background image

Zderzenie cywilizacji? 

Czy da się objaśnić zamachy w Ameryce hipotezą zderzenia dwóch 
cywilizacji? Czy też może mamy do czynienia tylko z incydentem? 

- Zbiegło się kilka rzeczy naraz. Można powiedzieć, że świat 
zmarginalizowany próbował wyważyć drzwi. Ale zarazem nie sprowadzałbym 
zamachów w Ameryce do jednego tylko wymiaru. Nie umiemy jeszcze do 
końca tego zinterpretować. I myślę, że wielkie niebezpieczeństwo tkwi 
w tym, że wydarzenia 11 września interpretuje się błędnie, traktuje 
się jako incydent, wrzód na zdrowym organizmie, który trzeba wyciąć i 
wszystko będzie dalej dobrze. Ale nie wiem, czy to się uda. Na dramat 
11 września zapracowało dużo elementów, które ponakładały się na 
siebie i które w dalszym ciągu istnieją. 

Pozostając przy Huntingtonie - zderzenie świata islamu ze światem 
Zachodu?

- Nie wykluczam tego wątku, ale uważam za niebezpieczne kierowanie 
naszego myślenia tylko w tę stronę. Obawiam się, aby w tym właśnie 
kierunku nie poszło myślenie wielkich mediów, koncernów - żeby 
zredukować problem do zderzenia Zachodu z "fanatycznym islamem". 
Dlaczego? Bo poszukiwanie głębszych przyczyn wymagałoby podjęcia 
autokrytyki całej dzisiejszej filozofii praktycznej Zachodu, a ona z 
kolei wymuszałaby inne spojrzenie na funkcjonowanie gospodarki, 
mediów, na podejście Zachodu do Trzeciego Świata, do problemu biedy i 
wykluczenia. 

Tu nadzieję pokładam w Europie. Siłą myśli europejskiej była zawsze 
zdolność do samokrytyki. Tylko Europa wydała reformację, odrodzenie, 
oświecenie. W tradycji europejskiej każdy wielki kryzys wyzwalał 
głęboką refleksję samokrytyczną. Jeżeli na taką myśl nie zdobędzie się 
ona dzisiaj, współczesny kryzys będzie miał długotrwałe i fatalne 
następstwa. 

Antyglobaliści, czyli kto? 

Wśród sygnałów psującej się aury wokół USA wymienił Pan protesty 
antyglobalistów. Jak je Pan sytuuje na mapie ostatnich wydarzeń? 

- Problem z antyglobalizmem polega na tym, że jest to młody ruch, 
trudny do rozpoznania w tak krótkim czasie. Mamy tam do czynienia ze 
zbitką różnych tendencji, postaw, programów, różnych ludzi, którzy 
chcą załatwić swoje sprawy. To nie jest na pewno ruch jednolity; on 
zresztą nie posiada żadnej organizacji ani wyraźnego programu. 

To nie tyle ruch, co odruch. 

- Dla mnie jest on zwiastunem jakiegoś wielkiego niezadowolenia, które 
istnieje w tej chwili na świecie. I tylko w tym sensie jest on dla 
mnie ważny. Traktuję go jako sygnał zmiany tej pogodnej i radosnej 
atmosfery w świecie Zachodu, i jako pierwszy sygnał od zakończenia 
zimnej wojny, że coś się w tej atmosferze psuje. W tym sensie ruch ten 
wart jest obserwowania. 

Gdy mówimy jednak o antyglobalistach, warto, byśmy przyjrzeli się 
samej globalizacji. Ona bowiem stwarza kontekst tego, co się wydarzyło 
11 września. 

Trzy globalizacje 

Zjawisko globalizacji nie funkcjonuje na jednym poziomie, jak się 
często mówi, lecz na dwóch, a nawet trzech. Pierwszy z nich to ten 
oficjalny, czyli swobodny przepływ kapitału, dostęp do wolnych rynków, 

background image

komunikacja, ponadnarodowe firmy i korporacje, masowa kultura, masowe 
towary, masowa konsumpcja. To jest ta globalizacja, o której dużo się 
mówi i pisze. Ale jest też globalizacja druga - moim zdaniem - bardzo 
silna, negatywna, dezintegrująca. Jest to globalizacja świata 
podziemnego, przestępczego, mafii, narkotyków, masowego handlu bronią, 
prania brudnych pieniędzy, unikania płacenia podatków, oszustw 
finansowych. To też się dzieje w skali globalnej. Spójrzmy tylko, 
jakie rozmiary ma dzisiaj nielegalny handel bronią, ludźmi, jak się 
prywatyzuje przemoc, jak powstają prywatne armie, które można wynająć 
do prowadzenia wojen w Trzecim Świecie. Istnieją one nielegalnie, a 
nawet legalnie. 

Ta druga globalizacja również korzysta ze swobody i środków 
komunikacji elektronicznej. I coraz trudniej ją kontrolować ze względu 
na coraz większe osłabienie państwa. Kiedyś monopol na przemoc miało 
państwo - tylko ono mogło mieć armię, policję, służby itd. To się 
skończyło. Teraz wszystko zaczyna się prywatyzować i pod przykrywką 
oficjalnej globalizacji mamy też tę drugą - globalizację światowego 
podziemia. 

I jest jeszcze trzecia globalizacja, która obejmuje formy życia 
społecznego: międzynarodowe organizacje pozarządowe, ruchy, sekty. Ona 
świadczy o tym, że w starych, tradycyjnych strukturach - takich jak 
państwo, naród, kościół - ludzie nie znajdują już odpowiedzi na swoje 
potrzeby i szukają czegoś nowego. O ile więc początek XX wieku 
cechowało istnienie silnych państw i silnych instytucji, o tyle 
początek XXI wieku cechuje osłabienie państwa i wielki rozwój różnego 
typu małych, pozapaństwowych, pozarządowych form - i cywilnych, i 
religijnych. Zmienia się kontekst i struktura, w jakiej żył człowiek. 
Wartości zaczyna nabierać to, co po angielsku nazywa się community, 
czyli wspólnota. Ludzie organizują się według prywatnych potrzeb i 
zainteresowań, rozwija się patriotyzm nie w skali narodu czy państwa, 
ale właśnie w skali małej community. Co charakterystyczne, tego typu 
działań nie sposób kontrolować. 

