sztywno i bez entuzjazmu — Tak. 

— Nie  da  się  ukryć,  Ŝe  coś  panią  gryzie  —  stwierdził  Michael.  —  Proszę  się  zwierzyć 

Pierwszemu Peterowi, a ja posłucham. 

Szalona myśl nawiedziła Robin. Powie mu. Musi komuś powiedzieć. 
— Nie mogę się zdecydować, którego z dwóch męŜczyzn mam poślubić — wypaliła. 
Michael  zamilkł  na  dłuŜszą  chwilę.  Jedynymi  dźwiękami  były  mruczenie  Pierwszego 

Petera i szczekanie psa dwa domy dalej. Milczenie Michaela działało Robin na nerwy. 

— To częściowa prawda — odezwała się szorstkim tonem. — Jest ich dwóch, ale na męŜa 

nadaje się tylko jeden. Sęk w tym, Ŝe nie chcę wychodzić za niego ani za kogokolwiek innego 
— dodała pospiesznie, kłamiąc kolejny raz. 

— Więc  po  co  wychodzić  za  kogoś  takiego?  —  zdziwił  się  Michael.  —  Po  co  w  ogóle 

wychodzić za mąŜ w czasach kobiecej emancypacji? 

— Problem  w  tym,  Ŝe  ja  nie  jestem  emancypantką  —  westchnęła  Robin,  pragnąc,  aby 

Pierwszy Peter przestał mruczeć. To oburzające, Ŝe kot moŜe być tak bezwstydnie szczęśliwy. 
A właściwie dlaczego nie? MoŜe przecieŜ siedzieć na ramieniu Michaela i ocierać nos o jego 
twarz.  I  właśnie  to  robi.  Przeklęte  kocisko!  Mimo  to  ciągnęła  dalej.  —  Jestem  spóźniona  o 
dwadzieścia  lat.  Mam  trzydzieści  trzy  lata  i  Ŝadnego  zawodu.  Brak  mi  jakichkolwiek 
talentów. Nie umiem szyć ani uczyć, ani pisać na maszynie. Umiem tylko i lubię prowadzić 
dom. Muszę wyjść za mąŜ albo zamieszkać z Gladys. 

— Czy  sądzi  pani,  Ŝe  Irving  Keyes  będzie  sympatyczniejszym  współmieszkańcem?  — 

głos Michaela brzmiał sarkastycznie, choć Robin nie wspomniała o Irvingu. 

— CóŜ,  on  przynajmniej  nie  zasypie  mojej  toaletki  pudrem,  ani  nie  zrobi  awantury  z 

powodu zagubionych szpilek do włosów. Nie podniesie wrzasku w razie odmroŜenia, ani nie 

background image

będzie celowo przeglądać się w lustrze właśnie w tym samym czasie, kiedy ja to chcę robić 
— wyliczała buntowniczo Robin. 

— Chyba wiem, o co pani chodzi — Michael ponownie zaczął nabijać fajkę tytoniem. 
— Nie wie pan. śaden męŜczyzna nie wie — warknęła Robin. — Gladys zadręczy mnie na 

ś

mierć, opowiadając o swych adoratorach. Ona uwaŜa, Ŝe nie ma sensu mieć adoratora, jeśli 

nie  moŜna  o  nim  opowiedzieć  całemu  światu.  Będzie  wyśmiewała  się  z  moich  zabawnych, 
starych obrazków na ścianie. Będzie mnie budzić o nieludzkich porach i nalegać na trzymanie 
obrzydliwej  srebrnej  świni  z  niebieską,  aksamitną  poduszeczką  do  igieł  na  moim  stoliku. 
Przyprowadzi  swe  opętane  koleŜanki  szkolne  na  niekończące  się  pogaduszki.  I  wszystko 
będzie albo cudowne, albo bezcenne. Skończy się moja samotność — dokończyła patetycznie 
Robin. 

— To  mogę  zrozumieć  —  powiedział  Michael.  —  A  alternatywą  jest  Irving  Keyes. 

Przystojny facet z furą pieniędzy. Czemu go pani nie lubi? 

— Lubię. Ale z róŜnych powodów nie chcę go poślubić. — Na przykład… 
— On  lubi  grube  pajdy  chleba,  a  ja  cienkie  —  wyjaśniła  Robin  nonszalancko.  Czułą  Ŝe 

absurdem było zdradzić Michaelowi tyle szczegółów. 

— KaŜdy normalny męŜczyzna lubi grube pajdy chleba. W tym wypadku nie mam dla pani 

współczucia. 

— Śmieszą nas róŜne dowcipy. 
— A, to juŜ powaŜna sprawa — jednak głos Michaela nie brzmiał powaŜnie. 
— I…  —  Robin  popatrzyła  na  kolejną  chmurkę  przesłaniającą  księŜyc  —  chcę  kogoś 

innego. 

— Oho! — Drugi Peter parsknął odepchnięty nogą. 
— To jedyny człowiek odpowiedni dla mnie — Robin patrzyła prosto w oczy Michaela. 
— Po  odrzuceniu  około  pięciuset  milionów  męŜczyzn  Ŝyjących  na  świecie  —  zakpił 

Michael. 

Począł zawzięcie pykać fajkę. Chmura przesłoniła księŜyc i wokół zapanowały ciemności. 

Robin poczuła się zmarznięta i stara, głupia i pusta. 

— Muszę iść do domu — odezwała się. 
— Proszę poczekać minutkę — Michael szukał czegoś w kieszeni. — Mam tu coś dla pani 

na potpourri. 

Podał jej papierową torebkę pełną suchych płatków róŜy. 
— To  wszystko,  co  teraz  mogę  ofiarować  kobiecie:  zwiędłe  płatki  róŜy  —  rzekł  lekkim 

tonem.  —  Irving  to  dobry  człowiek.  MoŜe  nauczy  go  pani  śmiać  się  we  właściwym 
momencie. Proszę spróbować. 

 

*

 

*

 

 
Robin wyjechała na dwa tygodnie w odwiedziny do starszej od siebie o dwa lata koleŜanki 

szkolnej,  której  córka  właśnie  się  zaręczyła.  Była  to  pierwsza  wizyta  od  dziesięciu  lat.  Po 
powrocie Michael spytał ją przez płot, czy nadszedł czas na gratulacje. 

— Jeszcze nie — zaprzeczyła. Michael jakby się postarzał i wyglądał na zmęczonego. 
— Obiecałam  dać  dzisiaj  odpowiedź.  Napiszę  list.  Nie  mogłabym  powiedzieć  „tak”  i 

patrzeć mu prosto w oczy. 

— Jestem  pewien,  Ŝe  „tak”  jest  najlepszą  odpowiedzią  —  Michael  przestał  drapać 

Drugiego Petera za uchem. Kot parsknął. Nie z nim takie numery. 

— Oczywiście  —  zgodziła  się  Robin  Ŝałosnym  głosem.  —  Sęk  w  tym,  Ŝe  nie  chcę 

powiedzieć „tak”, Michaelu. 

background image

Ich oczy spotkały się. W ciągu sekundy moŜna było z nich tyle wyczytać! W kaŜdym razie 

Robin mogła, ale Michael milczał. Zdała sobie sprawę, Ŝe odkrył jej uczucia, gdy ona nawet 
nie zajrzała do jego serca. 

— Jestem bardzo biedny — powiedział wolno. 
— Ale śmiech zawsze będzie gościł w naszym domu — odparowała Robin. 
— Pierwszy Peter codziennie śpi w nogach łóŜka. 
— Dlaczego nie razem z Drugim Peterem? 
— Wszystko w moim domu jest wyszczerbione, podarte lub załatane. 
— MoŜna więc wszystkiego uŜywać bez strachu. 
— Mam  nieznośny  charakter,  a  przeŜyty  szok  pogorszył  go  tylko.  Będziemy  się  często 

kłócić. 

— MałŜeństwo ma prawo do kłótni od czasu do czasu. 
— Wstawanie o świcie i praca pomiędzy posiłkami nie interesuje mnie specjalnie. 
— Po  trzydziestu  trzech  latach  obcowania  z  pracowitym  George’em,  przyda  się  dla 

odmiany leniuch. 

— Skłaniam się ku wegetarianizmowi. 
„Lepiej więc jadać jarski obiad” — zacytowała Robin. 
— W chwili obecnej cały mój majątek stanowi dziesięć dolarów. 
— Starczy na obrączki i pozwolenie na ślub. 
— No, to na co czekamy? — Michael popatrzył na Pierwszego Petera. Robin uśmiechnęła 

się  pod  nosem.  W  chwilę  później  rozpłakała  się.  Wyrzuciła  ręce  naprzód,  jakby  chciała 
odepchnąć Michaela, kota i płot o tysiące kilometrów stąd. 

— O, mój kochany! Jaki jesteś zabawny! — zawołała. — Nie wyszłabym za ciebie, nawet 

gdybyś był jedynym Ŝyjącym męŜczyzną na ziemi. 

Twarz Michaela nic nie wyraŜała. Spojrzał ponad nią na Drugiego Petera, który siedział na 

gałęzi jabłoni i nigdy nie pozwalał, aby sobie z niego kpiono. 

— Przepraszam — wybąkał. — Myślałem, Ŝe spodoba ci się ten pomysł. Pomyliłem się. 
George Lyle rzucił gniewne spojrzenie na wchodzącą do domu Robin. 
— Nie wygłupiaj się z tym Michaelem Stanislawsem — powiedział bez ogródek. 
— Czy juŜ się nie wygłupiłam? 
— Co masz na myśli? 
— Właśnie dałam mu kosza. 
— Dzięki Bogu masz trochę rozumu w głowie — George odetchnął z ulgą. 
Po  drodze  do  jej  pokoju  znajdowało  się  pięcioro  drzwi  i  Robin  zapukała  do  wszystkich. 

Więc litował się nad nią! Sprawiła, Ŝe z litości poprosił ją o rękę! Ale ona mu jeszcze pokaŜe! 
Podbiegła do stołu. Natychmiast da listowną odpowiedź Irvingowi Keyesowi. 

— Śmiejesz  się,  kocie?  —  wściekły  Michael  zapytał  Drugiego  Petera.  Po  kolacji  Robin 

poszła ostentacyjnie wrzucić list do skrzynki. Michael podwiązywał dalie i pomachał do niej 
niedbale,  gdy  przechodziła  obok. Robin  nie mogła  się  zdecydować, czy  ma  go  nienawidzić, 
czy ignorować. Ostatecznie pomachała ręką, trzymając w niej list do Irvinga Keyesa. 

Gdy  wróciła,  Michaela  nie  było  juŜ  w  ogrodzie.  Siedział  na  chwiejącej  się  werandzie  i 

rozmawiał  z  męŜczyzną,  który  najwidoczniej  przyjechał  samochodem.  Eleganckie,  zielone 
auto stało przed domem. Na krześle pomiędzy nimi leŜał stos starych, zniszczonych ksiąŜek. 
Słyszała  śmiech  Michaela.  Poszła  do  swojego  pokoju,  który  jeszcze  tylko  jeden  dzień  miał 
naleŜeć do niej i siadła przy zachodnim oknie. Drzewo wiśniowe zasłaniało skrzynkę na listy, 
ale dobiegł ją odgłos samochodu pocztowego. ZadrŜała. List zabrano — nieodwołalnie. Nagle 
przeraziła ją niewiadoma przyszłość. Dlaczego tak postąpiła? Dlaczego? 

O  zachodzie  słońca  Michael  podszedł  do  płotu  i  zawołał  ją.  Robin  postanowiła  być 

uprzejma w stosunku do odrzuconego konkurenta. Zapytała go przez okno, czego chce. 

background image

— Mam  grzech  na  sumieniu.  A  co  gorsza,  moŜe  błąd  —  odkrzyknął  Michael.  —  Proszę 

zejść na dół, to wyspowiadam się. 

Robin  pomyślała,  Ŝe  nie  interesują  jej  grzechy  Michaela,  ale  zeszła  na  dół.  Opierał  się  o 

płot, z czapką tak głęboko nasuniętą na oczy, Ŝe nie widziała jego twarzy. 

— Czy pani sądzi, Ŝe Irving Keyes otrzymał juŜ list? — spytał impertynencko. 
— Powinien. 
— No  cóŜ,  nie  otrzymał.  List  został  spalony  w  moim  piecu  kuchennym.  Wyjąłem  go  ze 

skrzynki przed przyjazdem listonosza. MoŜe mnie pani za to posadzić do paki. 

Robin popatrzyła na Drugiego Petera, który wydawał się przygotowywać na nieuniknione. 
— Dlaczego pan to zrobił? 
— Nie mogłem znieść myśli, Ŝe pani poślubi kogoś innego. Dlaczego odrzuciła pani dziś 

rano moją miłość, oświadczyny i tych parę znikomych ziemskich dóbr? 

— Nie chcę, Ŝeby się pan ze mną Ŝenił z litości. 
— Z litości! TeŜ mi coś! Czy sądzi pani, Ŝe popełniłem zbrodnię, czy tylko wykroczenie? 

Kocham  panią  od  pierwszej  naszej  rozmowy  przez  płot.  Ale  jestem  taki  biedny  i  ułomny,  i 
brzydki. 

— Nie  jest  pan  brzydki  i  tylko  trochę  kulawy.  Nie  zaleŜy  mi  na  majątku  —  przyznała 

Robin tak bezwstydnie, Ŝe Drugi Peter zaczerwienił się za nią. 

Michael oparł się o płot i ujął jej dłoń. 
— Dowiedziałem się dziś po południu, Ŝe moje stare wydanie „PodróŜy pielgrzyma” warte 

jest tysiąc dolarów. ZłoŜymy pieniądze w banku na czarną godzinę, czy pojedziemy w podróŜ 
poślubną do Europy? Znam pewną wioskę w Apeninach: „Górach pokrytych chmurami”. 

— Jedźmy do Europy — zadecydowała beztrosko Robin. — Wynaleziono parasole, odkąd 

powstało to powiedzenie. 

Scena, która potem nastąpiła, napełniła Drugiego Petera takim wstrętem, Ŝe odmaszerował, 

prychając.  Ale  zawsze  o  tym  wiedział,  zawsze  się  tego  spodziewał.  Nie  da  się  oszukać 
Drugiego Petera. 

— Czy  przeczytałeś  list?  —  spytała  Robin,  zanim  poszła  rozmówić  się  z  Myrą  i 

George’em. 

— Oczywiście, Ŝe nie — oburzył się Michael. — MoŜe jestem złodziejem, ale nie czytam 

cudzych listów. 

