background image

Leigh Michaels

Tajemniczy sąsiad

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Było już po godzinach szczytu, ale ulice wciąż jeszcze 

korkowały się co chwilę, ponieważ w ciągu dnia spadło trochę 
śniegu i wszyscy jeździli wolniej niż zazwyczaj. Delainey bębniła 
palcami po kierownicy, starając się zachować cierpliwość. 
Ponieważ mnóstwo czasu traciła w korkach, by nie zwariować lub 
nie dostać zawału, nauczyła się przyjmować tę niedogodność ze 
stoickim spokojem. Jednak tego wieczoru sytuacja była inna: 
Delainey jechała do domu.

Skręciła w boczną ulicę i przez masywną bramę wjechała na 

teren osiedla Białe Dęby. Przed nią ciągnęła się wysadzana 
drzewami aleja. Latem musiała przypominać zielony tunel, teraz 
nagie gałęzie tworzyły misterny czarny wzór na tle ciemniejącego 
nieba. W oddali widniał stary dwór z czerwonej cegły, dawniej 
rezydencja prywatna, obecnie ekskluzywny klub dla mieszkańców 
osiedla. Od głównej alei odchodziły dyskretnie oznakowane 
mniejsze uliczki, które wiły się przez pagórkowaty teren. Na 
każdym wzniesieniu wzniesiono kilka nowoczesnych budynków.

Trzecia w lewo, powtarzała sobie Delainey, by nie zgubić się w 

plątaninie niemal identycznych uliczek. Gdy dojechała na miejsce, 
ciężarówka firmy zajmującej się przeprowadzkami wciąż stała na 
parkingu. Silnik pracował, ale wokół nie było żywej duszy. 
Dziwne, że jeszcze nie skończyli ustawiać mebli, przecież miała 
ich bardzo niewiele. Cały jej dobytek dałoby się z łatwością 
załadować do niewielkiej furgonetki.

Zaparkowała obok ciężarówki i rozejrzała się dookoła. Tak, 

dobrze zrobiła, wybierając to miejsce. Białe Dęby były niezwykłe. 
Wykorzystując pofałdowany teren i gęste zalesienie, 
rozmieszczono budynki w taki sposób, by nie były wzajemnie 
widoczne. Poszczególne kompleksy składały się z czterech 

background image

domków jednorodzinnych, zestawionych w taki sposób, by okna, 
balkony i ogródek każdego z nich wychodziły na inną stronę 
świata, dzięki czemu mieszkańcom zapewniono maksymalną 
intymność. Wszyscy czuli się tak, jakby mieszkali niemal sami w 
otoczeniu pięknego starego parku. Nic dziwnego, że to luksusowe 
osiedle cieszyło się ogromną popularnością, szczególnie wśród tak 
zwanych młodych zdolnych, którzy zaczynali robić karierę.

Delainey nie przywykła do etykiety człowieka sukcesu, który 

obraca się w elitarnych kręgach i mieszka w ekskluzywnym 
otoczeniu. Potrzebowała trochę czasu, by się przyzwyczaić do 
takiego stylu życia. Początkowo wcale nie miała ochoty się 
przeprowadzać, ale nowy szef stwierdził, że powinna zadbać o 
swój wizerunek, dlatego nie powinna mieszkać w zwykłym, nieco 
już zdewastowanym bloku usytuowanym w nienajlepszej dzielnicy.

Oczywiście nie tylko dlatego zdecydowała się na 

przeprowadzkę. Od dawna marzyła o takim miejscu, które 
mogłaby nazwać swoim domem. To dlatego pracowała tak ciężko, 
nie szczędząc czasu i wysiłku. W końcu jej marzenie spełniło się, a 
ona wciąż nie mogła w to uwierzyć.

W jej i sąsiednim domu paliły się światła. W agencji 

nieruchomości zapewniono ją, że będzie miała za sąsiadów bardzo 
miłą parę, prawniczkę i informatyka - a może na odwrót, może to 
on był prawnikiem, a ona specjalistką od oprogramowania. 
Delainey puściła te szczegóły mimo uszu, wiedząc, że brak czasu i 
tak uniemożliwi jej zawieranie bliższych znajomości.

Wysiadła z samochodu, otworzyła bagażnik i zastanowiła się, 

co powinna zabrać najpierw. Teczkę, drewno do kominka, które 
kupiła powodowana nagłym impulsem, czy może pudła z rzeczami 
zbyt dla niej cennymi, by powierzać je komuś obcemu?

Naraz kątem oka spostrzegła jakiś ruch, więc szybko odwróciła 

się, gotowa uprzejmie przywitać zbliżającego się mężczyznę. 
Poniewczasie zganiła się w myślach. Już nie mieszka w gwarnej, 
rojnej dzielnicy, gdzie ludzie dobrze się znają i lubią rozmawiać z 

background image

sąsiadami. Tu każdy wysoko ceni swoją prywatność i zazdrośnie 
jej strzeże.

- Pewnie to pani dziś się wprowadza? - odezwał się 

nieznajomy.

Miał miękki i ciepły głos, równie miękki i ciepły jak 

kaszmirowy szal, który pieszczotliwie otulał szyję Delainey. Głos 
nieznajomego stanowił z kolei pieszczotę dla jej uszu.

Wydawałoby się, że właściciel takiego głosu powinien mieć 

odpowiedni do niego wygląd - nosić płaszcz z alpaki, jedwabny 
krawat, doskonale skrojony garnitur i nienagannie wypolerowane 
pantofle. Tymczasem on miał na sobie podniszczone dżinsy, 
sportowe buty i skórzaną kurtkę, która z pewnością pamiętała 
lepsze czasy. Wiatr rozwiewał czarne włosy, nieco za długie przy 
uszach. Mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kogo stać na dom w tak 
ekskluzywnym miejscu.

Nonsens. Przecież wiedziała z własnego doświadczenia, że ci, 

którzy starali się sprawiać wrażenie milionerów, często nimi nie 
byli. I na odwrót. To była pierwsza rzecz, jakiej się nauczyła, gdy 
mając siedemnaście lat, zaczęła praktykę jako kasjerka w banku.

Skinęła głową.
- Tak. Jestem Delainey Hodges.
Oczekiwała, że teraz on się przedstawi, ale nic podobnego nie 

nastąpiło.

- Długo jeszcze ci ludzie tu będą?
- Nie sądzę. Na pewno chcą skończyć jak najszybciej - odparła 

spokojnie. - A czemu pan pyta, panie...

Tym razem się udało.
- Wagner. Bo ich ciężarówka blokuje mi dojazd do garażu.
Przyjrzała się uważniej sytuacji na parkingu. Bramy czterech 

garaży znajdowały się w narożnikach kompleksu, więc ktoś obcy 
mógł mieć trudności z ustaleniem, który garaż do kogo należy.

- Przepraszam. Widocznie myśleli, że to dojazd do mojego.

background image

- Bardzo słuszne spostrzeżenie. Szkoda, że w niczym nie 

zmienia sytuacji.

Co za zrzęda! A podobno miała mieć miłych sąsiadów... Hm, 

może tylko jego żona jest miła? Wątpliwe, skoro wyszła za takiego 
marudnego bęcwała!

Chwileczkę, przecież miała nie sądzić ludzi po pozorach.
- Owszem, samo mówienie o czymś niczego jeszcze nie 

zmienia. Dlatego zamiast czatować, aż wrócę, i robić mi wymówki, 
mógł pan do nich pójść i poprosić o przestawienie samochodu.

Zatkało go na moment.
- Właśnie szedłem to zrobić.
- Teraz już nie musi pan się fatygować, sama się tym zajmę. - 

Wyjęła z bagażnika drewno i teczkę z laptopem. Gdy zamknęła 
samochód, spostrzegła, że bęcwał nawet nie drgnął. - Czy ma pan 
jeszcze jakieś życzenia? A może zamierza pan czekać, aż stąd 
odjadą? Tylko żeby pan nie zamarzł.

- Doszedłem do wniosku, że jednak pójdę z panią i sam im 

powiem. Przyznaję, zrobię to z ciekawości. Ma pani mało rzeczy, 
więc mogli uwinąć się w godzinę, a siedzą tam całe popołudnie. 
Piknik sobie urządzili, czy co?

Przyglądał się, jak wyładowywali jej meble? Coś takiego!
- Musi pan mieć dużo wolnego czasu, skoro obserwuje pan, co 

robią sąsiedzi - skwitowała uszczypliwie.

Lekko uniósł brwi, zdziwiony jej irytacją.
- Nie nazwałbym tego w ten sposób. Jeśli czegoś jest mało, 

widać to na pierwszy rzut oka.

Nadal nie rozumiała, co poza wścibstwem może skłonić 

człowieka do podglądania innych, nawet jeśli podglądanie 
ogranicza się do „pierwszego rzutu oka".

Gdy weszli na nieduży ganek, otworzyły się drzwi i stanęli w 

nich dwaj krzepcy mężczyźni.

- Czekaliśmy na panią, pani Hodges, bo coś nam nie pasuje - 

oznajmił jeden z nich. - Na pewno mieliśmy rozłożyć ten materac 

background image

na dole? Chce pani spać na parterze, a te dwie ładne sypialnie na 
górze zostawić bez umeblowania?

Skinęła głową.
- Pani dom, pani sprawa. - Wzruszył ramionami.
- Czyżby to był pani pierwszy dom? – zainteresował się 

bęcwał, kiedy tamci odeszli.

- Owszem. Dobranoc, panie Wagner - ucięła stanowczo, weszła 

do środka, zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się dookoła.

Była wreszcie u siebie, ale...
Dom wyglądał zupełnie inaczej niż tamtego dnia, gdy go 

oglądała. Wtedy było piękne słoneczne popołudnie, a wnętrze 
ożywiały kolorowe meble poprzednich właścicieli, na ścianach 
wisiały obrazy, na kominku stały najrozmaitsze ozdoby. Teraz 
miała przed sobą duże, puste i przygnębiające wnętrze. Parter 
stanowił jedną całość, ponieważ salon połączono z kuchnią. Po 
prawej znajdowały się schody na piętro, po lewej kominek, a po 
przeciwnej stronie od głównego wejścia przeszklone drzwi 
prowadziły na wspólne patio. Pod jedną ze ścian salonu leżał 
materac, obok niego ustawiono bujany fotel, telewizor i wieżę 
stereo, a wszystkie te przedmioty wydawały się dziwnie małe i 
jakby opuszczone.

Delainey słyszała, jak jej kroki rozbrzmiewają głuchym echem 

w pustym domu. A może słyszała też bicie swego serca? Nonsens, 
to wszystko z przejęcia. W końcu podjęła poważną decyzję, biorąc 
kredyt i kupując dom.

Zadzwonił telefon komórkowy, a na wyświetlaczu pojawił się 

numer Patty, pracownicy agencji nieruchomości, która 
pośredniczyła w transakcji.

- Cześć! Chciałam spytać, jak ci idzie przeprowadzka.
- Wszystko już przewiezione, teraz muszę to jeszcze 

rozpakować.

To bardzo przyjemne zajęcie.
- Taak? Może chcesz pomóc?

background image

Patty roześmiała się.
- Chętnie. Mam wolne popołudnie za rok od przyszłe go 

kwietnia. Pasuje?

- Nie bardzo, ale doceniam dobre chęci. Pamiętasz, dziwiłyśmy 

się, że kanapa stoi w nietypowym miejscu. Powinnyśmy były ją 
odsunąć, na wykładzinie jest wielka czarna plama, to mi wygląda 
na atrament. Cała wykładzina do wymiany, a przecież w umowie 
stwierdza się, że to część wyposażenia. Zapłaciłam za nią.

- Delainey, ten dom faktycznie wymaga drobnych napraw, ale 

zostałaś o tym uprzedzona i dostałaś całkiem sporą zniżkę. 
Oczywiście zobaczę, czy da się coś zrobić, ale niczego nie mogę 
obiecać. W ostateczności możesz udawać przed gośćmi, że ta 
plama, to słynny psychologiczny test Rorschacha. Wiesz, ten, gdzie 
człowiek ma powiedzieć, z czym mu się kojarzy plama atramentu, 
i dzięki temu można rozszyfrować jego osobowość. Goście będą 
się świetnie bawić.

-Doskonała rada - cierpko skwitowała Delainey i za kończyła 

rozmowę.

Ponieważ ciężarówka już odjechała, a bęcwała nie było nigdzie 

widać, bez przeszkód przyniosła z samochodu dwa pudła z 
najcenniejszymi rzeczami. Postawiła je na blacie w kuchni, wtedy 
też zauważyła wypalony okrągły ślad po gorącym garnku lub 
czajniku. Kiedy oglądała dom, w tym miejscu stała ozdobna patera 
na owoce.

-Ciekawe, ile podobnych niespodzianek jeszcze mnie tu czeka? 

- mruknęła sama do siebie, przystępując do rozpakowywania 
swoich skarbów.

Nie czuła urazy do poprzednich właścicieli, raczej 

współczucie. Tak jak ona kupili ten dom na kredyt, a potem musieli 
go pośpiesznie sprzedać, bo z jakichś powodów przestali dawać 
sobie radę ze spłatą rat. Przy sprzedaży nie odzyskali nawet wkładu 
budowlanego, ponieważ poszedł on na poczet zaległości, które 
zdążyli narobić. Wcale im się nie dziwiła, że tak desperacko starali 

background image

się sprzedać dom przerastający ich możliwości finansowe. Mieli 
nóż na gardle.

Mogła mieć pretensje tylko do siebie. Trzeba było zajrzeć tu i 

ówdzie. Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby sprawdzić, czy 
wszystkie krany i kontakty są sprawne. Trudno, teraz już za późno.

Odwinęła z papieru dzwonek z chińskiej porcelany -pamiątkę 

po babci - i troskliwie ustawiła go na gzymsie nad kominkiem. 
Następnie wyjęła srebrne szczypce do cukru. Kupiła je w 
antykwariacie, kiedy ostatni raz odwiedziła matkę w rodzinnym 
domu. Mama skrytykowała ją za wielkopańskie fanaberie i 
wyrzucanie pieniędzy w błoto. Po co komu szczypce, skoro z 
powodzeniem można użyć łyżeczki? Delainey nie umiała 
wytłumaczyć, że zachwyciła się starym przedmiotem i pragnęła go 
mieć dla samej jego urody.

I słusznie zrobiła, bo teraz w końcu szczypce się przydadzą! 

Będzie przecież wydawać eleganckie przyjęcia, podejmować 
ważniejszych klientów obiadami - tak, to będzie w dobrym tonie. 
Oczywiście najpierw musi kupić stół i krzesła...

Odłożyła szczypce na blat barku, który stanowił granicę 

między salonem i aneksem kuchennym, i w zamyśleniu popatrzyła 
w czarną czeluść kominka. Nigdy nie miała prawdziwego 
kominka, w jej rodzinnym domu znajdowała się tylko atrapa z 
migającą pomarańczową żarówką. Nagle uznała, że 
rozpakowywanie może poczekać. Przecież to jej pierwsza noc we 
własnym domu! Zaraz rozpali ogień w kominku i cudownie się 
zrelaksuje. Dom od razu stanie się przytulniejszy, może nawet uda 
jej się spokojnie zasnąć przy wtórze trzaskającego ognia.

Poszła na górę, gdzie zaniesiono jej ubrania. Zdjęła kostium w 

odcieniu khaki, włożyła satynową piżamę w kolorze kości 
słoniowej, porządnie wy szczotkowała złocistobrązowe włosy, aż 
nabrały połysku, po czym wyjęła z kartonu pościel i wróciła na dół. 
Przesunęła materac, by znalazł się dokładnie na wprost kominka, a 
potem przyniosła paczkę drewna, którą zostawiła przy drzwiach 

background image

wejściowych.

Polana były w grubej folii mocno przytwierdzonej zszywkami. 

Próbując je usunąć, Delainey najpierw złamała sobie paznokieć, a 
potem wyszczerbiła nóż.

-Będę musiała kupić jakiś narzędzia - wymruczała pod nosem.
Gdy w końcu zdjęła folię, ułożyła w kominku trochę drewna w 

sposób, jaki kiedyś u kogoś podpatrzyła. Niestety polana staczały 
się jedne z drugich i zamiast zgrabnego stosiku miała przed sobą 
rozpadającą się smętną kupkę drewna. Trudno. Wstrzymując 
oddech, zapaliła zapałkę.

Drewno błyskawicznie zajęło się płomieniem, a chwilę później 

oprócz ognia pojawił się dym, który zamiast w głąb kominka, 
poleciał prosto na Delainey. Krztusząc się, pobiegła do szklanych 
drzwi prowadzących na patio i zaczęła mocować się z zamkiem. 
Gdy w końcu otworzyła je na oścież, w pokoju było już zupełnie 
szaro. Do środka wtargnął przejmująco zimny powiew, wpychając 
dym z powrotem do środka. Dookoła Delainey zawirowały płatki 
śniegu.

Zdenerwowana i wystraszona chwyciła folię od drewna i 

zaczęła nią wymachiwać, próbując wypędzić kłęby gryzącego 
dymu na zewnątrz. W otwartych drzwiach zamajaczyło coś 
ciemnego.

-Co pani, do diabła, wyprawia? Chce pani spowodować pożar?
Znowu ten bęcwał! Był już bez kurtki, jedynie w dżinsach i 

bawełnianej koszulce. Tym razem jego głos nie brzmiał 
pieszczotliwie.

Tylko tego mi brakowało, pomyślała w pierwszej chwili, ale 

była tak zdesperowana, że mogła przyjąć pomoc nawet od 
upiornego zrzędy.

-Rozpaliłam w kominku. Nie mam pojęcia, skąd tyle dymu. Z 

całą pewnością zdjęłam z drewna całą folię.

Nieznośny sąsiad spojrzał na kominek, następnie obrzucił 

Delainey krótkim spojrzeniem, bezceremonialnie odsunął ją na bok 

background image

i szybko podążył w stronę kuchni, rzucając cierpko przez ramię:

-Oczywiście nie przyszło pani do głowy, żeby kupić 

pogrzebacz.

Nie odpowiedziała, on tymczasem zaczął szukać czegoś w 

szafkach i szufladach, ale widać nie znalazł, bo zaklął. Chwilę 
później wrócił ze szczypcami do cukru i opadł na kolana przy 
kominku.

-Proszę to zostawić, to srebro! - zaprotestowała Delainey, 

sądząc, że bęcwał użyje ich w charakterze pogrzebacza.

On jednak błyskawicznie pochylił się nad płomieniami, sięgnął 

w głąb przewodu kominowego, chwycił za coś szczypcami i 
pociągnął. Rozległ się metaliczny zgrzyt. Bęcwał cofnął się szybko 
i zgasił kilka iskier, które poleciały mu na koszulkę.

Dobrze jest najpierw wysunąć szyber, a dopiero potem 

rozpalać ogień - podsumował.

- Rozumiem, że powinnam była to wiedzieć - mruknęła. - Mam 

nadzieję, że pan się nie poparzył.

- Trochę mnie polizało po ręku, ale to nic. - Wyprostował się. - 

Miała pani szczęście, że to drewno jest wyschnięte na wiór, inaczej 
byłoby znacznie więcej dymu. Nie wiem, jak by się to dało 
wywietrzyć. Chyba musiałaby pani wybić dziurę w dachu.

- Dziękuję za pomoc. I przepraszam, że na pana krzyczałam w 

związku z tymi szczypcami do cukru. I odkupię panu koszulkę.

-Nie ma potrzeby, tych parę iskier jej nie zaszkodzi. - Oddał jej 

szczypce. - Proszę zostawić szyber otwarty tak długo, aż skończy 
pani palić w kominku.

Potulnie kiwnęła głową, jednocześnie przysięgając sobie w 

duchu, że już nigdy więcej nie tknie tego kominka.

- Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia? - spytał uprzejmie, a 

Delainey zarumieniła się lekko, rozpoznając swoje słowa.

- Nie. Myślę, że to by było na tyle. Jeszcze raz dziękuję, 

panie... Wagner - dodała, w porę przypominając sobie jego 
nazwisko.

background image

- Sam.
- Słucham?
- Wydaje mi się, że jak kobieta przyjmuje mężczyznę w 

piżamie, to powinna mówić mu po imieniu.

Delainey zagryzła wargi i z zakłopotaniem otrzepała usmolony 

sadzą rękaw. Sam uśmiechnął się i podszedł do drzwi. Zauważył, 
że nie poszła za nim.

-Mam je zamknąć, czy zamierzasz czekać, aż odejdę? Tylko 

żebyś nie zamarzła.

Do licha, zapamiętał wszystko tak dokładnie, jakby miał w 

głowie magnetofon!

- Chcę, żeby jeszcze trochę się przewietrzyło – odparła z 

godnością. - Nie myśl, że nie potrafię sobie z niczym poradzić. Nie 
znam się tylko na kominkach.

- To świetnie, bo już się bałem, co będzie, gdy zechcesz wziąć 

prysznic.

Odwrócił się i poszedł do siebie przez patio, wesoło 

pogwizdując.

Jutro kupię pogrzebacz, zdecydowała. Będę miała czym 

zamordować Sama Wagnera.

Z samego rana ktoś zadzwonił do jej drzwi. Na ganku stała 

siwowłosa staruszka z wiklinowym koszyczkiem w ręku.

-Chciałam przywitać nową sąsiadkę - oznajmiła z życzliwym 

uśmiechem. - Jestem Emma Ashford, mieszkam obok. Proszę, 
upiekłam dla pani świeże bułeczki na śniadanie. Prawdę mówiąc, 
przyniosłam kilka już wczoraj, ale ci robotnicy zrozumieli, że to 
dla nich i zanim zdążyłam wytłumaczyć, że to jednak dla pani, 
było za późno. Delainey poczuła kuszącą woń wanilii i cynamonu, 
wydobywającą się spod lnianej serwetki, która przykrywała 
koszyczek.

-Właściwie dobrze, że zjedli, dzięki temu ja dostaję teraz 

świeżutkie i jeszcze ciepłe - ucieszyła się. - Serdecznie dziękuję. 
Czy zechce pani wstąpić na kawę?

background image

Sąsiadka zawahała się.
- Byłoby mi miło, ale pani pewnie spieszy się do pracy.
- Akurat dziś wychodzę później, bo coś zamówiłam i mają mi 

to przywieźć. - Uprzejmym gestem zaprosiła sąsiadkę do środka, 
zastanawiając się jednocześnie, co ta staruszka robi w Białych 
Dębach. Powiedziano jej, że średnia wieku mieszkańców osiedla 
wynosi trzydzieści lat. Hmm...

Nastawiła wodę w elektrycznym czajniku, wyjęła z szafki 

fajansowe kubeczki oraz talerzyki, z których żaden nie pasował do 
pozostałych.

-Przepraszam, nie są zbyt eleganckie - sumitowała się. - Dotąd 

mieszkałam z przyjaciółką, czasem urządzałyśmy prywatki...

-A na nich nie używa się porcelany - dokończyła pani Ashford 

z uśmiechem. - Doskonale to rozumiem.

Delainey chciała zaparzyć kawę, ale czajnik był zimny.
- Dziwne. Jeszcze przedwczoraj działał... - Na wszelki 

wypadek przeniosła go i podłączyła w innym miejscu. Chwilę 
później zaczął się rozgrzewać. - Świetnie! Zepsute gniazdko w 
samym środku kuchni! To nie pierwsza usterka. Przepraszam 
panią, ale od razu zadzwonię po elektryka. Skoro i tak muszę 
czekać, niech teraz przyjedzie.

- Mądrze pomyślane, tyle że oni przychodzą dopiero na drugi 

dzień. Muszę panią ostrzec, że zawsze wszystko trwa dwa razy 
dłużej, niż się człowiekowi na początku wydaje, a kosztuje trzy 
razy tyle.

Delainey westchnęła.
- Pewnie ma pani rację. Tamtych od dostawy też nie widać. 

Chyba zadzwonię do szefa i powiem, że się sporo spóźnię.

- Jeśli to nie jest jakaś duża przesyłka, może pani upoważnić 

administratora osiedla, żeby ją odebrał w pani imieniu i 
przechował do wieczora. Tu jest to dość częsta praktyka.

- To jest cała sypialnia. Łóżko, szafa, toaletka. Mieli to 

dostarczyć dziś z samego rana.

background image

- Nie chcę pani martwić, ale równie dobrze mogą się zjawić 

późnym popołudniem.

Delainey niemal jęknęła.
-Nie mogę wziąć wolnego dnia, mam tę posadę dopiero od 

sześciu tygodni!

- A gdzie pani pracuje? - zainteresowała się Emma Ashford.
- W banku National City, w dziale pożyczek.
- O, to poważna sprawa. W takim razie nie może pani podpaść 

nowemu szefowi. Niech pani spokojnie idzie do pracy, a ja 
wszystkiego dopilnuję. Proszę tylko pokazać mi, jak mają być 
ustawione meble.

Delainey zawahała się.
- Doprawdy, nie śmiałabym prosić panią o taką przysługę...
- Wcale pani nie prosi, sama proponuję.
Delainey przyjrzała jej się uważniej. A jeśli miała do czynienia 

z oszustką i złodziejką? A może po prostu ze wścibską staruszką? 
Nie, raczej nie. Gdy przez kilka lat pracowała jako kasjerka w 
banku, często obsługiwała starsze panie, które miały dużo wolnego 
czasu, więc chętnie nawiązywały znajomości, wdawały się w 
pogawędki i wyrażały chęć zrobienia czegoś dla innych. Doszła do 
wniosku, że zgadzając się, w pewnym sensie też zrobi pani 
Ashford przysługę.

Dziarskim krokiem weszła do swojego biura, z przyjemnością 

rzucając okiem na nowiutką, błyszczącą tabliczkę ze swoim 
nazwiskiem na drzwiach. Awans zaowocował między innymi tym, 
że zyskała własny pokój i sekretarkę.

-Pan Bishop czeka na panią - oznajmiła Josie, podając 

harmonogram spotkań na ten dzień.

Delainey pobłogosławiła w myślach uczynną Emmę Ashford i 

zabrawszy dokumenty, pospieszyła do szefa,  który zajmował 
reprezentacyjny gabinet z pięknym widokiem na miasto. Może 
któregoś dnia to ona będzie tu urzędować...

Zdusiła tę myśl w zarodku. Zajmij się tym, co masz do 

background image

zrobienia, napomniała się surowo. Ta dewiza nigdy jej nie 
zawiodła i w ciągu dziesięciu lat doprowadziła do posady 
cenionego specjalisty. A startowała z pozycji zwykłej praktykantki 
przy okienku, przerażonej ilością banknotów, jakimi musiała 
obracać.

Robert Bishop podniósł wzrok znad papierów, przejechał 

dłonią po przedwcześnie posiwiałych włosach i wskazał na krzesło 
po przeciwnej stronie biurka.

- Siadaj, Delainey. No i jak ci się u nas pracuje?
- Znakomicie! Mam nawet pewien pomysł, który chciałabym ci 

kiedyś przedstawić.

-Po co kiedyś? Najlepiej od razu.
Skoncentrowała się.
- Przeglądałam ankiety. Wynika z nich, że jest w mieście wiele 

kobiet, które mają ciekawe pomysły na rozkręcenie jakiegoś 
niewielkiego biznesu, ale trudno im zacząć, ponieważ nie mają 
kapitału początkowego. Opracowałam wstępną wersję specjalnego 
programu pożyczkowego właśnie na ten cel. Roboczo nazywam go 
wylęgarnią biznesu.

Rozległo się pukanie do drzwi i do biura wszedł elegancko 

ubrany mężczyzna.

- Chciałeś mnie widzieć.
- Tak. Siadaj, Jason.
Delainey obrzuciła nowo przybyłego zaciekawionym 

spojrzeniem. Chociaż był zatrudniony w tym samym dziale, 
jeszcze ze sobą nie rozmawiali, jedynie zostali sobie przedstawieni. 
Przez kilka ostatnich tygodni Jason Conners przygotowywał i 
finalizował poważny kontrakt, dlatego był wyłączony ze 
wszystkich innych działań. Teraz widać przyszła pora na wspólną 
pracę.

Robert w zamyśleniu popatrzył na Delainey.
- Pożyczki na rozkręcenie interesu to ryzykowna sprawa.
- Niekoniecznie. Wszystko zależy od tego, jak skalkulujemy 

background image

wysokość rat i odsetki. Jeśli pobierzemy procent od zysków...

- O ile w ogóle będą jakieś zyski - rzucił Jason, który, 

podciągnąwszy zaprasowane w nienaganny kant spodnie, przysiadł 
nonszalancko na poręczy krzesła.

Delainey odwróciła się ku niemu i spokojnie popatrzyła mu 

prosto w oczy.

- Przy dobrze wyważonej kalkulacji wystarczy za ledwie jedna 

korzystna umowa na dziesięć, żeby bank miał profit - oznajmiła 
rzeczowo. - Nie należy też zapominać o dodatkowych korzyściach. 
Kobiety, którym udzielimy pożyczki, zostaną naszymi lojalnymi 
klientkami, ponieważ będą pamiętać, że National City podało im 
pomocną dłoń. To u nas będą zakładać lokaty i to nas będą 
reklamować znajomym, co przyniesie wymierne efekty.

- Program tylko dla kobiet? - prychnął Jason. - Zaraz  padną 

oskarżenia o seksizm. Po co robić sobie niepotrzebny kłopot? 

- Nic nie straciłam, nie pracując z nim do tej pory, pomyślała 

Delainey. - Porozmawiamy o tym później, Robercie. Nie chcę 
zabierać Jasonowi czasu dyskusją na temat, który go nie interesuje 
- zaproponowała dyplomatycznie.

- Raczej boisz się, że znajdę więcej słabych stron twojego 

projektu - wtrącił natychmiast Conners.

- Zostawmy twój pomysł na lepsze czasy, Delainey, a teraz 

zajmijmy się sprawą Elmera Bannistera - zadecydował Robert i 
zwrócił się z wyjaśnieniem do Jasona: - Bannister chce 
rozbudować firmę, ale brakuje mu środków. Delainey analizowała, 
czyj fundusz można w to zainwestować.

Wyjęła odpowiednie dokumenty z teczki. Spośród wielu 

spółek, przedsiębiorstw i innych osób prawnych, których kapitałem 
bank obracał, wytypowała kilka, a teraz metodycznie wyjaśniła, 
czemu właśnie one mogłyby być zainteresowane zaangażowaniem 
swoich pieniędzy w rozwój tej konkretnej firmy. Robert słuchał 
cierpliwie, podczas gdy Jason wiercił się bez przerwy.

-Dobra robota - podsumował w końcu szef. – Co o tym 

background image

sądzisz, Jason?

Wzruszył ramionami.
- Ostatecznie może być. Poumawiam się z potencjalnymi 

inwestorami i przedłożę im tę propozycje.

- Ty? - wtrąciła natychmiast Delainey. - Skoro to ja 

opracowałam całość, to ja powinnam prowadzić negocjacje.

- Przy innej okazji, Delainey - przerwał jej Robert. - Może 

nawet dałabyś sobie radę...