To niezwykle istotna okoliczność dla zrozumienia takich wydarzeń jak 
11 września, bo ona ukazuje, że możemy mieć do czynienia z siłami, nad 
którymi nikt nie panuje, i które będą trudne do opanowania w 
przyszłości.

Problem, który pojawił się po zamachach w Ameryce, to zidentyfikowanie 
i nazwanie wroga. Nie w tym sensie, że to Osama ben Laden, ale w tym, 
że szukano jakiejś nazwy ogólnej: "światowy terroryzm", "islamscy 
fundamentaliści", "bezmyślni fanatycy". Ten wróg nie jest chyba do 
końca widoczny.
 

- W XX wieku wróg był zdefiniowany. Był nim faszyzm, komunizm, 
istniały konkretne państwa prowadzące ekspansję w imię tych ideologii. 
Łatwo było wskazać liderów, ideologów - Hitler, Stalin... Potem 
mieliśmy zimną wojnę i wróg również był jasny. W jej trakcie 
obserwowaliśmy proces dekolonizacji - i wówczas też wiadomo było, kto 
walczy przeciwko komu. 

Teraz, gdy zimna wojna skończyła się i rozpoczęły się konflikty innego 
typu, jesteśmy intelektualnie bezradni, na siłę próbujemy wynaleźć 
wroga, zdefiniować go, naprędce szkicujemy jakiś portret pamięciowy, 
żeby było w kogo uderzyć. Ale poruszamy się na oślep, bo nie 
dostrzegamy tej drugiej i trzeciej globalizacji, o której mówiłem - 
wielkiego rozproszenia sił, środków, celów, interesów, jakie 
charakteryzuje współczesny świat. Wydaje mi się, że ten próbny szkic 
trzech globalizacji może nam pomóc w oswojeniu i zrozumieniu świata 
dzisiaj. On się naprawdę robi trudny - i do pojęcia, i do sterowania. 
Globalizacji nie towarzyszy żadna hierarchizacja, żaden ład, żadna 
światowa władza. Stajemy w obliczu ogromnych, rozpętanych żywiołów, z 
których nie wiadomo jeszcze, co się narodzi. 

background image

A już było tak pięknie. Żyliśmy sobie w świecie "jednobiegunowym", 
gdzie jest jedno światowe mocarstwo, które - jakby co - rozwiąże 
wszystkie kłopoty. 

- To był sen. Ten obraz miał niewiele wspólnego z rzeczywistością. 

Może nadal będziemy żyli w świecie, w którym jest jedno supermocarstwo 
- i militarne, i gospodarcze. Tyle że to supermocarstwo będzie 
ustawicznie nękane przez takie zamachy jak 11 września? 

- Może tak być. Pierwszą moją myślą po tym, jak obejrzałem 11 września 
sceny nowojorskie, było to, że musimy na nowo przemyśleć świat. A jest 
to trudne, bo nie dysponujemy narzędziami i pojęciami, które by nam 
umożliwiły przemyślenie go w nowy sposób. Wszystkie nasze nawyki 
myślowe i słownictwo są związane ze starym światem. I teraz za pomocą 
tych starych narzędzi próbujemy ten nowy, zupełnie inny mechanizm i 
inną strukturę poznać, opisać. 

Jesteśmy w trakcie przechodzenia od społeczeństwa masowego do 
społeczeństwa planetarnego; i o ile jeszcze społeczeństwo masowe 
mieściło się w ramach państwa, o ile jeszcze te państwa były w stanie 
jakoś kontrolować swoje społeczności, to społeczeństwo planetarne nie 
ma i mieć nie może żadnej nadrzędnej siły. To jest sześć miliardów 
ludzi, którym nikt nie może niczego polecić ani rozkazać. Takiej 
sytuacji nigdy w dziejach nie było; to zupełnie nowa jakość, z którą 
będziemy musieli się oswajać i szukać sposobów jej zrozumienia, życia 
z nią i w niej. 

A oprócz satysfakcji z ewentualnego zrozumienia, czym jest dzisiejszy 
świat, czy może wyniknąć jakaś umiejętność radzenia sobie z jego 
żywiołami?
 

- Najważniejsze w zrozumieniu współczesnego świata jest to, że nic nie 
można definitywnie raz na zawsze rozwiązać. Stuprocentowe 
zabezpieczenie przed konfliktami czy stuprocentowe ich rozwiązanie 
jest po prostu nierealne. Także zinterpretowanie świata oczywiście 
samo niczego nie rozwiązuje, ale pozwala nam poruszać się w bardziej 
przejrzystym świetle. A to już jest niesłychanie ważne, bo żyjemy i 
będziemy żyć w świecie niezwykle złożonym. Mówi się np. o 
globalizacji, rozmywaniu granic między państwami. Takie procesy 
istotnie zachodzą, ale równocześnie, gdzieś pod powierzchnią tego 
procesu, ludzie zachowują silne przywiązanie do swoich kultur, 
tożsamości, tradycji. Przez ponad 40 lat podróżuję po świecie i to, co 
zauważyłem w ostatnich latach, kiedy koniec zimnej wojny odmroził 
niezauważane wcześniej postawy, to przekonanie ludzi w Trzecim 
Świecie, że są zmarginalizowani, odsunięci od stołu. A równocześnie 
narasta w nich poczucie swojej godności i doniosłości ich własnej 
kultury.

Duma trzeciego świata 

To poczucie dało o sobie znać już chyba w czasie procesu 
dekolonizacji?
 