— Szkoda, Ŝe tego nie zrobiłeś — stwierdziła flegmatycznie Robin. — Gdybyś przeczytał, 

wiedziałbyś, Ŝe dałam kosza Irvingowi. 

background image

J

ANE 

L

AVINIA

 

 
Jane  Lavinia  połoŜyła  cenną  teczkę  na  stole  w  swoim  pokoju.  Zrobiła  to  tak  ostroŜnie, 

jakby  znajdowały  się  w  niej  kosztowności.  Potem  wyjęła  szpilki  z  włosów  i  schowała  na 
miejsce  swój  prawie  najlepszy  kapelusz.  Idąc  do  Whittakerów  tego  popołudnia,  chciała 
włoŜyć ten najlepszy, ale ciotka jak zwykle przeforsowała swoje zdanie. 

— Niedługo  zechcesz  nosić  najlepszą  muślinową  sukienkę  do  dojenia  krów  —  rzekła  z 

sarkazmem w głosie. — Idź zaraz na górę i zdejmij ten szyfonowy kapelusz. Byłam głupia, Ŝe 
dałam się nakłonić do jego kupna, ale nie pozwolę ci go zniszczyć na włóczędze w słońcu i 
kurzu.  Twój  zeszłoroczny  marynarski  kapelusz  jest  wystarczająco  dobry  na  wizytę  u 
Whittakerów, Jane Lavinio. 

— Ale państwo Stephens przyjechali z Nowego Jorku — błagała  Jane Lavinia — A pani 

Stephens jest taka elegancka. 

— Więc są przyzwyczajeni do oglądania szyfonowych kapeluszy’ — ucięła ciotka Rebeka 

bardziej kategorycznie niŜ zwykle. — Twój kapelusz nie zrobi na nich Ŝadnego wraŜenia. Pan 
Stephens  nie  posłał  chyba  po  ciebie,  aby  zachwycać  się  kapeluszem.  A  jeśli  tak,  to  nie 
rozumiem, po co taszczyć tę wielką tekę. Idź włoŜyć marynarski kapelusz, Jane Lavinio. 

Jane  Lavinia  posłuchała,  bo  zwykle  słuchała  ciotki.  Z  cięŜkim  sercem  zmieniła  nakrycie 

głowy.  WraŜliwa  na  piękno,  nie  cierpiała  brzydkiego,  marynarskiego  kapelusza  ze 
sztywnymi,  czarnymi  kokardkami  i  niebieskimi  róŜami.  Ciotka  Rebeka  nigdy  nie  mogła 
pojąć,  dlaczego  raził  on  artystyczny  smak  Jane  Lavinii.  Na  dodatek  był  wyjątkowo 
nietwarzowy. 

— Wyglądam  w  nim  okropnie  —  myślała  z  Ŝalem.  Buntując  się  w  duszy  przeciw 

niesprawiedliwości  ciotki,  szła,  powłócząc  nogami  doliną  w  kolorze  aksamitnej  wiosennej 
zieleni, a potem nasłonecznionym, brzozowym wzgórzem. 

Gdy  Jane  Lavinia  wróciła  do  domu,  jej  drobna,  delikatna  twarzyczka  promieniała  w 

krystalicznym  powietrzu  wczesnego  popołudnia.  KaŜda  cząstka  ciała  i  duszy  dziewczyny 
dygotała  z  radości  i  podniecenia.  Zapomniała  nawet  wrzucić  kapelusz  do  pudła  ze  zwykłą 
niechęcią  i  rozgoryczeniem.  Nawet  o  nim  nie  pomyślała.  Obejrzała  się  w  lustrze  i 
przyjacielsko pokiwała głową. 

— Jeszcze do czegoś dojdziesz — powiedziała do siebie. — Tak stwierdził pan Stephens. 

Lubię cię, Jane Lavinio. Czasami nie podobałaś mi się i nie podejrzewałam, Ŝe jesteś zdolna 
do zrobienia czegoś wartościowego. 

Uśmiechnęła się promiennie do małego, pękniętego lusterka. Wyglądała prawie pięknie z 

rumieńcami  na  policzkach  i  błyskiem  w  oczach.  Nie  zwracała  uwagi  na  włosy  o  nijakim 
kolorze  i  aŜ  zanadto  widoczny,  zadarty  nos.  Takie  rzeczy  nie  miały  znaczenia  u  wziętego 
artysty. Pan Stephens stwierdził, Ŝe ma dość talentu, aby odnieść sukces. 

Jane  Lavinia  siedziała  przy  oknie  z  widokiem  na  zachód  i  kępę  jodeł.  Rosły  gęsto  i  tak 

blisko  domu,  Ŝe  mogła  dotknąć  ręką  rozłoŜystych  jak  wielkie  wachlarze  gałęzi.  Kochała  te 
jodły,  ich  szepty,  westchnienia  i  skłony  na  wietrze.  Mimo  jego  prostoty,  kochała  teŜ  swój 
mały,  trochę  ciemny  pokój  z  niskim  sufitem.  Pobudzał  jej  wyobraźnię  i  zapełniał  się 
wspaniałymi, tęczowymi fantazjami. 

Zniszczone ściany pokrywały obrazy Jane — przewaŜnie szkice piórkiem i parę akwareli. 

Widząc  je,  ciotka  Rebeka  kręciła  nosem  i  ubolewała  nad  dziurami  w  tynku.  UwaŜała 
artystyczny wysiłek Jane Lavinii za stratę czasu, który moŜna by lepiej wykorzystać, robiąc 
chodniki,  pokrowce  na  meble  lub  dziergając  wełniane  szale.  Tak  postępowały  wszystkie 
porządne  dziewczęta  w  Chestercote.  Dlaczego  Jane  Lavinia  musi  paćkać  się  tuszem, 
pastelami i akwarelami? 

background image

Jane  Lavinia  wiedziała,  Ŝe  musi  i  nic  nie  mogła  na  to  poradzić.  Jakiś  wewnętrzny  głos 

nakazywał jej tę pracę. 

Serce dziewczyny zabiło nadzieją na wieść o przyjeździe do Chestercote pana Stephensa, 

znanego  artysty  i  ilustratora  ksiąŜek.  Ojciec  jego  Ŝony,  pan  Nathan  Whittaker,  zachorował. 
Jane  Lavinia  poczyniła  określone  starania,  które  przy  pomocy  dobrotliwej  pani  Whittaker 
zakończyły  się  sukcesem.  Pewnego  dnia,  gdy  pan  Whittaker  poczuł  się  juŜ  lepiej,  pan 
Stephens  poprosił  dziewczynę,  by  pokazała  mu  niektóre  prace.  Ubrana  w  znienawidzony 
marynarski  kapelusz,  Jane  Lavinia  udała  się  do  domu  państwa  Whittaker  ze  swymi 
najlepszymi  szkicami.  Wróciwszy  do  domu  poczuła,  jakby  cały  świat  się  odmienił,  a  ona 
wraz z nim. 

Spoglądała  przed  okno  smutnego  małego  pokoiku  wielkimi,  brązowymi,  rozmarzonymi 

oczami.  Przez  gałęzie  jodeł  widziała  na  zachodzie  złociste  niebo,  jak  rozpostarte  płótno,  na 
którym  jej  wyobraźnia  malowała  świetlaną  wizję  przyszłości.  Pojedzie  do  Nowego  Jorku 
studiować  i  pracować.  Uda  się  w  podróŜ  za  granicę  i  będzie  jeszcze  wytrwałej  pracować  i 
osiągnie  sukces.  Zostanie  podziwianą  i  znaną  artystką,  jeśli  tylko  ciotka  Rebeka…!  Jane 
Lavinia westchnęła: Ciotka Rebeka! Na świecie i w sercu Jane Lavinii panowała wiosna, ale 
na myśl o ciotce, która wyŜej ceniła pokrowce i szale niŜ jej rysunki, powiało chłodem. 

— I tak pojadę — zdecydowała Jane Lavinia. — Jeśli ciotka nie da mi pieniędzy, znajdę 

inny  sposób.  Nie  boję  się  pracy.  Po  rozmowie  z  panem  Stephensem  mogłabym  harować 
dwadzieścia  godzin  dziennie  Zadowolę  się  suchym  chlebem  i  mieszkaniem  na  strychu. 
Wystarczą mi marynarskie kapelusze ze sztywnymi kokardkami i niebieskimi róŜami. 

Jane  Lavinia  westchnęła  na  myśl  o  tym  ostatnim  wyrzeczeniu.  Jak  dobrze jest  Ŝyć,  mieć 

siedemnaście lat, wspaniałe ambicje i świat stojący otworem przed sobą! Przyszłość skrzyła 
się i świeciła kusząco. Jane Lavinia z głową złoŜoną na parapecie zapatrzyła się w świetność 
zachodu słońca i zatonęła w marzeniach. 

— … Jane Lavinio! Jane Lavinio! Nie idziesz dziś po krowy? Dziewczyna poderwała się 

na  nogi  z  poczuciem  winy.  Zupełnie  zapomniała  o  krowach.  Szybko  zmieniła  muślinową 
sukienkę  na  perkalową.  Mimo  pośpiechu  zajęło  to  trochę  czasu.  Na  dole  powitała  ją  ciotka 
jeszcze bardziej ponura niŜ zwykle: 

— Nie zdąŜymy wydoić krów przed zmrokiem. Pewnie znowu rozmyślałaś o niebieskich 

migdałach. Chciałabym, Ŝebyś nabrała trochę rozumu. 

Dziewczyna  nic  nie  odpowiedziała.  Dotychczas  słuchała  takich  uwag  z  cięŜkim  sercem. 

Ale teraz, po pochwałach pana Stephensa, słowa ciotki Rebeki nie mogły jej zranić. 

— Po  dojeniu  zapytam  ją  —  mruknęła  do  siebie.  Wesoło  przebiegła  przez  wyboiste 

podwórko, przez mały omszony mostek nad strumieniem, a potem wąską ścieŜką wspięła się 
na  wzgórze,  porośnięte  gęsto  paprociami  i  trawą  usianą  Ŝabim  oczkiem,  niczym  niebo 
gwiazdami. Wilgotne powietrze słodko pachniało. Na końcu ścieŜki dzika śliwa wyciągała ku 
purpurowemu  niebu  pokryte  delikatnym  kwieciem  gałęzie.  Nie  zwaŜając  na  naglące 
wezwania ciotki, Jane Lavinia zwolniła, aby przyjrzeć się temu zjawisku. Widok zadowolił jej 
poczucie piękna i sprawił, Ŝe poczuła się szczęśliwa, Ŝyjąc w świecie, w którym dzikie śliwy 
kwitły na tle wiosennego nieba. Zadowolenie nie opuściło jej na pastwisku i podczas dojenia 
krów z ciotką Rebeką. 

Gdy  mleko  zostało  przecedzone  do  wirówki  znajdującej  się  przy  strumieniu,  a 

wyszorowane  bańki  stały  lśniącym  rzędem  na  ławce,  Jane  Lavinia  próbowała  zebrać  się  na 
odwagę  i  porozmawiać  z  ciotką.  Siedziały  na  werandzie  z  tyłu  domu.  Wiosenny  zmrok 
ogarniał  purpurą  lasy  i  pola.  W  dole,  na  moczarach,  Ŝaby  naprzykrzały  się  chóralnym 
ś

piewem. Niedawno wzeszedł mały księŜyc i unosił się teraz na bezchmurnym niebie ponad 

połoŜonym na zboczu pagórka sadem, obsypanym białym kwieciem. 

Jane  Lavinia  bez  powodzenia  usiłowała  zacząć  rozmowę.  O  dziwo,  ciotka  Rebeka  sama 

wybawiła ją z kłopotu. 

background image

— I jakŜe pan Stephens ocenił twoje obrazki? — spytała krótko. 
Wszystko,  co  Jane  Lavinia  chciała  powiedzieć,  równocześnie  cisnęło  się  jej  na  usta.  — 

Ach, ciociu Rebeko, był nimi zachwycony! Powiedział, Ŝe mam niezwykły talent i powinnam 
pojechać na studia do Nowego Jorku. Przyznał, Ŝe jego Ŝona nie moŜe znaleźć dobrej pomocy 
domowej  i  jeśli  się  zgodzę,  to  mogłabym  u  nich  zamieszkać;  pomagać  w  domu  rano,  a  po 
południu  studiować.  W  ten  sposób  nie  kosztowałoby  to  drogo  Dodał  jeszcze,  Ŝe  będzie  mi 
pomagać. Ach, ciociu Rebeko, czy nie powinnam skorzystać z takiej okazji? 

Dziewczyna wstrzymała oddech w niepewności. Ciotka Rebeka milczała tak długo, Ŝe Jane 

Lavinia  miała  czas  przejść  przez  fazę  nadziei,  strachu,  rozpaczy  i  rezygnacji,  zanim  ciotka 
odpowiedziała  jeszcze  bardziej  ponuro  niŜ  zwykle:  —  Jeśli  zdecydowałaś  się  pojechać,  to 
zapewne pojedziesz. Nie wydaje mi się, Ŝebym ja miała tu coś do powiedzenia. 

— AleŜ  ciociu  Rebeko  —  głos  Jane  Lavinii  zadrŜał.  —  Nie  mogę  jechać  bez  twojej 

pomocy. Muszę przecieŜ opłacić lekcje w Akademii Sztuk Pięknych. 

— Ach, to w tym rzecz? Oczekujesz, Ŝe dam ci pieniądze na lekcje? 
— Niezupełnie dasz — wyjąkała Jane Lavinia. — Oddam ci kiedyś, ciociu Naprawdę, jak 

tylko zacznę sprzedawać obrazy! 

— To  niezbyt  zadowalająca  gwarancja  —  odrzekła  niewzruszona  ciotka  Rebeka.  — 

Dobrze wiesz, Jane Lavinio, Ŝe nie mam duŜo pieniędzy. Dałam się namówić na płacenie po 
25 centów za lekcje u panny Claston, sądząc, Ŝe nie będziesz się spodziewała po mnie niczego 
więcej.  Nie  przyszło  mi  do  głowy,  Ŝe  wpadniesz  na  pomysł  wyjazdu  do  Nowego  Jorku, 
spodziewając się opłacania przeze mnie następnych rachunków. 

Ciotka  Rebeka  odwróciła  się  i  weszła  do  domu.  Jane  Lavinia,  nieomal  chora  na  duchu, 

pobiegła do swego pokoju. Tej nocy płacz utulił ją do snu. 

Na drugi dzień chodziła z czerwonymi oczami, ale nie dąsała się. Jane Lavinia nigdy się 

nie dąsała. Sumiennie, choć bez zapału wykonała swoje poranne obowiązki. Po południu, gdy 
znalazła  się  sama  w  sadzie  i  Ŝegnała  się  z  marzeniami,  nadeszła  ciotka  Rebeka.  Szła 
ukwieconą aleją wysoka, chuda, o szczupłej, surowej twarzy. 

— Jane  Lavinio,  lepiej  idź  do  sklepu,  aby  kupić  dziesięć  metrów  białej  bawełny  — 

zarządziła. — Jeśli zamierzasz jechać do Nowego Jorku, potrzebny ci będzie zapas bielizny. 

