background image

 
 

STAŁO SIĘ JUTRO 

 
 
 
 
 
 

 
Stanisław Lem 
Odruch warunkowy 
 
 

background image

 

Odruch warunkowy 

Zdarzyło si

ę

 to na czwartym roku, przed samymi wakacjami. Pirx, który przeszedł ju

Ŝ

 wszystkie 

ć

wiczenia praktyczne, miał zaliczone loty na symulatorach i dwa prawdziwe oraz ,. samodzielne 

kółko", to znaczy lot na Ksi

ęŜ

yc z l

ą

dowaniem i powrotem. Czul si

ę

 starym wyjadaczem 

kosmicznym, pró

Ŝ

niowym wyg

ą

, którego domem s

ą

 planety, a jedynym ulubionym odzieniem - 

znoszony skafander: wyga taki w przestrzeni pierwszy dostrzega nadlatuj

ą

ce meteory i 

sakramentalnym okrzykiem ..uwaga! rój!" oraz błyskawicznym manewrem ratuje od zagłady 
statek, siebie i mniej bystrych towarzyszy. Tak to sobie przynajmniej wyobra

Ŝ

ał, z ubolewaniem 

konstatuj

ą

c przy goleniu, jak zupełnie nie zna

ć

 po nim ogromu przebytych do

ś

wiadcze

ń

. Nawet 

paskudny wypadek z aparatem Harrelsbergera, który eksplodował mu pod r

ę

kami podczas 

l

ą

dowania na Sinus Medii, nie przysporzył mu ni jednego cho

ć

by siwego włosa. Co tam - zdawał 

sobie spraw

ę

 z jałowo

ś

ci my

ś

lenia o siwi

ź

nie (wspaniale byłoby jednak mie

ć

 oszronione 

skronie!), ale 

Ŝ

eby si

ę

 cho

ć

 par

ę

 zmarszczek przy oczach zrobiło, wskazuj

ą

cych od pierwszego 

wejrzenia, 

Ŝ

e powstały przy wyt

ęŜ

onym wypatrywaniu kursowych gwiazd -tymczasem, jaki był 

pucołowaty, taki został. Drapał wi

ę

c t

ę

paw

ą

 

Ŝ

yletk

ą

 t

ę

 swoj

ą

 g

ę

b

ę

. której si

ę

 skrycie wstydził. i 

wymy

ś

lał coraz bardziej wstrz

ą

saj

ą

ce sytuacje po to. aby na samym ko

ń

cu sta

ć

 si

ę

 ich panem. 

Matters, który cz

ęś

ciowo znał jego zmartwienia, a cz

ęś

ciowo si

ę

 ich domy

ś

lał, radził mu. 

Ŝ

eby 

zapu

ś

cił w

ą

sy. Czy rada była całkiem szczera, trudno powiedzie

ć

. W ka

Ŝ

dym razie Pirx w czasie 

porannej samotno

ś

ci przykładał przed lustrem kawałek czarnego sznurowadła do górnej wargi i 

a

Ŝ

 si

ę

 zatrz

ą

sł, tak to idiotycznie wygl

ą

dało. Zw

ą

tpił w Mattersa, cho

ć

 ten mo

Ŝ

e nie miał na my

ś

li 

niczego złego, a ju

Ŝ

 na pewno nie miała jego przystojna siostra, która powiedziała raz Pirxowi, 

Ŝ

wygl

ą

da ,,szalenie poczciwie". To go dobiło. W lokalu, w którym ta

ń

czyli, nie stało si

ę

 co prawda 

nic z rzeczy, jakich si

ę

 obawiał. Tylko raz pomylił taniec, a ona była na tyle dyskretna, 

Ŝ

milczała, i dopiero po dobrej chwili zauwa

Ŝ

ył, 

Ŝ

e wszyscy ta

ń

cz

ą

 co

ś

 zupełnie innego ni

Ŝ

 on. 

ź

niej jednak szło jak z płatka. Nie deptał jej po nogach, jak mógł. starał si

ę

 nie 

ś

mia

ć

 (bo od 

jego 

ś

miechu ludzie odwracali si

ę

 na ulicy), a potem odprowadził j

ą

 do domu. Od ostatniego 

przystanku szli dobry kawał pieszo i przez cał

ą

 drog

ę

 zastanawiał si

ę

. co by te

Ŝ

 zrobi

ć

 takiego, 

Ŝ

eby poj

ę

ła. 

Ŝ

e wcale nie jest „szalenie poczciwy" - te słowa zalazły mu za skór

ę

. Kiedy ju

Ŝ

 

dochodzili do celu, ogarn

ą

ł go popłoch. 

Niczego bowiem nie wymy

ś

lił, a jeszcze, wskutek wyt

ęŜ

onego namysłu, zamilkł jak pie

ń

; w 

głowie jego rozprzestrzeniała si

ę

 pustka, tym tylko ró

Ŝ

ni

ą

ca si

ę

 od kosmicznej, 

Ŝ

e wypełniona 

rozpaczliwym wysiłkiem. W ostatniej chwili przez my

ś

l przeleciały mu jak meteory dwa czy trzy 

pomysły: 

Ŝ

eby si

ę

 z ni

ą

 umówi

ć

Ŝ

eby j

ą

 pocałowa

ć

Ŝ

eby - gdzie

ś

 o tym czytał - u

ś

cisn

ąć

 jej r

ę

k

ę

 

w sposób znacz

ą

cy, subtelny, a zarazem przewrotny i nami

ę

tny. Ale nic z tego nie wyszło. Ani jej 

nie pocałował, ani si

ę

 z ni

ą

 nie umówił, ani jej r

ę

ki nie podał... i gdyby

Ŝ

 tak si

ę

 to sko

ń

czyło! Kiedy 

powiedziawszy „dobranoc", tym swoim przyjemnie łami

ą

cym si

ę

 głosem. odwróciła si

ę

 do furtki i 

uj

ę

ła klamk

ę

, ockn

ą

ł si

ę

 jego diabeł. A mo

Ŝ

e stało si

ę

 to po prostu dlatego, 

Ŝ

e w głosie jej wyczuł 

ironi

ę

, rzeczywist

ą

 lub wyobra

Ŝ

on

ą

. Bóg raczy wiedzie

ć

 -do

ść

Ŝ

e zupełnie odruchowo, kiedy si

ę

 

wła

ś

nie odwróciła taka pewna siebie, spokojna - oczywi

ś

cie, dzi

ę

ki urodzie nosiła si

ę

 jak królowa 

jaka

ś

 (ładne dziewcz

ę

ta zwykle tak si

ę

 nosz

ą

), a wi

ę

c dobrze - dał jej klapsa w tyłek, i to nawet • 

mocnego. Usłyszał lekki, stłumiony okrzyk: porz

ą

dnie musiała si

ę

 zdziwi

ć

! Ale nie czekał ju

Ŝ

 na 

nic. Zawróciwszy na pi

ę

cie, zwiał, jakby w strachu, 

Ŝ

e b

ę

dzie go goniła... Matters, do którego 

nazajutrz zbli

Ŝ

ał si

ę

 jak do bomby z czasowym zapalnikiem, nic o tym incydencie nie wiedział. 

Problem owego osobliwego post

ę

pku n

ę

kał Pirxa. Nie my

ś

lał wtedy nic (z jak

ąŜ

 łatwo

ś

ci

ą

 mu to 

niestety przychodziło!), ale przylepił jej klapsa. Czy tak post

ę

puj

ą

 szalenie poczciwi faceci ? 

Nie był całkiem pewny, ale obawiał si

ę

Ŝ

e raczej tak. Po historii z siostr

ą

 Mattersa (unikał jej 

odt

ą

d jak ognia) przestał w ka

Ŝ

dym razie robi

ć

 rano miny do lustra. Przedtem bowiem upadł kilka 

razy tak nisko, 

Ŝ

e z pomoc

ą

 drugiego lusterka szukał profilu swej twarzy, który by cho

ć

 

nieznacznie zaspokoił jego wielkie wymagania. Oczywi

ś

cie, nie był zupełnym idiot

ą

 i zdawał 

sobie spraw

ę

 ze 

ś

mieszno

ś

ci tych małpich grymasów, ale z drugiej strony, nie 

ś

ladów urody 

jakiej

ś

 szukał przecie

Ŝ

 na miło

ść

 bosk

ą

, lecz charakteru! Czytał bowiem Conrada i z wypiekami 

my

ś

lał o wielkim milczeniu galaktycznym, o samotnym m

ę

stwie - a czy

Ŝ

 mo

Ŝ

na sobie wyobrazi

ć

 

background image

bohatera wiecznej nocy. samotnika -z tak

ą

 g

ę

b

ą

? W

ą

tpliwo

ś

ci pozostały, ale z wykr

ę

caniem 

twarzy przed lustrem zrobił koniec, ukazuj

ą

c sobie, jak

ą

 ma tward

ą

, niezłomn

ą

 wol

ę

Troski te, tak nurtuj

ą

ce, zbladły nieco wobec nadci

ą

gaj

ą

cego egzaminu u profesora Merinusa, 

zwanego popularnie Merynosem. Egzaminu tego, prawd

ę

 mówi

ą

c, nie bał si

ę

 

prawie nigdy. Tylko trzy razy przychodził do gmachu Astrodezji i Astrognozji Nawigacyjnej, gdzie przed sal

ą

 

studenci zawsze czyhali na wychodz

ą

cych od Merynosa, nie tyle, 

Ŝ

eby fetowa

ć

 ich sukcesy, ile by si

ę

 

dowiedzie

ć

, jakie te

Ŝ

 nowe, podchwytliwe pytanka wymy

ś

lił Złowrogi Baran. Bo i tak nazywano srogiego 

egzaminatora. Starzec ów, który w 

Ŝ

yciu nogi nie postawił nie to, 

Ŝ

e na Ksi

ęŜ

ycu - progu rakiety 

Ŝ

adnej 

nawet nie przekroczył - znał, moc

ą

 teoretycznej wszechwiedzy, ka

Ŝ

dy kamie

ń

 wszystkich kraterów Morza 

Deszczów, grzbiety skalne planetoid i najbardziej niedost

ę

pne połacie jowiszowych ksi

ęŜ

yców; 

powiadano, 

Ŝ

e posiada wszechstronn

ą

 znajomo

ść

 meteorów i komet, które zostan

ą

 dopiero odkryte za lat 

tysi

ą

c, poniewa

Ŝ

 ju

Ŝ

 teraz drogi ich matematycznie przewidział dzi

ę

ki ulubionemu swemu zaj

ę

ciu, analizie 

perturbacyjnej ciał niebieskich. Ogrom tej wiedzy czynił go zgry

ź

liwym wobec mikroskopijnych wiadomo

ś

ci 

studentów. Pirx nie bał si

ę

 jednak Merinusa, bo odkrył jego klucz. Stary miał własn

ą

 terminologi

ę

, której 

prócz niego nikt nie u

Ŝ

ywał w fachowym pi

ś

miennictwie. Pirx zatem, wiedziony przyrodzon

ą

 bystro

ś

ci

ą

zamówił w bibliotece wszystkie prace Merinusa i - nie, wcale ich nie czytał. Przekartkował je tylko 

wypisawszy sobie ze dwie

ś

cie Merynosowych dziwol

ą

gów słownych. Profesor, usłyszawszy styl jego 

odpowiedzi, drgn

ą

ł, podniósł strz

ę

piaste brwi i zasłuchał si

ę

 w Pirxa jak w słowika. Chmury, przeci

ą

gaj

ą

ce 

mu zazwyczaj przez twarz, rozeszły si

ę

. Odmłodniał prawie, bo było to, jakby słyszał siebie samego - a Pirx. 

uskrzydlony t

ą

 przemian

ą

 i własn

ą

 bezczelno

ś

ci

ą

, parł dalej na całego -z takim rezultatem, 

Ŝ

e gdy 

kompletnie zawalił si

ę

 na ostatnim pytaniu (wymagało znajomo

ś

ci wzoru - cała Merynosowska retoryka nic 

nie mogła tu wskóra

ć

), profesor wpisał mu wielk

ą

 czwórk

ę

, wyra

Ŝ

aj

ą

c ubolewanie, 

Ŝ

e nie mo

Ŝ

e da

ć

 pi

ą

tki. 

Tak. Merynosa osadził. Wzi

ą

ł go za rogi. Daleko wi

ę

ksz

ą

 trem

ę

 odczuwał przed ..wariack

ą

 k

ą

piel

ą

", która 

była nast

ę

pnym i ostatnim etapem przed egzaminami dyplomowymi. 

Na ..wariack

ą

 k

ą

piel" nie było 

Ŝ

adnych sposobów. Najpierw człowiek szedł do Alberta, niby tylko wo

ź

nego 

przy katedrze Astropsychologii Do

ś

wiadczalnej, ale w rzeczywisto

ś

ci był on praw

ą

 r

ę

k

ą

 docenta i słowo jego 

wa

Ŝ

niejsze było od opinii wszystkich asystentów. Albert, totumfacki jeszcze profesora 

Balle'a, który przed rokiem poszedł na emerytur

ę

 ku uciesze studentów i zasmuceniu wo

ź

nego (nikt go 

bowiem tak, jak profesor emeritus nie rozumiał), wiódł kandydata do małej salki w podziemiu, gdzie 

sporz

ą

dzał mu parafinowy odlew twarzy. Odlew ten, po zdj

ę

ciu, poddawał małemu zabiegowi: 

w negatyw nosa wstawiał dwie metalowe rurki. To było wszystko. Nast

ę

pnie kandydat szedł na pi

ę

tro, do 

,,ła

ź

ni". Nie była to naturalnie 

Ŝ

adna ła

ź

nia, ale jak wiadomo, studenci nie nazywaj

ą

 nigdy rzeczy ich 

wła

ś

ciwym imieniem. Był to spory pokój, z basenem pełnym wody. Kandydat czy, znowu wedle gwary 

studenckiej, pacjent rozbierał si

ę

 i wchodził do wody, któr

ą

 ogrzewano dopóty, a

Ŝ

 przestawał odczuwa

ć

 jej 

temperatur

ę

. To było indywidualne: dla jednych woda ..przestawała istnie

ć

" przy 29, dla innych dopiero przy 

32 stopniach. Do

ść

Ŝ

e kiedy spoczywaj

ą

cy na wznak w basenie młody człowiek podniósł r

ę

k

ę

. wod

ę

 

przestawano ogrzewa

ć

, a jeden z asystentów nakładał mu na twarz parafinow

ą

 mask

ę

. Nast

ę

pnie 

dodawano do wody jakiej

ś

 soli (ale nie cyjanku potasu, jak o tym powa

Ŝ

nie zapewniali ci, co mieli ju

Ŝ

 

„wariack

ą

 k

ą

piel" za sob

ą

), zdaje si

ę

 zwykłej soli kuchennej. Dodawało si

ę

 jej tyle, by ..pacjent" (zwany te

Ŝ

 

..topielcem") pływał swobodnie tu

Ŝ

 pod powierzchni

ą

 wody. nie wynurzaj

ą

c si

ę

, tylko metalowe rurki 

wystawały na wierzch, mógł wi

ę

c swobodnie oddycha

ć

. To było w zasadzie wszystko. Uczona nazwa 

eksperymentu brzmiała ..pozbawienie bod

ź

ców aferentnych". W samej rzeczy, pozbawiony wzroku, słuchu, 

w

ę

chu, dotyku (bo obecno

ść

 wody po bardzo krótkim czasie przestawało si

ę

 wyczuwa

ć

), ze skrzy

Ŝ

owanymi 

na piersiach ramionami, niczym u mumii egipskiej, spoczywał „topielec" w niewa

Ŝ

kim zawieszeniu przez 

kilka godzin. Jak długo? Jak długo mógł wytrzyma

ć

. Jak gdyby nic szczególnego. Jednak

Ŝ

e z człowiekiem w 

takim poło

Ŝ

eniu zaczynaj

ą

 dzia

ć

 si

ę

 dziwne rzeczy. Ka

Ŝ

dy mógł naturalnie czyta

ć

 o prze

Ŝ

yciach „topielców" 

w podr

ę

cznikach psychologii eksperymentalnej. Ale te

Ŝ

 prze

Ŝ

ycia te były bardzo zró

Ŝ

nicowane 

indywidualnie. Trzecia cz

ęść

 kandydatów nie mogła wytrzyma

ć

 nie to. 

Ŝ

e sze

ś

ciu czy pi

ę

ciu, ale nawet 

trzech godzin. Wytrwało

ść

 była wszak

Ŝ

e godna zalecenia, bo praktyki wakacyjne rozdzielano podług listy 

lokat: kto miał pierwsz

ą

, dostawał praktyk

ę

 ..ekstra" na ró

Ŝ

nych stacjach okołoziemskich. Z góry nigdy nie 

było wiadomo, kto oka

Ŝ

e si

ę

 "twardy", a kto nie, „k

ą

piel" bowiem poddawała nie byle jakiej próbie spoisto

ść

background image

konsolidacj

ę

 osobowo

ś

ci. Pirx przeszedł pocz

ą

tek do

ść

 gładko, je

ś

li nie liczy

ć

 tego, 

Ŝ

bez wszelkiej potrzeby schował twarz pod wod

ą

, zanim jeszcze asystent nało

Ŝ

ył mu mask

ę

, w 

zwi

ą

zku z czym łykn

ą

ł jak

ąś

 kwart

ę

 wody i przy okazji przekonał si

ę

Ŝ

e jest najzwyczajniej w 

ś

wiecie słona. Po nało

Ŝ

eniu maski posłyszał zrazu lekki szum w uszach. Znajdował si

ę

 w 

doskonałej ciemno

ś

ci. Jak nale

Ŝ

ało. rozlu

ź

nił mi

ęś

nie; woda unosiła go bez ruchu. Oczu nie mógł 

otworzy

ć

, gdyby nawet chciał, uniemo

Ŝ

liwiała to przylegaj

ą

ca do policzków i czoła parafina. 

Najpierw zacz

ą

ł go sw

ę

dzi

ć

 . nos, potem prawe oko. Przez mask

ę

 nie mógł si

ę

, naturalnie, 

podrapa

ć

. O takim sw

ę

dzeniu nic nie mówiły relacje innych „topielców" - widocznie był to jego 

prywatny wkład w psychologi

ę

 eksperymentaln

ą

. Spoczywał doskonale bezwładny w wodzie, 

która ani nie grzała, ani nie chłodziła jego nagiego ciała. Po paru chwilach stracił 

ś

wiadomo

ść

 jej 

istnienia. Mógłby oczywi

ś

cie poruszy

ć

 nogami albo cho

ć

by palcami i przekona

ć

 si

ę

Ŝ

e s

ą

 

ś

liskie i 

mokre, ale wiedział, 

Ŝ

e czuwa nad nim u sufitu oko rejestruj

ą

cej kamery: za ka

Ŝ

de poruszenie 

były punkty karne. Wsłuchawszy si

ę

 w siebie, po niedługim czasie mógł ju

Ŝ

 rozró

Ŝ

nia

ć

 tony 

własnego serca nadzwyczaj słabe i dochodz

ą

ce jak*by z ogromnej odległo

ś

ci. Było mu wcale 

nie

ź

le. Sw

ę

dzenie ustało. Nic go nie uwierało. Albert umie

ś

cił rurki w masce tak zr

ę

cznie, 

Ŝ

nawet ich nie czuł. Niczego w ogóle nie czuł. Ta pustka stawała si

ę

 niepokoj

ą

ca. Najpierw 

zatracił poczucie poło

Ŝ

enia ciała, pozycji r

ą

k i nóg. Pami

ę

tał jeszcze, jak le

Ŝ

y, bo o tym wiedział, 

w białej parafinie na twarzy. Stwierdził ze zdziwieniem, 

Ŝ

e on, który umiał zwykle okre

ś

li

ć

 czas 

bez zegarka, z dokładno

ś

ci

ą

 do paru minut, nie ma nawet najsłabszego wyobra

Ŝ

enia o tym, ile 

minut - czy mo

Ŝ

e ju

Ŝ

 kwadransów? - upłyn

ę

ło od zanurzenia si

ę

 w ,,wariack

ą

 k

ą

piel". 

Kiedy si

ę

 tak dziwił, zauwa

Ŝ

ył, 

Ŝ

e nie ma ju

Ŝ

 ciała ani twarzy, w ogóle niczego. Tak dobrze, jakby 

go w ogóle nie było. Wra

Ŝ

enia tego niepodobna nazwa

ć

 przyjemnym. Raczej przera

Ŝ

ało. Jakby 

rozpuszczał si

ę

 po trosze w tej wodzie, , której istnienie te

Ŝ

 do

ń

 wcale nie dochodziło. I serce 

nawet przestał słysze

ć

. Wyt

ęŜ

ał słuch jak mógł - nic. Cisza za to, wypełniaj

ą

ca go dokładnie, 

stała si

ę

 nieprzyjemnym, głuchym pomrukiem, białym, ci

ą

głym szumem, 

Ŝ

e chciało si

ę

 wprost 

zatka

ć

 uszy. W pewnym momencie pomy

ś

lał, 

Ŝ

e min

ą

ł ju

Ŝ

 chyba porz

ą

dny kawał czasu i par

ę

 

karnych punktów tak bardzo nie zaszkodzi. Chciał ruszy

ć

 r

ę

kami. Nie miał czym poruszy

ć

: nie 

było r

ą

k. Nawet nie to, 

Ŝ

e si

ę

 przel

ą

kł; osłupiał raczej. Prawda, 

Ŝ

e co

ś

 tam pisano 

o „zatraceniu poczucia ciała", ale któ

Ŝ

 by uwierzył, 

Ŝ

e mo

Ŝ

by

ć

 tak zupełnie? 

Widocznie tak ma by

ć

 - uspokoił siebie. Grunt si

ę

 nie 

rusza

ć

 - jak si

ę

 chce mie

ć

 dobr

ą

 lokat

ę

, trzeba wytrzyma

ć

 

to i owo. Ta maksyma podtrzymywała go przez jaki

ś

 czas. 

Jak długo? Nie wiedział. 
Potem zacz

ę

ło si

ę

 robi

ć

 gorzej. 

Zrazu ciemno

ść

, w której spoczywał czy te

Ŝ

 raczej, któr

ą

 

sam był, zaroiła si

ę

 od słabych migota

ń

, polatuj

ą

cych na 

obrze

Ŝ

u pola widzenia kr

ę

gów, wła

ś

ciwie bez

ś

wietlnych, 

m

Ŝą

cych niewyra

ź

nie. Poruszył gałkami ocznymi, ten ruch 

czuł, i to go pocieszyło. Ale dziwna rzecz: po kilku 
poruszeniach i oczy wymkn

ę

ły si

ę

 jego władzy... 

Fenomeny wzrokowe i słuchowe, te migotania, m

Ŝ

enia, 

szumy i pomruki, były niewinnym wst

ę

pem, igraszk

ą

 wobec 

tego, co zacz

ę

ło si

ę

 z nim dzia

ć

 zaraz potem. 

Rozpadał si

ę

. Ju

Ŝ

 nie to, 

Ŝ

eby ciałem: o ciele nie było mowy, 

ciało od wieków przestało istnie

ć

, było czasem zaprzeszłym, 

czym

ś

 utraconym w sposób nieodwołalny. Mo

Ŝ

e nigdy go nie 

miał? 

Zdarza si

ę

 czasem, 

Ŝ

e przyci

ś

ni

ę

ta, niedokrwiona r

ę

ka na 

jaki

ś

 czas obumrze. Mo

Ŝ

na dotyka

ć

 jej drug

ą

, czuj

ą

c

ą

 i 

Ŝ

yw

ą

jak kawałka drewna. Prawie ka

Ŝ

dy zna to dziwne uczucie, 

nieprzyjemne, na szcz

ęś

cie szybko przemijaj

ą

ce. Ale człowiek 

wtedy jest cały normalny, czuj

ą

cy i 

Ŝ

ywy, tylko kilka palców 

czy dło

ń

 ogarn

ą

ł martwy bezwład, 

Ŝ

e stały si

ę

 jakby 

uczepionym do reszty ciała przedmiotem. Pirxowi jednak nie 
pozostało nic: albo lepiej, prawie nic - prócz strachu. 
Rozpadał si

ę

 - nie na 

Ŝ

adne tam osoby, ale wła

ś

nie na 

strachy. Czego si

ę

 bał? Poj

ę

cia nie miał. Nie był ani trze

ź

wy, 

ani jawy nie prze

Ŝ

ywał (jaka

Ŝ

 mo

Ŝ

e by

ć

 jawa bez ciała!), ani 

background image

snu. Bo nie 

ś

nił przecie

Ŝ

: wiedział, gdzie jest, co z nim robi

ą

To było co

ś

 trzeciego. I do upicia si

ę

 te

Ŝ

 najzupełniej 

niepodobne. 
Czytał i o tym. To si

ę

 nazywało ..dezorganizacja pracy kory 

mózgowej, spowodowana pozbawieniem mózgu impulsów 
dosłownych". 
Brzmiało to nie najgorzej. Do

ś

wiadczenie jednak... 

Był troch

ę

 tu, troch

ę

 tam i wszystko si

ę

 rozłaziło. Kierunki: 

góra, dół, bok - nic z tego! Usiłował sobie przypomnie

ć

gdzie mo

Ŝ

e by

ć

 sufit. Ale jak mówi

ć

 o suficie, kiedy nie ma 

ciała ani oczu? 
Zaraz - rzekł sobie - zrobimy z tym porz

ą

dek. Przestrze

ń

 - 

wymiary - trzy kierunki... 
Te słowa nic nie znaczyły. Pomy

ś

lał o czasie, powtarzał 

„czas, czas" - jakby 

Ŝ

uł kawałek papieru. Zlepek bez jakiegokolwiek sensu. Ju

Ŝ

 nie on powtarzał, 

mówił to jaki

ś

  ^j nikt. jaki

ś

 obcy, kto

ś

, kto wlazł w niego. Nie, on wlazł      \'• w kogo

ś

. I ten kto

ś

 

rozdymał si

ę

. Puchn

ą

ł. Zatracał wszystkie granice. W

ę

drował niepoj

ę

tymi wn

ę

trzami, objawił si

ę

 

olbrzymim jak balon, niemo

Ŝ

liwym, słoniowatym palcem, był cały palcem, nie swoim, nie 

prawdziwym, ale jakim

ś

 wymy

ś

lonym, wzi

ę

tym nie wiadomo sk

ą

d. Ten palec usamodzielniał si

ę

Stawał si

ę

 czym

ś

 przytłaczaj

ą

cym, nieruchomym, zgi

ę

tym karc

ą

co i zarazem idiotycznie, a jego 

my

ś

lenie unosiło si

ę

 raz z jednej, raz z drugiej strony tej bryły niemo

Ŝ

liwej, ciepłej, wstr

ę

tnej, 

Ŝ

adnej - znikł. Wirował. Kr

ę

cił si

ę

. Spadał jak kamie

ń

, chciał krzykn

ąć

. Migoty bez twarzy, 

okr

ą

gławe, wytrzeszczone, rozpływaj

ą

ce si

ę

 - gdy usiłował stawi

ć

 im czoło - lazły na niego, 

pchały si

ę

, rozpierały go, był jak cienkopowłokowy zbiornik gro

Ŝą

cy p

ę

kni

ę

ciem. I wybuchn

ą

ł. 

Rozpadł si

ę

 na niezale

Ŝ

ne od siebie ciemno

ś

ci, które szybowały jak polatuj

ą

ce bezwładnie 

strz

ę

py zw

ę

glonego papieru. A w tych wahaniach i polatywaniach było niepoj

ę

te napi

ę

cie, 

wysiłek taki chyba, j

ą

ł? w 

ś

miertelnej chorobie, kiedy poprzez mgły i pustki, która była kiedy

ś

 

sprawnym ciałem, a teraz jest tylko znieczulon

ą

, stygn

ą

c

ą

 pustyni

ą

, co

ś

 pragnie jeszcze ostatni 

raz odezwa

ć

 si

ę

, dotrze

ć

 do jakiego

ś

 drugiego człowieka, zobaczy

ć

 go, dotkn

ąć

. Zaraz - 

powiedziało co

ś

 zadziwiaj

ą

co trze

ź

wo, ale to było obce, to nie był on. Mo

Ŝ

e jaki

ś

 dobry człowiek 

zlitował si

ę

 i mówił do niego? Do kogo?... Gdzie? Ale słyszał przecie

Ŝ

... Nie, to nie był prawdziwy 

głos. Zaraz. Ju

Ŝ

 inni to przeszli. Z tego si

ę

 nie umiera. Trzeba si

ę

 trzyma

ć

. Te słowa obracały si

ę

 

w kółko. A

Ŝ

 utraciły sens. Znowu wszystko rozlało si

ę

 jak szara namarszczona bibuła. Jak 

ś

niegowa góra w sło

ń

cu. Wymywany, uciekł gdzie

ś

 bez ruchu, nikł. Zaraz mnie nie b

ę

dzie - 

pomy

ś

lał najzupełniej serio, bo to było jak 

ś

mier

ć

, nie jak sen. Tylko to jedno wiedział jeszcze: 

Ŝ

nie 

ś

ni. Osaczyło go ze wszystkich stron. Nie, nie jego. Ich. Było ich kilku. Wielu? Nie mógł si

ę

 

doliczy

ć

. Co ja tu robi

ę

? - powiedziało w nim co

ś

. - Gdzie ja jestem? W oceanie? Na Ksi

ęŜ

ycu? 

