background image

        Zane Grey

      Stara kopalnia 

Przełożyła Róża Czekańska_Heymanowa

Wydawnictwo "Glob", 

Szczecin 1995

I

Ciemne i wzburzone morze 

przypominało Forrestowi 

rozkołysane pastwiska jego 

ukochanego Zachodu, który tak 

bardzo chciałby zobaczyć raz 

jeszcze, nim śmierć upora się 

ostatecznie z jego tak boleśnie 

doświadczonymi przez wojnę 

ciałem i duszą. 

Oparł się ciężko o reling w 

mrocznym zakątku rufowego 

pokładu osłoniętym przez łodzie 

ratunkowe. Była to druga noc po 

opuszczeniu Cherbourga i 

pierwsza, jaką miał spędzić na 

morzu. Wzburzony Atlantyk ciężko 

kołysał się na nierównej linii 

horyzontu. Miotający się po 

pokładzie wicher przypominał mu 

wiatry hulające po bawełnianych 

polach w rodzinnym kraju. 

Tęsknił za górami, pustynią, 

dolinami, polami bawełny, domem 

i matką - najdroższymi węzłami, 

które go jeszcze łączyły z 

życiem. Wzruszenie ogarniało go 

w tych momentach, gdy 

zapominając o własnej niemocy i 

cierpieniu, patrzył w mroczną 

głąb oceanu ze świadomością, że 

sen nawiedzający go przez 

dziewięć długich miesięcy 

spędzonych w szpitalu nareszcie 

przemieniał się w rzeczywistość. 

Tak, był w powrotnej drodze do 

domu, do Cottonwoods. 

Widział w myśli krętą dolinę 

pośród srebrnych wzgórz, drzewa 

bawełniane, od których 

miejscowość wzięła nazwę, potok 

wijący się leniwie w dół, stary 

background image

hiszpański dwór o białych 

ścianach porosłych winoroślą aż 

po czerwone dachówki. 

Obrazy te uwalniały go od 

okropnych wspomnień wojennych. 

Skoro wracał do domu na ten 

krótki czas, który mu pozostał 

do życia, dobrze było zanurzyć 

się w ożywczych wspomnieniach o 

rodzinnych stronach. 

Musiały tam zajść jakieś 

zmiany. Matka wspominała o nich 

niejasno w tym dziwnym liście, 

który nadszedł po długim okresie 

milczenia, liście tryskającym 

radością, że wiadomość o jego 

śmierci okazała się mylna, a 

jednocześnie pełnym jakiegoś 

tłumionego smutku i dziwnych 

nowin. Forrest wspomniał o paru 

dawniejszych listach, z których 

wyzierała troska, ale myśl, żeby 

jego ojciec, Clay Forrest, miał 

stracić ziemię albo dobytek 

wydała mu się absurdalna. 

Co też zastanie w domu? 

Spodziewał się, że wszystko 

dobrze, rodzice pewnie zdrowi. 

Ze względu na jego służbę w 

wojsku i ofiary, wybaczą mu 

chyba, że został wyrzucony z 

uczelni. Powód wydalenia wydawał 

mu się teraz taki trywialny - 

karty, pijaństwo, bijatyki 

zakończyły jego uniwersytecką 

karierę. Potem włóczęga po 

świecie i praca wzbudzająca 

nadzieję, że jeszcze będą z 

niego ludzie. Wreszcie rok 1914 

i wojna! A teraz, złamany na 

duchu i ciele, ofiara złudzeń, 

wraca w rodzinne strony. 

Olbrzymi statek orał posępne 

morze, rozpryskiwał atramentowe 

fale w białą pianę, która przez 

chwilę kłębiła się wzdłuż jego 

burt, jaśniała widmowym blaskiem 

i przepadała w ciemności. 

Jedynie na pokładzie 

spacerowym światło lamp 

niedyskretnie przenikało w 

głębokie wycięcia dekoltów 

wykwintnych dam i muskało 

konwencjonalną czerń męskich 

smokingów. 

Forrest opuścił swoją kryjówkę 

i zaczął przechadzać się po 

pokładzie, starając się ukryć 

background image

swe niedołęstwo, bóle w 

zranionym boku i palenie w 

piersi. Szedł wyprostowany. Na 

pokładzie byli przeważnie 

Amerykanie, wśród nich wielu 

młodych. Nie czuł z nimi żadnego 

powinowactwa. Czym był 

okaleczony żołnierz dla tych 

bogatych próżniaków? Gdy znalazł 

się w swojej kabinie, maska 

opadła mu z twarzy. Dowlókł się 

do łóżka i leżał w ciemności, 

słuchając rytmicznego pulsowania 

statkowych maszyn. Wreszcie 

dobroczynny sen skleił mu 

powieki. 

Nazajutrz dopiero późnym 

rankiem opuścił kabinę, aby 

odetchnąć świeżym powietrzem. 

Morze uspokoiło się. Okręt nie 

przechylał się już na boki, lecz 

równomiernie kołysał się 

popychany umiarkowanym, 

południowo_wschodnim wiatrem. W 

powietrzu czuć było wiosnę. 

Pasażerowie rozkoszowali się 

piękną pogodą. Morze było jasne, 

zielone, bez białych czubów. Na 

horyzoncie dymił przepływający 

statek. 

Forrest ułożył się na leżaku 

na tyle wygodnie, na ile 

pozwalała mu sztywna noga. Obok 

siedział mężczyzna, którego 

przyjazne zaczepki niegrzecznie 

byłoby zbyć milczeniem. A więc 

Forrest zamienił z nim kilka 

zdań o pogodzie, o tym, że 

połowę podróży mają już za sobą 

i że pasażerowie tłumnie dziś 

wyszli na pokład. 

- Widzę, że pan był na froncie 

- zauważył w pewnej chwili 

uprzejmy pasażer. 

Forrest skinął głową. Widział, 

że wzbudził ciekawość w swoim 

sąsiedzie i że będzie musiał 

odejść, a na to znów nie miał 

ochoty, gdyż każdy wysiłek 

sprawiał mu ból. 

- Wracamy z żoną z Francji - 

ciągnął nieznajomy. - Mieliśmy 

syna na froncie. Przed rokiem 

wymieniono go wśród zaginionych. 

Pojechaliśmy więc, żeby odnaleźć 

chociaż jego mogiłę. 

background image

- Doprawdy? - zapytał ze 

współczuciem. - I cóż państwo 

znaleźli? 

- Nic! Nie ma go, oto 

wszystko. 

Forrest spojrzał na ojca 

mówiącego tak spokojnie o swoim 

nieszczęściu. Wyglądał na 

drobnego kupca z prowincji albo 

na farmera, który czuje się 

nieswojo bez burki i kaloszy. 

Nie próbował nawet ukrywać 

głębokich bruzd na twarzy ani 

głębokiego smutku w oczach. 

Forrest wyraził swoje 

współczucie i zapytał o pułk 

zaginionego syna. Ale ojciec 

znał tylko gołe fakty i nie 

zdawał się być skłonny do 

dalszej rozmowy na ten temat. 

- Ja sam przez cały rok byłem 

zaginiony - uśmiechnął się. - 

Przynajmniej za takiego uważali 

mnie moi rodzice. Przywieziono 

mnie do szpitala, ale nikogo o 

tym nie powiadomiono, a ja sam 

znajdowałem się w takim stanie, 

że nie wiedziałem, co się ze mną 

dzieje. 

- Ale teraz pańska rodzina już 

wie? - zapytał nieznajomy ze 

szczerym zaciekawieniem. 

- Tak. 

- Jak to dobrze, że pana 

spotkałem! Odtąd już chyba nigdy 

nie przestanę mieć nadziei, że 

mój syn jeszcze żyje. 

- To zupełnie możliwe. 

- Chciałbym poznać pana z moją 

żoną. Czy nie ma pan nic 

przeciwko temu? 

- Ależ nie. 

- Gdzie pan mieszka? 

- W Nowym Meksyku. 

- Ma pan jeszcze przed sobą 

długą podróż... A nie wygląda 

pan na zbyt silnego. 

- Może jakoś mi się uda - 

uśmiechnął się blado Forrest. 

background image

- Ależ na pewno! Niech pan 

myśli o swoich rodzicach. A     

może przy zejściu na ląd mógłbym 

być w czymś pomocny? 

- Nie, dziękuję. Sam sobie dam 

radę. Od wielu miesięcy nie 

czułem się tak dobrze. 

Nieznajomy nie nalegał dłużej. 

Taktownie zmienił temat i po 

chwili oddalił się. 

Forrestowi dobrze zrobiła ta 

rozmowa, choć nie umiałby 

określić dlaczego. Zrozumiał 

jednak, że nie powinien 

separować się od wszystkich. 

Słońce wznosiło się coraz 

wyżej. Piękna pogoda zachęcała 

pasażerów do zabaw na pokładzie, 

ale Forrestowi mimo ciepłych 

pledów było chłodno. Zaczął 

przyglądać się towarzyszom 

podróży. Po chwili ze 

zdziwieniem zauważył, że sam 

stał się przedmiotem 

zainteresowania obecnych na 

pokładzie kobiet. Zmieszało go 

to i w pierwszym odruchu chciał 

schronić się do kabiny, ale 

powstrzymał się. W każdym razie 

tu było mu wygodniej i 

przyjemniej. Cóż te kobiety 

zauważyły w nim szczególnego? - 

To tylko współczucie - pomyślał. 

Ułożył się na wznak i zamknął 

oczy, a gdy po chwili otworzył 

je, drgnął. Patrzył wprost w 

śliczną twarz jakiejś 

dziewczyny, którą widział już 

przedtem, nie zauważył jednak, 

że była aż tak ładna. Dziewczyna 

zaczerwieniła się, odwróciła 

głowę i pociągnęła za sobą swą 

towarzyszkę. Kasztanowe kędziory 

jeszcze chwilę błyszczały w 

słońcu. Forrestowi wydało się, 

że widział już kiedyś te oczy i 

ich badawcze spojrzenie utkwione 

w swojej twarzy. 

Po chwili dziewczęta przeszły 

znów obok niego, trzymając się 

pod ręce, zaróżowione od ruchu 

na świeżym powietrzu. Tym razem 

zdawały się nie zwracać na niego 

uwagi. Obie były Amerykankami 

ubranymi wedle najnowszej 

paryskiej mody w krótkie 

sukienki. Rudowłosa miała budowę 

dziewcząt z Zachodu i chód 

background image

góralki. Dawno już nie widział 

panien z tamtych stron, ale nie 

zapomniał przecież, jak 

wyglądają. 

Dziewczęta przystanęły w 

pobliżu, podniosły porzucone 

przez kogoś krążki i zaczęły się 

nimi bawić. Wyższa stanęła 

blisko Forresta. Po jej ruchach 

poznał, że nawykła do otwartych 

przestrzeni i konnej jazdy. Mógł 

teraz dobrze się jej przyjrzeć. 

Dziwnie mu kogoś przypominała. 

Była wesoła, pełna życia. 

Podczas gry zerkała w jego 

stronę. Zrozumiał, że robi to 

nie przez kokieterię. 

Coś drgnęło w stygnącym z 

wolna sercu Forresta. Od sześciu 

lat kobiety odgrywały małą rolę 

w jego życiu, choć dawniej był 

dość sentymentalny i przeżył 

kilka miłostek. We Francji 

poznał dwie dziewczyny, z 

których każdą mógł pokochać, 

gdyby pozwoliły na to warunki. 

Sam nie rozumiał, dlaczego widok 

młodej Amerykanki przypomniał mu 

jedną z nich, gdyż nie były 

nawet do siebie podobne.

Nagle jeden z krążków upadł 

pod leżak Forresta. 

Miedzianowłosa dziewczyna 

podbiegła zdyszana, 

onieśmielona. 

- Zbyt silnie rzuciłam... 

Przepraszam. 

Zapomniał, że powinien 

wystrzegać się gwałtownych 

ruchów, toteż gdy schylił się po 

krążek, poczuł przeszywający ból 

w boku. 

- Pana coś zabolało? - 

zapytała ze współczuciem. 

- Troszeczkę! Ale to nic - 

odpowiedział słabo. 

- Powinien pan był pozwolić, 

żebym sama podniosła. 

- Zwykle pamiętam, że jestem 

inwalidą - odparł z bladym 

uśmiechem - ale tym razem pani 

wdzięk sprawił, że zapomniałem o 

tym. 

- Pan jest amerykańskim 

background image

żołnierzem? - zapytała. 

- Tak, odwożę do domu te 

smutne resztki, które ze mnie 

zostały. 

Nic nie odpowiedziała, ale na 

jej twarzy odmalowało się 

szczere współczucie. Wyraźnie 

zmieszana, powróciła do gry. 

Forrest leżał bez ruchu. W 

zranionym boku odczuwał bolesne 

pulsowanie. Jak trudno stać się 

niewrażliwym na ból! Myślał 

teraz z niechęcią o pięknej 

zdrowej dziewczynie i o jej 

pełnym litości spojrzeniu. 

Pod wieczór, gdy pozostali 

pasażerowie zwykle przebierali 

się do obiadu, Forrest zazwyczaj 

wymykał się na pokład, żeby 

zgodnie z zaleceniem lekarzy 

trochę pospacerować. Jak na 

ciężko rannego dawał sobie 

nieźle radę i mimo bólu ruch 

robił mu dobrze. 

Zauroczony bladozłotą poświatą 

zachodzącego słońca z wysiłkiem 

doczłapał do swego leżaka i 

znalazł przypiętą do pledu małą 

paczuszkę zawiniętą w białą 

bibułkę. Fiołki! W lot pojął, 

kto mógł je tam położyć. Poczuł 

się głęboko wzruszony tym 

gestem, gdyż wziął go za wyraz 

tego, co nie mogło zostać 

wypowiedziane. Zaniósł je do 

kabiny i położył na poduszce. 

Jednym z jego licznych utrapień 

był fakt, iż nie mógł jadać 

częściej niż raz dziennie, na 

dodatek w umiarkowanych 

ilościach, a że unikał salonów i 

był bardzo nerwowy, przez co nie 

czytał przy sztucznym świetle, 

nie pozostawało mu nic innego, 

jak położyć się spać. 

Wkrótce leżał w ciemności z 

twarzą przytuloną do pachnących 

fiołków, na które padały jego 

łzy. Był to miły gest ze strony 

miedzianowłosej dziewczyny, ale 

mimo to zabolał go, ponieważ 

nadwątlił skorupę goryczy, w 

którą był uzbrojony. W ciemności 

i ciszy przerywanej tylko 

łoskotem maszyn i hukiem fal 

zdawał sobie sprawę, czego mu 

background image

było brak podczas tych 

straconych lat i czego już na 

zawsze będzie pozbawiony. Czuł, 

że jego poświęcenie było 

daremne. Uniesienie i zapał, z 

jakim zaciągnął się na wojnę, 

zgasły w upiornej 

rzeczywistości. Nawet wiara w 

Boga zachwiała się. 

Jakie to dziwne, że robi 

jeszcze na nim wrażenie 

spojrzenie dziewczęcych oczu, że 

wzrusza go jej pachnący dar. 

Wszak powinien znajdować się już 

poza zasięgiem ludzkich uczuć! A 

jednak nie był. Minęły długie 

godziny, zanim zmorzył go sen. 

Nazajutrz nie dostrzegł 

nigdzie ofiarodawczyni fiołków. 

Dopiero po dwóch dniach mignęły 

mu przelotnie jej złotawe włosy, 

by już więcej się nie pokazać. 

Stopniowo wrażenie całego 

incydentu zbladło. Ulotne 

zainteresowanie, które na krótko 

powstrzymało go od ponurych 

myśli, minęło. Miedzianowłose 

dziewczęta nie były dla niego! 

Gdy statek skąpany w blasku 

wczesnego poranka przesuwał się 

obok Statuy Wolności, Forresta 

ogarnęło głębokie wzruszenie. 

Dotarł do rodzinnego kraju. 

Nareszcie jedna z jego modlitw 

została wysłuchana! 

Formalności związane z 

lądowaniem nie trwały długo. 

Forrest trzymał się z dala od 

ciżby ludzkiej i obserwował z 

góry powitalne gesty i 

pospieszne zbieganie pasażerów 

po trapie. Nagle w tłoku 

zobaczył ją. Była ubrana na 

biało i widział ją wyraźnie 

otoczoną przez grupę młodych 

dziewcząt i chłopców, którzy 

pociągnęli ją za sobą. Został 

tylko nic nie znaczący, kolorowy 

tłum. 

Po dokonaniu formalności 

celnych, Clifton Forrest 

poprosił stewarda, aby 

odprowadził go do taksówki. 

Wkrótce pochłonął go wartki 

potok ulicznego ruchu, który 

background image

wydał mu się równie 

oszałamiający i niebezpieczny 

jak atak czołgów podczas wojny. 

W górnej części miasta ulice z 

poczwórnym szeregiem 

rozpędzonych aut przypominały mu 

nieprawdopodobny fakt, że 

znajduje się w Nowym Jorku. 

Wprawdzie tysiące przeszkód 

dzieliło go jeszcze od miejsca 

przeznaczenia, ale mimo to był 

już niejako w domu! Serce zabiło 

mu z wdzięczności dla losu. 

Na dworcu resztką sił dowlókł 

się do ławki w poczekalni. 

Dobrze, że do odjazdu pociągu 

miał jeszcze kilka godzin, bo 

czuł się bardzo wyczerpany. 

Patrzył czas jakiś na 

wielobarwny tłum, aż wreszcie 

zapadł w zwykłe u niego 

odrętwienie, z którego wyrwał go 

dopiero bagażowy. 

- Chodź, bracie - rzekł z 

uśmiechem. - Wesprzyj się na 

mnie i jazda naprzód. 

Forrest wyprostował się i sam 

wsiadł do wagonu. Ciężko usiadł 

w fotelu, westchnął i otarł 

zimny pot z czoła. Czekał go 

jeszcze jeden wysiłek - przejazd 

ze stacji na stację w Chicago, a 

potem już tylko koleją do Santa 

F'e! Ileż to razy jadąc konno do 

Las Vegas zatrzymywał się, by 

popatrzeć na słynny zachodni 

pociąg. 

Góry nad Hudsonem, za którymi 

zachodziło słońce, pokryły się 

już mgiełką wiosennej zieleni. 

Tam, w domu, drzewa bawełniane 

już mają liście, gałęzie będą od 

nich puszyste i zielone niby 

szmaragdy. Do zmierzchu patrzył, 

jak w szerokiej rzece odbijają 

się skały i wzgórza, wreszcie 

udał się do wagonu 

restauracyjnego. 

Tej nocy nie spał dobrze, choć 

leżał wygodnie. Kołysanie 

pociągu nie było zbyt przyjemne, 

ale przecież z każdym obrotem 

kół przybliżał się do domu. 

Przyszedł ranek, a wraz z nim 

spowite chmurami dymu Chicago. 

background image

Bagażowych było niewielu. 

Forrest wolno wysiadł na peron. 

Pociąg do Santa F'e odchodził 

niebawem. Ktoś pomógł mu przy 

wsiadaniu do autobusu, a na 

DearĂborn Street posadzono go w 

fotelu na kółkach i podwieziono 

do wagonu. Pociąg zgrzytliwie 

jęknął, ruszył z miejsca i za 

chwilę wyłonił się z mrocznej 

hali na światło dnia. 

Rodzinny dom zbliżał się z 

każdą chwilą, a radość z tego 

powodu była silniejsza niż 

protesty zmaltretowanego ciała. 

Podniósł ciężkie powieki i 

pierwszą osobą, którą zobaczył, 

była miedzianowłosa dziewczyna. 

II

- Zdaje mi się, panienko, że 

zemdlał - powiedział Murzyn z 

obsługi pociągu. 

- Jest strasznie blady! - 

zawołał czyjś dziewczęcy głos. 

- Ginio, czy jesteś pewna, że 

to ten sam młodzieniec ze 

statku? 

- Ależ tak!

Forrest rozpoznał dźwięczny 

głos. Miał on moc obudzenia go z 

letargu, ale wolał jeszcze przez  

chwilę pozostać w 

półświadomości. 

- Panienko, tego pana 

przywieziono w fotelu na kółkach 

- powiedział posługacz. - 

Zająłem się umieszczeniem jego 

bagażu i myślałem, że ten, kto 

go przywiózł, pomoże mu przy 

wsiadaniu. Gdy zobaczyłem, że 

się chwieje, było już za późno. 

- Mamo - odezwała się pierwsza 

dziewczyna. - Ginia powiada, że 

widziała tego młodego człowieka 

na "Berengarii".

- Czy być może? A kto to jest? 

background image

- zapytała matka.

- Nie wiem - odpowiedziała 

miedzianowłosa. - Wiem tylko, że 

to ranny, powracający z frontu 

żołnierz.

- Skąd wiesz, moja droga?

- Łatwo to poznać. Zresztą 

powiedział mi to sam... Na 

statku nie było przy nim 

nikogo... Czy i teraz jedzie 

sam?

- Tak, panienko.

- Proszę przynieść mokry 

ręcznik - powiedziała Ginia. - A 

ty, EĂthel, podaj mi sole 

trzeźwiące. 

Forrest poczuł, że czyjaś 

miękka, ciepła ręka dotknęła 

jego policzka. Wstrząsnął nim 

lekki dreszcz.

- Boże, jaki zimny! - szepnął 

znany mu już głos.

- Biedaczysko! Jakie by to 

było straszne, gdyby teraz 

umarł! - zawołała Ethel.

- Cicho! Jeszcze cię usłyszy! 

I nie stój jak słup. Idź lepiej 

do mamy albo powiedz służącemu, 

żeby dał poduszkę.

Forrest poczuł na czole i 

skroniach lekki ucisk mokrego 

ręcznika i dotyk palców 

odgarniających mu włosy. 

Ogarnęło go dziwne wzruszenie. 

Była przy nim dziewczyna, która 

ofiarowała mu bukiecik fiołków. 

Ma je jeszcze przy sobie. I oto 

los znów zetknął ich w pociągu 

jadącym na Zachód.

- Jeszcze nie odzyskał 

przytomności - szepnęła do kogoś 

dziewczyna. - Trzeba się 

dowiedzieć, czy nie ma w pociągu 

lekarza. 

Forrest uznał, że czas już 

najwyższy odzyskać przytomność. 

Otworzył oczy. Ktoś westchnął, 

twarz dziewczyny pochyliła się 

nad nim z uśmiechem.

- Nareszcie przyszedł pan do 

siebie! My, to jest ja, bałam 

background image

się, że już nigdy nie otworzy 

pan oczu.

- To ładnie, że pani się o 

mnie troszczyła - powiedział 

słabym głosem. 

- Musiał się pan bardzo 

spieszyć.

- Tak. Bałem się, że pociąg mi 

ucieknie. A wtedy musiałbym 

czekać cały dzień.

Ładna blondynka wsunęła głowę 

do przedziału.

- Ginio, czy już mu lepiej?

- W każdym razie odzyskał 

przytomność.

- Dziękuję paniom - 

odpowiedział Forrest. - Sam 

fakt, że jestem w tym pociągu, 

powinien mnie uzdrowić.

Służący przyniósł poduszkę i 

wsunął mu pod plecy.

- Czy mogę panu jeszcze czymś 

służyć?

Forrest potrząsnął głową. 

Ginia oddała posługaczowi 

wilgotny ręcznik i zrobiła ruch, 

jakby chciała wstać. Forrest 

wpatrywał się w jej oczy, co ją 

widocznie peszyło, ale 

jednocześnie zatrzymywało w 

przedziale.

- Czy spotkaliśmy się na 

statku? - zapytał niepewnie.

- Tak. 

- To dziwne, ale mam wrażenie, 

jakbym już kiedyś panią widział.

- Nic o tym nie wiem.

Wsunął rękę do kieszeni i 

wyciągnął bukiecik zwiędłych 

fiołków. 

- Znalazłem je przypięte do 

mojego pledu. Czy to pani je tam 

położyła?

Zaczerwieniła się.

- Ja? Dlaczego pan tak myśli?

background image

- Bo na statku nie było 

nikogo, komu chciałoby się 

okazać mi trochę serca. A więc 

pani?

- Dlaczego chce się pan tego 

dowiedzieć?

- Bo wolałbym, aby zrobiła to 

pani, a nie ktoś obcy.

- Ja również jestem obca.

- To prawda, chociaż... Nie 

potrafię pani tego wytłumaczyć. 

Mam jednak wrażenie, że naprawdę 

już kiedyś się zetknęliśmy. 

Przeżycia frontowe, później 

szpital i walka ze śmiercią 

wystudziły moje serce. I nagle 

ten bukiecik. Położyłem go na 

poduszce i tak zasnąłem. Przyzna 

pani, że jak na byłego 

żołnierza, dość to 

melodramatyczne zachowanie. Czy 

teraz mi pani odpowie?

- Coś mi kazało to zrobić - 

odparła pospiesznie. - Teraz, po 

tym, co pan powiedział, jestem 

zadowolona ze swego gestu.

Wstała trochę zmieszana. 

- Niebawem poczuje się pan 

lepiej - powiedziała i wyszła z 

przedziału. 

Forrest w duchu przyznał jej 

rację. Musi odpocząć, jeśli chce 

dojechać żywy do Las Vegas. Z 

tym postanowieniem zasnął.

Gdy się obudził, słońce 

znajdowało się po drugiej 

stronie wagonu. Z uczuciem ulgi 

usiadł i wyjrzał przez okno. 

Płaski zielony kraj i rozległe 

ogrodzone farmy wskazywały, że 

mijają stan Illinois.

Korytarzem przechodziła 

znajoma blondynka z jakąś 

starszą damą, zapewne matką, i 

uśmiechnęła się do niego 

przyjaźnie.

- Długo pan spał. Mam 

nadzieję, że czuje się pan 

znacznie lepiej?

- Tak, dziękuję pani.

- Posługacz chciał budzić pana 

background image

na śniadanie, ale nie 

pozwoliłyśmy mu.

- Jestem paniom wdzięczny. 

Bardziej niż jedzenia potrzeba 

mi snu.

- Nie wygląda pan już tak źle 

- powiedziała naiwnie.

Zostawszy sam, Forrest 

wychylił się i obserwował 

uciekający krajobraz. Trudno mu 

było uwierzyć, że znajduje się w 

drodze do domu. 

Raptem usłyszał czyjś głos. 

Odwrócił się i ujrzał w drzwiach 

przedziału miedzianowłosą 

dziewczynę.

- Lepiej panu? - zapytała. 

- Znacznie! Dziękuję pani za 

troskliwość.

- Trochę mnie pan nastraszył - 

powiedziała żartobliwie. - Czy 

pan rzeczywiście jest tak chory, 

jak dał mi to do zrozumienia?

- Kiedy? - uśmiechnął się 

ujęty jej prostotą i 

bezpośredniością.

- Na statku. Powiedział pan 

wówczas, że odwozi do domu swoje 

smutne resztki.

- Czyż nie jest to prawda?

- Nie wiem - odpowiedziała 

poważnie. - W tej chwili nie 

wygląda pan na aż tak chorego.

Usiadła obok niego i rękoma 

oplotła kolana. W jasnej 

sukience wyglądała uroczo. 

- Na statku myślałam, że 

trochę pan przesadził. Ale dziś 

rano wyglądał pan rzeczywiście 

na ciężko chorego. Teraz jednak 

znów mam nadzieję, że wykaraska 

się pan z tego. 

Zamilkli. 

- Lekarze twierdzą, że 

pozostał mi miesiąc życia - 

rzekł po chwili. 

- To straszne! - szepnęła 

zdławionym głosem. 

background image

- Nie. ÁÁŚmierć jest niczym. 

ÁÁWidziałem tysiące młodych ludzi, 

ÁÁktórzy ocierali się o nią 

ÁÁkażdego dnia. 

ÁÁ- Tak mało wiemy o śmierci - 

ÁÁpowiedziała w zadumie. - Żeby ją 

ÁÁzrozumieć, trzeba się z nią 

ÁÁzetknąć. 

ÁÁ- Czy ma pani kogoś bliskiego 

ÁÁwe Francji? 

ÁÁ- Nie. 

ÁÁW przedziale znów zapanowała 

ÁÁkłopotliwa cisza.

ÁÁ- Będę się modliła o pański 

ÁÁszczęśliwy powrót do domu - 

ÁÁpowiedziała po chwili prawie 

ÁÁszeptem. - Kto wie, może to pana 

ÁÁuzdrowi? 

ÁÁWstała gwałtownie i wybiegła 

ÁÁna korytarz. 

ÁÁForrest zdumiał się. Widok 

ÁÁdziewczyny wywołał uczucia 

ÁÁdotychczas mu nie znane. Kim 

ÁÁbyła? Dokąd jecÁŔhÁÁała? Zapewne nie 

ÁÁbyła krewną żadnego z młodych 

ÁÁludzi, którzy się wokół niej 

ÁÁobracali. Jeden zauważył jej 

ÁÁzainteresowanie młodym 

ÁÁżołnierzem i zdawał się być z 

ÁÁtego mocno niezadowolony. 

ÁÁOkoliczność ta szczególnie 

ÁÁuradowała Forresta. Widocznie 

ÁÁnie był jeszcze duchem, skoro 

ÁÁinni mężczyźni mogą być o niego 

ÁÁzazdrośni. 

ÁÁWyjął książkę i udawał, że 

ÁÁczyta. Myślami jednak krążył 

ÁÁcały czas wokół dziewczyny. 

ÁÁUśmiechał się do niej, gdy 

ÁÁprzechodziła koło jego 

ÁÁprzedziału. Odpowiadała mu tym 

ÁÁsamym. Stopniowo ta wymiana 

ÁÁspojrzeń i uśmiechów przerodziła 

ÁÁsię w rodzaj flirtu. 

ÁÁW pewnej chwili Forrest 

ÁÁdostrzegł w jej wzroku wyraz 

ÁÁsmutku i współczucia. 

ÁÁZaniepokoiło go to. Ponieważ nie 

ÁÁumiał wyjaśnić sobie przyczyn 

ÁÁtej nagłej zmiany, zakreślił w 

ÁÁksiążce swój ulubiony wiersz i 

ÁÁruszył w stronę dziewczyny. 

ÁÁ- ÁŔChciałbym, żeby pani to 

background image

przeczytała - powiedział i 

oddalił się, by zjeść obiad. 

- Jak się pani podobał wiersz? 

- zapytał wracając. 

- Nie przeczytałam go - 

odparła z wyraźną niechęcią. 

Odebrał książkę i wrócił bez 

słowa do przedziału. Machinalnie 

zaczął wertować jej stronice. 

Zatrzymał wzrok na swoim 

nazwisku. Czy je przeczytała? 

W nocy nie mógł zasnąć. Gdy 

pociąg przejeżdżał przez 

Lawrence, przypomniała mu się 

jego krótka kariera 

uniwersytecka skończona tak 

sromotnie. Wreszcie zapadł w 

niespokojny sen. 

Nazajutrz rano zobaczył długie 

skłony równin. Przyglądał się 

zaoranym zagonom, bladej zieleni 

pastwisk, z rzadka rozsianym 

farmom i śmigającym po polach 

królikom. 

Wreszcie wstał. Długo i 

starannie mył się w łazience, 

gdy pociąg mijał Kolorado. Cały 

dzień przepędził niby we śnie. 

Dwukrotnie dostrzegł kątem oka 

przechodzącą korytarzem 

dziewczynę. Zatem była jeszcze w 

pociągu! Co jednak spowodowało 

jej dziwne zachowanie? 

Nazajutrz rano zobaczył całe 

łany szałwii, skłony górskie 

porośnięte ostrą trawą, cedry, 

pinie, zielone pastwiska. Był w 

Nowym Meksyku!

Kilka godzin napawał się 

rozmaitością krajobrazu. 

Zapomniał o całym świecie i 

chłonął kolory, przestrzenie, 

monumentalną potęgę samotnych 

górskich szczytów. 

W dali zamajaczyła Old Baldy, 

bożyszcze jego chłopięcych lat. 

Jak dawniej wyniosła, chropawa, 

progowana biało w głębokich 

kanionach, nakryta czapą 

ciemnego boru, wspaniała góra 

Old Baldy. Na jej widok zadrżał 

i poczuł dziwny ucisk w sercu. A 

więc jego modlitwy zostały 

background image

wysłuchane! Wrócił do domu! 

Gdy pociąg zatrzymał się na 

stacji w Las Vegas, siedział 

nieporuszony, nie zwracając 

uwagi na wysiłki bagażowego. Nie 

poruszył go nawet fakt, że 

miedzianowłosa dziewczyna 

również wysiadła na tej stacji. 

Z pociągu wyszedł ostatni. 

Rozejrzał się wokół, jakby 

szukał wzrokiem kogoś znajomego, 

ale po peronie, oprócz 

podróżnych, kręcili się tylko 

Indianie i Meksykanie. Stanął 

bezradnie koło swoich bagaży - 

widział, słyszał, czuł, ale 

jeszcze nie wierzył. 

- Może taksówkę? - zagadnął go 

znienacka jakiś kierowca. 

Ocknął się. 

- Czy pan wie, gdzie jest 

Cottonwoods? 

- Ma pan na myśli farmę? 

- Tak. 

- Oczywiście! Zawieźć tam 

pana? 

- Jeśli pan tak dobry. Proszę 

położyć bagaże na tylnym 

siedzeniu. Chętnie usiądę koło 

pana.

- Widzę, że nie obawia się pan 

guzów - zaśmiał się kierowca. - 

Drogę mamy tu raczej marną. 

- Zawsze była fatalna - odparł 

Forrest, sadowiąc się w aucie. 

Ruszyli. Śródmieście Las Vegas 

niewiele zmieniło się przez tych 

kilka lat, za to na peryferiach 

przybyło sporo nowych budynków. 

- Co słychać w handlu bydłem? 

- zapytał Forrest. 

- Kompletna klapa. Dlatego 

musiałem zająć się szoferką. 

Droga zaczęła piąć się w górę. 

Rozciągał się z niej widok na 

pustynie i pastwiska. Forrest 

nie mógł nasycić oczu. Wreszcie 

zobaczył rozległą dolinę, a w 

niej wielkie drzewa bawełniane. 

background image

Zdawało mu się, że każde z nich 

zna. Szosa wiła się wzdłuż 

potoku. Dolina była własnością 

jego ojca. 

Wreszcie dostrzegł białe 

ściany i czerwony dach 

rodzinnego domu. Na tle zieleni 

stał tak samo piękny jak 

dawniej! Zacisnął spotniałe 

dłonie. Nierealność stała się 

faktem! Za chwilę znajdzie się w 

objęciach matki i uściśnie dłoń 

ojca. Z pewnością zastanie ich w 

domu, pewnie oczekują go. 

Po drugiej stronie doliny 

widniał ceglany dom, na którego 

widok drgnęło serce Forresta. 

Mieszkał tam Lundeen, wróg jego 

ojca, który podstępem usadowił 

się na tych gruntach. 

Przypomniał sobie jego córkę, 

wówczas kilkuletniego podlotka, 

którą pewnie polubiłby, gdyby 

nie wrogość ojców. Zapewne 

wyrosła. Może nawet wyszła za 

mąż? 

Malowniczy domek Lundeenów i 

duży biały dwór zniknęły za 

zakrętem. Znajdowali się już 

wysoko. Szofer prowadził teraz 

wóz pod porosłą dzikim winem 

ścianą pagórka. Tam gdzie 

wzgórze łagodnym skłonem równało 

się z poziomem ziemi, kipiał i 

szumiał po skalistym dnie górski 

potok, a za nim rozsypane były 

spichrze, stodoły, cegielnie, 

kuźnie, sklep i czworaki 

meksykańskiej służby. 

Forrest zdziwił się. Za jego 

pamięci budynków tych nie było w 

pobliżu dworu. Coś się zmieniło. 

A przecież ojciec, 

tradycjonalista, niechętnie 

wprowadzał jakiekolwiek zmiany. 

Nie było już czasu na 

zastanawianie się, gdyż samochód 

zatrzymał się przed werandą. 

Szofer coś powiedział, ale 

Forrest nie zrozumiał ani słowa. 

Drżąc na całym ciele wysiadł z 

wozu. Dostrzegł stojący opodal 

domu lśniący lakierem biały 

samochód. Z wnętrza dochodził 

szmer wesołych głosów i śmiech. 

Ruszył w stronę budynku. 

Nagle na progu ukazała się 

miedzianowłosa dziewczyna. Była 

background image

w podróżnym płaszczu i podniosła 

ręce, by zdjąć kapelusz. 

Zobaczyła Forresta i zamarła w 

bezruchu. Ciemny rumieniec 

wypłynął na jej twarz. 

Poczuł, że ziemia usuwa mu się 

spod nóg. Zdjął kapelusz, 

skłonił się i chciał przemówić, 

ale na widok pobladłej nagle 

twarzy dziewczyny i jej szeroko 

otwartych oczu słowa uwięzły mu 

w krtani. 

- Co pani tu robi? - wyjąkał 

wreszcie. 

- Przyjechałam do domu, do 

rodziców - odpowiedziała głucho. 

- Jak to? Kim pani jest? 

- Boże! Czyż to możliwe, żeby 

pan nic nie wiedział? 

- O czym?

- Że to już nie jest pański 

dom. 

- Kiedy to jest mój dom - 

upierał się zrozpaczony. 

- Dlaczego nikt pana nie 

zawiadomił! - wybuchnęła. - Jest 

mi strasznie przykro, ale ten 

dom należy teraz do mojego ojca. 

- Wracam z Francji, tak się 

cieszyłem - bąkał bezradnie. 

- Panie Forrest, współczuję 

panu - powiedziała ze smutkiem. 

Szmer głosów w budynku ustał. 

Na werandzie ukazała się znajoma 

już Forrestowi blondynka i 

stanęła obok przyjaciółki. 

- Czy pani wie, kim jestem? - 

zapytał. 

- Przeczytałam pańskie 

nazwisko w książce. Ale już na 

statku zdawało mi się, że znam 

pana, nie pamiętałam jednak 

skąd. Gdybym mogła oszczędzić 

panu tej przykrości... 

- Boże! Co się stało z moimi 

rodzicami? Gdzie są? 

- Nie mam pojęcia. Nie było 

mnie tu dwa lata. Gdy 

background image

wyjeżdżałam stąd, mieszkali tam, 

gdzie dawniej my mieszkaliśmy. 

- Jak się pani nazywa? 

- Wirginia Lundeen. 

- To pani jest tym rudym 

podlotkiem, któremu czasem 

dokuczałem?

- Tak, to ja. 

- Więc ojciec musiał opuścić 

swój rodzinny dom? 

- Niestety... 

Forrest dostrzegł, że twarz 

dziewczyny zaczyna rozpływać się 

jakby we mgle. Stracił 

przytomność.

III 

- Co robić? - krzyknęła Ethel. 

Na werandzie ukazał się ojciec 

Wirginii w towarzystwie kilku 

osób. Był to rosły mężczyzna w 

średnim wieku o ogorzałej 

twarzy. 

- Co to za człowiek? - zapytał 

zdziwiony. 

- Ojcze, stało się coś 

okropnego! 

- Pijany? Kto to taki? Wydaje 

mi się, że go znam. 

- Nie, nie jest pijany - 

odparła oburzona. - To jest 

Clifton Forrest, który dawniej 

tu mieszkał. Wrócił ciężko ranny 

z wojny. Widocznie nie wiedział, 

że my tu mieszkamy. Gdy mu o tym 

powiedziałam, zemdlał. 

Twarz Lundeena stwardniała. 

- Młody Forrest... wraca z 

wojny... Wygląda rzeczywiście 

marnie. 

background image

- Ojcze, wnieśmy go do pokoju, 

pomóżmy mu! - błagała Wirginia. 

- Co? Mam wpuścić Forresta do 

mojego domu? - warknął. - Hej, 

szofer! - zwrócił się do 

kierowcy taksówki. - Proszę 

natychmiast zabrać te rzeczy 

wraz z ich właścicielem! 

- Dobrze! Ale dokąd? 

- To jest syn Claya Forresta, 

który mieszka przy zachodnim 

gościńcu. Trafi pan łatwo - 

odpowiedział Lundeen i wszedł do 

mieszkania. 

- Ethel, musimy pomyśleć o 

jego matce - powiedziała 

Wirginia półgłosem. - Ktoś 

powinien ją przygotować. 

Pójdziesz ze mną? 

Kierowca wziął Cliftona na 

ręce, Wirginia podtrzymała mu 

głowę. 

- Ostrożnie! On jest ciężko 

chory - szepnęła. 

- Oczywiście, panienko. Do 

licha! Nie można powiedzieć, 

żeby był ciężki. 

- Siadaj, Ethel. Wsuń mu 

poduszkę pod plecy. 

- Niepotrzebnie robicie sobie 

tyle kłopotu - powiedział jakiś 

młody mężczyzna, zapewne jeden z 

gości. 

- Proszę się o nas nie 

troszczyć, Ryszardzie. 

Na progu ukazał się Lundeen z 

twarzą ponurą jak gradowa 

chmura. Matka Wirginii usiłowała 

go powstrzymać. 

- Co to ma znaczyć? 

- Tato, trzeba przygotować 

jego matkę. 

- Wysiadaj natychmiast! - 

rozkazał wściekły. 

- Nie! - odparła zdecydowanie. 

- Muszę jechać. Przynajmniej to 

powinniśmy dla niego zrobić. 

- Pojedzie Ryszard. 

background image

- Pojadę ja! 

- Wypraszam sobie! 

- Tato, jestem już 

pełnoletnia. Zechciej wziąć to 

pod uwagę. 

Zatrzasnęła drzwiczki i auto z 

wolna ruszyło. 

- Proszę jechać ostrożnie - 

zwróciła się do kierowcy. - 

Zatrzymamy się na moment przy 

potoku. 

- Tak się cieszę, że nie 

ustąpiłaś ojcu - powiedziała 

ŃEthel. 

- On zawsze nienawidził 

Forrestów. 

Samochód stanął. 

- Proszę zmoczyć chustkę w 

wodzie - zwróciła się do 

kierowcy Wirginia. - A ty, 

Ethel, obmyj mu twarz. 

- Ginio - zapytała z 

niepokojem. - Czy omdlenie 

zawsze trwa tak długo? 

- Nie znam się na tym, 

kochanie, ale sądzę, że nie. 

- A może on umarł? Ma taką 

zimną twarz! 

- To byłoby straszne! - 

Wirginia drżącą ręką odpięła 

choremu kamizelkę, szukając 

serca. Nie biło. 

- Przyłóż dłoń wyżej - 

szepnęła Ethel. 

- Czuję... Dzięki Bogu, żyje. 

Gdyby umarł, nigdy bym sobie 

tego nie darowała. 

Ethel ze zdwojoną energią 

zaczęła go cucić. Po chwili 

szepnęła: 

- Ginio, drgnęły mu powieki!

Wirginia, trzymając głowę 

Forresta na piersi, nie mogła 

tego widzieć. Przymknęła tylko 

oczy z uczuciem ulgi. 

background image

- Panie Forrest, nareszcie 

przyszedł pan do siebie! - 

krzyknęła radośnie Ethel. 

- Co się stało? - spytał 

słabym głosem. 

- Pan zemdlał. I tak długo nie 

mogłyśmy pana docucić. 

- Tak? Znów jestem w taksówce. 

Dokąd mnie pani wiezie? 

- Do pańskiej matki. To już 

niedaleko. Zaraz będziemy na 

miejscu. 

- Do matki? Gdzie ona jest? 

- Mówiłam już panu, że mieszka 

niedaleko stąd. 

- A panna Lundeen? 

- Jest tu. Podtrzymuje panu 

głowę - szepnęła Ethel 

nieśmiało. - To właśnie ona 

postanowiła odwieźć pana do 

domu. 

Na dalsze wyjaśnienia zabrakło 

czasu. Samochód zatrzymał się 

właśnie przed porosłą winem 

bramą w ceglanym murze. Widok 

tego miejsca przypomniał 

Wirginii dzieciństwo. Szybko 

jednak otrząsnęła się ze 

wspomnień. 

- Przytrzymaj go, Ethel. Wejdę 

tam sama. 

Wysiadła i ruszyła ocienioną 

ścieżką w stronę domu. Myślała o 

matce Cliftona. Olbrzymie drzewa 

bawełniane zdawały się spoglądać 

na nią z wyrzutem, jakby i one 

wiedziały, że niesie do tego 

domu katastrofę. 

Okrążyła budynek i skierowała 

się ku gankowi. W duchu błagała 

Boga, żeby starego Forresta nie 

było w domu. Pamiętała dobrze, 

że jest tak samo nieznośny jak 

jej ojciec. Odetchnęła z ulgą, 

gdy drzwi otworzyła jej matka 

Cliftona. 

- Czy pani mnie sobie 

przypomina? - zapytała 

nieśmiało. 

- Na Boga! Wirginia! - 

background image

zawołała pani Forrest. - Co za 

odwiedziny! Proszę dalej. Ależ 

pannica z ciebie! A może jesteś 

już mężatką? 

Bawialnia była obecnie o wiele 

bardziej przytulna niż za 

czasów,  gdy mieszkali tu 

LundeeĂnowie. Clay Forrest zdołał 

uratować z ruiny piękne dywany i 

obrazy, które jednak wydawały 

się być zbyt wspaniałe do tego 

skromnego domu. 

- Nie, pani Forrest, nie 

jestem mężatką. Przywożę pani 

wiadomość o Cliftonie. 

Twarz pani Forrest skurczyła 

się, drżąca ręka podniosła się 

do serca. Gest ten powiedział 

Wirginii, że dobrze zrobiła, 

chcąc przygotować ją na 

spotkanie z synem. 

- O Cliftonie? Czy widziałaś 

go we Francji? To miło z twej 

strony - oczy matki wpiły się w 

dziewczynę błagalnie. 

- Nie, nie tam. Widziałam go 

na statku i czy pani uwierzy, 

początkowo wcale go nie 

poznałam. 

- Na statku? Więc wraca do 

domu? 

- Tak. Dziwnym zbiegiem 

okoliczności jechaliśmy później 

tym samym pociągiem. Tam również 

go nie poznałam, a szkoda, bo 

mogłabym może oszczędzić mu 

późniejszych przykrości. 

Pani Forrest ciężko usiadła w 

fotelu. Oględne słowa Wirginii 

napełniły ją wprawdzie 

niepokojem, ale jednocześnie 

wlały w jej serce nadzieję. 

- Przykrości? Więc myślisz, że 

on o niczym nie wie? 

- Tak, nie wiedział i zajechał 

wprost do swego starego domu. 

Dopiero tam mogłam mu powiedzieć 

o wszystkich... zmianach. A 

teraz przywiozłam go tutaj. 

- Więc on jest tu? - szepnęła 

matka. 

- Tak. Siedzi w samochodzie. 

background image

Widzi pani, on wyszedł niedawno 

ze szpitala i jest jeszcze 

bardzo słaby. Przyszłam zatem, 

aby panią uprzedzić. 

- Zawsze wiedziałam, że masz 

serce - odpowiedziała pani 

Forrest. 

- Proszę się stąd nie ruszać. 

Zaraz go przyprowadzę. Tak 

będzie lepiej. 

- Nie obawiaj się, jestem 

zupełnie spokojna. Ale pospiesz 

się!

Wirginia wybiegła z bijącym 

sercem. Tuż za rogiem domu 

zobaczyła Cliftona wspartego na 

ramionach Ethel i kierowcy. 

- Jak matka? - zapytał ją z 

niepokojem. 

- Wszystko w porządku. 

- Czy pani ją przygotowała? 

- Cliftonie, ona nawet nie 

podejrzewa, jak bardzo jest pan 

chory. Nie śmiałam jej 

powiedzieć całej prawdy. 

Wspomniałam tylko, że jest pan 

słaby i wyczerpany. Proszę być 

dzielny!

- Gdzie jest? 

- Czeka w bawialni. 

Wysunął się z podtrzymujących 

go ramion i ruszył ku domowi. 

- Dziękuję, pójdę sam. 

Pewnym, choć wolnym krokiem 

zbliżał się do domu. Wirginia i 

Ethel podążały za nim. Stanęli 

przed gankiem. Dziewczęta 

cofnęły się. 

- Matko! 

- Cliff, synku! 

- Cóż to za człowiek! Mogłabym 

go pokochać - szlochała 

wzruszona Ethel. 

- Masz rację! - zgodziła się z 

nią Wirginia. 

- Ginio, zaczekam przy 

background image

samochodzie. Gdybym teraz 

zobaczyła jego matkę, 

rozpłakałabym się w głos. 

- Dobrze. Powiedz szoferowi, 

żeby przyniósł rzeczy. 

Wirginia została sama. Z domu 

nie dochodził żaden dźwięk. 

Zaczęła się denerwować. Miała 

chęć uciec stąd, skryć się w 

swoim pokoju. Jednak na 

wspomnienie nowego domu ogarnęła 

ją niechęć. To raczej ten mały 

ceglany dworek był jej domem. To 

na tym ganku obierała niegdyś 

kartofle. Stąd spoglądała na 

przejeżdżającego konno Cliftona, 

którego w myślach nazywała swoim 

rycerzem. Nie marzyła nigdy o 

nikim innym. 

Potok myśli przerwało otwarcie 

drzwi. 

- Wirginio, proszę cię, wejdź 

- zapraszała pani Forrest. 

Wsunęła się do pokoju, czując 

na ramionach ciężar minionych 

lat. Clifton leżał na kanapie 

pod oknem. 

