background image

 

Edgar Allan Poe 

 

 

 

System doktora Smoły  

i profesora Pierza 

 

(Przełożył: Stanisław Wyrzykowski) 

background image

 

Odbywając  jesienią  18..  r.  podróż  po  najdalszych  południowych  krańcach  Francji, 

znalazłem  się  w  odległości  zaledwie  paru  staj  od  pewnego  prywatnego  zakładu  dla 
obłąkanych,  o  którym  wiele  słyszałem  w  Paryżu  od  mych  przyjaciół,  lekarzy.  Ponieważ 
nigdy  przedtem  nie  zdarzyło  mi  się  zwiedzać  podobnego  domu  zdrowia,  przeto  nie 
chciałem  pominąć  nadarzającej  się  sposobności  i  jąłem  namawiać  mojego  towarzysza 
podróży (którego poznałem przygodnie kilka dni temu), abyśmy zboczyli z naszej drogi na 
kilka godzin i zakład ten obejrzeli. Nie zgodził się jednak na to, oświadczając zrazu, że się 
śpieszy, przyznał się atoli później, iż doznaje, podobnie jak wielu innych ludzi, wrażenia 
grozy  na  widok  obłąkanych.  Prosił  mnie  jednakże,  abym  z  uprzejmości  dla  niego  nie 
wyrzekał się zaspokojenia swej ciekawości, i dodał, że pojedzie dalej tak wolno, iż będę 
mógł  nadążyć  za  nim  jeszcze  tego  samego  dnia,  zaś  w  ostateczności  –  następnego. 
Gdyśmy mieli już pożegnać się, przyszło mi na myśl, iż mogę mieć niejakie trudności, gdy 
trzeba  będzie  uzyskać  pozwolenie  na  zwiedzenie  zakładu,  i  zwierzyłem  mu  się  z  moimi 
obawami.  Odparł,  że  jeżeli  nie  znam  osobiście  dyrektora,  Monsieur  Maillarda,  lub  nie 
będę miał odpowiedniego listu polecającego, to istotnie mogę napotkać przeszkody, gdyż 
regulaminy  takich  prywatnych  domów  zdrowia  są  nierównie  surowsze  od  przepisów 
obowiązujących  w  szpitalach  publicznych.  Zdarzyło  się  mu  atoli  kilka  lat  temu  zawrzeć 
znajomość z Maillardem;  może  mi zatem dopomóc o tyle, iż odprowadzi mnie konno aż 
do  bramy  zakładu  i  uzyska  potrzebne  pozwolenie,  ale  odczuwania,  jakich  doznaje  na 
widok obłędu, nie pozwolą mu wejść do wnętrza. 

Podziękowałem mu i zjechaliśmy zaraz z głównego gościńca na boczną, zarośniętą 

trawą drożynę, która po jakiej pół godzinie zatraciła się w gęstym borze, rozpostartym u 
podnóża  góry.  Przez  ten  podmokły  i  posępny  las  ujechaliśmy  jeszcze  ze  dwa  stajania, 
zanim  ujrzeliśmy  dom  zdrowia.  Był  to  fantastyczny  zamek,  mocno  już  podupadły,  który 
pod wpływem czasu i zaniedbania nie nadawał się już niemal do mieszkania dla ludzi. Na 
widok  jego  przeniknęła  mnie  jakaś  niewysłowiona  groza  i  zatrzymawszy  konia, 
namyślałem  się  już,  czy  nie  zawrócić.  Wnet  jednak,  zawstydziłem  się  swej  słabości  i 
podążyłem dalej. 

Podjechawszy  pod  bramę  zauważyłem,  że  jest  nieco  uchylona  i  że  wyziera  spoza 

niej jakaś twarz ludzka. W chwilę później człowiek ten wyszedł przed bramę, przemówił 
do  mego  towarzysza  po  imieniu,  uścisnął  mu  serdecznie  rękę  i  poprosił,  żeby  zsiadł  z 
konia. Był to Monsieur Maillard we własnej osobie. Wydał mi się okazałym, wytwornym 
dżentelmenem  staroświeckiego  pokroju,  o  dużej  ogładzie  towarzyskiej,  a  jego  godność, 
powaga i dostojeństwo wywierały nieodparte wrażenie. 

Mój znajomy przedstawił mnie, wspomniał o mym pragnieniu zwiedzenia zakładu i 

otrzymał  od  Monsieur  Maillarda  zapewnienie  wszelkiej  dla  mnie  uczynności.  Następnie 
pożegnał się z nami i już odtąd nie widziałem go nigdy. 

Kiedy  znikł nam  z  oczu, zaprowadził  mnie  dyrektor do  niewielkiego  i nadzwyczaj 

miłego  pokoju,  gdzie  obok  innych  oznak  wytwornego  smaku  znajdowało  się  wiele 
książek,  rysunków,  kwiatów  doniczkowych  i  muzycznych  instrumentów.  Rozkoszny 

background image

ogień  gorzał  w  kominku.  Przy  pianinie  siedziała  młoda  i  piękna  kobieta  śpiewając  jakąś 
arię Belliniego. Gdym wszedł do pokoju, przestała śpiewać i powitała mnie z ujmującym 
wdziękiem. Głos miała niski, a w zachowaniu jej przejawiało się jak gdyby przygnębienie. 
Zdawało się mi również, iż dostrzegam ślady smutku na jej twarzy, nadzwyczaj bladej, co 
zresztą nie było dla mnie bez uroku. Była w ciężkiej żałobie i wywołała we mnie uczucie 
czci, podziwu i zaciekawienia. 

Opowiadano  mi  w  Paryżu,  iż  zakład  Monsieur  Maillarda  był  prowadzony  wedle 

systemu  polegającego  na  „pobłażaniu”,  że  unikano  wszelkich  kar,  że  zazwyczaj  nie 
stosowano  nawet  odosobnienia,  że  chorym,  acz  skrycie  nadzorowanym,  pozostawiano 
pozornie  zupełną  swobodę  i  że  większości  z  nich  wolno  było  chodzić  po  domu  i  jego 
otoczeniu w zwykłej odzieży ludzi zdrowych na umyśle. 

Pamiętając  o  tym,  byłem  bardzo  ostrożny  w  rozmowie  z  młodą  kobietą,  gdyż  nie 

miałem  pewności,  czy jest  zdrowa.  Jakoż nieco błędna promienistość jej  źrenic  nasunęła 
mi  wątpliwości  co  do  stanu  jej  zdrowia.  Ograniczyłem  się  zatem  do  przedmiotów 
ogólnych jako też do takich, które w mym przekonaniu nie mogły razić ani drażnić nawet 
szaleńców.  Odpowiadała  na  me  zapytania  bardzo  rozumnie,  a  czynione  przez  nią 
spostrzeżenia były najzupełniej do rzeczy. Zbyt jednak długo zajmowałem się metafizyką 
obłędu,  żeby  dowierzać  takim  pozorom  zdrowia,  toteż  przez  cały  czas  rozmowy  miałem 
się nieustannie na baczności. 

