MARK TWAIN
Tomek Sawyer za granicą
Tomek Sawyer detektywem
PRZEŁOśYLI
Andrzej Nowak
Barbara Sławomirska
POSŁOWIEM OPATRZYŁ
Andrzej Nowak
Tytuł oryginału Tom Sawyer Abroad. Tom Sawyer Detective
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Śląsk" Katowice 1988
Tomek Sawyer za granicą
ROZDZIAŁ l
Tomek szuka nowych przygód
Czy sądzicie, Ŝe Tomek, po tych tam wszystkich przygodach
1
, uspokoił się wreszcie?
Myślę o tych, które przeŜywaliśmy na rzece, i o tych, które nas spotkały, gdyśmy uwalniali
czarnego Jima, a Tomka postrzelono w nogę. Ale gdzie tam! Co rusz brała go chętka, by mieć
ich jeszcze więcej. I to był cały skutek. No. bo widzicie, kiedy juŜ wróciliśmy do siebie, w
górę rzeki, sławni jak nie wiem co, z tej naszej, Ŝe tak powiem, bardzo długiej podróŜy, a całe
miasto wyległo nas powitać niosąc pochodnie i wygłaszając mowy, gdy wszyscy wiwatowali
i krzyczeli „Hurra!", zrobiono z nas wielkich bohaterów, a przecieŜ Tomasz Sawyer zawsze
głównie to miał na uwadze.
Przez jakiś czas, i owszem, był zadowolony. Wszyscy koło niego skakali, a on zadzierał
nosa i łaził po całym mieście, jakby wszystko tu wokół do niego naleŜało. Ten i ów nazywał
go Tomkiem Sawyerem Wielkim PodróŜnikiem, więc kiedy tego słuchał, nadymał się tak
bardzo, Ŝe o mało nie pękł. Sami chyba widzicie, Ŝe miał nade mną i Jimem nielichą
przewagę, bo przecieŜ my spłynęliśmy w dół rzeki na tratwie, a tylko w górę wracaliśmy
parowcem, podczas gdy Tomek podróŜował statkiem w obie strony. Owszem, chłopaki
zazdrościli Jimowi i mnie ile wlezie, ale przed T o m k i e m — tam do kata! —— płaszczyli
się aŜ wstyd.
No cóŜ, moŜe by jakoś w końcu nawet się tym zadowolił, gdyby nie stary Nat Parsons,
poczmistrz; był to chłopina diabelnie długi i chudy, z racji wieku całkiem juŜ wyłysiały, ni to
poczciwy, ni to cokolwiek przygłupi, a w dodatku największy gaduła, jakiego w Ŝyciu
widziałem. Przez całe trzydzieści lat on jeden w miasteczku cieszył się sławą — rzecz jasna,
sławą podróŜnika — i oczywiście był z tego straszliwie dumny, a przy tym wyliczono, Ŝe w
ciągu tych właśnie ostatnich trzydziestu lat zdąŜył juŜ opowiedzieć o swojej wędrówce ponad
milion razy, przy czym za kaŜdym razem sprawiało mu to przyjemność. AŜ tu ci nagle ni z
tego, ni z owego pojawia się jakiś chłopak, lat niespełna piętnaście, i sprawia, Ŝe wszyscy
wytrzeszczają ślepia i zaczynają podziwiać te jego podróŜe, więc biednego staruszka mało
szlag nie trafiał. ToteŜ aŜ zieleniał na twarzy słuchając Tomka i słysząc, jak ludzie mówią „O,
do diaska!", „Naprawdę?!", „A niech to licho weźmie!" i takie tam róŜne rzeczy, ale jakoś za
nic nie mógł się od tego oderwać, zupełnie tak samo jak mucha, co tylnymi łapkami wpadła
do melasy. Ale jak tylko Tomek choć na chwilę przerwał, Ŝeby trochę odsapnąć, biedny
staruszek od razu pakował się ze swoimi starymi podróŜami, no i bajdurzył o nich, ile się
tylko dało. Tyle Ŝe jego podróŜe zdąŜyły się juŜ osłuchać i niewiele na nie zwaŜano, więc aŜ
Ŝ
al brał na niego patrzeć. No więc Tomek czym prędzej znów przejmował pałeczkę, a potem
znowuŜ ten stary — i tak dalej, i dalej, przez dobrą godzinę czy więcej jeden próbował
przegadać drugiego.
Bo widzicie, z tymi podróŜami Parsonsa to było tak: Kiedy został poczmistrzem i nie miał
jeszcze pojęcia o całym interesie, przyszedł list adresowany do kogoś, kogo on wcale nie znał,
bo nikogo takiego w miasteczku w ogóle nie było. CóŜ, nie wiedział, c o p o c z ą ć ani jak
się zachować, a list leŜał i leŜał całymi tygodniami, a on juŜ na sam jego widok dostawał
białej gorączki. List nie miał znaczka, więc o to musiał się martwić jeszcze dodatkowo. Bo
nie było sposobu, aŜeby jakoś pobrać naleŜne dziesięć centów, dlatego teŜ uwaŜał, Ŝe rząd
1
Mowa o przygodach opisanych w powieściach Przygody Tomka Sawyera i Przygody Hucka.
pociągnie go za to do odpowiedzialności, a moŜe jeszcze przy tym wszystkim wyleją go z
roboty, kiedy się przekonają, Ŝe nie wziął opłaty. I w końcu nie mógł juŜ tego wszystkiego
wytrzymać. Nie spał po nocach, nie jadł, schudł tak, Ŝe wyglądał jak cień, a jednak nie
poprosił nikogo o radę, bo ta sama osoba, którą by poprosił, mogłaby się przecieŜ jeszcze
zwrócić przeciwko niemu i donieść rządowi o tej historii z listem. Wziął i zakopał list pod
podłogą, ale i tak na nic się to zdało; kiedy tylko się spostrzegł, Ŝe ktoś, zupełnie
przypadkowo, stanął właśnie w tym miejscu, zaraz przenikał go dreszcz i opadały róŜne
podejrzenia, toteŜ, czuwał tak długo, dopóki całe miasto nie opustoszało i nie pogasły w nim
ś
wiatła, a potem zakradał się tam, wydostawał list i zakopywał go w zupełnie innym miejscu.
Rzecz prosta, ludzie zaczęli go unikać, kręcili tylko głowami, szeptali coś do siebie, bo sądząc
po tym, jak się zachowywał i jak wyglądał, moŜna by dojść do wniosku, Ŝe musiał kogoś
zabić albo uczynić jakąś inną straszną rzecz, tyle Ŝe nikt nie wiedział co. I gdyby był tu obcy,
pewnie by go zlinczowali.
No więc, jak mówiłem, skończyło się na tym, Ŝe dłuŜej nie mógł tego wytrzymać; dlatego
postanowił udać się do Waszyngtonu i pójść najzwyczajniej do Prezydenta Stanów, wyznać
mu wszystko szczerze nie zatajając niczego, o, ani na tyle, a później wyjąć list, połoŜyć go
przed całym rządem i powiedzieć: „No, trudno, oto on; moŜecie ze mną zrobić, co wam się
tylko spodoba, ale Niebiosa i tak mnie osądzą, bo ja jestem bez winy i wcale nie zasługuję,
aŜeby mnie dosięgło karzące ramię prawa, a przy tym zostawiam rodzinę, która gotowa
jeszcze umrzeć z głodu, choć z całą sprawą nie miała nic wspólnego, i mogę przysiąc, Ŝe to
cała prawda." Tak teŜ i zrobił. Przejechał się kawałek parostatkiem, ciupinę dyliŜansem, ale
całą resztę drogi odbył w siodle i ta droga do Waszyngtonu zabrała mu aŜ trzy tygodnie. Po
drodze obejrzał sobie szmat kraju, całe mnóstwo wsi i ze cztery miasta. Nie było go prawie
osiem tygodni, a potem, kiedy juŜ wrócił, w całym miasteczku nie znalazłbyś większego
zarozumialca. Te podróŜe zrobiły z niego największą znakomitość w całej okolicy, bo o. nim
najwięcej mówiono, a ludzie ściągali do nas z miejscowości odległych aŜ o trzydzieści mil i z
róŜnych zapadłych dziur w stanie Ilinois, a wszystko tylko po to, by na niego popatrzeć —
stali i wytrzeszczali gały, a on trajkotał swoje. Chybaście jeszcze niczego takiego nie oglądali.
I nie było sposobu, Ŝeby jakoś ustalić, który z nich jest większym podróŜnikiem; jedni
mówili, Ŝe Nat, inni znowuŜ — Ŝe Tomek. Wszyscy przyznawali, Ŝe Nat widział więcej, gdy
idzie o długość geograficzną, ale musieli się teŜ zgodzić, Ŝe wszystko, co Tomek stracił na
długości, to odbił sobie jakoś na szerokości oraz na klimacie. To był mniej więcej punkt
wyjścia; obaj więc musieli wykrzykiwać historie swoich mroŜących krew w Ŝyłach przygód,
aŜeby w ten sposób jakoś wysforować się naprzód. Tamta blizna po kuli w Tomkowej nodze
była nie lada przeszkodą dla Nata Parsonsa, ale Nat wprost wyłaził ze skóry, choć był w dość
kiepskiej sytuacji, bo kiedy opisywał tę swoją przygodę, którą to o n przeŜył w Waszyngtonie,
Tomek wcale nie siedział spokojnie, tak jak powinien robić, Ŝeby wszystko wypadło po
sprawiedliwości, poniewaŜ co rusz wstawał i spacerował sobie powoli tuŜ obok, ciągle
kuśtykając. A tego utykania Tomek nie pozbył się nigdy, bo kiedy noga juŜ mu się zagoiła,
ć
wiczył je w domu nocami, toteŜ zawsze kuśtykał zupełnie na świeŜo.
A z tą przygodą Nata to było tak, choć nie wiem, na ile jest ona prawdziwa; być moŜe
wyczytał ją w gazecie albo jeszcze gdzieś indziej, chociaŜ trzeba mu przyznać, Ŝe umiał ją
opowiadać. Sprawiał, Ŝe kaŜdemu ciarki przechodziły po plecach, Ŝe kaŜdy, słuchając tego,
bladł i wstrzymywał oddech, a zdarzało się czasem, Ŝe kobiety i dziewczyny to aŜ mdlały z
wraŜenia. No więc, jeŜeli dobrze pamiętam, to było właśnie tak:
Wpadł pełnym galopem do Waszyngtonu, odstawił konia do stajni i dawaj ze swoim
listem do domu Prezydenta, ale tam powiedzieli mu, Ŝe Prezydent jest akurat na Kapitolu
2
i
właśnie szykuje się w drogę do Filadelfii, więc jeśli Nat chce go jeszcze dołapać, to nie ma
2
Kapitol — siedziba Kongresu Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie.
ani minuty do stracenia. Nat o mało trupem nie padł, tak go to rąbnęło. No bo konia miał w
stajni i nie wiedział, co począć. Ale właśnie jak raz przejeŜdŜał obok rozklekotaną dryndą
jakiś czarnuch i wtedy Nat pomyślał, Ŝe to moŜe być szansa. No więc podbiega i krzyczy:
„Pół dolara, jeśli podrzucisz mnie na Kapitol w pół godziny i jeszcze dwadzieścia pięć centów
ekstra, jeśli uwiniesz się w dwadzieścia minut!"
— Zrobione! — powiada czarnuch.
Nat wskoczył, zatrzasnął drzwiczki i popędzili przed siebie, gnając na łeb, na szyję po
najbardziej wyboistej drodze, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć, a hurkot i łomot był
przy tym jak nie wiem co. Nat wsunął ręce w takie tam uchwyty i trzymał się ile siły, ale
zaraz potem drynda wyrŜnęła o kamień i podskoczyła w górę, tak Ŝe wyleciało z niej calutkie
dno, a kiedy znowu opadła na koła, stopy Nata grzmotnęły o ziemię, i wtedy się połapał, co
mu grozi, jeŜeli nie da rady dotrzymać kroku dryndzie. Był ledwie Ŝywy ze strachu, ale starał
się, jak mógł, uczepił się tych uchwytów, a jego nogi to tylko migały w powietrzu. Wołał na
woźnicę, wrzeszczał ile siły; wołały teŜ tłumy ludzi zebrane na ulicy, no bo wszyscy widzieli,
jak przebierał nogami pod wozem i jak jego ręce i głowa podskakiwały tam, w środku,
widzieli przez okna, w jak wielkim jest niebezpieczeństwie, ale im więcej krzyczeli, tym
głośniej wydzierał się Murzyn, który okładał swoje konie batem i uspokajał Nata: „ Nie ma
strachu, szefie, podrzucę pana na czas, podrzucę, a jakŜe!" Bo on, widzicie, myślał, Ŝe tamci
jeszcze go -popędzają, a rzecz jasna niczego nie mógł słyszeć, taki był straszny har-mider.
Tak więc pędzili przed siebie, a ludzie aŜ kamienieli ze zgrozy na sam ich widok. I kiedy w
końcu wpadli na Kapitol, wszyscy zapewniali, Ŝe była to najszybsza jazda, jaką ktokolwiek tu
odbył. Konie padły bez sił,, Nat wyskoczył ze środka, teŜ ledwie Ŝywy, cały pokryty kurzem,
bosy i w łachmanach, ale dotarł na czas, i to w ostatniej chwili. Dopadł Prezydenta, wcisnął
mu list, a Prezydent zaraz od ręki go ułaskawił i wtedy Nat dał Murzynowi aŜ dwie
ć
wierćdolarówki ekstra, zamiast jednej, bo wiedział, Ŝe gdyby nie ta drynda, to nie zdąŜyłby
w porę, Ŝeby nie wiem co.
Tak, to b y ł a diabelnie morowa przygoda i Tomek Sawyer, chcąc zakasować tamtego,
musiał obnosić swoją bliznę po kuli aŜ do siódmych potów.
Ale cóŜ, z czasem sława Tomka zaczęła powolutku blednąc, a to z powodu przeróŜnych
innych rzeczy, które się wydarzyły i przysporzyły tematu do rozmów. Najsam-przód wyścigi
konne, a na dobitkę jeszcze poŜar domu, potem cyrk, wreszcie zaćmienie słońca, i tak
stopniowo zaczął się powrót do normalnego Ŝycia, ot, jak to zwykle bywa. Wtedy nikt juŜ
wcale nie mówił o Tomku, a ja, Ŝe tak powiem, nigdy jeszcze nie widziałem nikogo bardziej
przygnębionego i zmarkotniałego.
Wkrótce teŜ zaczął się trapić; zamartwiał się całymi dniami, a kiedy go zapytałem, czemu
się tak gryzie, odpowiedział, Ŝe omal serce mu nie pęknie, kiedy sobie pomyśli, Ŝe czas nie
stoi w miejscu, Ŝe on sam wciąŜ się starzeje, a tu nie wybuchają Ŝadne krwawe wojny, więc
nie widzi sposobu okrycia się sławą. CóŜ, chłopcy zawsze rozumują podobnie, ale on był
pierwszym, jakiego widziałem, co wyjawił to zupełnie otwarcie.
Dlatego teŜ przystąpił do pracy nad planem, który mógłby uczynić go sławnym; szybko
to sobie wymyślił, a takŜe zaproponował Jimowi i mnie, Ŝe i nas tam włączy. Taki juŜ był ten
Tomek, wspaniałomyślny i szczodry. Tak, sporo jest chłopaków, którzy są dla ciebie od razu
diabelnie dobrzy i przyjacielscy, gdy ty masz akurat jakąś niekiepską rzecz w garści; ale jak
tylko i m się coś morowego przytrafi, to cześć i mają cię w nosie. Nie da się ukryć: Tomek
Sawyer nigdy tak nie postępował. Całe mnóstwo chłopaków będzie się zaraz łasić i
podlizywać, jeśli zobaczą, Ŝe zajadasz jabłko i będą mieli ochotę wyłudzić spory ogryzek,
lecz kiedy akurat oni mają jabłko, a ty poprosisz, Ŝeby ci dali ugryźć, i przypominasz, Ŝe ty
kiedyś przecieŜ im dałeś, to mówią: piękne dzięki, ale nici z tego. Tylko Ŝe spostrzegłem, Ŝe
oni i tak w końcu przychodzą na twoje podwórko, byle cierpliwie poczekać.
No więc poszliśmy do lasu na wzgórzu i Tomek powiedział nam, w czym rzecz. To miała
być krucjata.
— A co to takiego ta krucjata? — zapytałem. Spojrzał na mnie z pogardą, jak zawsze,
kiedy było mu za kogoś wstyd, i powiedział:
— Huckelberry Finnie, czy chcesz przez to powiedzieć, Ŝe nie wiesz, co to jest krucjata?
— A tak — odrzekłem. — Nie wiem. I wcale o to nie dbam. śyłem do' tej pory, jakoś się
bez tego obchodziłem i jestem zdrów. Ale jak mi powiesz, to wtedy będę wiedział i to mi
wystarczy. Nie widzę Ŝadnego sensu w wynajdywaniu jakichś tam róŜnych rzeczy i
napychaniu sobie nimi głowy, skoro nawet nie wiem, czy będzie kiedyś okazja, Ŝeby z nich
skorzystać. Był kiedyś taki jeden, zwał się Lance Williams, który nauczył się mówić w języku
Indian Czoktawów. No i co? Zjawił się ktoś inny i zafundował mu miejsce na cmentarzu. No,
ale dobra, więc co to jest ta krucjata? Tyle Ŝe zanim zaczniesz, powiem ci jeszcze jedno:
jeŜeli ta sprawa została juŜ opatentowana, to Ŝadnej forsy z tego nie wy-ciśniesz. Bill
Thompson...
— Opatentowana! — wykrzyknął w odpowiedzi. — Jak Ŝyję, nie widziałem takiego
idioty! Krucjata to taki rodzaj wojny.
Pomyślałem, Ŝe chyba z nim coś niedobrze. Ale gdzie tam, mówił całkiem serio i teraz
ciągnął swoje, zupełnie juŜ uspokojony.
— Krucjata to taka wojna, w której idzie o to, Ŝeby wyzwolić Ziemię Świętą.
— J a k ą znów Ziemię Świętą?
— Do licha! Jest tylko jedna.
— Ale co n a m do tego?
— Co? To nie rozumiesz? Jest teraz w rękach niewiernych i naszym obowiązkiem będzie
ją im wydrzeć.
— A w jaki to niby sposób pozwoliliśmy ją im zagarnąć?
— Wcale nie pozwoliliśmy. Oni zawsze ją mieli.
— Do licha, Tomku, no to przecieŜ i teraz musi do nich naleŜeć, nieprawda?
— CóŜ, oczywiście, naleŜy. Kto powiedział, Ŝe nie? Myślałem długo, ale jakoś nie
mogłem się w tym wszystkim połapać. Więc mówię mu:
— Jak dla mnie, to juŜ trochę za wiele, Tomaszu Sawyerze. Gdybym, powiedzmy, miał
farmę i ona byłaby moja, a ktoś tam chciałby mi ją odebrać, to czy miałby rację, gdyby...
— Ech, do diaska! Za mało wiesz, Ŝeby to zrozumieć, Hucku Finnie! ToŜ to przecieŜ nie
farma, ale coś zupełnie innego. Bo widzisz, to jest tak. Oni mają tam ziemię, po prostu .sarną
ziemię, i to juŜ w ogóle w s z y s t k o , co mogą posiadać; ale to nasi Ŝydzi i nasi
chrześcijanie uczynili tę ziemię świętą, dlatego tamci nie mają Ŝadnego interesu, Ŝeby na niej
siedzieć i wciąŜ ją plugawić. To hańba i ani przez jedną chwilę nie powinniśmy do tego
dopuszczać. Winniśmy na nich wyruszyć i odebrać ją.
— No, dobra, ale to wszystko wydaje mi się najbardziej pokiełbaszoną rzeczą, o jakiej
tylko słyszałem. Bo gdybym miał farmę, a ktoś tam...
— Czy nie mówiłem ci juŜ, Ŝe to nie ma nic wspólnego z Ŝadną farmą? Farma to tylko
interes, zwykły przyziemny interes i cześć, i to w ogóle wszystko, co moŜesz o tym
powiedzieć; a tu, to coś wyŜszego, to sprawa religijna, no i zupełnie inna.
— I to ma być religijne, jechać gdzieś i zabierać ziemię ludziom, którzy ją uprawiają?
— Jasne, zawsze tak uwaŜano.
A Jim pokręcił tylko głową i powiedział:
— Paniczu Tomku, tutaj z całą pewnością musi być coś nie tak, tutaj z całą pewnością
jest coś nie w porządku. Bo ja teŜ jestem religijny; do tego znam całe mnóstwo bardzo
religijnych osób, ale jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo, co by tak postępował.
To rozwścieczyło Tomka, więc oświadczył:
— Do kata, to juŜ moŜe przyprawić człowieka o mdłości, takie zakute, takie ośle łby!
Gdyby tak któryś z was przeczytał kiedyś cokolwiek o historii, to by wiedział, Ŝe sam
Ryszard Rwie Serce, sam papieŜ i Godfrey Bulion czy jak mu tam było, i całe mnóstwo
innych ludzi na świecie, tak samo szalenie szlachetnych i poboŜnych, ciachało i tłukło
niewiernych przez ponad dwieście lat, próbując im odebrać tę całą ich ziemię, przy tym przez
cały czas pławili się aŜ po uszy we krwi. A tutaj ni stąd, ni zowąd wyskakuje dwóch zakutych
tępaków z ostępów nad Missouri i w dodatku twierdzą, Ŝe wiedzą, co jest złe, a co dobre, i to
lepiej niŜ tamci! To juŜ zbytnia bezczelność!
