background image
background image

Margot Dalton

Trzy brzdące i tatuś

background image

Rozdział 1

Promienie grudniowego słońca, blade i wątłe jak złota przędzą przenikały przez 

gałęzie drzew, rozsnuwając mgielną pajęczynę pośród ciemnych, spowitych białym 

puchem sosen. Powietrze było dojmująco rześkie, wibrujące świeżością i zimnem.

Wyżłobione  nartami  bruzdy  znaczyły  szlak,  który  wybiegał  zakolem  z  małej 

przesieki  i  niknął  pomiędzy  drzewami;  mocno  odciśnięte,  równoległe  koleiny 

zachęcały  do  przejażdżki.  Słońce  bawiło  się  rzucaniem  cieni,  obrysowując

najłagodniejsze  zakręty,  wzniesienia,  tworząc  ciemne,  sekretne  zakamarki  nad 

gładzizną szlaku, obrębionego ściegiem dołków wybitych narciarskimi kijkami.

Dzień był powszedni, pora popołudniowa i mało kto wybrał się na nartostradę. 

Milczący  las  za  przesieką,  niechętny  intruzom,  odgradzał  się  od  świata 

nieprzeniknioną ścianą. Cichy i pusty szlak biegł donikąd.

Raptem ten tajemniczy nastrój uległ zakłóceniu. W oddali zza zakrętu wyłonił 

się  narciarz,  sunąc  prędko  i  pewnie  w  stronę  przesieki.  Miał  na  sobie  obcisłe 

granatowe  spodnie  narciarskie,  wyraziście  podkreślające  świetną  muskulaturę 

długich  nóg,  oraz  gruby  skandynawski  golf  o  biało-niebieskim  wzorze.  Jego 

ciemnoniebieskie oczy harmonizowały bezbłędnie z barwą tkaniny.

Był  to  wysoki,  posągowo  zbudowany  blondyn,  a  zwinność  z  jaką  swobodnie 

mknął naprzód, nadawała mu niemal wygląd bożka.

Kiedy jednak mężczyzna przystanął, spojrzał do góry i uśmiechnął się na widok 

małej czarnej wiewiórki parskającej na wysokiej gałęzi – wyglądał już całkiem po 

człowieczemu. W oczach lśniły mu wesołe iskierki, na opaleniźnie lewego policzka 

pojawił  się  sympatyczny  dołeczek,  a  rozwarte  usta  zaokrągliły  się  w  uśmiechu. 

Odchylił głowę do tyłu, potrząsając strzechą złocistych włosów i uniósłszy jeden z 

kijków w kierunku wiewiórki, zawołał:

– Hej, po co ten rwetes maleńka? I w ogóle co ty tam robisz? Czy nie powinnaś 

już spać zimowym snem? Przecież to już prawie Boże Narodzenie.

Wiewiórka popatrzyła naft czujnymi ślepkami i umilkła.

Narciarz  sięgnął  ręką  do  tyłu,  wymacując  zapięcie  niewielkiej  torby, 

przytroczonej  do  pasa.  Wyjął  z  niej  kartonowy  pojemnik  z  sokiem  jabłkowym, 

background image

otworzył  go,  wypił  do  dna,  po  czym  starannie  umieścił  pusty  karton  w  torbie. 

Następnie  sprawdził  wiązania  butów,  wykonał  kilka  zamachów  muskularnymi 

ramionami, ujął kijki i pochyliwszy się popędził dalej.

Niebawem  dotarł  na  szczyt  najzdradliwszego  odcinka  tej  części  trasy,  bacząc 

czy nie blokuje jej gromadka dzieci, bądź jacyś zabłąkani narciarze.

Ale wśród zaśnieżonego pejzażu widniała tylko jedna postać. Była to kobieta. 

Stała  na  czubku  wzgórza,  zapierając  się  nieporadnie  kijkami,  wpatrzona  z 

desperackim napięciem na prowadzące stromo  w dół  zakrętasy szlaku. Mijając ją 

Jim  zauważył  pulchne  kształty  wbite  w  turkusowe  spodnie  do  joggingu,  obfity 

brzuszek,  obciśnięty  białym  swetrem  i  siwe  loczki  wokół  wystraszonej  twarzy, 

wymykająca się spod włóczkowej czapeczki, również w kolorze turkusowym.

Jim  skinął  starszej  pani  głową  i  ominąwszy  ją  uskokiem  w  bok,  ugiął  nogi  i 

pognał w dół po stoku, płużąc ostro aż śnieg kurzył mu się spod desek. Na wirażu 

wykręcił zgrabnie idealną krystianię, po czym przyjął kuczną pozycję i wziąwszy 

kijki pod pachę pędził w dół, uśmiechając się radośnie, podczas gdy wiatr świstał 

mu w uszach i rozwiewał włosy, a drzewa migotały zawrotnie przed oczami.

Wkrótce szlak przeszedł w gładką płaszczyznę, ale zaraz jął się znów wspinać 

ku  drzewom.  Jim  zatrzymał  się  roześmiany  i  wciąż  jeszcze  podniecony  pędem 

udanego  zjazdu.  Nagle  spoważniał  i  z  zachmurzoną  lekko  twarzą  obejrzał  się  za 

siebie.  Przez  moment  wahał  się,  spoglądając  do  tyłu  na  pustą  przestrzeń 

nartostrady.  W  końcu,  zmarszczywszy  brwi,  obrócił  się  i  ruszył  z  powrotem  w 

długą, uciążliwą drogę pod górę.

Kiedy dotarł do zakrętu i znalazł się pod stromym zboczem, zobaczył, że tęga 

dama  wciąż  tkwi  na  szczycie,  samotna  i  nieruchoma  na  tle  ogromnych  czarnych 

sosen.

Jim spoglądał na nią przez chwilę, po czym żwawo zaczął się wspinać po stoku. 

Jodełkując  sprawnie,  osiągnął  wierzchołek  z  zadziwiającą  szybkością.  Wsparł  się 

na kijkach i zatrzymał wzrok na turkusowej grubasce. Odpowiedziała mu smutnym 

spojrzeniem  brązowych  oczu,  z  wyrazem  niepokoju  na  miłej  pomarszczonej 

twarzy.

–  To  wcale  nie  takie  straszne,  proszę  pani  –  odezwał  się  łagodnie  Jim.  –  Z 

początku trzeba tylko trochę płużyć, to cały sekret. Odcinek Za zakrętem nie jest 

background image

już taki spadzisty.

– Ale ja nie umiem płużyć – odparła żałośnie. – Drugi raz w życiu przypięłam 

narty. Ledwie się mogę utrzymać na nogach, co dopiero mówić o płużeniu.

Jim stłumił uśmiech. Było coś bardzo ujmującego, coś wzruszająco dziecięcego 

w  sposobie, w jaki  starsza pani  chwiała się na  błyszczących, nowiutkich nartach, 

zerkając z przygnębieniem na stromy pagórek.

– Jeżeli jest pani nowicjuszką – powiedział z powagą – nie należało wychodzić 

na tę trasę. Jest zaliczana do wybitnie trudnych, przede wszystkim z powodu tego 

jednego zjazdu.

–  Och  –  rzekła  z  zażenowaniem.  –  Naprawdę?  A  więc  to  nie  jest  Szlak 

Wiewiórczy?

Tym  razem  Jim  nie  zdołał  opanować  uśmiechu.  Jego  ciemnoniebieskie  oczy 

zamigotały  ognikami– Raczej  nie  –  odpowiedział  z  rozbawieniu  –  To  Szlak 

Leśnych Wilków.

– Och – powtórzyła z przestrachem i nagle na widok jego uśmiechniętej twarzy 

z  charakterystycznym  –  dołeczkiem,  pojawił  się  w  jej  oczach  ów  rozpoznawczy 

błysk tak dobrze znany Jimowi.

–  O,  mój  Boże!  Pan  jest,  zaraz,  wyleciało  mi  z  głowy  pańskie  nazwisko... 

Futbolista, prawda?

–  Jim  Fleming  –  przedstawił  się  zwięźle,  a  widząc,  że  się  waha  i  czerwieni 

zakłopotana, dodał pogodnie: – Czyżby kibicowała pani meczom futbolowym?

– Raczej nie – zaśmiała się ciepło. – W gruncie rzeczy uważam futbol za jedną 

z najbardziej niemądrych gier. Znam pańską twarz – wyjaśniła, schylając się, żeby 

podciągnąć grubą wełnianą skarpetę – bo moi dwaj wnukowie mają plakat z pana 

fotografią... No, wie pan, ten na którym stoi pan z futbolowym kaskiem pod pachą, 

uśmiechnięty właśnie tak, jak teraz.

– Znam ten plakat – przytaknął Jim bez entuzjazmu..

–  Wisiał  od  wieków  nad  łóżeczkami  moich  wnuków.  Przeczytałam  im  w 

pańskiej obecności mnóstwo bajeczek na dobranoc. Nic dziwnego, że od razu pana 

poznałam.

Jim  roześmiał  się.  Rozmowa  z  tą  zażywną  babcią  zaczynała  mu  sprawiać 

przyjemność.

background image

– Wie pani zatem, kim jestem – powiedział – ale ja nie wiem nic o pani.

–  Maude  Willett  –  uśmiechnęła  się,  wyciągając  ku  niemu  dłoń  w  mokrej 

rękawiczce.

– Witaj, Maude – rzekł Jim, ściskając jej rękę.

– Jak to się stało, że znalazła się pani sama na Szlaku Leśnych Wilków?

–  To  długa  historia  –  odparła  zasępiona,  unosząc  lekko  grubiutką  nogę  w 

turkusowym dresie. – Widzi pan te wspaniałe, nowiusieńkie narty?

Skinął głową starając się zachować powagę.

–  To  zeszłoroczny  prezent  gwiazdkowy  od  mojego  syna  i  jego  żony.  Cała 

rodzina ma bzika na punkcie nart i chcieli, żebym ja też nauczyła się jeździć.

– Ale nie udało się pani...

– Przypięłam je raz w ubiegłym roku i poszłam na oślą łączkę dla dzieciaków. 

Ale  kiedy,  fikając  kozły,  sturlałam  się  na  dół,  przyjąwszy  kształt  superglobusa, 

doszłam do wniosku, że to nie dla mnie. Moim ulubionym sportem jest zasadniczo 

dwuosobowa kanasta.

– Pochwalam – powiedział poważnie. – Trzeba nie lada kondycji, żeby dotrwać 

do  końca  gry  w  dwuosobówce.  Niełatwo  utrzymać  w  garści  taką  kupę  kart,  z 

dżokerami na dodatek. Maude zachichotała.

– Postanowiłam mimo to – ciągnęła – że w tym roku zadziwię rodzinę i nauczę 

się jeździć. Po Bożym Narodzeniu wyjeżdżamy wszyscy na wakacje do Kolumbii 

Brytyjskiej i chciałam zobaczyć ich miny, kiedy jak ptak poszybuję  w dół i będę 

biegać przełaje z szybkością strzały.

Jim miał wrażenie, że z każdą chwilą coraz bardziej lubi panią Willett. Uczucie 

to  było najwyraźniej wzajemne, ponieważ Maude,  popatrzywszy  na  niego, rzekła 

po namyśle:

– Wie pan, jak na światowej sławy futbolistę, całkiem równy z pana gość.

–  Nie  jestem  tylko  jeszcze  jedną  ładną  buzią  –  odparł  z  powagą.  –  Tak 

naprawdę, bardzo wrażliwy ze mnie facet.

Parsknęła  śmiechem  i,  poruszywszy  się  niepewnie  na  swych  kosztownych 

nartach, mówiła dalej:

– Wybrałam się tu dzisiaj z moimi wnuczkami, które obiecały nauczyć mnie raz 

dwa wszystkiego, co musi umieć mistrz. W każdym razie tak twierdziły.

background image

– A na miejscu... – Jim zaczynał się domyślać dalszego ciągu.

– A na miejscu dziewczynki spotkały dwóch kolegów ze szkoły i postanowiły, 

że pojeżdżą z nimi. Zaprowadziły mnie więc na początek Wiewiórczego Szlaku i 

kazały ćwiczyć samej, bo to podobno najlepsza metoda.

Egoizm wnuczek pani Willett poirytował Jima, ale nie dał tego po sobie poznać.

–  Chyba  zmyliła  pani  trasę  –  powiedział,  uśmiechając  się  przyjaźnie.  –  Koło 

chatki dla zziębniętych narciarzy zbiega się kilka szlaków i musiała pani skręcić na 

ten dla zaawansowanych.

–  O,  to  mi  ulżyło!  Myślałam  już,  że  jestem  całkiem  do  niczego.  Te  pagórki 

napędzały mi takiego pietra, że miałam ochotę się położyć i zjeżdżać na brzuchu. 

Prawdę mówiąc, zdarzyło mi się to kilka razy. Tyle że wbrew mojej woli.

Jim uśmiechnął się znowu.

–  Trzeba  tylko  opanować podstawy  płużenia,  a  zjedzie pani  z  każdego  stoku. 

Proszę popatrzeć, pokażę pani, jak się to robi.

Okrągłe oblicze Maude rozjaśniło się, ale tylko na moment.

–  Nie  powinien pan tracić  ze mną tyle  czasu. Czy...  no,  wie pan,  czy ktoś  na 

pana nie czeka?

– Absolutnie nikt – rzekł Jim wesołym tonem. – Jestem tu zupełnie sam.

– Wycofał się pan? – spytała ciekawie. – Już pan nie gra w futbol?

–  Już  nie.  Rozwalona  łękotka  –  wyjaśnił  lakonicznie,  –  Tak  właśnie  kończy 

karierę większość zawodowych futbolistów.

–  Rozumiem.  Wie  pan,  mój  zmarły  mąż  należał  do  gorących  zwolenników 

pańskiego ojca. Ja właściwie też.. Pan senator jest taki przystojny. Ogromnie pan 

do  niego  podobny. Skończyłam właśnie  czytać  książkę napisaną  przez  pańskiego 

ojca – dodała ze – szczerym uśmiechem. – Uważam, że jest wspaniała.

Jim spoważniał nagle, zaciskając usta. Ucinając dalszą konwersację, przystąpił 

żywo do objaśniania pani Willett techniki bezpiecznego zjazdu.

– Musi pani skręcić deski,  tak, żeby ich czubki  prawie się stykały... O,  w ten 

sposób  –  demonstrował,  przypatrującej  się  chmurnie  jego  ruchom  Maude.  –  A 

potem trzeba nachylić siedzenie i...

Jim, ilustrując swe wskazówki, zaczął wolniutko zjeżdżać, skrzywiając narty w 

kształt  odwróconej  litery  „V"  i  ani  na  chwilę  nie  tracąc  nad  nimi  kontroli.  Przed 

background image

ostatnim  skrętem  przystanął  i  popatrzył  na  zastygłą  w  górze  korpulentną  figurkę 

pani Willett.

– Pani kolej! – zawołał zachęcająco. – Proszę spróbować.

Maude  ujęła  kijki,  rozpostarła  narty,  kucnęła,  po  czym,  zdjęta  paniką,  jęła 

spadać po zboczu, nurkując w zaspach , aż wreszcie legła w miękkim puchu.

Powstając  z  werwą,  zaklęła  pod  nosem,  otrzepała  się  ze  śniegu  i  z  zawziętą 

miną  ponowiła  próbę.  Tym  razem  dotarła  do  połowy  stoku,  zanim  narty  się  jej

splątały i – wedle własnych słów – przybrała kształt superglobusa.

Nie  szczędząc  słów  otuchy,  Jim  dawał  jej  dalsze  instrukcje,  pomagał  w 

prawidłowym prowadzeniu nart, oczyszczał ze śniegu. Za czwartym razem, płużąc 

pomalutku,  pokonała  jednak  stok  bez  upadku.  Jej  różowa  okrągła  twarz 

rozpromieniła się triumfalnie.

– Udało się! – krzyknęła radośnie. – Udało się!

Niech no  tylko  zobaczą  to  dzieciaki! Nie uwierzą  własnym oczom,  jak  słowo 

daję. Och, wielkie dzięki!

Była tak rozanielona, że Jim nie mógł powstrzymać uśmiechu.

–  Proszę  pana  –  wysapała,  pełna  satysfakcji.  –  Ja  tu  jeszcze  zostanę  i 

pozjeżdżam sobie, żeby dojść do perfekcji. A pan niech wędruje w swoją stronę. I 

tak mam wyrzuty sumienia, że zabrałam panu tyle czasu.

–  Cała  przyjemność  po  mojej  stronie –  odrzekł  szczerze  Jim.  –  Na  pewno  da 

sobie pani radę?

– Absolutnie tak. Ostatecznie – dodała dufnie – pług mam już opanowany.

– Tak – rzekł Jim. – Z całą pewnością.

Zaśmiała się, patrząc z sympatią jak szykuje się do odjazdu.

– Panie Fleming! Jim... ! – zawołała raptem.

– Tak? – Zatrzymał się i spojrzał na nią wyczekująco.

–  Czy...  czy  nie  miałby  pan  ochoty  przyjść  do  mnie  na  kolację?  Będę  dziś 

karmić  wszystkie  moje  wnuczęta.  Zrobię  tylko  klopsiki,  ale  przyrządzam  je 

fantastycznie.  Dla  dziewczynek  byłby  pan  nie  łada  atrakcją,  nie  mówiąc  o  ich 

braciach.  To  już  spore  chłopaki,  są  akurat  w  wieku,  kiedy  dostaje  się  futbolowej 

gorączki.

background image

–  To  bardzo  miło  z  pani  strony  –  powiedział  Jim  –  ale,  niestety,  nie  mogę 

skorzystać z zaproszenia. Widzi pani, jestem niewolnikiem przyzwyczajeń. Zimą w 

każdy poniedziałek oglądam z kolegami transmisję zawodów futbolowych. Gdyby 

nie to, z pewnością bym przyszedł na tę kolację.

– No cóż – rzekła pogodnie Maude. – Wobec tego kiedy indziej, dobrze? Mój 

telefon jest w książce telefonicznej. Jest w niej tylko jedna Maude Willett. Marzę o 

wizycie futbolowego gwiazdora.

– Byłego gwiazdora – sprostował z uśmiechem Jim.

Maude  odwzajemniła  uśmiech  i  podjęła  mozolną  wspinaczkę  na  wzgórze. 

Poruszała się na nartach znacznie pewniej, a cała jej baryłkowata sylwetka zdawała 

się kipieć energią.

Jim  obserwował  ją  przez  chwilę,  a  potem  odwrócił  głowę,  odbił  się  potężnie 

kijkami i pomknął znów nartostradą, wpadając szybko w swój swobodny rytmiczny 

krok.

Sunąc  po  śniegu,  myślał  jednak  o  klopsikach  pani  Willett,  wyobrażając  sobie 

ten ciepły rodzinny wieczór, pełen gwaru i beztroskiej wrzawy. Uzmysłowił sobie 

nie bez zdziwienia, że doznawał uczucia nie znanego mu od bardzo dawna. Było to 

niepokojące poczucie dotkliwej samotności i głębokiej, smętnej tęsknoty.

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy pani Willett świętowała swój pierwszy 

narciarski sukces, w odległym o pięćdziesiąt kilometrów Calgary, gdzie mieszkała 

zarówno Maude, jak i Jim Fleming, cieszono się innym małym zwycięstwem.

Odbywało  się  to  jednak  w  nader  odmiennych  warunkach,  mianowicie  w 

laboratorium botanicznym, gdzie temperatura sięgała trzydziestu stopni Celsjusza, 

a duszne, wilgotne powietrze przesycone było wonią gleby i roślin.

Laboratorium należało do rozległego kompleksu cieplarni, klinicznie sterylnych 

pomieszczeń badawczych i mnóstwa budynków biurowych, w których roiło się od 

odzianych w białe kitle naukowców oraz ich asystentów.

W  laboratorium  znajdowały  się  ogromne  ławy,  na  których  pod  zaparowaną 

plastikową  powłoką  kiełkowały  rośliny.  Czuwano  bacznie,  aby  miały  one 

odpowiednią  ciepłotę  gleby  i  temperaturę  powietrza,  należyte  nawilgocenie  i 

niezbędne składniki mineralne.

background image

Przy  jednej  z  takich  ław  stali  kobieta  i  mężczyzną  wpatrując  się  w  rzędy 

malutkich sadzonek.

Kobieta uśmiechała się raz po raz, robiąc notatki w trzymanym w ręku notesie z 

klamerką.  Pod  białym  luźnym  fartuchem  laboranckim  nosiła  szare  dopasowane 

spodnie  i  różowy  golfik  z  angory.  Długie,  ciemne  włosy  starannie  związała  w 

koński ogon. O jej rysach trudno było coś powiedzieć, gdyż zasłaniały je wielkie 

przyciemnione  okulary  w  grubej  oprawie,  znacznie  za  duże  jak  na  tak  szczupłą 

twarz.

Towarzyszący jej mężczyzna był już niemłody, niski i grubawy, miał różową, 

promieniującą  optymizmem  twarz  i  lśniącą  łysinę,  otoczoną  wianuszkiem  ryżych 

włosów.

– Popatrz na to, Saro! – wołał z egzaltacją. – Wzeszło aż dziewięćdziesiąt jeden 

procent. To rekordowy wynik dla tej struktury genetycznej.

Kobieta  uśmiechnęła  się  ciepło  i  nawet  olbrzymie  okulary  nie  zdołały  w  tym

momencie zamaskować jej urody, którą można by nazwać klasyczną.

– To wspaniale, Carl – odezwała się miękkim, melodyjnym głosem, jak gdyby 

dopasowanym  do  tego  otoczenia,  pełnego  kwiatów  i  świeżej  zieleni.  –  Jeżeli 

jeszcze – z nagła przybrała minorowy ton – sadzonki okażą się odporne na suszę i 

zarazy, jeśli nie będą się za płytko ukorzeniać – wtedy będziemy mogli powiedzieć, 

że uzyskaliśmy nową żywotną odmianę.

– Ależ z ciebie pesymistka, Saro – potrząsnął głową Carl. – Pracuję dla ciebie... 

zaraz, ile to już lat?

– Siedem – odparła, obrzucając go zdziwionym – spojrzeniem. – Przydzielono 

cię do mnie od razu, kiedy tu przyszłam i cały czas mi pomagasz. Czemu pytasz?

– No cóż, przez te wszystkie lata ani razu nie wykrzesałaś z siebie entuzjazmu 

dla  własnych osiągnięć.  Wszyscy  je  podziwiają  ty  jedna  doszukujesz  się  usterek. 

Jesteś dla siebie za surowa.

Sara uśmiechnęła się, kładąc mu przyjaźnie dłoń na ciastowatym ramieniu. Jej 

schowana  za  okularami  twarz,  zarumieniona  pod  wpływem  gorąca  w  oranżerii, 

jaśniała zadowoleniem z udanego eksperymentu. Wyglądała niezwykle powabnie i 

Carl,  mimo  że  widywał  ją  prawie  co  dzień,  wpatrywał  się  w  nią  teraz  z  niemym 

zachwytem.

background image

–  Sukcesy  nie  powstają  wskutek  wzajemnego  poklepywania  się  po  plecach  –

powiedziała. – Wiesz przecież o tym. A błędy, które znajduję w tym co robię, to 

dobra lekcja pokory i uczciwości.

Carl uśmiechnął się z nie tajoną serdecznością.

– Uczciwość i pokora – rzekł z nutką łagodnej ironii. – Moim zdaniem, Saro, 

nie zaszkodziłoby, gdybyś od czasu do czasu zatrąbiła na wiwat.

– Jeśli będę miała powód, drogi przyjacielu, zatrąbię głośniej niż inni. Zaczekaj 

trochę. Chcę tylko...

Nie  dokończyła,  bo  od  drzwi  na  drugim  końcu  cieplarni  rozległo  się  głośne 

wołanie.

– Pani doktor Burnard! Hej, jest tam doktor Burnard?

–  Jestem  tu!  –  odkrzyknęła  Sara,  spoglądając  przez  gąszcz  wysokich  siewek 

owsa w stronę wejścia, przy którym pojawił się młody człowiek o zaczerwienionej 

od mrozu twarzy.

– Dostawa – oznajmił zwięźle. – Gdzie mam złożyć towar?

– Dostawa? – powtórzyła jak echo Sara. – Dzisiaj? – zwróciła się do Carla. –

Przecież odbieramy ją zawsze w poniedziałki.

– Właśnie jest poniedziałek, Saro – poinformował ją cicho Carl.

Sara  utkwiła  w  nim  zdumiony  wzrok.  Na  jej  ślicznej  twarzy  malowało  się 

zmieszanie, a wielkie szare oczy zdradzały panikę.

– Jak to poniedziałek? – spytała. – Przecież nie było jeszcze weekendu.

–  Ależ  był,  Saro  –  rzekł  Carl,  tłumiąc  chichot.  –  Spędziłaś  go  tutaj,  robiąc 

wykresy  wilgotności.  Nie  zauważyłaś,  że  przez  dwa  ostatnie  dni  byłaś  tu  prawie 

sama?

Sara najwidoczniej zmagała się z jakimiś myślami.

–  O  Boże  –  wyjąkała  w  końcu.  –  Poniedziałek!  Mówisz,  że  mamy  dziś 

poniedziałek, Carl?

– Od samego rana, panienko. O co chodzi z tym poniedziałkiem?

–  Po  prostu...  Och,  Boże  –  powtórzyła  bezradnie  z  odcieniem  przestrachu  w 

głosie. – Po prostu poniedziałek to dzień...

Przestępowała nerwowo z nogi na nogę z coraz silniejszym wyrazem paniki na 

twarzy.  Wreszcie  odwróciła  się  i  odprowadzana  zdziwionymi  spojrzeniami  obu 

background image

mężczyzn,  ruszyła  zamaszyście  szerokim, parującym wilgocią  przejściem między 

rzędami sadzonek w kierunku drzwi.

–  Pokaż  panu  wolne  półki  w  magazynie,  gdzie  może  ulokować  dostawę  –

rzuciła Carlowi przez ramię. – Jeśli są próbki kultur, niech wystawi jedno pudło dla 

mnie. Niedługo wracam.

Opuściwszy  cieplarnię,  przeszła  do  biurowej  części  instytutu,  gdzie 

chłodniejsze  powietrze  podziałało  na  nią  orzeźwiająco.  Nieomal  biegnąc,  wpadła 

do swego gabineciku i z ulgą zatrzasnęła za sobą drzwi. Opierając się plecami o ich 

dębową  okładzinę,  zdjęła  okulary  i  zamknąwszy  oczy  pocierała  palcami  czoło. 

Pozbawiona  okularów  delikatna  twarz  Sary  wyglądała  bezbronnie  i  ujmująco; 

dodawały jej wdzięku wysoko osadzone kości policzkowe, a stalową szarość oczu 

podkreślały  smoliste  rzęsy  i  ostre  łuki  brwi.  Usta  miała  wydatne,  o  miękko 

zaokrąglonych  wargach,  zadziwiająco  zmysłowe  u  tak  zrównoważonej 

intelektualistki.

Po  chwili  założyła  na  powrót  okulary,  przybrała  spokojny  wyraz  twarzy  i  w 

mgnieniu oka przeobraziła się w chłodnego, rzeczowego naukowca o bezosobowej 

powierzchowności.  Westchnąwszy  głośno,  podeszła  do  szerokiego  tekowego 

biurka,  wysunęła  jedną  z  górnych  szuflad  i  wyjęła  z  niej  termometr  oraz  kartę  z 

wykresem  temperatury.  Włożyła  sobie  termometr  do  ust,  odczekała  kilka  minut, 

spojrzała na słupek rtęci i zanotowała wynik na karcie. Następnie, blada z emocji, 

wpatrywała się w napięciu zmętniałym wzrokiem w liczby na wykresie.

–  W  porządku  –  mruknęła  w  końcu  zdławionym  głosem.  –  Zgadza  się.  To 

dzisiaj.

Drżącymi dłońmi schowała termometr i kartę na poprzednie miejsce, po czym 

ze skrytki wydobyła kartonową teczkę biurową.

Nie  otworzyła  jej  od  razu,  lecz  błądząc  wokół  niej  palcami,  przyglądała  się 

teczce niepewnie, jakby chciała odeprzeć pokusę zajrzenia do wnętrza. Na okładce 

naklejona  była  mała  etykietka  z  wypisanym  przez  Sarę  dużymi  literami 

nazwiskiem: Jameson Kirkland Fleming IV.

Zwlekała jeszcze przez chwilę, po czym otworzyła teczkę. Na samym wierzchu 

leżało w niej duże kolorowe zdjęcie roześmianego blondyna z futbolowym kaskiem 

pod  pachą.  Była  to  pomniejszona  replika  tego  samego  plakatu,  o  którym  Maude 

background image

Willett mówiła Jimowi podczas ich spotkania na nartostradzie.

Sara  nie  poświęciła  fotografii  szczególnej  uwagi.  Powierzchownie  rzuciwszy 

okiem  na  przystojną  twarz  na  zdjęciu  przystąpiła  do  przeglądu  pozostałej 

zawartości teczki.

Mieściła  ona  zaskakująco  bogaty  materiał:  gazetowe  wycinki  o  niezwykłych 

wyczynach futbolowych Jima jednego z niewielu kanadyjskich sportowców, który 

zrobił  karierę  na  amerykańskich  boiskach,  a  także  relacje  o  doznanej  kontuzji  i 

bolesnej  operacji,  które  sprawiły,  że  postanowił  porzucić  sport  i  zajął  się 

interesami.

Również i nad tym Sara prześlizgiwała się obojętnie. Futbolowa kariera Jima, 

acz barwna i efektowna, niewiele ją obchodziła. Zainteresowanie okazała dopiero 

po dotarciu do końcowej części dokumentacji.

Składało się na nią wiele różnych danych. Była tam, między innymi, informacja 

o  ukończeniu  przez  Jima  z  najwyższym  wyróżnieniem  wydziału  prawa 

uniwersytetu  Alberta, gdzie  równolegle ze  studiami zaczął  grać  w piłkę.  Ponadto 

trochę wycinków na temat ojca Jima – senatora Jamesona Kirklanda, wraz z garścią 

fotografii dziarskiego seniora, którym Sara przyjrzała się nie bez aprobaty.

Jim był uderzająco podobny do ojca. Odziedziczył po nim ten sam inteligentny 

wyraz  twarzy,  ten  sam  wysoki  wzrost  i  szerokie  ramiona,  tę  samą  atletyczną 

budowę.  Taki  genetyczny  przekaz  korzystnych  cech  był  w  oczach  Sary 

niesłychanie cenną wskazówką.

Odłożyła na  bok  zdjęcia  senatora i  wzięła do  ręki drzewo  genealogiczne  jego 

rodziny  które  sama  zresztą  opracowała  w  wyniku  drobiazgowego  śledztwa. 

Uzyskane  tą  drogą  informacje  były  także  nader  pomyślne,  wskazywały  na 

znakomite  pochodzenie  i  wrodzoną  skłonność  do  dobrego  zdrowia  i 

długowieczności.

Jeśli  chodzi  o  przodków  Jima,  to  udało  się  jej  dokopać  jedynie  do  czterech 

pokoleń wstecz, poczynając od prapradziada, który wywodził się ze Szkocji i miał 

tam rodową posiadłość. Jednakże Sara wiedziała skądinąd, że w Nowym Świecie 

nie  brakowało  zamożnych,  bystrych,  krzepkich  i  przebojowych  Flemingów  na 

długo przedtem, zanim zaprowadzono urzędowe księgi.

background image

Uśmiechnęła się na myśl, że wcale by się nie zdziwiła, gdyby wyszło na jaw, że 

gdy  Rzymianie  wznosili  Mur  Hadriana,  podjechał  ku  nim  z  tętentem  końskich 

kopyt  jakiś  odziany  w  tartanową  spódnicę  Jameson  Kirkland  Fleming, 

oświadczając butnie, że wtargnęli na prywatny teren.

Poważniejąc, odłożyła kartę  z  drzewem  genealogicznym  Flemingów  i  zaczęła 

lustrować treść pozostałych papierów.

Mały  już  one  charakter  bardziej  konkretny  i  aktualny,  niż  neutralne  i 

odrealnione  dane  wcześniejsze.  Były  to  wypisane  na  maszynie  chronologiczne 

notatki, zawierające wszystko, czego zdołała się w mijającym roku wywiedzieć o 

trybie życia i zwyczajach Jima Fleminga.

Nie było tego zresztą wiele.

Jak  na  tak  sławnego,  przystojnego  i  atrakcyjnego  mężczyznę,  Jim  zdawał  się 

wieść  żywot  bardzo  spokojny.  Miał  ulubioną  restaurację,  którą  odwiedzał,  gdy 

jadał poza domem, co zdarzało się rzadko. Należał do klubu badmintonowego, ale 

pokazywał się tam sporadycznie. Wiosną, we wtorkowe popołudnia, pobierał – ku 

zaskoczeniu  Sary  –  w  Akademii  Sztuk  Pięknych  lekcje  malowania  akwarelami. 

Ostatnio bywał regularnie tylko w jednym miejscu.

Sara  dowiedziała  się  o  tym  przypadkiem  od  przyjaciółki,  która  –  nie  mając 

jeszcze studenckiego stypendium – zarabiała na życie w śródmiejskim barze.

– W każdy poniedziałek – mówiła Wendy – przychodzi do pubu Jim Fleming, 

no wiesz, ten znany futbolista. Z zegarową dokładnością, bez względu na pogodę, 

zjawia  się  wieczorem  i  ogląda  z  kumplami  mecz  w  telewizorze.  I  powiadam  ci, 

Saro,  to  najcudowniejszy  facet  pod  słońcem.  Absolutnie  fantastyczny.  Jest  taki 

nieprawdopodobnie...

–  Przychodzi  sam?  –  przerwała  jej  Sara,  udając  obojętność.  –  Czy  może 

przyprowadza ze sobą dziewczynę?

– Sam – odrzekła Wendy. – Zawsze jest sam. Baby próbują go stale podrywać, 

ale on elegancko je spławia. Opanował tę sztukę artystycznie. Wiem, że czasami z 

kimś  się  umawia,  ale  jest  potwornie  wybredny.  Musi  bardzo  uważać,  bo  miliony 

dziewczyn chciałyby go złowić. Możesz mi wierzyć, bo i ja miałabym na to chęć.

Wspominając  paplaninę  przyjaciółki,  Sara  wpatrywała  się  melancholijnie  w 

kartkę papieru z zapiskami o Jimie. Twarz jej posmutniałą palce, którymi wodziła 

background image

machinalnie po krawędzi biurka, lekko drżały, w oczach odbijało się zafrasowanie.

Przez długi czas wszystko  wydawało się odległe i bezpieczne, ot taka śledcza 

zabawa,  coś,  co  nigdy  nie  przybierze  realnych  kształtów.  Jednak  –  podobnie  jak 

wiele naukowych projektów – także i ten zamysł Sary nabrał własnego rozpędu i 

dotarł do końcowego stadium, co przyprawiało ją o zimne dreszcze.

Nie  było  wątpliwości,  że  nadeszła  krytyczna  chwila.  Musiało  się  to  stać  w 

poniedziałek, bo tylko tego dnia miała pewność, że Jim znajdzie się w jej zasięgu. 

A  właśnie  ten  poniedziałek  był  tym,  na  który  czekała.  Dlaczego?  Gdyż  po 

zmierzeniu sobie temperatury stwierdziła, że jest dokładnie w środku swego cyklu i 

ma płodny dzień.

Toteż dzisiejszej nocy Jameson Kirkland Fleming IV powinien spłodzić doktor 

Sarze Burnard dziecko, o czym zresztą nie miał się nigdy dowiedzieć.

background image

Rozdział 2

Wróciwszy  do  laboratorium,  Sara  spędziła  resztę  dnia  pogrążona  w 

rozważaniach  dalekich  od  rutynowych  czynności,  którymi  była  zajęta.  Barwiąc  i 

szeregując  szkiełka mikroskopowe  z  krzyżówkami nasion  pszenicy,  oddawała  się 

myślom, które – wirując zawrotnie – wpędzały ją w panikę.

Trapiła  się między innymi tym, że  minęło już prawie dwanaście lat  od czasu, 

gdy  ostatni  raz widziała mężczyznę, którego  wybrała sobie na ojca  upragnionego 

dziecka.

Raz po raz przerywała pracę i nieruchomiała nad tacą pełną małych szklanych 

płytek, z wyrazem roztargnienia na pobladłej twarzy i pustką w oczach.

Mała dwadzieścia lat, kiedy po raz pierwszy ujrzała Jima Fleminga. Była wtedy 

na  trzecim  roku  uniwersytetu.  Jako  studentka  –  błyszczała,  ale  w  swych grubych 

szkłach,  ubrana  zawsze  niepozornie  i  jednostajnie,  sprawiała  wrażenie  osoby 

nieśmiałej i zamkniętej w sobie. Jim był o rok starszy i kończąc prawo uczęszczał 

na  te  same,  co  Sara,  uzupełniające  wykłady  z  literatury  angielskiej.  Pamiętała 

blask,  jakim  emanował,  jego  roześmianą  urodziwą  twarz,  strzelistą  zgrabną 

sylwetkę, a także gromadę oblegających go wielbicieli obojga płci.

Wyraźnie,  jak  gdyby  było  to  wczoraj,  miała  w  oczach  pewien  ciepły  dzień, 

kiedy  Jim,  siedzący  po  drugiej  stronie  sali,  słuchał  uważnie  słów  wykładowcy  z 

wyrazem żywego zainteresowania na twarzy.

To  właśnie  wtedy,  gdy  zerkała  na  niego  zza  przyciemnionych  okularów, 

schludna i nobliwa w szarym sweterku i szarej spódnicy, wpadł jej nagle do głowy 

ten pomysł.

Jeśli  kiedykolwiek  będę  miała  dziecko,  chciałabym,  żeby  jego  ojcem  był  ten 

mężczyzna. .

Zrazu odepchnęła tę myśl jako beznadziejnie głupią. Była nawet zła na siebie, 

że kieruje nią stadny odruch, że gotowa jest paść mu w ramiona i ośmieszać się jak 

te  wszystkie  pomylone  dziewczyny,  łażące  za  nim  krok  w  krok.  Toteż  później 

starała  się  nawet  nie  patrzeć  w  jego  stronę  i  przez  cały  semestr  nie  zamienili  ze 

sobą ani słowa.

background image

W  następnych  latach  Jim  Fleming  wywietrzał  jej  naturalnie  z  głowy, 

przypominała sobie o nim tylko na widok jego fotografii w gazetach, lub gdy jego 

sławny tatuś zwracał na siebie uwagę opinii publicznej. Ale kiedy umarł jej ojciec, 

kiedy  po  zrobieniu  doktoratu  weszła  na  drogę  kariery  naukowej,  coraz  częściej 

prześladowało  ją  dojmujące  poczucie  pustki,  brak  w  jej  życiu  czegoś,  za  czym 

rozpaczliwie tęskniła.

Po pewnym czasie uzmysłowiła sobie, co to takiego. Tym, czego pragnęła nade 

wszystko  w  świecie  –  było  dziecko.  Przekroczyła  już  trzydziestkę,  czas  umykał 

zastraszająco szybko i jeżeli chciała zajść w ciążę i zostać matką, nie mogła sobie 

pozwolić na dalszą zwłokę. Z drugiej strony, wciągnęła się tak głęboko w badania 

genetyczne i była tak mocno  przeświadczona o wadze czynnika dziedziczenia, że 

wybór właściwego ojca stał się dla niej sprawą o kapitalnym znaczeniu.

Otrząsnąwszy się ze wspomnień, wzięła się ponownie do roboty. Metodycznie 

barwiła  szkiełka,  sprawdzała  je  pod  światłem,  opatrywała  nalepką  i  odkładała  na 

przeznaczone  im  miejsce.  W  mocnym  blasku  lamp  fluorescencyjnych twarz  Sary 

wyglądała spokojnie, ale jej umysł zmagał się wciąż ze wspomnieniami, dręczony 

mnóstwem  wątpliwości,  jakie  opadły  ją  od  chwili,  gdy  uświadomiła  sobie,  jak 

ważny jest ten poniedziałek.

W  ciągu  ostatnich  dziesięciu  lat  Sara  nie  miała  czasu  na  żadne  poważniejsze 

znajomości i zdawała sobie sprawę, że mężczyźni nie kwapią się do rywalizacji z 

jej ukochanymi ziarnami zbóż. Obsesyjna, uporczywa pogoń za odpornym na suszę 

gatunkiem pszenicy wydawała się jej w gruncie rzeczy istotniejsza, aniżeli potrzeba 

znalezienia sobie życiowego partnera. W rezultacie, mając prawie trzydzieści dwa 

lata,  nie  znała  nikogo,  z  kim  miałaby  ochotę  mieć  cokolwiek  wspólnego,  nie 

mówiąc o czymś tak cudownie nadzwyczajnym jak dziecko.

Sztuczne  zapłodnienie  nie  wchodziło  w  rachubę,  choć  początkowo  idea  ta 

przemówiła do ścisłego umysłu Sary. Jednakże po zaczerpnięciu szczegółowszych 

informacji, zrezygnowała z tego pomysłu. O potencjalnym dawcy można się było 

dowiedzieć  jedynie,  jakiego  koloru  ma  włosy  i  oczy,  dodatkowo,  przy  odrobinie 

szczęścia,  jaki  uprawia  zawód.  Dla  kogoś,  kto  spędził  pół  życia  na  studiowaniu 

genetyki i badaniu doniosłości dziedziczonych cech, było to za mało, aby budować 

na tym tak kolosalnie ważne przedsięwzięcie jak macierzyństwo.

background image

Tak  więc,  rada  nierada,  zaczęła  ponownie  myśleć  o  Jimie  Flemingu,  który 

akurat wziął rozbrat z piłką i zadomowił się znów w rodzinnym mieście. Miał on 

wszystkie  fizyczne  i  umysłowe  przymioty,  zdaniem  Sary,  liczące  się  w  sensie 

genetycznym.  Jego  rodowód  był  nieposzlakowany,  a  garnitur  genów  idealnie 

uzupełniał się z jej własnym.

Próbowała  się  skupić  na  pracy  i  nie  myśleć  o  czekającym  ją  wieczorze. 

Tymczasem  niebo  za  oknami  pociemniało  i  w  instytucie  zaczęły  kolejno  gasnąć 

światła.  Carl  wsadził  głowę  przez  drzwi,  żeby  powiedzieć  Sarze  dobranoc,  ale 

doczekał  się  tylko  zdawkowego  uśmiechu  i  obojętnego  skinienia,  więc  wyszedł, 

otulony w ciężkie zimowe palto, z chmurą troski na okrągłym, poczciwym obliczu.

Jak  to  już  nieraz  bywało,  budynek  pustoszał,  ale  pochłonięta  pracą  Sara  nie 

przyjmowała  do  wiadomości  ani  zapadającej  ciszy,  ani  martwoty  parkingu  za 

oknem, gdzie tkwił już tylko jej samochód.

Wreszcie  Sara  –  prostując  się  na  twardym  metalowym  krześle  –  potarła  ze 

znużeniem czoło decydując, że na dzisiaj dosyć.

Pada,  pomyślała  z  nagłym  przypływem  ulgi.  Jest  chyba  zbyt  zimno,  aby 

wychodzić Z domu po nocy. Może innym razem...

Po  chwili  potrząsnęła  jednak  głową  z  rezygnacją.  Wiedziała  dobrze,  że  nie 

wolno jej czekać na następną okazję. Kto wie, ile czasu upłynie, zanim nadarzy się 

równie  pomyślny  zbieg  okoliczności?  Poza  tym,  Jim  mógł  wyjechać,  albo 

przedłużyć sobie świąteczny wypoczynek, wiele rzeczy mogło się zdarzyć. Jeśli ma 

zajść  w  ciążę  i  zapewnić  dziecku  pożądany  zbiór  genów  –  musi  to  nastąpić  tej 

nocy.

Powinnam  się  pospieszyć,  pomyślała  ociężale.  Aby  go  uwieść,  potrzeba 

przecież  trochę  czasu,  zwłaszcza  że  mam  w  tych  sprawach  niewielkie 

doświadczenie.

Wzdrygnęła  się  z  niesmakiem,  uprzątnęła  po  sobie  stół  i  opuściwszy 

laboratorium, ruszyła szybko półmrokiem korytarzy do swojego pokoju. Po chwili 

– okrytą brązowym płaszczem z grubej wełny – brnęła przez śnieg do auta.

W  drodze  do  domu  myślała  tylko  o  tym,  co  czeka  ją  późnym  wieczorem  i  o 

tym, co musiała zrobić, mimo oporów, jakie się w niej budziły.

background image

Oczywiście, Jim Fleming nigdy się nie dowie, że został ojcem jej dziecka. Nie 

zamierzała go w to mieszać pod żądnym pozorem. Miał być absolutnie przekonany, 

że  to,  co  zaszło  między  nimi,  było  niczym  więcej,  jak  tylko  przypadkową 

jednorazową przygodą łóżkową dwojga zupełnie nie znanych sobie ludzi Dla Sary, 

która  nigdy  dotąd  nie  występowała  w  roli  dziewczyny  na  jedną  noc,  nie  było  to 

zadanie łatwe.

Wciąż  zatopiona  w  myślach,  wprowadziła  auto  do  garażu  i  wewnętrznymi 

schodami przeszła do domu.

– Amos! – zawołała. – Gdzie jesteś?

Do holu przytruchtał wielki rudy kocur, o niebywale dostojnej postawie i zaczai 

się  uprzejmie  ocierać  o  nogi  Sary.  Z  cierpiętniczym  westchnieniem  pozwolił  się 

wziąć na ręce i podrapać w podbródek, po czym miauknął na znak, że jest głodny i 

prosi o bezzwłoczne nakarmienie.

– Minutkę, dobrze? – powiedziała Sara, stawiając go ostrożnie na podłodze. –

Muszę się najpierw napić gorącej kawy. Na dworze jest zimno.

Amos zmarszczył się gniewnie i opuścił hol z wysoko uniesioną głową, falując 

złowieszczo ogonem.

–  No,  dobrze,  już  dobrze –  rzekła  pojednawczo  Sara,  idąc  w  ślad  za  nim  do 

kuchni. – Najpierw dam ci jeść, a kawę wypiję później.

Amos obserwował  z zadowoleniem, jak Sara napełnia mu miseczkę, po  czym 

łaskawie pozwolił, by wzięła go znów na ręce i wtuliła twarz w jego ciepłe futerko.

– Och, Amos – szepnęła. – Kocham cię, ty wielki tłusty tyranie.

Kot  wykręcał się niecierpliwie, więc postawiła go  szybko obok  miski i  zajęła 

się  sobą.  Wstawiła  dzbanek  z  wodą  do  kuchenki  mikrofalowej,  a  kiedy  woda 

zawrzała, zalała nią neskę i przeniosła się do usytuowanego na niższym poziomie 

saloniku. Usadowiona z podwiniętymi nogami w wyściełanym fotelu, rozejrzała się 

w zadumie dookoła.

Jak tu przytulnie i miło, pomyślała smętnie. Tak by się chciało zostać w domu, 

nigdzie nie wychodzić, machnąć na wszystko ręką.

Stłumiwszy  te  podszepty,  popijała  kawę,  wodząc  po  ścianach  roztargnionym 

wzrokiem.

background image

Odziedziczyła  dom  po  ojcu.  Carlton  Burnard,  również  naukowiec,  kochał 

gorąco swą jedyną córkę. Po śmierci jej pięknej matki, z pochodzenia Hiszpanki, 

zmarłej kilka lat po urodzeniu Sary, stała się ona jego jedyną pociechą i nadzieją.

Nie  dożył  jednak  czasu,  gdy  Sara  –  po  uzyskaniu  doktoratu  –  wyrobiła  sobie 

wybitną  pozycję  w  światku  botaniki  genetycznej,  a  jej  osiągnięcia  przynosiły 

owoce w postaci stypendiów, subwencji badawczych i znacznych podwyżek pensji.

Z biegiem czasu jej dom rodzinny zmienił się bardzo w porównaniu z okresem, 

kiedy  mieszkała w nim wraz  z  ojcem.  Mogła  sobie teraz  pozwolić na  urządzenie 

wnętrza  według  swego  gustu,  który  zapewne  zaskoczyłby  część  jej  kolegów  z 

instytutu, uważających Sarę za osobę chłodną, wyzutą z emocji, mało wrażliwą.

Pokój,  w  którym  siedziała,  jaśniał  ciepłą,  stonowaną  ochrą,  złamaną  żywymi 

plamami  złota,  szkarłatu  i  turkusu.  Sara  uwielbiała  amerykański  południowy 

zachód  i  wypuszczała  się  tam,  ilekroć  udało  się  jej  oderwać  od  pracy.  Wystrój 

kwadratowego  living-roomu  dawał  świadectwo  tym  wędrówkom.  W  otoczeniu 

ciężkich, grubo ciosanych mebli widniały ręcznie tkane indiańskie kilimy, narzuty i 

małe jaskrawe obrazki, błyszczące jak klejnociki na białym tynku ścian.

I  wszędzie  rzucały  się  w  oczy  konie,  ulubione  zwierzęta  Sary.  W  szklanych 

gablotkach pyszniły się eleganckie rumaki z porcelany, po szerokich, zastawionych 

doniczkami,  parapetach  stąpały  niezdarne  koniki  z  gliny,  tu  i  tam  z  mrocznych 

kątów wyzierały fantazyjne kłusaki ze słomek.

Ale uwagę przyciągał przede wszystkim osadzony w stojaku przed kominkiem 

drewniany  gniadosz,  wymontowany  z  karuzeli.  Mai  rozwianą  grzywę,  czarne 

lśniące  ślepia,  błękitne  siodło  i  misternie  wycyzelowaną  uzdę  ze  złoto-srebrnymi 

obwódkami.

Sara sączyła kawę, spoglądając markotnie na tego pięknego kucyka. Tego dnia 

nawet  karuzelowy  konik  nie  mógł  jej  pocieszyć.  Dopiła  pomału  kawę,  przez 

moment wahała się, czy nie wrzucić zamrożonej kolacji do kuchenki mikrofalowej, 

lecz doszła do wniosku, że nie da rady nic przełknąć. Powłócząc nogami, wspięła 

się po schodkach do sypialni, razem z podążającym za nią Amosem i przystąpiła do 

trudnego i niewdzięcznego dzieła przeobrażania się w kobietę, która potrafi skusić 

Jima Fleminga, aby poszedł z nią do łóżka...

background image

Sypialnia Sary – podobnie jak całe mieszkanie – zaskakiwała komfortem. Była 

zaciszna  i  po  staroświecku  wygodną  umeblowana  masywnymi  antykami  z 

klonowego  drewna,  pełna  zblakłych  rodzinnych  dagerotypów  w  ozdobnych 

ramkach. Przestronne łoże nakrywała pikowana kołdra ręcznej roboty.

Oczywiście i tu wszędzie hasały konie.

Tuż  obok  znajdowała  się  łazienka,  mała nisza  z  komputerem  oraz  dodatkowy 

pokoik sypialny, dość duży, by pomieścić dziecięce łóżeczko i komódkę z lustrem.

Piętro  niżej  była  jeszcze  nieduża  sypialnia,  przeznaczona  dla  piastunki 

przyszłego dziecka.

Sara  przystanęła,  ogarnięta  troską  z  powodu  szczupłości  domowych 

pomieszczeń. Kochała ten dom, ale był on za mały i zbyt niepraktyczny, aby w nim 

mieszkać  po  przyjściu  na  świat  dziecka.  Niewielkie  pokoje,  brak  miejsca  dla 

gosposi na stałe i żadnego podwórka. Sara od lat skrzętnie oszczędzała i gdyby do 

pieniędzy,  które  miała  na  koncie  dodać  sumę  z  ewentualnej  sprzedaży  domu, 

mogłaby – po urodzeniu dziecka – kupić nowy, większy. Nie uśmiechało się jej to 

ani trochę, ale latem będzie chyba musiała się za czymś rozejrzeć. Zachmurzyła się, 

świadoma  jak  bardzo  bolesna  będzie  ta  decyzja,  ale  zaraz  przyszło  jej  na  myśl 

dziecko, słoneczny pokój dziecinny, obszerny dziedziniec z huśtawkami.

Nagle poczuła pilną potrzebę działania, gorączkową, pulsującą niecierpliwość. 

Pobiegła w głąb sypialni, zrzuciła z siebie ubranie i  włożyła włochaty granatowy 

szlafrok z białym lamowaniem oraz białe, puszyste pantofelki bez pięt.

Wzięła szybki gorący prysznic, nakręciła sobie włosy na lokówki, a następnie 

umalowała  się  starannie,  czyniąc  nieco  mniej  dyskretny  niż  zwykle  użytek  ze 

szminki i tuszu do rzęs.

Uporawszy  się  z  tym,  włożyła  rzadko  przez  nią  noszone  szkła  kontaktowe, 

uczesała się i popatrzyła krytycznie w lustro.

– W porządku – powiedziała na głos. – Wyglądasz chyba wcale, wcale...

Rzeczywiście,  wyglądała  świetnie.  Ciemne  kasztanowe  włosy  opadały  jej 

połyskliwie  na  ramiona  falą  miękkich  loków,  subtelny,  a  zarazem  wyrazisty 

makijaż podkreślał kusząco i efektownie jej naturalną urodę.

Obrzuciła  się  raz  jeszcze  badawczym  spojrzeniem,  dodała  trochę  różu  dla 

uwydatnienia wysoko sklepionych policzków i skierowała się do szafy.

background image

Wypatrzenie  w  sklepach  odpowiednio  uwodzicielskiej  sukni  kosztowało  ją 

uprzednio  sporo  czasu.  W  pierwszym  odruchu  zamierzała  kupić  coś  śmiałego  i 

jaskrawego, ściśle opinającego ciało, z dużym dekoltem i z masą cekinów. Później 

jednak, słuchając beztroskiego szczebiotu Wendy, zmieniła zdanie.

– Szkoda, że nie widziałaś tych nabuzowanych seksem kociaków, jakie lecą na 

Fleminga – opowiadała Wendy. – I wiesz, on wcale ich nie zauważa. Wiesz, mnie 

się zdaje, że to jest facet, którego podrajcować może tylko babka, jak to się mówi, z 

klasą. Musi mieć chyba taki specjalny radar, co rejestruje tylko ekstra towar, a jest 

odporny na zwykłe seksbomby.

Uzbrojona w tę informację, Sara ruszyła na poszukiwanie sukni, która miałaby 

klasę i wiodła zarazem na pokuszenie. W końcu natrafiła. Była to rzecz zwodniczo 

prosta:  z  miękkiego czarnego jedwabiu, skromnie  wycięta górą,  lecz  ześlizgująca 

się z niedbałą sugestywnością po biuście i udach, przylegała gładko, gdzie trzeba, 

falując potoczyście przy każdym kroku.

Będąc zaledwie średniego wzrostu, Sara wydawała się wyższa, bo była bardzo 

szczupła i  trzymała się  prosto. Miała  krągłe, jędrne piersi, prężny płaski brzuch  i 

długie 

kształtne 

nogi. 

Smukłą, 

wysportowaną 

figurę 

zawdzięczała 

wielokilometrowym spacerom, na które chodziła przy każdej pogodzie.

Kiedy  z  jedwabistym  szelestem  suknia  opięła  jej  ciało,  Sara  przemieniła  się 

raptem w istotę tak ponętną, że każdy mężczyzna musiał się za nią obejrzeć.

Wsunąwszy  stopy  w  czarne  wieczorowe  sandałki  z  wężowej  skóry,  na 

wysokich  obcasach,  podeszła  do  toaletki  i  z  mahoniowego puzderka  na  biżuterię 

wyjęła wytworny naszyjnik i kolczyki ze starego srebra.

Była to jedna z niewielu pamiątek, jakie miała po swojej hiszpańskiej matce.

– No, Amos – zwróciła się do kota który spoglądał na nią sennie. – Co ty na to? 

Spodobam mu się?

Amos  ziewnął  potężnie,  obnażając  kły  i  zastrzygł  wąsami  z  leniwą 

bezczelnością.

–  Mam  nadzieję,  że  tak  –  odpowiedziała  sobie.  –  Przecież  czekamy  już  od 

dawna na naszego dzidziusia prawda Amos? Trzeba będzie kupić łóżeczko, tapetę 

w króliczki, drgające wieszadełka i stosy bielutkich pieluszek.

background image

Ogarnięta  radosnym  podnieceniem,  zawirowała  tanecznie  wokół  pokoju, 

porwała na ręce Amosa i przytuliła go mocno do piersi.

–  Wrócę przed północą,  Amosku  – odezwała  się łagodnie na  odchodnym.  –  I 

będę już wtedy w ciąży.

Zdjąwszy sandałki, zbiegła lekko po schodach, a ciepły milczący dom zamarł w 

oczekiwaniu na jej powrót.

Sara  była  dotychczas  w  tym  pubie  tylko  raz.  Zajrzała  tu  pewnego  jesiennego 

wieczoru, aby poznać teren, wkrótce potem, jak ułożyła swój plan. Zdawała sobie 

jednak  sprawę,  że  próba  generalna,  to  nie  to  samo  co  premiera,  toteż  była 

wystraszona  i  stremowana  czując,  że  jest  całkowicie  niewłaściwą  osobą  w 

niewłaściwym miejscu.

Siedziała  sama  przy  barze,  ściskając  w  palcach  szklaneczkę  ze  słabiutkim 

drinkiem  i  usiłując  powściągnąć  panikę.  Czuła  się  tym  bardziej  nieswojo  i  poza 

nawiasem, że wszyscy dokoła wyglądali na stałych bywalców lokalu i przerzucali 

się  żartobliwymi  uwagami.  Doznała  jeszcze  większej  trwogi,  gdy  nagle  podeszło 

do niej dwóch mężczyzn, próbując niezdarnie nawiązać rozmowę.

Co będzie, jeśli ktoś się do niej przyczepi i Jim uzna, że nie jest sama, i wcale 

się nią nie zainteresuje?

Zbyła  zimno  natrętów,  którzy  odeszli,  speszeni  jej  urodą  i  wyniosłym 

zachowaniem.

Zamówiła  już  trzeciego  drinka,  transmisja  meczu  na  dobre  się  rozpoczęła  i 

kibice – przyciągnąwszy przed wielki ekran stołki i krzesła – głośno komentowali 

grę, a Jim Fleming wciąż się nie zjawiał.

Akurat  dzisiaj  musiał  postąpić  wbrew  swoim  zwyczajom,  pomyślała  Sara. 

Przychodzi  tu  przecież  w  każdy  poniedziałek,  tymczasem  minęła  już  siódma  i 

jeszcze go nie ma.

W  tej  samej  chwili  otworzyły  się  drzwi,  dmuchnęło  mocno  mroźnym 

powietrzem  i  w  progu  stanął  Jim.  Otrząsając  śnieg  z  ramion,  uśmiechnął  się  w 

odpowiedzi na powitalną wrzawę krzykliwej gromadki przed telewizorem.

Sara obróciła się nieznacznie na barowym taborecie, by zerknąć na Jima i nagle 

ścisnęło ją w krtani, a dłonie spotniały.

Wyglądał tak. , tak...

background image

Zmieszaną  próbowała  zachować  zimną  krew,  poruszona  do  głębi  jego 

widokiem  po  tylu  latach.  Wszystkie  wiadomości  o  Jimie  czerpała  dotąd  z  trzech 

źródeł: z prasy, z bezładnej paplaniny Wendy i z poufnych, a bardzo kosztownych 

raportów  prywatnego  detektywa  którego  wynajęła  na  parę  tygodni  w  początkach 

roku.  Mimo  tak  dobrego  przygotowania,  była  kompletnie  zaskoczona,  widząc  go 

teraz z bliska. Przełknęła z trudem ślinę i ukradkiem popatrywała, jak pozbywa się 

śniegu z jasnych włosów, wiesza kurtkę na kołku przy drzwiach, i rusza w stronę 

swych hałaśliwych przyjaciół.

Ubrany  był  w  niebieskie  dżinsy,  zamszowe  mokasyny,  beżowy  półgolf  i 

błękitną  flanelową  koszulę.  Poruszał  się  ze  sportową  gracją,  swobodnie 

rozluźniony, krokiem lekkim i sprężystym.

Uszu Sary dobiegł chór witających go z atencją koleżków, a potem przerywana 

śmiechami opowieść Jima, jak to ugrzązł w zaspie śnieżnej i musiał ponad godzinę 

czekać na pomoc drogową.