Jane Lavinia szeroko otworzyła oczy. 
— Ach, ciociu Rebeko, więc mogę jechać? 
— Owszem,  jeśli  chcesz.  Dam  ci  tyle  pieniędzy,  ile  będę  mogła.  Chyba  starczy  na 

początek. 

— Dziękuję ciociu! — zawołała Jane Lavinia zarumieniona. Miotały nią sprzeczne uczucia 
— Ale moŜe nie powinnam brać pieniędzy, moŜe nie powinnam cię zostawiać samej… 
Gdyby  tylko  ciotka  Rebeka  okazała  Ŝal  na  wieść  o  wyjeździe  dziewczyny.  Jane  Lavinia 

natychmiast porzuciłaby ten pomysł. Ale ciotka Rebeka stwierdziła tylko chłodno — Tym się 
nie musisz martwić. Sama sobie dam radę. 

A  więc  wszystko  zostało  postanowione.  Przez  następny  tydzień  nic  nie  mąciło  szczęścia 

Jane  Lavinii.  Nie  smuciła  się  na  myśl  o  porzuceniu  Chestercote.  Ciotka  nie  będzie  za  nią 
tęsknić.  Jest  dla  niej  jedynie  utrapieniem,  głupią  dziewczyną,  która  zamiast  robić  coś 
poŜytecznego, marnuje czas na malowanie. Jane Lavinia  uwaŜała, Ŝe ciotka nie Ŝywi do niej 
Ŝ

adnych uczuć. Rodzice zmarli, gdy była bardzo małą dziewczynką i ciotka Rebeka wzięła ją 

do  siebie  na  wychowanie.  Została  „wychowana”,  za  co  była  wdzięczna  ciotce,  ale  nie 
połączyła  ich  Ŝadna  więź  uczuciowa.  Jane  Lavinia  odpłaciłaby  za  miłość  miłością,  lecz 
sądziła, Ŝe ciotka jej nie kocha. 

W  dniu  wyjazdu  Jane  Lavinia  wstała  wcześnie  i  szybko  była  gotowa  do  drogi.  Jej  kufer 

odwieziono do pana Whittakera poprzedniego wieczoru, więc dzisiaj miała pójść piechotą na 
stację  wraz  z  państwem  Stephens.  WłoŜyła  na  podróŜ  swój  szyfonowy  kapelusz  i  ciotka 
Rebeka ani słowem nie zaprotestowała. Jane Lavinia płakała, Ŝegnając się z ciotką, ale ta nie 

background image

uroniła ani jednej łzy.  Ścisnęła tylko rękę dziewczyny i  powiedziała sztywno: — Napisz po 
przyjeździe do Nowego Jorku. I nie zapracuj się na śmierć u pani Stephens. 

Jane  Lavinia  wolno  przeszła  przez  most  i  ruszyła  w  górę  ścieŜką.  Gdyby  tylko  ciotce 

Rebece było choć trochę smutno! Ale wstał cudowny ranek o powietrzu czystym jak kryształ 
i jechała do Nowego Jorku, gdzie czekały sława i fortuna. Szła, jakby miała skrzydła u ramion 
i nagle zaśpiewała głośno, dając upust przepełniającej ją radości. W pewnej chwili zatrzymała 
się  przeraŜona.  Zapomniała  zegarka.  Małego,  złotego  zegarka  mamy.  Zostawiła  go  na 
toaletce. 

Jane  Lavinia  zbiegła  w  dół  ścieŜką  i  popędziła  do  domu.  Zatrzymała  się  w  otwartych 

drzwiach  kuchni.  Stanęła  na  mozaice  skomponowanej  z  cienia  i  złocistych  promieni 
słonecznych  prześwitujących  przez  gałęzie  dzikiego  wina.  Kuchnia  świeciła  pustkami,  a 
ciotka  Rebeka  gorzko  płakała  w  przyległej,  małej  sypialni.  Głośno  mówiła  pomiędzy 
szlochami. 

— Odjechała  i  zostawiła  mnie  samą.  Moja  dziewczynka  odjechała!  Co teraz  zrobię?  Nie 

zaleŜało  jej.  Cieszyła  się,  Ŝe  jedzie,  Ŝe  będzie  daleko.  Zawsze  uwaŜała  mnie  za  nieznośną 
ciotkę.  Ale  cały  czas  bardzo  ją  kochałam  i  byłam  z  niej  taka  dumna!  Podobały  mi  się  jej 
obrazki, choć narzekałam, Ŝe marnuje czas. Nie wiem, jak będę Ŝyła, gdy wyjedzie! 

Jane Lavinia słuchała z twarzą, z której uleciały blask i podniecenie Wśród ruin zamków, 

które  budowała  na  lodzie,  poczuła  lekki  dreszcz  satysfakcji.  Mimo  wszystko  ciocia  Rebeka 
kocha ją i jest zmartwiona! 

Jane Lavinia odwróciła się i wysunęła bezszelestnie z domu. Szła szybko aleją kwitnących 

ś

liw,  a  łzy  wypełniły  jej  oczy,  lecz  usta  okrasił  uśmiech  i  pieśń  szczęścia  rozsadzała  serce. 

Ostatecznie lepiej być kochaną niŜ bogatą, podziwianą i sławną. 

U pana Whittakera wszyscy wyszli na podwórze gotowi do drogi. 
— Pośpiesz  się,  Jane  Lavinio  —  ponaglała  pani  Whittaker.  —  JuŜ  zaczęliśmy 

podejrzewać, Ŝe nie przyjdziesz. No, teraz Ŝwawo! 

— Nie jadę — stwierdziła spokojnie Jane Lavinia. 
— Nie jedziesz? — wszyscy zawołali chórem. 
— Nie. Przykro mi. Jestem panu bardzo wdzięczna, panie Stephens, ale nie mogę opuścić 

ciotki. Za bardzo będzie za mną tęsknić. 

— Ale z ciebie mała gąska! — zawołała pani Whittaker. 
Pani Stephens nic nie powiedziała, tylko zrobiła niezadowoloną minę. MoŜe mniej myślała 

o stracie, jaką poniesie świat artystyczny, a bardziej o trudach związanych z poszukiwaniem 
nowej pomocy domowej. Pan Stephens wyglądał na autentycznie smutnego. 

— Przykro  mi,  panno  Slade.  Bardzo  mi  przykro  —  powtarzał.  —  Ma  pani  wyjątkowy 

talent i powinno się nad nim pracować. 

— Będę pracować nad ciotką Rebeką — odparła Jane Lavinia. 
Nikt nie  wiedział, co miała na myśli, ale wszyscy zrozumieli zdecydowany ton jej głosu. 

Kufer  wyjęto  z  wagonu  i  państwo  Stephens  odjechali.  Gdy  Jane  Lavinia  wróciła  do  domu, 
ciotka zmywała po śniadaniu, a po jej twarzy toczyły się wielkie łzy. 

— O, mój BoŜe! — wykrzyknęła zobaczywszy Jane Lavinię. — Co się stało? Spóźniłaś się 

na pociąg i nie pojechałaś! 

— Zmieniłam  zdanie,  ciociu.  Nie  chcę  jechać  do  Nowego  Jorku.  Odjechali  więc  beze 

mnie. Wolę zostać z tobą w domu. 

Ciotka  przyglądała  się  dziewczynie.  Potem  zrobiła  krok  do  przodu  i zarzuciła jej  ręce  na 

szyję. 

— Ach,  Jane  Lavinio  —  pociągnęła  nosem.  —  Tak  się  cieszę!  Zupełnie  nie  wiedziałam, 

jak  sobie  poradzę  bez  ciebie.  Ale  nie  sądziłam,  Ŝe  choć  trochę  cię  obchodzę.  MoŜesz 
codziennie  nosić  swój  najlepszy,  szyfonowy  kapelusz,  a  na  niedzielę  uszyję  ci  sukienkę  z 
róŜowej organdyny. 

background image

P

RZYPADKOWE ZASTĘPSTWO

 

 
Clifford  Baxter  wszedł  do  bawialni,  w  której  Patty  cerowała  skarpetki  i  jednocześnie 

czytała  ksiąŜkę.  Patty  potrafiła  robić  takie  rzeczy.  Trzeba  przyznać,  Ŝe  skarpetki  były 
pocerowane  bardzo  starannie,  a  treść  ksiąŜki  pamiętała  Patty  doskonale.  Clifford  opadł  na 
krzesło z cięŜkim westchnieniem. 

— Zmęczony? — zapytała współczująco Patty. 
— No, cóŜ, raczej tak. Cały dzień włóczyłem się po stoczni i dokach, szukając ciekawych 

materiałów. Ale wiesz co? Chyba złapałem okazję. Kiedy wychodziłem z biura, pan Harmer 
dał  mi  na  jutro  prawdziwe  zadanie,  a  właściwie  dwa,  ale  tylko  jedno  z  nich  jest  naprawdę 
waŜne.  Jak  słyszałaś,,  ukazał  się  projekt  nowej  ustawy  kolejowej  i  trwa  dyskusja  przed  jej 
zatwierdzeniem. OtóŜ, mam na ten temat przeprowadzić wywiad z panem Keefe. Przyjechał 
do  miasta  odwiedzić  przyjaciela  z  college’u,  pana  Reida  i  jest  podobno  waŜną  figurą. 
Oczywiście, nie dostałbym tej roboty, gdyby ktoś inny był pod ręką, lecz większość personelu 
przebywa  poza  miastem.  Wszyscy  pojechali  oglądać  tę  kopalnię  po  wybuchu  albo  strajk 
woźniców  w  Bainsville.  Tylko  ja  byłem  bez  przydziału.  Harmer  dał  mi  niedwuznacznie  do 
zrozumienia,  Ŝe  mam  okazję  zdobyć  ostrogi.  Dobry  artykuł  zapewni  mi  stałą  pracę  od 
przyszłego  miesiąca,  gdy  odejdzie  Alsop.  Wiesz,  wtedy  nastąpi  wielka  rotacja.  KaŜdy  z 
pracowników wskoczy na wyŜszy szczebel i zostanie wolne miejsce na dole tej drabiny. 

Patty odłoŜyła igłę i klasnęła z radości. Clifford patrzył na nią z uznaniem. UwaŜał, Ŝe ma 

najładniejszą siostrę na świecie, a poza tym była taka promienna, pełna Ŝycia i zarumieniona. 

— Och, Cliffordzie, to po prostu wspaniałe! — zawołała. — I stało się to akurat w chwili, 

gdy zaczęliśmy tracić nadzieję. Och, musisz dostać tę posadę. Musisz napisać dobry artykuł! 
Pomyśl tylko, ile to dla nas znaczy. 

— O, wiem — Clifford oparł głowę na rękach i utkwił zasępiony wzrok w lampie. — Ale 

powściągnij  swoją  radość,  Party.  Jasne,  Ŝe  chcę  mieć  stałe  zatrudnienie,  lecz  wcale  się  nie 
palę  do  pracy  w  gazecie.  Bogiem  a  prawdą,  nie  cierpię  tego,  choć  staram  się,  jak  mogę. 
Przypomnij  sobie,  ojciec  zawsze  mówił,  Ŝe jestem  urodzonym  mechanikiem.  Gdybym  tylko 
znalazł  zajęcie  przy  maszynach,  to  byłoby  coś  dla  mnie!  Jest  wolne  miejsce  w  hucie  w 
Bancroft, ale nie mam Ŝadnych szans. 

— Wiem.  Jakie  to  przykre  —  powiedziała  Patty,  zabierając  się  znowu  do  cerowania.  — 

Tak  bym  chciała  być  chłopcem  i  pracować  w  Chronicle.  Na  pewno  byłaby  ze  mnie  dobra 
dziennikarka, lecz o czymś takim nie słyszano jeszcze w Aylmer. 

— Tak. Masz dwa razy  więcej talentu ode mnie. Instynktownie czujesz, co opuścić, a co 

jest naprawdę waŜne. Ja tego nigdy nie wiem i Harmer bezlitośnie kreśli moje reportaŜe. CóŜ, 
tym razem postaram się jak nigdy, bo muszę zdobyć tę posadę. Rodzinna sakiewka staje się 
coraz  chudsza.  Na  twarzy  mamy  co  dzień  przybywa  nowa  zmarszczka.  Nie  mogę  juŜ  na  to 
patrzeć. 

— Ja  teŜ  —  westchnęła  Patty.  —  Chciałabym  równieŜ  znaleźć  pracę.  Gdybyśmy  oboje 

zarabiali, wszystko by się zmieniło na lepsze. Mama przestałaby się zamartwiać. Nie mów jej 
na  razie  o  swojej  szansie,  dopóki  sprawa  się  nie  wyjaśni.  Nie  chcesz  chyba,  Ŝeby  się 
rozczarowała, gdyby ci się nie udało? A jakie jest to drugie zadanie? 

— Och, mam pojechać rannym pociągiem do Bancroft i opisać obchody jubileuszu starego 

pana  Morelanda.  Skończył  sto  lat  i  dlatego  szykuje  się  mnóstwo  przemówień,  uroczysta 
prezentacja  i  tym  podobne  rzecz)’.  Nic  szczególnego.  Wrócę  pociągiem  o  trzeciej  i  zdąŜę 
złapać  tego  polityka,  zanim  wyjedzie  o  piątej.  Patty,  wyjdź  po  mnie  na  dworzec 
Odprowadzisz mnie do domu pana Reida; przechadzka dobrze ci zrobi. 

Baxterowie mieszkali w Aylmer, małym, ale ruchliwym miasteczku, w którym wychodziły 

—  dwie  gazety:  Chronicle  i  Ledger.  Pisma  ostro  rywalizowały  ze  sobą  o  to,  które  z  nich 

background image

pierwsze zamieści jakąś informację lub poda ją bardziej interesująco. Clifford został przyjęty 
wiosną  na  okres  próbny,  jako  pewnego  rodzaju  chłopiec  do  wszystkiego.  Nie  pobierał 
wynagrodzenia, ale uczył się zawodu i we wrześniu, jeśli okaŜe się przydatny,  otwierała się 
przed nim moŜliwość uzyskania stałej posady. Pan Baxter zmarł dwa lata temu i kiedy spółka, 
której  jego  Ŝona  powierzyła  pieniądze,  zbankrutowała,  rodzina  znalazła  się  bez  środków  do 
Ŝ

ycia. Clifford chciał zostać inŜynierem, lecz w tej sytuacji musiał zrezygnować ze studiów i 

przyjąć  taką  pracę,  jaka  się  trafiała.  Podszedł  do  tego  dzielnie  i  bez  słowa  skargi.  Patty  nie 
miała  dotychczas  Ŝadnych  planów  co  do  własnej  „kariery”  i  wystarczała  jej  pozycja  córki 
domu.  Była  prawą  ręką  matki,  ale  zdawała  sobie  sprawę,  Ŝe  powinna  takŜe  rozejrzeć  się za 
jakąś pracą. Matka nie potrzebowała jej do pomocy w domu, a cały cięŜar odpowiedzialności 
nie  mógł  spadać  na  barki  osiemnastoletniego  Clifforda.  Patty  była  od  niego  rok  starsza  i 
zdecydowana dzielić z bratem wszystkie obowiązki. 