Z całą pewnością dałabym sobie radę, obruszyła się w 

myślach.

- ...ale po co ryzykować, że cała twoja praca pójdzie na marne? 

Przyjrzysz się, jak Jason to robi, nabierzesz doświadczenia, a 
wtedy wypuścimy cię na szerokie wody. Na razie się ucz.

A Conners będzie spijał całą śmietankę, dopowiedziała sobie 

ponuro. Wiedziała jednak, że nie ma co dalej dyskutować.

- Tak jest, szefie.
Z uśmiechem skinął głową.
- Na razie to tyle. Szczegóły ustalcie między sobą.
Gdy wyszli na korytarz, Jason powiedział:
- Robert lubi zarządzać zgranym zespołem. Pytanie, czy nie 

będziesz odstawać?

- Dotąd bez problemu dogadywałam się ze wszystkimi - 

stwierdziła trochę szorstko.

- Skoro tak, to pewnie chętnie włączysz się w kolejny projekt. 

Słyszałaś o Curtisie Whittingtonie?

- A kto nie słyszał? I co planuje król fuzji?
Jason roześmiał się.
- Król fuzji? Dobre! Ale nie nazywaj go tak, kiedy jutro 

pójdziemy z nim na lunch. Chyba że masz inne plany?

- Nie, nie mam.
- Tak myślałem - skwitował ze śmiechem. - O pierwszej w 

Century Club. A do tego czasu odrób lekcje, żebyś na spotkaniu 
wiedziała o nim wszystko.

background image

Delainey odprowadziła go wzrokiem, zagryzając wargi i 

zastanawiając się, czy Jason ją w coś wrabia, czy też oferuje jej 
życiową szansę.

Josie spędziła pół dnia na wyszukiwaniu aktualnych i 

archiwalnych informacji o Curtisie Whittingtonie, dla tego 
Delainey wracała do domu z wielką reklamówką pełną gazet, 
magazynów i kserokopii. Żałowała przy tym, że przyrzekła sobie 
nie dotykać już nigdy więcej kominka. Przyjemniej byłoby czytać 
to wszystko, siedząc przed wesoło trzaskającym ogniem, popijając 
wino...

Kiedy zajechała pod dom, doznała dziwnego uczucia, że 

cofnęła się w czasie. Czyżby znowu było wczoraj? Na parkingu 
stała ciężarówka, a z jej domu wychodzili właśnie dwaj krzepcy 
mężczyźni.

- Prawie skończyliśmy - poinformował ją jeden z nich. - 

Jeszcze tylko nocne stoliki i wszystko będzie gotowe.

- Jak to? Dopiero teraz? Przecież dostawa miała być rano.
- Tak, ale wygodniej było inaczej rozplanować trasę - odparł 

beztrosko.

Dla kogo wygodniej, dla tego wygodniej - skwitowała, myśląc 

ze współczuciem o Emmie Ashford, która, chcąc spełnić dobry 
uczynek, zmarnowała cały dzień! Dobrze, że przynajmniej miała 
dla niej kwiaty.

Obrzuciła krytycznym spojrzeniem mężczyzn wnoszących na 

ganek pudła ze stolikami, zabrała z samochodu bukiet łososiowych 
róż, teczkę oraz wypchaną reklamówkę, i też poszła do domu. Gdy 
zamknęła za sobą drzwi, kątem oka zauważyła ruch w kuchni.

- Nawet nie wiem, jak mam dziękować... – zaczęła i naraz 

zorientowała się, że to nie uczynna Emma Ashford, tylko ten 
bęcwał!

Sam Wagner spojrzał w jej stronę.
-Przyniosłaś mi kwiaty? - spytał aksamitnym głosem. - Ależ, 

złotko, nie musiałaś sobie zadawać tyle trudu! Jestem szczerze 

background image

wzruszony.

Oto prawdziwie udany początek wieczoru, pomyślała smętnie 

Delainey, ale zdobyła się na ironiczny uśmiech.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Delainey przeszła przez pokój jak burza i z furią postawiła 

teczkę na blacie w kuchni. Reklamówkę oparła niedbale o barek.

- Czy mogę się dowiedzieć, co robisz w moim domu?
- Akurat w tej chwili naprawiam gniazdko. Ale jeśli ci się to 

nie podoba, mogę je tak zostawić.

Dopiero teraz spojrzała na jego dłonie. Miał piękne długie 

palce, które poruszały się z zadziwiającą wprost zręcznością.

Widać Emma powiedziała mu o zepsutym gniazdku. Ale 

dlaczego?

- Jesteś elektrykiem?
- Niezupełnie. Nie podkabluj mnie związkowi zawodowemu, 

że pozbawiam ich chleba. - Zaczął przykręcać obudowę gniazdka 
do ściany.

- Ach, więc pewnie jesteś tutejszym specem od różnych 

napraw?

To by tłumaczyło, dlaczego ktoś, kogo na to nie stać, mieszka 

w Białych Dębach. Widać celowo zakwaterowano go na miejscu, 
by mógł jak najszybciej zjawiać się u mieszkańców zgłaszających 
usterki. Dobrze pomyślane.

Wyjaśniało to także, czemu kręcił się po osiedlu w nieco 

znoszonych rzeczach. To znaczy poprzedniego dnia, ponieważ 
teraz wyglądał zdecydowanie lepiej. Miał na sobie dopasowane 
spodnie w odcieniu khaki i pulower w podobnym kolorze. Było mu 
w nim całkiem do twarzy.

- Też nie. A już na pewno nie oficjalnie.
Miała ochotę tupnąć.
- To kim ty właściwie jesteś?!
- O, to brzmi jak przesłuchanie. Na wszelki wypadek wolę do 

niczego się nie przyznawać. - Dokręcił śrubkę. - No, teraz będzie 
działać. - Zgarnął kawałki uciętych drutów i izolacji i wyrzucił 

background image

wszystko do kosza. - Pewnie chcesz sprawdzić, jak wygląda twoja 
nowa sypialnia, wezmę więc moje kwiaty i pójdę wstawić je do 
wody.

Delainey mocniej zacisnęła palce na bukiecie.
- Emma jest na górze?
- Nie, czemu miałaby tam być? Uważasz, że jest im potrzebna 

przy składaniu łóżka? Właściwie powinienem powiedzieć „łoża". 
Nieczęsto widzi się coś takiego.

- Jasne, mogłam się domyślić, że musiałeś tam pójść i 

wszystko dokładnie obejrzeć - zirytowała się. - I co? Zaspokoiłeś 
swoją ciekawość?

Wzruszył ramionami.
- Wcale nie byłem ciekaw, starałem się tylko wywiązać z roli 

nadzorcy.

- Ty? A co się stało z Emma?
Jak w każdy wtorek po południu, poszła do klubu na brydża. 

Dostawcy się spóźniali, a ona musiała już iść, kazała mi więc 
wszystkiego dopilnować. - Zaczął zbierać porozkładane na stole 
narzędzia. - Musiałaś długo spać na tym nieszczęsnym materacu, 
skoro szarpnęłaś się na królewskie łoże.

Udało jej się nie zarumienić. Nie jego sprawa, jak sobie 

urządziła sypialnię!

- Emma zostawiła cię samego w moim domu?
- A co miała zrobić? Przyczepić na drzwiach kartkę z napisem: 

„Proszę przyjechać kiedy indziej"?

- No nie... Po prostu jestem zaskoczona. Nie prosiłam jej o 

przysługę, sama zaofiarowała się z pomocą, więc sądziłam...

- Że siedemdziesięciopięcioletnia kobieta będzie grzecznie 

siedzieć w domu, a nie poleci grać w karty? Nie znasz jej. Zresztą 
gdyby nie poleciała, nie miałabyś naprawionego kontaktu. No, idź 
na górę i sprawdź, czy wszystko w porządku. Tylko pamiętaj, żeby 
głośno tupać na schodach, bo diabli wiedzą, co oni tam robią. 
Może właśnie przymierzają twoją bieliznę? Byłaby głupia sytuacja.

background image

Delainey puściła jego żarty mimo uszu i sięgnęła do kontaktu, 

żeby zapalić światło. Kontakt nie działał.

- Świetnie! Zepsułeś całą instalację. Też mi pomoc!
- Wyłączyłem korki, bo nie chciałem się usmażyć pod czas 

dłubania w przewodach.

- Wielka szkoda - wymamrotała pod nosem, ale Sam dosłyszał 

i pogroził jej palcem.

- Za karę powinienem cię teraz tak zostawić, żebyś musiała 

sama poszukać korków i je włączyć. Chociaż lepiej nie. Aż mnie 
ciarki przechodzą na myśl, czym to może grozić. Jeśli wpadniesz 
na pomysł, by dotykać instalacji elektrycznej, uprzedź mnie, a ja 
ucieknę na antypody.

Pominęła tę uwagę milczeniem.
- Ile ci jestem winna za naprawę gniazdka?
- Och, nie tylko przynosisz mi kwiaty, ale jeszcze chcesz mi 

płacić? - ucieszył się.

- Kwiaty są dla Emmy - ucięła zdecydowanie i wyjęła z szafki 

prosty szklany wazon. - Gdzie ona mieszka?

- Nie powiedziała ci?
- Tylko tyle, że mieszka obok.
- Zgadza się. Tam. - Wskazał kierunek.
- Przecież ty tam mieszkasz! Chwileczkę... Chcesz mi 

powiedzieć, że ty i Emma...? Nie, to niemożliwe.

- I kto tu jest ciekawski? To moja babcia.
- Mieszkasz z babcią? - spytała ze zdumieniem.
- To nie przestępstwo. Chyba że ostatnio zmieniono prawo.
- A czy nie jesteś na to trochę... za stary? Dziwne. W dodatku 

obijasz się tu już drugi dzień, jakbyś nie miał nic do roboty.

- Bo nie mam. Straciłem pracę.
- Ojej! Przykro mi. Mnie nigdy się to nie zdarzyło, od 

dziesięciu lat pracuję w tym samym banku, ale rozumiem, co 
musisz czuć. To trochę tak, jakby się straciło tożsamość.

- Tak źle nie jest. Jeszcze rozpoznaję siebie w lustrze, gdy golę 

background image

się rano - skwitował dość beztrosko, chowając narzędzia do 
niewielkiej skrzyneczki.

Ona mu współczuje, a on sobie żarty stroi. Beznadziejny facet. 

Sam poszedł włączyć korki i w kuchni zapaliło się światło.

- Dzięki. Powiedz, ile jestem ci winna.
- Nic.
- Ale dlaczego? - Była mocno zaintrygowana. - Słuchaj, 

przecież to może być dla ciebie wyjście z sytuacji. A gdybyś tak 
założył jednoosobową firmę, która zajmowałaby się drobnymi 
naprawami? Przecież na naszym osiedlu musi być na to wielkie 
zapotrzebowanie. Pomyśl, te wszystkie cieknące krany, 
obluzowane klamki...

- Jeśli to jest zawoalowany sposób poproszenia mnie o 

naprawę kranu czy klamki...

- Nie, nic takiego tu nie ma. To znaczy jeszcze nic takiego nie 

odkryłam... Mówiłam przykładowo. Chodzi mi o to, że taki interes 
miałby szansę powodzenia. Musiał byś tylko kupić lepszy zestaw 
narzędzi, bardziej profesjonalny, opracować biznesplan i 
zarejestrować się jako firma.

- I słono zapłacić za całą masę licencji. Naprawdę nie 

żartowałem z tymi elektrykami. Bez zezwolenia nie wolno mi 
oficjalnie dokonywać żadnych napraw.

- Nie pomyślałam o tym... - zatroskała się. - Ale jeśli chodzi o 

zdobycie środków, mogłabym ci pomóc w opracowaniu 
porządnego biznesplanu i sformułowaniu wniosku o pożyczkę. - 
Otworzyła teczkę, wyjęła z niej etui, a z niego wizytówkę. - 
Proszę.

W zamyśleniu popatrzył na lśniący kartonik.
- Delainey Hodges, starszy specjalista, dział pożyczek, 

National City Bank... Zawsze tak impulsywnie proponujesz 
udzielenie pożyczki?

Zirytowała się.
- Przecież nie zamierzam ci jej podżyrować! Jestem tylko 

background image

gotowa poprzeć twój wniosek, bo uważam, że taka działalność ma 
szansę powodzenia. Brak stałych dochodów nie powinien 
przeszkodzić w pozytywnym zaopiniowaniu twojej sprawy, masz 
przecież dom i samochód, więc...

- Więc w razie czego będzie mi co zabrać. Tak, banki chętnie 

pożyczają tym, którzy już coś mają. A im więcej ktoś ma, tym 
więcej dostanie. O, na przykład taki. - Wskazał na podłogę. Oparta 
o barek reklamówka przewróciła się i wysunęły się z niej kolorowe 
magazyny. Na okładkach kilku z nich widniała twarz Curtisa 
Whittingtona. - Czyżbyś była jego fanką?

- Wcale nie. Przyniosłam sobie lekturę, bo akurat jutro idę z 

nim na lunch.

Uniósł brwi.
- Szczęściara. Dobra, zmykam. Mam zabrać kwiaty?
- Nie, sama je przyniosę twojej babci. O której wróci do domu?
- O szóstej. Ale powiem ci, że czuję się głęboko dotknięty. 

Czym ona zasłużyła na taki bukiet? To przecież ja wszystkiego 
dopilnowałem i zreperowałem ci kontakt.

- Proponowałam, że zapłacę - fuknęła. - I to dwukrotnie.
- Nie chcę pieniędzy. Mogłabyś mi się odwdzięczyć w inny 

sposób... Chociaż nie, to za duże ryzyko. Przecież gdybyś umiała 
gotować, miałabyś więcej naczyń.

Zdumiała się.
- Chciałeś, żebym ci coś ugotowała? A może raczej...
W jego ciemnoniebieskich oczach coś zamigotało, a jej 

przypomniało się nagle, jak światło księżyca tańczy na jeziorze.

- Tak? - zainteresował się. - Chętnie wysłucham twojej 

propozycji. Co miałaś na myśli?

- Nic.
- W takim razie sam będę musiał zdecydować, w jaki sposób 

spłacisz dług wdzięczności.

- Tylko nie kombinuj zanadto!
Sam odpowiedział jej łobuzerskim uśmiechem.

background image

-Zobaczymy... No, lecę. Babcia się ucieszy, jak wpadniesz. 

Przebąkiwała, że trzeba urządzić przyjęcie po witalne na twoją 
cześć. Nawet już mam pomysł na prezent dla ciebie.

Nie mogła się powstrzymać.
- Taak? Jaki? - spytała podejrzliwym tonem.
- Coś, co ci się przyda, gdy następnym razem zaczniesz 

majstrować przy kominku.

- Pogrzebacz? Ostrzegam cię, że...
- No coś ty! Damie miałbym ofiarować pogrzebacz?
- Nie, dostaniesz podomkę, żebyś sobie nie zniszczyła tej 

uroczej piżamki. To na razie, złotko.

Idąc do domu, wstąpił do garażu i odstawił na zakurzoną półkę 

skrzynkę z narzędziami. Delainey miała rację, to nie był 
profesjonalny zestaw. Nie spodziewał się, że kobieta zauważy taką 
rzecz. Poza tym w tak rozsądny sposób mówiła o założeniu firmy i 
udzieleniu pożyczki... Na kominkach nie znała się zupełnie, ale 
widać jednak coś miała w tej ślicznej główce.

Jej wywody brzmiały całkiem sensownie i wyglądało, że jest 

całkiem pewna słuszności swego pomysłu. Przez moment Sam 
obawiał się nawet, że urodziwa sąsiadka umebluje mu życie po 
swojemu, nim on się zorientuje, co jest grane. Im dłużej mówiła, 
tym bardziej był gotów zgodzić się z jej zdaniem. Było w niej coś 
takiego, że...

Ciekawe, w jakim celu spotykała się z Curtisem 

Whittingtonem. Czy jemu też chciała coś wmówić? A może było 
na odwrót? I czy wiedziała, że ten facet to prawdziwy maniak, 
który zawsze musi dostać to, czego chce?

Przed domem Emmy, na trawniku, w drewnianym kuble stała 

choinka udekorowana czerwonymi kokardami, a na drzwiach 
wisiał tradycyjny wieniec z ostrokrzewu. Delainey westchnęła. Za 
trzy tygodnie święta, a ona nawet nie będzie miała czasu, żeby 
biegać po sklepach w poszukiwaniu dekoracji... Trudno, w tym 
roku obejdzie się bez stwarzania świątecznego nastroju.

background image

Otworzyła jej Emma, która wykrzyknęła z zachwytu na widok 

róż i zaprosiła Delainey do domu. Wzięła kwiaty i poszła wstawić 
je do wazonu.

Delainey rozejrzała się dookoła. Ze względu na tradycyjny 

wieniec i choinkę spodziewała się w środku ujrzeć spokojne 
pastelowe wnętrze z sofą i fotelami obitymi staroświeckim 
materiałem w kwiatki, a tymczasem zobaczyła feerię intensywnych 
barw. Każda ze ścian została podzielona na sekcje, a każdą sekcję 
pomalowano innym kolorem. W dodatku ich zestawienie było co 
najmniej zastanawiające: biskupi fiolet, lawenda i jaskrawa zieleń. 
Dziwne. Nie posądzała Emmy o taki gust.

Syjamski kot, zwinięty w kłębek na fotelu przed kominkiem, 

usiadł leniwie, ziewnął i zmierzył Delainey od stóp do głów 
nieodgadnionym spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu.

- Witaj - powiedziała i łagodnie wyciągnęła do niego rękę, co 

kot przyjął z najwyższą obojętnością.

Z piętra zszedł Sam, ubrany w znoszoną skórzaną kurtkę. Pod 

pachą niósł kask motocyklowy.

- O, widzę, że zapoznałaś się z Jej Wysokością.
- Tak się nazywa? - zdziwiła się.
- Niezupełnie. Imienia, które ma zapisane w rodowodzie, w 

ogóle nie sposób wymówić, to jakaś tasiemcowa zbitka 
orientalnych dźwięków. Nawet nie ma co próbować. Zadowalamy 
się Jej Wysokością, a ona łaskawie na to zezwala.

Spojrzała na jego strój.
- Nie wiedziałam, że oprócz samochodu masz jeszcze 

motocykl.

- Mam tylko motor, cadillac należy do babci. A propos, co 

powiedziała na kwiaty?

- Chyba jej się podobały.
- Jestem zachwycona! - wtrąciła Emma, wracając z bukietem 

wstawionym do wazonu. - Te róże są wyjątkowo piękne.

Cały czas uważam, że trafiły w niewłaściwe ręce - wytknął 

background image

Sam. - To ja się urobiłem po łokcie, podczas gdy ty licytowałaś bez 
atu i pozwalałaś, żeby administrator jak zwykle skakał koło ciebie, 
próbując odgadywać twoje życzenia.

- To niezmiernie miły człowiek. Czy już go pani poznała?
- Nie, dotąd nie miałam okazji. Nawet jeszcze nie byłam w tym 

dworze, gdzie mieści się klub.

- Wielka szkoda, to najpiękniejsze miejsce na całym osiedlu. I 

jest tam mnóstwo atrakcji, każdy znajdzie coś dla siebie. A 
restauracja nie ma sobie równych. Powinna tam pani pójść - 
zawyrokowała Emma.

- Kiedy to żadna przyjemność iść samej... Chyba że zechce mi 

pani towarzyszyć. Czy mogę panią zaprosić na kolację?

Sam, który właśnie zakładał kask, łypnął na babcię z urazą.
- Nie dość, że dostała kwiatki, to jeszcze zapraszasz ją do 

restauracji?

Niby wyglądał na urażonego, lecz Delainey wyczuła, że w jego 

głosie nie pobrzmiewa niechętna nuta.

Emma Ashford obrzuciła wnuka karcącym spojrzeniem.
- Ten chłopak zupełnie nie ma manier! – westchnęła 

dramatycznie. - Muszę jednak przyznać mu rację. Przecież to on 
wykonał całą pracę.

Teraz Delainey już z całą pewnością dostrzegła przekorne 

błyski w oczach „chłopaka". Spryciarz tak pokierował rozmową, 
żeby i jego musiała zaprosić.

- Oczywiście byłoby mi miło, gdyby Sam nam towarzyszył...
- Oj, bo w to uwierzę - mruknął.
- ...ale jak widzę - spojrzała na kask - ma dzisiaj jakieś inne 

plany - dokończyła gładko.

Niestety jej podstęp się nie powiódł.
- W takim razie pójdziemy jutro - rozstrzygnęła Emma. - To 

nawet lepiej, bo w środy wieczorem jest muzyka na żywo, zjawi 
się więc sporo osób. Będzie miała pani okazję poznać sąsiadów.

Kiedy Delainey rozmawiała z ostatnim z klientów, Josie 

background image

parokrotnie zaglądała do gabinetu i dawała jej rozpaczliwe znaki, 
wskazując na zegarek. Delainey spokojnie dokończyła konsultację 
i pożegnała się. Gdy tylko zostały same, sekretarka zerwała się z 
miejsca i już podawała Delainey płaszcz.

- Spóźni się pani! - wyjęczała. - Pan Conners zostawił 

wiadomość, że o wpół do pierwszej macie państwo spotkać się w 
głównym holu. Nie może pani kazać mu czekać.

A niby czemu nie, pomyślała buntowniczo.
Jasona na dole nie było, ale Delainey spodziewała się tego. 

Domyślała się, że należy do tych, którzy od innych oczekują 
punktualności, ale sami się spóźniają, by zrobić większe wrażenie i 
podkreślić swoją ważność. Przyjęła to ze stoickim spokojem, 
oparła się o marmurową ścianę i czekała.

Pięć minut później usłyszała wołający ją po imieniu męski 

głos, lecz nie był to Conners. W jej stronę zmierzał... Sam Wagner.

- Czy eksponowanie swej urody w głównym holu należy do 

twoich obowiązków? - zainteresował się. - Myślałem, że banki 
kupują w celach estetycznych dzieła sztuki.

Uniosła brwi.
- Dziękuję, że uważasz mnie za element ozdobny. Jeśli jednak 

w ten sposób próbujesz mi pochlebić, bo chcesz ubiegać się o 
pożyczkę...

- Ani mi to w głowie!
- Ani ci w głowie mi pochlebiać, czy ani ci w głowie brać 

pożyczkę? Ostrzegam, masz mało czasu, by się wytłumaczyć.

- Tak, pamiętam, jesteś umówiona z królem fuzji. Muszę cię 

rozczarować, przyszedłem tylko podjąć dla babci pieniądze z 
konta. Ale myślałem o twojej ofercie. - Jego głos nabrał 
charakterystycznego żartobliwego tonu. -Rozpracowałem cię. Jak 
namówisz jeszcze jednego klienta na podpisanie umowy, 
zostaniesz najlepszym pracownikiem miesiąca i wygrasz 
wycieczkę na Hawaje. Jestem gotów pójść ci na rękę i umożliwić 
ci zgarnięcie tego bonusa, ale pod jednym warunkiem.

background image

- Nawet wiem, jakim. Pewnie mam cię ze sobą zabrać.
- Oczywiście. Coś za coś.
- Słuszna uwaga. Sęk w tym, że u nas nie ma systemu 

współzawodnictwa, a więc i nagród w postaci wyjazdów na 
Hawaje.

- Mogę pogadać o tym z prezesem banku, jeśli chcesz. - 

Spojrzał na zegarek. - Mam wolną chwilę, więc załatwię to od ręki, 
jeszcze przed lunchem. Prezes będzie zachwycony moją 
inicjatywą, zobaczysz.

- Dzięki za dobre chęci, ale czy nie wolisz skierować swojej 

inicjatywy na własne sprawy?

W tym momencie na jej ramieniu spoczęła ciężka ręka.
- Rozmawiałem z Curtisem - powiedział Jason Conners. - 

Teraz nie ma czasu, wypadło mu coś ważnego. Przełożyliśmy to na 
wieczór, zamiast lunchu zjemy razem kolację.

Jak miło, że się przywitałeś i że spytałeś, czy zmiana planu jest 

mi na rękę, pomyślała, ale oczywiście zachowała te uwagi dla 
siebie.

- O której? Jak rozumiem, miejsce zostaje to samo.
- Nie. Curtis był tam już wiele razy i znudziło mu się. 

Przypadkiem wspomniałem, że mieszkasz na osiedlu Białe Dęby, a 
jego to zaciekawiło. Podobno macie tam jakąś ekskluzywną 
restauracje, ostatnio dużo się o niej mówi na mieście... - powiedział 
w zamyśleniu, jakby oceniał, czy aby Delainey nie przebiła go pod 
względem nadążania za modą. - Załatw stolik na dwudziestą. - 
Otaksował ją spojrzeniem. – I ubierz się jakoś... interesująco.

Zignorował Sama, którego uznał za kogoś nieważnego, klepnął 

Delainey po ramieniu i oddalił się niespiesznie.

- Miły facet - rzucił od niechcenia Sam. - Nie dość, że jesteś 

starszym specjalistą, to jeszcze asystentką tego gościa. Musisz 
mieć bardzo dużo roboty – podsumował z udawanym podziwem.

- Daruj sobie - warknęła z irytacją. Czemu akurat Sam musiał 

być świadkiem jej upokorzenia? - Lepiej idź i uprzedź babcię. 

background image

Przełożymy naszą kolację na kiedy indziej. Przepraszam...

- Wystawiasz nas do wiatru? - Sam po mistrzowsku zrobił minę 

rozżalonego trzylatka, który zaraz się rozpłacze.

- Przekaż twojej babci, że niezmiernie mi przykro z tego 

powodu i że jakoś jej to zrekompensuję.

- A ja to się nie liczę? Twój dług wobec mnie rośnie. Nie wiem, 

co będziesz musiała zrobić, żeby się wypłacić.

- Ja to załatwię - zaoferowała się Josie i chwyciła za 

słuchawkę, by zarezerwować stolik.

Delainey wolałaby dopilnować wszystkiego sama, ale nie 

chciała ranić uczuć sekretarki, więc wycofała się do swojego 
gabinetu. Z trudem skupiła się na pracy, ponieważ dręczyła ją 
obawa, że mimo szczerych chęci Josie nie da rady zamówić 
dobrego stolika. Przecież - zgodnie z tym, co powiedziała Emma - 
właśnie w środowe wieczory w klubie był tłum gości. Jeśli 
wylądują tuż przy wejściu do kuchni albo toalety, to złość Jasona 
skupi się na Delainey.

Gdyby mieszkała na osiedlu od dawna i była w dobrych 

stosunkach z szefem restauracji, mogłaby mieć cichą nadzieję na 
specjalne względy. Niestety on nawet nie wiedział o jej istnieniu. A 
jednak, gdy przed dwudziestą przybyła do dworu, by sprawdzić, 
jak sprawy się mają, przeżyła miłe rozczarowanie.

-Witam, pani Hodges. Miło mi panią poznać – szef restauracji 

rozpromienił się na jej widok. - Wszystko gotowe.

Delainey nie potrafiła ukryć zaskoczenia.
- Skąd pan wie, kim jestem?
- Po pierwsze dlatego, że zawsze staram się znać wszystkich 

mieszkańców. Po wtóre zaś, był tu pan Wagner i osobiście 
dopilnował, by pani rezerwacja została potraktowana w sposób 
specjalny.

- Ach tak... - Nogi ugięły się pod nią ze zgrozy. Jeśli Sam 

Wagner wymyślił dla niej coś „specjalnego", to wolałaby nie 

background image

wiedzieć, co to jest. Z pewnością nic dobrego.

- Proszę za mną.
Weszli do pustawej jeszcze sali i Delainey została 

zaprowadzona do najlepiej usytuowanego stolika, wykwintnie 
nakrytego na trzy osoby. Nawet wyjątkowo wymagająca osoba 
musiałaby przyznać, że wszystko było absolutnie bez zarzutu.

background image

Na ten widok odczuła olbrzymią ulgę, jednak napięcie nie 

opuściło jej do końca. Usiadła przy barze i zamówiła wino, 
ponieważ do dwudziestej zostało jeszcze trochę czasu. Z sali 
przylegającej do restauracji płynęły dźwięki fortepianu. Ktoś 
pięknie grał Mozarta. To była ta muzyka na żywo, o której 
wspomniała Emma.

Gdy Jason i Curtis przybyli, Delainey zaskoczył wygląd króla 

fuzji. Owszem, mogła się spodziewać, że będzie prezentował się 
gorzej niż na zdjęciach w prasie, ale żeby aż tak... Znany 
biznesmen ledwie przekroczył czterdziestkę, a wyglądał co 
najmniej na pięćdziesiąt. Jego twarz żłobiły głębokie bruzdy, 
ramiona garbiły się, jakby spoczywał na nich ogromny ciężar.

Po co się tak morduje, skoro ma górę pieniędzy i mógłby już 

tylko odpoczywać i używać życia, zdziwiła się w duchu Delainey. 
Może jednak nie potrafił już żyć bez nowych wyzwań?

Jason wskazał ją Curtisowi, puścił go przodem i za jego 

plecami uniósł w zwycięskim geście oba kciuki, wyraźnie 
usatysfakcjonowany wyglądem Delainey. Natychmiast pożałowała, 
że zastosowała się do jego życzenia i zamiast zwykłego kostiumu 
włożyła wieczorową czarną suknię z dekoltem w kształcie serca.

Whittington pożerał ją wzrokiem.
- Miło mi cię poznać, Delainey - powiedział zachrypniętym 

głosem.

Omal się nie wzdrygnęła, gdy podał jej rękę. Lodowata jak u 

trupa, pomyślała.

Nie bądź idiotką, zganiła się natychmiast. Zmarzły mu dłonie, 

przecież jest zima.

Jason i Curtis zajęli miejsca obok niej przy barze, by zamówić 

drinki.

- Podoba mi się tutaj. - Whittington rzucił okiem na Delainey. - 

Chyba kupię tu dom. Jeśli mam dłużej zabawić w tym mieście, to 
muszę czuć się swobodnie. Hotele są dobre na krótko.

- Wydawało mi się, że mieszka pan w Seattle?

background image

- Tak, ale będę tu częściej bywał.
- Wiem, kupuje pan nowe firmy.
- Zawsze interesuje mnie coś nowego. - Mrugnął do Delainey, 

jednym haustem wychylił szklaneczkę szkockiej i gestem nakazał 
barmanowi dolewkę.

Delainey obrzuciła go spojrzeniem. No, jeśli będzie pić w 

takim tempie, i to na pusty żołądek...

- Może przejdźmy do stolika? - zaproponowała, wskazała 

kierunek i nagle aż ją zmroziło.

Dobrze przeczuwała, że Sam Wagner coś kombinuje za jej 

plecami. Jakby nigdy nic siedział sobie z Emmą przy stoliku 
sąsiadującym ze stolikiem zarezerwowanym dla Delainey!

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Bez wątpienia zrobił to specjalnie, żeby ją zdenerwować. Och, 

co za nieznośny facet! Nawet nie czekał, aż nadarzy się kolejna 
okazja, by znów zagrać jej na nerwach, tylko z premedytacją 
wszystko zaaranżował.