Serce biło Sarze jak młotem. Kiedy popatrzyła znów na salę, Jim zwrócony był 

akurat w stronę baru, pozdrawiając z daleka znajomych. Napotkawszy wzrok Sary, 

umilkł  raptem,  jakby  na  jej  widok  odjęło  mu  na  chwilę  mowę.  Sara  wytrzymała 

spojrzenie  Jima  z  rozmyślnie  chłodną  miną  bez  cienia  uśmiechu,  spokojnie  i 

beznamiętnie.

Pierwsza też odwróciła głowę, powierzając się uprzejmym staraniom barmana 

zdążyła  jednak odnotować zaskoczenie w oczach Jima, zanim  ponownie zajął się 

meczem na ekranie telewizora.

Na  razie  nieźle,  rzekła  sobie  w  duchu.  W  każdym  razie  okazał  krztynę 

zainteresowania. Obym tylko nie strzeliła jakiej gafy.

Siedziała  w  milczeniu,  frontem  do  półek  barowych  zastawionych  lśniącymi 

szeregami  kieliszków  i  kolorowych  butelek,  słuchając  z  nikłym  uśmiechem 

monologu  barmana  o  wyczynach  jego  dzieci.  Był  najwyraźniej  entuzjastą  życia 

rodzinnego.

Pewnie będę tak samo nieznośnie zapatrzona we własne dziecko – przemknęło 

jej  przez  głowę  –  chełpliwie  tokując,  jakie  jest  bystre,  jakie  pojętne,  jakie 

utalentowane.

background image

Rozpromieniła się nagle, jej ogromne szare oczy nieomal płonęły wewnętrznym 

żarem. Barman gapił się na nią osłupiały, wreszcie pospiesznie umknął w bok, aby 

przyjąć czyjeś zamówienie ale z jego pogodnej, szczerej twarzy nie schodził wyraz 

lękliwego zadziwienia.

Nieświadoma wywołanego efektu, Sara piła ciepły sok pomidorowy, medytując 

o  tajemnicy przyciągania  się  kobiet  i  mężczyzn.  Jakże  mogła  być  tak  niemądra  i 

zadufana w sobie, by  przypuszczać, że zwróci  uwagę takiego mężczyzny jak Jim 

Fleming,  tylko  dlatego,  że  wystrojona  znajdzie  się  z  nim  w  tym  samym 

pomieszczeniu. Bądź co bądź, wiele ładniejszych i seksowniejszych niż ona kobiet, 

usiłowało  go  upolować  z  raczej  miernym  powodzeniem.  Dlaczego  właśnie  jej 

miałoby się udać?

Wendy miała jednak na ten temat własną teorię.

Głosiła  ona,  że  każda  kobieta  o  względnie  znośnej  prezencji,  może  zwabić 

dowolnego  mężczyznę,  jeśli  –  będąc  w  jego pobliżu  –  skoncentruje  się  na  tym z 

dostateczną mocą.

– Działa to jak zapach – dowodziła Wendy – pobudza hormony czy coś tam, no 

wiesz... Zresztą tak reagują owady, na przykład ćmy, po prostu czują tę woń i nie 

mogą się jej oprzeć. Samiec ćmy potrafi przelecieć wiele kilometrów, żeby dotrzeć 

do samiczki, która go wzywa. Prawa przyrody, rozumiesz?

Sara,  której  nie  była  całkiem  obca  wiedza  o  mechanizmach  rozrodczych 

owadów,  słuchała  tego  trajkotania  z  rozbawieniem.  Często  odnosiła  wrażenie,  że 

Wendy  –  jak  na  kogoś,  kto  zamierza  się  ubiegać  o  stopień  naukowy  w  zakresie 

ekonomii – wygłasza poglądy dziecinnie niepoważne.

Teraz jednak przypomniała sobie jej wywody i zaczęła się zastanawiać, czy aby 

nie ma w nich źdźbła prawdy. A może spróbuje jednak przyciągnąć do siebie Jima, 

posługując się siłą woli?

Zmieniła nieznacznie pozycję, zerkając na siedzącego plecami do baru Jima, po 

czym  odwróciła  się  i  jęła  o  nim  intensywnie  myśleć.  Przeniknięta była  żarliwym 

pragnieniem przywabienia go.

– Chcę, żebyś to był ty – powtarzała sobie zawzięcie. – Ty i nikt inny, i będę cię 

miała. Stanie się to jeszcze dziś w nocy, bo dążę do tego całą potęgą mej woli.

background image

– Czy mogę postawić pani następnego drinka? – usłyszała za sobą czyjś głos. –

Wygląda na to, że ten już się kończy.

Pogrążona  wciąż  w  głębokim  skupieniu,  miała  już  na  ustach  słowa  oziębłej 

odprawy, ale coś ją w tym głosie zaintrygowało. Odwróciła się i o mało nie jęknęła 

z wrażenia.

Na  sąsiednim  stołku  siedział  uśmiechnięty  Jim  Fleming  i  to  tuż,  tuż,  niemal 

stykając się z nią bokiem.

Nigdy  jeszcze  nie  znajdowała  się  przy  nim  tak  blisko  i  jego  magnetyzującą 

męskość  trochę  ją  oszołomiła.  Ogorzała  twarz  Jima,  foremna  i  zawadiacko 

wyrazista – co się w nim Sarze tak bardzo podobało – wprost tryskała zdrowiem, a 

modre  oczy  spozierały  żywo  i  przenikliwie.  Promieniał  humorem,  życzliwością  i 

swego  rodzaju  opiekuńczym,  dobrotliwym  ciepłem,  któremu  większość  kobiet 

prawdopodobnie nie umiała się oprzeć.

Ale zalety charakteru Jima były Sarze całkiem obojętne, ponieważ wiedziała, że 

nie  są  one  rezultatem  przekazu  genetycznego.  Wdzięk  osobisty  był  z  jej  punktu 

widzenia  nieistotny,  Uczyła  się  tylko  budowa  fizyczna,  pochodzenie,  cechy 

rodowodowe.

–  Dziękuję  –  powiedziała  cicho.  –  Jeszcze  jeden  drink  będzie  nie  od  rzeczy. 

Wkrótce wychodzę, a wieczór jest mroźny.

Jim  dał  znak  barmanowi  i  zwrócił  się  ku  Sarze  z  nieskrywanym 

zainteresowaniem.

– Ma pani śliczny głos – powiedział. – Naprawdę śliczny.

– Dzięki – rzekła niepewnie Sara, czując coraz większe skrępowanie.

– Przepraszam za wścibstwo, czy przychodzi tu pani często? – ciągnął Jim ze 

swym rozbrajającym uśmiechem. – Mam wrażenie, że już się kiedyś spotkaliśmy, 

ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie to było.

Sara poczuła, że żołądek podjeżdża jej do gardła w nagłym przypływie strachu, 

Zaraz  jednak  uzmysłowiła  sobie,  że  przecież  od  czasów,  gdy  się  zetknęli  na 

studiach, minęło dwanaście lat i Jim nie mógł jej pamiętać.

– Nie jest pan chyba zbyt oryginalny – rzekła z udaną swobodą. – Pytanie: „Czy 

myśmy się już gdzieś nie spotkali" to, zdaje się, ulubiony chwyt podrywaczy.

background image

– Zgadza  się  –  zaśmiał  się  Jim.  –  Ale  pytanie  było  serio,  nie  mogę  tylko 

umiejscowić...

– Być może – przerwała mu Sara, dziękując barmanowi uśmiechem za drinka –

był to ktoś do mnie podobny.

–  Wątpię  –  odparł  prędko.  –  Nie  wydaje  mi  się,  abym  kiedykolwiek  spotkał 

kobietę podobną do pani.

Popatrzyła nań zaskoczona i zobaczyła że wpatruje się w nią z natężoną uwagą 

bynajmniej nie żartobliwie.

Z  przerażeniem  poczuła,  że  się  rumieni,  więc  zagryzłszy wargi,  odwróciła  na 

moment  głowę,  wiedząc  doskonale,  że  kobiety  wyćwiczone  w  sztuce  uwodzenia 

nie czerwienią się pod wpływem komplementów.

–  Jeszcze  jedna  sztuczka  –  zaśmiała  się  sucho,  starając  się  nadać  drżącemu 

głosowi  w  miarę  równe  brzmienie.  –  Czy  nie  jest  pan  przypadkiem  chodzącym 

podręcznikiem celnych ripost?

– Nie  powiedziałbym.  W  gruncie  rzeczy  jestem  –  w  tych  sprawach  raczej 

kiepski. Sęk  w tym – dodał, obracając w palcach  wysoką szklaneczkę z rumem i 

przyglądając  się  z  zadumą  jej  bursztynowej  zawartości  –  że  nie  potrafię  być 

nieszczery. Mówię, co myślę i nie wychodzi mi to na zdrowie.

Sara  postępowała  na  ogół  tak  samo,  toteż  słowa  Jima  poruszyły  w  niej  czułą 

strunę,  ale  natychmiast  stłumiła  odruch  zrozumienia.  Jakakolwiek  nić  sympatii 

między  nimi  była  z  góry  wykluczona.  Nie  chciała  się  z  nim  zaprzyjaźnić,  miał 

zniknąć z jej życia na zawsze po wywiązaniu się ze swego biologicznego zadania. 

Nie wolno jej było w żadnym razie okazywać choćby cienia kobiecej wrażliwości. 

Pragnęła  ściśle  odegrać  rolę,  jaką  sobie  wyznaczyła  i  doprowadzić  ją  do  końca, 

pozbywając się Jima, gdy tylko go uwiedzie.

– Szczerość – zauważyła niedbałym tonem – jest mocno przereklamowana.

– Jak to? – spytał poruszony.

–  Ludzie  obnoszą  się  tylko  ze  swoją  szczerością,  niby  to  sobie  pomagają, 

pakują się w sytuacje, które tak naprawdę nic ich nie obchodzą, a w końcu zawsze 

kogoś  wykiwają  i  sprawią  mu  ból.  Uważam,  że  we  współczesnym  świecie 

ochronna bariera nieszczerości jest absolutnie niezbędna dla naszej wygody.

background image

– Boże, cóż za cynizm – żachną! się Jim. – Nie mógłbym chyba żyć, mając taką 

opinię o bliźnich.

– Ja też bym nie mogła, pomyślała Sara, ale nie będę ci się zwierzać, Jamesonie 

Kirklandzie Flemingu IV – Czy pani coś o mnie wie? – spytał z nagła Jim.

– Zna pani może moje nazwisko?

– Jakim sposobem? – odparła obojętnie Sara.

– Przecież nie ma go pan wyhaftowanego na swetrze.

– Tak tylko spytałem. Większość tutejszych...

Zamilkł,  Sara  zaś  nadal  starała  się  zachować  pozór  osoby  zimnej  i 

sarkastycznej, w zgodzie z wizerunkiem, jaki kreowała.

– Wiem o panu tylko tyle – rzuciła zdawkowo – że jest pan dość atrakcyjnym 

egzemplarzem  płci  męskiej,  odrobinę  przesadnym  na  punkcie  uczciwości  i 

szczerości, ale rokującym wyraźnie pewne nadzieje.

– Nadzieje na co?

– Na dostarczenie intensywnej przyjemności.

–  Rozumiem  –  rzekł  swobodnie  Jim.  –  A  co,  ściślej  mówiąc,  sprawia  pani 

przyjemność, urocza damo?

Sara utkwiła w nim nieruchome spojrzenie, zdając sobie sprawę z krytycznego 

znaczenia tego momentu, być może przełomowego w jej życiu.

– Przyjemność czerpię – powiedziała niskim głosem – z muzyki wszechświata,

z  koniunkcji  ciał  niebieskich,  z  tego,  że  dwie  planety  spotykają  się  ze  sobą  z 

idealną precyzją, że ziemia się porusza...

Ta druga,  mała Sara,  schowana w niej  gdzieś pod  czaszką i  śledząca z zimną 

uciechą ową scenę, chichotała, wygwizdując te toporne banały.

Ale  kit,  pomyślała  z  rozpaczą.  Koń  by  się  uśmiał.  Go  się  ze  mną  dzieje? 

Dlaczego nie potrafię rozegrać tego lepiej?

Jim, jak zahipnotyzowany, słuchał słów Sary, wpatrując się w nią intensywnie.

–  Odnoszę  wrażenie  –  rzekł  z  wolna  –  że  mogłaby  się  pani  okazać  niedobrą 

wróżką, urocza damo.

Sara  zagryzła  wargi  aż  do  bólu  z  obawy,  że  Jim  usłyszy,  jak  mocno  zaczęło 

walić jej serce. Rozum podpowiadał jej, że to przecież niemożliwe, mimo to drżała, 

że się zdradzi.

background image

– Mogłabym okazać się również dobrą wróżką – szepnęła. – I jest tylko jeden 

sposób, żeby się o tym przekonać.

Jim  nachylił  się  ku  niej  tak  blisko,  że  poczuła  łagodny  aromat  wełny  jego 

swetra,  pachnącej  jeszcze  wniesionym  z  ulicy  zimnem,  przemieszany  z  męskim, 

umiarkowanie agresywnym zapachem płynu po goleniu.

– Jak pani na imię? – zapytał.

– Jakkolwiek – odparła półgłosem. – Każde imię, które pan lubi będzie dobre.

–  A  więc  tak  to  jest  grane  –  powiedział,  przyglądając  się  jej  badawczo.  –

Żadnych imion?

Skinęła głową.

– Właśnie tak to jest grane – potwierdziła cicho.

– A dokąd pójdziemy? Do pani, czy do mnie?

Sara z niemałym wysiłkiem nie dała po sobie poznać ogarniającej ją ulgi.

Udało się, pomyślała z triumfem. Och, Boże, to się naprawdę udało.

– Ani do mnie, ani do pana – odpowiedziała. – Jutro będę dla pana nikim, a i 

pan  dla  mnie  z  pewnością też. Proponuję więc jakiś neutralny grunt,  na  przykład 

pobliski hotel.

– Ma pani na myśli „Kingston Arms"?

Przytaknęła ruchem głowy, podnosząc spokojnie do ust szklaneczkę z drinkiem.

–  A  może  przecenia  pani  moje  możliwości  finansowe  –  zaśmiał  się  szorstko 

Jim. – Może nie stać mnie na ten hotel?

Sara  ześliznęła  się  ze  stołka,  sięgnęła  po  swą  futrzaną  kurtkę  i  zmierzyła  go 

stężałym wzrokiem.

– To nie ma akurat znaczenia – odparła spokojnie. – Tak się składa że mnie stać 

na „Kingston Arms".

background image

Rozdział 3

Jim Fleming stał w małej złocistobiałej łazience, przylegającej do luksusowego 

pokoju,  za który zapłacił, mimo dyskretnych  protestów Sary. Orzeźwiwszy twarz 

zimną wodą, osuszył się miękkim żółtym ręcznikiem i spojrzał na swoje odbicie w 

lustrze,  nie  przestając  myśleć  o  czekającej  w  pokoju  obok  kobiecie.  Było  w  mej 

coś...  coś  bardzo  osobliwego.  Potrząsnął głową,  wciąż poruszony  tym,  co  zaszło. 

Cała ta przygoda była zupełnie nie w jego stylu, coś takiego nigdy mu się dotąd nie 

przytrafiło.

Po  pierwsze,  w  jego  naturze  nie  leżało  uprawianie  seksu  z  nieznajomymi 

kobietami.  Był  na  to  zbyt  wybredny.  Po  za  tym  wiedział,  że  mężczyźni  o  jego 

pozycji  powinni  być  bardzo  ostrożni,  będąc  stałym  celem  osób  szukających 

rozgłosu, neurotyczek, sprytnych intrygantek i różnych innych pań, pragnących po 

prostu zakosztować nieco popularności.

Tak, to może być problem, pomyślał przygładzając włosy.

W gruncie rzeczy prowadził życie zadziwiająco samotne. Weźmy na przykład 

sprawy  łóżkowe,  ostatnio  nie  było  z  tym  najlepiej.  Prawdę  mówiąc,  abstynencja 

zaczynała  mu  już  doskwierać,  i  pewnie  dlatego  tak  łatwo  uległ  pokusie. 

Oczywiście, były także inne powody: melancholia wywołana radosnym nastrojem 

miasta,  przystrojonego  na  Boże  Narodzenie,  widok  jasno  oświetlonych  okien, 

bijących  rodzinnym  ciepłem  przytulnych  mieszkań,  nawet  wspomnienie  pulchnej 

starszej pani, która teraz zapewne podaje klopsiki swym wnukom.

Jim potrząsnął znów głową, jak gdyby chciał pozbyć się smutnych myśli, jakie

nawiedzały go coraz częściej i zakłócały niebezpiecznie jego uładzoną egzystencję. 

Odwiesił ręcznik na miejsce i zaczął zdejmować z siebie koszulę i sweter.

Naprawdę  jednak,  uświadomił  sobie,  to  nie  tylko  tęsknota,  przedświąteczna 

atmosfera i nie jego zły nastrój przywiodły go do hotelu. Główną przyczyną była 

ona, kobieta, z którą tu przyszedł.

Po chwili  ściągnął  skarpetki, zdjął dżinsy, złożył starannie ubranie i  mając na 

sobie jedynie krótkie spodenki, przystanął zamyślony.

background image

Tak,  jest  w  niej  jakaś  fascynująca  sprzeczność,  coś  nieuchwytnego  jak  kulka 

rtęci.  Początkowo  pociągnęła  go  ku  niej  jej  niezwykła  uroda,  chciał  po  prostu 

usłyszeć  brzmienie  jej  głosu,  jej  śmiech,  popatrzeć  na  nią  z  bliska,  tak  jak  się 

ogląda  piękne  dzieło  sztuki,  Ale  potem,  kiedy  zaczęli  rozmawiać,  uderzyła  go 

żarząca  się w  niej  zmysłowość  i  subtelna  zalotność, nieomylny  znak, że jest  nim 

mocno zainteresowana jako partnerem seksualnym.

Oczywiście,  nie  było  to  nowe  doświadczenie  dla  Jima  Fleminga.  Stykał  się  z 

wieloma  pięknymi  kobietami  i  był  obeznany  z  wszelkimi  rodzajami  erotycznych 

zachęt.  W  pięknej  nieznajomej  zaintrygowały  go  tajemnicze,  nie  przystające  do 

siebie kontrasty jej osobowości. Na przykład, w barze usiłowała go zainteresować 

sobą,  ale  podczas  krótkiej  drogi  do  hotelu  ignorowała  go  niemal  całkowicie. 

Odprężona,  niczym  po  wykonanym  zadaniu,  rozglądała  się  dookoła,  patrząc  z 

dziecięcym rozbawieniem na udekorowane świątecznymi światłami ulice.

W  „Kingston  Arms"  uśmiechnęła  się  nieśmiało  do  recepcjonisty,  po  czym 

szybko  odwróciła  się  i  przystanęła,  otulona  w  miękkie  futro,  wodząc  ciekawie 

oczami  po  eleganckim  hotelowym  holu,  niby  mała  dziewczynka  w  oczekiwaniu 

ekscytującej  przygody.  Słowem,  albo  prowadziła  jakąś  dziwaczną  grę,  albo  jest 

wytrawną aktorką.

Prawdopodobnie  wszystko  to  było  grą  pomyślał  Jim.  Zapewne  jest  to  jeszcze 

jedna  awanturnicą  szukająca  dreszczyku  emocji,  żyjąca  w  świecie  kreowanych 

przez siebie fantazji.

Niewątpliwie ma jednak klasę i jest niesamowicie piękna.

Wyłączył  światło  w łazience,  wszedł do  pokoju  i,  rzuciwszy  leżącej  na  łóżku 

kobiecie wyzywające spojrzenie, stopniowo, niespiesznie pozbył się spodenek. Stał 

teraz przed nią całkiem nagi, wyprężony, muskularny, zuchwale męski i patrzył jej 

prosto  w  twarz.  Wsparta  o  poduszkę,  na  której  ciemniały  jak  skrzydła  jej 

rozpuszczone  włosy,  nakryta  prześcieradłem  aż  po  obnażone  ramiona  –  przyjęła 

spojrzenie  Jima  z  całkowitym  spokojem.  Jednak,  kiedy  się  przed  nią  rozbierał, 

wychwycił w jej wzroku mgnienie niepokoju, przelotny, ledwo dostrzegalny błysk 

niedowierzania, co znów obudziło w nim podejrzenie, że nie jest tą osobą, za jaką 

chciałaby uchodzić.

background image

A  zresztą  jakie  to  ma  u  diabła  znaczenie,  pomyślał  z  nagłą  niecierpliwością. 

Dziewczyna na jedną noc, jest dziewczyną na jedną noc i nikim więcej.

Pochylił  się  i  zsunął  z  niej  raptownie  prześcieradło.  Ku  zaskoczeniu  Jima 

zareagowała szybkim ruchem rąk, chcąc osłonić swą nagość, ale zaraz udało się jej 

opanować i wyciągnęła się ociężale na łóżku, bezbronna wobec jego wzroku.

Jim patrzył na nią w niemym osłupieniu, czując silny przypływ pożądania. Jej 

kształty  były  absolutnie  doskonałe,  nie  widział  nigdy  piękniejszych.  Mała  pełne, 

wysoko  sklepione  piersi  o  różowych  sutkach,  niemal  dziewczęce,  choć  według 

oceny Jima musiała być w jego wieku. Jej jasna skóra lśniła jedwabiście, a smukła 

sylwetka  zaokrąglała  się  harmonijnie  wzdłuż  linii  brzucha,  bioder  i  ud,  tworząc 

bujną i delikatną zarazem kompozycję kobiecego piękna. Jim wpatrywał się w nią 

oczarowany.

–  Boże,  jakaś  ty  cudowna  –  wyszeptał  bezwiednie.  –  Wręcz  niewiarygodnie 

piękna.

–  Ty  też  nie  jesteś  brzydalem  –  powiedziała  niskim,  stłumionym  głosem, 

podnosząc ku niemu wzrok. – Chodź – szepnęła.

Kiedy  jednak  ułożył  się  obok  niej,  drżąc  z  podniecenia,  znów  ogarnęła  go 

niepewność.  Odnosił  wrażenie,  że  dzieje  się  coś  dziwnego,  coś,  czego  nie  umiał 

rozszyfrować...

Potrafiła  wprawdzie  ciepłem  swego  ciała  i  pocałunkami  wzniecić  w  nim 

pożądliwość graniczącą z bólem, ale jej ręce były przy tym nieporadne. Zdawać się 

mogło, że jeśli chodzi o dotykanie mężczyzny jest niemal nowicjuszką. Jim uznał 

to  za  niesłychanie  podniecające,  znaczyło  bowiem,  że  jako  niedoświadczona  w 

sztuce miłości pragnie, aby nią pokierował.

Boże,  ale  jest  w  tym  dobra,  zarejestrował  tą  cząstką  umysłu,  która  jeszcze 

pozostała trzeźwa. Niewiele kobiet byłoby stać na udawanie pierwszej naiwnej w 

tak zaawansowanej fazie.

Z  całym  rozmysłem  grał  na  zwłokę,  pieszcząc  wolno  dłońmi  jej  całe  ciało. 

Chciał, żeby to nie miało końca, chciał jak najdłużej utrzymać zmysły na wodzy, 

żeby ją tylko obejmować i gładzić, mógłby resztę życia spędzić w tym rozgrzanym 

łóżku, tuląc ją do siebie.

background image

Ale ciśnienie pożądania było zbyt silne. Wreszcie musiał się poddać. Uniósł się 

i  wszedł  w  nią  z  niecierpliwą  pasją  po  czym  wygięty  w  łuk  pogrążył  się  w  jej 

gładkim wnętrzu, dysząc ciężko i radośnie pokrzykując z rozkoszy.

Ona  zaś  odwzajemniała  mu  się  w  sposób,  jakiego  nigdy  nie  doświadczył  z 

żadną  kobietą  jakby  pragnęła  wchłonąć  go  całego  posiąść  każdy  atom  jego 

męskości, wycisnąć całą jego witalność i przeobrazić ją we własną.

Nie mógł się zbyt długo przeciwstawiać żywiołowej intensywności tej reakcji. 

W końcowej ekstazie poczuł, że i ona doznała oswobadzającego spazmu. Ześliznął 

się  łagodnie  na  bok,  wziął  ją  tkliwie  w  ramiona  i  znieruchomiał  ogarnięty  taką 

błogą niemocą, że nie był w stanie nawet myśleć.

Dłuższy  czas  leżeli  w  sennym  milczeniu,  zakłóconym  jedynie  łagodnym 

szumem  klimatyzatora.  Ochłonąwszy,  Jim  podparł  się  na  łokciu  i  popatrzył  na 

kobietę.

Miała zamknięte oczy, a w kącikach ust wyraz koncentracji i zadumy. Zwinęła 

się w kłębek, jak gdyby w odruchu ochronienia czegoś, co kryła w zakolu ciała. Jej 

przyćmiona  półmrokiem  twarz  nie  nosiła  śladów  przeżytej  dopiero  co  rozkoszy, 

miała  wygląd  dziecięco  bezbronny,  nie  przypominała  ani  trochę  wyrafinowanej 

uwodzicielki, którą Jim zobaczył w barze.

– Hej – odezwał się szeptem. – Hej, urocza damo. Jest pani nadzwyczajną wie 

pani o tym? Rewelacyjna. To było wspaniałe.

Nie  odpowiedziała,  leżąc  wciąż  skulona,  w  spokojnym  bezruchu.  Jim 

obserwował ją przez chwilę w milczeniu, po czym ostrożnie wstał z łóżka i poszedł 

do łazienki. Przyniósł stamtąd, prócz swojego ubrania, dwa duże ręczniki i położył 

je obok niej na brzegu łóżka.

– Proszę – rzekł półgłosem. – Oto szlafrok, moja pani. Łazienka jest wolna, ja 

ubiorę się tutaj. Chyba – dodał, uderzony nagłą myślą – że reflektuje pani na dalszy 

ciąg?

Drgnęła  lekko,  usiadła  i  unikając  wzroku  Jima  owinęła  się  strategicznie 

ręcznikiem. Następnie pozbierała swoje ubranie i zniknęła bez słowa za drzwiami 

łazienki.

Jim  zaświecił  lampę  na  nocnym  stoliku  i  ubrał  się  pospiesznie,  smakując  w 

myślach  chwile  miłosnych  wzruszeń,  jakie  niedawno  były  jego  udziałem.  Nagle 

background image

uświadomił sobie z odcieniem lęku, że niebawem znów jej zapragnie.

A jednak słusznie podejrzewał, że ta kobieta okaże się niedobrą wróżką. Należy 

do tych kusicielskich czarodziejek, biegłych w usidlaniu mężczyzn, którzy pojmani 

w słodką niewolę popadają beznadziejnie w nałogową zależność od ich uroków.

Nie ma co, uświadomił sobie. Pójdę na jej wszystkie warunki. Wpadłem. Muszę 

ją  nadal  widywać  za  wszelką  cenę.  ,  Wyszła  z  łazienki  wtedy,  gdy  powziął  tę 

decyzję.  Ubrała  się  już  kompletnie,  nie  zapominając  nawet o  pantoflach, całkiem 

spokojna i  opanowana. Wyglądała nadal uroczo  w swej prostej czarnej sukni, ale 

cała jej poprzednia kokieteria, cała prowokująca zalotność, ulotniła się bez śladu. 

Żwawym  krokiem  –  nie  patrząc  w  ogóle  na  Jima  –  przemierzyła  pokój,  wzięła 

torebkę i futro, po czym ruszyła ku drzwiom. – Hej – odezwał się szorstko Jim. –

Może  nie  tak  szybko,  dobrze?  Czy  nie...  moglibyśmy  usiąść  na  chwilę  i 

porozmawiać?

– O czym? – spytała zatrzymując się, z futrem przerzuconym już przez ramię.

– Nie wiem – zaczął niepewnie. – Po prostu o... o tym, o czym się zwykle  w 

takich okolicznościach mówi.

Urwał, widząc, że najwyraźniej zbiera się do wyjścia, czekając tylko aż skończy 

zdanie.

–  To  znaczy  –  rzekł  z  wolna  –  że  to  ma  być  tak?  Nie  mamy  sobie  nic  do 

powiedzenia? Żadnych nazwisk, żadnych dalszych spotkań?

– Taka była przecież umowa od samego początku.

– A jeżeli zmieniłem zdanie? A jeśli nabrałem wielkiej ochoty, żeby się z tobą 

znów zobaczyć, Urocza damo?

Dostrzegł w jej oczach iskierki paniki i serce mu zamarło.

Jest  mężatką  pomyślał.  Pewnie  ma  bogatego  faceta  którego  nienawidzi,  ale 

potrzebuje jego forsy, więc tylko odskakuje na boki, żeby się trochę rozerwać.

– W takim wypadku – powiedziała ze spokojem – będziesz mnie chyba musiał 

sam znaleźć.

– A to według ciebie będzie bardzo trudne?

– Bardzo – odparła.

Jim skinął głową, sięgnął po marynarkę i podszedł do niej na krok.

– Wobec tego będę musiał spasować, prawda? – rzekł pogodnie.

background image

Spojrzała na niego podejrzliwie, po czym przytaknęła ruchem głowy z wyraźną 

ulgą.

– Tak będzie najlepiej. – powiedziała z powagą w głosie.

–  Czy  mogę  przynajmniej  odprowadzić  cię  do  samochodu,  albo  pomóc  w 

złapaniu taksówki? Jest późno i tak urocza dama nie powinna samotnie chodzić po 

ulicach.

– Dziękuję – odparła. – Świetnie dam sobie radę sama.

–  Wiesz,  co?  –  powiedział  Jim,  patrząc  na  nią  uporczywie.  –  Godzinę  temu 

byłbym skłonny się z tobą zgodzić, ale teraz nie jestem tego taki pewien.

Idąc  oszronionym  chodnikiem  obok  Jima  Sara  zastanawiała  się  nad  jego 

ostatnimi  słowami.  Najwidoczniej  nabrał  wobec  niej  jakichś  podejrzeń  i  było  to 

zarówno dziwne, jak i niepokojące.

W  ogóle  całe  to  zdarzenie  było  dziwne  i  niepokojące.  Oczekiwała,  że  Jim 

będzie arogancki, zapatrzony w siebie, nieciekawy. Okazało się, że był zabawny, 

dowcipny,  czuły,  bardzo  inteligentny,  taktowny  i  ujmująco  chłopięcy,  co  czyniło 

go w sumie niezwykle atrakcyjnym mężczyzną. A poza tym – przyznała w myśli, 

łapiąc zatykające oddech, mroźne powietrze – w łóżku był także znakomity.

Pochłonięta  bez  reszty  pracą,  zawsze  powściągliwą  Sara  rzadko  zawierała 

bliższe  znajomości  z  mężczyznami.  Nie  mogła  sobie  nawet  przypomnieć,  kiedy 

doszło  do  czegoś  takiego  ostatnim  razem.  Nie  potrafiłaby  też  znaleźć  w  pamięci 

przeżycia  równie  podniecającego,  sympatycznego  i  bogatego  w  satysfakcję 

erotyczną, jak to, które zawdzięczała Jimowi.

Uśmiechnęła się markotnie. Uczone księgi mówiły, że szansa na poczęcie jest 

większa,  jeżeli  kobieta  przeżywa  przy  stosunku  orgazm.  Biorąc  pod  uwagę 

eksplozję, do jakiej doprowadził ją Jim, mogła być pewna efektu.

–  Może  wrócę  do  hotelu  i  Wezwę  taksówkę?  Tutaj  też  powinna  zaraz  jakaś 

nadjechać, ale mogę... – wyrwał ją z zadumy głos Jima.

Nie  chciała,  żeby  zamawiał  taksówkę  w  hotelu,  W  obawie,  że  dzięki  temu 

wpadnie  na  jej  trop,  gdyby  rzeczywiście  miał  później  ochotę  ją  znaleźć.  Jej  wóz 

stał zaparkowany o dwie ulice dalej, ale nie miała  zamiaru się z tym zdradzać. Z 

pewnością zapamiętałby markę i numer rejestracyjny.

background image

Gdyby udało się złapać taksówkę na ulicy, mogłaby wsiąść aby okrężną drogą 

wrócić do swojego samochodu i pojechać do domu, gdzie  zrobiłaby sobie gorącą 

kąpiel i odpoczęła.

Boże,  pomyślała  błagalnie,  spraw,  żebym  zaszła  w  ciążę,  bo  drugi  raz  nie 

zdobędę się na to, co zrobiłam.

Jim  –  przygarbiony  z  zimna  –  rozglądał  się  bacznie  po  pustych  ulicach,  –

Słuchaj – odezwał się z nutą troski. – Uważam, że powinniśmy...

Sara  zerknęła  na  niego,  kombinując  gorączkowo,  jak  się  go  pozbyć.  Pragnęła 

jak  najprędzej  dostać  się  do  domu  i  w  bezpiecznym  zaciszu  zająć  się  swoim 

bezcennym skarbem. Jeżeli naprawdę zaszła w ciążę, te cudowne nowe komórki w 

jej  ciele  są  jak  wątły  blady  płomyczek:  trzeba  go  pilnować  i  pieczołowicie 

utrzymywać przy życiu.

Przystanęła – zwracając głowę w stronę Jima – i nagle poczuła, że od tyłu wbija 

jej  się  pod  żebra  coś  twardego.  Z  przerażenia  nogi  zrobiły  jej  się  jak  z  waty. 

Dostrzegła że Jim zaciska nerwowo szczęki i w tej samej chwili usłyszała za sobą 

czyjś chrapliwy głos:

– Nie ruszać się, bo pokroję paniusię na kawałki. Nie żartuję.

Zabrzmiało to jak tekst z marnego gangsterskiego filmu i Sara miała ochotę się 

roześmiać, ale powstrzymał ją rzut oka na zesztywniała, zaciętą ponuro twarz Jima.

To nie był głupi kawał.

Sarze zrobiło się słabo, żołądek podjechał jej do gardła, ale z całych sił starała 

się zachować zimną krew i nie ulec ogarniającej ją panice.

– Zabierz to od niej! – rzucił ostro Jim i szarpnął się gwałtownie.

– Zamknij się! To ja tu  rozkazuję.  A teraz zdejmij grzecznie zegarek i daj mi 

go.  Potem  opróżnisz  portfelik  i  bez  żadnych  sztuczek.  Nie  chciałbym  zrobić 

krzywdy tej miłej pani.

Sara  nie  mogła  widzieć  napastnika,  ale  słyszała  jego  zgrzytliwy  głos  i 

świszczący,  nierówny  oddech  tuż  przy  uchu,  co  znaczyło,  że  jest  raczej  niskiego 

wzrostu. Czuła zapach nie mytego ciała i dreszcz dygoczącego w nim napięcia.

Boi  się  bardziej  niż  ja,  pomyślała,  ale  była  to  niewielka  pociecha.  Zdawała 

sobie  sprawę,  że  człowiek  z  nożem  w  ręku  staje  się  pod  wpływem  strachu 

nieobliczalny, a przez to bardziej niebezpieczny.

background image

Jim także zdawał się to rozumieć, ponieważ spokojnie odpiął swój kosztowny 

złoty  zegarek  i  wręczył  go  rabusiowi,  po  czym  uczynił  to  samo  z  wyjętymi  z 

portfela pieniędzmi. Ale widać było, że kipi w nim wściekłość, dłonie mu drżały, a 

twarz tak sposępniała, że Sarą owładnął jeszcze większy strach.

Lękała się, że dojdzie do czegoś strasznego, czemu nie będzie mogła zapobiec, 

stojąc  z  nożem  przyłożonym  do  boku,  między  dwoma,  gotowymi  lada  moment 

skoczyć ku sobie mężczyznami.

– Teraz ty! – usłyszała skierowane do siebie wezwanie. – Pieniądze i biżuteria!

Sara  zachwiała  się  lekko  i  Jim  zrobił  niezdecydowany  krok  w  jej  stronę,  ale 

zawahał  się  widząc,  jak  się  krzywi  boleśnie  pod  mocniejszym  naciskiem  noża. 

Napastnik machnął nakazująco ręką i Jim cofnął się z groźnym błyskiem w oczach.

– Słyszała paniusia? – zachrobotał znów głos. – No, dalej!

–  Nie  mam...  To  znaczy  mam  przy  sobie  tylko  dwadzieścia  dolarów.  Na 

taksówkę.

– Dawaj.

Trzęsącymi  się  rękami  wygrzebała  banknot  z  torebki  i  podała  mu  go  przez 

ramię nie odwracając się.

– Teraz biżuteria!

–  Ale...  –  w  głosie  Sary  zabrzmiała  trwoga.  –  To  jedyna  pamiątka  po  mojej 

matce. To tylko srebro. Ma małą wartość. Proszę mi tego nie zabierać...

–  Stul  dziób!  –  zachrypiał  za  nią  gniewny  głos.  –  Nie  wciskaj  mi  tego  kitu. 

Zdejmij to, ale już!

Po policzkach Sary pociekły ciepłe słonawe łzy. Z rozpaczą odpięła naszyjnik i 

zdjęła kolczyki, a napastnik łapczywie pochwycił łup.

–  Dobra  –  powiedział.  –  Teraz  się  zmywam.  Ale  wezmę  ze  sobą  na  trochę 

paniusię, żeby szanowny pan nie wykręcił jakiegoś numeru. Chodźmy, ślicznotko. 

Bądź grzeczna i miła. Będziesz szła ciut przede mną.

W  momencie,  gdy  wymawiał  ostatnie  słowa  głos  powędrował  mu  raptem  w 

górne rejestry i zadźwięczał cienko dyszkantem. Po kilku sekundach Jim otrząsnął 

się z oszołomienia i błyskawicznie runął na rabusia.

Po  chwili o płyty chodnika  zadzwonił wielki nóż,  a przerażona  Sara  patrzyła, 

jak  Jim  szarpie  się  z  napastnikiem.  Dopiero  teraz  mogła  mu  się  przyjrzeć.  Był 

background image

niski,  chudy,  ubrany  w  postrzępione  dżinsy  i  brudną,  podartą  bluzę  narciarską. 

Twarz zakrywała mu maska z czarnej pończochy.

Chociaż  zwinny  i  żylasty,  nie  miał  oczywiście  szans  w  walce  z  Jimem 

Flemingiem, ale w zaciekłym milczeniu wywijał mu się jak piskorz. Wreszcie Jim 

zakleszczył  go  w  zagięciu  ramienia  a  kiedy  wolną  ręką  zerwał  mu  z  głowy 

pończochę – oboje z Sarą zamarli ze zdumienia.

Spoglądała  na  nich  zuchwale,  twarz  wyrostka,  chłopca  właściwie,  o  gładkiej 

dziecięcej buzi i nosie obficie upstrzonym piegami.

Patrzył  na  nich  z  wściekłością,  starając  się  powstrzymać  łzy  gniewu  i 

upokorzenia.  Jim  zmienił  nieco  pozycję,  aby  go  mocniej  uchwycić,  a  chłopak  ze 

zręcznością  kota  skorzystał  z  okazji.  Wyśliznął  się  spod  łokcia  Jima  i  jednym 

krótkim szarpnięciem wyprysnął na wolność, zmykając co sił w nogach, obutych w 

podniszczone trampki.

Jim rzucił się za nim w pościg, a zszokowana Sara stała jak wryta, wodząc za 

nimi wzrokiem, aż znikli jej z oczu za rogiem.

– Hej! – krzyknęła nagle na cały głos. – Moja biżuteria!

Schyliła się, zdjęła szybko pantofle, wsadziła je do kieszeni i popędziła śladem 

Jima,  nie  zważając  na  ból  stóp  kaleczonych  nierówną,  oblodzoną  powierzchnią 

trotuaru.

Niepostrzeżenie znalazła się  w wąskich, zaśmieconych zaułkach śródmiejskiej 

dzielnicy  slumsów.  Położona  w  niestosownej  bliskości  błyszczących  gmachów 

biurowych  i  eleganckich  butików,  kryła  w  cieniu  wielkiego  bogactwa  smutne 

skupiska  nędzy  i  degradacji.  Były  to  stare,  zakopcone,  rozpadające  się  domy, 

których lokatorzy gnieździli się w ciasnych zatęchłych mieszkaniach. Ale Sara nie 

miała czasu na kontemplację społecznych kontrastów. Brakowało jej tchu, kłuło ją 

w boku, dokuczały obolałe stopy. Co najgorsze, Jim był wciąż daleko przed nią i 

lada chwila mógł się jej całkiem zgubić.

Była  już  bliska  poniechania  pogoni,  kiedy  dostrzegła,  jak  przystaje  przed 

wąskim wejściem do jednego z domów, po czym wpada do wnętrza. Zmuszając się 

do  zwiększenia tempa, wbiegła za nim i  znalazła się. w mrocznym,  zapleśnialym 

budynku  u  podnóża  brudnych,  pokrzywionych  schodów.  Zobaczyła  że  zatrzymał 

się z wahaniem na chwiejnym podeście, przed odrapanymi drewnianymi drzwiami.

background image

Sara  wzdrygnęła  się.  Dom  był  tak  odrażający,  wilgotny  i  śmierdzący,  że 

opuściła ją odwaga. Kto wie, co mogło się czaić za tymi drzwiami? Zanim jednak 

zdążyła  powstrzymać  Jima  ostrzegawczym  okrzykiem,  napierał  już  na  deski  całą 

siłą  barku.  Lichy  zamek  ustąpił  natychmiast  i  drzwi  rozwarły  się  na  oścież, 

odsłaniając pasmo mdłego światła. Jim z kocią ostrożnością zerknął do wnętrza, po 

czym z wolna przekroczył próg i zniknął z pola widzenia Sary. Stała zasapana na 

dole, nieomal pewna, że lada chwila Jim ukaże się na klatce schodowej, uciekając 

przed gradem kul.

Jednakże nic się nie działo. Wszędzie – w cuchnącym korytarzu, na obskurnych 

schodach,  na  zarzuconej śmieciami  uliczce  –  panowała  cisza. Sara  zebrała  się  na 

odwagę.  Wspięła  się  powoli  na  schody,  popchnęła  wyważone  przez  Jima  drzwi, 

postąpiła czujnie kilka kroków i przystanęła w bezbrzeżnym zdziwieniu.

Jim,  odwrócony  tyłem,  stał  pośrodku  maleńkiego  pokoju,  prawie  zupełnie 

pozbawionego mebli. W jednym kącie  znajdowało się wąskie metalowe łóżeczko 

dziecięce,  w  drugim  sterta  koców  i  sfatygowana  kołyska,  na  wpół  schowana  za 

dziurawą  zasłoną  zwisającą  we  wnęce,  która  służyła  kiedyś  jako  szafa.  Tu  i  tam 

walały  się  różne  przedmioty  gospodarstwa  domowego,  na  poobijanym  kredensie 

znalazła  miejsce  stara  płytkowa  kuchenka  elektryczną  obok  niej  ustawione  były 

dwa  tekturowe  pudła  najwyraźniej  w  charakterze  szafek  kuchennych.  Wyrostek, 

który zabrał Sarze naszyjnik, usiłował – przybrawszy wyzywającą pozę – zasłonić 

sobą  łóżko.  Pośród  zwilgotniałych,  zbarłożonych  pledów  siedziało  na  nim  jakieś 

dziecko.  Wielkie  nieruchome  oczy  i  ściągnięta  twarzyczka  nadawały  mu  wygląd 

sennej wystraszonej sowy.

Na widok  wchodzącej Sary,  chłopak wytrzeszczył wzrok  i  zaalarmowany Jim 

odwrócił ku niej głowę.

– Nie powinnaś tu przychodzić – mruknął.

– On ma mój naszyjnik – odparła zawziętym tonem.

Chłopiec sprężył się, jakby zamierzał uciec. Jim dał nagle dużego susa i obłapił 

go  niedźwiedzim  uściskiem.  Nie  rozluźniając  uchwytu,  sięgnął  mu  zręcznie 

palcami  do  kieszeni  i  odebrał  zagrabione  rzeczy,  choć  chłopak  stawiał  zaciekły 

opór.  Scena  ta  pobudziła  do  żałosnego  płaczu  skurczone  na  łóżku  dziecko.  Sara 

podbiegła  do  niego  szybko  i  uklękła,  chcąc  mu  się  lepiej  przyjrzeć.  Była  to 

background image

dziewczynka,  mniej  więcej  dziewięcioletnia,  o  błękitnych  oczach  i  jasnych 

włosach,  krzywo podciętych  wokół uszu. Sara  odgarnęła jej  z  czoła  zmierzwione 

kosmyki,  poruszona  do  głębi  budzącym  litość  wyglądem  małej  i  błagalnym 

wyrazem zalęknionych, zalanych łzami oczu.

– Już dobrze, kochanie – szepnęła. – Nikt ci tu nie zrobi krzywdy. Jak masz na 

imię?

– Nazywam się... – dziewczynka chlipnęła, połykając łzy. – Nazywam się Ellie 

– dokończyła cichym, schrypniętym głosikiem.

–  A  to  jest  twój  brat,  prawda?  –  spytała  Sara  wskazując  na  chłopaka,  który 

wciąż próbował rozpaczliwie wyrwać się Jimowi.

– Tak – odpowiedziała szeptem – Ma na imię...

– Zamknij się, Ellie! – krzyknął chłopiec i poniechawszy na chwilę oporu cisnął 

jej rozjuszone spojrzenie. – Nic im nie mówi Dziewczynka zacisnęła usta i znowu 

zaczęła płakać.

– Słuchaj, kolego – odezwał się Jim, – Myślę, że nie bardzo rozumiesz sytuację. 

Uspokój się na moment i nastaw ucha na to, co ci powiem, dobrze?

Przy tych słowach wzmocnił uchwyt, obezwładniając chłopaka, aż ten usłuchał 

i przestał się szamotać.

–  Wiemy  już,  gdzie  mieszkasz  i  jeśli  złożymy  na  ciebie  skargę  za  to,  co 

zrobiłeś,  popadniesz  w  wielkie  kłopoty.  Tak  więc,  nie  możesz  się  teraz  stawiać, 

prawda?

Chłopak wbił wzrok w popękane klepki podłogi i nic nie odpowiedział.

–  Prawda?  –  powtórzył  łagodnie  Jim,  uzupełniając  pytanie  ponownym 

naprężeniem muskułów.

– Tak – wymamrotał posępnie chłopiec. – Chyba nie mogę.

– Dobrze. Jak masz na imię?

– Billie.

– Świetnie. A teraz, Billie, powiedz, kto się wami zajmuje. Jest tu jakaś dorosła 

osoba?

– Tylko ja – odparł dumnie Billie, zadzierając ku Jimowi piegowatą twarz.

Jim  popatrzył  na  niego  w  milczeniu  i  zaczął  znowu  zaciskać  obręcz  swych 

ramion.

background image

– Mów prawdę, Billie – rzekł ostrzegawczym tonem. – Nie chcę wysłuchiwać 

kłamstw.

– Ale to prawda – powiedział Billie. – Pan mnie puści, dobra? Nie ucieknę.

– Skąd pewność, że tego nie zrobisz?

– A stąd – odrzekł chłopak zdziwiony, że można zadawać tak głupie pytania –

że nie zostawię tu pana bo by pan zabrał dzieciaki, to chyba jasne, co?

–  Dzieciaki?  –  powtórzył  zaskoczony  Jim.  –  Jest  tu  jeszcze  jakieś  dziecko, 

oprócz tej dziewczynki?

Jak  gdyby  w odpowiedzi  na  to  pytanie,  kolebka  za podartą kotarą  zaczęła się 

bujać  i  skrzypieć.  Po  chwili  wydźwignęła  się  z  niej  do  pozycji  stojącej  mała 

figurka,  balansująca  niepewnie  na  różowych  pofałdowanych  nóżkach. 

Uchwyciwszy  się  pulchnymi  rączkami  skraju  zasłony,  wydała  z  siebie 

zdumiewająco mocny wrzask, czerwieniejąc z oburzenia.

–  Chyba  wyrzyna mu  się następny  ząbek  –  objaśniła  Ellie,  przepraszającym  i 

zatroskanym tonem niczym młoda mamusia.  – Ma już pięć – dodała dumnie  pod 

adresem uśmiechającej się Sary.

Następnie  ześliznęła  się  z  łóżka  –  istny  szkielecik,  obleczony  we  flanelową 

koszulkę  z  krótkimi  rękawami  oraz  wyświechtane  spodnie  od  dresów  –  i  wyjęła 

niemowlę z kołyski, zginając się pod jego ciężarem.

– Chodź – powiedziała cicho Sara. – Pozwól mi go ponosić.

Ellie  zawahała  się,  ale  podała  dziecko  Sarze,  która  przytuliła  je  do  siebie, 

opierając  policzek  o  jasną  mechatą  główkę.  Chłopczyk  miał  jakieś  dziewięć 

miesięcy, wyglądał zdrowo, a jego bawełniana koszulina i pieluszki wyróżniały się 

czystością, wyjątkową w tym zarosłym brudem otoczeniu.

Ellie  i  Billie  obserwowali  ruchy  Sary  z  milczącą  obawą.  Posłała  im 

uspokajający uśmiech, poklepawszy czule małego, który czknął i przycichł wtulony 

w nią ufnie.

–  Jak  on  się  nazywa?  –  spytała  Sara  dziewczynkę,  która  podeszła  do  niej  z 

kocykiem, aby owinąć mu gołe nóżki.

– Arthur.

– Ładne imię. Uroczy dzieciak. Widać, że się nim dobrze opiekujecie.

background image

– To dlatego... Dlatego was obrobiłem – odezwał się Billie zgaszonym, jakby 

zawstydzonym głosem, bez cienia poprzedniej agresywności.

Po raz pierwszy przemówił jak dziecko, którym w istocie był.

– Arthurowi wyrzynają się zęby i naokoło szerzy się grypa, więc potrzebne jest 

mu mleko i soki owocowe, a to dużo kosztuje. Poza tym już prawie chodzi i musi 

mieć buciki, bo podłoga jest tu zimna i sterczą z niej drzazgi.

Jim zasępił się i popatrzył na dzieci wzrokiem, w którym malowało się skrajne 

niedowierzanie pomieszane ze zgrozą.

– Czy wy naprawdę nas nie bujacie? Nikt się wami nie zajmuje? Mieszkacie tu 

sarni z tym pędrakiem?

– Zgadza się – odparł Billie.

– Nie wierzę – sparował krótko Jim. – To niemożliwe.

–  Niby  dlaczego?  –  spytał  Billie.  –  Mam  już  trzynaście  lat,  a  Ellie  prawie 

jedenaście. To chyba dosyć, żeby dopilnować takiego szkraba. Powiem panu, , że 

Arthur ma u nas lepszą opiekę niż większość tutejszych dzieci.

– Jak długo to trwa? Jak długo mieszkacie tu sami?

– Od lata. To jest od śmierci mamy – rzeki Billie.

– Popijała – dorzucił wyjaśniającym tonem.

–  Ale  kiedy  nie  piła,  była  całkiem  fajna  –  wtrąciła  lojalnie  Ellie.  –  Zanim 

urodził się Arthur nie piła dość długo i nawet pracowała. Sprzątała wieczorami w 

biurach. Przynosiła nam jabłka, czekoladę i inne smakołyki – westchnęła rzewnie 

na wspomnienie dawnych dobrych czasów.

–  Ale  po  urodzeniu  Arthura  znowu  zaczęła  pić  –  podjął  Billie.  –  Przeważnie 

była  tak  ululana,  że  nie  mogła  nic  koło  niego  zrobić.  Chciała  nas  oddać  Opiece 

Społecznej i mówiła, że wtedy nas rozdzielą i wyślą w różne miejsca.

– Co było potem?

–  Powiedziałem,  że jak nas  zgłosi do  Opieki, to  zabiorę dzieciaki i ucieknę  –

rzekł spokojnie Billie.

– Powiedziałem, że sam się nimi zajmę, żeby się nie . przejmowała. No i dałem 

sobie radę.

– Okradając ludzi – rzucił Jim.

background image

– Hej, szefie, nigdy tego przedtem nie zrobiłem. To było pierwszy raz. Zwykle 

sprzedaję  makulaturę,  załatwiam  ludziom  różne  sprawy  i  tak  dalej  Ale  teraz  się 

zląkłem, że Arthur zachoruje, a on potrzebuje mnóstwa rzeczy...

–  Kiedy  wasza  matka  umarła  –  wtrąciła  Sara  –  jak  –  sobie  radziliście?  Czy 

żadne władze nie dowiedziały się, że zostaliście sami i...

Billie potrząsnął przecząco głową.

–  Nikt  o  tym  nie  wiedział.  Ona  umarła...  –  urwał  i  spojrzał  na  Ellie,  która  z 

pobladłą,  zastygłą twarzą  przystanęła przy  kołysce  ściskając  w chudych  dłoniach 

butelkę ze smoczkiem.

–  Umarła  –  ciągnął  Billie  –  na  ulicy,  dość  daleko  stąd  i  nikt  nic  o  niej  nie 

wiedział. Byłem tam i widziałem, jak ją wkładali do karetki.

– A inni ludzie w budynku? – spytała Sara. – Czy nikt...

– Nie mają pojęcia, że umarła. Myślą, że ktoś z nami jest. Tutaj nikt nie wtyka 

nosa  w  cudze  sprawy.  Co  miesiąc  biorę  zasiłek  rodzinny,  płacę  czynsz  i  mam 

spokój.  Tu  każdy  jest  zajęty  sobą.  Tak  to  jest  –  zakończył  Billie  swoje  małe 

przemówienie i popatrzył zawadiacko na Sarę i Jima.

–  Musimy  kogoś  zawiadomić  –  odezwał  się  Jim  z  wahaniem w  głosie.  –  Nie 

możecie dłużej żyć jak...

– Jeśli pan to zrobi – przerwał mu Billie – nawiejemy stąd, a w nowym miejscu 

może być jeszcze gorzej niż tutaj.

–  Ale  dlaczego?  –  zapytał  Jim.  –  Dlaczego  nie  chcecie  żadnej  pomocy, 

jedzenia, ubrania? A co ze szkołą? Chodzicie do szkoły?

– Przestaliśmy w tym roku – odparł Billie. – Po – śmierci mamy. W szkole za 

bardzo  się  do  wszystkiego  przyczepiają.  Mam  kilka  książek  i  uczę  Ellie  tego  i 

owego. Mamy też książkę o tym, jak trzeba pielęgnować małe dzieci. Zrozumcie, 

że nie możemy iść do Opieki. Z miejsca ktoś zaadoptuje Arthura i zabierze go, bo 

to  fajny berbeć,  a  wszystkim  zależy  tylko  na  maluchach.  Mnie  ani  Ellie  nikt  nie 

weźmie.

Z oczu Ellie Izy popłynęły dwiema niepohamowanymi strużkami.

Sara popatrzyła na nią niespokojnie.

– Nic na razie nie rób – zwróciła się do Jima. – Dajmy im trochę pieniędzy, a 

jutro przecież możemy wrócić i postarać się, żeby...

background image

Jim  zatrzymał  na  niej  szybkie,  badawcze  spojrzenie,  jakby  dopiero  teraz 

uświadomił  sobie  jej  obecność.  I  widząc  ją  –  czarująco  zarumienioną,  w 

eleganckiej futrzanej kurtce i jedwabnej sukni, ale wciąż bez pantofli i ze śpiącym 

dzieckiem w ramionach – doznał dziwnie mieszanych uczuć.

– Jutro, urocza damo? – spytał miękko. – Wspaniale!  Przyjechać  po  panią do 

domu, czy może spotkamy się gdzie indziej?

Sara  wróciła  raptownie  do  rzeczywistości.  Przypomniała  sobie,  że  musi  się 

nadal  maskować  i  zachować  absolutną  anonimowość,  aby  Jim  nigdy  nie  odkrył, 

kim jest i czym się zajmuje.

–  Po  namyśle  –  burknęła  zimno  –  doszłam  do  wniosku,  że  z  pewnością  sam 

będziesz  umiał  załatwić  wszystko  jak  należy.  Napraw  przed  wyjściem  ten 

wyłamany zamek i niech ci nie wpadnie do głowy mnie śledzić. Czy mogę prosić o 

mój naszyjnik? Pójdę już sobie.

Wrócę tu, obiecywała sobie w myślach. Wrócę, kiedy się tylko upewnię, że on 

się  tu  nie  kręci.  Wrócę  i  przyniosę  im  mnóstwo  rzeczy:  jedzenie,  ubranie,  ciepłe 

ciuszki dla malutkiego, książki, zabawki.

Ze starannie maskowanym żalem rozstała się z zaspanym malcem i podeszła do 

Jima.  Popatrzył  jej  w  oczy  i  bez  słowa  zwrócił  naszyjnik,  kolczyki  i  pomięte 

dwadzieścia dolarów. Sara schowała biżuterię do kieszeni, banknot dała Billiemu, 

wsunęła stopy w pantofle i skierowała się ku drzwiom. W korytarzu przystanęła na 

ułamek  sekundy  i  ignorując  kompletnie  Jima,  uśmiechnęła  się  do  dzieci,  które 

przyglądały się jej, nic nie mówiąc.

–  Arthurek  jest  naprawdę  wspaniały  –  rzuciła  im  na  odchodnym  i  prędko 

zbiegła po trzeszczących schodach, znikając pośród nocy.

background image

Rozdział 4

Jim  popatrzył  bezradnie  na  dzieci,  po  czym  wypadł  z  pokoju  i  pognał  po 

schodach. Wybiegłszy przed dom, zdążył jeszcze dostrzec sylwetkę oddalającej się 

zamaszystym krokiem Sary.

– Cholera! – zaklął głośno, wahając się co robić. Miał ogromną ochotę dogonić 

ją i zmusić do wyjawienia, jak się nazywa i dokąd idzie. Bał się rozpaczliwie, że 

jeśli tego nie zrobi, nigdy już jej nie odnajdzie.

Ale na górze czekała na niego trójka bezbronnych dzieci. Musiał naprawić ten 

zamek, żeby czuły się bezpieczne.

Zanim  się  zdecydował,  co  robić,  Sara  znikła  za  rogiem.  Jim  nie  ruszał  się  z 

miejsca  jeszcze  przez  kilka  chwil,  wpatrzony  w  pustkę  ulicy.  W  końcu  wzruszył 

ramionami, odwrócił się i zaczął wolno wstępować na schody.

W  mieszkaniu  zastał  rwetes.  Arthur  siedział  w  kołysce  i  z  piąstką  w  buzi 

wydzierał się wniebogłosy. Ellie i Billie miotali się po pokoju, pakując co się da do 

kartonowych pudeł. Wyglądało na to, że się kłócili i chyba Billie brał górę, sądząc 

po spuszczonej głowie Ellie i łzach na jej policzkach.

Na  widok  Jima  zmieszali  się.  Ellie  jak  oparzona  upuściła  na  ziemię  naręcze 

jakichś  gałganów.  Billie  przyglądał  mu  się  wyzywająco,  twarz  miał  pobladłą 

zaciętą.

Jim spoglądał to na jedno, to na drugie, krzywiąc się cierpiętniczo, gdy Arthur 

wzmagał swój wrzask i potrząsał kołyską, która chybotała się niebezpiecznie.

– Co mu jest? – spytał Ellie. – Może weźmiesz go na ręce?

Ellie  otworzyła usta,  chcąc  coś  powiedzieć,  ale  Billie powstrzymał ją  nagłym 

gestem ręki.

–  Słuchaj,  pan  –  rzekł  znużonym  głosem  –  weź  pan  na  wstrzymanie,  dobra? 

Niech  pan  idzie  do  domu  i  zostawi  nas  w  spokoju.  Głupio  mi,  że  chciałem  was 

skasować, ale odzyskał pan wszystko i nie ma sprawy, dobra? Chcemy zostać sami.

–  Jasne  –  odpowiedział  Jim.  –  Zostawię  was,  a  za  dwie  minuty  weźmiesz  te 

biedne dzieciaki i uciekniecie.

– Przerabialiśmy to już – odparł Billie z uporem.

background image

– Dawałem sobie radę przedtem, dam sobie i teraz.

– Chwileczkę... zaczął Jim, ale zaraz umilkł i spojrzał bezradnie na Ellie, która 

wyjęła Arthura z kołyski, próbując go bezskutecznie uciszyć.

– On jest głodny, Billie – odezwała się smutnym głosem. – Trzeba go nakarmić.

– Więc weź butelkę i zrób to!

–  Ale...  już  nic  nie  zostało.  Wieczorem  wypił  resztkę  mleka  i  wtedy  ty 

powiedziałeś, że postarasz się o pieniądze i...