Po  chwili  wszedł  służący  w  strojnej  liberii,  niosąc  tacę  z  owocami,  winem  i 

słodyczami, którymi mnie poczęstowano. Wnet potem młoda kobieta odeszła. Gdy już jej 
nie było, zwróciłem pytające spojrzenie na mego gospodarza. 

– Nie – rzekł – oh, nie! To moja krewna… moja siostrzenica… zresztą niepospolita 

osoba. 

–  Najmocniej  przepraszam  za  to  podejrzenie!  –  odparłem.  –  Lecz  jeżeli  kto,  to 

właśnie  pan  może  mi  wybaczyć.  Umiejętne  kierownictwo  pańskiego  zakładu  znane  jest 
powszechnie w Paryżu, zdawało się mi przeto rzeczą możliwą – pan rozumie… 

–  Ach,  tak,  tak,  już  wiem!  To  ja  raczej  powinienem  być  wdzięczny  za  chwalebną 

roztropność, jaką pan okazał. Rzadko spotykamy się z podobną przezornością u młodzieży 
i nieraz zdarzył się już niemiły 

contre-temps

 skutkiem nieopatrzności osób, co zwiedzały 

nasz  zakład.  Ponieważ  mój  dawniejszy  system  pozwalał  chorym  przechadzać  się 
swobodnie,  przeto  miewaliśmy  często  niebezpieczne  wybuchy  furii,  wywoływane  przez 
nierozsądnych  gości.  Musiałem  więc  zastosować  surowy  system  odosobnienia  i  odtąd 
nikogo  nie  wpuszczam  do  zakładu,  o  ile  nie  mam  przeświadczenia,  iż  będzie  umiał 
zachować się odpowiednio. 

– Pański dawniejszy system! – odezwałem się powtarzając jego słowa. – Czy mam 

to w ten sposób rozumieć, iż „system pobłażania”, o którym słyszałem tak wiele, nie jest 
już stosowany? 

– Mija kilka tygodni – odparł – odkąd postanowiliśmy wyrzec się go na zawsze. 
– Istotnie? Zadziwia mnie pan! 
– Uznaliśmy za rzecz niezbędnie konieczną – rzekł z westchnieniem – powrócić do 

background image

dawnych sposobów. Niebezpieczeństwo systemu pobłażania było zawsze zatrważające, a 
korzyści jego zbyt przecenione. Mniemam, że jeżeli gdzie, to w tym zakładzie dokonano 
najodpowiedniejszej  próby.  Uczyniliśmy  wszystko,  co  tylko  podszepnąć  może  rozumna 
miłość  bliźniego.  Żałuję,  że  nie  mógł  pan  odwiedzić  nas  wcześniej  i  powziąć  o  tym 
wyobrażenia  na  podstawie  własnych  spostrzeżeń.  Przypuszczam,  iż  zna  pan  system 
pobłażania do najdrobniejszych szczegółów? 

– Bynajmniej. To, co słyszałem o nim, pochodziło z trzecich czy czwartych ust. 
–  Mówiąc  ogólnie,  mógłbym  wyrazić  się  o  tym  systemie,  iż  polega  on  na 

wyrozumiałości  dla  chorych  posuniętej  do  pozostawienia  im  zupełnej  swobody.  Nie 
sprzeciwialiśmy się urojeniom, którym podlega umysł wariata. Nie tylko im pobłażaliśmy, 
ale  nawet  dodawaliśmy  im  jeszcze  bodźca  i  właśnie  w  ten  sposób  udawało  się  nam 
osiągnąć  najzupełniejsze  uzdrowienia.  Nie  ma  argumentu,  który  by  tak  dosadnie 
przemawiał  do  niedołężnego  rozumowania  szaleńca,  jak 

reducito  ad  absurdum

Miewaliśmy,  na  przykład,  chorych,  którym  ubrdało  się,  że  są  kurczętami.  Leczenie 
polegało na tym, iż to ich urojenie przyjmowało się za pewnik, iż wytykało się choremu 
jego  głupotę,  że  nie  zdaje  sobie  sprawy  z  tego  pewnika  w  dostatecznej  mierze  –  i  na  tej 
podstawie odmawiało mu się przez jaki tydzień wszelkiego innego pożywienia prócz tego, 
jakie  zazwyczaj  dostają  kurczęta.  Toteż  zdarzało  się,  iż  odrobina  pośladu  i  żwiru 
dokazywała cudów. 

– Byłże ten sposób leczenia jedyny? 
– Bynajmniej. Pokładaliśmy również wielką ufność w takich zwykłych rozrywkach, 

jak  muzyka,  taniec,  ćwiczenia  gimnastyczne,  gra  w  karty,  czytanie  odpowiednio 
dobranych  książek  itd.  Udawaliśmy,  iż  każdego  chorego  leczymy  na  jakieś  pospolite 
niedomaganie fizyczne, i nie używaliśmy nigdy słowa „obłęd”. Niepoślednim szczegółem 
było  również  to,  iż  każdemu  wariatowi  polecało  się  czuwać  nad  zachowaniem  się 
wszystkich innych. Okazać zaufanie do rozsądku czy też dyskrecji szaleńca – to pozyskać 
go sobie z ciałem i duszą. W ten sposób rozporządzaliśmy licznym gronem dozorców. 

– A czy kary jakiegokolwiek rodzaju były w użyciu? 
– Nie, żadne. 
– A czy nie zdarzało się panu ograniczać swobody swych chorych? 
–  Nader  rzadko.  Bywało  od  czasu  do  czasu,  że  choroba  tej  lub  owej  jednostki 

wchodziła  w  okres  przesilenia  lub  przedzierzgała  się  nagle  w  furię.  Takiego  chorego 
przenosiło się do tajnej celi, aby swym rozstrojem nie zarażał innych, i trzymało się go w 
niej  aż  do  chwili,  kiedy  mógł  być  oddany  pod  opiekę  rodziny  lub  przyjaciół,  gdyż  z 
furiatami nie wdajemy się wcale. Zazwyczaj bywają przewożeni do publicznych zakładów 
leczniczych. 

– A teraz zmienił pan to wszystko – i czy sądzi pan, że na lepsze? 
–  Stanowczo.  System  ten  przedstawia  wiele  stron  ujemnych,  a  nawet 

niebezpieczeństw.  Zarzucono  go  już,  na  szczęście,  we  wszystkich 

maisons  de  santé

  w 

całej Francji. 

– Jestem ogromnie zdziwiony pańskimi słowami – odezwałem się – byłem bowiem 

background image

przeświadczony, iż innego sposobu obchodzenia się z obłędem już nigdzie w tym kraju się 
nie stosuje. 