Do

ś

wiadczenie... Nie wierzył, 

Ŝ

e to mo

Ŝ

e by

ć

 do

ś

wiadczenie: jak to, troch

ę

 parafiny, jaka

ś

 słona 

woda, i człowiek przestaje istnie

ć

? Postanowił z tym sko

ń

czy

ć

, za wszelk

ą

 cen

ę

. Zmagał si

ę

sam nie wiedział z czym. jakby wywa

Ŝ

ał olbrzymi przywalaj

ą

cy go kamie

ń

. Nie mógł nawet 

drgn

ąć

. W ostatnim błysku przytomno

ś

ci zebrał resztk

ę

 sił i j

ę

kn

ą

ł. Usłyszał ten j

ę

k, 

stłumiony, oddalony, jak radiowy sygnał z innej planety. Na jak

ąś

 sekund

ę

 prawie ockn

ą

ł si

ę

 i 

skupił po to, 

Ŝ

eby wpa

ść

 w nast

ę

pn

ą

, jeszcze czarniejsz

ą

, podmywaj

ą

c

ą

 wszystko agoni

ę

Nie czuł 

Ŝ

adnego bólu. Ba, gdyby był ból! Siedziałby w ciele, dawałby o nim zna

ć

, okre

ś

lałby 

jakie

ś

 granice, targałby nerwami. Ale to była agonia bezbolesna, narastaj

ą

cy napływ nico

ś

ci. 

Poczuł, jak powietrze spazmatycznie chwytane wchodzi we

ń

 - jakby nie w płuca, ale w ten 

obszar drgaj

ą

cych, pokurczonych my

ś

lowych strz

ę

pków. J

ę

kn

ąć

, jeszcze raz j

ę

kn

ąć

, usłysze

ć

 

si

ę

... 

Jak si

ę

 komu chce j

ę

cze

ć

, nie trzeba my

ś

le

ć

 o gwiazdach -odezwał si

ę

 ten jaki

ś

 nieznany, bliski, 

lecz obcy głos. Zastanowił si

ę

 i nie j

ę

kn

ą

ł. Zreszt

ą

 nie było go ju

Ŝ

. Nie wiedział, kim był - 

wpływały we

ń

 zimne, lekkie strumienie -a najgorsze było to (dlaczego 

Ŝ

aden z bałwanów nawet o 

tym nie wspominał?), 

Ŝ

e wszystko szło przez niego na wylot. Zrobił si

ę

 przezroczysty. Był dziur

ą

sitem, szeregiem kr

ę

tych jaski

ń

 czy przelotów. Potem i to si

ę

 rozpadło, został tylko strach i trwał 

nawet wtedy, gdy znikn

ę

ła wstrz

ą

sana jak dreszczem, m

Ŝą

cym migotaniem - ciemno

ść

Potem zrobiło si

ę

 gorzej, o wiele gorzej. Jednak

Ŝ

e tego ju

Ŝ

 Pirx nie umiał opowiedzie

ć

 ani nawet 

wyra

ź

nie, dokładnie przypomnie

ć

 sobie: na takie do

ś

wiadczenia nie wynaleziono jeszcze słów. 

Nic nie potrafił o tym wykrztusi

ć

. Tak, tak, „topielcy" byli wła

ś

nie bogatsi o jedno cholerne 

background image

do

ś

wiadczenie, którego nikt z profanów nawet si

ę

 nie domy

ś

lał. Inna rzecz, 

Ŝ

e nie było czego 

zazdro

ś

ci

ć

. Pirx przeszedł wiele rzeczy i stanów. Nie było go jaki

ś

 czas, potem znów był, 

powielony, potem co

ś

 wyjadało mu cały mózg. potem działo si

ę

 wiele zawiłych, bezsłownych 

potworno

ś

ci - spajał je strach, który prze

Ŝ

ył i ciało, i czas, i przestrze

ń

. Wszystko. Tego to si

ę

 

najadł do syta. Doktor Grotius powiedział: 
- J

ę

kn

ą

ł pan pierwszy raz w sto trzydziestej ósmej minucie, a drugi - w dwóchsetnej dwudziestej 

siódmej. Wszystkiego trzy karne punkty - i 

Ŝ

adnych drgawek! Prosz

ę

 zało

Ŝ

y

ć

 nog

ę

 i' na nog

ę

Zbadam odruchy... Jak panu si

ę

 udało wysiedzie

ć

 tak długo pó

ź

niej? 

Pirx siedział na zło

Ŝ

onym poczwórnie r

ę

czniku, piekielnie szorstkim i przez to bardzo 

przyjemnym. Był całkiem jak Łazarz. Nie w tym sensie, 

Ŝ

eby tak wygl

ą

dał: ale czuł si

ę

 

prawdziwie zmartwychwstały. Wytrzymał siedem godzin. Miał 
pierwsz

ą

 lokat

ę

. W ci

ą

gu ostatnich trzech godzin umierał par

ę

 tysi

ę

cy razy. Ale nie j

ę

kn

ą

ł. Kiedy 

wyci

ą

gali go, ociekaj

ą

cego, wytarli, wysmarowali, dali mu zastrzyk, łyk koniaku i prowadzili do 

pokoju bada

ń

, gdzie czekał doktor Grotius, po drodze zajrzał do lustra. Ju

Ŝ

 przedtem wci

ąŜ

 

dotykał piersi, r

ą

k, nóg. 

ś

eby si

ę

 upewni

ć

. Był kompletnie ogłuszony, otumaniony, jakby wstał z 

łó

Ŝ

ka po wielomiesi

ę

cznej malignie. Wiedział, 

Ŝ

e ju

Ŝ

 po wszystkim. Mimo to zajrzał do lustra. Nie 

Ŝ

eby si

ę

 spodziewał siwizny, ale tak sobie. 

Zobaczył swoj

ą

 szerok

ą

 g

ę

b

ę

 i, odwróciwszy si

ę

 szybko, pomaszerował dalej, zostawiaj

ą

c na 

posadzce mokre 

ś

lady stóp. Doktor Grotius długo usiłował wydoby

ć

 z niego jakie

ś

 opisy 

prze

Ŝ

ytych stanów. Siedem godzin - to było nie byle co. Doktor Grotius patrzył na Pirxa inaczej 

ni

Ŝ

 przedtem: nie to, 

Ŝ

e z sympati

ą

 - raczej z lubo

ś

ci

ą

, jak entomolog, który odkrył nowy gatunek 

ć

my. Albo niezwykłego zgoła robaczka. Mo

Ŝ

e widział w nim temat pracy naukowej?! Pirx okazał 

si

ę

, trzeba niestety powiedzie

ć

, niezbyt wdzi

ę

cznym obiektem docieka

ń

. Siedział i mrugał 

głupkowato oczami: wszystko było płaskie, dwuwymiarowe, kiedy si

ę

gał po co

ś

 r

ę

k

ą

, ta rzecz 

okazywała si

ę

 dalej albo bli

Ŝ

ej, ni

Ŝ

 sobie obliczył. To było objawem normalnym. Ale nie była nim 

jego odpowied

ź

 na pytanie asystenta, kiedy usiłował wydoby

ć

 z niego jakie

ś

 dokładniejsze 

szczegóły. 
- Pan le

Ŝ

ał tam? - pytaniem odparował pytanie. 

- Nie - zdziwił si

ę

 doktor Grotius. - A co? 

- To niech si

ę

 pan poło

Ŝ

y - zaproponował mu Pirx. - Sam pan zobaczy, jak to jest. 

Na drugi dzie

ń

 czuł si

ę

 ju

Ŝ

 tak dobrze, 

Ŝ

e mógł nawet robi

ć

 na temat „wariackiej k

ą

pieli" dowcipy. 

Odt

ą

d chodził stale do głównego gmachu, gdzie pod szkłem na desce ogłosze

ń

 zawieszano listy 

z wykazem praktyk. Ale nie mógł znale

źć

 swego nazwiska. Potem była niedziela. A w 

poniedziałek wezwał go Szef. Pirx od razu si

ę

 zakłopotał. Wpierw zrobił rachunek sumienia. O to. 

Ŝ

e wpu

ś

cili do rakiety Ostensa mysz, nie mogło i

ść

 - to było dawno, poza tym mysz była malutka 

i w ogóle nie było o czym mówi

ć

. Potem była ta historia z budzikiem, który sam wł

ą

czał pr

ą

d do 

siatki łó

Ŝ

ka Maebiusa. Ale to te

Ŝ

 wła

ś

ciwie głupstwo. Nie takie rzeczy robi si

ę

 maj

ą

c dwadzie

ś

cia 

dwa lata, a poza tym Szef był wyrozumiały. Do pewnych granic. Czy

Ŝ

by si

ę

 dowiedział o duchu? 

Duch był własnym, oryginalnym pomysłem Pirxa. Koledzy pomogli mu naturalnie: w ko

ń

cu - ma 

si

ę

 

przyjaciół! Ale Bornowi nale

Ŝ

ała si

ę

 nauczka. Operacja „duch" poszła jak zegarek. Proch był w 

tutce, prochow

ą

 dró

Ŝ

k

ę

 przeci

ą

gn

ę

ło si

ę

 trzy razy dokoła pokoju, a zako

ń

czyło j

ą

 pod stołem. 

Mo

Ŝ

e istotnie za du

Ŝ

o tego prochu si

ę

 tam wysypało? Wychodziła prochowa 

ś

cie

Ŝ

ka na korytarz, 

przez szpar

ę

 pod drzwiami, a Bom był ju

Ŝ

 „urobiony": przez cały tydzie

ń

 wieczorami o niczym 

innym nie rozmawiało si

ę

, tylko o duchach. Pirx, nie w ciemi

ę

 bity, rozdzielił role: cz

ęść

 chłopców 

opowiadała straszliwe historie, a druga - odgrywała niedowiarków, 

Ŝ

eby si

ę

      «> Bom zbyt łatwo 

w podst

ę

pie nie zorientował. Bom udziału w tych roztrz

ą

saniach metafizycznych nie brał, tylko si

ę

 

pod

ś

miechiwał czasem z najzagorzalszych zwolenników „tamtego 

ś

wiata". Tak, ale trzeba go 

było widzie

ć

, kiedy wyleciał o dwunastej w nocy ze swojej sypialni, rycz

ą

c jak goniony przez 

tygrysa bawół. Płomie

ń

 wszedł szpar

ą

 pod drzwiami, trzykrotnie obleciał pokój i buchn

ą

ł pod 

stołem, 

Ŝ

e ksi

ąŜ

ki pospadały. Pirx przedobrzył jednak, bo si

ę

 zacz

ę

ło troch

ę

 pali

ć

. Par

ę

 kubłów 

wody zlikwidowało ogie

ń

, ale została wypalona dziura, no i smród kordytu. Tak

Ŝ

e w pewnym 

sensie nie udało si

ę

: Bom nie uwierzył niestety w duchy. 

Pomy

ś

lał, 

Ŝ

e mo

Ŝ

e chodzi o tego ducha. Pirx wstał rano wcze

ś

niej, wło

Ŝ

ył czyst

ą

 koszul

ę

, na 

wszelki wypadek zajrzał do ksi

ąŜ

ki lotów, do Teorii Nawigacji, i poszedł jak w dym. Gabinet Szefa 

background image

był wspaniały. Tak przynajmniej wydawało si

ę

 Pirxowi. 

Ś

cian nie było wida

ć

 zza map nieba, 

konstelacje, 

Ŝ

ółte jak krople miodu, 

ś

wieciły na granatowym tle. Mały, 

ś

lepy globus ksi

ęŜ

ycowy 

na biurku, pełno ksi

ąŜ

ek, dyplomów, i drugi, ogromny globus pod oknem. Ten drugi był istnym 

cudem, za naci

ś

ni

ę

ciem odpowiedniego guzika zapalały si

ę

 i ruszały w obieg dowolnie wybrane 

sputniki, podobno były tam nie tylko istniej

ą

ce, ale nawet te stare, wł

ą

cznie z pierwszymi, ju

Ŝ

 

historycznymi, z 1957 roku. Pirx w tym dniu nie miał jednak oka dla globusa. Kiedy wszedł. Szef 
pisał. Powiedział, 

Ŝ

eby siadł i poczekał. Potem zdj

ą

ł okulary - nosił je dopiero od roku - i przyjrzał 

mu si

ę

, jakby go pierwszy raz w 

Ŝ

yciu zobaczył. To był taki jego sposób. Nawet 

ś

wi

ę

ty, nie 

maj

ą

cy nic na sumieniu, mógł straci

ć

 pod tym wzrokiem rezon. Pirx nie był 

ś

wi

ę

ty. Nie mógł 

usiedzi

ć

 w fotelu. To zapadał w gł

ą

b, przyjmuj

ą

c postaw

ę

 nieprzyzwoicie swobodn

ą

, niczym 

milioner na pokładzie własnego jachtu, to znów zje

Ŝ

d

Ŝ

ał w kierunku dywanu i własnych pi

ę

t. Szef 

wytrzymał milczenie i rzekł: 
- Jak tam, chłopcze, u ciebie? 
„Tykał" go, nie było wi

ę

ź

le. Pirx wyja

ś

nił, 

Ŝ

e wszystko w porz

ą

dku. 

- Podobno k

ą

pałe

ś

 si

ę

Pirx przytakn

ą

ł. A to co znowu? Podejrzliwo

ść

 nie opuszczała 

go. Mo

Ŝ

e za niegrzeczno

ść

 wobec asystenta? 

- Jest jedno wolne miejsce na praktyk

ę

 w Mendelejewie. Wiesz, gdzie to jest? 

- Stacja astrofizyczna na tamtej strome... - odparł Pirx. Był troch

ę

 rozczarowany. Miał cich

ą

 

nadziej

ę

 - tak cich

ą

Ŝ

e <boj

ą

c si

ę

 spłoszy

ć

 jej urzeczywistnienie, samemu sobie nawet do niej 

si

ę

 nie przyznał - otó

Ŝ

 liczył na co

ś

 innego. Na lot. Tyle było rakiet, tyle planet, a on miał dosta

ć

 

zwykłe zadanie stacjonarne na „tamtej stronie"... Kiedy

ś

 był to jeszcze fason - nazywa

ć

 

odwrotn

ą

, niewidzialn

ą

 z Ziemi półkul

ę

 ksi

ęŜ

ycow

ą

 - „tamt

ą

 stron

ą

". Ale teraz wszyscy tak 

mówili. 

- Słusznie. Wiesz, jak wygl

ą

da? - spytał Szef. Miał szczególny wyraz twarzy. Jakby ukrywał co

ś

 

w zanadrzu. Pirx wahał si

ę

 przez sekund

ę

, czy skłama

ć

- Nie - powiedział. 
- Je

Ŝ

eli przyjmiesz zadanie, dam ci cał

ą

 dokumentacj

ę

. -Szef poło

Ŝ

ył r-

ę

k

ę

 na stosie papierów. 

- To mog

ę

 nie przyj

ąć

?! - z nie ukrywanym o

Ŝ

ywieniem spytał Pirx. 

- Mo

Ŝ

esz. Bo zadanie jest, to znaczy: mo

Ŝ

e si

ę

 okaza

ć

... niebezpieczne. 

Chciał powiedzie

ć

 co

ś

 jeszcze, ale nie mógł. Specjalnie urwał, 

Ŝ

eby si

ę

 lepiej przyjrze

ć

 Pirxowi, 

który wlepił si

ę

 w niego rosn

ą

cymi oczami, powoli, solennie nabrał tchu - i tak ju

Ŝ

 został, jakby 

zapomniał o potrzebie dalszego oddychania. Obj

ę

ty łun

ą

 jak dziewica, której objawił si

ę

 

królewicz, czekał dalszych upajaj

ą

cych słów. Szef chrz

ą

kn

ą

ł.                 ; 

- No. no - rzekł trze

ź

wi

ą

co. - Przesadziłem. W ka

Ŝ

dym razie, mylisz si

ę

- Jak, prosz

ę

? - wybełkotał Pirx. 

- Powiadam, 

Ŝ

e ty nie jeste

ś

 tym jedynym człowiekiem na Ziemi, od którego wszystko zale

Ŝ

y... 

Ludzko

ść

 nie oczekuje od ciebie ratunku. Na razie jeszcze. Pirx, czerwony jak burak, m

ę

czył si

ę

 

nie wiedz

ą

c, co robi

ć

 z r

ę

kami. Szef, który znany był ze swych sposobów i który przed chwil

ą

 

ukazał mu rajsk

ą

 wizj

ę

 Pirxa-bohatera powracaj

ą

cego po dokonaniu Czynu przed zastygły na 

kosmodromie tłum, szepcz

ą

cy z uwielbieniem: „To on! to on!!!" - teraz jakby całkiem nie zdaj

ą

sobie sprawy z tego, co czyni, j

ą

ł pomniejsza

ć

 Zadanie, redukowa

ć

 rozmiary 

Misji do zwykłej praktyki wakacyjnej, nareszcie wyja

ś

nił: 

- Pracownicy Stacji rekrutuj

ą

 si

ę

 z astronomów, których przewozi si

ę

 na tamt

ą

 stron

ę

Ŝ

eby przesiedzieli 

swój miesi

ą

c, i tyle. Normalna praca tam nie wymaga 

Ŝ

adnych nadzwyczajno

ś

ci. Dlatego kandydaci 

poddawani byli zwykłym testom pierwszej i drugiej grupy. Teraz, po tym wypadku - potrzeba ludzi 

sprawdzonych dokładniej. Najlepszymi byliby rozumie si

ę

 piloci, ale sam pojmujesz, 

Ŝ

e nie mo

Ŝ

na wsadza

ć

 

pilotów do zwykłej stacji obserwacyjnej... 

Pirx wiedział. Nie tylko Ksi

ęŜ

yc, cały system słoneczny wołał o pilotów, astrogatorów, nawigatorów - było 

ich wci

ąŜ

 za mało. Ale co to był za wypadek, o którym wspomniał Szef? Rozs

ą

dnie milczał. 

- Stacja jest bardzo mała. Zbudowano j

ą

 głupio, pod północnym szczytem, zamiast na dnie krateru. Z 

lokalizacj

ą

 była cała historia, zamiast rozpoznania selenodezyjnego zadecydował presti

Ŝ

 - b

ę

dziesz si

ę

 z 

tym mógł zapozna

ć

 pó

ź

niej. Dosy

ć

Ŝ

e w ubiegłym roku cz

ęść

 grani run

ę

ła i zniszczyła jedyn

ą

 drog

ę

Dost

ę

p jest teraz raczej trudny i mo

Ŝ

liwy tylko za dnia. Projektowano kolejk

ę

 linow

ą

, ale prace zostały 

background image

wstrzymane, bo ju

Ŝ

 jest decyzja przeniesienia Stacji na dół, w przyszłym roku. Praktycznie Stacja jest 

podczas nocy odci

ę

ta od 

ś

wiata. Ł

ą

czno

ść

 radiowa ustaje... Dlaczego? 

- Proo... sz

ę

- Dlaczego, pytam, ustaje ł

ą

czno

ść

 radiowa? 

To był cały Szef Obdarzanie misj

ą

, niewinna rozmowa nagle 

przemieniła si

ę

 w egzamin. Pirx zacz

ą

ł si

ę

 poci

ć

- Poniewa

Ŝ

 Ksi

ęŜ

yc nie ma atmosfery ani strefy zjonizowanej, ł

ą

czno

ść

 radiow

ą

 utrzymuje si

ę

 na nim 

falami ultrakrótkimi... w tym celu wybudowano ła

ń

cuchy przeka

ź

ników, podobnych do telewizyjnych. i Szef, 

oparty łokciami o biurko, bawił si

ę

 długopisem, daj

ą

c pozna

ć

Ŝ

e okazuje cierpliwo

ść

 i b

ę

dzie słuchał a

Ŝ

 do 

skutku. Pirx za

ś

 rozwodził si

ę

 nad rzeczami, znanymi ka

Ŝ

demu dziecku, poniewa

Ŝ

 zbli

Ŝ

ał si

ę

. niestety, do 

obszarów, w których jego wiedza pozostawiała to i owo do 

Ŝ

yczenia. 

- Takie linie przesyłowe znajduj

ą

 si

ę

 zarówno na tej, jak i na tamtej stronie rozp

ę

dzał si

ę

, bo wpływał na 

znajome wody: 

- Na tej stronie jest ich osiem. Ł

ą

cz

ą

 one Lun

ę

 Główn

ą

 ze stacjami Sinus Medii, Pelagus Somnii. Mare 

Imbrium. 

- To mo

Ŝ

esz opu

ś

ci

ć

 - przerwał mu wielkodusznie Szef. - Jak równie

Ŝ

 hipotezy o powstaniu Ksi

ęŜ

yca. 

Słucham... Pirx zamrugał. 

- Zakłócenia odbioru powstaj

ą

, gdy ła

ń

cuch przeka

ź

ników dostaje si

ę

 w stref

ę

 terminatora. Kiedy 

cz

ęść

 przeka

ź

ników. jest jeszcze w cieniu, a nad dalszymi wschodzi Sło

ń

ce.       . 

- Wiem, co to jest terminator. Nie musisz obja

ś

nia

ć

 -      %i 

rzekł serdecznie Szef.                                       ;' Pirx zakaszlał. Wysi

ą

kał nos. Nie mogło to 

jednak trwa

ć

     i^ 

w niesko

ń

czono

ść

- Ze wzgl

ę

du na brak atmosfery korpuskularne             | promieniowanie Sło

ń

ca bombarduje 

skorup

ę

, wywołuje -   ;3 ee - zakłócenia fal radiowych. Te zakłócenia wła

ś

nie       ^ 

uniemo

Ŝ

liwiaj

ą

...                                        * 

Ugrz

ą

zł. 

- Zakłócenia zakłócaj

ą

, całkiem słusznie - poddał Szef. - Ale 

na czym polegaj

ą

- To jest wtórne promieniowanie wzbudzone, efekt. No... 
No... 
- No?.., - 

Ŝ

yczliwie poddał Szef. 

- Nowi

ń

skiego! - wybuchn

ą

ł Pirx. Przypomniał sobie. Ale 

i tego było Szefowi mało. 
- Na czym polega ten efekt? 
Tego wła

ś

nie Pirx nie wiedział. To znaczy, kiedy

ś

 wiedział, 

ale zapomniał. Doniósł wykute wiadomo

ś

ci do progu sali 

egzaminacyjnej, jak 

Ŝ

ongler - piramid

ę

 spi

ę

trzonych na 

głowie, najnieprawdopodobniej szych przedmiotów, ale teraz 
było ju

Ŝ

 po egzaminie... Jego rozpaczliwe majaczenie 

o elektronach, promieniowaniu wymuszonym i rezonansie 
przerwało pełne ubolewania potrz

ą

sanie głowy Szefa. 

- No, tak - rzekł ten bezwzgl

ę

dny człowiek. - A profesor Merinus postawił ci czwórk

ę

... Czy

Ŝ

by si

ę

 

pomylił? Fotel pod Pirxem zacz

ą

ł przypomina

ć

 co

ś

 w rodzaju 

wulkanicznego sto

Ŝ

ka. 

- Nie chciałbym sprawi

ć

 mu przykro

ś

ci, wi

ę

c niech lepiej nic nie wie... (Pirx odetchn

ą

ł)... ale 

poprosz

ę

 profesora Laaba. 

Ŝ

eby przy egzaminie dyplomowym... Urwał znacz

ą

co. Pirx zamarł. 

Nie przez te słowa - ale r

ę

ka Szefa powoli zagarniała papiery, które miał otrzyma

ć

 wraz ze 

swoj

ą

 Misj

ą

- Dlaczego nie stosuje si

ę

 ł

ą

czno

ś

ci kablowej? - zagadn

ą

ł 

Szef nie patrz

ą

c na niego. 

- Ze wzgl

ę

du na koszty. Kabel koncentryczny ł

ą

czy na razie tylko Lun

ę

 Główn

ą

 z Archimedesem. 

Ale w najbli

Ŝ

szych pi

ę

ciu latach planuje si

ę

 skablowanie sieci przeka

ź

nikowej - 

wypalił Pirx. Szef. nie rozpogodzony, wrócił do tematu. 
- No, tak. Praktycznie Mendelejew jest odci

ę

ty od 

ś

wiata 

przez dwie

ś

cie godzin podczas ka

Ŝ

dej nocy. Dot

ą

d praca szła tam normalnie. W ubiegłym 

miesi

ą

cu po zwykłej przerwie w ł

ą

czno

ś

ci stacja nie zgłosiła si

ę

 na wezwanie z Ciołkowskiego. 

Ekipa Ciołkowskiego wyruszyła o 

ś

wicie. zastała główn

ą

 klap

ę

 otwart

ą

, a w komorze - człowieka. 

background image

Był to dy

Ŝ

ur Kanadyjczyków, Challiersa i Savage'a. W komorze le

Ŝ

ał Savage. Miał p

ę

kni

ę

t

ą

 

szyb

ę

 hełmu. Udusił si

ę

. Challiersa znaleziono dopiero po dobie na dnie przepa

ś

ci pod Bram

ą

 

Słoneczn

ą

. Zgin

ą

ł wskutek upadku. Poza tym na Stacji panował porz

ą

dek, aparatura pracowała, 

zapasy były nietkni

ę

te, nie wykryto 

Ŝ

adnej awarii. Czytałe

ś

 o tym? 

- Tak - powiedział Pirx. - Ale w gazetach było. 

Ŝ

e zaszedł nieszcz

ęś

liwy wypadek. Psychoza... 

podwójne samobójstwo w przyst

ę

pie obł

ę

du... 

- Bzdura - rzekł Szef. - Znałem Savage'a. Z Alp. Nie mógł si

ę

 zmieni

ć

. No, nic. W gazetach były 

brednie. Przeczytasz sobie raport komisji mieszanej. Słuchaj. Chłopcy tacy jak ty s

ą

 ju

Ŝ

 

zasadniczo przebadani z tak

ą

 sam

ą

 dokładno

ś

ci

ą

 jak piloci, ale dyplomów nie maj

ą

, wi

ę

c nie 

mog

ą

 lata

ć

. Poza tym praktyk

ę

 wakacyjn

ą

 tak czy inaczej musisz przej

ść

. Je

Ŝ

eli si

ę

 zgodzisz, 

polecisz jutro. 
- A kto jest drugi ? 
- Nie wiem. Jaki

ś

 astrofizyk. W ko

ń

cu - potrzeba tam astrofizyków. Obawiam si

ę

Ŝ

e nie b

ę

dzie 

miał z ciebie pociechy, ale mo

Ŝ

e poduczysz si

ę

 troch

ę

 astrografii. Czy orientujesz si

ę

. o co 

chodzi? Komisja doszła do przekonania. 

Ŝ

e był to nieszcz

ęś

liwy wypadek, pozostał jednak 

pewien cie

ń

, nazwijmy to niejasno

ś

ci

ą

. Stało si

ę

 tam co

ś

 niezrozumiałego. Nie wiadomo co. 

Pomy

ś

leli wi

ę

c, 

Ŝ

e podczas nast

ę

pnego dy

Ŝ

uru dobrze byłoby tam mie

ć

 człowieka, jednego 

przynajmniej, o psychicznych kwalifikacjach pilota. Nie widziałem powodu do odmowy. Z drugiej 
strony, na pewno nic tam nie zajdzie szczególnego. Oczywi

ś

cie - oczy i uszy musisz mie

ć

 

otwarte, ale nie masz 

Ŝ

adnej misji detektywistycznej, nikt nie liczy na to. 

Ŝ

e wykryjesz dodatkowe 

okoliczno

ś

ci wyja

ś

niaj

ą

ce tamten wypadek, i nie jest to twoim zadaniem. Czy jest ci niedobrze? 

- Jak. prosz

ę

? Nie - odparł Pirx. 

- My

ś

lałem... Czy przypuszczasz, 

Ŝ

e b

ę

dziesz si

ę

 umiał zachowa

ć

 rozs

ą

dnie? Bo to ci ju

Ŝ

 

uderzyło, niestety, do głowy. Zastanawiam si

ę

... 

- B

ę

d

ę

 si

ę

 zachowywał rozs

ą

dnie - rzekł Pirx najbardziej stanowczym ze swoich tonów. 

- W

ą

tpi

ę

 - rzekł Szef. - Posyłam ci

ę

 bez entuzjazmu. Gdyby nie ta pierwsza lokata... 

- To przez k

ą

piel? - nagle teraz dopiero zrozumiał Pirx. Szef udał, 

Ŝ

e nie słyszy. Podał mu 

najpierw papiery, a potem 

r

ę

k

ę

- Start masz jutro o ósmej rano. Rzeczy we

ź

 jak najmniej. Zreszt

ą

 byłe

ś

 tam ju

Ŝ

, wi

ę

c wiesz. Tu jest bilet na 

samolot, a tu rezerwacja Transgalaktyku. Polecisz do Luny Głównej, stamt

ą

d przerzuc

ą

 ci

ę

 dalej... - Mówił 

co

ś

 jeszcze. 

ś

yczył mu czego

ś

ś

egnał go? Pirx nie wiedział. Nie słyszał nic. Nie mógł słysze

ć

, bo był 

bardzo daleko, ju

Ŝ

 na „tamtej stronie". W uszach miał grzmoty startowe, w oczach - białe, martwe płomienie 

ksi

ęŜ

ycowych skał, a w całej twarzy - niemal to samo osłupienie, które o tak zagadkowy koniec przyprawiło 

dwu Kanadyjczyków. Robi

ą

c zwrot w tył, wpadł na wielki globus. Schody wzi

ą

ł w czterech susach, jakby 

naprawd

ę

 był ju

Ŝ

 na Ksi

ęŜ

ycu, gdzie ci

ąŜ

enie maleje sze

ś

ciokrotnie. Przed gmachem o mało nie wpadł pod 

auto, które zahamowało z wrzaskiem opon, 

Ŝ

e a

Ŝ

 ludzie zacz

ę

li stawa

ć

, ale nawet tego nie zauwa

Ŝ

ył. Na 

szcz

ęś

cie Szef nie widział tych pocz

ą

tków jego rozs

ą

dnego zachowania, bo wrócił do swoich papierów. W 

ci

ą

gu nast

ę

pnych dwudziestu czterech godzin zdarzyło si

ę

 z Pirxem. dokoła Pirxa. Pirxowi. ze wzgl

ę

du na 

Pirxa tyle, 

Ŝ

e chwilami t

ę

sknił niemal za letni

ą

, osolon

ą

 k

ą

piel

ą

, w której nie działo si

ę

 absolutnie nic. 