- Tak, ale dawniej nie odczuwałem tego w takim stopniu jak dzisiaj. 
Gdy byłem ostatnio w Afryce i w Azji, wszędzie dawano mi odczuć, że 
jestem tu tylko gościem z Europy, i to gościem akceptowanym jedynie 
wtedy, kiedy uznaję ich zwyczaje, ich wartości. Inaczej nie byłbym 
mile widziany. To zupełnie nowa postawa - pełna godności, 
podkreślająca wartość własnej kultury, języka, sposobu życia. Zacząłem 
się czuć w ostatnich latach już tylko jako przybysz, przypadkowy 
człowiek, który chwilę pobędzie, ale musi stąd wyjechać, bo to jest 
już ICH świat.

background image

Sądzi Pan, że to "odmrożenie" postaw i kultur nastąpiło z powodu końca 
zimnej wojny, czy też raczej jest to jakieś nowe przebudzenie 
Trzeciego Świata, podobne do tego sprzed kilku dekad? 

- I jedno, i drugie. Przebudzenie narastało w trakcie całego procesu 
dekolonizacji, a koniec zimnej wojny przyspieszył postawy 
emancypacyjne.

W dłuższej perspektywie może to zmienić zupełnie "usytuowanie" 
człowieka Zachodu, który uważał się za pępek świata. Aż tu nagle... 

- Już to widać. Przez 500 lat Europejczyk dominował, narzucał, ustalał 
prawa, był panem świata. I to się raptem skończyło. To wielka 
rewolucja w skali światowej. 

W 1912 roku Bronisław Malinowski napisał, że nie ma kultur wyższych i 
niższych, są tylko kultury inne, lecz równorzędne; tzn. że każda 
kultura w ramach swojej struktury w pełni zaspokaja potrzeby człowieka 
- duchowe, społeczne itd. W 1912 r. brzmiało to jak wystrzał armatni w 
ciszy, było to uderzenie w całą koncepcję kolonializmu, która głosiła, 
że niesie oświatę, religię, technikę. A Malinowski powiedział, że nie 
mamy prawa mówić, że jesteśmy wyższą kulturą. Jesteśmy taką jak każda 
inna. 

A dlaczego muzułmanie, zwłaszcza ci, którzy wywodzą się z kręgu 
kultury arabskiej, w tak "spektakularny" sposób dają pokaz własnej 
dumy? 

- Po pierwsze ciągle nie znamy szczegółów dotyczących sprawców 11 
września. Przecież to mogła zrobić również międzynarodówka terrorystów 
- niekoniecznie wyłącznie islamskich. Dotykamy tu czegoś, o czym 
mówiłem wcześniej: że bez uwzględnienia kontekstu tej innej 
globalizacji - podziemnej - ostatnie wydarzenia w USA byłyby 
niemożliwe. Spójrzmy: dzisiaj po niebie bezkarnie latają samoloty z 
narkotykami, bronią, przewożone są miliardy dolarów i diamentów, które 
oficjalnie sprzedaje się na giełdach Amsterdamu, Nowego Jorku, 
Londynu, a wcześniej były zrabowane przez jakieś prywatne armie w 
Sierra Leone czy Kongu. Istnieje kilkaset banków na różnych wyspach, 
gdzie można prać dowolne ilości pieniędzy i wszyscy o tym wiedzą. Bez 
istnienia całej tej "legalnej nielegalności", bez poczucia, że można 
funkcjonować poza wszelką kontrolą - bez tego wszystkiego zamachy w 
Ameryce nie wydarzyłyby się. Bez istnienia globalnego bezimiennego 
podziemia, które nie ma narodowości, rasy, wyznania, coś takiego nigdy 
by się nie stało. Ludzie poczuli, że wszystko jest możliwe. 

Gdy zobaczyłem płonące wieżowce World Trade Center, od razu 
przypomniały mi się obrazy z podróży po Kolumbii czy Afganistanie - 
niewyobrażalne rozmiary nielegalnego handlu wszystkim. Myślę, że 
zamachowcy byli rybami, które poruszały się w tej właśnie brudnej i 
mętnej wodzie. W wielu miejscach świata nikt już niczego nie 
kontroluje albo półlegalnie czerpie zyski z przestępczości. Dlatego o 
11 września nie należy myśleć jak o wydarzeniu z kategorii deus ex 
machina, że to spadło raptem z nieba. 

Kryzys państwa 

Pełna swoboda przestępczego podziemia, globalizacja nr 2 i nr 3 - jak 
je Pan nazywa - to chyba zwiastuny w ogóle jakiegoś globalnego kryzysu 
państwa? 

- Państwo jako organizacja społeczeństwa dzisiaj jest atakowane z 
różnych stron. Z jednej strony znajduje się pod naciskiem wielkich 
korporacji i banków, które chcą funkcjonować ponad granicami i nie 
liczą się z istnieniem ani interesem państwa. Te korporacje są zresztą 
czasem o wiele silniejsze niż niewielkie organizmy państwowe. Z 

background image

drugiej strony państwo jest osłabiane od wewnątrz przez 
etnonacjonalizmy, regionalizmy. Moją zasadniczą tezą od lat jest to, 
że nie da się demokratyzować wielonarodowego państwa, bo w 
wielonarodowym państwie mniejsze narody i grupy etniczne zawsze 
traktują hasło demokratyzacji jako hasło odłączenia i separacji. 

Tak np. załamała się rewolucja irańska, która zaczęła się jako 
demokratyczna. Jej liderami - z wyjątkiem Chomeiniego - byli 
wychowankowie Sorbony, otwarci na świat adwokaci, humaniści itd. Ale 
co się okazało? Wszyscy Kurdowie, Arabowie i inne ludy od razu 
zapragnęły odłączyć się od Iranu. Powstało zagrożenie całkowitego 
rozpadu państwa. Wielkomocarstwowy nacjonalizm Persów zrodził się jako 
reakcja na tamte separatyzmy. Rewolucja zboczyła z demokratycznego 
kursu i przemieniła się w rzeź Kurdów i Beludżów. 

Rozpadem skończyła się też demokratyzacja innego państwa: pierestrojka 
w ZSRR. 