–  Jest  pan  jeszcze  młody,  mój  przyjacielu  –  rzekł  na  to  mój  gospodarz  –  ale 

przyjdzie czas, że nauczy się pan sądzić o tym, co dzieje się na świecie, wedle własnego 
zdania,  a  nie  dowierzać  gadaninom  cudzym.  Niech  pan  nie  ufa  temu,  co  pan  słyszy,  a 
tylko  w  połowie  polega  na  tym,  co  pan  widzi.  Otóż,  jeżeli  chodzi  o  nasze 

maisons  de 

santé

,  to  widocznie  jakiś  ignorant  wprowadził  pana  w  błąd.  Ale  po  obiedzie,  gdy  pan 

należycie wypocznie po trudach swej przejażdżki, będę miał zaszczyt oprowadzić pana po 
zakładzie  i  zapoznać  z  systemem,  który  nie  tylko  w  mym  przeświadczeniu,  ale  także  w 
przeświadczeniu  wszystkich  osób  obeznanych  z  jego  wynikami  jest  nierównie 
skuteczniejszy od wszystkich innych, jakie dotychczas stosowano. 

– Czy to pański system? – zapytałem. – System wynaleziony przez pana? 
–  Jestem  dumny  –  odparł  –  iż  mogę  go  uważać  za  swą  własność,  przynajmniej  w 

pewnej mierze. 

Gawędziłem  w  ten  sposób  z  Monsieur  Maillardem  z  godzinę  lub  dwie,  a  on 

pokazywał mi ogrody i cieplarnie zakładowe. 

–  Nie  mogę  pokazać  panu  mych  chorych  niezwłocznie  –  rzekł  do  mnie.  –  Dla 

wrażliwego umysłu jest zawsze coś mniej lub więcej odrażającego w takich widowiskach, 
a  nie  chciałbym  pozbawiać  pana  apetytu  przed  obiadem.  Zjemy  obiad  razem.  Poczęstuję 
pana cielęciną 

à la Sainte Ménéhould

 i kalafiorami 

à la sauce veloutée

, wypijemy przy tym 

po szklance 

Clos de Vougeot

, co powinno dostatecznie wzmocnić pańskie nerwy. 

O szóstej zawezwano nas do stołu. Gospodarz mój zaprowadził mnie do obszernej 

salle  a  mànger

,  gdzie  zebrało  się  już  liczne  towarzystwo  –  jakieś  dwadzieścia  pięć  czy 

trzydzieści osób. Wszyscy obecni mieli wygląd ludzi wytwornych i dobrze wychowanych, 
aczkolwiek  ich  stroje  raziły  mnie  swym  przesadnym  bogactwem  i  nieco  zanadto 
przypominały  obliczoną  na  pokaz  wystawność 

de  la  vielle  cour

.  Zauważyłem,  iż 

przynajmniej trzy czwarte tego zebrania stanowiły panie i że niektóre z nich zupełnie nie 
przestrzegały  w  swych  strojach  wskazań  dobrego  smaku  obowiązującego  obecnie  w 
Paryżu.  Wiele  na  przykład  kobiet,  które  miały  zapewne  po  jakie  siedemdziesiąt  lat, 
zwracało  na  siebie  uwagę  nadmiarem  klejnotów  –  różnych  pierścieni,  bransolet  i 
kolczyków, a piersi ich i ramiona były bezwstydnie odsłonięte. Spostrzegłem również, iż 
bardzo niewiele strojów było dobrze zrobionych – lub przynajmniej, że bardzo niewiele z 
nich leżało dobrze na osobach, które miały je na sobie. Rozglądając się zobaczyłem ową 
zajmującą osóbkę, której Monsieur Maillard przedstawił mnie w swym saloniku; ale jakież 
było  me  zdumienie,  gdym  ujrzał,  iż  ma  na  sobie  ogromny  robron,  buciki  na  wysokich 
korkach i brudny czepek z koronek brukselskich, który był dla niej za duży i pomniejszał 
jej twarz w komiczny sposób. Przy pierwszym naszym widzeniu była w głębokiej żałobie i 
wyglądała  bardzo  ładnie.  Słowem,  było  coś  dziwacznego  w  strojach  całego  tego 
towarzystwa, coś, co zrazu nasunęło mi moją dawniejszą myśl o „systemie pobłażania” i 
kazało przypuszczać, iż Monsieur Maillard chciał mnie utrzymać w złudzeniu aż do końca 
obiadu, abym nie uległ niemiłemu odczuwaniu, że siedzę przy stole i spożywam obiad w 

background image

otoczeniu  wariatów;  lecz  wnet  przypomniałem  sobie,  co  mi  mówiono  w  Paryżu, 
mianowicie,  że  południowcy  są  to  wielcy  dziwacy,  mający  mnóstwo  staroświeckich 
nawyków.  Zresztą  po  chwili  rozmowy  z  niektórymi  osobami  uprzedzenia  moje  rozwiały 
się doszczętnie. 

Jadalnia,  aczkolwiek  dość  obszerna  i  wygodna,  nie  odznaczała  się  bynajmniej 

wytwornością. Na przykład na posadzce nie było dywanu, co zresztą we Francji zdarza się 
często. Okna nie miały firanek; okiennice zamykały się na sztaby żelazne, umieszczone na 
kształt przekątni, podobnie jak to bywa w sklepikach. Sala ta – jak zauważyłem – tworzyła 
osobne skrzydło zamku; okna jej mieściły się w trzech ścianach tego równoległoboku, w 
czwartej zaś znajdowały się drzwi. Było tam ogółem aż dziesięć okien. 

Zastawa  stołu  była  wspaniała.  Uginał  się  po  prostu  pod  półmiskami  i  pod 

nadmiarem wszelkich przysmaków. Obfitość ich graniczyła z barbarzyństwem. Było tam 
potraw tyle, iż najedliby się nawet Anakimowie. Nigdy przedtem w życiu nie zdarzyło mi 
się  widzieć  takiego  ogromnego  i  rozrzutnego  nagromadzenia  różnych  dobrych  rzeczy. 
Zastawa  jednak  nie  okazywała  dobrego  smaku,  a  oczy  moje,  nawykłe  do  przyciszonych 
świateł,  raziła  wrzaskliwa  jaskrawość  mnóstwa  świec  woskowych  w  srebrnych 
kandelabrach, ustawionych na stole i rozmieszczonych, gdzie tylko się dało, po całej sali. 
Usługiwało  kilku  bardzo  skrzętnych  służących,  zaś  w  drugim  końcu  sali,  przy  wielkim 
stole  siedziało  siedmiu  czy  ośmiu  ludzi  ze  skrzypcami,  piszczałkami,  trombonami  i 
bębnami.  W  przerwach  pomiędzy  daniami  udręczały  mnie  te  rzępoły  nieskończoną 
rozmaitością  zgiełków,  które  miały  być  muzyką  i  podobały  się  widocznie  bardzo 
wszystkim obecnym, prócz mnie jednego. 

Na ogół nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż w tym wszystkim, co działo się dokoła 

mnie,  było  dużo  cudactwa  –  ale  świat  składa  się  z  różnych  ludzi,  którzy  mają  różne 
sposoby myślenia i różne konwencjonalne nawyki. Podróżowałem przy tym dość dużo, by 
stać się bezwzględnym zwolennikiem zasady 

nil admirari

. Usiadłem przeto najspokojniej 

po  prawicy  mojego  gospodarza  i  z  doskonałym  apetytem  jąłem  raczyć  się  znakomicie 
przyrządzonymi potrawami. 