Jak wiadomo, człowiekowi szkodzi zarówno niedobór, jak i nadmiar wra

Ŝ

e

ń

. Ale Pirx nie formułował tego 

rodzaju wniosków. Wszystkie bowiem starania Szefa, aby Zadanie pomniejszy

ć

, zredukowa

ć

, a nawet 

zlekcewa

Ŝ

y

ć

, zdały si

ę

, co tu owija

ć

 w bawełn

ę

, na nic. Pirx wchodził do samolotu z takim wyrazem twarzy- 

Ŝ

e przystojna stewardessa odruchowo cofn

ę

ła si

ę

 o krok - co było zupełnym nieporozumieniem, bo w ogóle 

jej nie widział. Szedł jakby na czele 

Ŝ

elaznej kohorty, zasiadł w fotelu jak Wilhelm Zdobywca, był po trosze 

nim. Kosmicznym Zbawc

ą

 Ludzko

ś

ci. Dobrodziejem Ksi

ęŜ

yca. Odkrywc

ą

 Strasznych Tajemnic. 

Poskromicielem Zmór Tamtej Strony, a wszystkim 

- dopiero w przyszło

ś

ci, ..in spe", co nie pogarszało bynajmniej jego samopoczucia, wprost przeciwnie, 

wypełniało go 

Ŝ

yczliwo

ś

ci

ą

 i pobła

Ŝ

liwo

ś

ci

ą

 wzgl

ę

dem współpasa

Ŝ

erów, którzy w ogóle poj

ę

cia nie mieli, kto 

znajduje si

ę

 wraz z nimi w brzuchu wielkiego odrzutowca! Patrzał na nich jak Einstein u schyłku 

Ŝ

ycia na 

igraj

ą

ce w piasku niemowl

ę

ta. 

„Selene", nowy pocisk Transgalaktyku, startowała z kosmodromu nubijskiego. Z serca Afryki. Pirx był 

kontent. 

background image

Nie s

ą

dził wprawdzie, 

Ŝ

e gdzie

ś

 w tym miejscu b

ę

dzie V/ przyszło

ś

ci wmurowana tablica z odpowiednim 

napisem -nie. tak daleko w marzeniach si

ę

 nie posun

ą

ł. Ale niewiele brakowało. Co prawda, w czar

ę

 

spijanych rozkoszy j

ę

ła si

ę

 z wolna ws

ą

cza

ć

 gorycz. W samolocie mogli o nim nie wiedzie

ć

. Ale na 

pokładzie rakiety? Okazało si

ę

Ŝ

e b

ę

dzie siedział na dole, w klasie turystycznej, w

ś

ród hałastry jakich

ś

 

Francuzów, obwieszonych aparatami fotograficznymi, przekrzykuj

ą

cych si

ę

 szalenie szybko w sposób 

całkowicie niezrozumiały. On - w tłumie hała

ś

liwych turystów? Nikt si

ę

 nim nie zajmował. Nikt nie odziewał 

go w skafander, nie pompował w niego powietrza, nie pytał, jak si

ę

 czuje; 

nie zawieszał mu na plecach butli - chwilowo pocieszał si

ę

 tym, 

Ŝ

e to dla niepoznaki. 

' Wn

ę

trze klasy turystycznej wygl

ą

dało prawie jak kabina odrzutowca, tyle 

Ŝ

e fotele były wi

ę

ksze, gł

ę

bsze, a 

tabliczka, na której zapalały si

ę

 rozmaite informuj

ą

ce napisy, tkwiła tu

Ŝ

 przed twarz

ą

. Napisy te zakazywały 

przewa

Ŝ

nie ró

Ŝ

nych rzeczy: wstawania, poruszania si

ę

, palenia papierosów, daremnie usiłował Pirx 

przybieraniem bardziej fachowej postawy, zakładaniem nogi na nog

ę

, lekcewa

Ŝ

eniem pasów 

bezpiecze

ń

stwa odró

Ŝ

m

ć

 si

ę

 od tłumu profanów astronautyki. Ju

Ŝ

 nie urocza stewardessa, ale pomocnik 

pilota kazał mu si

ę

 przypi

ąć

, i to była jedyna chwila, w której kto

ś

 z załogi zwrócił na niego uwag

ę

Nareszcie jeden z Francuzów, raczej przez pomyłk

ę

, pocz

ę

stował go owocow

ą

 pastylk

ą

. Pirx wzi

ą

ł j

ą

dokumentnie zakleił sobie lepk

ą

 słodycz

ą

 z

ę

by i osiadłszy z rezygnacj

ą

 w nadymanej gł

ę

bi fotela, oddał si

ę

 

rozmy

ś

laniom. Z wolna utwierdził si

ę

 raz jeszcze w przekonaniu o przera

ź

liwym niebezpiecze

ń

stwie swej 

Misji, której nadci

ą

gaj

ą

c

ą

 groz

ę

 smakował bez po

ś

piechu, i tak zabierał si

ę

 do jej próbowania jak nałogowy 

pijak, któremu dostała si

ę

 w r

ę

k

ę

 mchem porosła butelka trunku z czasów wojen napoleo

ń

skich. 

Miejsce miał przy oknie. Postanowił, rozumie si

ę

. w ogóle je zignorowa

ć

 - tyle razy ju

Ŝ

 to widział! Nie 

wytrzymał jednak. Kiedy ..Selene" weszła na orbit

ę

 okołoziemsk

ą

. z której miała dopiero ruszy

ć

 ku 

Ksi

ęŜ

ycowi. przylepił si

ę

 do szyby. Bo te

Ŝ

 fascynuj

ą

cy był ów moment. w którym podkre

ś

lona liniami dróg. 

kanałów, popstrzona osadami i miastami powierzchnia Ziemi oczyszczała si

ę

 jak gdyby od wszelkich 

ś

ladów 

ludzkiej obecno

ś

ci, a kiedy znikły ostatnie, pod statkiem le

Ŝ

ała plamista, oblepiona kłaczkami chmur 

wypukło

ść

 planety, i wzrok, przechodz

ą

c z czerni oceanów na kontynenty, daremnie usiłował odnale

źć

 

cokolwiek stworzonego przez człowieka. Z odległo

ś

ci kilkuset kilometrów Ziemia wygl

ą

dała pusto, 

przera

ź

liwie pusto, jakby 

Ŝ

ycie dopiero si

ę

 na niej rodziło, słabym nalotem zieleni znacz

ą

c jej cieplejsze 

obszary. 

W samej rzeczy widział to ju

Ŝ

 wiele razy. Ale przemiana zaskakiwała go zawsze na nowo - było w niej co

ś

. z 

czym nie mógł si

ę

 pogodzi

ć

. Czy mo

Ŝ

e pierwsze unaocznienie mikroskopijno

ś

ci człowieka wobec pró

Ŝ

ni? 

Wej

ś

cie w obr

ę

b innej skali wielko

ś

ci - planetarnych? Obraz znikomo

ś

ci ludzkich tysi

ą

cletnich wysiłków? 

Czy na odwrót, triumf tej

Ŝ

e znikomo

ś

ci, która pokonała martw

ą

, oboj

ę

tn

ą

 na wszystko pot

ę

g

ę

 grawitacji tej 

bryły przera

ź

liwej i, pozostawiaj

ą

c za sob

ą

 dziko

ść

 masywów górskich i tarcze biegunowych lodów, wst

ą

piła 

na brzegi innych ciał niebieskich? Rozwa

Ŝ

ania te -czy raczej pozbawione słów uczucia - ust

ą

piły miejsca 

innym, bo statek zmienił kurs, aby przez „dziur

ę

" stref promieniowania, rozwieraj

ą

c

ą

 si

ę

 nad biegunem 

północnym, wystrzeli

ć

 ku gwiazdom. 

Ale gwiazd nie dało si

ę

 długo ogl

ą

da

ć

, bo zapłon

ę

ły 

ś

wiatła. Podano obiad, podczas którego silniki 

pracowały, aby wytworzy

ć

 namiastk

ę

 ci

ąŜ

enia, po c/vm pasa

Ŝ

erowie uło

Ŝ

yli si

ę

 z powrotem na fotelach, 

ś

wiatła zgasły i mo

Ŝ

na było teraz widzie

ć

 Ksi

ęŜ

yc. 

Zbli

Ŝ

ali si

ę

 ku niemu od strony południowej. Ledwo par

ę

set kilometrów pod biegunem ział odbitym 

ś

wiatłem 

słonecznym Tycho, biała plama ze strzelaj

ą

cymi na wszystkie strony pasami promienistymi, których 

zdumiewaj

ą

ca regularno

ść

 zadziwiała pokolenia ziemskich astronomów aby na koniec. po rozwi

ą

zaniu ich 

zagadki, sta

ć

 si

ę

 przedmiotem studenckich kawałów. Bo czy nie wmawiano pierwszokursistom, 

Ŝ

e biały 

kr

ąŜ

ek Tychona to jest wła

ś

nie „d/iurka osi ksi

ęŜ

ycowej", a jego promieniste pasma - to po prostu 

wyrysowane grubo 

południki? 
Im bli

Ŝ

ej podchodzili ku zawieszonej w czarnej pustce kuli. tym jawniejsza stawała si

ę

 prawda, 

Ŝ

e jest to 

zastygły. utrwalony w st

ęŜ

ałych masywach lawy obraz 

ś

wiata sprzed miliardów lat. kiedy gor

ą

ca Ziemia 

w

ę

drowała ze swoim satelit

ą

 przez olbrzymie chmury meteorowe, szcz

ą

tki planetogenezy. kiedy 

Ŝ

elazny i 

kamienny grad walił bezustannie w cienk

ą

 skorup

ę

 Ksi

ęŜ

yca, wyrzucał na powierzchni

ę

 fale magmy. ,1 

kiedy przestrze

ń

 po niesko

ń

czenie długim czasie oczy

ś

ciła si

ę

 i opustoszała, bezpowietrzny glob zamarł w 

pobojowisko tej epoki katastrof górotwórczych. A

Ŝ

 jego masakrowana bombardowaniami, kamienna maska 

stała si

ę

 natchnieniem poetów i lamp

ą

 liryczn

ą

 zakochanych. 

background image

„Selene", nios

ą

ca na swych obu pokładach czterysta ton ludzi i ładunku, odwróciła si

ę

 ruf

ą

 do rosn

ą

cej 

tarczy i rozpocz

ę

ła hamowanie, powolne i miarowe, a

Ŝ

 delikatnie ^wibruj

ą

c, osiadła na jednym z wielkich, 

zakl

ę

słych lejów kosmodromu. 

Pirx był tu ju

Ŝ

 trzy razy, z tego dwa - sam, to znaczy „siadał własnor

ę

cznie" po

ś

rodku 

ć

wiczebnego pola, 

oddalonego od l

ą

dowiska pasa

Ŝ

erskiego o pół kilometra. Teraz nie zobaczył go nawet, bo ogromny, 

ceramicznymi płytami obszyty korpus ..Selene" przesuni

ę

ty został na podstaw

ę

 windy hydraulicznej i zjechał 

pod powierzchni

ę

, do hermetyzowanego hangaru, gdzie odbyła si

ę

 kontrola celna: narkotyki?, alkohol?. 

materiały wybuchowe, truj

ą

ce, 

Ŝ

r

ą

ce? Pirx miał niewielk

ą

 ilo

ść

 truj

ą

cego materiału, mianowicie płask

ą

 

flaszeczk

ę

 z koniakiem, któr

ą

 ofiarował mu Matters. Ukrył j

ą

 w tylnej kieszeni spodni. Potem była kontrola 

sanitarna - 

ś

wiadectwa szczepienia, sterylizacji baga

Ŝ

u, 

Ŝ

eby nie zawlec na Ksi

ęŜ

yc jakich

ś

 zarazków - t

ę

 

przeszedł od razu. Za barierkami zatrzymał si

ę

, niepewny, czy go kto

ś

 nie oczekuje. Stał na półpi

ę

trze. 

Hangar był po prostu olbrzymi

ą

, wykut

ą

 w skale i wybetonowan

ą

 komor

ą

 o półkolistym stropie i płaskim 

dnie. 

Ś

wiatła było w bród. sztucznego słonecznego, z jarzeniowych płyt, mnóstwo ludzi biegało w jedn

ą

 i 

drug

ą

 stron

ę

, na akumulatorowych wózkach jechały baga

Ŝ

e, butle spr

ęŜ

onych gazów, zasobniki, skrzynie, 

rury, szpule kablowe - a w gł

ę

bi ciemniał nieruchomy powód całej tej gor

ą

czkowej krz

ą

taniny, kadłub 

..Selene", a wła

ś

ciwie jego 

ś

rodkowa cz

ęść

, podobna do olbrzymiego zbiornika gazowni, bo rufa 

spoczywała gł

ę

boko pod betonem, w obszernej studni, a wierzchołek opasłego cielska przechodził przez 

okr

ą

gły otwór na górn

ą

, wy

Ŝ

sz

ą

 kondygnacj

ę

Pirx stał tak, a

Ŝ

 przypomniał sobie, 

Ŝ

e ma własne sprawy do załatwienia. W kapitanacie przyj

ą

ł go jaki

ś

 

urz

ę

dnik. Dał mu bloczek noclegowy i powiedział, 

Ŝ

e rakieta na tamt

ą

 stron

ę

 leci za jedena

ś

cie godzin. 

Spieszył si

ę

 gdzie

ś

 i wła

ś

ciwie nic wi

ę

cej mu nie powiedział. Pirx wyszedł na korytarz z wra

Ŝ

eniem, 

Ŝ

panuje tu bałagan. Nie wiedział nawet dobrze, któr

ę

dy b

ę

dzie lecie

ć

, przez Morze Smytha czy wprost do 

Ciołkowskiego? I gdzie jest wła

ś

ciwie ten jego nieznany towarzysz ksi

ęŜ

ycowy? A jaka

ś

 komisja? Program 

pracy? 

My

ś

lał tak. a

Ŝ

 irytacja przeszła w uczucie bardziej materialne. skupione w 

Ŝ

ą

dku. Poczuł głód. Wybrał wi

ę

odpowiedni

ą

 wind

ę

, przestudiowawszy wprzód wszystko, co było wypisane 

na jej sze

ś

cioj

ę

zycznych tabliczkach, zjechał do kantyny pilotów i ^m dowiedział si

ę

Ŝ

e ma je

ść

 w zwykłej 

restauracji, oo nie jest 

Ŝ

adnym pilotem. To było ukoronowaniem wszystkiego. Chciał ju

Ŝ

 jecha

ć

 do tej 

przekl

ę

tej restauracji, gdy sobie przypomniał, 

Ŝ

e nie odebrał swego plecaka. Wi

ę

c na gór

ę

, do hangaru. 

Baga

Ŝ

 był ju

Ŝ

 w hotelu. Machn

ą

ł r

ę

k

ą

 i udał si

ę

 na obiad. Dostał si

ę

 w dwie fale turystów: Francuzi, z 

którymi przyleciał, szli je

ść

, a jacy

ś

 Szwajcarzy, Holendrzy i Niemcy wrócili wła

ś

nie z wycieczki 

selenobusem do stóp Krateru Erathostenesa. Francuzi podskakiwali, jak to zwykle robi

ą

 ludzie 

wypróbowuj

ą

cy pierwszy raz czary ksi

ęŜ

ycowej grawitacji, ;;l, latali pod sufit w 

ś

miechach i piskach kobiet i 

rozkoszowali^ si

ę

 powolnym opadaniem z trzymetrowej wysoko

ś

ci;     -^ Niemcy, bardziej rzeczowi, wlewali 

si

ę

 do wielkich sal, obwieszali oparcia krzeseł aparatami fotograficznymi, lornetami, statywami, omal 

Ŝ

e nie 

teleskopami, i ju

Ŝ

 przy zupie pokazywali sobie okruchy skał ksi

ęŜ

ycowych, które sprzedawały im na 

pami

ą

tk

ę

 załogi selenobusów; Pirx siedział nad talerzem, ton

ą

c we wrzawie niemiecko-francusko- 

-grecko-holendersko - Bóg wie jakiej jeszcze i w powszechnym zachwyceniu, entuzjazmie był jedynym 

bodaj ponurym konsumentem drugiego ju

Ŝ

 w tym dniu obiadu. Jaki

ś

 Holender usiłował si

ę

 nim zaj

ąć

, wyraził 

mianowicie przypuszczenie, 

Ŝ

e Pirx cierpi na chorob

ę

 przestrzeni po locie rakiet

ą

 (pan pierwszy raz na 

Ksi

ęŜ

ycu, co?) i ofiarował mu pigułki. To było kropl

ą

, która przepełniła czar

ę

. Pirx nie dojadł drugiego dania, 

kupił w bufecie cztery paczki keksów i pojechał do hotelu. Cała jego zło

ść

 skupiła si

ę

 na portierze, który 

zaoferował mu kawałek Ksi

ęŜ

yca, a mówi

ą

ś

ci

ś

lej, okruch zeszklonego bazaltu. 

- Odczep si

ę

. handlarzu! Byłem tu wcze

ś

niej od ciebie! -wrzasn

ą

ł i. trz

ę

s

ą

c si

ę

 z w

ś

ciekło

ś

ci, odszedł, 

pozostawiwszy za sob

ą

 zdumionego tym wybuchem portiera. W dwuosobowym pokoju siedział, pod 

zapalon

ą

 sufitówk

ą

. niedu

Ŝ

y człowiek w wypłowiałej wiatrówce, troch

ę

 ry

Ŝ

y. troch

ę

 siwy. z opadaj

ą

cym na 

czoło kosmykiem włosów. z twarz

ą

 spalon

ą

 sło

ń

cem: na jego widok zdj

ą

ł okulary. Nazywał si

ę

 Langner, 

doktor Langner, był astrofizykiem i miał lecie

ć

 z nim do Mendelejewa. To był ten nieznany towarzysz 

ksi

ęŜ

ycowy. Pirx. ju

Ŝ

 przygotowany na najgorsze. wymienił swoje nazwisko, mrukn

ą

ł co

ś

 pod nosem i 

usiadł. Langner miał ze czterdzie

ś

ci lat. w oczach Pirxa był dobrze zakonserwowanym staruszkiem. Nie 

palił, prawdopodobnie nie pił i jak gdyby nie mówił. Czytał trzy ksi

ąŜ

ki na raz. 

jedna była tablic

ą

 logarytmiczn

ą

, druga - zadrukowana samymi formułami, w trzeciej były znów tylko 

fotoerafie widm spektralnych. W kieszeni miał malutki arytmograf. którym posługiwał si

ę

 przy obliczeniach z 

background image

wielk

ą

 zr

ę

czno

ś

ci

ą

. Od czasu do czasu, nie podnosz

ą

c oczu znad swoich formuł, zadawał Pirxowi jakie

ś

 

pytanie, Pirx odpowiadał ustami pełnymi keksów. Pokój był klitk

ą

 z dwoma pi

ę

trowymi łó

Ŝ

kami, tuszem, do 

którego nie wlazłby grubas, i tabliczkami, upraszaj

ą

cymi wieloj

ę

zycznie o oszcz

ę

dzanie wody i 

elektryczno

ś

ci. Dobrze, 

Ŝ

e nie zakazywali gł

ę

bokiego wzdychania. W ko

ń

cu przecie

Ŝ

 tlen tak

Ŝ

e si

ę

 

dowoziło. Pirx popił keksy wod

ą

 z kranu, przekonał si

ę

Ŝ

e jest zimna, a

Ŝ

 cierpn

ą

 z

ę

by, widocznie zbiorniki 

mie

ś

ciły si

ę

 blisko wierzchniej skorupy bazaltowej. Było do

ść

 dziwnie. Według jego zegarka dochodziła 

jedenasta, według elektrycznego w pokoju była siódma wieczór, według zegarka Langnera było dziesi

ęć

 

minut po północy. Przestawili zegarki na czas Luny, z tym 

Ŝ

e było to tylko prowizoryczne, bo Mendelejew 

miał inny, własny czas. Cała tamta strona go miała. Do startu rakiety zostało dziewi

ęć

 godzin. Langner, nic 

nie mówi

ą

c, wyszedł. Pirx usiadł w fotelu, potem przeniósł si

ę

 pod sufitówk

ę

. usiłował czyta

ć

 jakie

ś

 stare, 

potargane pisma, które le

Ŝ

ały na stoliku, nareszcie nie mog

ą

c usiedzie

ć

, te

Ŝ

 wyszedł. Korytarz przechodził 

za zakr

ę

tem w rodzaj małego hallu. stało tam kilka foteli naprzeciw wbudowanego w 

ś

cian

ę

 telewizora. 

Szedł program dla Luny Głównej z Australii -jakie

ś

 zawody lekkoatletyczne. Nic go nie obchodziły, ale siadł i 

patrzał, a

Ŝ

 zachciało mu si

ę

 spa

ć

. Wstaj

ą

c, skoczył na pół metra w gór

ę

, bo zapomniał o małym ci

ąŜ

eniu. 

Jako

ś

 zoboj

ę

tniał na wszystko. Kiedy b

ę

dzie mógł zdj

ąć

 cywilne łachy? Kto mu da skafander? Gdzie s

ą

 

jakie

ś

 instrukcje? I co to wszystko znaczy? 

Mo

Ŝ

e i poszedłby gdzie

ś

 pyta

ć

, nawet awanturowa

ć

 si

ę

. ale jego towarzysz, ten cały doktor Langner, 

uwa

Ŝ

ał wida

ć

 sytuacj

ę

 za najnormalniejsz

ą

 w 

ś

wiecie, wi

ę

c chyba nale

Ŝ

y trzyma

ć

 j

ę

zyk za z

ę

bami? 

Program si

ę

 sko

ń

czył. Pirx wył

ą

czył telewizor i wrócił do pokoju. Nie tak przedstawiał sobie ten pobyt na 

Ksi

ęŜ

ycu! Wytuszował si

ę

. Przez cienk

ą

 

ś

ciank

ę

 słycha

ć

 było dochodz

ą

ce z s

ą

siedniego pokoju rozmowy. 

Oczywi

ś

cie. znajomi z restauracji: tury

ś

ci, których Ksi

ęŜ

yc doprowadzał do rozkosznej euforii. Jego jako

ś

 

nie. Zmienił koszul

ę

 (co

ś

 trzeba w ko

ń

cu robi

ć

), a kiedy poło

Ŝ

ył si

ę

 na łó

Ŝ

ku, wrócił Langner. Z czterema 

innymi ksi

ąŜ

kami. Pirxa przeszedł dreszcz. Zaczynał si

ę

 domy

ś

la

ć

, 

Ŝ

e Langner 

jest fanatykiem nauki, czym

ś

 w rodzaju młodszego wydania profesora Merinusa. Langner rozło

Ŝ

ył na stole 

nowe fotogramy i, ogl

ą

daj

ą

c je przez szkło powi

ę

kszaj

ą

ce z takim skupieniem, z jakim Pirx nie studiował 

nawet zdj

ęć

 pewnej. ulubionej aktorki, spytał, wiele Pirx ma lat. 

- Sto jedena

ś

cie - rzekł Pirx, a gdy tamten podniósł głow

ę

. dodał: - W układzie dwójkowym. Langner 

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

 po raz pierwszy i stał si

ę

 do

ść

 podobny do człowieka. Miał białe, mocne z

ę

by. 

- Rosjanie przy

ś

l

ą

 po nas rakiet

ę

 - powiedział. - Polecimy do nich. 

- Do Ciołkowskiego? 
- Tak. 

To była stacja ju

Ŝ

 na tamtej stronie. A wi

ę

c jeszcze jedna przesiadka. Pirx zastanawiał si

ę

. jak te

Ŝ

 pokonaj

ą

 

pozostałych tysi

ą

c kilometrów. Chyba nie pojazdem terenowym, ale rakiet

ą

. O nic ju

Ŝ

 nie pytał. Nie chciał 

zdradzi

ć

 si

ę

 z tym, 

Ŝ

e nic nie wie. Zdaje si

ę

Ŝ

e Langner co

ś

 do niego mówił, ale Pirx zasn

ą

ł. W ubraniu. 

Zbudził si

ę

 nagle: Langner, pochylony nad łó

Ŝ

kiem, dotkn

ą

ł jego ramienia. 

- Ju

Ŝ

 czas - powiedział tylko. 

Pirx usiadł. Wygl

ą

dało na to, 

Ŝ

e tamten przez cały czas czytał i pisał; stos papierów z obliczeniami urósł. W 

pierwszej chwili Pirx my

ś

lał, 

Ŝ

e Langner mówi o kolacji, ale chodziło o rakiet

ę

. Pirx władował na siebie 

wypchany plecak. Langner miał jeszcze wi

ę

kszy, wyładowany jakby kamieniami, potem si

ę

 okazało, 

Ŝ

oprócz koszul, mydła i szczoteczki do z

ę

bów s

ą

 w nim same ksi

ąŜ

ki. 

Ju

Ŝ

 bez 

Ŝ

adnego cła czy kontroli przeszli na górny poziom, gdzie czekała na nich rakieta ł

ą

czno

ś

ci 

ksi

ęŜ

ycowej - niegdy

ś

 srebrna, teraz raczej szara, p

ę

kata, na trzech ugi

ę

tych kolanowato. rozstawionych 

nogach dwudziestometrowej wysoko

ś

ci. Nie aerodynamiczna, bo na Ksi

ęŜ

ycu nie ma atmosfery. Pirx tak

ą

 

jeszcze nie latał. Miał si

ę

 do nich doł

ą

czy

ć

 jaki

ś

 astrochemik, ale si

ę

 spó

ź

nił. Wystartowali wi

ę

c punktualnie, 

sami. 

Brak atmosfery był wielce kłopotliwy: nie mo

Ŝ

na było u

Ŝ

ywa

ć

 

Ŝ

adnych samolotów, helikopterów - niczego 

prócz rakiet. Nawet tak wygodnych w ci

ęŜ

kim terenie 

ś

lizgowców na powietrznej poduszce, bo musiałyby 

d

ź

wiga

ć

 cały zapas powietrza, a to było niemo

Ŝ

liwe. Rakieta jest szybka, ale nie wsz

ę

dzie wyl

ą

duje; rakiety 

nie lubi

ą

 gór ani skał. Ten ich p

ę

katy trójnogi owad zahuczał narastaj

ą

cym ci

ą

giem. zagrzmiał i poszedł 

ś

wiec

ą

 w gór

ę

. Kabina była ze dwa razy 

wi

ę

ksza od hotelowego pokoiku. W 

ś

cianach iluminatory, w stropie - okr

ą

głe okno, kabina pilota była nie na 

wierzchu, ale wła

ś

nie pod spodem, prawie 

Ŝ

e mi

ę

dzy wylotowymi dyszami, 

Ŝ

eby dobrze widział, na czym 

l

ą

duje. Pirx czul si

ę

 jak pakunek: posyłaj

ą

 gdzie

ś

, nie wiadomo dobrze, dok

ą

d ani po co. nie wiadomo, co 

b

ę

dzie dalej... Znana piosenka. 

background image

Weszli na parabol

ę

. Kabina pochyliła si

ę

 sko

ś

nie, ci

ą

gn

ą

c za sob

ą

 długie ,,nogi", Ksi

ęŜ

yc sun

ą

ł pod nimi 

olbrzymi, wypukły, wygl

ą

dał, jakby nigdy nie st

ą

piła na

ń

 ludzka noga. Jest taka strefa w przestrzeni mi

ę

dzy 

Ziemi

ą

 i Ksi

ęŜ

ycem, w której pozorna wielko

ść

 obu ciał jest jednakowa. Pirx dobrze pami

ę

tał wra

Ŝ

enie 

wyniesione z pierwszego swego lotu: Ziemia bł

ę

kitnawa, przymglona, z rozmytymi konturami l

ą

dów była 

jakby mniej realna od Ksi

ęŜ

yca, który wisiał kamienny, z ostro wyst

ę

puj

ą

c

ą

 rze

ź

b

ą

 skaln

ą

, a jego 

nieruchomy ci

ęŜ

ar był prawie dotykalny. Lecieli nad Morzem Chmur, Krater Bullialdusa został ju

Ŝ

 w tyle, na 

południowym wschodzie le

Ŝ

ał Tycho w aureoli swych l

ś

ni

ą

cych promieni, które przechodziły poprzez 

biegun, a

Ŝ

 na tamt

ą

 stron

ę

; jak zwykle ze znacznej wysoko

ś

ci dominowało wra

Ŝ

enie, trudne do uj

ę

cia, 

nadrz

ę

dnej regularno

ś

ci, która ukształtowała t

ę

 czasz

ę

 skaln

ą

. Wypełniony słonecznym 

ś

wiatłem Tycho był 

jakby 

ś

rodkiem konstrukcji, białawymi swymi ramionami obejmował i przerzynał Mare Humorum i Mare 

Nubium, a jego wybieg północny, najwi

ę

kszy, znikł gdzie

ś

 a

Ŝ

 za horyzontem, w stronie Mare Serenitatis, 

gdy jednak, pozostawiwszy na wschodzie Cyrk Claviusa. zacz

ę

li si

ę

 zni

Ŝ

a

ć

 nad biegunem i ju

Ŝ

 po tamtej 

stronie lecieli nad Morzem Marzenia, w miar

ę

 obni

Ŝ

ania si

ę

 rakiety złudzenie ładu nikło. pozornie gładka, 

ciemna powierzchnia ,,morza" ukazywała swoje p

ę

kni

ę

cia i szczeliny. Na północo-wschodzie zaja

ś

niał pił

ą

 

grani Verne. Wci

ąŜ

 tracili wysoko

ść

 i teraz Ksi

ęŜ

yc z bliska wyjawiał, czym był naprawd

ę

: płaskowy

Ŝ

e, 

równiny, cyrki kraterów i gór pier

ś

ciennych jednakowo były zryte lejami kosmicznego bombardowania, kr

ę

gi 

szcz

ą

tków skalnych i lawy zachodziły na siebie, przenikały si

ę

. jakby tych, co prowadzili ów ostrzał 

tytaniczny, wci

ąŜ

 jeszcze nie zadowalało wywołane zniszczenie. Nim Pirx zd

ąŜ

ył dostrzec masyw 

Ciołkowskiego, rakieta. pchni

ę

ta krótkim wł

ą

czeniem silników, ustawiła si

ę

 pionowo, tak 

Ŝ

e ostatni

ą

 rzecz

ą

któr

ą

 zobaczył, był ocean ciemno

ś

ci pochłaniaj

ą

cej cał

ą

 półkul

ę

 zachodni

ą

; ju

Ŝ

 spoza linii terminatora 

sterczał, płon

ą

c samym wierzchołkiem. szczyt Łobaczewskiego. Gwiazdy w górnym oknie stan

ę

ły 

nieruchomo. Zje

Ŝ

d

Ŝ

ali na dół, jak w windzie; a 

Ŝ

e nurkowali przez własny, skupiaj

ą

cy si

ę

 u rufy płomie

ń

 

silników. gazy wrzeszczały na wypukło

ś

ciach zewn

ę

trznego pancerza -przypominało to nieco wchodzenie w 

atmosfer

ę

. Fotele rozło

Ŝ

yły si

ę

 same. przez górny iluminator Pirx widział wci

ąŜ

 te same gwiazdy, lecieli kul

ą

 

w dół. ale czuł mi

ę

kki, nieust

ę

pliwy opór. jaki temu upadkowi stawiały grzmi

ą

ce w odwrotnym kierunku 

dysze. Nagle gruchn

ę

ły pełn

ą

 moc

ą

. Aha. stajemy na ogniu! - pomy

ś

lał Pirx. aby nie zapomnie

ć

Ŝ

e jest 

wszak prawdziwym astronaut

ą

. cho

ć

 jeszcze bez dyplomu - uderzenie, co

ś

 zaklekotało, trzasn

ę

ło. jakby 

wielki młot walił w kamienie, kabina mi

ę

kko zjechała w dół, wróciła do góry, w dół, w gór

ę

, i tak chodziła 

dobr

ą

 chwil

ę

 na bulgoc

ą

cych w

ś

ciekle amortyzatorach, kiedy trzy dwudziestometrowe, kurczowo 

rozstawione ..nogi" na dobre ju

Ŝ

 wpiły si

ę

 w skalne rumowisko. Te wahania wygasił wreszcie pilot, dodaj

ą

troch

ę

 ci

ś

nienia do przewodów olejowych, zasyczało i kabina zawisła nieruchomo. 