- To znakomity przykład państwa wielonarodowego, które zaczęło się 
demokratyzować, i które nie wytrzymało ciśnienia mikronacjonalizmów. 
Okazały się one silniejsze od militarnej i politycznej potęgi Moskwy. 
Nawet w Europie, w której wciąż króluje państwo narodowe, nasilają się 
tendencje odśrodkowe, zaczyna się mówić poważnie o przyszłej Europie 
jako Europie regionów. Państwo znalazło się na trudnym zakręcie, w 
chwili szukania nowej tożsamości. To z tego płynie słabość elit 
rządzących, które nie mają dziś żadnego ideału, żadnej wyraźnej wizji 
nowego państwa - ani jakie jest jego miejsce, ani jaką rolę ma 
odegrać. 

Skończył się czas przywódców wizjonerów. 

- Ale to jest właśnie pochodna kryzysu państwa w ogóle. Nie upatruję w 
tym winy personalnej poszczególnych ludzi czy konkretnego pokolenia 
polityków. To też kontekst wydarzeń 11 września. Wszelkie jego 
bagatelizowanie jest ucieczką przed krytycznym spojrzeniem i 
zrozumieniem, że mieliśmy do czynienia z wydarzeniem będącym sygnałem 
skomplikowanych i dramatycznych zjawisk we współczesnym świecie. 

Najmłodsza religia świata 

A czy w cywilizacji islamu istnieje coś specyficznego, co sprawiło, że 
uderzenie przyszło prawdopodobnie z tamtej strony? 

- Znowu musimy pamiętać, z jakim zjawiskiem mamy do czynienia. Islam 
dzisiaj to 1 miliard 300 milionów wyznawców. To najbardziej 
dynamicznie rozwijająca się religia świata, która ma wyznawców na 
wszystkich kontynentach, łącznie z Ameryką Północną, i której obecność 
w Europie jest coraz bardziej wyraźna. Obszar najsilniejszego 
oddziaływania to tradycyjnie Bliski Wschód, ale i duża część Azji, 
Afryka Północna i Środkowa, przyczółki w Ameryce Łacińskiej, no i 
obszar Pacyfiku, przede wszystkim Indonezja. 

To jedyna spośród wielkich religii świata, która rozwija się aktywnie; 
i o ile inne wielkie religie cierpią na różnego typu kryzysy, islam 
nie. Jest to też najmłodsza z wielkich religii, ma dopiero 1400 lat, i 
znajduje się w okresie pełnego rozkwitu. Ma też wiele cech łatwych do 
przyjęcia przez biedne masy. Jej istotą jest "umma", to znaczy 
wspólnota, która ma obowiązki wobec swoich członków - pomocy, ratunku, 
wsparcia. Daje człowiekowi tożsamość. Nie bez znaczenia jest też to, 
że niezwykle łatwo opanować reguły islamu. Każdy może zostać 
muzułmaninem poprzez samo ogłoszenie, że staje się muzułmaninem. 

Niezwykła jest dynamika wzrostu wyznawców islamu. Co roku przybywa nas 
na planecie 80 milionów, z czego 73 miliony ludzi rodzi się w Trzecim 
Świecie, wielu z nich staje się muzułmanami, bo islam daje milionom 
biednych poczucie przynależności i wartości. Oni postrzegają świat 

background image

zamożny jako nie należący do świata islamu i przez ten kontrast 
następuje sprzęgnięcie czynnika społecznego (bieda) i religijnego 
(islam). 

W ogóle islam jest religią pokojową, choć ma cechę powodującą - jak 
gdyby - "nadwyżkę" fanatyczno-emocjonalną, której produktem jest 
terroryzm. Otóż islam, choć jest religią jednolitą, funkcjonuje w 
różnych kręgach kulturowych. Nasiąka zatem lokalnymi wierzeniami, 
wpływami, interpretacjami. Wtedy pojawiają się grupy wyznawców, które 
dążą do oczyszczenia islamu z naleciałości i do powrotu do źródeł, 
czyli Koranu. Trochę jak niegdyś kontrreformatorzy w Kościele. Są to 
grupy sprzeciwiające się wszelkim próbom liberalizujących 
interpretacji. I dopiero w tych środowiskach rodzą się niewielkie 
podgrupy, które sięgają po terroryzm. 

Dlaczego? 

- Grupy te mają dwa cele: oczyścić islam z wrogów wewnętrznych i 
oczyścić świat z niewiernych. Ostrze terroryzmu islamskiego jest 
skierowane przede wszystkim przeciwko innym islamskim siłom i 
instytucjom. Wrogiem terrorystów był a to Mubarak, a to Sadat, a to 
partie rządzące, a to banki arabskie itd. Walkę z terrorystami toczą 
przede wszystkim same siły polityczne odwołujące się do islamu, to one 
czują się najbardziej zagrożone. Przecież procesy Braci Muzułmańskich, 
jednej z organizacji uznających terror jako instrument walki, toczyły 
się w ostatnich latach przed sądami wojskowymi w Kairze, a nie w 
Hadze. I tam sądzili ich i skazywali sami muzułmanie. 

Żeby zrozumieć fenomen tego, co nazywamy "fanatyzmem islamskim", 
trzeba wiedzieć, że na przestrzeni 1400 lat historii islamu istniało 
wiele różnych szkół myślenia - mistycznych, sufickich i innych - które 
miały własne interpretacje Księgi. 

Trochę tak jak charyzmatycy wewnątrz katolicyzmu? 