- Matka chce ci podziękować - 

powiedział. 

- Ależ nie ma za co - 

obruszyła się. 

- Dziewczyno, tak bardzo mi 

pomogłaś - powiedziała pani 

Forrest. - Niech cię Bóg 

błogosławi.

- Wirginio Lundeen, podejdź 

bliżej, abym mógł spojrzeć w 

twoje oczy - prosił Clifton. - 

Czy wiesz, jak twój ojciec 

postąpił z moim? 

- Cliff, musisz mi uwierzyć, 

że nie miałam pojęcia o niczym. 

Od kilku lat prawie nie było 

mnie w domu - krzyknęła. 

Forrest dłuższą chwilę 

milczał. Zdawał się być 

pogrążony w myślach. Wreszcie 

odezwał się spokojnie:

- Jesteśmy zrujnowani. A ja 

przyjechałem tu po śmierć. 

- Nie mów tak - prosiła 

background image

błagalnie Wirginia. - Będziesz 

żył, musisz żyć. Nie możesz 

teraz zostawić rodziców samych. 

Nie tylko zresztą ich - dodała 

prawie szeptem. 

- Modlitwa i silna wola mogą 

wiele - wspierała ją matka. 

- Clifton, pomogę ci. Mam 

pieniądze...

- Czy myślisz, że mógłbym 

przyjąć cokolwiek od ciebie? - 

przerwał jej brutalnie. 

Na ganku rozległy się ciężkie 

kroki i dalsze słowa zamarły 

Wirginii na ustach. Drzwi 

otworzyły się na oścież i stanął 

w nich wysoki mężczyzna o 

siwiejących włosach. Poznała go 

natychmiast, choć od lat nie 

widziała tej surowej twarzy. 

- Panie Forrest - powiedziała 

odważnie. - Jestem Wirginia 

Lundeen. Clifton nieświadomie 

wrócił do Cottonwoods. Ponieważ 

potrzebował pomocy, przywiozłam 

go tu. 

Forrest skłonił głowę, jakby 

przyjmował to do wiadomości i 

bez słowa wskazał jej drzwi. 

Gestem tym dał do zrozumienia, 

że pod jego dachem nie ma 

miejsca dla panny Lundeen. 

Wybiegła. Była już na ganku, 

gdy usłyszała głos starego 

Forresta:

- Witaj marnotrawny synu! 

Trzeba było aż wojny, byś wrócił 

do domu. 

IV

Dopadła samochodu zdyszana, z 

płonącymi policzkami. 

- Ginio, czy ten stary diabeł 

wyrządził ci krzywdę? -  spytała 

zaniepokojona Ethel. 

background image

- Raczył mi tylko wskazać 

drzwi - odpowiedziała nie mogąc 

złapać tchu. - Proszę nas 

odwieźć - zwróciła się do 

kierowcy. 

- Czy coś powiedział? 

- Ani słowa. Uznał, że kalam 

jego dom i wyrzucił mnie. To 

wszystko. 

- Po tym co zrobiłaś dla jego 

syna? 

- Daj spokój, Ethel. I jedźmy 

już, na Boga - krzyknęła 

wzburzona. 

Samochód pędził rozłożoną w 

kształcie wachlarza doliną. 

Słońce przeglądało się w wodzie 

potoku. Świeżość i piękno 

wiosny, zwykle tak silnie 

działające na Wirginię, teraz 

zblakły. 

- Ginio! - szepnęła w pewnej 

chwili Ethel. - Czuję, że 

zakochasz się w Cliftonie. 

- Gdybym wiedziała, że to 

pomoże wrócić mu do zdrowia... 

- To znaczy, że jesteś 

zakochana!

- Przestań, Ethel! Jesteś 

sentymentalną gęsią - 

rozgniewała się Wirginia. 

- Nie kochasz go? Zatem 

dobrze! Oświadczam ci, że ja się 

w nim zakocham! 

- Ethel! Jutro odeślę cię do 

Denver i nigdy już nie 

przestąpisz progu tego domu! 

- Zapominasz, że zaprosiłaś 

mnie na dwa miesiące. A ja nie 

mam zamiaru ruszyć się stąd 

wcześniej. Wiesz dobrze, złotko, 

że ten czas w zupełności mi 

wystarczy, żeby... 

- Mówmy poważnie, Ethel. Czuję 

się taka nieszczęśliwa! 

- Ależ ja mówię poważnie. 

Trudno, abyś czuła się 

szczęśliwa, będąc tak oziębłą. 

Wszyscy chłopcy na Zachodzie 

byli tego zdania. Nie masz 

background image

pojęcia co to miłość i 

namiętność. A to najważniejsze 

rzeczy na świecie. 

- Mówisz, jakbyś miała Bóg wie 

jakie doświadczenie. Flirt, moja 

droga, to jeszcze nie miłość. 

- Przemawia przez ciebie 

pruderia. Bądź szczera, 

Wirginio. Wpadłaś w kabałę, to 

oczywiste, ale nie wszystko 

stracone! 

- Cóż zatem, droga poradnio 

dla dziewcząt, mam robić? 

- Musisz pomóc temu biednemu 

chłopcu. Pokochaj go, a wróci mu 

nadzieja. Za wszystko, co 

stracił, oddaj mu siebie! 

- Moja droga, jeśli Clifton 

nie pogardza mną jeszcze, to na 

pewno stanie się tak pod wpływem 

ojca. 

- Ależ nonsens! Okaż mu 

serce...

- Ty bezwstydnico! - przerwała 

jej Wirginia. - Chcesz, żebym 

rzuciła się w ramiona Cliffa? 

- Oczywiście! - odpaliła 

Ethel. 

Samochód zatrzymał się. 

- No, jesteśmy w domu - 

powiedziała. - Rada jestem, że 

mamy to już za sobą. A teraz do 

roboty, bo wieczorem przyjdą 

goście. 

Ethel zaniosła się śmiechem. 

- A więc dopadło to wreszcie i 

ciebie. Wiedziałam, że tak 

będzie. Nikt nie umknie miłości! 

W domu zastały tylko panią 

Lundeen, co Wirginię bardzo 

ucieszyło. Nie miała ochoty 

spotkać się teraz z ojcem. 

- Kochanie, to niedobrze, że 

okazałaś ojcu nieposłuszeństwo - 

powiedziała matka z wyrzutem, 

gdy tylko znalazły się w pokoju. 

- Może i niedobrze, mamo - 

odpowiedziała Wirginia z 

rezygnacją. - Nie zawsze jednak 

background image

można robić to, co się powinno. 

Czy przywieziono już bagaże? 

- Tak. Twoi goście również 

rozmieszczeni. Ethel będzie tuż 

koło ciebie. 

- Będzie mi potrzebna 

pokojowa. 

- Dam ci Juanitę. Mówi po 

angielsku i jest najlepsza z 

całej służby. Wszystko tu teraz 

meksykańskie! Zła jestem na to, 

ale folwarkiem zarządza Malpass. 

- Malpass? - zapytała Wirginia 

zdziwiona. 

- Tak, August Malpass. Nie 

pamiętasz go? 

- Nazwisko nie jest mi obce, 

ale jakoś nie mogę go sobie 

przypomnieć. 

- To dawny rządca, a teraz 

wspólnik ojca. Radzę ci 

przypomnieć go sobie - dodała ze 

smutkiem w głosie. 

Pokoje Wirginii znajdowały się 

w zachodnim skrzydle i 

wychodziły na obszerną dolinę 

porosłą drzewami bawełnianymi, 

na pagórkowate płaty pastwisk i 

tonące w purpurowej mgle góry. 

Ethel zdjęła kapelusz i 

płaszcz, po czym zarzuciła 

Wirginii ręce na szyję. 

- Bardzo cię kocham, Ginio - 

powiedziała. 

- Moja ty gąsko - 

odpowiedziała tuląc ją Wirginia. 

- Mam przeczucie - ciągnęła 

Ethel - że jeszcze będę mogła 

okazać ci swą przyjaźń. Gdyby 

przyszły na ciebie złe dni...

- Złe dni? - przerwała jej 

Wirginia. 

Ethel pokiwała głową. 

- Powtarzam ci, że mam jakieś 

dziwne przeczucie. 

- Nie mów takich rzeczy. Wiem, 

że jesteś mi bardzo oddana i 

uważam cię za jedyną prawdziwą 

background image

przyjaciółkę. Nigdy o tym nie 

zapomnę. Ale dość tego. Musimy 

się rozpakować. A od jutra jemy, 

pijemy, palimy papierosy, 

flirtujemy i tańczymy!

- Kiedyż to nabrałaś takich 

obyczajów? 

- Jeszcze nie zdążyłam, ale 

nabiorę - zaśmiała się Wirginia. 

- Zobaczysz, że wybierzemy sobie 

wspaniałych mężów. 

- Dziękuję ci, już wybrałam - 

powiedziała Ethel poważnie. - 

Jest jeszcze nie opierzonym 

młodzikiem, ale popracuję nad 

nim! 

- Co słyszę? Nigdy mi o tym 

nie mówiłaś. 

- Bo nie było okazji. 

- Powiedz, kto to jest, a 

natychmiast go zaproszę. 

- Za nic na świecie! 

- Ty wstrętna zazdrośnico! 

Dalszą sprzeczkę przerwało 

wejście pokojowej. 

- Jestem Juanita, do usług 

panienki. 

Śniadanie zebrało gości 

Wirginii przy stole w jadalni. 

Byli to przeważnie ludzie 

Zachodu. Niektórych spotkała 

dopiero na stacji i stamtąd 

zostali zabrani na weekend do 

CottonĂwoods.

Wirginia zauważyła nieobecność 

ojca i Malpassa, który - jak jej 

powiedziano - traktowany był nie 

jako gość, ale bez mała członek 

rodziny. 

Po śniadaniu Wirginia 

zaproponowała wszystkim wspólną 

przechadzkę do stajni. Zostało 

to przyjęte z radością. Konie 

Lundeena były sławne w całej 

okolicy. Teraz zaś każdy miał 

sobie wybrać jednego, którego 

będzie dosiadał w czasie całego 

pobytu. Ruszyli ochoczo 

prowadzeni przez Wirginię. 

background image

- Nie pędź tak - błagała po 

drodze EĂthel. 

- I to mają być ludzie 

Zachodu! - śmiała się Wirginia. 

Jeden z gości, Ryszard Fenton, 

dogonił Wirginię i korzystając z 

okazji, oświadczył się jej. 

- Ryszardzie! - zawołała 

Wirginia. - Dopiero od kilku 

godzin jestem w domu, a ty znów 

zaczynasz swoje! 

- Oczywiście! Jeśli mam stać w 

kolejce, to wolę być pierwszy! 

- Po co ten pośpiech? 

- Twój ojciec był niedawno w 

Las Vegas i głośno opowiadał, że 

zamierza cię wydać za mąż. 

- Doprawdy? A to dobre! - 

zawołała wesoło. 

- Ale nie dla mnie. W ogóle 

dowiedziałem się wielu nowin. 

Wielkie pieniądze, które twój 

ojciec ostatnio zarobił, 

pochodzą z kopalni fosfatu na 

południu. Udziałowcem tej 

kopalni, jak w ogóle wszystkiego 

co posiada Lundeen, jest August 

Malpass. Ci ludzie są 

nierozłączni. Dwa lata nie było 

cię w domu, a to szmat czasu. 

Wiele się zmieniło. Jest 

publiczną tajemnicą, że to 

właśnie Malpass pomógł twemu 

ojcu zrujnować starego Forresta. 

Coś czuję, że Lundeen chce tobą 

uszczęśliwić tego mieszańca. 

- Ależ to śmieszne! - zawołała 

Wirginia. 

- Czy nadal mi odmawiasz? - 

nie ustępował. 

- Oczywiście! I ciągle z tego 

samego powodu. 

- Spodziewałem się tego. 

Przypuśćmy jednak, że z 

Malpassem to prawda.

- Przypuśćmy, że co jest 

prawdą? 

- Że Lundeen chce cię wydać za 

niego.

background image

- Dlaczego nazywasz stale 

mojego ojca Lundeen? 

- Przepraszam, wszyscy tak o 

nim mówią. 

- Gdybym nie mogła dać sobie z 

nim rady, udam się pod twoją 

opiekę. 

- Tylko wtedy? 

Wirginia oddaliła się bez 

słowa. 

- Ethel, chodź do mnie! - 

zawołała ze śmiechem. Weszli 

całą gromadą do zagrody, gdzie 

były stajnie i stodoły. Kręcili 

się tu sami Meksykanie. 

- Czy nie ma tu żadnego 

kowboja? - zapytała 

niecierpliwie Wirginia. 

- Może byś mnie zgodziła? Znam 

się świetnie na koniach - 

zawołał jeden z gości, Mark 

Aschbridge.

- Z jaką pensją? 

- Powiedzmy sześćdziesiąt 

dolarów i ty. 

- Wirginio, zadowolę się tylko 

tobą! - śmiał się Fenton.

Główna stajnia była długim 

budynkiem o dwudziestu boksach. 

Stały w nich piękne konie pełnej 

krwi, ale Wirginia ze 

zdziwieniem stwierdziła, że nie 

zna ich. Chłopak stajenny nie 

umiał jej tego wytłumaczyć. Z 

jego słów zrozumiała tylko, że 

wiele koni znajduje się na 

pastwisku w Watrous. Był to 

jeden z folwarków należących do 

jej ojca. 

- Moi drodzy - zwróciła się do 

gości. - Nie znam tych koni. 

Nigdy na nich nie jeździłam. 

Muszę zapytać ojca, co stało się 

z moim tabunem. 

- To dziwne - zawołała Ethel. 

- Jesteśmy w najwspanialszym 

ranczo na Zachodzie, a nie widzę 

tu ani jednego typowego kowboja. 

Wirginię również zdziwiło to, 

background image

ale nie dała nic po sobie 

poznać. Nieco zawiedzeni wrócili 

do dworu. 

Pierwszą napotkaną osobą był 

Malpass. Ubrany w strój do 

konnej jazdy sprawiał wrażenie 

Amerykanina, któremu powiodło 

się w życiu. 

- Auguście! Założę się, że nie 

poznałeś Wirginii - przedstawił 

mu Lundeen córkę. 

- Rzeczywiście - przyznał 

Malpass. - Przypominam sobie 

gołonogiego podlotka, a stoi 

przede mną niezwykłej urody 

panna. 

- To właśnie ona! Czy 

pamiętasz Augusta, Wirginio?

- Uleciało mi nazwisko pana 

Malpassa, ale poznałam go 

natychmiast. 

W jej głosie wyraźnie 

wyczuwało się chłód i 

lekceważenie. 

- Ojcze, gdzie są moje konie? 

Zabrałam przyjaciół do stajni, 

by pochwalić się swymi 

ulubieńcami i spotkała mnie 

przykra niespodzianka. 

- Nic o tym nie wiem - odparł. 

- A ty, Auguście? 

- Trzymam je w Watrous. Tam są 

lepsze pastwiska. 

- Zawieź więc tam Wirginię. 

- Chcę mieć moje konie tutaj - 

odparła. - Pan przecież 

wiedział, że wracam. Dom bez 

koni, to jakby nie mój dom. 

- Zawiozę panią i wybierze 

pani te, które chciałaby mieć 

tutaj. 

- To zbyteczne. Wszystkie mają 

wrócić na swoje miejsce. 

Podobnie jak Jake i Con, moi 

kowboje. Chyba nie oddalił ich 

pan. 

- Niestety, tak. 

- A to jakim prawem? 

background image

- Wirginio - wtrącił 

zakłopotany Lundeen. - August 

zarządza teraz całym 

gospodarstwem. Interesy w 

kopalni pochłaniają mój czas. 

- W takim razie nie będę 

kłopotać pana Malpassa i sama 

zajmę się swoimi końmi. 

Malpass skłonił się grzecznie, 

ale pod oliwkową skórą zawrzała 

mu krew. Wirginia spostrzegła, 

że ojciec niecierpliwie żuje 

koniec cygara, szybko więc 

pożegnała się i pobiegła do 

swego pokoju. 

Wirginia cicho zamknęła drzwi, 

narzuciła szlafrok i usiadła 

przy oknie. 

Czuła niejasno, że w jej domu 

dzieją się jakieś dziwne rzeczy. 

Nie tłumaczył tego bynajmniej 

fakt, że ojciec zawsze lubił 

wyręczać się w gospodarstwie 

innymi. Przypominając sobie 

różne zdarzenia z przeszłości i 

wiążąc je z tym, co usłyszała i 

zobaczyła sama po powrocie, 

doszła do wniosku, że sytuacja w 

domu stała się bardzo 

nieprzyjemna. Ojciec, choć 

kochała go, nigdy nie budził jej 

zaufania. Matka zaś była przez 

niego kompletnie zahukana. Nie 

wróżyło to nic dobrego. 

Z zamyślenia wyrwało ją ciche 

skrzypnięcie drzwi. W progu stał 

ojciec. 

- Czy jesteś sama? - spytał. - 

Mogę zapalić? 

- Wolałabym, abyś nie palił. 

Nie znoszę dymu. 

- Dziwna jesteś - rzekł 

patrząc na nią badawczo. - 

Rozmawiałem o tobie z matką 

Ethel. Ona jest zdania, że już 

czas najwyższy, abyś wyszła za 

mąż. 

- Nie dziwi mnie to. Swatanie 

każdego, to wszak jej 

specjalność. 

- Chciałem o tym z tobą 

pomówić. 

Wirginia milczała. Postanowiła 

background image

niczego ojcu nie ułatwiać. 

- Pani Wayne powiedziała, że 

przyjechałaś na stałe. 

- Czytałeś mój ostatni list? 

- Nawet jeśli tak, to nie 

pamiętam. 

- Ale chciałbyś, abym 

pozostała w domu, prawda?

- Naturalnie! Pod warunkiem 

jednak, że nie będziesz taka jak 

twoja matka. Widzisz, 

gospodarstwem musi się zająć 

ktoś młody. Ja ciągle wyjeżdżam, 

a tu wszystko trzeba trzymać w 

garści. 

- Nie jestem podobna do mamy i 

umiem mieć własne zdanie. 

- Już to zauważyłem. Nie 

rozmawiałem jeszcze z Malpassem, 

ale na pewno jest wściekły. 

- I co z tego? Zrobił mi 

przykrość, bo zabrał konie i 

odprawił moich stajennych. To 

bezczelność! Poza tym, jest tu 

wyłącznie meksykańska służba. Co 

to ma znaczyć? 

- Malpass uważa, że są tańsi i 

bardziej karni. Zresztą gdzie 

nie ma bydła, nie trzeba 

kowbojów. 

- To już nie hodujesz bydła? - 

zapytała zdumiona. 

- Nie, hodowla stała się 

nieopłacalna i zrujnowała wielu 

ludzi. Chociażby Claya Forresta. 

- W jaki sposób ojciec wszedł 

w posiadanie Cottonwoods? 

- Na początku wojny sprzedałem 

wszystkie stada i pierwszy raz w 

życiu miałem sporo pieniędzy. To 

Malpass przyniósł mi szczęście. 

Wszedł ze mną do spółki i 

razem pożyczyliśmy Forrestowi 

pewną sumę. Mieliśmy nadzieję, 

że wpadnie w nasze sidła. Nieco 

później Malpass odkrył, że w 

starej kopalni na gruntach 

Forresta są złoża złota. Wiedząc 

o tym, udzieliliśmy Forrestowi 

kolejnej pożyczki. A ten wariat 

background image

nakupił bydła. Oczywiście 

stracił na tej transakcji 

wszystkie pieniądze. 

Wystąpiliśmy o zwrot pożyczki, 

ale ponieważ był całkiem goły, 

jego majątek wystawiono pod 

młotek. My mieliśmy 

pierwszeństwo. Uratował tylko 

ten folwark, gdzie kiedyś my 

mieszkaliśmy. To wszystko. 

- Uważasz, że to było uczciwe? 

- To był interes, a w 

interesach nie ma sentymentów. 

- A ta kopalnia, w której 

Malpass znalazł złoto? 

- Dzięki niej zarobiliśmy całą 

górę pieniędzy, które 

zainwestowaliśmy w kopalnię 

fosfatu. Stąd bierze się nasz 

majątek. 

- Czy Malpass jest twoim 

wspólnikiem, ojcze? 

- Tak. 

- Ojcze! To było zwykłe 

oszustwo! 

- Moja droga, gdy dwa psy się 

gryzą, któryś musi na tym 

ucierpieć. Ale skończmy już z 

tym. Nie muszę się przed tobą 

tłumaczyć. 

- Forrest, oczywiście, nie 

może dochodzić swoich praw, bo 

dowiedziecie, że złoto 

znaleźliście później. Dla mnie 

jesteście jednak zwykłymi 

oszustami. 

- Racz skończyć z tymi 

sentymentami. 

- Wypłaćcie im przynajmniej 

odszkodowanie! 

- Bzdura! A zresztą nie dałbym 

Forrestowi nawet centa, chociaż 

miałoby mu to uratować życie. 

- W takim razie sama będę 

musiała to załatwić. 

- Zabraniam. Aha, byłbym 

zapomniał. Na te dwieście 

tysięcy, które złożyłem na twoje 

nazwisko w banku, nie licz na 

razie. 

background image

- Co się z nimi stało? 

- Zostały również 

zainwestowane w kopalnię 

fosfatu. Oczywiście, dostaniesz 

je z powrotem, ale dopiero po 

jakimś czasie. 

- Zatem nie mam żadnych 

dochodów? 

- O to nie musisz się martwić. 

Masz jeszcze w banku około 

dziesięciu tysięcy. 

- Widzę, że pan August Malpass 

stał się ważną osobą. 

- Przyznaję - zaśmiał się 

Lundeen, nie zwracając uwagi na 

pogardliwy ton córki. - To 

przypomina mi właściwy cel 

naszej rozmowy. Trzy lata temu 

umówiliśmy się z Augustem, że 

wydam cię za niego. 

- Czy być może? To bardzo 

interesujące. 

- Nie bądź taka uszczypliwa. 

Swoje wykształcenie, podróże i 

nawet ten dom zawdzięczasz jemu. 

- I z wdzięczności mam zostać 

jego żoną? 

- Wirginio, mam nadzieję, że 

nie jesteś wmieszana w jakąś 

miłosną aferkę?

- Nie... 

- To dobrze, bo bardzo zależy 

mi na tym małżeństwie. Nie chcę 

cię zmuszać, ale mam nadzieję, 

że kiedyś... 

Umilkł zmieszany jej 

wzgardliwym spojrzeniem. 

- Proponujesz mi małżeństwo z 

Malpassem? 

- Otóż to. 

- Bardzo mi pochlebia, że 

chcesz mnie widzieć żoną 

oszusta. 

- Wirginio! Zatem i mnie 

uważasz za oszusta? 

- Naturalnie! 

background image

- Jesteś dziś rozdrażniona - 

powiedział kierując się do 

drzwi. - Mam nadzieję, że 

przemyślisz moją prośbę. 

- Nie rozumiemy się, ojcze! Ja 

odmawiam raz na zawsze! - 

zawołała gwałtownie. 

V

Przed laty Clifton Forrest 

często jeździł konno do 

miasteczka San Luis 

zamieszkanego przez Indian i 

Meksykan. Ojciec miał tam sklep 

z różnymi towarami, który 

prowadził bardziej dla wygody 

swoich oficjalistów niż dla 

własnej korzyści. Nędzne grosze, 

które ten sklep przynosił, 

stanowiły teraz cały dochód 

Forrestów. Dziś Clifton szedł w 

stronę San Luis piechotą, a gdy 

upadał, co zdarzało mu się 

często, podnosił się i szedł 

dalej. 

- Cliff! - zagaiła któregoś 

dnia matka. - Ojciec chciał sam 

prowadzić ten sklep, ale nie 

miał czasu. Wydzierżawiał go 

więc różnym krajowcom. Jedni 

byli jednak leniwi, inni 

nieuczciwi i nic z tego nie 

było. Kiedyś uważaliśmy to za 

filantropię, a dziś... 

- Dobrze, matko! - przerwał. - 

Sam się tym zajmę. 

Dlatego wlókł się teraz drogą 

i nie bacząc na fizyczny ból, 

rozkoszował się pięknem majowego 

poranka. 

Wybierał te miejsca, które 

pragnął raz jeszcze zobaczyć. 

Zdawało mu się, że nigdy do nich 

nie dotrze,  ale w końcu 

docierał. Przyświecała mu jedna 

myśl - zwyciężyć własną słabość. 

Sklep stał na wzniesieniu nad 

background image

rowem irygacyjnym zaopatrującym 

w wodę kilkanaście meksykańskich 

rodzin. Nie byli to ludzie 

bogaci, toteż kupowali niewiele. 

Już pierwszego dnia obniżył 

ceny, ale nie zwiększyło to 

obrotów. Postanowił więc 

przełamać nieufność klientów 

drobnymi prezentami. I to jednak 

nie przysporzyło mu nabywców. 

Siedział więc przeważnie przed 

sklepem w wysłanym owczymi 

skórami fotelu i drzemał. A mimo 

to powroty do domu były dla 

niego bardzo uciążliwe. 

Stary Forrest         nie 

robił nigdy najmniejszych aluzji 

do stanu fizycznego syna. Jeśli 

bolał nad tym, to się z tym nie 

zdradzał. Zawsze uważał, że 

wszelkie ułomności należy 

ukrywać. 

- Słuchaj - zwrócił się 

któregoś dnia do Cliftona. - Mam 

ci coś do powiedzenia. 

- Co takiego?

- Wróciłem dziś wcześniej z 

pola i zastałem w domu tę 

dziewczynę od Lundeenów, jak 

rozmawiała z matką. Gdy była 

ostatnio, gdy cię przywiozła, 

pokazałem jej drzwi. Teraz 

zrobiłem to samo. Ale nie 

wyszła. Matka powiedziała, że 

chce ze mną mówić. 

- I co dalej? 

- No cóż, przysięgałem, że 

nigdy nie zamienię nawet słowa z 

nikim z ich rodu, ale w duchu 

musiałem przyznać, że jest 

piękna i odważna. Mimo to 

kazałem jej wyjść. 

- Nie mogłeś postąpić inaczej, 

ojcze! 

- Nim jednak wyszła, 

powiedziała, że ma w banku 

trochę pieniędzy i da je nam. 

- A to dlaczego? 

- Też ją o to spytałem. I 

wiesz, co mi powiedziała? Że 

zostaliśmy pokrzywdzeni i ona 

chce nam to wynagrodzić. Gdy jej 

powiedziałem, że prędzej umrę z 

background image

głodu, niż wezmę choć centa od 

któregokolwiek Lundeena, 

oświadczyła, że to nasze 

pieniądze, bo zostaliśmy 

oszukani. Clifton, ona świadczy 

przeciw własnemu ojcu! Mógłbym 

to wykorzystać w sądzie! 

- Nie zrobisz tego! 

- Przyznaję, że dziewczyna 

wzruszyła mnie na chwilę. Ale 

opanowałem się. Przeciw 

Lundeenowi każda broń jest 

dobra. 

- Tato, nie możesz zdradzić 

kobiety, choćby nawet nazywała 

się Lundeen. 

- Dlaczego? 

- Bo ja nigdy na to nie 

pozwolę! 

- Do diabła! Czy jesteś w niej 

zakochany? 

- Nie, tato. Czuję jednak, że 

jest dobra, inna niż jej ojciec. 

- Mówisz jak matka! Synu, 

wszystko, co mieliśmy, poszło w 

ręce tych przeklętników. A teraz 

nawet rodzina, moja rodzina, 

zaczyna obracać się przeciwko 

mnie i trzymać ich stronę. 

Puścił ramię Cliftona i 

zniknął w cieniu drzew. 

- Tato! - zawołał Clifton. 

Jedyną odpowiedzią był odgłos 

cichnących w dali kroków. Ruszył 

ku domowi, mamrocząc do siebie:

- Dlaczego Wirginia to 

zrobiła? Wiem, że jest dobra, 

ale zrobiła to nie tylko 

powodowana litością. Zrozumiała, 

że jej ojciec jest złodziejem! 

Czemu jest taka szlachetna! A 

ten Malpass? To dopiero kanalia! 

Podniecenie dodawało mu sił. 

Przyszedł do domu zdyszany, ale 

nie odczuwał zmęczenia. Matka 

czekała na niego z kolacją. 

Opowiedział jej o rozmowie z 

ojcem. 

- Gdyby nie ja - rzekła - 

dawno zastrzeliłby ich obydwu. 

background image

Czeka nas trudne zadanie, synu, 

jeśli chcemy do tego nie 

dopuścić. 

- Mamo, on powiedział, że ja 

kocham Wirginię. To samo 

powiedział również o tobie. I to 

go najbardziej rozwścieczyło.

- Synku, on ma rację. Kocham 

ją. To dobra dziewczyna. 

- Mamo! 

- Jedz już, bo ostygnie. A  

Wirginię zawsze lubiłam. Czyż to 

nie szlachetne z jej strony, że 

chciała oddać nam swoje 

pieniądze? 

- Może i szlachetne, ale tym 

samym przyznała, że zostaliśmy 

zwyczajnie okradzeni! I ojciec 

chce to wykorzystać w sądzie. 

Nie możemy do tego dopuścić. 

- Do wielu rzeczy nie możemy 

dopuścić. Jeśli jednak Wirginia 

coś dla ciebie znaczy, ukryj to. 

Szczególnie przed ojcem. 

- Wirginia jest dla mnie 

niczym! 

- Nie wiem, synku. Czy 

pamiętasz ją jako dziecko? 

- Oczywiście! Pamiętam, że 

była małym, rudym diabełkiem, 

którego wszędzie było pełno. 

Często siadywała na murze albo 

kręciła się koło naszego domu. 

Nigdy jednak nie przypuszczałem, 

że wyrośnie z niej taka piękna 

kobieta. Ani na statku, ani w 

pociągu nie poznałem jej. 

- Gdy była dzieckiem, zawsze 

cię uwielbiała. A i teraz nie 

jesteś jej obojętny. Powiedziała 

mi, że dziś przejeżdżała koło 

sklepu. Chciała z tobą 

porozmawiać, ale się bała cię 

obudzić, bo byłeś taki smutny i 

blady. 

- To tylko współczucie, mamo - 

odpowiedział z trudem. 

Zamilkli, bo do pokoju wszedł 

stary Forrest. Kolację zjadł w 

milczeniu. 

Wkrótce potem Clifton udał się 

background image

do swego pokoju, który kiedyś 

był pokojem Wirginii. Usiadł na 

łóżku, które niegdyś było jej 

łóżkiem. Powidziała mu to matka. 

Bezmyślnie wpatrzył się w 

zaokienny widok i łowił uszami 

odgłosy wiosennego wieczoru. 

Wreszcie wyciągnął się na łóżku 

rad, że kilka godzin będzie mógł 

spędzić w zupełnym bezruchu. Gdy 

zamknął powieki, zjawiła się 

urocza twarz Wirginii. Jej 

śliczne, zmącone smutkiem oczy 

zawisły tuż nad jego głową. 

Jakby czuwała nad jego snem. 

Wreszcie zasnął. 

Następnego ranka Clifton 

zobaczył ojca kopiącego ziemię. 

Widok ten napełnił go otuchą. 

Ostatnio bowiem stary Forrest 

nie imał się żadnej pracy. 

Siedział całymi dniami zatopiony 

w myślach albo bez celu włóczył 

się po okolicy. 

Wymknął się z domu 

niepostrzeżenie. Tym razem droga 

do sklepu wydała mu się mniej 

uciążliwa. Na miejscu czekała go 

niespodzianka. Klient. Drobne 

pomyślne zdarzenia rozbudziły w 

nim nadzieję. Tego dnia prawie 

nie siadał w fotelu, nie lękał 

się też powrotnej drogi do domu. 

Dobre samopoczucie szybko 

jednak minęło. Znów przyszła 

jedna z tych koszmarnych nocy, 

jakich nie przeżywał od chwili 

powrotu do domu. Nie wiedział, 

co się do tego przyczyniło, ale 

popadł w depresję. Obudził się 

zupełnie wyczerpany. 

Mimo to poszedł do sklepu, 

lecz przez cały dzień nie mógł 

dojść do siebie. Zwlekał z 

powrotem, mając nadzieję, że 

może ojciec przyjdzie po niego, 

jak to czynił już kilka razy. 

Wreszcie puścił się w drogę sam. 

O zachodzie słońca czołgał się 

bez mała na czworakach. 

Raptem usłyszał za sobą tętent 

końskich kopyt. Nie chciał, żeby 

ktoś go zobaczył. Zacisnął zęby, 

resztkami sił dowlókł się do 

wyłomu w murze i padł twarzą na 

ziemię. 

background image

Szybkie, lekkie kroki 

zadzwoniły po twardej ziemi. 

Doszedł go szelest rozsuwanych 

krzaków i przejmujący krzyk. 

Ktoś klęknął przy nim. 

- Clifton! 

Poznał ten głos. Silne ramiona 

podniosły go i posadziły na 

ziemi. Spojrzał na zbielałą z 

trwogi twarz Wirginii i w tej 

samej chwili jego głowa osunęła 

się bezwładnie na jej ramię. 

- Cliff! Co się stało! 

- Nic, upadłem - dyszał 

ciężko. 

- Nie kłam. Czołgałeś się na 

czworakach. Widziałam cię z 

daleka. Wyglądasz tak... tak... 

- głos uwiązł jej w gardle. 

- Zdawało mi się, że umieram. 

- Boże, co robić? - jęknęła. 

Clifton poczuł, że kołysze go 

w ramionach. W pewnej chwili 

zębami zerwała rękawiczkę i 

drżącą dłonią głaskała go po 

twarzy. 

- To zaraz minie - szepnął. 

- Coś trzeba zrobić. Pojadę po 

auto albo przywiozę doktora! 

- Nie trzeba. Zaraz przejdzie. 

Taki ze mnie tchórz! 

- Ty tchórz? - oburzyła się. 

Czuł, że głowa miękko wznosi 

się i opada wraz z jej 

przyspieszonym oddechem, słyszał 

bicie jej serca. Nachyliła się 

nad nim. Jej włosy musnęły go po 

twarzy, gorące łzy spłynęły na 

policzki. 

- Pomóż mi usiąść tam - 

wskazał słabym gestem kawał 

obalonego muru. 

- Zupełnie straciłam głowę - 

odparła zmieszana. 

- Jesteś silna - powiedział z 

podziwem, gdy z łatwością 

utrzymywała go w pozycji 

background image

siedzącej. 

- Cliff, tak się bałam! 

- Czego? - zapytał wzruszony. 

- Wystraszyłabym się, gdybyś 

był nawet obcym człowiekiem, a 

tu przecież chodziło o ciebie! 

- Ależ ja jestem obcy! 

- Tak, teraz jesteś. BYł 

jednak czas, dawno temu, gdy 

lubiłeś mnie. 

- Wirginio, ależ ja ciebie 

ledwie znałem! 

- Zapomniałeś... Gdy 

przejeżdżałeś drogą pozdrawiałeś 

mnie z daleka. Uśmiechałeś się 

do mnie, a raz nawet mnie 

pocałowałeś! 

Clifton oprzytomniał. 

- Czyżby? Zupełnie tego nie 

pamiętam. TYle wspomnień zatarło 

się w mej świadomości. 

- Słuchaj, Cliff - zawołała 

porywczo. - Dlaczego zrobiłeś 

przed chwilą ten ruch ręką? 

- Jaki ruch? Nie rozumiem. 

- Przesuwasz otwartą dłoń 

przed oczyma, nie dotykając 

powiek. Zupełnie jakbyś odganiał 

jakiś cień. 

- Nie wiem. Robię to 

podświadomie. 

- Czyżbyś w ten sposób 

odpędzał dręczące cię koszmary? 

- Być może. 

- Podziwiam cię, Cliff. Już w 

dzieciństwie widziałam w tobie 

rycerza. Teraz jesteś dla mnie 

bohaterem. Wróciłeś z wojny 

poraniony i co zastałeś? Ruinę 

ojca, rozpacz matki, stratę 

rodzinnego domu. A mimo to nie 

poddajesz się, chcesz walczyć... 

- Wirginio! - przerwał jej. - 

Nie chcę tego słuchać. Przemawia 

przez ciebie współczucie. 

- Clifton! Czy nienawidzisz 

background image

mnie dlatego, że nazywam się 

Lundeen? 

- Jestem tylko człowiekiem. 

- Ależ ja nie mam nic 

wspólnego z ruiną twego ojca! 

Gdyby Cottonwoods należało do 

mnie, oddałabym je wam bez 

wahania. I zrobię to!

- Ojciec nie przyjąłby tej 

ofiary. 

- A ty? 

- Od ciebie? Nigdy! 

- Jeśli mój ojciec nie chce 

naprawić krzywdy, jaką wam 

wyrządził, dlaczego ja nie 

miałabym tego zrobić? 

- Wtedy byłoby już za późno. 

- Więc nie przyjąłbyś nic ode 

mnie? 

- Nie. 

- Cliff, odrzuć swoją dumę i 

pomóż mi! 

- Cóż za nonsens! - 

odpowiedział z pasją. W czymże 

ja mógłbym ci pomóc? Jesteś 

młoda, piękna, zdrowa, silna, 

pędzisz konno jak wicher. Jesteś 

bogata, masz dom, setki 

przyjaciół. A co ja? 

- Nie we wszystkim masz rację. 

Mogę być niebrzydka, to kwestia 

gustu, jestem silna i zdrowa, z 

pewnością potrafiłabym też 

pracować. Ale brak mi domu, 

prawdziwego domu. Z matką mam 

niewiele wspólnego - ona żyje w 

nieustannym strachu przed ojcem. 

Wstyd mi to powiedzieć, ale 

ojcem pogardzam i jeśli nadal 

będzie nastawał, abym wyszła za 

Malpassa, to go znienawidzę... 

Nie tylko ty masz troski, Cliff. 

Łzy gniewu i wstydu zamigotały 

w jej oczach. 

- Przepraszam cię, Wirginio. 

Nie wiedziałem o tym, że masz 

zostać żoną Malpassa. Czy to 

ten, który otacza się 

Meksykanami i ma takie 

świdrujące oczy? 

background image

- Tak. Został wspólnikiem 

ojca, ale to oszust, który 

doprowadził do ruiny twoją 

rodzinę, a gdy ojciec ośmieli mu 

się sprzeciwić, czeka go taki 

sam los. 

- To znaczy, gdy nie zgodzi 

się na jego plany matrymonialne? 

- Tak. Oczywiście Malpass jest 

nazbyt przebiegły, aby zdradzić 

się z tym przedwcześnie, ale ja 

to czuję. 

- On cię kocha? - spytał z 

ciekawością i niepokojem 

zarazem. 

- Tak. A przynajmniej tak 

twierdzi. 

- A ty? 

- Jak możesz! - wykrzyknęła 

oburzona. 

- Przepraszam. Nie chciałem 

cię urazić. Jak zamierzasz 

wybrnąć z tej sytuacji? 

- Sama nie wiem. Gdy nie 

będzie innego sposobu, zabiję 

go! 

Na moment zapadło głuche 

milczenie. Przerwał je Clifton. 

- Nie, Wirginio, to byłoby 

szaleństwo. Lepiej uprzedzić 

Malpassa i wyjść za mąż za kogo 

innego. 

- Świetnie! Ale za kogo? 

- Chyba nie narzekasz na brak 

adoratorów. 

- To prawda, ale którego mam 

wybrać? Może mi łaskawie 

podpowiesz? 

- Nie znam twoich przyjaciół. 

- Ale znasz dobrze tego, 

którego najchętniej widziałabym 

u swego boku. 

- Podziwiam twoje poczucie 

humoru, bo przecież nie mówisz 

tego serio. 

- Mylisz się. To nie jest 

background image

żart. Jutro z samego rana mogę 

być w twoim sklepie z księdzem. 

Póki co, rzecz całą utrzymamy w 

sekrecie. A gdy sytuacja będzie 

tego wymagała, rzucimy tej 

meksykańskiej małpie świadectwo 

ślubu prosto w twarz! 

- Wirginio! Co ty mówisz! 

Przecież to szaleństwo! 

- Pozwoliłbyś, abym została 

żoną Malpassa? 

- Nie! Ale nie możesz też 

wiązać się z takim strzępem 

człowieka jak ja! 

- Odmawiasz mi? 

- Tak! I klnę się na Boga, że 

nie mogę postąpić inaczej! 

Byłbym ci tylko ciężarem. 

- Przestań, Cliff. Nienawiść 

do Lundeenów i ciebie zaślepiła. 

- Nie czuję do ciebie 

nienawiści, Wirginio. 

- Nie wierzę ci. Zostawmy 

zresztą tę sprawę. Chodź, 

odprowadzę cię. 

- Pójdę sam. Mógłby nas 

zobaczyć ojciec i naraziłbym cię 

na nowe przykrości.

Wstali, ale Wirginia nie 

puściła jego ramienia. 

- Czy na pewno możesz pójść 

sam? 

- Tak. Odpocząłem i czuję się 

znacznie lepiej. 

- Poczekam chwilę i zobaczę, 

jak dajesz sobie radę. 

Clifton ruszył dość pewnym 

krokiem. 

- Do widzenia! - zawołała 

cicho. 

Nim zapanował nad głosem, by 

jej odpowiedzieć, pochłonął ją 

mrok. Szedł pod rozszeptanymi 

drzewami i po chwili przystanął. 

W ciszy rozległ się tętent 

końskich kopyt. 

background image

VI

W czerwcu do doliny 

Cottonwoods zawitało lato. 

Pewnej niedzieli Clifton 

siedział samotnie przy murze w 

tym samym miejscu, gdzie owego 

dnia spotkała go Wirginia. Po 

chwili położył się w cieniu 

pagórka. Dzikie wino i krzaki 

plątały się u stóp olbrzymiego 

drzewa bawełnianego. Był ukryty 

nawet przed oczami ptaków. 

Senne, słoneczne godziny 

letniego dnia mijały jedna za 

drugą. Na podobieństwo Indian 

odczuwał związek z otaczającą go 

przyrodą - widział ją, słyszał 

jej odgłosy, czuł zapachy. 

Brunatna ziemia pulsowała mu pod 

dłonią, wiatr cicho śpiewał w 

zaroślach, łabędzie obłoki 

bezgłośnie żeglowały po 

lazurowym niebie, w powietrzu 

unosił się zapach szałwii.

Wszystko to sprawiło, że 

zaczęła w nim wzbierać nadzieja. 

Żal było mu teraz żegnać się ze 

światem. Tak wiele było jeszcze 

przed nim! Dzięki Wirginii 

zaczął z wolna zapominać o 

nienawiści i poznawać słodki 

smak miłości.

Indianie i Meksykanie, którzy 

raz kupili coś w sklepie 

Cliftona, wracali po nowe zakupy 

i drobne podarki, jakimi ich 

niezmiennie obdarzał. Niskie 

ceny nie dawały wprawdzie 

dochodów, ale zdobywały na 

powrót zaufanie krajowców. W 

szczodrości Cliftona była spora 

domieszka pokazania się, że 

Lundeen a Forrest to coś 

zupełnie innego. Krajowcy 

nienawidzili Lundeena za 

bezwzględność i okrucieństwo, 

nie mniej zresztą niż Malpassa, 

mimo że ten najmował ich do 

pracy.

Do Wirginii przybyli goście ze 

Wschodu. W drodze do pracy i z 

background image

powrotem widywał ich na 

gościńcu. Olbrzymie samochody 

pędziły doliną w stronę Las 

Vegas, uciekając szybko od 

tumanów kurzu, które wznosiły za 

sobą. Ulubioną ich rozrywkę 

stanowiły jednak przejażdżki 

konne, co o tyle było 

zrozumiałe, że stajnie Lundeenów 

słynęły ze świetnych 

wierzchowców. 

Każdego dnia kawalkada 

jeźdźców i amazonek mijała sklep 

Cliftona, ciekawie spoglądając z 

siodeł. Starał się wtedy ukryć. 

Raz zobaczył Ethel, która wesoło 

pozdrowiła go ręką, innym razem 

przemknęła koło niego Wirginia, 

wyglądająca wspaniale na wielkim 

karym koniu. Czuł intuicyjnie, 

że ci weseli i ciekawi 

wszystkiego przybysze zechcą 

kiedyś odwiedzić sklep. I stało 

się to prędzej, niż 

przypuszczał. 

- Uciekajmy! - powiedział do 

siebie, słysząc odgłos 

zbliżających się jeźdźców. - Ale 

gdyby przyszła im ochota zrobić 

jakieś zakupy, ceny w moim 

sklepie skoczą raptownie w górę.

Miał jeszcze nadzieję, że 

ominą sklep, ale ledwie to 

pomyślał, wesoła gromada wpadła 

do wnętrza.

Pierwsza weszła Ethel, w 

kolorowej sukni i z uśmiechem na 

twarzy. 

- Clifton! - wykrzyknęła. - 

Jakże się cieszę, że pana widzę! 

Wygląda pan znacznie lepiej.

- Dzień dobry, Ethel! I ja rad 

jestem ze spotkania, ale 

wolałbym, żeby pani przyszła tu 

sama.

Zachichotała, ścisnęła go za 

rękę i szepnęła:

- Proszę się rozchmurzyć. 

Umyślnie ściągnęłyśmy tu z 

Wirginią tę bandę, żeby coś 

kupili. Pieniędzy im nie 

brakuje.

Za chwilę mały sklepik zaroił 

się młodymi ludźmi w sportowych 

ubraniach. Ktoś rzucił w stronę 

background image

Cliftona: 

- Chcemy kupić cały wagon 

pamiątek z Zachodu!

- Proszę zatem wybierać!

Przyjemnie było patrzeć na 

rozbawione towarzystwo 

wydzierające sobie z rąk 

indiańskie kosze, kołdry, 

paciorki i srebrne ozdoby. Ethel 

rzucała mu ciepłe spojrzenia i 

dawała serdeczne znaki ręką. 

Żadna inna panna nie zwracała na 

Cliftona uwagi, z czego 

wywnioskował, że nic o nim nie 

wiedziały. W pewnej chwili jeden 

z towarzyszących dziewczętom 

młodzieńców podszedł do Cliftona 

i przedstawił się.

- Jestem Andrews. Panna 

Lundeen opowiadała mi o panu.

Jeden rzut oka wystarczył 

Forrestowi, żeby odgadnąć, że 

młodzieniec ten był na froncie. 

Serdecznie uścisnęli sobie 

dłonie. 

- Przyjechałem tu na kilka 

tygodni - ciągnął Andrews. - 

Później jadę do Tuscon. Lekarze 

zalecili mi ciepły i suchy 

klimat.

- Został pan zatruty gazem? - 

spytał Clifton.

- Grypa i zatrucie krwi od 

wybuchu szrapnela.

- W naszych stronach będzie 

się pan czuł doskonale. Klimat 

mamy cudowny.

- Czy zna pan Arizonę?

- Owszem, klimat podobny do 

naszego, ale bardziej... Niech 

pan wpadnie kiedyś do mnie, to 

sobie pogadamy.

- Dziękuję, z miłą chęcią.

- Czy panna Lundeen również 

przyjechała? - zapytał Clifton.

- Tak, została przy koniach. 

Forrest, czy pan zna tego 

faceta, jakże mu tam, Malpassa?

background image

- Znam.

- Chyba ma trochę krwi 

meksykańskiej?

- Tak tu powiadają.

- Tak? A teraz jest 

wspólnikiem Lundeena i wyraźnym 

pretendentem do ręki Wirginii. W 

tym domu panuje jakaś dziwna 

atmosfera. Ale nie chciałbym 

robić plotek o kobiecie, której 

jestem gościem. Znam ją z 

najlepszej strony jako śliczną 

dziewczynę i przemiłą koleżankę 

mojej siostry. To ta blondynka.

- Piękna panna - powiedział z 

uznaniem Forrest.

- Słyszałem, że Wirginia ma 

dla pana dużo przyjaźni - 

ciągnął dalej Andrews. - Za to 

Malpass zdaje się pana nie 

lubić, gdyż ostro protestował 

przeciw naszej wycieczce do 

pańskiego sklepu. Ale Wirginia 

dała sobie z nim radę. Po prostu 

wysłała go do wszystkich 

diabłów.

- To do niej podobne - 

uśmiechnął się Forrest. 

- Heleno! - zwrócił się do 

przechodzącej dziewczyny. - 

Chciałbym ci przedstawić mojego 

kolegę z francuskich okopów, 

Cliftona Forresta. Cliftonie, 

moja siostra, Helena.

- Doprawdy? Pan jest kolegą 

Jacka? Ani on, ani Wirginia nic 

mi o tym nie wspominali. Bardzo 

się cieszę, że mogłam pana 

poznać - dodała serdecznie. 

Niebo wyglądało z błękitnych 

oczu Heleny. Była tak urocza, że 

Forrest poczuł dreszcz dotykając 

jej ręki. W tej jednak chwili 

zbliżyła się Wirginia i wsunęła 

dłoń pod ramię panny Andrews. 

- Jak się masz, Cliff! - 

powiedziała z przyjazną 

poufałością. 

- Jak się masz, Wirginio! - 

podchwycił ten ton.

- Przyszłam, żeby cię ostrzec 

background image

przed Heleną - powiedziała niby 

żartobliwie. - Wiedziałam, że 

zechce spróbować swych wdzięków 

na tobie. Ta jasnowłosa Wenus to 

prawdziwe niebezpieczeństwo dla 

rannych żołnierzy.

