background image

 

Edgar Laurence Doctorow 

 

Witajcie w ciężkich czasach 

Przełożyła Mira Michałowska 

 

background image

 

 

Państwowy Instytut Wydawniczy 
Tytuł oryginału «Welcome to Hard Times» 
Opracowanie graficzne Waldemar Świerzy 
Układ typograficzny Mieczysław Banderowski 
PRINTED IN POLAND 
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1994 r. 
Wydanie drugie 
Ark. wyd. 10, ark. druk. 11 
Drukarnia Wydawnictw Naukowych S.A. w Łodzi 
Zarn. 4254 
E. L. Doctorow 1960 
Copyright for the Polish language translation by Mira Michałowska 
Copyright for the Polish edition Państwowy Instytut Wydawniczy, 
Warszawa 1984 
ISBN 83-06-02404 -4 
 

background image

 

 

E.L. Doctorow (ur. 1931 r.), bardzo poczytny pisarz amerykański, wykładowca w Princeton 
Uniyersity, znany jest polskiemu czytelnikowi m.in. z powieści „Jezioro Nurów" (PIW 1991) 
oraz „Ragtime" (PIW 1983), światowego bestselleru, który w 1975 r. zdobył nagrodę National 
Book Critics Circle Award. 
Powieść „Witajcie w Ciężkich Czasach", zekranizowana z Henrym Fondą w roli głównej, to 
historia zagłady małego miasteczka na terytorium Dakoty pod koniec ubiegłego stulecia, 
utrzymana w stylu kroniki wydarzeń pisanej na gorąco przez naocznego świadka, 
samozwańczego burmistrza. Blue — bo tak nazywa się burmistrz-narrator — ulegając przemocy 
Złego Człowieka z Bodie, pozwala mu zniszczyć miasto, po czym stara się odkupić swą winę i 
zakłada na gruzach nowe osiedle. Blue walczy z determinacją o przetrwanie miasteczka, a kiedy 
w krytycznym momencie znów pojawia się Zły Człowiek, tym razem stawia mu czoło. Ta 
opowieść o tym, że zło jest silniejsze od dobra i że nie można go zwalczyć w pojedynkę, a także 
o cenie strachu i nienawiści, przeciwstawia romantycznemu mitowi mocnego człowieka z 
westernów przekonanie o niezbędności społecznego współdziałania w walce o ocalenie. 

 

background image

 

 

Dla Mandy 
 

background image

 

 

Ksi

ę

ga pierwsza 

 
 Człowiek z Bodie wychylił pot butelki najlepszego wina, jakim rozporządzało „Srebrne Stonce"; 
w  ten  sposób  przepłukał  gardło  z  kurzu,  a  potem,  kiedy  Florence,  ta  ruda,  przesunęła  się  ku 
niemu wzdłuż baru, obrócił się i wyszczerzył do niej zęby. Jestem przekonany, że nigdy w życiu 
nie widziała równie wielkiego chłopa. Zanim zdążyła wydobyć z siebie pierwsze słowo, wsunął 
rękę  za  jej  dekolt,  szarpnął  i  rozerwał  suknię  aż  po  talię,  tak  że  piersi  Florence  wyskoczyły  na 
wierzch i ukazały się gołe w żółtym świetle lampy. 
Wszyscy  szurnęli  krzesłami  i  zerwali  się  na  nogi,  bo  chociaż  Florence  była  tym,  czym  była, 
ż

aden  z  nas  nie  oglądał  jej  nigdy  w  takim  stanie.  Knajpa  była  pełną,  bo  przez  dłuższy  czas 

obserwowaliśmy  tego  człowieka,  jak  podjeżdżał  do  naszego  miasta,  ale  wszyscy  milczeli  jak 
zaklęci. 
Nasze  miasto  leży  na  Terytorium  Dakoty.  Z  trzech  stron-od  wschodu,  południa  i  zachodu-jak 
okiem  sięgnąć,  otacza  je  równina.  Dlatego  też  widzieliśmy  sylwetkę  tego  człowieka,  kiedy  był 
jeszcze bardzo daleko. Kurz na horyzoncie ciągnie się zazwyczaj ze wschodu na zachód, bo koła 
krytych wozów żłobią skraj równiny, kładąc na krawędzi widnokręgu długą plamę pyłu podobną 
do końskiego łajna. Kiedy ktoś jechał w naszą stronę, koń jego  wzniecał  gęsty  tuman  kurzu  w  
kształcie rozszerzającego się coraz to bardziej wachlarza. Od północy sterczały wzgórza skalne, 
zawierające żyły złota i to właśnie one stanowiły jedyny, niezbyt może  
wystarczający,  powód  istnienia  naszego  miasta.  W  gruncie  rzeczy  nic  miało  ono  w  ogóle 
powodu, żeby istnieć, chyba tylko ten, że ludzi po prostu ciągnęło do siebie. 
Toteż  kiedy  Zły  Człowiek  wchodził  do  „Srebrnego  Słońca",  znajdowała  się  tam  już  spora 
gromada  mężczyzn.  Chcieliśmy  zobaczyć,  co  to  za  jeden.  Głupie  to  było,  bo  w  tych  stronach 
każdy  szczyci  się  tym,  że  nie  zwraca  uwagi  na  nikogo,  no  ale  on-jak  tylko  wyciął  ten  numer 
dziewczynie-obrócił  się  i  znowu  wyszczerzył  zęby.  a  my,  różnie:  jedni  spuszczali  wzrok,  inni 
siadali z powrotem na stołki, jeszcze inni pokasływali. Tymczasem Flo, oszołomiona tym, co jej 
się przytrafiło, stała z rozdziawione) gęba i wybałuszonymi oczami. Po chwili Zły Człowiek zdjął 
rękę  z  lady,  chwycił  dziewczynę  za  przegub  dłoni  i  tak  silnie  wykręcił  ramię,  że  obróciła  się, 
zawyła  z  bólu,  zgięta  wpół,  a  potem,  zaczął  ją  prowadzić  przed  sobą  zupełnie,  jakby  była 
oswojonym  niedźwiedziem,  zmusił  do  wejścia  na  schody  i  wepchnął  do  jednego  z  pokojów  na 
pierwszym  piętrze.  Drzwi  zatrzasnęły  się  za  nimi,  spojrzeliśmy  w  górę,  skąd  dochodził  dziki 
wrzask  Flo.  No  i  wszyscy  zaczęli  się  zastanawiać  nad  tym,  cóż  to  za  człowiek,  który  potrafi 
zmusić Flo do takiego krzyku. 
Jedynym dzieckiem w całym naszym mieście byt Jimmy Fee. Kiedy zobaczył Flo potykającą się 
na  schodach  i  płatającą  się  w  strzępach  własnej  sukni,  przykucnął,  pchnął  wahadłowe  drzwi 
knajpy,  pędem  wybiegł  na  werandę,  zbiegł  ze  schodków,  minął  przywiązanego  tam  konia  tego 
faceta i szmyrgnął na drugą stronę jezdni. Jego ojciec, Fee, był cieślą, który prawie bez niczyjej 
pomocy zbudował wszystkie domy na naszej ulicy. Fee stał na drabinie i reperował dach stajni. 
- Tato! - wrzasnął Jimmy. - Ten człowiek porwał twoją Flo! 
Jack Millay. jednoręki kulas, opowiadał mi później, że poszedł za chłopcem, żeby wytłumaczyć 
jego ojcu dokładnie, co i jak. bo się bał, że dzieciak nie powie, że chodzi o Złego Człowieka z 
Bodie. Fee zlazł z drabiny, minął kilka domów, wszedł na swoje podwórko i wyłonił się stamtąd 
z  grubą  dechą.  Niski,  łysy,  o  muskularnym  karku  i  szerokich  barach,  byt  jednym  z  nielicznych 
ludzi, jakich spotkałem, który naprawdę znał życie. Stałem w oknie  

background image

 

„Srebrnego  Słońca"  i  kiedy  zobaczyłem,  że  się  zbliża,  pchnąłem  drzwi  i  uciekłem,  aż  się 
zakurzyło. 
Za mną wybiegli wszyscy, mimo że Flo wciąż darła się wniebogłosy. Kiedy w knajpie zjawił się 
Fee z tą swoją dechą, przy barze nie było już żywej duszy. 
Rozpierzchliśmy się po całej ulicy i każdy czekał, co będzie dalej. Tłusty szynkarz, Avery, zabrał 
z lady butelkę i stojąc na zakurzonej ulicy, w białym fartuchu, odrzucił głowę w tył i, zjedna ręką 
na  biodrze,  pił.  Po  raz  pierwszy  w  życiu  oglądałem  Avery'ego  w  dziennym  świetle.  Sądząc  po 
słońcu, które stało teraz nad zachodnią częścią równiny, musiało być około czwartej. Z wnętrza 
knajpy  nie  wydobywał  się  już  żaden  dźwięk.  Jedyny  koń  przywiązany  do  bariery  werandy 
należał do tego faceta: wielki. brzydki, dereszowaty, nic spodziewał się, że ktoś mu da wody albo 
go pogłaszcze. Pod nim leżała duża kupa świeżego tajna. 
Czekaliśmy.  Nagle  z  wnętrza  knajpy  doszedł  nas  łomot,  po  czym  znowu  zapanowała  cisza.  Po 
chwili  na  werandzie  ukazał  się  Fee  ze  swoją  dechą,  przystanął,  zrobił  kilka  kroków  naprzód, 
potknął się. spadł ze schodków: koń Złego odskoczył w bok i Fee wylądował na ziemi kolanami 
w łajnie. Wstał i w tych swoich upapranych portkach zatoczył się prosto na Ezrę Maple'a, tego od 
rozstawnej poczty. 
- On nic nie widzi - powiedział Ezra i zszedł mu z drogi. a Fee pokuśtykał dalej. 
Łysą czaszkę miał poranioną i całą we krwi; zasłaniał sobie oburącz uszy. Maty Jimmy stał obok 
mnie  i  wodził  oczami  za  ojcem.  Pobiegł  za  nim  kilka  metrów,  przystanął,  znowu  zrobił  parę 
kroków. Wreszcie go dogonił, chwycił za pasek od spodni i razem weszli do domu. 
Ż

aden z nas nie wrócił do baru, każdy widać przypomniał sobie, że ma coś do załatwienia. Kiedy 

doszedłem  do  drzwi  mojego  biura,  obejrzałem  się  i  zobaczyłem,  że  jedynym  człowiekiem  na 
ulicy  jest  szynkarz  Avery.  Nie  wątpiłem,  że  będzie  pierwszym  człowiekiem,  który  się  u  mnie 
zjawi, i tak też się stało. 
- Blue, ten facet wciąż u mnie siedzi. Musisz go wykurzyć. 
- Sam widziałem, jak brałeś jego forsę. 
- Tam są zapasy trunków i szyby w oknach, a z tyłu zboże i destylarnia. Diabli wiedzą, jakie on 
ma zamiary. 
- Może się sam wyniesie. 
- Roztrzaskał łeb Fee'emu! 
- W bójce jak w bójce. Nic na to nie poradzę. 
- A niech to szlag trafi! 
- Daj spokój, Avery, ja mam czterdzieści dziewięć lat. 
- A niech to szlag! 
Wyjąłem  rewolwer  z  szuflady,  pchnąłem  po  blacie  biurka  ku  Avery'emu,  ale  go  nie  dotknął. 
Przysiadł  na  moim  polowym  łóżku  i  wraz  ze  mną  czekał  na  dalszy  rozwój  wypadków.  Kiedy 
zaczęło się ściemniać, zjawił się Jimmy i powiedział, że ojcu krew cieknie z ust. 
Poszedłem  po  Johna  Niedźwiedzia,  głuchoniemego  Indianina  ze  szczepu  Paunisów,  który  nas 
wszystkich  leczył,  i  zaprowadziłem  go  do  domu  cieśli.  Ale  Fee  już  nie  żył.  Indianin  wzruszył 
ramionami i wyszedł, ja zaś zostałem na całą noc i pocieszałem chłopca. 
Gdzieś koło północy zrobiło mi się zimno, więc poszedłem do siebie po koc. Przemknąłem się na 
drugą  stronę  ulicy  -  biegnąc  przez  miejsce  oświetlone  światłem  księżyca  -  żeby  zerknąć  przez 
szybę do wnętrza ,,Srebrnego Słońca". Paliły się tam wszystkie lampy. 
Za  barem siedziała  Florence, rude włosy  zwisały  jej na ramiona, pochlipywała i nalewała sobie 
whisky do szklanki. Zastukałem w szybę, ale ona wiedziała, że Fee nie żyje, i nie chciała wyjść. 
Pobiegłem  za  dom.  Na  górze  było  ciemno.  Dochodziło  stamtąd  potężne  chrapanie  Złego 
Człowieka z Bodie. 

background image

 

Kiedy przyjechaliśmy na Zachód krytymi wozami, byłem jeszcze młodym człowiekiem pełnym 
bliżej  nie  określonych  nadziei.  Gdy  przejeżdżaliśmy  przez  stan  Missouri,  napisałem  moje  imię 
smolą, wielkimi literami, na przydrożnej skale. Z biegiem czasu nadzieje moje zblakły podobnie 
jak  ten  napis,  a  ja  nauczyłem  się  cieszyć  z  tego,  że  po  prostu  żyję.  Źli  Ludzie  z  Bodie  nie  byli 
zwykłymi  łajdakami,  stanowili  po  prostu  integralną  część  tego  kraju  i  nie  było  na  nich  rady, 
podobnie jak nie ma rady na suszę czy gradobicie. 
W  komodzie  Fee'ego  znalazłem  dwanaście  dolarów  i  kiedy  nastał  dzień,  dałem  je  Niemcowi, 
Hausenfieldowi.  
Hausenfield miał wannę, którą przywiózł w swoim wozie aż z St. Louis. Z początkiem każdego 
miesiąca  napełniał  ją  wodą  ze  studni,  ustawiał  za  domem  i  brat  kąpiel.  Byt  też  właścicielem 
stajni. 
Teraz  wziął  pieniądze,  wszedł  do  stajni,  wyciągnął  wóz  za  dyszeli  zaprzągł  do  niego  muła  i 
siwka.  Wóz  byt  kryty,  okna  miał  zabite  deskami,  siedzenie  wyjęte.  Pomalowany  na  czarno, 
stanowił  jedyną  pomalowaną  rzecz  w  całym  miasteczku.  Hausenfield  podjechał  pod  dom 
Fee'ego. 
- Włóżcie go do środka. 
Jack Millay, ten jednoręki, stał w pobliżu, więc pomógł mi wynieść ciało i ułożyć je w wozie. 
- Hausenfield, a nie masz ty trumny? 
- Fee miał zbić dziesięć, ale nie zdążył zrobić ani jednej. 
Zatrzasnąłem drzwi wozu. Skrzypiąc kotami ruszył na równinę. Mimo że było wcześnie i zimno, 
wszyscy prawie  mieszkańcy  wylegli na ulicę, żeby się pogapić.  Przymocowana do dachu  wozu 
siekiera stukała, kota skrzypiały przy każdym obrocie; ten stuk i ten pisk stanowiły całą żałobną 
muzykę  dla  Fee'ego.  Siwek  Hausenfielda  ciągnął  lepiej  niż  muł,  toteż  wóz  zatoczył  lekkie 
półkole  w  kierunku  wschodnim.  Daleko  na  równinie  Hausenfield  zatrzymał  wóz.  Od 
południowego  wschodu  nadciągały  deszczowe  chmury.  Nie  miałem  pojęcia,  gdzie  podziała  się 
Florence, ale w pewnym momencie spostrzegłem Jimmy'ego, który znalazł się nagle za wozem i 
szedł z rękami wbitymi w kieszenie. 
- Popatrz, Blue! 
Przed  ,,Srebrnym  Słońcem",  drżąc  na  całym  ciele,  stał  dereszowaty  koń  Złego  Człowieka 
dokładnie tam, gdzie został uwiązany poprzedniego wieczoru. 
- Przemarzł - stwierdził Jack Millay. - On się o niego w ogóle nie zatroszczył. 
Jeszcze zanim Jack skończył zdanie, zwierzę osunęło się na kolana. Tylko tego nam brakowało. 
Marzyłem  wszak  o  tym,  żeby  ten  człowiek  odszedł  od  nas  bez  przeszkód,  bez  jakichkolwiek 
trudności. Wróciłem do siebie, żeby spokojnie pomyśleć, ale w kilka minut później jakiś dureń, 
który  widać  nie  mógł  znieść  widoku  cierpiącego  zwierzęcia,  choć  nie  zastanawiał  się  nad  dolą 
człowieka,  stojąc  w  bezpiecznej  odległości  od  „Srebrnego  Słońca  prawdopodobnie  za  jakimś 
węgłem-strzelił do dereszowatego. 
Wybiegłem i zobaczyłem, że koń leży na boku, jeszcze trochę podryguje, i że ulica jest pusta. 
-  Kto  to  zrobił,  do  ciężkiej  cholery?-  krzyknąłem.  Po  niespełna  minucie  Zły  Człowiek  z  Bodie 
wyszedł  z  baru  zapinając  rewolwerowy  pas.  Znieruchomiałem.  Zły  spojrzał  na  swojego  konia, 
podrapał się w głowę, a ja cofnąłem się powoli, wśliznąłem do domu i Zaryglowałem drzwi. W 
przeciwległej  ścianie,  za  łóżkiem  polowym,  byty  drugie  drzwi  i  przez  nie  wyszedłem  na 
podwórze. Pod wychodkiem stał Avery i rozmawiał z drugą ze swoich dziewcząt. Molly Riordan. 
Molly uciekła ze ,,Srebrnego Słońca" razem ze wszystkimi, kiedy Zły zabrał się do Flo. Spędziła 
noc u majora Munna, starego weterana wojennego, który lubił nazywać ją córką. 
Teraz wróciła do Avery'ego. Stali i kłócili się zawzięcie. 

background image

 

-  Ty,  skurwielu!-  krzyknęła  na  niego.  Molly,  o  twarzy  bladej  i  dziobatej,  miała  cienkie  wargi  i 
spiczasty podbródek. Nigdy nie była w moim guście, a teraz mi zaimponowała. - Blue - dodała na 
mój widok - ten skurwysyn chce, żebym poszła i też data sobie rozpruć brzuch. 
- Nie tak głośno, na litość boską-szepnął Avery. 
- Jak ci się podoba ten tłusty bydlak? To dopiero prawdziwy mężczyzna, co? 
- Molly, lam jest wielki zapas wódy, a pod ladą cała moja forsa.  Mówię ci, wszystko, co mam, 
znajduje się w knajpie. 
Dla podkreślenia wagi swoich stów Avery trzepnął Molly mocno w twarz, a kiedy zasłoniła się 
łokciem i wybuchnęła płaczem, wyciągnął spod fartucha sztylet i tak długo trzymał przed nią, aż 
go wzięta do ręki. 
- Idź, a jak cię obejmie, wyciągniesz z rękawa nóż i dźgniesz go w kark. Nie chcę tego faceta w 
mojej knajpie. Musisz się tym zająć. 
W tym momencie usłyszeliśmy pohukiwania i wrzaski i kiedy wychyliliśmy się, żeby zobaczyć, 
co  się  dzieje,  zobaczyliśmy  Złego,  który  galopował  przez  ulicę  na  dużym  koniu-najlepszym 
koniu Hausenfielda. 
- Już go nie ma w twojej knajpie, Avery - powiedziałem.  
Zły Człowiek z Bodie świętował początek nowego dnia, pędząc na oklep na koniu Hausenfielda z 
jednego wylotu ulicy na drugi i z powrotem.  W zaułku między domami natknąłem się na Jacka 
Millaya. 
- Hausenfield zostawił drzwi stajni otwarte. 
- Tym gorzej dla niego. 
-  Ten  człowiek  po  prostu  wszedł  i  zabrał  mu  konia.  Staliśmy  w  cieniu  i  patrzyliśmy:  Zły 
Człowiek z Bodie. pohukując i wrzeszcząc, wciąż pędził z jednego krańca ulicy na drugi. Kiedy 
zwierzę  wreszcie  przyzwyczaiło  się  do  nowego  jeźdźca,  wbił  mu  ostrogi  w  bok  i  pognał  po 
schodkach  na  werandę  ..Srebrnego  Słońca",  nisko  pochylony  nad  końskim  grzbietem,  żeby  nie 
uderzyć głową  w belki. Koń przewrócił worek  z suszoną fasolą, ustawiony przed sklepem Ezry 
Maple'a,  i  skoczył  z  powrotem  na  ulicę  co  rozbawiło  Złego  i  skłoniło  do  dalszych  okrzyków. 
Miałem  nadzieję,  że  wkrótce  skończy  tę  zabawę,  osiodła  konia  i  odjedzie  w  góry,  w  stronę 
kopalni.  Od  południa  gromadziły  się  chmury  i  gdyby  zaczęło  padać,  byłoby  mu  trudno  zmusić 
konia  do  wspinaczki  po  mokrych  skałach.  Wreszcie  zatrzymał  się  na  północnym  skraju  ulicy 
przed chatą Johna Niedźwiedzia. 
John Niedźwiedź gotował sobie coś na dworze na ułożonym z kamieni palenisku. Obok chaty na 
niewielkim poletku uprawiał trochę cebuli i ziemniaków. Teraz siedział w kucki przed ogniskiem 
i szykował sobie posiłek. Zły Człowiek z Rodie wszedł na jego poletko i zaczął je tratować. John 
był wprawdzie głuchoniemy, ale co zobaczył. to zobaczył. 
Zły wyrwał z ziemi dobre pół tuzina cebul, zanim znalazł taką, która mu się spodobała. Oderwał 
szczypior. obrał ją, wytarł rękawem i wbił w nią zęby. 
-  Śniadanko-powiedziałem  do  Jacka  Millaya.  Zły  Człowiek  nic  zwracał  uwagi  na  Johna 
Niedźwiedzia, zupełnie jakby Indianin nie istniał. Podszedł do paleniska. zdjął wiszący nad nim 
garnek i usiadł pod ścianą chaty. Indianin trwał bez ruchu i wpatrywał się w ogień. 
Avery i Molly Riordan stali za mną i też przyglądali się tej scenie. 
- Możesz już wracać do baru. Avery. 
- Bo ja wiem? 
- Po prostu przejdź przez ulicę i wleź do środka. 
- A jak mnie zobaczy? 
- Gówno cię zobaczy - zauważył Jack. 
- Ty Ikonie biegnij, a nic ci się nie stanie. Molly, schowaj się, niech on ciebie lepiej nie widzi. 

background image

 

Avery  ruszył  na  sztywnych  nogach  przez  ulicę,  powstrzymując  się  od  biegu.  Zauważyłem,  że 
Zły,  na  sekundę,  nie  przerywając  jedzenia,  podniósł  wzrok.  Kiedy  Avery  wpadł  już  do 
„Srebrnego  Słońca", Zaryglował wewnętrzne drzwi, znajdujące się  za  krótkimi wahadłowymi,  i 
spuścił rolety. 
- Ciekaw jestem, co on zrobi, jak się zorientuje, że Avery zamknął się w środku? - odezwał się 
Jack. 
Odetchnąłem  głęboko  i  wyszedłem  na  słońce.  Przekroczyłem  ulicę,  omijając  zwłoki  konia, 
znalazłem się na werandzie i wśliznąłem do sklepu Ezry Maple'a. 
Ezra stał przy oknie i patrzył na rozsypaną fasolę. 
- On tam jeszcze siedzi? 
- Ano tak. 
- Potrzebuję tytoniu. 
- Obsłuż się sam. 
Przeszedłem na drugą stronę lady. 
- Ezra, kiedy będzie następna poczta? 
- Za tydzień. Może dwa. 
- Co to za dzień dzisiaj? W sobotni wieczór zjedzie się kupa ludzi z kopalni. 
- To prawda... 
- No to jaki mamy dzisiaj dzień? 
- Czwartek. 
Podszedłem  do  okna,  gdzie  stał  Ezra,  i  też  patrzałem  na  rozsypane  po  werandzie  ziarna  fasoli. 
Były białe, przypominały klucze ptaków lecących na południe. 
- Nie jest to najlepsze miejsce na świecie, co, Blue? 
- Wziąłem kilka naboi. I ten tytoń. 
Po  chwili  ukazał  się  wracający  do  miasteczka  karawan.  Hausenfield  poganiał  konia  lejcami,  a 
muła batem. Zatrzymał się przed sklepem, wszedł do środka klnąc i potykając się. 
- Więc tu jesteś, Blue? Musisz koniecznie coś zrobić. - Na przykład, co? 
- On mi ukradł konia. 
- Wiem. 
- Przecież jesteś burmistrzem. 
-  Tylko  dla  tych,  którzy  na  mnie  głosowali.  Ezra  uśmiechnął  się,  kiedy  to  powiedziałem.  Nie 
byłem burmistrzem z wyboru, po prostu sam wziąłem na siebie obowiązek prowadzenia ksiąg, na 
wypadek,  gdyby  miasteczko  nasze  rozwinęło  się  na  tyle,  żeby  móc  się  ubiegać  o  prawa,  albo 
gdyby  nasze  terytorium  zostało  stanem.  Prowadziłem  więc  te  księgi,  a  ludzie  nazywali  mnie 
burmistrzem. 
Hausenfield spojrzał na Ezrę i odpowiedział mu uśmiechem. 
-  W  porządku  -  odezwał  się.-Mam  w  końcu  broń.  Wyszedł  i  wyciągnął  z  wozu  rewolwer.  Do 
dzisiaj nie wiem, czy rzeczywiście zamierzał zabić Złego Człowieka. Prawdopodobnie sam tego 
nie wiedział. Jego koń stał na poletku Johna Niedźwiedzia i objadał się w najlepsze. Hausenfield 
podszedł do konia, złapał go za grzywę i zaczął prowadzić ku stajni. Kiedy uszedł kilka metrów, 
odwrócił  się  zupełnie  jakby  sobie  nagle  przypomniał,  że  ma  coś  do  załatwienia  -  i  dwukrotnie 
strzelił w kierunku Złego, który siedział i przyglądał mu się bacznie. Pierwszy strzał poszedł w 
ziemię, tuż pod jego nogi, drugi w znajdującą się za nim kępę drzew. Koń stanął dęba i odskoczył 
w bok. Hausenfield upadł. Bytem pewny, że strzeli jeszcze raz z pozycji leżącej, ale on tylko się 
czołgał próbując jednocześnie wstać, wrzeszcząc coś po niemiecku i wymachując rewolwerem w 
kierunku  konia.  W pewnym  momencie odwrócił  się plecami do Złego  Człowieka,  który wstał  i 
pochylony puścił się biegiem, oddając serię strzałów w nogi Hausenfielda. 

background image

 

10 

Skoczył na niego szybciej niż kot, usiadł na nim okrakiem, wsunął rewolwer do futerału i zaczął 
walić w twarz trzymaną w ręku patelnią. 
-  Nie  wypuścił  jej  z  ręki  ani  na  chwilę-szepnął  Ezra.  Kiedy  kule  trafiły  Hausenfielda,  zaczął 
wrzeszczeć,  ale  po  kilku  uderzeniach  już  tylko  jęczał.  Po  chwili  Zły  rzucił  patelnię  na  ziemię  i 
podniósł  wzrok:  koń  Hausenfielda  przyłączył  się  do  koni  ze  stajni,  zaprzężonych  do  czarnego 
wozu, co widać naprowadziło Złego na pewien pomysł. 
Głośno rechocąc  złapał  Hausenfielda za  kołnierz, zawlókł do wozu i  wrzucił do środka. Działo 
się  to  tuż  pod  oknem  sklepu  Ezry,  więc  musieliśmy  się  cofnąć  w  głąb.  Zły  zatrzasnął  furgon, 
podniósł  kilof  Hausenfielda,  cały  oblepiony  glin;!  z  grobu  Fee'ego,  i  użył  go  do  Zaryglowania 
drzwi. 
We wnętrzu wozu Hausenfield  krzyczał wniebogłosy i  walił w podłogę. Zły  skoczył  na  kozioł, 
chwycił  lejce  i  okładając  nimi  konia  i  mulą  zmusił  zwierzęta  do  zawrócenia  i  ruszenia  w  głąb 
ulicy.  Pohukując  pędził  je  teraz  po  drugiej  stronie,  tuż  pod  werandami,  a  kiedy  znalazł  się  na 
końcu  ulicy,  objął  prawym  ramieniem  belkę,  podtrzymującą  werandę  ostatniego  domu.  lekko 
wskoczył  na  barierę,  a  rozpędzony  wóz  potoczył  się  na  równinę.  Żeby  zwierzęta  nie  zwolniły 
biegu, oddał na wszelki wypadek kilka strzałów w ich kierunku, toteż nawet muł położył uszy po 
sobie i pędził z całych sił. 
Klaszczcie  w  ręce  i  śmiejąc  się.  Zły  ruszył  teraz  w  stronę  gniadosza  stojącego  przed  sklepem 
Ezry.  Co  kilka  kroków  przystawał,  odwracał  się.  patrzał  na  rozpędzony  wóz  i  śmiał  się  coraz 
głośniej.  Podprowadził  gniadosza  pod  ..Srebrne  Słońce",  nałożył  mu  siodło  zdjęte  z  martwego 
konia, przywiązał do bariery, otarł sobie czoło czerwoną chustką i podszedł do drzwi baru. które 
okazały się zamknięte. Otworzył je kopniakiem i wtedy doszedł mnie uprzejmy głos Avery'ego: 
- Proszę wejść, proszę wejść! 
Po  pewnym  czasie  ludzie  zaczęli  wychodzić  ze  swoich  domów,  stawali  na  werandach  albo  na 
ulicy,  w  pojedynkę  lub  parami,  i  patrzyli  na  oddalający  się  i  coraz  to  bardziej  malejący  wóz, 
który  ciągnął  za  sobą  stożkowatą  smugę  kurzu.  Zauważywszy  mnie  Jack  Millay  przykuśtykał. 
machając jedną ręką. 
-  Widziałeś      kiedy      w      życiu      coś      podobnego.  Blue?  -  Twarz  Jacka  Zarumieniła  się  z 
podniecenia. Cieszył się z byle czego, aby tylko się cieszyć. 
W  zaułkach  pomiędzy  domami  niektórzy  ludzie  podstawiali  bryczki  pod  boczne  drzwi,  a  u 
wylotu ulicy John Niedźwiedź montował przed swoją chatą indiańskie włóki. 
Przyglądałem się uważnie Indianinowi. Kiedy Hausenfield zaczął strzelać na oślep, Niedźwiedź, 
mimo  że  zwrócony  tyłem  do  niego,  skoczył  do  chaty.  Jeżeli  był  głuchy,  to  miał  widać  inny 
zmysł,  a  czy  był  niemy,  też  nie  jest  pewne.  Teraz  wyszedł  z  chaty,  położył  jakieś  rzeczy  na 
zaprzęg, przywiązał je, chwycił końce prętów i ruszył naprzód. Kiedy dotarł do leżącej na samym 
ś

rodku ulicy patelni, przelazł przez nią i spokojnie poszedł dalej, aż minął ostatni dom. Później 

zobaczyłem  go,  jak  stał  nieruchomo  w  odległości  jakiejś  pół  mili  od  krańca  miasta  i  patrzał  w 
naszą stronę. Zaprzęg leżał obok niego na ziemi. 
Dalej  za  nim,  ale  trochę  na  wschód,  Jimmy  Fee,  który  nie  przyszedł  do  domu  po  pogrzebie, 
siedział nad grobem ojca. Chmury zasłaniały połowę nieba, słońca nie było, wiat słaby wiatr. 
Wróciłem do siebie, w domu zastałem Molly Riordan, która grzebała w moim biurku. 
- Nie masz odrobiny whisky, Blue? 
-  Whisky  znajdziesz  po  drugiej  stronie  ulicy-odpowiedziałem  i  w  tym  momencie  usłyszeliśmy 
wesoły głos Avery'ego: 
- Molly! Mo-o-lly-y! 
Molly  przykucnęła  za  biurkiem.  Przez  dziurkę  w  pergaminie,  który  zastępował  szybę  w  moim 
oknie, zobaczyłem Avery'ego: 

background image

 

11 

stał w drzwiach baru i przywoływał Molly: 
- Molly, gdzie jesteś? Ten dżentelmen chciałby cię zobaczyć! 
Nawet  tutaj,  po  drugiej  stronie  ulicy,  słychać  było  brzęk  szkła,  ale  Avery  śmiał  się,  zupełnie 
jakby bawił go widok tłuczonych butelek. Jeszcze raz wezwał Molly i zawrócił do baru. 
- Jezu! -jęknęła Molly. -Czy nikt nie ma zamiaru nic zrobić? 
- Może byś jednak poszła? 
- Co takiego? -wyprostowała się i przyglądała, jak ląduję rewolwer. 
- Ten nóż, co ci go dat Avery - powiedziałem - zrób z nim, co ci kazał. Wsuń do rękawa, a jak 
nadarzy się okazja, wbij draniowi w kark. Chociaż myślę, że obejdzie się bez tego. 
-  Na  pewno.  Na  pewno.  O  Jezu  kochany,  ten  Zły  to  jedyny  prawdziwy  mężczyzna  w  całym 
mieście! Aż się wierzyć nie chce. 
Jesteś taki sam jak ten skurwiel Avery, co chowa się za babską spódnicą i jeszcze udaje chojraka. 
Ależ mam ja z ciebie pożytek! Żeby cię szlag trafił, burmistrzu! 
Wsunąłem rewolwer za pas i otworzyłem drzwi. Ludzie stali na ulicy i czekali, co będzie dalej. 
- O Boże! -jęknęła Molly. -Więc do tego doszło. Dlaczego musiałam skończyć w tym przeklętym 
mieście?  O  Jezu,  Jezu,  to  już  koniec.  Powiem  ci  teraz  coś,  czego  nie  wiesz,  Blue.  Dziesięć  lat 
temu wyjechałam z Nowego Jorku, bo nie chciałam już służyć u ludzi. 
Za dumna byłam, żeby mówić: „Tak, proszę pani." Można się uśmiać, co? 
- Każdy żyje, jak może, Molly. Minęła mnie z wykrzywioną twarzą, po której spływały łzy. 
- Mam nadzieję, że dostaniesz się w jego łapy, burmistrzu, jak Boga kocham. Ty i ta twoja banda 
obrzydliwych tchórzów w tej nędznej dziurze. 
Ruszyłem  za  nią  na  drugą  stronę  ulicy.  Wszyscy  ustępowali  nam  z  drogi.  Weszliśmy  po 
schodkach prowadzących do 
,,Srebrnego Słońca". Molly obróciła się, żeby jeszcze raz na mnie spojrzeć. 
- Będzie dobrze, Molly - powiedziałem. 
Ale  kiedy  podchodziła  pod  drzwi,  sztylet  wysunął  jej  się  z  rękawa  i  z  brzękiem  upadł  na 
werandę.  Kopnąłem  go  szybko  w  bok,  bo  się  bałem,  że  Zły  zobaczy,  pchnąłem  Molly  przez 
wahadłowe drzwi i wszedłem za nią do saloonu. I wtedy zrozumiałem, co ją aż tak przestraszyło, 
ż

e wypuściła sztylet.  Nagie ciało  Florence  zwisało z poręczy  schodów  głową i rękami w dół, z 

kaskadą rudych włosów pomiędzy ramionami. 
Avery  nie  mógł  nie  zauważyć  zamordowanej  dziewczyny,  kiedy  wszedłszy  do  baru  ryglował 
drzwi i spuszczał  
rolety.  Ale  wcale  nie  sprawiał  wrażenia  człowieka  przerażonego,  przeciwnie,  powitał  nas 
jowialnym śmiechem. 
- O, jest Molly! Halo, Blue! Wejdźcie, proszę, pijemy na koszt tego pana! 
Za  barem  stal  Zły  Człowiek  z  Bodie.  Szczerzył  zęby  w  uśmiechu  i  sięgnął  po  dwie  szklanki. 
Avery podszedł do drzwi, otworzył je i zawołał: 
- Wszyscy są zaproszeni! Całe miasto! Na koszt tego tu dżentelmena! 
Zły  Człowiek  ryknął  śmiechem  i  ludzie  zabrali  się  do  ucieczki.  Przez  szparę  u  dołu  drzwi 
widziałem unoszący się spod ich nóg pył. Tylko Jack Millay dat się zwabić. Wszedł za nami na 
werandę.  Kiedy  Avery  wystąpił  ze  swoim  zaproszeniem,  zaglądał  właśnie  do  wnętrza  baru. 
Avery  wciągnął  go  do  środka.  Wiem,  że  już  w  kilka  minut  później  miasto  było  puste.  Zostali 
tylko ci, co już byli w saloonie. 
To była prawdziwa popijawa. Avery, Jack Millay i ja staliśmy przy kontuarze, a Zły nalewał nam 
drinka  za  drinkiem.  Molly  siedziała  przy  stoliku  i  zatkawszy  usta  pięścią  wpatrywała  się  w 
zwłoki  Flo.  Zły  wyszedł  zza  baru,  podał  jej  pełną  szklankę  na  tacy,  kłaniając  się  przesadnie 
niczym  elegancki  kelner  ze  wschodniego  wybrzeża.  Nie  patrzała  na  niego,  a  kiedy  dwoma 

background image

 

12 

palcami  ujął  skraj  spódnicy  i  odsłonił  jej  kolana,  nawet  nie  drgnęła.  Avery  roześmiał  się,  Jack 
także,  Zły-patrząc  na  nią  i  rechocąc-zrobił  kilka  kroków  w  tył.  Następnie  powrócił  na  swoje 
miejsce za kontuarem i przepił do niej z daleka. 
Ż

łopał  whisky  Avery'ego  jak  wodę  i  za  każdym  razem  nalewał  także  i  nam.  Tamci  dwaj 

dotrzymywali  mu  kroku,  aleja  wylewałem  wszystko  przez  ramię.  Kiedy  to  zauważył,  odłamał 
szyjkę  świeżej  butelki,  powoli  napełnił  moją  szklankę,  uniósł  swoją  i  spojrzał  mi  w  oczy.  Był 
młodszy,  niż  mi  się  zdawało,  ale  jego  twarz  pokryta  kilkudniowym  Zarostem  była  cała  w 
czerwonych plamach, na jednym policzku miał bliznę, oczy podobne do ślepi oszalałego konia. 
Ręka mi drgnęła, już chciałem sięgać po rewolwer, ale zamiast tego wyciągnąłem ją po stojącą na 
kontuarze szklankę. Poczułem chęć przypodobania mu się, napiłem się niemal z przyjemnością. 
Potem  Zły  Człowiek  odbijał  szyjkę  świeżej  butelki  do  każdej  rundy.  W  pewnej  chwili,  kiedy 
Avery  podnosił  szklankę  do  ust,  Zły  podbił  ją  wierzchem  dłoni.  Avery  cofnął  się  gwałtownie. 
Wypluł kilka zębów, krew lata mu się z ust, mimo to próbował robić wesołą minę. Następnie Zły 
zwrócił uwagę na kikut ramienia Jacka, jakby się zdziwił, i rąbnął go pełną butelką. Jack zrobił 
się szary na twarzy i tam gdzie stał, osunął się na podłogę. 
Jestem  przekonany,  że  byłbym  jego  następną  ofiarą,  gdyby  nie  to,  że  właśnie  w  tej  chwili 
spojrzał  na  Molly,  która  siedziała  tak,  jak  ją  zostawił.  Ryknął  jak  opętany  i  przeskoczył  przez 
kontuar. 
- Blue!- wrzasnęła Molly. 
Próbowała zasłaniać się  krzesłami i  stolikami, ale Zły tylko się śmiał i odrzucał je w bok.  Jack 
Millay leżał nieprzytomny pod barem, Avery przykucnął na najniższym stopniu schodów, płakał 
i  fartuchem  wycierał  sobie  krew  z  twarzy.  Sięgnąłem  po  rewolwer,  ale  za  późno.  Zły  trzymał 
Molly za przegub ręki i niemal w tej samej sekundzie, w której strzeliłem na chybił trafił w głąb 
baru,  przyklęknął  przed  nią  i  zaczął  się  ostrzeliwać.  Molly  szamotała  się,  próbowała  mu  się 
wyrwać,  co  z  pewnością  uratowało  mi  życie.  Jak  poganiany  jego  strzałami'  pchnąłem  drzwi, 
wyskoczyłem  na  werandę,  przekoziołkowałem  przez  schodki  i  upadłem  na  ziemię.  Usłyszałem 
jego  kroki  tuż  pod  drzwiami  i  ten  jego  śmiech,  więc  podniosłem  kapelusz  i  nisko  pochylony 
puściłem  się  biegiem  ulicą,  potykając  się  i  trzymając  możliwie  blisko  werandy.  Stał  teraz  w 
drzwiach,  strzelając  to  pod  moje  nogi,  to  w  ścianę  werandy,  a  ja  myślałem  tylko  o  księgach 
pozostawionych  w  biurku  i  za  wszelką  cenę  chciałem  się  dostać  do  domu  i  je  uratować. 
Tymczasem on-zupełnie jakby odczytał moje myśli -strzelał w ziemię po równej linii, trochę na 
prawo  od  moich  nóg,  zmuszając  mnie  do  pędzenia  wprost  przed  siebie.  Kulałem,  bo  padając 
uderzyłem się w nogę. Potykałem się, a serce niczym dłoń ściskało mi wnętrzności. Zatrzymałem 
się dopiero, kiedy znalazłem się na równinie razem z resztą mieszkańców. 
No i staliśmy tak rozproszeni, patrząc ku miastu: Jimmy Fee, John Niedźwiedź, Ezra i cała reszta. 
Niektórzy wzięli  
ze sobą narzędzia, przyprowadzili konie, bryczki, spakowane tobołki, ale byli też tacy, co jak ja 
uciekli z gołymi rękami. Nad naszymi głowami wisiały ciężkie chmury, wiał silny wiatr i chociaż 
zaledwie  przed  chwilą  minęło  południe,  zrobiło  się  ciemno.  Staliśmy  tak  przez  długi  czas.  Z 
rzadka  docierał  do  nas  jakiś  krzyk  albo  huk,  ale  z  tak  dużej  odległości,  że  trudno  je  było 
rozróżnić.  Wreszcie  po  długiej  ciszy  zauważyliśmy,  że  z  okien  saloonu  wydobywają  się  języki 
ognia. Przywiązany do bariery werandy koń Hausenfielda rżał i próbował się urwać. W drzwiach 
ukazał się Zły Człowiek z płonącym krzesłem w rękach. Pohukując przerzucił je przez jezdnię. 
Wylądowało na werandzie tuż pod drzwiami mojego domu. 
Coś  widać  zaprzątnęło  uwagę  Złego,  gdyż  przebiegł  na  drugą  stronę  ulicy.  Była  to  drabina 
Fee'ego,  która  wciąż  stała  pod  ścianą  stajni,  tak  jak  ją  pozostawił.  Zły  podniósł  ją  i  zaczął  nią 
wybijać  okna,  a  kiedy  wiatr  podsycił  ogień  i  domy  po  obu  stronach  ulicy  paliły  się  niemal 

background image

 

13 

równym  płomieniem,  zabrał  się  do  łamania  drewnianych  kolumienek  podpierających  werandy. 
Kiedy rozżarzone szczapy padały na ziemię, odskakiwał na bok wydając z siebie dzikie okrzyki. 
Koń szalał ze strachu, więc go odwiązał, wskoczył mu na grzbiet i - zmuszając do jazdy stępem - 
ruszył  w  kierunku  skat.  Znikł  nam  na  dłuższy  czas  z  oczu.  Nagle  Ezra  Mapie  podniósł  rękę  i 
wtedy zobaczyliśmy Złego na szlaku prowadzącym ku kopalniom złota. 
Przez krótki czas oświetlała go łuna szalejącego na dole pożaru. Koncentrował się na jeździe i w 
ogóle  nie  oglądał  się  za  siebie.  Po  chwili  znowu  zasłoniły  go  skały  i  tyleśmy  widzieli  Złego 
Człowieka  z  Bodie.  Odczekaliśmy  jeszcze  dobrą  chwilę,  żeby  się  upewnić,  czy  naprawdę 
odjechał. Lunął deszcz, a myśmy stali dalej patrząc, jak pada na płonące domy, jak ogień się nim 
nasyca. 
 „Srebrne Słońce" paliło się najjaśniejszym płomieniem, szedł z niego najczystszy dym. Raz czy 
dwa część dachu  
wystrzeliła  wysoko  w  górę-zapewne  na  skutek  wybuchu  beczułek  z  alkoholem.  Deszcz  powoli 
ustawał.  Powrócił  wiatr  i  zapach  dymu  niósł  się  po  równinie.  Na  lewo  ode  mnie  major  Munn, 
weteran,  ten  sam,  który  nazywał  Molly  Riordan  córką,  wszedł  na  bryczkę  i  stanął  na  niej  z 
rękami wzniesionymi ku niebu. Był to przygarbiony starzec o długich białych wąsach. Krzyczał, 
a głos jego docierał do nas z wiatrem i szumem ognia: 
-  Gdybym  cię  spotkał  pod  Richmond,  wpakowałbym  ci  kulę  między  oczy,  jak  mi  Bóg 
ś

wiadkiem. Zabiłem dwudziestu takich jak ty, kiedy byłem młodszy! -Głos jego rozchodził się po 

całej równinie. - Bodajby cię spaliło stepowe słońce, bodajbyś zdychał powoli z pyskiem pełnym 
tajna psów stepowych, z brzuchem rozdartym przez sępy. Bodajby ci się kutas w piekle smażył, 
bodajby ci jaja uschły na wiór, bodajby ci się szpik w kościach zagotował, a oczy wypłynęły na 
wierzch za to wszystko, coś tutaj zrobił. Bądź przeklęty, przeklęty!...-Zwrócony w stronę miasta 
potrząsał pięścią, ale przez chwilę zdawało mi się, że przeklina nie tamtego, lecz mnie. 
Szum  pozaru  zagłuszył  resztę  jego  słów,  zasłoniła  go  chmura  dymu,  a  kiedy  się  rozwiała, 
zobaczyłem, że nie ma już majora na wozie. Leżał na ziemi pod swoim koniem Podbiegłem do 
niego; dostał wylewu krwi do mózgu, pięść miał zaciśniętą, na ustach pianę, rzęził. Przyłożyłem 
mu rękę do czoła, otworzył oczy, spojrzał na mnie nieruchomą źrenicą i wyzionął ducha. 
Ktoś przechylił się przez moje ramię i powiedział: 
- Czegoś takiego chyba już nie zobaczę. 
Inni też podchodzili, żeby popatrzeć na majora, i w ten sposób skończyła się fascynacja ogniem, 
ludzie  zaczęli  podnosić  z  ziemi  tobołki,  zaciskać  popręgi.  Po  kilku  minutach  połowa 
mieszkańców  ciągnęła  z  powrotem  przez  równinę  ku  miasteczku  i  tylko  siedzące  na  wozach 
kobiety patrzyły za siebie. 
Deszcz  nie  ugasił  resztek  ognia,  ale  zmniejszył  siłę  wiatru,  a  to  uratowało  dwie  budowle: 
pokraczny  wiatrak  stojący  nad  studnią  na  tyłach  dawnego  domu  Hausenfielda  i  chatę  Indianina 
znajdującą się na przeciwległym krańcu  
miasta,  bliżej  skał.  Ogień  jej  nie  tknął.  Kiedy  wzeszło  słońce,  okazało  się,  że  wszystkie  inne 
domy spłonęły doszczętnie, sterczały tylko tu i ówdzie na wpół spalone belki i resztki ścian, które 
Fee sklecił z wilgotniejszych widać desek. 
Powróciwszy  do  miasta  stwierdziłem,  że  wszystkie  niemal  pożary  wygasły,  tylko  przy  samej 
ziemi  pełgają  tu  i  ówdzie  niewielkie  języczki  ognia  i  dym  wydobywający  się  ze  zgliszcz  idzie 
prosto do góry. Cała ulica pokryta była popiołem i gdziekolwiek się spojrzało, widać było myszy 
biegające w kółko-całe tuziny tych małych, żałosnych, piszczących stworzeń tarzało się w kurzu, 
przerzucało  z  grzbietów  na  brzuchy.  Duży  zając  podskakiwał,  jak  mógł  najwyżej,  próbując 
oderwać się od sterty rozżarzonych desek, ale za każdym razem spadał z powrotem na to samo 

background image

 

14 

miejsce.  Pomyślałem  sobie,  że  pewnie  Zaraz  jednoręki  Jack  pociągnie  mnie  za  rękaw,  aby 
zwrócić uwagę na ten niezwykły widok. 
Unosząc  nogi  wysoko,  przelazłem  przez  kupę  gruzów  i  wszedłem  do  siebie.  Przewrócone  do 
góry  nogami  biurko  jeszcze  się  tliło.  Szuflady  były  wypalone.  Z  moich  ksiąg  pozostały  tylko 
okładki. Materac spalił się doszczętnie. Najlepszy materac, na jakim w życiu spałem, wypchany 
suchymi liśćmi kukurydzy. Poza tym jedyną rzeczą, jaką udało mi się zidentyfikować, byt strzęp 
brunatnego  koca.  Biurko,  księgi  i  koc  odkupiłem  od  adwokata,  który  przejeżdżał  przez  nasze 
miasteczko rok temu. Pozbywał się wszystkiego, co miał, żeby jak najmniej dźwigać na ostatnim 
etapie marszu do osady górników przy kopalniach złota. 
Rozgrzebując  butami  zgliszcza,  zauważyłem  jeszcze  coś:  miałem  zwyczaj  trzymania  całego 
mojego  majątku,  czyli  dwóch  woreczków  złotego  piasku,  pod  podłogą.  Woreczki  spaliły  się,  a 
złoty piasek-w formie dwóch twardych owalnych grudek - leżał na ziemi jak para jąder. 
Po jednej i drugiej stronie ulicy ludzie grzebali w zgliszczach. Próbowałem sobie wyobrazić ich 
reakcję,  gdyby  któryś  z  nich  nagle  natrafił  na  leżące,  tak  zupełnie  osobno,  ludzkie  jądra. 
Spróbowałem zgarnąć złoto, ale piasek rozsypał się i udało mi się wrzucić do kieszeni zaledwie 
garsteczkę. Reszty nie starałem się zebrać. Już po  
kilku minutach od tego gorąca i dymu twarz mi sczerniała, z oczu polały się łzy, a ubranie, które 
przecież całkiem przemokło na deszczu, niemal zupełnie wyschło. W powietrzu wisiał straszliwy 
smród, co przypominało mi o zwłokach leżących pod zgliszczami „Srebrnego Słońca". 
Z  saloonu  pozostały  tylko  trzy  stopnie,  które  niegdyś  wiodły  na  werandę,  a  pod  nimi  płonął 
jeszcze słaby ogień. Nieco dalej, tam gdzie jeszcze przed kilkoma godzinami znajdował się sklep 
- Ezra Mapie w nadziei, że coś się ostało, odsuwał deski, rozgrzebywał czubkiem buta zniszczone 
towary. To on właśnie zauważył nieprzytomną Molly leżącą na tyłach spalonego saloonu. 
- Blue! Chodź tu! 
Molly  leżała  twarzą  do  ziemi.  Z  tyłu  cała  suknia  była  spalona.  Przykląkłem,  obejrzałem 
dziewczynę dokładnie i stwierdziłem, że oddycha. 
- Żyje - powiedziałem do Ezry. 
- Co z nią zrobimy? 
- Nie możemy jej tak zostawić. 
Wyprostowałem  się  i  zobaczyłem  na  ulicy  Johna  Niedźwiedzia  wracającego  z  indiańskim 
zaprzęgiem do swojej chaty. 
Wrzasnąłem na niego, ale nawet się nie odwrócił, więc pobiegłem, żeby go sprowadzić. W trójkę 
wzięliśmy  Molly  za  ręce  i  nogi  i  zanieśliśmy  do  chaty  Indianina.  Przód  sukni  zwisał  z  niej  jak 
flaga. 
- Zaczekajcie - Ezra próbował nas zatrzymać. - To nieprzyzwoite. 
- Nie nakrywaj jej -odpowiedziałem -ma strasznie poparzone plecy. 
Ciało Molly od łopatek aż po pięty pokryte było wielkimi bąblami. Położyliśmy ją na twardym 
klepisku,  po  czym  Indianin  poszedł  po  wodę  ze  zbiornika  Hausenfielda.  Powrócił  szybko, 
zeskrobał trochę piasku z klepiska, zmieszał go z wodą na gęstą papkę. 
Następnie wyjął ze swojego worka blaszane pudełeczko, odsypał z niego trochę proszku - myślę, 
ż

e był to proszek do pieczenia - i dodał do tej mazi. Dobrze ją wymieszał, wysmarował starannie 

plecy,  ramiona  i  nogi  Molly  i  nakrył  je  szerokimi,  płaskimi  liśćmi  jakiegoś  zielska.  John 
Niedźwiedź  był  urodzonym  lekarzem,  wszystko,  co  robił  przy  chorych,  czynił  z  absolutną 
pewnością siebie. 
Kiedy skończył opatrywać Molly,  
dziewczyna zaczęła jęczeć. Dobry był to znak, ale nie miałem ochoty tego słuchać. Wyszedłem 
na dwór i wielki cień przesunął mi się przed oczyma. 

background image

 

15 

Nie mam pojęcia, skąd przylatują sępy, ale faktem jest, że nigdy długo nie dają na siebie czekać. 
Kilka  krążyło  teraz  powoli  nad  miastem,  inne  szybowały  nad  równiną.  Pozostawiłem  tam  ciało 
majora,  zablokowałem  nim  tylne  koło  wozu  po  to,  żeby  kuc  nie  mógł  ruszyć.  Ale  jeden  z  tych 
obrzydliwych  ptaków  zniżył  lot,  szeroko  rozłożył  wielkie  skrzydła,  przysiadł  na  bryczce  i 
spłoszył  kuca,  który  zaczął  rżeć  i  stawać  dęba.  Koło  przetoczyło  się  przez  ciało  majora,  kuc 
ruszył w stronę miasta ciągnąc za sobą wóz, pozostawiwszy zwłoki swojego pana sępom. 
W odległości kilkuset jardów na wschód Jimmy Fee biegał dokoła grobu ojca, machając rękami, 
zupełnie  jakby  cienie  rzucane  przez  wstrętne  ptaszyska  byty  pajęczyną  wplątującą  mu  się  we 
włosy. 
Podbiegłem  do  wylotu  ulicy,  zatrzymałem  kuca,  zawróciłem  go,  skoczyłem  mu  na  grzbiet  i 
skierowałem  z  powrotem  na  równinę.  Ptaki  siedzące  na  zwłokach  majora  Munna  zatrzepotały 
skrzydłami i uniosły się lekko w górę. Zdążyły już podziobać mu kark. 
Dźwignąłem  starego,  złożyłem  na  wozie  i  nakryłem  leżącym  tam  kocem.  Podjechałem  do 
Jimmy'ego. Nadleciało jeszcze kilka sępów. 
Krążyły  teraz  zwartym  szykiem  nad  grobem  jego  ojca.  Hausenfield  widać  nie  zakopał  zwłok 
głęboko.  Chłopiec  siedział  na  niewielkim  kopcu  zgarbiony,  trzymając  się  oburącz  za  głowę, 
szlochał i zawodził, mimo że Zaraz po śmierci ojca nawet się nie rozpłakał. 
- Chodź, mały - powiedziałem nie wypuszczając lejców z rąk. - Siadaj obok mnie. 
Chłopiec tylko głośniej zaszlochał. Musiałem zeskoczyć z kozła, objąć go i przez całą powrotną 
drogę do miasta trzymać na kolanach. 
- One go rozdziobią- zawodził.-One rozdziobią mojego tatę. 
Ale ja myślałem tylko o tym, że trzeba jak najszybciej pochować innych zmarłych. Na ulicy ktoś 
strzelał i klął, hiena kicała w kierunku skał. 
 