- No, powiedzmy. Ponieważ ruchy te chciały jakoś przetrwać i rozwijać 
się, ich cechą była zawsze sekretność. To ona była spoiwem grupy. Nikt 
poza kręgiem jej uczestników niczego o niej nie wiedział. Ta tajność 
do dziś pozostała typowa dla funkcjonujących w obrębie islamu grup 
skrajnych. Jest to sekretność na śmierć i życie - zdradę tajemnicy 
karze się obcięciem głowy. Historia islamu niemalże nie zna przypadków 
zdrady, taka grupa jest po prostu nie do przeniknięcia. Gdy więc dziś 
ktoś mówi, że CIA nie rozpoznało zamachowców, a przecież mogło, to nie 
wie, o czym mówi. W taką grupę nikt nie jest w stanie wniknąć, łącznie 
z najtajniejszą policją islamską. Poza tym trudność zwalczania grup 
fundamentalistycznych czy terrorystycznych leży w tym, że są one 
wtopione w szersze struktury społeczności islamskiej i niesłychanie 
trudno je z tej społeczności jednoznacznie wyizolować. 

Jak długa jest historia takich grup?

- Ma kilkusetletnią tradycję. Zaczyna się w VIII-IX wieku, a nabiera 
szczególnej siły w okresie krucjat, wraz z powstaniem tzw. sekty 
asasynów. To wtedy dochodzi do wielkiego konfliktu między europejską 
kulturą a grupami, które dziś byśmy nazwali terrorystycznymi. Ten 
konflikt ciągnie się więc 900 lat i ilekroć Europa próbowała 
penetrować świat islamu, podbijać go - czy to w okresie krucjat, czy 
Napoleona, czy w czasie kryzysu sueskiego w 1956 roku - odpowiedzią 
było rodzenie się terrorystyczno-religijno-mistycznych ruchów 
islamskich.

Portret fanatyka 

Czy da się naszkicować portret społeczny uczestnika takiej islamskiej 
grupy terrorystycznej? 

background image

- To młody mężczyzna, z miasta, na ogół z klasy średniej, często 
dobrze wykształcony, inteligentny. Zarazem szalenie emocjonalny i 
zdeterminowany. Nie cofnie się przed niczym, nie ma wahań, jest 
zdecydowany na wszystko. Łączy w sobie na ogół sporą klasę umysłową z 
żarliwą, fanatyczną wiarą i absolutną pewnością, że racja jest po jego 
stronie. 

Młodych oficerów, którzy zastrzelili w czasie defilady przywódcę 
Egiptu Anwara Sadata, nie powstrzymało to, że mogą zostać natychmiast 
zabici. Akurat ich nie zastrzelono na miejscu. Schwytano i postawiono 
przed sądem. W czasie procesu w ogóle nie rozumieli, o co się ich 
oskarża. Przyznać się do winy? Jakiej winy? Przecież wypełnili wolę 
Allaha. 

Czyli motyw religijny dominuje nad politycznym? 

- Te motywy się przeplatają. W islamie nie da się odróżnić tego, co 
święte, od tego, co świeckie. A trzeba pamiętać, że wewnątrz islamu 
istnieje jeszcze coś, co się nazywa "islamem politycznym", czyli nurt, 
który dąży do tego, żeby islam zdobył władzę w państwie i na świecie. 
Wewnątrz "islamu politycznego" istnieje kolejny nurt, który po 
angielsku nazywa się militant islam - i to są osławieni islamiści, 
którzy nie muszą być zresztą terrorystami. To często bojownicy, 
żołnierze świętej wojny, których widzimy na ekranach telewizorów z 
karabinami. I dopiero wewnątrz grup militant islam pojawiają się 
okresowo tajne organizacje zamachowców, które stawiają sobie za cel 
likwidację wrogów islamu. I to oni zabijają. Żeby ich zrozumieć, 
trzeba pamiętać o niezwykle ważnej dla fanatycznych islamistów 
koncepcji męczennika. 

Który ginąc w świętej wojnie, uzyskuje nagrodę po śmierci. 

- To nawet nie musi być święta wojna. Wystarczy, że zginie w imię 
islamu, z imieniem Allaha na ustach. Wówczas idzie od razu do raju, 
nie musząc oczekiwać jak pozostali na Sąd Ostateczny i jego niepewny 
wyrok. A raj w Koranie to cudowne miejsce, gdzie zawsze jest świeża 
woda, wieczny cień, daktyle, kobiety i bezpośrednia bliskość Allaha. 
Marzenie całego życia zostaje spełnione. 

Jak Pan sądzi, kim jest Osama ben Laden? 

- Cała społeczność muzułmańska jest zorganizowana wokół szejków - 
lokalnych liderów. Każdy muzułmanin ma swojego szejka. Nie wiem tego 
na pewno, ale myślę, że Osama ben Laden to po prostu szejk. Związek z 
szejkiem jest dla jego wyznawców związkiem na śmierć i życie. Jeżeli 
szejk powie: "Zabij się", muzułmanin zrobi to. 

Religijny trzeci świat 

Chyba w ogóle Trzeci Świat jest znacznie bardziej religijny od nas. 
Idea sekularyzacji to produkt kultury Zachodu. 

- Trzeci Świat to oczywiście wiele różnych światów, cywilizacji, 
religii. Ale istotnie, "człowiek Trzeciego Świata" - gdyby użyć tak 
uproszczonego terminu - jest dużo bardziej religijny niż człowiek 
Zachodu. On niekoniecznie musi mieć jednego Boga, np. w hinduizmie 
jest wielu bogów, albo może w ogóle nie mieć boga, może wierzyć w siły 
przyrody, duchy dżungli etc. Jest człowiekiem religijnym wewnętrznie. 
W rozmowie zawsze zapyta, czy wierzysz w boga. Dalej może go nie 
interesować, w jakiego boga wierzysz, ale jedyną odpowiedzią, jakiej 
można wtedy udzielić, jest "tak" - inaczej wywoła się zamieszanie, 
niezrozumienie, potępienie. 