- Wirginio! - zaprotestowała 

Helena zmieszana. - Panie 

Forrest, proszę jej nie wierzyć! 

Zdaje się, że to ona ma chęć 

zawładnąć panem - dodała z 

uśmiechem.

- Ma się rozumieć! Jak to 

odgadłaś?

- Nie było to takie trudne. 

Wyznam jednak, że choć uznaję 

twoje pierwszeństwo, gotowa 

jestem rywalizować o względy 

pana Forresta - zawołała Helena, 

rzucając Cliftonowi 

porozumiewawcze spojrzenie. - 

Czy wiesz, że pan Forrest był 

razem z Jackiem na wojnie? - 

zwróciła się do Wirginii.

- Co ty mówisz! To prawda, 

Clifton? Zaprzyjaźniliście się w 

okopach?

- NIezbyt go pamiętam, ale 

skoro on tak twierdzi? Wiesz 

przecież, że na dziewięć 

miesięcy straciłem pamięć. I 

teraz zresztą nie wszystko sobie 

przypominam.

- Nie poznałeś mnie na statku 

ani w pociągu - stwierdziła 

Wirginia ze zrozumiałą tylko dla 

Cliftona wymówką w głosie.

- Wobec tego Jack chyba ma 

rację. Miałem tam wielu 

przyjaciół, z których niejeden 

nie powrócił - odparł 

spuszczając głowę.

- Chciałabym - zwróciła się do 

Heleny - abyście podczas waszego 

pobytu częściej zaglądali do 

Cliftona, zgoda?

- Ależ oczywiście. Już nawet 

mówiliśmy o tym.

- Ostrzegam cię jednak, że 

Clifton jest prawdziwym 

człowiekiem Zachodu! Pamiętasz, 

co powiedziałaś, gdy pokazałam 

ci moje rodzinne góry, pustynię 

i las bawełniany?

background image

- Oczywiście! Powiedziałam, że 

je kocham.

- To dowodzi, że masz jeszcze 

serce.

- I nie chcesz, żebym je 

straciła? - Zapytała figlarnie.

- Przeciwnie! Chciałabym, abyś 

zachowała je dla mnie i... 

Cliftona. Może kiedyś przyjdzie 

dzień, że on i ja będziemy 

potrzebowali twej przyjaźni.

- Wirginio, twoje życzenie już 

jest spełnione!

Rozmowa została nagle 

przerwana przez Ethel, która 

wpadła na nich niczym wicher.

- Ratunku! - wołała. - Te 

hieny obrabowały mnie. Wybrałam 

sobie mnóstwo pięknych rzeczy, a 

oni ukradli mi je. Cliftonie, 

czy nie ma tu w pobliżu jakiegoś 

indiańskiego policjanta z 

rewolwerem?

- Nie, ale jeśli pani sobie 

życzy, to mam tu jeszcze kilka 

drobiazgów.

- Ja również odłożyłam sobie 

kilka rzeczy - zafrasowała się 

Helena. - Jack, chodź ze mną i 

odbierzemy je siłą, jeśli i moje 

upominki stały się czyimś łupem.

Ze śmiechem rzucili się w głąb 

sklepu.

- Cliff, czy nasze odwiedziny 

nie są dla ciebie przykre? - 

zapytała Wirginia nieśmiało. - 

Nie masz o to żalu?

- Bynajmniej!

- Nie chciałam tutaj wchodzić, 

ale gdy zobaczyłam, jak Helena 

czule na ciebie patrzy, nie 

wytrzymałam.

- To miło z twojej strony.

- Prawda, że ona jest śliczna? 

Co za włosy! Mężczyźni kochają 

się w niej na zabój.

- Wcale się nie dziwię.

background image

- Może i ty również? - w jej 

głosie zadźwięczała zazdrość.

- Naturalnie!

- Nie pleć głupstw! - zawołała 

ostro. - Ale przypuśćmy, że 

Helena zakochuje się w tobie. 

Cóż wtedy?

- Wybacz, Wirginio, ale to ty 

pleciesz głupstwa. Komu taka 

myśl mogłaby przyjść do głowy?

- Każdemu normalnemu 

człowiekowi!

- Skoro tak stawiasz sprawę, 

to ci odpowiem. Gdyby panna 

Andrews zakochała się we mnie, 

odpowiedziałbym jej tym samym.

- Cliftonie Forrest! - 

zaśmiała się. - Zdaje mi się, że 

za chwilę runiesz z piedestału, 

na który cię wyniosłam!

- Skończmy z tym, Wirginio - 

odparł ze smutkiem. - Takie 

dziewczęta jak ty czy panna 

Andrews nie są dla Cliftona 

Forresta. 

- Nie jestem tego taka pewna - 

odparła. - Cieszę się, że lepiej 

wyglądasz. I nie robisz już tego 

dziwnego gestu dłonią.

W tej chwili wszedł Malpass, 

Cliftonowi zdawało się, że 

śledził ich przez uchylone 

drzwi.

- Wirginio, tracimy tu 

niepotrzebnie czas - powiedział.

- Pan może tak, ale nie my - 

odpaliła.

- Mamy przecież jechać do 

miasta, cóż więc robimy w tej 

norze? - trzymaną w ręku 

szpicrutą zakreślił szeroki 

krąg, obejmujący również 

Forresta.

- Mówiłam już panu, że chcemy 

kupić pamiątki i zrobić zapasy 

żywności - powiedziała 

spokojnie, ale na jej policzki 

wystąpiły czerwone plamy. 

- Natomiast ja oświadczyłem 

pani, że w Las Vegas, a nawet w 

background image

Watrous, znajdziemy lepsze 

rzeczy niż tu. A o zapasy nie 

musi się pani kłopotać.

- My wolimy robić zakupy tu. 

- My? Niech pani mówi za 

siebie! To jasne, że chciała 

pani przyjść z pomocą temu 

żebrakowi - wskazał Cliftona. 

- Moje zamiary i cele nic nie 

powinny pana obchodzić - rzuciła 

ostro. 

- Wszystko, co dotyczy pani, 

żywo mnie obchodzi - odsłonił w 

obleśnym uśmiechu białe zęby. 

- Śni pan na jawie. Czas już 

jednak obudzić się, panie 

Malpass. 

- Będzie lepiej dla pani, abym 

śnił nadal - powiedział tonem, w 

którym czaiła się groźba. - Co 

się tyczy żywności, to wykupię 

cały ten mizerny towar i każę 

dostarczyć go do domu. 

Rzucił okiem na półki, potem 

zwrócił świdrujące spojrzenie na 

Cliftona i zapytał lodowato:

- Ile za to wszystko? 

Forrest spokojnie wytrzymał 

jego wzrok. Gdy miał do 

czynienia z mężczyznami, nie 

peszył się. 

- Se~nor....

- Proszę mnie tak nie nazywać 

- przerwał z błyskiem 

wściekłości w oczach. - Ma pan 

zwracać się do mnie panie 

Malpass!

- Jeśli mi się spodoba, gotów 

jestem nazwać pana jeszcze 

inaczej!

- Ile? - warknął Malpass raz 

jeszcze, a jego oliwkowa twarz 

stała się nagle purpurowa. 

- Dla pana, tysiąc dolarów - 

chłodno odpalił Forrest. 

Malpass wyjął z pugilaresu 

nowiuteńkie banknoty, przeliczył 

je i rzucił na kontuar. 

background image

- Wszystko ma być odesłane 

natychmiast! Wirginio, proszę 

zabrać stąd swoich przyjaciół, 

bo nie chciałbym ich obrazić. 

- Pan nie może obrazić moich 

przyjaciół - odparła z pozornym 

spokojem. 

Malpass wyszedł bez słowa. 

- Cliff, to przechodzi 

wszelkie granice! - zawołała 

Wirginia. 

- Pierwszorzędne bydlę - 

powiedział z niesmakiem Forrest. 

- Może nie pierwszorzędne, ale 

bydlę na pewno - dodał z gorzkim 

humorem. 

- Ależ był wściekły! Myślałam, 

że rzuci się na ciebie. Przyznaj 

się, że niechętnie wziąłeś te 

pieniądze. 

- Przeciwnie, spadły mi jak z 

nieba. Chyba go nabrałem, bo 

cały towar nie jest wart nawet 

połowy tej sumy. 

Podeszła Ethel obarczona 

naręczem paciorków i koszem 

pełnym haftowanych pasów, 

srebrnych guzów i klamer. 

- Ile za to wszystko, panie 

pryncypale? - zapytała Cliftona. 

- Dla pani - nic. 

- Ależ tu jest cała góra 

rzeczy! Muszę za to zapłacić. 

- Dobrze, skoro pani się 

upiera, będzie to kosztowało 

całusa! 

- To będzie premia, ale 

najpierw zapłacę. 

- Trudno! Muszę zatem 

obliczyć. 

Wyjął z kieszeni ołówek i 

zaczął zapisywać ceny na  

papierowej torebce. 

- Ethel, czy widziałaś, jak 

Malpass się stawiał? - zapytała 

Wirginia. 

- Naturalnie! Ale się nie 

dałaś. 

background image

- A wiesz dlaczego? Bo byłaM 

koło Cliftona. Miałam ochotę 

prasnąć go w twarz. Powiedz 

teraz sama, czy to nie 

tchórzostwo ze strony Cliftona, 

że rzuca mnie w ramiona tego 

potwora? 

- To zbrodnia! Cliftonie, co 

pan na to? Wszak jest pan 

jedynym przyjacielem Ginii! 

- Proszę mi nie przeszkadzać w 

rachunkach - odparł Forrest. 

- Zimnokrwisty brutal! - 

zawołała Ethel z udanym 

oburzeniem. - Ale ja go 

rozumiem. 

- Trzydzieści trzy dolary i 

dwadzieścia centów - doliczył 

się wreszcie Forrest, udając, że 

nie słyszał, o czym była mowa. 

- Niech mi pan pomoże to 

zapakować. Moje rodzeństwo 

będzie zachwycone tymi 

błyskotkami, jeśli będę miała 

siłę rozstać się z nimi. 

- Ethel, ty jeszcze nie wiesz, 

że Malpass wykupił od Cliftona 

całą żywność. Sprowokowałam go 

do tego. 

- Wspaniale! - zawołała 

uradowana. 

- Błagam cię, Ethel, o jedną 

rzecz. Po powrocie do domu, 

nazwij Malpassa se~norem, odważ 

się! 

- Nigdy w życiu nie zrobiłam 

jeszcze czegoś, co wymagałoby 

odwagi. Ale to mi przypomina... 

- Obejrzała się, czy nikt nie 

patrzy, ale wszyscy nadal 

pochłonięci byli wybieraniem 

pamiątek. - Gotówka na stół! - 

zawołała śmiejąc się. Wspięła 

się na palce i pocałowała 

Cliftona w policzek. - No, 

spłaciłam swój dług. Niech się 

pan nie czerwieni. I mnie taka 

rzecz nie zdarza się często! 

Wirginia spojrzała w oczy 

Forresta. 

- Cliff, czy i mnie 

pozwoliłbyś zapłacić w tej samej 

background image

monecie? 

- Nie, Wirginio - odpowiedział 

niepewnie. 

Dziewczęta roześmiały się i 

pobiegły do reszty towarzystwa. 

Najście przyjaciół Wirginii na 

sklep Cliftona miało ten skutek, 

że pozbył się prawie całego 

zapasu towarów. Zostało mu 

trochę tytoniu, narzędzi 

rolniczych i uprzęży. Znalazł 

się za to w posiadaniu prawie 

dwóch tysięcy dolarów. Była to 

zawrotna suma. Matka będzie 

uważała to za prawdziwą mannę z 

nieba,  a Wirginię za 

opiekuńczego anioła.

Brek był już pełen zakupionych 

pamiątek, w powietrzu krzyżowały 

się śmiechy i krzyki. 

Gdy wszystko zostało już 

wyniesione, panna Andrews wpadła 

jeszcze do sklepu, widocznie 

zamierzając pożegnać się z 

Cliftonem. Wirginia, która  

miała ochotę zrobić to samo, 

ruszyła w ślad za nią. 

- Do widzenia - powiedziała 

Helena. - Było mi przyjemnie 

poznać kolegę Jacka i 

prawdziwego człowieka Zachodu. 

Mam nadzieję, że zobaczymy się 

jeszcze. 

- Będzie mi bardzo miło 

widzieć panią - odparł 

serdecznie.

- Splądrowaliśmy panu sklep. 

Proszę uzupełnić towary przed 

kolejnym najściem. Do widzenia! 

- Do widzenia! Wierzę, że 

spotkamy się jeszcze. 

Helena wyszła rozpromieniona. 

- Cliff! - powiedziała 

Wirginia półżartem. - Nie 

wiedziałam, że potrafisz 

flirtować. Pewnie nauczyłeś się 

tego we Francji. 

Nim zdążył jej odpowiedzieć, 

do sklepu wpadł Malpass. 

- Wirginio, wszyscy czekają na 

panią. Zaraz przyjdę, muszę 

background image

tylko sprawdzić, czy ten 

sklepikarz nie chce mnie 

oszukać. Proszę zdjąć towar na 

ziemię. 

- Jak pan to rozumie? - spytał 

Forrest blednąc. 

- Wyraziłem się chyba jasno. 

- Przykro mi, ale te skrzynki 

z puszkami są dla mnie za 

ciężkie, nie udźwignąłbym ich.

- Jeśli z pana taki niedołęga, 

to każę to zrobić stangretowi, 

ale pomóż mu pan przynajmniej, 

żeby było prędzej. 

- Nie jestem peonem - 

zaprotestował Forrest. 

- Jesteś pan subiektem, w 

dodatku ubogim subiektem. 

- Umówmy się, se~nor. Pan 

przypuszcza, że jestem peonem, a 

ja wiem, że pan jest nędznikiem. 

- Clifton! Panie Malpass! - 

krzyknęła Wirginia, rzucając się 

między nich. 

Szpicruta Malpassa śmignęła 

nad jej ramieniem, przecinając 

Cliftonowi policzek, który  

natychmiast spłynął krwią. 

Malpass odtrącił Wirginię, 

uderzył Forresta raz i drugi, aż 

ten padł na ziemię. Wirginia 

rzuciła się do Malpassa i 

uderzyła go  z całej siły w 

twarz. 

- Ty żółty psie! Ośmielasz się 

bić rannego inwalidę! Gardzę 

panem! 

Forrest wstał, ale nie mógł 

się poruszyć. 

- Twoje szczęście, Malpass - 

szepnął przez zaciśnięte zęby - 

że nie mam przy sobie rewolweru. 

Ta groźba podziałała. Malpass, 

tłumiąc wściekłość, wyszedł 

tylnymi drzwiami. 

- Idź Wirginio, zanim wróci po 

ciebie - szepnął Forrest. 

- Ależ on cię zranił! - 

powiedziała drżącymi wargami i 

background image

wytarła spływającą po policzku 

krew. 

- Nic mi nie jest. Jestem 

tylko wzburzony. Idź, zanim 

oni...

- Czy sądzisz, że mi na tym 

zależy, co sobie o mnie pomyślą? 

Kłamiesz, Cliff. Jesteś blady 

jak ściana i cały drżysz.

- To chyba naturalne - starał 

się opanować. - Idź, Malpass 

może wrócić z rewolwerem. Użył 

go przecież już kilka razy w 

życiu.

- Odejdę, ale musimy się 

niebawem zobaczyć.

Przytuliła się do niego.

- Wirginio! Tracisz głowę. 

Zobaczą cię... Helena stoi w 

drzwiach.

- Cieszę się, że nas widziała 

- odparła wychodząc. - Cliff, 

jesteś godzien podziwu - dodała 

już w drzwiach - ale zarazem 

muszę ci powiedzieć, że jesteś 

największym głupcem, jakiego 

spotkałam w życiu.

VII

Pod koniec czerwca Wirginia 

udała się wraz z przyjaciółmi na 

wycieczkę w góry. Jakkolwiek 

pokonanie skalistych szlaków 

nastręczało nienawykłym do tego 

przybyszom ze Wschodu wiele 

kłopotu, to jednak widok 

rozpościerający się ze szczytu 

wynagradzał im wszystkie trudy. 

Rozbili obóz na niewielkim 

półwyspie ostro wcinającym się w 

jezioro, z dwóch stron otoczonym 

wysokimi skalnymi ścianami i z 

rzadka porośniętym przez sosny. 

Z jednej ze ścian spływały 

kaskady wody, tworząc uroczy 

wodospad. Ponad jeziorem, 

daleko, przez rozstęp w skałach 

widać było pustynię. 

background image

Było to ulubione miejsce 

Wirginii, która zostawiła 

oszołomionych pięknem tego 

zakątka towarzyszy i wspięła się 

na skalną półkę, by w ciszy i 

samotności posłuchać swych 

myśli.

Ostatni raz była tu przed 

trzema laty. Jak wiele zmieniło 

się w jej życiu od tego czasu! Z 

podlotka stała się kobietą, 

zakochaną kobietą. Jedynie 

obiekt jej dziewczęcych 

westchnień i dzisiejszej miłości 

pozostał ten sam - Clifton 

Forrest. Wspomnienie ukochanego 

przypomniało jej też 

znienawidzonego Malpassa.

Od czasu napaści na Cliftona, 

Wirginia nie przemówiła do niego 

ani słowa. Gwałtowna sprzeczka z 

ojcem w obecności Malpassa 

wytworzyła między nimi jakby 

zawieszenie broni, które miało 

trwać aż do wyjazdu gości. Tylko 

Ethel obiecała zabawić jeszcze 

przez jakiś czas. Wycieczka w 

góry była jednak ostatnią 

rozrywką ofiarowaną przez 

Wirginię przyjaciołom. Z końcem 

czerwca ich drogi rozchodziły 

się.   

Czuła się zmęczona. Rzuciła 

się na  miękki mech i poddała 

czarowi samotności i ciszy 

płynącej od bezkresnej pustyni. 

Jakże tęskniła do tej chwili, 

gdy zostanie sama! Była teraz 

daleko od obozu. Białe plamki 

namiotów ledwie widniały nad 

połyskującym jeziorem. Nad nią 

rozciągało się błękitne niebo, 

po którym szybowały orły. Pośród 

drzew i skał pomykały wiewiórki 

i drobne ptaszki. Pachnące 

powietrze, szare skały, stoki 

porosłe kędzierzawą zielenią, 

wyniosły masyw łysej góry i 

pustynia zagubiona w dalekiej 

mgle należały w tej chwili tylko 

do niej, nie dzieliła ich z 

nikim.

Tuż pod nią chybotały się 

wierzchołki jodeł, niżej 

znajdowały się porosłe liszajami 

mchu granitowe stoki. Pośród 

drzew przewijał się z cichym 

szmerem górski potok. Jej wzrok 

background image

biegł jednak dalej, ku pustyni.

Widziała już wielkie miasta, 

wzorowe farmy, ponury Atlantyk, 

góry i doliny w obcych krajach. 

Nic nie mogło jednak równać się 

z pustynią. Wobec niej wszystko 

wydawało się takie nijakie! Tu w 

przeczystym powietrzu ciągnęło 

się dwieście czy nawet więcej 

mil skał i brązowego piachu, 

kanionu i pastwisk ginących w 

dalekiej mgle pod czerwonymi 

ścianami Arizony.

Tu był jej kraj, jej ojczyzna. 

Wykształcenie, godziny pracy i 

podróże przygotowały ją tylko do 

zrozumienia Zachodu. 

Sycąc wzrok przepięknym 

krajobrazem, mimo woli zaczęła 

myśleć o domu, o rodzinie. 

Zdawała sobie sprawę, że ojciec 

spadł do poziomu zwykłego 

złodzieja, ale pieniądz daje moc 

i sankcjonuje zbrodnię. Mógł 

więc bezkarnie doprowadzić do 

ruiny Forrestów. Co gorsza, 

okradł ich nie tylko z majątku, 

ale także z dobrego imienia.

We wczesnym dzieciństwie 

Wirginia była wychowywana dość 

religijnie. Ale przez ostatnie 

dziesięć lat matka coraz 

bardziej popadała w zależność od 

ojca, który w miarę bogacenia 

się, oddalał się od kościoła. 

Lata spędzone przez Wirginię 

poza domem też nie sprzyjały 

umacnianiu jej uczuć 

religijnych, mimo to potrafiła 

oprzeć się ateistycznym wpływom, 

tak modnym wśród młodzieży. 

Teraz zaś, w cierpieniu i 

trosce, zaczęła odczuwać 

potrzebę wiary. 

Cisza i tajemnicza głąb 

pustyni pozwoliły jej wejrzeć we 

własną duszę. Miała dopiero 

dwadzieścia dwa lata, ale czuła 

się zupełnie dojrzałą kobietą. 

Pragnęła żyć własnym życiem, 

mieć przy swoim boku kochanego 

mężczyznę, dzieci, rodzinny dom. 

Nie mogła poślubić Malpassa. Nie 

dlatego, że nie była zdolna do 

poświęcenia dla ojca, aby go 

ratować z sieci, w jaką sam się 

zaplątał, ale dlatego, że takie 

małżeństwo uważała za grzech. 

Stając się żoną Malpassa, 

background image

stałaby się wspólniczką jego 

zbrodni. Zresztą prawie od 

dzieciństwa kochała Cliftona 

Forresta i tylko z nim mogłaby 

się czuć szczęśliwa.

- Cliff tego nie widzi - 

szepnęła do siebie. - Nie 

uwierzyłby mi... A jednak to 

prawda!

Doznała wrażenia, że jej 

rozmarzone, zamyślone oczy widzą 

wszystko w powiększeniu. I 

ujrzała pustynię poprzez swoją 

miłość, walkę z ojcem, 

cierpienie, aż skupiła się cała 

w przemożnej potrzebie 

znalezienia prawdy, która była 

dobrem, prawem i wiarą.

Było już po południu, gdy 

Wirginia zeszła z granitowego 

szlaku, okrążyła jezioro i 

skierowała się ku obozowi.

Zastała Ethel kołyszącą się w 

hamaku, zawiniętą w kołdry.

- O! - zawołała otwierając 

szeroko oczy. - To ty, Wirginio? 

Wyglądasz tak dziwnie! Jesteś 

taka promienna...

- Po cóż ta przesada! - 

zawołała Wirginia na ten 

niespodziewany wybuch.

- Gdybym była poetką, 

powiedziałabym, że bije od 

ciebie jakieś światło!

- Wracam z pielgrzymki do 

świętego miejsca. Jutro 

pójdziemy tam razem, to 

przestaniesz się dziwić. 

Odnalazłam tam coś, co zgubiłam 

przed laty.

- Nie mów takich rzeczy, 

Wirginio. Nie chcę być tu smutna 

ani przez chwilę. To cudne 

miejsce działa tak podniecająco! 

Dotychczas zawsze zachwycało 

mnie Kolorado. Ale nie ma 

porównania z tym, co widzi się 

tutaj. To najpiękniejsza 

okolica, jaką kiedykolwiek 

widziałam. Gdyby Jack Andrews, 

albo któryś z jego przyjaciół, 

zaczął zalecać się do mnie, 

zresztą jakikolwiek mężczyzna, 

background image

nawet Indianin albo Meksykanin, 

to czuję, że uległabym mu i 

zdradziła swego ukochanego.

- Jak ci nie wstyd! A w ogóle, 

dlaczego jesteś bez pończoch i 

sukni?

- Wyobraź sobie, że o mało nie 

utonęłam. Wpadłam do jeziora. 

Woda tam taka zimna jak twój 

sposób traktowania Malpassa. Con 

usłyszał mój wrzask i wyciągnął 

mnie z wody. A ubranie suszy się 

przy ogniu. Nie bądź taka 

przerażona, zaraz włożę 

szlafrok. Powinnaś była zmartwić 

się chociaż trochę - dodała z 

wyrzutem.

- Prawdę mówiąc - powiedziała 

Wirginia - chce mi się śmiać. 

Wysportowana i zręczna Ethel o 

mało nie tonie! Co się z tobą 

dzieje, dziewczyno?

- No cóż, chłopcy zajęci są 

łapaniem ryb, dziewczęta 

pobiegły podziwiać widoki i tak 

się zachwyciły, że zapomniały 

nawet o plotkach. Siedzę więc tu 

sama jedna i myślę o tobie. 

Doszłam do przekonania, że 

jesteś po prostu brylantem. 

Mówię to zupełnie szczerze. A co 

do mnie, ten Jack Andrews bardzo 

mi się podoba i gdybym nie była 

już... Ale co tam o tym mówić! 

Nie jestem tak stała ani wierna 

jak ty. I choć Helenę bardzo 

lubię...

- Już to zauważyłam.

- Ginio, chyba nie jesteś 

zazdrosna!

- O ciebie trochę, a o 

Cliftona bardzo. Jestem 

zazdrosna niczym stado kotów!

- Ale mówiąc poważnie, nie 

musisz być o mnie zazdrosna. 

Kocham cię jak wariatka i to na 

całe życie. Jednak Cliftona nie 

jestem taka pewna. Fakt, że 

jesteś panną Lundeen, tylko 

pogarsza sytuację.

- Zdaję sobie z tego doskonale 

sprawę.

- Helena Andrews lubi Cliffa - 

ciągnęła dalej Ethel. - Nie 

background image

możemy się jej dziwić. On jest 

naprawdę godny miłości. Jest 

najpiękniejszy z tutejszych 

chłopców, a na dodatek wrócił z 

wojny. Podobno mówią o nim w 

mieście. Jest więc zupełnie 

naturalne, że taka piękna i 

bogata panna zainteresowała się 

nim. Jestem z tego rada, ale 

gdyby się w nim naprawdę 

zakochała...

- Nie jestem aż taką egoistką, 

abym nie umiała się cieszyć 

szczęściem Cliftona - 

powiedziała Wirginia niepewnym 

głosem.

- A może my się niepotrzebnie 

martwimy? Bóg wie, jakie są 

drogi zakochanych. Od czasu 

naszej wyprawy do sklepu 

Cliftona, Helena widziała się z 

nim już trzy razy. 

- Trzy? Myślałam, że tylko 

dwa. 

- NIe zauważyłaś, gdy stało 

się to po raz trzeci, a ja nie 

miałam serca, aby ci o tym 

mówić. Uważam, że masz dosyć 

kłopotów z ojcem i tym oliwkowym 

adoratorem. Wiem jednak, że 

Helena w niedzielę jeździła 

gdzieś konno. Założę się, że do 

Cliftona. Nie była tam długo. 

Ale uważaj, Ginio! Żaden 

mężczyzna, szczęśliwy bądź 

nieszczęśliwy, nie musi się 

wcale wysilać, aby wpaść w sidła 

Heleny. 

- Kochanie, pogodziłabym się z 

tym ze względu na Cliftona. 

Biedak wart jest nagrody za 

wszystko, co wycierpiał. 

- Ale dość tej bezsensownej 

paplaniny! Pomyślmy lepiej, jak 

pokrzyżować plany Malpassa.

Pobyt nad jeziorem miał się ku 

końcowi. Wszyscy rozpływali się 

w pochwałach i z niechęcią 

myśleli o powrocie. Helena 

Andrews wręcz oświadczyła, że 

musi nabyć tę ziemię na 

własność. Wirginia śmiała się, 

ale ta uwaga dała jej wiele do 

myślenia.

background image

Powrotna droga po krętej 

pochyłości była rozkoszą w 

porównaniu z uciążliwością 

wspinaczki. Niektórych miejsc 

nie można jednak było przebyć 

konno i schodzenie po 

stromiźnie, gdzie kamienie 

usuwały się spod stóp, stało się 

przyczyną niejednego 

dziewczęcego okrzyku grozy. Z 

godzinną przerwą na śniadanie i 

miły wypoczynek osiemnaście mil 

zajęło prawie cały dzień. 

Ku radości i zdziwieniu 

Wirginii, ojca i Malpassa nie 

było w domu. Dokąd pojechali, 

pani Lundeen nie wiedziała.

- Zdaje się, że wezwały ich 

interesy kopalniane - 

powiedziała niechętnie.

Następny dzień goście spędzili 

na ostatnich wycieczkach, które 

tak uprzyjemniały im pobyt w 

Cottonwoods. Nie zdziwiło więc 

Wirginii, gdy zauważyła, że 

Helena z bratem pojechali konno 

w stronę San Luis. 

Po południu ktoś zapukał do 

jej pokoju i weszła Helena, 

widocznie wprost z konia, gdyż 

miała jeszcze na sobie strój do 

konnej jazdy. Pod złocistą 

opalenizną widoczne były na jej 

twarzy silne rumieńce. 

- Jak się masz? Czy mogę 

wejść? Mam ci coś do 

powiedzenia. 

- Ależ naturalnie, bardzo 

proszę. Dlaczego masz taką 

poważną minę? 

- Bo to rzecz poważna, choć 

nie dla nas osobiście. Jesteś 

sama? Gdzie Ethel? 

- W bibliotece. 

- Wirginio, mam niedobre 

wiadomości. Jestem nimi bardzo 

zmartwiona - ciągnęła Helena. - 

Pojechaliśmy z Jackiem, aby 

pożegnać się z twoim 

przyjacielem. Wyobraź sobie, że 

sklep zastaliśmy spalony. 

Zostały tylko gołe ściany. W San 

Luis nie mogliśmy się niczego 

dopytać, pojechaliśmy więc do 

domu Forrestów. Zastaliśmy 

background image

Cliftona z matką. Powiedział, że 

sklep na nowo zaopatrzył w 

towar, na co wydał wszystkie 

pieniądze. Tej samej nocy ktoś 

podpalił budynek od wewnątrz. 

Spłonęło wszystko.

- Co za potworność! - 

wybuchnęła Wirginia. 

- Czy on ma tu wrogów? 

- Obawiam się, że tak. 

- Jack natychmiast zaofiarował 

mu pożyczkę na odbudowę sklepu, 

ale nie przyjął, twierdząc, że 

nigdy nie byłby w stanie zwrócić 

takiej sumy. Zapytałam więc, czy 

zgodziłby się zarządzać farmą 

Payne, gdyby mi się udało ją 

kupić. Na to...

- Farma Payne? - zawołała 

Wirginia. - Ależ to olbrzymia 

posiadłość! Warta przynajmniej 

sto osiemdziesiąt tysięcy 

dolarów! 

- Nie pytałam o cenę - 

powiedziała Helena. - Szalenie 

jednak mi się spodobała i mam 

chęć kupić ją. Byłoby to 

wprawdzie jeszcze jedno moje 

szaleństwo, ale uważam, że 

pomysł jest niezły i 

przeprowadzę go, jeśli tylko 

pozwolisz. 

- Ja? Czułabym się szczęśliwa, 

gdybyś zamieszkała w pobliżu! A 

gdybyś pomogła Cliftonowi, to 

pokochałabym cię jeszcze 

bardziej!

- Wirginio, musimy mu pomóc! 

- Już próbowałam, ale on jest 

taki dumny. Nic nie chce 

przyjąć. Gdy wykupiliśmy mu cały 

sklep, bardzo się bałam, że się 

obrazi. Czy Clifton mówił ci coś 

o nienawiści Forrestów do 

Lundeenów?

- Ani słowa. Ale wiem, że twój 

ojciec i stary Forrest to 

śmiertelni wrogowie. Poznałam 

się też na tym twoim mieszanym 

adoratorze. To prawdziwa żmija! 

Znam się na mężczyznach, 

Wirginio. On po prostu leci na 

twój majątek. Próbował coś 

wskórać u mnie, ale go 

background image

odpaliłam. Czy masz zamiar 

poślubić go? 

Wirginia roześmiała się z 

pogardą. 

- Mój ojciec jest zupełnie pod 

jego wpływem. Malpass zmusił go 

do wyzucia Forrestów z ich 

posiadłości, a teraz uzyskał 

jego pozwolenie na ślub ze mną. 

Tak sprawy miały się dziesięć 

dni temu. Gdy wrócą, na pewno 

nie poprzestanie na słowach i 

zechce użyć mocniejszych 

argumentów. Prędzej jednak 

skonam, niż ustąpię! 

- Miejmy nadzieję, że nie 

dojdzie do ostateczności. Wróćmy 

jednak do Cliftona. Czy ty go 

lubisz, Wirginio? 

- Dlaczego o to pytasz? 

- Nie oszukasz mnie! No, 

przyznaj się. 

- Do czego? Czy do tego, że 

mimo wszystko nie mogę cię nie 

kochać? 

- Pytałam, czy lubisz 

Cliftona. 

- Czy lubię? Boże wielki, użyj 

innego słowa, bardziej 

zachodniego - poddała się 

wreszcie Wirginia. 

Helena przytuliła ją 

serdecznie. 

- A więc tak się rzeczy mają! 

Bardzo, bardzo się z tego 

cieszę! Jestem pewna, że 

pomożesz Cliftonowi wykaraskać 

się z tych wszystkich 

nieszczęść. Ach, ty zazdrośnico! 

A teraz wyznanie za wyznanie. 

Moja miłość została w 

żołnierskim grobie, we Francji. 

VIII

Lundeen z Malpassem wrócili 

background image

nazajutrz po wyjeździe gości. 

Lundeen był pijany, Meksykanin 

snuł się posępnie z kąta w kąt, 

co nie wróżyło niczego dobrego. 

Wirginia czuła się jak 

tropione zwierzę i pełna 

najgorszych przeczuć zamknęła 

się w swoim pokoju. Obiad zjadła 

z matką. Jaka szkoda, że Ethel 

została nagle wezwana do Denver. 

Bardzo też pragnęła zobaczyć się 

z Cliftonem. 

Następnego ranka Malpass 

zjawił się na śniadaniu 

nienagannie ubrany i jakby 

jeszcze bardziej pewny siebie. 

Wszczął konwencjonalną rozmowę z 

Wirginią. Wypytywał o pobyt w 

górach. 

W pewnej chwili 

niespodziewanie zjawił się 

służący i zawiadomił Wirginię, 

że ojciec czeka na nią w swoim 

pokoju i pragnie z nią 

rozmawiać. 

- Zanim się pani z nim 

zobaczy, proszę mnie wysłuchać - 

rzekł Malpass. 

- Doskonale! Im wcześniej, tym 

lepiej. Cóż ma mi pan do 

powiedzenia? 

- Czy pani rozważyła moją 

propozycję? 

- Nawet o tym nie myślałam. 

- Wobec tego muszę pani 

oświadczyć, że zrywam z jej 

ojcem. 

- Będę z tego bardzo rada. 

- Może się to zmienić, gdy 

wysłucha mnie pani do końca. 

- Panie Malpass! Proszę sobie 

oszczędzić trudu dalszej rozmowy 

- odparła Wirginia. - Mam dość 

tego wszystkiego. 

- Uprzedzam, że mogę odebrać  

pani ojcu tę posiadłość, jak on 

odebrał ją Forrestowi. 

- Wcale się tym nie zmartwię - 

odpowiedziała zimno Wirginia. - 

Źle nabyty majątek nie przynosi 

szczęścia. Mój ojciec okazał się 

background image

wprawdzie słaby, ale głównym 

winowajcą jest pan i będę bardzo 

rada, gdy wreszcie się 

rozstaniecie. 

- On się ode mnie nie uwolni, 

chyba że...

- ...zostanę pańską żoną? - 

wpadła mu w słowo. 

- Chyba że pójdzie do 

więzienia. Oczywiście wtedy, gdy 

nie zechce mnie pani poślubić. 

- To ordynarny szantaż! 

- Moja spółka z Lundeenem nie 

obejmuje i nigdy nie obejmowała 

posiadłości Forrestów - ciągnął 

dalej, nie zwracając uwagi na 

słowa Wirginii. - Nie jestem 

również współwłaścicielem 

kopalni złota, którą on ukradł 

Forrestom. Zarobione w niej 

pieniądze zainwestowaliśmy w 

kopalnię fosfatu, którą sam 

zarządzam. Wymaga ona jednak w 

tej chwili poważnych inwestycji. 

Ja ze swej strony włożyłem 

potrzebny kapitał, a teraz 

powinien to zrobić pani ojciec. 

Cóż, skoro na to nie wystarczy 

cała ta posiadłość, gdyby nawet 

ją sprzedał. Sprawa trafi do 

sądu. Przedstawię dowody na to, 

że pani ojciec rozmyślnie 

zagarnął majątek Forresta, 

wiedząc o pokładach złota. 

- Przecież to pan namówił go 

do tego! 

- Naturalnie! Lundeen nie ma 

na to żadnych dowodów. Proszę mi 

wybaczyć, ale jest on starym 

głupcem i chciwcem, na doatek 

zaślepionym nienawiścią do 

Forresta. Mam nadzieję, iż 

rozumie pani, co czeka jej ojca, 

gdy oskarżę go w sądzie o 

rozmyślne działanie na szkodę 

Forresta. 

- Cóż go czeka? - zapytała z 

niepokojem. 

- Forrest go zabije! 

- Nie wierzę w ani jedno 

pańskie słowo! Chce mnie pan 

zastraszyć! Zresztą Forrest 

zabiłby również pana. 

background image

- Być może, ale to byłoby 

morderstwo, a nie dochodzenie 

swoich krzywd. 

Wirginia zasłoniła oczy. Była 

bezradna. 

- A gdybym powiedziała 

Cliftonowi, że to pan podpalił 

jego sklep? - zapytała 

nieoczekiwanie. 

Jeszcze nie otworzył ust, by 

jej odpowiedzieć, gdy już 

wiedziała, kierowana nieomylną 

intuicją zakochanej kobiety, że 

to rzeczywiście on jest sprawcą 

klęski Cliftona. 

- Ja podpaliłem jego sklep? 

Nie było mnie wtedy w domu. 

Nawet nie wiedziałem o tym. Pani 

oskarżenie jest śmieszne!

Wirginia roześmiała się mu w 

twarz. 

- Gdyby Clifton Forrest 

dowiedział się o tym, co ja 

wiem, zabiłby pana. 

Malpass odsunął gwałtownie 

krzesło. 

- Proszę raz na zawsze 

zostawić młodego Forresta w 

spokoju. Doskonale wiem, że pani 

się nim interesuje, ale jakoś 

nie przynosi mu to szczęścia - 

krzyknął z ironią. 

Wirginia wstała. 

- Auguście Malpass! Te słowa 

zdradziły pana, choć już 

wcześniej wiedziałam, z kim mam 

do czynienia. I proszę mi nie 

grozić, bo nie mieszkamy w 

Meksyku! 

Oliwkową twarz Malpassa 

wykrzywiła namiętność. Oczy mu 

zapłonęły. Skoczył jak pantera i 

chwycił Wirginię w ramiona. 

Zaczął całować jej szyję, twarz, 

szukając ust. Wyrwała się jednak 

z objęć. 

- Se~norita, pani mnie 

sprowokowała! - ciężko dysząc, 

zgiął się w ukłonie. - Ale ja to 

wolę. Nie maskujmy się już. 

Widzę, że pokochałem dziką 

kotkę. Uwielbiam taki 

background image

temperament, bo to zapowiada 

prawdziwe rozkosze!

- Jeśli dotknie mnie pan 

jeszcze raz, zabiję! 

Pobiegła do swojego pokoju, 

zamknęła drzwi na klucz i padła 

na łóżko w ataku wściekłości, 

wstrętu i nienawiści. Palił ją 

wstyd. Czy zdoła kiedyś zmyć z 

siebie plamy tych nienawistnych 

pocałunków? 

Godzinę później przyszedł 

ojciec. Był postarzały i 

zmieniony. Na razie nie 

rozkazywał, tylko prosił. 

- Ojcze nie mogę, nie mogę - 

łkała Wirginia. - Raczej się 

zabiję! 

- Wirginio, wyjdź za niego, a 

uratujesz nas wszystkich. 

Później będziesz mogła się 

rozwieść. Daj mi czas na 

zebranie pieniędzy! Gdy zdobędę 

gotówkę, potrafię z nim walczyć! 

Znajdę sposób. 

- Niczego nie wymyślisz - 

rzuciła mu gorzko. 

- Twój opór na nic się nie 

zda. Ten człowiek ma w sobie 

jakąś diabelską moc. Przysięgam 

przed Bogiem, że zrozumiałem, 

jaką zbrodnię popełniłem, a 

teraz myślę tylko o tym, jak 

uratować ciebie i matkę. Jeżeli 

się nie zgodzisz, jestem 

zgubiony, a ty i matka okryjecie 

się hańbą! 

- To, na co mnie namawiasz, 

byłoby właśnie haniebne. Przed 

godziną ten człowiek śmiertelnie 

mnie obraził. Nie wybaczę mu 

tego nigdy! 

- Wiem o tym. Ale on potrafi 

się mścić. Ustąp mu pozornie, 

oszukaj go...

- On do niczego nie może mnie 

zmusić. Znajdę sposób i nie 

tylko uwolnię się od niego...

- ...ale zrujnujesz mnie, albo 

doprowadzisz do tego, że splamię 

swoje ręce krwią - przerwał jej 

Lundeen. - Zawsze ubóstwialiśmy 

cię. Jeśli grzeszyłem, to dla 

background image

ciebie, żebyś miała te wszystkie 

luksusy. Same twoje konie 

kosztowały tysiące! Zastanów 

się, póki nie jest za późno. 

Działajmy na zwłokę. Gdy Malpass 

dowie się, że wyjdziesz za 

niego, zmięknie. 

Po wyjściu ojca Wirginia miała 

wrażenie, że spada w przepaść. 

Słyszała, co jej powiedział. 

Biedny człowiek. Był 

rzeczywiście zgubiony a ona sama 

słaba i niezdecydowana, targana 

miłością i instynktem 

samoobrony. 

Wreszcie z tego chaosu myśli 

wyłoniła się kategoryczna 

potrzeba ostatecznego uwolnienia 

od Malpassa. Zatem ślub. Gdy 

zostanie żoną, ani ojciec, ani 

Malpass nie zmuszą jej do 

czegoś, co równałoby się dla 

niej wyrokowi śmierci. Clifton 

Forrest, tylko on może uratować 

ją z tej opresji! 

Już raz próbowała mówić z nim 

na ten temat, ale odmówił. 

Motywował to stanem zdrowia i 

mogła go wtedy tylko szanować za 

szlachetność. Ale teraz 

postanowiła wykorzystać jego 

przekonanie o rychłej śmierci. 

"Tak - myślała - muszę go w tym 

utwierdzić, muszę dowieść mu, że 

żeniąc się ze mną, odda mi 

przysługę, która dla mnie będzie 

wybawieniem, a dla niego i tak 

nie ma to znaczenia."

Zdecydowała się i od tej 

chwili opuściły ją wątpliwości. 

Musi być silna, żeby go 

przekonać. Usiadła przy biurku i 

napisała kartkę do Cliftona. 

Prosiła go o spotkanie przy 

murze jego ogrodu. Odpowiedzi 

nie oczekuje. 

Udała się w stronę stajni w 

poszukiwaniu kogoś, kto 

doręczyłby list. Nie dowierzała 

nikomu z meksykańskiej służby. 

Mogła polegać wyłącznie na 

Conie, irlandzkim stajennym. 

Znalazła go rozmawiającego z 

Jake'em. Ci dwaj znajdowali się 

zawsze razem. Jake był szczupłym 

kowbojem o pałąkowatych nogach. 

background image

Urodził się na Zachodzie. Con 

przybył w te strony przed kilku 

laty. 

- Witajcie, chłopcy! Jak się 

macie? - pozdrowiła ich. 

- W porządku, panno Lundeen - 

odparł Jake zdejmując sombrero. 

- Dziękujemy panience. Co do 

mnie, gdy nie mam nic do roboty, 

zawsze czuję się nieswój - 

wyprężył się służbiście Con. 

- Powinniście przecież mieć 

moc roboty - zdziwiła się 

Wirginia. 

- Mieliśmy, ale zabrali nam 

wszystkie konie. 

- Dokąd? - zapytała 

przerażona. 

- Do Watrous. 

- Doprawdy? Wszystkie? 

- Co do jednego! 

- Na czyje polecenie? 

- Malpassa! - odparł krótko 

Con. - Oznajmił nam też, że nie 

będziemy już tu potrzebni. 

- Zrobił to bez porozumienia 

ze mną. Muszę pomówić o tym z 

ojcem. W każdym razie 

pamiętajcie, że to ja was 

zatrudniłam i ja wam płacę. 

- Wiemy o tym, panienko, ale 

od pewnego czasu wszystkim 

rządzi tu Malpass - opuścił 

głowę Con. 

- Masz rację - roześmiała się 

Wirginia, ale w jej śmiechu nie 

było radości. - Jake, jeśli mój 

samochód nie został jeszcze stąd 

zabrany, to przygotuj go na 

dzisiejszy wieczór, chcę 

pojechać do miasta. Ty, Con, 

zostań. Załatwisz dla mnie pewną 

sprawę. 

Gdy Jake oddalił się z 

brzękiem ostróg, Wirginia 

spytała Cona, co wie o pożarze 

sklepu Cliftona. 

- Widziałem ten pożar. To 

background image

wielki cios dla młodego 

Forresta, bo ulokował w nim cały 

majątek. 

- A co o tym mówią ludzie?

- Nic. Meksykanie nie 

puszczają pary z gęby. Aż mnie 

to dziwi. 

- Słuchaj, masz tu kartkę. 

Doręcz ją młodemu Forrestowi 

jeszcze dziś. A jutro zobaczę 

się z wami i pomówimy. Przedtem 

jednak muszę porozumieć się z 

ojcem.

Zastała go chodzącego 

niespokojnie przed gankiem. 

Przywitawszy się zapytała, 

dlaczego jej konie znów zostały 

stąd zabrane. 

- Nic o tym nie wiedziałem - 

rozłożył bezradnie ręce.

- Czy te konie należą jeszcze 

do mnie? 

- Sądzę, że tak. Jesteś 

pełnoletnia, dostałaś je ode 

mnie na własność. 

- Pojadę zatem do Watrous i 

każę je przyprowadzić z 

powrotem. 

- Nikt nie może ci tego 

zabronić, ale to rozgniewa 

Malpassa. Zresztą koniom jest 

tam lepiej. Trzymanie ich tutaj 

jest bardzo kosztowne, a z 

pieniędzmi teraz krucho, 

córeczko. 

- A moja pensja, ojcze? 

- Na razie jestem zmuszony 

wstrzymać ją. 

- W takim razie poszukam sobie 

pracy - odpowiedziała spokojnie. 

- Ty? Pracy? 

- Zostanę kelnerką albo 

sprzedawczynią w sklepie, jeśli 

nie znajdę nic innego. 

- Nonsens! Powinnaś mieć 

jeszcze trochę gotówki w banku. 

Przypuszczam, że zostało jeszcze 

coś na twoim rachunku. 

background image

- Nie mam pojęcia i nic mnie 

to nie obchodzi. Gdy wróciłam do 

domu, powiedziałeś, że mam 

dziesięć tysięcy. Przypuszczałam 

więc, że mogę tą sumą dysponować 

i wydałam je. Widzę, że jestem w 

tej chwili równie biedna jak 

Clifton Forrest. 

- Skoro je wydałaś, jesteś 

żebraczką. 

- Tak, Wirginia Lundeen 

żebraczką. Płynące stąd 

upokorzenie nie zwiększa mojej 

miłości ani szacunku do ciebie, 

ojcze. Gdzie jest matka? Nie 

widziałam jej dziś?  

- Jest chora. Położyła się do 

łóżka. 

- Jakże mi przykro! Nie 

wiedziałam. Co jej jest? 

- Przypuszczam, że to z powodu 

tego nieszczęścia, które spadło 

na mnie - mruknął. 

- Pójdę do niej - powiedziała 

Wirginia, kierując się w stronę 

domu. 

Pani Lundeen siedziała w 

fotelu blada i zmieniona. 

Wyglądała źle. Nie była jednak 

tak chora, jak przypuszczał 

ojciec. Mimo to Wirginia miała 

wyrzuty sumienia, że 

zaniedbywała matkę od czasu tej 

pierwszej sprzeczki po powrocie 

do domu. Zauważyła jednocześnie, 

że matka nie wydawała się już 

taka nieprzystępna. 

- Ojciec powiedział mi, że 

rozchorowałaś się po tych 

przykrościach. Czy to prawda, 

mamo? 

- Być może. Ale już od dawna 

nie czuję się dobrze. Chciałabym 

na zimę pojechać do Kalifornii. 

Ale ojciec wyśmiał mnie. 

Powiedział, że teraz nie stać go 

nawet na to, by wysłać mnie do 

Las Vegas. Nie rozumiem, co to 

ma znaczyć. 

- Ja rozumiem, mamo. To 

sprawka Malpassa, który wciągnął 

ojca w pułapkę. Przecież on 

tutaj wszystkim rządzi, a ojciec 

nie śmie nawet pisnąć. Nie ulega 

background image

najmniejszej wątpliwości, że 

utracimy Cottonwoods. 

- Wcale bym się tym nie 

martwiła - odparła matka. - 

Gotowa jestem w każdej chwili 

wrócić tam, gdzie mieszkaliśmy 

dawniej. Miałam tam przynajmniej 

coś do roboty. Tutaj nie czuję 

się jak w domu. Na twoim miejscu 

wyjechałabym stąd. 

- Mamo! - zawołała Wirginia. - 

Jeszcze niedawno namawiałaś mnie 

do małżeństwa z Malpassem. 