Rozmowa  tymczasem  stała  się  powszechna  i  nader  ożywiona.  Kobiety  swym 

zwyczajem  były  najgadatliwsze.  Przekonałem  się  rychło,  iż  niemal  całe  towarzystwo 
składało  się  z  osób  dobrze  wychowanych  i  że  mój  gospodarz  był  istną  skarbnicą 
zabawnych  anegdotek.  Zdawało  mi  się,  iż  mówi  nader  chętnie  o  swym  stanowisku 
dyrektora domu zdrowia, i ku mojemu zdziwieniu obłęd stał się ulubionym przedmiotem 
rozmowy  wszystkich  obecnych.  Opowiadano  mnóstwo  uciesznych  historyjek  o  bzikach 
różnych pacjentów. 

–  Mieliśmy  tu  raz  pewnego  gościa  –  odezwał  się  otyły,  niewielki  jegomość, 

siedzący na prawo ode mnie – któremu się uroiło, że jest czajnikiem, i czyż to nie jest – 
nawiasem  mówiąc  – rzecz dziwaczna, iż właśnie  ten  bzik tak często  lęgnie się  w mózgu 
wariatów? Nie ma chyba we Francji zakładu dla obłąkanych, gdzie by nie było czajnika w 
ludzkiej osobie. Nasz towarzysz był czajnikiem wyrobu angielskiego i czyścił się starannie 
co rano irchą i sproszkowaną kredą. 

background image

– Był tu również – przemówił wysoki mężczyzna z naprzeciwka – niedawno temu 

pewien  pan,  któremu  się  ubrdało,  że  jest  osłem,  co,  mówiąc  przenośnie,  było 
najzupełniejszą  prawdą.  Był  to  nieznośny  pacjent  i  mieliśmy  dużo  kłopotu,  by  utrzymać 
go  w  karbach.  Przez  długi  czas  nie  chciał  nic  jeść  oprócz  ostów;  lecz  z  tej  mrzonki 
wyleczyliśmy  go  rychło,  nie  dając  mu  nic  innego  do  jedzenia.  Przy  tym  nieustannie 
wierzgał nogami – ot, tak – tak… 

– Monsieur de Kock! Byłabym wdzięczna, gdyby pan zechciał panować nad sobą! – 

przerwała jakaś starsza pani, siedząca obok mówiącego. – Proszę trzymać nogi przy sobie! 
Uszkodził  mi  pan  moją  jedwabną  suknię!  Czyż  to  potrzeba,  mój  panie,  ilustrować  swe 
słowa takimi praktycznymi pokazami? Ten pan a nasz przyjaciel niewątpliwie pojąłby je 
bez  tych  dodatków.  Doprawdy,  jest  pan  niemal  takim  samym  osłem  jak  ów  biedak, 
któremu to się uroiło. Pańskie postępowanie jest najzupełniej w tym stylu, daję słowo! 

– 

Mille pardons, Mam’zelle!

 – odparł Monsieur de Kock, w ten sposób zagadnięty. 

– Przepraszam najusilniej! Bynajmniej nie zamierzałem obrazić pani. Mam’zelle Laplace, 
Monsieur de Kock będzie miał zaszczyt trącić się z panią kieliszkiem wina. 

Przy  tych  słowach  Monsieur  de  Kock  skłonił  się  nisko,  ucałował  nader 

ceremonialnie swą własną rękę i trącił się z Mam’zelle Laplace kieliszkiem wina. 

– Pozwól pan, 

mon ami

 – przemówił do mnie Monsieur Maillard – że nałożę panu 

kawałek tej cielęciny 

à la Sainte Ménéhould

; przekona się pan, że jest ogromnie delikatna. 

W  tej  chwili  trzech  krzepkich  służących  zdążyło  szczęśliwie  umieścić  na  stole 

olbrzymi półmisek, a raczej nieckę, w której znajdowało się coś, co wydało się mi  

 

monstrum horrendum, informe, ingens, cui 

lumen ademptum.

*

 

 
Po  bliższym  jednak  obejrzeniu  przekonałem  się,  iż  było  to  tylko  małe  cielę, 

upieczone  w  całości,  wsparte  na  kolanach,  z  jabłkiem  w  pysku,  podobnie  jak  w  Anglii 
przyrządza się zające. 

–  Nie,  dziękuję  panu  –  odparłem  –  przyznaję  się,  że  nie  jestem  szczególniejszym 

lubownikiem cielęciny 

à la Sainte

… Jak to pan powiedział? Po prostu mi nie służy. Może 

natomiast poleci pan zmienić mi talerz, a pokosztuję tego królika. 

Na  stole  stało  po  bokach  kilka  półmisków,  które  zawierały  coś,  co  wydało  mi  się, 

zwykłym królikiem francuskim – nader smakowity 

morceau

, który mogę polecić. 

– Pierre! – krzyknął gospodarz – proszę zmienić panu talerz i podać mu królika au-

chat. 

– Królika 

au

…? 

– Tego królika 

au-chat

                                  

*

  monstrum  horrendum...  (łac.)  -  potwór  okropny,  niekształtny,  olbrzymi,  któremu  życie  odjęto  (przyp. 

red.). 

background image

– No, to dziękuję. Po namyśle – nie! Wolę wziąć sobie nieco szynki. 
„Nigdy  człowiek  nie  wie,  co  mu  podadzą  u  tych  ludzi  na  głębokiej  prowincji  – 

pomyślałem  sobie.  –  Nie  mam  ochoty  ani  na  ich  królika 

au-chat

,  ani  też  na  ich  kota 

au-

lapin

*

”. 

– Zdarzyło się nam – rzekła jakaś truposzowata postać, siedząca na szarym końcu, 

podejmując  wątek  przerwanej  rozmowy  –  zdarzyło  się  nam,  że  śród  innych  osobliwości 
mieliśmy jakiś  czas  temu  pewnego  chorego, który  uporczywie  utrzymywał,  iż jest  serem 
kordobańskim, i chodził wszędzie z nożem w ręce, naprzykrzając się swym przyjaciołom, 
by zechcieli skosztować kawałeczek jego nogi. 

– Był to bezsprzecznie skończony wariat – wtrącił ktoś inny – ale daleko mu było 

do  pewnego  osobnika,  którego  znamy  wszyscy  prócz  tego  obcego  pana.  Mam  na  myśli 
owego  chorego,  któremu  wydawało  się,  że  jest  butelką  szampana,  i  nieustannie  otwierał 
się z hukiem i sykiem – ot, w ten sposób… 

Przy  tych  słowach  mówiący,  bardzo  mym  zdaniem  nieprzyzwoicie,  włożył  swój 

prawy wielki palec pod lewy policzek i wyjął go z klaśnięciem przypominającym wystrzał 
korka,  po  czym  poruszając  zręcznie  językiem  po  zębach,  jął  wydawać  przez  kilka  minut 
ostre  syki  i  bzykania  naśladując  szmery  pieniącego  się  szampana.  Widziałem  dokładnie, 
że  koncept  ten  niezbyt  podobał  się  Monsieur  Maillardowi,  ale  nie  rzekł  nic  i  rozmowę 
podjął znowu jakiś nikły chudzielec w wielkiej peruce. 