Muzułmanie traktują całą egzystencję człowieka na sposób głęboko 
religijny. Modlitwa pięć razy dziennie, pielgrzymka do Mekki, posty... 

background image

Modlitwa jest czymś absolutnie naturalnym. Gdy przychodzi jej pora, 
wszyscy klękają i zaczynają się modlić, wszystko jedno gdzie. 
Zaszokowało mnie to, gdy mieszkałem w Iranie - ludzie załatwiają 
codzienne sprawy, życie toczy się swoim torem, a w pewnym momencie 
ktoś rozkłada dywanik, klęka, obok niego klęka drugi, trzeci, czwarty, 
piąty; zaczynają tworzyć się rzędy - niczym kolumny wojska. I robią to 
zupełnie przypadkowi ludzie. Zaczyna się modlitwa. Dzieje się to na 
przypadkowej ulicy, w gronie przypadkowych ludzi, którzy się nie 
znają. Widziałem taką modlitwę w Kairze na głównej alei - takiej jak 
nasza Marszałkowska. Wspólna modlitwa daje muzułmanom niezwykle silne 
poczucie tożsamości, wspólnoty, jedności. 

A jak oni godzą takie tradycyjne formy religijności z nowoczesnością? 

- Chętnie akceptują techniczne zdobycze naszej cywilizacji - 
telewizję, samochód, telefon komórkowy. Ale adaptacja nowinek ze 
świata ma granice. Pamiętam, jak kiedyś w Zjednoczonych Emiratach 
Arabskich zobaczyłem młodą dziewczynę. Widok niesamowity - była 
Arabką, miała może 16-17 lat, zgrabna, w obcisłych dżinsach, bluzeczce 
i... z czadorem na głowie! Muzułmańska kobieta musi nosić chustę, bo 
Koran mówi, że włosy stanowią źródło podniety, więc kobieta nie może 
pokazywać włosów. Obyczajów religijnych, które współistnieją z 
nowoczesnością, jest znacznie więcej. Kobieta nie może być sam na sam 
z mężczyzną, bo Koran mówi, że tam, gdzie pojawia się kobieta i 
mężczyzna, tam zaraz pojawia się też diabeł. Oni są dumni ze swej 
religii, kultury i wyobrażam sobie, że gdy słyszą teraz, co się o nich 
mówi i pisze w naszej części świata, strasznie ich to denerwuje.

A czy w kategoriach rywalizacji z cywilizacją Zachodu oni mają 
poczucie przegranej? Bo przecież widzą w telewizorach ten bogaty świat 
- wspaniałą nowoczesną architekturę, samochody, nowinki techniczne. 

- Myślę, że z tym jest różnie. Trzeba pamiętać, że mówimy o 1,3 mld 
wyznawców. Inna jest perspektywa muzułmanina z Afganistanu, inna z 
Arabii Saudyjskiej, inna z Nowego Jorku. Na pewno muzułmanie z 
biednych krajów, ci którzy pokończyli uniwersytety i mają zarazem 
poczucie zmarginalizowania w świecie, mogą czuć się przegranymi w 
kategoriach cywilizacyjnych. To wywołuje w nich agresję. Zarazem mają 
świadomość, że w ich rękach jest wielkie bogactwo świata, czyli ropa 
naftowa. Wiedzą, że gdyby zamknąć kurek z ropą, to cały świat by 
stanął. To daje z drugiej strony poczucie ważności i siły. 

A skąd w świecie islamu bierze się tak wielka niechęć, wręcz nienawiść 
do Ameryki?

- Myślę, że niechęć do USA wynika z trzech powodów. Po pierwsze, z 
dosyć powszechnego odruchu ludzkiego: bogaty budzi niechęć. Po drugie, 
Stany Zjednoczone stały się w dzisiejszym świecie jedynym 
supermocarstwem, a supermocarstwa nigdy nie cieszyły się w historii 
miłością ludów. Wreszcie - po trzecie - niechęć powoduje również 
jednoznaczne utożsamianie się Ameryki z Izraelem i jego polityką na 
Bliskim Wschodzie. 

Nietolerancyjny islam? 

Czy zaprotestowałby Pan przeciwko opinii, jaką można czasem usłyszeć, 
że islam ze swej istoty jest religią nietolerancji? Jako przykład 
podaje się w tym kontekście koraniczne prawo szarijatu.
 

- To jakieś pomieszanie z poplątaniem. Trzeba przede wszystkim 
zrozumieć, że islam to religia, polityka, prawo, kultura. Nie można 
tego rozdzielić. Nie ma w islamie pojęcia: "Oddajcie cesarzowi, co 
cesarskie, a Bogu, co boskie". Prawo stanowi ważną część islamu i 
mówi, jak rządzić społeczeństwem muzułmańskim. 

background image

Istotnie w szarijacie istnieją też nakazy, które są stosowane tylko w 
wypadku zwycięstwa skrajnego odłamu w islamie i jego nieludzkiej, 
barbarzyńskiej interpretacji. Np. w Afganistanie wykonuje się 
publicznie karę okaleczania za złodziejstwo - obcięcie prawej ręki i 
lewej stopy. To jest napiętnowanie człowieka na całe życie, nie mówiąc 
o okrutnym bólu i cierpieniu. Szarijat w takiej formie stosuje się 
niezwykle rzadko - u afgańskich talibów, w latach 80. w Sudanie, 
również w Arabii Saudyjskiej. 

Jest to jednak kultura straszliwie represywna. 

- To są różne rzeczy. Stosowanie wymienionych kar jest - z punktu 
widzenia naszej kultury - zbrodnicze, nieludzkie, nie do 
zaakceptowania. W tej sprawie nigdy się z muzułmanami nie zgodzimy. 
Wyrośliśmy w innej kulturze, w innej wierze. Nie ma co idealizować 
islamu, bo on posiada cechy dla nas nie do przyjęcia. 

Natomiast zupełnie inną sprawą jest tolerancyjność islamu wobec innych 
wyznań. Na terenach, na których rozprzestrzeniał się islam, 
obowiązywała zasada, że każdy mógł wierzyć, w jakiego Boga chciał, 
byle tylko płacił za to podatek. Gdy muzułmanie podbijali jakieś 
terytorium, pytali autochtonów, czy przechodzą na islam. Jeśli nie, 
musieli płacić podatek i dalej mogli wierzyć, w jakiego Boga chcieli. 