Nazajutrz po południu Patty wyruszyła na dworzec, ale gdy pociąg nadjechał, Clifford się 

nie pojawił na peronie. Patty obserwowała przerzedzający się tłum z niedowierzaniem. Gdzie 
on  się  podział?  CzyŜby  nie  przyjechał?  PrzecieŜ  musiał,  bo  następny  pociąg  jest  dopiero  o 
siódmej. Pewnie go przegapiła. Odczekała, aŜ stacja opustoszeje, a potem zmartwiona poszła 
w stronę domu. Redakcja Chronicle znajdowała się po drodze, więc wstąpiła tam zobaczyć, 
czy Clifford się nie zjawił. 

W  pokoju  redakcyjnym  zastała  tylko  chłopca  na  posyłki,  Larry’ego  Browna,  który 

natychmiast  poinformował  ją,  Ŝe  Clifford  nie  tylko  nie  ma,  ale  przysłał  telegram  z 
wiadomością,  Ŝe  spóźnił  się  na  pociąg.  Zrozpaczona  Patty  westchnęła  głęboko.  Jakie  to 
straszne! 

— Gdzie jest pan Harmer? — spytała. 
— Wyszedł,  gdy  tylko  przygotowaliśmy  popołudniowe  wydanie,  zanim  jeszcze  nadszedł 

telegram. Będzie wściekły, kiedy się dowie, Ŝe nikt nie zrobił wywiadu z tym starym lisem od 
polityki — odparł Larry, który wiedział wszystko o zadaniu Clifforda. 

— Czy ktoś inny nie mógłby tego zrobić? — dopytywała się zdesperowana Patty. 
Larry  potrząsnął  głową  przecząco.  —  Nie  ma  Ŝywej  duszy.  Z  powodu  tej  eksplozji  w 

kopalni i strajku, nikt nie został na miejscu. 

Patty  zeszła  na  dół  i  na  chwilę  zatrzymała  się  w  hallu,  próbując  coś  wymyślić.  W  domu 

pewnie by usiadła i zaczęła płakać. Co za przykre rozczarowanie! Clifford niewątpliwie straci 
jedyną szansę stałej pracy, jeśli tylko rozgniewany redaktor działu wiadomości z miejsca nie 
wyrzuci go z redakcji. Co powinna zrobić? I czy mogła coś zrobić? Musi coś zrobić! 

— A gdybym poszła zamiast niego? — zastanowiła się Patty. Nagle drgnęła. A dlaczego 

nie?  Czy  istnieje  powód,  dla  którego  nie  miałaby  zrobić  wywiadu  z  jakimś  waŜniakiem? 
Prawdę  mówiąc,  wiedziała  tyle  co  nic  o  kolei,  a  jeszcze  mniej  o  robieniu  wywiadów,  ale 
moŜe przynajmniej spróbuje i ocali dla Clifforda dotychczasową pozycję w gazecie. 

Jeśli  Patty  podjęła  decyzję,  natychmiast  przystępowała  do  działania.  Wróciła  do  pokoju 

reporterów, złapała notes i ołówek i wybiegła. Oddech miała przyspieszony a oczy błyszczące 
z  podniecenia.  Do  domu  pana  Reida  był  spory  kawałek  drogi  i  gdy  tam  dotarła,  czuła  się 
porządnie  zmęczona.  Ale  nie  straciła  entuzjazmu.  Podeszła  do  drzwi  i  bez  wahania 
zadzwoniła. 

— Czy  mogę  się  zobaczyć  z  panem…  panem  —  Patty  przeraziła  się.  Zapomniała 

nazwiska!  SłuŜąca,  która  jej  otworzyła,  spoglądała  z  taką  bezczelną  wyŜszością,  Ŝe  Patty 
zarumieniła  się  z  oburzenia.  —  …  Z  panem,  który  gości  u  pana  Reida  —  dokończyła 
energicznie.  —  Nie  pamiętam  jego  nazwiska,  ale  otrzymałam  polecenie  zrobienia  z  nim 
wywiadu dla Chronicle. Czy jest w domu? 

— Jeśli  ma  pani  na  myśli  pana  Reefera,  to  jest  —  odparła  pokojówka  głosem  pełnym 

szacunku.  Widocznie  Chronicle  sporo  znaczyła  w  domu  pana  Reida.  —  Proszę  wejść  do 
biblioteki. Powiem, Ŝe pani przyszła. 

background image

Zaledwie Patty siadła, rozłoŜyła przed sobą przybory do pisania i przybrała oficjalny wyraz 

twarzy,  gdy  pan  Reefer  wszedł  do  pokoju.  Był  to  wysoki,  przystojny,  starszy  pan  o  siwych 
włosach,  czarnych  oczach  i  takich  ustach,  Ŝe  Patty  modliła  się  w  duchu,  aby  nie  zadać  mu 
pytania, na które odmówi odpowiedzi. Zresztą, Patty dobrze wiedziała, Ŝe męŜczyzna z takimi 
ustami i tak powie wyłącznie to, co chce powiedzieć. 

— Dzień dobry. Czym mogę pani słuŜyć, madam? — spytał pan Reefer tonem uprzejmym, 

ale dającym do zrozumienia, Ŝe nie lubi marnować czasu. 

Patty  prawie  straciła  głowę  przez  to  „madam”  i aŜ  się  skuliła ze  strachu.  Nie  zdoła  temu 

męskiemu  sfinksowi  zadać  nawet  najprostszego  pytania!  Wtem  pomyślała  o  zmęczonej, 
zatroskanej  twarzy  matki  i  w  mgnieniu  oka  odzyskała  odwagę.  Pochyliła  się  ku  przodowi  i 
patrząc  z  zaciekawieniem  na  wyrazistą,  jak  wykutą  w  kamieniu  twarz  pana  Reefera, 
powiedziała ze szczerym uśmiechem: 

— Pragnę  przeprowadzić  z  panem  wywiad  dla  Chronicle  o  projekcie  nowej  ustawy 

kolejowej. Takie zadanie otrzymał, co prawda, mój brat, lecz spóźnił się na pociąg. Przyszłam 
więc zamiast niego, poniewaŜ tyle zaleŜy od tego wywiadu. MoŜe pan Harmer da Cliffordowi 
stałą pracę, jeśli artykuł będzie dobry? Teraz jest tylko chłopcem do wszystkiego. Nie mogę 
dopuścić, aby stracił tę szansę — druga taka moŜe się juŜ nie zdarzyć. I to jest bardzo waŜne 
dla nas i dla mamy… 

— Czy pani jest pracownikiem Chronicle! — zapytał pan Reefer nieco cieplejszym tonem. 
— Och,  nie!  Nie  mam  nic  wspólnego  z  gazetą  i  dlatego  proszę  mi  wybaczyć  brak 

doświadczenia. Nie wiem nawet, o co powinnam pana zapytać. MoŜe po prostu powie mi pan 
wszystko, co myśli o tej ustawie, a ja spróbuję to napisać. 

Pan Reefer patrzył przez chwilę na Patty. Jego rysy miały w sobie tyle samo Ŝycia co twarz 

kamiennego  posągu.  O  czym  myślał?  Czy  o  ustawie,  czy  teŜ  o  tym,  Ŝe  ta  bystra,  ładna  i 
odwaŜna  dziewczyna  stara  się  wyglądać  bardzo  profesjonalnie,  a  tak  naprawdę  jest  tylko 
pełna nadziei i dobrych chęci, ale zupełnie „zielona”. 

— Ja teŜ nigdy nie udzielałem wywiadu i niewiele o tym wiem — rzekł powoli. — Jednym 

słowem, oboje jesteśmy nowicjuszami. Lecz chciałbym pani pomóc, więc powiem, co sądzę o 
tej ustawie i jej wpływie na gospodarkę. 

Pan Reefer mówił, a ołówek Patty nieomal fruwał nad papierem, gdy notowała krótkimi, 

urywanymi  zdaniami.  Nagle  zorientowała  się,  Ŝe  zadaje  pytania  i  Ŝe  zaczyna  się  jej  to 
podobać.  Po  raz  pierwszy  pomyślała,  jaką  ciekawą  rzeczą  jest  polityka,  jeśli  się  ją  trochę 
rozumie,  a  rozumieć  nie  było  trudno,  gdy  tłumaczył  człowiek  taki  jak  pan  Reefer.  Mówił 
przez  pół  godziny,  a  po  upływie  tego  czasu  Patty  znała  doskonale  jego  zdanie  o  projekcie 
słynnej ustawy. 

— No,  teraz  wie  pani  tyle,  ile  ja  —  oznajmił  pan  Reefer.  —  Proszę  to  powiedzieć 

redaktorowi.  Mam  nadzieję,  Ŝe  będzie  zadowolony,  a  pani  brat  dostanie  tę  posadę.  Nie 
powinien się jednak spóźniać na pociąg, nie postępują tak młodzieńcy, którzy mają powaŜny 
stosunek do Ŝycia. Niech zapamięta tę przestrogę. No, ale nie ma tego złego, co by na dobre 
nie wyszło… 

Patty poszła prosto do domu i przepisała artykuł, starannie szlifując swoje dzieło literackie, 

po czym zaniosła je do redakcji. W Chronicle zastała pana Harmera z ponurym grymasem na 
twarzy.  Nie  wyglądało  to  zachęcająco,  ale  na  powitanie  Patty  skinął  głową  nawet  dosyć 
Ŝ

yczliwie.  Pan  Harmer  lubił  Baxterów,  choć  bez  zmruŜenia  oka  poświęciłby  ich  dla 

sensacyjnego artykułu z wyłącznością praw autorskich. 

— Dobry  wieczór,  Patty.  Usiądź,  proszę.  Twój  braciszek  jeszcze  się  nie  zjawił.  Kiedy 

następnym razem dam mu zadanie, to lepiej niech się postara wykonać je w terminie. 

— Och!  —  zawołała  Patty  stłumionym  głosem.  —  Panie  Harmer,  proszę…  ja  mam  ten 

wywiad. Zrobiłam go za Clifforda. Udało mi się porozmawiać z panem Reeferem. Był bardzo 
uprzejmy i… 

background image

— Pan… jaki?! — nieomal krzyknął Harmer. 
— Pan  Reefer.  Pan  Andrew  Reefer.  Kazał  panu  powtórzyć,  Ŝe  ten  artykuł  zawiera 

wszystko, co on wie na temat ustawy o kolei i… 

Pan Harmer dalej nie słuchał. Wyrwał starannie zapisane stronice i przebiegł je pospiesznie 

doświadczonym  okiem.  Patty  pomyślała,  Ŝe  zwariował,  bo  nagle  zaczął  tańczyć  wokół 
pokoju, wymachując kartkami, a potem popędził na złamanie karku do biura na górze. 

Dziesięć minut później wrócił i uścisnął rękę osłupiałej Patty. 
— Patty,  to  jest  najlepsza  rzecz, jaką  dotąd  zdobyliśmy!  Pokonaliśmy nie  tylko  Ledgera, 

ale wszystkie gazety w kraju. Jak tego dokonałaś? Jak ci się udało skłonić Andrewa Reefera 
do udzielenia wywiadu? 

— CóŜ  —  odparła  zaskoczona  Patty  —  po  prostu  poszłam  do  domu  pana  Reida  i 

zapytałam  o  przebywającego  tam  gościa,  bo…  zapomniałam  nazwiska.  Gdy  pan  Reefer 
zszedł do biblioteki, powiedziałam, Ŝe memu bratu polecono przeprowadzić ten wywiad, ale 
spóźnił  się  na  pociąg  i  w  związku  z  tym,  czy  by  się  nie  zgodził,  Ŝebym  ja  z  nim 
porozmawiała. Ja… przeprosiłam go takŜe za brak doświadczenia, a on mi wybaczył. 

— Ale Clifford nie miał przeprowadzić wywiadu z Reeferem — roześmiał się pan Harmer 

—  tylko  z  Johnem  C.  Keefe.  Nie  wiedziałem, Ŝe  Reefer  jest  w  naszym  mieście,  a  gdybym 
nawet  wiedział,  to  nie  przeszłoby  mi  do  głowy  posyłać  do  niego  kogokolwiek  z  redakcji. 
Dotychczas nie udzielił Ŝadnego wywiadu, a w sprawie tej ustawy nabrał po prostu wody w 
usta…  ChociaŜ  uganiali  się  za  nim  dziennikarze  z  największych  gazet  w  kraju.  Jest  z  tego 
znany. Czy wiesz, Patty, Ŝe to najsmaczniejszy kąsek, jaki kiedykolwiek zdobyła ta redakcja? 
Wszyscy  przywiązują  znaczenie  do  zdania  Andrewa  Reefera.  Opublikujemy  ten  wywiad  na 
pierwszej  stronie  specjalnego  wydania,  które  wkrótce  się  ukaŜe.  Hm,  jasne,  Ŝe  musiał  się 
zdecydować  na  publiczne  ujawnienie  swoich  poglądów,  bo  inaczej  nie  puściłby  pary  z  ust. 
Ale pomyśleć, Ŝe to nam się udało… Patty, jesteś wspaniała! 

Clifford  wrócił  do  domu  pociągiem  o  siódmej  i  Patty  czekała  na  niego,  drŜąc  z 

niecierpliwości i chęci opowiedzenia mu nowiny. Lecz Clifford teŜ miał coś do opowiedzenia 
i zaczął pierwszy. 

— Tylko,  Patty,  nie  krzycz  na  mnie,  dopóki  nie  wysłuchasz  całej  historii.  U  starego 

Morelanda  poznałem  pana  Peabody’ego  z  huty  w  Bancroft  i  pogadaliśmy  sobie.  Kiedy 
dowiedział się, kim jestem, ogromnie się zainteresował i przyznał, Ŝe nasz ojciec był jednym 
z  jego  bliskich  przyjaciół  w  college’u.  Wyznałem  mu,  Ŝe  pragnę  otrzymać  pracę  w  jego 
spółce, a on kazał mi od razu iść do fabryki i zapytać o wolny etat. I… Patty, otrzymałem tę 
posadę!  śegnaj  więc  harówko  w  gazecie!  Potem próbowałem  zdąŜyć  na  stację  i  złapać  mój 
pociąg, ale nic z tego nie wyszło.  Zresztą, dobrze się stało, bo pan Keefe został w południe 
wezwany  nagle  do  domu.  Jechał  pociągiem,  który  o  trzeciej  trzydzieści  zatrzymywał  się  w 
Bancroft, więc wsiadłem, znalazłem go i pojechałem razem z nim aŜ do następnej stacji. W 
ten  sposób zdobyłem wywiad.  Mam  go jeszcze w  notesie, ale muszę  natychmiast  pędzić  do 
redakcji. Sądzę, Ŝe pan Harmer dosyć się nadenerwował. 