- To prawda. Ale myślałam, że 

go z czasem polubisz, a to 

byłoby dla nas jedynym 

ratunkiem. Ale teraz przekonałam 

się, że i to by nas nie 

uratowało. 

- Jestem tego samego zdania - 

spojrzała z wdzięcznością na 

matkę. Czy powiedziałaś to ojcu? 

- Tak. Ale w odpowiedzi 

usłyszałam, że jestem starą 

wariatką. Mam wrażenie, że twój 

ojciec i Malpass nie liczą się 

zupełnie z prawem. Jed chce 

poświęcić ciebie dla swoich 

celów. Malpass zaś należy do 

tego rodzaju mężczyzn, których 

opór tylko bardziej podnieca. 

Gdy jednak taki mężczyzna 

zdobędzie w końcu kobietę, to ją 

porzuca. 

- Mamo, jestem bardzo rada, że 

mi to mówisz - powiedziała 

Wirginia serdecznie. - Nie masz 

pojęcia, ile to dodało mi 

otuchy. Nie martw się o  mnie. 

Dam sobie z nimi radę. Myśl 

tylko o swoim zdrowiu. Pojadę do 

miasta i poradzę się lekarza. 

Jestem szczęśliwa, że te 

ostatnie troski zbliżyły nas. 

- I ja się cieszę. Ale... nie 

mów o tym ojcu. 

Wirginia pojechała do Las 

Vegas. Była w nastroju podobnym 

do tego, jaki odczuwała podczas 

pierwszego dnia wycieczki w 

góry. Czekało ją spotkanie z 

Cliftonem. Im bardziej zbliżało 

się, tym mniej odważała się o 

nim myśleć. Czy postąpi uczciwie 

background image

oszukując go? Czy potrafi dobrze 

odegrać swoją rolę? 

- Jest właśnie nów księżyca i 

nie będzie widział mojej twarzy 

- pocieszała się. 

Po przyjeździe do miasta udała 

się do banku. Było już po 

godzinach przyjęć, ale woźny 

poznał ją i zaprowadził do 

dyrektora. Sprawdziła, że na jej 

rachunku zostało jeszcze trochę 

pieniędzy, które zainkasowała. 

Dyrektorem był pan Halstead. 

Znała go, byli bowiem członkami 

tego samego kościoła. Niegdyś 

zajmował się hodowlą bydła. 

Wirginia zapytała go, co myśli o 

finansowym położeniu jej ojca. 

- W naszym banku wyczerpał już 

wszystko - odparł. - Chciał 

zaciągnąć pożyczkę, ale 

odmówiliśmy. Oczywiście posiada 

jeszcze pewien kredyt, ale stu 

tysięcy dolarów dać mu nie 

możemy. Jego udział w tej 

południowej kopalni wart jest 

około miliona, lecz nie ma  

jeszcze załatwionych spraw ze 

swym wspólnikiem. 

- Czy pan Malpass jest 

klientem pańskiego banku? 

- Nie. Nie ma tu nawet 

bieżącego rachunku.

- A w jakim banku składa 

pieniądze? 

- Podobno w Albuquerque, ale 

tylko niewielkie sumy. 

Przypuszczam, iż pozostaje w 

stosunkach z jakimś innym 

bankiem. 

- Panie dyrektorze, proszę mi 

szczerze powiedzieć, co pan 

sądzi o spółce mego ojca z 

Malpassem? 

- Związek ten nie zwiększył 

zaufania do pana Lundeena - 

odparł wymijająco, zaś po chwili 

wahania zapytał: - Czy to 

prawda, że pani zamierza 

poślubić Malpassa? 

- Nie! - odpowiedziała 

stanowczo. - Wprawdzie mój 

ojciec życzy sobie tego, ale ja 

kategorycznie odmówiłam. 

background image

- Zapewniam panią, że 

wiadomość ta ucieszyłaby bardzo 

wszystkich pani przyjaciół w Las 

Vegas.

- W takim razie niech im pan 

to powtórzy. Dziękuję panu 

bardzo za informacje i do 

widzenia.

Rozmowa utwierdziła Wirginię w 

przekonaniu, że Malpass nie 

cieszył się zaufaniem i wskutek 

spółki z nim reputacja jej ojca 

mocno ucierpiała.

Z banku udała się do domowego 

lekarza Lundeenów, którego znała 

od dziecka. Jak wszyscy lekarze, 

nie chciał mówić z nią otwarcie, 

dał jej jednak do zrozumienia, 

że matka ma jakąś dolegliwość 

organiczną, która wprawdzie na 

razie niczym nie grozi, ale z 

czasem może się rozwinąć. 

Wymyśliła sobie jeszcze jakiś 

pretekst do odwiedzenia 

miejscowego proboszcza i 

burmistrza. Dla obu starała się 

być miła i uprzejma. Po złożeniu 

tych wizyt pomyślała o Ethel i 

uśmiechnęła się sama do siebie. 

I ona zawiązała pewną intrygę, w 

której chytrością przewyższyła 

przyjaciółkę. Zaszła jeszcze do 

kilku sklepów i zjadła obiad w 

hotelu Castaneda. Wszystko to 

robiła w celu wzbudzenia 

domysłów wśród swoich znajomych 

i przyjaciół w Las Vegas. 

Zapadał już zmierzch, gdy 

skierowała się na drogę do San 

Luis. Jechała wolno i o 

oznaczonej godzinie zatrzymała 

wóz koło ogrodu Forrestów. O 

ileż wszystko tu było jej 

bliższe niż dom, w którym 

mieszkała obecnie! Ukryła 

samochód w zagajniku, zgasiła 

światła i udała się w stronę 

wyłomu w murze. 

Noc była ciemna i parna. 

Słychać było kumkanie żab i 

świerkanie świerszczy. Tysiące 

jasnych gwiazd mrugało na 

ciemnogranatowym niebie. 

Cieniutki rożek młodego księżyca 

przeświecał przez gałęzie drzew.

Szła w milczeniu. Jakiś mały 

background image

zajączek śmignął przed nią w 

krzaki. Usiadła na zwalonym 

pniu, walcząc ze wzruszeniem. 

Rozpoczęła cichą rozmowę z 

własnym sumieniem. To co 

zamierzała zrobić, było 

podstępem, ale dyktowała go jej 

głęboka miłość do Cliftona. Mimo 

to słowa, jakie mu powie, będą 

okrutne. Sprawią mu ból. 

Olbrzymi las bawełniany, tak 

dobrze znany jej z dzieciństwa, 

rozpościerał się zaraz za murem. 

W jego mrocznych głębiach 

chowała się często jako mała 

dziewczynka. Teraz szeptał 

milionami ciemnych liści. 

Pojedyncze drzewa stały niby 

jakieś duchy. 

W miarę upływu czasu zaczął 

narastać w niej niepokój. Wstała 

i podeszła do wyłomu w murze. 

Przytuliła się do ściany i 

zatopiła wzrok w pełnym cieni 

ogrodzie. Drżała, jakby za 

chwilę miała spotkać kochanka, 

który jej otworzy ramiona. 

Marzyła na jawie. Kto wie? 

Jakże ciemno zrobiło się 

dokoła. Rozejrzała się na 

wszystkie strony. Cisza. Tylko 

delikatne szemranie liści. 

Szepnęła imię Cliftona. Żadnej 

odpowiedzi. Już chyba nie 

przyjdzie...

IX

- Cliff, cieszę się, że 

spalili ten cholerny sklep - 

mówił Clay Forrest do syna, gdy 

siedzieli w cieniu drzew 

bawełnianych.

- Dlaczego ciągle powtarzasz? 

- zapytał Clifton z dobroduszną 

cierpliwością. - Zdarza się 

przecież samozapalenie towarów. 

Sądzę, że to właśnie było 

przyczyną pożaru. 

- Nie! Podpalił ktoś opłacony 

przez Jeda Lundeena!

background image

- Ojcze! Jesteś po prostu 

zaślepiony przez nienawiść do 

Lundeenów. Zwalasz na nich 

wszystko zło. Jeśli ktoś maczał 

w tym palce, to Malpass. Nie 

mówiłem ci o tym wcześniej, ale 

był u mnie w sklepie tego dnia, 

kiedy banda młodzieży goszczącej 

w Cottonwoods wykupiła wszystkie 

towary. Miałem z nim wtedy 

starcie. 

- Co?

- Uderzył mnie bez przyczyny, 

powalił na ziemię. Całe 

szczęście, że nie miałem przy 

sobie rewolweru. 

- Cliff, dlaczegoś mi o tym 

nie powiedział? Byłbym zbił tę 

bestię na kwaśne jabłko!

- Wolę poczekać, aż wzmocnię 

się na tyle, że sam będę mógł to 

zrobić.

- Kiedy to nastąpi!

- Niedługo. Matka powiada, że 

nie może nastarczyć mi jedzenia. 

A z Malpassem niełatwa sprawa, 

bo silny jest jak byk. 

- Ten nędznik doczeka się 

jeszcze pchnięcia nożem. Synu, 

matka od dawna powstrzymuje mnie 

od rozprawy z Lundeenem i tym 

jego totumfackim. Ale im dłużej 

na to czekam, tym gorzej dla 

nich. 

- Zemsta jest czymś 

naturalnym, ojcze, ale zastanów 

się, co może z tego wyniknąć. W 

zapalczywości mógłbyś zabić 

któregoś z nich. Poszedłbyś 

wtedy do więzienia. A co stałoby 

się z matką?

- Do wszystkich diabłów! Na 

taki argument nie mam 

odpowiedzi. Sam wiem o tym od 

dawna. Bójka z pewnością 

zakończyłaby się rozlewem krwi. 

A jednak mimo wszystko nie 

wierzę, aby jakikolwiek sąd w 

Nowym Meksyku skazał mnie za to.

- Nie łudź się, tato - 

odpowiedział Clifton. - Przecież 

wniosłeś sprawę przeciw 

Lundeenowi w Las Vegas. I cóż z 

background image

tego? Rozprawa sto razy miała 

się odbyć, a zawsze Lundeen 

postarał się o to, aby ją 

odroczono.

- Jak zdechnie, nie postara 

się już o nic. Ani on, ani 

Malpass.

- A więc nadal myślisz o tym?

- Cóż chcesz? Wychowałem się 

na Zachodzie.

- Wiem, nosisz się z tym 

zamiarem od lat. A mógłbyś 

rozpocząć życie na nowo. Masz 

dopiero pięćdziesiąt lat! A ty 

wałęsasz się po ogrodzie i 

żyjesz tylko swoją nienawiścią. 

Matka przez ciebie zamartwi się 

na śmierć! Z utratą Cottonwoods 

pogodziła się łatwo, ale chodzi 

jej o ciebie. Czy chcesz 

zestarzeć się w bezczynności? 

Już nawet nie pomagasz mi 

opiekować się matką!

Stary Forrest opuścił głowę na 

piersi.

- Zdaje mi się, że masz rację 

- odpowiedział z rezygnacją. - 

Moje życie stało się teraz 

piekłem. Sam rozumiem, że jeśli 

nie przestanę o tym myśleć, to 

chyba zwariuję. 

- Jeśli nie przestaniesz, to 

zgubisz również mnie.

- Co chcesz przez to 

powiedzieć?

- Tato, toczę tu cięższą walkę 

niż we Francji. Muszę zmagać się 

z twoją nienawiścią, w której 

cały się zatraciłeś, z moim 

niedołężnym ciałem, z troską o 

chleb. A przecież potrzebny mi 

jest spokój, bo inaczej nie 

odzyskam zdrowia. A ty 

doprowadzisz mnie do tego, że 

sam będę musiał rozprawić się z 

Lundeenem i Malpassem.

- Co? Chciałbyś mnie ubiec? Ty 

też chciałbyś ich zabić? - 

krzyknął Forrest strasznym 

głosem.

- Jeśli nie przekonam się, że 

wyrzekłeś się raz na zawsze 

swojej zemsty, to raczej 

background image

pozabijam ich sam. 

- Boże wielki! Ależ to byłaby 

śmierć dla twojej matki! Gdy 

byłeś na froncie, mało nie 

umarła z niepokoju i rozpaczy, a 

teraz, gdy już wróciłeś żywy... 

Nie, nie powinieneś nawet myśleć 

o tym. 

- Naturalnie, że nie 

powinienem - podchwycił Clifton. 

- Czy ja to zrobię, czy ty, to 

dla matki takie samo 

nieszczęście.

- Dosyć, chłopcze! Poddaję 

się! - powiedział Forrest 

ochryple, kryjąc twarz w 

dłoniach.

Brzęk ostróg i czyjeś kroki 

zatrzymały na ustach Cliftona 

słowa wdzięczności. Obejrzał się 

i zobaczył piegowatego kowboja z 

Cottonwoods. 

- Dzień dobry - powiedział 

życzliwie Con i podał mu list. 

Była to kwadratowa biała 

koperta zaadresowana na imię 

Forresta. Clifton pierwszy raz 

widział to pismo, ale po 

delikatnym zapachu koperty 

poznał natychmiast, kto ją 

przysłał. Krew uderzyła mu do 

głowy. Nie chciał otwierać listu 

przy ojcu, ale widząc oczekującą 

minę posłańca, musiał to zrobić.

W głowie mu szumiało. Starając 

się ukryć zmieszanie, powiedział 

obojętnym tonem:

- Dziękuję. Odpowiedzi nie 

będzie. A co tam u was słychać?

- Kiepsko. Odkąd zabrali nam 

konie, nie mamy roboty.

- Zabrali konie?

- Malpass kazał je odprowadzić 

do Watrous.

- Rozumiem - odpowiedział 

Clifton ze współczuciem. - Sam 

szukam pracy.

- Teraz niełatwo o zajęcie. Do 

widzenia panu.

- Cliff, co to za chłopiec? - 

background image

zapytał stary Forrest z dziwnym 

błyskiem w oczach.

- Zdaje mi się, że nazywa się 

Con. Przychodził do mnie do 

sklepu po papierosy.

- Ależ on pracuje u Malpassa!

- Nie! Ma nadzór nad końmi 

panny z Cottonwoods.

- Małej Lundeen? Więc to list 

od niej? - zapytał stary ze 

wzburzeniem.

- Tak. 

- Pokaż mi go! Chcę to 

przeczytać!

- Nie śmiałbym prosić nikogo o 

pokazanie prywatnego listu. 

Zresztą to nic ważnego.

- Cliff, ty masz jakieś 

konszachty z tą dziewczyną!

- Nieprawda.

- Kłamiesz! Widzę to po tobie! 

Jesteś czerwony jak burak.

- Między nami nic nie ma. Nie 

jestem jednak winien, że ona 

mnie o coś prosi. Wierz mi, że 

ta dziewczyna ma wielkie 

kłopoty. 

Na twarzy starego wystąpiły 

czerwone plamy. Oczy rozgorzały 

mu jak żużle. 

- Jeśli po to wróciłeś do 

domu, żeby robić słodkie oczy do 

dziewczyny Lundeenów, to 

wolałbym, żebyś nigdy nie 

wrócił.

Odwrócił się i powlókł w głąb 

lasu.

Clifton, targany gniewem i 

rozpaczą, raz jeszcze przeczytał 

list i to wystarczyło, aby 

zapomnieć o ojcu i o całym 

świecie. Domyślał się, jakie 

miała kłopoty. Ale czego mogła 

żądać od niego? Gdyby zaczęła z 

nim mówić, ile musi wycierpieć 

od ojca i Malpassa, to sam 

zaproponowałby, że się z nią 

ożeni. Nawet przekonanie, że 

odegrałby zaledwie rolę pionka w 

background image

grze przeciw temu człowiekowi 

bez skrupułów, nie odbierało tej 

myśli rozkosznego powabu. 

Popołudnie spędził niby w 

transie. Choć od czasu do czasu 

rozsądek nakazywał mu 

opamiętanie, dawał się porwać 

romantycznej fali marzeń. 

Zbudował sobie w myśli cały 

dramat, w którym odgrywał główną 

rolę. Wirginia Lundeen wypełniła 

jego wyobraźnię! Co za 

szaleństwo!

Wraz z zapadnięciem zmroku 

udał się do swego pokoju z 

pozornym zamiarem położenia się 

spać. Obawiał się, że ojciec 

będzie go śledził. Wolał więc 

wymknąć się przez okno. 

Wąska rama okienna i znaczna 

wysokość utrudniały to, ale z 

pomocą pnączy dzikiego wina 

udało mu się. 

Warkot motoru na gościńcu 

ustał. Nie przyszło mu do głowy, 

że Wirginia może przyjechać 

inaczej niż konno. Na razie 

zapomniał, że odebrano jej 

konie. Jeszcze jeden brudny 

kawał tego łajdaka! Clifton 

bezszelestnie przesuwał się pod 

drzewami. Do wyłomu w murze był 

kawałek drogi.

Nie chciał być widziany przez 

ojca, zarówno ze względu na 

Wirginię, jak i siebie samego. 

Przystanął więc i obejrzał się 

za siebie. Było cicho i ciemno. 

Dla pewności odczekał jeszcze 

chwilę. Co za cudowna letnia 

noc! W ciszy słychać było tylko 

wzdychanie wiatru, brzęczenie 

drobnych muszek i tremolujące 

kumkanie żab.

Dotarł do muru. Pod drzewami 

panował nieprzenikniony mrok, 

ale w miejscach odsłoniętych 

młody księżyc malował głąb 

bladym srebrem. Gdy wreszcie 

stanął na umówionym miejscu, 

wzruszenie zaparło mu dech w 

piersiach.

- Wirginio! - zawołał cicho, 

starając się przebić oczyma 

otaczający go mrok.

background image

- Cliff! Tak się bałam, że nie 

przyjdziesz!

Jeszcze dwa kroki i był tuż 

przy niej.

- Przepraszam za spóźnienie - 

szepnął - ale lękałem się ojca. 

Był ze mną, gdy twój posłaniec 

przyniósł list. Musiałem wymknąć 

się przez okno.

- Doprawdy? Jak to dobrze! - 

uścisnęła jego dłoń. - Który 

pokój zajmujesz?

- Ten mały, w którym dawniej 

mieszkałaś ty.

- Jakie to dziwne - 

powiedziała po chwili. - Ileż to 

razy wykradałam się kiedyś z 

tego pokoju.

- Mam nadzieję, że nie na 

spotkania z chłopcami?

- Nie! Chciałam po prostu użyć 

swobody, nabiegać się pod 

drzewami. 

- Wirginio, przejdźmy trochę 

dalej. Tu mógłby nas przyłapać 

ojciec.

- Albo mój! - zaśmiała się.

Clifton podprowadził ją pod 

olbrzymie drzewo bawełniane 

rosnące przy murze, pod którym 

mogli wygodnie usiąść. 

- Tutaj ojcowie nas nie 

znajdą. Siadaj, Wirginio. Możesz 

oprzeć się o mur. 

Posłuchała tej rady, ale nie 

puściła jego dłoni. Dłuższą 

chwilę milczała. A on bynajmniej 

nie pragnął przerywać tego 

milczenia.

- Cliff, gdyby nie nienawiść 

naszych ojców...

- To co?

- Nie ma w tobie odrobiny 

romantyzmu! - zaśmiała się.

- Wiem o tym. Nie mogę sobie 

pozwolić na ten luksus. Jeśli 

jednak masz na myśli naszą 

background image

dziwną przyjaźń, to 

przypuszczam, że nie byłoby 

między nami żadnych 

nieporozumień, nie obawiałbym 

się też, że za chwilę wyskoczy 

zza drzewa ojciec i zacznie 

okładać mnie kijem.

- Co? Ośmieliłby się?

- Mówisz tak, jakbyś nigdy nie 

dostała klapsa!

- Bo nie dostałam!

Roześmiali się oboje. Oczy 

Cliftona przyzwyczaiły się do 

ciemności. Widział ją teraz 

osrebrzoną blaskiem księżyca. 

Zdjęła kapelusz i położyła go 

obok siebie. 

- Zdziwił cię mój list? - 

zapytała.

- Tak. A na dodatek ojciec 

patrzył na mnie, gdy go czytałem 

i litery skakały mi przed 

oczyma.

- Słuchaj, Cliff! Wiem, że to 

Malpass podpalił twój sklep, a 

przynajmiej kazał to zrobić. 

- Skąd wiesz?

- Oskarżyłam go o to 

niespodziewanie i prawie się 

przyznał.

- Co ty mówisz! Masz silne 

nerwy! I mnie przychodziło to do 

głowy. 

- Poniosłeś duże straty?

- Naturalnie! Straciłem 

wszystko.

- Ja też jestem spłukana do 

nitki. Zostało mi ledwie parę 

dolarów.

- Boże wielki! Dlaczego? 

Słyszałem, że wydałaś w mieście 

cały worek pieniędzy.

- To prawda, a teraz żałuję, 

że tych pieniędzy nie schowałam 

do worka... Cliff, ojciec i 

Malpass zabrali mi całą gotówkę. 

Nawet konie kazali odprowadzić 

do Watrous, a musisz wiedzieć, 

że ta farma należy do Malpassa. 

background image

Jestem pewna, że już nigdy ich 

nie zobaczę.

- Bydlaki! - powiedział przez 

zęby. - Przypuszczam, że i 

ciebie Malpass chciałby zagarnąć 

na zawsze.

- Naturalnie. Ojciec jest w 

rozpaczy. Powiada, że jeśli nie 

ustąpię, będzie musiał zabić 

Malpassa. Ten nędznik potwornie 

mnie obraził.

- Co ci zrobił? - zapytał 

czując, że krew uderza mu do 

głowy.

- Zaczął mi się oświadczać, a 

gdy mu odmówiłam, pokazał 

pazury. Powiedział, że może 

wtrącić ojca do więzienia i 

zrobi to... Nawymyślałam mu, a 

wtedy schwycił mnie w objęcia. 

Zachował się jak zwierzę. 

- Na Boga! Wirginio, to 

straszne! Powinno się go zabić 

jak psa! Twój ojciec...

- Nie licz na niego. To 

człowiek zgubiony. Nie ma w nim 

krzty energii.

- Co teraz zrobisz?

- Nie wiem. 

- A gdybym się z tobą ożenił? 

- wyrwało się Cliftonowi mimo 

woli. - Gdyby cię dotknął 

jeszcze raz, oćwiczyłbym go 

szpicrutą. 

Po chwili przejmującego 

milczenia Wirginia spytała 

zmienionym głosem:

- Cliff, naprawdę zrobiłbyś 

to?

- Ależ naturalnie! Zrobiłbym 

to już dawniej, gdybym wiedział, 

że jesteś w tak okropnym 

położeniu. Świadomość, że w 

każdej chwili możesz im 

pokrzyżować plany, doda ci 

otuchy. Przynajmniej będziesz 

wiedziała, iż nie zmuszą cię do 

tego wstrętnego małżeństwa. Może 

coś się zmieni, a ty zyskasz na 

czasie. Zresztą niebawem 

odzyskasz wolność. Ja długo już 

nie pożyję.

background image

- Nie mów tak - szepnęła 

kładąc mu dłoń na ustach.

- Wirginio, wiem, że w mojej 

argumentacji są słabe punkty, 

ale proponuję ci to szczerze.

- Jesteś moim jedynym 

przyjacielem. Dobrze, zgadzam 

się.

- Weźmiemy ślub? - zapytał 

niepewnie.

- Tak.

Starał się przełknąć ślinę, 

ale gardło miał ściśnięte.

- Jak to urządzimy?

- Jutro pojadę do miasta - 

zawołała radośnie - i wydostanę 

od burmistrza pozwolenie. Potem 

pójdę do nowego proboszcza. 

Przekonam go z łatwością. 

Spotkamy się tu o tej samej 

porze. Może trochę wcześniej. 

Zawiozę cię do miasta i tam się 

pobierzemy. Potem odwiozę cię z 

powrotem i nikomu nie piśniemy 

nawet słówka!

Nazajutrz, późnym już 

popołudniem, Wirginia podjechała 

autem na umówione miejsce. 

Clifton, mocno podekscytowany, 

wślizgnął się na tylne siedzenie 

i ruszyli w stronę Las Vegas.

Wirginia dotrzymała słowa. Ani 

burmistrz, ani proboszcz nie 

robili żadnych trudności, toteż 

nie minęła nawet godzina, gdy 

mknęli z powrotem w stronę 

Cottonwoods.

- Cliff, dziękuję ci - 

szepnęła w pewnym momencie.

Były to jedyne słowa, jakie 

mogła wydobyć ze ściśniętej 

wzruszeniem krtani.

X

background image

Było już grubo po północy, a 

Clifton ciągle nie mógł zasnąć. 

- "Co się ze mną dzieje?" - 

pytał sam siebie. "Ulegam jakimś 

złudzeniom. Przecież Wirginia 

mnie nie kocha. Jeśli 

zdecydowała się na to sekretne 

małżeństwo, to tylko dlatego, że 

nie widziała innego sposobu 

wywikłania się z sieci 

zastawionej na siebie przez 

Malpassa".

Wreszcie zasnął, ale sen 

bynajmniej nie pokrzepił go. 

Obudził się znużony, obolały, 

pełen poczucia winy wobec 

Wirginii. Gnębiło go własne 

kalectwo, nie dawała mu również 

spokoju świadomość, że gdyby 

jakimś trafem ich sekret wyszedł 

na jaw i Wirginia - nie śmiał 

nawet w myślach nazwać jej żoną 

- była zmuszona szukać jego 

opieki, nie byłby w stanie 

zapewnić jej nawet dachu nad 

głową. Przecież ojciec 

wyrzuciłby ich z domu! Nie miał 

też pracy, nie miał środków na 

to, aby na nowo wyposażyć swój 

sklep.

Znaleźć pracę, obojętnie jaką, 

byle dawała chociaż kilka 

dolarów tygodniowo! W tym 

przekonaniu ruszył do miasta. 

Gdy kolejny raz zobaczył 

bezradnie rozłożone ręce jako 

jedyną odpowiedź na swe pytanie 

o zajęcie, do reszty stracił 

nadzieję.

Już miał wracać, gdy 

spostrzegł, że oto stoi przed 

sklepem Hartwella. Chwilę wahał 

się, ale świadomość, że taka 

łatwa rezygnacja na pewno nie 

spotkałaby się z aprobatą 

Wirginii, spowodowała, iż wszedł 

do środka. Subiekt wskazał mu 

kantor, w którym urzędował 

właściciel.

- Panie Hartwell - zaczął - 

szukam pracy. Czy nie znalazłoby 

się u pana jakieś zajęcie dla 

byłego żołnierza?

- Kim pan jest?

- Nazywam się Forrest. ClifĂton 

background image

Forrest.

- Ma pan jaką praktykę w 

handlu? Bo żołnierza nie szukam.

- Tak - odparł zdecydowanie. - 

Prowadziłem własny sklep, nim 

jakiś łobuz podłożył w nim ogień 

i straciłem wszystko. 

- To pan jesteś tym pechowcem! 

No, dobrze, potrzeba mi 

zręcznego chłopaka. Jutro może 

pan zacząć. Ale uprzedzam - 

najdrobniejsza wpadka i 

zwalniam.

- Dziękuję, panie Hartwell! 

Będę się starał!

Pierwszy raz od kilku miesięcy 

Clifton poczuł coś na kształt 

dumy. Gdy szedł ulicą, niósł 

głowę wysoko. To drobne 

powodzenie dodało mu sił, wlało 

nieco otuchy w jego strapione 

serce. Wzgląd na Wirginię 

zmuszał go do działania. Był 

przekonany, że dzięki niej znów 

staje się człowiekiem.

Pracował już kilka tygodni i z 

wolna zaczął się oswajać z nową 

dla siebie sytuacją. Zaczął 

nawet wierzyć w odmianę losu. 

Niestety, fatum doścignęło go 

także tutaj.

Pewnego dnia drzwi sklepu 

otworzyły się z hałasem i 

ukazała się w nich butna postać. 

Clifton zmartwiał, gdy rozpoznał 

w przybyszu Malpassa. Nie miał 

żadnych wątpliwości, że dojdzie 

do awantury. 

- Cóż to, Hartwell - zaczął od 

progu, nie zwracając 

najmniejszej uwagi na towary - 

zmieniłeś sklep na przytułek dla 

kombatantów?

- Se~nor Malpass - Clifton 

uprzedził właściciela. - Czy 

życzy pan sobie czegoś z naszych 

magazynów? Może sombrero?

- Forrest! Gdybyś pan nie był 

zniedołężniałym żołnierzem, 

uderzyłbym cię w twarz - 

powiedział głośno, aby wszyscy 

go słyszeli. 

- To by cię drogo kosztowało, 

background image

se~nor Malpass - odparł Clifton, 

starając się zachować zimną 

krew.

- Hartwell, słyszy pan? - 

roześmiał się Malpass. - Temu 

Forrestowi wojna widocznie 

uderzyła na mózg.

Hartwell zbliżył się wyraźnie 

zakłopotany. Clifton opuścił swe 

miejsce za ladą i zbliżył się do 

Malpassa.

- Młodzieńcze, licz się ze 

słowami - mitygował właściciel. 

Clifton uświadomił sobie, że 

musi dojść do bójki. Rozejrzał 

się błyskawicznie. Stał przy 

kontuarze, na którym leżały 

rozrzucone różne części 

kowbojskiego wyposażenia. Jego 

oczy spoczęły na długim biczu 

używanym przez ujeżdżaczy koni.

- Odszczekaj to sombrero, 

bladolicy żebraku - rozkazał 

Malpass.

Chrapał już z wściekłości, ale 

jeszcze się powstrzymywał, chcąc 

swoim pozornym spokojem pozyskać 

przychylność obecnych.

- Zmuś mnie do tego, 

meksykański przybłędo - odpalił 

Clifton, czując wzbierający w 

nim gniew. - Spaliłeś mój sklep, 

moje jedyne źródło utrzymania. 

Chciałeś doprowadzić do nędzy 

mnie i moich rodziców. Prócz 

tego Wirginia Lundeen...

- Milcz! - krzyknął Malpass. - 

Kiedyś dostałeś już ode mnie 

nauczkę. Dostaniesz jeszcze raz, 

gdy ośmielisz się wymówić imię 

mojej ukochanej. 

Na Forresta spłynął jakiś 

dziwny spokój. Czuł, że za 

chwilę stanie się coś okropnego. 

- Twojej ukochanej! - zaśmiał 

się szyderczo. - Ty głupi, 

zarozumiały ośle! Złoto uderzyło 

ci do głowy. Wirginia Lundeen 

pogardza tobą. Jakże ona może 

być twoją ukochaną, skoro jest 

moją żoną?

Malpass zbierał się do skoku, 

gdy to słowo, bardziej 

background image

oszałamiające niż uderzenie, 

przygwoździło go do ziemi. 

- Żoną? - wybełkotał. 

- Tak, moją żoną.

- Oszalałeś! - syknął.

Clifton przerażony tym, do 

czego doprowadził go gniew, 

zrozumiał, że teraz swoje 

oświadczenie musi poprzeć 

dowodami. Zdając sobie sprawę, 

że zdradza zaufanie Wirginii, 

sięgnął do kieszeni, wyjął 

świadectwo ślubu i podsunął je 

Malpassowi pod nos.

- To fałsz! - jęknął 

zbielałymi wargami.

- Kto to pisał? Nie poznajesz 

pisma Wirginii?

Malpass nagle zrozumiał swoją 

porażkę. Jego oczy niby czarne 

płomienie przebiegły po 

papierze, który Clifton 

starannie złożył i schował do 

kieszeni. Jego twarz skurczyła 

się z wściekłości. Krzyknął 

głośno imię Wirginii wraz z 

jakimś ohydnym przezwiskiem i 

ciął Forresta szpicrutą w twarz. 

Clifton trzymał prawą rękę za 

sobą, dzierżąc w niej bicz. 

Śmignął nim teraz z całej siły. 

Rozległ się trzask i bicz owinął 

się wokół szyi Malpassa. 

Meksykanin jęknął zdławionym 

głosem. Clifton silnie szarpnął 

i przewrócił go na kolana. 

Malpass podniósł się 

błyskawicznie i zaczął bić 

Cliftona szpicrutą. Nagle 

sięgnął do kieszeni i w jego 

ręku błysnął rewolwer. Hartwell 

krzyknął przerażony. Inni 

świadkowie zajścia rozbiegli się 

po sklepie. Clifton raz jeszcze 

machnął batem. Twardy rzemień 

zwinął się w powietrzu i ciął 

Malpassa w policzek. Czerwona 

pręga zarysowała mu się na 

twarzy. 

- Strzelaj, łajdaku! - 

krzyknął Clifton, nie przestając 

walić go biczem. 

Meksykanin strzelił. Forrest 

uskoczył w bok. Kula trafiła 

background image

jakiegoś mężczyznę stojącego z 

tyłu, który upadł wołając: 

- Boże! Zabił mnie! Ratunku!

Zamiast mu pomóc, świadkowie 

zajścia w panice myśleli o 

własnym bezpieczeństwie. 

Hartwell ukrył się za kontuarem. 

Nikt jednak nie mógł wymknąć się 

ze sklepu, gdyż Clifton zasłonił 

sobą drzwi wiodące na ulicę. W 

sklepie zawrzało. 

Szybkie uderzenia bicza nie 

pozwalały Malpassowi celować. 

Zaczął strzelać bezładnie. Kule 

rozbiły kilka szyb i utkwiły w 

ścianach. Oczy wyszły mu na 

wierzch, czaiło się w nich 

morderstwo. Jeszcze jedno 

śmignięcie rzemienia i oczy 

Malpassa zalały się krwią. 

Zaczął kląć po hiszpańsku i 

strzelał dalej. Clifton poczuł 

lekki wstrząs. Strzelił z bicza, 

którego rzemień owinął się wokół 

ręki Malpassa. Forrest szarpnął 

silnie i powalił przeciwnika na 

ziemię. Padając, wypuścił 

rewolwer.

Clifton chwycił bat za 

rękojeść i bił dopóty, dopóki 

starczyło mu sił. Wreszcie 

słaniając się na nogach wyszedł 

ze sklepu.

Na ulicy tłum pierzchnął przed 

nim w przerażeniu. Ktoś 

podprowadził go do samochodu. 

Zatoczył się, ciężko usiadł i 

całym ciałem osunął się na 

kierownicę. 

Nie stracił jednak 

przytomności. Uzmysłowił sobie, 

że wokół niego gęstnieje tłum. 

To go otrzeźwiło. Otarł krew 

spływającą mu z czoła i ruszył 

przed siebie. Gdy znalazł się 

wreszcie na otwartej 

przestrzeni, zatrzymał samochód, 

żeby odetchnąć i zebrać myśli.

Był bliski zemdlenia. Na 

rękach i twarzy miał pręgi od 

uderzeń szpicruty. Koszula była 

mokra. Sądził, że to pot, ale 

okazało się, iż krwawi. "A więc 

postrzelił mnie" - pomyślał. 

Stopniowo zaczął sobie zdawać 

sprawę z tego, co się stało. Ale 

background image

co wywołało bójkę z Malpassem? 

Tego nie mógł sobie przypomnieć.

Pomyślał o Wirginii. Pragnęła 

utrzymać w tajemnicy ich 

małżeństwo aż do chwili, gdy 

będzie musiała się nim zasłonić. 

Clifton przyrzekł jej, że pod 

żadnym pozorem nie zdradzi 

sekretu. Nie dotrzymał słowa. 

Nie przewidywał jednak tej 

ohydnej prowokacji, nie zdawał 

sobie sprawy, że jest o Wirginię 

zazdrosny. Teraz prawie żałował, 

że kula Malpassa nie trafiła go 

prosto w serce. 

Co będzie dalej? Oskarżył 

Malpassa o podpalenie sklepu, 

chełpił się przed nim, że jest 

mężem Wirginii, nie potrafił 

znieść obelgi rzuconej na jej 

imię i pobił Malpassa do utraty 

przytomności. Gdyby zamiast 

bicza miał rewolwer, ten nędznik 

już by nie żył. 

Hartwell i inni świadkowie 

tego zajścia słyszeli, że 

Wirginia jest jego żoną, 

widzieli nawet świadectwo ślubu. 

Nim minie dzień, wieść o tym 

rozpełznie się po całym mieście. 

Jeśli Malpass zabił człowieka 

strzelając na oślep, to wyniknie 

z tego proces. Oto do jakich 

rezultatów doprowadziła go 

namiętność.

Clifton otrząsnął się, 

uruchomił samochód i wyjechał na 

drogę, kierując się ku domowi. 

Wydawało mu się, że kilkumilowa 

odległość do San Luis przeciąga 

się w nieskończoność, że nie 

dojedzie tam nigdy. 

Przed samym miasteczkiem 

zatrzymał się koło domku starego 

Indianina, który był znany w 

okolicy ze swych umiejętności 

leczniczych.

Rana okazała się 

powierzchowna. Gdy mu ją 

obłożono jakąś maścią i 

obandażowano, prędko o niej 

zapomniał. Pręgi na twarzy 

pozostały widoczne, ale gdy je 

obmył z krwi, nabrały prawie 

normalnego wyglądu.

Teraz jedynym jego marzeniem 

było dostać się niepostrzeżenie 

background image

do domu, co mu się szczęśliwie 

udało. Gdy przyszła matka, leżał 

w mrocznej bawialni i udawał 

śpiącego.

Przed zachodem słońca zjawił 

się ojciec, który widocznie 

dowiedział się, że syn wrócił 

wcześniej i czuje się niezbyt 

dobrze. 

- Jak się masz, chłopcze? Co 

ci dolega? - zapytał ze zwykłą 

sobie szorstkością.

- Dlaczego o to pytasz?

- Bo jesteś blady, masz 

czerwone pręgi na twarzy i zdaje 

się, że czuję zapach krwi.

Stary był zatroskany i 

podejrzliwy, ale chłodny. Trudno 

było go oszukać, tym bardziej że 

plotka o bójce z Malpassem na 

pewno rozejdzie się w lot po 

okolicy. Clifton nie miał 

wyboru. Musiał powiedzieć ojcu o 

całym zajściu.

- Chciałbym utrzymać to w 

tajemnicy przed matką - 

zastrzegł się. 

- Naturalnie. 

- Przede wszystkim straciłem 

posadę.

Stary Forrest potrząsnął 

kudłatą głową. 

- Hartwell na pewno odprawi 

mnie.

- Za co?

- Za to, że nazywam się 

Forrest. Malpass przyszedł dziś 

do sklepu. Zobaczył mnie i 

zrobił awanturę. Zastąpił mi 

drogę przy kontuarze z uprzężą. 

Uderzył mnie. Wtedy chwyciłem 

bykowiec i sprałem go. Wyciągnął 

rewolwer, strzelił. Trafił 

któregoś z klientów. Nie wiem, 

czy żyje. Mnie zresztą też 

trafił.

- Ile razy?

- Raz. W ramię. To bagatela, 

ale wolałbym, żeby matka nie 

dowiedziała się o tym.

background image

Clay Forrest zaklął 

siarczyście.

- Czy ten Malpass nie 

przyszedł tam czasem specjalnie 

ze względu na ciebie?

- Na to wygląda.

- Dlaczego? Przecież on nie 

jest Lundeen i nie miał ze mną 

żadnego zatargu. Cóż on ma 

przeciw tobie?

Tego pytania Clifton obawiał 

się najbardziej.

- To mi się wydaje dziwne - 

ciągnął dalej stary. - Mam 

nadzieję, że go nie zabiłeś?

- Nie, ale dałem mu spróbować 

tego, czym sam karmię się od 

lat. 

- Gdyby Malpass zabił tego 

faceta, to wzmocniłaby się nasza 

sytuacja. W każdym razie widzę, 

że sprawa z Lundeenem zaczyna 

być gorąca. Pójdziemy do sądu. 

- Opamiętaj się, tato! Nie 

mamy pieniędzy!

- Nie potrzebuję ich. Do 

Albuquerque przyjechał nowy 

adwokat. Jest młody i 

energiczny. Osiedlił się tu dla 

zdrowia. Miałem z nim dwie 

rozmowy. Opowiedziałem mu 

wszystko i on uważa, że 

powinienem odzyskać Cottonwoods. 

- Czy masz wystarczające 

dowody? - zapytał Clifton. 

- W tym sęk, że nie, ale 

ostatni kawał Malpassa pomoże 

mi. 

- Nie możesz tego zrobić. 

Byłeś Lundeenowi winien 

pieniądze i za to musiałeś oddać 

mu posiadłość. Później okazało 

się, że jest tam złoto. Zrozum 

to wreszcie! 

Stary z uporem potrząsał 

głową. 

- Domyślam się powodów, dla 

których tak mówisz. 

background image

- Przestań, ojcze. 

- Tak samo powiedziałaby ta 

smarkula. Obawiam się, że macie 

wspólne powody... Nie, raczej 

wolałbym umrzeć! 

Przez otwarte okno dał się 

słyszeć warkot samochodu. Jakieś 

auto zatrzymało się przed domem. 

Clifton zdrętwiał, czując w 

powietrzu katastrofę. Ojciec 

zaczął niespokojnie przechadzać 

się po pokoju. 

Nagle drzwi otworzyły się z 

impetem i ukazał się w nich Jed 

Lundeen. Zamknął za sobą drzwi i 

stanął na środku pokoju. 

Clifton usiadł. Zrozumiał, co 

oznaczają te odwiedziny. 

- Forrest! - krzyknął. - 

Przyszedłem się z tobą policzyć! 

- Od dawna na to czekam! 

- Nie przyszedłem, żeby się 

bić, bo mam dla ciebie coś, co 

cię ugodzi dotkliwiej niż kula. 

- Czy Malpass umarł? 

- Nie, choć jest tego bliski. 

Twój zwariowany synalek zlał go 

bykowcem. 

- Dobrze zrobił. Żałuję, że 

nie wlepił mu więcej, bo to 

Malpass zaczął, a na dodatek tak 

się zagalopował, że chwycił 

rewolwer i postrzelił Cliftona. 

Wiadomość ta zdziwiła 

Lundeena. 

- Czy ten drugi człowiek do 

którego strzelał, żyje jeszcze? 

- stary nie ustępował. 

- To strzelał jeszcze do 

kogoś? - Lundeen nie potrafił 

ukryć zdziwienia. 

- Przypadkowo - wtrącił się 

Clifton. - Celował do mnie. 

- Miał szczęście ten 

mieszaniec, że Clifton chwycił 

bicz, a nie rewolwer - odezwał 

się pogardliwie stary. 

- Malpass stracił głowę i to 

background image

go tłumaczy. Strzelał w 

uniesieniu! 

- Lundeen! Tylko po to 

przyszedłeś? 

- Przyszedłem po to, byście 

zdali mi rachunek, ty i twój 

synalek! 

- Zostaw mojego syna w 

spokoju! Cóż on takiego zrobił? 

- Co zrobił? Ożenił się z moją 

córką! 

Forrest zrobił się popielaty. 

- Oszalałeś? Mój syn nie dałby 

swego nazwiska żadnej Lundeen! 

- A jednak zrobił to! Chociaż 

Wirginia bierze winę na siebie, 

hańba pozostaje hańbą. Moja 

rodzona córka jest teraz panią 

Forrest! 

- To podłe kłamstwo! Jakaś 

nowa intryga! - krzyknął stary. 

- Gdyby tak było, hańba spadłaby 

również na mnie. Ale to 

kłamstwo! 

- Spytaj go sam! 

Forrest zwrócił nabrzmiałą 

bólem twarz ku synowi. 

- Czy słyszysz? Dlaczego nie 

zaprzeczasz? 

- To prawda, ojcze - 

odpowiedział nieswoim głosem. 

Nagła śmierć nie zdołałaby w 

bardziej upiorny sposób zmienić 

twarzy i postawy starego 

Forresta. Co za cios dla jego 

dumy! Padł na fotel, nagle 

postarzały, upokorzony, złamany. 

Clifton odwrócił wzrok. Nie miał 

siły patrzeć na niego. 

- Forrest, w tej właśnie 

sprawie przyszedłem - powiedział 

Lundeen. - Stało się. Wirginia 

jest pełnoletnia i nie chce 

słyszeć o rozwodzie. Nie ukrywa, 

że to ona namówiła Cliftona do 

tego kroku. Chciała uwolnić się 

od Malpassa. Ona wie, że twój 

syn długo nie pociągnie, ale żył 

dostatecznie długo, by  oddać 

jej tę przysługę. W gruncie 

background image

rzeczy ona sobie z niego drwi! 

Dba o niego tyle, co o 

zeszłoroczny śnieg!

- Rozumiem - odpowiedział 

Forrest ochryple. - Rozumiem, 

ale nie wierzę ci. Czy to 

prawda, Clifton? 

- Co? 

- Że ta dziewczyna drwi sobie 

z ciebie! 

- Nie, to nieprawda. Jest na 

to zbyt szlachetna. 

Przypuszczam, że mnie kocha. 

- Przypuszczasz? - zaśmiał się 

szyderczo Lundeen siny z gniewu. 

- Ja to wiem na pewno! Sam z 

niej wydarłem to wyznanie. Gdyby 

mi powiedziała, że cię kocha, 

udusiłbym ją własnymi rękami! 

Clifton oparł się ciężko o 

ścianę. Te brutalne słowa, które 

niby to głaz spadły na jego 

serce, wywarły odwrotne wrażenie 

na jego ojcu. Stary wyprostował 

się. 

- Synu, powiedz temu tam, że 

sam nie dbasz o jego córkę! 

Pomogłeś jej w potrzebie i tyle! 

Clifton zauważył, że drzwi 

uchyliły się i ukazała się w 

nich przerażona twarz matki. To 

dodało mu sił. Nie może dopuścić 

do rozlewu krwi. Jeśli ci dwaj 

zaślepieni nienawiścią pozostaną 

jeszcze chwilę razem, to 

nieszczęścia nie da się uniknąć. 

Dla spokoju matki gotów był 

popełnić nawet 

krzywoprzysięstwo. 

- Mój ojciec ma rację - 

zwrócił się do Lundeena. - 

Zrobiłem to jedynie powodowany 

litością. 

- To dobrze się składa dla obu 

stron - mruknął nadrabiając 

miną. - Słuchaj, Forrest. Dałem 

mojej córce do wyboru: albo 

rozwiedzie się, albo wypędzę ją 

z domu. 

- No i co? - zapytał stary. 

- Oświadczyła, że woli opuścić 

dom. 

background image

- A widzisz! - zatriumfował. - 

Ja ze swej strony nie daję 

żadnego wyboru. 

- Nie dziwię ci się! Liczysz 

na to, że uda ci się wyciągnąć 

jakieś pieniądze. Ale 

przeliczyłeś się - ona nie ma 

nic! 

- Lundeen, to tylko wy 

myślicie ciągle o pieniądzach. 

Mój syn dlatego nie ma wyboru, 

że po prostu wypędzam go z domu! 

Obaj ojcowie sini z  

nienawiści spojrzeli na 

Cliftona. 

- Młodzieńcze! Nie jesteś już 

moim synem. Precz stąd! - huknął 

Forrest. 

- Ojcze! 

Na kilka chwil w pokoju 

zaległa grobowa cisza. 

- Piękni z was ojcowie - 

przerwał ją Clifton. - Gdybyście 

mieli Boga w sercu, 

postąpilibyście jak normalni 

ludzie. Ale wy potraficie tylko 

skakać sobie do oczu. Narzucacie 

własną nienawiść nam, którzy 

mamy  nieszczęście być waszymi 

dziećmi. Lundeen, nie dziwię 

się, że Wirginia musiała szukać 

pomocy u inwalidy, a teraz już 

człowieka bezdomnego. Pan nie 

może być ojcem. Nie jesteś 

lepszy od tego parszywego psa, 

za którego chciałeś ją wydać. 

Oczywiście dla pieniędzy!

Przeniósł wzrok na szarą twarz 

ojca. 

- Pójdę stąd i nie wrócę tu 

nigdy. Widzę, że na starość 

straciłeś rozum. Stałeś się zły 

i niesprawiedliwy. Jesteś 

chodzącą nienawiścią. Nie ja, 

ale ty pohańbiłeś nasze 

nazwisko! 

Ruszył w kierunku drzwi, lecz 

nim je otworzył, raz jeszcze 

zwrócił się do obydwu:

- Skłamałem. Kocham Wirginię. 

I będzie moją zemstą, jeśli ona 

kiedykolwiek pokocha mnie. Nie 

background image

umrę tak prędko, będę żył. A 

teraz, tchórze, możecie 

pozagryzać się na śmierć!

XI

Zawarte w tajemnicy małżeństwo 

dodało Wirginii sił, uwolniło ją 

od groźby niechcianego związku. 

Odzyskała wreszcie spokój, 

jakiego nie zaznała od chwili 

powrotu do domu. Wszelkimi 

sposobami unikała Malpassa, co 

przychodziło jej stosunkowo 

łatwo. 

Nawet przejażdżki konne 

odbywała w towarzystwie swoich 

stajennych. Sporadycznie tylko 

pojawiała się w salonie lub na 

ganku, zaś drzwi do swego pokoju 

zamykała na klucz.

W ten sposób pozbawiła 

Malpassa możliwości zbliżenia 

się do niej. Wiedział, że robiła 

to umyślnie i pienił się ze 

złości. Czasem nawet w obecności 

ojca wszczynał z nią rozmowę, 

ale Wirginia pod pierwszym 

lepszym pozorem wymykała się z 

pokoju, co doprowadzało go do 

pasji. Stary Lundeen uśmiechał 

się na to pod wąsem, gdyż z 

biegiem czasu zaczął coraz 

bardziej zrażać się do swego 

wspólnika. Mistyfikacja Wirginii 

była tak zręczna, że nie mieli 

się do czego przyczepić.

