background image
background image

HARRY HARRISON

Z

ŁOTE

L

ATA

S

TALOWEGO

S

ZCZURA

Copyright 1993 by Harry Harrison

Copyright 1994 Wydawnictwo Amber

background image

SPIS TRE ´SCI

SPIS TRE ´SCI

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

2

Ulice Aszkelonu — (The Streets of Ashkelon)

. . . . . . . . . . . .

3

Sklep z zabawkami — (Toy Shop)

. . . . . . . . . . . . . . . .

16

Nie ja, nie Amos Cabot! — (Not Me, Not Amos Cabot!)

. . . . . . . .

21

Pancernik w rezerwie — (The Mothballed Spaceship)

. . . . . . . . .

28

Akcja specjalna — (Commando Raid)

. . . . . . . . . . . . . . .

43

Konserwator — (The Repairman)

. . . . . . . . . . . . . . . . .

51

Nowy wspaniały ´swiat — (Brave Never World)

. . . . . . . . . . .

60

Tajemnica Stonehenge — (The Secret of Stonehenge)

. . . . . . . . .

91

Operacja ratunkowa — (Rescue Operation)

. . . . . . . . . . . . .

95

Autoportret — (Portrait of the Artist)

. . . . . . . . . . . . . . .

107

Zacofana planeta — (Survival Planet)

. . . . . . . . . . . . . . .

114

Współmieszka´ncy — (Roommates)

. . . . . . . . . . . . . . . .

125

Złote lata Stalowego Szczura — (The Golden Years of the Stainless Steel
Rat)

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

145

background image

Ulice Aszkelonu — (The Streets of
Ashkelon)

Ponad wieczn ˛

a osłon ˛

a chmur ´Swiata Weskera dał si˛e słysze´c narastaj ˛

acy, przy-

tłumiony łoskot. Handlarz Garth zatrzymał si˛e raptownie, pozwalaj ˛

ac butom za-

gł˛ebi´c si˛e w błotnistej mazi, i przyło˙zył dło´n do ucha. Zniekształcony przez g˛est ˛

a

atmosfer˛e grzmot był coraz gło´sniejszy.

— To brzmi podobnie jak hałas czyniony przez twój podniebny statek — po-

wiedział Itin przetrawiaj ˛

ac powoli skrawki informacji, by z zachowaniem wszel-

kich zasad tutejszej logiki przeanalizowa´c dokładnie ka˙zdy z osobna. — Ale prze-
cie˙z twój statek stoi wci ˛

a˙z tam, gdzie wyl ˛

adowałe´s, i chocia˙z w tej chwili go nie

widzimy, musi tam sta´c, jeste´s bowiem jedyn ˛

a osob ˛

a, która potrafi go obsługiwa´c.

Nawet gdyby kto´s jeszcze to umiał, słyszeliby´smy najpierw odgłosy jego startu.
Poniewa˙z tak nie było, a ten hałas jest niew ˛

atpliwie wydawany przez pojazd ko-

smiczny, zatem musi to by´c. . .

— . . . jaki´s inny statek — uci ˛

ał Garth, zbyt zaj˛ety własnymi my´slami, by cier-

pliwie czeka´c, a˙z Itin dobrnie do ko´nca ła´ncucha logicznego. Z cał ˛

a pewno´sci ˛

a

był to jaki´s inny go´s´c z przestrzeni, kieruj ˛

acy si˛e, podobnie jak on przedtem, na

sygnał radaru S.S. Pojawienie si˛e kogo´s takiego było tylko kwesti ˛

a czasu. Nowo

przybyły niew ˛

atpliwie szybko dojrzy na ekranach statek handlarza i postara si˛e

wyl ˛

adowa´c jak najbli˙zej.

— Lepiej si˛e pospiesz, Itin — stwierdził Garth. — Najszybciej dotrzesz do

wioski wod ˛

a. Powiedz wszystkim, by schowali si˛e w bagnie, byle dalej od stałego

l ˛

adu. Urz ˛

adzenia tego statku wytwarzaj ˛

a podczas l ˛

adowania tak wysok ˛

a tempe-

ratur˛e, ˙ze ka˙zdy, kto znajdzie si˛e w miejscu przyziemienia, zostanie dosłownie
ugotowany.

Była to gro´zba, któr ˛

a niewielki, ziemnowodny mieszkaniec ´Swiata Weskera

zrozumiał od razu. Zanim jeszcze Garth sko´nczył mówi´c, Itin zwin ˛

ał ˙zebrowa-

ne uszy niczym nietoperz skrzydła i bez szmeru dał nurka do pobliskiego kanału.
Garth ruszył dalej przez hamuj ˛

ac ˛

a kroki ma´z, docieraj ˛

ac do skraju wioski w chwi-

li, gdy łoskot przeszedł w ogłuszaj ˛

acy ryk, a statek kosmiczny wyłonił si˛e spo´sród

nisko zalegaj ˛

acych chmur. Przesłoniwszy oczy dłoni ˛

a, by nie da´c si˛e o´slepi´c dłu-

3

background image

giemu j˛ezykowi tryskaj ˛

acego z dysz ognia, przygl ˛

adał si˛e z mieszanymi uczucia-

mi szaro-czarnej sylwetce pojazdu.

Po sp˛edzeniu na ´Swiecie Weskera prawie całego standardowego roku, brak

towarzystwa innych ludzi zaczynał powa˙znie mu doskwiera´c. Niemniej, podczas
gdy odziedziczony po małpich przodkach instynkt stadny domagał si˛e swoich
praw, umysł kupca liczył pilnie słupki i dodawał zyski. Ten statek te˙z mógł nale˙ze´c
do jakiego´s handlarza, co oznaczałoby koniec monopolu na handel z t ˛

a planet ˛

a.

Z drugiej jednak strony, równie dobrze mógł to by´c ktokolwiek inny. Pomy´slaw-
szy to, Garth schronił si˛e pod gigantyczn ˛

a paproci ˛

a i poluzował tkwi ˛

ac ˛

a w kaburze

bro´n. Statek osuszył na wiór co najmniej ze sto jardów kwadratowych moczarów,
a˙z w ko´ncu silniki umilkły, a stopy wsporników zagł˛ebiły si˛e z trzaskiem w pop˛e-
kany grunt. Metal poskrzypywał jeszcze, osiadaj ˛

ac w miejscu, gdy chmura dymu

powoli rozpływała si˛e w wilgotnym powietrzu.

— Garth. . . ty szanta˙zysto, szczekaj ˛

acy po tutejszemu. . . gdzie jeste´s? — za-

grzmiał gło´snik statku. Sylwetka pojazdu wygl ˛

adała tylko nieco znajomo, ale

brzmienie głosu nie pozostawiało ˙zadnych w ˛

atpliwo´sci. Garth u´smiechn ˛

ał si˛e

krzywo wychodz ˛

ac na otwart ˛

a przestrze´n i zagwizdał na palcach. Kierunkowy

mikrofon na stateczniku obrócił si˛e w jego stron˛e.

— Co ty tu robisz, Singh? — krzykn ˛

ał do mikrofonu. — Zamiast znale´z´c wła-

sn ˛

a planet˛e, wolisz okrada´c innych z uczciwych zysków? Taki z ciebie podst˛epny

kr˛etacz?

— Uczciwych! — rykn ˛

ał wzmocniony głos. — I kto to mówi? Człowiek, któ-

ry poznał wi˛ecej wi˛ezie´n ni˙z burdeli, a tych ostatnich, słowo daj˛e, jest niemało.
Przykro mi, kompanie z dzieci´nstwa, ale nie mo˙zesz liczy´c na moj ˛

a pomoc w ob-

rabianiu tej morowej dziury. Mam na oku inny, o wiele mniej ´smierdz ˛

acy ´swiat,

gdzie zbij˛e fortun˛e. Zatrzymałem si˛e tu tylko na chwil˛e, bo trafiła si˛e okazja, by
zarobi´c uczciwie kilka kredytów. Jestem tu za taksówk˛e. Przywiozłem ci towa-
rzystwo, idealne wr˛ecz dla ciebie. Facet nijak nie jest zwi ˛

azany z twoim fachem,

ale mo˙ze ci si˛e przyda´c. Wyszedłbym sam, aby ci˛e przywita´c, gdyby nie te testy
i szczepienia. Wypuszczam pasa˙zera przez ´sluz˛e i mam nadziej˛e, ˙ze pomo˙zesz mu
z baga˙zem.

Przynajmniej nie b˛edzie tu drugiego kupca, to jedno dobre. Ale jaki to niby

pasa˙zer zechciał odby´c podró˙z w jedn ˛

a stron˛e na tak zacofan ˛

a planet˛e? Co takiego

kryło si˛e w pełnym rozbawienia głosie Singha? Garth obszedł statek, by znale´z´c
si˛e naprzeciw rampy, i spojrzał na przybysza, który gramolił si˛e przez luk towaro-
wy, z trudem taszcz ˛

ac wielk ˛

a pak˛e. Ten obrócił si˛e, ukazuj ˛

ac co´s jakby biał ˛

a psi ˛

a

obro˙z˛e, oznaczaj ˛

ac ˛

a duchownego. Powód wszelkich chichotów Singha z miejsca

stał si˛e oczywisty.

— Co pan tu robi? — spytał szorstko Garth pomimo stara´n, by nada´c głoso-

wi jak najłagodniejsze brzmienie. Je´sli nawet tamten to zauwa˙zył, to zignorował

4

background image

form˛e powitania, u´smiechał si˛e bowiem nadal i schodz ˛

ac po rampie wyci ˛

agn ˛

dło´n.

— Jestem ojciec Marek — powiedział. — Z Misyjnego Towarzystwa Braci.

Miło mi spotka´c. . .

— Pytałem, po co pan tu przybył. — Garth panował ju˙z nad sob ˛

a, a jego głos

był cichy i wr˛ecz lodowaty. Wiedział, co trzeba zrobi´c, i to jak najszybciej, je´sli
miała istnie´c jeszcze jaka´s szansa.

— To chyba oczywiste — powiedział ojciec Marek, wci ˛

a˙z pełen dobrego sa-

mopoczucia. — Nasze stowarzyszenie misyjne jako pierwsze wysyła duchownych
emisariuszy na obce ´swiaty. Miałem to szcz˛e´scie. . .

— Zabieraj pan t˛e walizk˛e i wracaj zaraz na statek. Nie jeste´s tu potrzebny,

nikt ci˛e nie zapraszał. B˛edziesz tu tylko ci˛e˙zarem dla wszystkich, ˙zaden tubylec
nie b˛edzie nawet chciał z tob ˛

a gada´c.

— Nie wiem, kim pan jest, sir, ani czemu pan kłamie — powiedział ksi ˛

adz,

wci ˛

a˙z spokojny, ale ju˙z bez u´smiechu. — Zapoznałem si˛e dobrze z prawem ga-

laktycznym, podobnie jak i z histori ˛

a tej planety. Nie ma tu ˙zadnych chorób ani

niebezpiecznych zwierz ˛

at. Jest to planeta otwarta, a dopóki Inspekcja Kosmiczna

nie zmieni jej statusu, mam takie samo prawo przebywa´c na jej powierzchni, jak
pan.

Facet miał racj˛e, rzecz jasna, ale Garth nie mógł otwarcie tego przyzna´c. Ble-

fował, maj ˛

ac nadziej˛e, ˙ze ksi ˛

adz nie zna dobrze swoich praw, ale niestety. Znał.

Pozostał tylko jeden sposób, by go zawróci´c, póki jeszcze mo˙zna to zrobi´c.

— Wracaj na statek! — krzykn ˛

ał, nie skrywaj ˛

ac zło´sci. Płynnym ruchem wy-

ci ˛

agn ˛

ał bro´n i z odległo´sci kilku cali wymierzył czarn ˛

a luf˛e w ˙zoł ˛

adek ksi˛edza,

który zbladł, ale si˛e nie ruszył.

— Co ty wyrabiasz, Garth?! — krzykn ˛

ał przez gło´snik przera˙zony Singh. —

Ten facet zapłacił pełn ˛

a taks˛e za przejazd i nie masz prawa wyrzuca´c go z planety.

— Mam prawo — powiedział Garth, mierz ˛

ac dla odmiany mi˛edzy oczy ka-

płana. — Daj˛e mu trzydzie´sci sekund na zawrócenie, potem poci ˛

agn˛e za spust.

— Có˙z, wygl ˛

ada na to, ˙ze albo oszalałe´s, albo zebrało ci si˛e na ˙zarty. Je´sli to

dowcip, to w złym stylu. I nieudany. W te klocki ja jestem lepszy.

Umieszczona w boku statku wie˙zyczka z czterema działkami obróciła si˛e z po-

st˛ekiwaniem i wycelowała lufy w Gartha.

— A teraz odłó˙z pukawk˛e i pomó˙z ojcu Markowi przenie´s´c baga˙z — rokazał

Singh, jakby lekko rozbawiony. — Chciałbym ci pomóc, przyjacielu, ale nie mo-
g˛e. Mam wra˙zenie, ˙ze jednak nale˙zy da´c ci szans˛e zamienienia paru słów z ojcem.
Wiesz, ostatecznie poznałem go troch˛e w drodze z Ziemi.

Garth wcisn ˛

ał bro´n do kabury. Czuł, ˙ze przegrał. Ojciec Marek u´smiechn ˛

ał si˛e

triumfuj ˛

aco i wyci ˛

agn ˛

ał z kieszeni Bibli˛e.

— Mój synu. . .

5

background image

— Nie jestem twoim synem — wykrztusił Garth, wci ˛

a˙z prze˙zywaj ˛

ac gorycz

pora˙zki. Zamierzył si˛e w gniewie pi˛e´sci ˛

a, ale ostatecznie uderzył intruza otwart ˛

a

dłoni ˛

a. Starczyło, by ksi ˛

adz upadł na ziemi˛e, a białe kartki ksi ˛

a˙zki splamiło błoto.

Itin i inni tubylcy obserwowali to wszystko beznami˛etnie. Garth nie zamierzał

niczego im wyja´snia´c. Ruszył w kierunku swojego domu, ale kiedy odwrócił si˛e,
ujrzał, ˙ze nadal stoj ˛

a bez ruchu.

— Przybył jeszcze jeden człowiek — powiedział. — Trzeba mu pomóc wyła-

dowa´c jego baga˙ze. Je´sli nie b˛edzie miał ich gdzie schowa´c, mo˙zecie wpakowa´c
je do du˙zego magazynu, a˙z znajdzie sobie jakie´s miejsce.

Spojrzał jeszcze, jak rozkołysanym krokiem pod ˛

a˙zaj ˛

a w kierunku statku, a po-

tem wszedł do siebie i z niejak ˛

a satysfakcj ˛

a trzasn ˛

ał drzwiami tak mocno, a˙z p˛ekła

jedna z szyb. Istotn ˛

a ulg˛e przyniosło mu otwarcie jednej z zaledwie kilku pozosta-

łych jeszcze butelek irlandzkiej whisky, któr ˛

a trzymał na specjalne okazje. Có˙z, ta

okazja była wystarczaj ˛

aco szczególna, chocia˙z nie taka, jakiej Garth by pragn ˛

ał.

Alkohol był dobry, wypalił nieco paskudny smak, który czuł w ustach. Gdyby mu
si˛e udało, sukces okupiłby wszystko. Ale przegrał, robi ˛

ac z siebie dupka. Singh

odpalił silniki bez jakichkolwiek po˙zegna´n. Trudno było powiedzie´c, co sobie
o tym pomy´slał, ale na pewno po powrocie chlapnie co´s niestworzonego w klu-
bie cechu. Nic, tym b˛edzie si˛e martwi´c, gdy zajrzy tam nast˛epnym razem. Teraz
trzeba uło˙zy´c jako´s sprawy z tym misjonarzem. Wyjrzawszy przez okno zobaczył,
jak tamten w strugach deszczu walczy z namiotem, cała za´s ludno´s´c wioski stoi
w szeregu i przygl ˛

ada si˛e. Oczywi´scie, nikt nie zaproponował pomocy.

Do czasu, gdy namiot ju˙z stan ˛

ał, a wszystkie paczki i pudełka znalazły si˛e

w ´srodku, deszcz przestał pada´c, a poziom napoju w butelce znacznie si˛e obni-

˙zył. Garth czuł si˛e o wiele lepiej przygotowany do stawienia czoła nieproszonemu

go´sciowi. W gruncie rzeczy pragn ˛

ał nawet z nim porozmawia´c, zapominaj ˛

ac na

chwil˛e o interesach. Ostatecznie, cały rok bez ludzkiego towarzystwa. . . W ta-
kiej sytuacji ka˙zdy kompan mógł by´c mile widziany. Czy przyjmiesz zaproszenie
na obiad? John Garth,

napisał na odwrocie starej faktury. A mo˙ze za bardzo go

przestraszył i duchowny nie zechce przyj´s´c? Nie, tak si˛e nie zawiera znajomo-

´sci. Wygrzebał spod pryczy pudełko do´s´c du˙ze, by pomie´sciło pistolet. Itin czekał

oczywi´scie za drzwiami, jako ˙ze akurat teraz wypadała jego kolej jako dy˙zurnego
Zbieracza Wiedzy. Garth dał mu pudło i kartk˛e.

— Zaniesiesz to do tego nowego człowieka — powiedział.
— Czy ten nowy człowiek nazywa si˛e Nowy Człowiek? — spytał Itin.
— Nie! — warkn ˛

ał Garth. — Nazywa si˛e Marek. Ale prosz˛e ci˛e tylko, by´s mu

to oddał, a nie ˙zeby´s wdawał si˛e z nim w pogaw˛edki.

— Nie prosisz mnie, bym z nim rozmawiał — powiedział wolno Itin. — Ale

on mo˙ze o to poprosi´c. A inni spytaj ˛

a.o jego imi˛e, i gdybym go nie znał. . . —

dalszy ci ˛

ag zgin ˛

ał w huku zatrzaskiwanych drzwi. Jak zwykle, gdy Garth tracił

zimn ˛

a krew i zapominał o dosłownym traktowaniu wszystkiego przez tubylców,

6

background image

tubylcy wygrywali rund˛e. Trza´sniecie drzwiami było pół´srodkiem, przy nast˛ep-
nym spotkaniu bowiem, wszystko jedno, czy za dzie´n, za tydzie´n czy za miesi ˛

ac,

Itin gotów był wznowi´c monolog dokładnie w tym samym miejscu, w którym
przerwał. Garth zakl ˛

ał pod nosem i dolał wody do dwóch ostatnich opakowa´n

najlepszego w smaku koncentratu.

— Wej´s´c — powiedział, usłyszawszy ciche pukanie do drzwi. Ksi ˛

adz pojawił

si˛e w progu z pudełkiem.

— Zwracam i dzi˛ekuj˛e, panie Garth. Doceniam pa´nski gest. Nie mam poj˛ecia,

co spowodowało ten ˙załosny incydent na l ˛

adowisku, ale chyba najlepiej b˛edzie

o tym zapomnie´c, je´sli mamy razem mieszka´c na tej planecie przez jaki´s czas.

— Drinka? — spytał Garth, bior ˛

ac pudełko i wskazuj ˛

ac na stoj ˛

ac ˛

a na stole bu-

telk˛e. Nalał do pełna dwie szklaneczki I wr˛eczył jedn ˛

a ksi˛edzu. — Te˙z tak my´sl˛e,

ale jestem jeszcze chyba winien par˛e wyja´snie´n. — Spojrzał ponuro na szkło, po-
tem uniósł naczynie w kierunku kapłana. — Wszech´swiat jest du˙zy i powinni´smy
umie´c jak najlepiej si˛e w nim znale´z´c. Za Rozum!

— Bóg z tob ˛

a — powiedział ojciec Marek i równie˙z uniósł szklaneczk˛e.

— Ani nie ze mn ˛

a, ani z t ˛

a planet ˛

a — powiedział zdecydowanie Garth. —

I w tym jest wła´snie główny szkopuł. — Opró˙znił szklaneczk˛e do połowy i wes-
tchn ˛

ał.

— Czy chcesz mn ˛

a wstrz ˛

asn ˛

a´c? — spytał kapłan z u´smiechem. — Zapewniam

ci˛e, ˙ze to nie wystarcza.

— Nie chodzi o wstrz ˛

asy, ale o fakty. Ja sam jestem kim´s, kogo wy nazywa-

cie ateist ˛

a, a zatem mało obchodz ˛

a mnie wszystkie objawione prawdy jakiejkol-

wiek religii. Co za´s si˛e tyczy tubylców, prostych i nie uczonych, tkwi ˛

a oni jeszcze

w epoce kamienia łupanego. Udało im si˛e jednak doj´s´c do tego miejsca w historii
bez przes ˛

adów czy nawet ´sladów oddawania czci bogom. Miałem nadziej˛e, ˙ze uda

im si˛e uchroni´c przed tym jeszcze dłu˙zej.

— Co mówisz? — kapłan zmarszczył brwi. — Chcesz powiedzie´c, ˙ze oni nie

maj ˛

a bogów, w nic nie wierz ˛

a? Przecie˙z musz ˛

a umiera´c. . . ?

— Owszem, umieraj ˛

a i obracaj ˛

a si˛e w proch. Jak wszystkie ˙zywe stworzenia.

Znaj ˛

a zjawiska przyrody, jak burze, drzewa i wod˛e, nie czcz ˛

a jednak błyskawic,

duchów drzew czy nimf wodnych. Nie ma tu ani szpetnych bo˙zków, ani ˙zadnego
tabu, ani kl ˛

atw, które zatruwałyby im ˙zycie. To jedyne prymitywne społecze´nstwo,

jakie poznałem, wolne całkowicie od przes ˛

adów i dzi˛eki temu o wiele szcz˛e´sliw-

sze i rozs ˛

adniejsze, bardziej normalne. Chciałem po prostu uchroni´c ich przed

tego rodzaju wpływami.

— Chciałe´s pozbawi´c ich Boga, odebra´c im zbawienie? — Oczy ksi˛edza roz-

szerzyły si˛e, a on sam a˙z si˛e cofn ˛

ał.

— Nie. Chciałem uchroni´c ich od przes ˛

adów do czasu, a˙z dorosn ˛

a nieco i za-

czn ˛

a patrze´c na sprawy bardziej realistycznie. Gdy nie b˛edzie ju˙z grozi´c im zagła-

da za spraw ˛

a tego wszystkiego. . .

7

background image

— Ubli˙zasz Ko´sciołowi, panie, równaj ˛

ac wiar˛e z przes ˛

adami. . .

— Prosz˛e — powiedział Garth, podnosz ˛

ac r˛ek˛e. — ˙

Zadnych sporów teolo-

gicznych. Nie s ˛

adz˛e, by twoje szefostwo kupiło ci bilet po to tylko, by´s mnie

nawracał. Przyjmij po prostu do wiadomo´sci fakt, ˙ze przez długie lata dochodzi-
łem do mojego obecnego ´swiatopogl ˛

adu i ˙zadna podejrzana metafizyka tego nie

zmieni. Obiecuj˛e ci, ˙ze nie b˛ed˛e próbował zawraca´c ciebie ze złej drogi, o ile ty
obiecasz mi to samo.

— Zgoda, panie Garth. Przypomniał mi pan, ˙ze moj ˛

a misj ˛

a jest troska o te du-

sze. Ale czemu moje dzieło tak bardzo panu przeszkadza, ˙ze a˙z chciał powstrzy-
ma´c mnie pan przed zej´sciem na ten l ˛

ad? Groził mi pan nawet broni ˛

a i. . . —

ksi ˛

adz urwał i spojrzał na szklank˛e.

— I nawet pana uderzyłem? Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie i mog˛e

jedynie przeprosi´c. Oczywisty brak dobrych manier, jeszcze gorsze usposobienie.
Prosz˛e po˙zy´c tu troch˛e, a i ksi ˛

adz nie b˛edzie lepszy. — Garth spojrzał ponuro na

swe wielkie, zło˙zone na stole dłonie. Na skórze widniały liczne szramy i ´slady
zadrapa´n. — Powiedzmy, ˙ze to frustracja, poniewa˙z ten ´swiat jest taki, jaki jest.
W swoim fachu musi ksi ˛

adz mie´c mas˛e sposobno´sci, by zagl ˛

ada´c w mroczne

zak ˛

atki ludzkich dusz i umysłów, i wie chyba niejedno o motywach post˛epowania

i o szcz˛e´sciu. Byłem zawsze zbyt zaj˛ety, by pomy´sle´c o osiedleniu si˛e gdzie´s,
o zało˙zeniu rodziny. Do niedawna wcale mi zreszt ˛

a tego nie brakowało, zacz ˛

ałem

jednak my´sle´c o tych na poły futrzastych, na poły rybich tubylcach jak o własnych
dzieciach. Czuj˛e si˛e do pewnego stopnia za nich odpowiedzialny.

— Wszyscy jeste´smy dzie´cmi Boga — powiedział cicho ojciec Marek.
— Niech i tak b˛edzie, ale wówczas mamy tu gromadk˛e Jego dzieci, które na-

wet nie potrafi ˛

a wyobrazi´c sobie Jego istnienia — warkn ˛

ał Garth, zły nagle na

samego siebie za chwil˛e słabo´sci. Zaraz jednak dał si˛e ponie´s´c emocjom. — Czy
nie rozumie ksi ˛

adz, jakie to wa˙zne? Prosz˛e po˙zy´c troch˛e z nimi, a odkryje ksi ˛

adz,

jak prosta i szcz˛e´sliwa jest ich egzystencja w porównaniu z ˙zyciem w stanie łaski,
o której tyle mówicie. Czerpi ˛

a przyjemno´s´c ze swego ˙zycia i nie zadaj ˛

a cierpienia.

Dzi˛eki zbiegowi okoliczno´sci s ˛

a produktem swoistej ewolucji w ´swiecie niemal

zupełnie pozbawionym bogactw, nie mieli zatem szansy wyj´s´c poza kultur˛e wieku
kamienia. Umysłowo jednak mog ˛

a si˛e równa´c z nami, mo˙ze nawet s ˛

a lepsi. Wszy-

scy nauczyli si˛e mojej mowy, bym mógł im wyja´snia´c wszystko, co chc ˛

a wiedzie´c.

Wiedza, jej gromadzenie, sprawia im prawdziw ˛

a satysfakcj˛e. Wydaj ˛

a si˛e niezno-

´sni, ka˙zdy nowy fakt musi bowiem przez nich zosta´c umiejscowiony w znanej ju˙z

strukturze rzeczy, ale im wi˛ecej si˛e dowiaduj ˛

a, tym pr˛edzej ten proces przebiega.

Którego´s dnia stan ˛

a si˛e pod ka˙zdym wzgl˛edem równi człowiekowi, pewnie nawet

nas przerosn ˛

a. Czy zechciałby mi ksi ˛

adz wy´swiadczy´c pewn ˛

a uprzejmo´s´c?

— Je´sli tylko b˛ed˛e w stanie.
— Prosz˛e ich zostawi´c w spokoju. Albo naucza´c ich, skoro ju˙z ksi ˛

adz musi,

historii, filozofii, prawa, wszystkiego, co pomo˙ze im stawi´c czoło realiom tego

8

background image

wielkiego wszech´swiata, którego istnienia nawet nie podejrzewaj ˛

a. Ale prosz˛e nie

miesza´c im w głowach wasz ˛

a nienawi´sci ˛

a, cierpieniem, poczuciem winy i obsesj ˛

a

grzechu i kary. Kto wie, co złego mo˙ze z tego wynikn ˛

a´c. . .

— To zniewaga, sir! — powiedział kapłan, zrywaj ˛

ac si˛e na nogi. Ledwo si˛egał

handlarzowi do brody, ale zachowywał si˛e tak odwa˙znie, jak kto´s prze´swiadczony
o słuszno´sci swoich racji. Garth te˙z wstał, trac ˛

ac cierpliwo´s´c. Stan˛eli naprzeciwko

siebie, mierz ˛

ac si˛e gniewnymi spojrzeniami, gotowi broni´c własnych pogl ˛

adów.

— To ty jeste´s obraz ˛

a rodzaju ludzkiego! — krzykn ˛

ał Garth. — Ten wasz nie-

wiarygodny egotyzm ka˙ze wam wierzy´c, ˙ze wasza mała mitologia, niewiele ró˙z-
ni ˛

aca si˛e od tysi˛ecy innych brzemion człowieka, jest w stanie uczyni´c cokolwiek

wi˛ecej, ni˙z tylko zamroczy´c nie zm ˛

acone jeszcze umysły. Czy nie rozumiesz, ˙ze

oni wierz ˛

a w prawd˛e i nigdy nie słyszeli o czym´s takim, jak kłamstwo? Nie s ˛

a

przygotowani, by zrozumie´c umysły pod ˛

a˙zaj ˛

ace innymi ´scie˙zkami. Nie oszcz˛e-

dzisz im tego. . . ?

— B˛ed˛e czynił moj ˛

a powinno´s´c, gdy˙z taka jest wola boska, panie Garth. Oto

s ˛

a bo˙ze istoty, które maj ˛

a dusze. Nie mog˛e poniecha´c ich, nie mog˛e pozbawi´c ich

Słowa, które mo˙ze otworzy´c im wrota do Królestwa Niebieskiego.

Gdy ksi ˛

adz uchylił drzwi, wiatr rozwarł je szeroko. Kapłan znikn ˛

ał w deszczo-

wej ciemno´sci, a krople wody zacz˛eły wpada´c do ´srodka. Buty Gartha zostawiały
na podłodze błotniste ´slady, gdy ich wła´sciciel podszedł, by zamkn ˛

a´c drzwi i od-

izolowa´c si˛e od siedz ˛

acego cierpliwie i nieporuszenie na deszczu Itina. Niczym

nie zra˙zony tubylec dalej czekał na chwil˛e, gdy Garth znów dopu´sci go do tej
wiedzy, której przywiózł ze sob ˛

a tak wiele.

*

*

*

Na mocy milcz ˛

acego porozumienia zarówno Garth, jak i ksi ˛

adz postanowili

nigdy nie wraca´c do kwestii poruszonych owego pierwszego wieczoru. Kilka dni
odosobnienia pogorszyło jeszcze spraw˛e, obaj bowiem przez cały czas mieli wza-
jemn ˛

a ´swiadomo´s´c swojej obecno´sci. Zacz˛eli zatem rozmawia´c ze sob ˛

a, staraj ˛

ac

si˛e pozosta´c w obr˛ebie neutralnych tematów. Garth powoli spakował swoje towa-
ry, ale nie wspominał gło´sno o tym, ˙ze jego praca dobiegła ju˙z ko´nca i w ka˙zdej
wła´sciwie chwili mógłby odlecie´c. Zebrał do´s´c interesuj ˛

acych okazów botanicz-

nych i potencjalnych lekarstw, by uzyska´c za nie dobr ˛

a cen˛e i sporo namiesza´c na

galaktycznym rynku.

Przed jego przybyciem tutejsze rzemiosła były ledwie rozwini˛ete i ogranicza-

ły si˛e głównie do mozolnego rze´zbienia ułamkami kamienia w twardym drewnie.
Dopiero on dostarczył narz˛edzi i nie obrobionych metali z własnych zapasów,
w sumie zreszt ˛

a niezbyt wiele. Nim upłyn˛eło kilka miesi˛ecy, tubylcy nie tylko

nauczyli si˛e robi´c u˙zytek z nowych dóbr, ale zdołali przetransponowa´c ludzkie

9

background image

wzory i formy na własne wyroby, obce z gruntu ich kulturze, ale zarazem pi˛ek-
ne. Pozostało tylko wprowadzi´c ich dzieła na rynek, stworzy´c zapotrzebowanie
i wróci´c po wi˛ecej. Tubylcy ˙z ˛

adali w zamian jedynie narz˛edzi, ksi ˛

a˙zek i wiedzy.

Garth był pewien, ˙ze post˛epuj ˛

ac w ten sposób, z łatwo´sci ˛

a zapewni ˛

a sobie miejsce

w galaktycznej wspólnocie.

Tak ˛

a przynajmniej miał nadziej˛e. Teraz jednak w małej osadzie, która wyro-

sła wokół jego statku, powiał wiatr przemian. Ju˙z nie on był w centrum uwagi
wioski. U´smiechał si˛e, ile razy pomy´slał o utracie swej pozycji, ale był to krzy-
wy u´smiech. Pełni powagi i uwa˙zni tubylcy przybywali wci ˛

a˙z, by pełni´c dy˙zury

na stanowisku Zbieracza Wiedzy przed jego domem, ale ich zapisy, b˛ed ˛

ace reje-

stracj ˛

a faktów, ani umywały si˛e do huraganu intelektualnego, który szalał wokół

osoby ksi˛edza.

Podczas gdy Garth kazał im odpracowywa´c ka˙zd ˛

a ksi ˛

a˙zk˛e czy maszyn˛e,

ksi ˛

adz rozdawał je za darmo. Garth starał si˛e stopniowa´c dost˛ep do wiedzy, trak-

tuj ˛

ac tubylców jak bystre, ale niewykształcone dzieci. Chciał nauczy´c je chodzi´c,

krok po kroku, nim zaczn ˛

a, biega´c.

Ojciec Marek zacz ˛

ał od razu wykłada´c im wszystkie zasady chrze´scija´nstwa.

Jedyny wysiłek, którego wymagał, to budowa ko´scioła, miejsca kultu i nauki.
Z bezkresnych, ogólnoplanetarnych bagnisk przybyło jeszcze wi˛ecej tubylców
i w ci ˛

agu paru dni stan ˛

ał dach wsparty na palach. Ka˙zdego ranka kongregacja

pracowała troch˛e nad ´scianami, a potem rzucała si˛e do nauki wszystko wyja´snia-
j ˛

acych, wszystko obiecuj ˛

acych i nade wszystko jedynych prawdziwych faktów

o wszech´swiecie.

Garth nigdy nie powiedział tubylcom, co s ˛

adzi o ich nowych zainteresowa-

niach. Głównie dlatego, ˙ze wcale go o to nie pytali, poczucie honoru za´s nie po-
zwalało mu na urz ˛

adzanie łapanek na słuchaczy i wylewanie przed nimi wszyst-

kich swych ˙zalów. Mo˙ze byłoby inaczej, gdyby Itin zjawiał si˛e na dy˙zurach, ale
w dzie´n po przybyciu ksi˛edza przysłano kogo´s innego i Garth nie miał wi˛ecej
okazji z nim porozmawia´c.

Zdziwił si˛e zatem, gdy po siedemnastu tutejszych dniach, trzykrotnie dłu˙z-

szych od ziemskich, zaraz po ´sniadaniu pojawiła si˛e na jego progu delegacja,
której przewodził wła´snie Itin. Stał z lekko otwartymi ustami, podobnie jak po-
zostali, ukazuj ˛

ac podwójny rz ˛

ad ostrych z˛ebów i purpurowo-czarne podniebienie.

Ten znak u´swiadomił Garthowi, ˙ze delegacja przybywa w powa˙znym celu, otwar-
cie ust bowiem, jak pami˛etał, sygnalizowało nie ziewanie, lecz silne emocje —
szcz˛e´scie, smutek, zło´s´c. O które z nich chodzi tym razem, nie wiedział. Tubyl-
cy byli zazwyczaj opanowani i zbyt rzadko widywał ich w stanie wzburzenia, by
móc ustali´c przyczyn˛e.

— Pomo˙zesz nam, Garth? — spytał Itin. — Mamy pytanie.
— Odpowiem na ka˙zde — powiedział lekko zaniepokojony Garth. — W czym

rzecz?

10

background image

— Czy jest Bóg?
— Co rozumiecie przez okre´slenie „Bóg”? — odpowiedział pytaniem Garth.

No bo i co miał im powiedzie´c? Có˙z takiego mogło l˛egn ˛

a´c si˛e im w głowach,

skoro a˙z przyszli do niego z takim pytaniem?

— Bóg jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który uczynił nas i chroni nas. Do

którego modlimy si˛e o pomoc, a je´sli dost ˛

apimy zbawienia, to wówczas u Jego

boku. . .

— Starczy — przerwał Garth. — Nie ma Boga. Wszyscy otworzyli usta i spoj-

rzeli na Gartha, jakby chc ˛

ac przemy´sle´c jego odpowied´z. Gdyby nie znał ich tak

dobrze, widok ostrych z˛ebów mógłby go przerazi´c. Przez chwil˛e zastanowił si˛e,
czy ulegli ju˙z indoktrynacji, i czy nie spogl ˛

adali na niego jak na heretyka, ale

odsun ˛

ał t˛e my´sl.

— Dzi˛ekujemy — powiedział Itin i cała gromadka odeszła.
Wprawdzie ranek był chłodny, ale z nieznanych przyczyn Garth spocił si˛e jak

mysz.

Nie musiał długo czeka´c na ci ˛

ag dalszy. Itin wrócił ju˙z po południu.

— Przyjdziesz do ko´scioła? — spytał. — Wiele skomplikowanych spraw

obecnie poznajemy, ale ˙zadna nie jest tak trudna do zrozumienia, jak ta wła´snie.
Potrzebujemy twojej pomocy. Musimy usłysze´c ciebie i ojca Marka mówi ˛

acych

razem w jednym miejscu, poniewa˙z on naucza, ˙ze co´s jest prawd ˛

a, a ty twierdzisz,

˙ze prawda jest zupełnie inna. Obie te opinie nie mog ˛

a jednocze´snie by´c wiarygod-

ne. Musimy dowiedzie´c si˛e, która jest słuszna.

— Przyjd˛e, oczywi´scie — powiedział Garth, staraj ˛

ac si˛e ukry´c nagłe podnie-

cenie. Nic nie zrobił, a tubylcy i tak przyszli do niego. Wci ˛

a˙z jeszcze mo˙zna było

mie´c nadziej˛e, ˙ze pozostan ˛

a wolni.

W ko´sciele było gor ˛

aco i Garth a˙z zdumiał si˛e liczb ˛

a zgromadzonych tam

Weskersów. Nigdy jeszcze nie widział ich tylu naraz. Wielu miało otwarte usta.
Ojciec Marek siedział przy zarzuconym ksi ˛

a˙zkami stole i wygl ˛

adał do´s´c nieszcz˛e-

´sliwie, ale nic nie powiedział, gdy Garth wszedł do ´srodka.

— Wiesz chyba, ˙ze to był ich pomysł — odezwał si˛e handlarz. — Sami przy-

szli do mnie i poprosili, bym tu zajrzał.

— Wiem — powiedział ksi ˛

adz z rezygnacj ˛

a w głosie. — Czasami to trudni

wychowankowie. Ale ucz ˛

a si˛e, chc ˛

a wierzy´c, a to najwa˙zniejsze.

— Ojcze Marku, handlarzu Garth, potrzebujemy waszej pomocy — powie-

dział Itin. — Obaj wiecie wiele rzeczy, których my nie wiemy. Musicie pomóc
nam poj ˛

a´c religie, co nie jest rzecz ˛

a prost ˛

a. — Garth chciał co´s powiedzie´c, ale

zmienił zamiar. — Przeczytali´smy Bibli˛e i wszystkie ksi ˛

a˙zki, które dał nam oj-

ciec Marek, i jedno wynika z nich jasno. Przedyskutowali´smy to i wszyscy si˛e
zgodzili. Były to inne ksi ˛

a˙zki ni˙z te, które dostali´smy od kupca Gartha. Tamte

opisywały wszech´swiat, którego nie znamy, który obywa si˛e bez Boga, nigdzie
nie ma bowiem o Nim ani wzmianki, dokładnie sprawdzili´smy. W ksi ˛

a˙zkach ojca

11

background image

Marka On jest wsz˛edzie i nic nie dzieje si˛e bez Niego. Jedno z tych podej´s´c musi
zatem by´c fałszywe. Nie wiemy, jak to mo˙zliwe, ale gdy ustalimy, kto ma racj˛e,
wówczas poznamy i mechanizm fałszu. Je´sli Boga nie ma. . .

— Ale˙z oczywi´scie, moje dzieci, ˙ze On istnieje — wtr ˛

acił pełnym ˙zarliwo´sci

głosem ojciec Marek. — Jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który nas stworzył. . .

— Kto stworzył Boga? — spytał Itin, a po ko´sciele przeszedł pomruk ´swiad-

cz ˛

acy o tym, ˙ze innych te˙z to interesuje. Wszyscy wpatrzyli si˛e z przej˛eciem w oj-

ca Marka, który zmieszał si˛e nieco pod tyloma spojrzeniami; potem jednak od-
rzekł z u´smiechem:

— Nikt, skoro to On jest Twórc ˛

a. Zawsze był. . .

— Je´sli istniał zawsze, to czemu wszech´swiat nie mo˙ze istnie´c zawsze bez

twórcy? — przerwał mu Itin. Waga tego pytania była dla wszystkich oczywista.
Ksi ˛

adz zacz ˛

ał cierpliwie udziela´c odpowiedzi.

— Gdyby to było takie proste, moje dzieci. . . Ale nawet naukowcy nie s ˛

a

zgodni w kwestii stworzenia wszech´swiata. Podczas gdy oni w ˛

atpi ˛

a i bł ˛

adz ˛

a, my

znamy ´swiatło prawdziwej wiedzy. Wsz˛edzie w koło dostrzegamy cuda stworze-
nia. A jak mo˙ze istnie´c jakikolwiek twór bez stwórcy? To On, nasz Ojciec, nasz
Bóg w Niebiesiech. Wiem, ˙ze targaj ˛

a wami w ˛

atpliwo´sci, a to dlatego, ˙ze dusze

wasze obdarzone s ˛

a woln ˛

a wol ˛

a. Niemniej odpowied´z jest prosta. Miejcie wiar˛e,

tyle tylko trzeba. Po prostu uwierzcie.

— Jak mo˙zna uwierzy´c bez dowodu?
— Je´sli nie dostrzegasz, ˙ze sam ten ´swiat jest dowodem na Jego istnienie,

wówczas powiem ci, ˙ze nie trzeba tu dowodów. Wiara wystarczy!

Podniósł si˛e gwar i coraz wi˛ecej tubylców otwierało usta, jakby chc ˛

ac przebi´c

si˛e my´slami przez gmatwanin˛e słów i wybra´c z tego prawdziwy sens.

— Czy mo˙zesz nam to wytłumaczy´c, Garth? — odezwał si˛e Itin, uciszaj ˛

ac

swym pytaniem ci˙zb˛e.

— Mog˛e podpowiedzie´c wam jedynie, ˙ze nale˙zy si˛egn ˛

a´c po naukow ˛

a analiz˛e,

która weryfikuje wszystkie rzeczy, z sam ˛

a sob ˛

a ł ˛

acznie, i znajduje odpowied´z

dowodz ˛

ac ˛

a prawdy lub fałszu ka˙zdego twierdzenia.

— To wła´snie musimy uczyni´c. Tak˙ze doszli´smy do tego wniosku. — Uniósł

grub ˛

a ksi˛eg˛e, a wielu obecnych mu przytakn˛eło. — Studiowali´smy Bibli˛e tak, jak

uczył nas tego ojciec Marek, i znale´zli´smy odpowied´z. Bóg uczyni dla nas cud, by
dowie´s´c, i˙z nas obserwuje. Dzi˛eki temu znakowi poznamy, ˙ze istnieje, i pójdziemy
za Nim.

— To oznaka fałszywej dumy — powiedział ojciec Marek. — Bóg nie potrze-

buje cudów, by dowie´s´c swego istnienia.

— Ale my potrzebujemy cudu! — krzykn ˛

ał Itin, i chocia˙z nie był on czło-

wiekiem, w jego głosie zabrzmiało dziwnie ludzkie pragnienie. — Czytali´smy tu
o wielu mniejszych cudach, o chlebie, rybach, winie, w˛e˙zach, które miały miejsce
z o wiele bardziej błahych powodów. Jedyne, co On musi zrobi´c, to uczyni´c cud,

12

background image

a wówczas wszyscy pójdziemy za Nim. Cud wystarczy, by cały nowy ´swiat padł
u Jego tronu, jak nas uczyłe´s, ojcze Marku. Sam powiedziałe´s nam, jakie to istot-
ne. Przedyskutowali´smy spraw˛e i wiemy ju˙z, ˙ze jest tylko jeden cud najlepszy na
tak ˛

a okazj˛e.

Całe znudzenie t ˛

a teologiczn ˛

a imprez ˛

a opu´sciło Gartha w mgnieniu oka. Nie

dostrzegał dotychczas, albo i nie chciał dostrzega´c, do czego to wszystko pro-
wadzi. Lekko tylko odwróciwszy głow˛e ujrzał ilustracj˛e, na której Itin otworzył
Bibli˛e. Z góry zreszt ˛

a wiedział, jaki to obrazek. Wstał powoli, jakby si˛e przeci ˛

a-

gał, i zwrócił si˛e do ksi˛edza.

— Przygotuj si˛e! — wyszeptał. — Uciekaj st ˛

ad i schowaj si˛e w statku. Ja ich

tu zatrzymam. Nie s ˛

adz˛e, by zrobili mi krzywd˛e. . .

— O co ci chodzi? — spytał ksi ˛

adz, mrugaj ˛

ac pełnymi zdumienia oczami.

— Zmykaj st ˛

ad, głupcze! — sykn ˛

ał Garth. — Jak s ˛

adzisz, jaki cud ich zado-

woli? Jaki to cud uznaje chrze´scija´nstwo za sw ˛

a podstaw˛e?

— Nie — powiedział ojciec Marek. — To niemo˙zliwe. To po prostu niemo˙z-

liwe. . .

— Ruszaj st ˛

ad! — krzykn ˛

ał Garth, ´sci ˛

agaj ˛

ac ksi˛edza z krzesła i pchaj ˛

ac go

ku tylnej ´scianie, ale ten zatrzymał si˛e i odwrócił. Garth chciał go chwyci´c, ale
było ju˙z za pó´zno. Tubylcy byli niewielcy, ale było ich du˙zo. Garth zdzielił Itina,
wpychaj ˛

ac go z powrotem w tłum, ale gdy on bił si˛e z jednymi, inni zaj˛eli si˛e

ksi˛edzem. To było jak walka z falami morza. Futrzaste, pachn ˛

ace pi˙zmem ciała

zakryły misjonarza. Szarpał si˛e, a˙z go zwi ˛

azali i tak przyło˙zyli w łeb, ˙ze znieru-

chomiał. Wyci ˛

agn˛eli go potem na zewn ˛

atrz, gdzie pozostało mu jedynie le˙ze´c na

deszczu, przeklina´c i patrze´c.

Weskersi byli wspaniałymi rzemie´slnikami i wszystko, co zrobili, do ostatnie-

go detalu odpowiadało instrukcjom z Biblii. Krzy˙z ustawiono na szczycie niewiel-
kiego wzgórza, metalowe gwo´zdzie l´sniły, obok le˙zał młot. Ojciec Marek został
rozebrany i przystrojony w starannie zawi ˛

azan ˛

a przepask˛e biodrow ˛

a. Wyprowa-

dzili go z ko´scioła. Na widok krzy˙za omal nie zemdlał. Potem jednak podniósł
wysoko głow˛e zdecydowany umrze´c tak, jak ˙zył, z wiar ˛

a.

Nie było to jednak łatwe. Nawet dla Gartha, któremu przypadła jedynie rola

widza. Modli´c si˛e przed krucyfiksem, na którym widnieje rze´zba i mówi´c o ukrzy-

˙zowaniu to jedno, całkiem za´s czym´s innym jest widzie´c nagiego m˛e˙zczyzn˛e, któ-

remu liny wpijaj ˛

a si˛e w skór˛e i który zwisa z drewnianego krzy˙za. I widzie´c te˙z

ostry gwó´zd´z przystawiany z namysłem do mi˛ekkiej powierzchni jego dłoni, wi-
dzie´c młot przymierzaj ˛

acy si˛e do ciosu, słysze´c jego uderzenia i to, jak metal

rozdziera ciało.

I jeszcze krzyk!
Niewielu rodzi si˛e m˛eczennikami. Ojciec Marek nie nale˙zał do tej garstki.

Przy pierwszych uderzeniach krew popłyn˛eła mu z kurczowo zaci´sni˛etych ust.
Potem otworzył je szeroko i m˛e˙zny duch go opu´scił. Krzykn ˛

ał gardłowo, w prze-

13

background image

ra˙zeniu, zagłuszaj ˛

ac szmer padaj ˛

acego deszczu. Krzyk odbił si˛e echem od szere-

gów widzów, którzy rozwarli usta. Jakiekolwiek uczucie to spowodowało, szereg
za szeregiem popadał w epileptyczne pl ˛

asy, na´sladuj ˛

ac cierpienie ukrzy˙zowanego

kapłana.

Zemdlał, zanim wbito ostatni ´cwiek. Krew spływała ze ´swie˙zych ran i miesza-

j ˛

ac si˛e z deszczem spływała lekko ró˙zow ˛

a pian ˛

a z jego stóp. Z ksi˛edza uchodziło

˙zycie. W tej wła´snie chwili ot˛epiały od ciosów w głow˛e, szarpi ˛

acy si˛e w wi˛ezach

i szlochaj ˛

acy Garth stracił przytomno´s´c.

Obudził si˛e w swoim magazynie. Było ciemno. Kto´s rozcinał plecione liny,

którymi go zwi ˛

azano. Na zewn ˛

atrz wci ˛

a˙z szumiał deszcz.

— Itin — powiedział, jako ˙ze nie mógł to by´c nikt inny.
— Tak — odszepn ˛

ał tubylec. — Pozostali naradzaj ˛

a si˛e w ko´sciele. Lin zmarł

niedługo po tym, jak uderzyłe´s go w głow˛e, a Inon jest ci˛e˙zko ranny. Niektórzy
mówi ˛

a, ˙ze ciebie te˙z nale˙zy ukrzy˙zowa´c, i obawiam si˛e, ˙ze w ko´ncu do tego doj-

dzie. Lub te˙z zabij ˛

a ci˛e w ten sam sposób, jak ty zabiłe´s Lina. Znale´zli w Biblii

takie miejsce. . .

— Znam to — przerwał mu Garth zm˛eczonym głosem. — Oko za oko. Wiele

jeszcze tam znajdziecie, je´sli b˛edziecie tak szuka´c.

— Musisz odej´s´c i dosta´c si˛e do statku tak, ˙zeby nikt ci˛e nie zauwa˙zył. Do´s´c

ju˙z zabijania. — Głos Itina tak˙ze pobrzmiewał zm˛eczeniem.

Garth wstał ostro˙znie. Przycisn ˛

ał głow˛e do szorstkiej ´sciany i poczekał, a˙z

min ˛

a nudno´sci.

— Nie ˙zyje — stwierdził raczej, ni˙z spytał.
— Tak, zmarł jaki´s czas temu. Inaczej nie mógłbym przyj´s´c do ciebie.
— I został pogrzebany. Gdyby tak si˛e nie stało, nie pomy´sleliby, ˙zeby teraz

zabra´c si˛e za mnie.

— I pogrzebany! — W głosie Itina pojawiła si˛e osobliwa emocja, echo słów

martwego ju˙z ksi˛edza. — Pogrzebano go i zmartwychwstanie. Tak jest napisane
w ksi˛edze i tak si˛e stanie. Ojciec Marek b˛edzie szcz˛e´sliwy, ˙ze sprawy uło˙zyły si˛e
po jego my´sli. — Wydawało si˛e, ˙ze słycha´c w tym ludzki płacz, ale to niemo˙zliwe,
przecie˙z Itin nie był człowiekiem. Garth z wysiłkiem dotarł wzdłu˙z ´sciany do
drzwi, gdzie oparł si˛e, by nie upa´s´c.

— Dobrze zrobili´smy, prawda? — spytał Itin, ale nie doczekał si˛e odpowie-

dzi. — Zmartwychwstanie, Garth, prawda?

A˙z tutaj dochodziło nieco blasku z rz˛esi´scie o´swietlonego ko´scioła. Garth doj-

rzał swe zakrwawione dłonie zaci´sni˛ete na framudze. Twarz Itina była tu˙z obok.
Kupiec poczuł drobne, zako´nczone pazurkami dłonie, wpijaj ˛

ace si˛e w jego ubra-

nie.

— Zmartwychwstanie, prawda, Garth?
— Nie. Zostanie w ziemi tam, gdzie go pochowali´scie. Nic si˛e nie zdarzy, bo

jest martwy i takim pozostanie.

14

background image

Deszcz spływał po futrze Itina, który otworzył usta szeroko, jak do krzyku,

gotów zm ˛

aci´c oboj˛etn ˛

a cisz˛e nocy. Całym wysiłkiem zmusił si˛e jednak do wypo-

wiedzenia kilku słów, wyra˙zaj ˛

ac swe obce my´sli w obcej, tubylczej mowie.

— A zatem nie zostaniemy zbawieni? Nie staniemy si˛e bezgrzeszni?
— Byli´scie czy´sci — powiedział Garth, na poły ´smiej ˛

ac si˛e i płacz ˛

ac. — I to

jest wła´snie najpaskudniejsze w całej tej sprawie. Byli´scie nieskalani, bez grze-
chu, a teraz jeste´scie. . .

— Mordercami — powiedział Itin, a woda ´sciekała po jego opuszczonej nisko

głowie i odpływała w ciemno´s´c.

background image

Sklep z zabawkami — (Toy Shop)

Poniewa˙z w tłumie było niewielu dorosłych, a pułkownik Biff Hawton mierzył

ponad sze´s´c stóp, dobrze widział ka˙zdy szczegół pokazu. Dzieci, podobnie zreszt ˛

a

jak i wi˛ekszo´s´c rodziców, szeroko otwierały zdziwione oczy, on jednak nie dawał
si˛e nabra´c tak łatwo. Przystan ˛

ał tylko po to, by wy´sledzi´c, jaka to sztuczka wpra-

wia zabawk˛e w ruch.

— Wszystko zostało wyja´snione w instrukcji — powiedział demonstrator, po-

kazuj ˛

ac wysoko jaskraw ˛

a broszurk˛e otwart ˛

a na diagramie w czterech kolorach. —

Wszyscy wiecie, jak magnes przyci ˛

aga ró˙zne rzeczy i gotów jestem si˛e zało˙zy´c, i˙z

wiecie tak˙ze, ˙ze Ziemia jest jednym wielkim magnesem. Dzi˛eki temu wła´snie igły
kompasów wskazuj ˛

a zawsze północ. Otó˙z. . . Cudowny Atomowy Falowiec Ko-

smiczny wykorzystuje te niewidoczne fale, które nawet teraz nas przenikaj ˛

a. To

magnetyczne fale Ziemi. Atomowy Falowiec porusza si˛e na nich tak, jak statek

˙zegluje po falach oceanu. Teraz prosz˛e popatrze´c. . .

Wszystkie oczy zwrócone były na niego, gdy poło˙zył model rakiety na stole

i cofn ˛

ał si˛e o krok. Model wykonany był z tłoczonej blachy i zdawał si˛e równie

zdolny do lotu, jak puszka szynki, któr ˛

a zreszt ˛

a nachalnie przypominał. ˙

Zadne

skrzydła, ´smigła czy dysze nie wystawały ponad polakierowan ˛

a powierzchni˛e.

Cało´s´c spoczywała na trzech gumowych kółkach, spod spodu za´s wychodziły
dwa cienkie zwoje izolowanego drutu w białym kolorze, biegn ˛

acego nast˛epnie

po czarnym stole do pudełeczka, które m˛e˙zczyzna trzymał w r˛eku. Urz ˛

adzenie do

zdalnego sterowania wyposa˙zone było jedynie w lampk˛e i przeł ˛

acznik.

— Przekr˛ecam kontakt, posyłaj ˛

ac pr ˛

ad do receptorów fal — powiedział.

Wł ˛

acznik pstrykn ˛

ał, a ´swiatełko zacz˛eło mruga´c rytmicznie. Demonstrator zacz ˛

powoli przekr˛eca´c gałk˛e dalej. — Z generatorem fal nale˙zy post˛epowa´c ostro˙znie,
mamy bowiem do czynienia z siłami całej kuli ziemskiej. . .

Zgodne aaaa przebiegło przez tłumek, gdy Atomowy Falowiec Kosmiczny

drgn ˛

ał, a potem uniósł si˛e w powietrze. Prezenter cofn ˛

ał si˛e, a zabawka wzleciała

jeszcze wy˙zej, kołysz ˛

ac si˛e lekko na niewidocznych falach pola magnetycznego.

M˛e˙zczyzna równie powoli wył ˛

aczył pr ˛

ad i model osiadł z powrotem na stole.

16

background image

— Tylko siedemna´scie dolarów i dziewi˛e´cdziesi ˛

at pi˛e´c centów — powiedział

młody człowiek, stawiaj ˛

ac na stole du˙z ˛

a kartk˛e z cen ˛

a. — Za cały zestaw Atomo-

wego Falowca z urz ˛

adzeniem do zdalnego sterowania, bateri˛e i instrukcj˛e. . .

Na widok kartki tłum zacz ˛

ał si˛e rozchodzi´c hała´sliwie, a dzieci pobiegły ogl ˛

a-

da´c je˙zd˙z ˛

ace akurat modele poci ˛

agów. Słowa sprzedawcy zgin˛eły w hałasie, za-

milkł zatem z ponur ˛

a min ˛

a. Odło˙zył pudełko, ziewn ˛

ał i przysiadł na brzegu stołu.

Jedynie pułkownik Hawton nie ruszył si˛e z miejsca.

— Czy mógłby mi pan powiedzie´c, jak to działa? — spytał, podchodz ˛

ac do

stołu. M˛e˙zczyzna rozchmurzył si˛e i wzi ˛

ał do r˛eki jedn ˛

a z zabawek.

— Je´sli spojrzy pan tutaj. . . — otworzył ruchom ˛

a gór˛e rakiety — . . . zobaczy

pan zwoje receptorów fal kosmicznych rozmieszczone na obu ko´ncach statku. —
Wskazał ołówkiem osobliwe, plastikowe cz˛e´sci o calowej mniej wi˛ecej ´srednicy,
owini˛ete parokrotnie do´s´c niedbale miedzianym drutem. Poza nimi wn˛etrze mode-
lu było puste. Zwoje były poł ˛

aczone ze sob ˛

a, inny za´s jeszcze przewód prowadził

przez dziur˛e w podłodze pojazdu do pudełka ze sterownikami. Biff Hawton spoj-
rzał krytycznie najpierw na zabawk˛e, potem na młodego człowieka, który jednak
całkowicie zignorował ów wyraz niedowierzania.

— Wewn ˛

atrz tego pudełka jest bateria — powiedział młodzieniec, otwiera-

j ˛

ac je i pokazuj ˛

ac zwykł ˛

a bateryjk˛e do latarki. — Pr ˛

ad płynie przez wył ˛

acznik

i ´swiatełko do generatora fal. . .

— Rozumiem z pa´nskich słów — przerwał mu Biff- ˙ze pr ˛

ad z tej bateryjki

za pi˛etna´scie centów płynie najpierw do tego tandetnego reostatu, potem do b˛ed ˛

a-

cych wył ˛

acznie dekoracj ˛

a cewek w modelu i nic, absolutnie nic z tego nie wynika.

A teraz prosz˛e mi zdradzi´c, na jakiej wła´sciwie zasadzie to lata. Je´sli mam wy-
rzuci´c osiemna´scie dolców na kawał blachy wart co najwy˙zej sze´s´c, to musz˛e
przynajmniej wiedzie´c, co kupuj˛e.

Młodzieniec spłon ˛

ał rumie´ncem.

— Przepraszam pana — wyj ˛

akał. — Nie próbuj˛e niczego ukrywa´c. Podobnie

jak w przypadku ka˙zdej magicznej sztuczki, tak i tutaj wyja´sniam wszystko jedy-
nie nabywcom. — Pochylił si˛e i wyszeptał konfidencjonalnie: — Powiem panu,
co o tym my´sl˛e. To cudo jest za drogie i w ogóle nie ma zbytu. Szef powiedział,

˙ze mog˛e je sprzedawa´c i po trzy dolary za sztuk˛e, je´sli w ogóle znajd˛e ch˛etnych.

Je´sli pan. . .

— Sprzedane, chłopcze — stwierdził pułkownik, kład ˛

ac na stole trzy bank-

noty. — Tyle mog˛e da´c niezale˙znie od tego, jak to działa. Chłopcom z pracy na
pewno si˛e spodoba. — Poklepał wizerunek uskrzydlonej rakiety, który miał przy-
pi˛ety na piersi. — A teraz powa˙znie, co to za sztuczka?

Sprzedawca rozejrzał si˛e wokół ostro˙znie i wskazał palcem.
— Sznurek! — powiedział. — A wła´sciwie gruba nitka. Biegnie od pokrywy

modelu, potem przez kółko przymocowane na suficie i dalej do mojej r˛eki, gdzie

17

background image

przywi ˛

azana jest do obr ˛

aczki na palcu. Gdy si˛e cofam, statek idzie w gór˛e. To

bardzo proste.

— Wszystkie dobre sztuczki s ˛

a proste — mrukn ˛

ał pułkownik, ´sledz ˛

ac okiem

czarn ˛

a nitk˛e. — Wystarczy tylko odpowiednio czarowa´c dla odwrócenia uwagi

widzów.

— Je´sli nie ma pan czarnego stołu, wystarczy czarny koc — doradził mło-

dzieniec. — Mo˙zna te˙z wykorzysta´c framug˛e drzwi, trzeba tylko dopilnowa´c, by
pokój za plecami był ciemny.

— Zapakuj to, chłopcze. Nie jestem ˙zółtodziobem. Takie sztuczki mam w ma-

łym palcu.

*

*

*

Biff Hawton poczekał na czwartkowy wieczór, gdy paczka zebrała si˛e na po-

kera. Wszyscy byli specjalistami od rakiet i pocisków rakietowych, i nader ˙zywo
zareagowali na wyst˛ep pułkownika.

— Daj mi to przerysowa´c, Biff. Wykorzystam te magnetyczne fale w naszym

nowym ptaszku!

— Te bateryjki s ˛

a tanie jak barszcz. Oto przyszło´sciowe ´zródło energii!

Tylko Teddy Kaner nie dał si˛e nabra´c. Sam te˙z bawił si˛e w podobne sztuczki

i od razu poj ˛

ał sedno sprawy. Siedział jednak cicho, by nie psu´c koledze po fachu

efektu, i u´smiechał si˛e tylko ironicznie, gdy reszta milkła kolejno. Pułkownik był
dobrym demonstratorem i idealnie wszystko przygotował. Zanim sko´nczył, nie-
mal uwierzyli w Atomowy Falowiec. Ostatecznie model wyl ˛

adował, a wszyscy

stłoczyli si˛e wokół stołu.

— Nitka! — krzykn ˛

ał jeden z in˙zynierów jakby z ulg ˛

a i wszyscy wybuchn˛eli

´smiechem.

— Szkoda — powiedział szef fizyków. — Miałem nadziej˛e, ˙ze Atomowy Fa-

lowiec pomo˙ze nam w paru sprawach. Daj si˛e przelecie´c.

— Teddy Kaner ma pierwsze´nstwo — o´swiadczył Biff. — Zorientował si˛e

ju˙z wtedy, gdy wy wszyscy wpatrywali´scie si˛e w ´swiatełko jak sroki w gnat, tylko
milczał, by nie psu´c zabawy.

Kaner nasun ˛

ał obr ˛

aczk˛e z nitk ˛

a na palec i zacz ˛

ał si˛e cofa´c.

— Najpierw musisz przekr˛eci´c kontakt — powiedział Biff.
— Wiem — u´smiechn ˛

ał si˛e Kaner. — Ale to ma tylko odwróci´c uwag˛e. Naj-

pierw spróbuj˛e tylko poruszy´c r˛ek ˛

a, a gdy wyjdzie, to powtórz˛e cał ˛

a sztuczk˛e.

Przesun ˛

ał dło´n płynnie, niczym zawodowy prestidigitator. Model uniósł si˛e ze

stołu i spadł z hukiem.

— Nitka si˛e zerwała — powiedział Kaner.
— Pewnie szarpn ˛

ałe´s, zamiast poci ˛

agn ˛

a´c łagodnie — mrukn ˛

ał Biff i zwi ˛

azał

ko´nce. — Daj, poka˙z˛e ci, jak to si˛e robi.

18

background image

Nitka jednak znów si˛e zerwała. Widzowie ponownie si˛e roze´smiali, a pułkow-

nik jakby lekko si˛e spocił. Kto´s zaproponował pokera.

Tego jednak wieczoru sko´nczyło si˛e na propozycji. Tak jak nigdy, zapomniano

rychło o pokerze, okazało si˛e bowiem, ˙ze nitka jest w stanie unie´s´c model tylko
wówczas, gdy kontakt jest wł ˛

aczony, a pr ˛

ad z półwoltowej bateryjki przepływa

przez uzwojenia. Wystarczyło go wył ˛

aczy´c, a model robił si˛e zbyt ci˛e˙zki i za

ka˙zdym razem nitka si˛e rwała.

*

*

*

— Wci ˛

a˙z mi si˛e wydaje, ˙ze to wariacki pomysł — powiedział młodzieniec. —

Cały tydzie´n dorabiałem si˛e garbu pokazuj ˛

ac te zabawki ka˙zdemu bachorowi

w promieniu tysi ˛

aca mil i potem sprzedaj ˛

ac je po trzy dolce, chocia˙z ka˙zda kosz-

towała nas przynajmniej sto dolarów.

— Ale dziesi˛e´c z nich sprzedałe´s ludziom, którzy mog ˛

a si˛e nimi zaintereso-

wa´c? — spytał starszy.

— Chyba tak. Dorwałem kilku oficerów lotnictwa i jednego pułkownika wojsk

rakietowych. Potem był jeszcze jeden urz˛ednik, którego pami˛etam z Biura Paten-
towego. Szcz˛e´sliwie mnie nie poznał. No i ty zauwa˙zyłe´s jeszcze dwóch profeso-
rów z uniwersytetu.

— A zatem teraz niech oni si˛e martwi ˛

a, co dalej. Nam pozostaje usi ˛

a´s´c i po-

czeka´c na wyniki ich prac.

— Jakie wyniki?! Ci sami ludzie nie byli w ogóle zainteresowani spraw ˛

a,

gdy dobijali´smy si˛e do ich drzwi z dowodami w r˛eku. Opatentowali´smy zwoje
i mo˙zemy udowodni´c ka˙zdemu, ˙ze podł ˛

aczone do pr ˛

adu powoduj ˛

a redukcj˛e wagi.

— Ale bardzo mał ˛

a, a my nie wiemy czemu. Taki drobiazg nikogo nie zain-

teresuje. Cz˛e´sciowa redukcja ci˛e˙zaru topornego modelu. Za mała, by unie´s´c sam
generator. Nikt, kto na co dzie´n ma do czynienia z tonami frachtu, pochłaniaj ˛

a-

cymi drugie tyle paliwa, nie zwróci najmniejszej uwagi na jakiego´s pomyle´nca,
któremu wydaje si˛e, ˙ze znalazł luk˛e w jednej z zasad Newtona.

— My´slisz, ˙ze teraz zwróc ˛

a uwag˛e? — spytał młodzieniec, nerwowo wyła-

muj ˛

ac palce.

— Na pewno. Wytrzymało´s´c nitki jest idealnie dopasowana do wagi modelu

i p˛eknie, ile razy b˛edzie chciało si˛e go podnie´s´c. Owszem, mo˙zna to zrobi´c, ale
dopiero po zredukowaniu jego wagi przez wł ˛

aczenie pr ˛

adu. To zabije im ´cwieka.

Nikt im nie b˛edzie kazał rozwi ˛

azywa´c tego problemu czy zajmowa´c si˛e nim, ale

b˛edzie ich to dr˛eczyło, bo zgodnie z ich wiedz ˛

a co´s takiego nie ma prawa si˛e

zdarzy´c. Od razu pojm ˛

a, ˙ze teoria fal magnetycznych to nonsens. A mo˙ze i nie?

Nie wiadomo. Tak czy inaczej, b˛ed ˛

a mieli si˛e nad czym zastanawia´c, b˛edzie ich

to gryzło. Niektórzy zaczn ˛

a przeprowadza´c eksperymenty w piwnicy, ot tak, dla

19

background image

rozrywki, aby znale´z´c ´zródło bł˛edu. Który´s odkryje ostatecznie, co sprawia, ˙ze
zwoje działaj ˛

a, a mo˙ze nawet je udoskonali!

— A my mamy na to patenty. . .
— Słusznie. B˛ed ˛

a prowadzi´c badania, które zako´ncz ˛

a si˛e zastosowaniem na-

szego wynalazku najpierw w masowym przewozie ładunków, a ostatecznie w lo-
tach kosmicznych.

— I nie b˛ed ˛

a mieli przy tym poj˛ecia, ˙ze pracuj ˛

a na nasze bogactwo. Gdy tylko

zacznie si˛e produkcja. . . — stwierdził cynicznie młodzieniec.

— Wszyscy b˛edziemy bogaci, synu — powiedział starszy, poklepuj ˛

ac młod-

szego po ramieniu. — Wierz mi, ˙ze za dziesi˛e´c lat ten ´swiat zmieni si˛e nie do
poznania.

background image

Nie ja, nie Amos Cabot! — (Not Me,
Not Amos Cabot!)

Poranna poczta przyszła, gdy Amos Cabot był na zakupach. Znalazł j ˛

a le-

˙z ˛

ac ˛

a na stoliku w hallu i przerzucił pospiesznie wiedz ˛

ac, ˙ze i tak nie ma cze-

go dzi´s oczekiwa´c. Czek z ubezpieczalni przychodził trzynastego, czek federalny
dwudziestego czwartego i to było wszystko, gdyby nie bra´c pod uwag˛e malej ˛

acej

z ka˙zdym rokiem liczby kart ´swi ˛

atecznych.

Wielka niebieska koperta tkwiła przyci´sni˛eta do lustra i nie mógł odczyta´c

nazwiska adresata. Przekl ˛

ał sk ˛

ap ˛

a pani ˛

a Peavey, wkr˛ecaj ˛

ac ˛

a gdzie si˛e da pi˛etna-

stowatowe ˙zarówki. Pochylił si˛e i zamrugał raz, potem drugi. Na Boga, to był
list do niego! Niew ˛

atpliwie! Gruba koperta mogła zawiera´c jaki´s magazyn lub

katalog; ale jaki, no i kto mógł mu to wysła´c? Przyciskaj ˛

ac do piersi niezgrabn ˛

a

i poznaczon ˛

a plamami w ˛

atrobianymi dło´n zacz ˛

ał mozoln ˛

a wspinaczk˛e na trzecie

pi˛etro do swego pokoju. Wrzucił do spi˙zarki siatk˛e z dwiema puszkami fasolki
i bochenkiem chleba drugiej ´swie˙zo´sci i opadł ci˛e˙zko na krzesło przy oknie. Roz-
darł kopert˛e i ujrzał gruby, l´sni ˛

acy magazyn z upiorn ˛

a okładk ˛

a. Poło˙zył go sobie

na kolanach i wpatrzył si˛e we´n z przera˙zeniem.

Na zielono-szarym tle widniał czarny, wydrukowany gotykiem tytuł ˙

ZYCIE

POZAGROBOWE, poni˙zej za´s podtytuł Magazyn dla szykuj ˛

acych si˛e na tamten

´swiat

. Reszt˛e okładki wypełniała gł˛eboka czer´n, któr ˛

a m ˛

aciła jedynie fotografia

przyci˛eta w formie nagrobka, przedstawiaj ˛

aca pogodny i radosny widok cmenta-

rza pełnego kwitn ˛

acych kwiatków, umajonych grobów i pełnych powagi sarkofa-

gów. Co to niby miało by´c? Głupi ˙zart? Ale im dłu˙zej kartkował magazyn, tym
mniej kojarzyło mu si˛e to z ˙zartem. Kolejne rubryki i reklamy dotyczyły trumien,
urn na prochy oraz działek cmentarnych. Gdy z prychni˛eciem obrzydzenia rzu-
cił magazyn na stół, spomi˛edzy kartek wysun ˛

ał si˛e list i spłyn ˛

ał na podłog˛e. Był

zaadresowany do niego, napisany na papierze firmowym magazynu, a zatem nie
mogło by´c mowy o ˙zadnej pomyłce.

SZANOWNY PANIE!
Witamy pana w szcz˛e´sliwych szeregach czytelników naszego cza-

sopisma ˙

Zycie Pozagrobowe — magazyn dla szykuj ˛

acych si˛e na tam-

21

background image

ten ´swiat.

Pozdrawiamy was, którzy zamierzacie rychło umrze´c! Ma-

cie za sob ˛

a długie i szcz˛e´sliwe ˙zycie, a przed wami stoj ˛

a ju˙z otworem

Bramy Wieczno´sci, obiecuj ˛

ac wam ponowne zł ˛

aczenie z tymi, któ-

rych kochali´scie, a którzy odeszli wcze´sniej. Teraz, w tej ostatniej
godzinie, stoimy przy was jak przyjaciele gotowi pomóc w ostatniej
drodze. Czy spisali´scie ju˙z testament? Na pewno o tym zapomnieli-

´scie, ale obecnie to ˙zaden problem. Wystarczy zajrze´c na stron˛e 109,

przeczyta´c porywaj ˛

acy artykuł Gdzie jest ostatnia wola? i wzi ˛

a´c so-

bie do serca zamieszczone tam rady. Potem nale˙zy wyrwa´c stron˛e 114
(wzdłu˙z linii perforacji), która jest gotowym formularzem testamen-
tu. Wypełniwszy stosowne rubryki trzeba tylko si˛e podpisa´c i zanie´s´c
do wła´sciwego dla dzielnicy notariusza publicznego. Nie zwlekajcie!
A czy my´sleli´scie o kremacji swych szcz ˛

atków? Proponujemy wam

wspaniał ˛

a relacj˛e doktora Philipa Musgrove z Ko´sciółka Na Rogu,

który odwiedził dla was krematorium. Pocz ˛

atek na stronie. . .