Ezra  znalazł  łopatę  z  własnego  sklepu,  lekko  tylko  osmoloną,  a  ja  Zardzewiały  kilof  pod 
wiatrakiem  Hausenfielda.  Żeby  zająć  czymś  Jimmy'ego,  kazałem  mu  poszukać  jakiegoś 
narzędzia  nadającego  się  do  kopania.  Po  chwili  znalazł  patelnię,  którą  Zły  Człowiek  rzucił  na 
ziemię. Ale gdybyśmy nawet mieli nowiutkie łopaty, dużo byśmy nie zrobili. Znaleźli się tylko 
dwaj mężczyźni, którzy zaofiarowali nam pomoc. Inni zajęci byli siodłaniem bądź zaprzęganiem 
koni i ładowaniem na wozy resztek swojego dobytku. 
Wszyscy odjeżdżali w pojedynkę lub po dwóch. 
Postanowiłem  pochować  zwłoki  na  równinie  obok  miejsca,  na  którym  leżał  Fee.  l  zacząć  od 
niego. Nie ma chyba gorszej pracy niż kopanie dołów. Mimo że deszcz zmiękczył grunt, dopiero 
po  dobrych  kilku  godzinach  ciężkiej  orki,  zamieniając  się  łopatą  i  kilofem,  udało  nam  się 
wykopać pięć grobów. Złożone w jedno miejsce ciała nakryliśmy kocami. Kiedy nadeszła chwila 
chowania zwłok i przeniesienia starego Fee do nowego grobu, kazałem chłopcu odejść. Staliśmy 
czekając, żeby się oddalił na wystarczającą odległość, ale on wlókł się powoli i co kilka kroków 
odwracał  się.  Wreszcie  przysiadł  na  skraju  równiny.  Nie  chciał  widać  sam  iść  do  miasta,  bo 
wszystkie  sępy  zgromadziły  się  przed  zgliszczami  ,,Srebrnego  Słońca"  i  rozdziobywały  zwłoki 
konia Złego Człowieka. 
Zrobiliśmy, co do nas należało, potem nasi dwaj pomocnicy wsiedli na jednego konia i odjechali 
na  południe.  Teraz  w  miasteczku  nie  było  już  żywego  ducha.  Rękawem  otarłem  pot  z  czoła. 
Słońce chyliło się ku zachodowi, ale mnie było gorąco. Bolała mnie noga, muchy bzykały dokoła 
głowy. 
- Należałoby chyba powiedzieć kilka stów, co, Ezra? 
- Chyba tak. 
- Ale co? 

background image

 

16 

Ezra zdjął kapelusz, ja też i staliśmy tak wpatrzeni w świeżo rozkopaną ziemię. Straszny jest los 
człowieka,  który  musi  umierać  przed  czasem.  To  tak,  jakby  mu  przekreślono  całe  życie. 
Myślałem o starym Fee, który tak kochał drewno, o tłuściochu Averym, który tak troszczył się o 
swoją knajpę, o kalekim Jacku, który interesował się wszystkim, co dało się robić jedną ręką. O 
starym majorze, który w niedzielę zawsze wkładał mundur. O rudej Flo,jej  
pulchnych udach i o tym, że czasami korzystałem z jej usług. Mieszkałem tu od roku i znałem ich 
wszystkich.  Miasto  było  teraz  ruiną  i  za  rok  nikt  zapewne  nie  będzie  pamiętał  o  nim  i  jego 
mieszkańcach. 
Przypomniała  mi się roześmiana  gęba Złego Człowieka  i ruch mojej tchórzliwej ręki sięgającej 
po ofiarowaną mi szklankę. 
Dwadzieścia lat temu pochowałem młodą żonę, którą zabrała epidemia cholery, i ta sama złość, 
która  ogarnęła  mnie  wtedy,  znów  zacisnęła  mi  gardło-bezsilna  wściekłość  na  coś,  co  jest 
mocniejsze od człowieka, coś, z czym nie może sobie poradzić. 
Ezra kopnął grudkę ziemi czubkiem buta i powiedział: 
-  No  cóż.  Pan  nasz  rzekł,  że  błogosławieni  są  ubodzy  duchem,  bo  ich  będzie  królestwo 
niebieskie. 
Podjechaliśmy pod studnię Hausenfielda, żeby zmyć z siebie brud. Jimmy Fee przyłączył się do 
nas. Przysiadł, oparł się plecami o ścianę wiatraka, ale się nie mył i nie patrzał w naszą stronę. 
Spojrzałem na ulicę i pomyślałem, że nie można przecież pozostawić martwego konia na środku 
jezdni.  Ptaki  obsiadły  go  gęsto  i  wiedziałem,  że  kiedy  odlecą,  zaatakują  go  tłuste  muchy.  Po 
umyciu zwróciłem się do Ezry: 
- Myślę, że przy pomocy twojego kuca i muła majora da się wywieźć tę padlinę. 
- Ale dokąd? 
- Pod skały, jaką milę stąd. 
- Po co? Chyba że zostajesz. 
- Tak. 
Miałem nadzieję, że on także zostanie. 
Ezra spojrzał mi w oczy. 
- Miasto się skończyło, Blue. 
- Bo ja wiem - odpowiedziałem.-Mamy cmentarz. To już jest coś na początek. 
Ezra wylał sobie pół wiadra wody na głowę. Wytarł szmatą twarz, potem kark, ramiona i ręce. 
- Blue, ja tu przyjechałem z Vermontu. Tam rosną drzewa. 
- Nie mów? 
- Źródła tryskają ze skat, samy i kozły podchodzą pod  
same drzwi domów i każdy, kto ma trochę pomyślunku, radzi sobie bez większych kłopotów. 
- To samo słyszałem kiedyś o tym kraju. 
- Ja też. W Vermoncie. 
Ezra  miał pociągłą twarz, byt ode mnie wyższy, ale garbił się i patrzał na świat oczami starego 
psa  gończego.  Włożył  kurtkę,  odwrócił  się,  spojrzał  na  ciemną  zadymioną  ulicę,  potem  na 
porośniętą badylami równinę. 
- Prawda jest taka: jeżeli nie zrujnuje człowieka susza albo wichura, to przyjedzie pijany diabeł z 
rewolwerem w szponach i go wykończy. 
Podszedł  do  muła,  nałożył  mu  siodło  i  wlazł  na  niego.  Widok  Ezry  siedzącego  na  mule,  w 
przydługim płaszczu, jak zawsze zgarbionego i patrzącego smutnym wzrokiem przed siebie, nie 
był szczególnie budujący. 
- Dalej na zachód są inne miasta - odezwał się. - Tylko idiota nie wie, kiedy odejść. 

background image

 

17 

-  Ezra  -ja  mu  na  to  -  przez  całe  życie  przenosiłem  się  z  miejsca  na  miejsce.  Pędziłem  bydło  z 
Teksasu  do  Kansas,  poszukiwałem  minerałów  w  Black  Hilis,  słuchałem  śpiewu  pomalowanych 
na  czarno  białych  pieśniarzy  w  Cheyenne,  gratem  w  pokera  w  Deadwood,  Leadville  i  Dodge, 
przemierzałem  Zachód  w  tę  i  z  powrotem,  jak  ta  kulka  złota  tocząca  się  po  patelni,  i  jeżeli  mi 
mówisz, że to nie jest kraina twoich marzeń, to ja ci powiem, że takiej w ogóle nie ma. 
Ezra spojrzał na Jimmy'ego. 
- Zbieraj się ze mną, synku. Nauczę cię handlować. Jimmy siedział w kucki i grzebał patykiem w 
ziemi. 
- Dobra jest. - Ezra wbił pięty w boki muła i odjechał. 
No  cóż,  nie  miałem  czasu  na  odprowadzenie  go  wzrokiem,  bo  pozostała  już  najwyżej  godzina 
dziennego  światła,  a  trzeba  było  jak  najprędzej  pozbyć  się  śmierdzącej  końskiej  padliny. 
Wiedziałem, że mały kucyk nie pociągnie martwego konia, można więc było zrobić jedną jedyną 
rzecz: pokryć go ziemią i usypać na nim kopczyk. Zabrałem się więc do roboty i zasypałem go 
popiołem i ziemią. 
Nad  moją  głową  krążyły  niezbyt  zadowolone  sępy,  po  każdym  ruchu  łopatą  napastowały  mnie 
roje much. 
Skończyłem,  kiedy  słońce  zaczynało  chylić  się  ku  zachodowi.  Bolały  mnie  plecy.  Zacząłem  je 
sobie pocierać i  
wtedy zorientowałem się, że nie mam rewolweru. Najpierw pomyślałem, że mi wypadł, ale Zaraz 
zauważyłem, że nie ma też Jimmy'ego. Poszedłem do chaty Indianina. 
John Niedźwiedź klęczał na ziemi i przygotowywał świeży opatrunek, a Molly leżała na bawolej 
skórze  i  płakała.  W  kącie  izby  tliła  się  lampa  naftowa.  Chłopca  nie  było.  Wyszedłem  więc  i 
spojrzałem  w  górę,  na  skały.  No  i  zobaczyłem  go  oczywiście.  Drapał  się  w  górę,  wymachując 
moim rewolwerem. Zamierzał widać rozprawić się ze Złym Człowiekiem z Bodie. 
Sprowadzenie  go  na  dół  nie  było  rzeczą  łatwą.  Musiałem  to  zrobić  tak,  żeby  nie  zastrzelił  ani 
siebie, ani mnie, ani mi nie uciekł. 
Dogoniłem go, złapałem od tyłu i zacząłem nieść w dół, a on kopał mnie i drapał. Był lekki, ale 
bronił  się  jak  szalony.  Dopiero  kiedy  rzuciłem  go  w  kąt  chaty  Johna  Niedźwiedzia,  zaczął 
popłakiwać. 
Usiadłem, żeby odetchnąć. Ale Niedźwiedź rozpalił mały ogień we wgłębieniu klepiska i w jego 
ś

wietle  Molly,  która  z  bólu  nie  przestawała  kręcić  głową,  zauważyła  mnie,  stłumiła  jęk  i  wbita 

we mnie nienawistne zielone źrenice. Po chwili znowu zaczęła jęczeć, chłopiec też płakał, przez 
szpary drewnianej chaty dmuchał nocny wiatr, wyjąc jak upiorny chór duchów. Tyle nieszczęścia 
na tak niewielkiej przestrzeni, pomyślałem, i przez jedną krótką sekundę czułem przemożną chęć 
poderwania się z ziemi i odjechania stąd galopem. Ale nie potrafiłem tego zrobić, podobnie jak 
Fee  i  Flo  i  wszyscy  tamci  nie  potrafiliby  wstać  ze  swoich  grobów-Zły  Człowiek  jakby  nas 
przygwoździł  do  miejsca,  mnie  szczególnie  przez  to,  że  darował  mi  życie.  Niedługo  potem 
usłyszeliśmy wycie kojotów. 
Zeskakiwały  ze skat i dysząc  mijały chatę Niedźwiedzia i pędziły do  kopca, pod  którym leżały 
zwłoki konia. Warcząc rozgrzebywały ukle-paną przeze mnie ziemię, a kiedy uchyliłem drzwi i 
wyjrzałem na dwór, zobaczyłem ich cienie i tumany wznoszonego przez nie piachu. Ze zgliszcz 
unosił  się  jeszcze  dym-błękitny  teraz  w  promieniach  księżyca-a  tuż  przy  ziemi  Zarzyły  się 
dogasające drewienka, jak otwory prowadzące w głąb piekielnych otchłani. 
 Jest  takie  powiedzenie,  że  Sam  Colt  uczynił  wszystkich  ludzi  równymi  sobie.  Ale  gdyby  było 
ono  prawdziwe,  to  nasze  miasto  nie  spaliłoby  się  mimo  deszczu.  Zły  Człowiek  zostałby 
pochowany - z należytymi mu honorami - i Biuro Terytorialne  oficjalnie  o tym powiadomione. 
Zginąłby od kuli w pierś albo w plecy, a ten, kto by go załatwił, dostałby drinka od Avery'ego i 

background image

 

18 

nie  jest  wykluczone,  że  rudowłosa  Flo  i  Molly  obdarzyłyby  go  swoimi  względami.  Colt  dat 
wprawdzie każdemu człowiekowi rewolwer, ale spust każdy musi nacisnąć sam. 
W  ciągu  tej  długiej  zimnej  nocy  zdawało  mi  się  kilka  razy,  że  Zły  Człowiek  powraca. 
Przywiązany  na  dworze  kuc  majora  od  czasu  do  czasu  rżał  albo  parskał,  ze  skat  sypały  się 
kamyki,  a  Molly  ni  stąd,  ni  zowąd  wybuchała  krzykiem,  zupełnie  jakby  zobaczyła  Złego  w 
drzwiach. Ale tak naprawdę to nie miał po co wracać. Nad ranem wyszedłem, żeby wyprostować 
nogi, i z przerażeniem stwierdziłem, że tam, gdzie było miasto, jest samo powietrze. Zimny świt 
przykucnął  wprost  na  osmalonej  ziemi,  równina  zaczynała  się  na  horyzoncie  i  ciągnęła  aż  po 
miejsce, w którym stałem. Człowieka ani śladu. 
Bytem sztywny, obolały, niewyspany i kiedy nabrałem mroźnego powietrza w płuca, poczułem w 
piersiach ostry ból. 
Podszedłem  do  kupy  gruzów,  które  były  kiedyś  sklepem  Ezry  Maple'a,  i  zacząłem  je 
rozgrzebywać.  Jimmy  się  zbudził,  wyszedł  na  dwór  i  patrzał  na  mnie,  oddając  mocz  na  środku 
ulicy.  Miał  szeroko  rozstawione  oczy  swojego  ojca  i  jak  on  patrzał  na  ludzi  wzrokiem,  którym 
mierzył ich, ale pytań nie stawiał. Przydałoby mu się obcięcie włosów, i to bardzo, bo miał tak 
bujną  czuprynę,  że  głowa  wydawała  się  za  duża  w  stosunku  do  całego  ciała.  Jak  żyję,  nie 
widziałem równie chudego dzieciaka. 
-  Głodny  jesteś?-zawołałem,  ale  nie  odpowiedział.  Dwie  deski  obsunęły  się  w  czasie  pożaru, 
tworząc coś w rodzaju daszka. 
Pod nimi w popiele znalazłem trochę suszonych jabłek i grochu. Groch byt bardzo spalony. 
- Jimmy, rozejrzyj się, może znajdziesz garnek. Potrzebny nam jest garnek do kawy, słyszysz? 
Okazało  się,  że  właśnie  tak  trzeba  do  niego  mówić,  bo  od  razu  zabrał  się  do  szukania.  Jeszcze 
zanim zdążyłem wybrać garść grochu z popiołu, przybiegł z zupełnie dobrym garnkiem w ręku. 
Napompowaliśmy wody ze studni, spłukaliśmy sadzę z garnka, rozpaliłem ogień znalezionymi w 
kieszeni  chińskimi  zapałkami  i  zrobiliśmy  sobie  kawę  z  palonego  grochu.  Zjedliśmy  trochę 
suszonych  jabłek  i  w  ten  sposób  zaspokoiliśmy  pierwszy  głód,  ale  brunatny  płyn  byt  tak 
paskudny,  że  przypominały  mi  się  różne  okazje,  kiedy  piłem  naprawdę  dobrą  kawę  i  jadłem 
boczek, chleb i wołowinę. 
Zaniosłem część naszego śniadania do chaty Indianina, ale okazało się, że Molly śpi. Przepłakała 
prawie  całą  noc.  Teraz  leżała  z  wyciągniętymi  wzdłuż  ciała  chudymi  białymi  rękami.  Końce 
zmierzwionych  kosmyków włosów oblepione byty  błotem,  którym  wysmarował ją Niedźwiedź. 
Siedział  przy  niej  żując  suszoną  kukurydzę.  Postawiłem  na  podłodze  garnek  z  kawą  i  jabłka  i 
wróciłem na dwór do chłopca, żeby się zabrać do dalszych poszukiwań. 
W  sklepie  Ezry  udało  nam  się  znaleźć  dwie  osmolone  puszki  ze  skondensowanym  mlekiem, 
puszkę  pomidorów  w  sosie  własnym,  pudełko  45-milimetrowych  naboi,  główkę  młotka,  garść 
hufnali i trochę szarego mydła. Z ruin ,,Srebrnego Słońca" wygrzebaliśmy kawał balustrady, trzy 
lampy  naftowe  -jedna  miała  nawet  cały  klosz  -  i  mnóstwo  czarnych  butelek  i  nadtłuczonych 
szklanek.  W  pobliżu  sklepu  natrafiliśmy  na  nadpalone  siodło  i  cały  okrągły  metalowy  piecyk. 
Jimmy  podniósł  z  ziemi  almanach  z  lekko  nadpalonymi  brzegami.  Tymczasem  wzeszło  ciepłe 
słońce  i  zagrzało  mi  plecy.  W  południe  przed  chatą  Niedźwiedzia  leżała  już  spora  sterta 
pożytecznych przedmiotów. 
Wolałem jednak nie spędzać tam jeszcze jednej nocy. 
Wszedłem  do  środka,  żeby  zobaczyć,  czy  Molly  się  obudziła.  Po  podłodze  pełgały  świetlne 
plamy i pasemka, a jeden promyk słońca padł na otwarte oczy dziewczyny; 
wyglądała okropnie. Twarz tak jej wychudła, że każda kosteczka, każda błękitna żyłka rysowały 
się wyraźnie pod skórą. 

background image

 

19 

Jedzenia nie tknęła. Nie wiedziałem, co jej powiedzieć, nie wiedziałem, co ona mi powie, mimo 
to odezwałem się: 
-  Molly,  chcę  wykopać  ziemiankę  obok  studni.  Ziemia  to  jedyna  rzecz,  jakiej  mamy  pod 
dostatkiem, i myślę, że lepiej ochronią nas przed słońcem i deszczem obłożone darnią ściany niż 
drewno. 
Była tak sztywna, że przez chwilę bałem się, że umarła. Ale zaczęta coś szeptać, więc nachyliłem 
się nad nią, żeby lepiej słyszeć. 
-  Dostałam  kiedyś  od  jednego  faceta  wisiorek.  Na  łańcuszku.  Dałam  go  do  przechowania 
majorowi. 
- Major nie żyje, Molly-powiedziałem bardzo cicho. 
- Och! - przymknęła oczy.-Wiedziałam... 
- Tak się wściekał na Złego Człowieka, że go poraziło. Zaczekaj. 
Po  naszym  ocaleniu  kazałem  Jimmy'emu  wziąć  kuca  i  pojechać  na  równinę.  Zwierzę  pasło  się 
tam  teraz,  ale  zaprzęg  majora  stał  pod  drzwiami  chałupy.  Pod  siedzeniem  znalazłem  rzeźbioną 
skrzyneczkę,  w  której  trzymał  trochę  drobiazgów-guziki  z  masy  perłowej,  blaszane  pudełeczko 
zawierające  pomadę  do  włosów,  sztywny  kołnierzyk,  jakiś  wojskowy  medal  i  krzyżyk  na 
łańcuszku. 
Zaniosłem  krzyżyk  do  chaty,  pokazałem  go  Molly,  a  ona  wyciągnęła  rękę,  ujęła  go  delikatnie 
długimi  palcami,  zamknęła  w  zaciśniętej  pięści  i  położyła  głowę  z  powrotem  na  posłaniu.  I 
uśmiechnęła się. Od tego uśmiechu aż mi serce zatrzepotało, zapytałem, czy nie zjadłaby czegoś. 
- Zaopiekujesz się mną, Blue? - szepnęła. 
- O tak, Molly, jeżeli tylko pozwolisz. Wciąż uśmiechając się, dodała: 
-  Burmistrzu...-Nachyliłem  się  i  przyłożyłem  ucho  prawie  do  jej  ust.  -  Gdybym  teraz  miała  ten 
nóż  -  szeptała  dalej  -  nie  upuściłabym  go  na  ziemię.  Wpakowałabym  ci  go  pod  żebra  i 
patrzałabym, jak leje się z ciebie żółta posoka. 
Przez  chwilę  nic  z  tego  nie  rozumiałem,  uśmiech  Molly  nie  pasował  do  słów  wydobywających 
się z jej ust. A słodki był to uśmiech i jednocześnie tak pełen nienawiści, że poczułem, jakby łapa 
wielkiego kota powaliła mnie na ziemię. 
John Niedźwiedź przekopywał swoje poletko, używając do tego płaskiego kamienia. Wychodząc 
z chaty o mały  
włos się z nim nie zderzyłem. Minąłem go bez słowa. Łopata leżała tam, gdzie ją pozostawiłem, 
niedaleko końskiego ścierwa. 
Kojoty podkopały się pod kopiec z jednej strony i oczyściły mięso aż do kości.  Wiedziałem, że 
wrócą  nocą,  żeby  dokończyć  uczty,  mimo  to  nasypałem  świeżej  ziemi.  Ogarnęło  mnie  straszne 
uczucie beznadziejności. Patrzałem na otaczające mnie ruiny, zgliszcza i poczułem pełny ciężar 
moich  lat.  Najchętniej  usiadłbym  tam,  gdzie  stałem,  żeby  po  prostu  umrzeć.  Po  co  się  męczyć 
dalej? Kobieta leżąca w chacie Johna Niedźwiedzia nie miała nic wspólnego z dawną Molly, to, 
co się stało w saloonie Avery'ego, nie mogło się już nigdy odstać. Jedyną nadzieją człowieka jest 
możliwość  naprawienia  popełnionych  błędów.  Ale  uśmiech  Molly  wygnał  wszelką  nadzieję  z 
mojej duszy. 
Chwyciłem znów za łopatę. Ręce miałem obolałe, opuchnięte i całe w bąblach od wczorajszego 
kopania grobów. Chyba tylko myśl o rozpaczy Molly mogła mnie zmusić do zaciśnięcia ręki na 
łopacie, do zaniesienia jej pod wiatrak, l pewnie właśnie dlatego, że ból przeszywał mi ramiona, 
wbiłem ją w ziemię i zacząłem wykopywać dół pod ziemiankę. 
Wiatrak  byt  jedyną  wartościową  budowlą,  jaką  Zły  Człowiek  pozostawił  w  naszym  mieście. 
Hausenfield  zapłacił  za  wywiercenie  studni,  a  potem  odbijał  sobie  koszta  pobierając  od 
wszystkich mieszkańców pieniądze za wodę. Mieliśmy do wyboru albo dobrą wodę od Niemca, 

background image

 

20 

albo  ciepławą,  deszczową  ze  zbiorników,  wreszcie  mogliśmy  ją  przynosić  z  małego  źródełka 
wypływającego  wysoko  wśród  skał.  Większość  ludzi  wolała  płacić.  Fee,  zamiast  dawać 
Hausenfieldowi  pieniądze,  zbudował  mu  stajnię,  Avery  w  zamian  za  wodę  pozwalał  Niemcowi 
korzystać  z  usług  swoich  dziewczyn.  Ale  byli  i  tacy,  którzy  po  prostu  obsługiwali  się  podczas 
nieobecności  właściciela.  Wytyczyłem  kwadrat  o  boku  dwóch  i  pół  metra  i  zwilżyłem  grunt 
kilkoma wiadrami wody. 
Wycinałem łopatą spore kawały darni i układałem je jeden na drugim. Wykombinowałem sobie, 
ż

e  jeżeli  wykopię  dół  na  głębokość  półtora  metra,  a  darń  spiętrzę  na  wysokość  jakichś 

sześćdziesięciu centymetrów, to uzyskam pomieszczenie, w którym dorosły człowiek będzie się 
mógł wyprostować. Podjechał  
Jimmy  Fee  na  kucu,  żeby  go  napoić.  Stat  teraz  trzymając  kuca  za  uzdę  i  przyglądał  się  mojej 
pracy. 
- Jeszcze jeden grób? - zapytał. Tak jakby, pomyślałem sobie, ale na głos powiedziałem: 
- Weź kuca i przywieź mi dobrego, mocnego drewna. Buduję chałupę. 
Po  południu  na  środku  nieba  wisiała  martwa  kula  rozżarzonego  słońca.  Zrzuciłem-koszulę, 
owiązałem  szyję  chustką  i  co  kilka  minut  uchylałem  kapelusza,  żeby  się  ochłodzić.  Wiatr  ustał 
całkowicie, poziom wody w zbiorniku obniżył się gwałtownie, musiałem włazić na rusztowanie, 
ż

eby pokręcić krótkimi,  szerokimi skrzydłami wiatraka. Strasznie mnie wyczerpało to kopanie i 

ta wspinaczka. 
Przez  całe  życie  ciężko  pracowałem,  ale  przez  ostatni  rok  spędzony  w  mieście  pozwoliłem 
mięśniom zwiotczeć, do czego na stare lata miały prawo. Teraz rok ten dat mi się we znaki. Na 
moje szczęście Niedźwiedź, który wylazł ze swojej chaty, żeby uciąć sobie drzemkę w cieniu pod 
ś

cianą, podszedł do mnie i bez słowa wyjął mi łopatę z ręki. Myślę, że podobnie jak ja nie miał 

wielkiej  ochoty  dzielić  ze  mną  swojej  chaty.  Kiedy  słońce  zaczęło  chylić  się  ku  zachodowi, 
wykop byt gotowy. 
Wydobyliśmy  spod  gruzów  mocny  drąg,  przerzuciliśmy  go  przez  wykopany  otwór,  po  czym 
zabrałem  się  do  układania  przywiezionych  przez  Jimmy'ego  desek  w  ten  sposób,  że  jednym 
końcem opierałem je na krawędzi wykopu, a drugim na drągu. 
Mniejszymi  kawałkami  drewna  ponakrywałem  szpary.  Potem  wdrapaliśmy  się  na  skały  i 
zebraliśmy kilka naręczy suchych gałęzi. 
Położyliśmy je na deski, zasypaliśmy ziemią i powstał dach. Ziemianka była gotowa. Miała tylko 
otwór,  a  nie  drzwi,  ale  na  taki  luksus  można  było  poczekać.  Na  razie  postanowiłem  wstawić 
piecyk, zjeść trochę suszonych jabłek i może otworzyć puszkę skondensowanego mleka. 
- Właź do środka, poskacz trochę i uklep ziemię-powiedziałem do Jimmy'ego. Przekonałem się z 
rana,  że  trzeba  mu  dawać  proste  rozkazy.  Przez  cały  dzień  wydawałem  mu  polecenia. 
Wykonywał je bez wahania. Ale tym razem nie ruszył się nawet, tylko stal i patrzał wprost przed 
siebie. Pomyślałem, że zapadający zmrok kojarzy mu się ze śmiercią ojca, on jednak wyciągnął 
rękę w kierunku równiny i powiedział: 
- Ktoś tu jedzie. 
Ś

ciemniało się szybko, niebo nad niziną przesłaniały czerwone chmury. W odległości jakiejś mili 

na południe od nas coś się kłębiło wzniecając tumany  kurzu. Po  chwili okazało się, że to kryty 
brezentem wóz. 
- Jimmy, idź przed chatę Indianina i stań przy tych rzeczach, któreśmy pozbierali. - Tym razem 
posłuchał mnie. - Pudełko z nabojami wsadź za pazuchę! - krzyknąłem za nim. 
John Niedźwiedź wszedł do swojej chaty i zatrzasnął drzwi.  Włożyłem koszulę, stanąłem przed 
ziemianką i obluzowałem kolta. 

background image

 

21 

Czekaliśmy,  nie  ruszając  się  z  miejsca,  na  ten  wóz.  Podskakując  przejechał  po  grobach.  Kiedy 
dotarł na skraj miasta, zwolnił. 
Ciągnęła  go  szóstka  koni.  Cóż  to  za  wóz,  pomyślałem,  który  potrzebuje  aż  takiego  zaprzęgu? 
Konie  były  mocno  strudzone.  Szły  wolno  ulicą  między  spalonymi  domami,  tak  jakby  woźnica 
chciał  sobie  wszystko  dokładnie  obejrzeć.  Potem  zawrócił  skrzypiący  pojazd  i  skierował  go  w 
moją stronę. 
- Halo!- zawołał. Ściągnął lejce w momencie, kiedy już byłem pewny, że mnie minie i pojedzie 
dalej. Byt to tęgi mężczyzna, z szerokim uśmiechem pod sumiastym wąsem; 
siedział wysoko na koźle za tymi swymi spoconymi końmi i wyglądałby na kowala, gdyby nie to, 
ż

e miał na sobie koszulę w paski, a rękawy przytrzymane gumowymi podwiązkami. Obrócił się i 

powiedział do kogoś siedzącego w głębi wozu: 
- Widzisz, to nie był pożar prerii. Nie ma trawy, nie ma pożaru prerii. 
-  Ty  jesteś  geniusz  jak  jasna  cholera,  Zar-usłyszałem  kobiecy  głos.-Ale  Culver  City  jak  nie 
widać,  tak  nie  widać.  -Zza  pleców  woźnicy  wysunęła  się  głowa  kobiety.  Pierwsza  rzecz,  jaka 
mnie uderzyła, to to, że była bez kapelusza. 
Oboje przyjrzeli mi się uważnie. 
- Druh mój- odezwał się mężczyzna - powiedz, jest tu gdzie w tych wzgórzach kopalnia? 
- Słyszałem o czymś takim. 
- Aha, no to przecież wiem, co mówię. A co się tu siato? 
- Przyjechał człowiek i zrobił piekło. Roześmiał się, błysnął złotym zębem. 
- Druh mój, powiem ci coś. Dwa dni temu mówią mi, żeby jechać na Zachód, że trafili na żyłę 
złota, że można szybko się obłowić. No, ale Zachód to kawał świata i wczoraj zgubiłem drogę. 
Deszcz leje, ciemnica, a tu nagle na niebie łuna. Już wiesz, co ci chcę powiedzieć? Nie ma tego 
złego, co by na dobre nie wyszło. Wasze miasto się pali, a dla mnie to jak lampa w oknie. 
Zatrząsł się ze śmiechu, trzęsły mu się policzki, trząsł mu się brzuch. 
- Nie zważaj na gadanie Zara- zwróciła się do mnie kobieta. - To Ruski. 
- Zgadza się - odparł mężczyzna. Zeskoczył z wozu i wówczas stwierdziłem ze zdumieniem, że 
jest bardzo niski. - Zostaniemy tu na noc, Ada, a jutro do złota! 
Kobieta cofnęła się do wozu, a mężczyzna powiedział: 
- Druh mój, konie muszą się napić. Twoja ta studnia? 
- Tak jest. 
- Zapłacę ci. Uratowałeś się z pożaru. Pewnie potrzebujesz tego i owego? 
- Pewnie. 
Spojrzał  na  mnie  z  taką  miną,  jakby  miał  mi  coś  zabawnego  do  powiedzenia,  ale  się 
powstrzymał. 
- Lubisz szyneczki? Bo mam szyneczki. 
W tym  momencie  ktoś zeskoczył, a może  coś spadło z tyłu wozu, i chociaż trudno  mi się  było 
zorientować,  pomyślałem,  że  to  chyba  chłopiec.  Usłyszałem  kobiece  głosy.  Jednocześnie  tamta 
kobieta  pokazała się przy  koźle i zeszła z  wozu  lekkim  krokiem,  mimo że miała na sobie  kilka 
halek. 
- Ada - rozkazał mężczyzna - napoisz konie. Reszta niech rozstawi namiot za ziemianką. Będzie 
jak w starym kraju: dwa domy i już jest wioska. 
Kobieta,  do  której  mówił  Ada,  podprowadziła  konie,  nie  odprzęgając  ich,  do  beczki  z  wodą. 
Zobaczyłem wtedy trzy postacie stojące dokoła kwadratowej paki z brezentu. Słońce już prawie 
całkiem zaszło, więc dopiero po chwili zorientowałem się, że to kobiety. Jedna z nich miała na 
sobie spodnie - to właśnie ją wziąłem za chłopca - i była Chinką. 

background image

 

22 

-  Popatrz  na  moją  śliczną  trzódkę.  -  Rosjanin  wbił  mi  łokieć  w  żebra  i  zachichotał.  -  Woda  za 
szyneczki, zgoda? 
-  Zar!  -  zawołała  jedna  z  kobiet.  -  Zaczekajże  z  pięć  minut,  dopierośmy  zajechali. 
Zahandlowałbyś z kaktusem, gdyby ci się trafił po drodze, jak babkę kocham! 
-  Hej,  Zar!  -  zawołała  druga.  -  Ten  chłopaczek,  co  tam  stoi,  wygląda  mi  na  chętniejszego  niż 
facet, z którym gadasz. 
Chinka zachichotała, a Zar podniósł pięść do góry i krzyknął: 
- Zamknąć się! 
Niedużo  brakowało,  żebym  się  też  roześmiał.  Stoję  tu,  nic  prócz  łachmanów  na  grzbiecie  nie 
chroni  mnie  przed  ciosami  losu  i  zastanawiam  się  wyłącznie  nad  tym,  jak  przeżyć  następny 
dzień,  a  oto  z  dalekiej  równiny  nadjeżdża  facet  i  proponuje  mi  usługi  dziewcząt.  Potrząsnąłem 
przecząco  głową.  I  oświadczyłem,  że  wolałbym  dostać  od  niego  trochę  Zarcia  i  alkoholu,  ale 
ż

eby najpierw rozbił namiot. 

-  Jak  sobie  chcesz  -  wzruszył  ramionami.  Był  rozczarowany,  panie  uważał  widać  za  swój 
najcenniejszy towar.  Podszedł do nich, trochę na  nie powrzeszczał, potarmosił  Chinkę  za ucho, 
więc szybko wzięty się do rozkładania namiotu. 
No  cóż,  sam  też  zabrałem  się  do  roboty.  Razem  z  Jimmym  zaniosłem  cały  nasz  dobytek  do 
ziemianki.  Zapaliłem  lampę,  ustawiłem  piecyk  i  rozpaliłem  go.  Potem  uklepaliśmy  podłogę  i 
położyliśmy  na  niej  dwa  koce  majora.  Przez  cały  ten  czas  myślałem  o  tym,  czy  uda  mi  się 
wydębić  od  Rosjanina  chociaż  trochę  jedzenia.  Dotychczas  zadowalała  mnie  myśl  o  suszonych 
jabłkach i skondensowanym mleku, które znaleźliśmy w gruzach. Nie miałem ochoty polować na 
ś

wistaki. Im dłużej myślałem o przybyszach, tym bardziej mi się podobali. 

Kiedy  ustawiliśmy  już  prawie  wszystko,  z  zewnątrz  zaczęty  dochodzić  zdenerwowane  głosy. 
Jimmy wysunął głowę z ziemianki. 
- Coś się dzieje w chacie Indianina!- zawołał. Wyjrzałem na dwór. Było zupełnie ciemno. Przed 
chatą Niedźwiedzia migotały światełka, słychać było krzyki. 
- Zaczekaj, Jimmy - rzuciłem i pobiegłem do Niedźwiedzia. 
Kobiety Rosjanina stały w drzwiach jego chaty, machały latarniami i trajkotały. John Niedźwiedź 
leżał na ziemi twarzą w dół. 
Ten  Zar  próbował  podnieść  Molly  ująwszy  ją  pod  pachy,  a  ona  wrzeszczała  wniebogłosy  i 
drapała mu policzki paznokciami. 
- Zostaw ją pan! - powiedziałem i wyciągnąwszy rewolwer wycelowałem w Rosjanina. 
Puścił szybko Molly, ale rewolweru jakby nie zauważył. 
-  Druh  m  o  j  -odezwał  się.-Co  się  tu  dzieje?  Moje  dziewczyny  idą  się  przywitać  i  co  widzą? 
Dzikiego człowieka! 
- Tak, tak  - dodała  kobieta, na  którą  mówił Ada. -  Siedział w  kucki przed nią i  gapił się na jej 
tyłek. Jak żyję, nie widziałam czegoś podobnego! 
- Skurwysyny-jęknęła Molly. 
- Tam, skąd ja pochodzę, jest to w ogóle nie do pomyślenia - odezwała się jedna z dziewcząt. - 
Ż

eby taki cholerny Indianin... 

- Ta pani jest poparzona - powiedziałem. 
- Jeżeli tak, to chętnie się nią zajmiemy. Weźmiemy ją do naszego namiotu. 
- Nie dotykajcie mnie! - wrzasnęła Molly. - Kurwy! Trzymajcie się z dala ode mnie! 
- Też mi wdzięczność - żachnęła się Ada. 
- Ten Indianin zna się na leczeniu - powiedziałem. Rosjanin uniósł krzaczaste brwi. 
- Na leczeniu? 
- On się nią opiekuje. 

background image

 

23 

-  Zabiłem  go.  Rąbnąłem  go  pięścią  w  kark.  Pochyliłem  się  nad  Niedźwiedziem.  Żyt.  Był  tylko 
ogłuszony. Pomogłem mu usiąść w kącie.  
- Blue, przepędź te kurwiszony. Błagam cię, przegoń je! 
- Kochana - odezwała się jedna z dziewcząt. - Spójrz na siebie. Jesteś cała wysmarowana jakimś 
ohydnym  indiańskim  świństwem.  Nic  dziwnego,  że  cię  wszystko  boli.  Chodź  do  nas,  Ada 
opatrzy cię, jak należy. 
Myślałem, że Molly dostanie ataku szału. Zaczęła krzyczeć i bić pięściami w ziemię. 
-  Umrę,  jak  Boga  kocham,  umrę,  jeżeli  która  mnie  dotknie.  O  Boże,  zabierzcie  je  stąd...-Co 
gorsza, zaczęta czołgać się po ziemi na czworakach szukając swojego krzyżyka. Zacisnęła na nim 
dłoń, mamrotała do sądnej siebie poruszając szybko wargami, przewracała oczami. 
-  Biedactwo  -  powiedział  Zar,  końcami  palców  dotykając  podrapanych  policzków.  -Ostre  ma 
pazury, jak na tak cnotliwą babkę. 
- Do czego to podobne - dodała Ada - żeby tak leżeć na brudnej ziemi? 
Spojrzałem na Niedźwiedzia,  który-wciąż na  wpół przytomny - siedział opierając się plecami o 
ś

cianę. Potem na tę grupę tak pewnych siebie ludzi. 

-  Molly, zabieram  cię do siebie - oświadczyłem.  Nachyliłem się,  wsunąłem jej ręce pod pachy, 
dźwignąłem  i  przełożyłem  sobie  przez  ramię.  Obawiałem  się,  że  zacznie  się  wyrywać,  ale  ona 
wcale  mi  się  nie  opierała,  a  ważyła  nie  więcej  jak  dziecko.  Na  dworze  było  zimno,  więc 
powiedziałem  Rosjaninowi,  żeby  okrył  ją  bawolą  skórą.  W  momencie  kiedy  to  robił,  Molly 
jęknęła i wbiła mi paznokcie w kark. Wyniosłem ją z chaty i poszedłem do swojej ziemianki. Za 
nami  ruszyły  wszystkie  cztery  córy  Koryntu  ze  swymi  latarniami,  które  oświetlały  ziemię 
migotliwym blaskiem. 
W ziemiance przecisnąłem się obok Jimmy'ego i położyłem Molly na kocu. Drugim zasłoniłem 
otwór, wysunąłem głowę przez szparę i powiedziałem do wciąż hałasujących kobiet: 
- W porządku, ja się nią zajmę, możecie już być spokojne. 
Kiedy  powróciłem  do  Molly,  zobaczyłem,  że  patrzy  na  swoją  pustą  rękę.  Jeszcze  raz  zgubiła 
krzyżyk. 
- Zabrały mi go. Okradły mnie! - krzyknęła. 
I  znowu  zaczęła  zawodzić  i  złorzeczyć.  Przeklinała  ojca,  matkę,  dzień,  w  którym  się  urodziła, 
dzień,  w  którym  postanowiła  jechać  na  Zachód,  no  i  mnie.  W  czasie  tej  awantury  Jimmy 
wymknął się z ziemianki i w połowie drogi do chaty Indianina znalazł krzyżyk tam, gdzie Molly 
wypuściła  go z ręki.  Wrócił, klęknął przy niej i podał go patrząc na nią tym swoim poważnym, 
przypominającym spojrzenie ojca wzrokiem. 
Molly,  której  twarz  była  mokra  od  łez  i  umazana  błotem,  przyglądała  się  chłopcu,  jakby  go 
widziała po raz pierwszy w życiu. 
Jakże pragnąłem, żeby patrzała na mnie w taki sposób. 
- Molly - powiedziałem. - To jest Jimmy Fee. 
W kilka minut później oboje spali mocnym snem. W ziemiance było ciepło, tkwiliśmy w niej jak 
zwierzęta  w  norze.  Usiadłem,  żeby  trochę  odpocząć  przed  pójściem  do  namiotu  Rosjanina. 
Wyciągnąłem nogi, przymknąłem oczy i natychmiast zasnąłem. Próbuję opisać wszystko, co się 
wtedy działo, i nie jestem pewny, czy to, co nam się śni, też jest wydarzeniem. A śnił mi się Zły 
Człowiek z Bodie. Pędził stado bydła przez pustkowia. Na każdym zwierzęciu siedział wilk albo 
sęp i wbijał mu szpony w kark. Ja byłem w samym środku stada, biegłem z innymi i nie mogłem 
się  uwolnić  ze  szponów.  Upadłem  na  kolana,  tratowały  mnie  kopyta,  usta  miałem  pełne  ziemi. 
Czując smak tej ziemi zbudziłem się. Okazało się, że grudy wysychającej darni odrywały się od 
stropu i spadały mi na twarz. 

background image

 

24 

Przeraziłem się, bo zobaczyłem, że przez szpary po obu stronach zawieszonego w otworze koca, 
zagląda  jasny  dzień.  Przespałem  widać  dobrych  kilka  godzin.  Molly  i  Jimmy  jeszcze  się  nie 
zbudzili, więc wylazłem z ziemianki, wyprostowałem się z trudem i zmrużyłem oczy. 
Bo raziło mnie słońce. 
Było  już  dobrze  po  południu.  Przybysze  z  pewnością  odjechali.  Ale  kiedy  odwróciłem  się, 
zobaczyłem  ich  w  odległości  jakich  trzech  metrów  od  mojej  ziemianki.  Zwijali  namiot.  Byt  to 
wielki wojskowy namiot i mieli z nim kłopot. Jednocześnie kłócili się gwałtownie, więc nie  
bardzo im to szło. Kiedy któreś z nich zabierało się do wyciągania kołka z ziemi, inne zaczynało 
wrzeszczeć, potem wszyscy naraz podnosili głos. Teraz za dnia mogłem się przyjrzeć kobietom 
Rosjanina  lepiej  niż  poprzedniego  wieczoru:  ta,  którą  nazywali  Adą,  była  niewątpliwie 
najstarsza.  Chinka  i  pozostałe  dwie-jedna  wysoka,  druga  mata  i  pulchna-były  zaledwie 
dziewczynkami. Ucieszył mnie ich widok. 
Ale kiedy Zar mnie zauważył, przerwał mowę do kobiet i zakończył pod moim adresem: 
- Nie jesteś wcale druhem, bracie! 
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Poszedłem pod studnię, żeby się umyć. Ruszył za mną, 
nie przestając do mnie mówić. 
- Co teraz robić? Całe rano szukałem drogi do kopalni! Nie powiedziałeś, że drogi nie ma, nic nie 
mówiłeś. A teraz te babska, które powinny już leżeć na plecach i pracować, nic tylko skaczą mi 
po głowie. Straciłem cztery dni! 
Bytem jeszcze zaspany. 
- Przecież jak na dłoni widać drogę przez te skały - powiedziałem. 
- To ma być droga? Może dla mrówek! Ja nią nie przejadę! 
Miał rację. Nie przypuszczałem, że zamierzał jechać aż do samych złóż tym wielkim wozem. A 
powinienem się był tego domyślić. 
- To rzeczywiście zła droga. Pomyliłeś, człowieku, miasta. To, do którego chciałeś jechać, jest o 
dwie doby drogi stąd, na głównym trakcie. Coś ci się pokręciło. 
Zdenerwował się. Na szyi wystąpiły mu żyły. Puścił wiązankę najpierw po angielsku, potem po 
rosyjsku.  Zdawało  się,  że  nigdy  nie  skończy.  Kiedy  się  pochyliłem,  żeby  nalać  sobie  wody  na 
kark,  on  też  się  pochylił,  kiedy  odrzuciłem  głowę  w  tył  i  piłem,  przemawiał  do  mojej  grdyki. 
Kiedy zabrakło mu przekleństw pod moim adresem, wskazał palcem na swoje podrapane policzki 
i  zabrał  się  do  przeklinania  Molly.  Nazwał  ją,  między  innymi,  kocicą,  a  kiedy  skończył  z  nią, 
obrócił się i dumnym krokiem odmaszerował do swoich kobiet. 
No,  pomyślałem  sobie,  pożegnaj  się  z  robieniem  interesu  na  wodzie  ze  studni.  Rosjanin  nie  da 
nam nawet skórki od  
chleba. Ale, ostatecznie, gdyby przyjechał dwa dni wcześniej albo dwa dni później, wyszłoby na 
to samo. 
Nagle rozjaśniło mi się w głowie i coś sobie przypomniałem. 
Pobiegłem za nim. 
- Hej! - zawołałem. - Nie możesz dojechać do złota, to fakt, ale może złoto przyjedzie do ciebie? 
- Co takiego?! 
-Rusz się, Zar-powiedziała mata, kurduplowata. - Jedźmy już. Dostaję dreszczy, jak patrzę na to 
wszystko. 
- Jakie znowu złoto? - zapytał Rosjanin nie zwracając uwagi na dziewczynę. 
Zacząłem  gadać  jak  najęty.  Powiedziałem  mu-lekko  przesadzając-jakie  bogate  było  nasze 
miasteczko  jeszcze  przed  dwoma  dniami.  Jak  to  co  sobotę  zjeżdżali  tu  górnicy-i  to  całymi 
gromadami  -  żeby  wydać  swoje  Zarobki  i  zabawić  się.  Że  nie  widzę  powodu,  dla  którego  nie 
mieliby się zjawić i dzisiaj, bo przecież, jak sobie przypomniałem, jest sobota. 

background image

 

25 

Przez  dłuższą  chwilę  rozważał  moją  propozycję.  Skubał  wąsy,  marszczył  brwi  i  rozmyślał,  co 
robić dalej. No i zdecydował się: 
- Nie. Odjeżdżamy. 
Uratowało  mnie  to,  że  on  i  jego  panie  nie  mogli  w  żaden  sposób  porozumieć  się  co  do  dalszej 
drogi.  Rosjanin  chciał  jechać  na  zachód,  w  kierunku  głównego  traktu,  one  wolały  zawrócić. 
Kłócili  się,  robili  obrażone  miny,  krzyczeli  na  siebie,  grozili  sobie  nawzajem,  a  ja  co  chwila 
patrzałem w górę ku skałom i miałem nadzieję, że czas pracuje dla mnie. Ilekroć wydawało  mi 
się,  że  już  dochodzą  do  porozumienia,  rzucałem  stówko,  którym  podsycałem  kłótnię.  Tylko 
Chinka  milczała i patrzała to na jedno, to na drugie z nich i pewnie zastanawiała się,  co z tego 
wszystkiego wyniknie.  Ona pierwsza zauważyła trzech jeźdźców na  mułach,  którzy przyglądali 
się nam ze szczytu jednej ze skał. 
- Machajcie rękami, dziewczyny, no, machajcie! - krzyknął Zar. 
Posłuchały go. Podskakiwały, powiewały chustkami i wołały: - Hej! hej! -i tamci ruszyli w naszą 
stronę. 
Słońce chyliło się ku zachodowi. Zar rzucał dziewczy-  
nom krótkie rozkazy i podczas gdy szykowały się na przyjęcie gości, zaprowadził mnie do wozu 
i  dał  mi  worek  mąki,  kilka  połci  suszonej  wołowiny  i  puszkę  smalcu.  Uśmiechał  się,  znowu 
bytem jego przyjacielem. 
Nie tracąc ani chwili ukryłem wyniki naszej handlowej wymiany w ziemiance. 
 W kilka godzin później dokoła namiotu stało uwiązanych ponad tuzin koni i mułów. Rozlegające 
się  ze  środka.  dźwięki  piosenek  dziwnie  brzmiały  wśród  nocy.  Górnicy  już  po  paru  minutach 
przestali  się  dopytywać  o  pożar  i  tylko  kilku  oderwało  się  na  chwilę  od  nowych  kurew,  żeby 
pojechać do grobów i uchylić kapeluszy. 
Wdałem się w rozmowę z jednym, którego znałem, nazywał się Angus Mcellhenny. Byt to stary, 
krępy facet - z wieczną fajką w zębach- który na pewno wbił dobrą setkę pali w różne miejsca, 
gdzie  spodziewał  się  znaleźć  złoto,  zanim  zrezygnował  i  zaczął  pracować  dla  firmy.  Angus  nie 
mógł wprost uwierzyć w to, co się u nas stało. 
- Jeden jedyny człowiek? -zdziwił się. 
- Jeden jedyny. 
- Oni przeważnie grasują w stadach. Lubią się trzymać kupy. 
- Był sam. 
- Jezus Maria! Co za skurwiel! Opisz mi go jeszcze raz. 
-  Wysoki,  barczysty,  o  dobrą  głowę  wyższy  ode  mnie.  Na  jednym  policzku  ma  dużą  czerwoną 
szramę. Jak po oparzeniu. Ale najlepiej to zapamiętałem jego oczy. Oczy obłąkanego konia. 
- Znam go. To Clay Tumer. 
- Pojechał w waszą stronę. 
- Psiakość, może przejeżdżał koło naszego obozu. 
- Znasz go? Naprawdę? 
-  Słyszałem  o  nim.  Ktoś  go  już  dawno  powinien  kropnąć.  Zbiesił  się  dobrych  kilka  lat  temu.  - 
Angus wyjął fajkę  
z ust i splunął. - Niechby się już w piekle smażył. Dosyć narobił krzywd. 
Z  namiotu  doszedł  nas  głośny  wybuch  śmiechu.  Wyższa  z  dwóch  białych  dziewcząt  wyszła  na 
dwór prowadząc za ucho mężczyznę. Rechotał, byt zdrowo zalany. Zeszliśmy im z drogi, a ona 
oprowadziła go dokoła namiotu, wepchnęła do wozu i weszła za nim do środka. 
- Blue- odezwał się Angus-chodź, napijemy się za naszą Flo. Panie, świeć nad jej duszą. 
Mimo  że  już  nadeszła  północ,  w  namiocie  było  gorąco.  Z  podtrzymujących  go  pali  zwisały 
latarnie,  rzucając  żółte  światło  na  roześmiane  twarze.  Rosjanin  urządził  bar  na  desce 

background image

 

26 

przerzuconej przez dwa kozły. Zakasał rękawy, owinął się dużym fartuchem i rozlewał z beczułki 
whisky  zamawiane  przez  panie  dla  swoich  klientów.  Pocił  się,  był  czerwony  na  twarzy, 
błyszczały  mu  oczy.  Na  desce,  w  zasięgu  jego  prawej  ręki  leżała  strzelba.  Pod  nogami  położył 
worek,  do  którego  wrzucał  monety  albo  woreczki  ze  złotym  piaskiem  znoszone  mu  przez 
dziewczyny. 
- Ja stawiam! - krzyknął na nasz widok i nalał nam whisky do cynowych kubków. 
Wypiliśmy z Angusem Mcellhennym za spokój duszy rudej Flo. 
Niektórzy  klienci  siedzieli  na  rozkładanych  krzesłach,  inni  leżeli  pokotem  na  ziemi  i 
podszczypywali pulchną Chineczkę, ilekroć przechodziła obok. Inni zgromadzili się dokoła Ady, 
która grała na starym melodykonie i śpiewała różne piosenki. 
Wszystko, co chcę, nim wybije godzina, To kopalnia złota i tłusta dziewczyna... 
ś

piewali,  ale  nagle  umilkli,  bo  jeden  ze  stojących  za  Adą  mężczyzn  pochylił  się  nad  nią, 

wpakował jej rękę za dekolt i zdrowo wymacał. Ada wrzasnęła, zerwała się z krzesła i dała mu 
mocno w twarz, po czym wszyscy razem wybuchnęli śmiechem. 
W chwilę później Ada zawołała do małej pulchnej: 
- Mae, zatańcz swój numer! 
Uwagę wszystkich ściągnęła teraz na siebie Mae, która  
uniosła ręce wysoko nad  głowę i zaczęła  się obracać dokoła własnej osi. Mężczyźni  klaskali w 
ręce nadając rytm, więc kręciła się coraz to szybciej i szybciej, aż spódnica i halki uniosły się i 
oczom wszystkich  ukazały się jej nogi trochę powyżej cholewek.  W  kulminacyjnym  momencie 
tańca  zatrzymała  się  nagle,  chwyciła  jednego  z  mężczyzn  za  rękę,  poderwała  z  ziemi  i  przy 
akompaniamencie  śmiechów  wyprowadziła  z  namiotu.  Zaraz  potem  powróciła  wysoka-  Jessie 
było  jej  na  imię-podeszła  prosto  do  lekko  wstawionego  chłopca,  który  miał  jeszcze  krosty  na 
twarzy, i usiadła  mu na  kolanach. Chineczka, ubrana w czerwoną, atlasową bluzkę i pantalony, 
przewiązana żółtą szarfą, klęczała przed siwym, dobrze już podstarzałym facetem i częstowała go 
whisky, podczas gdy on gapił się na nią i skubał sobie brodę. Zamiast po szklankę sięgnął po nią, 
ale ona odepchnęła go lekko i uśmiechnęła się; przypuszczam, że czekała, aż zwolni się wóz. 
Te  dziewczyny  znały  się  na  swojej  robocie,  zabierały  się  tylko  do  najbardziej  pijanych  i 
nieśmiałych. Moim zdaniem Zar prowadził swój biznes nie gorzej niż Avery. 
Angus  Mcellhenny  zaproponował  mi  drinka.  Zgodziłem  się.  Ale  kiedy  odwrócił  się  do  mnie 
plecami, a dziewczyny wciągnęły go do zabawy, wziąłem pełną szklankę i wyszedłem. Noc była 
zimna. W drodze do ziemianki towarzyszyły mi słowa piosenki: 
Wszystko, co chcę, nim mi przejdzie ochota, To pulchna dziewczyna, a z nią góra złota. 
Molly  i  Jimmy  oświetleni  blaskiem  rozpalonego  piecyka  leżeli  niczym  para  psów,  obgryzali 
kawałki  suszonego  mięsa  i  przysłuchiwali  się  dochodzącym  z  namiotu  swawolnym  głosom. 
Smętny był to widok. 
Dorzuciłem  patyków  do  ognia,  zmieszałem  mąkę  z  wodą,  rozpuściłem  odrobinę  smalcu  na 
patelni i usmażyłem placki. 
Położyłem dwa przed Molly i dwa przed Jimmym. Molly odwróciła głowę. 
- Molly-odezwałem się. - Mam whisky. Jeżeli zjesz placki, dam ci przepłukać gardło. 
Nie odpowiedziała. Ale w tej samej chwili usłyszałem na zewnątrz kobiecy, strofujący głos: - Nie 
tędy, stary  
ośle!-Jednocześnie  ktoś  się  potknął  o  nasyp  przed  ziemianką  i  jedna  z  desek  spadla  ze  stropu 
prosto na plecy Molly. 
Wrzasnęła, a ja złapałem deskę i wybiegłem. Mae ciągnęła klienta za poły w stronę namiotu, a on 
ś

miał się, potykał i kaszlał. 

background image

 

27 

Położyłem deskę na miejsce i usiadłem oparłszy się plecami o ścianę wykopu tak, żeby widzieć 
wszystko, co się dzieje,  i trzymać pijaków  z dala od ziemianki.  Popijałem whisky,  którą  Molly 
wzgardziła.  Smakowała  mi.  Rozgrzała  gardło,  ale  cała  reszta  mojego  ciała  marzła  na  zimnie.  Z 
ciemności dochodziło skrzypienie wiatraka, któryś z koni parskał od czasu do czasu, w namiocie 
wciąż  śpiewano-chyba  już  dwudziestą  zwrotkę.  Ale  ja  przysłuchiwałem  się  rozmowie 
dochodzącej przez ścianę z darni. 
-  Proszę  cię-doszedł  mnie  głos  Molly-popatrz  na  moje  plecy  i  powiedz,  czy  krew  się  jeszcze 
sączy. 
- Już nie. 
- Dobry z ciebie chłopiec... znałam twojego ojca. 
- Wiem. 
- Lubił Flo... 
- Wiem. 
- No i nie ma go. Tyle mu z tego przyszło. Jimmy nic jej nie odpowiedział, a z wnętrza namiotu 
rozległy się szczególnie głośne krzyki i wybuchy śmiechu. 
- Dlaczego płaczesz? 
- Wca...wcale nie. 
-  Nie  ma  go  już.  Ale  są  gorsze  rzeczy  niż  śmierć.  Spójrz  tylko  na  mnie.  Nie  płacz  po  ojcu.  Ile 
masz lat? 
- Ojciec mówił, że dwanaście. 
- Kiedy? 
- Nie... nie pamiętam. 
-  Dwanaście.  Jesteś  mały  na  swój  wiek.  Zjedz  mój  placek.  Chcesz  chyba  urosnąć  i  zostać 
prawdziwym  mężczyzną,  no  nie?  O  Boże,  jak  mnie  te  plecy  pieką!  Jezus  Maria!  No,  pojedz 
sobie, maty. Powiem ci, że niełatwo wyrosnąć na mężczyznę, nawet kiedy je się, jak należy. 
Nieco  później  zdrzemnąłem  się  na  siedząco,  ale  przez  całą  noc  budziły  mnie  na  przemian  albo 
piski dziewcząt, albo ryki mężczyzn. Światło padające z otworu namiotu odcisnęło się na ekranie 
mojej  świadomości  żółtym  kwadratem,  z  którego  -  od  czasu  do  czasu  -  wyłaniały  się  jakieś 
ciemne  postacie  i  jak  duchy  rozpływały  się,  z  chwilą  gdy  docierały  do  granicy  ciemności.  Nad 
ranem wydało  mi się, że widzę cienie oddalających się mułów,  a  kiedy zasłona nocy podniosła 
się  całkowicie,  obudziłem  się  i  rozprostowałem  sztywne  członki.  W  szarym  świetle  poranka 
spostrzegłem leżących pokotem górników zmorzonych kamiennym snem. 
Wstałem,  przeszedłem  się  i  natknąłem  na  Angusa  Mcellhenny'ego.  Siedział  skulony  w 
obtłuczonej  wannie  Hausenfielda  sterczącej  wśród  ruin  niczym  wyrzucony  na  ląd  szkuner  -  i 
chrapał.  Widok Angusa w takiej sytuacji bynajmniej mnie nie rozweselił, przeciwnie, im dłużej 
patrzałem  na  niego  w  smętnym  świetle  poranka,  tym  większa  ogarniała  mnie  melancholia. 
Zrozumiałem, że na tym pogorzelisku nikogo nic dobrego spotkać nie może. 
Ale nastał dzień i trzeba się było zabrać do roboty. Zmieszałem nieco mąki z wodą, usmażyłem 
placki na śniadanie, rozejrzałem się za jakimś naczyniem dla Molly, zbiłem kilka desek na drzwi 
do  naszej  ziemianki,  nazbierałem  trochę  suchego  łajna  na  opat,  wygarniając  je  spod  zwierząt 
wciąż  jeszcze  spętanych  w  pobliżu  namiotu.  Wyprowadziłem  kuca  majora  na  pobliskie  pole, 
gdzie  było  trochę  Zarośli.  Kiedy  słońce  zaczęło  mocniej  grzać,  górnicy  budzili  się,  wstawali  i 
klęli, klęli zachrypłe i odjeżdżali. Usłyszałem, jak jeden z nich mówił do swojego muła: 
- Te, Kwiatuszek, stąpaj miękko i ostrożnie, żeby mi łeb z karku nie spadł. 
Pryszczaty chłopak przyszedł do mnie z wymiętym listem w ręce. W dziennym świetle wyglądał 
jeszcze mizerniej i cherlawiej. 
- Zawsze nadawałem listy przez pana Maple'a- powiedział. 

background image

 

28 

- Nie ma już Ezry - odparłem. 
- Wiem. Może zatrzymałby go pan u siebie, aż przyjdzie poczta? - Wyjął z kieszeni dwa srebrne 
dolary i wsunął mi do ręki.- Opłata jest dwa dolary za uncję - dodał.- Ja nigdy nie piszę więcej 
niż za dolara. 
Odszedł, zanim zdążyłem się zgodzić lub nie, i teraz  
wydaje  mi  się,  że  to  wydarzenie,  bardziej  niż  jakiekolwiek  inne,  wpłynęło  na  dalszy  rozwój 
wypadków. Albowiem Zar gwiżdżąc wesoło wyłonił się z wozu i zaczął gramolić w dół właśnie 
w momencie, kiedy chłopiec, wręczywszy mi list, odjeżdżał. 
Rosjanin  zapiął  koszulę  i  powitał  mnie.  Wspólnymi  sitami  rozpaliliśmy  ognisko,  potem  on 
zaparzył prawdziwą kawę, poczęstował mnie, usiadł na ziemi i poprosił, żebym mu opowiedział, 
co się właściwie stało z naszym miastem. Opowiedziałem. 
- Zaskoczył was? - zapytał. 
- Tak jest. 
Wskazał na list chłopca, który wsunąłem do kieszeni koszuli, i powiedział: 
- Miasto poszło z dymem, ale jest potrzebne. Tak czy nie? 
- Tak. 
- Poczta tu jeszcze przyjedzie? 
- Pewnie. Jeżeli będzie miała po co. 
- Przyjedzie. Górnicy na pewno też! 
Myśl  o  tej  możliwości  ogromnie  go  podnieciła.  Zerwał  się  z  ziemi,  zaczął  biegać  tam  i  z 
powrotem, skubał sobie  brodę - krągły jak beczułka człowieczek, mamroczący coś po rosyjsku. 
Popijałem  gorącą  kawę  i  obserwowałem  go.  Stał  teraz  i  rozglądał  się:  patrzał  na  wiatrak,  na 
kamieniste  wzgórza,  obrócił  się,  zatoczył  pełne  koło,  spojrzał  na  wschód  ponad  doszczętnie 
spaloną ulicą, a potem na południe ponad równinę ciągnącą się aż po horyzont. Stojące w zenicie 
słońce  rozpaliło  ją  do  białości  i  tylko  tu  i  ówdzie,  tam  gdzie  teren  nagle  się  obniżał  lub  gdzie 
chmury kładły swoje cienie, mieniła się odcieniami żółci i seledynu. 
- Druh m o j -odezwał się wreszcie wciągając powietrze.-Czy czujesz-spój rżał na mnie-zapach 
kawy, zapach konia, zapach spalenizny? 
Skinąłem potakująco głową. 
- A widzisz, bo ty nie masz kupieckiego nosa! A wiesz, czym mnie to pachnie? Forsą!- Spojrzał 
mi w oczy. Złoty ząb zabłysnął w szczecinie brody. Ogromnie ubawiony wziął się za boki i śmiał 
jak szalony. Tak głośno, że Jimmy wyszedł z ziemianki, żeby zobaczyć, co się dzieje. 
- Czy ty, druh mój, rozumiesz, co ja mówię?- ciągnął  
Zar. - Będziemy sąsiadami! - Pochylił się nade mną i trzepnął mnie w ramię. Wciąż się śmiejąc, 
ruszył w stronę namiotu i zniknął w jego wnętrzu. 
Ponieważ garnek z kawą wciąż stał na ogniu, napełniłem kubek i skinąłem na chłopca. 
- Masz, Jimmy, wypij to. 
Wziął kubek bez słowa. Zauważyłem, że po przespanej nocy wygląda znacznie lepiej, że te jego 
tak do ojca podobne oczy nie są już tak zapadnięte jak wczoraj. 
- Czy Molly jeszcze śpi? 
- Nie. Mówi coś. 
- Jak to mówi? 
- Mówi do siebie. Do krzyżyka. 
- Może się modli? 
- Chyba się modli. 
Kiedy wypił wszystko, dolałem świeżej kawy do kubka. 
- Daj to Molly - poleciłem. - Od ciebie przyjmie. Może modli się właśnie o kubek kawy. 

background image

 

29 

Jimmy ruszył ostrożnie do ziemianki.  W tej samej chwili z głębi namiotu wydobyły się okrzyki 
protestu, więc chłopiec stanął jak wryty i spojrzał na mnie. 
-  Idź,  idź-  powiedziałem.-To  ci  sami  co  wczoraj.  Dolałem  wody  do  garnka  i  postawiłem  go  z 
powrotem  na  ogniu.  Potem  stałem  i  przysłuchiwałem  się  potwornym  wrzaskom,  jakie  wciąż 
wydobywały się z głębi namiotu. Dziewczyny tam spały, a Zar zbudził je, żeby im powiedzieć, 
ż

e  będą  zakładali  nowe  miasto.  Cóż  to  była  za  awantura!  One  ryczały  na  niego,  a  on  na  nie. 