Była bardzo czujna. Od czasu 

do czasu chwytała bowiem w 

oczach Malpassa niebezpieczne 

błyski. Wiedziała, że ten 

człowiek nie cofnie się przed 

niczym. 

Tak minęło kilka tygodni. Pani 

Lundeen nadal niedomagała i 

postanowiono, że na zimę 

wyjedzie w swoje rodzinne 

strony. Wirginia popierała ten 

projekt, choć wiedziała, że z 

tego powodu będzie musiała 

przedłużyć swoją nieobecność w 

CottonĂwoods. 

Pewnego razu wybrała się, 

background image

oczywiście w towarzystwie 

stajennych, do starej kopalni, 

która odgrywała kluczową rolę w 

sporze pomiędzy jej ojcem, 

Malpassem a Forrestem. Dawniej 

jeździła tam częściej, gdyż 

kopalnia leżała w nader 

malowniczej okolicy i była 

opromieniona hiszpańską legendą. 

Con bywał już tam, ale Jake nie 

widział jej nigdy. 

Tym razem wybrała się jednak 

nie dla uroków tego miejsca. 

Przypadkiem dowiedziała się, że 

pochodzący z Missouri Jake zna 

się na wydobyciu i postanowiła 

zasięgnąć jego rady. Malpass 

bowiem kazał przerwać tam pracę 

twierdząc, że złoża są na 

wyczerpaniu. Podobnie jak inne, 

tak i ta decyzja Meksykanina 

obudziła w niej nieufność.

Ranek był cudowny, jaki zdarza 

się tylko wczesną jesienią w 

Nowym Meksyku. Na stokach wzgórz 

czerwieniły się liście 

winogradu, zarośla i krzaki nad 

skalistymi wąwozami tu i ówdzie 

zabarwiły się rdzawymi i 

złocistymi kolorami. Na 

wyblakłym tle pożółkłych traw 

ostro rysowały się pinie i 

cedry. Nad tym wszystkim górował 

czarny masyw granitowych 

szczytów.

Gdy stanęli na miejscu, 

Wirginia z przykrością 

zauważyła, że ten malowniczy 

zakątek stracił wiele ze swego 

uroku. Prześliczne gaje zostały 

wycięte, bieg wijącego się górą 

strumyka zatamowano kamieniami i 

grzmiącą kaskadą spadał teraz w 

dół. Zniknęły wierzby okalające 

małe jeziorko, z którego ojcowie 

zakonni czerpali wodę.

Ziemię zalegały pogięte szyny 

i stare żelastwo. Kupy gliny 

ociekały rdzawą wodą. Rozsypane 

nieporządnie budki i szałasy 

kryte pociemniałą blachą stały 

samotne i opuszczone. Stosy 

poplamionych smołą rur i kamieni 

leżały bezładnie dokoła. 

Wszystko to wymownie świadczyło 

o tym, że przeszła tędy 

niszczycielska stopa człowieka. 

- Gdyby zobaczyli to 

braciszkowie, to chyba 

background image

przewróciliby się w grobach - 

uśmiechnął się żałośnie Jake.

- Masz rację - westchnęła 

Wirginia. - A teraz, Jake, niech 

ci się zdaje, że jesteś 

ekspertem górniczym a ja 

potencjalnym nabywcą.

- Przypomina to raczej jakieś 

śmietnisko pod Nowym Jorkiem a 

nie kopalnię - zauważył Con. 

- Niech panienka usiądzie w 

cieniu i poczeka na nas - 

poradził Jake. 

- Nie troszczcie się o mnie - 

odpowiedziała zsiadając z konia.

- Con, daj mi latarkę - 

poprosił Jake - bo w tunelu 

będzie ciemno.

- W porządku.

Wirginia została sama. Z 

obrzydzeniem rozejrzała się po 

tym rumowisku pogiętego 

żelastwa, drutu i połamanych 

desek. Trudno było uwierzyć, że 

wydobywano tu złoto. Usiadła pod 

jedynym ocalałym drzewem, żeby 

odpocząć. Stąd dolina nie była 

widoczna, rozciągał się za to 

widok na majestatyczne góry. 

Z zadumy wyrwał ją widok 

wracających kowbojów. Byli 

zgrzani, ubrania mieli 

pobrudzone kredą i czerwonym 

błotem. Skierowali się w jej 

stronę.

- Panienko! - zaśmiał się Jake 

siadając obok niej i zdejmując z 

głowy sombrero. - Ci Irlandczycy 

- wskazał na Cona - boją się 

ciemności jeszcze bardziej niż 

Murzyni.

- Żaden Murzyn nie wlazłby 

nigdy tam, gdzie ja byłem - 

bronił się Con.

- Czy pan Lundeen wynajmował 

kiedyś białych do roboty w tej 

kopalni? - spytał rzeczowo Jake. 

- Ojciec nigdy sam nie 

najmował ludzi. Robił to zawsze 

Malpass. Pamiętam, że z tego 

powodu ojciec robił mu nawet 

wymówki, gdyż Malpass dawał 

background image

robotę wyłącznie Meksykanom.

- Między nami mówiąc, nie 

wierzę, aby kiedykolwiek 

prowadzono tu jakieś prace - 

powiedział Con.

- Jak to? - zawołała Wirginia. 

- Czyż nie wygląda tu tak, jakby 

praca po prostu kipiała? Czyż 

nie widzicie tu szyn, rur i 

całego tego bałaganu?

- Oczywiście, to wygląda wcale 

imponująco. Przywiezienie tego 

wszystkiego kosztowało zapewne 

sporo pracy, ale ja mam na myśli 

robotę tam, na dole. Całe to 

zwożenie, kopanie i budowanie 

było tylko mistyfikacją. 

- Ależ z tej kopalni 

wyciągnęli wiele tysięcy 

dolarów! - zdumiała się 

Wirginia.

- Jeśli wyciągnęli, to musieli 

je tam przedtem włożyć - 

oświadczył bez ogródek Jake. 

- To nie do wiary!

- Tak... Jestem jednak o tym 

przekonany - rzekł Jake. - 

Panienko, widziałem w życiu 

wiele kopalni. Byłem w Silver 

City, w Kolorado i wiem, jak się 

prowadzi pracę w kopalni. Mogę 

założyć się o każde pieniądze, 

że z tej dziury nie wydobyto 

nawet uncji złota!

- Jake, na czym opierasz to 

twierdzenie?

- Na tym, że nie mogłem tam 

znaleźć najmniejszego śladu 

złota. Ale proszę spojrzeć.

Otworzył dłoń, w której 

trzymał kulkę papieru. Gdy ją 

ostrożnie rozwinął i wygładził, 

oczom Wirginii ukazało się kilka 

drobnych ziaren rodzimego złota.

- Złoto? Skąd się wzięło? - 

zapytała zdumiona. 

- W tym właśnie sęk, że wzięło 

się tam nie z wnętrza ziemi, 

tylko z jej powierzchni.

- Jake, co to ma znaczyć? Nic 

nie rozumiem.

background image

- Wewnątrz kopalni są 

wgłębienia powstałe na skutek 

używania dynamitu. Wlazłem do 

jednej z tych dziur i napełniłem 

puszkę ziemią. Na powierzchni 

wydmuchałem tę ziemię i 

znalazłem to właśnie złoto.

- Ale czego to dowodzi? - 

zapytała Wirginia. 

- Niczego. A właściwie 

niczego, na co mógłbym mieć w 

tej chwili dowody. Myślę jednak, 

że są to luźne okruchy złota i 

nie zostały tam złożone przez 

naturę, tylko zrobiła to ręka 

człowieka. 

- Więc przypuszczasz, że to 

złoto pochodzi z jakiejś innej 

kopalni?

- Tak. Zostało tu po prostu 

podrzucone. Potem założono minę 

i wybuch rozdmuchał je szeroko. 

To stary kawał, ale nie 

słyszałem, aby stosowano go 

również w tych stronach. 

- Stary kawał? Żeby obudzić 

chciwość? Nadać pozór wartości 

dziurze bez znaczenia?

- Trafiła panienka w samo 

sedno. Ale mogę się mylić. Nie 

chce mi się jednak wierzyć, że 

złoto jest darem natury. To 

złoto. Coś mi tu śmierdzi.

- Powiedz, Jake, czy ktoś 

biegły w sprawach górniczych 

mógłby stwierdzić z całą 

pewnością, skąd wzięło się złoto 

w tej kopalni?

- Naturalnie!

- Chłopcy, to bardzo ważna 

sprawa. Dla mnie ważna. Musicie 

mi obiecać, że nikomu nie 

wspomnicie o tym ani słówkiem.

- Ma się rozumieć, panienko! - 

zawołali jednocześnie, a 

Wirginia była pewna, że może im 

zaufać.

Drżącymi palcami zawiązała 

starannie okruchy złota w róg 

chusteczki i schowała myśląc o 

tym, jak dziwnie czasem 

przypadek rządzi ludzkimi 

background image

sprawami. Dziękowała Bogu, że z 

taką nieufnością odnosiła się do 

poczynań Malpassa.

Wracając konno do domu, 

Wirginia zwykle przejeżdżała 

przez podwórze, zatrzymywała się 

przed gankiem i stamtąd kazała 

któremuś z chłopców odprowadzić 

konia do stajni. 

Dziś zastała przed domem 

dziwny nieporządek i 

zamieszanie. Pełno było obcych 

ludzi i samochodów. Zatrzymała 

konia przed gankiem i rzuciła 

Conowi cugle. Z auta stojącego 

przed samym domem ojciec wraz z 

Hartwellem wynosił kogoś na 

rękach.

- Co się stało? - zawołała w 

ich stronę.

Nikt nie zwrócił na nią uwagi. 

Wszyscy ze wzburzeniem o czymś 

sobie opowiadali, a Meksykanie 

głośno wzywali swoich świętych. 

Nagle zobaczyła buty Malpassa i 

jego białe bryczesy.

- Czy on żyje? - zawołała.

- Wejdź do domu - krzyknął 

ojciec. 

Wirginia nie miała zamiaru 

posłuchać.

- Lundeen, rozpędź tych gapiów 

- jęknął Malpass i zaczął kląć 

po hiszpańsku.

Lundeen huknął na cisnącą się 

służbę i przybyszów.

- Do stu piorunów, wynoście 

się stąd!

Malpass nie mógł o własnych 

siłach stać na nogach i ciężko 

wsparł się na podtrzymujących go 

mężczyznach. Kurtkę i koszulę 

podarte miał na strzępy. Na 

oliwkowej szyi widniała czerwona 

pręga.

Roztrzęsiona Wirginia weszła 

za nimi do obszernej sieni, 

stamtąd do bawialni, gdzie 

usadzono go w głębokim fotelu. 

Kazał podać sobie wódki. Lundeen 

ruszył do gabinetu, Hartwell 

starał się nadać siedzącemu 

background image

wygodną pozycję. Wirginia stała 

jak wmurowana.

- Co się stało?

- Panno Lundeen, jakże 

strasznie się pobili! - 

powiedział Hartwell.

O nic więcej nie musiała 

pytać. Serce powiedziało jej to, 

czego obawiała się usłyszeć. 

- Wyjdź stąd - rozkazał 

Lundeen niosąc pełną wódki 

szklankę.

- Nie, niech zostanie - syknął 

Malpass. - Niech posłucha, co 

jej powiem.

Przełknąwszy wódkę, odchylił 

głowę do tyłu i przymknął oczy. 

Wirginia wytężyła wszystkie 

siły, aby spojrzeć na niego. 

Wyglądał jak obite zwierzę. 

- Hartwell, kto go tak 

urządził?

- Cliff Forrest. Stłukł go 

bykowcem do utraty przytomności. 

Gdyby mu starczyło sił, zabiłby 

go.

- Za co, na litość boską!

Malpass poruszył się jak 

ukłuty niewidzialnym ostrzem. 

Otworzył oczy. Błysnęły złowrogo 

spod napuchniętych powiek.

- Hartwell, zostaw nas samych 

- rozkazał. - I ani pary z gęby, 

jeśli ci życie miłe.

- Dobrze, proszę pana, ale 

gdyby Mason umarł, pociągną mnie 

za język w sądzie - odparł 

nerwowo zacierając dłonie. - 

Zresztą byli tam i inni 

świadkowie. 

Mruknął jeszcze coś pod nosem 

i wyszedł pospiesznie.

- Auguście, czy nie lepiej 

byłoby posłać po doktora? - 

spytał zaniepokojony Lundeen.

- Nie trzeba. Jestem tylko 

zbity i obolały. 

- Forrest zginie w więzieniu - 

background image

warknął Lundeen.

- Wyrwę mu z piersi to 

parszywe serce - zaskowyczał 

Malpass.

Wyciągnął poszarpane ramię i 

wskazując okrwawionym palcem na 

Wirginię syknął:

- Ty bezczelna dziewko!

NIe tyle obelżywe słowo, co 

ukryte w nim znaczenie 

wstrząsnęło Wirginią.

- Nie pozwalaj sobie! - 

krzyknął Lundeen. - Nie dziwię 

się, że jesteś wściekły, ale to 

jeszcze nie powód, żeby...

- Zabij ją! - wrzasnął 

Meksykanin. 

- Oszalałeś? Przecie to moja 

własna krew!

- Jeśli jej nie zabijesz, to 

przynajmniej wypędzisz ją z 

domu. Albo sam wywlokę ją za 

włosy!

Wirginia ocknęła się z 

osłupienia.

- Panie Malpass, mam wzgląd na 

pański obecny stan, ale nawet 

gdyby był pan przy zdrowych 

zmysłach, pańskie słowa nie 

uczyniłyby na mnie najmniejszego 

wrażenia.

- Będę cię ciągnął po błocie - 

syczał w zapamiętaniu.

- Cicho bądź, Wirginio - 

wtrącił się Lundeen. - A ty, 

Malpass, nie pleć bzdur.

- Wyszłaś za Cliftona 

Forresta. Na własne oczy 

widziałem świadectwo ślubu. 

Podsunął mi je pod nos!

- Tak, jestem żoną Cliftona - 

przyznała z dumą.

- Ty diablico! - jęknął 

Malpass.

Lundeen spokojnie podniósł do 

góry dłoń. W jego twarzy nie 

było ani kropli krwi.

background image

- Malpass, czy biłeś się z 

Forrestem o to właśnie?

- Poszedłem do Hartwella, żeby 

zrobić pewne zamówienie. 

Wspomniałem o moim przyszłym 

małżeństwie z twoją córką. Wtedy 

Forrest odezwał się do mnie w 

taki sposób, na jaki nie 

odważyłby się żaden mężczyzna. 

Gdyby nie był inwalidą wojennym, 

zastrzeliłbym go. Starałem się 

nie zwracać na niego uwagi, 

dopóki nie podsunął mi pod nos 

aktu ślubu i nie zaczął tym się 

chełpić. Powiedział, że ona 

nigdy nie poślubiłaby mieszańca. 

Tobie to zawdzięczam, Lundeen, 

ty stary zdziecinniały idioto! 

Chwalił się, że dzięki temu 

małżeństwu odzyska Cottonwoods.

Lundeen ręką zrobił 

zaprzeczający gest, bardziej 

wymowny od jakichkolwiek słów. 

- Uderzyłem go szpicrutą. 

Wtedy porwał z kontuaru bykowiec 

i zaczął mnie nim okładać.

Wyczerpany mówieniem opadł 

bezwładnie na fotel. Lundeen 

wolnym krokiem podszedł do 

Wirginii i brutalnie chwycił ją 

za ramiona.

- Zrujnowałaś mnie!

- Nie, ojcze, pohamuj się. Nie 

pozwól, żeby ten wąż wodził cię 

za nos. 

- To ty jesteś żmiją! Zabiję 

cię!

Trząsł się cały z bezsilnej 

wściekłości. Wirginia patrząc na 

niego sądziła, że lada moment 

wypełni swą groźbę. 

- Ona już nie jest Lundeen - 

mruczał do siebie.

- Ojcze, pomyśl o matce!

- Dlaczego poślubiłaś tego 

przybłędę? - warknął.

- Żeby się bronić przed nim - 

wskazała ręką Malpassa. - 

Chcieliście mnie do tego zmusić, 

a ja wolałabym raczej umrzeć, 

niż zostać jego żoną.

background image

Lundeen pozwolił jej wstać i 

dysząc ciężko, spoglądał na nią 

spode łba. Widocznie jednak 

mordercze myśli opuściły go.

- Teraz wybieraj - powiedział 

wreszcie ponuro. - Albo 

rozwiedziesz się z nim, albo 

opuścisz dom. 

- Tak czy inaczej opuszczę 

dom, który nie jest moim domem - 

odparła stanowczo. - To przez 

ciebie, bo nie potrafisz być 

ojcem! Jesteś brutalem i 

tchórzem, igraszką w ręku tego 

złodzieja i gwałciciela kobiet. 

Cieszę się, że mogłam zobaczyć 

jego obitą gębę. I dumna jestem, 

że dokonał tego Clifton!

- Ani słowa więcej! Precz 

stąd! - ryknął Lundeen siny z 

gniewu.

- Czy mogę spakować swoje 

rzeczy i pożegnać się z matką?

- Zabieraj swoje łachy i won z 

tego domu! Nie masz już nic 

wspólnego z Lundeenami.

Wirginia wybiegła z pokoju.

XII

Największym ciosem dla 

Wirginii był fakt, że Clifton 

zawiódł jej zaufanie. Co prawda 

Malpass był kłamcą, ale tylko od 

Cliftona mógł dowiedzieć się o 

ich ślubie. To wystarczyło, żeby 

go potępić. Wszystko inne w 

opowiadaniu Malpassa nie miało 

dla niej znaczenia. Czuła się 

głęboko urażona i wstrząśnięta.

Nie obawiając się już 

Malpassa, przede wszystkim 

pospieszyła do stajni. Con i 

Jake wybiegli jej na spotkanie.

- Chłopcy - powiedziała bez 

żadnych wstępów. - Musicie 

natychmiast zabrać wszystkie 

moje konie. Czy wiecie, gdzie 

background image

moglibyście wraz z nimi 

przezimować?

- Jeff Sneed ma spore ranczo 

na południu. Tam możemy 

przepędzić stado. 

- Doskonale. Macie tu trochę 

pieniędzy. Na razie nie mogę dać 

więcej, ale bądźcie spokojni, 

nie skrzywdzę was.

- To raczej niech panienka 

będzie o nas spokojna - odparł 

Jake z życzliwym uśmiechem.

- Dziękuję. Przygotujcie się 

do drogi i ruszajcie możliwie 

szybko. Starajcie się nie 

wzbudzać w nikim podejrzeń, ale 

też nie pozwólcie się zatrzymać. 

Te konie należą tylko do mnie.

- Nie sądzę, aby ktoś ośmielił 

się wchodzić nam w drogę - 

powiedział chełpliwie Con. 

- Do widzenia. Jestem bardzo 

rada, że mogę na was polegać. 

Wróciła do domu.

Plan działania miała gotowy. 

Spakuje wszystko, co jest jej 

własnością, pojedzie z walizkami 

do Las Vegas i stamtąd przyśle 

auto po resztę rzeczy. Następnie 

zadepeszuje doŃ Ethel i jeszcze 

dziś wieczorem wyruszy do 

Denver.

Zabrała się do pakowania i 

wkrótce złapała się na tym, że 

przerywa robotę i w zamyśleniu 

patrzy na ścianę. Instynkt kazał 

jej uciekać do Cliftona, ale on 

przecież zdradził! Na razie musi 

o nim zapomnieć. Biedny 

chłopiec! Wojna zniszczyła go. 

Nic dziwnego, że mógł się 

zapomnieć. Co prawda nie 

wierzyła w to, że się chełpił 

małżeństwem, zdradził jednak ich 

wspólny sekret.

"Dość tego" - skarciła samą 

siebie. "Najpierw trzeba opuścić 

ten nienawistny i znienawidzony 

dom, a później będzie dość czasu 

na rozmyślanie o Cliftonie".

Po godzinie była już w drodze 

do Las Vegas. Pierwsze kroki po 

przyjeździe do miasta skierowała 

background image

na pocztę, by zadepeszować do 

ŃEthel. Później udała się do 

hotelu, gdzie zostawiła swoje 

bagaże i zamówiła bilet na nocny 

pociąg. 

Czuła się znużona i wyczerpana 

zarówno przeżyciami jak i 

fizycznym wysiłkiem. Nie dawała 

jednak tego po sobie poznać. 

Pozornie tryskała energią i 

humorem. Zjadła obiad i 

stwierdziła, że do odjazdu 

pociągu pozostało jeszcze sporo 

czasu. Ponieważ nie miała ochoty 

na jakieś przypadkowe spotkania 

ze znajomymi, zaszyła się w 

mrocznym zakątku hotelowej 

kawiarni. 

Dopiero w pociągu poczuła się 

w pełni bezpieczna i wyzwolona 

od trapiących ją kłopotów. Od 

razu zajęła swój przedział, 

zaciągnęła firanki i tak 

oddzielona od rzeczywistości, 

raz jeszcze wróciła myślami do 

wydarzeń ostatniego dnia.

Im dłużej zastanawiała się nad 

słowami Jake'a, tym silniej 

utwierdzała się w przekonaniu, 

że Malpass uknuł wokół kopalni 

jakiś spisek na wielką skalę i 

to stało się zaczątkiem jego 

krociowej fortuny. Gdyby zdołała 

dowieść ojcu, że jej domysły 

były słuszne, to może pomogłoby 

to do przełamania władzy 

Malpassa nad nim.

Przypomniała sobie, jak mniej 

więcej przed czterema laty, po 

powrocie ze szkoły, cieszyła się 

wspaniałym rozwojem kopalni. 

Ojciec nie posiadał się z 

radości. W kopalni pracowały 

całe zastępy meksykańskich 

robotników. Panował tam ruch, 

hałas, kurz i zamieszanie. 

Pieniędzy było w bród. Właśnie 

wtedy ojciec kupił jej konie. 

W dwa lata później zdziwiła ją 

wiadomość, że kopalnia jest już 

nieczynna. Nigdy jednak nie 

odważyła się poruszyć tego 

tematu. Wirginia wiedziała, że 

rozczarowanie było dla niego tym 

bardziej bolesne, iż w interes 

ten wierzył i miał do niego 

zaufanie. Ale Jeda Lundeena 

można było oszukać tylko raz. 

Człowiekowi, który go podszedł, 

background image

przestawał ufać na zawsze. 

W pewnej chwili posługacz 

przyniósł jej depeszę. Od ŃEthel. 

Telegrafowała, że "Dostała bzika 

z radości" i prosi Wirginię, 

żeby wysiadła w Kolorado 

Springs, gdzie będzie na nią 

czekać. Wiadomość ucieszyła 

Wirginię. Kazała sobie posłać 

łóżko i z głową ciężką od 

kołaczących się w niej myśli 

usnęła.

Nazajutrz godziny wlokły się 

bez końca. Przesiadła się w La 

Junta i po wielu godzinach 

dotarła do Kolorado Springs. Już 

z daleka zobaczyła Ethel. Na 

widok jej rozpromienionej twarzy 

poczuła w sercu ciepło. 

Prawdziwi przyjaciele rzadko 

zdarzają się na świecie, a 

bardzo potrzebowała teraz choćby 

odrobiny zrozumienia. 

Ethel z radosnym okrzykiem 

rzuciła się na spotkanie 

Wirginii. Padły sobie w objęcia. 

- Kochana! Najdroższa! - 

wołała Ethel, przeplatając 

okrzyki pocałunkami. 

- Taka jestem szczęśliwa, że 

cię widzę! - odpowiedziała 

Wirginia w radosnym uniesieniu.

Gdy tylko uporały się z 

odbiorem bagażu, ruszyły autem w 

stronę hotelu. Po drodze Ethel 

wyjaśniła Wirginii, że 

przywiozła tu niedomagającą 

matkę. 

- Ginio, wyglądasz jakoś 

dziwnie - powiedziała w pewnej 

chwili Ethel.

- Bo też dziwnie się czuję - 

odparła Wirginia.

Ethel przyglądała się jej 

uważnie.

- Straciłaś swą kwitnącą 

świeżość i dziewczęcą okrągłość 

policzków. Jesteś blada! 

Wyglądasz na starszą, ale jest 

ci z tym uroczo. Zawsze byłaś 

ładna, ale teraz stałaś się 

piękną, smutną kobietą!

- Bardzo mi cię brakowało - 

background image

szepnęła Wirginia.

Na jakiekolwiek wyjaśnienia 

zabrakło czasu, bo samochód 

zatrzymał się przed hotelem, 

gdzie trzeba było przywitać się 

z całym szpalerem znajomych, 

pogawędzić z panią Wayne, 

odpowiadać na uśmiechy i 

pytania.

Nareszcie dotarły do pokoju 

Ethel. Był przytulny, jasny i 

kolorowy, z widokiem na zielone 

wzgórza i białe szczyty Gór 

Skalistych. 

- Zamknij drzwi na klucz - 

poprosiła Wirginia, starając się 

unikać wzroku przyjaciółki.

- Ginio! Jestem przerażona! Co 

się stało?

- Zostałam wypędzona z domu - 

rozpłakała się.

Wreszcie atak płaczu minął i 

Wirginii zrobiło się lżej.

- Opowiedz mi teraz wszystko - 

zawołała Ethel z niespotykaną u 

niej powagą.

- Ojciec wypędził mnie. Nie 

mam już domu, a na dodatek 

zostało mi bardzo mało 

pieniędzy. Wysłałam konie z 

Cottonwoods w nadziei, że 

chociaż to uda mi się uratować. 

Spakowałam wszystkie swoje 

suknie i całą biżuterię i oto 

jestem!

- Czy powiesz mi wreszcie, o 

co poszło? Czy o to, że nie 

chciałaś poślubić Malpassa?

- O to, że wyszłam za kogoś 

innego - szepnęła Wirginia 

spuszczając oczy. 

- Wirginio! - Ethel w nagłym 

porywie klęknęła przed 

przyjaciółką i objęła ją za 

kolana. - Wyszłaś za mąż? Za 

kogo? Słuchaj, umrę, jeśli twym 

mężem nie jest Clifton!

- To właśnie Clifton.

- Bogu dzięki! Polubiłam tego 

background image

chłopca! Kochany, smutny, biedny 

Cliff! Tyle się wycierpiał. I 

pomyśleć, że zrobiłaś to, o co 

się gorąco modliłam! Jesteś 

najszczęśliwszą dziewczyną na 

świecie. I za to twój uroczy 

ojczulek wyrzucił cię za drzwi?

- Tak. Powiedział, że odtąd 

nie mam nic wspólnego z 

Lundeenami.

- A cóż na to ów przylizany 

Malpassik?

- Co on na to? Szalał, pienił 

się. Cliff stłukł go biczem. 

Mało nie zatłukł go na śmierć.

- Wirginio! Co ja słyszę! - 

zawołała zdumiona Ethel.

Opowiedziała przyjaciółce o 

nocnym spotkaniu, o zawartym w 

tajemnicy ślubie, o obietnicy 

Malpassa, że będzie ją wlókł za 

włosy po błocie, o wściekłości 

starego Lundeena.

Gdy skończyła swą opowieść, 

Ethel wzburzona z żalu i gniewu 

palnęła jakąś tyradę, wreszcie 

wybuchnęła płaczem. Role 

odwróciły się - teraz Wirginia 

musiała pocieszać przyjaciółkę.

- I co będzie? - spytała 

Ethel, odzyskując swą naturalną 

wojowniczość.

- Nie wiem. Powiedziałam ci, 

że oto jestem.

- No dobrze, ale co zamierzasz 

robić dalej?

- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, 

że muszę czym prędzej zbadać 

tajemnicę kopalni. 

Tu opowiedziała o swojej 

wyprawie z kowbojami i 

podejrzeniach Jake'a. 

- To nie do wiary! - zawołała 

Ethel. - Gdy tylko wrócimy do 

Denver, poradzisz się jakiegoś 

inżyniera. Jeśli go to 

zainteresuje, pojedziesz z nim 

do Las Vegas. Oczywiście, ruszę 

z wami. Zajmiemy się tym 

gagatkiem, Malpassem. Byłoby 

wspaniale, gdyby udało się 

zdemaskować tego oszusta. 

background image

Oczywiście podamy go do sądu i 

twój ojciec będzie uratowany.

- Tak, a przede wszystkim 

uwolni się raz na zawsze od 

Malpassa.

- Co prawda, jeden wart 

drugiego. Ale tu chodzi o 

sprawiedliwość i danie 

zadośćuczynienia Forrestom. 

- Ojciec na pewno został 

podstępnie wciągnięty w te 

sprawki - powiedziała Wirginia. 

- Ale nawet gdyby wydostał się 

ze szponów Malpassa, to wątpię, 

czy kiedykolwiek pogodziłby się 

z Forrestami.

- To będzie zależało od 

ciebie. 

- Oczywiście, ale wiesz 

przecież, że nawet Clifton nie 

chciał przyjąć ode mnie żadnej 

pomocy.

- Była inna sytuacja. Teraz 

nie mógłby odmówić.

- Och, nie znasz Cliffa!

- Przecież teraz jesteś jego 

żoną!

- Niby tak - mruknęła 

Wirginia.

- Czyżbyś go nie kochała?

- Kocham go bardzo!

- No to wszystko w porządku. 

Cottonwoods będzie waszą wspólną 

własnością, a ja będę spędzała 

tam pół życia. 

- Ethel, nie bujaj w obłokach. 

Clifton mnie nie kocha.

- Zawracanie głowy.

- Ależ zapewniam cię, że jest 

dokładnie tak, jak mówię. Chciał 

mi przez sympatię pomóc w 

kłopocie i zrobił to. Poza tym 

jest przekonany, że wkrótce 

umrze.

- Co ty mówisz! Clifton i 

praktyczne względy! Chciał 

panience pomóc w kłopocie! I ty 

w to wierzysz?

background image

Wirginia spojrzała na nią nie 

wiedząc, czy ma się śmiać, czy 

obrazić.

Ethel wybuchnęła śmiechem.

- Ty naprawdę nie widzisz, że 

ten biedny i dumny Cliff 

zakochany jest w tobie do 

szaleństwa?

- Przestań fantazjować, Ethel.

- Jesteś ślepa! Głowę daję, że 

w tej chwili czule przyciska cię 

do piersi, oczywiście w 

marzeniach!

- Mówisz jak zwariowana 

pensjonarka - zawołała Wirginia 

w desperacji.

- Wybacz, Wirginio, ale 

widziałam, jakim wzrokiem 

śledził każdy twój krok, gdy 

wydawało mu się, że nikt tego 

nie dostrzega.

- Nie śmiem w to uwierzyć - 

zaprotestowała Wirginia. 

- Jak chcesz, ale 

oszczędziłoby ci to wielu 

cierpień.

- Przeciwnie! Zwiększyłoby je. 

Wyobraź sobie, że ci uwierzę, a 

później twe zapewnienia okażą 

się zwykłą fantazją egzaltowanej 

pannicy. I co wtedy?

- Przekonasz się sama. 

Przypuśćmy jednak, że się mylę. 

Clifton faktycznie wrócił z 

wojny rozbity fizycznie i 

psychicznie, bez grosza, jest 

niezdolny do pracy i tak 

pochłonięty swymi kłopotami, iż 

ani mu w głowie amory. Słyszysz 

co mówię?

- Tak, ale to takie smutne.

- Więc dobrze. Dalszy ciąg 

będzie zupełnie prosty. 

Zostaniesz ze mną w Kolorado, aż 

wszystko nieco przycichnie. 

Potem wrócisz do Las Vegas i 

będziesz czatowała na Cliffa na 

każdym zakręcie. 

- Ja miałabym czatować? Nie 

potrafiłabym tego. Zresztą po 

background image

co?

- O święta naiwności! 

Wirginio, przecież ty wcale nie 

musisz starać się o to, aby cię 

ktoś pokochał. Wystarczy, że się 

ukażesz, a miłość Cliffa, lub 

każdego innego mężczyzny, 

spadnie na ciebie jak lawina. 

- Mogłabyś mi pomóc, gdybyś 

potrafiła choć przez chwilę być 

poważna. Tak na ciebie liczyłam! 

- westchnęła Wirginia. 

- Jeszcze raz ci powtarzam - 

przekonasz się o tym sama. 

Tymczasem starajmy się zapomnieć 

o troskach.

Wirginia spędziła w Kolorado 

Springs trzy wspaniałe tygodnie. 

Dziewczęta przeważnie spędzały 

czas na powietrzu, robiąc wypady 

w góry, łowiąc ryby i grając w 

golfa. 

Pewnego razu wybrały się na 

wycieczkę do Parku Bogów. 

Ponieważ tego dnia samochód był 

zajęty przez panią Wayne, 

wynajęły sobie prawdziwie 

zachodni wehikuł. Był on 

zaprzężony w starą kobyłę i wraz 

z woźnicą stanowił świetnie 

dopasowaną całość. Woźnica wziął 

je za turystki i przedstawił 

się.

- Jestem Josh Smith. 

Przyjechałem na Zachód w 

sześćdziesiątym ósmym. Byłem 

jeszcze smarkaczem, gdy 

czerwonoskórzy zrobili ze mnie 

sierotę. Zdaje mi się, że miałem 

tu wszystko, czego Zachód może 

dostarczyć, z wyjątkiem sześciu 

stóp ziemi na mogiłkę, ale i to 

czekało na mnie ze sto razy. 

Byłem już przewoźnikiem, 

wywiadowcą, pomagałem budować 

Santa F~e, pracowałem w kopalni, 

na ranczo i Bóg jeden wie, co 

jeszcze robiłem. 

- Panie Smith! - zawołała 

Ethel, rzucając łobuzerskie 

spojrzenie Wirginii! - Pan wiele 

widział w życiu!

- To prawda, ale znam takich, 

co widzieli jeszcze więcej!

background image

- A ile pan ma lat?

- Zdaje mi się, że nie wiem... 

W każdym razie ponad 

osiemdziesiąt.

- Czy był pan kiedy żonaty?

- Ile razy! - odpowiedział 

wywijając batem. 

- To pięknie! Rozumiem, że 

pana małżeństwa nie były 

nieszczęśliwe, jak to się zdarza 

w naszych czasach?

- Nie, małżeństwo to wcale 

dobra rzecz, o ile ma się 

sposobność często je zawierać. 

- To oryginalna myśl - 

powiedziała Ethel, nie zważając 

na poszturchiwania Wirginii.

- A czy pani jest zamężna?

- Niestety! A raczej byłam i 

mam czworo dzieci, ale mój mąż 

porzucił nas i teraz zmuszona 

jestem jeździć po całym kraju i 

pisać do gazet.

- Co pani mówi! Czworo dzieci? 

A wygląda pani jeszcze, z 

przeproszeniem, na smarkulę... A 

ta pani milcząca przyjaciółka?

- O, nie! Ona jest głuchoniema 

i nie dba o mężczyzn. Jest 

ogromnie bogata. Towarzyszę jej 

w podróży. Płaci mi za to. 

- Tam do licha! Głuchoniema! 

Kto by pomyślał.

- Prawda, że jest śliczna? - 

ciągnęła dalej, nie zwracając 

uwagi na szturchańce i kopniaki 

swej "głuchoniemej" 

przyjaciółki. - Może pan o niej 

mówić, co się panu podoba. Ona i 

tak nie usłyszy, a ja jej nie 

powtórzę.

- To najpiękniejsza 

dziewczyna, jaką zdarzyło mi się 

spotkać tego lata, choć było tu 

kilka ślicznotek. Ale żadna nie 

umywała się do niej. - Popatrzył 

na Wirginię i cmoknął z 

uznaniem. - Pewnie już 

niejednemu chłopcu zawróciła w 

głowie. Gdy patrzę na nią, 

background image

żałuję, że nie jestem młody. 

Ethel wybuchnęła śmiechem. 

Wirginia z trudem zachowywała 

powagę. Przybyli właśnie do 

Parku Bogów i stary zaczął 

pokazywać pannom mijane 

osobliwości.

- Widzą panie tę skałę? - 

zapytał tonem zawodowego 

przewodnika. - To jest Słoń. Oto 

jego korpus, uszy i trąba. 

Jednego kła brak.

- Ależ to prawdziwy słoń! - 

zawołała Ethel klaszcząc w ręce, 

chociaż skała tyle przypominała 

słonia, co wszystkie widoczne w 

okolicy. 

Następna miała być kotem, a 

sąsiadująca z nią żółwiem. W ten 

sposób stary wyliczył wszystkie 

zwierzęta, do których mijane 

skały miały być podobne.

- A to jest "Apollinary" 

Belwederski - oświadczył 

poważnie, wskazując batem na 

ogromną czerwoną skałę, pełną 

kamiennych draperii i wyżłobień.

- A przecież ubiegłego lata 

powiedział mi pan, że to ma być 

Ajaks wzywający pioruny - 

zawołała rozbawiona Ethel.

- Co? Była tu już pani? - 

zapytał ostro.

- Naturalnie! I doskonale pana 

pamiętam.

- Może zresztą jest to i 

Ajaks. Tyle tu tych bogów, że 

wszystkie mi się pomieszały. 

Jechali dalej, ale stary Josh 

mniej już opowiadał o tym, co 

mają wyobrażać skały i kamienie. 

- A teraz proszę spojrzeć - 

nagle ożywił się. - To jest mój 

ulubiony patron - Dziki Rumak. 

Proszę przyjrzeć się tej 

szlachetnej głowie, rozwianej 

grzywie, tym wydrążeniom, które 

tak wspaniale naśladują oczy!

Tego było Wirginii za wiele. 

Wskazana skała nie przypominała 

nawet kury, a co tu dopiero 

mówić o koniu.

background image

- To ma być Dziki Rumak? - 

wybuchnęła. - Ależ to 

najzwyklejsza czerwona skała. Na 

dodatek wyjątkowo ponura.

Zdumiony przewodnik wypuścił 

bat z ręki. Dolna szczęka mu 

opadła. 

- Przecież panienka miała być 

głuchoniema! - zawołał.

Ethel dostała napadu śmiechu. 

Spuściła nogi z bryczki i 

wyskoczyła na ziemię. Wirginia 

poszła za jej przykładem.

- Nie jestem ani głucha, ani 

niema. Nie jestem również 

turystką. Jak panu nie wstyd tak 

blagować!

- Panienki wcale nie są lepsze 

- odparł z uśmiechem. - Założę 

się, że tych czworo dzieci i 

niewierny mąż to też zawracanie 

głowy.

Ethel mruknęła coś 

niewyraźnie.

- Chodź tu, smarkulo! - 

zawołał do Wirginii. - Pójdziemy 

za tę górkę i dostaniesz w 

skórę.

Nazajutrz pojechały do Denver. 

Zaczęło się chodzenie do kin, 

teatrów, restauracji. Mimo 

natłoku wrażeń, Wirginia 

pamiętała o konieczności 

zaciągnięcia opinii fachowca o 

kopalni. Ktoś ze znajomych Ethel 

wskazał jej odpowiedniego 

człowieka i umówił na spotkanie. 

Inżynier Jarvis okazał się 

mężczyzną w średnim wieku, 

typowym człowiekiem Zachodu, 

doświadczonym i prostym zarazem. 

Wirginia od razu nabrała doń 

zaufania.

- Przychodzę do pana - 

wyjaśniła - w sprawie, która 

albo nie ma żadnego sensu, albo 

też jest dość poważna. 

- Jestem do pani usług - 

odpowiedział zaciekawiony. 

Wirginia krótko opowiedziała 

mu o swoim pobycie w kopalni i 

background image

związanych z tym podejrzeniach.

- Chciałabym wiedzieć - 

zakończyła - czy w tym wszystkim 

może się kryć coś niejasnego.

- Ciekawe - odpowiedział z 

uśmiechem. - Jeśli przytoczone 

przez panią fakty potwierdzą 

się, to historia ta jest 

bardziej niż niejasna. 

- Co pan ma na myśli?

- Co? Z góry ukartowane 

oszustwo!

- Tego się obawiałam - 

odpowiedziała Wirginia z bijącym 

sercem. - Złoto zostało 

podrzucone do kopalni po to, aby 

oszukać mego ojca.

- Tak jest. Czy państwo 

sprzedaliście ją?

- Nie. 

- Czyżby ojciec inwestował w 

tę kopalnię?

- Nie wiem oczywiście ile, ale 

na pewno kilkaset tysięcy. 

Inżynier szeroko otworzył oczy 

ze zdziwienia.

- Aż tyle? To rzeczywiście 

warto sprawdzić. Oczywiście 

kopalnia jest obecnie nieczynna?

- Tak. Od dwóch lat. Jeśli 

przypuszcza pan, że może to być 

jakaś kombinacja, proszę o 

zbadanie tej sprawy.

- Jeśli uda mi się dostać do 

kopalni tak łatwo, jak pani 

kowbojowi, to będę mógł to 

stwierdzić ponad wszelką 

wątpliwość.

- Ile potrzeba panu czasu?

- Czy kopalnia leży daleko od 

miasta?

- Nie, z Las Vegas jedzie się 

tam dwie godziny.

- W takim razie wystarczy mi 

pół dnia. 

- Doskonale. Angażuję pana. 

background image

Lada dzień wracam do domu. 

Zadepeszuję do pana i ustalimy 

konkretny termin.

XIII

Owce pasły się coraz dalej na 

południe. Każdego dnia 

pokonywały kilka mil, trzymając 

się łąk i przestrzeni 

porośniętych szałwią i nie 

oddalając się nigdy od potoków.

Listopad zapowiadał zbliżanie 

się zimy. Góra Old Baldy nakryła 

się już białą czapą, na jej 

stokach widniały gdzieniegdzie 

plamy śniegu. Wiatr dął nocą i o 

świcie mroźny, kłujący, w 

południe łagodny. 

Szlak owczy, po którym 

Meksykanie od całych stuleci 

pędzili swoje stada, stopniowo 

obniżał się i oddalał od gór i 

biegł w kierunku południowym, ku 

rozległym, majaczącym w liliowej 

mgle pastwiskom.

Po zachodzie słońca pasterze 

zapędzali stado pod osłonę 

występów skalnych, o świcie zaś, 

nie spiesząc się, ruszali dalej. 

Od czasu kryzysu w hodowli bydła 

pastwiska stały się bujniejsze, 

a owce musiały spędzać zimę w 

okolicach cieplejszych i 

położonych niżej. Ten stary 

zwyczaj od wieków wytyczył 

pasterzom utarte szlaki 

prowadzące ku pustyni.

Ostatnie z takich stad, 

opuściwszy wzgórza San Luis, 

zatrzymało się pod wieczór na 

wietrznej równinie u stóp 

Szarych Skał.

Pasterz był człowiekiem 

białym. Miał do pomocy młodego 

Meksykanina i cztery psy. Ruchy 

pasterza zdradzały oznaki 

znużenia. Za to meksykański 

wyrostek ruszał się dziarsko i z 

background image

pomocą psów sprawnie zapędził 

owce pod skalny nawis.

Wokół tego zaimprowizowanego 

obozu rosło kilka rachitycznych 

cedrów, rozpościerających na 

wszystkie strony pozbawione kory 

gałęzie. Dowodziło to niezbicie, 

że drzewa te nie pierwszy raz 

były używane przez wędrownych 

pasterzy. 

I teraz biały przerzucił przez 

jeden z konarów gruby sznur, 

mocując wolny koniec do pnia 

drugiego cedru. Dokonawszy tego 

wysiłku opuścił głowę i 

przyłożył ręce do piersi. Po 

chwili rozwinął swoje posłanie 

składające się z kilku owczych 

skór i koca, którym zawiesił 

wejście do namiotu. Wreszcie 

rozpakował inne zawiniątko, 

wyjął z niego parę naczyń i 

rozłożył na płótnie.

Tymczasem chłopak wrócił z 

naręczem suchej szałwii, korzeni 

i patyków. Rozpalając ogień 

gwizdał, ale nie odzywał się ani 

słowem, po czym wziął małe 

czerwone wiaderko i udał się z 

jednym z psów po wodę, którą 

niebawem przyniósł, gwiżdżąc 

cały czas tę samą hiszpańską 

melodię. 

Było widoczne, że biały 

pasterz znajdował się u kresu 

sił. Wyrostek zauważył to i 

zajął się szybko przygotowaniem 

posiłku. Wkrótce w imbryku 

dymiła kawa, a na patelni 

skwierczał kawał baraniny. 

Znalazły się też suszone owoce i 

kawałek placka. Nie zapomnieli 

także o psach. Po kolacji 

pasterz pozmywał naczynia, a 

chłopak wytarł je czystą 

ścierką. 

Słońce zaszło za krwawymi, 

poszarpanymi chmurami, 

spiętrzonymi na zachodzie. Nad 

pustynią zapadł zmierzch. Masywy 

górskie, czarne niby heban, 

rysowały się ponuro na szarym 

niebie. Gwiazdy jedna po drugiej 

zapalały się, blade jakieś i 

dalekie. Owce pobekiwały, a 

zimny wiatr zaczął targać 

konarami cedrów. 

Wyrostek rozesłał kilka skór 

background image

pod drzewem, zawinął się w koc i 

ułożył do snu. Jeden z psów, 

prawie szczeniak, przytulił się 

do niego. Pozostałe oddaliły się 

do owiec. 

Biały siedział przy ognisku i 

od czasu do czasu dorzucał 

trochę suchej szałwii i chrustu 

na żarzące się głownie. Jego 

ręce były ciemne i szczupłe, 

podobnie jak twarz, pokryta nie 

golonym od miesiąca zarostem. 

Blask ognia oświetlał zapadnięte 

ciemne oczy, wpatrzone w 

płomienie. Piersią wstrząsał 

momentami suchy kaszel. Nie mógł 

ogrzać skostniałych dłoni. 

Noc stawała się coraz 

chłodniejsza. Pod mglistym 

niebem i bladymi gwiazdami 

leżała pustynia, czarna i niema. 

W pewnej chwili rozległo się 

płaczliwe wycie kujotów. W 

odpowiedzi gniewnie zawarczały 

psy. 

Gdy głownie pociemniały, 

pasterz wsunął się do namiotu, z 

trudem ułożył obolałe ciało na 

owczych skórach i przykrył się 

kocem. Nie zdjął nawet 

kapelusza. Jakby o nim zupełnie 

zapomniał. 

Clifton Forrest od miesiąca 

przebywał na pustyni. Pierwszą 

noc po wypędzeniu z domu spędził 

w hacjendzie Don Lopeza, farmera 

z okolic San Luis, a nazajutrz 

stał się pasterzem jego stad z 

wynagrodzeniem kilku centów 

dziennie. 

Miał wrażenie, że świat 

zamknął się przed nim. Jednego 

tylko nie żałował - pobicia 

Malpassa. W sercu czuł jednak 

ciężar na myśl, że na skutek 

wrodzonej gwałtowności zdradził 

kobietę, którą kochał, pozbawił 

ją domu i rodziny. Zaufała mu, 

jemu jednemu spośród tylu 

przyjaciół. Może kiedyś, gdyby 

okazał się tego godny, 

pokochałaby go nawet? A 

tymczasem on zdradził jej 

zaufanie! Cóż mu z tego 

przyjdzie, że będzie bezustannie 

przeklinał Malpassa i własną 

zazdrość? Stał się znów słabym, 

background image

bezradnym strzępem człowieka. I 

jeszcze przysporzył matce 

cierpienia!

Wyruszył więc na pustynię jako 

najemny pasterz. Ciągły ruch, 

jakiego wymagało to zajęcie, był 

ponad jego siły. W trzecim dniu 

wędrówki troski i wyrzuty 

sumienia zeszły na plan dalszy, 

wszystko to przysłoniły mu 

odzywające się na nowo bóle.

Płytki, przerywany sen w nocy 

i mozół wędrówki stępiły jego 

wrażliwość. Szedł, po prostu 

szedł do bardzo odległego celu.

Listopadowy szary świt wstawał 

nad pustynią. Clifton dostrzegł 

to przez otwór w namiocie. 

Jeszcze jeden dzień! W nocy ani 

razu nie zmienił pozycji i czuł, 

że nogi ma ciężkie i zimne jak z 

ołowiu. Co za szalony wysiłek, 

żeby podnieść się z posłania. 

- Dzień dobry, se~nor! - 

zawołał chłopak przynosząc 

naręcze suszu na ognisko.

Clifton odpowiedział mu łamaną 

hiszpańszczyzną. Jął się 

codziennej obozowej pracy ze 

zwykłą ostrożną powolnością. 

Chude psy obsiadły go dookoła i 

przyglądały się. Były to złe 

kundle, tresowane przez Meksykan 

i nie lubiące ludzi białych. 

Psami zajmował się głównie 

Julio, syn Don Lopeza, od 

dziecka chowany pośród owiec i 

psów. 

Tego ranka Julio i psy 

wydawali się Cliftonowi mniej 

obcy. Przyjęli go za swego, 

dlaczego więc on nie miałby 

uznać ich za swoich? Zagadał coś 

do kundli. Patrzyły na niego 

jasnymi, rozumnymi oczyma. 

Po śniadaniu owce zostały 

wypuszczone. Postukując 

kopytkami wypłynęły wełnistym 

strumieniem ze skalnego 

zamknięcia i skupiły się przy 

płytkim poisku. Wreszcie zagnane 

przez psy ruszyły naprzód, 

skubiąc po drodze trawę i zioła.