No cóŜ, to oczywiście ukazało nam sprawę z trochę innej strony, toteŜ i Jim, i ja
poczuliśmy się nagle nieukami, z r o b i ł o nam się wstyd, a ja poŜałowałem, Ŝeśmy się tak
zbłaźnili. Zapomniałem języka w gębie i Jim teŜ na jakiś czas go zapomniał, ale niedługo
potem odezwał się znowu:
— No to chyba wszystko w porządku. Bo jeŜeli oni nic o tym nie wiedzieli, to tym
bardziej my, biedni ciemni ludzie, ■nie musieliśmy wiedzieć, a teraz, kiedy juŜ wiemy, Ŝe to
nasz obowiązek, musimy tam pojechać i uporać się z tą robotą najlepiej, jak umiemy. A
jednak, tak czy owak, Ŝal mi tych niewiernych, tak samo jak i pewnikiem paniczowi
Tomkowi. Najtrudniej to chyba przyjdzie nam zabijać ludzi, których wcześniej nawet nie było
kiedy poznać i którzy nie zrobili nam nijakiej krzywdy. No bo to tak, sami chyba widzicie.
Gdybyśmy tylko wg trzech poszli do nich i powiedzieli, Ŝe jesteśmy głodni i poprosili, Ŝeby
dali nam coś przekąsić, to moŜe oni by się okazali tacy sami jak wszyscy ludzie. Nie wydaje
się wam? Bo jakŜe tak, pewnie by nam dali, wiem Ŝe tak by było, no a wtedy?
— Co wtedy?
— No bo, paniczu Tomku, idzie mi właśnie o to, Ŝe pewnie nie da rady, Ŝe n i e
p o t r a f i m y zabijać tych biedaków, co to nie zrobili nam przecieŜ Ŝadnej krzywdy, chyba
Ŝ
ebyśmy złapali dryg do tej roboty. I wiem o tym na pewno, o, tak, paniczu Tomku, wiem o
tym bardzo dobrze. Ale gdybyśmy tak wzięli siekierę albo nawet dwie, tylko ty, ja i Huck, i
gdybyśmy przepłynęli rzekę podczas nowiu i zatłukli całą tę przeklętą rodzinę, co mieszka na
brzegu Sny, a potem jeszcze spalili im chałupę i...
— Mocny BoŜe, ale z was nudziarze! — odrzekł na to Tomek. — Dosyć mam juŜ
gadania z takimi jak wy, jak ty i Huck Finn, co to nic, tylko próbujecie obracać kota ogonem i
zamiast okazać choć trochę zdrowego rozsądku, wciąŜ tylko wywlekacie same jakieś
przeróŜne teologie i inne tam majestaty w świetle porządku prawa!
Ale tu Tomek Sawyer nie był zupełnie w porządku. Jim nie chciał przecieŜ nic złego, a ja
takŜe nie. I dobrze wiedzieliśmy, Ŝe to właśnie on ma rację, a nie my, ale przecieŜ my tylko
chcieliśmy się dowiedzieć, jak się do tego zabrać, i to wszystko; a jedynym powodem, dla
którego nie chciał nam sprawy wyjaśnić tak, byśmy zrozumieli, było wyłącznie to, Ŝe my obaj
byliśmy nieukami, a do tego tacy ciemni, czemu nie zaprzeczę, tyle Ŝe — tam do licha! —
myślę, Ŝe to jeszcze nie Ŝadna zbrodnia.
Ale Tomek nie chciał juŜ więcej nawet o tym słuchać, powiedział tylko, Ŝe gdybyśmy tak
zabrali się do rzeczy z naleŜytym animuszem, on zebrałby wówczas parę tysięcy rycerzy,
zakuł ich od stóp do głów w stalowe zbroje, mnie by zrobił porucznikiem, a Jima
markietantem, sam zaś by objął dowództwo i zmiótł tę całą pogańską hałastrę do morza jak
muchy i wracałby później do domu przez cały świat promieniejący chwałą niczym zachód
słońca. I powiedział jeszcze, Ŝe nie potrafiliśmy wyczuć naszej szansy, gdyśmy ją mieli pod
nosem, dlatego on juŜ nie zaofiaruje nam jej po raz drugi. A kiedy juŜ się uparł, nie było
Ŝ
adnej siły, Ŝeby zmienił zdanie.
Tyle Ŝe aŜ tak bardzo mi na tym nie zaleŜało. Jestem z natury spokojny i nie lubię
Ŝ
adnych awantur z ludźmi, którzy i ze mną nie szukają zwady. I jeŜeli niewierny będzie miał
się dobrze, to i ja będę z tego zadowolony, i niech juŜ tak zostanie.
Ten cały pomysł Tomek wziął z ksiąŜki Waltera Scotta, którą stale czytał. A był to
pomysł zupełnie szalony, bo moim zdaniem nikt nigdy by nie potrafił zwołać tylu chłopa, a
nawet gdyby ich zwołał, to i tak pewnie by jak nic oberwał w skórę. Wziąłem tę ksiąŜkę i
wszystko to sobie przeczytałem, ale jak na mój rozum, większość tych jegomościów, co
porzucili farmy, Ŝeby iść na krucjatę, nieźle się tam musiała namordować.
ROZDZIAŁ II
Balon idzie w górę
Tomek wyskakiwał co rusz to z innym pomysłem, ale kaŜdy z nich miał gdzieś jakiś
feler, toteŜ musiał je po kolei odrzucać. Tak Ŝe na koniec niewiele brakowało, a wpadłby w
prawdziwą rozpacz. I właśnie wtedy gazety z St. Louis zaczęły się rozpisywać o balonie, co
miał lecieć aŜ do Europy, i Tomek umyślił sobie, Ŝe musi tam pojechać i zobaczyć, jak ten
balon wygląda, tylko jakoś nie mógł się zdecydować. Ale gazety trąbiły wciąŜ swoje, więc w
końcu doszedł do wniosku, Ŝe jeśli się nie wybierze, to straci jedyną taką okazję; potem
wywiedział się jeszcze, Ŝe Nat Parsons sposobi się do drogi, Ŝeby obejrzeć ten balon, i to go,
rzecz jasna, ruszyło. Nie mógł pozwolić na to, Ŝeby Nat Parsons wrócił i chełpił się wobec
wszystkich, Ŝe widział, co trzeba, i Ŝeby on musiał tego słuchać i siedzieć jak trusia. Chciał
jednak, abyśmy Jim i ja równieŜ tam pojechali, no więc pojechaliśmy.
Ten balon był całkiem nielichy i miał do tego takie skrzydła i wachlarze i inne przeróŜne
rzeczy, i wcale nie był podobny do balonów, jakie widuje się na obrazkach. Stał sobie na
skraju miasta, dość daleko, pośrodku pustej parceli na rogu Dwunastej Ulicy. A dookoła
kłębił się tłum i naśmiewał się ile wlezie, z niego i z tego jegomościa, co to miał nim lecieć
— bladego chudeusza, w którego oczach widać było, wiecie, coś jakby delikatny odblask
promieni księŜyca. Wszyscy mu w kółko powtarzali, Ŝe nigdzie nie poleci. Jego to
rozwścieczało; odwracał się do ludzi, wygraŜał im pięścią i mówił, Ŝe są ślepym
zbydlęciałym motłochem, ale pewnego dnia przekonają się jeszcze, Ŝe oto mieli moŜność stać
twarzą w twarz z jednym z tych, co dźwigają narody i tworzą cywilizację, tyle Ŝe byli za
głupi, aby o tym wiedzieć, i Ŝe kiedyś tutaj, dokładnie w tym samym miejscu, ich własne
dzieci i wnuki wystawią mu pomnik, który przetrwa tysiąclecia, podczas gdy jego imię
przetrwa nawet pomnik. A wtedy tłum wybuchał śmiechem i wykrzykiwał pod jego adresem;
ludzie dopytywali, jak się nazywał, zanim wyszedł za mąŜ, i radzili, co trzeba zaŜyć, Ŝeby
tego nie robić, i jak miała na imię babka kota jego siostry, i takie tam inne rzeczy, jak to
zwykle tłum, kiedy dorwie gościa i natrząsa się z niego. No cóŜ, niektóre te historie były
n a p r a w d ę śmieszne i diablo zmyślne, tego nie da się ukryć — ale tak czy inaczej to nie
było w porządku ani za bardzo po męsku, Ŝe taka kupa luda czepiała się jednego, a do tego aŜ
tyłu wygadanych spryciarzy, podczas gdy tamten widać nie miał daru-mowy, aŜeby im
wygarnąć i odgryźć się jak trzeba. Ale, na Boga, właściwie po kiego licha miałby się im
odgryzać? Nic by mu to nie dało, bo dla nich był przecieŜ po prostu półgłówkiem. CóŜ,
najzwyczajniej sam się nadstawiał na cięgi. Ale taki juŜ b y ł . I myślę, Ŝe choćby nawet
chciał, nic by temu wszystkiemu nie potrafił zaradzić, bo właściwie taką, jak sądzę, musiał
juŜ mieć naturę. Jako jegomość dosyć przyzwoity, nie chciał nikomu robić Ŝadnej krzywdy;
był po prostu geniuszem, jak to mówią w gazetach, a to przecieŜ nie z jego winy. Widać nie
kaŜdy moŜe być normalny: musimy być ot, tacy, jak nas Pan Bóg stworzył. O ile wiem, tacy
geniusze to myślą, Ŝe zjedli wszystkie rozumy, dlatego nie chcą słuchać Ŝadnych cudzych rad
i zawsze tylko idą swoją drogą, dlatego ludzie się od nich odsuwają i pogardzają nimi, i tak
juŜ być musi. Ale gdyby tak byli trochę pokorniejsi, słuchali czasami innych i próbowali się
czegoś nauczyć, wyszłoby im to na zdrowie.
Ta część balonu, gdzie siedział profesor, duŜa i przestronna, całkiem przypominała łódź,
a po wewnętrznej stronie miała wodoszczelne schowki, na których moŜna było sobie usiąść
czy nawet się przespać. Weszliśmy na pokład, gdzie kręciło się juŜ chyba ze dwudziestu
chłopa — wszędzie węszyli i wszystko obmacywali — a pośród nich był tam równieŜ stary
Nat Parsons. Profesor zwijał się jak w ukropie, przygotowywał wszystko do odlotu, toteŜ
ludzie powoli zaczęli się stamtąd zabierać wychodząc kolejno z łodzi, a stary Nat na końcu.
Rzecz jasna, nie mogliśmy pozwolić, aby wyszedł p o n a s . Nie mogliśmy się nawet ruszyć
z miejsca, dopóki nie zlazł na dół, tak Ŝebyśmy to właśnie my byli tymi ostatnimi.
Ale Nat juŜ poszedł i była najwyŜsza pora, byśmy się i my stąd zabierali. Nagle
usłyszałem jakiś straszny krzyk i odwróciłem się: całe miasto lotem błyskawicy zapadało się
pod nami gdzieś w dół! śołądek podskoczył mi aŜ do gardła, tak się przestraszyłem. Jim
poszarzał na twarzy i nie mógł wydusić z siebie ani słowa. A Tomek w ogóle nic nie mówił,
lecz wyglądał na bardzo podnieconego. Miasto dalej spadało gdzieś w dół i w dół, i w dół,
choć mogło się wydawać, Ŝe my, jakby nigdy nic, wisimy sobie w powietrzu, i to zupełnie
nieruchomo. Domy robiły się coraz mniejsze, miasto jakoś dziwnie kurczyło się w sobie,
wciąŜ bardziej i bardziej; wszystkie wozy i ludzie wyglądali teraz jak mrówki i Ŝuki uwijające
się dokoła, ulice — jak nitki albo drobne szparki; a potem wszystko tak jakoś zlało się do
kupy i wtedy nie było juŜ Ŝadnego miasta, tylko jakby spora blizna na powierzchni ziemi, i
wydawało się, Ŝe moŜesz sięgnąć okiem na jakie tysiąc mil w dół i w górę rzeki, choć — ma
się chyba rozumieć — aŜ tak daleko to na pewno nie. Pomału ziemia stała się kulą, zwyczajną
kulą mętnego koloru, i cała była pocięta błyszczącymi wstąŜeczkami, które wiły się po niej
tam i sam; były to rzeki. Wdowa Douglas zawsze mi kładła do głowy, Ŝe ziemia jest jak kula,
tyle Ŝe ja tam nigdy nie brałem powaŜnie tych róŜnych jej przesądów i oczywiście mało mnie
to obchodziło, bo przecieŜ sam widziałem, Ŝe świat jest płaski jak talerz. Wychodziłem na
wzgórze, rozglądałem się wkoło i wtedy widziałem, jak jest. Bo uwaŜam, Ŝe najlepszy
sposób, aby się upewnić co do jakiejś sprawy, to pójść i sprawdzić samemu, a nie wierzyć w
coś tylko dlatego, Ŝe ktoś inny tak akurat mówi. Ale teraz musiałem przyznać, Ŝe wdowa
miała rację. To znaczy miała rację co do reszty świata, ale nie do tej jego części, gdzie leŜy
nasze miasteczko, bo ono leŜy płasko, zupełnie jak na talerzu, i niech mnie dunder świśnie,
jeśli kłamię!
Profesor przez cały ten czas siedział zupełnie cicho, tak jakby drzemał, lecz teraz nagle
wybuchnął i aŜ bluzgał jadem. A gadał mniej więcej tak:
— Głupcy! Mówili, Ŝe nie poleci i chcieli go sprawdzać, chcieli szpiegować i wydrzeć mi
mój sekret. Ale ja ich przechytrzyłem! Nikt nie zna tej tajemnicy, tylko ja jeden! Nikt nie wie,
jaka siła porusza ten statek, nikt poza mną! A jest to nowa siła, nowa siła tysiąckroć silniejsza
niŜ wszystkie inne na ziemi! Para to przy niej błahostka! Mówili, Ŝe nie zdołam polecieć do
Europy. Do Europy! Do kata! Energii na pokładzie wystarczy na pięć lat. a zapasów Ŝywności
na jakie trzy miesiące. Ale durnie! CóŜ oni mogą o tym wiedzieć? No tak, a mówili, Ŝe mój
statek to zwyczajny szmelc. Tam do licha, wytrzyma i pięćdziesiąt lat! I jeśli zechcę, mogę
sobie Ŝeglować po przestworzach całe Ŝycie, lecieć, dokąd tylko zapragnę, choć tamci się
naśmiewali i mówili, Ŝe nic z tego nie będzie. śe nie mogę sterować! Ano, zobaczymy. Pójdź
no tu, chłopcze. Przyciskaj te guziki tak, jak ci powiem.
Kazał Tomkowi sterować całym statkiem, tam i sam, w tę i z powrotem, i w bardzo
krótkim czasie wyuczył go tej sztuki, a Tomek później mówił, Ŝe to dziecinnie proste. Kazał
mu zniŜyć lot prawie do ziemi i prowadzić statek tuŜ nad preriami stanu Illinois, tak Ŝe moŜna
było sobie pogadać z farmerami, słyszeć całkiem wyraźnie, co oni wywrzaskują, a tymczasem
profesor zrzucał im ulotki, na których była mowa o balonie i o tym, Ŝe właśnie leci nim do
Europy. Tomek tak się w tym wszystkim wyćwiczył, Ŝe mógł teraz poprowadzić statek
wprost na pierwsze lepsze drzewo, o mało się z nim nie zderzyć i później, w ostatniej chwili,
skierować go do góry i przelecieć tuŜ nad jego wierzchołkiem. Tak, i jeszcze profesor pokazał
Tomkowi, jak się ląduje, a Tomek zrobił to pierwsza klasa, a jakŜe, i usadowił aparat na prerii
niczym na puchowej pierzynie. Ale kiedy chcieliśmy wyleźć, profesor się temu sprzeciwił:
„O, nie, co to, to nie!" — i balon wystrzelił znów w górę. To było straszne. Więc zacząłem go
błagać, a Jim teŜ, ale jego tylko to rozsierdziło; miotał się i miał jakiś taki dziki wyraz oczu,
Ŝ
e mnie przestraszył.
A potem znów się zajął swoimi kłopotami, biadolił i narzekał, jak to niegodziwie go
potraktowano, i w Ŝaden sposób nie mógł tego wszystkiego przeboleć, a juŜ szczególnie
gadania, Ŝe jego statek to szmelc. Ale on ma to w nosie, chociaŜby nie wiem ile gardłowali,
Ŝ
e balon jest zbyt skomplikowany i Ŝe bez przerwy będzie się psuć. Psuć! TeŜ coś! Równie
dobrze mogłoby się zepsuć słońce i ustać w swoim biegu!
Było z nim coraz gorzej; nigdy jeszcze nie widziałem kogoś, kto by aŜ tak się ciskał. AŜ
mi ciarki chodziły po grzbiecie, kiedy na niego patrzyłem, i Jimowi teŜ. W końcu zaczął
warczeć i wrzeszczeć, a potem zaklinać się na wszystko, Ŝe teraz świat, skoro tak podle go
potraktował, nigdy nie pozna jego sekretu. Powiedział, Ŝe obleci swym balonem całą kulę
ziemską, a zrobi to tylko po to, Ŝeby pokazać, na co w ogóle go stać, ale potem zatopi go w
morzu, a nas razem z nim. Do diaska, wpakowaliśmy się w niezgorszą kabałę, a tu jeszcze do
tego zapadła noc.
Dał nam coś do zjedzenia, kazał przejść na drugi koniec łodzi, a sam ułoŜył się na
pokrywie schowka, skąd mógł doglądać wszystkich urządzeń; wsunął pod głowę jakąś starą
bębenkową pukawkę i powiedział, Ŝe jeŜeli ktoś z nas będzie się wygłupiał i spróbuje
lądować, to go zastrzeli jak psa. Siedzieliśmy zbici w gromadkę i coś tam nawet
próbowaliśmy wymyślić, tyle Ŝe mówiliśmy niewiele, ledwie od czasu do czasu ktoś rzucił
jakieś słowo, kiedy juŜ było trzeba, bo jakby człowiek w ogóle nic nie mówił, to by chyba
pękł. Tacy byliśmy zmartwieni i wystraszeni. Noc upływała powoli i niewesoło. Lecieliśmy
dość nisko, a światło księŜyca sprawiało, Ŝe wszystko było jakieś takie miłe i łagodne; mijane
farmy wyglądały bardzo przytulnie i po domowemu; słyszeliśmy przeróŜne odgłosy z
gospodarstw i bardzośmy chcieli tam się wtedy znaleźć, lecz — do licha! —tylko
przemykaliśmy ponad nimi jak duchy, nie zostawiając nawet najmniejszego śladu.
JuŜ w nocy, kiedy to kaŜdy dźwięk wydaje się niestosowny, a w powietrzu czuć późną
porę, gdyŜ późna pora takŜe ma swój zapach — mogło być wtedy coś około drugiej —
Tomek powiedział, Ŝe tym razem profesor uciszył się juŜ na dobre, więc pewnie śpi, i Ŝe
byłoby lepiej...
— Co lepiej? — spytałem szeptem i zaczęło mnie aŜ mdlić, bo wiedziałem, co takiego
chodzi Tomkowi po głowie.
— Lepiej podkraść się tam, związać go i wylądować. A ja mu na to;
— O, nie, co to, to nie. I ani mi się waŜ, Tomaszu Sawyerze.
A Jim? CóŜ, Jim z trudem łapał powietrze, taki był zalękniony. Lecz w końcu powiedział:
— Och, nie, paniczu Tomku, nawet nie próbuj! Ledwie go tylko tkniesz, zrobi z nami
koniec! Tak zrobi, z całą pewnością! Za Ŝadne skarby świata do niego nie podejdę. Paniczu
Tomku, to zupełny wariat.
Tomek wyszeptał:
— Właśnie d l a t e g o musimy coś zrobić. Gdyby nie był wariatem, to za nic w świecie
bym się stąd nie ruszył; nie namówilibyście mnie, Ŝebym wysiadł, tym bardziej teraz, kiedy
się juŜ przyzwyczaiłem do balonu i do tego, Ŝe wiszę sobie nad ziemią. No ale tylko wtedy,
gdyby ten tutaj był zdrowy na umyśle. Bo to Ŝaden interes latać z takim, co ma nie po kolei w
głowie i na dodatek gada, Ŝe obleci cały świat dokoła, a później nas wszystkich potopi.
Dlatego mówię wam, musimy coś z tym zrobić, i to juŜ, zanim się obudzi, bo potem taka
okazja moŜe się więcej nie trafić. No, dalej!
Lecz na samą myśl o tym aŜ mróz przeszedł nam po kościach i chłodny dreszcz po
plecach, toteŜ powiedzieliśmy, Ŝe nie ruszymy się z miejsca. Więc Tomek postanowił pójść
sam i sprawdzić, czy nie da rady się dobrać do urządzeń sterowniczych i posadzić balon na
ziemi. Prosiliśmy go, zaklinali na wszystko, tyle Ŝe na nic się to nie zdało; opadł na podłogę i
cal po calu popełznął przed siebie, a my przyglądaliśmy się temu wstrzymując oddech. Gdy
dotarł na środek łodzi, zaczął się czołgać o wiele wolniej, a mnie się wydawało, Ŝe trwa to juŜ
całe lata. Ale w końcu zobaczyliśmy, Ŝe dotarł do głowy profesora, uniósł się odrobinę, po
czym przez dobrą chwilę wpatrywał mu się w twarz i nadsłuchiwał. A później znów ruszył
powoli w kierunku jego stóp, poniewaŜ tam właśnie były te wszystkie przyciski. No i cóŜ,
dobrnął bezpiecznie i akurat sięgał pewną ręką w kierunku guzika, ale potrącił coś, zrzucił i
narobił hałasu, więc zaraz padł plackiem na podłogę, i ani mru-mru. Profesor poruszył się i
zapytał: „Co tam?" — ale Ŝe siedzieliśmy jak myszy pod miotłą, zaczął tylko mamrotać coś i
szeptać, a przy tym kokosić się jak ktoś, kto budzi się ze snu. Zdawało mi się, Ŝe zaraz trupem
padnę, tak się tym martwiłem i takiego miałem pietra.