Wydawało  mi  się,  że  milczała  tylko  Chineczka,  później  okazało  się,  że  mam  rację.  Po  chwili 
klapy namiotu rozchyliły się i właśnie ona wyszła na dwór. Lekko kulejąc zrobiła kilka kroków, 
przystanęła i powiodła wzrokiem po ruinach, po równinie i po wzgórzach. 
W  tym  momencie  przyszło  mi  coś  do  głowy.  Poszedłem  do  leżącego  w  wannie  Angusa  i 
wyrzuciłem  go  na  ziemię.  Nie  przebudził  się,  nie  przestał  nawet  chrapać.  Zaciągnąłem  wannę 
pod studnię, wypłukałem, jak mogłem najstaranniej, i napełniłem wodą. 
Drgające w jej lustrze słońce odbijało z kolei niebo.  Wykombinowałem, że jak zostawię wannę 
przez całe popołudnie na słońcu, to woda się nagrzeje i zrobi się całkiem zachęcająca. Też mam 
swój pomyślunek. 
Tymczasem  kłótnia  w  namiocie  powoli  cichła,  aż  w  końcu  słychać  było  już  tylko  glos  Zara  i 
jednej z dziewcząt. I ta wkrótce wyszła na dwór. Okazało się, że to mała, pulchna Mae. Ruszyła 
dumnym  krokiem  do  wozu,  weszła  do  środka  i  zaczęła  wyrzucać  na  ziemię  różne  przedmioty: 
garnek, koc, torbę podróżną. 
-  Na  mnie  nie  licz,  mój  panie!  -  wrzeszczała.  -  Możecie  kisnąć  w  tej  zakazanej  dziurze,  jeżeli 
chcecie. Ale beze mnie. 
Zar także wyszedł z namiotu i stał teraz wymachując pięścią w jej stronę. 
- Nosa zadzierasz? Myślisz, że jesteś mądrzejsza od Zara! Uduszę cię własnymi rękami! 
Zamiast  odpowiedzieć,  rzuciła  w  niego  owalnym  lusterkiem  i  trafiła  w  skroń.  Śmiać  mi  się 
chciało,  ale  Rosjanin  ryknął  z  wściekłości,  skoczył  na  wóz,  wsunął  rękę  do  środka,  wyciągnął 
dziewczynę i zrzucił na ziemię. 
- Hej, Zar! - zawołała wysoka, na którą mówili Jessie. - Nic z tych rzeczy! 
Stały  z  Adą  przed  wejściem  do  namiotu  i  zaczerwienionymi  oczami  przyglądały  się  potyczce. 
Zaspane  i  wymięte,  nie  wyglądały  ponętnie.  Szminka  starta  się  im  z  twarzy,  włosy  zwisały  w 
bezładzie, wyglądały jak wyciśnięte cytryny. 
-  Ja  tu  rządzę  i  tylko  ja!-  krzyczał  Zar.  I  jakby  dla  podkreślenia  tego  twierdzenia  dawał  Mae 
kopniaka, ilekroć usiłowała wstać. 
Kiedy  się  wreszcie  podniosła  i  zaczęta  uciekać,  przewrócił  ją  jeszcze  raz  i  znowu  skopał. 
Wrzeszczała, a on tylko powtarzał: 
- Zamknij się, stul pysk! 
Podbiegłem,  odciągnąłem  Zara  od  dziewczyny,  która  się  już  nawet  nie  szamotała,  tylko  leżała 
zakrywszy głowę rękami i szlochała. Zar pozwolił się prowadzić, ale co kilka kroków odwracał 
się i przeklinał dziewczynę po rosyjsku. 
Chineczka  wróciła  biegiem  do  namiotu,  gdy  tylko  Zar  z  niego  wyszedł,  lecz  Jessie  i  Ada 
podeszły do Mae i pomogły jej wstać. Ada objęła posiniaczoną dziewczynę i pocieszała. Było mi 
wstyd. Odwróciłem się plecami do Zara, który  
siedział z ponurą  miną  i skrzyżowanymi nogami przed ogniskiem, podszedłem do  zgnębionych 
kobiet i powiedziałem, że jeżeli mają ochotę, to mogą skorzystać ze stojącej pod studnią wanny. 
Na pewno nie kąpały się od miesięcy. Mae natychmiast zapomniała o swojej krzywdzie. Obie z 
Jessie  rozebrały  się  do  naga,  jedna  przez  drugą  skakały  do  wanny,  pluskając  się  i  śmiejąc  jak 
dzieci. Ada przyniosła im kawałek pachnącego mydła. 

background image

 

30 

-  Przyjechało  aż  z  Paryża!  -  poinformowała  mnie.  -  Dostałam  je  od  skurwiela,  który  ukradł  je 
ż

onie swojego pułkownika! 

Chinka  przyglądała  się  koleżankom  z  daleka  i  uśmiechała  się  z  zadowoleniem.  Te  dwie 
dziewczyny  wskakujące  i  wyskakujące  z  wody  -  ogorzałe  po  szyję  i  przeguby  rąk,  a  poza  tym 
całkiem  białe-zachowywały  się  tak  swobodnie,  jakby  były  ubrane.  Jednym  z  tych,  którzy 
przyglądali  im  się,  był  stojący  pod  ścianą  ziemianki  Jimmy,  ale  przecież  nie  mogłem  mu  tego 
zakazać, bo sam się na nie gapiłem. 
Tegoż  wieczoru  -  siedząc  z  Rosjaninem  przy  ognisku  -  powiedziałem  mu,  że  należałoby  chyba 
postawić  kilka  w  miarę  przyzwoitych  budynków  przed  przyjazdem  poczty  konnej. 
Przypomniałem  sobie,  że  Fee  oprócz  tego,  że  kupował  deski  w  kopalni,  przywoził  je  także  z 
opuszczonych okolicznych miasteczek. 
- No to znajdźmy takie miasteczko-zaproponował Zar. 
- Znam jedno - odpowiedziałem. - Nazywa się Fountain Creek. 
- Dobra. Jedziemy. 
Wstał. Ten człowiek był nawet przebieglejszy od Avery'ego i tak szybki, że trudno było za nim 
nadążyć.  Miałem  kiedyś  takiego  konia.  Wystarczyło  go  raz  dotknąć  ostrogą  i  już  nie  dał  się 
zatrzymać. 
- Chwileczkę! - krzyknąłem. - To jest pot dnia drogi. Po co tracić noc. Wyruszymy o świcie. 
Ale  z  chwilą  kiedy  zapadła  decyzja,  zacząłem  się  zastanawiać  nad  jej  słusznością.  Wypadki 
toczyły  się  zbyt  .szybko  jak  na  mój  gust.  Cieszyłem  się  wprawdzie,  że  niebawem  zacznę  coś 
robić  na  serio,  ale  nie  bytem  pewny,  czy  to  ma  sens,  i  niemal  mimo  woli  zacząłem  zerkać  w 
stronę rzucanych przez skaty cieni. Nie miałem ochoty zostawiać Molly i Jimmy'ego samych na 
cały dzień, a może nawet i noc. 
No,  ale  zanim  jeszcze  zaczęło  świtać,  bytem  ubrany,  a  kiedy  pierwsze  promienie  słońca 
rozjaśniły nocne niebo, poszedłem do chaty Indianina. Jak się obawiałem, John Niedźwiedź nie 
miał  najmniejszej  ochoty  pilnować  kogokolwiek.  Od  chwili  kiedy  Zar  na  niego  napadł,  nie 
wysunął  nosa  z  chaty.  Przez  otwarte  drzwi  widziałem,  jak  siedzi  zgarbiony  przed  wygasłym 
ogniskiem,  pogrążony  w  myślach.  Nie  można  Indianinowi  zrobić  nic  gorszego  jak  go  uderzyć. 
Niedźwiedź miał na sobie koszulę, portki i mieszkał w chacie-chociaż jeszcze dziesięć lat temu 
nie zniósłby dachu nad głową-ale okazało się, że ma wciąż duszę nomada. 
Korzystając z chłodu wczesnego poranka Zar wyładował resztę rzeczy z wozu, a teraz ściągał z 
niego  brezent  i  odkręcał  pałąki.  Na  ziemi  leżały  już  kufry,  worki  z  ziarnem,  liczne  skrzynie, 
beczułka, bety - mnóstwo bagażu mieściło się w tym wozie. 
Dziewczęta krzątały się żwawo, zanosząc rzeczy do namiotu. 
- Zaraz będę gotów, druh mój!- zawołał Zar na mój widok. 
Poszedłem i powiedziałem mu, że Niedźwiedź wpadł w melancholię. Nie przejął się tym zbytnio. 
- Przejdzie dzikusowi-uspokoił mnie. Dobrze zapamiętałem te słowa. 
- Może i tak- odparłem -ale kto przypilnuje naszego dobytku? 
- E, tam-wzruszył ramionami. 
Byłem skłopotany. Nie miałem ochoty odjeżdżać, szczególnie ze względu na chorobę Molly. Ale 
nie było innego wyjścia. 
Pogadałem  z  najwyższą  z  dziewcząt  Zara,  Jessie,  i  namówiłem,  żeby  mi  sprzedała  jedną  ze 
swoich  starych  sukien.  Zaofiarowałem  jej  dwa  srebrne  dolary,  które  dostałem  od  pryszczatego 
chłopca za nadanie listu. 
- Nie-zmieniła nagle zdanie Jessie-ta suknia jest za dobra dla tej kurwy. 
- Daj mu suknię - zażądał Zar i zmarszczył brwi. 

background image

 

31 

Transakcja została zawarta. Zaniosłem suknię do ziemianki. Molly siedziała zwrócona twarzą ku 
drzwiom,  zakryta  po  szyję  skórą  z  bawołu.  Twarz  miała  wychudzoną  i  tak  patrzała  na  mnie 
swoimi  zielonymi  oczami,  że  zrobiło  mi  się  dziwnie,  a  nawet  wstyd,  że  próbuję  się  do  niej 
odzywać. Musiałem odchrząknąć. 
- Molly, wszystko się jakoś układa. Ci ludzie osiedlą się tutaj. Teraz jadę z Ruskiem po drewno. 
Będziemy się budować. 
Skinęła głową, widać było, że ją to nic nie obchodzi. 
- Jimmy zostaje - powiedziałem. - Mam dla ciebie suknię. 
Przez  długi  czas  miałem  się  dręczyć  tym,  że  nie  potrafiłem  przewidzieć  jej  odpowiedzi,  jak 
również tym, czy jakikolwiek mój postępek znajdzie chociażby na chwilę uznanie w jej oczach. 
Teraz  milczała  tak  uparcie,  że  nie  byłem  pewny,  czy  moje  słowa  do  niej  dotarty.  Aż 
zrozumiałem,  że  płacze.  Płakała  bezgłośnie  i  wpatrywała  się  uporczywie  w  ziemię,  zupełnie 
jakby oglądała tam historię swojego życia, a łzy spływały jej po policzkach. 
- Molly - powiedziałem-to jest naprawdę dobra suknia. Ale nie chciała jej przyjąć. 
- Sam ją noś, burmistrzu-odezwała się wreszcie.  Przygryzała dolną wargę, przeczesywała sobie 
włosy palcami. Nie wiedziałem, co robić, więc wyniosłem suknię na dwór. Jessie od  razu mnie 
zauważyła i kiedy dotarłem do namiotu, wszystkie trzy dziewczyny przerwały robotę i otoczyły 
mnie. 
- Wiedziałam, że tak będzie-powiedziała Jessie. -Ta kurwa nawet skunksowi dałaby cyca, nawet 
z koniem by się gziła, moja suknia jest dla niej za dobra. 
- Niech ja skonam-dodała Ada. 
- Bezczelne świńskie dupsko-odezwała się Jessie do Mae. - To ci dopiero. 
- Bo tę starą za mało przypiekło - stwierdziła Mae powoli. 
Skubałem szczecinę na brodzie i zastanawiałem się, co teraz robić, l pod wpływem tej babskiej 
gadaniny powiedziałem coś, czego sobie do dziś nie potrafię wytłumaczyć.  
Może chciałem ochronić Molly przed ich złością, a może pokręciło mi się z tego wszystkiego we 
łbie. 
- Molly to moja żona - oświadczyłem. 
Teraz myślę, że powiedziałem to, bo już wiedziałem, że jesteśmy nierozerwalnie ze sobą złączeni 
przez  Złego  Człowieka  z  Bodie.  Dziewczyny  spojrzały  na  mnie  jak  rażone  piorunem.  Tylko  w 
oczach  Jessie  zauważyłem  przelotne  zdumienie,  pewnie  zdziwiło  ją,  że  umieściłem  żonę  w 
chacie  Indianina,  gdzie  dziewczyny  ją  znalazły.  No,  ale  dla  dziwki  nie  ma  nic  godniejszego 
szacunku  niż  zamężna  kobieta.  Te  damy  zaczęły  się  rumienić  i  jąkać  niczym  dziewice  i  już  po 
chwili Ada wciągnęła mnie do namiotu, otworzyła swój kuferek i wydobyła coś z samego spodu. 
- To jest moja ślubna suknia - powiedziała. - Miałam ją na sobie jeden jedyny raz, w dniu mojego 
ś

lubu. Dwadzieścia lat temu. 

Mąż był kaznodzieją. To jego namiot, to krzesła dla wiernych, a to jego melodykon. Grałam na 
nim  hymny.  Nie  noszę  obrączki,  bo  mi  wstyd,  ale  możesz  jej  powiedzieć,  że  ta  suknia  jest  w 
porządku." 
- Ależ, panno Ado... 
- Proszę to wziąć. - Przełożyła mi białą szatę przez ramię. - Fason jest prosty. Na pewno będzie 
na nią w sam raz. Biedna  kobieta. Żeby  się tak  poparzyć. Nic dziwnego, że jej się pokręciło w 
głowie. 
- Pewnie-potwierdziła Jessie. 
- I oddaj mu dwa dolary-zażądała Mae. 
- Oczywiście.-Jessie wsunęła mi pieniądze do ręki. - Zwróć tę starą kieckę. To szmata, powinnam 
ją zakopać. 

background image

 

32 

-  Drogie  panie  -powiedziałem  -jesteście  bardzo  dobre.  -  Być  może  obłudnie  to  zabrzmiało,  ale 
byłem  naprawdę  szczerze  wzruszony.  Ta  ich  nagła  życzliwość  powinna  mnie  była  raczej 
zasmucić, ale przecież wiedziałem,  co  mogły  zrobić  Molly,  gdyby się dowiedziały,  że jest taką 
samą prostytutką jak one. 
Kiedy wyszedłem z namiotu, Zar już siedział na koźle. Konie były zaprzężone. 
- Więc jak, druh mój? 
- Chwileczkę-odparłem. 
Podszedłem do Jimmy'ego, który stał przed ziemianką.  
Widać  całkiem  niedawno  się  obudził,  bo  miał  zaspane  oczy.  Palcami  rozczesywał  ogon  kuca 
majora. 
- Jimmy- powiedziałem -posłuchaj mnie uważnie. Jadę teraz po drzewo na budowę. Jak odjadę, 
dasz Molly tę sukienkę. Ona musi coś na siebie włożyć, a od ciebie ją przyjmie. Zaprzęgnij kuca 
do wózka Indianina i postaw go pod drzewami. Gdybyś zobaczył, że zbliża się Zły, bierz Molly i 
jedź na południe, na główny trakt. Zrozumiałeś? 
- Tak. 
-  Nie  powinieneś  mieć  żadnych  kłopotów,  tylko  nigdzie  nie  chodź  i  trzymaj  się  z  daleka  od 
Indianina, bo coś mu odbiło i jak go zirytujesz, może się wściec. Zjedz placki, które usmażyłem. 
Jak grzecznie poprosisz te damy, to pewnie dadzą ci kilka srebrnych dolarów. Zrozumiałeś? 
- Tak. 
- Wrócę niedługo. - Odszedłem kilka kroków i zatrzymałem się. -Jeżeli która z nich spyta, jak się 
czuje twoja matka, to pamiętaj, że chodzi o Molly. 
Wskoczyłem  na  wóz  i  usiadłem  obok  Zara.  Strzelił  z  bata  i  konie  ruszyły  z  głośnym  stukotem 
kopyt.  Odwróciłem  się  i  stwierdziłem,  że  tylko  Jimmy  odprowadza  nas  wzrokiem.  Stal  przy 
ziemiance  i  patrzał  za  nami,  a  kiedy  po  dłuższej  chwili  znowu  się  odwróciłem,  zobaczyłem,  że 
nie ruszył się z miejsca. Żal mi się zrobiło, że nie powiedziałem czegoś, co dodałoby mu otuchy, 
może powinienem był przynajmniej pogłaskać go po włosach. 
Rosjanin  poganiał  konie,  jakby  się  ścigał  z  pociągiem.  Musiałem  się  trzymać  mocno,  bo  pusty 
wóz  przechylał  się  gwałtownie  na  boki.  Wskazywałem  ręką  kierunek,  raz  na  południe,  raz  na 
zachód,  i  tak  pędziliśmy  przez  równinę  z  turkotem,  podskakując  na  grudach,  wznosząc  wielkie 
tumany kurzu. Nie była to sytuacja sprzyjająca rozmowie, ale Rosjanin jakby tego nie zauważył. 
Był  to  człowiek  dumny  z  siebie  i  swoich  osiągnięć.  I  gdy  tak  pędziliśmy  na  łeb,  na  szyję  w 
gorących  promieniach  słońca,  wykrzykiwał  gromkim  głosem  historię  swojego  życia,  nie 
przerywając  ani  na  moment,  nawet  kiedy  zjechaliśmy  z  płaskiego  terenu  między  piaszczyste, 
porośnięte  skąpą  trawą  pagórki,  które  ciągnęły  się  daleko,  jak  okiem  sięgnąć,  jak  spokojne 
morze. Słuchałem go tylko jednym uchem, bo myślałem o Molly i o tym, czy włoży na siebie tę 
suknię. 
-  Posłuchaj,  druh  mój.  Jechałem  na  Zachód,  żeby  się  osiedlić,  ale  szybko  zobaczyłem,  że  tylko 
ludzie,  co  sprzedają  rolnikom  ziemię,  narzędzia,  nasiona,  ogrodzenia,  że  tylko  oni  robią  forsę. 
Tak  jest  ze  wszystkim,  nie  poszukiwacze  mają  złoto,  ale  kupcy,  co  im  sprzedają  muły,  kilofy  i 
patelnie,  nie  kowboje  robią  majątek,  ale  właściciele  barów,  co  im  sprzedają  wódkę,  szulerzy, 
którzy ich ogrywają, nie ci się bogacą, co szukają złota, ale ci, co dostarczają narzędzi. Oni jedni. 
Sprzedałem  fermę,  i  myślę,  co  ci  ludzie  jeszcze  potrzebują...  no  i  wymyśliłem,  że  bardziej  niż 
kilofów, bardziej niż patelni i nasion, nawet bardziej niż whisky i kart ci ludzie potrzebują kobiet. 
Zaraz potem poznałem wdowę Adę, właścicielkę namiotu, i od tej pory prowadzę ten interes. 
Do  Fountain  Creek  dotarliśmy  w  południe.  W  miasteczku  Zarośniętym  wysoką  żółtą  trawą, 
leżącym  nad  brzegiem  wyschniętej  rzeczułki,  była  jedna  ulica,  dwa  rzędy  rozsypujących  się 
drewnianych domków, zbutwiałe płoty, zagrody dla koni i Zarośnięte chwastami werandy. Zanim 

background image

 

33 

zabraliśmy się do roboty, pociągnęliśmy wody z butli i zjedliśmy część wałówki, jaką zabrał na 
drogę  Rosjanin.  Wszędzie  poniewierały  się  na  pół  zasypane  piaskiem  Zardzewiałe  puszki  po 
konserwach, gorący wiatr dmuchał nam w oczy i kołysał drzwiami pozbawionej dachu chałupy 
stojącej  u  wylotu  ulicy.  W  odległości  kilku  metrów  od  nas  zauważyłem  czającego  się  pod 
werandą skośnookiego wilka. Obserwował nas uważnie. 
- Jest głodny-stwierdził Zar. -Jeśli mu nie przeszkodzimy, dobierze się do moich koni. 
- No to zróbmy coś-odpowiedziałem. 
Nie przestając żuć Zar sięgnął po strzelbę, uniósł ją powoli, wycelował i wypalił z obydwu luf. 
Zwierzę  wyskoczyło  spod  werandy  jak  z  procy,  razem  z  wilczycą,  której  wcale  nie 
zauważyliśmy, i obydwa drapieżniki puściły się pędem brzegiem potoku. 
-Niedługo wróci im odwaga - zauważyłem. - Zabierajmy się do roboty. 
Najpierw przystąpiliśmy do demontowania zagród dla  
koni,  rozplątując  skórzane  wiązania,  które  dały  się  rozplatać,  przecinając  inne  i  układając 
drewniane  pale  na  wóz.  Następnie  zaczęliśmy  rozbierać  ściany  domów  i  stodół,  starając  się 
unikać  miejsc,  w  których  było  zbyt  dużo  białych  mrówek.  Podważaliśmy  klepki  podłóg, 
wyłamywaliśmy drzwi, wyrywaliśmy deski z werand, słupy, belki, dachówki. Wszystko było już 
tak zbutwiałe, że nie wiadomo, jakim cudem te budowle jeszcze stały. Pracowaliśmy przez całe 
popołudnie,  przerywając  tylko  od  czasu  do  czasu,  żeby  napić  się  wody,  wiatr  wznosił  tumany 
kurzu  i  piasku,  dusił  nas  kaszel.  Nasi  przyjaciele,  wilki,  wypłoszyły  myszy  i  sowy,  ale  całe 
chmary pająków i najrozmaitszego robactwa uciekały przed uderzeniami naszych łopat i kilofów. 
Przerwaliśmy  dopiero,  kiedy  stało  się  jasne,  że  nic  więcej  nie  zmieści  się  na  wozie.  Deski 
piętrzyły  się  na  mm  na  wysokość  dorosłego  mężczyzny.  Potem  zaczęliśmy  się  rozglądać  za 
gwoździami.  W  pewnym  momencie  zobaczyliśmy  na  dnie  wyschniętego  potoku  kupę 
błyszczących,  białych  ludzkich  kości.  Staliśmy  i  przyglądaliśmy  się  resztkom  szkieletu.  Byt 
czyściuteńki. Pomyślałem, jakie to świństwo, że tylko garstka kości pozostaje po człowieku jako 
jedyny ślad. 
-  Fountain  Creek  -  powiedział  Zar.  Wycierał  sobie  kark  chustką  do  nosa.  -  Widzisz 
niebezpieczeństwo, druh mój? Jak się trafi wymarłe miasto, to zawsze ma nazwę pełną nadziei, 
no nie? Kiedy będziemy nadawać nazwę naszemu miastu, to ostrożnie, żeby nie popełnić takiego 
błędu. 
Kiedy  byliśmy  gotowi  do  odjazdu,  noc  już  zapadała.  Chwyciłem  lejce,  a  Rosjanin  usiadł  na 
stercie desek, żeby je obciążyć. 
Konie  napięły  mięśnie,  kota  drgnęły  i  ruszyliśmy  stępa.  Prawdę  mówiąc,  byłem  zmęczony. 
Pomimo  migoczących  na  niebie  gwiazd  jechaliśmy  w  gęstych  ciemnościach,  wóz  kołysał  się  i 
skrzypiał, a ja drzemałem i budziłem się na przemian, i trudno mi było  uwierzyć, że  dojadę do 
jakiegokolwiek celu, że  ta wyprawa przyniesie jakiś pożytek. Czy będę  mógł coś zrobić dla tej 
kobiety  i  tego  chłopca?  Tylko  dureń  nazwie  domem  jakieś  miejsce  w  tym  kraju,  a  jakąś  jazdę 
podróżą ku temu domowi. 
Usnąłem zapewne i konie się zatrzymały, bo zbudził mnie huk strzału ze strzelby Rosjanina. Wóz 
ruszył gwałtownie naprzód, lejce się napięły. Horyzont zaczynał się przejaśniać. 
- Te przeklęte wilki biegły za nami - oświadczył Zar. - Ale je przegoniłem. 
Kiedy wjechaliśmy do naszego miasta, Jimmy wyskoczył nam na spotkanie. 
- Jest tu jakiś człowiek. Przyjechał tym samym wozem. Tym, którym wywieźli tatę. 
Był bliski płaczu. Zszedłem z wozu na sztywnych nogach i wziąłem chłopca za rękę. 
- Co jest, Jimmy? Co, chłopcze? 
- O tam - wskazał ręką studnię Hausenfielda, i rzeczywiście stał przed nią karawan. 

background image

 

34 

Oczom  własnym  nie  wierzyłem.  Podszedłem  bliżej.  No  tak,  muł  był  ten  sam  i  siwek  i  kilof 
klinujący tylne drzwi. Oparty o tylne koło stał chudy,  niemalże pozbawiony podbródka facet w 
skórzanej kamizelce. Patrzał na mnie uśmiechając się chytrze. 
- Się masz. 
- Gdzie trafiłeś na ten wóz? - spytałem. 
- Stał w polu, więc go zabrałem. 
- A zaglądałeś do środka? 
- Jeszcze nie. 
- No dobrze. To jest karawan. Czy grzebałeś kiedy zwłoki? 
- Jakoś nie. 
- No to zajrzyj do środka, masz tam pierwszego klienta. 
Obejrzałem się i zobaczyłem  Molly,  która stała  oparta o ścianę ziemianki. Miała na  sobie białą 
suknię  i  uśmiechała  się  do  mnie  dziwnym,  gorzkim  uśmiechem.  Przetarłem  rękawem  oczy  i 
pomyślałem, że mam dobrą i trafną nazwę dla naszego miasta. Nazwiemy je Ciężkie Czasy. Tak 
jak je zawsze nazywaliśmy. 
 

background image

 

35 

 

Ksi

ę

ga druga  

 
Tak  to  się  skończyło  i  tak  zaczęło  od  nowa.  Od  dnia  mojego  powrotu  Molly  nie  zdejmowała 
ś

lubnej  sukni,  zupełnie  jakby  ta  suknia  była  na  nią  szyta,  chodziła  wprawdzie  sztywno,  z 

odrzuconymi w tył ramionami, z ustami skrzywionymi od bólu. Ale nawet kiedy ból mijał, wyraz 
jej  twarzy  pozostawał  nie  zmieniony.  Blizny  po  zagojonych  poparzeniach  zmuszały  ją  do 
trzymania  się  prosto,  głowę  z  konieczności  też  nosiła  wysoko,  na  szyi  widać  było  łańcuszek  z 
krzyżykiem. Toteż ilekroć na nią patrzałem, dręczyło mnie sumienie. 
W  dniu,  w  którym  rozpoczęliśmy  z  Zarem  budowę  domów,  Molly  wzięła  z  ziemianki  skórę 
bawolą i poszła do Indianina, żeby mu ją zwrócić. Weszła do jego chaty, wyrwała go z otępienia 
i  z  dumną  miną  wręczyła  zawszone  futro  przepraszając  za  sprawiony  mu  kłopot. 
Wywnioskowałem  to  ze  sposobu,  w  jaki  zachowywała  się  po  powrocie  do  ziemianki.  Zupełnie 
jakby  nieznany  sprawca  ukradł  własność  Indianina,  a  ona,  zwracając  skórę,  wynagrodziła  mu 
stratę. 
Nastrój  Molly  nieustannie  się  zmieniał.  Albo  nie  odzywała  się  do  nikogo  przez  kilka  dni,  albo 
uśmiechała się do samej siebie, jakby snuła plany, albo łkała bez wyraźnego powodu, chyba że 
opłakiwała  niedawną  przeszłość.  Nie  było  takiej  niegodziwości  na  świecie,  o  jaką  nie 
oskarżałaby  mnie,  jeżeli  miała  ochotę.  Pewnego  ranka  Jimmy  pomagał  mi  szykować  darń  do 
uszczelniania szpar pomiędzy deskami. Podeszła do nas pulchna Mae, chyba bez specjalnego  
powodu, i zaczęta coś mówić do chłopca, a nawet trochę Żartować. Jimmy ciągle przyglądał się 
kobietom Zara z wielką uwagą, co sprawiało im przyjemność. 
- Podobam ci się, co, Jimmy, kochasiu? - odezwała się Mae. Chłopiec spłonął rumieńcem. 
- Przyznaj się, ze masz ochotę na Mae? 
- Nie, proszę pani. 
- Przyłóż rękę, zobacz, jakie to miękkie. 
Położyła  dłoń  Jimmy'ego  na  swojej  piersi  i  właśnie  w  tym  momencie  zjawiła  się  Molly  i 
trzepnęła ją w ucho. 
Mae była tak zaskoczona, że nawet się nie rozzłościła, tylko przygryzła wargę i uciekła. Jimmy 
szybko  zabrał  się  z  powrotem  do  rozdrabniania  darni,  a  Molly  stała  i  patrzała^  na  mnie  jak  na 
gada. 
To,  co  czułem,  nie  było  ostrym  bólem,  a  raczej  czymś  w  rodzaju  nieustannego  pobolewania, 
jakby czyjaś ręka ściskała mi serce. Uczucie to nigdy mnie nie opuszczało. Kiedy patrzałem het 
na  równinę,  w  kierunku  grobów,  albo  w  górę  na  skaty,  albo  na  spaloną  ulicę  naszego  miasta, 
zawsze miałem przed oczami twarz Złego Człowieka z Bodie. Teraz już wiem, na czym polegał 
kłopot,  na  czym  polegał  mój  błąd.  Nie  potrafiłem  się  wczuwać  w  cierpienia  innych  ludzi,  nie 
umiałem  odgadywać  ich  myśli.  Nadszedł  dzień,  kiedy  skończyłem  zbitą  z  solidnych  desek 
przybudówkę do ziemianki. Mieliśmy więc dwie izby. Z kawałków balustrady okalającej niegdyś 
,,Srebrne  Słońce"  i  kilku  gładkich  desek  skleciłem  stół.  Jimmy  i  ja  gromadziliśmy  przez  cały 
dzień  wszystko,  co  nam  się  trafiało,  a  nadawało  do  jedzenia,  tak  żeby  wieczorem  można  było 
zasiąść  przy  tym  stole.  Molly  szykowała  nam  posiłek,  potem  brata  swoją  porcję  do  ziemianki, 
gdzie jadła osobno, a Jimmy i ja siedzieliśmy, jedliśmy i nie patrząc sobie w oczy mówiliśmy, że 
nam smakuje. 
Poza  tym  wyłoniła  się  sprawa  Jenksa.  To  właśnie  Jenks  przywiózł  karawan  Hausenfielda  z 
równiny  i  był  tak  zadowolony  ze  swojego  łupu,  że  nawet  nie  poczuł  wydobywającego  się  z 

background image

 

36 

wnętrza  smrodu.  Miał  głowę  wąską  jak  kij  od  szczotki,  a  podbródek  tak  daleko  cofnięty,  że 
właściwie  nie  istniejący.  Patrzał  na  ludzi  niby  to  chytrymi,  żółtymi  oczami  przypominającymi 
ś

lepia przebiegłego wilka, ale w  

rzeczywistości  był  idiotą.  Zanim  dal  sobie  radę  z  pochowaniem  zwłok  Niemca,  musiałem  mu 
dokładnie powiedzieć, gdzie ma to zrobić, pokazać kilof klinujący drzwi wozu i wytłumaczyć, że 
tym  właśnie  narzędziem  najłatwiej  będzie  mu  wykopać  grób,  zmierzyć  jego  głębokość,  ale 
skończyło się oczywiście na tym, że sam napracowałem się co najmniej tyle samo co on. Kiedy 
Hausenfield byt już pochowany, Jenks przez dobry tydzień w ogóle nic nie robił, tylko siedział w 
cieniu  swojego  nowego  wozu,  przyglądał  się  dziewczynom,  oliwił  broń  i  czyścił  pas 
rewolwerowy.  Kiedy  siedział  dzień  w  dzień  i  bawił  się  bronią,  wyglądał  na  człowieka  tak 
zamyślonego,  że  dopiero  po  pewnym  czasie  zrozumiałem,  iż  on  po  prostu  nie  może  się 
zdecydować na to, czy zostać, czy jechać dalej. 
Byt  zwykłym włóczęgą, który szedł,  gdzie go oczy niosły, a teraz został właścicielem czarnego 
karawanu i myślał o tym, jak z tego wyciągnąć możliwie największy zysk. Zar byt zły na mnie za 
to, że pozwalałem mu za darmo czerpać ze studni wodę dla muła, siwka i jego własnej wyleniałej 
szkapy. Mnie to już także zaczynało działać na nerwy. Obydwaj z Zarem mieliśmy zastrzeżenie 
co do Leo Jenksa. 
Pewnego ranka Molly podeszła do niego i zapytała go tym swoim donośnym, lekko zachrypłym 
głosem: 
- Panie Jenks, czy pan tylko potrafi oliwić tę strzelbę i nic poza tym? 
Jenks  siedział  na  ziemi  oparty  plecami  o  koło  wozu,  ale  kiedy  Molly  przemówiła  do  niego, 
zerwał się szybko na nogi i zdjął kapelusz. 
- Co pani wskaże, rąbnę jednym strzałem. 
- Rzeczywiście? 
- Tak, pszepani. 
- Ten wiatrak przed nami ma osiem krótkich ramion. Patrzę teraz na to, co sterczy do góry. 
Jenks włożył kapelusz na głowę, odbezpieczył pistolet, wycelował, wystrzelił i bezbłędnie trafił 
w  górne  ramię  wiatraka.  Konie  Zarżały.  John  Niedźwiedź,  który  okopywał  swoje  grządki, 
wyprostował się i podniósł oczy. 
- Widzę szyjkę butelki! - zawołała Molly. - Sterczy tam z gruzów! 
Jenks odwrócił się, wycelował i w sekundę później drobne ułamki szkła prysnęły w górę. Jeszcze 
trzykrotnie  
Molly wskazywała mu cel-kamień, kupę śmieci, patyk-za każdym razem Jenks trafiał bez pudła. 
Huk jego strzałów odbijał się od skat i wracał do nas echem. Wszyscy przyglądali się widowisku. 
Dziewczyny  spod  namiotu.  Zar  zza  świeżo  postawionej  zagrody  dla  koni,  Jimmy,  skulony,  z 
tylnego siedzenia bryczki majora. Stałem tak blisko Jenksa, iż mogłem stwierdzić, że ilekroć brał 
coś na cel, jego niespokojne wilcze ślepia przybierały wyraz pełnego skupienia. 
Na koniec wsunął pistolet za pas i znów zdjął kapelusz z głowy. 
-Dziękuję panu, panie Jenks-powiedziała Molly patrząc prosto na mnie. - Nieczęsto trafia się w 
tych stronach prawdziwy mężczyzna. Bóg mi świadkiem, życzyłabym sobie, żeby mój mąż umiał 
tak strzelać jak pan! 
Od tego momentu Jenks nie miał już wątpliwości co do swoich doraźnych życiowych planów. O 
ś

wicie  jechał wozem w  kierunku  wschodnim, het na równinę i wracał wieczorem przywożąc w 

skrzynce  pół  tuzina  świstaków.  Trzeba  być  bardzo  dobrym  strzelcem,  żeby  trafić  świstaka 
szmyrgającego  w  stronę  kryjówki.  Jak  się  później  dowiedziałem,  Jenks  zatrzymywał  wóz  w 
samym  centrum  świstaczej  osady,  kładł  się  na  nim  i  leżał  przez  długie  godziny,  aż  zwierzęta 
zapominały o jego istnieniu i wyłaziły ze swoich nor. 

background image

 

37 

Okazał się pierwszorzędnym myśliwym i wymieniał upolowaną zwierzynę albo na wodę z mojej 
studni, albo na bimber Zara, albo na usługi którejś z pań. Świeże mięso jest wielkim luksusem i 
nic  tak  nie  smakuje  jak  dobrze  upieczony  udziec  świstaka  albo  gulasz  z  królika.  Ale  Molly 
przyprawiała potrawy z tego mięsa goryczą swojej pogardy, toteż byty trudne do przełknięcia. 
Kiedy wreszcie nadjechał dyliżans pocztowy, lato miało się prawie ku końcowi. Stonce stawało 
się  coraz  bledsze  i  zachodziło  coraz  wcześniej.  Wiatr  prawie  nie  ustawał  i  był  coraz 
dokuczliwszy.  Z  każdym  dniem  wznosił  większe  tumany  kurzu  i  rozwiewał  zwęglone  szczątki 
naszego miasta. Zar skończył swoją budowlę-długi niski dom z solidnych, darnią uszczelnionych 
desek. Stał na miejscu  
namiotu,  nieco  na  północ  od  wiatraka,  a  jego  drzwi  wychodziły,  podobnie  jak  moje,  na 
południowy wschód. Woźnica zatrzymał dyliżans przed domem Zara. 
Wszyscy-nie  wyłączając  Johna  Niedźwiedzia-wybiegli  na  powitanie.  Towarzystwo,  do  którego 
należał  dyliżans,  nosiło  nazwę  Territory  Express  Company,  i  tę  właśnie  nazwę  wymalowano 
czerwonymi literami na jego boku. Napis był prawie nieczytelny, bo pokrywał go kurz i brud, a 
ogony  koni  zesztywniały  od  zaschniętego  błota.  Nasze  miasto  leżało  w  dużej  odległości  od 
poprzedniego postoju. 
Woźnicą  byt  Alf  Moffet,  mój  stary  znajomy.  Wyprostował  się,  oparł  łokcie  na  kolanach, 
zluzował  lejce  i  powiódł  po  nas  wzrokiem,  szukając  widać  znajomej  twarzy.  Pierwszą  osobą, 
którą rozpoznał, była Molly. 
- Panna Molly?- zdziwił się.-A słyszałem, że pani i Flo nie żyjecie. 
Molly  zmarszczyła  brwi,  ale  nie  odezwała  się.  Rosjanin  i jego  panie  stały  tuż  obok  nas.  Bałem 
się,  że  Alf  coś  chlapnie.  Z  górnikami  nie  było  pod  tym  względem  kłopotu.  Przez  pierwszych 
kilka sobót Molly ukrywała się, potem już o nic nie pytali. Alfa batem się, bo wiedziałem, że lubi 
ż

artować. Miał szorstki głos i byt wielkim gadułą. 

- No cóż. Alf- podszedłem do niego i odchrząknąwszy powiedziałem: -Jak widzisz, mieliśmy tu 
pożar, ale jakoś nie wszystkich diabli wzięli. To są nasze nowe obywatelki - wskazałem ręką na 
Mae, Jessie i Adę - a jeżeli zleziesz z kozła i pójdziesz ze  mną do naszego nowego saloonu, to 
kupię ci drinka i może nawet przedstawię paniom. 
- Dużo  czasu nie  mam,  Blue-powiedział,  ale się  nie opierał,  kiedy  pomogłem  mu  zeskoczyć na 
ziemię.  Chwycił  torbę  z  pocztą  i  kazał  pomocnikowi-staremu  facetowi,  którego  nie  znałem  - 
wyładować  przeznaczone  dla  naszego  miasta  przesyłki.  Były  to  dwie  beczki  przymocowane  do 
tylnej  ściany  dyliżansu,  stos  pudeł  spiętrzonych  na  dachu  i  kilka  umieszczonych  w  środku 
paczek. Dyliżanse zawsze zabierały taką ilość bagażu, jaką można było w nich zmieścić oprócz 
pasażerów.  Zawsze  przywoziły  nam  stosy  towarów,  toteż  od  dnia  pożaru  z  niecierpliwością 
czekałem na najbliższą pocztę. 
U Zara paliły się lampy. Był biały dzień, ale Rosjanin nie  
zaprojektował ani jednego okna. Posadziłem Alfa na polowym krzesełku przy drewnianym stole i 
kiedy nasze oczy przyzwyczaiły się do półmroku, skinąłem na Zara, który z uśmiechem na ustach 
przyniósł pełną butelkę whisky i dwie szklanki-dokładnie to, o co prosiłem. Szklanki pochodziły 
z knajpy Avery'ego. Znaleźliśmy je z Jimmym w zgliszczach nazajutrz po pożarze. 
Z  Alfem  należało  się  mieć  na  baczności.  Był  to  potężny  mężczyzna  o  kwadratowej  twarzy. 
Siwawe włosy zakrywał kapeluszem. Golnął sobie trzy whisky bez wody. Kiedy przepłukał już 
gardło, nawiązaliśmy rozmowę. 
- Chcielibyśmy złożyć u ciebie zamówienie. Alf—odezwałem się. 
-  Sam  nie  wiem,  Blue.  Mam  się  zorientować  w  imieniu  firmy  i  po  powrocie  powiedzieć,  czy 
warto jest jeszcze jeździć do Ciężkich Czasów. 

background image

 

38 

- Więcej górników zagląda tu do nas teraz niż przedtem. Temu Rosjaninowi dobrze idzie interes. 
Codziennie mamy kupę klientów. Pan Jenks, nie wiem, czy go zauważyłeś, przyjechał do nas aż 
z Kentucky. 
Alf przechylił głowę na bok i uśmiechnął się do mnie. 
- Ten pożar to nie było znowu nic takiego- powiedziałem. - Zanim się obejrzymy. Alf, wyrośnie 
tu znowu kwitnące miasto. 
-  Zawsze  cię  lubiłem,  Blue,  to  fakt.  Gdybyś  zawisł  na  jednej  ręce  nad  przepaścią,  na  pewno 
mówiłbyś, że uprawiasz wspinaczkę. 
Alf  dowiedział  się  o  naszym  pożarze  od  któregoś  z  dawnych  mieszkańców  miasta,  nie  chciał 
jednak powiedzieć od kogo. 
Nie mogłem więc blagować. 
- To samo zdarzyło się kilka lat temu w Kingsville, w stanie Kansas. Słyszałeś o tym? 
- Nic mi o tym nie wiadomo-mruknąłem. 
Nalał sobie następnego drinka. 
-  Więc  posłuchaj.  To  było  bardzo  fajne  miasto.  Końcowa  stacja  kolejowa.  Miało  dwie,  może 
nawet  trzy  stajnie,  kilka  sklepów,  wiele  ładnych  drewnianych  domów,  więzienie  z  cegły,  kilka 
pierwszorzędnych  saloonów  i  piętrowy  hotel.  Jednej  wiosny  najechała  je  grupa  złych  ludzi. 
Zostali trzy dni. Zabili dwadzieścia osób. Rozwalili hotel, obrabowali sklepy. Zamurowali drzwi 
i okna więzienia i spalili szeryfa żywcem jak w piecu. To miasto nigdy nie odżyło. 
- A kolej? 
-  Następnego  lata  przedłużono  szyny  o  trzydzieści  mil.  Jakbyś  kiedy  tamtędy  przejeżdżał,  to 
zobaczyłbyś, że wszystko fest Zarosła trawa. 
- Ci źli ludzie to istna Zaraza, nie da się zaprzeczyć. Alf. No ale napijmy się jeszcze. 
Kiedy  przetykając  whisky  odrzucił  głowę  w  tył,  mrugnąłem  na  Zara,  który  warował  przy 
drzwiach. Po chwili zjawiły się  Mae i Jessie  i przysiadły się do nas.  Przedstawiłem je Altowi  i 
wyszedłem na dwór. 
Niedźwiedź  pomagał  staremu  przy  rozładowywaniu  beczek.  Jimmy  stal  na  dachu  dyliżansu  i 
odwiązywał  sznury  przytrzymujące  skrzynki.  Jenks  obmacywał  strzelbę  wystającą  z  kuferka 
woźnicy.  Ale  tak  naprawdę  to  zaskoczył  mnie  widok  Ezry  Maple'a.  Nie  rozejrzałem  się 
wcześniej  za  pasażerami,  toteż  nie  wierzyłem  własnym  oczom.  Stał  ubrany  tak  jak  ludzie  na 
wschodnim  wybrzeżu,  a  przy  nim  na  ziemi  leżała  torba  podróżna  uszyta  z  kawałka  dywanu. 
Boże, to był naprawdę on! 
- Ezra! -krzyknąłem. 
Ale rozmawiała z nim Molly i kiedy podszedłem, mówiła właśnie: 
- Panie, już panu mówiłam, że go nie ma. Miał dosyć tego klimatu. Blue- zwróciła się do mnie-to 
jest brat Ezry Maple'a, Izaak. 
Nie chce mi wierzyć. Żąda, żebym go zaprowadziła do sklepu Ezry. 
Kiedy mu się bliżej przyjrzałem, zrozumiałem, że to nie może być Ezra. Byt znacznie niższy od 
brata, mniej zgarbiony i młodszy. Cerę też miał jaśniejszą, ale tę samą pociągłą twarz i te same 
smutne oczy starego psa. 
- Aleś mnie pan nabrał-powiedziałem. 
Molly  roześmiała  się  i  odeszła,  a  ja  wziąłem  brata  Ezry  na  matą  przechadzkę  i  pokazałem 
miejsce, w którym jeszcze do niedawna stał sklep. Opowiedziałem mu, co się nam przydarzyło. 
Brat Ezry potrząsnął głową i spuścił wzrok. 
- Jak mógł odjechać, kiedy wiedział, że jestem w drodze. To wcale do niego niepodobne. Sześć 
miesięcy temu wysłałem mu list. Napisałem wszystko jasno i wyraźnie!  

background image

 

39 

-  Panie  Mapie,  przecież  pan  dobrze  wie,  że  jak  list  wyrusza  ze  Wschodu  na  Zachód,  to  może 
wylądować  Bóg  wie  gdzie.  Nie  pamiętam,  żeby  Ezra  dostał  ostatnio  list.  Pewnie  go  nigdy  nie 
otrzymał. 
Wyjął z'kieszeni  dużą zakrzywioną  fajkę, nabił ją i przyłożył do niej  zapałkę.  Pykał,  marszczył 
brwi i wpatrywał się w zgliszcza. 
Wreszcie potrząsnął głową i powiedział: 
- Coś tu nie gra. 
Rozumiałem  go  doskonale.  Nikt  nie  wybiera  się  na  Zachód  bez  powodu.  Podróżował  z 
pewnością  od  dobrych  czterech,  a  może  nawet  pięciu  tygodni  -  pociągiem,  parowcem, 
dyliżansem - w nadziei, że u kresu wędrówki zastanie brata, l najprawdopodobniej zamierzał się 
tu osiedlić. 
- ,,Przyjedź do mnie, jak tylko będziesz mógł", powiedział mi na pożegnanie. 
- Rozumiem. 
- ,,Przyjedź, jak będziesz mógł, starczy miejsca i dla ciebie." 
- To prawda. 
-  Więc  jak  matka  umarła,  napisałem  mu,  że  sprzedaję  sklep  i  przyjeżdżam.  Zostaliśmy  sami  z 
całej rodziny, to uważałem, że powinniśmy wspólnie popróbować szczęścia. No i przyjechałem-
rozejrzał się dokoła-a Ezry nie ma. Niedobra sprawa. 
-  No  cóż,  panie  Mapie,  sam  nie  wiem,  co  panu  radzić.  Wprawdzie  woda  nie  spływa  tu  z  gór  i 
zwierzyna  nie  podchodzi  pod  kuchenne  drzwi,  ale  to  miasteczko  ma,  jak  to  się  mówi,  niezłe 
perspektywy. 
Spojrzał na mnie wnikliwym kupieckim wzrokiem. 
- Panie, od siedmiu dni nie widziałem jednego drzewa. 
- Ale zna pan przysłowie, że tam, gdzie jest woda, tam rosną lasy. 
Nie rozśmieszyło go to, tylko na chwilę przestał się zastanawiać nad losem brata. 
Zaprowadziłem go do studni. 
- Chciałbym, żeby pan skosztował tej wody-powiedziałem. - Nie jest gorsza niż inne, a lepsza od 
wielu. Pij pan z tego wiadra. Potem zastanowisz się pan spokojnie, co dalej. 
W  tym  momencie  nie  miałem  jeszcze  żadnego  określonego  planu.  Ale  kiedy  podszedłem  do 
dyliżansu  pocztowego  i  obejrzałem  sobie  wyładowane  beczki  i  skrzynie,  zaczęło  mi  świtać  w 
głowie. To były zamówione przez Ezrę Maple'a dostawy. W jednej beczce znajdowała się mąka, 
w  drugiej  peklowana  wołowina,  poza  tym  worki  kawy,  kilka  skrzyń  sardynek  i  słonych 
biszkoptów. Sporo tego wszystkiego. 
Molly zaszła mnie od tyłu. 
-  Burmistrzu  -  szepnęła  -  wiem,  co  ci  chodzi  po  głowie,  aleja  uważam,  że  nie  potrzeba  nam  tu 
drugiego Ezry. Niech ten człowiek sobie idzie szukać brata. Może go znajdzie w piekle. 
Nic na to nie odpowiedziałem i poszedłem do Zara. Na stole leżał kapelusz Alfa. Mae siedziała 
Alfowi  na  kolanach,  a  Jessie  stała  za  nim  i  trzymała  go  za  uszy.  Wszyscy  troje  zanosili  się 
ś

miechem. 

-  Blue  -  zawołał  Alf  na  mój  widok,  odrzucając  do  tylu  głowę  -  zaczynam  cię  rozumieć!  To 
dopiero jest życie! 
- Fajnie, Alf, ale może byśmy pogadali trochę o biznesie? 
Zar  przyniósł  lampę  i  postawił  ją  na  stół.  Alf  przeprosił  dziewczyny,  wyjął  z  torby  papiery  i 
rozłożył  je.  Byty  to  rachunki  za  przywieziony  przez  niego  towar,  na  każdym  widniał  stempel 
„zapłacone". 
- Razem czterdzieści dolarów, Blue. 

background image

 

40 

-  Wszystkie  są  ostemplowane-zdziwił  się  Zar  sprawdzając  rachunki.  -  Ostemplowane,  znaczy 
zapłacone. On chce forsę drugi raz! 
- Tak jest - zgodził się Alf. - To całe żarcie było zamówione przez Ezrę Maple'a, a Ezry nie ma. 
Jeżeli nie chcecie, to załaduję wszystko z powrotem na wóz i odjeżdżam. 
-  Zar-  powiedziałem  -  cena  jest  godziwa,  towar  dobry.  Alf  jest  najlepszym  dostawcą,  jakiego 
mamy  po  tej  stronie  rzeki  Platte  i  w  firmie  cieszy  się  doskonałą  opinią.  Oni  liczą  się  z  jego 
zdaniem. 
Bytem  przekonany,  że  Alf  zażąda  więcej  niż  czterdzieści  dolarów.  A  to,  że  przedstawił  swoje 
warunki w takiej formie, uznałem za dowód dobrych manier. Mógł sobie kazać zapłacić osobno 
za transport. 
- Zgoda, Alf, przybijamy - powiedziałem i uścisnęliśmy sobie ręce nad stołem. 
Następnie  wymieniliśmy  się  listami.  Ja  dałem  mu  dwa  -  ten  od  krościatego  chłopca  i  jeszcze 
jeden, który mi od tego czasu powierzono - no i cztery dolary. Alf dat mi jeden. 
- Jest zaadresowany do Ezry - powiedział. - Przybij go do jakiejś ściany, na wypadek gdyby się tu 
jeszcze zjawił. 
Potem  zapytał  mnie,  czy  zechciałbym  zostać  przedstawicielem  Expressu  na  nasze  miasto. 
Wyraziłem  zgodę.  Wręczył  mi  książeczkę  z  blankietami  zamówieniowymi,  blok  rachunkowy  i 
oświadczył,  że  będę  dostawał  trzy  procent  prowizji  od  każdej  transakcji,  z  wyjątkiem  opłat  za 
przesyłki  pocztowe.  To  także  przypieczętowaliśmy  uściskiem  dłoni,  po  czym  zostawiłem  go  z 
dziewczynami, a sam ruszyłem na poszukiwanie czterdziestu dolarów. 
Zar wyszedł za mną na dwór. 
-  Co  to  za  interes?  Dajemy  mu  za  darmochę  baby  i  whisky  i  na  dodatek  płacimy  drugi  raz  za 
towar. 
-  Chcesz,  żeby  dyliżans  przyjeżdżał  do  nas,  czy  nie?  Jeżeli  skreślą  nas  z  trasy,  to  nawet  gdyby 
wszyscy okoliczni górnicy zaczęli się tu zjeżdżać, nic by nam z tego nie przyszło. 
- Czterdzieści dolarów! 
Teraz, w świetle dnia, spojrzałem na list przywieziony przez Alfa dla Ezry, no i okazało się, że to 
jest właśnie list nadany przez Izaaka w Vermoncie. 
-  Może  to  nie  będzie  twoja  forsa  -  powiedziałem  Zarowi.  Podszedłem  do  studni  i  wręczyłem 
Maple'owi list. 
- Przyjechał razem z panem. 
Pamiętam,  że  gapił  się  na  kopertę  przez  długi  czas.  Ściskał  w  zębach  fajkę,  robił  się  coraz 
czerwieńszy  na  twarzy.  Był  zły,  ale  i  speszony.  Mimo  to  widać  było,  że  cieszy  się,  iż  brat  z 
rozmysłem nie uciekł mu przed samym nosem. 
- No i co z panem będzie? - spytałem. 
- Sam nie wiem. Chyba pojadę szukać Ezry. Muszę go znaleźć.  
Więc  zacząłem  gadać  jak  najęty.  Powiedziałem  Izaakowi  Mapie,  że  nawet  jeśli  przemierzy  sto 
tysięcy dróg, to i tak brata nie znajdzie. Powiedziałem mu, że mamy po jednej stronie góry, a po 
drugiej pustynię. I to góry tak wysokie, a pustynię tak rozległą, że mogłaby pochłonąć całą armię. 
Powiedziałem  mu,  że  szukając  kogoś  na  Zachodzie  można  zmarnować  życie  i  stracić  majątek. 
Ale, zaznaczyłem, gdyby spróbował się u nas osiedlić i wyrobić sobie nazwisko, to ustna wieść o 
tym, że Izaak Mapie prowadzi sklep w Ciężkich Czasach, rozeszłaby się szybciej niż. 
wiadomość przekazana listem.  I prędzej czy później dotrze ona do Ezry, który będzie wiedział, 
gdzie ma szukać brata. 
-  Panie  Mapie-dodałem  biorąc  go  pod  ramię-te  towary  przeznaczone  były  dla  Ezry.  Alf  Moffet 
odstąpi  je  panu  za  czterdzieści  dolarów.  A  pan  sprzeda  je  nam  za  drugie  tyle.  Zapłacimy 
częściowo gotówką, a poza tym damy panu wodę do picia i dach nad głową. 

background image

 

41 

Sklep  jest  już  teraz  potrzebny,  a  kiedy  powiększy  się  liczba  mieszkańców,  będzie  jeszcze 
potrzebniejszy. 
Przekonywałem  go  prawie  godzinę,  aż  na  koniec-otoczony  ze  wszystkich  stron  przez  naszą 
gromadę  -  sięgnął  za  pas  po  pieniądze  i  wysupłał  czterdzieści  zielonych.  Licząc  je  oblizywał 
kciuk i macał starannie każdy papierek, zanim włożył mi go do ręki. 
Kiedy to się skończyło, skinąłem na Zara i przedstawiłem Maple'owi pannę Adę, która podała mu 
rękę,  wywołując  ciemny  rumieniec  na  jego  twarzy,  Jenksa,  który  skinął  głową  i  zmrużył  swoje 
wilcze  ślepia,  wreszcie  Chineczkę  i  Jimmy'ego.  Niedźwiedź  powrócił  do  swojej  nory,  a  Molly 
stała wyprostowana w drzwiach naszej chaty, najwidoczniej nie zamierzając ruszyć się z miejsca. 
Mimo to uważam, że Izaak Mapie został powitany jak należy. 
Zaraz potem Jessie, ta wysoka, wyszła z saloonu Zara, poprawiając sobie włosy. Za nią wyłoniła 
się  Mae.  Podtrzymywała  Alfa,  który  się  śmiał  i  mrużył  oczy.  Alf  wypił  widać  sporo  whisky. 
Powiódł wzrokiem po nas, stojących dokoła dyliżansu, i powiedział: 
- Tak, panie, to jest dopiero życie. To jest życie, panie. 
Jego stary pomocnik przesunął się na miejsce woźnicy i chwycił lejce, a my pomogliśmy Altowi 
wdrapać się na  
kozioł  i  usadowić  się  obok  niego.  Wręczyłem  mu  czterdzieści  dolarów  i  wypełniony  blankiet  z 
zamówieniem na prowianty dla Zara i Izaaka. Wsunął je za pazuchę. 
- Do zobaczenia. Alf. 
- Tak jest, Blue, tak jest!- uchylił kapelusza, szarpnęło nim, głowa mu poleciała gwałtownie do 
tyłu,  bo  w  tej  samej  chwili  stary  trzasnął  z  bata  na  konie  i  kota  obróciły  się  podnosząc  kłęby 
kurzu. 
Długo  przyglądałem  się,  jak  wóz  przecina  równinę,  ciągnąc  za  sobą  szeroki  tuman  kurzu.  W 
miarę jak się oddalał, rosło we mnie zadowolenie. Czułem się tak, jak się czuje człowiek, który 
odwalił  kawał  dobrej  roboty.  Ale  wieczorem  w  czasie  kolacji  złożonej  z  solonej  wołowiny, 
ś

wieżo kupionej u Izaaka Maple'a, nie znalazłem uznania w oczach Molly. 