–  Stul  dziób!  –  syknął  Billie,  zanim  Jim  zdążył  się  wtrącić.  –  Słuchaj  mała. 

dodał  łagodniejszym  tonem  –  dostałem  od  tej  pani  dwudziestaka.  Zaraz  wyjdę  i 

kupię mleko w nocnym sklepie. Daj mu na razie coś do żarcia, skórkę chleba, czy 

co innego. Może go to zatka na ten czas...

Urwał i spojrzał na Jima, jakby przypominając sobie o jego obecności.

–  Proszę  pana  –  rzekł  błagalnie  –  czy  nie  mógłby  pan  sobie  pójść  i  dać  nam 

spokój? Nie musi się pan o nas martwić.

Uwagi  Jima nie  uszło,  że  w  głosie  chłopaka nie  słyszało  się  już  zadziornych, 

zuchwałych nut. Pobrzmiewało w nim ogromne, przytłaczające znużenie.

Biedaczysko,  pomyślał  Jim,  zapominając  o  gniewie,  jaki  w  nim  wcześniej 

wzbudził postępek chłopca. Ma trzynaście lat i cały świat na swoich barkach.

– Wiesz co – nagle podjął decyzję. – Dosyć już tego wszystkiego. Biorę was do 

siebie. Bez żadnego gadania. Prześpicie się, nakarmimy małego, a jutro pomyślimy 

co dalej. A teraz w drogę. Włóżcie coś na siebie i ubierzcie Arthura.

Ellie zbladła jak płótno. Z  rozszerzonymi  ze strachu źrenicami przycisnęła do 

siebie dziecko.

– Nic z tego – oznajmił ponuro Billie. – Wiadomo, że zaraz pan zadzwoni do 

Opieki Społecznej i za tydzień pójdziemy z Ellie do dwóch różnych przytułków, a 

Arthura ktoś zaadoptuje. Nic z tego. Raczej pana ukatrupię.

Jim  wzdrygnął  się  zaszokowany  zimną  zaciętością  w  głosie  chłopca.  Nic  nie 

mówiąc,  patrzył  mu  prosto  w  oczy,  aż  Billie  opuścił  wzrok  i  kopnął  gniewnie 

nadkruszoną klepkę butwiejącej podłogi.

– Może takie groźby są dobre dla twojej małej siostry, chłopcze – powiedział 

Jim  ze  spokojem.  –  Ale  mnie  nie  zastraszysz.  Nie  mam  zamiaru  zawiadamiać 

Opieki i daję słowo, że nie pozwolę was rozdzielić. Chcę tylko wziąć do domu tych 

background image

dwoje  dzieciaków  żeby  się  ogrzały  i  nie  głodowały.  I  zrobię  to  z  twoją  pomocą, 

albo bez niej. Idziesz z nami, czy nie?

Billie  spojrzał  na  niego  spode  łba,  wciąż  nastroszony  i  podejrzliwy.  Ale  nie 

wyrzekł słowa wzruszył tylko z rezygnacją ramionami i wykonał pod adresem Ellie 

jeden  ze  swych  rozkazodawczych  gestów.  Dziewczynka  popatrzyła  na  Jima  z 

wyrazem  pokornego  smutku,  podała  mu  Arthura  i  zajęła  się  upychaniem  jego 

szmatek w kartonowych pudłach.

Jim  trzymał  niezgrabnie  dziecko,  zaskoczony  siłą  z  jaką  kręciło  mu  się  w 

rękach i pojemnością jego płuc. Chcąc uciszyć małego, ułożył go  sobie w zakolu 

lewej ręki i zaczął wolno kołysać. Arthur, który nigdy jeszcze nie doświadczył tak 

mocnego  oparcia  spojrzał  zdziwiony  w  górę,  przestał  płakać  i  niespodziewanie 

uśmiechnął się.

Rozczuliło to Jima.

– Cześć – mruknął ze wstydliwym uśmiechem. – Cześć, zuchu. Jesteś głodny? 

Mamy cię stąd zabrać i poczęstować mlekiem? Tak jest, zrobimy to. Zrobimy.

Tymczasem  Ellie  zapełniła  karton  i  podniosła  go,  zatoczywszy  się  lekko  pod 

ciężarem. Billie, nadal milczący i ponury, chwycił drugie pudło i oboje ruszyli do 

drzwi.

– No dobra – odezwał się Billie. – Jesteśmy gotowi. Jak mamy iść, to idźmy.

– Chwileczkę – rzekła Ellie i stawiając karton na podłodze, podeszła do Jima i 

owinęła dziecko szczelnie starym kocem.

Jim prześliznął się zdziwionym spojrzeniem po załadowanych pudłach.

– A co z resztą rzeczy? – zapytał. – Zamek jest zepsuty. Mogą was okraść.

– To wszystko, co mamy – odparł Billie. – Nie licząc mebli, ale to nic nie warte 

graty.

– A wasze palta? Czy Ellie nie ma czegoś cieplejszego? Na dworze jest zimno, 

a mój samochód stoi o parę przecznic dalej, – Ellie jest przyzwyczajona do zimna –

burknął Billie. – Pospieszmy się, bo Arthur znów zacznie ryczeć.

W  chwilę  potem  opuścili  budynek  i  wyszli  na  mroźną  ulicę.  Jim  niósł 

opatulonego  Arthura,  obok  dreptały dzieci, dźwigając  w  milczeniu swój dobytek. 

Ellie od czasu do czasu popatrywała niespokojnie na ruchliwy kokon w ramionach 

Jima, Billie wlepia! wzrok przed siebie, minę miał obojętną, bez żadnego wyrazu.

background image

Jim  przyglądał  mu  się  z  ukosa  świadom,  że  przy  najbliższej  okazji  chłopak 

będzie próbował czmychnąć razem z dziećmi.

Boże  drogi,  westchnął  ciężko.  Będę  musiał  cały  czas  mieć  go  na  oku.  A 

przecież rano idę do pracy.

W jaki sposób zapewnić dzieciom opiekę? W co ja się Wpakowałem?

Kiedy doszli do samochodu, umieścił Billiego z kartonami na tylnym siedzeniu, 

a  Ellie usiadła  z przodu  z  Arthurem  na  podołku, wybałuszając oczy na  kolorowe 

girlandy bożonarodzeniowych lampek, zdobiące fasady domów.

– O jejku, jakie ładne – szepnęła niemal niedosłyszalnie.

– Co jest ładne, Ellie? – spytał Jim.

– Te światełka. Nie widziałam takich nigdy.

– To z powodu świąt, Ellie. Naprawdę nigdy ich nie widziałaś?

– Chyba nie – potrząsnęła głową. – Mama wieczorem zawsze wychodziła, a ja 

siedziałam cały czas w domu. Och, jakie śliczne – powtórzyła z zachwytem. – Jak 

w bajce, jak zaczarowane.

Niebawem  Jim  wjechał  na  parking  przed  masywnym  wieżowcem,  w  którym 

mieszkał.

– Czy ta pani tam będzie? – spytała raptem Ellie.

– Jaka pani? O kogo ci chodzi?

No, ta piękna pani, która była u nas w mieszkaniu. Będzie tutaj?

– Nie – odparł krótko Jim. – Nie będzie jej.

Ellie zmarkotniała, ale przezwyciężając nieśmiałość drążyła dalej.

– A może ta pani przyjdzie jutro?

– Czemu pytasz, Ellie?

– Jest taka piękna. Jak księżniczka. I była dla mnie taka dobra.  Chciałabym... 

Chciałabym znowu ją zobaczyć.

– Ja też – rzekł miękko Jim, a dziewczynka spojrzała na niego ze zdziwieniem. 

– Ja też, Ellie – powtórzył.

Oszołomione ogromem budynku, wytwornym holem i portierem  w uniformie, 

dzieci  czekały  nerwowo,  aż  winda  dotrze  do  celu.  Jim  otworzył  drzwi  do 

mieszkania i wpuścił swoich małych gości do wewnątrz.

background image

Ellie  stanęła  jak  wryta,  rozglądając  się  wokół  z  otwartą  buzią  i  błyszczącymi 

oczami, jak gdyby nagle znalazła się w raju.

–  Och,  Billie  –  wyszeptała  po  chwili,  gdy  podziw  wziął  górę  nad  lękiem.  –

Patrz,  jak  tu  pięknie!  Jakie  obrazy,  jaki  wielki  dywan.  To  prawdziwe  futro,  co 

Billie? A te rośliny! Zupełnie jak w telewizji!

Zaskoczony  reakcją  dziewczynki,  Jim  próbował  spojrzeć  na  swoje  lokum  jej 

oczami. Mieszkanie było istotnie wygodne, wykończone i urządzone ze smakiem. 

Rzeczywiście,  wszędzie  widać  było  uwielbiane  przez  Jima  rośliny  doniczkowe, 

niektóre z nich osiągały rozmiary małych drzewek.

W gruncie rzeczy mieszkanie było raczej skromne, w każdym razie tak by je z 

pewnością określiło wielu przyjaciół Jima. Wiedząc, że pochodzi z bardzo bogatej 

rodziny,  zastanawiali  się  często,  czemu  nie  przeprowadza  się  do  czegoś  trochę 

odpowiedniejszego. Nie mieli pojęcia że Jim zainwestował cały posiadany kapitał, 

a  od  ukończenia  szkoły  nie  wziął  od  ojca  ani  centa.  Byliby  zdumieni,  gdyby 

wiedzieli ile wysiłku kosztowało niekiedy Jima opłacenie czynszu. Nie mógł nawet 

marzyć o wynajęciu czegoś większego i bardziej komfortowego.

– Nie podniecaj się, Ellie – rzekł chłodno Billie. – To nie miejsce dla nas i bądź 

pewna, że nie pobędziemy tu długo.

Słowa te dobitnie przypomniały Jimowi o jego dylemacie.

Uzmysłowił  sobie,  że  Billie  ma  rację.  Byłoby  okrucieństwem  pozwolić  tym 

sierotom  zakosztować  luksusu  i  bezpieczeństwa,  jeśliby  miało  to  być  im  zaraz 

odebrane.  Ale,  jak je urządzić  w  mieszkaniu,  które  ma tylko jedną  sypialnię? Co 

będą robiły przez cały dzień? Poza tym trzeba o nie zadbać, pomyśleć o nauce i o 

opiekunce dla Arthura, gdyby Ellie poszła do szkoły.

Nagle poczuł na sobie ironiczny wzrok chłopca i zrobiło mu się nieswojo, jak 

gdyby Billie czytał w jego myślach i wiedział, co go trapi.

Zażenowany,  rozprostował  ramiona  i  z  wymuszoną  serdecznością  zwrócił  się 

do Ellie, nadając głosowi w miarę przekonywające brzmienie:

– Nie martw się, mała. Pomieszkacie tu jakiś czas, a jeśli się przeniesiecie, to do 

miejsca  które  będzie  tak  samo  dobre.  I  to  wszyscy  troje.  Obiecuję.  A  teraz 

pójdziemy  spać.  Ta  wersalka  jest  rozkładaną  a  tam  w  rogu,  będzie  chyba  można 

bezpiecznie ułożyć Arthura.

background image

Podczas gdy Jim i Ellie krzątali się, ścieląc posłania i szykując legowisko dla 

Arthura Billie zaszył się w kąt i w milczeniu śledził uważnie ich ruchy z zimnym, 

posępnym wyrazem twarzy.

Długość źdźbła w badanej grupie próbnej wzrosła przeciętnie o 2,6 milimetra –

dyktowała  Sara  do  swego  małego  magnetofonu  –  natomiast  boczne  blaszki 

liściowe...

Raptownie wyłączyła mikrofon i obróciła się na krześle, patrząc na zaśnieżony 

krajobraz  za  oknem.  Po  chwili  zdjęła  okulary,  potarła  palcami  skronie,  a  na  jej 

rozmarzonej twarzy pojawił się anemiczny uśmiech.

Ponownie włączyła magnetofon.

–  To  już  trzeci  dzień  –  urwała  żeby  spojrzeć  na  zegarek,  po  czym  miękkim 

łagodnym  głosem  zaczęła  znowu  mówić  do  mikrofonu:  –  Mniej  więcej 

sześćdziesiąt  dwie  godziny  od  zapłodnienia.  Zygota  po  podziale  mitotycznym 

weszła  w  fazę  blastocytową  i  przygotowuje  się  obecnie  do  zagnieżdżenia  się  w 

ściance macicy.

Wymawiając  te  słowa,  Sara  poczuła  w  sobie  osobliwe  łaskotanie,  leciutki 

tajemniczy  dreszczyk,  przenikający  aż  do  szpiku  i  uśmiechnęła  się,  że  jest  taka 

niemądra.  Było  oczywiste,  że  nawet  jeśli  w  poniedziałek  w  nocy  została 

zapłodniona, nie miała jeszcze prawa doznawać żadnych oznak ciąży. A widoki na 

zapłodnienie  wcale  nie  były  takie  duże,  jeśli  wziąć  pod  uwagę  późniejsze 

wydarzenia – szok wskutek napadu, szaleńczy uliczny sprint na lodowatym zimnie, 

wreszcie  wzruszenie  spowodowane  niedolą  owych  trojga  dzieci.  Szanse 

zapłodnienia  w  tak  niepomyślnych  okolicznościach  można  było  określić  jako 

prawie  zerowe.  A  jednak  czuła  ten  dziwny  skurcz  pod  sercem,  niesamowite, 

nieokreślone uczucie, że coś się w niej dzieje.

–  Już  wkrótce  –  podjęła  strapionym  głosem  dyktando  –  będę  miała  poranne 

mdłości oraz niepohamowany apetyt i jakiś doktor powie mi, że ciąża jest urojona.

Przerwała  nagrywanie  i  przesunęła  taśmę  wstecz,  aby  zetrzeć  zapis,  po  czym 

znowu popadła w zamyślenie.

Po  raz  kolejny  stanął  jej  przed  oczami  obraz  tych  trojga  osieroconych dzieci. 

Przez minione dwa dni raz po raz odpierała pokusę powrotu do tamtego mieszkania 

background image

decydując, że powinna wykreślić z pamięci wszystko, co zaszło tamtego wieczoru.

Dręczyła ją obawą że Jim posłuży się dziećmi jako swego rodzaju przynętą, że 

zaczai  się  w  pobliżu  i  wypadnie  z  ukrycia,  kiedy  ona  zjawi  się  znowu  w  tej 

okropnej norze.

Rozterki Sary były przede wszystkim związane z jej ewentualną ciążą. Bała się, 

że jeśli Jim ją odszuka i dowie się kim jest, może w przyszłości zgłosić swe prawa 

do dziecka.

Ostatecznie  Flemingowie  byli  bogaci  i  wpływowi.  Jim  był  jedynym  synem 

senatora Jamesona Kirklanda Fleminga III i dotąd się nie ożenił. Co będzie, jeżeli 

Sara urodzi chłopca, a oni zechcą uczynić z niego Jamesona Kirklanda V?

Myśl,  że  sprawa  mogłaby  trafić  do  sądu,  że  plany,  jakie  sobie  ułożyła  co  do 

sposobu  wychowania  dziecka,  zostałyby  pokrzyżowane,  była  dla  Sary  nie  do 

zniesienia.  Niczego  nie  pragnęła  w  tej  chwili  tak  bardzo,  jak  zapomnieć  raz  na 

zawsze o Jimie Flemingu i iść dalej swoją drogą.

Nie zastanowiła się na razie co będzie, jeżeli nie zaszła w ciążę. Gzy postara się 

wówczas  uwieść  Jima  po  raz  drugi,  czy  też  znajdzie  sobie  innego  mężczyznę  na 

ojca swego dziecka?

Z zatroskaną miną założyła z powrotem okulary i wzięła się do porządkowania 

wydruków komputerowych. Ale wciąż nie potrafiła wyrzucić z pamięci piegowatej 

twarzy Billiego, wymizerowanej buzi Ellie i małego Arthurka, który podsypiał tak 

słodko na jej rękach.

Nagłym ruchem zatrzasnęła pokrywę magnetofonu i schowała go do biurka.

W  tejże chwili  rozległo się pukanie do  drzwi i  pojawił się Carl, promieniując 

świątecznym  nastrojem.  Sara  uśmiechnęła  się  w  duchu.  Wiedziała,  że  podczas 

przerwy na lunch koledzy urządzili sobie małe, ale bardzo wesołe przyjęcie.

– Wychodzę, Saro – powiedział Carl. – Przyjemnych świąt. Do zobaczenia w 

przyszłym tygodniu.

– W przyszłym tygodniu? – spytała zaskoczona. – Ale mamy dopiero czwartek, 

prawda?

–  Saro,  w  niedzielę  jest  Boże  Narodzenie.  Prawie  wszyscy  wzięli  sobie  jutro 

wolny dzień. Instytut będzie zamknięty przez cztery dni. Zapomniałaś?

background image

Przez  chwilę  patrzyła  na  niego  pustym  wzrokiem,  aż  dotarł  do  niej  sens  tej 

informacji i rozpogodziła się nagle.

–  Racja  –  powiedziała  energicznie,  wstając  z  krzesła  i  zdejmując  kitel.  –  W 

niedzielę jest Boże Narodzenie. No, to na mnie już czas. Mam coś do załatwienia.

Schowała okulary do futerału i sięgnęła po płaszcz.

– Saro – zaczął nieśmiało Carl – dokąd się wybierasz?

– Po zakupy – odrzekła lekko. – Muszę kupić trochę świątecznych prezentów.

–  Ale  –  ciągnął  z  zakłopotaniem  –  mówiłaś  przecież,  że  w  tym  roku  nie 

będziesz  sobie  zawracać  głowy  świętami.  Powiedziałaś,  że  nie  masz  z  kim  ich 

obchodzić i chcesz przez ten weekend podgonić trochę robotę.

–  Owszem  –  odparła.  –  Ale  mam  też  znajome  dzieci  i  chcę  im  coś  kupić  na 

Gwiazdkę.

– Saro, kochanie, wiesz przecież, , jak bardzo chcielibyśmy z Melanią widzieć 

cię  u  nas.  Zawsze  jesteś  najmilszym  gościem,  a  i  dzieciaki  byłyby  zachwycone, 

gdybyś przyszła.

– Wiem, o tym Carl – uśmiechnęła się, zarzucając gruby szal na ramiona. – Ale 

gdy  się  nie  ma  rodziny,  Boże  Narodzenie  nie  jest  takie  ważne  i  nie  powinno  się 

przysiadać do cudzego świątecznego stołu. Mam naprawdę szczery zamiar solidnie 

popracować. Po prostu tak się składa że poznałam dzieci, którym chcę zrobić frajdę 

na Boże Narodzenie.

Carl  wpatrywał  się  w  nią  bez  słowa.  Nigdy  nie  przestawała  go  frapować  jej 

niezwykła  uroda.  Zastanawiał  się  także,  co  może  oznaczać  ten  nowy  błysk  w 

oczach uśmiechającej się Sary.

– Proszę o zielone sztuczne robaki – zwróciła się Sara do ekspedienta w domu 

towarowym. – Są podobno najlepsze na jeziorne pstrągi...

– Na pewno, proszę pani – odrzekł zgnębionym głosem ekspedient. – Tyle że 

nie ma teraz sezonu na przybory wędkarskie i nie wiem, czy...

– Och, proszę – powiedziała przymilnie Sara. – Ja wiem, że to kłopot i bardzo 

mi przykro. Wie pan, kupuję sprzęt wędkarski dla chłopca, który nigdy w życiu nie 

łowił ryb i bardzo mi zależy na tych robakach.

Pod wpływem jej uśmiechu ekspedient, znękany tłumem spóźnionych klientów, 

zapomniał o zmęczeniu.

background image

–  Oczywiście  –  wyjąkał  oszołomiony.  –  Momencik.  ...  Muszę  sprawdzić  na 

zapleczu.

Czekając  na  niego,  Sara  przypomniała  sobie,  jak  kiedyś  ojciec  zabierał  ją  ze 

sobą latem na ryby. Siedzieli w cieniu nad brzegiem strumienia, zarzucone wędki 

tkwiły w wodzie, a on  opowiadał jej  o właściwościach różnych roślin,  rosnących 

dookoła. Ciekawe, co Billie powiedziałby na taką wyprawę?

Wezmę  go  latem  na  ryby,  przyrzekła  sobie,  zapominając  na  chwilę  o 

kompletnej  nierealności  tego  projektu.  Jak  tylko  zrobi  się  ciepło  zabiorę  je 

wszystkie na piknik i przez cały dzień będziemy łowić ryby.

Ekspedient  wrócił,  trzymając  w  ręku  jaskrawozielone  kawałki  pokrytego 

kłaczkami plastiku.

–  Zostały  tylko  dwa  –  powiedział  przepraszająco.  –  I  kosztują  cztery  dolary 

sztuka. W lecie mieliśmy spory popyt na te robaki.

– Cieszę się, że udało się panu je znaleźć! Są świetne na pstrągi. Dziękuję, że 

zadał pan sobie tyle trudu.

Obdarzając  go  następnym  promiennym  uśmiechem,  włożyła  przynęty  do 

wózka, gdzie już leżała skórzana rękawica do baseballu oraz żółte plastikowe radio.

Rozanielony ekspedient patrzył za nią gapowato i zwracając się do następnego 

klienta wciąż szczerzył bezwiednie zęby.

Zakupy  dla  Arthura  były  łatwe.  Sara  kupiła  mu  kilka  ciepłych  śpioszków  i 

sweterków,  puszyste  skarpetki,  kombinezony  oraz  kilka  par  pantofelków  i 

bucików. Nie była pewna numeracji, ale pamiętając jaki był ciężki i tłusty, wzięła 

dość duże rozmiary.

Wybierając  zabawki,  zdecydowała  się  na  zestaw  manipulacyjny,  złożony  z 

różnych  gałek,  dźwigienek i  guzików,  po  naciśnięciu  których  rozlegały  się  różne 

odgłosy i skoczne melodyjki.

Po  chłopcach  przyszła  kolej  na  Ellie.  Zostawiła  ją  sobie  na  koniec,  bo 

kupowanie prezentów dla dziewczynki sprawiało jej największą przyjemność. Nie 

zapomniała jeszcze, co  to  znaczy mieć dziesięć  lat  i  co  w tym wieku  najbardziej 

raduje.

Lalki  skreśliła  od  razu.  Ellie  miała  przecież  Arthura,  który  był  poza  wszelką 

konkurencją.

background image

Najpierw poszła do działu konfekcji dziewczęcej po swetry, spódnice, spodnie i 

rajstopy.  Dobierała  przeważnie  pastelowe  kolory,  odpowiednie  dla  bladej, 

delikatnej cery Ellie.

Kupiła  jej  też  komplet  książek  z  Anią  tą z  „Zielonego  Wzgórza",  oprawny  w 

skórę  pamiętnik  zamykany  na  złoty  kluczyk  i  „układankę  jubilerską"  –  zbiór 

muszelek do łączenia w ozdobną biżuterię.

Wreszcie  doprowadziła  wyładowany  wózek  do  kasy,  i  bez  zmrużenia  oka 

zapłaciła  przeraźliwie  wysoki  rachunek.  Ciągle  zajętą  rzadko  miała  okazję  do 

wydawania  pieniędzy.  W  tym  wypadku  koszty  nie  miały  znaczenia,  prawdziwie 

cieszyła się z zakupu tych podarków.

Nucąc  do  wtóru  kolędę  płynącą  z  głośników ulicznych,  wrzuciła do  auta  stos 

kolorowych pakunków i ruszyła w kierunku dzielnicy, w której  mieszkały dzieci. 

Mijając  pub,  gdzie  udało  jej  się  złowić  Jima,  poczuła  mrowienie  w  sercu  i 

przeszedł ją dreszcz. Rozejrzała się nerwowo, czy kłoś nie śledzi jej samochodu i 

potrząsnęła zaraz głową zła, że ulega bzdurnym urojeniom.

Mimo to, kiedy dojechała na miejsce, ogarnął ją lęk. Zamknęła starannie wóz i 

oglądając  się  bojaźliwie  podeszła  do  drzwi,  przed  którymi  walały  się  plastikowe 

worki  ze  śmieciami.  Weszła  pospiesznie  na  górę,  starając  się  nie  wdychać 

wyziewów zagrzybionej klatki schodowej.

Na  podeście  przystanęła  z  wahaniem,  wyłamany  przez  Jima  zamek  nie  był 

naprawiony. Pchnęła drzwi i zajrzała do wnętrza. Pokój był pusty, jeśli nie liczyć 

zdezelowanej  kołyski,  brudnych  koców  w  kącie,  obskurnego  łóżka  i  strzępów 

papieru. W powietrzu unosiła się zatęchła woń i było oczywiste, że nikt tu już nie 

mieszkał.

Uciekli, pomyślała Sara. Po naszym wyjściu Billie zabrał dzieci, bojąc się, że 

po nie wrócimy.

Wyobraziła  sobie  mroźne  zaśnieżone  ulice,  wychudłą,  wystraszoną  Ellie  z 

Arthurem na rękach i łzy nabiegły jej do oczu.

– Och, nie – jęknęła głośno. – Och, nie.

Wtem  przypomniała  sobie  zachowanie  Jima,  tutaj,  w  tym  pokoju.  Jak  go 

poruszyła  sytuacja  dzieci,  jak  nie  mógł  uwierzyć,  że  są  całkiem  same,  jak  się 

przejął ich losem.

background image

To  dawało  jakąś  nadzieję.  Może  Fleming  znalazł  dzieciom  jakieś  miejsce? 

Sprawiał  wrażenie  prawego  człowieka  i  –  ku  zdziwieniu  Sary  –  ciepłego  i 

wrażliwego.

Ale nie wolno jej się opierać na domysłach. Musi wiedzieć na pewno, czy Jim 

zajął się dziećmi, czy też do tej pory wałęsają się po ulicach bez dachu nad głową. 

A  to  znaczy  –  uprzytomniła  sobie  ze  ściśniętym  sercem  –  że  ma  tylko  jedno 

wyjście.

Rada nierada, będzie musiała zatelefonować do Jima Fleminga.

background image

Rozdział 5

Było  już  późne  popołudnie  i  laboratoria  świeciły  pustkami,  tylko  kilka  osób 

kręciło się po korytarzach, składając sobie pospiesznie świąteczne życzenia.

Sara wpadła do swego pokoju, cisnęła płaszcz na krzesło i sięgnęła do szuflady 

po teczkę Jima Fleminga. Przerzuciła ją szybko i jej obawy się potwierdziły.

Prywatny  numer  Jima  był  zastrzeżony  i  nawet  wścibski  detektyw,  którego 

wynajęła wiosną, nie zdołał go uzyskać. Nie mogła więc zatelefonować do domu i 

przepytać służącą albo gospodynię. Musiała zadzwonić do jego biura.

Wcale jej się to nie uśmiechało.

Jim  był  dyrektorem  w  spółce,  mającej  niedużą  sieć  sklepów  z  artykułami 

sportowymi.  I  bynajmniej  nie  zawdzięczał  stanowiska  swoim  osiągnięciom 

futbolowym.  Traktował  pracę  serio,  spędzał  większość  czasu  w  biurze  i  dość 

rzadko  pozwalał  sobie  na  relaks,  podczas  którego  grywał  w  badmintona  lub 

pobierał  lekcje  malarstwa.  Było  więc  bardzo  prawdopodobne,  że  i  dzisiaj  będzie 

jeszcze w pracy.

Sara miała przed sobą kartkę z jego bezpośrednim numerem i staczała ze sobą 

walkę. Przełamała się wreszcie, tknięta myślą o zakupionych prezentach.

– Czy mogę mówić z panem Flemingiem? – odezwała się do sekretarki, mając 

wciąż cichą nadzieję, że go nie zastanie, że może wyjechał gdzieś na święta.

– Wolno wiedzieć, kto mówi?

Sara zawahała się, zdjęta paniką.

–  Proszę  powiedzieć,  że  to  przyjaciółka  Ellie  i  Billiego.  Znajoma  w  czarnej 

sukni – dorzuciła i zrobiło jej się gorąco ze wstydu.

W chwilę później zgłosił się Jim.

– Halo, to naprawdę ty, urocza damo?

Na  dźwięk  jego  głosu  Sarę  naszła  niespodziewanie  fala  wspomnień.  Czuła 

nieomal  namacalnie  dotyk  jego  rąk  i  ust,  i  tę  niewyobrażalną  rozkosz,  jaka  ją 

przenikała, kiedy się kochali.

– Halo, jesteś tam jeszcze? – zapytał niespokojnie.

background image

– Tak... Jestem – wyjąkała. – Dzwonię bo... po prostu chciałam się dowiedzieć, 

co z dziećmi.

– Co  z dziećmi?  Dobrze, ale w jaki sposób do  mnie  trafiłaś? O ile  pamiętam, 

mówiłaś, że nie wiesz, kim jestem?

– Pozwoliłam ci to jedynie domniemywać – odparła spokojnie.

–  Myślę  –  rzekł  wesoło  –  że  pozwoliłaś  mi  domniemywać  wiele  rzeczy, 

prawda, urocza damo? I ciekaw jestem, dlaczego?

–  Nie  zadzwoniłam  po  to,  żeby  się  przekomarzać  czy  wspominać  tamten 

wieczór. Chciałam tylko zapytać o dzieci.

– No to proszę. Pytaj.

– Już ich tam nie ma. Pomyślałam, że może wiesz, co się z nimi stało.

– Skąd wiesz, że już ich nie ma w mieszkaniu? Byłaś tam?

–  Kupiłam  im  trochę  drobiazgów  na  Gwiazdkę  i  pojechałam  tam  dziś  po 

południu. Ale pokój był pusty, widać było, że już w nim nie mieszkają Zlękłam –

Billie zgarnął dzieciaki i prysnął – dokończył pogodnie Jim.

– Właśnie. Przyszło mi to do głowy. Billie miał raczej nieprzyjazną minę.

– Jeszcze jak – odparł Jim z  nagłą  powagą. – To  miło – dodał – że masz  dla 

nich podarki. Ellie się ucieszy.

– A więc wiesz, gdzie one są. – Sara spostrzegła ze zdziwieniem, że ogarnia ją 

uczucie ogromnej ulgi.

– O, tak. Wiem. A Ellie nie przestaje o tobie mówić. Nazywa cię księżniczką i 

pyta, kiedy wrócisz. Nie chce przyjąć do wiadomości, że tego nie wiem.

– Och – rzekła Sara ostrożnie. – To... to sympatyczne.

– I co mam jej powiedzieć? Kiedy się pokażesz?

– Czy to znaczy – spytała z wahaniem – że dzieci są u ciebie?

– Owszem.  Ciśniemy się we czworo. Właściwie w pięcioro, ale Maude wraca 

na noc do domu.

– Maude? – spytała Sara, czując nagle nieprzyjemne ukłucie pod żebrem.

– Maude Willett. Wspaniała starsza pani, którą poznałem na nartach. To było w 

poniedziałek, tego samego dnia, kiedy...

– Tak, tak – przerwała mu spiesznie Sara. – Rozumiem. Mów dalej.

–  No więc, zaprzyjaźniłem się  z nią.  Uczyłem  ją  – jazdy na nartach,  a  potem 

background image

dała mi swój adres i zaprosiła na kolację. Nie poszedłem, ale kiedy na drugi dzień 

obudziłem  się  z  tymi  dzieciakami  koło  siebie,  zadzwoniłem  do  niej.  Przyszła 

natychmiast  i  zaprowadziła  porządek.  Mówię  ci,  to  cudowna  kobieta.  Jeden  z 

siedmiu cudów współczesnego świata.

Sara  miała  ochotę  zapytać  go  o  pozostałe  sześć,  ale  ugryzła  się  w  język. 

Zastanawiał ją dziwnie niefrasobliwy sposób mówienia Jima, jakby go coś radośnie 

podniecało i skłaniało do żartobliwości.

– No i co zamierzasz? – spytała żywo. – Zatrzymasz dzieci u siebie, czy masz 

inne pomysły?

– Och, Boże! – Głos mu nagle spoważniał. – To nie takie proste, urocza damo. 

Widzisz.

Umilkł,  jakby  mu  ktoś  przeszkodził,  najpewniej  sekretarka,  bo  po  kilku 

sekundach Sara usłyszała, jak odpowiada: – „Nie teraz, Shelley. I nie łącz mnie z 

nikim, dobrze? Mam ważną rozmowę. Ktokolwiek zadzwoni, powiedz, że odezwę 

się później".

– Halo, jesteś? – usłyszała Sara po chwili.

– Oczywiście, zacząłeś opowiadać o dzieciach.

–  Właśnie.  Nie  mam  pojęcia,  co  robić.  Wpadłem  z  kretesem.  Zauważyłaś  –

dodał  raptem –  że  kiedy w najlepszej  wierze  starasz  się komuś  pomóc, popadasz 

najczęściej w tarapaty?

Wyrzekł to z przygnębieniem i nie bez goryczy, co wywołało w Sarze przypływ 

współczucia, ale zaraz je stłumiła.

– W czym problem? – spytała. – Nie mogą się przystosować do luksusu?

– O, przystosowują się świetnie. Zdumiewająco szybko. Umieją już posługiwać 

się  wideokasetami  i  pilotem,  wiedzą  jak  działa  kuchenka  mikrofalowa,  jak 

regulować temperaturę w pokoju, opanowali raz-dwa całą tę egzotyczną technikę.

–  A  więc  sęk  w  tym,  że  przystosowują  się  nazbyt  dobrze,  prawda?  –

powiedziała domyślnie Sara. – Bo po kilku dniach takiego komfortu nie będą już w 

stanie odnaleźć się w swoim dawnym świecie.

–  Billie  to  wiedział  –  rzekł  Jim  bezradnie.  –  Zrozumiał  to  od  razu  tej  nocy, 

kiedy  wziąłem  dzieci  do  siebie.  Spojrzał  na  mnie,  jak  gdyby  chciał  powiedzieć: 

„Dobra, szefie. Na razie w porządku. Ale co dalej?" I miał rację.

background image

–  A  czy nie  możesz –  zaczęła ostrożnie  Sara.  –  Czy  nie  mógłbyś...  po  prostu 

zatrzymać ich na stałe? To znaczy, czy jest to całkiem niemożliwe, żebyś...

–  Nie  jest  to  niemożliwe  –  odparł  posępnie  –  ale  cholernie  trudne.  Billie  jest 

cały  czas  na  mnie  wściekły  za  to,  co  zrobiłem.  To  zimny,  cyniczny  chłopak, 

którego wychowała ulica i nie ma do mnie zaufania. Ucieknie razem z dziećmi, jak 

tylko  nawinie  się  sposobność.  Poza  tym  u  mnie  jest  za  mało  miejsca  dla  –  tylu 

osób. No i sąsiedzi już o nich wiedzą, administrator ostrzegł mnie taktownie, że to 

nie może trwać za długo.

– Czy to budynek dla bezdzietnych?

– Otóż to.

– A to dopiero! A co z Opieką Społeczną? Skontaktowałeś się z nimi?

–  Tak.  Billie  miał  absolutną  słuszność.  Są  przeciążeni  robotą,  mają  za  mało 

personelu i za mało pieniędzy. Nie da się umieścić całej trójki w jednym zakładzie. 

Pracownik,  z  którym  rozmawiałem,  powiedział,  że  Arthura  najprawdopodobniej 

ktoś zaadoptuje, ale pozostała dwójka znajdzie się pod „tymczasową opieką".

– Ale chyba taka rządowa opieka to coś lepszego niż warunki, w jakich żyli?

–  Nie  w  tym  wypadku.  Nie  masz  pojęcia  jak  Billie  i  Ellie  ubóstwiają  tego 

małego.  Można  się  popłakać  ze  wzruszenia.  Gdyby  Ellie  odebrano  Arthura  nie 

podźwignęłaby się nigdy z rozpaczy. Jestem tego pewny.

– A więc, jakie masz wyjście?

– Bo ja wiem... Maude bardzo mi pomaga, ale niedługo wyjeżdża na zimowe 

wakacje i zostanę sam. Chyba będę musiał wziąć wolne dni, żeby mieć dzieci na 

oku. I znaleźć jakieś inne mieszkanie, może kupić – domek, choć Bóg jeden wie, 

skąd wytrzasnę od razu tyle pieniędzy.

Był  wyraźnie zgnębiony  i  przybity,  i  Sara współczuła mu serdecznie. Korciło 

ją, żeby zaproponować swój dom, ale odparła tę pokusę, bo zdawała sobie sprawę, 

jakie może to spowodować komplikacje. Jim dowie się, gdzie ona mieszka, a jeśli 

okaże  się,  że  zaszła  w  ciążę,  będzie  musiała  zatroszczyć  się  o  własne  dziecko. 

Zresztą u niej też było za ciasno, nie pomieściliby się wszyscy.

–  Tak  czy  owak  –  powiedział,  przybierając  znów  pogodny  ton  –  jest  to  mój 

kłopot. Ją zabrałem dzieciaki do siebie i ja muszę ponieść konsekwencje. A teraz 

musimy coś postanowić w twojej sprawie.

background image

– W mojej? – obruszyła się Sara. – A to dlaczego?

– Masz przecież te prezenty? I chcesz je im dostarczyć, prawda?

– No... tak – potwierdziła zmieszana. – Jeśli to możliwe...

– Ależ  oczywiście.  Może  dziś  wieczorem?  Wpadniesz  na  przedświątecznego 

drinka i ułożymy twoje dary pod choinką. Po raz pierwszy, odkąd tam mieszkam, 

kupiłem  choinkę.  Na  specjalne  życzenie  Ellie.  Mamy  też  lampki,  gwiazdę  i 

wszystko co trzeba.

– Och – powiedziała cicho Sara. – Jest na pewno śliczna.

–  Kiedy  skończyliśmy  ją  ubierać,  przyciemniłem  –  światło  i  zaświeciłem 

lampki. I wtedy Elbe się rozpłakała. Schowała się do spiżarni i łkała przez godzinę. 

Naprzymilałem się jej co niemiara, żeby wreszcie wyszła.

– Co jej się stało?

– Powiedziała, że to zbyt piękne, że ją od tego aż coś boli w środku.

– Och – szepnęła tylko Sara, czując, że jej oczy zachodzą łzami.

–  Sama widzisz,  w jakich  jestem opałach.  Jeszcze kilka  takich doświadczeń  i 

nie będzie mowy o rozstaniu się z nimi.

– Tak – zgodziła się Sara. – Na to się zanosi.

–  Musisz  jeszcze  wiedzieć  –  dodał  Jim  –  że  drzewko  straciło  już  trochę  na 

urodzie. Dolne gałęzie znalazły się w strefie aktywności Arthura i Lancelota.

– Lancelota?

– To szczeniak Maude. Nie znosi samotności, więc Maude zabiera go ze sobą. 

A on zabawia się z Arthurem w demolowanie lokalu.

– Biedaczysko z ciebie – zaśmiała się.

– Miło słyszeć, urocza damo, że znów się śmiejesz. Nawet nie wiesz, jak bardzo 

chcę cię znów zobaczyć.

– Proszę – szepnęła z drżeniem. – Proszę, nie...

– W porządku – powiedział rzeczowo. – Trąbię na odwrót. Zrozumiałem aluzję. 

Żadnych zalotów.

– A więc co z tymi prezentami? Przyjdziesz wieczorem?

Sara umilkła, skręcając nerwowo sznur telefonu.

– Rozumiem – stwierdził. – Moja obecność byłaby niepożądana, prawda?

– Tak mi przykro – szepnęła Sara. – Po prostu...

background image

– Nie ma sprawy – przerwał jej. – To może jutro, po lunchu? Będę cały dzień w 

biurze. Dam ci adres i możesz zostać, jak długo zechcesz.

– Tak będzie najlepiej.

– Obiecuję, że się nie zjawię i że nikt nie będzie cię śledził. Co nie znaczy, że 

nie  miałbym  na  to  ochoty  –  dorzucił  szczerze  –  ale  wiem,  jaką  frajdę  zrobisz 

dzieciom, więc postaram się tego nie zepsuć. Wierzysz mi?

– Tak – powiedziała, dziwiąc się sama temu zapewnieniu. – Wierzę ci.

– Świetnie. Podyktuję ci adres. Masz długopis?

Sara  znała  ten  adres  na  pamięć.  Prawdę  mówiąc,  w  czasie  gdy  planowała 

zamach na Jima, kilkakrotnie krążyła samochodem pod  jego domem. Mieszkał w 

eleganckiej  dzielnicy,  zaledwie  o  kilka  ulic  od  jej  instytutu.  Udała  jednak,  że 

skrzętnie notuje wskazówki Jima.

– Doskonale – powiedział z werwą Jim. – Uprzedzę dzieci, że przyjdziesz. Ellie 

dostanie gorączki z emocji. Kiedy się czymś ekscytuje  – dodał miękkim tonem –

przycicha, blednie, a oczy robią się jej okrągłe jak spodeczki.

– Dziękuję – rzekła Sara. – Bardzo ci dziękuję.

– Nie ma za co. Pamiętaj tylko, że gdybyś zmieniła zdanie i zechciała zobaczyć 

się ze mną, ja także będę się cieszył jak dziecko. Nie zapomnisz?

– Nie – odparła półgłosem, czując, że krew zaczyna jej szybciej krążyć. – Nie 

zapomnę.

–  Do  widzenia,  urocza  damo.  Dzięki  za  telefon  –  powiedział  i  odłożył 

słuchawkę, zostawiając Sarę sam na sam z jej myślami, wpatrzoną nieruchomo w 

aparat.

Jim także siedział długo w zadumie,  ze wzrokiem utkwionym w swój telefon. 

Doznawał  bardzo  mieszanych  uczuć,  ale  przede  wszystkim  cieszył  się  jak  mały 

chłopiec, że Sara zadzwoniła.

Oczywiście był świadom, że nie chodziło jej o niego. Postawiła sprawę jasno, 

że martwiła się tylko o dzieci. Ale jednak zadała sobie trud, żeby wywiedzieć się, 

kim jest i odnalazła go.

Zmarszczył czoło, patrząc nieruchomo  na przeciwległą ścianę, pod którą stała 

oszklona gablotka wypełniona jego sportowymi trofeami.

background image

Coś  mu  się  błąkało  po  głowie,  w  zakamarkach  pamięci,  jakieś  echo  takiego 

samego  głosu,  jakim  odezwała  się  Sara,  mówiąc  ze  śmiechem:  „Biedaczysko  z 

ciebie".  Gdzieś,  kiedyś,  słyszał  już  ten  głos.  Miał  doskonałą  pamięć  słuchową  i 

wiedział, że się nie myli. Nabierał coraz mocniejszego przekonania, że spotkanie z 

Sarą  nie  było  –  wbrew  pozorom  –  przypadkowe.  Musiała  go  chyba  znać  i  miała 

jakieś własne powody, dla których doprowadziła do zbliżenia między nimi.

– Jesteś już wolny, Jim?

Spojrzał ku drzwiom, w których stała pogodnie uśmiechnięta sekretarka.

– Tak, Shelley. Kogo tam masz? Czy to ktoś ważny?

– To senator – powiedziała, patrząc na niego z uwagą.

Uśmiech Jima zgasł momentalnie, twarz mu stężała.

– Dobrze, Shelley – opanował się momentalnie – poproś go.

Kiedy wyszła wziął z biurka mały jaspisowy przycisk do papierów i ścisnął go 

w dłoni, aż mu pobielały knykcie.

Jego rysy nie wyrażały już teraz żadnych emocji. Po chwili otworzyły się drzwi 

i do pokoju wszedł ojciec Jima.

–  Cześć  –  rzucił,  siadając  w  skórzanym  fotelu  naprzeciw  biurka.  –  Wesołych 

Świąt!

– Wesołych Świąt, tato – odpowiedział Jim zimno.

–  Jameson  Kirkland  Fleming  Ul  miał  sześćdziesiąt  trzy  lata,  ale  wciąż  był 

atrakcyjnym  mężczyzną  i  trzymał  się  doskonale.  Miał  gęste  szpakowate  włosy, 

jasnoniebieskie  oczy  i  opaloną  twarz,  a  jego  wciąż  szczupła  sylwetka  zachowała 

wiele z tężyzny młodych lat. Patrząc na niego, Jim mógł widzieć siebie, niczym w 

lustrze  pokazującym  przyszłość.  Senator  nosił  szare  miękkie  buty  z  cholewami, 

czarne  spodnie  z  ostrymi  kantami,  kosztowny  tweedowy  blezer,  śnieżnobiałą 

koszulę i bezbłędnie zawiązany krawat.

Stary dba o siebie, nie ma co, niechętnie skonstatował w duchu Jim. Cokolwiek 

by się o nim myślało, trzeba przyznać, że sprawia korzystne wrażenie.

– Jak leci, synu? – rzucił lekko senator, jak gdyby widywali się codziennie, a 

nie raz do roku.

– Świetnie, tato – odparł Jim zwięźle. – Po prostu świetnie.

background image

–  Interesy  idą  dobrze?  –  zapytał,  rozglądając  się  po  gustownie  urządzonym 

gabinecie.

Gdyby nie te zaciśnięte kurczowo dłonie na poręczach fotela można by sądzić, 

że stary jest na pełnym luzie, pomyślał Jim.

– Tak – odpowiedział zdawkowo. – Dość dobrze. Jakoś sobie dajemy radę.

Senator  kiwnął  głową,  odchrząknął  i  spojrzał  na  syna  z  nagłym  przebłyskiem 

bojaźni w oczach.

– Pomyśleliśmy... – zaczął i umilkł, a Jim czekał spokojnie na dalszy ciąg, nie 

zamierzając przyjść mu z pomocą.

– Pomyśleliśmy z ciotką Maureen, że może chciałbyś spędzić z nami święta na 

ranczo. Byłoby miło, gdybyś... Chciałaby ci przyrządzić to, co lubisz i widzieć cię 

choć raz przy rodzinnym stole w Boże Narodzenie.

Oczy Jima pociemniały w nagłym gniewie.

–  Słuchaj  –  powiedział,  tłumiąc  wściekłość  –  dlaczego  co  roku  z  tym 

wyskakujesz?  Kiedy  wreszcie  mnie  zrozumiesz?  Nie  mamy  już  sobie  nic  do 

powiedzenia. Dawno temu oświadczyłem ci,  co o tobie  myślę, a ty odpłaciłeś mi 

się tym samym. Nie ma już o czym mówić, tato. Może byś wreszcie dał sobie z tym 

spokój?

–  A  kto  powiedział,  że  ma  to  trwać  zawsze,  synu?  Minęło  już  prawie 

siedemnaście  lat  od  śmierci  twojej  matki  i  więcej  niż  dziesięć,  odkąd  opuściłeś 

dom. Czas wiele zmienia.  Ludzi także. Może jestem dziś  innym człowiekiem niż 

dawniej?

–  Wątpię  –  rzekł  wyniośle  Jim.  –  ty  jesteś  jak  prawo  natury.  Nigdy  się  nie 

zmienisz.

–  Ani  ty,  jeśli  będziesz  trwał  w  uporze.  Ziemia  wymaga  uprawy,  związki 

między ludźmi również. Nie można się zdawać tylko na przypadek.

– Zastanawiam się – rzekł Jim, obrzucając ojca zdumionym spojrzeniem – czy 

zdajesz sobie sprawę, – jak paradoksalnie brzmią te słowa w twoich ustach. Jeżeli 

ktoś  miałby  mnie  pouczać,  czym  są  związki  międzyludzkie  to  –  na  Boga!  –  z 

pewnością nie ty. Zapadło milczenie. Wreszcie przerwał je senator.

–  Wiem,  że  mnie  nie  lubisz,  Jim  –  powiedział  –  i  wiem  z  jakiego  powodu. 

Uważam  też,  że  w  jakiejś  mierze  masz  rację.  Ale  czy  ze  względu  na  ciotkę  nie 

background image

moglibyśmy zawrzeć rozejmu? Mo bardzo by chciała żebyś przyjechał na Święta.

– Widuję się z ciotką od czasu do czasu. Nie muszę w tym celu wstępować pod 

twój dach. Ona to rozumie.

– Zawzięty z ciebie człowiek, synu rzekł Fleming senior, potrząsając głową. –

Ogromnie  zawzięty.  Przykro  mi – dodał  i  podniósł  się  do  wyjścia,  obserwowany 

obojętnie przez Jima.

–  Któregoś  dnia  –  odezwał  się,  przystając  przy  drzwiach  –  wkroczy  w  twoje 

życie  kobieta,  na  której  ci  będzie  zależało.  Mam  nadzieję,  że  wówczas  –  dla 

twojego  własnego  dobra  –  zdobędziesz  się  na  wyrozumiałość  i  trochę  ciepła.  Bo 

jeśli  pozostaniesz  nadal  taki  zimny  i  bezwzględny,  stracisz  ją  razem  z  szansą  na 

szczęście.

W oczach Jima zamigotały groźne ogniki, ale opanował się i skinął ojcu głową, 

patrząc bez słowa, jak zamykają się za nim ciężkie dębowe drzwi.

Po  części  żałował,  że  odniósł  się  tak  opryskliwie  i  wrogo  do  prośby  ojca. 

Czasem  prawdziwie  chciał  wykrzesać  z  siebie  w  stosunku  do  niego  więcej 

łagodności i zrozumienia. Z drugiej strony jednak, żarzył się w nim zapiekły gniew, 

podsycany wciąż żywą pamięcią o cierpieniach matki. Jim nie mógł zapomnieć jej 

łez  i  bolesnej  udręki,  z  jaką  wyczekiwała  na  próżno  ciepła  i  miłości  od  swego 

samolubnego, władczego męża.

Zabił  ją,  myślał  Jim.  Równie  dobrze  mógłby  jej  strzelić  w  skroń.  Jak  mam  o 

tym zapomnieć? Jak mogę przebywać w jego towarzystwie, śmiać się i udawać, że 

wszystko jest w porządku po tym, co zaszło?

Przypomniał sobie słowa jakie na odchodnym wypowiedział ojciec i nie mógł 

się nadziwić jego tupetowi.

Jim  był  pewien,  że  jeśli  natrafi  na  kobietę  swego  życia,  będzie  ona  czulej 

traktowana i bardziej kochana, aniżeli żona jego ojca.

Wstał z fotela i niespokojnie zaczął chodzić po pokoju.

Wreszcie wyjął z szafy swoją skórzaną kurtkę, wciągnął ją na siebie i wszedł do 

sekretariatu.

– Nie będzie mnie do końca dnia Shelley. Gdyby było coś ważnego, zadzwoń 

wieczorem do domu. Reszta niech zaczeka do jutra.

background image

–  Dobrze  –  rzekła  Shelley,  zatrzymując  z  wahaniem  palce  nad  klawiszami 

komputera.  –  Co  do  jutra  –  to...  –  zarumieniła  się  lekko  –  obiecałam  mojemu 

chłopakowi, że pójdziemy do jego rodziców, a w zeszłym tygodniu powiedziałeś, 

że mogę mieć wolne, ale jeśli trzeba, to przyjdę jutro.

– Nie, nie – odparł pospiesznie Jim. – Zapomniałem o tym wolnym dniu. Będę 

tu jutro cały czas, ale chyba niewiele się będzie działo. Wesołych Świąt, Shelley.

– Wesołych Świąt powiedziała rozpromieniona.

– Ale Jim – dodała ostrożnie – czy wszystko w porządku?

– Co masz na myśli?

– Och, nie wiem. Ostatnio wyglądałeś kiepsko, jakby zmęczony, albo co.

– Kłopoty rodzinne – rzekł z bladym uśmiechem.

– Kłopoty rodzinne, Shelley.

Oczywiście  nie  mówił  jej  nic  o  swoich  nowych  obowiązkach.  Pomny  na 

złowieszcze  przepowiednie  Billiego,  trzymał  je  w  sekrecie,  w  obawie  przed 

zakusami  Opieki  Społecznej.  Wtajemniczona  była  siłą  rzeczy  Maude,  ale  ona 

przysięgła nie pisnąć nikomu ani słowa.

Toteż Shelley, słysząc o kłopotach rodzinnych, przypuszczała, że nawiązuje do 

wizyty  senatora  który  zjawiał  się  co  roku  o  tej  porze,  starając  się  nadaremnie 

namówić Jima do wspólnego spędzenia świąt.

– Ciężka sprawa – powiedziała, kiwając ze zrozumieniem kędzierzawą główką. 

– Kochana rodzinka może człowieka wykończyć. Wiem coś o tym, wierz mi. Jim 

uśmiechnął się rozbawiony i wyszedł z biura.

– Mówi pan, że nigdy tu nie przychodziła? Nigdy?

– pytał z niedowierzaniem Jim.

–  Tylko  tamtego  wieczoru  –  odpowiedział  barman,  kończąc  polerowanie 

kolejnej szklanki.

– Ale przecież... zdawało mi się, że bywała tu dość często.

– No to, dlaczego nigdy pan jej przedtem nie widział?

– Przychodzę tu tylko w poniedziałki – rzekł Jim.

– Myślałem, że zjawia się tu na przykład w weekendy...

– Nigdy – oświadczył kategorycznie barman. – Nigdy jej u nas nie widziałem. 

Tylko ten jeden raz.

background image

– Jest pan tego absolutnie pewny? Nie myli się pan?

Barman znieruchomiał z następną szklanką w dłoniach.

–  Wiesz  co,  synu?  –  powiedział  pogodnie.  –  Mam  już  swoje  lata,  żonę  i 

zapuściłem sobie brzuszek, ale  wciąż jestem mężczyzną. Myśli  pan,  że  mógłbym 

przeoczyć taką wystrzałową babkę?

–  Rozumiem  –  uśmiechnął  się  Jim.  –  Chyba  będę  musiał  popytać  w  innych 

barach.

– Odstawił pusty kieliszek, włożył kurtkę i ruszył ku wyjściu.

Pub  był  prawie  pusty,  co  pogłębiało  jeszcze  nękające  Jima  poczucie 

samotności.

– Hej, proszę pana! – zawołał za nim barman. – Wesołych Świąt Mam nadzieję, 

że znajdzie ją pan.

– Dzięki – odparł. – Ja też.

Brnął  przez  zaśnieżone  ulice  i  odwiedzał  na  próżno  jeden  bar  po  drugim. 

Popadał  stopniowo  w  coraz  większe  przygnębienie.  Nikt  nigdzie  nie  widział 

kobiety odpowiadającej jego opisowi.

Być  może,  przypuszczał  Jim,  uczęszcza  zwykle  do  lepszych  lokali,  w 

elegantszej  części  miasta,  a  tu  znalazła  się  przypadkiem?  W  takim  razie,  jak  ją 

znaleźć?  Nie  mógł  przecież  obejść  wszystkich pubów  i  restauracji.  Poza  tym  nie 

miał nawet jej fotografii i w gruncie rzeczy tracił tylko czas.

Zaczynał  żałować  danej  jej  dziś  obietnicy.  Kobietą  której  szukał,  z  którą  tak 

mocno pragnął się znów spotkać,  będzie jutro w jego własnym mieszkaniu. A on 

przyrzekł,  że  zejdzie  jej  z  drogi.  Dał  nawet  słowo,  że  nikt  nie  będzie  jej 

szpiegować.

No cóż, nie ma rady, uczciwy człowiek nie rzuca słów na wiatr.

Gorączkowo starał się znaleźć jakieś inne wyjście, inny sposób wykrycia, kim 

ona jest i gdzie mieszka.

Po  namyśle  postanowił,  że  napisze  do  niej  list  i  poprosi  Maude,  żeby  go  jej 

dała. Wyzna, jak bardzo mu zależy na spotkaniu, podkreśli, że gotów jest przyjąć 

wszelkie warunki, że zostawi jej inicjatywę i swobodę działania.

Podniesiony  na  duchu  swym  planem,  wsiadł  w  samochód  i  skierował  się  do 

domu.  Po  drodze  bębnił  niedbale  palcami  po  kierownicy,  pogwizdywał  w  rytm 

background image

nadawanych przez radio kolęd i układał sobie w głowie list.

Równocześnie  jednak  nawiedzała  go  wciąż  myśl,  że  już  kiedyś  tę  kobietę 

spotkał, tyle że w całkiem innych okolicznościach. Pamiętał jej twarz i głos, ale nie 

potrafił jej ulokować w żadnym kontekście. Gdyby mu się to udało, reszta poszłaby 

jak z płatka, dowiedziałby się o niej wszystkiego.

Zasępił  się  znów,  ale  po  chwili  otrząsnął  się  z  przykrego  nastroju  i  zwrócił 

myśli  ku  oczekującym  go  dzieciom  i  Maude,  która  z  pewnością  przygotowała 

pyszną kolację.

background image

Rozdział 6

Senator  Fleming  podjechał  swoim  białym  lincolnem  pod  rząd  garaży. 

Wprowadził  wóz  do  wewnątrz,  wysiadł  i  poszedł  wzdłuż  długiego  szeregu 

lśniących aut do małego pomieszczenia na zapleczu budynku.

Zastał  tam  niedużego  człowieczka  w  nieokreślonym  wieku,  ubranego  w 

granatowy  kombinezon,  przykucniętego  nad  dużym  kartonowym  pudłem, 

wyścielonym workami. Na widok senatora mężczyzna uniósł pomarszczoną twarz i 

uśmiechnął się bezzębnie od ucha do ucha.

– Halo, Manny – odezwał się senator. – Jak się miewa suka?

– Baldzo dobzie – wyseplenił radośnie Manny. – Miewa się wybornie, płoszę 

pana. Sześciolo małych. Somulocze.

– Cieszę się – rzekł senator. – Miałeś rację, Manny. Nie spodziewałem się, że 

będzie już rodzić.

Nachylił  się  nad  pudłem  i  popieścił  jedwabiste  uszy  wielkiej  spanielki,  która 

wyczerpana,  lecz  triumfująca,  czuwała  nad  potomstwem.  Fleming  przyjrzał  się 

szczeniakom  i  pogłaskał  je  delikatnie,  bez  sprzeciwu  ze  strony  dumnej  matki. 

Następnie wyprostował się, poprawił kanty spodni i obrócił się ku wyjściu.

–  Jeszcze  coś,  Manny?  –  zapytał  –  Nie  przywieźli  słupków  do  płotu,  płoszę 

pana. Ja i chłopcy nie możemy lobić nic bez słupków.

– Dobrze, zaraz do nich zadzwonię.

– I ten nowy buhaj wyglądać trochę smutny.

– Smutny? Jak to?

–  No,  nie  za  dobzie,  wie  pan.  –  Manny  wykonał  wymowny  latynoski  gest.  –

Mozie tlochę choly, potrzeba tlochę witamin albo co...

–  Zajrzę  do  niego  i  zobaczę,  czy  nie  trzeba  wezwać  weterynarza.  Gzy  moja 

siostra widziała już szczeniaki?

–  Tym  razem  uśmiech  Manny'ego  zdawał  się  zagrażać  popękaniem  jego 

pobrużdżonych policzków.

– Panna Mo, być tu pławie całe lano. I dać już wszystkie imiona.

Senator  uśmiechnął  się  do  nadzorcy  i  wyszedł  z  garażu.  Odetchnął  głęboko 

background image

rześkim  popołudniowym  powietrzem,  mile  zdziwiony,  że  jest  o  tyle  czystsze  i 

świeższe niż w odległym ledwie o kilkanaście kilometrów mieście. Gospodarskim 

okiem rozejrzał się po rozległym terenie rancza. Na tle zmrożonego pejzażu, dom i

obejście  rysowały  się  raczej  ponuro,  ale  rzucało  się  w  oczy,  że  są  nienagannie 

zadbane,  żywopłoty  były  starannie  przystrzyżone,  z  kamiennych  schodków  i 

ścieżek odgarnięto do czysta śnieg.

Czasochłonna  kariera  polityczna  zmusiła  Jamesona  Fleminga  do  sprzedaży 

większej części posiadłości. To, co zostało, traktował raczej jako hobby niż źródło 

dochodu.  Niemniej  było  to  wciąż  kilkadziesiąt  hektarów,  na  których  pasło  się 

nieduże stado rasowego bydła i kilka pięknych koni. Poza tym okolica była śliczna 

i zawsze wracając tu odczuwał błogie bezpieczeństwo, jakie dają domowe pielesze.

Zawahał  się,  czy  nie  wstąpić  do  obory,  żeby  rzucić  okiem  na  buhaja,  który 

kosztował  go  ponad  czterdzieści  tysięcy  dolarów,  ale  ostatecznie  zdecydował,  że 

zrobi  to  potem  i  ścieżką  z  kamiennych  płyt  pomaszerował  do  domu.  Idąc 

przypomniał  sobie  spotkanie  z  Jimem.  Pamiętał  dokładnie  każde  słowo  ich 

rozmowy i myśl o niej odbiła się chmurą na jego twarzy.