Ale wtedy nagle chmura przesłoniła księŜyc i niewiele brakowało, Ŝebym się rozbeczał z
radości. Bo księŜyc brnął w tę chmurę coraz głębiej i zrobiło się tak ciemno, Ŝe wcale juŜ nie
widzieliśmy Tomka. A później zaczęło kropić i słyszeliśmy, jak profesor uwija się przy
swoich linach i tych tam innych rzeczach, i psioczy na pogodę. I cały czas baliśmy się tylko,
Ŝ
e zaraz wpadnie na Tomka, a wtedy będzie po nas, jak amen w pacierzu. Tyle Ŝe Tomek
akurat do nas wracał i kiedy nagle poczułem jego ręce na kolanach, to aŜ mnie do reszty
zatkało, a serce skoczyło mi do gardła, bo po ciemku nic nie było widać i równie dobrze mógł
to być profesor. Ja myślałem Ŝe to właśnie on.
Do licha! Tak bardzo się ucieszyłem, Ŝe Tomek jest juŜ przy nas i byłem tak szczęśliwy,
jak tylko moŜe być szczęśliwy ktoś, komu przyszło Ŝeglować w powietrzu z wariatem. Po
ciemku nie dałoby się w Ŝaden sposób lądować, toteŜ miałem nadzieję, Ŝe deszcz nie ustanie,
bo bardzo się bałem, Ŝe Tomek z powrotem pójdzie majstrować tam, przy sterach, a wtedy
my znów będziemy się czuli okropnie nijako. No i stało się tak, jak chciałem. Przez całą
resztę nocy siąpiło i siąpiło — choć nie aŜ tak długo, jak by się mogło wydawać — za to o
ś
wicie przetarło się trochę i cały świat wyglądał tak jakoś szaro, spokojnie i miło; w ogóle
dobrze było znów zobaczyć pola, lasy, konie i bydło, które stało sobie i nad czymś tam
rozmyślało. A później wzeszło słońce, takie gorące, wspaniałe i wesołe, tyle Ŝe my, na
odwrót, czuliśmy się jacyś pogięci i zardzewiali, i nawet się nie obejrzeliśmy, jak zmorzył nas
sen.
ROZDZIAŁ III
Tomek wyjaśnia
Zasnęliśmy gdzieś koło czwartej, a zbudziliśmy się przed ósmą. Profesor siedział w
swoim kącie i wyglądał ponuro. Przyniósł nam jakieś śniadanie, ale powiedział, Ŝe nie wolno
nam się zbliŜać do kompasu na śródokręciu. Bo kompas był tak mniej więcej pośrodku łodzi.
No cóŜ, kiedy jesteś głodny niczym wilk, a w końcu sobie podjesz, wszystko zaczyna
wyglądać całkiem inaczej niŜ przedtem. Człowiek czuje się wtedy nie najpodlej, choćby
nawet leciał w jednym balonie z geniuszem. Więc zaczęliśmy rozmawiać.
Jedna rzecz nie dawała mi spokoju i w końcu zapytałem:
— Tomku, czy my aby przypadkiem nie lecimy na wschód?
— Tak.
— Jak szybko lecieliśmy?
— Hm, sam przecieŜ słyszałeś, co wygadywał profesor, kiedy wpadł w ten swój szał.
Mówił, Ŝe czasem robimy pięćdziesiąt mil na godzinę, czasami dziewięćdziesiąt albo i sto; Ŝe
przy dość silnym wietrze wyciągnie bez trudu nawet trzysta, a oprócz tego, Ŝe jeśli tylko
trzeba mu wiatru, takiego, co by jeszcze wiał w odpowiednią stronę, to wystarczy opuścić się
niŜej albo wzbić w górę i zawsze go jakoś znajdzie.
— Tak, tak właśnie myślałem. Profesor łgał jak z nut.
— A to niby dlaczego?
— Bo gdybyśmy lecieli tak szybko, powinniśmy juŜ minąć Illinois.
— Z pewnością.
— To czemu jeszcze go nie minęliśmy?
— A dlaczegóŜ to nie?
— Bo widzę to po kolorze. Lecimy akuratnie nad samym Illinois. Sam moŜesz się
przekonać, Ŝe Indiany pod nami jeszcze ani widu.
— Sam nie wiem, co się z tobą dzieje, Huck. Poznajesz to po k o l o r z e ?
— Tak, jasne, Ŝe poznaję.
— A cóŜ ma do tego kolor?
— Bardzo wiele. Stan Illinois jest zielony, za to Indiana róŜowa. A pokaŜ mi tam, w dole,
choć odrobinę koloru róŜowego. Co to, to nie, mój drogi, tam jest sama zieleń.
— Indiana ma być r ó Ŝ o w a ? Tam do diaska, a cóŜ to za nowa bzdura?
— śadna bzdura. Sam widziałem na mapie, jest właśnie róŜowiuteńka.
Nigdy chyba nie widzieliście osoby w równym stopniu zgorszonej i oburzonej jak
Tomek. Powiedział tylko:
— No właśnie, gdybym był takim tępym i zakutym łbem, jak ty, Hucku Finnie, to pewnie
bym nawet nie czekał i zaraz skoczył tam, w dół. On widział to na mapie! Ech, Huckelberry
Finnie, czyŜby ci przyszło do głowy, Ŝe stany, tak naprawdę, są tego samego koloru, jakim je
znaczą na mapie?
— Tomaszu Sawyerze! Więc po co jest mapa? Czy przypadkiem nie po to, aŜebyś się
nauczył, co jest, a czego nie ma?
— To chyba oczywiste!
— Więc niby jak byś miał się nauczyć, jeśli mapa kłamie? MoŜe mi to wytłumaczysz?
— Do kroćset, ty prostaku! Ona wcale nie kłamie!
— A więc nie kłamie, czyŜ tak?
— Nie, nie kłamie.
— Więc dobra; jeŜeli nie kłamie, to przecieŜ nie ma dwóch stanów, które by były
jednakowego koloru. I co ty na to, Tomku Sawyerze?
Widział, Ŝe mam go w garści i Jim teŜ to widział. I mówię wam, od razu poczułem się
wspaniale, bo Tomka niełatwo było zapędzić w kozi róg. ToteŜ Jim klepnął się dłonią w udo i
powiada:
— Tam do licha! To zmyślne, to dostatecznie zmyślne! Nie da rady, paniczu Tomku,
t y m r a z e m to cię dopadł, a niech mnie! — Znowu wyrŜnął się w udo i dalej ciągnął
swo
j
e:
-_ Do licha, ale to sobie zmyślnie wykoncypował!
Nigdy jeszcze w Ŝyciu nie czułem się tak cudownie, a jednak sam nie wiedziałem, Ŝe
mówię coś aŜ tak ogromnie waŜnego, dopóki mu tego do końca nie wyłuszczyłem. Człowiek
Ŝ
ył sobie ot, tak, jakby nigdy nic, i nawet się nie spodziewał, Ŝe coś takiego się stanie, bo
wcale o tym nie myślał, a tutaj nagle samo jakoś wyszło. No, tak, to było równie wielką
niespodzianką dla mnie, jak i dla tamtych dwóch. Bo to zupełnie tak samo, jak gdybyś
pogryzał sobie pajdę kukurydzianego chleba jakby nigdy nic i nagle trach, wyłamał ząb o
brylant. Z początku byś pomyślał, Ŝe to jakiś kamyk, dopóki byś go nie wyjął i nie otrzepał z
piasku, z okruszyn i w ogóle. A kiedy juŜ byś się przyjrzał, byłbyś wtedy zdziwiony i
zadowolony, o tak, nawet dumny. Ale gdyby tak spojrzeć prawdzie prosto w oczy, to jednak
wówczas człowiek nie miałby prawa aŜ do takiej dumy, jak wtedy, gdyby s p e c j a l n i e
poszukiwał diamentów. Przemyślcie to, a sami łatwo zauwaŜycie róŜnicę. Bo widzicie,
przypadek, to niezupełnie to samo, co ta sama rzecz, ale zrobiona świadomie. Bo właściwie
kaŜdy mógłby nadgryźć ten diament w chlebie, tyle Ŝe jednak musi to być ktoś, kto akurat
natrafił na o d p o w i e d n i ą pajdę. W tym będzie jego zasługa, no a w moim wypadku to ja
się tak właśnie zasłuŜyłem; do tego, jak sądzę mam prawo. I wcale mi nawet przez myśl nie
przeszło, Ŝe mógłbym się na coś takiego porwać i nie zastanawiałem się nad tym więcej niŜ
choćby wy w tej chwili. Nie, byłem po prostu tak spokojny, Ŝe trudno o większy spokój, a
jednak; całkiem niespodziewanie, samo mi jakoś wyszło. Często sobie rozmyślam o tym
całym zajściu, a tak wszyściutko pamiętam, jakby to było najwyŜej tydzień temu. I mam to
wszystko przed oczami: falujący krajobraz — lasy, pola, jeziora — ciągnący się przez całe
setki mil dokoła, miasta i wsie rozsiane gdzieś pod nami, to tu, to tam i w ogóle wszędzie;
profesor zamyślony nad mapą leŜącą na małym stoliczku i czapka Tomka łopocząca w linach
takielunku, gdzie powiesiliśmy ją, Ŝeby sobie przeschła. I jeszcze jedna rzecz: równo z nami
leciał ptak, oddalony najwyŜej o dziesięć stóp, i próbował nadąŜyć, tyle Ŝe cały czas
pozostawał w tyle, i pociąg, tam, w dole, który teŜ się jakby z nami ścigał, przemykał wśród
drzew i farm, przy czym wypuszczał długą, czarną smugę dymu, a od czasu do czasu mały
obłok bieli, i kiedy ten obłok zniknął, tak Ŝe nawet zdąŜyłeś juŜ o nim zapomnieć, dobiegał ci
jeszcze do uszu słabiutki gwizd parowozu. Zostawiliśmy w tyle i ptaka, i pociąg, o, tak,
d a l e k o w tyle, choć przyszło nam to bez wielkiej mitręgi.
Ale Tomek był wściekły; powiedział, Ŝe Jim i ja jesteśmy tylko parą głupich krzykaczy, a
później jeszcze dodał:
— Wyobraźcie sobie, Ŝe jest brązowe cielę i duŜy brązowy pies, a jakiś malarz chce
zrobić obrazek. I jaka wtedy będzie n a j w a Ŝ n i e j s z a r z e c z , którą ten malarz będzie
musiał zrobić? Musi je namalować tak, Ŝeby na pierwszy rzut oka moŜna było odróŜnić jedno
od drugiego, nie? To chyba jasne. Więc jak, chcielibyście, Ŝeby obydwa zamalował na
brązowo? Oczywiście, Ŝe nie. Jedno z nich machnie na niebiesko i wtedy juŜ moŜna się
będzie połapać. Tak samo jest z mapami. Dlatego kaŜdy stan robią w innym kolorze; nie po
to, Ŝeby cię nabrać, lecz właśnie po to, Ŝebyś się sam nie naciął.
Ale to jeszcze nie był Ŝaden dowód i Jim teŜ tak uwaŜał. Dlatego pokręcił głową i
powiedział:
— No, niby tak, paniczu Tomku, ale gdybyś wiedział, jakie to wierutne cymbały z tych
całych malarzy, to byś chyba nigdy nie stawiał ich za przykład. Powiem ci, to wtedy sam
zobaczysz. Kiedyś tam widziałem jednego, jak paćkał sobie na podwórku starego Hanka
Wilsona, a malował akurat tę starą dropiatą krowę, co to nie ma jednego rogu, wiesz, o którą
mi chodzi. No to go pytam, czemu ją niby maluje, a on, Ŝe jak juŜ zmaluje, co trzeba, to ten
obrazek wart będzie sto dolarów. Paniczu, przecie on mógłby dostać Ŝywą krowę za
piętnaście, więc p o w i e d z i a ł e m mu to. No i co, proszę was, czy mi uwierzycie?
Pokręcił tylko głową i dalej paćkał swoje. Na Boga, paniczu Tomku, o n i przecieŜ nie mają
zielonego pojęcia.
Tomek rozsierdził się na dobre. ZauwaŜyłem juŜ, Ŝe ludzie prawie zawsze się wściekają,
jeŜeli dobrze im przysolić w jakiejś dyspucie. Powiedział nam, Ŝebyśmy przestali gadać, to
moŜe lepiej zrobi nam to na umysł. Potem gdzieś, hen, tam w dole, dojrzał miejski zegar,
więc wziął lunetę, przyjrzał mu się dobrze, a później zerknął na swoją kieszonkową cebulę,
potem znowu na zegar i znów na cebulę, i orzekł:
— Bardzo dziwne! Tamten zegar spieszy prawie o godzinę.
Trzymał więc swój zegarek w pogotowiu. Zobaczył jeszcze jakiś inny zegar, ale ten takŜe
spieszył o godzinę. To go zastanowiło.
— Diabelnie dziwna sprawa! — powiada. — Nic a nic z tego nie rozumiem.
Wtedy znów wziął lunetę i zaczął wypatrywać jeszcze innego zegara, ale ten, oczywiście,
teŜ spieszył tak samo. Wówczas oczy o mało nie wyszły mu na wierzch, zaczął tak jakby
trochę posapywać i w końcu powiedział:
— Do krrroćset! To przecieŜ sprawka d ł u g o ś c i ! A wtedy ja, trochę juŜ wystraszony:
— Ale właściwie co takiego się stało?
— A to, Ŝe ten stary strzęp dmuchanego pęcherza przemknął jak strzała nad całym
Illinois, Indianą i Ohio, a teraz mija wschodni kraniec Pensylwanii albo Nowego Jorku, albo
sam juŜ nie wiem.
— Tomaszu Sawyerze, nie mówisz chyba powaŜnie!
— Tak, zupełnie powaŜnie, i w dodatku to wszystko jest pewne na mur. Odkąd
opuściliśmy St. Louis wczoraj po południu, zdąŜyliśmy przelecieć jakieś piętnaście stopni
długości geograficznej i wszystkie tamte zegary są w jak największym p o r z ą d k u .
Przelecieliśmy blisko osiemset mil.
Nie bardzo mu wierzyłem, ale mimo to zimne struŜki potu zaczęły mi ciec po plecach. Z
własnego doświadczenia wiedziałem, Ŝe tratwą, w dół Missisipi, zabrałoby nam to blisko dwa
tygodnie.
Jim rozwaŜał to wszystko w milczeniu. Lecz później powiedział:
— Paniczu Tomku, czy nie mówiłeś nam, Ŝe te tam wszystkie zegary są jak najbardziej w
porządku?
— Tak, są w porządku.
— No, a czy twój zegarek teŜ jest całkiem w porządku?
— W porządku, gdy szło o St. Louis, ale tutaj jest o godzinę do tyłu.
— Paniczu, więc chcesz powiedzieć, Ŝe czas nie bywa wszędzie t a k i s a m ?
— Nie, taki sam wszędzie nie jest, i to wcale a wcale. Jim wyglądał na bardzo
zgnębionego. I powiada:
— Bardzo mi przykro, kiedy słyszę, Ŝe to mówisz, paniczu Tomku. Do tego mi bardzo
wstyd, bo przecieŜ wiem, jak byłeś wychowany. Tak, tak, mój drogi, twojej ciotce Polly serce
by pękło z Ŝalu, gdyby słyszała, co tu wygadujesz.
Tomek był zaskoczony. Zmierzył Jima wzrokiem od góry do dołu, nad czymś
pomedytował, lecz nic mu nie powiedział, a Jim ciągnął swoje:
— Paniczu Tomku, a kto sprowadził ludzi hen, aŜ do St. Louis? Sam Pan Nasz to uczynił.
No, a kto ich osiedlił tu, gdzie teraz jesteśmy? TakŜe Pan. Czy nie są zatem wszyscy Jego
dziećmi? Pewnie, Ŝe są. Więc jak? Czy wobec tego mógłby ich s k r y m i n o w a ć ?
— Skryminować! Jak Ŝyję, nie słyszałem takiej głupoty. AleŜ skąd, nie ma w tym ani
krzty dyskryminacji. A jeśli stworzył ciebie i jeszcze paru innych jako czarnych, nas zaś
uczynił białymi, to jak byś to chciał nazwać?
Jim pojął, w czym rzecz. I aŜ go zatkało. Nie wiedział, co odpowiedzieć. A Tomek
ciągnął dalej:
— Widzisz. On, jeśli zechce, moŜe dyskryminować do woli, tyle Ŝe w tym wypadku to
nie On, tylko ludzie. Bóg stworzył dzień i noc, ale nie stwarzał godzin i nie rozkładał ich w
Ŝ
aden sposób ^po świecie. To zrobił dopiero człowiek.
— Więc jakŜe to tak, paniczu? To zrobił człowiek?
— Z całą pewnością.
— A kto mu powiedział, Ŝe moŜna?
— Nikt. Nigdy o to nie pytał.
Jim dumał przez dłuŜszą chwilę i wreszcie powiedział:
— Do licha. Nic z tego nie łapię. Ja bym się tam na to nie porwał. Ale są róŜni tacy,
którzy przed niczym Ŝadnego respektu nie czują. Pchają się, byle naprzód, i wcale się nie
trapią o to, co będzie później. A więc, paniczu Tomku, ta godzina do tyłu to tak wszędzie i
zawsze?
— Godzina? Ale skąd! Cztery minuty róŜnicy na kaŜdy stopień długości, to pewne.
Piętnaście stopni — to godzina, trzydzieści — dwie i tak dalej. Kiedy we wtorek w Anglii jest
pierwsza w nocy, to w Nowym Jorku jest ósma wieczorem, i to poprzedniego dnia.
Jim odsunął się trochę wzdłuŜ pokrywy schowka i widać było, Ŝe jest uraŜony. Kręcił
głową i coś tam mamrotał; pod-pełzłem więc w jego stronę i klepnąłem go parę razy po
kolanie, Ŝeby się udobruchał. A kiedy najgorsze juŜ mu przeszło, powiedział:
— I Ŝe to akurat panicz Tomek wygaduje takie rzeczy! Wtorek tu, a poniedziałek gdzie
indziej, zamiast jednego i tego samego dnia! Huck, tu, gdzie jesteśmy, w górze, nie ma
miejsca na Ŝarty. Dwa dni w jednym, do kupy! Jakim to niby cudem pomieścisz dwa dni w
jednym? PrzecieŜ nie moŜna zmieścić dwóch godzin w jednej, no nie? Ani upchać aŜ dwóch
czarnuchów w jedną czarną skórę. Ani wlać dwóch galonów whisky w jednogalonowy
dzbanek. Dobrze mówię, prawda? Nie, bracie, bo ten dzbanek rozleciałby się w drzazgi. I
nawet nie ma o czym gadać, nie wierzę. No bo sam popatrz, Huck, przypuśćmy, Ŝe w ten
wtorek to akurat był Nowy Rok. I co wtedy? Chyba mi nie powiesz, Ŝe w jednym miejscu
moŜe być akurat ten rok, jaki jest, a w innym jeszcze zeszły, zamiast Ŝeby wszyściutko
zgadzało się co do minuty? Toć to zwyczajne bzdury! A ja tego nie zniosę; nie zniosę, Ŝeby
mi ktoś mełł o tym ozorem.
Zaczął drŜeć i aŜ zszarzał na twarzy, a Tomek powiedział:
— Co się z n ó w z wami dzieje? O co wam chodzi?
Jim ledwie był w stanie mówić, ale wyjąkał:
— Paniczu Tomku, a więc ty nie Ŝartujesz i t a k jest naprawdę?
— Nie, to nie Ŝarty i tak jest naprawdę. Jim znowu zadygotał i powiada:
— Wobec tego ten właśnie poniedziałek mógłby być akurat dniem ostatnim i wtedy w
Anglii nie byłoby Sądnego Dnia i zmarli by nie powstali z grobów. O, nie, paniczu Tomku,
nie moŜemy tam jechać. Błagam, kaŜ mu zawrócić, chcę być tam, gdzie...
I wtedy nagle coś zobaczyliśmy, coś, co aŜ kazało nam podskoczyć w górę i zapomnieć o
wszystkim. Zaczęliśmy się przyglądać. A Tomek powiedział:
— Czy to aby przypadkiem nie... — wstrzymał na chwilę oddech i później dokończył. —
Tak, to jasne jak słońce! To przecieŜ o c e a n !
Wtedy nam z Jimem równieŜ zaparło dech w piersi. Staliśmy jak skamieniali, ale za to
szczęśliwi, bo Ŝaden z nas nigdy przedtem nie widział oceanu, ba, nawet się nie spodziewał,
Ŝ
e go kiedyś zobaczy. Tomek cały czas szeptał:
— Ocean Atlantycki... Atlantyk. Tam do kata, czyŜ to nie brzmi wspaniale? To właśnie
on we własnej osobie... a m y go oglądamy! Do licha, to zbyt wspaniałe, Ŝeby w to
uwierzyć!
I wtedy ujrzeliśmy chmurę czarnego dymu, a kiedy nadlecieliśmy bliŜej, wówczas się
okazało, Ŝe to miasto, ogromne, prawdziwy kolos, z gęstą obwódką statków u jednego skraju.
Zaczęliśmy się wtedy zastanawiać, czy to aby przypadkiem nie Nowy Jork, kłócić się i
wydzierać, i nim się połapaliśmy, to miasto przepłynęło gdzieś tam w dole pod nami i
pozostało w tyle, a my lecieliśmy teraz nad samym oceanem, gnaliśmy niczym cyklon. No i
wtedy dopiero jakoś ocknęliśmy się do reszty. Słowo wam daję!