Amos rzucił magazyn dr˙z ˛

acymi dło´nmi w drugi koniec pokoju. Potem pod-

szedł, schylił si˛e i rozdarł go jeszcze na dwoje, co poprawiło mu nieco samopo-
czucie.

— Co to ma znaczy´c? ˙

Ze niby mam umrze´c? Ale po co o tym pisa´c? — krzyk-

n ˛

ał, ale zaraz ucichł, gdy mieszkaj ˛

acy w pokoju obok Antonelli zastukał w ´scia-

n˛e. — Co to za pomysł, by wysyła´c ludziom takie ´swi´nstwa? O co tu chodzi?

Podniósł obie połówki magazynu i wyprostował je na stole. Egzemplarz był

starannie wydany i z pewno´sci ˛

a zbyt kosztowny, by uzna´c go za ˙zart. To było co´s

powa˙znego. Po niewielkich poszukiwaniach odnalazł stopk˛e redakcyjn ˛

a I zagł˛ebił

si˛e w lektur˛e drobnego druku. Ledwo mógł odczyta´c ten maczek, trafił jednak
w ko´ncu na wydawc˛e: Saxon-Morris Publishers, Inc. Musiała to by´c bogata firma,
jej siedziba mie´sciła si˛e bowiem w budynku przy Park Avenue. Znał go, owszem:
bryła pokryta nowymi granitowymi płytami.

To si˛e tak nie sko´nczy! W chudej piersi Amosa Cabota rozgorzała iskra gnie-

wu. Kiedy´s ju˙z zmusił towarzystwo przewozowe z Pi ˛

atej Alei do wysłania mu

uprzejmego listu z przeprosinami za zachowanie kierowcy, który zam˛eczał go ga-
daniem o Dniu ´Swi˛etego Patryka. Z kolei Triborough Automatic Drink Company
od automatów z napitkami musiało zwróci´c mu pi˛e´cdziesi ˛

at centów, które ich

maszyna połkn˛eła, nie daj ˛

ac nic w zamian. Saxon-Morris odpokutuje jeszcze za

swoje!

Na dworze było gor ˛

aco, ale poniewa˙z w marcu nigdy nie mo˙zna by´c pewnym

pogody, Amos wzi ˛

ał gruby, wełniany szalik. Zza puszki z cukrem wyci ˛

agn ˛

ał dwa

banknoty. Kilka dolarów powinno wystarczy´c na tak ˛

a wycieczk˛e, bior ˛

ac pod uwa-

g˛e cen˛e biletów autobusowych i fili˙zanki herbaty z automatu. Miej si˛e lepiej na
baczno´sci, Saxon-Morris.

22

background image

Jednak spotkanie z kimkolwiek z wydawnictwa bez uprzedniego uzgodnienia

terminu wydawało si˛e nader trudne. Dziewczyna z zaczesanymi do góry rudymi
włosami i makija˙zem jak tapeta nie była nawet pewna, czy wydaj ˛

a tu w ogóle co´s

takiego, jak ˙

Zycie Pozagrobowe. Na ´scianie za szkarłatnym, wygi˛etym w kształt

nerki biurkiem wisiała lista wszystkich publikacji Saxon-Morrisa, ale złote liter-
ki na ciemnozielonym tle były w tym o´swietleniu zbyt małe dla starych oczu.
Gdy Amos nie ust˛epował, panienka poszperała w notatniku z numerami telefo-
nów i ostatecznie zgodziła si˛e, ˙ze wydaj ˛

a taki tytuł, chocia˙z uczyniła to nader

niech˛etnie.

— Chc˛e si˛e widzie´c z redaktorem.
— Z którym mianowicie redaktorem?
— Którymkolwiek, do cholery. — To ostatnie jeszcze bardziej zraziło sekre-

tark˛e, o ile w ogóle to było jeszcze mo˙zliwe.

— Czy mog˛e spyta´c, w jakiej sprawie?
— W mojej sprawie. Gdzie redaktor?
Trwało ponad godzin˛e, nim znalazła kogo´s, kto gotów był si˛e z nim spotka´c,

albo po prostu upierdliwy go´s´c zacz ˛

ał j ˛

a denerwowa´c. Wykonawszy kilka mam-

rotliwych rozmów telefonicznych, odło˙zyła wreszcie słuchawk˛e.

— Prosto tymi drzwiami, potem w prawo i na półpi˛etro, dalej czwarte drzwi

na lewo. Pan Mercer czeka na pana w pokoju siedemset osiemdziesi ˛

at dwa.

Amos błyskawicznie zgubił si˛e w labiryncie przej´s´c i korytarzy pełnych sza-

rych drzwi. Gdy po raz drugi trafił do pokoju pocztowego, jaki´s znudzony mło-
dzieniec zaprowadził go przed drzwi opatrzone napisem 782. Otworzył je bez
pukania.

— Pan jest Mercer, redaktor ˙

Zycia Pozagrobowego!

— Owszem, nazywam si˛e Mercer, ale nie jestem redaktorem. — Był to pulch-

ny m˛e˙zczyzna z okr ˛

agł ˛

a twarz ˛

a i takimi˙z okularami na nosie, wpasowany za biur-

ko wypełniaj ˛

ace koniec male´nkiej i pozbawionej okien pakamery. — Zajmuj˛e

si˛e dystrybucj ˛

a, a nie wydawaniem. Sekretarka powiedziała, ˙ze ma pan problemy

z prenumerat ˛

a.

— Owszem, to jest problem. Czemu przysyłacie wasz cholerny magazyn, cho-

cia˙z wcale o to nie prosiłem?

— Có˙z, je´sli o to chodzi, to mo˙ze b˛ed˛e w stanie panu pomóc. O jakie czaso-

pismo konkretnie chodzi?

— O ˙

Zycie Pozagrobowe.

— Tak, jest w moim referacie. — Mercer przeszukał dwie szuflady pełne pa-

pierów, zanim trafił na wła´sciw ˛

a. Przekopał si˛e przez ni ˛

a, a˙z w ko´ncu wyci ˛

agn ˛

jaki´s dokument. — Obawiam si˛e, panie Cabot, ˙ze nic panu nie poradz˛e. Wychodzi
na to, ˙ze ma pan darmow ˛

a subskrypcj˛e, której nie mo˙zemy uniewa˙zni´c. Przykro

mi.

23

background image

— Przykro to panu dopiero b˛edzie! Nie chc˛e dostawa´c tych ´swi´nstw i nie

˙zycz˛e sobie, by´scie dalej mi je wysyłali!

Mercer nadal próbował zachowa´c przyjacielski ton rozmowy, zdołał nawet

przywoła´c na twarz nieszczery u´smiech.

— Prosz˛e by´c rozs ˛

adnym, panie Cabot, to magazyn redagowany ma wysokim

poziomie, a pan otrzymuje go za frajer. Normalnie prenumerata kosztuje dzie-
si˛e´c dolarów rocznie! Je´sli miał ju˙z pan to szcz˛e´scie, ˙ze pana wybrano, to po co
narze. . .

— Kto niby mnie wybrał? Nie wysyłałem ˙zadnego kuponu ani zgłoszenia.
— Nie, nie musiał pan wysyła´c. Pa´nskie nazwisko zostało zapewne wybrane

z list ubezpieczalni czy szpitali, czy jakich´s innych. ˙

Zycie Pozagrobowe

jest jed-

nym z tych magazynów, które maj ˛

a du˙z ˛

a pul˛e gratisów. Oczywi´scie, nie rozrzuca-

my ich gdzie popadnie, wr˛ecz przeciwnie, zawsze starannie dobieramy subskry-
bentów. Prenumerata nie pokrywa nawet kosztów wydawnictw, te utrzymuj ˛

a si˛e

z reklam. W pewnym stopniu finansuj ˛

a je wymienione instytucje, a zatem mo˙zna

je nazwa´c wydawnictwami o wy˙zszej u˙zyteczno´sci społecznej. Młodym matkom,
których wykazy otrzymujemy ze szpitali, wysyłamy na przykład przez sze´s´c mie-
si˛ecy Twoje Dziecko z naprawd˛e cennymi radami i artykułami oraz z reklamami,
które same w sobie s ˛

a pouczaj ˛

ace. . .

— Ale ja nie jestem młod ˛

a matk ˛

a. Czemu wysłali´scie mi ten szmatławiec?

— ˙

Zycie Pozagrobowe

jest troch˛e innym rodzajem magazynu ni˙z Twoje Dziec-

ko

, ale ma podobny charakter. To kwestia statystyki, szanowny panie. Ka˙zdego

dnia umiera wielu ludzi. W ró˙znym wieku, z ró˙znych ´srodowisk. Firmy ubezpie-
czeniowe, a konkretnie ich rzeczoznawcy, odnotowuj ˛

a to wszystko, wyrysowuj ˛

ac

potem mas˛e tabel i wykresów. Podobno bardzo rzetelnych. Ze zwykłej statystyki
zrobili prawdziw ˛

a sztuk˛e. Bior ˛

a, powiedzmy, takiego człowieka jak pan, w pew-

nym wieku. Ustalaj ˛

a jego ´srodowisko społeczne, stan zdrowia i warunki fizyczne,

i tak dalej, otrzymuj ˛

ac w rezultacie dat˛e jego przewidywanej ´smierci. Nie z do-

kładno´sci ˛

a do dnia I godziny, rzecz jasna, chocia˙z pewnie i to by mogli zrobi´c,

gdyby chcieli, ale dla naszych celów starcza prognoza z dwuletnim marginesem
bł˛edu. Mo˙zemy na tej podstawie okre´sli´c liczb˛e potrzebnych egzemplarzy, jak
i sumy, które wpłyn ˛

a z reklam. ´Smier´c subskrybenta zwykle potwierdza prognoz˛e

fachowców.

— Przepowiada mi pan, ˙ze umr˛e w przeci ˛

agu dwóch najbli˙zszych lat? —

krzykn ˛

ał chrapliwie Amos, purpurowy z gniewu.

— Nie, ja niczego panu nie przepowiadam, absolutnie! — Mercer odsun ˛

si˛e nieco i otarł chusteczk ˛

a szkła okularów z drobin ´sliny starszego pana. — To

sprawa fachowców od statystyki. Ich komputer wyłonił pana nazwisko i przesłał
do mnie z informacj ˛

a, ˙ze umrze pan w przeci ˛

agu dwóch lat. Ja za´s, jako urz˛ed-

nik wypełniaj ˛

acy swój obowi ˛

azek wobec społecze´nstwa, wysłałem panu stosowny

magazyn. To moja praca, tylko tyle.

24

background image

— Ale ja nie zamierzam umrze´c w ci ˛

agu dwóch lat! Nie ja! Nie Amos Cabot!

— To ju˙z całkowicie pa´nska sprawa, sir. Ja zajmuj˛e si˛e tu rutynowym wypeł-

nianiem papierków. Wprowadziłem pana na list˛e subskrybentów i skre´sl˛e dopiero
w chwili, gdy kolejny numer wróci z adnotacj ˛

a ADRESAT ZMARŁ.

— Ale ja nie zamierzam umrze´c!
— To te˙z jest mo˙zliwe, chocia˙z aktualnie nie przypominam sobie ˙zadnego ta-

kiego wypadku. Z drugiej jednak strony, poniewa˙z ma pan dwuletni ˛

a prenumerat˛e,

sko´nczy si˛e ona zapewne automatycznie pod koniec drugiego roku. O ile, oczy-
wi´scie, nie wyga´snie wcze´sniej z przyczyn naturalnych. Tak, to mo˙ze si˛e zdarzy´c.

*

*

*

Dzie´n trzeba było uzna´c za zmarnowany. Chocia˙z słonko przygrzewało, Amos

tego nie zauwa˙zał. Wróciwszy do domu tak zamy´slił si˛e nad cał ˛

a spraw ˛

a, ˙ze nie

mógł w nocy zasn ˛

a´c. Nast˛epny dzie´n nie był ani o jot˛e lepszy i Amos zacz ˛

ał si˛e

nawet zastanawia´c, czy nie o to wydawcom magazynu chodziło. Je´sli ´smier´c była
blisko, a tego wła´snie byli pewni, to zgodnie z ich radami nale˙zało si˛e z ni ˛

a pogo-

dzi´c, zaj ˛

a´c wyborem kwatery, trumny i nagrobka oraz wypełnieniem testamentu

i czeka´c spokojnie na ci ˛

ag dalszy.

— Nie! Ich niedoczekanie!
Najpierw zamierzał poczeka´c na nast˛epny numer, napisa´c na kopercie ADRE-

SAT ZMARŁ i odesła´c go do wydawcy, ale potem przypomniał sobie fizjonomi˛e
Mercera i wyobraził sobie jego zło´sliw ˛

a satysfakcj˛e na widok takiej przesyłki

zwrotnej: tak, jeszcze jeden umarlak, zgodnie z rozkładem. Stary głupiec nie wie-
dział, ˙ze statystyki nie da si˛e oszuka´c. Zaiste i stary, i głupi! On im poka˙ze. Rodzi-
na Cabotów słyn˛eła z długowieczno´sci i nigdy nie zwracała uwagi na prognozy
komputerów, była ponadto uparta. Nie pozwoli si˛e załatwi´c tak prosto.

Po pewnym zastanowieniu si˛e nad sytuacj ˛

a poszedł do lekarza ze starych

zwi ˛

azków i poprosił o przeprowadzenie kompletu testów i bada´n.

— Nie´zle, wcale nie´zle, jak na takiego staruszka — powiedział lekarz, gdy

Amos zapinał koszul˛e.

— Mam dopiero osiemdziesi ˛

at dwa lata, to jeszcze niewiele.

— Jasne, ˙ze niewiele — stwierdził z namysłem lekarz. — Ale wiesz, to kwe-

stia statystyki. Ludzie w twoim wieku i z twojego ´srodowiska. . .

— Wiem, wiem. . . i do cholery ze statystyk ˛

a. Nie po to tu przyszedłem. Jakie

s ˛

a wyniki?

— Nie masz powodu narzeka´c na zdrowie, Amos — powiedział lekarz, prze-

gl ˛

adaj ˛

ac karty. — Ci´snienie krwi w normie, ale masz skłonno´sci do anemii. Czy

jesz du˙zo w ˛

atróbek i ´swie˙zej zieleniny?

— Nie cierpi˛e w ˛

atróbki, a ´swie˙ze owoce i warzywa s ˛

a dla mnie za drogie.

25

background image

— To ju˙z jak chcesz, ale pami˛etaj, ˙ze forsy do grobu nie we´zmiesz. Nie ˙załuj

na jedzenie. I daj odpocz ˛

a´c sercu, za du˙zo łazisz po schodach.

— Mieszkam na trzecim pi˛etrze, to jak mam nie chodzi´c po schodach?
— To te˙z twoja sprawa. Ale je´sli chcesz jeszcze troch˛e po˙zy´c, to lepiej prze-

prowad´z si˛e na parter. A nie zapominaj bra´c zim ˛

a witamin˛e D i jeszcze. . .

Rad było o wiele wi˛ecej. Gdy min˛eło pierwsze wzburzenie, Amos odnotował

sobie to wszystko skrupulatnie. Jedzenie, witaminy, sen, ´swie˙ze powietrze i in-
ne takie nonsensy — cała nie ko´ncz ˛

aca si˛e lista dobrych rad. Wizja dwuletniej

prenumeraty ˙

Zycia Pozagrobowego

dodała mu skrzydeł.

Nast˛epny miesi ˛

ac upłyn ˛

ał nie wiadomo kiedy. Amos był bardzo zaj˛ety zna-

lezieniem pokoju na parterze, przeprowadzk ˛

a i zmian ˛

a przyzwyczaje´n kulinar-

nych. Z pocz ˛

atku wyrzucał magazyn nie otwieraj ˛

ac nawet koperty, po upływie ro-

ku zhardział jednak i znalazłszy w kolejnym numerze wielk ˛

a reklam˛e grobowca

z czerwonym napisem TO DLA CIEBIE, dopisał pod spodem NIE DLA MNIE!!!
i powiesił j ˛

a na ´scianie. Potem dodał jeszcze inne obrazki: u´smiechni˛eci graba-

rze machaj ˛

acy przyja´znie i zapraszaj ˛

acy do ´swie˙zo wykopanego grobu, mi˛ekko

wy´scielone trumny przyci˛ete na miar˛e i inne, równie atrakcyjne ilustracje. Gdy
min˛eło osiemna´scie miesi˛ecy, z satysfakcj ˛

a spogl ˛

adał na „Fotografi˛e wynalazcy

najlepszego pieca krematoryjnego, nazwanego Urn ˛

a Wieczno´sci”, i coraz gło´sniej

chichocz ˛

ac liczył w kalendarzu mijaj ˛

ace dni.

W pewnym momencie zacz ˛

ał si˛e jednak niepokoi´c. Czuł si˛e wprawdzie dobrze

i znajomy lekarz gratulował mu przykładnej kondycji, ale nie o to chodziło. Czy
statystycy jednak nie mieli racji? Wyznaczony przez nich czas dobiegał ko´nca.
Jeszcze zamartwi si˛e na ´smier´c i umrze ze zdenerwowania. . . Ale nie, Cabot tak
nie sko´nczy! Stawi temu czoło i zwyci˛e˙zy.

Zostały ju˙z tylko trzy tygodnie, potem ledwie par˛e dni. Ostatnie pi˛e´c dób przed

upływem pełnych dwóch lat sp˛edził zamkni˛ety w swym pokoju, zamawiaj ˛

ac je-

dzenie z delikatesów. Drogie to było, ale nie zamierzał ryzykowa´c wypadku, który
mógł go spotka´c na ulicy. Nie teraz. Otrzymał ju˙z dwadzie´scia cztery numery cza-
sopisma i prenumerata powinna wygasn ˛

a´c. Rano si˛e oka˙ze. W nocy nie mógł spa´c

pomimo ´swiadomo´sci, ˙ze regularny sen jest nader istotny. Le˙zał tylko w po´scieli,
a˙z niebo za oknem poja´sniało. Potem przysn ˛

ał, obudził si˛e jednak, ledwo usłyszał

kroki listonosza. B˛edzie magazyn, czy nie? Serce biło mu mocno, gdy podcho-
dził do szafy z ubraniami. Jego pokój mie´scił si˛e na parterze, zaraz przy wej´sciu
z ulicy, miał zatem tylko kilka kroków do drzwi budynku.

— Dzie´n dobry — powitał listonosza.
— Owszem — odparł tamten, przekr˛ecaj ˛

ac torb˛e i si˛egaj ˛

ac do ´srodka. Amos

najpierw zamkn ˛

ał za nim drzwi, potem dopiero wzi ˛

ał si˛e za przegl ˛

adanie poczty.

Magazynu nie było.
Wygrał!

26

background image

Był to najszcz˛e´sliwszy dzie´n w jego ˙zyciu, no, mo˙ze drugi, góra trzeci. Wobec

tej wiktorii pokonanie przedsi˛ebiorstwa transportowego i tych facetów od automa-
tów było niczym. Tym razem wygrał cał ˛

a wojn˛e, a nie jedynie bitw˛e. Pokazał im,

gdzie ma cał ˛

a ich statystyk˛e i fachowców, gdzie ma ich tabelki i komputery, ich

fiszki, urz˛edasów i redaktorów. Wygrał! Po raz pierwszy od dwóch lat poszedł na
piwo. Najpierw jedno, potem drugie. Bawił si˛e ´Swietnie wraz z innymi go´s´cmi
baru. Wygrał! Spa´c poszedł pó´zno i zasn ˛

ał jak kłoda, a˙z dopiero rano obudziło go

stukanie wła´scicielki domu, która dobijała si˛e do drzwi.

— Poczta do pana, panie Cabot! Poczta!
Zdj˛eło go przera˙zenie, które zaraz odegnał. To niemo˙zliwe. Przez dwa lata

˙

Zycie Pozagrobowe

nie spó´zniło si˛e ani razu. To musi by´c co´s innego, chocia˙z

nie czek, to nie był wła´sciwy dzie´n na czeki. Powoli otworzył drzwi i wzi ˛

ał du˙z ˛

a

kopert˛e, która omal nie wypadła mu ze zdr˛etwiałych palców.

Dopiero potem odetchn ˛

ał z ulg ˛

a. Tamten magazyn przychodził zawsze w nie-

bieskiej kopercie, a ta była jasnoró˙zowa. Te˙z zawierała jednak jakie´s czasopismo,
i to grube, tego samego formatu. Przeczytał tytuł Demencja — czarny napis zło˙zo-
ny z pop˛ekanych jakby, krusz ˛

acych si˛e kamiennych liter. Podtytuł głosił Magazyn

Artystyczno — Geriatryczny

. Okładk˛e ozdabiał ponadto wizerunek trz˛es ˛

acego si˛e

staruszka w wózku inwalidzkim, z ramionami otulonymi kocem i kubkiem wo-
dy mineralnej w r˛eku. Staruszek s ˛

aczył ow ˛

a wod˛e przez zagi˛et ˛

a, szklan ˛

a rurk˛e.

W ´srodku było tego wi˛ecej — fotele z wbudowanym kiblem, poduszki przeciw
hemoroidom, kule i łó˙zka przeciwko odle˙zynom, i jeszcze artykuł: Jak czyta´c
brajlem, gdy oczy zawodz ˛

a oraz Szcz˛e´sliwy, cho´c przykuty do łó˙zka

, a tak˙ze Dwa-

dzie´scia pi˛e´c lat w bezruchu

. Spomi˛edzy kartek wysun ˛

ał si˛e list. Amos ledwo

mógł skupi´c spojrzenie na linijkach tekstu.

Witamy w rodzinie. . . Magazynu Artystyczno — Geriatrycznego, który nauczy

was sztuki starzenia si˛e. . . wiele długich lat przed wami. . . pustych lat. . . jakie
to szcz˛e´scie co miesi ˛

ac znajdowa´c w poczcie numer. . . wydanie na kasetach dla

niewidomych. . . wersja brajlem dla niewidomych i głuchych. . . co miesi ˛

ac. . .

Amos Cabot podniósł zwilgotniałe nagle oczy. Było jeszcze ciemno i padał

deszcz. Chłodny i wietrzny kwietniowy poranek zagl ˛

adał przez okno, a krople

wody spływały po szybie niczym wielkie, zimne łzy.

background image

Pancernik w rezerwie — (The
Mothballed Spaceship)

— Podejd˛e troch˛e bli˙zej — oznajmiła Meta, siedz ˛

aca za sterami.

— Na twoim miejscu bym tego nie robił — rzekł zrezygnowanym głosem

Jason, wiedz ˛

ac, ˙ze najmniejsza próba ostrze˙zenia była dla Pyrrusjan niemal rów-

noznaczna z wyzwaniem.

— Nie ma si˛e czego ba´c przy takiej odległo´sci — wtr ˛

acił Kerk, zgodnie zreszt ˛

a

z przewidywaniami Jasona. — Przyznaj˛e, ˙ze jest ogromny; to prawdopodobnie
ostatni istniej ˛

acy we wszech´swiecie pancernik. Ma jednak ponad pi˛e´c tysi˛ecy lat

i jeste´smy w odległo´sci stu trzydziestu mil. . .

Przerwał mu niewielki pomara´nczowy rozbłysk na kadłubie odległego okr˛etu

i niemal w tej samej chwili ich maszyna zadygotała, a tablica przed Met ˛

a rozja-

rzyła si˛e krwistym blaskiem lampek alarmowych.

— Mówiłe´s, ˙ze ile on ma lat? — zapytał niewinnie Jason.
W odpowiedzi otrzymał ponure spojrzenie milcz ˛

acego nagle Kerka, a Meta

zawróciła bez słowa, omijaj ˛

ac szerokim łukiem pancernik i sprawdzaj ˛

ac uszko-

dzenia.

— Statecznik burtowy został w znacznym stopniu zniszczony, trzy segmenty

kadłuba s ˛

a rozhermetyzowane. Napraw trzeba dokona´c w pró˙zni, bo przy pierw-

szym l ˛

adowaniu rozleci si˛e w diabły — oznajmiła po chwili.

— Wspaniale! — mrukn ˛

ał Jason din Alt. — Cho´c w sumie to dobrze, ˙ze obe-

rwali´smy, mo˙ze b˛edziecie wreszcie na tyle ostro˙zni, by uj´s´c z tego z ˙zyciem, no
i z obiecanymi pi˛eciuset milionami kredytów. Dobrze, bierzemy kurs na flot˛e i zaj-
miemy si˛e teraz wyci ˛

agni˛eciem z admirała tych paru detali, które zapomniał nam

poda´c, proponuj ˛

ac t˛e robot˛e.

*

*

*

Admirał Djukich, dowódca Sił Zbrojnych Ziemi, był kurduplem od urodzenia,

a teraz wygl ˛

adał jakby jeszcze si˛e kurczył, przytłoczony osobowo´sci ˛

a i masywn ˛

a

28

background image

sylwetk ˛

a Kerka, gdy Pyrrusjanin pochylił si˛e nad jego biurkiem i oznajmił lodo-

watym tonem:

— Mo˙zemy odlecie´c, a wtedy Rim Hordes przejd ˛

a sobie spokojnie przez ten

system i posprz ˛

ataj ˛

a. I to b˛edzie twój koniec!

— Nie, nie. . . — zaprotestował słabo oficer. — Mamy rezerwy, mo˙zemy zbu-

dowa´c flot˛e czy kupi´c okr˛ety, ale to wymaga czasu. O wiele łatwiej jest u˙zy´c tego
pancernika Imperium.

— Łatwiej? — Jason uniósł brew. — Ilu ludzi dot ˛

ad stracili´scie, próbuj ˛

ac tam

wej´s´c?

— No. . . łatwiej to mo˙ze niewła´sciwe słowo. . . były pewne trudno´sci. . . ra-

zem czterdziestu siedmiu.

— I dlatego wysłali´scie ofert˛e na Felicity? — upewnił si˛e din Alt.
— Naturalnie. Nasz przemysł ci˛e˙zki od dawna kupuje od was surowce, st ˛

ad

te˙z dowiedzieli´smy si˛e, jak to mniej ni˙z setka Pyrrusjan podbiła cały ´swiat. Po-
my´sleli´smy wi˛ec, ˙ze mo˙zna by zaproponowa´c wam kontrakt na wej´scie do tego
okr˛etu.

— Byli´scie tylko niezbyt dokładni w poinformowaniu nas, kto znajduje si˛e na

pokładzie i dlaczego nikomu nie pozwala on zbli˙zy´c si˛e do okr˛etu, nie mówi ˛

ac

ju˙z o wej´sciu.

— No có˙z. . . to wła´snie jest cały problem. . . na pokładzie nie ma nikogo. —

Admirał u´smiechn ˛

ał si˛e sztucznie i z do´s´c du˙zym wysiłkiem. — Pozwólcie mi wy-

ja´sni´c. Otó˙z ta planeta za czasów Imperium była jedn ˛

a z najwa˙zniejszych i chocia˙z

przynajmniej z jedena´scie innych twierdzi, ˙ze s ˛

a kolebk ˛

a ludzko´sci, to my tutaj,

na Ziemi, wiemy, ˙ze mamy facj˛e. Ten pancernik zreszt ˛

a to potwierdza — kiedy

zako´nczyła si˛e IV Wojna Galaktyczna, został odstawiony do rezerwy, zahermety-
zowany i pozostawiony tutaj, cho´c jeszcze niedawno nie mieli´smy poj˛ecia o jego
istnieniu.

— Nie wierz˛e, ˙ze pozbawiony załogi i odstawiony do rezerwy pancernik, li-

cz ˛

acy sobie pi˛e´c tysi ˛

acleci, zabił czterdzie´sci siedem osób — burkn ˛

ał Kerk.

— A ja wierz˛e — sprzeciwił si˛e Jason. — Ty zreszt ˛

a te˙z uwierzysz, jak si˛e

chwil˛e zastanowisz. To jest ogromny, najtrudniejszy w dziejach do zniszczenia
okr˛et wojenny, nap˛edzany przez najpot˛e˙zniejsze silniki, jakie kiedykolwiek wy-
produkowano. Oznacza to najwi˛eksze pokładowe reaktory, a co za tym idzie —
działa o najdalszym zasi˛egu i ekrany o najwi˛ekszej mocy, nie licz ˛

ac innych rodza-

jów broni ofensywnej i defensywnej. A do ka˙zdego urz ˛

adzenia pasuje okre´slenie

naj. . . Wiadomo, ˙ze to wszystko jest przynajmniej zdublowane, je˙zeli nie potrój-
ne. Na pokładzie znajduj ˛

a si˛e wyspecjalizowane komputery bojowe. . . No, widz˛e,

˙ze dociera — to marzenie ka˙zdego Pyrrusjanina: najpot˛e˙zniejsza we wszech´swie-

cie bro´n, zdolna praktycznie do wszystkiego. Nie uwa˙zasz, ˙ze miło byłoby znale´z´c
si˛e za sterami takiego czego´s?

29

background image

Kerk i Meta milczeli w zgodnym zachwycie, a na ich twarzach malowało si˛e

błogie rozmarzenie: nie było w ˛

atpliwo´sci, i˙z całkowicie zgadzali si˛e z przedmów-

c ˛

a. Pełne szcz˛e´scia u´smiechy znikn˛eły jednak, gdy ten dodał:

— Tylko ˙ze to cudo jest aktualnie w rezerwie i całkowicie zahermetyzowa-

ne, co oznacza, ˙ze jest wył ˛

aczone, cho´c gotowe do akcji. Poza jednym ze stosów,

komputerem głównym i broni ˛

a defensywn ˛

a, reszta jest nieczynna. Cz˛e´sci ˛

a zabez-

pieczenia było naturalnie takie zaprogramowanie, by asekurowa´c jednostk˛e przed
meteorytami czy innymi zagro˙zeniami z kosmosu, ale przede wszystkim przed
nie upowa˙znionymi do tego osobnikami, którzy mogliby doj´s´c do wniosku, ˙ze ta-
ki drobiazg przydałby si˛e im do kolekcji; a w ogóle dobrze byłoby go mie´c ot tak,
na wszelki wypadek. Zostali´smy ostrze˙zeni pierwszym strzałem, cho´c nie w ˛

atpi˛e,

˙ze mógł nas równie łatwo zniszczy´c. Gdyby miał załog˛e, to nale˙załoby da´c so-

bie z tym spokój; no, mo˙zna jeszcze byłoby spróbowa´c j ˛

a przekona´c, ˙ze mamy

wzniosłe i słuszne cele. Poniewa˙z jednak jej nie ma, pozostaje nam przechytrze-
nie komputera pokładowego. Nie jest to rzecz ˛

a łatw ˛

a, ale jakim´s cudem mogłoby

si˛e uda´c. — Jason u´smiechn ˛

ał si˛e szeroko i zwrócił do admirała: — We´zmiemy t˛e

robot˛e, ale stawka si˛e podwoiła: miliard. Jeden miliard kredytów.

— Niemo˙zliwe! To zbyt wielka suma, bud˙zet nie. . .
— Zbli˙zaj ˛

a si˛e Rim Hordes, maj ˛

ac na celu grabie˙z i zniszczenie. By ich po-

wstrzyma´c, potrzebujecie okr˛etów — zamawiacie je w stoczniach, kupujecie u in-
nych. . . a je˙zeli dostawy si˛e opó´zni ˛

a? Je˙zeli nie b˛edzie tych okr˛etów w chwili

pojawienia si˛e wroga? Wystarczy odrobina wyobra´zni: oto p˛eka obrona, l ˛

aduje

desant, wyłamuje drzwi i całe to ładne biuro tonie we krwi. . .

— Do´s´c! — pisn ˛

ał admirał, blady nagle niczym ´sciana.

Jason przewidział słusznie: był to typowy „oficer biurowy”, który nigdy w ˙zy-

ciu nie brał udziału w ˙zadnej akcji, nawet jej nie widział z bliska; a do tego był
tchórzem.

— Macie ten kontrakt — wychrypiał — ale twardo stawiam warunek: trzy-

dzie´sci dni. Jedna minuta dłu˙zej i mo˙zecie si˛e po˙zegna´c z fors ˛

a; nie dostaniecie

złamanego grosza! Zgoda?

Jason spojrzał na Met˛e i Kerka, którzy jednocze´snie skin˛eli głowami.
— Zgoda — stwierdził — ale ten miliard jest bez podatków i bez wydatków.

Zapasy, zaopatrzenie, pomoc waszej floty, materiały i ludzie, to wszystko jest
opłacane przez was. I ˙zadnych oszcz˛edno´sci na listach zapotrzebowa´n, które wam
dostarczymy.

— Ale. . . — j˛ekn ˛

ał Djukich.

— Krew na ´scianach. . . — szepn ˛

ał Jason i czoło oficera pokryło si˛e potem.

— Przygotuj˛e dokumenty — pisn ˛

ał słabo admirał. — Kiedy zaczniecie?

— Ju˙z zacz˛eli´smy. U´sci´snijmy sobie dłonie, a papiery załatwimy jutro. —

Potrz ˛

asn ˛

ał entuzjastycznie bezwładn ˛

a dłoni ˛

a siedz ˛

acego, dodaj ˛

ac: — Nie s ˛

adz˛e,

by´scie mieli co´s w rodzaju instrukcji obsługi tego pancernika?

30

background image

— Gdyby´smy mieli, to nie proponowaliby´smy wam tego kontraktu — prych-

n ˛

ał zapytany. — W archiwach nie ma nawet ´sladu na ten temat. Wszystko, co

odkryli´smy odno´snie tego okr˛etu, jest do waszej dyspozycji.

— Niewiele tego, skoro stracili´scie czterdziestu siedmiu ochotników. Okazu-

je si˛e, ˙ze pi˛e´c tysi˛ecy lat to jednak długi okres, nawet dla najlepszej biurokracji.
Poza tym jedyn ˛

a rzecz ˛

a, jakiej nie mo˙zna skutecznie przechowa´c, jest praktyczna

instrukcja jak wyj ˛

a´c z przechowania rezerwowy okr˛et. Nie ma si˛e jednak co mar-

twi´c, znajdziemy na to sposób. Pyrrusjanie nigdy nie rezygnuj ˛

a. Je˙zeli wyda pan

rozkaz, by przesłano nam te dane, którymi dysponujecie, to udamy si˛e do naszych
kwater i nakre´slimy plan jak wykona´c kontrakt przed terminem.

*

*

*

— Jak? — zapytał Kerk, ledwie zamkn˛eły si˛e za nimi drzwi ich kwatery.
— Nie mam zielonego poj˛ecia! — przyznał Jason, u´smiechaj ˛

ac si˛e niewinnie

na widok ich zawiedzionych grymasów. — Proponuj˛e napi´c si˛e czego´s rozs ˛

adne-

go i zabra´c do my´slenia. Otó˙z jest to robota, która mo˙ze sko´nczy´c si˛e u˙zyciem
brutalnej siły, ale powinna si˛e zacz ˛

a´c od udowodnienia umysłowej przewagi czło-

wieka nad maszyn ˛

a, któr ˛

a zreszt ˛

a sam wymy´slił. Dla mnie podwójn ˛

a z lodem,

kochanie.

— Samoobsługa — warkn˛eła Meta. — Skoro nie masz poj˛ecia, jak si˛e za to

zabra´c, to dlaczego przyj ˛

ałe´s kontrakt?

Zabrz˛eczało szkło, trunek sympatycznie zabulgotał, i Jason westchn ˛

ał siada-

j ˛

ac.

— Bo jest to dla nas okazja zarobienia paru groszy — wyja´snił — których,

jak wiecie, potrzebujemy. Je˙zeli nie uda nam si˛e włama´c do tej przero´sni˛etej kon-
serwy, to stracimy jedynie trzydzie´sci dni. — Poci ˛

agn ˛

ał solidny łyk i przypomniał

sobie, ˙ze rozs ˛

adna dyskusja z Pyrrusjanami to tylko strata czasu: istniały szybsze

i skuteczniejsze sposoby. — Chyba nie boicie si˛e tego pancernika, co?

Po czym, z anielskim u´smiechem wcielonej niewinno´sci, obserwował dwa

w´sciekłe oblicza i nagłe napi˛ecie mi˛e´sni, którym towarzyszył cichy szum serwo-
motorów wysuwaj ˛

acych, a po krótkiej chwili chowaj ˛

acych bro´n do kabur.

— Lepiej we´zmy si˛e do roboty — warkn ˛

ał Kerk — tracimy czas, a ka˙zda

sekunda si˛e liczy. Od czego zaczynamy?

— Od materiałów archiwalnych. Musimy najpierw zebra´c maksimum wiedzy

o tym pancerniku.

31

background image

*

*

*

— Nie bardzo rozumiem, co nam daje obrzucanie skałami tego okr˛etu —

oznajmiła Meta. — Wiemy ju˙z, ˙ze niszczy je, zanim dotr ˛

a w jego pobli˙ze. To

strata czasu, a teraz jeszcze chcesz marnowa´c ˙zywno´s´c. Te tusze. . .

— Meta, kochanie. Zaniknij si˛e z łaski swojej. W tym szale´nstwie jest meto-

da. Jednostka flagowa, która mruga sobie wesoło radarem, zapisuje ka˙zdy strzał
i odległo´s´c, w jakiej cel został zniszczony, z jakiej to nast ˛

apiło broni itd. Trzy-

dzie´sci okr˛etów obrzuca go w tej chwili rozmaitym kosmicznym ´smieciem, a to
nie jest co´s, co zwykle przytrafia si˛e zahermetyzowanym i odstawionym do rezer-
wy jednostkom, i powinno da´c ciekawe rezultaty. Teraz oprócz skał wystrzelimy
te połcie mi˛esa opakowane w dwadzie´scia kilogramów pancernego plastiku i to
z ró˙znymi szybko´sciami i po ró˙znych trajektoriach. Je˙zeli który´s z nich dotrze
do okr˛etu, to b˛edziemy wiedzieli, ˙ze człowiek w kombinezonie z takiego plastiku
tak˙ze powinien tego dokona´c. Poza tym, je˙zeli to nie jest jeszcze wystarczaj ˛

ace

obci ˛

a˙zenie dla jego komputera, to całkiem spora planetoida jest ju˙z w drodze, do-

kładnie na kursie kolizyjnym. Albo b˛edzie musiał j ˛

a zniszczy´c, a na to potrzeba

sporo energii, albo postara si˛e zmieni´c kurs. Wszystko to da nam nowe informa-
cje, które pomog ˛

a w znalezieniu sposobu jak si˛e do niego dosta´c.

— Pierwszy befsztyk w drodze — poinformował ich Kerk od drzwi. — Przy

załadunku odci ˛

ałem par˛e najładniejszych kawałków i chwilowo mamy pełn ˛

a lo-

dówk˛e. Po kilogramie z ka˙zdego. Nie powinno to mie´c znaczenia przy do´swiad-
czeniu.

— Na stare lata zaczynasz specjalizowa´c si˛e w kradzie˙zy — wtr ˛

acił din Alt.

— No có˙z, ucz˛e si˛e od ciebie. Otó˙z i pierwszy idzie w diabły — wskazał

malutki rozbłysk na ekranie. — Ka˙zdy ma przymocowan ˛

a flar˛e, eksploduj ˛

ac ˛

a

w chwili trafienia. Teraz drugi. Docieraj ˛

a do celu bli˙zej ni˙z skały, ale nie osi ˛

a-

gaj ˛

a go.

— Zatem wracamy do my´slenia. — Jason wzruszył ramionami. — Na pocz ˛

a-

tek proponuj˛e steki i butelk˛e wina. Do przybycia planetoidy mamy jeszcze dwie
godziny, a chciałbym to spokojnie obejrze´c.

*

*

*

Do ogl ˛

adania było, łagodnie mówi ˛

ac, niewiele. Miliony ton solidnej skały

umieszczono na kolizyjnej orbicie za pomoc ˛

a sporego nakładu sił i ´srodków (o

czym nie omieszkał przypomnie´c im admirał Djukich). Teraz wyłaniały si˛e one
majestatycznie z mroków kosmosu przy wtórze zaciekłego terkotania radaru pan-
cernika. Zaledwie komputer zd ˛

a˙zył przeliczy´c kursy i czas, silniki główne o˙zyły

na chwil˛e i planetoida przemkn˛eła za ruf ˛

a pancernika, nikn ˛

ac w pustce.

— Dramatyczne jak cholera — oznajmiła Meta lodowatym tonem.

32

background image

— Wiemy, ˙ze silniki s ˛

a sprawne i mog ˛

a by´c u˙zyte w ka˙zdej chwili — sprzeci-

wił si˛e Jason. — A to jest nowa, cenna informacja.

— A jaka z tego korzy´s´c? — spytał ironicznie Kerk.
— Có˙z, nigdy nie wiadomo co si˛e mo˙ze. . . — zacz ˛

ał Jason, lecz przerwał mu

trzask w gło´sniku.

— Kontrola do Pyrrusa Jeden. Słyszycie mnie?
— Tu Pyrrus Jeden — odparł din Alt. — O co chodzi?
— Otrzymali´smy wiadomo´s´c z pancernika na fali 183,4. Tre´s´c jest nast˛epuj ˛

a-

ca: Nederuebla al navigacio centro. Kroniku ci tio sangon. . .

— Nic nie rozumiem — j˛ekn˛eła Meta.
— To esperanto, j˛ezyk urz˛edowy Imperium. Okr˛et przesłał do bazy informacj˛e

o zmianie kursu. A poza tym znamy jego nazw˛e: „Indestructible”.

— To wa˙zne?
— Wa˙zne! — Jason prawie zapiał z zachwytu, dostrajaj ˛

ac radio do nowej

cz˛estotliwo´sci. — Kiedy skłonisz kogo´s do gadania, to prawie go przekonałe´s.
Spytaj, a ka˙zdy komiwoja˙zer potwierdzi, ˙ze to prawda. Teraz uprzejmie prosz˛e
o cisz˛e — b˛ed˛e ´cwiczył najlepsze wojskowe esperanto jakie znam.

Odchrz ˛

akn ˛

ał, wł ˛

aczył nadajnik i oznajmił:

— Halo „Indestructible”, tu Kwatera Główna. Wyja´sni´c samowoln ˛

a zmian˛e

kursu.

— Zmiana kursu zgodnie z instrukcj ˛

a L-590, by unikn ˛

a´c zniszczenia.

— Twój nowy kurs jest niebezpieczny dla ruchu. Wró´c na poprzedni.
W milczeniu obserwowali ekran, na którym przez kilka sekund nic si˛e nie

działo, po czym ruf˛e pancernika roz´swietliła purpurowa po´swiata nap˛edu głów-
nego.

— Udało si˛e! — Meta entuzjastycznie u´sciskała Jasona, a˙z jego ˙zebra ostrze-

gawczo zatrzeszczały. — Słucha twoich rozkazów! Ka˙z mu nas wpu´sci´c i po spra-
wie.

— Nie s ˛

adz˛e, ˙zeby to było takie proste. Spróbujmy lepiej okr˛e˙zn ˛

a drog ˛

a —

mrukn ˛

ał Jason i przeszedł na esperanto. — Zmiana kursu przyj˛eta. Wyja´snij po-

wody wysokiego zu˙zycia energii ostatnimi czasy.

— Deszcz meteorytów. Wszystkie znajduj ˛

ace si˛e na kursie kolizyjnym znisz-

czono.

— Raport mówi o u˙zyciu pomocniczych baterii rakietowych. To prawda?
— Tak jest.
— Stwierdzam wysoki stopie´n zu˙zycia amunicji. Zostanie wysłane uzupełnie-

nie.

— Uzupełnienie niepotrzebne. Zapasy amunicji znacznie powy˙zej niezb˛edne-

go poziomu.

— Kłótliwy jak na komputer, nie? — mrukn ˛

ał Jason wył ˛

aczywszy mikro-

fon. — Zobaczymy, jak zareaguje na u˙zycie szar˙zy.

33

background image

— Kwatera Główna anuluje twoj ˛

a decyzj˛e co do uzupełnie´n. Statek zaopa-

trzeniowy podejdzie do luku ładunkowego za siedemna´scie godzin. Potwierdzi´c.

— Potwierdzam. Statek zaopatrzeniowy musi poda´c sygnał dehermetyzacyj-

ny, zanim znajdzie si˛e w odległo´sci stu trzydziestu mil.

— Sygnał zostanie wysłany. Jakie jest aktualne hasło? Przez chwil˛e panowała

cisza, która przeci ˛

agn˛eła si˛e do pełnych dwóch sekund i Jason zaczynał si˛e ju˙z

niepokoi´c, gdy gło´snik znów o˙zył.

— Informacja zastrze˙zona.
— Przygotowa´c si˛e do sprawdzenia pami˛eci sygnału anuluj ˛

acego hermetyza-

cj˛e. Czy jest to wył ˛

acznie sygnał radiowy?

— Tak.
— Czy jest to zdanie przekazane foni ˛

a?

— Nie.
— Czy jest to zakodowane hasło?
— Tak.
— Zrób mi drinka. — Jason wył ˛

aczył mikrofon. — Ta gra w dziesi˛e´c pyta´n

mo˙ze zaj ˛

a´c troch˛e czasu.

*

*

*

Zaj˛eła. Dzi˛eki za´s cierpliwo´sci i starannemu omijaniu głównego tematu, udało

si˛e w ko´ncu wyci ˛

agn ˛

a´c z komputera tyle, ile było mo˙zna bez wzbudzania podej-

rze´n.

— Sygnał jest radiowy, kodowany i składa si˛e z dziesi˛eciu cyfr. Je˙zeli uda

si˛e nam go nada´c, to program dehermetyzuj ˛

acy zacznie działa´c natychmiast i ta

puszka b˛edzie słuchała naszych rozkazów.

— A w dodatku zainkasujemy nale˙zno´s´c — dodała Meta. — Czy mo˙zna tak

zaprogramowa´c nasz komputer, by wysyłał kolejno wszystkie kombinacje cyfr, a˙z
trafi na wła´sciwy?

— Mo˙zna. To samo wła´snie przyszło mi do głowy. Komputer pancernika jest

przekonany, ˙ze sprawdzamy systemy ł ˛

aczno´sci, i poinformował mnie, ˙ze mo˙ze

przyj ˛

a´c do powtórzenia i weryfikacji sto sygnałów na sekund˛e. Naturalnie ka˙zdy

b˛edzie przechodził przez obwody koduj ˛

ace i je˙zeli wy´slemy ten wła´sciwy, to roz-

pocznie si˛e dehermetyzacja, a nasz komputer b˛edzie przy okazji wiedział, jakie to
było hasło.

— Na to nie dałby si˛e nabra´c nawet pi˛ecioletni gówniarz — sprzeciwił si˛e

Kerk.

— Nie doceniasz głupoty komputera i zapominasz, ˙ze jest to maszyna cał-

kowicie pozbawiona wyobra´zni. Sprawdzimy jak długo to potrwa — din Alt za-
brał si˛e za klawiatur˛e nuc ˛

ac co´s pod nosem, ale ju˙z po chwili zakl ˛

ał. — Do kitu.

34

background image

Musimy wysła´c dziewi˛e´c cyfr do dziesi ˛

atej pot˛egi, co przy podanej przez niego

szybko´sci zajmie nam około pi˛eciu miesi˛ecy.

— A zostały tylko trzy tygodnie.
— Dzi˛eki, Meta, ale znam si˛e jeszcze na kalendarzu. I tak musimy spróbowa´c.

Zacznij od 9.999.999.999. i odliczaj kombinacje w dół. Pó´zniej skontaktuj si˛e
z Wydziałem Kodów Floty, wydosta´n ich szyfry i wy´slij — mo˙ze który´s b˛edzie
pasował. Szans˛e nadal mamy jak pi˛e´c do jednego przeciw trafieniu we wła´sciwy,
ale to i tak jest lepsze ni˙z nic. Poza tym trzeba si˛e znowu zabra´c za my´slenie.

*

*

*

Flota przysłała niewysokiego jegomo´scia o nazwisku Shrenkly, który przytar-

gał ze sob ˛

a spor ˛

a pak˛e materiałów. Okazał si˛e szefem Wydziału Szyfrów, a na

dodatek entuzjast ˛

a kodów i krzy˙zówek. Było to najciekawsze zadanie, jakie kie-

dykolwiek otrzymał, tote˙z entuzjastycznie zabrał si˛e do roboty, gadaj ˛

ac przy tym

bez przerwy.

— Co´s wspaniałego! Cudowna okazja! Serie wst˛epne i zst˛epne nadawane s ˛

a

automatycznie, wi˛ec nie ma co sobie nimi zawraca´c głowy. Zajmiemy si˛e zatem
permutacjami i podstawieniami, które. . .

— ´Swietnie, nie przeszkadzaj sobie — przerwał mu Jason klepi ˛

ac go po ple-

cach i rado´snie szczerz ˛

ac z˛eby. — Potem zdasz mi z tego raport, ale teraz mamy

wa˙zn ˛

a narad˛e, wi˛ec pobaw si˛e sam. Kerk, Meta — czas na nas.

— Jak ˛

a znowu narad˛e? — spytała szeptem, ledwie znale´zli si˛e na korytarzu.

— Normaln ˛

a, wła´snie przed chwil ˛

a j ˛

a wymy´sliłem, by urwa´c si˛e temu nudzia-

rzowi. Niech sobie w spokoju kombinuje; przecie˙z i tak si˛e na tym nie znamy. My
tymczasem spróbujemy wymy´sli´c co´s innego.

— Uwa˙zam, ˙ze mówił o ciekawych rzeczach.
— Doskonale, to id´z sobie z nim pogada´c. Tylko nie wtedy, kiedy b˛ed˛e w po-

bli˙zu. Tymczasem wysilmy mózgownice, mo˙ze przyjdzie nam do głowy co´s ge-
nialnego.

*

*

*

To, co z tego my´slenia wynikło, zaowocowało szeregiem najrozmaitszych

przedsi˛ewzi˛e´c, charakteryzuj ˛

acych si˛e jedn ˛

a cech ˛

a wspóln ˛

a: ˙zadne si˛e nie powio-

dło. Jednym z pomysłów była miniaturyzacja robota i sprawdzenie czy i jak mały
mógłby dotrze´c do pancernika. Konstruowali coraz mniejsze, wysyłali i. . . ka˙zdy
ko´nczył tak samo — w ładnym wybuchu. Obsesja miniaturyzacji zaszła tak da-
leko, ˙ze po robocie wielko´sci monety skonstruowali kamer˛e o wymiarach łebka

35

background image

od szpilki, ci ˛

agn ˛

ac ˛

a molekularn ˛

a ni´c steruj ˛

ac ˛

a i doprowadzaj ˛

ac ˛

a energi˛e do jej jo-

nowego silniczka. Dotarła do okr˛etu na odległo´s´c dziesi˛eciu mil, po czym została
gładko załatwiona jednym strzałem. Inne, równie genialne co nieortodoksyjne po-
mysły, tak˙ze nie powiodły si˛e w praktyce. Pancerny kolos unosił si˛e tymczasem
w przestrzeni, spokojnie przyjmuj ˛

ac i sprawdzaj ˛

ac nie ko´ncz ˛

ace si˛e serie cyfr,

a przy okazji odstrzeliwuj ˛

ac wszystko, co tylko znalazło si˛e w pobli˙zu. Ka˙zda

próba wymagała czasu, tote˙z dni mijały raczej szybko i Jason zacz ˛

ał mie´c chro-

niczn ˛

a migren˛e oraz trudno´sci z zasypianiem w miar˛e kurczenia si˛e wyznaczone-

go czasu. Problem wydawał si˛e nierozwi ˛

azywalny.

*

*

*

Gdy Meta zajrzała do jego kabiny, wprowadzał wła´snie odległo´sci i cechy

zniszczonych dot ˛

ad obiektów do komputera, kln ˛

ac z cicha i bez przekonania.

— B˛ed˛e u Shrenkly’ego, gdyby´s mnie potrzebował — oznajmiła.
— Cudownie.
— Nauczył mnie ju˙z tabel cz˛estotliwo´sci, a dzi´s zaczniemy proste kody pod-

stawieniowe.

— Pasjonuj ˛

ace!

— Dla mnie tak. Nigdy dot ˛

ad nie zetkn˛ełam si˛e z czym´s takim, a poza tym ma

to swoj ˛

a warto´s´c. Wiadomo, ˙ze jeden z tych sygnałów jest wła´sciwy, nie wiemy

tylko który, a to wi˛ecej ni˙z ty osi ˛

agn ˛

ałe´s, obrzucaj ˛

ac okr˛et skałami. Poza tym

zostały nam dwa dni! — oznajmiła wychodz ˛

ac.

Drzwi hukn˛eły. Jason oklapł, nagle zdaj ˛

ac sobie spraw˛e, jak bardzo jest zm˛e-

czony. Nalał do szklanki truch˛e „dopalacza” (około osiemdziesi˛eciu procent) i za-

˙zył pierwsz ˛

a dawk˛e lecznicz ˛

a, gdy wszedł Kerk.

— Zostały nam dwa dni — oznajmił.
— Dzi˛eki serdeczne, dopóki mi o tym nie powiedziałe´s, ˙zyłem w błogiej nie-

´swiadomo´sci. Wiem, ˙ze Pyrrusjanie nigdy si˛e nie poddaj ˛

a, ale tak mi co´s ´smierdzi,

˙ze mo˙zemy by´c w tej materii debiutantami.

— Jeszcze nie jeste´smy pokonani. B˛edziemy walczy´c!
— Klasyczna pyrrusja´nska odpowied´z, tylko tym razem głupia. Jak sobie to

wyobra˙zasz? Aborda˙z?

— Dlaczego nie? Je˙zeli b˛edziemy mieli pancerne kombinezony, to małoka-

librowa bro´n palna i lasery słabej mocy mog ˛

a nas tylko uszkodzi´c, a nie zabi´c.

Wystarczy omin ˛

a´c artyleri˛e główn ˛

a i miotacze oraz rozwali´c któr ˛

a´s ´sluz˛e.

— I to wszystko? A mo˙ze masz jeszcze jaki´s pomysł jak omin ˛

a´c artyleri˛e

główn ˛

a?

— Nie, ale jak ci˛e znam, to ty ju˙z co´s wymy´slisz. Tylko lepiej si˛e pospiesz,

mamy. . .

36

background image

— Wiem, dwa dni. Przypuszczam, ˙ze dla niektórych lepsza jest ´smier´c ni˙z

przyznanie si˛e do pora˙zki. Có˙z, wło˙zymy kombinezony, polecimy za chmar ˛

a

odłamków, które pancernik rozbije w drobny pył, a potem wmówimy jego senso-
rom, ˙ze wcale nie jeste´smy par ˛

a pancernych kombinezonów, tylko plastikowymi

beczkami z piwem, na które szkoda energii dział i wystarczy bro´n małokalibrowa.
Ta z kolei oka˙ze si˛e nieskuteczna. Potem wleziemy do ´srodka, skasujemy miliard
w gotówce i b˛edziemy ˙zyli długo i szcz˛e´sliwie.

— O, wła´snie, co´s w tym stylu. Lec˛e przygotowa´c kombinezony.
— Zanim polecisz, zastanów si˛e uprzejmie nad jednym drobiazgiem: jak,

u diabła, przekona´c sensory tego tam, ˙ze. . . — Jason zamilkł nagle z szeroko
otwartymi oczami. Po dłu˙zszej chwili o˙zył, trzepn ˛

ał Kerka w plecy z rado´sci

i o´swiadczył wesoło: — Mam! — po czym ruszył do komputera.

Kerk czekał, spokojnie obserwuj ˛

ac Jasona wprowadzaj ˛

acego dane. Odpo-

wied´z nie dała na siebie długo czeka´c.

— Oto plan ataku — oznajmił rado´snie din Alt unosz ˛

ac w dłoni dyskietk˛e. —

I to ataku, który ma wszelkie szans˛e powodzenia. Trzeba było pami˛eta´c, ˙ze kom-
puter pancernika jest tylko głupi ˛

a maszyn ˛

a licz ˛

ac ˛

a, tyle ˙ze liczy bardzo szybko.

I ˙ze zawsze b˛edzie si˛e zachowywał tak samo, bo tak jest zaprogramowany. A te-
raz słuchaj: cz˛e´s´c rufowa, gdzie s ˛

a dysze nap˛edu głównego, jest najsłabiej bro-

niona — tylko sto czterna´scie stanowisk ogniowych mo˙ze by´c skierowanych do
tyłu. Czas ich obrotu o sto osiemdziesi ˛

at stopni jest ró˙zny — od ułamka sekun-

dy a˙z do sze´sciu sekund w przypadku artylerii głównej. To jedna sprawa. Druga
to sposób, w jaki komputer traktuje cele. Na pierwszy ogie´n id ˛

a najszybciej po-

ruszaj ˛

ace si˛e skały, nawet je˙zeli s ˛

a w dalszej odległo´sci ni˙z wi˛eksze, ale wolniej

poruszaj ˛

ace si˛e cele. Do tego dochodzi jeszcze szybkostrzelno´s´c, k ˛

at podniesienia

czy opuszczenia lufy i inne takie — nasz komputer przemielił to wszystko i oto
efekt.

— A jaki on jest?
— Taki, ˙ze teoretycznie powinno nam si˛e uda´c. B˛edziemy w ´srodku dysko-

watej formacji skalnych odłamków, która zostanie skierowana w ruf˛e pancernika.
Skał musi by´c tyle, ˙zeby wystarczyło ich dla dział broni ˛

acych tego sektora, i na-

le˙zy je dobra´c tak, by najmniejsza była dwa razy wi˛eksza ni˙z człowiek w skafan-
drze. Powinni´smy mie´c tak ˛

a sam ˛

a jak one szybko´s´c i kierunek, wtedy zajmie si˛e

nami dopiero bro´n małokalibrowa. Druga chmura skał, i to, naprawd˛e ogromna
zarówno wag ˛

a, jak i rozmiarem, b˛edzie — wycelowana w rejon rufy pod k ˛

atem

dziewi˛e´cdziesi˛eciu stopni, ale w obszar strefy ochronnej wkroczy dopiero wtedy,
gdy my znajdziemy si˛e pod ogniem. Komputer naturalnie wykryje j ˛

a w czasie

ostrzeliwania naszego dysku i przesunie główne działa na wi˛eksze zagro˙zenie.
Kiedy tylko zaczn ˛

a strzela´c do nowego celu, dajemy pełny ci ˛

ag silników plecako-

wych i kierujemy si˛e ku dyszom nap˛edu głównego — znajdziemy si˛e w ten sposób

37

background image

w zasi˛egu małokalibrowej broni, któr ˛

a nasze kombinezony powinny przetrzyma´c.

A zanim główne działa zdołaj ˛

a si˛e obróci´c i waln ˛

a´c, b˛edziemy ju˙z wewn ˛

atrz dysz.

— To brzmi nie´zle. Jaki jest odst˛ep czasu mi˛edzy dotarciem do dysz a naj-

wcze´sniejsz ˛

a mo˙zliwo´sci ˛

a otwarcia ognia przez artyleri˛e główn ˛

a?

— Dokładnie 0,6 sekundy.
— Kupa czasu. Bierzmy si˛e do roboty.
— Zaraz — Jason uniósł dło´n — idziemy tylko my dwaj, z broni ˛

a i sprz˛etem

tn ˛

acym. Kiedy ju˙z b˛edziemy wewn ˛

atrz, nie powinni´smy mie´c zbyt wielu proble-

mów, niemniej operacja nie b˛edzie łatwa. Ale Meta zostaje i nic o tym nie wie.

— Troje ma wi˛eksze szans˛e ni˙z dwoje.
— A dwóch lepiej sobie poradzi ni˙z jeden. Nie rusz˛e si˛e, je˙zeli nie wyrazisz

zgody na wył ˛

aczenie jej z tego.

— Skoro nalegasz. . . ale we´zmy si˛e w ko´ncu do roboty.

*

*

*

Meta zaj˛eta była kodami, które jej bardzo przypadły do gustu. Flota nabrała

tymczasem niezłej wprawy w obrzucaniu pancernika skałami, nudz ˛

ac si˛e przy tym

co niemiara, chocia˙z i tak wi˛ekszo´s´c roboty zwalili na komputery. Podczas gdy
przygotowywano odpowiedni zapas skał, Kerk i Jason sprawdzili kombinezony
pancerne, bro´n I sprz˛et. Jason pomajstrował tak˙ze przy urz ˛

adzeniach ´sluzy, by

Meta, b˛ed ˛

aca w sterówce, nie wiedziała o jej otwarciu. W ko´ncu wszystko było

gotowe. Ubrani w zbrojone wdzianka i obwieszeni sprz˛etem jak dwie choinki, po
cichu wymkn˛eli si˛e na zewn ˛

atrz.

*

*

*

Niezale˙znie od tego, ile razy si˛e to ju˙z robiło i jak by si˛e psychicznie do tego

nie przygotowywa´c, uczucie swobodnego unoszenia si˛e w kosmicznej pró˙zni nie
jest specjalnie miłe; łatwo straci´c orientacj˛e i cały czas ma si˛e dziwne wra˙zenie, ˙ze
wsz˛edzie jest albo góra, albo dół. Jason przyznawał, ˙ze tego nie lubił, i wdzi˛eczny
był za krzepi ˛

ac ˛

a obecno´s´c Kerka.

— Operacja rozpocz˛eta — skrzekn˛eły słuchawki, a pó´zniej byli zbyt zaj˛eci,

by zwraca´c uwag˛e na cokolwiek, co nie działo si˛e tu˙z obok nich.

Komputer poinformował ich, ˙ze zbli˙za si˛e ´sciana gigantycznych głazów i cho-

cia˙z sami niczego nie mogli jeszcze dostrzec, polecił im zmieni´c kurs. Nagle oka-
zało si˛e, ˙ze s ˛

a po´srodku zgrupowania pot˛e˙znych odłamków skalnych, majestatycz-

nie przepływaj ˛

acych obok nich. Zgodnie z instrukcjami komputera uruchomili

silniki, by wpasowa´c si˛e w zaplanowane miejsce wewn ˛

atrz formacji. Wymagało

38

background image

to troch˛e pracy: przyspieszania i hamowania, ale w ko´ncu unosili si˛e w´sród skał
i, pomimo wył ˛

aczonych silników, powoli zbli˙zali si˛e do strefy ognia.

— Pami˛etasz instrukcje? — spytał Jason.
— Doskonale.
— No to je powtórzymy dla podniesienia mojego morale, o ile nie masz nic

przeciwko temu. — W dali przed nimi wida´c było rozbłysk na tle mroków ko-
smosu, czyli ich cel. — Podczas zbli˙zania si˛e nie robimy dosłownie nic, by nie
zwróci´c na siebie uwagi. Wokół nas b˛edzie spore zamieszanie, ale poza naprawd˛e
powa˙znym zagro˙zeniem nie tykamy nap˛edu. Kiedy zostaniemy ostrzelani z bro-
ni małokalibrowej, to mo˙zemy si˛e bardzo cieszy´c, bo to da nam pewno´s´c, ˙ze
działa główne zaj˛ete s ˛

a czym´s innym, czyli kolejn ˛

a ławic ˛

a skał, t ˛

a nadlatuj ˛

ac ˛

a

z boku. My ich nie zobaczymy, ale komputer przez cały czas monitoruje pancer-
nik i na pewno ich nie przegapi. Gdy tylko artyleria główna zacznie strzela´c do
tych skał, my dostaniemy sygnał „Naprzód” i ruszymy ile mocy w silnikach ku
dyszom głównego nap˛edu. Kiedy radary naszych skafandrów zamelduj ˛

a, ˙ze je-

ste´smy o mil˛e od celu, dajemy cał ˛

a wstecz, bo inaczej utworzymy na pancerzu

efektowne płaskorze´zby. B˛edziemy ju˙z bezpieczni, bo znajdziemy si˛e w martwej
strefie ostrzału. Do zobaczenia w prawej dyszy.

— A co b˛edzie, je˙zeli komputer pokładowy odpali stos, by si˛e nas pozby´c

z rury wydechowej?

— Jest to co´s, o czym usilnie staram si˛e nie my´sle´c od chwili, gdy na to wpa-

dłem. Pozostaje mie´c nadziej˛e, ˙ze nie jest zaprogramowany na tak skomplikowane
zadania i jego obwody logiczne nie. . . — przerwał, gdy˙z przestrze´n wokół nich
eksplodowała o´slepiaj ˛

acym blaskiem.

Przysłony kasków momentalnie ´sciemniały, ale i tak wida´c było przez nie in-

tensywne rozbłyski, którym towarzyszyła absolutna cisza. Skała wielko´sci dom-
ku jednorodzinnego rozbłysła i znikn˛eła nie dalej ni˙z sto jardów od Jasona, bez

˙zadnego d´zwi˛eku. Przez dłu˙zsz ˛

a chwil˛e przebiegało wokół nich bezgło´sne znisz-

czenie, a˙z nagle zapanowała sekunda spokoju, brutalnie przerwana ogłuszaj ˛

acymi

eksplozjami i wibracj ˛

a kombinezonu din Alta.

Trafili go! Cho´c oczekiwał tego, ba, chciał aby tak si˛e stało, to i tak pod-

skoczył, a po plecach przemaszerowały mu ciarki. W całym tym hałasie ledwie
usłyszał w słuchawkach polecenie komputera:

— Naprzód!
— Kerk, pełny ci ˛

ag! — wrzasn ˛

ał i wykonał własn ˛

a komend˛e.

Kombinezon kopn ˛

ał go solidnie, utrudniaj ˛

ac zwolnienie filtrów hełmu.

W pierwszym momencie prawie go o´slepiło, ale poprzez rozbłyski zdołał dostrzec
ruf˛e pancernika na wprost własnego nosa. Dysze nap˛edu głównego wygl ˛

adały

niczym wielkie czarne ´slepia. Rosły, błyskawicznie wypełniaj ˛

ac przestrze´n, gdy

nagły błysk radaru poinformował go o mini˛eciu granicy jednej mili. Działa nie
mogły mu ju˙z zaszkodzi´c, ale uderzenie w kadłub było w stanie skutecznie je

39

background image

zast ˛

api´c. Wdusił do oporu silniki hamuj ˛

ace i kombinezon trzepn ˛

ał go ponownie,

niemal uniemo˙zliwiaj ˛

ac ruchy. Prawa dysza wypełniała mu pole widzenia niczym

gigantyczna lufa, do której zmierzał bez ˙zadnych szans na zatrzymanie.

Nagle był ju˙z wewn ˛

atrz i to nawet poruszaj ˛

ac si˛e niezbyt szybko. Powoli wy-

ł ˛

aczył silnik i łagodnie opadł, utrzymuj ˛

ac si˛e o par˛e jardów nad dnem. Co´s nad

nim przeleciało I z łomotem r ˛

abn˛eło w jedn ˛

a ze ´scian, by po chwili osun ˛

a´c si˛e na

dno.

— Kerk! — złapał bezwładn ˛

a posta´c i wł ˛

aczył lamp˛e umieszczon ˛

a na heł-

mie. — Kerk!

Cisza.
Czy˙zby. . .
— Wyl ˛

adowałem. . . troch˛e szybciej. . . ni˙z chciałem. . .

— Faktycznie! Dobrze, ˙ze´s si˛e od razu nie przebił do ´srodka. Ruszajmy do

roboty, zanim to liczydło postanowi nas usma˙zy´c.

Niebezpiecze´nstwo dodało im skrzydeł, tote˙z wyci˛ecie kolistego otworu za

pomoc ˛

a palnika molekularnego (jedynego narz˛edzia zdolnego naruszy´c struktur˛e

materiału, z którego wykonano dysze) zaj˛eło im zaledwie dwie minuty kator˙zni-
czej pracy. Gdy kr ˛

ag w pobli˙zu wtryskiwaczy był ju˙z kompletny, Kerk momen-

talnie wparł w niego ramiona i odpalił silnik. Wraz z wyci˛etym arkuszem znikn ˛

w ciemno´sciach, a Jason natychmiast pod ˛

a˙zył w jego ´slady. Znalazł si˛e w o´swie-

tlonej i nader rozległej siłowni, która nagle stała si˛e jeszcze ja´sniejsza dzi˛eki mini-
wulkanowi, który wybuchł tu˙z za nim — z otworu w podłodze strzeliły płomienie,
by niemal natychmiast zgasn ˛

a´c. Komputer zdecydował si˛e w ko´ncu oczy´sci´c dy-

sze mikrosekundowym odpaleniem silników.

— Cwana maszynka — przyznał roztrz˛esionym z lekka głosem.
Kerk zignorował ogie´n i zaj ˛

ał si˛e kabin ˛

a kontroln ˛

a usytuowan ˛

a obok siłow-

ni. Jason spotkał go w drzwiach, trzymaj ˛

acego spory plan w pogi˛etej metalowej

ramie.

— Plan pancernika — wyja´snił Kerk. — Zerwałem go ze ´sciany. Sterówka

jest tam. Idziemy!

— Dobra, dobra, przecie˙z nic nie mówi˛e — mrukn ˛

ał din Alt z trudem dotrzy-

muj ˛

ac kroku Kerkowi, który był w swoim ˙zywiole, ledwie znale´zli si˛e w długim

korytarzu. — Automaty naprawcze nie s ˛

a gro´zne. . .

Zanim zdołał doko´nczy´c, dwa najbli˙zsze uniosły palniki i ruszyły w ich stro-

n˛e. Zd ˛

a˙zyły zrobi´c krok, ale pistolet Kerka plun ˛

ał ogniem i oba zamieniły si˛e

w dymi ˛

ace kupki złomu.

— Dobry komputer — pochwalił Pyrrusjanin. — Walczy z nami czym si˛e da.

Osłaniaj tyły.

Potem nie było czasu na pogaw˛edki. Cho´c zmieniali kierunek marszu, oczy-

wiste było, dok ˛

ad zmierzaj ˛

a, a ka˙zda napotkana maszyna była wrogiem. Robo-

ty sprz ˛

ataj ˛

ace atakowały nawet miotłami, ekrany monitorów eksplodowały, gdy

40

background image

przechodzili, hermetyczne drzwi usiłowały ich zmia˙zd˙zy´c, podłoga kopała wyła-
dowaniami elektrycznymi przy ka˙zdym kroku. To była regularna bitwa, ale jak
długo uwa˙zali, tak długo nic im nie groziło; kombinezony były dobrze izolowane
i trudne do przebicia domowymi sposobami, a Pyrrusjanie byli wszak najlepszymi
wojownikami w galaktyce. W ko´ncu dotarli do drzwi oznaczonych Centra kontro-
lo

, które Kerk od r˛eki rozwalił jednym strzałem. Wn˛etrze było jasno o´swietlone,

a klawiatura nienagannie czysta.

— Udało si˛e! — Jason zdj ˛

ał hełm i z rozkosz ˛

a odetchn ˛

ał chłodnym powie-

trzem. — Miliard kredytów! Zrobili´smy w jajo t˛e kup˛e złomu. . .

— TO OSTATNIE OSTRZE ˙

ZENIE — rykn ˛

ał nagle jaki´s głos i obaj odrucho-

wo złapali za bro´n, zanim zorientowali si˛e, ˙ze to nagranie.

— NIEPOWOŁANE OSOBY DOSTAŁY SI ˛

E NIELEGALNIE NA PO-

KŁAD. JE ˙

ZELI W CI ˛

AGU PI ˛

ETNASTU SEKUND NIE OPUSZCZ ˛

A OKR ˛

ETU,

ZOSTANIE ON ZNISZCZONY. ŁADUNKI ZOSTAŁY TAK ROZMIESZCZO-
NE, BY ˙

ZADEN FRAGMENT OKR ˛

ETU NIE DOSTAŁ SI ˛

E W R ˛

ECE WROGA.

CZTERNA ´SCIE. . .

— Nie zd ˛

a˙zymy! — j˛ekn ˛

ał Jason.

— Rozwal tablic˛e kontroln ˛

a!

— To nic nie da — wył ˛

acznik autodestrukcji na pewno jest gdzie indziej.

— DWANA ´SCIE. . .
— To co robimy?
— Nic! Nic nie mo˙zemy zrobi´c!
— . . . DZIESI ˛

E ´

C. . .

Bez słowa spojrzeli na siebie i u´scisn˛eli opancerzone dłonie.
— . . . SIEDEM. . .
— Có˙z, do zobaczenia — Jason próbował si˛e u´smiechn ˛

a´c.

— . . . CZTERY. . . errk. . . TRZY. . . — potem cisza, a po chwili inny głos

oznajmił: — Dehermetyzacja rozpocz˛eta. Obrona wył ˛

aczona. Oczekuj˛e rozka-

zów.

— ˙

Ze. . . ˙ze jak. . . ? — wychrypiał Jason.

— Otrzymałem sygnał nakazuj ˛

acy dehermetyzacj˛e okr˛etu. Oczekuj˛e rozka-

zów.

— W sam ˛

a por˛e — din Alt przełkn ˛

ał z wyra´znym trudem. — Dokładnie w sa-

m ˛

a por˛e.

*

*

*

— Nie powinni´scie i´s´c tam beze mnie — powitała ich Meta. — Nie zapomn˛e

wam tego!

— Nie mogłem ci˛e zabra´c, jeste´s dla mnie wi˛ecej warta ni˙z głupi miliard —

odparł Jason.

41

background image

— To najmilsza rzecz, jak ˛

a mi kiedykolwiek powiedziałe´s — rozpromieniła

si˛e i pocałowała go, czemu Kerk przygl ˛

adał si˛e z oboj˛etnym obrzydzeniem.

— Kiedy sko´nczysz, to mo˙ze poinformujesz nas uprzejmie, co tu si˛e stało —

nie wytrzymał wreszcie po dłu˙zszej chwili. — Komputer trafił na wła´sciwy sy-
gnał?

— Nie. Ja trafiłam. — U´smiechn˛eła si˛e zadowolona, widz ˛

ac ich całkowite

zaskoczenie, po czym ponownie pocałowała Jasona i wyja´sniła: — Mówiłam ci,

˙ze zainteresowały mnie kody i szyfry, naturalnie z militarnym wykorzystaniem.