Pilot wylazł do nich przez klap

ę

 w 

ś

rodku podłogi, otworzył 

ś

cienn

ą

 szaf

ę

, w której, na koniec, ukazały si

ę

 

skafandry. W Pirxa wst

ą

piło co

ś

 w rodzaju animuszu, nie na długo jednak. Były cztery skafandry, jeden 

pilota, poza tym mały, 

ś

redni i du

Ŝ

y. Pilot wlazł w swój skafander w minut

ę

, tylko hełmu nie zało

Ŝ

ył i czekał 

na nich. Langner te

Ŝ

 uporał si

ę

 szybko. A Pirx, czerwony, spocony i w

ś

ciekły, nie wiedział, co robi

ć

Ś

redni 

skafander był na

ń

 za mały, a du

Ŝ

y - za wielki. W 

ś

rednim opierał si

ę

 solidnie głow

ą

 o wierzch hełmu. W 

du

Ŝ

ym latał jak kokosowe ziarenko w wyschłej skorupie. Owszem, udzielano mu 

Ŝ

yczliwych rad. Pilot 

zauwa

Ŝ

ył, 

Ŝ

e du

Ŝ

y skafander jest zawsze lepszy od ciasnego, i zaproponował mu. 

Ŝ

eby wypchał puste 

miejsce bielizn

ą

 z plecaka. Ewentualnie gotów był mu nawet po

Ŝ

yczy

ć

 koc. Dla Pirxa jednak sama my

ś

l o 

takim napychaniu skafandra miała w sobie co

ś

 blu

ź

nierczego, przed czym cała jego astronautyczna dusza 

stan

ę

ła d

ę

ba. Owija

ć

 si

ę

 jakimi

ś

 szmatami? 

Wło

Ŝ

ył mniejszy skafander. Pilot ani Langner nic ju

Ŝ

 nie mówili, ten pierwszy otworzył klap

ę

 

ś

luzy 

wyj

ś

ciowej, weszli we trzech, pilot zakr

ę

cił 

ś

rubowym kołem i z kolei odemkn

ą

ł klap

ę

 zewn

ę

trzn

ą

Gdyby nie Langner. Pirx od razu wyskoczyłby i by

ć

 mo

Ŝ

e udałoby mu si

ę

 ju

Ŝ

 w pierwszym st

ą

pni

ę

ciu 

skr

ę

ci

ć

 nog

ę

. poniewa

Ŝ

 od powierzchni dzieliło ich dwadzie

ś

cia metrów -a cho

ć

 ci

ąŜ

enie małe. skok, bior

ą

pod uwag

ę

 ci

ęŜ

ar 

skafandra, jak gdyby z wysoko

ś

ci pi

ę

tra na stosy głazów, w najwy

Ŝ

szym stopniu chwiejnych. Pilot opu

ś

cił 

składan

ą

 drabink

ę

 i zeszli po niej - na Ksi

ęŜ

yc. I tu nikt nie oczekiwał ich z kwiatami ani bramami 

triumfalnymi. Nie było 

Ŝ

ywej duszy. Pancerna kopuła stacji Ciołkowskiego wznosiła si

ę

. o

ś

wietlona sko

ś

nymi 

promieniami strasznego ksi

ęŜ

ycowego sło

ń

ca, w odległo

ś

ci niespełna kilometra. Ponad ni

ą

 widniało wykute 

w skale małe l

ą

dowisko, ale było zaj

ę

te: stały tam obok siebie w dwu rz

ę

dach rakiety, du

Ŝ

o wi

ę

ksze od tej. 

któr

ą

 przylecieli: transportowe. 

background image

Ich rakieta, osiadłszy troch

ę

 w jedn

ą

 stron

ę

, spoczywała w swym potrójnym rozkroku; głazy bezpo

ś

rednio 

pod lejami dysz pociemniały, osmalone odrzutowym ogniem. Teren był ku zachodowi prawie płaski, je

ś

li 

płaskim mo

Ŝ

na było nazwa

ć

 to niesko

ń

czone gruzowisko, z którego tu i ówdzie sterczały złomy wielko

ś

ci 

kamienic. Ku wschodowi wybrzuszał si

ę

 zrazu łagodnie, aby przej

ść

 szeregiem pionowych prawie uskoków 

w główny masyw Ciołkowskiego: ta pozornie bliska 

ś

ciana le

Ŝ

ała w cieniu i czarna była jak w

ę

giel. Jakie

ś

 

dziesi

ęć

 stopni nad grzbietem Ciołkowskiego płon

ę

ło sło

ń

ce - nie mo

Ŝ

na było patrze

ć

 w t

ę

 stron

ę

, tak 

o

ś

lepiało. Pirx spu

ś

cił od razu przesłon

ę

 na szybk

ę

 hełmu, ale niewiele to pomogło. Tyle, 

Ŝ

e nie musiał ju

Ŝ

 

mru

Ŝ

y

ć

 oczu. St

ą

paj

ą

c ostro

Ŝ

nie po ruchomych głazach, ruszyli ku Stacji. 

Rakiet

ę

 stracili zaraz z oczu, bo trzeba było przej

ść

 płytk

ą

 kotlin

ę

. Stacja dominowała nad ni

ą

 i nad cał

ą

 

okolic

ą

. w trzech czwartych wpuszczona w lity mur skalny. Wygl

ą

dała jak pami

ę

taj

ą

ca mezozoik, rozwalona 

wybuchem, skalna forteca. Podobie

ń

stwo ostro 

ś

ci

ę

tych naro

Ŝ

y do baszt ochronnych było uderzaj

ą

ce, ale 

tylko z daleka - im byli bli

Ŝ

ej, tym wyra

ź

niej ..baszty" traciły foremno

ść

, rozchodziły si

ę

. a zbiegaj

ą

ce po nich 

czarne pasy okazywały si

ę

 gł

ę

bokimi p

ę

kni

ę

ciami; jak na Ksi

ęŜ

yc teren był jednak stosunkowo równy i szło 

si

ę

 po nim szybko. Ka

Ŝ

de st

ą

pni

ę

cie wzbijało chmurk

ę

 kurzu, tego osławionego kurzu ksi

ęŜ

ycowego, który 

wznosił si

ę

 wy

Ŝ

ej pasa, otaczał ich mleczn

ą

, najbielsz

ą

 chmur

ą

 i nie chciał opada

ć

. Dlatego nie szli g

ę

siego, 

lecz obok siebie - i kiedy ju

Ŝ

 pod sam

ą

 Stacj

ą

 Pirx odwrócił si

ę

, zobaczył cał

ą

 przebyt

ą

 drog

ę

 - znaczyły j

ą

 

trzy obłe, nieregularne w

ęŜ

e czy warkocze tego pyłu, ja

ś

niejszego od wszystkich ziemskich. 

Pirx wiedział o nim sporo po

Ŝ

ytecznych rzeczy. 

ś

e pierwsi zdobywcy zdumieni byli tym zjawiskiem: pyłu 

oczekiwano, 

ale najdrobniejszy nawet powinien był natychmiast opada

ć

 w pró

Ŝ

ni bezpowietrznej. Ksi

ęŜ

ycowy jako

ś

 nie 

chciał. I co ciekawsze, tylko za dnia. Pod sło

ń

cem. Bo. jak si

ę

 okazało, zjawiska elektryczne przebiegaj

ą

 na 

Ksi

ęŜ

ycu inaczej ni

Ŝ

 na Ziemi. Na Ziemi s

ą

 wyładowania atmosferyczne, błyskawice, pioruny, ogniki 

ś

wi

ę

tego Elma. Na Ksi

ęŜ

ycu oczywi

ś

cie nie ma ich. Ale bombardowane cz

ą

steczkowym promieniowaniem 

skały ładuj

ą

 si

ę

 takim samym ładunkiem, jak pokrywaj

ą

cy je kurz. Wi

ę

c, 

Ŝ

e jednakowe ładunki si

ę

 

odpychaj

ą

, kurz, raz wzbity, utrzymuje si

ę

 dzi

ę

ki odpychaniu elektrostatycznemu czasem i godzin

ę

. Kiedy 

na Sło

ń

cu jest wi

ę

cej plam, Ksi

ęŜ

yc „kurzy si

ę

" bardziej. Podczas minimum - mniej. I zjawisko to znika 

dopiero w kilka godzin po zapadni

ę

ciu nocy - tej przera

ź

liwej nocy, której sprosta

ć

 mog

ą

 tylko specjalne, 

dwu

ś

cienne, na podobie

ń

stwo termosów budowane, skafandry, ci

ęŜ

kie, nawet tutaj, jak wszyscy diabli. 

Uczone te rozmy

ś

lania przerwało przybycie do głównego wej

ś

cia Stacji. Przyj

ę

to ich go

ś

cinnie. Naukowy 

kierownik Stacji, profesor Ganszyn, zaskoczył troch

ę

 Pirxa. który pewn

ą

 przeciwwag

ę

 swej pucołowato

ś

ci 

widział we wzro

ś

cie. Ganszyn patrzał jednak na niego z góry - nie w przeno

ś

ni. Dosłownie. A jego kolega, 

fizyk, doktor Pnin, był jeszcze wy

Ŝ

szy. W pewnym sensie jego wysoko

ść

, w poł

ą

czeniu z ogólnymi 

rozmiarami, kazała my

ś

le

ć

 raczej o oddaleniu w pionie. Miał chyba dwa metry. Było tam jeszcze trzech 

innych Rosjan, a mo

Ŝ

e i wi

ę

cej, ale nie pokazywali si

ę

 -zapewne mieli słu

Ŝ

b

ę

. Na wierzchu mie

ś

ciło si

ę

 

obserwatorium astronomiczne, stacja radiowa, sko

ś

nie wybitym w skale i wycementowanym tunelem szło 

si

ę

 do osobnej kopułki, nad któr

ą

 wirowały wielkie kraty radarów, a przez iluminatory mo

Ŝ

na było dostrzec 

ustawiony na samej grani Ciołkowskiego rodzaj o

ś

lepiaj

ą

co srebrnej, regularnej paj

ę

czyny - był to główny 

radioteleskop, najwi

ę

kszy na Ksi

ęŜ

ycu. Dosta

ć

 si

ę

 tam mo

Ŝ

na było w pół godziny, kolejk

ą

 linow

ą

Potem wyja

ś

niło si

ę

Ŝ

e Stacja jest jeszcze o wiele wi

ę

ksza, ani

Ŝ

eli na to wygl

ą

dała. W podziemiach były 

olbrzymie zbiorniki wody, powietrza, 

Ŝ

ywno

ś

ci; w niewidocznym z kotliny wbudowanym w p

ę

kni

ę

cie skał 

skrzydle znajdowały si

ę

 przetwornice energii promienistej Sło

ń

ca na elektryczn

ą

. I była tam te

Ŝ

 rzecz 

zupełnie wspaniała: olbrzymie solarium hydroponiczne. pod kopuł

ą

 ze zbrojnego stal

ą

 kwarcu; 

oprócz sporej ilo

ś

ci kwiatów i wielkich zbiorników z jakimi

ś

 galonami dostarczaj

ą

cymi witamin i białka, rósł. 

w samym 

ś

rodku, bananowiec. Pirx i Langner zjedli po bananie. 

wyhodowanym na Ksi

ęŜ

ycu. 

Ś

miej

ą

c si

ę

, doktor Pnin wyjawił im, 

Ŝ

e banany nie nale

Ŝą

 do codziennej 

strawy załogi: s

ą

 raczej dla go

ś

ci. Langner, który znał si

ę

 troch

ę

 na ksi

ęŜ

ycowym budownictwie, zacz

ą

ł 

wypytywa

ć

 o szczegóły konstrukcji kwarcowej kopuły, bo zadziwiła go bardziej od bananów; 

w samej rzeczy - budowla była oryginalna. Poniewa

Ŝ

 na zewn

ą

trz otwierała si

ę

 pró

Ŝ

nia, kopuła musiała 

wytrzyma

ć

 stałe ci

ś

nienie dziewi

ę

ciu ton na metr kwadratowy, co przy jej rozmiarach sumowało si

ę

 w 

imponuj

ą

c

ą

 liczb

ę

 dwóch tysi

ę

cy o

ś

miuset ton. Z tak

ą

 sił

ą

 zawarte 'f, solarium powietrze usiłowało wysadzi

ć

 

kwarcow

ą

 bani

ę

 we wszystkich kierunkach. Zmuszeni do rezygnacji z 

Ŝ

elbetów, konstruktorzy wtopili w 

kwarc szereg zespawanych 

Ŝ

eber, które cał

ą

 moc parcia bez mata trzech milionów kilogramów 

przekazywały na irydow

ą

 tarcz

ę

 u szczytu; stamt

ą

d rozchodziły si

ę

, ju

Ŝ

 na zewn

ą

trz, pot

ęŜ

ne stalowe liny, 

background image

•zakotwiczone gł

ę

boko w okolicznym bazalcie. Był to wi

ę

c jedyny w swoim rodzaju ..kwarcowy balon na 

uwi

ę

zi". Z solarium poszli prosto do sali jadalnej na obiad. Bo na . Ciołkowskim przypadała wła

ś

nie pora 

obiadowa. Był to ju

Ŝ

 trzeci z kolei obiad Pirxa: po drugim na Lunie i pierwszym w rakiecie. Wygl

ą

dało na to, 

Ŝ

e na Ksi

ęŜ

ycu je si

ę

 tylko obiady. 

Jadalnia, zarazem pomieszczenie wspólne, była niezbyt wielka; 

ś

ciany pokrywało drewno - nie boazeria, ale 

sosnowe belki. Nawet 

Ŝ

ywic

ą

 pachniało. Taka nadzwyczajna „ziemsko

ść

" była, po o

ś

lepiaj

ą

cych 

krajobrazach ksi

ęŜ

ycowych, szczególnie miła. Ale profesor Ganszyn zdradził im, 

Ŝ

e to tylko cienka, 

wierzchnia warstwa powłoki 

ś

ciennej jest drewniana - 

Ŝ

eby si

ę

 mniej za domem t

ę

skniło. Ani podczas 

obiadu, ani pó

ź

niej nie mówiło si

ę

 o Mendelejewie. o wypadku, o nieszcz

ęś

liwych Kanadyjczykach, ani o 

odlocie, zupełnie jakby przyjechali w go

ś

cin

ę

 i mieli tu siedzie

ć

 nie wiadomo jak długo. Rosjanie 

zachowywali si

ę

, jakby oprócz Pirxa i Langnera w ogóle nic nie mieli na głowie - pytali, co słycha

ć

 na Ziemi, 

jak tam na Lunie Głównej; w przypływie szczero

ś

ci Pirx wyznał sw

ą

 

Ŝ

ywiołow

ą

 niech

ęć

 dla turystów i ich 

manier; wygl

ą

dało na to, 

Ŝ

e znalazł przychylnych słuchaczy. 

Dopiero po jakim

ś

 czasie mo

Ŝ

na było zauwa

Ŝ

y

ć

Ŝ

e to ten, to inny z gospodarzy wychodzi, 

Ŝ

eby niebawem 

wróci

ć

. Pó

ź

niej wyja

ś

niło si

ę

Ŝ

e chodzili do obserwatorium, bo na Sło

ń

cu powstała bardzo pi

ę

kna 

protuberancja. Kiedy to 

słowo padło, wszystko inne przestało dla Langnera istnie

ć

. Wła

ś

ciwe naukowcom, im samym nie

ś

wiadome, 

zapami

ę

tanie ogarn

ę

ło cały stół. Przyniesiono fotografie, potem wy

ś

wietlano film nakr

ę

cony przez 

koronograf -protuberancja była rzeczywi

ś

cie wyj

ą

tkowa, miała trzy czwarte miliona kilometrów długo

ś

ci i 

wygl

ą

dała jak przedpotopowy stwór z płomienist

ą

 paszcz

ę

k

ą

. Ale nie o to zoologiczne podobie

ń

stwo 

chodziło. Ganszyn, Pnin, trzeci astronom i Langner po zapaleniu 

ś

wiatła zacz

ę

li rozmawia

ć

 z błyszcz

ą

cymi 

oczami, głusi na wszystko - kto

ś

 wspomniał o przerwanym obiedzie - wrócili do jadalni, lecz i tu. 

odsun

ą

wszy talerze, wszyscy zabrali si

ę

 do rachowania na papierowych serwetkach, a

Ŝ

 doktor Pnin zlito', 

'ał si

ę

 nad siedz

ą

cym niby na kazaniu tureckim Pirxem i zaprosił go do swego pokoju, malutkiego, ale 

wyposa

Ŝ

onego w godn

ą

 podziwu rzecz: du

Ŝ

e okno, z którego otwierał si

ę

 widok na wschodni szczyt 

Ciołkowskiego. Sło

ń

ce, niskie, ziej

ą

ce jak piekielne wrota, rzucało w chaos skalnych spi

ę

trze

ń

 drugi chaos, 

cieniów, pochłaniaj

ą

cych czerni

ą

 kształty, jakby si

ę

 za ka

Ŝ

d

ą

 kraw

ę

dzi

ą

 o

ś

wietlonego głazu otwierała 

diabelska studnia, wiod

ą

ca do samego 

ś

rodka Ksi

ęŜ

yca. Jakby tam nico

ść

 rozpuszczała turnie, sko

ś

ne 

wie

Ŝ

e, igły, obeliski, które wyskakiwały dalej z atramentowych mroków niby jaki

ś

 ogie

ń

 skamieniały, 

wstrzymany w locie, 

Ŝ

e oko traciło si

ę

 w

ś

ród niemo

Ŝ

liwych do scalenia form, znajduj

ą

c w

ą

tpliw

ą

 ulg

ę

 tylko w 

okr

ą

głych jamach czerni, niby oczodołach wyłupionych -to były. wypełnione po brzegi cieniem, oka małych 

kraterów, szczególnie dobitne w tym sko

ś

nym, ponad rzeczywisto

ść

 uplastyczniaj

ą

cym pustyni

ę

 

ś

wietle. Był 

to widok jedyny w swoim rodzaju. Pirx bywał ju

Ŝ

 na Ksi

ęŜ

ycu (co powtórzył ze sze

ść

 razy podczas 

rozmowy), ale nigdy o tej porze, dziewi

ęć

 godzin przed zachodem. Siedzieli z Pninem długo. Pnin mówił mu 

..kolego", a on nie wiedział, jak odpowiada

ć

, lawirował wi

ę

c w gramatyce jak si

ę

 dało. Rosjanin miał 

fantastyczn

ą

 kolekcj

ę

 zdj

ęć

, robionych w czasie wspinaczek - on, Ganszyn i trzeci ich towarzysz, znajduj

ą

cy 

si

ę

 chwilowo na Ziemi, zajmowali si

ę

 w wolnych chwilach alpinistyk

ą

Byli tacy. co próbowali wprowadzi

ć

 w obieg „lunistyka", ale si

ę

 nie przyj

ą

ł, tym bardziej 

Ŝ

e istniej

ą

 przecie

Ŝ

 

Alpy ksi

ęŜ

ycowe. 

Pirx. który jeszcze przed wst

ą

pieniem do Instytutu chodził na wspinaczki, odkrywszy w Pninie bratni

ą

 dusz

ę

zacz

ą

ł go wypytywa

ć

 o ró

Ŝ

nice mi

ę

dzy technik

ą

 ziemsk

ą

 a ksi

ęŜ

ycow

ą

- Musicie pami

ę

ta

ć

 o jednym, kolego - powiedział Pnin -tylko o jednym. Róbcie wszystko ..jak w domu", 

dopóki si

ę

 uda. Lodu tutaj nie ma. chyba w bardzo gł

ę

bokich szczelinach, a i to niesłychanie rzadko, 

ś

niegów, rozumie si

ę

. te

Ŝ

 

Ŝ

adnych, wi

ę

c niby jest bardzo łatwo, tym bardziej 

Ŝ

e mo

Ŝ

na spa

ść

 z trzydziestu 

metrów i nic si

ę

 człowiekowi nie stanie - ale o tym nawet my

ś

le

ć

 nie wolno. Pirx bardzo si

ę

 zdziwił. 

Dlaczego? 

- Bo tu nie ma powietrza - wyja

ś

nił astrofizyk. - I 

Ŝ

eby

ś

cie nie wiedzie

ć

 jak długo chodzili, nie nauczycie si

ę

 

ocenia

ć

 prawidłowo odległo

ś

ci. Tu nawet dalmierz niewiele pomaga, a któ

Ŝ

 chodzi z dalmierzem? 

Wejdziecie na szczyt, zajrzycie w przepa

ść

 i wydaje si

ę

 wam. 

Ŝ

e ma pi

ęć

dziesi

ą

t metrów. Mo

Ŝ

e ma 

pi

ęć

dziesi

ą

t, mo

Ŝ

e trzysta, a mo

Ŝ

e pi

ęć

set. Zdarzało mi si

ę

... Zreszt

ą

, wiecie, jak to jest. Jak człowiek raz 

sobie powie, 

Ŝ

e mo

Ŝ

e odpa

ść

, to pr

ę

dzej czy pó

ź

niej poleci. Na Ziemi głowa si

ę

 rozbije i zagoi, a tutaj jedno 

dobre stukni

ę

cie w hełm. szybka p

ę

knie, i po wszystkim. Tak 

Ŝ

e zachowujcie si

ę

 jak w ziemskich górach. Na 

co by

ś

cie sobie pozwolili tam, mo

Ŝ

ecie sobie pozwoli

ć

 tutaj. Z wyj

ą

tkiem skakania przez szczeliny. Cho

ć

by 

background image

si

ę

 wam zdawało, 

Ŝ

e jest ledwo dziesi

ęć

 metrów, to jakby na Ziemi półtora, poszukajcie kamienia i 

przerzu

ć

cie na drug

ą

 stron

ę

. Obserwujcie jego lot. prawd

ę

 mówi

ą

c jednak radziłbym, tak od serca, w ogóle 

nie skaka

ć

. No, bo jak sobie człowiek par

ę

 razy skoczy na dwadzie

ś

cia metrów, to mu ju

Ŝ

 i przepa

ś

ci nie 

straszne, i góry po kolana -a wtedy najłatwiej o wypadek. Pogotowia górskiego tu nie ma... wi

ę

c sami 

rozumiecie. 

Pirx spytał o Mendelejewa. Czemu stacja jest pod grani

ą

, a nie na dole? I czy droga trudna? Podobno 

wspinaczka? 
- Prawdziwej wspinaczki nie ma. tylko troch

ę

 ekspozycji. a to dlatego, 

Ŝ

e poszła lawina kamienna. Spod 

Bramy Słonecznej. Zniosła drog

ę

... Co do lokalizacji, niezr

ę

cznie mi o tym mówi

ć

. Teraz zwłaszcza, po tym 

nieszcz

ęś

ciu. Ale musieli

ś

cie przecie

Ŝ

 czyta

ć

 o tym. kolego?... Pirx. okropnie zmieszany, wyst

ę

kał. 

Ŝ

e miał 

wtedy sesj

ę

 egzaminacyjn

ą

... Pnin u

ś

miechn

ą

ł si

ę

. ale zaraz spowa

Ŝ

niał. 

- No có

Ŝ

. Ksi

ęŜ

yc jest umi

ę

dzynarodowiony, ale ka

Ŝ

de pa

ń

stwo ma swoj

ą

 stref

ę

 bada

ń

 naukowych - a my 

mamy t

ę

 półkul

ę

. Kiedy si

ę

 okazało, 

Ŝ

e pasy van Allena zakłócaj

ą

 bieg promieni kosmicznych na półkuli 

skierowanej ku Ziemi, Anglicy zwrócili si

ę

 do nas, 

Ŝ

eby

ś

my im dali wybudowa

ć

 stacj

ę

 na naszej stronie. 

Zgodzili

ś

my si

ę

. Wła

ś

nie brali

ś

my si

ę

 ju

Ŝ

 sami do roboty, w Mendelejewie, wi

ę

c zaproponowali

ś

my im, 

Ŝ

eby 

przej

ę

li go po nas, z tym 

Ŝ

e odst

ą

pimy im wszystkie 

zwiezione przez nas materiały budowlane, a rozlicza

ć

 si

ę

 b

ę

dziemy potem. Anglicy najpierw zaakceptowali, 

a potem odst

ą

pili Mendelejewa Kanadyjczykom, jako nale

Ŝą

cym do Wspólnoty Brytyjskiej. Nam to nie robiło 

naturalnie ró

Ŝ

nicy. Poniewa

Ŝ

 przeprowadzali

ś

my ju

Ŝ

 wcze

ś

niej wst

ę

pne rozpoznanie terenu, jeden z 

naszych, profesor Animcew, wszedł w skład projektuj

ą

cej grupy kanadyjskiej, z głosem doradcy, dobrze 

zorientowanego w lokalnych warunkach. Naraz dowiadujemy si

ę

Ŝ

e Anglicy jednak bior

ą

 w tej historii 

udział. Przysłali Shannera, który o

ś

wiadczył, 

Ŝ

e na dnie krateru mog

ą

 powstawa

ć

 wtórne p

ę

ki 

promieniowania i b

ę

d

ą

 zakłóca

ć

 uzyskiwane rezultaty. Wasi specjali

ś

ci uwa

Ŝ

ali, 

Ŝ

e to niemo

Ŝ

liwe, ale w 

ko

ń

cu Anglicy decydowali: to miała by

ć

 ich stacja. Postanowili przenie

ść

 j

ą

 pod gra

ń

. Koszty oczywi

ś

cie 

wzrosły przera

Ŝ

aj

ą

co. A cał

ą

 nadwy

Ŝ

k

ę

 finansowali Kanadyjczycy. No, ale mniejsza o to. Nie zagl

ą

damy do 

cudzych kieszeni. Zlokalizowano stacj

ę

, zabrano si

ę

 do wytyczania drogi. Animcew daje nam zna

ć

Brytyjczycy chcieli najpierw przekroczy

ć

 dwie przepa

ś

cie na szlaku projektowanej drogi 

Ŝ

elbetowymi 

mostami, ale Kanadyjczycy nie godz

ą

 si

ę

, bo kosztorys wzrasta przez to niemal dwukrotnie. Wi

ę

c chc

ą

 

wgry

źć

 si

ę

 w wewn

ę

trzny stok Mendelejewa, przebi

ć

 dwa skalne 

Ŝ

ebra kierunkowymi wybuchami. 

Odradzamy im - to mo

Ŝ

e naruszy

ć

 równowag

ę

 krystalicznego trzonu bazaltowego. Ale nie słuchaj

ą

. Co 

robi

ć

Ŝ

 mogli

ś

my zrobi

ć

? Przecie

Ŝ

 to nie dzieci. Mamy wi

ę

cej do

ś

wiadczenia selenologicznego. ale skoro nie 

chc

ą

 słucha

ć

 rad, nie b

ę

dziemy si

ę

 im narzucali. Animcew zło

Ŝ

ył votum separatum i na tym si

ę

 sko

ń

czyło. 

Zacz

ę

li odstrzeliwa

ć

 skał

ę

. Pierwszy nonsens - lokalizacji, poci

ą

gn

ą

ł za sob

ą

 drugi, a skutki, niestety, nie 

dały na siebie długo czeka

ć

. Anglicy zbudowali trzy mury przeciwlawinowe, uruchomili Stacj

ę

, poszły 

transportery na g

ą

sienicówkach - prosz

ę

 bardzo, udało si

ę

. Stacja pracowała ju

Ŝ

 trzy miesi

ą

ce, kiedy u 

podnó

Ŝ

a przewieszki pod Bram

ą

 Słoneczn

ą

, t

ą

 wielk

ą

 szczerb

ą

 zachodni

ą

 grani - pokazały si

ę

 szczeliny... 

Pnin wstał, wyj

ą

ł z szuflady kilka du

Ŝ

ych fotografii i pokazał je Pirxowi. 