Popędziliśmy na rufę i uderzyliśmy w wielki lament; zaczęliśmy błagać profesora, Ŝeby
zawrócił i Ŝeby nas wysadził, ale on porwał tylko swój wielki pistolet i kazał wracać na
miejsce. ToteŜ wróciliśmy, ale Ŝaden z nas nigdy jeszcze nie czuł się tak podle.
JuŜ prawie wcale nie było widać lądu, tylko małe pasemko, cieniuchne jak wąŜ, gdzieś
tam, na skraju wody, a za to w dole rozpościerał się tylko ocean; ocean, tak, ocean, całe
miliony mil, dyszący, rozhukany, rozhuśtany sam w sobie; na grzbietach jego fal
rozpryskiwała się piana, a pośród niej pływało ledwie parę statków, kołyszących się,
pokładających to na jeden, to znów na drugi bok, zanurzających w toni wpierw dziób, a
później rufę. Lecz potem nie było juŜ nawet tych statków i mieliśmy dla siebie calutkie
ogromne niebo i cały ocean. I było to najprzestronniejsze miejsce, jakie w Ŝyciu widziałem, a
przy tym najbardziej opuszczone.
ROZDZIAŁ IV
Burza
Ale stawało się jeszcze bardziej samotne i opuszczone. Tam, w górze, widzieliśmy
jedynie wielkie niebo, puste i strasznie głębokie, a w dole, na oceanie, nic tylko fale i fale.
Dookoła nas był tylko przeogromny krąg, ta linia, gdzie niebo styka się z wodą, krąg
niesamowicie wprost wielki, a my — w samym jego środku, dokładnie, jakby kto odmierzył.
Pędziliśmy przed siebie niby wiatr po prerii, choć to i tak nie miało znaczenia, bo wydawało
się ciągle, Ŝe w Ŝaden sposób nie uda nam się wyrwać z tego środka. Jakoś nie zauwaŜyłem,
Ŝ
ebyśmy choć o cal zbliŜyli się do krawędzi koła. Człowieka aŜ dreszcz przechodził, takie to
wszystko było niezwykłe i niepojęte.
No, ale w sumie było tak upiornie spokojnie, Ŝe w końcu zaczęliśmy rozmawiać ze sobą
szeptem, bo czuliśmy się coraz bardziej niepewni i samotni. W końcu jednak i tego nam się /
odechciało, rozmowa całkiem przygasła i tylko kaŜdy z nas siedział i „maglował sobie
mózgownicę", jak powiada Jim, przez dłuŜszy czas nie odzywając się słowem.
Profesor nie poruszył się ani razu, dopóki słońce nie stanęło wprost nad naszymi
głowami, a wtedy wstał i przyłoŜył sobie do oka jakiś trójkąt. Tomek powiedział, Ŝe to
sekstans i Ŝe profesor namierza właśnie słońce, Ŝeby się dowiedzieć, w którym miejscu jest
teraz balon. A później coś tam liczył, coś posprawdzał w ksiąŜce, no i znów go poniosło.
Wygadywał przeróŜne zwariowane rzeczy, jak na przykład to, Ŝe ąŜ do jutra, do wczesnego
popołudnia, zdoła utrzymać ten stumilowy krok i wtedy wyląduje dokładnie w Londynie.
Powiedzieliśmy mu, Ŝe bardzo mu będziemy za to wdzięczni.
Właśnie odwrócił się od nas, lecz — ledwie to usłyszał — znowu zmierzył nas długim,
straszliwie ponurym spojrzeniem, jednym z najbardziej złośliwych i podejrzanych spojrzeń,
jakie w Ŝyciu zdarzyło mi się napotkać. I powiedział:
— Chcecie mnie zostawić. Nawet nie próbujcie zaprzeczać.
Nie wiedzieliśmy, co mu odpowiedzieć, toteŜ nie puściliśmy juŜ więcej pary z gęby.
Odszedł na rufę i usiadł, ale wydaje mi się, Ŝe to podejrzenie jakoś nie chciało wywietrzeć
mu z głowy. Co chwila przygadywał coś na tęn temat i czekał, co odpowiemy, ale my ani
mru, mru. Robiło się coraz to bardziej samotnie i myślałem, Ŝe juŜ chyba tego nie
wytrzymam. A zrobiło się jeszcze gorzej, kiedy zaczęło się ściemniać. Tomek uszczypnął
mnie nagle i wyszeptał:
— Popatrz no tylko!
Rzuciłem okiem na rufę i spostrzegłem, Ŝe profesor pociąga sobie z butelki. Nie powiem,
Ŝ
eby mi się to spodobało. Po chwili golnął znowu, a za jakiś czas zaczął podśpiewywać. Było
juŜ teraz całkiem ciemno i pochmurno, zbierało się na burzę. On śpiewał przez cały czas,
coraz to bardziej po wariacku, a tu tymczasem rozległy się pierwsze grzmoty, do tego wiatr
zaczął gwizdać i pojękiwać wśród lin. Dość powiedzieć, Ŝe było przeokropnie. Nastały takie
ciemności, Ŝe straciliśmy z oczu profesora i bardzo Ŝałowaliśmy, Ŝe na dobitkę wcale go nie
słyszymy, ale cóŜ było począć. Bo dziwnie jakoś ucichł i nie minęło nawet dziesięć minut, a
juŜ zaczęliśmy go podejrzewać o to i owo; zapragnęliśmy nagle, Ŝeby znów zaczął hałasować
jak przedtem, Ŝebyśmy mogli wiedzieć, gdzie akurat jest. Niebawem przecięła niebo
błyskawica i wtedy zobaczyliśmy, Ŝe profesor dźwiga się na nogi; ale nie dał rady, zatoczył
się i upadł. Usłyszeliśmy, jak się wydziera w ciemności:
— Nie chcą jechać do Anglii? W porząsiu, zmienię kurs. Chcą mnie opuścić? A wiem, Ŝe
chcą. Świetnie, niech mnie opuszczą, byle j u Ŝ !
Mało nie padłem trupem, kiedy to powiedział. Zaraz potem znowu się uspokoił i siedział
całkiem cicho, i to tak długo, Ŝe juŜ nie mogłem tego znieść; myślałem, Ŝe chyba nigdy nie
doczekam się na nową błyskawicę. Ale w końcu oświetlił nas ten błogosławiony blask i oto
zobaczyłem profesora: pełzł na czworakach i był od nas nie dalej niŜ o jakie cztery stopy. O
BoŜe, aleŜ on miał ślepia! Rzucił się nagle na Tomka i wrzasnął: „HOP za burtę". I zaraz na
nowo zupełnie pociemniało i nie dojrzałem, czy go dopadł, czy nie, bo Tomek siedział cicho i
nawet nie pisnął.
Potem znów było to straszne i długie czekanie, a później nowy błysk i wtedy
spostrzegłem, Ŝe głowa Tomka kryje się gdzieś za burtą i znika. Stał na sznurowej drabince,
która dyndała na wietrze zwisając z okręŜnicy. Profesor wrzasnął i skoczył ku niemu, ale
dokładnie w tej samej chwili znów się zrobiło ciemno. Jim jęknął: — Biedny panicz Tomek!
JuŜ po nim! — i rzucił się na profesora, tyle Ŝe profesora tam nie było.
Później rozległo się kilka potwornych wrzasków, po nich jeszcze jeden, juŜ nie taki
głośny, a potem jeszcze, gdzieś tam daleko w dole, juŜ zupełnie słaby, i zaraz teŜ usłyszałem,
jak Jim powtórzył głośno: — Biedny panicz Tomek!
I wtedy zapadła taka przeokropna cisza i myślę, Ŝe zdąŜyłbym chyba policzyć do czterech
tysięcy, nim się znowu błysnęło. A kiedy się juŜ błysnęło, zobaczyłem Jima; dłonie wsparł na
pokrywie schowka, ukrył w nich twarz i płakał. Zanim zdołałem wychylić się przez burtę,
znów się zrobiło ciemno i nawet się z tego ucieszyłem, bo nie chciałem nic widzieć. Ale gdy
następna błyskawica oświetliła wszystko, spojrzałem w dół i zobaczyłem, Ŝe ktoś huśta się
tam na wietrze uczepiony drabinki. I to był Tomek!
— Właź! — krzyknąłem. — Właź tu, Tomku! Jego głos był taki słaby, a wiatr wył tak
straszliwie, Ŝe
nie mogłem zrozumieć, co mówi, a wydawało mi się, Ŝe pyta, czy profesor jest tam, na
górze. Zawołałem:
— Nie, jest tam na dole, w oceanie! Właź! Czy trzeba ci w czymś pomóc?
Rzecz jasna, wszystko to działo się w ciemnościach.
— Huck, do kogo się tak wydzierasz?
— Wołam do Tomka.
— Och, Huck, to bardzo miło z twojej strony, ale przecieŜ wiesz, Ŝe biedny panicz
Tomek...
I nagle Jim wydał mroŜący krew w Ŝyłach okrzyk, odrzucił w tył głowę i ręce, i wrzasnął
jeszcze raz, bo w tejŜe chwili rozbłysło jaskrawe światło, a on podniósł głowę w sam raz, by
ujrzeć twarz Tomka, bladą niczym papier, która pojawiła się nad okręŜnicą i spojrzała mu
prościuteńko w oczy. Bo widzicie, pomyślał, Ŝe to pewnie duch Tomka.
Tomek wspiął się na pokład, a kiedy Jim się przekonał, Ŝe to tylko o n we własnej osobie,
a nie jego duch, ściskał go ile siły, nazywał wszystkimi czułymi słowami i zachowywał się
tak, jakby do reszty zbzikował. Tak bardzo się ucieszył. Więc ja powiadam:
— Na co czekałeś, Tomku? Czemu od razu nie wlazłeś?
— Nie śmiałem, Huck. Wiedziałem, Ŝe ktoś wypadł, leciał tuŜ koło mnie, ale w
ciemności nie dojrzałem kto. To mogłeś być przecieŜ ty, to mógł być Jim.
Taki juŜ był ten Tomek. Zawsze roztropny. Nie wszedł na górę, póki się nie dowiedział,
gdzie teŜ podziewa się profesor.
Burza szalała wtedy z całą mocą i aŜ strach było słuchać tego huku piorunów, patrzeć, jak
błyskawice przeszywają powietrze i jarzą się blaskiem, czuć, Ŝe wiatr wyje i jęczy w
takielunku, a deszcz ciurkiem leje się z nieba. W jednej chwili nie mogłeś dojrzeć w mroku
własnej ręki, ale juŜ w następnej — dało się policzyć wszystkie nitki w rękawie i objąć
wzrokiem pustynię fal rwących się wzwyŜ i spadających w dół, dojrzeć ją jakby poprzez
welon deszczu. Taka burza to coś najśliczniejszego, co tylko moŜe być, ale nie jest zbyt
morowo Ŝeglować wtedy po niebie, czuć się tak zagubionym, przemokłym i samotnym i
wiedzieć, Ŝe przed chwilą umarł ktoś znajomy.
Siedzieliśmy skuleni na dziobie i rozprawialiśmy cicho o biednym profesorze; wszystkim
nam było go Ŝal i współczuliśmy mu, Ŝe cały świat tylko się z niego natrząsał i tak go źle
traktował, podczas gdy on robił, co mógł, najlepiej, jak potrafił, a nie miał przyjaciela czy
innej duszy, co by doń jakoś przemówiła, powstrzymała od zaprzątania sobie głowy
bredniami, od których w końcu wziął i zwariował. Po drugiej stronie łodzi było mnóstwo
odzieŜy, koców i innych rzeczy, ale my woleliśmy juŜ raczej znosić taki deszcz, niŜ w tym
wszystkim się grzebać.
ROZDZIAŁ V
Ląd
Próbowaliśmy ułoŜyć jakiś plan, ale teŜ Ŝadną miarą nie mogliśmy dojść do zgody. Jim i
ja byliśmy za tym, Ŝe trzeba zawrócić i lecieć do domu, lecz Tomek uwaŜał, Ŝe nim się
rozwidni na tyle, Ŝebyśmy mogli obserwować drogę, zbliŜymy się juŜ tak bardzo do Anglii,
Ŝ
e poręczniej nam będzie dolecieć tam na dobre, a potem wrócić statkiem i móc się
pochwalić, czegośmy to dokonali.
Koło północy burza ucichła; wyjrzał księŜyc i oświetlił fale oceanu, a my poczuliśmy się
jakoś błogo i sennie, toteŜ wyciągnęliśmy się na pokrywach schowków i usnęliśmy, budząc
się dopiero o wschodzie słońca. Morze migotało jak przygarść diamentów, zrobiła się piękna
pogoda, toteŜ nasze ubrania wkrótce znów były suche.
Poszliśmy na rufę, Ŝeby poszukać czegoś na śniadanie, i pierwsza rzecz, jak rzuciła nam
się w oczy, to takie blade światełko palące się w kompasie pod daszkiem. Wtedy Tomek
zaczął się niepokoić. I powiedział:
— Czy wiecie, co to znaczy? To całkiem proste. To znaczy, Ŝe ktoś z nas musi stanąć na
wachcie i sterować całym interesem, zupełnie tak samo, jakby sterował statkiem. Bo inaczej
będziemy się błąkać tam i sam i zalecimy, gdzie nas poniesie wiatr.
— No dobra — powiadam — to co w ogóle robił balon od chwili tego... jak mu tam...
wypadku?
— A błąkał się samopas — odpowiedział mi Tomek, jakby cokolwiek zmartwiony. —
Błąkał się, to pewne. Leci teraz z wiatrem na wschód lub zachód. A my nawet nie wiemy, jak
długo to juŜ trwa.
Tak więc wziął i nakierował balon na wschód i powiedział, Ŝe będziemy lecieć w tym
właśnie kierunku, dopóki nie wtrząchniemy śniadania. Profesor zgromadził tu wszystko, o
czym tylko moŜna było zamarzyć, lepiej juŜ chyba nie mógł. Nie było wprawdzie mleka do
kawy, ale za to była woda i wszystko inne, co tylko kto zechciał, i piecyk na węgiel drzewny
wraz ze wszystkimi potrzebnymi przyborami, a oprócz tego fajki, cygara, zapałki, wino i
jeszcze jakieś inne przeróŜne trunki — tyle Ŝe to nas specjalnie nie interesowało; były teŜ
ksiąŜki, mapy, wykresy i akordeon, futra i koce i cała masa takich tam rupieci, jak mosięŜne
paciorki i inne świecidełka, o których Tomek powiedział, Ŝe wskazują niechybnie, iŜ profesor
zamierzał takŜe odwiedzić dzikusów. Były równieŜ pieniądze. O, tak, profesor zaopatrzył się
całkiem nielicho.
Po śniadaniu Tomek pokazał Jimowi i mnie, jak się kieruje balonem, i przydzielił nam
wszystkim czterogodzinne wachty; podzielił czas na spanie i czuwanie, toteŜ kiedy juŜ sam
odsłuŜył swoje, musiałem go zluzować, podczas gdy on wyjął papiery i pióro profesora, Ŝeby
napisać list do domu, do swojej ciotki Polly, gdzie opisał jej wszystko, co nam się przytrafiło,
a u góry, przy dacie, dodał jeszcze: Nieboskłon. W drodze do Anglii. ZłoŜył arkusz we
czworo, solidnie opieczętował go czerwonym lakiem, zaadresował jak trzeba, a nad adresem
dopisał wielkimi literami: Od Tomasza Sawyera, Aronałty. I jeszcze powiedział, Ŝe stary Nat
Parsons, poczmistrz, to dopiero będzie rwał włosy z głowy, kiedy ten cały pasztet tam do
niego dotrze. Więc ja mu na to:
— Tomaszu Sawyerze, to przecieŜ nie Ŝaden nieboskłon, a zwyczajny balon.
— Dobra, ale kto mówi, Ŝe to nieboskłon, mądralo?
— Tak w kaŜdym razie napisałeś w tym liście.
— No i co? To przecieŜ jeszcze nie znaczy, Ŝe balon jest nieboskłonem.
— Ech, bo ja myślałem, Ŝe to właśnie to. No, dobra, a więc co to takiego ten nieboskłon?
Widziałem, Ŝe na dobrą chwilę go zatkało. Łamał sobie głowę coś tam rozwaŜał, ale
niczego jakoś nie wymyślił. Musiał więc się przyznać:
— Nie wiem i nikt tego nie wie. To tylko takie słowo i to całkiem nieliche. Niewiele jest
chyba słów lepszych od tego. A prawdę mówiąc nie sądzę, czy znajdzie się choć jedno.
— Tam do licha! — powiadam. — Ale co o n o znaczy? — Bo o to mi przede wszystkim
szło.
— PrzecieŜ ci mówię, Ŝe nie wiem. To słowo, którego się uŜywa do... no, cóŜ, tylko tak,
dla ozdoby. Nie przyszywa się chyba Ŝabotu do koszuli, Ŝeby w niej było cieplej. Co, moŜe
nie mam racji?
— Jasne, Ŝe tak.
— Ale się go przyszywa, nie?
— No, owszem.
— Więc wszystko gra; ten list, który napisałem, to jakby, coś w rodzaju koszuli, a
nieboskłon jest w nim czymś na kształt Ŝabotu.
Byłem pewny, Ŝe to poruszy Jima i tak teŜ się stało.
— Ale, paniczu Tomku, to wszystko nie ma sensu, a co więcej, takie gadanie to grzech.
Wiesz chyba, Ŝe list to przecieŜ nie koszula i nie ma przy nim Ŝadnych tych tam Ŝabo-
tów. Bo i jak znaleźć sposób, Ŝeby je tam przyszyć? Choćbyś to nawet zrobił, to i tak by
odpadły.
— Ech, przymknij się juŜ lepiej i poczekaj trochę, aŜ będzie mowa o czymś, o czym
miałbyś choć blade pojęcie.
— AleŜ, paniczu Tomku, nie chcesz powiedzieć, Ŝe ja nie mam bladego pojęcia o
koszulach, bo przecieŜ, Bóg mi świadkiem, robiłem zawsze w domu całe pranie, odkąd
tylko...
— PrzecieŜ ci mówię, Ŝe to wszystko nie ma nic wspólnego z Ŝadnymi koszulami.
Chodziło mi tylko o to...
— Ale, paniczu Tomku, sam mówiłeś, Ŝe ten cały list...
— Ja przy tobie zwariuję! UŜyłem tego tylko jako metafory.
To nowe słowo na chwilę nas zamurowało. A potem Jim — dość nieśmiało, bo widział,
Ŝ
e Tomek jest juŜ mocno rozeźlony — odwaŜył się zapytać:
— Paniczu Tomku, a co to znów takiego, ta metafora?
— Metafora to... hm, jak by tu... Metafora to jakby taka ilustracja. — Zobaczył, Ŝe nic
nam to nie mówi, toteŜ próbował dalej. — Kiedy na przykład mówię, Ŝe ptak się kwapi do
ptaka, gdy pierza maść jednaka, to chcę przez to metaforycznie powiedzieć...
— Ale, paniczu Tomku, one przecieŜ nijak do siebie nie ciągną. O, rety, pewnie, Ŝe nie!
Nie ma piór bardziej podobnych niŜ u kosa i kruka, ale choćbyś nie wiem jak próbował je
przyłapać razem, to...
— A dajŜe mi wreszcie spokój! Nawet najprostsza rzecz nie dotrze do twojej zakutej
pały! PrzestańŜe mnie juŜ męczyć!
Jimowi to wystarczyło i całkiem przestał się odzywać. Był z siebie okropnie dumny, Ŝe w
końcu udało mu się przyskrzynić na czymś Tomka. Bo ledwie tylko Tomek zaczął o tych
ptakach, to juŜ wiedziałem, Ŝe przepadł, poniewaŜ Jim więcej wiedział na ten temat niŜ my
dwaj razem wzięci. Bo widzicie, utłukł ich całe setki, a to teŜ jakiś sposób, Ŝeby się o nich
czegoś tam dowiedzieć. Tak właśnie robią wszyscy ci, co piszą całe ksiąŜki o ptakach; tak
bardzo je kochają, Ŝe nie dojedzą, nie dośpią, nie cofną się przed Ŝadnym kłopotem, byle
tylko wyszukać jakiegoś nowego ptaka i ukatrupić go. Tacy ludzie nazywają się ornitologiści
i ja sam mógłbym chyba zostać takim ornitologistą, bo zawsze kochałem ptaki i przeróŜne
inne stworzenia. Chciałem się nawet na coś takiego wykierować i zacząłem się uczyć, aŜ raz
zobaczyłem jak jakiś taki ptaszek przysiadł sobie na gałęzi wysokiego drzewa, odchylił łebek
do tyłu, rozwarł dziobek i zaczął wyśpiewywać, tyle Ŝe zanim zdąŜyłem się dobrze
zastanowić, a juŜ sam palec pociągnął mi za spust i ptaszek przestał śpiewać, spadł prosto na
dół, bezwładny jak gałganek. A kiedy podbiegłem i podniosłem go, juŜ nie Ŝył, choć czułem,
Ŝ
e ciałko miał jeszcze ciepłe, i główka majtała mu w tę i we w tę, zupełnie jakby miał
skręcony kark; oczka zasnuła mu juŜ cieniuchna biała błonka, a z boku wypłynęła mała
kropelka krwi... I wtedy — tam do licha! — niczego więcej ponad to nie widziałem, bo oczy
miałem pełne łez, i juŜ od tamtej pory nigdy więcej nie zamordowałem Ŝadnego Ŝywego
stworzenia, które mi przecieŜ w niczym nie zawadza, i więcej nie zamorduję.