Shrenkly opowiedział mi ostatnio o szyfrach podstawieniowych i zacz˛ełam od
najprostszego, takiego gdzie A zast˛epuje cyfra l, B to 2 itd. Spróbowałam zaszy-
frowa´c w ten sposób hasło, ale wyszło mi 81.122.021, czyli o dwie cyfry za mało.
Dopiero Shrenkly powiedział mi, ˙ze ka˙zd ˛

a liter˛e trzeba zast ˛

api´c dwiema cyframi,

bo inaczej mog ˛

a by´c problemy z dekodowaniem. Przecie˙z ju˙z od 10 s ˛

a dwie cyfry

i A to nie jest l, ale 01. Sprawa stała si˛e jasna. Dodałam zera do liter z pierw-
szej dziesi ˛

atki, co ł ˛

acznie dało dziesi˛e´c cyfr. Dla ˙zartu wprowadziłam cało´s´c do

komputera, który wysłał to razem z innymi. I to wszystko.

— Trafiła´s za pierwszym razem? — spytał ogłupiały do reszty din Alt. — To

si˛e nazywa szcz˛e´scie!

— To nie tak. Wiesz, ˙ze wojskowi s ˛

a z zasady pozbawieni wyobra´zni. Sam

mi to wiele razy powtarzałe´s. Wzi˛ełam wi˛ec pod uwag˛e najprostsz ˛

a mo˙zliwo´s´c,

sprawdziłam, jak to b˛edzie w esperanto i. . .

— Haltu?

— Wła´snie! Zakodowałam najprostszym szyfrem i okazało si˛e, ˙ze miałam

racj˛e.

— Co wła´sciwie znaczy to słowo? — zainteresował si˛e Kerk.
— Stop — poinformował go Jason. — Po prostu stop.
— Sam bym tak zrobił — przyznał Kerk — to całkiem logiczny sposób. Do-

bra, zabierajmy gotówk˛e i lecimy do domu.

background image

Akcja specjalna — (Commando
Raid)

Szeregowy Truscoe w ´slad za kapitanem wysiadł z ci˛e˙zarówki i przeszedł do-

bre sto jardów wzdłu˙z bitego traktu przez d˙zungl˛e, którym tu dotarli, po czym
obaj przykucn˛eli w cieniu drzew obserwuj ˛

ac o´swietlon ˛

a blaskiem ksi˛e˙zyca drog˛e.

W srebrzystej po´swiacie doskonale było wida´c ka˙zde zagł˛ebienie i ka˙zdy krzak
na poboczu.

— Cisza! — sykn ˛

ał kapitan nasłuchuj ˛

ac.

Truscoe wstrzymał oddech i spróbował kompletnie znieruchomie´c. Kapitan

Carter był legendarn ˛

a postaci ˛

a i weteranem walk w takiej jak ta okolicy, tote˙z Tru-

scoe słuchał go bez wahania. Wydało mu si˛e, ˙ze wyczuwa co´s wielkiego i gro´z-
nego czaj ˛

acego si˛e w pobli˙zu, ale mogło to by´c złudzenie. . .

— W porz ˛

adku — kapitan przestał szepta´c. — Co´s tu było: bawół albo jele´n,

ale wyczuło nas i uciekło. Mo˙zesz zapali´c, je´sli chcesz.

— Czy nie powinni´smy. . . chodzi mi o to, ˙ze kto´s mo˙ze dostrzec ˙zar, sir.
— Nie ukrywamy si˛e, William. . . nazywaj ˛

a ci˛e Billy, prawda?

— Tak, sir.
— Widzisz, Billy, jeste´smy tu dlatego, ˙ze ˙zaden z tubylców nie chodzi t˛edy po

zmroku. Mo˙zesz wi˛ec bez obawy zapali´c, a przy okazji dym odstraszy zwierzyn˛e.
Nawet tygrys bardziej obawia si˛e człowieka ni˙z człowiek jego, i nie sprowokowa-
ny woli omija´c ludzi. Nasz informator zreszt ˛

a tak˙ze dzi˛eki niemu nas rozpozna:

to nie miejscowy tyto´n, wi˛ec nie b˛edzie musiał si˛e ba´c. Ta ´scie˙zka prowadzi do
wioski i pewnie ni ˛

a wła´snie nadejdzie.

Billy wytrzeszczył oczy we wskazanym kierunku, ale nie dostrzegł ani ´sladu

˙zadnej ´scie˙zki czy czegokolwiek, co by j ˛

a przypominało. Có˙z, je´sli kapitan twier-

dził, ˙ze tam była, to pewnie była. . . ´scisn ˛

ał mocniej kolb˛e M-16 i rozejrzał si˛e po

pełnej pisków i bzycze´n okolicy spowitej przez mrok nocy.

— Zwierzaków si˛e nie boj˛e, sir. W Alabamie sporo polowałem i wiem, ˙ze

to cacko potrafi załatwi´c wszystko co ˙zyje. . . Martwi mnie ten brudas, który ma
przyj´s´c, sir. On jest zdrajc ˛

a, nie? Sk ˛

ad pewno´s´c, ˙ze jak kabluje na swoich, to nas

nie oszuka?

43

background image

Carter nie dał po sobie pozna´c, ˙ze nie znosi okre´slenia „brudas”, i wyja´snił

cierpliwie:- To nie zdrajca tylko informator, a to ró˙znica. Jemu bardziej ni˙z nam
zale˙zy na zako´nczeniu tej sprawy i dobiciu interesu. Pochodzi z wioski na połu-
dniu, kilka lat temu zniszczonej doszcz˛etnie przez trz˛esienie ziemi. Musisz zna´c
tutejsze zwyczaje, ˙zeby zrozumie´c, ˙ze tu „obcy” w wiosce b˛edzie zawsze obcy,
a˙z do ´smierci, i nikt nie jest w stanie tego zmieni´c. On został sam i nic nie ł ˛

aczy

go ani z tym miejscem, ani z tymi lud´zmi, wi˛ec nie mo˙zna mówi´c o jakiejkol-
wiek zdradzie. Zapłacimy mu tyle, ˙ze do ko´nca ˙zycia nie b˛edzie musiał pracowa´c,
i dlatego skorzystał z naszej propozycji. Przeniesie si˛e do osady le˙z ˛

acej w pobli˙zu

miejsca, gdzie stała kiedy´s jego wioska, i dla niego to idealna przyszło´s´c. Tam
spokojnie doczeka ´smierci.

— Mimo wszystko nie wydaje mi si˛e, ˙zeby to było uczciwe wobec tych, z któ-

rymi ˙zyje — mrukn ˛

ał Billy. — Sprzeda´c ich. . .

— Nikt nie został sprzedany — przerwał mu zdecydowanie oficer. — Robimy

to dla ich własnego dobra, cho´c obecnie mog ˛

a tego tak nie ocenia´c. Kiedy´s na

pewno przyznaj ˛

a nam racj˛e, a istotny jest tylko i wył ˛

acznie efekt ko´ncowy.

Billy nie odpowiedział — przypomniał sobie wła´snie star ˛

a wojskow ˛

a zasa-

d˛e, ˙ze z oficerami nie rozmawia si˛e jak z normalnymi lud´zmi, bo mog ˛

a z tego

wynikn ˛

a´c jedynie kłopoty.

— Wsta´n, idzie — polecił Carter i Billy doszedł do mało buduj ˛

acego wniosku,

˙ze Carter mógłby polowa´c na niego nawet w rodzinnych lasach Alabamy.

Nie dostrzegł ani nie usłyszał nikogo; nagle wychudzony konus w turbanie

znalazł si˛e obok nich.

— Tuan? — spytał szeptem.
Carter co´s mu odpowiedział po ichniemu i Billy przestał tego słucha´c, nie

znaj ˛

ac ani w z ˛

ab tutejszego j˛ezyka. Dawano im co prawda jakie´s lekcje, ale nie

maj ˛

ac zamiaru uczy´c si˛e ˙zadnego narzecza brudasów spał na nich z otwartymi

oczami. Gdy wyszli na drog˛e, w ´swietle ksi˛e˙zyca Billy upewnił si˛e, ˙ze ma do
czynienia z typowym brudasem: niski, chudy, w turbanie i przepasce biodrowej,
z całym maj ˛

atkiem zawini˛etym w mat˛e kurczowo ´sciskan ˛

a pod pach ˛

a. A s ˛

adz ˛

ac

po tym jak si˛e zachowywał, w dodatku z przera˙zonym brudasem.

— Wracamy do wozu — polecił Carter. — On tu nie b˛edzie rozmawiał, bo za

bardzo si˛e boi, ˙ze ci z wioski go znajd ˛

a.

Billy mocniej uj ˛

ał M-16 i poszedł dwa kroki za nimi, rozgl ˛

adaj ˛

ac si˛e uwa˙znie.

Pewnie, ˙ze brudas si˛e bał, miał do tego uzasadnione powody — podobnie jak
ka˙zdy zdrajca.

*

*

*

Gdy wyjechali na drog˛e prowadz ˛

ac ˛

a do obozu, brudas wyra´znie si˛e odpr˛e˙zył

i rozgadał. Mówił ´spiewnie do´s´c wysokim głosem, a kapitan, słuchaj ˛

ac go uwa˙z-

44

background image

nie, rysował plan wioski i okolicy na kartce opartej o mapnik. Billy siedział znu-
dzony z broni ˛

a mi˛edzy nogami, zastanawiaj ˛

ac si˛e, czy w kantynie podoficerskiej

uda mu si˛e przekona´c dy˙zurnego kucharza, by przyrz ˛

adził mu jaki´s stek lub inne

jajka. Brudas gadał jak naj˛ety, plan obfitował w szczegóły, a Billy przysn ˛

ał.

*

*

*

— Nie zgub własno´sci rz ˛

adowej, Billy — głos Cartera u´swiadomił Billy’emu,

˙ze gdy drzemał, bro´n wysun˛eła mu si˛e z dłoni, ale kapitan j ˛

a złapał, zanim zd ˛

a˙zyła

opa´s´c na deski.

Billy nie bardzo wiedział co powiedzie´c, a potem nie musiał ju˙z nic mówi´c —

oficer i tubylec wysiedli i został sam. Zeskoczył na zalany bł˛ekitnym blaskiem
lamp dziedziniec i przeci ˛

agn ˛

ał si˛e — nawet po tym drobiazgu, za który Carter

mógł poda´c go do raportu, nie był pewien czy go lubi, czy nie.

*

*

*

Trzy godziny po tym, jak Billy Truscoe zwalił si˛e na łó˙zko, w namiocie roz-

błysły ´swiatła, a z gło´sników buchn˛eło nagranie pobudki. Było nieco po drugiej,
czyli ´srodek nocy.

— Co tu si˛e dzieje, do kurwy n˛edzy? — zdenerwował si˛e czyj´s zaspany

głos. — Znowu jakie´s krety´nskie nocne ´cwiczenia?

Zanim Billy zd ˛

a˙zył go wyprowadzi´c z bł˛edu, w gło´snikach rozległ si˛e głos

dowódcy:

— Chłopaki, tym razem to na serio. Pierwsze oddziały ruszaj ˛

a za dwie godzi-

ny, a godzina G przypada dokładnie na pi ˛

at ˛

a pi˛etna´scie. Zanim ruszymy, dowódcy

jednostek podadz ˛

a wam szczegółowe rozkazy. Pełne wyposa˙zenie polowe. Po to

si˛e szkolili´scie i na to czekali´scie, wi˛ec nie dajcie si˛e ponie´s´c nerwom, to wasza
praca, i nie wierzcie w plotki, zwłaszcza ci z was, którzy jeszcze nie byli w akcji.
Wiem, ˙ze najłagodniej okre´slano was jako „bojowe dziewice”, ale zapomnijcie
o tym. Teraz jeste´scie zespołem, a jutro ju˙z nie b˛edziecie dziewicami.

Wi˛ekszo´s´c ˙zołnierzy rykn˛eła ´smiechem. Billy nawet si˛e nie skrzywił — stare

patriotyczne pierdoły poznawał na pierwszy zgrzyt w uchu i nie dawał si˛e na nie
nabra´c. Miał robot˛e, wi˛ec j ˛

a wykona, i nikt mu nie musi wciska´c ˙zadnej ciemnoty.

— Dalej, chłopaki, rusza´c si˛e! — sier˙zant odrzucił poł˛e namiotu osłaniaj ˛

ac ˛

a

wej´scie. — Grzebiecie si˛e jak muchy w ´swie˙zym gównie. Jazda!

Billy u´smiechn ˛

ał si˛e — znów wszystko po staremu: z sier˙zantem człowiek

przynajmniej wie, czego ma si˛e spodziewa´c.

— Spakowa´c cia´sniej tornistry! — polecił podoficer. — Cackacie si˛e z nimi

jak z nie´swie˙zymi jajami!

45

background image

Sier˙zant jako´s nigdy nie wzi ˛

ał sobie do serca rozmaitych głupawych rozkazów

dziennych o przestrzeganiu czysto´sci j˛ezyka na słu˙zbie, wychodz ˛

ac z rozs ˛

adnego

zało˙zenia, ˙ze pisała je jaka´s nie˙zyciowa ofiara.

Noc była gor ˛

aca i parna, tote˙z spocili si˛e jeszcze przed wyj´sciem z namiotu,

sk ˛

ad półbiegiem udali si˛e do stołówki i szybkim marszem wrócili z powrotem po

posiłku. A potem, ju˙z z oporz ˛

adzeniem, ruszyli do zbrojowni, aby wymieni´c bro´n.

Zm˛eczony kumpel odfajkował przyj˛ecie M-16 od szeregowca Truscoe po spraw-
dzeniu numeru seryjnego broni i wydał mu nowiutki M-13 wraz z bandolierem
ładunków. Bro´n wa˙zyła znacznie wi˛ecej ni˙z automat, do którego był przyzwycza-
jony, i Billy omal jej nie wypu´scił.

— Jak zgnoisz gnata, to postawi˛e do raportu — warkn ˛

ał odruchowo kapral,

obsługuj ˛

ac ju˙z nast˛epnego klienta.

Ledwie tamten si˛e odwrócił, Billy pokazał mu „wała” i wyszedł z baraku.

Pod pierwsz ˛

a lamp ˛

a obejrzał uwa˙znie nowy nabytek — miotacz gazu opracowa-

ny specjalnie na wypadek nadzwyczajnych zamieszek. Zaprojektowany i wypro-
dukowany w zakładach Cosmoline, z magazynkiem na pi˛e´c pojemników gazu,
miotacz wa˙zył osiemna´scie funtów i charakteryzował si˛e szerok ˛

a kolb ˛

a i grub ˛

a

luf ˛

a. W razie czego mógł doskonale robi´c za maczug˛e.

— Do szeregu! — rozległ si˛e ryk sier˙zanta. — Zbiórka!
Zgodnie z rozkazem stan˛eli w dwuszeregu i czekali. Wojsko zawsze składało

si˛e z dwóch rzeczy: po´spiechu i oczekiwania. Billy stał w drugim rz˛edzie, tote˙z
spokojnie zaj ˛

ał si˛e gum ˛

a do ˙zucia. Po długich jak wieczno´s´c minutach podeszli

w ko´ncu do czekaj ˛

acych helikopterów. I do kapitana Cartera.

— Ostatnia sprawa przed załadunkiem — przypomniał oficer. — Jeste´scie

plutonem uderzeniowym i macie najgorsze zadanie, wi˛ec chc˛e, aby´scie cały czas
byli za mn ˛

a w lu´znym szyku i mieli oczy dookoła głowy, czyli uwa˙zali na siebie

i na mnie równocze´snie. Nale˙zy si˛e spodziewa´c kłopotów, ale cokolwiek by si˛e
wydarzyło, nie działajcie samowolnie, tylko czekajcie na moje rozkazy. To ma
by´c pokazówka i nie chcemy strat. Wy dwaj, przytrzymajcie ten szkic, ˙zeby resz-
ta mogła go zobaczy´c. . . dobrze. Przyjrzyjcie si˛e uwa˙znie, bo to nasz dzisiejszy
cel. Wioska le˙zy nad rzek ˛

a, od której oddzielaj ˛

a j ˛

a pola ry˙zowe. Od tej strony

dotr ˛

a poduszkowce z desantem, tamt˛edy nikt nie ucieknie. To jedyna droga przez

d˙zungl˛e i b˛edzie dokładnie zablokowana, podobnie jak wszystkie ´scie˙zki. Tubyl-
cy, je´sli chc ˛

a, mog ˛

a pryska´c na przełaj, ale wtedy b˛ed ˛

a musieli wycina´c sobie

drog˛e, wi˛ec złapiemy ich bez trudu. Wszyscy wyznaczeni do tych zada´n b˛ed ˛

a na

miejscu o pi ˛

atej pi˛etna´scie i wtedy przyjdzie nasza kolej. Nadlecimy nisko i wy-

l ˛

adujemy na tym placu w ´srodku wsi, zanim ktokolwiek zd ˛

a˙zy si˛e zorientowa´c, ˙ze

jeste´smy w drodze. Je´sli wszystko dobrze zgramy, to jedyny opór jakiego mo˙zemy
oczekiwa´c, stanowi ˛

a psy i kury.

— Psy odstrzeli´c, kury do pasa — skomentował który´s z tylnych szeregów

i wszyscy parskn˛eli ´smiechem.

46

background image

Kapitan u´smiechn ˛

ał si˛e lekko i wrócił do mapy:

— Gdy wyl ˛

adujemy, rusz ˛

a pozostałe jednostki. Wodzem wioski, o, tu stoi jego

dom, jest stary cwaniak o wojskowej przeszło´sci i o cholerycznym usposobieniu.
Je´sli nie naka˙ze oporu, to reszta b˛edzie zbyt zaskoczona, by si˛e broni´c. Jego bior˛e
na siebie. S ˛

a pytania. . . ? Nie ma. . . ? Te˙z dobrze. W takim razie: do helikopterów!

Transportowe maszyny o dwóch wirnikach siedziały na l ˛

adowisku, czekaj ˛

ac

a˙z pododdziały wejd ˛

a do wn˛etrza po rampach załadunkowych. Ledwie wojsko

znalazło si˛e w ´srodku, pot˛e˙zne wirniki drgn˛eły i operacja si˛e zacz˛eła.

*

*

*

Lecieli nisko naprzeciw wstaj ˛

acego ´switu, muskaj ˛

ac prawie kołami wierzchoł-

ki drzew. Lot nie trwał długo, ale i tak spotkał ich nagły tropikalny dzie´n. Carter
przeszedł z kabiny pilotów do desantowej, rozbłysły zielone lampki i wyl ˛

adowali

ze wstrz ˛

asem zamortyzowanym przez podwozie. Rampy opadły ledwie dotkn˛e-

li gruntu i ˙zołnierze wysypali si˛e z helikopterów, przyjmuj ˛

ac półkolist ˛

a formacj˛e

obronn ˛

a.

Plac był pusty, tote˙z utworzyli lu´zny klin, którego szpic ˛

a był Carter, i ruszyli

za nim obserwuj ˛

ac uwa˙znie drzwi baraków, w których dopiero teraz zacz˛eli si˛e

pojawia´c zaskoczeni mieszka´ncy. Od strony drogi dobiegł ryk silników na niskich
obrotach, a od strony rzeki huk ´smigieł poduszkowców wlatuj ˛

acych na ry˙zowiska.

Potem wszystkie inne d´zwi˛eki zagłuszyło wysokie, elektroniczne wycie — Carter
miał megafon z wbudowan ˛

a syren ˛

a i wła´snie go wł ˛

aczył. Wyło z dobre pół minuty,

po czym oficer wył ˛

aczył syren˛e, uniósł megafon i jego głos wypełnił nagł ˛

a cisz˛e.

Billy nie rozumiał ani słowa, ale głos był autorytatywny i starannie modulo-

wany. Dopiero teraz dotarło do´n, ˙ze Carter poza tub ˛

a nie ma w r˛eku niczego. Nie

miał te˙z hełmu ani broni bocznej, co było ju˙z spor ˛

a głupot ˛

a. Ale miał za sob ˛

a

uzbrojony pluton. Billy poprawił chwyt na M-13 i rozejrzał si˛e uwa˙znie. Miesz-
ka´ncy powoli wychodzili z byle jak skleconych domów. Carter co´s powiedział
i wszyscy znieruchomieli, odwracaj ˛

ac si˛e w kierunku drogi.

W tumanach kurzu pojawił si˛e na niej transporter, wyj ˛

ac silnikiem na niskim

biegu. Wyhamował z lekkim po´slizgiem i z tylnego włazu wyskoczył kapral z pa-
kunkiem w ramionach. Podbiegł par˛e kroków dziel ˛

acych go od wioskowej studni,

wrzucił pakunek do jej wn˛etrza i szczupakiem skoczył za pancerk˛e.

Łupn˛eło solidnie cho´c niegło´sno, gdy˙z ładunek eksplodował w studni i ziemia

stłumiła odgłos. W powietrze wyleciał kurz, ziemia i troch˛e wody. A potem stud-
nia zapadła si˛e w sobie i przestała istnie´c — pozostał jedynie płytki, dymi ˛

acy dół.

Pełn ˛

a zgrozy cisz˛e, jaka nastała, wypełnił ponownie głos Cartera.

Jego przemow˛e przerwał czyj´s ochrypły wrzask — z chałupy wodza wypadł

siwawy m˛e˙zczyzna gestykuluj ˛

ac szale´nczo i dr ˛

ac si˛e do utraty tchu. Kapitan po-

czekał, a˙z tamten przerwie, i znów zacz ˛

ał mówi´c, ale stary złapał tylko oddech

47

background image

i ponownie si˛e rozwrzeszczał. Carter spróbował co´s tłumaczy´c, lecz wódz odwró-
cił si˛e na pi˛ecie i wbiegł do domu. Szybki, cholera był — to musiał mu Billy
przyzna´c — prawie natychmiast wypadł z powrotem w starym stalowym hełmie
na głowie i z długim jednosiecznym mieczem w gar´sci. Takich hełmów nie produ-
kowano od dobrych czterdziestu lat, a o mieczu Billy wolałby si˛e nie wypowiada´c.
Stary podbiegł do kapitana wymachuj ˛

ac mieczem nad głow ˛

a i całkowicie ignoru-

j ˛

ac to, co Carter mówił. Wszyscy pozostali — tak mieszka´ncy, jak i ˙zołnierze —

znieruchomieli, obserwuj ˛

ac przebieg wydarze´n.

Wódz ci ˛

ał na odlew, najwyra´zniej zamierzaj ˛

ac pozbawi´c przeciwnika głowy.

Ten zasłonił si˛e megafonem, który charkn ˛

ał i zamilkł. Kapitan próbował jeszcze

dyskutowa´c, lecz nie do´s´c, ˙ze teraz jego głos był znacznie cichszy, to stary i tak nie
zwracał na´n ˙zadnej uwagi. Wymierzył dwa kolejne ciosy sparowane megafonem,
który błyskawicznie zmienił si˛e w pogi˛ety kawał złomu. Gdy wódz zamierzył si˛e
do kolejnego ciosu, Carter stracił cierpliwo´s´c.

— Szeregowy Truscoe, wył ˛

aczcie go — polecił nie odwracaj ˛

ac si˛e. — Co za

du˙zo, to niezdrowo.

Billy oczekiwał tego rozkazu, tote˙z odruchowo zrobił tak jak go szkolono:

krok do przodu, bro´n do ramienia, odbezpieczy´c; gdy głowa przeciwnika znalazła
si˛e w celowniku, nacisn ˛

ał na spust. Bro´n kopn˛eła, parskn˛eła i wypluła chmur˛e

spr˛e˙zonego gazu, która trafiła w twarz wodza.

— Maski włó˙z! — rozkazał Carter i ponownie zadziałały odruchy.
Bro´n do lewej dłoni, praw ˛

a si˛egn ˛

a´c po uchwyt pod okapem hełmu i poci ˛

agn ˛

a´c.

Przezroczysty plastik zjechał w dół i dwoma ruchami dał si˛e zahaczy´c o podbró-
dek. Billy popatrzył dookoła i stwierdził, ˙ze co´s si˛e spieprzyło. Mace-IV, jaki
wypełniał kanistry, był gazem obezwładniaj ˛

acym, który w trzy sekundy powinien

ka˙zdego pozbawi´c przytomno´sci. Stary tymczasem, cho´c zarzygany po pas, by-
najmniej nie był nieprzytomny, a co gorzej był zdolny do ruchu. Przez płyn ˛

ace

łzy zogniskował spojrzenie na tym, kto do niego strzelił (czyli na szeregowcu
Truscoe), i zataczaj ˛

ac si˛e ruszył ku niemu nie wypuszczaj ˛

ac miecza z r˛eki.

Billy przerzucił bro´n do prawej, ale przeciwnik był zbyt blisko, by ryzyko-

wa´c, tote˙z waln ˛

ał go na odlew w ucho u˙zywaj ˛

ac M-13 jako maczugi. Wódz ru-

n ˛

ał na ziemi˛e i nie próbował ju˙z wsta´c, a w Billy’ego wst ˛

apił szał: przeładował,

wymierzył i poci ˛

agn ˛

ał za spust. . . i jeszcze raz. . . i jeszcze, a˙z bro´n szcz˛ekn˛eła

głucho — wywalił do le˙z ˛

acego cztery pozostałe naboje, okrywaj ˛

ac go dosłownie

kł˛ebami gazu, wolno rozpływaj ˛

acymi si˛e w powietrzu.

Carter w spó´znionym ge´scie wybił mu bro´n z r˛eki i rykn ˛

ał:

— Sanitariusz! — po czym dodał ciszej, wyra´znie pod adresem Billy’ego: —

Ty cholerny durniu!

Billy otrz ˛

asn ˛

ał si˛e z amoku, gdy koło nich zahamowała wyj ˛

aca syren ˛

a karet-

ka, z której wyskoczyli dwaj sanitariusze i lekarz i zabrali si˛e za starego. Maska
tlenowa, jakie´s zastrzyki, nosze i do ´srodka.

48

background image

— Powinien wy˙zy´c, ale niewiele brakowało, sir — stwierdził doktor. — Mo˙ze

mie´c p˛ekni˛ecie ko´sci czaszki i nawdychał si˛e mas˛e tego cholernego ´swi´nstwa. Jak
to si˛e stało?

— Wszystko b˛edzie w moim raporcie — odparł Carter dziwnie bezbarwnym

tonem.

Lekarz chciał co´s powiedzie´c, rozmy´slił si˛e jednak i bez słowa wsiadł do sa-

nitarki, która czym pr˛edzej ruszyła, lawiruj ˛

ac mi˛edzy wje˙zd˙zaj ˛

acymi do wioski

ci˛e˙zarówkami. Mieszka´ncy zbici w gromadki ignorowali to wszystko, dyskutuj ˛

ac

zawzi˛ecie acz cicho. Wygl ˛

adało na to, ˙ze nikt nie zamierzał stawia´c dalej oporu.

Billy zsun ˛

ał mask˛e na miejsce i u´swiadomił sobie, ˙ze Carter spogl ˛

ada na niego,

i to w taki sposób, w jaki zwykle tygrys patrzy na potencjaln ˛

a ofiar˛e.

— To nie moja wina, sir — powiedział cicho. — Zaatakował mnie.
— Mnie te˙z, i nie rozwaliłem mu jako´s głowy. To twoja wina.
— Nie, sir. Musiałem si˛e broni´c. A co, miałem mo˙ze czeka´c, a˙z ten brudas

nadzieje mnie na swój zardzewiały ro˙zen?

— On nie jest brudasem, szeregowy Truscoe. To obywatel tego kraju ciesz ˛

acy

si˛e powa˙zaniem w tej wiosce. Bronił swego domu, do czego miał pełne prawo.

Billy poczuł, ˙ze ogarnia go gniew. Zdawał sobie spraw˛e, ˙ze wszelkie plany

jakie wi ˛

azał z Korpusem wzi˛eły w łeb, ale nie to go zezło´sciło. Wkurzyła go cała

ta krety´nska sytuacja, a poniewa˙z nie miał ju˙z nic do stracenia, wypalił:

— To jest stary brudas z zawszonego Brudasowa. A je´sli on miał prawo si˛e

przed nami broni´c, to co my tu, do kurwy n˛edzy, w ogóle robimy?

— Zostali´smy tu zaproszeni przez rz ˛

ad i parlament tego kraju — odparł Carter

z lodowatym spokojem — o czym wiesz równie dobrze jak ja.

Obok z rykiem przejechała ci˛e˙zarówka, stan˛eła i saperzy błyskawicznie zła-

dowali z niej plastikowe rury. Gdy odjechała w kł˛ebach kurzu, Billy przyjrzał si˛e
kapitanowi i wygarn ˛

ał mu prosto w oczy to, co od samego pocz ˛

atku tej zasmar-

kanej akcji miał ochot˛e mu wygarn ˛

a´c:

— Jasne jak cholera! Kto´s nas tu ´sci ˛

agn ˛

ał dla własnej frajdy, a pozostali z tego

ich całego rz ˛

adu dowiedzieli si˛e o tym dopiero wtedy, kiedy spadli´smy im na łeb.

Ale o to mniejsza: znacznie gorsze jest to, ˙ze wywalamy miliony dolców, ˙zeby
jakim´s zawszonym brudasom da´c wygody, o których nie maj ˛

a poj˛ecia, których

nie potrzebuj ˛

a i nawet nie chc ˛

a. Kurwa, zmuszamy ich do tego gro˙z ˛

ac im jeszcze

broni ˛

a! Przecie˙z to kwadratowy kretynizm w czystej postaci!

— Lepiej byłoby pomóc im tak jak Wietnamczykom, co? — spytał cicho Car-

ter. — Spali´c wioski, wytru´c lasy i wstrzeli´c ich prosto w epok˛e kamienn ˛

a?

Kolejna ci˛e˙zarówka zwaliła muszle klozetowe, umywalki i prysznice.
— A dlaczego by nie? Je´sli sprawiaj ˛

a kłopoty Wujowi Samowi, to prosz˛e bar-

dzo, a jak nie, to nie rusza´c gówna, bo ´smierdzi — kogo, do cholery, oni obcho-
dz ˛

a? Na pewno nie obywateli, których podatki tu marnujemy. . .

49

background image

— Poj˛ecia nie mam, jak udało ci si˛e znale´z´c w Korpusie Pomocy, ale jedno

wiem na pewno: nie pasujesz tu — w głosie Cartera było co´s, czego Billy nigdy
dot ˛

ad u niego nie słyszał i co spowodowało, ˙ze nie przerwał oficerowi. — Praw-

da, Truscoe, jest taka, ˙ze ˙zyjemy na jednej planecie, i ta planeta z roku na rok
staje si˛e coraz gorszym miejscem do ˙zycia z naszej własnej winy. Eskimosi s ˛

a

zatruci DDT przedawkowanym na ´Srodkowym Wschodzie, stront dziewi˛e´cdzie-
si ˛

at z francuskich wybuchów atomowych na Filipinach powoduje raka u nowojor-

skich noworodków. Ziemia jest jedn ˛

a cało´sci ˛

a, powiedzmy statkiem kosmicznym,

i wszyscy w niej siedzimy bez mo˙zliwo´sci przerwy w podró˙zy. Je´sli bogate pa´n-
stwa nie pomog ˛

a biednym w rozwi ˛

azaniu problemów zdrowia i ochrony ´srodo-

wiska, to szybko wszyscy utoniemy w przysłowiowym szambie i sko´nczymy na
raka albo inn ˛

a choler˛e. Ju˙z jest niemal za pó´zno, ale istnieje pewna szansa. A co

si˛e tyczy skali wydatków: w Wietnamie zabicie jednego ˙zółtka, jak by´s go nazwał,
kosztowało pi˛e´c milionów dolarów. Po stronie zysków mo˙zemy wpisa´c nienawi´s´c
tak tych z Północnego, jak i Południowego, nie mówi ˛

ac ju˙z o problemach, jakie

ta wojna stworzyła w samej Ameryce. Ta operacja kosztuje dwie´scie dolarów na
głow˛e i zamiast wrogów przysparzamy sobie na dłu˙zsz ˛

a met˛e przyjaciół. Rozwali-

li´smy t˛e studni˛e, gdy˙z była siedliskiem bakterii, teraz wiercimy now ˛

a, gł˛ebinow ˛

a,

w której b˛edzie czysta i zdrowa woda. Instalujemy im sracze i wanny, by mieli jak
dba´c o higien˛e, likwidujemy owady roznosz ˛

ace rozmaite zarazy, doprowadzamy

pr ˛

ad i budujemy przychodnie, by ich leczy´c i ˙zeby przestali parzy´c si˛e jak szczu-

ry i rozmna˙za´c jak króliki, a zacz˛eli my´sle´c o tym, ile chc ˛

a mie´c dzieci. Bo jak

dalej b˛ed ˛

a si˛e mno˙zy´c w takim tempie jak teraz, to za par˛e lat zaczn ˛

a zdycha´c

z głodu i cały kontynent b˛edzie jedn ˛

a wielk ˛

a wyl˛egarni ˛

a epidemii, poci ˛

agaj ˛

ac ˛

a

za sob ˛

a w nico´s´c reszt˛e ´swiata. Dostan ˛

a wskazówki jak uprawia´c ziemi˛e i ´srodki

potrzebne ku temu — ł ˛

acznie z pi˛ecioma procentami tego, co ci si˛e nale˙zy jak

psu gnat w Alabamie, jako obywatelowi USA. Uczymy ich i robimy to wszystko
nie dla nich, lecz dla siebie: chcemy po˙zy´c, a to jest jedyny sensowny sposób. . .
Sier˙zancie, prosz˛e aresztowa´c tego tu i dostarczy´c pod stra˙z ˛

a do obozu!

Nagła zmiana tematu i rozładunek kolejnej ci˛e˙zarówki z sedesami do reszty

wyprowadziły Billy’ego z równowagi, tym bardziej ˙ze jeden z tych sedesów omal
nie spadł mu na nog˛e. Przecie˙z on sam osobi´scie pierwszy podobny sracz zobaczył
w wieku o´smiu lat!

— Problem wymy´sliły takie czułe serduszka jak pan! — wrzasn ˛

ał. — Wypła-

kujecie sobie oczka dla zasranych brudasów i na tacy podajecie to, na co człowiek
ci˛e˙zko tyra i płaci!

Carter powoli odwrócił si˛e i powiedział ze smutkiem:
— Szeregowy William Truscoe: ja nie płacz˛e ani „dla”, ani „za” nikogo. Gdy-

bym jednak kiedykolwiek był w stanie, to zapłakałbym nad tob ˛

a!

I odszedł.

background image

Konserwator — (The Repairman)

Stary miał taki wyraz twarzy, jakby zamierzał powiedzie´c co´s m ˛

adrego

i wzniosłego. Byli´smy sami w biurze, a poniewa˙z s ˛

adz˛e, ˙ze najlepsz ˛

a obron ˛

a jest

atak, zacz ˛

ałem pierwszy.

— Odchodz˛e. Nie wciskaj mi głodnych kawałków, jak ˛

a to brudn ˛

a robot ˛

a mu-

sisz si˛e zajmowa´c, bo i tak mnie to nie ruszy.

Wyraz jego twarzy nie zmienił si˛e ani na jot˛e. Wdusił jeden z przycisków na

biurku i na blacie pojawiła si˛e płachta jakiego´s dokumentu.

— To jest twój kontrakt — poinformował mnie uprzejmie. — Mówi on jak

i kiedy mo˙zesz go zerwa´c. Stop stali i wanadu. To nie jest materiał, który udałoby
ci si˛e zniszczy´c byle rozpylaczem, chłopcze!

Zanim zd ˛

a˙zył zareagowa´c, ja pochyliłem si˛e do przodu i wyłuskałem mu ar-

kusz z dłoni. Tym samym ci ˛

agłym ruchem wyrzuciłem go w powietrze i nim

zd ˛

a˙zył opa´s´c, trafiła go wi ˛

azka z mojego miotacza. Nie jestem specjalnie uta-

lentowanym wynalazc ˛

a, ale Solar mi si˛e udał — na podłog˛e opadły nie daj ˛

ace si˛e

odczyta´c strz˛epki dokumentu. Stary ponownie wcisn ˛

ał guzik i drugi srebrzy´scie

połyskuj ˛

acy arkusz znalazł si˛e na blacie biurka. Twarz szefa była jeszcze bardziej

zatroskana ni˙z przed chwil ˛

a.

— Powinienem ci powiedzie´c, ˙ze to był duplikat twojego kontraktu, ten zresz-

t ˛

a te˙z — tu stukn ˛

ał palcem w arkusz. — A tak na marginesie, to potr ˛

acam z twojej

wypłaty trzyna´scie kredytów za duplikat i sto tytułem kary za u˙zycie broni w za-
mkni˛etym pomieszczeniu. Przechodz ˛

ac za´s do rzeczy, to tu jest napisane, ˙ze nie

mo˙zesz zerwa´c umowy w takich warunkach jak obecne, czyli po prostu bez powo-
du. Dlatego te˙z nie mówmy ju˙z o tym. Mam dla ciebie mał ˛

a robótk˛e z rz˛edu tych,

które lubisz. Naprawa. Beacon Centauri przestał działa´c. To beacon typu Mark
III. . .

— Jaki typ, powiedziałe´s?
By´c mo˙ze nie było z mojej strony szczytem uprzejmo´sci przerywanie mu

w połowie zdania, ale je´sli kto´s taki jak ja zajmuje si˛e napraw ˛

a i konserwacj ˛

a

beaconów hiperprzestrzennych w całej galaktyce, i to od paru ładnych lat, to ma
prawo troch˛e w siebie zw ˛

atpi´c, je´sli słyszy po raz pierwszy o jakim´s nieznanym

typie.

51

background image

— Mark III — powtórzył uprzejmie Stary. — Nie przejmuj si˛e, ja te˙z o takim

nie słyszałem, dopóki archiwum nie znalazło jego danych. To jeden z pierwszych
typów, a według mnie lokalizacja na jednej z planet układu Centaura wskazuje na
to, ˙ze mo˙ze to by´c zgoła pierwszy, dla nas zupełnie nie znany.

To, co przeczytałem w dokumentach, które zd ˛

a˙zył przez ten czas wyj ˛

a´c

z szuflady, zje˙zyło mi włosy na głowie.

— Przecie˙z toto ma ponad dwie´scie jardów wysoko´sci I Bóg jeden wie, jak

wygl ˛

ada. Jestem konserwatorem, a nie archeologiem. Tym czym´s, co ma w dodat-

ku dwa tysi ˛

ace lat, powinni si˛e zaj ˛

a´c archeolodzy. Zamiast wskrzesza´c ten rupie´c,

lepiej zbudowa´c nowy!

Na to kazanie Stary zało˙zył kciuki za kamizelk˛e i zacz ˛

ał czterdziest ˛

a lekcj˛e

Obowi ˛

azków Kompanii i Moich Osobistych Problemów.

— Ten departament nosi oficjaln ˛

a nazw˛e Inwestycje i Naprawy, a powinien si˛e

nazywa´c Kupa Kłopotów. Nie musz˛e ci przypomina´c, ze beacony hiperprzestrzen-
ne powinny funkcjonowa´c wiecznie, albo co´s koło tego. Kiedy który´s wysiada, to
nigdy nie jest przypadek, a naprawa z reguły nie ogranicza si˛e do wymiany jed-
nej ´srubki. Poza tym zainstalowanie nowego beaconu zaj˛ełoby ponad rok — to
po pierwsze; jest diabelnie drogie — to po drugie; ten zabytek jest jednym z naj-
wa˙zniejszych — to po trzecie, a w podprzestrzeni s ˛

a w tej chwili cztery statki

w zasi˛egu pi˛etnastu lat ´swietlnych, które s ˛

a unieruchomione — to po czwarte.

Trzeba mie´c tupet, ˙zeby mówi´c takie rzeczy! To przecie˙z ja odwalałem cał ˛

a

brudn ˛

a robot˛e, podczas gdy on rozpierał swoj ˛

a szlachetn ˛

a dup˛e w klimatyzowa-

nym biurze!

— Poza tym — kontynuował — guzik mnie obchodzi, ˙ze jeste´scie band ˛

a oszu-

stów na skal˛e kosmiczn ˛

a. Nie interesuje mnie, co robicie w wolnym czasie —

szanta˙z, kradzie˙ze — ka˙zdy robi to, co lubi. Je´sli chodzi o was, łobuzy albo kon-
serwatorzy, jak kto woli, to mo˙zecie wiesza´c si˛e nawzajem, byle tylko statki szły
tam, gdzie powinny, i beacony były sprawne!

S ˛

adz ˛

ac po optymistycznym akcencie był to koniec miłej pogaw˛edki, tote˙z ze-

brałem ze stołu makulatur˛e i udałem si˛e ku drzwiom. Gdy ju˙z miałem klamk˛e
w r˛eku, dogoniły mnie jeszcze jego słowa:

— I nie radz˛e ci si˛e wysila´c nad jakim´s dowcipnym sposobem wyłgania z kon-

traktu. Mo˙zemy zablokowa´c twoje konto na Alad II, zanim zd ˛

a˙zysz poprosi´c

o wypłat˛e.

U´smiechn ˛

ałem si˛e z wy˙zszo´sci ˛

a i opu´sciłem pomieszczenie. Jego szpicle za-

czynali pracowa´c na swoj ˛

a pensj˛e. Co prawda nigdy nie liczyłem na to, ˙ze uda mi

si˛e w niesko´nczono´s´c utrzyma´c to konto w tajemnicy, ale mogli z tym poczeka´c
par˛e dni. Przemierzaj ˛

ac hali zastanawiałem si˛e nad sposobem bezkolizyjnego wy-

ci ˛

agni˛ecia swoich pieni˛edzy, wiedz ˛

ac jednocze´snie o tym, ˙ze w tym samym czasie

Stary rozmy´sla nad problemem wr˛ecz odwrotnym. Było to na dłu˙zsz ˛

a met˛e zbyt

m˛ecz ˛

ace, tote˙z skr˛eciłem do najbli˙zszego baru.

52

background image

*

*

*

W czasie gdy ekwipowano moj ˛

a łajb˛e, zaj ˛

ałem si˛e obraniem najdogodniejszej

marszruty. Najbli˙zej zniszczonego beaconu znajdowała si˛e klasyczna Beta na cir-
cinusie. Postanowiłem zacz ˛

a´c od niej. Z mojego aktualnego miejsca pobytu taka

podró˙z to był drobiazg — jakie´s dziewi˛e´c dni hiperprzestrzeni.

˙

Zeby zrozumie´c istot˛e beaconów, nale˙zy najpierw poj ˛

a´c hiperprzestrze´n. Nie

jest to, według mnie, specjalnie skomplikowane zadanie, tym niemniej znam nie-
wielu, którzy by to potrafili. Najwi˛eksz ˛

a trudno´s´c sprawia ogarni˛ecie umysłem

tego, czego praktycznie nie ma, bo nie sposób to zobaczy´c, a nie do´s´c ˙ze istnie-
je, w dodatku rz ˛

adzi si˛e pewnymi stałymi regułami. Najwa˙zniejsz ˛

a z nich jest

ta, ˙ze w hiperprzestrzeni nie ma niczego, co umo˙zliwiałoby orientacj˛e. Do tego
wła´snie celu słu˙z ˛

a budowane na ró˙znych planetach beacony, czyli ´zródła pot˛e˙z-

nych strumieni promieniowania, które umo˙zliwiaj ˛

a poruszanie si˛e statkom. Ka˙z-

dy z nich ma swój system pulsacji odró˙zniaj ˛

acy go od pozostałych, co pozwa-

la na identyfikacj˛e, a do normalnego lotu potrzebne jest współistnienie przynaj-
mniej czterech takich ´zródeł. Do dłu˙zszych podró˙zy potrzeba wi˛ekszej ich liczby.
W ten prosty sposób okazuje si˛e, ˙ze podstaw ˛

a bezpiecze´nstwa i mo˙zliwo´sci lo-

tów w ogóle jest ci ˛

agłe działanie wszystkich beaconów. Pi˛eknie to brzmi, gdy

tymczasem jeden z nich, o podstawowym znaczeniu, najzwyczajniej w ´swiecie
zamilkł. W takich wła´snie chwilach s ˛

a potrzebni konserwatorzy, czyli ta banda

wykoleje´nców, jak nas Stary łaskawie nazywał. Do dyspozycji mamy wszelkie
projektowane jednostki wyposa˙zone praktycznie we wszystko, co mo˙ze i nie mo-

˙ze si˛e przyda´c — ot, taki lataj ˛

acy przegl ˛

ad ludzkiej wytwórczo´sci i pomysłowo´sci.

Maszyny s ˛

a jednoosobowe, gdy˙z komplet robotów naprawczych, jakim dysponu-

je jednostka, wystarczyłby od biedy na wybudowanie nowego beaconu, zatem
wi˛ecej ni˙z jeden człowiek do kierowania nimi byłby czyst ˛

a rozrzutno´sci ˛

a. Pro-

blemem jest samotno´s´c, poniewa˙z do uszkodzonego beaconu nie mo˙zna dolecie´c
w hiperprzestrzeni — po prostu nie wiadomo, dok ˛

ad ma si˛e lecie´c — trzeba wi˛ec

podró˙zowa´c w klasycznej przestrzeni, co niekiedy trwa długie miesi ˛

ace.

Zgodnie z t ˛

a reguł ˛

a wzi ˛

ałem namiar na najbli˙zszy czynny beacon i wybrałem

przybli˙zone koordynaty Alfy Centauri. Okazało si˛e, ˙ze nie´zle trafiłem — kompu-
ter stwierdził, ˙ze normalna podró˙z przy ´swietlna potrwa sze´s´c tygodni. Nie mam
poj˛ecia, sk ˛

ad był tego taki pewien, ale komu´s musiałem przecie˙z zaufa´c, tote˙z

chc ˛

ac nie chc ˛

ac zgodziłem si˛e z nim i poszedłem spa´c.

Czas płyn ˛

ał szybko. Po raz dwudziesty udoskonaliłem swoj ˛

a kamer˛e, a tak˙ze

postanowiłem zadba´c o karier˛e zawodow ˛

a: prawie uko´nczyłem korespondencyj-

ny kurs nukleoniki. Nie zrobiłem tego bynajmniej dla zaspokojenia moich zbo-
czonych ambicji. Powód był o wiele bardziej prozaiczny — firma podwy˙zszała
pensj˛e w miar˛e zdobywania dodatkowych specjalno´sci przez konserwatorów. Co
za podst˛epna manipulacja!

53

background image

*

*

*

Oczywi´scie ten krety´nski alarm planetarny wł ˛

aczył si˛e, gdy smacznie spa-

łem, a Alf˛e Centauri ledwie było wida´c na ekranie. Elektroniczny sadysta! Tym
niemniej, gdy osi ˛

agn˛eli´smy l ˛

adowisko planety, na której pono´c zbudowano ten

beacon, byłem w miar˛e przytomny. Na podstawie staro˙zytnych szpargałów po
parogodzinnym wysiłku ustaliłem lokalizacj˛e, ale kształtu samego beaconu nie
byłem ju˙z w stanie odgadn ˛

a´c. Zreszt ˛

a poza informacjami, ˙ze jest to bagnisko —

tropikalna planeta — niewiele z tych papierów wynikało.

Koordynaty stanowiłyby niezł ˛

a zagadk˛e nawet dla bardziej lotnych umysłów

ni˙z mój. W takiej robocie człowiek szybko si˛e uczy dba´c o własn ˛

a skór˛e, tote˙z

wysłałem na rekonesans Szperacza, sam pozostaj ˛

ac poza atmosfer ˛

a. Jako punkty

orientacyjne ci dowcipnisie z minionych wieków podali dwa szczyty górskie —
beacon miał by´c pomi˛edzy nimi. Po sze´sciu godzinach latania Szperacz namierzył
fragment pasuj ˛

acy do tego opisu. Obni˙zyłem jego lot i zaj ˛

ałem si˛e ogl ˛

adaniem do-

liny le˙z ˛

acej mi˛edzy tymi szczytami. Obraz zafalował, zgasł, po czym na ekranie

wyłoniła si˛e wstrz ˛

asaj ˛

aca w swym ogromie piramida. Posłałem Szperacza na par˛e

okr ˛

a˙ze´n po okolicy, zarówno dla zaspokojenia wyobra´zni, jak i w celu przeszu-

kania. W promieniu dziesi˛eciu mil jedyn ˛

a rzecz ˛

a, która wystawała ponad błota

w sposób zauwa˙zalny, była piramida. Ale to chyba nie był mój beacon. Z nu-
dów znów opu´sciłem Szperacza troch˛e ni˙zej, aby móc lepiej obejrze´c to kurio-
zum. Budowla była z ciosanego kamienia, surowa w swej prostocie, nigdzie nie
zauwa˙zyłem ani ´sladu jakiegokolwiek ozdobnika czy innej dupereli. Na samym
szczycie znajdował si˛e poka´zny zbiornik z wod ˛

a. Zaskoczyłem dopiero po paru

chwilach. Poleciłem Szperaczowi stale kr ˛

a˙zy´c wokół piramidy i zacz ˛

ałem szuka´c

w dokumentacji. Za moment byłem ju˙z w domu — beacon Mark III miał na górze
zbiornik wody słu˙z ˛

acy do chłodzenia reaktora. Wniosek był wstrz ˛

asaj ˛

acy — je´sli

zbiornik tu jest, to cała reszta musi by´c wewn ˛

atrz budowli.

Tubylcy, którzy oczywi´scie nie zostali zaszczyceni nawet wzmiank ˛

a przez te-

go idiot˛e, który sporz ˛

adzał dokumentacj˛e, zbudowali po prostu mał ˛

a piramidk˛e

wokół aparatury. Ponowny rzut oka przekonał mnie o słuszno´sci tej tezy — ´sciany
piramidy, pi˛eknie teraz widoczne, gdy˙z Szperacz latał w kółko o jakie´s dwadzie-

´scia jardów od jej boków, oblepione były ferajn ˛

a. Były to pi˛eciostopowe jaszczur-

ki, obdarzone bez w ˛

atpienia inteligencj ˛

a, gdy˙z zajmowały si˛e wła´snie próbami

str ˛

acenia Szperacza za pomoc ˛

a strzał i kamieni. Przerwałem im t˛e radosn ˛

a działal-

no´s´c, wł ˛

aczaj ˛

ac automatycznego pilota na kurs powrotny do statku. Po wykonaniu

tej istotnej czynno´sci zrobiłem sobie zasłu˙zonego drinka. Faktem jest, ˙ze miałem
na swoim koncie niezłe osi ˛

agni˛ecia, jak dot ˛

ad — nie dosy´c ˙ze znalazłem apara-

tur˛e, co prawda wewn ˛

atrz kamiennej budowli (ale to ju˙z szczegół techniczny), to

jeszcze do´s´c skutecznie rozw´scieczyłem te stworki, które j ˛

a zbudowały. ´Swietny

54

background image

pocz ˛

atek, który, jak s ˛

adz˛e, nawet silniejszego ode mnie wp˛edziłby w alkoholizm.

Całe szcz˛e´scie, ˙ze ju˙z mi to nie zagra˙zało.

Konserwatorzy omijaj ˛

a wszelkie lokalne cywilizacje jak rejony obj˛ete pro-

hibicj ˛

a. Z tego te˙z powodu, jak i zreszt ˛

a paru innych, równie dobrych, beaco-

ny s ˛

a budowane na nie zamieszkanych planetach. Je´sli przypadkiem zdarza si˛e

inaczej, to sytuuje si˛e je w miejscach raczej niedost˛epnych. A tu co? Umie´scili
sobie aparatur˛e w samym ´srodku miłego, domowego bagienka, które ani chybi
awansowało z tego powodu na miejscow ˛

a ´swi˛eto´s´c. No có˙z, nie pozostało mi nic

innego, jak podj ˛

a´c prób˛e nawi ˛

azania kontaktu. Jak wiadomo, niezb˛edna jest do

tego znajomo´s´c lokalnego j˛ezyka. A na to byłem ju˙z przygotowany. Dosy´c dawno
temu wymy´sliłem sobie szpicla ogłupiaj ˛

acego w sposób totalny. Nikt nie zwró-

ciłby na niego uwagi nawet w ´srodku miasta — ot, zwykły trzyfuntowy kamie´n.
Jedynym problemem było nie rzucaj ˛

ace si˛e w oczy umieszczenie go. Zlokalizo-

wałem miejscow ˛

a metropoli˛e jakie´s tysi ˛

ac jardów od piramidy i posłałem w nocy

Szperacza ze szpiclem w pojemniku. Wyl ˛

adował przy tutejszej drodze i do poło-

wy zagł˛ebił si˛e w mule. Rankiem, gdy pojawił si˛e pierwszy egzemplarz tubylca,
uruchomiłem rejestracj˛e głosu i obrazu. Mniej wi˛ecej po pi˛eciu lokalnych dniach
w pami˛eci translatora był wystarczaj ˛

acy zapas słów do prowadzenia konwersacji.

Przyszedł czas na do´swiadczenia. Wybrałem jednego jaszczura, który przechodził
koło szpicla dzie´n w dzie´n, umie´sciłem w rowie dodatkow ˛

a aparatur˛e, i pewne-

go pi˛eknego poranka zdecydowałem, ˙ze czas na kontakt. Gdy podszedł w pobli˙ze
stanowiska, odezwałem si˛e:

— Witaj, o Goat, mój wnuku! To ja — duch twego dziadka! Przemawiam do

ciebie z za´swiatów. — To co powiedziałem zgadzało si˛e z miejscowymi wierze-
niami, zatem szansa wykrycia kłamstwa była minimalna.

Zanim zdołał na tyle doj´s´c do siebie, aby wzi ˛

a´c nogi za pas, przekr˛eciłem

d´zwigienk˛e i na drog˛e sypn˛eły si˛e dwa naszyjniki tutejszych muszli, czyli lokalnej
waluty.

— Masz tu troch˛e gotówki z za´swiatów, jestem bowiem z ciebie zadowolony,

chłopcze. Przyjd´z jutro, to troch˛e porozmawiamy.

Z zadowoleniem stwierdziłem, ˙ze mój tubylec najpierw si˛e ukłonił, a potem

złapał muszle i ruszył tak, ˙ze a˙z błoto pryskało. Poza tym, ˙ze gotówka nie pocho-
dziła z za´swiatów, lecz z jednego z magazynów, wszystko si˛e zgadzało. Po tym
trudnym pocz ˛

atku dziadek z wnuczkiem odbyli wiele szczerych rozmów w przy-

dro˙znym rowie. Dla obu były one owocne. Troch˛e mniej dla okolicznych sklepów.
Tym niemniej dowiedziałem si˛e tego, czego potrzebowałem o historii i współcze-
sno´sci jaszczurek, i nie były to miłe informacje. Z bie˙z ˛

acych ciekawostek najwa˙z-

niejsz ˛

a była mała religijna wojenka, jaka toczyła si˛e naokoło piramidy.

Oczywi´scie wszystkiemu byli winni moi krety´nscy przodkowie buduj ˛

acy be-

acon. ˙

Zadnemu z nich nie wpadło do łba, ˙ze mrowi ˛

ace si˛e w okolicznych ba-

gnach tałałajstwo mo˙ze si˛e sta´c ras ˛

a inteligentn ˛

a i zainteresowa´c si˛e aparatur ˛

a

55

background image

jako przedmiotem kultu. Co nota bene nast ˛

apiło. Dolin˛e uznano za ´swi˛et ˛

a, beacon

za ´swi ˛

atyni˛e, dorobiono opakowanie, a wod˛e u˙zyt ˛

a do chłodzenia, która była od-

prowadzana do rezerwuaru oczyszczaj ˛

acego, zacz˛eto uwa˙za´c za magiczny płyn

bogów. Co ciekawe, radioaktywno´s´c wody wcale autochtonom nie przeszkadza-
ła, wr˛ecz przeciwnie — wywoływała w nich korzystne mutacje. No có˙z, co kraj to
obyczaj. Dla dopełnienia cało´sci zbudowali w pobli˙zu miasto i przez stulecia ˙zyli
w szcz˛e´sciu i spokoju. Specjalna kasta kapłanów zajmowała si˛e obsług ˛

a ´swi ˛

aty-

ni. Wszystko było pi˛ekne do pewnego dzionka, jakie´s pi˛e´c miesi˛ecy temu. Jeden
z nich b ˛

ad´z na skutek wybujałych ambicji, b ˛

ad´z te˙z innych zaburze´n psychicznych

wtargn ˛

ał do ´swi ˛

atyni I co´s tak pomajstrował (to moja teoria), ˙ze rozgniewał bogów

(to ich teoria) i ´swi˛eta woda przestała lecie´c. Konsekwencj ˛

a tego była rewolucja,

masakra i zmiana kapłanów (starzy przenie´sli si˛e na zasłu˙zony odpoczynek w za-

´swiaty). Nowa banda kapłanów strzegła ´swi ˛

atyni, ale wody jak nie było, tak nie

ma.

Roze´zlone społecze´nstwo rozpocz˛eło obl˛e˙zenie ´swi ˛

atyni oraz niesolidnych

kapłanów i czekało na cud. A moja osoba miała ni mniej, ni wi˛ecej tylko wle´z´c
w sam ´srodek tej kotłowaniny, ˙zeby naprawi´c ten mebel.

Pomy´slawszy o tym przytargałem prefabrykaty pianolitu i na podstawie trój-

wymiarowego modelu „wnuczka” sporz ˛

adziłem sobie kombinezon, w którym

przypominałem tubylca. Sam sobie si˛e raczej podobam, ale wolałem nie ryzy-
kowa´c pokazywania si˛e we własnej osobie — co b˛edzie, je´sli oka˙ze si˛e, ze nie
jestem w ich typie? Nie wygl ˛

adałem w tym przebraniu jak jeden z nich, ale o to

mi chodziło. Miałem by´c tylko ich wyobra˙zeniem o duchach. Logiczne. Je´sli na
przykład ˙zyj ˛

ac w staro˙zytnym Egipcie spotkałbym przedstawiciela rasy zamiesz-

kuj ˛

acej Spican i wygl ˛

adaj ˛

acej jak ogromna krzy˙zówka o´smiornicy z befsztykiem,

s ˛

adz˛e, ˙ze w nagłym trybie opu´sciłbym miejsce spotkania. Co innego, gdyby go´s´c

miał kształty humanoidalne — pewnie bym został, a na pewno nie robiłbym od-
wrotu tak pospiesznie. Najpierw wi˛ec nało˙zyłem stela˙z, potem twarzowy, zielony
plastik maj ˛

acy imitowa´c skór˛e, i upchn ˛

awszy elektroniczny ekwipunek w ogonie

przymocowanym do pasa systemem klamerek i d´zwigni, stan ˛

ałem przed luster-

kiem. Wstrz ˛

asaj ˛

ace, ale efektowne. Ogon ci ˛

agn ˛

ał mnie do tyłu, przez co poru-

szałem si˛e z dostoje´nstwem kaczki, ale to tylko wzmagało autentyczno´s´c postaci.
Wsadziłem na głow˛e łeb z kamerami zamiast oczu i zadowolony z siebie, podcze-
piwszy si˛e pod szpicla ustrojonego na podobie´nstwo pterodaktyla pow˛edrowałem
w dół, kieruj ˛

ac si˛e ku wej´sciu do piramidy. Wygl ˛

adało to na autentyczne zst ˛

apie-

nie z nieba i wywarło po˙z ˛

adany efekt: pierwszy, który mnie dojrzał, uciekł z takim

wrzaskiem, ˙ze l ˛

adowałem na zupełnie pustym placu.

Uniosłem ramiona gestem proroka i rykn ˛

ałem:

— Witajcie, czcigodni słudzy Wielkiego Boga!
Translator zadziałał, gło´sniki te˙z, i wspaniałe echo odbiło si˛e od ´scian pirami-

dy. Zadowolony z efektu, jaki wywołałem w´sród zbiegowiska, kontynuowałem:

56

background image

— Chciałbym pomówi´c z wami, o Czcigodni!
Zanim zdołali zdecydowa´c si˛e na jak ˛

a´s konstruktywn ˛

a odpowied´z, wszedłem

do ´srodka. Sala była niezbyt okazała w porównaniu z reszt ˛

a budowli i mam na-

dziej˛e, ˙ze nie złamałem zbyt wielu tabu naraz. Na ko´ncu była sadzawka wypełnio-
na błotem z ciekawym gadem w ´srodku. Osobnik ów zerkn ˛

ał na mnie wzrokiem

´sni˛etej ryby i co´s tam zabulgotał. Słuchawka w moim uchu wyszeptała:

— Sk ˛

ad jeste´s, w imi˛e trzynastu demonów?

Skłoniłem si˛e uprzejmie i odparłem:
— Przybywam z misj ˛

a i posłaniem od twoich przodków. Chc˛e wam pomóc

odzyska´c ´Swi˛et ˛

a Wod˛e.

Kapłan opadł w błoto, ˙ze ledwie oczy mu wystawały, i prawie słyszałem wy-

siłek, z jakim trawił te nowiny w gł˛ebinach swojej czaszki. W ko´ncu musiał je
jednak przetrawi´c, bo go poderwało, i wyci ˛

agn ˛

awszy ku mnie paluch, wrzasn ˛

ał:

— Jeste´s kłamc ˛

a! Nie jeste´s naszym przodkiem! My. . .

— Zamknij si˛e! — mój ryk był jeszcze efektowniejszy, bo prawie go utopił. —

Powiedziałem ci, ˙ze jestem wysła´ncem przodków, a nie, ˙ze jestem jednym z nich.
Nie wa˙z mi si˛e sprzeciwia´c, bo przodkowie rozgniewaj ˛

a si˛e na ciebie.

Dla poparcia moich słów rzuciłem w odległy k ˛

at ´swi ˛

atyni granat. Wywaliło

twarzow ˛

a dziur˛e w podłodze i spowodowało efektowny kł ˛

ab dymu. Jaszczur prze-

my´slał wida´c spraw˛e, bo zacz ˛

ał gada´c z sensem — zwołał rad˛e kapłanów i w efek-

cie poczłapali´smy w gł ˛

ab budowli, do pancernych drzwi strze˙zonych przez dwóch

wartowników. Gdy zacz˛eły si˛e otwiera´c, szef zwrócił si˛e do mnie:

— Bez w ˛

atpienia wiesz, ˙ze zasad ˛

a ustalon ˛

a od wieków jest, i˙z w Miejsce

Naj´swi˛etsze ze ´Swi˛etych mo˙ze wej´s´c jedynie osoba ´slepa.

Zało˙z˛e si˛e, ˙ze ogłaszaj ˛

ac mi t˛e nowin˛e u´smiechał si˛e. Jego trzydzie´sci par˛e

z˛ebów błysn˛eło w ´swietle łuczywa. Wygl ˛

adało to wypisz, wymaluj jak ujmuj ˛

acy

u´smiech wykonany przez zepsuty zamek błyskawiczny. Wyczekałem, a˙z zbli˙zył
do prawego obiektywu rozpalone ˙zelazo, przygotowane bez w ˛

atpienia na moj ˛

a

cze´s´c, po czym odezwałem si˛e:

— Oczywi´scie, ˙ze o´slepianie jest słuszne, ale w moim przypadku musisz tro-

ch˛e poczeka´c. Potrzebuj˛e swoich oczu do naprawy ´Swi˛etej Wody. Kiedy zno-
wu popłynie, o´slepisz mnie, gdy b˛ed˛e wychodził z Naj´swi˛etszego ze ´Swi˛etych
Miejsc.

Zastanawianie si˛e nad tak ˛

a mo˙zliwo´sci ˛

a zaj˛eło mu półtorej minuty, po czym

zgodził si˛e ze mn ˛

a. Lokalny kat sapn ˛

ał zawiedziony i drzwi stan˛eły otworem. Po

chwili byłem sam w ciemno´sci. Lecz nie na długo. Obok mnie zmaterializowało
si˛e trzech o´slepionych kapłanów, którzy bez słowa zaprowadzili mnie do solid-
nych drzwi z napisem MARK III BEACON — WST ˛

EP TYLKO DLA OSÓB

UPOWA ˙

ZNIONYCH. Stwierdziłem, ˙ze wydaj˛e si˛e sobie osob ˛

a jak najbardziej

upowa˙znion ˛

a, tote˙z otworzyłem drzwi i wszedłem, zostawiaj ˛

ac trzech przewodni-

ków po ich drugiej stronie, po czym starannie je za sob ˛

a zamkn ˛

ałem.

57

background image

Pierwsz ˛

a rzecz ˛

a, jak ˛

a uczyniłem, było pozbycie si˛e kostiumu, którego stela˙z

nie był specjalnie wygodnym przyodziewkiem. Nast˛epnie wzi ˛

ałem si˛e za doku-

mentacj˛e i zlokalizowałem sterowni˛e. Awaryjne o´swietlenie udało mi si˛e urucho-
mi´c ju˙z po pi˛etnastu minutach. Zadziwiaj ˛

ace, ale na pierwszy rzut oka nic tu nie

wygl ˛

adało na zniszczone. Zgodnie z oczekiwaniami jedna z jaszczurek zapała-

ła ch˛eci ˛

a do wiedzy i dobrała si˛e do skrzynki z bezpiecznikami. Ten obiecuj ˛

acy

młodzian pomajstrował sobie, w wyniku czego wywaliło wszystkie korki i cały
ten interes wył ˛

aczył si˛e. To był problem. A w zasadzie pocz ˛

atek problemów, gdy˙z

bezpo´srednim skutkiem tego było wylanie si˛e chłodziwa, a po´srednim usuni˛ecie
paliwa z reaktora, aby unikn ˛

a´c reakcji ła´ncuchowej. Tym niemniej pradziadkowie

budowali dobrze — ponad dziewi˛e´cdziesi ˛

at procent maszynowni było bez zarzutu

po przeszło dwóch tysi ˛

acach lat.

Sporz ˛

adziłem list˛e cz˛e´sci i wysłałem zamówienie na statek. Szperacz przy-

wiózł to wszystko w nocy i odleciał nie zauwa˙zony. Nazajutrz miałem niezł ˛

a za-

baw˛e obserwuj ˛

ac kapłanów targaj ˛

acych cały ten ładunek pod moj ˛

a komend ˛

a.

Sama naprawa była dziecinnie prosta i zaj˛eła mi zaledwie dziesi˛e´c godzin.

Byłem na tyle zadowolony, ˙ze zainstalowałem jeszcze w odpływie wody drobiazg
nadaj ˛

acy jej zielonkawy kolor. Według moich oblicze´n powinien pracowa´c około

pi˛eciuset lat. Wod˛e wł ˛

aczyłem dopiero rano, ˙zeby efekt był wi˛ekszy. Faktycznie

był — radosny ryk tłumu przenikn ˛

ał do mnie nawet przez zwały kamienia. Zupeł-

nie nie´zle musiało si˛e to prezentowa´c na zewn ˛

atrz. Dopi ˛

ałem kombinezon i pod ˛

a-

˙zyłem ku drzwiom, rozmy´slaj ˛

ac o niezwykle radosnej emocji zwi ˛

azanej z wypa-

laniem oczu. ´Slepi kapłani oczekiwali mnie w korytarzu za pierwszymi drzwiami
i wygl ˛

adali na mniej szcz˛e´sliwych ni˙z zazwyczaj. Zrozumiałem dlaczego, gdy

spróbowałem je otworzy´c. Były zamkni˛ete na wszystkie mo˙zliwe sposoby — jak
zd ˛

a˙zyłem si˛e zorientowa´c, miejscowe jaszczurki były asekurantami.

— Zostało postanowione — odezwał si˛e jeden z nich — ˙ze pozostaniesz tu

na zawsze, aby pilnowa´c ´Swi˛etej Wody. My b˛edziemy tu tak˙ze, aby ci słu˙zy´c
i zaspokaja´c twoje potrzeby.

Oszałamiaj ˛

aca perspektywa, po prostu szczyt moich marze´n: sp˛edzi´c reszt˛e

dni w zamkni˛etym beaconie z trójk ˛

a ´slepych jaszczurek! Ich troskliwo´s´c była na-

prawd˛e wzruszaj ˛

aca. Tyle ˙ze nie lubi˛e czułych gadów.

— Co?! O´smielacie si˛e lekcewa˙zy´c wol˛e przodków?! — odpaliłem wzmac-

niacze na pełn ˛

a moc i o mało nie rozwaliło mi uszu.

Wyci ˛

agn ˛

ałem mojego Solara i wywaliłem magazynek w drzwi. Jak nale˙zało

si˛e spodziewa´c zamek znikn ˛

ał, a drzwi stan˛eły otworem. Zanim moi opiekunowie

zd ˛

a˙zyli zrozumie´c co si˛e dzieje, złapałem ich kolejno za karki i wystawiłem na

zewn ˛

atrz. No, mo˙ze zbyt energicznie. Gdy dokładnie zamykałem za sob ˛

a drzwi,

osi ˛

agn˛eli ju˙z koniec schodów. S ˛

adz ˛

ac z odgłosów, wpadli wła´snie do sali z ba-

jorkiem. Pognałem za nimi i dopadłem jaszczura, nim nagromadzony tłum zd ˛

a˙zył

wyj´s´c z osłupienia. Fakt faktem, ˙ze cho´c my´slał troch˛e przyci˛e˙zko, miał nader do-

58

background image

brze rozwini˛ety instynkt samozachowawczy — zd ˛

a˙zył si˛e prawie zanurzy´c, zanim

go dopadłem i wyci ˛

agn ˛

ałem z bajora.

— Co za chamstwo! — tym razem przykr˛eciłem wzmacniacz, bo jeszcze mi

dzwoniło w uszach po poprzednim wyst˛epie. — Za kar˛e przodkowie zdecydowali,

˙ze dost˛ep do ´Swi˛etej Wody b˛edzie zamkni˛ety na zawsze. Ale w swojej dobroci

pozwalaj ˛

a jej płyn ˛

a´c.

To mówi ˛

ac wypaliłem z Solara w stron˛e schodów, robi ˛

ac z nich niezgorsz ˛

a

ruin˛e. Razem z zaspawanymi laserem drzwiami powinno ich to wystarczaj ˛

aco

zniech˛eci´c do prób odkrywczych.

— A teraz czas na uroczysto´s´c!
Poniewa˙z miejscowy kat stał osłupiały jak cała reszta, nie trac ˛

ac czasu na per-

swazje zabrałem mu ˙zelazo i wsadziłem sobie w oba oczodoły. Kamery szlag
trafił, a plastik dał wcale niezły smród. Wstrz ˛

asn˛eło to wszystkimi, mn ˛

a prawie

te˙z. Zanim zd ˛

a˙zyli wpa´s´c na jeszcze jaki´s wspaniały pomysł, przekr˛eciłem wajch˛e

i mój sfałszowany pterodaktyl wleciał do ´srodka. Oczywi´scie nie byłem w sta-
nie go dojrze´c, ale szcz˛ek karabi´nczyków umocowanych na moich ramionach był
najpi˛ekniejszym d´zwi˛ekiem, jaki słyszałem w ci ˛

agu ostatnich paru tygodni. A po-

tem poczułem, ˙ze lec˛e. Gdy uznałem, ˙ze jestem wystarczaj ˛

aco wysoko, zdj ˛

ałem

z siebie jaszczurczy łeb i spojrzałem na malej ˛

ac ˛

a piramid˛e. Tłum rozanielonych

tubylców kł˛ebił si˛e w radioaktywnej sadzawce. Zrobiłem rachunek sumienia —
beacon naprawiony; po drugie — wej´scie było zamkni˛ete tak, ˙ze przyszłe ewen-
tualne sabota˙ze, wypadki czy przypadki były wykluczone; po trzecie — kapłani
powinni by´c zadowoleni — woda znowu płyn˛eła, moje oczy były wypalone, a oni
nadal kierowali interesem; po czwarte — do nast˛epnej naprawy przy´sl ˛

a ju˙z inne-

go konserwatora, bo nie nast ˛

api ona tak szybko, i to było wła´snie co´s, co cieszyło

mnie najbardziej.

background image

Nowy wspaniały ´swiat — (Brave
Never World)

Livermore lubił widok roztaczaj ˛

acy si˛e z małego białego balkonu na zewn ˛

atrz

budynku, w którym mie´sciło si˛e jego biuro. Nie przeszkadzało mu mro´zne o tej
porze roku i na tej wysoko´sci powietrze, gdy stan ˛

ał tam, tłumi ˛

ac dreszcze i spo-

gl ˛

adaj ˛

ac na młod ˛

a ziele´n wzgórz i drzewa Starego Miasta. Poni˙zej i ponad nim

biegły poziomami białe tarasy Nowego Miasta, gustowne i eleganckie w swej
prostocie. Swoim wygl ˛

adem przypominały wielkie A, szerokie u podstawy na pół

mili, ostre niczym szpikulec na szczycie. Ka˙zdy poziom okalała ozdobna bariera,
a z utworzonych tym sposobem tarasów rozpo´scierał si˛e wspaniały widok. Cało´s´c
była idealnie wr˛ecz zaprojektowana. Livermore znów zadr˙zał, serce zabiło mu
mocniej; stare zastawki stymulowane nowymi lekami. Jego wn˛etrze było równie
starannie zaprojektowane jak Nowe Miasto, niemniej wygl ˛

ad zewn˛etrzny pozo-

stawiał wiele do ˙zyczenia. Brunatne plamy, zmarszczki i siwe włosy sprawiały,

˙ze wygl ˛

adał na równie steranego, jak domy Starego Miasta. Było cholernie zim-

no, a na dodatek sło´nce zaszło za jak ˛

a´s chmur˛e. Musn ˛

ał palcem przycisk, a gdy

szklana ´sciana odsun˛eła si˛e, wszedł pospiesznie do ciepłego, klimatyzowanego
wn˛etrza.

— Długo pan czekał? — spytał starego m˛e˙zczyzn˛e, który spojrzał na´n chmur-

nie z fotela po drugiej stronie biurka.

— Skoro pan pyta, doktorze, to wprawdzie nigdy nie narzekam, ale. . .
— To niech pan da sobie spokój i tym razem. Prosz˛e wsta´c i rozpi ˛

a´c koszul˛e.