Wszedł  do  holu,  zdjął  z  siebie  długie  skórzane  okrycie  z  futrzanymi 

przybraniami i rozejrzał się. Gdzieś z głębi domu brzmiał donośnie stereofoniczny 

„Mesjasz"  Haendla.  Majestatyczne  dźwięki  oratorium  spływały  w  dół  schodami, 

odbijały się od dębowych boazerii i oprawnych w ołów szyb, wprawiały w drżenie 

cienko rżnięte kryształy i opadały miękko na tureckie dywany.

Dom przesiąknięty był zapachem kwiatów, pasty do podłóg i pieczonego ciasta. 

Senator  pociągnął  z  uznaniem  nosem,  zanim  wyruszył  na  poszukiwanie  swojej 

siostry.

Przystanął  pod  sklepionym  w  łuk  wejściem  do  jadalni  i  o  mało  nie  parsknął

śmiechem.  Spod  dużego  rozsuwanego  stołu  sterczała  para  stóp  w  tenisówkach,  z 

tegoż rejonu dochodziły odgłosy głuchych uderzeń.

– Mo! – zawołał senator, zerkając pod stół. – Co, u licha, tam robisz?

Tenisówki  wyśliznęły  się  na  dywan,  ujawniając  odziane  w  dżinsy  nogi  i 

szczupły  korpus  w  różowej  trykotowej  koszulce.  Następnie  wynurzyła  się  także 

głowa Maureen Fleming, a po chwili cała jej postać przyjęła pozycję pionową. W 

ręku trzymała odrapaną oliwiarkę z długim dziobkiem.

background image

–  Cholerny  stół  się  pozasychał  –  oświadczył;  z  powagą.  –  Trochę  go 

naoliwiłam,  już  po  wszystkim  Jameson  uśmiechnął  się  do  siostry.  Wciąż,  jak 

kiedyś, nazywał ją „małą", chociaż miała już pięćdziesiąt trzy lata.

Maureen  była  osobą,  na  którą  patrzyło  się  z  przyjemnością.  Niewysoka, 

ruchliwa, miała figurę młode dziewczyny. Jej twarz była także młodzieńcza, mimo 

zmarszczek  wokół  oczu  i  ust,  pokryta  zdrową  opalenizną,  nabytą  podczas 

wycieczek  narciarskich  na  połaci  za  ranczem.  Jak  wszyscy  Flemingowie  miała 

chabrowe oczy, a jej złocistorudawe włosy tu i tam przyprószała siwizna.

Kiedy po śmierci żony Jameson został sam w wielkim domu z piętnastoletnim 

wówczas  Jimem,  Maureen  przyjechała  na  ranczo,  aby  pomóc  bratu  przez  kilka 

pierwszych  najtrudniejszych  tygodni.  Miała  wtedy  trzydzieści  pięć  lat  i  dwa 

małżeństwa  za  sobą.  Z  pierwszym  mężem  się  rozwiodła,  drugi  zmarł  na  raka. 

Wyglądało na to, że czekają smutne samotne życie, toteż bardzo chętnie zajęła się 

gospodarstwem brata i wkrótce stała mu się nieodzowna. Jej wizyta rozciągnęła się 

na miesiące, później na lata i obecnie senator zastanawiał się, jakby sobie bez niej 

dawał radę.

– Po co majstrowałaś przy tym stole, Maureen?

– Mówiłam ci, że się zesechł. Nie daje się rozsunąć, żeby można było włożyć 

klapy, więc pomyślałam. ..

– Mo, nie będziemy potrzebowali go rozsuwać. Będziemy tylko we dwoje, no i 

Manny, Tom, Clarice i Eloise.

Maureen spuściła głowę, wbijając wzrok we wzory dywanu.

– On nie przyjedzie, Mo. Próbowałem go przekonać, ale nie zmienił zdania. Już 

nigdy tu nie wróci.

– Och, Jamie... – westchnęła żałośnie, spoglądając na brata ze współczuciem.

–  Jaka  szkoda,  że  nie  można  zacząć  wszystkiego  od  nowa,  Mo  –  powiedział 

nagle,  patrząc  na  bożonarodzeniowe  przybranie  na  środku  stołu.  –  Gdyby  życie 

dawało nam drugą szansę, wszystko mogłoby potoczyć się lepiej, prawda?

–  Ależ  dostajemy  drugą  szansę,  Jamie  –  rzekła  z  przekonaniem.  –  Zawsze. 

Przyjdzie  i  nasza  kolej.  Pewnego  dnia  Jim  zrozumie,  że  każdy  medal  ma  dwie 

strony i że ty masz własny punkt widzenia, tak samo, jak i on. Zaczekamy, Jamie. 

On kiedyś powróci.

background image

Senator potrząsnął głową ze sceptycznym uśmiechem.

– Chciałbym dzielić twój optymizm, mała. Ale przecież rozmawiam z nim rok 

w rok, a on jest jak bryła lodu. Ani odrobiny ciepła, nieustępliwy jak skała.

–  Taki  sam  uparciuch  jak  jego  papa.  Niedaleko  pada  jabłko  od  jabłoni  –

powiedziała Maureen z miętym uśmiechem.

Jameson wyjął jej z rąk oliwiarkę.

– Nie będziemy o tym więcej mówić, Mo. Spędzimy święta w naszym gronie i 

ani słowa o Jimie, dobrze? Zaniosę to z powrotem do garażu. Będę musiał później 

spojrzeć na tego nowego buhaja. Manny powiada, że jest „tlochę smutny".

– Widziałeś szczeniaki? – spytała z rozjaśnioną twarzą. – Prawda, że śliczne?

–  Absolutnie.  Miałaś  słuszność.  Ten  pies  Willoughby'ego  świetnie  się  spisał. 

Trzeba będzie  znów skorzystać  z  jego usług.  Ale,  ale...  czy dzwonili z  tartaku w 

sprawie słupków? Manny twierdzi...

Nie przestając mówić, senator ujął siostrę energicznie pod ramię i wyprowadził 

ją do holu. Wychodząc obejrzał się i zatrzymał smętnie wzrok na stole, pośrodku 

którego  widniały  gałązki  jałowca  i  ostrokrzewu.  Następnie  szybkim  ruchem 

nacisnął wyłącznik i pokój pogrążył się w ciemności.

Obładowana  pakunkami  Sara,  rozglądała  się  nerwowo  po  holu  wieżowca  w 

którym mieszkał Jim Fleming. Nie dostrzegła nic podejrzanego, ale wciąż dręczył 

ją  lęk,  że  w  każdym  załomie  ściany,  za  każdą  kolumną  czają  się  tropiący  ją 

prześladowcy.

Ze  strachu,  że  Jim  może  ją  zdemaskować,  nie  przyjechała  własnym  wozem, 

lecz wzięła taksówkę. Kierowca stał właśnie za nią także objuczony paczka mi.

– Czy coś nie tak, proszę pani? – spytał. – O co chodzi?

–  Nic,  nic  –  odrzekła,  ujęta  jego  troskliwością  i  rozejrzała  się  jeszcze  raz  po 

holu,  w  którym  nie  było  nikogo,  prócz  krzepkiego  siwowłosego  portiera, 

obserwującego ich z grzeczną rezerwą ze swojej kabiny.

– Może pomogę pani zawieźć to wszystko na górę? – zapytał taksówkarz.

– Nie, dziękuję – rzekła Sara. – Już sobie poradzę. Bardzo dziękuję.

Złożyła  prezenty  na  małej  kozetce  przy  wejściu  i  wręczyła  kierowcy 

wyszperany w torebce banknot, uśmiechając się wstydliwie, po czym podeszła do 

background image

odźwiernego.

– Przepraszam – odezwała się nieśmiało. – Mam tu trochę paczek. Chciałabym 

dostarczyć je do mieszkania. .. pana Jima Fleminga. Czy mogłabym...

–  Ależ  oczywiście  –  powiedział  odźwierny.  –  Pan  Fleming  uprzedził  mnie  o 

pani przyjściu. Pomogę pani ulokować to w windzie.

– Bardzo pan uprzejmy. Jest tego sporo.

Przestąpiła  w  ślad  za  nim  próg  dźwigu,  a  kiedy  stalowe  drzwi  się  zasunęły, 

serce zaczęło jej bić jak młotem.

–  Mrozek  wciąż  trzyma  –  zagaił  grzecznie  odźwierny.  –  Ale  święta  powinny 

być mroźne i śnieżne, prawda?

– Tak – bąknęła Sara. – Oczywiście.

Znienacka naszła ją przeraźliwa pewność, że została oszukana przez Jima, który 

czeka na nią w mieszkaniu i zmusi ją do wyjawienia kim jest i dlaczego mu uległa.

– Jesteśmy na miejscu, proszę pani – odezwał się odźwierny. – Da sobie pani 

radę z tym bagażem? Coś blado pani wygląda.

–  Czuję  się dobrze, dzięki – odparła  Sara,  wychodząc na  wyłożony dywanem 

korytarz.

uśmiechnęła  się  z  wysiłkiem,  zacisnęła  usta  i  z  udaną  obojętnością 

pomaszerowała za portierem ku drzwiom, na których widniała skromna mosiężna 

tabliczka z napisem:, J. K. Fleming".

Drzwi  otworzyła  pulchna  kobieta  w  welwetowym,  pomarańczowym  dresie,  o 

krągłej różowej twarzy, otoczonej siwymi loczkami.

– Pani jest pewnie... Maude – wyjąkała Sara. – Przyniosłam trochę drobiazgów 

dla dzieci.

–  Tak  jest,  proszę.  Jim  spodziewał  się,  że  pani  przyjdzie  –  powiedziała 

pogodnie, patrząc roześmiana na odźwiernego, który wlepiał w nią wzrok pełen –

uwielbienia. – Siedzi jeszcze w biurze, ale dzieci są w domu, nawet Billie.

Portier wycofał się z widoczną niechęcią w głąb korytarza na odchodnym rzucił 

powłóczyste spojrzenie pod adresem Maude, która zaraz wzięła od Sary płaszcz i 

szalik,  ulokowała  prezenty  na  stoliku  w  przedpokoju  i  wprowadziła  gościa  do 

living-roomu.  Sama  dyskretnie  oddaliła  się  do  kuchni,  pomrukując  coś  na  temat 

kawy.

background image

Wchodząc  do  pokoju  Sara  drżała  z  podniecenia,  brakowało  jej  tchu.  Mimo 

przestronności,  living-room  robił  wrażenie  ciasnego,  wszędzie  rozrzucone  były 

zabawki  i  dziecięce  ubranka  a  przestrzeń  przy  ścianie  okiennej  wypełniała  duża 

białą  kołyska  i  stół  do  przewijania  dziecka.  Jeden  kąt  zajmowała  ogromna,  gęsta 

choinka, lśniąca od ozdób. W jej pobliżu, na koźlej skórze, siedział Arthur i walił

drewnianą  łyżką  w  aluminiową  patelnię.  Obok  niego  przycupnął  tłusty  czarny 

piesek  i  szarpał  zębami  skraj  dywanu,  warczał  przy  tym  gniewnie,  wijąc  się 

gwałtownie i majtając długimi uszami.

Nie  opodal,  na  skórzanej  wersalce,  siedzieli  obok  siebie  Billie  i  Ellie,  cisi  i 

skupieni.  Nie wyglądali już tak mizernie jak tamtej  pamiętnej nocy,  ale mieli ten 

sam wyraz twarzy. Billie był wyraźnie naburmuszony, wzrok miał czujny, patrzył 

na  Sarę  nieomal  wilkiem.  Ellie  zbladła,  rozwarła  szeroko  oczy,  buzia  jej 

zesztywniała,  w  cienkich  rączkach  zaciskała  kurczowo  leżącą  na  jej  kolanach 

poduszeczkę.

Sara  przeszła  niepewnym  krokiem  przez  pokój  i  przykucnęła  przy  Arthurze, 

który podniósł na nią błyszczące oczy, nie przestając bębnić w patelnię.

Sara  zaśmiała  się  i  wzięła  go  na  ręce.  Wydał  jej  się  cięższy  niż  przedtem, 

miękki  jak  niedźwiadek,  w  ciepłych  ogrodniczkach  i  hokejowym  sweterku,  –

Cześć, Arthurku – szepnęła Sara. – Jak się miewasz? – spytała, pocierając nosem o 

jego tłusty karczek, a malec zachichotał radośnie.

Opierając  go  sobie  o  ramię  podeszła  do  Ellie  i  pogładziła  ją  delikatnie  po 

włosach.

– Cześć, Ellie – powiedziała. – Wyglądasz wspaniale w tej bluzeczce. To twój 

kolor.

–  To  Maude  mi  ją  podarowała  –  wyjaśniła  Ellie,  a  policzki  jej  poróżowiały, 

przybierając barwę ubioru, o którym była mowa. – Należała do jej wnuczki.

– Leży na tobie jak ulał.

Ellie ścisnęła mocniej poduszkę, odsunęła się, aby zrobić Sarze miejsce między 

sobą a Billiem i zerknęła krzywo na Arthura, który wczepił piąstkę we włosy Sary i 

ciągnął co sił.

Sara łagodnie wyzwoliła włosy z uścisku małego i oddała mu drewnianą łyżkę. 

Przyglądał się jej  chwilę z zadowoleniem, po czym zaczął się wyrywać, szukając 

background image

wzrokiem  patelni.  Posadziła  go  więc  z  powrotem  na  podłodze,  on  zaś  od  razu 

wznowił swój koncert.

–  Jak  się  masz,  Billie?  –  Sara  zwróciła  się  z  kolei  do  siedzącego  obok  w 

milczeniu chłopca.

– Świetnie – mruknął, nie patrząc jej w oczy.

– O co chodzi, Billie? – spytała łagodnie. – Czy jest coś, co cię gnębi?

Chłopak  zbladł  tak  mocno,  że  można  było  bez  trudu  liczyć  mu  piegi  na 

policzkach.

– To – wybuchnął, zataczając dłonią krąg po pokoju, od choinki, po bawiące się 

dziecko. – To mnie gnębi, jeśli chce pani wiedzieć.

– Co w tym złego, Billie? Czemu się martwisz?

– Przecież to nie może trwać. I co się potem z nami stanie?

– O co chodzi?

– Och, niech pani przestanie – rzekł szorstko. – Nie jestem głupi, Pan Fleming 

ściągnął nas tutaj, jak znalezione kocięta. Ale nie wolno mu tu nas trzymać. Już się 

go  zaczęli  czepiać.  I  skończy  się  na  tym,  że  będziemy  musieli  zmykać  przed 

Opieką Społeczną. A czy po tym wszystkim – Billie uniósł rękę, powtarzając swój 

wymowny gest – będę mógł wrócić z  nimi  tam, skąd  przyszliśmy?  No, czy będę 

mógł?

Sara objęła ramieniem Ellie, która zaczęła cicho płakać.

– Billie... – odezwała się Sara. – Czy ty nikomu nie ufasz? Nie wierzysz w to, 

co powiedział pan Fleming, że będziemy się wami opiekować i że nie pozwolimy 

was rozdzielić?

–  Jakim  sposobem?  –  spytał  ostro.  –  Na  Maude  nie  można  liczyć.  Jej 

mieszkanie  jest  jeszcze  mniejsze  od  tego,  a  poza  tym  w  przyszłym  tygodniu 

wyjeżdża. A ten blok jest tylko dla bezdzietnych lokatorów. A pani, jak może nam 

pomóc? Jim nawet nie wie, jak się pani nazywa. Powiedział mi to.

– To prawda – odrzekła Sara. – Ale to wcale nie znaczy, że nie potrafię wam 

pomóc. Chciałabym, Billie, żebyś choć trochę nam wierzył.

– Nie wierzę nikomu – oznajmił chmurnie.

– uwierz komuś, a zostaniesz wykołowany. W to tylko wierzę.

Od odpowiedzi uwolniło Sarę raptowne wejście Maude.

background image

– Hej, paniczu – rzekła z błyskiem w oku.

– Wierz sobie, w co chcesz, a ja sądzę, że nasz gość jest chyba zmarznięty oraz 

głodny i chętnie napije się kawy i spróbuje tych ciasteczek, które upiekłyśmy rano 

z Ellie. Mam rację?

–  Tak,  Maude  –  odparła  Sara,  uśmiechając  się  do  niej  z  wdzięcznością.  –

Wspaniała propozycja.

–  Doskonale.  A  teraz,  Ellie,  idź  do  kuchni  i  ustaw  wszystko  na  tacy.  A  ty, 

Billie, weź prezenty, które pani przyniosła, połóż je pod choinką i nie pozwól, żeby 

–  Lancelot  się  do  nich  dobrał.  Zaś  tobie,  młody  człowieku  –  powiedziała  do 

Arthura, biorąc go pod pachę – trzeba zmienić pieluszkę. Najwyższy czas na to.

Zaniosła szamoczącego się niemowlaka na stół, a Ellie niechętnie puściła rękę 

Sary i podniosła się z wersalki.

– Pójdę z tobą, Ellie – powiedziała Sara i pomogę ci trochę.

Kiedy  wychodziły  do  kuchni,  Arthur  gaworzył,  machając  gołymi  nóżkami, 

przewijany  przez  Maude,  a  Billie  klęczał  przy  choince,  układając  prezenty 

odpychał delikatnie Lancelota, który próbował rozwiązać zębami wstążkę na jednej 

z paczek. Pies cofał się, ujadając żałośnie, Arthur piszczał, Maude zanosiła się od 

śmiechu, a Sara i Ellie w drzwiach trzymały się za boki. Sara zapomniała nagle o 

wszystkich swoich obawach. Zakosztowała cudownego smaku domowego ciepła i 

od dawną nie była taka szczęśliwa.

Jim przystanął przed drzwiami swojego mieszkania i serce zabiło mu mocniej. 

Wiedział,  że  ulega  złudzeniu,  bo  z  pewnością  jego  tajemnicza  nieznajoma  już 

wyszła.  Możliwe  zresztą,  że  w  ogóle  się  nie  pojawiła.  Mimo  to  czuł  suchość  w 

ustach, a serce mu łomotało jak sztubakowi, który pierwszy raz idzie na randkę z 

dziewczyną.

Wszedł  do  przedpokoju,  zdjął  kurtkę  i  zajrzał  do  living-roomu.  Zauważył,  że 

pod  choinką  przybyło  kolorowych  paczuszek,  ale  tej,  która  je  przyniosła,  już  nie 

było. Billie gdzieś zniknął, a Ellie z nosem w książce kuliła się w rogu wersalki, 

Leżący  na  dywanie  Arthur  bawił  się  własnymi  palcami  u  rąk,  mrucząc  coś  w 

swoim  niemowlęcym  języku,  ujrzawszy  Jima,  przekręcił  się  na  brzuszek,  ze 

zdumiewającą  szybkością  przyczołgał  się  do  jego  stóp  i  chwycił  go  za  spodnie, 

background image

próbując podciągnąć się wyżej.

Jim  schylił  się  i  podniósł  go  wysoko  na  rękach,  a  rozpromieniony  dzieciak 

gulgotał z rozkoszy.

–  Cześć,  Ellie  –  powiedział  Jim.  –  Widzę,  że  są  jakieś  nowe  prezenty  pod 

choinką. Odwiedził was święty Mikołaj?

– To nasza Księżniczka – powiedziała Ellie z radosnym uśmiechem. – Jaka ona 

piękna, Jim – westchnęła – i jaka kochana.

– A jak była ubrana? – spytał Jim, po czym siadł obok Ellie.

– Miała szare spodnie – przypominała sobie Ellie. – Białą gładką bluzkę i taką 

małą wełnianą kamizelkę, szaroniebieską i... – urwała z braku odpowiednich słów –

pachniała wspaniale. Jak... jak kwiaty, kiedy świeci słońce.

Jim  pochłaniał  w  milczeniu  te  informacje,  melancholijnie  wspominając 

kwiatowo-słoneczny aromat owych perfum.

–  A  może  przypadkiem  spojrzałaś  przez  okno  i  zauważyłaś  jej  samochód?  –

spytał od niechcenia, czując się jak zdrajca.

– Tak, ale ona odjechała taksówką.

– Aha – westchnął rozczarowany. – I nie powiedziała ci też pewnie, jak ma na 

imię?

–  Nie.  –  Ellie  potrząsnęła  przecząco  głową.  –  Mówiła,  że  nie  może.  Ale 

obiecała, że niedługo znowu nas odwiedzi.

Wiadomość  ta  poprawiła  Jimowi  humor.  Podrzucił  wyżej  Arthura,  który  aż 

pokraśniał i zachłysnął się z emocji.

Weszła Maude, ubrana już do wyjścia, trzymając pod pachą wiklinową budkę, z 

której wystawał nos Lancelota.

–  Słyszałam,  że  wróciłeś  –  odezwała  się  do  Jima.  –  Na  mnie  już  czas,  mam 

jeszcze trochę świątecznych sprawunków do zrobienia.

– Dzięki za wszystko, Maude – powiedział Jim serdecznie. – Bez ciebie nigdy 

nie dałbym sobie rady.

– Drobiazg... – Machnęła lekceważąco ręką. – Dla mnie to była przyjemność. 

Jesteś  pewien  –  dodała  po  krótkiej  pauzie  –  że  możesz  sam  zostać  na 

gospodarstwie? To nie jest wcale łatwe. Ostatecznie mogłabym się jakoś wyłgać z 

tego  wyjazdu.  Wcale  nie  muszę  trawić  dwóch  tygodni  na  wywracaniu  się  na 

background image

śniegu.

–  Nie  bądź  śmieszna  –  odparł  stanowczo  Jim,  sadzając  Arthura  na  dywanie  i 

podnosząc się z miejsca. – Planowałaś tę wycieczkę od wieków. Nie będę miał tu 

żadnych problemów. Ellie pomoże mi przy Arthurze. Ona najlepiej wie, jak się nim 

opiekować.

– Co prawda, to prawda – powiedziała Maude i pogłaskała pieszczotliwie Ellie 

po głowie. – To istna mała mamusia.

– A jeśli chodzi o Billiego... – podjął Jim. – Nawiasem mówiąc,  co się z nim 

dzieje?

–  Bóg  raczy  wiedzieć.  Nie  mam  pojęcia  gdzie  się  to  chłopaczysko  podziewa 

całymi dniami, Ale był tu podczas wizyty tej pani. Dobre i to.

Jim  popatrzył  na  nią  uważnie  myśląc,  jak  niezwykle  szybko  zyskał  w  tej 

kobiecie wielkiego przyjaciela.

– Och, ona jest naprawdę boska – powiedziała miękko Maude. – Absolutnie bez 

zarzutu. Sama słodycz. Taka miła i nieśmiała.

– Nieśmiała? – zdumiał się Jim, pamiętając dobrze sposób, w jaki ta elegancka 

dama doprowadziła go do łóżka. – Odniosłaś wrażenie, że jest nieśmiała?

–  Absolutnie  –  stwierdziła  stanowczo  Maude.  –  Z  początku  była  bardzo 

zalękniona, umierała ze strachu, że wtargniesz tu raptem i weźmiesz ją do niewoli. 

Ale  później,  w  kuchni,  przy  kawie  i  ciasteczkach,  odprężyła  się  i  było  bardzo 

wesoło, prawda Ellie?

– Dziewczynka przytaknęła tak żywo, że Maude i Jim nie mogli powstrzymać 

uśmiechu.

– Gdzieś ty ją poznał? – wypytywała Maude.

– Jak to się stało, że byliście razem wtedy, gdy znaleźliście dzieci, a ty nawet 

nie  wiesz,  jak  się  nazywa?  Może  byś  opowiedział  mi  całą  tę  historię?  To  taka 

czarująca istota.

Jim poruszył przecząco głową.

– To poufna sprawa. Wyłącznie między  tą panią, a mną. Ale, ale... – spytał z 

nagła – czy dałaś jej mój list?

– Owszem, ale nie wzięła go z sobą. Nie chciała.

– Nie przeczytała go? – spytał Jim i serce mu zamarło.

background image

– Przeczytała, a jakże! Ach, to było takie zabawne, Jim. Dałam jej list, a ona –

jak  ci  powiedziałam  –  nie  chciała  go  zabrać,  ale  zgodziła  się  przeczytać,  co  tam 

napisałeś. Wyjęła z torebki ogromne okulary i buzia całkiem jej za nimi zniknęła. 

Strasznie  była  śmieszna  w  tych  wielkich  okularach.  Jak  skończyła  czytać, 

uśmiechnęła się, podała mi z powrotem list i prosiła, żeby ci podziękować.

– I to wszystko? – zapytał rozczarowany. – Tylko podziękować? Nic więcej?

–  Przykro  mi,  Jim.  –  Maude  poklepała  go  współczująco  po  ramieniu.  –  Ale 

mogę cię pocieszyć, że na – pewno znów tu przyjdzie. Wygląda na to, że przepada 

za dzieciakami.

Jim  uśmiechnął  się  blado,  a  Maude  zaczęła  się  długo  i  czule  żegnać  z  Ellie  i 

Arthurem.

– No – powiedziała wreszcie w progu, przyciskając mocniej do boku budkę z 

Lancelotem – do widzenia i wesołych świąt. Zobaczymy się za dwa tygodnie. Jim, 

czy aby na pewno dasz sobie ze wszystkim radę?

W odpowiedzi Jim posłał jej uśmiech, który miał świadczyć, że nie ma powodu 

do  niepokoju,  ale  sam  pełen  był  wątpliwości.  Zastanawiał  się,  gdzie  jest  Billie, 

kiedy Arthurowi zacznie się wykluwać następny ząb i co powie administratorowi, 

gdy ten znów zagadnie go o dzieci.

– Jasne, że tak – oświadczył z przekonaniem. – Baw się dobrze, mam nadzieję, 

że nie zapomnisz, jak się robi pług, bo okryłabyś mnie hańbą.

Maude  rozpromieniła  się  młodzieńczo,  pomachała  im  ręką  i  zjechała  na  dół, 

gdzie  odźwierny, jej  najnowszy  wielbiciel,  czekał  cierpliwie,  żeby odwieźć  ją  do 

domu.

Jim siadł znów na wersalce i sięgnął po wieczorną gazetę. Ellie przytuliła się do 

niego z książką w ręku, a pełzający po podłodze Arthur, cisnąwszy mu na kolana 

plastikowego królika wspiął się jego śladem. Jim przytrzymywał malca jedną ręką, 

a drugą przewracał stronice gazety.

–  Ellie  –  spytał  w  pewnej  chwili.  –  Czy  pamiętałaś,  żeby  wsunąć  Maude  do 

torebki tę kopertę, którą ci dałem?

Ellie skinęła głową.

–  Schowałam ją  na  sam  spód  i  znajdzie  ją  chyba  dopiero,  gdy  będzie  szukać 

kluczy pod drzwiami swojego mieszkania.

background image

– Sprytna z ciebie dziewczynka. Maude będzie się wściekać. Zarzekała się, że 

nie weźmie od nas ani centa ale przecież zasługuje na jakąś nagrodę, no nie?

Ellie przytaknęła i pogrążyła się w lekturze.

– Czy Maude zostawiła coś na kolację? – zagadnął ją Jim z nadzieją w głosie.

–  W  piecyku  jest  szynka  i  jakaś  śmieszna  potrawą  Maude  nazywa  ją 

„skalpowane ziemniaki".

Jim  poczuł,  jak  mu  ślina  nabiega  do  ust,  przysmak  Maude  przemówił  mu  do 

wyobraźni.

– A co z Billiem? – spytał. – Wróci niedługo?

– Nie tak zaraz. Ale nie martw się, przyjdzie później. Billie mówi, że mu się tu 

nie  podoba,  ale  ja  myślę,  że  tak  naprawdę  woli  być  tutaj,  niż  szwendać  się  po 

ulicach.  Nie  chce  tylko,  żebyśmy  o  tym  wiedzieli  –  dodała  z  przebłyskiem 

przenikliwości.

Jim skinął w milczeniu głową i zajął się znów gazetą, krzywiąc się od czasu do 

czasu, gdy Arthur przesadził w zapale nadgryzania mu wskazującego palca.

Ale  litery  skakały  mu  przed  oczami  i  nie  mógł  się  skupić.  Myślał  wciąż  o 

zagadkowej nieznajomej, czytającej jego list. Relacja Maude przypomniała mu coś. 

Był  przekonany,  że  kiedyś  widział  już  tę  kobietę  z  wielkimi  okularami  w  grubej 

oprawie.  Jej  obraz  tkwił  w  jego  podświadomości,  dręczył  go  swoją 

nieuchwytnością,  doprowadzał  do  pasji.  Było  to  w  jakimś  pomieszczeniu,  do 

którego  napływał  przez  otwarte  okno  zapach  sosen  i  świeżo  ściętej  trawy,  a  w 

pobliżu siedziała dziewczyna w wielkich okularach na nosie.

Ale gdzie to było? Kiedy?

Zgnębiony,  westchnął  boleśnie,  a  Ellie  popatrzyła  nań  z  zatroskaniem  i 

przywarła  mocniej  do  jego  boku.  Arthur  także  przez  chwilę  spojrzał  ze 

zdziwieniem  na  Jima,  ale  zaraz  ze  wzmożonym  zapałem  zaczął  się  znów  znęcać 

nad jego palcem.

Święta minęły pośród śmiechu i radości, nie znanych dotąd w mieszkaniu Jima. 

Dzieci  z  niezwykłą  łatwością  przywykły  do  zmiany,  jaka  zaszła  w  ich  życiu,  a 

zwłaszcza  Arthur,  który  baraszkował  z  taką  beztroską,  jakby  zawsze  opływał  w 

dostatki.

background image

–  To  jego  pierwsza  Gwiazdka  –  powiedziała  Ellie.  –  I  taka  piękna.  Może  i 

wszystkie następne będą podobne, a nie takie, jak...

– Jak co, Ellie? – zapytał Jim. – Powiedz, jakie były dotąd wasze święta?

–  Ellie  wzdrygnęła się  i  opuściła  głowę,  kryjąc  twarz  W  opadających  z  czoła 

włosach.

– Nie chciałabym o tym mówić – szepnęła. – Mama zwykle bardzo dużo piła 

podczas świąt – dodała z wysiłkiem. – Czasami nie było jej przez kilka dni i jeżeli 

Billie  nie  przyniósł  jakiegoś  jedzenia,  chodziliśmy  głodni.  Jak  myślę  o  Bożym 

Narodzeniu, to zaraz mi się przypomina ten okropny głód i tylko bym płakała.

– Boże – mruknął Jim, gładząc ją po głowie. – Tak mi przykro, Ellie.

– Nic nie szkodzi – powiedziała z uśmiechem. – Teraz jest nam dobrze i ty o 

nas  dbasz,  i  Maude,  i  Księżniczka,  i  już  nie  jestem  głodną.  Tak  się  objadłam 

czekoladą, że ledwo chodzę – dorzuciła figlarnie. – I popatrz na Arthura.

Chłopczyk  siedział  na  dywanie,  pochłonięty  bez  reszty  kupionym  przez  Sarę 

„malutkim  manipluatorem".  Szybko  pojął,  co  trzeba  zrobić,  aby  gwizdki 

zaświstały,  dzwoneczki  zadźwięczały,  małe  piłeczki  potoczyły  się  do 

przezroczystych  tulejek,  a  okienka  i  drzwi  otwierały  się  i  zamykały  w 

miniaturowym pałacu. Za każdym razem, kiedy mu się udało, wydawał zwycięski 

okrzyk i tłukł piąstkami o podłogę. Ellie uśmiechnęła się do niego i zajęła się swoją 

„układanką jubilerską" rozłożoną na stole jadalnym.

Tkwiła  przy  niej  godzinami, sklejając  wielobarwne muszelki i  tworząc  z  nich 

zawiłe desenie na szklanych kółkach i kwadracikach.

Jim  obserwował  zadumany,  z  jaką  wytężoną  uwagą  przykładała  się  do  tego. 

Musiał  przyznać,  że  Księżniczka  dobrze  wiedziała,  czym  zrobi  przyjemność 

dzieciom.  Nawet  Billie  był  bez  wątpienia  zadowolony  ze  swojego  sprzętu 

wędkarskiego  i  często  go  lustrował,  obracając  w  palcach  lśniące  przynęty  i 

spławiki, i zgłębiał tajniki nawijania żyłki na szpulę oraz mocowania haczyków i 

linek ciężarkowych.

– Ellie – zapytał raptem Jim – czy mogłabyś kiedyś sama dopilnować Arthura?

Dziewczynka spojrzała na niego zdziwiona.

–  Przecież  nieraz  pilnowałam  go  sama  całymi  dniami.  I  był  wtedy  dużo 

mniejszy niż teraz.

background image

– Prawda, prawda – rzekł nieco zawstydzony.

– Zapomniałem, jaka z ciebie zaradna osóbka.

– Czy wyjeżdżasz gdzieś? – spytała.

– Nie, ale pomyślałem, że moglibyśmy się wybrać z Billiem na wędkowanie w 

przeręblu i wypróbować jego ekwipunek.

– Och, Jim! – zawołała Ellie. – Cudownie! Billie by się strasznie ucieszył.

– Nie jestem taki pewien – rzekł smutno Jim.

– Billie chyba nie za bardzo mnie lubi.

– Oczywiście, że cię lubi. Jesteś najlepszym człowiekiem na świecie i Billie o 

tym wie. Trochę się boczy, ale to wszystko.

– Martwi się, co się z wami stanie?

Ellie skinęła głową.

– On mówi, że za miesiąc nas stąd wyrzucą. Powiedział mu to pewien człowiek, 

kiedy  zjechał  na  dół  ze  śmieciami.  Mówił  mu,  że  do  końca  stycznia  musimy  się 

wynieść.

–  To  niezupełnie  tak  –  powiedział  Jim.  –  Jestem  pewien,  że  pan  Clement  w 

razie potrzeby zgodzi się na miesiąc zwłoki.

– Ale tutaj i tak nie wolno nam zostać. Nie możemy też przenieść się do Maude 

i nawet nie wiemy, jak się nazywa Księżniczka. To bardzo martwi Billiego. On po 

prostu nie ma nas dokąd zabrać.

–  A  ty,  Ellie?  Ty  się  nie  martwisz?  Wiesz  o  tych  wszystkich  kłopotach  i  nie 

gnębi cię to?

Ellie odłożyła na bok małe szczypczyki do muszelek i popatrzyła przeciągle na 

Jima.

–  Martwiłabym  się  –  powiedziała  w  końcu  –  gdyby  nas  wzięła  Opieka 

Społeczna.  Wtedy  zwariowałabym  ze  strachu.  Ale  wiem,  że  Billie  na  to  nie 

pozwoli, uciekniemy tak, jak przedtem i jakoś to będzie.

–  Ależ,  Ellie,  czy  mogłabyś  znów  żyć  w  takim  miejscu  jak  poprzednio? 

Cierpieć zimno i głód? Czy zniosłabyś to?

–  Gdybym  musiała...  Widzisz  –  rzekła  spokojnie  –  teraz  to  byłoby  inaczej. 

Nawet,  gdyby  było  bardzo  ciężko,  zawsze  mogłabym  pomyśleć  o  tym,  jak 

mieszkaliśmy  u  ciebie  i  od  razu  zrobiłoby  mi  się  lżej.  Na  przykład  jednego  dnia 

background image

myślałabym o Maude i Lancelocie, a innego dnia o tym, jak nas zabrałeś w Boże 

Narodzenie  do  tej  fikuśnej  restauracji,  a  kiedy  indziej  o  tym,  jak  przyszła 

Księżniczka  z  prezentami.  Mam  tyle  miłych  rzeczy  do  wspominania.  Na  pewno 

byłoby mi łatwiej.

Jim  odchrząknął,  podniósł  dyskretnie  dłoń  do  oczu  i  zainteresował  się  nagle 

tym, co robi Arthur. Po chwali – już opanowany – zwrócił się do Ellie.

–  Słuchaj,  dziecko  –  powiedział  spokojnie.  –  Nigdy  do  tego  nie  dojdzie.  Nie 

wrócisz nigdy do żadnej nory i nie będziesz żyła wspomnieniami. Będziesz miała 

opiekę  i  Arthur  zostanie  przy  tobie.  Możesz  to  powtórzyć  Billiemu.  W  razie 

konieczności podnajmę komuś to  mieszkanie, kupię domek i nikt nie będzie miał 

prawa was z niego usunąć.

– Albo – odezwała się z zadumą Ellie – Księżniczka zabierze nas do swojego

zamku. Jestem pewną że mieszka w zamku, prawda Jim? W takim jak na obrazku 

w  książce,  którą  mi  dałeś.  Z  fosą  i  wieżami.  I  ma  złote  łoże  z  jedwabnymi 

zasłonami. Jak myślisz?

– Może tak – zaśmiał się Jim – a może nie.

Umilkli, przyglądając się Arthurowi, który odkrył nagle gałkę, po przekręceniu 

której z pudełka wyskakiwał szczerzący zęby diabełek. – Czy widziałaś – zapytał 

po chwili Jim – jak Księżniczka zakładała okulary?

Ellie przytaknęła, nie odwracając głowy, zajęta szukaniem płaskich odprysków 

muszli, potrzebnych jej jako listki.

– Jak ona wyglądała, Ellie? To znaczy, kogo ci przypominała w tych okularach?

Ellie zamyśliła się przez moment, osadzając zieloną skorupkę na kropelce kleju.

–  Jak  doktor  –  powiedziała  wreszcie.  –  Tak  właśnie  wyglądała.  Albo  jakiś 

naukowiec. No, widziałeś chyba w telewizji takie mądre panie, jak...

Ale  Jim już  nie  słuchał. Pobladły, patrzył przed  siebie niewidzącymi,  szeroko 

rozwartymi oczami, jakby doznał szoku.

W końcu przypomniał sobie, gdzie i kiedy w przeszłości zetknął się z Sarą.

background image

Rozdział 7

Sara  czekała  w  napięciu  na  powrót  lekarza.  Nieruchomy  wzrok  utkwiła  w 

grafiku  umieszczonym  na  przeciwległej  ścianie.  Grafik  miał  kształt  ogromnego 

koła i wskazywał precyzyjnie ciężarnym kobietom dni, w których miały rodzić.

Starała się nie poddawać emocji. Ostatnio, ni z tego ni z owego, miewała często 

napady  przygnębienia,  bez  konkretnej  przyczyny.  Z  depresją  i  smutkiem 

przeplatały się równie nieuzasadnione wybuchy euforii.

Zdawała  sobie  sprawę  z  przyczyn  tego  stanu.  Mimo  że  nie  miała  okresu  o 

zwykłym czasie, była przekonana, że nie zaszła w ciążę. Po prostu nie czuła, żeby 

się w niej cokolwiek działo, a jej zdaniem powinna coś czuć. Płód się nie zawiązał i 

wobec tego należało albo dać sobie spokój z tym pomysłem, albo zacząć wszystko 

od nowa.

Była  doszczętnie  załamana  doznanym  zawodem.  Jej  dokładne,  optymalne 

wyliczenia  wzięły  w  łeb  wskutek  zbiegu  okoliczności,  których  nie  mogła 

przewidzieć. Ogarnęło ją znużenie i poczucie beznadziejności, nie wiedziała jak ma 

postąpić.  Czy  znowu  zaczekać  na  odpowiedni  moment  i  umówić  się  z  Jimem, 

udając że doskwiera jej głód seksualny? Czy on w to uwierzy?

W  końcu  Jim  był  kimś  więcej,  aniżeli  dobrze  zbudowanym,  pustogłowym 

sportsmenem.  Był  inteligentny  i  bystry,  i  każdy  kontakt  z  nim  stanowił  dla  Sary 

niebezpieczeństwo. Mógł się domyślić, co jest grane i rozszyfrować ją.

Z drugiej strony, nie chciała zastąpić go innym mężczyzną.

Rozległo  się  pukanie  i  w  szparze  uchylonych  drzwi  pojawiła  się  siwa  głowa 

doktora  McLellana  –  Można?  –  spytał.  –  Już  ubrana?  Podwinął  poły  fartucha  i 

usiadł za biurkiem.

– A teraz, Saro, zobaczmy, co tu mamy – rzekł, – patrząc na wyniki analiz. –

Właściwie, to nie jestem pewien, co chciałabyś ode mnie usłyszeć.

– Dobrze pan wie, doktorze. Mówiłam panu. Chodzi o to, czy jestem w ciąży, 

czy nie.

–  Wiem,  Saro.  Miałem  na  myśli  to,  którą  z  dwóch  odpowiedzi  na  to  pytanie 

wolałabyś usłyszeć.

background image

– Po prostu chcę znać prawdę.

–  W  porządku,  moja  droga,  zaszłaś  w  ciążę.  Oceniam,  że  płód  ma  około 

czterech  tygodni.  Jeśli  data,  którą  mi  podałaś  jest  dokładna,  możesz  oczekiwać 

rozwiązania około dziesiątego września.

Sara patrzyła na doktora jak oniemiała. Ręce się jej trzęsły, zbladła. McLellan 

obserwował ją z obojętną powagą, czekając aż się odezwie.

Po dłuższej chwili oczy Sary rozbłysły radosnym niedowierzaniem, a policzki 

przybrały  ceglastą  barwę.  Spoglądała  na  doktora  zaszklonym  wzrokiem, 

uśmiechnięta, lecz niezdolna wykrztusić słowa.

– No, cóż – zagadnął lekarz, spozierając na jej rozjaśnioną twarz. – To chyba 

wystarczy za odpowiedź.

– Słucham? – rzekła Sara łamiącym się głosem.

– Rozumiem, że chcesz urodzić to dziecko, Saro – oświadczył łagodnie.

– O, tak! – szepnęła. Tak, chcę, doktorze. I to bardzo.

– To właśnie wywnioskowałem z twojej reakcji.

– Wszystko powinno pójść jak z płatka. Zdrowa z ciebie dziewczyna i zawsze 

mądrze o siebie dbałaś. Dam ci trochę broszurek do postudiowania.

Otępiała ze szczęścia Sara ledwo mogła się skupić na tym, co mówi doktor. Jak 

z oddali docierały do niej wskazówki na temat diety i innych środków ostrożności, 

jakie obowiązują w jej stanie.

Pragnęła  tylko  jednego:  wyjść  stąd  i  znaleźć  się  sama  w  czterech  ścianach, 

gdzie mogłaby spokojnie kontemplować cudowną nowinę.

– Cztery tygodnie – powiedziała, przerywając doktorowi, który przestrzegał ją 

przed  nadużywaniem  w  potrawach  soli.  –  To  znaczy,  że  już  jej  się  formuje 

mózgowie, a po bokach pojawiają się zalążki kończyn. ..

– Czy to jest dziewczynka, Saro? – uśmiechnął się doktor.

– O, tak – odparła, rumieniąc się. – Sądzę, że tak.

– No cóż, niech i tak będzie, ale co do fazy rozwojowej, to masz stuprocentową 

słuszność.  Obecnie  najistotniejsze  jest,  żebyś  miała  kontrolę  nad  tym,  co  jesz  i 

pijesz, jakie lekarstwa łykasz i tak dalej.

– Nie zrobię na pewno nic, co by mogło zaszkodzić dziecku.

background image

–  Doskonale.  Albowiem  twoje  niewłaściwe  postępowanie  może  mieć  skutki 

trwające przez całe życie.

–  Niech  się  pan  nie  martwi,  doktorze.  Nie  ma  dla  mnie  nie  ważniejszego  na 

świecie. Będę o nią dbała.

Doktor uśmiechnął się przyjaźnie, udzielił jej jeszcze kilku instrukcji, wręczył 

plik ulotek informacyjnych i przypomniał, żeby zapisała się w recepcji na następną 

wizytę.

Jadąc  samochodem przez zaśnieżone  ulice,  Sara  nie  mogła  wciąż  uwierzyć  w 

swoje  szczęście.  Idąc  do  lekarza,  była  przeświadczona,  że  opóźniony  okres,  to 

rezultat nerwowego napięcia, stresu, przez jaki przeszła.

– Jestem w ciąży – powiedziała głośno. – I będę miała dziecko.

Nawet kiedy usłyszała tę nowinę wymówioną własnym głosem, nie wydało jej 

się to realne. To było zbyt piękne i. , po prostu zbyt piękne.

Zostawiwszy wóz na parkingu instytutu, weszła do budynku i zatrzymała się w 

recepcji, żeby sprawdzić, czy zostawiono dla niej jakieś wiadomości.

Recepcjonistka Joelle przywitała ją takim uśmiechem, że Sara zastanawiała się, 

czy  wyczytała  coś  z  jej  twarzy.  Nie  zdawała  sobie  sprawy,  jaki  radosny  blask 

promieniował z jej oczu.

– Cześć, Saro – odezwała się Joelle. – Bardzo zimno?

– Mróz wciąż trzyma – odpowiedziała Sara, odwijając długi, kratkowany szal, –

Czy  dzwonił  z  "Apexa"  w  sprawie  mikroskopu?  Gały  tydzień  czekam,  żeby  dali 

znak życia.

Joelle przejechała długopisem po wykazie odebranych telefonów.

–  Tak.  Potwierdzili,  że  soczewka  jest  nadal  na  gwarancji.  Mogą  wykonać 

naprawę u nas albo u siebie, jeśli prześlemy im mikroskop.

– O, to dobrze. Jeszcze coś?

–  Chwileczkę.  Pół  godziny  temu  dzwonił  twój  agent  podatkowy.  Prosi  o 

podrzucenie mu wszystkich rachunków, żeby mógł wyliczyć  podatek dochodowy 

za miniony rok.

– Racja. Nie mogę chyba odkładać tego w nieskończoność, prawda?

background image

–  Wszystkich  nas  to  dotyczy  –  rzekła  z  rezygnacji  Joelle.  –  Aha,  jakiś 

mężczyzna czeka na ciebie w twoim gabinecie.

– Mężczyzna? Kto taki? W jakiej sprawie?

–  Nie  podał  nazwiska.  Carl  z  nim  rozmawiał.  Ale  mogę  ci  powiedzieć,  że  to 

całkiem niczego facet. Prawdę mówiąc, rewelacyjny.

– Co masz na myśli? – spytała zaniepokojona Sara.

–  Mniejsza  o  to.  Z  tobą  i  tak  nic  nie  wskóra.  Nie  spotkałam  jeszcze  kobiety, 

która mając takie możliwości, robiłaby z nich tak nikły użytek.

Sara roześmiała się, odrzuciła do tyłu włosy i wyszperawszy z torebki okulary 

osadziła je sobie na nosie.

– Proszę bardzo – powiedziała. – To jedyne czym mogę polepszyć swoją urodę 

w nagłych wypadkach. No więc, po co przyszedł ten przystojniak?

– Nie mam pojęcia. Mówiłam ci, że Carl go przyjął. Zdaje się, że wypytywał go 

o twoje studia, kurs szkoleniowe i temu podobne rzeczy.

–  Och,  to  pewnie  gość  z  komisji  stypendialnej  Wygląda  na  to,  że  chcą 

prześledzić  moją  edukację  poczynając  od  przedszkola.  Mam  nadzieję,  że  nie 

zabierze mi za dużo czasu. Mam tyle spraw, które muszę...

Umilkła  nagle,  przez  dłuższą  chwilę  błądził  gdzieś  myślami,  po  czym, 

rzuciwszy Joelle roztargnione spojrzenie, pomaszerowała w głąb korytarza.

Weszła  energicznie  do  swego  pokoju,  zdejmują  z  ramion  gruby  płaszcz  z 

wielbłądziej sierści.

Tyłem  do  wejścia  stał  wysoki,  jasnowłosy  mężczyzną  przyglądając  się 

grzbietom książek na półce. Kiedy się odwrócił, Sara stanęła jak przygwożdżona i 

krew uciekła jej z twarzy.

Był to Jim Fleming.

– Czołem, urocza damo – powiedział cicho najwyraźniej ubawiony wrażeniem, 

jakie wywarła n;

niej jego obecność. – Widzę, że nosimy znów te okropne okulary.

Nim  Sara  zdołała  otworzyć  usta,  podszedł  do  niej,  wziął  z  jej  rąk  płaszcz  i 

powiesił go w szafie, nie przestając się uśmiechać.

Sara  poczuła  się  przeraźliwie  bezbronną  i  zagrożona.  Zdawało  jej  się,  że  Jim 

widzi  ją  na  wylot,  że  wykryje  jej  sekret.  Chwyciła  swój  laboratoryjny  kitel  i 

background image

włożyła go, trzęsąc się jak osika.

–  Trochę  za  późno  –  powiedział  kpiąco  Jim.  –  Zdążyłem  już  zauważyć,  jak 

wspaniale leży na pani ten sweterek, panno Burnard.

Unikając  jego  wzroku,  stanęła  za  biurkiem  i  zaczęła  nerwowo  przekładać 

papiery z miejsca na miejsce.

– Jak mnie znalazłeś?

–  Nie  przyszło  mi  to  łatwo,  zapewniam  cię.  Czy  mogę  usiąść?  –  zapytał, 

podchodząc do obitego skórą krzesła naprzeciw biurka.

– Tak... tak, oczywiście, usiądź.

Jim usadowił się wygodnie, wyciągając przed siebie długie nogi. Miał na sobie 

luźne  szare  spodnie,  kaszmirowy  pulower,  a  pod  nim  koszulę  z  krawatem. 

Wyglądał  oszałamiająco  przystojnie,  co  dostrzegła  nawet  Sara  nie  poświęcająca 

zwykle uwagi męskiej urodzie.

– A więc pytałaś, w jaki sposób cię znalazłem?

– powiedział pogodnie Jim, opierając dłonie na poręczach krzesła.

–  Tak  –  odparła,  poprawiając  okulary  i  udając  zainteresowanie  leżącymi  na 

biurku notatkami. – Bardzo mnie to ciekawi.

– Jak powiedziałem nie było to łatwe. Najpierw zrobiłem rundę po okolicznych 

pubach, ale nikt sobie ciebie nie przypominał. Stale jednak miałem wrażenie, że już 

cię  kiedyś  spotkałem.  Zaświtało  mi  w  głowie  dopiero  wtedy,  gdy  Maude 

opowiedziała mi  o tych  wielkich okularach, które założyłaś, żeby przeczytać mój 

list. Pamiętasz ten moment? – spytał i umilkł, patrząc na nią wyczekująco.

– Pamiętam – kiwnęła głową. – Mów dalej, proszę.

–  Kilka  dni  temu  zapytałem  Ellie,  jak  wyglądałaś  w  tych  okularach,  a  ona 

powiedziała,  że  zupełnie  jak  te  mądre  uczone  w  telewizji  i  wtedy  doznałem 

olśnienia.

Sara poczerwieniała i poruszyła się niespokojnie.

– Absolwentka uniwersytetu – pomyślałem. – Tam właśnie cię widziałem, Saro. 

Chodziliśmy  na  te  same  wykłady  z  literatury.  To  ty  byłaś  tą  fantastyczną 

dziewczyną w okularach, która nigdy nie zaszczyciła mnie słowem rozmowy. To 

był  silny  cios  w  moje  młodzieńcze  ego.  Ignorowałaś  mnie  z  premedytacją  przez 

cały semestr.

background image

– Chyba żartujesz – powiedziała sucho Sara, podnosząc mimowolnie wzrok. –

Byłeś  idolem  kampusu,  a  ja  niepozornym  molem  książkowym.  Nawet  nie 

wiedziałeś, że istnieję.

– Może cię to zdziwić – rzekł cicho Jim – ale chyba twoja wiedza na mój temat 

jest uboższa, niż to sobie wyobrażasz.

Sarze  przypomniały  się  długie  godziny  strawione  na  badaniu  biografii  Jima, 

żmudne kompletowanie jego kartoteki, którą wciąż miała w szufladzie – i spuściła 

oczy w obawie, że zdradzą jej myśli.

Tak czy owak – ciągnął Jim – odkąd mi się skojarzyłaś z uniwersytetem, reszta 

poszła  gładko.  Przejrzałem  roczniki  uczelniane,  natrafiłem  na  twoje  zdjęcie  z 

imieniem i nazwiskiem i zadzwoniłem do Howiego Meyera, żeby zapytać, co się z 

tobą dzieje.

– Znasz Howiego? – spytała ze zdziwieniem Sara.

–  Jasne.  Grywaliśmy  czasem  w  kometkę.  Od  niego  dowiedziałem  się,  gdzie 

pracujesz i oto jestem.

– I oto jesteś – powtórzyła jak echo Sara.

–  Howie  mówił  też  –  dorzucił  Jim  od  niechcenia  –  że  wciąż  jesteś  panienką. 

„Poślubiła jedynie swój instytut" – tak się wyraził.

Sara zarumieniła się i zagryzła nerwowo usta.

– Co to ma do rzeczy – spytała – czy wyszłam za mąż, czy nie?

–  Ma,  bo  byłem  pewien,  że  jesteś  mężatką  i  stąd  ta  –  twoja  gra  w  kotka  i 

myszkę. Wyrwała się  mężulkowi  – myślałem sobie – na nockę z figielkami  i  ma 

stracha, że wpadnie.

Sara skrzywiła się z niesmakiem.

–  Gdybym  była  zamężna –  oświadczyła  wyniośle  –  nie  wymykałabym  się  na 

„nockę  z  figielkami".  Możesz  mi  wierzyć.  Nie  zwykłam  oszukiwać,  to 

zdecydowanie nie w moim stylu.

–  Wiem  –  skinął  głową  Jim.  –  I  to  właśnie  –  dodał  z  uśmiechem  –

zdopingowało mnie jeszcze mocniej, żeby cię za wszelką cenę odszukać.

– Ale dlaczego, Jim? – spytała Sara, po raz pierwszy spoglądając mu prosto w 

oczy. – Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu?

background image

– To zabawne – rzekł unosząc brwi – ale chciałem ci zadać dokładnie to samo 

pytanie.

– Jak to?

–  Och,  daj  spokój,  Saro  –  powiedział  niecierpliwie.  –  Przecież  to  nasze 

spotkanie w barze nie było przypadkowe. Nigdy tam przedtem nie przychodziłaś. 

Dlaczego właśnie wybrałaś się do tego pubu tamtej nocy?

Sarze  zrobiło  się  zimno  ze  strachu.  Obmyślała  pospiesznie  w  miarę 

przekonującą odpowiedź.

–  Pamiętasz  –  zaczęła  zacinając  się  zrazu  i  stopniowo  wyrównując  głos  –

pamiętasz Wendy? To dziewczyna, która jesienią była pomocnicą barmana w tym 

pubie.

– Nieduża? Kręcone rudawe włosy mnóstwo piegów, dużo słów, mało treści?

– To ona – potwierdziła z tłumionym uśmiechem Sara, słysząc tę dosadną lecz 

trafną charakterystykę.

–  Znam  ją  od  dawna.  Często  mi  opowiadała  jak  wesoło  jest  w  tym  barze  i 

postanowiłam,  że  zajrzę  tam  na  drinka.  Potem  przyszedłeś  ty  i  od  razu  cię 

poznałam,  a  ty  mnie  nie.  Czułam  się  taka  samotna,  a  ty  przecież  nie  byłeśmi 

zupełnie  obcy...  Więc,  kiedy  tak  się  jakoś  zaczęliśmy  do  siebie  skłaniać, 

pomyślałam – dlaczego by nie?

Jim obserwował ją uważnie z drugiej strony biurka.

–  To  niezła  historyjką  Saro  –  powiedział  w  końcu  –  ale  nie  jestem  nią 

całkowicie przekonany.

–  Dlaczego  miałabym  kłamać?  Czy  podejrzewasz  mnie  o  jakąś  złowrogą 

intrygę?  Naprawdę  myślisz,  że  specjalnie  upatrzyłam  cię  sobie  na  ofiarę  moich 

mrocznych i niegodziwych zamiarów?

Jim siedział nieruchomo, spokojnie się jej przyglądając.

– Chyba nie – odparł. – Ale jednak wydaje mi się to nieco dziwne. Coś mi tu 

mimo wszystko... nie pasuje.

– Zdarza się, że komuś dokuczy samotność – uśmiechnęła się niewyraźnie Sara. 

– I wówczas robi – się dość często dziwne rzeczyA teraz daruj, że zmienię temat i 

zapytam  o  dzieci,  –  Myślałby  kto,  że  potrzebujesz  o  nie  pytać  –  powiedział  ze 

zgryźliwą nutką. –  Ile razy widziałaś się z  nimi  od  powrotu Maude?  Chyba trzy. 

background image

Zakradałaś się do nich, kiedy byłem zajęty w biurze, prawda?

Sara oblała się rumieńcem.

–  Tak,  ale...  Ostatnio  byłam  trochę  załatana  i  od  kilku  dni  nie  zaglądałam  do 

nich. Jestem ciekawa, co porabiają.

– Skoro pytasz... no więc Ellie wciąż jest oczarowana tą układanką od  ciebie. 

Aha, byłbym zapomniał. Przyniosłem ci prezent od niej.

Podszedł do wieszaka przy drzwiach, wyjął z kieszeni swojej kurtki niewielki 

pakiecik  i  podał  go  Sarze,  „ukochanej  Księżniczce  od  Ellie"  –  głosiły  małe, 

staranne literki na kartce adresowej.

– Nie powiedziałeś im, jak  się nazywam?  – spytała z uczuciem niedorzecznej 

dumy.

– To twoja rzecz, Saro. Powiesz im, jeśli zechcesz. W każdym razie wszyscy za 

tobą szaleją. Włącznie z Maude. Dokonałaś zbiorowego podboju tej gromadki.

Sara odwinęła papier z paczuszki. Wewnątrz było małe pudełeczko, a w nim, na 

wyściółce z waty – para kolczyków ze skorupek muszli, naklejonych misternie na 

plastikowe kółeczka.

– Ale piękne! – szepnęła Sara z podziwem. – Po prostu cudowne. Nie miałam 

pojęcia, że Ellie jest taka zdolna. To wygląda prawie na profesjonalną robotę.

– Ma talenty manualne – oświadczył Jim pobłażliwym tonem dumnego rodzica. 

– Tkwi nad tą układanką godzinami, zapominając o bożym świecie. Zdumiewająco 

dobrze udało ci się trafić w jej upodobania.

Sara zdjęła okulary i popatrzyła na niego oczami lśniącymi od zadowolenia.

–  Bawiłam  się  taką  układanką  w  dzieciństwie  –  powiedziała  –  i  nigdy  nie 

zapomnę, jaką mi to sprawiało frajdę. – Tylko – dodała z uśmieszkiem – daleko mi 

było do uzdolnień Ellie.

Jim  zaśmiał  się,  po  czym  uzupełnił  swoje  sprawozdanie  odmalowaniem 

manipulującego  Arthura  i  wrażeniem,  jakie  zrobiły  na  Billiem  przybory 

wędkarskie.

Sara  wyzbyła  się  początkowej  rezerwy  i  zdawała  się  nie  pamiętać  o  swojej 

obawie,  że  Jim  pokrzyżuje  jej  dalsze  plany.  Widziała  w  wyobraźni  sceny,  jakie 

opisywał i zaśmiewała się razem z nim.

Zreflektowała się jednak po pewnym czasie.

background image

–  Jim,  co  będzie  z  tymi  dziećmi?  –  spytała  cicho.  –  Chcesz  je  naprawdę 

zatrzymać?

–  Bóg  świadkiem,  że  nie  wiem  –  westchnął,  patrząc  posępnie  w  okno.  –  Po 

prostu nie wiem. Jest tyle niewiadomych...

– Ellie mówiła mi, że nie pozwolą im dłużej mieszkać u ciebie...

– Tak. Mam czas tylko do końca miesiąca. Może uda mi się wyżebrać jeszcze 

dwa tygodnie, ale nie więcej.

– To za mało, żeby coś wymyślić, prawda?

– Właśnie. Najgorsze, że mam podpisaną umowę najmu na trzy lata. Jeśli nie 

znajdę  kogoś  na  swoje  miejsce,  będę  musiał  płacić  nadal  czynsz.  To  się  nie  da 

pogodzić z ewentualnym kupnem domku na raty. Wątpię zresztą czy w tej sytuacji 

udzielą mi pożyczki.

– A więc co zrobisz? – spytała z zatroskaną miną.

– Doprawdy, nie mam pojęcia, u mnie nie mogą zostać, to pewne. Obejrzałem 

kilka domków, ale chyba nie starczy mi pieniędzy, nawet gdybym podnajął komuś 

mieszkanie.  Całą  gotówkę  zainwestowałem.  Własny  dom  nie  figurował  na  czele 

listy moich potrzeb.

– A Maude nie mogłaby...

– Jej całe mieszkanie jest tylko trochę większe od pokoju, w którym siedzimy. 

Odpowiada jej to zresztą, bo traci niewiele czasu na sprzątanie i dzięki temu ma go 

więcej na ciekawsze sprawy. Ma własne życie – dorzucił aluzyjnie.