A może zbyt pochopnie go osądzała? Może po prostu zabrał 

babcię na kolację, skoro miała to już obiecane, a Delainey nie 
mogła się z tego wywiązać?

Emma na moment podniosła wzrok znad karty win, lekko 

skinęła głową na powitanie i powróciła do lektury. Prawdziwa 
dama, pomyślała z uznaniem Delainey. Niestety Sam nie wykazał 
się podobnym taktem.

- Kogóż moje oczy widzą? - zawołał wesoło, obracając się ku 

niej.

- Miło cię widzieć, Sam - odparła chłodno i zajęła miejsce jak 

najdalej od niego.

Curtis dosłownie rzucił się, by podsunąć jej krzesło, a 

następnie usiadł tuż przy niej. Jason zajął miejsce po jego drugiej 
stronie.

- Ten facet był dziś z tobą w banku - zauważył, czym ją 

zaskoczył. Zignorował wtedy Sama, nie sądziła więc, że 
zapamiętał jego wygląd.

Sam Wagner prezentował się bardziej elegancko niż 

poprzednio, ponieważ włożył granatową marynarkę i 
ciemnoniebieską koszulę, ale i tak odstawał od otoczenia, 
ponieważ jako jedyny mężczyzna nie miał krawata. Lokal był tak 
wytworny, że niektórzy przyszli nawet w eleganckich muszkach.

- To przecież klub tylko dla mieszkańców i ich gości - 

kontynuował Jason. - Chcesz mi powiedzieć, że on tu mieszka? 
Nigdy bym nie zgadł.

background image

- Widać nie jest to aż tak elitarne osiedle, jak nam się zdawało - 

mruknęła.

- W takim razie nie wiem, czy powinieneś kupować tu dom - 

Jason spojrzał na Curtisa, który zdążył już osuszyć kolejny 
kieliszek.

- Mając tak uroczą sąsiadkę jak Delainey, mogę tolerować 

resztę.

Mógłbyś ją odwiedzić i zobaczyć, czy tutejsze domy ci się 

podobają - podsunął Jason.

- Świetny pomysł! Chętnie zajdę po kolacji. 
Chyba nie po tej, pomyślała w popłochu. Na szczęście Curtis 

tyle pije, że jeszcze przed deserem nie będzie wiedział, jak się 
nazywa. Ta myśl sprawiła jej ulgę, uśmiechnęła się więc 
niezobowiązująco.

Nagle zadzwonił telefon komórkowy, a Curtis sięgnął po niego 

do kieszeni tak płynnym i szybkim gestem jak rewolwerowiec z 
westernu. Delainey struchlała. Widać pochłanianie dużych ilości 
alkoholu w niczym mu nie przeszkadzało...

Warknął do telefonu kilka krótkich rozkazów i rozłączył się ze 

złością.

-Ci durnie nie potrafią nic zrobić, jak się ich nie dopilnuje.
Kelner postawił na środku stołu półmisek z przystawkami, 

więc Curtis bezceremonialnie zgarnął sobie na talerz wszystkie 
faszerowane pieczarki. Dopiero po chwili coś sobie uprzytomnił i 
zwrócił się do Delainey:

- A może chcesz jedną? Zaraz ci dam. - Nie czekając na 

odpowiedź, nabrał pieczarkę na widelec. Ześlizgnęła się, a on 
chwycił ją palcami w powietrzu i położył na talerzu Delainey. 
Wolałaby umrzeć z głodu, niż wziąć ją do ust.

- Jakiś problem z twoją nową inwestycją? - zagadnął Jason. - 

Jeśli finansowy, to gdybyś załatwiał sprawy przez nasz bank, 
wszystko szłoby gładko.

Nie była to subtelna aluzja, oceniła w myślach Delainey. 

background image

Właściwie było to dość prostackie. Ponieważ jednak król fuzji 
subtelnością nie grzeszył, może Jason dobrze to rozgrywał.

- Pomyślę o tym - odburknął Curtis, łypiąc na nietkniętą 

pieczarkę. - Nie lubisz grzybów?

- Niestety nie - skłamała.
- Czekaj, nałożę ci coś innego.
- Ależ proszę się nie fatygować - zaoponowała szybko, 

jednocześnie gorączkowo szukając jakiegoś tematu, który by zajął 
Curtisa, a jej pozwolił bezpiecznie przetrwać resztę wieczoru. - 
Wolałabym raczej posłuchać o pańskich sukcesach. Jak pan to robi, 
że zawsze się panu udaje?

- Mógłbyś opowiedzieć, jak przejąłeś Foursquare Electronics. 

To dopiero coś! - podsunął Jason, ale Curtis był zbyt wytrawnym 
graczem, by zdradzać szczegóły niedawnych operacji. Co innego 
dawniejsze sprawy. O nich mógł mówić bez obawy, że wymsknie 
mu się jakaś informacja przydatna w świecie biznesu.

- Dwa lata temu w Seattle... - zaczął, rozsiadając się wygodnie 

na krześle.

Delainey stłumiła westchnienie. Zapowiadał się przeraźliwie 

długi i przeraźliwie nudny wieczór.

Podziękowała za deser, ponieważ chciała, by ta nieszczęsna 

kolacja wreszcie dobiegła końca. Niestety Jason zamówił sobie 
ogromny kawałek tortu i wyglądało na to, że będzie go jadł w 
nieskończoność. Curtis popijał kolejną brandy i rozwodził się nad 
jakimś swoim genialnym posunięciem. Delainey siedziała jak na 
szpilkach, a przecież - obiektywnie rzecz biorąc - nie mogło to 
wszystko trwać aż tak długo, jak jej się zdawało. W restauracji 
nadal było pełno ludzi, przy sąsiednim stoliku Emma i Sam 
popijali kawę i wesoło gawędzili z osobami, które podeszły do 
nich.

Powinnam była odmówić Jasonowi, mogłam powiedzieć, że 

jestem już umówiona na wieczór, pomyślała smętnie. Teraz 
siedziałabym z nimi i bawiła się znacznie lepiej. Z dwojga złego 

background image

wolałabym już kłócić się z tym nieznośnym Wagnerem. Do czego 
to doszło!

- Nieźle ich załatwiłeś - przyznał Jason, gdy Curtis zakończył 

opowieść. - Pokazałeś im, że z tobą nie ma żartów.

- Czasem są... - Przysunął swoje krzesło do krzesła Delainey i 

pochylił się ku niej. - Już niedługo  szepnął chrapliwie. - Jason, jak 
dalej będziesz się tak guzdrał z tym ciastem, zostawimy cię 
samego! - dodał głośniej.

Jason nonszalancko machnął widelcem. 
- Idźcie do niej i bawcie się dobrze.
Delainey oniemiała. Oczywiście już od jakiegoś czasu 

domyślała się, do czego to wszystko zmierza, ale tak otwarte 
stawianie sprawy było wyjątkowo obrzydliwe! Dopiero teraz 
zorientowała się, że Jason zaplanował to od samego początku. 
Wystawił ją jako przynętę, którą Curtis połknie i potem podpisze 
umowę z bankiem. Proste.

I dobrze to wymyślił, bo spodobała się Curtisowi. Jednak obaj 

kompletnie fałszywie ocenili jej podejście do sprawy. Uznali, że 
Delainey bez oporów pójdzie do łóżka ze słynnym milionerem. 
Żadnemu nawet przez myśl nie przeszło, by mogła odmówić...

Musiała błyskawicznie wymyślić jakiś sposób wywinięcia się z 

opresji bez stwarzania sobie wrogów. Tylko jak to zrobić?

Zachowuj się dyplomatycznie, przykazała sobie. Nie wpadaj w 

panikę, bo to nic nie pomoże. Na razie zagrała na zwłokę.

- Spokojnie dokończ swój tort, Jason, z przyjemnością na 

ciebie poczekamy. I tak dzisiaj nie mogę zaprosić nikogo do siebie, 
żeby pokazać mieszkanie.

- Nie wolno ci się teraz wycofać - zjeżył się Jason.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Propozycja wyszła od ciebie, nie ode mnie. Dziś nie mogę 

zaprosić gości - stwierdziła nad wyraz spokojnie, lecz stanowczo.

- A niby czemu? Mieszkasz z przyjaciółką, a ona ma dziś 

faceta? - warknął. - To by wyjaśniało, czemu stać cię na dom na 

background image

takim osiedlu.

Podsunąłeś mi wspaniałą wymówkę, ucieszyła się w myślach.
- Prawdę mówiąc... - zaczęła, ale Curtis przerwał jej 

zmienionym głosem:

- Jak bardzo zależy ci na podpisaniu ze mną umowy, Delainey?
Nie aż tak, żeby brać do siebie takiego opoja, pomyślała... i 

nagle doszła do wniosku, że jego zamiłowanie do trunków może 
okazać się pomocne.

- Tak bardzo, że chciałabym cię ugościć najlepiej, jak potrafię, 

niestety nie mam barku z alkoholem. Dopiero się 
przeprowadziłam, jeszcze nie wszystko jest urządzone.

Zmarszczył brwi, wyraźnie niezadowolony, ale chyba 

przekonany. Brak barku ewidentnie był mu nie w smak. Delainey 
bała się tylko, by Jason nie podsunął mu myśli, że butelkę można 
zabrać ze sobą...

Jason już otwierał usta, gdy nagle rozległ się głęboki, 

aksamitny głos:

- To dziwne, Delainey, wydawało mi się, że twoja praca polega 

na udzielaniu pożyczek, a nie na pokazywaniu mieszkań.

Tego jej tylko brakowało do kompletu! Jakby nie miała dość 

kłopotu z tymi dwoma, to jeszcze Sam musiał się włączać ze swoją 
pomocą, o którą nikt go nie prosił. Trzy beznadziejne typy! 
Musiała jednak przyznać, że mimo wszystko z całej tej trójki Sam 
Wagner wypadał najlepiej.

Jason z furią obrócił się do sąsiedniego stolika.
- Kto panu pozwolił podsłuchiwać?
Sam zmierzył go spokojnym spojrzeniem, a Delainey 

wstrzymała oddech. Jakoś nigdy nie marzyła o tym, by mężczyźni 
się o nią pobili. Przeciwnie, wolałaby tego uniknąć za wszelką 
cenę.

Sam Wagner nawet nie podniósł się z miejsca, nawet nie 

zamachnął się w widoczny sposób. On tylko wykonał 
błyskawiczny ruch ręką i Jason opadł na oparcie swojego krzesła, 

background image

jakby oberwał lewym sierpowym.

Zszokowana Delainey gwałtownie wciągnęła powietrze. Nikt 

niczego nie zauważył.

Curtis popatrzył na Sama spod przymrużonych powiek.
- Co się wtrącasz w nie swoje sprawy? - wycedził tak zimnym i 

trzeźwym głosem, jakby nie wychylił ani kropli alkoholu. Ten 
człowiek był dużo niebezpieczniejszy, niż początkowo sądziła.

- Właśnie! - ryknął Jason, nieco dochodząc do siebie. - Co się 

wchrzaniasz?

Rozmowy w restauracji zamarły, wszyscy goście obrócili się w 

ich stronę, przyglądając się trzem mężczyznom, którzy mierzyli się 
wrogim wzrokiem. Lada moment musiało dojść do bijatyki.

Delainey rozejrzała się za szefem restauracji, jednak nigdzie 

nie było go widać, Emma również gdzieś znikła. Nikt nie mógł jej 
pomóc.

Ale właściwie czemu miał jej ktoś pomagać? Przecież mogła 

doskonale poradzić sobie z całą trójką, jednocześnie wywijając się 
z pułapki zastawionej przez Jasona, nie obrażając Curtisa i dając 
nauczkę Samowi. Chyba mu się wydawało, że Delainey jest słabą 
bezradną kobietką, która zginie bez jego opieki.

Położyła jedną dłoń na ramieniu Curtisa, a drugą wyciągnęła w 

stronę Jasona.

- Zechcą panowie wybaczyć, on staje się nieco drażliwy, gdy 

chodzi o mnie. Pozwólcie, proszę, że go przedstawię. Sam Wagner, 
mój narzeczony.

- Narzeczony? Czyli w przyszłości mąż?
Na moment zatkało go z wrażenia. Załatwiła go perfekcyjnie, 

ale sam się o to prosił. Mało razy udowadniała mu, że chce i potrafi 
radzić sobie sama? Nie powinien był pchać się z pomocą, lecz 
bierne przyglądanie się, jak kobieta boryka się z trudnościami, nie 
było w stylu Sama Wagnera. W dodatku Delainey zmagała się z 
dwoma przeciwnikami naraz, więc walka nie była równa. W takiej 
sytuacji nikomu korona z głowy nie spadnie, jeśli przyjmie czyjąś 

background image

pomoc.

Ona jednak rozegrała to bezbłędnie, jednym mistrzowskim 

posunięciem dała po nosie wszystkim trzem. Jason i Curtis patrzyli 
na niego z niemą nienawiścią, jakby sprzątnął im sprzed nosa 
upragnioną zabawkę, ale nie mogli już nic zrobić. Sam też już nie 
mógł żadnemu z nich nic zrobić, bo Delainey przejęła inicjatywę i 
wytrąciła mu oręż z rąk. Zauważył błysk satysfakcji w jej pięknych 
oczach.

Zaraz się rozczarujesz, moja miła, pomyślał. Bez pośpiechu 

podniósł się zza stołu, nie spuszczając czujnego spojrzenia z 
dwóch mężczyzn. Jasona mógł zignorować, ten tchórz nie 
odważyłby się go zaatakować, ale król fuzji był nieprzewidywalny.

Sam podszedł do Delainey i pochylił się ku niej. - Uwielbiam, 

kiedy tak chętnie przyznajesz się do mnie - wymruczał zmysłowo, 
jednak na tyle głośno, by tamci mogli usłyszeć każde słowo. - 
Zawsze aż mi się robi gorąco z wrażenia... - Jakby nie mogąc się 
oprzeć, przesunął wargami po jej policzku i leciuteńko pocałował 
w usta. Wtedy uprzytomnił sobie, gdzie się znajdują. Odsunął się 
nieco. - Wybacz, przy tobie się zapominam. Wracajmy do domu, 
skarbie. Skończyłaś już pracę na dzisiaj, prawda?

Nadąsana Delainey wsunęła się na tylne siedzenie starego 

cadillaca Emmy.

No i czemu się złościsz, spytała samą siebie. Powinnaś być 

zadowolona, że Sam tak gładko wszedł w rolę, którą mu 
narzuciłaś, a ty jeszcze masz do niego pretensje.

Bo niepotrzebnie dolał oliwy do ognia, odpowiedziała sama 

sobie.

- Rozumiem, że odprowadzisz Delainey - wesoło rzuciła 

Emma, gdy zatrzymali się pod domem. - Zostawić ci otwarte drzwi 
od garażu?

- Dzięki, babciu, mam klucze. - Pomógł Delainey wysiąść i 

wziął ją pod rękę. - Uważaj, na tym rogu zimą jest zawsze ślisko. 
Jestem z nas dumny, w restauracji zgraliśmy się doskonale. 

background image

Pamiętam, jak obróciłaś do mnie twarz, żebym mógł cię 
pocałować, jak w udawanej ekstazie przymknęłaś oczy... Byłaś 
naprawdę świetna, co za talent aktorski! Marnujesz się w tym 
banku.

Ona też pamiętała to zamknięcie oczu, ale z całą pewnością nie 

zachęcała go do pocałunku. Nic z tych rzeczy! Sam za dużo sobie 
wyobrażał, a to dodatkowo podsyciło jej irytację.

- To był najgłupszy pokaz samczej dominacji, jaki 

kiedykolwiek widziałam - ofuknęła go. - Czułam się jak w klatce z 
szympansami, które próbują sobie nawzajem pokazać, że samica 
jest ich. Obrzydliwe!

- Ale skuteczne - skwitował bez urazy.
- Tylko nie popadaj w samouwielbienie. Cały ten popis 

niczemu nie służył. Jestem dorosła i umiem sobie radzić w 
trudnych sytuacjach. Nie potrzebuję męskiej opieki.

- Skoro nie potrzebujesz, to po co mnie w to wciągnęłaś?
- Ja cię wciągnęłam? - zdumiała się. - Sam się wtrąciłeś!
- Ale nie ja ogłosiłem nasze zaręczyny.
- To był tylko żart. Chciałam rozładować napięcie, zanim 

skoczycie sobie do oczu!

- Żart? - powtórzył cicho. - Nie wyglądałaś na specjalnie 

rozbawioną, gdy ten maniak dyszał ci prosto do ucha, a twój 
kolega zabawiał się w sutenera.

- Cholera... - Nie mogła trafić kluczem do dziurki, tak jej się 

ręce trzęsły.

- Co byś zrobiła, gdyby tamten uparł się, że cię odwiezie do 

domu? Dałabyś się odprowadzić i zatrzasnęła mu drzwi przed 
nosem? Myślisz, że tak łatwo byś go spławiła?

- W ogóle nie wsiadłabym z nim do samochodu.
- Pod jakim pretekstem? Że musisz się przejść, by spalić 

kalorie po takiej kolacji? Poszedłby za tobą, bo ten facet nie 
dopuszcza myśli, że ktoś może mu odmówić. A samotna kobieta w 
nocy na zalesionym terenie jest bardzo łatwym łupem. - Sięgnął po 

background image

klucz i otworzył drzwi.

Delainey przestąpiła próg swojego domu i nareszcie poczuła 

się bezpieczna. Odwróciła się do Sama.

- Masz rację, znalazłam się w opałach - przyznała, starając się 

opanować lekkie drżenie głosu. – Doceniam twoją pomoc, choć 
szczerze mówiąc, nadal wydaje mi się mocno przesadzona.

- Hm, nie są to specjalnie gorące podziękowania.
- Innych nie będzie, więc musisz się zadowolić takimi. 

Uważam, że bardziej należą ci się przeprosiny, bo nie musiałam 
wrabiać cię w narzeczeństwo. To było trochę nie w porządku... 
Wiesz, co? Może po prostu zapomnijmy o całej sprawie, dobrze?

Sam położył dłoń na klamce i uważnie spojrzał na Delainey.
- Możemy spróbować - odparł z namysłem.
- Taak... - Przebiegł ją nagły dreszcz. Co Sam chciał przez to 

powiedzieć? Czyżby czegoś oczekiwał?

- Zrób sobie herbaty i weź ciepłą kąpiel. To ci dobrze zrobi.
Nieporadnie skinęła głową. Rzeczywiście zaczynała dygotać.
- Dzięki, Sam.
- Nie ma za co. Zawsze do usług, gdy dama w potrzebie.
Do rana zdołała odzyskać swoje zwykłe opanowanie, nawet 

potrafiła dostrzec pewien komizm tamtej sytuacji, co nie znaczyło, 
by zamierzała ją zbagatelizować. Za wszelką cenę musiała 
wystrzegać się nieoficjalnych czy półoficjalnych spotkań z 
Curtisem Whittingtonem. A co do Jasona... Nawet nie mogła 
złożyć na niego skargi, że potraktował ją jak gejszę, którą 
zamierzał sprezentować kontrahentowi, ponieważ nikt by w to nie 
uwierzył. Jason cieszył się w National City znakomitą opinią, 
gdyby więc Delainey próbowała przedstawić swoją wersję 
wydarzeń, wyszłaby na przewrażliwioną histeryczkę, która nie zna 
się na żartach. Męskich żartach, rzecz jasna.

Wkładała płaszcz, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Na ganku stał 

Sam.

- Wcześnie dziś wstałeś - rzuciła z ironią. - Przyszedłeś 

background image

pożyczyć szklankę cukru? A może książkę, żeby ci się nie nudziło 
przez cały dzień?

- Cukru nie używam, a książki mam swoje, właśnie nad jedną 

siedzę. - Podał jej zwinięty dziennik, który podniósł ze słomianki. - 
Przyszedłem, bo zauważyłem, że nie wzięłaś porannej gazety.

Delainey oceniła odległość od chodnika do swoich drzwi 

wejściowych.

W takim razie masz wzrok jak sokół... Przyznaj, tak naprawdę 

chciałeś sprawdzić, czy nie targnęłam się na życie, ponieważ ktoś 
nastawał na moją niewieścią cześć.

- Przyznaję. Jak się czujesz po wczorajszym?
- Świetnie.
- To w takim razie może zagrasz ze mną w squasha po pracy? 

W podziemiach klubu jest sala do gry. Możesz myśleć, że piłka to 
buźka twojego czarującego kolegi z pracy.

- Trochę ruchu dobrze mi zrobi. Dam ci znać, jak wrócę do 

domu. - Zaczęła zamykać drzwi i nagle przyszło jej coś do głowy. - 
Hej, skąd wiedziałeś, że gram w squasha?

- To jeden z warunków - uśmiechnął się szeroko – jaki musi 

spełniać kandydatka na moją żonę.

Na moment zrobiło jej się jakoś dziwnie w środku.
- Przecież umówiliśmy się, że zapomnimy o tym. W dodatku 

mówisz tak, jakby było dużo tych kandydatek.

- Nie, nie jest ich dużo.
- Uff, przynajmniej tyle. Lubię należeć do elitarnego grona.
Josie aż pękała z ciekawości, ale była zbyt dobrą sekretarką, by 

zadawać pytania. Delainey nie zamierzała się nad nią znęcać, więc 
powiedziała niemal od progu:

- Dziękuję za wczorajszą rezerwację. Mieliśmy znakomity 

stolik, jedzenie było wyśmienite, obsługa bez zarzutu. Wszystko 
jak trzeba.

- Bardzo się cieszę. - Josie odetchnęła z ulgą. - Nie byłam 

pewna, czy będą państwo zadowoleni, to było przecież załatwiane 

background image

w ostatniej chwili. - Sięgnęła pod biurko i wyjęła coś owiniętego w 
lśniący biały papier. - Proszę. To na dobry początek w nowym 
domu.

- Ależ Josie, nie trzeba było! - zaprotestowała Delainey.
- Kiedy to nic takiego, to tylko karmnik dla ptaków. Zawiesi go 

pani za oknem i będzie pani miała miłe towarzystwo. Paczuszka z 
ziarnem też tam jest, żeby od razu było co wsypać do środka.

W tym momencie drzwi otworzyły się i do środka wszedł 

Jason.

- A, raczyłaś się wreszcie zjawić - rzucił pod adresem Delainey.
Nie dała się sprowokować. Przyszła punktualnie i Jason 

oczywiście o tym wiedział.

- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała rzeczowo.
- O dziesiątej mamy zdać Robertowi relację, jak posuwa się 

sprawa Whittingtona. Posuwałaby się daleko lepiej, gdybyś jej 
omal nie skopała wczoraj wieczorem.

- Na drugi raz uprzedzaj mnie, w jaki sposób planujesz coś 

rozegrać. Jeśli mi nie będą odpowiadać twoje reguły gry, to 
przeczekam mecz na ławce rezerwowych.

- Nie przesadzaj. Oczekiwałem tylko, że będziesz dla niego 

miła. A tu nagle nie wiadomo skąd wyskakuje twój facet, i to z 
pięściami.

- Ojej! - Josie zakryła ręką usta.
- Kto to w ogóle jest? - ciągnął Jason ze złością. - Co ten twój 

kochaś robi? O, przepraszam, nie kochaś, narzeczony. - Gdy ujrzał 
zdumione spojrzenie Josie, dodał w zamyśleniu: - Wygląda na to, 
że dotąd nikt o nim nie słyszał...

- Ponieważ nie rozpowiadam w pracy o moich prywatnych 

sprawach - wyjaśniła chłodno Delainey. - A teraz wybacz, ale skoro 
mamy spotkać się z Robertem o dziesiątej, muszę brać się do 
roboty.

- Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy wciskać mu jakieś 

niestworzone historie o wczorajszej kolacji - ostrzegł.

background image

Nie zamierzała tego robić, ale po co zdradzać się z tym przed 

Jasonem? Niech on się trochę spoci ze strachu.

- A dlaczego nie? Sądzisz, że mi nie uwierzy? 
Jason mruknął coś pod nosem i wyszedł.
- Jest pani zaręczona? - Josie nie posiadała się z za chwytu. - 

To cudownie!

Delainey zawahała się. Jeśli potwierdzi, jeszcze tego samego 

dnia wszyscy będą o tym plotkować, co akurat byłoby jej na rękę. 
Niestety w ten sposób skłamie, a nie miała zwyczaju kłamać. Jeśli 
jednak sprostuje tę informację, zdając się na dyskrecję Josie, może 
się przeliczyć, a wtedy... A wtedy już po niej, bo Jason z pewnością 
potrafi się zemścić. Na wszelki wypadek zachowała 
dyplomatyczne milczenie.

- Urządzimy wieczór panieński - entuzjazmowała się Josie. - 

Kiedy ślub?

- Nie ma ustalonej daty - odparła ostrożnie Delainey.
- Wieczór panieński to ładna tradycja, ale lepiej go nie robić. 

Robert dostałby zawału. Zresztą to nie będzie tutaj, tylko w jakimś 
lokalu.

- Niech pani zdradzi, kto to jest? Co on robi?
Przecież nie wyjaśni, że jest bezrobotny! Nie może powiedzieć 

prawdy, a kłamać nie chce... Na szczęście przypomniało jej się coś, 
co Sam powiedział tego ranka.

- Właśnie siedzi nad książką.
- Pisarz? Och, to fantastyczne!
Naraz usłyszały odgłosy jakiegoś zamieszania na korytarzu. 

Rozległy się szybkie kroki i do środka wpadła recepcjonistka.

- Josie, słyszałaś, co się stało? - zaczęła z podnieceniem, ale 

urwała gwałtownie na widok Delainey.

Aha, pewnie usłyszała jakąś plotkę i przyleciała ją powtórzyć. 

Ciekawe, czy właśnie na mój temat.

- Proszę się nie krępować - powiedziała sucho.
- Może panie już wiedzą... Chodzi o to, że pan Bishop zasłabł 

background image

w swoim gabinecie. Podobno to zawał.

W pierwszej chwili Delainey ze współczuciem pomyślała o 

Robercie, a w drugiej - ku swojemu ogromnemu zawstydzeniu - z 
takim samym współczuciem pomyślała o sobie. Nawet jeśli okaże 
się, że to jednak nic poważnego, Roberta i tak nie będzie w pracy 
przynajmniej przez parę dni. A niech to...

Podczas nieobecności szefa jego obowiązki przejmował Jason 

Conners.

background image
background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

O czwartej po południu, gdy Robert Bishop leżał w szpitalu 

pod aparaturą monitorującą, Jason zwołał do jego gabinetu 
zebranie całego działu. Wyjaśnił, że wybrał gabinet szefa 
wyłącznie dlatego, by wszyscy mogli wygodnie się pomieścić, lecz 
Delainey zauważyła pewne interesujące szczegóły. Fotografia 
rodziny i puchar sportowy Roberta powędrowały na półkę przy 
oknie, a zamiast nich na biurku pojawiły się eleganckie przybory 
do pisania jego tymczasowego zastępcy.

Kiedy spotkanie dobiegło końca, Jason powiedział do 

Delainey:

- Zostań. Mam z tobą parę spraw do załatwienia.
- Tak, oczywiście.
Nonszalancko przysiadł na biurku, co pozwalało mu patrzeć na 

nią z góry.

- Teraz, gdy Roberta nie ma, ktoś musi zająć się jego klientami. 

Za tych ty będziesz odpowiedzialna. - Podał jej wydrukowaną listę.

- Nie wiedziałam, że Robert prowadzi aż tyle spraw.
Skoro on tyle pracował, to i ty możesz. Wezmę jednak 

poprawkę na twoje niedoświadczenie i ułatwię ci zadanie. Kilka 
spraw biorę na siebie.

Oczywiście te najbardziej prestiżowe, pomyślała.
- A co z innymi? Nie poczują się urażeni, kiedy ja dostanę 

prawie całą robotę? - spytała z lekką ironią.

- Każdy już ma swoich klientów, tylko ty nie, bo dopiero 

przyszłaś do działu. Naprawdę chętnie bym ci pomógł, ale teraz 
dojdą mi nowe obowiązki, więc sama rozumiesz. - Wstał, dając w 
ten sposób do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. - 
Sekretarka Roberta przygotuje dla ciebie niezbędne dokumenty. 
Jutro z samego rana chcę mieć raport o stanie wszystkich spraw.

background image

- Będzie gotowy - odparła chłodno.
- Przykro mi, jeśli przez to przepadnie ci miły wieczór z tym 

twoim kochasiem, ale zacznijcie się do tego przyzwyczajać. - 
Uśmiechnął się drwiąco. - Przybędzie ci zajęć. Zwłaszcza tych 
uciążliwych, czasochłonnych i kompletnie idiotycznych, dodała w 
myślach.

- Podobno on jest przyszłą sławą pisarską? - rzucił niby od 

niechcenia Jason.

- Tak mówią - mruknęła enigmatycznie. Słusznie zrobiła, nie 

zdając się na dyskrecję Josie. Szybkość obiegu plotek w firmie 
była imponująca.

- W takim razie dobrze się składa, bo pewnie sam ma masę 

roboty. Chyba że to taki geniusz, co to przez całe życie tworzy 
arcydzieło, a kto inny na niego haruje.

- To jeden z tych, którzy świetnie radzą sobie sami. Dzięki za 

troskę - skwitowała cierpko, podniosła się i ruszyła ku drzwiom.

- Jak będę jeszcze czegoś od ciebie potrzebował, dam ci znać.
Nie wątpiła w to ani przez moment.
Musiała dwa razy wracać do samochodu, żeby przynieść do 

domu wszystkie dokumenty. Ponieważ nie dysponowała tak 
ogromnym stołem, porozkładała je na podłodze.

-A miałam nadzieję, że jak wreszcie zrobię dyplom, nie będę 

już więcej siedzieć po nocach - mruknęła pod nosem z gorzką 
ironią.

Miała zadzwonić do Sama, by odwołać spotkanie, 

zdecydowała się jednak powiedzieć mu to osobiście, a nie przez 
telefon. Dzięki temu będzie mogła przejść się trochę po świeżym 
powietrzu i może minie jej ból głowy, nękający ją od rozmowy z 
Jasonem.

Drzwi otworzyła Emma.
-Sam jeszcze nie wrócił, wysłałam go do pralni - oznajmiła z 

pogodnym uśmiechem. - Właśnie planuję przyjęcie na pani cześć, 
moja droga. Musimy przecież panią godnie powitać. Kogo z pani 

background image

pracy mam zaprosić?

- Powitać? Jeśli straci pracę, czego w obecnej sytuacji nie 

dawało się wykluczyć, przyjdzie jej się prędko pożegnać.

- Szefa? Sekretarkę? Kolegów? - podpowiadała Emma.
- Jeszcze się zastanowię.
Pożegnała się i wróciła do siebie. Po drodze spostrzegła 

dzięcioła, który przysiadł na nagiej gałęzi drzewa i nagle 
przypomniała sobie o prezencie od Josie. Zbuntowała się. Pomysły 
Jasona mogą poczekać. Najpierw zrobi coś sensownego!