- O. w tym miejscu. To jest. a wła

ś

ciwie była półtorakilometrowa płyta, miejscami przewieszona. Droga szła 

mniej wi

ę

cej w jednej trzeciej wysoko

ś

ci, jak ta czerwona linia. Kanadyjczycy wszcz

ę

li alarm. Animcew 

(wci

ąŜ

 tam siedział i perswadował) tłumaczy im: ró

Ŝ

nica temperatur dnia i nocy wynosi trzysta stopni. 

P

ę

kni

ę

cia b

ę

d

ą

 

si

ę

 powi

ę

kszały, na to nie ma rady. Przecie

Ŝ

 nie podeprze si

ę

 niczym półtorakilometrowej 

ś

ciany! Drog

ę

 

trzeba natychmiast zamkn

ąć

, a 

Ŝ

e Stacja ju

Ŝ

 stoi, zbudowa

ć

 kolejk

ę

 linow

ą

. Oni za

ś

 

ś

ci

ą

gaj

ą

, jednego po 

drugim, ekspertów z Anglii, z Kanady - i odbywa si

ę

 po prostu komedia: 

eksperci, którzy mówi

ą

 to samo, co nasz Animcew, natychmiast wracaj

ą

 do domu. Zostaj

ą

 tylko ci, którzy 

widz

ą

 jak

ąś

 rad

ę

 na szczeliny. Zaczynaj

ą

 cementowa

ć

. Gł

ę

bokie zastrzyki, przypory, cementuj

ą

 i cementuj

ą

 

bez ko

ń

ca, bo co zacementuj

ą

 za dnia, p

ę

ka po nast

ę

pnej nocy. 

ś

lebem schodz

ą

 ju

Ŝ

 małe lawinki, ale 

zatrzymuj

ą

 si

ę

 na murach. Buduj

ą

 system klinów rozbijaj

ą

cych wi

ę

ksze lawiny. Animcew tłumaczy, 

Ŝ

e nie 

chodzi o lawiny: cała płyta mo

Ŝ

e run

ąć

! Nie mogłem wprost na niego patrze

ć

, kiedy do nas przyje

Ŝ

d

Ŝ

ał, ten 

człowiek ze skóry wychodził: widział (,.!• nadchodz

ą

ce nieszcz

ęś

cie i nic nie mógł na to poradzi

ć

.?w; 

Lojalnie wam powiem: Anglicy maj

ą

 doskonałych     !» specjalistów, ale to nie był problem specjalistyczny, 

selenologiczny, to si

ę

 zrobiła kwestia ich presti

Ŝ

u: zbudowali drog

ę

 i nie mog

ą

 si

ę

 wycofa

ć

. Animcew 

background image

wreszcie zło

Ŝ

ył który

ś

 tam protest i odszedł. Potem doszło nas. 

Ŝ

e mi

ę

dzy Anglikami a Kanadyjczykami 

wynikły spory, tarcia -w zwi

ą

zku z t

ą

 płyt

ą

; to jest kraw

ę

d

ź

 tak zwanego Orlego Skrzydła. Kanadyjczycy 

chcieli j

ą

 wysadzi

ć

, cał

ą

: drog

ę

 zrujnuje, ale potem b

ę

dzie mo

Ŝ

na zbudowa

ć

 bezpieczn

ą

. Anglikom to nie 

odpowiadało - zreszt

ą

 była to utopia; 

Animcew obliczył, 

Ŝ

e trzeba by sze

ś

ciomegatonowego ładunku wodorowego, a konwencja ONZ zabrania 

u

Ŝ

ycia materiałów radioaktywnych jako 

ś

rodków wybuchowych. I tak si

ę

 tam spierali i kłócili, a

Ŝ

 płyta 

run

ę

ła... Anglicy pisali potem, 

Ŝ

e wszystko przez Kanadyjczyków; bo odrzucili pierwszy projekt, tych 

wiaduktów betonowych... Pnin patrzył chwil

ę

 na zdj

ę

cie drugie, ukazuj

ą

ce powi

ę

kszon

ą

 niemal dwukrotnie 

szczerb

ę

 grani; czarnymi kropkami wyznaczone było miejsce obwału. który zabrał i zdruzgotał drog

ę

 wraz 

ze wszystkimi jej umocnieniami. 

- W rezultacie Stacja jest okresowo niedost

ę

pna - bo przecie

Ŝ

 w dzie

ń

 łatwo doj

ść

, par

ę

 trawersów, tyle 

Ŝ

du

Ŝ

a ekspozycja, ju

Ŝ

 wam mówiłem - za to w nocy praktycznie to niemo

Ŝ

liwe. My tu nie mamy Ziemi, 

wiecie... Pirx zrozumiał, o czym my

ś

li Rosjanin: na tej stronie, podczas długich nocy ksi

ęŜ

ycowych, nie 

ś

wieciła wielka lampa Ziemi. 

- A podczerwieni

ą

 nic nie mo

Ŝ

na zrobi

ć

? - spytał, Pnin u

ś

miechn

ą

ł si

ę

- Okulary infraczerwone? Jaka

Ŝ

 tam podczerwie

ń

, kolego, kiedy w godzin

ę

 po zachodzie skała ma minus 

sto sze

ść

dziesi

ą

t stopni na powierzchni... Owszem, teoretycznie mo

Ŝ

na by .i

ść

 z radaroskopem, ale czy

ś

cie 

próbowali kiedy

ś

 wspina

ć

 si

ę

 w ten sposób? Pirx wyznał, 

Ŝ

e nigdy. 

- I nie radz

ę

 wam. Jest to wyj

ą

tkowo skomplikowany 

sposób popełnienia samobójstwa. Radar dobry jest 
w terenie płaskim, ale nie w 

ś

cianie... 

Wszedł Langner z profesorem: musieli ju

Ŝ

 lecie

ć

. Do 

Mendelejewa mieli pół godziny lotu, droga wymagała 
dalszych dwóch, a za siedem godzin zachodziło sło

ń

ce. 

Siedem godzin rezerwy to jakby zbyt wiele. Lecz tu znów 
wyja

ś

niło si

ę

Ŝ

e poleci z nimi doktor Pnin. Zacz

ę

ło si

ę

 

tłumaczenie, 

Ŝ

e to niepotrzebne, ale gospodarze nie chcieli 

nawet o tym słysze

ć

Kiedy ju

Ŝ

 mieli i

ść

, Ganszyn spytał, czy nie maj

ą

 jakich

ś

 

wie

ś

ci do przekazania na Ziemi

ę

 - to ostatnia okazja. Bo 

wprawdzie Mendelejew ma z Ciołkowskim ł

ą

czno

ść

 radiow

ą

ale za siedem godzin wejd

ą

 na terminator i b

ę

d

ą

 silne 

zakłócenia. 
Pirx pomy

ś

lał, 

Ŝ

e byłoby nie

ź

le przesła

ć

 siostrze Mattersa 

pozdrowienia z „tamtej strony", ale si

ę

 na to nie odwa

Ŝ

ył. 

Podzi

ę

kowali zatem i zeszli na dół, gdzie znów wyszło na to, 

Ŝ

e Rosjanie odprowadz

ą

 ich do rakiety. Tu Pirx załamał si

ę

 

i opowiedział, jaki przypadł mu w udziale skafander. Wi

ę

dobrali mu inny, a tamten został w komorze ci

ś

nieniowej 

Ciołkowskiego. 
Ten rosyjski skafander był troch

ę

 inny od znanych Pirxowi: 

miał trzy, nie dwie przesłony, na wysokie sło

ń

ce, na niskie sło

ń

ce i na kurz - ciemnopomara

ń

czow

ą

. W 

innych miejscach zawory powietrzne i bardzo zabawne urz

ą

dzenie w butach - mo

Ŝ

na było nadyma

ć

 

podeszwy, 

Ŝ

e chodziło si

ę

 jak na poduszkach. Nie czuło si

ę

 w ogóle skały, a zewn

ę

trzna warstwa zelówki 

przylegała doskonale do najgładszej powierzchni. Był to model „wysokogórski" Poza tym skafander był w 

połowie srebrny, a w połowie czarny. Kiedy si

ę

 człowiek zwrócił czarn

ą

 stron

ą

 ku sło

ń

cu, zaczynał potnie

ć

, a 

kiedy srebrn

ą

 - ogarniał go przyjemny chłód. 

Pirxowi wydawało si

ę

 to nie całkiem dobrym pomysłem, bo przecie

Ŝ

 nie zawsze wybiera si

ę

 stron

ę

, z której 

ś

wieci sło

ń

ce. Trzeba i

ść

 wtedy tyłem czy jak? Tamci zacz

ę

li si

ę

 

ś

mia

ć

. Pokazali mu pokr

ę

tło na piersi, 

które powodowało przesuni

ę

cie srebra i czerni miejscami. 

Mo

Ŝ

na było mie

ć

 przód korpusu czarny, a plecy srebrne. albo na odwrót. Sposób, w jaki si

ę

 te barwy 

przemies/c/ały. był ciekawy. Mi

ę

dzy zewn

ę

trzn

ą

 przezroczyst

ą

, z twardego plastyku sporz

ą

dzon

ą

 warstw

ą

 

skafandra a wła

ś

ciwym jego korpusem ziała cieniutka szczelina, wypełniona dwoma rodzajami barwników, 

czy raczej mas półpłynnych, aluminizowanej i naw

ę

glonej. Przepychało je po prostu ci

ś

nienie tlenu z 

aparatury do oddychania. Ale trzeba było ju

Ŝ

 i

ść

 na statek. Przedtem, przychodz

ą

c ze sło

ń

ca, Pirx nie 

widział nic w komorze ci

ś

nieniowej, taki był o

ś

lepiony. Teraz dopiero zauwa

Ŝ

ył, 

Ŝ

e była osobliwie urz

ą

dzona 

- cała jedna 

ś

ciana chodziła jak tłok. A to dlatego, wyja

ś

nił Pnin, 

Ŝ

eby za jednym zamachem mo

Ŝ

na 

wpuszcza

ć

 albo wypuszcza

ć

 dowoln

ą

 ilo

ść

 ludzi i niepotrzebnie nie traci

ć

 powietrza. Pirx poczuł co

ś

 w 

rodzaju zazdro

ś

ci, bo komory w Instytucie były to wysłu

Ŝ

one pudła, przestarzałe co najmniej o pi

ęć

 lat, a 

background image

pi

ęć

 lat technologicznego zacofania - to cała epoka! Sło

ń

ce pozornie wcale si

ę

 nie opu

ś

ciło. Dziwnie szło 

si

ę

 w nadymanych butach, jakby ponad gruntem, ale uczucie to znikło, nim doszli do rakiety. Profesor 

przytkn

ą

ł hełm do hełmu Pirxa, wykrzykn

ą

ł kilka po

Ŝ

egnalnych słów, podali sobie r

ę

ce w ci

ęŜ

kich 

r

ę

kawicach i wle

ź

li za pilotem do brzucha rakiety, która odrobin

ę

 siadła pod zwi

ę

kszonym ci

ęŜ

arem. Pilot 

odczekał, 

Ŝ

eby tamci mogli odej

ść

 na bezpieczn

ą

 odległo

ść

, i zapu

ś

cił silniki. Wewn

ą

trz skafandra ponury 

grzmot narastaj

ą

cego ci

ą

gu brzmiał jakby zza grubej 

ś

ciany. Ci

ąŜ

enie wzrastało, ale nawet nie poczuli, 

kiedy rakieta oderwała si

ę

 od gruntu. Tylko gwiazdy zawahały si

ę

 w iluminatorach, a widoczne przez ich 

ni

Ŝ

szy pas skalne pustkowie opadło w dół i znikło. Lecieli teraz zupełnie nisko i dlatego nic nie widzieli -tylko 

pilot obserwował przesuwaj

ą

cy si

ę

 pod rakiet

ą

 upiorny krajobraz. Rakieta wisiała pionowo jak helikopter. 

Narastanie szybko

ś

ci poznawało si

ę

 po gło

ś

niejszym ci

ą

gu i delikatnej wibracji całego korpusu. - Uwaga, 

schodzimy - dobiegły słowa z wn

ę

trza hełmu. Pirx nie wiedział, czy to mówi pilot przez instalacj

ę

 

pokładowego radia, czy Pnin. Fotele rozło

Ŝ

yły si

ę

. Odetchn

ą

ł gł

ę

boko, stał si

ę

 lekki, tak lekki, jakby miał 

popłyn

ąć

 ku sufitowi; odruchowo uj

ą

ł por

ę

cze. Pilot zahamował ostro, dysze zabuzowały, zagrały 

skowycz

ą

cym tonem, wrzask odwróconych, wij

ą

cych si

ę

 wzdłu

Ŝ

 

ś

cian płomieni urósł niezno

ś

nie, ci

ąŜ

enie 

wzrosło, zmalało, i Pirxa doszedł 

podwójny, suchy odgłos stukni

ę

cia - siedli. W nast

ę

pnej chwili stało si

ę

 co

ś

 nieoczekiwanego. Rakieta, która 

weszła ju

Ŝ

 w te swoje kołysz

ą

ce si

ę

 ruchy i hu

ś

tała si

ę

 w gór

ę

 i w dół, chyba troch

ę

 tak, jak czasem owad 

wykonuj

ą

cy odwłokiem miarowe przysiady, pochyliła si

ę

 i z narastaj

ą

cym grzechotaniem głazów zacz

ę

ła si

ę

 

najwyra

ź

niej obsuwa

ć

... Katastrofa - przemkn

ę

ło w my

ś

li Pirxowi. Nie przestraszył si

ę

. ale odruchowo napi

ą

ł 

wszystkie mi

ęś

nie. Tamci dwaj le

Ŝ

eli nieruchomo. Silnik milczał. Rozumiał doskonale pilota: pojazd 

chwiejnie, kulawo sun

ą

ł wraz z osypiskiem i ci

ą

g silników, zanimby go uniósł w gór

ę

, mógł - przy nagłym 

przechyle jednej z „nóg" - przewróci

ć

 ich lub rzuci

ć

 na skały. 

Grzechotanie i wizg przesuwaj

ą

cych si

ę

 pod stalowymi łapami brył kamiennych słabły, a

Ŝ

 ustały. Jeszcze 

par

ę

 strumyków 

Ŝ

wiru d

ź

wi

ę

cznie uderzyło o stal, jeszcze jaki

ś

 odłam usun

ą

ł si

ę

 gł

ę

biej pod ci

ęŜ

arem 

przegubowej „nogi" i kabina powolutku osiadła, przekrzywiona o jakie

ś

 dziesi

ęć

 stopni. 

Pilot wylazł ze swojej studzienki troch

ę

 nieswój i zacz

ą

ł tłumaczy

ć

Ŝ

e konfiguracja terenu zmieniła si

ę

widocznie północnym 

Ŝ

lebem zeszła nowa lawina. L

ą

dował na piargu, pod 

ś

cian

ą

, bo chciał, 

Ŝ

eby mieli jak 

najbli

Ŝ

ej. Pnin odparł, 

Ŝ

e to nie jest najlepszy sposób skracania drogi, lawinisko - nie kosmodrom, i kiedy si

ę

 

nie musi, ryzykowa

ć

 nie wolno. Na tym si

ę

 krótka wymiana zda

ń

 sko

ń

czyła, pilot przepu

ś

cił ich do 

ś

luzy i 

zeszli po drabince na piarg. Pilot został w rakiecie, czekaj

ą

c na powrót Pnina, a oni ruszyli we dwóch za 

wielkim Rosjaninem. Pirx s

ą

dził dot

ą

d, 

Ŝ

e zna Ksi

ęŜ

yc. Mylił si

ę

 jednak. Otoczenie Ciołkowskiego było 

rodzajem promenady w porównaniu z miejscem, w którym si

ę

 znalazł. Rakieta, przechylona na 

maksymalnie rozstawionych ..nogach", ugrz

ę

złych w kamiennym lawinisku, stała jakie

ś

 trzysta kroków od 

cienia, rzucanego przez główny wał Mendelejewa. Roz

Ŝ

agwiona w czarnym niebie czelu

ść

 słoneczna 

dotykała niemal grani, która zdawała si

ę

 w tym miejscu topnie

ć

 - ale to było złudzenie. Nie był nim obszar 

pionowych 

ś

cian, wychodz

ą

cych z ciemno

ś

ci jaki

ś

 kilometr, a mo

Ŝ

e dwa dalej; 

ku porzni

ę

tej gł

ę

bokimi rowami równinie, stanowi

ą

cej dno krateru, zbiegały ze 

Ŝ

lebów przera

ź

liwe białe 

sto

Ŝ

ki osypisk; 

miejsca 

ś

wie

Ŝ

ych obwałów mo

Ŝ

na było pozna

ć

 po zm

ę

tnieniu rysunku głazów, wywołanym osiadaj

ą

c

ą

 w 

ci

ą

gu godzin kurzaw

ą

. Samo dno krateru, z pop

ę

kanej taflami lawy. tak

Ŝ

e pokrywała warstwa jasnego pyłu; 

cały Ksi

ęŜ

yc upudrowany 

był mikroskopijnymi szcz

ą

tkami meteorów, tego martwego deszczu, który od milionieci padał na

ń

 z gwiazd. 

Po obu stronach 

ś

cie

Ŝ

ki, a wła

ś

ciwie nagromadzenia brył i odłamów, równie dzikiego jak całe otoczenie, tej 

ś

cie

Ŝ

ki, co nazw

ę

 sw

ą

 zawdzi

ę

cza

ć

 mogła tylko osadzonym w cemencie aluminiowym tykom, z których 

ka

Ŝ

da miała u szczytu rodzaj rubinowej kulki, po obu stronach tego w gór

ę

 piargów wycelowanego szlaku 

stały, w połowie obj

ę

te 

ś

wiatłem, w połowie czarne jak noc galaktyczna, 

ś

ciany, z którymi nie mogły si

ę

 

równa

ć

 olbrzymy Alp czy Himalajów. Niewielkie ci

ąŜ

enie ksi

ęŜ

ycowe pozwalało budulcowi skalnemu 

przybiera

ć

 formy, zrodzone jakby w koszmarnym 

ś

nie. i trwa

ć

 w nich wiekami, 

Ŝ

e oko, cho

ć

by nawykłe do 

widoku przepa

ś

ci, pr

ę

dzej czy pó

ź

niej gubiło si

ę

 podczas w

ę

drówki ku szczytom, a inne zmysły pot

ę

gowały 

jeszcze wra

Ŝ

enie nierzeczywisto

ś

ci, niemo

Ŝ

liwo

ś

ci takiego krajobrazu: 

białe bryły pumeksu tr

ą

cone stop

ą

 podlatywały w gór

ę

, jak p

ę

cherze, najci

ęŜ

szy za

ś

 bazaltowy okruch, 

rzucony na osypisko. leciał niesamowicie powoli i długo, aby upa

ść

 bezd

ź

wi

ę

cznie - tak wła

ś

nie, jakby to 

było tylko we 

ś

nie. Kilkaset kroków wy

Ŝ

ej barwa skały zmieniła si

ę

. Rzeki ró

Ŝ

owawego porfiru dwoma 

background image

obwałowaniami obejmowały 

Ŝ

leb, ku któremu szli. Głazy, spi

ę

trzone gdzieniegdzie na wysoko

ść

 kilku pi

ę

ter, 

sczepione brzytwowatymi kraw

ę

dziami, jak gdyby czekały tylko dotkni

ę

cia, które pu

ś

ci je 

niepowstrzymanym kamieniospadem. Pnin prowadził ich przez ten las skamieniałych wybuchów id

ą

niezbyt szybko, lecz nieomylnie. Czasem płyta, na której postawił nog

ę

 w ogromnym bucie skafandra, 

zachybotała. Wówczas zamierał na mgnienie i albo szedł dalej, albo omijał to miejsce, poznaj

ą

c po sobie 

tylko wiadomych oznakach, czy głaz wytrzyma ci

ęŜ

ar człowieka, czy nie. A przy tym d

ź

wi

ę

k, tak wiele 

mówi

ą

cy wspinaczowi, tutaj nie istniał. 

Jedna z pałub bazaltowych, które omijał, bez najmniejszej przyczyny obruszyła si

ę

 w dół stoku, lec

ą

ruchem jakby sennym, zwolnionym - a

Ŝ

 porwała za sob

ą

 gromad

ę

 kamieni, które w

ś

ciekłymi susami sadziły 

coraz szybciej, nareszcie biała jak mleko kurzawa okryła dalsz

ą

 drog

ę

 lawiny. Widowisko to było wła

ś

nie jak 

z majaczenia, maligny - zderzaj

ą

ce si

ę

 bryły nie wydawały głosu i nawet dr

Ŝ

enia gruntu nie czuło si

ę

 przez 

p

ę

kate podeszwy butów; kiedy ostro zakr

ę

cili przy nast

ę

pnym zakosie. Pirx zobaczył 

ś

lad zej

ś

cia lawiny i j

ą

 

sam

ą

, ju

Ŝ

 jako chmur

ę

 łagodnie 

ś

ciel

ą

cych si

ę

 fal. Odruchowo, z niepokojem poszukał oczami rakiety, 

ale była bezpieczna - stała jak przedtem oddalona mo

Ŝ

e o kilometr, mo

Ŝ

e o dwa, widział jej l

ś

ni

ą

cy odwłok i 

trzy kreseczki nó

Ŝ

ek. Niby dziwny owad ksi

ęŜ

ycowy spoczywała na starym lawinisku, które przedtem 

wydawało mu si

ę

 spadziste, teraz za

ś

 płaskie niczym stół. Gdy zbli

Ŝ

yli si

ę

 do strefy cienia, Pirx przyspieszył 

kroku. Zaciekło

ść

 i groza bij

ą

ce z otoczenia tak absorbowały Pirxa, 

Ŝ

e nie miał wprost czasu, by 

obserwowa

ć

 Langnera. Teraz doszło do niego, 

Ŝ

e mały astrofizyk idzie pewnie i nigdy si

ę

 nie potyka. 

Trzeba było przeskoczy

ć

 czterometrow

ą

 szczelin

ę

. Pirx wło

Ŝ

ył w skok zbyt wiele siły; poszybował w gór

ę

 i 

opadł poruszaj

ą

c bezsensownie nogami dobrych osiem metrów za kraw

ę

dzi

ą

 przeciwległego brzegu. 

Dopiero w takim skoku ksi

ęŜ

ycowym otwierało si

ę

 człowiekowi nowe doznanie, które nie miało nic 

wspólnego z błaznowaniem turystów hotelowych Luny. Weszli w cie

ń

. Dopóki znajdowali si

ę

 wzgl

ę

dnie 

blisko osłonecznionych płyt skalnych, ich odblask rozja

ś

niał troch

ę

 otoczenie i grał w wypukło

ś

ciach 

skafandrów. Ale rychło mrok j

ą

ł g

ę

stnie

ć

, a

Ŝ

 stał si

ę

 taki. 

Ŝ

e znikli sobie z oczu. W tym cieniu była noc. Pirx 

poczuł jej mróz przez wszystkie warstwy antytermiczne skafandra; mróz nie docierał bezpo

ś

rednio do ciała, 

nie k

ą

sał skóry, był tylko jakby objawieniem nowej milcz

ą

cej, lodowatej obecno

ś

ci — poszczególne płaty 

pancerne skafandra najwyra

ź

niej zadrgały, ochłodzone o dwie

ś

cie kilkadziesi

ą

t stopni. Gdy oczy nawykły, 

Pirx zobaczył, 

Ŝ

e kule na szczytach aluminiowych masztów wydzielaj

ą

 wcale silne, czerwone 

ś

wiatło; 

paciorki tego rubinowego naszyjnika zakr

ę

cały wzwy

Ŝ

 i znikły w sło

ń

cu - tam rozp

ę

kły grzbiet skalny sadził 

ku równinie trzema przepa

ś

ciami; przedzielały je w

ą

skie, poziome przesuni

ę

cia tafli 

ś

ciennych, tworz

ą

rodzaj ostrych gzymsów. Wydawało mu si

ę

Ŝ

e nikn

ą

cy szereg masztów prowadzi do jednej z owych półek, 

ale pomy

ś

lał, 

Ŝ

e to chyba niemo

Ŝ

liwe. Wy

Ŝ

ej, przez rozwalony jakby piorunowymi ciosami główny wał 

Mendelejewa, szedł słup poziomego prawie 

ś

wiatła słonecznego. Wygl

ą

dało ono jak rozpoczynaj

ą

cy si

ę

 w 

głuchym milczeniu wybuch, bryzgaj

ą

cy rozpalon

ą

 biel

ą

 na skalne filary i kominy. 

- Tam jest Stacja - usłyszał w hełmie bliski głos Pnina. Rosjanin zatrzymał si

ę

 na granicy nocy i dnia, mrozu 

Ŝ

aru, pokazuj

ą

c co

ś

 w górze, lecz Pirx oprócz czarniawych nawet w sło

ń

cu zerw niczego nie zobaczył. 

- Widzicie Orla... Tak nazwali

ś

my ten grzbiet... to jest głowa, to dziób, a to - skrzydło... 

Pirx widział tylko nagromadzenie 

ś

wiateł i cieni, nad 

wschodni

ą

 roziskrzon

ą

 grani

ą

 sterczała pozornie bliska, 

bo nie rozmyta powietrzn

ą

 mgiełk

ą

, przechylona turnia. 

Nagle zobaczył całego Orła - skrzydło to była wła

ś

nie ta 

ś

ciana, ku której zmierzali; wy

Ŝ

ej z grani wyłaniała si

ę

 

głowa na tle gwiazd, turnia była dziobem. 
Spojrzał na zegarek. Szli ju

Ŝ

 czterdzie

ś

ci minut. A wi

ę

chyba co najmniej jeszcze drugie tyle. 
Przed nast

ę

pn

ą

 stref

ą

 cienia Pnin zatrzymał si

ę

Ŝ

eby 

przestawi

ć

 swój klimatyzator. Pirx skorzystał z tego 

i spytał, któr

ę

dy szła droga. 

- T

ę

dy - wskazał r

ę

k

ą

 w dół. Pirx widział tylko pustk

ę

, a na jej dnie sto

Ŝ

ek osypiska, z którego sterczały 

wielkie odłamy skalne. 

- Stamt

ą

d oberwała si

ę

 płyta - tłumaczył Pnin, zwracaj

ą

c si

ę

 teraz ku wgł

ę

bieniu grani. - To jest Brama 

Słoneczna. Nasze sejsmografy w Ciołkowskim zarejestrowały wstrz

ą

s; 

przypuszczalnie zeszło około pół miliona ton bazaltu... 
- Zaraz - powiedział oszołomiony Pirx - a jak si

ę

 teraz dostarcza na gór

ę

 zapasy? 

background image

- Sami zobaczycie, jak tam przyjdziemy - rzekł tamten i ruszył z miejsca. Pirx pod

ąŜ

ył za nim. łami

ą

c sobie 

głow

ę

 nad rozwi

ą

zaniem tej zagadki, ale nic nie wymy

ś

lił. Czy

Ŝ

by wynosili ka

Ŝ

dy litr wody. ka

Ŝ

d

ą

 butl

ę

 tlenu 

na plecach? To było niemo

Ŝ

liwe. 

Teraz szli szybciej. Ostatnia aluminiowa tyka tkwiła u przepa

ś

ci. Ogarn

ę

ła ich ciemno

ść

. Za

ś

wiecili czołowe 

reflektory, których plamy bł

ę

dnie podrygiwały, przeskakuj

ą

c z jednych garbów 

ś

ciany na inne; kroczyli po 

gzymsie, zw

ęŜ

aj

ą

cym si

ę

 miejscami do szeroko

ś

ci dwóch dłoni, gdzie indziej tak szerokim, 

Ŝ

e mo

Ŝ

na było 

stan

ąć

 na nim w rozkroku. Szli jak po linie, t

ą

 półk

ą

 lekko pofałdowan

ą

, ale zupełnie płask

ą

, jej 

chropowato

ść

 dawała dobre oparcie. Co prawda wystarczyłby jeden fałszywy krok, zawrót głowy. Dlaczego 

nie zwi

ą

zali

ś

my si

ę

? - pomy

ś

lał Pirx. W tej chwili plama 

ś

wietlna przed nim znieruchomiała. Pnin stan

ą

ł. 

- Lina - powiedział. 
Podał koniec Pirxowi, a ten z kolei - przeło

Ŝ

ywszy lin

ę

 przez 

karabinki pasa - rzucił j

ą

 do Langnera. Nim ruszyli, Pirx 

mógł. oparty o skał

ę

, patrze

ć

 przed siebie. 

Całe wn

ę

trze krateru le

Ŝ

ało pod nim jak na dłoni - czarne- 

w

ą

wozy lawy stały si

ę

 siateczk

ą

 p

ę

kni

ęć

, przysadkowaty ^ 

sto

Ŝ

ek centralny rzucał długi pas cienia. 

Gdzie była rakieta? Nie mógł jej znale

źć

. Gdzie droga? Te 

zakosy, znaczone szeregami aluminiowych tyk? Tak

Ŝ

e znikły. 

Była tylko przestrze

ń

 skalnego cyrku w blasku o

ś

lepiaj

ą

cym i smugach czerni, ci

ą

gn

ą

cych si

ę

 od rumowisk 

do rumowisk; 
jasna m

ą

ka skalna podkre

ś

lała rze

ź

b

ę

 terenu, z jej groteskowymi rojami kraterów coraz to mniejszych -w 

samym tylko obr

ę

bie watów Mendelejewa musiały ich by

ć

 setki, od półkilometrowych do ledwo widocznych; 

ka

Ŝ

dy był 

ś

ci

ś

le okr

ą

gły, z pier

ś

cieniem o łagodnym stoku zewn

ę

trznym i bardziej spadzistym ku 

ś

rodkowi, z 

centraln

ą

 górk

ą

 lub sto

Ŝ

kiem, a przynajmniej drobnym punktem, na kształt p

ę

pka - mniejsze były wiernymi 

kopiami małych, małe -

ś

rednich, a wszystkie razem obejmowały ogrom 

ś

cian skalnych tego koliska 

trzydziestokilkumetrowego. To s

ą

siedztwo chaosu i precyzji dra

Ŝ

niło umysł ludzki; była w tym stwarzaniu i 

niszczeniu form według jedynego wzoru zarazem doskonało

ść

 matematyczna i zupełna anarchia 

ś

mierci. 