Sara skinęła domyślnie głową.

– W ostateczności – ciągnął Jim – córka Maude mogłaby wziąć na trochę dzieci 

do siebie. Ale ma na głowie także własne, więc to siłą rzeczy czasowe rozwiązanie 

i nie bardzo mi się podoba.

Sara ponownie przytaknęła na znak, że się z nim zgadza.

– Doświadczyły już dostatecznie dużo niepewności losu – powiedziała. – Teraz 

powinny się znaleźć w miejscu, które będzie prawdziwym stałym domem, skąd nie 

będą musiały znowu się wyprowadzać.

– Otóż to. Jestem dokładnie tego samego zdania.

Sara umilkła, zastanawiając się nad czymś głęboko.

background image

–  Powiedz  mi,  Jim  –  odezwała  się  po  chwili  –  czy  ty  rzeczywiście  chciałbyś 

wychowywać te dzieci? To znaczy, czy zależy ci na tym, żeby mieszkały razem z 

tobą?

–  Niekoniecznie.  Wiesz,  szczerze  mówiąc,  to  nigdy  nie  widziałem  się  w  roli 

ojca rodziny. Adopcja sierot także nie należała do moich skrytych marzeń. To, co 

mnie teraz męczy, to ta cholerna odpowiedzialność.

–  Masz  na  myśli  to,  co  mówił  Billie?  Że  to  okrutne  pozbawiać  dzieci 

serdeczności i wygód, po tym, jak się im pozwoliło ich zaznać?

– Tak jest. Chłopak ma rację. Wziąłem je do siebie pod wpływem impulsu, bez 

oglądania się na konsekwencje. To była jedna z tych decyzji, której podjęcie – trwa 

sekundę, ale jej skutki zmieniają całe twoje życie.

– Mówisz – nalegała Sara – że mógłbyś się z nimi rozstać, pod warunkiem, że 

nadal będą razem pod czyjąś dobrą opieką?

– Zgadza się. Nie są mi na co dzień potrzebne do szczęścia. W gruncie rzeczy 

cenię  sobie  przede  wszystkim  spokój  i  ciszę.  Ale  zanim  pozwoliłbym  im  odejść, 

musiałbym  wiedzieć,  że  trafią  w  dobre  ręce.  Pokochałem  je  –  dodał  z  nagłym 

wzruszeniem. – To  zadziwiające, jak szybko takie dzieciaki potrafią człowiekowi 

przypaść do serca. I nawet gdyby ode mnie odeszły, chciałbym nadal je widywać 

przy każdej sposobności.

Sara  obracała  w  palcach  długopis  z  wyrazem  intensywnego  skupienia  na 

twarzy.

– O czym myślisz, Saro? – spytał Jim. – Masz jakiś pomysł? A może... – urwał 

z nadzieją w głosie – ty sama mogłabyś je przyjąć? Gdzie mieszkasz?

–  Odziedziczyłam  po  ojcu  dom.  To  w  zachodniej  części  miasta,  niedaleko 

uniwersytetu – odparła machinalnie i natychmiast pożałowała tych słów.

Jim wyprostował się na krześle, zacisnął dłonie na poręczach i wpatrywał się w 

nią bacznie błyszczącymi oczami.

– Masz własny dom? I mieszkasz w nim sama?

Sara pojęła natychmiast do czego zmierza i targnął nią ostry niepokój.

– Jim – rzekła pospiesznie – u mnie nie ma dość miejsca dla...

– Ale masz dom – przerwał jej. – Tak? Z podwórkiem, parkanem i tak dalej? I z 

kilkoma sypialniami?

background image

– Bez podwórka. I są tylko dwie sypialnie. Nie jest wcale większy od twojego 

mieszkania. Bardzo bym chciała...

–  Posłuchaj,  Saro.  Wiem,  że  to  wszystko  przeze  mnie.  To  ja  ponoszę  całą 

odpowiedzialność i nie spodziewam się, że będziesz ją ze mną dzieliła. Zapłacę, ile 

zechcesz,  za  dach  nad  głową  dla  dzieci.  Zapłacę  Maude  lub  komuś  innemu  za 

opiekę  nad  Arthurem,  żeby  ci  nie  utrudniał  pracy...  Proszę  cię,  Saro  –  ciągnął  z 

pasją – rozważ to.  Chodzi tylko o kawałek przestrzeni do  życia, żeby mogły być 

razem i nie znalazły się znów na ulicy. To dobre dzieciaki, Saro. Proszę, zastanów 

się nad tym.

Sara patrzyła na niego ze ściśniętym sercem. Myślała o tym, jak mały jest jej 

dom,  jak  zupełnie  nieodpowiedni  nawet  dla  jej  dziecka,  gdy  się  urodzi,  a  co 

dopiero dla trojga innych.

Z  drugiej  strony  pragnęła  z  całych  sił  pomóc  Jimowi.  Mogłaby  przyspieszyć 

nieco realizację swych planów i kupić nowy dom już teraz. Ale żeby zdobyć na to 

pieniądze, musiałaby sprzedać stary, a na rynku panował zwykły o tej porze roku 

zastój.  Zanim  znalazłaby  nabywcę,  mogłoby  być  za  późno.  Odetchnęła  głęboko, 

usiłując zebrać myśli.

– Naprawdę, Jim – powiedziała – u mnie nie ma dla nich dość miejsca. Ja też 

kocham te  dzieci i  tak  samo,  jak ty,  czuję się za  nie odpowiedzialna.  Ale mam... 

inne zobowiązania, są w moim życiu sprawy, o których nie wiesz. Gdybym wzięła 

dzieci  do  siebie  i  tak  musiałyby  wkrótce  zmienić  lokum,  wierz  mi.  Bardzo  mi 

przykro, Jim. Gdybym mogła pomóc, nie wahałabym się ani minuty. Ale nie mogę.

Jim  skinął  w  milczeniu  głową,  poprawił  się  na  krześle  i  spojrzał  na  Sarę  z 

rozczarowaniem.

Wtem  przez  głowę  Sary  przebiegła  myśl,  którą  postanowiła  natychmiast 

wypowiedzieć, w obawie, że po zastanowieniu się zaraz jej poniecha.

– Jest coś, co może warto by wziąć pod uwagę – powiedziała.

– Co takiego, Saro?

– Z tego co mówisz – zaczęła opornie – wynika, że główną przeszkodą jest brak 

pieniędzy,  prawda?  Wszystkie  aktywa  wsadziłeś  w  firmę  i  nie  stać  cię  na  kupno 

domu, tak?

background image

– Owszem – odparł chmurnie. – Ale nie zrozum mnie źle. Interesy idą dobrze i 

siedzę  mocno  w  dyrektorskim  fotelu.  Na  razie  jednak  nie  mam  rezerw 

gotówkowych i mój kredyt bankowy jest tak napięty, że nie mogę go naruszać.

Sara  zawahała  się,  ściskając  w  dłoniach  nóż  do  papieru,  żeby  opanować  ich 

drżenie.

– Może więc na coś się przydam – rzekła z wolna.

– Mam trochę oszczędności, przeznaczyłam je na kupno nowego domu. Mogę z 

tym  trochę  zaczekać  i  pożyczę  ci  te  pieniądze,  na  pewno  wystarczy  na  pierwszą 

wpłatę.  Będziesz  mi  zwracał  stopniowo,  w  miarę  jak  twoje  interesy  będą  się 

polepszać.

Mówiąc to czuła, jak ogarnia ją dotkliwy, bezbrzeżny żal. Oto ulatniały się jak 

kamfora  wypieszczone  marzenia  o  słonecznym  pokoiku  dziecięcym,  ogródku  do 

zabaw,  obszernym  pomieszczeniu  dla  stałej  piastunki.  Wszystko  to  musiało 

poczekać, ustąpić pierwszeństwa pilniejszej potrzebie.

Jim jednak potrząsnął energicznie głową, z wyrazem wzruszenia w oczach.

–  To  wspaniałomyślna  propozycją  Saro,  ale  nie  mogę  z  niej  skorzystać. 

Wolałbym  sprzedać  firmę  i  harować  na  trzech  posadach,  niż  sięgnąć  do  twojej 

skarbonki.

Wyrzekł  to  z  takim  zdecydowaniem,  że  Sara  zrozumiałą  iż  naleganie  nie  ma 

sensu. Ale nagle naszła ją inna myśl.

– A twoja rodzina, Jim? – spytała nieśmiało.

–  Masz przecież bogatego ojca. Z  pewnością  mógłby  cię  wesprzeć finansowo 

na tyle, że...

– O tym nie ma mowy – uciął krótko.

Sara  zamilkła,  stropiona  lodowatym  tonem  jego  głosu  i  zaciętym  wyrazem 

twarzy.

– Nie wziąłbym od niego ani centa, choćbym umierał z głodu – dodał z tą samą 

zawziętością. –  Nigdy nie  brałem od  niego  pieniędzy  i  nie  zrobię tego teraz,  bez 

względu na sytuację.

–  Ale  dlaczego?  Gazety  zawsze  pisały  o  nim  w  samych  superlatywach.  To 

podobno wspaniały człowiek. Dziennikarze go ubóstwiają.

background image

–  Oczywiście  –  rzekł  głucho  Jim.  –  Tyle  że  żaden  z  nich  nie  musiał  z  nim 

mieszkać.

–  Zdumiewasz  mnie.  Nie  miałam  pojęcia  że  jest  między  wami  taka  przepaść. 

Jak długo to trwa?

– Całe moje życie, Saro. Dajmy temu spokój. To nie ma nic do rzeczy.

– Ale widujecie się? – drążyła Sara. – Rozmawiasz z nim?

–  Tylko  kiedy  muszę.  Nie  odzywam  się  do  niego  pierwszy,  od  kiedy 

skończyłem siedemnaście lat.

– A kiedy widziałeś się z nim ostatni raz?

–  Tuż  przed  Bożym  Narodzeniem.  Odwiedził  mnie  w  biurze,  jak  co  roku. 

Próbował mnie namówić, żebym spędził z nim święta na ranczo.

–  A  ty  odmówiłeś?  Chciał  się  z  tobą  pogodzić,  a  ty  go  odtrąciłeś?  Tak  było, 

Jim?

W oczach Jima zalśniły groźne iskierki.

–  Saro,  to  ciebie  nie  dotyczy  i  nie  ma  nic  wspólnego  z  dziećmi.  To  moja 

sprawa, jak traktuję ojca. Daj temu spokój.

–  Tak  bardzo  kochałam  swojego  ojca  –  powiedziała,  patrząc  na  Jima  pustym 

wzrokiem.  –  ubóstwiałam  go.  Dałabym  wszystko,  żeby  go  jeszcze  ujrzeć, 

porozmawiać  z  nim  choćby  przez  godzinę.  Ale  to  się  nigdy  nie  stanie.  A  ty  –

zwróciła  się  do  Jima  –  masz  ojca,  który  cię  do  siebie  zaprasza,  wyciąga  rękę  do 

zgody, a ty go odpychasz.

– W moim życiu też jest mnóstwo rzeczy, o których nie wiesz.

– O, na pewno. Każdy ma prawo tak powiedzieć. Ale dobrze wiem, że istnieje 

coś takiego jak kompromis, wiem też, co to jest współczucie i przebaczenie.

Przez  długą  chwilę  ich  spojrzenia  krzyżowały  się  jak  szpady.  Wreszcie  Jim 

zmusił się do uśmiechu.

– Przepraszam, że cię zdenerwowałem – wymamrotał. – To nie twoja wina, że 

nie znasz całej sytuacji. Po prostu nie mogę pojechać do ojca i nie zwrócę się do 

niego o żadną pomoc. Spróbuję znaleźć jakieś inne wyjście i zrobię co się da, żeby 

oszczędzić dzieciom rozłąki i dalszych cierpień.

Sara przyjęła to w milczeniu, speszona nieco twardą stanowczością Jima.

background image

– Poza tym – ciągnął – przyszedłem tutaj w jeszcze jednej sprawie. W niedzielę 

wybieram  się  z  Maude  i  dziećmi  na  narty,  więc  pomyślałem,  że  może  do  nas 

dołączysz.

– Ja? – spytała Sara.

–  Oczywiście,  że  ty.  Masz  narty?  Jeśli  nie,  można  wypożyczyć,  a  jeździć 

nauczysz się bez trudu.

– Umiem jeździć. Jako nastolatka startowałam w zawodach.

– Nie blefujesz? Biegałaś?

–  Jakieś piętnaście lat  temu  udało  mi się  zdobyć  srebrny  medal  na  zimowych 

igrzyskach stanu Alberta.

– Bomba! A to ci niespodzianka – ucieszył się Jim. – No co, wybierzesz się z 

nami? To ci dobrze zrobi. Howie powiada, że pracujesz dwadzieścia osiem godzin 

na dobę.

–  Staramy  się  wyhodować  odmianę  pszenicy  odpornej  na  suszę.  To  bardzo 

czasochłonne.

– Rozumiem. Ale chyba możesz poświęcić jeden weekend na odpoczynek?

Sara  próbowała  zebrać  myśli.  Perspektywa  podtrzymywania  znajomości  z 

Jimem napawała ją panicznym strachem. Jej sekret musiał niebawem wyjść na jaw. 

I Jim, za pomocą prostego działania arytmetycznego, może dojść do wniosku, że to 

on jest ojcem dziecka.

Widziała, jak bardzo się przejął losem tych trojga obcych dzieci. Łatwo sobie 

wyobrazić, jak zareaguje, gdy w grę będzie wchodzić jego własne. A jeśli zwróci 

się  do  sądu  o  ustalenie  ojcostwa?  Na  myśl  o  tym  Sarze  serce  podchodziło  do 

gardła.

– Saro? – odezwał się Jim z nutą niepokoju w głosie. – Co ci jest?

Spojrzała  na  niego  nieobecnym  wzrokiem,  wciąż  zmagając  się  z  natłokiem 

myśli. Doszła do wniosku, że musi rozważyć wszystko logicznie.

Po  pierwsze,  Jim  wiedział  już,  jak  się  ona  nazywa  i  gdzie  pracuje.  Może  ją 

zawsze  znaleźć,  tego  się  nie  da  uniknąć.  Jest  całkiem  prawdopodobne,  że  ciągle 

uważa  ją  za  kobietę,  która  w  przypływie  samotności  uwodzi  od  czasu  do  czasu 

mężczyzn. Gdyby umocniła go w tym przekonaniu, mogłaby później  – gdy ciąża 

będzie już widoczna – twierdzić, że ojcem jest ktoś inny. Jim nie miałby sposobu, 

background image

by udowodnić, że jest inaczej i dziecko zostałoby przy niej.

W  gruncie  rzeczy,  unikanie go  teraz,  gdy  już  się  okazało  jak Sarze  zależy  na 

przygarniętych  przez  Jima  sierotach,  wyglądałoby  podejrzanie.  Wypadnie 

naturalniej, jeśli przyjmie zaproszenie.

– Zgoda – powiedziała w końcu. – Mówiłeś,  że zabierasz wszystkich, ale czy 

Maude nie musi zostać w domu, żeby pilnować Arthura?

–  Arthura  też  bierzemy.  Pożyczyłem  od  mojej  sekretarki  sanki  i  będę  go 

ciągnął.

– Och, Boże – żachnęła się Sara. – Trzeba będzie go bardzo ciepło ubrać.

– Zobaczysz, jaki ma kombinezon narciarski. Wygląda jak astronauta. Mógłby 

bezpiecznie raczkować po Księżycu.

Sara roześmiała się. Mimo wszystkich uprzedzeń i obaw poddała się nastrojowi 

czekającej ją rozrywki.

–  Tak  dawno  już nie  przypinałam nart  – westchnęła.  –  Od  lat!  A tak  lubiłam 

jeździć.

–  Ostrzegam,  że  nasza  drużyna  nie  jest  na  poziomie  srebrnych  medalistów  –

powiedział Jim. – Ellie i Billie nigdy nie jeździli, Maude sobie jakoś radzi, ale – jak 

sama mówi – brak jej jeszcze odpowiedniej dynamiki.

–  A  ty?  –  zapytała  żartobliwym  tonem.  –  Czy  twoje  narciarskie  umiejętności 

dorównują futbolowym?

–  Jestem  wykwalifikowanym  narciarzem,  złośliwa  kobieto.  Tyle  że  –  dodaj  z 

uśmiechem  –  nigdy  dotąd  nie  ciągnąłem  jednocześnie  sanek.  To  pewnie  trochę 

mnie przystopuje.

Wstał i podszedł do wieszaków, sięgając po kurtkę.

– Wyruszymy około południa – oznajmił. – Mam po ciebie przyjechać?

–  Nie,  to  ja  po  drodze  wpadnę  do  ciebie.  Pojedziemy  dwoma  samochodami, 

żeby wszyscy wygodnie się zmieścili. Będziesz przecież miał jeszcze narty i kijki, 

nie mówiąc o sankach.

– Dobrze. Tak się cieszę, że będziesz z nami, Saro – powiedział. – Czekam z 

niecierpliwością.

Sarę przeszył dreszcz dziwnego niepokoju. Usiłowała zachować obojętność, ale 

jej  umysł  odtwarzał  bezwiednie  zdarzenia  tamtej  nocy,  gdy  się  kochali,  gdy  ich 

background image

nagie ciała łączyły się ze sobą, a ona pogrążała się w żarliwym zapamiętaniu.

Przestraszona tą chwilą słabości, spojrzała na niego bezradnie. Nie potrafiła się 

oprzeć  fali  tych  intymnych  wspomnień,  więc  odwróciła  pospiesznie  głowę, 

mruknąwszy coś niezrozumiale.

Jim popatrzył na nią przez  chwilę w zamyśleniu, potem łagodnie pogłaskał ją 

po policzku i zniknął za drzwiami.

Jeszcze  długo  potem  Sara  miała  wrażenie,  że  pokój  przesiąknięty  jest  jego 

obecnością.  Siedziała  bezczyn  nie  za  biurkiem,  ze  wzrokiem  utkwionym  przed 

siebie, zatopiona w myślach.

background image

Rozdział 8

Arthur  siedział  w  wyścielonych  kocami  sankach,  opatulony  w  kombinezon  i 

czerwony, wełniany szal. Okrągłymi ze zdumienia oczami spoglądał na krajobraz, 

w którym wszystko było dla niego nieznane i niezwykłe.

Od  czasu  do  czasu  mijali  ich  grupą  inni  narciarze.  Raz  napotkali  narciarzy, 

którym  towarzyszył  pies,  mieszaniec  collie  z  owczarkiem.  Ku  radości  Arthura 

podbiegł do niego i obwąchał mu twarz, po czym popędził za swym panem.

Jim  niekiedy  zatrzymywał  się,  zerkając  na  malca,  a  ten  za  każdym  razem 

demonstrował niezadowolenie z tej pauzy i władczo ponaglał go do dalszej jazdy. 

Jim miał  na sobie rodzaj uprzęży przytroczonej pasami  do sanek, których ciężaru 

zresztą prawie nie odczuwał. Poruszał się prędko i musiał nawet powściągać krok, 

żeby nie wyprzedzić Maude, która jechała obok, także popatrując na Arthura.

Natomiast Billie od razu nabrał upodobania do szybkości. Stale wypuszczał się 

daleko  w  przód,  potem  czekał,  aż  inni  nadrobią  dystans  i  beształ  ich  za 

ślamazarność.

Ellie posuwała się nieco przed Jimem i Maude, padając raz po raz i podnosząc 

się dzielnie ze śmiechem, najczęściej przy pomocy Sary, która wzięła na siebie rotę 

instruktorki.

Maude  swoim  zwyczajem  ustawicznie  dowcipkowała,  lecz  Jim  słuchał  jej 

jednym uchem, wpatrzony bez przerwy w sunące przed nim sylwetki Sary i Ellie.

Sara  miała  na  sobie  jednoczęściowy  kostium  narciarski  w  kolorze 

jasnoróżowym z białymi wykończeniami. W uszy wpięła muszelkowe kolczyki od 

Ellie,  a  czoło  obwiązała  szeroką  włóczkową  przepaską,  również  różową  jak 

kostium.

Wyglądała  tak  wdzięcznie,  że  Jim  nie  był  zdziwiony,  iż  każdy  mężczyzna 

oglądał się za nią, czasem nawet dwukrotnie. Na deskach trzymała się z elegancką 

swobodą,  pozwalającą  się  domyślać,  że  ma  za  sobą  zawodniczą  przeszłość.  Z 

łatwością  odnalazła  właściwy  rytm  i  ekonomiczną  posuwistość  kroku,  choć  ze 

względu na Ellie musiała poruszać się bardzo wolno.

background image

W pewnym momencie  Jim poczuł  się zirytowany tą sytuacją. Wolałby być tu 

tylko  z  Sarą  mknąć  z  nią  po  szlaku  ramię  w  ramię,  biec  przez  las,  rozmawiać, 

śmiać się wspólnie, całować ją...

Równie  szybko  skarcił  się  za  te  myśli.  Ostatecznie,  to  on  sam,  z  własnego 

wyboru  obarczył  się  odpowiedzialnością  za  dzieci  i  nie  byłby  prawdziwym 

mężczyzną  gdyby  chciał  się  od  niej  uchylić,  dlatego  że  stała  się  cokolwiek 

uciążliwa.  Poza  tym  –  po  owej  pamiętnej  nocy  –  Sara  nigdy  nie  zdradziła  się  z 

niczym,  co  pozwoliłoby  mu  sądzić,  że  darzy  go  uczuciem.  Łączyła  ich  jedynie 

troska o dzieci, dawała mu to jasno do zrozumienia.

Ale  była  tak  piękna,  tak  powabna,  że  Jim  nie  mógł  się  powstrzymać  od 

wkraczania  na  grunt  coraz  bardziej  śliski,  zwłaszcza  gdy  odkrył  jej  tajemnicę  i 

dowiedział się, że nie jest znudzoną mężatką, szukającą w barach  jednorazowych 

przygód.

– Jim – dobiegł go znienacka jej głos. – Mogę cię prosić na chwilę?

–  O  co  chodzi?  –  zawołał  i  przyspieszając  przystanął  po  chwili  obok  Sary  i 

Ellie, co sprawiło, że Arthur zaczął bić rączkami w poręcze sanek.

–  Co  mu  się  stało?  –  spytała  Sarą  patrząc  z  niepokojem  na  miotający  się  w 

sankach kokon.

– Nie cierpi, kiedy się zatrzymuję – wyjaśnił Jim.

– Całe szczęście, że nie ma bata. Chłostałby mnie bez litości. Kocha szybkość.

Sara  parsknęła  śmiechem,  a  Jim  z  przyjemnością  zatrzymał  wzrok  na  jej 

rozweselonej twarzy.

– Wygląda na to, że humor ci dopisuje – powiedział z poważną miną.

– Och, Jim – odparła przymykając powieki – czuję się jak w raju. Zapomniałam 

już, jak bardzo lubiłam takie wycieczki. Od dawna nie miałam podobnej uciechy.

– Chyba od  zbyt dawna – mruknął z przyganą – Ale odtąd życie towarzyskie 

pani doktor Sary Bumard będzie pod naszym specjalnym nadzorem. Dopilnujemy, 

żeby częściej wychylała nos z domu, bo to jej świetnie robi, prawda, Ellie?

Dziewczynka  skwapliwie  przytaknęła,  ale  Sarze  uśmiech  zamarł  na  ustach  i 

odwróciła  głowę  jak  gdyby  w  odruchu  niechęci.  Jima  strapiła  ta  reakcja.  Kiedy 

tylko napomknął coś o przyszłości, snuł jakieś plany – na twarzy Sary pojawiał się 

ten sam wyraz czujnej rezerwy, jakby słowa Jima budziły w niej lęk i chciała się od 

background image

nich odżegnać. Z nie znanych mu  powodów okazywała nerwowość, najwyraźniej 

związaną w jakiś sposób z jego osobą, chociaż był jak najdalszy od wyrządzenia jej 

jakiejkolwiek przykrości.

– O co chodzi, Saro? – spytał. – Wzywałaś mnie.

– Lewe wiązanie Ellie się obluzowało. But się jej wciąż ślizga. Zdaje się, że w 

wypożyczalni mówili ci, co robić w takim wypadku.

Jim skinął głową i ukląkł przy Ellie, a Sara podeszła do sanek, żeby udobruchać 

Arthura.

Nie opodal Maude, wsparta na kijkach, gawędziła z jakimś ubranym na czarno 

brzuchaczem, który nadjechał z przeciwnej strony.

– Kto to? – spytała ciekawie Ellie, kiedy Maude pożegnała się z nim i dołączyła 

do nich.

– Och, nikt ważny. Poznałam go na basenie podczas lekcji pływania.

– Ktoś będzie zazdrosny – rzekła przekornie Ellie, robiąc aluzję do Clarence'a, 

zadurzonego w Maude portiera z domu Jima.

– A, co tam... – machnęła lekceważąco ręką Maude. – Arthur, nie awanturuj się. 

Daj Jimowi trochę odsapnąć, dobrze.

Po  równoległym  szlaku  z  przeciwka  nadjeżdżał  ku  nim  Billie.  Miał 

rozradowaną twarz i Jim, rzuciwszy na niego okiem, pomyślał, że nigdy jeszcze nie 

widział go tak odprężonego, zachowującego się jak każdy normalny trzynastoletni 

chłopak.  Nie  chciał  włożyć  narciarskiego  ubioru  i  wciąż  miał  ha  sobie  swoje 

postrzępione  dżinsy  i  wyświechtaną  kurtkę.  Ale  wielu  nastolatków  hołdowało 

takiemu przyodziewkowi, toteż Billie specjalnie się nie wyróżniał.

–  Hej,  ludzie,  pospieszcie  się!  –  wykrzyknął.  –  Przed  nami  jest  fantastyczna 

górka. Prułem z niej sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.

– Cudownie – rzekła Maude. – Tego mi właśnie trzeba.

Tymczasem Jim poprawił wiązanie Ellie, podniósł się i zanim włożył rękawice, 

pogłaskał  ją  lekko  po  włosach.  Zauważywszy  niepokój  w  oczach  Sary,  uniósł 

pytająco brwi.

– Chodzi o to wzgórze, Jim. Nie boisz się o Arthura? Gdybyś upadł, albo...

–  To  niegroźny  pagórek,  Saro  –  uśmiechnął  się.  –  Nie  upadnę.  A  ponadto 

jestem  pewien,  że  Arthur  będzie  w  siódmym  niebie.  Nareszcie  osiągniemy 

background image

szybkość,  która  mu  trafi  do  gustu.  W  drogę,  drużyno!  Lunch  za  pół  godziny  w 

schronisku.

Podniósł  kijki,  odepchnął  się  nimi  mocno  i  patrzył  rad,  jak  jego  mały  zespól 

rusza dalej na szlak.

Gdy  się  wszystko  rozważy,  pomyślał  z  jawną  satysfakcją,  życie  rodzinne  ma 

swoje dobre strony.

Wieczorem tego samego dnia, kiedy dzieci już spały, a Maude i Sara poszły do 

domu, Jim siedział przed kominkiem i sącząc białe wino, wpatrywał się zamyślony 

w dogasający ogień.

Po jakimś czasie wstał, przyćmił światło i puścił kasetę z walcami Chopina, na 

tyle  cicho,  żeby  nie  obudzić  Arthura.  Ze  szklanką  w  ręku  podszedł  do  kołyski  i 

przyglądał  się  śpiącemu  malcowi.  Arthur  leżał  na  brzuszku  z  wypiętym  w  górę 

tyłeczkiem.

Jim pochylił się, pocałował go w tłusty karczek, czując w nozdrzach słodkawy 

zapach mleka i talku, podciągnął mu kołderkę i wrócił na fotel przed kominkiem.

Mieszkanie uległo oczywiście gruntownej przemianie. Ellie zajęła pokój Jima. 

W kącie living-roomu stanęła kołyska Arthura, tuż obok wersalki, którą rozkładał 

sobie  na  noc  Jim.  Billie  koczował  w  kuchni,  śpiąc  w  śpiworze  na  dmuchanym 

materacu, było mu tam trochę ciasno, ale nie narzekał.

Jakoś  się  wszyscy  mieścili,  ale  Jimowi  coraz  bardziej  dawała  się  we  znaki 

niewygoda.  Zwłaszcza  w  takie  wieczory  jak  ten,  smętnie  wzdychał  do  ładu  i 

spokoju  swojej  poprzedniej  egzystencji.  W  ciągu  dnia  w  mieszkaniu  był  zawsze 

tłok  i  harmider,  czasy,  kiedy  Jim  czuł  się  w  nim  jak  u  siebie,  wydawały  mu  się 

bardzo odległe.

Wytchnienie  znajdował  tylko  w  biurze,  gdzie  wszystko  toczyło  się  gładko, 

utartą  koleiną.  Był  wdzięczny  niebiosom  za  Maude  Willett.  Gdyby  nie  ona, 

zapewne byłby dziś psychicznym wrakiem. Wzdrygnął się, przypomniawszy sobie 

te koszmarne dziesięć dni, kiedy Maude wyjechała, a on przez całą dobę przebywał 

z dziećmi.

Nigdy żadna kobieta nie wydała mu się tak piękna, jak tego ranka, gdy ujrzał w 

swoich  drzwiach  pulchną  postać  Maude  z  Lancelotem  pod  pachą  i  zapasem 

wesołych historyjek na temat wycieczki.

background image

Nie  miał  oczywiście  nic  do  zarzucenia  samym  dzieciom.  I  prawdę  mówiąc, 

wcale nie musiał być z nimi przez cały czas. Bądź co bądź, Billie i Ellie byli ponad 

wiek samodzielni i z pewnością mogliby się zająć Arthurem.

Chodziło  o  to,  że  Jim  wciąż  nie  był  pewny,  czy  Billie  nie  planuje  ucieczki. 

Chłopak dobrze rozumiał, że Jim wikłał się coraz mocniej w beznadziejną sytuację. 

Czasem  zdawało  mu  się,  że  Billie  patrząc  na  niego  próbuje  odgadnąć,  jak  długo 

jeszcze wytrzyma, kiedy się podda i zwróci o pomoc do władz.

Opróżnił  szklankę  do  dna,  odstawił  ją  na  podręczny  stolik,  usadowił  się 

wygodniej  w fotelu i po  raz tysięczny zaczął rozważać swoje kiepskie położenie, 

łamiąc sobie głowę, skąd wytrzasnąć fundusze na kupno domu.

Naprowadziło to bezwiednie jego myśli ku Sarze.

Mała  wszak  dom  i  mieszkała  w  nim  sama.  Z  drugiej  strony  oświadczyła 

całkiem  wyraźnie,  że  nie  przyjmie  do  siebie  dzieci,  nawet  gdyby  Jim  ponosił 

większość wydatków. Trochę go zaskoczyło jej stanowisko.

Może, myślał Jim – popatrując żałośnie na rozgardiasz wokół siebie – po prostu 

ceni  sobie  nadzwyczaj  spokój  i  porządek,  i  nie  mogłaby  mieszkać  w  takim 

bałaganie. Czy można mieć pretensje, że nie chce sobie dodatkowo utrudniać życia.

A jednak coś się tu nie zgadzało. Przecież zdecydowała się do niego zadzwonić, 

zaniepokojona,  co  się  stało  z  dziećmi.  Kupowała  im  prezenty,  odwiedzała  je.  Co 

więcej  –  zaproponowała  Jimowi  swoje  oszczędności.  Tak  nie  postępuje  osoba 

zapatrzona tylko w siebie, nieczuła.

Poza tym widać było, że przepada za dziećmi, szczególnie za Ellie.

Bez dwóch zdań, Sara Burnard to postać wielce zagadkowa.

Jim  zmarszczył  brwi,  przymrużył  oczy  i  wywołał  w  pamięci  jej  kolejne 

wizerunki:  w  jaskrawym  narciarskim  ubiorze,  w  eleganckiej  czarnej  sukni,  w 

białym  laboranckim  kitlu,  z  okularami  na  nosie.  Ale  przede  wszystkim,  jak 

melodyjny refren, wracało wspomnienie tej nocy, kiedy trzymał Sarę w ramionach, 

ciepłą i pulsującą namiętnością.

Ogarnęła go nagle pokusa usłyszenia jej głosu i zerknął niepewnie na telefon. 

Podała  mu  swój  domowy  numer  na  wypadek,  gdyby  miał  jakieś  problemy  z 

dziećmi. Najwyraźniej miała przy tym opory, ale znów troska o dzieci wzięła górę 

nad chęcią trzymania Jima na dystans.

background image

Sięgnął po słuchawkę, zastanawiając się, co ona teraz robi. Wyobrażał ją sobie, 

jak leży w łóżku W cienkiej koszuli nocnej, być może z książką w ręku, a włosy 

opadają jej na obnażone ramiona jak wówczas w hotelu.

Nabrał powietrza w płuca, drżąc z emocji, ale po chwili cofnął wyciągniętą w 

stronę  aparatu  rękę.  To  nie  będzie  w  porządku,  jeżeli  zadzwoni,  skoro  nie  ma 

żadnego pretekstu, bo dzieci spokojnie śpią. Zaczeka jeszcze jakiś czas.

Zapatrzony w płonący ogień, słuchał płynącej cicho muzyki i zastanawiał się, 

na jak długo starczy mu silnej woli, aby się trzymać z dala od Sary.

Sara  siedziała  po  turecku  na  dywaniku  przed  kominkiem  z  Amosem  na 

kolanach, rozczesując mu ostrożnie sierść.

Przerwała nagle,  zbladła, skrzywiła się, cisnęła Amosa na  dywanik i  pobiegła 

do  łazienki.  Rozgniewany  kot  zwęził  oczy,  czekając  na  powrót  Sary,  która  po 

drodze z łazienki napiła się w kuchni wody i wzięła sobie kilka słonych paluszków.

–  Nie  mam  pojęcia,  Amosku,  dlaczego  to  się  nazywa  „nudności  poranne"  –

powiedziała  siadając  i  przygarniając  znów  kota  który  umościł  się  ż  cierpiętniczą 

miną na poprzednim miejscu. – u mnie są one raczej wieczorne. A wiesz, co jest 

najzabawniejsze, kocie? Najpierw tak mnie mdli, jakbym miała za chwilę skonać, 

potem puszczam pawia i po paru minutach nic mi nie jest. Czuję się żwawa i rześka 

jak gdyby nigdy nic. Pierwszy raz w życiu zdarza mi się coś podobnego.

Amos przeciągnął się sennie i z wpółprzymkniętymi powiekami zaczął ugniatać 

łapami udo swojej pani.

Sara popatrzyła na niego i poczuła się raptem ogromnie samotna. Mała ostatnio 

ochotę porozmawiać z kimś, zwierzyć się komuś ze swej tajemnicy, ale nie było w 

jej  życiu  nikogo,  kto  by  mógł  służyć  za  powiernika.  O  tym,  że  jest  w  ciąży, 

wiedział tylko lekarz.

Minęły  już  dwa  tygodnie  od  wspólnej  narciarskiej  wycieczki  i  Sara  w  tym 

czasie dwukrotnie odwiedziła mieszkanie Jima, ale zawsze pod jego nieobecność.

Zauważyła z zadowoleniem, że Jim w dalszym ciągu szanuje jej odosobnienie i 

nawet  nie  dzwoni,  chociaż  skłonił  ją  aby  mu  dała  numer  swojego  telefonu.  Była 

rada, że pozostawia ją w spokoju.

background image

Jednakowoż samotność dawała się jej we znaki Spojrzała bezwiednie na aparat 

i akurat w tej chwili odezwał się brzęczyk, co ją tak wystraszyło, że podskoczyła 

jak  oparzona  i  strąciła  z  kolan  Amosa,  który  popatrzył  na  nią  z  wyrzutem  i 

podreptał do kuchni.

– Halo – powiedziała, podnosząc słuchawkę.

– Cześć, Saro. Co porabiasz w ten zimowy wieczór?

– Jim? – zawahała się, zażenowana miłym dreszczykiem, który przeszedł jej po 

całym ciele na dźwięk jego głosu. Ale niemal równocześnie poczuła ukłucie lęku. –

Czy coś się stało? – spytała. – Czy dzieci...

– Żadnych kłopotów – odrzekł Jim. – Wszystko w porządku.

uszu Sary dobiegły z tamtej strony przewodu jakieś hałasy, odgłos gromkiego 

śmiechu i wesołych rozmów.

– Odbywa się tu coś w rodzaju party – wyjaśnił Jim. – Clarence, no wiesz, nasz 

portier...

– Ten, który podrywa Maude?

–  Właśnie.  Kontynuuje  zaloty  i  urządził  u  mnie  turniej  kanasty  z  udziałem 

małżeństwa z sąsiedztwa.

–  Rozumiem  –  powiedziała  Sara,  wciąż  jeszcze  nie  mogąc  się  otrząsnąć  z 

wrażenia wywołanego telefonem Jima.

–  Tak  więc  –  ciągnął  Jim  –  dzieci  mają  zapewnioną  opiekę  na  wieczór.  I  to 

poczwórną. Potrwa to dobrych parę godzin.

–  Tak...  tak,  rozumiem  –  powtórzyła  niepewnie,  próbując  na  próżno  stłumić 

wzburzenie.

– Pomyślałem, że może wpadnę do ciebie na chwilkę. Jest coś, co chciałbym z 

tobą omówić. Chodzi o dzieciaki.

Sara drgnęła trwożliwie, ale opanowała się natychmiast.

– Dobrze – powiedziała. – Oczywiście. Przyjedziesz zaraz?

–  Jeśli  można.  Mam  nadzieję,  że  nie  przeszkodzę  ci  w  jakimś  epokowym 

eksperymencie naukowym?

–  Czeszę  właśnie  kota  –  odparła  i  uśmiechnęła  się,  słysząc  jego  serdeczny 

śmiech.

background image

– Bardzo interesujące. Zawsze byłem ciekawy, co naukowcy robią w wolnych 

chwilach. Już jadę, dobrze?

–  Dobrze  –  powiedziała.  Odłożyła  wolno  słuchawkę  i  jeszcze  przez  długą 

chwilę trzymała na niej rękę, po czym znów nagle zbladła i rzuciła się pędem do 

łazienki.

Powrót  do  równowagi  i  zacieranie  śladów  niedyspozycji  trwały  tak  długo,  że 

zanim zdążyła się przebrać i uczesać – zadźwięczał dzwonek u drzwi.

Pobiegła  otworzyć.  Na  progu,  w  blasku  oświetlającej  ganek  lampy,  stał 

obsypany śniegiem, radosny Jim Fleming.

– Cześć – powiedziała, usiłując się uśmiechnąć.

– Wejdź, proszę. Zimno na dworze, prawda?

Wszedł  do  przedpokoju,  zdjął  kurtkę  i  obrzucił  rozbawionym  spojrzeniem  jej 

spodnie  od  dresu,  wełniane  skarpety  i  rozpuszczone  włosy.  Wchodząc  do  living-

roomu przystanął zaskoczony.

– Ależ to cudo, Saro – powiedział z podziwem.

– Istne cacko. Widzę, że lubisz konie – dodał na widok jej kolekcji.

–  To  moje  ulubione  zwierzęta.  Napijesz  się  kawy  albo  gorącej  czekolady?  –

spytała z nadzieją, że nie poprosi o coś mocniejszego, nie mówiąc o jedzeniu.

–  Nie,  dziękuję. Tak tu  cicho i  spokojnie –  powiedział, siadając wygodnie na 

wyściełanym  skórą  fotek przed  kominkiem.  –  Ale  miałaś  chyba  rację –  dorzucił, 

rozglądając się wokół.

– W związku z czym?

– W związku z dziećmi. Ten lokal byłby dla nich za mały. Wygląda jak domek 

dla lalek. Zdaje się, że stąd, gdzie siedzę, mam widok na całe mieszkanie?

– Prawie. Nie mam też  ani piwnicy, ani podwórka. Tylko to, co widzisz, plus 

górka.

– A co tam jest?

–  Moja  sypialnia  –  odparła,  czerwieniąc  się  pod  jego  wzrokiem.  –

Wspomniałeś,  że...  że  chciałbyś  pomówić  o  dzieciach?  –  spytała  siadając 

naprzeciw niego i chowając pod siebie stopy w skarpetkach. Natychmiast wynurzył 

się  z  kuchni  Amos,  spojrzał  z  ukosa  na  Jima  i  wskoczył  Sarze  na  podołek,  z 

arogancką miną egzekwując swoje uprawnienia domownika.

background image

– Ugryź się w nos, kolego – rzucił mu Jim wesoło.

– To nieokrzesany kocur – powiedziała Sara. – Okropnie mnie traktuje, ale jest 

bardzo zazdrosny, nawet jeśli z kimś rozmawiam.

– Cóż – odparł Jim. – Trudno mi go winić, Saro.

Zarumieniła się znowu i zatopiła palce w puszystym futerku Amosa.

– Wiesz, Saro – odezwał się Jim po chwili milczenia – znalazłem się w ślepym 

zaułku. Naprawdę nie wiem, co robić.

– Masz na myśli dzieci?

–  Tak.  Mamy  koniec  stycznia  W  najlepszym  razie  uda  mi  się  zatrzymać  je  u 

siebie  jeszcze  przez  kilka  tygodni.  Nie  znalazłem  chętnego  na  podnajęcie 

mieszkania i nie mam za co kupić domu. Kwadratura koła.

– Ale chyba nie zamierzasz umieścić gdzieś dzieci tymczasowo i skazywać je 

na dalszą tułaczkę?

– Nie chciałbym do tego dopuścić. Boże, gdybym mógł znaleźć jakieś miejsce...

Sara  milczała  zakłopotana,  drapiąc odruchowo Amosa  za  uszami.  Pragnęła ze 

wszystkich sił pomóc Jimowi, ale nie mogła żadną miarą zdradzić swojego sekretu, 

nie mogła zrezygnować z zacisza swego domu. To było wykluczone. Poczuła nagle 

znajomy odrażający przypływ mdłości.

–  Prz...  przepraszam  –  wyjąkała,  zrzuciła  raptownie  Amosa  na  podłogę  i

popędziła do łazienki.

Kiedy wyszła, blada i roztrzęsiona, Jim zapytał niespokojnie:

– Co ci jest? Co się stało?

– Nic, nic. To chyba przez tę grypę. Coś okropnego.

– Wiem – potwierdził. – Połowa mojego personelu choruje. Wciąż się boję, że 

przywlokę to do domu, ale na szczęście dzieciaki są na razie zdrowe.

– Jim – odezwała się po chwili Sara – czy mogę cię o coś zapytać?

– Jasne.

– Chodzi o twojego ojca. Wiem, że macie ze sobą na pieńku, ale czy możesz mi 

wyjaśnić dlaczego?

–  Zamordował  moją  matkę  –  odparł  szorstko,  z  zimnym,  posępnym  wyrazem 

twarzy. – Nie dosłownie – dodał, widząc przerażony wzrok Sary. – Nie zastrzelił 

jej ani nie użył innej broni. Ale na to samo wyszło. Zabił ją swoim traktowaniem. 

background image

Serce pękło jej z rozpaczy.

– Ile miałeś wtedy lat?

– Trzynaście.  Boże,  jak  ja  go  znienawidziłem.  I  nigdy  nie  przestanę  go 

nienawidzić.

–  Poruszałeś  z  nim  kiedyś  ten  temat?  –  spytała  –  zmrożona  mściwą 

zawziętością, jaka wyzierała mu z oczu. – Powiedziałeś mu, co czujesz?

–  Nie  mam  mu  nic  do  powiedzenia,  Saro.  Proszę,  nie  mów  o  nim  więcej, 

dobrze? Nie mamy ze sobą nic wspólnego. Lepiej pomówmy o czymś innym.

Sara kiwnęła głową na znak zgody i zaczęli rozmawiać o gromadzonych przez 

nią  figurkach  koni.  Ale  zakiełkował  jej  pewien  pomysł  i  zamierzała  po  wyjściu 

Jima zastanowić się nad nim dokładniej.

Na  razie  gawędzili  o  rozmaitych  sprawach  i  Sara  była  zdumiona,  jak  łatwo 

znajdowała  z  nim  porozumienie.  Zniknęła  gdzieś  jej  zwykła  powściągliwość, 

zmieniając się niemal w wylewność, a Jim zdawał się w lot chwytać jej myśli.

Oczywiście,  najgłębszy,  najsłodszy  sekret  Sary  musiał  pozostać  w  ukryciu. 

Nawet  gdyby  miała  się  gdzieś  schować  na  kilka  miesięcy,  bez  względu  na 

wszystko  –  była  zdecydowana  zataić  przed  Jimem  jego  ojcostwo.  Tylko  w  ten 

sposób  mogła  swemu  dziecku  zagwarantować  bezpieczeństwo  i  niezależność. 

Prymitywny instynkt matki podpowiadał jej, że ten sam sympatyczny, tak dobrze ją 

na  pozór  rozumiejący  mężczyzną  może  nagle  stać  się  jej  wrogiem,  zagrozić  jej 

dziecku. Nie zamierzała do tego dopuścić. Za nic na świecie.

Mimo  to,  zrobiło  się  jej  go  żal,  gdy  wreszcie  podniósł  się  do  wyjścia. 

Odprowadziła  go  do  drzwi,  podała  mu  kurtkę  i  patrzyła  w  milczeniu,  jak  ją 

wkładał.

Kładąc  dłoń  na  klamce  przystanął,  zawahał  się,  po  czym  położył  ręce  na 

ramionach  Sary  i  przyciągnął  ją  do  siebie.  Zadrżała,  czując  jego  bliskość,  ciepło 

jego ciała, jego oddechu i ust, którymi znalazł jej usta.

Miękła w jego objęciach, słaba i bezbronna, pozwoliła, by błądził rękami po jej 

ciele, znalazł pod bluzą jej nagie piersi i zamknął je w dłoniach, podczas gdy jego 

wargi wędrowały po jej twarzy, muskały policzki, powieki, uszy, szyję.

Sara  czuła,  że  płonie,  że  się  skrapla,  wypływa  z  wolna  na  ciepłe,  głębokie 

morze pożądania. Jej ciało przypomniało sobie chwile ich miłosnej spójni, słodycz 

background image

tamtego spełnienia i zapragnęła go znowu z całej mocy.

I wtem dopadły ją znowu nieszczęsne nudności. Ledwo zdążyła wyrwać mu się 

z rąk i dobiec na czas do łazienki.

Gdy  wyszła  z  powrotem  na  korytarz,  Jim  stał  nadal  przy  drzwiach,  smutno 

uśmiechnięty.

– Zdaje się, że ci to nie posłużyło? Czy to moja wina?

– Raczej nie – odparła z wątłym uśmiechem, omijając oczami jego spojrzenie.

–  Jim  popatrzył  na  nią  z  troską,  ociągał  się  jeszcze  przez  moment,  po  czym 

odwrócił się i wyszedł.

Sara śledziła go wzrokiem przez uchylone drzwi, jak idzie zaśnieżoną uliczką w 

świetle latarń. Serce jej waliło i doznawała tak dojmującej żałości, że zagryzła usta, 

aby nie krzyczeć.

background image

Rozdział 9

W  połowie  lutego  z  Gór  Skalistych  na  zamrożone  równiny  dmuchnął  ciepły 

wiatr, a topniejący śnieg nasycał prerię świeżą wilgocią.

Zmiana  pogody  podziałała  korzystnie  na  humor  Sary.  Przepełniona 

optymizmem,  cieszyła  się  z  nowego  życia,  które  się  w  niej  kształtowało.  Nawet 

poranne dolegliwości stały się mniej dokuczliwe. Nie ustały zupełnie, ale pojawiały 

się z samego rana i przez resztę dnia miała właściwie spokój.

Pewnej soboty, rześkim wilgotnym popołudniem, Sara wyjechała samochodem 

poza  Calgary,  rozkoszując  się  po  drodze  przestronnością  płaskiego  krajobrazu, 

obwarowanego hen, daleko, grzebieniem gór.

Czuła  się  młoda,  swobodna  i  lekka,  iż  mogłaby  szybować  ponad  prerią  jak 

orzeł.

Dopiero  kiedy  skręciła  w  wysadzaną  drzewami  aleję,  na  końcu  której  stał 

przesłonięty  nagimi  topolami  duży  dwór  –  jej  nastrój  uległ  nagłej  zmianie. 

Napięcie ścisnęło jej krtań i po raz pierwszy zlękła się tego, co zamierzała zrobić.

– To nerwy – mruknęła, zaciskając dłonie na kierownicy. – Skutek mojej ciąży, 

nic poza tym.

Zaparkowała od frontu na kolistym podjeździe, udając sama przed sobą, że nie 

przytłacza jej ten wielki kamienny dom.

Gdzieś, spoza zabudowań gospodarskich, rozległo się stłumione szczekanie psa, 

a w ślad za nim gniewne ryknięcie byka. Te swojskie odgłosy dodały Sarze otuchy. 

Wzięła  głęboki  oddech,  ujęła  mocno  palcami  pasek  przewieszonej  przez  ramię 

torebki i zadzwoniła do drzwi.

Minęła dłuższa chwila, zanim się otworzyły i w progu stanęła nieduża kobieta o 

siwiejących włosach, zebranych w niedbały kok na czubku głowy. Miała na sobie 

wypłowiały  komplet  dżinsowy  z  wielką  łatą  na  kolanie.  Na  rękach  trzymała 

kudłatego  żółtego  szczeniaka,  który przyglądał  się  Sarze z  życzliwą ciekawością. 

Błękitne  oczy  nieznajomej  były  tak  łudząco  podobne  do  oczu  Jima  Fleminga,  że 

Sarze odebrało mowę. Nie mogła wydobyć ani słowa z zaschniętego gardła.

background image

–  Dzień  dobry  –  odezwała  się  pierwsza  kobieta  w  drzwiach,  miłym  niskim 

głosem. – Czym mogę służyć?

–  Nazywam  się  Sara  Burnard.  Przyjaźnię  się  z  Jimem.  To  jest  z  Jimem 

Flemingiem  –  zaczęła  z  wysiłkiem  Sara.  –  Chciałabym  porozmawiać  z  panem 

senatorem, jeśli to możliwe.

Mała kobietka odstąpiła na bok, strofując psa który zaczął się wiercić, usiłując 

polizać ją czule w ucho.

–  Samson,  przestań!  –  upomniała  go  rozzłoszczona,  uśmiechając  się 

przepraszająco  do  Sary.  –  Był  najmniejszy  z  miotu  –  wyjaśniła  –  i  zanadto  go 

rozpieszczałam. Jestem Maureen Fleming – dodała, wydobywając spod szczeniaka 

małą stwardniałą dłoń. – Ciotka Jima.

– Wiem – odparła Sara. – Dużo mi o pani mówił. Bardzo panią kocha.

Ładna twarz Maureen złagodniała i rozjaśniła się uśmiechem.

– Proszę wejść. Zaprowadzę panią do biblioteki i zawiadomię brata .

Idąc za nią, Sara poczuła znów narastające w niej.

napięcie.  Modliła  się  w  duchu,  żeby  nie  napadły  jej  mdłości.  Maureen 

wprowadziła  ją  do  dużego  kwadratowego  pokoju,  o  ścianach  zastawionych 

półkami pełnymi książek. W kominku miło trzaskały szczapy drewna. Sara usiadła 

z  ulgą  w  dużym  wysłużonym  fotelu  i  energicznie  wymówiła  się  od  propozycji 

poczęstowania jej kawą.

–  Och  nie,  bardzo  dziękuję  –  powiedziała.  –  Nie  zabawię  długo.  Chcę  tylko 

zamienić kilka słów z panem senatorem, jeśli znajdzie dla mnie czas.

– Ależ naturalnie. Wyszedł na chwilę porozmawiać z nadzorcą. Zaraz wróci.

Maureen  opuściła  pokój,  a  Sara  rozglądała  się  wokół  siebie.  Na  gzymsie 

kominka  dostrzegła  szereg  statuetek  z  brązu,  były  wśród  nich  także  konie  i  Sara 

okiem kolekcjonerki oceniła, że każda miała wartość małej fortuny. Wiele książek 

oprawionych  było  w  cielęcą  skórę  i  robiły  wrażenie,  że  są  w  częstym  użyciu. 

Wzdłuż  jednej  z  wyłożonych  dębową  boazerią  ścian,  wolnej od  regałów,  wisiały 

nieduże  obrazy  w  ozdobnych  ramach.  Wyglądały  na  niewiarygodnie  stare  i 

kosztowne.

Nie ulegało wątpliwości, że Jim Fleming wychowywał się w atmosferze zbytku. 

Sarze przypomniało się jego obecne mieszkanie, zarzucone chaotycznie zabawkami 

background image

i garderobą dzieci, i ogarnęło ją serdeczne współczucie.

Raptem otworzyły  się  drzwi i  ukazał  się w nich  senator. Jego widok  wprawił 

Sarę w oszołomienie. Oczywiście, oglądała jego fotografie i wiedziała, jak bardzo 

Jim  go  przypomina  ale  w  rzeczywistości  podobieństwo  było  jeszcze  bardziej 

uderzające. Fleming senior był żywą projekcją przyszłego Jima.

Sara pojęła nagle, czym może być taka dynastyczna łączność pokoleń. I właśnie 

tego  najbardziej  się  obawiała.  Poczucia  potężnej  więzi  między  ojcem  a  synem  i 

dzieckiem w jej  łonie. Bogactwo i wpływy tej rodziny także mogły przyprawić o 

trwogę każdego, kto targnąłby się na jej prawowitą własność.

A jednak przyszła tutaj i to z własnej woli. Dlaczego? Musiała uporządkować 

myśli, wziąć się w garść, opanować.

Senator  przyglądał  się  jej  z  grzecznym  zainteresowaniem.  Wniósł  ze  sobą 

powiew  świeżego,  mroźnego  powietrza,  mocnego  zapachu  siana  i  zwierzęcego 

potu.

–  Panna  Burnard?  –  odezwał  się,  podchodząc  do  niej  z  wyciągniętą  ręką.  –

Siostra powiedziała mi, że jest pani znajomą Jima. Ale śmiem wątpić, czy mój syn 

wie o tej wizycie.

– Nie, Jim nie wie, że tu jestem. Bardzo by się zdenerwował, gdyby wiedział.

Jameson Fleming uśmiechnął się wyniośle, ale w jego oczach było tyle bólu, że 

Sara  zaczęła odzyskiwać  pewność  siebie, nabierając  otuchy,  że  znajdzie  wspólny 

język z senatorem.

–  Jim  ma  kłopoty  –  oświadczyła  zwięźle,  dostrzegając  bez  zdziwienia  wyraz 

natychmiastowej  troski  na  pobrużdżonej  twarzy  swego  rozmówcy.  –  Nie,  nie  –

uspokoiła go pospiesznie. – Nie jest ani chory, ani nie popadł w kolizję z prawem. 

Po prostu ma pewien problem i zupełnie nie wiemy, jak go rozwiązać.

I  opowiedziała  wszystko  po  kolei,  a  nawet  trochę  więcej,  niż  zamierzała, 

omijając  jednak  starannie  powód,  dla  którego  owej  nocy  znalazła  się  w 

towarzystwie Jima. Skończywszy, czekała w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w 

błyszczący blat biurka, za którym siedział senator.

– Muszę wyznać, że jestem tym wszystkim wręcz zdumiony – odezwał  się w 

końcu,  –  Wprost  nie  mogę  uwierzyć,  że  mówiła  pani  o  moim  synu.  Chłopak, 

którego pamiętam był zbyt pochłonięty sobą, żeby wyrosnąć na kogoś, kto obarcza 

background image

się trojgiem porzuconych dzieci.

–  Otóż  to  –  powiedziała  z  przejęciem  Sara.  –  On  jest  już  zupełnie  innym 

człowiekiem,  panie  senatorze.  Ma  dobrze  po  trzydziestce  i  sporo się  zmienił.  I  –

dodała, zaskoczona własną śmiałością – nie byłabym wcale zdziwiona, dowiadując 

się, że i pan mocno się zmienił.

Umilkła  spłoszona  widząc,  że  rysy  Jamesona  tężeją,  a  oczy  nabierają 

lodowatego połysku. Ale trwało to tylko ułamek sekundy i senator niespodziewanie 

się uśmiechnął.

– Tak pani uważa? No cóż, być może słusznie. Interesująca z pani osóbka. Mój 

syn ma bardzo dobry gust.

Sara pokraśniała jak piwonia.

– Nie jestem... to nie tak. Nie romansujemy ze sobą. Zaprzyjaźniliśmy się tylko 

i  to  głównie  przez  te  dzieci.  A  przyszłam  do  pana  dlatego,  że  zależy  mi  na... 

lepszym zrozumieniu całej sytuacji, to wszystko.

– Czy Jim potrzebuje ode mnie pomocy w związku z tymi dziećmi? – spytał bez 

ogródek. – Czy o to chodzi? Czy chce pieniędzy, żeby im zapewnić stały dach nad 

głową?

–  Nie.  Szczerze  mówiąc,  wspomniałam  mu  o  takim  rozwiązaniu,  ale  Jim 

odrzucił je kategorycznie.

W oczach Senatora pojawił się znów wyraz głębokiego cierpienia.

Sara zebrała się na odwagę i spytała cicho:

– Co właściwie zaszło między Jimem a panem? Co was od siebie odsunęło?

Jameson Fleming zmierzył ją badawczym spojrzeniem, po  czym przesunął się 

lekko na krześle i spojrzał przez okno na swoje małe państewko.

– Pytała pani o to Jima?

– On powiada, że unieszczęśliwił pan jego matkę.

– Mówi, że nigdy panu nie wybaczy sposobu, w jaki pan ją traktował.

Senator odwrócił się ku Sarze ze ściągniętą napięciem twarzą.

–  Cecylia  z  pewnością  była  nieszczęśliwą  kobietą  –  powiedział,  spoglądając 

znów w okno. – Kiedy byłem młodszy obwiniałem się, że ją zawiodłem, że może, 

gdybym  był  lepszym  człowiekiem,  dałbym  jej  szczęście.  Później  jednak  –

uśmiechnął się cierpko – zdałem sobie sprawę, że nikt i nic nie mogło uczynić jej 

background image

szczęśliwą. Ale wtedy oczywiście było już za późno.

Sara  słuchała  uważnie,  wpatrzona  w  jego  naznaczoną  bólem  twarz,  niezdolna 

wykrztusić ani słowa.

–  Mógłbym  wybaczyć  jej  sceny  i  napady  furii,  jakimi  wielokrotnie 

kompromitowała mnie publicznie – podjął senator. – Ale nie potrafiłem jej nigdy 

przebaczyć  tego,  że  małostkowo  i  mściwie  wplątała  w  nasze  konflikty  syna  i 

obróciła go przeciw mnie.

– Czy naprawdę tak było? Czy Jim rzeczywiście tak dalece się myli w ocenie 

wydarzeń?

Jameson Fleming spojrzał jej prosto w oczy.

–  Każdy  ma  swoją  wersję  prawdy,  proszę  pani  –  powiedział.  –  Patrzymy 

zwykle na świat pod własnym kątem. W rezultacie często wymyka się nam prawda 

obiektywna. Jednak proszę mi wierzyć, że zastanawiałem się nad tą sprawą przez 

długie lata i mogę z całą uczciwością stwierdzić, że nie okłamuję pani.

Zawahał się zamyślony, obracając bezwiednie w ręku przycisk do papierów, po 

czym obrzucił wzrokiem Sarę, jak gdyby podejmując jakąś decyzję.

–  Cecylia  była  piękną  kobietą  –  rzekł  wreszcie.  –  I  kiedy  chciała  umiała 

roztaczać rzadki urok.  Należała do  tego gatunku  kobiet, które potrafią w każdym 

mężczyźnie wyzwolić instynkty opiekuńcze, syna nie wyłączając. Jim ubóstwiał ją, 

a  ona  szukała  u  niego  poparcia  odwoływała  się  do  jego  chłopięcej  rycerskości, 

wmawiała mu, że jest jej jedynym przyjacielem, a ja – wrogiem ich obojga. Musiał 

dźwigać brzemię jej bolesnej udręki o wiele za ciężkie jak na barki tak wrażliwego 

chłopca.

– Czy nie mógł pan jakoś temu przeciwdziałać?

– Bóg świadkiem, że próbowałem – odparł, potrząsając żałośnie siwą głową. –

używałem  próśb  i  gróźb,  rozmawiałem  z  Jimem,  zabierałem  go  z  domu,  żeby 

odetchnął inną atmosferą ale wyrwa zrobiła się zbyt głęboka. W jego oczach byłem 

winowajcą  i  doszło  do  tego,  że  nie  mógł  znieść  mojej  obecności  w  tym  samym 

pokoju.

umilkł nagle i zamyślony zwrócił się profilem do okna.