Właśnie próbowała zawiesić karmnik na kolumience ganku, 

gdy usłyszała odgłos motoru, który zaczął się stopniowo 
przybliżać, by w końcu zamilknąć na parkingu za jej plecami.

- Pomóc ci? - zawołał Sam.
- Dam sobie radę!
Oczywiście i tak podszedł do niej.
-Hej, słyszałaś kiedyś o czymś takim jak wierzchnie okrycie? 

Wymyślono je po to, żeby nie marznąć na zimnie.

Szczelniej otuliła się swetrem.
-Wyskoczyłam tylko na moment, bo chciałam ci po wiedzieć, 

że nici z naszej dzisiejszej gry, ale ponieważ ciebie nie było, 
postanowiłam zająć się tym.

Wyjął karmnik z jej zgrabiałych palców i umocował go w 

ciągu dwóch minut. Ona nie zdołała uporać się z tym przez 
kwadrans.

- Marsz do domu! - zakomenderował. - Dlaczego dziś nie 

zagramy? - Wszedł za nią do środka.

- Mam strasznie dużo roboty. - Wskazała na porozkładane 

papiery.

- To zamiast łóżka trzeba było kupić biurko. - Usiadł na stołku 

przy barze.

- Skąd mogłam wiedzieć? - Nastawiła wodę na kawę i 

opowiedziała Samowi, co się wydarzyło, a potem dodała: - Minie 
kilka tygodni, zanim Robert wróci do biura.

background image

- A tymczasem ten łobuz będzie się na tobie odgrywał. Raz mi 

się trafił wredny szef, znam ten ból.

- I jak sobie poradziłeś?
Wzruszył ramionami.
- Spakowałem manatki i odszedłem.
- Ja nie mogę tego zrobić, przecież zaciągnęłam kredyt na 

kupno domu. - Rozejrzała się po wciąż pustym parterze i nagle 
podjęła decyzję. - Muszę go sprzedać.

W ten sposób przyznawała się do porażki. Tyle wysiłku na nic! 

Jason skorzysta z pierwszego lepszego pretekstu, by ją zwolnić, a 
bez stałej pracy Delainey nie da rady regularnie spłacać rat. Jeśli 
dopiero wtedy wystawi dom na sprzedaż, będzie musiała zaniżyć 
cenę, by jak najszybciej dokonać transakcji. Lepiej zabezpieczyć 
się zawczasu.

- Rozumiem, że jesteś na styk z forsą?
- Aż tak źle nie jest, zostawiłam sobie pewien margines. Nawet 

gdybym miała gorzej zarabiać, wciąż mogłabym tu mieszkać, 
dałabym radę związać koniec z końcem. Podczas szukania pracy 
lepiej jednak być mobilnym, żeby w razie potrzeby łatwo przenieść 
się do innego miasta.
Wolę być przygotowana na każdą ewentualność.

- Mam lepszy pomysł. Zorganizuj mi pożyczkę z banku na parę 

milionów, podzielimy się twoją prowizją i...

- Przykro mi, nie dostajemy prowizji od podpisanych umów.
- No to faktycznie klapa. - Pokiwał smętnie głową. - Wychodzi 

na to, że kupiłaś dom w najgorszym momencie. Co za pech...

- A skąd można wiedzieć, który moment jest dobry? Jednego 

dnia wszystko idzie jak z płatka, a drugiego wali się w gruzy w 
wyniku jakiegoś drobiazgu, na który nie masz wpływu. Wystarczy, 
by pojawił się nowy szef albo ktoś gdzieś wysoko podjął jakąś 
idiotyczną decyzję.

- Wiem coś o tym - przyznał ponuro.
Mogła się tego spodziewać, w końcu miała przed sobą 

background image

bezrobotnego, który mieszkał kątem u swojej babci. Naraz 
przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Przy odrobinie szczęścia 
każde z nich dobrze na tym wyjdzie.

-Dom sprzeda się szybciej i za wyższą cenę, jeśli będzie w 

lepszym stanie - oznajmiła z ożywieniem. - Pomożesz mi?

Sam obejrzał się, jakby w nadziei, że ktoś stoi za jego plecami i 

to właśnie do tego kogoś Delainey teraz kieruje prośbę o pomoc.

- Kto? Ja?
- Oczywiście! Masz smykałkę do takich prac. Co to dla ciebie 

pomalować ściany, wymienić przypalony blat i kilka pękniętych 
kafelków w łazience? Stolarka na piętrze wymaga tylko drobnych 
napraw, no i trzeba położyć nową wykładzinę - wyliczyła szybko.

- Hej! A niby czemu miałbym to robić?
- Bo ani nie mam czasu szukać firmy remontowej, ani nie 

mogę sobie na nią pozwolić.

- Aha, a na mnie możesz sobie pozwolić?
- Przecież nie proszę o darmową przysługę! - zirytowała się. - 

Rzecz w rym, że na razie nie mam pieniędzy, żeby opłacić 
fachowców.

Łypnął na nią podejrzliwie.
- No to co ja będę z tego miał, skoro nie możesz zapłacić?
- Jak dom będzie w świetnym stanie, sprzedam go z zyskiem, a 

wtedy się z tobą podzielę.

- Pół na pół - stwierdził po chwili namysłu.
- Zdzierca. Dobra, niech ci będzie. Połowa z czystego zysku po 

odliczeniu kosztów na materiały i narzędzia.

- Sknera.
- Dodatkowo wystawię ci dobre referencje. I weź pod uwagę, 

że jak zarobisz na remoncie, może nawet nie będziesz musiał 
ubiegać się o pożyczkę z banku na rozkręcenie interesu. Staniesz 
się niezależny.

Sam przyjrzał jej się z namysłem.
- Nie zajmuj się teraz remontem ani zakładaniem mojej firmy, 

background image

bo stoi przed tobą poważniejszy problem. Gdy przedstawiłaś mnie 
jako narzeczonego, traktując to jako żart, wpuściłaś w maliny 
kolegę z pracy. Tymczasem on stał się twoim przełożonym, a 
okłamywanie przełożonego to sprawa zupełnie innego kalibru. 
Jeżeli Jason dowie się, że go nabrałaś, już po tobie. - Kiedy 
Delainey zagryzła wargi, dodał: - I nawet Robert nie będzie miał o 
to do niego pretensji po swoim powrocie. Komu potrzebna osoba, 
która oszukuje szefa?

- Nikomu...
- Moim zdaniem mogłabyś jakoś z tego wybrnąć, gdybyś 

szczerze się przyznała, że to był zwykły dowcip dla rozładowania 
napiętej atmosfery.

Przypomniała sobie rozmowy z Jasonem i Josie. Nie dość, że 

niczemu nie zaprzeczyła, to jeszcze dała początek plotce o 
ukochanym, który pisze książki...

Samowi wystarczył jeden rzut oka na jej minę, by trafnie 

ocenić sytuację.

- Tego się obawiałem. Tobie nie jest potrzebny fachowiec od 

remontów, tylko narzeczony.

- Aha. Jak psu drugi ogon - mruknęła ponuro i zapatrzyła się w 

przestrzeń.

Nie widziała żadnego sensownego wyjścia. To, co rozpoczęło 

się jako niewinny żart, który miał dać Samowi nauczkę, obróciło 
się przeciwko niej. Została zapędzona w kozi róg. Westchnęła 
ciężko.

- Albo więc przyznasz się do wszystkiego... - wylecę z roboty 

w pięć minut.

- Fakt. Albo też dalej brniesz w kłamstwo, starając się nadać 

mu pozory wiarygodności.

- Ale to by znaczyło, że ty byś musiał... Byłbyś gotów udawać 

mojego... narzeczonego? - Z dziwnym trudem wymówiła ostatnie 
słowo.

- A jak bardzo ci na tym zależy?

background image

- Do licha ciężkiego, przecież wiesz, że bardzo. Zresztą sam 

mnie w to wpakowałeś, więc mnie z tego wyciągnij !

- Ja cię w to wpakowałem?
- Niewiniątko! A kto nieproszony wtrącił się do rozmowy? 

Musiałam jakoś wytłumaczyć twoje zachowanie, żeby nie doszło 
do rękoczynów. No i w efekcie teraz nie mogę się bez ciebie 
obejść.

Sam rozpromienił się.
- Złotko, to podniecające, co mówisz!
Spiorunowała go wzrokiem.
- Zmieniłam zdanie. Ogłoszę, że właśnie zerwałam zaręczyny.
- Aha, a Jason akurat uwierzy w taki zbieg okoliczności. - Gdy 

westchnęła ciężko, uśmiechnął się. - Przecież wiesz, że znowu 
mam rację. Widać to po twojej ponurej minie... Spytam więc 
ponownie: jak bardzo ci na tym zależy?

- Nie na tyle, żeby iść z tobą do łóżka!
- Po pierwsze nikt cię o to nie prosił, a po drugie skąd ta 

pewność, że byłaby to wystarczająca zapłata? – odpalił chłodno.

Zatkało ją na chwilę.
- No wiesz?! Jesteś bezczelny!
- Nie jestem bezczelny, tylko nie zdajesz sobie sprawy z tego, 

jak bardzo może to być dla mnie kłopotliwe.

Nie przesadzaj. Pojawisz się parę razy w banku i na tym 

koniec.

- Nie o to chodzi. Jak długo według ciebie ta mistyfikacja może 

potrwać?

- Najwyżej kilka tygodni. To przecież nie jest dużo - 

przekonywała. - No, powiedz, co chcesz w zamian za to drobne 
poświęcenie.

- Jeszcze nie wiem.
Miała więc przyjąć jego ofertę w ciemno, co było równie 

rozważne jak podpisanie czeku in blanco. Czy pozostało jej jednak 
coś innego?

background image

- W porządku, niech będzie.
- Ha! A więc jesteśmy zaręczeni. Musimy to jakoś 

przypieczętować.

Jasne. Wiedziała. Mają się pocałować, tak? Sam chwycił ją za 

rękę i parę razy potrząsnął z namaszczeniem.

- Załatwione. A teraz chodźmy pograć w squasha.
Był po prostu niemożliwy.
- Przecież widzisz, ile mam pracy! -jęknęła.
- Dobrze ci zrobi, jak parę razy walniesz rakietą w piłkę i 

wyładujesz frustrację.

Znowu mówił całkiem do rzeczy.
- Masz rację. Poczekaj chwilę, skoczę się przebrać. - Aha, 

jeszcze jedno! - zawołała, zatrzymując się w połowie schodów. - U 
mnie w biurze wszyscy myślą, że piszesz książkę.

- Niezły pomysł - mruknął niby do siebie, ale wystarczająco 

głośno, by usłyszała. - Naprawdę byłoby o czym pisać...

Wróciła do domu kompletnie wykończona. Sam grał ostro i 

nieźle dał jej w kość, ale przynajmniej przez ten czas nie myślała o 
problemach. Najchętniej poszłaby spać, lecz na to nie mogła sobie 
pozwolić. Zaparzyła świeżej, mocnej kawy, i już miała brać się do 
roboty, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.

Na werandzie stał Sam, który podał jej wypchaną reklamówkę.
- Prezent zaręczynowy? - zainteresowała się.
- Nie, babcia przysyła ci kolację, bo jak się zagrzebiesz w 

papierkach, to zapomnisz o jedzeniu.

Delainey słuchała go jednym uchem, ponieważ własne słowa 

uprzytomniły jej nagle pewną rzecz.

- Cały czas czułam, że czegoś brakuje. Bez tego ani rusz! Tylko 

gdzie ja go mam?

Nie zwracając uwagi na Sama, zaczęła gorączkowo przetrząsać 

zawartość szuflad. Pamiętała, jak pierwszego wieczoru 
rozpakowywała karton z najcenniejszymi rzeczami, jak wyjmowała 
szczypce do cukru... Czy wyjęła wtedy również małe niebieskie 

background image

pudełeczko, które było jej teraz niezbędnie potrzebne? A jeśli tak, 
to gdzie je położyła?

Sam wyjął z torby kilka szczelnie zamkniętych pojemników i 

ustawił je na blacie.

- Czego szukasz?
- Pierścionka zaręczynowego mojej matki. Jest złoty, z 

brylantem. O, proszę! - Triumfalnie wyciągnęła obciągnięte 
spłowiałym aksamitem pudełko i otworzyła je delikatnie.

- Hm... A gdzie ten brylant? - zaciekawił się Sam, zaglądając 

jej przez ramię.

Pierścionek wyglądał zupełnie inaczej, niż zapamiętała. 

Dziecku wszystko wydaje się cudowne, więc kiedyś, dawno temu, 
zdawał jej się ósmym cudem świata: złoto błyszczało, kamień 
sypał iskry, ach, to był klejnot godny księżniczki! Teraz widziała 
jedynie wytartą, cieniutką obrączkę i maleńkie, prawie 
niedostrzegalne oczko.

- Trzeba go tylko wyczyścić - powiedziała, starając się 

wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu.

- Nie chciałbym urazić twoich uczuć - zaczął ostrożnie Sam - 

ale jeśli sądzisz, że przekonasz tym Jasona, to jesteś niepoprawną 
optymistką.

- Przecież dopiero zaczynasz karierę pisarską, pamiętasz? Nie 

stać cię na drogi pierścionek, dlatego dałeś mi pamiątkę rodzinną.

- Niby tak, ale... - Jego mocno powątpiewająca mina mówiła 

sama za siebie.

- Więc co mam zrobić? - wybuchła Delainey. - Przecież nie 

mogę sobie teraz pozwolić na wizytę u jubilera!

Sięgnął do kieszeni.
- Proszę. - Na jego wyciągniętej dłoni leżał ostentacyjnie duży 

złoty pierścionek z pojedynczym, nieco żółtawym kamieniem, 
który pięknie zaiskrzył w świetle lampy.

Delainey przez chwilę wpatrywała się w pierścionek, a potem 

podniosła zdumiony wzrok na Sama.

background image

- Skąd to masz? Od twojej babci? Czy ona wie?
- O zaręczynach? Tak.
- Ale powiedziałeś jej, że to tylko na niby, prawda?
- Oczywiście. A pierścionek nie jest od niej, kupiłem go. Teraz 

robią niesamowite cyrkonie - dodał uspokajają co i dopiero wtedy 
Delainey odetchnęła z ulgą.

Sięgnęła po pierścionek, wsunęła go na palec i poruszyła 

dłonią.

- Rzeczywiście może uchodzić za brylant. Dzięki, że o tym 

pomyślałeś. Dopisz go do listy, potem ci wszystko zwrócę.

- Najpierw powiedz mi, gdzie masz talerze. - Gdy mu wskazała 

odpowiednią szafkę, wyjął je i nałożył spaghetti. - Siadaj. Babcia 
kazała mi dopilnować, żebyś zjadła. Zawsze zwala na mnie 
najgorszą robotę.

Podała mu sztućce i zajęła miejsce przy barku.
- Mmm, pyszne! Wiesz co? Mogłabym się nawet poświęcić i 

naprawdę wyjść za ciebie, gdyby twoja babcia nam gotowała.

- Hej, nie strasz mnie, bo się udławię. - Wskazał widelcem 

porozkładane papiery. - Co właściwie masz z tym zrobić?

- Przygotować się do jutrzejszego egzaminu - mruknęła 

ponuro.

- Rozumiem. Jeśli pan Jones pożyczy z banku dwieście 

siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, a odsetki wyniosą sześć 
procent miesięcznie, to kiedy spłata rat doprowadzi go do 
bankructwa? Jak chcesz, mogę cię przemaglować z tych twoich 
papierów.

Ostrzegawczo machnęła łyżką.
- To poufne dokumenty, Samie Wagner. Ręce przy sobie!
Zrobił niepocieszoną minę.
- Masz jakieś sekrety przed swoim narzeczonym? - pożalił się, 

ale Delainey nie słuchała go.

- Że też przez Jasona muszę tracić czas na niepotrzebne rzeczy, 

zamiast dopracowywać szczegóły mojego projektu! Na razie 

background image

Robert nie jest zainteresowany, ale przekonam go.

- Co to za projekt?
- Nazwałam go wylęgarnią biznesu. Chodzi o to, by bank 

wyszedł ze specjalną ofertą pożyczek dla kobiet, które planują 
rozkręcić własny interes. Problem w tym, że zazwyczaj chcą 
zakładać niewielkie firmy wyspecjalizowane w typowo kobiecych 
dziedzinach. U nas na stanowiskach decyzyjnych pracują w 
większości mężczyźni, a oni nie traktują poważnie kogoś, kto na 
przykład zamierza haftować poduszki czy robić ozdobne świece. 
Moim zdaniem kobietom często brakuje odwagi, mężczyznom 
wyobraźni, a jednym i drugim zdolności niestandardowego 
myślenia.

- A ty chcesz to zmienić. Bardzo dobrze. Nie poddawaj się, 

walcz.

Spojrzała na niego z prawdziwą wdzięcznością.
- Cieszę się, że we mnie wierzysz.
- Serce mi od tego krwawi, ale muszę cię rozczarować - odparł 

wesoło. - Po prostu mam nadzieję, że znajdzie się odważna, 
niestandardowo myśląca kobieta, która weźmie pożyczkę, założy 
jednoosobową firmę Złota Rączka i wyremontuje ci dom. A ja będę 
miał święty spokój.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Josie w ułamku sekundy spostrzegła pierścionek. Trudno 

zresztą byłoby go nie zauważyć. Poderwała się z krzesła i już była 
przy Delainey.

- Wezmę od pani te dokumenty - zaofiarowała się.
Delainey celowo podała jej wypchaną papierami torbę w taki 

sposób, by lewa dłoń była doskonale widoczna.

- O, ma pani pierścionek. A ja myślałam...
- Myślałaś, że nie mam, bo Sama nie było stać?
- On ma na imię Sam? Ładnie. - Josie nie odrywała wzroku od 

jej ręki. Delainey z łatwością odgadła, co intryguje sekretarkę, 
więc dodała niby od niechcenia: - Do tej pory nie nosiłam go w 
pracy, bo plany małżeńskie uważam za moją prywatną sprawę, ale 
skoro już się wydało...

Josie niemal pękała z podekscytowania.
- Pewnie musiało być pani trudno utrzymywać w tajemnicy 

taką wiadomość.

Wcale nie, przecież sama o niej nie wiedziałam, pomyślała.
- Nie chciałam, by po firmie zaczęły krążyć plotki na mój 

temat - odparła dyplomatycznie.

- To teraz zaczną. I to jakie!
Delainey zleciła jej posegregowanie przyniesionych 

dokumentów i weszła do swojego gabinetu, lecz zamiast wziąć się 
do pracy, zaczęła się zastanawiać, co Josie miała na myśli. Czyżby 
zorientowała się, że pierścionek nie jest prawdziwy, a więc i 
zaręczyny także? Delainey obrzuciła swoją dłoń krytycznym 
spojrzeniem. Sam źle zrobił, wybierając coś tak rzucającego się w 
oczy, do tego w dość kiepskim guście. I ten żółty kamień... Od razu 
widać, że to tania podróbka. Niedobrze.

Kolejny błąd, na naprawienie którego było za późno.

background image

Bez przekonania dziobała widelcem w sałatce z kurczakiem.
- Mniej więcej tak sprawy wyglądają - dokończyła swoją 

opowieść. - Muszę znów skorzystać z twojego pośrednictwa, tylko 
tym razem potrzebuję ten dom sprzedać. - Akurat ty dobrze na tym 
wyjdziesz, bo znowu dostaniesz prowizję. Właściwie mogłabyś...

- Dać ci z tego powodu rabat? - domyśliła się Patty, z którą 

Delainey umówiła się na lunch w restauracji. - Nic z tego, raczej 
powinnam obciążyć cię dodatkowymi kosztami. Przewiduję 
poważne kłopoty. Kto zechce kupić dom, z którego poprzednia 
lokatorka wyprowadza się po kilku dniach? Ludzie będą 
podejrzewać, że tam straszy.

- Bo straszy. Upiorny sąsiad...
- Dobrze, przygotuję zawczasu wszystkie papiery. Jak już się 

zdecydujesz na sto procent, wystarczy tylko podpisać. A teraz 
lepiej powiedz mi coś o tym. - Wskazała na dłoń Delainey. - 
Kompletnie mi to do ciebie nie pasuje.

- Nie sądziłaś, że mogę się... zaręczyć? - Ostatnio miała jakieś 

problemy z tym słowem, podobnie jak ze słowem „narzeczony". 
Obydwa, nie wiedzieć czemu, z dziwnym trudem przechodziły jej 
przez gardło.

- Nie o to mi chodzi. Ten pierścionek nie jest w twoim stylu. 

Dałabym głowę, że wolisz elegancką, wyrafinowaną prostotę.

- Chcesz powiedzieć, że jest okropny?
- Aż tak to nie... Ale subtelny to on nie jest, wybacz.
- Cóż, nie ja go wybierałam, tylko Sam.
Siedząca przed nią blondynka w zielonym kostiumie obrzuciła 

ją przenikliwym spojrzeniem.

- Nigdy nie wspominałaś o żadnym Samie.
- Nie chciałam niczego rozgłaszać, zanim nie będę całkowicie 

pewna.

- Aha... - Patty lekko uniosła brwi, na szczęście w tym 

momencie odezwał się telefon komórkowy Delainey.

- Przepraszam, dostałam wiadomość. - Przeczytała ją i sięgnęła 

background image

po portmonetkę. - Wybacz, ale muszę wracać do biura. Sekretarka 
pisze, że zjawił się jakiś klient i koniecznie chce się ze mną 
widzieć.

W sekretariacie czekał na nią dobrze ubrany mężczyzna koło 

pięćdziesiątki. Nie znała go i z całą pewnością nie był umówiony.

- Pan George Laurent do pani - zaanonsowała Josie.
Klient pospiesznie podniósł się z krzesła.
- Przykro mi, jeśli przeszkodziłem pani w posiłku.
Pan Conners wspomniał, że może pani być nieobecna w biurze.
Nie miała pojęcia, co Jason chciał osiągnąć, wysyłając do niej 

klienta podczas jej przerwy na lunch. Czy klient był nieważny, 
więc go zlekceważył, czy właśnie był ważny i miał się 
zdenerwować na Delainey za to, że musiał na nią czekać? Jason 
miałby wtedy pretekst, żeby udzielić jej nagany.

- W czym mogę panu pomóc, panie Laurent? - spytała, gdy 

usiedli w jej gabinecie.

- Chciałbym zwrócić się do National City z prośbą o 

krótkoterminową pożyczkę. Jestem właścicielem firmy, która 
produkuje opakowania, od najprostszych kartonów po specjalne 
pojemniki na sprzęt elektroniczny wysokiej klasy. Proszę, oto moja 
wizytówka. - Podał Delainey zadrukowany kartonik w kształcie 
rozłożonego pudełka.

- Ma pan zapewne wielu klientów.
- Mógłbym, ale obrałem inną taktykę. Skupiłem się na 

kompleksowej obsłudze kilku wybranych przedsiębiorstw. - 
Niestety chwilowo moja firma przechodzi kryzys.

- Co go spowodowało?
- Naszym największym klientem jest Foursquare Electronics. 

To znaczy było, bo już się tak nie nazywa.

- Tak, słyszałam, że weszli w skład korporacji Curtisa 

Whittingtona.

- Weszli? - żachnął się Laurent. - Zostali przejęci. Nie 

nazwałbym tego korporacją, tylko mafią.

background image

Delainey powstrzymała się od komentarza.
- Dotąd wypłacali nam należność za opakowania trzydzieści 

dni po każdej dostawie i wywiązywali się regularnie, nigdy nie 
pojawiły się żadne problemy. Aż do momentu przejęcia... Najpierw 
zaczęli płacić z coraz większym opóźnieniem, a niedawno 
zostałem poinformowany, że nowy właściciel zamierza rozliczać 
się co cztery miesiące. Przez cały kwartał jestem wiec pozbawiony 
należnych mi pieniędzy.

- Które uprzednio uwzględnił pan w budżecie firmy, jak 

rozumiem.

- Zgadza się. Muszę jednak przystać na ich warunki, bo w 

przeciwnym wypadku poszukają sobie innego dostawcy. Tak mi 
otwarcie zapowiedziano. Nie zdziwię się, jeśli w następnej 
kolejności spróbują mnie zmusić do obniżenia cen.

- Mógłby pan oczywiście dochodzić swoich praw na drodze 

sądowej.

- Wtedy nie zobaczyłbym swoich pieniędzy jeszcze dłużej - 

skwitował ponuro.

- Proszę powiedzieć, co pan dalej planuje.
- Po pierwsze rozstanę się z Foursquare Electronics, bo nie 

mogę liczyć na ich rzetelność, po drugie poszukam następnych 
klientów. Zaprojektowanie nowych opakowań dla ich produktów 
zajmie trochę czasu, dlatego potrzebna
mi jest pożyczka na przetrwanie tego okresu.

- To w pełni zrozumiałe. Moim zdaniem ma pan wszelkie 

szansę na otrzymanie pożyczki. Chętnie zajmę się pańską sprawą. 
Na początek musiałabym przejrzeć księgi rachunkowe pańskiej 
firmy.

- Czy moja księgowa ma zgłosić się do pani, czy może woli 

pani przyjść do nas?

- Z przyjemnością państwa odwiedzę. - Wyjęła organizator i 

przerzuciła parę kartek. - Odpowiada panu poniedziałek o 
dziewiątej rano?

background image

- Jak najbardziej. Nie wiem, jak pani dziękować, pani Hodges.
Podniosła się zza biurka.
- Na razie nie ma za co. Nie mogę panu niczego 

zagwarantować. Kto inny decyduje o przyznaniu pożyczki, ja tylko 
opiniuję sprawę.

- Wiem, ale jestem wdzięczny za życzliwość. Sama rozmowa z 

panią natchnęła mnie pewnym optymizmem. - Może moja firma 
nie utonie przez te operacje Whittingtona.

- Trzeba zawsze być dobrej myśli. Zobaczymy się w 

poniedziałek.

Podali sobie ręce. Delainey otworzyła drzwi i z trudem stłumiła 

okrzyk, ponieważ w tym samym momencie poleciały na podłogę 
dokumenty otrzymane z sekretariatu Roberta i zasłały cały dywan. 
Niektóre kartki powypadały z kopert i przez moment wirowały w 
powietrzu, sprawiając wrażenie śnieżnej zamieci. Josie zastygła na 
środku pomieszczenia z wyciągniętymi rękami, jakby próbowała 
odeprzeć atak. Na jej twarzy malowała się absolutna zgroza.

Delainey doskonale rozumiała uczucia Josie. Przepadła jej cała 

przedpołudniowa praca, polegająca na mozolnym segregowaniu 
niezliczonej ilości papierów. Teraz wszystko się pomieszało, więc 
zanim uda się na powrót zaprowadzić ład, minie wiele czasu...

Odprowadziła George'a Laurenta do głównego holu, co 

pozwoliło jej nieco ochłonąć. Nie ma sensu rugać Josie za 
nieuważne obchodzenie się z dokumentami. Za karę wystarczy 
zakazać jej wyjścia do domu, zanim wszystko nie wróci do 
poprzedniego stanu.

Gdy wróciła do sekretariatu, spostrzegła, że w najdalszym 

kącie klęczy jakiś mężczyzna, zbierając papiery i nie przestając 
przepraszać, co natychmiast oczyściło Josie z podejrzeń. Delainey 
westchnęła, podeszła bliżej i stanęła nad nim, krzyżując ramiona.

-Sam, jeśli to ty nabroiłeś, a teraz klęczysz przed Josie, 

błagając ją o darowanie życia, to wiedz, że jestem po jej stronie. 
Powinnyśmy cię rozszarpać gołymi rękami.

background image

Podniósł się z godnością, położył na biurku naręcze 

dokumentów i otrzepał kolana.

-To był czysty przypadek. Wszystko przez to, że starałem się 

pokazać Josie, jak wyglądały moje oświadczyny.

Popatrzyła na niego, jakby zwariował.
- Ale po co?
- Ponieważ chciała wiedzieć.
W tym momencie Josie zainterweniowała.
- O, przepraszam, panie Wagner! Jeśli próbuje pan zwalić winę 

na mnie...

- Ależ skąd! - zaprotestował szybko. - Cała wina leży po mojej 

stronie. Ale cóż, zupełnie nie mogę się opanować, gdy sobie 
przypominam ten cudowny moment. - Przeniósł spojrzenie na 
Delainey. - Pamiętasz, kochanie, jak powiedziałem, że podam ci 
cały świat na tacy... A może na półmisku z miśnieńskiej porcelany?

- Na tacy. Nie wymyśliłeś wtedy nic oryginalnego - wycedziła 

Delainey.

- To ze wzruszenia, najdroższa. No i właśnie o tym 

opowiadałem, włożyłem w to całe serce... lecz moje gesty okazały 
się zbyt ekspresywne i...

- I teraz pomoże pan to wszystko ładnie posprzątać - 

dokończyła zimno Josie.

- Nie ma mowy, to są poufne papiery, żadnej osobie postronnej 

nie wolno ich dotykać - zaoponowała natychmiast Delainey.

Sekretarka wyglądała, jakby miała zemdleć.
- Mam to wszystko zrobić po raz drugi?
- Przykro mi, ale nie widzę innego wyjścia. Sam, pozwól do 

mojego gabinetu - powiedziała tonem, który nie wróżył nic 
dobrego. - Po co przyszedłeś do banku? - spytała z furią, kiedy 
zamknęła za nimi drzwi.

- Przecież miałem się tu od czasu do czasu pokazywać, to był 

twój pomysł.

- Ale kto ci kazał odgrywać jakieś komedie? – Nagle tknęło ją 

background image

pewne podejrzenie. - Czyżbyś zrobił ten bałagan specjalnie?

Wyprostował się z udawanym oburzeniem.
- No wiesz! Skąd taki pomysł?
- Bo wcale nie jesteś taki niezręczny. Ciekawe tylko, o co ci 

chodziło... - Zamyśliła się głęboko, natomiast Sam podszedł do 
ściany i zaczął z zainteresowaniem studiować dyplom z 
bankowości i finansów. - Wiem! Przecież już wczoraj chciałeś się 
dobrać do tych dokumentów, ale ci nie pozwoliłam. To dlatego tu 
się zjawiłeś i pod pretekstem opowiadania o zaręczynach zrzuciłeś 
wszystko na podłogę. Gdybym akurat nie weszła do gabinetu, Josie 
kazałaby ci uporządkować ten bałagan, a wtedy mógłbyś zajrzeć 
do tych papierów, które cię zainteresowały.

Odwrócił się ku niej.
- Nieźle to wymyśliłaś! - powiedział z uznaniem. - Jesteś 

pewna, że z nas dwojga to właśnie ja powinienem być pisarzem?

Zignorowała jego ironiczną uwagę.
- Na tych kopertach są nazwiska, na pewno któreś wpadło ci w 

oko. Czyja sprawa tak cię interesuje, Sam?

Żartobliwie popukał palcem w czubek jej nosa.
- Niczyja, złotko. Teraz obchodzi mnie tylko to, żebyś 

powiedziała mi, na jaki kolor mam pomalować ściany.