— Och, nie. Pan Harmer jest w doskonałym humorze — powiedziała Patty, a w jej oczach 

zamigotały iskierki. Po czym przedstawiła swoją historię. 

Wywiad z panem Reeferem ukazał się pod wielkim nagłówkiem i Chronicle przeŜyła swój 

dzień chwały. Nazajutrz pan Harmer zawiadomił Patty, Ŝe chce się z nią widzieć. 

— Tak  więc,  Clifford  odchodzi  —  zaczął  bez  wstępu,  kiedy  weszła  do  redakcji.  —  CóŜ, 

chciałabyś zająć jego miejsce? 

— Panie Harmer, czy pan sobie Ŝartuje? — spytała zaskoczona Patty. 
— Nic  podobnego.  Ten  materiał,  który  przyniosłaś,  był  doskonale  napisany.  Prawie  nie 

musiałem uŜyć ołówka. Ty naprawdę masz Ŝyłkę dziennikarską. Zresztą i tak potrzebujemy w 
zespole kobiety, więc jeśli chcesz, to miejsce jest twoje od zaraz, a stała posada za miesiąc. 

— Biorę — powiedziała szybko rozpromieniona Patty. 

background image

— Doskonale.  Idź  dziś  po  południu  do  klubu  muzycznego  i  opisz  ich  działalność.  Masz 

dziesięć minut na dojście — zakończył pan Harmer i… nie musiał tego powtarzać! 

background image

P

ACJENTKA 

M

ARGARET

 

 
Margaret zatrzymała się przy furtce i z uczuciem dumy popatrzyła na staroświecki domek, 

ledwo  widoczny  wśród  ośnieŜonych  jodeł.  Jej  własny…  Po  raz  pierwszy  w  Ŝyciu  miała 
prawdziwy  dom.  Do  przeszłości  naleŜały  lata  źle  płatnej  harówki.  Przyszłość  oznaczała 
niezaleŜność  i  wiele  odmawianych  sobie  do  niedawna  przyjemności.  A  wkrótce  czekał  ją 
wyjazd do Vancouver z panią Boyd. 

— Oczywiście, Ŝe pojadę — myślała Margaret, idąc szybko zaśnieŜoną drogą. — Zawsze 

chciałam  zobaczyć  Góry  Skaliste,  a  z  panią  Boyd  będzie  jeszcze  przyjemniej.  Jest  świetną 
towarzyszką. 

Wcześnie osierocona Margaret Campbell została wychowana przez daleką kuzynkę swego 

ojca. W praktyce oznaczało to dach nad głową, jedzenie, mierne wykształcenie i liche ubrania 
w  zamian  za  cięŜką  pracę  w  domu  kuzynki.  Po  jej  śmierci  Margaret  była  zdana  tylko  na 
siebie. KoleŜanka zaproponowała jej posadę damy do towarzystwa u bogatej, ekscentrycznej, 
starej damy słabego zdrowia i przykrego charakteru. Margaret mieszkała u niej pięć lat, choć 
miała  wraŜenie,  Ŝe  upłynęło  ich  ze  sto.  Pracodawczyni  była  zrzędliwą,  szukającą  dziury  w 
całym staruszką o wygórowanych wymaganiach i wielokrotnie Margaret prawie traciła przy 
niej cierpliwość. Prawie… ale nie całkiem. Pięcioletnie trudy nie poszły jednak na marne, bo 
umierając, pani Constance zapisała dziewczynie w testamencie mały dom i dość pieniędzy do 
końca Ŝycia. 

Margaret  natychmiast  zamieszkała  w  domku  i  przy  pomocy  starej  słuŜącej  urządziła  się 

bardzo wygodnie. Zdała sobie sprawę, Ŝe lata tułaczki ma juŜ za sobą i czeka ją zupełnie inne 
Ŝ

ycie.  Myślała  o  przyjemnościach,  których  nigdy  nie  zaznała.  Postanowiła  nie  marnować 

Ŝ

adnej okazji do czerpania radości z Ŝycia. 

— Nie  zrobię  ani  jednej  poŜytecznej  rzeczy  w  ciągu  roku  —  oznajmiła  wesoło  w 

rozmowie  z  panią  Boyd.  —  Proszę  pomyśleć,  cały  rok  wspaniałych  wakacji  wypełnionych 
lekturą, podróŜami, marzeniami i wypoczynkiem. Potem zobaczę, co mogę zrobić dla innych, 
ale  ten  rok  będzie  tylko  dla  mnie.  Pierwszym  punktem  programu  jest  nasza  wyprawa  do 
Vancouver. Cieszę się, Ŝe mogę z panią pojechać, choć propozycja przyszła tak nagle. Będę 
jednak gotowa na czas. 

Oddychając mroźnym powietrzem i patrząc na błękit nieba, Margaret czuła się zadowolona 

z Ŝycia. Wędrowała wiejską drogą wśród świerków, uginających się pod cięŜarem śniegu. To 
wszystko miało tylko jeden szkopuł i to powaŜny. 

— Jestem taka samotna — myślała czasami. — Radość ze zmiany losu nie moŜe całkiem 

wypełnić  mego  serca.  Pozostaje  małe,  puste,  bolące  miejsce.  Gdybym  miała  kogoś  do 
kochania i opiekowania się: matkę, siostrę albo kuzynkę. Ale nie mam nikogo. Nie wiem, co 
bym dała nawet za dalekiego krewnego. CóŜ, pozostaje mi tylko cieszyć się przyjaźnią. 

Odgłos szybkich kroków przerwał zadumę Margaret. Podszedł do niej doktor Forbes. 
— Dzień dobry, panno Campbell. Na przechadzce? 
— Tak. CzyŜ dzień nie jest wspaniały? Przypuszczam, Ŝe pan, doktorze, robi obchód? Jak 

się czują pańscy pacjenci? 

— Większość  z  nich  wraca  do  zdrowia.  Ale  niepokoję  się  o  swoją  nową  pacjentkę.  Czy 

zna pani Fredę Martin? 

— Tę  małą  nauczycielkę  ze  szkoły  podstawowej,  która  mieszka  u  państwa  Waye? 

Spotkałam ją raz czy dwa razy. Nie wiedziałam, Ŝe jest chora. 

— I  to  powaŜnie.  Zaraziła  się  tyfusem  i  ma  niewielkie  szansę.  Pod  pewnym  względem 

przypomina panią, panno Campbell — jest zupełnie sama na świecie. Pani Waye nie moŜe się 
nią  zająć,  bo  sama  cierpi  na  reumatyzm.  Nie  wiem,  czy  uda  się  znaleźć  pielęgniarkę  w 

background image

Blythefield.  Dom  państwa  Waye  nie  nadaje  się  do  pielęgnowania  chorych.  Pełno  w  nim 
dzieci, a ponadto budynek przylega do hałaśliwej fabryki. Nie powinna tam pozostać. 

— Bardzo jej współczuję — stwierdziła Margaret. 
Doktor Forbes rzucił na nią przejmujące spojrzenie głęboko osadzonych oczu. 
— Czy zamierza pani okazać współczucie w jakiś praktyczny sposób, panno Campbell? — 

wypalił prosto z mostu. — Wczoraj słyszałem, Ŝe w przyszłym roku zamierza pani pracować 
dla  innych.  Czemu  nie  teraz?  Nadarza  się  wspaniała  okazja  zaprzyjaźnienia  się  z  samotną 
dziewczyną. Czy weźmie pani do siebie Fredę Martin na czas jej choroby? 

— Och, nie! — wykrzyknęła Margaret. —  Za tydzień wyjeŜdŜam. Jadę z panią Boyd do 

Vancouver i zamykam dom na czas nieobecności. 

— Nie wiedziałem o tym. To chyba przesądza sprawę — doktor Forbes westchnął cięŜko. 

— CóŜ, muszę zobaczyć, co da się zrobić dla biednej Fredy. Ja sam wynajmuję pokój, więc 
nie  mogę  jej  zabrać  do  siebie.  Czuję  się  bezradny,  bo  wiem,  Ŝe  nie  będzie  jej  łatwo 
wyzdrowieć.  Zrobię,  co  w  mojej  mocy.  śegnam  panią,  bo  muszę  jeszcze  obejrzeć  oczy 
biednego Tonimy’ego Griggsa. Dobrego dnia, panno Campbell. 

Margaret odpowiedziała półprzytomnie i odeszła z oczami utkwionymi w drogę. Radość z 

pięknego  dnia  i  planowanego  wyjazdu  gdzieś  uleciała.  Zatrzymała  się  na  małym  mostku  i 
popatrzyła  na  zamarznięty  strumień.  Czy  doktor  Forbes  naprawdę  uwaŜał,  Ŝe  powinna 
zrezygnować  z  wyjazdu,  aby  pielęgnować  u  siebie  w  domu  Fredę  Martin,  bo  znalezienie 
fachowej  pielęgniarki  w  Blythefield  graniczyło  z  cudem.  Doktor  Forbes  nie  miał  tego  na 
myśli. Nie wiedział przecieŜ o jej wyjeździe. Na próŜno Margaret próbowała oddalić od siebie 
tę myśl. 

Nikt  lepiej  niŜ  ona  nie  wiedział,  co  znaczy  samotność  i  brak  przyjaciół.  Gdy  sama 

zachorowała,  zostawiono  ją  na  łasce  niedbałych  słuŜących.  Na  samą  myśl  o  tym  zadrŜała. 
Bardzo współczuła Fredzie Martin, ale nie mogła z jej powodu rezygnować ze swych planów. 

— Szansa  wyjazdu  z  panią  Boyd  juŜ  się  nie  powtórzy  —  próbowała  oszukać  swój 

wewnętrzny niepokój. 

Tak  czy  owak,  spacer  diabli  wzięli.  Kładąc  się  wieczorem  do  łóŜka,  twardo  postanowiła 

więcej nie zaprzątać sobie głowy Fredą Martin. Obudziła się w środku nocy. Świecił księŜyc i 
wokół  panował  mroźny  spokój.  W  ciszy,  w  której  wszystkie  ludzkie  problemy  traciły 
znaczenie, serce i sumienie przemówiły do Margaret. Po ich wysłuchaniu wiedziała, Ŝe rano 
powie doktorowi Forbesowi, aby Fredę przywieziono do „Domu pod jodłami”. 

Następnego wieczoru Freda leŜała juŜ w gościnnym pokoju, a Margaret przeobraziła się w 

pielęgniarkę.  Sprawdziły  się  bowiem  obawy  doktora  Forbesa,  Ŝe  znalezienie  kogoś 
odpowiedniego  do  pomocy  jest  w  Blythefield  niemoŜliwe.  Margaret  miała  sporo 
doświadczenia wr tej dziedzinie. Zręczna, delikatna i opanowana, odznaczała się wrodzonym 
talentem do pielęgnowania chorych. Obserwując ją przy pracy, doktor Forbes kiwał głową z 
uznaniem. 

Po  tygodniu  pani  Boyd  wyjechała  do  Vancouver,  a  pochylona  nad  majaczącą  pacjentką 

Margaret, nie mogła nawet odprowadzić jej na stację. Cała uwaga dziewczyny skupiała się na 
wyciągnięciu Fredy z choroby. Gdy dwa tygodnie później doktor Forbes stwierdził, Ŝe kryzys 
minął,  Margaret  miała  takie  wraŜenie,  jakby  podarowała  Ŝycie  innej  istocie.  —  Jestem  taka 
szczęśliwa, Ŝe nie pojechałam — wyszeptała do siebie. 

Podczas rekonwalescencji Margaret szczerze pokochała swoją pacjentkę. Ta słodka, mała 

kobietka posiadała wiele odwagi, stawiając czoła samotności i cięŜkim wyzwaniom losu. 

— Nigdy  nie  zdołam  odwdzięczyć  się  za  pani  dobroć,  panno  Campbell —  powiedziała  z 

Ŝ

alem. 

— Otrzymałam zapłatę z nadwyŜką — szczerze przyznała Margaret. — CzyŜ nie zyskałam 

drogiej przyjaciółki? 

Pewnego dnia Freda poprosiła Margaret o napisanie listu do koleŜanki ze szkoły. 

background image

— Ucieszy  ją  wiadomość  o  stanie  mego  zdrowia.  Adres  znajdzie  pani  w  przyborach  do 

pisania. 

Skromny  kufer  Fredy  przywieziono  do  „Domu  pod  jodłami”  i  Margaret  zaczęła  go 

przeglądać.  Podczas  przerzucania  papierów  w  poszukiwaniu  adresu,  jej  wzrok  przyciągnął 
wyblakły podpis na poŜółkłym liście. Worth Spencer — takie samo imię i nazwisko nosiła jej 
matka! 

Margaret wyrwał się okrzyk zdziwienia. Czy to moŜliwe, Ŝe matka napisała ten list? Mało 

prawdopodobne,  aby  jakaś  inna  kobieta  identycznie  się  nazywała.  Margaret  pobiegła  do 
pokoju Fredy z listem w ręku. 

— Fredo,  przypadkiem  zauwaŜyłam  nazwisko  mojej  matki  na  tym  liście.  Kto  był 

adresatem? 

— To  jeden  ze  starych  listów  mojej  mamy  —  wyjaśniła  Freda.  —  Mama  miała  duŜo 

starszą  od  siebie  siostrę,  ciocię  Worth.  Ich  rodzice  umarli,  gdy  moja  mama  była  jeszcze 
dzieckiem. Ciocię Worth zabrali do siebie krewni jej ojca, a babcia  wzięła mamę. Myślę, Ŝe 
obie  rodziny  były  skłócone.  Mama  straciła  kontakt  z  siostrą,  gdy  ta  wyszła  za  mąŜ.  Potem 
ujrzała w gazecie jej nekrolog. 

— Powiedz  mi,  gdzie  mieszkały  siostry,  zanim  je  rozdzielono?  —  Margaret  z  trudem 

hamowała podniecenie. 

— W Ridgetown. 
— W takim razie nasze matki były siostrami. Fredo, jesteś moją kuzynką. 
Margaret  zbadała  gruntownie  sprawę  i  upewniła  się  ponad  wszelką  wątpliwość  —  były 

krewniaczkami. Trudno powiedzieć, która z dziewcząt bardziej się ucieszyła. 

— Nigdy się juŜ nie rozstaniemy — postanowiła radośnie Margaret. — Od tej pory „Dom 

pod  jodłami”  to  równieŜ  twój  dom.  Fredo,  czuję  się  taka  bogata.  Wreszcie  mam rodzinę. A 
wszystko  zawdzięczam  doktorowi  Forbesowi.  Nigdy  nie  odnalazłabym  kuzynki,  gdyby  nie 
jego propozycja zaopiekowania się tobą w chorobie. 