-  To  mięso  kosztuje  nas  dziesięć  razy  tyle,  ile  zapłacilibyśmy,  gdybyśmy  je  sami  kupili-
powiedziała po dłuższym milczeniu. 
-  Ja  nie  mam  ochoty  na  prowadzenie  sklepu.  Brat  Ezry  ściągnie  forsę  do  miasta,  zobaczysz. 
Spojrzała na mnie z uwagą. 
- Do miasta! Oj, burmistrzu, do jakiego tam znowu miasta? Przestań mnie bajerować. 
- Nie rozumiem. 
- Ty to byś złapał byle durnia, żeby tylko mieć dokoła siebie gromadę ludzi. Pewnie myślisz, że 
im większy tłum, tym bezpieczniej. 
- Nic podobnego. 
-  Znam  ja  ciebie,  Blue  -  zachichotała  i  Jimmy,  który  patrzał  na  nią  przez  cały  czas,  też  się 
roześmiał. Ale już po krótkiej chwili Molly spojrzała na mnie znowu zimnym wzrokiem. -Wiesz, 
co ci powiem, burmistrzu? Nawet jak wszyscy tchórze świata zejdą się do kupy, to jak przyjedzie 
Zły Człowiek, nie dadzą mu rady. 
A  potem  to  już  tylko  ścigaliśmy  się  z  czasem,  żeby  zdążyć  przed  zimą.  Jenks  rozpoczął  jakąś 
budowlę z desek wygrzebanych ze zgliszcz, ale wcale mu to nie szło. Wreszcie powiedział nam, 
ż

e próbuje sklecić pomieszczenie dla swoich trojga zwierząt i wozu. 

Kiedy Zar i ja usłyszeliśmy  
to,  zaproponowaliśmy,  że  przywieziemy  porządny  budulec  z  Fountain  Creek  i  pomożemy  mu 
postawić  stajnię,  ale  pod  warunkiem,  że  pozwoli  nam  trzymać  w  niej  bezpłatnie  nasze  konie. 
Zgodził się, więc pojechaliśmy dwoma wozami - wozem Zara i karawanem Hausenfielda  - i za 
dwoma nawrotami przywieźliśmy, co się dato. Roboty przy budowie było co niemiara, bo trzeba 

background image

 

42 

było  zrobić  stanowiska  dla  koni  i  w  ogóle,  więc  przydałaby  się  nam  każda  para  rąk,  ale  Izaak 
Mapie, który wynajął sobie na mieszkanie namiot Zara, nie miał konia, więc nie widział powodu, 
ż

eby  nam  pomagać,  a  John  Niedźwiedź  nie  chciał  mieć  z  nami  nic  do  czynienia,  dopóki 

zadawaliśmy  się  z  Zarem.  Spędzał  większość  czasu  wśród  skał,  prawdopodobnie  nastawiając 
sidła i zbierając chrust. 
Przez te wszystkie dni Jimmy trzymał się blisko mnie. Zajmował się kucem, obrąbywał korzenie 
drzew,  zbierał  suche  łajno  końskie  na  opał,  czyścił  piecyk  i  pomagał  przy  uszczelnianiu  ścian 
stajni darnią. Nie oddalał się ode mnie i robił wszystko, o co go prosiłem. Ale dobrze pamiętam 
wyraz jego twarzy, kiedy pewnego przedpołudnia przyglądał się Molly, która szła przez spaloną 
ulicę i grzebała w gruzach szukając sztyletu, który wypadł jej z rękawa w dniu pożaru. Kiedy go 
znalazła,  zawróciła  i  przybita  go  nad  drzwiami  naszego  domu.  Przez  cały  ten  czas  miała  oczy 
pełne tez. 
Co rano słońce wstawało teraz nieco bledsze i słabsze, niczym starzec zwlekający się z pościeli. 
Ś

cięta  nocnym  przymrozkiem  ziemia  nagrzewała  się  coraz  wolniej.  Aż  pewnego  dnia  stojąc  w 

słońcu w samo południe stwierdziłem, że nie daje ono już żadnego ciepła, że chłodny wiatr mrozi 
mi  kark,  igra  z  nogawkami  moich  spodni  i  przenika  ubranie  na  wskroś.  Był  jeszcze  niezbyt 
gwałtowny,  ale  już  biczował  równinę  mroźnym  oddechem;  niewiele  pozostało  nam  czasu  do 
zimy. 
 Już  nastały  prawdziwe  mrozy,  a  dach  nad  stajnią  jeszcze  nie  był  gotowy,  toteż  na  razie 
zapędziliśmy konie pomiędzy cztery stojące już ściany. Wędrowały z kąta w kąt, parskały, z ich 
nozdrzy wydobywała się para, a my zabraliśmy się szybko do rozbierania zagrody i z uzyskanych 
w  ten  sposób  gładkich  desek  ułożyliśmy  podłogę.  Jedynym  sposobem  na  mróz  byt  stały  ruch. 
Kiedy dach byt jako tako gotowy, postawiliśmy plot ze sztachet pozostałych z rozbiórki zagrody. 
Otoczyliśmy nim wszystkie zabudowania - stajnię, namiot Izaaka Maple'a, dom Zara, wiatrak, no 
i  chałupę,  jaką  zbudowałem  dla  Molly,  Jimmy'ego  i  samego  siebie.  Burze  śnieżne  Dakoty 
potrafią  tak  zmrozić  oczy  i  tak  człowieka  zamroczyć,  że  zanim  się  spostrzeże,  utraci  poczucie 
kierunku.  Wiem o  ludziach, którzy zamarzli w zaspach w odległości  zaledwie kilku  metrów od 
własnych drzwi tylko dlatego, że nie zbudowali płotu, który byłby im drogowskazem. 
Podczas tych pospiesznych przygotowań do  zimy wciąż  myślałem o  tym, jak bardzo przydałby 
się nam teraz taki dobry cieśla jak  Fee. Gdybyśmy mieli prawdziwego fachowca, fakt, że deski 
byty przeważnie przegnite, a gwoździe miękkie, nie miałby tak wielkiego znaczenia. Martwiłem 
się tym, czy dach stajni wytrzyma, jeżeli nawiedzi nas silna śnieżyca. Żeby nie marnować wody, 
rozmontowałem skrzydła wiatraka. Zima to dokuczliwy czas i najlepiej przycupnąć, zaszyć się w 
kąt, w nadziei że do nadejścia wiosny coś się przecież ostanie. 
Nie miałem odzieży, z wyjątkiem tej co na grzbiecie, Molly nic oprócz białej sukienki, a Jimmy 
nie  miał  nawet  czapki.  Nogawki  spodni  nie  sięgały  mu  kostek,  jedna  podeszwa  odkleiła  się  od 
buta,  więc  przepasałem  go  kawałkiem  surowej  skóry.  Żadne  z  nas  nie  było  ubrane  na  zimę. 
Wiedziałem,  że  kiedy  nawiedzi  nas  na  dobre,  trzeba  będzie  liczyć  wyłącznie  na  cztery  ściany 
ziemianki i ciepło własnych ciał. Jeżeli okazałaby się wyjątkowo surowa, nasze szansę przeżycia 
byłyby niewielkie. 
Przez cały następny tydzień słońce wcale nie wyjrzało zza chmur. Niebo pociemniało, pierwsze 
płatki śniegu wirowały na wietrze. Kto miał odwagę stawić czoło przejmującemu zimnu na kilka 
choćby  chwil,  mógł  stwierdzić,  że  linia  horyzontu  się  rozmydliła,  a  niebo  zlało  się  z  ziemią. 
Równina  poszarzała,  poszarzały  skaliste  wzgórza,  gęsty  śnieg  wirował  w  podmuchach  wiatru 
dokoła  naszych  głów  i  tak  otumaniał,  tak  zapierał  dech,  że  nie  wiadomo  było,  czy  się  stoi  na 
ziemi, czy wznosi ku niebu. 

background image

 

43 

Moja  dobudówka  nie  nadawała  się  na  taką  pogodę.  Drzwi  nieustannie  kołatały  grożąc 
wyłamaniem  zasuwy,  śnieg  przedostawał  się  przez  drewniane  ściany  i  zbierał  po  kątach. 
Przeniosłem  więc  piecyk  do  ziemianki.  Siedzieliśmy  w  niej  otuleni  kocami,  z  rozpalonymi  od 
ognia twarzami. 
Byty to dziwnie spokojne chwile. Nie mieliśmy wprawdzie większych powodów do dumy, ale w 
końcu  mogło  być  znacznie  gorzej.  Satysfakcję  sprawiał  mi  takt,  że  Molly  mimo  swojego 
rozgoryczenia ani razu nie próbowała opuścić domu, jaki dla niej stworzyłem, i że nikt w końcu 
nie zmuszał Jimmy'ego do pracy u mojego boku i do wykonywania każdego mojego rozkazu. Nie 
można żyć bez szukania dobrych znaków na ziemi i niebie, to po prostu niemożliwe, a mnie się 
zdawało, że te wszystkie znaki stanowią dobrą wróżbę. 
I  kiedy  patrzałem  na  Molly  siedzącą  przy  piecyku  z  głową  przechyloną  w  bok,  z  rękami 
złożonymi na kolanach, oczami wbitymi w dal, wsłuchaną w szum szalejącej śnieżycy-kiedy tak 
patrzałem, rozumiałem, że jeżeli nie odeszła stąd przy pierwszej lepszej nadarzającej się okazji, 
to tylko dlatego,  że nigdzie  indziej nie mogłaby  się tak delektować swoim nieszczęściem. A co 
do  Jimmy'ego,  który  tak  pilnie  pracował,  to  przypomniało  mi  się,  że  w  kilka  godzin  po 
przyjeździe  do  miasta  widziałem,  jak  przytrzymywał  ojcu  deskę  do  heblowania.  Później  także 
zwróciłem uwagę, że chłopiec nigdy nie migał się od żadnej roboty, jak większość dzieci w jego 
wieku. 
Widział  śmiertelnie  rannego  ojca  wychodzącego  chwiejnym  krokiem  ze  „Srebrnego  Słońca". 
Chwycił  go  wówczas  za  pasek  od  spodni  -  i  to  też  była  robota.  Byt  dzieckiem  tej  ziemi,  umiał 
korzystać z jej darów i jeżeli robił to, co do niego należało, i spełniał wszystkie moje rozkazy, to 
dlatego, że uważał je za rzecz naturalną. 
Dlaczego  więc  uznałem  te  znaki  za  dobrą  wróżbę?  Zielonooka  kobieta  i  ciemnooki  chłopiec, 
którzy teraz przede mną siedzieli, zawsze poddawali się swojemu losowi. Aleja, widać, musiałem 
sobie  za  wszelką  cenę  wmówić,  że  zaczynamy  stanowić  prawdziwą  rodzinę.  No  i  w  porządku: 
jeżeli  przywiązywałem  tak  wielkie  znaczenie  do  dobrych  znaków,  to  dlaczego  nie  miałem  ich 
sobie wymyślić i tym sposobem oszukać samego siebie? 
Przypomniało  mi  się,  ze  mam  gdzieś  uratowany  z  pożaru  nadpalony  almanach,  i  pomyślałem 
sobie, że pogoda nadaje się w sam raz do tego, żeby uczyć chłopca sztuki czytania. Zaostrzonym 
patykiem  wyryłem  w  klepisku  litery  alfabetu.  Zaczęliśmy  spędzać  kilka  godzin  dziennie  na 
nauce.  Wskazywałem  Jimmy'emu  drukowaną  literę,  wymawiałem  ja,  a  potem  ją  rysowałem. 
Molly nieraz nam się przyglądała z obojętnym wyrazem twarzy i może nawet też się uczyła. 
Pogoda  była  po  prostu  nikczemna.  To  przez  kilka  dni  szalała  burza  i  wielkie  zwały  śniegu 
zatrzymywały ciepło we wnętrzu ziemianki, to nagle, na jedno przedpołudnie, słońce przebijało 
się  przez  chmury,  ciepłe  wiatry  nadciągały  z  gór  i  przy  akompaniamencie  dźwięków 
przypominających  chrobotanie  świerszczy  śnieg  topniał,  a  woda  lała  się  zewsząd  strumieniami. 
Nocą  grunt  zamarzał,  ze wszystkich dachów zwisały sople lodu,  a w ścianach naszej ziemianki 
znowu świstał zimny wiatr. I tak w kółko. Czasami dawał nam się we znaki ciepły, suchy wiatr z 
towarzyszącym mu śniegiem, jednego dnia tonęliśmy w zaspach, drugiego w błocie, buty za dnia 
nasiąkały wodą, a nocą zamarzały; jest to najgorszy rodzaj pogody, jaki sobie można wyobrazić-z 
wyjątkiem może gwałtownych zamieci śnieżnych-bo nie pozwala się człowiekowi przyzwyczaić. 
Pewnego wieczoru Molly powiedziała: 
- Męczysz chłopaka bez przerwy tymi cholernymi literami i wcale nie zauważyłeś, że jest chory. 
Jimmy od czasu do czasu kaszlał, ale dotąd nie zwracałem na to szczególnej uwagi. 
- Czy źle się czujesz, Jimmy?- zapytałem. 
- Dobrze-odparł. 

background image

 

44 

Ale nazajutrz kaszlał już prawie bez przerwy. Klepisko ziemianki było wilgotne, więc wieczorem 
wziąłem koc, złożyłem go kilka razy, wsunąłem Jimmy'emu pod plecy i usiadłem przy chłopcu. 
Kaszlał, nawet przez sen wstrząsały  
nim dreszcze. Molly leżała na boku po drugiej stronie piecyka i wystarczyło spojrzeć na jej plecy, 
ż

eby się zorientować, że nie śpi, tylko nasłuchuje kaszlu chłopca. 

Nazajutrz  Jimmy  nie  mógł  już  wstać.  Dygotał,  szczękał  zębami,  oddech  miał  nierówny,  oczy 
błyszczące,  na  policzkach  wykwitły  mu  silne  wypieki.  Molly  patrzała  na  mnie  tak 
oskarżycielskim wzrokiem, jakby chłopiec zachorował z mojej winy. 
Poszedłem  do  Rosjanina.  Był  szary  mroźny  poranek,  płot  oblodzony,  ziemia  pokryta  warstwą 
ś

niegu  i  zamarzłego  błota.  Zar  krążył  po  izbie  tam  i  z  powrotem,  a  na  składanych  krzesełkach 

siedziały Ada  i trzy pozostałe dziewczyny.  Szykowały śniadanie złożone z placków i sardynek. 
Tu też było zimno, ale oni wszyscy mieli ciepłe płaszcze. 
-  Zar  -  powiedziałem  -  chciałbym  cię  prosić  o  odrobinę  whisky.  Jimmy'emu  rzuciło  się  coś  na 
piersi. 
- Proszę bardzo - odparł nie przystając ani na chwilę. Machnął ręką. - Bierz, co chcesz. Górnicy 
w tym tygodniu pewnie znowu nie przyjadą. Na co mi whisky? 
Ada spytała o objawy  choroby Jimmy'ego. Powiedziałem jej, że strasznie kaszle,  ma dreszcze  i 
gorączkę. 
- To przez tę pogodę - odezwała się Jessie. - Ja sama też się kiepsko czuję. 
- To nie z powodu pogody - zaprzeczyła Mae. - To ten księżyc. 
Ada  kazała  mi  poczekać  i  poszła  do  drugiego  pokoju.  Zar  zbudował  dom  niewiele  szerszy  od 
wagonu kolejowego, za pomieszczeniem barowym znajdowały się dwa pokoje w amti ladzie. 
-  Żadnych  klientów,  tylko  ten  cholerny  Jenks,  który  pije  za  darmochę.  -  Zar  byt  wściekły  na 
pogodę, która wykluczała przyjazd górników. 
-  Hej,  Blue-Mae  wstała  z  krzesła-fajnie  ci  rośnie  broda,  przyjdź  którego  wieczora,  to  ci  ją 
rozczeszemy. Chineczka zachichotała, zasłaniając ręką pełne usta. 
-  Jak  Boga  kocham  -  ciągnęła  Mae  -jedyny  facet,  jaki  tu  zachodzi,  to  Jenks,  a  on  nic  tylko 
poleruje te swoje rewolwery. Taka broda jak twoja musi dobrze grzać w nocy. 
.- Mapie to typowy facet z Nowej Anglii-żalił się  
Zar.  -  Nie  pije,  kobiet  nie  potrzebuje,  mieszka  w  moim  namiocie,  a  jak  się  chce  coś  od  niego 
kupić, to trzeba mu zapłacić gotówką. Dobre robię interesy, nie ma co. 
Ada  wróciła  z  dwiema  butelkami  w  ręku.  Powiedziała,  że  w  mniejszej  jest  terpentyna-i  żebym 
nią  natarł  chłopcu  nogi-a  w  większej  rum,  lepszy  od  whisky.  Kazała  mi  go  zmieszać  z  gorącą 
wodą i dać chłopcu tyle, ile tylko będzie mógł wypić. 
-  Jedyna  rzecz  na  bronchit  to  rum-stwierdziła.  Podziękowałem  jej,  wróciłem  do  ziemianki  i 
zrobiłem,  co  mi  kazała.  Przez  chwilę  wydawało  się,  że  chłopcu  jest  lepiej.  Ale  po  południu 
chwyciły go znowu dreszcze i już nie chciał więcej rumu. Kiedy  kaszlał, całe jego ciało trzęsło 
się konwulsyjnie. Molly ugotowała na kolację zupę mączną z kawałkami solonej wołowiny, ale 
Jimmy nie mógł nic przełknąć. 
Przerażała mnie gwałtowność jego kaszlu, silnego jak kaszel dorosłego mężczyzny. Wydobywał 
się z głębi brzucha, wywalał mu język i oczy na wierzch, zalewał twarz purpurą. Zawinęliśmy go 
we wszystkie koce, nieustannie dokładaliśmy do ognia, a mimo to trząsł się jak osika. Rosła we 
mnie bezsilna wściekłość. Chodziliśmy koło niego bez chwili przerwy - sadzaliśmy go, żeby mu 
było łatwiej oddychać, i kładliśmy z powrotem, ale nic nie przynosiło mu ulgi, nie był w stanie 
zmrużyć oka. 
Około północy zaczął popłakiwać i patrzeć to na jedno z nas, to na drugie. Ale nie wiedzieliśmy, 
co  robić.  Oczy  chorego  chłopca  płonęły  nienaturalnym  blaskiem,  przy  każdym  świszczącym 

background image

 

45 

oddechu  policzki  zapadały  mu  się  głęboko.  Molly  nie  mogła  na  to  patrzeć  i  zaczęła  krążyć  po 
izbie  kurczowo  zaciskając  w  pięści  krzyżyk.  W  pewnym  momencie,  kiedy  chłopca  chwycił 
szczególnie  gwałtowny  atak  kaszlu,  pchnęła  drzwi  prowadzące  do  dobudówki  i  zniknęła  w  jej 
ciemnym wnętrzu. 
Poczułem  zimny  powiew  powietrza  na  nogach  i  poszedłem  za  nią.  Uchyliła  wejściowe  drzwi  i 
patrzała - przez przestrzeń smaganą wiatrem i oświetloną światłem księżyca-ku chacie Indianina. 
- A co zrobisz, jak dzieciak umrze, burmistrzu? Czy pochowasz go obok ojca? 
Nie czekając na odpowiedź, tak jak stała, ruszyła tym  
swoim sztywnym krokiem przed siebie, w stronę chaty Niedźwiedzia, i tylko rękami osłaniała się 
od  zimna.  Załata  mnie  wielka  fala  wściekłości,  uderzyłbym  ją,  gdybym  ją  miał  w  zasięgu  ręki. 
Zatrzasnąłem drzwi. Byłem zrozpaczony chorobą chłopca. Przeklinałem tę kobietę za to, że tak 
zaciążyła na moim życiu. Co za bezlitosna kurwa! 
W kilka chwil później Indianin znalazł się w naszej ziemiance. Stanął nad Jimmym i przyglądał 
mu się uważnie. Chłopiec z kolei wpatrywał się w niego z przerażeniem w oczach. Niedźwiedź 
miał  narzuconą  na  ramiona  bawolą  skórę,  zwisające  spod  kapelusza  czarne  włosy  sięgały  mu 
ramion.  Przez  dłuższy  czas  patrzyli  na  siebie  w  milczeniu.  Nagle  Indianin  pochylił  się  i  tak 
brutalnie zerwał z chłopca wierzchni koc, że Jimmy krzyknął i zaniósł się kaszlem. 
Szybkość,  z  jaką  Niedźwiedź  zabrał  się  do  wykonywania  swoich  zabiegów,  już  sama  w  sobie 
miała  coś  kojącego.  Zasłonił  kocem  przejście  z  ziemianki  do  dobudówki,  postawił  na  piecyku 
sagan z wodą i pogrzebał w ogniu. Kiedy woda zaczęta się gotować, wrzucił do niej garść ziół i 
już  po  chwili  ziemianka  wypełniła  się  aromatyczną  parą.  Przyglądaliśmy  mu  się  jak  urzeczeni. 
Wyjął  z  kieszeni  małą  puszkę  i  wysypał  na  dłoń  garść  ziaren.  Potem  przyklęknął  i  zaczął  się 
rozglądać. 
- Potrzebny mu jest kamień - powiedziała Molly. 
Wybiegłem na dwór i przyniosłem spory płaski kamień. Niedźwiedź zaczął rozcierać nim ziarna, 
a kiedy już starł je na proszek, poczuliśmy ostry zapach musztardy. Wziął wody z wiadra, zwilżył 
proszek, wymieszał go z ziemią i zrobił gęstą pastę. Nabrał jej pełną garść, podszedł do chłopca i 
siadł na nim okrakiem. 
Jimmy  zaczął  się  rzucać,  machać  rękami  i  kopać  nogami,  ale  Indianin  po  prostu  się  odsunął  i 
wpatrywał  w  niego  tak  długo,  aż  chłopiec  się  uspokoił  i  odwrócił  twarz  do  ściany.  Wciąż  z  tą 
pastą  musztardową  w  dłoni.  Niedźwiedź  odsłonił  pierś  Jimmy'ego.  Kiedy  zobaczyłem  to  chude 
białe  ciałko,  te  wystające  żebra,  ścisnęło  mi  się  serce.  Niedźwiedź  posmarował  mazidłem  całą 
górną część ciała Jimmy'ego od pachy do pachy, od szyi po brzuch, ściągnął koszulę chłopca w 
dół i owinął go mocno kocem. 
Chcę  teraz  powiedzieć  jedno:  John  Niedźwiedź  niezależnie  od  tego,  co  później  zrobił,  byt 
najlepszym  uzdrawiaczem  -  wśród  białych  i  czerwonych  -  na  jakiego  trafiłem  w  życiu.  Miał 
prawdziwy dar leczenia ludzi, to trzeba mu przyznać. 
Przed  odejściem  podszedł  do  Molly  i  gdy  tak  stała  zaskoczona,  zdjął  jej  z  szyi  cieniutki 
łańcuszek,  wziął  krzyżyk  i  spuścił  go  na  głowę  Jimmy'ego.  Nie  byt  chrześcijaninem,  ale  po 
prostu  skromnym  człowiekiem;  widział,  że  w  czasie  swojej  rekonwalescencji  Molly  kurczowo 
zaciskała dłoń na krzyżyku, a on wierzył w siłę amuletów.  
Przyszedł najdłuższy dzień, potem najdłuższa noc tej zimy. Silny wiatr niósł się od skat, szalała 
ś

nieżyca,  a  w  naszej  ziemiance  para  unosząca  się  ze  stojącego  na  ogniu  sagana  osiadała  na 

ś

cianach  z  darni  tysiącem  kropelek.  Niemal  bez  przerwy  dokładałem  szczap  do  ognia  i 

dolewałem wody do sagana. 
Molly  podniosła  Jimmy'ego  do  pozycji  siedzącej,  podpierała  kaszlącego  własnym  ciałem  i 
przykładała mu do twarzy szmatkę, do której odpluwał flegmę. Oczy szczypały go od musztardy, 

background image

 

46 

bolała  pierś  wstrząsana  kaszlem,  skóra  piekła,  jednym  słowem  znajdował  się  w  pożałowania 
godnym stanie. Ilekroć podnosił rękę, jakby chciał zedrzeć z siebie koc, Molly powstrzymywała 
go szepcąc: 
- To musi piec. To musi cię rozgrzać aż do samego środka. 
Raz  w  czasie  tej  strasznej  zimy  do  drzwi  zapukała  Ada,  chcąc  się  zapytać  o  stan  chłopca. 
Odmówiła wejścia do środka, więc  musiałem wyjść na dwór: Przez  kilka chwil rozmawialiśmy 
próbując przekrzyczeć wiatr, potem pobiegła z powrotem do saloonu. 
Jimmy nie chciał jeść kolacji, ale w nocy, kiedy śnieżyca zelżała, zdawało mi się, że nieco łatwiej 
oddycha. Mimo to nie mógł zmrużyć oka, więc Molly objęta go i przytuliła jego głowę do piersi. 
Nie  przyszło  jej  to  łatwo,  rumieniła  się  i  patrzała  na  mnie  tak,  jakby  się  spodziewała,  że  lada 
chwila zacznę się z niej śmiać. 
W  pewnym  momencie  w  jej  oczach  zabłysło  przerażenie.  Chciała  przemówić  do  chłopca, 
uspokoić go, ale nie znajdowała odpowiednich słów. Zęby je znaleźć, musiała się cofnąć daleko 
w przeszłość. 
-  Na  pewno  nie  byłeś  nigdy  w  wielkim  mieście.  A  czy  wiesz,  że  Molly  mieszkała  kiedyś  w 
Nowym Jorku? To wspaniałe miasto. Kamienne domy stoją tam długimi, długimi rzędami, ulice 
są  wybrukowane,  na  każdym  rogu  świeci  latarnia.  Co  wieczór  specjalny  człowiek  zapala  te 
latarnie  za  pomocą  długiego  drąga.  Po  ulicach  jeżdżą  konne  omnibusy,  bardzo  czyste  i 
błyszczące, konie mają plecione grzywy i wysoko unoszą nogi. Czy ktoś ci już o tym opowiadał? 
Siedziałem  oparty  plecami  o  ścianę,  żułem  suchara  i  podczas  gdy  Molly  snuta  swoje 
wspomnienia,  przyglądałem  się  jej  uważnie.  Im  dłużej  mówiła,  tym  łatwiej  znajdowała  słowa. 
Chłopiec,  który  nadal  oddychał  z  trudem,  słuchał  jej  z  szeroko  otwartymi  oczami,  a  ona  - 
przymknąwszy powieki - wywoływała z pamięci różne obrazy. 
- Każdego ranka wkładałam świeżo wypraną czarną sukienkę, biały płócienny fartuszek i malutki 
wykrochmalony czepeczek. 
Wyobrażasz sobie? Byłam schludna i cała wykrochmalona jak  zakonnica.  A ten  dom!  W  życiu 
nie widziałeś czegoś takiego, dobrych piętnaście pokojów, w każdym pełen zestaw mebli, piękny 
dywan i wyfroterowana posadzka. Łóżka takie wielkie i miękkie, że można było w nich utonąć. 
A  w  jadalni  -  to  znaczy  w  pokoju,  rozumiesz,  gdzie  się  tylko  je-stal  stół  z  pięknym  obrusem 
obszytym  frędzlami i nieraz nakrywano  go aż na dziesięć osób. Przy  każdym talerzu leżał nóż, 
widelec  i  łyżka  ze  szczerego  srebra,  stało  parę  kieliszków  i  szklanki'  na  wodę.  Goście  gadali, 
ś

mieli się, świece się paliły, a my wchodziliśmy z kuchni do tej jadalni - było nas kilkoro służby -

podawaliśmy  na  półmiskach  gorące  jarzyny  i  słodkie  bułeczki  z  rodzynkami,  czasem  pieczoną 
kurę, czasem szynkę na gorąco. I tak obsługiwaliśmy te panie i tych panów. Wszystkie te panie i 
tych panów... 
Nigdy nie  zapomnę jej stów. Nawet  kiedy  chłopiec zamknął oczy, nie wypuściła  go z ramion  i 
szeptała  do  niego  te  swoje  wspominki.  Więcej  o  sobie  nigdy  nie  wyjawiła,  nawet  później  nie 
dowiedziałem się  o niej  nic poza tym, co wtedy  usłyszałem.  Mówiła z akcentem irlandzkim po 
raz pierwszy, odkąd ją znałem, i po raz ostatni. 
- ...Wszystkie te piękne panie i tych wytwornych panów... 
Potem otworzyła oczy i zobaczyła, że patrzę na nią. 
- Odwróć się! - zażądała, a oczy zaszły jej łzami. - Nie waż się tak na mnie patrzeć. Odwróć się! 
Nawet  gdyby  nic  nie  powiedziała,  musiałbym  się  odwrócić.  Blask  dumy  bijący  z  jej  oczu  był 
wręcz oślepiający. 
Później  Molly  odsunęła  się  od  chłopca,  którego  wreszcie  zmorzył  długo  oczekiwany  sen. 
Położyliśmy  się  oboje  na,  podłodze,  żeby  się  także  choć  trochę  przespać.  Ale  wszystkie  koce 
oddaliśmy  Jimmy'emu,  ogień  przygasł  i  przenikający  do  kości  ziąb  zaczął  mi  dokuczać.  Nie 

background image

 

47 

mogłem  więc  zasnąć,  Molly  także  nie.  Drżała  z  zimna.  Przysunąłem  się  do  niej,  dotknąłem  jej 
ramienia, a ona krzyknęła, obróciła się i przytuliła do mnie. 
- Niech cię szlag trafi, burmistrzu-szepnęła mi do ucha. - Jak Boga kocham, patrzeć na ciebie nie 
mogę! 
Aleja objąłem ją mocno, bardzo mocno, i tak leżeliśmy, jej piersi przytulone do moich piersi, jej 
oddech  zmieszany  z  moim,  aż  ogarnęła  nas  fala  ciepła  i  Molly  zasnęła.  Leżałem  bez  ruchu. 
Marzyłem o przytuleniu jej już chyba od czasu pożaru. Palcami wyczuwałem przez suknię blizny 
przecinające  jej  plecy.  Była  drobna,  znacznie  drobniejsza,  niż  się  wydawało.  Obejmując  ją 
myślałem, no cóż,  oboje mieliśmy i mamy ciężkie życie, tyle że  każde z nas inaczej daje sobie 
radę. Jeżeli nienawiść do mnie pomaga jej, to niech mnie nienawidzi. Jest to w końcu jej własna 
sprawa.  Kiedy  sobie  to  wszystko  uświadomiłem,  zawstydziłem  się,  bo  przecież  dawniej  nie 
bytem o niej zbyt dobrego zdania. 
Jimmy  zaczął  powoli  wracać  do  zdrowia,  chociaż  kaszlał  jeszcze  przez  dobrych  kilka  tygodni. 
Molly poświęcała mu każdą minutę swojego czasu i nigdy nie prosiła mnie o pomoc. Gotowała 
mu  zupy,  ubierała  go  ciepło  i  podczas  pierwszych  powolnych  przechadzek  dokoła  domu 
podtrzymywała  go  pod  łokciami.  Od  czasu  do  czasu  zanosiła  swoją  porcję  jedzenia  do  Johna 
Niedźwiedzia i zasięgała jego rady. Powracała zwykle z nowym lekiem i Jimmy, który chętnie by 
pomarudził, poddawał się jej zabiegom bez słowa sprzeciwu.  W sposobie bycia Molly było coś 
takiego, co zmuszało go do posłuszeństwa. Traktowała go szorstko, bez uśmiechu, jakby chciała 
mu  dać  do  zrozumienia,  że  jej  cierpliwość  może  się  w  każdej  chwili  skończyć  i  pewnego  dnia 
machnie na niego ręką, i pozostawi własnemu losowi. 
Ze mną już to zrobiła. Pozwalała się przytulać, ale wyłącznie dla rozgrzewki, była przy tym tak 
obojętna,  jakby  w  ogóle  nie  zauważała  mojej  obecności.  Doglądanie  chłopca  całkowicie  ją 
pochłaniało. Ja-ponieważ mróz nie zelżał-musiałem siedzieć w domu. 
Pozostawało  mi  jedynie  wynoszenie  śmieci  i  martwienie  się  o  to,  czy  wystarczy  nam  opału  do 
końca mrozów. Kiedy Jimmy byt już zdrowszy, zaproponowałem mu znów naukę pisania, ale nie 
miał  na  to  ochoty.  Stale  wodził  oczami  za  Molly  i  tyle  przyszło  mi  z  almanachu.  Nawet  takim 
drobiazgiem nie mogłem się z nikim podzielić. 
Mimo to poświęcałem almanachowi sporo czasu. Czytanie chroniło  mnie przed  rozmyślaniem i 
zastanawianiem się nad tym, gdzie i jak Zły Człowiek zabawia się tej zimy. Studiowałem wyniki 
spisu mieszkańców w poszczególnych stanach i okręgach, a także daty ich przystąpienia do Unii. 
Takie  rzeczy  zawsze  mnie  interesowały.  Zanim  ogarnęła  mnie  gorączka  wyjazdu  na  Zachód, 
pracowałem przez kilka miesięcy u adwokata i zawsze z przyjemnością dotykałem jego biretu i 
czytywałem gęsto przetykane łaciną mowy obrończe. Ilekroć w czasie moich podróży widziałem 
plakat,  zawiadomienie,  list  gończy  czy  nakaz  aresztowania,    czytałem  je    od  deski    do    deski.  
Niektórzy  mają  słabość  do  kart  albo  lubią  strugać  patyczki,  mnie  jednak  zawsze  interesowały 
oficjalne dokumenty, akta prawne i inne temu podobne papiery. 
Kiedy po raz pierwszy zajechałem do Ciężkich Czasów, zatrzymałem się tu nie dlatego, że jakiś 
plakat zwrócił moją uwagę. 
Miałem  za  pazuchą  trochę  pieniędzy  i  jechałem  do  kopalni  złota,  żeby  Zarobić  jeszcze  trochę 
grosza. Ale zobaczyłem, jak Fee przybija ostatnie deski do jednopiętrowego saloonu Avery'ego, i 
widok  człowieka  stawiającego  dom  na  tym  płaskim  terenie  poruszył  mną.  Zdawałem  sobie 
sprawę,  ze  są  lepsze  miejscowości,  w  których  cieśla  mógłby  Zarobić  na  życie.  Nie  było  to 
wprawdzie najnędzniejsze miasteczko, jakie widziałem, cle z pewnością nie zasługiwało na taki 
wysiłek. 
Jednakże  Fee  pracował  z  takim  samozaparciem,  że  zawstydziłem  się  swoich  wątpliwości. 
Miałem czterdzieści osiem lat, bytem zmęczony ciągłym szukaniem, ciągłym przenoszeniem się 

background image

 

48 

z miejsca na miejsce, ciągłym  snuciem niesprecyzowanych  marzeń i  gotów bytem przyznać, że 
nie  miejscowość  jest  ważna,  lecz  sam  proces  osiedlania  się.  Kupiłem  od  Hausenfielda  jeden 
frontowy  pokój  i  zostałem.  Później  bez  większego  namysłu  nabyłem  u  komiwojażera  księgę 
rejestracyjną,  a  od  adwokata,  który  przenosił  się  na  teren  kopalni,  biurko  i  trochę  mebli. 
Położyłem  księgę  na  biurko  i  zacząłem  w  wolnych  chwilach  wpisywać  do  niej  nazwiska 
mieszkańców miasta, rejestrować ich nieruchomości i ziemię, jakie obejmowali na własność. Nic 
nie sprawiało mi nigdy większej przyjemności. Bo trzeba wiedzieć, że miasto nie miało żadnego 
urzędnika  i  nikt  tu  nigdy  nie  założył  żadnych  akt.  Gdyby  kiedyś  rozrosło  się  do  tego  stopnia, 
ż

eby móc figurować w oficjalnym spisie, albo gdyby nasze terytorium postanowiło ubiegać się o 

prawa stanowe,  moje dokumenty  mogłyby się okazać bezcenne.  Niektórzy ludzie, a wśród nich 
Avery, śmieli się z tego, co robiłem; ale później Avery był jednym z pierwszych, którzy zaczęli 
nazywać mnie burmistrzem. 
Samo myślenie o tych sprawach wydłużało każdy dzień. 
Pewnego mroźnego popołudnia ktoś załomotał do naszych drzwi. Byt to Izaak Mapie. Przeprosił 
nas i oświadczył,  że próbował porozumieć się z  Zarem i Jenksem,  ale Jenks śpi w stajni, a  Zar 
jest w fatalnym humorze i w ogóle nie chce rozmawiać. 
- O co chodzi, Izaak?- zapytałem. 
Wyjął  z  kieszeni  coś,  co  okazało  się  malutkim  kalendarzykiem.  Stojąc  tak  przede  mną  z 
kapiącym nosem powiedział: 
- Skreślam w tym kolejne dni i jeżeli się nie mylę, to dzisiaj jest dwudziesty piąty grudnia, Boże 
Narodzenie.  
Molly  i  ja  spojrzeliśmy  na  niego.  Najwyraźniej  czekał  na  naszą  reakcję,  ale  mnie  tylko  tyle 
przyszło do głowy: 
- Jeżeli rzeczywiście tak jest, Izaaku, to zdejmij płaszcz i napij się z nami kawy. 
W tym samym momencie Molly przeniosła wzrok z niego na mnie i bez słowa poszła w kąt izby. 
Jego smutna psia twarz opadła. Już staliśmy się w jego oczach równie podli jak Jenks i Zar. 
-  Nie,  dziękuj  ę-powiedział,  odwrócił  się  i  wyszedł.  Myślałem  o  nim  przez  resztę  dnia.  Izaak 
Mapie stale siedział sam w namiocie zastanawiając się prawdopodobnie nad losem swojego brata 
Ezry.  Był  człowiekiem  nieśmiałym,  nieprzywykłym  do  życia  na  Zachodzie  i  tylko  przemożna 
potrzeba zetknięcia się z drugim człowiekiem mogła go przywieść do naszych drzwi. Osobiście 
rzadko  obchodzę  jakiekolwiek  święta,  ale  teraz  próbowałem  wczuć  się  w  nastrój  Izaaka. 
Wieczorem  poszedłem  do  Zara  i  zażądałem  drinka  na  jego  koszt.  Zar  stał  oparty  łokciami  o 
kontuar. 
- A to niby dlaczego? -popatrzył na mnie spode łba. 
- Bo dziś jest Boże Narodzenie. Czyżbyś zapomniał? 
- Dobra, dobra. Co mi tam. Świętować to ja będę dopiero nadejście wiosny. 
Ale  panna  Ada  wzruszyła  się  jak  należy.  Pobiegła  w  głąb  domu,  żeby  zbudzić  pozostałe 
dziewczyny. Pomyślałem sobie, że jej stosunek do sprawy jest właśnie taki, na jaki liczył  Izaak 
Mapie, więc kiedy powróciła, powiedziałem: 
- Izaak Mapie przypomniał mi o tym. 
- Pobiegnę po niego-oświadczyła otulając się szalem. - Biedak musi być strasznie samotny. 
- Nie fatyguj się, Ada - powiedział Zar, ale jej już nie było. 
Zar nie znosił Izaaka i nie widział powodu, żeby ktoś miał się dla niego poświęcać. Kiedy Ada 
przyprowadziła Maple'a, musiała mu sama nalać drinka, bo Zar siedział na składanym krzesełku i 
tylko mruczał coś pod nosem. 
Po  chwili  zjawił  się  Jenks  w  czapie,  jaką  sobie  uszył  z  futerka  świstaków.  Była  spiczasta  i 
zachodziła mu prawie na oczy, tak że widać było tylko błysk jego białych zębów.  

background image

 

49 

- Klient - odezwał się Zar na jego widok i skrzyżował ręce na piersi. 
Kiedy  się  zorientowałem,  że  zanosi  się  na  całkiem  mity  wieczór,  wróciłem  do  ziemianki  po 
Molly i chłopca. Ale  Molly nie chciała  mieć z tym nic wspólnego. Powiedziała,  że Jimmy'emu 
nie  wyjdzie  na  zdrowie  nocne  chodzenie  po  dworze,  szczególnie  przy  ostrym  wietrze  i  śniegu 
zacinającym co się zowie. Odparłem, że owinę go w koc i zaniosę. Ten pomysł nie spodobał się 
za  bardzo  ani  jej,  ani  jemu,  ale  nagle  usłyszeliśmy  niesiony  wiatrem  glos  panny  Ady,  która 
ś

piewała  hymn,  akompaniując  sobie  na  melodykonie,  więc  wykonałem  swój  pierwotny  zamiar, 

zakutałem Jimmy'ego w koc i wszyscy troje wyruszyliśmy do Zara. 
Kiedy Ada nas zobaczyła, zamilkła, wstała i podeszła, żeby przywitać się z Molly. Wszyscy byli 
bardzo uprzejmi - Jenks nawet zdjął na chwilę czapę z głowy, dziewczyny powitały Jimmy'ego, 
ale  na  odległość,  bo  chłopiec  ani  na  chwilę  nie  puszczał  ręki  Molly.  Pomieszczenie  oświetlone 
było  jedynie  latarnią  stojącą  na  środku  stołu-,  więc  tonęło  w  półmroku;  po  chwili  Zar  się 
podniósł,  zapalił  drugą  latarnię i na  znak  panny  Ady  zaczął nalewać drinka dla  Molly. Ale ona 
wyciągnęła  przed  siebie  rękę  zupełnie  jak  dama,  uśmiechnęła  się  i  potrząsnęła  głową.  Za 
dawnych czasów zdrowo sobie popijała i teraz też pewnie by jej nie zaszkodził jeden drink, lecz 
wolała  odmówić,  bo  to  sprawiało  jej  większą  przyjemność,  dawało  poczucie  wyższości  nad 
dziewczynami, mimo że wiedziała o nich więcej, niż mogły przypuszczać. 
Ale kiedyśmy tak stali ze szklankami w rękach, naraz okazało się, że żadne z nas nie ma nic do 
powiedzenia. Było nam  głupio z powodu zorganizowania  tej uroczystości. Uniosłem szklankę  i 
zawołałem: 
- Wypijmy za Boże Narodzenie i za lepsze czasy dla wszystkich ludzi. 
- Amen - skwitowała panna Ada, usiadła i znowu zaczęła śpiewać hymn, akompaniując sobie na 
melodykonie. Wszyscy słuchali i popijali w milczeniu. Ada miała niski głos i śpiewała z wielkim 
przejęciem.  Kiedy  skończyła  pierwszy  hymn,  zaintonowała  drugi,  który  Izaak  widać  znał,  bo 
stanął za nią i patrząc prosto w ścianę zaczął jej wtórować tenorem.  
No  cóż,  whisky  rozgrzała  mi  ciało  jak  słońce.  Poza  tym  rozbrzmiewała  jeszcze  ta  niby  to 
kościelna muzyka. Molly siedziała na krzesełku z przytulonym do niej Jimmym, Zar krzątał się i 
nalewał wszystkim z butelki. Pomyślałem sobie, że już rozumiem, o co szło Izaakowi. Chciał po 
prostu uczcić fakt, że wszyscy tu jesteśmy. Zadawałem sobie w duchu pytanie, czy aby te lepsze 
czasy  już  nie  nadeszły,  bo  oto  w  miejscu,  gdzie  przed  kilkoma  miesiącami  były  same  tylko 
groby, znajdowali się żywi ludzie i zapuszczali w nim korzenie. 
Po  pewnym  czasie  alkohol  zaczął  działać.  Jessie  i  Mae,  onieśmielone  z  początku  obecnością 
Molly, postanowiły zapomnieć o niej i zabawić się na całego. Jessie podeszła do siedzącego na 
krześle Jenksa i wsunęła mu kciuk pod czapę. 
- Ślepak, a kuku! - zażartowała. 
Jenks trzepnął ją w rękę zerkając cały czas na Molly. 
- Uciekaj! 
- Hej, Jenks! - odezwała się teraz Mae siadając mu na kolanach - co ci jest? Nigdy nie widziałam 
cię w takim stanie. Nie wyspałeś się, czy jak? 
-  Zostawcie  mnie,  dziewczyny  -  powiedział  Jenks,  odepchnął  ją  od  siebie  i  wysoko  trzymając 
szklankę podszedł do kontuaru. 
Jessie i Mae nagle zachichotały. Jenks zachowywał się niezwykle dostojnie, ale nie wiedział, że 
do portek na siedzeniu przylepił mu się zaschnięty gnój. 
Kiedy panna Ada skończyła hymn, obróciła się na krześle i położyła dłoń na ramieniu Izaaka. 
- Ładny ma pan glos, panie Mapie - powiedziała. 
- Dziękuję pani. Bardzo lubię śpiewać hymny-odparł Izaak. Zar klasnął w dłonie. 
- Chwata, chwała, chwata! Bardzo dobrze śpiewacie! 

background image

 

50 

- Panna Ada ma prawdziwy talent-odezwał się Izaak. 
- Talent? - zdziwił się Zar. - Taki sam jak ty! Wyjecie do księżyca jak dwa kojoty! 
- Co takiego? - obruszył się Izaak. 
-  Pewnie!-  zaśmiał  się  Zar.-  Taką  muzykę  słychać  w  nocy  na  prerii.  Dokładnie  taką:  hau,  hau, 
haua! - Zachwycony swoim dowcipem, pokładał się od śmiechu. - Jessie, Mae, słyszycie mnie? -
1 jeszcze raz powtórzył swoje.  
Ale dziewczyny podeszły do kontuaru i zajęły się Jenksem. 
- Cóż to gryzie dzisiaj twojego przyjaciela, Mae? - zwróciła się Jessie do przyjaciółki. 
- On jest po prostu nieśmiały. - Mae szturchnęła Jenksa w żebra. 
- Gdybym śmierdziała końskim nawozem, też bym była nieśmiała-oświadczyła Jessie. 
- Powiem ci coś, druh m o j - powiedział Zar podchodząc do Izaaka. - Ty nie tylko ryczysz jak 
wół,  ale  nawet  nie  zachowujesz  się  jak  człowiek.  Gdybyś  był  prawdziwym  mężczyzną, 
handlowałbyś ze mną wódą. Prawdziwy mężczyzna przychodziłby do moich bab. 
- Nikt mnie nie będzie uczył, jak handlować - zaperzył się Izaak rumieniąc się. 
- Gotowa, gotowa, gotowa! -Zar odrzucił głowę w tył.-Za wszystko tylko gotowa! 
- Nikt cię nie zmusza, żebyś u mnie kupował! - wrzasnął Izaak próbując przekrzyczeć Zara. 
Widząc,  że  kłótnia  staje  się  niebezpieczna,  panna  Ada  zerknęła  na  Molly  i  zaczęła  grać  nowy 
hymn.  Ale  to  tylko  wzmogło  hałas.  Zar  machnął  pogardliwie  ręką,  odwrócił  się  plecami  do 
Izaaka i nalał sobie świeżego drinka ze stojącej na stole butelki. 
Rozwścieczony Izaak stanął za nim. 
- Czy nie zapłaciłem ci gotówką za wynajęcie namiotu? Jestem uczciwym kupcem, zawsze nim 
bytem i zawsze będę. Chodzi mi wyłącznie o godziwy zysk, a tym nie każdy może się pochwalić! 
- Przybłęda! - warknął Zar. 
- Ja się do was nie pchałem, proszono mnie, żebym został! Mae i Jessie zrzedły teraz miny. 
- Coś mi się zdaje, że pan Jenks nas nie lubi! 
-  Słuchaj,  ty  nędzny  kościotrupie  -  syknęła  Mae.  -  Poleruj  sobie  swoje  rewolwerki,  proszę  cię 
bardzo, ale jak przyjdziesz tu następnym razem z wywieszonym ozorem,  to na nas nie licz. Idź 
lepiej prosto do n i ej. Zobaczysz, co o n a ci da. 
- Skurwiel szczerbaty! - rzuciła mu Jessie prosto w twarz. 
Przez chwilę zdawało mi się, że Molly to wszystko słyszy, ale dźwięk melodykonu i głos Izaaka 
Maple'a na szczęście zagłuszał wrzaski dziewczyn. 
-  Wystrychnięto  mnie  na  dudka!  O,  tak!  -  Izaak  spojrzał  prosto  na  mnie.-Mówię,  jak  jest.  Na 
dudka!  Zapłaciłem  uczciwie  za  to,  żeby  móc  się  osiedlić  w  tej  piekielnej  dziurze.  Ezra  tu  nie 
wytrzymał i ja też nie wytrzymam! 
- A co, w Yermoncie nigdy nie pada śnieg? 
-  Pada,  pewnie,  że  pada,  ale  inaczej.  Nie  trzeba  dzień  i  noc  walić  w  ściany  namiotu,  żeby 
człowieka nie zasypało. 
- A mamy w tym roku łagodną zimę-powiedziałem. 
- Być może, ale dla mnie jest to pierwsza i ostatnia w tej dziurze. Możesz mi wierzyć. 
- No to jazda i cześć! - ryknął Zar. 
- Wyniosę się stąd, możesz być spokojny. Pierwszym dyliżansem pocztowym, jaki się zjawi... 
Właśnie  wtedy  panna  Ada  zamilkła  i  nagle  zrobiło  się  bardzo  cicho.  Izaak  powiódł  wzrokiem 
dokoła i zawołał pełnym głosem: 
- A ten dyliżans już do nas nie przyjedzie! Wszyscy zdechniemy, zanim się znów pokaże! 
Nigdy  nie  słyszałem  takiego  krzyku  rozpaczy.  Ostatnio  każdej  nocy  nachodziły  mnie  podobne 
myśli,  ale  nigdy  ich  głośno  nie  wypowiadałem  ani  nikt  inny  tego  nie  zrobił.  Izaak  poruszył  w 
naszych duszach strach, który je od dawna drążył, i wydobył go na wierzch. Poczuliśmy straszny 

background image

 

51 

chłód  i  w  nagłej  ciszy  usłyszeliśmy  przeraźliwe  wycie  szalejącego  po  równinie  wiatru. 
Widziałem skutą mrozem, nie przeciętą ani jedną koleiną, bezkresną i dziką krainę, oddzielającą 
nas od reszty świata. 
W kilka chwil później Izaak opuścił nas. Zaraz potem Molly wstała i szybko wyszła. Mae oparta 
o kontuar, przeczesując palcami włosy, powiedziała cicho jakby do samej siebie: 
- Do zobaczenia od dziś za rok, złotko. 
Zar  usiadł  ciężko  za  stołem  i  ukrył  twarz  w  dłoniach.  Nasze  spotkanie  straciło  wszelki  sens, 
każde z nas pogrążone było we własnej samotności, owinąłem więc chłopca kocem i opuściliśmy 
dom Zara. 
Uczucie  beznadziejności,  jakie  ogarnęło  nas  owego  świątecznego  wieczoru,  rosło  w  miarę 
upływu  czasu.  Nadeszły  dni  tak  strasznego  mrozu,  że  oddychanie  na  dworze  podobne  było  do 
tykania lodu. Pogoda uwięziła nas na dobre, zupełnie jakby chciała nam zrobić na złość, i jeżeli 
zdarzało  mi  się  myśleć  o  wiośnie,  to  jako  o  czymś  zupełnie  nierealnym.  Czy  można  sobie 
wyobrazić  ciepło  słonecznych  promieni,  kiedy  dzień  po  dniu  ponura  zima  bierze  człowieka  w 
obroty,  wycinając  najbardziej  wyszukane  hołubce?  Skuleni  w  naszej  chacie,  wyglądaliśmy  jak 
szare  złamane  patyki  opatrzone  dwojgiem  oczu.  Nie  potrafiłem  się  nawet  martwić  tym,  że 
wkrótce nadejdzie dzień, kiedy nie będziemy  mieli co do  gęby włożyć ani czym palić w piecu. 
Większym bowiem przerażeniem napawało mnie poczucie całkowitego zagubienia, świadomość 
tego, że jestem żywym stworzeniem w martwym krajobrazie. 
Staram się wytłumaczyć, dlaczego stało się to, co się stało, a ta zima miała w tym niemały udział. 
W  takich  warunkach  nawet  codzienne  czynności  przestają  mieć  jakikolwiek  sens.  Głupotą 
zdawało się przyjmowanie pokarmu po to tylko, żeby dalej żyć w tej ziemiance, głupotą zdawało 
się zasypiać co wieczór tylko po to, żeby obudzić się i przeżyć jeszcze jeden dzień. Kiedyś Molly 
spojrzała na drzwi i powiedziała: 
- Jezu kochany, jesteśmy pogrzebani tak samo jak ci, co teraz leżą zamarznięci pod ziemią, z tą 
różnicą, że my zdajemy sobie z tego sprawę, a oni nie. 
Wtedy  Jimmy,  podobny  nagle  jak  dwie  krople  wody  do  ojca,  zerwał  się,  przytulił  do  niej, 
rozpłakał, jakby chciał jej udowodnić, że to nieprawda. 
Od  czasu  do  czasu  słyszeliśmy  przez  wycie  wiatru  odgłosy  awantur,  jakie  Zar  urządzał  swoim 
paniom. Brzmiało to tak, jakby je mordował. Rosjanin powoli zużywał swój zapas alkoholu i byt 
coraz  bardziej  rozdrażniony.  Jessie,  tej  wysokiej,  wybił  ząb,  a  pewnego  dnia  panna  Ada 
przyłożyła mu kijem tak mocno, że stracił przytomność, a to dlatego, że okropnie znęcał się nad 
Chineczką. 
Leo Jenks wybiegał na dwór w czasie największych śnieżyc i strzelał w powietrze. Raz trochę za 
długo pozostał na mrozie z powodu, jak później twierdził, jelenia. Może go widział, a może nie, 
ale faktem jest, że palce przymarzły mu do lufy, a kiedy dotarł do domu Zara, trzeba je było sita 
oderwać, i to razem ze skórą. 
A Izaak Mapie siedział samotnie w namiocie i skreślał w kalendarzyku każdy miniony dzień, tak 
jak  się  przekreśla  błąd.  Kiedy  szło  się  do  niego,  żeby  coś  kupić,  nie  odzywał  się  ani  jednym 
słowem.  Nie  życzył  sobie  rozmów  i  starał  się  pozbyć  klienta  jak  najszybciej.  Pewnego 
szczególnie mroźnego dnia, kiedy od lodowatych podmuchów wiatru aż zęby bolały i sklejały się 
powieki,  odwiedził  po  kolei  Zara,  Jenksa  i  mnie,  a  potem  jeszcze  Indianina,  i  każdemu 
proponował przejęcie bez dopłaty połowy swojego zamówienia u Alfa Moffeta. Nikt nie miał na 
to ochoty, co utwierdziło Izaaka w przekonaniu, że został wystrychnięty na dudka i że Alf nigdy 
się już u nas nie zjawi. Podwoił cenę za mąkę i sardynki -jedyny towar, jaki mu pozostał - a po 
pewnym  czasie  w  ogóle  przestał  nam  cokolwiek  sprzedawać  twierdząc,  że  potrzebuje  tych 
zapasów dla siebie. 

background image

 

52 

Wtedy zjawił się w ziemiance Zar ze spluwą w ręku i powiedział: 
- Trzeba go zabić. 
Bynajmniej nie żartował, ale udało mi się jakoś go odwieść od tego zamiaru i namówić, żebyśmy 
poszli do stajni Jenksa, który wciąż jeszcze miał kłopoty z poranionymi rękami, i obejrzeli konie. 
Stały ze spuszczonymi łbami, skóra na nich wisiała. Zżarły już cały owies, poobgryzały wszystką 
korę z pni, z których zbite były ich przegrody. Kuc majora byt w najgorszym stanie, miał mętne 
ś

lepia,  wystające  żebra  i  pełno  wrzodów  na  nogach.  Wziąłem  rewolwer  Jenksa,  przyłożyłem 

kucowi za uchem i wystrzeliłem. 
Ż

adne ze zwierząt nawet nie drgnęło. Zar uniósł rewolwer i zabił jednego ze swoich koni. Resztę 

popołudnia spędziliśmy na rozbieraniu końskiego mięsa. Prędzej czy później trzeba to było i tak 
zrobić, więc decyzja Izaaka była nam w gruncie rzeczy na rękę; 
jeszcze tydzień i nie byłoby na koniach śladu mięsa. Powróciłem do ziemianki. Ze zmęczenia nie 
czułem  rąk  ani  nóg,  odzież  miałem  przesiąkniętą  krwią,  ale  wiedziałem,  że  pod  naszymi 
drzwiami w głębokim śniegu znajduje się zapas mięsa, który pozwoli nam trochę jeszcze pożyć. 
Wykorzystaliśmy  każdą  cząstkę  biednego  chudego  kuca,  z  jednego  żebra  wystrugałem  igłę,  ze 
ś

cięgien  zrobiłem  nici.  Nie  mieliśmy  kory,  więc  nie  było  czym  garbować  skóry,  ale  Molly 

oskrobała ją sztyletem, potem przez kilka dni tłukła kamieniem i nacierała piaskiem. Kiedy skóra 
zrobiła się niespodziewanie miękka, uszyta z niej kurtkę dla chłopca. Ja zaś poszyłem pokrowce 
na buty dla całej naszej trójki. Muszę w tym miejscu powiedzieć, że wszystko to-nawet zabicie i 
ć

wiartowanie zwierzęcia-podniosło mnie nieco na duchu. 