Tylko Ŝe byłem trochę przygnębiony tym całym nieboskłonem. Bo przecieŜ chciałem się
czegoś dowiedzieć. ToteŜ znowu zacząłem gadać coś na ten temat, a wtedy Tomek wyjaśnił
nam całą rzecz najlepiej, jak potrafił. Powiedział, Ŝe jeśli na ten przykład ktoś wygłosi wielką
mowę, w gazetach później pisze, Ŝe rozgłośne wiwaty wstrząsnęły wprost nieboskłonem.
Powiedział jeszcze, Ŝe gazety zawsze w ten sposób piszą, tyle Ŝe Ŝadna z nich jeszcze nie
wytłumaczyła, co to takiego jest, więc on sam tak sobie wykoncypował, Ŝe to po prostu musi
być coś w górze i pod gołym niebem. No cóŜ, to zabrzmiało dosyć rozsądnie, a więc uznałem,
Ŝ
e to mi wystarczy i powiedziałem mu o tym. Tomek bardzo się ucieszył, znowu odzyskał
dobry humor i oświadczył:
— No dobra, wszystko w porządku. Co było, to było. Ja sam za bardzo nie wiem, jak to
jest z tym nieboskłonem, lecz nie zapominajcie, Ŝe jak tylko wylądujemy w Londynie, to
rozgłośne wiwaty tak czy siak wprost nim wstrząsną.
Powiedział, Ŝe aronałta to ktoś, kto Ŝegluje w balonie i Ŝe bez porównania lepiej być
Tomkiem Sawyerem Aronałta niŜ Tomkiem Sawyerem PodróŜnikiem i Ŝe jeśli nam wszystko
dobrze pójdzie, to będzie o nas głośno na całym świecie, toteŜ ani mu teraz w głowie być
zwykłym podróŜnikiem.
Pod wieczór przygotowaliśmy wszystko do lądowania i humory nam się poprawiły, a do
tego byliśmy z siebie dumni jak nie wiem co i przez cały czas patrzyliśmy tylko przez lunetę,
co najmniej jak jaki Kolumb odkrywający właśnie Amerykę. Ale nie widzieliśmy nic poza
oceanem. Minęło popołudnie, słońce zaszło, a tu nie widać Ŝadnego lądu. Zastanawialiśmy
się, co teŜ mogło się stać, ale mieliśmy nadzieję, Ŝe wszystko się dobrze ułoŜy i nadal
Ŝ
eglowaliśmy na wschód, tyle Ŝe podnieśliśmy się trochę wyŜej, Ŝeby po ciemku nie zahaczyć
o jaką wieŜę albo górę.
Moja wachta przypadła przed północą, po mnie miał czuwać Jim, ale Tomek wcale nie
poszedł spać, bo powiedział, Ŝe tak właśnie robią kapitanowie statków, kiedy zbliŜają się do
lądu, choć zwykła wachta akurat ich nie dotyczy.
Nastał świt i wtedy Jim nagle coś głośno wrzasnął. Zerwaliśmy się na równe nogi,
popatrzyliśmy w dół, a tam pod nami, a jakŜe, był juŜ ląd, wszędzie, jak tylko okiem sięgnąć,
do tego całkiem płaski i jakiś taki Ŝółty. I nie wiedzieliśmy, od jak dawna nad nim juŜ lecimy.
Nie było tam Ŝadnych drzew ani wzgórz, ani teŜ skał czy miast, dlatego Jim i Tomek myśleli
wpierw, Ŝe to morze. Myśleli, Ŝe to morze w czasie martwej ciszy, bo przecieŜ byliśmy tak
wysoko w górze, Ŝe gdyby nawet pod nami naprawdę było morze, do tego jeszcze silnie
wzburzone, to my i tak byśmy je uznali za całkiem spokojne. W kaŜdym razie podczas nocy.
Byliśmy teraz okropnie podnieceni i co rusz chwytaliśmy za lunetę, Ŝeby poszukać
Londynu, tyle Ŝe o Londynie ani widu, ani słychu; nie mogliśmy teŜ dojrzeć Ŝadnego innego
miasta ani jeziora czy rzeki. Tomek był teraz kompletnie zdruzgotany. Powiedział, Ŝe całkiem
inaczej wyobraŜał sobie tę Anglię; sądził, Ŝe Anglia jest podobna do Ameryki i zawsze tak
uwaŜał. Powiedział teŜ, Ŝe najlepiej będzie, jeśli zjemy sobie teraz śniadanie, a później
opuścimy się niŜej i zapytamy kogoś o najkrótszą drogę do Londynu. Śniadanie zjedliśmy
trochę na łapu-capu, tak bardzo było nam juŜ spieszno. Kiedy opadaliśmy lekkim ukosem w,
dół, powietrze jakby się ociepliło i juŜ niebawem musieliśmy zrzucić futra. I ciągle robiło się
coraz cieplej, a po jakimś czasie to juŜ chyba nawet zanadto ciepło. Byliśmy tuŜ nad ziemią i
skwar po prostu aŜ parzył!
Zawiśliśmy o jakie trzydzieści stóp nad ziemią, jeśli w ogóle moŜna nazwać ziemią kupy
szczerego piachu, bo poza piaskiem niczego tam nie było. Tomek i ja zeszliśmy po drabinie i
przebiegliśmy się trochę, aŜeby rozprostować nogi, i było to cudowne, to znaczy taka
moŜność rozprostowania nóg, tyle Ŝe piasek przypiekał nam stopy jak rozŜarzone węgle.
Wtedy zobaczyliśmy, Ŝe ktoś zbliŜa się w naszą stronę i ruszyliśmy mu na spotkanie, ale teŜ
usłyszeliśmy okropny krzyk Jima; spojrzeliśmy więc w górę, a on wyprawiał tam jakieś
dzikie tańce, dawał nam znaki i wrzeszczał. Ńie sposób się było połapać, co tam wykrzykuje,
lecz tak czy owak spietraliśmy się trochę i zawróciliśmy do balonu. A kiedy byliśmy juŜ dość
blisko, na tyle, Ŝeby moŜna było zrozumieć jego słowa, poczułem nagle, Ŝe robi mi się słabo.
— Szybko! Biegiem, ale to juŜ! Toć to lew! Widzę go przez lunetę! Biegiem, chłopaki!
Zaklinam was na wszystko, najszybciej jak tylko moŜecie! Pewnikiem urwał się z jakiej
menaŜerii i nie ma go kto zatrzymać!
Wszystko to razem sprawiło, Ŝe Tomek niemal pofrunął ku drabince, za to mnie nogi
zdrętwiały na nowo. Zupełnie jakby wrosły mi w ziemię, więc stałem tylko w miejscu i
dyszałem z bezsilnego strachu, tak jak to bywa we śnie, kiedy nam się przyśni, Ŝe ściga nas
duch.
Tomek dopadł drabinki, wdrapał się kawałek, odczekał, aŜ i ja stanę na szczeblach, i
wtedy przykazał Jimowi, Ŝeby wzbił się w górę. Ale Jim do reszty stracił głowę i powiedział,
Ŝ
e zapomniał, jak się to robi. Wobec tego Tomek wspiął się wyŜej i kazał mi iść za sobą, lecz
lew był coraz bliŜej i z kaŜdym nowym susem wydawał potworny, przeraŜający ryk, więc tak
mi drŜały nogi, Ŝe nie ośmieliłbym się za nic w świecie oderwać którejś od szczebla ze
strachu, Ŝe ta druga ugnie się pode mną.
Ale Tomek był juŜ wtenczas na pokładzie; poderwał balon cokolwiek w górę i znowu go
zatrzymał, gdy tylko koniec drabinki znalazł się o jakieś dziesięć albo dwanaście stóp nad
ziemią. A tam, wądole, był lew, miotał się gdzieś pode mną, ryczał, skakał do drabinki, i
wydawało mi się, Ŝe najwyŜej ćwierć cala i dosięgnie jej. To było nawet niezłe, znaleźć się z
dala od jego pazurów, o, tak, wcale niekiepskie, więc — z jednej strony rzecz biorąc —
czułem się całkiem, całkiem i dziękowałem losowi. Tyle Ŝe — z drugiej strony — wisiałem
tam jak kłoda, nie mogąc wspiąć się w górę, zupełnie bezradny, a to wszystko sprawiało, Ŝe
czułem się znów raczej podle. To bardzo dziwna sprawa, kiedy w kimś pokiełbasi się
wszystko naraz i dlatego nikomu bym tego nie Ŝyczył.
Tomek zapytał mnie, co chcę, Ŝeby teraz zrobił, ale ja nie wiedziałem. Wobec tego
zapytał, czy zdołam się utrzymać, aŜ on odleci w jakieś inne, bezpieczne miejsce i pozostawi
lwa daleko w tyle. Powiedziałem, Ŝe tak, jeśli nie wzbije się wyŜej, niŜ jest teraz, bo jak
wzniesie się w górę, to ja z całą pewnością stracę głowę i spadnę. Więc on mi na to krzyknął:
„Trzymaj się mocno!" i ruszył.
— Tylko nie tak szybko! — wołałem do niego. — W głowie mi się kręci!
Ale on ruszył jak najszybszy ekspres. Potem zaraz zwolnił i przelatywaliśmy sobie
spokojnie nad piaskami, tyle Ŝe dalej mnie od tego mdliło. Bo to nic przyjemnego, kiedy
widzisz, Ŝe wszystko tam w dole .umyka i wyślizguje ci się spod nóg, a przy tym zupełnie
cicho, bez Ŝadnego odgłosu.
Ale juŜ niebawem tych odgłosów było aŜ za wiele, poniewaŜ lew zaczął nas doganiać.
Jego ryki ściągnęły ku nam jeszcze inne bestie. Widać je było teraz, jak sadziły susami, kaŜdy
z innej strony, i anim się obejrzał, jak miałem ich pod sobą ładnych parę tuzinów; skakały do
drabinki, warczały głucho i kłapały na siebie kłami. W dalszym ciągu przemykaliśmy tuŜ nad
samym piaskiem, a te bydlęta w dole aŜ wyłaziły ze skóry, byśmy na długo popamiętali naszą
przygodę. A potem pozłaziły się jeszcze inne bestie, choć nikt ich nie zapraszał, i zaraz teŜ
pod nami wybuchła prawdziwa rebelia.
Połapaliśmy się wtedy, Ŝe pomysł był raczej kiepski. Lecąc w takim tempie nie dałoby się
w Ŝaden sposób uciec, a przecieŜ ja nie mogłem tak dyndać bez końca. Więc Tomek podumał
chwilę i raz, dwa wymyślił coś zupełnie innego. Rzecz polegała na tym, by ukatrupić jednego
lwa z wielkiego bębenkowca, a później zaraz zwiać, kiedy te inne zaczną się bić o padlinę.
Zatrzymaliśmy balon w miejscu, zrobiliśmy co trzeba, a kiedy wybuchło spore zamieszanie,
ruszyliśmy przed siebie, by wylądować o ćwierć mili dalej, gdzie Tomek i Jim pomogli mi
wejść na pokład. Tyle tylko Ŝe ledwie zdąŜyliśmy się obejrzeć, a juŜ tamta zgraja znów była
w pobliŜu. I gdy lwy zobaczyły, Ŝe tym razem uciekliśmy na dobre i Ŝe juŜ nas nie dopadną,
poprzysiadały na zadach i tylko gapiły się w górę, takie jakby trochę zawiedzione, jak gdyby
nie do końca przekonane, Ŝe nasze jest jednak na wierzchu.
ROZDZIAŁ VI
To karawana!
Byłem tak bardzo zmęczony, Ŝe jedyne, co miałem w głowie, to się połoŜyć, toteŜ
poszedłem na moje posłanie i wyciągnąłem się tam jak długi. Ale nie było mowy, Ŝeby
człowiek mógł odzyskać siły w takiej okropnej spiekocie, więc Tomek wydał rozkaz, aby
sterować ku górze, co teŜ Jim natychmiast wykonał.
Przyszło nam wzlecieć o jaką milę, zanim natrafiliśmy na chłodniejsze powietrze; było
tam całkiem morowo, dokładnie tak jak trzeba, dmuchał chłodniutki wiaterek i bardzo szybko
przyszedłem do siebie. Tomek siedział spokojnie, nad czymś tam medytował, lecz nagle
zerwał się na równe nogi i powiada:
— Postawię tysiąc przeciwko jednemu, Ŝe wie m, gdzieśmy zalecieli. Jesteśmy teraz
pośrodku Sahary, i to na mur!
Był tym tak podniecony, Ŝe nie mógł usiedzieć na miejscu. Mnie ta jego gorączka jakoś
się nie udzieliła, więc zapytałem spokojnie:
— No, dobra, ale gdzie jest ta cała Sahara? W Anglii czy w Szkocji?
— Ani tu, ani tam; jest po prostu w Afryce.
Jim wybałuszył oczy i zaczął się wpatrywać gdzieś w dół z najwyŜszym
zainteresowaniem, bo przecieŜ właśnie stąd podobno pochodzili jego przodkowie. A ja nie
mogłem w to wszystko uwierzyć. Jakoś nie mogłem tego pojąć, bo wydawało mi się po
prostu niemoŜliwe, Ŝebyśmy mogli dolecieć tak okropnie daleko.
Ale Tomka aŜ roznosiła myśl o wielkim odkryciu, bo tak to nazywał, i powiedział, Ŝe te
lwy i piaski mogą tylko oznaczać Wielką Pustynię, to chyba oczywiste. Mówił teŜ, Ŝe wpadł
juŜ na to, zanim jeszcze zobaczyliśmy ląd, i wiedział, Ŝe znajdujemy się teraz nad ziemią, i Ŝe
teŜ byśmy na to wpadli, gdybyśmy pomyśleli o takiej jednej rzeczy. Kiedy zapytaliśmy, o
czym mieliśmy pomyśleć, odrzekł:
— O tych tu zegarach. To chronometry. Zawsze się o nich czyta w róŜnych podróŜach
morskich. A tu jeden z nich idzie według czasu Green Beach
3
, natomiast drugi według czasu
z St. Louis, tak samo jak mój zegarek. Kiedy odlecieliśmy z St. Louis, na moim zegarku była
czwarta po południu, i na tym zegarze teŜ, a na tym drugim — dziesiąta wieczór według
zegarków z Green Beach. Bo o tej porze roku słońce zachodzi około siódmej wieczór.
Wczoraj wieczór, podczas zachodu słońca, takŜe zerknąłem na godzinę, i na zegarze z Green
Beach było wpół do szóstej, a na moim i na tamtym drugim — wpół do dwunastej przed
południem. Widzicie, słońce wstało i zaszło według mojego zegarka z St. Louis, a zegar idący
według Green Beach wyprzedzał nasz czas o sześć godzin; lecz zalecieliśmy tak daleko na
wschód, Ŝe czas zachodu słońca róŜni się od czasu według zegara z Green Beach o niecałe
dwa kwadranse. Za to na moim zegarku — o ponad cztery i pół godziny. No cóŜ, to mogło
tylko znaczyć, Ŝe byliśmy gdzieś na wysokości Irlandii i w,krótce pewnie byśmy tam dotarli,
gdybyśmy utrzymali naleŜyty kierunek, ale tak się nie stało. Nie, moi drodzy, zboczyliśmy z
kursu, i to na południowy wschód, i według mojego mniemania jesteśmy teraz w Afryce.
Widzicie, jak to wybrzuszenie Afryki wciska się na zachód? Pomyślcie tylko, jak szybko
lecieliśmy! Gdybyśmy tak wędrowali prościuteńko na wschód, to do tej pory juŜ dawno
3
Tomek miał zapewne na myśli Geenwich (przyp. tłum.).
minęlibyśmy Anglię. Musimy poczekać do południa, wtedy wszyscy staniemy sobie
prościutko, a kiedy juŜ Ŝaden z nas nie będzie rzucał cienia, wówczas okaŜe się, Ŝe zegar z
Green Beach wskazuje mniej więcej dwunastą. Tak, moi drodzy, uwaŜam, Ŝe jesteśmy w
Afryce! Powiedzcie, czy to nie wspaniałe?!
Jim patrzył w dół przez lunetę. Potrząsnął teraz głową i stwierdził:
— Paniczu Tomku, na mój rozum to coś tu musi być nie tak. Bo ani rusz nie mogę
wypatrzeć choćby jednego czarnucha.
— To nic; oni nie mogą przecieŜ mieszkać na pustyni. A co to takiego? Tam, daleko...
Podaj no mi lunetę.
Przyglądał się przez chwilę i powiedział, Ŝe tamto coś przypomina jak gdyby czarny
sznurek rozciągnięty na piasku, ale za nic nie mógł dojść, co to takiego.
— Coś mi się wydaje — powiedziałem mu na to — Ŝe teraz masz okazję się przekonać,
gdzie naprawdę jesteśmy. Bo to ani chybi jedna z tych czarnych linii zaznaczonych na mapie,
o których ty powiadasz, Ŝe to południki. Nic, tylko opuścić się w dół, sprawdzić jego numer,
no i...
— Do diabła, Hucku Finnie, nigdy jeszcze nie widziałem takiego kapuścianego łba jak ty!
CzyŜbyś sądził, Ŝe południki są zaznaczone na ziemi?
— Tomaszu Sawyerze, one są przecieŜ zaznaczone na mapie, i to całkiem wyraźnie. O,
proszę, sam się moŜesz przekonać, jeśli tylko zechcesz.
— Na mapie są, to jasne, ale to przecieŜ nie znaczy, Ŝe muszą być na ziemi.
— Tomku, czy jesteś tego pewien?
— Jasne, Ŝe tak.
— A więc ta mapa znowu łŜe jak z nut. Nigdym jeszcze nie widział równie załganej
rzeczy, jak ta twoja mapa.
Słysząc to Tomek rozsierdził się nie na Ŝarty, tyle Ŝe ja juŜ byłem na to przygotowany, a
na dodatek Jim równieŜ bardzo ochoczo wtrącał swoje zdanie, toteŜ za chwilę z pewnością by
wybuchła następna kłótnia, gdyby Tomek nie wypuścił nagle z rąk lunety, nie zaczął klaskać
w dłonie niczym wariat, a przy tym wyśpiewywać:
— Wielbłądy! Wielbłądy!
Złapałem więc lunetę, Jim takŜe, spojrzałem przed siebie, ale skrzywiłem się tylko i
powiadam:
— Wielbłądy! Wmawiaj to swojej babci! To są zwyczajne pająki.
— Pająki na pustyni, tumanie? I to jeszcze zasuwające całą procesją? Ty, Huck, nigdy nie
raczysz choć trochę ruszyć głową i tak naprawdę chyba nie miałbyś nawet czym ruszyć.
CzyŜby nie przyszło ci na myśl, Ŝe jesteśmy teraz o milę nad ziemią, a tamten sznur pełzaczy
jest od nas oddalony o jakie dwie lub trzy mile? Pająki! Wielki BoŜe! Pająki! I do tego
wielkie niczym krowy? A moŜe byś tak zechciał zejść na dół i wydoić jedną z nich? Ale tak
czy owak, są to po prostu wielbłądy. Cała ich karawana, ot co, a do tego długa na milę.
— No, dobra, więc zjedźmy odrobinę w dół i przypatrzmy się jej. Nie uwierzę, Ŝeby tam
nie wiem co, dopóki nie zobaczę. Takie jest moje zdanie.
— W porządku — odrzekł Tomek i zaraz wydał rozkaz: — ZniŜyć lot!
Kiedy opadaliśmy ukośnie w sam środek spiekoty, mogliśmy się przekonać, Ŝe to
naprawdę wielbłądy, wielbłądy, a jakŜe; człapały wprost przed siebie nie kończącym się
sznurem, dźwigając na grzbietach jakieś przypięte bele. Wraz z nimi było chyba kilkuset
męŜczyzn w długich białych sukniach, z głowami omotanymi czymś w rodzaju szali pełnych
wisiorków i frędzli. Niektórzy z tych jegomościów taszczyli długie strzelby^ a inni byli bez
broni; część z nich jechała wierzchem, za to inni szli pieszo. A upał... Hm, praŜyło jak na
jakiej patelni. I oni tak wolniutko posuwali się naprzód! Runęliśmy teraz w dół, zupełnie
znienacka, i zatrzymaliśmy się gdzieś o sto jardów nad ich głowami.
Wszyscy męŜczyźni wydali głośny ryk; część padła plackiem na piasek, część zaczęła do
nas grzać z tych swoich strzelb, a reszta dała dęba i rozbiegła się we wszystkie strony,
podobnie zresztą jak ich wielbłądy.
Zrozumieliśmy wtedy, Ŝe tylko robimy niepotrzebny bałagan i znowu polecieliśmy w
górę, gdzieś tak o milę wyŜej, gdzie było trochę chłodniej, i stamtąd przyglądaliśmy się im
nadal. Nim zdąŜyli się jakoś pozbierać i na powrót ustawić w tę swoją procesję, zeszła chyba
godzina, ale mogliśmy dostrzec przez lunety, Ŝe na nic nie zwracali uwagi, bo gapili się na
nas. A my pruliśmy naprzód, spoglądając jeszcze w dół, w ich kierunku, aŜ po pewnym czasie
zobaczyliśmy coś jakby wielką stertę piachu, a za nią ukrytych ludzi. Na samym szczycie ktoś
leŜał, chyba jakiś jegomość; co pewien czas unosił głowę do góry, jak gdyby komuś się
bacznie przypatrywał, lecz nie wiedzieliśmy, czy nam, czy karawanie. Kiedy juŜ karawana
podjechała bliŜej, jegomość ukradkiem ześliznął się na drugą stronę i popędził do reszty
męŜczyzn i koni — gdyŜ byli to właśnie konni — i zobaczyliśmy, jak tamci czym prędzej
wskakują w siodła, a w chwilę później ruszają przed siebie; jedni byli uzbrojeni w dzidy, inni
w długie strzelby, za to wszyscy wrzeszczeli ile tylko sił w płucach.