— A  ja  bym  nigdy  nie  wyzdrowiała  —  wyszeptała  Freda,  wsuwając  rączkę  w  dłoń 

Margaret. 

— Będziemy najszczęśliwszymi dziewczynami na świecie — stwierdziła Margaret — Czy 

wiesz,  co  zrobimy  w  czasie  letnich  wakacji,  Fredo?  Pojedziemy  na  wycieczkę  w  Góry 
Skaliste. PodróŜ w twoim towarzystwie będzie dziesięć razy milsza, niŜ wyjazd z panią Boyd. 

background image

A

 MOśE ZAPROSIĆ PANNĘ 

P

RICE

 
Frances  Allen  wróciła  z  poczty  i  połoŜyła  otwarty  list  na  stole  przed  matką,  zajętą 

wyrabianiem  mielonych  kotletów.  Alma  Allen  podniosła  głowę  znad  ciasta,  które  właśnie 
lukrowała  i  spytała:  —  Co  się  stało,  Fran?  Wyglądasz,  jakby  list  zawierał  niepomyślne 
nowiny. 

— Bo i zawiera. Ciocia Clara nie przyjedzie. Dostała telegram z wiadomością o chorobie 

szwagierki i natychmiast musiała do niej pojechać. 

Pani Allen zmartwiła się, a Alma z tragicznym wyrazem twarzy stuknęła łyŜką. 
— To niedobrze. Cała uroczystość zmarnowana. Ale przypuszczam, Ŝe nie ma na to rady. ! 
— Nie ma — przytaknęła Frances. Opadła na krzesło i zabrała się do obierania jabłek. — 

Na  nic  lamenty,  choć  moja  sytuacja  jest  taka,  Ŝe  tylko  siąść  i  płakać.  Jestem  strasznie 
rozczarowana. 

— Czy wujek Frank przyjedzie? 
— Ciocia Clara pisze,  Ŝe przyjedzie prosto ze Stellarton, jeśli stan zdrowia pani King się 

nie pogorszy. Mamy jedno puste miejsce. Trzeba kogoś zaprosić. Ale kogo? 

Obie  dziewczyny  wyglądały  na  zakłopotane.  Pani  Allen  uśmiechała  się  dyskretnie  i 

powróciła  do  krojenia  słoniny.  W  tym  roku  trud  przygotowania  obiadu  w  Święto 
Dziękczynienia

*

 przejęły córki, Frances i Alma. Miały równieŜ zaprosić gości i wprowadziły 

pewne zmiany do jadłospisu, jednak lista gości nie zmieniła się. 

— Obiad,  to  sprawa  rodzinna  —  oznajmiła  Frances.  —  Jeśli  zaczniemy  zapraszać 

znajomych, to lista stanie się zbyt długa. MoŜemy przyjąć tylko czternaścioro gości, chociaŜ 
niektóre pominięte osoby z pewnością poczują się uraŜone. 

Pozostała  więc  stara  lista.  A  teraz  wesoła  ciotka  Clara,  kochana  i  podziwiana  przez 

kaŜdego, nie mogła przyjechać. NaleŜało ją kimś zastąpić. 

— Nie moŜemy zaprosić nowego pastora, bo przyjdzie z siostrą — wyjaśniła Frances. — 

Trudno teŜ wybrać tylko jedną koleŜankę. 

— Musisz nam pomóc, mamo — poprosiła Alma. — Zaproponuj kogoś na miejsce cioci. 
Pani Allen popatrzyła na dwie oŜywione, dziewczęce twarzyczki i powiedziała powoli: — 

Nie wiem, czy mój wybór zadowoli was. MoŜe zaprosiłybyście pannę Price? 

Panna  Price!  Nigdy  nie  przyszłaby  im  do  głowy!  To  ta  blada,  nieśmiała  nauczycielka  ze 

szkoły podstawowej w Hazelwood. 

— Pannę Price? — wolno powtórzyła Frances. — AleŜ mamo, my ją ledwo znamy. Mam 

wraŜenie, Ŝe jest okropnie cicha i nudna. 

— I  nieśmiała  —  dodała  Alma.  —  Kiedyś  na  przyjęciu  u  Wardów  wyglądała  na 

ś

miertelnie przeraŜoną, gdy tylko ktoś się do niej odezwał. Myślę, Ŝe będzie się bała przyjść 

do nas na obiad. 

— To młode, samotne stworzenie — wyjaśniła cicho pani Allen. — I nie ma chyba nikogo 

bliskiego. Moim zdaniem ucieszy się, Ŝe ma okazję spędzić Święto Dziękczynienia poza tym 
ponurym pensjonatem, w którym mieszka. 

— Oczywiście, zaprosimy ją, mamo, jeśli tego chcesz! — zawołała Frances. 
— Nie,  dziewczęta  —  odrzekła  powaŜnie  pani  Allen.  —  Nie  zapraszajcie  jej  jedynie  ze 

względu  na  mnie,  jeśli  same  nie  czujecie  takiej  potrzeby.  Miałam  nadzieję,  Ŝe  wasze  dobre 
serca  zechcą  okazać  trochę  świątecznej  radości  samotnej,  cięŜko  pracującej  dziewczynie, 
której  Ŝycie  nie  głaskało  po  głowie.  Ale  koniec  z  moralizatorstwem.  To  wasz  obiad  i  wasi 
goście. 

Frances i Alma zaczerwieniły się i zamilkły na chwilę. Potem Frances podbiegła do matki i 

uściskała ją. 

*

 Dzień Dziękczynienia obchodzony jest w Kanadzie w drugi poniedziałek października (przyp tłum) 

background image

— Jak zawsze masz rację, mamo. Jesteśmy strasznymi egoistkami. Zaprosimy pannę Price 

i postaramy się, by miło spędziła czas. Dziś wieczorem pójdę do niej. 

 

*

 

*

 

 
W szarym mroku chłodnego, jesiennego wieczoru, Bertha Price wracała do pensjonatu. W 

niknącym świetle jej drobna twarz wydawała się bledsza, a szare oczy jeszcze smutniejsze niŜ 
zazwyczaj.  Do  Święta  Dziękczynienia  pozostały  tylko  dwa  dni,  lecz  ona  nie  będzie  go 
obchodzić. — Miłość wypełnia świat, ale dlaczego nie mam w niej Ŝadnego udziału — pytała 
sama siebie buntowniczo. W hallu powitała ją właścicielka pensjonatu. 

— Panna Allen czeka w salonie. Chce się z panią widzieć, panno Price. 
Bertha  z  pewną  niechęcią  weszła  do  salonu.  Spotkała  Frances  Allen  raz  czy  dwa  razy  w 

Ŝ

yciu i po prostu bała się tej ładnej, pełnej Ŝycia dziewczyny, tak róŜniącej się od niej samej. 

— Przepraszam,  Ŝe  musiała  pani  czekać,  panno  Allen  —  odezwała  się  nieśmiało.  — 

Poszłam odwiedzić chorego ucznia i zabawiłam dłuŜej, niŜ zamierzałam. 

— Wpadłam tylko na chwilę — wyjaśniła Frances z oŜywieniem w głosie. — Panno Price, 

mama  zaprasza  panią  do  spędzenia  z  nami  Święta  Dziękczynienia,  jeśli  nie  ma  pani  innych 
planów. Będzie paru gości, ale wszyscy naleŜą do rodziny, oprócz pana Seeleya. To prawnik 
— partner i bliski przyjaciel mojego brata, Ernesta. Przyjdzie pani, prawda? 

— Ach  tak,  dziękuję  —  rzekła  mile  zaskoczona  Bertha.  —  Z  przyjemnością. 

Spodziewałam  się,  Ŝe  Dzień  Dziękczynienia  okaŜe  się  smutny  i  samotny,  zupełnie  nie 
„dziękczynny”. Bardzo się cieszę. 

— Wobec  tego  czekamy  —  Frances  serdecznie  uścisnęła  rękę  Berthy.  —  Proszę  przyjść 

wcześnie rano. Miło spędzimy dzień. 

Tego  wieczoru  Frances  relacjonowała  mamie  i  siostrze.  —  Nie  wyobraŜacie  sobie,  jaka 

zmiana nastąpiła w twarzy panny Price, gdy zaprosiłam ją do nas. Wyglądała zupełnie ładnie 
— policzki zaróŜowiły się, a oczy świeciły jak gwiazdy. Przypominała mi kogoś znajomego, 
ale nie wiem kogo. Naprawdę się cieszę, Ŝe zaprosiłyśmy ją do nas. 

 

*

 

*

 

 
Nadszedł  Dzień  Dziękczynienia. Pogodny,  piękny  dzień  —  jak  wymarzony  na  tę  okazję. 

Zjawili się goście, a wśród nich Bertha Price, bledsza i bardziej nieśmiała niŜ zwykle. Ernest 
Allen i jego przyjaciel, Maxwell Seeley, przyjechali z miasta rannym pociągiem. 

Po dokonaniu niezbędnych prezentacji, Frances pognała do kuchni. 
— JuŜ wiem, kogo przypomina mi panna Price — stwierdziła, krzątając się wokół pieca. 

— Maxa Seeleya. Nie śmiej się, Almo. To fakt. Gdy ich sobie przedstawiałam, zauwaŜyłam 
niezwykłe  podobieństwo.  Max  jest  pulchny  i  zamoŜny,  a  Bertha  biedna  i  chuda,  ale  są 
podobni. Przyjrzyjcie się i same oceńcie. 

W  duŜym  salonie  goście  miło  spędzali  czas.  Max  Seeley  drgnął,  gdy  przedstawiono  mu 

pannę  Price.  Wkrótce  pospieszył  za  nią  do  kąta,  w  którym  się  schroniła.  Ernest  Allen 
rozmawiał w kuchni z siostrami. Wujkowie, ciotki i  kuzyni gawędzili na róŜne tematy i nikt 
nie zwracał uwagi na młodego Seeleya i pannę Price. 

— Proszę wybaczyć mi, panno Price, to niedyskretne pytanie — zaczął rozmowę Max. — 

Ale  przypomina  mi  pani  kogoś,  kogo  kiedyś  znałem.  Jestem  przekonany,  Ŝe  łączy  was 
pokrewieństwo.  Nie  pamiętam  jednak  krewnych  noszących  pani  nazwisko.  Czy  pani  ma 
kogoś z rodziny, kto nazywa się tak jak ja? 

background image

Bertha zaczerwieniła się, zawahała przez moment i potem odpowiedziała szczerze: — Nie 

sądzę.  Muszę  jednak  panu  powiedzieć,  Ŝe  w  rzeczywistości  nie  nazywam  się  Price.  Moje 
prawdziwe  nazwisko  zaczyna  się  na  S,  ale  nie  wiem,  jak  brzmi.  Przypuszczam,  Ŝe  moi 
rodzice  zmarli,  gdy  miałam  około  trzech  lat  i  wtedy  oddano  mnie  do  sierocińca.  Po  roku 
adoptowała  mnie  pani  Price.  Była  dla  mnie  bardzo  dobra  i  traktowała  jak  własną  córkę. 
ś

yłyśmy w niedostatku, ale szczęśliwie. Pani Price chciała, Ŝebym nosiła jej nazwisko. Nigdy 

mi  nie  powiedziała,  jak  się  faktycznie  nazywam.  A  moŜe  sama  nie  wiedziała?  Zmarła,  gdy 
miałam szesnaście lat i odtąd jestem zupełnie sama na świecie. To wszystko, co wiem o sobie. 

Max Seeley wyraźnie się oŜywił. 
— Skąd przypuszczenie, Ŝe pani prawdziwe nazwisko zaczyna się na literę S? — spytał 
— Mam  zegarek  po  matce  z  wyrytym  monogramem  „B.S”.  Pozostawiono  go  u 

zarządzającej sierocińcem i pani Price dała mi go kiedyś. Oto on. 

Max  Seeley  prawie  wyrwał  staromodny,  mały,  srebrny  zegarek  z  ręki  dziewczyny  i 

otworzył  kopertę.  Krzyknął,  wskazując  rysy  na  wewnętrznej  strome.  Przypominały  litery 
MAS. 

— Teraz  kolej  na  moją  historię  —  powiedział.  —  Nazywam  się  Maxwell  Seeley.  Ojciec 

zmarł,  kiedy  miałem  siedem  lat,  a  matka  rok  później.  Zostaliśmy,  moja  trzyletnia  siostra 
Bertha i ja, sami na świecie. W biedzie. Nie mieliśmy krewnych. Mnie zaadoptował zamoŜny 
kawaler,  który  znał  ojca.  Siostrę  wysłano  do  sierocińca  w  mieście.  Kochałem  ją  bardzo  i 
strasznie rozpaczałem po naszym rozstaniu. Mój przybrany ojciec dbał o mnie i otrzymałem 
staranne  wykształcenie.  Nie  zapomniałem  siostry  i  gdy  tylko  mogłem,  pojechałem  do 
sierocińca.  Powiedziano  mi  o  jej  adopcji.  Nie  udało  mi  się  jednak  dotrzeć  do  tego,  kto  ją 
adoptował,  bo  dwa  lata  wcześniej  poŜar  zniszczył  główny  budynek,  gdzie  przechowywano 
wszystkie  akta.  Wtedy  całkiem  straciłem  nadzieję  odnalezienia  siostry.  Ale  w  końcu 
znalazłem ją. To ty jesteś Bertha Seeley, moją siostrą. 

— Czy to moŜliwe? 
— To pewne! Z tego, co pamiętam, jesteś uderzająco podobna do matki, widziałem starą 

fotografię.  A  to  jej  zegarek.  Widzisz,  to  ja  pewnego  dnia  wyskrobałem  swoje  inicjały  na 
kopercie. Nie mam Ŝadnych wątpliwości. Bertho, czy jesteś choć w połowie tak zadowolona 
jak ja? 

— Zadowolona! 
Oczy Berthy lśniły jak gwiazdy. Próbowała uśmiechnąć się, ale zamiast tego wybuchnęła 

płaczem  i  oparła  głowę  na  ramieniu  brata.  W  tym  momencie  wszyscy  goście  w  salonie 
spojrzeli na ten niezwykły obrazek. Przechodzący przez hali Ernest, zagwizdał ze zdziwienia i 
tym przywołał do rzeczywistości siedzące w kącie rodzeństwo. 

— Nie  zwariowałem,  Erneście,  stary  druhu  —  uśmiechnął  się  Max.  —  Panie  i  panowie, 

przedstawiając  tę  małą  nauczycielkę jako  pannę Price,  popełniono  omyłkę.  Przedstawiam ją 
ponownie. — panna Bertha Seeley, moja dawno zaginiona i właśnie odnaleziona siostra. 