Miałem świadomość, że robię coś pożytecznego. Molly także pracowała z ochotą. Myślę jednak, 
ż

e Jimmy byt przywiązany do kuca i chociaż nosił kurtkę z jego skóry i jadł zupę, którą Molly 

ugotowała z jego kości, przestał patrzeć w moją stronę. 
Ze wszystkich udręk tej zimy jedną z najgorszych była ta nagła niechęć Jimmy'ego. Osobiście nie 
wierzę,  żeby  zwierzęta  były  obdarzone  ludzką  inteligencją,  i  uważam,  że  należy  je 
wykorzystywać  w  sposób  jak  najbardziej  pożyteczny.  Strzelając  do  kuca  zrobiłem  coś,  co  było 
konieczne. Ale teraz pożałowałem tego czynu. Bo widzicie, kiedy zorientowałem się, jak Jimmy 
to  odczuł,  zrozumiałem,  że  jego  stosunek  do  mnie  nie  zmienił  się  tak  nagle,  lecz  że  od  dawna 
wyrastała  pomiędzy  nami  ściana  niechęci.  Byt  mi  teraz  mniej  bliski  niż  tamtej  nocy,  którą 
spędziłem z nim po śmierci ojca. Ile kuców zabiłem poza tym jednym? 
Molly  nie  miała  z  nim  takich  kłopotów.  Często  mówiła  mu  coś  takiego,  co  wydawało  mi  się 
okrutne,  albo  patrzała  na  niego  jak  na  sierotę-którym  przecież  był-ale  ten  sposób  traktowania 
wzmagał tylko w nim wprost psie przywiązanie do Molly. Stał się taki dopiero od czasu choroby. 
Nieustannie  wodził  za  nią  oczami  i  cierpliwie  czekał  na  każdy  rzucony  mu  ochłap  sympatii. 
Twarz Molly zaczynała nabierać wyrazu zniecierpliwienia. Jimmy denerwował ją, nie chciała go 
takiego, nie życzyła sobie jego miłości. I podobnie jak ja miała mu za złe zbyt wielką zależność. 
Chciałbym, żeby to było zupełnie jasne. Jeszcze dzisiaj ogarnia mnie smutek, kiedy wspominam 
tamte dni. Ale dopiero w jakie dwa tygodnie po zabiciu koni nadeszła  
noc, która uświadomiła mi, że zima skuła nas lodem na dobre. 
Zbudziło  nas  w  ziemiance  jakieś  niesamowite  chrobotanie.  Podkręciłem  płomień  lampy  i 
skierowałem jej światło w górę. 
Powiedliśmy  za  nim  wzrokiem.  Na  dachu  musiało  być  jakieś  zwierzę  próbujące  dostać  się 
pazurami  do  ciepłego  wnętrza.  Chwyciłem  strzelbę  i  w  tej  samej  chwili  jedna  z  desek  się 
przesunęła,  sypnęło  śniegiem  i  ukazała  się  kosmata,  brunatna  łapa  szukająca  czegoś  tuż  nad 
głową Molly. Dziewczyna wrzasnęła. Strzeliłem raz, potem drugi, nie w łapę, ale w miejsce, w 
którym powinno być serce zwierzęcia. 

background image

 

53 

Łapa  cofnęła się już po  pierwszym strzale.  Przypomniało  mi się  mięso  zakopane pod drzwiami 
ziemianki,  więc  wybiegłem  na  dwór  z  lampą  w  ręku  i  już  od  drzwi  zobaczyłem  w  jej  mdłym 
ś

wietle cień uciekającego przez zamieć zwierzęcia. Uszy miałem jeszcze pełne huków, serce bito 

mi  jak  młotem,  ale  od  razu  zabrałem  się  do  przymocowania  obluzowanej  deski.  Nigdy  nie 
zapomnę  widoku,  jaki  ukazał  mi  się  w  szparze.  Molly  i  Jimmy  byli  przytuleni  do  siebie  z  całą 
siłą, jakby scementował ich strach. Po tej nocy Molly zaczęta okazywać Jimmy'emu takie samo 
psie przywiązanie jak on jej. Jego adorujący wzrok przestał ją drażnić, opiekowała się nim czule, 
często  obsypywała  pocałunkami,  l  jestem  pewny,  że  tylko  ja  myślałem  nieustannie-często  z 
bijącym  sercem-o  tych  ostrych  jak  brzytwy  szponach,  które  wyciągnęły  się  po  nas  z  ciemności 
nocy. 
Byto  chyba  jasne,  że  jeżeli  zima  rychło  się  nie  skończy,  to  my  się  skończymy.  Kiedy  nadszedł 
marzec,  gotów  bytem,  podobnie  jak  Izaak  Mapie,  stawiać  na  zwycięstwo  zimy.  Dzień  po  dniu 
hulały teraz ostre, suche wiatry, zamiatając śnieg, obnażając zmarzniętą gołą ziemię, powodując 
burze  piaskowe.  Ale  pewnego  popołudnia  miałem  wrażenie,  że  czuję  zapach  deszczu. 
Wyszedłem na dwór. 
John Niedźwiedź stał przed swoją chatą, spoglądał ku zachodowi na ponure, zaciągnięte niebo-
widać  i  on  wywąchał  deszcz.  Powietrze  było  mroźne,  ale  wiatr,  który  wczoraj  jeszcze  wył, 
właściwie  tylko  już  mruczał,  i  kiedy  stało  się  bez  ruchu,  wyczuwało  się  jakieś  niewielkie 
ciepełko, nikły ślad wilgoci.  Nic zwierzyłem się  nikomu  z moich nadziei, ale tej nocy zbudziło 
mnie lekkie stukanie w dach. Nie była to jeszcze  
ulewa, ale drobny, ciągły deszcz. A o świcie sionce szturmem wtargnęło na równinę. 
Wyszedłem z ziemianki prosto w świeżość tego poranka i aż wierzyć mi się nie chciało. Słońce 
nasycało  mi  oczy  ciepłymi  łagodnymi  błyskami  przeplatanymi  różowością,  seledynem  i  żółcią, 
przez  równinę  przeciągały  ławice  białych  mgieł,  jakby  zima  wyparowywała  spod  ziemi. 
Przysięgam,  że  czułem  obrót  ziemi  dokoła  jej  własnej  osi.  Wszystko  miało  smak  nowości; 
patrzyłem na nieliczne zabudowania-na uliczkę złożoną z ziemianki, wiatraka, saloonu, namiotu i 
stajni-i było mi tak, jakbym patrzał na rząd dopiero co wyrosłych roślin. Chineczka, zasłaniając 
dłonią oczy przed blaskiem słońca, wyjrzała przez okno, więc powitałem ją machnięciem ręki. 
Po kilku minutach wszyscy wylegli na dwór, wszyscy mrużyli oczy, wszyscy stali w milczeniu w 
obliczu  tego  zjawiska,  które nie sposób zapomnieć. Nagle Jenks wydał z  siebie okrzyk radości, 
podrzucił  czapkę  wysoko  w  górę  i  wszyscy  zaczęli  się  prostować,  nawoływać,  a  Zar  objął  i 
uściskał  każdego  z  nas  po  kolei.  Panna  Ada  podała  Izaakowi  rękę,  dziewczyny  się  całowały, 
Jimmy chwycił Molly za ramię i ciągnął ją to w jedną, to w drugą stronę. Jenks poszedł do stajni 
i wypędził konie; wszyscy rozmawiali ze wszystkimi, wszyscy uśmiechali się jak idioci. Dopiero 
w świetle dziennym widać było, że jesteśmy bladzi i chudzi, mimo to jednak żywi i cali. 
 Gdybym mógł, napisałbym teraz o każdym pojedynczym drgnieniu tej wiosny, zużywając na to 
mój czas i siły i nie wdając się w opis pozostałych, trudnych pór roku. Ale nie sprawiłoby mi to 
już żadnej przyjemności, więc powiem o niej tylko tyle, ile jest konieczne do osiągnięcia mojego 
celu, czyli opowiedzenia, co i jak się zdarzyło. 
W tym czasie osiedlił się u nas Szwed. Kiedy przybył do nas Bert Albany, zabliźniały się nasze 
rany  pod  wpływem  słonecznego  ciepła  i  marzenia  powoli  zamieniały  się  w  rzeczywistość. 
Zielone pędy nadziei wyrastały dokoła  
podobnie jak listeczki, jakimi pokrywały się krzewy w skalnych załomach. 
Pamiętam inną wiosnę, znacznie wcześniejszą, kiedy jako aktor wędrownego zespołu teatralnego 
objeżdżałem  położone  nad  Missouri  miejscowości.  Lody  na  rzece  topniały  z  wielkim  hukiem  i 
trzaskiem, pękały i unosiły się w górę spływając wezbraną falą, aż wreszcie woda, wyzwolona z 
okowów,  zaczęta  wartko  płynąć  pełnym  korytem.  Jakże  gwałtowny  byt  tamten  odwrót  zimy. 

background image

 

54 

Podobnie  szybka  zmiana  aury  zdarzyła  się  i  u  nas.  Pierwsze  promienie  słońca  wyciągnęły  całe 
zimno  z  naszych  kości,  krew  zaczęta  raźno  krążyć  w  żyłach.  Zjawił  się  Alf  Moffet  na  wozie 
Zarzuconym  taką  ilością  towarów,  że  aż  się  kota  uginały  pod  ich  ciężarem.  Zaczęli  nas  znowu 
odwiedzać  górnicy.  Przepracowali  całą  zimę  i  teraz  pałali  chęcią  wydania  części  Zarobionych 
pieniędzy  nie  tylko  w  sklepikach  przedsiębiorstwa  górniczego.  Po  kilku  sobotach  Izaak  Mapie 
przestał  narzekać  na  to,  że  został  wystrychnięty  na  dudka.  On  i  Zar  zaczęli  prosperować  tak 
dobrze, że mogli zamówić u Alfa regularne dwutygodniowe dostawy. Z pieniędzy wypłaconych 
mi  jako  pośrednikowi  kupiłem  duży  zapas  konserw,  kawy,  cukru,  mąki,  proszku  do  pieczenia, 
fasoli i solonej wieprzowiny. I powiem wam, że zaczęliśmy naprawdę dobrze jeść. 
Rano i wieczorem Molly smażyła góry naleśników, które posypywaliśmy cukrem, zawijaliśmy i 
zajadali  z  apetytem.  Podawała  nam  fasolę  z  wieprzowiną,  do  tego  często  kilka  pomidorów  z 
puszki i dobrą mocną czarną kawę do popicia. Jedliśmy i jedliśmy, aż wreszcie zapomnieliśmy o 
smaku koniny. Wkrótce nasze kości obrosły ciałem i zaczęliśmy znowu wyglądać jak ludzie. 
Byliśmy wciąż obdarci niczym Indianie, ale z każdym dniem słońce silniej przygrzewało, wobec 
czego zapotrzebowanie na wodę ze studni Hausenfielda rosło. Bratem jednego dolara dziennie od 
każdego użytkownika. Z wiatrakiem nie miałem kłopotu. 
Przymocowałem  z  powrotem  skrzydła,  przybiłem  kilka  obluzowanych  desek  i  zaczął 
funkcjonować najnormalniej w świecie! Wiatrak obracając się dostarczał świeżej, chłodnej wody 
do  wiader,  a  i  dolarów  do  mojej  kieszeni.  Któregoś  dnia  udałem  się  do  namiotu  Izaaka  i 
wyszedłem z kurtką, wysokimi butami dla Jimmy'ego, sznurowanymi bucikami i perkalikiem dla 
Molly i brzytwą do golenia dla siebie. 
Doskonale  to  pamiętam.  Prosto  z  zakupów  poszedłem  pod  studnię,  położyłem  paczki  na  ziemi, 
naostrzyłem brzytwę na kamieniu, namydliłem się kawałkiem ługowego mydła i zgoliłem brodę. 
Nie goliłem się od czasu pożaru, w którym straciłem brzytwę, i od tej pory marzyłem o tej chwili, 
w  której  będę  mógł  to  znowu  zrobić.  Podobnie  jak  każdy  mężczyzna,  chętnie  noszę  wąsy,  ale 
nigdy  nie  miałem  ochoty  na  zapuszczanie  brody,  chociażby  z  tego  powodu,  że  nie  znoszę  jej 
dotyku, a i wszy lubią brody. Kiedy skończyłem golenie, wziąłem paczki i poszedłem - czując się 
gładki jak nowo narodzone cielę - do naszej ziemianki. No i trzeba wam było widzieć twarze tych 
dwojga. Malował się na nich autentyczny zachwyt. Nie byłem pewny, czy z mojego powodu czy 
też z powodu prezentów, jakie przyniosłem. 
- Popatrz, popatrz - uśmiechnęła się  Molly.  Myślę,  że  mimo  wszystko odnosiło się to do mnie. 
Jimmy też był cały w uśmiechach. Ale tylko do chwili, gdy Molly oświadczyła, że chłopiec musi 
się  wykąpać,  zanim  włoży  kurtkę  i  buty.  Wyszedł  na  dwór  i  wlazł  do  wanny,  a  Molly  nalała 
wody  do  wiadra  i  wyprała  mu  portki  i  koszulę.  Nieco  później  wyszła  z  saloonu-jak  zawsze 
wspaniałomyślna-panna Ada i pożyczyła Molly nożyczki. Ku mojemu zdziwieniu Molly przyjęta 
je, a ku zdziwieniu Jimmy'ego zabrała się do strzyżenia mu włosów. Kiedy było po wszystkim i 
chłopiec  znalazł  się  znowu  w  ziemiance-ubrany  w  suchą  czystą  koszulę  i  spodnie,  nowe  buty  i 
kurteczkę, no i, jak już mówiłem, ostrzyżony - byt wprawdzie zły, ale wyglądał pierwszorzędnie. 
- Chłopak jak się patrzy - powiedziała Molly, przyglądając mu się uważnie. 
Na Molly też przyjemnie było popatrzeć, kiedy to mówiła. Poprzedniego dnia umyła sobie włosy, 
poszła na skaty, usiadła i wysuszyła je na wietrze. Mimo drobnych blizn wciąż miała piękne rysy, 
czoło jej rozchmurzyło się, uśmiechała się łagodnie, w oczach jej tliła się iskra radości. Starałem 
się nie być zazdrosny o tę jej władzę nad chłopcem, wiedziałem przecież, że są sobie potrzebni, 
ż

e pomagają sobie nawzajem zapomnieć o przeszłości, czy mogło to mnie nie cieszyć?  

Wszystko,  co  teraz  opiszę,  działo  się  pewnego  słonecznego  popołudnia.  Powietrze  pachniało 
wiosną, było orzeźwiające. John Niedźwiedź grzebał w swoim ogródku. Jessie też próbowała coś 
tam wyhodować, a ja nie chciałem powiedzieć - o czym ona nie wiedziała - że z tej gleby tylko 

background image

 

55 

Indianin potrafi coś wydusić. Z komina destylarni Zara stojącej za domem unosił się dym. Het, 
daleko na równinie Zar i Jenks  ćwiczyli swoje konie, poganiając je i każąc im  zataczać wielkie 
koła. Wszystkie te poczynania miały w sobie coś radosnego. 
Pewnego  ranka  poszedłem  do  stajni  Jenksa  i-obejrzałem  konie.  Nie  chodziło  mi  wcale  o 
udobruchanie  Jimmy'ego,  po  prostu  nie  lubię  nie  mieć  na  czym  jeździć.  Na  oko  najbardziej 
spodobał  mi  się  muł.  Wprawdzie  widać  mu  było  przez  skórę  żebra,  ale  w  sumie  przezimował 
lepiej  niż  siwek  i  kasztan.  Znając  dobrze  Jenksa,  podszedłem  do  niego  i  powiedziałem,  że 
chciałbym kupić jedno zwierzę. 
Oczy  zabłysły  mu  chytrością  i  od  razu  oświadczył,  że  może  mi  najwyżej  sprzedać  muła. 
Zgodziliśmy się na siedemdziesiąt pięć dolarów płatnych w naturze, to znaczy w zamian za wodę 
z mojej studni, biorąc dolara dziennie, z wyjątkiem dni deszczowych, gdyby się takie przytrafiły. 
Odszedłem ciągnąc za sobą muła i zaprzęgłem go do bryczki. Stał tak przez cały niemal dzień, aż 
wreszcie Jimmy podszedł do niego jakby mimochodem, chwycił lejce jakby od niechcenia, a po 
chwili wskoczył na kozioł i pognał w pole. 
Uradował mnie ten widok. Chłopiec wkrótce powrócił, ale tylko po to, żeby wyciągnąć z domu 
Molly-która protestowała - i posadzić ją obok siebie. Po chwili pędzili już razem przez równinę. 
Molly  śmiała  się  i  kurczowo  trzymała  bryczki,  a  Jimmy,  stojąc  i  potrząsając  lejcami,  ' 
pokrzykiwał na muła zachrypłym głosem, żeby zachęcić go do szybszego biegu. Powróciłem do 
moich  zajęć  i  teraz,  kiedy  o  tym  myślę,  wydaje  mi  się,  że  już  po  sekundzie  się  obróciłem  i 
stwierdziłem,  że  ledwo  ich  widać.  Zataczali  coraz  to  szersze  koła,  aleja  widziałem  tylko  długi 
lejkowa-ty, oddalający się w linii prostej tuman kurzu. Dokąd tak pędzili? Na chwilę aż mi dech 
zaparto; 
pożegnaj się z nimi,  
pomyślałem, dobrze ci tak, uciekli od ciebie, a ona się z ciebie śmieje. 
Ale okazało się, że Jimmy po prostu zobaczył coś, co chciał obejrzeć z bliska. Przez dłuższy czas 
jego pojazd byt tylko czarna plamą w  moim polu widzenia. Ale w  końcu plama poruszyła się  i 
wkrótce oboje byli już z powrotem. 
- Co tam widziałeś Jimmy? -zapytałem go. Spojrzał na Molly. Zeskoczyła na ziemię i weszła do 
domu. On za nią. Sam tez poszedłem do środka. 
- Pytałem cię, co tam widziałeś. Głuchy jesteś, czy co? 
- Wóz. 
Znowu zerknął na Molly, która stała na środku izby z zaciśniętymi ustami. 
- Jeden? 
- Tak. - Po chwili dodał gwałtownie: - Ma cały tył rozwalony, facet siedzi i nic nie mówi, a ona 
wrzeszczy na niego. 
- Kto na kogo wrzeszczy? 
- Ta kobieta... 
- Jimmy!- syknęła Molly. 
- Co to za ludzie? -zwróciłem się do niej. 
- A skąd ja mam wiedzieć? 
- Nie pytałaś ich? 
-  Jeszcze  czego?  Nie  zadaję  się  z  byle  hołotą  z  prerii.  Wyszedłem  i  opowiedziałem  wszystko 
Zarowi. Robił coś przy destylarni, ale powiedział, że mogę wziąć jego wóz i konie. Zaprzęgłem 
czwórkę.  Jenks  postanowił  mi  towarzyszyć,  więc  obaj  wleźliśmy  na  kozioł  i  ruszyliśmy. 
Dlaczego wolałem jechać wozem Zara niż pociąganym przez muła wózkiem? Molly rozumiała to 
nawet lepiej niż ja. Kiedy mijaliśmy nasz dom, stała w drzwiach, Jenks uchylił kapelusza, ale ona 
zawołała: 

background image

 

56 

- Znam ja cię, burmistrzu! Jedziesz, żeby sprowadzić jeszcze kilku durniów do twojego miasta! 
Pojechaliśmy  prosto  na  południe  i  trafiliśmy  na  nich  bez  kłopotu.  Było  dokładnie  tak,  jak  to 
opisał  Jimmy:  mężczyzna  siedział  na  koźle  starego,  obładowanego  aż  po  brezentowy  dach 
krytego  wozu,  którego  tylne  kota  rozchodziły  się  na  boki  niczym  nogi  nowo  narodzonego 
ź

rebaka.  

Mężczyzna miał płowe włosy, był gładko ogolony, ręce zwisały mu między kolanami, patrzał na 
nas oczami smutnymi jak oczy jego wołów. Kobieta już na niego nie wrzeszczała, ale krążyła w 
pewnej  odległości  od  wozu  wśród  Zarośli,  z  głową  nakrytą  szalem  i  wzniesionymi  do  nieba 
ramionami, wydając z siebie okrzyki rozpaczy. 
- Nie ma tu w pobliżu osady Szwedów? - zapytał mężczyzna. 
- O ile wiem, to nie-odparłem. 
Skinął głową, jakby się właśnie tego spodziewał. Jenks i ja zeskoczyliśmy na ziemię obejrzeć oś 
jego  wozu,  mężczyzna  także  zlazł  z  kozła  i  wtedy  stwierdziłem,  że  jest  to  chyba  najwyższy 
człowiek,  jakiego  w  życiu  spotkałem,  musiał  mieć  dobre  dwa  metry.  Miał  niezdarne, 
charakterystyczne  dla  bardzo  wysokich  mężczyzn  ruchy,  cerę  jasną,  upstrzoną  czerwonymi 
plamami, a za uchem guz wielkości kuli armatniej. 
Oś wozu złamana była dokładnie w środku i oba końce wspierały się o ziemię. 
- Ma pan zapasową? - zapytałem. 
- Nie. Nie mam. 
Jedynym  dźwiękiem,  jaki  rozbrzmiewał  dokoła,  było  zawodzenie  kobiety,  więc  wyraźnie  tym 
speszony mężczyzna powiedział: 
- Moja żona-i stuknął się w czoło z nieśmiałym uśmiechem. 
- Rolnik?- zapytał Jenks przyglądając mu się uważnie. 
- Ano tak. Do niedawna.' 
- Z prerią Żartów nie ma. 
- Aha. 
Wszyscy trzej gapiliśmy się na złamaną oś. 
- Przez trzy lata błagała mnie. żebyśmy zamieszkali wśród Szwedów. Płakała po całych nocach... 
miałem  nadzieję,  że  w  końcu  spadnie  deszcz.  Ale  nie.  Teraz  szukam  jakiejś  szwedzkiej  osady, 
może to jej wróci rozum. 
Głos  Szweda  byt  głęboki,  podobny  do  ryku  krowy,  ale  łagodny,  pozbawiony  wszelkiej 
opryskliwości.  Facet  spodobał  mi  się  od  pierwszej  chwili.  Nie  rozwodził  się  nad  swoim 
nieszczęściem, po prostu opowiadał nam, co  mu się przytrafiło. Oświadczyłem, że nie  możemy 
naprawić osi, ale żeby zamieszkał w naszym miasteczku i że w niedługim czasie z pewnością uda 
mu się zdobyć nową oś. Zgodził się, więc zabraliśmy się do rozładowywania wozu. Przeniesienie 
jego  dobytku  na  wóz  Zara  zabrało  nam  dobrą  godzinę.  Ci  ludzie  wieźli  ze  sobą  wszystko,  co 
posiadali.  Było  tam  drewniane  łóżko,  komoda  z  czterema  szufladami,  dębowy  stół,  toaleta  z 
miednicą i nocnikiem, pościel, krzesła, stołki, maselnica, czajnik, balia, kilka żelaznych saganów, 
pług  ze  stalowym  lemieszem,  worek  kukurydzy-nie  można  się  dziwić,  że  pod  takim  ciężarem 
stary wóz się załamał. 
W pewnym momencie kobieta podeszła, żeby się nam przyjrzeć. Kiedy Jenks się zorientował, że 
ona  patrzy  na  nas  zza  wozu,  speszył  się.  Mnie  to  wcale  nie  przeszkadzało.  Była  przysadzista; 
kiedy szal zsunął jej się z głowy, okazało się, że ma rzadkie płowe włosy, twarz nawet całkiem 
sympatyczną, ale pustkę w oczach. 
Kiedy  skończyliśmy  robotę,  poczułem  silne  pragnienie.  Do  zachodu  słońca  pozostała  jeszcze 
dobra godzina. 

background image

 

57 

-  Wóz  jest  pusty,  więc  teraz  chyba  ruszy.  Zabieramy  wasze  rzeczy,  a  wy  jedźcie  za  nami  - 
powiedziałem. 
- Zgoda. Helga! - zawołał Szwed. Podszedł do żony i przemówił jak do dziecka. Wskazywał przy 
tym na Jenksa i na mnie. 
Kobieta  zaczęta  na  niego  wrzeszczeć  i  okładać  pięściami.  Sięgała  mu  zaledwie  do  piersi,  ale 
unosiła ręce do góry i bita go po twarzy i ramionach. Nie próbował się bronić, stał i czekał, aż się 
sama uspokoi. 
- Boże miłosierny-jęknął Jenks. 
- Właźmy na wóz - powiedziałem. Wolałem na nich nie patrzeć. Nie lubię takich scen. 
- Boże miłosierny - powtórzył Jenks, kiedy już siedzieliśmy na koźle i czekaliśmy na nich.-Żeby 
człowiek pozwalał się tak maltretować! 
Po chwili kobieta uspokoiła się, więc się obróciłem i zobaczyłem, że Szwed sadza ją na krzesło 
umieszczone  z  tyłu  naszego  wozu,  plecami  do  kierunku  jazdy.  Już  nie  protestowała,  a  on 
powiedział do niej: 
-  Będziesz  na  mnie  patrzała,  dobrze,  Helga?  Ruszyliśmy,  konie  ciągnęły  ze  wszystkich  sit,  nie 
musiałem ich w ogóle powstrzymywać, bo czynił to cięzar wozu. Szwed trzasnął z bata na swoje 
woty  i  jego  wóz  także  ruszył.  Kołysał  się  wprawdzie  z  boku  na  bok,  mimo  to  posuwał  się 
naprzód, a złamana oś żłobiła głęboką bruzdę w ziemi. 
Kiedyśmy już byli na miejscu, Szwed znajdował się dopiero w połowie drogi. 
- Nie ruszaj niczego, dopóki on nie przyjedzie-poinstruowałem Jenksa. 
Poszedł do  Zara i po  chwili Zar i jego panie  wyszli, żeby zobaczyć,  co się dzieje.  Izaak Mapie 
wyłonił  się  z  namiotu.  Potem  Molly  z  Jimmym  doszlusowali  do  nas  i  wszyscy  gapili  się  na 
siedzącą  na  wozie  kobietę.  Dziewczyny  obeszły  wóz  dokoła,  żeby  obejrzeć  meble.  Nikt  nie 
powiedział  słowa,  a  siedząca  na  krześle  kobieta  patrzała  prosto  przed  siebie  ku  równinie,  skąd 
nadjeżdżał  jej  mąż.  Podszedłem  do  studni,  żeby  napić  się  wody,  a  kiedy  znowu  spojrzałem  w 
tamtą stronę, zobaczyłem, że kobieta na wozie, wychyliwszy się do przodu, oparła ręce o kolana i 
splunęła Molly pod nogi. 
W mgnieniu oka Molly znalazła się przy mnie. Z początku myślałem, że trzęsie się ze złości, ale 
po chwili zobaczyłem, że jest aż szara ze strachu. 
- No, no. Molly-powiedziałem. Nawet nie zaprotestowała, kiedy położyłem jej rękę na ramieniu.-
To jest po prostu żona ubogiego rolnika. 
l  tak  człowiek  o  nazwisku  Bergenstrohm  osiedlił  się  w  naszym  miasteczku.  Jednakże  my 
wołaliśmy na niego zawsze i wyłącznie: Szwed. 
Izaak  Mapie  zaopiekował  się  tą  parą.  Wszystkich  innych  przerażał  obłęd  kobiety,  ale  Izaak 
powiedział: 
- Moja matka też miewała różne takie ataki, szczególnie jak zaczęła się starzeć. Przedtem babka 
też. Od najmłodszych lat stykałem się z tymi chorobami i jestem przyzwyczajony. 
Powiedział  Szwedowi,  że  może  wstawić  swoje  meble  do  jego  namiotu.  Kazał  mu  podjechać 
wozem. Wspólnymi siłami podparli tył wozu kamieniami. Łóżko i komodę wsunęli do środka. 
- Będziecie na razie mogli spokojnie mieszkać w wozie-powiedział Izaak. 
Widać od pierwszej chwili postanowił udzielić im kredytu. Płacił mi dolara dziennie za ich wodę, 
chociaż oświadczyłem, że nie trzeba. Przejrzał jeden ze swoich katalogów wysyłkowych, znalazł 
i  zamówi!  stalową  oś,  która  pasowałaby  do  starego  wozu  Szweda.  Opiekował  się  nim  jak 
rodzonym bratem. 
-  Dla  mnie  wszystko  jasne-powiedział  Zar  któregoś  dnia.-On  to  robi  dlatego,  że  ten  Szwed  ma 
wóz. 

background image

 

58 

Było to z pewnością słuszne spostrzeżenie, bo jeżeli Izaak zamierzał założyć porządny sklep, to 
potrzebny  mu  byt  środek  transportu.  Jedynym  wozem  w  miasteczku  był  wóz  Zara,  ale  Izaak  z 
pewnością wolałby zrezygnować ze swoich planów niż prosić Rosjanina o przysługę. Ale myślę, 
ż

e  ucieszyłby  się  z  przybycia  tych  ludzi,  nawet  gdyby  mieli  tylko  taczki.  Wystarczyło  mu,  że 

zjawili się w mieście po nim. Izaak należał do tego typu ludzi rozważnych, którzy zawsze szukają 
kogoś,  komu  można  zaufać.  A  nie  ufał  żadnemu  z  nas  właśnie  dlatego,  że  osiedliliśmy  się  tu 
przed nim. Jednakże Szwed wyłonił się z równiny podobnie jak on, Izaak, poprzedniej jesieni, co 
liczyło się u niego na równi z listem polecającym z Vermontu. 
Niezależnie od tego, jakimi obdarował ich uczuciami, niewiele ryzykował. Można było liczyć na 
to, że mężczyzna, który nie pozbył się umysłowo chorej żony, spłaci długi i nie wymiga się od 
pracy.  Już  na  długo,  zanim  Alf  dostarczył  tę  oś,  wiedzieliśmy,  że  Szwed  jest  człowiekiem 
godnym zaufania, mimo wzrostu i tuszy łagodnym jak baranek, że nie wymaga nic od nikogo i 
robi  wszystko,  o  co  się  go  poprosi.  Jego  kobieta  uspokoiła  się  wyraźnie,  prawdopodobnie 
dlatego,  że  znalazła  się  w  gromadzie  ludzi,  a'po  pewnej  sobocie  sam  Szwed  przestał  mówić  o 
tym,  że  musi  się  rozejrzeć  za  jakąś  szwedzką  osadą.  A  było  to  tak.  Jeden  z  górników  zobaczył 
stojącą  przy  wannie  Helgę  i  zaproponował  jej  pięćdziesiąt  centów  za  wypranie  sztruksowych 
spodni.  Górnicy,  jak  to  na  wiosnę,  czuli  potrzebę  odświeżenia  odzieży.  Przyzwyczailiśmy  się 
wkrótce do widoku mężczyzn ubranych wyłącznie w kombinezony i wysokie sznurowane buty, 
palących  zakupione  u  Izaaka  Maple'a  cygara  i  rozmawiających  tak  swobodnie,  jakby  byli 
członkami jakiegoś klubu. 
Szwed  był  zadowolony,  że  przynoszą  mu  dochód,  zresztą  ciekawiły  go  ich  rozmowy.  Rozpalał 
ognisko,  rozciągał  nad  nim  sznur,  wieszał  wypraną  przez  żonę  odzież,  a  potem  dołączał  się  do 
nich i brat udział w ich rozmowach; przeważnie opowiadał im swoją historię. Kiedy słuchał ich 
opowieści, ze zrozumieniem kiwał głową.  
Nie  będę  krył,  że  wielką  przyjemność  sprawiło  mi  pojawienie  się  tego  rolnika  w  naszym 
miasteczku.  Molly  miała  rację  twierdząc,  że  nawet  gdyby  przyjechał  człowiek  wyjęty  spod 
prawa, powitałbym go z radością. Wiedziałem, że każdy nowy człowiek pomaga nam zapomnieć 
o  tym,  co  się  tak  niedawno  stało.  Zjawienie  się  Szweda  nasunęło  mi  myśl,  której  przedtem  nie 
chciałem  sobie  uświadamiać,  a  mianowicie,  żeby  ponownie  rejestrować  bieżące  wydarzenia, 
wskrzesić księgi miasta. Alf dał mi trzy takie księgi, pióro oraz stalówkę, żebym mógł prowadzić 
rachunki firmy Express. Księgi były tak grube, że zmieściłaby się w nich cała Biblia. Pomysł ten 
należało  zdusić  w  Zarodku.  Spojrzałem  na  Molly,  jakbym  się  spodziewał,  że  domyśla  się 
wszystkiego, bytem właściwie przygotowany na jej kpiny. 
W rzeczywistości od momentu, w którym Szwed i jego żona osiedlili się u nas na dobre, Molly 
nic powiedziała o nich złego słowa. Miałem wrażenie, że widok chorej Helgi budził w niej lęk, 
skłaniał  do  łagodności.  Była  jak  ten  alkoholik,  który-w  obawie  przed  mękami  piekielnymi  - 
rezygnuje  z  picia.  Molly  nigdy  nie  lubiła  nowych  twarzy,  chociaż  przez  dłuższy  czas  nie 
przyznawała  się  do  tego.  Teraz  jakby  złagodniała.  Kiedy  zjawił  się  Bert  Albany,  a  ja 
dowiedziawszy  się,  dlaczego  się  na  to  zdecydował,  powiedziałem  jej  o  tym,  uśmiechnęła  się 
nawet. 
Bert  pojawił  się  na  drodze  z  gór  w  połowie  któregoś  tygodnia.  Szedł  zgarbiony  i  wzdychał, 
zupełnie  jakby  dźwigał  na  plecach  cały  świat.  Był  to  ten  sam  pryszczaty  młodzieniec,  który 
zawsze powierzał mi swoje listy do wystania. Przez pewien czas stał przed domem Zara, końcem 
buta wodził po piasku, wreszcie zdecydowanym krokiem wszedł do środka. 
-  Zapomniałeś,  że  to  dzień  pracy?-  zauważył  Zar.  Nie  odpowiedział,  byt  zawstydzony. 
Przesiedział cały dzień u Zara wzdychając, wolno popijając whisky i milcząc.  

background image

 

59 

Zar zastanawiał się, co mu tak mogło dokuczyć, w końcu doszedł do wniosku, że pewnie stracił 
pracę. 
- Biedny b o jeży k, nic nie mówi, ale ja czuję, że podpadł nadzorcy kopalni. 
Jak to się mogło stać? Bert miał najwyżej dwadzieścia lat. Pamiętam, że ilekroć przychodził do 
miasta, zawsze się upijał, może nawet nie dlatego, że mu to sprawiało przyjemność, ale żeby się 
nie wyróżniać. Tak z reguły postępują młodzi ludzie; nie chcą być gorsi od innych, każdemu chcą 
dorównać.  Nadzorca  kopalni  z  pewnością  nie  zwolniłby  takiego  chłopca  jak  Bert,  ale  Zar 
powiedział:  -  Dam  mu  kilka  dolarów  więcej  i  niech  mi  pomaga  w  barze-więc  postanowiłem 
siedzieć cicho. 
Kiedy Rosjanin zaproponował mu pracę u siebie, Bertowi aż szczęka opadła. Po chwili twarz mu 
się rozjaśniła i roześmiał się. 
Oczywiście, że się zgadza! W kilka dni później zagadnąłem go: 
- Teraz wystarczy ci zrobić kilka kroków, żeby nadać list. 
- E, tam, panie Blue - odparł. - Przestałem pisać listy. Nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. 
Powiedział  to  bez  żalu,  a  nawet  z  pewną  wesołością.  I  od  tej  pory  co  rano  do  uszu  naszych 
docierał nowy dźwięk. To Bert pogwizdywał przy robocie. 
Pewnego  wieczoru,  było  to  w  czwartek,  wpadłem  na  drinka.  Przy  stoliku  siedział  Jenks  w 
towarzystwie Mae i Jessie. 
Domyśliłem  się.  gdzie  jest  Zar,  gdyż  z  tylnego  pokoju  dochodziło  potężne  chrapanie, 
przypominające cwałowanie stada bawołów. Za barem stała panna Ada, i to ona nalała mi drinka. 
- Gdzie ten wasz nowy pomocnik? - zapytałem. Panna Ada spojrzała na dziewczęta, one na nią. 
Mae wstała, podeszła do drzwi pokoju, w którym chrapał Zar, i zamknęła je starannie. 
- Posłuchaj, Blue, proszę cię-szepnęła Ada.-I przyrzeknij, że słowa nie piśniesz, dobrze? 
Jessie  i  Mae  przycisnęły  się  do  mnie  mocno,  jedna  z  jednej  strony,  druga  z  drugiej,  tak  że  z 
trudem podniosłem szklankę do ust. 
- O co chodzi, kochane panie? 
- Ten Bert podmaśla się do malej - powiedziała Ada. 
- Co takiego? - zdziwił się Jenks, który "właśnie podszedł do baru. - Do tej małej żółtej? 
- Jenks, jak babcię kocham - syknęła Mae - nie mów na nią tak, bo cię oskalpuję! 
- Wracaj do swojej stajni, kościotrupie - dodała Jessie. - Nic ci do tego. 
Jenks oparł się plecami i łokciami o kontuar i uśmiechnął tym swoim chytrym uśmieszkiem. 
- Cholera, więc zadurzył się w żółtej kurewce? 
-  Zamknij  się,  do  stu  diabłów-syknęła  Ada  i  spojrzała  na  mnie.  -  To  nie  Zarty.  Zar  się  dowie  i 
zabije go. 
- Więc on się naprawdę w niej zadurzył?- zapytałem. 
- Jezu! - westchnęła Jessie. - Jak żyję, nie widziałam nic podobnego. Można by pomyśleć, że jest 
biała jak śnieg i jest jedynaczką właściciela kolei! 
-  W sobotę nie  pozwoliła  się dotknąć  żadnemu  mężczyźnie-dodała Ada.-Zapłacił jej, co trzeba, 
zaprowadził za studnię i przez całą noc tylko trzymał ją za rękę. 
- Na własne oczy widziałam-powiedziała Mae. 
- A niech to szlag! - zaklął Jenks. 
- Posłuchaj. Po pewnym czasie zorientowała się, że czas już wrócić, więc poszedł za nią, dat jej 
znowu ileś tam forsy i zaprowadził z powrotem za studnię. 
- Coś podobnego! - roześmiałem się. - A Zar myślał, że Bert został tu, bo wywalili go z- kopalni. 
-  E,  tam,  sam  rzucił  robotę!  Zwariował!  Odbiło  mu!  Kto  wie,  co  jeszcze  zrobi.  Jak  żyję,  nie 
widziałam tak zadurzonego faceta. 
- Znałem jednego, co spał z meksykańską kurwą. Ta to śmierdziała - wtrącił Jenks. 

background image

 

60 

- Mnie się to nie podoba - zauważyła Mae obgryzając paznokcie. 
- Bo ja wiem? - odezwałem się. 
-Słuchaj, Blue-powiedziała Ada.-Mata wyłazi ze skóry ze strachu. W sobotę miała takiego pietra, 
ż

e aż dostała trzęsionki. 

- Tak się go boi? 
-  Bez  przerwy  płacze.  Teraz  też  zabrał  ją  dokądś  i  pewnie  siedzi  i  gapi  się  na  nią  jak  cielę  na 
malowane wrota. Biedactwo, nie wie, co robić. 
- No cóż, spodobała mu się. Znam gorsze nieszczęścia - powiedziałem. 
-  Blue-żachnęła  się  Ada-są  pewne  granice.  Ona  jest  jeszcze  dzieckiem,  nie  zna  się  na  takich 
numerach. Nie powinien jej w ten sposób traktować. 
- Jak Zar się skapuje, to ich pozabija - dodała Mae. 
- Ona nie jest jego własnością. Każda z was może sobie wziąć kochanka, jeżeli tylko zechce.  
- Może tak, a może nie - stwierdziła Jessie. - Ale Zar ją kupił. Dat jej tacie sto dolarów. 
- Ten żółtek nie był nawet jej ojcem - powiedziała Mae zwracając się do Jessie.- Mówił, że nim 
jest, a wyglądał, jakby nie potrafił spłodzić muchy. 
- Ale ty o tym wszystkim nic nie wiesz, dobrze, Blue? 
- Nic nie widziałem, moje panie. 
- Biedne dziecko-rozczuliła się Ada. - Kto wie, co dalej będzie. Co też wstąpiło w tego chłopaka? 
Skończyłem  swego  drinka  i  powiodłem  wzrokiem  po  pochmurnych  twarzach  trzech  kobiet: 
zmęczonej  panny  Ady  z  jedwabistym  meszkiem  nad  górną  wargą,  Jessie  z  wydatną  dolną 
szczęką, pulchnej  Mae o pucołowatych policzkach. Baty  się reakcji  Zara, ale wydaje  mi się,  że 
jeszcze bardziej przerażał  je sam  Bert.  W obliczu tak silnej namiętności czuły się nieswojo. Na 
mnie spadło to jak objawienie, że  coś takiego  mogło  się u nas  zdarzyć. Jakby  przybiegł do nas 
ktoś  tylko  po  to,  żeby  zatknąć  flagę.  Postanowiłem  pomóc  chłopcu,  w  razie  gdyby  Zar-jak  to 
przewidywały  panie-zaczął  się  awanturować.  Pragnąłem  chronić  to  młode  uczucie,  dać  mu 
szansę rozkwitu. 
Im  dłużej  się  zastanawiałem  nad  Bertem,  tym  bardziej  mi  się  podobał.  Dobrze  jest  patrzeć  na 
zakochanego szczeniaka. 
Poszedłem do namiotu  Izaaka,  gdzie zastałem także  Szweda, i opowiedziałem im o wszystkim. 
Obydwaj  zdrowo  się  uśmieli.  Kiedy  powróciłem  do  naszej  chałupy,  zastałem  Molly  siedzącą 
przed drzwiami. Ostatnio po południu z reguły siąpił przyjemny deszczyk, zdarzały się wieczory, 
kiedy  słońce  zachodziło  szczególnie  wolno  na  horyzoncie  i  wtedy  Molly  wynosiła  stołek  przed 
drzwi i czekała zapadnięcia nocy. Usiadłem obok niej. Zdawało mi się, że się uśmiechnęła, kiedy 
jej powiedziałem, że znalazł się wśród nas prawdziwie zakochany młodzieniec.  
Potem  zapadła  pomiędzy  nami  cisza.  Nie  widzę  teraz  powodu,  żeby  nie  opisać,  jak  było: 
poczułem  obecność  Molly  w  sposób  radosny  i  bolesny  Zarazem.  Poczułem  jej  bliskość. 
Powtarzałem  sobie  w  myśli,  że  jestem  od  niej  starszy,  co  nie  było  żadną  nowiną,  że  nie  mam 
prawa do takich uczuć, że nie jestem Bertem Albany, że nie powinienem poddawać się emocjom. 
Toteż nic nie powiedziałem. 
Zapadła noc. Molly weszła do domu, a ja zaczekałem, aż zaśnie, i dopiero wtedy poszedłem za 
nią. 
Następnej  sobotniej  nocy  uwierzyłem  po  raz  pierwszy,  że  los  nasz  zaczyna  się  odmieniać  na 
dobre.  Przyjechała  duża  gromada  górników.  Widać  było,  że  wiosna  buzuje  im  we  krwi,  ich 
wybryki nie były zwykłą sobotnią zabawą. Urządzili prawdziwy bal z muzyką. 
Przywieźli  instrumenty  muzyczne,  jedni  grali  na  organkach,  drudzy  na  banjo,  reszta  tańczyła  i 
piła, a że kobiet było mało, więc mężczyźni tańczyli z mężczyznami i tak mocno przytupywali, 
ż

e aż ziemia się trzęsła. Przez cały ten zgiełk przebijały się plotki o nowej kruszarki rudy, która 

background image

 

61 

miała powstać niedaleko stąd, trochę na wschód od miasta. Chineczka nie bała się dzisiaj Zara. 
Bert nie spuszczał z niej ani na chwilę oka, ale Rosjanin nie zauważyłby, nawet gdyby chłopiec 
Zarzucił ją sobie na plecy. Był wprost nieprzytomny ze szczęścia na myśl o tej kruszarni, biegał 
od  jednego  górnika  do  drugiego,  wsłuchując  się  w  kolejną  wersję  plotki;  koło  północy  byt  już 
pewien,  że  Towarzystwo  zbuduje  tu  drogę,  żeby  móc  przewozić  surowiec  z  kopalni  do  nowej 
kruszarni. 
Ja nie śmiałem w to wierzyć. Ale prawdą jest. że na nasze miasto miało wkrótce spaść nie lada 
szczęście i że odrobina tego szczęścia miała nawet przykleić się do mnie. 
 Gdyby  umysł  Zara  był  koniem,  z  pewnością  dobiegłby  pierwszy  do  mety.  Nie  chciałem  brać 
udziału  w  rozmowach  o  wspaniałych  perspektywach,  jakie  roztaczał  przed  nami.  Ale  ilekroć 
zdarzało się coś. co usprawiedliwiało jego optymizm, śmiał się ze mnie i mówił: 
- No i co, d r u h mój, czy jestem wariat? 
W końcu musiałem przyznać, że pojawiły się pomyślne znaki, i powiedzieć: 
- Bóg mi świadkiem, że masz więcej oleju w głowie niż ja. 
Ż

adnych  opowieści  poszukiwaczy  szlachetnych  kruszców  nie  należy  brać  dosłownie. 

Poszukiwacz  złota  czy  srebra  to  człowiek,  który  przez  dwadzieścia  lat  potrafi  od  rana  do  nocy 
grzebać  w  ziemi,  i  to  z  taką  nadzieją,  z  jaką  przystąpił  do  dzieła  pierwszego  dnia.  Wystarczy 
spotkać któregoś z nich. żeby usłyszeć tę samą piosenkę: ,,Wiesz, bracie, ciułam, jak tylko mogę, 
a  jak  uzbieram  zaliczkę  na  własną  działkę,  mówię  Towarzystwu  Górniczemu  cześć,  jadę  do 
Montany i trafiam na żyłę szczerego złota! Wiem, gdzie jej szukać, znam takie jedno miejsce, oj, 
człowieku, tam jest moje złotko, siedzi i czeka na mnie." Facet kupuje ci drinka i pijesz z nim za 
to  jego  złotko,  i  obaj  wierzycie,  że  ono  jest,  że  istnieje.  Broniłem  się  więc,  jak  mogłem,  przed 
wieściami, które docierały do nas z kopalni. 
Jednakże  maszyna  do  kruszenia  rudy  rzeczywiście  została  zainstalowana.  To  fakt.  Alf  mi  go 
potwierdził.  Powiedział,  że  w  związku  z  tym  powstało  miasteczko  Numer  Sześć  w  odległości 
około piętnastu mil w prostej linii od nas. Angus Mceilhenny dodał mi jeszcze, że Towarzystwo 
Górnicze transportuje rudę płatną drogą prowadzącą na zachód od kopalni, więc korzystniej jest 
przewozić  wyłącznie  urobek  najwyższej  jakości.  Ale  gdyby  powstała  droga  do  naszego 
miasteczka. Towarzystwo zaczęłoby przewozić rudę do nowej kruszarki i nie musiałoby nikomu 
płacić myta. W tym przypadku mieliby zyski i z rudy o mniejszej zawartości złota. 
Angus  przedstawił  sprawę  w  taki  sposób,  że  mnie  przekonał.  W  kilka  dni  później  wczesnym 
rankiem zjechał z gór facet na koniu, ciągnąc za sobą kilka mułów. Nigdy go nic widziałem, ale 
wiedziałem,  kim  jest.  Tylekroć  przeklinano  go  w  mojej  obecności.  Był  to  Archie  D.  Brogan, 
kierownik kopalni. Miał wyblakłe niebieskie oczy i tłustą gębę. Jego otyłość kiepsko szła w parze 
z górniczym strojem. Usiadł w saloonie. zamówił sobie drinka i czekał nerwowo, nie wiadomo na 
co.  Zrozumieliśmy  dopiero,  co  i  jak,  kiedy  Alf  MotTet  zajechał  dyliżansem  pocztowym  i 
wysadził  trzech  facetów  w  ciemnych  ubraniach  i  melonikach.  Archie  D.  Brogan  powitał  ich  z 
niesłychanym  entuzjazmem.  Mężczyźni  ci  przybyli  ze  Wschodu,  byli  niewielkiego  wzrostu, 
stąpali  ostrożnie  po  naszej  nie  wybrukowanej  ulicy.  Wkrótce  okazało  się,  że  są  to  dwaj  ludzie 
Zarządu  Towarzystwa  i  inżynier  górniczy.  Więc  kiedy  z  pomocą  Brogana  dosiedli  mułów  i 
ruszyli wąską, wyboistą ścieżką w górę, powiwatowaliśmy trochę na ich cześć. 
- Wybuduję hotel! - zawołał za nimi Zar i z radości wziął w objęcia nawet Izaaka Maple'a. 
W  kilka  dni  później  powrócili.  Okazało  się,  że  miał  po  nich  przyjechać  specjalny  dyliżans. 
Czekając wachlowali się melonikami. 
- Jak żyję, nie widziałam facetów z takimi białymi rękami - szepnęła mi do ucha panna Ada. - To 
wprost nieprzyzwoite! 

background image

 

62 

Nie  odzywali  się  do  nikogo  i  dopiero  po  chwili  zapytali  Zara,  czy  ma  wino.  Zar  zmartwił  się 
okrutnie,  bo  wina  nie  prowadził,  ale  kiedy  odjeżdżali,  znowu  pomachał  im  ręką  na  pożegnanie 
wołając: 
- Zbuduję hotel! 
Za drugim razem zabrzmiało to jak przysięga, jak przypieczętowanie naszych nadziei. 
Wkrótce  potem  odwiedził  nas  właściciel  zajazdu  położonego  przy  płatnej  drodze  -  tej,  co 
prowadziła  na  zachód  od  kopalni  -  przyjrzał  się  nam  uważnie  i  wytyczył  sobie  kawałek  gruntu 
tuż  obok  wozu  Szweda.  Nie  czekając  na  jakieś  słowo,  wsunął  mi  do  ręki  złotą 
dziesięciodolarówkę i już na odjezdnym oświadczył, że wkrótce powróci. 
Wszystko  to  napełniało  nasze  serca  otuchą,  budziło  wiarę,  tak  że  nawet  wtedy,  gdy 
przekonywałem  samego  siebie,  że  jest  z  tym  podobnie  jak  z  popołudniowym  słońcem,  które 
ogrzewa nam twarze niczym ciepła dłoń, skłaniając do marzeń, do oczekiwania samych dobrych 
rzeczy  - nawet wtedy,  kiedy  nachodziły  mnie wątpliwości, nadzieja brała  górę nad wszystkim  i 
tryskała jak nektar z dojrzałego owocu.  Więc znów innego wieczoru,  kiedy siedziałem z  Molly 
pod kopułą nieba, a  księżyc w nowiu robił  z nas dwa nikle  cienie,  zacząłem do niej  mówić tak 
gładko, że nie poznawałem samego siebie. Jej też zebrało się na rozmowę i było tak, jakbyśmy 
się stali dwojgiem  
zupełnie nowych, z naszego starego bólu zrodzonych ludzi. 
- Słuchaj, Molly, coś mi mówi, że idą lepsze czasy. Słowo honoru. Tu powstaje nowe życie. Mają 
budować drogę dla tych wielkich ciężarówek typu Concord. Zatrudnią ludzi, będzie kupa roboty, 
mnóstwo miejsc pracy! 
- Obrzydliwi byli ci trzej. Stąpali tak ostrożnie,jakby się bali, że sobie pobrudzą nóżki. 
- Tych to więcej nie zobaczymy. Przyjechali, żeby się zorientować, co i jak. 
- I zdobyć jeszcze więcej forsy dla tych swoich wyfiokowanych miejskich damulek. 
- A co to nam przeszkadza? Znajdziemy się na mapie. 
- Naprawdę tak myślisz? 
- Ja to wiem. Wybita nasza godzina. 
- Prawdę mówiąc, Blue, żyje mi się teraz lepiej niż za czasów Avery'ego. 
- Chciałbym, żeby całej naszej trójce było dobrze. 
- Zawsze wolałeś Flo. 
- Bo byłaś dla mnie bardzo niemiła. 
- Nie mogę zapomnieć tego człowieka. Śni mi się każdej nocy. 
- Jeżeli odzyskam twój szacunek, to będę mógł szanować samego siebie. 
- Ciągle słyszę jego głos: „Jeszcze tu wrócę!" Tak powiedział. 
-  Jeżeli  to  prawda,  chociaż  mi  się  nie  wydaje,  to  będziemy  gotowi  na  jego  przyjęcie.  Wszyscy 
będziemy gotowi. 
Milczała przez chwilę. 
- Oboje nacierpieliśmy się - powiedziała wreszcie. Trzymałem jej rękę w swoich dłoniach, l od 
tego dnia zacząłem znowu prowadzić księgi. 
Może  źle  to  opowiadam.  Bo  kiedy  znowu  umoczyłem  pióro  w  atramencie,  to  chyba  nie  tylko 
dlatego, żeby uczcić ten moment. 
Było  to  po  prostu  nieuniknione.  Zar  i  Izaak  zjawili  się  bowiem  u  mnie,  żebym  oficjalnie 
potwierdził ich prawo własności do dziatek. 
Myślę, że przyszło im to do głowy,  kiedy zobaczyli, jak Jonce Early wsuwa mi do ręki tę złotą 
dziesięciodolarówkę. Wpisanie do ksiąg było jedynym  
sposobem  na  zalegalizowanie  ich  posiadłości.  Chyba  nie  jestem  aż  takim  głupcem,  by  dać  się 
zaślepić uczuciom. Mieliśmy prycze do spania i drugą izbę, i drzwi i spędziliśmy z Molly wiele 

background image

 

63 

dobrych nocy na jednym posianiu przytuleni do siebie-dwoje nieszczęsnych, poślubionych sobie 
ludzi. Molly była nieśmiała niczym młoda narzeczona. Jakże jej było z tym do twarzy! Nigdy nie 
zaznałem  podobnej  radości.  Ale  czy  ten  czas  naszej  miłości  nie  był  dla  Jimmy'ego  czasem 
rozpaczy?  A  widok  jej  uśmiechniętej  twarzy,  widok  zamykanych  na  noc  drzwi,  czyż  nie 
wywoływał w nim jeszcze większej do mnie nienawiści? Molly była teraz w stosunku do niego 
jeszcze łagodniejsza i ustępliwsza, ale to go tym bardziej rozstrajato. Nie bywał całymi dniami w 
domu. Nie widywałem go od jednego posiłku do drugiego. Nie chciał ze mną rozmawiać, a kiedy 
spotykałem  go  przypadkiem  na  dworze,  natychmiast  uciekał  udając,  że  nie  słyszy  mojego 
wołania. Jak dobrze mogłoby nam być, gdyby było nas dwoje, ale było nas przecież troje. 
Kartki  ksiąg  wypełnione  są  najrozmaitszymi  wpisami.  Przeglądam  je.  Przez  ten  rok  ulica 
wydłużyła  się,  wynika  to  z  każdej  linijki.  Wpisywałem  imiona  i  nazwiska  kolejnych 
interesantów,  sporządzałem  opis  ich  posiadłości.  Molly  figurowała  tam  jako  moja  żona,  wraz  z 
wszystkimi  należnymi  jej  z  tego  tytułu  prawami,  a  Jimmy  jako  syn.  Sam  układałem  wszystkie 
teksty  umów.  Pewnego  dnia  zjawił  się  znowu  Jonce  Early  i  zaczął  budowę  zajazdu  w  miejscu, 
które  sobie  wcześniej  wytyczył.  Kowal,  nazwiskiem  Roebuck,  zakładając,  że  z  czasem  będzie 
przybywało  koni,  łopat  i  koparek  wymagających  przecież  naprawy,  założył  kuźnię.  Inny 
człowiek-nie  mogę  teraz  odczytać  jego  nazwiska,  a  nigdy  nie  słyszałem,  jak  je  wymawiano  - 
przyjechał wozem pełnym węgla, żeby z nadejściem zimy sprzedawać go w workach. Z każdym 
upływającym  miesiącem  pojawiały  się  nowe  nazwiska;  dobrze  pamiętam,  że  napawało  mnie  to 
radosnym  zdumieniem.  Ludzie  ci,  dowiedziawszy  się  o  naszych  perspektywach,  przyjeżdżali  z 
zamiarem  osiedlenia  się,  było  to  całkiem  zrozumiałe,  aleja  wciąż  miałem  wrażenie,  że  ktoś 
wyznaczył Ciężkim Czasom specjalne miejsce na ziemi i że dlatego wszystko to się dzieje. 
Tu widać, jak rosła moja prowizja od zamówień na towary. Tu widnieje wpis aktu ślubu Berta z 
Chinecz-ką-on  się  podpisał,  ona  postawiła  krzyżyk.  Bardzo  wiele  mówią  te  zapisy.  Z  chwilą 
kiedy zacząłem na dobre prowadzić księgi, wysłuchiwałem siłą rzeczy wszelkiego rodzaju skarg, 
i to Zarówno oficjalnie, jak i prywatnie. Czułem się jak ujeżdżacz koni i nie było dnia, żebym nie 
musiał  komuś utrzeć nosa. Przez  kilka niedziel z  rzędu panna Ada, Mae i Jessie uszczęśliwiały 
Berta,  przekazując  Chineczce  tylko  najbardziej  pijanych  i  najmniej  jurnych  klientów  -  toteż 
wystarczało, że prowadziła ich do swojego pokoju, brała od nich pieniądze i zostawiała tam, żeby 
się wyspali. Kiedy Bert obsługiwał bar, trzymał pod ręką gruby kawał deski i był zawsze gotów 
wyskoczyć  zza  lady  i  rozprawić  się  z  każdym,  kto  by  spróbował  molestować  jego  dziewczynę. 
Panie  bardzo  nie  chciały,  żeby  do  tego  doszło.  Denerwowały  się  także,  ilekroć  któryś  z  jego 
dawnych towarzyszy pracy zaczynał z niego kpić, że rzucił robotę w kopalni dla dziewczyny. 
- Lubisz być jak najbliżej wyra, co. Bert? - odzywał się jeden czy drugi. 
Tego  było  już  paniom  za  dużo.  Zgłosiły  się  do  mnie  w  charakterze  delegacji,  wybrały  mnie  na 
posła, który miał wytłumaczyć Zarowi, jak się sprawy mają. 
- Ty na pewno potrafisz mu to jakoś osłodzić. Blue-powiedziała Ada.-Gorzej byłoby, gdyby się 
sam skapował. 
Zrobiłem  to  w  kilka  dni  później.  Wszyscy  pochowali  się  po  różnych  kątach.  Przede  wszystkim 
musiałem mu wyperswadować, żeby nie zabijał chłopaka, potem, żeby go nie wyrzucił z pracy, 
co  udało  mi  się.  dopiero  kiedy  oświadczyłem,  że  Izaak  Mapie  natychmiast  zatrudni  Berta  u 
siebie. Kiedy wreszcie się uspokoił, powiedziałem: 
- Słuchaj, Zar, co ci tak zależy na Chineczce, za kilka miesięcy będziesz właścicielem jednego z 
najlepszych  saloonów  w  całej  okolicy.  Taki  biznesmen  jak  ty  nie  może  się  przejmować  byle 
głupstwem. 
-  Żadnego  tam  saloonu.druh  mój.  Ale  hotelu.  Piętrowego.  Okna  ze  szkła,  i  lustro,  i  kontuar  na 
wysoki połysk.  

background image

 