Ni stąd, ni zowąd spadli na karawanę i juŜ niebawem obie strony starły się ze sobą;
wszystko się przemieszało i tylko słychać było straszliwą strzelaninę, jakiej na pewno jeszcze
nigdy nie słyszeliście, a powietrze wypełniły wielkie chmury dymu, tak Ŝe tylko od czasu do
czasu moŜna było podglądać, jak się ze sobą tłuką. W tej bitwie musiało brać udział chyba z
sześciuset ludzi i aŜ strach było na to wszystko patrzeć. Później rozdzielili się na mniejsze
grupy, walczyli ze sobą zaŜarcie, galopowali to tu, to tam, starając się sobie za wszelką cenę
dołoŜyć, i kiedy tylko dym rozwiewał się trochę, widać było zabitych i rannych, a takŜe
wielbłądy, rozproszone szeroko jak tylko okiem sięgnąć i gnające we wszystkich kierunkach.
W końcu rabusie połapali się chyba, Ŝe nie dadzą rady, bo ich herszt dał im znak, a
wówczas wszyscy ci, co pozostali przy Ŝyciu, rzucili się do ucieczki i pogalopowali przez
równinę. Ostatni z nich porwał jedno dziecko i unosił przed sobą na koniu, a jakaś kobieta
pobiegła za nim błagając i wrzeszcząc wniebogłosy, i goniła tak przez kawał pustyni, aŜ
oddaliła się bardzo od swoich. Ale i tak na nic się to nie zdało; musiała dać za wygraną i
widzieliśmy, jak upadła na piasek i przysłoniła sobie twarz rękami. Wtedy Tomek dopadł
sterów i ruszył w stronę tamtego dzikusa; polecieliśmy w dół, aŜ w uszach świszczało, i
zwaliliśmy go z konia razem z dzieckiem. Nieźle przy tym oberwał, ale dziecku nic się nie
stało; leŜało jednak na ziemi, majtając w powietrzu rączkami i nóŜkami, jak chrabąszcz, co
upadł na grzbiet i nie potrafi się sam obrócić. Tamten facet pobiegł przed siebie, aŜeby złapać
swojego wierzchowca, a zataczał się przy tym nielicho; nie wiedział nawet, kto mu tak
dołoŜył, bo wtedy byliśmy juŜ trzysta, a moŜe nawet czterysta jardów nad nim.
Sądziliśmy, Ŝe kobieta się zbliŜy i Ŝe zabierze dziecko, lecz jakoś tego nie zrobiła.
Widzieliśmy ją przez lunetę; siedziała tam, gdzie przedtem, z głową spuszczoną na kolana.
Rzecz jasna, nie widziała naszego wyczynu i z pewnością była przekonana, Ŝe dziecko juŜ na
dobre odjechało z tamtym. Była teraz prawie o pół mili, od swoich, toteŜ pomyśleliśmy, Ŝe
moŜna by zejść po dziecko i podrzucić je matce, nim ludzie z karawany zdołają nas dopaść i
wyrządzić coś złego. Poza tym uznaliśmy, Ŝe jak ha razie dość mieli swoich własnych
kłopotów, choćby tylko z samymi rannymi. Przyszło więc nam do głowy, Ŝeby zaryzykować;
i tak teŜ zrobiliśmy. Opadliśmy w dół zatrzymując się w miejscu, a Jim zsunął się po drabince
i przyniósł dziecko na górę; był to całkiem miły i tłuściutki bobas, do tego w nie najgorszym
humorze, jeśli wziąć pod uwagę, Ŝe przecieŜ przebywał w samym środku bitwy i jeszcze
zleciał z konia. A potem ruszyliśmy w stronę matki i Jim znowu zlazł na dół, podszedł do niej
cichutko i kiedy był juŜ blisko, tuŜ, tuŜ za jej plecami, dziecko zagaworzyło coś nagle, tak jak
to robią dzieci, a ona usłyszała, odwróciła się, aŜ krzyknęła, z radości, porwała dziecko na
ręce, przytuliła je, połoŜyła na ziemi i uściskała Jima. A potem jeszcze zdjęła taki złoty
łańcuszek i zawiesiła go Jimowi na szyi, i znów go uściskała, i znów złapała dziecko, przez
cały czas szlochając z wielkiej radości. Wobec tego Jim pomaszerował do drabinki, wdrapał
się na górę i za minutę byliśmy juŜ z powrotem wysoko na niebie. Tamta kobieta
przypatrywała się nam z głową odchyloną do tyłu, niemal na same plecy, a dziecko
obejmowało ją rączkami za szyję. I stała w ten sposób tak długo, jak długo było nas jeszcze
widać odpływających w dal.
ROZDZIAŁ VII
Tomek docenia pchłę
— Południe! — wrzasnął Tomek, i tak rzeczywiście było. Jego cień był w tej chwili
ledwie małą plamką dookoła stóp. Spojrzeliśmy na zegar z Green Beach i jego wskazówki
sięgały tak blisko dwunastej, Ŝe właściwie nie sposób było mówić o jakiejś róŜnicy. Wobec
czego Tomek powiedział, Ŝe Londyn znajduje się teraz dokładnie na północ albo na południe
od nas, w tę albo. we w tę, a sądząc po tym upale, wielbłądach i ciasku, to chyba jednak
raczej leŜy na północy. Uznał teŜ, Ŝe dzieli nas od niegb tyle samo drogi, co z Nowego Jorku
do Miasta Meksyk.
Jim stwierdził, Ŝe balon jest ani chybi najszybszą rzeczą na świecie, moŜe tylko z
wyjątkiem niektórych ptaków, na przykład dzikiego gołębia, a moŜe i kolei Ŝelaznej.
Lecz Tomek odrzekł na to, Ŝe gdzieś tam wyczytał, Ŝe koleje angielskie robią teraz na
krótkich odcinkach prawie po sto mil na godzinę i nigdy nie było jeszcze na świecie takiego
ptaka, który zdołałby się porwać na to samo. No, moŜe z wyjątkiem jednego, mianowicie
pchły.
— Pchły? Ale, paniczu Tomku, po pierwsze to nie ptak, a po drugie, jak się tak lepiej
przypatrzeć...
— Nie ptak? No, dobra, więc czym ona wobec tego jest? , — Tak na pewno, paniczu, to
ja tam nie wiem, ale wydaje mi się, Ŝe pchła to juŜ prędzej zwierzę. Choć nie, chyba to teŜ nie
to, bo jak na zwierzę nie jest dosyć duŜa. Pchła pewnie jest robakiem. OtóŜ to, i jesteśmy w
domu, to ani chybi robak.
— ZałoŜę się, Ŝe nie, ale niech ci będzie. A co po drugie?
— No więc, po drugie, ptaki to takie stworzenia, które umieją latać okropnie daleko, a
przecieŜ pchła tego nie potrafi.
— Nie potrafi? Powiedz mi wobec tego, co to znaczy, to twoje okropnie daleko, jeśli w
ogóle potrafisz.
— No, cóŜ, długie mile, całe mnóstwo mil... wszyscy to przecieŜ wiedzą.
— A czy człowiek potrafi przejść te wiele mil?
— Jasne, Ŝe tak. Potrafi.
— Tak wiele jak kolej?
— Pewnie, o ile tylko dać mu pod dostatkiem czasu.
— A pchła nie potrafi?
— Hm... Myślę, Ŝe chyba tak... Ale na to trzeba by jej całe mnóstwo czasu.
— A więc zaczynasz coś chwytać, prawda? Wcale nie moŜna oceniać rzeczy według
odległości, liczy się przede wszystkiem czas, w jakim się tę odległość przebędzie. Czy nie
tak?
— No, cóŜ, na to chyba wygląda, ale nigdy wcześniej, paniczu Tomku, bym w to nie
uwierzył.
— Bo to sprawa proporcji, w tym cała rzecz. A jeśli zaczniesz mierzyć szybkość jakiejś
rzeczy podług jej rozmiaru, to gdzie się wtedy podzieje twój ptak, twój człowiek i twoja kolej
Ŝ
elazna w porównaniu z pchłą? Nawet najszybszy człowiek przebiegnie w ciągu godziny
raptem jakie dziesięć mil — niewiele więcej niŜ dziesięć tysięcy długości swego własnego
ciała. A za to wszystkie ksiąŜki ci powiedzą, Ŝe kaŜda byle pchła, ot, taka najzwyklejsza pod
słońcem, przeskoczy sto pięćdziesiąt razy własną długość; do tego potrafi zrobić pięć takich
skoków na sekundę. Siedemset pięćdziesiąt długości własnego ciała w czasie jednej
króciutkiej sekundy! Bo nie marnotrawi w głupi sposób czasu, na to, by się zatrzymać, i na to,
by znów ruszyć. Robi to równocześnie. Sami się przekonacie, gdybyście tylko spróbowali
przycisnąć ją palcem. Tak to jest właśnie w przypadku najzwyklejszej, pospolitej pchły, a co
dopiero mówić o pewnej pchle włoskiej, która była ulubienicą jednego z wielmoŜów i przez
całe swe Ŝycie nie zaznała głodu, chłodu ani choroby; ta potrafiła przeskoczyć swoją własną
długość więcej niŜ trzystakrotnie, a do tego skakała tak przez cały dzień, pięć takich
przeogromnych skoków na sekundę, co daje jej długość ciała pomnoŜoną półtora tysiąca razy.
Bo przypuśćmy, Ŝe człowiek byłby w stanie przebiec w ciągu sekundy, półtora tysiąca
długości swego ciała, czyli jakieś półtorej mili. To by dawało dziewięćset mil na minutę, a
więc o wiele więcej niŜ pięć tysięcy mil w ciągu godziny. No i co na to twój człowiek? Tak
samo zresztą jak i twój ptak, twoja kolej Ŝelazna i balon? Do diaska, niedorastają nawet pchle
do pięt! Bo pchła to po prostu kometa ukryta w maluchnym ciele!
Jim był niewąsko tym wszystkim zaskoczony, ale i mnie to takŜe zadziwiło. Wobec czego
zapytał:
— Paniczu Tomku, czy te wszystkie figle z rachowaniem to najprawdziwsza prawda?
Czy to przypadkiem nie Ŝart?
— Tak, to najszczersza prawda.
— W takim razie, mój kochany, wychodzi na to,' Ŝe człowiek powinien szanować pchłę.
Ja tam dotąd specjalnie ich nie szanowałem, ale nie ma co, zasługują sobie na duŜe
powaŜanie, to pewne.
— A jakŜe. Pewnie, Ŝe tak. W stosunku do swych rozmiarów pchły mają o wiele więcej
rozsądku, rozumu i inteligencji niŜ jakiekolwiek inne stworzenie na świecie. I moŜna je
nauczyć prawie wszystkiego, a uczą się szybciej niŜ wszystko, co tylko Ŝyje. Potrafią chodzić
w uprzęŜy i ciągnąć maleńkie powozy, a wtedy jeŜdŜą tam, sam i owam, tak jak im się
przykaŜe: tak, moŜna je teŜ musztrować, zupełnie jak Ŝołnierzy, a wtedy maszerują posłusznie
na kaŜdy rozkaz. Umieją teŜ robić wiele innych powaŜnych i bardzo trudnych rzeczy. No, ale
przypuśćmy teraz, Ŝe dałoby się wyhodować pchłę wielkości człowieka i sprawić, by jej
wrodzona mądrość stale się rozrastała i była coraz to większa i coraz to bardziej przenikliwa,
proporcjonalnie do reszty ciała... Jak sądzicie, gdzie by się wtedy podziali przy niej ludzie?
PrzecieŜ taka pchła zostałaby ani chybi Prezydentem Stanów Zjednoczonych i nikt by jej
przed tym nie powstrzymał, tak jak nikt nie powstrzyma uderzenia pioruna.
— O rany, paniczu Tomku, ani bym się spodziewał, Ŝe byle robactwo jest aŜ tak
prześcipne! No nie, nawet by mi to w głowie nie postało, nie ma co.
— Tak, pchła jest o wiele bardziej, daleko bardziej zmyślna niŜ jakiekolwiek inne
stworzenie, człowiek albo zwierzę, oczywiście proporcjonalnie do swoich rozmiarów. To
przecieŜ najbardziej interesujący stwór, jaki tylko być moŜe. Ludzie tyle gadają na temat siły
mrówki, słonia czy lokomotywy... Tam do kata! A przecieŜ wszystko to razem ani się nie
umywa do pchły. Ona potrafi dźwignąć cięŜar dwieście albo i trzysta razy większy od własnej
wagi. Słoń, mrówka czy lokomotywa nie pokuszą się nawet o jakąś część tego. I co więcej:
pchła ma swoje własne poglądy, jest we wszystkim bardzo skrupulatna i nie sposób jej
nabrać; jej instynkt albo rozum, albo to coś innego, co ona posiada, jest tak sprawny i zdrowy,
Ŝ
e nigdy nie popełnia błędów. UwaŜa się zazwyczaj, Ŝe wszyscy ludzie są dla pcheł
jednakowi. A to bujda. Bo są tacy ludzie, do których pchła nigdy nawet się nie zbliŜy, choćby
nie wiem jak była wygłodniała, i właśnie ja do takich naleŜę. Przez całe Ŝycie nie miałem
jeszcze na sobie ani jednej pchły.
— Paniczu Tomku!
— Tak jest, nie Ŝartuję!
— Hm, jak Ŝyję, o czymś takim nie słyszałem.
Jim nie mógł w to uwierzyć, a ja równieŜ nie. Musieliśmy więc opuścić się w dół na
piasek, nałapać trochę pcheł i przekonać się na własne oczy. Tomek miał rację. Mnie i Jima
oblazły całymi setkami, ale na Tomku Ŝadna nawet nie przysiadła. Nie dało się tego w Ŝaden
sposób wytłumaczyć, ale tak było, to fakt. Tomek powiedział, Ŝe z nim to tak od zawsze i Ŝe
równie dobrze mógłby przebywać w miejscu, gdzie jest cały milion pcheł; nawet by go nie
tknęły i nie pokąsały.
Unieśliśmy się w górę, gdzie było zimno, Ŝeby je dla odmiany wymrozić; pozostaliśmy
tam przez dobry moment, aby później powrócić w cieplejsze powietrze i dalej sobie
leniuchować przy szybkości dwudziestu albo dwudziestu pięciu mil na godzinę, tak jak to
robiliśmy przed całą tą rozmową. Cała rzecz w tym, Ŝe im dłuŜej Ŝeglowaliśmy nad tą surową
i spokojną pustynią, tym bardziej wszelki pośpiech i zdenerwowanie gdzieś z nas ulatywały;
czuliśmy się coraz szczęśliwsi, coraz to spokojniejsi i bardziej kontenci z Ŝycia, i z kaŜdą
chwilą bardziej zaczynaliśmy lubić, a nawet kochać te połacie piachu. Dlatego teŜ
zwolniliśmy i, jak juŜ powiedziałem, spędzaliśmy cudowne chwile błogo leniuchując;
czasami spoglądaliśmy w dół przez lunety, czasem znów czytaliśmy coś wyciągnięci na
pokrywach schowków, a kiedy indziej po prostu ucinali drzemkę.
Mogłoby się wydawać, Ŝe byliśmy juŜ teraz kimś zupełnie innym, nie tamtą trójką co
wcześniej, która tak bardzo pragnęła odnaleźć jakiś ląd i znów stanąć na ziemi. Tyle Ŝe, tak
czy owak, to nadal byliśmy my, we własnych osobach.
Ale tamto pragnienie jakoś nam minęło, i to zupełnie bez śladu. Przywykliśmy juŜ teraz
do balonu, niczego się nie baliśmy i nie przyszłoby nam nawet do głowy, Ŝeby być gdzieś
indziej. CóŜ, teraz był on dla nas jak gdyby domem; zdawało mi się prawie, jakbym się w nim
urodził i wychował, a Jim i Tomek twierdzili to samo. Przedtem dokoła mnie zawsze było
pełno okropnych ludzi, którzy nic tylko gderali, dokuczali mi, ganiali i zawsze coś im się nie
podobało, toteŜ o byle co podnosili wrzask, czepiali się mnie bez przerwy, dokuczali i
prześladowali; ciągle kazali robić to, tamto czy siamto, a do tego jeszcze zawsze wybierali
rzeczy, do których nie miałem chęci. A jak nie, to spuszczali mi lanie, bo teŜ wykręcałem się,
jak mogłem, albo robiłem zupełnie co innego; po prostu nic, tylko najchętniej wydusiliby z
człowieka duszę. Za to tutaj, w górze, pod samym niebem, było tak cudownie, spokojnie i
słonecznie; mieliśmy kupę jedzenia i mnóstwo czasu do spania, poza tym mogliśmy sobie z
góry oglądać przeróŜne rzeczy. I nie było Ŝadnego tam zrzędzenia czy poganiania do pracy,
Ŝ
adnych dobrych i Ŝyczliwych ludzi, po prostu jedno wielkie święto. O, nie, jak rany, wcale
nie byłoby mi spieszno znaleźć się znowu w tej całej cywilizacji. Bo najgorszą rzeczą, jeśli
juŜ o nią chodzi, jest to, Ŝe kaŜdy, kto tylko dostanie list, w którym ktoś inny pisze mu o
jakichś tam kłopotach, zaraz zwala ci się na kark, wywnętrza ze wszystkiego i psuje cały
humor; do tego jeszcze gazety roznoszą przeróŜne zmartwienia po calutkim świecie i
powodują, Ŝe prawie przez cały czas czujesz się przygnębiony i bez chęci do Ŝycia. A to juŜ
zbyt wielki cięŜar jak na jedną osobę. Nienawidzę tych gazet i nie cierpię listów. I gdyby to
tylko ode mnie zaleŜało, nie pozwoliłbym nikomu zwalać swoich kłopotów na innych Bogu
ducha winnych ludzi, których się nawet nie zna. Przerzucać zmartwień z jednej na drugą
stronę świata, ot, co. Ale cóŜ, gdy się leci balonem, nic z tych rzeczy w ogóle do ciebie nie
dociera i jest to najukochańsze miejsce, jakie tylko moŜna sobie wyobrazić.
Zjedliśmy kolację, a noc, która później nastała, była jedną z najpiękniejszych nocy, jakie
w Ŝyciu widziałem. Wzeszedł księŜyc i zrobił z niej prawie dzień, tyle Ŝe łagodniejszy od
zwykłego dnia. Raz nawet dojrzeliśmy lwa; stał sobie całkiem sam, zupełnie sam, jak ten
palec, a jego cień rozlewał się na piasku niczym wielka kałuŜa atramentu. Takie właśnie
powinno być światło księŜyca.
PrzewaŜnie leŜeliśmy sobie na wznak i gadaliśmy do syta; sen wcale nas nie morzył.
Tomek powiedział, Ŝe jesteśmy teraz dokładnie w samym środku Tysiąca i Jednej Nocy.
Mówił, Ŝe właśnie tutaj działy się jedne z najwspanialszych historii z tej ksiąŜki, toteŜ my —
kiedy nam tak opowiadał — patrzyliśmy w dół, bo nie ma ciekawszych rzeczy do oglądania
niŜ miejsca, o których mowa w ksiąŜkach. Była to taka historia o jednym poganiaczu
wielbłądów, co akurat stracił swojego wielbłąda, a kiedy tak wędrował przez pustynię,
spotkał jakiegoś człowieka i zapytał go:
— Czy nie spotkałeś aby dzisiaj zabłąkanego wielbłąda? A tamten na to:
— Czy nie był przypadkiem ślepy na lewe oko?
— Tak.
— Czy miał wybity jeden przedni górny ząb?
— Tak.
— Czy moŜe kulał, na lewą tylną nogę?
— Tak.
— Czy z jednej strony dźwigał ładunek prosa, a z drugiej miodu?
— Zgadza się, ale nie musisz mi juŜ podawać więcej szczegółów... To właśnie ten, a ja
się bardzo spieszę. Gdzieś go widział?
— Wcale go nie widziałem — powiada mu na to tamten.
— Wcale go nie widziałeś? To niby jakim cudem potrafisz go tak dokładnie opisać?
— Bo kiedy człowiek wie, jak naleŜy robić uŜytek z oczu, wtedy wszystko nabiera
znaczenia. Tyle Ŝe większości ludzi oczy do niczego nie słuŜą. Wiedziałem, Ŝe musiał
przechodzić tędy wielbłąd, bo przecieŜ widziałem jego ślady. Wiedziałem, Ŝe jest kulawy na
tylną lewą nogę, bo bardzo na nią uwaŜał i stawiał ją ostroŜnie; to właśnie jego ślad mi o tym
powiedział. Wiedziałem, Ŝe musi być ślepy na lewe oko, bo skubał trawę tylko z prawej
strony ścieŜki. Wiedziałem, Ŝe musiał stracić górny ząb, poniewaŜ dowiódł mi tego odcisk
jego zębów w darni. O tym, Ŝe z jednej strony sypało się proso — powiedziały mi mrówki, a
o tym, Ŝe z drugiej strony kapały krople miodu — doniosły mi muchy. Wiem wszystko o
twoim wielbłądzie, choć go nie widziałem.
Jim wykrzyknął: ' — Opowiadaj nam dalej, paniczu Tomku, to diablo dobra historia i
strasznie ciekawa!,
— To juŜ wszystko — odrzekł Tomek.
— Wszystko? — zapytał Jim, bardzo tym zdziwiony. — A co się stało z wielbłądem?
— Nie wiem.
— Paniczu Tomku, a ta historia nic o tym nie mówi?
— Nie.
Jim głowił się przez chwilę, a później powiedział:
— Do Ucha! To najbezecniejsza historia, jaką w Ŝyciu słyszałem! Ciągnie się do tego
miejsca, kiedy człowieka aŜ roznosi z ciekawości, i cześć! No, cóŜ, paniczu Tomku, historia,
która potrafi zachować się w ten sposób, n i e moŜe przecieŜ mieć Ŝadnego sensu. A czy p r z
y n a jmniej wiesz, czy tamten facet znalazł w końcu swojego wielbłąda?