Gdzie ja mam pa´nsk ˛

a kart˛e. . . A, Grazer, pami˛etam pana. Miał pan wszczepiony

zarodek implantu nerki, prawda? Jak si˛e pan czuje?

— Kiepsko, łagodnie mówi ˛

ac. Brak apetytu, bezsenno´s´c. A gdy ju˙z uda mi

si˛e zasn ˛

a´c, to budz˛e si˛e cały zlany zimnym potem. A jaki rozstrój ˙zoł ˛

adka, nie

uwierzy pan, gdy powiem. . . Hej˙ze!

Livermore przytkn ˛

ał chłodn ˛

a słuchawk˛e do nagiej piersi Grazera. Pacjenci lu-

bili si˛e u niego leczy´c, ale nie cierpieli jego stetoskopu podejrzewaj ˛

ac, ˙ze trzyma

go chyba specjalnie w lodówce. I mieli poniek ˛

ad racj˛e, słuchawka miała bowiem

60

background image

wmontowan ˛

a termoelektryczn ˛

a płytk˛e chłodz ˛

ac ˛

a. Livermore uwa˙zał, ˙ze taki mały

wstrz ˛

as dobrze wpływa na psychik˛e pacjentów.

— Hmmmm. . . — mrukn ˛

ał, marszcz ˛

ac czoło. I tak nic nie słyszał, poniewa˙z

ju˙z rok temu zalepił woskiem wtykane do ucha ko´ncówki przewodów; wyławiane
przez stetoskop burczenia i szmery zbyt go dekoncentrowały, zreszt ˛

a do´s´c nasłu-

chał si˛e ju˙z własnych. Poza tym wszystko i tak było w kartach pacjentów, jako

˙ze automaty analityczne radziły sobie ze stawianiem diagnoz o wiele lepiej, ni˙z

jakikolwiek człowiek. Doktor si˛egn ˛

ał po kartki z wykresami i szeregami danych.

— Prosz˛e zapi ˛

a´c koszul˛e, usi ˛

a´s´c i wzi ˛

a´c dwie z tych tabletek. Teraz. To na

popraw˛e stanu ogólnego.

Z wyj˛etego z szuflady biurka słoiczka wytrz ˛

asn ˛

ał dwie pokryte słodk ˛

a polew ˛

a

czerwone tabletki i wskazał na plastikowy kubeczek i karafk˛e z wod ˛

a. Grazer

gorliwie si˛egn ˛

ał po co´s, co wydało mu si˛e prawdziwym lekarstwem. Livermore

znalazł wyniki ostatniego prze´swietlenia i wcisn ˛

ał klisz˛e do czytnika. Wspaniale.

Nowa nerka rosła niczym dorodna fasolka, i cho´c była wci ˛

a˙z mniejsza ni˙z jej

starsza siostra, nim minie rok, obie stan ˛

a si˛e identyczne.

Nauka wszystko zwyci˛e˙za, no, prawie wszystko; doktor rzucił papiery na biur-

ko. Poranek był nader pracowity i nawet popołudniowy dy˙zur chirurgiczny nie
przyniósł, jak to zwykle bywało, ˙zadnego wytchnienia. Starzy fachowcy z jego
grupy wiekowej szanowali si˛e wzajemnie, ale jedyne, co o nim wiedzieli, to tyle,

˙ze bardzo wcze´snie zdobył tytuł doktora medycyny. Tak, dla nich był po prostu

doktorem ze zbli˙zonego rocznika. W ˛

atpliwe, by kojarzyli go z doktorem Rexem

Livermore’em odpowiedzialnym za program ektogenetyczny. Najpewniej w ogóle
nie słyszeli o tym programie.

— Bardzo dzi˛ekuj˛e za pigułki, doktorze. Nie chc˛e ju˙z zastrzyków. Ale co do

stolca. . .

— To na pewno nie jest drut kolczasty. Moje jelita s ˛

a równie stare, jak pa´n-

skie, a sprawuj ˛

a si˛e całkiem nie´zle. Pan si˛e nudzi, panie Grazer, i to jest pa´nski

najwi˛ekszy problem.

Pacjent przytakn ˛

ał mimo szorstkiego tonu wypowiedzi lekarza, mile zasko-

czony tak rzadkim w sterylnej egzystencji przejawem zainteresowania.

— Łagodnie mówi ˛

ac, doktorze. Tyle godzin, ile ja wynudz˛e si˛e w wychod-

ku. . .

— A co pan robił przed pój´sciem na emerytur˛e?
— To było tak dawno. . .
— No, chyba pan nie zapomniał. A je´sli jednak, to by znaczyło, ˙ze niepotrzeb-

nie zajmuje pan swój kawałek podłogi. Marnuje pan tylko powietrze. Pozostaje
wzi ˛

a´c piłk˛e do ko´sci i wyci ˛

a´c panu z głowy mózg, potem wpakowa´c go w słoik

i nalepi´c na szkle kartk˛e „przypadek totalnej sklerozy”.

Grazer zachichotał; gdyby kto´s młodszy paln ˛

ał mu podobn ˛

a mow˛e, na pewno

zareagowałby ostro.

61

background image

— No nie, to było dawno, ale pami˛etam. Malarz. Byłem malarzem pokojo-

wym, nie ˙zadnym artyst ˛

a, ale pracowałem kilkadziesi ˛

at lat, zanim zwi ˛

azek mnie

nie wywalił i nie posłał na emerytur˛e.

— Dobry pan był?
— Najlepszy. Teraz nie ma ju˙z takich malarzy.
— Nie do wiary. Wie pan co, do´s´c ju˙z mam tego jasnoseledynowego, nie-

zniszczalnego wyko´nczenia mojego gabinetu. S ˛

adzi pan, ˙ze mógłby pan to dla

mnie przemalowa´c?

— Farba nie b˛edzie przylega´c do tworzywa.
— A je´sli znajd˛e tak ˛

a, która zechce trzyma´c?

— Wówczas do usług, panie doktorze.
— Zobaczymy zatem. Rozumiem, ˙ze nie b˛edzie panu brakowa´c wyplatania

koszyków, telewizji i herbatek ze starymi ciotkami?

Grazer parskn ˛

ał w odpowiedzi i niemal si˛e u´smiechn ˛

ał.

— Zatem w porz ˛

adku. Skontaktuj˛e si˛e z panem, a niezale˙znie od wszystkiego,

prosz˛e zajrze´c do mnie za miesi ˛

ac w sprawie nerki. Co do reszty, to nie ma na co

narzeka´c. Kuracja geriatryczna udała si˛e wy´smienicie. Jedynie nuda pana z˙zera.
Pieprzone koszyki i telewizja. . .

— Miło mi słysze´c, jak pan to mówi. I prosz˛e nie zapomnie´c o malowaniu,

dobrze?

Rozległ si˛e dyskretny d´zwi˛ek srebrnego dzwonka i Livermore wskazał uprzej-

mie na drzwi. Gdy tylko starszy pan wyszedł, doktor podniósł słuchawk˛e, a z ekra-
nu spojrzała na´n drobna, zatroskana twarz Leathy Crabb.

— Och, doktorze Livermore, znów si˛e nie udało.
— Wiem, byłem rano w laboratorium. Zajrz˛e tam o pi˛etnastej, wtedy o wszyst-

kim porozmawiamy.

Odło˙zył słuchawk˛e i spojrzał na zegarek. Zostało jeszcze dwadzie´scia minut,

do´s´c, by przyj ˛

a´c jednego lub dwóch pacjentów. Geriatria nie nale˙zała do jego

specjalno´sci, nigdy go nawet szczególnie nie interesowała. Jego uwag˛e przyci ˛

agali

ludzie. Czasem zastanawiał si˛e, czy wiedz ˛

a, ˙ze w gruncie rzeczy mog ˛

a wspaniałe

oby´c si˛e bez niego, b˛ed ˛

ac nieustannie pod nadzorem automatów medycznych.

Mo˙ze bawiło ich chodzenie do lekarza i ta chwila rozmowy. Ostatecznie nikomu
to nie szkodziło.

Nast˛epn ˛

a pacjentk ˛

a była szczupła, siwowłosa kobieta, która zacz˛eła narzeka´c

jeszcze w progu. Nie przestała I wtedy, gdy odstawił na bok jej kule i posadził j ˛

a

ostro˙znie na krze´sle. Potakiwał zatem, rysuj ˛

ac esy-floresy w notatniku i pozwa-

laj ˛

ac jej wylewa´c z siebie pełne dygresji ˙zale nie ró˙zni ˛

ace si˛e niczym od tego,

co wygłosiła podczas poprzedniej wizyty. Cała przemowa dotyczyła stopy, obiek-
tu pozornie nie nadaj ˛

acego si˛e na przedmiot dłu˙zszego referatu, bo ile mo˙zna

ostatecznie opowiada´c o palcach i podbiciu, a jednak. . . Najpierw omówiła sze-
roko osobliwe symptomy chorobowe, potem ból jako taki, jaki´s mniejszy jeszcze

62

background image

kłopot, ale poł ˛

aczony z obrz˛ekami i sw˛edzeniem, najciekawsze za´s było to, i˙z

inkryminowana stopa została ju˙z sze´s´cdziesi ˛

at lat temu całkowicie i nieodwołal-

nie amputowana. Oczywi´scie, rzekome bóle dotycz ˛

ace odczuwanej wci ˛

a˙z pozor-

nie ko´nczyny to nic osobliwego, medycyna od stuleci notuje podobne wypadki.
Zdarzały si˛e nawet potwierdzone przypadki rzekomych zachowa´n seksualnych
u całkowicie sparali˙zowanych pacjentów, informuj ˛

acych o pozornych orgazmach.

Ta sprawa jednak była o wiele banalniejsza. Doktor odpr˛e˙zył si˛e nieco, słucha-
j ˛

ac litanii ˙zalów, a gdy ostatecznie po˙zegnał kobiet˛e daj ˛

ac jej kilka tych samych,

czerwonych tabletek, oboje czuli si˛e o wiele lepiej.

Potem przeszedł do sali konferencyjnej, gdzie czekali ju˙z Catherine Ruffin

i Sturtevant. Ten ostatni, niecierpliwy jak zawsze, postukiwał zielonkawymi pal-
cami w marmurowy blat stołu, a z k ˛

acika ust zwisał mu zdrowy do obrzydzenia

i nie maj ˛

acy w sobie ani grama nikotyny papieros. Okr ˛

agłe, grube szkła okularów

i ostro zarysowany nos upodabniały go do sowy, ale w ˛

aska linia ust kojarzyła si˛e

raczej z ˙zółwi ˛

a paszcz ˛

a. W ogóle był to mocno zoologiczny okaz. Jeszcze te uszy

jak u łosia, pomy´slał Livermore, drapi ˛

ac si˛e po nosie.

— Czy powiedział ju˙z kto´s panu, panie Sturtevant, ˙ze te pa´nskie fałszowane

papierosy ´smierdz ˛

a jak stare materace, moczone w gnojówce?

— Pan. I to wiele razy — odparła Catherine Ruffin swym starannym, powol-

nym angielskim. W młodo´sci wyemigrowała z Południowej Afryki, by wyj´s´c za
m ˛

a˙z za nie˙zyj ˛

acego ju˙z obecnie od dawna pana Ruffina i wci ˛

a˙z jeszcze akcent

zdradzał, i˙z dzieci´nstwo sp˛edziła w´sród Burów. Biodra miała szerokie, a twarz
kr ˛

agł ˛

a niczym przykładna holenderska gospodyni, niemniej dorównuj ˛

acy spraw-

no´sci ˛

a komputerowi umysł czynił z niej wy´smienit ˛

a administratork˛e.

— Mniejsza o moje papierosy. — Sturtevant zdusił peta i zaraz si˛egn ˛

ał po

nast˛epnego. — Czy dla odmiany nie mógłby si˛e pan cho´c raz nie spó´zni´c?

Catherine Ruffin stukn˛eła kłykciami palców w stół i wł ˛

aczyła nagrywanie.

— Protokół ze spotkania Genetycznej Rady Programowej, Syracuse, Nowe

Miasto, wtorek, czternastego stycznia dwa tysi ˛

ace dwudziestego pi ˛

atego roku.

Obecni: Ruffin, Sturtevant, Livermore. Przewodnicz ˛

aca: Ruffin.

— Czemu znów słysz˛e o niepowodzeniach? — spytał Sturtevant.
Livermore machn ˛

ał lekcewa˙z ˛

aco r˛ek ˛

a, wyra´znie pomniejszaj ˛

ac wag˛e sprawy.

— Niepowodzenia w testach probówkowych s ˛

a na tym etapie czym´s zupełnie

normalnym. Przyjrz˛e si˛e temu ostatniemu i na nast˛epne nasze spotkanie przygotu-
j˛e pełny raport. Nie ma si˛e co przejmowa´c tymi przeciwno´sciami, to zwykły opór
materii. Co naprawd˛e mnie niepokoi, to kwestia naszych priorytetów genetycz-
nych. Tu mam wykaz.

Zacz ˛

ał przeszukiwa´c kolejno kieszenie marynarki, Sturtevant popatrywał tym-

czasem na niego ponuro, niczym wkurzony ˙zółw.

— Znów to samo. Ile pan nam ju˙z ich przekazał? Priorytety, szanowny panie,

nale˙z ˛

a do przeszło´sci. Teraz mamy program i nic wi˛ecej nam nie trzeba.

63

background image

— Ale˙z nie mo˙zna zrezygnowa´c z priorytetów! Mówi ˛

ac w ten sposób, zdradza

pan typow ˛

a dla socjologów ignorancj˛e w kwestii realiów bada´n genetycznych.

— Pan mnie obra˙za!
— Ale taka jest prawda i nie ma si˛e co unosi´c. — Znalazł w ko´ncu w we-

wn˛etrznej kieszeni pomi˛et ˛

a kartk˛e i rozprostował j ˛

a na stole przed sob ˛

a. — Tak

pan przywykł do list, zestawie´n, krzywych demograficznych i prognoz, ˙ze gotów
jest pan uzna´c je za rzeczywisty obraz ´swiata, chocia˙z tak naprawd˛e wszystkie
maj ˛

a tylko charakter orientacyjny. Nie zamierzam jednak przejmowa´c si˛e pa´nski-

mi wyobra˙zeniami, zbyt mnie przerastaj ˛

a. Pragn˛e jedynie, by zechciał pan zasta-

nowi´c si˛e przez chwil˛e nad rozległo´sci ˛

a i zło˙zono´sci ˛

a poszczególnych dziedzin

genetyki. Rodzaj ludzki, jak wiemy, trwa od pół miliona lat podlegaj ˛

ac muta-

cjom, zmianom i krzy˙zówkom. Ka˙zda ´smier´c w obr˛ebie niezliczonych pokole´n
oznaczała selekcj˛e naturaln ˛

a i nigdy nie pozostawała bez echa. Dobre i złe ce-

chy, czynniki sprzyjaj ˛

ace przetrwaniu i unicestwiaj ˛

ace, du˙ze mózgi i hemofilia,

owłosienie pod pachami i chwytne palce. Wszystko to pojawiało si˛e, mieszało
i ogarniało cały rodzaj ludzki. A teraz my twierdzimy, ˙ze paroma zaledwie posu-
ni˛eciami udoskonalimy pul˛e genetyczn ˛

a człowieka. Mamy niezliczon ˛

a ilo´s´c cech

do wyboru, mamy niewyczerpany materiał, jajeczka od ka˙zdej kobiety, sperm˛e od
wszystkich m˛e˙zczyzn. Mo˙zemy tworzy´c z tego dowolne kombinacje genetyczne
i kaza´c komputerowi wybra´c te, które bada najlepiej rokowa´c. Potem pozosta-
je zapłodni´c odpowiednie jajeczko wła´sciwym plemnikiem i pozamacicznie wy-
hodowa´c zarodek. Je´sli dobrze pójdzie, dziewi˛e´c miesi˛ecy pó´zniej otrzymujemy
noworodka o po˙z ˛

adanych cechach, poprawiaj ˛

ac tym samym o cal dziedzictwo ge-

netyczne ludzko´sci. Ale jaka cecha jest najbardziej po˙z ˛

adana, jaka kombinacja

jest wła´sciwa? Ciemna skóra sprzyja prze˙zyciu w tropikach, ale w chłodnym kli-
macie pozbawia organizm zbyt wielkiej ilo´sci ultrafioletu ograniczaj ˛

ac produkcj˛e

witaminy D, co powoduje rachityczno´s´c. Wszystko to jest relatywne.

— Ju˙z to słyszeli´smy — mrukn˛eła Catherine Ruffin.
— Ale nie do´s´c cz˛esto. Je´sli zaniechamy nieustannego weryfikowania naszej

listy celów, znajdziemy si˛e w ´slepej uliczce. Cechy, które zostaj ˛

a wyeliminowa-

ne, znikaj ˛

a na zawsze. Zespół z Nowego Miasta San Diego ma w pewnym stopniu

łatwiejsze zadanie, ich cel jest bardziej specyficzny, maj ˛

a stworzy´c szczepy przy-

stosowane do odmiennych ´srodowisk ˙zycia. Przykładem mo˙ze by´c kosmonauta,
który potrafi przetrwa´c bez załamania nerwowego dziesi˛ecioletnie podró˙ze do pla-
net zewn˛etrznych. Albo ludzie stanowi ˛

acy prototyp przyszłego osadnika, zdolni

do ˙zycia w bardzo niskiej temperaturze i przy bardzo niskim ci´snieniu, jakie pa-
nuje na Marsie. Naukowcy z San Diego bezlito´snie przykrawaj ˛

a geny, by osi ˛

agn ˛

a´c

jednoznaczny, jasno wytyczony cel. My mamy zajmowa´c si˛e ulepszaniem, co tak
naprawd˛e jest mało precyzyjnym okre´sleniem zadania. Ale konstruuj ˛

ac now ˛

a ras˛e

supermenów, co stracimy? Czy ten nowy człowiek b˛edzie ró˙zowy? Je´sli tak, to co
wówczas z typami orientalnymi i negroidalnymi. . .

64

background image

— Na miło´s´c bosk ˛

a, Livermore, nie zaczynaj wszystkiego od nowa — krzyk-

n ˛

ał Sturtevant. — Mamy zatwierdzony grafik bada´n, wiemy co, jak i gdzie robi´c.

Wszystko zostało starannie zaplanowane.

— I w ten sposób znów wyszło na jaw, ˙ze nie ma pan zielonego poj˛ecia o ge-

netyce. Nie mo˙ze pan zrozumie´c, ˙ze selekcja cech genetycznych nie przebiega
tak, jak pan sobie to wyobra˙za. Po ka˙zdym kroku trzeba zaczyna´c od nowa. Prak-
tycznie od zera. Za ka˙zdym razem to zupełnie inna historia, jak mawiał pewien
pisarz. Ka˙zde nowe dziecko to cały, nowy ´swiat.

— Dramatyzuje pan — warkn˛eła Catherine Ruffin.
— Ani troch˛e. Geny to nie cegły, które układa si˛e spokojnie wiedz ˛

ac, ˙ze otrzy-

mamy taki budynek, jaki chcemy. Mo˙zemy co najwy˙zej d ˛

a˙zy´c do stanów opty-

malnych, a potem dopiero sprawdza´c, co wła´sciwie otrzymali´smy. Nie jeste´smy
w stanie przewidzie´c wielu drobiazgów, nie potrafimy kontrolowa´c sprawy na ty-
le, by zapanowa´c nad wszystkimi mo˙zliwymi kombinacjami. Ka˙zdy z naszych
techników jest jakby bogiem, decyduj ˛

acym o ˙zyciu i ´smierci. A niektóre z ich

wyborów s ˛

a na dłu˙zsz ˛

a met˛e dyskusyjne i rodz ˛

a nast˛epne pytania, na które trzeba

odpowiedzie´c.

— Niemo˙zliwe — powiedział Sturtevant, a Catherine Ruffin mu przytakn˛eła.
— Mo˙zliwe, to tylko kwestia pieni˛edzy. Musimy dowiedzie´c si˛e wi˛ecej o ka˙z-

dej ewentualnej zmiennej, by móc dokładniej ustali´c, do czego wła´sciwie zmie-
rzamy.

— Wybiega pan poza porz ˛

adek spotkania, doktorze Livermore — wtr ˛

aciła si˛e

Catherine Ruffin. — Składał ju˙z pan podobne propozycje w przeszło´sci. Spo-
rz ˛

adzono wówczas szacunkowy bud˙zet takich bada´n, odrzucaj ˛

ac propozycj˛e ze

wzgl˛edu na koszty. Jak pan pami˛eta, nie my podj˛eli´smy wówczas t˛e decyzj˛e, ale
Programogenorada. Nic nie zyskamy, marnuj ˛

ac czas na t˛e dyskusj˛e. Musimy po-

rozmawia´c o nowym projekcie, który zamierzam przedstawi´c radzie.

Livermore’a zaczynała bole´c głowa, wyci ˛

agn ˛

ał zatem z kieszeni pudełko z ta-

bletkami, nie zwracaj ˛

ac przy tym zupełnie uwagi na pogr ˛

a˙zon ˛

a ju˙z w rozmowie

pozostał ˛

a dwójk˛e.

*

*

*

Odło˙zywszy słuchawk˛e po rozmowie z doktorem Livermore’em, Leatha

Crabb miała ochot˛e si˛e rozpłaka´c. Całymi tygodniami pracowała po nocach le-
dwo łapi ˛

ac nieco snu, oczy j ˛

a piekły i wstyd jej było nieco za ow ˛

a chwil˛e blisk ˛

a

słabo´sci. Nale˙zała do tych osób, które po prostu nie płacz ˛

a, fakt bycia kobiet ˛

a nie

miał tu wiele do rzeczy. Ale siedemna´scie pora˙zek z rz˛edu, siedemna´scie ´smier-
ci w probówkach, siedemna´scie nieprawdopodobnie drobnych istot, dla których

˙zycie tak naprawd˛e jeszcze si˛e nie zacz˛eło. . . Cierpiała niemal tak bardzo, jakby

chodziło o prawdziwe dzieci.

65

background image

— Tak małe, ˙ze ledwo je wida´c — powiedział Veazy trzymaj ˛

ac jedn ˛

a z odł ˛

a-

czonych od aparatury retort i potrz ˛

asaj ˛

ac, a˙z płyn w ´srodku zachlupotał. — Pewna

jeste´s, ˙ze nie ˙zyje?

— Przesta´n natychmiast — krzykn˛eła Leatha na asystenta, ale zaraz si˛e uspo-

koiła. Zawsze dumna była z tego, jak rozs ˛

adnie potrafi traktowa´c podwładnych. —

Owszem, nie ˙zyje. Sprawdzili´smy wszystko. Zakorkuj retorty, zamro´z i opisz na-
lepkami. Pó´zniej je zbadamy.

Veazy skin ˛

ał głow ˛

a i zabrał szklany pojemnik. Leatha zastanowiła si˛e, co wła-

´sciwie j ˛

a op˛etało, by my´sle´c o tych próbkach jak o ˙zywych dzieciach. To chyba

zm˛eczenie. Rozrastaj ˛

ace si˛e kolonie komórek, którymi si˛e zajmowała, miały w so-

bie równie wiele ˙zycia osobniczego, jak brodawka, która wyrosła jej na grzbiecie
dłoni. Leatha podrapała j ˛

a w zamy´sleniu, stwierdzaj ˛

ac po raz kolejny, ˙ze bardziej

powinna o siebie dba´c. Przystojna i kształtna dziewczyna ledwie po trzydziestce,
o miodowych włosach i kontrastuj ˛

acej z nimi, ciemnej karnacji skóry mogła si˛e

podoba´c. Czupryn˛e jednak nosiła krótk ˛

a, przyci˛et ˛

a niemal przy skórze, twarz nie

zdradzała ani ´sladu makija˙zu, a figura gin˛eła w obszernych fałdach białego, la-
boratoryjnego kitla. Mimo młodego wieku, wokół oczu wida´c ju˙z było pierwsze
zmarszczki pogł˛ebiaj ˛

ace si˛e za ka˙zdym razem, gdy pochylona nad mikroskopem

ogl ˛

adała zabarwion ˛

a kontrastem próbk˛e.

Niepowodzenia martwiły j ˛

a o wiele bardziej, ni˙z si˛e do tego przyznawała.

Przez kilka ostatnich lat program przebiegał bez zakłóce´n, skłaniaj ˛

ac do coraz

bardziej optymistycznego patrzenia w przyszło´s´c, na mo˙zliwo´sci genetyczne dru-
giej generacji. Nie było łatwo pogodzi´c si˛e z niespodziewanymi trudno´sciami. Na-
le˙zało wzi ˛

a´c si˛e za rozwi ˛

azywanie prostych stosunkowo problemów zwi ˛

azanych

z ektogenez ˛

a.

Czyje´s silne ramiona obj˛eły j ˛

a od tyłu, czyje´s dłonie si˛egn˛eły do jej kr ˛

agło´sci,

czyje´s usta ucałowały j ˛

a w kark.

— Nie! — krzykn˛eła zaskoczona, wyrywaj ˛

ac si˛e. Spojrzała do tyłu, rozpozna-

j ˛

ac swego m˛e˙za, który od razu opu´scił ramiona i cofn ˛

ał si˛e o krok.

— Nie ma powodu do zło´sci — powiedział. — Przecie˙z si˛e pobrali´smy, poza

tym jeste´smy tu sami. . .

— Nie w tym rzecz, ˙ze polazłe´s z łapami, Gust. Nie widzisz, ˙ze pracuj˛e? —

rzuciła gniewnie.

Stał przed ni ˛

a zmieszany i jakby ogłupiały; mocno zbudowany, ciemnowło-

sy, o ´sniadej cerze. Wystaj ˛

aca nieco dolna warga przydawała mu troch˛e nad˛ety

wygl ˛

ad.

— Nie musisz tak na mnie patrze´c. Pracuj˛e teraz i nie mam czasu na zabawy.
— Nigdy nie masz czasu. — Rozejrzał si˛e szybko w koło, jak by chciał spraw-

dzi´c, czy nikt nie słyszy. — Co innego było dla ciebie najwa˙zniejsze zaraz po

´slubie. — Zwin ˛

ał dło´n w pi˛e´s´c.

66

background image

— Nie rób tego. — Odsun˛eła si˛e, unosz ˛

ac r˛ece w ge´scie obrony. — Mieli-

´smy dzi´s piekło. Popsuł si˛e zawór dawkuj ˛

acy jeden z hormonów. Za pó´zno to

zauwa˙zyli´smy. Stracili´smy siedemna´scie pojemników. Szcz˛e´sliwie wszystkie we
wczesnym stadium.

— To co za problem? Macie pewnie w lodzie pełno jajeczek i spermy. We´z-

miecie tego troch˛e i zaczniecie od nowa.

— Ale tyle pracy poszło na marne! Tak starannie dobierali´smy geny. . .
— Za to wła´snie wam płac ˛

a. Przynajmniej technicy nie b˛ed ˛

a si˛e nudzi´c. Po-

słuchaj, a mo˙ze by´smy tak zapomnieli na moment o pracy i wybrali si˛e gdzie´s
wieczorem? Chod´zmy do Starego Miasta. Słyszałem o pewnej knajpce, gdzie ma-
j ˛

a szałowe ˙zarcie i muzyk˛e. U Sharma. . .

— Nie mogliby´smy pó´zniej o tym porozmawia´c? To nie jest chwila. . .
— Rany boskie, nigdy ci nie pasuje. Masz czas do namysłu do siedemnastej

trzydzie´sci. Przyjd˛e po ciebie.

Pchn ˛

ał gwałtownie drzwi, ale automaty nie pozwolił mu nimi trzasn ˛

a´c. Co´s,

nie miał poj˛ecia co wła´sciwie, znikn˛eło z ich ˙zycia. Owszem, kochał Leath˛e i ona
kochała jego, tego był pewien, niemniej co´s si˛e zmieniło. Oboje pracowali i ni-
gdy przedtem nie powodowało to mi˛edzy nimi zadra˙znie´n. Przywykli do tego, ˙ze
czasem bywały takie noce, które ka˙zde z nich sp˛edzało w skupieniu przy swoim
biurku. Nad ranem łyk kawy spłukuj ˛

acej zm˛eczenie, łó˙zko, chwila miło´sci. To

wszystko odeszło i zastanawiał si˛e, dlaczego. Wszedł do najbli˙zszej windy.

— Pi˛e´cdziesi ˛

ate — zawołał, a drzwi si˛e zamkn˛eły i kabina ruszyła łagodnie.

Powinni wybra´c si˛e gdzie´s dzisiaj, ten wieczór na pewno b˛edzie inny.

Dopiero gdy wysiadł, przekonał si˛e, ˙ze jest na niewła´sciwym pi˛etrze. To było

pi˛etnaste, nie pi˛e´cdziesi ˛

ate. Z jakich´s powodów dekoder głosu komputera win-

dy mylił zawsze te dwa numery. Zanim zd ˛

a˙zył zawróci´c, drzwi si˛e zamkn˛eły.

Zauwa˙zył dwóch starców spogl ˛

adaj ˛

ach nieprzychylnie w jego kierunku. To pi˛etro

nale˙zało do gerontów. Nie czekaj ˛

ac na nast˛epn ˛

a wind˛e, pospiesznie ruszył koryta-

rzem. Wsz˛edzie w koło kr˛ecili si˛e starzy ludzie. Niektórzy st ˛

apali powoli, szuraj ˛

ac

nogami, inni jechali na samobie˙znych wózkach. Patrzył przed siebie, by unikn ˛

a´c

ich spojrze´n. Nie lubiano tu młodych.

Gust ze zło´sci ˛

a pomy´slał o tych wszystkich starcach zajmuj ˛

acych miejsce

w jego nowiutkim budynku. I zaraz po˙załował tej my´sli. To nie był jego budynek,
doło˙zył tylko swoj ˛

a cz ˛

astk˛e, nale˙z ˛

ac do zespołu projektantów, który przypadkiem

pozostał na czas budowy. Geronci mieli wszelkie prawo tu przebywa´c, ostatecznie
to był równie˙z i ich dom. Tak, całkiem udany kompromis. Nowe Miasto zostało
zaprojektowane z my´sl ˛

a o przyszło´sci, ale ta jakby oci ˛

agała si˛e z nadej´sciem.

Ostatecznie wszystko niemal mo˙zna przyspieszy´c w tym ´swiecie, oprócz tempa
wzrostu organizmu. Dziewi˛e´c miesi˛ecy musi min ˛

a´c od zapłodnienia do narodzin,

niezale˙znie, czy rzecz dzieje si˛e w probówce, czy w łonie kobiety. Potem długie

67

background image

lata dzieci´nstwa i szybkie pokwitanie. Głupot ˛

a byłoby marnowa´c powierzchni˛e

miasta przez tyle czasu i pozwala´c, by całe pi˛etra stały puste.

Zasiedlono tu zatem gerontów, stoj ˛

ace nad grobem odpadki wyplute przez

przeludniony ´swiat. Geriatrzy utrzymywali ich wci ˛

a˙z przy ˙zyciu, pozwalaj ˛

ac sta-

rze´c si˛e w gromadzie tym ostatkom nader licznych pokole´n. Ci tutaj mieli ju˙z
mniej dzieci, ni˙z bywało w ich własnych rodzinach, i jeszcze mniej wnuków. Był
to rezultat głodu, chorób i coraz paskudniejszego klimatu. Oczywi´scie, zmiana
nie zaszła dobrowolnie, w innych warunkach nie ró˙zniliby si˛e od innego dowol-
nego pokolenia w historii ludzko´sci. Byli podobnie samolubni, skłonni uwa˙za´c,

˙ze je´sli Ziemi grozi przeludnienie, to trudno, ale niech przynajmniej stanie si˛e to

za spraw ˛

a moich dzieci!

Przełom w geriatrii i farmakologii zaowocował ostatecznie wynalezieniem

najlepszej marchewki, jak ˛

a kiedykolwiek podsuni˛eto osiołkowi ludzko´sci. Im

mniej b˛edziesz miał dzieci, tym dłu˙zej po˙zyjesz, tym lepiej zajm ˛

a si˛e tob ˛

a fachow-

cy — geriatrzy. Przyrost naturalny spadł do zera niemal z dnia na dzie´n. Skłonni
dotychczas do spontanicznego mno˙zenia si˛e ludzie postanowili, ˙ze skoro maj ˛

a si˛e

ju˙z tłoczy´c na tej planecie, to zadowol ˛

a si˛e własnym towarzystwem, a dzieci mog ˛

a

poczeka´c. ˙

Zycie, owszem, ale własne, skoro mo˙zna je a˙z tak wydłu˙zy´c.

Skutkiem tego ka˙zde dziecko z nast˛epnego pokolenia oprócz matki i ojca mia-

ło cał ˛

a mas˛e krewnych w nader podeszłym wieku. Na przeci˛etne mał˙ze´nstwo

przypadało dziesi˛eciu do pi˛etnastu samotnych starców. Młode pokolenie nie miało
za co utrzymywa´c antenatów, nie miało te˙z ich gdzie podzia´c. Byli zatem ci˛e˙za-
rem dla rz ˛

adu. Trzeba jednak przyzna´c, ˙ze z roku na rok wydawano na nich coraz

mniej pieni˛edzy, pomimo cudów medycyny bowiem, pokolenie to jednak wymie-
rało.

Gdy zacz˛eto budowa´c nowoczesne miasta przeznaczone dla nowych, nauko-

wo zaplanowanych pokole´n, postanowiono czasowo ulokowa´c w nich gerontów.
Stosunkowo niedu˙zym kosztem mo˙zna było zapewni´c im tam godziwe warunki

˙zycia, najlepsz ˛

a ˙zywno´s´c i opiek˛e medyczn ˛

a. ˙

Zycie w dawnych miastach stało

si˛e o wiele wygodniejsze, gdy wyeliminowano z ich społeczno´sci starzej ˛

ac ˛

a si˛e

i gorzkniej ˛

ac ˛

a wi˛ekszo´s´c. Leki geriatryczne działały całkiem dobrze, ale tylko do

chwili uko´nczenia stu pi˛e´cdziesi˛eciu lat. Dało to podstawy do opracowania długo-
falowego planu, eufemistycznie okre´slaj ˛

acego zjawisko jako „wymian˛e pokole´n”.

Słowa „wymieranie” wołano unika´c. Gdy zatem obecni mieszka´ncy tych pi˛eter
„ulegn ˛

a wymianie” i zostan ˛

a pochowani w dowolnie wybranym miejscu, b˛ed ˛

a

mogli wprowadzi´c si˛e tu młodzi. Czysta sprawa, przykład wspaniałej organizacji.

Mo˙zna było tak my´sle´c, dopóki unikało si˛e poziomów zamieszkanych przez

starców.

Patrz ˛

ac wci ˛

a˙z przed siebie, Gust przemykał pełni ˛

acym funkcje ulicy kory-

tarzem, nie zwracaj ˛

ac uwagi ani na sauny, ani na ła´znie czy tropikalne ogrody

i piaszczyste pla˙ze, które mijał po obu stronach. No i na ludzi. Z ulg ˛

a powitał

68

background image

znajomy widok nast˛epnego zespołu wind. Gdy tylko drzwi si˛e zamkn˛eły, hiper-
poprawnie wymówił „pi˛e´cdziesi ˛

at”.

*

*

*

Do ko´nca długachnego korytarza dotarł w chwili, gdy jego zmiana ko´nczyła

ju˙z prac˛e. Dalej, w blasku przymocowanych do wysokich stojaków reflektorów,
wida´c było nagi beton ze ´sladami szalunku.

— Mamy kłopoty z maszyn ˛

a, panie Crabb — przywitał go majster. Ci ludzie

wychowali si˛e w ´swiecie, w którym maszyny nie zawodziły i drobna nawet usterka
mocno ich frustrowała.

— Zajm˛e si˛e tym. Jak zbiornik?
— Napełniony do połowy. Opró˙zni´c?
— Nie trzeba. Sam sprawdz˛e, zanim wezw˛e serwis.
Wszystkie silniki maszyny zostały kolejno wył ˛

aczone i w sztucznej jaskini

zapadła intensywna cisza. Gło´sne kroki brygady oddalały si˛e coraz bardziej, a˙z
umilkły i one, i odgłosy rozmów. Gust został sam. Wspi ˛

ał si˛e po drabince na

szczyt masywnej maszyny do układania podłóg i wł ˛

aczył komputer. Zarz ˛

adził

kontrol˛e podzespołów, która nie wykazała ˙zadnego uszkodzenia. Te na wpół inte-
ligentne maszyny potrafiły doskonale analizowa´c własn ˛

a kondycj˛e i sygnalizowa´c

niesprawno´s´c, ale czasem zawodziły, nie mog ˛

ac poradzi´c sobie z jak ˛

a´s usterk ˛

a lub

wr˛ecz jej rozpozna´c. Gust wył ˛

aczył komputer i uruchomił maszyn˛e.

Urz ˛

adzenie o˙zyło z przytłumionym łoskotem i zadr˙zało. Wi˛ekszo´s´c kontrolek

zapłon˛eła na czerwono, zmieniaj ˛

ac kolejno barw˛e na zielon ˛

a, w miar˛e gdy o˙zy-

wały kolejne podzespoły. Gdy zazieleniła si˛e równie˙z kontrolka gotowo´sci, Gust
zerkn ˛

ał na ekran po prawej, gdzie wida´c było betonow ˛

a posadzk˛e pod maszyn ˛

a.

´Swie˙zo poło˙zona powierzchnia podłogi ko´nczyła si˛e jak no˙zem uci ˛ał. Cofn ˛ał ma-

chin˛e kilka stóp, by o˙zywi´c sensory, potem ruszył naprzód z szybko´sci ˛

a robocz ˛

a.

Gdy tylko dotarł z powrotem do kraw˛edzi, urz ˛

adzenie wznowiło prac˛e, samo-

dzielnie kontroluj ˛

ac skład mieszanki i szlak wylewania nawierzchni. Operatorowi

pozostawało tylko wł ˛

aczenie go na pocz ˛

atku i wył ˛

aczenie pod koniec. Gust jak

zahipnotyzowany wpatrywał si˛e w gład´z nowej podłogi, nie dostrzegaj ˛

ac ˙zadnych

niedokładno´sci. Praca była całkiem miła i prosta, a przy tym wa˙zna i potrzebna.

Na pulpicie zapaliła si˛e czerwona lampka, rozległ si˛e brz˛eczyk. Gust zamrugał

oczami, dostrzegaj ˛

ac przez moment na ekranie co´s ciemnego, co zaraz znikn˛eło

z pola widzenia. Zatrzymał maszyn˛e i cofn ˛

ał j ˛

a o dobre dziesi˛e´c stóp, po czym

wył ˛

aczył całkowicie zasilanie i zszedł na dół. Plastikowa powierzchnia była jesz-

cze ciepła i Gust szybko przebiegł na beton. Na skraju nowej podłogi widniała
szeroka, mierz ˛

aca około stopy luka, zupełnie jakby w mieszance znalazła si˛e ba´n-

ka powietrza. Wygl ˛

ada na to, ˙ze gównomiot pierdn ˛

ał, pomy´slał. Technicy łatwo

69

background image

sobie z tym poradz ˛

a. Nagrał na memoreksie informacj˛e, by ich zawezwa´c, zgasił

wszystkie ´swiatła prócz awaryjnych i poszedł do wind. Bardzo starannie podał
numer pi˛etra.

*

*

*

Doktor Livermore i Leatha pochylali si˛e nad stołem laboratoryjnym, wyra´znie

czym´s zafrapowani. Gust podszedł cicho, by nie przeszkadza´c.

— Najbardziej obiecuj ˛

ace były te tutaj nowe odkształcenia ła´ncucha — po-

wiedziała Leatha. — Szczególnie w przypadku Reilly-Stone. Nie wiem, ile czasu
zaj˛eła komputerowi wst˛epna selekcja i symulacja, ale tylko to jedno zapłodnione
jajeczko musiało pochłon ˛

a´c technikom kilkaset godzin.

— Troch˛e to dziwne.
— Zapewne, ale był to pierwszy wielokrotny podział krzy˙zowy Bershocka,

a wiadomo, jak z tym niełatwo.

— Owszem. Nast˛epnym razem pójdzie lepiej. Prosz˛e przekaza´c im wyniki

bada´n, zaznaczaj ˛

ac bł˛edy. Niech zaczn ˛

a prac˛e z materiałem rezerwowym. Cze´s´c,

Gust, nie słyszałem, jak wszedłe´s.

— Nie chciałem przeszkadza´c.
— Nie przeszkadzasz. Ju˙z sko´nczyli´smy. Stracili´smy dzi´s par˛e retort.
— Słyszałem. Wiesz ju˙z, dlaczego?
— Gdybym wszystko wiedział, byłbym Bogiem. Leatha spojrzała zdziwiona

na starszego pana.

— Ale˙z doktorze, przecie˙z ustalili´smy ju˙z, co zabiło embriony. Zawiódł zawór

dawkuj ˛

acy. . .

— Ale czemu zawiódł? S ˛

a rzeczy, które pozostaj ˛

a nadal poza barier ˛

a pozna-

nia. . .

— Wybieramy si˛e do Starego Miasta, doktorze — oznajmił Gust, pragn ˛

ac jak

najszybciej przerwa´c te nazbyt dla niego abstrakcyjne rozwa˙zania.

— Nie zatrzymuj˛e was. Tylko nie przywleczcie ze sob ˛

a jakiej´s infekcji, dobra?

Livermore odwrócił si˛e, by odej´s´c, ale drzwi otworzyły si˛e, nim zd ˛

a˙zył zrobi´c

cho´c jeden krok. W progu stan ˛

ał młody m˛e˙zczyzna i spojrzał na nich w milczeniu.

Wszedł w ko´ncu, nadal milcz ˛

ac, a napi˛ete rysy jego twarzy sprawiały, ˙ze nikt

z obecnych tak˙ze nie kwapił si˛e odezwa´c. Drzwi zamkn˛eły si˛e za nim.

— Doktorze Livermore, Leatho Crabb, Gu´scie Crabb, przybyłem, by si˛e z wa-

mi zobaczy´c — odezwał si˛e nieznajomy, patrz ˛

ac kolejno na obecnych. — Nazy-

wam si˛e Blalock.

Livermore’owi wyra´znie nie spodobało si˛e takie powitanie.
— Prosz˛e skontaktowa´c si˛e z moj ˛

a sekretark ˛

a. Umówi pana. Teraz jestem za-

j˛ety. — Znów chciał odej´s´c, ale Blalock powstrzymał go uniesieniem r˛eki. Rów-
nocze´snie wydobył z kieszeni cienki portfel.

70

background image

— Wolałbym porozmawia´c z panem natychmiast, doktorze. Oto mój iden-

tyfikator.

˙

Zeby wyj´s´c, Livermore musiałby teraz odepchn ˛

a´c m˛e˙zczyzn˛e. Zatrzymał si˛e

i zerkn ˛

ał na złot ˛

a odznak˛e.

— FBI. Czego, u diabła, pan tu szuka?
— Zabójcy. — Zapadła pełna zdumienia cisza. — Mog˛e wam powiedzie´c

tylko tyle, ˙ze jeden z pracuj ˛

acych w laboratorium techników jest naszym agentem.

Regularnie melduje Waszyngtonowi, jak przebiega realizacja projektu. Oczekuj˛e,

˙ze nie przeka˙zecie tej informacji nigdzie dalej.

— W´scibski szpieg! — Livermore był ju˙z zły.
— Niezupełnie. Rz ˛

ad zainwestował w ten projekt powa˙zne sumy i oczekuje,

˙ze rzecz si˛e powiedzie. Poza tym nale˙zy strzec pieni˛edzy podatników. Pierwszy

tydzie´n po dokonaniu zapłodnienia charakteryzuje si˛e u was du˙z ˛

a liczb ˛

a niepowo-

dze´n.

— To tylko wypadki przy pracy — powiedziała Leatha i zamilkła, oblewaj ˛

ac

si˛e rumie´ncem pod zimnym spojrzeniem Blalocka.

— Naprawd˛e? My jeste´smy innego zdania. W Stanach Zjednoczonych s ˛

a jesz-

cze cztery inne nowe miasta, w których podobne zespoły pracuj ˛

a nad projektami

zbie˙znymi z waszym. Te˙z zdarza im si˛e straci´c jakie´s obiekty testowe, ale nigdy
tyle, ile ginie ich u was.

— Kilka mniej, kilka wi˛ecej, to bez znaczenia — stwierdził Livermore. —

Wszystko jest spraw ˛

a przybli˙ze´n i statystyki.

— Zapewne, doktorze, przynajmniej gdy chodzi o drobne ró˙znice. Ale wasz

współczynnik wypadkowo´sci jest dziesi˛eciokrotnie wy˙zszy ni˙z w innych labora-
toriach. Tam, gdzie inni notuj ˛

a jedn ˛

a pora˙zk˛e, wy podajecie w sprawozdaniu dzie-

si˛e´c. Zatem nie jestem tu przypadkiem. Poniewa˙z to pan wła´snie odpowiedzialny
jest za realizacj˛e projektu, oczekuj˛e od pana upowa˙znienia do swobodnego poru-
szania si˛e po terenie laboratorium i rozmów ze wszystkimi zatrudnionymi.

— Moja sekretarka ju˙z wyszła. Prosz˛e zgłosi´c si˛e rano. . .
— Mam ju˙z wypisany odpowiedni formularz. Potrzebuj˛e jedynie pa´nskiego

podpisu.

Livermore zło´scił si˛e teraz bardziej na pokaz, ni˙z naprawd˛e.
— Nie pozwol˛e na to, by kto´s podbierał druki z mojego biura. Nie pozwol˛e. . .
— Prosz˛e si˛e nie unosi´c, doktorze. W papier firmowy zaopatruje was rz ˛

adowa

drukarnia. Dla ułatwienia sprawy wzi ˛

ałem od nich par˛e kartek. Teraz pan utrudnia.

To ostatnie nieco utemperowało doktora, który zaj ˛

ał si˛e poszukiwaniem pióra,

by podpisa´c dokument. Gust i Leatha patrzyli z boku, nie maj ˛

ac poj˛ecia, co zrobi´c.

Blalock zło˙zył papier i schował go z powrotem do kieszeni.

— B˛ed˛e chciał jeszcze z pa´nstwem porozmawia´c — powiedział i wyszedł.

Livermore poczekał, a˙z drzwi si˛e za nim zamkn ˛

a, po czym tak˙ze wyszedł. Bez

słowa.

71

background image

— Co za typ — mrukn˛eła Leatha.
— Niech sobie b˛edzie jaki chce, ale je´sli ma racj˛e? Czy te wasze retorty s ˛

a

podatne na sabota˙z?

— I to jak!
— Ale czemu kto´s miałby to robi´c? Nie rozumiem. Jakkolwiek spojrze´c, nie

widz˛e ˙zadnego sensownego powodu.

— To ju˙z zmartwienie Blalocka, za to mu płac ˛

a. Ja za´s mam za sob ˛

a m˛ecz ˛

acy

dzie´n, jestem głodna i najbardziej interesuje mnie perspektywa obiadu. Id´z ju˙z
mo˙ze do domu i wyjmij cokolwiek z zamra˙zalnika. Doł ˛

acz˛e do ciebie za par˛e

chwil, tylko sko´ncz˛e testy.

— Rozumiem, ˙ze najciekawszy etap naszego mał˙ze´nstwa dobiegł ko´nca —

warkn ˛

ał niemal Gust. — Zapomniała´s, ˙ze zapraszałem ci˛e na obiad do Starego

Miasta.

— To nie tak. . . — powiedziała Leatha, ale umilkła, rozumiej ˛

ac, ˙ze w słowach

m˛e˙za jest jednak nieco racji. Najpierw pochłaniaj ˛

aca j ˛

a bez reszty praca, teraz po-

jawienie si˛e Blalocka. . . Dała spokój testom, uprz ˛

atn˛eła stół i zdj˛eła fartuch, pod

którym miała prost ˛

a, ciemnoszar ˛

a sukienk˛e z cienkiego materiału, wystarczaj ˛

aco

przewiewn ˛

a jak na klimatyzowane wn˛etrze Nowego Miasta.

— Je´sli na dworze jest zimno, b˛ed˛e musiała wzi ˛

a´c jeszcze płaszcz.

— Jasne, ˙ze jest zimno, wci ˛

a˙z mamy marzec. Ale wyprowadziłem ju˙z samo-

chód i wrzuciłem do ´srodka twój ciepły płaszcz. Mój zreszt ˛

a te˙z.

W milczeniu zjechali wind ˛

a na parking, gdzie na podje´zdzie czekał na nich

kopulasty samochód. Góra odsun˛eła si˛e gładko. Zanim wsiedli, wło˙zyli cieplejsze
okrycia, a uruchomiwszy elektryczny silnik, Gust wł ˛

aczył ogrzewanie. Samochód

pomrukuj ˛

ac skierował si˛e ku wrotom, które otworzyły si˛e automatycznie. Trzeba

było poczeka´c jeszcze chwil˛e w ´sluzie, nim wewn˛etrzne wrota si˛e zamkn ˛

a i otwo-

rz ˛

a zewn˛etrzne; w ko´ncu wyjechali na pochył ˛

a ramp˛e wiod ˛

ac ˛

a do Starego Miasta.

Dawno tu nie zagl ˛

adali i zmiany wprost rzucały si˛e w oczy. Ulice były peł-

ne dziur i brudne, ze szpar w nawierzchni sterczały martwe ´zd´zbła trawy, przy
kraw˛e˙znikach walały si˛e papiery. Przeje˙zd˙zaj ˛

ac przez pusty parking wznie´sli ca-

ł ˛

a chmur˛e kurzu. Leatha zapadła si˛e w siedzenie i trz˛esła si˛e z zimna, chocia˙z

ogrzewanie nastawione było na max. Mijane budynki, szczególnie te drewniane,
wygl ˛

adały na chyl ˛

ace si˛e ku upadkowi, gdzieniegdzie widniały w szarym zmierz-

chu poszarzałe drzewa, gołe jak szkielety. Gust, który kierował si˛e nazwami ulic,
zgubił raz drog˛e, ale ostatecznie ujrzeli jaskrawy neon SHARM’S. Albo przybyli
za wcze´snie, albo interes nie szedł tu najlepiej, udało im si˛e bowiem bez problemu
zaparkowa´c przed samymi drzwiami. Nie chc ˛

ac czeka´c na ulicy, Leatha pobiegła

do wej´scia, podczas gdy Gust zamykał samochód. Zaraz za progiem powitał ich
wła´sciciel lokalu.

72

background image

— Dobry wieczór — u´smiechn ˛

ał si˛e ze sztuczn ˛

a uprzejmo´sci ˛

a. Był to wysoki,

szeroki w barach Murzyn w l´sni ˛

acym, wschodnim kaftanie i czerwonym fezie. —

Akurat mam stolik dla pa´nstwa, przy samej scenie.

— Idealnie — zgodził si˛e Gust.
Łatwo było zrozumie´c wylewn ˛

a go´scinno´s´c Sharma. W restauracji była jesz-

cze tylko jedna para. W powietrzu unosiły si˛e ci˛e˙zkie wonie dochodz ˛

ace z kuch-

ni. Mo˙zna było z nich wywnioskowa´c, ˙ze tłuszczu na patelniach nie zmieniano
od wielu dni. Obrus przypominał lekko spran ˛

a kart˛e da´n, prezentuj ˛

ac ˛

a menu od

chwili zało˙zenia lokalu.

— Co´s do picia?
— Tak, co pan proponuje?
— Mo˙ze mi pan zaufa´c, najlepsza b˛edzie Krwawa Mary z tequill ˛

a, specjalno´s´c

zakładu. Przynios˛e cały dzbanek.

Musiał ju˙z wszystko mie´c gotowe, pojawił si˛e bowiem po chwili z tac ˛

a, dzban-

kiem i dwiema kartami da´n pod pach ˛

a. Nalał im drinki, przy okazji przygotował

szklaneczk˛e i dla siebie, po czym przysiadł si˛e do ich stolika. Panuj ˛

aca tu atmos-

fera działała wybitnie odpr˛e˙zaj ˛

ace.

— Na zdrowie — powiedział. Wypili. Leatha ledwie umoczyła wargi i szybko

odstawiła szklank˛e, ale Gust poci ˛

agn ˛

ał całkiem niezły łyk.

— Znakomite, nigdy jeszcze czego´s takiego nie piłem. A jakie s ˛

a inne spe-

cjalno´sci zakładu?

— Wszystko jest tu warte uwagi. Moja ˙zona jest wspaniała, gdy chodzi o ja-

kiekolwiek jedzenie zgodne z ró˙znymi wymogami religijnymi. Mamy czarn ˛

a fa-

sol˛e i ciasto kukurydziane, koszerne hot-dogi i gotowan ˛

a fasolk˛e bosto´nsk ˛

a. Pro-

sz˛e wybiera´c. Zaraz b˛edzie muzyka, a za pół godziny zata´nczy Aikane. Drinki na
koszt firmy.

— To bardzo miłe z pana strony — stwierdził Gust, znów si˛egaj ˛

ac po szkla-

neczk˛e.

— Nie jest to całkiem bezinteresowne. Chciałbym si˛e czego´s od pana dowie-

dzie´c, panie Crabb. W ubiegłym tygodniu widziałem pana w telewizji w progra-
mie o Nowym Mie´scie. Fajne miejsce, pomy´slałem sobie. Jak pan s ˛

adzi, czy nie

dałoby si˛e tam otworzy´c interesu? — Wychylił swojego drinka i zaraz nalał na-
st˛epnego, dopełniaj ˛

ac tak˙ze i ich szklaneczki.

— W zasadzie trudno powiedzie´c.
— Wszystko jest trudne, prosz˛e pana. Najłatwiej jest ˙zy´c tutaj, gdzie mo˙zna

zdechn ˛

a´c z nudów. Ja chc˛e czego´s wi˛ecej. Wszyscy lubi ˛

a koszerne ˙zarcie. Ge-

ronci, bo to przypomina im dawne czasy, a dzieciaki, bo im smakuje. Ludzie ze
Starego Miasta nie jedz ˛

a wiele, brakuje im grosza. Zatem trzeba zmieni´c pole

działania. Nowe Miasto to jest dobre miejsce. Jakie s ˛

a wymogi?

— Mog˛e sprawdzi´c. Ale sam pan rozumie, panie Sharm. . .
— Po prostu Sharm. To moje imi˛e.

73

background image

— Rozumiesz, ˙ze geronci wymagaj ˛

a specjalnej diety. Jedzenie dla nich pod-

lega szczególnym obostrzeniom sanitarnym. . .

— Tutaj nie ma robactwa. ˙

Zadna kontrola nic nie znalazła.

— Nie w tym rzecz. ˙

Zeby było jasne, oni potrzebuj ˛

a naprawd˛e szczególnych

diet, bo dla nich to cz˛e´s´c kuracji. Ich jedzenie przygotowuje si˛e praktycznie w la-
boratoriach. . .

Przerwało im nagłe dudnienie b˛ebnów w wykonaniu osobliwie zgaszonego In-

dianina, który sko´nczywszy b˛ebnienie wojenne, wł ˛

aczył ta´sm˛e i zacz ˛

ał dokłada´c

swój rytm do starej izraelskiej piosenki ludowej. Wychodziło mu nawet nie´zle, ale
za gło´sno.

— A co z młodszymi? — krzykn ˛

ał do nich Sharm. — Takimi jak wy. Przyje˙z-

d˙zacie a˙z tutaj na koszerne ˙zarcie. Nie byłoby wygodniej mie´c je pod r˛ek ˛

a?

— Takich jak my jest jeszcze niewielu. Tylko technicy i ekipy budowlane. Nie

urodziło si˛e jeszcze nawet dziesi˛e´c procent tych dzieci, dla których to wszystko
zbudowano. Nie s ˛

adz˛e, by było nas do´s´c, ˙zeby ci˛e utrzyma´c. Mo˙ze pó´zniej.

— Taak, pó´zniej. Cudownie. Czekaj dwadzie´scia lat. — Sharm posmutniał

i nalał sobie ostatki z dzbanka. Po kłopotliwej chwili milczenia w ko´ncu wstał
niech˛etnie, by powita´c nast˛epnego klienta.

Oboje zamówili półmiski z małymi porcjami wszystkich tutejszych przysma-

ków oraz butelk˛e wina, jako ˙ze Leatha nie gustowała w Krwawej Mary. Zza kulis
wybiegła ciemnoskóra dziewczyna, pochodz ˛

aca zapewne z Hawajów, i z umiar-

kowanym entuzjazmem wykonała taniec hula. Gust spogl ˛

adał na ni ˛

a z niezdrow ˛

a

fascynacj ˛

a, poza nadwag ˛

a miała bowiem na sobie jedynie wyleniała spódniczk˛e

z trawy, a jej próby podskakiwania w trakcie pl ˛

asów groziły zawaleniem si˛e sceny.

— Wulgarne — stwierdziła Leatha, wycieraj ˛

ac serwetk ˛

a oczy, które zaszły

łzami po nazbyt du˙zej ilo´sci chrzanu nało˙zonego na kawałek faszerowanej ryby.

— Nie a˙z tak bardzo. — Gust poło˙zył r˛ek˛e na jej kolanie pod stołem. Odsun˛eła

je, nie zmieniaj ˛

ac wyrazu twarzy.

— Nie przy ludziach.
— Oraz w ˙zadnej innej sytuacji! Do cholery, Lea, co si˛e z nami porobiło? Co

z naszym zwi ˛

azkiem? W porz ˛

adku, oboje pracujemy, to normalne, ale co z na-

szym ˙zyciem prywatnym? Co z dzieckiem?

— Ju˙z o tym rozmawiali´smy. . .
— I tyle z tego wyszło, ˙ze powiedziała´s nie. Słuchaj, kochanie, przecie˙z nie

próbuj˛e cofn ˛

a´c ci˛e do ´sredniowiecza, kiedy to jeden dzieciak przy piersi, drugi na

r˛eku, a nast˛epny ju˙z w brzuchu. Kobiety nie ryzykuj ˛

a teraz niczym przy porodzie,

ale wci ˛

a˙z s ˛

a kobietami, na Boga! Nic nie zmieniło ich płci. Owszem, wiele par

nie chce mie´c dzieci, to ich sprawa. Ale wiem te˙z, ˙ze oddawanie niemowl ˛

at do

˙złobka daje wiele swobody. S ˛

a równie˙z i tacy, którzy sami wychowuj ˛

a dzieci,

a po odpowiednich zastrzykach matki mog ˛

a nawet karmi´c je piersi ˛

a.

— Chyba nie s ˛

adzisz, ˙ze mogłabym si˛e zgodzi´c na co´s takiego?

74

background image

— Nie prosz˛e ci˛e a˙z o tyle, skoro tak to widzisz. Zapewniam ci˛e jednak, ˙ze

nie jest to nawet w połowie tak okropne, jak — s ˛

adz ˛

ac po twoim tonie — wyobra-

˙zasz sobie. Chc˛e jedynie, by´s zastanowiła si˛e nad urodzeniem dziecka. Chciałbym

mie´c syna. Mogliby´smy sp˛edza´c z nim wieczory i weekendy. To byłoby zabawne.

— Z pewno´sci ˛

a nie dla mnie.

Gust miał ju˙z gotow ˛

a odpowied´z, która niechybnie dolałaby oliwy do ognia,

daj ˛

ac pocz ˛

atek kłótni pełnej gorzkich ˙zalów i wyrzutów. Zanim jednak zdołał

cokolwiek odwarkn ˛

a´c, Lea chwyciła go za ramie.

— Gust, zobacz, tam przy stoliku w rogu, czy to nie jest ten sam facet, który

nachodził nas w laboratorium?

— Blalock? Faktycznie, podobny, ale w tym super — romantycznym o´swie-

tleniu trudno co´s pewnego powiedzie´c. A co to ma do rzeczy!

— Nie rozumiesz? Je´sli te˙z tu przyszedł, to musiał nas ´sledzi´c! Mo˙ze s ˛

adzi,

˙ze to my jeste´smy odpowiedzialni za te wszystkie wypadki.

— Masz zbyt bujn ˛

a wyobra´zni˛e. Mo˙ze po prostu te˙z lubi koszern ˛

a kuchni˛e.

Wygl ˛

ada jak kto´s, kto jada tylko takie rzeczy.

Ale czemu tu przyszedł? Je´sli po to, by ich zaniepokoi´c, to mu si˛e udało.

Leatha odsun˛eła talerz, Gust te˙z stracił nagle apetyt. Poprosił o rachunek. Bez
humorów wbili si˛e w płaszcze i wyszli w chłodn ˛

a noc, mijaj ˛

ac w milczeniu spo-

gl ˛

adaj ˛

acego na nich oskar˙zycielsko Sharma, który zrozumiał ju˙z, ˙ze jakkolwiek

by tego pragn ˛

ał, nigdy nie b˛edzie mu dane zamieszka´c w Nowym Mie´scie.

*

*

*

Ju˙z kiedy´s, dawno temu, Catherine Ruffm opracowała sobie prosty plan, ma-

j ˛

acy umo˙zliwi´c jej karier˛e zawodow ˛

a. Plan ten nie opierał si˛e na rutynowym po-

konywaniu kolejnych szczebli awansu. Bardzo wcze´snie odkryła, ˙ze posiada wy-
bitnie ´scisły umysł, zdolny do zapami˛etywania olbrzymiej ilo´sci danych. Było to
nader pomocne, wymagało jednak powolnego i skrupulatnego przyswajania so-
bie wiadomo´sci w ciszy i skupieniu — warunkach nieosi ˛

agalnych na co dzie´n.

Zostawanie po godzinach nie było ˙zadnym rozwi ˛

azaniem. Telefon wci ˛

a˙z dzwo-

nił, a zm˛eczenie dopełniało reszty. Trudno było równie˙z przysi ˛

a´s´c w domu, gdzie

współmieszka´ncy — typowe nocne marki — nie mieli ani krzty zrozumienia dla
podobnych jej rannych ptaszków. Gotowi byli na wiele po´swi˛ece´n, ale wstanie do
pracy cho´cby o pi˛e´c minut wcze´sniej przerastało ich mo˙zliwo´sci. Obecnie zjawia-
ła si˛e zatem w biurze o siódmej rano, wykorzystuj ˛

ac jak najpełniej długie chwile

ciszy, dziel ˛

ace j ˛

a od pojawienia si˛e pozostałych pracowników. Rozwi ˛

azanie oka-

zało si˛e praktyczne i skuteczne. Przywykła do wczesnoporannej samotno´sci tak
bardzo, ˙ze gotowa była patrze´c wówczas na ka˙zdego, kto prócz niej kr˛eciłby si˛e
po laboratorium, jak na intruza.

75

background image

Tego ranka znalazła na biurku wypisan ˛

a na maszynie notatk˛e, której wieczo-

rem z pewno´sci ˛

a nie było:

Czekam na pani ˛

a przy retortach. Pilne. R. Livermore.

Była zdumiona zarówno tonem, jak i samym faktem pojawienia si˛e takiej in-

formacji. Oburzyło j ˛

a równie˙z nieco, ˙ze kto´s ´smiał zjawi´c si˛e w pracy przed ni ˛

a.

Najpewniej doktor sp˛edził tu cał ˛

a noc; personel naukowy cz˛esto praktykował po-

dobne rzeczy, mimo ˙ze administracja stanowczo zabraniała tego, zamykaj ˛

ac drzwi

na klucz. Skoro jednak sprawa była tak pilna, lepiej b˛edzie si˛e pospieszy´c, nawet
je´sli doktor zagalopował si˛e z tym wezwaniem. Czas na zaj˛ecia własne b˛edzie
potem. Schowała wypchan ˛

a torebk˛e do szuflady biurka i skierowała si˛e do wind.

Pi˛etro laboratoriów wydawało si˛e puste, podobnie jak biuro. K ˛

atem oka zare-

jestrowała jakie´s poruszenie i odwróciła si˛e, spogl ˛

adaj ˛

ac na drzwi prowadz ˛

ace do

pomieszczenia z retortami. Były zamkni˛ete, ale miała wra˙zenie, ˙ze jeszcze chwil˛e
temu uchyliły si˛e nieco. Mo˙ze Livermore wszedł, by tam na ni ˛

a zaczeka´c? Gdy

zrobiła krok w ich kierunku, usłyszała ostry brz˛ek tłuczonego szkła. D´zwi˛ek po-
wtórzył si˛e raz i drugi, niemal równocze´snie rozległ si˛e w oddali gło´sny dzwonek
alarmu. Zastygła na chwil˛e, zdumiona. Ktokolwiek był w ´srodku, rozbijał wła´snie
aparatur˛e. Retorty! Niemal biegiem dopadła drzwi i otworzyła je gwałtownie.

Podłog˛e za´scielało szkło ze zniszczonych retort, ale nikogo nie było. Rozejrza-

ła si˛e, przera˙zona rozmiarami zniszczenia i nagł ˛

a zagład ˛

a tak wychuchanych za-

l ˛

a˙zków ˙zycia. Ledwie widoczne pod mikroskopem wielokomórkowe organizmy,

maj ˛

ace da´c pocz ˛

atek nowym pokoleniom, umierały wła´snie na jej oczach i nic nie

mogła na to zaradzi´c. Stoj ˛

ac tak bezradnie, dostrzegła młotek le˙z ˛

acy na mokrej

podłodze pomi˛edzy odłamkami szkła. Bro´n mordercy? Pochyliła si˛e i podniosła
go, niemal równocze´snie słysz ˛

ac za plecami czyj´s głos.

— Prosz˛e obróci´c si˛e powoli. I bez sztuczek, bo wiele mog ˛

a kosztowa´c.

Catherine Ruffin była zupełnie wytr ˛

acona z równowagi. To wszystko działo

si˛e za szybko jak na ni ˛

a. Zacz˛eła traci´c poczucie rzeczywisto´sci.

— Co? Co mam zrobi´c?
Obróciwszy si˛e, dostrzegła czyj ˛

a´s posta´c, stoj ˛

ac ˛

a w drzwiach. Posta´c trzymała

co´s, co wygl ˛

adało na rewolwer.

— Prosz˛e powoli odło˙zy´c młotek — usłyszała.
— Kim pan jest? — Narz˛edzie upadło z hukiem na podłog˛e.
— O to samo chciałbym spyta´c pani ˛

a. Nazywam si˛e Blalock, z FBI. Oto moja

odznaka. — Wyci ˛

agn ˛

ał ku niej portfelik.

— Catherine Ruffin. Kazano mi tu przyj´s´c. Doktor Livermore mi kazał. Co tu

si˛e stało?

— Mo˙ze pani to udowodni´c?
— Oczywi´scie, mam tu jego notatk˛e. Niech sam pan sobie przeczyta.

76

background image

Uj ˛

ał karteczk˛e koniuszkami palców i rzucił na ni ˛

a okiem, po czym wsun ˛

ał do

koperty i schował do kieszeni. Bro´n te˙z znikn˛eła.

— Ka˙zdy mógł to napisa´c — powiedział. — Pani te˙z.
— Nie wiem, o czym pan mówi. Ta kartka le˙zała na moim biurku, gdy kilka

chwil temu przyszłam do pracy. Przeczytałam wiadomo´s´c i postanowiłam zała-
twi´c spraw˛e od razu. Usłyszałam brz˛ek tłuczonego szkła, wi˛ec weszłam. Potem
zobaczyłam młotek i podniosłam go. To wszystko.

Blalock przyjrzał si˛e jej uwa˙znie, po czym skin ˛

ał głow ˛

a i pokazał dłoni ˛

a, by

poszła z nim do biura.

— Mo˙ze i tak. Potem to sprawdzimy. Na razie poprosz˛e pani ˛

a, by zechciała

posiedzie´c tu spokojnie, ja tymczasem zatelefonuj˛e w kilka miejsc.

Wyci ˛

agn ˛

ał cał ˛

a list˛e numerów. Trwało do´s´c długo, nim uzyskał pierwsze po-

ł ˛

aczenie, w ko´ncu na ekranie pojawiła si˛e zaspana twarz Leathy Crabb.

— Czego pan chce? — spytała, ale zaraz oprzytomniała widz ˛

ac, kto dzwoni.

— Pani m˛e˙za. Chc˛e z nim porozmawia´c.
— Ale. . . on jeszcze ´spi. — Rozejrzała si˛e niepewnie, a Blalock nie mógł nie

zauwa˙zy´c pobrzmiewaj ˛

acego w jej głosie wahania.

— Naprawd˛e? To prosz˛e go obudzi´c i da´c do aparatu.
— Ale czemu? Czego pan chce?
— A zatem zaraz u pa´nstwa b˛ed˛e. Mam nadziej˛e, ˙ze nie sprawi to pani zbyt

wielu kłopotów. Czy mo˙ze jednak woli pani obudzi´c m˛e˙za, lub powiedzie´c mi
prawd˛e?

Opu´sciła oczy.
— Nie ma go — odparła cicho. — Nie było go przez cał ˛

a noc.

— I nie wie pani, gdzie jest?
— Nie. I nic mnie to nie obchodzi. Poró˙znili´smy si˛e i wyszedł. To wszystko,

co mam panu do powiedzenia.

Ekran ´sciemniał, a Blalock natychmiast wybrał kolejny numer. Tym razem zu-

pełnie bez skutku. Spojrzał na Catherine Ruffin, która siedziała spokojnie, wci ˛

a˙z

jeszcze otumaniona rozwojem wydarze´n.

— Prosz˛e pokaza´c mi drog˛e do gabinetu doktora Livermore’a.
Chocia˙z zdezorientowana, zrobiła dokładnie to, o co prosił. Drzwi nie były

zamkni˛ete. Blalock przepchn ˛

ał si˛e obok dziewczyny i zajrzał do ´srodka. Blady,

poranny blask sło´nca wpadał przez szklane ´sciany do pustego pomieszczenia. Bla-
lock wci ˛

agn ˛

ał powietrze, jakby chciał wyw˛eszy´c ´slad, potem wskazał na drzwi po

prawej stronie.

— Dok ˛

ad prowadz ˛

a?

— Nie mam poj˛ecia.
— Prosz˛e tu zosta´c.
Catherine Ruffin nie spodobał si˛e jego ton, ale zanim zdołała zaprotestowa´c,

Blalock stał ju˙z przyci´sni˛ety do ´sciany i otwierał drzwi. Wewn ˛

atrz stał tapczan, na

77

background image

którym le˙zał Livermore z kocem podci ˛

agni˛etym a˙z pod brod˛e. Blalock podszedł

cicho i wzi ˛

ał doktora delikatnie za nadgarstek. ´Spi ˛

acy natychmiast otworzył oczy,

zamrugał i wyszarpn ˛

ał r˛ek˛e.

— Co, u diabła, pan tu robi?
— Sprawdzam pa´nski puls. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu?
— Owszem, mam i to bardzo. — Usiadł, odrzucaj ˛

ac koc. — To ja jestem

lekarzem i spcjalist ˛

a od takich rzeczy. Przede wszystkim jednak, co ma znaczy´c

to naj´scie?

— Doszło do kolejnego sabota˙zu w laboratorium z retortami. Wł ˛

aczył si˛e

alarm. W ´srodku znalazłem t˛e oto kobiet˛e. Z młotkiem.

— Catherine! Czemu zrobiła pani co´s tak głupiego?
— Jak pan ´smie! Sam zostawił mi pan wiadomo´s´c, ˙zebym przyszła. Pewnie

po to, by zrzuci´c wszystko na mnie. To pan potłukł retorty!

Livermore ziewn ˛

ał i przetarł oczy, potem pochylił si˛e, szukaj ˛

ac pantofli.

— Tak pewnie my´sli ten łapacz. — Pochrz ˛

akuj ˛

ac wło˙zył kapcie. — Znajduje

mnie tutaj ´spi ˛

acego i nie dowierzaj ˛

ac własnym oczom sprawdza mi puls, bo t˛etno

osoby ´spi ˛

acej jest zwykle wolniejsze od t˛etna kogo´s, kto gania z młotkiem po

laboratorium. Idiota! — Wraz z ostatnim słowem wstał na równe nogi. — To ja
jestem odpowiedzialny za ten projekt. To mój projekt! Zanim oskar˙zy mnie pan
o sabota˙z, prosz˛e znale´z´c co´s lepszego, ni˙z tylko nie uzasadnione podejrzenia.
Niech pan ustali, kto napisał t˛e krety´nsk ˛

a notatk˛e, a znajdzie pan ´slad.

— To wła´snie zamierzam zrobi´c — powiedział Blalock i zaraz potem zadzwo-

nił telefon.

— Do pana — mrukn ˛

ał Livermore, podaj ˛

ac słuchawk˛e agentowi, który naj-

pierw słuchał w skupieniu, a potem rozkazał ostrym tonem:

— Przyprowad´zcie go tutaj!
Catherine Ruffin zło˙zyła przed wyj´sciem zaprzysi˛e˙zone zeznanie, nagrane na

rejestratorze w gabinecie doktora. Livermore zrobił to samo. Owszem, nie był
w domu, pracował do pó´zna w gabinecie, nie po raz pierwszy zreszt ˛

a, potem uło-

˙zył si˛e do snu na tapczanie w przyległym pokoju. Spa´c poszedł około trzeciej nad

ranem i nie widział ani nie słyszał nikogo do chwili, gdy Blalock go obudził. Tak,
mo˙zliwe jest wyj´scie z laboratorium retort tylnymi drzwiami, a potem poprzez
biura dostanie si˛e do jego gabinetu, ale nie uczynił tego.

Doktor ko´nczył ju˙z składanie zeznania, gdy w drzwiach pojawił si˛e facet o po-

dobnie ponurej g˛ebie jak u Blalocka i w podobnie niemodnym ubraniu, wpro-
wadzaj ˛

ac do ´srodka Gusta Crabba. Blalock odprawił podwładnego i skupił cał ˛

a

uwag˛e na Gu´scie.

— Nie było pana przez cał ˛

a noc w domu. Gdzie pan j ˛

a sp˛edził?