Spojrzał w gór

ę

 i w tył - przez Bram

ę

 Słoneczn

ą

 wci

ąŜ

 buchały potoki białego 

Ŝ

aru. Kilkaset kroków za 

w

ą

skim 

Ŝ

lebem 

ś

ciana cofn

ę

ła si

ę

. wci

ąŜ

 szli cieniem, rozja

ś

nionym jednak 

ś

wiatłem odbijanym przez 

pionow

ą

 maczug

ę

 skaln

ą

, która wzbijała si

ę

 z mroków chyba na dwa kilometry; przetrawersowali j

ę

zyk 

piargu i ukazał si

ę

, zalany sło

ń

cem, stok niezbyt stromy; Pirx zaczynał odczuwa

ć

 dziwne odr

ę

twienie, nie 

mi

ęś

ni, lecz umysłu, zapewne od nieustaj

ą

cego napi

ę

cia uwagi - bo wszystko miał tu naraz -i Ksi

ęŜ

yc, i jego 

dzikie góry. i noc lodowat

ą

 na przemian z przepływami nieruchomego upału, i to olbrzymie. pochłaniaj

ą

ce 

wszystko milczenie, w którym odzywaj

ą

cy si

ę

 od czasu do czasu w hełmie głos ludzki był czym

ś

 

nieprawdopodobnym, niewła

ś

ciwym... Jakby kto

ś

 na szczyt Matterhornu niósł złot

ą

 rybk

ę

 w akwarium: tak 

odcinał si

ę

 ów głos od zamarłego otoczenia. 

Pnin skr

ę

cił za rzucaj

ą

c

ą

 ostatni cie

ń

 iglic

ę

 i cały zapalił si

ę

, jakby oblany ogniem - Pirxowi ten sam ogie

ń

 

chlusn

ą

ł w oczy. nim zd

ąŜ

ył jeszcze poj

ąć

Ŝ

e to sło

ń

ce, 

Ŝ

e wst

ą

pili na górn

ą

, ocalał

ą

 cz

ęść

 drogi. 

Szli teraz obok siebie szybko, z opuszczonymi obiema zasłonami przeciwsłonecznych hełmów. - Zaraz 

b

ę

dziemy - powiedział Pnin. Tej drogi rzeczywi

ś

cie mogły u

Ŝ

ywa

ć

 pojazdy. Była wyryta w skale, a wła

ś

ciwie 

otwarta sterowanymi eksplozjami; 

wprowadzała, pod nawisem Orlego Skrzydła, na sam

ą

 gra

ń

był tam rodzaj niewielkiej przeł

ę

czki, z naturalnym, podci

ę

tym od dołu kotłem skalnym. Ten kocioł umo

Ŝ

liwił 

zaopatrywanie stacji po katastrofie. Ci

ęŜ

arowa rakieta przewoziła zapasy i specjalny mo

ź

dzierz najpierw 

wstrzeliwał 

si

ę

 do celu - tego basenu skalnego - a potem zaczynał strzela

ć

 pojemnikami. Kilka ulegało zwykle 

strzaskaniu, lecz wi

ę

kszo

ść

 wytrzymywała strzał i zderzenie ze skał

ą

, bo ich pancerne korpusy były nad 

wyraz odporne. Dawniej, kiedy nie było jeszcze nawet Luny Głównej ani 

Ŝ

adnych w ogóle stacji, jedynym 

sposobem dostarczania zapasów ekspedycjom zagł

ę

biaj

ą

cym si

ę

 w okolice Sinus Medii było wła

ś

nie 

zrzucanie z rakiet zasobników, a 

Ŝ

e spadochrony na nic by si

ę

 nie zdały, musiano konstruowa

ć

 te duralowe 

czy stalowe pudła tak, by wytrzymały gwałtowny upadek. Ciskano je, niby bomby jakie

ś

, a ekspedycja 

zbierała pó

ź

niej rozproszone nieraz i na przestrzeni kwadratowego kilometra. Pojemniki te przydały si

ę

 teraz 

na nowo. Od przeł

ę

czy szlak wiódł pod sam

ą

 grani

ą

 ku północnemu szczytowi Orlej Głowy; jakie

ś

 trzysta 

metrów pod nim błyszczał pancerny kołpak Stacji. Od strony stoku otaczał go półpier

ś

cie

ń

 głazów, 

staczaj

ą

cych si

ę

 w przepa

ść

 -i opasuj

ą

cych stalow

ą

 bani

ę

, która stała na ich drodze. Kilka takich głazów 

spoczywało na betonowej platformie w pobli

Ŝ

u wej

ś

cia. 

background image

- To ju

Ŝ

 nie mo

Ŝ

na było znale

źć

 lepszego miejsca! - wyrwał si

ę

 Pirxowi okrzyk. 

Pnin. który stawiał ju

Ŝ

 nog

ę

 na pierwszym stopniu platformy, zatrzymał si

ę

- Zupełnie jakbym słyszał Animcewa - powiedział i Pirx wyczuł w jego głosie u

ś

miech. 

Pnin odszedł - sam - cztery godziny przed zachodem sło

ń

ca. Ale wła

ś

ciwie odszedł w noc. bo prawie cała 

droga, któr

ą

 musiał przeby

ć

, ogarni

ę

ta ju

Ŝ

 była nieprzeniknion

ą

 ciemno

ś

ci

ą

, i Langner, który znał Ksi

ęŜ

yc, 

powiedział Pirxowi, 

Ŝ

e kiedy tamt

ę

dy szli. nie było jeszcze naprawd

ę

 zimno; skala dopiero stygła. Rzetelny 

mróz brał jak

ąś

 godzin

ę

 po zapadni

ę

ciu mroków. Umówili si

ę

 z nim. 

Ŝ

e da zna

ć

, gdy dotrze do rakiety. I 

rzeczywi

ś

cie, w godzin

ę

 i dwadzie

ś

cia minut pó

ź

niej ich radiostacja odezwała si

ę

, mówił Pnin. Zamienili 

tylko par

ę

 słów, bo był ju

Ŝ

 najwy

Ŝ

szy czas. tym bardziej 

Ŝ

e start odby

ć

 si

ę

 musiał w trudnych warunkach - 

rakieta nie miała pionu, a łapy jej do

ść

 gł

ę

boko weszły w rumowisko i działały jak rodzaj obci

ąŜ

onych 

balastem kotwic. Widzieli ten start, osun

ą

wszy stalow

ą

 okiennic

ę

 - nie sam jego pocz

ą

tek, gdy

Ŝ

 miejsce 

postoju zasłaniały 

Ŝ

ebra głównej 

grani. Ale naraz mrok, g

ę

sty i bezpostaciowy, przeszyła linia ognista, której z dołu zawtórował rudawy 

brzask, było to 

ś

wiatło odrzutu, odbijane kurzaw

ą

, wydmuchni

ę

t

ą

 spomi

ę

dzy głazów lawiniska. Ognisty grot 

szedł wy

Ŝ

ej i wy

Ŝ

ej, i nie wida

ć

 było wcale rakiety, tylko t

ę

 strun

ę

 pałaj

ą

c

ą

, coraz cie

ń

sz

ą

, rozedrgan

ą

rozpadaj

ą

c

ą

 si

ę

 na pasma - normalna pulsacja silnika id

ą

cego cał

ą

 moc

ą

. Potem - a głowy ich uniesione 

były ku niebu i wypisuj

ą

cy na nim odlot tor ogniowy spoczywał ju

Ŝ

 w

ś

ród gwiazd - prosta pochyliła si

ę

 

łagodnie i pi

ę

knym łukiem poszybowała za horyzont. Zostali sami, w ciemno

ś

ci, bo umy

ś

lnie zgasili 

wszystkie 

ś

wiatła, 

Ŝ

eby pewniej widzie

ć

 start. Zasun

ę

li pancern

ą

 klap

ę

 okna, za

ś

wiecili lampy i spojrzeli na 

siebie. Langner lekko si

ę

 u

ś

miechn

ą

ł i, zgarbiony, w kraciastej flanelowej koszuli podszedł do stołu, na 

którym spoczywał jego plecak. Zacz

ą

ł wydobywa

ć

 z niego ksi

ąŜ

ki, jedn

ą

 po drugiej. Pirx. oparty o zakl

ę

sła 

ś

cian

ę

, stał na rozstawionych nogach, jak na pokładzie odlatuj

ą

cego daleko statku. Miał w sobie wszystko 

naraz, chłodne podziemia Luny Głównej, w

ą

skie korytarze hotelowe, ich windy, turystów skacz

ą

cych pod 

sufit i wymieniaj

ą

cych kawałki nadtopionego pumeksu, lot do Ciołkowskiego, wielkich Rosjan, srebrn

ą

 

siateczk

ę

 radioteleskopu pomi

ę

dzy grani

ą

 i czarnym niebem, opowiadanie Pnina, drugi lot i t

ę

 drog

ę

 

niesamowit

ą

, poprzez skalny mróz i 

Ŝ

ar, z otchłaniami zagl

ą

daj

ą

cymi w szybk

ę

 hełmu. Nie mógł uwierzy

ć

Ŝ

e tak wiele pomie

ś

ciło w sobie kilka zaledwie godzin - czas zolbrzymiał. ogarn

ą

ł te obrazy, pochłon

ą

ł je, a 

teraz wracały, jakby walcz

ą

c o pierwsze

ń

stwo. Zamkn

ą

ł na chwil

ę

 rozpalone, suche powieki i znów je 

otworzył. 

Langner systematycznie układał ksi

ąŜ

ki na półce i Pirxowi wydało si

ę

Ŝ

e poj

ą

ł tego człowieka, jego 

spokojne ruchy. gdy stawiał tom obok tomu. nie wynikały z t

ę

poty ani oboj

ę

tno

ś

ci, nie przytłaczał go ten 

martwy 

ś

wiat, bo mu słu

Ŝ

ył: przybył na Stacj

ę

, poniewa

Ŝ

 tego chciał, nie t

ę

sknił za domem, jego domem 

były spektrogramy. wyniki oblicze

ń

 i miejsce, w którym powstawały, wsz

ę

dzie mógł by

ć

 u siebie, skoro 

potrafił tak skoncentrowa

ć

 swoj

ą

 zachłanno

ść

wiedział, po co 

Ŝ

yje - był ostatnim człowiekiem, któremu Pirx wyznałby swoje romantyczne marzenia o 

wielkim czynie. Pewno by si

ę

 nawet nie u

ś

miechn

ą

ł, jak przed chwil

ą

. wysłuchałby go i wrócił do swojej 

pracy. Pirx przez mgnienie zazdro

ś

cił mu tej pewno

ś

ci, samowiedzy. ale czuł zarazem obco

ść

 Langnera, nie 

mieli sobie nic do powiedzenia i musieli prze

Ŝ

y

ć

 razem t

ę

 rozpoczynaj

ą

c

ą

 si

ę

 noc i dzie

ń

 po niej. 

Obszedł oczami kabin

ę

, jakby widział j

ą

 po raz pierwszy. Kryte plastykiem, zakl

ę

słe 

ś

ciany. Zamkni

ę

te klap

ą

 

pancern

ą

 okno. Podsufitowe, wpuszczone w plastyk lampy. Kilka kolorowych reprodukcji mi

ę

dzy półkami z 

fachow

ą

 lektur

ą

 i w

ą

ska tabliczka w ramce, z wpisanymi pod sob

ą

 w dwóch rz

ę

dach nazwiskami tych 

wszystkich, którzy byli tu przed nimi. Po k

ą

tach puste butelki tlenowe, skrzynki po konserwach, wypełnione 

okruchami ró

Ŝ

nobarwnych minerałów, metalowe, lekkie krzesła z nylonowymi siedzeniami. Mały stół, nad 

nim chodz

ą

ca na ramieniu lampa do pracy. Przez uchylone drzwi wida

ć

 było aparatur

ę

 radiostacji. 

Langner robił porz

ą

dki w szafie, pełnej klisz fotograficznych. Pirx wymin

ą

ł go i wyszedł. Z korytarzyka na 

lewo szły drzwi do kuchenki, na wprost - do komory wyj

ś

ciowej, na prawo - do dwu miniaturowych pokoików. 

Otworzył swój. Oprócz łó

Ŝ

ka, składanego krzesełka, wsuwanego w 

ś

cian

ę

 pulpitu i półeczki - nie było tam 

nic. Strop z jednej strony nad łó

Ŝ

kiem opadał sko

ś

nie jak w mansardzie, nie płasko jednak, lecz półkoli

ś

cie, 

zgodnie z krzywizn

ą

 zewn

ę

trznego pancerza. Wrócił na korytarz. Drzwi komory ci

ś

nieniowej miały owalnie 

zaokr

ą

glone naro

Ŝ

a, brzegi uj

ę

te grub

ą

 warstw

ą

 hermetyzuj

ą

cego plastyku, koło szprychowe i lampk

ę

ś

wiec

ą

c

ą

, gdy przy otwartej klapie zewn

ę

trznej w komorze panowała pró

Ŝ

nia. Teraz lampka była ciemna. 

background image

Otworzył drzwi. Dwie lampy za

ś

wieciły si

ę

 automatycznie, ukazuj

ą

c ciasn

ą

 przestrze

ń

 o nagich metalowych 

ś

cianach, z pionow

ą

 drabink

ą

 po

ś

rodku; dochodziła do klapy w stropie. Pod ostatnim szczeblem widniał 

jeszcze, zatarty licznymi st

ą

pni

ę

ciami, kontur obrysowany kred

ą

. W tym miejscu znaleziono Savage'a; le

Ŝ

ał 

skulony, troch

ę

 na boku, i nie mo

Ŝ

na go było podnie

ść

, bo przymarzł do chropowatych płyt własn

ą

 krwi

ą

która rozerwała mu oczy i twarz. Pirx patrzał na ten obrys białawy, zaledwie przypominaj

ą

cy sylwet

ę

 

człowieka, potem cofn

ą

ł si

ę

 i zamkn

ą

wszy hermetyczne drzwi, podniósł głow

ę

; usłyszał kroki na górze. To 

Langner wszedł po drabince, przystawionej do przeciwległej 

ś

ciany korytarza, i krz

ą

tał si

ę

 w obserwatorium. 

Wetkn

ą

wszy głow

ę

 przez okr

ą

gły otwór podłogi, Pirx ujrzał pokrowcem osłoni

ę

ty, podobny do niewielkiego 

działa teleskop, kamery astrografów i dwa spore aparaty - była to komora Wilsona i druga, olejowa, wraz z 

błyskowym urz

ą

dzeniem do fotografowania 

ś

ladów. Stacj

ę

 przeznaczono do badania promieni 

kosmicznych, i klisze, których si

ę

 do tego u

Ŝ

ywa, były wsz

ę

dzie: ich 

pomara

ń

czowe paczki le

Ŝ

ały mi

ę

dzy ksi

ąŜ

kami, pod półkami, w szufladach, obok łó

Ŝ

ek, nawet w kuchence. 

I to było ju

Ŝ

 wszystko? Wła

ś

ciwie tak. je

ś

li nie liczy

ć

 wielkich zbiorników wody i tlenu, umieszczonych pod 

podłog

ą

, głucho osadzonych w skale ksi

ęŜ

ycowej, w samym masywie Mendelejewa. 

Nad drzwiami ka

Ŝ

dego pomieszczenia znajdował si

ę

 okr

ą

gły czujnik, wskazuj

ą

cy st

ęŜ

enie dwutlenku w

ę

gla. 

Nad nim widniało dziurkowate sitko klimatyzatora. Aparatura pracowała bezgło

ś

nie. Wsysała powietrze, 

oczyszczała je z dwutlenku w

ę

gla, dodawała wła

ś

ciw

ą

 ilo

ść

 tlenu, zwil

Ŝ

ała lub osuszała i tłoczyła z 

powrotem do wszystkich kabin. Pirx rad był ka

Ŝ

demu stukni

ę

ciu dochodz

ą

cemu z obserwatorium; 

gdy milkły, cisza rozrastała si

ę

Ŝ

e zaczynał słysze

ć

 szelest 

własnej krwi, jak w tym basenie eksperymentalnym, 
w „k

ą

pieli wariackiej", ale z niej w ka

Ŝ

dej chwili mo

Ŝ

na było 

wyj

ść

Langner zeszedł na dół i przyrz

ą

dził kolacj

ę

 - tak cicho 

i sprawnie, 

Ŝ

e kiedy Pirx wszedł do kuchenki, wszystko było 

ju

Ŝ

 gotowe. Jedli, nie odzywaj

ą

c si

ę

 prawie. „Poprosz

ę

 sól. 

Chleb jest w puszkach? Jutro trzeba b

ę

dzie otworzy

ć

 now

ą

Kawy czy herbaty?" 
Tylko tyle. Pirxowi odpowiadała teraz małomówno

ść

. Co 

wła

ś

ciwie jedli? Trzeci obiad w tym dniu? Czy mo

Ŝ

czwarty? A mo

Ŝ

e ju

Ŝ

 

ś

niadanie nast

ę

pnej doby? Langner 

powiedział, 

Ŝ

e musi wywoła

ć

 na

ś

wietlone klisze. Poszedł na 

gór

ę

. Pirx nie miał nic do roboty. Nagle to zrozumiał. 

Przysłali go po to, 

Ŝ

eby Langner nie był sam. Nie znał si

ę

 

przecie

Ŝ

 na astrofizyce, na promieniach kosmicznych. 

Gdzie

Ŝ

by tam Langnerowi chciało si

ę

 go uczy

ć

 

posługiwania si

ę

 astrografem! Zdobył pierwsz

ą

 lokat

ę

psychologowie stwierdzili, 

Ŝ

e nie mo

Ŝ

e zwariowa

ć

, r

ę

czyli za 

niego. 
Wi

ę

c miał przesiedzie

ć

 w tym garnku dwa tygodnie nocy. 

a potem dwa tygodnie dnia, oczekuj

ą

c nie wiadomo czego, 

bacz

ą

c nie wiadomo na co. 

To „zadanie", ta „misja", która przed kilkunastu godzinami 
wydała mu si

ę

 niewiarygodnym szcz

ęś

ciem, naraz ukazała 

mu swoje wła

ś

ciwe oblicze bezkształtnej pustki. Przed czym 

miał broni

ć

 Langnera i siebie? Jakich szuka

ć

 

ś

ladów? 

I gdzie? Czy s

ą

dził mo

Ŝ

e, 

Ŝ

e odkryje co

ś

, co przegapili 

wszyscy 

ś

wietni specjali

ś

ci wchodz

ą

cy w skład komisji, ludzie 

znaj

ą

cy Ksi

ęŜ

yc od lat? Ale

Ŝ

 był idiot

ą

Siedział przy stole. Trzeba było zmy

ć

 naczynia, l zakr

ę

ci

ć

 

kurek, bo woda, bezcenna woda. któr

ą

 przywo

Ŝ

ono 

w postaci zamarzni

ę

tych bloków i strzelano ni

ą

 z mo

ź

dzierza, dwu i półkilometrow

ą

 parabol

ą

, w kocio! u 

stóp Stacji, ta woda uciekała, kapi

ą

c. 

Nie ruszał si

ę

. R

ę

ki nawet nie podniósł, gdy opadła bezwolnie na kraw

ę

d

ź

 stołu. W głowie miał 

Ŝ

ar i pustk

ę

ciemno

ść

 i milczenie, które otaczały stalow

ą

 skorup

ę

 ze wszystkich stron. Przetarł oczy, piek

ą

ce jak 

zasypane piaskiem. Wstał, jakby wa

Ŝ

ył dwa razy wi

ę

cej ni

Ŝ

 na Ziemi. Zaniósł brudne talerze do zmywaka, 

rzucił je z hałasem, pu

ś

cił na nie strumyk ciepłej wody. I myj

ą

c je, obracaj

ą

c, zdrapuj

ą

c zastygłe resztki 

tłuszczu, u

ś

miechn

ą

ł si

ę

 nad swoimi marzeniami, które odpadły ode

ń

 gdzie

ś

, na tej drodze ku grani 

Mendelejewa, i zostały tak daleko, takie 

ś

mieszne i obce, takie dawne, 

Ŝ

e nie musiał si

ę

 ich wstydzi

ć

background image

Z Langnerem mo

Ŝ

na było prze

Ŝ

y

ć

 dzie

ń

 albo rok i niczego to nie zmieniało. Pracował ch

ę

tnie, ale miarowo. 

Nigdy si

ę

 nie spieszył. Nie miał 

Ŝ

adnych nałogów, 

Ŝ

adnych dziwactw, 

ś

miesznostek. Kiedy si

ę

 z kim

ś

 

Ŝ

yje w 

takiej ciasnocie, byle głupstwo zaczyna dra

Ŝ

ni

ć

. 

ś

e ten drugi przesiaduje pod tuszem, 

Ŝ

e nie chce otwiera

ć

 

puszek ze szpinakiem, bo nie lubi szpinaku, 

Ŝ

e miewa humory, 

Ŝ

e pewnego dnia przestaje si

ę

 goli

ć

 i straszy 

kol

ą

c

ą

 szczecin

ą

, albo kiedy si

ę

 goli i zadrapie, godzin

ę

 b

ę

dzie si

ę

 przegl

ą

dał w lustrze, robi

ą

c miny, jakby 

był sam. Langner taki nie był. Jadł wszystko, cho

ć

 bez zapału. Nie miał humorów, kiedy miał my

ć

 naczynia, 

mył je. Nie opowiadał długo i szeroko o sobie i swoich pracach. Zapytany o co

ś

, odpowiadał. Nie unikał 

Pirxa. Nie narzucał mu si

ę

Wła

ś

ciwie ta nijako

ść

 mo

Ŝ

e i zacz

ę

łaby Pirxa dra

Ŝ

ni

ć

, bo wra

Ŝ

enie pierwszego wieczoru - kiedy fizyk 

ustawiaj

ą

cy na półce ksi

ąŜ

ki wydał mu si

ę

 wcieleniem skromnego bohaterstwa, a wła

ś

ciwie nie 

bohaterstwa, lecz godnej zazdro

ś

ci, po stoicku m

ęŜ

nej postawy naukowej - to wra

Ŝ

enie znikło i Pirxowi 

wydawał si

ę

 ten towarzysz przymusowy człowiekiem szarym do znudzenia. Ale Langner mimo wszystko nie 

nudził go ani dra

Ŝ

nił, okazało si

ę

 bowiem, 

Ŝ

e on, Pirx, ma, na razie przynajmniej, i tak a

Ŝ

 nadto zaj

ę

cia. Było 

to zaj

ę

cie pochłaniaj

ą

ce. Teraz kiedy znał Stacj

ę

 i jej otoczenie, jeszcze raz wzi

ą

ł si

ę

 do studiowania 

wszystkich dokumentów. 

Katastrofa zaszła w cztery miesi

ą

ce po uruchomieniu Stacji. Wbrew spodziewaniem nie nast

ą

piła zreszt

ą

 o 

ś

wicie czy o zmierzchu, lecz w samo niemal ksi

ęŜ

ycowe południe. Trzy 

czwarte przewieszonej płyty Orlego Skrzydła run

ę

ło bez jakichkolwiek zwiastunów. Widowisko to miało 

naocznych 

ś

wiadków, w powi

ę

kszonej chwilowo do czterech osób załodze Stacji, która oczekiwała wła

ś

nie 

kolumny transporterów z zapasami. 

ź

niejsze badania wykazały, 

Ŝ

e wci

ę

cie w gł

ą

b wielkiego filaru Orła rzeczywi

ś

cie naruszyło krystaliczny 

trzon skał i jego równowag

ę

 tektoniczn

ą

. Anglicy zrzucili odpowiedzialno

ść

 na Kanadyjczyków, 

Kanadyjczycy na Anglików, lojalno

ść

 za

ś

 partnerów Wspólnoty Brytyjskiej przejawiała si

ę

 w tym, 

Ŝ

ostrze

Ŝ

enia profesora Animcewa obie strony konsekwentnie przemilczały. Jakkolwiek rzecz si

ę

 miała, skutki 

były tragiczne. Czterej ludzie stoj

ą

cy przed Stacj

ą

, oddalon

ą

 w linii prostej od miejsca katastrofy o niecał

ą

 

mil

ę

, widzieli, jak o

ś

lepiaj

ą

ca 

ś

ciana rozdwaja si

ę

, jak p

ę

ka na kawały system klinów i murów 

przeciwlawinowych, które 

ś

ci

ę

ły nast

ę

pne uderzenia; jak ta cała masa p

ę

dz

ą

cych brył znosi drog

ę

 wraz z 

podpieraj

ą

c

ą

 j

ą

 formacj

ą

 i schodzi w dolin

ę

, która przez trzydzie

ś

ci godzin była morzem łagodnie faluj

ą

cej 

bieli - p

ę

dzony straszliwym impetem, zalew tej kurzawy osi

ą

gn

ą

ł w ci

ą

gu kilku minut przeciwległ

ą

 

ś

cian

ę

 

krateru. W zasi

ę

gu zniszczenia znalazły si

ę

 dwa transportery. Tego, który zamykał kolumn

ę

, w ogóle nie 

udało si

ę

 znale

źć

. Szcz

ą

tki pogrzebała dziesi

ę

ciometrowa warstwa rumowiska. Drugi próbował uciec. 

Znajdował si

ę

 ju

Ŝ

 poza nurtem lawiny, na górnym ocalałym odcinku drogi, ale jedna ogromna bryła, 

przeskoczywszy zachowan

ą

 resztk

ę

 muru lawinowego, taranowała go i zmiotła w trzystametrow

ą

 przepa

ść

Jego kierowca zdołał otworzy

ć

 luk i wypadł na tocz

ą

ce si

ę

 piargi. On jeden prze

Ŝ

ył swych towarzyszy, 

zreszt

ą

 o kilka zaledwie godzin. Ale tych kilka godzin stało si

ę

 piekłem dla pozostałych. Ów człowiek, 

Francuz kanadyjski, nazwiskiem Roget, nie stracił przytomno

ś

ci -czy te

Ŝ

 odzyskał j

ą

 tu

Ŝ

 po katastrofie - i z 

wn

ę

trza białej chmury, która okryła całe dno krateru, wzywał pomocy. Jego odbiornik radiowy był zepsuty, 

ale nadajnik działał. Niepodobna go było odnale

źć

. Wskutek wielokrotnego załamywania fal, odbitych od 

głazów (a były one wielko

ś

ci kamienic - ludzie poruszali si

ę

 w labiryncie wypełnionym mlekiem kurzu jak w 

ruinach miasta), próby pelengowania tylko wprowadzały w bł

ą

d. Zawarto

ść

 siarczków 

Ŝ

elaza w skale czyniła 

radar bezu

Ŝ

ytecznym. Po godzinie, gdy spod Bramy Słonecznej zszedł drugi kamieniospad, przerwano 

poszukiwania. Ta druga lawina była niewielka, 

ale mogła wszak

Ŝ

e zwiastowa

ć

 nast

ę

pne obrywy. Czekano wi

ę

c, a głos Rogeta słycha

ć

 było dalej, 

szczególnie dobrze na górze, na samej Stacji; kamienny kocioł, w którym tkwił, działał jak rodzaj wzwy

Ŝ

 

wycelowanego reflektora. Po trzech godzinach przybyli Rosjanie z Ciołkowskiego i wjechali w pyłow

ą

 

chmur

ę

 g

ą

sienicówkami, które stawały d

ę

ba i groziły wywróceniem na ruchomym stoku: wskutek niewielkiej 

ci

ęŜ

ko

ś

ci k

ą

t nachylenia pól piar

Ŝ

ystych jest na Ksi

ęŜ

ycu wi

ę

kszy ni

Ŝ

 na Ziemi. Tyraliery ratowników, 

spieszone tam, gdzie i g

ą

sienicówki przej

ść

 nie mogły, trzykrotnie przeczesały ruchomy obszar osypiska. 

Jeden z ratowników wpadł do szczeliny i tylko natychmiastowe przewiezienie na Ciołkowskiego, z 

niezwłoczn

ą

 akcj

ą

 lekarsk

ą

, uratowało mu 

Ŝ

ycie. I wówczas nie wycofano si

ę

 z wn

ę

trza chmury, poniewa

Ŝ

 

głos Rogeta, coraz słabszy, słyszeli wszyscy. W pi

ęć

 minut po wypadku zamilkł. 

ś

ył jeszcze. Wiedziano o 

tym. Ka

Ŝ

dy skafander posiadał bowiem, oprócz radia, słu

Ŝą

cego do komunikacji głosem, miniaturowy 

automatyczny nadajnik, poł

ą

czony z aparatem tlenowym. Ka

Ŝ

dy wdech i wydech przekazywany falami 

background image

elektromagnetycznymi rejestrował na Stacji specjalny wska

ź

nik, rodzaj oka magicznego, jako miarowe 

rozszerzanie si

ę

 i kurczenie zielono 

ś

wiec

ą

cego motylka, i ten fosforyzuj

ą

cy ruch wskazywał, 

Ŝ

nieprzytomny, konaj

ą

cy Roget wci

ąŜ

 jeszcze dyszy; pulsacja ta stawała si

ę

 coraz wolniejsza - nikt nie mógł 

wyj

ść

 z radiostacji, stłoczeni w niej ludzie bezsilnie czekali na 

ś

mier

ć

Roget oddychał jeszcze dwie godziny. Potem zielony płomyk w oku magicznym zamigotał, skurczył si

ę

 i tak 

ju

Ŝ

 został. Pogruchotane ciało odnaleziono dopiero po trzydziestu godzinach, st

ęŜ

ałe na kamie

ń

, i 

pochowano je, tak okaleczone, 

Ŝ

e nie otwarto nawet skafandra, w tym na pół zgniecionym pokrowcu 

metalicznym, jak w trumnie. Potem wytyczono now

ą

 drog

ę

, a wła

ś

ciwie t

ę

 

ś

cie

Ŝ

k

ę

 skaln

ą

, któr

ą

 przybył na 

Stacj

ę

 Pirx. Kanadyjczycy gotowali si

ę

 porzuci

ć

 Stacj

ę

, lecz ich uparci koledzy angielscy nie dawali za 

wygran

ą

Echo katastrofy obiegło cał

ą

 Ziemi

ę

 w licznych, nieraz całkowicie sprzecznych wersjach, na koniec wrzawa 

ta ucichła. Tragedia stała si

ę

 cz

ęś

ci

ą

 kronik o zmaganiu z pustyniami Ksi

ęŜ

yca. Na Stacji zmieniali si

ę

 

dy

Ŝ

urni astrofizycy. Tak min

ę

ło sze

ść

 ksi

ęŜ

ycowych dni i nocy. I kiedy wydawało si

ę

Ŝ

e to niedawno tak 

do

ś

wiadczone miejsce nie zrodzi ju

Ŝ

 

Ŝ

adnej sensacji, raptem radio 

Mendelejewa nie odpowiedziało ze 

ś

witem na wezwanie Ciołkowskiego. 