Zaskoczył ją nagłą zmianą tematu, więc odruchowo 

odpowiedziała:

- Na biało. Najlepszy kolor, gdy planuje się sprzedaż.
Tego się domyśliłem, ale to nie takie proste. - Wyciągnął z 

kieszeni kilkadziesiąt kartoników na kółku i rozpostarł je jak talię 
kart. - Proszę. Biel antyczna, biel śnieżna, biel cytrynowa, kość 
słoniowa...

- Przestań się zgrywać! - przerwała mu gwałtownie. - 

Próbujesz uciec od tematu. Przecież wcale nie chcesz robić tego 
remontu.

- Nie chcę - odparł szczerze. - I właśnie dlatego poszedłem po 

te próbki kolorów. Jest ich tyle, że przez miesiąc się nie 

background image

zdecydujesz.

- Daj mi to! - Wyrwała mu z ręki kartoniki, chwyciła pierwszy 

lepszy i podsunęła Samowi pod nos. - Ten.

- Biel upiorna? Jesteś pewna, że właśnie tego chcesz?
- Zjeżdżaj, Sam, mam masę roboty.
- Kiedy można się ciebie spodziewać w domu, kochanie? - 

Wcale się nie przejął jej irytacją.

- Wtedy, kiedy się zorientuję, na czyje papiery polujesz.
- Aha, czyli gdzieś pod koniec przyszłego tygodnia. Jak cię 

znam, to wcześniej nie spasujesz.

Josie odwróciła się do Sama plecami i nawet nie odpowiedziała 

na jego pożegnanie. Niedobrze. Jeśli miał udawać narzeczonego 
Delainey, byłoby lepiej, gdyby żył w zgodzie z jej sekretarką. 
Naprawdę nie chciał dziewczynie zrobić kłopotu, ale nie miał 
innego wyjścia. Kiedy otworzyły się drzwi gabinetu i Sam ujrzał 
twarz klienta, musiał działać szybko. Nie dlatego, by bał się 
spotkania z George'em Laurentem. Wręcz przeciwnie, ale nie 
mogli rozmawiać w obecności Delainey. Swoją drogą co Laurent 
robił w jej biurze?

Najpierw jednak trzeba jakoś udobruchać Josie. Czy wystarczy, 

jeśli prześle jej wszystkie róże z okolicznych kwiaciarni? Sądząc 
po jej minie, może to być za mało...

Delainey pomogła Josie przy porządkowaniu dokumentów. 

Wbrew początkowym obawom uporały się z tym w kilka godzin, 
ponieważ większość kopert na szczęście nie otworzyła się i nic się 
z nich nie wysypało. Najgorsze były luźne kartki. 
Przyporządkowanie ich do właściwych spraw zabierało sporo 
czasu.

Właśnie kończyły, gdy do sekretariatu wszedł Jason. Delainey 

spodziewała się tego. Całe biuro musiało już plotkować o 
wyczynach Sama.

- Podobno twój kochaś narobił niezłego bigosu? Szkoda, że nie 

mogłem pokibicować temu wydarzeniu, ale musiałem dopracować 

background image

umowę z Curtisem. Co myślisz o tym Laurencie?

- W poniedziałek jadę do jego firmy przestudiować księgi 

rachunkowe.

- Szkoda zachodu. - Lekceważąco machnął ręką.

background image

 
- Uważasz, że zajmowanie się małymi firmami uwłacza naszej 

godności, czy raczej nie chcesz pomóc komuś, kto ma kłopoty 
przez Whittingtona?

- O czym ty mówisz?
- Zgodnie z polityką nowego właściciela, Foursquare 

Electronics opóźnia wypłaty dostawcom. - Facet wcisnął ci jakąś 
bajeczkę, a ty dałaś się nabrać.

- Nie sądzę. Moje osobiste doświadczenia z Whittingtonem 

skłaniają mnie do tego, by dać wiarę słowom George'a Laurenta.

Jason poczerwieniał.
- A co to za insynuacje pod adresem Curtisa?
- Insynuacje? Czyżby tylko mi się zdawało, że po to, by 

podpisał z nami umowę, miałam się z nim przespać?

Rzucił szybkie spojrzenie na Josie.
- Nikt nic takiego nie powiedział. W dodatku Curtis i tak 

podpisuje z nami umowę. To bardzo poważny klient, więc go nie 
obrażaj. Powinno ci pochlebiać, że mu się spodobałaś.

- Nie mieszaj pojęć - mruknęła i ze współczuciem pomyślała o 

George'u Laurencie. Nie miał czego szukać w National City 
przynajmniej tak długo, dopóki w dziale pożyczek będzie się 
szarogęsić Jason.

Delainey musiała w końcu dać za wygraną. Nie potrafiła 

ustalić, który z dokumentów interesował Sama. Postanowiła 
wracać do domu.

Już z daleka zauważyła, jak Jej Wysokość skrada się do 

karmnika, w którym zawzięcie dziobał ziarno śliczny czerwony 
kardynał.

-Psik, szelmo! - krzyknęła Delainey, lecz Jej Wysokość 

zlekceważyła ją.

Pobiegła przez trawnik, by przegonić kota. Stanęła przy ganku, 

zasłaniając sobą karmnik, a wtedy na parking podjechał jakiś 

background image

samochód i zatrzymał się. Wysiedli z niego Curtis i Jason. Tego jej 
jeszcze brakowało!

Przejdź do działania, nie daj się zaskoczyć, przykazała sobie. I 

pod żadnym pozorem nie zapraszaj ich do domu.

Zdecydowanie ruszyła z powrotem.
- O, jak miło was widzieć! Niestety właśnie śpieszę się do 

miasta, co za pech.

- Chyba i tak musisz wrócić, bo zostawiłaś zapalone światło. - 

Wskazał Jason.

Spojrzała w kierunku domu. Rzeczywiście. A dałaby głowę, że 

jeszcze przed chwilą było ciemno. Ale przecież musiało się palić, 
cudów nie ma. Widocznie zostawiła je rano, a teraz tak się zajęła 
przeganianiem kota, że nie zwróciła na nie uwagi.

- Specjalnie zostawiam zapalone - skłamała na poczekaniu.
- Żebyś czuła się bezpieczniej, jak wracasz późno do domu? A 

może to twój narzeczony boi się ciemności? - zakpił Jason. - 
Chciałem ci zlecić robotę na jutro, to zajmie tylko minutę.

Brzmiało to wiarygodnie, zbyt wiarygodnie, więc Delainey 

natychmiast nabrała podejrzeń, że coś się za tym kryje. Już miała 
odmówić, gdy nagle drzwi jej domu otworzyły się i pojawiła się w 
nich wysoka sylwetka.

- Ktoś tu mówił o jakichś szelmach, czy mi się zdawało? - 

zawołał wesoło Sam.

-Co takiego? - Jason nie posiadał się z oburzenia. Jego głos 

przybrał piskliwy ton. - Wypraszam sobie!

Delainey wskazała na Jej Wysokość, która, udając niewiniątko, 

myła się na trawniku. Kardynał zdążył bezpiecznie odlecieć.

- Mówiłam do twojego kota, Sam. Poluje na moje ptaki!
- Och, to nie jest mój kot. - Roześmiał się. - Ale cieszę się, że 

to było do niego. Sprawiłabyś mi niewymowną przykrość, gdybyś 
wyrażała się w ten sposób o naszych gościach. Proszę wejść, 
panowie!

- Sam... - Czy on zwariował? Próbowała dać mu znak 

background image

spojrzeniem, lecz najwyraźniej nic nie zrozumiał, ponieważ dodał 
radośnie:

-Kochanie, jesteś genialna, że zaprosiłaś panów! 
Wszyscy troje zmierzyli go podejrzliwym spojrzeniem. Nikt 

nie miał pojęcia, ku czemu zmierza.

- Coś mi tu nie gra - zauważył Jason, patrząc na Delainey. - 

Czyżby twój narzeczony nie wiedział, że wychodzisz z domu?

- Jak to nie wiedział? - zdziwił się Sam. – Przecież ona jedzie 

po pizzę. Przynajmniej tyle możemy zrobić, żeby odwdzięczyć się 
panom za pomoc przy malowaniu.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Sam cofnął się i oczom wszystkich ukazał się spektakularny 

widok. Kominek i leżący przed nim materac były owinięte folią, 
wszystkie framugi oklejone taśmą zabezpieczającą, a wykładzina 
przykryta płachtą malarską. Na samym środku widniał stary stół z 
imponującą kolekcją pędzli i wałków. Obok pyszniła się piramida 
plastikowych wiaderek z farbą. Jedno zostało już otwarte i wisiało 
na drabinie stojącej przy ścianie.

- To co? Bierzemy się do roboty? - spytał wesoło Sam, patrząc 

na dwóch mężczyzn.

Jason zmierzył go lodowatym spojrzeniem.
- Głupie żarty. Muszę omówić z Delainey sprawy zawodowe. - 

Z wielką ostrożnością wszedł do środka, wyraźnie bojąc się 
zabrudzić eleganckie ubranie.

Rozejrzał się za jakimś miejscem, gdzie mógłby bezpiecznie 

położyć oprawiony w skórę notes z monogramem, wreszcie 
podszedł do stołu i końcem palca odsunął na bok pędzle. Sam 
natychmiast pożałował, że nie postawił otwartego wiaderka z farbą 
na stole. Mogłoby teraz - oczywiście przypadkiem - przewrócić się 
i zalać wy-chuchane pantofle tego gogusia.

Z niechęcią wdrapał się na drabinę. Głupio się wpakował w to 

malowanie, przecież zamierzał wykręcić się od

background image

tego remontu! Powoli zanurzył pędzel w farbie. Czego ten 

facet chciał od Delainey? Sądząc po ilościach liczb, jakimi rzucał, 
miała obliczyć krajowy deficyt bilansu handlowego w ciągu 
najbliższych trzystu lat.

- Myślałem, że miał pan malować? - rzucił Jason, nie 

odwracając głowy.

- Czekam na natchnienie, podobnie jak Michał Anioł wyglądał 

go w Kaplicy Sykstyńskiej. To przecież wielka odpowiedzialność.

Jason prychnął.
- Tak się domyślałem. Podsłuchuje pan.
Sam zganił się w myślach, że dał się tak głupio podejść. 

Wprawiło go to w buntowniczy nastrój. Zamiast zacząć porządnie 
malować od najbliższego rogu, jak początkowo zamierzał, ustawił 
drabinę przed kominkiem i z rozmachem namalował nad nim 
ogromne serce. Biała farba świetnie odcinała się od beżowego tła. 
Od razu było widać, że serce jest krzywe i że trochę farby spłynęło 
z jego koniuszka w dół. By to ukryć, Sam domalował fantazyjny 
zawijas.

Szkoda, że nie stać cię na fachowca - zadrwił Jason, rzuciwszy 

okiem na owo dzieło. - Nawet tak prostej figury nie potrafi dobrze 
namalować.

- Nie zna się pan na sztuce - oznajmił Sam, wpisując do serca 

inicjały swoje i Delainey. - Artysta nie maluje jak wszyscy. Proszę 
spojrzeć na tę celowo zniekształconą linię, podobnie robił wielki 
Joan Miro.

Jason przewrócił oczami i ponownie zwrócił się do Delainey.
-Skoro będziesz miała tu wszystko świeżo odnowione oraz 

dużo wolnego miejsca, to w tym roku zrobimy przyjęcie 
świąteczne u ciebie. Trzeba tylko napisać na zaproszeniach, żeby 
goście przynieśli ze sobą krzesła. - Zaśmiał się z własnego 
dowcipu. - Prywatne krzesła! Co ty na to, Curtis?

Whittington, który w zamyśleniu stał u podnóża schodów i 

spoglądał w górę, nie odpowiedział.

background image

- U mnie? Nie sądzę, żeby...
- Masz najlepsze warunki. Zawsze to przyjęcie wydawał 

Robert, ale przecież w tym roku to niemożliwe.

- Kochanie, to znakomity pomysł - wtrącił Sam, przeszywając 

serce strzałą.

Rzuciła mu mordercze spojrzenie.
- Pomyśl, to będzie twoje pierwsze przyjęcie na nowym 

miejscu. - Delainey wreszcie zrozumiała jego intencję. Nikt nie 
mógł się domyślić, że przewidując rychłe zwolnienie, nosiła się z 
zamiarem sprzedania domu. Powinna sprawiać wrażenie kogoś, kto 
zadomowił się tu na długo, jeśli nie na zawsze.

- Jason, wrócimy ponownie do tej sprawy w poniedziałek, 

dobrze?

- W poniedziałek przede wszystkim porozmawiamy o tym, co 

ci właśnie zleciłem. To pilne - odparł ze złośliwą satysfakcją.

Gdy wyszli, obróciła się do Sama.
- Wielkie dzięki! - W jej głosie brzmiał sarkazm. - Zaprosiłeś 

ich do mojego domu i jeszcze wpakowałeś mnie w urządzenie 
przyjęcia!

- Przyjęciem się nie przejmuj, zrobi je babcia, przecież i tak 

planowała wielką fetę na twoją cześć.

- No dobrze, ale po co ich tu wpuszczałeś? Wcale nie chciałam 

ich tu widzieć!

- Dlaczego nie? W ten sposób Curtis nie ma już pretekstu, by 

cię dalej nachodzić. Chciał obejrzeć dom, więc obejrzał i po 
sprawie.

Aż fuknęła z irytacją.
- Ale wszystko mogło się wydać! Nie ma tu żadnej twojej 

rzeczy. Czy to nie dziwne?

- Ach, uważasz, że skoro jesteśmy zaręczeni, to powinniśmy 

razem mieszkać?

Po raz pierwszy, odkąd się znali, kompletnie ją zatkało. 

Zupełnie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Sprawiło to Samowi 

background image

niezmierną satysfakcję. Ha, a zatem trafiła kosa na kamień!

- Czyżbyś w ten sposób zapraszała mnie, żebym się tu 

sprowadził?

Wzięła głęboki oddech, a Sam przygotował się na jej wybuch. 

Jednak nic podobnego nie nastąpiło.

- Postaraj się, by nikt cię nie zauważył, jak będziesz wracał do 

siebie - powiedziała z godnym podziwu opanowaniem.

- W razie czego mogę powiedzieć, że idę z wizytą do babci.
- Która mieszka tuż obok? Za duży zbieg okoliczności.
- Wcale nie. Mam w zanadrzu romantyczną historyjkę o tym, 

jak to właśnie stara babuleńka poznała nas ze sobą. - Leciutko 
pocałował Delainey w czubek nosa. - A trzymanie moich rzeczy 
tutaj jest niepotrzebne. Wystarczy, że ktoś zajrzy do twojej sypialni 
i zobaczy to królewskie łoże, a natychmiast wyciągnie 
odpowiednie wnioski... – To rzekłszy, błyskawicznie zniknął za 
drzwiami, bo nie chciał oberwać puszką farby.

Delainey siedziała przy barku, na którym ustawiła laptop, a 

Sam malował pokój. Jego obecność przeszkadzała jej, nie mogła 
jednak grymasić. Przecież sama chciała, by remontował jej 
mieszkanie, prawda? Nie mogła mu kazać, by przychodził tylko 
wtedy, gdy ona jest w pracy.

Próbowała skoncentrować się na kolumnach liczb 

widniejących na monitorze. Wydawały jej się dziwnie znajome. 
Może to jedna ze spraw, które prowadził Robert? Pobieżnie 
zapoznał ją kiedyś z niektórymi z nich i coś musiała zapamiętać. 
To pewnie jakiś prestiżowy interes, dlatego wziął go Jason. Nie 
zamierzał jednak sam biedzić się nad szczegółowymi analizami, do 
tego zatrudnił Delainey.

- Rozumiem, że świetnie się bawisz, ale czy musisz dawać 

temu wyraz tym upiornym gwizdaniem? - spytała wreszcie z 
irytacją.

Obejrzał się w jej stronę.
- Biedactwo, zazdrościsz mi, co? Nie będę taki, podzielę się. 

background image

Znajdzie się pędzel i dla ciebie.

- Nie wątpię. Po co ci ich aż tyle? Przywiążesz sobie po 

dziesięć do każdej ręki, czy jak?

- Prawdziwy fachowiec potrzebuje specjalistycznych narzędzi - 

wyjaśnił z godnością. - O, na przykład ten ma ukośnie ścięte 
włosie, żeby...

Gwałtownie zamachała rękami.
- Dobrze, wierzę ci, rób, jak chcesz. Ale weź pod uwagę, że ja 

też pracuję i nie pomaga mi twoje gwizdanie. W dodatku 
niemiłosiernie fałszujesz.

- Zawsze tak robię, kiedy próbuję poprawić sobie humor. Jeśli 

wolisz, mogę warczeć.

- A nie mógłbyś dla odmiany trochę pomilczeć? - Z rezygnacją 

rozejrzała się po pomieszczeniu.

Zamiast pomalować równo wszystkie ściany, Sam zostawił 

wielkie prostokąty beżowego tła, a teraz wypełniał każdy z nich w 
stylu innego artysty. Były tam i kwadraty jak z kompozycji 
Mondriana, i pejzaż namalowany za pomocą samych kropek jak u 
Seurata, i kubistyczna postać jak z Picassa.

- Skąd się tak znasz na sztuce, Sam? - Wzruszył ramionami.
- Babcia ciągała mnie po muzeach, jak byłem mały. Zresztą ty 

też się znasz. Gdyby było inaczej, myślałabyś, że tak sobie mażę 
dla zabawy.

- A nie? - zdziwiła się uprzejmie. - Oczywiście zamalujesz to 

potem, prawda?

- Mam zniszczyć moje arcydzieła? - wykrzyknął ze zgrozą. - 

Nawet o tym nie myśl. Wynajęłaś mnie do malowania, nie 
zgłaszałaś żadnych konkretnych życzeń, więc teraz musisz 
zaakceptować moją artystyczną wizję.

- Wspominałam o bieli, jeśli się nie mylę. Na porządnie 

pomalowanych białych ścianach można wieszać obrazy. Na tych 
się nie da.

- Na tych nie trzeba - sprostował. – Sprezentowałem ci 

background image

prywatną galerię. Pomyśl, jak to podbije cenę domu!

- Zrobiłbyś mi większą przysługę, gdybyś powiedział, czego 

szukałeś rano w moim biurze.

Spodziewał się, że ten temat w końcu wypłynie.
- Niczego. - Odwrócił się do ściany i zaczął malować kobiecą 

postać, znowu pogwizdując, tym razem jednak zdecydowanie 
ciszej niż poprzednio. Zacisnęła zęby.

- Przeniosę się do sypialni - postanowiła.
- Czego ten Jason właściwie od ciebie chciał? - zainteresował 

się niby mimochodem. - Brzmiało to tak, jakbyś miała 
przeprowadzić analizę jakiejś firmy, która ma stać się kolejnym 
łupem Whittingtona.

- Coś w tym stylu - odparła wymijająco, zebrała swoje rzeczy i 

udała się na górę.

Czuła na sobie wzrok Sama, więc specjalnie szła po schodach 

w dość zachęcający sposób, kołysząc biodrami - leciuteńko, nie za 
dużo, w sam raz. Oczywiście nie dlatego, by była nim 
zainteresowana! Nic z tych rzeczy. Miała po prostu ochotę zemścić 
się za to, co jej kiedyś powiedział: że pójście z nią do łóżka nie 
byłoby dla niego wystarczającą zapłatą. No to niech się teraz 
trochę pomęczy!

Weszła do sypialni i spojrzała na swoje wymarzone łóżko. 

Romantyczna biała draperia umocowana do złocistego kółka pod 
sufitem rozpościerała się szeroko, opierając się na poprzecznej 
ramie baldachimu, i spływała wzdłuż rzeźbionych kolumienek na 
puszysty dywan. Pachnąca świeżością haftowana pościel kusiła, by 
zwinąć się na niej w kłębek i wypłakać w poduszkę. Tak, 
wypłakać, ponieważ zaczynało jej brakować sił, by dalej udawać 
twardą i dzielną. Przez tyle lat mozolnie wspinała się po kolejnych 
szczeblach, tak bardzo się starała - i wszystko na nic. Znowu trzeba 
będzie startować od zera...

Rzuciła papiery i przybory do pisania na kołdrę, obok ustawiła 

laptop, po czym, rezygnując z zapalania światła,

background image

wyciągnęła się na łóżku i zapatrzyła w błękitnawą poświatę 

monitora.

Bez przesady, od jakiego zera? Nawet jeśli Jason ją wyrzuci - a 

przecież jeszcze nie wyrzucił i wcale nie ma pewności, że tak się 
stanie - zawsze zostanie jej wykształcenie, dyplom i duże 
doświadczenie zawodowe. Z takimi atutami w garści nie zginie.

I czy naprawdę aż tak bardzo jej zależało, by tkwić w jednej 

firmie do końca życia? Czy nie uwiła sobie ciepłego gniazdka w 
National City trochę z lenistwa, a trochę z braku odwagi, by 
spróbować czegoś innego? Może nawet dobrze jej zrobi, jeśli 
sytuacja zmusi ją do wykazania inicjatywy.

Usłyszała kroki na schodach, więc szybko ustawiła sobie 

laptop na brzuchu, by było widać, że ciężko pracuje.

- Nie zapalasz światła? Popsujesz sobie oczy! – zganił ją Sam. 

- Dobra, skończyłem na dzisiaj i idę do domu.
Chociaż... To wygląda kusząco. Mam nadzieję, że nie masz nic 
przeciw temu?

- Mam - odparła, lecz on już się rzucił w poprzek łóżka. 

Przewrócił się na plecy i zamruczał z błogością. - O, to rozumiem! 
Na dole nawet nie ma na czym wygodnie usiąść.

- Mimo to wolałabym, żebyś tego nie robił - stwierdziła 

chłodno.

Spojrzał na nią z nagłym zainteresowaniem.
- Coś ty taka spięta? Czyżby aż tak na ciebie działało, że 

jestem w twoim łóżku?

- Na szczęście nie w, tylko na - sprostowała, lecz Sam nie 

słuchał, bo zaczął się rozglądać dookoła.

- Bardzo tu przytulnie w tym półmroku. Czuję się, jakbym był 

arabskim szejkiem w namiocie na pustyni. Na zewnątrz szaleje 
burza piaskowa, ale ja jestem odgrodzony od świata, a przy sobie 
mam piękną, uległą niewolnicę, spragnioną moich pieszczot...

Cudownie aksamitny głos Sama zdawał się oplatać wokół niej i 

brać ją w swoje posiadanie. Pod wpływem hipnotyzującego czaru 

background image

Delainey ujrzała oczyma wyobraźni właśnie opisaną scenę i 
ogarnęło ją dziwne, obezwładniające ciepło na myśl o owych 
pieszczotach. Bezwiednie wydała z siebie ni to pomruk, ni to jęk.

Sam zerknął na nią i szybko usiadł.
- Dobra, nic już nie mów, wiem, że nie jesteś uległą 

niewolnicą.

Delainey oprzytomniała i teraz dla odmiany ogarnęła ją zgroza. 

Wolała nie myśleć, co by się stało, gdyby Sam dłużej snuł przed 
nią erotyczne wizje tym swoim zniewalającym głosem. Co za 
szczęście, że źle zrozumiał jej reakcję!

- Skończyłeś już fantazjować? - spytała oschle.
- Co ty, dopiero się rozkręcam. Ale chyba nie jesteś w nastroju. 

- Nagle przestał się zgrywać i popatrzył na nią z troską w oczach. - 
Ciężko ci, co? Masz pietra, bo nigdy nie byłaś bez pracy i nie 
wiesz, jak to jest.

Kiwnęła głową, ale lekko, bo kark jej zesztywniał.
- Tak, od dziesięciu lat pracuję w tym samym banku. Zaczęłam, 

jak miałam siedemnaście. Rozumiesz, wszystko zmieniało się jak 
w kalejdoskopie, wyprowadziłam się z mojego miasta, umarli mi 
rodzice, gnieździłam się po różnych klitkach, przetrzymałam kilka 
współlokatorek.

Jedynym stałym elementem mojego życia było zawsze 

National City.

Sam wstał z łóżka. Właściwie powinna być zadowolona, że w 

końcu wyniesie się z jej sypialni, zarazem jednak chciała 
zaprotestować. Niech nie zostawia jej teraz samej...

Nonsens! Z radością zostanie sama. Bardzo lubi być sama. 

Bardzo.

On jednak nie wyszedł, tylko usiadł tuż przy niej. Ze-

sztywniała.

- Spokojnie. Nie próbuję cię uwieść.
- I tak by ci się nie udało.
- No, nie prowokuj... Usiądź plecami do mnie.

background image

I jakoś tak się stało - nie miała pojęcia jak - że już siedziała 

tyłem do niego, bezpiecznie oparta o jego tors. Poczuła łagodny 
dotyk rąk Sama na swoim karku. Z wyczuciem zaczął masować 
napięte mięśnie szyi, przesuwając dłonie coraz wyżej, wsuwając 
palce we włosy.

- Potargasz mnie - zaprotestowała bez przekonania.
- Podaj mnie do sądu.
- Dobra myśl. Jak skończysz, przypomnij mi o tym

- wymruczała z błogością.

Z każdą chwilą czuła się coraz bardziej zrelaksowana. Kojący 

dotyk Sama zdawał się w niepojęty sposób przenikać głębiej, 
promieniować na całe jej ciało. Co najdziwniejsze, było to 
niezmiernie... pobudzające. Nie przypominała sobie, by 
kiedykolwiek czuła coś podobnego. Serce biło jej coraz mocniej, 
oddech stał się szybszy.

Jak on to robił, że w jego rękach topniała jak wosk?
Gdy skończył, nie miała siły odsunąć się od niego.
Siedziała dalej z pochyloną do przodu głową, on zaś odsunął 

jej włosy i czule, pieszczotliwie pocałował ją w kark.

- Nadal narzekasz, że rujnuję ci fryzurę? - szepnął.
- Mhm - odparła z trudem. - Jak zrobisz to jeszcze raz, 

naprawdę podam cię do sądu.

- Jak zrobię to jeszcze raz, zaśniesz. - Zaśmiał się cicho.
- Nie, z całą pewnością by nie zasnęła! Od tego masażu miała 

ochotę na zupełnie inne spanie... Owładnęło nią przemożne 
pragnienie, by odwrócić głowę i poszukać wargami ust Sama.

Prosisz się o kłopoty, kobieto, zganiła się w myślach i wzięła 

się w garść.

- Dziękuję za pomoc. - Starała się, by jej głos brzmiał 

rzeczowo. Odsunęła się i z powrotem sięgnęła po laptop, by 
osłonić się nim jak tarczą. - Bardzo mnie to... orzeźwiło. Teraz 
muszę wracać do roboty.

- Czy ty w ogóle coś dzisiaj jadłaś?

background image

- Nie pamiętam.
W tym momencie, jak na zamówienie, zaburczało jej w 

żołądku.

- Tego się obawiałem. Zobaczę, co da się skombinować. I już 

go nie było.

Delainey wpatrywała się w monitor, ale nie mogła się 

skoncentrować. Wciąż czuła na skórze dotyk palców Sama, taki 
łagodny i delikatny, a przecież niezrównanie zmysłowy i budzący 
apetyt na jeszcze i jeszcze. Pewnie on tak samo się kocha...

- Przestań! - ofuknęła głośno samą siebie i zmusiła się do tego, 

by jednak skupić się na kolumnach cyfr. Nie było to tak 
ekscytujące, ale daleko bezpieczniejsze.

Zmarszczyła brwi. Czemu to zestawienie wydaje jej się 

dziwnie znajome? Ta myśl nie przestawała jej dręczyć. Nie, to nie 
mogła być jedna z analiz Roberta, ponieważ Delainey miała 
wrażenie, że nie tylko już ją widziała, ale i... Ale i pracowała nad 
nią sama!

Wystarczyło parę kliknięć myszką, by otworzyć na ekranie 

inne okienko. Porównała liczby. Kropka w kropkę to samo. Nie 
odkryłaby tego, gdyby jak zwykle regularnie kasowała stare pliki, 
jednak w ostatnich dniach tyle się działo, że kompletnie wyleciało 
jej to z głowy.

Odsunęła laptop i zaczęła się zastanawiać.
- Śpisz? - szepnął od drzwi Sam. - Otworzyła oczy.
- Nie, myślę o kolejnym celu Curtisa.
- A co to będzie tym razem? - Postawił przy łóżku tacę z 

dwoma glinianymi garnuszkami i talerzykiem krakersów. - Miałaś 
w kuchni zupę jarzynową w puszce, więc ją podgrzałem. - Podał 
jej łyżkę.

- Dzięki. Czemu tak cię interesują jego sprawy?
- Aleś ty podejrzliwa! Tak tylko pytam dla podtrzymania 

rozmowy. Jeśli wolisz inny temat, to podpowiedz mi, jak mam 
udobruchać Josie.

background image

- Wymyśl coś - rzuciła z roztargnieniem, wciąż wstrząśnięta 

swoim odkryciem.

- Może jej też zrobię masaż karku?
- Jej mąż by cię za to zastrzelił - mruknęła bez zastanowienia, i 

dopiero przedłużające się milczenie Sama spowodowało, że 
podniosła na niego wzrok.

Jego oczy lśniły podejrzanie.
- Proszę, proszę! - ucieszył się. - Mój niewinny masaż nie był 

dla ciebie aż tak całkiem niewinny...

Otworzyła usta, lecz szybko zamknęła je z powrotem, by 

kolejna uwaga nie pogrążyła jej jeszcze bardziej. Sam uśmiechnął 
się z niekłamanym zadowoleniem.

- Dzięki, że mi powiedziałaś, złotko. Warto wiedzieć takie 

rzeczy.

Gdy rano zeszła na dół w najgorszym ubraniu i z włosami 

niedbale spiętymi w kitkę, Sam już był na posterunku.

- Hej, wyglądasz jak prawdziwa artystka! – zawołał wesoło na 

jej widok.

Delainey zamarła w pół kroku. Niemal wszystkie malowidła 

Sama znikły pod warstwą farby. Kiedy on zdążył to zrobić?

- Teraz już wiem, gdzie się podział klucz, który zostawiłam 

pierwszego dnia twojej babci - skwitowała cierpko i wskazała na 
widniejące wciąż nad kominkiem serce. - Przeoczyłeś je, czy 
zamierzasz zostawić na pamiątkę?

- Nie mam serca, by je zamalować. 
Jęknęła.
- Zbyt wczesna pora, bym doceniła tak wyrafinowane gry 

słowne.

- Kawa gotowa. Napij się, to oprzytomniejesz i docenisz. - 

Rozległo się pukanie do drzwi. - To pewnie babcia. - Jak 
wychodziłem, piekła dla ciebie jakieś pyszności.

Emma wyjątkowo zjawiła się z pustymi rękami. Przywitała się 

z Delainey i naglącym tonem zawołała do wnuka:

background image

- Sam, dzwoni Liz. Jest bardzo zdenerwowana, ale nie chce mi 

powiedzieć, co się stało.