— Nie pana pieprzony interes.
— Zwracam panu uwag˛e, ˙ze to nie jest wła´sciwa odpowied´z. Nie wiadomo,

gdzie pan przebywał przez cał ˛

a noc, znaleziono pana dopiero kilka minut temu,

78

background image

gdy zjawił si˛e pan w swoim biurze. W czasie gdy miejsce pana pobytu pozosta-
wało nie ustalone, w laboratorium z retortami kto´s dokonał sabota˙zu za pomoc ˛

a

młotka. Pytam pana ponownie: gdzie pan był?

Gust, który w gruncie rzeczy miał nieskomplikowan ˛

a osobowo´s´c i tylko w pra-

cy stawiał czoło powa˙zniejszym problemom, odegrał pantomim˛e zaniepokojenia,
winy i smutku, uzupełniaj ˛

ac to rozbieganym spojrzeniem i strumykami potu spły-

waj ˛

acymi po twarzy. Livermore’owi zrobiło si˛e go ˙zal, odwrócił si˛e zatem i nader

pilnie zaj ˛

ał zawi ˛

azywaniem krawata.

— Prosz˛e mówi´c — nakazał gło´sno Blalock, staraj ˛

ac si˛e wykorzysta´c zmie-

szanie przesłuchiwanego.

— To nie jest tak, jak pan my´sli — mrukn ˛

ał głucho Gust.

— Zatem prosz˛e o pełne zeznania, albo zaraz pana aresztuj˛e za dokonanie

sabota˙zu szkodz ˛

acego realizacji rz ˛

adowego projektu.

Cisza wydłu˙zała si˛e. Wreszcie przerwał j ˛

a Livermore.

— Na miło´s´c bosk ˛

a, Gust, powiedz mu. Przecie˙z nie zrobiłby´s czego´s takiego.

Co, byłe´s u jakiej´s dziewczyny? — Prychn ˛

ał, widz ˛

ac nagły rumieniec zalewaj ˛

a-

cy oblicze Gusta. — No wła´snie. Obiecuj˛e, ˙ze cała sprawa nie wyjdzie poza ten
pokój. Rz ˛

adu nie obchodz ˛

a czyje´s sprawy łó˙zkowe, a ja jestem ju˙z zbyt stary, by

robi´c z tego sensacj˛e.

— To nie wasza sprawa — warkn ˛

ał Gust.

— Zbrodnia jest przest˛epstwem ´sciganym z oskar˙zenia federalnego. . . — za-

cz ˛

ał Blalock, ale Livermore mu przerwał.

— Ale miło´s´c nie jest zbrodni ˛

a, zatem mo˙ze wreszcie si˛e pan zamknie. Po-

wiedz mu prawd˛e, Gust, albo napytasz sobie biedy. Dziewczyna?

— Tak — odparł Gust po dłu˙zszym wahaniu, ze wzrokiem wbitym w podłog˛e.
— No dobrze. Został pan u niej na noc. Teraz poprosz˛e jeszcze o kilka szcze-

gółów, które wyklucz ˛

a pana z grona podejrzanych.

Ostatecznie Gust zdołał wyj ˛

aka´c, ˙ze dziewczyna jest sekretark ˛

a komisji in˙zy-

nieryjnej i ˙ze zna j ˛

a od dawna, ale dotychczas trzymał si˛e od niej z daleka, chocia˙z

wyra´znie go lubiła. Dopiero ostatniej nocy, gdy wyszedł z domu po kłótni z Le-
ath ˛

a, tak si˛e jako´s zdarzyło, ˙ze zaw˛edrował pod drzwi Georgetty. . . Ale nikomu

nie powiecie. . . ? Wpu´sciła go, a potem sprawy potoczyły si˛e ju˙z same i w ko´n-
cu. . .

— Na pewno tak było — powiedział Livermore. — Rób pan swoje, Blalock.

Je´sli trzeba, to Gust zostanie tu ze mn ˛

a, a pan niech znajdzie dziewczyn˛e i spraw-

dzi jej wersj˛e; nas niech pan zostawi w spokoju. Prosz˛e zaj ˛

a´c si˛e t ˛

a notatk ˛

a, wzi ˛

a´c

odciski palców z młotka czy co tam jeszcze. . . O ile nie ma pan ˙zadnych dalszych
poszlak, ani nie chce pan mnie aresztowa´c, to prosz˛e opu´sci´c mój gabinet.

Gdy zostali ju˙z sami, Livermore zrobił kaw˛e i podał fili˙zank˛e Gustowi, który

stał przy oknie spogl ˛

adaj ˛

ac na zaci ˛

agni˛ety chmurami, deszczowy krajobraz.

— Uwa˙za mnie pan za głupca — mrukn ˛

ał Gust.

79

background image

— Ani troch˛e. Rozumiem, ˙ze co´s popsuło si˛e pomi˛edzy panem i Leath ˛

a, ale

zamiast naprawia´c sytuacj˛e, tylko pan wszystko pogarsza.

— Ale co niby mog˛e zrobi´c?
Livermore zignorował błagalny ton rozpaczy pobrzmiewaj ˛

acy w głosie Gusta

i zamieszał kaw˛e, ˙zeby szybciej przestygła.

— Sam pan dobrze wie, co robi´c. To pa´nski problem. Jest pan dorosły i potrafi

rozwi ˛

azywa´c takie rzeczy. Razem z ˙zon ˛

a, z pomoc ˛

a poradni rodzinnej czy jakkol-

wiek inaczej. W tej chwili mam na głowie nieco wa˙zniejsze sprawy. Ten sabota˙z,
FBI i cała reszta. . .

Gust usiadł prosto i niemal si˛e u´smiechn ˛

ał.

— Ma pan racj˛e. ´Swiat nie sko´nczy si˛e tylko dlatego, ˙ze mam kłopoty mał-

˙ze´nskie. Zajm˛e si˛e tym. Czy zauwa˙zył pan, ˙ze pan, Leatha i ja byli´smy dla niego

głównymi podejrzanymi? Musiał dzwoni´c do mnie do domu, skoro wiedział, ˙ze
mnie tam nie ma. I jeszcze ´sledził nas wczoraj wieczorem w restauracji. Czemu
wła´snie nas?

— Pewnie dlatego, ˙ze jeste´scie mał˙ze´nstwem. Tylko my i technicy swobodnie

kr˛ecimy si˛e po tym laboratorium. Jak wiemy ju˙z od Blalocka, jeden z tutejszych
techników jest wtyczk ˛

a agencji, zatem dobrze pilnuje swoich kolegów. Co auto-

matycznie czyni z nas głównych podejrzanych.

— Zupełnie tego nie rozumiem. Czemu kto´s miałby niszczy´c retorty?
Livermore skin ˛

ał niespiesznie głow ˛

a.

— Odpowied´z na to pytanie nale˙zy ju˙z do Blalocka. Kiedy j ˛

a znajdzie, dowie

si˛e te˙z, kto jest za to odpowiedzialny.

*

*

*

Leatha weszła po cichu do biura i zamkn˛eła za sob ˛

a drzwi. Zdziwiony Gust

uniósł głow˛e znad papierów; ˙zona nigdy dot ˛

ad go tutaj nie odwiedzała.

— Dlaczego to zrobiłe´s? — spytała chropawym głosem, z twarz ˛

a ´sci ˛

agni˛et ˛

a

od opanowywania targaj ˛

acych ni ˛

a emocji. Gusta wr˛ecz zatkało.

— Nie my´sl, ˙ze nie wiem. Blalock przyszedł do mnie i wszystko mi powie-

dział. Gdzie byłe´s w nocy i u kogo. Nie próbuj zaprzecza´c. Jestem pewna, ˙ze nie
kłamał.

Gust był zbyt zm˛eczony, by cokolwiek udawa´c.
— Ale po co ci o tym powiedział?
— Po co? To oczywiste. Nic go nie obchodzimy, dla niego istnieje tylko jego

praca. Jestem pewna, ˙ze mnie podejrzewa. Chciał mnie zdenerwowa´c, co mu si˛e

´swietnie udało, chocia˙z nic z tego nie miał. A teraz powiedz mi, ´swinio jedna,

czemu to zrobiłe´s? Tylko tyle chc˛e wiedzie´c: dlaczego?

Gust spojrzał na zaci´sni˛et ˛

a w pi˛e´s´c dło´n, le˙z ˛

ac ˛

a na biurku.

80

background image

— Chyba dlatego, ˙ze miałem na to ochot˛e.
— Miałe´s ochot˛e! — krzykn˛eła Leatha. — Taki z ciebie gogu´s! Jak masz na

co´s ochot˛e, to idziesz i sobie bierzesz. Pewnie nie musz˛e ci˛e ju˙z pyta´c o nic wi˛ecej,
mam do´s´c bujn ˛

a wyobra´zni˛e.

— Lea, to nie jest miejsce ani chwila, by rozmawia´c o czym´s takim. . .
— Naprawd˛e? Ale mnie mało obchodzi, gdzie i kiedy powiem ci, co o tobie

my´sl˛e, ty. . . zdrajco!

Widok jego zaci˛etej twarzy wzburzył j ˛

a bardziej ni˙z jakiekolwiek słowa.

Chwyciła ze stoj ˛

acego obok stoliczka model Nowego Miasta przygotowany jesz-

cze kiedy´s, w fazie projektowania, uniosła go nad głow ˛

a i cisn˛eła w m˛e˙za. Model

był jednak za lekki i tylko tr ˛

acił Gusta w rami˛e, nim upadł na podłog˛e, gdzie

rozleciał si˛e na niezliczone kawałki plastiku.

— Nie powinna´s tego robi´c — powiedział Gust, pochylaj ˛

ac si˛e, by uprz ˛

atn ˛

a´c

szcz ˛

atki. — To sporo kosztowało I b˛ed˛e musiał za to zapłaci´c.

Jedyn ˛

a odpowiedzi ˛

a było trza´sniecie drzwiami. Leatha wyszła, nim zd ˛

a˙zył

podnie´s´c głow˛e.

*

*

*

Leatha nie do´swiadczyła jeszcze nigdy uczucia tak intensywnego gniewu jak

ten, który pchał j ˛

a teraz do marszu na ´slepo korytarzami Nowego Miasta. Przysta-

n˛eła w ko´ncu z obolałymi płucami, by złapa´c nieco powietrza, rozejrzała si˛e i po-
j˛eła, ˙ze tak naprawd˛e cała ta w˛edrówka miała swój cel. Pobliskie biura nale˙zały do
Centralnej Komisji In˙zynieryjnej, której nakre´slony na czerwono, osobliwy skrót
CENTRKOMIN ˙

ZY widniał nad wej´sciem. Czy powinna tu wchodzi´c? A je´sli tak,

to co powie? Jaki´s m˛e˙zczyzna wychodz ˛

ac przytrzymał jej drzwi, a poniewa˙z nie

mogła zdoby´c si˛e na ˙zadne wyja´snienie, dlaczego wła´sciwie tu sterczy, przekro-
czyła próg. Na przeciwległej ´scianie znalazła plan całego pi˛etra i nacisn ˛

ała guzik

z napisem SEKRETARIATY, a potem ruszyła we wskazanym kierunku.

Dalej poszło ju˙z łatwiej. W wielkim pokoju wypełnionym pomrukiem dru-

karek i komputerów pracowało kilkana´scie dziewczyn. Ludzie wchodzili i wy-
chodzili, ona za´s stała przez chwil˛e z boku, nim zaczepiła młodzie´nca nios ˛

acego

stert˛e papierów.

— Przepraszam, ale szukam. . . panny Georgetty Booker. Powiedziano mi, ˙ze

tu pracuje.

— Jasne, Georgy. Przy tamtym biurku pod ´scian ˛

a. W białej bluzce, czy jak to

si˛e tam nazywa. Chce pani, bym j ˛

a poprosił?

— Nie, dzi˛ekuj˛e, nie trzeba. Sama si˛e tym zajm˛e.
Leatha poczekała, a˙z młodzieniec odejdzie, potem spojrzała ponad pochylony-

mi głowami w odległy k ˛

at pokoju i wci ˛

agn˛eła gł˛eboko powietrze. Tak, to musiała

81

background image

by´c ona. Biała bluzka, ciemne włosy i czekoladowa skóra. Leatha ruszyła pomi˛e-
dzy biurkami mierz ˛

ac tak, by przej´s´c obok Georgetty. Gdy była ju˙z blisko niej,

nieco zwolniła.

Dziewczyna bezsprzecznie była pi˛ekna. Miła twarz, drobny nos. Cało´s´c szpe-

cił jednak nadmiar purpurowej szminki na ustach. Jeden z policzków ozdobiony
był drobnym, srebrzystym pyłem, który ci ˛

agn ˛

ał si˛e smug ˛

a a˙z na gors, przykryty

modn ˛

a ostatnio, niemal prze´swituj ˛

ac ˛

a tkanin ˛

a ukazuj ˛

ac ˛

a wysokie i obfite pier-

si z ciemnymi aureolkami sutek. Czuj ˛

ac na sobie czyje´s spojrzenie, Georgetta

uniosła głow˛e i u´smiechn˛eła si˛e ciepło do Leathy, która jednak odwróciła wzrok
i przeszła obok, przyspieszaj ˛

ac z ka˙zd ˛

a chwil ˛

a coraz bardziej.

*

*

*

Było dopiero wczesne popołudnie, a doktor Livermore ju˙z czuł si˛e wyko´nczo-

ny. Mało spał ostatniej nocy, a wizyta agenta dodatkowo go wzburzyła. Po jego
wyj´sciu kazał technikom posprz ˛

ata´c laboratorium i chocia˙z ufał im całkowicie,

tym razem chciał sam jeszcze wszystko sprawdzi´c. Poczeka zatem a˙z sko´ncz ˛

a,

a potem utnie sobie drzemk˛e. Odsun ˛

ał skomplikowane wydruki kodów genetycz-

nych i wstał ci˛e˙zko. Zaczynał odczuwa´c dolegliwo´sci wła´sciwe wiekowi. Mo˙ze
ju˙z pora zastanowi´c si˛e nad zmian ˛

a zaj˛ecia, czas doł ˛

aczy´c do gromady za˙zywa-

j ˛

acych wygód pacjentów z poziomów geriatrycznych? U´smiechn ˛

ał si˛e na t˛e my´sl

i pod ˛

a˙zył do laboratorium.

Cała pracuj ˛

aca tu ekipa nie przywi ˛

azywała wi˛ekszego znaczenia do

oficjalnych form i Livermore’owi do głowy nawet nie przyszło, by zapuka´c do
drzwi pokoju Leathy, gdy zobaczył, ˙ze s ˛

a zamkni˛ete. My´slami był wci ˛

a˙z przy

zniszczonych retortach, pchn ˛

ał je zatem po prostu, przytomniej ˛

ac dopiero na wi-

dok zapłakanej, pochylonej nad biurkiem twarzy kobiety.

— Co si˛e stało? — wykrzykn ˛

ał, zanim zrozumiał, ˙ze najlepiej byłoby w tej

sytuacji wycofa´c si˛e po cichu. Nagle poj ˛

ał, co wła´sciwie mogło si˛e sta´c.

Leatha zwróciła ku niemu zaczerwienion ˛

a, mokr ˛

a twarz.

— Przepraszam ci˛e, ˙ze tak wła˙z˛e. Powinienem zapuka´c.
— Nic takiego, doktorze, w porz ˛

adku. — Wytarła oczy chusteczk ˛

a. — To ja

przepraszam za ten ˙załosny widok.

— Chyba rozumiem i wcale si˛e nie dziwi˛e.
— To nie ma ˙zadnego zwi ˛

azku z retortami. . .

— Wiem. Chodzi o t˛e dziewczyn˛e? Miałem nadziej˛e, ˙ze si˛e nie dowiesz.
Leatha była zbyt wzburzona, by spyta´c go, sk ˛

ad o tym wie; na samo wspo-

mnienie znów zacz˛eła płaka´c. Livermore marzył o tym, ˙zeby jak najszybciej wyj´s´c
z pokoju, obawiał si˛e jednak, ˙ze wypadnie to niezr˛ecznie. Zupełnie nie miał w tej
chwili głowy do czyichkolwiek tragedii osobistych.

82

background image

— Widziałam j ˛

a — powiedziała Leatha. — Poszłam tam. Bóg jeden wie dla-

czego, ale poszłam. To było poni˙zaj ˛

ace, zobaczy´c kogo mój m ˛

a˙z woli bardziej

ni˙z mnie. Pospolita, wulgarna dziewucha, wpadaj ˛

aca ka˙zdemu samcowi w oko.

I jeszcze w dodatku kolorowa! Jak mógł to zrobi´c. . .

Znów rozległo si˛e łkanie i Livermore zatrzymał si˛e z dłoni ˛

a na klamce. Było

ju˙z za pó´zno, ˙zeby wyj´s´c. Został wci ˛

agni˛ety w t˛e cał ˛

a awantur˛e.

— Mówiła´s mi kiedy´s, sk ˛

ad pochodzisz — stwierdził. — Gdzie´s z Południa,

jak pami˛etam?

Pytanie zaskoczyło Leath˛e. Przestała nawet płaka´c.
— Tak, z Missisipi, z małego rybackiego miasteczka w pobli˙zu Biloxi.
— Tak wła´snie my´slałem. Wyrosła´s po´sród wci ˛

a˙z ˙zywych przes ˛

adów raso-

wych. Najbardziej boli ci˛e, ˙ze ta dziewczyna jest czarna.

— Tego nie powiedziałam, chocia˙z faktycznie s ˛

a istotne ró˙znice. . .

— Nie, nie ma ˙zadnych, przynajmniej je´sli mówi´c o rasach, kolorach skóry,

religiach czy czymkolwiek podobnym. Nie rozumiem, jak wykształcony genetyk
mo˙ze wygłasza´c podobne bzdury. Martwisz mnie. Naprawd˛e. Chocia˙z, z drugiej
strony, trudno powidzie´c, ˙ze jestem tym przesadnie zaskoczony.

— Ona mnie wcale nie obchodzi. Wa˙zne jest to, co on mi zrobił.
— W zasadzie nic. Mój Bo˙ze, kobieto, od wczesnego dzieci´nstwa wychowy-

wano ci˛e w kulcie wolno´sci i równouprawnienia, czego i tobie nikt nie odmawia.
Czy s ˛

adzisz, ˙ze masz prawo narzeka´c na m˛e˙za, i˙z poszedł gdzie indziej, skoro

wcze´sniej sama wyrzuciła´s go z łó˙zka?

— Co pan chce przez to powiedzie´c? — spytała ze zdumieniem.
— Przepraszam. Rozzło´sciłem si˛e. Jeste´s dorosła i sama musisz zdecydowa´c,

co dalej z twoim mał˙ze´nstwem.

— Niech si˛e pan nie wycofuje. Skoro ju˙z zacz ˛

ał pan co´s mówi´c, prosz˛e do-

ko´nczy´c.

Wci ˛

a˙z wzburzony Livermore opadł na krzesło i zanim znów si˛e odezwał, zdo-

łał troch˛e uporz ˛

adkowa´c my´sli.

— Jestem do´s´c staromodnym typem lekarza i najlepiej b˛edzie chyba, gdy wy-

tłumacz˛e ci to z czysto medycznego punktu widzenia. Jeste´s młod ˛

a, zdrow ˛

a ko-

biet ˛

a w kwiecie wieku. Gdyby´s przyszła do mnie po porad˛e mał˙ze´nsk ˛

a, zapewne

powiedziałbym ci, ˙ze twoje mał˙ze´nstwo prze˙zywa kryzys, którego bezpo´sredni ˛

a

przyczyn ˛

a była´s najpewniej ty sama. Obecnie sprawy zaszły ju˙z tak daleko, i˙z

odpowiedzialno´s´c za kłopoty spoczywa na was obojgu. Wygl ˛

ada na to, ˙ze anga-

˙zuj ˛

ac si˛e w prac˛e i lokuj ˛

ac swoje pasje zawodowe poza ˙zyciem rodzinnym, stra-

ciła´s zainteresowanie seksem. Po prostu nie masz na to czasu. Nie mówi˛e jedynie
o współ˙zyciu, ale o tych wszystkich zabiegach, które w naszej kulturze czyni ˛

a

z ciebie kobiet˛e: stosowanie si˛e do aktualnej mody, makija˙z, sposób bycia, ogólna
prezencja. Praca stała si˛e najwa˙zniejsz ˛

a cz˛e´sci ˛

a twojego ˙zycia, a m ˛

a˙z zaj ˛

ał w ko-

lejno´sci rzeczy drugie miejsce. Musisz zrozumie´c, ˙ze ta wolno´s´c, któr ˛

a kobiety

83

background image

sobie wywalczyły, do pewnego stopnia odbiła si˛e na ich stosunkach z m˛e˙zczy-
znami. Mał˙ze´nstwo nie jest obecnie równoznaczne z posiadaniem dzieci. Wielu
m˛e˙zczyzn odczuwa brak zainteresowania ze strony ˙zon, na które bardzo liczyli.
Oni chc ˛

a, aby kto´s zadbał o nich samych i ich potrzeby. Nie twierdz˛e, ˙ze musi to

opiera´c si˛e na układzie władca — niewolnik. Jednak obie strony powinny wi˛ecej
z siebie dawa´c, miast jedynie bra´c. A tak zdaje si˛e jest obecnie w waszym zwi ˛

az-

ku. Spytaj sama siebie — co twój m ˛

a˙z ma z waszego mał˙ze´nstwa poza frustra-

cjami seksualnymi? Je´sli zale˙załoby mu jedynie na jakimkolwiek towarzystwie,
to dobrałby sobie na kwater˛e drugiego m˛e˙zczyzn˛e, jakiego´s in˙zyniera, z którym
przynajmniej miałby o czym rozmawia´c.

Zapadło przedłu˙zaj ˛

ace si˛e milczenie, a˙z Livermore odkaszln ˛

ał i wstał.

— Przepraszam, je´sli tylko namieszałem ci w głowie.
Wyszedł, natykaj ˛

ac si˛e na Blalocka maszeruj ˛

acego zdecydowanym krokiem

przez korytarz. Zerkn ˛

awszy krzywo na oddalaj ˛

ace si˛e plecy agenta, poszedł do

laboratorium dopilnowa´c podł ˛

aczania nowych retort.

*

*

*

Agent FBI wszedł do pokoju Catherine Ruffin bez pukania. Spojrzała na niego

chłodno i wróciła do pracy.

— Jestem zaj˛eta i nie mam ochoty z panem rozmawia´c.
— Przyszedłem prosi´c pani ˛

a o pomoc.

— Mnie? — roze´smiała si˛e ponuro. — Oskar˙za mnie pan o zniszczenie retort,

wi˛ec jak mo˙ze pan spodziewa´c si˛e mojej pomocy?

— Tylko pani mo˙ze dostarczy´c mi pewnych informacji, których wła´snie po-

trzebuj˛e. Je´sli rzeczywi´scie jest pani bez winy, to powinna pani przysta´c na to
z ochot ˛

a.

Jej ´scisły umysł nie mógł zignorowa´c tego argumentu. Odmowa oparta na

fakcie, ˙ze po prostu nie lubiła tego typa, nie miała w tej sytuacji racji bytu. Poza
tym był to funkcjonariusz oficjalnie wyznaczony do prowadzenia ´sledztwa.

— Co mog˛e dla pana zrobi´c?
— Chciałbym ustali´c, jaki był motyw przest˛epstwa.
— Wiem dokładnie tyle samo, co pan.
— Owszem, ale ma pani dost˛ep do wszystkich danych komputera i wie pani,

jak obsługiwa´c program. Interesuj ˛

a mnie dane dotycz ˛

ace zawarto´sci tych retort.

Przegl ˛

adałem raport dotycz ˛

acy szkód i mam wra˙zenie, ˙ze w tym wszystkim jest

jaka´s prawidłowo´s´c, ale nie wiem jeszcze dokładnie jaka. Niszczona była zawar-
to´s´c tylko niektórych retort, na przykład trzech z ka˙zdych pi˛eciu, lub te˙z pocho-
dz ˛

acych z danego dnia czy okre´slonego cyklu zapłodnie´n. Musi istnie´c jaki´s klucz

do tego.

84

background image

— To nie b˛edzie łatwe.
— Mog˛e uzyska´c dla pani potrzebne upowa˙znienia.
— Zatem dobrze. Zaprogramuj˛e komputer tak, by sprawdził wszystkie zbie˙z-

no´sci i podobie´nstwa, ale nie mog˛e obieca´c, ˙ze dostarcz˛e panu w ten sposób od-
powiedzi. Równie dobrze mógł tu decydowa´c czysty przypadek, a wówczas moja
praca na nic si˛e nie przyda.

— Mam pewne powody, by przypuszcza´c, ˙ze to jednak nie przypadek rz ˛

adził

przest˛epc ˛

a. Prosz˛e bra´c si˛e do roboty i poinformowa´c mnie, gdy tylko b˛edzie pani

miała jakie´s wyniki.

Zadanie wypełniło jej bez reszty dwa nast˛epne dni. Catherine Ruffin była bar-

dzo zadowolona z wyników swej pracy. Chocia˙z to, co faktycznie otrzymała, nie
nasuwało jej ˙zadnych skojarze´n ani przypuszcze´n, mogło jednak podpowiedzie´c
co´s agentowi federalnemu. Zadzwoniła po niego, a potem raz jeszcze przejrzała
wydruki.

— Nie widz˛e w tym niczego szczególnego — powiedziała, przekazuj ˛

ac mu

papiery.

— Sam to sprawdz˛e. Mo˙ze mi pani tylko wyja´sni´c, co jest czym?
— To jest lista zniszczonych retort — pokazała arkusz na samym wierzchu. —

Pierwsza kolumna to numer kodowy, potem identyfikacja za pomoc ˛

a nazwisk.

— Nazwisk?
— Nazwisk dawców, by łatwiej było zapami˛eta´c poszczególne kombinacje.

Tutaj, na przykład, mamy zestaw Wilson-Smith, czyli sperma od Wilsona, ja-
jeczko od Smith. Pozostałe kolumny zawieraj ˛

a szczegóły tycz ˛

ace samej selekcji,

preferowanych cech i tak dalej. Ustawiłam program tak, by opierał identyfikacj˛e
nie na numerach kodowych, ale na nazwiskach. Na pozostałych kartkach ma pan
wykaz wszelkich mo˙zliwych korelacji, ale wydaje mi si˛e, ˙ze to tylko szum infor-
macyjny. Nie dostrzegam ˙zadnego zwi ˛

azku. Co innego, je´sli przyjrze´c si˛e nazwi-

skom.

Blalock spojrzał na wydruki.
— Co pani chce przez to powiedzie´c?
— Wła´sciwie nic, to tylko moje osobiste przewra˙zliwienie. Pochodz˛e z Bu-

rów, urodziłam si˛e w jednym z rezerwatów dla białych w Południowej Afryce,
ju˙z po rewolucji. Miałam jedena´scie lat, gdy rodzice wyemigrowali do Ameryki
i mówiłam wówczas tylko w j˛ezyku afrikaans. Czuj˛e si˛e jednak nadal zwi ˛

azana

emocjonalnie z t ˛

a, powiedzmy, grup ˛

a etniczn ˛

a. Była ona bardzo nieliczna i trudno

jest spotka´c tu jakiego´s Bura. Przejrzałam zatem list˛e, odruchowo nastawiona na
wyszukiwanie burskich nazwisk. Odnalazłam ju˙z kiedy´s w ten sposób kilku roda-
ków, by móc z nimi pogada´c o starych, dobrych czasach, gdy nie trzeba jeszcze
było ˙zy´c za ogrodzeniami z drutu kolczastego.

— A co to ma wspólnego z t ˛

a list ˛

a?

85

background image

— Nie ma na niej ˙zadnych burskich nazwisk. Blalock wzruszył ramionami

i znów spojrzał na kartk˛e. Catherine Ruffin, niegdy´s Katerina Bekink, trzymała j ˛

a

wci ˛

a˙z jeszcze w dłoni, zagryzaj ˛

ac wargi.

— W ogóle nie ma tu ˙zadnych nazwisk Afrykanerów, s ˛

a wył ˛

acznie angielskie

i irlandzkie.

Blalock spojrzał na ni ˛

a przenikliwie.

— Prosz˛e to powtórzy´c.
Miała racj˛e. Dwukrotnie przejrzał cał ˛

a list˛e, znajduj ˛

ac tylko anglosaskie i ir-

landzkie nazwiska. Nie dostrzegł w tym jednak ˙zadnego sensu, podobnie jak w in-
nej jeszcze prawidłowo´sci odkrytej przez Catherine Ruffin, tej mianowicie, ˙ze na
li´scie nie było w ogóle Murzynów.

— To jaka´s zupełna bzdura — powiedział Blalock, potrz ˛

asaj ˛

ac gniewnie pa-

pierami. — Po co kto´s miałby eliminowa´c te wła´snie zarodki?

— Mo˙zliwe, ˙ze stawia pan niewła´sciwe pytanie. Zamiast zastanawia´c si˛e, cze-

mu okre´slone zarodki zostały wyeliminowane, nale˙zy spyta´c, dlaczego w wykazie
strat nie pojawiaj ˛

a si˛e ˙zadne inne nazwiska, chocia˙zby Afrykanerów.

— A czy na li´scie ogólnej byli Afrykanerzy?
— Oczywi´scie. I Włosi, i Niemcy, i jeszcze wiele innych narodowo´sci.
— Dobrze, zatem podejd´zmy do sprawy z tej strony — powiedział Blalock,

ponownie pochylaj ˛

ac si˛e nad list ˛

a.

To rzeczywi´scie było wła´sciwe pytanie.

*

*

*

Nadzwyczajne spotkanie Genetycznej Rady Programowej zostało zwołane na

dwudziest ˛

a trzeci ˛

a i Livermore jak zwykle si˛e spó´znił. Przy ko´ncu wielkiego mar-

murowego stołu pojawiło si˛e dodatkowe krzesło dla Blalocka, który starannie roz-
ło˙zył przed sob ˛

a wydruki komputerowe. Catherine Ruffin wł ˛

aczyła magnetofon

i otworzyła ju˙z zebranie, gdy Livermore pojawił si˛e w ko´ncu w drzwiach. Stur-
tevant zakaszlał, zgasił swojego kr˛econego z podejrzanych chwastów papierosa
i zaraz zapalił nast˛epnego.

— Ten preparowany kompost zabije pana w ko´ncu — mrukn ˛

ał Livermore.

Catherine Ruffin nie pozwoliła mu na kontynuowanie tradycyjnej tyrady, ry-

chło mog ˛

acej przerodzi´c si˛e w pyskówk˛e.

— Spotkali´smy si˛e tu na ˙zyczenie pana Blalocka z FBI, który prowadzi ´sledz-

two w sprawie zniszczenia retort i wcze´sniejszych aktów sabota˙zu. Jest ju˙z gotów
przedstawi´c nam wyniki swego dochodzenia.

— Nareszcie — powiedział Livermore. — Wie pan ju˙z, kto to zrobił?
— Tak — odparł Blalock oboj˛etnym tonem. — Pan, doktorze Livermore.
— No prosz˛e, mysz rykn˛eła. Nie zmusi mnie pan jednak, abym przyznał si˛e

do czegokolwiek bez konkretnych dowodów.

86

background image

— My´sl˛e, ˙ze dysponuj˛e takowymi. Zanim zacz˛eły si˛e akty sabota˙zu, których

pocz ˛

atkowo nikt jeszcze za takie nie uwa˙zał, niepowodzeniem ko´nczyła si˛e tu

jedna próba na dziesi˛e´c. Jest to wielko´s´c uznawana za krytyczn ˛

a i sugeruj ˛

aca nie-

rzetelne podej´scie do programu lub bł˛edny sposób pracy. Jest to równie˙z współ-
czynnik wy˙zszy dziesi˛eciokrotnie od spotykanego w innych, podobnych labora-
toriach, gdzie niepowodzenia zamykaj ˛

a si˛e w granicach jednego procenta. Istotn ˛

a

informacj ˛

a wskazuj ˛

ac ˛

a na sabota˙z jest fakt, ˙ze wszystkie zniszczone zarodki po-

chodziły od dawców nosz ˛

acych irlandzkie lub angielskie nazwiska.

— Te˙z mi dowód — sapn ˛

ał Livermore. — Czysta fantazja! Co to ma wspól-

nego ze mn ˛

a?

— Otrzymałem do wgl ˛

adu liczne sprawozdania z poprzednich spotka´n tej ra-

dy, na których wypowiadał si˛e pan otwarcie przeciwko czemu´s, co okre´slał pan
jako dyskryminacj˛e w trakcie selekcji. Deklarował si˛e pan jako obro´nca mniej-
szo´sci etnicznych, zaznaczaj ˛

ac wielokrotnie, ˙ze dyskryminuje si˛e tu Murzynów,

˙

Zydów, Włochów, Indian i inne grupy. Z wykazu strat wynika, ˙ze ˙zadna z re-
tort opatrzonych nazwiskami przedstawicieli mniejszo´sci nie została zniszczona
ani przypadkiem, ani w trakcie sabota˙zu. Zwi ˛

azek wydaje si˛e zatem oczywisty,

podobnie jak oczywiste jest to, ˙ze jest pan jedn ˛

a z niewielu osób dysponuj ˛

acych

odpowiedni ˛

a wiedz ˛

a, a nieograniczony dost˛ep do laboratorium umo˙zliwia doko-

nanie sabota˙zu.

— To wszystko s ˛

a poszlaki, a nie fakty, prosz˛e pana. Czy zamierza pan na tej

podstawie wyst ˛

api´c z publicznym oskar˙zeniem i wytoczy´c spraw˛e, czy jak to si˛e

tam nazywa?

— Owszem.
— Zatem wówczas wyjdzie na ´swiatło dzienne równie˙z ´swiadoma i nie´swia-

doma dyskryminacja praktykowana przez techników genetycznych. Oka˙ze si˛e, ile
grup etnicznych w ogóle nie jest reprezentowanych w tych badaniach.

— Nic mi na ten temat nie wiadomo.
— Ale ja wiem dobrze, jak to wygl ˛

ada, i dlatego przyznaj˛e si˛e do wszystkiego,

o co mnie pan oskar˙za. Ja to zrobiłem.

W sali zapadła cisza. Wstrz ˛

a´sni˛eta na równi z innymi, Catherine Ruffin unio-

sła powoli głow˛e, usiłuj ˛

ac cokolwiek zrozumie´c.

— Dlaczego? Nie pojmuj˛e, czemu pan to zrobił?
— Wci ˛

a˙z jeszcze nie rozumiesz, Catherine? My´slałem, ˙ze jeste´s bystrzejsza.

Zrobiłem to, maj ˛

ac sposobno´s´c naprawienia bł˛ednej polityki genetycznej przyj˛etej

przez to grono i inne, podobne instytucje w całym kraju. Nie osi ˛

agn ˛

ałem dokład-

nie nic. Bior ˛

ac pod uwag˛e prawie całkowity zanik naturalnych urodze´n, przyszli

mieszka´ncy tego pa´nstwa b˛ed ˛

a w cało´sci reprezentowa´c zbiór genów, który został

zgromadzony przez nas pod postaci ˛

a spermy i jajeczek, obecny za´s klucz selek-

cji, przyj˛ety przez słu˙zby techniczne, doprowadzi do powolnej fizycznej elimina-
cji kolejnych mniejszo´sci etnicznych. Ich pule genetyczne przepadn ˛

a na zawsze.

87

background image

By´c mo˙ze roi si˛e wam, ˙ze idealne społecze´nstwo przyszło´sci b˛edzie zbiorem bia-
łych, niebieskookich, jasnowłosych i muskularnych anglosaskich protestantów.
Dla mnie to ˙zaden ideał. Podobnie nie spodoba si˛e to wszystkich ludziom o in-
nych kolorach skóry, cudzoziemsko brzmi ˛

acych nazwiskach, odmiennym trybie

˙zycia i inaczej ukształtowanych nosach. Zasłu˙zyli na przetrwanie w tym kraju

w takim samym stopniu jak my. ˙

Zyjemy w Stanach Zjednoczonych Ameryki, za-

tem nie opowiadajcie mi o pulach genów zachowanych we Włoszech czy Izraelu.
Jedynymi prawdziwymi Amerykanami s ˛

a Indianie, równie˙z zreszt ˛

a wykluczeni

z naszych prac. To zbrodnia, prosz˛e pa´nstwa. Zbrodnia, której mam ´swiadomo´s´c,
ale nie udało mi si˛e przekona´c o jej popełnieniu nikogo wi˛ecej. Postanowiłem za-
tem radykalnie zmieni´c t˛e sytuacj˛e. Wszystkie te fakty zostan ˛

a upowszechnione

podczas mojego procesu, co zmusi do zrewidowania programu i jego modyfikacji.

— Ty stary głupcze — powiedziała Catherine Ruffin głosem na tyle ciepłym,

˙ze wyrzut był ledwie wyczuwalny. — Sam doprowadziłe´s do własnej zguby. Zo-

staniesz ukarany grzywn ˛

a, mo˙ze pójdziesz do wi˛ezienia, a na pewno zostaniesz

zwolniony ze stanowiska i zmuszony do przej´scia na emerytur˛e. Nigdy ju˙z nie
znajdziesz pracy.

— Catherine, kochana, zrobiłem to, co musiałem zrobi´c. W moim wieku eme-

rytura nie jest ju˙z tak upiorn ˛

a perspektyw ˛

a, sam nawet o niej my´slałem. Nie mam

nic przeciwko temu, by porzuci´c genetyk˛e i jako lekarz — hobbysta zaj ˛

a´c si˛e mo-

imi ˙zywymi skamielinami. Nie grozi mi nic wi˛ecej, ni˙z przymusowa emerytura,
a podanie wszystkich tych faktów do wiadomo´sci publicznej jest tego warte.

— Musz˛e pana rozczarowa´c — powiedział oschle Blalock, składaj ˛

ac papiery

i chowaj ˛

ac je do aktówki. — Nie b˛edzie ˙zadnego otwartego procesu, a jedynie

zwolnienie. Tak b˛edzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych. Skoro przyznał
si˛e pan do winy, pa´nscy przeło˙zeni mog ˛

a spokojnie we własnym gronie podj ˛

a´c

decyzj˛e, co z panem zrobi´c.

— To nie jest w porz ˛

adku! — stwierdził Sturtevant. — Uczynił to wszystko

tylko po to, by publicznie nagło´sni´c spraw˛e. Tego nie mo˙ze mu pan odebra´c. To
nie fair. . .

— My´slenie w tych kategoriach nie ma tu nic do rzeczy, panie Sturtevant.

Program bada´n genetycznych b˛edzie realizowany dalej bez ˙zadnych zmian. —
Blalock niemal si˛e u´smiechn ˛

ał. Livermore rzucił mu zdegustowane spojrzenie.

— Chciałby pan, prawda? Cicho, spokojnie, ani mru-mru, pozby´c si˛e milcz-

kiem niewygodnych pracowników i tym samym oczy´sci´c ten kraj z niepo˙z ˛

ada-

nych elementów.

— Nie ja to powiedziałem, doktorze. Skoro przyznał si˛e pan do winy, nie mo˙ze

pan ju˙z zrobi´c w tej sprawie nic wi˛ecej.

Livermore powoli wstał i skierował si˛e do wyj´scia, ale odwrócił si˛e, zanim

dotarł do drzwi.

88

background image

— Myli si˛e pan, Blalock. Nadal ˙z ˛

adam publicznego przesłuchania. Zostałem

oskar˙zony o popełnienie przest˛epstwa w obecno´sci moich współpracowników,
mam zatem prawo domaga´c si˛e oczyszczenia mojego nazwiska, skoro czuj˛e si˛e
niewinny.

— To niemo˙zliwe. — Blalock znów si˛e u´smiechn ˛

ał. — Pana przyznanie si˛e

do winy zostało zarejestrowane. Jest cz˛e´sci ˛

a protokołu z tego zebrania.

— Nie wydaje mi si˛e. Wie pan, par˛e godzin temu dokonałem jeszcze jednego

aktu sabota˙zu. Jego obiektem był magnetofon. Ta´sma jest pusta.

— Nic to panu nie da. S ˛

a ´swiadkowie.

— Naprawd˛e? Dwoje moich współpracowników z rady to osoby równie zain-

teresowane spraw ˛

a i niezale˙znie od tego, jak bardzo czasem si˛e ró˙znimy w swoich

s ˛

adach, najpewniej zechc ˛

a, by te fakty zostały ogłoszone publicznie. Czy nie mam

racji, Catherine?

— Nie słyszałam, by przyznawał si˛e pan do winy, doktorze Livermore.
— Ani ja — stwierdził Sturtevant. — B˛ed˛e nalega´c na oficjalne przesłuchanie

dla oczyszczenia pana ze wszystkich zarzutów.

— Zatem do zobaczenia w s ˛

adzie, Blalock — powiedział Livermore i wyszedł.

*

*

*

— My´slałem, ˙ze b˛edziesz w pracy. Nie s ˛

adziłem, ˙ze ci˛e tu znajd˛e — powie-

dział Gust, widz ˛

ac Leath˛e siedz ˛

ac ˛

a przy oknie w salonie i wygl ˛

adaj ˛

ac ˛

a na ze-

wn ˛

atrz. — Wróciłem tylko spakowa´c torb˛e. Zabieram moje rzeczy.

— Nie rób tego.
— Przykro mi, przepraszam za t˛e histori˛e tamtej nocy, ale ja. . .
— Kiedy indziej o tym porozmawiamy.
Zapadła kłopotliwa cisza. Nagle Gust zauwa˙zył, i˙z Leatha ma na sobie sukien-

k˛e, w której jeszcze nigdy jej nie widział, kolorow ˛

a i kus ˛

a, a jej włosy wygl ˛

adaj ˛

a

jakby inaczej, na dodatek te usta, najwyra´zniej poci ˛

agni˛ete szmink ˛

a. . . Widok był

zaskakuj ˛

aco atrakcyjny i zacz ˛

ał si˛e ju˙z zastanawia´c, jak jej to powiedzie´c.

— A mo˙ze wybraliby´smy si˛e do tej restauracyjki w Starym Mie´scie? — spy-

tała Leatha. — Mo˙ze by´c całkiem miło.

— Jasne ˙ze tak, oczywi´scie — odparł Gust, ochłon ˛

awszy nieco ze zdumienia.

Czuł si˛e szcz˛e´sliwszy ni˙z kiedykolwiek dot ˛

ad.

*

*

*

Georgetta Booker spojrzała na zegar zauwa˙zaj ˛

ac, ˙ze czas ju˙z ko´nczy´c prac˛e.

Dobrze. Dave znów zaproponował jej wspólny wieczór, co znaczyło, ˙ze po raz ko-
lejny zamierza si˛e o´swiadczy´c. Był taki milutki! Owszem, mogłaby nawet wyj´s´c

89

background image

za niego, ale jeszcze nie teraz. ˙

Zycie jest zbyt ciekawe, a ró˙zni ludzie ogromnie

sympatyczni. Mał˙ze´nstwo to te˙z dobra rzecz, ale mo˙ze poczeka´c.

U´smiechn˛eła si˛e. Pomy´slała, ˙ze ´swiat jest pi˛ekny.

*

*

*

Sharm u´smiechn ˛

ał si˛e i ugryzł nast˛epny kawałek zwini˛etego w obr ˛

aczk˛e, pa-

rzonego i pieczonego jeszcze potem ciasta.

— ´Swietne — orzekł. — Naprawd˛e niezłe. Jak si˛e nazywa?
— Bajgel. Powinno si˛e to je´s´c z w˛edzonym łososiem i białym serem. Znala-

złam przepis w starej ksi ˛

a˙zce kucharskiej. Chyba dobre.

— O wiele lepsze, ni˙z dobre. Wypieczemy tego ile si˛e da, a potem sprzedam

je w Nowym Mie´scie. Ich chleb smakuje jak papier. Zaraz to polubi ˛

a. Musz ˛

a

polubi´c, bo przeniesiemy si˛e do Nowego Miasta. Pokochaj ˛

a te bajgle i całe nasze

˙zarcie, które b˛edziemy im sprzedawa´c, gdy ju˙z zamieszkamy razem z nimi.

— Przekonasz ich, Sharm?
— Ju˙z ich przekonuj˛e. Stary Sharm te˙z uszczknie swoje z tego cudownego

˙zywota.

background image

Tajemnica Stonehenge — (The
Secret of Stonehenge)

Lekka m˙zawka i niskie chmury sprawiały, ˙ze zmierzch g˛estniał coraz bardziej.

Doktor Lanning wysiadł z szoferki. Wiatr prosto z Arktyki szarpn ˛

ał jego włosami

przelatuj ˛

ac nad równin ˛

a Salisburry, tote˙z naukowiec pospiesznie postawił kołnierz

płaszcza i poczekał, a˙z z kabiny wygramoli si˛e Barker. Obaj podeszli do drzwi
pobliskiego biura i zapukali, ale odpowiedziała im cisza.

— Niedobrze — mrukn ˛

ał Lanning, wracaj ˛

ac do wozu i otwieraj ˛

ac klap˛e ci˛e-

˙zarówki.

Obaj wyładowali solidn ˛

a, drewnian ˛

a skrzyni˛e i Lanning dodał:

— W Stanach nie pozostawiamy pomników własnemu losowi i łasce boskiej.
— Tak? — Barker podszedł do bramy w siatce. — To znaczy, ˙ze inicjały

i serduszka wyryte na cokole Monumentu Washingtona to neolityczne graffiti?
Problemu nie ma, bo wzi ˛

ałem zapasowy klucz.

Brama otworzyła si˛e z piskiem nie oliwionych zawiasów i obaj zabrali si˛e za

wniesienie pakunku do wn˛etrza.

Stonehenge nale˙zy ogl ˛

ada´c wył ˛

acznie wieczorem i przy zachmurzonym nie-

bie, kiedy nie ma tu sprzedawców lodów i wyj ˛

acych wycieczek szkolnych. Hory-

zont jest wówczas daleko i szare kamienie przemawiaj ˛

a z wła´sciw ˛

a im od wieków

sił ˛

a.

— S ˛

a zawsze wi˛eksze ni˙z si˛e człowiek spodziewa — Lanning szedł pierwszy

szerok ˛

a ´scie˙zk ˛

a prowadz ˛

ac ˛

a do centrum kamiennego kr˛egu.

Barker nic nie odpowiedział, by´c mo˙ze dlatego, ˙ze te˙z tak s ˛

adził. W milczeniu

dotarli do Kamienia Ofiarnego i z ulg ˛

a postawili skrzyni˛e na ziemi.

— Wkrótce b˛edziemy wiedzie´c wi˛ecej. — Lanning zabrał si˛e za jej otwarcie.
— Kolejna teoria? — Barker mimo wszystko zainteresował si˛e poczynaniami

towarzysza. — Nasze megality dziwnie przyci ˛

agaj ˛

a was, Amerykanów.

— My, Amerykanie, rozwi ˛

azujemy wszelkie problemy, gdziekolwiek je na-

potykamy — odparł Lanning zdejmuj ˛

ac pokryw˛e i wyci ˛

agaj ˛

ac skomplikowane

urz ˛

adzenie zamontowane na trójnogu. — Co do tych kamieni, to nie mam ˙zadnej

91

background image

teorii, a jestem tu po prostu, by dowiedzie´c si˛e prawdy: dlaczego zbudowano to
wszystko?

— Godne podziwu — burkn ˛

ał Barker, ale sarkazm tej uwagi znikn ˛

ał w po-

dmuchu zimnego wiatru. — Mo˙zna spyta´c, co to jest za urz ˛

adzenie?

— Chronostatyczny aparat fotograficzny — wyja´snił Lanning, ustawiaj ˛

ac

urz ˛

adzenie obok Ołtarza. — Opracował je mój zespół w MIT. Odkryli´smy, ˙ze ruch

w czasie, naturalnie poza normalnym cyklem dwudziestu czterech godzin w jakim
zwykli´smy go odmierza´c, oznacza natychmiastow ˛

a ´smier´c przynajmniej dla ka-

raluchów, szczurów i kurczaków. Ludzkich ochotników jako´s nie było, wi˛ec nie
mamy pewno´sci. Ale przedmioty martwe mog ˛

a przemieszcza´c si˛e bez kłopotów

czy uszkodze´n.

— Podró˙ze w czasie? — Barker si˛e bardzo starał, by jego głos pozostał obo-

j˛etny.

— Nie do ko´nca. Raczej dziura czasowa — aparat pozostaje w miejscu, za

to wszystko wokół si˛e porusza. W sumie to i tak na jedno wychodzi: zdołali´smy
dotrze´c ponad dziesi˛e´c tysi˛ecy lat w przeszło´s´c.

— Czyli czas biegnie w tył?
— Mo˙ze biegnie. Robi to komu´s jak ˛

a´s ró˙znic˛e? No, to jeste´smy gotowi —

Lanning nastawił co´s na kontrolce z boku urz ˛

adzenia, wcisn ˛

ał jaki´s guzik i odsu-

n ˛

ał si˛e o dwa kroki.

Z wn˛etrza urz ˛

adzenia dobiegł cichy terkot.

— Wł ˛

acznik czasowy — wyja´snił Amerykanin, widz ˛

ac uniesione pytaj ˛

aco

brwi Barkera. — Niezbyt bezpiecznie jest sta´c obok, gdy to zaczyna działa´c.

Terkot ustał i rozległo si˛e gło´sne pstrykni˛ecie, po którym cało´s´c wraz ze sta-

tywem znikn˛eła.

— Zaraz wróci — Lanning nie sko´nczył mówi´c, gdy urz ˛

adzenie znalazło si˛e

na swoim miejscu, a z otworu w obudowie wyjechało barwne zdj˛ecie.

— Próba — wyja´snił, pokazuj ˛

ac je Barkerowi. — Nastawiłem na dwadzie´scia

minut.

Zdj˛ecie ukazywało pust ˛

a drog˛e i ci˛e˙zarówk˛e, któr ˛

a podjechali pod bram˛e. Oni

obaj wyładowywali wła´snie skrzyni˛e z aparatem.

— To. . . faktycznie robi wra˙zenie — przyznał nieco wstrz ˛

a´sni˛ety Barker. —

Jak daleko w przeszło´s´c mo˙zna go wysła´c?

— Wygl ˛

ada na to, ˙ze nie ma granicy, wszystko zale˙zy od ´zródła energii. Ten

model ma baterie wystarczaj ˛

ace na dwa — trzy skoki w blisko dziesi˛e´c tysi˛ecy lat

przed nasz ˛

a er ˛

a.

— A w przyszło´s´c?
— Jak dot ˛

ad nie udało si˛e ani o jeden dzie´n. Pracujemy nad tym — Lanning

wyj ˛

ał z kieszeni notes, nastawił skal˛e na kontrolce według zapisków. — Nasta-

wiłem na okres, w którym według wi˛ekszo´sci specjalistów ko´nczono budow˛e.

92

background image

Powinna wyj´s´c seria zdj˛e´c rozbitych w czasie o par˛e tygodni i dni. Pami˛e´c mo˙zna
nastawi´c na dwadzie´scia, wykorzystamy j ˛

a wi˛ec w cało´sci.

Potrwało to troch˛e, ale w ko´ncu wł ˛

aczył cało´s´c i odsun ˛

ał si˛e o dobre dziesi˛e´c

kroków.

Tym razem rzecz odbyła si˛e badziej widowiskowo — urz ˛

adzenie znikn˛eło jak

poprzednio, ale pozostał jego błyszcz ˛

acy wizerunek, którego złociste obrysy były

doskonale widoczne w zapadaj ˛

acym mroku.

— To normalne, czy co´s si˛e zepsuło? — spytał Barker.
— Normalne przy du˙zych skokach. Nikt tak naprawd˛e nie wie, co to jest i dla-

czego pozostaje, wi˛ec nazwali´smy to echem temporalnym. Aktualna teoria twier-
dzi, ˙ze jest to pewien rezonans w czasie wywołany nagłym przemieszczeniem si˛e
aparatu. Niknie w ci ˛

agu kilku minut, o, ju˙z zaczyna bledn ˛

ac. . .

Zanim po´swiata całkowicie znikn˛eła, aparat wrócił i echo przestało istnie´c.

Lanning zatarł r˛ece i wcisn ˛

ał klawisz wydruku. Wewn ˛

atrz co´s za´swiszczało

i z otworu wysun˛eła si˛e długa wst˛ega poł ˛

aczonych ze sob ˛

a zdj˛e´c.

— Pudło — mrukn ˛

ał Lanning. — Trafili´smy wprawdzie za dnia, ale nie we

wła´sciwym czasie. Nic si˛e wtedy nie działo.

Barker z tym akurat si˛e zgadzał — na zdj˛eciach wida´c było gotowe Stonehen-

ge, niczym nie obro´sni˛ete, z kamiennymi płytami uło˙zonymi na wspornikach oraz
wszystkimi menhirami we wła´sciwych, pionowych pozycjach.

— Kupa skał i ani ´sladu budowniczych — podsumował Lanning. — Wygl ˛

ada

na to, ˙ze teorie dotycz ˛

ace czasu budowy s ˛

a bł˛edne. Kiedy to diabelstwo mogło

powsta´c?

— Sir J. Norman Lockyer wierzy, ˙ze dwudziestego czwartego czerwca tysi ˛

ac

dziewi˛e´cset osiemdziesi ˛

atego roku przed nasz ˛

a er ˛

a — odparł odruchowo Barker,

nadal wstrz ˛

a´sni˛ety zdj˛eciami, które trzymał w dłoniach.

— Te˙z ładna data — mrukn ˛

ał Lanning, zabieraj ˛

ac si˛e za jej nastawianie.

Tym razem zdj˛ecia były zdecydowanie bardziej dramatyczne — ukazywa-

ły grup˛e m˛e˙zczyzn w prymitywnej odzie˙zy wyci ˛

agaj ˛

acych r˛ece i kl˛ecz ˛

acych na

wprost obiektywu.

— Mamy ich — ucieszył si˛e Lanning, przestawiaj ˛

ac urz ˛

adzenie o sto osiem-

dziesi ˛

at stopni. — Cokolwiek by czcili, znajdowało si˛e za obiektywem. Zaraz to

sfotografujemy i tajemnica przestanie by´c tajemnic ˛

a.

*

*

*

Druga seria okazała si˛e niemal identyczna — osoby były inne, za to zachowa-

nie takie samo. Podobnie wygl ˛

adało to na dwóch pomocniczych zdj˛eciach zrobio-

nych kamer ˛

a ustawion ˛

a pod k ˛

atem dziewi˛e´cdziesi˛eciu stopni do obu pierwotnych

kierunków.

93

background image

— Bez sensu — ocenił Lanning. — Wszyscy kłaniaj ˛

a si˛e do kamery. Cholera,

musieli´smy j ˛

a ustawi´c akurat na tym czym´s, czemu oddaj ˛

a cze´s´c. To si˛e nazywa

pech!

— Nie. Te zdj˛ecia s ˛

a robione z równego poziomu z osobami, co oznacza, ˙ze

trójnóg tak jak teraz stoi na ziemi. . . — Barker zamilkł ol´sniony. — Czy to całe
echo temporalne mo˙ze by´c widoczne w przeszło´sci?

— Diabli wiedz ˛

a. . . pewnie mo˙ze. . . to znaczy, ˙ze. . . ?

— Wła´snie. Po´swiata wywołana przez t˛e seri˛e wypraw musiała by´c widoczna

przez lata, tym bardziej ˙ze pierwsza była nieco rozci ˛

agni˛eta w czasie, prawda?

Skoro na mnie samym wywarła wra˙zenie, gdy j ˛

a pierwszy raz zobaczyłem, to

nimi musiała wr˛ecz wstrz ˛

asn ˛

a´c.

— Pasuje — mrukn ˛

ał Lanning z radosnym u´smiechem i zabrał si˛e za pakowa-

nie sprz˛etu. — Zbudowali kamienn ˛

a ´swi ˛

atyni˛e wokół obrazu urz ˛

adzenia wysłane-

go, by sprawdzi´c po co to zrobili. I problem rozwi ˛

azany.

— Czy˙zby? Problem dopiero si˛e zacz ˛

ał. To idealny paradoks — co było pierw-

sze: maszyna czy budowla?

U´smiech powoli znikn ˛

ał z twarzy doktora Lanninga.

background image

Operacja ratunkowa — (Rescue
Operation)

— Ci ˛

agnij! Równo. . . ! — krzykn ˛

ał Dragomir, wczepiaj ˛

ac palce w smołowa-

ne sznury sieci. Obok niego, ledwie widoczny w mroku upalnej nocy, post˛ekuj ˛

acy

Pribislav Polasek wyt˛e˙zył siły ci ˛

agn ˛

ac niewidoczn ˛

a w ciemnej wodzie sie´c. Uwi˛e-

zione w niej bł˛ekitne ´swiatełko było coraz bli˙zej powierzchni.

— Wy´slizguje si˛e. . . — j˛ekn ˛

ał Pribislav, łapi ˛

ac za szorstk ˛

a okr˛e˙znic˛e niewiel-

kiej łodzi. Przez krótk ˛

a chwil˛e widział niebieskie migotanie na szczycie hełmu

i szybk˛e przed twarz ˛

a, ale po chwili posta´c w skafandrze ponownie osun˛eła si˛e

w czer´n, wymykaj ˛

ac z sieci. — Widziałe´s? — spytał. — Zanim wypadł, poma-

chał nam r˛ek ˛

a.

— A bo ja wiem. . . R˛eka si˛e ruszyła, ale mo˙ze sprawiła to sie´c. . . Czy w ogóle

jeszcze ˙zyje? — Dragomir pochylił głow˛e niemal przytykaj ˛

ac twarz do szklistej

powierzchni wody, ale niczego nie dostrzegł. — Mo˙ze i ˙zyje.

Obaj rybacy usiedli w łodzi i popatrzyli na siebie w mdłym ´swietle acetyle-

nowej lampki na dziobie. Mocno si˛e ró˙znili, jednak nosili takie same, workowa-
te spodnie i wyplamione bawełniane koszule. R˛ece mieli szorstkie i poznaczone
szramami pozostałymi po wielu latach ci˛e˙zkiej harówki. Rytm ich my´sli dykto-
wały wolno zmieniaj ˛

ace si˛e pory roku i przypisane do ka˙zdej z nich prace.

— Nie wyci ˛

agniemy go sieci ˛

a — stwierdził w ko´ncu Dragomir, jak zwykle

odzywaj ˛

ac si˛e pierwszy.

— Potrzebna b˛edzie pomoc — dodał Pribislav. — Postawimy tu boj˛e, by zna-

le´z´c miejsce.

— Tak, trzeba poszuka´c pomocy. — Dragomir rozwierał i zaciskał olbrzymie

dłonie, w ko´ncu pochylił si˛e, by wci ˛

agn ˛

a´c reszt˛e sieci do łodzi. — Ten nurek,

który mieszka u wdowy Korenc, b˛edzie wiedział co robi´c. Nazywa si˛e Kukovic,
a Petar mówił, ˙ze to doktor nauk z uniwersytetu w Lublanie.

Naparli na wiosła i powoli ruszyli w kierunku wybrze˙za Adriatyku. Zanim

dotarli na miejsce, niebo poja´sniało. Gdy przywi ˛

azywali łódk˛e do mola w Brbinj,

sło´nce wzeszło nad horyzontem.

95

background image

*

*

*

Joze Kukovic spojrzał na wznosz ˛

ac ˛

a si˛e coraz wy˙zej, ju˙z od wczesnego ´swi-

tu gor ˛

ac ˛

a kul˛e sło´nca, ziewn ˛

ał i przeci ˛

agn ˛

ał si˛e. Wdowa przyczłapała z kaw ˛

a,

wymruczała co´s na kształt powitania i postawiła tac˛e na kamiennej balustradce
ganku. Joze przesun ˛

ał nieco tac˛e, usiadł obok i nalał sobie g˛estej, po turecku pa-

rzonej kawy, maj ˛

acej postawi´c go nieco na nogi o tej nieprawdopodobnie wcze-

snej godzinie. Z ganku roztaczał si˛e widok na zakurzon ˛

a, piaszczyst ˛

a ulic˛e pro-

wadz ˛

ac ˛

a do portu, ju˙z teraz pełn ˛

a ˙zycia. Dwie kobiety z pełnymi wody dzbanami

na głowach zatrzymały si˛e na chwil˛e pogaw˛edki, wie´sniacy wie´zli na osłach ko-
sze z kapust ˛

a, ziemniakami i pomidorami na poranny targ. Który´s ze zwierzaków

zaryczał dono´snie, budz ˛

ac echo bł ˛

adz ˛

ace pomi˛edzy po˙zółkłymi ´scianami budyn-

ków. Od brzasku robiło si˛e upalnie. Brbinj było mał ˛

a mie´scin ˛

a le˙z ˛

ac ˛

a gdzie´s na

ko´ncu ´swiata, pomi˛edzy morzem a pustkowiem wzgórz, od wieków niezmienn ˛

a

i wci ˛

a˙z tak samo powoli umieraj ˛

ac ˛

a, pozbawion ˛

a wszelkich atrakcji, je´sli nie li-

czy´c morza. Tam wła´snie, pod spokojn ˛

a lazurow ˛

a powierzchni ˛

a wody le˙zał inny

´swiat, który Joze sobie umiłował.

Mroczne, cieniste gł˛ebiny pełne były ˙zycia o wiele bujniejszego, ni˙z otaczaj ˛

a-

ce je wybrze˙ze. Były tam te˙z skryte liczne atrakcje. Nie dalej jak wczoraj odnalazł
na dnie na wpół zagrzeban ˛

a w piasku rzymsk ˛

a galer˛e. Zamierzał wróci´c do niej

dzisiaj, by jako pierwszy człowiek zakłóci´c spokój spoczywaj ˛

acego tam od dwóch

tysi˛ecy lat wraku. Bóg jeden wie, co znajdzie w piasku, z którego sterczały gdzie-
niegdzie szyjki całych amfor. Mo˙ze niektóre wci ˛

a˙z były pełne?

Siorbi ˛

ac pogodnie kaw˛e, przygl ˛

adał si˛e małej łodzi cumuj ˛

acej w zatoce i za-

stanawiał si˛e, czemu ci dwaj rybacy tak si˛e spiesz ˛

a, biegn ˛

a niemal; przecie˙z nikt

nie biega przy takiej pogodzie. Zatrzymali si˛e dopiero przy ganku domu wdowy.

— Panie doktorze, mo˙zemy wej´s´c? — spytał ro´slejszy. — Mamy piln ˛

a spraw˛e.

— Tak, oczywi´scie. — Joze był niezmiernie zdumiony i zastanawiał si˛e ju˙z,

czy nie wzi˛eli go przypadkiem za lekarza.

Dragomir post ˛

apił naprzód, ale wyra´znie nie wiedział od czego zacz ˛

a´c.

W ko´ncu wskazał na morze.

— Widzieli´smy, jak spadł w nocy. Najpewniej sputnik.
— Podró˙znik? — Joze Kukovic zmarszczył czoło, niepewny czy dobrze rozu-

mie o co chodzi. Gdy słucha si˛e podekscytowanego tubylca, wtedy łatwo o pomył-
k˛e, na dodatek ten ich dialekt. . . Mnogo´s´c j˛ezyków i narzeczy była przekle´nstwem
tak małego kraju, jak Jugosławia.

— Nie, nie putnik, ale sputnik, jeden z tych, które wypuszczaj ˛

a Rosjanie.

— Albo i Amerykanie — odezwał si˛e po raz pierwszy Pribislav, ale nikt go

nie słuchał.

Joze u´smiechn ˛

ał si˛e i upił łyk kawy.

96

background image

— Jeste´scie pewni, ˙ze to nie był meteoryt? O tej porze roku zdarza si˛e to

bardzo cz˛esto.

— To był sputnik — upierał si˛e Dragomir. — Statek run ˛

ał daleko st ˛

ad do Ad-

riatyku i zaton ˛

ał, dobrze widzieli´smy. Ale pilot spadł prawie na nas, do wody. . .

— Co? — Joze zerwał si˛e na równe nogi, str ˛

acaj ˛

ac br ˛

azow ˛

a tac˛e z kaw ˛

a na

podłog˛e. Zagrzechotało, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. — W tym był człowiek
i wyszedł cało?

Obaj rybacy przytakn˛eli równocze´snie, a Dragomir opowiadał dalej.
— Zobaczyli´smy, jak nad nami od sputnika oddziela si˛e ´swiatełko i spada do

wody. Nie było wida´c dokładnie, co to jest, ale powiosłowali´smy tam jak najszyb-
ciej. Jeszcze nie opadł na dno i zdołali´smy złapa´c go w sie´c. . .

— Macie go?
— Nie, ale przyci ˛

agn˛eli´smy go tak blisko pod powierzchni˛e, ˙ze wida´c było

ci˛e˙zki kombinezon z okienkiem jak u nurka. I jeszcze miał co´s na plecach, tak jak
pan, gdy nurkuje.

— Pomachał r˛ek ˛

a — wtr ˛

acił Pribislav.

— Mo˙ze pomachał, mo˙ze nie, nie wiadomo. Wrócili´smy po pomoc.
Zapadła cisza. Po chwili Joze zrozumiał, ˙ze to on ma by´c t ˛

a pomoc ˛

a, na któr ˛

a

rybacy zamierzali zrzuci´c odpowiedzialno´s´c. Od czego zacz ˛

a´c? Astronauta mógł

mie´c zbiorniki z powietrzem, ale w co jeszcze został wyposa˙zony na wypadek
wodowania? Nie wiadomo, ale póki ma tlen, poty mo˙ze wci ˛

a˙z ˙zy´c.

Chodz ˛

ac w t˛e i z powrotem starał si˛e zebra´c my´sli. Nie był szczególnie przy-

stojny; miał zbyt du˙zy nos i okazałe uz˛ebienie, ale mimo sandałów i szortów khaki
zdawał si˛e emanowa´c jakim´s autorytetem. Zatrzymał si˛e i zwrócił do Pribislava.

— Musimy go wyci ˛

agn ˛

a´c. Znajdziecie to miejsce?

— Postawili´smy boj˛e.
— Wspaniale. I b˛edziemy jeszcze potrzebowali doktora. Tu nie macie ˙zadne-

go, mo˙ze w Osor?

— Tam jest doktor Bratos, ale jest bardzo stary. . .
— Je´sli tylko ˙zyje, musi nam pomóc. Czy ktokolwiek w mie´scie potrafi pro-

wadzi´c samochód?

Rybacy spojrzeli w zamy´sleniu w sufit, Joze tymczasem starał si˛e nie straci´c

do nich cierpliwo´sci.

— Chyba tak — powiedział w ko´ncu Dragomir. — Petar był partyzantem.
— Racja — ockn ˛

ał si˛e drugi. — Wiele razy opowiadał, jak kradł Niemcom

ci˛e˙zarówki, i jak potem jechał. . .

— To niech kto´s pobiegnie do niego i da mu kluczyki do mojego samochodu.

Powiedzcie mu, by zaraz przywiózł doktora.

Dragomir wzi ˛

ał kluczyki, wr˛eczył je Pribislavowi, a ten pobiegł gdzie trzeba.

— A teraz zobaczmy, czy uda si˛e nam go wyci ˛

agn ˛

a´c — powiedział Joze,

bior ˛

ac swój rynsztunek i zmierzaj ˛

ac w kierunku łodzi.

97

background image

Wiosłowali razem, chocia˙z to o wiele silniejszy Dragomir sprawiał, ˙ze łód´z

płyn˛eła szybko naprzód.

— Jak tu gł˛eboko? — spytał Joze, ju˙z teraz ociekaj ˛

acy potem.

— Pod Rabem Kvarneric jest gł˛ebiej, ale my łowili´smy naprzeciw Trstenilca,

gdzie do dna s ˛

a tylko jakie´s cztery s ˛

a˙znie. Dopływamy do boi.

— Siedem metrów, nie powinno by´c trudno. — Joze ukl˛ekn ˛

ał na dnie łodzi,

nało˙zył butle, przypi ˛

ał je mocno i sprawdził zawory.

— Trzymaj łód´z w pobli˙zu boi — powiedział do rybaka, zanim wzi ˛

ał ustnik

mi˛edzy z˛eby. — B˛ed˛e kierował si˛e na ni ˛

a przy wynurzaniu. Gdybym potrzebował

pomocy albo liny, wynurz˛e si˛e dokładnie nad astronaut ˛

a, wtedy podpłyniesz.

Odkr˛ecił dopływ powietrza i zsun ˛

ał si˛e za burt˛e, w chłód wody. Silnie odbiw-

szy si˛e od łodzi, zanurkował w ´slad za link ˛

a boi i niemal natychmiast dostrzegł

rozci ˛

agni˛et ˛

a na dnie posta´c.

Podpłyn ˛

ał ostro˙znie, mimo narastaj ˛

acego podniecenia. Nigdzie na skafandrze

nie dostrzegał ˙zadnych znaków identyfikacyjnych, które pozwalałyby stwierdzi´c
czy to Rosjanin, czy Amerykanin. Skafander był twardy, zrobiony z metalu lub
wzmocnionego plastiku, cały zielony, z mał ˛

a szybk ˛

a w hełmie.

Poniewa˙z w wodzie trudno jest czasem okre´sli´c trafnie odległo´s´c czy wymia-

ry, dopiero podpłyn ˛

awszy blisko zorientował si˛e, ˙ze posta´c liczy sobie niewiele

ponad metr długo´sci, i omal nie udławił si˛e ustnikiem.

Wtedy dopiero zerkn ˛

ał na szybk˛e i zrozumiał, ˙ze istota w skafandrze nie jest

człowiekiem.

Zakaszlał, wypuszczaj ˛

ac chmur˛e b ˛

abelków; zupełnie nie´swiadomie wstrzy-

mał oddech. Unosił si˛e w jednym miejscu, poruszaj ˛

ac tylko wolno r˛ekami, by go

nie zniosło, i wpatrywał si˛e w widoczne w hełmie oblicze.

Było nieruchome jak woskowa maska, zielone przy tym i grubo ciosane, z sze-

rokim nosem, wydatnymi ustami i wielkimi oczami, wypychaj ˛

acymi zamkni˛ete

powieki. Ogólnie rzecz bior ˛

ac, istota miała rysy zbli˙zone do ludzkich, gdyby nie

ten kolor i widoczny cz˛e´sciowo mi˛esisty grzebie´n, zaczynaj ˛

acy si˛e tu˙z nad ocza-

mi. Kombinezon zrobiony był z jakiego´s nieznanego materiału, na plecach obcy
miał aparatur˛e do podtrzymania ˙zycia. Ale jakim powietrzem oddychał? Nagle
oczy otworzyły si˛e; istota go obserwowała.

Joze przestraszył si˛e w pierwszej chwili, rzucaj ˛

ac si˛e do ucieczki niczym spło-

szona ryba, ale zaraz wrócił, zły na siebie. Obcy uniósł powoli jedno rami˛e, któ-
re opadło jednak bezwładnie. Spojrzawszy przez szybk˛e Joze zauwa˙zył, ˙ze oczy
znów si˛e zamkn˛eły. Obcy ˙zył, ale był niezdolny do ruchu, mo˙ze ranny i cierpi ˛

acy.

Katastrofa statku kosmicznego sugerowała, ˙ze l ˛

adowanie z jakiego´s powodu si˛e

nie udało. Najostro˙zniej jak potrafił Joze wzi ˛

ał ciało obcego w ramiona, staraj ˛

ac

si˛e ignorowa´c dreszcz wywołany dotykiem zimnej materii kombinezonu. To tyl-
ko plastik czy metal, pomy´slał, a ja ostatecznie jestem naukowcem. Oczy obcego
pozostawały zamkni˛ete przez cały czas w˛edrówki na powierzchni˛e.

98

background image

— Ty b˛ecwale, pomó˙z mi! Pomó˙z, zakuta wie´sniacza pało! — krzykn ˛

ał wy-

pluwaj ˛

ac ustnik, ale Dragomir tylko potrz ˛

asn ˛

ał głow ˛

a i w przera˙zeniu wycofał si˛e

na dziób, ledwie ujrzał brzemi˛e Jozego.

— To istota z innego ´swiata! Nic ci nie zrobi! — przekonywał go Kukovic, ale

rybak ani drgn ˛

ał.

Zakl ˛

awszy gło´sno, Joze zdołał ostatecznie wrzuci´c obcego do łodzi i wspi ˛

a´c

si˛e w ´slad za nim. Chocia˙z dwukrotnie niemal mniejszy od Dragomira, zdołał
zap˛edzi´c go gro´zbami do wioseł. Ten na wszelki wypadek usiadł przy dalszych
dulkach, chocia˙z mocno utrudniało mu to wiosłowanie. Joze zrzucił ekwipunek
i przyjrzał si˛e schn ˛

acej materii skafandra. Strach przed nieznanym znikn ˛

ał, za-

st ˛

apiony podekscytowaniem. Był wprawdzie fizykiem nuklearnym, ale pami˛etał

z chemii i mechaniki na tyle du˙zo, by wiedzie´c, ˙ze zgodnie z ziemskimi standar-
dami skafander taki nie mi ˛

ał prawa istnie´c.

Był jasnozielony, twardy jak stal wokół torsu i ko´nczyn, mi˛ekki i podatny na

zginanie w miejscu stawów, co Joze sprawdził unosz ˛

ac bezwładne rami˛e. Wo-

dz ˛

ac oczami po drobnej postaci, dostrzegł masywn ˛

a uprz ˛

a˙z otaczaj ˛

ac ˛

a obcego

w miejscu zbli˙zonym do ludzkiego pasa i przytrzymuj ˛

ac ˛

a du˙zy pojemnik, ster-

cz ˛

acy niczym wypchana torba rodowitego Szkota. Nigdzie nie zauwa˙zył ˙zadnych

szwów, jednak zamarł na widok lewej nogi. Była wgnieciona jakby pot˛e˙znymi
szczypcami, co wyja´sniało nieruchawo´s´c istoty. Czy obcy był ranny i cierpiał?