Sara odczekała chwilę, po czym spytała:

– A jak się to skończyło?

background image

– Popełniła samobójstwo. Przecięła sobie brzytwą żyły na przegubach – odparł 

głucho senator. – Postarała się przy tym, żeby to Jim ją znalazł i zostawiła list, w 

którym obciążała mnie winą. Chłopiec miał wtedy trzynaście lat.

– Ale... – wyszeptała ze zgrozą Sara – musiała sobie przecież zdawać sprawę, 

jaki to dla niego będzie wstrząs. Jak mogła...

–  Jak  mogła  kochająca  matka  zrobić  coś  takiego  swojemu  dziecku?  Czy  to 

chciała  pani  powiedzieć,  panno  Burnard?  Słowo  daję,  nie  wiem.  Wszystko  inne 

mógłbym jej wybaczyć, gdyż rzeczywiście była nieszczęsną rozgoryczoną kobietą. 

Ale  nigdy  nie  potrafiłem  się  pogodzić  z  tym  potwornie  okrutnym,  samolubnym 

czynem.

Znowu  urwał,  a  pokryte  węzłami  żył  dłonie  drżały  mu  lekko  na  lśniącej 

powierzchni biurka.

–  Jednakże  –  kontynuował  z  wymuszonym  uśmiechem  –  powinienem  być 

sprawiedliwy. Nie sądzę, żebym w tej sztuce odegrał rolę czarnego charakteru, ale 

też nie mam zupełnie czystego sumienia. Wiele zarzutów Jima pod moim adresem 

jest  słusznych.  Byłem  egoistą.  Zajęty  robieniem  kariery,  zaniedbałem  rodzinę. 

Praca przesłaniała mi wszystko i nie znajdowałem dość czasu dla syna. To niezbita 

prawda.

– Tego rodzaju błędy, panie senatorze, popełnia wielu mężczyzn – powiedziała 

Sara. – Ale nie są to – takie zbrodnie, żeby musiał pan za nie pokutować do końca 

życia z dala od syna.

Jameson spojrzał na nią niepewnie, po czym odwrócił znów głowę, jakby chciał 

ukryć nagły skurcz bólu, który wykrzywił mu twarz.

– To samo twierdzi moja siostra – rzekł łamiącym się głosem. – Ale nie może 

sobie pani wyobrazić, jaką pociechą są dla mnie te słowa z ust kogoś takiego jak 

pani, osoby, która przyjaźni się z Jimem.

– Pan go bardzo kocha, prawda? – odezwała się Sara po chwili milczenia, która 

pozwoliła senatorowi opanować wzruszenie.

– Każdego dnia myślę o nim – westchnął. –  O tym, co robi, czy jest zdrowy. 

Zostało  mi  odebrane  to,  co  miałem  w  życiu  najcenniejszego  i  nigdy  tego  nie 

odzyskam.

background image

Żałość  w  jego  głosie,  boleść  i  smutek,  jakie  wyzierały  z  oczu  senatora, 

napełniły Sarę przemożnym współczuciem.

–  Chciałabym  panu  coś  wyznać  –  powiedziała,  przerażona  tym,  co  robi,  ale 

niezdolna do powstrzymania się.

Senator  spojrzał  na  nią  pytająco,  najwyraźniej  uderzony  nagłą  uroczystą 

powagą jaka zabrzmiała w jej głosie.

Sara  wyprostowała  się,  ścisnęła  mocno  leżącą  na  jej  kolanach  torebkę, 

zaczerpnęła oddechu i patrząc wprost na Jamesona Fleminga wypaliła:

–  Jestem  od  dwóch  miesięcy  w  ciąży,  panie  senatorze.  Ojcem  dziecka,  które 

noszę, jest Jim, a dziadkiem – pan.

Senator wlepił w nią wzrok, jak rażony gromem. I chociaż na jego twarzy dało 

się dostrzec, prócz niedowierzania, także pewne ożywienie – zareagował szorstko.

–  Po  co  pani  tu  przyszła,  młoda  damo?  –  rzucił  obcesowo.  –  Czego  pani 

właściwie chce? Pieniędzy?

Rozumiejąc  uczucia  jakie  nim  miotały,  Sara  powściągnęła  gniew.  Z  całym 

spokojem wyjaśniła, jak postanowiła mieć dziecko, jak wybrała sobie Jima na ojca 

i zaszła w ciążę, kryjąc to przed nim.

Jameson wytrzeszczył na nią oczy w bezbrzeżnym zdumieniu.

– I on nadal nic nie wie? – zapytał.

Potrząsnęła przecząco głową.

–  Ale  dlaczego –  wyjąkał oszołomiony.  –  Skąd  u  pani ta  zimna kalkulacja?  I 

czemu właśnie pani wybór padł na mojego syna?

–  Mój  zawód  to  botanika  genetyczna.  Napisałam  pracę  doktorską  z  tej 

dziedziny i prowadzę intensywne badania naukowe. Zjawiska dziedziczności mają 

dla mnie ogromne znaczenie.

– I dlatego upatrzyła sobie pani jednego z Flemingów. Odporna szkocka rasa? –

W oczach senatora zamigotały niespodziewanie wesołe iskierki.

– W samej rzeczy – odparła z uśmiechem Sara.

Jameson Fleming odchylił głowę do tyłu i roześmiał się serdecznie.

– Wie pani co – rzekł ocierając załzawione oczy – niezwykły z pani okaz. Jasny 

punkt na tle powszedniej monotonii.

background image

– Myślę, że powinien mi pan mówić po imieniu – powiedziała Sara. – Bądź co 

bądź uczynię pana dziadkiem.

– Tak – wyszeptał senator. – Na to się zanosi. Dlaczego nie powiedziałaś o tym 

Jimowi, Saro? Po co ta tajemnica?

– Bałam się.  Pragnę mieć dziecko nade wszystko  w świecie. I zależało mi na 

takich,  a  nie  innych  genach.  Ale  nie  chciałam,  żeby  Jim  się  dowiedział,  bo 

przerażała mnie myśl, że jeszcze ktoś będzie sobie rościł pretensje do dziecka. Ono 

jest moje – oznajmiła zapalczywie. – Moje i tylko moje. Nie chcę się nim z nikim 

dzielić,  użerać  się  w  sądzie  o  prawa  opiekuńcze  i  tak  dalej.  A  kiedy  –  na 

przykładzie tych sierot – przekonałam się o wrażliwości Jima, moje obawy wzrosły 

jeszcze bardziej i...

Umilkła,  zagryzając  wargi  i  pochyliła  głowę,  wlepiając  wzrok  w  swoje 

zaplecione na kolanach dłonie.

– Wobec tego, Saro – spytał łagodnie senator – dlaczego mi się zwierzyłaś? Czy 

nie powinnaś się bać również i mnie?

–  Oczywiście.  Wiem  dobrze  jak  potężne  są  pańskie  wpływy  i  zdaję  sobie 

sprawę, że ryzykuję. Ale – głos się jej na moment załamał – zrobiło mi się bardzo 

przykro,  że  Jim  tak  z  panem  postępuje,  tak  mi  pana  żal.  Chciałam,  żeby  pan 

wiedział o wszystkim i pragnę zawrzeć z panem coś w rodzaju... porozumienia.

– Jakiej treści?

–  Jeżeli  pan  przyrzeknie  solennie  nie  dochodzić  nigdy  żadnych  praw  do  tego 

dziecka...

Zrobiła pauzę, patrząc pytająco na  senatora, który  skinął w milczeniu  głową i 

czekał na jej dalsze słowa.

–  ....  to  pozwolę  panu na  regularny dostęp  do  niego,  stanie  się  ono  obecne  w 

pańskim  życiu.  Nie  chcę  żadnych  pieniędzy  –  dorzuciła  szybko.  –  Mam  dobrze 

płatną  pracę  i  jestem  materialnie  niezależna.  Mogę  zapewnić  dziecku  wszystkie 

wygody,  stać  mnie  na  zaangażowanie  stałej  opiekunki.  Po  prostu  uważam,  że  ze 

wszech miar należy się panu, żeby pan został dziadkiem.

Spojrzała  na  senatora  i  ze  wzruszeniem  dostrzegła  łzy  zbierające  się  mu  w 

kącikach oczu. Otarł je pospiesznie i widać było, że zmaga się z rozrzewnieniem.

background image

–  Panna  Sara  Burnard  sprawiła  dziś,  że  pewien  stary  człowiek  poczuł  się 

szczęśliwy – rzekł w końcu.

–  Nie  możesz  sobie  nawet  wyobrazić,  jak  wiele  znaczy  dla  mnie  to,  co 

usłyszałem.

Sara przełknęła z trudem ślinę, jej także zbierało się na płacz, uśmiechnęła się 

do niego ciepło, ale zaraz rzuciła ostrzegawczo:

– Wciąż nie chcę, żeby się Jim o tym dowiedział, senatorze – O czym? O twojej 

wizycie u nas, czy o dziecku?

– O jednym i o drugim – rzekła stanowczo.

Senator popatrzył na nią przenikliwie.

–  Masz bardzo  smukłą,  elegancką  sylwetkę,  Saro  –  powiedział. –  Przecież  za 

jakiś  czas  twój  stan  będzie  widoczny,  a  zdaje  się,  że  widujesz  Jima  dość 

regularnie...

–  Nasze zbliżenie  miało  z pozoru  charakter  przypadkowy. –  Sara zarumieniła 

się  lekko.  –  Jednorazowa  przygoda, jak  się  to  mówi.  Jim myśli... przypuszczą  że 

zdarza mi się to od czasu do czasu. Nie będzie miał pewności, że to on jest ojcem.

– Cóż – rzekł Jameson z nutką nagłej goryczy – ode mnie z pewnością się nie 

dowie. Widujemy się raz na rok.

– A więc będzie to tylko nasz sekret? – spytała Sara, wstając z miejsca.

–  Hmm...  –  zawahał się.  –  Prosiłbym  o  dopuszczenie  do  niego  mojej  siostry. 

Jest  bardzo  dyskretna,  a  ta  nowina  sprawiłaby  jej  niewymowną  radość.  Sara 

zawahała się, lecz skinęła po chwili głową.

– Oczywiście, o ile także obieca, że nie powie ani słowa Jimowi. Pańska siostra 

– dorzuciła impulsywnie – sprawia wrażenie niezwykle zacnej osoby.

– Zgadza się. Taka właśnie jest. To dziecko – dodał z szerokim uśmiechem –

będzie  miało  najczulszą  w  świecie  ciocię  i  najbardziej  kochającego  dziadka. 

Gwarantuję ci to.

Sarze  zaszkliły  się  źrenice.  Uśmiechnęła  się,  choć  wciąż  nie  opuszczał  jej 

niepokój,  czy  postąpiła  słusznie.  Mogło  to  przecież  w  przyszłości  wywołać 

rozmaite komplikacje, mieć niemożliwe do uniknięcia skutki.

Jednakże  to,  co  wyczytała  w  mądrych  oczach  senatora,  napełniło  ją 

niezachwianym przeświadczeniem, że zrobiła dobrze.

background image

Pod  koniec  następnego  tygodnia  pogoda  znów  się  zmieniła.  Rtęć  w 

termometrze opadła na sam dół skali i aż do końca marca trzymał trzaskający mróz.

Sara  siedziała  w  fotelu  przed  kominkiem  z  robótką  w  rękach,  zerkając  przez 

okulary na opis wzoru w książce.

Nagle odezwał się dzwonek u drzwi. Głowiąc się, kto też może ją nachodzić o 

tej  porze  i  w  taki  siarczysty  mróz,  schowała  pospiesznie  do  torebki  dziergany 

kubraczek i książeczkę z wzorami,  i poszła otworzyć. W progu stał Jim Fleming, 

puszczając  z  ust  obłoczki  pary.  Do  piersi przyciskał dwie  wyładowane  po  brzegi 

torby sklepowe.

– Jim! – zawołała Sara wytrzeszczając oczy. – Co, na miły Bóg...

–  Wyglądasz  ślicznie  w  tych  okularach  –  rzekł,  patrząc  na  nią  łakomym 

wzrokiem. – Jadłaś już kolację?

– Niezupełnie. Zrobiłam sobie niedawno kanapkę, ale nie jestem...

–  Tak  właśnie  podejrzewałem  –  oświadczył  wesoło.  –  Jesteś  ostatnio  bardzo 

mizerna.  Na  pewno  pracujesz  za  dużo  i  nic  nie  jesz.  Wpuść  mnie,  bo  wino 

zamarznie.

–  A  czy  wino  zamarza?  –  spytała,  patrząc  jak  stawia  torby  na  podłodze, 

oczyszcza buty ze śniegu i zdejmuje z siebie watowaną kurtkę.

–  Nie  wiem.  Zakładam,  że  tak.  To  ty  jesteś  naukowcem  –  powiedział  biorąc 

torby. – Gdzie jest kuchnia?

Sara  przyglądała  mu  się,  zaskoczona  jego  niespodziewanym  przyjściem  i 

emanującą  z  niego  na  cały  dom  aurą  witalności.  Serce  zaczęło  jej  bić 

przyspieszonym  rytmem  i  zachowanie  chłodnego  spokoju  kosztowało  ją  sporo 

wysiłku.

– Mogę zapytać, co to wszystko ma znaczyć? – rzuciła oschle.

–  Możesz  –  odparł  pogodnie,  idąc  za  nią  do  kuchni.  –  Składam  ci  wieczorną 

wizytę,  mam  zamiar  przyrządzić  ci  najlepszy  omlet  świata  i  zmusić  cię  do 

zjedzenia go aż do ostatniego kęsa. Mam nadzieję, że masz kuchenkę mikrofalową?

– Czemu pytasz?

–  Ponieważ,  głuptasku  –  rzekł  stawiając  torby  na  blacie  kuchennym  –  jest  to 

największy  wynalazek,  jeśli  chodzi  o  omlet,  od  czasu  pojawienia  się  jajek.  Nie 

trzeba już go obracać. Smaży się sam perfekcyjnie od góry do dołu, dając ci tytuł 

background image

do profesjonalnej chwały. Spodziewam się, że posiadasz podstawowe instrumenty, 

jak ubijak do piany i łopatkę? Czy może wyekwipowałaś się wyłącznie w palniki 

Bunsena, kolby, retorty i tak dalej.

Sara  uśmiechnęła  się  mimo  woli,  pokazała  mu,  gdzie  trzyma  przybory 

kuchenne,  po  czym  Jim  rozpakował  torby,  wyjmując  z  nich  jajka,  pieczarki, 

cheddar, chrupką sałatę i duży bochenek chleba.

Do ust zaczęła jej iść ślinka i uzmysłowiła sobie nagle, że już od kilku dni nie 

męczą jej rano mdłości i jest piekielnie głodna.

–  Wygląda  to  bardzo  apetycznie  –  powiedziała.  –  Wiesz,  Jim,  miałeś  rację. 

Nagle poczułam głód.

Jim  pochylił  się  i  cmoknął  ją  pieszczotliwie  w  po  liczek.  Ten  ciepły 

spontaniczny  gest  wprawił  ją  w  zakłopotanie,  usiadła  na  wysokim  kuchennym 

stołku i patrzyła zmieszana na rozłożone produkty.

– Jeszcze trochę cierpliwości, urocza damo – rzekł z humorem – a poczęstuję 

cię potrawą, godną księżniczki, którą jesteś.

– Jesteś taki zabawny – powiedziała, łapiąc się na tym, że jego słowa zrobiły jej 

przyjemności – Jak ci się udało czmychnąć?

– Inaczej mówiąc, dlaczego nie piastuję dziś dzieci? Aha, potrzebna mi miska 

do jajek rzekł, klękając przed kredensem.

– Sąsiednia szafka, dolna półka. Tak, to właśnie miałam na myśli. Mówiłeś mi 

w  zeszłym tygodniu,  że  Billie  jest  znów  rozdrażniony  i  boisz się  zostawić  dzieci 

same.

Jim znalazł miskę, postawił ją na blacie i zaczął rozbijać jajka.

–  To  prawda.  Jest  spięty  i  podenerwowany,  bo  wie  o  moich  perypetiach  ze 

znalezieniem nowego  lokum. Tamto  miejsce,  o  którym ci  wspominałem, okazało 

się  do niczego. Żadnej szkoły w okolicy, Ellie musiałaby godzinę tłuc  się jakimś

cholernym autobusem. Poza tym, byłoby tam także za ciasno.

–  Och,  Jim,  tak  mi  przykro  –  powiedziała  Sara.  –  Wiem,  że  bardzo  na  to 

liczyłeś.

Jim postawił na gazie żelazny rondelek, wrzucił do niego krążek masła i zaczął 

z wprawą krajać pieczarki na drobne plasterki.

– No i co będzie? – spytała. – Masz jakiś pomysł?

background image

–  Pole  działania jest  niewielkie.  Do każdego  jako  tako  przyzwoitego  miejsca, 

gdzie  mógłbym  je  ulokować,  jest  półroczna  kolejka.  Po  moim  powrocie 

wprowadzimy się do motelu z kuchnią i zobaczymy, co będzie dalej.

– Po twoim powrocie? Wyjeżdżasz? Dokąd?

–  Tak  – odparł,  dodając  posiekaną cebulkę do  pieczarek.  –  Do Europy.  Mam 

nadzieję, że lubisz cebulę?

– Uwielbiam. Ale po co tam jedziesz?

–  Zakupy.  Nie  uwierzysz,  małą  ale  odzież  sportową  projektuje  się  w 

dzisiejszych  czasach  niczym  wytworne  suknie  wieczorowe.  Na  przykład  obuwie 

lekkoatletyczne nabywam w domach mody równie eleganckich jak Dior. Serwują 

tam tartinki i schłodzony szampan w kryształowych kielichach.

– Jak długo cię nie będzie? Kiedy wyruszasz?

– Jutro z samego rana. Na jakieś dziesięć dni. To dlatego mogłem dziś przyjść 

do  ciebie.  Maude  będzie  się  zajmować  dziećmi,  ale  przyszła  już  po  południu  i 

zostanie na noc, bo wyjeżdżam bardzo wcześnie. Czemu masz taką smutną minę, 

urocza damo? Nie chcesz chyba powiedzieć, że będziesz za mną tęskniła.

– Co to, to nie – odparła bez wahania. – Po prostu – jestem zaskoczona. Chcesz 

się przenieść do motelu, wyjeżdżasz, a ja o niczym nie wiem.

– Trudno informować o wszystkim osobę, która zamyka się w laboratorium na 

osiemnaście godzin i nie oddzwania na telefony.

–  Przepraszam  cię,  Jim  –  zarumieniła  się.  –  To  dlatego,  że  wyhodowaliśmy 

wreszcie  ten  superodporny  gatunek  pszenicy,  rokowania  są  dobre,  ale  wciąż  nie 

udaje się nam... och – urwała – jak to cudownie pachnie. Jestem głodna jak wilk.

Jim znieruchomiał nad kuchenką i popatrzył na rozjaśnioną twarz Sary. Mimo 

zwyczajnego  sweterka  i  luźnych  domowych  spodni  wyglądała  bardzo  powabnie, 

ale zwalczył chęć powiedzenia jej tego.

– No, to dlaczego mi trochę nie pomożesz? – zawołał z wymuszoną swobodą. –

Nakryj do stołu i wyjmij kieliszki do wina. I przyprawy do sałaty.

Sara  zerwała  się,  żeby  wykonać  polecenia,  a  Jim  zsunął  omlet  na  półmisek  i 

zaniósł go na stół razem z kromkami czosnkowego chleba i sałatą.

– Czy dzieci wiedzą, że tu jesteś? – spytała Sara.

background image

– Chyba żartujesz. Gdyby wiedziały, nic nie powstrzymałoby Ellie od przyjścia 

razem ze mną Ale ten jeden raz uległem egoizmowi. Chciałem choć na krótko być 

sam na sam z tobą.

Sara uśmiechnęła się nerwowo, nie wiedząc co ma odpowiedzieć, a Jim stanął 

przy stole, podziwiając swoje dzieło.

– Powiedziałem im, że muszę dłużej posiedzieć w biurze w związku z podróżą. 

Takie  niewinne  kłamstewko.  A  teraz  siadaj  i  zajadaj,  zanim  omlet  się  zapadnie  i 

narobi mi wstydu.

Sara usłuchała i z apetytem zaatakowała omlet, czemu Jim przyglądał  się, nie 

kryjąc zadowolenia. Kolejny już raz stwierdziła że czuje się w jego towarzystwie 

bardzo  swobodnie,  że  Jim  rozumie  ją  w  pół  słowa  i  ma  takie  samo  poczucie 

humoru.

–  Hej  –  powiedział,  podnosząc  kieliszek.  –  Pani  doktor  nie  tknęła  jeszcze 

swojego  wina.  Czyżby  riesling  nie  pasował  do  omletu  z  pieczarkami.  Strzeliłem 

gafę?

–  Och,  nie  –  rzekła  zmieszana.  –  Tylko,  że  ja...  zająknęła  się,  szukając 

odpowiedniej wymówki. – Ja... nie piję – dokończyła, nic nie wymyśliwszy.

– W ogóle?

– Prawie w ogóle.

W każdym razie nie wtedy, gdy jestem w ciąży, uzupełniła w duchu. Za nic na 

świecie.

–  Ale...  –  rzekł  Jim,  marszcząc  brwi.  –  Ale  przecież  wtedy  w  barze  piłaś? 

Pamiętam, że prawie cały wieczór nie rozstawałaś się ze szklanką.

Sara  wlepiła  w  niego  wzrok,  gorączkowo  zastanawiając  się  nad  odpowiedzią. 

Owładnęła nią nagle gwałtowna chęć wyznania mu prawdy.

– Jim... – zaczęła.

– Tak?

Uświadomiła  sobie,  że  to  szaleństwo.  Przecież  ze  wszystkich  sił  stara  się 

zachować  ten  sekret i  trzymać  Jima z  dala  od  siebie,  a  tu  nagle  –  pod  wpływem 

przyjemnego nastroju  – zamierza  zrujnować cały, starannie układany miesiącami, 

plan.

background image

–  Dzięki  za  wspaniałą kolację  –  powiedziała,  wznosząc  kieliszek  i  heroicznie 

nadpijając łyk. – Za zdrowie szefa kuchni.

Wypili w milczeniu, a kiedy Jim odwrócił się, by  sięgnąć po dzbanek z kawą 

wylała ukradkiem resztę wina do donicy z kauczukowcem.

Była  zadowolona  z  tego  zaimprowizowanego  posiłku,  a  także  z  żartobliwej 

atmosfery,  jaką  stworzył  Jim,  który  tym  razem  zrezygnował  z  obrzucania  jej 

kłopotliwymi dla niej spojrzeniami.

W  najlepszej  komitywie  sprzątnęli  wspólnie  ze  stołu,  gawędząc  ojej  pracy  i 

jego podróży, o dzieciach i pogodzie, przekomarzając się i żartując.

Ich  dłonie  spotkały  się  kilkakrotnie.  Reakcja  Sary  na  ten  przypadkowy  dotyk 

zdumiała ją samą. Najpierw przeszedł ją tylko lekki dreszcz, później po całym jej 

ciele  rozpłynęło  się  słodkie,  zniewalające  ciepło,  a  jeszcze  później...  Jeszcze 

później  nie  było  to  już  ciepło,  lecz  gwałtowna  gorąca  fala.  Czuła,  że  i  w  nim 

narasta podniecenie, i nagle uświadomiła sobie, że pragnie, aby ją objął, pocałował, 

dotykał.

Spojrzała  na  niego,  rozchylając  usta,  wzrokiem,  który  nie  pozostawiał 

wątpliwości, co się w niej dzieje.

– Och, Saro – szepnął Jim. – Saro...

Bez słowa przywarła do niego, a Jim poszukał ustami jej ust. Sara nie panowała 

już  nad  sobą,  wszystko  w  niej  płonęło  tym  samym  ogniem,  co  wówczas,  gdy 

podarował jej spełnienie, którego nie mogła usunąć z pamięci.

Jim  niesiony  tym  samym  porywem,  wszeptywał  jej  w  ucho  czułe  słówka, 

całował jej powieki, usta, szyję...

W  milczeniu  pociągnęła  go  lekko  w  stronę  schodów  i  zaczęła  wchodzić  na 

górę.

background image

Rozdział 10

Mniej  więcej  w  tym  samym  czasie  gdy  Jim  i  Sara  pałaszowali  omlet  z 

pieczarkami, senator Jameson Fleming stał na progu swego living-roomu, szykując 

się  do  wyjścia, podczas gdy  jego  siostra zajęta  była szydełkowaniem kremowego 

dziecięcego  szaliczka.  Senator  był  ubrany  z  niedbałą  elegancją.  W  ręku  trzymał 

czarną  skórzaną  teczkę,  a  pod  drugą  pachą  ogromną  zamszową  żyrafę.  Miała 

błyszczące niebieskie oczy, długie zalotne rzęsy i wyglądała bardzo sympatycznie.

– Pójdę już, Mo – powiedział senator do siostry.

– Mam spotkanie z Jockiem i paroma ludźmi z Klubu Hodowców. Jeden z nich 

jest  skłonny  zasilić  naszą  partyjną  kasę.  Jock  uważa,  że  jeśli  weźmiemy  się 

umiejętnie do rzeczy, facet wyłoży sporą sumę.

Szydełko Maureen zatrzymało się w pół drogi. Spojrzała na brata uważnie znad 

okularów ze złotymi obwódkami.

– Jestem pewna – powiedziała sucho – że wszyscy ci panowie będą zachwyceni 

twoją żyrafą. Jest prześliczna.

Jameson przestąpił nerwowo z nogi na nogę.

–  Po  drodze  do  klubu  wpadnę  na  moment  do  Sary  –  powiedział  odrobinę 

speszony. – Parę dni temu, gdy wstąpiłem do niej do instytutu, napomknęła, że już 

zaczyna  urządzać  pokoik  dziecinny.  A  wczoraj  wpadł  mi  w  oko  ten  zwierzak  na 

wystawie u Fitcha w Edmonton i nie mogłem się oprzeć pokusie. To ręczna robota. 

Import z Gwatemali.

W kącikach ust Maureen zaigrał prawie niezauważalny uśmieszek.

–  Czy  nie  wydaje  ci  się  –  spytała  –  że  bardziej  by  się  jej  przydał  jakiś 

praktyczny podarunek, powiedzmy – kołyska?

– Sarze? Zapewniam cię, że studiuje w tej  chwili – rozmaite modele  kołysek, 

porównuje  dotychczasowe  oceny  federacji  konsumentów  i  gromadzi  wszelkie 

naukowe dane niezbędne do ustalenia, jaki rodzaj kołyski jest najbezpieczniejszy. 

Możesz mi wierzyć, Mo, że tę decyzję poweźmie sama.

– Chyba masz rację – przytaknęła Maureen, z zadumą wygładzając na kolanach 

utkany odcinek szalika. – Ale...

background image

– Co takiego, Mo? Co cię gryzie?

– Nic  takiego. Myślę sobie tylko,  że to chyba nieroztropnie odwiedzać ją  bez 

uprzedzenia. A może jest u niej Jim? Obiecaliśmy, że będziemy strzec jej sekretu i 

musimy być bardzo ostrożni.

–  Zgadzam  się  z  tobą.  Masz  w  stu  procentach  słuszność.  Ale  przypadkiem 

wiem, że Jima u niej nie ma.

– Jak to? – spytała dźgając pogrzebaczem płonące polano, które zsuwało się z 

kraty paleniska.

–  Zadzwoniłem  do  jego  mieszkania.  Jedno  z  dzieci  podniosło  słuchawkę  i 

powiedziało mi, że Jim pracuje dziś do późna w biurze.

– Które to?

– O ile mi wiadomo, Jim ma tylko jedno biuro. Jak ci się podoba żyrafa?

– Jamie, jest to z pewnością najpiękniejsza żyrafa pod słońcem. Pytałam, które 

dziecko odebrało telefon?

– Nie wiem, Mo – odparł zdziwiony. – Głos miało cienki.

–  W  takim  razie  to  chyba  Ellie  –  rzekła  z  zadowoleniem  Maureen.  –  Billie 

przechodzi mutację i głos mu się robi głębszy.

Senator popatrzył na siostrę z takim zdumieniem, że poruszyła się zakłopotana 

na krześle.

– Ostatnio byłam raz, czy dwa u Jima – wyjaśniła.

– Całkiem przypadkowo zresztą. Ellie i malutki są  zawsze w domu. Billie się 

wałęsa tu i tam. Ten mały tłuścioch jest słodki, zaczyna już sam stawać. Ellie też 

jest  kochaną  bardzo  spokojna  dziewczynka  i  troszczy  się  o  braciszka  jak 

prawdziwa mamusia.

Jameson znów obrzucił ją długim spojrzeniem, tym razem dlatego, że w głosie 

Maureen dał się słyszeć delikatny, stłumiony ton, ni to bólu, ni żałości.

–  Przecież  możesz  tam  chodzić,  kiedy  tylko  przyjdzie  ci  ochota,  Mo  –

powiedział  łagodnie.  –  Możesz  się  zaprzyjaźnić  z  tymi  dzieciakami,  zabrać  je, 

dokąd zechcesz, nawet tutaj, ciotkować im do woli.

– Jak mogłabym przyprowadzić je tutaj, Jamie?

– spytała poruszona do głębi jego słowami. – Przecież Jim nie pozwoliłby na to. 

Poza tym, nie aprobuję jego stosunku do ciebie, wiesz o tym. Ostatecznie istnieje 

background image

coś takiego jak lojalność.

–  Istnieje  również  lojalność  podzielną  Mo.  Wiem,  że  cierpisz  z  powodu  tej 

sytuacji,  nie  mniej  niż  ja.  Ale,  wierz  mi,  jeśli  sprawia  ci  radość  kontakt  z  tymi 

sierotami, ja nie mam nic przeciw temu.

–  To  niemożliwe,  dopóki  on  sam  ich  tutaj  nie  przywiezie.  –  Maureen 

potrząsnęła  głową.  –  Ale  widok  tych  dzieciaków,  nawet  przez  krótki  czas, 

uświadamia  mi,  jak  wiele  straciłam  w  życiu,  Jamie.  Szkoda,  że  nie  miałam 

własnych dzieci. Czasami czuję się...

Głos uwiązł jej w krtani i spuściła wzrok, zaciskając w dłoni włóczkę.

– Ale – ciągnęła, już opanowana – niedługo też będziemy mieli kogoś małego 

na pociechę, Jamie. I Jim nam tego nie zabroni.

– Masz rację – przytaknął senator z uśmiechem i wyszedł do holu.

Maureen podniosła się i patrzyła przez okno, jak wyprowadza wóz z garażu na 

oświetlony dziedziniec. Żyrafę umieścił obok siebie na przednim siedzeniu i widać 

było przez szybę jej czujny poczciwy pysk i podkręcone rzęsy.

Twarz  Maureen  wypogodziła  się.  Obserwowała  uśmiechnięta,  jak  wielkie 

eleganckie  auto  z  niecodziennym  pasażerem  okrąża  podjazd  przed  domem. 

Następnie – wciąż z uśmiechem na ustach – zajęła się na powrót szydełkowaniem.

Miękkie  srebrzyste  promienie  księżyca  przesączały  się  przez  firanki  okien  w 

sypialni Sary, rzucając cętkowaną poświatę na łóżko. W ciszy pokoju słychać było 

tylko oddechy i urywane szepty kochanków.

Sara,  nachylona  nad  ciałem  Jima,  całowała  go  po  twarzy  i  ramionach,  czując 

jego  ruch  w  sobie  i  dotyk  rąk,  którymi  niespiesznie  gładził  jej  nagą  skórę. 

Zdumiewała  ją  jego  czułość,  cierpliwość,  z  jaką  czekał,  aż  wezbrana  w  niej 

namiętność osiągnie apogeum.

– Jim... – szepnęła, przymykając powieki.

– Cii.. – zamruczał, obejmując jej biodra. – Nic nie mów, Saro. Jest dobrze.

– Ale ty... – zaczęła i raptownie ucichła. Ogarnęła ją rozkosz, czuła, że szybuje 

w  górę  ku  słońcu,  to  znów  opada,  tonie  i  poi  się  do  syta  szczęśliwością,  w 

radosnym słodkim uniesieniu.

background image

Spoczywający pod nią Jim także zadrżał, doznając ulgi, której tak długo sobie 

odmawiał.

–  Och,  Boże  –  wyszeptała  Sarą  gdy  ochłonęła  na  tyle,  że  mogła  już  dobyć  z 

siebie głos. – Och, Boże – powtórzyła bezbronnie.

Jim zaśmiał się, wypuścił ją z objęć, ułożył czule na wznak i przytulił do siebie, 

zanurzając twarz w jej włosach.

–  Czy  mam  przez  to  rozumieć,  urocza  damo,  że  spodobało  ci  się  to,  co 

robiliśmy? – zapytał – Och, Boże – rzekła znowu, nie znajdując innych słów.

– Kto wie, może powinnaś robić to częściej, urocza damo – szepnął zduszonym 

głosem.

– Być może powinnam – uśmiechnęła się, przyglądając mu się z rozczuleniem. 

Był taki wrażliwy, taki tkliwy, taki szczodry i doświadczony w miłości, tak bardzo 

wart kochania.

– Jim – rzekła cichutko. – Chciałabym z tobą porozmawiać.

– Proszę bardzo – powiedział, podciągając kołdrę. – Mów.

–  Chodzi  mi  o  dzieci...  Jestem  przeciwna  temu  pomysłowi  z  motelem.  Chcę, 

żebyś je przywiózł do mnie.

– Ależ, Saro, przecież... – zająknął się zaskoczony.

– Nie – przerwała kładąc mu palce na wargach. – Nie sprzeczaj się ze mną, bo 

już  postanowiłam.  Twoje  wyrzeczenia  muszą  mieć  granice.  Czas,  żebym  ci 

pomogła. Nie chcę, żebyś się wyprowadzał i gnieździł w byle jakim motelu. To nie 

w porządku. Patrzył na nią w zamyśleniu, a Sara ciągnęła:

– Maude równie dobrze może przychodzić tutaj i doglądać dzieci, a ty nareszcie 

będziesz  mógł  trochę  odetchnąć.  A  później...  –  umilkła  nagle,  wystraszona,  bo 

niewiele brakowało, a byłaby się całkiem wygadała.

Jednak Jim, zaabsorbowany jej propozycją, nie zwrócił na to uwagi.

– Bez wątpienia – zaczął powoli – dobrze byłoby mieć w domu trochę spokoju. 

Nie przeczę, Ale chyba nie zdajesz sobie sprawy, na co się narażasz. To jest zajęcie 

na okrągło i po powrocie z pracy nie miałabyś odrobiny czasu dla siebie. Naprawdę 

nie wiesz jeszcze, co to znaczy.

– Ale ty wiesz. O to mi właśnie chodzi, Jim. Ty już swoje przecierpiałeś, teraz 

kolej na mnie, żeby się trochę pomęczyć. Powiedz im, że przyjadę jutro rano, po 

background image

twoim odjeździe. Clarence pomoże nam przewieźć rzeczy i zainstalować się tutaj. 

Będzie szczęśliwy, mając okazję spędzenia paru godzin razem z Maude.

Jim, wsparty na łokciu, głaskał ją odruchowo po włosach, rozważając jej słowa.

–  Bóg  mi  świadkiem,  że  pokusa  jest  silna  –  powiedział  w  zadumie.  –  Ale 

obawiam się – dodał z uśmiechem – że po kilku dniach tego piekiełka nie będziesz 

mnie chciała znać, kiedy wrócę. To dla mnie za wielkie ryzyko. Szczególnie teraz.

–  Nie  lękaj  się,  będę  chciała  cię  znać  –  szepnęła,  przyciągając  go  do  siebie  i 

całując w usta. – Obiecuję.

Odsunął się i popatrzył na nią, zamyślony.

–  Saro  –  spytał  nagle  –  czemu  akurat  teraz  mi  to  proponujesz?  Dotąd  nie 

chciałaś słyszeć o zabraniu dzieci do siebie, chociaż było widać jak na dłoni, że je 

uwielbiasz.  Zawsze  sprawiałaś  wrażenie,  że  coś  ci  stoi  na  przeszkodzie,  coś,  o 

czym nie chciałaś ze mną mówić. Dlaczego tak raptownie zmieniłaś zdanie?

Sara spojrzała mu uważnie w oczy. Korciło ją bardzo, żeby wyrzucić z siebie 

całą  prawdę.  Wiedziała  już,  że  Jim  jest  dobrym,  szlachetnym  człowiekiem.  Nie 

musiała  się  lękać,  że  jej  dziecku  groziłoby  cokolwiek  z  jego  strony.  Byłby  z 

pewnością  zachwycony  nowiną  i  gotów  do  wszelkiej  pomocy.  I  gdyby  wiedział, 

mogliby wspólnie coś przedsięwziąć w sprawie Ellie, Arthura i Billiego.

Jednocześnie  miała  świadomość,  że  w  gruncie  rzeczy  to  nie  te  praktyczne 

wyrozumowane  względy  sprawiły,  że  chciała  się  do  końca  zwierzyć  Jimowi. 

Pragnęła tego, ponieważ zależało jej na nim i na tym, żeby dzielił jej szczęście.

Była w nim zakochana.

Kiedy to sobie w końcu w całej pełni uzmysłowiła zaśmiała się, a jednocześnie 

zadrżała i niemal rozpłakała z radości.

– Jim – szepnęła. – Mam ci coś do powiedzenia.

Dosłyszał  ogromną  czułość  w  jej  głosie,  wtulił  ją  znów  w  siebie  i  całując 

zapytał:

– Co takiego, Saro? Co masz mi do powiedzenia?

Bo tak się składa, kochanie, że i ja chcę ci coś powiedzieć.

Przytulona  do  jego  piersi,  uśmiechnęła  się  niewidocznie,  myśląc  o 

niespodziance,  jaką  mu  sprawi.  Ale  zanim  zdążyła  cokolwiek  powiedzieć, 

zabrzmiał dzwonek u drzwi.

background image

Odsunęli się od siebie i wystraszeni popatrzyli sobie w oczy.

– Oczekiwałaś kogoś? – spytał Jim.

–  Żywej  duszy.  Nawet  ciebie,  nawiasem  mówiąc  –  dodała  z  uśmiechem, 

siadając na brzegu łóżka i sięgając po szlafrok.

–  Nie  otwieraj  –  zaprotestował  Jim,  przytrzymując  ją  za  zwisający  pasek  od 

szlafroka. – Podzwoni i pójdzie. Wracaj do łóżka. Przecież jutro wyjeżdżam i nie 

będę cię widział przez dziesięć dni.

– Nie mogę,  Jim – potrząsnęła głową. – To może być ktoś z laboratorium. W 

tym  tygodniu  mamy  tam  studentów  na  nocnej  zmianie  obserwujących  przyrost 

kiełkowania i Carl mógłby...

Zawiązała pasek, poszukała pantofli pod łóżkiem, uporządkowała rękami włosy 

i zeszła na dół.

Pogodzony  z  porażką  Jim  wyskoczył  z  łóżka  włożył  pospiesznie  spodnie, 

chwycił w rękę koszulę i podążył za Sarą.

Tymczasem dzwonek rozlegał się już po raz trzeci. Sara była tuż przy drzwiach, 

a Jim – stojąc za nią w półmroku korytarza – wkładał przez głowę koszulę.

I akurat w momencie gdy w jej otworze pojawiła się jego roześmiana twarz –

drzwi  otworzyły  się  i  w  kręgu  światła  na  progu  ukazał  się  obsypany  śniegiem 

mężczyzna.

Był to jego ojciec.

Uśmiech  Jima  zgasł,  Stał  niby  porażony  prądem,  czując,  jak  narasta  w  nim 

złość. Senator ubrany był jak zwykle z kosztowną elegancją, ale pod pachą trzymał. 

.. – Jim nie mógł uwierzyć własnym oczom – olbrzymią żyrafę.

Jim wlepił  w nią  podejrzliwie wzrok jak w  bombę lub  jakieś inne zbrodnicze 

narzędzie.  Ale  ona  uśmiechała  się  do  niego  łagodnie,  a  jej  gęste  długie  rzęsy 

zatrzepotały filuternie w podmuchu wiatru, jaki wtargnął z ulicy.

–  Proszę  wejść,  panie  senatorze  –  odezwała  się  spokojnie  Sara.  –

Porozmawiamy w cieple. Jim, przepuść ojca.

Jim posłusznie odsunął się na bok, a w ślad za mijającym go ojcem rozszedł się 

nienawistny mu, znajomy zapach skóry i zawsze tego samego płynu po goleniu.

Wątpliwą satysfakcję dawał Jimowi fakt że senator był równie zaszokowany jak 

on i wyraźnie zbity z tropu.

background image

Sara  poprowadziła  ich  do  living-roomu,  zaświeciła  lampy  i  dorzuciła  świeżą 

szczapę do kominka. Jim usiadł w fotelu naprzeciw ojca i śledził jej sprawne ruchy, 

mimo starego grubego szlafroka i potarganych włosów wyglądała bardzo ponętnie.

Myśli Jima wirowały. Usiłował je uporządkować, znaleźć jakieś wytłumaczenie 

tego, co się stało, klecił naprędce różne scenariusze. Być może ojciec przejeżdżał 

obok domu Sary i zauważył jego samochód. Może wydarzyło się coś ważnego w 

rodzinie...

Przysunął bose stopy bliżej ognia, ostentacyjnie nie patrząc na ojca. Zdał sobie 

sprawę, że próbuje stworzyć taką wersję, która wykluczałaby możliwość, że Sara i 

ojciec  znają  się.  Budziło  to  w  nim  taki  sprzeciw,  że  rozpaczliwie  szukał  innego 

rozwiązania.

Ale jego nadzieje rozwiały się wraz z pierwszymi słowami ojca.

– Bardzo cię przepraszam, Saro – rzekł senator. – Dzwoniłem do Jima i dzieci 

powiedziały mi, że będzie do późna w biurze. Nie miałem pojęcia, że go tu zastanę.

– Oto są skutki okłamywania dzieci – rzekła Sara bezosobowo, sadowiąc się z 

podwiniętymi nogami na kanapie.

–  Słuchaj  no  –  wybuchnął  Jim  –  nie  mów  tak,  jakby  mnie  tu  nie  było,  albo 

jakbym był sześcioletnim chłopczykiem. Powiedz lepiej, co się tu dzieje.

– Jim – odezwał się poważnie senator. – Synu, nie...

– Nic nie mów – rzekł szorstko Jim, obrzucając – ojca zawziętym spojrzeniem. 

– Niech Sara wyjaśni mi, o co chodzi. Z tobą nie zamierzam rozmawiać.

Senator umilkł, zaciskając dłoń na wydętym korpusie żyrafy.

– Dobrze, Jamesonie – powiedziała spokojnie Sara. – Ja mu to powiem. Prędzej 

czy później i tak by się dowiedział. Właściwie to  sama zamierzałam mu to  przed 

chwilą powiedzieć.

– Powiedzieć co? – zawołał Jim. – Do licha, wyduś to wreszcie!

Nie posiadał się z oburzenia ale najbardziej bolała go  dobra komitywa  Sary z 

jego  ojcem,  to,  że  zachowywali  się  wobec  siebie  jak  starzy  przyjaciele.  Nie 

wiedział,  co  o  tym  myśleć,  czuł  się  poniżony  i  zdradzony.  Dręczył  go  także 

niepokój  o  Sarę.  Ojciec  był  człowiekiem  niebezpiecznym,  ma  na  sumieniu 

nieopisane  cierpienia  zadane  innej  kobiecie,  kochanej  przez  Jima.  Nie  mógł  się 

pogodzić z tym, że Jameson Fleming zdobył jakimś podstępem zaufanie Sary.

background image

– Może ja już pójdę, Saro? – spytał senator, ignorując zupełnie wybuch Jima.

–  Chyba  tak  będzie  najlepiej.  Porozmawiam  z  Jimem  –  powiedziała  Sara 

wstając  i  odprowadziła  gościa  do  drzwi.  –  Zatelefonuję  jutro  –  rzuciła  na 

pożegnanie. – I dziękuję za odwiedziny.

Jameson zawahał się, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale w końcu rozmyślił 

się i położył dłoń na klamce.

– Czy nie zapomniał pan czegoś, senatorze? – spytał sarkastycznie Jim. – Twoja 

zabawka – dodał, wskazując na żyrafę, która stała obok opuszczonego przez ojca 

krzesła.

– To dla Sary, synu – odparł Jameson od progu.

– Dla Sary? Po co Sarze ten głupi zwierzak? Ona zbiera konie, a. nie żyrafy.

Jameson  popatrzył  przez  chwilę  na  rozgniewaną  twarz  syna,  uśmiechnął  się 

smutno do Sary, uścisnął jej dłoń i wyszedł.

Sara odetchnęła głęboko, wróciła powoli do pokoju i zatrzymała się przy fotelu, 

na którym wciąż siedział Jim.

– Słuchaj – zaczęła – jest mi naprawdę bardzo przykro, że tak głupio wyszło. 

Naprawdę chciałam ci wszystko opowiedzieć, ale właśnie zjawił się twój ojciec i 

przeszkodził mi.

–  Opowiedzieć  co?  –  zapytał  zimno.  –  Na  litość  boską,  Saro,  co  się  tu 

rozgrywa?

Sara uklękła przy fotelu, położyła dłonie na kola nie Jima poszukała wzrokiem 

jego oczu i powiedziała nieśmiało:

– Jestem w ciąży, Jim. Już prawie czwarty miesiąc. I to jest twoje dziecko.

Spojrzał na nią nie wierząc własnym uszom. Spodziewał się wszystkiego, tylko 

nie tego. Nic nie mogło wstrząsnąć nim bardziej.

– Coś ty powiedziała? – spytał odrętwiały. – Co powiedziałaś przed chwilą?

– Powiedziałam, że jestem w ciąży – powtórzyła cierpliwie. – Zaszłam od razu 

naszej pierwszej nocy w „Kingston Arms".

Zacisnął dłonie na poręczach fotela, wciąż oszołomiony i otępiały.

– W ciąży – powtórzył z wolna. – I twierdzisz, że to moje dziecko.

– Tak – rzekła cichutko Sara. – Tak, Jim. To prawda. Z początku nie chciałam 

ci nic mówić, bo...

background image

Wzrok  Jima  spoczął  na  żyrafie  nadal  gapiącej  się  na  migotliwe  języki  ognia. 

Znienacka znaczenie zabawki dotarło do jego skołowanego umysłu.

–  Stary  o  tym  wie.  Powiedziałaś  mu  o  dziecku  –  przerwał  jej,  zbierając 

rozproszone myśli.

Popatrzył na nią ostro, oczy mu się zimno zaiskrzyły.

– Tak? – zapytał chrapliwie. – To prawda?

Sara skinęła głową.

Twarz  Jima  wykrzywił  bolesny  grymas,  ale  jego  głos  brzmiał  równo  i 

spokojnie.

– Od jak dawna? – spytał. – Od kiedy stary wie, Saro?

– Jim, proszę cię..

– Od kiedy? – krzyknął.

–  Prawie  od  miesiąca.  W  połowie  lutego  pojechałam  na  ranczo,  żeby  go 

odwiedzić  i  usłyszeć  jego  wersję  wydarzeń,  które  was  poróżniły.  Wcale  nie 

zamierzałam  mu  się  zwierzyć,  ale  jakoś  nie  mogłam  się  powstrzymać.  Kiedy  go 

poznałam, doszłam do wniosku, że muszę mu powiedzieć.

– Kim ty jesteś, Saro? – zapytał Jim z niebezpiecznym spokojem. – Łowczynią 

fortun?  udajesz  roztargnionego  naukowca  knując  spisek,  żeby dobrać  się do  żyły 

złota? Marzy ci się konto bankowe ojca? Z pewnością jest na tyle duże, że warto ci 

się trochę potrudzić.

–  Jim  –  Sara  była  zbyt  przejęta,  aby  się  rozgniewać  na  te  słowa  –  pozory 

przecież często mylą.

Zdawał się jej nie słyszeć, wpatrzony w żyrafę, pozostawioną obok fotela, który 

dopiero co zajmował jego ojciec.

– Miałem rację co do tej nocy w grudniu, prawda, Saro? – rzekł cedząc słowa. –

Poderwałaś mnie rozmyślnie. To nie była przypadkowa przygoda. Ty chciałaś zajść 

w ciążę, tak?

–  Owszem  –  odparła  ze  spokojem,  cicho,  lecz  dobitnie.  –  Tak,  Jim, 

zaplanowałam to.

–  Z  naukową  precyzją  prawda?  Wiedziałaś  dobrze,  że  jest  to  dla  ciebie 

odpowiedni moment, więc wykorzystałaś mnie do swoich celów.

– Ponownie przytaknęła, z kamiennym wyrazem twarzy.

background image

– Ale dlaczego, Saro? Dlaczego właśnie ją?

– Zapamiętałam cię z czasów uniwersyteckich. Potem śledziłam trochę w prasie 

twoją karierę. Wiedziałam, z jakiej rodziny pochodzisz, kim jest twój ojciec i...

Umilkła na chwilę, speszona lodowatym chłodem w jego oczach, zawahała się, 

po czym mówiła dalej:

– Zależało mi na właściwych genach – postawiła kropkę nad „i". – Pragnęłam 

zostać  matką,  a  ponieważ  jestem  zupełnie  samotną  chciałam,  aby  dziecko  miało 

najlepsze z możliwych cechy dziedziczne, skoro już miałam swobodę wyboru.

– Swobodę wyboru? – powtórzył jak echo. – A więc zdecydowałaś się na mnie 

– ciągnął nieufnie. – Wyselekcjonowałaś mnie niby rozpłodowego byka w oborze, 

mówiąc: „Biorę tego. Wyprowadźcie mi gol"

Pod  wpływem  bólu  w  jego  głosie  spokój  Sary  stracił  na  stanowczości. 

Poruszyła się nerwowo.

– To wcale nie miało być tak – odparta ze zgnębioną miną.

– Jasne, że nie – rzekł z goryczą – Nie w twoich oczach, co? Bo tkwiąc po uszy 

w liczbach, numerach i wykresach, nie dbasz o to, co czują inni ludzie. Dla ciebie 

są to tylko jednostki statystyczne.

– To nieprawda! – wykrzyknęła, a oczy pociemniały jej ze złości.

–  Nie  chodzi  tylko  o  to,  że  wytypowałaś  mnie  jako  rozpłodowca,  choć  i  tej 

niegodziwości byłoby dosyć. Ale, gdyby zależało ci trochę na mnie, gdybyś miała 

najmniejszy  wzgląd  na  moje  uczucia,  powiedziałabyś  mi  o  dziecku  pierwszemu. 

To, co zrobiłaś, jest potworne. Niewybaczalne.

– Jim – rzekła błagalnie. – Spróbuj popatrzeć na to z mojego punktu widzenia. 

Bałam się powiedzieć ci o dziecku. Nie chciałam cię w to w ogóle mieszać i sam 

wiesz, że potem cały czas starałam się ciebie unikać.

– A więc od początku zamierzałaś po prostu iść dalej swoją drogą, urodzić moje 

dziecko i nigdy nić powiadomić go o moim istnieniu?

–  Tak.  Właśnie  tak  pragnęłam  postąpić.  Chciałam  zostać  sama  ze  swoim 

dzieckiem, zupełnie swobodna, bez ciebie.

– A więc, co nie wypaliło, Saro? Co pokrzyżowało ten staranny plan?

– Och, wiele rzeczy – uśmiechnęła się blado. – Najpierw ta historia z dziećmi. 

Mogłam  wtedy  oczywiście  wyłączyć  się  z  tego,  ale  nie  potrafiłam.  A  potem 

background image

poznałam  twojego  ojca  i  ciotkę  Maureen.  Później  odwiedziłam  ich  jeszcze  kilka 

razy i bardzo się polu– biliśmy. Wreszcie niespodzianką okazałeś się dla mnie ty i 

to, co do ciebie poczułam.

–  A  co  to  takiego,  Saro?  –  spytał  patrząc  na  nią  natarczywie.  –  Co  do  mnie 

czujesz?

Kocham  cię,  miała  ochotę  zakrzyknąć,  kocham  cię  z  całej  duszy.  Nigdy  nie 

śniłam nawet, że będę mogła pokochać kogoś tak, jak ciebie. Na twój widok serce 

mi mdleje i trzęsę się z emocji, topnieję cała i pragnę...

–  Saro  –  ponaglił  ją  tym  samym  co  przedtem,  groźnym  tonem.  –  Nie 

odpowiedziałaś na moje pytanie.

Spojrzała  na  jego  pałającą  zawziętością  twarz  i  zrozumiała,  że  nie  może  mu 

tego  powiedzieć.  To  nie  była  dobra  chwila  na  mówienie  o  miłości.  Był  zbyt 

rozgniewany.

– Bardzo mi na tobie zależy, Jim – rzekła cicho ze spuszczoną głową. – Jesteś 

prawym, szlachetnym człowiekiem, uważam cię  za swego przyjaciela. I chciałam 

ci dziś powiedzieć o dziecku, bo zasługujesz na to, żeby znać prawdę.

– Ale nie zasłużyłem sobie dość, aby poznać ją pierwszy? – rzucił zimno. – Mój 

ojciec dostąpił tego zaszczytu, co, Saro?

– Jim – szepnęła – dlaczego ty go tak nienawidzisz? Powiedz mi.

– Bo to potwór. Samolubny, zły, morderczy potwór.

–  Czemu  tak  sądzisz?  –  spytała  łagodnie,  zdając  sobie  sprawę,  że  od  tej 

rozmowy zależy bardzo wiele i musi postępować z jak największą ostrożnością. –

Czy to twoja własna ocena, czy może pod wpływem tego, co usłyszałeś o nim od 

matki?

– Nie mieszaj do tego mojej matki! – wybuchnął gniewnie. – Nie życzę sobie 

żadnych rozmów o niej!

– A może nadszedł na to czas, Jim? Ona wprawdzie nie żyje od siedemnastu lat, 

ale przecież o nią tu przede wszystkim chodzi, prawda? To z jej powodu zerwałeś z 

ojcem, czy nie tak?

Jim  zatrzymał  wzrok  na  Sarze,  ale  sprawiał  wrażenie  jakby  jej  nie  widział, 

jakby zabłądził myślami gdzieś bardzo daleko.

background image

–  Była  taka  piękna  –  odezwał  się  w  końcu  cichym,  łamiącym  się  głosem.  –

Taka piękna i  słodka, wtedy gdy  czuła się szczęśliwa. Roześmiana, bawiła  się ze 

mną jak gdyby też była dzieckiem, śpiewała, opowiadała mi bajki.

– Mówisz, że była słodka, gdy czuła się szczęśliwa – podjęła Sara ostrożnie. –

Ale czy pomyślałeś, że mogła być także inna? Że nie rozumiałeś tego, iż inny był 

jej stosunek do ojca, a inny do ciebie – małego chłopca? Czy nigdy nie przyszło ci 

do głowy, że wszystko to było trochę bardziej skomplikowane, niż ci się – wtedy 

zdawało?  Że  niekoniecznie  była  wyłącznie  biedną  ofiarą,  a  twój  ojciec  tylko 

okrutnym katem?

Jim  patrzał  na  nią,  słuchał,  co  mówi,  ale  zdawał  się  nie  przyjmować  tego  do 

wiadomości.

– Postaraj się spojrzeć na to z punktu widzenia twojego ojca – ciągnęła Sara. –

Wyobraź sobie siebie w wieku Billiego. Miałeś dokładnie tyle lat, co on teraz, gdy 

zmarła ci matka.

Umilkła  na  momenty,  odetchnąwszy  głęboko.  Jim  nadal  nie  odzywał  się,  ale 

obserwował ją z rosnącym napięciem.

–  Wyobraź  sobie  –  podjęła  –  że  jesteśmy  małżeństwem,  a  Billie  jest  naszym 

synem.  I  pomyśl,  że  opowiadam  mu  rozmaite  okropne  rzeczy o  tobie,  jaki  jesteś 

niedobry  i  tak  dalej.  Jakbyś  się  czuł  jako  ojciec?  Czy  nie  miałbyś  o  to  do  mnie 

pretensji,  nie uważałbyś, że to nie  w porządku, nie podważałbyś  czystości moich 

intencji?

Z  wyrazu  oczu  Jima  Sara  wyczytała,  że  nigdy  dotąd  nie  próbował  w  takim 

świetle popatrzeć na konflikt swoich rodziców.

– A teraz sposób, w jaki odeszła twoja matka. – Sara posunęła się spiesznie o 

krok dalej, dostrzegając jego wahanie. – Pomyśl, Jim. Jak egoistycznie w gruncie 

rzeczy postąpiła w stosunku do ciebie, że ty...

Nagle  –  rzuciwszy  okiem  na  zmienione  rysy  twarzy  Jima  pojęła,  że 

przeholowała.

–  Do  diabła!  –  wybuchnął  z  furią.  –  ucięliście  sobie  we  dwójkę  miłą 

pogawędkę, co? Niczego nie omijając. Nawet... – głos mu się załamał. – Nawet –

dokończył głucho z głową ukrytą w dłoniach – tego, jak umarła.

background image

Sara  ze  ściśniętym  gardłem  patrzyła  na  jego  pochylone  ramiona,  rozumiejąc 

ból, jaki  mu zadały wypowiedziane przez nią słowa. Ale kiedy Jim uniósł głowę, 

na  jego  twarzy  nie  było  śladu  żadnej  emocji.  Była  to  teraz  maska  zastygła  w 

obojętnym bezruchu i Sara poczuła lęk. Wstał z fotela, podszedł do szafy i zaczął 

bez słowa wkładać buty i kurtkę.

–  Posłuchaj  –  rzekł  w  końcu,  stojąc  już  przy  drzwiach.  –  Jutro  wyjeżdżam. 

Kiedy  wrócę,  stawiam  na  tym  wszystkim  krzyżyk.  Oczywiście  nie  mogę  ci 

zabronić  urodzenia  dziecka,  ani  spędzania  każdego  dnia  z  moim  tatusiem,  ale 

pragnę  być  jak  najdalej  od  tego.  Rób,  jak  uważasz,  ale  ja  nie  chcę  cię  więcej 

widzieć! Zrozumiano?

Sara przytaknęła, patrząc na niego w milczeniu, wpółprzytomna z żałości.

– Poza tym – dodał drewnianym głosem – nie wolno ci wtrącać się do dzieci. 

Rzecz jasna, nie ma mowy, żebyś je tu sprowadziła. I chcę, żebyś mi przysięgła, że 

tego nie zrobisz.

– Przysięgam, Jim – powiedziała spokojnie. – Przysięgam, że nie wezmę dzieci 

do swojego domu.

Jim  spoglądał  na  nią  przez  chwilę,  potem  skinął  lekko  głową,  odwrócił  się  i 

zniknął  za  drzwiami.  Sara  podeszła  do  okna,  odsunęła  zasłonę  i  patrzyła  za  nim, 

przeniknięta bezbrzeżnym smutkiem.

Wóz  Jima  oderwał  się  od  krawężnika  i  ruszył  wolno  jasną  od  księżyca  ulicą. 

Sara  odeszła  od  okna,  wzięła  na  ręce  żyrafę  i  zwinęła  się  w  kłębek  na  fotelu. 

Opierając  się  podbródkiem  o  jej  plamisty  tułów,  śledziła  ociężałym,  dalekim 

spojrzeniem dogorywający w kominku ogień.

background image

Rozdział 11

Maude  Willett  stała  w  przedpokoju  mieszkania  Jima,  patrząc  z  wahaniem  na 

dzieci, jak gdyby miała wątpliwości, czy może je zostawić same.

– Chodź już, Maude – ponaglił ją od drzwi Clarence. – O czwartej zaczynam 

swoją  zmianę  i  zostało  nam  niewiele  czasu,  żeby  zrobić  zakupy.  W  dodatku  jest 

bardzo ślisko.

Maude skinęła głową z roztargnieniem. Jej uwaga skupiona była na  Arthurze, 

który  uchwycił  się  jedną  ręką  stołu,  a  drugą  usiłował  dosięgnąć  dolnych  liści 

wysokiej, gęstej palmy.

– Kiedy to dziecko zacznie samodzielnie chodzić – powiedziała Maude – narobi 

tu nie lada bigosu. Jim będzie musiał wynająć dla niego osobną niańkę.