Stado liczyło około trzech 

background image

tysięcy sztuk. Nie było małe, 

jeśli się zważy, że należało do 

Meksykanina. Paszy było pod 

dostatkiem, więc dwóch pasterzy 

i kilka wytresowanych psów mogło 

się nim z łatwością zaopiekować. 

Głównym zadaniem pasterzy była 

nieustanna czujność. Często 

któraś z owiec odbiła się od 

stada i błądziła w krzakach, 

gdzie czyhały na nią kujoty, a 

nawet przybyłe z pustyni wilki. 

Julio, z lekką strzelbą na 

ramieniu, stanowił wraz z 

najmłodszym psem coś w rodzaju 

przedniej straży. Clifton, z 

ciężką strzelbą, pod którą się 

uginał, zamykał pochód. Pilnując 

stada, wybierał zwykle jakiś 

wzgórek, skąd mógł objąć 

wzrokiem większą przestrzeń. 

Pracy oddawał się z całą 

sumiennością, nie chcąc zawieść 

okazanego mu zaufania. 

W chłodne poranki, jak 

dzisiejszy, Clifton z trudem 

bronił się przed zimnem. 

Szczególnie na wyższych, 

odsłoniętych miejscach zimny, 

przenikliwy wiatr mroził w nim 

krew i przenikał do szpiku 

kości.

Wokół Szarych Skał paszy było 

sporo. Clifton wdrapywał się na 

wzgórek i nie spuszczał stada z 

oka. Czasem jednak, mimo 

czujności obydwu pasterzy, 

zdarzało się, że któreś z 

jagniąt zostało porwane przez 

kujota. Na ogół jednak za dnia 

psy trzymały owce w zwartej 

gromadzie, co uniemożliwiało 

porwanie.

Najgorsze dla Cliftona były 

godziny ranne, dopóki słońce nie 

zdążyło go rozgrzać. Jednak i 

wówczas był czujny, gdyż o tej 

porze pojawiały się zwykle 

króliki, a ich mięso stanowiło 

urozmaicenie pasterskiego stołu.

I teraz, stojąc na wzgórku, 

dostrzegł szarego lisa 

skradającego się między kępami 

szałwii. W oddali pomykały 

głodne kujoty, stada królików, z 

których jednego ustrzelił, 

wędrowne szczury, tchórze i 

jakieś inne zwierzęta. W górze 

żeglowały jastrzębie, ze skał 

background image

krakały kruki, nad głową 

przeleciała mu chmura kosów. 

Wszystkie te stworzenia i 

zmienne widoki pustyni zaczęły 

go interesować. Było to dowodem, 

że powoli zapominał o własnym 

ciele. Początkowo zdarzało się 

to rzadko, z biegiem czasu coraz 

częściej.

Owce nie pozostawały długo na 

jednym miejscu. Szczypały trawę 

i szły dalej. Wkrótce Clifton 

musiał podążać za nimi. 

Dognawszy stado, siadał na 

słońcu, żeby trochę odpocząć. 

Powtarzało się to kilka razy w 

ciągu dnia. 

Gdy dzień zaczął zmierzchać, 

Julio spędzał owce w zwartą 

gromadę, a o zachodzie 

zatrzymywali się w nowym obozie. 

Nim zapadała noc, Clifton 

kończył swe dzienne zajęcia i 

znów obolały oraz znużony grzał 

zmarznięte członki przy ognisku.

Tak mijał dzień za dniem. 

Jedyną odmianą była ciągle 

zmieniająca się pogoda. Po dniu 

ciepłym, słonecnym przychodził 

zimny, mglisty. Trzeba było 

wtedy zdwajać czujność, bo 

kujoty rozzuchwalały się podczas 

takiej aury. Psy jednak zawsze w 

porę alarmowały pasterzy, stąd 

właściciel nie ponosił 

uszczerbku. 

Wreszcie ich szlak przeciął 

ostatnią drogę, jaka dzieliła tę 

okolicę od pustyni. Clifton 

przystanął na niej akurat w tej 

chwili, gdy przejeżdżał tamtędy 

jakiś samochód. Chciał już iść 

dalej, gdy przejezdni zatrzymali 

wóz i dali mu ręką znak, aby się 

zbliżył. Domyślił się, że stary 

obłocony ford należy do farmera 

i że jadący w nim trzej 

mężczyźni są ludźmi Zachodu. 

- Hej! Pedro, zbliż się i 

przywitaj z nami - zawołał jeden 

z nich. A gdy Clifton podszedł, 

dodał: - Przepraszam, wziąłem 

pana z daleka za pasterza. 

- Dzień dobry! - pozdrowił ich 

Clifton. 

- Wspaniałe stado! Czyje to? - 

background image

zapytał najstarszy.

- Don Lopeza.

- Tak? Ostatnie zdążające na 

południe? W takim razie pan jest 

młodym Forrestem, synem Claya 

Forresta.

- Tak.

Wiadomość ta ożywiła ich i 

usposobiła życzliwie. 

- Słyszeliśmy, że nie tak 

dawno miał pan małą awanturkę!

- Niestety - odparł Clifton 

niechętnie. - Ponieważ nazajutrz 

po tym zajściu opuściłem 

rodzinne strony, nie wiem jak 

się to wszystko skończyło. Czy 

któryś z panów nie jest 

przypadkiem szeryfem?

- Chwalić Boga, nie! - zaśmiał 

się jeden z podróżnych. - Ale 

niepotrzebnie pan się obawia. 

Wprawdzie Mason został ranny, 

ale lekko. Zresztą nie pan go 

postrzelił.

- Niech mi pan wierzy, Forrest 

- dodał drugi - że nikt z nas 

nie ma panu za złe pobicia 

Malpassa. 

- Bardzo mnie to cieszy - 

odparł Clifton.

- Dokąd pędzicie to stado?

- Do źródeł Guadelupy. 

- Przecież to zajęcie na całą 

zimę! Ale pan zapewne wkrótce 

wróci?

- Nie. Zatrudniłem się u 

Lopeza i wrócę dopiero na 

wiosnę.

- Proszę mi wybaczyć, Forrest 

- odezwał się przyjaźnie 

najstarszy mężczyzna. - To 

oczywiście nie mój interes, ale 

chcę pana uspokoić. Nie ma 

potrzeby ukrywać się, gdyż żaden 

szeryf pana nie szuka. 

- Dziękuję, rad jestem, że to 

słyszę.

- Gdybym był na pana miejscu, 

background image

rzuciłbym do diabła to zajęcie. 

Onegdaj w Watrous ktoś mi 

powiedział, że Malpass zamierza 

kupić wszystkie owce Lopeza. 

Może to tylko plotki, ale mimo 

to powinien pan mieć się na 

baczności.

- Muszę tu zostać. Nie mógłbym 

żyć bez pracy, a wszak nie każda 

praca jest dla mnie odpowiednia. 

Lopez mi zaufał, więc i ja muszę 

zaufać jemu. Gdyby nosił się z 

zamiarem sprzedaży stada, 

uprzedziłby mnie o tym. 

- Lopez jest biały, więc 

pewnie słowa dotrzyma. Ale 

Malpass ma w ręku wszystkich 

tutejszych hodowców. Niech pan 

lepiej zbiera swe manatki i 

jedzie z nami.

- Dziękuję. Zostanę tutaj.

- A jak pan się czuje? Wygląda 

pan dość mizernie.

- Nic mi nie jest. Z początku 

nie było łatwo, ale jakoś dam 

sobie radę.

- No to wszystkiego dobrego! 

Czy przekazać komuś wiadomość o 

panu?

- Gdy spotkacie kogoś z 

moich... znajomych, powiedzcie, 

że mam się dobrze - odpowiedział 

Clifton powściągliwie.

- Dobrze, powtórzę... A może  

nie ma pan papierosów?

- Mam, ale memu towarzyszowi 

przydałyby się.

- Proszę, mam całą paczkę. 

Dawaj swoje, Pedlar. I ty, Bill. 

Trzy paczki upadły koło 

Cliftona. 

- Dziękuję. Nie chciałem panów 

ograbić.

- Do widzenia Forrest! I 

pamiętaj pan, że nic ci nie 

grozi. 

- Czekajcie! - zawołał 

Clifton, gdy już mieli ruszyć. 

Podszedł do wozu i zapytał:

- A czy pan przypadkiem nie 

background image

wie, co stało się z... panną 

Lundeen?

- Przykro mi, nie mam pojęcia.

- Ja wiem - zawołał mężczyzna 

zwany Billem. - Widziałem ją 

tego wieczora na stacji. 

Pojechała na Wschód. 

- Widzisz pan, dała sobie 

radę! - oświadczył najstarszy z 

satysfakcją. - No, do widzenia! 

Wszystkiego najlepszego!

Clifton stał na drodze, 

wpatrując się w zadumie w 

oddalający się samochód. Minęła 

długa chwila, zanim pomyślał o 

owcach, a jeszcze dłuższa, nim 

znów ruszył w drogę.

Źródła Guadelupy leżą o cztery 

tygodnie owczej wdrówki od 

Szarych Skał i trzy tysiące stóp 

niżej. Tamtejszy klimat 

przypomina w zimie wczesną 

jesień w górach. Położone są w 

samym środku olbrzymiej misy 

nierównego terenu. Gaje drzew 

bawełnianych i szeregi wierzb 

świadczą o obecności wody, która 

utrzymuje na pustyni życie. 

Drzewa stały tu jeszcze w 

pysznej szacie złota i 

rdzewiejącej zieleni, podczas 

gdy na zachodzie dawno już 

opadły z nich liście. 

Z krawędzi misy widać było 

nieurodzajną strefę piasku, 

kamieni i kaktusów, która 

ciągnęła się daleko na południe, 

aż do granic Meksyku.

Z uroczej, podobnej do oazy 

doliny, gdzie stado Lopeza miało 

spędzić miesiące zimowe, nie 

było widać upiornie smutnej 

pustyni. Oczy pasterzy cieszył 

widok szarych, łagodnie 

wznoszących się wzgórz, 

czerwonych i żółtawych skał i 

błękitnawych szczytów, 

majaczących w oddali niby 

kłębowiska obłoków.

Mijało dziewięć tygodni, odkąd 

Clifton opuścił San Luis, ale 

jemu zdawało się, że to już 

background image

dziewięć lat. Przez ten czas 

pogarda dla bólu i niedomagań 

fizycznych, bezustanne 

przebywanie w najczystszym na 

świecie powietrzu pustyni, 

umiarkowany ruch wpływały tak 

korzystnie na jego ducha i 

ciało, że stan jego uległ 

znacznej poprawie. 

Rozpostarli namiot pod 

bawełnianym drzewem, na którego 

widok Cliftonowi mocniej zabiło 

serce. Było tak podobne do 

starego olbrzyma, na który 

Wirginia wdrapywała się w 

dzieciństwie i pod którym 

później, już jako dorosła 

kobieta, zechciała zostać jego 

żoną. 

Nie, nigdy o niej nie zapomni!

Niewielki strumyk szemrał po 

skałach, pozostawiając na piasku 

lekki osad. W zielonych krzakach 

pomykały przepiórki i króliki. 

Raszki, skowronki i błotne kosy 

jeszcze nie odleciały na 

południe i swym radosnym 

ćwierkaniem napełniały 

powietrze. 

W górze strumienia, w 

trójkącie utworzonym przez 

skały, znajdowała się naturalna 

zagroda dla owiec. Tu Clifton i 

Julio zapędzili stado 

pokrzykując z radości, że 

wreszcie są na miejscu. Wędrówka 

na południe została zakończona. 

Na wiosnę owce będą zdrowe i 

tłuste, a potem nastąpi drooga 

powrotna i wynagrodzenie za 

wielomiesięczne trudy. 

- Julio! Wszystko jest dobrze! 

- mówił Clifton. 

- Tak, se~nor! Wszystko jest 

dobrze! - odpowiadał chłopak. 

Clifton szukał obalonych pni 

drzew bawełnianych i wierzb, 

zbierał też kłody przynoszone 

przez prąd potoku i uśmiechał 

się na myśl o wspaniałym ogniu, 

jaki tu będzie buzował przez 

całą zimę. Cóż on dotychczas 

wiedział o zimie i o rozkoszy 

ognia. Dopiero pustynia daje 

człowiekowi poznać jedno i 

drugie. 

background image

Pewnego dnia wziął do ręki 

siekierę. Rąbanie zmęczyło go. 

Spocił się przy tej robocie. Ale 

potrafił nią władać! Ucieszyło 

go to niezmiernie. Życie jest 

cudowne! Cudownie też uświadomić 

sobie, że stoi się twardo na 

nogach i pracuje jak mężczyzna! 

Nadszedł Julio i widząc 

Cliftona rąbiącego drzewo, 

stanął zdumiony. 

- Se~nor jest znowu mężczyzną! 

- zawołał uradowany. 

Clifton czuł się osłabiony, 

ale o ile silniejszy niż śmiał 

kiedykolwiek marzyć! Położył się 

na posłaniu zdyszany i w tej 

samej chwili zrodziła się w nim 

namiętna miłość do surowej, 

ostrej i bezlitosnej pustyni, 

która go uratowała. 

XIV

Pewnego dnia Julio zauważył 

brak kilku owiec. Z początku 

Clifton przypuszczał, że się 

zabłąkały, ale gdy chłopak 

pokazał mu ślady mokasynów na 

piasku, nie było już 

wątpliwości. Zostały skradzione. 

- Pójdę i odbiorę je - 

postanowił Clifton. 

- Są już daleko - mitygował go 

chłopak. 

- Ależ owce nie potrafią biec 

prędko! - zaoponował. - Dogonię 

złodziei. 

- To będzie trudno! Indianie 

strzelać! 

Julio widocznie uważał, że 

strata kilku sztuk nie jest 

warta ryzyka, ale Clifton był 

innego zdania. 

- Pójdę - oświadczył 

stanowczo. - Nie pozwolę, żeby 

mi bezkarnie wykradano owce. 

background image

Żeby się zbytnio nie obciążać, 

zabrał tylko najpotrzebniejsze 

rzeczy: strzelbę, naboje, nieco 

jedzenia. Wody nie musiał brać, 

wiedząc, że Indianie nigdy nie 

oddalają się od miejsc, gdzie 

można ją znaleźć. Zatknął za pas 

jeszcze małą siekierkę i 

wyruszył w drogę. 

Odnalezienie owczych śladów 

nie nastręczało większych 

kłopotów, gdyż ich ostre kopytka 

odciskały się wyraźnie na 

gliniastym gruncie. Za to ślady 

mokasynów były prawie 

niewidoczne. 

Droga prowadziła na wschód. 

Trzy godziny piął się pod górę, 

zanim dotarł do skalistych 

ścian. Wyglądały jak gładkie 

czerwone mury, gdzieniegdzie 

poprzerywane wyłomami, dokąd 

wciskała się wątła roślinność. 

Widziane z odległości jakich 

dziesięciu mil, nie wydawały mu 

się tak ogromne. Przesunął się 

przez wyłom, którędy prowadziły 

ślady i stanął zdumiony. Znalazł 

się w jakimś niesamowitym 

skupisku czerwonych obelisków, 

kolumn, bezkształtnych posągów i 

luźnych ścian. Nigdy nie słyszał 

o takich skalnych formacjach i 

przemknęło mu przez myśl, że 

jest tak wiele rzeczy nie 

znanych nikomu. 

Czar kolorów zdawał się 

spowijać to królestwo skał. 

Dokoła panowała głęboka cisza, 

przerywana jedynie delikatnym 

szumem ptasich skrzydeł. 

Clifton posuwał się ostrożnie, 

obawiając się  przypadkowego 

spotkania z Indianami. Wreszcie 

przedarł się przez ten kamienny 

labirynt. Nagle dostrzegł w dole 

poruszające się punkciki. Nie 

ulegało wątpliwości, że byli to 

ci, których szukał. Wdrapał się 

na grań, spodziewając się 

dostrzec z niej skradzione owce. 

Były. 

Usiadł, aby się posilić i 

obmyślić plan działania. 

Postanowił skradać się ukradkiem 

za nimi aż do obozu, potem oddać 

kilka strzałów w powietrze, a 

background image

gdy rozproszą się, zabrać owce i 

wrócić z nimi do stada. Musiał 

jednak zachować maksymalną 

ostrożność. 

Poczuł się zmęczony. Uszedł 

spory kawał drogi. Zmierzchało 

już, gdy znalazł się w 

odległości pięciu mil od 

zielonej plamy. Były to drzewa, 

a pośród nich błyszcząca 

przestrzeń, nie wiadomo, wody 

czy piasku. Mrok gęstniał i pod 

jego osłoną zaczął iść szybciej. 

Nagle przykucnął w cieniu 

krzaka. Usłyszał z daleka 

szczekanie psa. 

Indianie zapewne znajdowali 

się wprost pod nim. Posunął się 

bezszelestnie o kilka jardów. 

Zdawało mu się, że słyszy czyjeś 

oddalone głosy. Wczołgał się na 

wzgórek, skąd mógł ogarnąć 

wzrokiem większą przestrzeń. W 

odległości pół mili dostrzegł 

czterech ludzi pędzących przed 

sobą kilkadziesiąt owiec. 

Niebawem stracił ich z oczu, 

gdyż zagłębili się w las. 

Przyspieszył kroku i po paru 

minutach dotarł do pierwszej 

linii drzew. W głębi dostrzegł 

migotanie obozowego ogniska. 

Zdołał zatem wytropić złodziei! 

Co jednak robić, aby odzyskać 

owce? Nie zauważył wprawdzie, 

aby Indianie mieli strzelby, 

ale, być może, zostawili je w 

obozie. 

Okrążył lasek i wszedł do 

niego z przeciwnej strony. 

Drzewa były tu rzadsze, rosło za 

to sporo krzaków. Położył się w 

rowie i odpocząwszy nieco, 

poczołgał się w kierunku 

obozowiska. 

Drogę mu przeciął mur z 

luźnych głazów. Wysunął 

ostrożnie głowę i dostrzegł 

poszukiwanych ludzi. Przyjrzał 

im się uważniej i zrozumiał swą 

pomyłkę. Nie byli to Indianie! 

Wokół ogniska siedziała gromadka 

wynędzniałych, obdartych i 

zapewne głodnych Meksykan. Jakaś 

kobieta trzymała przy piersi 

maleńkie dziecko. Wszyscy 

skupieni byli wokół ognia, na 

którym pieczono barana. Było to 

dla nich na pewno nie lada 

background image

wydarzenie. Z ożywieniem 

szwargotali coś między sobą, a 

młodsi wykonywali coś na kształt 

tańca. Widocznie nikomu z nich 

nie przyszło nawet do głowy, że 

mogą być śledzeni. Nie 

zwietrzyły go nawet psy, które 

też tęsknie wpatrywały się w 

wiszące nad ogniem mięso. 

Wychudłe twarze o płonących 

oczach, wynędzniałe ciała 

widoczne przez łachmany, 

maleńkie dziecko i jego matka 

podobna do zgłodniałej wilczycy 

napełniły serce Cliftona 

litością. 

Jeden wystrzał rozproszyłby tę 

gromadę jak stado przepiórek, 

ale ci głodni ludzie zabierali 

się właśnie do uczty i Clifton 

czuł, że nie podniósłby ręki, 

aby im w tym przeszkodzić. 

Wstał, zarzucił strzelbę na 

ramię i oddalił się w stronę 

pustyni. 

Biedni peoni! - szepnął do 

siebie. - Stary Don Lopez może 

sobie pozwolić na stratę kilku 

sztuk. Najwyżej zapłacę mu za 

nie. 

Skierował się ku ciemnym 

ścianom skalnym. Choć był 

zmęczony, nie zwolnił kroku, 

dopóki nie znalazł się o kilka 

mil dalej. Natrafił na zaciszne 

miejsce porosłe szałwią i 

osłonięte z trzech stron przez 

skały. Uśmiechnął się do siebie 

na myśl, że dostał od natury 

nagrodę za swój szlachetny czyn. 

Rozpalił małe ognisko i upiekł 

kawałek mięsa. Posiliwszy się, 

przygotował sobie posłanie i 

usiadł w pobliżu ognia. 

Przenosił wzrok z jego 

migotliwego blasku na gwiazdy. 

Nie czuł się samotny. On, który 

jeszcze przed kilkoma miesiącami 

uważał się za tak bezgranicznie 

nieszczęśliwego, teraz był 

prawie radosny. Nie chciałby być 

nigdzie indziej. Szkoła, wojna, 

przyjaciele, rodzina... Dawny 

świat wydał mu się zupełnie 

obcy. Teraz jednak gorycz 

opuściła jego serce. 

Dorzucił chrustu do ognia. 

Przypomniał sobie, jak kiedyś 

siedząc w okopie rozpalił 

background image

podobne ognisko. O dwa jardy od 

niego leżał na lodzie trup jego 

towarzysza. Wtedy lód, ogień i 

trup, nie robiły na nim żadnego 

wrażenia. Teraz widok płomienia 

budził w jego sercu wdzięczność. 

Wreszcie położył się i zasnął. 

W lutym drzewa bawełniane 

straciły liście. Clifton i Julio 

odwiedzili innych pasterzy 

zimujących w dolinie, którzy 

podzielili się z nimi zapasami 

żywności kupionej na pograniczu. 

Clifton niósł dwa worki, Julio 

jeden. 

Po powrocie do obozu 

uśmiechnął się. Cóż dla niego 

znaczył obecnie taki ciężar? 

Przez dwa miesiące codziennie 

dźwigał grube bierwiona na 

ognisko. Był teraz silniejszy 

niż kiedykolwiek w życiu. 

Przyglądał się swoim brązowym 

rękom i muskularnym ramionom. 

Nogi miał twarde niczym z 

żelaza. O ranach zapomniał,   

jakby nigdy nie istniały. 

Zbliżała się pora powrotnej 

wędrówki do San Luis. Owce były 

tłuste, syte i leniwe. Niebawem 

miały się kocić i dopiero gdy 

jagnięta nieco podrosną, można 

będzie ruszyć na północ. Clifton 

spodziewał się dużego przyrostu 

stada. Jakże stary Don Lopez 

będzie zadowolony! Nie 

przypuszczał, że sezon będzie 

taki pomyślny. 

Clifton często zastanawiał się 

nad tym, co usłyszał od 

spotkanych po drodze hodowców 

bydła. Malpass jakoby zamierzał 

kupić stado Lopeza. Buntował się 

na samą myśl o tym, ale 

przeczucie mówiło mu, że już 

nigdy nie spotka tego człowieka. 

Był teraz spokojny o swoją 

przyszłość, ale starał się o 

niej nie myśleć. Jeśli po 

powrocie zastanie wszystko tak 

jak zostawił, to wróci na 

pustynię. Najbardziej dręczyła 

go myśl o matce. O ojcu wolał 

nie wspominać. Postać Wirginii 

zasnuwała się coraz gęściejszą 

mgłą. Było to bolesne, toteż 

starał się o niej nie myśleć. 

Prawdopodobnie wszczęła już 

kroki rozwodowe. 

background image

Okres kocenia skończył się 

dosyć późno, za to stado 

powiększyło się o blisko tysiąc 

sztuk. Jakiż doskonały interes 

można było zrobić, kupując je 

teraz od Lopeza! 

- To wspaniałe! - wołał Julio, 

klaszcząc z radości w ręce. 

Clifton cieszył się razem z 

nim. Małe jagnięta były 

rozkoszne. Jedno było czarne z 

białym ogonkiem, drugie białe z 

brązowym uchem, inne miały białe 

głowy lub czarne nogi. Bawili 

się z nimi jak dzieci. 

Zwlekał z opuszczeniem 

Guadelupy. Trudno było mu 

rozstać się z uroczą samotnią, a 

poza tym czekał, żeby jagnięta 

nieco podrosły. Na szczęście nie 

potrzebował kłopotać się o wodę 

i paszę. Postanowił, że na razie 

jeden dzień będą w drodze, a 

drugi przeznaczą na odpoczynek. 

Już sama myśl o powrocie 

zmąciła jego spokój. Przecież 

każdy krok na północ będzie go 

zbliżał do domu, do San Luis, do 

Wirginii Lundeen... 

Zastanawiał się, czy po 

powrocie ma porzucić zajęcie u 

Lopeza. Jakże będzie pasał owce 

w sąsiedztwie San Luis i 

Cottonwoods? Ale z drugiej 

strony pokochał swoje wolne 

życie, przywiązał się do stada. 

Kiedyś, gdy to okaże się 

możliwe, wyhoduje swoje własne 

stado. 

Nie łudził się, że Wirginia 

długo pozostawała poza domem. 

Był pewien, że stary Lundeen 

opamiętał się, zrozumiał, że 

córka jest osobą pełnoletnią, 

przeprosił ją i przywiózł z 

powrotem do Cottonwoods. A potem 

wymógł na niej zgodę na rozwód. 

Wirginia, dla świętego spokoju, 

oczywiście zgodziła się. 

Nie, Clifton stanowczo nie 

miał powodu, żeby przyspieszać 

termin powrotu. Nic zatem 

dziwnego, że jak ostatni 

wyruszyli do Guadelupy, tak 

background image

ostatni ją opuścili. 

XV

W pierwszych dniach listopada 

Wirginia wróciła do Las Vegas i 

zamieszkała w hotelu Castaneda. 

Była tak pogrążona w myślach o 

czekającym ją zbadaniu sprawy 

kopalni, że zapomniała, w jakich 

okolicznościach wyjechała stąd. 

Miasteczko nie było duże i po 

pół godzinie wszyscy wiedzieli 

już o jej przyjeździe. Po 

dwunastym telefonie od znajomych 

poczuła, że dosyć ma tej 

popularności. Zaczęła żałować, 

że nie zabrała ze sobą Ethel. 

Kolejny dzwonek telefonu. W 

słuchawce rozpoznała burkliwy 

głos ojca. 

- To ty, Wirginio? 

- Tak, kto mówi? 

- Lundeen - brzmiała 

odpowiedź. 

- Kto taki? 

- Twój ojciec... Czy nie 

poznajesz już mojego głosu? 

- Przepraszam! Nie wierzyłam 

własnym uszom. Jakże się ojciec 

miewa? 

- Tak sobie. 

- Wiedziałam, że tak będzie. A 

mama? Miałeś od niej jakieś 

wiadomości? 

- Tak, czuje się lepiej. 

- Dzięki Bogu! Bardzo się 

cieszę. Ona zawsze tam czuje się 

lepiej. 

- A co słychać u ciebie, 

Wirginio? 

To pytanie było wstępem do 

background image

czegoś innego. Wirginia 

postanowiła zdwoić czujność. 

- U mnie? Dziękuję, wszystko 

dobrze. 

- Przyjadę, żeby z tobą 

pomówić. 

- To zupełnie zbyteczne. 

Gdybym spotkała cię na ulicy, 

nie zatrzymałabym się nawet. 

- Spodziewałem się tego, toteż 

wolałem najpierw zatelefonować. 

Wirginio, jest mi bardzo 

przykro, że to wszystko tak się 

potoczyło. 

- Doprawdy? Jestem wzruszona, 

ale teraz za późno już na żale. 

- Słuchaj, dziewczyno. Jestem 

coraz starszy. Twoja matka 

wyjechała i wiem, że nigdy już 

nie wróci. Czuję się bardzo 

samotny. 

- Przecież masz przy sobie 

swego najdroższego Malpassa! - 

odpowiedziała bezlitośnie. 

Usłyszała, że zaklął z cicha. 

- Wirginio, przyjmę cię z 

powrotem, jeśli rozwiedziesz się 

z Forrestem. 

- Rozwieść się z Cliftonem? - 

zawołała. - Nigdy! Jak w ogóle 

śmiesz tego żądać! 

- Przecież on cię nic nie 

obchodzi! - zdumiał się Lundeen. 

- Przeciwnie! Kocham go. 

- Po co dożyłem dnia, żeby 

usłyszeć takie słowa od własnej 

córki! 

- Widocznie chciałeś je 

usłyszeć, skoro zatelefonowałeś. 

Masz mi jeszcze coś do 

powiedzenia? Jestem zajęta.

- Potrzebujesz pieniędzy? 

- Naturalnie! Ale nie jest to 

już twój kłopot. 

- Nigdy nie znałaś ich 

watości, dlatego martwię się 

teraz. Gotowa jesteś pozaciągać 

background image

jakieś wariackie pożyczki. 

- Przypuszczasz, że ktoś 

zechciałby mi pożyczyć? 

- Pewien jestem, że uczyniłby 

to każdy bank, ale wolałbym tego 

uniknąć. 

- Prędzej umrę z głodu, niż 

przyjmę cokolwiek od ciebie. 

Znajdę sobie jakieś zajęcie. 

Może w kawiarni? Albo... 

- Milcz! Kupiłbym tę kawiarnię 

i natychmiast zamknął! Nie 

zniósłbym nigdy, żeby panna 

Lundeen... 

- Tato! - przerwała mu. - 

Zapominasz, że nie jestem już 

panną Lundeen. Zameldowałam się 

w hotelu jako pani Forrest! 

Odłożył z trzaskiem słuchawkę. 

Wirginia stała ze swoją w ręku i 

uśmiechała się złośliwie. 

- To mu dobrze zrobi - 

mruknęła. - A jednak tęskni za 

mną. Gdyby udało mi się z tą 

kopalnią. 

Rozpakowując swoje walizki, 

często się zamyślała. Telefon 

ojca zastanowił ją. Wszystko 

teraz jest możliwe. 

Zdemaskowanie Malpassa, na które 

tak liczyła, wydało jej się 

tylko wstępem do dalszego 

działania. 

Spojrzała w lustro i zdziwiła 

się. Miała kolory na twarzy i 

uśmiech na ustach. Wyszła na 

ulicę, żeby się trochę przejść. 

Liście opadły już z drzew, 

szczyty górskie były ubielone 

śniegiem. Po drodze spotkała 

znajomą, z którą umówiła się na 

następny dzień. Przed jednym z 

banków zobaczyła Ryszarda 

Fentona. 

- Jak się masz, Dick! - 

pozdrowiła go radośnie. 

- Wirginia? Co ty tu robisz? 

Skąd przyjechałaś? 

- Z Denver. Dziś rano. Nie 

słyszałeś? Przecież trąbią o tym 

po całym mieście. 

background image

- Nie, nie słyszałem. 

Wspaniale wyglądasz, Wirginio! 

- Dziękuję. To zasługa 

tutejszego powietrza. W Denver 

wyglądałam szkaradnie. 

- To niemożliwe! Byłaś u 

Ethel? Co u niej słychać?

- Świetnie. Zaręczyła się z 

bardzo miłym chłopcem. 

- Co ty mówisz! Ethel? A 

zresztą można się było tego 

spodziewać. Przepraszam cię, 

dokąd się wybierasz? 

- Wracam do hotelu. 

- Może pójdziesz ze mną coś 

zjeść? 

- Doskonale! Tylko pamiętaj, 

Dick, że jestem już stateczną 

mężatką! 

- Do licha! Zapomniałem! Pani 

Cliftonowa Forrest... Ten szelma 

ma szczęście. Skoro jednak sam 

nie mogłem być tym szczęśliwcem, 

rad jestem, że wybrałaś 

Cliftona. My wszyscy, twoi 

adoratorzy, nie znosiliśmy 

Malpassa. I choć sami byliśmy w 

tobie nieźle zadurzeni, 

ucieszyła nas wieść o twoim 

ślubie. Clifton, to dzielny 

chłop, prawdziwy człowiek 

Zachodu. Nasz, a nie żaden 

przybłęda! 

- Dziękuję ci. Sprawiłeś mi 

wielką przyjemność - powiedziała 

zarumieniona ze wzruszenia. - 

No, chodźmy, bo umrę z głodu. 

Zasiedli w sali 

restauracyjnej, zdając sobie 

sprawę, że wzbudzają ogólne 

zainteresowanie. 

- A więc nie pojechałaś do 

Reno? - zapytał z uśmiechem 

Fenton. 

- Do Reno? A ja tam po co? 

- Chodziły słuchy, że 

pojechałaś, aby przeprowadzić 

rozwód z Forrestem. 

- Ależ nie ma w tym cienia 

prawdy! Przypuszczam, że to 

background image

sprawka Malpassa i mojego ojca. 

Mało im jeszcze skandalu! 

- Nigdy w to nie wierzyłem! - 

zapewniał Ryszard. - Wiedziałem, 

że nie zostawisz Cliftona. 

Wszyscy twoi przyjaciele byli 

zachwyceni romantycznością 

waszego ślubu. Trochę to 

wrażenie zepsułaś swym samotnym 

wyjazdem. 

- Nie tylko to... Dick, aż mi 

wstyd zapytać, ale czy wiesz, co 

dzieje się z Cliftonem? 

- Nic o nim nie wiesz? - 

zapytał zdumiony. 

- Nie mam pojęcia - odparła 

bardzo zmieszana. 

- To szczególne! Chodziły 

pogłoski, że też został 

wypędzony z domu. Od tego czasu 

zniknął z horyzontu. Myśleliśmy, 

że gdzieś się spotkaliście. 

- Nie. Nie widziałam go od 

tamtego dnia. 

- A więc to nie było żadne 

porwanie. A teraz nie będzie 

rozwodu... Wirginio, obawiam 

się, że dopiero teraz rozhulają 

się języki. 

- A niech tam! Wkrótce 

dostarczę im nowego tematu... 

Dick, jak myślisz, czy 

pożyczyłby mi kto pieniędzy? 

- Służę ci! Ile chcesz? 

- Ależ nie od ciebie, mój 

drogi. Miałam na myśli bank. 

- Zdaje się, że umiarkowaną 

sumę bank ci pożyczy. 

- Nie daję żadnego 

zabezpieczenia. Mam wprawdzie 

biżuterię, ale część musiałam 

już zastawić w Denver. Ethel 

była na mnie wściekła, nie 

przyjęłam od niej ani centa. 

- Przypuszczam, że mój ojciec 

wyrobi ci w swoim banku 

pożyczkę. Jako dyrektor jest 

wprawdzie dość twardy, lecz 

zawsze miał słabość do ciebie. 

Czy chcesz, żebym go o to 

poprosił? 

background image

- Byłabym ci bardzo wdzięczna. 

Na razie jeszcze nie potrzebuję 

pieniędzy, ale po pewnym 

czasie... Dick, zdaje się, że do 

tej pory nie doceniałam 

przyjaciół. 

- Lepiej późno niż wcale - 

odpowiedział sentencjonalnie. 

Niebawem wyszli. 

W holu do Wirginii podszedł 

chłopiec hotelowy. 

- Pani jest proszona. 

- Do telefonu? 

- Nie, przyszedł jakiś 

mężczyzna, który powiada, że ma 

interes zbyt ważny, aby 

załatwiać go przez telefon. 

- Doprawdy? Gdzie on jest? 

- Czeka przed hotelem. 

Poproszę go. 

Po chwili wrócił prowadząc 

jakiegoś nieśmiałego, skromnie 

ubranego człowieka, który 

skłonił się przed Wirginią i 

zapytał poważnie: 

- Czy mówię z panią Forrest? 

- Tak - odparła zmieszana. 

- Nazywam się Smith. Jestem 

owczarzem. Byłem dziś w San Luis 

i rozmawiałem z Don Lopezem. 

Ponieważ przypadkiem 

dowiedziałem się, że pani jest w 

hotelu, pozwoliłem sobie tu 

przyjść. Jeśli pani może mi 

poświęcić parę minut, miałbym 

pani coś ważnego do powiedzenia. 

- Naturalnie! Usiądźmy, będzie 

nam wygodniej rozmawiać. 

Spojrzała na niego badawczo. 

Był w średnim wieku. Jego 

szorstkie ubranie pachniało 

owczą wełną i tytoniem. Buty 

miał zabłocone. Wielkimi 

owłosionymi rękoma miął w 

zakłopotaniu sombrero. Wysunięty 

do przodu podbródek od dawna nie 

był golony. Uczciwe niebieskie 

oczy śmiało spotkały się z jej 

spojrzeniem. 

background image

- Malpass pertraktuje z 

Lopezem o kupno jego stada - 

powiedział, jakby ta wiadomość 

miała dla Wirginii Bóg wie jakie 

znaczenie. 

- Tak? - zapytała tonem 

zachęcającym do dalszych 

zwierzeń, choć nie rozumiała 

wcale, do czego zmierza. 

- Słyszałem o tym miesiąc 

temu, więc zaraz po powrocie 

poszedłem do Lopeza. Przyjaźnię 

się z nim, więc był ze mną 

szczery. Przyznał, że zaraz po 

wyruszeniu młodego Forresta ze 

stadem przyszedł do niego 

Malpass z propozycją kupna 

owiec. Dawał jednak tak niską 

cenę, że Lopez nie mógł się na 

to zgodzić. Przychodzę namówić 

panią do tego interesu. Niech 

pani uprzedzi Malpassa i kupi 

stado od Lopeza. 

- Dlaczego mi pan to doradza? 

- zapytała. 

- Ja ostatni widziałem te owce 

- odparł Smith. - Było to parę 

tygodni temu. Znam się na owcach 

i zapewniam panią, że to stado 

wróci większe o jaką trzecią 

część. Jeśli zaraz kupi je pani, 

to Malpass dostanie po nosie, a 

pani jeszcze na tym zarobi. 

- Rozumiem, że skoro widział 

pan owce, to widział pan również 

mojego męża - zapytała siląc się 

na spokój. 

- Tak, nawet z nim 

rozmawiałem. Uprzedziłem go 

wtedy o zamysłach Malpassa i 

odradzałem mu wędrówkę do źródeł 

Guadelupy. Uparł się jednak, że 

musi tam iść. Widzi pani, nie 

znam się na podstępnych 

kombinacjach, ale dla mnie jest 

jasne, że Malpass nie po to chce 

kupić owce, by na tym zarobić, 

ale by wymówić pracę pani 

mężowi. Rozumiem też Forresta i 

jego trwanie w swym zamiarze. On 

też nie idzie tam dla pieniędzy, 

bo kilka centów dziennie to nie 

jest zarobek. Pani mąż po prostu 

wierzy, i ma rację, że pobyt na 

pustyni przywróci mu zdrowie. A 

ten meksykański przybłęda chce 

za jednym zamachem pozbawić go 

background image

chleba i nie pozwolić przyjść do 

siebie. Proszę wybaczyć, że 

mówię tak po prostu, ale jestem 

zwykłym owczarzem i...

- O, nie! Jest pan bardzo 

dobrym i szlachetnym 

człowiekiem. Bardzo panu 

dziękuję. Ile warte jest to 

stado? 

- Na moje oko, około 

dziesięciu tysięcy. Dzisiaj, bo 

na wiosnę jego wartość znacznie 

wzrośnie. 

- Oto moja ręka - oświadczyła 

Wirginia z przekonaniem. - 

Kupuję te owce. Mam do pana 

prośbę, niech pan zajdzie do 

mnie któregoś dnia, to pomówimy 

o moim mężu. 

- Byłby to dla mnie wielki 

zaszczyt, ale dziś jeszcze muszę 

wyjechać. Nie znam zresztą 

więcej szczegółów o nim. Wiem 

jednak, że jeśli ubiegnie pani 

Malpassa, to na wiosnę pani mąż 

wróci zdrów jak ryba, bo teeż 

pustynne powietrze czyni cuda. 

Nawet umarłego postawiłoby na 

nogi. 

- Zatem żegnam pana. Proszę 

nie zapominać, że ma pan w nas 

oddanych przyjaciół. 

Natychmiast udała się do banku 

i już po kilku minutach 

rozmawiała z ojcem Ryszarda 

Fentona. 

- Czy pański bank pożyczyłby 

mi dziesięć tysięcy dolarów? - 

zaczęła bez zbędnych wstępów. 

- Dick wspominał mi już o tym 

- odparł dyrektor. 

- Rozmawiając z nim, nie 

miałam pojęcia, że przyjdę tak 

prędko i po tak znaczną sumę. 

- Widać przeczuł to, bo o 

takiej kwocie wspominał. Powiedz 

mi jednak, Wirginio, na co ci 

tyle pieniędzy? 

Opowiedziała mu o rozmowie ze 

Smithem. 

- To co innego. Wybacz, ale 

początkowo sądziłem, że to na 

background image

zwykłe babskie zachcianki. Ten 

interes jest pewny i masz u mnie 

kredyt. Sam chętnie kupiłbym 

takie stado. 

- Dziękuję, panie Fenton. 

Skoro jest pan tak miły, to 

miałabym jeszcze jedną prośbę. 

Otóż nie znam się na 

transakcjach i chętnie 

skorzystałabym z fachowości 

któregoś z pańskich pracowników. 

- Ależ oczywiście! Weź z sobą 

Dicka. On jest naszym adwokatem 

i na pewno zadba odpowiednio o 

twoje interesy. 

Stary Fenton nacisnął przycisk 

dzwonka i spojrzał przyjaźnie na 

Wirginię. 

- Widzę, że odzyskałaś kolory 

- powiedział. - Gdy widziałem 

cię ostatnio, byłaś bardzo 

blada. Wolę cię taką. Przed 

rokiem miałem nadzieję, że 

zostaniesz moją synową. No cóż, 

nasze nadzieje nie zawsze się 

spełniają. Cieszę się jednak, że 

wybrałaś Cliftona. 

Wieczorem Wirginia tak była 

zmęczona, że nie mogła nic jeść. 

Na dodatek w porze kolacji 

oblegli ją przyjaciele. Gdy 

wreszcie położyła się do łóżka, 

zasnęła natychmiast. 

Nazajutrz obudziła się 

wypoczęta, pełna zapału i 

energii. Przy śniadaniu 

przeczytała na pierwszej stronie 

miejscowego dziennika notkę o 

sobie, w której donoszono o jej 

powrocie i transakcji z Don 

Lopezem. Zbyła ją pogardliwym 

wzruszeniem ramion. Ale jedna 

rzecz poruszyła jej emocje. 

Tytułowano ją tam panią 

Cliftonową Forrest. Doznała w 

związku z tym uczucia dumy, 

wstydu i przykrości zarazem. 

Wkrótce po śniadaniu przyszedł 

chłopiec hotelowy. 

- Pani ojciec czeka na dole. 

Czy mam go tu przyprowadzić? 

- Nie, zejdę do niego - 

odpowiedziała. 

background image

W lot pojęła, że bezpieczniej 

będzie przyjąć ojca w salonie 

hotelowym. Schodząc 

zadecydowała, że jeśli tylko 

zobaczy obok niego Malpassa, 

natychmiast ucieknie. Przybrała 

minę pełną godności i weszła do 

salonu. 

Lundeen był sam i wstał na jej 

widok. Uczucie litości było jej 

zupełnie obce, ale gdy zobaczyła 

jego zmienioną twarz i niemal 

błagalne spojrzenie, poczuła 

dziwny skurcz w sercu. Przywitał 

ją mniej sztywno niż ona jego. 

Może zapomniał, że nie są tu 

sami. 

- Uważałem, że lepiej będzie, 

gdy tu przyjdę - powiedział 

wskazując jej fotel. 

- Doprawdy? - zapytała 

usiłując odgadnąć, co kryje się 

pod tą nieoczekiwaną 

łagodnością.

- Ślicznie wyglądasz - mówił 

nie speszony jej 

powściągliwością. - Jesteś 

bardzo podobna do matki, gdy ją 

poznałem. - Westchnął i uderzył 

ręką po gazecie. - Widzę, że 

robisz interesy. 

- Tak, chociaż nie rozumiem, 

dlaczego piszą o tym w 

dzienniku. 

- Pani Cliftonowa Forrest - 

przeczytał. - Skąd wzięłaś na to 

pieniądze? 

- Zaciągnęłam pożyczkę. 

- Ile? 

- Dziesięć tysięcy. 

- Muszę przyznać, że jesteś 

sprytna. Powiedz mi szczerze, 

dlaczego zrobiłaś ten interes, 

bo nie przypuszczam, iż tylko 

dla zarobku. 

Przyznała mu rację. Jego 

zdziwienie nie było udane. 

- Wirginio, ja umiem przyjąć 

cios - powiedział 

nieoczekiwanie. 

background image

- Nie znam cię z tej strony, 

ojcze - roześmiała się. 

- A jednak to prawda. Twoje 

małżeństwo z Forrestem było dla 

mnie prawdziwym ciosem. Czy 

odpowiesz mi uczciwie na pewne 

pytanie? 

- Oczywiście! 

- Czy wyszłaś za niego tylko 

po to, aby wyprowadzić w pole 

mnie i Malpassa? 

- Naturalnie, że nie. 

- Więc naprawdę zależy ci na 

nim? 

- Tak, ojcze. 

- Czy kochasz go tak, jak 

twoja matka niegdyś kochała 

mnie? 

- Przypuszczam, że tak. A mama 

kochała cię szalenie. Bardziej 

niż na to zasługiwałeś. 

- To zupełnie zmienia sytuację 

- odpowiedział puszczając jej 

ostatnią uwagę mimo uszu. - Aż 

do wczoraj nie miałem pojęcia, 

że jesteś w nim zakochana. 

Powiedziałaś jednak przez 

telefon coś, co mnie poruszyło. 

Wtedy uświadomiłem sobie, że 

nienawidziłem młodego Forresta 

tylko ze względu na jego ojca. 

Przyszedłem ci powiedzieć, że 

jeśli pogodzisz się ze mną, nie 

będę już nalegał na rozwód. 

- To bardzo ładnie z twojej 

strony - zawołała uradowana. - I 

szlachetnie. Zaczynam cię trochę 

rozumieć. 

- Nie przyszło mi to łatwo, 

możesz mi wierzyć. Przebaczysz 

mi i wrócisz? Choćby razem z 

nim? 

- Przebaczam! - szepnęła 

wzruszona. - Mogłabym też wrócić 

do domu, ale pod warunkiem, że 

zerwiesz z Malpassem. 

Żachnął się. 

- Obawiałem się tego - 

odpowiedział stłumionym głosem. 

- Wirginio, tego nie mogę 

background image

zrobić. 

- Dlaczego? Gdybyś nawet 

stracił na tym pieniądze, to i 

tak wyjdzie ci to na dobre! 

- Tu nie chodzi o pieniądze, 

dziecko. On jeszcze wierzy, że 

prędzej czy później cię 

zdobędzie. 

- Zarozumiały szakal! - 

zawołała rozgniewana. 

- Będzie się teraz trzymał 

mnie pazurami. 

- Ojcze, przecież to oszust! 

- W tym sęk. Przez niego i ja 

stałem się oszustem. Ale gdybym 

z nim zerwał, oznaczałoby to dla 

mnie ruinę. 

- A nie przyszło ci do głowy, 

że Malpass może oszukać również 

ciebie? 

- Co chcesz przez to 

powiedzieć? - zapytał 

podejrzliwie. - Nie, to 

niemożliwe - dodał po chwili. - 

Dałbym głowę, że mnie nie 

oszukuje. 

- Przypuśćmy jednak, że się 

mylisz. Czy wtedy zerwałbyś z 

nim? 

- Wtedy nie tylko zerwałbym, 

ale... - zacisnął pięści i 

mruknął coś pod nosem. 

Wirginia zadrżała. Posunęła 

się zbyt daleko. Jeszcze nie 

powinna go ostrzegać. 

Lundeen wstał i spojrzał 

smutnie na córkę. 

- Znów rozchodzimy się z 

powodu Malpassa! 

- Nie, ojcze, nie rozchodzimy 

się. Nie mogę jeszcze do ciebie 

wrócić, ale spodziewam się, że 

kiedyś to nastąpi. Nabrałam do 

ciebie trochę szacunku, może 

nawet coś więcej... To dla mnie 

dużo znaczy. Nie gniewaj się już 

na mnie! może będę mogła ci 

pomóc? 

- Pomyślę o tym - odpowiedział 

background image

i pospiesznie wyszedł. 

XVI

Nazajutrz z samego rana 

zadepeszowała do inżyniera 

Jarvisa, prosząc go o 

natychmiastowy przyjazd. 

Załatwiwszy to, starała się 

czekać spokojnie, ale nie mogła 

stłumić niepokoju, nadziei i 

strachu. Czuła, że wiele 

ryzykuje, choć plan, który sobie 

nakreśliła, wydawał się dobry. 

Niech się dzieje co chce, już go 

nie poniecha! 

Powrót do Las Vegas, wiadomość 

o Cliftonie i niespodziewana 

kapitulacja ojca wzburzyły ją 

bardzo. Ulżyła sobie, pisząc do 

Ethel szalony i bezładny list, 

który wysłała bez czytania. Po 

południu poszła do kina. 

Wyświetlali jakiś melodramat z 

życia Zachodu. Bohaterowie 

uwikłani byli w straszne 

perypetie, które nie miały nic 

wspólnego z życiem. Mimo to 

czarny charakter, do złudzenia 

przypominający jej Malpassa, 

cudowne ocalenie od powodzi, 

ognia i lawiny zabawiły ją i 

oderwały od własnych myśli.

Wieczorny obiad był męką, a 

wszelkie wysiłki by zasnąć - 

bezowocne. Udało jej się to 

dopiero nad ranem. Śniła, że 

Clifton wrócił zdrów, silny i 

piękny, ale nie chciał jej 

widzieć. Później, jak to bywa w 

snach, wyłoniła się 

niespodziewanie Helena Andrews, 

piękna jak marzenie i 

bezgranicznie w nim zakochana. 