Oczy znów si˛e otworzyły i Joze spostrzegł z przera˙zeniem, ˙ze hełm wypełnio-

ny jest wod ˛

a. Je´sli przeciekał, to obcy mo˙ze zaraz uton ˛

a´c. Ju˙z chciał zerwa´c mu

to z głowy, gdy zmusił si˛e do my´slenia i opanował spontaniczny odruch.

Obcy wci ˛

a˙z zachowywał si˛e spokojnie, z jego ust czy nosa nie wydobywały si˛e

˙zadne b ˛

abelki powietrza. Czy oddychał? A mo˙ze woda nie napłyn˛eła do ´srodka,

ale cały czas tam była? I czy to w ogóle była woda? Kto wie, czym obcy oddycha:
metanem, chlorem, dwutlenkiem siarki? Mo˙ze zreszt ˛

a i wod ˛

a. Tak czy inaczej był

to płyn, skafander nie przeciekał, a istota zdawała si˛e w swoim ˙zywiole.

Spojrzał na Dragomira, który panicznymi zamachami wioseł kierował łód´z do

zatoki, gdzie na brzegu czekał ju˙z cały tłum.

Łódka o mało si˛e nie przewróciła, gdy Dragomir przybił do nabrze˙za, wy-

skakuj ˛

ac natychmiast na brzeg i odpychaj ˛

ac równocze´snie łupink˛e, która zacz˛eła

dryfowa´c. Joze czym pr˛edzej porwał z dna cum˛e i zwin ˛

ał w dłoniach.

— Dalej — krzykn ˛

ał — łapcie! Niech kto´s to przymocuje!

Zupełnie, jakby wszyscy ogłuchli. Tłum gapił si˛e tylko na zielon ˛

a posta´c le˙z ˛

a-

c ˛

a na rufowej ławce, poszeptuj ˛

ac co´s z cicha. Kobiety przycisn˛eły r˛ece do piersi,

˙zegnaj ˛

ac si˛e raz za razem.

— Łapcie! — krzykn ˛

ał Joze przez zaci´sni˛ete z˛eby, próbuj ˛

ac opanowa´c nara-

staj ˛

ac ˛

a w´sciekło´s´c.

Rzucił cum˛e na kamienne nabrze˙ze, ale oni odsun˛eli si˛e od niej jak od ja-

dowitego w˛e˙za. W ko´ncu jaki´s młodzieniec podniósł j ˛

a i powoli zap˛etlił wokół

99

background image

przerdzewiałego kółka w murze. Dłonie trz˛esły mu si˛e przy tym, głow˛e odwracał
na bok, a z otwartych cały czas ust kapały kropelki ´sliny. Był to wioskowy głupek,
który nie pojmował nic z rozgrywaj ˛

acych si˛e wydarze´n, ale przywykł wykonywa´c

polecenia.

— Pomó˙zcie mi go wynie´s´c — zawołał Joze, zaraz zdaj ˛

ac sobie spraw˛e z da-

remno´sci wszelkich pró´sb.

Wie´sniacy cofn˛eli si˛e. Tłum o nijakich, pustych twarzach ogarni˛ety był l˛ekiem

przed nieznanym; przewa˙zały w nim kobiety, niczym wielkie lalki wbite w długie
do kolan, przewiewne spódnice, czarne po´nczochy i wysokie filcowe buty. Sam
musiał sobie poradzi´c. Utrzymuj ˛

ac jako´s równowag˛e w kołysz ˛

acej si˛e łodzi, wzi ˛

obcego na r˛ece i uniósł go powoli, by zło˙zy´c na kamieniach nabrze˙za. Widzowie
odsun˛eli si˛e jeszcze dalej, par˛e kobiet zachłysn˛eło si˛e przera´zliwym wrzaskiem
i pobiegło do domów, m˛e˙zczy´zni za´s szemrali coraz gło´sniej. Joze postanowił ich
zignorowa´c.

Ci ludzie nie byli w stanie mu pomóc; je´sli ju˙z, to mogli tylko narobi´c kło-

potów. Najbezpieczniej b ˛

adzie od razu uda´c si˛e do wynajmowanego pokoju, tam

pewnie nic mu nie zrobi ˛

a. Podniósł obcego, gdy kto´s nowy przepchn ˛

ał si˛e przez

tłum.

— Co. . . co to jest? To vrag — Stary ksi ˛

adz wskazał z przera˙zeniem na obcego

i gor ˛

aczkowo zacz ˛

ał szuka´c krucyfiksu.

— Do´s´c tych przes ˛

adów! — warkn ˛

ał Joze. — To ˙zaden diabeł, tylko istota

my´sl ˛

aca, podró˙znik. A teraz złazi´c mi z drogi!

Ruszył naprzód i tłum si˛e przed nim rozst ˛

apił. Joze szedł szybko staraj ˛

ac si˛e

nie okazywa´c nadmiernego po´spiechu, bez trudu jednak zostawiaj ˛

ac ich z tyłu.

Nagle kto´s pobiegł za nim. Joze obejrzał si˛e, to był ksi ˛

adz, ojciec Per´c. Powiewał

brudn ˛

a sutann ˛

a, ci˛e˙zko łapi ˛

ac oddech.

— Niech pan powie, co pan robi. . . doktorze Kukovic? Co to. . . jest? Niech

pan powie. . .

— Powiedziałem ju˙z. Podró˙znik. Dwóch tutejszych rybaków zauwa˙zyło, jak

co´s spadło z nieba i rozbiło si˛e na morzu. Ten. . . obcy przyleciał wła´snie wtedy. —
Joze starał si˛e by´c spokojny. Je´sli b˛edzie miał ksi˛edza po swojej strome, to uniknie
kłopotów z tymi lud´zmi. — To istota z innego ´swiata, oddychaj ˛

aca wod ˛

a. I jest

ranna. Musimy jej pomóc.

Ojciec Per´c drobił obok, spogl ˛

adaj ˛

ac na obcego z wyra´znym obrzydzeniem.

— Ale to jest złe. . . — mamrotał. — To jest nieczyste, zao duh. . .
— Ani to demon, ani diabeł. Nie dociera to do ksi˛edza? Ko´sciół uznaje mo˙z-

liwo´s´c istnienia podobnych nam istot na innych planetach, jezuici te˙z s ˛

a za tym,

to i ksi ˛

adz mo˙ze. Nawet papie˙z wierzy, ˙ze na innych ´swiatach jest ˙zycie.

— Naprawd˛e? Wierzy? — spytał starzec, mrugaj ˛

ac w zdumieniu zaczerwie-

nionymi oczami.

100

background image

Joze min ˛

ał go, wchodz ˛

ac do domu wdowy Korenc, której nigdzie nie było

wida´c. Zło˙zył wci ˛

a˙z nieprzytomnego obcego na swoim łó˙zku. Ksi ˛

adz zatrzymał

si˛e w progu, przesuwaj ˛

ac w palcach ró˙zaniec, wyra´znie niepewny swego. Joze

stan ˛

ał nad łó˙zkiem, zaciskaj ˛

ac i rozwieraj ˛

ac dłonie, podobnie niezdecydowany.

Co robi´c? Istota była ranna, mo˙ze umieraj ˛

aca, co´s zrobi´c trzeba. Ale co?

Nagle rozległo si˛e z oddali zawodzenie samochodowego silnika. Joze przywi-

tał odgłos niemal jak zbawienie. Przybywał lekarz. Samochód zatrzymał si˛e przed
domem, trzasn˛eły drzwiczki, ale nikt si˛e nie pojawił.

Joze czekał w napi˛eciu domy´slaj ˛

ac si˛e, ˙ze tubylcy dopadli doktora i opowia-

daj ˛

a mu swoje. Min˛eła minuta i ju˙z zamierzał wyj´s´c na zewn ˛

atrz, ale zatrzymał

si˛e przed stoj ˛

acym wci ˛

a˙z w drzwiach ksi˛edzem. Co ich zatrzymywało? Okno jego

pokoju wychodziło na podwórko i nie widział z niego uliczki od frontu. Nagle dał
si˛e słysze´c szept wdowy:

— To tam, prosto.
Do ´srodka weszli dwaj m˛e˙zczy´zni, troch˛e zakurzeni po dłu˙zszej je´zdzie. Jeden

z nich był bez w ˛

atpienia lekarzem — niski, pulchny, z mocno podniszczon ˛

a czarn ˛

a

torb ˛

a i łysin ˛

a ociekaj ˛

ac ˛

a potem. Obok szedł kto´s wysoki i ogorzały, ubrany jak

rybak; to musiał by´c Petar, niegdysiejszy partyzant.

To on podszedł pierwszy do łó˙zka. Doktor stał wci ˛

a˙z w drzwiach, zaciskaj ˛

ac

dłonie na torbie i mrugaj ˛

ac nieprzytomnie.

— Co to jest? — spytał Petar i pochylił si˛e, opieraj ˛

ac dłonie na kolanach, by

przyjrze´c si˛e przez szybk˛e zawarto´sci hełmu. — Cokolwiek tu mamy, brzydkie to
jak cholera.

— Nie wiem, co to. Pochodzi zapewne z innej planety. Teraz prosz˛e si˛e od-

sun ˛

a´c i zrobi´c miejsce doktorowi. — Joze skin ˛

ał na staruszka, który podszedł

niech˛etnie. — To pan jest doktorem Bratosem? Jestem Kukovic, profesor fizyki
nuklearnej z uniwersytetu w Lublanie. — Pomy´slał, ˙ze dodanie sobie presti˙zu
tytułami naukowymi skłoni lekarza do współpracy.

— Tak, witam pana, miło mi pozna´c, to naprawd˛e zaszczyt dla mnie. Ale

nie rozumiem, czego pan ode mnie chce? — Mówi ˛

ac to trz ˛

asł si˛e nieco, i Joze

zrozumiał, ˙ze lekarz naprawd˛e jest wiekowy, na pewno po osiemdziesi ˛

atce, mo˙ze

jeszcze starszy. . . Trzeba zachowa´c cierpliwo´s´c.

— To jest obca istota. . . Kimkolwiek by była, jest ranna i nieprzytomna. Mu-

simy zrobi´c co si˛e da, by ocali´c jej ˙zycie.

— Ale co my mo˙zemy? To co´s zakute jest w pancerz, który pełen jest jakiego´s

płynu. Lecz˛e ludzi, nie znam si˛e na zwierz˛etach ani na takich istotach.

— Ja te˙z si˛e na tym nie znam, doktorze. Nikt na całej Ziemi si˛e na tym nie zna.

Ale musimy spróbowa´c. Trzeba zdj ˛

a´c mu kombinezon i zobaczy´c, jak mo˙zemy

mu pomóc.

— To niemo˙zliwe! Wtedy ten płyn wycieknie.

101

background image

— Oczywi´scie, dlatego zachowamy ostro˙zno´s´c. B˛edziemy musieli ustali´c co

to za płyn, zdoby´c go wi˛ecej i napełni´c wann˛e w s ˛

asiednim pokoju. Obejrzałem

ju˙z kombinezon. Hełm chyba da si˛e zdj ˛

a´c. Je´sli poluzuj˛e klamry, b˛edziemy mogli

wzi ˛

a´c próbk˛e płynu.

Doktor Bratos stał przez kilka bezcennych chwil w milczeniu, poruszaj ˛

ac tyl-

ko bezgło´snie wargami.

— Pewnie tak, ale w co złapiemy t˛e próbk˛e? To bardzo trudne i zupełnie nie-

zgodne z praktyk ˛

a i przepisami. . .

— Mniejsza o to, w co złapiemy próbk˛e — warkn ˛

ał Joze, niemal trac ˛

ac cier-

pliwo´s´c. Odwrócił si˛e do Petara, który stał obok w milczeniu, pal ˛

ac schowanego

w dłoni papierosa. — Pomo˙ze pan? Prosz˛e przynie´s´c z kuchni jaki´s gł˛eboki talerz
czy co´s innego. . .

Petar skin ˛

ał tylko głow ˛

a i wyszedł. Dały si˛e słysze´c jakie´s przytłumione na-

rzekania wdowy, ale zaraz wrócił z jej najlepszym rondlem.

— B˛edzie dobry — powiedział Joze, unosz ˛

ac głow˛e obcego. — Teraz prosz˛e

wsun ˛

a´c go pod spód.

Gdy garnek znalazł si˛e ju˙z na miejscu, odpi ˛

ał jedn ˛

a z klamer. Pomi˛edzy heł-

mem a kryz ˛

a kombinezonu widniała cienka na włos szczelina, ale nic si˛e z niej nie

s ˛

aczyło. Dopiero gdy ruszył drugi zacisk, ze ´srodka trysn ˛

ał pod ci´snieniem stru-

mie´n przezroczystej cieczy. Zanim udało si˛e ponownie zapi ˛

a´c klamry, garnuszek

był napełniony do połowy. Joze znów uniósł głow˛e obcego, a Petar bez mówienia
mu, co ma robi´c, wysun ˛

ał naczynie.

— Gor ˛

ace — powiedział.

Joze dotkn ˛

ał rondla.

— Ciepłe tylko, nie gor ˛

ace. Około stu dwudziestu stopni Fahrenheita. Ciepły

ocean na gor ˛

acej planecie.

— Ale. . . czy to woda? — wyj ˛

akał doktor Bratos.

— Pewnie tak. My´sl˛e, ˙ze to pan powinien sprawdzi´c. Słodka czy morska?
— Nie jestem chemikiem. . . Sk ˛

ad mog˛e wiedzie´c. . . ? To takie skomplikowa-

ne. . .

Petar roze´smiał si˛e i wzi ˛

ał z nocnego stolika szklank˛e Jozego.

— To akurat łatwo jest sprawdzi´c — mrukn ˛

ał i zanurzył j ˛

a w rondelku. Uniósł

potem, na wpół napełnion ˛

a, pow ˛

achał zawarto´s´c, wzi ˛

ał łyk do ust i spróbował. —

Smakuje jak zwykła woda morska, ma jednak gorzki posmak.

Joze wzi ˛

ał od niego szklank˛e.

— To mo˙ze by´c niebezpieczne — zaprotestował doktor, ale został zignorowa-

ny. Tak, to była słona woda, zwykła słona woda z jak ˛

a´s ostro smakuj ˛

ac ˛

a domiesz-

k ˛

a.

— Zupełnie jak ´sladowa ilo´s´c jodyny. Czy mo˙ze pan sprawdzi´c t˛e wod˛e na

obecno´s´c jodyny, doktorze?

102

background image

— Ale jak. . . tutaj. . . nie, to zbyt skomplikowane. Potrzeba dobrego laborato-

rium z pełnym wyposa˙zeniem. . . — zawiesił głos, otwieraj ˛

ac torb˛e i czego´s w niej

szukaj ˛

ac, ale niczego nie wyjmuj ˛

ac. — Trzeba to odda´c do laboratorium.

— Nie mamy tu nic takiego, doktorze. Musimy poradzi´c sobie sami. Zwykła

woda morska b˛edzie musiała wystarczy´c.

— Przynios˛e wiadro i napełni˛e wann˛e — zaofiarował si˛e Petar.
— Dobrze. Ale prosz˛e nie wlewa´c od razu wody do wanny, tylko zanie´s´c j ˛

a

do kuchni i ogrza´c.

— Racja. — Petar wymin ˛

ał milcz ˛

acego ksi˛edza i znikn ˛

ał. Joze spojrzał na

ojca Perca i pomy´slał o mieszka´ncach wioski.

— Prosz˛e tu zosta´c, doktorze — powiedział. — Ten obcy jest pa´nskim pa-

cjentem, a prócz pana nie ma tu ˙zadnego innego lekarza. Prosz˛e tylko przy nim
usi ˛

a´s´c.

— Tak, oczywi´scie, ma pan racj˛e — mrukn ˛

ał jakby z ulg ˛

a doktor Bratos, przy-

suwaj ˛

ac krzesło i siadaj ˛

ac.

W kuchni nie wygaszono jeszcze ognia rozpalonego przed ´sniadaniem. Joze

dorzucił drewienek, zdj ˛

ał ze ´sciany du˙zy miedziany kocioł i postawił go z brz˛e-

kiem na piecu. Drzwi pokoju wdowy otworzyły si˛e na chwil˛e, ale zatrzasn˛eły
zaraz, nim zd ˛

a˙zył na nie spojrze´c. Petar wrócił z wiadrem wody i wlał j ˛

a do kotła.

— Co robi ˛

a ludzie? — spytał Joze.

— Ła˙z ˛

a w kółko i gadaj ˛

a jeden do drugiego. Nie narobi ˛

a nam kłopotów. Je´sli

jednak niepokoj ˛

a pana, mog˛e pojecha´c na posterunek i przywie´z´c policjantów lub

zatelefonowa´c gdzie´s.

— Nie, powinienem o tym pomy´sle´c wcze´sniej. Teraz jest mi pan tu potrzeb-

ny. Tylko pan jeden z całego tego towarzystwa nie jest zupełnym ignorantem ani
obł ˛

aka´ncem.

Petar u´smiechn ˛

ał si˛e.

— Przynios˛e jeszcze wody.
Wanna była niewielka, a kocioł du˙zy, zatem gdy wlali podgrzan ˛

a wod˛e, wy-

pełniła si˛e nieco powy˙zej połowy, co w zupełno´sci wystarczało dla niedu˙zego ob-
cego. Joze wzi ˛

ał go na r˛ece i niczym dziecko przeniósł do wanny. Oczy dziwnej

istoty znów si˛e otworzyły, ´sledz ˛

ac ka˙zdy gest, ale nie wyra˙zały protestu. Uło˙zyw-

szy obcego w wodzie, Joze wyprostował si˛e, by wzi ˛

a´c gł˛eboki oddech.

— Najpierw hełm, potem zobaczymy, jak rozpi ˛

a´c ten kombinezon.

Pochylił si˛e i zacz ˛

ał powoli odpina´c klamry.

Wszystkie pu´sciły bez problemów. Joze obluzował hełm, gotów nało˙zy´c go

w ka˙zdej chwili z powrotem, gdyby pojawiły si˛e jakie´s kłopoty. Woda morska
mieszała si˛e powoli z tajemniczym płynem, ale istota zdawała si˛e przyjmowa´c to
całkiem dobrze. Po minucie Joze zsun ˛

ał hełm, przytrzymuj ˛

ac głow˛e obcego jedn ˛

a

dłoni ˛

a, by nie uderzyła o dno wanny.

103

background image

Mi˛esisty grzebie´n wyprostował si˛e teraz, dobrze widoczny. Z hełmu wybie-

gał cienki drucik poł ˛

aczony z jakim´s l´sni ˛

acym, metalowym urz ˛

adzeniem z boku

głowy obcego, zapewne słuchawk ˛

a lub czym´s w tym rodzaju. Joze ostro˙znie usu-

n ˛

ał j ˛

a z otworu o niewiadomym przeznaczeniu. Obcy otwierał i zamykał usta,

pozwalaj ˛

ac dostrzec kremowo˙zółte, pr ˛

a˙zkowane podniebienie. Pomrukiwał przy

tym z cicha bardzo niskim głosem.

Petar przyło˙zył ucho do metalowego boku wanny.
— Mówi chyba, czy co. Co´s słysz˛e.
— Niech pan da stetoskop, doktorze — powiedział Joze, a gdy lekarz nie ru-

szył si˛e z miejsca, sam si˛egn ˛

ał do torby. Rzeczywi´scie, przycisn ˛

awszy słuchawk˛e

do wanny usłyszał wyra´znie modulowane d´zwi˛eki, łudz ˛

aco podobne do mowy.

— Na razie nie potrafimy go zrozumie´c — powiedział, oddaj ˛

ac stetoskop dok-

torowi, który przyj ˛

ał go odruchowo. — Teraz trzeba zaj ˛

a´c si˛e kombinezonem.

Nigdzie nie wida´c było ˙zadnych szwów, niczego te˙z nie wyczuł wodz ˛

ac pal-

cami po materii. Obcy jednak musiał zrozumie´c, czego szukaj ˛

a, z trudem uniósł

bowiem r˛ek˛e i poruszył co´s pod kołnierzem. Płynnym ruchem kombinezon otwo-
rzył si˛e na całej długo´sci, potem szczelina rozdzieliła si˛e na dwie, biegn ˛

ac wzdłu˙z

obu nóg. Z prawej nogawki wypłyn ˛

ał strumyk bł˛ekitnej cieczy. Joze zerkn ˛

ał na

zielone ciało i widniej ˛

ace tu i ówdzie dziwne organy, potem odwrócił si˛e.

— Doktorze, poprosz˛e szybko o torb˛e. On jest ranny, to mo˙ze by´c krew. Mu-

simy co´s zrobi´c.

— Ale co niby? — spytał doktor Bratos nie ruszaj ˛

ac si˛e z miejsca. — Jakie

lekarstwa, jakie antyseptyki? Wszystko mo˙ze go zabi´c, nic nie wiemy o chemii
jego ciała.

— Nie s ˛

a tu potrzebne ˙zadne specyfiki. To zwykłe skaleczenie, przecie˙z mo˙ze

je pan opatrzy´c, powstrzyma´c krwawienie.

— Oczywi´scie, oczywi´scie — mrukn ˛

ał staruszek, wreszcie maj ˛

ac do zrobie-

nia co´s, co potrafił od lat. Zacz ˛

ał wyci ˛

aga´c banda˙ze i sterylne opatrunki, szuka´c

plastra i no˙zyczek.

Joze zanurzył r˛ece w nieco m˛etnej teraz wodzie i wsun ˛

ał dłonie pod zielo-

n ˛

a nog˛e. Dotkn ˛

ał ciepłego ciała. Wra˙zenie było osobliwe, ale wcale nie przykre.

Wyci ˛

agn ˛

ał ko´nczyn˛e z wody, ukazuj ˛

ac szerok ˛

a ran˛e mia˙zd˙zon ˛

a, z której s ˛

aczyła

si˛e bł˛ekitna posoka. Petar odwrócił oczy, ale doktor nało˙zył ju˙z płat gazy i owijał
nog˛e banda˙zem. Obcy szukał czego´s w le˙z ˛

acym obok niego na dnie wanny kombi-

nezonie, wyrywaj ˛

ac równocze´snie nog˛e z uchwytu Jozego, który zauwa˙zył nagle,

˙ze istota podaje mu co´s wydobytego z pojemnika na brzuchu. Znów poruszała

ustami, słycha´c było jej w ˛

atły pomruk.

— Co jest? Czego chcesz? — spytał Joze.
Obcy przyciskał owo co´s obiema r˛ekami do swojej piersi. Przedmiot przypo-

minał ksi ˛

a˙zk˛e i mógł rzeczywi´scie ni ˛

a by´c. Pokryty był l´sni ˛

ac ˛

a substancj ˛

a z czar-

nymi znakami na wierzchu. Bok wygl ˛

adał jak wiele zło˙zonych razem arkuszy

104

background image

czego´s, zatem mo˙ze to naprawd˛e ksi ˛

a˙zka? — pomy´slał Joze. Obcy znów zacz ˛

si˛e wyrywa´c, otwieraj ˛

ac usta szerzej, jak do krzyku.

— Gdy zanurzymy nog˛e w wodzie, banda˙z przemoknie — powiedział doktor.
— A mo˙ze owin ˛

a´c go pan ta´sm ˛

a samoprzylepn ˛

a?

— Tak, mam j ˛

a w torbie. B˛ed˛e jej potrzebował troch˛e wi˛ecej.

Obcy tymczasem zacz ˛

ał kołysa´c si˛e w wannie, wychlapuj ˛

ac wod˛e i ze wszyst-

kich sił staraj ˛

ac si˛e wyszarpn ˛

a´c nog˛e z r ˛

ak Jozego. Jedn ˛

a wielopalczast ˛

a dłoni ˛

a

przytrzymywał wci ˛

a˙z ksi ˛

a˙zk˛e, drug ˛

a szarpał banda˙z.

— Mo˙ze zrobi´c sobie krzywd˛e, prosz˛e go powstrzyma´c. To straszne — mruk-

n ˛

ał doktor, odsuwaj ˛

ac si˛e od wanny.

Joze si˛egn ˛

ał po le˙z ˛

ace na podłodze opakowanie.

— Ale˙z z pana idiota! — krzykn ˛

ał. — Czym go pan opatrzył? Gaz ˛

a przesy-

con ˛

a sulfonamidem?

— Zawsze u˙zywam tych opatrunków. S ˛

a najlepsze. Ameryka´nskie. Zapobie-

gaj ˛

a infekcjom.

Joze rzucił si˛e do wanny, by zedrze´c banda˙ze, ale obcy wymkn ˛

ał mu si˛e

i usiadł, wynurzaj ˛

ac cz˛e´s´c ciała z wody. Rozwarł szeroko oczy i usta, a˙z trysn˛eły

z nich strumienie. Gdy woda wyciekła i powietrze dotarło do strun głosowych,
rozległ si˛e narastaj ˛

acy krzyk bólu i odbił si˛e echem od bielonego sufitu pokoju.

W nieludzkim cierpieniu istota rozrzuciła ramiona, potem upadła twarz ˛

a w wod˛e.

Nie poruszała si˛e ju˙z i Joze nawet bez sprawdzania wiedział, ˙ze obcy nie ˙zyje.

Jedno rami˛e wykr˛econe miał do tyłu, drugie wci ˛

a˙z wystawało z wanny, a palce

´sciskały ksi ˛

a˙zk˛e. Z wolna uchwyt si˛e rozlu´znił i ksi ˛

a˙zka ci˛e˙zko spadła na podłog˛e.

— Niech pan mi pomo˙ze — powiedział Petar i Joze odwrócił si˛e ku niemu.

Doktor le˙zał na podłodze, a były partyzant kl˛eczał obok. — Zemdlał albo miał
atak serca. Co mo˙zemy zrobi´c?

Gniew gdzie´s uleciał, gdy Joze przykl˛ekn ˛

ał przy starszym panu. Doktor zda-

wał si˛e oddycha´c regularnie, twarz pozbawiona była rumie´nca, zatem najpewniej
to tylko zemdlenie. Powieki poruszyły si˛e. Ksi ˛

adz podszedł bli˙zej i spojrzał ponad

ramieniem Jozego.

Doktor Bratos otworzył oczy i powiódł wzrokiem po pochylonych nad nim

twarzach.

— Przepraszam — wykrztusił z siebie, potem znów opu´scił powieki, jakby

chciał uciec przed ich spojrzeniami.

Joze wstał, cały roztrz˛esiony. Ksi ˛

adz gdzie´s znikn ˛

ał. Koniec? Po wszystkim?

Owszem, mo˙ze i tak nie zdołaliby uratowa´c obcego, ale bez w ˛

atpienia nie uczynili

wszystkiego co w ich mocy. Nagle ujrzał mokr ˛

a plam˛e na podłodze i zastanowił

si˛e, gdzie znikn˛eła ksi ˛

a˙zka.

— Ojcze Perc! — krzykn ˛

ał z narastaj ˛

acym oburzeniem Ten typ wzi ˛

ał ksi ˛

a˙zk˛e,

najpewniej bezcenn ˛

a!

105

background image

Pobiegł na korytarz, gdzie zderzył si˛e niemal z ksi˛edzem wychodz ˛

acym

z kuchni. Z pustymi r˛ekami! W nagłym przypływie strachu Joze domy´slił si˛e, co
ten starzec uczynił Min ˛

ał go czym pr˛edzej, podbiegł do pieca i otworzy drzwiczki.

Otwarta ksi ˛

a˙zka le˙zała pomi˛edzy płon ˛

acymi polanami, wysychaj ˛

ac parowała

obficie. Tak, to z pewno´sci ˛

a była ksi ˛

a˙zka, stronice pokryte były jakimi´s znaczka-

mi. Poszuka r˛ecznika, by j ˛

a wyci ˛

agn ˛

a´c, gdy ogie´n buchn ˛

ał płomieniem przez cały

pokój, niemal trafiaj ˛

ac go w twarz. Joze jednak nawet nie pomy´slał o zagro˙ze-

niu. Podłoga zasłana była kawałkami roz˙zarzonego drewna, w palenisku tliły si˛e
ju˙z tylko jakie´s mizerne płomyki. Z czegokolwiek owa ksi ˛

a˙zka została zrobiona,

musiała jedynie wyschn ˛

a´c, by spłon ˛

a´c w okamgnieniu.

— To było samo zło — powiedział ksi ˛

adz od drzwi. — Zao duh, plugawy

stwór z ksi˛eg ˛

a złego. Ostrzegano nas, takie rzeczy zdarzały si˛e ju˙z na ziemi. Spra-

wiedliwym wiernym pozostaje wówczas odeprze´c atak. . .

Petar przepchn ˛

ał si˛e obok duchownego i pomógł Jozemu usi ˛

a´s´c na krze´sle,

otrzepuj ˛

ac go jednocze´snie z tl ˛

acych si˛e drobin. Joze nawet ich nie zauwa˙zył,

odczuwał jedynie przemo˙zne zm˛eczenie.

— Dlaczego tutaj? — spytał. — Spo´sród wszystkich miejsc na ´swiecie, czemu

wła´snie tutaj? Ledwie kilka stopni na zachód i obcy trafiłby do Triestu, gdzie s ˛

a

i chirurdzy, i szpitale, i całe nowoczesne wyposa˙zenie. Albo gdyby troch˛e jeszcze
wytrwał w powietrzu, to mo˙ze zobaczyłby ´swiatła i wyl ˛

adował w Rijece. Tam

co´s by mo˙zna poradzi´c. Ale tutaj?! — Zerwał si˛e na nogi, zaciskaj ˛

ac w pró˙znym

gniewie roztrz˛esione pi˛e´sci.

— Dlaczego musiało si˛e to sta´c w tym pełnym przes ˛

adów i ciemnoty zak ˛

atku

´swiata?! Co to w ogóle za ´swiat?! Przecie˙z niecałe sto pi˛e´cdziesi ˛

at kilometrów od

tego zadupia jest akcelerator cz ˛

astek o mocy pi˛eciu milionów woltów! A on był

tak blisko. . .

Dlaczego?!
Joze siedział bezwładnie na krze´sle. Poczuł si˛e bardzo, bardzo stary i nie-

wyobra˙zalnie wprost zm˛eczony. Ilu rzeczy mogliby najpewniej nauczy´c si˛e z tej
ksi ˛

a˙zki?

Westchn ˛

ał od serca i zadr˙zał cały, jakby ogarni˛ety wysok ˛

a gor ˛

aczk ˛

a.

background image

Autoportret — (Portrait of the Artist)

11.00!!! BIURO MARTINA!
Tak głosiła kartka przypi˛eta do prawego górnego rogu tablicy. Sam j ˛

a tam

umie´scił i własnor˛ecznie wypisał p˛edzelkiem, tuszem marki Funereal India na

˙zółtym papierze. I du˙zymi literami.

Pachs starał si˛e sobie wmówi´c, ˙ze to kolejna z fanaberii Martina: pouczenie,

opieprz albo inne uwagi, i był o tym przekonany pisz ˛

ac kartk˛e. Dopiero rano miss

Fink wyprowadziła go z bł˛edu konspiracyjnym szeptem:

— Dzisiaj to przywioz ˛

a, widziałam na jego biurku rachunek. Wiesz, Mark

IX — zamrugała nerwowo i zaj˛eła si˛e jakimi´s papierami.

Mark IX. Wiedział, ˙ze kiedy´s do tego dojdzie, ale nie chciał o tym my´sle´c

i oszukiwał siebie i innych twierdz ˛

ac, ˙ze jest niezast ˛

apiony. Popatrzył na swoje

dłonie oparte na tablicy: stare, pobru˙zd˙zone i poznaczone plamami w ˛

atrobowymi,

zawsze troch˛e brudne od tuszu, z odciskami od p˛edzla na palcach. Zacisn ˛

ał dłonie

w pi˛e´sci widz ˛

ac, ˙ze zaczynaj ˛

a dr˙ze´c.

Miał prawie godzin˛e do spotkania z Martinem, tote˙z postanowił sko´nczy´c

to, nad czym aktualnie pracował. Przypi ˛

ał do tablicy kolejn ˛

a plansz˛e na rysun-

ki i poszukał scenariusza. Strona trzecia chały zatytułowanej „Ramiona miło´sci”
do czerwcowego numeru Real Rangeland Romances, koncentratu grafoma´nstwa
i tandety. Na szcz˛e´scie dialogi wpisywane przez miss Fink na maszynie zajmo-
wały przynajmniej połow˛e miejsca. Westchn ˛

ał i przeczytał scenariusz pierwszej

planszy:

„W domu, Judy płacze, a Robert bardzo zły!”
Głowa numer trzy; narysował odpowiedni owal niebieskim ołówkiem i zło˙zo-

n ˛

a z kresek posta´c z uniesion ˛

a r˛ek ˛

a w tle. Robot Komiksowy Mark VIII załatwiał

reszt˛e. Pachs wsun ˛

ał do pojemnika plansz˛e, po czym jeszcze szybciej j ˛

a wyj ˛

ał: za-

pomniał o dymkach, wi˛ec pospiesznie naszkicował je razem z zagi˛etymi w stron˛e
postaci ogonkami i wł ˛

aczył robota.

Urz ˛

adzenie zawarczało, rozbłysły lampki kontrolne, a Pachs zaj ˛

ał si˛e klawia-

tur ˛

a wprowadzaj ˛

ac dane: DZIEWCZYNA, GŁOWA, PRZÓD, NR 3, SMUTNA

BOHATERKA. Naturalnie dziewcz˛eta w komiksach miały te same twarze: „bo-
haterka” oznaczało, ˙ze maszyna ma nie rusza´c włosów, bo ta posta´c niezmiennie

107

background image

jest blondynk ˛

a w przeciwie´nstwie do damskiego „czarnego charakteru” — za-

wsze brunetki. Z m˛e˙zczyznami było dokładnie tak samo. Robot bzykn ˛

ał i pokle-

kotał sam do siebie, wybieraj ˛

ac wła´sciwe wzory z pami˛eci. Po kilku sekundach

co´s pstrykn˛eło i gumowy odcisk zast ˛

apił niebieski owal oznaczaj ˛

acy twarz.

M ˛

E ˙

ZCZYZNA, GŁOWA, PRZÓD, NR 6, SMUTNA, BOHATER.

Drugi stempel zamiast drugiego owalu. W scenariuszu było „zły”, ale to zała-

twiała uniesiona r˛eka, jako ˙ze we wzorach (jak i w komiksach) były tylko smutne
i szcz˛e´sliwe postacie.

M ˛

E ˙

ZCZYZNA, GARNITUR, RYSUJ.

Zako´nczony p˛edzelkiem chwytak opadł i błyskawicznymi poci ˛

agni˛eciami za-

cz ˛

ał malowa´c posta´c w garniturze na niebieskich liniach naniesionych ołówkiem,

z zagi˛eciami w tych samych co od pi˛e´cdziesi˛eciu lat miejscach, z takim samym
krawatem i dodatkami. Dwie krótkie linie poł ˛

aczyły kołnierzyk z odciskiem gło-

wy i p˛edzel znieruchomiał, za to na ekranie wy´swietlił si˛e napis: CZEKAM NA
POLECENIA i co´s zaburczało.

Pachs dziabn ˛

ał w klawisz z napisem PI ˛

E ´S ´

C i napis zgasł, a chwytak z p˛edzlem

wzi ˛

ał si˛e do roboty.

Stary krytycznie przyjrzał si˛e rysunkowi — dziewcz˛e było zdecydowanie za

mało nieszcz˛e´sliwe, wi˛ec domalował jej po łezce w k ˛

acikach oczu. Lepiej, ale

tła nie ma. Nacisn ˛

ał przycisk DYMKI patrz ˛

ac nie widz ˛

acym wzrokiem na pra-

c˛e automatu, po czym, gdy ten sko´nczył, wcisn ˛

ał kod 473, co oznaczało OKNO

W DOMU, Z FIRANKAMI. Pojawiło si˛e w dostosowanej automatycznie do wiel-
ko´sci postaci perspektywie i rozległ si˛e brz˛eczyk.

Drugi rysunek miał przedstawia´c:
„Judy pada na kanap˛e, Robert próbuje j ˛

a uspokoi´c, jej matka wpada zła w far-

tuchu”.

Oprócz trzech dymków miał si˛e tam jeszcze zmie´sci´c czterowersowy na-

pis, tote˙z Pachs, zamiast próbowa´c niemo˙zliwego, czyli zmie´sci´c to wszystko
na niewystarczaj ˛

acej przestrzeni przewidzianej na obrazek, zastosował klasycz-

ny chwyt:

MAŁY DOMEK.
Na papierze pojawił si˛e mały domek, z którego wychodziły trzy dymki —

niech czytelnik, półanalfabeta i cały kretyn, pogłówkuje troch˛e i domy´sli si˛e, co
kto mówi. Pachs był zm˛eczony i nie zamierzał si˛e przepracowywa´c.

*

*

*

Komiks sko´nczył tu˙z przed jedenast ˛

a, uło˙zył starannie plansze wraz ze sce-

nariuszem i wyczy´scił pojemniki na tusz w mechanizmie robota. Trudno powie-
dzie´c dlaczego, ale tusz zawsze wysychał, cho´c teoretycznie nie powinno to mie´c

108

background image

miejsca przez dwadzie´scia cztery godziny. Pachs opu´scił r˛ekawy, odwiesił zielony
daszek przeciwsłoneczny na klosz uchylnej lampy, odruchowo prostuj ˛

ac ramiona

pomaszerował przez sekretariat, w którym miss Fink uporczywie waliła w klawi-
sze maszyny do pisania, i przez otwarte drzwi wszedł do gabinetu Martina.

— Luis, nie wygłupiaj si˛e — Martin wisiał na telefonie klaruj ˛

ac co´s rozmów-

cy tonem ociekaj ˛

acym wazelin ˛

a. — Je´sli to kwestia słowa, to czyje lepsze: ja-

kiego´s komiwoja˙zera z Kansas City, czy moje? Wła´snie. . . okay. . . jasne, Louis,
zadzwoni˛e rano. . . tobie te˙z. . . i pozdrów Helen.

Martin odło˙zył z trzaskiem słuchawk˛e i ponuro spojrzał na Pachsa.
— O co chodzi? — warkn ˛

ał.

— Przyszedłem, bo chciał mnie pan widzie´c.
— A, prawda. . . — Martin podrapał si˛e po czuprynie ogryzionym ko´ncem

ołówka, dzi˛eki czemu na kołnierz sypn˛eła kaskada łupie˙zu, i poprawił siedzenie
w fotelu. — Interes to interes, Pachs, wiesz o tym. Koszty stale rosn ˛

a i trzeba

oszcz˛edza´c. Czy ty wiesz, ile kosztuje tona papieru?

— Je´sli pan my´sli o nast˛epnym obci˛eciu mojej pensji, to nie wiem czy to

mo˙zliwe. . . no, mo˙ze troch˛e. . .

— Nie zamierzam ci obcina´c pensji, Pachs, zamierzam ci˛e zwolni´c. Kupiłem

Mark IX i ju˙z zwerbowałem dzieciaka do obsługi.

— Przecie˙z ja mog˛e obsługiwa´c, wystarczy mi kilka dni i. . .
— To nie wchodzi w gr˛e. Dziewczyninie płac˛e grosze, bo jest prosto ze szkoły,

a przyuczono j ˛

a konkretnie do tego modelu, wi˛ec z punktu wi˛ecej z niego wyci´snie

ni˙z ty po roku. Wiesz, ˙ze to nic osobistego, po prostu musz˛e zmniejszy´c koszty.
Powiem ci co´s: mamy ´srod˛e, ale zapłac˛e ci do ko´nca tygodnia i od razu mo˙zesz
i´s´c do domu.

— Po o´smiu latach to faktycznie wspaniałomy´slne — parskn ˛

ał Pachs, ale Mar-

tin był z natury nieczuły na sarkazm czy ironie, wi˛ec nie wywarło to na nim naj-
mniejszego wra˙zenia.

— Nie dzi˛ekuj, tyle mog˛e dla ciebie zrobi´c — odparł spokojnie i si˛egn ˛

ał po

telefon.

Nie pozostało nic wi˛ecej do powiedzenia, tote˙z Pachs wyszedł staraj ˛

ac si˛e

trzyma´c prosto i nie odwraca´c, cho´c słyszał jak maszyna do pisania zgubiła rytm.
Zamiast wróci´c do studia wyszedł na korytarz i powoli zamkn ˛

ał drzwi. Przez

chwil˛e stał opieraj ˛

ac si˛e o nie plecami, dopóki nie dotarło do´n, ˙ze cho´c szyba jest

mleczna, to i tak mo˙zna przez ni ˛

a dostrzec jego posta´c. Gdy to sobie u´swiadomił,

czym pr˛edzej odszedł.

*

*

*

Za rogiem był tani bar, w którym po ka˙zdej wypłacie wypijał piwo, i tam

skierował swe kroki.

109

background image

— Dzie´n dobry szanownej osobie — powitał go robot — barman ciepłym

barytonem z celtyckim akcentem. — To co zwykle, mr Pachs?

— Nie, ty plastikowo — gazrurkowa imitacjo pijanego Irlandczyka. Podwójn ˛

a

whisky.

— Jak sobie pan szanowny ˙zyczy — robot wprawnym ruchem nalał dokładnie

odmierzon ˛

a ilo´s´c alkoholu do szklaneczki i przesun ˛

ał j ˛

a po kontuarze ku kliento-

wi.

Pachs wychylił drinka jednym haustem i poczuł ciepło przebijaj ˛

ace si˛e przez

ot˛epienie. No to koniec — teraz umieszcz ˛

a go w Domu Obywateli — Seniorów

na reszt˛e ˙zycia, czyli praktycznie był ju˙z martwy. To było co´s, o czym najlepiej
było nie my´sle´c. Kolejna podwójna whisky załatwiła inn ˛

a kwesti˛e — pieni ˛

adze

przestały stanowi´c problem, jako ˙ze po tym tygodniu ju˙z nigdy nie b˛edzie ani pra-
cował, ani zarabiał, ani wydawał. Dawka alkoholu, do której nie był przyzwycza-
jony, st˛epiła ból, tote˙z postanowił wróci´c. Trzeba było zebra´c osobiste drobiazgi
i odebra´c czek, a wolał to zrobi´c bez ´swiadków i ceremonii.

*

*

*

— Które pi˛etro pan sobie ˙zyczy? — spytała winda.
— Id´z w choler˛e! — warkn ˛

ał Pachs.

Nigdy dot ˛

ad nie u´swiadamiał sobie, ile robotów kr˛eci si˛e wokół niego. Dzi´s

zdał sobie z tego spraw˛e, podobnie jak i z tego, ˙ze ich serdecznie nienawidzi.

— Przepraszam, ale takiej firmy nie ma w rejestrze tego budynku — odezwał

si˛e robot.

— Pi˛etro dwudzieste trzecie — odparł Pachs wdzi˛eczny losowi, ˙ze w windzie

nie było nikogo wi˛ecej.

*

*

*

Drzwi prowadz ˛

ace do studia bezpo´srednio z korytarza były otwarte i Pachs

zd ˛

a˙zył przez nie przej´s´c, zanim zrozumiał powód, a wtedy było ju˙z za pó´zno, by

si˛e cofn ˛

a´c — wysłu˙zony Mark VIII le˙zał na boku w k ˛

acie, a na jego miejscu po-

jawił si˛e czarny walec si˛egaj ˛

acy prawie do sufitu i dziwnie kojarz ˛

acy si˛e z sejfem.

— Podł ˛

aczony i gotów do pracy, mr Martin. Ma stuprocentow ˛

a gwarancj˛e do

ko´nca swoich dni, a ja chciałbym panu da´c próbk˛e jego wszechstronnych umiej˛et-
no´sci — o´swiadczył m˛e˙zczyzna w szarym kombinezonie, którego odcie´n dosko-
nale komponował si˛e z obudow ˛

a automatu.

Obok stali: Martin, miss Fink i szczupła dziewczyna w ró˙zowym sweterku

oboj˛etnie ˙zuj ˛

aca gum˛e.

110

background image

— Prosz˛e mu zleci´c konkretne zadanie, mr Martin — powiedział m˛e˙zczyzna

wymachuj ˛

ac l´sni ˛

acym ´srubokr˛etem — okładka do magazynu, powiedzmy. Co´s,

czego pana robot nie jest w stanie zrobi´c, i czego dot ˛

ad ˙zadna maszyna faktycznie

nie była w stanie wykona´c. . .

— Fink! — sapn ˛

ał Martin i sekretarka po´spiesznie sprawdziła w teczce z ilu-

stracjami.

— Mamy jedn ˛

a okładk˛e do sko´nczenia, mr Martin — zameldowała usłu˙z-

nie. — Miał j ˛

a zrobi´c mr Pachs, ale. . .

— To do prawdziwej ksi ˛

a˙zki i ˙zadne gumowe stemple nie nadaj ˛

a si˛e na okład-

k˛e do „Walki prawdziwych zawodowców”.

— Niech si˛e pan nie martwi — m˛e˙zczyzna wprawnie cho´c delikatnie wyłuskał

szkic z dłoni miss Fink. — Poka˙z˛e panu, do czego zdolny jest Mark IX, bo na
słowo i tak mi pan nie uwierzy. Wyszkolony operator mo˙ze go zaprogramowa´c na
podstawie szkicu lub opisu, a ta´sm˛e z programem mo˙zna zarówno przechowywa´c,
jak i poprawi´c w razie konieczno´sci.

Siadł przy umieszczonej z boku klawiaturze i wzi ˛

ał si˛e do roboty. W miar˛e

wpisywania danych z dziurkarki wysuwała si˛e wst˛ega perforowanej ta´smy zwija-
j ˛

aca si˛e w szpul˛e w specjalnym pojemniku.

— Wasz nowy operator jest wszechstronnie przygotowany, wi˛ec nie powinno

by´c ˙zadnych problemów. Gotowe, ale mam jeszcze jedno pytanie: czy ma pan
specjalne ˙zyczenia co do stylu, w jakim okładka ma by´c zrobiona?

Martin chrz ˛

akn ˛

ał, co do złudzenia przypominało odgłos, jaki wydaj ˛

a ogłupiałe

wieprze.

— Tak my´slałem, ˙ze pana to zaskoczy — m˛e˙zczyzna u´smiechn ˛

ał si˛e wyrozu-

miale. — Mark IX mo˙ze rysowa´c w stylu ka˙zdego znanego artysty Złotego Wieku:
Raymond, Kubert, Caniff, Giunta, Barry czy Drak˛e. Wystarczy wybra´c.

— A Pachs?
— Przepraszam, nie dosłyszałem. . .
— ˙

Zart. Niech b˛edzie Caniff.

Pachs najpierw si˛e zarumienił, potem poczuł wszechogarniaj ˛

acy chłód. Miss

Fink spojrzała przypadkiem w jego stron˛e i pospiesznie spu´sciła wzrok. Pachs
miał ochot˛e wyj´s´c, ale nie mógł. Jeszcze nie mógł.

— . . . Tu wkładamy ta´sm˛e, centrujemy obiektyw na ´srodek kartki i wciska-

my ten guzik. Po zaprogramowaniu mo˙ze go obsługiwa´c dziecko albo szympans,
na jedno wychodzi. Przy tej pami˛eci, jak ˛

a dysponuje, ka˙zdy obiekt na rysun-

ku jest opracowywany osobno, a gotowy ł ˛

aczony w cało´s´c z reszt ˛

a, dzi˛eki cze-

mu automatycznie uzyskuje si˛e zgodno´s´c wielko´sci, perspektywy i układu ty-
pograficznego. Półcienie zreszt ˛

a tak˙ze. Gotow ˛

a kompozycj˛e mo˙zna obejrze´c na

tym ekranie i gdyby zachodziła konieczno´s´c wprowadzenia jakichkolwiek popra-
wek, mo˙zna to zrobi´c przy funkcji edycyjnej. Je´sli natomiast jest si˛e zadowolonym

111

background image

z pierwszego projektu, wystarczy nacisn ˛

a´c przycisk DRUKUJ i prosz˛e — mówi ˛

ac

to nacisn ˛

ał ten˙ze guzik.

W robocie co´s sykn˛eło i na podło˙zon ˛

a kartk˛e papieru zjechał z góry prosto-

k ˛

atny tłok. Gdy si˛e zetkn˛eły, co´s ponownie zasyczało, z boku wyciekła odrobina

pary i tłok wrócił do pozycji wyj´sciowej.

— I jak si˛e panu podoba to dzieło sztuki? — spytał m˛e˙zczyzna, podaj ˛

ac Mar-

tinowi kartk˛e.

Martin ponownie chrz ˛

akn ˛

ał, a Pachs zajrzał mu przez rami˛e. Nie mógł ode-

rwa´c oczu czuj ˛

ac dziwn ˛

a pustk˛e w głowie. To był rzeczywi´scie Caniff, a co gor-

sze było to co´s, czego on, Pachs, nigdy nie potrafiłby tak narysowa´c. Nie był co
prawda wybitnym artyst ˛

a, ale te˙z nie był miernot ˛

a. Miał du˙ze do´swiadczenie za-

równo w komiksach, jak i w ilustracjach okładkowych, i w najlepszym okresie był
naprawd˛e dobry. Zawsze był lepszy ni˙z maszyny i wszyscy to przyznawali. Ale to
„zawsze” wła´snie si˛e sko´nczyło — ten robot bił go na głow˛e i Pachs był zmuszony
uczciwie si˛e z tym zgodzi´c. Przestał by´c potrzebny a nawet u˙zyteczny w jedynej
dziedzinie, na jakiej si˛e znał. Zdał sobie spraw˛e, ˙ze tak zacisn ˛

ał pi˛e´sci, i˙z paznok-

cie wbiły mu si˛e w ciało, wi˛ec pospiesznie rozprostował dłonie i stwierdził ku
swemu zaskoczeniu, ˙ze dr˙z ˛

a.

Wszyscy pozostali tymczasem wyszli i robot został wył ˛

aczony. Pachs czym

pr˛edzej zamkn ˛

ał drzwi, bo nie chciał słucha´c, co panience w sweterku jest po-

trzebne, by mogła spokojnie pracowa´c. Wsun ˛

ał dłonie pod pachy i odczekał a˙z

przestan ˛

a si˛e trz ˛

a´s´c, po czym wzi ˛

ał si˛e do roboty.

Starannie przypi ˛

ał kartk˛e do tablicy, ustawił ´swiatło, by nie raziło go w oczy,

i wprawnymi ruchami podzielił arkusik na standardow ˛

a stron˛e komiksu zło˙zon ˛

a

z sze´sciu pól, z czego jedno było zdecydowanie wi˛eksze, a jedno małe. Pracuj ˛

ac

spokojnie i przerywaj ˛

ac jedynie po to, by oceni´c z pewnej odległo´sci efekty lub

˙zeby sprawdzi´c szczegóły, wykonał szkice ołówkiem, odsapn ˛

ał i zabrał si˛e za

tusz. Gdy sko´nczył, było ju˙z wczesne popołudnie. Starannie umył swój ulubiony
p˛edzelek marki Windsor and Newton i przyjrzał si˛e cało´sci.

Z korytarza dobiegły głosy. Zdecydował, ˙ze zrobił co mógł i najwy˙zsza pora

odej´s´c.

Zanim zd ˛

a˙zyłyby go ogarn ˛

a´c w ˛

atpliwo´sci, Pachs szybko cofn ˛

ał si˛e do drzwi,

wzi ˛

ał rozp˛ed i wyskoczył przez okno z dwudziestego trzeciego pi˛etra.

*

*

*

Miss Fink usłyszała brz˛ek p˛ekaj ˛

acej szyby i odruchowo wrzasn˛eła, po czym

wpadła do studia i wrzasn˛eła jeszcze gło´sniej. Martin wyskoczył z gabinetu kln ˛

ac

na hałas, lecz zamilkł, gdy dotarło do´n co si˛e stało. Wyjrzał przez wybite okno —
widziana z tej wysoko´sci mała posta´c plastyka stanowiła centrum błyskawicznie

112

background image

rosn ˛

acego zbiegowiska. Przypominał szmacian ˛

a lalk˛e z dziwacznie powyginany-

mi ko´nczynami, le˙z ˛

ac ˛

a cz˛e´sciowo na chodniku, cz˛e´sciowo na jezdni.

— O Bo˙ze, niech pan na to spojrzy. . . — j˛ekn˛eła miss Fink.
Martin bez słowa podszedł do tablicy, na któr ˛

a wskazywała, i przyjrzał si˛e

starannie wyko´nczonej historyjce. Pierwsza plansza przedstawiała Pachsa pracu-
j ˛

acego przy tej wła´snie tablicy. Druga — Pachsa myj ˛

acego p˛edzel. Na trzeciej

podchodził do drzwi, a na czwartej stał przed oknem w efektownej grze ´swiateł
i cieni. Pi ˛

ata była widokiem z góry, to znaczy z okna, na posta´c lec ˛

ac ˛

a wzdłu˙z

´sciany budynku ku ulicy. Na ostatniej przedstawiono starannie i z detalami ciało

starego m˛e˙zczyzny, potrzaskane i pokrwawione po zetkni˛eciu si˛e z mask ˛

a parku-

j ˛

acego przy kraw˛e˙zniku samochodu. Wokół stali przera˙zeni ludzie.

— No nie — mrukn ˛

ał z niesmakiem Martin. — Nie trafił w rzeczywisto´sci

w ten wóz, chybił o dobre dwa jardy. Czy nie miałem racji mówi ˛

ac, ˙ze nie miał

oka do szczegółów?

background image

Zacofana planeta — (Survival
Planet)

— Przecie˙z ta wojna zako´nczyła si˛e na wiele lat przed moim narodzeniem!

Czy jeden głupi stary torpedowiec mo˙ze jeszcze kogokolwiek interesowa´c? —
Dali, zwany Małolatem, najwyra´zniej nie rozumiał o co chodzi.

Na szcz˛e´scie komandor Lian Stan˛e był nie tylko człowiekiem niesłychanie

do´swiadczonym i wytrzymałym, ale tak˙ze z natury spokojnym i nigdy nie tracił
zimnej krwi.

— Było to dokładnie pi˛e´cdziesi ˛

at lat temu, a Era Słu˙zalstwa te˙z troch˛e po-

trwała. Nie znaczy to jednak, ˙ze przestało lata´c wszystko, co zostało wypuszczone
w przestrze´n w zwi ˛

azku z wojn ˛

a! — Stan˛e spojrzał w okno, gdzie na pierwszym

planie rysowała si˛e sylwetka jego okr˛etu wojennego, widmowa na tle gwiazd two-
rz ˛

acych imperium, z którym walczyli tak długo, by je w ko´ncu zniszczy´c. — Samo

Słu˙zalstwo trwało pewnie ze sto lat, a my ci ˛

agle jeszcze jeste´smy w połowie re-

konstruowania ekonomii i gospodarki, i zwalczania ich niewolniczej neutralno´sci.
W dodatku musimy uwa˙za´c na ich maszyny, takie jak ta! — kopn ˛

ał z obrzydze-

niem pokład.

— Znam to wszystko na pami˛e´c! — Dali był ju˙z wyra´znie zdenerwowany. —

Kr˛ec˛e si˛e po planetach od chwili wst ˛

apienia do floty. Tylko co to ma wspólnego,

do diabła, z t ˛

a cholern ˛

a Mozaik ˛

a, któr ˛

a tyle czasu gonili´smy? Przecie˙z takich stat-

ków zrobiono podczas wojny chyba z bilion i wypuszczono w chmurki. Dlaczego
akurat jeden taki antyk mo˙ze wzbudza´c zainteresowanie?

— Gdyby´s cho´c raz uwa˙znie przeczytał opis techniczny — komandor wska-

zał na le˙z ˛

ac ˛

a przed nim broszurk˛e — zamiast marnowa´c energi˛e w okolicznych

burdelach, traciłby´s teraz mniej nerwów. Torpedowiec klasy Mozaika jest broni ˛

a

przystosowan ˛

a do wojny w przestrzeni. Jest to statek kosmiczny sterowany przez

komputer zaprogramowany tak, aby odnale´z´c okre´slone cele i zniszczy´c je. Ma,
rzecz jasna, własn ˛

a obron˛e jak i mechanizm autodestrukcji w przypadku dostania

si˛e w obce r˛ece lub wyczerpania ´zródeł energii. Jego główn ˛

a broni ˛

a s ˛

a torpedy

energetyczne, zdolne zniszczy´c dowoln ˛

a planet˛e.

114

background image

— Nigdy nie s ˛

adziłem, ˙ze to ma pokładowy komputer — mrukn ˛

ał Dali. —

Mówi si˛e zawsze, ˙ze roboty maj ˛

a zakodowane blokady, uniemo˙zliwiaj ˛

ace zabija-

nie ludzi. Czy ten nie ma tego wynalazku?

— Raczej wbudowane ni˙z zakodowane. To bardziej oddaje stan faktyczny —

poprawił go Stan˛e. — Pami˛etaj, ˙ze roboty nie maj ˛

a ludzkiej psychiki; cho´c pod

wzgl˛edem zło˙zono´sci nie ust˛epuje ona naszej, to jednak jest inna. Wi˛ekszo´sci
z nich nie jest znane poj˛ecie moralno´sci. Dawno temu, w pocz ˛

atkach naszej ro-

botyki, budowali´smy maszyny o ludzkiej psychice. To zreszt ˛

a jest domena spe-

cjalistów. Ale, o ile wiem, dzi´s tego typu umysły maj ˛

a tylko niektóre, w ˛

asko wy-

specjalizowane maszyny. Reszta si˛e nie sprawdziła I została lepiej dostosowana
do swojej działalno´sci. Otó˙z wła´snie Mozaika nie zna poj˛ecia moralno´sci, chy-
ba ˙ze potraktujemy tak mo˙zliwo´s´c kalkulacji, jak wiele jest w stanie unicestwi´c!
Ma detektor masy i gdy przekracza ona w odnalezionym czy napotkanym obiek-
cie poziom krytyczny, rozpoczyna si˛e działanie, w efekcie którego mo˙ze z du˙zym
powodzeniem by´c zniszczony zarówno statek, jak i planeta. Wszystkie dane, ja-
kie poprzedzaj ˛

a atak, s ˛

a raz jeszcze kodowane i interpretowane — najprawdopo-

dobniej ten torpedowiec miał si˛e zaj ˛

a´c czwart ˛

a planet ˛

a układu, w którym teraz

jeste´smy.

— Czy mamy co´s w archiwum o tej planecie?
— Nie. Jest to nie zbadany dotychczas system, przynajmniej do czasów, które

obejmuj ˛

a nasze archiwa. Ale Słu˙zalcy mogli o niej co´s takiego usłysze´c, ˙ze zde-

cydowali si˛e na jej zniszczenie. Jeste´smy tu po to, aby si˛e dowiedzie´c, dlaczego
tak postanowili.

Małolat stał przetrawiaj ˛

ac usłyszane informacje.

— I to jest jedyny powód? — odezwał si˛e w ko´ncu. — Je´sli nam si˛e uda, to

b˛edzie wszystko. . . ? My´sl˛e, ˙ze to nie powinno by´c zbyt trudne. . .

— Ten sposób rozumowania najlepiej wyja´snia, dlaczego na tym statku masz

tak nisk ˛

a rang˛e — obwie´scił sw ˛

a obecno´s´c artylerzysta Arnild.

Arnild był weteranem słu˙zby patrolowej, która słyn˛eła z tego, ˙ze dział eme-

rytalny nie narzekał na nadmiar petentów. Poza tym był całkowitym ignorantem,
wył ˛

aczaj ˛

ac trzy dziedziny: wojn˛e, komputery i działa.

— Czy mog˛e co´s doda´c od siebie, szefie? Po pierwsze — ka˙zdy wróg Słu-

˙zalców jest naszym sprzymierze´ncem, a mo˙ze nawet przyjacielem. Po drugie —

mo˙ze tak by´c, ˙ze jest to wróg całej rasy ludzkiej i wtedy b˛edziemy musieli u˙zy´c
Mozaiki, ˙zeby ukr˛eci´c łeb całej sprawie, czyli zako´nczy´c zbo˙zne dzieło rozpo-
cz˛ete przez Słu˙zalców. Po trzecie — Słu˙zalcy mogli tu co´s ukry´c, na przykład
zast˛epcze centrum dowodzenia. Co´s, co raczej zniszcz ˛

a ni˙z nam poka˙z ˛

a. Ka˙zdy

z tych powodów jest wystarczaj ˛

acy, ˙zeby zainteresowa´c si˛e t ˛

a planet ˛

a, nie?

— B˛edziemy w atmosferze za dwadzie´scia godzin — Dali przerwał cisz˛e,

która nagle zapadła — ale je´sli damy mu pełn ˛

a moc, to mo˙zemy by´c za siedem.

115

background image

— Długo si˛e nie uchowasz. Jeste´s zbyt niecierpliwy, jak na grzeczne dziec-

ko — Arnild nawet nie odwrócił głowy od ekranu, ustawiaj ˛

ac filtr podczerwieni

na najlepsz ˛

a ostro´s´c.

— Panowie, troch˛e kultury — głos Stane’a był jak zwykle cichy i spokoj-

ny. — To, ˙ze jest nas tu trzech na tym zadupiu zapomnianym przez Boga i nasze
dowództwo, to jeszcze nie powód, ˙zeby nie przestrzega´c podstawowych zasad do-
brego wychowania. A poza tym, Arnild, zapomniałe´s, ˙ze Dali nigdy nie walczył
ze Słu˙zalcami. A teraz jazda na nasz ˛

a łajb˛e.

*

*

*

Przelatywali przez atmosfer˛e w milczeniu. Zwiadowczy planetolot zataczał

kr˛egi po równikowej orbicie, gdy uzyskali pierwsze odczyty i odbitki z powierzch-
ni. Duplikaty pow˛edrowały na stół, oryginały zostały w zapiecz˛etowanych kase-
tach, które otwiera si˛e tylko w bazie.

— Niewiele tego — komandor odsun ˛

ał odczyty — a i tak człowiek głupieje.

Nie mamy innej rady, schodzimy i rozejrzymy si˛e na miejscu.

Arnild w milczeniu ogl ˛

adał zdj˛ecia. Jego pałce odruchowo uruchamiały nie

istniej ˛

ace wyrzutnie. Dali pierwszy przerwał cisz˛e.

— Faktycznie, nic ciekawego. Kupa wody i jeden wielki kontynent.
— Nic wykrywalnego — to był Stan˛e. — ˙

Zadnego promieniowania, du˙zych

mas metalu na powierzchni czy we wn˛etrzu planety, ˙zadnych ´zródeł energii. ˙

Zad-

nych powodów, dla których tu jeste´smy.

— Ale jeste´smy! — Arnild zako´nczył kontemplacj˛e zdj˛e´c. — Wi˛ec zamiast

strz˛epi´c g˛eb˛e, zje˙zd˙zajmy na dół i przekonajmy si˛e naocznie, po choler˛e si˛e tu
znale´zli´smy. To — pstrykn ˛

ał w zdj˛ecie — jest chyba jaka´s wioska. Prymityw!

Dymy z palenisk, tubylcy szwendaj ˛

a si˛e po okolicy jak ´sni˛ete rybki. . .

— A tu s ˛

a owce na polu — przerwał jak zwykle Dali — i łodzie wypływaj ˛

ace

z zatok. Powinni´smy co´s znale´z´c!

— No có˙z, pozosta´nmy w tej zbo˙znej nadziei. Przygotowa´c si˛e do l ˛

adowania!

Starym zwyczajem odbyło si˛e ono z hukiem i błyskiem. Przyziemili w za-

gajniku na wzgórzu, na którego stoku była poło˙zona najwi˛eksza na kontynencie
osada.

— Pozytywny odczyt atmosfery — Dali wył ˛

aczył analizator.

— Zosta´n przy celownikach, Arnild — Stan˛e był tym razem jeszcze spokoj-

niejszy ni˙z zwykle. — Trzymaj nas na wizji, ale wal tylko na mój rozkaz.

— Albo gdy ci˛e zabij ˛

a — głos Arnilda był całkowicie wyprany z emocji.

— Albo gdy mnie zabij ˛

a — Stan˛e nie ust˛epował mu pod tym wzgl˛edem ani

na jot˛e. — W tym wypadku zostaniesz dowódc ˛

a.

Razem z Dallem nało˙zyli lekkie skafandry i opu´scili statek. Powietrze było

chłodne i przyjemnie orze´zwiaj ˛

ace.

116

background image

— Pachnie wspaniale po odorze tych katakumb!
— Masz rzadki dar obrzydzania sobie ˙zycia — odezwał si˛e w słuchawkach

Arnild. — Hej! Zobaczcie no, co si˛e dzieje w wiosce!

Dall ustawił ostro´s´c lornetki. Stan˛e zrobił to, gdy tylko opu´scili pokład.
— Nic si˛e nie rusza! Wy´slij „Oko”!
Z hukiem boostera owalny aparat opu´scił planetolot i zacz ˛

ał zatacza´c kr˛egi

nad wiosk ˛

a. Składała si˛e ona z około setki domów o przestronnych wej´sciach, tak

˙ze „Oko” mogło spenetrowa´c ich wn˛etrza.

— Nikogo — głos Arnilda był pełen sarkazmu. — Ani jednego zwierzaka, nie

mówi ˛

ac o gospodarzach. I gdzie si˛e podziała ta przysłowiowa go´scinno´s´c wobec

gwiezdnych tułaczy?

— Ludzie nie mogli, u diabła, tak po prostu znikn ˛

a´c — zdenerwował si˛e Da-

li. — W któr ˛

a stron˛e by´s nie spojrzał, pola s ˛

a puste. A przecie˙z dym z kominów

jeszcze si˛e snuje po okolicy!

— Dym jest, a ludzi nie ma — głos Arnilda znów był beznami˛etny. — Zejd´z-

cie z łaski swojej na dół i rozejrzyjcie si˛e.

„Oko” opu´sciło wiosk˛e i leciało w kierunku statku. Wła´snie przelatywało nad

zagajnikiem, gdy stan˛eło jak wryte, a słuchawki rozdarły si˛e głosem Arnilda:

— Stop! Tam nikogo nie ma, ale z dziesi˛e´c jardów nad wami kto´s jest i to

nawet nie taki brzydki!

Obaj zainteresowani powstrzymali naturalny odruch zadarcia głów i podzi-

wiania tego kogo´s. Zrobili to dopiero po chwili, gdy byli ju˙z w wystarczaj ˛

aco

bezpiecznej odległo´sci, by unikn ˛

a´c niezasłu˙zonych podarków, które mogły si˛e im

posypa´c na głowy.

— Uwa˙zajcie! Obni˙zam grata dla lepszego obrazu. Dziewczyna, ładna, nie ma

˙zadnej widocznej broni, tylko jak ˛

a´s spódniczk˛e. Siedzi na drzewie i nie rusza si˛e.

Oczy ma zamkni˛ete. Wygl ˛

ada na cholernie przestraszon ˛

a.

Obaj podró˙znicy dostrzegli konturowy obraz w soczewkach swoich lornetek.
— Nie podje˙zd˙zaj bli˙zej, ale wł ˛

acz gło´snik i przeł ˛

acz mnie na lini˛e.

— Ju˙z si˛e robi.
— Jeste´smy przyjaciółmi. . . Zejd´z. . . Nie chcemy ci˛e skrzywdzi´c. . . — słowa

odbijały si˛e echem i zniekształcone powracały do ich uszu.

— Słyszy, szefie, ale mo˙ze jej nie uczyli esperanto — zauwa˙zył Arnild. —

Rezultaty twojej przemowy s ˛

a nikłe — mocniej przytuliła si˛e do pnia.

Stane poznał troch˛e j˛ezyk Słu˙zalców w czasie wojny, ale teraz musiał si˛e nie-

´zle nagimnastykowa´c, zanim sklecił zrozumiał ˛

a dla wroga wi ˛

azank˛e d´zwi˛eków.

— To co´s dało, szefie — meldował Arnild. — Podskoczyła tak, ˙ze omal nie

zleciała z tej grz˛edy. Teraz wlazła chyba dwa razy wy˙zej i siedzi.

— Niech mi pan pozwoli tam wej´s´c, sir — Dali stał na baczno´s´c. — Wezm˛e

lin˛e i wdrapi˛e si˛e do niej. To jedyny sposób. Tak samo jak z kotem.

Stane rozejrzał si˛e wokoło.

117

background image

— Wygl ˛

ada na to, ˙ze jest to najlepsze rozwi ˛

azanie. We´z ze statku lekk ˛

a lin˛e,

ze dwie´scie jardów. I pospiesz si˛e, bo zaczyna zmierzcha´c.

˙

Zelazo wer˙zn˛eło si˛e w pie´n i Dali rozpocz ˛

ał wspinaczk˛e. Dziewczyna poczuła

ruch drzewa i wtedy spostrzegł jasn ˛

a plam˛e jej twarzy, zwrócon ˛

a ku dołowi. Po-

tem plama znikła i zaszele´sciły li´scie. Ruszył w gór˛e, zanim Arnild zrelacjonował
sytuacj˛e.

— Uwa˙zaj! Wlazła wy˙zej, jest nad tob ˛

a!

— Co mam robi´c, komandorze? — spytał Dali, siedz ˛

ac okrakiem na grubym

konarze, z dziesi˛e´c stóp nad ziemi ˛

a.

— Wła´z dalej. Ona nie mo˙ze wej´s´c wy˙zej ni˙z na czubek. Na pewno j ˛

a dogo-

nisz — wypowied´z Stane’a jak zwykle napawała otuch ˛

a.

Wspinaczka była teraz łatwiejsza — gał˛ezie rosły bli˙zej i nie były tak rozło˙zy-

ste jak w dole. Wchodził powoli, ˙zeby nie przestraszy´c dziewczyny. Byli odci˛eci
od otoczenia w swoim własnym ´swiecie — ´swiecie drzewa, tylko połyskuj ˛

acy

obiektyw „Oka” przypominał, ˙ze obok nich s ˛

a te˙z inni. Dali zawi ˛

azał kolejny w˛e-

zeł. Po raz pierwszy w tej misji wiedział, ˙ze jest potrzebny, ˙ze robi to, co umie
i robi to dobrze. U´smiechn ˛

ał si˛e do swoich my´sli. Mogła wej´s´c jeszcze wy˙zej —

gał˛ezie z pewno´sci ˛

a by j ˛

a utrzymały. Ale dla jakich´s, jej tylko znanych powodów,

znalazł j ˛

a na nast˛epnym konarze. Stan ˛

ał obok. Odetchn ˛

ał i odezwał si˛e łagodnie,

u´smiechaj ˛

ac si˛e:

— Nie masz powodów, ˙zeby si˛e ba´c. Chc˛e tylko pomóc ci bezpiecznie zej´s´c

i wróci´c do przyjaciół. Dlaczego nie złapiesz si˛e liny?

Dziewczyna wzdrygn˛eła si˛e i odwróciła. Była młoda i ładna. Miała długie

czarne włosy zaplecione w warkocz. Wygl ˛

adała całkiem swojsko — tylko ten

strach. . . Gdy był blisko, mógł zobaczy´c, ˙ze cała dr˙zy. R˛ece i nogi trz˛esły si˛e
w nieustannych drgawkach. Zacisn˛eła z˛eby i z k ˛

acika ust s ˛

aczyła si˛e stru˙zka krwi

z przygryzionych warg. Nigdy dotychczas nie s ˛

adził, ˙ze ludzkie oczy mog ˛

a by´c

tak pełne przera˙zenia.

— Naprawd˛e nie masz si˛e czego ba´c — powtórzył.
Poruszał si˛e bardzo ostro˙znie, cho´c gał ˛

a´z była mocna — nie było niczego, za

co mógłby si˛e złapa´c i oboje mogli si˛e bardzo szybko znale´z´c na ziemi. A to była
rzecz, jakiej sobie najmniej ˙zyczył. Powoli owin ˛

ał lin˛e wokół gał˛ezi i obwi ˛

azał

si˛e ni ˛

a w pasie. K ˛

atem oka widział, ˙ze dziewczyna rozgl ˛

ada si˛e spłoszona jego

zachowaniem.

— Przyjaciele — próbował j ˛

a uspokoi´c, po czym przeło˙zył to na j˛ezyk Słu˙zal-

ców, gdy˙z wydawało si˛e, ˙ze zrozumiała poprzedni ˛

a wypowied´z dowódcy. — No

’rvenn!

Krzyk jaki wydarł si˛e z jej gardła był straszny — jak u torturowanego zwie-

rz ˛

atka. Zaskoczyła go, a potem było ju˙z za pó´zno. Udało jej si˛e. Odbiła si˛e z ca-

łych sił i skoczyła w dół, mierz ˛

ac w luk˛e mi˛edzy gał˛eziami. Głuchy łomot ´swiad-

czył o zako´nczeniu znajomo´sci. Jego uratował w˛ezeł, jaki zaci ˛

agn ˛

ał chwil˛e przed-

118

background image

tem. Wlazł z powrotem na konar, z którego przed chwil ˛

a zleciał, i bujał si˛e przez

chwil˛e w´sród li´sci. Potem opu´scił si˛e najszybciej jak potrafił, zwijaj ˛

ac za sob ˛

a

lin˛e. Spojrzawszy na to, co le˙zało pod drzewem, nie wysilił si˛e nawet na pytanie
czy dziewczyna ˙zyje.

— Starałem si˛e j ˛

a powstrzyma´c. Robiłem co mogłem — głos mu wyra´znie

dr˙zał.

— Widzieli´smy. Nie było ˙zadnego sposobu, ˙zeby j ˛

a przekona´c, gdy zdecydo-

wała si˛e skoczy´c.

— Niepotrzebne było to odezwanie w mowie Słu˙zalców. . . — Arnild był na

zewn ˛

atrz i chciał jeszcze co´s doda´c, ale spojrzawszy na Stane’a zamkn ˛

ał si˛e.