– Był tu także – odezwał się – pewien matołek, któremu uroiło się, że jest żabą, a 

trzeba  wiedzieć,  że  był  do  niej  istotnie  nieco  podobny.  Szkoda,  że  go  pan  nie  widział  – 
mówił  dalej,  zwracając  się  do  mnie  –  byłby  pan  zachwycony  naturalnością,  z  jaką 
wywiązywał  się  ze  swej  roli.  Panie,  jeżeli  ten  człowiek  nie  był  żabą,  to  tylko  można 
żałować,  że  nią  nie  był.  Skrzeczał  tak:  o-o-o-o-gh!  o-o-o-o-gh!  Była  to,  zaprawdę, 
najpiękniejsza nuta na świecie – istny bemol! A kiedy oparł łokcie na tym stole, ot, tak – 
po  jednej  lub  dwu  szklankach  wina  –  i  kiedy  rozdął  usta,  ot,  w  ten  sposób,  i  kiedy  jął 
przewracać  oczyma  i  mrugać  nimi  nadzwyczaj  szybko,  ot,  tak  –  no  to,  proszę  pana, 
zaręczam z całą pewnością, iż byłby pan nie posiadał się z zachwytu nad geniuszem tego 
człowieka. 

– Nie wątpię o tym – rzekłem. 
– A potem – przemówił ktoś inny – był tu pewien Petit Gaillard, który  mniemał o 

sobie, że jest szczyptą tabaki, i był szczerze zmartwiony, iż nie może wziąć siebie między 
palec wielki a wskazujący. 

– Mieliśmy tu także niejakiego Jules Desoulières’a, który był naprawdę niezwykłym 

geniuszem  i  któremu  pomieszały  się  klepki  w  urojeniu,  że  jest  dynią.  Naprzykrzał  się 
kucharzowi,  żeby  zapiekł  go  w  cieście  –  na  co  tenże  oburzony  nie  chciał  się  zgodzić. 
Osobiście bynajmniej nie jestem pewny, czy dynia zapiekana à la Desoulières nie byłaby 
istotnie doskonałą potrawą. 

                                  

*

 au-chat, au-lapin (fr.) - à la kot, à la królik (przyp. red.). 

background image

– Dziwię się panu – rzekłem i spojrzałem pytająco na Monsieur Maillarda. 
– Ha! ha! ha! – odezwał się tenże – hę! hę! hę! – hi! hi! hi! – ho! ho! ho! – hu! hu! 

hu! – to doskonałe! Niech pan tak się nie dziwi, mon ami; nasz towarzysz to kawalarz – un 
drôle – nie trzeba brać dosłownie tego, co mówi. 

–  Przebywał  tu  również  –  zabrał  głos  ktoś  inny  –  Bouffon  Le  Grand,  inna 

osobliwość  w  swoim  rodzaju.  Postradał  zmysły  z  miłości  i  ubrdał  sobie,  że  ma  dwie 
głowy.  Jedna  z  nich  miała  być  głową  Cycerona;  co  do  drugiej  wyobrażał  sobie,  iż  jest 
złożona, mianowicie, że od czoła aż po usta jest głową Demonstenesa, od ust zaś po brodę 
głową  lorda  Broughama.  Nie  jest  rzeczą  niemożliwą,  że  był  w  błędzie,  ale  byłby  pana 
przekonał, że ma słuszność, gdyż posiadał dar wymowy. Lubił namiętnie krasomówstwo i 
chętnie  nim  się  popisywał.  Miał,  na  przykład,  zwyczaj  wskakiwać,  ot,  w  ten  sposób,  na 
stół i – i… 

W  tej  chwili  przyjaciel,  siedzący  obok  mówiącego,  położył  mu  rękę  na  ramieniu  i 

szepnął coś do ucha, po czym tenże umilkł nagle i opadł znów na krzesło. 

–  A  trzeba  panu  wiedzieć  –  przemówił  ten,  co  szeptał  –  że  był  tu  także  Boullard, 

krętek.  Nazywam  go  krętkiem,  gdyż  istotnie  miał  we  łbie  ćwieka,  dziwacznego,  acz 
niezupełnie nieuzasadnionego, iż przemienił się w krętka. Można było ryczeć ze śmiechu 
patrząc, jak się kręci. Potrafił wiercić się godzinami na jednej pięcie, ot, tak… 

Przy  tych  słowach  przyjaciel,  któremu  przed  chwilą  przerwał  swym  szeptem, 

wyświadczył mu jota w jotę podobną przysługę. 

–  Co  tam!  –  wrzasnęła  jakaś  podstarzała  dama  piskliwym  głosem.  –  Pański 

Monsieur Boullard był wariatem, i do tego bardzo kiepskim wariatem, bo – proszę pana – 
czy  kto  słyszał,  żeby  człowiek  był  krętkiem?  To  brednia.  Madame  Joyeuse  była 
rozumniejsza,  jak  pan  wie.  Miała  także  bzika,  ale  bzika  rozsądnego  i  rozweselała 
wszystkich, którzy mieli zaszczyt ją znać. Po dojrzałej rozwadze przyszła do przekonania, 
iż skutkiem jakiegoś wypadku stała się kogutkiem. Lecz zostawszy nim, zachowywała się 
też odpowiednio. Trzepotała skrzydłami z niesłychanym powodzeniem – ot, tak – ot, tak! 
A jej pianie było przerozkoszne! Ko-ko-ko-kukuryku! Ko-ko-ko-kukuryku! 

– Madame Joyeuse, byłbym pani wdzięczny, gdyby pani zechciała opamiętać się! – 

przerwał  nasz  gospodarz  gniewnie.  –  Albo  pani  będzie  zachowywała  się,  jak  na  kobietę 
dobrze  wychowaną  przystało,  albo  proszę  natychmiast  odejść  od  stołu.  Zechce  pani 
wybrać! 

Dama (której nazwisko zdziwiło mnie wielce, ile że przed chwilą sama opowiadała 

o  Madame  Joyeuse)  zarumieniła  się  aż  po  białka  i  zdawała  się  być  niezmiernie 
zawstydzona tym upomnieniem. Pochyliła głowę i nie odpowiedziała ani słowa. 

Natomiast  inna,  młodsza  od  niej  osoba  podjęła  wątek  rozmowy.  Była  nią  owa 

piękna panna z saloniku! 

– Oh – zawołała – Madame Joyeuse była głupia! Nierównie więcej słuszności miała 

Eugénie  Salsafette.  Była  to  bardzo  piękna  i  nadzwyczaj  skromna  młoda  osoba,  która 
uważała zwykły sposób ubierania się za nieprzyzwoity i pragnęła zawsze ubierać się w ten 
sposób,  aby  znajdować  się  poza  swymi  sukniami,  a  nie  wewnątrz  swych  sukien.  Zresztą 

background image

jest to rzecz bardzo łatwa. Trzeba tylko zrobić tak – a potem tak – tak – tak – a potem… 

– Mon Dieu! Mam’zelle Salsafette! – krzyknęło naraz kilkanaście głosów – co pani 

robi? Proszę przestać! To nam wystarczy! Już wiemy, jak to się robi! Dość tego! Dość! – i 
już kilkanaście osób powstawało ze swych miejsc, by powstrzymać Mam’zelle Salsafette 
od  przyrównania  się  do  Wenus  Medycejskiej,  gdy  wtem  zapobiegły  temu  nagle  i 
skutecznie rozgłośne krzyki i wrzaski dolatujące skądś, z głównej połaci zamczyska. 