64 

- No widzisz, to są wielkie interesy, zbliżają się dobre czasy. 
- Masz rację. 
-  Pewnie,  że  mam.  Jak  zechcesz,  to  sobie  sprowadzisz  tuzin  Chinek.  To  miasto  rośnie  jak  na 
drożdżach, będziesz mógł przebierać w dziewczynach jak w ulęgałkach. 
- Będziemy prawdziwym miastem! 
- Na pewno! 
- No dobra, Blue. Możesz powiedzieć chłopcu, że go nie zabiję. 
- To jest słuszna decyzja. 
- Jak ją kocha, to niech ją ma. 
- Doskonale. 
- Dam mu ją za jedne trzysta dolarów. 
Zar  okazał  się  wcale  nie  głupszy  ode  mnie,  to  fakt.  Kiedy  doniosłem  Bertowi  i  paniom,  jak 
postawił sprawę, wydłużyły im się twarze. Ale Molly wpadła na pomysł. 
-  Jeżeli  Bert  weźmie  Chinkę-  powiedziała  -ale  na  jej  miejsce  sprowadzi  inną  dziewczynę,  to 
może Rosjanin zgodzi się na zamianę. 
Spróbowałem mu to zaproponować, no i Zar -myśląc zapewne, że nic z tego nie wyjdzie-zgodził 
się  bez  wahania.  Usiedliśmy  naprzeciwko  siebie  i  zaczęliśmy  się  targować.  Zachowywał  się 
niczym  król  omawiający  mariaż  swojej  córki.  Powiedział,  że  jeżeli  Bert  sprowadzi  inną 
dziewczynę, to może wziąć Chinkę za sto dolarów-czyli dokładnie za taką samą sumę, jaką za nią 
zapłacił-resztę  będzie  musiał  odpracować.  Więcej  nie  udało  mi  się  nic  wynegocjować.  Nie 
odstępował od tych warunków przez większą część tygodnia. W końcu Bert pożyczył od nas wóz 
i muła i odjechał. Nie było go przez dwa dni, po czym -jak Boga kocham! -wrócił ze smutną siwą 
kobietą,  całą  w  zmarszczkach,  i  zaprowadził  ją  tryumfalnie  przed  oblicze  Zara.  Była  to  niejaka 
pani  Clement.  Nigdy  nie  zdołałem  się  dowiedzieć,  skąd  Bert  ją  wytrzasnął.  Trudno  było  sobie 
wyobrazić, jak ten chłopak mógł wykrzesać z siebie tyle przedsiębiorczości, głównie dlatego, że 
nigdy nie zwierzył się nikomu z tego. jak tego dokonał. 
Rosjanin oczywiście nie liczył na to, że Bert przywiezie kobietę, trzeba mu jednak przyznać, że 
nie wycofał się z umowy. 
Może nawet spodobała mu się Zaradność chłopaka. Ale natychmiast zaczęły się kłopoty z Jessie i 
Mae. Nie przypadła im do gustu nowa koleżanka, prychały na nią pogardliwie i znalazły w niej 
mnóstwo  felerów.  Kiedy  Zar  zaproponował  jej  te  same  warunki  pracy  co  im,  wpadły  w  szał. 
Oświadczyły,  że  czują  się  głęboko  urażone,  zrobiły  dziką  awanturę,  postanowiły  natychmiast 
zerwać z Zarem i opuścić miasto. 
Hałaśliwe  było  to  przedpołudnie  w  moim  domu.  Jessie  i  Mae  przybiegły  i  ze  łzami  w  oczach 
zażądały, żebym wystawił im bilety na najbliższy dyliżans. Wraz z nimi zjawiła się panna Ada. 
która  bez  przerwy  załamywała  ręce,  Zar,  który  wrzeszczał  i  rzucał  się  jak  szalony.  Wszystko 
nagle  jakby  obróciło  się  na  opak,  panie  oskarżyły  Berta  o  to,  że  zakłócił  nam  spokój.  Zar  zaś 
stanął  w  jego  obronie.  Ale  kiedy  Mae  i  Jessie  zażądały  od  Zara  zwrotu  udziału  w  zyskach  od 
pieniędzy, które mu powierzyły, Rosjanin zaskoczył wszystkich oświadczając, że ich pieniądze - 
wraz  z  własnymi-zainwestował  w  zakup  drzewa  pod  budowę  nowego  hotelu.  Powiedział 
rozwścieczonym kobietom, że pieniądze wypłacił Altowi-oczywiście za pokwitowaniem, dodał z 
uśmiechem - i że każda  z nich będzie mogła zabrać swoją porcję desek, z chwilą kiedy zostaną 
przywiezione. 
Ta wiadomość podziałała na panie jak zimny prysznic: 
zamilkły  i  w  ogóle  daty  spokój,  bo  zrozumiały,  że  nic  się  nie  da  zrobić.  Kiedy  przywieziono 
drzewo  i  Zar  zatrudnił  kilku  górników,  którzy  znali  się  na  ciesielce,  kobiety  zaczęty  z  radością 

background image

 

65 

myśleć  o  luksusowych  pokojach  na  piętrze  nowego  domu,  co  wcale  nie  oznaczało,  że  polubiły 
podstarzałą panią Clement. 
Przyszła  jesień,  nadszedł  dzień  ślubu  Berta  z  Chineczką.  Zar,  Mae,  Jessie  i  cała  reszta 
mieszkańców  miasteczka-wszyscy  cieszyli  się  szczęściem  młodej  pary.  Tylko  na  twarzach 
narzeczonych  nie  było  widać  uśmiechu.  Starannie  wymyci,  uczesani,  ale  potwornie  przerażeni, 
wyglądali, jakby żałowali, że wdali się w coś takiego. 
Ja  im  dawałem  ślub.  Nie  żałuję,  uważam,  że  była  to  słuszna  sprawa  i  do  mnie  należało 
zakończenie jej, gdyż sam się częściowo do niej przyczyniłem. Stanęliśmy przed namiotem Zara. 
Dokoła nas zebrała się grupa ludzi, wśród nich znajdowali się tacy, których wcale nie znałem. Za 
ich  
głowami,  po  drugiej  stronie  ulicy,  wznosił  się  nowy  dom  Zara,  jednopiętrowy,  tak  jak 
zaplanowano,  z  trzema  pokojami  o  oszklonych  oknach  na  pierwszym  piętrze  i  górnej 
kondygnacji, która na razie miała tylko fasadę. Zaraz obok, przedzielony wąskim zaułkiem, stał-
zbudowany z suchych desek, prawie całkowicie przez niego samego-sklep Szweda. Z miejsca, w 
którym  teraz  stałem,  nie  widać  było  dawnej  wypalonej  ulicy.  Żaden  z  nowych  osadników  nie 
wiedział, że nie jestem prawdziwym burmistrzem i że słowa, jakimi zwracałem się do chłopca i 
dziewczyny,  pochodziły  częściowo  od  panny  Ady-która  jakby  wstydziła  się,  że  je  jeszcze 
pamięta-a  częściowo  z  głębin  mojej  własnej  pamięci,  bo  w  końcu  dwadzieścia  lat  temu  sam 
otrzymałem ślub z rąk wyświęconego duchownego. 
Panna Ada miała Biblię i nawet chciała mi ją pożyczyć na tę okazję, ale Mac słusznie zauważyła, 
ż

e  Chineczką  w  końcu  nie  jest  chrześcijanką  i  że  wobec  tego  czytanie  Biblii  byłoby  wręcz 

niestosowne. 
Potem  Zar  zaprosił  wszystkich  na  drinka.  Nowy  kontuar  i  lustro  jeszcze  nie  nadeszły,  więc 
częstował  nas  stojąc  za  ladą  z  grubej  deski.  Wypiliśmy  kielicha,  jeden  z  nowych  osadników 
wyciągnął  skrzypce  i  chociaż  był  jeszcze  jasny  dzień,  zaczęliśmy  tańczyć  na  nowiuteńkiej 
sosnowej podłodze, żeby ją należycie wygładzić. Szwed przyprowadził swoją Helgę i ruszył z nią 
do tańca, ja zaprosiłem Molly. Jak na niemłodego już mężczyznę, wcale nieźle tańczyłem; 
sztywne  plecy  Molly  zmiękły  pod  dotykiem  moich  rąk,  na  jej  twarzy  zakwitł  rumieniec, 
przytupywaliśmy, walcowaliśmy, obejmowaliśmy się, wirując aż do utraty tchu. 
Od  tamtego  pamiętnego  wieczoru  Molly  złagodniała,  a  dzień,  w  którym  ruszyliśmy  do  tańca, 
miał jedną taką chwilę, kiedy osiągnęliśmy pełnię całego przydzielonego nam na życie szczęścia. 
- Nacierpieliśmy się, ty i ja - powiedziała, ale słowa nie obracają się tak jak ziemia, słowa mają 
swój  czas.  Kiedy  ta  chwila  nastąpiła,  nic  wiem  albo  nie  potrafię  sobie  tego  teraz  uświadomić. 
Być  może  w  czasie  tańca,  a  może  całkiem  innym  razem,  któregoś  poranka,  kiedy  promienie 
słońca drgały od podmuchu wczesnego wietrzyka, a może którejś z tych nocy, kiedy mocno do 
siebie przytuleni sięgaliśmy do gwiazd, a ziemia wirowała pod nami, może w czasie snu.  
Nikt  nie  zna  tajemnicy  ludzkiego  życia,  wiemy  właściwie  tylko  to,  co  zostaje  nam  we 
wspomnieniach,  a  one  rządzą  się  własnym  czasem.  Prawdziwy  czas  kpi  sobie  z  nas,  nigdy  nie 
wiemy dokładnie, kiedy co się stało, najlepsze nasze chwile blakną jak sen. 
Sięgam  pamięcią  ku  zimie.  Jest  listopad.  Podwójne  ściany  naszego  domu  nie  przepuszczają 
wiatru.  Tuż  przy  frontowych  drzwiach  stoi  moje  biurko,  a  raczej  kupiony  od  Szweda  stół.  Na 
ś

cianach  półki,  na  półkach  zapasy  żywności,  na  kołkach  odzież,  którą  kupiłem  dla  całej  naszej 

trójki. Mamy też komodę, a na niej żeliwną miskę i dzban. Przy moim biurku siedzi pan Hayden 
Gillis i długo przegląda księgi. Przyjechał z daleka z Urzędu Gubernatora Terytorium. 
- Ile pan liczy za rejestrację dziatki, burmistrzu?-pyta lakonicznie, zwracając się w moją stronę. 
-  Bardzo  niewiele.  Jak  ktoś  żąda,  żebym  mu  wytyczył  działkę,  wyznaczam  ją  kotkami.  Potem 
obydwaj składamy podpisy w księdze, l to wszystko. 

background image

 

66 

- Nie jest pan więc organizatorem budowy tego miasta? 
- Nie... 
-  Niech  pan  to  sobie  wyobrazi-mówi  Molly,  wycierając  ręce  o  fartuch.  -  Każdy,  kto  chce  mieć 
działkę, dostaje ją po prostu. 
Pan  Gillis  patrzy  to  na  Molly,  to  na  mnie.  Jest  to  przysadzisty  mężczyzna  z  dużą  głową,  z 
dwiema bruzdami po obu stronach ust i długimi, sięgającymi ramion włosami. 
- Pańskie wpisy są staranne. Ale nie widzę daty pańskiego wyboru na burmistrza. 
-  No  bo,  widzi  pan,  mnie  tylko  tak  nazywają.  Bo  wszyscy  wiedzą,  że  prowadzę  te  księgi.  A 
odkąd  rozeszła  się  wiadomość,  że  tędy  będzie  przechodziła  droga,  ludzie  rzucili  się  na 
wytyczanie  dziatek,  jeden  chce  tu,  drugi  tam,  więc  postanowiłem  to  wszystko  uporządkować, 
ż

eby potem nie było sporów.  Pan Zar, to znaczy  ten Rosjanin, i pan Mapie, sklepikarz, pierwsi 

zaczęli się budować, żeby stworzyć warunki dla tych, którzy tu zjadą do budowy drogi. Zar jest 
właścicielem  tego  dużego  domu  na  końcu  ulicy  i  saloonu.  Izaak  Mapie  prowadzi  sklep,  i  to  on 
postawił te metalowe budy do wynajęcia. To są w tej chwili nasi najznaczniejsi obywatele. 
-  A  my  mamy  tylko  ten  kawałek  gruntu,  na  którym  stoi  chałupa,  no  i  jeszcze  wiatrak  - 
powiedziała Molly ze złością.- Mój mąż dba tylko o to, żeby inni się bogacili. 
- No dobrze już, Molly. 
- Ktoś niedługo wykopie drugą studnię, to pewne, ale Blue nie chce w to uwierzyć. Co wtedy z 
nami  będzie?  Oświadczam  panu,  panie  Gillis,  człowiek,  na  którego  pan  patrzy,  jest  więcej  niż 
uczciwy. Może pan być pewny, że te wpisy są w porządku, bo on nic z nich nie ma! 
-Już  się  chyba  zorientowałem  -  mówi  pan  Gillis  i  wstaje.  Wkłada  wytworny  płaszcz,  sięga  po 
leżący na stole cylinder. -Czy pozwoli pan ze mną?- zwraca się do mnie i kłania się Molly. 
Na dworze jest zimno. Po niebie suną ciężkie chmury. Zar i Izaak czekają na nas z czapkami w 
rękach. Ruszamy do nowego domu Zara w milczeniu. Pan Gillis idzie pierwszy. Ma krzywe nogi, 
idąc kołysze się z boku na bok. Nagle, nie wiadomo skąd. 
wyskakuje Jimmy i rusza za nim. imitując jego chód. Daję mu raz. a dobrze, w ucho i chłopiec 
znika. 
-  Blue-szepcze  mi  do  ucha  Izaak-jeżeli  nadarzy  się  okazja,  zapytaj  go,  czy  zna  Ezrę  Maple'a. 
Dużo podróżuje, może gdzieś trafił na mojego brata. 
Miałbym ochotę postawić mu to pytanie i jeszcze kilka innych własnych, ale ten urzędnik nie jest 
człowiekiem, z którym łatwo się spoufalić. Podczas gdy wszyscy inni udają się do baru, ja i on 
idziemy na górę do jego apartamentu, zwolnionego w pośpiechu przez Jessie poprzedniego dnia. 
Pan Gillis siada przy stojącym pod oknem stole i zaczyna przeglądać jakieś papiery, stemplować 
je, mrucząc coś do siebie, zupełnie tak jakbym nie stał tuż za nim. 
- Ilekroć ktoś zaczyna lokować najmniejszy  kapitał w  ziemie na terenie Terytorium, gubernator 
każe mi jechać na inspekcję. Nie obchodzi go wcale, że cierpię na reumatyzm, że jestem za stary, 
ż

eby jeździć konno. Wystarczy, że ktoś Zarejestruje działkę albo zasieje coś, i już mamy miasto. 

Jak trafi na kawałek łąki, też mamy miasto. Inny kopie studnię, znowu jest miasto. Jeszcze inny 
zatrzyma się w szczerym polu, żeby wypróżnić pęcherz - znowu jest nowe miasto. Na tym terenie 
co  roku  powstaje  tysiąc  miast  i  ja  muszę  im  nadawać  prawa.  Ale  po  co?  Ziarno  nie  wschodzi, 
taka marnieje, studnia wysycha, ludzie dosiadają koni, przenoszą się w inne miejsce, a ja muszę 
jechać za nimi.  W tym przeklętym  kraju nie ma nic trwałego, ludzie wędrują po nim, jakby ich 
nosił  wiatr.  Nie  można  nadać  praw  kupie  kamieni,  nie  można  zmusić  do  osiedlania  się  stada 
kojotów, nie można ulepić społeczeństwa z piasku. Czasami wydaje mi się, że jesteśmy gorsi od 
Indian... Jak nazywa się to osiedle? Ciężkie Czasy? Pan jesteś człowiekiem dobrej woli, nieczęsto 
zdarza mi się stykać z takimi ludźmi. Zauważyłem na pańskim biurku tomy dzieł Blackstone'a i 
Chitty'ego.  Może  pan  czytać  księgi  prawnicze,  ile  tylko  dusza  zapragnie,  ale  na  wiosnę,  jak 

background image

 

67 

zjawią się ludzie, żeby budować drogę, dużo panu to nie pomoże. Potrzebny jest wam szeryf, a 
pan-jak  widzę-nawet  nie  nosi  przy  sobie  broni.  Patrzę  przez  to  okno,  widzę  ziemianki,  chaty, 
namioty, budy wszelkiego rodzaju, ale nie widzę więzienia. Zabierzcie się lepiej do jego budowy. 
Znajdźcie sobie dobrego strzelca do pilnowania porządku i zbudujcie więzienie. 
Potem  odwraca  się,  podchodzi  do  swojej  torby  podróżnej,  otwiera  ją,  grzebie  przez  chwilę  w 
jakichś  rzeczach  i  wyciąga  butelkę  prawdziwej  whisky  z  naklejką  i  dwie  małe  szklaneczki. 
Wyciera  je  potami  marynarki,  po  czym  patrzy  na  mnie  małymi  oczkami  w  tej  swojej  małej 
twarzy, kiwa wielkim łbem, podaje mi jedną szklaneczkę i nalewa. 
- Więzienie może poczekać, a my wypijemy sobie za pomyślny koniec pańskiej służby. 
Wszystko, co mówi, staram się dobrze zapamiętać i tylko zastanawiam się nad tym, co właściwie 
oznacza jego wizyta. 
Chyba  to,  że  przed  nami  długi  rok  wyczekiwania,  ale  że  z  nadejściem  wiosny  wszystkie  nasze 
nadzieje się spełnią. 
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek pił whisky o doskonalszym smaku. W kilka minut 
później schodziłem po schodach. Z baru patrzyły na mnie niespokojne oczy Zara, Izaaka, Szweda 
i Berta Albany. Pomyślałem sobie, że żaden nie nadaje się na szeryfa. Zanim któryś z nich zdążył 
się  odezwać,  wyszedłem  na  dwór  i  ruszyłem  w  stronę  stajni,  gdzie  zastałem  Jenksa;  spał  przy 
samych drzwiach. Potrząsnąłem nim, zbudziłem go siłą i zaciągnąłem przed Haydena Gillisa. Na 
górnym  podeście,  podczas  gdy  z  dołu  wszyscy  przyglądali  się  ze  zdumieniem  tej  ceremonii,  a 
Jenks-już  całkiem  przebudzony  -  stał  z  otwartą  gębą,  pan  Gillis  przypiął  mu  do  piersi  blaszaną 
gwiazdę  i  odebrał  od  niego  przysięgę.  W  ten  sposób  Jenks  otrzymał  tytuł  zastępcy  szeryfa  i 
pensję dwudziestu pięciu dolarów rocznie, płatną w następnym roku. 
- Zabiłeś kiedy człowieka?-zapytał pan Gillis. Jenks zrobił się purpurowy na twarzy. 
- Chyba tak, pszepana... 
-  Dobra  jest.  Od  tej  chwili  jesteś  odpowiedzialny  za  to  miasto.  Zorganizuj  zbiórkę  na  budowę 
więzienia.  Weź  księgi  rejestracyjne  od  pana  Blue  i  prowadź  je  starannie.  Jeżeli  schwytasz 
jakiegoś zbrodniarza, i do tego żywcem, napisz do stolicy, a my przyślemy ci sędziego. Tu masz 
formularze,  papier,  statut  miejski,  wzór  petycji  o  nadanie  praw  stanowych,  którą  możesz 
podsuwać ludziom do podpisu, jak nie będziesz miał nic lepszego do roboty. 
Po  chwili  pan  Gillis,  już  w  płaszczu  i  cylindrze,  z  torbą  podróżną  w  ręku,  schodził  ciężkim 
krokiem po schodach i wyszedł z domu Zara nie żegnając się z nikim. 
-  Blue?!  -  krzyknął  Izaak  Mapie,  aleja  tylko  wzruszyłem  ramionami,  więc  pobiegł  za  nim. 
Wszyscy  pozostali  zgromadzili  się  dokoła  mnie.  Co  to  była  za  wizyta?  Co  się  właściwie  stało? 
Uśmiechnąłem się, bo wiedziałem, że wszystko jest w porządku. 
- Możesz być spokojny, Zar -powiedziałem.-Każdy grosz, jaki wpakowałeś w to miasto, zwróci 
ci się w dwójnasób. 
Tymczasem  Jenks  wciąż  stał  na  schodach  z  pękiem  papierów  w  ręku.  Patrzył  na  blaszaną 
gwiazdę błyszczącą mu na piersi, to na drzwi, to znowu na swoją pierś. Był zupełnie skołowany. 
Po  chwili  zaczęło  mu  w  głowie  świtać,  ruszył  w  dół  i  z  każdym  krokiem  jego  wilczy  uśmiech 
stawał się coraz szerszy. 
- Fajno! - wrzasnął Zar.- Zgoda! Jak Jenks jest szeryfem, będzie klawo! 
Wszyscy się roześmieli. Jenks podszedł do kontuaru, za  
którym stał Bert, zatoczył szeroki gest ręką i powiedział: 
- Stawiam każdemu, co zechce! 
W czasie pijaństwa, które się rychło rozpoczęło, papiery złożone na ladzie widać zsunęły się na 
ziemię, bo znalazłem je  później całe podeptane ciężkimi buciorami. Pozbierałem je i  wsunąłem 
do kieszeni kurtki. 

background image

 

68 

Fakt  pasowania  Jenksa  na  szeryfa  niewiele  zmienił.  Ludzie  w  dalszym  ciągu  przychodzili  do 
mnie  ze  swoimi  sprawami,  nadal  prowadziłem  rejestry.  Bytem  gotów  przekazać  Jenksowi 
wszystko,  gdyby  o  to  poprosił.  Ale  chyba  w  miesiąc  po  wizycie  Haydena  Gillisa  zjawił  się  u 
mnie szeryf i oświadczył, że chętnie zgodzi się na to, żebym dalej robił za niego biurową robotę, 
a to dlatego, że jest cholernie zajęty pilnowaniem porządku na ulicy, a także ze względu na to, że 
nie umie pisać. I odtąd, podobnie jak do tej pory, nie miał udziału w tym, co robiłem przy biurku, 
tyle że zjawiał się u nas raz albo dwa razy dziennie, zaglądał mi przez ramię, jeżeli akurat byłem 
w  domu,  kiwał  mądrze  głową  i  objadał  się  za  darmochę  potrawami  Molly.  O  ile  wiem,  nikt  w 
miasteczku  nie  zwracał  na  niego  uwagi,  chyba  żeby  się  z  niego  co  jakiś  czas  nabijać.  Jedynie 
Molly i Jimmy traktowali go z szacunkiem i powagą, co dawało mu poczucie wartości większej 
niż  ta,  na  jaką  zasługiwał.  W  regularnych  odstępach  czasu  patrolował  ulicę  z  rewolwerem 
sterczącym  z  otwartego  futerału,  przytroczonym  do  paska,  i  gwiazdą  szeryfa  na  piersi.  Jimmy 
szedł przeważnie w odległości kilku kroków za nim, tak że  kiedy zobaczyło się Jimmy'ego pod 
jakimś domem, człowiek mógł być pewny, że Jenks znajduje się w pobliżu. 
Kiedy nadszedł nowy rok, ulica ciągnęła się już-od naszego domu, stanowiącego jej południowy 
kraniec - zakolem aż po chatę Johna Niedźwiedzia, która stała u podnóża ścieżki prowadzącej w 
górę, ku kopalniom. Minęło niemal dokładnie półtora roku od dnia, w którym wetknąłem łopatę 
w ziemię i zacząłem kopać ziemiankę. 
- Wszyscy ci durnie zbiegli się jak sępy do gnijącego ścierwa-powiedziała Molly. 
- Sępy żrą tylko padlinę, Molly, a nasze miasto żyje. 
- Wszyscy milczą. Wszyscy na coś czekają. 
- Czekają na wiosnę, Molly. - Dlaczego trzeba było jej to mówić? - Każdy spodziewa się Zarobić 
trochę grosza, jak tylko się ociepli. 
- Jimmy!- zawołała. 
Staliśmy  w  drzwiach.  Było  późne  popołudnie,  niebo  powoli  ciemniało.  Na  ziemi  leżała  jeszcze 
gruba  warstwa  zmarzniętego  śniegu.  Cała  ulica  iskrzyła  się  od  świateł  płonących  w  oknach 
domów.  W  ostrym,  zimnym  powietrzu  unosiły  się  zapachy  przyrządzanych  potraw.  Gotowano 
kolację. 
- Molly - zwróciłem się do niej - co cię gryzie? Czy nie widzisz, jak dobrze się wszystko układa? 
Powodzi nam się coraz lepiej. 
W tej samej chwili Jimmy wyskoczył na nas od strony, z której spodziewaliśmy się go najmniej. 
Zaszedł Molly od tyłu i nakrył jej oczy rękami. 
- Hu! -krzyknął jej do ucha. 
Wzdrygnęła się. A potem przycisnęła go mocno do siebie i powiedziała: 
- Och, burmistrzu, nawet gdyby to miasto rozciągnęło się na wszystkie cztery strony świata, jak 
okiem sięgnąć, i tak byłoby pustynią! 
Figiel  chłopca  i  mnie  przestraszył.  I  przez  krótką,  lecz  krew  w  żytach  mrożącą  chwilę 
wiedziałem,  o  czym  myślała  Molly.  Zimny  dreszcz  przeszedł  mi  po  plecach.  Potem  znowu 
uległem  urokowi  obrazu  naszego  miasta,  znowu  patrzyliśmy  na  nie  tak  samo  jak  przedtem,  ale 
każde  z  nas  widziało  co  innego.  Uśmiechnąłem  się  myśląc,  jakie  to  typowe  dla  kobiet  bać  się 
zawsze na zapas, nawet w dobrych chwilach. 
Działo się to zaledwie ubiegłej zimy, ale dla mnie jest to już zamierzchła przeszłość. 
 

background image

 

69 

 

Ksi

ę

ga trzecia 

 
 Próbuję spisać wszystko tak, jak było, a jest to ciężka praca, przy której trudno ustrzec się przed 
braniem  własnych  pragnień  za  rzeczywistość.  Nie  pozostało  mi  wicie  czasu,  a  poza  tym 
wspomnienia  mają  własną  formę  i  czas  i  kierują  moim  piórem  w  sposób,  któremu  całkiem  nie 
ufam. Oczami duszy widzę tuk zbudowany z samych słońc, wielokrotnie powielający niebo, albo 
długą, roziskrzoną noc z jednym nieustannie obracającym się i oblekającym się we własny cień 
księżycem.  Wiem, że są to omamy, ale nie potrafię ich odgonić. Powtarzam w myślach: Molly, 
Molly, Molly i oto ona czasem pojawia się i obraca jak ów księżyc, przechodząc z jednej fazy w 
drugą,  uśmiecha  się  przy  tym  i  marszczy  brew,  podczas  gdy  chłopiec  rośnie  i  staje  się  coraz 
podobniejszy do swojego ojca... I widzę jeszcze coś, co nigdy się nic stało, widzę, jak tych dwoje 
idzie,  z  wysiłkiem  dźwigając  ogromny  krzyż,  i  stawia  go  na  grobie  Fee'ego.  „Nie  bardzo 
wierzyłem w Boga - protestuje Fee. - Wierzyłem w ludzi." 
Molly,  czy  rzeczywiście  wiedziałaś,  co  się  stanie?  Czy  tez  stało  się  to  dlatego,  że  wiedziałaś? 
Czy byłaś mądrzejsza od życia, czy też treść życia zależała od ciebie? 
Kiedy  zrobiło  się  cieplej,  ludzie  zmajstrowali  transparent.  Izaak  ofiarował  zwój  perkalu.  Zar 
kupił  farbę,  a  młody  Bert  przez  tydzień  malował  literami  -  których  krój  skopiował  z  katalogu-
czerwony  napis.  Helga  podszyta  transparent  płótnem  żaglowym,  pozostawiając  szpary,  żeby  go 
nie  zerwał  wiatr.  Pewnego  jasnego  słonecznego  poranka  Szwed  zawiesił  go  nad  ulicą.  Jeden 
koniec przywiązał do rusztowania studni, drugi do nie wykończonego frontu nowego domu Zara. 
WITAJCIE W CIĘŻKICH CZASACH, widniało na transparencie. 
Trzepotał na wietrze jak jakieś żywe stworzenie. 
Niemal wszyscy wylegli" na dwór z tej okazji, patrzyli na napis i robili uwagi. Bytem pewny, że 
widać  go  z  równiny  z  odległości  dobrej  pół  mili.  I  tegoż,  ranka  Molly  nagle  rozpłakała  się  i 
powiedziała: 
- Zlituj się nad nami, Blue, zabierz nas stąd czym prędzej! 
Przez  następne  tygodnie  nie  było  takiego  dnia,  żeby  nie  powtórzyła  tych  stów,  żeby  mnie  nie 
błagała, bym wszystko sprzedał. 
- Tu nie jest już bezpiecznie. Przysięgam ci. Trzeba uciekać! 
- Dokąd, Molly? Dokąd cię niesie? 
- Chryste, sama nie wiem. Ale musimy uciekać, Blue. I to już. Dzisiaj. Wszyscy troje. Jakoś się 
gdzieś urządzimy. 
- Molly, gadasz głupstwa. Wpakowaliśmy tyle pracy, tyle wysiłku w ten dom. Stworzyliśmy go z 
niczego, a ty chcesz wszystko rzucić! 
- O Boże, co z ciebie za dureń, burmistrzu. Zawsze byłeś idiotą! 
-  Możliwe.  Ale  nie  jestem  taki  dumy,  żeby  się  wynosić,  kiedy  zaczynają  się  lepsze  czasy!  Ty 
pewnie myślisz, że gdzie indziej jest inaczej. Że po tym kraju grasuje jeden Tumer. 
- Jezu, wiem, że są ich setki. Tysiące. I że prędzej czy później dopadną mnie. l to wszyscy! 
Gdybym  rzeczywiście  byt  mądrzejszym  człowiekiem,  rozumiałbym,  z  czego  zrodziła  się  jej 
udręka.  Kiedy  stało  się  przed  drzwiami  domu,  nie  widać  było  wypalonej  ulicy.  Jej  widok 
zagradzały nowe budowle. Mimo to blizna została. 
-  Na  pewno  mnie  obronisz!  Na  pewno  nie  dasz  mnie  skrzywdzić  tak  samo  jak  wtedy.  Nasz 
kochany burmistrz jest wspaniałym strzelcem. Jak się ma takiego opiekuna, nie trzeba się niczego 
bać, co, Blue? Nic a nic! 

background image

 

70 

Serce moje znowu ściskała niewidzialna pięść, przenikał je dawny, zapomniany już niemal ból. 
-  Cóż  to  za  banda  durniów!  Te  ich  transparenty,  baraki,  wielkie  plany  na  przyszłość.  O  Boże, 
trzeba stąd uciekać jak najszybciej! 
- Molly, błagam cię. 
Trzymałem ją w ramionach, a ona szlochała drżąc na całym ciele. 
- Blue, błagam cię, sprzedaj wszystko... pojedźmy do jakiegokolwiek innego miasta, Blue... 
Głaskałem  ją  po  włosach,  przyciskałem  jej  głowę  do  piersi  i  staliśmy  tak,  aż  się  uspokoiła. 
Pamiętam,  jak  pewnego  razu  posadziłem  ją  przy  stole.  Jej  zielone  oczy  byty  zapuchnięte  od 
płaczu, oparła łokcie o blat, ujęta głowę w dłonie i próbowała mnie wysłuchać. 
-  Molly,  może  masz  i  rację,  może  ta  nasza  u  lica,  mimo  że  roi  się  od  ludzi,  zwabi  tu  znowu 
jakiegoś  Złego  Człowieka.  Powiem  więcej,  masz  na  pewno  rację.  Tak  jak  po  zimie  następuje 
lato. tak niechybnie Zły Człowiek z Bodie zjawi się znowu. Wiem to równie dobrze jak ty. Ale 
widzisz, tym razem nie da sobie z nami rady. Posłuchaj mnie uważnie: 
wcale nie mam zamiaru z nim walczyć, nie będę musiał tego robić. Poprzednim razem, z chwilą 
kiedy podeszła do niego Flo, już byliśmy straceni. Zanim jeszcze Fee wszedł do Avery'ego z tym 
swoim  drągiem,  byliśmy  straceni.  Wystarczy  im  się  sprzeciwić,  wystarczy  podnieść  na  nich 
wzrok, a już cię mają. Molly, ja to wiem, bo dużo widziałem. Pamiętam raz, jak cała ich grupa 
wjechała  do  miasteczka.  Rozglądali  się,  chcieli  wyczuć  atmosferę,  zorientować  się,  jak  zostaną 
przyjęci,  .łąk  przyjąć  ich  dobrze,  to  koniec,  można  z  równym  powodzeniem  skierować  broń  na 
samego  siebie,  bo  o  tym,  żeby  ich  potem  wygnać,  nie  ma  już  mowy.  Ale  dobrze  prosperujące 
miasteczko  po  prostu  ich  odrzuca.  Kiedy  praca  wre  i  życie  toczy  się,  jak  należy,  nic  nie  mogą 
zrobić, są z góry pokonani. 
- O Boże -jęczała-Molly - o Jezu kochany, wybaw mnie od tego człowieka, od tego gaduły! 
- Molly, powiem ci coś. Posłuchaj! Czy wiesz, dlaczego on się tutaj zjawił? Bośmy tego pragnę 
li. Po prostu czekaliśmy na niego i nie mogliśmy się go doczekać. Nawet biedny stary Fee, który 
zbudował  wszystkie  domy  na  tej  ulicy,  nie  potrafił  stworzyć  prawdziwego  miasta.  Kiedy 
podnosił  tę  deskę,  wiedział  już,  że  wszystkie  nadzieje  stracone.  Gdyby  tego  nie  wiedział,  nie 
byłby człowiekiem, za jakiego go miałem. Gdyby tego nie wiedział, oznaczałoby to, że nie zna 
ż

ycia. 

- Blue... 
-  Molly,  jeżeli  mi  uwierzysz,  jeżeli  uwierzysz  w  to,  co  ci  teraz  mówię,  Tumer  nigdy  tu  nie 
przyjedzie! 
Po  pewnym  czasie  przestała  mnie  namawiać  na  wyjazd.  Już  sam  ten  fakt  powinien  byt  mnie 
skłonić do spakowania manatków i jak najszybszego wyjazdu. Przestała o tej sprawie mówić nie 
dlatego, że przyznała mi rację, ale - tak mi się teraz wydaje - dlatego, że uległa diabłowi, który 
szczerzył na nią zęby. Ale czy ten jej krzyk, to jej: „Blue, błagam cię, Blue, Blue, Blue" -czyż nie 
był to krzyk rozpaczy, zwykłe błaganie o pomoc? A ja po raz drugi zawiodłem ją, po raz drugi 
pchnąłem ją w stronę saloonu. Miała teraz jakby żal do każdego człowieka, który nie ucierpiał z 
rąk Złego. Kiedy nowi ludzie zjawiali się w miasteczku, robiła się natychmiast ponura. 
Pewnego dnia wzięta dwa patyki, zbiła z nich krzyż i wraz z Jimmym poszła na grób jego ojca. 
Patrzyłem  na  nich  stojąc  na  progu  naszego  domu  i  nie  mogłem  oprzeć  się  wspomnieniom. 
Myślałem o tym, w jakim porządku powstawały te groby; 
Molly bowiem wbiła krzyż w grób jednorękiego Jacka Millaya. 
Zupełnie przestała brać udział w życiu toczącym się na naszej ulicy, prawie wcale nie wychodziła 
z domu,  czasami tylko,  kiedy pogoda była łaskawa, siadała przed  drzwiami  i wpatrywała się w 
przestrzeń  na  zachód  od  skał  i  w  głąb  równiny.  Ja  załatwiałem  sprawunki,  a  Jimmy  znosił  jej 
nowiny. Nadawał się do tego, potrafił znaleźć się zawsze tam, gdzie coś się działo, po czym biegł 

background image

 

71 

do Molly i wszystko jej opowiadał. W ten sposób znała wszystkie plotki, a Jimmy wszystkie jej 
opinie.  A  opinie  Molly  były  niezmiennie  te  same.  Czy  na  temat  kogoś,  kto  przyjechał 
dyliżansem,  czy  pogłosek  dotyczących  budowy  drogi,  czy  jakiejś  nowej  transakcji  Zara  bądź 
Izaaka  lub  wreszcie  któregoś  z  moich  Zarządzeń  -  były  mianowicie  negatywne.  Brała  na  język 
wszystko i wszystkich i bywały takie kolacje, kiedy ja  
jadłem, a Molly gadała i gadała nie darując ani jednej piędzi ziemi, ani jednemu człowiekowi, tak 
ż

e kiedy już opróżniłem talerz i nawet wypiłem kawę, jej posiłek był jeszcze nie tknięty. Jimmy 

wsłuchiwał się w te monologi jak w ewangelię, niezależnie od tego, co mówiła, i po raz któryś z 
rzędu spijał z jej ust słowa, niczym mleko matki. 
Jedynym człowiekiem, którego Molly tolerowała, byt Jenks, nie dlatego, żeby go nie uważała za 
durnia,  ale  dlatego,  że  dobrze  strzelał.  Tylko  jego  nie  obrzucała  epitetami  przy  naszym  stole, 
toteż  znalazł  się  wśród  niewielkiej  grupki  ludzi,  z  którymi  Jimmy  zamieniał  od  czasu  do  czasu 
kilka stów. Nieraz, widziałem, jak chłopiec pomaga mu w stajni wyrzucając gnój z przegród koni 
albo załatwia dla niego sprawunki. W zamian za to Jenks pozwalał mu głaskać konie i uczył go 
obchodzenia  się  z  bronią.  Zastałem  ich  pewnego  dnia  przy  takiej  nauce.  Jimmy  z  koltem  na 
wysokości  ramienia,  naciskając  spust.  mierzył  w  ścianę  stodoły,  a  Jenks  trzymał  patyk  pod 
przegubem jego ręki i powtarzał w kółko: ..Spokojnie. spokojnie, synku. Teraz ściskaj, ściskaj i 
nie  szarp.  Dobra  jest,  trafiłeś.  No  i  jeszcze  raz,  tylko  równo."  Chciałem  przerwać  tę  naukę,  ale 
okazało się, że odbywa się na prośbę Molly. 
Nie  ma  nic  zdrożnego  w  uczeniu  chłopca  sztuki  strzelania,  z  tym  że  Jimmy  innych  nauk  nie 
pobierał.  Wszyscy  się  zgodzili,  że  chłopiec  staje  się  coraz  bardziej  przysadzisty,  coraz 
podobniejszy  do  swojego  ojca,  mimo  że  ma  wyraz  twarzy  Molly.  Mae  powiedziała  mi  w 
tajemnicy  -  bo  jak  twierdziła,  nie  chciała  robić  hecy  -  że  pewnego  dnia.  wyglądając  na  ulicę  z 
pierwszego  piętra,  zobaczyła  Jimmy'ego  i  głośno  go  powitała,  a  on  w  nagłym  napadzie 
wściekłości  podniósł  kamień  i  rzucił  w  górę.  uderzając  ją  w  pierś.  Izaak  Mapie  przyłapał  go 
kiedyś na kradzieży nabojów, które leżały na ladzie sklepowej. Załatwiłem sprawę z. Izaakiem w 
ten  sposób,  że  zapłaciłem  mu  za  naboje,  ale  on  stwierdził,  że  nie  chodzi  mu  o  pieniądze. 
Jednakże załatwienie sprawy z Johnem Niedźwiedziem było po prostu niemożliwe, bo grządka, 
którą uprawiał, była dla niego nie tylko miejscem, na którym rosły warzywa, ale dowodem na to, 
ż

e nikt tak jak on nie potrafi uprawiać roślin. Któregoś dnia obudził się z popołudniowej drzemki 

i zobaczył, że ktoś zdeptał jego  
poletko.  Nie  przyszło  mu  nawet  do  głowy,  że  mógł  to  zrobić  Jimmy,  podejrzewał  raczej  Zara. 
chociaż  było  to  całkiem  nieprawdopodobne.  Ja  jednakże  wiedziałem,  kto  jest  sprawcą  tego 
czynu.  I  pomyślałem  sobie,  że  ani  rozmowa,  ani  lanie  nie  dadzą  rezultatu  i  że  trzeba  chyba 
wciągnąć w tę sprawę Molly. 
- Molly.Jimmy zdnia nadzień robi się dzikszy. Wyrasta na łobuza. 
- Tak uważasz? 
- Rzucił kamieniem w Mae. 
- Mam nadzieję, że trafił. 
- Molly. przecież to syn Fee'ego. 
- Już ja wiem, co cię gryzie, burmistrzu. Nie możesz znieść tego, że on tak przylgnął do Jenksa, 
ż

e go podziwia. To cię boli, przyznaj się? 

- Jenks nie ma nic do tego! 
-  Gdybyś  umiał  porządnie  strzelać,  burmistrzu,  to  może  i  ty  mógłbyś  go  wykierować  na 
mężczyznę. 
- To nie ma z tym nic wspólnego. 
- A właśnie, że tak. 

background image

 

72 

- Deptanie grządek Indianina uważasz za dowód męskości? 
Spojrzała  na  mnie  spode  łba.  Potem  podeszła  do  drzwi  i  krzyknęła  na  chłopca,  który  w  kilka 
sekund zjawił się i stanął przed nią. 
- Czy to ty zniszczyłeś warzywa Niedźwiedzia? Jimmy rzucił mi nienawistne spojrzenie. 
- Nie-odpowiedział. 
- Gadaj prawdę! 
Molly chwyciła go za ramiona i mocno nim potrząsnęła, więc przeląkł się i warknął: 
- Tak, ja. 
Raz, dwa, trzy razy trzepnęta go w twarz. 
- Zrobisz to jeszcze raz, a policzę ci kości. Słyszysz mnie? - wrzasnęła. - Słyszysz? 
l znowu nie o to mi chodziło. Mogłem go sam sprać, gdybym uważał, że to coś pomoże. Teraz 
przyłożył rękę do piekącego policzka, patrzał na  mnie i nienawidził. Tego dnia, a może to było 
nazajutrz, zauważyłem, że ktoś przewrócił kałamarz i wylał atrament na okładkę jednego z moich 
rejestrów.  Krew  uderzyła  mi  do  głowy,  zapomniałem  o  wszystkich  postanowieniach  i  z 
pewnością  sprawiłbym  chłopakowi  dobre  lanie  niezależnie  od  tego,  czy  to  miało  sens  czy  nie, 
gdyby  nie  to,  że  odwróciłem  się  i  zobaczyłem  Molly.  Stała  w  ziemiance,  która  była  obecnie 
pokojem Jimmy'ego. Jimmy rozbierał się przed snem, a Molly przyglądała mu się. 
- Popatrzcie tylko na te ramiona-usłyszałem jej ściszony głos. - Mój chłopiec rośnie i jest coraz 
silniejszy.  Bo  Molly  karmi  go,  jak  należy.  Niedługo  będzie  z  niego  prawdziwy  mężczyzna. 
Zasłynie jako Wielki Jim i nigdy nie opuści swojej Molly, o nie... 
Był  to  okres  naszej  największej  zamożności.  Roje  komarów  wirowały  w  żółtawej  poświacie 
zachodzącego  słońca.  Konie,  przywiązane  do  sztachet  werand,  stały  zad  w  zad.  Z  każdym 
wschodem słońca długie smugi kurzu unosiły się nad równiną. 
Nadjeżdżali  do  nas  ludzie  w  poszukiwaniu  pracy.  Cały  Zachód  widać  rozbrzmiewał  tej  wiosny 
wieścią o tym, że właśnie tu można ją znaleźć. Rozchodziła się jak zapach wody po pustyni. Jak 
reagowałem  na  to?  Czy  było  mi  nieswojo  na  widok  naszego  miasta  zamieniającego  się  w 
przytułek?  Ileż  to  razy  otwierając  drzwi  naszego  domu,  widziałem  obracające  się  koła  różnych 
pojazdów;  były  to  taczki  popychane  z  trudem  przez  dwoje  zakurzonych  ludzi,  wóz  drabiniasty 
załadowany po brzegi gromadą robotników z okręgu Pikę. 
Za wozem szedł kuśtykając przysadzisty facet w sięgającej kolan kurtce przepasanej wojskowym 
pasem, ze starym długim karabinem przerzuconym przez ramię. Nietrudno było rozpoznać tych z 
okręgu  Pikę,  bo  wszyscy  kasłali.  Pewnego  dnia  przyjechał  na  koniu  mężczyzna  w  brudnym 
białym lnianym ubraniu, z przerzuconym przez siodło zrolowanym kawałkiem zielonego sukna. 
Był zawodowym graczem w faraona. Zarówno Zar, jak i Jonce Early zaproponowali mu miejsce 
u siebie.  Wygrał Zar. Zjawiła się też stara obdarta kobieta.  Przywiozła ze sobą  zaledwie trochę 
szmat  i  klatkę  z  trzema  gdaczącymi  kurami.  Utrzymywała  się  ze  sprzedaży  jaj,  brata  dolara  za 
sztukę.  Ale  większość  przybyszów  miała  tylko  samych  siebie  do  ofiarowania  potencjalnemu 
pracodawcy, a ich grosze szły przeważnie do kieszeni tych, co już byli osiedleni. 
Zarabialiśmy sporo. Za wodę ludzie płacili mi w najrozmaitszy sposób: w srebrnych dolarach, w 
banknotach  zielonych,  w  banknotach  terytorialnych.  Jeżeli  nie  obsługiwałem  studni,  to 
wypisywałem  zamówienia  towarowe  i  przyjmowałem  pocztę.  Puszczono  na  naszą  trasę  drugi 
dyliżans, więc co tydzień mieliśmy dwie dostawy. Kiedy wchodziło się do sklepu Izaaka Maple'a 
,,Bracia Mapie" 
-wymalował Izaak na swoich drzwiach, dając w ten sposób wyraz swojej nadziei), kiedy się tam 
wchodziło,  zawsze  zastawało  się  jakiegoś  klienta  i  trzeba  było  czekać  swojej  kolejki,  mimo  że 
Izaakowi pomagała teraz Chinka. Sklep wypełniały najrozmaitsze towary, właściwie można tam 
było  dostać  wszystko,  czego  dusza  zapragnie-cukier,  mąkę,  konserwy,  beczki  pełne 

background image

 

73 

marynowanych  mięs  i  ryb,  dżemy,  materiały  bławatne.  sztućce,  wszelkiego  rodzaju  narzędzia, 
papier  smołowy,  zwoje  drutu  kolczastego,  tytoń,  środek  na  wszy,  krochmal,  wodę  lawendową, 
miód, rycynę-zupełnie jakby to było Silver City. 
Dokładnie naprzeciwko sklepu, w namiocie Szweda, znajdowała się jadłodajnia, przed którą rano 
i wieczorem ustawiał się długi sznur klientów. Ludzie czekali cierpliwie, aż olbrzym wpuści ich 
do środka. Za dwadzieścia pięć centów ofiarował śniadanie składające się z kawy i naleśników, 
za  pięćdziesiąt  centów  obiad  złożony  z  solonej  wieprzowiny,  kawy  i  pieczonych  przez  Helgę 
bułeczek. Kiedy Molly przestała mi gotować, też zacząłem tam jadać. 
Jeżeli  zaś  chodzi  o  Rosjanina,  to  nie  mógł  nawet  marzyć  o  lepszym  biznesie,  i  to  mimo 
konkurencji  po  przeciwnej  stronie  ulicy.  Każdy,  kto  wjeżdżał  do  naszego  miasteczka,  kierował 
się  automatycznie  po  informacje  do  ..Pałacu  Zara",  jako  że  byt  to  najwyższy  budynek  na  całej 
ulicy. Bert, który zazwyczaj urzędował za ozdobnym kontuarem, zawsze posyłał przybyszów do 
mnie. 
Jeżeli  jednak  szli  do  jadłodajni  Szweda,  wytarłszy  ręce  w  fartuch,  osobiście  prowadził  ich  pod 
moje  drzwi.  Kopalnia  nie  miała  w  naszym  mieście  przedstawiciela,  więc  z  własnej  inicjatywy 
sporządziłem  listę  ludzi  poszukujących  pracy.  Nie  przedstawiałem  im  się  jako  agent  kopalni, 
odwrotnie, zawsze  
podkreślałem,  że  nim  nie  jestem,  ale  chciałem  dokładnie  wiedzieć,  kto  przebywa  w  naszym 
mieście, poza tym wykorzystywałem każdą okazję, żeby zdobyć dodatkowy podpis pod petycją o 
nadanie  nam  praw  sianowych.  Przybyszom  złożenie  podpisu  dawało  poczucie  dobrze 
spełnionego obowiązku wobec miasta jeszcze przed rozpoczęciem starań o pracę. Zebrałem tych 
podpisów chyba dobre pół setki. 
Pewnego dnia, kiedy wróciłem pod wieczór do domu, spostrzegłem, że nie ma ani ognia w piecu, 
ani  kolacji  na  stole.  Wkrótce  potem  Molly  przestała  również  prać.  W  końcu  bytem  zmuszony 
każdego  ranka  i  każdego  wieczoru  zamiatać  podłogi  i  wycierać  kurze.  Kiedy  ciężar  rośnie, 
człowiek po prostu układa  go sobie  jakoś inaczej  na plecach i przyzwyczaja się do  niego jakby 
mimo woli. 
Któregoś  dnia  -  a  było  to  przed  namiotem  Szweda  -  podszedł  do  mnie  jakiś  człowiek  i 
powiedział: 
- Burmistrzu, wracam z pańskiego domu, bo chciałem nadać list, ale tam nikt nie odpowiada na 
pukanie. 
- Ależ moja żona w ogóle nigdzie nie wychodzi - odpowiedziałem. 
-  Zauważyłem  nawet,  że  dym  idzie  z  komina.  Czy  pani  burmistrzowa  cierpi  na  głuchotę?  - 
uśmiechnął się szeroko. 
-  Proszę  mi  dać  list-zażądałem.-Wyślę  go.  Poszedłem  do  domu.  Dzień  był  ciepły,  wiatru  ani 
ś

ladu.  W  powietrzu  unosił  się  letor  gnoju  i  gotującej  się  strawy,  muchy  obsiadły  mi  ubranie, 

komary przyklejały się do policzków tak mocno, że trzeba je było ścierać rękawem. 
- Molly! 
Drzwi byty zamknięte od środka. Waliłem w nie dopóty, dopóki mnie nie wpuściła. 
- Słuchaj - powiedziałem. - Nie możesz się tak zachowywać! 
- Nie życzę sobie hołoty w moim domu. 
- Pewnie sobie wyobrażasz, że każdy, kto zapuka do drzwi, jest Człowiekiem z Bodie. 
- Daj mi spokój! 
-  Jak  tylko  ktoś  przychodzi  do  mnie  w  jakiejś  sprawie,  chowasz  się  w  ziemiance.  Ludzie 
grzecznie wycierają nogi, uchylają kapeluszy, a ty na nich ujadasz! 
- Każdy włóczęga, każdy łajdaczysko z całej okolicy, każdy śmierdziel ma prawo tu wejść! 
- Miasto zaczyna cię obgadywać, Molly. Nie podoba mi się twoje zachowanie! 

background image

 

74 

- To wynoś się! Wszyscy jesteście tacy sami. Hołota! Jeden wart drugiego. 
Uciekła do ziemianki i zatrzasnęła za sobą drzwi. Rzeczywiście dziwnie się zachowywała, jakby 
się bała, że każdy nowy przybysz odbiera jej trochę powietrza. Cóż mogłem jej na to poradzić? 
Teraz już wiem, co się z nią działo, ale wtedy nic nie rozumiałem. 
Jimmy  akceptował  jej  humory:  powinien  się  byt  martwić  tym,  że  prawie  zupełnie  przestała  się 
nim  zajmować,  ale  miał  do  niej  bardzo  szczególny  stosunek  i  wystarczyło  mu,  że  od  czasu  do 
czasu zwracała się do niego w nagłym przypływie uczuć. Służył jej z bezgranicznym oddaniem. 
Niektórzy  ludzie  na  przykład  wiedząc,  kim  jest,  płacili  mu  za  wodę  z  mojej  studni.  Nigdy 
dokładnie  tego  nie  podliczyłem,  ale  wiem,  że  zanosił  część  pieniędzy  Molly  i  chyba  dawał  jej 
mniej więcej tyle samo co mnie. Nie miałem pojęcia, gdzie je ukrywała ani co zamierzała z nimi 
zrobić. Na pewno nie miała zamiaru uciekać, bo od dawna nie robiła żadnych planów. Gdybym 
znał  wtedy  przyszłość,  wsadziłbym  ją  osobiście  do  dyliżansu,  kupiłbym  jej  suknię  i  kapelusz  z 
katalogu, wręczyłbym jej torbę pełną zielonych i na koniec powiedziałbym: Do widzenia, Molly, 
odjeżdżaj,  miałaś  rację,  ja  nie,  pamiętać  będę  wyraz  twoich  zielonych  kocich  oczu,  jedź  jak 
najdalej, dopóki starczy ci pieniędzy, a Ciężkie Czasy pozostaw burmistrzowi... 
Aż pewnej nocy dowiedziałem się, na co ciułała te pieniądze. 
- Blue - doszedł mnie jej szept spod przeciwległej ściany. - Śpisz? 
- Nie. 
- Dlaczego? Co cię tak dręczy, Blue, że nie możesz spać? 
- Nic. 
- Powiedz mi. Powiedz wszystko swojej Molly. 
- Co? 
-  Czy  chcesz  przyjść  do  mnie?  Czy  chcesz  się  położyć  obok  Molly?  No  dobrze,  już  dobrze. 
Chodź. 
Słyszałem, jak się przesuwa, robi dla mnie miejsce w swoim łóżku. 
- Rozmyślałem, co może być w liście, który nadszedł do Archie Brogana - powiedziałem szybko. 
Zastanawiałem się raczej nad tym, co jej się stało. 
- A nadszedł do niego list? 
- l to zaadresowany na maszynie do pisania. Ciekaw jestem, co w nim jest? To wszystko. 
- Głupi jesteś-roześmiała się cicho. - Trzeba go po prostu otworzyć. 
- Śpij, Molly. 
- Chodź tu, Blue. Chodź, pocałuj mnie i zapomnij o tym liście, co to ci zasnąć nie daje. Zresztą 
na pewno nie chodzi o list. Sam o tym wiesz. Chodź do swojej Molly, no już. 
Od  jak  dawna  nie  myślałem  o  niej  w  ten  sposób?  Kiedy  to  po  raz  ostatni  wtulała  się  we  mnie 
powoli, miękka i uległa, aż czułem się niczym pławiący się w rozkoszy Zły Człowiek. 
- Chcę ci coś szepnąć do ucha. Chcę ci coś powiedzieć, ale bardzo cichutko... 
Niemądry ze mnie człowiek. Zawsze pójdę do Molly, zawsze, na każde jej zawołanie, i to mimo 
ż

e wszystko wiem, że spodziewam się po niej najgorszych rzeczy. Zaledwie  spuściłem nogi na 

podłogę, już wrzasnęła: ,,Jim-my!' tak głośno, że pewnie zbudziła całe miasto. 
- Jimmy! 
Drzwi  do  ziemianki  natychmiast  się  otworzyły.  W  nikłym  świetle  nocy  stanął  w  nich  chłopiec 
wyrwany ze snu, ze strzelbą gotową do strzału. 
- Trzymaj się z daleka ode mnie, burmistrzu. Nie podchodź! Spróbuj mnie dotknąć, a zobaczysz! 
Zobaczysz, obleśny stary skurwielu! 
Jakże dobrze znałem ten ton jej głosu. Jęknąłem, rzuciłem się na chłopca i wyrwałem mu broń z 
rąk. Zataczając się podszedł do łóżka Molly i padł w jej objęcia. Trząsł się na całym ciele. 

background image

 

75 

-  No  dobrze  już,  dobrze,  Jim.  Nic  się  Molly  nie  stało,  przestań.  Chwyciłem  go  za  ramię  i 
odciągnąłem na bok. 
- Wracaj do łóżka - powiedziałem i pchnąłem go w Stronę drzwi. - Idź. bo jak nie, to wygarbuję 
ci skórę! 
Postępując za nim pchnąłem go tak silnie, że potknął się o próg i upadł. 
- Oooo! - zawołał i zaczął sobie pocierać palce stóp. 
Zostawiłem go w tej pozycji. Siedział na ziemi i płakał. 
Nowiuteńką,  lśniącą,  naoliwioną  dubeltówką  wyrżnąłem  jak  młotem  w  blat  biurka,  ale  nie 
złamała  się.  Molly  siedziała  w  łóżku,  z  kołdrą  podciągniętą  pod  brodę,  z  rozpuszczonymi 
włosami  i  parskała  śmiechem  przez  zaciśnięte  usta.  Rzuciłem  w  nią  strzelbą,  która  rąbnęła  w 
ś

cianę  i  spadła  na  łóżko.  Molly  zamilkła.  Zrobiła  minę  osoby  ciężko  obrażonej,  ale  Zarazem 

cierpiącej i cierpliwej. 
Zatrzasnąłem drzwi. 
Usiadłem,  pochyliłem  głowę  i  ukryłem  twarz  w  dłoniach.  Jakże  mogłem  być  tak  głupi,  taki 
ś

lepy?  Boże,  wybacz  mi  moją  tępotę!  Jakże  strasznie  żal  zrobiło  mi  się  dzieciaka.  Czyżby 

wszystko,  nawet  jej  dawna  dla  mnie  łaskawość,  miała  na  celu  skorumpowanie  go?  Molly 
przygotowywała  chłopca  na  spotkanie  ze  Złym  Człowiekiem,  ujeżdżała  go,  by  stał  się 
posłusznym  wierzchowcem,  na  którym  będzie  mogła  pogalopować  do  pieklą.  A  ja  to  dopiero 
teraz zauważyłem i nawet nie wpadło mi do głowy, że to Jimmy jest jej ofiarą, nie ja. 
Nazajutrz rano poszedłem do Zara. 
-  Śniadanko  dla  burmistrza?-  zapytała  Mac  cichym  głosem,  gdy  zobaczyła  mnie  w  drzwiach.  - 
Coś mi się widzi, że przydałby ci się jeden głębszy. 
Lokal był prawie pusty.  Kilku  klientów spało  z  głowami na stole. Zimne  powietrze przesycone 
było zaduchem nocy. 
- Nie ma Berta? 
-  Pewnie  myślisz,  że  on  wylezie  z  ciepłych  betów  tylko  dlatego,  że  czeka  na  niego  robota?  - 
odpowiedziała  nalewając  mi  whisky  do  szklanki.  -  Nie  ma  ochoty  rozstać  się  ze  swoją 
Chineczką. 
Wziąłem od niej szklankę. 
- Ta twoja żona dobrze ci daje w kość, no nie, Blue? 
- Co takiego? 
-  Jak  facet  wygląda  od  rana  tak  jak  ty,  to  albo  dokucza  mu  baba,  albo  wątroba.  O  ile  wiem, 
wątrobę masz w porządku. 
-  Ty  też  nie  wyglądasz  najlepiej  -  odparłem.  Była  rzeczywiście  blada,  no  i  straciła  sporo  na 
wadze. -Chyba nie służy ci ten natłok klientów. 
- A niech to szlag trafi. - Mae masowała sobie energicznie czoło. - Nie ma nawet kiedy odetchnąć 
ś

wieżym powietrzem. 