— Zapomniałem — Dali był niepocieszony. — Pami˛etałem tylko, ˙ze j ˛

a rozu-

mie. Nie przyszło mi do głowy, ˙ze mo˙ze si˛e tego przestraszy´c. To była pomyłka,
ale przecie˙z wszyscy je popełniamy! Ja nie chciałem jej ´smierci. . . — opanował
si˛e z wysiłkiem i zamilkł.

— Lepiej we´z co´s na nerwy, wiemy, ˙ze to nie była twoja wina — głos Stane’a

był ju˙z spokojny. — Pochowamy j ˛

a pod drzewem. Pomog˛e ci, Arnild.

Potem usiedli do posiłku, który ci ˛

agn ˛

ał si˛e jak zapalenie płuc z przerzutami.

Nikt nie był głodny, nikt te˙z nie miał ochoty do rozmowy. Stan˛e pokazał im du˙zy
zielony owoc le˙z ˛

acy pod drzewem.

— Mamy odpowied´z, po co tam wlazła i dlaczego nie znikn˛eła jak reszta. Po

prostu nie zd ˛

a˙zyła si˛e schowa´c, poszedłszy po jedzenie. Trzeba si˛e rozejrze´c po

wiosce.

— Nie s ˛

adzi pan, szefie, ˙ze mo˙ze by´c troch˛e za ciemno? Proponuj˛e poczeka´c

do rana.

Arnild poło˙zył miotacz na kolanach i rozgl ˛

adał si˛e zapraszaj ˛

aco po okolicy.

Jako´s nic nie skorzystało z jego zaproszenia.

— S ˛

adz˛e, ˙ze masz racj ˛

a. Nie ma sensu tłuc si˛e po nocy. Przestaw „Oko” na

podczerwie´n i pu´s´c na rekonesans. Mo˙ze to nam co´s da.

— Zostan˛e na podgl ˛

adzie — Dali zerwał si˛e na nogi. — Nie jestem. . . ´spi ˛

acy.

Mo˙ze co´s znajd˛e, sir.

Komandor u´smiechn ˛

ał si˛e przelotnie, po czym zgodził si˛e na projekt.

— Obud´z mnie, je´sli co´s zobaczysz. Je´sli nie, to rano.
Noc min˛eła w ciszy i bezruchu. Z pierwszym brzaskiem Stan˛e i Dali zeszli ze

wzgórza z „Okiem” lec ˛

acym ponad ich głowami. Arnild został przy urz ˛

adzeniach

lokacyjnych.

— T˛edy, sir — Dali powa˙znie traktował obowi ˛

azki przewodnika. — Tu jest

co´s, co odkryłem w nocy, kontroluj ˛

ac obraz „Oka”.

Wyszli spomi˛edzy drzew na brzeg jeziora. W jego toni wida´c było jakie´s

szcz ˛

atki skorodowanej maszynerii.

— S ˛

adz˛e, ˙ze to jakie´s maszyny budowlane, sir, ale trudno mi okre´sli´c dokład-

niej. S ˛

a strasznie przerdzewiałe. Wygl ˛

ada na to, ˙ze le˙z ˛

a tu kup˛e czasu.

119

background image

„Oko” zanurkowało i obraz stał si˛e bardziej szczegółowy.
— Zgadza si˛e, to maszyny kopi ˛

ace — Arnild nie miał cienia w ˛

atpliwo´sci. —

Cz˛e´s´c z nich spadła, reszta została czym´s zasypana. Wygl ˛

ada, jakby wpadły w pu-

łapk˛e. I wszystkie s ˛

a wytworem Słu˙zalców.

Stane wygl ˛

adał na zaskoczonego.

— Jeste´s pewien?
— Tak samo jak tego, ˙ze picie wody mi nie słu˙zy.
— Dobra, idziemy do wioski.
Stane z trudem przetrawiał uzyskane rewelacje, nawet nie staraj ˛

ac si˛e tego

ukry´c. I ponownie Małolat odkrył, gdzie podziali si˛e tubylcy. Wystarczyło pomy-

´sle´c, wszedłszy do pierwszej z brzegu chaty, ale jak wiadomo, rzeczy najprostsze

s ˛

a zawsze najtrudniejsze. Podłoga była klepiskiem, le˙z ˛

acy po´srodku odłam ska-

ły udawał palenisko. Wn˛etrze było puste i nosiło ´slady pospiesznej ewakuacji.
Resztki jedzenia, jakie´s stare szmaty i skorupy — wszystko ´swiadczyło o tym, ˙ze
gospodarze bardzo si˛e spieszyli. Dalia zastanowiła skóra porzucona przy paleni-
sku — po jej podniesieniu ukazała si˛e nader malownicza dziura.

— Tutaj, sir.
Podłoga tunelu była ubita tak samo, jak klepisko chaty. Miał ponad trzy stopy

´srednicy i wiódł lekkim skosem Bóg wie jak gł˛eboko.

— No, tak — Stan˛e był zdegustowany. — Uciekli t˛edy. Przy´swie´c, zobaczymy

dok ˛

ad to prowadzi.

Ale okazało si˛e, ˙ze łatwiej powiedzie´c ni˙z wykona´c. Promie´n si˛egał na jakie´s

dziesi˛e´c jardów, do zakr˛etu, za którym ział mrok. „Oko”, które wmeldowało si˛e
tam, przekazywało tylko ciemno´s´c.

— Sprawdz˛e w innej chacie — odezwał si˛e Arnild. — „Oko” odkryło takie

nory we wszystkich tych „budynkach”. Mo˙zna, szefie?

— Dobrze, ale ostro˙znie. Je´sli tam s ˛

a ludzie, to nie ma sensu straszy´c ich

jeszcze bardziej. S ˛

adz ˛

ac po tej dziewczynie i tak s ˛

a wystarczaj ˛

aco przera˙zeni.

Po chwili Arnild był z powrotem na linii.
— Znalazłem drugi tunel, a teraz jeszcze jeden. Niezbyt dobrze to wygl ˛

ada.

Nie wiem, czy b˛ed˛e w stanie wróci´c t ˛

a drog ˛

a. To si˛e mo˙ze lada chwila obsun ˛

a´c.

— „Oczu” mamy do´s´c w zapasie — komandor był dzi´s bojowo nastawiony. —

Id´z do przodu.

— Wygl ˛

ada solidniej. Jakby skały. . . załamanie. . . du˙za sala. . . Czekaj! Stój!

Tu jest jeden! Widz˛e go! Spieprza w gł ˛

ab tunelu!

— Za nim!
— Nie tak łatwo — odezwał si˛e gło´snik po chwili milczenia. — Korytarz

wygl ˛

ada na ´slepy. Kawał ´sciany blokuje tunel. Ten spryciarz musiał go za sob ˛

a

zawali´c. Zawracam. . . Ognia!

— Co si˛e dzieje, Arnild?

120

background image

— Nast˛epna skała omal nie zgruchotała „Oka”. Wygl ˛

ada na to, ˙ze zasypali

tunel i to skutecznie. Teraz obraz jest martwy i nie mog˛e złapa´c sygnału iden-
tyfikacyjnego — Arnild był zaskoczony i zły.

— Spryciule — Stan˛e był zdenerwowany. — Wystawili tego klienta na wabia

i wpu´scili maszyn˛e w tunel — pułapk˛e, któr ˛

a potem zasypali. Maj ˛

a tu ciekawe

obrz ˛

adki powitalne. Wygl ˛

ada na to, ˙ze nie lubi ˛

a obcych i najpewniej, jak wynika

z ich dotychczasowych do´swiadcze´n, maj ˛

a racj˛e.

— To si˛e chyba nazywa szeroko rozumiana profilaktyka. Na wszelki wypadek

daj w łeb, a potem sprawd´z, komu. Milusi´nscy — Arnild doszedł do równowagi
psychicznej.

— Ale dlaczego?
Zaskoczenie nie było wła´sciwym słowem dla opisania stanu Dalia — wła-

´sciwszym byłoby zaszokowanie.

— Dlaczego ci tutaj tak bardzo boj ˛

a si˛e Słu˙zalców? To oczywiste, ˙ze Słu˙zalcy

stracili kup˛e czasu, aby si˛e do nich dokopa´c. Czy chcieli zniszczy´c t˛e planet˛e
dlatego, ˙ze znale´zli, czy dlatego, ˙ze nie znale´zli tego, czego szukali?

— Chciałbym to wiedzie´c — Stan˛e był zrezygnowany. — To ułatwiłoby nam

robot˛e. Trzeba wysła´c raport do Kwatery Głównej. Mo˙ze oni co´s wymy´sl ˛

a.

Wracaj ˛

ac do statku zobaczyli ´swie˙zo rozkopan ˛

a ziemi˛e koło drzewa, przy któ-

rym pochowali dziewczyn˛e. Grób był pusty, a grunt zryty we wszystkich kierun-
kach. Na korze widniały ´slady zrobione chyba jakimi´s stalowymi narz˛edziami
albo. . . gigantycznymi z˛ebami. Co´s czy kto´s zabrał ciało, w swoisty sposób ozna-
czaj ˛

ac teren i pnie. Grób ł ˛

aczył si˛e wykopem z czarn ˛

a dziur ˛

a, b˛ed ˛

ac ˛

a wej´sciem do

podziemi.

Przed snem Stan˛e dwukrotnie zrobił obchód, sprawdzaj ˛

ac czy wej´scia s ˛

a za-

mkni˛ete, a obwody alarmowe wł ˛

aczone. Mimo to nie mógł zasn ˛

a´c. Zastanawiało

go to wszystko. Czuł, ˙ze odpowied´z jest blisko, tylko musi sobie przypomnie´c ja-
ki´s drobiazg. Ale jaki? Zapadł w sen, nie znalazłszy odpowiedzi. Gdy si˛e ockn ˛

ał,

było jeszcze ciemno, ale miał uczucie, ˙ze stało si˛e co´s strasznego. Co go, u licha,
mogło zbudzi´c? Otrz ˛

asaj ˛

ac si˛e ze snu wreszcie co´s sobie uprzytomnił — prze-

ci ˛

ag. Podmuch wiatru. Rzecz niemo˙zliwa przy zamkni˛etej cyrkulacji powietrza.

Zerwał si˛e na nogi, zapalił ´swiatło i dobył miotacza. Arnild zbudzony hałasem
ziewn ˛

ał i skoczył do drzwi.

— Co si˛e dzieje?
— Bud´z Dalia, my´sl˛e, ˙ze kto´s si˛e dostał na statek!
— Chyba odwrotnie — Arnild opadł na łó˙zko. — Posłanie Dalia jest puste!
— Coo?
Stane pobiegł do sterowni. Systemy alarmowe były wył ˛

aczone, a na wyj´sciu

komputera le˙zała kartka z jednym słowem. Pi˛e´s´c komandora zacisn˛eła si˛e na niej
i gdy po chwili min˛eło osłupienie, dotarło do niego znaczenie tego ´swistka.

121

background image

— Idiota! Głupi, pieprzony gówniarz! Arnild, „Oko”, nie, dwa, natychmiast

i poł ˛

acz je z hennami!

— Co si˛e tu wła´sciwie dzieje, szefie? Co ta młoda nadzieja Floty Galaktycznej

znowu wymy´sliła? — w głosie Arnilda mo˙zna było wyczu´c ˙zywe zainteresowa-
nie.

— Polazł do podziemi! Musimy go zatrzyma´c!
Po Dallu nie było ´sladu, ale ziemia koło drzewa wygl ˛

adała na ´swie˙zo ruszan ˛

a.

— Puszcz˛e tu „Oko” — Stan˛e był zdecydowany. — Ty we´z drugie i wpu´s´c

w najbli˙zsz ˛

a dziur˛e. U˙zywaj gło´sników. W j˛ezyku Słu˙zalców nadawaj, ˙ze jeste-

´smy przyjaciółmi.

— Ale przecie˙z widziałe´s reakcj˛e tej dziewczyny, gdy Dali zagadał do niej

w tym slangu. . .

— Widziałem, ale jak inaczej mo˙zemy im co´s przekaza´c? Masz jaki´s genialny

pomysł? Nie? No to do roboty! I spiesz si˛e!

Arnild miał ochot˛e powiedzie´c co my´sli, ale spojrzenie na twarz komandora

przekonało go, ˙ze lepiej zachowa´c dyplomatyczne milczenie. Zabrał aparat i ru-
szył do wsi.

Je´sli nawet który´s z tubylców usłyszał oracj˛e, to nie dało si˛e zaobserwowa´c

˙zadnej reakcji. Jeden z automatów został zasypany zwałami szutru i piachu, skut-

kiem czego Stan˛e przestał by´c u˙zyteczny w tej fazie operacji. Arnild natomiast,
a wła´sciwie jego „Oko”, odkrył wielk ˛

a komnat˛e zapełnion ˛

a głodnymi i przera˙zo-

nymi owcami. Tyle ˙ze poza nimi nie było w ´srodku ˙zywej duszy. Przy wyj´sciu
z pieczary „Oko” dostało si˛e w lawin˛e kamieni. I to był chwalebny koniec tego
przedsi˛ewzi˛ecia. Cisz˛e przerwał Stan˛e:

— No có˙z, sami si˛e prosz ˛

a. Jak nie mo˙zna po dobroci, to we´zmiemy ich sił ˛

a.

— Szefie, co´s si˛e rusza koło drzewa — przerwał mu Arnild. — Miałem to

w lornecie, ale chyba znikn˛eło, bo ju˙z jest spokój.

Podchodzili wolno, z odbezpieczon ˛

a broni ˛

a, pod niebem płon ˛

acym wschodem

sło´nca. Szli, wiedz ˛

ac co znajd ˛

a, ale łudzili si˛e nadziej ˛

a, ˙ze to ich zboczona woj-

n ˛

a wyobra´znia podsuwa im takie my´sli. Oczywi´scie, ich wyobra´znia miała jak

zwykle racj˛e. Ciało Dalia, zwanego Małolatem, le˙zało w trawie przy wej´sciu do
tunelu. Le˙zał spokojnie, tyle ˙ze sielski obrazek m ˛

aciła barwa tego, co było kiedy´s

twarz ˛

a: krwista czerwie´n.

— Skurwiele! Bydło! — nie było w ˛

atpliwo´sci, ˙ze gdyby Arnild miał pod r˛e-

k ˛

a jakiego´s tubylca, ten ostatni zacz ˛

ałby szybko ˙załowa´c, ˙ze si˛e urodził. — Tak

post ˛

api´c z człowiekiem, który chciał im pomóc! Połamane r˛ece i nogi, obdarty ze

skóry! Jego twarz, nic nie zostało, uszy, nos, oczy. . . — głos przeszedł w niear-
tykułowany pomruk, w którym mo˙zna było wyró˙zni´c kunsztowne wi ˛

azanki. —

Powinni by´c starci z powierzchni ziemi! Dokładnie! To co Słu˙zalcy zacz˛eli. . . —
spojrzał na Stane’a i zamilkł.

122

background image

— Tak zapewne czuli i post˛epowali wła´snie oni — głos komandora był spo-

kojny. — Czy nie rozumiesz, co si˛e tu działo?

Arnild potrz ˛

asn ˛

ał głow ˛

a.

— Dali odkrył prawd˛e. Był młody, miał nadziej˛e, ˙ze mo˙ze zmieni´c kolej

rzeczy. Zdawał sobie spraw˛e z niebezpiecze´nstwa. Poszedł, bo obwiniał siebie
o ´smier´c tej dziewczyny. A dlatego, ˙ze przeczuwał niebezpiecze´nstwo, zostawił
kartk˛e, na wypadek gdyby nie wrócił. Tam było napisane tylko jedno słowo: „Słu-

˙zalcy”. To było takie proste! My´smy szukali jakiego´s super skomplikowanego

rozwi ˛

azania, a tymczasem to najzwyklejszy na ´swiecie problem socjologiczny.

To jest, a wła´sciwie była planeta Słu˙zalców, odkryta i urz ˛

adzona przez nich dla

specjalnych potrzeb.

— ˙

Ze jak? — Arnild w dalszym ci ˛

agu nie rozumiał.

— Niewolnicy. Słu˙zalcy ci ˛

agle walczyli. Ty przecie˙z te˙z si˛e z nimi biłe´s. Znasz

ich styl walki i szafowanie lud´zmi. Stale potrzebowali armatniego mi˛esa, wi˛ec mu-
sieli je gdzie´s hodowa´c. Ta planeta jest odpowiedzi ˛

a na ten problem. Wymarzona

farma hodowlana — jeden kontynent pokryty puszcz ˛

a, z paroma miejscami na

osady. Utrzymywali tubylców na pierwotnym poziomie, tłumi ˛

ac wszelkie prze-

jawy ewolucji. Zapewniali minimum po˙zywienia, ale całkowicie wyeliminowali
technologi˛e. Kiedy nadchodził czas, czyli co ile´s tam lat, uznawali, ˙ze ju˙z mo˙zna
i zabierali tylu niewolników, ilu im było potrzeba, a reszt˛e zostawiali na dalsze
rozmna˙zanie. Zapomnieli tylko o jednej rzeczy.

W ˛

atpliwo´sci Arnilda znikn˛eły. Zacz ˛

ał rozumie´c o co tu chodzi.

— Zdolno´sci przystosowawcze?
— Oczywi´scie. Oraz instynkt samozachowawczy. Przy tym poł ˛

aczeniu wy-

starczy troch˛e czasu, ˙zeby ka˙zda istota, a co dopiero inteligentna, zacz˛eła si˛e sta-
ra´c uciec od ´smierci. Tu jest typowy przykład. Zamkni˛eta populacja,bez historii,
bez pisanego j˛ezyka — pi˛ekny materiał. Cyklicznie, co par˛e lat, nieznane potwory
spadały z nieba i kradły ich dzieci. Starali si˛e ucieka´c, ale nie było dok ˛

ad. Budo-

wali łodzie, ale nie było gdzie płyn ˛

a´c. Nie mo˙zna było nic zrobi´c. . .

— A˙z jaki´s sobieradek wykopał dół i wlazł tam z cał ˛

a famuł ˛

a, gdy tamci

przylecieli — przerwał mu Arnild.

— I ci ocaleli. Zgadza si˛e, to był pocz ˛

atek. Pomysł, który był skuteczny i który

rozwin˛eli do perfekcji, na jak ˛

a mogli si˛e zdoby´c nie maj ˛

ac maszyn. Tunele były

dłu˙zsze i biegły gł˛ebiej ni˙z Słu˙zalcy mogli si˛e dosta´c, a poza tym — od czego
inwencja własna — zacz˛eli si˛e zabezpiecza´c pułapkami. I w ten sposób wygra-
li. Jest to chyba jedyny przykład udanej rebelii całej planety w Erze Wielkiego
Słu˙załstwa. Znale´z´c ich nie było mo˙zna, gdy˙z korytarze s ˛

a zbyt długie. Z tego

samego powodu nie mógł ich wszystkich zabi´c gaz. Maszyny kopi ˛

ace ko´nczyły

jak nasze „Oczy”. A ludzie, którzy byli na tyle głupi, ˙zeby wle´z´c do tuneli. . . —
nie musiał ko´nczy´c, ciało Dalia mówiło samo za siebie.

— Ale, ale. . . Dlaczego wobec tego ta dziewczyna si˛e zabiła?

123

background image

— Z czasem, jak s ˛

adz˛e, tunele stały si˛e ´swi˛eto´sci ˛

a. Musiały ni ˛

a by´c, je´sli

w ci ˛

agu wielu lat były spraw ˛

a absorbuj ˛

ac ˛

a ich czas i wysiłki. Dzieciaki uczo-

no ju˙z od najmłodszych lat, ˙ze demony przychodz ˛

a z nieba, a ich ratunek kryje

si˛e tylko pod ziemi ˛

a. Dokładne odwrócenie religii ze starej, dobrej Ziemi. Ka˙zdy

z nich, ledwie tylko nauczył si˛e chodzi´c, był wychowywany tak, ˙ze wiedział, gdzie
mo˙ze si˛e schroni´c przed wrogiem i ˙ze za nic nie wolno mu zdradzi´c tej tajemni-
cy, czyli budowy i rozmieszczenia tuneli. Był te˙z uczony, co nale˙zy zrobi´c, gdy
demony znów przyjd ˛

a z nieba. Wej´scia do tuneli s ˛

a tak usytuowane, ˙zeby mo˙zna

było szybko z nich skorzysta´c. Ta okolica musi swoim wygl ˛

adem przypomina´c

ser szwajcarski i to w najlepszym gatunku. S ˛

adz˛e, ˙ze ewakuacja od chwili za-

uwa˙zenia statku trwała sekundy. Dziewczyna niestety nie zd ˛

a˙zyła. Gdyby zeszła,

wskazałaby nam drog˛e, a gdy po ni ˛

a weszli´smy, to jako demony zmusiliby´smy

j ˛

a do mówienia. Jedynie ´smier´c zapewniała milczenie. A sk ˛

ad ona i cała reszta

mogli wiedzie´c, ˙ze Słu˙zalcy to nie jedyne istoty, jakie mog ˛

a spa´s´c z nieba? Dali

zrozumiał to, tylko niezbyt dokładnie zdał sobie spraw˛e z pewnych rzeczy. Miał
nadziej˛e, ˙ze uda mu si˛e wytłumaczy´c im, ˙ze Słu˙zalcy odeszli i nigdy ju˙z nie wró-
c ˛

a, a z nieba spadli dobrzy ludzie. Tyle tylko, ˙ze nikt z nich go nie słuchał.

Gdy ciało Dalia zostało ju˙z umieszczone na statku w hermetycznym pojemni-

ku, odetchn˛eli.

— Nie zazdroszcz˛e tym, którzy przyb˛ed ˛

a tu po nas, aby przekona´c tubyl-

ców — Arnild otarł pot z czoła. — Ale, szefie, wci ˛

a˙z jeszcze nie rozumiem,

dlaczego, u Boga Ojca, Słu˙zalcy chcieli zniszczy´c t˛e planet˛e?

— S ˛

adz˛e, ˙ze zło˙zyło si˛e na to wiele przyczyn. Z jakich powodów wojsko po

zdobyciu jakiej´s twierdzy wysadza w powietrze budynki, niszczy pomniki i co
si˛e tylko da w przypadku, gdy mieszka´ncy stawili zaciekły opór? Jest to chyba
w´sciekło´s´c i niezadowolenie z tego, ˙ze musieli si˛e bi´c i pokonywa´c ten opór —
s ˛

a to stare, ludzkie emocje. A tu si˛e to spot˛egowało — ta planeta musiała lata-

mi stawia´c opór ich zakusom. Czyli reasumuj ˛

ac, mo˙zna powiedzie´c, ˙ze zło˙zyło

si˛e na to kilka przyczyn. Po pierwsze, jak ju˙z mówiłem, jedyna udana rebelia, po
drugie tyle czasu trwaj ˛

aca walka nie przynosz ˛

aca im ˙zadnych sukcesów, wreszcie

po trzecie niezbyt miła niespodzianka ze strony tych, których przecie˙z uwa˙zali za
swoj ˛

a własno´s´c. Tych spraw nie mogli tak po prostu pu´sci´c w niepami˛e´c. Starali

si˛e stłumi´c rebeli˛e tak długo, jak długo mieli na to nadziej˛e i czas. Gdy zrozumieli,

˙ze przegrali wojn˛e, zniszczenie tej planety było tym, co rozładowałoby ich emo-

cje. Zauwa˙zyłem, ˙ze ty czułe´s to samo, gdy zobaczyłe´s ciało Dalia. To normalna
ludzka reakcja.

Obaj byli starymi ˙zołnierzami i dobrze kontrolowali swoje zachowanie, lecz

lata robiły swoje. A i pobyt na tej planecie nie podziałał odmładzaj ˛

ace. Byli zm˛e-

czeni jak wszyscy, którzy zbyt długo robi ˛

a wci ˛

a˙z to samo i maj ˛

a pełne prawo, aby

poczu´c ogromne znu˙zenie.

background image

Współmieszka ´ncy — (Roommates)

LATO

Wpadaj ˛

ace przez otwarte okno sierpniowe sło´nce przypalało nagie nogi An-

dy’ego Ruscha tak długo, a˙z niewygoda wyrwała go z gł˛ebokiego snu. Powoli
zacz ˛

ał zdawa´c sobie spraw˛e z gor ˛

aca i z tego, jak zmi˛ete i przepocone jest prze-

´scieradło, na którym le˙zy. Przetarł sklejone powieki, lecz nie wstawał jeszcze,

wpatrywał si˛e tylko w pop˛ekany, pełen plam i zacieków sufit. W pierwszej chwili
niezbyt pami˛etał, gdzie jest, na wpół obudzony jakby na nowo rozpoznawał po-
kój, w którym mieszkał ju˙z od ponad siedmiu lat. Ziewn ˛

ał, spojrzał na le˙z ˛

acy

na krze´sle obok łó˙zka zegarek i od razu poczuł si˛e lepiej. Ziewn ˛

ał raz jeszcze,

przygl ˛

adaj ˛

ac si˛e przez porysowane szkiełko wskazówkom. Siódma. . . siódma ra-

no, a w kwadratowym okienku widniała cyfra 9. Poniedziałek, dziewi ˛

aty sierpnia

1999 roku, ju˙z od rana upalny; fala gor ˛

aca, który trzymała Nowy Jork w swym

obezwładniaj ˛

acym u´scisku od dziesi˛eciu dni, nie ust˛epowała. Podrapał si˛e w bok,

w miejsce gdzie pot dał mu si˛e we znaki, po czym usun ˛

ał nogi ze smugi ´swiatła

i skł˛ebił poduszk˛e pod karkiem. Z drugiej strony cienkiego przepierzenia, które
dzieliło pokój na dwie cz˛e´sci, rozległo si˛e najpierw pobrz˛ekiwanie, potem jazgot
przechodz ˛

acy szybko w wysoki pisk.

— Dobry. . . ! — krzykn ˛

ał poprzez hałas i rozkaszlał si˛e. Wci ˛

a˙z kaszl ˛

ac, wstał

niepewnie i podszedł do ´sciennego zbiornika, by utoczy´c szklank˛e wody; pocie-
kła cienkim, br ˛

azowawym strumykiem. Wypił j ˛

a i postukał knykciami w miernik

poziomu, a˙z ten podskoczył, zawahał si˛e i opadł w pobli˙ze napisu: „Pusty”. Zbior-
nik wymagał napełnienia i Andy b˛edzie musiał zaj ˛

a´c si˛e tym, zanim wyjdzie przed

czwart ˛

a na słu˙zb˛e. Dzie´n si˛e zacz ˛

ał.

Przysun ˛

ał twarz do wielkiego, p˛ekni˛etego lustra pokrywaj ˛

acego cały fronton

szafy i potarł szczeciniasty policzek. Trzeba b˛edzie jeszcze ogoli´c si˛e przed wyj-

´sciem. Nie nale˙zy spogl ˛

ada´c na siebie wcze´snie rano, kiedy jest si˛e nagim i wysta-

wionym na ciosy, pomy´slał, z niesmakiem przygl ˛

adaj ˛

ac si˛e bieli skóry i krzywym

nogom, które w spodniach wygl ˛

adały jeszcze nie najgorzej. Jak ci si˛e to uda-

ło, ˙ze ˙zebra stercz ˛

a niczym u głoduj ˛

acej szkapy, a brzuch ro´snie coraz wi˛ekszy?

Uszczypn ˛

ał mi˛ekk ˛

a skór˛e, dochodz ˛

ac do wniosku, ˙ze musi to by´c wynik diety

125

background image

skrobiowej i przesiadywania w tej klitce. Szcz˛e´sliwie tłuszcz nie pojawił si˛e na
twarzy, chocia˙z czoło co roku robiło si˛e wy˙zsze — cecha mało widoczna, dopóki
przycinał krótko włosy. Dopiero co przekroczyłe´s trzydziestk˛e, pomy´slał, a ju˙z
robi ˛

a ci si˛e worki pod oczami. I masz za du˙zy nos; czy to nie wujek Brian powta-

rzał zawsze, ˙ze to przez walijsk ˛

a krew w rodzinie? Uz˛ebienie za´s masz po wilkach

i gdy si˛e u´smiechasz, przypominasz rozradowan ˛

a hien˛e. Przystojny z ciebie dia-

beł, Andy Rusch, ale czy mo˙zesz mi powiedzie´c, kiedy ostatni raz wybrałe´s si˛e
na randk˛e? Skrzywił si˛e do siebie i poszedł poszuka´c chustki, by wytrze´c swój
imponuj ˛

acy walijski nos.

W szufladzie została ju˙z tylko jedna para czystych gatek; wło˙zył je stwierdza-

j ˛

ac, ˙ze oto jest kolejna rzecz, któr ˛

a b˛edzie musiał dzisiaj zrobi´c — pranie. Pisk za

´sciank ˛

a działow ˛

a nie ustawał. Andy pchn ˛

ał drzwi ł ˛

acz ˛

ace oba pomieszczenia.

— Nabawisz si˛e choroby wie´ncowej, Sol — powiedział do siwobrodego m˛e˙z-

czyzny, który pedałował zapami˛etale usadowiony na pozbawionym kół rowerze,
a stru˙zki potu ´sciekały mu po piersi, wsi ˛

akaj ˛

ac w owini˛ety wokół bioder r˛ecznik.

— Nie grozi — wydyszał Salomon Kahn, miarowo poruszaj ˛

ac nogami. —

Robi˛e to codziennie od tak dawna, ˙ze moje serducho z miejsca by zaprotestowało,
gdybym przestał. Odk ˛

ad nie sta´c mnie na papierosy, za którymi wcale zreszt ˛

a

nie t˛eskni˛e, nie grozi mi rak płuc, a regularne dawki alkoholu przemywaj ˛

a mi

arterie z cholesterolu. Na dodatek w wieku lat siedemdziesi˛eciu pi˛eciu nie musz˛e
obawia´c si˛e raka prostaty, poniewa˙z. . .

— Sol, prosz˛e, oszcz˛ed´z mi tych wszystkich szczegółów, zwłaszcza na pusty

˙zoł ˛

adek. Masz mo˙ze odrobin˛e lodu?

— We´z dwie kostki, jest naprawd˛e gor ˛

aco. Ale nie otwieraj za szeroko lodów-

ki.

Andy uchylił drzwiczki małej chłodziarki, która przycupn˛eła pod ´scian ˛

a, szyb-

ko wyj ˛

ał plastikowy pojemnik z margaryn ˛

a, i wycisn ˛

ał z foremki dwie kostki lodu.

Napełnił szklank˛e wod ˛

a ze ´sciennego zbiornika i odstawił j ˛

a na stół obok marga-

ryny.

— Jadłe´s ju˙z? — spytał.
— Zjem razem z tob ˛

a, chyba ju˙z do´s´c si˛e naładowało.

Sol przestał kr˛eci´c pedałami i pisk przeszedł najpierw w poj˛ekiwanie, wresz-

cie zamarł. Starszy pan odł ˛

aczył przymocowane do tylnej piasty druty, zwin ˛

je ostro˙znie i poło˙zył obok czterech samochodowych akumulatorów czerniej ˛

a-

cych na lodówce. Potem, wytarłszy dłonie w przepocony sarong, odsun ˛

ał jedno

z uratowanych z forda, rocznik 1975, starych siedze´n i usadowił si˛e przy stole
naprzeciwko Andy’ego.

— Słuchałem wiadomo´sci o szóstej — powiedział. — Geronci organizuj ˛

a dzi´s

kolejny marsz protestacyjny dla poparcia kwatery głównej. Tam dopiero zoba-
czysz, co to jest choroba wie´ncowa!

126

background image

— Ten widok zostanie mi szcz˛e´sliwie oszcz˛edzony, wychodz˛e dopiero na

czwart ˛

a, a Union Square to nie nasz rewir. — Otworzył pudełko z pieczywem,

wyj ˛

ał ogromny kwadrat niskokalorycznego suchara i pchn ˛

ał opakowanie w stro-

n˛e Sola. Rozsmarował cienko margaryn˛e, nadgryzł, i krzywi ˛

ac si˛e zacz ˛

ał ˙zu´c. —

Mam wra˙zenie, ˙ze margaryna jest zepsuta.

— Nie mo˙ze by´c! — mrukn ˛

ał Sol, wgryzaj ˛

ac si˛e w suchar bez omasty. —

Wszystko co jest zrobione ze starego oleju samochodowego i wielorybiego tranu
od samego pocz ˛

atku ´smierdzi zepsuciem.

— Zaczynasz przemawia´c jak zielony — powiedział Andy, spłukuj ˛

ac suchara

zimn ˛

a wod ˛

a. — Wszystkie wytwarzane petrochemicznie tłuszcze nie maj ˛

a prak-

tycznie ˙zadnego zapachu, a na dodatek nie ma ju˙z w ogóle wielorybów, a zatem
nie ma i tranu. To dobra oliwa z chlorelli.

— Wieloryby, plankton, olej ze ´sledzi, wszystko to samo. Zalatuje ryb ˛

a. Nie

smaruj˛e nigdy pieczywa, brakuje tylko, ˙zeby mi płetwy wyrosły. — W tej samej
chwili rozległo si˛e gwałtowne pukanie do drzwi. — Nie ma jeszcze ósmej, a oni
ju˙z ci˛e szukaj ˛

a.

— A mo˙ze to do ciebie — powiedział Andy, kieruj ˛

ac si˛e ku drzwiom.

— Mo˙ze, ale nie tym razem. Wiesz równie dobrze jak ja, ˙ze tak puka tyl-

ko wasz posłaniec i stawiam dolary przeciwko orzechom, ˙ze si˛e nie myl˛e. Wi-
dzisz? — Z ponur ˛

a satysfakcj ˛

a spojrzał na szczupłego posła´nca z gołymi nogami,

który pojawił si˛e w drzwiach prowadz ˛

acych na mroczny korytarz.

— Czego chcesz, Woody? — spytał Andy.
— Niszecho nie chce — wyseplenił Woody; miał zaledwie dwadzie´scia par˛e

lat, ale po z˛ebach zostało mu ju˙z tylko wspomnienie. — Porusznik mówi psynie´s,
ja psynose. — Wr˛eczył Andy’emu tabliczk˛e opatrzon ˛

a nazwiskiem adresata.

Andy zwrócił si˛e ku ´swiatłu i rozpiecz˛etował przesyłk˛e. Szybko odcyfrował

kanciaste pismo porucznika, po czym wzi ˛

ał kred˛e i naskrobał pod spodem swoje

inicjały. Zwrócił tabliczk˛e posła´ncowi, zamkn ˛

ał za nim drzwi i wrócił do stołu, by

doko´nczy´c ´sniadanie.

— Nie patrz tak na mnie — powiedział Sol widz ˛

ac, jak Andy marszczy

brwi. — To nie ja wysłałem t˛e wiadomo´s´c. Czy nie myl˛e si˛e przypuszczaj ˛

ac, ˙ze

to nie jest nic miłego?

— To geronci. Ju˙z teraz zablokowali Union S ˛

auare i trzeba wzmocni´c patrole

w rewirze. ´Sci ˛

agaj ˛

a nas tam.

— Ale czemu ty? To robota dla kraw˛e˙zników.
— Kraw˛e˙zniki! Kto ci˛e tego nauczył? Jasne, potrzeba przede wszystkim zwy-

kłych patroli przeczesuj ˛

acych tłum, ale prócz tego musz ˛

a te˙z by´c detektywi zdolni

wyłowi´c znanych nam agitatorów, złodziejaszków, kieszonkowców i cał ˛

a reszt˛e.

To b˛edzie mord˛ega. Musz˛e zameldowa´c si˛e przed dziewi ˛

at ˛

a. Zd ˛

a˙z˛e jeszcze przy-

nie´s´c wod˛e.

127

background image

Powoli wło˙zył spodnie i lu´zn ˛

a, sportow ˛

a koszul˛e. Na parapecie okna ustawił

rondel wody, aby nagrzała si˛e od sło´nca, i wzi ˛

ał dwa pi˛eciogalonowe kanistry.

Gdy wychodził, Sol oderwał si˛e od ekranu telewizora i spojrzał na niego ponad
oprawkami starych okularów.

— Jak przyniesiesz wod˛e, zrobi˛e ci drinka. A mo˙ze to za wcze´snie dla ciebie?
— Je´sli wzi ˛

a´c pod uwag˛e, jak dzisiaj si˛e czuj˛e, nie jest za wcze´snie.

Zamkn ˛

ał za sob ˛

a drzwi i ostro˙znie zacz ˛

ał szuka´c drogi w atramentowej czerni

korytarza. Tu˙z przed schodami zakl ˛

ał: omal nie spadł, potkn ˛

awszy si˛e na pozosta-

wionej przez kogo´s kupie ´smieci. Dwa pi˛etra ni˙zej w ´scianie przebite zostało okno
i wpadało przez nie do´s´c ´swiatła, by móc widzie´c stopnie a˙z do parteru. Po wil-
gotnej sieni gor ˛

aco Dwudziestej Pi ˛

atej Ulicy uderzyło go zat˛echł ˛

a fal ˛

a, dusznym

miazmatem woni rozkładu, brudu i nie umytej ludzko´sci. Musiał przeciska´c si˛e
mi˛edzy kobietami, które ju˙z zapełniały stopnie budynku. Ostro˙znie stawiał sto-
py, bacz ˛

ac, by nie nadepn ˛

a´c na jakie´s dziecko, których wiele bawiło si˛e poni˙zej.

Chodnik był wci ˛

a˙z pogr ˛

a˙zony w cieniu, ale tak pełen ludzi, ˙ze i´s´c mo˙zna było

jedynie jezdni ˛

a. Andy odsun ˛

ał si˛e od rynsztoka, by omin ˛

a´c równie˙z nieczysto´sci

i ´smieci. Rozmi˛ekczony upałem asfalt ust˛epował pod stopami, przyklejał si˛e do
podeszew butów. Przed czerwon ˛

a kolumn ˛

a punktu poboru wody na rogu Siódmej

Alei zgromadziła si˛e ju˙z zwykła kolejka. Gdy podszedł bli˙zej, dosłyszał gniewne
krzyki, którym towarzyszyło kilka uniesionych pi˛e´sci. Rozszemrany tłum zacz ˛

si˛e rozprasza´c i Andy ujrzał policjanta w mundurze zamykaj ˛

acego stalowe drzwi.

— Co si˛e dzieje? — spytał Andy. — My´slałem, ˙ze punkt otwarty jest do po-

łudnia?

Policjant odwrócił si˛e, a jego dło´n odruchowo poszukała broni. Gdy rozpoznał

koleg˛e z tego samego rewiru, zsun ˛

ał czapk˛e i wierzchem dłoni wytarł pot z czoła.

— Wła´snie dostałem rozkazy od sier˙zanta. Wszystkie punkty zostaj ˛

a zamkni˛e-

te na dwadzie´scia cztery godziny. W zwi ˛

azku z susz ˛

a poziom rezerw obni˙zył si˛e

niebezpiecznie i zachodzi konieczno´s´c oszcz˛edzania wody.

— Do diabła z takimi wiadomo´sciami — powiedział Andy, patrz ˛

ac na klucz,

który wci ˛

a˙z jeszcze tkwił w zamku. — Zaraz id˛e na słu˙zb˛e, a to znaczy, ˙ze nie

b˛ed˛e miał co pi´c przez par˛e dni. . .

Rozejrzawszy si˛e uwa˙znie wokoło, policjant otworzył drzwi i wzi ˛

ał od An-

dy’ego jeden kanister.

— Jeden ci wystarczy. — Napełnił go pod kranem, a potem przyciszonym

głosem zwrócił si˛e do Andy’ego: — Nie powtarzaj tego, ale podobno znów wy-
sadzono akwedukt w gł˛ebi stanu.

— Znów farmerzy?
— A któ˙z by inny? Byłem tam stra˙znikiem, zanim przeszedłem do naszego

rewiru. Tam jest paskudnie, mo˙zna wylecie´c w powietrze razem z wodoci ˛

agiem.

Uwa˙zaj ˛

a, ˙ze miasto kradnie ich wod˛e.

128

background image

— Do´s´c jej maj ˛

a — stwierdził Andy, bior ˛

ac pełny pojemnik. — Wi˛ecej, ni˙z

potrzebuj ˛

a. A tutaj, w mie´scie, jest trzydzie´sci pi˛e´c milionów cholernie spragnio-

nych ludzi.

— A kto mówi, ˙ze jest inaczej? — spytał gliniarz, zatrzaskuj ˛

ac i dokładnie

zamykaj ˛

ac drzwi.

Andy przepchn ˛

ał si˛e przez tłum na schodach i przeszedł na tylne podwórko.

Wszystkie ubikacje były zaj˛ete, a gdy w ko´ncu udało mu si˛e wej´s´c do jednej
z kabin, zabrał kanister ze sob ˛

a. Pozostawiony padłby z pewno´sci ˛

a łupem którego´s

z bawi ˛

acych si˛e na stercie ´smieci dzieciaków.

Gdy wspi ˛

ał si˛e wreszcie na schody i otworzył drzwi mieszkania, przywitał go

czysty d´zwi˛ek kostek lodu obijaj ˛

acych si˛e o szkło.

— To, co grasz, to pi ˛

ata symfonia Beethovena — powiedział, stawiaj ˛

ac po-

jemnik i samemu padaj ˛

ac na krzesło.

— Mój ulubiony kawałek. — Sol zdj ˛

ał z lodówki dwie oszronione szklanki

i z religijnym niemal namaszczeniem wrzucił do ka˙zdej z nich po cienkim pla-
sterku cebuli. Podał napój Andy’emu, który ostro˙znie siorbn ˛

ał lodowaty płyn.

— Próbuj ˛

ac tego jestem prawie gotów uwierzy´c, Sol, ˙ze nie jeste´s całkiem

szalony. Czemu to si˛e nazywa Gibson?

— To tajemnica, odpowied´z przepadła w otchłani dziejów. Zreszt ˛

a, czemu

Stinger to Stinger, a Pink Lady to Pink Lady?

— Nie mam poj˛ecia. Nigdy ˙zadnego nie próbowałem.
— I ja te˙z nie, ale teraz mówi˛e o nazwie. Zupełnie jak to zielone co´s, co mo˙zna

dosta´c w byle spelunie: Panama. Te˙z nic nie znaczy, po prostu nazwa.

— Dzi˛eki. — Andy opró˙znił szklank˛e. — Od razu wszystko lepiej wygl ˛

ada.

Poszedł do pokoju. Z szuflady wyj ˛

ał bro´n z kabur ˛

a i zamocował j ˛

a do pa-

ska spodni. Znaczek policyjny, jak zawsze, spi˛ety był razem z kluczami. Poło˙zył
jeszcze notatnik, ale zawahał si˛e. Zapowiadał si˛e długi i ci˛e˙zki dzie´n, i wszystko
mogło si˛e zdarzy´c. Spod le˙z ˛

acej na półce koszuli wyci ˛

agn ˛

ał najpierw kajdanki,

potem tubk˛e z mi˛ekkiego plastiku wypełnion ˛

a ´srutem. W tłumie bywa to u˙zy-

teczniejsze ni˙z pistolet. Poza tym nowe, o wiele surowsze przepisy nie pozwalały
u˙zy´c ostrej amunicji z byle powodu. Umył si˛e, jak potrafił, połow ˛

a kwarty wody,

która ogrzała si˛e na parapecie, natarł twarz małym kawałkiem szorstkiego szarego
mydła, a˙z zarost nabrał niejakiej mi˛ekko´sci. Brzytwa była solidnie wyszczerbio-
na; ostrz ˛

ac j ˛

a o brzeg szklanki rozmy´slał, jakby to było dobrze, gdyby udało si˛e

sprawi´c sobie now ˛

a. Mo˙ze jesieni ˛

a.

Gdy wrócił do pokoju obok, Soi podlewał wła´snie rosn ˛

ace w skrzynce na

oknie grz ˛

adki ziółek i w ˛

atłej cebulki.

— Nie daj si˛e wrobi´c — powiedział, nie podnosz ˛

ac oczu. — Uwa˙zaj na drew-

niane pi˛eciocentówki. — Sol miał miliony takich i podobnych dziwacznych po-
wiedzonek. Co to niby miało by´c, ta drewniana pi˛eciocentówka?

129

background image

Sło´nce stało ju˙z wy˙zej i upał narastał, opanowuj ˛

ac bez reszty smolistobetono-

wy w ˛

awóz ulicy. Cie´n na chodnikach był w˛e˙zszy, a stopnie domu tak zapchane

lud´zmi, ˙ze Andy ledwo przeszedł przez drzwi. Ostro˙znie odepchn ˛

ał mał ˛

a, brud-

n ˛

a dziewczynk˛e ubran ˛

a jedynie w postrz˛epione, poszarzałe majtki. Stopie´n ni˙zej

ust ˛

apiła mu z drogi wychudzona kobieta, a siedz ˛

acy obok niej m˛e˙zczyzna spoj-

rzał na niego z nienawi´sci ˛

a. Zimny wyraz twarzy nadawał mu osobliwy wygl ˛

ad,

jakby dawał do zrozumienia, ˙ze wszyscy, jak tu siedz ˛

a, s ˛

a członkami jednej roz-

złoszczonej rodziny. Andy utorował sobie drog˛e mi˛edzy pozostałymi. Dochodz ˛

ac

do chodnika musiał przest ˛

api´c nog˛e le˙z ˛

acego bezwładnie starszego m˛e˙zczyzny,

który wygl ˛

adał nie tyle na ´spi ˛

acego, ile raczej na martwego. Mógł rzeczywi´scie

nie ˙zy´c, kogo to tutaj obchodziło. . . Wokół jednej z jego kostek obwi ˛

azany był

drut, którego drugi koniec obejmował p˛etl ˛

a klatk˛e piersiow ˛

a małego dziecka, sie-

dz ˛

acego oboj˛etnie obok brudnych i bosych nóg starego. Dzieciak bezmy´slnie ˙zuł

poskr˛ecany skrawek plastikowego talerza; był równie mocno obro´sni˛ety brudem,
z patykowatymi ramionami i ci˛e˙zkim, obrzmiałym brzuchem. Czy stary naprawd˛e
był trupem? Jedynym zadaniem, jakie miał na tym ´swiecie do wypełnienia, była
rola kotwicy utrzymuj ˛

acej to dziecko w jednym miejscu, a do tego nadawał si˛e

w ka˙zdym stanie.

B˛ed ˛

ac ju˙z daleko od wspólnego pokoju i nie maj ˛

ac szansy ujrzenia Sola przed

wieczorem, Andy przypomniał sobie nagle, ˙ze znów nie wspomniał ani słowem
o Shirl. Niby prosta sprawa, ale wci ˛

a˙z ulatywała mu z głowy, jakby pod´swiado-

mie starał si˛e unikn ˛

a´c rozmowy na temat dziewczyny. A przecie˙z Sol nieustannie

chwalił si˛e, jaki to był z niego w dawnych, wojskowych czasach jurny młodzie-
niec, i powinien zrozumie´c.

Ostatecznie mieszkali razem, nie wtr ˛

acaj ˛

ac si˛e nawzajem w swoje ˙zycie. Ja-

sne, ˙ze byli przyjaciółmi. Wprowadzenie do mieszkanka dziewczyny nie powinno
niczego zmieni´c.

Dlaczego wi˛ec mu nie powiedział?

JESIE ´

N

— Wszyscy mówi ˛

a, ˙ze to najzimniejszy pa´zdziernik, jaki pami˛etaj ˛

a. I jeszcze

ten deszcz; nigdy nie ma go do´s´c, by napełni´c zbiorniki, ale starcza, by przemok-
n ˛

a´c, a potem marznie si˛e jeszcze bardziej. Czy nie mam racji?

Shirl przytakn˛eła. Nie słuchała całej tej przemowy, ale zwróciła uwag˛e na in-

tonacj˛e głosu, która musiała oznacza´c pytanie. Kolejka przesun˛eła si˛e do przodu.
Shirl post ˛

apiła kilka kroków za sw ˛

a rozmówczyni ˛

a — bezkształtnym tobołem

grubych ubra´n nakrytym podartym płaszczem przeciwdeszczowym i przewi ˛

aza-

nym paskiem. Cało´s´c przypominała niewprawnie wypchany worek. Sama nie wy-
gl ˛

adam o wiele lepiej, pomy´slała Shirl, naci ˛

agaj ˛

ac wy˙zej koc, którym okryła si˛e

130

background image

cała wł ˛

acznie z głow ˛

a dla ochrony przed m˙zawk ˛

a. Kolejka zmalała. Przed ni ˛

a sta-

ło ju˙z tylko par˛e tuzinów ludzi. Wszystko to trwało niemiłosiernie długo, było
ju˙z prawie ciemno. Zainstalowana na wierzchu wagonu — cysterny latarnia rzu-
cała słaby blask na czarne boki zbiornika, ´swiatło rozpraszało si˛e w kropelkach
rzadkiego deszczu. Kolejka znów si˛e przesun˛eła i stoj ˛

aca z przodu kobieta zro-

biła chybotliwie par˛e kroków, ci ˛

agn ˛

ac za sob ˛

a dziecko z twarz ˛

a okryt ˛

a szalem,

pakunek równie bezkształtny jak matka. Spod tego szala dobywało si˛e nieustanne
popiskiwanie.

— Przesta´n — warkn˛eła kobieta i odwróciła si˛e do Shirl. Miała nalan ˛

a twarz

z w ˛

askimi ustami, które wygl ˛

adały jak czarny otwór z pobłyskuj ˛

acymi tu i ów-

dzie resztkami z˛ebów. — Płacze, bo było u doktora. My´sli, ˙ze jest chore, ale to
tylko kwasz. — Podniosła do góry opuchni˛et ˛

a, baloniast ˛

a dło´n dziecka. — Mo˙z-

na to pozna´c po nabrzmieniu dłoni i czarnych pryszczach na kolanach. Musiałam
siedzie´c dwa tygodnie w klinice Bellevue, ˙zeby zobaczy´c si˛e z doktorem, który
powiedział mi to, co i tak wiedziałam. Ale to jedyny sposób, ˙zeby dosta´c podpi-
san ˛

a kartk˛e na przydział masła orzechowego. Mój stary bardzo je lubi. Mieszkasz

blisko mnie, prawda? Chyba ju˙z ci˛e widywałam?

— Na Dwudziestej Szóstej Ulicy — powiedziała Shirl, zdejmuj ˛

ac z kanistra

nakr˛etk˛e i chowaj ˛

ac j ˛

a do kieszeni. Miała dreszcze i była pewna, ˙ze si˛e przezi˛ebi.

— Zaraz wiedziałam, ˙ze to ty. Poczekaj chwil˛e, pójdziemy razem. Robi si˛e

pó´zno i niejeden gówniarz ch˛etnie odebrałby ci wod˛e. Teraz to dobry towar.
W moim domu mieszka pani Ramirez, bywa czasem zło´sliwa, ale jest w porz ˛

ad-

ku. Siedzi tam razem z rodzin ˛

a od drugiej ´swiatowej. Ma teraz dwa wybite z˛eby

i oko w takim stanie, ˙ze prawie nie widzi. Jaki´s szczeniak dał jej pał ˛

a przez łeb

i zabrał wod˛e.

— Dobrze, poczekam na pani ˛

a, to dobry pomysł. — Shirl poczuła si˛e nagle

bardzo osamotniona.

— Kartki — zawołał policjant; wr˛eczyła mu trzy. Jej własn ˛

a, Andy’ego i Sol ˛

a.

Tamten przyjrzał si˛e im pod ´swiatło i oddał. — Sze´s´c kwart — nakazał m˛e˙zczy´z-
nie przy zaworze.

— Nale˙zy mi si˛e wi˛ecej — stwierdziła Shirl.
— Dzi´s ograniczono racje, moja panno, prosz˛e si˛e przesun ˛

a´c, inni czekaj ˛

a.

Przytrzymała kanister, gdy pompowy wsun ˛

ał do ´srodka ko´ncówk˛e w˛e˙za i pu-

´scił wod˛e.

— Nast˛epny! — zawołał ju˙z po chwili.
Bulgocz ˛

acy kanister był tragicznie lekki. Shirl odsun˛eła si˛e i stan˛eła obok po-

licjanta, czekaj ˛

ac na s ˛

asiadk˛e. Ta pojawiła si˛e po chwili, jedn ˛

a r˛ek ˛

a holuj ˛

ac dziec-

ko, w drugiej nios ˛

ac pi˛eciogalonowy zbiornik, który wydawał si˛e prawie pełen.

Musiała mie´c liczn ˛

a rodzin˛e.

— Chod´zmy — powiedziała, przytrzymuj ˛

ac chwiej ˛

acego si˛e malca.

131

background image

Gdy oddaliły si˛e od bocznicy kolejowej przy Dwunastej Alei, zrobiło si˛e jesz-

cze ciemniej. W okolicy wznosiły si˛e głównie stare fabryki i magazyny, za których

´slepymi murami kł˛ebiły si˛e tłumy mieszka´nców. Chodniki były mokre i puste,

a najbli˙zsze latarnie odległe o cał ˛

a przecznic˛e.

— M ˛

a˙z skinie mnie od najgorszych, ˙ze przyszłam do domu tak pó´zno —

mrukn˛eła kobieta, gdy skr˛eciły za róg.

Tu˙z przed nimi na chodniku pojawiły si˛e dwie ciemne postacie.
— I oto mamy wod˛e — powiedziała bli˙zsza z sylwetek, a w blasku odległych

latarni błysn ˛

ał nó˙z.

— Nie, nie róbcie tego, prosz˛e, nie! — zacz˛eła błaga´c kobieta, chowaj ˛

ac na-

czynie za siebie. Na widok podchodz ˛

acych bli˙zej napastników Shirl przylgn˛eła

do muru. Obaj byli nastolatkami, obaj dzier˙zyli w dłoniach no˙ze.

— Woda! — za˙z ˛

adał pierwszy, wymachuj ˛

ac no˙zem w kierunku kobiety.

— A we´z j ˛

a sobie! — zaskrzeczała, po czym rozkołysała zbiornik i zanim

chłopak zd ˛

a˙zył uskoczy´c, wyr˙zn˛eła go z całej siły w głow˛e. Upadł, gubi ˛

ac nó˙z.

— Te˙z masz ochot˛e? — krzykn˛eła do drugiego.
— Nie, nie szukam kłopotów — zapiszczał, pomagaj ˛

ac pozbiera´c si˛e pierw-

szemu i wycofuj ˛

ac pospiesznie.

Kobieta schyliła si˛e i podniosła nó˙z. Drugi z napastników d´zwign ˛

ał wresz-

cie na nogi oszołomionego koleg˛e i poci ˛

agn ˛

ał go za najbli˙zszy róg. Wszystko to

trwało par˛e sekund. Shirl stała pod ´scian ˛

a i trz˛esła si˛e ze strachu.

— Zaskoczyłam ich — ucieszyła si˛e kobieta, ogl ˛

adaj ˛

ac stary nó˙z do krojenia

mi˛esa. — Potrafi˛e zrobi´c z tego lepszy u˙zytek ni˙z oni. Zwykłe, zafajdane szczenia-
ki. — Była podekscytowana i szcz˛e´sliwa. Ani na chwil˛e nie pu´sciła r˛eki dziecka,
które płakało coraz gło´sniej.

Na miejsce dotarły bez dalszych przygód, ale kobieta odprowadziła Shirl a˙z

do drzwi.

— Dzi˛ekuj˛e bardzo, nie wiem, co bym sama zrobiła.
— ˙

Zaden kłopot. — Kobieta wci ˛

a˙z była w dobrym humorze. — Widziała´s,

co z nimi zrobiłam. No i kto ma teraz nó˙z? — Odeszła, d´zwigaj ˛

ac w jednej r˛ece

ci˛e˙zki zbiornik, drug ˛

a ci ˛

agn ˛

ac za sob ˛

a dziecko.

Shirl weszła do domu.
— Gdzie była´s? — spytał Andy, gdy pojawiła si˛e w drzwiach. — Zaczynałem

si˛e ju˙z zastanawia´c, co si˛e z tob ˛

a stało.

W pokoju było ciepło, w powietrzu unosiła si˛e wo´n zalatuj ˛

acego ryb ˛

a dymu,

a Andy i Soi siedzieli przy stole z drinkami w dłoniach.

— Byłam po wod˛e. Kolejka ci ˛

agn˛eła si˛e a˙z do przecznicy. Dali mi tylko sze´s´c

kwart, znów obci˛eli racje. — Zauwa˙zyła gniewne spojrzenie Andy’ego i postano-
wiła nic nie wspomina´c o incydencie w drodze powrotnej. Byłby wówczas dwa-
kro´c bardziej rozdra˙zniony, a nie chciała, by co´s popsuło im nastrój.

132

background image

— Zaiste, wspaniale — powiedział z sarkazmem Andy. — Racje i tak ju˙z

były za małe, a zatem obni˙zono je jeszcze bardziej. Lepiej zdejmij te mokre rze-
czy, Shirl, a Sol naleje ci Gibsona. Jego domowy wermut doszedł wreszcie, a ja
dokupiłem troch˛e wódki.

— Wypij to — polecił Sol, wr˛eczaj ˛

ac jej ozi˛ebion ˛

a szklank˛e. — Ugotowałem

zup˛e z ener-G, to jedyny sposób, aby przyswoi´c to bezbole´snie. Zaraz b˛edzie go-
towe. To na pierwsze danie, przed. . . — nie doko´nczył zdania, pokazuj ˛

ac brod ˛

a

na lodówk˛e.

— Co jest? — spytał Andy. — Tajemnica?
— Nie mamy ˙zadnych tajemnic. — Shirl otworzyła chłodziark˛e. — Tylko

niespodziank˛e. Byłam dzi´s na rynku i kupiłam po jednym dla ka˙zdego z nas. —
Wyj˛eła talerz z trzema małymi sojowymi zrazami. — To nowy gatunek, mówili
o nim w telewizji. Reklamuj ˛

a jako przyw˛edzane.

— Musiały kosztowa´c maj ˛

atek — stwierdził Andy. — Nie b˛edziemy mieli co

je´s´c przez reszt˛e miesi ˛

aca.

— Nie s ˛

a a˙z tak drogie. Zreszt ˛

a kupiłam je za moje pieni ˛

adze, nie ruszyłam

bud˙zetu domowego.

— Bez znaczenia, pieni ˛

adze to pieni ˛

adze. To, co wydała´s, starczyłoby nor-

malnie pewnie na tydzie´n.

— Zupa podana — powiedział Sol, stawiaj ˛

ac talerze na stole.

Shirl poczuła, jak co´s ´sciska j ˛

a w gardle. Nic nie mog ˛

ac powiedzie´c, usiadła

i wbiła wzrok w talerz. Z trudem powstrzymywała łzy.

— Przepraszam — rzekł Andy. — Ale sama wiesz, jak ceny id ˛

a w gór˛e. Mu-

simy my´sle´c o jutrze. Podniesiono podatek miejski, teraz ju˙z o osiemdziesi ˛

at pro-

cent. Wszystko przez to, ˙ze zwi˛ekszono dotacje na opiek˛e społeczn ˛

a. Zim ˛

a b˛edzie

nam bardzo ci˛e˙zko. Nie my´sl, ˙ze nie ceni˛e sobie. . .

— Je´sli tak wysoko to cenisz, to czy mógłby´s si˛e zamkn ˛

a´c i zje´s´c zup˛e? —

spytał Sol.

— Nie wtr ˛

acaj si˛e, Sol — odparł Andy.

— Nie b˛ed˛e si˛e wtr ˛

acał, ale nie przeno´s swoich konfliktów do mojego pokoju.

A teraz cisza, nie nale˙zy psu´c tak miłej okazji.

Andy chciał jeszcze co´s doda´c, ale rozmy´slił si˛e. Zamiast tego si˛egn ˛

ał poprzez

stół i uj ˛

ał dło´n Shirl.

— Na pewno b˛ed ˛

a smaczne — powiedział. — Zrobiła´s nam wielk ˛

a przyjem-

no´s´c.

— Najpierw spróbuj zupy — mrukn ˛

ał Sol, zezuj ˛

ac na pełn ˛

a ły˙zk˛e. — Ale

zrazy to b˛edzie bez w ˛

atpienia niebo w g˛ebie.

Jedli w milczeniu, wreszcie Sol zacz ˛

ał opowiada´c jedn ˛

a ze swoich historyjek

z czasów Nowego Orleanu. Była to historia tak nieprawdopodobna, ˙ze nie mo˙zna
było si˛e nie roze´smia´c. Atmosfera wyra´znie si˛e poprawiła. Sol rozdzielił reszt˛e
Gibsona, a Shirl podała zrazy.

133

background image

— Gdybym tak jeszcze mógł si˛e upi´c, to mo˙ze zacz˛ełoby mi to wówczas przy-

pomina´c mi˛eso — stwierdził Sol z pełnymi ustami, prze˙zuwaj ˛

ac z widoczn ˛

a przy-

jemno´sci ˛

a.

— Całkiem smaczne — powiedziała Shirl, a Andy przytakn ˛

ał.

Dziewczyna szybko zjadła swój zraz i kawałkiem suchara zebrała z talerza

sos. Upiła łyk drinka. Kłopoty z wod ˛

a wydały si˛e teraz tak odległe. Co ta kobieta

mówiła o swoim dziecku?

— Czy wiecie mo˙ze, co to jest kwasz? — spytała.
Andy wzruszył ramionami.
— Wiem, ˙ze to jaka´s choroba. Czemu pytasz?
— Rozmawiałam troch˛e z kobiet ˛

a, która stała przede mn ˛

a w kolejce po wod˛e.

Miała ze sob ˛

a małe dziecko, które było chore wła´snie na t˛e chorob˛e. Nie rozu-

miem, czemu w takim razie zabrała je na deszcz i zastanawiam si˛e, czy to nie jest
zara´zliwe.

— Zara´zliwe nie jest na pewno — odparł Sol. — Kwasz to skrót od kwa-

shiorkor, po naszemu kwasiorkowiec. Gdyby´s w trosce o swoje zdrowie tak jak
ja ogl ˛

adała programy medyczne lub zajrzała czasem do ksi ˛

a˙zki, to wiedziałaby´s

o niej wszystko. Nie mo˙zesz si˛e zarazi´c, bo to choroba wynikaj ˛

aca z niedoborów,

tak jak beri-beri.

— O tej te˙z nigdy nie słyszałam.
— Bo jest rzadka, ale kwasz spotyka si˛e ostatnio coraz cz˛e´sciej. Powodo-

wany jest przez niedobór protein. Kiedy´s wyst˛epował tylko w Afryce, obecnie
jednak panoszy si˛e w całych Stanach Zjednoczonych. Miłe, prawda? Nie ma mi˛e-
sa, soczewica i fasola s ˛

a za drogie, a zatem mamusie napychaj ˛

a dzieci sucharami

i cukierkami, wszystkim, co jest tanie. . .

˙

Zarówka zamigotała i zgasła. Sol znalazł po omacku drog˛e przez pokój

i w gmatwaninie pi˛etrz ˛

acych si˛e na lodówce drutów odszukał przeł ˛

acznik małej

lampki. Mdły blask rozproszył ciemno´s´c.

— Trzeba naładowa´c akumulatory — mrukn ˛

ał. — Ale mo˙zna poczeka´c z tym

do rana. Wi˛ekszy wysiłek po jedzeniu ´zle wpływa na kr ˛

a˙zenie krwi i trawienie.

— Ciesz˛e si˛e, ˙ze pana widz˛e, doktorze — odezwał si˛e Andy. — Bo widzi pan,

mam pewien kłopot. Otó˙z wszystko, co zjem, w˛edruje zaraz do ˙zoł ˛

adka. . .

— Bardzo zabawne, panie M ˛

adrali´nski. Naprawd˛e, Shirl, nie pojmuj˛e, jak mo-

˙zesz wytrzyma´c z tym dowcipnisiem.

Po jedzeniu wszyscy poczuli si˛e lepiej i rozmawiali a˙z do czasu gdy Sol ogło-

sił, ˙ze wył ˛

acza ´swiatło, by oszcz˛edza´c akumulatory. Mała kostka zalatuj ˛

acego ry-

b ˛

a w˛egla morskiego spłon˛eła na popiół i pokój zacz ˛

ał si˛e wyzi˛ebia´c. Powiedzieli

sobie dobranoc i rozeszli si˛e. Andy ruszył pierwszy, aby znale´z´c latark˛e. W ich
pokoju było jeszcze zimniej.

— Id˛e spa´c — powiedziała Shirl. — Nie jestem naprawd˛e zm˛eczona, ale to

jedyny sposób, aby si˛e ogrza´c.

134

background image

Andy bezskutecznie pstrykał przeł ˛

acznikiem zawieszonej pod sufitem lampy.

— Pr ˛

ad jest wci ˛

a˙z wył ˛

aczony, a ja mam jeszcze par˛e rzeczy do zrobienia. Co

si˛e dzieje, to ju˙z tydzie´n, odk ˛

ad ostatni raz mieli´smy ´swiatło wieczorem?

— Pozwól mi si˛e poło˙zy´c, to wezm˛e od ciebie latark˛e i po´swiec˛e. Starczy?
— B˛edzie musiało.
Rozło˙zył notatnik na komodzie, obok poło˙zył formularz wielokrotnego u˙zyt-

ku i zacz ˛

ał przepisywa´c informacje do raportu. Lew ˛

a dłoni ˛

a rytmicznie ´sciskał

latark˛e. Powinno by´c cicho tej nocy, deszcz i zi ˛

ab przegoniły ludzi z ulic. Powar-

kiwanie małego generatorka, przerywane od czasu do czasu poskrzypywaniem
rysika na plastiku, brzmiało w tej ciszy nienaturalnie gło´sno. Było do´s´c ´swiatła,
by Shirl mogła si˛e rozebra´c. Zadr˙zała, zdj ˛

awszy wierzchni ˛

a odzie˙z i szybko naci ˛

a-

gn˛eła grub ˛

a, zimow ˛

a pi˙zam˛e i pocerowan ˛

a par˛e skarpetek, których u˙zywała tylko

do snu. Na to narzuciła jeszcze sweter. Prze´scieradła były zimne i wilgotne, nie
zmieniali ich od czasu, gdy zacz˛eły si˛e kłopoty z wod ˛

a. Wietrzyła je, jak cz˛esto

si˛e dało, ale to niewiele pomagało. Równie wilgotne były jej policzki, ale dopiero
dotkn ˛

awszy ich palcem przekonała si˛e, ˙ze to łzy. Starała si˛e nie poci ˛

aga´c nosem,

by nie przeszkadza´c Andy’emu, który przecie˙z bezsprzecznie starał si˛e jak mógł.
Robił wszystko, co tylko mo˙zliwe. Owszem, kiedy´s, nim si˛e tu wprowadziła, było
inaczej. ˙

Zycie było łatwe, jedzenie dobre, mieszkanie zawsze ogrzane, a gdy wy-

chodziła, miała przy sobie Taba, jej ochron˛e osobist ˛

a. Wystarczyło sypia´c z nim

par˛e razy na tydzie´n, czego nie cierpiała, nie znosiła nawet gdy jej dotykał, ale
przynajmniej zawsze szybko załatwiał swoje. Dzielenie łó˙zka z Andym to było
co´s zupełnie innego. To było dobre i mocno ˙załowała, ˙ze Andy jeszcze si˛e nie
kładzie. Zadr˙zała znowu i nade wszystko zapragn˛eła przesta´c płaka´c.

ZIMA

Nowy Jork chwiał si˛e na kraw˛edzi katastrofy. Ka˙zdy z zamkni˛etych sklepów,

wokół którego gromadziły si˛e głodne i przera˙zone tłumy, był potencjalnym zarze-
wiem konfliktu. Rozw´scieczeni ludzie szukali kogo´s, kogo mogliby uczyni´c win-
nym. Gniew rozniecał zamieszki przeradzaj ˛

ace si˛e w rabunek, najpierw ˙zywno´sci,

potem wody, a w ko´ncu wszystkiego, co miało jak ˛

akolwiek warto´s´c. Policja led-

wie panowała nad sytuacj ˛

a, byle iskra mogła zamieni´c gniewny protest w krwawy

chaos.

Z pocz ˛

atku zwykłe pałki i obci ˛

a˙zone ołowiem pały oddziałów szturmowych

wystarczały, by kontrolowa´c tłumy. Gdy one zawodziły, był jeszcze gaz. Napi˛ecie
jednak narastało. Ludzie przep˛edzeni z jednego miejsca zaraz zbierali si˛e w in-
nym. Owszem, sikawki były skuteczne, ale ci˛e˙zarówek z sikawkami było za ma-
ło, brakowało poza tym wody, by napełni´c puste zbiorniki. Departament Zdrowia
zakazał u˙zywania w tym celu wody rzecznej, byłoby to jak rozpylanie trucizny.

135

background image

T˛e niewielk ˛

a dost˛epn ˛

a ilo´s´c czystej wody nale˙zało zachowa´c na inne potrzeby.

W mie´scie zacz˛eły wybucha´c po˙zary, które ledwo było czym gasi´c. Wiele ulic by-
ło zablokowanych i wozy stra˙zackie musiały pokonywa´c dalekie objazdy. Niektó-
rych po˙zarów nie udało si˛e opanowa´c. Około południa zwykle cało´s´c miejskiego
sprz˛etu była w u˙zyciu.

Pierwszy strzał padł kilka minut po dwunastej dwudziestego pierwszego grud-

nia. Oddany został przez stra˙znika z opieki społecznej do m˛e˙zczyzny, który wybił
szyb˛e w oknie magazynu ˙zywno´sci przy Tompkins Square i zamierzał wej´s´c do

´srodka. M˛e˙zczyzna zgin ˛

ał. Nie była to jedyna ofiara. Strzały było słycha´c coraz

cz˛e´sciej.

Kilka szczególnie newralgicznych i kłopotliwych rejonów ogrodzono drutem

kolczastym, ale drutu te˙z nie było wiele. Gdy si˛e sko´nczył, ponad zatłoczonymi
ulicami mogły ju˙z tylko kr ˛

a˙zy´c ´smigłowce, warcz ˛

ac bezradnie. Wykorzystano je

pó´zniej jako powietrzn ˛

a słu˙zb˛e obserwacyjn ˛

a wyszukuj ˛

ac ˛

a miejsca, gdzie uzupeł-

nienia były najpilniej potrzebne. Lecz wszelki wysiłek jawił si˛e ju˙z jako daremny,
wszyscy zostali bowiem wysłani do walki i rezerw nie było.

Po pierwszym starciu nic nie mogło ju˙z zrobi´c na Andym szczególnego wra-

˙zenia. Przez reszt˛e dnia i wi˛eksz ˛

a cz˛e´s´c nocy usiłował, razem z innymi policjan-

tami, przywróci´c prawo i porz ˛

adek w rozdzieranym walk ˛

a mie´scie. Przez cały

czas odpowiadał brutalno´sci ˛

a na brutalno´s´c, a jedyna chwila odpoczynku, jaka

była mu dana, miała miejsce na samym pocz ˛

atku, gdy pocz˛estowano go gazem.

Zdołał przedosta´c si˛e do stoj ˛

acego w pobli˙zu ambulansu, gdzie udzielano pierw-

szej pomocy. Dy˙zurny przemył mu oczy i wr˛eczył tabletk˛e maj ˛

ac ˛

a zneutralizowa´c

dokuczliwe nudno´sci. Pole˙zał jeszcze troch˛e na noszach wewn ˛

atrz pojazdu, by

doj´s´c do siebie. Hełm, bomby i pałk˛e przyciskał do piersi. Na drugich noszach,
przy drzwiach, siedział kierowca karetki uzbrojony w karabinek kalibru 30. Je-
go zadaniem było odstraszy´c ka˙zdego, kto przejawiłby zbyt du˙ze zainteresowanie
ambulansem lub jego medyczn ˛

a zawarto´sci ˛

a. Andy z ch˛eci ˛

a pole˙załby dłu˙zej, ale

zimna mgła napływaj ˛

aca przez otwarte drzwi zmusiła go do wstania. Chwyciły go

dreszcze, z˛eby mu podzwaniały. Ci˛e˙zko było si˛e zebra´c, ale gdy zrobił pierwszy
krok, wi˛ekszo´s´c przykrych sensacji ust ˛

apiła, zrobiło si˛e nawet cieplej. Atak na

centrum opieki społecznej osłabł nieco, zatem Andy powlókł si˛e z wolna ku naj-
bli˙zszej gromadzie postaci w granatowych mundurach. Zmarszczył nos — brudne
ubranie ´smierdziało wymiocinami.

Od tej chwili zm˛eczenie ju˙z go nie opu´sciło i jedyne, co zapami˛etał z tych

godzin, to rozwarte do wrzasku usta, gniewne twarze, biegn ˛

ace stopy, odgłosy

strzałów i eksplozje granatów z gazem. I jeszcze co´s, czego nie widział dokładnie,
a co zostało w niego rzucone. Odbił to co´s wierzchem dłoni, rani ˛

ac si˛e przy tym

gł˛eboko.

Z nadej´sciem wieczoru zacz˛eło pada´c; zimna ulewa rychło zamieniła si˛e

w deszcz ze ´sniegiem i to on, a nie policja, sp˛edził ludzi z ulic. Jednak˙ze wraz

136

background image

ze znikni˛eciem tłumów prawdziwa praca dopiero si˛e zacz˛eła. Na zabezpieczenie
czekały setki wybitych okien i wyłamanych drzwi; ka˙zde musiało by´c strze˙zo-
ne. Trzeba było odnale´z´c rannych i zapewni´c im opiek˛e, stra˙z po˙zarna oczekiwa-
ła wsparcia w gaszeniu niezliczonych po˙zarów. Tak zeszła noc. Rankiem Andy
opadł wreszcie ci˛e˙zko na ławk˛e w komendzie. Siedział skulony, gdy usłyszał, jak
Grassioli odczytuje z jakiej´s listy równie˙z jego nazwisko.

— I to ju˙z wszystko, na co mo˙zemy sobie pozwoli´c — dodał porucznik. —

Zanim wyjdziecie, odbierzcie swoje racje ˙zywno´sciowe i zdajcie wyposa˙zenie.
Chc˛e was tu widzie´c wszystkich z powrotem o osiemnastej zero zero i nie przyj-
muj˛e ˙zadnych usprawiedliwie´n. Nasze kłopoty jeszcze si˛e nie sko´nczyły.