Namówiła Cliftona, by machnął 

ręką na swój tajemny ślub i 

pozostał z nią. Wybudowali sobie 

wspaniały pałac w pobliżu 

Cottonwoods. W tym momencie 

Wirginię obudził gwizdek 

fabrycznej syreny. 

Uff! - odetchnęła z ulgą, 

background image

wracając do rzeczywistości. 

Twarz miała mokrą od łez, a 

czoło zimne. Czasami tak się 

jednak składa, że oglądamy życie 

niby przez jakąś zasłonę i 

wydaje nam się ono, mimo jawnej 

groteskowości, zupełnie realne. 

Jeszcze przed śniadaniem udała 

się na dworzec i z radością 

dostrzegła wśród wysiadających z 

pociągu Jarvisa. Rozumiała 

doskonale,  że każdy jej krok 

może być śledzony. Stała się 

poniekąd publiczną własnością i 

chociaż mieszkańcy na ogół jej 

sprzyjali, to ostrożność 

nakazywała okryć to 

przedsięwzięcie tajemnicą. 

Zrozumiał to i Jarvis, gdyż 

żadnym gestem, oprócz 

spojrzenia, nie zdradził się, że 

ją zna. Miał w ręku małą 

walizeczkę, którą postawił przy 

kiosku z gazetami. Wirginia 

podbiegła do niego szybko. 

- Jestem już po śniadaniu - 

powiedział półgłosem. - Czy w 

kopalni będę mógł zmienić 

ubranie? 

- Tak. Za dziesięć minut 

zajadę autem przed dworzec. 

Pobiegła do garażu, wynajęła 

samochód i wróciła na stację. 

Gdy otworzyła drzwiczki, Jarvis 

szybko i niepostrzeżenie wsunął 

się do środka. Napięcie Wirginii 

momentalnie zelżało. 

Niemożliwością było, aby ktoś 

zdołał ich zauważyć i 

zatelefonować do Cottonwoods, a 

tylko tego się obawiała. 

Ruszyli bez zwłoki. 

- W porządku - odetchnęła z 

ulgą. - Obawiałaam się, żeby 

ktoś nie zadzwonił do domu. 

- Jak to daleko? - zapytał. 

- Około dwunastu mil. Ale 

kawałek będziemy musieli przejść 

pieszo. 

Za miastem kierowca zwolnił 

przed rozwidleniem dróg. 

- Którędy teraz? - zapytał. 

- Na lewo. O pięć mil dalej 

background image

skręcimy na prawo. Proszę jechać 

wolno, bo droga jest fatalna. 

Jarvis szepnął, że powinni 

rozmawiać o czymkolwiek, byle 

nie o kopalni. 

- Jeden dzień w zupełności mi 

wystarczy - dodał cicho. 

Zaczęli obojętną rozmowę. 

Wirginia ze wzrokiem utkwionym w 

jesienny krajobraz, z rękami 

zaciśniętymi w kieszeniach, 

odpowiadała na pytania Jarvisa, 

który zdradzał zainteresowanie 

przeciętnego przybysza, 

ciekawego nowego miejsca. 

Auto posuwało się wolno, ale 

dla Wirginii jeszcze zbyt 

prędko. Niebawem dotarli do 

drogi prowadzącej w stronę 

kopalni. Gdy wóz minął wzgórek i 

wydostał się na otwartą 

przestrzeń, w oddali widać było 

jak na dłoni Cottonwoods. 

Wirginia zapomniała o tym i 

teraz ogarnął ją strach. Gdyby 

ktoś z dworu spojrzał na drogę, 

z łatwością mógłby dostrzec 

samochód. Nieco dalej droga 

wiodła przez teren bardziej 

pofałdowany i niebezpieczeństwo 

minęło. Niestety, już po chwili 

okazało się, że na skutek 

podmycia, dalej jechać nie 

można. 

- Musimy tu wysiąść - 

powiedziała Wirginia. - Stąd już 

jest niedaleko. Proszę zjechać 

trochę niżej - zwróciła się do 

kierowcy - i zaczekać na nas. 

Jarvis spojrzał na drogę.

- Mam wrażenie, że niezbyt 

orientuje się pani w odległości. 

Czeka nas niezły spacerek. 

Dobrze chociaż, że jest pani 

odpowiednio ubrana. 

Nareszcie rozmawiali 

swobodnie. Wirginia nie mogła 

zrozumieć, w jaki sposób 

przewieziono tędy do kopalni 

drzewo i narzędzia. Jakiż to był 

wysiłek dla koni! 

Wreszcie dotarli do zachodniej 

krawędzi wielkiego wądołu, po 

którego przeciwnej stronie 

leżała kopalnia. Zeszli w dół i 

background image

znów wspinali się pod górę. Na 

koniec znaleźli się przed 

szeregiem niepokaźnych budynków. 

Cóż za szkaradne miejsce! 

- Ależ stromo! - dyszała 

Wirginia oglądając się na 

towarzysza. 

- Widzę, że z pani jest 

prawdziwa dziewczyna Zachodu - 

odpowiedział. - Może odpoczniemy 

nieco w tych kozłach? 

Widać stąd było rozkopane 

zbocze góry. 

- Nie mam pojęcia, ile 

wykopano tuneli - powiedziała 

Wirginia - ale otwór, do którego 

prowadzi tor kolejki, to właśnie 

ten, w którym mój kowboj znalazł 

złoto. 

- A więc jesteśmy na miejscu - 

odparł Jarvis. - To wyggląda 

interesująco. Ileż pracy tu 

włożono! Ciekaw jestem, w jakim 

celu został wykopany ten duży 

szycht - wskazał ręką na 

podłużny otwór częściowo już 

zarośnięty krzakami. - Dziwny 

sposób, nie znany górnikom. Ale 

niegdyś musiało tu być srebro.  

Przyjrzał się uważnie licznym 

podkopom prowadzącym w głąb 

wzgórza, szczególnie temu, który 

wskazała Wirginia, kupkom gliny, 

żwiru, zardzewiałym szynom i 

rurom, zaśniedziałym tyglom, 

wreszcie nędznym barakom. 

- W górnictwie łatwo o błędy - 

powiedział poważnie - ale 

wszystko, co tu widzę, nie 

wydaje mi się niczym 

usprawiedliwione. 

- Ożywia pan moje nadzieje - 

uśmiechnęła się z niepokojem 

Wirginia. - Proszę, niech się 

pan pospieszy. Chcę wreszcie 

dowiedzieć się czegoś 

konkretnego. 

- To już nie potrwa długo. 

Wejdę do jednego z tych baraków 

i włożę kombinezon. 

- Zajrzyjmy do biura. To 

niedaleko. Kiedy byłam ostatni 

raz, drzwi były otwarte... Zdaje 

mi się, że od tamtego czasu nie 

background image

było tu żywego ducha. 

- Ruina i opuszczenie, to 

historia wielu kopalń - 

odpowiedział. - Topi się w nich 

nie tylko pieniądze. 

Budynek biurowy znaleźli w 

takim stanie, jak tego 

spodziewała się Wirginia: 

połamane drzwi zwisające na 

zardzewiałych zawiasach, na 

podłodze widoczne jeszcze ślady 

jej butów. 

Wyszła na zewnątrz i zaczęła 

przechadzać się między barakami. 

Co za opuszczenie! Nigdzie nie 

było nic całego. Ot, zwykłe 

skutki ludzkiej chciwości. Nic 

dziwnego, że kopalnia nie 

przyniosła ojcu szczęścia. A co 

przyniesie Malpassowi? 

Przywiodły ją tu poczucie 

sprawiedliwości i chęć zemsty, 

ale czuła, że nad tym wszystkim 

unosi się jakaś tragedia. 

Jarvis, ubrany już w 

kombinezon, przerwał jej 

rozmyślania. Miał w ręku 

niewielki kilof i latarkę. 

- Niech pani lepiej wejdzie do 

środka i tam poczeka - poradził 

jej. - Jest tam krzesło, a  

jednocześnie będzie pani ukryta 

przed oczyma jakiegoś 

przypadkowego jeźdźca. Niebawem 

wrócę. 

- Niech się pan nie spieszy. 

Zależy mi na dokładnym zbadaniu. 

- Gdybym był bardziej 

lekkomyślny, już teraz 

powiedziałbym, że pani 

przypuszczenia są słuszne. 

Jestem jednak zawodowcem i dbam 

o swoją reputację. Proszę jednak 

być dobrej myśli. 

- Dziękuję panu - 

odpowiedziała Wirginia znacznie 

uspokojona. 

Była już pewna swego, ale 

pragnęła jeszcze potwierdzenia 

ze strony fachowca. Popatrzyła 

jak znika za wałem i weszła do 

opuszczonego biura. 

Był to duży, nędznie 

umeblowany pokój, dostatecznie 

background image

oświetlony przez otwarte drzwi i 

jedno okno. Podłogę pokrywała 

gruba warstwa kurzu, walały się 

na niej śmieci, w rogu, pod 

dziurawym sufitem, utworzyła się 

kałuża gęstego błota. Żelazny 

piecyk ledwie trzymał się na 

pogiętych nogach. Pośrodku stało 

jedyne krzesło, które Jarvis 

widocznie wytarł dla niej. Obok 

niego leżały kawałki desek. Pod 

ścianą stała szafa, w której 

teraz wisiało palto Jarvisa. W 

najdalszym kącie stał zbity z 

desek stół, a na nim leżał 

zardzewiały pogrzebacz. 

Wirginia zaczęła niespokojnie 

chodzić po pokoju, bezskutecznie 

chcąc skoncentrować na czymś 

uwagę. W miarę upływu czasu,    

jej zdenerwowanie rosło. Nie 

mogła się powstrzymać, aby nie 

spoglądać co chwila na zegarek, 

bo przecież z każdą minutą 

zbliżało się zadośćuczynienie. 

Siadała na krześle, po chwili 

wstawała, wyraźnie nie mogąc 

znaleźć sobie miejsca. Wreszcie 

pogrążyła się w marzeniach o 

Cliftonie. 

Gdzież obracał się tego 

listopadowego ranka? Był 

pasterzem i zapewne gnał teraz 

swoje stado. Czy nadal odczuwa 

bóle w nogach? Jakże 

błogosławiła zapewnienia Smitha 

o zdrowotnych właściwościach 

pustyni! Może rzeczywiście okres 

cierpień minie i Clifton wróci 

do zdrowia? Modliła się o to 

gorąco. Czy myślał o niej? Czy 

nigdy nie uwierzy w jej miłość? 

Czy boleje nad tym, że i ona 

została wypędzona z domu? A może 

nic o tym nie wie? Jeśli 

pustynia ma taką magiczną moc, 

to może również nauczy go 

kochać? 

Wirginia zadrżała na samą myśl 

o tym. Prędzej czy później będą 

musieli i tak się spotkać. A  

wtedy co? Czy potrafi ukryć 

przed nim swoją miłość? Jeśli 

nie pochwyci jej w ramiona i nie 

obsypie pocałunkami, jak za tym 

tęskniła, to chyba sama upadnie 

mu do nóg... 

Nagle Wirginia obudziła się z 

marzeń. Od strony wzgórza 

usłyszała jakiś ruch. To nie 

background image

mógł być Jarvis! Z bijącym 

sercem zaczęła nadsłuchiwać. 

Tak, to tętent końskich kopyt! 

Wstała gwałtownie i 

natychmiast ciężko usiadła na 

krześle. Poczuła w sercu 

śmiertelny chłód i drżenie 

całego ciała. Ktoś przyjechał 

konno. Starała się uspokoić. 

Może to tylko jakiś przygodny 

jeździec lub myśliwy? Przecież 

nie zobaczy jej za drzwiami, 

chyba że zsiądzie z konia. 

Zdrętwiała z przerażenia, 

czując, że oto nieuchronnie 

zbliża się coÍś fatalnego. 

Tętent konia ustawał... 

Wirginia odetchnęła. Lecz nie... 

tylko zwalniał... przystanął. 

Zbliżał się do domu. Usłyszała 

czyjś cichy okrzyk. Ktoś 

zeskoczył z konia. Krew zbiegła 

jej do serca, a ciało 

sparaliżował strach.

Usłyszała szybkie, 

niecierpliwe kroki. Cień 

zasłonił drzwi. Do pokoju wszedł 

Malpass. 

Zobaczywszy ją siedzącą na 

krześle, zamarł na moment z 

jedną nogą w powietrzu. Jego 

twarz zmieniła się w jednej 

chwili. 

- Wirginia?! 

Nie wstała z krzesła, gdyż nie 

miała na to siły, ale lód w jej 

żyłach ustąpił miejsca 

płomieniowi. 

- Co pani tu robi? - krzyknął 

prawie. 

- Nie pańska rzecz - odparła 

ozięble. 

- Jest pani na moim 

terytorium! Czego pani tu szuka? 

- Pańskie terytorium! To 

jeszcze jedno z kłamstw! - 

rzekła z pogardą. 

Postanowiła jak najdłużej 

przeciągać rozmowę, aby zyskać 

na czasie. Jarvis powinien 

niebawem być z powrotem. 

- Czy ojciec dopuścił panią do 

background image

spółki? - zapytał zdziwiony jej 

pewnością siebie. 

- Tak. Ta ziemia należy 

również do mnie. 

Kłamstwo to osiągnęło swój 

cel. Malpass poczerwieniał i w 

bezsilnej złości zaczął kląć 

Lundeena. Wirginia wywnioskowała 

z tego, że jego stosunki z ojcem 

nie były najlepsze. Dodało jej 

to odwagi. Musi być bardzo 

przebiegła, aby wywieść go w 

pole. 

- To był podstęp z jego 

strony. Chciał mnie oszukać! - 

wybuchnął. 

- Jeżeli ktoś został oszukany, 

to tylko my, se~nor Malpass. 

- My? - warknął. 

- Tak! Mam na myśli ojca, 

siebie i inne osoby związane z 

Cottonwoods.

- Czy również tego pastucha, 

swego męża? Do diabła z tą 

gadaniną! Chcę wiedzieć, co pani 

tu robi! 

- Powiedziałam już, że to nie 

pańska rzecz. 

- A właśnie że moja! Dowiodę 

tego. 

- Niczego pan nie dowiedzie, 

se~nor Malpass. 

- Proszę skończyć z tym 

se~norem! - wrzasnął z 

nabiegłymi krwią oczyma. - 

Zakazuję! Jeśli powtórzy się to 

jeszcze raz, nie ręczę za 

siebie... 

- Wiem, se~nor, że jest pan 

zdolny do wszystkiego - odparła 

z pogardą. 

W oczach Malpassa błysnęła 

groźba, ale tym razem jeszcze 

pohamował się. 

- Czy pani tu jest sama? - 

warknął. 

- Naturalnie, że nie. Chyba 

nie wyobraża pan sobie, że 

mogłabym przyjść tu bez opieki. 

background image

- Kto jest z panią - pytał z 

niedowierzaniem. 

- Nie radzę panu czekać, by 

się o tym przekonać. 

- Przyjechała pani tym 

samochodem, który czeka na dole? 

- To widział pan tylko jedno 

auto? 

Widząc, że nie sprosta jej w 

słownej utarczce, odwrócił się 

ze złością i wyjrzał przez okno. 

Zaczął też uważnie lustrować 

pokrytą kurzem podłogę. 

- Kłamstwo! - warknął. - Tu 

był tylko jeden mężczyzna. 

- Dwóch - upierała się 

Wirginia. - Zresztą i ten jeden 

wystarczyłby. 

- Pewnie jakiś owczarz z Las 

Vegas. Lepiej niech się trzyma 

ode mnie z daleka. Czy wreszcie 

dowiem się, po co pani tu 

przyszła? 

- Kopalnia miała zawsze jakąś 

legendę. A mnie takie rzeczy 

bardzo interesują. 

- Zawsze interesowały panią 

niepotrzebne rzeczy - przeszył 

ją spojrzeniem. 

Nagle spostrzegł wiszące w 

otwartej szafie palto Jarvisa. 

Skoczył, przetrząsnął je i 

wydobył papierosy i notes. 

Przeczytał głośno: "George 

Jarvis, inżynier górniczy. 

Denver". 

Gdy odwrócił się do Wirginii, 

był zielony z wściekłości. 

- A więc to tak... To jego 

przywiozła pani z sobą! 

- Tego nie powiedziałam - 

próbowała się bronić. 

- Ty wścibska dziewko! Gadaj 

zaraz, albo wyduszę z ciebie 

prawdę! 

- Precz ode mnie! - krzyknęła. 

- Jeśli ośmieli się pan mnie 

dotknąć... 

background image

- Ty ścierko! - syknął z 

nienawiścią. - Ja cię nie tylko 

dotknę. Gadaj natychmiast, po co 

tu przyszłaś! Jaki masz tu 

interes? 

- Gdybym go nawet miała, to i 

tak nic nie powiem. 

Wyciągnęła przed siebie ręce, 

widząc, że się zbliża. Nie zdało 

się to jednak na wiele. Malpass 

dopadł do niej jednym skokiem i 

zacisnął ręce w żelaznym 

uścisku. Kątem oka dostrzegła 

wchodzącego do baraku Jarvisa, 

który zatrzymał się osłupiały 

niespodziewanym widokiem. 

- Puść pan tę kobietę! - 

zawołał podbiegając bliżej. 

Malpass zwinął się jak wilk, 

puścił Wirginię i sięgnął do 

kieszeni. Schwyciła go za ramię. 

Wtedy Jarvis uderzył go pięścią 

w twarz i powalił na ziemię. 

Malpass podniósł się 

natychmiast, nie spuszczając z 

niego oczu. 

- Panie Jarvis! Niech się pan 

strzeże, to jest Malpass! - 

krzyknęła Wirginia. 

- Domyśliłem się tego od razu 

- mruknął gniewnie. - Malpass, 

co ma znaczyć ta napaść? 

Wytłumacz się pan! 

- Więc to jest Jarvis! - 

zasyczał wolno i dobitnie. 

- Tak jest - odpowiedział 

inżynier, a widząc, że Malpass 

stoi bez ruchu, zwrócił się do 

Wirginii: 

- Jeśli chciał pani zrobić 

krzywdę, proszę powiedzieć, a 

przywołam go do porządku. 

- Chciał się dowiedzieć, po co 

tu przyjechałam - odpowiedziała 

Wirginia. 

- Tak! A teraz pan mi na to 

odpowie, panie inżynierze 

górniczy! 

- Naprawdę jest pan tego 

ciekaw? Przecież pan sam wie 

najlepiej! Przyszedłem tu po to, 

background image

aby przyjrzeć się pańskim 

oszustwom w tej kopalni. I może 

pan być pewny, że zrobiłem to 

uczciwie. Ze wszystkich 

złodziejskich kruczków 

kopalnianych ten jest 

najbardziej bezczelny. 

- Idź pan do diabła ze swoim 

gadaniem! - zawołał Malpass z 

miną człowieka, który czuje się 

panem sytuacji. 

Wirginia spojrzawszy na jego 

twarz, przeraziła się, ale 

Jarvis rozgniewał się jeszcze 

bardziej. 

- Malpass, posiadam przeciw 

panu niezbite dowody. Złoto, 

które tu się znalazło, zostało 

podłożone przez pana lub 

pańskich wspólników. Było tu 

wprawdzie niegdyś srebro, ale 

dawno zostało wyczerpane... 

Jesteś pan zwyczajnym złodziejem 

i mam na to dowody. 

- Może je pan i masz, ale 

nigdy nie zrobisz z nich użytku 

- odpowiedział Malpass kierując 

w jego stronę lufę rewolweru. 

W krótkich odstępach padły 

trzy strzały. 

- Boże, zastrzelił mnie! - 

jęknął Jarvis i runął na ziemię. 

Wirginia w niemym przerażeniu 

przeniosła wzrok na Malpassa. 

Właśnie chował do kieszeni 

dymiący jeszcze rewolwer, po 

czym podszedł do drzwi i bacznie 

zlustrował okolicę. Uspokojony, 

zaczął skradać się w stronę 

Wirginii. 

- Morderca! 

- Czy chcesz, żebym i ciebie 

zabił? - zapytał stając przed 

nią. 

- Boże miłosierny! Pan nie 

może mnie zabić! 

- Mogę, mogę! Ale czeka cię 

coś gorszego niż śmierć, jeśli 

natychmiast nie przysięgniesz, 

że zapomnisz o wszystkim, co tu 

się stało. 

Krew uderzyła jej do głowy. 

background image

- Chyba rozumiesz, co mam na 

myśli? - krzyknął siny z 

wściekłości i zerwał z 

nabrzmiałej szyi kołnierzyk. 

Wirginia zrozumiała. Ten 

człowiek sam zdemaskował się 

przed nią. Wstręt był jedynym 

uczuciem, jakie mogło wyrwać ją 

z odrętwienia i dać siły do 

walki. 

- Strzelaj, nędzniku! Na co 

czekasz? - krzyknęła z rozpaczą. 

- Nie, panienko! Najpierw 

zabawię się z tobą jak z peońską 

niewolnicą! Do końca swych dni 

nie będziesz miała odwagi 

spojrzeć nikomu w oczy! A 

ojczulkowi powiem, że to sprawka 

tego tu inżynierka i za to 

właśnie musiał rozstać się ze 

swym drogocennym życiem! Cha! 

cha! cha! 

- Potworze! - cisnęła mu w 

twarz. 

Malpass skoczył ku niej, ale 

zasłoniła się stołem. Zdołał 

tylko pochwycić rękaw jej 

płaszcza. Jednym szarpnięciem 

wywinęła się z niego i ruszyła w 

stronę drzwi. Dogonił ją i 

rzucił w głąb baraku. 

Nie krzyczała. Któż mógłby 

usłyszeć jej głos? Wiedziała, że 

walczy nie tylko o życie, ale 

również o honor. Plugawy dotyk 

jego rąk przyprawiał ją o 

szaleństwo. 

Wyrwała się i schowała za 

piecyk. Wolała ucieczkę niż 

walkę. Niech tylko uda jej się 

wydostać na zewnątrz, a na pewno 

umknie mu. 

Jednym kopnięciem przewrócił 

piecyk i chwycił ją za ramię. I 

tym razem udało jej się wyrtwać. 

W ręku Malpassa zostały strzępy 

bluzki. Znów rzuciła się do 

drzwi, ale zagrodził jej drogę. 

Była osaczona. 

Jak zwierzę napadł na swoją 

zdobycz. Wywiązała się walka. 

Nienawiść i wstręt podwajały jej 

siły. Bluzka wisiała na niej w 

strzępach, nagie ramiona, 

background image

ociekające krwią od licznych 

zadrapań, wydawały się trupio 

blade w zetknięciu z jego 

spotniałą oliwkową twarzą. 

- Ty dzika kotko - syknął 

przez zaciśnięte zęby. - Im 

dłużej się opierasz, tym słodsze 

będzie moje zwycięstwo. 

Nie odpowiedziała nawet 

słowem. Poczuła w sobie wielką 

moc. Nie bała się już tej 

bestii, nie myślała też o 

ucieczce. Czekała na nowy atak. 

Nie trwało to długo. Wytężył 

siły, aby ją chwycić i opanować. 

A ona biła go, drapała po 

twarzy, kopała. Raptem 

przytrzymał jej ręce i przywarł 

do niej całym ciałem. Pchnął na 

stół. Upadli. 

Nie straciła jednak 

przytomności umysłu. Pozornie 

przestała się opierać. Malpass 

myśląc, że jest pokonana, zaczął 

łapczywie pokrywać jej twarz 

pocałunkami. Skorzystała z tego 

i obydwoma rękami chwyciła go za 

włosy. Zawył z bólu. W prawej 

dłoni trzymała pęk jego włosów. 

Raptem stół załamał się i 

oboje runęli na ziemię. Wirginia 

potoczyła się nieco dalej. 

Usłyszała brzęk padającego 

pogrzebacza. Ach, gdyby mogła go 

uchwycić! 

Ale nie! Malpass chwycił ją za 

nogę i przyciągnął do siebie. 

Przewagę dawał mu większy ciężar 

ciała. Gdyby nie to, nie dałby 

jej nigdy rady. Jego świszczący 

oddech wskazywał, że jest bardzo 

zmęczony. Wirginia znów zaczęła 

go kopać. Walczyła dziko i w 

zapamiętaniu. Wreszcie wgryzła 

mu się zębami w ramię. 

Klnąc straszliwie puścił ją. 

Przetoczyła się dalej. Wtem 

poczuła pod ręką pogrzebacz. 

Chwyciła go i skoczyła na nogi. 

Malpass klęczał na podłodze. W 

jego oczach paliła się żądza 

mordu. 

Wirginia podniosła w górę 

pogrzebacz i z całej siły 

walnęła w znienawidzony łeb. 

Malpass z łoskotem runął na 

background image

ziemię. 

Nagle usłyszała czyjeś kroki. 

Chciała krzyknąć, ale z jej 

spieczonych warg wydobył się 

tylko cichy jęk. Czyjaś 

olbrzymia postać ukazała się w 

drzwiach. 

Lundeen! Ojciec! Wirginia 

zatoczyła się na ścianę i 

osunęła po niej na podłogę. 

- Wielki Boże! - usłyszała 

jakby z oddali okrzyk ojca. 

XVII

Wirginia z największym 

wysiłkiem zapanowała nad 

omdleniem. Lundeen stanął na 

środku pokoju. Zatrzymał się 

koło leżącego Jarvisa, z którego 

ust dobywały się słabe jęki. A 

więc żył jeszcze! 

- Co to za człowiek? - huknął 

grzmiącym głosem. - Wirginio! 

Malpass! Co to wszystko ma 

znaczyć? 

Wirginia wolno zbierała siły. 

Nadeszło wyzwolenie, ale osłabła 

tak dalece, że nie mogła się    

poruszyć. 

Wykorzystał to Malpass. Wstał 

z podłogi i choć był zbroczony 

krwią, jego umysł pracował 

jasno. 

- Co tu się stało? Kto 

zastrzelił tego człowieka? - 

nacierał Lundeen. 

- Ja - odpowiedział Malpass. 

- Dlaczego? 

- Przyłapałem go, jak napadł 

na Wirginię. 

- Co takiego? - zdumiał się 

Lundeen. 

Malpass powtórzył swoją 

background image

insynuację w sposób bardziej 

dosadny. Lundeenowi żyły 

nabrzmiały na skroni. Spojrzał 

na niego, potem na Wirginię. 

- Jak to było? - zapytał 

ochryple. 

Wirginia nadal milczała. 

Chciała do końca wysłuchać 

kłamstw Malpassa, by potem je 

obalić. 

Meksykanin z trudem przełknął 

ślinę. Zbladł jak ściana. Czuł, 

że traci grunt pod nogami. 

- Zobaczyłem na dole koło wału 

samochód - zaczął mówić. - 

Skoczyłem na konia, przyjechałem 

tu i zastałem Wirginię walczącą 

z tym mężczyzną. Nim wyjąłem 

rewolwer, rzucił się na mnie. W 

końcu jednak udało mi się 

postrzelić go. 

Nagle Jarvis uniósł się lekko. 

Oczy płonęły mu z oburzenia. 

- On kłamie! - wyszeptał cicho 

ale wyraźnie. - To ja zastałem 

go, jak ją napastował. 

Zamknął oczy i padł bezsilnie 

na podłogę. 

- On bredzi! - warknął 

Malpass. - Kula widać uszkodziła 

mu mózg i zwariował. Widziałem 

już takie przypadki. 

- Zdaje się, że nie tylko on 

zwariował - mruknął Lundeen. 

Zaczął orientować się w 

sytuacji. Cofnął się i stanął w 

drzwiach. 

- Później opowiem ci wszystko 

dokładnie - powiedział ostro 

Malpass. - Teraz nie mogę zebrać 

myśli. Muszę pojechać do 

lekarza. 

Chciał przejść obok Lundeena, 

ale został gwałtownie 

odepchnięty. 

- Zostaniesz tu! - ryknął 

Lundeen. 

- Ty wiesz, że niebezpiecznie 

jest sprzeciwiać mi się! - 

odparł groźnie. 

background image

- A jednak zrobię to. I będzie 

to ostatni sprzeciw, jakiego 

doświadczysz w życiu. Słuchaj, 

Malpass. Nie podoba mi się to. 

Przestań wreszcie pyskować, bo 

ci te białe zęby wtłoczę do 

gardła. 

Malpass oparł się o ścianę. 

- Córko, chodź tutaj - zwrócił 

się Lundeen do Wirginii. 

- Nie mogę, nie mam siły. Poza 

tym moje ubranie jest w 

strzępach. 

- Ale mówić możesz, prawda? 

Kto cię tak pokrwawił? 

- Se~nor Malpass. 

Zauważyła, że te słowa spadły 

na ojca jak grom z jasnego 

nieba, ale starał się zapanować 

nad emocjami. 

- Opowiedz wszystko. 

- Ojcze, ubiegłego lata                                

Jake znalazł tu ślady soli 

kamiennej - zmyślała na 

poczekaniu. - Będąc w Denver, 

poradziłam się w tej sprawie 

inżyniera Jarvisa. Obawiam się, 

że w ten sposób przyczyniłam się 

do jego śmierci. Po powrocie 

zadepeszowałam do niego i 

przyjechaliśmy tu. Zostawiliśmy 

samochód na dole i... 

- Wszystko to podłe kłamstwo! 

- przerwał jej Malpass. 

Lundeen spojrzał na niego 

groźnie. 

- Wysłuchałem ciebie, teraz 

słucham jej, więc stul pysk! 

- Pan Jarvis poszedł zbadać 

kopalnię, a ja czekałam na 

niego. Nagle wtargnął tu 

Malpass. Przestraszył się mego 

widoku. Miał powody. Nie 

chciałam odpowiadać na jego 

pytania, więc wpadł w pasję i 

chciał przemocą zmusić mnie do 

mówienia. Na to wszedł pan 

Jarvis. Zdzielił Malpassa w pysk 

i powalił na podłogę. Powiedział 

mu też, że każde ziarenko złota 

znajdujące się w tej kopalni, 

background image

zostało do niej niecnie 

podrzucone i że nie widział 

jeszcze równie podłego oszustwa. 

I za to Malpasss zastrzelił go, 

a mnie groźbami chciał zmusić do 

milczenia. Odmówiłam, a on 

powiedział, że mnie zhańbi i 

obarczy tym Jarvisa. Zaczęła się 

między nami walka... Broniłam 

się... Chwyciłam pogrzebacz i 

trzasnęłam nim go w łeb. Wtedy 

zjawiłeś się ty. 

- Podniosłeś rękę na moje 

dziecko! Podrzuciłeś do kopalni 

złoto! - ryczał Lundeen 

strasznym głosem. - Ty! ty!...

Malpass chwycił za rewolwer. 

Zrozumiał, że nie ma już innego 

wyjścia. Strzały padały jeden po 

drugim. 

Kule nie powstrzymały 

Lundeena. Z opuszczoną głową 

posuwał się ciągle naprzód. 

Uderzenie ciężkiej pięści 

zwaliło Malpassa z nóg. Podniósł 

się natychmiast, żeby dalej 

strzelać. Jedna z kul trafiła 

Lundeena. 

Zatoczył się, podniósł ręce i 

z łoskotem runął. Malpass 

przeskoczył przez jego ciało, 

ale Lundeen zdołał szarpnąć go 

za nogę i powalić na ziemię. 

Padając, Malpass wypuścił z ręki 

rewolwer, który potoczył się po 

podłodze. Lundeen usiłował 

podpełznąć i chwycić go, ale 

czujny przeciwnik zrobił to 

pierwszy. W tym momencie Lundeen 

wpił się w jego ramię, rozległ 

się suchy trzask i ręka Malpassa 

zwisła bezwładnie. 

Wirginia zemdlała. 

Gdy odzyskała przytomność, 

walczących nie było w pokoju. 

Jarvis bezwładnie leżał w kącie. 

Co się stało? Była zbyt słaba, 

żeby się podnieść. Czyżby to 

wszystko było jakimś koszmarnym 

snem? Nie! Przecież widzi tu 

ciało Jarvisa! 

Z dworu doleciały odgłosy 

walki. Dopełzła do drzwi i 

zdrętwiała. 

Szamotali się na szynach. 

Malpass w lewej ręce trzymał 

background image

grubą pałkę i usiłował nią 

trafić ojca w głowę. O kilka 

metrów dalej tor skręcał w 

stronę wąwozu. Widać tamtędy 

Malpass chciał uciekać, ale 

Lundeen nie puszczał go. 

Tworzyli jedną całość 

przewalającą się bezwładnie po 

szynach. 

Tak znaleźli się na wiadukcie, 

ledwie trzymającym się na 

przegniłych słupach. Zobaczywszy 

to, Malpass zaprzestał walki i 

cały wysiłek skupił na ratowaniu 

się przed upadkiem w przepaść. 

Śmierć obydwu im zajrzała w 

oczy. Lundeenowi udało się na 

moment wyswobodzić spod 

Malpassa. Siadł na nim okrakiem 

i przydusił jego głowę do szyn. 

Rozległ się chrzęst łamanej 

kości. 

Wtedy pchnął go w dół. Malpass 

stoczył się z nasypu i runął na 

skały. 

Lundeen spojrzał w dół. Nagle 

jego głowa opadła na piersi, 

ramiona obwisły, nogi w 

konwulsyjnych drgawkach miotały 

się po spróchniałych deskach. 

Zdawało się, że lada moment 

stoczy się w ślad za pokonanym 

przeciwnikiem, ale jakimś cudem 

utrzymał się na torach. 

Wirginia z trudem wstała. Jak 

długo patrzyła na to straszne 

widowisko? Czyżby pomordowali 

się nawzajem? 

Ruszyła w stronę baraku. Musi 

coś zrobić, musi! Ale co? Nagle 

usłyszała cichy jęk. Jarvis! A 

więc żyje! Nachyliła się nad 

nim. Poznał ją. Jego wargi 

poruszyły się bezgłośnie. 

Zapewne chciał wody. Czy będzie 

można go uratować? 

Włożyła jego płaszcz i 

czepiając się ścian, wyszła 

przed dom. Tuż za progiem 

upadła, ale szybko stanęła na 

nogi i zaczęła z wolna posuwać 

się w stronę drogi. Wreszcie 

dowlokła się do samochodu. 

Oprzytomnił ją dramatyczny głos 

kierowcy: 

- Wielkie nieba! Co się stało? 

background image

- Morderstwo! Mnie nic nie 

jest - szepnęła suchymi wargami. 

- Niech pan tam pójdzie, 

prędko... Proszę zabrać wodę i 

whisky, jeśli pan ma... Ostatni 

dom... Drzwi otwarte. Ten 

człowiek jeszcze żyje... 

Ogarnął ją mrok. 

XVIII

Widok spadającej komety wywarł 

na Cliftonie tak silne wrażenie, 

że związał go na zawsze z 

pustynią i wolnym życiem 

pasterskim. Tak przynajmniej 

sądził obserwując to niezbyt 

częste zjawisko. 

Zdarzyło się to, zgodnie z 

obliczeniami Julia, trzydziestej 

szóstej nocy od wyruszenia ze 

źródeł Guadelupy. Kwiecień miał 

się ku końcowi i na wyżej 

położonych pastwiskach wiosna 

dopiero się rozpoczęła. 

Przechodzili właśnie przez 

najtrudniejszą i najbardziej 

niebezpieczną dla owiec strefę. 

Był to ciągnący się przez 

dwanaście mil pas lawy, kaktusów 

i skał z jednym tylko poidłem, 

znajdującym się dokładnie w 

połowie drogi. 

Clifton i Julio przybyli tam o 

zachodzie, zmęczeni gorącym, 

prawie letnim dniem. Nie mieli 

na szczęście wiatru ani suchej 

kurzawy, od której z pewnością 

zginęłoby wiele owiec. 

Ponieważ zwierzęta nie miały 

się czym paść po drodze, trudno 

było je prowadzić, gdyż ciągle 

rozbiegały się w poszukiwaniu 

trawy do szczypania, a zieleń 

trafiająca się w tej okolicy 

była trująca albo ostra. 

Jagnięta także opóźniały marsz 

naprzód, gdyż szybko się 

męczyły. Podczas najgorętszych 

południowych godzin musieli je 

brać na ręce, żeby dać im 

wypocząć. Kilka najsłabszych 

background image

trzeba było zabić. Gdy dobrnęli 

wreszcie do kresu, brakowało im 

sił na cokolwiek. 

Zziajane i spragnione 

zwierzęta z głośnym beczeniem 

cisnęły się do wody. Po 

ugaszeniu pragnienia jedne 

pokładły się, żeby odpocząć, 

inne poszły się paść. Miejsce to 

było jakby rozległą wyspą pośród 

czarnej lawy. Podczas deszczów 

zamieniało się w rwący potok, w 

czasie suszy tworzyły się tu 

niewielkie sadzawki. Trawy i 

ziół dla owiec było tam sporo, 

ale musiały się paść na znacznej 

przestrzeni. Cała ta okolica 

nawiedzana była ciągle przez 

kujoty, lisy i dzikie koty 

czatujące przy poiskach na łatwą 

zdobycz. Zapowiadała się 

bezsenna noc. 

Po kolacji Clifton stanął na 

straży po jednej stronie poiska 

a Julio po drugiej. Psy warowały 

między owcami. Wiedziały 

doskonale, co należy robić. 

Największe niebezpieczeństwo 

groziło wczesnym wieczorem, gdy 

owce były bardzo spragnione. Od 

czasu do czasu rozlegało się 

krótkie rozpaczliwe beczenie, 

które nagle milkło. Zwykle w 

takich przypadkach jeden z 

pasterzy strzelał. 

Posterunkiem Cliftona był 

wysoki wał czarnej lawy, w wielu 

miejscach spękany i 

przypominający olbrzymie bloki 

granitu, po których trudno było 

chodzić. Musiał być jednak w 

nieustannym ruchu, żeby nie 

stracić z oczu stada. Tu, pod 

wzniesieniem, znajdowała się 

zawsze woda, nawet podczas 

najbardziej suchych lat, paszy 

jednak było niewiele. 

Clifton wdrapał się na wysoki 

zrąb. W tym samym miejscu 

odpoczywał podczas wędrówki w 

przeciwną stronę. Głębokie 

wydrążenie w masie lawy 

stanowiło rodzaj fotela, w 

którym od biedy można było się 

zdrzemnąć. Julio wraz z psami i 

stadem znajdował się na dole. 

Clifton widział jego wysmukłą 

postać. Podczas 

kilkumiesięcznego wspólnego 

przebywania polubił tego 

background image

prostego, wiernego i uczciwego 

chłopca, przywiązanego do swego 

stada i pasterskiego życia. 

Niejednokrotnie  zauważył, że 

Julio z lubością pogrąża się w 

kontemplacji nieba. Clifton 

zresztą od dawna robił to samo, 

rzadko jednak miewał sposobność 

oglądać niebo o północy. Noc o 

tej porze wydawała się dziwnie 

złowieszcza. Nie było wiatru, a 

jednak do uszu dochodziły jakby 

dalekie zawodzenia. Skały i 

bloki lawy były jeszcze nagrzane 

promieniami słonecznymi, dlatego 

nie odczuwał ciągnącego od 

pustyni chłodu. Zdjął sombrero i 

usiadł na zwiniętym płaszczu. 

Zdawało mu się, że powietrze 

staje się coraz bardziej suche. 

Dziwnie posępnie rysowały się 

pasma czarnych chmur. Między 

nimi połyskiwały blade gwiazdy. 

Wszystkie przedmioty wydawały 

się ciemne, prawie czarne. Nad 

pustynią zawisł jakiś 

niewidzialny ciężki płaszcz. 

Nagle Clifton zauważył, że 

ciemność zmniejszyła się. 

Zdziwiło go to. Nie było 

przecież księżyca, a chmury 

zasłaniały niebo. Usłyszał, że 

Julio głośno wzywa wszystkich 

świętych. 

Doszedł go szum podobny do 

pędu wiatru w wysokiej trawie. 

Szum i jasność  wzrastały. 

Clifton skamieniał z wrażenia na 

widok zbliżającej się komety czy 

też meteoru. Siedział osłupiały, 

nie mogąc oderwać wzroku od 

wspaniałego zjawiska. 

Co za niepojęty pęd, 

promieniowanie, narastający 

szum! W jednej sekundzie 

pustynia rozwidniła się jak w 

południe. Szybujące ciało 

niebieskie sypało iskrami niby 

kawałkami tłuczonego lodu. 

Przeleciało biało_niebieską 

strzałą po niebie, ciągnąc za 

sobą długi ogon światła. Nagle 

wybuchnęło snopem olbrzymich 

iskier, zbladło i zniknęło. 

Gdy Clifton ochłonął z 

wrażenia, postanowił pozostać na 

pustyni. 

Do świtu przebiegł myślą swoje 

background image

dzieciństwo, życie rodzinne, 

lata szkolne, okres studiów i 

wojnę. Przypomniał sobie miłość 

do matki, ojca, Wirginii, walkę 

o odzyskanie zdrowia, pustynię. 

To właśnie jej zawdzięczał swoje 

odrodzenie. Nie umiałby już stać 

się normalnym członkiem 

społeczeństwa w takim 

rozumieniu, jak go uczono tego w 

szkole czy na uniwersytecie. 

Pragnął pozostać samotny w  

otoczeniu żywiołów. To co 

przeżył, nie pozostawiło w jego 

duszy goryczy, nienawiści ani 

pogardy. Było mu dane przeniknąć 

tajemniczą zasłonę i pochwycić 

błysk nieskończoności. 

Im bardziej zbliżał się do San 

Luis, tym bardziej stawał się 

spokojny. Na  owczym szlaku 

strząsnął z siebie cierpienia 

przeszłości. Odbudował własną 

duszę. 

Około dziesiątego maja 

pasterze przybyli do stałego 

obozu o kilka zaledwie mil od 

miasteczka. Julio zaniechał 

liczenia dni, więc Clifton tylko 

z grubsza orientował się w 

upływie czasu. W każdym razie 

kwitnące drzewa bawełniane 

powiedziały mu, że jest już 

lato. 

Letnie pastwisko Don Lopeza 

składało się z szeregu dolinek i 

grzbietów górskich i było 

prawdziwym rajem dla hodowcy 

owiec. Nazywało się Sycamore, 

którą to nazwę dały liczne 

rosnące tu drzewa figowe. 

Owce znały dobrze swoje 

rodzinne miejsce. Z radości 

zaczęły tarzać się w       

zielonej trawie. 

Clifton, zauroczony tym znanym 

mu jeszcze z dzieciństwa 

zakątkiem, postanowił zostać tu 

na stałe. Za zarobione pieniądze 

chciał kupić kilkanaście sztuk 

owiec, które stałyby się 

zalążkiem jego przyszłego stada. 

Musiał też pomyśleć o swojej 

garderobie, bo ta, którą miał, 

była w opłakanym stanie i z 

niepokojem myślał o przykrości, 

background image

jaką wyrządziłby swym nędznym 

odzieniem matce. 

Ponieważ Julio poszedł zdać 

raport  Don Lopezowi i przynieść 

coś do jedzenia, Clifton 

pozostał sam ze stadem. Przybyli 

do Sycamore zaraz po południu. 

Miał w obozie pozostać przez 

całe lato, zabrał się więc 

natychmiast do rozpięcia namiotu 

w sposób solidny i trwały. 

Dookoła rosły gęste zarośla 

cedrowe, naciął zatem gałęzi na 

posłanie, zrobił podmurówkę na 

ognisko i przyniósł spory zapas 

drew. Pracował dosyć bezładnie, 

gdyż mimo woli wzrok jego 

kierował się w stronę wzgórz. 

Było stąd zaledwie trzy mile do 

San Luis, pięć do domu i sześć 

do Cottonwoods! Wydawało mu się 

to niewiarygodnie blisko! Nie 

mógł powstrzymać się od zadumy, 

tęsknoty, nadziei... Czyż 

uczucia te pozostaną mu na całe 

życie? Nie wiedział, co działo 

się z tymi, których kochał, 

pragnął ich zobaczyć, życzył im 

dobra i szczęścia. 

Przez całe popołudnie pracował 

i oddawał się jednocześnie 

rozmyślaniom, mimo to zrobił 

tyle, że obóz przybrał wygląd 

miły dla oka i bardziej 

malowniczy. 

Zachód słońca i wieczorne 

gwiazdy! Zawsze te same i zawsze 

inne! Kolację zjadł samotnie w 

blasku ogniska. Samotność jest 

zresztą częścią pasterskiej 

doli. Jagnięta beczały, ale psy 

były spokojne. Stado czuło się 

dobrze. On też. 

Wcześnie położył się spać. 

Gałęzie cedrowe słodko pachniały 

w namiocie. Jakże przyjemnie 

było wyciągnąć się na posłaniu i 

cicho odpoczywać. Nie niepokoiła 

go bliskość rodziny ani 

przyjaciół i gdy zamknąwszy 

powieki natychmiast zasnął, 

żadne sny nie zamąciły jego snu. 

Zresztą sny rzadko nawiedzają 

pasterzy, którzy całe dnie 

spędzają na powietrzu, słońcu, 

wietrze i budzą się przed 

świtem. 

Gdy nazajutrz trochę później 

niż zwykle jadł swoje skromne 

background image

śniadanie, psy zaczęły tak 

głośno ujadać, że wstał i 

poszedł zbadać przyczynę ich 

zachowania. 

Zobaczył z daleka Don Lopeza 

zdążającego konno do obozu. Krew 

napłynęła mu do skroni! Był 

nieobecny przez siedem długich 

miesięcy. Ile rzeczy mogło się 

zdarzyć w tym czasie! 

- Don Lopez - szepnął do 

siebie z mieszaniną radości i 

obawy. - Opowie mi zaraz 

wszystko! Obym tylko potrafił go 

zrozumieć!

 

XIX 

Tego samego dnia, o tej samej 

godzinie, gdy Clifton przybył do 

Sycamore, Wirginia wybiegła z 

domu opanowana dziwnym uczuciem, 

którego nie potrafiła sobie 

wytłumaczyć. Od czasu, gdy na 

powrót zamieszkała w starym 

ceglanym domku, gdzie spędziła 

dzieciństwo, często nawiedzały 

ją jakieś nieokreślone 

niepokoje. 

Nie mogła usiedzieć w 

mieszkaniu mimo pracy, której 

miała teraz pełne ręce. Dzień 

był cudowny. Drzewa pokryły się 

jasną zielenią młodych liści. W 

powietrzu unosiło się tchnienie 

wiosennej świeżości. 

Wirginia była pochłonięta 

czekaniem na powrót tego, 

którego w myślach nazywała swoim 

pasterzem. Dotychczas jednak 

czekała bezskutecznie. Dopiero 

niedawno zdołała otrząsnąć się z 

wrażenia, jakie wywarła na niej 

tragiczna śmierć ojca i podjęła 

na nowo snucie marzeń o swojej 

przyszłości. Mimo to troska i 

wyrzuty sumienia nie opuszczały 

jej. Pewną pociechą była myśl, 

że w ojcu, tak długo będącym 

narzędziem w ręku nędznika, 

zdążyła jeszcze przed śmiercią 

obudzić się uczciwa krew 

background image

Lundeenów. 

Zaczęła niespokojnie 

przechadzać się pod bawełnianymi 

drzewami. Nie poszła zobaczyć, 

co robią Con i Jake. Nie 

spojrzała też w stronę zielonej 

dolinki, gdzie pasły się jej 

konie. Usiadła przy rowie 

irygacyjnym i zanurzyła rękę w 

chłodnej wodzie, która ze 

szmerem płynęła między porosłymi 

trawą brzegami. Tu i ówdzie 

fiołki wysuwały ciemnoliliowe 

główki spośród kępek trawy. 

Wstała. Szmerliwa muzyka wody i 

ćwierkanie ptaków rozstrajały 

ją. Nie miała odwagi zajrzeć do 

tego zakątka, gdzie 

zaproponowała Cliftonowi 

małżeństwo. Od czasu 

zamieszkania w domku była tam 

tylko raz. 

Spojrzała na białe obłoki 

żeglujące w górze. Ręce jej 

opadły. Nie widziała i nie 

słyszała nic. Rzuciła okiem na 

szczyt góry i drgnęła. Przyszło 

jej na myśl, że dobrze byłoby 

pojechać nad górskie jezioro i w 

tej cudownej samotni zaczerpnąć 

sił... 

Dopiero od niedawna stała się 

taka niespokojna i zamyślona. Po 

powrocie od matki przeżyła 

wielką radość, mogąc wreszcie 

zwrócić Cottonwoods Forrestom - 

prawowitym właścicielom. Nie 

przyszło jej to łatwo, przede 

wszystkim ze względu na starego 

Forresta, który słyszeć nawet o 

tym nie chciał. Zmiękł dopiero 

po długich namowach.

- Dziewczyno! - powiedział 

wówczas. - Jesteś z rodu 

Lundeenów, a mimo to zdobyłaś po 

kolei serca wszystkich 

Forrestów. 

Gdy wreszcie zniknęła 

nienawiść i Forrest zamieszkał 

na powrót w Cottonwoods, zmienił 

się nie do poznania. Lata 

wygnania strząsnął z siebie, 

jakby ich w ogóle nie było.