Krzyki te dały się mocno we znaki moim nerwom, ale wszyscy inni biesiadnicy byli 

wprost  godni  pożałowania.  Nie  widziałem  jeszcze  w  życiu  grona  rozsądnych  ludzi 
ogarniętych  takim  przerażeniem.  Pobledli  wszyscy  jak  trupy  i  skuliwszy  się  w  swych 
fotelach  drżeli  i  bełkotali  ze  strachu,  nadsłuchując,  czy  owa  wrzawa  się  nie  powtórzy. 
Jakoż  wszczęła  się  znowu  –  głośniejsza  i  jakby  bliższa;  za  trzecim  razem  wzmogła  się 
ogromnie, lecz za czwartym znacznie przycichła. Z zamarciem tego zgiełku nowa otucha 
wstąpiła  w  towarzystwo,  zapanowało  znów  ożywienie  i  jęto  dalej  pleść  androny. 
Odważyłem się wówczas spytać o przyczynę tego zaniepokojenia. 

–  Ach,  to  drobnostka!  –  rzekł  Monsieur  Maillard.  –  Jesteśmy  przyzwyczajeni  do 

tych rzeczy i nie przejmujemy się zbytnio nimi. Obłąkańcy co pewien czas zaczynają wyć 
chórem;  jeden  pobudza  drugiego,  podobnie  jak  to  bywa  niekiedy  nocą  ze  sforą  psów. 
Zdarza  się  atoli  także,  że  po  tych  chóralnych  rykach  następują  połączone  wysiłki,  by 
wyłamać  się  z  zamknięcia.  W  tym  ostatnim  wypadku  można  być  narażonym  na  niejakie 
niebezpieczeństwo. 

– Iluż ma pan teraz pod kluczem? 
– Obecnie jest ich zaledwie dziesięciu. 
– Zapewne same kobiety? 
– Oh, nie! Jeden w drugiego mężczyźni; same tęgie draby, mogę panu zaręczyć. 
– Istotnie? Słyszałem, iż śród obłąkanych przeważa płeć piękna. 
– Tak bywa zazwyczaj, ale nie zawsze. Niedawno temu było tu dwudziestu siedmiu 

chorych,  a  śród  nich  aż  osiemnaście  kobiet;  ale  w  ostatnich  czasach  nastąpiła  ogromna 
zmiana, jak pan widzi. 

–  Tak  jest;  nastąpiła  ogromna  zmiana,  jak  pan  widzi  –  przerwał  jegomość,  który 

nadwerężył łydki Mam’zelle Laplace. 

– Tak jest – nastąpiła ogromna zmiana, jak pan widzi! – zaświergotało zgodnie całe 

towarzystwo. 

– Trzymać język za zębami! – wrzasnął gospodarz z wściekłością. 
Po  tych  słowach  całe  towarzystwo  zapadło  na  jakąś  minutę  w  głuche  milczenie. 

Jedna  z  kobiet  usłuchała  rozkazu  Monsieur  Maillarda  po  swojemu,  gdyż  wywiesiwszy 
język,  nadzwyczaj  długi,  trzymała  go  ulegle  obiema  rękami  aż  do  chwili,  kiedy 
wzburzenie przycichło. 

– A ta pani – rzekłem do Monsieur Maillarda nachylając się ku niemu i przyciszając 

głos  –  ta  zacna  osoba,  która  co  tylko  mówiła  i  ubawiła  nas  swym  kukuryku,  to  pewno 
nieszkodliwa… co? Zupełnie nieszkodliwa? 

– Nieszkodliwa? – zabełkotał z nie udanym zdziwieniem. – Co to znaczy? Co pan 

background image

chce przez to powiedzieć? 

– Tylko lekkie zboczenie? – rzekłem dotykając palcem czoła. – Jestem pewien, że to 

nic niebezpiecznego, co? 

– 

Mon  Dieu!

  Co  też  pan  sobie  wyobraża?  Ta  pani,  moja  serdeczna,  dawna 

przyjaciółka,  Madame  Joyeuse,  jest  tak  samo  zdrowa,  jak  ja.  Ma  tam  swoje  drobne 
dziwactwa, to pewna; ale przecież pan wie – wszystkie stare, bardzo stare kobiety są nieco 
zdziwaczałe. 

– Rozumie się – rzekłem – rozumie się, a te inne panie i ci panowie… 
–  Są  moimi  przyjaciółmi  i  współpracownikami  –  przerwał  Monsieur  Maillard 

prostując się wyniośle – moimi najlepszymi przyjaciółmi i asystentami. 

– Jak to, wszyscy? – zapytałem. – Czy i kobiety także? 
–  Oczywiście  –  odparł  –  nie  możemy  nic  począć  bez  kobiet.  Są  to  najlepsze 

pielęgniarki dla obłąkanych; mają swe własne sposoby – zresztą pan wie! Ich promieniste 
oczy dokazują cudów; coś, jakby zaklęcie węża! Rozumie mnie pan? 

– No, tak – rzekłem – zapewne! Ale ich postępowanie jest nieco dziwaczne – hę? Są 

nieco pomylone – co? Nie sądzi pan? 

–  Dziwaczne!  Pomylone!…  Czy  pan  naprawdę  tak  myśli?  Nie  przeczę,  że  my, 

południowcy,  nie  bawimy  się  w  świętoszków  –  robimy,  co  nam  się  podoba  –  używamy 
życia i wszystkiego, co ono dać nam może. Pan rozumie?… 

– Ależ tak – odrzekłem – ależ tak! 
–  A  przy  tym,  wie  pan,  to  Clos  de  Vougeot  jest  może  nieco  za  ciężkie,  nieco  za 

mocne. Rozumie mnie pan – co? 

–  To  pewne  –  rzekłem  –  to  pewne!  Nawiasem  mówiąc,  czy  dobrze  zrozumiałem 

pana,  iż  system,  który  zastosował  pan  zamiast  słynnego  systemu  pobłażania,  jest 
nadzwyczaj surowy? 

–  Bynajmniej.  Odosobnienie  oczywiście  jest  zupełne;  ale  zabiegi  lecznicze  są  dla 

chorych raczej przyjemne. 

– A czy ten nowy system jest pańskiego pomysłu? 
– Niezupełnie. Niektóre jego szczegóły pochodzą od doktora Smoły, o którym pan 

niewątpliwie słyszał; są jednakowoż w mym planie pewne odmiany. Jestem szczęśliwy, iż 
wszelkie  prawa  do  nich  mogę  przyznać  znakomitemu  Pierzowi,  z  którym  –  o  ile  się  nie 
mylę – ma pan zaszczyt obcować na stopie zażyłej znajomości. 