Oczywiście, całe towarzystwo było w doskonałym nastroju. Wśród wesołej zabawy wprost 

zasypywano rodzeństwo pytaniami. Zachodziła powaŜna obawa, Ŝe obiad zupełnie wystygnie 
w jadalni. Na szczęście Frances i Alma zorientowały się w porę i jakoś zdołały zgromadzić 
gości  przy  stole.  Przyjęcie  okazało  się  wspaniałe.  Ale  załoŜę  się,  Ŝe  Maxwell  i  Bertha  nie 
wiedzieli nawet, co jedzą. Za to inni wynagrodzili wysiłek dziewcząt i nie szczędzili pochwał. 

Po południu wszyscy poszli do kościoła i przynajmniej dwa serca miały w tym dniu za co 

dziękować. 

Przed  wieczorem,  Maxwell  i  Ernest  musieli  złapać  ostatni  pociąg  do  miasta.  Krewni 

poŜegnali się, lecz Bertha została u Allenów na noc. Gdy tylko jej rezygnacja ze stanowiska w 
szkole zostanie przyjęta, dołączy do brata w mieście. 

background image

— W najbliŜszym czasie poszukam dla nas odpowiedniego domu — powiedział Max. — 

Koniec  z  wynajmowaniem  pokoju,  Erneście.  Odtąd  moŜesz  uwaŜać  mnie  za  człowieka 
obarczonego rodziną. 

Frances i Alma przed pójściem spać rozmawiały o całym wydarzeniu. 
— Pomyśl tylko — odezwała się Frances. — Gdybyśmy jej nie zaprosiły, moŜe nigdy nie 

odnalazłaby  swego  brata.  To  dzięki  mamie.  Niech  ją  Bóg  ma  w  swej  opiece!  Czasami 
wszystko układa się jak w powieści, prawda? A nie mówiłam ci, Ŝe są podobni do siebie? 

background image

W

EKSEL

 

 
Ernest  Duncan  opuścił  sklep  Davida  White’a  i  szedł  ulicą,  gwiŜdŜąc  wesoło.  W  tym 

momencie  Ŝycie  wydawało  mu  się  piękne.  Pan  White  oznajmił  dzisiaj,  Ŝe  jest  z  niego 
zadowolony i podniósł mu pensję. Panu White’owi niełatwo było dogodzić i sześć miesięcy 
temu Ernest stał przed przyszłym pracodawcą, trzęsąc się ze strachu. Zdobycie posady uwaŜał 
za  dobre  zrządzenie  losu.  Rok  wcześniej  zmarł  ojciec  i  oprócz  domu  nie  zostawił  po  sobie 
Ŝ

adnych ziemskich dóbr. JuŜ na kilka lat przed śmiercią nie był w stanie pracować i rodzinne 

fundusze stale się kurczyły. Ernest chciał wstąpić do college’u po ukończeniu szkoły. Jednak 
po śmierci ojca okazało się, Ŝe musi pójść do pracy, aby zarobić na utrzymanie matki i siebie. 

ChociaŜ  Ernest  nie  odziedziczył  majątku,  to  jednak  George  Duncan  zostawił  synowi  w 

spadku  coś  równie  cennego:  prawy  charakter  oraz  opinię  uczciwego  i  sprawiedliwego 
człowieka.  Nikt  nie  wiedział  tego  lepiej  od  Davida  White’a,  który  wybrał  Ernesta  spośród 
wielu, na pierwszy — rzut oka, lepszych kandydatów i zatrudnił go jako urzędnika. 

— Nic o tobie właściwie nie wiem — przyznał otwarcie. — Masz dopiero szesnaście lat i 

moŜliwe, Ŝe nie posiadasz ani odrobiny wytrwałości czy charakteru. Ale syn takiego ojca… 
bardzo  bym  się  zdziwił.  Znałem  go  przez  całe  Ŝycie.  Nie  było  lepszego  i  pracowitszego 
człowieka. W kaŜdym razie dam ci szansę. Jeśli jesteś podobny do ojca, dasz sobie radę. 

Nie  minęło  duŜo  czasu,  a  pan  White  z  zadowoleniem  doszedł  do  wniosku,  Ŝe  Ernest  w 

istocie przypomina ojca. Pracował cięŜko. Odznaczał się uprzejmością i sumiennością. Lubili 
go wszyscy klienci, począwszy od prostych przychodzących z portu rybaków, a skończywszy 
na starych Irlandkach przyjeŜdŜających z odległych zakątków. Cieszyło to pana White’a. On 
sam  zaczynał  się  starzeć.  Ten  młodzieniec  miał  w  sobie  zadatki  na  dobrego  partnera. 
Oczywiście, nie naleŜy się spieszyć. Chłopiec musi się jeszcze wiele nauczyć i odpowiednio 
przygotować  do  prowadzenia  firmy.  Nie  trzeba  psuć  go  za  wcześnie  nadzieją  przyszłego 
partnerstwa. Wszystko w swoim czasie. David White był sprytnym człowiekiem. 

Ernest, choć nieświadomy planów pracodawcy dotyczących jego przyszłości, wiedział, Ŝe 

cieszy  się  opinią  dobrego  pracownika.  Ku  swemu  zdziwieniu  odkrył,  Ŝe  lubi  tę  pracę,  i  Ŝe 
prowadzenie  sklepu  zaczyna  go  interesować,  a  nawet  sprawia  mu  pewną  przyjemność. 
Dlatego tego popołudnia szedł do domu na podwieczorek lekkim krokiem i ze śmiejącymi się 
oczami.  Świat  jest  piękny  i  Ernest  postanowił  cieszyć  się  Ŝyciem,  pracą  i  faktem,  Ŝe  moŜe 
zarabiać  na  utrzymanie  matki.  Większość  spotkanych  ludzi  odwzajemniała  przyjacielski 
uśmiech  młodego  człowieka,  o  błyszczących  oczach  i  otwartej  twarzy.  Jedynie  stary  Jakub 
Patterson  przechodząc  obok,  rzucił  gniewne  spojrzenie  i  mruknął  coś  niewyraźnie  w 
odpowiedzi na pozdrowienie Ernesta. Ale Jakub Patterson znany był ze swej gburowatości i 
skąpstwa. Nigdy nie słyszano, aby prowadził z kimś miłą rozmowę, dlatego jego zachowanie 
nie zepsuło Ernestowi humoru. 

— śal  mi  go  —  pomyślał  młodzieniec.  —  W  Ŝyciu  interesuje  go  tylko  zarabianie 

pieniędzy. Nie ma innych przyjemności, marzeń ani aspiracji. Gdy umrze, nie wiem, czy choć 
jedna  osoba  odczuje  jego  stratę.  Ojciec  zmarł  bez  majątku,  ale  otoczony  miłością  i 
szacunkiem.  śal  mi  cię,  Jakubie  Pattersonie,  bo  pomimo  swoich  milionów  jesteś  biednym 
człowiekiem. 

Ernest  mieszkał  z  matką  na  wzgórzu,  na  końcu  długiej,  wiejskiej  uliczki.  Niewielki, 

staroświecki,  pomalowany  na  biało  dom  stał  na  środku  małego,  lecz  pięknie  utrzymanego 
trawnika. W ostatnich latach Ŝycia George Duncan poświęcił się uprawie kwiatów, krzewów i 
drzew. W rezultacie tych zabiegów, jego posiadłość stała się najpiękniejsza w całym Conway. 
Ernest  cięŜko  pracował  w  wolnych  chwilach,  aby  wyglądała  nie  gorzej  niŜ  za  czasów  ojca. 
Kochał szczerze mały dom i był z niego dumny. 

Radośnie wbiegł do salonu. 

background image

— Czy  podwieczorek  gotowy,  pani  mamo?  Jestem  głodny  jak  wilk.  Dobre  wiadomości 

dodają  apetytu.  Pan  White  podniósł  mi  pensję  o  dwa  dolary  tygodniowo.  Trzeba  uczcić  to 
wydarzenie.  Co  powiesz  na  przejaŜdŜkę  po  rzece,  a  potem  lody  u  Taylora?  Kiedy  dorosła 
osoba,  jak  pensjonarka  nie  moŜe  pohamować  apetytu  na  lody…  AleŜ,  mamo,  co  się  stało? 
Mamo kochana? 

Pani  Duncan  stała  przy  oknie  tyłem  do  pokoju. Kiedy  odwróciła  się,  Ernest  zobaczył,  Ŝe 

płakała. 

— Ach,  Erneście  —  powitała  go  przerywanym  głosem.  —  Właśnie  wyszedł  Jakub 

Patterson i… i… powiedział, powiedział… 

— Co  powiedział  ten  stary  sknera,  Ŝe  tak  cię  zmartwił?  —  Ernest  gniewnie  domagał  się 

odpowiedzi, ujmując ręce matki. 

— Powiedział,  Ŝe  znalazł  zaległy  —  sprzed  siedmiu  lat  —  weksel  ojca  na  dziewięćset 

dolarów — oznajmiła pani Duncan. — Pokazał mi ten weksel, Erneście. 

— Weksel ojca na dziewięćset dolarów! — zawołał oszołomiony Ernest. — AleŜ mamo, 

ojciec spłacił ten weksel Jamesowi Pattersonowi pięć lat temu. TuŜ przed wypadkiem. Sama 
mi o tym powiedziałaś. 

— Wiem — przytaknęła pani Duncan, ale … 
— Gdzie  jest  pokwitowanie  spłaty?  —  przerwał  Ernest.  —  Tato  na  pewno  zatrzymał 

pokwitowanie. Musimy poszukać wśród jego papierów. 

— Nie znajdziemy go tutaj, Erneście. Nie wiem, gdzie jest. Pokwitowanie… zaginęło. 
— Zaginęło?  To  pech.  Ale  mówiłaś,  Ŝe  Jakub  Patterson  pokazał  ci  weksel  ojca.  Jak  to 

moŜliwe?  To  nie  moŜe  być  ten  zapłacony  weksel.  Czy  mógł  istnieć  inny,  o  którym  nic  nie 
wiedzieliśmy? 

— Domyślam  się,  w  jaki  sposób  weksel  trafił  do  Jakuba  Pattersona  —  powiedziała  pani 

Duncan  mocniejszym  głosem.  —  Ale  roześmiał  mi  się  prosto  w  twarz,  gdy  mu  o  tym 
wspomniałam.  Opowiem  ci  całą  historię,  Erneście.  Lecz  najpierw  usiądź  i  zjedz 
podwieczorek. 

— Nie  mam  teraz  ochoty’  na  podwieczorek,  mamo  —  stwierdził  spokojnie  Ernest.  — 

Muszę dowiedzieć się całej prawdy o tym wydarzeniu. 

— Siedem  lat  temu  twój  ojciec  wystawił  weksel  staremu  Jamesowi  Pattersonowi,  bratu 

Jakuba. Weksel opiewał na dziewięćset dolarów. W dwa lata później przypadł termin spłaty i 
ojciec  zapłacił  Jamesowi  całą  sumę  wraz  z  procentami.  Ten  dzień  na  zawsze  utkwił  mi  w 
pamięci.  Nie  bez  powodu.  Po  południu  ojciec  poszedł  do  Pattersona  z  pieniędzmi.  Panował 
upał.  James  napisał  poświadczenie  i  podał  je  ojcu.  Tan  fakt  ojciec  dobrze  zapamiętał. 
Pamiętał  teŜ,  Ŝe  wychodząc  od  Pattersona  wziął  ze  sobą  poświadczenie.  Następnie  poszedł 
odwiedzić Paula Sinclaira. Po drodze rozpętała się burza. Później, jak wiesz, gdy znalazł się 
przy furtce Paula, tuŜ obok uderzył piorun i ogłuszył go. Minęły tygodnie, zanim przyszedł do 
siebie.  Kiedy  po  jakimś  czasie  spytałam  go  o  poświadczenie,  nie  mógł  go  znaleźć. 
Szukaliśmy oboje, ale nigdy nie znaleźliśmy. Twój ojciec nie mógł sobie przypomnieć, co z 
nim zrobił po wyjściu od Pattersona. Zarówno Paul Sinclair, jak jego Ŝona niewiele pamiętają 
z tamtego okresu. Następnego ranka James Patterson wyjechał do Kalifornii i juŜ nie wrócił. 
W  owym  czasie  nie  martwiliśmy  się  zbytnio  o  pokwitowanie.  Nie  było  na  to  czasu  i  nie 
naleŜało denerwować twojego ojca, który nie cieszył się dobrym zdrowiem. 

— Ale mamo, ten weksel w posiadaniu Jakuba Pattersona… nic z tego nie rozumiem. 
— Właśnie  zbliŜam  się  do  tego  momentu.  Nigdy  nie  zapomnę  tego  wieczoru,  gdy  twój 

ojciec przyszedł do domu z pieniędzmi. Opowiedział mi wówczas, Ŝe kiedy James Patterson 
chciał  wziąć  podpisany  weksel, jego  kot  przewrócił  kałamarz.  Atrament rozlał  się  po całym 
stole i zaplamił część dokumentu. Stary James Patterson miał manię czystości. 

— Tak nie moŜna — powiedział. — Wystawimy nowy weksel, a ten poplamiony podrę. 

background image

— Tak  teŜ  zrobił,  a  twój  ojciec  podpisał.  Był  przekonany,  Ŝe  James  zniszczył  pierwszy 

weksel. W kaŜdym razie, na pewno miał taki zamiar, bo nie było uczciwszego człowieka. A 
jednak musiał zaniedbać zrobienia tego, gdyŜ Jakub Patterson pokazał mi poplamiony weksel. 
Wyjaśnił,  Ŝe  znalazł  go  w  papierach  brata.  Przypuszczam,  Ŝe  cały  czas  leŜał  w  biurku 
Pattersona.  James  zmarł  w  zeszłym  roku  i  Jakub  był  jego  jedynym  spadkobiercą.  Erneście, 
dług wraz z procentami wynosi tysiąc sto dolarów. W jaki sposób moŜemy go spłacić? 

— To bardzo powaŜna sprawa, mamo — Ernest wstał i zaczął przechadzać się po pokoju 

nerwowym krokiem. — Będziemy musieli zapłacić, jeśli nie znajdziemy tego poświadczenia, 
a nawet wtedy, kto wie… Twego opowiadania o drugim wekslu sąd nie uzna za dowód. Nie 
moŜemy liczyć na litość Jakuba Pattersona. Bez wątpienia, on jest przekonany, Ŝe posiada nie 
spłacony  weksel  ojca.  To  rzetelny  człowiek.  Nawet  szczyci  się  tym,  Ŝe  wszystkie  pieniądze 
zarobił  w  uczciwy  sposób.  Wyegzekwuje  dług  do  ostatniego  centa.  Trzeba  jeszcze  raz 
dokładnie poszukać pokwitowania, choć obawiam się, Ŝe sprawa jest beznadziejna. 

Sprawa  faktycznie  przedstawiała  się  beznadziejnie.  Pokwitowania  nie  znaleziono.  Stary 

Jakub Patterson okazał się nieczuły. Uśmiał się z opowiadania o poplamionym wekslu. Ernest 
przyznał ze smutkiem, Ŝe trudno uwierzyć w tak nieprawdopodobną historię. 