Dawniej pracowało się tylko w weekendy, a teraz co dzień jest sobota. Zar zszedł z góry tupiąc 
ciężkimi buciorami. Ubierał się teraz całkiem elegancko. 
- La, la, la - podśpiewywał. Podszedł do Mae i uszczypnął ją w policzek. 
- Maeszka - zagadnął, ale ona odtrąciła jego rękę, wzięła szklankę i usiadła. 
-  Blue  -  uśmiechnął  się  do  mnie  Rosjanin.-Właśnie  chciałem  się  z  tobą  zobaczyć.  Jest  coś 
ważnego do obgadania. 
- Nie teraz. Zar. 
- Właśnie że teraz. Musisz mnie wysłuchać. - Wyjął z kieszeni starannie złożony kawałek gazety. 
-  W Silver City jest Towarzystwo,  co za trzysta dolarów przyjeżdża z wiertłem parowym i raz, 
dwa robi ci studnię. 

background image

 

76 

- I co z tego? 
- Mówię ci to, bo nie chcę, żebyś byt potem zły. Chcę ich sprowadzić. Będę miał własną wodę. 
- Winszuję. 
- Nie będę sprzedawał wody, przyrzekam ci to. . Mae roześmiała się. Zar obrócił się w jej stronę i 
zmierzył groźnym spojrzeniem. 
- Zar - odparłem - rób, co chcesz. Ale jak ty wywiercisz sobie studnię, to Izaak Mapie Zaraz zrobi 
to samo. Wiesz o tym doskonale. 
- Co mnie to obchodzi - powiedział i wzruszył ramionami. 
-  Więc  dlaczego  myślisz,  że  mnie  obchodzą  twoje  zamiary?  Zrobisz,  jak  będziesz  chciał. 
Powodzenia.  Dwaj  mężczyźni  weszli  do  lokalu,  po  chwili  jeszcze  kilku.  Zaczynał  się  dzień. 
Położyłem pieniądze na ladę i wyszedłem. Na werandzie zatrzymał mnie jakiś facet. 
- Dzień dobry, burmistrzu - wymamrotał. -Co słychać nowego? 
- Jak coś będzie, wszyscy się o tym dowiedzą - uciąłem rozmowę. 
- Wiem, burmistrzu, ale ja nie mogę... 
- Proszę przyjść do mnie później - powiedziałem. - Teraz mam inne sprawy na głowie. 
Izaak  wykładał  towary  na  werandę.  Wciągnęłem  go  do  sklepu  i  porozmawiałem  z  nim  przez 
kilka minut. Kiedy z nim skończyłem, wróciłem do domu. Molly spała. Jimmy'ego nie było. 
Już  koło  dziesiątej  powietrze  zrobiło  się  gorące  i  nieruchome  jak  w  południe.  Z  namiotu  -
jadłodajni wyszło kilku mężczyzn. 
Dłubali w zębach. Przy wejściu natknąłem się na Szweda, który wynosił dwa puste czajniki. 
- Szukam mojego chłopaka-zagadnąłem go. 
-  Owszem  -  uśmiechnął  się.-Jest  u  mnie.  Nie  znalazłem  Jimmy'ego  przy  żadnym  z  długich 
stołów. Wszystkie oczy zwróciły się w moją stronę. Było tam ze dwunastu klientów. Jimmy'ego 
znalazłem na zapleczu.  Siedział  w  kucki na podłodze, zwijał placki i pakował je do ust. Nawet 
głowy nie  podniósł. Przy  nim stała  żona Szweda z rękami w  kieszeniach  fartucha i przyglądała 
się z uśmiechem, jak chłopiec zajada. 
-  Pójdziesz  ze  mną,  Jimmy-  zażądałem.  Wsunąłem  dłoń  do  kieszeni,  żeby  zapłacić  za  jego 
posiłek, ale Helga potrząsnęła głową i machnęła ręką. Kiedy chłopiec przestał jeść, obróciłem się 
i  wyszedłem  bez  słowa.  Minąłem  chatę  Indianina  i  zacząłem  się  piąć  w  górę  wąską  ścieżyną. 
Oddychałem  z  coraz  większym  trudem,  ale  nie  zatrzymywałem  się  i  w  pewnym  momencie 
skręciłem w bok. Kiedy zobaczyłem płaski kamień, usiadłem na nim i zaczekałem na Jimmy'ego. 
Po minucie zjawił się i zatrzymał w pewnej odległości. 
- Siadaj. Muszę z tobą pogadać.-Nie ruszał się.-No chodź, nie zrobię ci nic złego. 
Siedzieliśmy więc wpatrzeni w leżące pod nami miasto, na jego jedyną ulicę, dwa rzędy domków 
u stóp łańcucha  
wzgórz, na to małe ludzkie mrowisko w otaczającej nas ciszy. Nasze twarze owiewał lekki wiatr, 
ten sam, który na dole nie byt zdolny poruszyć nawet wiatraka. Konie i muły stały przywiązane 
do  sztachet  werand,  ludzie  krzątali  się;  od  czasu  do  czasu  do  uszu  naszych  docierały  strzępy 
stów,  a  do  naszych  oczu  błyski  wywołane  odbijaniem  się  słonecznych  promieni  o  jakąś  gładką 
powierzchnię. 
- Przyprowadziłem cię tu dlatego, że nie chcę, żeby nas ktoś usłyszał-zacząłem po chwili.-To, co 
ci powiem, musi zostać między nami. Zgoda? 
- Zgoda. 
- Ile ty właściwie masz lat? Czternaście? Piętnaście? 
- Nie wiem. 
- Jesteś znacznie większy niż wtedy, kiedy znosiłem cię z tych skat. Czy pamiętasz? Chciałeś mi 
zabrać strzelbę i zabić człowieka, który zamordował ci ojca. 

background image

 

77 

Przeniosłem wzrok na ciągnące się za naszym miastem pole, na rząd grobów i myślę, że i on się 
w nie wpatrywał. Zabrakło mi odwagi, żeby spojrzeć na chłopca, nie bytem pewny, czy uda mi 
się powiedzieć mu to, co zamierzałem. 
- Pamiętasz? 
- Tak. 
- Dzisiaj nie potrafiłbym cię udźwignąć. Chyba w ogóle nie mógłbym cię już zmusić do niczego. 
Ale chcę ci coś powiedzieć: 
kiedy zaniosłem cię wówczas do chaty Indianina, to za szybko postawiłem cię na nogi. Za szybko 
pozwoliłem ci się usamodzielnić. 
Powinienem  byt  postępować  z  tobą  według  jakiegoś  określonego  planu.  Ale  widzisz,  nigdy  nie 
bytem ojcem i nie miałem w tych sprawach żadnego doświadczenia, po prostu nie znalem się na 
tym. 
Poczułem na sobie jego wzrok, ale nadal wpatrywałem się przed siebie. 
- Spójrz teraz w dół, na miasto. Nie jest takie schludne jak tamto, które zbudował Fee, nie czuje 
się w nim ręki jednego majstra. 
Jest to taka sobie przygodna robota, trochę desek, trochę gnoju, ale myślę, że gdyby je zobaczył, 
powiedziałby, że jest jak trzeba. 
- Nic możesz wiedzieć, co by powiedział mój tato. 
- Często z nim rozmawiałem. Wiem, co cenił. Zmarło  
mu się o dwa lata za wcześnie. Byłby zadowolony, gdyby mógł nas teraz zobaczyć. 
Jimmy podniósł z ziemi kamień, cisnął go i patrzał, jak leci w dół, podskakując na skałach. 
-  Kiedy  zamknął  oczy,  powiedziałem  sobie:  „No  cóż,  pozostał  po  nim  syn,  zajmę  się  nim  i 
przekażę  mu  wszystko,  czego  mnie  nauczył  Fee."  Nie  jest  to  coś,  czego  można  nauczyć 
człowieka w ciągu jednego dnia czy tygodnia. W to trzeba się wczuć, jak na przykład w stolarkę. 
Rozumiesz mnie? 
Milczał jak zaklęty. 
- Doskonale to wiedziałem, ale nie chciałem ci mówić. Kombinowałem, że najlepiej zrobię, jeżeli 
będę się zachowywał tak jak twój ojciec, jeżeli będę robił wszystko tak, jak on to robił, że w ten 
sposób wychowam cię jak należy. Że wtedy być może najmniej odczujesz jego stratę. 
Na  dole  jakaś  kobieta  nalewała  wodę  do  wiader,  mężczyzna  podobny  do  Jenksa  wchodził  do 
,,Pałacu Zara". 
-  Ale  okazało  się,  że  to  byt  błąd.  Powinienem  cię  byt  od  początku  krótko  trzymać,  może 
rozmawiać  z  tobą  tak  jak  teraz.  Molly  od  razu  zdobyta  twoją  sympatię,  myślę,  że  jest  to 
naturalne, ale jeżeli pójdziesz za jej przykładem, mówię ci to uczciwie, Jimmy, nie wyjdziesz na 
ludzi, przestaniesz być synem Fee'ego. 
- Dużo wiesz... 
- Spróbuj zrozumieć Molly. Ona nie chce się rozstać ze swoim cierpieniem. 
- Mój tato nie bał się niczego. Nie był tchórzem. 
- Czy ona tak o mnie mówi? No to powiem ci coś. - Patrzałem na niego z rozpaczą w sercu.-Twój 
tato zrobił tylko jedną złą rzecz w życiu: to, że ruszył na tego Tumera. 
- Co takiego? 
-  To  był  jedyny  jego  postępek,  którego  nie  wolno  ci  naśladować.  Stawił  mu  czoło  dlatego,  że 
chciał zginąć. 
- Co? 
-  Tak  się  postępuje,  kiedy  przychodzi  Zły  Człowiek,  Jimmy.  Taki  utarł  się  zwyczaj.  Ja  też 
miałem to zrobić, ale •jestem fuszerem z natury. 

background image

 

78 

- Nie pozwalam ci tak mówić o moim ojcu! O Boże, słabo mi się robiło na widok tej twarzy, bo 
była to  
twarz Fee'ego, tyle że bez zmarszczek, gładka, jeszcze bez Zarostu, na której malował się tylko i 
wyłącznie gniew i ani śladu zrozumienia. 
- Nie pozwalam ci tak o nim mówić - powtórzył. - Nie pozwalam! 
Ale czego się właściwie spodziewałem? I czy dobrze robiłem mówiąc to do niego: „Jim, nawet 
jeżeli naciśniesz spust i zabijesz jednego Złego Człowieka, to żeby tam nie wiem co, zjawi się na 
jego  miejsce  drugi.  Bo  oni  wyrastają  z  tej  ziemi  jak  chwasty,  niewiele  im  potrzeba,  wystarczy 
mata grupka ludzi, a wylęgają się z niej, wystarczy trochę zgiełku i wrzawy i już wykluwają się z 
pustych skorup. Jimmy!" 
Zerwał się gwałtownie z ziemi. Na dole widać było drobną postać Molly, która właśnie wyszła z 
naszego domu. 
- Rozmawiałem z Izaakiem Mapie - powiedziałem starając się panować nad głosem. - Potrzebny 
mu jest pomocnik. Chinka już ledwo się rusza, będzie rodziła lada dzień. Co powiesz na pracę w 
sklepie?  Myślę,  że  to  dobre  zajęcie.  Nauczysz  się  czytać  i  rachować,  będziesz  rósł  razem  z 
miastem i któregoś dnia... 
- Molly mnie woła. Tu! Jestem tu! - krzyknął wymachując rękami. 
Zmusiłem go, żeby usiadł. Trzymałem go za ramiona i nie pozwalałem wstać. 
- Maminsynek! Urok na ciebie rzuciła, czy co? Mówię ci jeszcze raz, przyjdzie dzień, że żaden 
tam  Człowiek  z  Bodie  nie  odważy  się  nawet  zbliżyć  do  naszego  miasta,  że  prędzej  sczeźnie, 
rozpadnie  się  w  proch  i  pył.  Czy  słyszysz,  co  do  ciebie  mówię?  Chcę,  żebyś  wyrósł  na 
samodzielnie  myślącego  człowieka,  żebyś  się  rozwijał  tak  jak  to  miasto,  żebyś  został 
prawdziwym  mężczyzną,  a  nie  durnym  włóczęgą,  co  to  jeździ  na  koniu  po  kraju  i  mści  się  za 
swoje krzywdy. Jimmy, słuchajże... 
Był  silny.  Wyrywał  się.  Nie  słuchał  mnie  wcale.  Patrzał  na  mnie  z  nienawiścią.  Czułem  na 
policzku  jego  czysty,  pachnący  trawą  oddech  i  nie  przestawałem  mówić,  zupełnie  jakby  słowa 
mogły zastąpić czyny. 
-Słuchajże,  słuchaj-powtarzałem,  ale  powoli  opuszczały  mnie  siły,  tak  jak  opuszcza  człowieka 
nadzieja, i słyszałem wewnętrzny głos, który mówił: „Jest za późno,  
nie dałeś rady, za późno, jest za późno." 
W końcu odepchnął mnie, skoczył na nogi, kopnął mnie w bok i puścił się pędem w dół. Kopniak 
byt  bardzo  silny  i  trafił  w  bolesne  miejsce.  Jeszcze  teraz  czuję  je,  kiedy  głębiej  oddycham.  Na 
dole  nie  było  już  widać  Molly.  Ale  kiedy  wyprostowałem  się,  usłyszałem  wrzaski  i  po  chwili 
zobaczyłem, jak z namiotu wyłaniają się dwie kobiece postacie, zwierają się ze sobą, zataczają. 
Ktoś  krzyknął,  ludzie  zaczęli  się  zbiegać  ze  wszystkich  stron,  z  saloonów,  ze  sklepu,  i  kołem 
otoczyli wczepione w siebie kobiety. 
Po  chwili  zjawił  się  Jimmy  i  zmieszał  się  z  tłumem.  Zorientowałem  się,  że  to  Molly  i  żona 
Szweda, Helga, tarzają się w kurzu ulicy. Molly chyba postanowiła dać Heldze nauczkę za to, że 
podkarmiała jej chłopca. Zbiegając w dół słyszałem, jak ludzie zachęcają je okrzykami do dalszej 
walki.  Ale  kiedy  przepchnąłem  się  przez  gęstą  ciżbę,  okazało  się,  że  Jenks  i  Szwed  już  je 
rozdzielili. Stały teraz dysząc ciężko, rozchełstane, podrapane, z rozwichrzonymi włosami, tak że 
trudno było odróżnić jedną od drugiej. Suknia Molly była z przodu rozdarta od góry do dołu. 
- Ale ma cyce-odezwał się któryś z mężczyzn. Później, w chałupie, z ręką na obolałym miejscu 
patrzałem,  jak  Jimmy  przykłada  Molly  kompres  na  głowę,  bo  Helga  wyrwała  jej  sporą  kępę 
włosów.  Molly  leżała  na  łóżku  i  jęczała.  Ktoś  zapukał  do  drzwi.  Otworzyłem  je.  Stał  w  nich 
Szwed i załamywał ręce. Z głębi ulicy dochodziły wrzaski jego żony. 
- Blue, to okropność! Nie gniewaj się na Helgę! To wszystko moja wina... 

background image

 

79 

-Jesteś  skończonym  idiotą!-    krzyknąłem  na  niego.  Czułem,  że  łzy  napływają  mi  do  oczu.  Jaka 
tam znowu jego wina? 
Dlaczego, do stu tysięcy diabłów, musiał zawsze wszystko brać na siebie? 
 To był z pewnością prawdziwy  mój  koniec niezależnie  od tego, co się jeszcze stało. Poczułem 
nagle  pełną  beznadziejność  mojej  sytuacji,  rozpacz  równie  gwałtowną  jak  kopniak  Jimmy'ego, 
równie dojmującą jak ten ból w boku. Przecież  
bytem odpowiedzialny  za szaleństwo tej  kobiety, za to,  że  zniszczyła chłopca. Ale  kto  chce się 
zbyt długo zastanawiać nad takimi sprawami? Starałem się za wszelką cenę nie upadać na duchu, 
toteż kiedy tylko nadarzała się okazja, przebywałem poza domem. 
Ale jak długo mogłem tak żyć? Tydzień? Godzinę? 
Niektórzy przybysze gotowi byli płacić za jakiekolwiek pomieszczenie i urządzali się jako tako w 
stajni Izaaka Maple'a. Ci, którzy zgadzali się spać po dwóch w jednym łóżku, wprowadzali się do 
różnych domów. Ale nasze miasto było za małe, żeby ich wszystkich pomieścić, a nikt już teraz 
nie budował. Jeżeli ktoś miał pieniądze, znajdował lepsze lokaty. 
- Co nas obchodzi, gdzie oni się gnieżdżą?- powiedział kiedyś Zar. -Grunt, że chleją moją whisky 
i zabawiają się w moich łóżkach! 
Wreszcie ludzie zaczęli koczować na tyłach domów, ustawiali tam swoje wozy i spali na ziemi 
pod zaimprowizowanymi daszkami. Rozpoczęty się niesnaski. 
Najpierw  z  powodu  tego,  że  wylewali  swoje  brudy  na  ulicę.  Niektórzy  załatwiali  się,  gdzie 
popadło,  i  trzeba  było  ciągle  uważać,  żeby  nie  wdepnąć  w  jakieś  paskudztwo.  Któregoś  ranka 
Molly  natknęła  się  na  pijanego  mężczyznę,  który  sikał  na  nasze  drzwi,  i  tak  się  tym 
zdenerwowała, że przepłakała cały dzień. Zwołałem przy studni zebranie mieszkańców ulicy. Za 
niektórymi  domami  ludzie  pobudowali  sobie  wychodki,  ale  nie  za  wszystkimi.  Na  moje 
wezwanie zjawili się tylko Szwed, Jenks i Izaak. 
- Zastanów się chwilę - powiedział Jenks. - To przecież dobry nawóz. Indianinowi tylko dlatego 
coś rośnie na tych grządkach, że obsrywa je przez całą zimę. 
-  Ich  nic  nie  obchodzi  -  żachnął  się  Izaak.  -  Dopiero  jak  złapią  dezynterię,  będą  sobie  pluli  w 
brodę. 
Izaak wprawdzie zgadzał się ze mną. ale byt człowiekiem bardzo zajętym. Skończyło się więc na 
tym,  że  Szwed i ja wykopaliśmy doły  kloaczne  na obu  krańcach  ulicy i  nawet je  ogrodziliśmy. 
Szwed  każdemu,'«kto  go  prosił,  pomagał.  Przechylał  głowę  na  bok,  zamykał  oczy  i  robił  znak 
zgody - niezależnie od tego, czego się od niego chciało. 
Te kloaki poprawiły trochę sytuację, ale nie za bardzo. Były jednakże i inne problemy. Niektórzy 
z nowych  
przybyszów  wyglądali okropnie. Jeden miał zropiałe wrzody  na  całej twarzy, drugi  groteskowo 
pokręcone i opuchnięte ręce. 
Izaak przyszedł do mnie ze skargą, że ilekroć ktoś taki wchodzi do jego sklepu, reszta klientów 
bierze nogi za pas, no i że on traci przez to mnóstwo pieniędzy. Kłamał, chodziło mu po prostu o 
to, żebym tych ludzi wygnał z miasta. 
-  Porozmawiaj  o  tym  z  Jenksem  -  zaproponowałem.  -  Przecież  on  jest  u  nas  stróżem  porządku 
publicznego. 
Później  i  Zar  się  zbuntował.  Pewnego  dnia  odmówił  garbusowi  drinka,  a  ten  pobiegł  do  Mac  i 
Jessie  i  zaczął  im  wymachiwać  przed  nosem  swoimi  potwornym  łapskami.  Zar  kazał  Bertowi 
wyrzucić starego, ale Bert nawet nie ruszył się zza kontuaru. 
Zar  przybiegł  do  mnie  na  skargę.  Kazałem  mu  czym  prędzej  obsłużyć  kalekę  i  w  ten  sposób 
pozbyć się go dwa razy szybciej i bez kłopotu. 
- W końcu tak będzie prościej i bez historii - przekonywałem go. 

background image

 

80 

Zar, podobnie jak Izaak, był za wypędzeniem tych ludzi z miasta. Wreszcie Jenks złapał dwóch 
czy trzech takich potworów, pogroził im strzelbą i zmusił do ucieczki. Ale z zapadnięciem nocy 
powrócili.  Potrzebowali  pracy  tak  samo  jak  wszyscy  inni  i  przez  pewien  czas  koczowali  na 
zapleczach  domów  i  karmili  się  tym,  co  im  Helga  podawała  przez  tylną  klapę  namiotu.  Po 
pewnym  czasie  zaczęli  znowu  pokazywać  się  u  Zara  i  w  sklepie  i  wszystko  zaczęło  się  od 
początku, tyle że nienawiść do nich była teraz większa, bardziej zaciekła, gwałtowniejsza. 
Pewnego  dnia  kobieta  od  jaj  stwierdziła,  że  ktoś  ukręcił  łeb  jej  kurze.  Była  starą  mieszkanką 
Zachodu,  więc  nie  zwierzyła  się  nikomu  ze  swoich  krzywd,  chwyciła  kij  i  wymachując  nim 
wpadła do ,,Pałacu Zara". Musiała być abstynentką, bo uznała swoją stratę za skutek nadużycia 
whisky.  Posiniaczyła  kilku  pijakom  plecy,  potłukła  kilka  butelek  i  cały  rząd  szklanek  spośród 
tych,  które  Zar  z  dumą  sprowadził  ze  Wschodu,  aż  wreszcie  udało  sieją  wyrzucić.  Ten  kłopot 
także spadł na mnie, bo to w końcu ja musiałem ją uspokoić. 
Lato  robiło  się  coraz  upalniejsze  i  każdy  kolejny  dzień  okresu  naszej  zamożności  wstawał 
chłodny  i  rześki  po  to,  by  w  miarę  upływu  godzin  przemienić  się  w  jeszcze  gorętszy  i 
przykrzejszy niż poprzedni. Ilekroć zajeżdżał dyliżans Alfa albo wóz z towarem, spodziewałem 
się, że wysiądzie zeń przysłany ze Wschodu, ubrany na czarno specjalista z planami w kieszeni i 
pełną kiesą pieniędzy na wypłatę. Pewnego sobotniego wieczoru, kiedy górnicy tłumnie wlewali 
się do miasta i cała ulica od końca do końca rozbrzmiewała wesołymi głosami, natknąłem się na 
Angusa Mcellhenny'ego, który stał pod stajnią i zapalał fajkę. 
-  Jeżeli  Towarzystwo  rzeczywiście  zamierza  zbudować  tę  drogę  -  zapytałem  go-to  dlaczego,  u 
licha, nie zaczyna robót? 
- Blue, tyle lat pracuję łopatą i co mi z tego przyszło? Spodziewałem się, że zrobię fortunę, a tu 
nic tylko odciski na łapach i w głowie ta sama sieczka co zawsze. Ja nic a nic nie wiem. 
- Ale może coś słyszałeś? 
- Nie naciskaj  mnie, stary.  Mówię  ci, że nic nie  wiem.  Przez sześć dni w tygodniu  odgarniamy 
ziemię łopatami i nie patrzymy ani w lewo, ani w prawo. Więcej ci nic nie powiem. 
- W porządku, Angus. Ale jakbyś zobaczył Archie'ego D. Brogana, to powiedz mu, że leży tu dla 
niego list. Wyjął fajkę z ust. 
- Od kogo? 
- Nie wiem, Angus. Na kopercie jest tylko jego nazwisko. Powiesz mu o tym? 
Skinął głową i oddalił się. 
Zdziwiło mnie, że Angus nic nie chce mówić, to nie było do niego podobne. Tymczasem te same 
pytania  ludzie  stawiali  innym  górnikom  i  one  też  im  się  nie  podobały.  Głodny  wyraz  oczu 
przybyszów  niepokoił  ich.  Niektórzy  z  tych  ludzi  zmęczeni  czekaniem  szli  w  górę,  na  teren 
kopalni,  i  tam  pytali  o  pracę,  i  choć  wracali  jeszcze  tego  samego  dnia  z  kwaśnymi  minami, 
zasiedziali  górnicy  nie  byli  zadowoleni,  że  taka  kupa  ludzi  ciągnie  w  nasze  strony  w 
poszukiwaniu  pracy.  Owego  sobotniego  wieczoru  atmosfera  panująca  pomiędzy  tymi  dwiema 
grupami nie była najlepsza. Górnicy przywieźli ze sobą tygodniową wypłatę,  
chcieli  ją  wydać  i  rozpychali  się  na  całego.  Co  chwila  wybuchały  kłótnie,  Jenks  musiał 
przerywać bijatyki, raz czy dwa wyciągał nawet pistolet, żeby zaprowadzić spokój. 
Siedziałem  w  domu  za  biurkiem  i  robiłem  porządki  w  moich  papierach,  Molly  coś  tam 
reperowała, co chwila w „Pałacu Zara" 
rozpoczynała  się  bójka,  słychać  było  piskliwe  głosy  pań.  Molly  ledwo  mogła  utrzymać  igłę  w 
roztrzęsionej  ręce.  Opuściła  dłonie  na  kolana.  Przyglądałem  jej  się  kątem  oka,  była  naprawdę 
przerażona. Co kilka minut wpadał Jimmy, żeby opisać najnowszą awanturę, miał spocone czoło 
i roziskrzone radością oczy. Byt tak podniecony, że aż się jąkał. 
- J-Jenksdat im dobrą szkolę, r-rąbnął jednego w głowę, buch. o tak... 

background image

 

81 

- Jimmy - przerwałem mu-zostań już w domu, połóż się spać. Słyszysz mnie, synu? 
Ale on nie słuchał. 
Spojrzał szybko na Molly i wybiegł na ulicę, pozostawiając szeroko otwarte drzwi. 
Nie  próbowała  go  zatrzymać  i  tylko  siedziała  patrząc  przed  siebie  szeroko  otwartymi  oczami; 
jedną ręką ściskała zawieszony na piersi krzyżyk, drugą, zamkniętą w pięść, wpakowała sobie do 
ust. żeby nie krzyczeć. 
W  dzień,  a  może  dwa  później,  jeszcze  dobrze  przed  wschodem  słońca,  do  naszych  drzwi 
gwałtownie zapukał Bert Albany i przestał dopiero, kiedy krzyknąłem, że Zaraz do niego wyjdę. 
Otrząsnąłem  się  ze  snu  i  poszliśmy  do  „Pałacu  Zara".  Na  podłodze  leżał-biały  jak  ściana-
zawodowy gracz w faraona. Ktoś pewno dźgnął go nożem, bo przez przeciętą kamizelkę sączyła 
się  jaskrawoczerwona  krew.  Obok  stał  Jenks,  jedną  ręką  trzymając  za  kołnierz  garbusa,  drugą 
wbijając  mu  lufę  rewolweru  w  plecy.  Bert  powiedział,  że  gracz  pożyczał  ludziom  pieniądze  na 
wysoki procent, a potem je od nich wygrywał. Miał listę dłużników, którą Bert widział na własne 
oczy.  Tego  wieczoru  garbus  siedział  przy  stole,  karta  mu  nie  szła.  a  kiedy  przegrał  ostatni 
pożyczony grosz, zerwał się z krzesła i wpakował swojemu wierzycielowi nóż w brzuch. 
Gracz  leżał  na  ziemi,  starając  się  w  miarę  możliwości  oddychać  miarowo.  Byt  jeszcze  na  tyle 
przytomny,  żeby  wiedzieć,  że  nie  powinien  się  poruszać.  Poszedłem  po  Johna  Niedźwiedzia. 
Jego chata była widocznym świadectwem lego, co potrafi zawiść ludzka. 
Drzwi  byty  rozbite,  z  dachu  wyrwano  parę  desek.  Obudziłem  Indianina  i  dałem  mu  do 
zrozumienia,  że  jest  potrzebny  choremu.  Ruszył  za  mną  w  stronę  saloonu  Zara,  ale  kiedy  się 
zorientował.  dokąd  go  prowadzę,  i  zobaczył  czekającego  na  werandzie  Rosjanina,  zrobił  w  tył 
zwrot i wrócił do siebie. 
Zar i ja zanieśliśmy gracza do jednego z pokojów na górze, przy czym Zar bardzo uważał, żeby 
sobie  nie  zaplamić  ubrania  krwią  rannego.  Panna  Ada.  z  szalem  na  długiej  nocnej  koszuli  i  z 
zaplecionymi w dwa warkocze włosami, zjawiła się natychmiast i oświadczyła, że zajmie się tym 
człowiekiem i zrobi dla niego, co będzie mogła. 
Kiedy zs7edlem na dół. okazało się, że Jenks już zabrał swojego więźnia, a nieliczni świadkowie 
zajścia  rozeszli  się.  Zar  zaproponował  mi  drinka,  ale  była  to  ostatnia  rzecz,  na  jaką  miałem 
ochotę.  Z  zewnątrz  dobiegał  stuk  młotka  i  kiedy  znalazłem  się  na  werandzie,  zobaczyłem  w 
szarym  świetle  poranka  Jenksa  stojącego  przed  stajnią.  Okazało  się,  że  wpakował  garbusa  do 
starego karawanu Hausenfielda i zabija drzwi gwoździami. 
- Jenks!- krzyknąłem.- Na miłość boską, co ty robisz? 
- Wcale niezłe więzienie, nie uważasz? 
- Mogłeś go związać, ale wsadzić człowieka do takiego pudła! 
- Burmistrzu, ja tu jestem szeryfem, a na dodatek nie dostaję za to złamanego grosza. Nic martw 
się  o  niego.  Dopilnuję,  żeby  miał  co  żreć  i  żeby  mógł  rozprostować  nogi.  Szwed  zgodził  siego 
karmić resztkami z garkuchni. Dźgnął nożem człowieka i musi za to zapłacić. 
- Widzę, że sobie wszystko obmyśliłeś? Skinął głową. 
- Trzeba będzie sprowadzić z miasta sędziego-rzekł z powagą i stanowczością. 
- Jenks- powiedziałem patrząc mu prosto w oczy. - Pamiętam cię, jak przesypiałeś cale dnie. Jest 
wprawdzie dosyć ciemno, ale widzę, że stałeś się zupełnie nowym  
człowiekiem, takim, co to poważnie odnosi się do swoich obowiązków. Jenks uśmiechnął się od 
ucha do ucha. 
- Napiszesz za mnie list do tego sędziego? 
- Pomyślę o tym. 
Niebo  przejaśniało  się.  Poszedłem  do  domu.  Dopiero  teraz  zauważyłem,  ze  mam  koszulę  na 
wierzchu  spodni  i  nie  zawiązane  sznurowadła.  Pod  domem  Izaaka  spał  jakiś  człowiek.  Siedział 

background image

 

82 

na  ziemi  oparty  plecami  o  ścianę  werandy.  Na  stopniach  domu  Zara  inny  człowiek  siedząc  w 
kucki  kaszlał  tak  głośno,  że  mógłby  zbudzić  umarłego.  Powinienem  byt  współczuć 
nieszczęsnemu karciarzowi, ale w gruncie rzeczy sam ledwo żyłem. 
Jimmy  i  Molly  spali.  Po  wielkiej  bitwie  z  Helgą  chłopiec  przeniósł  się  na  moje  posłanie,  a  ja 
przeniosłem  się  do  ziemianki.  Nie  miałem  się  już  ochoty  kłaść,  bytem  zbyt  podniecony,  więc 
zaparzyłem kawę. usiadłem za biurkiem i raz jeszcze obejrzałem list do Archie'ego D. Brogana. 
Po  głowie  chodziła  mi  tylko  jedna  myśl,  że  oto  za  chwilę  wstanie  nowy  dzień,  upalniejszy  od 
poprzedniego, i że jeżeli dyrekcja kopalni nie zacznie przyjmować ludzi do pracy przy budowie 
drogi, to wóz Jenksa zapełni się, i to szybko. Gdyby jednak znalazła się praca dla ludzi, a co za 
tym idzie pieniądze, wszystko jakoś by się ułożyło. 
Byłem pewny, że taka jest zapowiedź na len rok. Spełnią się nadzieje naszego miasta, będziemy 
szczęśliwi.  W  duszy  mojej  rosła  nadzieja,  chociaż  powinienem  był  zauważyć,  że  W 
rzeczywistości rosły jedynie kłopoty. Przenikał mnie dreszcz emocji, ilekroć myślałem o istocie 
doskonałości,  chociażby  doskonałości  mojego  związku  z  Molly.  Był  to  wspaniały  związek,  ale 
nic można było wykluczyć, że należy już do przeszłości, że by) i miną) równie niepostrzeżenie, 
jak powstał-przelotna chwila w cieniu krótkiego dnia. 
Człowiek  spodziewający  się  powrotu  takiego  szczęścia  mógł  być  tylko  durniem,  nie  znającym 
ż

ycia marzycielem. 

Wyjąłem  oszczędności  z  szuflady  i  przeliczyłem  je.  Było  tego  dwieście  pięćdziesiąt  dolarów. 
Wyszedłem  i  wynająłem  czterech  mężczyzn,  którzy  twierdzili,  że  znają  się  na  ciesielce,  i 
wystałem  ich  na  poszukiwanie  drewna.  Zaofiarowałem  im  po  trzy  dolary  dziennie  i  kazałem 
dobudować  
do południowej ściany naszego domu pomieszczenie na biuro. Przed moimi drzwiami zebrała się 
spora  gromada  ludzi.  Niemal  z  każdym  przeprowadziłem  oddzielnej  rozmowę.  Jeden  twierdził, 
ż

e jest drukarzem, więc pożyczyłem mu siedemdziesiąt pięć dolarów na założenie drukarni. Inny, 

stary  poganiacz  bydła,  powiedział,  że  wie,  gdzie  można  kupić  tuzin  rasowych  krów  po  trzy 
dolary, podjął się przyprowadzić je do naszego miasta w ciągu tygodnia i wystawić na sprzedaż 
po  dziesięć  dolarów  za  sztukę.  Kazałem  mu  zająć  się  tym  natychmiast.  Pożyczyłem  jeszcze 
dwóm ludziom trochę pieniędzy na jeden procent i w ten sposób już koło południa pozbyłem się 
wszystkich  oszczędności.  Pozostawiłem  sobie  tylko  tyle,  ile  potrzebowałem  na  codzienne 
wydatki dla nas trojga. 
Potem  poszedłem  pod  wiatrak,  wskoczyłem  na  pustą  skrzynię  i  oświadczyłem  zebranym  tam 
ludziom,  że  do  chwili  rozpoczęcia  robót  drogowych  każdy,  kto  nie  jest  właścicielem 
nieruchomości, może pobierać wodę z mojej studni za darmo. 
- To, co wypisałem na transparencie - krzyknąłem niczym prawdziwy polityk-to prawda! Każdy 
z was wkrótce Zarobi spory grosz, ale zanim to nastąpi, musimy sobie nawzajem pomagać! 
Nikt mi nie bił brawa, ale przecież nie spodziewałem się tego. 
Przez  cały  ten  czas  Molly  nie  wychodziła  z  ziemianki,  nie  otwierała  nawet  drzwi  do  głównego 
pokoju. Chłopiec zanosił jej herbatę i od czasu do czasu coś do zjedzenia. 
Aleja  miałem  jeszcze  inne  plany.  Zamierzałem  napisać  list  do  dwóch  lub  trzech  banków 
terytorialnych,  proponując  in  założenie  filii  w  naszym  mieście.  Zastanawiałem  się,  czy  nie 
pojechać  osobiście  na  teren  kopalni,  zawieźć  Broganowi  list  i  namówić  przedsiębiorców  do 
wyznaczenia terminu, w którym  zaczęliby najmować  ludzi do roboty.  W  mojej  głowie roiło się 
od planów. 
Zastanawiałem  się,  jak  uspokoić  nastroje  i  napędzić  trochę  pieniędzy  do  miasta.  Pod  wieczór 
przybiegł Zar. Zapukał gwałtownie do moich drzwi. Spodziewałem się go. 
- Burmistrzu, nie ma co, ładny z ciebie druh! 

background image

 

83 

- Nie rozumiem.  
- Mówię ci, że będę wiercił studnię, a ty od razu obniżasz cenę za wodę. Tak robi druh mój? 
- Przecież powiedziałeś, że ta studnia ma być wyłącznie na twój własny użytek. Myślałem, że nie 
sprawi ci to różnicy. 
- To jest zwyczajne świństwo. Naraziłeś sobie niebezpiecznego człowieka! 
Nie  robił  na  mnie  wrażenia  człowieka  szczególnie  niebezpiecznego.  Miał  na  sobie  kurtkę  w 
kolorową  kratę,  tużurek,  lniany  krawat,  no  i  fartuch  barmana.  Gadał  i  gadał,  nie  zdając  sobie 
sprawy  z  tego,  że  w  ten  sposób  zdradza  się  ze  swoimi  uprzednimi  zamiarami.  Wreszcie 
przerwałem mu: 
-  Posłuchaj  no,  Zar.  Chcesz  wiercić  studnię.  W  porządku.  Wynajmij  pół  tuzina  ludzi  i  każ  im 
postawić wiatrak. Koszty zwrócą ci się szybko. Mógłbyś poza tym zatrudnić jeszcze kilku ludzi. 
Stać cię na to, żeby samemu nie zamiatać baru. 
- Co takiego? 
- Ci ludzie pętają się bezczynnie, wydają ostatni grosz i nic nie Zarabiają. Wyciągnęliśmy z nich 
wszystko, co mieli. 
- Czy to źle? 
- To się okaże. Towarzystwo  jakoś nie spieszy się z budową drogi. Do  chwili rozpoczęcia tych 
robót będziemy w kiepskiej sytuacji. Jesteś człowiekiem interesu i wiesz, że z biznesu nie można 
tylko ciągnąć, że w interes trzeba zawsze coś wkładać. 
- Nie po to pędzę whisky, żeby ją rozdawać, d r u h mój. Będę im dawał za darmochę, a oni pójdą 
na drugą stronę ulicy i wydadzą forsę u kogo innego. 
- No dobrze, ale mógłbyś nająć chociaż kilku facetów. Daj im Zarobić, a będą wydawać u ciebie. 
Spojrzał na mnie z uwagą i jakby zapomniał o urazie. 
- Blue, czy tobie czasem coś nie odbiło? 
-  Zar,  żyję  w  tym  kraju  już  dosyć  długo.  Przyjrzyj  się  twarzom  ludzi  przesiadujących  u  ciebie. 
Jeżeli  nie  potrafisz  z  nich  odczytać  pewnych  znaków,  to  nie  wróżę  ci  długiego  pobytu  w  tym 
mieście. 
- Mówią, że rozdajesz forsę na prawo i lewo. 
- Owszem, zainwestowałem trochę tu i ówdzie. 
- Blue, druh mój, przykro mi, że nawrzeszczałem na ciebie. Widzę, że jesteś chory. 
- Lepiej zastanów się nad tym, co ci powiedziałem. Ruszył ku drzwiom potrząsając głową. 
- No dobra-rzuciłem mu na pożegnanie. - Mam nadzieję, że trzymasz swoje złoto w bezpiecznej 
kryjówce. 
Ale  kiedy  wyszedł,  zacząłem  się  zastanawiać.  A  może  się  mylę?  Może  uległem  strachowi? 
Gdyby sytuacja naprawdę przedstawiała się tak groźnie, to ani Rosjaninowi, ani nikomu innemu 
nie  trzeba  by  było  mówić,  co  mają  robić.  W  gruncie  rzeczy  nie  było  znowu  tak  źle.  Taki  na 
przykład  Izaak  Mapie.  Wiedziałem,  że  daje  na  kredyt  każdemu,  kto  twierdzi,  że  zna  jego  brata 
Ezrę. 
Pierwszy  lepszy  zajeżdżający  do  naszego  miasteczka  kowboj  już  po  kilku  godzinach  wiedział, 
jak  podejść  do  Izaaka;  wystarczyło  mu  powiedzieć,  że  się  widziało  Ezrę  w  Bannocku  albo  w 
Virginia City, i już można było kupować w sklepie na kredyt. 
Może  pocieszałem  się  w  ten  sposób,  a  może  byłem  po  prostu  sobą,  człowiekiem,  który 
wieczorem z reguły żałował tego, co zrobił rano? 
Jeżeli Jimmy rozumiał moje zamiary, to nie dawał tego po sobie poznać. Molly też nie. Spałem 
teraz doskonale, bo nie budziły mnie żadne hałasy. 
Nazajutrz rano Jimmy przywlókł do ziemianki stojącą pod studnią wannę. Potem wędrował tam i 
z  powrotem  nosząc  wiadra  z  wodą.  Molly  postanowiła  widać  chociaż  częściowo  zmyć  z  siebie 

background image

 

84 

nagromadzony przez zimę brud. Kiedy wanna była już pełna, Jimmy usiadł na progu - czerwony 
na twarzy jak burak - z tą swoją przeklętą strzelbą na kolanach. 
Przed naszymi frontowymi drzwiami znowu zgromadził Się tłum. Po co? Czego znowu ode mnie 
chcieli?  I  właśnie  wtedy,  rozpychając  ludzi,  zjawił  się  Archie  D.  Brogan.  Musiał  dobrze 
wystraszyć  kilka  osób,  bo  słychać  było  głośne  szemranie,  a  nawet  trochę  wrogich  okrzyków. 
Pchnął drzwi i wszedł do mojego pokoju. 
- Czy to pan, Blue? Mcellhenny powiedział  mi, że ma pan dla mnie list. Nazywam się Brogan. 
Wstałem i wyprostowałem się. 
- Tak jest. Leży tu już ponad tydzień.  
- Co takiego? 
- Leży na moim biurku od dobrych kilku dni. 
- Wygarbuję mu skórę. Co za skurwiel! Powiedział mi o tym dopiero wczoraj wieczorem. Dawaj 
pan ten list! 
Zachowywał  się  jak  prawdziwy  boss  kopalni.  Zdjął  wprawdzie  kapelusz,  ale  tylko  dlatego,  że 
chciał się nim powachlować. 
Był tęgi, miał na sobie sztruksowe spodnie; 
ź

le znosił upał. Podałem mu list. 

-  Przykro  mi,  że  musiał  się  pan  specjalnie  fatygować  -  powiedziałem.  -  Zazwyczaj  przynoszą 
panu pocztę na górę, prawda? 
- Co panu do tego - warknął i rozerwał kopertę. W miarę jak czytał, twarz mu opadała, wreszcie 
zrobił się blady jak ściana. 
Wsunął list do kieszeni i wypadł na dwór, pozostawiając drzwi szeroko otwarte. 
Ludzie zrobili mu przejście. Poszedł prosto do Zara. Zobaczyłem Berta, który stał tuż pod moimi 
drzwiami, i gestem dłoni zaprosiłem go do środka. 
- Co jest. Bert? Dlaczego tu sterczysz? 
-  No  bo  moja  babka  już  spuchła  jak  melon,  a  nie  ma  nawet  łóżka,  w  którym  mogłaby  urodzić 
dziecko. Chciałbym zamówić prawdziwe meblowe łóżko, pan wic, jakie? Ale zadłużyłem się już 
na dwutygodniowy Zarobek. 
- Izaak Mapie na pewno sprzeda ci je na kredyt. 
-  Nie, on  mnie za dobrze zna. Poza  tym  płaci mojej babce, co się jej należy, więc nie mogę  go 
prosić. 
- Zgoda, Bert, pożyczę ci tyle, ile potrzeba na łóżko. Wyjąkał coś, widać było, że już pożałował, 
ż

e  przyłączył  się  do  tłumu  oblegającego  mój  dom.  Mity,  trochę  głupkowaty  chłopiec, 

pomyślałem, niewiele starszy od Jimmy'ego. 
-  Zgoda,  Bert,  oddasz  mi  tę  forsę,  jak  będziesz  mógł.  A  teraz  posłuchaj.  Widziałeś  człowieka, 
który stąd przed chwilą wyszedł, nazywa się Brogan. 
- Wiem. Nie musi mi pan tego mówić. 
- Wracaj do saloonu i nie spuszczaj z niego oka. Nadszedł do niego list. Dałbym prawą rękę za 
to, żeby wiedzieć, co tam napisane. Czasem jak facet sobie wypije, to zaczyna gadać. Rozumiesz 
mnie? 
- Pewnie, Blue. 
- Chciałbym porozmawiać z nim o budowie drogi. Jeżeli dostał odpowiednie instrukcje, mógłby 
zatrudnić tych wszystkich ludzi. No, a teraz leć już. 
Zamknąłem za nim drzwi. Czekałem tak długo na zjawienie się wysłannika dyrektora kopalni, że 
teraz  rozkołatato  mi  się  serce  i  tak  szybko  bilo,  że  wprost  nie  mogłem  usiedzieć  na  miejscu. 
Odgryzłem kawałek tytoniu, żułem i wsłuchiwałem się w hałasy dochodzące zza jednych moich 
drzwi i ciszę zalegającą za drugimi. Chłopiec patrzał na mnie uparcie. Myślałem: zabierzże się do 

background image

 

85 

tego podania w sprawie Jenksa, napisz listy do dyrektorów banków. Ale przecież wiedziałem, że 
całe  to  moje  pisanie  nic  nie  da,  jeżeli  Towarzystwo  nie  rozpocznie  wreszcie  budowy  drogi. 
Dlaczego list do  Brogana przysłany byt na  moje ręce? Dlaczego Angus  od tygodnia  milczał  na 
temat budowy drogi? 
Wyszedłem z domu i szybkim krokiem ruszyłem do saloonu. Kilku ludzi poszło za mną. 
- Nie ma żadnych wiadomości. Nie mam nic do powiedzenia - powiedziałem w drodze. - Idę do 
baru, jeżeli ktoś chce mi postawić drinka, to bardzo proszę. 
To ich zniechęciło.  Wszedłem do saloonu, stanąłem przy kontuarze i czekałem,  żeby mnie Bert 
zauważył. 
Postawił przede mną szklankę i nalał mi whisky. 
- Jest na górze - powiedział. - Kazał sobie dać całą butelkę i zabrał ze sobą pannę Jessie. 
- W powszedni dzień? - zastanowiłem się. - Pewnie chce coś oblać. 
- Słowa nie pisnął. Zachowywał się, jakby mnie nie znał. Wziął butelkę i pomaszerował na górę z 
panną Jessie. 
Podeszła do nas Mae i odgarniając sobie włosy z czoła powiedziała: 
- O Jezu, żeby ten skurwiel wreszcie zdechł. Jak się masz, Blue? 
- Dziękuję. 
-  Ten  przeklęty  gracz.  Od  dwóch  dni  leży  na  moim  łóżku  i  krwawi  jak  świnia.  Nie  rozumiem 
Ady. Siedzi przy nim, zupełnie jakby to był jej własny chłop. 
- No cóż - westchnąłem - ona przejmuje się takimi sprawami. 
- E, tam, przecież on wykituje. I dobrze mu tak, jak Boga kocham. Zaraz pierwszego dnia, jak tu 
przyjechał, chciał,  
ż

ebym z nim poszła na górę za darmochę. Słyszysz, Blue? „Ach ty tani draniu - powiedziałam do 

niego - mogę z tobą iść, ale musisz zapłacić tak jak wszyscy inni." l wiesz co? Odmówił. Jak ci 
się to podoba? Nalej mi jednego. Bert, na koszt Zara. 
- Gdzie Zar? 
- A bo ja wiem? 
Popijałem  whisky  i  czekałem  wpatrując  się  w  schody  z  niby  to  obojętną  miną.  Przy  stołach 
siedziało kilku ludzi. Rozmawiali, grali w pokera, ale nie hałasowali aż tak bardzo, żeby nie było 
słychać, co się dzieje na górze. Dochodziły stamtąd stłumione jęki gracza, a z innego pokoju głos 
Archie'ego  D.  Brogana.  który  śpiewał  jakąś  piosenkę.  Po  chwili  zeszła  do  nas  Jessie.  Wysoka, 
chuda Jessie. Podeszła do Mae, naszeptała jej coś do ucha i obydwie zaczęty chichotać. 
Nie pamiętam już, ilu strofek piosenki Brogana wysłuchałem. N ie rozróżniałem poszczególnych 
słów, ale zorientowałem się, że śpiewa po irlandzku i  że jak dochodzi do końca, to zaczyna  od 
początku. W czasie pauz myślałem, no dobra, może nareszcie skończył, ale nic z tego, bo milkł 
tylko po to, żeby przepłukać sobie gardło. 
Wreszcie  usłyszałem  skrzypienie  otwieranych  drzwi  i  na  schodach  ukazał  się  Brogan.  Schodził 
powoli,  pochylony,  i  trzymał  się  kurczowo  poręczy.  Na  ostatnim  stopniu  pośliznął  się, 
wybuchnął śmiechem i usiadł. Poczerwieniał, na policzkach wystąpiły mu sine żyłki. Podbiegłem 
do  niego  i  próbowałem  go  podnieść.  Śmiech  uwiąż!  mu  w  gardle,  odegnał  mnie  gwałtownym 
ruchem  ręki,  wstał  o  własnych  sitach  i  ruszył  ku  drzwiom.  Poszedłem  za  nim.  Wymiotował  na 
ś

rodku  ulicy.  Kiedy  skończył,  otarł  sobie  twarz  czerwoną  chustką  i  poszedł  do  sklepu  Izaaka 

trzeźwiusieńki już jak nowo narodzone dziecię. 
Jakże dobrze pamiętam te chwile - nawet dziką melodię, jaką wtedy śpiewał. Do dziś brzmi mi w 
uszach.  A  przecież  wcale  nie  znałem  tego  człowieka!  Wyszedł  ze  sklepu  Izaaka  niosąc  dużą 
paczkę  i  kilka  pękatych  worków.  Przerzucił  je  przez  grzbiet  muła,  dosiadł  go  i  podczas  gdy 
gapiłem się na niego jak urzeczony, dotarł do końca ulicy i wjechał na równinę. 

background image

 

86 

Patrzyłem za nim przez dłuższy czas. Nikt jakoś poza  
mną nie zauważył jego odjazdu, ulica roiła się od ludzi, przed namiotem Szweda gromadziły się 
grupy zgłodniałych. 
Wszedłem do sklepu. Zastałem tam Izaaka, który robił rachunki. Brzuchata Chinka siedziała przy 
drzwiach. Trzymała ręce na kolanach i ciężko dyszała. 
- Izaak, powiedz, co ten facet kupił? 
- Czy to nie byi czasem nadzorca z kopalni? 
- Tak. 
- Kupił sporo prowiantu, patelnię, całe pudło nabojów, zapałki, koc, butelkę rycyny, kilka uncji 
tytoniu. 
Czyż  nie  były  to  wystarczające  dowody?  Czy  koniecznie  musiałem  przeczytać  list?  Nazajutrz 
ś

cieżką  wiodącą  z  kopalni  zaczęli  przybywać  górnicy  po  dwóch  na  jednym  mule,  każdy  z  nich 

miał kilof przerzucony przez ramię. Zapełniła się nimi nasza ulica. 
Angus Mceilhenny powiedział do mnie: 
- Dopóki nam płacili, rąbaliśmy te skaty, ale ja już od dobrych kilku tygodni wiedziałem, że tam 
nie ma ani krztyny złota. 
Nabrali się na kolor tych żył. 
A  więc  pomyłka.  Jak  cały  Zachód,  jak  cała  moja  egzystencja.  Nabieramy  się  na  kolory,  które 
mamią  nas,  oślepiają  i  dopiero  kiedy  jest  za  późno,  świta  nam,  że  życie  to  jedno  wielkie 
oszustwo, jedna wielka beznadziejna bzdura. 
 Pisząc to teraz, rozumiem oczywiście, że byliśmy u kresu wędrówki, zanim ją rozpoczęliśmy, że 
w  samym  początku  tkwiła  zapowiedź  końca.  Piszę  w  nadziei,  że  ktoś  znajdzie  te  kartki  i 
przeczyta. Powiem teraz, jak wyobrażam sobie mojego przyszłego czytelnika. Może będzie nim 
dżentelmen siedzący  w  miękkim fotelu, ustawionym na dywanie, wewnątrz  murowanego domu 
w mieście składającym się ź solidnych budynków, takim na przykład  jak Nowy Jork, o  którym 
Molly opowiadała któregoś wieczoru. Miasta oświetlonego na każdym skrzyżowaniu latarniami 
gazowymi,  tętniącego  kopytami  koni  ciągnących  lśniące  powozy,  pełnego  wytwornych  ludzi... 
Ale nie myśl, szanowny  
czytelniku, że z racji tych wszystkich wspaniałości jesteś lepszym kowalem własnego losu niż ja. 
Czy  czytając  moją  historię  bardzo  się  gorszysz?  No  cóż,  dałbym  wiele  za  to,  żeby  znać  twoją. 
Czyny  twojego  ojca  tkwią  w  tobie,  podobnie  jak  czyny  jego  ojca  tkwiły  w  nim,  nikt  z  nas  nie 
zaczyna od początku, dźwigamy na sobie brzemię pokoleń; 
nic się nie mnoży oprócz kłopotów, kolejne klęski są po prostu coraz większe, to wszystko. 
Wiem,  że  tak  jest,  zawsze  to  wiedziałem.  Wymyślam  sobie  od  durniów  za  to,  że  prowadziłem 
całą  tę  buchalterię.  Zupełnie  tak,  jakby  wpisy  do  ksiąg  mogły  być  namiastką  życia,  jakby 
stawiane  na  papierze  znaki  mogły  wpływać  na  nasz  los.  Można  spisywać  jedynie  i  wyłącznie 
fakty,  tak  jak  czynię  to  teraz  na  kartkach  częściowo  wypełnionych  notatkami  i  poliniowanych 
czerwonymi kreskami. Wiem, że nie pomoże to już ani mnie, ani nikomu z tych, których znałem. 
„Oto  ci,  którzy  zginęli",  napisałem.  O  nie,  nie  pomoże  to  już  nikomu.  Tyle  że  mnie  ułatwia 
wydobywanie  tego  czy  owego  z  pamięci.  Bo  mimo  wszystko  tli  się  we  mnie  nadzieja,  że  ktoś 
kiedyś  przeczyta  te  bazgroły,  i  ta  nadzieja  jest  ostatnim  nieszczęściem,  jakie  spada  na  moją 
głowę. Gdybym nie był taki słaby, roześmiałbym się. Któż zechciałby przyjechać tu po to, żeby 
przewertować  moje  księgi?  Chyba  że  ten  stary  bezzębny  poganiacz  bydła,  który  wziął  resztę 
moich  oszczędności  i  przyrzekł,  że  sprowadzi  kilka  krów.  Myślę,  że  mnie  nabrał,  wyglądał  na 
cwaniaka.  Musiałem  chyba  zdawać  sobie  sprawę  z  tego,  że  ten  człowiek  mnie  okłamuje,  kiedy 
wręczałem mu pieniądze, ale oddawałem mu po prostu dług, płaciłem za to, żeby sobie poszedł. 
A  może  zjawi  się  tu  sędzia  sądu  objazdowego?  Nie  mogę  sobie  przypomnieć,  czy  zdążyłem 

background image

 

87 

napisać list, o który prosił mnie Jenks, i jeżeli tak, to czy dałem go Alfowi, czy nie, a zresztą po 
cóż by miał teraz przyjeżdżać, skoro nie ma tu już kogo sądzić? 
Jenks wypuścił garbusa, z chwilą gdy zorientował się w sytuacji. Kaleka błyskawicznie zmieszał 
się z tłumem, trochę później mignął mi w grupie ludzi plądrujących sklep Izaaka. Przynajmniej 
tak  mi  się  teraz  zdaje.  Tyle  było  wówczas  hałasu,  tyle  zgiełku  i  wrzasku,  że  wszystko  mi  się 
pomieszało. Księżyc był gorący jak słońce, jasny jak samo południe, błyskał w ciemności raniąc 
boleśnie oczy.  
- Jenks!-wrzasnęła Molly. 
Jak dobrze pamiętam ten jej krzyk. Wybiegła przed dom, stała i wymachując rękami próbowała 
zatrzymać pędzący ulicą wóz. 
Nasz  szeryf  stał  na  dachu  karawanu,  którego  boczne  drzwi  otwierały  i  zatrzaskiwały  się 
rytmicznie. Obok niego siedziały Ada i Jessie. 
Jenks myślał, że Molly chce się z nimi zabrać. 
- Szybko, szybko - krzyknął i przechylił się, żeby pomóc jej wleźć.-Te skurwysyny Zaraz zaczną 
hulać. 
Ja też sądziłem, że Molly chce się wdrapać na karawan, chociaż straciłem wszelką nadzieję na to, 
ż

e zechce uciec. Ale ona zrobiła zupełnie coś innego. Ściągnęła nieszczęsnego Jenksa na ziemię i 

rzuciła  się  na  niego  jak  szalona.  Obejmowała  go  za  szyję,  wczepiła  się  w  niego,  całowała  po 
policzkach, jęcząc przy tym: 
- Jenks, błagam cię, załatw go,  zrób to dla mnie, musisz to zrobić, przecież, .wiem, że masz na 
mnie ochotę, widzę to od dawna, kobiety znają się na tym. Załatw go, a pójdę z tobą na koniec 
ś

wiata, będę twoją kobietą, zrobię wszystko, co będziesz chciał... 