Słowa, które zabijają 

Wygląda na to, że za sprawą globalizacji wszystkiego człowiek będzie 
żył w kręgu swojej kultury, ale zarazem kontaktował się z innymi 
cywilizacjami, kompletnie nieprzystawalnymi do jego doświadczeń, 
"niepojmowalnymi". Na ten podział nałoży się rozwarstwienie między 
biednymi i bogatymi. Ono z kolei będzie pogłębiało się zarówno w 
wymiarze geograficznym - tzn. pewne połacie planety będą skazane na 
nędzę - jak i społecznym. Tym procesom będą, jak widać, towarzyszyły 
wielkie iskrzenia, zamachy, gwałtowne protesty etc. Gdyby opisywać to 
poprzez analogie, będzie trochę tak, jak gdyby sytuację izraelsko-
palestyńską przenieść na skalę globalną. 

- Nasz świat znajduje się na rozdrożu. Pewna tendencja wydaje się 
nieuchronna - będziemy żyć w świecie wielokulturowym. W pewnym sensie 
zawsze żyliśmy w świecie wielokulturowym, ale nie mieliśmy tego 
świadomości, bo nigdy nie było tak doskonałej komunikacji - przez 
telewizję, telefon, Internet. Ktoś mógł przeżyć życie w Chinach, nie 
wiedząc, że istnieją Indie. Dzisiaj jest to niemożliwe. I musimy 
zastanowić się, co zrobić w tej sytuacji? Proces globalizacji i 
tworzenia się społeczeństwa planetarnego jest nieodwracalny. Więc albo 
zaczniemy się nienawidzić, zwalczać, tępić, postrzegać innego jako 
wroga swojej kultury czy religii, albo zaczniemy szukać zrozumienia i 
wzajemnego poznania. Przecież 99 proc. konfliktów na świecie bierze 
się z wzajemnej nieznajomości! 

Zastanówmy się, czy żyjąc w różnych kulturach, cywilizacjach, 
religiach, chcemy szukać w innych kulturach rzeczy najgorszych, żeby 
umacniać własne stereotypy, czy raczej będziemy starali się znajdować 
punkty styczne. Huntington mówi o zderzeniu cywilizacji, ale istnieją 
przecież inne teorie mówiące o tym, że kultury i cywilizacje mogą się 
wzajemnie zapładniać, wzbogacać. To kwestia wyboru, jaką obierzemy 
drogę. Ten wybór jest zupełnie decydujący dla przyszłości naszej 
planety. Bo jeśli wprowadzimy do naszego myślenia język regulaminów 
wojskowych, gdzie mówi się o anonimowym "nieprzyjacielu", "wrogu", 
dojdzie do strasznej katastrofy. Przy dzisiejszym nasyceniu bronią 
wszelkiego typu - atomową, chemiczną, biologiczną - bardzo łatwo 
wysadzić świat w powietrze. Wczoraj uderzono w amerykańskie wieżowce, 
a jutro można zakazić wodę i wytruć wielkie miasto. 

Albo rozpylić zarazki wąglika. 

background image

- To może wywołać nieobliczalne procesy, nad którymi nikt nie 
zapanuje, i nad którymi mało kto - póki jeszcze czas - zastanawia się 
dzisiaj. Więc jeśli będziemy dalej wytwarzać atmosferę odwetu i 
zemsty, to będzie źle. Bo dzisiaj użycie każdego słowa wrogości może 
spowodować nieobliczalne skutki. Każdy, zanim wypowie słowa 
nienawiści, powinien się sto razy zastanowić. Stanowimy sześć 
miliardów ludzi żyjących w dziesiątkach kultur, religii, języków, 
ludzi mających tysiące rozbieżnych interesów, celów, pragnień, 
potrzeb. Ta planetarna społeczność nie ma wspólnej skali wartości ani 
żadnego wspólnego autorytetu. Nikt nie ma nad nią władzy. A jest ona 
tak naładowana sprzecznymi emocjami, że używanie dzisiaj języka 
terroru i nienawiści to po prostu zabawa z lontem przy beczce prochu. 
I politycy, którzy nie zastanawiają się nad kontekstem ostatnich 
zamachów, podejmują niezwykle ryzykowną grę. Niepokoi mnie, że w 
sytuacji, w jakiej znalazł się świat, tak mało słychać głosów rozwagi, 
troski, poczucia tragedii. A przecież tak łatwo nakręcić koniunkturę 
wojny i zniszczenia, po której się nie pozbieramy. 

I jeżdżąc w ostatnich latach po świecie, nie zauważył Pan nigdzie tego 
rodzaju refleksji? 

- Jakiś czas temu król Szwecji zaprosił mnie na seminarium poświęcone 
przyszłości świata. Mówiłem tam m.in. o rosnących nierównościach, o 
tym, że obecny rozwój generuje nierówności. I właśnie tam natknąłem 
się na niezwykle interesującą wzmiankę w jakimś raporcie o stanie 
świata. Otóż na zjawisko rosnących w świecie nierówności zwróciły 
uwagę... wojskowe sztaby generalne, w tym amerykański! Nie politycy, 
nie przywódcy Kościoła, nie filozofowie, nie pisarze, ale wojskowi! 
Otóż zauważyli oni, że dzisiejszy stan świata może - ze względu na 
nieznośne nierówności i nędzę - doprowadzić do jakiegoś wybuchu. 

Bombardowanie? Ale co potem? 

Albo do masowych migracji, które zaleją nasz bogaty lub względnie 
bogaty świat.
 

- Tak, bo człowiek nie jest w stanie żyć w atmosferze 
marginalizowania, pogardy, poczucia niższości. A ma potrzebę 
tożsamości, identyfikacji, co z kolei jest trudne w świecie, który na 
skutek nierówności wymusza migracje. Każda migracja jest 
wykorzenieniem, nawet jeśli przynosi człowiekowi lepsze warunki życia. 
Człowiek jest urodzony w jakimś miejscu, do jakiegoś miejsca 
przywiązany. Migracje niszczą poczucie przynależności. 