I tym razem na ratunek, czy raczej na zwiad, wobec niezrozumiałego milczenia Stacji, wyruszyła ekipa z 

Ciołkowskiego. Przybyła rakiet

ą

, która wyl

ą

dowała u stóp wielkiego lawiniska pod Orlim Szczytem. Do 

kopuły Stacji dotarli, kiedy cały niemal krater wypełniała jeszcze nie rozwidniona 

Ŝ

adnym promieniem 

słonecznym ciemno

ść

. Tylko pod szczytem stalowy czerep iskrzył si

ę

 w poziomym 

ś

wietle. Klapa wyj

ś

ciowa 

była szeroko otwarta. Pod ni

ą

, u stóp drabinki, spoczywał Savage, w takiej pozie, jakby osun

ą

ł si

ę

 z jej 

szczebli. Przyczyn

ą

 zgonu było uduszenie - pancerne szkło jego hełmu p

ę

kło. Pó

ź

niej wykryto na 

wewn

ę

trznej powierzchni jego r

ę

kawic nikłe 

ś

lady skalnego pyłu, jakby wracał ze wspinaczki. Ale 

ś

lady te 

mogły pochodzi

ć

 sprzed jakiego

ś

 czasu. Drugiego Kanadyjczyka, Challiersa, znaleziono dopiero po 

systematycznym przepatrzeniu wszystkich okolicznych 

Ŝ

lebów i rynien. Ratownicy, spu

ś

ciwszy si

ę

 na 

trzystumetrowych linach, wydobyli jego ciało z dna przepa

ś

ci pod Bram

ą

 Słoneczn

ą

. Spoczywało o 

kilkadziesi

ą

t zaledwie kroków od miejsca, w którym zgin

ą

ł i pochowany został Roget. Próby odtworzenia 

wypadków wygl

ą

dały zrazu beznadziejnie. Nikt nie umiał wysun

ąć

 prawdopodobnie brzmi

ą

cej hipotezy. Na 

miejsce przybyła mieszana komisja angielsko-kanadyjska. Zegarek Challiersa stan

ą

ł na godzinie dwunastej, 

ale nie wiadomo było, czy strzaskał si

ę

 o północy, czy w południe. Zegarek Savage'a stan

ą

ł na drugiej. 

Dokładne badania (a badano tak dokładnie, jak na to pozwalały ludzkie mo

Ŝ

liwo

ś

ci) stwierdziły, 

Ŝ

e spr

ęŜ

yna 

rozkr

ę

ciła si

ę

 do ko

ń

ca. A zatem zegarek Savage'a nie stan

ą

ł zapewne w chwili jego 

ś

mierci, lecz szedł 

jeszcze jaki

ś

 czas po niej. We wn

ę

trzu Stacji panował zwykły ład. Ksi

ąŜ

ka stacyjna, do której zapisywano 

wszelkie istotne wydarzenia, nie zawierała niczego, co mogłoby rzuci

ć

 na wypadki cho

ć

 odrobin

ę

 

ś

wiatła. 

Pirx przestudiował j

ą

 zapis po zapisie. Były lakoniczne. O tej a tej godzinie dokonano pomiarów 

astrograficznych, na

ś

wietlono tyle a tyle płyt w takich to -warunkach, przeprowadzono nast

ę

puj

ą

ce 

obserwacje -w

ś

ród tych stereotypowych notatek 

Ŝ

adna nie odnosiła si

ę

, cho

ć

by po

ś

rednio, do tego, co 

zaszło na Stacji podczas ostatniej ksi

ęŜ

ycowej nocy Challiersa i Savage'a. We wn

ę

trzu Stacji panował nie 

tylko ład: wszystko w niej 

ś

wiadczyło o tym, 

Ŝ

ś

mier

ć

 zaskoczyła mieszka

ń

ców w sposób nagły. Znaleziono 

otwart

ą

 ksi

ąŜ

k

ę

, na której 

marginesie Challiers robił notatki; le

Ŝ

ała przyci

ś

ni

ę

ta drug

ą

, aby si

ę

 kartki nie zamkn

ę

ły, pod 

ś

wiec

ą

c

ą

 wci

ąŜ

 lamp

ą

 elektryczn

ą

. Obok le

Ŝ

ała fajka, która przechyliła si

ę

 i wypadaj

ą

cy z niej 

Ŝ

u

Ŝ

elek osmalił lekko plastykowy blat stołu... A znów Savage gotował wtedy kolacj

ę

. W kuchence 

otwarte były puszki konserw, w misce - rozmieszana z mlekiem papka omletowa, uchylone drzwi 
lodówki, rozstawione na białym stoliku dwa talerze, dwie pary sztu

ć

ców, nakrojony, sczerstwiały 

chleb... Wi

ę

c jeden z nich porzucił lektur

ę

, odło

Ŝ

ył pal

ą

c

ą

 si

ę

 fajk

ę

, tak jak to si

ę

 robi, gdy kto

ś

 

chce opu

ś

ci

ć

 pokój na kilka minut i zaraz wróci

ć

. A drugi odszedł od kuchennych przygotowa

ń

od patelni z roztopionym tłuszczem, nie zatrzasn

ą

wszy nawet drzwi lodówki. Nało

Ŝ

yli skafandry i 

wyszli, w noc. Równocze

ś

nie? Czy jeden po drugim? Po co? Dok

ą

d? 

Ich pobyt na Stacji trwał ju

Ŝ

 dwa tygodnie. Doskonale znali jej otoczenie. Zreszt

ą

, noc miała si

ę

 

ku ko

ń

cowi. Za kilkana

ś

cie godzin miało wzej

ść

 sionce. Czemu nie zaczekali na wschód; skoro 

obaj - czy jeden z nich - chciał schodzi

ć

 na dno krateru? O tym, 

Ŝ

e taki był jak gdyby zamiar 

Challiersa, 

ś

wiadczyło miejsce, w którym go znaleziono. Wiedział, jak i Savage, 

Ŝ

e zapuszczenie 

si

ę

 na płyt

ę

 skaln

ą

 pod Słoneczn

ą

 Bram

ą

, gdzie droga urywa si

ę

 nagle, jest szale

ń

stwem. 

background image

Łagodna jej pochyło

ść

 przechodziła tu w stok coraz ostrzejszy, jakby zapraszaj

ą

c do zej

ś

cia w 

dół, ale kilkadziesi

ą

t kroków ni

Ŝ

ej ziały ju

Ŝ

 utworzone katastrof

ą

 zerwy. Nowa droga omijała to 

miejsce, szła prosto dalej, wzdłu

Ŝ

 linii aluminiowych pr

ę

tów. Wiedział o tym ka

Ŝ

dy, kto cho

ć

 raz 

był na Stacji. I oto jeden ze stałych jej pracowników poszedł wła

ś

nie tam, zacz

ą

ł zst

ę

powa

ć

 po 

taflach id

ą

cych w otchła

ń

, dlaczego? 

ś

eby si

ę

 zabi

ć

? Czy kto

ś

, kto chce popełni

ć

 samobójstwo, 

wstaje od ciekawej lektury, zostawia rozło

Ŝ

on

ą

 ksi

ąŜ

k

ę

, odkłada pal

ą

c

ą

 si

ę

 fajk

ę

 i idzie na 

spotkanie 

ś

mierci? 

A Savage? W jakich okoliczno

ś

ciach p

ę

kło szkło jego hełmu? Czy dopiero wychodził ze Stacji, 

czy te

Ŝ

 do niej wracał? Chciał szuka

ć

 Challiersa, który nie wracał? Ale dlaczego nie poszedł z 

nim razem ? A je

Ŝ

eli poszedł, to jak mógł pozwoli

ć

 mu zej

ść

 ku przepa

ś

ci? Tyle było pyta

ń

 bez 

odpowiedzi. 
Jedyna rzecz, wyra

ź

nie znajduj

ą

ca si

ę

 nie na swoim miejscu, to była paczka klisz 

fotograficznych, słu

Ŝą

cych do utrwalania kosmicznych promieni. Le

Ŝ

ała w kuchni, na białym 

stoliku, obok czystych, pustych talerzy. 
Komisja doszła do nast

ę

puj

ą

cego wniosku. W tym dniu pełnił dy

Ŝ

ur Challiers. Zagł

ę

biony w 

lekturze, w pewnym momencie spostrzegł, 

Ŝ

e dochodzi jedenasta. O tej porze powinien był 

wymieni

ć

 na

ś

wietlone klisze nowymi. Klisze poddawano na

ś

wietlaniu poza obr

ę

bem Stacji. 

Jakie

ś

 sto kroków w gór

ę

 zbocza znajdowała si

ę

 wykuta w skale studzienka, niezbyt gł

ę

boka, o 

ś

cianach pokrytych ołowiem, aby klisze trafiane były wył

ą

cznie promieniami, biegn

ą

cymi z zenitu. 

To był jeden z przestrzeganych warunków ówczesnych prac. Challiers wstał zatem, odło

Ŝ

ył 

ksi

ąŜ

k

ę

 i fajk

ę

, wzi

ą

ł now

ą

 paczk

ę

 klisz, wło

Ŝ

ył skafander, opu

ś

cił Stacj

ę

 przez komor

ę

 

ci

ś

nieniow

ą

, udał si

ę

 do studzienki, wszedł do niej po wpuszczonych w cembrowinie szczeblach, 

zmienił klisze i zabrawszy na

ś

wietlone, wracał. Wracaj

ą

c, zboczył z drogi. Nie zepsuł mu si

ę

 

aparat tlenowy, wi

ę

c nie zam

ą

ciła mu przytomno

ś

ci anoksja, brak tlenu. Tyle co si

ę

 dało 

stwierdzi

ć

, gdy badano strzaskany skafander - po wydobyciu go z dna przepa

ś

ci. Członkowie 

komisji doszli do przekonania, 

Ŝ

e Challiers musiał ulec nagłemu zamroczeniu, w przeciwnym 

razie nie zmyliłby drogi. Znał j

ą

 zbyt dobrze. Mo

Ŝ

e zasłabł chwilowo i omdlał, mo

Ŝ

e uległ 

zawrotowi głowy, stracił orientacj

ę

 -do

ść

Ŝ

e posuwał si

ę

 naprzód s

ą

dz

ą

c, 

Ŝ

e wraca, gdy w 

rzeczywisto

ś

ci kierował si

ę

 prosto w oczekuj

ą

c

ą

 go sto metrów dalej otchła

ń

Savage, nie mog

ą

c doczeka

ć

 si

ę

 jego powrotu, zaniepokojony, porzucił kolacyjne przygotowania, 

usiłował nawi

ą

za

ć

 z nim ł

ą

czno

ść

 radiow

ą

 (stacja radiowa była wł

ą

czona na ultrakrótkim zakresie 

fal ł

ą

czno

ś

ci lokalnej; mogła zosta

ć

 naturalnie wł

ą

czona wcze

ś

niej, gdy kto

ś

 z dy

Ŝ

uruj

ą

cych 

usiłował pomimo zakłóce

ń

 nawi

ą

za

ć

 ł

ą

czno

ść

 z Ciołkowskim, ale po pierwsze - radio 

Ciołkowskiego nie odebrało 

Ŝ

adnych sygnałów, nawet zniekształconych do niezrozumiało

ś

ci, po 

drugie za

ś

 - taka mo

Ŝ

liwo

ść

 była mało prawdopodobna i z tego powodu, 

Ŝ

e tak Savage, jak i 

Challiers doskonale pojmowali daremno

ść

 prób skomunikowania si

ę

 w porze wła

ś

nie 

najwi

ę

kszych zakłóce

ń

, przy nadchodz

ą

cym 

ś

wicie), a gdy to si

ę

 nie powiodło, bo Challiers w 

tym czasie ju

Ŝ

 nie 

Ŝ

ył, Savage wło

Ŝ

ywszy skafander wybiegł w ciemno

ść

 i pocz

ą

ł szuka

ć

 

towarzysza. 
By

ć

 mo

Ŝ

e. wskutek zdenerwowania milczeniem Challiersa i niepoj

ę

tym jego tak nagłym 

znikni

ę

ciem, zmylił drog

ę

, albo raczej - gdy

Ŝ

 on był z nich dwóch bardziej wprawnym i 

do

ś

wiadczonym górołazem - usiłuj

ą

c systematycznie przeszuka

ć

 pobli

Ŝ

e Stacji, niepotrzebnie i 

nadmiernie 
ryzykował - do

ść

 na tym, 

Ŝ

e w trakcie tych poszukiwa

ń

 karkołomnych upadł, strzaskawszy szkło 

hełmu. Miał jeszcze do

ść

 sił, aby, zaciskaj

ą

c r

ę

k

ą

 powstały otwór, dobiec do Stacji i wspi

ąć

 si

ę

 

ku klapie. Ale nim zamkn

ą

ł j

ą

, nim wpu

ś

cił do komory powietrze, ostatek tlenu uciekł i Savage 

run

ą

ł z ostatniego szczebla drabinki w omdlenie, które nast

ę

pne 

sekundy obróciły w 

ś

mier

ć

. To wyja

ś

nienie podwójnej tragedii nie przemawiało Pirxowi 

do przekonania. Zapoznał si

ę

 dokładnie z charakterystyk

ą

 obu Kanadyjczyków. Szczególn

ą

 

uwag

ę

 po

ś

wi

ę

cił przy tym Challiersowi, gdy

Ŝ

 to on miał by

ć

 mimowolnym sprawc

ą

 

ś

mierci 

własnej i swego towarzysza. Challiers miał trzydzie

ś

ci pi

ęć

 lat. Był znanym astrofizykiem, ale i 

wprawnym alpinist

ą

. Cieszył si

ę

 doskonałym zdrowiem, nie chorował; 

nie znał zawrotów głowy - przedtem pracował na „ziemskiej" półkuli Ksi

ęŜ

yca, gdzie stał si

ę

 

jednym z zało

Ŝ

ycieli klubu gimnastyki akrobacyjnej, tej osobliwej dyscypliny, której adepci 

background image

potrafi

ą

 wykona

ć

 dziesi

ęć

 salt z jednego odbicia przed pewnym l

ą

dowaniem na ugi

ę

tych nogach 

albo utrzyma

ć

 na swych barkach piramid

ę

 dwudziestu pi

ę

ciu 

ludzi! I ten Challiers miał nagle bez 

Ŝ

adnej przyczyny zasłabn

ąć

 

czy dosta

ć

 rozstroju jakiego

ś

, sto kroków od Stacji, i me potrafiłby, nawet gdyby mu si

ę

 co

ś

 

takiego przytrafiło, zej

ść

 ku niej szerokim zboczem, lecz poszedłby pod prostym k

ą

tem, w 

fałszywym kierunku, przy czym musiał, przed dotarciem na ocalał

ą

 cz

ęść

 drogi, pokona

ć

 w 

mrokach to wzgórze głazów, które ci

ą

gn

ę

ło si

ę

 na tyłach Stacji wła

ś

nie 

w tym miejscu? 
I był jeszcze drugi szczegół, który według Pirxa (ale nie tylko według niego) zdawał si

ę

, ju

Ŝ

 

bezpo

ś

rednio, przeczy

ć

 wersji przyj

ę

tej w oficjalnym protokole. Na Stacji panował ład. Ale 

znaleziono jedn

ą

 rzecz nie na miejscu: ow

ą

 paczk

ę

 klisz na stole kuchennym. Wygl

ą

dało na to, 

Ŝ

e Challiers wyszedł, aby zmieni

ć

 klisze. 

ś

e zmienił je. 

ś

e wcale nie poszedł ku przepa

ś

ci, nie 

darł si

ę

 ku niej przez wał piargów, lecz najzwyczajniej wrócił do wn

ę

trza Stacji. 

Ś

wiadczyły o tym 

klisze. Poło

Ŝ

ył je na stole kuchennym. Dlaczego tam? I gdzie był wtedy Savage? 

Na

ś

wietlone klisze, le

Ŝą

ce w kuchni - orzekła komisja -musiały pochodzi

ć

 z ekspozycji 

poprzedniej, porannej. Jeden z naukowców poło

Ŝ

ył je na stole przypadkiem. Jednak

Ŝ

Ŝ

adnych 

klisz przy ciele Challiersa nie znaleziono. 
Komisja uznała, 

Ŝ

e paczka klisz mogła wysun

ąć

 si

ę

 z kieszeni skafandra czy z r

ą

k padaj

ą

cego w 

przepa

ść

 i znikn

ąć

 w jednej z tysi

ę

cznych szczelin skalnego rumowiska. Pirxowi wygl

ą

dało to na 

naci

ą

ganie faktów do przyj

ę

tej hipotezy. 

Schował protokoły do szuflady. Nie musiał do nich ju

Ŝ

 zagl

ą

da

ć

. Znał je na pami

ęć

. Powiedział 

sobie wtedy, a wła

ś

ciwie nie wyraził tej my

ś

li słowami, bo była niewzruszon

ą

 pewno

ś

ci

ą

 - 

Ŝ

rozwi

ą

zanie tajemnicy nie kryło si

ę

 w psychice obu Kanadyjczyków. To znaczy, 

Ŝ

e nie było 

Ŝ

adnego omdlenia, zasłabni

ę

cia, zamroczenia -przyczyna tragedii była inna. Kryła si

ę

 w samej 

Stacji albo na zewn

ą

trz niej. Zacz

ą

ł od badania Stacji. Nie szukał 

Ŝ

adnych 

ś

ladów: chciał tylko 

dokładnie pozna

ć

 wszystkie szczegóły urz

ą

dze

ń

. Spieszy

ć

 si

ę

 nie musiał, czasu było do

ść

Najpierw obejrzał komor

ę

 ci

ś

nieniow

ą

. Kredowy kontur wci

ąŜ

 jeszcze widniał u stóp drabinki. Pirx 

zacz

ą

ł od drzwi wewn

ę

trznych. Jak zwykle w małych komorach tego typu urz

ą

dzenie pozwalało 

otworzy

ć

 albo drzwi, albo klap

ę

 górnego włazu. Przy otwartej klapie drzwi nie mo

Ŝ

na było 

odemkn

ąć

. Wykluczało to nieszcz

ęś

liwe wypadki, spowodowane na przykład tym, 

Ŝ

e kto

ś

 otwiera 

klap

ę

, gdy równocze

ś

nie kto

ś

 inny odmyka drzwi. Wprawdzie otwierały si

ę

 do 

ś

rodka i panuj

ą

ce 

wewn

ą

trz Stacji ci

ś

nienie samo zatrzasn

ę

łoby je z sił

ą

 niemal osiemnastu ton, ale mi

ę

dzy 

skrzydłem drzwi i framug

ą

 mogła si

ę

 znale

źć

 na przykład czyja

ś

 r

ę

ka albo twardy jaki

ś

 przedmiot 

czy narz

ę

dzie -wtedy nast

ą

piłaby wybuchowa ucieczka powietrza w pró

Ŝ

ni

ę

. Z klap

ą

 sprawa była 

o tyle bardziej skomplikowana, 

Ŝ

e jej poło

Ŝ

enie sygnalizował centralny aparat rozrz

ą

dczy, 

mieszcz

ą

cy si

ę

 w radiostacji. Przy otwarciu klapy zapalał si

ę

 na jego pulpicie czerwony wska

ź

nik. 

Równocze

ś

nie wł

ą

czał si

ę

 samoczynnie odbiornik ..zielonego sygnału". Było to szklane oko w 

niklowym pier

ś

cieniu, umieszczone w centrum równie

Ŝ

 w oszklonej tarczy lokatora. Wachlowanie 

..motylka" w oku powiadamiało, 

Ŝ

e znajduj

ą

cy si

ę

 na zewn

ą

trz Stacji człowiek oddycha 

normalnie; ponadto 

ś

wiec

ą

ca smu

Ŝ

ka na tarczy lokatora, pokalibrowanej w segmenty, 

wskazywała, gdzie ten człowiek si

ę

 znajdował. Owa 

ś

wiec

ą

ca smu

Ŝ

ka wirowała zgodnie z 

obrotami umieszczonej na kopule anteny radarowej i ukazywała, pod postaci

ą

 fosforycznie 

m

Ŝą

cych konturów, pobli

Ŝ

e Stacji. W 

ś

lad za biegn

ą

cym jak wskazówka zegarowa promieniem, 

ekran wypełnia charakterystyczna po

ś

wiata, powstaj

ą

ca przez odbicie fal radarowych od 

wszelkich materialnych obiektów 
- a odziane w metaliczny skafander ciało człowieka przedstawiało si

ę

 jako rozbłysk szczególnej 

siły. Obserwuj

ą

c ow

ą

 szmaragdow

ą

, wydłu

Ŝ

on

ą

 plamk

ę

, mo

Ŝ

na te

Ŝ

 było dostrzec jej ruchy - gdy

Ŝ

 

poruszała si

ę

 po słabiej 

ś

wiec

ą

cym tle - i tym samym kontrolowa

ć

 tempo i kierunek, w jakim si

ę

 

człowiek na zewn

ą

trz Stacji posuwał. Górna cz

ęść

 ekranu odpowiadała terenom pod szczytem 

północnym, gdzie znajdowała si

ę

 studzienka badawcza; dolna połowa. oznaczaj

ą

ca południe, 

wi

ę

c stref

ę

 podczas nocy zakazan

ą

, była drog

ą

 ku przepa

ś

ciom. 

Mechanizmy „oddychaj

ą

cego motylka" i lokacji radarowej były od siebie niezale

Ŝ

ne. „Oko" 

uruchamiał nadajnik poł

ą

czony z zaworami tlenowymi skafandra, pracuj

ą

cy na cz

ę

stotliwo

ś

ci 

bliskiej podczerwieni, a promie

ń

 lokatora -półcentymetrowe fale radiowe. 

background image

Aparatura posiadała jeden lokator i jedno oko, poniewa

Ŝ

 instrukcja przewidywała, 

Ŝ

e tylko jeden 

człowiek mo

Ŝ

e znajdowa

ć

 si

ę

 na zewn

ą

trz Stacji. Drugi, wewn

ą

trz niej, 

ś

ledził jego stan; w razie 

wypadku obowi

ą

zany był oczywi

ś

cie natychmiast pospieszy

ć

 mu z pomoc

ą

. W praktyce, przy 

wycieczce tak niewinnej i krótkiej, jak

ą

 była wymiana klisz w studzience, ten, który zostawał, 

mógł, otwarłszy dwoje drzwi - kuchenki i radiostacji - obserwowa

ć

 wska

ź

niki, nie przerywaj

ą

kucharzenia. Mo

Ŝ

na było te

Ŝ

 utrzymywa

ć

 ł

ą

czno

ść

 głosow

ą

, bo przybli

Ŝ

anie si

ę

 terminatora, linii 

granicznej dnia i nocy, oznajmiały ulewy trzasków, praktycznie uniemo

Ŝ

liwiaj

ą

cych rozmow

ę

. Pirx 

badał sumiennie gr

ę

 sygnałów. Przy otwarciu klapy czerwona lampka zapalała si

ę

 na pulpicie. 

Seledynowy wska

ź

nik ja

ś

niał, lecz był nieruchomy, a jego „skrzydełka" stulone do martwych 

nitek, gdy

Ŝ

 brakowało zewn

ę

trznych sygnałów, które by je rozpostarły. Promyk lokatora kr

ąŜ

ył 

miarowo po jego tarczy, wywołuj

ą

c na niej kształt skamieniałych duchów - nieruchome sylwety 

skalnego otoczenia. Nie rozbłyskiwał w 

Ŝ

adnym miejscu swego obiegu, czym potwierdzał 

doniesienie oddechowego wska

ź

nika, 

Ŝ

Ŝ

adnego skafandra w promieniu jego działania na 

zewn

ą

trz Stacji nie ma. 

Pirx obserwował te

Ŝ

, naturalnie, zachowanie aparatury, kiedy Langner wychodził zmienia

ć

 klisze. 

Czerwona lampka zapalała si

ę

 i prawie natychmiast gasła, gdy ju

Ŝ

 z zewn

ą

trz zamykał klap

ę

Zielony motylek zaczynał miarowo pulsowa

ć

. Pulsowanie to przyspieszało nieznacznie po kilku 

minutach, bo Langner szedł w gór

ę

 stoku do

ść

 szybko - nic dziwnego, 

Ŝ

e oddech jego 

przyspieszał. Jasny 
błysk jego skafandra widniał na ekranie znacznie dłu

Ŝ

ej od gasn

ą

cych zaraz po przej

ś

ciu 

promienia wodz

ą

cego konturów skał. Potem motylek nagle kurczył si

ę

 i zamykał, ekran za

ś

 

stawał si

ę

 pusty - rozbłysk skafandra nikł. To było wtedy, gdy Langner wchodził do studzienki. Jej 

wyło

Ŝ

one ołowiem 

ś

ciany odcinały strumie

ń

 sygnałów. Równocze

ś

nie na głównym pulpicie 

zapalał si

ę

 purpurowy Alarm, a obraz widziany w lokatorze zmieniał si

ę

. Antena radaru, wiruj

ą

wci

ąŜ

 tym samym ruchem, zmniejszała swe nachylenie, aby kolejno przeczesywa

ć

 coraz to 

dalsze segmenty terenu. To działo si

ę

, poniewa

Ŝ

 aparatura „nie wiedziała", co si

ę

 stało: 

człowiek nagle znikł z zasi

ę

gu jej elektromagnetycznej władzy. Po trzech, czterech minutach 

motylek zaczynał znów wachlowa

ć

, radar odnajdował zaginionego, oba niezale

Ŝ

ne układy 

rejestrowały jego ponown

ą

 obecno

ść

. Langner, opu

ś

ciwszy studzienk

ę

, wracał. Alarm płon

ą

ł 

jednak dalej -trzeba go było dopiero wył

ą

czy

ć

. Gdyby si

ę

 tego nie zrobiło, czasowy wył

ą

cznik 

czynił to sam po dwu godzinach. 

ś

eby, w przypadku zapomnienia, aparatura niepotrzebnie nie 

pochłaniała zbyt wiele pr

ą

du. Bo podczas nocy czerpali go tylko z akumulatorów. W dzie

ń

 

ładowało je Sło

ń

ce. Zorientowawszy si

ę

 w działaniu tych urz

ą

dze

ń

, Pirx uznał, 

Ŝ

e nie jest 

specjalnie skomplikowane. Langner do jego eksperymentów si

ę

 nie wtr

ą

cał. Uwa

Ŝ

ał, 

Ŝ

e wypadek 

Kanadyjczyków miał przebieg podobny do przedstawionego w protokołach Komisji, poza tym 
s

ą

dził, 

Ŝ

e wypadki musz

ą

 si

ę

 zdarza

ć

- Te klisze? - odparł na zarzut Pirxa. - Te klisze nie maj

ą

 

Ŝ

adnego znaczenia. Człowiek nie takie 

rzeczy robi w zdenerwowaniu. Logika opuszcza nas du

Ŝ

o wcze

ś

niej ni

Ŝ

 

Ŝ

ycie. Wtedy ka

Ŝ

dy 

zaczyna post

ę

powa

ć

 bezsensownie... Pirx zrezygnował z dalszej dyskusji. Ko

ń

czył si

ę

 drugi 

tydzie

ń

 ksi

ęŜ

ycowej nocy. Pirx po wszystkich badaniach wiedział tyle, co na pocz

ą

tku. Mo

Ŝ

naprawd

ę

 tragiczny wypadek miał zosta

ć

 nie wyja

ś

niony na zawsze? Mo

Ŝ

e był jednym ze 

zdarze

ń

 trafiaj

ą

cych si

ę

 raz na milion - których zrekonstruowa

ć

 niepodobna? Wci

ą

gn

ą

ł si

ę

 z 

wolna do współpracy z Langnerem. Co

ś

 w ko

ń

cu trzeba było robi

ć

, zapełni

ć

 czym

ś

 długie 

godziny. Nauczył si

ę

 posługiwania du

Ŝ

ym astrografem (a wi

ę

c jednak była to zwykła praktyka 

wakacyjna...), potem zacz

ą

ł chodzi

ć

 na zmian

ę

 z towarzyszem do studzienki, w której 

poddawano klisze wielogodzinnej ekspozycji. Zbli

Ŝ

ał si

ę

 oczekiwany z niecierpliwo

ś

ci

ą

 

ś

wit. 

Spragniony wiadomo

ś

ci ze 

ś

wiata, Pirx manipulował przy radiostacji, 

lecz wydobył z gło

ś

nika tylko zwiastuj

ą

ce niedaleki wschód sło

ń

ca burze trzasków i gwizdów. 