Chłopiec i ja, a także dwie kobiety siedzące na koźle przyglądaliśmy się tej scenie w milczeniu. 
Głośne wrzaski zaczęty dochodzić z ,,Pałacu Zara". 
-  Na  litość  boską,  Jenks!-  szepnęła  Jessie  spojrzawszy  za  siebie  ze  zgrozą.  -  Na  litość  boską, 
jedźmy już! 
- Przepraszam bardzo - szarpnął się Jenks próbując uwolnić się od Molly. - Proszę mnie puścić! 
- Jenks, oddaj jeden strzał, jeden jedyny. Nie możesz go nie trafić, on aż się prosi, żeby go zabić! 
- Przecież już mówiłem, że wyrzuciłem gwiazdę szeryfa. 
- Porzuciłam   umierającego  człowieka - zawodziła panna Ada. -On tam leży sam jeden. Jeszcze 
oddycha. 
-  Zamknij  się,  stara  idiotko!  -  warknęła  Jessie.  -  Chcesz  poświęcić  życie  dla  tego  cholernego 
karciarza? Chcesz, żeby zrobili z tobą to, co z Mae i tą drugą babą? Boże drogi! Jenks, jedźmy 
już! 
Z  „Pałacu  Zara"  ludzie  wylewali  się  tłumnie  na  werandę  i  na  ulicę.  Inni  próbowali  zajrzeć  do 
ś

rodka,  żeby  zobaczyć,  co  się  dzieje,  jakby  odbywało  się  tam  nabożeństwo  odprawiane  przez 

wędrownego kaznodzieję. Słychać było  
potworny  wrzask  Mae.  Wiedziałem,  że  już  niedługo  wszyscy  poczujemy  ciężką  rękę  Turnera, 
wszystkim się dostanie. Bóg sam raczy wiedzieć, kiedy się zjawił. Zjechał z gór i zobaczywszy 
wielki  kłębiący  się  tłum,  na  pewno  się  uśmiechnął.  Przyjechał  niechybnie  z  północy  śladem 
górników,  bo przecież  kiedy odjeżdżał od nas,  skierował się właśnie w  tamtą stronę.  Kosa  kosi 
półkolem i zawsze wraca do punktu wyjścia. 
Gdyby  było  inaczej,  czy  zauważyłbym  go?  Przez  całe  popołudnie  stałem  wpatrując  się  w 
równinę,  po  której  ciągnął  się  wielki  tuman  kurzu,  bo  kiedy  dyliżans  przyjechał  i  natychmiast 
odjechał, ludzie uznali to za sygnał i zaczęli pośpiesznie zbierać manatki, ładować je na grzbiety 
swoich zwierząt i zabierać się w drogę. Przed moim domem odgrywały się takie same sceny, jak 

background image

 

88 

te, które pamiętam sprzed laty z Westport, w stanie Missouri. Ludzie stali w grupach, żegnali się 
z sobą i jednocześnie patrzyli het, daleko w głąb równiny. 
Baba  od  jaj  odjechała  prawie  pustym  wozem  przy  akompaniamencie  głośnego  gdakania  kur, 
pozostało  po  niej  tylko  kilka  piórek,  którymi  igrał  wiatr.  Jonce  Early  pospiesznie  wyciągnął  z 
ziemi kotki wyznaczające jego działkę i nawet nie spojrzał za siebie. Kto miał odrobinę oleju w 
głowie, uciekał. Mężczyzna i kobieta o twarzach pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu ciągnęli 
ręczny wózek. 
Jednakże  większość  nędzarzy,  którzy  przybyli  tu  w  poszukiwaniu  pracy,  po  prostu  wyległa  na 
ulicę. 
Patrzałem, jak wypełnia się ludzkim mrowiem, zbyt oszołomiony, żeby zrobić najmniejszy ruch. 
Nic  chciałem  wierzyć  temu,  co  działo  się  przed  moimi  oczami.  Myślałem,  że  na  pewno  Angus 
kłamie. Przyszła mi do głowy szalona myśl: gdybym wybiegł na drogę i zatarasował ją głazami, 
to  udałoby  mi  się  zawrócić  z  drogi  tych  górników,  po  prostu  ogarniętych  zbiorowym 
szaleństwem,  jednoczesnym  wybuchem  gniewu.  Gwar  ludzkich  głosów  podobny  byt  do  wycia 
wiatru. Podszedł do mnie górnik i zagadnął cichym głosem: 
- Czy spodziewa się pan jeszcze dyliżansu? 
- Owszem-odparłem uprzejmie-powinien tu być po południu. 
Splunął sokiem tytoniowym na ziemię i nie podnosząc głowy powiedział: 
- Chciałbym kupić bilet. 
Wręczył  mi  woreczek  złotego  piasku,  więc  zaprowadziłem  go  do  mojego  domu  i  wypisałem 
bilet. Wyszedł, ale Zaraz potem zjawił się następny górnik i już po chwili przed moimi drzwiami 
utworzył się ogonek. Wszyscy ci ludzie żądali biletów na dyliżans, wciskali mi do ręki banknoty, 
srebrne  monety,  bryłki  złota.  Przez  otwarte  drzwi  i  ponad  ich  głowami  widziałem  grupę 
mieszkańców naszego miasta, którzy przyglądali im się w milczeniu. 
Wypisywałem  bilety  powoli  i  to  na  znacznie  większą  liczbę  pasażerów,  niż  mieściło  się  w 
dyliżansie, i myślałem: 
„Czy to nie dziwne, że potrafię pisać zimnymi jak lód rękami, czy to nie dziwne, że zachowuję 
się tak, jakby nic się nie stało?" 
Przypomniałem  sobie  faceta  trafionego  kulą  w  samo  serce,  który  przeszedł  dobrych  kilka 
kroków, zanim zwalił się na ziemię. 
Wiedziałem, że Zar i Izaak przybiegną, jak tylko zorientują się w sytuacji, i że i mnie udzieli się 
ich rozpacz. Wypisałem ostatniemu facetowi z kolejki bilet i właśnie w tej samej chwili weszli. 
Na ich twarzach malował się niekłamany strach. Widać nie wierzyli własnym oczom. 
- Co będzie z tą drogą, Blue? Kiedy zacznie się budowa?- powtarzał Rosjanin raz po raz. 
-  Znasz  tę  równinę,  wiesz,  że  nic  na  niej  nie  rośnie.  Więc  jak  zobaczysz  na  niej  sad  pełen 
wysokich drzew ze złotymi dolarówkami zamiast liści, to Zaraz potem zacznie się budowa drogi. 
- To okropne-jęczał Izaak-to straszne. Co robić? Powiedz, co teraz robić? 
- Nie wiem. 
-  Wiedziałem,  że  tak  się  to  skończy.  Zawsze  to  mówiłem.  Jestem  zrujnowany!  Nabrałeś  mnie, 
wyprowadziłeś w pole! 
- Niech będzie. 
- Już dawno byłbym z Ezrą, gdybym tu nie tkwił. Gdyby nie ty, odnalazłbym go na pewno!  
- Od roku nie słyszałem, żebyś narzekał, Izaak. Zarobiłeś chyba spory grosz! 
- Tak uważasz? A niech cię szlag trafi! Wpakowałem wszystko, co miałem, w to cholerne miasto. 
- Musisz ich zatrzymać, Blue! - Rosjanin wygrażał mi przed nosem pięścią. - Musisz coś zrobić! 
- A co? Może mam wpakować złoto z powrotem pod ziemię? 
- Mój hotel! Mój piękny hotel! Skąd wezmę klientów? 

background image

 

89 

- A niech was obu diabli wezmą! Dajcie  mi święty spokój! Czego  ode  mnie  chcecie?  Wszyscy 
zawsze tylko do mnie przylatują. 
Wynoście się. i to już! Jestem bezradny tak samo jak wy. Czy nic widzicie tego? 
- D r u h mój... 
- Czego jęczysz? Sam nie wiesz!  Mato forsy wyciągnąłeś z tego  miasta?  Ja uważam,  że dosyć. 
Na  pewno  masz  dobrze  schowane  woreczki  ze  złotem,  a  jeżeli  nie,  to  jesteś  głupszy,  niż 
myślałem. 
- Blue, błagam-Rosjanin wyciągnął do mnie ręce i uśmiechnął się przymilnie, błyskając złotym 
zębem. - Blue, proszę cię, rób coś! Przecież wszystko wezmą diabli! 
Opadłem ciężko na  krzesło. Twarz ukryłem  w rękach. Na lodowatych palcach  poczułem  ciepło 
własnego  oddechu.  Ach,  ci  przeklęci  ludzie  ze  Wschodu  o  białych  twarzach  i  w  czarnych 
kapeluszach! Od jak dawna wiedzieli o wszystkim? Może już tamtego popołudnia znali prawdę? 
Pamiętam,  jak  czekając  na  Alfa  siedzieli  w  milczeniu,  wachlowali  się  chusteczkami.  Pewnie 
dlatego nic nie mówili. Ktoś powiedział, że kiedy byli w kopalni, pobrali jakieś próbki, znaczyli 
coś  na  mapach.  Już  rok  temu!  Ale  musieli  mieć  jakieś  plany,  nadzieje,  bo  w  przeciwnym  razie 
Biuro  Terytorialne  nie  przystałoby  do  nas  Haydena  Gillisa.  Jak  długo  czekaliśmy  na  coś,  co 
nigdy  nic  miało  się  ziścić?  Nasze  miasto  zaludniało  się  coraz  bardziej,  a  oni  przez  cały  czas 
wywozili  z  kopalni  zupełnie  bezwartościowy  urobek.  Ja  zaś  co  rano  wypatrywałem  przybycia 
organizatorów  roboty  nawet  wtedy,  kiedy  list  do  Brogana  leżał  już  na  moim  biurku.  Nie  masz 
większego durnia niż dureń z Zachodu, można go tak skołować, że będzie robił swoje  
nawet wtedy, kiedy nie ma już żadnych szans, najmniejszego nawet cienia nadziei. Powiedziałem 
do nich tak: 
- Zjeżdżajcie stąd, póki czas, ładujcie wozy i uciekajcie, bo wiem na pewno, że nie ma już chwili 
do stracenia. Ci, co zostaną, będą kwiczeć jak prosiaki nadziane na widły i nic im to nie pomoże. 
- Co ty wygadujesz. Blue? 
- Głupki od krów! Martwicie się o swój dobytek, a powinniście ratować skórę... 
- Co to znaczy, Blue? 
-  Jeszcze  nie  rozumiecie?  Niech  was  Pan  Bóg  kocha!  Czy  nie  macie  oczu?  To  miasto  jest 
skończone. Zostaliśmy wszyscy nabrani, wszyscy co do jednego! 
Do  dziś  nie  pojmuję,  dlaczego  wtedy  nie  uciekli.  Po  ich  minach  zorientowałem  się,  że  mi 
uwierzyli.  Mieli  zatem  szansę,  więc  pojęcia  nie  mam,  dlaczego  zostali,  dlaczego  wybiegli  z 
mojego domu i wrócili do siebie,  każdy  za  własny  kontuar, dlaczego z  miłym  wyrazem twarzy 
dogadzali  klientom  tak  długo,  aż  zrobiło  się  za  późno  na  ucieczkę.  Może  człowiek  nie  lubi 
myśleć  o  grożącym  mu  nieszczęściu?  Może  po  prostu  nie  mieli  dokąd  iść?  Tak  samo  było  ze 
Szwedem. Mógł się przecież szybko spakować i odjechać jeszcze przed nadejściem nocy, ale nie 
zrobił tego, nie zrobi) tego nawet Zaraz po zjawieniu się Złego. 
Molly otworzyła drzwi między ziemianką a moją izbą. żeby zobaczyć, co się u mnie dzieje: stała 
boso,  z  rozpuszczonymi  włosami,  wyglądała  jak  wcielenie  gniewu  bożego.  Kiedy  Zar  i  Izaak 
wyszli, jej twarz się rozjaśniła. Oczy zabłysły, policzki nabiegły kolorem, uśmiechnęła się nawet 
i powiedziała do stojącego przy niej chłopca: 
- Mój Boże, czy spodziewałeś się, że będziesz świadkiem czegoś takiego? Burmistrzu, czyja się 
nie przesłyszałam? Czyś ty rzeczywiście namawiał tych ludzi do odjazdu? 
Ś

miała  się,  była  naprawdę  szczęśliwa,  wyglądała  jak  młoda  wieśniaczka  naigrawająca  się  z 

zalotnika. 
- Jak Boga kocham, Jimmy. czy słyszysz, co burmistrz mówi tym wszystkim ludziom, których tu 
ś

ciągnął i których namawiał, żeby się osiedlili? Popatrz na niego. To chory człowiek. Zesrał się 

ze strachu. 

background image

 

90 

Po południu przyjechał Alf. Już z daleka zobaczył  
kłębiący się na naszej ulicy tłum i nie trzeba mu było niczego więcej. Zatrzymał dyliżans z dala 
od miasta, blisko grobów, zawrócił i wraz ze swoim pomocnikiem zaczął .pośpiesznie wyrzucać 
ładunek. Mimo to nie udało mu się odjechać w porę; górnicy przybiegli co sit w nogach, taszcząc 
swój  dobytek,  i  zaczęli  ładować  się  do  dyliżansu.  Ja  także  podbiegłem,  bo  chciałem  mu  coś 
powiedzieć, ale Alf nic byt w nastroju do słuchania. Bez liczenia wsunął za pazuchę woreczek z 
pieniędzmi,  który  mu  podałem,  wskoczył  na  kozioł,  trzasnął  z  bata  i  ruszył.  Wóz  jęknął  pod 
ciężarem  ludzkich  ciał.  Górnicy  obsiedli  go  jak  muchy.  Odprowadzałem  ich  wzrokiem  i  w 
pewnym momencie zobaczyłem człowieka, który stracił siły, nie potrafił się utrzymać, spadł na 
ziemię, przewrócił się. wstał, przez chwilę biegł za dyliżansem, aż dat za wygraną i wymachiwał 
zaciśniętą pięścią, podczas gdy kurz powoli na nim osiadał. 
Dokoła  mnie  leżały  wielkie  sterty  paczek,  skrzynie  i  beczki  rozrzucone  byle  gdzie.  Istne 
pobojowisko.  W  ręku  trzymałem  listę  zamówień  dla  Alfa.  Spojrzałem  w  głąb  ulicy  i  podarłem 
kartkę  na  strzępy.  Nagle  z  namiotu  wybiegł  Szwed  ciągnąc  za  sobą  ręczny  wózek  i  zaczął 
ładować na niego te beczki-i skrzynie. Mruczał coś pod nosem, pot spływał mu z czoła i zwilżał 
jego długie jasne włosy. Beczki obejmował oburącz, paczki podnosił bardzo ostrożnie, z jednej 
wysypały się herbatniki, bo upadła i otworzyła się-pozbierał je więc starannie. 
- Do jasnej cholery! - zakląłem. - To nie jest dywan w salonie jakiejś damy! 
Pociągnął  wózek  załadowany  głównie  towarami  Izaaka,  a  nie  własnymi.  Napinał  mięśnie  i 
posuwał  się  przed  siebie  wolno,  krok  za  krokiem,  jak  osioł  albo  wół.  Zagotowało  się  we  mnie. 
Miałem ochotę rąbnąć go w łeb. 
Szedłem  obok  niego,  ale  nie  spuszczałem  oczu  z  miasta.  Powstało  bez  powodu,  bez  powodu 
trwało.  Wyrosło  z  ziemi  dlatego,  że  ludzie  gromadzą  się  w  naturalny  sposób,  ale  czy  jest  to 
wystarczające wytłumaczenie? W równie naturalny sposób możemy żyć samotnie na pustyni. 
- Szwed, słuchaj no! Weź swoje manatki, odblokuj kota wozu i zabieraj się stąd ze swoją kobietą. 
Twoje woły są  
powolne, więc musisz się pospieszyć. Czy słyszysz, co do ciebie mówię? 
. - Aha. 
- Pojedź gdzieś, gdzie są inni Szwedzi. 
Podobną radę dałam Bertowi Albany. Kiedy znalazłem się na skraju naszej ulicy, przypomniał mi 
się,  więc  poszedłem  na  poszukiwania.  Byt  w  stajni,  gdzie  mieszkał  wraz  z  żoną.  Pocieszał  ją, 
mówiąc coś do niej cichym głosem, ale jego nikt nie pocieszał. 
Nie chciał nigdzie się ruszyć. 
-  Dokąd  mam  jechać?-  zapytał.  Trochę  było  w  tym  lojalności  wobec  Zara,  trochę  strachu,  że 
Chinka zacznie rodzić na środku drogi. 
-  Nie  kłóć  się  ze  starym  człowiekiem.  Bert-  powiedziałem.  -  Zabierz  to,  co  zdołasz  unieść,  i 
chodź za mną. W tym mieście nie urodziło się jeszcze żadne dziecko i to jest właściwie okropnie 
smutne, ale tak już jest i niech tak zostanie. 
Kowal  Roebuck  miał  wóz.  Był  gotów  do  odjazdu,  więc  dałem  mu  wszystkie  dolary,  jakie 
znalazłem  w  kieszeni,  w  zamian  za  zabranie  Berta  i  jego  żony.  Pomogłem  im  wleźć  na  wóz  i 
powiedziałem,  że  kowal  zgodził  się  ich  zabrać.  Szedłem  obok  wozu,  który  przeciskał  się  przez 
kłębiącą  ciżbę,  i  zatrzymałem  się  dopiero  na  skraju  równiny.  Przez  chwilę  odprowadzałem  ich 
wzrokiem. 
-  Było  nam  tu  dobrze.  Blue-krzyknął  jeszcze  Bert.-Co  się  właściwie  stało?  Co  teraz  z  nami 
będzie? 
Zobaczyłem  jeszcze  okrągłą,  zalaną  łzami  twarzyczkę  Chinki,  która  próbowała  wchłonąć 
wzrokiem to, czego rozumem objąć nie potrafiła. 

background image

 

91 

Równina  upstrzona  była  grupkami  uciekinierów.  Nagle,  w  odległości  mniej  więcej  dziesięciu 
stóp  przede  mną,  zobaczyłem  Angusa  Mcellhenny'ego.  Zaciskał  pasy.  którymi  przytroczył 
ładunek do grzbietu swojego muła. I chociaż, jeszcze tak niedawno umiałem przemówić do Zara 
i Izaaka, do Szweda i Berta, teraz miałem zupełną sieczkę w głowie i właściwie sam już nic nie 
rozumiałem. 
Zbliżyłem się do Angusa, ale nie udało mi się wydobyć z krtani ani jednego słowa, nie bytem już 
nawet pewny, czego od niego chciałem. Mocno przygryzał fajkę i wcale na mnie nie patrzał. 
- Widzę, że ci się spieszy, co, Angus? 
- Bo nie jestem idiotą. Gdybyś miał trochę oleju w głowie, też byś wyjechał. 
- Angus-chwyciłem go gwałtownie za ramię.-Czy tam nie ma już ani odrobiny złota? 
- Ta góra jest dziurawa jak plaster miodu, nie wiadomo, dlaczego się nie rozpada. Słuchaj. Blue, 
zostało  tam  tylko  kilku  ludzi,  którym  nie  mieści  się  w  głowie,  że  zostali  zwyczajnie  oszukani. 
Zgniją, ale do samej śmierci będą dłubać w skałach. 
- Teraz teren należy do Towarzystwa, prawda? Jeżeli im się uda, to jeszcze go komuś wtrynią. 
-  Na  pewno  znajdą  naiwniaka,  który  kupi  akcje,  przyjedzie  i  zacznie  kopać  od  początku.  Jak 
zobaczy, że się naciął, palnie sobie w łeb. 
Stojący  opodal  górnik  wybuchnął  śmiechem.  Chciałem  jeszcze  coś  powiedzieć,  ale  słowa 
uwięzły  mi  w  gardle.  Powiodłem  wzrokiem  po  odległych  szczytach  jaskrawo  oświetlonych 
czerwienią zachodzącego słońca i poczułem, że krew zastyga mi w żytach. 
-  Blue-szepnął  Angus  Mcellhenny  i  rzucił  mi  krótkie  spojrzenie.  -  Nie  musisz  nic  mówić, 
wszystko  rozumiem.  Do  widzenia,  stary.  Wiem,  jak  kochasz  to  twoje  miasteczko,  i  nawet  nie 
chcę myśleć o tym. co się z nim stanie. 
Wtedy zrozumiałem, że muszę się spokojnie zastanowić nad tym, co robić dalej. Wszystko diabli 
wzięli. Ale człowiek zawsze sobie wmawia, że jego życie ma jakiś cel, mimo że nic za tym nie 
przemawia. Nie miałem już ani centa. Nawet gdyby udało mi się wsadzić Molly i Jimmy'ego na 
czyjś  wóz,  to  czy  zajechaliby  daleko?  Kiedy  patrzałem  za  oddalającym  się  i  mieszającym  się  z 
tłumem uciekinierów Angusem, zdawało mi się, że wraz z nim odchodzi nasze miasto, a nędzne 
jego resztki rozniesie wiatr. 
Przez  całe  popołudnie  przyglądałem  się,  jak  odjeżdżają  ludzie-powolna  to  była  tortura.  Ale  ja 
zawsze miałem skłonność do przedłużania swoich cierpień, toteż liczyłem teraz uciekinierów tak, 
jak się liczy uderzenia zagrożonego zawałem serca. Chcę powiedzieć, że nie myślałem w ogóle o 
własnej ucieczce, po prostu nie miałem na to sit. Kiedy zapadł zmierzch, w mieście zrobiło się 
cicho, mimo że  
sporo ludzi jeszcze pozostało. Mężczyźni stali w grupach i rozmawiali, nikt już się nie krzątał. W 
gorącym powietrzu zawisł kurz i gniew. Zobaczyłem nagle Jimmy'ego, który pędził przed siebie 
jak  opętany.  Miał  wybałuszone  oczy  i  usta  otwarte  do  krzyku.  Biegł  od  strony  „Pałacu  Zara", 
więc  poszedłem,  żeby  zobaczyć  z  bliska,  co  się  dzieje.  Z  głębi  saloonu  wydobywał  się  dziki 
ś

miech. Przywiązana do bariery werandy stała wychudzona, zajeżdżona niemal na śmierć szkapa. 

Rozpoznałem w niej pięknego niegdyś siwka Hausenfielda. 
Przez górną część drzwi widać było tylko jego kapelusz i ramiona. Ale po chwili podniósł głowę 
i  w  tafli  ozdobnego,  wiszącego  za  kontuarem  lustra  ukazało  się  odbicie  jego  twarzy.  Dwaj  Źli 
Ludzie!  Zły  Człowiek  zwielokrotniony!  Pamiętam,  co  przebiegło  mi  wówczas  przez  myśl:  On 
wcale  od  nas  nie  odjechał  i  trzeba  było  tylko  odpowiedniego  oświetlenia,  by  zobaczyć  go  w 
miejscu, w którym przebywał przez cały czas. 
- Hej, gdzie szef? - zawołał. 
Ktoś wskazał palcem na Zara, który stał przy samym końcu kontuaru. 

background image

 

92 

-  Chodź  tu,  napij  się  z  nami,  przyjacielu,  fabrykujesz  całkiem  dobrego  sikacza,  jak  babkę 
kocham. 
Zar nawet się nie poruszył i w kompletnej ciszy zalegającej zatłoczony bar Zły Człowiek pochylił 
się  i  puścił  pełną  szklankę  po  kontuarze.  Pojechała  równo-  ludzie  odsuwali  się,  żeby  jej  nie 
tamować drogi - dopiero na samym końcu przewróciła się, whisky rozlała się i powoli kapała na 
podłogę. 
Vł  Zar  zmarszczył  brwi  i  skrajem  fartucha  próbował  wytrzeć  blat.  Człowiek  uznał,  że  to 
zabawne,  i  wybuchnął  śmiechem,  a  wszyscy  ludzie  zgromadzeni  w  tym  jasno  oświetlonym, 
zadymionym  pomieszczeniu  zawtórowali  mu.  A  potem  Tumer  wyprostował  się  i  wtedy 
zobaczyłem  jaskrawą  bliznę  na  jego  policzku  i  te  nieruchome  oczy.  W  tej  samej  chwili  wzrok 
jego padł na Mae, Jessie i panią Clement, które stały za Rosjaninem. 
- Chodź tu, złotko- powiedział przerywając kompletną  
niemal teraz ciszę. - No chodź! - powtórzył i kiwnął palcem na Mae. 
Serce podskoczyło mi do gardła, zalała mnie fala wstydu, zebrało mi się na wymioty. Poczułem, 
ż

e  muszę  uciec  od  widoku  tego.  co  się  Zaraz  stanie,  od  tej  podłej  sztuczki,  bo  jakże  inaczej 

nazwać oszustwo, którym jest powtórne przeżywanie tego samego koszmaru? Ziemia obraca się 
dokoła swej osi, my razem z. nią się obracamy, kręci się, aż wraz z nami popadnie w szaleństwo. 
Poszedłem  do  stajni  Jenksa.  wyciągnąłem  muła  i  zaprowadziłem  go  na  tył  naszego  domu. 
Przywiązałem go do zaprzęgu majora, obszedłem dom dokoła i pchnąłem drzwi. 
W  środku  było  tak  ciemno,  że  nic  nie  widziałem.  Z  ziemianki  doszedł  mnie  jakiś  szmer,  więc 
zapaliłem lampę, uniosłem ją i wtedy zobaczyłem w kącie pod samą ścianą Molly i Jimmy'ego. 
Molly siedziała za plecami chłopca, trzymała w ręku nóż i mierzyła nim prosto we mnie. On miał 
strzelbę przerzuconą przez kolana. 
- Zaprzęgłem muła -powiedziałem.-Spakujcie trochę rzeczy i jazda. 
-  Zabiję  cię,  burmistrzu  -  syknęła  Molly.  Patrzała  na  mnie.  jakbym  byt  dzikim,  gotowym  do 
skoku  zwierzęciem.  Siedziała  z  szeroko  rozłożonymi  nogami,  w  wysoko  podniesionej  ręce 
trzymała wymierzony we mnie sztylet. Zupełnie, jakbym to ja sprowadził Złego do miasta. 
- Trzymaj się od nas z daleka, Blue! 
-  Na  litość  boską.  Molly,  rób,  co  ci  każę!  W  półmroku  oczy  jej  błyszczały  jak  rozżarzone 
węgielki. 
- Czy chcesz, żeby wszystko się powtórzyło?- krzyknąłem.-Czy nie zależy ci na niczym i nikim? 
Czy  nie  odpokutowałem  już  dostatecznie  mojej  winy?  Ratuj  przynajmniej  chłopca,  jesteś  mu 
przecież  matką, nawet rysica dba o swoje  małe. Zrób to dla dzieciaka, uciekaj z mm, do jasnej 
cholery! 
Chłopiec  przesunął  się  tak,  że  stał  teraz  pomiędzy  Molly  a  mną.  i  podniósł  strzelbę  odrobinę 
wyżej. 
-  Spójrz  na  niego  -  powiedziałem.  -  Możesz  być  z  siebie  dumna.  Udało  ci  się  rzucić  na  niego 
urok. Aleja mam go dość, możesz go sobie wziąć, nie chcę go już znać, ciebie też.  
wynoście się oboje! Bierz zaprzęg, muła, wszystko, co chcesz, tylko zejdź mi z oczu. Byłaś dla 
mnie  jednym  wielkim  nieszczęściem.  Przeklinam  dzień,  w  którym  zobaczyłem  cię  po  raz 
pierwszy,  przysięgam  ci.  Gdybym  wiedział,  coś  ty  za  jedna,  dałbym  się  wtedy  zabić, 
wyciągnąłbym  ręce  do  Złego  Człowieka.  Strzelaj  celnie,  bracie,  bo  Molly  Riordan  czeka  tam, 
ż

eby powoli zamęczyć mnie na śmierć... 

Podczas całej tej obłąkanej gadaniny patrzałem na nią i zdawałem sobie sprawę, że ona mnie w 
ogóle nie zauważa, że zawsze myślała tylko o jednym, pragnęła tylko jednego: 

background image

 

93 

powrotu  Złego  Człowieka!  Czekała  na  niego  jak  najwierniejsza  z  żon.  Nikt  dla  niej  nic  nie 
znaczył-ani  ja,  ani  Jimmy  -  ważny  był  tylko  on,  tylko  on  jeden,  ten  Człowiek  z  Bodie.  Gotów 
byłem ją zabić! 
Patrzałem na chłopca stającego w jej obronie, jakby był jej synem, i załata mnie fala obrzydzenia. 
- Synku, jak ci się zdaje, kogo ty przede mną bronisz? Czy ty naprawdę myślisz, że ona cię lubi? 
Kocha cię akurat tyle co mnie. Gdybyś teraz w lei chwili przyłożył sobie lufę do oka i nacisnął 
spust,  nawet  by  nie  drgnęła.  Powiedz  mu,  Molly,  że  tak  jest,  bo  on  mi  nie  wierzy.  Stoisz  jak 
głupi,  nie  masz  nawet  potowy  rozumu  twojego  ojca,  bo  inaczej  uciekłbyś  stąd,  gdzie  pieprz 
rośnie!  Jimmy,  błagam  cię,  zrób  to,  póki  czas.  Po  co  ci  ona,  nie  jesteś  pierwszym,  którego 
nabrała, nie musisz się tego wstydzić. Uciekaj, chłopcze, spiesz się... 
Ale on znowu przesunął lufę odrobinę do góry. Wdzięczny jestem chociaż za tę łaskę, za to, że w 
jego oczach nie było najmniejszego nawet błysku zrozumienia. Nie bytem odpowiedzialny za to, 
co miał za chwilę zrobić, byt to wynik odruchu gwałtownego jak wystrzał, bo przecież żył przez 
bardzo  długi  czas  pod  straszną  presją.  Przegrałem,  Molly  postawiła  na  swoim,  wszyscy  troje 
zmarnowaliśmy życie, ale spowiadam się teraz tylko ze swojej winy. 
Wtedy i w chwilę później tylko jeden jedyny raz miałem ochotę obezwładnić oboje, wpakować 
ich siłą na wóz i wywieźć z miasta. Ale to była tylko krótka chwila. Nie kombinowałem nawet, 
jak to zrobić. Ruszyłem w stronę Molly odtrącając ramiona chłopca, ale właśnie w tym  
momencie ona usłyszała turkot kół nadjeżdżającego wozu. Pochylona nisko puściła się naprzód i 
w  biegu  przejechała  nożem  po  moich  żebrach.  Wypadła  na  ulicę,  a  ja  potknąłem  się  o  nogi 
chłopca. 
I tak skończyła się moja jedyna próba uratowania ich. Później nie było już na to czasu. 
- Jenks! - wrzasnęła Jessie. - Jenks! Wsiadaj, bo jak nie, to pojedziemy same! Jenks! 
-  Pan  Jenks  się  nigdzie  nie  wybiera,  on  musi  się  zająć  jednym  człowiekiem  -  mówiła  Molly 
przymilnym głosem. Robiła teraz wrażenie zupełnie zdrowej na umyśle. - Drogi szeryfie, wiem, 
ż

e  jesteś  wspaniałym  strzelcem,  że  potrafisz  jednym  strzałem  przestrzelić  facetowi  jaja.  Nasz 

szeryf nigdzie nie jedzie, o nie, to nie miałoby sensu. Spójrzcie na burmistrza. Nawet ten nędzny 
marny tchórz nie ucieka! 
-  To  jego  sprawa.  Bardzo  panią  przepraszam,  ale  obawiam  się,  że  nie  uda  mi  się  załatwić  tych 
wszystkich ludzi. 
-  No  to  chociażby  jego,  tylko  jego  jednego.  -  Molly  znów  chwyciła  Jenksa  kurczowo  za  połę 
koszuli.-Tylko Złego Człowieka z Bodie. Pamiętasz chyba, co on mi zrobił, na pewno pamiętasz. 
- Cóż... 
-  Jenks,  obiecuję  ci  wspaniałe  rzeczy,  daję  ci  słowo  honoru,  że  robię  to  lepiej  niż  te  dwie 
dziewczyny na wozie razem wzięte. 
Wierzysz mi? 
Ostatnie  słowa  Molly  wyrwały  pannę  Adę  z  osłupienia.  Wszystko,  co  usłyszała,  tak  ją 
zbulwersowało, że wstała, wyciągnęła oskarżycielsko palec, wskazała na Molly i powiedziała: 
- Zawsze wiedziałam, o tak, nawet kiedy dawałam ci własną ślubną suknię, że nie jesteś uczciwą 
kobietą. 
W  głębi  ulicy  ktoś,  kto  stał  niedaleko  ..Pałacu  Zara",  obrócił  się  i  zobaczył  stojącą  na  wozie 
kobietę. Powiedział coś i po chwili kilku mężczyzn oddzieliło się od tłumu. Z wielkim krzykiem 
puścili się w stronę wozu. Zły Człowiek Zaraził wszystkich swoją gorączką. 
- O Boże, Jenks-wrzasnęła Jessie i chwyciła cugle. Szery f chciał się wspiąć na kozioł, ale Molly 
nie  puszczała  go.  W  tej  samej  chwili  zacząłem  bezwiednie  klepać  konie  po  zadach,  tak  jak  to 
robił  Jimmy,  chociaż  myślę,  że  z  innego  powodu.  Poderwały  się  gwattownie,  pociągnęły  wóz, 
panna Ada przewróciła się. Wielkie tumany kurzu unosiły się spod rozpędzonych kół. W chwilę 

background image

 

94 

później  kilku  mężczyzn  dosiadło  koni  i  ruszyło  w  pościg.  My,  którzy  staliśmy  na  ich  drodze, 
przycisnęliśmy  się do ściany  domu, dusząc się od kaszlu. Nigdy już nie  widziałem tych dwóch 
kobiet i nie mam pojęcia, co się z nimi stało. 
- O Boże, ludzie! - jęknął Jenks. - Zobaczcie, co ona narobiła. 
- No i co, kochany szeryfie - zachichotała Molly - teraz będziesz mnie już słuchał? 
Próbuję opisać wszystko dokładnie, ale im bliżej końca, tym mniej szczegółów pamiętam. Tracę 
coraz  więcej  krwi  i-co  gorsza  -  mam  straszne  uczucie,  że  nic  z  tego,  co  dotychczas 
opowiedziałem, nie oddaje grozy tych godzin. Mimo moich najlepszych chęci. 
Staram  się,  jak  mogę,  ale  wiem,  że  pamięć  zawodzi  mnie  coraz  bardziej.  To,  co  się  stało, 
przekracza  mój  rozum,  moją  zdolność  kojarzenia.  Ale  czy  w  granicach  moich  możliwości, 
wspominając  dzień  po  dniu,  noc  po  nocy,  udało  mi  się  pokazać  choćby  to,  jak  grunt  powoli 
usuwał się nam spod nóg, jak tragicznie poplątały się nasze losy? 
Nie  przypominam  sobie  już  dokładnie  plugawych  stów  nieszczęsnej  Molly,  wszystkiego,  co 
przyrzekała Jenksowi, ale pamiętam, że Jimmy, który także wszystko słyszał, stał jak porażony, i 
ż

e  po  pewnym  czasie  Jenks  zaczął  obracać  swojego  kolta,  sprawdzać  komory  nabojowe,  przy 

czym ' jego prymitywna duma pęczniała niczym męskość pod wpływem jej szalonych obietnic. A 
może rzeczywiście uwierzył, że jeżeli zabije Tumera, to wszystko będzie po staremu? 
Na  drugim  końcu  ulicy  zobaczyłem  grupę  mężczyzn.  Biegli  w  kierunku  chaty  Johna 
Niedźwiedzia. Sklep Izaaka był Zaryglowany i ciemny, ale jakiś człowiek już walit w jego drzwi. 
W  takich  chwilach  byłem  zawsze  zupełnie  niezdolny  do  akcji.  W  normalnych  warunkach  nie 
jestem gorszy od innych, ale tylko do momentu, kiedy dochodzi do próby sit. Poza tym szalałem 
z wściekłości, bo ten obleśny dureń  
Jenks spijał słodkie niczym syrop stówka padające z ust Molly i już pędził w stronę saloonu, nie 
zdając sobie sprawy, że ona myśli wyłącznie o sobie i Złym Człowieku. Ledwo zdążyłem wpaść 
do  domu  i  wyjąć  rewolwer  z  szuflady  biurka,  Molly  mocno  ściskając  w  dłoni  swój  krzyżyk 
pobiegła do ziemianki. 
Jimmy wciąż stał jak wryty przed drzwiami ze strzelbą w opuszczonej dłoni. 
- Właź do domu! - rzuciłem mu i puściłem się w pogoń za Jenksem. 
- Człowieku! - wrzasnąłem na niego. - Czy ty wiesz, co robisz? 
Pędzil przed siebie dumnie wyprostowany i w odpowiedzi warknął tylko: 
- Wiem! 
Teraz, gdy oświadczyny Molly brzmiały mu w uszach, bytem dla niego niczym. 
-  Mam  nadzieję,  że  wyjdziesz  na  swoje,  panie  szeryfie  -powiedziałem.-Ale  zrób  sobie  chociaż 
plan akcji. 
- Zjeżdżaj z drogi. 
- Jesteś skończonym idiotą. Nie zdążysz nawet w niego wycelować. To nie jest tarcza strzelnicza, 
to jest Zły Człowiek z Bodie! 
- Już ja go załatwię. 
Jakże  mu  chciałem  uwierzyć.  Zauważyłem  nagle,  że  stojący  na  lewo  od  ulicy  namiot  Szweda 
zaczyna  zapadać  się  z  jednej  strony.  Ze  środka  wydobywał  się  brzęk  tłuczonych  garnków  i 
talerzy. Nieco dalej grupa ludzi oświetlonych błękitnym światłem kończącego się dnia rozwalała 
chatę  Indianina.  Pomyślałem,  że  może  naprawdę  jeden  celny  strzał  położy  kres  temu 
wszystkiemu, zdmuchnie płomień i ugasi ogień. 
 Tej  myśli  trzymałem  się  teraz  jak  ostatniej  deski  ratunku,  ona  zagrzewała  mnie  do  działania; 
prosta to była myśl i klarowna, od Jenksa ją przejąłem i od razu stałem się takim samym durniem 
jak on, a kiedy padł trupem, zdjąłem mu z głowy błazeńską czapkę, nasunąłem ją na własny łeb,  

background image

 

95 

stałem się ostatnim błaznem Molly i jestem nim do dziś. Ale któż by się mógł od tego uchronić? 
W obliczu takiej klęski, wśród takiej obłędnej, księżycowej nocy? Należało zabić tego człowieka 
gwoli  sprawiedliwości,  jego  jednego,  właśnie  jego.  Musiałem  coś  zrobić  i  to,  co  najprostsze, 
wydało mi się najlogiczniejsze, zgadzało się bowiem z logiką tych wszystkich przeklętych ludzi 
tarzających się w ciepłym jeszcze piasku ulicy, biegnących na wszystkie strony w poszukiwaniu 
czegoś do niszczenia. 
Nie  zamierzałem  iść  w  ślady  Jenksa.  Ten  wszedł  po  schodach  na  werandę  saloonu  Zara,  z  tym 
swoim błyszczącym rewolwerem w dłoni,  pchnął  drzwi, zawołał: - Hej! - i podniósł rękę, żeby 
wycelować w Złego, ale oślepiły go światła lamp, więc zmrużył oczy i natychmiast stał się jakże 
doskonałym  celem,  jakże  ostro  obramowaną  sylwetką.  Przez  ułamek  sekundy  było  cicho,  a 
potem  ludzie  runęli  ku  drzwiom,  wypadali  jeden  przez  drugiego  na  ulicę,  ich  wąskie,  długie 
cienie przemykały się przez jasno oświetloną werandę, spływały po schodkach w dół, by dopiero 
na  ulicy  przemieniać  się  na  powrót  w  żywych  ludzi.  Ktoś  w  biegu  potrącił  Jenksa,  ten  stracił 
równowagę i próbując ją odzyskać zaczął nieskładnie wymachiwać rewolwerem. 
Usłyszałem głos Zara: -Nie, nie!- Może biegł ku drzwiom przerażony myślą o tym, że za chwilę 
strzaskają  mu  jego  cenne  lustro,  jego  piękne  lampy  tak  wytwornie  rozwieszone  nad  posypaną 
wiórami  podłogą?  Oddany  przez  Jenksa  na  oślep  strzał  trafił  Zara  w  żołądek.  Zły  strzelił 
dwukrotnie. Pierwszy strzał raził Jenksa w pierś, obrócił nim, drugi z pewnością złamał mu kark. 
Spadając  ze  schodów,  fiknął  kozła  i  wylądował  mi  pod  nogami  z  otwartą  gębą,  zwinięty  w 
kłębek, wpatrzony we mnie zdziwionym, nieruchomym już. wzrokiem. 
Leży tam do tej chwili, wszyscy oni nadal leżą tam, gdzie padli. 
Mogę pisać jedną ręką,  ale nie mogę  kopać  grobów. Gwałtowny upadek  Jenksa spłoszył  konie, 
jakiś człowiek biegł w moją stronę, pomyślałem, że może chce mi coś powiedzieć, ale groził mi 
klepką  od  beczki,  więc  zamachnąłem  się  na  niego  rewolwerem  i  odgoniłem  od  siebie  jak  psa. 
Pobiegł dalej w poszukiwaniu innej ofiary. 
Jadłodajnia Szweda była już tylko kupą zmiętego płótna  
namiotowego,  unoszącego  się  i  opadającego  na  przemian  niczym  żywa  istota.  Szwed  próbował 
wydostać swoją żonę spod tego zwaliska, więc podbiegłem i mu pomogłem. 
Postawiliśmy  ją  na  nogi.  Płacząc  objęta  męża  za  szyję,  przylgnęła  do  niego  ze  wszystkich  sit. 
Szwed także płakał, ale ze złości. W jednej ręce trzymał żelazny rondel. Rozwścieczony niemal 
do  nieprzytomności,  wyrwał  się  z  ramion  żony  i  przeklinając  zaczął  walić  z  całych  sit  tym 
rondlem w kłębiące się płótno namiotu. 
Helga  ciągnęła  go  za  poty  kurtki.  Tymczasem  dokoła  nas  ludzie  biegali  jak  obłąkani  po  ulicy, 
wpadali na siebie, brali się za bary-istne miasto szaleńców. 
- Szwed! - zawołałem. - Zabieraj ją stąd czym prędzej! 
Uspokoił się natychmiast. Jeszcze teraz widzę jego  twarz nagle spokojną, białe czoło pod jasną 
czupryną. Objął żonę, pociągnął ją i oboje ruszyli szybkim krokiem za miasto w kierunku skał. 
Zgłębi  „Pałacu  Zara"  wydobywał  się  przeraźliwy  krzyk  kobiety,  zakończony  śmiertelnym 
rzężeniem. 
Przypomniałem  sobie,  że  za  sklepem  Izaaka  leży  wielka  szpula  kolczastego  drutu.  Być  może 
Izaak,  który  wszak  pochodził  z  Vermontu,  wyobrażał  sobie,  że  do  Ciężkich  Czasów  ściągną 
wkrótce  stada  bydła.  Dumny  z  chytrego  pomysłu  poszedłem  na  tyły  sklepu.  Bytem  tak 
podniecony, że nie czułem bólu  w boku,  że  nie  myślałem ani o  Molly,  ani o Jimmym,  co się z 
nimi  dzieje,  zapomniałem  nawet  o  tym,  że  na  własne  oczy  widziałem  rabusiów  rozwalających 
drzwi sklepu Izaaka. Z wnętrza saloonu dochodził mnie pijacki śpiew Tumera, trzask łamanych 
mebli - i cala moja nienawiść skoncentrowała się na tym człowieku. Cóż to była za ulga. 

background image

 

96 

Z  miejsca,  w  którym  teraz  stałem,  rozlegał  się  szeroki  widok  -  na  wschód,  jak  okiem  sięgnąć, 
ciągnęły  się  oświetlone  księżycem  skały.  Mam  jeszcze  w  oczach  obraz  Johna  Niedźwiedzia 
leżącego na jednym ze skalnych występów, chociaż nie jestem całkiem pewny, czy to właśnie w 
tym momencie spostrzegłem go po raz pierwszy, ale niewątpliwie nie miał na sobie ani koszuli, 
ani nakrycia głowy. Klęczał na kolanie i spokojnie patrzał na to, jak motłoch rozwala  mu dom. 
Nie  miał  już  powodu,  żeby  przebierać  się  w  odzież  białego  człowieka.  Sam  nie  wiem,  jakim 
cudem  
moje oko go wypatrzyło - by} wszak nieruchomy jak głaz. To chyba księżyc wskazał mi na niego 
i  wypalił  jego  obraz  w  moim  mózgu  ługiem  swego  blasku.  W  bezruchu  Indianina  było  jednak 
jakieś wewnętrzne drżenie, a w pozie jego coś tak absolutnie trwałego, że chociaż nie miałem go 
już  nigdy  więcej  zobaczyć,  w  świadomości  mojej  nie  ma  przerwy  pomiędzy  tym  obrazem  a 
widokiem Rosjanina, którego zwłoki znalazłem na podłodze jego saloonu dopiero dzisiaj rano. 
Ale  nawet  gdybym  znał  zamiar  Indianina,  nie  dotarłby  on  wtedy  do  mojej  świadomości,  zbyt 
bowiem bytem  zajęty swoim własnym planem  zgładzenia Złego Człowieka.  Spocony,  zbolały  i 
wściekły,  ciągnąłem  ciężki  zwój  kolczastego  drutu  ku  ,,Pałacowi  Zara".  Gdy  zobaczyłem 
Szweda,  który  wracał  ciężkim  krokiem  do  sklepu  Izaaka,  zawołałem  go  i  zażądałem,  żeby  mi 
pomógł. 
- Ezra!- wołał z głębi sklepu Izaak.-Ezra-a! Jego przeciągły krzyk przebijał się przez dochodzące 
ze sklepu huki i trzaski. 
Zrozpaczony Szwed chciał iść przyjacielowi na pomoc, ale ja go zatrzymałem, Zaraziłem swoim 
szaleństwem,  i  wspólnymi  sitami,  szybko  niczym  para  pokutników  uciekających  przed  bożym 
gniewem,  przeciągnęliśmy  druty  przez  werandę  w  nadziei,  że  Tumer  potknie  się  o  nie. 
Przeciągnęliśmy  je  od  kolumny  do  kolumny  rozwijając  wielką  szpulę,  biegaliśmy  tam  i  z 
powrotem jak wariaci, a Tumer wciąż śpiewał. 
Szwed z grubą deską w ręku wlazł na wystający dach i rozpłaszczył się na nim, a ja cofnąłem się 
na środek ulicy.  Promienie księżyca  grzały mi plecy niczym pustynne stonce.  Przykucnąłem za 
koniem  Złego,  którym  byt  siwek  Hausenfielda,  jego  przyjaciel,  podobnie  jak  ja  poraniony  i 
beznadziejnie zmęczony. 
- Tumer!- wrzasnąłem- wyłaź! Chodź tu, jeżeli masz odwagę! 
Ale głos wydobywający się z mojej krtani byt cudzym głosem, głosem obcego człowieka. To on, 
ten obcy, robił za mnie robotę, podczas gdy ja patrzyłem spokojnie, jak jedno po drugim światła 
w  saloonie  gasły,  aż  zrobiło  się  zupełnie  ciemno.  Wtedy  zamilkłem.  Moje  palce  sprawdziły 
cyngiel, ramię przerzuciłem przez siodło Złego, pięść zacisnąłem mocno na uchu jego konia. W 
wielkiej ciszy zawieszonej  
pomiędzy  mną  a  drzwiami  saloonu  nie  ruszało  się  nic.  Ale  dookoła  huczało;  ludzie  walili  we 
wszystko, co blaszane, rozbijali skrzynie Izaaka, ktoś próbował uruchomić jego wóz, ale koń się 
spłoszył  i  stanął  dęba.  Kątem  oka  zobaczyłem,  jak  garbus  wybiega  ze  sklepu  Braci  Mapie, 
trzymając oburącz całą masę zrabowanych przedmiotów. Za nim wlókł się długi kawał jakiegoś 
materiału. 
No  cóż,  miał  Tumer  teraz  tę  ciemność,  której  pragnął.  Gdyby  nie  zgasił  świateł  w  saloonie,  z 
pewnością  zauważyłby  druciane  zasieki,  ale  on  tylko  chciał  się  zorientować,  gdzie  jestem,  w 
jakim kierunku strzelać. Wyszedł więc, wahadłowe drzwi z trzaskiem rąbnęły w ścianę, i stał się 
kształtem  tylko,  cieniem  z  dziurą  pełną  ognia  w  samym  środku.  Zanim  jeszcze  koń  dostał 
postrzał  w  bok,  ja  oddałem  pierwszy  strzał.  Usłyszałem  okrzyk  zdumienia  i  zobaczyłem,  jak 
Tumer wali się na  werandę, nie cień już, ale mężczyzna beznadziejnie zaplątany w te  piekielne 
druty. 

background image

 

97 

Jakże  wszystko  staje  się  łatwe,  kiedy  jest  się  pewnym  swojej  racji.  Wyprostowałem  się  i 
strzeliłem  jeszcze  dwa  razy,  chybiając  wprawdzie,  ale  było  mi  wszystko  jedno,  czułem  się  jak 
dziecko  nie  wierzące  własnym  oczom.  Krew  tryskająca  z  karku  konia  załata  mi  policzek, 
poczułem ją na wargach, na języku. Zły próbował wyplątać się z drutów, ale miał przestrzeloną 
nogę i nie mógł się podnieść. 
Szwed  usiłował  uderzyć  go  deską,  przechyliwszy  się  przez  okap  dachu,  ale  nie  sięgnął  tak 
daleko. 
- Nie, Szwed! - wrzasnąłem. 
Zły obrócił się na wznak na tym swoim cierniowym łożu i strzelił w występ dachu. 
Szwed  osunął  się  i  nie wydając  z  siebie  ani  jednego  dźwięku  -  tak  jak  to  on  -  wyzionął  ducha. 
Dziś rano Helga wyszła ze swojej kryjówki, wołała go, rozglądała się za nim, przewracała leżące 
zwłoki, ale nie wpadło jej do głowy, żeby spojrzeć do góry. Aż nagle zauważyła długie ramiona 
zwisające z występu dachu nad ,,Pałacem Zara" i czuprynę jasnych włosów i przez dłuższy czas 
wrzeszczała na męża, żeby wreszcie zlazł na dół. Szwed przypłacił śmiercią mój błąd, tak, to byt 
mój błąd, jeden z ostatnich, ale największy. Ich ciąg rozpoczął się z chwilą, kiedy przybyłem do 
tego kraju. Biłem Człowieka z Bodie kolbą z całych sił tak długo,  
aż stracił przytomność, ale Szwedowi to już nic nie pomogło. 
Zaraz  zobaczycie,  że  to  nie  byt  wcale  mój  ostatni  błąd.  Okazało  się  bowiem,  że  jeszcze  nie 
zabiłem Turnera, że za wcześnie przestałem go katować. 
I wtedy znowu za sprawi) podłej sztuczki zostałem zepchnięty na dno nieszczęścia, okryty hańbą 
do  reszty.  Gdybym  zrobił  tę  robotę  do  końca,  skazałbym  tylko  siebie  na  potępienie.  Wszędzie 
dokoła toczyły się bójki. Przybysze z gór i mieszkańcy naszego miasta robili, co mogli, żeby się 
nawzajem  okaleczyć  albo  zabić.  Nienawiść  przesycała  ich  głosy,  błyszczała  na  ostrzu  noży, 
wypełniała ślady ich rozbieganych stóp. Ale to wszystko nie miało żadnego związku z Turnerem. 
Boże  drogi,  on  był  przecież  też  tylko  człowiekiem!  Czułem  ciężar  jego  ciała  na  ramieniu, 
wdychałem  idący  od  niego  odór  whisky,  potu  i  krwi  spływającej  z  jego  rozwalonej  głowy  i 
zlepiającej mu włosy. Stracił część oka. kiedy tarzał się w kolczastym drucie, miał złamaną nogę. 
Wszystkie  moje  zmysły  byty  nim  nasycone.  Trzymałem  go  za  przeguby  rąk,  potknąłem  się  o 
cierpliwie  stojącego  na  ulicy,  wykrwawiającego  się  na  śmierć  konia  -  i  chyba  ironiczny  los 
zadbał o to, żebym resztką sił zaniósł Tumcra do naszego domu. 
- No to masz go, Molly! Jesteś zadowolona? O to ci chodziło? 
Ale ona nie słyszała moich stów. Stała w najdalszym kącie pokoju, wparta w ścianę, i patrzała, 
jak  rzucam  go  na  stół.  A  ja  z  trudem  łapałem  oddech,  czułem,  że  za  chwilę  pęknie  mi  głowa: 
runąłem na ziemię, poczołgałem się ku drzwiom i usiadłem oparłszy się o nie plecami. Batem się, 
ż

e  jeżeli  się  położę,  to  już  nigdy  nie  wstanę.  Jakże  żałuję,  że  byłem  świadkiem  tego,  co  się 

później  stało,  a  skoro  już  nim  musiałem  być,  to  że  nie  straciłem  później  pamięci.  Dlaczego  nie 
jest mi dane umrzeć na zielonej łące, w chłodnym cieniu rozłożystego drzewa? Kiedy to po raz 
ostatni siedziałem na trawie, oparty o pień? Marzę o tym tak, jak spragniony człowiek marzy o 
łyku zimnej wody i chyba zginę od tego.  Kiedy pomyślę, że Ezra Mapie mógł wsadzić chłopca 
na  muła,  zabrać  ze  sobą  w  świat  i  wyuczyć  kupieckiego  rzemiosła  albo  że  ja  sam  mogłem  go 
wywieźć od razu w pierwszych godzinach, zanim jeszcze Molly  
wbita szpony w serce tego syna cieśli, tego sieroty o zapłakanych oczach-z ust moich wydobywa 
się głuchy jęk, tak jakby dusza moja już była w piekle, mimo że jeszcze nie umarłem. Co kilka 
minut przychodzi Helga, staje przede mną ze zwisającymi na ramiona włosami i wpatruje się we 
mnie  swoim  obłąkanym  wzrokiem,  i  rwie  sobie  resztki  sukni  na  strzępy.  Te  jej  oczy  to  chyba 
znowu  oczy  Molly?  Oczy  patrzące  z  tych  wszystkich  martwych  twarzy?  Jestem  z  pewnością 

background image

 

98 

jedynym człowiekiem, którego strzeże tyle par zastygłych oczu. O tak, uprawiałem ja glebę tego 
kraju i zebrałem bogaty plon, razem z Ludźmi z Bodie. 
Powiedziałem  chłopcu,  żeby  się  przygotował,  bo  niedługo  już  przyjdą  nas  obrabować,  że  to 
kwestia minut. Mówiłem resztką tchu: 
- Jimmy stań tu, mierz w drzwi. 
Ale on tylko na nią patrzył, tak jak to czynił od roku i  więcej, inaczej już nie potrafił. Taki byt 
jego los, tego go nauczyła. 
Powoli,  z  pełną  ostrożnością,  z  pełną  niewiarą,  Molly  przesuwała  się  w  stronę  Turnera,  tego 
mężczyzny swoich marzeń, wielkiego krzywdziciela, który leżał teraz na naszym jadalnym stole, 
bezradny, cały we własnych ekskrementach. O tak, to byt on, na pewno on, ten sam. Boże, Boże, 
i  niepotrzebny  był  już  krzyżyk  na  łańcuszku  ani  modlitwa,  wystarczył  nóż,  sztylet,  o  tak,  teraz 
można z niego zrobić użytek. Małe dziabnięcie, żeby zobaczyć, czy jeszcze żyje, drobne ukłucie, 
ż

eby przywrócić mu przytomność, żeby jęknął z bólu, żeby wzdrygnął się. Molly odskoczyła w 

tył, przesunęła się nieco w bok, a on próbował się usunąć, uniknąć ostrego koniuszka noża. 
- E?- mówi Molly i znowu:- E?- jakby chciała przez to powiedzieć: ,,No i co, pamiętasz jeszcze 
swoją Molly? A to, czy  to ci czegoś nie przypomina? A to z kolei?" Prawie że tańczyła dokoła 
stołu. Powolnym tańcem odwetu. 
-  Molly!  O  Boże,  Molly,  przestań,  przestań!-  krzyczałem.  Z  trudem  podniosłem  się  z  ziemi  i 
zrobiłem kilka kroków w jej stronę. 
Co za bezmiar zaciekłości! Nie potrafię opisać tego, co wyczyniała. Niechaj Bóg zlituje się nad 
jej  duszą.  Na  twarzy  chłopca  malowało  się  dzikie  przerażenie.  Przez  ileż  nieskończonych, 
straszliwych sekund znosił ten potworny widok?»l jakże inaczej mógł do niej przemówić,  
kiedy  się  wreszcie  zdecydował  zażądać  swoich  praw?  Jakże  inaczej  mógt  wyrazić  potrzebę 
swego  serca?  Przemówił  więc  tak,  jak  go  nauczyła,  po  męsku,  przy  pomocy  odpowiedniego 
instrumentu, głośno, odrodzicielsko. 
Stało to się w momencie, w którym ramiona Tumera ściskały Molly jakby w miłosnym uścisku. 
Zakryłem wylot lufy strzelby Jimmy'ego własną dłonią, ale jego strzał byt mimo to celny, zginęli 
od niego oboje. Mdlejąc słyszałem jeszcze, jak na  zewnątrz jacyś ludzie  biegnąc potykają się o 
zbiornik  z  wodą.  Był  to  ostatni  odgłos,  jaki  pamiętam,  ten  syk  wytryskującej  wody,  dziwnie 
sprośny dźwięk. 
 Więc  już  spisałem  wszystko,  wszystko,  co  się  tu  działo  od  początku  do  końca.  I  bardziej  niż 
ś

mierci boję się tego, że przedstawiłem prawdę. Ale jakżeby się to mogło stać, skoro pisałem tak, 

jakbym wiedział, przeżywając każdą minutę tamtego czasu, która z nich jest ważna, a która nie. 
jakbym pamiętał każde wypowiedziane przez obecnych słowo? Czyż prawda może się wyłaniać 
z takich bazgrot, z opowieści tak ograniczonego człowieka jak ja? 
Poza mną w mieście pozostała wyłącznie Helga: ci, co nie zginęli, uciekli na równinę. Powietrze 
jest  gorące,  suche  i  nieruchome.  Słońce  pali.  Usta  mam  pełne  piasku,  nie  mogę  zebrać  śliny. 
Najmniejszy nawet' podmuch wiatru nie porusza powitalnego transparentu, na niebie nie ma ani 
jednej chmurki. Stado myszołowów, które od czasu do czasu podrywają się gwałtownie w górę, 
rzuca  na  mnie  trochę  cienia.  Ulica  roi  się  od  szakali  i  sępów,  much,  myszy  i  wszelkiego 
robactwa, stwarzają wrażenie nieustającej krzątaniny. 
Siedzę  zwrócony  twarzą  ku  równinie  i  patrzę,  jak  popołudniowe  słońce  maluje  na  niej 
różnobarwne plamy. Na kogo czekam? 
Czyżby  na  Jimmy'ego?  Ale  on  odjechał,  wziął  zaprzęg  Indianina,  jego  muła  i  pędzi  teraz  ku 
innym miastom -jeszcze jeden Człowiek z Bodie. który byt niegdyś synem cieśli imieniem Fee. 
Ktoś powiedział mi kiedyś, że na szlakach, po których  

background image

 

99 

jeżdżą teraz wozy, zbudowana zostanie wkrótce kolej żelazna, że skrajem naszej równiny pędzić 
będą wagony pociągane  lokomotywą parową.  Kiedy wytężam wzrok,  widzę słupy telegraficzne 
spinające niebo z ziemią. Czyżbym tak powoli umierał? 
Dziś  rano,  zanim  zacząłem  pisać  i  ból  byt  zbyt  dojmujący,  bym  mógł  usiedzieć  w  miejscu,  ale 
jeszcze  zanim  zdrętwiało  mi  ramię,  przeszedłem  ulicą,  żeby  obejrzeć  rozmiary  naszej  klęski. 
Izaak zginął w swoim sklepie. W ruinach „Pałacu Zara" znalazłem ciało pani element. Nie żyła, 
mimo  że  na  jej  ciele  nie  było  żadnej  rany.  Zawodowy  gracz,  w  faraona  z  pewnością  leży  na 
górze. Zwłoki Mae są przerzucone przez jeden ze stołów. Suknię ma zawiązaną na szyi, czaszkę 
rozbitą, jej zęby leżą rozrzucone po podłodze. 
Pod barem znalazłem Rosjanina z. głową fachowo oskalpowaną. Kula trafiła go w żołądek, jeżeli 
sądzić po czerwonej plamie na fartuchu. Musiał jeszcze żyć, kiedy dopadł go John Niedźwiedź. 
Widok  zwłok  Zara.  który  akurat  tyle  zawinił,  że  zaszedł  kiedyś  od  tyłu  Indianina  i  lekko  go 
uderzył,  skłonił  mnie  do  tego,  że  wyjąłem  księgi  z  biurka,  przyniosłem  je  tutaj  i  spróbowałem 
opisać,  co  się  wydarzyło.  Mogę  wybaczyć  wszystkim,  tylko  nie  sobie.  Zapewniałem  Molly,  że 
jesteśmy  przygotowani  na  przybycie  Złego  Człowieka,  ale  teraz,  wiem,  że  było  to  niemożliwe. 
Nie można się nigdzie ukryć, ziemia obraca się dokoła własnej osi, nie przesuwa się ani w jedną, 
ani w drugą stronę, to się nigdy nie zmienia, zmienia się tylko nadzieja, tak jak dzień przemienia 
się w noc. O tak, tylko nasze nadzieje raz rosną, raz maleją. Dlaczego tak jest, że tuż przed klęską 
zwycięstwo wydaje się najbliższe? Czy  mogłem jeszcze coś dla nich zrobić? Może gdybym nie 
miał tak niezachwianej  wiary w  naszą przyszłość, oboje żyliby w tej  chwili... O, Molly, o,  mój 
chłopcze... Za pierwszym razem uciekłem przed Złym, za drugim stawiłem mu czoło, ale obydwa 
razy przegrałem. Cokolwiek bym zrobił, przegrać musiałem. 
Helga  stoi  nade  mną,  będzie  patrzała,  jak  umieram.  Kto  zaopiekuje  się  żoną  Szweda?  Smród 
ś

mierci  unosi  się  zewsząd,  a  już  szczególnie  z  mojego  ciała:  tyle  jest  dzisiaj  w  tym  mieście 

padliny, że jeszcze przed zachodem słońca  
wszystkie  sępy  z  całej  okolicy  zlecą  się  na  żer.  Wpadło  mi  do  głowy,  że  można  by  spalić  całą 
ulicę i że płomienie by je odstraszyły. Ale nie ma ani odrobiny wiatru, a w ogóle byłaby to ciężka 
praca, a ja już wcale nie mam sił. 
Poza  tym  przyznaję  ze  wstydem,  że  mam  nadzieję,  iż  może  kiedyś  zjawi  się  tu  człowiek,  ktoś, 
komu nasze drzewo przyda się do budowy nowego domu.