Nie przejął się tym zbytnio. Nawet nie przestał zamalowywać 

ostatniego beżowego fragmentu.

- Jest w Cancun - dodała Emma.
- Przecież miała pływać po Zatoce Meksykańskiej.
- Jak widać, coś jej wypadło. Sam, ona czeka.
- Znając Liz, i tak pięć razy zdąży jej się wszystko odmienić, 

zanim tam dotrę.

- Gdzie? Do Cancun? - wyrwało się Delainey.
- Nie, do telefonu. - Bez pośpiechu domalował ten ostatni 

kawałek do końca, odłożył wałek na tackę i wyszedł.

- Kto to jest Liz? - spytała z udawaną obojętnością Delainey. - 

Dziewczyna Sama?

- Nie.
Kamień spadł jej z serca. Ciekawe, czemu? Przecież to nie 

miało z nią nic wspólnego.

- To znaczy nie jest nią od jakiegoś czasu - ciągnęła Emma. - 

Ale to bardzo miła osoba.

Aha, miła eksdziewczyna wydzwania do niego z wakacji, bo 

ma problemy... Czyli Delainey nie jest pierwszą kobietą, której 
Sam po rycersku spieszy na ratunek. I zapewne nie ostatnią.

A ty myślałaś, że jesteś jedyną, zakpiła z siebie.
By ukryć frustrację, chwyciła pędzel i zaczęła bez potrzeby 

poprawiać fragment ściany.

- Trudno idealnie równo pomalować takie wielkie płaszczyzny 

- zauważyła Emma. - Mogłabyś zrobić jak Liz. Widziałaś, że 
podzieliła je na różnokolorowe sekcje. Co prawda te zielenie i 
fiolety są zbyt jaskrawe jak na mój gust, ale sam pomysł uważam 
za sensowny.

Drgnęła. Pędzel wypadł jej z ręki akurat na odsłonięty 

fragment wykładziny i zachlapał ją farbą.

- Liz malowała pani dom?

background image

- Kiedy to nie jest mój dom. Ja jestem tylko gościem.
Zdumiała się. Cały czas była przekonana, że dom należy do 

Emmy, która przygarnęła do siebie wnuka, gdy ten stracił pracę.

- To pani mieszka u Sama? Nie na odwrót? - Jej głos drżał 

lekko.

- Jakaś kobieta urządziła jego dom... Czemu nie zmienił 

wystroju, skoro już się z nią rozstał? Czyżby wciąż mu zależało? 
Poczuła bolesne ukłucie w sercu.

Och, nie bądź głupia, chwilowo go na to nie stać, to wszystko.
- Ależ nie! - roześmiała się Emma. - Oboje mieszkamy u Liz. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Ta informacja kompletnie oszołomiła Delainey.
Sam i Liz mieszkają razem.
Żyją ze sobą.
Nie mogła w to uwierzyć. Nie chciała w to uwierzyć. Nie, to 

niemożliwe. Przecież nie pojechał z nią na wakacje. Czy to nie 
dostateczny dowód, że między nimi wszystko skończone?

Nie próbuj się oszukiwać. Gdyby nie był już z Liz, nie 

mieszkałby sobie u niej jakby nigdy nic, i to jeszcze z babcią! 
Tylko gospodarz może kogoś zapraszać do domu...

Emma głośno pstryknęła palcami, co przywołało Delainey do 

rzeczywistości.

- Na śmierć zapomniałam! Przecież mam włączony piekarnik! 

Przepraszam, moja droga. - Pobiegła do siebie.

Delainey podniosła upuszczony pędzel i mechanicznie zaczęła 

wycierać papierowym ręcznikiem rozchlapaną farbę. Próbowała 
pogodzić fakt wspólnego mieszkania Sama i Liz z informacją, że 
Liz nie jest dziewczyną Sama. Ach! Pewnie jest kimś więcej niż 
dziewczyną. Krótko mówiąc, jest narzeczoną. Prawdziwą.

I nie ma pojęcia, że jej przyszły mąż udaje, że zaręczył się z 

inną kobietą.

- Mam mały problem - od progu obwieścił Sam pogodnym 

tonem. - Liz wraca jutro do domu.

- To rzeczywiście masz problem - odparła z gryzącym 

sarkazmem.

Obrzucił ją nieco zdziwionym spojrzeniem.
- Tak, bo miała wrócić dopiero za dwa tygodnie.
Naraz stało się dla niej jasne, czemu się dopytywał, jak długo 

potrwa ta mistyfikacja z zaręczynami. Liczył na zakończenie całej 
sprawy przed przyjazdem Liz.

background image

- Przynajmniej cię ostrzegła - burknęła.
Skoro narzeczona uprzedzała go o wcześniejszym powrocie, to 

pewnie Sam nie pierwszy raz pakował się podczas jej nieobecności 
w dwuznaczne układy. Dawała mu szansę, by szybko 
uporządkował swoje sprawy.

Coraz lepiej.
- Owszem, chociaż nie po to dzwoniła.
Delainey w rosnącą frustracją tarła plamę na wykładzinie, 

rozmazując ją coraz bardziej. Wreszcie zerwała się na równe nogi i 
z furią cisnęła ręcznik na podłogę.

- Czym ja się przejmuję? Wykładzina i tak jest do wymiany.
- Co cię ugryzło?
- Nic.
Sam przykląkł, lekko zwilżył kawałek papierowego ręcznika i 

zaczął metodycznie zmywać plamę.

Czy on nie ma teraz poważniejszych problemów na głowie? - 

pomyślała z irytacją. Nie mogąc znieść przedłużającego się 
milczenia, zaatakowała:

- Jakoś nigdy mi nie wspomniałeś o Liz.
Nie widziałem potrzeby.
Odebrała to jak policzek. Jeśli „nie widział potrzeby", to widać 

nic dla niego nie znaczyła!

- Skoro tak uważasz... Za to teraz będziesz musiał gęsto 

tłumaczyć się przed nią. W końcu teoretycznie zaręczyłeś się ze 
mną.

- Ja się z tobą zaręczyłem? Chwileczkę! Przecież to ty 

przedstawiłaś mnie jako swojego narzeczonego.

Fakt, sama zaczęła. Świadomość tego wprawiła ją w jeszcze 

gorszy humor.

- Nieważne, jak do tego doszło. W każdym razie będziesz 

musiał o tym powiedzieć Liz.

- Już to zrobiłem. Dzięki temu zapomniała o swoich 

problemach na całą minutę, co jest rekordem świata. - Roześmiał 

background image

się. - Jakoś sobie z tym poradzę. Bywałem już bezdomny.

- Jak to? - spytała słabym głosem. - Wyrzuci cię z domu?
- Przeciwnie, nie będzie chciała mnie puścić, bo zależy jej, 

żeby Jack był zazdrosny.

Zaczynało jej się kręcić w głowie.
- Kto to jest Jack?
- Jej mąż. Pokłóciła się z nim podczas rejsu. Dlatego wysiadła 

w Cancun i wraca do domu dwa tygodnie wcześniej, niż 
planowała. Masz jeszcze jakieś pytania? - Wstał z podłogi. Po 
plamie nie został nawet ślad.

A więc... A więc on nie mieszkał z inną? Nogi się pod nią 

ugięły. Nagle wszystko stało się jasne.

- Pilnujesz im domu, tak?
- Dokładnie rzecz biorąc, pilnuję kota. Jej Wysokość nie 

toleruje żadnych pensjonatów dla zwierząt, kiedy więc państwo 
wyjeżdżają, znajdują jej opiekuna.

Doznała ogromnej, kompletnie niewytłumaczalnej ulgi.
Rzeczywiście wspominałeś, że to nie twój kot, ale myślałam, 

że należy do Emmy.

- Powiem ci, co myślałaś. Myślałaś, że za plecami Liz kręcę z 

inną.

- No... To znaczy nie, wcale nie! Przecież między nami nic nie 

było.

- Jeszcze.
Przez chwilę panowało milczenie.
- A dlaczego będziesz bezdomny? - spytała w końcu Delainey.
- Bo chwilowo nie mam mieszkania. Nie przedłużyłem umowy 

o wynajem w poprzednim miejscu, skoro planowałem przez trzy 
miesiące siedzieć tutaj.

- O, to na długo wyjechali.
- Lekarz powiedział Jackowi jasno: urlop albo zawał. Jack, jak 

to adwokat, znalazł sprytne rozwiązanie i podpisał umowę z firmą 
żeglugową, dzięki czemu pływa luksusowym statkiem po 

background image

Karaibach, udzielając pasażerom porad prawnych. Wilk syty i 
owca cała. Genialne.

- I żona mogła z nim wyjechać na tak długo? Ona nie pracuje?
- Liz jest informatykiem. Może pisać programy w dowolnym 

miejscu.

- Ach! Prawnik i specjalistka od oprogramowania, o których 

mówiła jej Patty!

- No dobrze. Ale co w tym wszystkim właściwie robi twoja 

babcia?

Postanowiła sprzedać mieszkanie i przenieść się do nowo 

budowanego ośrodka dla seniorów, bo nie znosi być sama, a tam 
będzie mieć towarzystwo. Kupiec na mieszkanie znalazł się 
szybciej, niż zdołano wykończyć jej apartament, więc babcia na 
kilka tygodni przeniosła się tutaj. Posiedzi jeszcze trochę u Liz, a 
przed świętami pojedzie do ośrodka.

- A ty? Znajdziesz coś sobie? - spytała z troską.
- Już znalazłem.
- O, to dobrze. Nie wyprowadzasz się gdzieś daleko, mam 

nadzieję? Jeszcze przez jakiś czas będę cię potrzebować.

- Nie martw się. Zostanę tutaj. - Rozejrzał się dookoła. 
Ogarnęło ją niedobre przeczucie.
- Tutaj, to znaczy w mieście, tak?
- Tutaj, to znaczy tutaj - wyjaśnił cierpliwie. - Ostatniego 

wieczoru martwiłaś się, że wszystko się wyda przez brak moich 
rzeczy. Teraz będziesz mieć problem z głowy.

Zamieszkam u ciebie.
W niedzielę wczesnym rankiem ktoś zadzwonił do drzwi 

Delainey. Na progu stał Sam z dwiema walizkami.

- Wolałem spakować się, zanim wróci Liz.
- Rozumiem. Nie byłoby ci wygodnie pakować się, gdyby na 

kolanach żebrała cię o pozostanie, czepiała się twoich rąk i łkała.

Z uznaniem poklepał ją po głowie.
- Wyrabiasz się, dziecinko.

background image

- Staram się, jak mogę. Zanieś swoje rzeczy do pokoju 

gościnnego.

Gdy parę chwil później zszedł na dół, zauważył:
- Masz tam masę różnych pudeł. Co w nich jest?
Westchnęła.
Rzeczy, które powinnam wreszcie przebrać. Część zabrałam z 

domu rodziców po śmierci mamy. Nie miałam wtedy głowy do 
przeglądania każdego papierka. Większość to śmieci, ale nie mogę 
wszystkiego wyrzucić hurtem, tam może być coś ważnego lub 
pamiątkowego. - Zakrzątnęła się, by zaparzyć kawę. - Część to 
moje notatki ze studiów. Właściwie nie są mi już potrzebne, ale 
mam do nich sentyment, więc je trzymam. To głupie, wiem.

- Aż tak lubiłaś studia?
- Nie o to chodzi. Gdy skończyłam szkołę średnią, rodzice byli 

przeciwni mojej dalszej nauce, dla nich to była strata czasu. 
Zaczęłam pracować jako kasjerka w banku. Udało mi się przenieść 
z filii w naszym miasteczku do oddziału centralnego. Wynajęłam 
klitkę do spółki z koleżanką, dostałam się na studia, biegałam z 
banku na zajęcia i z powrotem. Zrobienie dyplomu zajęło mi sześć 
lat. Chcesz kawy?

Sam zrozumiał, że ma nie drążyć tematu. Widać dla Delainey 

te wspomnienia były wciąż żywe i bolesne.

- Chętnie. Słuchaj, muszę na czymś spać, ale jeśli mam do 

pokoju gościnnego wstawić jakieś łóżko, to trzeba przestawić część 
pudeł. A może zaprosisz mnie do swojej sypialni?

A nie lepszy materac przed kominkiem? – odpaliła 

natychmiast. – Bardzo przytulnie jest zasypiać przy trzaskającym 
ogniu.

- Ale twoje łoże jest wygodniejsze i z łatwością nas pomieści.
- Podobno spanie ze mną nie byłoby wystarczającą zapłatą za 

twoje wysiłki. - Uśmiechnęła się zjadliwie.

- Bo to nie byłaby żadna splata długu, tylko czysta 

przyjemność, wierz mi.

background image

Po południu Sam skończył malowanie parteru, lecz dzieło nad 

kominkiem pozostawił nietknięte.

- Słuchaj, czy nie musisz się zbierać? – zaniepokoiła się. - 

Samolot Liz ma wylądować o trzeciej.

- Zdążę. Nie ma sensu być za wcześnie. A może pojechałabyś 

ze mną?

Zrobiło jej się bardzo przyjemnie.
- Naprawdę chcesz?
- Pewnie. Jak Liz cię zobaczy, będzie wolała zwierzyć się ze 

swoich kłopotów kobiecie, a ja zyskam święty spokój i chociaż raz 
nie będę musiał potakiwać, udając, że słucham.

Natychmiast przestało jej być miło.
- Ale cynik z ciebie!
- No dobra, powiem prawdę. Właściwie to potrzebuję twojego 

samochodu. Babcia pojechała gdzieś swoim, bo jak zwykle 
prowadzi ożywione życie towarzyskie, a na motocykl nie zapakuję 
sterty walizek Liz.

- A gdybym miała jakieś inne plany na dzisiaj? - spytała z 

przekąsem.

Wzruszył ramionami.
-Zostają taksówki. Liz pokryje koszty, ja i tak mam być 

skrzyżowaniem powiernika z tragarzem. Może faktycznie lepiej, 
żebyś nie jechała ze mną, tylko w tym czasie wyniosła te pudła z 
pokoju gościnnego. Pomaluję go, gdy wrócę do domu.

Powiedział to tak, jakby tu mieszkał! Wyraźnie zaczynał się 

szarogęsić. Niedoczekanie jego!

- Jednak pojadę z tobą. Mam wielką ochotę poznać Liz.
Liz wyglądała zupełnie inaczej, niż Delainey sobie wyobrażała. 

Po ruchomym schodach zbiegła ku nim szczupła blondynka w 
dżinsach, ze słuchawkami na uszach, z włosami związanymi w 
koński ogon. Zapytana o bagaż, ściągnęła dyndający na ramieniu 
plecaczek i wręczyła go Samowi.

- Reszta została na statku, niech Jack się martwi, jak to 

background image

wszystko przywieźć z powrotem.

-A jeśli wyrzuci twoje rzeczy za burtę?
Machnęła ręką, a na jej dłoni zalśnił pierścionek z brylantem.
- Nie ma na to dość fantazji. Właśnie dlatego tu jestem. Nie 

wytrzymam dłużej z takim...

- A może najpierw przywitasz się z Delainey?
- Co? A tak, oczywiście. Cześć! Przepraszam, ale sama 

rozumiesz...

- Rozumiem - powiedziała szczerze Delainey.
- Naprawdę miło mi cię poznać. Podobno jesteście częściowo 

zaręczeni? Nic nie rozumiem. To tak, jakby być częściowo w ciąży. 
Aha, Sam powiedział też, że mi głowę ukręci, jak coś palnę o 
twoim pierścionku. Ale dlaczego?

- Nasza słodka Liz ma takt hipopotama – mruknął zgryźliwie 

Sam.

- Wcale nie - zaoponowała Delainey. - I nie widzę powodu, dla 

którego miałabym bać się komentarzy na temat pierścionka. W 
końcu to nie ja go kupiłam w jakimś butiku z tanią biżuterią. - 
Wyciągnęła lewą dłoń.

W ostrym świetle jarzeniówek pierścionek wyglądał jeszcze 

tandetniej niż zazwyczaj, a kamień w porównaniu z brylantem Liz 
wydawał się zupełnie żółty.

Przez chwilę panowało milczenie.
- Ale sknera z ciebie, Sam - Liz wzięła Delainey pod rękę. - 

Czuję, że zostaniemy przyjaciółkami. Powiedz mi przede 
wszystkim, skąd ten pomysł, by się z nim zaręczać?!

Gdy następnego ranka weszła do swojego gabinetu, Jason już 

na nią czekał, siedząc na jej biurku.

- Od dwóch godzin powinnaś być w pracy - wycedził.
- Byłam umówiona z księgową George'a Laurenta. Mówiłam ci 

o tym.

- A ja mówiłem, że nie warto zawracać sobie tym głowy.
- Owszem, rzuciłeś luźną uwagę na ten temat. Nie znasz jednak 

background image

tej firmy, więc skąd możesz wiedzieć, że nie warto? A może to 
jakaś sugestia Whittingtona?

- Curtis nie ma głowy do zajmowania się takimi drobiazgami. 

Był u nas dziś rano, zdeponował pieniądze. Świetnie na tym 
wyjdziemy. Pięć milionów. I to tylko na początek. Masz dla mnie 
to zestawienie, które kazałem ci zrobić?

Wyjęła z teczki papiery i podała mu. Szybko przebiegł 

wzrokiem kolumny liczb. Przyglądała mu się z zainteresowaniem.

- Solidna, stabilna firma z dobrym rynkiem zbytu, tylko 

chwilowo ma zachwianą płynność finansową - wyliczyła. - Dobry 
cel, Curtis przejmie ich bez problemu, bo potrzebują zastrzyku 
gotówki. Tym razem będzie to Elmer Bannister, prawda? Pamiętam 
analizę, sama ją robiłam. Spojrzał na nią spode łba.

- Już nie prowadzisz tej sprawy.
- Ale nadal mnie ciekawi. Miałeś porozmawiać z 

potencjalnymi inwestorami.

- Nie byli zainteresowani.
Uniosła brwi.
- Żaden z nich? Zdążyłeś już porozmawiać ze wszystkimi?
Jason wstał i popatrzył na nią z góry.
- Zdecyduj, po czyjej jesteś stronie. Poruszasz się po cienkim 

lodzie, Delainey. Uważaj, bo się doigrasz.

W domu powitała ją woń smażonych befsztyków i widok 

choinki, która stała na nieszczęsnej plamie z atramentu, idealnie ją 
zakrywając.

- Skoro masz urządzać przyjęcie świąteczne, trzeba się 

przygotować - oznajmił Sam, wyjmując z kartonu lampki. - Dobrze 
zrobiłaś, opisując pudła, mogłem wszystko znaleźć.

- Było też jedno z choinką, musiałeś przeoczyć.
- Sztuczna choinka jest jak wirtualny seks. Można popatrzeć, 

ale na tym koniec przyjemności.

- Rozumiem. - Zdjęła płaszcz. - Cóż, na twoim miejscu nie 

robiłabym sobie zbyt wielkich nadziei.

background image

Obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem.
- Mówisz o choince czy o seksie?
- O przyjęciu! Może w ogóle do niego nie dojdzie, bo do tej 

pory Jason zdąży mnie wywalić.

- Coś się stało?
- Zorientowałam się, że zamierza wykorzystać zrobioną przeze 

mnie analizę do podsunięcia Curtisowi kolejne go smacznego 
kąska. I nawet wiem, kogo potem wystawi. Przedsiębiorcę, który 
był u mnie niedawno. Robi opakowania dla Foursquare 
Electronics. Właściwie nie powinnam ci o tym mówić, to poufne 
informacje - zreflektowała się nagle i zmieniła temat: - Czy mi się 
wydaje, czy czuję jakiś smakowity zapach?

- Nie wydaje ci się. Leć umyć rączki po pracy, zaraz będzie 

obiad.

Potulnie poszła na górę i odświeżyła się nieco. Sam 

zachowywał się jak gospodarz, a jej było przyjemnie, że 
przygotował dla niej obiad i przyniósł choinkę... Trudno będzie 
odwyknąć od takich luksusów, kiedy jemu w końcu znudzi się 
zabawa w dom. Na razie wyglądało na to, że podoba mu się być 
bezrobotnym.

- Co z twoją pracą? Szukasz czegoś? - zagadnęła przy obiedzie.
- Po co? Przecież mam pełne ręce roboty!
- Teraz tak, ale co potem? Może zrobiłbyś jednak ten dyplom?
- Już wiesz? Babcia ci podkablowała, co? – Beztrosko machnął 

widelcem. - To już wolałbym rzeczywiście na pisać książkę. - 
Uśmiechnął się szeroko. - Zgadnij, o czym?

Ktoś zadzwonił do drzwi. Sam pytająco spojrzał na Delainey, 

lecz ona potrząsnęła głową.

- Nikogo nie zapraszałam.
Wstał i poszedł do drzwi, a Delainey zaczęła sprzątać talerze z 

barku. Chwilę później zobaczyła Curtisa Whittingtona.

- Chyba przeszkodziłem w obiedzie? W takim razie załatwię 

sprawę krótko. Jak wiesz, chciałem kupić dom w Białych Dębach, 

background image

ale akurat nie ma żadnego na sprzedaż. Dobijmy targu. - Wyciągnął 
z kieszeni czysty czek. -Wezmę twój, zapłacę, ile chcesz.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Nie wierzyła własnym uszom. Oczywiście nie mówił tego 

poważnie. Nawet miliarder nie kupuje niczego w tak wariacki 
sposób, bo szybko przestałby być miliarderem.

Pokusa była jednak silna. Czemu nie rzucić jakiejś 

astronomicznej sumy i patrzeć, jak Curtis wije się, próbując się 
wycofać z pochopnie danej obietnicy? A jeśli zapłaci bez 
mrugnięcia okiem? Świetnie, brać forsę i zgodnie z umową 
podzielić się połową zysków z Samem!

Nie, nie ma tak dobrze. Ten człowiek owija sobie wokół palca 

sprytniejszych niż ona. Gdy tylko zacznie z nim robić jakiekolwiek 
interesy, niechybnie źle na tym wyjdzie.

Ale tak miło byłoby go odprowadzić do drzwi i pomachać mu 

na pożegnanie czekiem z siedmiocyfrową sumką...

Z żalem odsunęła od siebie tę czarowną wizję.
- To bardzo hojna oferta, ale nie skorzystam. Dopiero

się tu wprowadziłam, nie chcę znowu czegoś szukać. – Kątem oka 
pochwyciła dziwne spojrzenie Sama. - W dodatku nie umiem 
wycenić czegoś, co ma dla mnie wartość sentymentalną.

Curtis skrzywił się pogardliwie.
- Nie wciskaj mi kitu. Jaką wartość? Nawet się tu jeszcze nie 

urządziłaś. I nie udawaj głupiej, pracujesz w banku, więc jaki to 
dla ciebie problem z wyceną czegoś. Jasne, on by potrafił wycenić 
najlepszego przyjaciela. Jeśli w ogóle takiego posiada. Zważywszy 
uprzejmość, z jaką traktował ludzi...

- Przejdźmy do konkretów. Dam ci dwa razy tyle, ile 

zapłaciłaś.

Zgodnie z jej przypuszczeniami, próbował ją sprytnie podejść. 

Już nie było mowy o dowolnej sumie. I założyłaby się, że 
doskonale wiedział, ile ten dom ją kosztował.

background image

- Przemyślę to.
- Trzy razy tyle.

Zaczynało się robić ciekawie.

- Zanim podejmę tak ważną decyzję, muszę porozmawiać z 

narzeczonym i zasięgnąć jego opinii.

Curtis zignorował jej obiekcje. Idea, by brać pod uwagę zdanie 

drugiej osoby, była mu najwyraźniej obca.

- Zaraz wypiszę czek. - Zaczął szukać po kieszeniach. - Chyba 

nie wziąłem pióra.

Akurat, pomyślała. Udaje, bo chce mnie zmiękczyć. Nie 

podpisze, pójdzie sobie, a ja zacznę żałować, że przepuściłam 
wspaniałą okazję i w rezultacie sama będę za nim chodzić i prosić. 
Tak to sobie wymyślił, ale się przeliczy.

- Proszę! - Sam triumfalnie wyciągnął długopis z kieszeni 

koszuli.

Delainey miała ochotę kopnąć go w kostkę. Wyraźnie nie mógł 

się doczekać swojej połowy zysku.

Curtis wypełnił czek, podpisał i przesunął go na środek blatu, 

by Delainey widziała sumę. W myślach podzieliła ją przez trzy. 
Miała rację. Dokładnie znał cenę, jaką zapłaciła za dom.

- Ale za takie pieniądze chcę tu zamieszkać natychmiast - dodał 

z naciskiem, cały czas trzymając dłoń na czeku.

Musiałbyś dorzucić jeszcze milion, żebym w ogóle zaczęła 

rozważać taką ewentualność, pomyślała z nagłą irytacją.

- Mamy stąd wyjść tak od razu? Przykro mi, ale nie widzę 

takiej możliwości.

- Dlaczego? Dam wam adresy kilku dobrych hoteli.
- Dlatego, że nie zwykłam zostawiać innym brudnych naczyń 

do zmywania. To byłby nietakt - odparła ze słodyczą. - Jak już 
mówiłam, muszę to przemyśleć.

W ogóle jej nie słuchał. Stał przy barku, zatopiony w myślach, 

po czym nagle podjął decyzję. Zabrał rękę z czeku.

- Wystarczy, że go indosujesz. Wtedy umowa stoi. Obrócił się 

background image

na pięcie i wyszedł, trzaskając drzwiami. Powinien trochę 
ostrożniej obchodzić się ze swoją przyszłą własnością - mruknął 
Sam.

- Gdyby decyzja należała do ciebie, to już byłaby to jego 

własność. Kto ci kazał pożyczać mu długopis?

- To nie przestępstwo. Swoją drogą, mógłby mi go oddać. Nie 

rozumiem, przecież chciałaś sprzedać dom, okazja sama wchodzi 
ci w ręce!

Wiem... - odparła z ociąganiem. - I nawet nie musisz mówić, że 

każde z nas zarobiłoby na czysto niezłą sumę.

- I to bez kiwnięcia palcem. Czemu więc nie skorzystałaś?
Wzięła głęboki oddech.
- Bo... Bo widzisz, wcale nie chcę sprzedawać tego domu.
- Zdążyłem się zorientować. - stwierdził sucho. – Ale czy nie 

chcesz pozbywać się go w ogóle, czy nie chcesz oddać go w ręce 
Curtisa?

Zaczęła ustawiać naczynia w zmywarce.
- Nie umiem tego wytłumaczyć. Nawet samej sobie. W każdym 

razie nie jestem gotowa na to, żeby wyprowadzić się już teraz.

Sam pochylił się nad blatem.
- Dziwny ten czek. Nie ma na nim wydrukowanego imienia i 

nazwiska właściciela konta.

Delainey spojrzała na podłużną kartkę.
- Wszystko w porządku. Curtis dopiero otworzył u nas konto, a 

wtedy na początek dostaje się blankiety z samym numerem 
rachunku. Dopiero po kilku dniach jest gotowa książeczka z 
pełnymi danymi. Aby zrealizować ten czek, muszę podać dane i 
adres wystawiającego. Curtis powiedział, że wystarczy mój podpis 
na odwrocie, ale to za mało.

- W każdym razie masz niezłą zagwozdkę. Jeśli sprzedasz dom, 

będziesz mieć dość pieniędzy, żeby nie martwić się utratą pracy i 
spokojnie szukać nowej. Tyle tylko, że pewnie nie będzie już takiej 
potrzeby, bo jak spełnisz zachciankę Curtisa, zyskasz sobie jego 

background image

przychylność, a Jason przestanie z tobą zadzierać. Wtedy 
zachowasz pracę, ale skoro tak, to nie powinnaś sprzedawać domu. 
Klasyczna kwadratura koła.

- Dzięki. Bardzo mi pomogłeś - mruknęła cierpko i nastawiła 

program w zmywarce. - Nie chcę jego pieniędzy - stwierdziła 
nagle.

Sam wziął się z powrotem do ubierania choinki.
- Dlaczego nie? Takie same jak każde inne. Musisz przyznać, 

że facet ma gest. Jak mu na czymś zależy, płaci bez mrugnięcia 
okiem.

- Aha. A zaraz potem przykręca kurek.
- Nic mi o tym nie wiadomo - rzucił mimochodem, 

najwyraźniej zajęty rozplątywaniem kabla z lampkami.

- Jak przejął ostatnio pewną firmę, od razu przestała rozliczać 

się z dostawcami w terminie i zaczęła im dyktować swoje warunki. 
- Nagle ugryzła się w język.

Co ją naszło, by mu zdradzać poufne informacje? Nigdy tego 

nie robiła, a przy nim dawała się wyciągać na plotki.

Nie, nie powinna całej winy przypisywać Samowi. Owszem, 

ewidentnie starał sieją wybadać, ale nie udałoby mu się pociągnąć 
jej za język, gdyby jej lojalność wobec banku ostatnio nie osłabła. 
Wszystko przez to, że Jason żerował na jej projektach i torpedował 
jej pomysły.

- Powinnam przyjąć tę ofertę, lepszej nie dostanę - 

skonstatowała. - Ale na razie i tak nic nie mogę zrobić, bo nie znam 
adresu Curtisa.

- Może prześpij się z tym i rano spojrzysz na to świeżym 

okiem.

Wiedziała jednak, że rano nadal będzie ją męczyć ten sam 

dylemat co teraz: nie miała najmniejszej ochoty sprzedawać 
swojego wymarzonego domu Curtisowi, a jednocześnie było to 
jedyne logiczne wyjście.

background image

Sam, stojąc za choinką, ukradkiem obserwował Delainey. 

Między gałęziami widział jej śliczną twarz, na której malował się 
smutek. Na ten widok serce ścisnęło mu się boleśnie. Rozumiał jej 
ból, ponieważ też czuł się tak, jakby wraz ze sprzedażą tego domu 
miał coś stracić.

Nagle spostrzegła, że na nią patrzy, więc natychmiast 

uśmiechnęła się dziarsko.

- Co zrobisz ze swoją częścią pieniędzy? – spytała z udawanym 

ożywieniem.

Gdyby nie znał prawdy, dałby się nabrać na ten pogodny ton. 

Zostawił kabel z lampkami i podszedł do Delainey.

-Delainey, nie musisz przez cały czas udawać takiej twardej - 

powiedział łagodnie.

Nie zdziwiłoby go, gdyby rozpłakała się z ulgą. Wiele kobiet 

tak reagowało na okazane współczucie. Ale nie ona.

Wargi zadrżały jej lekko - i to wszystko. Żadnych łez, 

szlochów, spazmów. A przecież to wystarczyło, by Sam zrozumiał, 
że nie zniesie tego dłużej. Niech się dzieje, co chce, byleby ona 
była szczęśliwa.

Delikatnie położył palec na jej wargach, by przestały drżeć, a 

gdy to nie pomogło, ujął w dłonie twarz Delainey i z niezmierną 
czułością pocałował ją w usta.

Opierała się przez cały ułamek sekundy, a potem poddała się 

miękko, jakby nie miała już siły walczyć. Więcej było w tym 
tęsknoty za bliskością drugiego człowieka niż namiętności, lecz po 
niedługim czasie Sam wyczuł, iż w Delainey zaczyna się tlić 
płomień autentycznego pożądania.