Potem było 

ś

niadanie, po 

ś

niadaniu - wywoływanie płyt, nad jedn

ą

 Langner 

ś

l

ę

czał długo, bo 

znalazł wspaniały 

ś

lad jakiego

ś

 rozpadu mezonowego, Pirxa nawet przywołał do mikroskopu, ale 

ten okazał si

ę

 oboj

ę

tny na uroki przemian j

ą

drowych. Potem był obiad, godzina przy 

astrografach, wizualne obserwacje gwiezdnego nieba, zbli

Ŝ

ała si

ę

 pora kolacji. Langner krz

ą

tał 

si

ę

 ju

Ŝ

 w kuchni, gdy Pirx - to był jego dzie

ń

 - wetkn

ą

ł w przej

ś

ciu głow

ę

 przez drzwi i powiedział, 

Ŝ

e wychodzi. Langner, zaj

ę

ty odczytywaniem skomplikowanej receptury na pudełku z proszkiem 

background image

omletowym, mrukn

ą

ł mu, 

Ŝ

eby si

ę

 spieszył. Omlety b

ę

d

ą

 za dziesi

ęć

 minut. Wi

ę

c Pirx, z paczk

ą

 

klisz w gar

ś

ci, ju

Ŝ

 w skafandrze, sprawdziwszy, czy 

ś

ci

ą

gacze dobrze dociskaj

ą

 hełm do obsady 

kołnierzykowej, otworzył na o

ś

cie

Ŝ

 oboje drzwi -kuchenne i z radiostacji - wszedł do komory, 

zatrzasn

ą

ł drzwi hermetyczne, otworzył klap

ę

, wylazł na wierzch, ale jej nie zamkn

ą

ł - wła

ś

nie, 

Ŝ

eby szybciej wróci

ć

. Langner i tak nie wybiera si

ę

 na zewn

ą

trz, wi

ę

c w takim post

ę

powaniu nie 

było nic złego. 
Ogarn

ę

ła go ta sama ciemno

ść

, która jest w

ś

ród gwiazd. Ziemska nie dorównuje jej, bo 

atmosfera zawsze 

ś

wieci słabym, pobudzonym promieniowaniem tlenu. Widział gwiazdy i tylko 

po tym, jak tu i ówdzie urywały si

ę

 wzory znacznych konstelacji, po tej czerni bezgwiezdnej 

poznawał dookoln

ą

 obecno

ść

 skał. Za

ś

wiecił reflektor czołowy i z miarowo kołysz

ą

c

ą

 si

ę

 przed 

sob

ą

 blad

ą

 plam

ą

 jasno

ś

ci dotarł do studni. Przeło

Ŝ

ył nogi w ci

ęŜ

kich butach przez cembrowin

ę

 

(do ksi

ęŜ

ycowej lekko

ś

ci szybko si

ę

 przywyka, trudniej do prawdziwego ci

ęŜ

aru po powrocie na 

Ziemi

ę

), zmacał na o

ś

lep pierwszy szczebel, zlazł na dół i zabrał si

ę

 do zmieniania klisz. Gdy 

kucn

ą

ł i pochylił si

ę

 nad stojakami, 

ś

wiatło jego reflektora zamrugało i zgasło. Poruszył si

ę

, tr

ą

cił 

r

ę

k

ą

 hełm - zapłon

ę

ło na powrót. A wi

ę

Ŝ

arówka była cała, tylko nie kontaktowała dobrze. 

Zacz

ą

ł zbiera

ć

 na

ś

wietlone płyty - reflektor błysn

ą

ł par

ę

 razy i znowu zgasł. Pirx 

ś

l

ę

czał kilka 

sekund w absolutnej ciemno

ś

ci, niepewny, co pocz

ąć

. Droga powrotna nie stanowiła problemu  

znał j

ą

 na pami

ęć

, a poza tym na szczycie Stacji płon

ę

ły dwa 

ś

wiatełka, zielone i niebieskie. Ale 

mógł po omacku potłuc klisze. Raz jeszcze uderzył pi

ęś

ci

ą

 w hełm - reflektor zaja

ś

niał. Szybko 

zanotował temperatur

ę

, wetkn

ą

ł na

ś

wietlone klisze do kaset, przy wkładaniu kaset do futerału 

przekl

ę

ty reflektor znów zgasł. Musiał odło

Ŝ

y

ć

 klisze, 

Ŝ

eby 

kilkakrotnym uderzeniem w hełm zapali

ć

 go na powrót. Zauwa

Ŝ

ył, 

Ŝ

e kiedy jest wyprostowany, 

reflektor płonie, -a kiedy si

ę

 nachyla - ga

ś

nie. Musiał wi

ę

c pracowa

ć

 w bardzo nienaturalnej 

pozycji. Nareszcie 

ś

wiatło wysiadło ju

Ŝ

 na dobre i 

Ŝ

adne uderzenia nie pomagały. Teraz ju

Ŝ

 o 

wracaniu na Stacj

ę

, gdy miał wokół siebie porozkładane klisze, nie było mowy. Oparł si

ę

 plecami 

o najwy

Ŝ

szy szczebel, odkr

ę

cił zewn

ę

trzn

ą

 pokryw

ę

, wtłoczył rt

ę

ciowy palnik mocniej w obsad

ę

 i 

zało

Ŝ

ył pokryw

ę

 z powrotem. 

Ś

wiatło ju

Ŝ

 miał, ale, jak to czasem bywa, gwint nie chciał chwyci

ć

Pirx próbował i tak, i owak - nareszcie, zniecierpliwiony, wetkn

ą

ł pokryw

ę

 z zewn

ę

trznym szkłem 

reflektora do kieszeni, szybko zebrał klisze i rozło

Ŝ

ywszy nowe, j

ą

ł le

źć

 na gór

ę

. Był mo

Ŝ

e pół 

metra od otworu studni, gdy wydało mu si

ę

Ŝ

e w białe 

ś

wiatło jego reflektora wmieszał si

ę

 inny 

blask, chwiejny, krótkotrwały - spojrzał w gór

ę

, ale zobaczył tylko gwiazdy w wylocie studni. 

Zdawało mi si

ę

 - pomy

ś

lał. 

Wylazł na wierzch, ale zdj

ą

ł go jaki

ś

 niejasny niepokój. Nie szedł, biegł wielkimi susami, chocia

Ŝ

 

te ksi

ęŜ

ycowe skoki wbrew temu, co niejeden s

ą

dzi, wcale nie przyspieszaj

ą

 biegu; 

s

ą

 długie, ale te

Ŝ

 i leci si

ę

 sze

ść

 razy wolniej ani

Ŝ

eli na Ziemi. Gdy był przy samej Stacji i r

ę

k

ę

 

kładł na por

ę

czy, zobaczył drugi błysk. Jak gdyby kto

ś

 wystrzelił rakiet

ę

 w stronie południowej. 

Rakiety nie zobaczył, cały widok zasłaniała mu bania Stacji, tylko upiorny odblask wiszarów 
skalnych: 
wyłoniły si

ę

 na sekund

ę

 z czerni i znikły. 

Jak małpa wlazł błyskawicznie na szczyt kopuły. Panowała 
ciemno

ść

. Gdyby miał rakietnic

ę

, strzeliłby, ale jej nie miał. 

ą

czył swoje radio. Trzaski. Piekielne trzaski. Klapa była 

otwarta. Wi

ę

c Langner siedział w 

ś

rodku. 

Nagle pomy

ś

lał, 

Ŝ

e jest idiot

ą

. Jaka rakieta? To na pewno 

był meteor. Meteory nie 

ś

wiec

ą

 w atmosferze, bo Ksi

ęŜ

yc jej 

nie ma: 

ś

wiec

ą

, gdy z kosmiczn

ą

 szybko

ś

ci

ą

 roztrzaskuj

ą

 si

ę

 

o skały. 
Skoczył do komory, zamkn

ą

ł klap

ę

, wpuszczenie powietrza 

zaj

ę

ło chwil

ę

, wskazówki pokazywały wła

ś

ciwe ci

ś

nienie: 

0,8 kg na centymetr kwadratowy; otworzył drzwi i, 

ś

ci

ą

gaj

ą

w biegu hełm, wpadł do korytarzyka. 
- Langner!! - zawołał. 
Odpowiedziało mu milczenie. Tak jak stał, w skafandrze, 
wpadł do kuchni. Ogarn

ą

ł j

ą

 jednym spojrzeniem. Była 

pusta. Na stole - talerze, przygotowane do kolacji, 
w rondelku rozbełtana papka omletowa, patelnia obok ju

Ŝ

 

ą

czonego grzejnika... 

background image

- Langner! - rykn

ą

ł, rzucaj

ą

c trzymane w r

ę

ku klisze 

i skoczył do radiostacji. Była równie

Ŝ

 pusta. Nie wiadomo 

sk

ą

d, wezbrała w nim pewno

ść

Ŝ

e nie ma co szuka

ć

 

w obserwatorium, 

Ŝ

e Langnera nie ma na Stacji. Wi

ę

c to 

jednak były rakiety, te błyski? Langner strzelał? Wyszedł? 
Czemu? Szedł w stron

ę

 przepa

ś

ci! 

Nagle zobaczył go. Zielone oko mrugało: oddychał. 
A obracaj

ą

cy si

ę

 promie

ń

 radaru wyławiał z ciemno

ś

ci 

mały, ostry błysk - w najni

Ŝ

szej cz

ęś

ci ekranu! Langner 

szedł ku przepa

ś

ci... 

- Langner! Stój! Stój!!! Słyszysz? Stój!!! - krzyczał w mikrofon, nie spuszczaj

ą

c z oka ekranu. 

Gło

ś

nik chrobotał. Trzaski zakłóce

ń

, nic wi

ę

cej. Seledynowe skrzydełka wachlowały, ale nie jak 

przy normalnym oddechu: 
poruszały si

ę

 powoli, niepewnie, czasem zamierały na dług

ą

 chwil

ę

... jakby aparat tlenowy 

Langnera przestawał pracowa

ć

. A ten ostry błysk w radarze był bardzo daleko: 

pojawiał si

ę

 na wrysowanej w szkło siatce współrz

ę

dnych u samego dołu ekranu, oddalony o 

półtora kilometra w linii prostej... wi

ę

c ju

Ŝ

 gdzie

ś

 po

ś

ród stoj

ą

cych d

ę

ba wielkich pionowych płyt 

pod Bram

ą

 Słoneczn

ą

. I nie poruszał si

ę

 wcale. Ja

ś

niał, przy ka

Ŝ

dym obrocie promienia 

wodz

ą

cego, w tym samym dokładnie miejscu. Langner upadł? Le

Ŝ

y tam, nieprzytomny? 

Pirx wybiegł na korytarz. Do komory ci

ś

nie

ń

, na zewn

ą

trz! Dopadł drzwi hermetycznych. Ale gdy 

biegł obok kuchni, co

ś

 mign

ę

ło mu, czarnego, na biało nakrytym stole. Te klisze fotograficzne, 

które przyniósł i machinalnie rzucił, przera

Ŝ

ony nieobecno

ś

ci

ą

 towarzysza. To go jakby 

sparali

Ŝ

owało. Stał na progu komory z hełmem w r

ę

kach i nie ruszał si

ę

 z miejsca. 

To jest to samo, jak wtedy. To samo - pomy

ś

lał. Przygotowywał kolacj

ę

 i nagle wyszedł. Teraz ja 

wyjd

ę

 za nim i... obaj nie wrócimy. Klapa zostanie otwarta. Za kilka godzin Ciołkowski zacznie 

wzywa

ć

 przez radio. Nie b

ę

dzie odpowiedzi... 

Co

ś

 krzyczało w nim: „Wariacie, id

ź

! Na co czekasz! On tam le

Ŝ

y! Mo

Ŝ

e porwała go lawina, 

zeszła ze szczytu, nie słyszałe

ś

, bo tu nic nie słycha

ć

, on jeszcze 

Ŝ

yje, nie rusza si

ę

, nie spadł, 

ale 

Ŝ

yje, oddycha, pr

ę

dzej..." A jednak stał bez ruchu. Nagle zawrócił, wpadł do radiostacji, 

przyjrzał si

ę

 dobrze wska

ź

nikom. Wszystko było bez zmiany. Raz na cztery, pi

ęć

 sekund -

powolne rozszerzenie „motylka", drgaj

ą

ce, niepewne. I błysk w radarze - na skraju przepa

ś

ci... 

Sprawdził k

ą

t nachylenia anteny. Był minimalny. Nie ogarniała ju

Ŝ

 pobli

Ŝ

a Stacji, wysyłała 

impulsy na maksymalny zasi

ę

g. 

Zbli

Ŝ

ył twarz do oddechowego wska

ź

nika, tak 

Ŝ

e miał go tu

Ŝ

 przed oczyma. Zobaczył wtedy co

ś

 

dziwnego. Zielonkawy „motyl" nie tylko rozkładał i zwijał skrzydełka, ale zarazem drgał cały 
miarowo, jakby na rytm oddechowy nało

Ŝ

ony był drugi, daleko szybszy. Drgawki agonalne? 

Konwulsje? Tamten konał, a on, z wpółotwartymi ustami, wpatrywał si

ę

 chciwie w ruchy 

katodowego płomyczka wci

ąŜ

 takie same, powolne, z

ą

bkowane drugim rytmem... Nagle, sam 

dobrze nie pojmuj

ą

c, dlaczego to robi, chwycił kabel antenowy i wyrwał go z kontaktu. I stała si

ę

 

zdumiewaj

ą

ca rzecz: 

wska

ź

nik, z odł

ą

czon

ą

 anten

ą

, oderwany od impulsów zewn

ę

trznych, zamiast znieruchomie

ć

wachlował ci

ą

gle to samo... 

Wci

ąŜ

 w tym niepoj

ę

tym osłupieniu Pirx dopadł do pulpitu i zwi

ę

kszył nachylenie anteny 

radarowej. Daleki błysk, trwaj

ą

cy pod Bram

ą

 Słoneczn

ą

, pocz

ą

ł w

ę

drowa

ć

 ku kraw

ę

dzi ekranu. 

Radar wychwytywał coraz bli

Ŝ

sze sektory otoczenia, a

Ŝ

 nagle pojawił si

ę

 w nim drugi rozbłysk, 

daleko wi

ę

kszy i silniejszy. Drugi skafander! To na pewno był człowiek. Poruszał si

ę

. Powoli, 

miarowo schodził w dół, wymijaj

ą

c na swej drodze jakie

ś

 przeszkody, bo skr

ę

cał raz w lewo, raz 

w prawo - i zmierzał prosto ku Bramie Słonecznej, ku tej drugiej, dalekiej iskierce - ku drugiemu 
człowiekowi? 
Pirxowi omal oczy nie wyszły z głowy. Iskry były naprawd

ę

 dwie. bliska - ruchoma, i daleka - 

bezwładna. W Mendelejewie było dwu ludzi, Langner i on. Aparatura mówiła, 

Ŝ

e jest ich trzech. 

Nie mogło by

ć

 trzech. Wi

ę

c kłamała. 

W czasie krótszym od potrzebnego, aby to wszystko przemy

ś

le

ć

, był ju

Ŝ

 w komorze z rakietnic

ą

 i 

nabojami. Po nast

ę

pnej minucie stał na wypukło

ś

ci kopuły i raz po raz strzelał sygnałowymi 

rakietami, mierz

ą

c stromo w dół, wci

ąŜ

 w jednym kierunku - Bramy Słonecznej. Ledwo nad

ąŜ

ał z 

wyrzucaniem gor

ą

cych łusek. Ci

ęŜ

ka kolba rakietnicy skakała mu w r

ę

ku. Nie słycha

ć

 było nic, 

background image

po spuszczeniu cyngla przechodził lekki cios odrzutu, wykwitały smugi ognia, ziele

ń

 brylantowa i 

purpurowy płomie

ń

, strzelaj

ą

cy kroplami czerwieni, i wytrysk gwiazd szafirowych - walił raz za 

razem, nie przebieraj

ą

c w kolorach... A

Ŝ

 z dołu z niesko

ń

czonych mroków błysn

ę

ło w 

odpowiedzi, i pomara

ń

czowa gwiazda, wybuchaj

ą

c nad jego głow

ą

o

ś

wietliła go i obsypała, jakby w nagrod

ę

, deszczem płon

ą

cych strusich piór. I druga deszczem 

szafirowego 

złota. 

Strzelał. I tamten strzelał, wracaj

ą

c: błyski odpale

ń

 zbli

Ŝ

ały si

ę

. A

Ŝ

 w którym

ś

 zobaczył widom

ą

 

sylwetk

ę

 Langnera. Poczuł nagł

ą

 słabo

ść

. Całe jego ciało pokryło si

ę

 potem. Nawet głowa. 

Ociekał, jakby wylazł z k

ą

pieli. Nie puszczaj

ą

c rakietnicy, usiadł, bo nogi zrobiły si

ę

 nieprzyjemnie 

mi

ę

kkie w kolanach. Zwiesił je w dół przez otwart

ą

 klap

ę

 do wn

ę

trza komory i czekał, dysz

ą

c, na 

Langnera, który był tu

Ŝ

To było tak. Kiedy Pirx wyszedł, Langner, zaj

ę

ty w kuchni, nie patrzał na wska

ź

niki. Zobaczył je 

dopiero po kilku minutach. Nie wiadomo dokładnie, po ilu. W ka

Ŝ

dym razie musiało to by

ć

 wtedy, 

gdy Pirx manipulował przy gasn

ą

cym reflektorze. Kiedy znikł z pola widzenia radaru, automat 

zacz

ą

ł zmniejsza

ć

 nachylenie anteny i czynił to tak długo, a

Ŝ

 wiruj

ą

ca wi

ą

zka promieni dotkn

ę

ła 

podnó

Ŝ

a Bramy Słonecznej. Langner zobaczył tam rozbłysk, który wzi

ą

ł za obraz skafandra, tym 

bardziej 

Ŝ

e nieruchomo

ść

 rzekomego człowieka tłumaczyły wskazania oka magicznego: tamten 

(oczywi

ś

cie pomy

ś

lał, 

Ŝ

e to Pirx) oddychał jak nieprzytomny - jakby si

ę

 dusił. Langner, na nic ju

Ŝ

 

nie czekaj

ą

c, natychmiast wło

Ŝ

ył skafander i pobiegł na ratunek. Obraz w radarze ukazywał w 

rzeczywisto

ś

ci najbli

Ŝ

sz

ą

 z szeregu aluminiowych tyk, t

ę

, która stoi nad sam

ą

 przepa

ś

ci

ą

Langner mo

Ŝ

e by si

ę

 w pomyłce zorientował, ale było wszak jeszcze wskazanie „oka", które 

zdawało si

ę

 wspiera

ć

 i potwierdza

ć

 radarowe. Gazety pisały potem, 

Ŝ

e ,,okiem" i radarem 

zawiadywała elektronowa aparatura, rodzaj mózgu elektronowego, w którym podczas katastrofy 
Rogeta utrwalił si

ę

 rytm oddechowy tego konaj

ą

cego Kanadyjczyka i „mózg" powtarzał go, ów 

rytm, gdy zachodziła „podobna sytuacja". 

ś

e to był rodzaj odruchu warunkowego na pewien 

okre

ś

lony stan „wej

ść

" elektrycznej sieci. 

W rzeczywisto

ś

ci rzecz miała si

ę

 daleko pro

ś

ciej. Na Stacji nie było 

Ŝ

adnego „mózgu 

elektronowego", a tylko zwykły automatyczny rozrz

ą

d, pozbawiony jakiejkolwiek ..pami

ę

ci". 

,,Agonalny rytm oddechowy" powstawał wskutek przebicia małego kondensatorka; dawało ono 
zna

ć

 o sobie tylko wówczas, kiedy otwarta była klapa wyj

ś

ciowa. Napi

ę

cie przeskakiwało wtedy z 

jednego obwodu w drugi i na siatce „oka magicznego" powstawało ,,dudnienie". Tylko na 

pierwszy rzut oka przypominało „agonalny oddech", gdy

Ŝ

 przyjrzawszy si

ę

 lepiej, mo

Ŝ

na było bez trudu 

dostrzec nienaturalne dr

Ŝ

enie seledynowych skrzydełek. Langner szedł ju

Ŝ

 ku przepa

ś

ci, gdzie, jak s

ą

dził, 

znajduje si

ę

 Pirx - o

ś

wietlał sobie drog

ę

 reflektorem, a w miejscach nieprzejrzystych rakietami. Dwa ich 

odpalenia zauwa

Ŝ

ył Pirx, gdy wracał do Stacji. Pirx z kolei po czterech czy pi

ę

ciu minutach zacz

ą

ł 

przyzywa

ć

 Langnera strzałami z rakietnicy - i na tym si

ę

 ich przygoda sko

ń

czyła. Z Challiersem i Savage'em 

stało si

ę

 inaczej. Savage te

Ŝ

 mo

Ŝ

e powiedział wychodz

ą

cemu Challiersowi: „Wró

ć

 szybko", tak jak to 

powiedział Pirxowi Langner. A mo

Ŝ

e Challiers spieszył si

ę

, bo si

ę

 zaczytał i wyszedł pó

ź

niej ni

Ŝ

 zwykle. 

Dosy

ć

Ŝ

e nie zamkn

ą

ł klapy. Potrzebne było, aby bł

ą

d aparatury mógł da

ć

 zgubne rezultaty - drugie jeszcze 

przypadkowe skojarzenie czynników: co

ś

 musiało id

ą

cego po klisze zatrzyma

ć

 w studzience tak długo, aby 

antena radaru wznosz

ą

ca si

ę

 o kilka stopni przy ka

Ŝ

dym nast

ę

pnym obrocie odnalazła wreszcie aluminiow

ą

 

tyk

ę

 nad przepa

ś

ci

ą

. Co zatrzymało Challiersa? Nie wiadomo. Awaria reflektora prawie na pewno nie: 

zdarza si

ę

 zbyt rzadko. Co

ś

 jednak opó

ź

niło jego powrót dostatecznie długo, a

Ŝ

 pojawił si

ę

 w ekranie fatalny 

rozbłysk, który Savage, jak potem -Langner, wzi

ą

ł za obraz skafandra. Opó

ź

nienie musiało wynosi

ć

 co 

najmniej trzyna

ś

cie minut: 

stwierdziły to wykonane potem próby. Savage poszedł ku przepa

ś

ci, by szuka

ć

 Challiersa. Challiers, 

wróciwszy ze studzienki, zastał Stacj

ę

 pust

ą

, zobaczył ten sam obraz, co Pirx - i sam z kolei wyszedł, na 

poszukiwanie Savage'a. By

ć

 mo

Ŝ

e Savage, dotarłszy do Bramy Słonecznej, poniewczasie zorientował si

ę

 w 

tym, 

Ŝ

e radar ukazywał tylko obraz metalowej rurki wbitej w piarg, ale w drodze powrotnej upadł i rozbił 

szybk

ę

 skafandra. Mo

Ŝ

e i nie dociekł mechanizmu zjawiska, a tylko po daremnych poszukiwaniach, nie 

mog

ą

c znale

źć

 Challiersa, zap

ę

dziwszy si

ę

 w jakie

ś

 przepa

ś

ciste miejsce, upadł - tych wszystkich 

szczegółów nie dało si

ę

 wy

ś

wietli

ć

. Dosy

ć

, ze obaj Kanadyjczycy zgin

ę

li. Katastrofa mogła si

ę

 wydarzy

ć

 

background image

tylko o 

ś

wicie. Bo gdy nie było radiowych zakłóce

ń

, pozostaj

ą

cy na Stacji człowiek mógł prowadzi

ć

 rozmow

ę

 

z wychodz

ą

cym, nawet nie opuszczaj

ą

c kuchni. 

Katastrofa mogła si

ę

 wydarzy

ć

 tylko wtedy, gdy wychodz

ą

cy si

ę

 spieszył. Zostawiał wtedy klap

ę

 otwart

ą

jedynie wtedy, przy takiej konfiguracji poł

ą

cze

ń

, ujawniał si

ę

 bł

ą

d aparatury. Ale poza tym temu, kto si

ę

 

spieszy, łatwiej na ogół mo

Ŝ

e si

ę

 

przytrafi

ć

, 

Ŝ

e wróci pó

ź

niej, wła

ś

nie dlatego, bo chciał wróci

ć

 wcze

ś

niej. 

ś

e upu

ś

ci w po

ś

piechu paczk

ę

 

klisz, 

Ŝ

e co

ś

 potr

ą

ci 

- takie rzeczy zdarzaj

ą

 si

ę

 przy po

ś

piechu. Obraz radarowy jest mało wyra

ź

ny: z odległo

ś

ci tysi

ą

ca 

dziewi

ę

ciuset metrów metalow

ą

 tyk

ę

 łatwo wzi

ąć

 za skafander stoj

ą

cego człowieka. Gdy zachodzi zbieg 

wszystkich okoliczno

ś

ci, katastrofa była mo

Ŝ

liwa, a nawet prawdopodobna. Pozostaj

ą

cy - dodajmy dla 

zupełno

ś

ci - musiał by

ć

 w kuchni czy gdziekolwiek indziej, w ka

Ŝ

dym razie nie w radiostacji, gdy

Ŝ

 wtedy 

widziałby, 

Ŝ

e jego towarzysz odchodzi we wła

ś

ciwym kierunku, i nie wzi

ą

łby potem pojawiaj

ą

cego si

ę

 na 

południu drobnego rozbłysku za skafander. Challiers, oczywi

ś

cie, nie przez przypadek znaleziony został tak 

blisko miejsca, w którym zgin

ą

ł Roget. Spadł w przepa

ść

 otwieraj

ą

c

ą

 si

ę

 pod miejscem, oznaczonym 

aluminiow

ą

 tyk

ą

. Tyka znajdowała si

ę

 tam, aby ostrzega

ć

 przed przepa

ś

ci

ą

Challiers szedł w tym kierunku, bo my

ś

lał, 

Ŝ

e zmierza do 

Savage'a. 
Mechanizm fizyczny zjawiska był trywialnie prosty. 
Wymagał tylko okre

ś

lonego nast

ę

pstwa kilku wypadków 

i obecno

ś

ci takich czynników, jak zakłócenia radiowe 

i otwarta klapa komory ci

ś

nieniowej. 

Bardziej mo

Ŝ

e godny uwagi był mechanizm psychologiczny. 

Kiedy aparatura, pozbawiona impulsów zewn

ę

trznych, 

wprawiała w ruch „motylka oddechowego" oscylacj

ą

 

wewn

ę

trznych napi

ęć

, a na radarze pojawiał si

ę

 obraz 

fałszywego skafandra, najpierw pierwszy, a potem drugi 
przychodz

ą

cy człowiek brał to za wskazania stanu realnego. 

Najpierw Savage my

ś

lał, 

Ŝ

e widzi u przepa

ś

ci Challiersa, 

potem - Challiers, 

Ŝ

e Savage'a. To samo zdarzyło si

ę

 potem 

Pirxowi i Langnerowi. 
Doj

ś

cie do podobnego wniosku ułatwione było przez to, 

Ŝ

ka

Ŝ

dy z ludzi na Stacji znał doskonale szczegóły katastrofy, 

która pochłon

ę

ła 

Ŝ

ycie Rogeta, i pami

ę

tał, jako rys 

specjalnie dramatyczny, histori

ę

 długiej agonii tamtego 

nieszcz

ęś

nika, do ko

ń

ca wiernie przekazywanej 

obserwatorium na Stacji przez „ oko magiczne". 
Je

ś

li wi

ę

c - jak kto

ś

 zauwa

Ŝ

ył - mo

Ŝ

na było w ogóle mówi

ć

 

o „odruchu warunkowym", to przejawiała go nie aparatura, 
lecz sami ludzie. Na pół 

ś

wiadomie dochodzili do 

prze

ś

wiadczenia, 

Ŝ

e w niepoj

ę

ty jaki

ś

 sposób nieszcz

ęś

cie 

Rogeta powtórzyło si

ę

, wybieraj

ą

c tym razem za ofiar

ę

 - 

jednego z nich. 
- Teraz, kiedy wiemy ju

Ŝ

 wszystko - powiedział Taurow, cybernetyk z Ciołkowskiego - powiedzcie nam, 

kolego Pirx, 

jak zorientowali

ś

cie si

ę

 w sytuacji? Mimo 

Ŝ

e jak sami powiadacie, nie zrozumieli

ś

cie mechanizmu zjawiska... 

- Nie wiem - powiedział Pirx. Przez okno biła biało

ść

 osłonecznionych szczytów. Ich ostrza, jak ko

ś

ci 

wypra

Ŝ

one w ogniu, tkwiły w g

ę

stej czerni nieba. - Chyba przez klisze. Kiedy je zobaczyłem, zrozumiałem, 

Ŝ

e rzuciłem je tak samo, jak Challiers. Mo

Ŝ

e bym jednak poszedł, gdyby nie jeszcze jedna rzecz. Z kliszami, 

to, w ko

ń

cu, mógł by

ć

 przypadkowy zbieg okoliczno

ś

ci. Ale mieli

ś

my na kolacj

ę

 omlety - tak samo jak oni, w 

ten ich ostatni wieczór. Pomy

ś

lałem, 

Ŝ

e za wiele ju

Ŝ

 tych przypadków: 

Ŝ

e to jest co

ś

 wi

ę

cej ni

Ŝ

 

ś

lepy traf. Te 

omlety... my

ś

l

ę

Ŝ

e to one nas uratowały... 

- Otwarta klapa była funkcj

ą

 przyrz

ą

dzania omletów, jako wezwanie do po

ś

piechu, rozumowali

ś

cie wi

ę

całkiem prawidłowo, ale to by was nie uratowało, gdyby

ś

cie całkowicie zaufali aparaturze - powiedział 

Taurow. -Z jednej strony musimy jej ufa

ć

. Bez elektronowych urz

ą

dze

ń

 kroku nie zrobiliby

ś

my na Ksi

ęŜ

ycu. 

Ale... za takie zaufanie czasem trzeba płaci

ć

... 

- To prawda - odezwał si

ę

 Langner. Wstał. - Musz

ę

 wam powiedzie

ć

, panowie, czym najbardziej 

zaimponował mi mój towarzysz gwiazdowy. Co do mnie, z tej karkołomnej przechadzki wróciłem raczej bez 

apetytu. Ale on - poło

Ŝ

ył r

ę

k

ę

 na ramieniu Pirxa - po wszystkim, co zaszło, usma

Ŝ

ył te omlety i zjadł co do 

jednego. Tym zadziwił mnie! Bo wprawdzie przedtem ju

Ŝ

 widziałem, 

Ŝ

e jest bystry i zacny do poczciwo

ś

ci... 

- Jaki?! - spytał Pirx. 

background image