— Nie, tego nie wiem.
Sam się połapałem, Ŝe w takiej opowieści nie moŜe być sensu, no bo tak wziąć i ciachnąć
wszystko ni przypiął, ni wypiął, kiedy się jeszcze dobrze nie rozkręciło... Ale nie miałem
ochoty nic na ten temat mówić, bo wiedziałem, jaką by zaraz Tomek zrobił skwaszoną minę,
gdyby się przekonał, Ŝe ta jego historia zrobiła straszną klapę. Co do Jima, to ten zaraz na
niego naskoczył i dał mu łupnia w najsłabsze miejsce, ale ja tam uwaŜam, Ŝe byłoby zupełnie
nie w porządku rzucać się, i to we dwóch, na kogoś, kto i tak juŜ leŜy na obu łopatkach. Lecz
Tomek odwrócił się w moją stronę i zapytał:
— No, a t y co sądzisz o tej opowieści?
Wtedy to juŜ musiałem jakoś wyjść z tego na swoje, wygarnąć mu, co mnie dźgnęło i
powiedzieć, Ŝe tak, Ŝe myślę tak samo jak Jim, bo kiedy jakaś historia przystaje naraz w
samym środku i do niczego w końcu nie prowadzi, to raczej nie ma sensu w ogóle jej
opowiadać.
Tomkowi mina się wydłuŜyła, ale zamiast się wściekać — bo przypuszczałem, Ŝe tak się
pewnie zachowa słysząc, w jaki sposób traktuję jego opowieść — jakby tylko posmutniał, a
później powiedział:
— Niektórzy ludzie widzą, inni nie potrafią. Dokładnie tak, jak to powiedział tamten
człowiek. Ech, co tam wielbłąd; nawet gdyby cyklon przeszedł koło was, to wy, skończone
durnie, nie bylibyście w stanie dostrzec jego śladów!
Nie wiem, co akurat chciał przez to powiedzieć, bo nam nie wytłumaczył. To była, tak
przypuszczam, jedna z tych jego degresji, które aŜ go roznosiły od środka, ile razy ktoś
przyparł go do muru, a on nie widział Ŝadnego lepszego wyjścia: No, ale nie miałem mu tego
za złe. Tak czy owak połapaliśmy się od razu, gdzie w swojej historyjce zszył coś zbyt grubą
nicią, temu nie mógł zaprzeczyć. Zabiło mu to ćwieka, jak sądzę całkiem nielichego, chociaŜ
robił co mógł, Ŝeby nie dać tego po sobie poznać.
ROZDZIAŁ VIII
Znikające jezioro
Wcześnie rano zjedliśmy śniadanie, a potem przysiedliśmy sobie, by patrzeć w dół, na
pustynię, a było nie za gorąco i bardzo pogodnie, chociaŜ nie lecieliśmy zbyt wysoko. Na
pustyni po zachodzie słońca trzeba opuszczać się jak najniŜej, tak szybko się tu ochładza,
więc — zanim nadejdzie świt — Ŝegluje się tuŜ nad samym piaskiem.
Gapiliśmy się na cień balonu prześlizgujący się po ziemi, a od czasu do czasu
rozglądaliśmy się takŜe po pustyni, by zobaczyć, czy coś się przypadkiem na niej nie porusza,
a później znowuŜ patrzyliśmy na cień, gdy wtem, całkiem niespodziewanie, zobaczyliśmy
mnóstwo ludzi i wielbłądów, nieruchomych i leŜących bezwładnie na piasku, zupełnie jakby
spali.
Powstrzymaliśmy balon w biegu, cofnęliśmy się trochę, przystanęliśmy nad nimi i wtedy
stało się jasne, Ŝe oni wszyscy nie Ŝyją. Przebiegł nas zimny dreszcz. Wpierw zamilkliśmy, a
potem mówiliśmy juŜ bardzo cicho, jak na pogrzebie. Powolutku opuściliśmy się w dół. i
przystanęliśmy, a Tomek i ja zeszliśmy na pustynię, aŜeby sprawdzić rzecz na miejscu. Byli
to męŜczyźni, kobiety i dzieci. Wszyscy wysuszeni przez słońce, tacy jacyś ciemni,
pomarszczeni i stwardniali niczym skóra, zupełnie jak te mumie z obrazków, które ogląda się
w ksiąŜkach. A mimo to wyglądali jak zwyczajni ludzie; nie uwierzycie, ale moŜna by
pomyśleć, Ŝe po prostu śpią.
Niektóre trupy ludzi i zwierząt były częściowo przysypane piaskiem, ale większość z nich
nie, powłoka piasku była bowiem tutaj dość cienka, natomiast grunt pod nią Ŝwirowaty i
twardy. Spora część odzieŜy zdąŜyła juŜ zbutwieć, toteŜ ilekroć złapałeś za jakiś łachman,
rozpadał ci się w ręku niczym pajęczyna. Tomek był zdania, Ŝe leŜą tu od lat.
Kilku męŜczyzn miało przy sobie zardzewiałe strzelby, a inni szable lub długie,
wykładane srebrem pistolety, zatknięte za szale, którymi byli przepasani. Wszystkie
wielbłądy były objuczone, tyle Ŝe juki zdąŜyły juŜ popękać albo się rozeschnąć, toteŜ ładunek
wysypał się na ziemię. Uznaliśmy, Ŝe nieboszczykom szable na nic się juŜ teraz nie zdadzą,
więc wzięliśmy sobie po jednej, a oprócz tego kilka pistoletów. Zabraliśmy teŜ jakieś małe
pudełeczko, bo było takie zgrabne i tak pięknie czymś wysadzane, a później próbowaliśmy
pogrzebać tych ludzi, lecz ani rusz nie przychodziło nam do głowy, w jaki sposób
moglibyśmy to zrobić. Bo gdyby przysypać ich piaskiem, wtedy wiatr, rzecz oczywista, zaraz
by ich odsłonił.
Potem wzbiliśmy się wysoko w górę i wkrótce tamta ciemna plama pośród piasków
zniknęła nam z oczu i pewnie juŜ nigdy więcej nie zobaczymy tych nieszczęśników,
przynajmniej na tym świecie. Długo zachodziliśmy w głowę próbując odgadnąć, skąd oni się
tam właściwie wzięli i w jaki sposób to wszystko się stało, ale jakoś nic nie mogliśmy
wymyślić. Z początku sądziliśmy, Ŝe pewnie zgubili drogę i błąkali się to tu, to tam, dopóki
nie zabrakło im Ŝywności i wody i nie zagłodzili się na śmierć, ale Tomek powiedział, Ŝe
przecieŜ nie dobrały się do nich sępy ani Ŝadne inne dzikie bestie, toteŜ odrzuciliśmy ten
pomysł. W końcu daliśmy spokój i postanowiliśmy sobie, Ŝe w ogóle przestaniemy o tym
myśleć, bo to nas przygnębiało.
Później otworzyliśmy to pudełko, a w środku były klejnoty i drogie kamienie, całkiem
niezły stosik, i jeszcze parę takich jakby małych welonów, jakie miały na sobie te zmarłe
kobiety, do tego obwieszonych wisiorkami z dziwnych złotych monet, których nie znaliśmy.
Zastanawialiśmy się więc, czy aby nie zawrócić, nie odszukać ich znowu, Ŝeby oddać ten cały
kram, ale Tomek przemyślał wszystko i powiedział, Ŝe nie, poniewaŜ jesteśmy w kraju, gdzie
pełno przeróŜnych rabusiów; tacy to przyjdą i zagarną klejnoty dla siebie, a wtedy na nas
spadnie grzech, Ŝe wystawiliśmy ich na pokusę. Polecieliśmy więc dalej, choć ja Ŝałowałem,
Ŝ
e nie zabraliśmy wszystkiego, co tam akurat mieli, tak Ŝeby nie było juŜ nawet cienia Ŝadnej
pokusy.
Spędziliśmy w tej strasznej spiekocie na dole całe dwie godziny, więc kiedy juŜ
wróciliśmy na pokład, okropnie chciało nam się pić. Rzuciliśmy się na wodę, ale była juŜ
stęchła i gorzka, a oprócz tego tak bardzo nagrzana, Ŝe wydawało nam się, Ŝe aŜ parzy w usta.
Nie dało się jej pić. To była woda jeszcze z rzeki Missisipi, najlepsza jaka tylko moŜe być na
ś
wiecie, toteŜ zamieszaliśmy w niej muł, Ŝeby zobaczyć, czy to coś pomoŜe. Ale gdzie tam,
woda z mułem nie okazała się wcale lepsza od samej wody.
Tak, kiedy byliśmy zajęci tymi tam ludźmi w dole, nie odczuwaliśmy aŜ tak strasznego
pragnienia, a teraz, gdyśmy się przekonali, Ŝe nie sposób się napić, poczuliśmy się o jakieś
trzydzieści pięć razy bardziej spragnieni niŜ ćwierć minuty temu. Do licha, jeszcze trochę, a
wywiesilibyśmy języki i ziajali jak psy.
Tomek powiedział, Ŝe trzeba się uwaŜnie rozglądać dokoła bo przecieŜ musimy znaleźć
jakąś oazę, gdyŜ w przeciwnym razie nie wiadomo, jaki los nas czeka. Więc zabraliśmy się do
roboty. Przez cały czas nic tylko przesuwaliśmy po pustyni lunetami w tę i we w tę, aŜ w
końcu ścierpły nam ręce i dłuŜej nie mogliśmy utrzymać ich przy oczach. Gapiliśmy się tak
przez dwie, a moŜe trzy godziny, a tu tylko piach, piach, szczery piach i co najwyŜej drgające
od spiekoty powietrze pod nami. Ech, mój BoŜe, człowiek w ogóle nie wie, co to prawdziwa
bieda, dopóki nie jest spragniony, wysuszony na wiór i póki się nie przekona, Ŝe chyba juŜ
nigdy więcej nie natknie się na wodę. W końcu nie mogłem dłuŜej znieść tego całego
rozglądania się po rozgrzanych jak piec równinach, toteŜ wyciągnąłem się jak długi na
pokrywie schowka i poddałem się zupełnie.
Ale po małej chwili Tomek wrzasnął „Hurra!" i to było właśnie to, o co nam chodziło.
Jezioro! Szerokie i migotliwe, z pochylonymi nad nim sennymi palmami, a ich cienie na
wodzie były tak miękkie i tak delikatne, Ŝe podobnych chyba nigdy nie zdarzyło wam się
oglądać. Ja teŜ nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego. Jezioro leŜało dość daleko, tyle
Ŝ
e dla nas był to zupełny drobiazg; włączyliśmy po prostu stumilowy krok i obliczyliśmy, Ŝe
dolecimy tam za jakieś siedem minut. Ale oaza wcale się do nas nie przybliŜała i wydało nam
się, Ŝe stoimy w miejscu. Tak, tak, moi drodzy, jezioro wciąŜ było dalekie i migotliwe jak sen
i za nic nie pozwalało się do siebie zbliŜyć, aŜ w końcu raptem po prostu rozwiało się i
znikło!
Tomek rozwarł szeroko oczy i powiada:
— Chłopaki! To była patamorgana!
I powiedział to takim tonem, jakby się ucieszył. Lecz ja tam nie widziałem w tym nic
specjalnie wesołego, więc mówię:
— MoŜliwe. Ale mnie nie obchodzi, jak się ten cały interes nazywa, chciałbym juŜ raczej
wiedzieć, co się stało z jeziorem.
Jim drŜał na całym ciele; był tak przeraŜony, Ŝe nie mógł teraz wydusić z siebie ani
słowa, lecz gdyby tylko mógł, z całą pewnością spytałby o to samo. A Tomek powiedział:
— C o się stało? Sami widzicie, Ŝe po prostu zniknęło.
— No dobra, ale gdzie zniknęło?
Zmierzył mnie tylko wzrokiem od góry do dołu i powiedział:
— Tak, Hucku Finnie, a gdzie niby miałoby zniknąć? CzyŜbyś nigdy nie słyszał o
patamorganie?
— Nie, nigdy nie słyszałem. A co to takiego?
— To nic innego jak tylko czysta wyobraźnia. Bo tak naprawdę, to nic w tym nie ma.
To, co powiedział, trochę mnie zeźliło. Więc mówię mu:
— I po co tu te bzdury, Tomaszu Sawyerze? Chyba sam dobrze widziałem to jezioro?
— No, tak, myślisz, Ŝe je widziałeś.
— Ja nic o tym nie myślę, ja je po prostu widziałem.
— A ja ci mówię, Ŝe wcale nie widziałeś, bo tam nie było niczego do widzenia.
Jim, słysząc to gadanie, bardzo się zafrasował, więc włączył się do sporu. I powiedział co
swoje, trochę jak gdyby czymś zakłopotany, a trochę jakby o coś prosił:
— Paniczu Tomku, ja proszę, Ŝeby nie wygadywać takich strasznych bluźnierstw i do
tego w takiej strasznej chwili. Bo w ten sposób naraŜasz nie tylko samego siebie, ale i nas tu
wszystkich, zupełnie jak tamta Anna Niasz, czy Hall 0'Ferness, o których mowa w Biblii. Bo
to jezioro tam było... Widziałem je dokładnie, tak samo jak w tej sekundzie widzę i ciebie, i
Hucka.
A ja na to:
— PrzecieŜ on teŜ je widział! I do tego pierwszy je wypatrzył! No więc jak to jest?
— Tak, tak, paniczu Tomku, dokładnie tak było... Nie powiesz chyba, Ŝe nie.
Wszyscyśmy je widzieli, a to przecieŜ dowodzi, Ŝe pewnikiem tam było.
— Dowodzi! Jakim to niby cudem?
— Zupełnie tak samo jak w sądzie czy w jakim urzędzie, paniczu Tomku. Jedna osoba
moŜe być zalana, moŜe akurat drzemać albo coś tam innego i moŜe się mylić; dwie osoby teŜ
mogą. Ale powiadam ci, paniczu Tomku, skoro juŜ trzy osoby naraz widzą jakąś rzecz, to
obojętne, zalane czy trzeźwe, to musi to być prawda. Nie moŜna tego w Ŝaden sposób
odkręcić, a ty, paniczu Tomku, dobrze o tym wiesz.
— O niczym takim nie wiem. Było przecieŜ kiedyś ze czterdzieści milionów ludzi, którzy
widzieli na własne oczy, Ŝe słońce kaŜdego dnia przesuwa się z jednego krańca nieba na
drugi. Czy był to jakiś dowód, Ŝe słońce się poruszało?
— No pewnie. A poza tym nie było chyba Ŝadnej potrzeby, Ŝeby to udowadniać.
Człowiek, który ma chociaŜ krzynę oleju w głowie, od razu to zrozumie. Aha, to słońce...
Wędruje sobie po niebie i zawsze tak robiło.
Tomek odwrócił się wtedy do mnie i pyta:
— A co ty na to wszystko? Czy słońce się porusza?
— Tomaszu Sawyerze, i po co zadawać takie kretyńskie pytania? KaŜdy, kto nie jest
ś
lepy, widzi, Ŝe słońce wędruje po niebie.
— Oto przyszło mi błąkać się po przestworzach — powiada on na to — zdanemu na
towarzystwo dwóch złośliwych prostaków, którzy nawet nie wiedzą, czego trzysta albo
czterysta lat temu dokonał szef pewnego uniwersytetu...
To juŜ nie było w porządku, więc czym prędzej dałem mu to do zrozumienia:
— Tomaszu Sawyerze! Obrzucanie błotem to nie Ŝadna dysputa...
— O BoŜe! Wielkie Nieba! ZnowuŜ to jezioro! — przerwał mi nagle wrzask Jima. — I c
o, paniczu Tomku? Co nam teraz powiesz?
Tak, moi drodzy, to było znów to jezioro; hen, tam, na pustyni,, zupełnie wyraźne. I te
palmy, i wszystko, zupełnie tak samo jak przedtem.
— No, Tomku, myślę, Ŝe teraz ci chyba wystarczy.
— Wystarczy, Ŝeby wiedzieć, Ŝe tam nie ma Ŝadnego jeziora.
A Jim wtrącił się znowu:
— Oj, nie mów tak paniczu... AŜ zgroza bierze słuchać. Taka spiekota, a ty, paniczu
Tomku, jesteś tak spragniony, Ŝe jak nic pomieszało ci się wszystko w głowie. No bo czy ono
nie wygląda cudownie? Sam juŜ nie wiem, czy potrafię wytrzymać aŜ tam dolecimy, tak
bardzo chce mi się pić!
— Tak, będziesz musiał wytrzymać, tyle Ŝe nic a nic ci z tego nie przyjdzie, bo tam
najzwyczajniej nie ma Ŝadnego jeziora. Mówię ci to przecieŜ.
A wtedy powiedziałem:
— Jim, nie spuszczajmy tego z oka ani na chwilę...
— O, nie, juŜ ja będę uwaŜał, niech cię Bóg ma w swojej opiece, mój skarbie, nawet
gdybym sam nie chciał, to i tak będę na nie patrzył.
Pruliśmy teraz naprzód w kierunku jeziora, poŜerając jedną milę za drugą, tyle Ŝe tak
naprawdę nie zbliŜaliśmy się do niego nawet o jeden cal... I ni stąd, ni zowąd jezioro znowu
zniknęło! Jim zachwiał się na nogach i o mało nie runął jak długi. Kiedy przyszedł do siebie,
powiedział, łapiąc przy tym powietrze jak wyjęta z wody ryba:
— Paniczu Tomku, toć to nic innego jak duch, i tylko w Bogu nadzieja, Ŝe go juŜ nigdy
więcej nie zobaczę na oczy. Tam pewnie było kiedyś jezioro, tyle Ŝe coś się stało i to jezioro
umarło, a my widzieliśmy teraz jego ducha, i do tego pokazał nam się aŜ dwa razy, więc
sprawa jest zupełnie pewna. Ojej, paniczu Tomku, lećmy stąd jak najdalej, wolałbym juŜ
raczej umrzeć, niŜ doczekać w tym miejscu nocy, bo wtedy te wszystkie duchy i to całe
jezioro pewnikiem by tu przyszły i nic tylko lamentowałyby dookoła nas, a my byśmy pewnie
wtedy spali i ani by nam w głowie nie postało, w jak strasznym jesteśmy niebezpieczeństwie.
— Jaki znów duch, ty głupcze! To przecieŜ tylko powietrze, ten upał i pragnienie; do tego
jeszcze wszystko sklejone razem do kupy przez naszą wyobraźnię. Gdybym tak ja... Dawaj no
lunetę!
Pochwycił ją i zaczął obserwować coś po prawej stronie.
— To stado ptaków — powiedział. — Słońce juŜ zachodzi, więc lecą gdzieś całym
kluczem i przecinają naszą trasę. One tam mają jakiś swój cel... MoŜe lecą po poŜywienie
albo do wodopoju, albo i jedno, i drugie. Ster na prawo! Dodaj więcej helu! Bardziej w dół!
Tak... Teraz cokolwiek wyŜej... powoli... O, tak, tak trzymać.
Zmniejszyliśmy trochę szybkość i ruszyliśmy w ślad za stadem. Lecieliśmy w ten sposób
dobre ćwierć mili, lecz potem, gdy upłynęło z półtorej godziny i byliśmy tym wszystkim juŜ
trochę znudzeni, a ja to myślałem, Ŝe padnę z pragnienia, Tomek naraz powiedział:
— Weźcie no który lunetę i zobaczcie, co to takiego, tam, jeszcze przed ptakami.
Jim spojrzał pierwszy, cały pozieleniał i przysiadł bezwładnie na schowku. Niemal
płacząc oświadczył:
— To znowuŜ się pokazało! Paniczu Tomku, ono znowuŜ tam jest, i teraz juŜ wiem, Ŝe
umrę, bo kiedy człowiek widzi jakiegoś ducha po raz trzeci w Ŝyciu, to znaczy, Ŝe jego
godziny są policzone. śałuję, Ŝe w ogóle leciałem tym balonem, oj jak bardzo Ŝałuję.
Nie chciał juŜ więcej patrzeć, a to, co powiedział, przeraziło i mnie, bo wiedziałem, Ŝe to
szczera prawda; z duchami zawsze tak jest, toteŜ i ja przestałem spoglądać w dół. Obaj
błagaliśmy Tomka, Ŝeby zawrócił i poleciał gdzie indziej, ale on nie chciał i nazwał nas
przesądnymi, głupimi pyskaczami. No tak, powiedziałem po cichu sam do siebie, jeŜeli
będzie dalej w ten sposób traktował duchy, to jeszcze któregoś dnia doigra się aŜ miło. One
czekają cierpliwie, ale wszystko ma swoje granice i kaŜdy, kto choć trochę zna się na
duchach, wie, jak łatwo potrafią się obrazić i jak bardzo są mściwe.
Dlatego teŜ siedzieliśmy teraz jak myszy pod miotłą; Jim i ja trzęśliśmy się ze strachu, a
Tomek był zajęty swoimi sprawami. Po chwili jednak zatrzymał balon w miejscu i
powiedział:
— A teraz, durnie, wstańcie i popatrzcie tam.
Wstaliśmy, a tuŜ pod nami była najprawdziwsza w świecie woda! Czyściutka,
niebieściutka, chłodna i głęboka, do tego pofalowana trochę przez lekki wietrzyk.
Najpiękniejszy widok pod słońcem! A wszędzie dokoła rozpościerały się trawiaste brzegi,
rosły kwiaty i pełne cienia gaje drzew oplecionych winnymi pnączami, a wszystko to razem
wyglądało tak spokojnie i tak przyjemnie, Ŝe... Ŝe nic tylko się popłakać z tej wielkiej radości.