Billie i Ellie zbyli tę uwagę milczeniem. Ellie siedziała przy stole i z wielkim 

skupieniem pisała coś w zeszycie. Z inicjatywy Sary Jim zapisał oboje do szkoły 

korespondencyjnej, żeby trochę odrobili opóźnienia w nauce przed nowym rokiem 

szkolnym i Ellie potraktowała to bardzo poważnie.

Natomiast Billie nie przykładał się do lekcji i odrabiał je zwykle po łebkach, a 

czasami  wcale.  Teraz  siedział  rozparty  w  fotelu  i  czytał  czasopismo  wędkarskie. 

Rzucił zdawkowy uśmiech w stronę Maude i natychmiast powrócił do lektury.

Maude przyglądała mu się podejrzliwie. Od wyjazdu Jima dziś rano, w chłopcu 

zaszła jakaś niepokojąca zmiana, której Maude nie potrafiła ściśle określić. Może 

chodziło o to, że Billie był trochę zbyt wesoły i nienaturalnie grzeczny?

– Maude, proszę cię – niecierpliwił się Clarence.

– Muszę przecież zdążyć do pracy. Nie mogę tracić tyle czasu.

– Dobrze, dobrze – uśmiechnęła się Maude, ruszając ku drzwiom. – Wiem, jaki 

jesteś  zajęty.  Siedzisz  na  dole,  grasz  ze  sobą  w  karty  i  od  czasu  do  czasu 

przecierasz błyszczące guziki swego wspaniałego munduru.

Clarence roześmiał się i otworzył przed nią drzwi szarmanckim gestem.

–  Wrócimy  za  niecałą  godzinę  –  oświadczyła  dzieciom  Maude.  –  Nie 

wpuszczajcie nikogo i nie ruszajcie piecyka. Włącza się automatycznie. I pilnujcie 

tego dzieciaka – dodała, mierząc wzrokiem Arthura, który uparcie wspinał się ku 

background image

palmie. – Jeszcze trochę, a dopnie swego i narobi bałaganu – potrząsnęła głową z 

posępną miną i wyszła z mieszkania.

Billie i Ellie popatrzyli na siebie, potem na zamknięte drzwi. Billie odrzucił na 

bok  magazyn i  podniecony podszedł do  okna, obserwując, jak Clarence  wsiada z 

Maude  do  swojego  samochodziku,  włącza  się  do  ruchu  i  niknie  za  rogiem. 

Następnie policzył wolno do stu i odwrócił się do siostry.

– W porządku, pojechali! Spiesz się, Ellie, nie mamy dużo czasu.

–  Och,  Billie –  szepnęła  dziewczynka  z  wyrazem  strapienia  w  oczach.  –  Czy 

musimy to robić? Jest tak zimno...

Twarz chłopca pociemniała gniewnie.

–  Co  z  tobą,  Ellie!  –  krzyknął.  –  Nie  pleć  bzdur.  Wiesz  przecież,  że  nie  ma 

innego wyjścia. Do roboty!

Naszykuj rzeczy Arthura i swoje, a ja przyniosę kartony z komórki.

– Nie, Billie – powiedziała Ellie z uporem. – Nie pójdę. – To świństwo uciekać 

w taki sposób.

–  Świństwo?  Nazywasz świństwem  to,  że  odchodzimy i  sami  będziemy  się  o 

siebie troszczyć, jak przedtem? Co W tym złego?

– Jim bardzo się zmartwi. Kiedy wróci i zobaczy, że nas nie ma, zrobi mu się 

strasznie przykro. Wiem, że tak będzie.

–  Wcale  nie  –  odparł  stanowczo  Billie.  –  Z  początku  może  będzie  się  trochę 

martwił, ale kiedy znajdziemy jakiś kąt, zadzwonię do niego i powiem, że wszystko 

w porządku. I wtedy, przekonasz się, Ellie, będzie zadowolony. Nareszcie będzie 

miał w domu porządek i spokój, ucieszy się, Ellie, mówię ci.

– Myślę, że nie – powiedziała z przekonaniem. – Myślę, że Jim nas kocha.

– Jasna rzecz – prychnął Billie. – A jak długo jeszcze będzie nas kochał, po tym 

jak przeprowadzi się z nami do motelu? Bardzo szybko zaczniemy wychodzić mu 

bokiem i wreszcie da znać Opiece Społecznej. Dobrze wiesz, co się wtedy stanie. 

Pa, pa, Arthurku – to właśnie się stanie.

– Jim nigdy nam by tego nie zrobił. – W oczach – Ellie zabłysły łzy, lecz nadal 

kręciła przecząco głową. – Zależy mu na nas.

–  Ellie  –  rzeki  cierpliwie  Billie  –  może  to  i  prawda,  ale  wierz  mi,  Jim  jest 

przyciśnięty do muru.

background image

Jeszcze trochę, a nie wytrzyma i wszystko będzie na nas. Zobaczysz.

Zbliżył się do siostry i popatrzył w jej posmutniałe oczy.

–  Pamiętasz  wczorajszy  wieczór?  –  powiedział  miękko  –  To  ci  powinno 

wystarczyć. Musimy się stąd wynosić i to migiem.

– A ja myślę, że się mylisz. Może Jim po prostu był nie w humorze, bo musiał 

wyjechać, i tyle.

–  Ellie,  nie  bądź  głupia.  Jim  był  wściekły  i  dobrze  o  tym  wiesz.  Specjalnie 

czekałaś na niego, żeby mu dać tę twoją laurkę na do widzenia a on ledwo na nią 

spojrzał. Był zły jak diabli, prawie się do nas nie odzywał. Wierz mi, Ellie, on ma 

już nas dosyć, mówię ci.

Ellie wróciła myślami do poprzedniego wieczoru. Jim rzeczywiście nie był miły

i  choć  bardzo  się  napracowała  nad  laurką,  prawie  nie  zwrócił  na  nią  uwagi.  A 

przecież, kiedy wychodził do biura, żeby popracować przed wyjazdem, był wesoły, 

uściskał ich, żartował. Ale wrócił milczący i rozdrażniony, i wprawdzie starał się 

nie okazywać tego, to jednak było widać, że jest roztrzęsiony.

Kto  wie,  może  Billie  ma  rację.  Może  Jim  zmęczył  się  nimi  i  chciałby  się  ich 

pozbyć? !

Billie zauważył jej wahanie i poszedł za ciosem.

– Jest tylko jeden sposób, El, żebyśmy byli bezpieczni – powiedział. – Schować 

się  w  takim  miejscu,  gdzie  nas  nie  znajdą.  Dowiedziałem  się  właśnie  o  takim 

miejscu. Rozmawiałem z facetem, który zna kogoś, kto... Jezu! Arthur!

Okrzyk  zbiegł  się  z  nagłym  łoskotem,  który  rozległ  się  echem  po  całym 

mieszkaniu. To Arthur zdołał wreszcie dosięgnąć najniższego liścia palmy i obalił 

ją na podłogę.

Donica się stłukła a ziemia rozsypała na dywan i futrzak z koźlej skóry. Arthur 

milcząco przyglądał się dziełu zniszczenia, zdumiony i odrobinę wystraszony.

–  No,  to  teraz  wszystko  jasne!  –  zawołał  Billie.  –  Nie  darują  nam  tego. 

Zmywamy się, Ellie!

Dziewczynka  skinęła  z  rezygnacją  głową.  Na  widok  roztrzaskanej  palmy  ją 

także  ogarnęła  panika.  Zaczęła  się  krzątać  po  pokoju,  biorąc  w  pośpiechu  różne 

przedmioty, to znów bezradnie odkładając, je na poprzednie miejsce.

background image

–  Nie  ruszaj zabawek – instruował  Billie. –  Nie  uniesiemy  wszystkiego.  Weź 

trochę  ciuchów,  kilka  pieluszek  i  coś  do  jedzenia  dla  Arthura.  Resztę  zostaw. 

Prędzej, ja idę po pudła!

Połykając łzy, Ellie zgromadziła trochę rzeczy do ubrania dla siebie i małego, 

dorzuciła plastikowego króliczka i przystanęła wahając się czy wybrać układankę 

od Sary, czy ukochany zestaw manipulacyjny Arthura.

– Ani mi się waż – powstrzymał ją Billie, wnosząc pudła do pokoju. – Będziesz 

niosła Arthura a ja muszę taskać oba kartony. Nie możemy brać za dużo.

– Ale Billie...

– Ruszaj się, dobrze? Maude może zaraz wrócić. O, rany, można by pomyśleć, 

że zależy ci na tym, żeby nas upchnęli Opiece i zabrali Arthura.

W  kilka  minut  później  dreptali  już  do  przystanku  autobusowego,  szarpani 

zimnym, kąśliwym wiatrem. Ellie gięła się pod ciężarem Arthura który przytył tak 

na garnuszku Jima że zdawał się ważyć tonę.

Wsiedli do autobusu, który właśnie nadjechał, parskając kłębami spalin.  Jakaś 

kobietą pomogła im wnieść do środka jedno z pudeł, za co Billie podziękował jej 

elegancko.

Ellie usiadła z Arthurem przy oknie i patrząc ślepo w szybę z trudem hamowała 

łzy. Wiedziała dobrze, jaki będzie świat, do którego wracali i zastanawiała się, czy 

natrafią  znów  na  kogoś,  kto  okaże  im  choć  cień  życzliwości  i  udzieli  pomocy. 

Koszmar, którego tak się bała zaczynał się od nowa. Ale teraz, świadoma tego co ją 

czeka nie odczuwała ani lęku, ani niepokoju, ani nawet smutku.

Była zmęczona... śmiertelnie zmęczona.

Wielka  zielona  łąka,  mokra  od  porannej  rosy,  skrzyła  się  tęczowo  kwiatami. 

Jim  unosił  się  ponad  pachnącą  trawą,  ledwo  dotykając  ziemi,  wpatrzony  w  małą 

polankę w oddali, skąd dobiegał go szmer płynącej wody.

Zdawał  sobie  sprawę,  że  śni.  Mimo  to,  wrażenia,  które  odbierał,  były  tak 

wyraziste i sugestywne, że czuł się cząstką tej magicznej krainy.

Zbliżył się do polanki i serce zaczęło mu bić szybciej, bo wiedział, kto tam na 

niego czeka. Odsunął na bok długie, płożące się liście paproci, zerknął i zachwyt 

wstrzymał mu oddech w piersi.

background image

Na trawie obok strumienia leżała Sara, odziana w powłóczystą, zwiewną szatę, 

która  zdawała  się  być  utkana  z  promieni  księżyca.  Przez  przezroczystą  materię 

dostrzegał jej kuszące kształty, perłowo lśniącą skórę i delikatne różowe pączki na 

wierzchołkach piersi.

Ukląkł  obok  niej  i  uniósł  otulającą  ją  szatę,  aby  odsłonić  całe  jej  piękno, 

Wpatrując się w nią, jak zaczarowany.

A potem z wolna, stopniowo, miękko, zaczął gładzić jej ciało, nakrył dłońmi jej 

piersi  i  całował  ją  w  usta,  szyję  i  ramiona,  odurzony  płynącym  od  niej  słodkim 

zapachem  i  obietnicą,  jaka  widniała  w  jej  szeroko  rozwartych  oczach.  Po  chwili 

jakimś  sposobem  i  on  stał  się  nagi.  Pochylił  się  w  jej  objęcia  i  zatonął  w  niej, 

pojękując  z  cicha  i  szepcząc  jej  imię,  zatraciwszy  się  zupełnie,  chłonąc  rozkosz, 

pragnąc zawsze być z nią, w niej, pośród jej...

Obudził  go  własny  głos,  wypowiadający  imię  Sary.  Leżał  na  twardym 

hotelowym materacu, z twarzą w poduszce. Przekręcił obolałą głowę, aby spojrzeć 

na swój podróżny budzik na nocnym stoliku.

Była trzecia.

Wciąż jeszcze otumaniony snem, nie był pewny, czy to noc, czy popołudnie, ale 

mroczny bezruch wokoło podpowiedział mu, że to dopiero przedświt i opadł znów 

bezwładnie na pościel. Zamknął oczy, próbując od  nowa pogrążyć się w słodkiej 

otchłani przerwanego snu.

Ale  nie  mógł  już  zasnąć,  ułożył  się  na  wznak  z  rękami  pod  głową  i  patrzył 

zamyślony na rolety okienne, przez które z wolna sączył się brzask.

Nadal  odczuwał  skutki  różnicy  czasu  i  napięcia  wywołanego  załatwianiem  w 

tydzień interesów, którym powinien poświęcić miesiąc. Ale w głębi serca wiedział, 

że  najbardziej  dawała  mu  się  we  znaki  nie  podróż,  ale  wydarzenia,  które  ją 

poprzedziły.

Skrzywił się boleśnie, przypomniawszy sobie wieczór z Sarą, to, czego się od 

niej dowiedział i sposób, w jaki na to zareagował.

Wszystko zaczęło się dobrze. Tego wieczoru, gdy znalazł się z Sarą w łóżku, po 

raz  pierwszy  udało  mu  się  naprawdę  nawiązać  z  nią  bliższą  więź.  Przedostał  się 

przez mur rezerwy i wyniosłości, za którym się dotąd chroniła. Miał wrażenie, że 

się wreszcie przed nim odsłoniła, że nabiera do niego zaufania.

background image

Byliśmy o  krok  od przełomu, pomyślał  ze smutkiem. Była bliska zawierzenia 

mi, otwarcia się, być może pokochania mnie. A ja musiałem wszystko zniszczyć.

Przewrócił się na bok, kryjąc twarz w dłoniach i próbując zatrzeć obraz ojca na 

progu mieszkania Sary i tego, co potem zaszło.

Jednakże  jego  pamięć  pracowała  jak  projektor  filmowy,  uparcie  odtwarzając 

całą scenę, sekwencję po sekwencji. Przypomniał sobie po kolei każde słowo ojca, 

każdy szczegół swej rozmowy z Sarą.

Te  wspomnienia  prześladowały  go  od  momentu,  gdy  wsiadł  do  samolotu, 

roztrzęsiony, niepomny jak bardzo jego zły humor odbił się na Maude i dzieciach.

Ale  w  miarę  jak  chłodna paryska  noc  zbliżała się  do  końca,  zza  mgły  emocji 

wyłonił się jaśniejszy obraz. Zrozumiał, że był niesprawiedliwy wobec Sary, która 

ze wszystkich sił starała się otworzyć mu oczy.

Byłeś w tym samym wieku, co teraz Billie, powiedziała mu. Wyobraź to sobie...

Nigdy dotąd nie myślał w ten sposób. Nigdy nie podważał tego, co mówiła mu 

matka, nie przyszło mu do głowy, że mogłaby się mylić, uwielbiał ją, wierzył, że 

jest jej jedynym przyjacielem, nienawidził ojca za to, że był dla niej taki okrutny. 

Nawet teraz, kiedy na prośbę Sary próbował patrzyć na przeszłość z innego punktu 

widzenia, nie był wolny od wątpliwości.

Przyszedł  mu  na  myśl Billie,  jego buńczuczność, determinacja,  z jaką  brał  na 

siebie obowiązki głowy rodziny, będąc sam jeszcze dzieckiem. Jakże chciał ulżyć 

temu  dzielnemu  chłopcu,  zdjąć  z  niego  tę  odpowiedzialność,  zwrócić  mu 

umykające dzieciństwo.

I idąc za radą Sary pomyślał o ojcu jako o człowieku, który patrzy bezsilnie, jak 

zaborcza,  lekkomyślna  kobieta  obarcza  bolesnym  brzemieniem  chłopca  zbyt 

młodego, aby je udźwignąć i zbyt rycerskiego, aby je odtrącić.

Tak, postępowanie jego matki – włącznie z tym, jak rozstała się z życiem – było 

niewłaściwe, egoistyczne. To prawda i uzmysłowił ją sobie od razu, kiedy Sara mu 

o tym powiedziała ale nie chciał przyjąć jej do wiadomości.

Teraz  był  na  to  gotowy  i  właściwie  poczuł  ulgę,  oczyścił  się  z  zapiekłego 

gniewu, jaki mu towarzyszył przez tyle lat i zapanował nad nim.

Sara miała rację. Każdy medal ma dwie strony.

background image

Niewątpliwie ojciec był daleki od doskonałości, ale zapewne nie był też i takim 

łajdakiem,  za  jakiego  go  Jim  uważał.  Jameson  Fleming  to  zgnębiony  człowiek, 

który borykał się ze sfrustrowaną kobietą, nie umiejącą się odnaleźć w życiu, pełną 

żółci,  która  nawet  w  godzinie  śmierci  zadbała  o  to,  by  pozbawić  męża  czegoś 

drogocennego.

Jim  usiadł  na  łóżku  i  objął  rękami  kolana.  Ogarnęła  go  ogromna  tęsknota  za 

Sarą.  Tak  bardzo  ją  kochał.  Tak  pragnął,  żeby  tu  była  dziś  razem  z  nim,  kiedy 

słońce wstanie nad Paryżem. Chciał z nią spacerować po zaśnieżonych ulicach jeść 

gorące  kasztany  kupione  u  ulicznego  sprzedawcy,  wstępować  do  eleganckich 

sklepików i dobierać dla niej biżuterię.

Jim westchnął. Rozpamiętując rozmowę z Sarą, nie dotknął jeszcze najczulszej 

struny. Pozostawił to sobie na koniec.

Sara była w ciąży. Nosiła jego dziecko.

Świadomość  tej  nadzwyczajnej  nowiny  była  tak  porażająca,  że  wprost  nie  do 

pojęcia,  uśmiechnął  się  wspominając,  jak  naturalnie  Sara  opowiedziała  mu  o 

swoich planach, o pragnieniu posiadania dziecka, jak postanowiła osiągnąć cel.

Zależało mi na właściwych genach, oświadczyła rzeczowo.

Och, Saro. Saro, moje kochanie.

A potem, jak wielkodusznie zwierzyła się ze swojego sekretu jego ojcu i ciotce, 

mimo  wszelkich  obaw.  Było  to  z  jej  strony  świadectwo  naprawdę  ogromnej 

szlachetności, a on obrzucił ją obłędnymi oskarżeniami.

Twarz  mu  spochmurniała.  Ogarnęła  go  nagle  przemożna,  niepohamowana 

tęsknotą  chęć  wyznania  jak  bardzo  ją  kocha,  jak  chciałby  otoczyć  opiekają  i  ich 

dziecko, zapewnić im bezpieczeństwo. Zerknął na aparat telefoniczny, korciło go, 

żeby zadzwonić, ale po namyśle powstrzymał się.

Wyciągnął się z powrotem na łóżku, podciągając kołdrę pod brodę.

Musiał  naprawić  wiele  błędów  i  wiedział,  że  nie  da  się  tego  zrobić  przez 

telefon.  I  nie  chodziło  tylko  o  Sarę.  Pamiętał  zasmuconą  twarzyczkę  Ellie  i 

gniewne  spojrzenie  Billiego,  gdy  zlekceważył  trud,  jaki  sobie  zadała  szykując  tę 

laurkę. Maude też się to nie spodobało, milczała ale w jej spojrzeniu była wyraźna 

dezaprobata.

background image

Powinien  ich  wszystkich  przeprosić,  nie  tylko  Sarę.  Wytłumaczyć  im,  że 

zapatrzony w siebie zachował się niemądrze.

Już  niedługo,  pomyślał.  Za  kilka  dni  przyleci  do  Calgary  i  wróci  do  domu, 

gdzie  zacznie  naprawiać  to,  co  zepsuł.  Na  razie  musi  uzbroić  się  w  cierpliwość, 

zająć się pracą, nie myśleć o niczym innym.

Przymknął powieki i z wolna zapadał w sen. Gdzieś w ciemności widział wciąż 

błyszczące  oczy  Sary  i  pragnął  gorąco  zbliżyć  się  do  niej,  znaleźć  się  znów  na 

ciepłej zielonej polance, gdzie czekała na niego.

Sara  tymczasem  rzeczywiście  przebywała  w  słonecznym  i  pełnym  zieleni 

miejscu,  ale  było  to  jej  botaniczne  laboratorium.  Pochylała  się  nad  plastikową 

skrzynką przyglądając się w skupieniu rzędowi pszenicznych sadzonek. Obok niej 

stał Carl i notował dyktowane mu obserwacje.

–  Być  może  –  powiedziała  wreszcie,  wyprostowując  się  z  uśmiechem.  –

Zdecydowane być może. Tyle tylko da się na razie stwierdzić.

– Ależ, Saro – zaprotestował Carl. – Popatrz na dane. Na wyniki sprawdzianów. 

Nie ma wątpliwości, udało nam się tym razem. Udało się, dziewczyno!

–  Być  może  –  powtórzyła  stanowczo.  –  Trzeba  przeprowadzić  jeszcze  dużo 

więcej testów.

Okrągła, piegowata twarz Carla wyrażała głębokie wzburzenie. Otworzył usta, 

aby  coś  powiedzieć,  ale  zmilczał,  widząc  zbliżającą  się  do  nich  z  wahaniem 

recepcjonistkę Joelle.

– Saro? – odezwała się nieśmiało. – Przepraszam, że ci przeszkadzam w pracy, 

ale jest do ciebie telefon. Zdaje się, że to coś ważnego.

–  Wyobrażam  sobie  –  odparła  z  uśmiechem  Sara,  ocierając  rękawem  kitla 

spocone czoło. – Inaczej byś tu nie przyszła. Wiem, jak nie cierpisz szklarni.

– Tu jest tak parno i tak niesamowicie zielono. – Joelle rozejrzała się wokół z 

grymasem  obrzydzenia.  –  Kto  wie,  co  za  paskudztwa  tu  hodujecie.  Może  z  tych 

strąków wyrosną jakieś potwory?

–  Oglądasz  za  dużo filmów science  fiction  w  telewizji  –  zaśmiała  się  Sara. –

Kto dzwoni, Joelle?

background image

–  Jakaś  kobieta.  Nazywa  się  Maude,  Mówi,  że  ma  bardzo  pilną  sprawę.  I 

chyba... – dodała, patrząc z ukosa na Sarę – jest zapłakana.

Sara  zesztywniała.  Twarz  jej  zszarzała,  w  rozszerzonych  źrenicach  majaczył 

strach.

– Saro? – odezwał się Carl, robiąc ruch w jej stronę, ale ona zdawała się go nie 

zauważać.

Jim, pomyślała z trwogą. Coś mu się stało. Boże, co to będzie?

Przez  jej  mózg  galopowały  koszmarne  obrazy.  Widziała samolot  spadający w 

fale oceanu, słyszała krzyki uwięzionych w fotelach ludzi, ujrzała Jima ginące go w 

ciemnej lodowatej otchłani.

W tym ułamku sekundy uzmysłowiła sobie, jak wielka była jej miłość do Jima. 

Był  dla  niej  kimś  jedynym  i  niezastąpionym.  Gdyby  go  straciła,  razem  z  nim 

zginęłaby jej największa miłość, a ona nawet nie mogła mu jej wyznać.

Szła  półprzytomna  ku  wyjściu,  nieświadoma  szeptów  i  zaciekawionych 

spojrzeń  personelu.  Myślała  tylko  o  strasznej  wiadomości,  jaką  przekaże  jej 

Maude, gdy tylko dojdzie do telefonu.

Joelle przełączyła rozmowę do jednego z pustych biur dyrektorskich i zostawiła 

Sarę samą, zamykając cicho drzwi.

– Maude – wyszeptała, ściskając słuchawkę aż do bólu w zbielałych palcach –

Maude, o co chodzi? Czy coś z Jimem? Coś mu się stało?

–  Nie  –  odparła  nieco  zaskoczona  Maude.  –  O  ile  wiem,  Jimowi  nic  nie  jest 

Chodzi o dzieci, Saro.

Doznała tak  niewymownej ulgi,  że nie  mogła  zrazu wykrztusić słowa.  Oparła 

się o biurko, w głowie jej szumiało, czuła, że wiotczeje ogarnięta falą radości.

– Saro? – odezwała się niespokojnie Maude. – Jesteś tam? Nie rozłączyło nas?

W pogodnym zazwyczaj głosie Maude pobrzmiewała panika. Sara zdała sobie 

nagle sprawę, że Joelle nie myliła się i Maude jest bliska łez.

Opanowała się natychmiast i przybierając możliwie normalny ton powiedziała:

–  Przepraszam,  Maude.  Nie  wiem  dlaczego,  ale  kiedy  wezwano  mnie  do 

telefonu, w pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że stało się coś złego z Jimem, :

– Nie, to dzieci – rzekła żałośnie Maude.

– Co z nimi? Co się stało?

background image

–  Och,  Saro,  zniknęły.  Od  rana  widziałam,  że  Billie  jest  jakiś  dziwny.  Ale 

ostatnio  był  taki  miły,  a  ja  musiałam  zrobić  zakupy.  Clarence  podwiózł  mnie 

samochodem  i  nie  przypuszczałam,  że  przez  tak  krótką  chwilę  coś  się  może 

zdarzyć i...

– No, Maude – rzekła Sara uspokajająco. – Weź się w garść. To nie twoja wina, 

kochanie.  Wiadomo,  jak  się  poświęcałaś.  A  teraz  weź  głęboki  oddech  i  powiedz 

mi, gdzie się podziały dzieci.

– Ale my nie wiemy – jęknęła Maude. – Clarence teraz chodzi wokół domu i 

wypytuje  ludzi,  czy  ktoś  ich  nie  widział,  ale  Billie  musiał  to  sprytnie  urządzić. 

Wszystko  zaplanował,  wymknęli  się  szybko  chyłkiem  i  już  nigdy  ich  nie 

znajdziemy.

Sara  milczała,  słuchając  jak  Maude  pochlipuje  i  wyciera  głośno  nos  w 

chusteczkę.

–  Moje  biedne  dzieciątko  –  lamentowała  nadal  Maude.  –  Zabrane  na  takie 

okropne  zimno.  I  ta  kochana  Ellie.  Była  tu  taka  szczęśliwa.  Gdzie  one  się  teraz 

tułają, Saro? Nie mogę się pozbierać z żalu.

–  Znajdziemy  je,  Maude  –  powiedziała  Sara,  patrząc  z  niepokojeni  na 

ciemniejące za oknem niebo.

– Nie martw się. Znajdziemy je i to zaraz. Maude – dodała – jak myślisz, co się 

stało?  Dlaczego  Billie  –  uciekł?  Może  jest  jakaś  przyczyna  i  to  da  nam  pewne 

wskazówki?

– Bardzo wątpię. Chyba doszedł po prostu do wniosku, że musi uciekać, bo Jim 

ma ich dość i zamierza zwrócić się w końcu do władz.

– Czegoś tu nie rozumiem – powiedziała zaintrygowana Sara. – Czemu akurat 

teraz przyszło mu to do głowy? Wydawało mi się, że ostatnio sprawy układały się 

całkiem dobrze między nimi.

– W ten wieczór przed wyjazdem, wiesz, kiedy Jim powiedział, że zostanie do 

późna w biurze, Ellie czekała na niego, bo chciała mu dać specjalną laurkę na do 

widzenia. Pracowała nad nią cały dzień.

Sara domyślała się już, jaki będzie dalszy ciąg i słuchała z drżeniem następnych 

słów Maude.

background image

– A kiedy przyszedł do domu – ciągnęła Maude – zachowywał się tak, jakby go 

coś ukąsiło. Prawie nie spojrzał na laurkę Ellie i burknął coś na Billiego. I to chyba 

wtedy  chłopak postanowił uciec. Wiesz, że nigdy nie  miał  wielkiego zaufania do 

dorosłych. Trudno, żeby się tak od razu zmienił.

Sara przytaknęła, zerkając znów na gęstniejący za szybami mrok i zlodowaciałe 

kominy na dachach. Szła kolejna mroźna noc.

To  głównie  moja  winą  pomyślała.  Gdybym  zdecydowała  się  przygarnąć  je 

wcześniej... gdybym nie pozwoliła Jimowi odejść w takim stanie...

–  Co  zrobimy?  –  spytała  Maude.  –  Gzy  mam  zadzwonić  do  Jima?  A  może 

zawiadomić policję i podać im rysopisy dzieci?

Sara  zbierała  myśli,  próbując  stłumić  emocje  i  znaleźć  najlogiczniejsze 

rozwiązanie.

– Nie ma sensu powiadamiać Jima – powiedziała – bo on i tak nie może nam 

teraz pomóc, a są szanse, że do jutra znajdziemy dzieci. Nie mieszałabym też w to 

policji, przynajmniej na razie. Najpierw postaramy się działać na własną rękę.

– Ależ, Saro – zaprotestowała Maude. – Policja będzie mogła...

–  Zastanów  się,  Maude  –  przerwała  jej  Sara.  –  Jeżeli  damy  znać  policji, 

dowiedzą się o dzieciach i całej sytuacji. Jim nie jest ich prawnym opiekunem, a w 

dodatku  nie  ma  go  w  kraju.  Jeśli  dzieci  zostaną  znalezione  nie  ma  żadnej 

gwarancji,  że  ich  nie  zatrzymają  pod  nadzorem.  W  końcu  nie  mamy  żadnego 

prawa, żeby je trzymać u siebie tylko dlatego, żeśmy je polubili.

Maude zaczęła znów smętnie wycierać nos, ale po chwili powiedziała:

–  Pewnie  masz  rację.  A  gdyby  tak  się  stało,  jak  mówisz,  najgorsze  obawy 

Billiego znalazłyby potwierdzenie, prawda?

– Właśnie. Myślę, że powinnaś teraz siedzieć kamieniem w domu na wypadek, 

gdyby wróciły. No i będziesz czymś w rodzaju punktu kontaktowego.

Niech  Clarence  zmobilizuje  kogo  się  da  i  rozpocznie  poszukiwania  w 

miejscach, gdzie Billie mógłby się ukryć, a ja zrobię to samo.

Rzuciwszy  Maude  na  koniec  kilka  słów  otuchy,  Sara  odłożyła  słuchawkę  i 

przystanęła  na  moment,  patrząc  smutnie  w  pociemniały  kwadrat  okna.  Zaraz 

jednak otrząsnęła się z zadumy, wyszła spiesznie z pokoju i pobiegła do swojego 

gabinetu po płaszcz i kluczyki od samochodu.

background image

Już  po  raz  trzeci  Sara  wspinała  się  po  schodach  wiodących  do  pokoju,  który 

niegdyś był domem Billiego, Ellie i Arthura. I tym razem również wzdrygnęła się 

na  widok  ubóstwa  i  zaniedbania,  ziejących  złego  smrodliwego  miejsca,  gdzie  z 

każdego kąta wyzierała beznadzieja.

Dojmujący  mróz  przenikał  przez  cienkie,  złuszczone  mury  budynku,  przez 

potłuczone szyby w oknach i dopasowane byle jak framugi w drzwiach.

Czuło  się  go  nawet  na  podeście  klatki  schodowej  i  Sara  szczelniej  owinęła 

twarz szalem, drżąc z zimna mimo grubego płaszcza.

W  drzwiach  był  już  nowy  zamek,  a  wokół  walały  się  jakieś  papierzyska, 

widomy  znak  czyjejś  obecności.  Sara  zapukała  i  kiedy  usłyszała  wewnątrz 

człapiące kroki, serce podskoczyło jej do gardła. Ale drzwi otworzyła jakaś chuda 

kobiecina  w  nieokreślonym  wieku,  o  potarganych  brudnych  włosach  i  zapadłej 

twarzy.

– Kim paniusia jest? – spytała spłoszona, wlepiając oczy w kosztowne ubranie 

Sary. – Czego paniusia se życzy?

– Szukam zaginionych dzieci – odrzekła Sara łagodnie, aby nie wystraszyć do 

reszty  kobiety,  która  zamarła  na  poszczerbionym  progu,  niby  jakieś  leśne 

zwierzątko.

–  Dzieci?  Żadnych  tu  nima  prócz  moich  –  odparła  tępo,  a  z  wnętrza  pokoju 

rozległ  się  nagły  wrzask  i  w  ślad  za  nim  głuchy  odgłos  upadku.  –  I  klnę  się  na 

Boga, nachodzi mnie czasem chęć, żeby je komuś dać, byleby zechciał. Nadojadły 

mi dzisiaj, mówię paniusi.

Sara  poczuła  skurcz  w  krtani,  słysząc  bezmierną  rozpacz  w  jej  głosie. 

Otworzyła  usta,  gdy  wtem  zza  pleców  kobiety  wyłonił  się  półnagi  drab,  odziany 

tylko w stare wytarte dżinsy, wiszące luźno na jego kościstych biodrach. Wyglądał 

młodo,  ale  na  twarzy  miał  ten  sam  wyraz  ponurego  przygnębienia  co  jego 

towarzyszka.

– Czy ona jest z  Opieki? – zaszeptał,  jak gdyby Sara nie mogła go  słyszeć. –

Przyniosła czek?

–  Pora  na  czek  jest  za  dwa  tygodnie  –  rzekła  z  politowaniem kobieta.  –  I  do 

tego czasu bachory będą o chlebie i wodzie, choćby im głód posklejał kichy.

background image

–  Sara  zajrzała  do  pokoju  i  zobaczyła  troje  zabiedzonych,  trzęsących  się  z 

zimna  dzieciaków.  Najmłodsze  miało  może  pół  roku,  najstarsze  –  nie  więcej  niż 

sześć lat.

– Dzieci, których szukam – odchrząknęła speszona – mieszkały tutaj i dlatego 

przyszłam. Myślałam, że może wróciły.

–  Spokojna  głowa,  że  nie  wrócą  –  rzuciła  obojętnie  kobieta.  –  Nie,  kiedy 

wiedzą,  że  się  ich  szuka,  uliczne  szczeniaki,  paniusiu,  umią  się  migać  przed 

Opieką.

– Nie jestem z Opieki Społecznej – wyjaśniła Sara. – Po prostu bardzo lubię te 

dzieci i chciałabym je znaleźć, żeby nie stało im się nic złego.

Kobieta  zmierzyła  Sarę  zamyślonym  spojrzeniem  i  uśmiechnęła  się  lekko, 

odsłaniając rząd zgrabnych białych zębów. Widać było, że jeszcze kilka lat  temu 

musiała być całkiem ładna.

– Dobrze – powiedziała. – Jeśli ich tu gdzie zobaczę, dam paniusi znać, przez 

telefon może.

–  Byłabym  bardzo  wdzięczna  –  ucieszyła  się  Sara  i  wyjęła  z  torebki  swoją 

wizytówkę.  Pod  wpływem  impulsu  otworzyła  portfel  i  wcisnęła  jej  także  w  ręce 

dwa studolarowe banknoty.

– To na telefon – powiedziała.

– O jejku – bąknęła kobieta i uniosła do góry dłoń z pieniędzmi, żeby stojący za 

nią  mężczyzna  mógł  je  –  również  zobaczyć,  Obojgu  oczy  stanęły  w  słup,  a 

zakłopotana  Sara odwróciła  się i  zaczęła schodzić  po  schodach.  Cały  czas,  aż do 

wyjścia  na ulicę, piekł ją  w plecy ten wzrok. Wciąż miała w pamięci to nabożne 

bezgraniczne zdumienie na ich twarzach i chciało się jej płakać.

Potykając się doszła do samochodu, otworzyła drzwiczki i siadła za kierownicą, 

nie ruszając jednak z miejsca, chciała się opanować i zebrać myśli.

Rzuciła okiem na stojące wokół odrapane, posępne domy. W zakamarkach ulic 

przemykały wałęsające się psy i koty.

Może  Billie  i  Ellie  przycupnęli  gdzieś  tu  w  pobliżu  z  Arthurem,  nad  ogniem 

roznieconym  w  pojemniku  na  śmieci?  Czy  malec  nie  odmrozi  sobie  policzków  i 

palców  na  tym  mrozie?  Billie  nie  miał  prawa  wyprowadzać  ich  z  domu  w  taką 

pogodę.  Powinien  być  bardziej  odpowiedzialny.  Ale  Billie  ma  przecież  dopiero 

background image

trzynaście  lat  i  kierował  nim  strach.  Przypuszczał  pewnie,  że  jakoś  uda  mu  się 

znaleźć. , .

Czarne  myśli  nachodziły  ją  nie  kończącym  się  korowodem,  opanował  ją  lęk. 

Oparła głowę na kierownicy, zamknęła oczy i próbowała się skupić na następnym, 

możliwie najlogiczniejszym posunięciu.

Minęła długa chwila, zanim – orzeźwiona wkradającym się do auta chłodem –

uniosła głowę i otworzyła oczy, w których pojawił się wyraz powziętej decyzji.

Włączyła silnik i ruszyła wolno z miejsca pustą niechlujną ulicą, popatrując po 

drodze  bacznie  w  każdy  zaułek,  w  każde  podwórze,  każdą  przecznicę, 

gdziekolwiek pozwalała sięgnąć wzrokiem zimna, nieprzyjazna czerń mroku.

background image

Rozdział 12

Od razu po wyjściu z samolotu dopadł Jima mróz bardziej jeszcze kąśliwy niż 

wtedy gdy  wyjeżdżał. Pomyślał tęsknie o swym ciepłym  mieszkaniu i bawiących 

się w nim dzieciach. Po tygodniowej przerwie nawet ich hałaśliwość nie budziła w 

nim niechęci.

Odebrał bagaż, cisnął go do taksówki, podał kierowcy adres i odchylił głowę na 

oparcie,  pozwalając  sobie  na  chwilę  marzeń  o  Sarze.  Wyobraził  sobie  jej  dom, 

karuzelowego  konika  przed  płonącym  w  kominku  ogniem  i  siebie  z  Sarą  w 

objęciach, podczas gdy na dworze szalała zawieja.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił taksówkarz. – Wygląda na to, że pogoda robi 

się coraz parszywsza – dodał, gdy Jim, uporawszy się z wyrzuceniem walizek na 

chodnik, odliczał należność za kurs.

–  Mnie  to  nie  przeszkadza –  odparł  z  szerokim  uśmiechem.  –  I  tak  wolę  być 

tutaj niż gdziekolwiek indziej na świecie.

–  Musi  pan  mieć  lekkiego  kręćka  –  zauważył  z  humorem  kierowca.  –  Ja 

wolałbym być gdziekolwiek, tylko nie tutaj.

Po  chwili  Jim  przemierzył  hol,  wjechał  windą  na  górę  i  drżącymi  z  emocji 

palcami wtykał klucze w otwory zamków.

Kiedy  wszedł  do  środka,  uderzyła  go  absolutna  cisza.  Zaniepokojony,  ruszył 

przez korytarz.

Nie była to cisza zwyczajna, jak wtedy, gdy kogoś nie ma chwilowo w domu. 

Ta cisza miała w sobie głębię, miała cechy trwałej nieobecności ludzkiej.

Jim stanął u wejścia do living-roomu i twarz mu zbielała.

Wszystko  wyglądało  tu  dokładnie  tak  samo,  jak  przed  Bożym  Narodzeniem, 

gdy  jeszcze  nie  znał  ani  Sary,  ani  dzieci.  Nie  było  po  nich  najmniejszego  śladu, 

żadnej  porzuconej  zabawki  czy  zapomnianej  skarpetki  –  nic.  Pokój  był 

wysprzątany świeżo odkurzony niemal klinicznie czysty.

I w takim samym stanie znajdowała się reszta mieszkania.

Każdy przedmiot  mający związek z bytnością dzieci został usunięty. Kołyska, 

stół  do  przewijania,  pudło,  w  którym  Ellie  trzymała  swoje  zeszyty  i  układankę, 

background image

sprzęt rybacki i magazyny Billiego – wszystko zniknęło.

Jimowi  serce  zaczęło  bić  jak  rozkołysany  na  trwogę  dzwon.  Rozglądał  się 

rozpaczliwie szukając czegoś, co pozwoliłoby mu wyjaśnić tę zagadkę. Ale uwagi 

jego  nie  zwróciło  nic  poza  drobną  różnicą  w  wyglądzie  wielkiej  palmy  w  rogu 

pokoju.

Podszedł bliżej i nabrał pewności, że była to inna palma. Również terakotowa 

donica różniła się od dawnej, wzdłuż górnej krawędzi okalał ją malowany szlaczek 

ze stylizowanych koni.

W pierwszej chwili Jim uśmiechnął się na jej widok, myśląc, że ze względu na 

ten  motyw  dekoracyjny  donica  spodobałaby  się  Sarze.  Po  chwili  jednak  uśmiech 

zamarł mu na ustach. Był pewien, że widział taką samą donicę w domu Sary.

Przykląkł i wodząc w roztargnieniu palcami po rzędzie malowanych koników, 

próbował uporządkować myśli i dociec, co się mogło stać.

Może  któreś  z  dzieci  naraziło  się  jakimś  wybrykiem  mieszkańcom  budynku  i 

Maude  musiała  je  natychmiast  zabrać  ze  wszystkimi  rzeczami  do  Sary?  Ale  z 

drugiej  strony  przecież  zakazał  Sarze  zabrania  ich  pod  swój  dach.  Przeklinając 

swoją głupotę i arogancję, sięgnął po telefon i wykręcił numer Sary. Odczekał kilka 

sygnałów, ale po tamtej stronie nikt nie podnosił słuchawki.

– To nic, uspokajał się w duchu. Tylko bez nerwów.

Ponownie  ujął  słuchawkę  i  zatelefonował  tym  razem  do  biura  Sary.  Ale 

recepcjonistka poinformowała go z wystudiowaną uprzejmością, że doktor Bumard 

ma dziś gościnny odczyt w pobliskiej uczelni, wróci dopiero późnym popołudniem 

i wtedy z pewnością odpowie na telefon.

Jim wymamrotał kilka słów podziękowania i odłożył słuchawkę.

– O, tak – uśmiechną! się cierpko. – Z całą pewnością. Wiemy już coś o tym, 

jak  skwapliwie  doktor  Burnard  oddzwania  na  nasze  telefony.  Prędzej  mi  kaktus 

wyrośnie na dłoni.

Dobrze było usłyszeć ludzki głos, choćby swój własny,  Jim  nigdy jeszcze nie 

czuł się taki samotny.

Opadł ciężko na Wersalkę, położył sobie telefon na kolanach i nakręcił numer 

Maude.  Jednak  i  tym  razem  nikt  nie  odpowiadał.  Mimo  to  Jimowi  poprawił  się 

nieco nastrój.

background image

–  Dobrze  –  odezwał  się  znowu  na  głos.  –  Dobrze,  nareszcie  coś  wiadomo. 

Dzieci nie ma u Sary, ale można założyć, że są gdzieś z Maude. To dobrze.

Otworzył  swój  notes  adresowy  i  wyszukał  podany  mu  kiedyś  przez  Maude 

telefon jej syna.

Tym razem miał szczęście. W słuchawce odezwał się pogodny kobiecy głos.

– Czy pani Willett? Mówi Jim Fleming. Szukam pani teściowej. Jak mógłbym 

się z nią skomunikować?

Zapadła krótka cisza.

–  Przykro  mi  –  powiedziała  ostrożnie  kobieta.  –  Maude  nie  ma  w  mieście. 

Wyjechała na kilka tygodni do Seattle, do swojej córki. To moja bratową właśnie 

urodziła dziecko i...

– Do Seattle? – przerwał jej drętwiejąc. – Ale... co z dziećmi?

Nastąpił znów moment kłopotliwej ciszy i Jim pospieszył z wyjaśnieniami.

– Nie jestem pewien, czy pani wie, kim jestem – zaczął. – Maude pomagała mi 

opiekować  się  tymi  dziećmi.  Byłem  przez  ostatni  tydzień  w  Europie,  wróciłem 

właśnie, a w mieszkaniu nie ma ani Maude, ani dzieci. Może mogłaby pani...

– Naprawdę przykro mi – ucięła obcesowo, ale Jim wyczuł w jej głosie nutkę 

życzliwego  współczucia.  –  Nie  wiem  zupełnie  nic  na  ten  temat.  Maude  –

powiedziała mi, że już nie musi zajmować się tymi dziećmi, a że czuła się trochę 

samotna, poleciała do Seattle, żeby spędzić nieco czasu z Bonnie.

Jim  słuchał  jednym  uchem.  Dotarło  do  niego  tylko  to,  że  Maude  wyjechała. 

Sara była nieosiągalna, a dzieci zniknęły.

Wybąkał  grzeczne  podziękowanie  i  odłożył  słuchawkę,  patrząc  tępo  na  nową 

palmę.

Maude nie musi się już zajmować dziećmi, zadźwięczało mu w uszach.

Tknięty nagłą myślą zadzwonił na  dół do portierni,  ale telefon odebrał  młody 

człowiek, zatrudniony od niedawna, bardzo uprzejmy i sympatyczny.

–  Dzieci?  –  rzekł  zaskoczony.  –  Nic  nie  wiem,  proszę  pana.  To  jest  budynek 

wyłącznie dla bezdzietnych. Żadne dzieci tu nie mieszkają.

– Ale... zawahał się Jim. – A kiedy Clarence będzie miał dyżur?

–  Clarence  jest  na  urlopie  –  padła  odpowiedź.  –  Zdaje  się,  że  pojechał  do 

Seattle.

background image

Jim  odłożył  z  rezygnacją  słuchawkę.  Stopniowo  narastające  w  nim  napięcie 

przerodziło  się  w  lęk.  Najwidoczniej  coś  się  stało,  kto  wie,  może  jakieś 

nieszczęście.  Ale  na  razie  był  bezradny.  Musiał  zaczekać,  aż  Sara  wróci  do 

instytutu i wtedy się dowie, co zaszło.

Poczuł nagle głód, więc poszedł do kuchni, poszperał w lodówce i zrobił sobie 

kanapkę.

Po  chwili  ogarnęła  go  fala  znużenia.  Cała  radość  z  powrotu  do  domu 

wyparowała z niego raptownie, opanowały go drętwota i zmęczenie.

Miał ochotę zagrzebać się w łóżku, naciągnąć kołdrę na głowę i przespać cały 

dzień,  dopóki  nie  skontaktuje  się  z  Sarą  i  dowie  się  wszystkiego.  Wstał,  włożył 

pusty  talerz  do  zlewu  i  nagle  kątem  oka  dostrzegł  za  lodówką  zmięty  w  kulę 

kawałek różowego kartonu.

Podniósł go i rozprostował. Była to laurka Ellie.

Jim patrzył na powycinane pracowicie z pism fotografie i staranne, drukowane 

litery: , Baw się dobrze i szybko wracaj – głosiły – bo wszyscy cię kochamy".

Łzy stanęły mu w oczach. Otarłszy je wierzchem dłoni, wygładził pognieciony 

papier, po czym z pustką w głowie poszedł do sypialni. Pościelił łóżko, zaciągnął 

szczelnie  zasłony,  położył  laurkę  na  nocnym  stoliku,  gdzie  mógł  ją  wyraźnie 

widzieć oświetloną  przez  zegar  radiowy i  wśliznął  się  pod  kołdrę,  pogrążając się 

natychmiast w czarnej studni snu.

Sara ułożyła się z podwiniętymi nogami na tapczanie. Pod ręką miała otwartą 

książkę, a na stoliku obok filiżankę czekolady, u jej stóp mościł się Amos, mrucząc 

zmysłowo. Upiła mały łyk gorącego płynu i sięgnęła po książkę. Ale litery pląsały 

jej  w  oczach,  odłożyła  książkę,  oparła  podbródek  na  kolanach  i  patrzyła  w 

zamyśleniu na palące się w kominku bierwiona.

Wiedziała  już,  że  Jim  wrócił,  bo  przekazano  jej  w  instytucie  wiadomość,  że 

telefonował.  Nie  zadzwoniła  jednak  do  niego,  bo  obawiała  się  rozmowy  z  nim  i 

jeszcze nie zastanowiła się należycie, co mu powiedzieć o dzieciach. Był już późny 

wieczór, właściwie powinna iść spać, a Jim się nie odzywał. Truchlała na myśl o 

tym,  że  telefon  zaraz  zadzwoni,  że  usłyszy  głos  Jima  i  będzie  musiała  jakoś  go 

zbyć.  Pocieszała  się,  że  może  burza  uszkodziła  przewody  telefoniczne  i  zyska 

background image

dzięki temu kilka godzin zwłoki.

Wstała  wsunęła  stopy  w  puszyste  pantofle  i  podeszła  do  okna,  odciągając  na 

bok  skrawek  zasłony.  Wiatr  zawodził,  tłukąc  w  okapy  domu,  sypał  w  szyby 

obłokami  śniegu.  Sąsiednie  domostwa  wyglądały  w  kłębach  zawiei  jak  bajkowe 

zamczyska.

Sara  zsunęła  zasłonę  i  zaniosła  pustą  filiżankę  do  kuchni.  W  tym  momencie 

rozległ  się  przenikliwy  dzwonek.  Drgnęła  przestraszona.  To  telefon  –  będzie 

zmuszona stawić czoło Jimowi.

Niemal  natychmiast  zorientowała  się  jednak,  że  to  dzwonek  przy  drzwiach. 

Zacisnęła  mocniej  pasek  szlafroka  i  pobiegła  otworzyć.  Dmuchnęło  lodowatym 

powietrzem, a wiatr dziko zaskowyczał pomiędzy kolumienkami ganku.

Do przedpokoju wpadł z impetem Jim Fleming! Szybko zdjął z siebie kożuszek 

z owczej wełny.

–  Jak  ci  się  udało  przedrzeć  przez  tę  zawieruchę?  –  spytała,  próbując  nadać 

głosowi naturalny ton.

– Głupi ma szczęście – odparł. – Kiedy wyjeżdżałem, nie wyglądało to jeszcze 

tak  źle,  ale  teraz  ruch  prawie  zamarł.  Na  ulicach  jest  pełno  porzuconych 

samochodów, niektóre blokują przejazd. Jechałem, a właściwie ślizgałem się tutaj z 

duszą na ramieniu.

– Nie powinieneś w ogóle wsiadać do auta – powiedziała myśląc ze strachem, 

że mogłoby mu się coś przytrafić. – Powinieneś zostać w domu i zatelefonować.

– Nie chciałem telefonować – rzekł, siadając przed kominkiem. – Chciałem się 

z tobą zobaczyć.

Sara  usiadła  naprzeciw  Jima.  Zauważyła,  że  ubrany  w  dżinsy  i  granatowy 

pulower z wełny, był jak zwykle piekielnie przystojny.

– Jak się miewasz, Saro? – zapytał. – Co porabiasz?

– Mam się doskonale. A robiłam to, co zwykle.

– Saro, gdzie są dzieci?

Zadrżała lekko i spuściła wzrok, obracając machinalnie w palcach końce paska 

od szlafroka. Po chwili spojrzała Jimowi w twarz, lecz nie odzywała się.

– Saro, chcę wiedzieć, gdzie są. Ty wiesz, prawda? – dodał niespokojnie.

Skinęła z wysiłkiem głową. Jim przyglądał się jej z narastającym zdziwieniem. 

background image

W oczach skrzyły mu się niecierpliwe błyski.

– Co to wszystko znaczy? Czekasz, żebym cię przeprosił za swoje zachowanie 

tamtego  wieczoru?  Dobrze  –  przepraszam.  Przyszedłem,  żeby  przyznać,  że  to  ty 

miałaś rację,  a  nie  ja.  A  teraz  masz  mi powiedzieć,  gdzie  się  podziały  dzieci,  bo 

chcę je zobaczyć. Proszę cię.

– A w czym to miałam jakoby rację? – zapytała cicho.

–  Jeśli  chodzi  o  mojego  ojca  –  rzekł  przybitym  głosem.  –  Wiem,  że 

zachowałem  się  wtedy  fatalnie.  Na  usprawiedliwienie  mam  jedynie  to,  że  byłem 

wstrząśnięty, widząc go u ciebie. Chyba to rozumiesz?

Spojrzał na nią pytająco. Sara potwierdziła ruchem głowy, wciąż zakłopotana.

– Jim, ja... – zaczęła.

– Chwileczkę, Saro. Pozwól mi dokończyć. W podróży miałem mnóstwo czasu 

na rozmyślania. Wiem, że się wygłupiłem, że zrobiłem i powiedziałem wiele bzdur. 

Chcę, żebyś to wiedziała – dorzucił ze skwapliwą szczerością, szukając wzrokiem 

jej oczu.

– Nie ma znaczenia, kto miał rację, a kto nie – powiedziała ściszonym głosem. 

–  Ważne  jest  przede  –  wszystkim,  żeby  w  końcu  wyjaśnić  wszystko  bez 

niedomówień.

–  Wiem.  I  myślę,  że  jestem  na  dobrej  drodze,  Saro.  Chciałbym,  żebyś  to 

zrozumiała.  Dzięki  tobie  zaczynam  myśleć  i  patrzeć  na  to,  co  było,  z  innej 

perspektywy. Kocham cię, Saro – wyznał stłumionym ze wzruszenia głosem.

–  Och,  Jim...  –  Sarze  zaświeciły  oczy.  –  A  więc  spotkasz  się  z  ojcem  i 

porozmawiasz?

– No, nie – Jim poruszył się niespokojnie w fotelu. – Nie sądzę. Rozdzieliło nas 

już zbyt wiele słów i uczynków, żebyśmy mogli zostać kiedykolwiek przyjaciółmi, 

Przestałem go nienawidzić, ale nie mam zamiaru zaprzyjaźnić się z nim.

– Ale on tego pragnie, Jim. Bardziej niż czegokolwiek.

– Posłuchaj, Saro – powiedział Jim, z twarzą skutą napięciem. – Nie przyciskaj 

mnie  tak  mocno  do  ściany,  dobrze?  Nie  żądaj  ode  mnie  więcej,  niż  mogę  dać. 

Jestem skłonny przyznać, że nie jest takim potworem, za jakiego go miałem. Mogę 

się nawet zgodzić, że pod pewnymi względami matka go źle osądzała. Ale wciąż 

pamiętam  sporo  z  przeszłości  i  nie  mogę  przejść  nad  wszystkim  do  porządku 

background image

dziennego, i kolegować się z nim. Może przyjadę do nich na Boże Narodzenie albo 

na  urodziny  cioci  Maureen.  Na  to  zgoda.  Jednak  nie  chciałbym  być  zapędzony 

znów do jego zagrody i bawić się w jego gierki. To niemożliwe.

– Co to znaczy „bawić się w jego gierki"? A może nie będzie w tym żadnych 

gierek, Jim. Może chodzi po prostu o to, że ojciec kocha swojego syna i chce być 

blisko niego?

– Z nim nigdy nie przedstawiało się to tak prosto – rzekł uparcie, – Staram się 

być sprawiedliwy, ale wciąż uważam, że on całe życie postępował samolubnie.

–  Och,  Jim.  –  Sara  popatrzyła  na  niego  ze  smutkiem.  –  A  już  myślałam,  że 

naprawdę nabrałeś rozsądku Jestem pewna, że gdybyś dal mu szansę, zechciał się z 

nim spotkać i porozmawiać, to zmieniłbyś zdanie. Twoja inteligencja i uczciwość 

skłoniłyby cię do tego. Ale ty nie chcesz ustąpić ani o cal.

–  Przecież  ustąpiłem  już  wcale  niemało.  Powtarzam  ci:  nie  obarczam  go  już 

całkowitą  winą,  jestem  gotów  kiedyś  tam  odwiedzić  go,  ale  nie  zaraz  i  nie  dla 

przyjaznych pogawędek. Wykluczone. Tak daleko się nie posunę.

Sara popatrzyła na niego i ich spojrzenia krzyżowały się ze sobą przez dłuższą 

chwilę.

– A teraz druga sprawa – podjął Jim, poruszywszy się niepewnie pod naciskiem 

jej wzroku. – Co z dziećmi?

Sara nie spuszczała zeń oczu, wzburzona jego uporem i zawziętością.

– Dzieci poszły sobie, Jim – oświadczyła chłodno – i już nie wrócą do ciebie.

– Co takiego? – zapytał oszołomiony, nie wierząc własnym uszom.

– Uciekły. W dzień twojego wyjazdu. Billie wykorzystał moment, kiedy Maude 

wyszła po zakupy i wyfrunął z nimi na ulicę.

– Mój Boże – szepnął blednąc. – W taki mróz.

–  Minęły  dwa  dni,  zanim  je  znaleźliśmy.  Gnieździły  się  w  strasznej  ruderze 

przeznaczonej  do  rozbiórki,  grzejąc  się  przy  starym  koksowniku,  który  gdzieś 

znalazły.

–  Czy...  –  zająknął  się  Jim,  z  trudem  dobierając  słowa.  –  Czy  nic  im  się  nie 

stało?

–  Wszystkim  dokuczał  głód.  Ellie  strasznie  się  przeziębiła,  była  o  krok  od 

zapalenia  płuc,  ale  już  czuje  się  lepiej.  Arthur  miał  potworne  zapalenie  skóry,  a 

background image

Billie odmroził sobie kilka palców u rąk i nóg, lecz także nic mu nie będzie.

– Dlaczego one uciekły? Czemu Billie to zrobił?

Sara zawahała się, ważąc słowa, niepewna jak przyjmie zadany mu cios.

– Bały się, Jim – powiedziała wreszcie. – Pamiętasz tę noc, kiedy wróciłeś do 

domu ode mnie, kipiąc ze złości?

Przytaknął, pochylając czoło.

–  Otóż  dzieci  były  przekonane,  że  to  z  ich  powodu.  Billie  pomyślał,  że 

przekażesz je władzom i postanowił nie ryzykować.

– O, mój Boże – jęknął Jim, chowając twarz w dłoniach. – Jak je znaleźliście? –

spytał po chwili ze zgnębioną miną – Nie było to wcale łatwe – odparła posępnie. –

Z  wiadomych  względów  nie  chcieliśmy  zawiadamiać  policji.  Tak  więc 

skrzyknęłam  kogo  się  dało  –  całą  rodzinę  Maude,  brata  Clarence'a,  moich 

asystentów z laboratorium i krążyliśmy po ulicach, zaglądając w każdy kąt.

– I co? – ponaglił ją pełen napięcia, gdy umilkła nagle, wpatrując się w ogień.

– Niewiele brakowało, a dalibyśmy za wygraną. Chcieliśmy już zwrócić się do 

policji, gdy zadzwoniła do mnie pewna kobieta, która zajęła z rodziną ten pokój, w 

którym  przedtem  mieszkały  dzieci.  Po  tym  jak  u  niej  byłam,  jej  mąż  szukał  ich 

przez całą noc i następny dzień, aż wreszcie wpadł na trop. Przyjechałam zaraz z 

Maude i Clarence'em, i wszystko dobrze się skończyło.

–  Dzięki  Bogu  –  powiedział  z  podnieceniem  Jim.  –  Trzeba  coś  dać  tym 

ludziom,  Saro.  Temu  małżeństwu.  Zaniosę  im  trochę  pieniędzy.  Mówisz,  że 

mieszkają tam, gdzie natrafiliśmy na dzieci?

– Wkrótce ich tam nie będzie – rzekła Sara z lekkim uśmieszkiem. – Znalazłam 

im  zajęcie.  W  instytucie  potrzebowali  stróża  i  sprzątaczki  na  nocną  zmianę.  Już 

pracują  i  trzeba  ci  widzieć,  jak  się  starają.  Wszystko  aż  lśni.  Zabierają  ze  sobą 

dzieci  i  kładą  je  spać  w  stróżówce.  Dostali  z  góry  miesięczną  wypłatę,  więc 

niedługo przeniosą się w jakieś lepsze miejsce.

–  Jesteś  nadzwyczajną  kobietą,  Saro  –  rzekł  z  uczuciem  Jim.  –  Wywierasz 

dobroczynny wpływ na wszystkich dookoła.

–  Niekoniecznie  –  odparła  zmieszana.  –  Robię  często  błędy  i  przysparzam 

innym kłopotów.

Zamilkli na moment.

background image

– A więc – chrząknął Jim: – gdzie są dzieci?

– Nie mogę ci powiedzieć – rzekła stanowczo.

Jimowi oczy zaokrągliły się ze zdumienia.

– Nie mogę ci powiedzieć. – powtórzyła spokojnie. – Są u moich przyjaciół. To 

bezdzietne  małżeństwo,  mieszkają  bardzo  wygodnie.  Dzieciaki  są  u  nich 

szczęśliwe. To wszystko, co mogę ci zakomunikować.

–  Ależ,  Saro...  Nie  pojmuję.  To  znaczy,  że  nie  pozwalasz  mi  zobaczyć  się  z 

nimi?

– Nie teraz. Dopiero wtedy, kiedy porozmawiasz z ojcem i wysłuchasz tego, co 

ma ci do powiedzenia.

Jim patrzył na nią z zaciśniętymi szczękami.

– To szantaż, Saro. Czysty szantaż. Moje stosunki z ojcem to nie twój interes, a 

już na pewno nie mają nic wspólnego z dziećmi.