Oddając Cottonwoods, Wirginia 

wróciła do swego starego domu w 

bawełnianym gaju i czekała na 

powrót Cliftona. Czy jednak 

przyjedzie?

background image

Jakże nieznośnie ciągnęły się 

te ostatnie tygodnie! A może 

umarł? Nie, serce mówiło jej, że 

żyje. Największą mękę stanowiła 

myśl, iż może w ogóle nie 

zechcieć jej widzieć.

Weszła do budynku i wróciła do 

pracy nad ozdabianiem wnętrza. 

Wkrótce jednak rzuciła to 

zajęcie. Jedynym pokojem w tym 

domu, który niezmiennie 

zaprzątał jej uwagę, był dawny 

pokój Cliftona. Niektóre 

przedmioty należące do niego 

pozostawiła nietknięte, jako 

drogie wspomnienie jego pobytu. 

Drżała, kładąc się na jego 

łóżku. 

- Zadowolę się już tylko tym, 

żeby wrócił, choćby nawet nie 

chciał mnie widzieć - wzdychała 

zaciskając dłonie i patrząc na 

ciemną ścianę. 

Następnego ranka Jake 

przywiózł z San Luis wiadomość o 

powrocie Cliftona i stada. 

- Moje stado! - zawołała 

radośnie Wirginia, ale w tej 

chwili na pewno nie myślała o 

owcach, lecz o ich pasterzu. 

- Stary Lopez powiada, że 

stado powiększyło się o osiemset 

jagniąt - ciągnął Jake z 

uśmiechem. - Pewnie żałował, że 

sprzedał je pani, bo ceny owiec 

na rynku rosną jak na drożdżach. 

- Czy... czy Lopez mówił coś o 

Cliftonie? - zapytała drżącym 

głosem. 

- Ani słowa! Jest wprawdzie 

gadułą, ale tym razem nie mówił 

nic. Widocznie diabli go brali z 

powodu powiększenia stada. 

Wirginia pobiegła do ogrodu i 

ukryła się w najdzikszym 

zakątku. Tam wypłakała swoją 

radość. 

- A więc wrócił, wrócił... 

Bogu dzięki! Gdyby to trwało 

dłużej, pewno umarłabym ze 

strachu... Chyba jest zdrowy! 

Siedem miesięcy na pustyni! Sam 

jeden! A ja nie mogłam mu w 

niczym pomóc. Tak bardzo go 

background image

kocham! A jeśli nie uzna we mnie 

żony? Przecież nie mogę go 

błagać! Co ja plotę! Zrobię 

wszystko, byleby... 

Ten wybuch uspokoił ją. Fakt, 

że żył, że był dość silny, by 

przez siedem miesięcy wieść 

twarde życie pasterza i zrobić 

taki szmat drogi, miał większe 

znaczenie niż jej żale i 

tęsknoty. To przecież było 

najważniejsze. 

Wirginia stwierdziła, iż 

natura ludzka trudna jest do 

zrozumienia. Z początku modliła 

się o życie dla Cliftona 

zapewniając siebie, że będzie 

zadowolona i wdzięczna Bogu za 

to! Później pragnęła, żeby 

wrócił, a teraz, gdy i to się 

spełniło, zapragnęła go 

zobaczyć. Jakże pokrętne są 

drogi miłości! A co będzie, co 

się stanie, gdy go wreszcie 

zobaczy?

Nazajutrz z samego rana 

pojechała do Las Vegas na 

spotkanie Ethel, która 

telegraficznie zapowiedziała 

swoją wizytę. Od czasu powrotu 

od matki unikała jak mogła 

miasta i znajomych. W okolicy 

przez wiele tygodni tematem 

numer jeden wszelkich rozmów 

była tragedia w kopalni. Ale 

bodaj jeszcze większą sensacją 

stało się zwrócenie Forrestom 

Cottonwoods.

Gdy pociąg zatrzymał się na 

peronie, Wirginia niecierpliwie 

lustrowała wszystkie wagony. 

Spostrzegła Ethel i ukryła się w 

tłumie pasażerów. Ethel, 

zaniepokojona tym, że nie widzi 

przyjaciółki, zajęła się 

wskazywaniem tragarzowi swych 

walizek. Wtedy Wirginia stanęła 

za nią i zakryła jej oczy. Ethel 

krzyknęła z radości i padły 

sobie w objęcia.

Gdy tylko znalazły się w 

samochodzie, Ethel dała upust 

swej paplaninie. 

- Pokaż mi się! Wyglądasz jak 

posąg z marmuru. Gdzie się 

podziała twoja dawna opalenizna? 

Twoje kolory? Jesteś blada i 

zeszczuplałaś! Cudownie ci z 

background image

tym! Jesteś stokroć piękniejsza 

od Heleny. I te smutne oczy! Ile 

ty się wycierpiałaś, moje 

biedactwo! Ginio, chyba rozbeczę 

się z radości, że znowu cię 

widzę!

- Ja też. Ale poczekajmy z tym 

do przyjazdu do domu!

- Wiesz, mój ślub odbędzie się 

w czerwcu!

- Cudownie!

- Mam nadzieję, że 

przyjedziesz!

- Naturalnie! Nie weźmiesz 

chyba ślubu beze mnie.

- To jasne! Ale tak rzadko do 

mnie pisałaś. Przez siedem 

miesięcy dwa listy i depesza.

- Ethel, nie mogłam pisać do 

nikogo, nawet do ciebie. 

- Szkoda, bo przyniosłoby ci 

to ulgę. Ale ty zawsze byłaś 

skryta. Rozumiem cię jednak i 

nie mam o to żalu.

Wirginia wyjechała z miasta i 

skierowała się na mało 

uczęszczaną drogę do San Luis. 

- Wynagrodzę ci to 

zaniedbanie! - powiedziała 

serdecznie. - Naopowiadam ci 

tyle, że uszy ci spuchną od 

słuchania.

- Trochę już wiem z twoich 

listów, a resztę znam z gazet. 

Może będzie ci przykro wracać do 

tych bolesnych spraw?

- Przeciwnie, to mi ulży. 

- Wczoraj spotkałam Jarvisa. 

Pytał o ciebie!

- Jakże się miewa?

- Jest już zupełnie zdrowy.

- Dzięki Bogu!

- Czy i ty zostałaś wtedy 

ranna?

- Ranna? Nie, ale podrapana, 

posiniaczona... Opowiem ci 

background image

wszystko w domu.

Wirginia zauważyła, że Ethel, 

zazwyczaj taka wybuchowa, 

powstrzymuje się od wyrażania 

swych uczuć, by nie urazić 

przyjaciółki. Nie miałaby jej 

jednak tego za złe. Lody zostały 

już przełamane. Czuła, że zbyt 

długo dusiła w sobie tę 

tragedię.

- Ginio, dokąd ty jedziesz? 

Przecież to nie ta droga! - 

zauważyła w pewnej chwili Ethel.

- Jadę do domu.

- Ale przecież nie tędy 

jeździliśmy do Cottonwoods. 

- Ja już tam nie mieszkam. 

- Co ty mówisz! - zawołała z 

niezbyt udanie skrywaną 

ciekawością. - Czy mieszkasz z 

matką?

- Nie. Mama przebywa stale u 

dziadków.

- A jak się czuje?

- Nieźle. Spędziłam u niej 

trzy miesiące. Odnoszę jednak 

wrażenie, że nie zechce już 

wrócić na Zachód.

- Może to i lepiej? Wiesz, 

obawiałam się, że twoja matka 

nie przeżyje tej tragedii.

- Już się uspokoiła.

Auto przecięło dolinę poniżej 

San Luis. Otwierał się stąd 

widok na cudowny trójkąt 

zieleni. Nad urwistym zrębem 

zajaśniał dwór Cottonwoods. 

Wirginia minęła go obojętnie. 

Nigdy nie czuła się tam 

szczęśliwa.

- Piękny jest ten dwór - 

szepnęła Ethel - mimo to nie 

dziwię się, że tymczasem tam nie 

mieszkasz.

- Cottonwoods już nie należy 

do mnie - odpowiedziała 

Wirginia. - Zwróciłam go 

Forrestom.

- Wirginio! - Ethel aż 

background image

podskoczyła na siedzeniu. 

Była wprawdzie przygotowana na 

różne zmiany, ale tego nawet jej 

było za wiele.

Samochód minął gaj bawełniany 

i stanął przed ceglanym domkiem, 

który tak bardzo utkwił w 

pamięci Ethel. Przed rokiem 

przywiozły tu obie z Wirginią 

prawie umierającego Cliftona. 

Oczy dziewczyny zwilgotniały. 

- Więc tutaj mieszkasz? 

- Tak. 

- Sama?

- Jake i Con mają w podwórzu 

mały domek.

- Ślicznie tu jest - szepnęła 

Ethel.

- Wolę to niż Cottonwoods. No, 

wysiadajmy.

Pokój, do którego Wirginia 

wprowadziła Ethel, należał 

dawniej do jej matki, a później 

do pani Forrest. Był duży i 

jasny. Wirginia urządziła go 

komfortowo w harmonii ze starymi 

ścianami i belkowanym sufitem.

- Nigdy nie pomyślałabym, że 

może tu być tak przytulnie - 

powiedziała Ethel, zdejmując 

płaszcz i kapelusz. - Ginio, 

czuję, że teraz rozbeczę się na 

dobre. 

- Ja też - szepnęła Wirginia. 

Przebrawszy się w wygodne 

suknie, te same, w których 

biegały po górach w Colorado, 

wyszły przed dom.

- Pokaż mi teraz swoje włości 

- powiedziała Ethel. - Jak duża 

jest ta dżungla?

- Dziesięć akrów lasu, kilka 

akrów łąk w dolinie i około 

pięćdziesięciu akrów ziemi 

ornej. 

- To nie tak źle, jak na ubogą 

panienkę.

background image

Usiadły na cienistym pagórku 

pod olbrzymim drzewem 

bawełnianym, którego konary 

sięgały aż do brzegu dolinki. 

Ethel spojrzała na piękne konie 

pasące się na łące. 

- Co za wspaniałe wierzchowce! 

Musimy na nich pojeździć. Tak mi 

tego brak w Denver. Wprawdzie to 

jeszcze Zachód, ale konie są tam 

coraz rzadsze. Wirginio, poznaję 

je! To jest Kaliope, to - 

Mojżesz, a tamten - Katastrofa. 

Widzę też twojego Syrusa! Na 

tego diabła nie wsiadłabym. Jest 

i Dumpy! Ten szelma zrzucił mnie 

kiedyś. Widzę, że nie jesteś 

taka biedna, skoro stać cię na 

utrzymanie tylu koni.

- Nie jestem taka biedna, 

żebym nie mogła jeździć konno 

lub nie mogła w czerwcu dać ci 

ślubnego prezentu - odparła 

Wirginia. 

- Co to to nie! Nie pozwolę, 

żebyś się dla mnie rujnowała! A 

jednak nie mogę sobie wyobrazić 

ciebie jako ubogiej panny.

Ethel przytuliła się do 

przyjaciółki, położyła głowę na 

jej ramieniu i cicho westchnęła.

- A teraz opowiedz mi 

wszystko. 

- Zacznijmy od Cliftona. Czy 

wiesz, że już wrócił?

- Wrócił? A gdzie był do tej 

pory?

- Gdy ojciec wypędził go z 

domu, został pasterzem owiec.

- Co, Clifton Forrest 

pasterzem owiec? Zwyczajnym 

pastuchem?

- Tak.

- Ależ to nie jest zajęcie dla 

człowieka z uniwersyteckim 

wykształceniem, byłego 

żołnierza!

- Masz rację, to zajęcie 

ubogich. Ale Clifton nie miał 

wyboru. Zresztą wziął się do 

tego ze względu na stan zdrowia.

background image

- Słuchaj Ginio. Spójrz mi w 

oczy.

Wirginia usłuchała.

- Pomiędzy wami nie układa się 

najlepiej?

- To nie moja wina. Od tamtego 

czasu nie widziałam go. 

Powędrował z owcami na południe. 

Po powrocie od ciebie 

dowiedziałam się, że Malpass 

namawia Don Lopeza na sprzedaż 

stada dozorowanego przez 

Cliftona. Chciał posłać do 

Guadelupy swojego pasterza, a 

Cliftona pozbawić pracy. 

Ethel z cicha zaklęła pod 

nosem.

- Opowiesz mi, kochanie, jak 

twój ojciec zabił tego łajdaka?

- To było straszne! - 

powiedziała Wirginia, a jej oczy 

zaszły łzami. - Nie pamiętam, 

ile razy Malpass wystrzelił. 

Śledztwo stwierdziło pięć ran 

postrzałowych. Tatko złamał 

Malpassowi rękę, omal nie wyrwał 

jej... Wreszcie przekręcił mu 

kręgosłup i zwalił w przepaść.

- Dobrze zrobił - powiedziała 

Ethel stanowczo. - Ale nie mówmy 

już o tym. Opowiadaj lepiej o 

Cliftonie.

- Niewiele o nim wiem. 

Zaciągnęłam pożyczkę i kupiłam 

od Lopeza wszystkie owce. 

Clifton był już wtedy w 

Guadelupie i nie dowiedział się 

o tym.

- Jesteś nadzwyczajna! A więc 

przez cały czas Cliff pracował 

dla ciebie?

- Tak, czyż to nie zabawne?

- Zabawne? Ależ to wspaniałe! 

Co za romantyczna historia! Mam 

nadzieję, że podniosłaś mu 

pensję?

- Nie śmiej się - powiedziała 

Wirginia błagalnie. - Jestem w 

straszliwym kłopocie. Widzisz, 

Clifton właśnie wrócił. Musi się 

przecież dowiedzieć prawdy. 

background image

Pasterze są ubodzy. Będzie 

potrzebował pieniędzy, ale co 

mam zrobić, jeśli nie zechce po 

nie przyjść?

- Ach ty gąsko! Wtedy 

zaniesiesz mu je sama!

- Nie, tego nie zrobię za nic 

na świecie!

- Wirginio, czy kochasz go 

jeszcze?

- Sądzisz, że jestem aż tak 

niestała?

- Więc kochasz go bardziej niż 

dawniej?

- Ginę z miłości!

- To już nic nie rozumiem! A 

może ty coś przede mną ukrywasz?

- Potrafiłabyś chyba wycisnąć 

wodę z kamienia. Wstydzę ci się 

przyznać... Już jesienią stało 

się to dla mnie torturą... 

Ethel, ja pragnę Cliftona, 

pragnę, jak niczego nie 

pragnęłam w życiu! A jeśli on 

mnie odtrąci, rzucę się w 

przepaść!

- Cha! Cha! Cha! Wirginio, 

ależ z ciebie niedorajda! - 

parsknęła śmiechem Ethel.

- Niedorajda?

- Tak! Założę się, że ten twój 

pasterz przez cały czas śnił i 

marzył o tobie. A ty, 

oczywiście, nie dałaś mu nawet 

poznać, że go kochasz?

- Lękałam się, nie mogłam... 

Sama nie wiem, dlaczego byłam 

dla niego taka chłodna. 

Naprowadziłam go na myśl, żeby 

się ze mną ożenił. A on mi to 

zaproponował tylko dlatego, żeby 

wyświadczyć mi przysługę, 

wybawić od Malpassa.

Ethel raz jeszcze zaniosła się 

serdeczym śmiechem.

- Chciałabym być na twoim 

miejscu - wydusiła z siebie 

wreszcie. - Przecież to cudowne 

móc powiedzieć swemu chłopcu, że 

się go kocha. Sama to zrobiłam, 

background image

więc wiem. 

- Jak mam mu to powiedzieć? - 

zawołała Wirginia. 

- Masz przecież oczy, ręce, 

usta! Natura uposażyła cię pod 

tym względem nad wyraz 

szczodrze!

- Gdyby nawet, to cóż z tego?

- Użyj tych skarbów! Zdobądź 

Cliffa! Teraz czasy się 

zmieniły. Kobieta nie wstydzi 

się już powiedzieć mężczyźnie, 

że go kocha.

- Ethel, zmiłuj się! Czy 

przyjechałaś po to, żeby dawać 

mi takie szalone rady?

- Ależ ja mówię zupełnie 

poważnie! Nie chcę ranić twoich 

uczuć, ale to, co ci radzę, nie 

jest wcale szalone. Ja naprawdę 

jestem pewna, że on kocha cię 

nie mniej niż ty jego. A jeśli 

mam jeszcze cień wątpliwości, to 

będę wiedziała na pewno, gdy się 

z nim zobaczę.

- Chcesz się z nim zobaczyć?

- Oczywiście! A raczej zrobimy 

to obie!

Wirginia zasłoniła twarz 

rękoma.

- Poczekajmy trochę. Może on 

sam przyjdzie? Jeszcze nie wiesz 

wszystkiego...

- Ach tak! Domyślałam się 

tego. Chcesz, żeby ci pomóc, a 

ciągle coś przede mną ukrywasz.

- Słuchaj, ja jestem bardzo 

bogata. Nieprzyzwoicie bogata! - 

wyznała wreszcie. - Akcje ojca 

na południu przyniosły ogromne 

zyski. Nikt o tym nie wie, prócz 

starego Forresta, ale on dał 

słowo, że mnie nie zdradzi. 

Także Watrous stało się moją 

własnością, mam zresztą jeszcze 

jedną posiadłość. Wiem, że nie 

da się tego długo ukryć i 

dlatego jestem w takim kłopocie. 

- Pani Cliftonowo Forrest! Czy 

mogę zapytać, dlaczego to ma być 

kłopotliwa sytuacja?

background image

- Clifton kiedyś powiedział, 

że nie mógłby ode mnie nic 

przyjąć. A gdy dowie się, że 

jestem bogata, na pewno mnie 

odtrąci!

- Przecież jest normalnym 

człowiekiem, a nie jakimś 

zwariowanym dziwakiem! Co ty 

pleciesz?

- Nie znasz Cliffa.

- Jesteś przecież zakochana w 

nim, śliczna jak obrazek, jest 

twoim mężem, dlaczego więc 

miałby cię odtrącić? Dlatego, że 

jesteś bogata? Mężczyźni nie są 

tacy! Czy wiesz, jak w takim 

wypadku postąpiłby mój 

narzeczony?

- Jak?

- Postarałby się jak 

najprędzej świsnąć chociaż część 

moich pieniędzy. 

- Gdyby Cliff to zrobił, 

byłabym w siódmym niebie - 

westchnęła Wirginia. 

- Dobrze więc - zgodziła się 

Ethel z rezygnacją. - Skoro tak 

stawiasz sprawę, to zdaj się na 

mnie. Jeśli on się tu wkrótce 

nie zjawi, to ja postaram się 

spotkać z nim. Oczywiście 

przypadkiem. Czy to ci 

odpowiada?

- Owszem.

- Dziękuję ci! A tymczasem nie 

myślmy o tym. Używajmy twojego 

bogactwa. Będziemy jeździły 

konno...

- A co będzie - przerwała jej 

Wirginia wyraźnie czymś 

zaniepokojona - jeśli Clifton 

zjawi się tu podczas naszej 

nieobecności?

- Ratunku! - krzyknęła Ethel 

ze śmiechem. - Widzę, że muszę 

wziąć tę sprawę wyłącznie w 

swoje rce. Nie mogę przecież 

współdziałać z osobą szaloną z 

miłości!

background image

XX

Szmer czyichś kroków 

zaprzątnął uwagę Wirginii, nim 

zdążyła się odwrócić, usłyszała 

znajomy głos. 

- Jak się masz córko?

- Ach, panie Forrest! Tak się 

przelękłam.

- Przepraszam cię, dziecko. 

Twoi kowboje skierowali mnie 

tutaj. Przykro mi, że wam 

przeszkadzam, ale sprowadza mnie 

pilna sprawa. 

- Ethel, pozwól, że 

przedstawię ci ojca Cliftona... 

Panna Wayne z Denver, moja 

najserdeczniejsza przyjaciółka. 

- Zdaje się, że widzieliśmy 

się już kiedyś, ale rad jestem, 

że znów mogę panią oglądać. 

Siądźmy tu sobie wszyscy.

- Wirginio! Nie będziesz mi 

miała za złe, gdy się oddalę... 

- zaczęła Ethel.

- Proszę nie uciekać, miła 

panienko. Widzę, że z pani 

dzielna osóbka, a ja będę 

potrzebował pomocy.

- Doskonale! - uśmiechnęła się 

Wirginia. - Zostań więc Ethel. 

Forrest usiadł, oparł się 

plecami o drzewo i zdjął 

kapelusz. Wirginia nigdy jeszcze 

nie widziała go wyglądającego 

tak świetnie. Ubyło mu chyba z 

dziesięć lat. Posępne cienie 

ustąpiły mu z orzechowych oczu, 

tak wzruszająco podobnych do 

oczu Cliftona.

- Nie jest mi łatwo przystąpić 

do rzeczy - powiedział z 

ujmującym uśmiechem. - Ale jakoś 

spróbuję. 

- Zaciekawia mnie pan, panie 

Forrest. 

background image

- Moje dziecko, widziałem się 

z Cliftonem - powiedział 

dramatycznie. 

Wirginia sięgnęła ręką do 

serca. Usta jej drgnęły, oczy 

spoczęły czujnie na mówiącym.

- Uspokój się - powiedział 

szybko. - Clifton ma się 

doskonale. Przeżyłem chyba 

największy wstrząs w moim życiu. 

Nigdy jeszcze nie byłem do tego 

stopnia zaskoczony. Ten chłopak 

jest zupełnie zdrów! Zrobił się 

z niego kawał chłopa! Po prostu 

nie wierzyłem własnym oczom. A 

teraz, Wirginio, w nagrodę za te 

dobre wiadomości powinnaś zacząć 

nazywać mnie ojcem. Dobrze?

- Z przyjemnością, tato! - 

odpowiedziała wzruszona.

Miała chęć ucałować go, ale 

wstydziła się Ethel. 

- Dziękuję ci. Matka się 

bardzo z tego ucieszy. Czy 

wiesz, że zaczynam być o ciebie 

zazdrosny?

Ale wracajmy do rzeczy. Otóż 

Cliff wcale się nie zdziwił, gdy 

mnie zobaczył. Był bardzo miły i 

serdeczny, jakbym ja... Jakby 

nic nie zaszło między nami. 

Pytał o matkę i widziałem, że 

bardzo za nią tęskni, nie może 

jednak opuścić stada. Zdaje mi 

się, że matka będzie musiała 

sama pojechać do Sycamore, żeby 

się z nim zobaczyć.

- Mam nadzieję, że nie będzie 

długo na to czekał - zawołała 

Wirginia. - Czy... czy 

mówiliście o mnie?

- I ty się pytasz? W naszej 

rozmowie ty byłaś moim 

największym atutem! Najpierw 

powiedziałem mu, że stado, które 

dozoruje, należy do ciebie. 

Odparł, że wie już o tym od 

Lopeza i wiadomość ta jest dlań 

wielce niepomyślna, bo liczył na 

pensję, a od ciebie nie będzie 

mógł przyjąć pieniędzy. 

- Boże wielki! - krzyknęła 

Wirginia, chwytając Ethel za 

rękę. 

background image

- Czekaj! Na to ja, że bardzo 

się z tego ucieszysz, bo jesteś 

teraz biedna. Spojrzał 

zdziwiony, a potem roześmiał 

się. Ale gdy mu oświadczyłem, że 

zwróciłaś nam Cottonwoods, po 

prostu oniemiał. Potem ucałował 

mnie i zapytał, jak to się 

stało. Wyobraź sobie, że on nic 

nie wiedział o tym, że twój 

ojciec zatłukł Malpassa i sam 

umarł. Zaczął wypytywać się o 

ciebie. Powiedziałem, że 

mieszkasz w naszym dawnym domu, 

że masz kilka koni, stare auto i 

bardzo mało pieniędzy i że chyba 

będziesz musiała sprzedać owce. 

Usłyszawszy to, zamyślił się. 

Wreszcie spojrzał i zapytał... 

Nie, nigdy byś nie zgadła o co.

- O co? - zawołała bardzo 

przejęta, a Ethel przysunęła się 

do niej i objęła ją za szyję. 

- Zapytał, kiedy się z nim 

rozwiodłaś. Na to ja, że nawet 

nie miałaś takiego zamiaru. 

Pokazał mi wtedy list, 

oczywiście anonimowy, w którym 

ktoś donosił, że wszczęłaś już 

kroki rozwodowe i wychodzisz za 

Malpassa.

- To mógł tylko napisać 

Malpass! - wykrzyknęła z trudem 

łapiąc powietrze. 

- Całe szczęście, że tego 

listu nie dostał na pustyni, 

kiedy był jeszcze taki słaby.

- Więc... ojciec przypuszcza, 

że Clifton lubi mnie choć 

trochę? - wyjąkała.

- Czy lubi? Boże wielki! 

Dziewczyno, on cię po prostu 

uwielbia! Zauważyłem to już po 

jego powrocie z wojny. Matka 

zwróciła mi na to uwagę. Był 

czas, że właśnie za to 

nienawidziłem cię! Powiedziałem 

mu to w oczy. Przykro mi o tym 

teraz wspominać, gdyż to właśnie 

miłość do ciebie uratowała mu 

życie. 

- To niemożliwe! - krzyknęła 

Wirginia oszołomiona.

- Nie wierzysz? Musisz w to 

uwierzyć, jeśli chcesz mi pomóc!

background image

- Ojcze, nie spiesz się z 

wnioskami. Trudno mi w to 

uwierzyć, ale gdybym uwierzyła, 

a potem przekonała się, że to 

nie jest tak...

- Wirginio! Wiem, co mówię. To 

prawda - rzekł Forrest.

- Skąd ojciec może to 

wiedzieć?

Na chwilę zapadło milczenie. 

Przerwała je Wirginia.

- Czy Clifton przebaczył ojcu?

Staremu zwilgotniały oczy.

- Tak. Chciał jednak, żebym i 

ciebie przeprosił. 

Zaproponowałem mu powrót do 

CottonĂwoods...

- A on? - przerwała mu 

gorączkowo. - Odmówił?

- Niestety! I nie miałem 

odwagi namawiać go. Jest w nim 

coś takiego, co mnie 

powstrzymało. Sama się 

przekonasz, gdy go zobaczysz.

- Chyba nie będę miała na to 

odwagi ani siły - jęknęła.

- Dziecko, przecież go 

kochasz! - powiedział z 

wyrzutem.

Zrobiła bezradny gest, 

bardziej wymowny od wszelkich 

słów.

- Wirginio, jesteś moją 

ostatnią deską ratunku. Jeśli ty 

nie zdołasz nakłonić go do 

powrotu, jesteśmy zgubieni. 

Matka nie przeżyje tego.

- Oddałabym dla niego ostatnią 

kroplę krwi - wybuchnęła gorąco. 

- Ale to na nic się nie zda. 

Znam dobrze Cliftona. 

- Masz rację, córko, ja 

również to odczułem. Ale nie 

bierzesz pod uwagę jednego 

czynnika. Gdy Cliff usłyszy z 

twoich własnych ust, że go 

kochasz, wtedy powróci do nas. 

Jeśli mu jednak tego nie 

powiesz, on naprawdę zostanie na 

zawsze na pustyni. Słuchaj, 

background image

dziewczyno, odkryłem przed tobą 

karty. Czy zrobisz to dla nas?

- Zrobię wszystko! - 

odpowiedziała. 

Czuła się igraszką losu, który 

wzniósł ją najpierw na szczyt 

szczęścia, by raptownie strącić 

na dno rozpaczy. 

Forrest z galanterią pochylił 

się nad jej ręką. 

- Człowiek powinien umieć 

zdobyć się na pokorę i 

wdzięczność. Kto wie, co się 

może zdarzyć? Niegdyś w moim 

domu obraziłem cię. Teraz żałuję 

i wstydzę się tego. Uczynisz mi 

największy zaszczyt, jeśli 

przekroczysz progi mego domu 

wraz z Cliftonem, twoim mężem. 

Zaledwie Forrest zniknął, 

Ethel pochwyciła Wirginię w 

objęcia i obsypała ją 

pocałunkami. Poryw ten udzielił 

się również Wirginii. 

- Ach, chciałabym krzyczeć, 

śpiewać, tańczyć, modlić się! - 

wołała z rozbłysłymi szczęściem 

oczyma. - Cliff mnie kocha! 

Ethel, on mnie kocha! 

Rzeczywiście, któż może 

przewidzieć, co się zdarzy? 

Chyba jeden Bóg! 

- Ginio, zejdź już z obłoków - 

doradziła praktycznie Ethel. Nie 

możemy teraz tracić głowy. 

Trzeba się nad wszystkim dobrze 

zastanowić. 

Ale Wirginia była głucha na 

wszelkie rozsądne słowa. Nie 

widziała nic dokoła, nie mówiła, 

nie jadła nic, nie mogła zasnąć 

do białego rana. 

Nazajutrz trochę oprzytomniała 

i zaczęła rozmawiać z Ethel 

trochę spokojniej. 

Rozmowę przerwał im Jake, 

przynosząc depeszę od Heleny 

Andrews, która udając się do 

brata, zatrzymała się po drodze 

w Las Vegas, aby odwiedzić po 

drodze Wirginię. 

- Czy to nie ładnie z jej 

strony? - zawołała Ethel.

background image

- Oczywiście... Zapomniałam do 

niej napisać. 

- Słuchaj, Ginio. Wiem, że 

kiedyś byłaś o nią zazdrosna, 

ale niesłusznie. Ta dziewczyna 

jest czysta jak łza. 

- Toteż bardzo ją kocham! 

Tylko, widzisz, tyle miałam 

kłopotów i przykrości, że z 

wyjątkiem ciebie, zapomniałam o 

wszystkich... Ubieraj się, 

jedziemy do miasta!

Następny ranek dziewczęta 

spędziły na koniach. Po 

śniadaniu Helena i Ethel w 

niespodziewany sposób zniknęły. 

Wirginia była zdziwiona i 

zaniepokojona. Gdy ich 

nieobecność zaczęła przedłużać 

się, wyszła do lasu na 

poszukiwanie. Nie było ich tam! 

Pobiegła do stajni.

- Chłopcy, czy były tu 

panienki? - zapytała.

Wiedziała, że kowboje nie 

lubią i nie umieją kłamać. 

Zresztą rzut oka na ich twarze 

powiedział jej prawdę.

- Jakie konie osiodłaliście?

- Pani Forrest...

- Proszę mnie tak nie nazywać 

- krzyknęła, gdyż ilekroć 

słyszała to nazwisko kierowane 

do siebie, czerwieniła się jak 

podlotek. - Powiedzcie wszystko.

- Zaraz, proszę panienki - 

bąknął zmieszany Jake. - Od razu 

poznałem, że coś nie jest w 

porządku, ale z tymi panienkami 

niełatwa sprawa. Zawsze zrobią z 

człowiekiem co chcą. Daliśmy im 

Katastrofę i Dumpy'ego. 

Myśleliśmy, że i panienka 

pojedzie, ale zanim zdążyłem coś 

powiedzieć, już ich nie było. 

- W którą stronę pojechały?

- Pytały o drogę do Sycamore. 

Wirginia wróciła do ogrodu 

targana na przemian radością i 

trwogą. Nareszcie wszelkie 

background image

wątpliwości zostaną wyjaśnione! 

Ta postrzelona Ethel z pewnością 

nie przyjedzie bez niczego. 

Jedno spojrzenie na Cliftona 

powie jej, czy rzeczywiście jest 

zakochany. Wirginia zaczęła 

drżeć ze zdenerwowania. 

Przyniosła sobie pled i 

rozłożyła go pod drzewem. Nie 

mogła jednak długo wytrzymać na 

jednym miejscu. Usiadła dopiero 

wtedy, gdy w oddali zobaczyła 

wracające Ethel i Helenę. 

Usiadła, gdyż opuściły ją siły. 

Jakże wolno szły! W serce 

Wirginii wstąpił nagle spokój. 

Wirginia bacznie śledziła każdy 

ich krok i starała się wyczytać 

z ich twarzy, co jej przynoszą. 

Helena pierwsza zbliżyła się 

do niej. Niedbale rzuciła na 

trawę kapelusz i rękawiczki. 

Nigdy jeszcze nie wydawała się 

tak piękna. Widoczne było, że 

jest bardzo wzruszona i rozumie, 

czym są dla przyjaciółki 

wiadomości, które przynosi.

- Clifton kocha cię, Wirginio! 

- powiedziała miękko. 

Spodziewała się usłyszeć te 

słowa raczej z ust Ethel, ale 

dobrze się stało, że powiedziała 

je Helena. W jej poważnych 

ustach słowa te zabrzmiały tak, 

jak powinny - nieomal 

uroczyście. Ethel przysunęła się 

z drugiej strony i w milczeniu 

patrzyła na Wirginię, która 

przytuliła je obie. 

- Cliff jest cudownie 

odmieniony - powiedziała Helena. 

- Modlę się o to, aby ta wasza 

pustynia uzdrowiła również 

mojego brata. Cliftonowi 

przyniosła coś więcej niż 

zdrowie i siły. Postawiła go oko 

w oko ze śmiercią. Ileż on tam 

musiał wycierpieć! Ale odnalazł 

tam samego siebie, pokonał w 

sobie zło, poznał, jak czcze i 

bezwartościowe jest nasze życie. 

Stał się teraz jakby cieniem 

tego pasterza, o którym mówiono 

nam w dzieciństwie. Czułam się 

przy nim zawstydzona swym 

podstępem. Tak, przecież 

bezwstydnie pojechałyśmy z Ethel 

zajrzeć w jego serce. Ale gdy 

tylko zostało wymówione twoje 

background image

imię, Wirginio, Clifton sam 

zdradził swoją tajemnicę. Jakże 

mogłaś nie wiedzieć, że cię 

kocha? Przecież ten człowiek 

kocha cię całą duszą! Zdaje mi 

się, że rozumiem mężczyzn. Ten, 

któremu oddałam swoje serce, 

poszedł na wojnę tak jak i 

Clifton - pełen sił, szczęśliwy, 

trochę lekkomyślny. Ale wojna 

odmieniła go. Jego listy mówiły 

o wstrząsie, jaki przechodziła 

cała jego osobowość. To one 

utrzymały mnie przy życiu po 

jego stracie. Clifton musiał 

przejść przez to samo, o czym 

pisał mi Ryszard. Ci ludzie 

stanęli niejako poza nawiasem 

życia. Trudno jest nam ich 

zrozumieć. Wojna jedno 

zbudowała, drugie zniszczyła. 

Więcej zniszczyła. Nie rozumiem 

wprawdzie pustyni, ale nigdy nie 

zapomnę Cliftona Forresta. 

Wirginia, zalana łzami, 

przytuliła do siebie Helenę w 

niemym uścisku. 

- Dziękuję wam - powiedziała 

po chwili, gdy nieco się 

uspokoiła. 

- To wszystko, o czym z takim 

uczuciem zadeklamowała ci 

Helena, jest z pewnością piękne 

i wzniosłe, ale to zawracanie 

głowy. Prawdę mówiąc, nieco go 

wyidealizowała, choć 

rzeczywiście jest w nim teraz 

coś takiego... Rozumiesz mnie?

- Rozumiem również to, że za 

chwilę zaczniesz po swojemu 

rzecz upiększać i przekręcać, 

aby mnie tylko oszczędzić. 

Powiedz mi lepiej uczciwie i bez 

wykrętów, co ty o tym myślisz. 

- Sycamore jest wspaniałe! 

Dlaczego nigdy nas tam nie 

zawiozłaś? To wszak blisko. 

Clifton mieszka w bardzo 

schludnym obozie. Urządził się 

uroczo! Zajrzałam do jego 

namiotu. Aż mnie zatkało. Żadna 

dziewczyna nie mieszka tak 

pięknie i poetycznie! Na ziemi 

dywany z owczych skór. Pod 

posłaniem pachnące gałęzie 

cedrowe. Czysty piasek...

- Dziewczyno, zacznijże mówić 

o nim! - zawołała Wirginia. 

background image

- Gdy wyszedł z wąwozu, wcale 

go nie poznałam. Wiedziałam, że 

to on, ale jakby inny. Wydawał 

mi się bardzo wysoki, może 

dlatego, że trzyma się teraz 

prosto. Jego skóra ma odcień 

ciemnozłoty. Ramiona i szyja 

gołe. Na spodniach mnóstwo łat, 

niektóre z owczej skóry. Poznał 

nas od razu. Podbiegłam do 

niego, krzyknęłam i... Heleno, 

czy mogę powiedzieć co zrobiłam? 

- Zdaje się, że będfziesz 

musiała - powiedziała Helena z 

uśmiechem. 

- Po prostu pocałowałam go. 

Doznałam dziwnego wrażenia, jak 

gdyby... hm, dość, że 

pocałowałam go... Ale drugi raz 

chyba nie odważyłabym się. 

Zapytał, dlaczego nie 

przyjechałaś z nami... Zrobił to 

chłodno, ale jakoś naturalnie, 

jak brat, który pyta o siostrę. 

- W taki sam sposób 

zaproponował mi, żebym została 

jego żoną - szepnęła Wirginia. 

- Słuchaj, jeżeli teraz 

spojrzysz na niego i dotkniesz 

go choćby małym palcem, to chyba 

zje cię z Miłości! 

- Zamilcz już! - zawołała 

słabym głosem Wirginia. - Nie 

mówcie mi już nic więcej. Wierzę 

wam, zrobię wszystko, czego ode 

mnie żądacie. Ale jeżeli się 

mylicie, to marny mój los. 

Ethel krzyknęła z radości i  

uścisnęła obie naraz i każdą z 

osobna. 

- Przecież ja od początku 

wiedziałam, że on ją kocha. 

Pozostawcie wszystko mnie. 

Biedny Clifton nie miał 

słodkiego życia ani tu, ani na 

wojnie, ani na pustyni, która 

jest piekłem. Da mu je dopiero 

kobieta. 

- A więc wszystko załatwione - 

powiedziała Helena. - Jutro jadę 

do Pheonix, a w czerwcu 

zobaczymy się wszystkie w 

Denver, gdzie ta szalona para 

złoży ślubowanie na lepszą lub 

gorszą przyszłość, żeby niebawem 

background image

przekonać się, że to jednak 

mężczyźni są panami świata. 

Przywiozę ze sobą brata, może  

znajdę mu jakąś dzielną 

dziewczynę?

- Gadanie! - roześmiała się 

Ethel. 

Wirginia niby we śnie jechała 

pastwiskami, mając u boku wierną 

Ethel. Syrus nie był koniem 

nadającym się do jazdy w stanie 

takiego oszołomienia. Wymagał 

żelaznej ręki, której w tej 

chwili bynajmniej nie czuł. Całe 

szczęście, że droga prowadziła 

pod górę, co pochłaniało nadmiar 

jego energii. 

Jechała zapatrzona w daleki 

wyłom między górami, gdzie 

widniała stroma skała, jej 

ukochany zakątek nad 

Szmaragdowym Jeziorem, jechała 

pokorna i stęskniona. 

- Pojedziemy pod osłoną tych 

cedrów - powiedziała ŃEthel - by 

nagle wyłonić się w Sycamore. 

Wirginia patrzała na rozległą 

zieloną dolinę i pasące się na 

niej owce, jej owce. Ale gdzie 

jest pasterz? 

- Chodź, wołam cię już drugi  

raz! - niecierpliwiła się Ethel. 

- Musimy okrążyć ten pagórek i 

zostawić za nim konie. Owce   

wracają już do obozu, nie mamy 

chwili do stracenia, jeśli 

chcemy tam być przed Cliftonem. 

Wydawało się to wiekiem, choć 

trwało zaledwie kwadrans, gdy 

Wirginia, idąc za Ethel, 

znalazła się w wąskim parowie, z 

którego wydostały się na pagórek 

i zobaczyła w purpurze 

zachodzącego słońca biały 

płócienny namiot. 

- Boże! - szepnęła do siebie 

Ethel. - Jakże jej błyszczą 

oczy! No, Wirginio, droga wolna. 

Ja schowam się tu i będę 

czekała. Dalej musisz iść sama. 

- Dokąd mam iść? - zapytała 

onieśmielona Wirginia. 

- Dokąd? Gdziekolwiek, byle 

tylko spotkać Cliftona. Czy nie 

background image

uczyłam cię sto razy? Wyłoń się 

spod ziemi, spadnij z nieba. 

Zjaw się skąd chcesz, na twoim 

miejscu schowałabym się w    

namiocie i tam czekała. 

- Nie mam odwagi. 

- Wirginio, musisz to zrobić. 

Słyszysz? Szczekają psy. Gdyby 

cię tu zobaczyły, rzuciłyby się 

na ciebie. Prędko,          

biegnij do namiotu! Jesteś 

przecież jego żoną, pamiętaj o 

tym! 

Uścisnęła ją i lekko 

popchnęła.

Wirginia została sama. Jedynym 

jej pragnieniem było ukryć się 

przed Cliftonem, a nie szukać 

go. Zaczęła biec, czując, że 

serce podchodzi jej do gardła. 

Machinalnie dopadła namiotu i 

wśliznęła się do środka. 

Wyglądało tu wszystko tak, jak 

opisała to Ethel i jak sama 

sobie wyobrażała. Oto jego 

posłanie z owczych skór 

rozłożonych na drewnianych 

kozłach. Leżał na nim równo 

złożony koc. Dotknęła go 

pieszczotliwie, jak gdyby był 

cząstką samego Cliftona. 

Na dworze zaszczekały psy. 

Usłyszała beczenie owiec i 

stukot drobnych kopytek. Nagle z 

boku wyłonił się wysoki cień. 

Zachodzące słońce oświetliło 

smukłego pasterza z kijem w 

ręku. Wyglądał niczym postać z 

biblijnego obrazu. 

Wirginia nie mogła oderwać od 

niego oczu. Jaki był opalony i 

gibki! Jak dziwnie wyglądały na 

nim te połatane spodnie! 

Podszedł bliżej i oparł swój kij 

o drzewo, potem odwrócił się i 

zobaczyła jego twarz. Clifton! 

Taki sam, jakim widywała go w     

marzeniach. Ugięły się pod nią 

nogi. Padła na łóżko. 

Nagle drżenie ciała ustało. Za 

późno! Kroki rozległy się tuż 

przy namiocie. Płócienne ściany 

zafalowały. 

- Panno Święta! - zawołał 

zdumiony. 

background image

Zaległo milczenie. Wirginia 

zwrócona była twarzą do płótna 

namiotu i zdawała się nie 

oddychać. 

- Kim pani jest? Czy coś się 

stało? 

Ręce Cliftona dotknęły jej 

ramienia. Dotyk ów przywrócił ją 

do życia. Instynktownie 

zasłoniła twarz. 

- Kim pani jest? 

- To ja, twoja żona! 

Jakże głupio się odezwała! 

Poczuła, że silne ramiona 

podnoszą ją do góry. Tuż koło 

swojej ujrzała rozpromienioną 

twarz Cliftona. Pieszczotliwym 

ruchem dotknęła jego policzka, 

pogłaskała go po wijących się 

włosach. 

- To ty! Jakże jesteś 

zdumiony! - szepnęła. 

Otoczył ją ramieniem i 

przyciągnął blisko do siebie. 

Oswobodził jedną rękę, ujął ją 

pod brodę i podniósł głowę. 

- Wirginia! - szepnął 

zdławionym głosem. 

- Tak. Poznajesz mnie? 

- Cóż to wszystko ma znaczyć? 

Najpierw zjawia się ojciec i 

opowiada mi o tobie. Później 

twoje przyjaciółki, a wreszcie 

przychodzisz ty sama. 

- Czy jesteś zadowolny, że 

mnie widzisz? 

- Boże, dziewczyno! Nie igraj 

z ogniem! Więc naprawdę nie 

chciałaś się ode mnie uwolnić? 

- Nigdy nie chciałam i nigdy 

nie zechcę! 

- Wirginio Lundeen! 

- Nazywam się teraz Forrest! 

- Nadal jesteś moją żoną? - 

zapytał z niedowierzaniem. 

background image

- Tak, Cliff. 

- Przecież wyszłaś za mnie 

tylko dlatego, żeby odczepić się 

od tego mieszańca Malpassa. 

- To nie był główny powód. 

- Więc dlaczego to zrobiłaś? - 

zapytał nieufnie. 

- Bo... bo chciałam należeć do 

ciebie. 

- Nie mogę w to uwierzyć! -           

krzyknął.

- A jednak to prawda, Cliff. 

Pragnęłam tego od lat. Gdy byłam 

jeszcze podlotkiem. W każdym     

razie od tego dnia, kiedy mnie 

pocałowałeś. 

- Czy i na statku? W pociągu? 

W sklepie? I gdy znalazłaś mnie 

pełznącego po drodze, prawie 

umierającego? 

- Tak! Tak! I wtedy, gdy 

zaproponowałam ci, żebyś się ze 

mną ożenił. I tego wieczora, 

gdyśmy się pobrali. Cliff, od 

dawna kochałam tylko ciebie! 

- Boże mój! Więc to dlatego 

walczyłem? Dlatego żyję? 

Przepowiednia Ethel sprawdziła 

się. Cliftona ogarnął płomień. W 

jego uścisku Wirginia nie mogła 

dobyć tchu, a wszelkie tęsknoty 

za jego pocałunkami zostały 

sowicie zaspokojone. Zapomniała 

o całym świecie, a gdy oboje 

wreszcie się opamiętali, usiadła 

przy nim na posłaniu i spojrzała 

na niego przytomniej. 

- Cliff, jeszcze mi nie 

powiedziałeś... - szepnęła. 

- Kocham cię - odparł zgadując 

jej pragnienie. 

- Ty szczęściarzu! - 

uśmiechnęła się promiennie. - 

Nie musisz się nawet oświadczać, 

bo i tak jestem twoją żoną.

- Trudno mi w to uwierzyć, 

nawet teraz... 

- Cliff, nareszcie jestem 

szczęśliwa! Nie bądź taki 

background image

oszołomiony. Nie będę żądała, 

abyś porzucił dla mnie pustynię 

i owce. Teraz należą do ciebie, 

gdyż wszystko, co mamy, jest 

naszą wspólną własnością. Będę 

kochała to, co ty kochasz. Twoje 

życie będzie moim. 

 - Pozwolisz, bym dzielił swój 

czas pomiędzy dom i pustynię? 

- Czy pozwolę? Błagam cię o 

to! Pamiętaj jednak, że ja i 

twoi rodzice też potrzebujemy 

ciebie. 

- Wirginio! Nie zawstydzaj 

mnie. Przecież pamiętam o tym. 

Pocałowała go w policzek. 

- Musisz nauczyć mnie kochać 

pustynię. Zrozumiałam, jaką 

męczarnią było dla ciebie życie 

i w jaki sposób ziemia, żywioły, 

samotność i niedostatek 

zdziałały cud. W pustyni musi 

być zaklęty jakiś bóg i dlatego 

mam dla niej szacunek. 

Otoczyła jego szyję ramieniem 

i raz jeszcze przywarła wargami 

do jego twarzy. 

- Cliff, muszę ci jeszcze coś 

wyznać... 

- Wolę tego nie słyszeć, nie 

teraz. Pozwól mi dalej marzyć. 

Jestem jeszcze w Guadelupie, a 

ty jesteś przy mnie. 

- Czy zabierzesz mnie tam 

kiedyś? 

- Dziecino, nie zaszłabyś tak 

daleko. 

- Mogę pojechać konno! 

Obiecaj! - nachyliła się do jego 

ust i całowała je dopóty, dopóki 

nie zgodził się. 

- Słuchaj, Cliff. Oszukałam 

cię. 

- Ty? W jaki sposób? 

- Sądzisz, że jestem uboga, 

prawie na skraju nędzy? 

- Cóż za pytanie! 

- Twój ojciec i Ethel 

background image

powiedzieli ci, że nie mam 

prawie nic, prawda? 

- Tak. 

- To kłamstwo. Jestem bogata, 

bardzo bogata. Udawałam tylko 

biedną, ale przed tobą nie mogę 

i nie chcę kłamać.  

Odziedziczyłam ogromny majątek. 

Spłaciłam wszystkie zobowiązania 

ojca, nawet te wątpliwe, i 

zostało mi jeszcze bardzo dużo. 

Co o tym sądzisz? 

- Sam nie wiem - odparł 

zaskoczony. 

- Czy będziesz mnie kochał 

mniej, wiedząc, że nie jestem 

ubogą Wirginią? 

- Nigdy i za nic nie będę cię 

kochał mniej. 

- Pozwolisz mi zatrzymać ten 

majątek? - zapytała poważnie. 

- Czy ci pozwolę? Ależ 

Wirginio, cieszę się, że go 

masz. Nigdy nie byłoby mnie na 

to stać, aby otoczyć cię            

takim zbytkiem, na jaki 

zasługujesz. Czyż mógłbym ci 

kupować piękne suknie? 

Utrzymywać twoje wspaniałe 

konie? 

- Cicho! Nie mówmy już o tym! 

Za namiotem rozległ się wesoły 

srebrzysty śmiech.

- To Ethel. Przyjechała ze 

mną. A teraz podsłuchuje! 

- Niech słucha - odpowiedział 

radośnie i podniósł głos. - 

Biedaczka zadała sobie tyle 

trudu, aby przekonać mnie o 

twoim ubóstwie. O, znów się 

śmieje! A więc, Wirginio 

Lundeen_forrest, możesz kupić 

wszystkie stada z okolic, a ja 

będę szczęśliwy, pasąc je dla 

ciebie. 

Wirginia nachyliła się nad nim 

i czule szepnęła:

- Mój ty pasterzu...