— Pozostaje nam tylko sprzedać dom i zapłacić dług, mamo — stwierdził w końcu Ernest. 

Wydoroślał  w  ciągu  tych  kilku  dni,  które  nastąpiły  po  wizycie  Jakuba  Pattersona. 
Młodzieńcza twarz stała się blada i zmizerowana. — Jakub Patterson wniesie sprawę do sądu, 
jeśli natychmiast nie zaspokoimy jego Ŝądań. Pan White zaofiarował mi poŜyczkę pod zastaw 
domu. Ale po spłaceniu procentów z mojej pensji, nie mielibyśmy z czego Ŝyć. Tylko bym się 
bardziej zadłuŜył. Nie boję się cięŜkiej pracy, ale nie mam odwagi poŜyczać pieniędzy, gdy 
istnieje  małe  prawdopodobieństwo  oddania  ich.  Musimy  sprzedać  dom  i  wynająć  od  pana 
Percy’ego  ten  czteropokojowy  domek  nad  rzeką.  Mamo,  nie  mogę  znieść  myśli,  Ŝe  musisz 
opuścić swój dom. 

Pani Duncan równieŜ odczuwała Ŝal, ale przez wzgląd na Ernesta ukryła swoje uczucia i 

okazywała  dobry  humor.  Posiadłość  sprzedano.  Nabywcą  okazał  się  pan  White.  Ernest 
przeprowadził  się  z  matką  do  małego  domku  nad  rzeką,  zabierając  ze  sobą  te  przedmioty, 
których  nie  sprzedano  dla  uzyskania  brakującej  kwoty.  Ale  nawet  wtedy  Ernest  musiał 
poŜyczyć  dwieście  dolarów  od  pana  White’a.  Przewidywał,  Ŝe  spłacenie tej  sumy  wymagać 
będzie kolejnych oszczędności i wyrzeczeń. NaleŜy drastycznie ograniczyć skromne wydatki. 
Ernestowi  nie  chodziło  o  siebie,  ale  bolało  go  serce,  Ŝe  matka  pozbawiona  zostanie  paru 
małych wygód i zbytków, do których przyzwyczaiła się przez lata. ZauwaŜył, Ŝe opuszczenie 
starego domu było dla niej strasznym ciosem, choć usiłowała  to ukryć. Wziąwszy wszystko 
pod  uwagę,  Ernest  czuł  się  rozgoryczony  i  zniechęcony.  Jego  chód  stracił  spręŜystość,  a  z 
twarzy  zniknął  uśmiech.  Skrupulatnie  wykonywał  pracę,  ale  nie  znajdował  w  niej 
przyjemności.  Wiedział,  Ŝe  matka  skrycie  tęskniła  za  utraconym  domem,  do  którego  mąŜ 
wprowadził ją zaraz po ślubie. Sama świadomość tego czyniła go bardzo nieszczęśliwym. 

 

*

 

*

 

 
Paul  Sinclair,  kuzyn  i  przyjaciel  ojca,  zmarł  tej  zimy,  pozostawiając  dwóch  małych 

chłopców. Jego Ŝona umarła jeszcze wcześniej. Interesy Paula znajdowały się w opłakanym 
stanie.  Przedsiębiorstwo  tonęło  w  długach  i  wkrótce  stało  się  jasne,  Ŝe  dzieci  nic  nie 
odziedziczą. Malcy zostali bez dachu nad głową i bez grosza przy duszy. 

— Biedne małe chłopaczki. Co z nich wyrośnie? — rozczulała się pani Duncan. — Oprócz 

nas, nie mają innych krewnych. Musimy im zapewnić przynajmniej dom. 

background image

— W  jaki  sposób,  mamo!  —  zawołał  Ernest.  —  Jesteśmy  tacy  biedni.  Ledwo  wiąŜemy 

koniec z końcem, a trzeba jeszcze oddać panu White dwieście dolarów.  śal mi Danny’ego i 
Franka, ale nie wiem, co moglibyśmy dla nich zrobić. 

Pani Duncan westchnęła. 
— CóŜ, nie mam prawa cię bardziej obciąŜać — powiedziała pełna zadumy. 
— Myślę  tylko  o  tobie,  mamo  —  głos  Ernesta  brzmiał  czule.  —  To  ciebie  nie  mogę 

obciąŜać.  Odmawiasz  sobie  zbyt  wiele  i  za  duŜo  pracujesz.  Co  się  stanie,  jak  dorzucisz  do 
tego jeszcze dwoje dzieci? 

— Nie  myśl  o  mnie,  Erneście  —  pocieszała  go  pani  Duncan  pełna  entuzjazmu.  —  Nie 

mam nic przeciwko temu. Z przyjemnością zrobię coś dla tych małych biedaków. Ich ojciec 
był przyjacielem twojego. Czuję, Ŝe to mój obowiązek. To jeszcze małe dzieci. Kto wie, jak 
będą  je  traktowali  obcy  ludzie.  Najprawdopodobniej  zostaną  rozdzielone,  a  to  byłby  wstyd. 
Ale  decyzję  pozostawiam  tobie.  To  twoje  święte  prawo,  bo  największy  kłopot  spadnie  na 
ciebie. 

Ernest nie od razu podjął decyzję. Przez tydzień ostroŜnie rozwaŜał wszystkie za i przeciw. 

Zajęcie się dwoma chłopcami oznaczało podwójną dawkę pracy i wyrzeczeń. Czy i bez tego 
nie  miał  dość  kłopotów?  Ale  z  drugiej  strony,  czy  nie  było  jego  obowiązkiem,  ba  nawet 
przywilejem, pomóc dzieciom, jeśli tylko mógł to zrobić? W końcu oznajmił matce: 

— Weźmiemy te szkraby, mamo. Zrobię dla nich, co mogę. Znajdziemy dla sierot kąt i coś 

do jedzenia. 

W ten sposób ośmioletni Frank i sześcioletni Danny Sinclair zamieszkali w małym domku. 

Malcy,  weseli  i  skorzy  do  psot,  uwielbiali  panią  Duncan,  a  Ernesta  uwaŜali  za 
najwspanialszego chłopaka na świecie. Kiedy nadeszły jego urodziny w marcu, bracia zebrali 
się na naradę w sprawie urodzinowego prezentu. 

— On  dał  nam  prezenty  na  urodziny  —  przypomniał  Frank.  —  My  teŜ  musimy  mu  coś 

podarować. 

— Ja  dam  mu  mój  nóz  składany  —  Danny  wyjął  z  kieszeni  okrutnie  sponiewierany 

przedmiot i obdarzył go czułym spojrzeniem. 

— Ja  mu  podaruję  jedną  z  ksiąŜek  taty  —  obwieścił  Frank.  —  Tę  ładną  ksiąŜkę  z 

czerwonymi okładkami i złotymi literami. 

Kilka  ocalonych  ksiąŜek  pana  Sinclaira  złoŜono  w  pudełku,  stojącym  teraz  w  pokoju 

chłopców.  KsiąŜka,  o  której  mówił  Frank,  to  była  stara  Historia  Turków,  a  wesoła  okładka 
stanowiła jej jedyny walor. 

W dniu urodzin Ernesta obaj chłopcy podarowali mu prezenty przy śniadaniu. 
— Tu jest nóz składany dla ciebie — powiedział łaskawie Danny. — To fajny scyzoryk. 

Będzie dobze ciął, jeśli go będzies odpowiednio cymał. PokaŜę ci jak. 

— A  tu  ksiąŜka  dla  ciebie  —  oznajmił  Frank.  —  Wygląda  pięknie,  więc  musi  być 

interesująca. To o Turkach. 

Ernest  z  powagą  przyjął  prezenty.  Kiedy  dzieci  wyszły,  oboje  z  matką  wybuchnęli 

ś

miechem. 

— Kochane  szkraby  o  złotych  sercach!  —  stwierdziła  pani  Duncan.  —  Podarowanie  ci 

„noŜa składanego” musiało być prawdziwym poświęceniem ze strony Dannego. W pierwszej 
chwili  obawiałam  się,  Ŝe  mu  odmówisz,  co  strasznie  uraziłoby  jego  uczucia.  Wątpię,  czy 
zuŜyjesz  duŜo  nafty  na  czytanie  Historii  Turków.  Dobrze  pamiętam  tę  ksiąŜkę  dzięki 
wspaniałej okładce. Pewnego razu Paul Sinclair poŜyczył ją twemu ojcu, który stwierdził, Ŝe 
to absolutna szmira. Erneście, co się stało? 

Ernest od niechcenia przerzucał kartki ksiąŜki. Nagle poderwał się na równe nogi i zbladł 

jak płótno. 

— Mamo!  —  wyszeptał,  trzymając  w  ręku  poŜółkły  kawałek  papieru.  —  Spójrz!  To 

zaginione poświadczenie! 

background image

Matka  z  synem  patrzyli  na  siebie  przez  jakiś  czas.  Po  chwili  pani  Duncan  równocześnie 

płakała i śmiała się. 

— Twój ojciec zabrał ze sobą ksiąŜkę, gdy poszedł spłacić weksel — powiedziała. — Miał 

zamiar  zwrócić  ją  panu  Sinclairowi.  Pamiętam  mignięcie  czerwonej  okładki  w  ręku,  gdy 
otwierał  furtkę.  Musiał  włoŜyć  dokument  do  środka  i  od  tej  pory  nikt  nie  otworzył  ksiąŜki. 
Ach, Erneście, czy myślisz, Ŝe Jakub Patterson… 

— Nie  wiem,  mamo.  Muszę  porozmawiać  z  panem  White.  Nie  ciesz  się  na  zapas.  To 

jeszcze  nie  dowód,  Ŝe  dokument  Jakuba  Pattersona  jest  niewaŜny.  Nie  wiem,  czy  moŜemy 
posłuŜyć  się  poświadczeniem  w  sądzie.  Musimy  ocenę  zostawić  sprawiedliwości  sądowej. 
Jeśli Patterson odmówi oddania pieniędzy, nie zmusimy go do tego. 

Ale  Jakub  Patterson  uwierzył  wreszcie  w  opowiadanie  pani  Duncan  o  poplamionym 

wekslu. Ten twardy, skąpy człowiek szczycił się swą uczciwością. Orientował się dobrze w 
interesach brata i wiedział, Ŝe George Duncan podpisał tylko jeden weksel. 

— Przyznaję,  Ŝe  pani  opowiadanie  o  poplamionym  wekslu  musi  być  prawdziwe,  skoro 

znalazło  się  pokwitowanie  —  stwierdził  cierpko.  —  Zwrócę  pani  pieniądze.  Nikt  nigdy  nie 
powie, Ŝe Jakub Patterson oszukuje. Odebrałem, jak sądziłem, swą własność. Przekonawszy 
się,  Ŝe  nie  naleŜy  do  mnie,  oddam  wszystko  co  do  grosza.  To  nakazuje  mi  moja  wrodzona 
uczciwość. Prawo nie zmusiłoby mnie do niczego. 

PoniewaŜ  Jakub  Patterson  tak  szczycił  się  swą  uczciwością,  Ernest  i  pani  Duncan  nie 

ś

mieli się z nim spierać. Pan White ochoczo zgodził się odsprzedać dom i wiosna zastała ich 

w ukochanym, własnym domu. Oczywiście Frank i Danny zamieszkali z nimi. 

— Nie  wiem,  jak  się  im  odpłacimy  —  powiedział  Ernest.  —  Zawdzięczamy  im  nasze 

szczęście. 

— To prawda, Erneście. Gdybyś nie zgodził się wziąć ich do nas, kiedy byli w potrzebie, 

szczęście by nas nie spotkało. 

— Zostaliśmy  wynagrodzeni,  mamo  —  przyznał  cicho  Ernest.  —  Ale  nawet,  gdybyśmy 

nie  znaleźli  dokumentu,  byłbym  zadowolony,  pomagając  Frankowi  i  Danny’emu.  Wstydzę 
się,  Ŝe  nie  zdecydowałem  się  od  razu.  Twoje  słowa  to  sprawiły.  Trzeba  więc  podziękować 
twojej bezinteresowności, kochana mamo. 

background image

N

OTA EDYTORSKA

 

 
Opowiadania  zamieszczone  w  tym  zbiorze  były  po  raz  pierwszy  drukowane  w 

czasopismach  i  gazetach  kanadyjskich,  dziś  trudno  dostępnych.  PoniŜej  podajemy  tytuły 
oryginalne, daty i miejsca pierwodruków — w kolejności przyjętej w tomie. 

 
The Touch of Fate, „Unique Monthly”, 1899. 

Zrządzenie losu (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

The Revolt of Mary Isabel, „Blue Book Magazine”, 1908, December. 

Bunt Mary Isabel (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

The Gossip of Valley View, „National Magazine”, 1910, February. 

Plotki w Valley View (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

The Wooing of Bessy, ,.Trotwood’s Monthly’, 1906, April 

Zaloty do Bessy (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

A Question of Asquaintance, .,MacLean’s”, 1929, 1 October. 

Sposób na zawieranie znajomości (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

Old Lady Lloyd, „Chronicle of Avonlea”, 1912. 

Stara Pani Lloyd (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

Aunt Susanna ‘s Birthday Celebration, „New Idea Woman’s Magazine”, 1905, February. 

Urodziny ciotki Zuzanny (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

A Millionaire’s Proposal, „Amulet Magazine”, 1907. 

Oświadczyny milionera (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

Miss Cordelia ‘s Accomodation, „American Young People”, 1903. 

EkwipaŜ panny Cordelii (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

Them Notorious Pigs, „New England Homestead”, 1904, October. 

Nieznośne prosiaki (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

Aunt Caroline’s Sild Dress, „East and West”, 1907, 7 September. 

Jedwabna suknia ciotki Caroline (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

Miss Sally’s Letter, ..Canadian Courier”, 1910, November. 

List do panny Sally (tłum. Joanna Kazimierczyk) 

A Dinner of Herbs, „Chatelaine”, 1?28, October, 10–11, 40. 

Jarski obiad (tłum. Jolanta Wnuk) 

Jane Lavinia, „Zion’s Herald”, 1906, Sectember. 

Jane Lavinia (tłum. Jolanta Wnuk) 

A Substitute Journalist, .,Forward and Wellspring”, 1907,9 March. 

Przypadkowe zastępstwo (tłum. Jolanta Wnuk) 

Margaret ‘s Patient, „East and West”, 1908, February. 

Pacjentka Margaret (tłum. Jolanta Wnuk) 

Why Not Ask Miss Price?, „Girls’ Companion”, 1904, November. 

A moŜe zaprosić pannę Price? (tłum. Jolanta Wnuk) 

The Promissory vote, „Zion’s Herald”, 1913, 20 September. 

Weksel (tłum. Jolanta Wnuk)