– W pewnym sensie mają. – Sara nabrała powietrza w płuca i zaczęła recytować 

przygotowywaną  przez  cały  dzień  orację.  –  Powiedziałam  ci  już,  że  dzieci  są  u 

moich  przyjaciół.  Odwiedzam  je  stale  i  mam  zamiar  nadal  to  robić,  ale  nie  chcę 

utrzymywać  z  tobą  żadnych  kontaktów,  dopóki  nie  uregulujesz  swojej  sytuacji 

rodzinnej.  Wolę  więc,  żebyś  nie  wiedział,  gdzie  są  dzieci,  bo  będziesz  także  do 

nich przychodził i nasze drogi będą się krzyżować, co będzie dla wszystkich bardzo 

krępujące.

Zabrakło  jej  oddechu  i  zamilkła,  odwracając  wzrok  pod  przeszywającym 

spojrzeniem oczu Jima, w którym jarzył się gniew.

–  A  więc  to  tak?  –  powiedział  niskim,  pulsującym  furią  głosem.  –  Albo  się 

poddam  twojej  woli,  albo  znajdę  się  w  całkowitej  izolacji,  tak?  Od  ciebie,  od 

dzieciaków, od twojego dziecka. Koniec i kropka.

Przytaknęła, usiłując zachować spokój, chociaż wszystko w niej wrzało.

– Mniej więcej tak to ma być – powiedziała – aczkolwiek ujęłabym to inaczej.

– A jak byś to ujęła?

–  Powiedziałabym,  że  wybór  należy  wyłącznie  do  ciebie.  Możesz  postąpić 

serdecznie  i  szlachetnie,  dzięki  czemu  nastąpi  powrót  do  normy.  Albo  możesz  –

tkwić w samolubnym uporze, ale zostaniesz z nim sam na sam.

background image

– Nie pójdę na to, Saro – rzekł twardo. – To ja, a nie ty, wziąłem na siebie pełną 

odpowiedzialność za dzieci i  zamierzam nadal  opiekować  się nimi.  Nie  wolno  ci 

mnie tak po prostu odtrącić, nie pozwolę na to. A teraz mów, gdzie są dzieci?

– W bezpiecznym miejscu, Jim – odparła spokojnie. – Jeśli ci naprawdę leży na 

sercu ich dobro, powinieneś dać im trochę czasu na przystosowanie się. A poza tym 

–  dorzuciła  –  i  tak  nie  masz  innego  wyjścia.  Maude  wyjechała  a  tylko  ona  i  ja 

znamy miejsce  ich pobytu.  Ja ci go na pewno nie zdradzę, tym bardziej  że jesteś 

teraz  nastawiony  agresywnie.  Wpadłbyś  tam  jak  bomba  i  narobił  wszystkim 

przykrości.

–  Boże,  ależ  z  ciebie  twarda  kobieta,  Saro.  Dopiero  co  wyznałem  ci,  że  cię 

kocham. Myślałem o tobie nieustannie podczas podróży, tęskniłem za tobą a teraz 

okazuje się, że albo będę tańczył, jak mi zagrasz, albo pójdę w odstawkę i zostanę 

pozbawiony wszystkiego, co się dla mnie liczy. Po prostu nie mogę w to uwierzyć.

Sara milczała. Ton goryczy w głowach Jima sprawiał jej ból i wiedziała że jeśli 

spróbuje się odezwać, prawdopodobnie nie potrafi zapanować nad głosem.

–  Saro  –  ciągnął,  z  twarzą  naznaczoną  gniewem  i  udręką.  –  Czy  tobie  choć 

trochę  na  mnie  zależy?  Czy  wszystko  jest  dla  ciebie  tylko  równaniem 

algebraicznym?

Wytrzymała  jego  wzrok,  myśląc  o  tym,  jak  się  kochali,  jak  głębokie  są  jej 

uczucia dla tego mężczyzny, jak rwało się ku niemu jej serce.

– Wszystko jest dla mnie tylko algebraicznym równaniem, Jim – powiedziała.

Z niezmąconym spokojem patrzyła  jak wstaje, nakłada kurtkę i buty, a potem 

wychodzi w zamieć, nie obejrzawszy się nawet za siebie.

background image

Rozdział 13

Pochylony nad  kierownicą, Jim wlepiał  wzrok  w  tańczącą za szybą  mgławicę 

śnieżną.  Koła  ślizgały  się,  to  znów  tonęły  w  pagórkach  zasp,  raz  po  raz  rzucało 

samochodem na boki i sunął wtedy bezwolnie, niesiony własnym ciężarem.

Śnieg padał tak gęsto, że minęła dobra chwila, zanim zorientował się nagle, że 

przestał  się  posuwać  do  przodu.  Postawił  kołnierz  kurtki  i  wysiadł  z  wozu,  żeby 

zobaczyć,  co  się  dzieje.  Na  środku  jezdni,  pod  śnieżnymi  garbami,  tkwiły  dwa 

porzucone  po  kolizji  samochody.  Auto  Jima  wklinowało  się  w  tylny  zderzak 

jednego z nich.

Zastanawiał się przez chwilę, mrużąc oczy przed porywistym  wiatrem. Potem 

zamknął  samochód,  odwrócił  się  niechętnie  i  zaczął  brnąć  przez  zwały  śniegu  w 

kierunku domu Sary.

Miał do pokonania tylko kilka przecznic, ale zanim dotarł na miejsce, przemarzł 

na kość.

Idąc myślał o rozmowie z Sarą i o tym, że za każdym razem, kiedy zjawiał się u 

niej,  wybiegał,  jakby  go  giez  ukąsił.  Pewnie  uważała  to  za  dziecinadę.  Nic 

dziwnego, że traktowała go cierpliwie i z dużą dozą wyrozumiałości, jak gdyby był 

chłopcem takim jak Billie.

I było to właściwe podejście.

Wiedział  dobrze,  mimo  gniewu,  jaki  nim  targał,  że  Sara  miała  całkowitą 

słuszność. Jego ojciec zasługiwał na to, żeby dać mu szansę i nie należało mu jej 

odmawiać. Ale było to takie trudne. Po tym wszystkim, co zaszło między nimi, nie 

był w stanie schować dumy do kieszeni i zawrzeć pokój, jak gdyby nigdy nic.

Być  może  –  rozmyślał,  powłócząc  nogami  w  kopnym  śniegu  –  nie  jest 

odpowiednim  mężczyzną  dla  Sary.  Może  nie  jest  dość  silny,  dość  dobry,  dość 

Wyrozumiały. I dlatego zapewne nie mogła pokochać go tak jak on ją. Traktowała 

go w sposób chłodny i zrównoważony, powściągając gorętsze uczucia.

Jednak  wspomnienie  odprawy,  jaką  dała  mu  Sara,  jeśli  chodzi  o  dzieci, 

oziębłość,  z  jaką  stwierdziła,  że  musi  nagiąć  się  do  jej  woli  –  sprawiały,  że 

stopniowo jego nastrój nabierał wojowniczości, hardość brała górę nad uległością. 

background image

Czas, żeby jej wygarnąć, co ma na wątrobie, nie być takim mięczakiem i stanąć na 

gruncie faktów. Miał swoje nieodparte argumenty i zamierzał ją zmusić, żeby ich 

wysłuchała tak czy owak.

Przyspieszył  kroku  i  niebawem  dotarł  do  drzwi  domu  Sary,  buzując  coraz 

silniejszym gniewem, choć właściwie nie miał pojęcia, co powie, gdy Sara otworzy 

drzwi. Zadzwonił raz i drugi, ale nie było odzewu. Pomyślał, że może już zasnęła i 

nie słyszy dzwonka. Poruszył gałką zamku, konstatując z przestrachem, że drzwi są 

otwarte. Był prawie pewien, że zamykała je za nim.

Otrzepując śnieg z butów, wszedł do oświetlonego korytarza.

–  Saro!  –  zawołał  ze  złością  słysząc  przytłumione  kroki  gdzieś  od  strony 

kuchni. – Słuchaj, jest kilka spraw, które musimy...

Urwał raptem i stanął jak wryty, czując nagłą suchość w ustach.

U  wejścia  do  kuchni  pokazała  się  Sara.  Była  blada  jak  wapno,  rozdygotana, 

trzęsącymi  się  dłońmi  zbierała  wokół  siebie  szlafrok.  Oczy  miała  rozszerzone 

strachem.

–  Saro!  –  odezwał  się  zalękniony,  zapominając  w  jednej  chwili  o  całym 

gniewie. – Saro, kochanie, co się stało?

Objął ją, a ona wtuliła mu głowę w piersi i zaczęła szlochać.

– Saro – wyszeptał. – Wszystko w porządku. To ja. Czy cię przestraszyłem?

Potrząsnęła  głową  i  popatrzyła  na  niego  przez  łzy  z  taką  dziecięcą 

bezbronnością, że nie potrafił zrozumieć, jak mógł jeszcze niedawno posądzać ją o 

bezduszną nieczułość.

– Jim – szepnęła. – Poroniłam. Dziecko ginie.

Ujął ją za ramiona i wlepił w nią wzrok, jak porażony prądem.

– Szłam na górę, do sypialni – ciągnęła martwym głosem – i Amos jak zwykle 

ocierał mi się po drodze o kostki. Potknęłam się o niego i spadłam. Nie na sam dół, 

bo  zdążyłam  się  złapać  poręczy,  ale  przekręciłam  się  mocno  spadając  i  w  parę 

minut później zdałam sobie sprawę, że krwawię. Och, Jim.

Głos  się  jej  załamał  i  ponownie  ukryła twarz  na  piersi  Jima,  który  tulił  ją  do

siebie, czując pieczenie w oczach.

– Wezwę doktora, najdroższa – powiedział. – Jaki jest jego numer?

background image

– Już do niego dzwoniłam – odparła łkając. – Dowiedziałam się w szpitalu, że 

jest  w  drodze  do  domu,  ale  jego  żona  mówi,  że  jeszcze  nie  dojechał.  Wiesz 

przecież, jaka jest pogoda.

–  Czy  żona  doktora  mówiła  jeszcze  coś?  Podała  jakiś  adres,  gdzie  mógł 

pojechać?

– Nie. Powiedziała tylko, że mam się położyć, biodra i stopy trzymać uniesione 

i starać się odprężyć. Jak doktor wróci, zaraz zadzwoni albo przyjedzie. Och, Jim –

jęknęła. – Jeśli stracę dziecko, nie zniosę tego. Po prostu nie będę mogła żyć.

– Sza – szepnął, całując jej włosy i mokre, słone od łez policzki. – Po pierwsze, 

nie stracimy tego dziecka. Zrobimy tak, jak kazała żona doktora. Gdzie chcesz się

położyć? W sypialni?

Potrząsnęła głową.

– Nie, raczej... Zostanę chyba tutaj. Ty nie odejdziesz znów, prawda? – spytała, 

patrząc na niego błagalnie.

– Och, kochaną nie. Nie odejdę, mój skarbie. Zostanę. No, chodźmy.

Wziął  ją  na  ręce,  zaniósł  do  living-roomu,  ułożył  na  tapczanie,  a  następnie 

nakrył kocem i ciepłym kilimem afgańskim. Potem przyniósł z łazienki dwa grube 

ręczniki kąpielowe i wsunął je Sarze pod biodra, a pod stopy podłożył poduszki.

– Wygodnie ci tak? – zapytał. – Nie za wysoko?

–  Wspaniale  –  rzekła,  próbując  się  uśmiechnąć,  z  udręczoną,  pełną  smutku 

twarzą.

– Masz jakieś bóle? – Jim przykląkł przy niej, gładząc ją po włosach.

– Minimalne. Takie niewielkie skurcze. Przychodzą i odchodzą. Nic wielkiego.

Jim spojrzał przez okienko przy frontowych drzwiach, chcąc sprawdzić, jak jest 

na dworze. Był gotów w razie konieczności zanieść ją na rękach przez zamieć do 

samego szpitala. Wiedział jednak, że nie jest to możliwe. Byli tu uwięzieni i Sara 

na razie mogła liczyć tylko na niego.

– W porządku – powiedział pogodnie. – A teraz posłuchaj, uparta kobieto. Żona 

doktora mówiła, że masz się zrelaksować i tego właśnie od ciebie chcę. Odpręż się.

usiadł przy niej na podłodze i szepcząc uspokajające słowa leciutko masował jej 

ramiona i barki.

background image

–  Saro  –  szepnął.  – Jesteś taka  spięta.  Spróbuj się  rozluźnić. Tak  się  o  ciebie 

boję.

Wtem  usłyszał  dzwonek  telefonu,  przytłumiony  donośnymi  poświstami 

wichury. Jim pochwycił słuchawkę, serce zaczęło mu bić jak oszalałe.

–  Mówi  doktor  McLellan,  kto  przy  aparacie?  –  odezwał  się  jowialny  głos  po 

drugiej stronie przewodu?

– Dzięki Bogu – westchnął z ulgą. – Nazywam się Jim Fleming, panie doktorze. 

Jestem właśnie u Sary. To ja jestem... hmmm, ojcem dziecka – powiedział z nutką 

dumy,  jakiej  doznał,  wypowiadając  po  raz  pierwszy  te  słowa,  ale  natychmiast 

zreflektował się, przypominając sobie o powadze chwili.

– Proszę, proszę – rzekł McLellan. – Nie miałem zielonego pojęcia, że ktoś taki 

w ogóle widnieje na horyzoncie, ale cieszę się, że pan tam jest. Proszę mi opisać 

sytuację.

Wysłuchał uważnie relacji Jima po czym spytał:

– I powiada pan, że krwawienie się nie wzmogło?

– Od mojego przyjścia chyba nie.

– Ma bóle?

– Tylko słabe skurcze.

–  Słuchaj,  synu  –  rzekł  doktor.  –  Właściwie  nic  teraz  nie  mogę  jej  pomóc. 

Nawet  ambulanse nie kursują.  Obawiam  się  więc,  że musisz sam dać  sobie  radę. 

Pilnuj,  żeby  miała  ciepło  i  powinna  zasnąć.  Albo  po  roni,  albo  nie  –  jedno  z 

dwojga. Dowiemy się tego rano. Daj jej dwa porządne drinki.

–  Drinki?  –  powtórzył  Jim.  –  Ależ...  ona  jest  w  ciąży.  Nie  bierze  do  ust 

alkoholu. Nawet kropli wina.

– I bardzo dobrze. Ale okoliczności są wyjątkowe.

–  Gdy  nie  ma  pod  ręką  środków  medycznych  kilkadziesiąt  gramów  czegoś 

mocniejszego rozluźnia mięśnie wokół macicy i może powstrzymać skurcze.

Jim milczał, nie wiedząc co powiedzieć, a doktor zaśmiał się ciepło.

– Ufaj mi synu – powiedział. – Jestem lekarzem.

– Znów ten sok pomarańczowy? – spytała Sarą unosząc się lekko i podpierając 

na łokciu. – Ale, Jim, dopiero co wypiłam...

– Napij się jeszcze – nalegał, podsuwając jej do ust pełną szklankę.

background image

–  Nie  chce  mi  się  już pić  – powiedziała żałośnie,  podnosząc ku  niemu  mętne 

oczy.

– Pij, pij. Doktor zalecił płyny, mówił, że dobrze ci zrobią.

uśmiechnął  się  nieznacznie,  rad,  że  udało  mu  się  znaleźć  w  kredensie  pół 

butelki  whisky.  Był  pewien,  że  żaden  lekarz  nie  skłoniłby  Sary  do  wypicia 

alkoholu, dlatego przemycił go w soku pomarańczowym.

–  Dlaczego?  –  spytała,  spoglądając  na  niego  tym  swoim  sowim  spojrzeniem, 

które na własny użytek nazywał „mikroskopowym".

– Co „dlaczego"? No, jeszcze łyczek.

– Dlaczego płyny mają być dla mnie dobre? – spytała nadpijając posłusznie łyk 

spienionego soku.

Zawahał się, szukając w głowie jakiegoś wykrętu, żeby ją wywieść w pole, ale 

zauważył,  że  Sara  i  tak  już  go  nie  słucha.  Zmarszczywszy  brwi,  z  natężeniem  o 

czymś myślała ospale kreśląc ręką w powietrzu kółka i kółeczka.

Jim zrozumiał, że doktor Burnard cokolwiek się ululała.

Zląkł  się  trochę,  że  drink  był  za  mocny,  ale  doktor  powiedział  wyraźnie 

„kilkadziesiąt gramów", a wypiła dopiero jeden drink i napoczęła drugi.

– Saro – odezwał się. – Jadłaś kolację? Przymknęła powieki, usiłując się skupić.

– Być może nie – powiedziała w końcu i czknęła.

– Co to znaczy „być może nie"? Jadłaś czy nie?

– Nie pamiętam – rzekła niewyraźnie. – Chyba raczej nie. Za... – znów jej się 

czknęło. – Za bardzo się bałam – dokończyła z przepraszającym uśmiechem.

– Bałaś się? Czego?

– Ciebie. Bałam się, że wpadniesz w furię z powodu dzieci. I rzeczywiście tak 

było.

Jim zmusił się do uśmiechu i znów przytknął jej szklankę do ust.

Teraz wszystko jasne, pomyślał. Ma pusty żołądek. Dlatego alkohol tak szybko 

podziałał.

Popatrzył na nią czule i doszedł do wniosku że doktor McLellan chyba się nie 

mylił. Była teraz bardziej rozluźniona, policzki jej poróżowiały.

– Czyste złoto – szepnęła. – Runo Jazona.

– Co takiego, Saro?

background image

– Twoje włosy. Czyste złoto. Skarb nad skarby.

Popatrzył  na  nią  w milczeniu  i  pomyślał,  że nie  można  jej  zarzucić,  iż  trunki 

usposabiają ją wojowniczo. Była nieodparcie urocza.

– Wiesz, jestem  oszustką – oświadczyła uroczyście. – Po pr... ostu, wielka ze 

mnie oszustka. Nawet... siebie oszukuję...

– W jaki sposób, Saro? O czym ty mówisz?

– Udawałam, że po  to cię podrywam,  że chcę, abyś mi... zrobił dziecko tylko 

dlatego, że chodzi mi o... geny. To nieprawda – potrząsnęła energicznie głową.

– No to dlaczego? – spytał, dając jej znów się napić, a serce zabiło mu mocniej. 

– Dlaczego wybrałaś mnie?

– Bo cię kocham – rzekła po prostu. – Zakochałam się w tobie od razu... kiedy 

cię  pierwszy  raz  zobaczyłam  na  uniwerku.  Nie  chciałam  się  do  tego...  przyznać, 

nawet. , , przed sobą. Ale to prawda.

– Co ty mówisz, kochanie? – spojrzał zdumiony.

– Nie było drugiego takiego jak... Jim Fleming – wymruczała. – Nigdy. Serce 

mi zamierało za każdym razem, kiedy cię widziałam, udawałam tylko obojętność, 

bo kręciło się koło ciebie tyle ładnych dziewczyn...

– Saro, nie miałem pojęcia, że ty...

–  Raz  znalazłam  twój  rozkład  zajęć  na  podłodze  –  w  sali  wykładowej 

zachichotała  cicho.  –  M...  mam  go  do  dzisiaj  –  zacinała  się  coraz  mocniej  przy 

mówieniu. – W szufladzie biurka...

– Więc mówisz, że to trwało przez te wszystkie lata? – Jim wlepił w nią oczy, 

ogłuszony  tymi  rewelacjami.  –  I  dlatego  chciałaś,  żebym  to  ja  był  ojcem  twego 

dziecka?

Skinęła przytakująco.

–  To  prawda  –  potwierdziła,  walcząc  z  czkawką.  –  Wmawiałam  sobie  te 

czynniki genetyczne i tak dalej, ale nie o to chodziło. Po prostu... kochałam cię i to 

wszystko.

– Ach, Saro... – głos uwiązł mu w krtani.

Objął ją owładnięty bezmierną tkliwością, wstydząc się, że tak źle ją osądzał. 

Była nieśmiała i na swój sposób powściągliwą trzymająca się ściśle kanonów dobra 

i zła, ale z pewnością nie oschła. Były w niej takie pokłady serdecznych uczuć, że 

background image

nie starczy życia, aby je odkryć.

– Saro? – szepnął jej w ucho – czy wyjdziesz za mnie?

Odsunęła się i popatrzyła na niego zdziwiona jak dziecko.

–  Ależ,  Jim.  Nie  musisz.  My...  nie  będzie  już  dziecka.  Nie  ma  żadnych 

powodów, żebyś się ze mną żenił.

– Istnieje sto takich powodów, kochana – odparł.

–  Pierwszy to  ten,  że nie  mogę  bez  ciebie żyć.  I będziemy  mieli dużo  dzieci. 

Powiedz, że za mnie wyjdziesz, najdroższa, chcę to usłyszeć.

Milczała przez dłuższą chwilę, a w jej błyszczących oczach pojawił się ten sam, 

znany  Jimowi,  sowi  wyraz.  Następnie  potrząsnęła  przecząco  głową  i  wymówiła 

tylko jedno słowo:

– Potem.

– Kiedy, kochanie? – spytał zaskoczony.

– Jak porozmawiasz ze swoim ojcem – powiedziała stanowczo i zamknęła oczy, 

zapadając natychmiast w sen.

Jim  popatrzył  na  jej  oblaną  rumieńcami  twarz  i  zaśmiał  się  mimo  woli.  Sarę 

Burnard  można  było  z  pewnością  zaliczyć  do  najbardziej  upartych  kobiet  na 

świecie.  Ale  ubóstwiał  ją.  Przeciągnął  dłonią  po  twarzy  i  nie  bez  zdziwienia 

stwierdził, że policzki ma mokre od łez.

Przed  świtem  wichura  zaczęła  zamierać  i  ranek  nastał  już  cichy  i  spokojny, 

skąpany w blasku słonecznym. Ciemne chmury gdzieś zniknęły odsłaniając niebo o 

barwie szafiru.

Jim stał w kuchni Sary i sącząc kawę patrzył przez okno na ogromne zaspy. Tu 

i  tam  widniały  faliste,  pękate  wzgórki  –  znak,  że  pod  spodem  jest  zaparkowany 

samochód.  W  ciszę  poranka  zaczęły  się  wdzierać  hałaśliwe  piaskarki  i  pługi 

śnieżne.  W  ślad  za  nimi  pojawiły  się  pierwsze  auta  osobowe,  sunące  wolno  po 

białych, skrzących się w słońcu jezdniach.

Przypomniał  sobie  o  własnym  wozie,  zostawionym  na  środku  ulicy  o  kilka 

przecznic  dalej.  Powinien  tam  zaraz  pójść  i  odblokować  przejazd,  ale  musiał 

jeszcze trochę poczekać. Najważniejsze było teraz to, co działo się w pokoju obok, 

gdzie przybyły przed kilkunastoma minutami doktor badał Sarę.

background image

Słyszał przytłumione dźwięki ich rozmowy i cały truchlał. Przeszedł nerwowo 

przez kuchnię, żeby dolać sobie kawy. Ruchy miał sztywne, ociężałe, oczy – sino 

podbite. Nie spał całą noc nękany obawą, że gdy zaśnie, Sarze może się przydarzyć 

coś złego. Siedział najpierw na podłodze przy tapczanie, a później na fotelu i cały 

czas czuwał.

Podczas  tej  nocnej  straży  myślał  o  tym,  co  zyskał  i  jak  bliski  był 

niewyobrażalnej wręcz straty.

– Jim – dobiegł go głos doktora – można cię do nas prosić?

Z wahaniem, przepełniony lękiem przed tym, co może usłyszeć i co wyczyta z 

twarzy  Sary  –  wszedł  do  living-roomu.  Sara  leżała  na  tapczanie  z  rozrzuconymi 

włosami, pobladła i znużona.

– Jak się czujesz, kochanie? – zapytał Jim, podchodząc do niej wolno.

– Strasznie mnie boli głowa – poskarżyła się. – Coś okropnego.

Jim odwrócił się niespokojnie do pakującego swój neseser doktora.

–  Nie  ma  się  czym  martwić,  synu  –  odezwał  się  McLellan  wesoło.  –  Już  jej 

powiedziałem, że ma kaca. To pijaczka.

– Upiłeś mnie wczoraj – powiedziała Sara, próbując się uśmiechnąć. – To był 

paskudny kawał.

– Nie miej mu tego za złe – powiedział doktor. – Postępował zgodnie z moimi 

wskazówkami.  Znam  cię  od  dawną  dziewczyno,  i  wiedziałem,  że  rozluźnić  cię 

może tylko kilka drinków albo walnięcie czymś ciężkim w głowę. Wybrałem więc 

mniejsze zło.

– Jest pan pewien, że mi to nie zaszkodziło? – spytała z niepokojem.

–  Gdybyś  trafiła  do  szpitala  i  tak  by  ci  dali  środki  przeciwbólowe,  żeby 

zahamować  skurcze.  Nie  sądzę,  by  w  tych  okolicznościach  odrobina  alkoholu 

stanowiła jakąś groźbę. Ale niech ci to nie wejdzie w zwyczaj podczas następnych 

kilku miesięcy, dobrze? – powiedział, robiąc oko do Jima i sięgając po okrycie.

Jim  podał  mu  płaszcz,  ale  nie  mógł  się  oprzeć  trawiącemu  go  nadal 

niepokojowi.

– To znaczy, że ona... – zaczął niepewnie, szukając odpowiednich słów.

– Myślę, że tak, chłopcze – zmarszczył się – w uśmiechu McLellan. – uważam, 

że  jesteście  nadal  kandydatami  na  rodziców.  Wezwałem  już  karetkę  –  dodał.  –

background image

Chcę  ją  potrzymać  na  wszelki  wypadek  przez  parę  dni  w  szpitalu,  no  i  zrobimy 

pewne badania ale sądzę, że wszystko będzie w porządku.

Jim  i  Sara  słuchali  w  milczeniu,  oniemiali  ze  szczęścia  że  nie  postradali 

swojego skarbu.

–  Muszę  przyznać,  młody  człowieku,  że  jestem  bardzo  rad,  że  byłeś  wczoraj 

przy Sarze. – Doktor McLellan poklepał Jima po ramieniu. – Nie chcę wszczynać 

paniki  poniewczasie,  ale  tego  rodzaju  przypadki  prowadzą  niekiedy  do 

wewnętrznego  krwotoku  i  bywają  nawet  groźne  dla  życia.  A  żaden  z  nas  nie 

życzyłby sobie, żeby nasza maleńka Sara była wtedy zupełnie sama, prawda?

Jim  pobladł,  wstrząśnięty  słowami  doktora.  Wpatrywał  się  w  jego  pokrytą 

zmarszczkami  twarz,  myśląc  o  swoim  oślim  uporze,  o  tym  jak  twardo 

przeciwstawiał  się  Sarze,  nie  chcąc  pójść  na  kompromis  i  jak  wiele  mogło  go 

kosztować to niemądre zaślepienie.

Na ganku dały się słyszeć czyjeś głosy i stąpanie kroków. Otworzyły się drzwi, 

buchnęło świeżym porannym powietrzem i do wnętrza weszło dwóch sanitariuszy 

z płóciennymi noszami.

– Sara zrobiła już listę rzeczy, które będą jej potrzebne – powiedział McLellan 

do Jima. – Proszę, przywieź je później do szpitala. Teraz nie mam na to czasu.

– Oczy wiście – rzekł Jim.

Spojrzał na Sarę, która leżała już na noszach z głową na szorstkiej poduszce. –

Przyjadę do ciebie jak najszybciej, muszę tylko uporać się z samochodem.

Wyciągnęła rękę i położyła mu ją na policzku.

– Dziękuję ci – powiedziała miękko. – Tak bardzo cię kocham, Jim.

ujął  jej  dłoń  i  przytrzymał,  zerkając  na  McLellana,  który  czekał  obok  z 

sanitariuszami.

– Panie doktorze – spytał nagle – kiedy ona będzie mogła podróżować?

– Podróżować? – uniósł brwi doktor. – Wybieracie się gdzieś?

– Tylko na niedaleką wycieczkę za miasto. Chodzi o wizytę rodzinną.

usłyszał  za  sobą  głębokie  westchnienie  Sary,  lecz  nie  spuszczał  wzroku  z 

twarzy doktora.

McLellan wyczuł, że pytanie było ważne i zastanowił się głęboko.

background image

– Zaraz, pomyślmy. Kilka dni badań w szpitalu, jeszcze kilka dni odpoczynku 

w domu... Sądzę, że pod koniec przyszłego tygodnia będziesz mógł ją zabrać na tę 

wycieczkę, Jim.

Jim popatrzył na Sarę, która utkwiła w nim rozradowane oczy.

– Jim... – zaczęła cicho.

–  Cii...  –  szepnął,  nakrywając  ją  szczelnie  kocem  i  gładząc  po  włosach.  –

Spokojnie, Saro. Odpoczywaj.

– Ale dlaczego... Jak... Co... ?

–  Sporo  sobie  przemyślałem.  Doznałem  maleńkiego  objawienia,  czym 

właściwie  jest  miłość.  Do  końca  życia  będę  się  wprawdzie musiał  uczyć,  jak  cię 

najlepiej kochać, ale chyba zrobiłem całkiem niezły początek.

Uśmiechnęła się, ściskając mu w milczeniu dłoń.

–  A  poza  tym  –  ciągnął  –  rozmyślając  o  tym,  co  się  stało,  zacząłem  także 

zdawać  sobie  sprawę,  co  to  naprawdę  znaczy  być  ojcem.  I  postanowiłem 

przemeblować nieco swoje życie.

– Och, Jim – wyszeptała. – Żebyś ty wiedział, jak bardzo cię kocham.

Pochylił się, pocałował ją delikatnie w usta i poszedł za sanitariuszami, którzy 

ujęli  nosze  i  umieścili  je  w  dużej  karetce,  schlapanej  brudnymi  płatami 

zmieszanego z solą śniegu.

Ambulans  dawno  już  zginął  mu  z  oczu,  a  Jim  wciąż  stał  z  gołą  głową  i 

spoglądał w tamtą stronę, zamyślony i pobladły ze wzruszenia.

background image

Rozdział 14

Kiedy  przymusowy  odpoczynek  Sary  dobiegł  końca  i  doktor  McLellan 

pozwolił jej wstać z łóżka – zima ustąpiła już miejsca wiośnie.

Pogoda  była  rześka,  słoneczna,  choć  rankami  szron  pokrywał  jeszcze 

wysuszoną  trawę,  która  u  korzeni  poczynała  już  zielenieć.  Wszędzie  pachniało 

wilgocią i pełną obietnic świeżością.

Jim  rzucił  okiem  na  Sarę,  która  z  rozchylonymi  ustami,  zarumieniona  z 

podniecenia, spoglądała przez szybę wozu. Włosy miała luźno opuszczone, ubrana 

była w miękkie spłowiałe dżinsy, biały półgolf i obszerną jasnoniebieską pelerynkę 

ciążową włożoną tego dnia po raz pierwszy.

Zwróciła ku niemu z  uśmiechem głowę,  a Jimowi aż podskoczyło serce. Jego 

miłość do niej rozwijała się w tempie, które go niemal zastraszało. Kiedy jej przy 

nim  nie  było,  czuł  się  niekompletny,  tak  jakby  nie  mógł  chodzić  albo  należycie 

oddychać.  Potrzebował  jej  obecności  jak  wody  i  pożywienia,  nie  widząc  jej,  nie 

słysząc jej głosu, przestawał prawidłowo funkcjonować.

–  Dostałam  wczoraj  list  od  Maude  –  przerwała  nagle  tok  jego  myśli.  –

Mówiłam ci?

–  Zaczęłaś,  ale  akurat  zadzwonił  telefon  i  potem  już  nie  było  okazji,  żeby 

wrócić do tematu.

–  Pisze  mi,  że  w  Seattle  jest  bardzo  przyjemnie  i  zostanie  tam  jeszcze  przez 

tydzień. Stamtąd pojedzie na wyspę Vancouver na dalsze dwa tygodnie.

– Clarence także?

–  No  pewnie  –  uśmiechnęła  się.  –  Teraz  rozumie  się  już  samo  przez  się,  że 

gdzie ona, tam i on.

– A co z jego pracą?

Sara machnęła lekceważąco ręką.

–  Ma  emeryturę  z  miejsca,  gdzie  poprzednio  pracował.  Podjął  się  tego 

portierowania właściwie z nudów. A przy Maude nuda mu raczej nie zagraża.

– Czy zeszli na ścieżkę grzechu? – spytał żartobliwie.

background image

– Oczywiście, że nie – odrzekła wyniośle. – Maude mieszka u córki, a Clarence 

zatrzymał się u swojego brata. Pisze też – dodała po krótkiej pauzie – że Clarence 

chce,  żeby  się  pobrali,  ale  ona  zastanowi  się  nad  tym  później,  bo  teraz  nie  ma 

czasu.

– Przypomina mi pewną znajomą dziewczynę – rzucił uszczypliwie, ale widząc 

jak nagle spoważniała, natychmiast powrócił na bezpieczny grunt. – Co będą robić 

na tej wyspie? – zapytał – Jest tam pensjonat wyłącznie dla seniorów. Prowadzi się 

w  nim  coś  w  rodzaju  kursów  sprawnościowych.  Trzeba  się  drapać  na  skały, 

przechodzić  po  kładce  nad  głębokim  wąwozem,  wspinać  po  dziesięciometrowej 

linie i tak dalej.

– Maude i Clarence? – zaśmiał się Jim. – Wolne żarty. Przyłączmy się do nich. 

Wygląda to na dobrą zabawę.

– Nie da rady. Przyjmują tylko minimum sześćdziesięciolatków.

– Dożyliśmy wspaniałych czasów – potrząsnął głową, zadziwiony. – Tak więc 

–  dodał  ostrożnie  –  nieobecność  Maude  znacznie  się  przedłuży.  Nie  będzie  już 

zajmować się dziećmi?

Spojrzała na niego z ukosa, po czym odwróciła głowę, patrząc przed siebie na 

poszarpane obłoki nad górami.

– Mówiłam ci już. Dzieci zostaną tam, gdzie są. Bardzo im tam dobrze.

– Posłuchaj – zaczął szorstko. – Mam chyba coś do powiedzenia w tej sprawie. 

Ostatecznie  te  dzieci  są...  –  urwał  widząc,  że  Sara  odwraca  głowę  i  nerwowo 

przebiera palcami, po czym ciągnął już łagodniejszym tonem. – Po prostu bardzo 

mi ich brakuje. Chciałbym wiedzieć, gdzie są i zobaczyć się z nimi.

– Wiem – powiedziała wymijająco. – Stale o tobie mówią, zwłaszcza Ellie. Ale 

wolałabym być  obecna przy twojej pierwszej wizycie, więc musimy zaczekać, aż 

doktor da mi znowu dyspensę.

– Ale pojedziemy tam wtedy od razu?

– Od razu jak tylko będzie to możliwe – obiecała.

Popatrzyła na niego, jakby chciała jeszcze coś dodać i raptem drgnęła mocno, 

łapiąc się za brzuch.

– Och, Jim – jęknęła.

Przyhamował błyskawicznie, zjeżdżając pospiesznie na pobocze.

background image

– Co ci jest, kochanie? – spytał z pobladłą twarzą. – Boli cię coś?

– To dziecko – szepnęła trzęsącymi się wargami. – Poruszyło się. Och, Jim, to 

pierwszy raz.

–  Nie  nabierasz  mnie?  –  spytał,  radośnie  uśmiechnięty.  –  Powiedz,  jakie  to 

uczucie?

– Jakby motyl zatrzepotał skrzydełkami. Takie delikatne mrowienie. O, znowu 

– dodała, wstrzymując dech. – Dotknij sam.

Wzięła  jego  dłoń  i  położyła  ją  sobie  na  brzuchu.  Jim  zastygł  w  oczekiwaniu, 

lecz po chwili potrząsnął głową.

– Nic nie czuję – powiedział, – Już niedługo poczujesz – uśmiechnęła się, – Za 

kilka tygodni będzie mi skakał jak piłka futbolowa.

Jim nachylił się i pocałował ją lekko w ucho.

– Żałujesz, że pozwoliliśmy im to ustalić?

– Masz na myśli płeć dziecka? Nie. Lepiej, że wiem. Zawsze uważałam, że to 

będzie dziewczynka, więc zyskałam trochę czasu, żeby się przyzwyczaić do myśli 

o chłopcu.

– A ja się nie muszę przyzwyczajać. Mam zamiar i tak go kochać.

Wjechał z powrotem na drogę, a Sara popatrzyła nań badawczo.

– Czy to oznacza, że nie chciałbyś mieć dziewczynki? – spytała.

– Pewnie, żebym chciał. Zwłaszcza taką, która byłaby podobna do ciebie. Tyle 

że  osobników  płci  męskiej  łatwiej  jest  zrozumieć.  A  ponieważ  dopiero  debiutuję 

jako ojciec, wolałbym raczej rozpocząć praktykę z synkiem niż z córeczką.

–  I  prawdopodobnie  będziesz  nalegał,  żeby  bieda–  czek  nazywał  się  Jameson 

Kirkland Fleming V? – zaśmiała się.

–  Raczej  nie  –  odparł,  pochmurniejąc  nagle.  –  Mówiąc  szczerze,  miałbym 

ochotę nazwać go Butch.

Zorientowała się, że niechcący dotknęła czułej struny.

–  Jim  –  zaczęła  –  czy  to  rzeczywiście  jest  dla  ciebie  takie  trudne?  Myślę  o 

spotkaniu z ojcem.

–  Jak  diabli  –  wypalił  bez  namysłu.  –  To  najcięższa  decyzja  w  moim  życiu. 

Boję się, Saro.

– Boisz się? Dlaczego? Co on ci może zrobić?

background image

– Nie chodzi o to, że mógłby mi coś zrobić. Sęk w tym – mówił z zatroskaną 

miną – czy ja to wytrzymam? Czy mimo najlepszej woli stare urazy nie przeważą i 

po prostu nie będę mógł znieść jego obecności.

Co wtedy?

– Co masz na myśli?

– To, czy cię stracę, kiedy okaże się, że nie zdołam się przemóc, żeby zawrzeć z 

nim pokój.

– Odłóżmy tę sprawę na później – powiedziała. – O, już dojeżdżamy – rzuciła, 

dostrzegając długą wysadzaną drzewami aleję prowadzącą ku ranczo.

Jim zacisnął dłonie na kierownicy zaskoczony łatwością, z jaką znalazł się na 

tej  –  tak  znajomej  i  obcej  zarazem  –  drodze,  po  raz  pierwszy  od  przeszło 

dziewięciu lat.

Zaparkował przy garażu i pomógł Sarze wysiąść.

W  nozdrza  uderzyły  go  zapachy  ranczo:  zwierząt,  mokrej  ziemi,  wilgotnych 

kop siana parujących w promieniach słońca. Przypomniało mu się dzieciństwo. Był 

zbity  z  tropu,  zdezorientowany  jak  pasażer  wehikułu  czasu,  który  nazbyt  szybko 

porusza się między epokami.

Sara  wzięła  go  za  rękę.  Ścisnął  jej  palce  i  weszli  do  holu.  Jim  zamrugał 

powiekami  i  rozglądał  się  po  tak  dobrze  znanym  sobie  otoczeniu.  Wspomnienia 

jego najmłodszych lat zdawały się wyzierać z każdego kąta a wrażenie to pogłębił 

nagle  daleki  pogłos  dziecięcych  głosów  i  śmiechów.  –  Jim  uniósł  zaskoczony 

głowę. Czyżby ten cichy dom nawiedzały widma przeszłości? Wiedział, że to tylko 

gra jego przewrażliwionej wyobraźni, odruchowe przypomnienie dawnych zabaw z 

rówieśnikami. Ale to słuchowe złudzenie było tak żywe, że spojrzał na Sarę, aby 

sprawdzić, czy i ona być może mu ulega.

Jednakże  Sara  nie  zwracała  na  niego  uwagi,  patrzyła  przed  siebie,  pobladła  i 

napięta.  Wiedział,  jak  wielkie  znaczenie  miała  dla  niej  ta  wizyta,  jak  bardzo 

chciała,  żeby  Jim  stanął  na  wysokości  zadania.  Toteż  tylko  odetchnął  głęboko, 

wyprostował się i ruszył za nią.

U  wejścia  do  salonu  pojawiła  się  kobieta.  Była  to  pełnej  krwi  Indianka  z 

plemienia  Czarnych  Stóp.  Mała  na  sobie  jaskrawopomarańczową  sukienkę  z 

grubego płótna, na ramiona spadały jej siwiejące warkocze. Była masywna i rosła, 

background image

poruszała się z ociężałym dostojeństwem, a jej mahoniową kamienna twarz tchnęła 

dobrocią i roztropnością.

– Cześć, Clarice – powiedział miękko Jim.

Kobieta  popatrzyła  nań  przenikliwie,  a  w  głębi  jej  czarnych  oczu  rozbłysły 

światełka. Ale kiedy się odezwała jej głos brzmiał szorstko i zwyczajnie, jak gdyby 

widziała Jima nie dalej niż wczoraj.

–  No,  no  –  powiedziała.  –  Wyrosłeś  na  nie  lada  przystojniaka  chłopcze. 

Wchodź. Czekają na ciebie. Ale bez obrazy, wytrzyj lepiej buty, – zanim wejdziesz 

do pokoju.

–  Jak  się  miewa  Eloise?  –  spytał,  cofając  się  posłusznie  ku  słomiance  i 

wycierając obuwie z taką  samą dokładnością  jak wtedy, gdy był  dziesięcioletnim 

chłopcem.

Eloise  była  siostrą  Clarice.  Mała,  chuda  i  nerwowa,  stanowiła  całkowite  jej 

przeciwieństwo. Obie zaczęły pracować u Jamesona Fleminga jako nastolatki i całe 

dzieciństwo Jima było nieodłącznie związane z ich opiekuńczą obecnością.

– Eloise ma się świetnie. Jest w kuchni. Domyśla się pani z kim – zrobiła oko 

do Sary.

Sara  skinęła  z  uśmiechem,  a  Jim,  obrzuciwszy  je  zdziwionym  spojrzeniem, 

kroczył za barczystą postacią Clarice w głąb holu.

Po  części  uwagę  jego  zaprzątały  powierzchowne  spostrzeżenia.  Clarice 

poruszała  się  wciąż  lekko  i  zwinnie,  mimo  swej  postury,  dom  jak  zwykle 

przesycony  był  wonią  pieczonych  ciasteczek  i  politury  do  mebli,  wielki  globus 

nadal stał osadzony w drewnianej łapie, zasłona okienna w małym saloniku kryła 

wciąż jego tajemny punkt obserwacyjny...

Jednakże  w  głębszych  pokładach  świadomości  czaiło  się  dokuczliwe,  rwące 

wzburzenie.  Przywiodła  go  tu  tylko  miłość  do  Sary  i  jakaś  część  jego  ,  ja" 

sprzeciwiała  się  temu,  nakazywała  mu  uciec  stąd,  wybiec  na  świeże  powietrze  z 

tego domu, pełnego bolesnych wspomnień i dramatycznych konfliktów.

Sara ujęła go delikatnie za ramię i na moment przytuliła się do niego w geście 

otuchy,  po  czym  uśmiechnęła  się  do  Clarice  i  weszła  przez  otwarte  drzwi  do 

biblioteki.  Jim  przystanął,  by  uspokoić  łomoczące  serce,  odetchnął  głęboko, 

postąpił w ślad za Sarą i zatrzymał się oszołomiony, jak od uderzenia obuchem.

background image

Na  dużym  dębowym  krześle  siedział  wygodnie  Jameson  Fleming,  ubrany  po 

domowemu  w  welwetowe  spodnie  i  wełnianą  kamizelkę.  Siwe  włosy  miał 

starannie przyczesane i z uśmiechem objaśniał coś usadowionemu obok Billiemu, 

który wpatrywał się bacznie w cyfry migające na ekranie komputera.

Jim utkwił w nich zdumiony wzrok nie dowierzając własnym oczom.

– Dzień dobry, Saro – odezwał się senator głosem pełnym sympatii. – Miło cię 

znów widzieć stojącą o własnych siłach, moja droga. Cześć synu – zwrócił się do 

Jima zdawkowo, jak gdyby ten wpadał do niego codziennie na lunch.

Od odpowiedzi na to powitanie uwolnił Jima Billie, który obrócił głowę przez 

ramię i, ukazując piegowatą rozradowaną twarz, rzucił z uśmiechem:

– Cześć, Saro. Cześć, Jim, Fajnie, że jesteście.

Jim spojrzał na niego i poczuł ucisk wzruszenia w gardle, uzmysłowił sobie, że 

po raz pierwszy Billie uśmiechnął się do niego z sympatią porzucając sardoniczny, 

cwaniacki  grymas,  którym  go  dotąd  częstował.  Teraz  dopiero  pojął,  z  jakim 

stresem musiał się zmagać ten chłopak przez kilka ostatnich miesięcy.

Poza  tym  Billie  miał  na  sobie  nareszcie  nowe  ubranie  –  jasne  dżinsy  spięte 

skórzanym  pasem  z  błyszczącą  klamrą  białą  miękką  koszulę  i  zamszowe 

mokasyny. Widać było, że ktoś zadał sobie trud, aby przyodziać go w sposób, który 

mu  rzeczywiście  odpowiadał.  Jedną  dłoń,  lekko  obandażowaną,  trzymał 

opuszczoną, druga spoczywała niedbale na klawiaturze komputera.

–  Ten  chłopak  to  fenomen  –  powiedział  senator  do  Sary.  –  Istny  geniusz 

matematyczny.  Dać  mu  podstawowe  przeszkolenie z  księgowości i  mógłbym  mu 

chyba przekazać prowadzenie wszystkich interesów.

Jim wciąż nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywarła na nim niezwykłość 

sytuacji  i  obecność  Billiego  w  domu  ojca.  Odchrząknął  i,  próbując  przywołać 

uśmiech na wargi, odezwał się do chłopca:

– Myślałem, Billie, że szkoła cię zupełnie nie bawi.

– Szkoła nie – odparł. – Te nudne wypracowania i tak dalej... Ale to – machnął 

dłonią przed komputerem – to co innego.

Jim spojrzał pytająco na Sarę.

– Czemuś mi nie powiedziała – spytał – że dzieci są tutaj?

background image

–  Nie  mogłam.  Baliśmy  się  wszyscy,  że  jak  się  dowiesz  o  tym  zaraz  po 

przyjeździe,  natychmiast  tu  wpadniesz  jak  burza  i  będziesz  chciał  zabrać  je  z 

powrotem. A to byłoby okropne.

Jim milczał przez chwilę.

–  Zapewne  masz  rację  –  przyznał  z  odcieniem  smutku,  uśmiechając  się 

anemicznie.  –  Prawdopodobnie  tak  właśnie  bym  postąpił,  biorąc  pod  uwagę,  co 

wtedy czułem. Od dawna tu mieszkają?

–  Od  momentu,  kiedy  je  znaleźliśmy.  Były  w  bardzo  kiepskim  stanie  i  nie 

ulegało kwestii, że przez jakiś czas wymagają troskliwej opieki. Poza tym byliśmy 

wykończeni  szukaniem  ich,  więc  bez  zbędnej  zwłoki  oddaliśmy  je  pod  skrzydła 

Clarice.

– Pamiętam jej medyczne zabiegi – uśmiechnął się. – Czy paliła króliczą sierść 

nad twoim łóżkiem, Billie, tańcząc dookoła niego?

–  Niezupełnie –  roześmiał  się  chłopiec.  –  Ale  starła  jakiś korzeń  na  miazgę  i 

zrobiła mi z niej okłady na ręce i stopy. Ból zniknął jak za dotknięciem magicznej 

różdżki. Arthura też wyleczyła – dorzucił. – Posypała mu tym proszkiem skórę i od 

razu przestał wrzeszczeć. Nacierpiał się biedaczek.

Jakby  na  zawołanie  w  drzwiach  pojawił  się  Arthur  w  ramionach  Maureen, 

oboje uśmiechnięci od ucha do ucha.

Na  dziecku  nie  było  już  znać  najmniejszych  śladów  choroby.  Było  zadbane  i 

pulchne, w zielonym ubranku i oliwkowej koszulce z flaneli wyglądało jak pączek 

w maśle.

– Ta! – zawołał Arthur na widok Jima. – Ta, ta! Ta!

– Patrzcie – rzekł Jim z zawstydzoną miną – Nazywa mnie tatusiem.

–  Nie,  nie  –  sprostował  Billie.  –  To  jedyne  słowo  jakie  głuptas  zna.  Na 

wszystko mówi „ta".

Arthur  jak  zwykle  domagał  się  gwałtownie  wolności,  ale  obcałowująca  go 

Maureen nie dawała mu szans.

Przypatrujący mu się uważnie Jim, wydał nagle okrzyk zdziwienia.

–  Niech  mnie  gęś  kopnie  –  zamruczał.  –  Przecież  on  nosi  barwy  rodu 

Flemingów.

background image

–  Zgadza  się  –  potwierdziła  Maureen.  –  Zostało  nam  trochę  materiału  z  tym 

wzorem i Eloise uszyła mu trzy koszulki i spódniczkę, – Spódniczkę? – powtórzył 

Jim rozbawiony. – Arthur ma spódniczkę?

– Tak jest, ma – odparła Maureen ze szkockim akcentem. – I wygląda  w niej 

bardzo po męsku.

Dziecko  przekręciło  się,  klepiąc  ją  po  policzkach,  po  czym  znów  zaczęło  się 

wyrywać na swobodę.

–  Uwaga,  teraz  –  powiedziała  z  dumą  Maureen,  stawiając  go  na  podłodze  i 

przytrzymując lekko. Następnie puściła go wolno i Arthur wykonał trzy chwiejne 

kroczki,  wybałuszając  oczy,  zachwycony  swoim  wyczynem.  Zatoczył  się  w 

kierunku  Jima,  który  porwał  go  na  ręce,  uniósł  i  ucałował,  podczas  gdy  mały 

okładał mu twarz piąstkami, chichocząc z zadowolenia.

Trzymając dziecko  na  rękach, Jim obrócił  się  ku  ojcu  z  wyrazem  napięcia  na 

twarzy. W pokoju zapadła cisza jak makiem zasiał.

– Jak długo zostaną? – spytał głosem wibrującym z emocji.

– Co masz na myśli, synu? – odparł senator.

– To co powiedziałem. Jakie masz plany wobec nich? Jak długo pozwolisz im 

tu zostać?

– To jest ich dom, synu – rzekł spokojnie Jameson. – Mieszkają tutaj.

Jim zamienił się w słup soli, a senator zwrócił się do Sary:

– Poszedłem za twoją radą i użyłem bezwstydnie politycznych wpływów, aby 

przyspieszyć  sprawę.  Wczoraj  nadeszły  papiery  ustanawiające  nas  opiekunami. 

Teraz możemy zacząć starania o adopcję.

– Masz zamiar zaadoptować te dzieci? – wtrącił Jim pobladły ze wzburzenia. –

Całą trójkę?

–  No  cóż,  mamy  taką  nadzieję  –  rzekł  Jameson,  a  Maureen  z  tkliwym 

uśmiechem  położyła  dłoń  na  ramieniu  Jima.  –  Tylko,  hmmm,  synu,  przedtem 

chciałbym się naradzić z tobą.

Jim spojrzał na niego zaskoczony. Zabrzmiało  to tak, jakby ojciec prosił go o 

błogosławieństwo. Stał w milczeniu, atakowany przez Arthura, który bobrował mu 

pod swetrem, szukając pisaka, noszonego zwykle przez Jima w kieszonce koszuli.

– Nie ta kieszeń, Arthurku – rzekł cicho. – Popróbuj w drugiej.

background image

Następnie rzucił okiem w głąb holu i zdjęty nagłym niepokojem zapytał:

– A gdzieś jest Ellie?

– W swoim ulubionym miejscu: w kuchni z  Eloise – powiedziała Maureen. –

Przygotowuje główne danie na nasz dzisiejszy lunch. I jeśli komuś zabraknie słów 

najwyższej pochwały, będzie miał ze mną do czynienia, ręczę za to.

Powiedziała  to  z  taką  pasją,  że  zdawało się,  iż  z  jej  rudych włosów  sypią  się 

iskry. Wszyscy uśmiechnęli się ubawieni.

Maureen podeszła do Jima – zatrzymując się po drodze, żeby uściskać Sarę – i 

spojrzała  na  Arthura który  wymachiwał  triumfalnie  kolorowym pisakiem.  Zdążył 

już pomazać sobie buzię i rączki.

–  No  i  proszę  –  westchnęła,  udając  gniew.  –  Dwadzieścia  minut  temu  byłeś 

umyty i czysto ubrany, a teraz wszystko trzeba rozpoczynać od nowa.

Arthur  rozpromienił  się  i  wyciągnął  do  niej  piąstkę  z  pisakiem.  W  oczach 

Maureen pobłyskiwała szczęśliwość, jakiej Jim nigdy dotąd nie widział.

– Zajmę się tym małym mężczyzną – oznajmiła wyjmując mu dziecko z rąk i 

ruszając do wyjścia.

– Potem coś zjemy. Billie, chodź ze mną na minutkę, pomożesz mi, dobrze, mój 

drogi?

Billie uśmiechnął się ciepło i pomaszerował za nią, mamrocząc coś pod nosem, 

co bardzo rozśmieszyło Maureen.

W pokoju zostali tylko Jim, Sara i senator.

Jimowi  plątały  się  myśli.  Z  jednej  strony  był  zły,  że  pozbawiono  go  kontroli 

nad zdarzeniami. Wszystko zostało załatwione poza jego plecami.

Jednakże  nawet  mgła  gniewu  nie  przesłoniła  mu  radości,  jaką  dostrzegł  na 

twarzy  ciotki,  którą  zawsze  bardzo  kochał.  Nigdy  jeszcze  nie  wydała  mu  się  tak 

szczęśliwa.  Pomyślał  także  o  wesołym,  odprężonym  Billiem,  o  rozpieszczanym 

Arthurze, o tym, jak dobrze będą miały dzieci w tym domu.

Ale przede wszystkim myślał o ojcu. Mógł mu w jednej chwili oddać to, czego 

mu przez wiele lat odmawiał – synowską przyjaźń i przywiązanie. Ale czy to nie za 

wiele jak na jego siły?

Oczywiście był świadom, że umieszczenie dzieci na ranczo jest dla wszystkich 

najlepszym rozwiązaniem, ale jednak go to gnębiło. Wciąż nie był pewien, czy tlą 

background image

się  w  nim  jeszcze  jakieś  uczucia  dla  ojca,  czy  w  ogóle  będzie  mógł  z  nim 

przestawać. A może po prostu iść sobie stąd i machnąć na wszystko ręką? Czy już 

nie dosyć odpokutował za popełnione błędy.

Pierś  falowała  mu  niespokojnie,  uchwycił  się  kantu  biurka,  jak  gdyby  mogło 

mu to dodać pewności siebie.

–  Mogłabyś  nas  zostawić  na  chwilę  samych,  Saro?  –  powiedział  w  końcu.  –

Chciałbym porozmawiać z ojcem.

Sara  przeszła  do  saloniku,  dołączając  do  Maureen  i  dzieci,  uśmiechała  się 

automatycznie,  kryjąc  wewnętrzne napięcie  i  raz  po  raz  spoglądała bojaźliwie  na 

drzwi do biblioteki. Wyczuwała instynktownie, że to, co się teraz odbywa za tymi 

dębowymi drzwiami, ma decydujące znaczenie dla jej najbliższych losów.

Jak się one potoczą, powie jej twarz Jima, gdy te drzwi się nareszcie otworzą.

Nie mogłaby żyć z człowiekiem,  który podgrzewa w sobie taką zawziętość, z 

jaką Jim obnosił się przez minione lata. Wiedziała, że ludzie, którzy hodują w sercu 

tego  rodzaju  zaciekły  gniew,  prędzej  czy  później  zatrują  nim  życie  swoich 

najbliższych. Ale z drugiej strony utrata Jima wydawała się jej absurdalna, byłaby 

wręcz nie do zniesienia.

Westchnęła  mimowolnie,  obejmując  ramieniem  siedzącą  obok  na  tapczanie 

Ellie.  Maureen  i  Billie  siedzieli  naprzeciw  siebie  po  drugiej  stronie  pokoju 

wojowniczo nastroszeni nad ustawioną na okrągłym stoliku szachownicą.

– Ta partia trwa już trzy dni – szepnęła Ellie Sarze. – Godzinami zastanawiają 

się nad każdym ruchem.

Sara uśmiechnęła się. Ze wszystkich dzieci Ellie zmieniła się najbardziej. Dotąd 

spełniała  funkcję  mamy  w  swojej  malutkiej  rodzinie  i  zamartwiała  się  o  nią.  W 

mieszkaniu Jima, nawet podczas zabawy, na jej twarzyczce pojawiał się cień troski 

o  przyszłość.  Teraz  –  w  przestronnym  otoczeniu,  wśród  osób,  które  pokochała, 

upewniona,  że  wśród  nich  pozostanie  –  poczuła  się  nareszcie  bezpieczna.  I 

rozkwitła.  Jej  policzki  nabrały  rumieńców,  a  oczy  błyszczały  pogodną  ufnością 

Było to tak wzruszające, że Sarę aż ścisnęło w gardle.

Nagle drzwi biblioteki otworzyły się i wyszli z nich w milczeniu Jim i senator. 

Ojciec  i  syn  przystanęli  obok  siebie  w  holu  pod  ostrzałem  nerwowych  spojrzeń 

obecnych.  Tylko  Arthur  nic  sobie  nie  robił  z  naelektryzowanej  atmosfery. 

background image

Zapiszczał  na  widok  Jamesona  i  popełznął  w  jego  kierunku  na  czworakach, 

unosząc  wysoko tyłeczek.  Kiedy dotarł  do  celu,  przyjął  pozycję  pionową uczepił 

się nogawki senatora, po czym zaczął wyrzucać w górę  ramiona,  żądając, aby go 

wziąć  na  ręce. Jameson podniósł go, wyszperał z  kieszeni kolorowego cukierka i 

włożył mu go do rączki.

Arthur  zagęgał  radośnie,  przez  chwilę  przyglądał  się  cukierkowi,  po  czym 

wepchnął go sobie do buzi.

Ellie  także  podeszła  do  senatora  i,  uśmiechając  się  delikatnie  do  Jima,  bez 

najmniejszego  zakłopotania  przytuliła  się  do  Jamesona  który  pogłaskał  japo 

głowie.

Na ten widok Sarze serce podeszło do gardła. Nie miała odwagi, żeby spojrzeć 

na Jima więc wpatrywała się tylko w jego ojca, próbując wyczytać z jego oczu, jaki 

był wynik rozmowy.

Jameson zwrócił ku niej pomarszczoną twarz, uśmiechając się ciepło.

– Saro – rzekł, dotykając lekko ramienia Jima. – Przypuszczam, że mój syn ma 

ci coś do powiedzenia.

Sara obróciła wzrok na Jima i natychmiast zorientowała się, że prawdopodobnie 

nigdy  nie  dowie  się  dokładnie,  co zaszło  w bibliotece.  Ale i  tak  nie  miało to  już 

większego znaczenia.

Jim  był  zupełnie  spokojny,  idealnie  rozluźniony.  Z  jego  twarzy  przebijała 

ogromna ulga, a zarazem rysował się na niej nie znany dotąd wyraz wewnętrznej 

siły.  Sarze  zabiło  mocniej  serce  i  pomyślała,  że  Jim  w  jednej  chwili  zarówno 

odmłodniał, jak i nabrał dojrzalszego wyglądu.

–  Kocham  cię,  Saro  –  powiedział,  gdy  ich  spojrzenia  się  spotkały.  –  Czy 

wyjdziesz za mnie?

Sara  podniosła  się  wolno  z  miejsca,  zaskoczona  jakąś  niezwykłą  przemianą 

jego postaci. Jim Fleming zawsze był dla niej kimś nadzwyczajnym. Teraz jednak 

miała wrażenie, że Jim stoi tuż za progiem zaczarowanego świata i że zaprasza ją, 

żeby przekroczyła ten próg.

Oczy się jej zaszkliły, uśmiechnięta, nie zważając na nic i na nikogo, podeszła 

do niego. Jim objął ją i poczuła ciepły dreszcz przenikający jej ciało.

On  natomiast  dotknął  wargami  jej  ust  i  przylgnęli  do  siebie,  nieruchomi  w 

background image

słonecznym  poblasku.  Żarliwość  tego  pocałunku  przepełniła  Sarę  słodką 

pewnością, że oto ma już za sobą jałowe lata błąkania się po bezdrożach.

Zdobyła nareszcie mężczyznę swego życia.