– Wyznaję ze wstydem – odparłem – iż nie zdarzyło mi się jeszcze słyszeć nazwisk 

tych panów. 

–  Na  miłość  boską!  –  zawołał  mój  gospodarz  odsuwając  nagle  swe  krzesło  i 

podnosząc ręce w górę. – Czy ja dobrze pana zrozumiałem? Przecież pan chyba nie chciał 
powiedzieć,  iż  nie  zdarzyło  się  panu  dotychczas  słyszeć  ani  o  uczonym  doktorze  Smole, 
ani o znakomitym profesorze Pierzu? 

–  Muszę  przyznać  się  do  mej  niewiedzy  –  odrzekłem  –  ale  prawda  przede 

wszystkim!  Mimo  to  czuję  się  wielce  upokorzony,  iż  nie  znam  prac  tych  bez  wątpienia 
niepospolitych mężów. Poszukam ich dzieł i przeczytam je z wytężoną uwagą. Monsieur 

background image

Maillard,  pan  naprawdę  –  muszę  przyznać  –  pan  naprawdę  zawstydził  mnie  w  mych 
własnych oczach. 

I tak też było istotnie. 
– Nie mówmy już o tym, mój drogi młodzieńcze! – odezwał się łaskawie, ściskając 

mi dłoń. – Trąćmy się teraz kieliszkiem Sauterne’u. 

Wypiliśmy.  Biesiadnicy  poszli  ochoczo  za  naszym  przykładem.  Gawędzili, 

żartowali, śmiali się, płatali tysiące głupstw. Skrzypki piszczały, bębny dudniły, trombony 
ryczały jak spiżowe byki Falarisa – i całe to widowisko, mętniejąc w miarę jak wino brało 
górę, stało się w końcu istnym pandemonium in petto. Tymczasem Monsieur Maillard i ja, 
mając  przed  sobą  kilka  butelek  Sauterne’u  i  Clos  de  Vougeot,  rozmawialiśmy  dalej 
podniesionymi głosami. Słowo wyrzeczone zwykłym tonem nie więcej miało warunków, 
by dotrzeć do uszu słuchacza, niż głos ryby odzywającej się spod wodospadu Niagara. 

– Proszę pana – rzekłem krzycząc mu do ucha – wspomniał pan coś przed obiadem 

o niebezpieczeństwach połączonych z dawniejszym systemem pobłażania. Na czymże one 
polegają? 

– Istotnie – odparł – niebezpieczeństwa bywały nieraz wielkie. Zachcianki wariatów 

są nieobliczalne; i zarówno mym zdaniem, jak zdaniem doktora Smoły i profesora Pierza, 
nie  jest  dobrze  pozwalać  im,  aby  chodzili  samopas,  bez  żadnego  nadzoru.  Wariatowi 
można  „pobłażać”,  jak  to  się  powiada,  do  czasu,  ale  ostatecznie  zawsze  jest  zdolny  do 
jakiegoś  wybryku.  Przy  tym  chytrość  jego  jest  przysłowiowa  i  rzeczywiście  ogromna. 
Jeżeli  ma  jakiś  zamiar,  to  ukrywa  się  z  nim  z  przedziwną  przebiegłością,  a  zręczność,  z 
jaką  umie  podszywać  się  pod  pozory  zdrowia,  jest  dla  metafizyka  jednym  z 
najosobliwszych  zagadnień  psychologicznych.  Gdy  szaleniec  wydaje  się  zupełnie 
rozsądny, trzeba mu niezwłocznie włożyć kaftan bezpieczeństwa. 

–  Ale  to  niebezpieczeństwo,  mój  drogi  panie,  o  którym  pan  mówił!  Czy  na 

podstawie własnego doświadczenia – podczas zawiadywania tym oto zakładem – miał pan 
jakie  praktyczne  powody  do  przypuszczeń,  iż  swoboda  jest  rzeczą  niebezpieczną,  gdy 
chodzi o obłęd? 

–  Tu?  Z  własnego  mego  doświadczenia?…  No,  mogę  powiedzieć,  że  tak.  Na 

przykład,  w  tymże  samym  domu  zdrowia,  zaszedł  niedawno  temu  osobliwszy  wypadek. 
Stosowano  wówczas,  jak  panu  wiadomo,  system  pobłażania,  a  chorzy  chodzili  samopas. 
Zachowywali się nadzwyczaj nienagannie – jakby umyślnie – i każdy człowiek rozsądny 
na podstawie tego nienagannego zachowania się byłby doszedł do wniosku, że ci hultaje 
knują jakiś diabelski plan. Jakoż pewnego pięknego poranku powiązano dozorcom ręce i 
wrzucono ich do cel, zaś wariaci, którzy  wystrychnęli się na dozorców, nadzorowali ich, 
jakby to oni byli obłąkani. 

– Co też pan mówi? Nie słyszałem jeszcze w życiu czegoś równie niedorzecznego! 
–  A  jednak  stało  się  to  istotnie  pod  wpływem  pewnego  kpa  –  wariata,  który  –  nie 

wiadomo, w jaki sposób – uroił sobie, iż wynalazł lepszy system rządzenia od wszystkich 
dotychczasowych  –  rozumie  się,  system  rządzenia  wariatami.  Zachciało  się  mu,  jak 
przypuszczam,  wypróbować  swój  wynalazek,  namówił  przeto  innych  chorych,  by 

background image

zawiązali spisek i obalili władze kierownicze. 

– I udało mu się to? 
–  Najzupełniej.  Dozorcy  i  dozorowani  zmienili  rychło  swe  role,  z  tą  wszakże 

różnicą,  iż  obłąkani  byli  przedtem  wolni,  gdy  tymczasem  dozorców  uwięziono 
natychmiast w celach i obchodzono się z nimi – co muszę ze smutkiem wyznać – bardzo 
nieuprzejmie. 

–  No,  sądzę,  że  wnet  musiał  nastąpić  nowy  przewrót.  Taki  stan  rzeczy  nie  mógł 

długo się utrzymać. Chłopi okoliczni, goście przybywający w odwiedziny zapewne rychło 
dali znać o wszystkim. 

– Myli się pan. Przywódca rokoszu zbyt był na to szczwany. Nie dopuszczał gości 

wcale – raz tylko pewnego dnia przyjął głupkowato wyglądającego młodego cudzoziemca, 
którego  nie  potrzebował  się  obawiać.  Pozwolił  mu  zwiedzić  zakład  –  ot,  tak,  dla 
rozmaitości – żeby nim się trochę zabawić. Kiedy miał go już dosyć, pożegnał się z nim i 
wyprawił go z powrotem. 

– Jakże długo trwało to panowanie wariatów? 
–  Och,  bardzo  długo  –  na  pewno  z  miesiąc,  a  może  i  dłużej,  ale  nie  umiem 

dokładnie  powiedzieć.  Tymczasem  obłąkani  mieli  dobre  czasy  –  może  być  pan  pewny! 
Pozrzucali  swą  szmatławą  odzież,  a  przywdziali  salonowe  stroje  i  klejnoty.  Piwnice 
zamku  zawierały  wielkie  zapasy  win,  a  wariaci  są  to  takie  diabły,  które  umieją  pić 
wyśmienicie. Używali też życia – zapewniam pana! 