Musiał bardzo się pilnować, by nie ulec pokusie i nie 

wykorzystać sytuacji. Tak mało brakowało...

 Oderwał wargi od jej ust, co okazało się najtrudniejszą rzeczą, 

jaką musiał w życiu wykonać, i wtulił twarz w lśniące 
złocistobrązowe włosy Delainey. Poczuł zapach jakichś ziół.

Wykonała ruch, jakby chciała się odsunąć, a on natychmiast 

background image

wypuścił ją z objęć, gdyż dżentelmen nigdy nie narzuca się 
kobiecie.

Wielka szkoda, że babcia wychowała go na dżentelmena.
Uznała, że skoro i tak nie da się tego uniknąć, najlepiej będzie 

mieć to już za sobą. Niestety napotkała nieprzewidziane trudności.

Zdecydowała się przyjąć ofertę Curtisa, tymczasem on znikł, 

jakby zapadł się pod ziemię. Obdzwoniła najbardziej prestiżowe 
hotele w mieście, lecz nie zatrzymał się w żadnym z nich. A jeśli 
źle go oceniła, jeśli preferował ekskluzywne prywatne pensjonaty? 
W takim razie mogła równie dobrze szukać go cały dzień i nie 
znaleźć.

Zdeterminowana, by jak najszybciej zakończyć tę bolesną 

sprawę, włączyła komputer i załogowała się do wewnętrznej sieci 
banku. Właśnie wpisywała do wyszukiwarki nazwisko Curtisa, gdy 
ktoś niedbale zastukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź, 
wszedł. Oczywiście był to Jason.

Błyskawicznie wyłączyła monitor.
- Bądź tak miły i następnym razem zapukaj.
- A co? Masz zwyczaj pracować w samej bieliźnie? W takim 

razie muszę częściej wpadać bez uprzedzenia. - Swoim zwyczajem 
usiadł na rogu jej biurka. - A może w wolnym czasie przeglądasz 
konta klientów? Za taką ciekawość można wylecieć z roboty.

Aż nadto dobrze zdawała sobie z tego sprawę.
- Nie mam wolnego czasu, Jason. Jeśli więc wpadłeś tylko na 

pogawędkę, to nic z tego. Dziwię się zresztą, że nie siedzisz z 
Curtisem, omawiając z nim ważne sprawy. - Starała się, by w jej 
głosie nie pojawił się nawet cień uszczypliwości. Jason, w 
odróżnieniu od Curtisa, był wyczulony na ironię.

- Z samego rana odleciał, wezwały go jakieś pilne interesy - 

wyjaśnił, po czym podyktował jej całą masę rzeczy do zrobienia.

Delainey poczuła taką ulgę, że nawet jego polecenia nie 

zepsuły jej humoru. Dopóki nie miała kontaktu z Curtisem, kwestia 
sprzedaży domu pozostawała w zawieszeniu. Czuła się jak 

background image

skazaniec, któremu chwilowo odroczono egzekucję.

Jason dokończył dyktowanie, wstał z jej biurka i wyszedł. 

Przez otwarte drzwi dobiegły ją jakieś śmiechy. Zaintrygowana, 
wyszła za nim do sekretariatu.

Sam i Josie siedzieli w najlepszej komitywie przy stole, na 

którym pyszniło się przeogromne pudło czekoladek. Jason obrzucił 
ich pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Josie chciała go 
poczęstować, lecz odmówił z godnością i opuścił towarzystwo.

- Nieźle się tu bawicie - skomentowała Delainey.
- A będziemy jeszcze lepiej. - Josie aż klasnęła w dłonie. - Pani 

narzeczony zapewnia, że przyjęcie uda się na sto dwa!

- Coś ty jej naobiecywał? - spytała Delainey, kiedy Sam 

zamknął za sobą drzwi jej gabinetu.

- Nic szczególnego. Tak naprawdę wpadłem spytać, czy mam 

się już pakować.

- Nie, Curtis wyjechał w interesach, nie musimy się zbierać. - 

Nagle coś jej przyszło na myśl. - A może chcesz się wyprowadzić? 
Na pewno masz coś upatrzonego. Owszem, Liz wróciła nieco 
wcześniej, ale na pewno za planowałeś, gdzie będziesz mieszkać.

Uśmiechnął się.
- Oczywiście. Ale teraz to bez znaczenia. – Pocałował ją w 

czubek nosa i już go nie było.

Kiedy weszła do domu, Sam klęczał przed płonącym 

kominkiem.

- Jeśli znowu używasz moich srebrnych szczypiec do cukru... - 

zaczęła z pogróżką w głosie.

Odwrócił się ku niej i teatralnym gestem zaprezentował 

pogrzebacz.

- W odróżnieniu od ciebie zawsze używam profesjonalnych 

narzędzi. Babcia coś jeszcze pichci, przyjdzie przejąć pieczę nad 
twoją kuchnią, jak tylko zacznie się przyjęcie.

Zerknęła za zegarek.
- To już za pół godziny! Kiedy ten czas zleciał? - Postawiła 

background image

torbę z zakupami na blacie. - Możesz mi pomóc?

- Zaraz, niech tylko ogień się porządnie rozpali. Potrzebuję 

jeszcze trochę drewna.

Słuchała go jednym uchem. Co powinna zrobić w pierwszej 

kolejności? Aha, przystawki. Pośpiesznie wyciągnęła z lodówki 
warzywa - rano zdążyła pokroić je w słupki, ale tak się spieszyła, 
że dość mocno skaleczyła się nożem. Okupi to przyjęcie własną 
krwią... Poukładała warzywa na tacy pożyczonej od Liz. Jeszcze 
oliwki. Dlaczego nie chcą wyjść ze słoika, czy oni muszą tak 
ciasno je pakować? Obróciła słoik do góry dnem nad zlewem i 
potrząsnęła. Gdy zalewa pociekła po ręku, zranione miejsce 
boleśnie zaszczypało. Delainey syknęła i zaczęła potrząsać dłonią, 
a wtedy pierścionek ześlizgnął jej się z palca, zatoczył w powietrzu 
zgrabny łuk i trafił prosto w wylot rozdrabniacza odpadków. 
Gdyby się starała, nie rzuciłaby go tak celnie.

- Sam! - zawołała. - Mam mały problem!

Odpowiedziała jej cisza. Przy kominku nie było nikogo, a drzwi na 
patio stały otworem.

- Poszedł narąbać tego drewna, czy jak? – mruknęła z irytacją.
Do przyjęcia zostało zaledwie dwadzieścia minut.
Nie mogła pokazać się gościom bez pierścionka, bo 

wywołałoby to niepotrzebne komentarze. Musi go stamtąd 
wyciągnąć. Tylko czym? Sam coś wspominał o profesjonalnych 
narzędziach... Och, do licha, nie musi być profesjonalnie, musi być 
skutecznie!

Właśnie wyłowiła pierścionek zaklinowany w czeluści rury, 

gdy za jej plecami stuknęły drzwi na patio.

Pierwsza partia bułeczek Emmy - usłyszała głos Liz. - Gdzie je 

postawić?

- Na blacie.
Po chwili Liz zajrzała jej przez ramię.
- Co robisz?
- Ten nieszczęsny pierścionek wleciał mi do rozdrabniacza i 

background image

jest cały upaprany. - Czyściła go zawzięcie namydloną szczotką.

Dopiero po chwili dotarło do niej, że nowa przyjaciółka 

wyjątkowo nic nie mówi. Podniosła na nią wzrok. Liz wpatrywała 
się w pierścionek, a na jej twarzy malowała się prawdziwa zgroza.

- Jak go stamtąd wyciągnęłaś? - spytała w końcu słabym 

głosem.

- Szczypcami do cukru. Powinnam je zdezynfekować. - 

Obrzuciła krytycznym spojrzeniem pierścionek i wsunęła go na 
palec. - Trudno. Lepiej nie będzie.

Liz sięgnęła po szczypce.
- O tym mówisz? W takim razie nareszcie wiem, do czego 

służą. Dostałam podobne w prezencie ślubnym, myślałam, że to do 
przewracania mięsa na grillu, ale wydawały mi się trochę za małe. 
Widzisz, ja nie bardzo się znam na takich eleganckich rzeczach - 
wyznała z lekkim zakłopotaniem. - Z nas dwojga to Jack jest ten 
kulturalny i dobrze wychowany... - Jej drobna, trochę chłopięca 
twarzyczka przybrała nagle dziwny wyraz.

- Tęsknisz za nim? - zagadnęła ostrożnie Delainey. Liz 

zdecydowanie potrząsnęła głową, po czym cichutko powiedziała:

- Aha.
Delainey odebrała jej szczypce i zaczęła je czyścić.
- Czemu więc do niego nie zadzwonisz?
- Nie mogę. To on zawinił.
- Nieważne, kto zawinił. Ważne, żeby ktoś schował swoją 

dumę do kieszeni i zrobił pierwszy krok.

Za ich plecami ryknęła wieża stereo.
- Przepraszam - rzucił Sam, pośpiesznie ściszył muzykę i zatarł 

ręce. - No, za pięć minut zaczynamy.

Delainey z wrażenia aż upuściła szczypce do zlewu. Przecież 

jeszcze nie wszystko było gotowe!

- Zawsze jesteś taka nerwowa przed przyjęciem? - 

zainteresował się.

- Wiesz, jeszcze nigdy nie robiłam przyjęcia...

background image

Rozległ się dzwonek do drzwi.
- Jeśli zamierzałaś je w ostatniej chwili odwołać, to już ci się 

nie uda. - Roześmiał się i poszedł otworzyć.

Na progu stała Josie z mężem. Za chwilę pojawiły się kolejne 

sekretarki, kolega z tego samego działu i znajoma kierowniczka. 
Rządy w kuchni objęła Emma i nim Delainey zdążyła się obejrzeć, 
impreza rozkręciła się na całego.

Nawet nie spostrzegła, kiedy przyszedł Jason. Zauważyła go 

dopiero wtedy, gdy stanął z kieliszkiem wina między kominkiem a 
drzwiami na patio, pogrążony w rozmowie z Emmą. Na ten widok 
Delainey wpadła w popłoch. Czy specjalnie wyciągnął na spytki 
babcię Sama, by dowiedzieć się, jak to naprawdę było z tymi 
zaręczynami? I czy Emma się nie wygada?

Nie udało jej się podejść do nich od razu, ponieważ po drodze 

dwukrotnie ktoś ją zatrzymywał, by zamienić parę słów. Gdy 
wreszcie znalazła się przy nich, rozmawiali ojej projekcie 
wylęgarni biznesu. Widać Sam musiał opowiedzieć o nim swojej 
babci.

- To naprawdę znakomita idea - przekonywała żarliwie Emma.
Jason aż przewrócił oczami.
- Tak, tak - przytaknął niecierpliwie i szybko ujął Delainey pod 

rękę. - Pani wybaczy, chciałbym podziękować uroczej gospodyni 
za wspaniałe przyjęcie. – Pociągnął Delainey w głąb 
pomieszczenia, sycząc jej do ucha: - Jeśli myślisz, że coś 
osiągniesz, napuszczając na mnie jakąś starą wariatkę, która pieje 
peany na cześć twoich rzekomo genialnych pomysłów, to się grubo 
mylisz.

- Po pierwsze to nie żadna wariatka, a po drugie wcale jej na 

ciebie nie nasłałam.

- Akurat! - Sięgnął po następny kieliszek wina. - Wiesz, na 

czym polega główna wada twojego projektu? Na tym, że właśnie 
takie dziwaczki natychmiast mają się za wielkich przedsiębiorców. 
Niepotrzebnie je do tego zachęcasz.

background image

W tym momencie znowu otworzyły się drzwi. Delainey 

odwróciła się z uśmiechem, by powitać nowego gościa.

- To przyjęcie dla pracowników - mruknęła pod nosem na 

widok Curtisa. Nie miała ochoty widzieć go tutaj. Przynajmniej 
jeszcze nie teraz.

Jason uśmiechnął się.
- Mogę ci powiedzieć, to już nie tajemnica. W poniedziałek jest 

zebranie, zarząd tylko zatwierdzi wcześniejsze ustalenia, czysta 
formalność... - Z satysfakcją spojrzał na Delainey. - Curtis kupuje 
National City.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Gdyby Jason przyłożył jej po głowie pogrzebaczem Sama, nie 

byłaby bardziej wstrząśnięta. Curtis Whittington kupował bank 
National City?

No to koniec.
- Cały czas czekała na powrót Roberta i na poprawę sytuacji w 

pracy. Teraz wszystkie jej nadzieje legły w gruzach. Robert 
prawdopodobnie zostanie zmuszony do przejścia na wcześniejszą 
emeryturę, szefem działu zostanie Jason - jeśli nie awansuje 
jeszcze wyżej. Może nawet zostanie dyrektorem banku. Czemu 
nie? W końcu jest zaufanym człowiekiem Whittingtona.

W każdym razie dla niej nie będzie już tam miejsca.
- Widziałaś, kto przyszedł? - zagadnął Sam, podchodząc do 

nich.

Obrzuciła go błędnym spojrzeniem.
- Curtis kupuje nasz bank.
- To ja podsunąłem mu ten pomysł - wtrącił z dumą Jason. - Po 

co pożyczać pieniądze od kogoś innego, skoro można mieć własny 
bank?

- Ale skoro ktoś ma dość pieniędzy, żeby kupić bank, to po co 

mu w ogóle potrzebna pożyczka? - odparł Sam.

Jason prychnął z pogardą.
- To są właśnie wielkie interesy, do tego trzeba mieć głowę. - 

Zostawił ich i poszedł przywitać się z przyszłym szefem.

Sam z troską przyglądał się Delainey.
- Dobrze się czujesz?
- Curtis kupuje nasz bank - powtórzyła nieswoim głosem.
- Czyli najwyższa pora działać! Masz faceta pod ręką, spytaj o 

adres. Schowałaś ten czek przed przyjęciem, mam nadzieję?

- Czek?

background image

- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że wciąż leży obok notesu z 

adresami i rachunku z elektrowni? Delainey, oprzytomniej. Nie 
pamiętasz o ofercie Curtisa? Masz mu sprzedać dom.

Podniosła na niego wzrok i nagle... Nagle na widok twarzy 

Sama wszystko stało się jasne. Już wiedziała, czemu wbrew 
rozsądkowi przez cały tydzień grała na zwłokę. Gdyby się uparła, 
mogłaby się skontaktować z Curtisem lub zdobyć jego adres - a nie 
zrobiła tego.

Tak naprawdę pogodziła się z myślą, że utraci dom. Pogodziła 

się z myślą, że utraci pracę. Za nic jednak nie mogła się pogodzić 
się z myślą, że wtedy utraci również Sama.

Wszystko, tylko nie to.
Nie miała pojęcia, kiedy i jak to się stało, ale sam fakt nie 

ulegał wątpliwości: była bez pamięci zakochana w Samie 
Wagnerze.

Teraz nie potrzebowała udawać, że chce za niego wyjść. Teraz 

pragnęła tego naprawdę.

- Hej, obudź się! Przecież zdecydowałaś się sprzedać dom, 

masz teraz znakomitą okazję, by powiedzieć Curtisowi, że 
przyjmujesz jego ofertę.

Zamrugała. Ach tak, właśnie to powinna zrobić. Odetchnęła 

głęboko i spojrzała Samowi prosto w oczy.

- Zmieniłam zdanie... - zaczęła zdławionym głosem.
Sam nie czekał na dalszy ciąg. Zacisnął zęby.
- Rozumiem. Cóż, twój dom, twoja decyzja. – Obrócił się na 

pięcie i zniknął w tłumie gości.

Popatrzyła za nim bezradnie. Czemu nie pozwolił jej 

dokończyć? Wyjaśniłaby mu... Co właściwie? Że go kocha? I że 
pragnie za niego wyjść i mieszkać razem z nim właśnie tutaj, w jej 
wymarzonym domu?

Całe szczęście, że nie chciał jej wysłuchać! A gdyby nią 

wzgardził, gdyby spojrzał na nią z politowaniem? Na samą tę myśl 
przebiegł ją dreszcz. Nie, nic mu nie powie. Zaraz pójdzie 

background image

porozmawiać z Curtisem, w poniedziałek zrealizuje czek, da 
Samowi obiecane pieniądze i na tym koniec. Koniec. Po prostu tak 
musi być.

Kiedy wreszcie doszła do tego wniosku, zaczęła rozglądać się 

za Curtisem, ale nie mogła go znaleźć. Jasona też nigdzie nie było 
widać. Zagadnęła o nich Josie.

- Wyszli dosłownie przed chwilą. I bardzo dobrze, bez nich jest 

swobodniej. Może podkręcimy muzykę?

Niemal przez całą niedzielę Delainey sprzątała po przyjęciu. 

Wszędzie stały talerzyki z zaschniętymi resztkami jedzenia i 
brudne kieliszki, walały się zmięte papierowe serwetki, połamane 
paluszki i pokruszone ciasteczka. Za to jedna rzecz znikła. Czek 
Curtisa.

Albo gdzieś go położyła, sprzątając przed przyjęciem, i 

wyleciało jej to z głowy, albo zaplątał się między gazety i został 
wyrzucony, albo któryś z gości... Nie, w to ostatnie nie chciała 
wierzyć.

Czek nie znalazł się do poniedziałku rano, więc jednak zaczęły 

w niej kiełkować podejrzenia. Przy śniadaniu wspomniała o nich 
Samowi, lecz on nie przejął się zbytnio.

- Jest wystawiony na ciebie, nikt inny nie może podjąć tych 

pieniędzy.

- Nie może? Czekaj, kiedyś opowiem ci parę historii, od 

których włos się jeży na głowie. - Naraz zdała sobie sprawę, co 
powiedziała, i przeszył ją dojmujący ból.

Kiedyś? Nie będzie żadnego „kiedyś", ponieważ nie czeka ich 

wspólna przyszłość.

Sam zerknął na nią i źle zinterpretował smutny wyraz jej 

twarzy.

- Dobrze, skoro tak ci na tym zależy, a ja nie mam nic 

specjalnego do roboty, przewrócę cały dom do góry nogami i 
znajdę ten czek.

Jason tylko czekał na pretekst, by wyrzucić ją z pracy, musiała 

background image

sprzedać dopiero co kupiony dom i przeprowadzić się nie wiadomo 
dokąd, na domiar złego zgubiła czek opiewający na sześciocyfrową 
sumę... Powinna się zastanawiać, jak stawić czoło każdemu z tych 
problemów, a tymczasem jej myślami niepodzielnie rządził Sam!

Sam, który siedział w jej kuchni w spłowiałych dżinsach, 

uroczo potargany, boso. Który od dłuższego czasu był bezrobotny i 
bezdomny, ale nie tracił pogody ducha.

Który ją pocieszał i który się z nią przekomarzał. Który 

przemalował cały dom na biało, przyniósł i ubrał choinkę, 
przygotował przyjęcie i codziennie wieczorem czekał na Delainey 
z ciepłym posiłkiem i wspaniałym uśmiechem. Który ją pocałował. 
W którego rękach topniała jak wosk.

Który nie chciał się z nią kochać, chociaż od tygodnia wiedział, 

że nie spotkałaby go odmowa.

Czemu więc tego nie zrobił? Czyżby mu się kompletnie nie 

podobała? Nie, sposób, w jaki Sam ją wtedy pocałował, nie 
świadczył o braku zainteresowania, wręcz przeciwnie. ..

Pozostawała druga ewentualność. Obawiał się, że Delainey 

będzie mu się później narzucać, a on nie życzył sobie żadnych 
komplikacji, żadnych zobowiązań.

Nie wiedziała, co gorsze: uchodzić za kobietę nieatrakcyjną, 

czy za kłopotliwą. Chyba już wolała zastanawiać się nad 
problemami związanymi z pracą, domem i zaginionym czekiem.

Kiedy przyjechała do banku, najpierw poszła porozmawiać z 

kierowniczką kas.

- Sally, jest taka delikatna sprawa... Czy mogłabyś mieć oko na 

czek wystawiony na moje nazwisko? Zgubiłam go.

- I domyślasz się, że ktoś go znalazł i zechce podjąć pieniądze?
- Niekoniecznie, mogłam go gdzieś wetknąć przez pomyłkę. 

Wolę się jednak zabezpieczyć.

- Lepiej byłoby wydać dyspozycję zablokowania wypłat z 

twojego konta - doradziła Sally. - Nie zatwierdzam każdej wypłaty 
w naszych oddziałach. Mogę go z łatwością przeoczyć.

background image

-Nie o moje konto chodzi. I nie przeoczysz go, bo opiewa na 

dość pokaźną sumę. Żaden kasjer nie wypłaci takich pieniędzy od 
ręki, będzie telefon z żądaniem potwierdzenia.

Coraz bardziej zaintrygowana Sally uniosła brwi.
- A czy możesz mi zdradzić, jaka to suma?
Delainey milczała przez moment, a potem powiedziała jej.
- I ty mówisz, że go zgubiłaś? - spytała Sally ze zgrozą. - 

Raczej ktoś ci w tym dopomógł. Dobrze, nie wnikam. W każdym 
razie zawiadomię cię natychmiast, gdy tylko ten czek wypłynie.

Podziękowała i poszła do swojego gabinetu. Ponieważ 

prawdopodobnie był to jej ostatni dzień w National City, 
postanowiła go wykorzystać jak najsensowniej. Zaczęła 
obdzwaniać znajomych pracowników innych banków, próbując 
zainteresować ich sprawą George'a Laurenta. Jego firma była 
godna zaufania i Delainey zależało na tym, by udało mu się 
uzyskać pożyczkę, dzięki której przetrwałby trudny okres.

Zbliżała się pora lunchu. Delainey skończyła właśnie rozmowę 

z piątą już osobą ze swojej listy, gdy do gabinetu zajrzała Josie.

- Pani Hodges, dzwoni Sally w sprawie jakiegoś czeku. 

Przełączyć?

Zaskoczona skinęła głową. Chociaż sama zastawiła tę pułapkę, 

nie sądziła, by ktokolwiek miał się w nią złapać.

Chciała tylko zachować wszelkie środki ostrożności, ale tak 

naprawdę wciąż wierzyła, że ten nieszczęsny czek zapodział się w 
jakimś kącie.

Niestety wśród jej gości był złodziej.
Z ociąganiem podniosła słuchawkę.
- Sally? Dowiedziałaś się czegoś?
- Ten czek jest u nas! Trzecie okienko. Kasjerka gra na zwłokę. 

Lepiej zejdź, i to szybko!

W poniedziałki w banku panował spory ruch. Wszystkie 

okienka były czynne, do każdego stała kolejka. Przez chwilę 
Delainey nie widziała, kto czeka przy okienku numer trzy, z dala 

background image

dostrzegła tylko plecy wysokiego ciemnowłosego mężczyzny.

Naraz poczuła się tak, jakby ktoś wymierzył jej precyzyjny 

cios.

- Nie - powiedziała na głos. - Nie on. Nie Sam.
A jednak.
Przecisnęła się pomiędzy ludźmi i stanęła obok niego. Na ten 

widok kasjerka odetchnęła z ulgą, a czuwająca za jej plecami Sally 
obrzuciła Delainey współczującym spojrzeniem.

- O, widzę, że znalazłeś czek.
Sam musiał chyba mieć stalowe nerwy, bo nawet okiem nie 

mrugnął.

- Leżał w szafce pod jednym z kubków. Babcia musiała go tam 

schować, żeby nie zginął.

- Jasne - odparła sarkastycznie. - Co w takim razie robi tutaj w 

twoim ręku? Czekaj, niech zgadnę. Właśnie mi go niesiesz.

- Zgadza się.
- Aha, i podszedłeś do okienka, żeby spytać o drogę?
- Chciałem coś sprawdzić. - Obejrzał się przez ramię. - Może 

lepiej porozmawiajmy w twoim biurze? Ludzie czekają.

- Świetny pomysł. - Wyjęła mu czek z ręki. – Wolę mieć 

pewność, że znowu nie zginie.

Josie rozpromieniła się na widok Sama.
- Och, jeszcze raz dzięki za przyjęcie! Dawno się tak z mężem 

nie bawili...

Nie dając jej dokończyć zdania, Delainey niemal wepchnęła 

Sama do gabinetu, zamknęła drzwi i oparła się o nie, ponieważ 
nogi się pod nią trzęsły.

Jak tylko dostałam sygnał, zastanawiałam się, kto próbuje 

zrealizować czek w tak idiotyczny sposób, tuż pod moim nosem! 
Ale w twoim przypadku było to genialne posunięcie. Wszyscy 
pracownicy wiedzą, że jesteś moim narzeczonym. Mogłeś podjąć 
te pieniądze rzekomo dla mnie. Brawo...

- Nie zamierzałem realizować tego czeku, kasjerka może to 

background image

potwierdzić. Ja tylko zasięgnąłem informacji. Dowiedziałem się 
niezmiernie ciekawej rzeczy. Ciebie też powinna zainteresować.

Nie zamierzała go w ogóle słuchać, a jednak zaintrygował ją. 

Oderwała się od drzwi i podeszła do biurka.

- Cóż to niby takiego? - spytała z przekąsem.
- Na koncie Curtisa nie ma dość pieniędzy na pokrycie tego 

czeku.

Aż opadła na fotel.
- Namówiłeś kasjerkę na podanie ci stanu czyjegoś konta? 

Zrobiłeś to?

- Nie, i dlatego proszę, nie każ wyrzucać tej dziewczyny z 

roboty za zdradzanie tajemnic bankowych. Wiem tylko, że 
trzymasz w ręku bezwartościowy świstek papieru.

Żachnęła się.
- Co ty mi opowiadasz? Curtis otworzył konto w naszym banku 

zaledwie w zeszłym tygodniu, na początek zdeponował na nim 
pięć milionów, więc... - Nagle ugryzła się w język. I kto zdradzał 
tajemnice bankowe?

Sam musiał pomyśleć to samo, ponieważ w jego oczach 

pojawił się podejrzany błysk. Taktownie powstrzymał się od 
wygłoszenia komentarza.

- Może Curtis zdążył już je wydać? Widziałaś, z jaką łatwością 

wystawia takie czeki. Jak mi nie wierzysz, to sprawdź. - Gestem 
wskazał stojący na jej biurku laptop, po czym usiadł na krześle i 
zaczął robić łańcuszek ze spinaczy.

Obrzuciła go krótkim spojrzeniem, położyła czek na blacie i 

załogowała się do wewnętrznej sieci bankowej. Chwilę to trwało, 
wreszcie na monitorze pojawiły się dane o rachunku. Delainey 
gwałtownie wciągnęła powietrze.

- Niech zgadnę - mruknął Sam. - Ma na koncie dwadzieścia 

siedem dolarów.

- Prawie się zgadza. Sześćdziesiąt trzy – wyjawiła szczerze. - 

Ale to musi być jakaś pomyłka. Widocznie jeszcze nie 

background image

zaksięgowano tej lokaty.

- Przez tydzień? I skąd by się wtedy wzięły te sześćdziesiąt 

trzy dolary?

Kliknęła na historię rachunku. Przez ekran zaczęły przelatywać 

długie kolumny liczb, aż Delainey pomyślała, że komputer 
zwariował. Niemożliwe, by w przeciągu zaledwie kilku dni 
dokonano tylu operacji.

A jednak przez monitor wciąż przewijały się zapisy kolejnych 

wpłat i wypłat, wpłat i wypłat. W końcu wyszło na to, że przez 
konto Curtisa przepłynęło w sumie piętnaście milionów dolarów.

Sam bacznie obserwował wyraz jej twarzy.
- Coś nie tak?
Nie zwracała na niego uwagi. Zaczęła starannie analizować 

kolejne operacje.

- To przecież nie ma sensu - mruczała pod nosem. - Pieniądze 

przychodzą głównie z holdingu w Europie, potem część do niego 
wraca, a część płynie do innych, ale wszystko dzieje się wyłącznie 
w obrębie korporacji Whittingtona. Kwoty krążą w obiegu 
zamkniętym. To są cały czas te same pieniądze!

Sam wstał, przeszedł na jej stronę biurka i też spojrzał na 

ekran.

- Co by to miało znaczyć?
- Udaje, że ma więcej pieniędzy niż w rzeczywistości. - Jak 

szybko przelejesz trzykrotnie przez konto pięć milionów, 
wyjdziesz w oczach banku na klienta, który ma piętnaście. Wtedy 
masz oczywiście szansę na otrzymanie większej pożyczki.

- Czy to nielegalne? - spytał po chwili z dziwną 

natarczywością.

Delainey potrząsnęła głową.
- Nie. W dodatku wynika z tego, że nawet jeśli w tej chwili na 

koncie nie ma dość pieniędzy, to w którymś momencie znowu 
wpłyną. Czek nie jest bezwartościowy.

Sam położył palec na czeku.

background image

- Tu jest krótka notka. Czytałaś dokładnie, co Curtis w niej 

naskrobał?

- Ze w ten sposób nabywa prawo własności do mojego domu.
- Nie. Że indosowanie czeku przenosi na niego prawo 

własności. Gdybyś złożyła na odwrocie czeku swój podpis, Curtis 
dostałby twój dom niezależnie od tego, czy ten czek miałby 
jakąkolwiek realną wartość.

Na moment zrobiło jej się ciemno przed oczyma.
- To jakiś nonsens. Gdybym wniosła sprawę, każdy sąd 

przyznałby mi rację.

- Zadzwoniłem do Jacka i spytałem go o to. Wcale nie był tego 

taki pewien.

- Och, bo prawnicy zawsze dzielą włos na czworo.
- Właśnie o tym mówię. Naprawdę chciałabyś latami użerać się 

z całą sforą prawników Whittingtona? - Pieszczotliwie przesunął 
palcem po jej policzku. - Podziękujesz mi później.

Po południu udało jej się zainteresować jednego ze znajomych 

sprawą Laurenta, a potem zadzwoniła do niego z pytaniem, czy 
może przesłać jego papiery do kolegi z innego banku.

Zawahał się.
- Wolałbym, żeby to była pani.
- Tak będzie lepiej dla pana. Tam dostanie pan nieco niższe 

oprocentowanie.

Gdy załatwiła już tę sprawę, wróciła myślami do czeku. 

Tamtego wieczoru Curtis z niebywałą łatwością wypisał sumę 
gotową skusić świętego, a potem nalegał, by Delainey i Sam 
natychmiast się wyprowadzili. Jak on to powiedział? „Wystarczy, 
że go indosujesz. Wtedy umowa stoi".

I był całkiem bliski dopięcia swego! Powstrzymało ją tylko 

pragnienie, by ukochany mężczyzna mieszkał z nią nadal. Ocaliła 
ją miłość do Sama.