Zresztą ludzie, którzy przybywają z biednych krajów, są w swoich 
nowych ojczyznach też na marginesie.
 

- Tak. Zwróćmy uwagę, jak ludzie Trzeciego Świata zmienili w ostatnich 
latach taktykę. Jeszcze 20 lat temu istniał ruch tzw. państw 
niezaangażowanych. Próbował wysuwać jakieś globalne postulaty. To się 
kończyło z reguły niczym. Wobec tego Trzeci Świat zaczął penetrować 
świat rozwinięty, przenikać do niego i wewnątrz budować swoje 
przyczółki. 

Ale nie jest to chyba przemyślana strategia? To się dzieje bezwiednie. 

- Naturalnie, to instynkt, doświadczenie nauczyło ich, że jeśli będą 
występować z postulatami na forum międzynarodowym, nic nie osiągną. A 
tak, ktoś wyjedzie do Francji, Anglii czy Ameryki, potem ściągnie 
jednego, drugiego krewnego. Ich dzieci zaczną chodzić do szkoły, tam 
przyjdzie na świat ich potomstwo... Trzeba pamiętać, że społeczności 
Trzeciego Świata są młode i dynamiczne, a zamożny świat bardzo się 
starzeje. Może niedługo sami będziemy szukać młodej, prężnej siły 
roboczej? Dlatego tak ważne jest, żeby dziś nie zaostrzać stereotypów 
na temat ludzi z biednych krajów, lecz budować świat zrozumienia 

background image

możliwy do życia nie tylko dla nas, ale dla wszystkich. Po prostu nie 
ma innego wyjścia.

Wszyscy jednak nie wyemigrują i większość zostanie w biednych krajach. 
Mówił Pan kiedyś o cywilizacjach rozwoju i cywilizacjach przetrwania, 
między którymi nie ma przenikania wzorców kulturowych i postaw 
umożliwiających biednym dołączenie do świata rozwoju. Co właściwie 
można zrobić? Wziąć na utrzymanie większość ludzkości? To chyba 
niemożliwe. A może - by użyć metafory Lecha Wałęsy - zamiast ryby 
spróbować dać im wędkę? 

- Tu nie chodzi o doraźną pomoc - taką, jaką się daje w przypadku 
powodzi, trzęsienia ziemi, głodu czy innego kataklizmu. Tu chodzi o 
całościową koncepcję dobrej woli ze strony świata rozwiniętego. Taka 
nigdy dotąd nie powstała. Owszem, 30 lat temu kraje rozwinięte 
zadeklarowały przekazywanie jednego procentu swojego PKB na pomoc na 
krajów najbiedniejszych. Pieniędzy tych nigdy nie przekazano.

I ów brak myślenia w kategoriach globalnej solidarności trwa 
niezmiennie do dziś. Na wspomnianym seminarium u króla Szwecji 
przedstawiciel Lekarzy bez Granic podał następujące dane - w latach 
80. i 90. firmy farmaceutyczne wprowadziły na rynek około 14 tys. 
nowych leków. W tej liczbie znalazło się tylko 14 leków na choroby 
tropikalne. A przecież dwie trzecie ludzi żyje w strefie tropikalnej i 
umiera na malarię, żółtą febrę, cholerę. 

Jeśli do możnych świata nie przemawiają argumenty etyczno-humanitarne, 
może z czasem przemówi pragmatyzm, zagrożone bezpieczeństwo? 

- To właśnie mówią ci wojskowi we wspomnianym raporcie. Jeśli nie 
pomożemy biednym, nie zasypiemy choć w minimalnym stopniu nierówności 
na świecie, to się pozabijamy. Mam wrażenie, że przechodzimy 
dramatyczny kryzys myśli humanitarnej.

Czy mówiąc na początku naszej rozmowy o dawnej zdolności Zachodu do 
krytycznej autorefleksji i potrzebie samokrytyki dziś, miał Pan na 
myśli taki właśnie kierunek refleksji? 

- Przede wszystkim. Nie jestem w stanie słuchać kolejnych wypowiedzi o 
islamie czy cywilizacji arabskiej, na których - nagle się okazało - 
wszyscy świetnie się znają. Albo snucia planów, kogo by tutaj zabić, 
na kim się zemścić, kogo zbombardować. Sprawców zamachów w Ameryce 
trzeba oczywiście odnaleźć i ukarać. Ale nie taki powinien być 
horyzont myślenia o obecnym kryzysie. Jeśli będziemy myśleć jedynie o 
militarnym odwecie, daleko nie zajedziemy. Jeśli po zbrojnej 
odpowiedzi wrócimy do błogostanu, w jakim tkwiliśmy przez ostatnią 
dekadę, za chwilę znów coś wprawi nas w przerażenie.

Dziesięć lat temu po upadku Związku Radzieckiego wahadło globalnych 
nastrojów wskazywało stuprocentowy optymizm. I nagle jednego dnia 
odwróciło się ono w stronę przerażenia, trwogi. Jak to możliwe? 

- Sygnały zapowiadające katastrofę były - jak powiadam - znacznie 
wcześniej, lecz je ignorowano. Zabawialiśmy się - wracam do formuły 
Neila Postmana - na śmierć. 

Jak Pana zdaniem ów kryzys zadziała na amerykańskie społeczeństwo? 

- To było zawsze społeczeństwo oparte na wielkiej mobilności, 
ruchliwości. I myślę, że jak teraz wszędzie poustawia się bramki, 
kontrole, ochroniarzy, agentów, a ludzie będą sparaliżowani strachem, 
Ameryka może zmienić się nie do poznania. Do tej pory była "wrzącym 
tyglem" kultur, ras, religii, stylów życia. Mam nadzieję, że zachowa 
te cechy. 

background image

11 września unaocznił, jak strasznie kruchy jest ten nasz świat. 
Świadomość tej kruchości wydaje mi się niesłychanie ważna - dla 
dalszej refleksji o świecie, a przede wszystkim dalszego w nim 
działania.