– A lecznictwo – jakiż nowy system leczenia zastosował przywódca buntowników? 
–  No,  obłąkany  niekoniecznie  musi  być  głupcem,  jak  to  już  powiedziałem.  Wedle 

mego skromnego zdania leczenie jego było nierównie lepsze od poprzedzającego. Była to 
istotnie metoda doskonała – prosta, udatna, niekłopotliwa, słowem, przemiła – była to… 

Wątek  przemówienia  mego  gospodarza  przeciął  nagle  nowy  odzew  wrzasków,  nie 

różniących się od tych, które nas poprzednio zaniepokoiły. Wszelako tym razem zdawały 
się one pochodzić od osób szybko nadbiegających. 

– O, nieba! – zawołałem. – Obłąkani na pewno zdołali się wyłamać.– Obawiam się, 

że tak jest istotnie – odparł Monsieur Maillard, który pobladł ogromnie. Zaledwie zdążył 
skończyć  te  słowa,  gdy  głośne  nawoływania  i  klątwy  rozległy  się  pod  oknami  i  wnet 
potem stało się rzeczą pewną, że kilka osób z zewnątrz stara się utorować sobie dostęp do 
sali. Walono w drzwi czymś, co było zapewne ogromnym obuchem, a podwoje wyginały 
się i chybotały z niesłychaną siłą. 

Nastąpiła chwila straszliwego zamieszania. Monsieur Maillard, ku niewymownemu 

memu  zdziwieniu,  dał  nura  pod  stół.  Spodziewałem  się  po  nim  większej  stanowczości. 
Członkowie  orkiestry,  którzy  już  od  jakichś  piętnastu  minut  zbyt  byli  podchmieleni,  aby 
mogli  sprostać  swym  obowiązkom,  zerwali  się  teraz  na  równe  nogi  i  wspiąwszy  się  ze 
swymi  instrumentami  na  stół  huknęli  Yankee  Doodle.  Nie  zawsze  wprawdzie  byli  w 
zgodzie  z  melodią,  lecz  mimo  to  rzępolili  z  nadludzką  energią  przez  cały  czas  tego 
zamętu. 

Tymczasem na stół biesiadny, między butelki i szklanki, wskoczył ów pan, którego 

background image

poprzednio  z  taką  trudnością  od  tego  skoku  udało  się  powstrzymać.  Umieściwszy  się 
wygodnie, jął wygłaszać mowę, która niewątpliwie byłaby znakomita, gdyby ją tylko było 
można  słyszeć.  Równocześnie  człowiek  z  popędami  krętka,  rozpostarłszy  ramiona  pod 
kątem  prostym  do  ciała,  jął  wirować  po  sali  z  takim  niesłychanym  rozmachem,  iż 
wyglądał  istotnie  jak  krętek  roztrącający  wszystko  na  swej  drodze.  Słysząc  zaś 
nieprawdopodobne syki i bzykanie szampana przekonałem się w końcu, iż pochodziły one 
od jegomościa, który podczas obiadu wyręczał butelkę tego przedniego napoju. To znów 
człowiek  –  żaba  skrzeczał,  jak  gdyby  zbawienie  jego  duszy  zależało  od  każdego  tonu. 
Górowały  nad  tym  wszystkim  nieustające  poryki  osła.  Co  zaś  do  mojej  dawnej 
przyjaciółki,  Madame  Joyeuse,  to doprawdy,  na płacz  mi  się  zbierało, kiedym  widział  to 
biedactwo  w  takim  okropnym  rozstroju.  Stała  sobie  w  kąciku  przy  kominku  i 
wyśpiewywała nieustannie przenikliwym głosikiem: ,,Ko-ko-ko-ko-kukuryku!” 

I  oto  nastał  kres  –  katastrofa  dramatu.  Ponieważ  poza  hukaniem,  nawoływaniem  i 

pianiem  nie  stawiano  żadnych  innych  przeszkód  naporowi  uderzających  od  zewnątrz 
przeciwników, przeto wszystkie okna w mig i omal równocześnie zostały wyłamane. Nie 
zapomnę  jednak  nigdy  uczuć  osłupienia  i  grozy,  jakich  doznałem  widząc,  iż  przez  okna 
wtargnęła  i  runęła  na  nas  bijąc,  kopiąc,  drapiąc  i  wyjąc  istna  zgraja  jakichś  potworów, 
które  wydały  się  mi  szympansami,  orangutanami  lub  wielkimi  pawianami  z  Przylądka 
Dobrej Nadziei. 

Dostałem straszliwe uderzenie, od którego potoczyłem się pod kanapę i ległem bez 

ruchu.  Poleżawszy  jednakże  tam  z  jakichś  dziesięć  minut,  podczas  których  pilnie 
nadstawiałem  uszu  na  wszystko,  co  działo  się  w  sali,  doszedłem  w  końcu  do 
zadowalającego 

dénouement

 tej tragedii. Monsieur Maillard opowiadając mi o obłąkanym, 

który  namówił  do  rokoszu  swych  towarzyszy,  był  –  jak  się  zdaje  –  tylko  piewcą  swej 
własnej chwały. Jegomość ten był istotnie jakieś dwa czy trzy lata temu dyrektorem tego 
zakładu, lecz dostawszy pomieszania zmysłów sam został pacjentem. Nie wiedział o tym 
mój  towarzysz  podróży,  który  mnie  jemu  przedstawił.  Dozorcy,  których  było  dziesięciu, 
ulegli  niespodziewanemu  napadowi.  Najpierw  ich  pomazano  smolą,  po  czym  starannie 
oblepiono  pierzem,  a  w  końcu  wtrącono  do  cel  podziemnych.  Byli  tak  więzieni  przeszło 
miesiąc,  a  Monsieur  Maillard  użyczał  im  łaskawie  nie  tylko  smoły  i  pierza  (na  których 
polegał  jego  „system”),  ale  także  nieco  chleba  i  pod  dostatkiem  wody.  Codziennie 
pompowano  ją  im  z  góry.  W  końcu  udało  się  jednemu  z  nich  umknąć  przez  kanał  i 
uwolnić innych. 

„System  pobłażania”  po  dokonaniu  znacznych  zmian  zapanował  znów  w  zamku; 

niepodobna  mi  jednak  nie  przyznać  Monsieur  Maillardowi,  iż  jego  „metoda”  była 
doskonała  i  jedyna  w  swoim  rodzaju.  Jak  słusznie  się  wyraził,  była  „prosta,  udatna  i 
niekłopotliwa” – bynajmniej! 

Pozostaje  mi  tylko  nadmienić,  iż  jakkolwiek  przetrząsnąłem  wszystkie  biblioteki 

europejskie  w  poszukiwaniu  dzieł  doktora  Smoły  i  profesora  Pierza,  to  jednak  nie 
zdołałem po dziś dzień i mimo wszystkich wysiłków znaleźć ani jednego egzemplarza.