Deszcz ustał przed rankiem i wschodz ˛

ace sło´nce rzucało długie cienie na l´sni ˛

a-

cym mokro czarnym asfalcie. Frontony spalonych domów nie przestały jeszcze
dymi´c. Andy musiał znajdowa´c drog˛e pomi˛edzy za´scielaj ˛

acymi ulice szcz ˛

atkami

i gruzem. Na rogu Siódmej Alei le˙zały połamane wraki dwóch riksz, odarte ju˙z ze
wszystkich cz˛e´sci, a par˛e stóp dalej zauwa˙zył ludzkie ciało. Mogło si˛e wydawa´c,

˙ze m˛e˙zczyzna ´spi, ale skierowana w gór˛e, nieruchoma twarz jasno wskazywała,
˙ze był martwy. Andy poszedł dalej. ´Smieciarki b˛ed ˛

a dzi´s zbiera´c jedynie zwłoki.

Ze stacji metra wychodzili pierwsi jaskiniowcy. Rozgl ˛

adali si˛e wokoło, mru-

˙z ˛

ac oczy przed ´swiatłem. Latem wszyscy wy´smiewali si˛e z tych, którym opieka

społeczna wyznaczyła kwatery na stacjach nieczynnego metra, ale gdy nadeszły
chłody, zazdroszczono im, a ´smiech zamieniał si˛e w zawi´s´c. Było tam brudno,
ciemno i duszno, ale zawsze znajdowały si˛e jakie´s piecyki elektryczne. Nie był
to luksus, ale przynajmniej nie groziło zamarzni˛ecie. Andy skr˛ecił w kierunku
swojego kwartału.

Wchodz ˛

ac po schodach nadeptywał raz za razem na ´spi ˛

acych, ale był zbyt

zm˛eczony, by zwróci´c na to uwag˛e. Nie mógł trafi´c kluczem w zamek, a˙z w ko´ncu
Sol usłyszał go i otworzył drzwi.

— Wła´snie przygotowałem zup˛e — powiedział. — Idealne zgranie w czasie.
Andy wydobył z kieszeni płaszcza pokruszone resztki sucharów i rzucił je na

stół.

— Z kradzie˙zy? — spytał Sol bior ˛

ac kawałek suchara do ust. — My´slałem, ˙ze

magazyny b˛ed ˛

a zamkni˛ete jeszcze przez dwa dni.

— Racje policyjne.
— Nale˙zy wam si˛e. Nie mo˙zecie rusza´c do walki o pustym ˙zoł ˛

adku. Wrzuc˛e

troch˛e do zupy, b˛edzie g˛e´sciejsza. Domy´slam si˛e, ˙ze nie ogl ˛

adałe´s wczoraj telewi-

zji i nie słyszałe´s nic o cyrkach w Kongresie. Zaczyna si˛e naprawd˛e kotłowa´c. . .

— Shirl ju˙z wstała? — przerwał mu Andy, zrzucaj ˛

ac płaszcz i padaj ˛

ac ci˛e˙zko

na krzesło.

Sol milczał przez chwil˛e, a˙z powiedział powoli:
— Nie ma jej.
Andy ziewn ˛

ał.

137

background image

— Wyszła tak wcze´snie? Po co?
— Wyszła, ale nie dzisiaj, Andy. — Sol odwrócił si˛e do´n plecami i zamieszał

zup˛e. — Wyszła wczoraj, kilka godzin po tobie i jeszcze nie wróciła. . .

— Chcesz powiedzie´c, ˙ze przez cały czas zamieszek nie było jej w domu?

Cały dzie´n i cał ˛

a noc? I co zrobiłe´s? — Usiadł prosto, jakby zapomniał nagle

o zm˛eczeniu.

— A co mogłem zrobi´c? Pój´s´c i da´c si˛e zadepta´c? Wiesz,ilu takich starych

zgin˛eło? Id˛e o zakład, ˙ze nic jej si˛e nie stało. Wyczuła pewnie zagro˙zenie, wi˛ec
postanowiła przeczeka´c z przyjaciółmi.

— Jakimi przyjaciółmi? O czym ty mówisz? Musz˛e j ˛

a znale´z´c.

— Siadaj! — rozkazał Sol. — I tak nic nie zwojujesz. Zjedz zup˛e, prze´spij si˛e.

Z ni ˛

a na pewno wszystko w porz ˛

adku. Pewien jestem — dodał po wahaniu.

— Czego niby jeste´s tak pewien? — Andy uj ˛

ał go za ramiona i odwrócił od

piecyka.

— Uprasza si˛e o niedotykanie eksponatów! — krzykn ˛

ał Sol, odpychaj ˛

ac jego

r˛ece, a potem, cichszym głosem, powiedział: — Wiem tyle, ˙ze nie wyszła st ˛

ad

bez powodu, ot, tak sobie. Na wierzch narzuciła stary płaszcz, ale pod spodem
miała szykown ˛

a sukni˛e i nylonowe po´nczochy. Cała fortuna na nogach. A gdy si˛e

˙zegnała, spostrzegłem, ˙ze była umalowana.

— Co chcesz przez to powiedzie´c, Sol?
— Niczego nie chc˛e powiedzie´c, mówi˛e po prostu. Była ubrana jakby szła

w go´sci, a nie na zakupy. Pomy´slałem, ˙ze mo˙ze si˛e z kim´s umówiła. Mo˙ze poszła
odwiedzi´c ojca.

— A niby czemu miałaby go odwiedza´c?
— Ty mnie pytasz? Pokłócili´scie si˛e, prawda? A mo˙ze poszła przej´s´c si˛e tro-

ch˛e i ochłon ˛

a´c.

— Pokłócili´smy si˛e. . . pewnie tak. — Andy usiadł z powrotem i przycisn ˛

dłonie do czoła. Czy to było zeszłej nocy? Nie, jeszcze wcze´sniej. Wydawało mu
si˛e, ˙ze od tej głupiej wymiany zda´n min˛eło ju˙z ze sto lat. Zdj˛ety nagłym strachem
spojrzał na Sola. — Czy wzi˛eła ze sob ˛

a rzeczy?

— Tylko torebk˛e — powiedział Sol, stawiaj ˛

ac przed nim paruj ˛

ac ˛

a waz˛e. —

Mo˙zesz po˙zre´c, ile chcesz, ja nalej˛e sobie tylko troch˛e. Ona wróci — dopowie-
dział po chwili.

Andy był zbyt zm˛eczony, by si˛e spiera´c, zreszt ˛

a co mógł powiedzie´c? Ma-

chinalnie złapał ły˙zk˛e i dopiero gdy zacz ˛

ał je´s´c, poczuł, jaki był głodny. Łokcie

trzymał na stole, woln ˛

a r˛ek ˛

a podpierał głow˛e.

— Powiniene´s posłucha´c wczorajszych przemówie´n w senacie — powiedział

Sol. — Pierwszorz˛edna zabawa. Usiłuj ˛

a przepchn ˛

a´c ustaw˛e wyj ˛

atkow ˛

a, wyobra´z

sobie, teraz dopiero, podczas gdy ta sytuacja szykowała si˛e ju˙z od stu lat. Gdyby´s
słyszał, jak gardłowali nad byle detalami, nie poruszaj ˛

ac tematów zasadniczych —

138

background image

Sol zacz ˛

ał na´sladowa´c południowy akcent. — W obliczu tragicznych okoliczno-

´sci proponujemy bli˙zsze przyjrzenie si˛e bogactwom tego olbrzymiego illuwialne-

go zbiornika, którym jest, eee, delta Missisipi, najwi˛ekszej z naszych rzek. Tamy
i dreny, eee, nauka, eee, i b˛edziemy mieli najwydajniejszy teren uprawny zachod-
niego ´swiata! — Podmuchał gniewnie na zup˛e. — Tak, tamy. Jeszcze jeden, który
leci z paluchem zatyka´c dziur˛e. Tego próbowano ju˙z tysi ˛

ace razy. Ale czy kto-

kolwiek powiedział gło´sno, jaki jest zasadniczy i jedyny powód wprowadzenia
ustawy wyj ˛

atkowej? Oczywi´scie, ˙ze nie. Po tylu latach dobrobytu zrobili´smy si˛e

zbyt dziecinni, by po prostu wyj´s´c na mównic˛e i ogłosi´c prawd˛e. Tak zatem ukryli
j ˛

a w jednej z pomniejszych klauzul przyczepionych na samym ko´ncu.

— O czym ty wła´sciwie mówisz? — spytał niezbyt przytomnie Andy, który

wci ˛

a˙z my´slał o Shirl.

— O kontroli urodze´n, rzecz jasna. Dochodz ˛

a wła´snie do legalizacji klinik,

które zgodnie z prawem dost˛epne b˛ed ˛

a dla ka˙zdej kobiety, niezale˙znie od tego czy

pozostaje w zwi ˛

azku mał˙ze´nskim, czy nie, i do uczynienia obowi ˛

azuj ˛

acym pra-

wa, ˙zeby wszystkie matki musiały si˛e zapozna´c z metodami unikania nie chcia-
nej ci ˛

a˙zy. Chłopie, wyobra˙zasz sobie ten wrzask, kiedy ta informacja dotrze do

wszystkich oszołomów? Papie˙z chyba si˛e w´scieknie!

— Sol, jestem zm˛eczony. Czy Shirl niemówiła, kiedy wróci?
— Ju˙z ci powiedziałem. . . — Zamilkł, nasłuchuj ˛

ac.

Kto´s nadchodził korytarzem. Kroki ucichły pod ich drzwiami i rozległo si˛e

nie´smiałe pukanie. Andy zerwał si˛e i pierwszy dopadł drzwi, otwieraj ˛

ac je szero-

ko.

— Shirl! Nic ci si˛e nie stało?
— Nie, wszystko w porz ˛

adku.

Obj ˛

ał j ˛

a i przytulił, a˙z straciła na chwil˛e oddech.

— Nie wiedziałem, co my´sle´c. Te zamieszki. . . — powiedział. — Sam wró-

ciłem ledwie chwil˛e temu. Gdzie była´s? Co si˛e stało?

— Chciałam tylko wyj´s´c na troch˛e. — Poci ˛

agn˛eła nosem. — Co tak ´smierdzi?

Odsun ˛

ał si˛e od niej. Stłumione na chwil˛e zm˛eczenie znów dawało zna´c o so-

bie.

— Oberwało mi si˛e. Mój własny gaz mi zaszkodził i zwymiotowałem, a to

ci˛e˙zko schodzi z ubrania. Co to znaczy, ˙ze chciała´s wyj´s´c na troch˛e?

— Pozwól, niech zdejm˛e płaszcz.
Andy poszedł za ni ˛

a do drugiego pokoju i zamkn ˛

ał drzwi. Shirl wyj˛eła z torby

par˛e butów na wysokim obcasie i schowała je do szuflady.

— No i?
— To proste. Czułam si˛e tu jak w pułapce. Ten chłód, brak wszystkiego

i w ogóle. . . Ciebie nie było, nie mogłam doj´s´c do siebie po sprzeczce. Wszystko
było nie tak. . . Pomy´slałam wi˛ec sobie, ˙ze mogłabym si˛e ubra´c i pój´s´c do jednej
z tych restauracji, do których kiedy´s zagl ˛

adałam i wypi´c, na przykład, fili˙zank˛e

139

background image

kawy, i ˙ze mo˙ze to poprawi mi samopoczucie, wiesz, podkr˛eci troch˛e. — Spojrza-
ła na jego zimn ˛

a twarz i szybko odwróciła wzrok.

— I co było potem?
— Czy to przesłuchanie? O co jestem oskar˙zona? Odwrócił si˛e i wyjrzał przez

okno.

— O nic ci˛e nie oskar˙zam, ale. . . nie było ci˛e przez cał ˛

a noc, to jak niby mam

si˛e czu´c?

— Sam wiesz, co działo si˛e wczoraj. Bałam si˛e wraca´c. Byłam w Curly’s. . .
— W tej garkuchni?
— Tak, ale je´sli nie zamawia si˛e niczego do jedzenia, to nie jest drogo. Tam

tylko jedzenie naprawd˛e kosztuje. Spotkałam paru znajomych, porozmawiali´smy
troch˛e. Wybierali si˛e na przyj˛ecie, zaprosili mnie, wi˛ec poszłam. Ogl ˛

adali´smy

wiadomo´sci, cały czas mówili o zamieszkach i nikt nie chciał wychodzi´c, zatem
przyj˛ecie trwało dalej. — Zamilkła na chwil˛e. — To wszystko.

— Wszystko? — spytał gniewnie Andy, wci ˛

a˙z pełen podejrze´n.

— Wszystko — odparła głosem równie zimnym.
Odwróciła si˛e i zacz˛eła zdejmowa´c sukni˛e. Słowa wci ˛

a˙z zdawały si˛e wisie´c

w powietrzu, buduj ˛

ac mi˛edzy obojgiem niewidzialn ˛

a barier˛e. Andy padł na łó˙zko

i wykr˛ecił si˛e tyłem do dziewczyny. Byli jak obcy sobie ludzie i nawet mikrosko-
pijne rozmiary pokoju nie były w stanie tego zmieni´c.

WIOSNA

Pogrzeb zbli˙zył ich bardziej, ni˙z jakiekolwiek inne wydarzenie tej srogiej zi-

my. Dzie´n był niemiły, wietrzny i deszczowy, czuło si˛e jednak, ˙ze zima zbiera
si˛e ju˙z do drogi. Trwała jednak nazbyt długo, jak dla Sola, którego pokasływanie
zamieniło si˛e najpierw w przezi˛ebienie, a potem w zapalenie płuc. A co mo˙ze
uczyni´c stary człowiek z zapaleniem płuc w wychłodzonym pokoju i bez anty-
biotyków? Tylko umrze´c, i to wła´snie zdarzyło si˛e Solowi. Na czas jego choroby
zapomnieli o wszystkim co ich ró˙zniło, a Shirl opiekowała si˛e starszym człowie-
kiem jak umiała. Jednak nawet najlepsza opieka nic nie poradzi na zapalenie płuc.
Pogrzeb był krótki i chłodny, tak jak cały ten dzie´n. Wczesnym zmrokiem wrócili
do domu. Nie min˛eło jeszcze pół godziny, gdy posłyszeli gwałtowne stukanie do
drzwi.

— To posłaniec. Nie mog ˛

a ci tego zrobi´c! Miałe´s mie´c dzi´s wolne.

— Spokojnie. Nawet Grassy nie złamałby słowa w takim dniu. A poza tym

posłaniec stuka inaczej.

— Mo˙ze to jaki´s przyjaciel Sola, który nie mógł by´c na pogrzebie?
Shirl poszła otworzy´c drzwi. Przez chwil˛e patrzyła mrugaj ˛

ac oczami w mrok

korytarza, nim rozpoznała go´scia.

140

background image

— Tab, to ty? Wchod´z, nie stój tak. Andy, opowiadałam ci o Tabie, mojej

obstawie. . .

— Dobry wieczór, miss Shirl — rzekł pow´sci ˛

agliwie Tab, pozostaj ˛

ac na kory-

tarzu. — Przykro mi, ale nie wpadłem tu z towarzysk ˛

a wizyt ˛

a. Jestem w pracy.

— O co chodzi? — spytał Andy, podchodz ˛

ac do Shirl.

— Musicie pa´nstwo zrozumie´c, ˙ze przyjmuj˛e tak ˛

a prac˛e, jak ˛

a mi oferuj ˛

a —

tłumaczył si˛e Tab z ponur ˛

a min ˛

a. — Od wrze´snia byłem na li´scie bezrobotnych

stra˙zników, znajdowałem tylko dorywcze zaj˛ecia, ˙zadnych stałych umów. Musz˛e
zatem bra´c, co jest. Je´sli kto´s odmawia, l ˛

aduje na ko´ncu listy, a ja mam rodzin˛e

do wy˙zywienia. . .

— Ale o co chodzi? — nalegał Andy, dostrzegaj ˛

ac w ciemno´sci za Tabem

kogo´s jeszcze, a s ˛

adz ˛

ac po szuraniu stóp, musiało tam by´c przynajmniej kilka

osób.

— Nie gadaj z nimi — warkn ˛

ał m˛e˙zczyzna skrywaj ˛

acy si˛e za plecami Taba.

Miał nosowy i do´s´c nieprzyjemny głos. — Prawo jest po mojej stronie. Zapłaciłem
ci. Poka˙z mu nakaz!

— Chyba ju˙z rozumiem — mrukn ˛

ał Andy. — Odejd´z od drzwi, Shirl. Tab,

wejd´z do ´srodka, by´smy mogli chwil˛e porozmawia´c.

Tab przeszedł przez próg, a m˛e˙zczyzna, który teraz znalazł si˛e na pierwszym

planie, usiłował wcisn ˛

a´c si˛e za nim.

— Nie wejdziesz beze mnie. . . ! — wrzasn ˛

ał, ale Andy zatrzasn ˛

ał mu drzwi

przed nosem.

— Wolałbym, ˙zeby pan tego nie robił — stwierdził Tab. Na zaci´sni˛etej pi˛e´sci

jak zwykle nosił kastet.

— Uspokój si˛e. Chc˛e ustali´c najpierw, co wła´sciwie jest grane. On ma nakaz

kwaterunkowy, prawda?

Tab przytakn ˛

ał, wpatruj ˛

ac si˛e ponuro w podłog˛e.

— O czym wy, u diabła, mówicie? — spytała Shirl, spogl ˛

adaj ˛

ac z niepokojem

to na jednego, to na drugiego. Andy nie odpowiedział, zatem Tab zacz ˛

ał wyja´snie-

nia.

— Nakaz kwaterunkowy wydawany jest przez s ˛

ad ka˙zdemu, kto mo˙ze udo-

wodni´c, ˙ze naprawd˛e nie ma gdzie mieszka´c i potrzebuje lokalu. Wydaj ˛

a ich zwy-

kle niewiele i tylko bardzo licznym rodzinom, które musiały opu´sci´c poprzedni
lokal. Maj ˛

ac taki nakaz mo˙zna szuka´c pustych mieszka´n, pokoi czy czegokol-

wiek. Ten papierek jest rodzajem podstawy prawnej do ich zaj˛ecia. Bywaj ˛

a kło-

poty, ludzie nie lubi ˛

a bowiem, gdy obcy ich nachodz ˛

a, tak wi˛ec ka˙zdy, kto ma taki

nakaz, wynajmuje zwykle stra˙znika. I wła´snie o to chodzi. To towarzystwo tam,
za drzwiami, do Belicherowie. Wynaj˛eli mnie.

— Ale co ty tu robisz? — Shirl wci ˛

a˙z niczego nie rozumiała.

— Jest tu, bo Belicher to hiena cmentarna — wyja´snił Andy, tłumi ˛

ac go-

rycz. — Kr ˛

a˙zy po kostnicy i szuka ´swie˙zych zwłok.

141

background image

— To jedna strona medalu — powiedział Tab, usiłuj ˛

ac zachowa´c spokój. —

Ale trzeba wzi ˛

a´c te˙z pod uwag˛e, ˙ze ma ˙zon˛e i dzieci, i nie ma gdzie mieszka´c.

Belicher załomotał w drzwi, krzycz ˛

ac co´s obra˙zonym tonem. Shirl zrozumiała

w ko´ncu powód wizyty Taba i wci ˛

agn˛eła gł˛eboko powietrze.

— Jeste´s tutaj, by im pomóc? Dowiedzieli si˛e, ˙ze Sol nie ˙zyje i chc ˛

a zaj ˛

a´c jego

pokój?

Tab tylko przytakn ˛

ał ponuro.

— Wci ˛

a˙z jeszcze mo˙zna co´s zrobi´c — stwierdził Andy. — Gdyby zamiesz-

kał w tym pokoju kto´s, powiedzmy, z mojego posterunku, wówczas ci ludzie nie
mogliby si˛e tu wprowadzi´c.

Stukanie było coraz gło´sniejsze. Tab zrobił pół kroku w kierunku drzwi.
— Gdyby był tu teraz, to owszem, ale Belicher prawdopodobnie podałby spra-

w˛e do s ˛

adu i tak czy inaczej dostał przydział, bo ma rodzin˛e. Zrobi˛e co si˛e da, by

wam pomóc, ale Belicher jest moim pracodawc ˛

a.

— Nie otwieraj drzwi — polecił ostro Andy. — Przynajmniej dopóki nie wy-

ja´snimy wszystkiego.

— Musz˛e, nie mam wyboru. — Tab wyprostował si˛e i zacisn ˛

ał pi˛e´s´c. — Nie

usiłuj mnie powstrzyma´c, Andy. Jeste´s policjantem i znasz prawo.

— Naprawd˛e musisz, Tab? — spytała cicho Shirl.
Spojrzał na ni ˛

a zakłopotany.

— Byli´smy kiedy´s przyjaciółmi, Shirl, i chciałbym to tak zapami˛eta´c. Wiem,

jak b˛edziesz teraz o mnie my´sle´c, ale musz˛e wykonywa´c wszystko to, co wchodzi
w zakres moich obowi ˛

azków. Musz˛e ich wpu´sci´c.

— Dalej, otwieraj te cholerne drzwi — powiedział cierpko Andy odwracaj ˛

ac

si˛e i podchodz ˛

ac do okna.

Pokój zaroił si˛e od Belicherów. Pan Belicher był szczupłym m˛e˙zczyzn ˛

a

z dziwn ˛

a, niemal zupełnie pozbawion ˛

a podbródka głow ˛

a i inteligencj ˛

a wystarcza-

j ˛

ac ˛

a akurat do tego, by naskroba´c swój podpis na formularzach opieki społecznej.

Pani Belicher wygl ˛

adała na podpor˛e rodziny. Z jej tłustego cielska wyszło do-

t ˛

ad siedmioro dzieci, skutecznie zwi˛ekszaj ˛

acych przydziały ˙zywno´sciowe utrzy-

muj ˛

ace cał ˛

a band˛e przy ˙zyciu. Numer ósmy wypychał wła´snie jej brzuch, b˛ed ˛

ac

tak naprawd˛e numerem jedenastym, troje młodszych Belicherów miało bowiem
pecha i zako´nczyło egzystencj˛e na skutek nieuwagi rodziców i ró˙znych wypad-
ków. Najwi˛eksza dziewczynka, zapewne około dwunastoletnia, d´zwigała pokryte
wrzodami, ´smierdz ˛

ace upiornie i płacz ˛

ace nieustannie niemowl˛e. Pozostałe ba-

chory krzyczały jedno przez drugie. Wreszcie mogły przesta´c siedzie´c cicho po
długim i pełnym napi˛ecia oczekiwaniu na korytarzu.

— O, patrzaj, jaka fajnista lodowa — powiedziała pani Belicher, wtaczaj ˛

ac si˛e

do ´srodka i natychmiast si˛egaj ˛

ac ku drzwiczkom chłodziarki.

— Nie dotykajcie tego — warkn ˛

ał Andy, a Belicher poci ˛

agn ˛

ał go za rami˛e.

142

background image

— Podoba mi si˛e ten pokój. Niedu˙zy, wiecie, ale miły. A tu co jest? — Skie-

rował si˛e do drzwiczek w przepierzeniu.

— To mój pokój. — Andy zatrzasn ˛

ał mu drzwi przed nosem. — Trzymaj si˛e

od niego z daleka.

— Nie trzeba tak si˛e nerwowa´c — powiedział Belicher wycofuj ˛

ac si˛e szybko,

jak pies przed kijem. — Mam swoje prawa, wiem co mi wolno. Prawo mówi, ˙ze
z nakazem kwaterunkowym mog˛e zajrze´c, gdzie tylko chc˛e. — Ruszył w obchód,
Andy za nim. — Ten pokój jest du˙zy, ma stół, krzesła, łó˙zko. . .

— Meble nale˙z ˛

a do mnie, pokój b˛edzie pusty. I jest mały, za mały dla pana

i pa´nskiej rodziny.

— Starczy. W mniejszych mieszkalim. . .
— Andy, powstrzymaj ich, zobacz! — płaczliwy krzyk Shirl kazał Andy’emu

odwróci´c si˛e. Ujrzał, jak dwóch chłopaków znalazło paczk˛e z ziołami, które Sol
tak pracowicie uprawiał w skrzynce na oknie. Rozdzierali papier my´sl ˛

ac, ˙ze mo˙ze

to co´s do jedzenia.

— Zostawcie to! — krzykn ˛

ał, ale zanim ich dopadł, spróbowali ziół i zacz˛eli

nimi plu´c.

— Piece! — krzykn ˛

ał wi˛ekszy, rozrzucaj ˛

ac zawarto´s´c paczki po podłodze.

Drugi podskoczył z rado´sci i rozsypał reszt˛e ziół. Wyrwali si˛e Andy’emu i zanim
ich złapał, torebki były ju˙z puste. Kiedy si˛e odwrócił, młodszy wspi ˛

ał si˛e na stół

i zostawiaj ˛

ac na blacie ´slady zabłoconych stóp wł ˛

aczył telewizor. Grzmot muzyki

zagłuszył krzyki dzieci i nieeefektywne piski ich matki. Tab odci ˛

agn ˛

ał Belichera,

który usiłował dobra´c si˛e do szafy.

— Wyrzu´ccie st ˛

ad te bachory — powiedział pobladły z w´sciekło´sci Andy.

— Mam nakaz kwaterunkowy. Mam prawo — wrzasn ˛

ał Belicher cofaj ˛

ac si˛e

i wymachuj ˛

ac zadrukowanym kawałkiem plastiku.

— Mam gdzie´s twoje prawa. Porozmawiamy, gdy bachory znajd ˛

a si˛e za

drzwiami.

Tab przeszedł od słów do czynu, łapi ˛

ac najbli˙zszego dzieciaka za kark i wy-

pychaj ˛

ac go na korytarz.

— Pan Rusch ma racj˛e — powiedział. — Dzieci mog ˛

a poczeka´c na zewn ˛

atrz,

a˙z wszystko uzgodnimy.

Pani Belicher usiadła ci˛e˙zko na łó˙zku i zamkn˛eła oczy, jakby nie miała z tym

wszystkim nic wspólnego. Pan Belicher wycofał si˛e pod ´scian˛e mamrocz ˛

ac co´s

pod nosem, ale nikogo to nie obchodziło. Wrzaski przeszły powoli w pełne zło´sci
łkania dochodz ˛

ace z korytarza, gdy ostatni dzieciak został wyekspediowany za

drzwi. Andy obejrzał si˛e, zauwa˙zaj ˛

ac nagle, ˙ze Shirl zamyka za sob ˛

a drzwi ich

pokoju. Usłyszał zgrzyt klucza w zamku.

— To pewnie przez was — powiedział patrz ˛

ac na Taba.

Stra˙znik tylko wzruszył bezradnie ramionami.

143

background image

— Przykro mi, Andy, na Boga, przysi˛egam, ˙ze mi przykro, ale co niby mog˛e

zrobi´c? Prawo głosi, ˙ze je´sli zechc ˛

a tu zosta´c, to nie mo˙zesz ich wyrzuci´c.

— Tak, takie jest prawo, wła´snie — zawtórował mu bezmy´slnie Belicher.
Andy wiedział, ˙ze gołymi pi˛e´sciami niczego tu nie zdziała. Zmusił si˛e, by

rozewrze´c dłonie.

— Tab, pomo˙zesz mi przenie´s´c rzeczy do drugiego pokoju?
— Jasne. — Tab znów uciekł ze spojrzeniem. — Spróbuj wytłumaczy´c Shirl

moj ˛

a rol˛e w tym wszystkim, dobrze? Chocia˙z pewnie i tak nie zrozumie, ˙ze to

tylko praca.

Rozległ si˛e chrz˛est deptanych ziół i Andy nic ju˙z nie powiedział.

background image

Złote lata Stalowego Szczura —
(The Golden Years of the Stainless
Steel Rat)

— Niech mnie diabli, je´sli to nie ten stary łajdak Jim di Griz! — u´smiech-

n ˛

ał si˛e oble´snie brzydki jak kupa klawisz, gdy rosły gliniarz, do którego byłem

przykuty, zadzwonił do drzwi.

Nie ukrywaj ˛

ac rado´sci klawisz otworzył je szeroko, poczekał a˙z glina rozkuje

kajdanki i złapał mnie za rami˛e poci ˛

agaj ˛

ac za sob ˛

a. „Złapał” to najwła´sciwsze

okre´slenie, bo a˙z mi w oczach pociemniało. Udało mi si˛e utrzyma´c równowag˛e,
co było niezłym osi ˛

agni˛eciem, i w pionie przekroczy´c drzwi, nad którymi wisiała

za´sniedziała, mosi˛e˙zna tablica z nast˛epuj ˛

acym tekstem:

PRZEZ T ˛

E BRAM ˛

E PRZECHODZ ˛

A JEDYNIE EMERYTOWANI

PRZEST ˛

EPCY GALAKTYKI

Ładnie napisane i typowo policyjne — dokopa´c le˙z ˛

acemu. Zacz ˛

ałem ˙zwawiej

przebiera´c nogami, bo ci ˛

agn ˛

acy mnie klawisz zło´sliwie przyspieszył kroku.

— Musz˛e usi ˛

a´s´c. . . — wyszeptałem, szarpn ˛

awszy si˛e słabo na widok ławeczki

przy ´scianie.

— Nasiedzisz si˛e jeszcze, dziadku, nasiedzisz. Nic wi˛ecej tu nie b˛edziesz ro-

bił, ale najpierw musisz si˛e zobaczy´c z dyrektorem.

Poniewa˙z nie bardzo mogłem stawia´c opór, zaci ˛

agn ˛

ał mnie przez pół koryta-

rza do stalowych drzwi, w które gło´sno zapukał. Zatoczyłem si˛e i spojrzałem na
samego siebie w wisz ˛

acym na ´scianie lustrze, na którym kto´s zło´sliwie wypisał:

UMYŁE ´S SI ˛

E?

UCZESAŁE ´S?

KIEDY OSTATNI RAZ WYTARŁE ´S NOGI?

— Nie pami˛etam. . . — wymamrotałem, przygl ˛

adaj ˛

ac si˛e sobie z odraz ˛

a.

145

background image

Siwy kołtun na głowie, stru˙zka ´sliny ciekn ˛

aca z opuszczonej dolnej wargi,

przekrwione oczy podkr ˛

a˙zone jak po trzydniowym pija´nstwie i cera blada jak

mgła na cmentarzu, tu i ówdzie poznaczona plamami w ˛

atrobowymi. Obrzydli-

wo´s´c.

— Do ´srodka! — rozległo si˛e polecenie, gdy nad drzwiami błysn˛eła zielona

lampka, i poparte zostało solidnym pchni˛eciem tłustej łapy.

Potkn ˛

ałem si˛e o próg, ale utrzymałem równowag˛e. Drzwi zamkn˛eły si˛e ze

szcz˛ekni˛eciem, a ja przyjrzałem si˛e siedz ˛

acemu za biurkiem facetowi. Wygl ˛

adał

wypisz, wymaluj jak nie ogolony wielbł ˛

ad cierpi ˛

acy na sraczk˛e.

— Twoje — skrzywił si˛e pokazuj ˛

ac gruba´sne akta, które wła´snie przegl ˛

a-

dał. — Akta przest˛epcy Jamesa di Griz pseudo Stalowy Szczur. Teraz zreszt ˛

a nie

bardzo stalowy, raczej przerdzewiały, h˛e, h˛e. . . Widzisz, Zardzewiały Szczurze,
ja dopadam wszystkich. Nawet najcwa´nszy i najlepiej ukrywaj ˛

acy si˛e rzezimie-

szek w ko´ncu te˙z si˛e zestarzeje, refleks mu si ˛

adzie. Zrobi o ten jeden bł ˛

ad za du˙zo

i wtedy trafia do mnie, do dyrektora Sukksa rz ˛

adz ˛

acego Wieczystym Aresztem,

a przynajmniej tak si˛e ten przybytek oficjalnie nazywa. Wiesz jak go zw ˛

a na co

dzie´n. . . ?

— Przedpiekle — odparłem odruchowo.
— Wła´snie. Ale tak nazywaj ˛

a to tylko na zewn ˛

atrz, my tu nie bawimy si˛e

w takie eufemizmy. Dla nas jest to Purgy, skrót od Purgatory albo Czy´s´cca, gdyby´s
nie wiedział. Słowo to oznacza. . .

— Musz˛e do toalety! — pisn ˛

ałem podskakuj ˛

ac. Skrzywił si˛e z odraz ˛

a.

— Zawsze to samo z wami, gerontami! — ale wł ˛

aczył co´s tam i drzwi si˛e

otworzyły. — Bogger poka˙ze ci gdzie jest kibel, a potem zaprowadzi na badanie.
Musimy dba´c o twoj ˛

a kondycj˛e, ˙zeby´s mógł długo za˙zywa´c naszej go´scinno´sci.

Jego ´smiech gonił mnie w drodze do kibla, ale powitanie, przyznaj˛e, nie wy-

warło na mnie wi˛ekszego wra˙zenia.

*

*

*

Badanie te˙z nie. Sanitariusze byli chamscy, t˛epi i znudzeni. Rozebrali mnie do

rosołu i zacz˛eli ci ˛

aga´c od jednego aparatu diagnostycznego do drugiego ignoruj ˛

ac

słabe protesty, za to komentuj ˛

ac rezultaty.

— Gwó´zd´z w biodrze. . . wygl ˛

ada na stary.

— Ale nie taki stary jak te plastikowe stawy kolanowe, hi, hi. . .
— Doktorkowi si˛e to spodoba: plamy na płucu!
— Sko´nczone? — Bogger pojawił si˛e jak złe wspomnienie.
— Sko´nczone, jest twój.
Zanim zd ˛

a˙zyłem si˛e ubra´c, złapał mnie za rami˛e i zaci ˛

agn ˛

ał do celi, po czym

zabrał rzeczy, które kurczowo przyciskałem do piersi i opró˙znił kieszenie, wyrzu-

146

background image

caj ˛

ac osobiste drobiazgi na podłog˛e. Nast˛epnie cisn ˛

ał na prycz˛e stos wi˛eziennych

łachów i par˛e papuci i oznajmił:

— Kolacja o szóstej zero zero, drzwi otwieraj ˛

a si˛e minut˛e wcze´sniej. Jak si˛e

spó´znisz, nie b˛edziesz jadł.

I wyszedł z moimi rzeczami, zamykaj ˛

ac za sob ˛

a drzwi.

Klapn ˛

ałem ci˛e˙zko na prycz˛e i schowałem twarz w dłoniach, stanowi ˛

ac sm˛etny

obrazek dla podgl ˛

adaj ˛

acego, gdy˙z ani przez chwil˛e nie miałem w ˛

atpliwo´sci, ˙ze

w celi jest przynajmniej jedna kamera. Je´sli była, to z uwagi na moje dłonie nie
mogła zarejestrowa´c zło´sliwego u´smiechu: udało si˛e!

Nie trwało to długo. Pó´zniej spróbowałem odczyta´c godzin˛e na porysowanej

do nieprzyzwoito´sci tarczy taniego, plastikowego zegarka.

— Kolacja o szóstej — wymamrotałem — drzwi si˛e otworz ˛

a. . .

Poczłapałem do nich w chwili, w której szcz˛ekn ˛

ał zamek, i wyszedłem na

zewn ˛

atrz, czyli na korytarz. Kierunek do jadalni łatwo było okre´sli´c, a to dzi˛e-

ki ła´ncuchowi trz˛es ˛

acych si˛e gerontów, którzy pod ˛

a˙zali w jej stron˛e. Doł ˛

aczyłem

grzecznie do nich, doczłapałem do sali, wzi ˛

ałem tac˛e i dałem sobie nało˙zy´c co´s,

co wygl ˛

adało jak ´swie˙ze krowie gówno seryjnej produkcji. Na szcz˛e´scie mniej

´smierdziało. Dotarłem do stolika i dr˙z ˛

ac ˛

a dłoni ˛

a zaczerpn ˛

ałem ły˙zk˛e tej brei —

była bez smaku, co stanowiło miłe zaskoczenie, bo nastawiłem si˛e ju˙z na najgor-
sze.

— Nigdy ci˛e tu nie widziałem — zagaił wychudzony jak szczapa łysol. —

Szpicel?

— Współwi˛ezie´n.
— Witamy w Purgy — zarechotał bez zło´sliwo´sci. — Porwałe´s kiedy´s linio-

wiec?

— Zdarzyło si˛e.
— Mnie te˙z, całe trzy razy. Ten ostatni to była pułapka, ale jak człowiek ma

osiemdziesi ˛

atk˛e na karku, a kasa si˛e sko´nczyła, to co´s trzeba robi´c, no nie. . .

Mamrotał tak z krótkimi przerwami, ale nie siliłem si˛e nawet na udawanie,

˙ze słucham. Skoncentrowałem uwag˛e na wepchni˛eciu w siebie zawarto´sci talerza,

zanim obrzydzenie we´zmie gór˛e nad rozs ˛

adkiem. Sko´nczyłem w momencie gdy

poprzez odgłosy siorbania i mamrotania dotarł znajomy ju˙z głos:

— Te, Zardzewiały Szczurek, sko´nczyłe´s je´s´c, to w˛edruj do doktora!
— A jak go znajd˛e?
— Id´z, ofiaro, po zielonych strzałkach na ´scianach. Zielone strzałki oznaczone

czerwonym krzy˙zem, pami˛etaj.

Ruszyłem, ci ˛

agn ˛

ac stopy po wy´swieconej posadzce. Doszedłem do ´sciany, ma

si˛e rozumie´c, po czym przytkn ˛

ałem do niej nos i odszukałem zielon ˛

a strzałk˛e.

Było ich tam od nagłej krwi i to w obu kierunkach. Potem powlokłem si˛e przed
siebie.

— Siadaj — oznajmił lekarz, ledwie mnie zobaczył. — Moczysz si˛e?

147

background image

Młody był, biedak, i niecierpliwy, a ja si˛e doskonale bawiłem i miałem mnó-

stwo czasu. Podrapałem si˛e w ciemi˛e z namysłem i wymamrotałem:

— Nie wiem tak po prawdzie. . .
— Musisz wiedzie´c!
— Nie musz˛e wiedzie´c, co znaczy ka˙zde głupie słowo! — oburzyłem si˛e cał-

kiem szczerze.

— Chodzi mi o to, czy w nocy lejesz w łó˙zko?
— Tylko kiedy jestem pijany.
— No to masz tu raczej nikłe szans˛e. Twoje wyniki s ˛

a kiepskie, jeste´s wra-

kiem, stary: plamy na płucach, płytki w czaszce. . .

— ˙

Zycie nie jest usłane ró˙zami. . .

— Pewnie. Dam ci kilka zastrzyków na wzmocnienie i tabletki. Masz je za˙zy-

wa´c trzy razy dziennie.

Wzi ˛

ałem podany słoik i podejrzliwie przyjrzałem si˛e pigułkom do złudzenia

przypominaj ˛

acym małokalibrow ˛

a amunicj˛e.

— Troch˛e du˙ze. . .
— A ty jeste´s troch˛e chory. S ˛

a specjalnie sprokurowane dla twojego organi-

zmu i miej je cały czas przy sobie. Brz˛eczyk zainstalowany w wieczku da ci zna´c
kiedy trzeba je wzi ˛

a´c. Teraz podwi´n r˛ekawy.

Trudno w to uwierzy´c, ale daj ˛

ac mi te zastrzyki t˛epym gwo´zdziem, bez po-

wodzenia udaj ˛

acym igł˛e, zdołał doj´s´c do ko´sci. Artysta, ˙zeby go kulawe kaczki

pokopały!

Wyszedłem wreszcie z tej sali tortur z obolałymi przedramionami, zgubiłem

si˛e, i po parokrotnym rozpytaniu o drog˛e w ko´ncu dotarłem do swojej celi. Drzwi
zamkn˛eły si˛e ze szcz˛ekiem ledwie wszedłem, a po krótkiej chwili ´swiatło przy-
gasło, tote˙z czym pr˛edzej przebrałem si˛e w obrzydliw ˛

a, jadowicie pomara´nczow ˛

a

pi˙zam˛e i wsun ˛

ałem pod koc.

Przedpiekle — całkiem trafna nazwa, bo wyj´s´c st ˛

ad mo˙zna było tylko nogami

do przodu, ale opieka medyczna I stałe posiłki dawały gwarancj˛e, ˙ze nast ˛

api to

najpó´zniej jak tylko si˛e da.

Jako ˙ze byłem przykryty wraz z głow ˛

a, u´smiechn ˛

ałem si˛e szeroko — zoba-

czymy czy tylko nogami do przodu!

Sw˛edziało mnie pod przezroczystymi nalepkami, wi˛ec si˛e rado´snie poklepa-

łem. Niewidzialne dla oka, gdy˙z w kolorze skóry, pokryte były mieszanin ˛

a spro-

kurowan ˛

a na bazie ołowiu i antymonu, która dawała pi˛ekne efekty na zdj˛eciach

rentgenowskich. Zaryzykowałem, opieraj ˛

ac si˛e na sensownym zało˙zeniu, ˙ze taki

przybytek jak ten nie b˛edzie miał nowoczesnych i drogich tomografów czy in-
nych urz ˛

adze´n, i wygrałem. Na zwykłym, dwuwymiarowym zdj˛eciu wygl ˛

adały

zgodnie z rol ˛

a, jak ˛

a miały do spełnienia — a to jako plamy na płucu, a to jako

plastikowe stawy, to znów jako metalowe wszczepy po trepanacji czaszki. Roz-
puszcz ˛

a si˛e i znikn ˛

a po pierwszym myciu, ale wyniki bada´n pozostan ˛

a. Tak wi˛ec

148

background image

pierwsza cz˛e´s´c zadania była wykonana, cho´c samo dostanie si˛e tutaj było łatwiej-
sze ni˙z znalezienie danych, gdzie to „tutaj” konkretnie si˛e mie´sci.

*

*

*

Wszystko zacz˛eło si˛e pewnego pi˛eknego wieczoru przy okazji przypadkowo

usłyszanej informacji w wiadomo´sciach wieczornych. Zd ˛

a˙zyłem j ˛

a zdrukowa´c

i pokazałem Angelinie, która przeczytała i zamilkła.

— Powinni´smy co´s zrobi´c — zaproponowałem.
— Nie.
— A ja my´sl˛e, ˙ze tak. Jeste´smy mu co´s winni.
— Nonsens. Dorosły i pełnoletni facet sam odpowiada za swoje post˛epowanie.
— Owszem, ale i tak chc˛e wiedzie´c, gdzie siedzi.
No i dopi ˛

ałem swego, zgłaszaj ˛

ac si˛e do ró˙znych oficjalnych archiwów. Do-

wiedziałem si˛e nie tylko gdzie to jest, ale te˙z i całej masy innych informacji o tym
wi˛ezieniu — szpitalu dla emerytowanych przest˛epców. I ani troch˛e mi si˛e to nie
spodobało, cho´c przyznaj˛e, ˙ze nast ˛

apiło w idealnym wr˛ecz momencie: bli´znia-

cy od paru ju˙z lat byli samodzielni i nie´zle prosperowali, a my oboje mieli´smy
czasowy urlop z Korpusu, bo w galaktyce od lat był spokój i ˙zyli´smy jakby na
wcze´sniejszej emeryturze, cho´c naturalnie nie z emerytur. Angelinie to nawet od-
powiadało — pał˛etali´smy si˛e po planetach wypoczynkowych i przelotach tury-
stycznych luksusow ˛

a tras ˛

a tu obrabiaj ˛

ac bank, tam kradn ˛

ac ładny jacht, ale ja

powoli dostawałem szału z nudów. To nie było ˙zycie — to była wegetacja, kiedy
człowiek zabija czas, by nie zwariowa´c. Doszukałem si˛e wi˛ec samodzielnie, cze-
go chciałem, po czym o wynikach poinformowałem Angelin˛e. S ˛

adz ˛

ac po minie,

wie´sci jej tak˙ze si˛e nie spodobały.

— Masz racj˛e — przyznała, gdy sko´nczyłem. — Rzecz jest niebezpieczna

i prawie samobójcza, ale jeste´s jedynym jakiego znam, któremu mo˙ze si˛e uda´c.
Z moj ˛

a pomoc ˛

a, ma si˛e rozumie´c.

— Ma si˛e rozumie´c. Znasz mo˙ze jakiego´s łapiducha albo najmimord˛e, to jest

chciałem powiedzie´c lekarza i prawnika, którzy by si˛e oparli brz˛ecz ˛

acym argu-

mentom?

— ˙

Zartujesz? Jak sam mówisz, cudów nie ma. A wła´snie, jak tam nasze konto?

— Nieco nadszarpni˛ete, przydałoby si˛e nam troch˛e gotówki. Mo˙ze ja si˛e zaj-

m˛e uzupełnianiem, a ty znajdziesz lekarza?

*

*

*

Pomimo wysiłków min ˛

ał prawie rok, zanim przygotowania mo˙zna było uzna´c

za zako´nczone. Powód był prosty — nie nale˙zało si˛e spieszy´c, gdy˙z ka˙zdy nie

149

background image

dopracowany szczegół mógł spowodowa´c, ˙ze sp˛edz˛e w tym nietypowym pierdlu
znacznie wi˛ecej czasu ni˙z planowałem.

Angelina przybyła po mnie do kliniki i a˙z j ˛

a cofn˛eło, gdy mnie zobaczyła.

— Jim, co´s ty ze sob ˛

a zrobił?! — j˛ekn˛eła. — Wygl ˛

adasz upiornie!

— Miło słysze´c, bo niełatwo mi to przyszło. Strata wagi i postarzenie skóry

to pestka, włosy i reszta to zupełny drobiazg, ale zanik mi˛e´sni to dopiero sztuka.
Tyle ˙ze cholernie mi ich brakuje.

— Mnie te˙z.
— Enzymy, jak wida´c, czyni ˛

a cuda. Je´sli mam by´c starym, zniszczonym prze-

st˛epc ˛

a, to musz˛e na takiego wygl ˛

ada´c. Nie martw si˛e: par˛e miesi˛ecy ´cwicze´n, gdy

tylko to si˛e sko´nczy, i wróc˛e do formy.

I to by było w zasadzie wszystko. Potem wystarczył partacki skok na bank na

Heliotrope-2, czyli tam sk ˛

ad pochodziła oryginalna wiadomo´s´c, która wszystko

spowodowała, i wyl ˛

adowałem gdzie chciałem.

*

*

*

Tydzie´n trwało, nim zaznajomiłem si˛e z rozkładem pomieszcze´n, alarmów

i kamer, i zacz ˛

ałem faz˛e drug ˛

a, ale nie był to czas zmarnowany. Tego˙z ranka przy

´sniadaniu sprawdziłem czy obiekt mych zainteresowa´n jest obecny i ju˙z zdecydo-

wałem si˛e nawi ˛

aza´c z nim kontakt, gdy zauwa˙zyłem niespodziewanie kogo´s, kogo

nie widziałem od lat. Co prawda był siwy i pomarszczony niczym stary kamasz,
ale jak si˛e z kim´s sp˛edzi dwa miesi ˛

ace w lodowej jaskini, to zawsze si˛e go pozna.

Przy pierwszej wi˛ec okazji, czyli w ´swietlicy, siadłem obok i spytałem:

— Długo tu jeste´s, Burin?
Wytrzeszczył na mnie oczy w sposób typowy dla krótkowidza, ale po chwili

zaskoczył.

— Jim di Griz jak ˙zywy! — ucieszył si˛e szczerze.
— I rad, ˙ze ci˛e widzi całego i zdrowego. Burin Bache, najlepszy fałszerz

w dziejach galaktyki!

— Miło to słysze´c, zwłaszcza od ciebie. Kiedy´s to była prawda, teraz. . . —

przestał si˛e u´smiecha´c, wi˛ec pospiesznie spytałem:

— Dalej ci˛e strzyka w kolanach na mróz?
— Pewnie, ˙ze tak! Lodu do drinka nie mog˛e wło˙zy´c, bo mnie trz˛esie na sam

widok.

— Przecie˙z w tej jaskini sp˛edzili´smy tylko momencik. . .
— Ładny mi momencik! Ale w jednym miałe´s, Jimmy, racj˛e: po tym, co wtedy

złapali´smy, nie musiałem nic robi´c przez dziesi˛e´c lat. Byłe´s młody, ale genialny.
Szkoda, ˙ze sko´nczyłe´s tak jak ja. . . nigdy nie my´slałem, ˙ze ci˛e dostan ˛

a.

— Zdarza si˛e najlepszym — mrukn ˛

ałem, pisz ˛

ac jednocze´snie na palcu tak, by

nie rzucało si˛e to w oczy.

150

background image

Potem przyło˙zyłem ten˙ze palec do brody i poczekałem, a˙z Burin na mnie spoj-

rzy. Opu´sciłem dło´n i z zadowoleniem stwierdziłem, ˙ze oczy rozszerzaj ˛

a mu si˛e

ze zdumienia.

— Musz˛e i´s´c — poinformowałem go, zmazuj ˛

ac po´slinionym palcem odbit ˛

a

na brodzie wiadomo´s´c. — Na razie.

Skin ˛

ał tylko głow ˛

a nie mog ˛

ac wyj´s´c z szoku, co trudno mu mie´c za złe. Mógł

si˛e biedak spodziewa´c ró˙znych rzeczy, ale na pewno nie tego, ˙ze jeszcze kiedy´s
zobaczy magiczne słowo: UCIEKAMY.

*

*

*

Pot˛e˙zna łapówka, jak ˛

a Angelina wr˛eczyła jednemu z urz˛edników, warta by-

ła uzyskanych informacji; cho´c plany lokalizacyjne budynku nie były kompletne,
wskazały nam to czego szukali´smy: jego słabe punkty i drog˛e ucieczki. Nast˛epne-
go dnia znalazłem si˛e w pobli˙zu pokoju, który wybrali´smy, i wsadziłem w dziurk˛e
od klucza pisak. Po godzinnym trzymaniu pod pach ˛

a obsadka miała konsystencj˛e

plasteliny, tote˙z w chwil˛e po zetkni˛eciu z zimnym metalem zastygła w doskonałe,
lustrzane odbicie wn˛etrza.

Codziennie mogli´smy przez godzin˛e przebywa´c w ogrodzie, gdzie wyszuka-

łem ławk˛e poło˙zon ˛

a z dala od mo˙zliwego usytuowania kamer, i przesiadywałem

tam regularnie drzemi ˛

ac nad otwart ˛

a ksi ˛

a˙zk ˛

a. Tego dnia zrobiłem to samo i jedy-

nie kto´s stoj ˛

acy nade mn ˛

a byłby w stanie zobaczy´c, czym naprawd˛e si˛e zajmowa-

łem.

Rano zerwałem cz˛e´s´c plastikowej okładziny wysłu˙zonego portfela i starannie

prze˙zułem. Smakowało lepiej ni˙z niejeden posiłek, jaki nam serwowano. Plastik
wszedł w reakcj˛e z moj ˛

a ´slin ˛

a i nabrał przyjemnej, plastycznej konsystencji; w ta-

kiej postaci pozostał w mojej kieszeni. Teraz przycisn ˛

ałem go do odbitki wn˛etrza

zamka, usun ˛

ałem resztki masy wypływaj ˛

acej po bokach i wystawiłem na sło´nce.

Katalizator niemal natychmiast zareagował pod wpływem ´swiatła słonecznego
i zastygł na kamie´n.

Zgodnie z logik ˛

a powinienem u˙zy´c klucza wtedy, gdy było to przewidziane,

ale nie lubi˛e niespodzianek, wi˛ec postanowiłem go wypróbowa´c i usun ˛

a´c ewen-

tualne problemy wcze´sniej, a nie dopiero w ostatniej chwili, gdy nade wszystko
liczył si˛e czas. Burin pomógł mi z dzik ˛

a rado´sci ˛

a. Zgrali´smy zegarki i po chwili,

gdy ja dotarłem do drzwi, on wywrócił si˛e na stolik, przy którym r˙zni˛eto w po-
kera na zapałki. Zadyma si˛e z tego zrobiła pierwszorz˛edna, bo słyszałem j ˛

a a˙z na

korytarzu, tote˙z spokojnie zabrałem si˛e do roboty.

Z pocz ˛

atku wytrych nie zaskoczył, jednak˙ze po paru sekundach prób z wy-

korzystaniem wieloletnich do´swiadcze´n co´s cicho zgrzytn˛eło i zamek pu´scił. Po-
spiesznie w´slizn ˛

ałem si˛e do wn˛etrza, zamkn ˛

ałem drzwi i dłu˙zsz ˛

a chwil˛e nasłu-

chiwałem. ˙

Zadnego alarmu, krzyków czy czego´s równie niemiłego — pi˛eknie.

151

background image

Rozejrzałem si˛e uspokojony po pomieszczeniu i zrobiło mi si˛e jeszcze przyjem-
niej — byłem w niewielkim magazynku wypełnionym drukami, formularzami
i inn ˛

a makulatur ˛

a tak drog ˛

a sercu ka˙zdego urz˛edasa. Przez małe okno wpadało

´swiatło w ilo´sci wystarczaj ˛

acej by nie´zle widzie´c, tote˙z usun ˛

ałem jedynie stoj ˛

ace

na drodze pudło i wyszedłem.

W hallu panowała cisza, za to ze ´swietlicy dochodziły dziwne odgłosy. Gdy

stan ˛

ałem w drzwiach, wszystko si˛e wyja´sniło — miał w niej miejsce autentyczny

sparring bokserski, o tyle ciekawy, ˙ze w wykonaniu ˙zwawych sze´s´cdziesi˛eciolat-
ków (na zwolnionych obrotach). Mrugn ˛

ałem do Burina i poszedłem sobie.

*

*

*

Uzgodnili´smy z Angelin ˛

a minimum kontaktu, by niepotrzebnie nie ryzyko-

wa´c, a ten jedyny raz, gdy musieli´smy si˛e widzie´c, a nie tylko słysze´c, zaplano-
wany został po zapadni˛eciu zmroku, na tyle jednak wcze´snie, by nie poło˙zono nas
jeszcze do łó˙zek. W umówiony wieczór po kolacji pospieszyłem do łazienki, za
któr ˛

a znajdował si˛e wybrany jako miejsce rendezvous magazynek. Dostałem si˛e

do niego bez problemów i z zegarkiem w r˛eku dotarłem do okna.

Paskiem od zegarka przeci ˛

ałem zamek w oknie, co nie było specjalnie trudne,

gdy˙z pod warstewk ˛

a tandetnego tworzywa kryła si˛e elastyczna piłka z plaststeelu.

Schowałem zegarek i otworzyłem okno. Na zewn ˛

atrz, u˙zywaj ˛

ac molekularnych

butów i r˛ekawic do wspinaczki, czekała przylepiona do ´sciany Angelin ˛

a, cała na

czarno, ł ˛

acznie z twarz ˛

a wysmarowana past ˛

a do butów. Bez słowa wcisn˛eła mi

w r˛ece niewielk ˛

a paczk˛e i znikn˛eła.

Zamkn ˛

ałem okno, wróciłem do celi (zawini ˛

atko przemyciłem pod ubraniem)

i czym pr˛edzej poło˙zyłem si˛e do łó˙zka. Paczka pow˛edrowała pod poduszk˛e po
uprzednim wyj˛eciu z niej detektora pluskiew, a ja poczekałem a˙z ´swiatło zga´snie
i zacz ˛

ałem si˛e niespokojnie wierci´c.

— Cholerny reumatyzm. . . — wymamrotałem po paru minutach i wstałem

pocieraj ˛

ac praw ˛

a nog˛e.

Równocze´snie sprawdziłem kontrolk˛e detektora, z miłymi rezultatami: w celi

była tylko jedna optyczna pluskwa umieszczona nad drzwiami, co dawało dwa
martwe pola w k ˛

atach przy ´scianie, w której j ˛

a zamontowano. Zadowolony posze-

dłem spa´c. Zapowiadał si˛e pracowity dzionek.

*

*

*

Burina zacz ˛

ałem szuka´c dopiero koło południa i znalazłem w ogrodzie. Sia-

dłem na ławeczce po delikatnym sprawdzeniu okolicy — była w miar˛e czysta.

— Mo˙zemy zachowywa´c si˛e swobodnie — oznajmiłem — ale nie za gło´sno.

152

background image

— Masz wszystko?
— Mam, a teraz b ˛

ad´z łaskaw zamkn ˛

a´c si˛e na chwil˛e, bo mam w g˛ebie komu-

nikator laserowy i wła´snie słysz˛e kroki przez ko´sci czaszki.

— Nic nie rozumiem — przyznał uczciwie.
— Słysz˛e kroki Angeliny wdrapuj ˛

acej si˛e na dach tego wie˙zowca, który wi-

dzisz za murem. To, co mam w ustach, umo˙zliwia mi bezpo´sredni ˛

a ł ˛

aczno´s´c i jest

nie do podsłuchania. Teraz milcz!

Oparłem si˛e wygodnie i u´smiechn ˛

ałem w kierunku punktowca. Nie musiałem

zbyt precyzyjnie celowa´c, gdy˙z Angelina miała sze´sciostopow ˛

a soczewk˛e odbior-

cz ˛

a (składan ˛

a, ma si˛e rozumie´c).

— Witaj, kochanie.
— Jim, ciesz˛e si˛e, ˙ze jeste´s cały — zadudniło mi pod czaszk ˛

a — ˙załuj˛e, ˙ze to

zacz˛eli´smy.

— Ale teraz trzeba doko´nczy´c, co przy twoich umiej˛etno´sciach i sile. . .
— Je´sli dodasz „w twoim wieku”, to obedr˛e ci˛e ˙zywcem ze skóry jak wyj-

dziesz!

— Nic takiego nie miałem zamiaru powiedzie´c! Chc˛e natomiast spyta´c, czy

według ciebie mo˙zemy zabra´c dwóch zamiast jednego? Spotkałem tu starego zna-
jomego, który kiedy´s uratował mi ˙zycie w jaskini lodowej. Opowiem ci jak wyjd˛e.

Przez chwil˛e panowała cisza — Angelina rzadko mówiła co´s bez przemy´sle-

nia.

— Mo˙zemy — odparła — musz˛e tylko zmieni´c ´srodek transportu.
— Doskonale. W takim razie postaraj si˛e o co´s odpowiedniego dla sze´s´cdzie-

si˛eciu pi˛eciu osób. . .

— S ˛

a zakłócenia! Powtórz, bo zrozumiałam, ˙ze sze´s´cdziesi ˛

at pi˛e´c.

— Dobrze zrozumiała´s! — postarałem si˛e, ˙zeby zabrzmiało to rado´snie, ale

nie dała si˛e nabra´c.

— Nie próbuj! Znam ci˛e za dobrze. Sze´s´cdziesi˛eciu pi˛eciu to pewnie wszyscy

pensjonariusze?

— Zgadza si˛e. Proponowałbym autokar. Kiedy´s podobny numer mi wyszedł.

Do usłyszenia jutro o tej samej porze, musz˛e ko´nczy´c, bo kto´s nadchodzi — i wy-
ł ˛

aczyłem si˛e.

Miała ´swi˛ete prawo by´c w´sciekła, a nie miałem ochoty sta´c si˛e obiektem roz-

ładowania tej˙ze w´sciekło´sci, wolałem wi˛ec da´c jej dwadzie´scia cztery godziny
na ochłoni˛ecie. Długoletnie po˙zycie mał˙ze´nskie doskonale wpływa na rozwój in-
stynktu samozachowawczego.

— Koniec? — zdziwił si˛e Burin. — Co´s do siebie mamrotałe´s, to wszystko co

słyszałem.

— I bardzo dobrze. Wszystko zgodnie z planem, nie licz ˛

ac niewielkich popra-

wek, które budz ˛

a w mojej mał˙zonce gł˛ebokie i serdeczne emocje.

— Co prosz˛e?

153

background image

— Szczegóły pó´zniej, teraz chod´z na lunch. Aha, nie pij wody.
— Dlaczego?
— Bo jest a˙z g˛esta od ´srodków uspokajaj ˛

acych i otumaniaj ˛

acych. Dlatego

wszyscy tu mamrocz ˛

a do siebie i ła˙z ˛

a jak bł˛edne owce. Wi˛ekszo´s´c jest w zdecy-

dowanie lepszej kondycji ni˙z na to wygl ˛

adaj ˛

a.

*

*

*

Angelina faktycznie ochłon˛eła. Mo˙zna nawet ´smiało powiedzie´c, ˙ze ostygła:

nawet przez ten zniekształcaj ˛

acy d´zwi˛eki system ł ˛

aczno´sci bez trudu dawało si˛e

wyczu´c ozi˛ebły ton, przypominaj ˛

acy nie tylko lodow ˛

a jaskini˛e, ale wr˛ecz cały

lodowiec.

— Autokar kupiony. Co jeszcze b˛edzie potrzebne?
— Uniform kierowcy, by uzasadni´c twoj ˛

a mił ˛

a obecno´s´c za kółkiem, i par˛e

drobiazgów. . .

— Jakich? — głos o temperaturze ciekłego azotu.
Gdy podałem list˛e, osi ˛

agn ˛

ał zero absolutne.

— To najgłupszy i najbardziej niemo˙zliwy do wykonania plan, o jakim w ˙zy-

ciu słyszałam. Zrobi˛e co mog˛e, by si˛e udał, bo chc˛e, ˙zeby´s wyszedł z tego cało,
abym osobi´scie mogła ci˛e zabi´c.

— Kochanie, ˙zartujesz.
— Zało˙zymy si˛e? — powiedziała i przerwała transmisj˛e.
Mo˙ze to faktycznie nie był doskonały pomysł, ale teraz ju˙z nie mogłem si˛e

z niego wycofa´c. Czuj ˛

ac coraz wi˛eksz ˛

a depresj˛e przypomniałem sobie o pier-

siówce umieszczonej w paczce na tak ˛

a wła´snie okoliczno´s´c.

Wydostałem j ˛

a, niby to ´sciel ˛

ac prycz˛e, i siadłem w martwym polu kamery.

Na butelce było napisane: UWAGA — DYNAMIT i w pewnym sensie była to
prawda, zawierała bowiem studziesi˛ecioprocentowy alkohol, który dwana´scie lat
le˙zakował w d˛ebowej beczce. Dobry humor wrócił mi błyskawicznie.

*

*

*

Przez sze´s´c kolejnych dni gaw˛edzili´smy za pomoc ˛

a lasera i cały czas Ange-

lina była uprzejmie ozi˛ebła, ignoruj ˛

ac moje wysiłki zmierzaj ˛

ace do rozładowania

nastroju. Jak si˛e nie da zwalczy´c, trzeba przywykn ˛

a´c. Trudno.

*

*

*

Ostatniego dnia konwersacja była bardziej ni˙z lakoniczna: Angelina powie-

działa jedno słowo i przerwała poł ˛

aczenie. Wył ˛

aczyłem nadajnik i oznajmiłem

Burinowi, który znacznie si˛e o˙zywił, odk ˛

ad przestał pi´c wod˛e:

154

background image

— Data ustalona!
— Kiedy?
— Powiem ci po kolacji.
Spojrzał dziwnie, ale nie zadawał wi˛ecej pyta´n, rozumiej ˛

ac star ˛

a prawd˛e: se-

kret, o którym wiedz ˛

a trzy osoby, przestaje by´c sekretem.

*

*

*

Tego wieczoru, gdy stukot ły˙zek zast ˛

apiło siorbanie kisielu, zaniosłem swo-

j ˛

a tac˛e do kuchni i wychodz ˛

ac starannie zamkn ˛

ałem kuchenne drzwi, po czym

nało˙zyłem na kontakt w ´scianie niewielki metalowy dysk.

— Prosz˛e o uwag˛e! — zawołałem, wal ˛

ac ły˙zk ˛

a w blat.

Odczekałem, a˙z na sali si˛e uciszy, i wskazałem boczne wyj´scie.
— Wychodzimy przez nie za chwil˛e, a otwieraj ˛

acy je wła´snie facet jest

waszym przewodnikiem. Teraz si˛e zamknijcie i nie zadawajcie głupich pyta´n,
wszystko zostanie wyja´snione pó´zniej. Powiem wam jedynie, ˙ze władzy na pewno
nie spodoba si˛e to, co teraz zrobimy.

To wywołało ogólne zadowolenie, jako ˙ze wszyscy obecni przez całe ˙zycie

˙zywili do władzy (i to jakiejkolwiek) gł˛ebok ˛

a pogard˛e. Dzi˛eki temu (jak i ogłupia-

czom, które regularnie dostawali) spokojnie robili to co kazałem, czyli w˛edrowali
g˛esiego za Burinem. Stałem przy drzwiach u´smiechaj ˛

ac si˛e do przechodz ˛

acych

i staraj ˛

ac si˛e nie okaza´c niecierpliwo´sci: z ka˙zd ˛

a minut ˛

a wzrastała bowiem szansa

odkrycia tej masowej migracji. Co prawda kucharze razem z dwoma stra˙znikami
chrapali cicho w spi˙zarni, pluskwa w kontakcie przekazywała odgłosy posiłku na-
grane kilka dni wcze´sniej, a pozostałe drzwi do stołówki były zamkni˛ete, ale nigdy
nic nie wiadomo. Najsłabszym ogniwem całego planu były te wła´snie drzwi —
zwykle nikt nie wchodził, gdy jedli´smy, ale zdarzały si˛e wyj ˛

atki. Mogłem mie´c

tylko nadziej˛e, ˙ze tym razem nie nast ˛

api ˛

a.

Gdy wreszcie min˛eły mnie ostatnie przygarbione plecy, zamkn ˛

ałem starannie

wyj´scie z jadalni i ruszyłem za szuraj ˛

acym ludzkim w˛e˙zem w dół po schodach,

korytarzem słu˙zbowym i do piwnic, a konkretnie do kotłowni, zamykaj ˛

ac wszyst-

kie drzwi, jakie były po drodze. Ostatnie były przeciwpo˙zarowe, tote˙z wymagały
wi˛ecej wysiłku, ale łupn˛eły satysfakcjonuj ˛

ace. Rozejrzałem si˛e po obecnych i za-

tarłem dłonie.

— Co si˛e dzieje? — spytał który´s nieco bystrzejszy.
— Wychodzimy st ˛

ad — spojrzałem na zegarek — dokładnie za siedem minut.

Jak nale˙zało si˛e spodziewa´c, wywołało to spore poruszenie.
— Cisza! — wrzasn ˛

ałem. — Nie jestem ani szalony, ani tak stary jak wygl ˛

a-

dam. Dałem si˛e aresztowa´c i zamkn ˛

a´c tu tylko w jednym celu: by uciec. Teraz od-

su´ncie si˛e od tej ´sciany; pewnie nie wiecie, ale ten budynek stoi na zboczu wzgó-

155

background image

rza, dzi˛eki czemu jego przeciwległy bok jest osadzony gł˛eboko w ziemi, a ten wy-
chodzi na drog˛e biegn ˛

ac ˛

a wokół tego˙z wzgórza. Jak widzicie zakładam wła´snie

kulisty ładunek macternitu; odpalony powinien otworzy´c nam drog˛e ucieczki.

Zgodnie z tym co mówiłem, przylepiłem do ´sciany owal z szarej masy pla-

stycznej, zalałem utwardzaczem i wcisn ˛

ałem zapalnik. Po pi˛eciu sekundach na

´scianie pojawiło si˛e koło ognia, płon ˛

ace wesoło i dymi ˛

ace umiarkowanie. Na

szcz˛e´scie w pomieszczeniu nie było automatycznego systemu przeciwpo˙zarowe-
go, rozwin ˛

ałem wi˛ec wisz ˛

acy na haku w ˛

a˙z podł ˛

aczony do hydrantu i spryskałem

´scian˛e, w któr ˛

a całkiem gł˛eboko wgryzł si˛e ju˙z ogie´n. Towarzyszyły temu kł˛eby

pary i napad kaszlu w´sród moich podopiecznych.

Gdy przestało dymi´c, wył ˛

aczyłem wod˛e i solidnie kopn ˛

ałem mur wewn ˛

atrz

wypalonego kr˛egu. ´Sciana była porz ˛

adna, tote˙z grzecznie wypadła z łoskotem.

— Zga´s ´swiatła! — poleciłem Burinowi i w kotłowni zapadła ciemno´s´c roz-

´swietlona blaskiem ulicznych lamp wpadaj ˛

acym przez dziur˛e w murze. Do wn˛e-

trza wjechała majestatycznie rolka czerwonego chodnika na automatycznym po-
dajniku, który drgn ˛

ał i zacz ˛

ał rozwija´c j ˛

a u moich stóp.

— Wychodzi´c pojedynczo! — zakomenderowałem, gdy chodnik znierucho-

miał. — Nie gada´c i nie dotyka´c muru, bo gor ˛

acy. Chodnik jest dobrze izolowany,

wi˛ec nie poparzycie stóp. Burin, dopilnuj, ˙zeby ˙zaden nie został.

— Jim, to działa!
— A co ma robi´c? — parskn ˛

ałem i przeskoczyłem przez otwór, wpadaj ˛

ac

prawie na Angelin˛e. — Kochanie. . .

— Zamknij si˛e i do autobusu — zaproponowała sensownie. — Przypilnuj,

˙zeby wszyscy wsiedli.

Chodnik prowadził do drzwi turystycznego autokaru, ozdobionego transpa-

rentem na burcie. Widniał na nim napis:

TAJEMNICZA PODRÓ ˙

Z EMERYTEK

— T˛edy! — skierowałem najbli˙zszego we wła´sciw ˛

a stron˛e i podprowadziłem

do drzwi. — Przejd´z do tyłu, zajmij fotel i włó˙z ubranie, które na nim znajdziesz.
Peruk˛e te˙z!

Powtarzałem to do przybycia Burina, który przej ˛

ał moj ˛

a rol˛e, i zagoniłem

opieszałych do wn˛etrza.

— Wszyscy — oznajmiłem rado´snie wsiadaj ˛

ac. — Kiedy´s udał mi si˛e podob-

ny numer, tylko z rowerami. . .

Rozejrzałem si˛e z uznaniem: Angelina siedziała za kierownic ˛

a ponura niczym

zapowied´z nowych podatków, autobus za´s pełen był siwiej ˛

acych emerytek. Ru-

szyli´smy, a ja pospiesznie wło˙zyłem kieck˛e i peruk˛e, po czym zacz ˛

ałem uczy´c

obecnych ´spiewu, co na tyle dobrze mi poszło, ˙ze gdy stan˛eli´smy przed po´spiesz-
nie zorganizowanym punktem kontroli, natychmiast kazano nam wynosi´c si˛e do
wszystkich diabłów. Co te˙z zrobili´smy w´sród furkotu chusteczek do nosa.

156

background image

*

*

*

Prawie o północy dotarli´smy do drogowskazu:

WESOŁA WDÓWKA — DOMEK SPOKOJNEJ STARO ´SCI

Wysiadłem, otworzyłem kut ˛

a bram˛e, poczekałem a˙z Angelina przejedzie, i za-

mkn ˛

ałem j ˛

a za autokarem.

— Prosimy do ´srodka — oznajmiłem, gdy stan˛eli´smy na podje´zdzie. — Her-

bata, ciasteczka i bar czekaj ˛

a.

To ostatnie wywołało znaczne o˙zywienie — mało si˛e nie pozabijali, pchaj ˛

ac

si˛e do drzwi i pozbywaj ˛

ac po drodze peruk i sukien. Angelina rozejrzała si˛e jako´s

tak bezradnie, co było nienormalne, wi˛ec podszedłem do niej.

— Co ja mam mu powiedzie´c? — spytała cicho.
— My´slałem, ˙ze jeste´s na mnie zła?
— Było — min˛eło, teraz. . . — przerwała dostrzegaj ˛

ac, i˙z obiekt naszej roz-

mowy powoli podchodzi do nas.

— Chciałbym wam podzi˛ekowa´c — wykrztusił — za to, co dla nas wszystkich

zrobili´scie.

— Akurat tak si˛e zło˙zyło, Pepe — odparłem ciepło. — Prawd˛e mówi ˛

ac zorga-

nizowali´smy to wszystko, ˙zeby uwolni´c ciebie, a akcja si˛e jako´s tego, no. . . sama
rozrosła.

— Wi˛ec nadal mnie pami˛etasz? — spojrzał pałaj ˛

acym wzrokiem na Angeli-

n˛e. — Poznałem ci˛e od pierwszego wejrzenia.

— To był mój pomysł — oznajmiłem szybko, ˙zeby nie było nieporozumie´n. —

Zobaczyłem wiadomo´s´c o twoim aresztowaniu i stwierdziłem, ˙ze co´s by trzeba
z tym zrobi´c. Cho´cby w imi˛e dawnych czasów. Jakby nie patrze´c, to ja ci˛e aresz-
towałem za kradzie˙z pancernika.

— A ja wprowadziłam w ´swiat przest˛epczy — dodała Angelina. — Uwa˙zali-

´smy, ˙ze jeste´smy ci to winni.

— Zwłaszcza ˙ze niejako dzi˛eki tobie od lat jeste´smy szcz˛e´sliwym mał˙ze´n-

stwem, nie wspominaj ˛

ac o synach — zako´nczyłem, wykładaj ˛

ac kaw˛e na ław˛e. —

Gdyby´smy nie byli partnerami w tej kradzie˙zy, mógłbym jej nigdy nie spotka´c.

— Zawsze my´slałem, ˙ze nadaj˛e si˛e na przest˛epc˛e — stwierdził Pepe Nero. —

Có˙z, chyba si˛e napij˛e.

— To niezły pomysł — przytakn ˛

ałem.

— Toast! — zadecydował Burin. — Za naszych wybawców: Jima i Angelin˛e!
Rozległ si˛e brz˛ek szkła i ochrypły ryk zachwytu wszystkich obecnych. Obj ˛

a-

łem Angelin˛e i co´s mi si˛e zaszkliło w oku. Łza?!


Document Outline