Wciąż nie rozumiała, czemu Curtis chciał ją oszukać. Chyba 

tylko z zemsty. Żadnego innego powodu nie widziała. Skoro ktoś 

background image

jest tak bogaty, że może nabyć prawo własności, to po co próbuje 
je wyłudzać? Nagle coś jej się skojarzyło. Już słyszała podobne 
zdanie. Tylko co to było? Chwileczkę... Naraz przypomniała sobie 
pytanie Sama: „Skoro ktoś ma dość pieniędzy, żeby kupić bank, to 
po co mu w ogóle potrzebna pożyczka?" Wtedy nie zwróciła uwagi 
na jego słowa, ale teraz...

Teraz wszystko stało się jasne.
Operacje na koncie Whittingtona miały stworzyć wrażenie 

wielkiego bogactwa. Legalnego bogactwa. A w rzeczywistości było 
to pranie brudnych pieniędzy! Curtis czerpał zyski z jakichś 
nielegalnych źródeł, a niepostrzeżenie wprowadzał olbrzymie 
sumy do legalnego obiegu. Pieniądze nieustannie krążyły 
pomiędzy firmami należącymi do jego korporacji, by maksymalnie 
utrudnić ustalenie ich prawdziwego pochodzenia.

O ileż łatwiej byłoby dokonywać podobnych manipulacji, 

mając do dyspozycji własny bank!

Oczywiście Delainey nie mogła niczego udowodnić. Zebranie, 

na którym miano formalnie przypieczętować kupno National City 
przez korporację Curtisa, zaczynało się już zaledwie za kilka 
minut. Gdyby jednak udało jej się zasiać ziarno wątpliwości, może 
sfinalizowanie transakcji zostałoby chwilowo wstrzymane celem 
uzyskania wyjaśnień. Wystarczy zadać kilka niewygodnych 
pytań...

Na sali konferencyjnej znajdowało się już sporo osób. Ku 

swojej radości Delainey ujrzała wśród nich Roberta. Siedział za 
stołem prezydialnym na wózku inwalidzkim, był blady, lecz widać 
było, że powoli wraca do zdrowia. Nie miała wątpliwości, że 
znajdzie w nim sojusznika. On jej wysłucha i zaufa.

Ruszyła w jego stronę, lecz nagle jak spod ziemi wyrósł Jason 

Conners i zablokował jej drogę.

- Tylko niczego nie kombinuj - ostrzegł, jakby czytał w jej 

myślach. Jego manewr zwrócił uwagę Roberta, który przechylił się 
i skinął na nią.

background image

- O, Delainey. Chciałaś coś ode mnie? 
Jason okazał się szybszy.
- Nie słuchaj jej, ma prywatną urazę do Curtisa.
- Robercie, muszę ci o czymś powiedzieć, zanim zarząd 

podejmie ostateczną decyzję. Whittington tak naprawdę nie jest...

- Whittington tak naprawdę nie jest tobą zainteresowany, czego 

nie możesz mu darować, więc oczerniasz go naprawo i lewo, żeby 
się odegrać - oznajmił na cały głos Jason.

Robert zmarszczył brwi.
- To nie w twoim stylu, Delainey.
Nie wdawała się w wyjaśnienia, kto kogo nie chciał, ponieważ 

nie miała czasu do stracenia.

- Posłuchaj, odkryłam coś dziwnego w związku z kontem 

Curtisa. W ciągu kilku zaledwie dni miała miejsce zdumiewająca 
ilość transakcji, które...

- Coraz lepiej, przeglądasz cudze konta – zareagował 

błyskawicznie Jason. - Czy właśnie po to narobiłaś dzisiaj szumu o 
jakiś rzekomo skradziony czek, żeby mieć pretekst do 
szpiegowania innych i rzucania oskarżeń? A może zechcesz nam 
powiedzieć, czemu przekazujesz naszych klientów konkurencji? 
Masz z tego jakąś prowizję?

Delainey zamarła. Skąd mógł o tym wiedzieć? Uśmiechnął się 

z bezbrzeżną satysfakcją i odpowiedział na niezadane pytanie:

- Dzwonił do mnie niejaki Laurent, zachwycony twoją 

życzliwością. Nie dość, że pomogłaś mu otrzymać pożyczkę, to 
jeszcze na niższy procent. - Ostentacyjnie zaczął oglądać swoje 
paznokcie. - Tylko czemu nie w naszym banku?

George Laurent pewnie chciał jej się zrewanżować za 

przysługę, chwaląc ją przed szefem, ale nie przewidział w swojej 
prostoduszności, jak bardzo jej zaszkodzi.

- Czy to prawda? - spytał ostrym tonem Robert.
- Tak, ale...
- To mi wystarczy. Jesteś zwolniona. Zanim to zebranie 

background image

dobiegnie końca, ma cię już nie być w budynku.

W oczach Jasona błysnęła satysfakcja. Delainey odwróciła się, 

by odejść, i akurat wtedy otworzyły się drzwi i na salę wszedł Sam.

W pierwszym momencie nie poznała go, a w drugim 

pomyślała, że ma halucynacje.

Garnitur, biała koszula, krawat, skórzana teczka...
- Panie i panowie, proszę usiąść, zaczynamy - powiedział z 

absolutną pewnością siebie.

Wszyscy zamilkli, zajęto miejsca. Sam podszedł do stołu 

prezydialnego, otworzył teczkę i wręczył spięte pliki papierów 
członkom zarządu.

- Proszę, oto niezbędne dokumenty.
Delainey patrzyła na to wszystko w kompletnym oszołomieniu, 

nic z tego nie rozumiejąc. Co on tu robił? Kim był? Prawnikiem? 
Księgowym? Głęboko zakonspirowanym pracownikiem National 
City? Podstawionym człowiekiem Curtisa?

W każdym razie nie był tym, za kogo przez cały czas go 

uważała. I za kogo pozwalał się uważać...

- Kim ty właściwie jesteś? - wyrwało jej się.
Dosłyszał pytanie i podniósł na nią wzrok. Ku swemu 

najwyższemu zdumieniu ujrzała w jego oczach taki żal, jakby coś 
bezpowrotnie przepadło. Albo właśnie miało przepaść.

- Jeszcze pół roku temu byłem jednym ze współwłaścicieli 

Foursquare Electronics. Po przejęciu firmy odszedłem z niej, ale 
umowa narzucona przez Whittingtona zabraniała mi przez sześć 
miesięcy podejmować pracę, więc byłem bezrobotny. A teraz, 
dzięki tobie, Delainey, jestem człowiekiem, który może 
udowodnić, że Curtis Whittington jest przestępcą.

Nagle wszystkie elementy układanki złożyły się w logiczną 

całość. Przypomniała sobie, jak Sam zauważył u niej magazyny ze 
zdjęciem Curtisa na okładce, jak przemyślnie zarezerwował dwa 
sąsiednie stoliki w restauracji, jak posłużył się wystawionym na nią 
czekiem, by uzyskać wgląd w konto Whittingtona.

background image

Teraz rozumiała, czemu był taki chętny do pomocy, zgrywał 

obrońcę uciśnionych, udawał narzeczonego, malował mieszkanie, 
urządzał przyjęcie, codziennie czekał na nią z obiadem i 
uśmiechem...

Przez cały czas ją wykorzystywał.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Na sali konferencyjnej rozpętało się pandemonium. Większość 

osób zerwała się z miejsc, wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, 
przekrzykując się, rzucając oskarżenia, zadając pytania, żądając 
wyjaśnień. Jedyną osobą, która zachowywała się, jakby sienie nie 
stało, był Curtis. Nadal siedział na swoim miejscu za stołem 
prezydialnym, a jego twarz nie wyrażała absolutnie nic.

Delainey oparła się o ścianę, ponieważ zrobiło jej się słabo. 

Sam poczekał, aż wrzawa ucichnie. Wiceprezes zarządu sięgnęła 
po okulary i zaczęła wczytywać się w podane jej dokumenty, a jej 
opanowanie powoli udzieliło się innym. Gdy w końcu wszyscy z 
powrotem zajęli swoje miejsca, Sam zaczął mówić.

Nie potrafiłaby powtórzyć jego argumentów, umknęło jej też, 

skąd wiedział, czym naprawdę zajmują się firmy, których nazwy 
widział rano na monitorze jej laptopa. Nie mogła skupić się na jego 
wywodzie, słyszała tylko dziwnie obce brzmienie ukochanego 
głosu. To był beznamiętny, rzeczowy głos kogoś, kto przywykł do 
przedstawiania faktów i wydawania poleceń. Głos Sama, jakiego 
nie znała.

- Nie interesowało go, czym się zajmuje kolejna przejmowana 

przez niego firma - ciągnął Sam. - Każda była tylko przykrywką 
dla prawdziwych interesów i służyła do prania pieniędzy. Dlatego 
każde przedsiębiorstwo, które nabył, natychmiast stawało się 
bardziej dochodowe niż poprzednio, ponieważ tak naprawdę 
księgowano w nim sumy pochodzące z nielegalnych 
przedsięwzięć.

Delainey przypomniała sobie, jak w którymś z artykułów 

dziennikarz porównał Curtisa do mitycznego króla Midasa, który 
obracał w złoto wszystko, czego się tylko dotknął.

- Gdy taka firma miała oficjalnie większy zysk, jej notowania 

background image

na giełdzie rosły. Whittington sprzedawał część akcji i za zarobione 
pieniądze nabywał następne przedsiębiorstwo.
Musiał ich posiadać jak najwięcej, by maksymalnie rozproszyć 
nielegalne zyski i nie wzbudzić podejrzeń.

Padły jakieś pytania ze strony zarządu, co uprzytomniło 

Delainey, że osiągnęła swój cel. Umowa o sprzedaży National City 
z całą pewnością zostanie wstrzymana do czasu wyjaśnienia całej 
sprawy. A właśnie! Miała się stąd wynieść, zanim zebranie 
dobiegnie końca. Przecież straciła pracę. Zabawne, zupełnie 
wyleciało jej to z głowy...

Wróciła do biura, poprosiła sekretarkę o przyniesienie kartonu i 

niepotrzebnych gazet, po czym zaczęła pakować swoje rzeczy. 
Właśnie zdejmowała dyplom ze ściany, kiedy do gabinetu weszła 
Josie.

- Co pani robi? - zaprotestowała gwałtownie. – Nie może pani 

odejść, jest pani najlepszym szefem, jakiego w życiu miałam!

- Przykro mi, ale to nie ja podjęłam tę decyzję.
W uchylonych drzwiach pojawiła się pielęgniarka pchająca 

wózek inwalidzki, na którym siedział Robert.

- Moja droga, czy nie wystarczy, że ja postąpiłem pochopnie? - 

spytał pojednawczym tonem. - Zostaw to pakowanie i wysłuchaj 
mnie.

- Jedno drugiemu nie przeszkadza.
Owinęła gazetą oprawiony dyplom i schowała go do kartonu. 

Pozbierała wszystko z biurka, opróżniła szuflady. Robert cały czas 
ją namawiał, by jednak nie odchodziła z pracy. Włożył w to cały 
swój dar przekonywania i gdyby Delainey nie była tak otępiała z 
bólu, pewnie wzięłaby sobie jego słowa do serca. Jednak 
wyrachowanie Sama zraniło ją tak głęboko, że nic już jej nie 
obchodziło.

Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę z wyglądu 

Roberta. Twarz mu poszarzała, pod oczyma pojawiły się sińce. 
Zaniepokoiła się.

background image

-Zostawmy to, dobrze? - poprosiła łagodnie. - Powinieneś 

odpocząć. Przecież nie chcesz znowu trafić do szpitala.

Za plecami pielęgniarki pojawił się Sam.
- Nie pozwolę ci odejść, Delainey - nalegał Robert. - Chcę ci 

zaproponować wyższe stanowisko, większy zakres 
odpowiedzialności i wolną rękę przy prowadzeniu negocjacji.

Potrząsnęła głową.
- Nie rozmawiajmy już o tym. Wracaj do domu i niczym się nie 

martw - odpowiedziała wymijająco.

Zinterpretował to jako zgodę i wyciągnął dłoń. Uścisnęła ją, a 

gdy się wyprostowała, Sama już nie było.

Po powrocie do domu odniosła wrażenie, że jest w nim 

chłodno i nieprzytulnie. Owszem, ogrzewanie działało dobrze, 
ale... Ale brakowało ciepła.

background image

Nikt na nią nie czekał, nikt nie powitał jej uśmiechem, nie 

miała z kim napić się herbaty.

Nie wiedziała, dokąd Sam udał się z banku, w każdym razie 

nie wrócił tutaj. Oczywiście kiedyś tu się zjawi, przecież musi 
zabrać swoje rzeczy. Sięgnęła po jego scyzoryk, leżący na blacie, i 
zaczęła się nim machinalnie bawić.

Jak mogła się tak pomylić? Miała Sama za uroczego obiboka, 

któremu nie chce się szukać pracy i który mieszka u babci, bo mu 
tak wygodnie. A on nie wyprowadzał jej z błędu, ponieważ 
zamierzał ją wykorzystać.

Spojrzała na serce nad kominkiem, wyraźnie odcinające się od 

beżowego tła, na ich inicjały w środku, na romantyczną strzałę... 
Ileż to razy odmawiał zamalowania swego arcydzieła, mówiąc, że 
jeśli Delainey koniecznie tego chce, będzie musiała zrobić to sama, 
bo on „nie ma do tego serca". Co za obłuda! Wszystko od początku 
do końca było jednym wielkim oszustwem.

Ktoś zapukał w szklane drzwi. Na patio stała Liz.
- Cześć - przywitała się wesoło, gdy Delainey wpuściła ją do 

środka. - Chciałam cię zaprosić na kolację do klubu. Oczywiście 
razem z Samem.

Razem z Samem... Brzmiało to tak naturalnie, a przecież było 

zupełnie niemożliwe. Bez słowa pokręciła głową.

- Miałaś zły dzień? Jakieś kłopoty w pracy?
Delainey zestawiła to niewinne określenie z tym, co się tego 

dnia wydarzyło w banku, i zaczęła się histerycznie śmiać.

- Przepraszam - wyjąkała w końcu, gdy nieco się opanowała. - 

Ale po prostu nie mogłam się powstrzymać. Kłopoty były takiego 
kalibru, że w porównaniu z nimi rozstanie z Samem w ogóle nie 
powinno robić na mnie wrażenia.

Liz zmarszczyła brwi.
- Nie bardzo rozumiem.
- Tak, wiem, to nie były prawdziwe zaręczyny. Tym niemniej... 

- westchnęła ciężko, z żalem spojrzała na niegustowny pierścionek 

background image

i zdjęła go z palca. Po raz ostatni podniosła kamień pod światło i 
naraz przypomniała sobie gwałtowną reakcję Liz na wieść, że 
pierścionek wpadł do rozdrabniacza. - To nie jest sztuczna 
biżuteria, tak? - spytała cicho.

- Tak. Nie wiem jednak, czemu Samowi zależało, że byś o tym 

nie wiedziała.

- Bo nie chciał wzbudzać podejrzeń. Niby skąd bezrobotny 

mógłby mieć złoty pierścionek z brylantem? Właśnie, skąd? 
Odpowiedź była tylko jedna.

- Wiesz może, dla kogo on go kupił?

Liz zagryzła dolną wargę.

- Dla mnie.
Delainey nawet nie mrugnęła okiem. Tego dnia usłyszała już 

tyle rzeczy, które nią wstrząsnęły, że jedna więcej nie robiła 
różnicy. Jak widać, nawet do szoku można się przyzwyczaić, jeśli 
tylko przydarza się wystarczająco często.

- Byliście zaręczeni, prawda?
- Tak, niedługo. Zawsze świetnie się dogadywaliśmy, więc 

wydawało nam się, że powinniśmy być razem.

background image

- A potem, jak się rozstaliście, oddałaś Samowi pierścionek?
- Skąd! Jack mi kazał. Za nic bym go nie oddała, sama go 

wybrałam!

No tak, tylko Liz mogła wybrać największy i najbardziej 

ostentacyjny pierścionek. Kochana z niej dziewczyna, ale gustu nie 
miała za grosz.

Nie powinna drążyć tematu, ale nie potrafiła się powstrzymać.
- Dlaczego zerwaliście ze sobą?
- Bo lepsi z nas kumple niż partnerzy. No i pojawił się Jack... - 

dodała z rozmarzeniem w głosie. - Wiesz, zgodnie z twoją radą 
zadzwoniłam do niego. Pogodziliśmy się, za parę dni wróci do 
domu. Mógłby wrócić wcześniej, ale chce poczekać, aż mu 
kontrakt wygaśnie. Och, czy zawsze musi być taki nieludzko 
odpowiedzialny? -jęknęła, a potem uśmiechnęła się. - Nie masz 
pojęcia, jaka jestem ci wdzięczna. Właśnie dlatego chciałam cię 
zaprosić na kolację. To znaczy was.

Przynajmniej im się udało, pomyślała Delainey, zamykając za 

nią drzwi.

Zadzwoniła do Patty, by ją poinformować, że podjęła 

ostateczną decyzję o sprzedaży domu. Patty jednak wyszła już z 
biura, a komórkę miała wyłączoną. Delainey właśnie odkładała 
słuchawkę, gdy usłyszała zgrzyt klucza w zamku.

Na progu stanął Sam. Zawahał się z dłonią na klamce, po czym 

zamknął za sobą drzwi i postawił teczkę na podłodze. Skoro 
potrafił zachowywać się jakby nigdy nic, to ona też spróbuje.

- Wybacz, że nie odwiozłam cię do domu. Musiałeś dziwnie 

wyglądać na motorze w garniturze i z teczką. - Siliła się na lekki 
ton, ale nagle wezbrał w niej taki żal, że nie mogła już dłużej 
udawać. - Czemu mi nie powiedziałeś, Sam? Nie musiałeś mnie 
oszukiwać. Nie pomogłabym Curtisowi.

- Wiem. Ale nie pomogłabyś też mnie, ponieważ twoja 

lojalność wobec National City nie pozwoliłaby ci na to. 
Trzymałabyś mnie z dala od banku i nigdy nie dałabyś mi zajrzeć 

background image

do konta Whittingtona, a właśnie dzięki temu udało się go 
zdemaskować. Nawet gdybym cię nakłonił do współdziałania, 
nigdy nie miałbym pewności, czy znienacka nie wycofasz się i nie 
zaczniesz chronić przede mną tajemnic bankowych. Przecież w 
związku ze sprzedażą domu nieustannie zmieniałaś zdanie. Nie 
mogłem ryzykować. Przykro mi.

Tak, z jego perspektywy musiała wyglądać na osobę 

niezdecydowaną i nieprzewidywalną. Rzecz w tym, że wcale taka 
nie była, a jej sprzeczne decyzje związane ze sprzedażą domu 
wynikały z... z powodów, których nie mogła Samowi zdradzić.

- Czegoś tu nie rozumiem. Jakim cudem Curtis cię nie 

rozpoznał ani w restauracji, ani u mnie w domu?

- Nigdy przedtem mnie nie widział. Owszem, byłem jednym z 

czterech współwłaścicieli, ale rzadko siedziałem w biurze, bo 
zajmowałem się głównie produkcją. Z wykształcenia jestem 
elektronikiem. Kiedy zorientowałem się, że pozostała trójka 
prowadzi rozmowy z korporacją Whittingtona, próbowałem 
storpedować fuzję, ale mnie przegłosowali. Od początku miałem 
podejrzenia, ponieważ facet zapłacił za firmę znacznie więcej, niż 
była warta.

- Bo nie chodziło mu ojej rzeczywiste dochody...
- Właśnie. Zrozumiałem to, gdy dowiedziałem się, że przestał 

płacić Laurentowi. Nasz sprzęt elektroniczny wymagał 
specjalistycznych opakowań, inaczej uległby zniszczeniu w czasie 
transportu, więc oszczędzanie na opakowaniach nie miało żadnego 
sensu. Dlatego zdumiało mnie, że George szuka u ciebie pomocy, a 
więc ma kłopoty finansowe. Skontaktowałem się z nim, a on mi 
opowiedział o praktykach Curtisa, które określił mianem 
mafijnych.

Przypomniała sobie tamten dzień.
- Ach! To dlatego rozrzuciłeś wtedy dokumenty w moim 

biurze! - wykrzyknęła w nagłym olśnieniu. – Niczego nie szukałeś, 
tylko zrobiłeś zamieszanie, żeby Laurent cię nie zobaczył i nie 

background image

zaczął z tobą rozmawiać. Wtedy dowiedziałabym się, kim jesteś, 
wszystko by się wydało. – Coś ją nagle zastanowiło. - Czekaj, 
powiedziałeś, że jesteś z wykształcenia elektronikiem? Przecież nie 
masz dyplomu, wiem to od twojej babci.

- Źle ją zrozumiałaś. Ten papier, którego nie mam, to doktorat. 

Właśnie kończyłem go pisać, kiedy wpadliśmy z kolegami na 
pomysł założenia Foursquare, więc odłożyłem go na bok, a babcia 
nie może tego przeboleć. Chyba dokończę go tej zimy, mimo że 
rozkręcam nową firmę.

- Rozkręcasz nową firmy? Przecież masz zakaz pracy.
- Zaraz się skończy, a myślenia nie można mi zakazać. - 

Uśmiechnął się szelmowsko i popukał się w głowę. - Cała 
organizacja przedsiębiorstwa i nowe produkty są tu. George już 
projektuje opakowania. A, masz pozdrowienia. Ogromnie cię 
polubił.

- Przez tę jego sympatię straciłam pracę – mruknęła cierpko.
- Przecież Robert błaga cię o powrót, obiecuje awans i 

gwiazdkę z nieba.

Wzruszyła ramionami.
- Nawet jeśli dorzuci jeszcze i księżyc, nie mogę z nim więcej 

pracować. Nie po tym, jak wyrzucił mnie, nie słuchając żadnych 
wyjaśnień.

- Starał się to naprawić. Po twoim wyjściu z sali 

konferencyjnej zgłosił wniosek o zwolnienie Jasona. Zarząd 
przyjął to jednogłośnie.

Po jej wyjściu? Sądziła, że wymknęła się niepostrzeżenie. 

Czyżby Sam jednak zwracał na nią uwagę? Marzenie ściętej 
głowy.

- I tak nie wrócę. Poszukam nowej pracy.
- W takim razie porozmawiaj z moją babcią. Ten twój pomysł z 

wylęgarnią biznesu bardzo jej przypadł do gustu. Uważa, że 
powinnaś sama założyć taki fundusz dla przedsiębiorczych kobiet.

Popatrzyła na niego z politowaniem.

background image

- Sam, do tego potrzebna jest siedziba z prawdziwego 

zdarzenia i spore pieniądze na rozruch.

- Porozmawiaj z moją babcią - powtórzył cierpliwie. - Ona 

chce to sfinansować.

- Ze swojej emerytury? Czy Emma w ogóle zdaje sobie sprawę 

z tego, jakie sumy wchodzą w grę?

- Zakłada, że osiem milionów ci wystarczy – odparł uprzejmie, 

wyciągnął rękę, ujął Delainey pod brodę i na chwilę zamknął jej 
buzię.

- Osiem?! Jak? Skąd?
- Babcia jest współwłaścicielką firmy ubezpieczeniowej, 

agencji nieruchomości, przedsiębiorstwa budowlanego i diabli 
wiedzą czego jeszcze, ale uważa, że twoja idea jest najciekawsza 
ze wszystkich. Koniecznie z nią pogadaj, strasznie się zapaliła do 
tego pomysłu. Dobra, idę się spakować.
Pewnie chcesz, żebym wreszcie zszedł ci z oczu.

Wbiegł po schodach, a Delainey odprowadziła go wzrokiem. 

Za parę minut już go tu nie będzie... Nie powinna tego żałować, 
przecież Sam Wagner ją oszukał i wykorzystał!

Jej spojrzenie pobiegło ku sercu nad kominkiem i nagle 

przypomniała sobie, co niedawno powiedziała do Liz: „Nieważne, 
kto zawinił. Ważne, żeby ktoś umiał schować swoją dumę do 
kieszeni i zrobił pierwszy krok".

Nim zdążyła się zastanowić, czy nie podejmuje zbyt wielkiego 

ryzyka, już była na piętrze. To nie była świadoma decyzja, jej nogi 
same wbiegły po schodach.

Sam stał na środku gościnnego pokoju, jego walizka leżała na 

pudłach z jej rzeczami - otwarta, ale wciąż pusta.

- Musisz coś wiedzieć - zaczęła szybko Delainey. - Wahałam 

się co do sprzedaży domu tylko z jednego powodu. Chciałam... 
Chciałam, żebyś został.

Oczy mu się rozjaśniły i Delainey poczuła ogromną ulgę. 

Naraz spochmurniał.

background image

- Jasne. Miałaś mnie za obiboka, który żyje na cudzy koszt i 

który nie zostanie przy kobiecie, jeśli ona nie zapewni mu wiktu i 
mieszkania.

- Sam, to nie tak!
- Uważałaś, że nie szukam pracy, bo mi się nie chce. Byłaś 

gotowa mnie utrzymywać, myślałaś, że będę od ciebie wszystko 
brał. Ładne miałaś o mnie zdanie! - Żachnął się, ale zaraz 
złagodniał. - A czy pomyślałaś o sobie? Czy nie chcesz niczego dla 
siebie?

Ujęta czułością jego głosu, zdobyła się na odwagę.
- Chcę. - Zamknęła oczy i wyrzuciła z siebie jednym tchem: - 

Kochaj się ze mną. Tylko ten jeden raz. Bez żadnych zobowiązań.

Cisza.
Delainey otworzyła w końcu oczy i spostrzegła, że Sam 

przygląda jej się z namysłem.

- Nie - odpowiedział łagodnie.
Z trudem skinęła głową.
- W porządku. Przepraszam. To było głupie.
- Pewnie, że głupie! To wygląda, jakbym za gościnę u ciebie 

miał zapłacić w naturze! Za kogo ty mnie masz? Powiem ci, jak to 
należy rozwiązać. Po pierwsze kupię od ciebie ten dom, żeby odtąd 
być tu gospodarzem. Po drugie pójdziesz do mojej babci i 
weźmiesz od niej pieniądze na założenie funduszu...

W głowie jej się kręciło.
- Sam, wystarczy, nie musisz już tłumaczyć. Nie chciałam cię 

urazić. Rozumiem, że nie potrzebujesz niczego ode mnie brać...

- Nic nie rozumiesz! - huknął na nią. - Właśnie że potrzebuję!
I już był przy niej, i już porwał ją w ramiona, i już ją całował, 

chciwie, gorąco, z pasją, nie dając jej złapać oddechu, nie bawiąc 
się w żadne subtelności. A jej wcale nie przeszkadzało, że tym 
razem nie jest czule i delikatnie. Przeciwnie, mógłby przygarnąć ją 
jeszcze mocniej, jeszcze bliżej, jeszcze namiętniej...

- Wybacz - powiedział z trudem, odrywając wreszcie usta od 

background image

jej warg. - To miało być zupełnie inaczej. Zamierzałem odejść, 
żeby dać ci czas do namysłu. Potem miałem wrócić i powiedzieć 
ci... Ale jakoś nie mogłem się nawet spakować...

- Co miałeś mi powiedzieć? - spytała cichutko.
- Że nie chciałem cię oszukiwać. Bardzo źle się z tym czułem, 

uwierz mi. I z tym, że nie miałaś o mnie najlepszego zdania. Nie 
było mi obojętne, jak mnie oceniasz, i to już od pierwszego dnia, 
kiedy próbowałaś puścić wszystko z dymem...

- Nie próbowałam puścić niczego z dymem!
On jednak nie słuchał, tylko mówił dalej jak w transie:
- Pamiętam, jak zobaczyłem cię w tej piżamce... Powinienem 

był wtedy zrozumieć, a ja jeszcze nie wiedziałem, idiota... A potem 
ten wieczór w restauracji, kiedy tak świetnie radziłaś sobie z 
tamtymi dwoma, a ja nie mogłem tego znieść, bo chciałem, żebyś 
to mnie zawdzięczała ratunek. A potem ogłosiłaś nasze zaręczyny, i 
to było jak obuchem w głowę, bo dotarto do mnie, że tego właśnie 
chcę.

Gwałtownie wciągnęła powietrze. To przekraczało jej 

najśmielsze oczekiwania!

- Dla ciebie to pewnie wszystko za szybko, wybacz. Chyba 

zwariowałem...

Uciszyła go, delikatnie kładąc mu dłoń na ustach.
- W takim razie zwariowaliśmy oboje. Pamiętasz, jak ci 

powiedziałam, że nie mogę się bez ciebie obejść? To święta 
prawda. Kocham cię. Od samego początku. Dlatego przyszedł mi 
do głowy ten pomysł z zaręczynami. Przemówiło przeze mnie 
pragnienie.

Mocniej otoczył ją ramionami, tym razem już bez pośpiechu.
- To była najmądrzejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłaś.
- Pocałował ją długo i żarliwie, a potem przytulił policzek do 

jej włosów. - Została jeszcze tylko sprawa twojego pierścionka.

- Ach, masz na myśli pierścionek Liz? – sprostowała lekkim 

tonem, choć wciąż ją to dręczyło. - Położyłam go na blacie w 

background image

kuchni.

- Powiedziała ci? No, już ja jej wygarnę!
- Nie gniewaj się na nią. Domyśliłam się w końcu, że to 

prawdziwy pierścionek zaręczynowy i spytałam ją, dla kogo go 
kupiłeś. Sam... Czemu go sobie zostawiłeś?

Nie powinna była wnikać w jego przeszłość, ale... Ale jeśli to 

nie przeszłość? Jeśli wciąż żywi sentyment do dawnej 
narzeczonej?

Odsunął ją leciutko, by popatrzeć jej w oczy.
- Czemu? Bo nikt nie chciał go ode mnie odkupić!
Uśmiechnęli się do siebie.
- Rozumiem... Liz ma specyficzny gust.
- Właśnie. Dlatego poczekam, aż urodzi jej się dziecko, damy 

mu to na chrzciny. Ale nie o tym pierścionku mówiłem.

- Jak to? Jest jeszcze jakiś? Ile razy byłeś zaręczony?
- Tylko raz, bo tylko ten jeden się dla mnie liczy.
- Wyjął z kieszeni pudełeczko. - Oczywiście jeśli chcesz.
Ujrzała wąską złotą obrączkę, na której lśnił nieskazitelnie 

piękny brylant czystej wody - i rozpłakała się. Sam wpadł w 
panikę.

- Wiem, to ty powinnaś go wybrać, ale nie mogłem się 

powstrzymać. Słuchaj, wymienimy go, nic się nie martw...

Otarła łzy.
- Sam, czyś ty oszalał? To najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu 

widziałam!

Uniosła lewą dłoń, a on wsunął jej pierścionek na palec.
- Jeszcze jedno - dodał z powagą. - Będę się z tobą kochać nie 

tylko ten jeden raz i bez zobowiązań, ale tak często, jak się da, i ze 
wszystkimi możliwymi zobowiązaniami, z przysięgą małżeńską na 
czele. I nawet jeśli ci się to nie podoba, tak właśnie będzie i koniec. 
Masz to jak w banku!

- Podoba mi się - zdążyła jeszcze powiedzieć, nim ją 

pocałował, a potem wszelkie słowa stały się zbędne.