Jim to nawet popłakał się naprawdę; zerwał się na równe nogi, zaczął tańczyć i skakać,
taki był wdzięczny losowi, Ŝe aŜ szalał z radości. To była akurat moja wachta, musiałem więc
zostać i czuwać przy urządzeniach, ale Tomek i Jim zeszli na dół i kaŜdy z nich wypił chyba
całą beczkę. Przynieśli teŜ całe mnóstwo wody dla mnie, a chociaŜ wielu dobrych rzeczy
próbowałem w Ŝyciu, to jednak nic się nie mogło równać ze smakiem tej wody.
Później Tomek wszedł na górę i zluzował mnie, toteŜ mogliśmy sobie z Jimem popływać
do woli, a potem znowu Jim zluzował Tomka, więc ścigaliśmy się z nim w wodzie,
boksowaliśmy się trochę, i nie pamiętam, Ŝebym kiedyś lepiej się ubawił. Nie było zbyt
gorąco, bo zbliŜał się wieczór, ale tak czy owak pozrzucaliśmy z siebie całe ubranie. Ubranie
to dobra rzecz w szkole, w mieście czy na balu, ale nie widzę najmniejszego sensu, by nosić
je na sobie, kiedy jest się daleko od tej tam cywilizacji i innych nudziarstw i marudzeń.
— Lwy! Lwy tu lezą! NuŜe, paniczu Tomku! Skacz co Ŝywo, Huck!
Ech, skoczyliśmy, i to jeszcze jak! Aniśmy się nawet nie obejrzeli za ubraniem, tylko od
razu daliśmy dęba po drabince. Jim najzwyczajniej stracił głowę, bo zawsze mu się to
przytrafiało, gdy tylko był czymś zdenerwowany albo przeraŜony. Tak samo i tym razem;
zamiast podciągnąć drabinkę choć trochę do góry, Ŝeby te bestie nie mogły jej dopaść, dodał
tylko gazu i powlókł nas ze świstem w górę, gdzie przyszło nam huśtać się pod niebem,
zanim on wziął się w garść i zmiarkował, co za bęcwalstwa wyczynia. Później zatrzymał
balon, ale znowu zapomniał, co ma robić dalej. Dlatego wisieliśmy w górze tak wysoko, Ŝe
lwy wydawały się małe jak szczeniaki, i tylko dryfowaliśmy sobie powolutku z wiatrem.
W końcu Tomek wdrapał się na górę, podszedł do urządzeń i zaczął opuszczać balon
skosem w dół, znów w kierunku jeziora, gdzie juŜ tamte bydlęta zebrały się niczym na
pikniku szkółki niedzielnej; wtedy przyszło mi do głowy, Ŝe jemu teŜ się chyba wszystko
pokiełbasiło, bo przecieŜ dobrze wiedział, jak bardzo się boję gramolić tak wysoko. CzyŜby
zamierzał mnie zrzucić pomiędzy te jakieś tam kocury i inną gadzinę?
Ale nie; myślał całkiem trzeźwo i wiedział, o co mu idzie. Opuścił się wolniutko na jakie
trzydzieści, czterdzieści stóp nad powierzchnię jeziora, stanął na samym środku i wrzasnął:
— A teraz puść się i skacz!
Zrobiłem to i poleciałem jak kula armatnia, stopami w dół, i wydawało mi się, Ŝe zanim
sięgnąłem dna, musiałem lecieć chyba dobrą milę. A kiedy juŜ wypłynąłem, Tomek
powiedział:
— Teraz leŜ sobie spokojnie na plecach, dopóki nie odpoczniesz i nie odzyskasz sił,
wtedy spuszczę drabinkę do wody i będziesz mógł wejść na pokład.
Zrobiłem, jak kazał. To było bardzo zmyślne z jego strony, bo gdyby leciał dalej i chciał
mnie zrzucić gdzieś na piasek, od razu by się zbiegła tamta menaŜeria. A gdybyśmy tak
później cały czas latali, Ŝeby wyszukać jakieś bezpieczniejsze miejsce, bydlęta pewnie by za
nami goniły, no a ja bym tak długo nie wytrzymał i spadł.
Przez cały ten czas lwy i inne bestie grzebały w naszych ubraniach i chyba próbowały
podzielić je między siebie, tak aby kaŜdy dostał choć odrobinę, ale musiało wyniknąć jakieś
nieporozumienie, bo kilka z nich chciało postąpić po świńsku i zagarnąć dla siebie więcej, niŜ
wynosiła ich dola, więc podniósł się taki raban, jakiego jeszcze nie było na świecie. Musiało
tego być z pięćdziesiąt sztuk, wszystko przemieszane ze sobą; ryczały, warczały, kłapały
zębami, gryząc się przy tym i szarpiąc; ogony i łapy majtały w powietrzu, toteŜ nie moŜna się
było zorientować, co jest właściwie co, a piasek i sierść tylko fruwały dokoła. Kiedy juŜ
miały dosyć, okazało się wówczas, Ŝe jedne padły martwe, inne kuśtykały solidnie
pokaleczone, cała reszta zaś rozsiadła się na pobojowisku liŜąc sobie obolałe miejsca łub
gapiąc się na nas w górę. I wyglądało to, jakby nas zapraszały, Ŝebyśmy do nich zeszli i
wzięli udział w zabawie, tyle Ŝe nam ani się to śniło.
Gdy idzie o ubrania, to juŜ ich wcale nie było. Nawet najmniejsze ich strzępki znajdowały
się teraz gdzieś w brzuchach zwierząt i, jak sądzę, chyba nie najlepiej im posłuŜyły, bo na
naszych ciuchach mieliśmy sporo mosięŜnych guzików, natomiast w kieszeniach noŜe, tytoń,
gwoździe, kredę i kulki do gry, i haczyki do łowienia ryb, i jeszcze inne takie tam róŜności.
Ale o to specjalnie nie dbałem. Martwiło mnie jedynie, Ŝe pozostały nam teraz tylko ubrania
profesora, i to nawet dość sporo, tyle Ŝe nie sposób byłoby pokazać się w nich w Ŝadnym
towarzystwie, gdybyśmy gdzieś takie spotkali, poniewaŜ nogawki spodni były długie niczym
tunele, a marynarki teŜ odpowiednich rozmiarów. Jednak mieliśmy wszystko, czego trzeba
krawcowi, Jim zaś był po trosze domorosłym krawcem, toteŜ obiecał, Ŝe nawet dosyć szybko
potrafi nam przykroić jeden czy dwa garnitury, które jako tako będą pasowały.
ROZDZIAŁ IX
Tomek rozprawia o pustyni
A jednak przyszło nam do głowy, Ŝe powinniśmy na chwilę opuścić się na ziemię, choć
za innym sprawunkiem. Większość Ŝywności z zapasów profesora znajdowała się w
puszkach, a do tego została zapuszkowana w jakiś zupełnie nowy sposób, który ktoś dopiero
co wynalazł. Natomiast cała reszta była zabrana po prostu ot, tak sobie, luzem. A kiedy wiezie
się befsztyk prosto z Missouri na Wielką Saharę, trzeba uwaŜać jak nie wiem co i trzymać się
raczej chłodnego powietrza. Pomyśleliśmy więc, Ŝe zajrzymy jeszcze na tamto lwie
targowisko i zobaczymy, czy nie uda się tam czego zwojować.
Opuściliśmy drabinkę i zeszliśmy po niej w dół, tak Ŝe byliśmy cokolwiek ponad
zwierzętami, a potem zrzuciliśmy linę z pętlą i wciągnęliśmy na górę padłego lwa, małego i
delikatnego, a po nim jeszcze jakiegoś nakrapianego kocura. Całą resztę towarzystwa
musieliśmy trzymać na odległość za pomocą rewolweru, gdyŜ inaczej bestie byłyby gotowe
przyjść nam z pomocą i wziąć udział w naszych zabiegach.
Z obu zwierząt wycięliśmy sporo mięsiwa na zapas i ściągnęliśmy skórę, a całą resztę
wyrzuciliśmy za burtę. Później kawałki świeŜego mięsa nabiliśmy na haczyki u wędek
profesora i łowiliśmy ryby. Przystanęliśmy sobie nad jeziorem tuŜ nad wodą i złapaliśmy
mnóstwo bardzo dziwnych ryb, takich, Ŝe chyba nigdy podobnych nie oglądaliście. Zjedliśmy
więc nad podziw dobrą kolację: stek z lwa, stek z tamtego drugiego bydlęcia, smaŜone ryby i
gorące placki kukurydziane. JeŜeli idzie o mnie, to juŜ nic lepszego nie było mi trzeba.
Na koniec zjedliśmy jeszcze trochę owoców. Zerwaliśmy je z samego wierzchołka
potwornie wysokiego drzewa. To było takie bardzo strzeliste drzewo i od stóp aŜ po sam
czubek nie miało ani jednej gałęzi, a dopiero na samej górze rozcapierzało się zupełnie jak
miotełka do odkurzania. I była to, rzecz jasna, palma; kaŜdy, kto tylko kiedyś widział palmę
na obrazku, zaraz by się połapał. Szukaliśmy więc na niej orzechów kokosowych, ale jakoś
Ŝ
adnych nie było. Były tylko takie spore wiązki jakichś lepkich owoców. Wyglądały trochę
jak przerośnięte winogrona i Tomek doszedł do wniosku, Ŝe to pewnie daktyle, bo — jak
mówił — w sam raz wyglądały jak te, o których piszą w Baśniach z Tysiąca i Jednej Nocy i w
róŜnych innych ksiąŜkach. Oczywiście mogły być zdatne do jedzenia, ale mogły teŜ okazać
się trujące. Musieliśmy więc chwilę poczekać i zobaczyć, czy dziobią je ptaki. Ptaki jadły,
więc my takŜe wzięliśmy się do jedzenia, a owoce były niesłychanie pyszne.
Wcześniej juŜ zaczęły się zlatywać strasznie wielkie ptaszyska i przysiadać na padłych
drapieŜnikach. Były to bardzo zuchwałe stworzenia; dobierały się do martwego lwa, którego z
drugiej strony obgryzał juŜ inny, Ŝywy lew. A jeśli nawet lew odpędził takiego ptaka, to i tak
na nic się to nie zdało, bo ptak powracał, gdy lew znów był zajęty jedzeniem.
Te ogromne ptaszyska zlatywały się ze wszystkich stron — moŜna je było dostrzec przez
lunetę, gdy były jeszcze tak straszliwie daleko, Ŝe nie dałoby się ich zauwaŜyć gołym okiem.
Tomek powiedział, Ŝe one nie odnajdują mięsa węchem, a więc musiały je wypatrzyć z tak
wielkiej odległości. No, no, to mi dopiero wzrok co się zowie! Tomek mówił teŜ, Ŝe z
odległości jakichś pięciu mil ta sterta lwiego padła nie moŜe się przecieŜ wydawać większa
od ludzkiego paznokcia i nie był sobie w stanie wyobrazić, jakim cudem te ptaki mogły ją
zauwaŜyć.
To było bardzo dziwne i jakieś takie nie za bardzo w porządku, Ŝe jeden lew wtrajał
drugiego lwa, toteŜ przyszło nam do głowy, Ŝe te lwy widocznie nie były ze sobą w Ŝaden
sposób spokrewnione. Ale Jim nam powiedział, Ŝe to nie robi róŜnicy. Mówił, Ŝe przecieŜ
maciora potrafi poŜerać własne dzieci, a pająk tak samo, więc moŜe i u lwów rzecz wygląda
podobnie, chociaŜ nie całkiem. Twierdził, Ŝe lew chyba raczej nie zjadłby własnego ojca,
gdyby akurat wiedział, który to jest, ale przypuszczał, Ŝe będąc strasznie wygłodzony, pewnie
by zakąsił własnym szwagrem, a juŜ teściową — to kiedy bądź. Tyle Ŝe samo takie
przypuszczanie niczego jeszcze nie załatwia. Nie liczy się przecieŜ krów, nim się nie znajdą
w oborze, i w rezultacie niczego mądrego nie wydumaliśmy. ToteŜ daliśmy sobie spokój i w
ogóle przestaliśmy o tym myśleć.
Na ogół noce na pustyni były bardzo spokojne, ale tym razem mieliśmy całą kocią
muzykę. Na kolację zlazło się całe mnóstwo innych zwierząt; zbiegły się jakieś przyczajone
szczekacze, o których Tomek sądził, Ŝe są szakalami, i jeszcze inne bydlęta, o grzbietach
wypiętych jak Ŝagiel, które nazywał hienami, a wszystko to razem sprawiało, Ŝe cały czas
panował straszny rwetes. Widoki w świetle księŜyca były całkiem inne niŜ to, co
kiedykolwiek dotąd widziałem. Zrzuciliśmy linę i przywiązaliśmy się mocno do wierzchołka
palmy, dlatego nie musieliśmy trzymać kolejnych wacht i wszyscy połoŜyliśmy się spać. Ale
ja wstawałem dwa albo i trzy razy, Ŝeby popatrzeć na te zwierzęta w dole i posłuchać ich
harmideru. To było zupełnie tak, jak gdybym miał miejsce w pierwszym rzędzie w menaŜerii,
a Ŝe taka gratka nigdy jeszcze dotąd mi się nie przytrafiła, więc głupio byłoby spać i nie
korzystać z okazji. Bo moŜe nigdy więcej nic się takiego nie zdarzy.
Wczesnym rankiem znów łowiliśmy ryby, a potem cały dzień leniuchowaliśmy sobie w
chłodnym cieniu na wysepce, czuwając tylko na zmianę, czy aby nie skrada się do nas jakieś
zwierzę, chcąc sobie zafundować na obiad któregoś z aronałtów. Musieliśmy ruszyć w drogę
następnego dnia, tyle Ŝe Ŝaden z nas nie miał na to specjalnej ochoty, tak było tutaj ślicznie.
Na drugi dzień, gdy wznieśliśmy się w górę odpływając na wschód, długo jeszcze
spoglądaliśmy za siebie wpatrując się w to miejsce, aŜ stało się ledwie małą plamką na
pustyni i, daję wam słowo, było to jak gdyby Ŝegnanie się z przyjacielem, którego nigdy
więcej się pewnie nie zobaczy.
Jim nad czymś tam sobie rozmyślał i w końcu powiedział:
— Paniczu Tomku, coś mi się widzi, Ŝe jesteśmy juŜ prawie na samiutkim brzeŜku
pustyni.
— A to dlaczego?
— Hm, to całkiem proste. Sam przecie widzisz, jak długo nad nią juŜ lecimy. Chyba ten
piasek powinien się wreszcie skończyć. I tak dziw bierze, Ŝe starczyło go aŜ na tak długo.
— Do licha! Tutaj jest całe mnóstwo piasku i nie musisz się akurat o to kłopotać.
— Och, nie, paniczu Tomku, ja się tam wcale o to nie kłopoczę, tylko strasznie się
dziwię. Ani przez chwilę nie wątpię, Ŝe Pan Bóg ma całe fury piasku, ale tak czy owak nie
powinien go chyba marnować na byle co, dlatego teŜ myślę sobie, Ŝe ta pustynia jest juŜ i tak
dostatecznie wielka i chyba jej nie trzeba rozciągać jeszcze bardziej, marnując tyle piachu...
— Ech, dałbyś spokój! Myśmy dopiero zaczęli ją przemierzać. No bo weźmy na przykład
takie Stany Zjednoczone, to całkiem duŜy kraj, no nie? No nie, Huck?
— Tak — mówię mu na to. — I o ile wiem, to większego nie ma.
— No właśnie — stwierdził Tomek — otóŜ ta pustynia jest mniej więcej w kształcie
Stanów Zjednoczonych i gdybyś ją tak ułoŜył na naszym wolnym kraju, to zupełnie by go
zakryła, jak nie przymierzając koc. Wystawałyby tylko jakieś malutkie skraweczki; w górze
kawałek Maine i coś tam jeszcze na północnym zachodzie, jeszcze Floryda sterczałaby sobie
z dołu, tak jak ogon Ŝółwia, i to by juŜ było wszystko. Dwa albo trzy lata temu zabraliśmy
Meksykanom Kalifornię, a więc ta część wybrzeŜa Pacyfiku jest teraz nasza, no, ale gdybyś
wziął i ułoŜył Saharę w ten sposób, Ŝeby jej skraj przylegał do brzegu Pacyfiku, to zakryłaby
całe Stany Zjednoczone i jeszcze wybiegałaby o sześćset mil poza Nowy Jork, w Ocean
Atlantycki.
Więc ja na to:
— Wielkie nieba! Czy aby masz na to jakieś dowody, Tomku Sawyerze?
— Tak, mam je tutaj, i właśnie je studiowałem. Sami tylko popatrzcie. Z Nowego Jorku
nad Pacyfik jest dwa tysiące sześćset mil. Z jednego końca Sahary na drugi aŜ trzy tysiące
dwieście. Stany Zjednoczone liczą sobie trzy miliony sześćset tysięcy mil kwadratowych
powierzchni, a pustynia cztery miliony sto sześćdziesiąt dwa tysiące. ToteŜ Saharą mógłbyś
przykryć całe Stany, a jeszcze dałoby się pod nią wsunąć Anglię, Szkocję, Irlandię, Francję,
Danię i calutkie Niemcy. Tak, tak, mój drogi, mógłbyś schować to wszystko pod Wielką
Saharę, a i tak jeszcze miałbyś w zapasie dwa tysiące mil kwadratowych piachu.
— Tak — powiedziałem — to juŜ w ogóle nie mieści mi się w głowie. Bo to przecieŜ,
Tomku, świadczyłoby o tym, Ŝe Bóg zadał sobie tyle mitręgi robiąc tę pustynię, co stwarzając
Stany Zjednoczone i wszystkie te inne kraje.
A Jim dodał:
— Nie, Huck, to chyba nie ma sensu. Ja tam sobie myślę, Ŝe ta pustynia chyba wcale nie
została zrobiona. No bo sam popatrz... Spójrz tylko na nią i powiedz, czy nie mam racji. Do
czego moŜe się przydać pustynia? Nie, ona się do niczego nie nadaje. Taki interes w ogóle się
nie opłaca. Nie jest tak, Huck?
— Tak, tak mi się wydaje.,
— No i, paniczu Tomku, czy nie mam tutaj racji?
— Myślę, Ŝe masz. Mów dalej.
— A jeŜeli jakaś tam rzecz do niczego się nie nadaje, to została zrobiona niepotrzebnie.
Czy nie tak?
— Owszem.
— A widzicie! Tylko czy Pan Bóg robi cokolwiek niepotrzebnie? Odpowiedzcie mi na
to!
— No, cóŜ... nie robi.
— Więc niby jakim cudem miałby zrobić tę tu pustynię?
— Hm, mów dalej. Więc skąd się ona wzięła?
— Paniczu Tomku, ja tam wierzę, Ŝe to było tak, jak wtedy, kiedy stawia się dom; zawsze
zostają róŜne resztki i śmiecie. I co się z tym wszystkim robi? Czy nie ładuje się tego na wóz i
nie zrzuca na jakimś starym, niepotrzebnym placu? JakŜeby inaczej! No więc, na mój rozum
tak to musiało wyglądać, Ŝe cała ta Sahara wcale nie była zrobiona, ona po prostu się sta ł a.
Powiedziałem, Ŝe to naprawdę dobre rozumowanie, bo rzeczywiście byłem zdania, iŜ to
najlepszy pomysł; na jaki kiedykolwiek zdarzyło się wpaść Jimowi. Tomek stwierdził to
samo, ale dodał jeszcze, Ŝe to jednak zaledwie t e-o r i a, a teorie niczego nie dowodzą,
stwarzają tylko miejsce, gdzie moŜna sobie przez moment odsapnąć, kiedy juŜ człowiek jest
strasznie skonany od tego ciągłego walenia głową w mur, bo wciąŜ próbuje odkryć jakąś
rzecz, której w Ŝaden sposób odkryć się przecieŜ nie da. I powiedział:
— Z tymi teoriami jest jeszcze jeden kłopot: jeŜeli im się tak dokładniej przyjrzeć, to
zawsze w kaŜdej znajdzie się jakąś dziurę. I tak teŜ jest z tą teorią Jimową. Popatrzcie, ile jest
tych gwiazd. Całe miliony, miliardy... Więc jak się to stało, Ŝe na wszystkie gwiazdy poszło
akurat tyle budulca, ile było trzeba, i nie zostały po tym Ŝadne resztki? Jak to się stało, Ŝe nie
ma tam Ŝadnego wysypiska piachu?
Ale Jim dybał juŜ na niego i zaraz wykrzyknął:
— A czym jest Droga Mleczna? Bo to bym chciał wiedzieć... No, powiedz.
Moim zdaniem był to rozstrzygający argument. MoŜe to tylko po prostu moje zdanie i
wszyscy inni mogą sobie myśleć, co chcą, lecz wtedy powiedziałem, Ŝe takie jest moje
zdanie, a i jeszcze teraz teŜ przy nim obstaję: ten cios był decydujący. A co więcej, powalił on
samego Tomka Sawyera. Nie mógł juŜ potem wydusić z siebie ani słowa. Miał tak
zaskoczoną minę, jak ktoś^ kto oberwał nagle w plecy całą garść siekańców. Powiedział
tylko, Ŝe wolałby juŜ, zamiast gadać z takimi dwoma jak Jim i ja, prowadzić uczoną dysputę z
pierwszym lepszym dorszem. Ale kaŜdy moŜe tak sobie gadać... I nawet zauwaŜyłem, Ŝe
kaŜdy tak mówi, kiedy tylko ktoś go na czymś przyłapie. A Tomka Sawyera cały ten temat po
prostu w końcu znudził.
Zaczęliśmy więc znów rozprawiać o wielkości pustyni, a im bardziej porównywaliśmy ją
z tym, z tamtym czy owym, tym większa, wspanialsza i dostojniejsza zaczęła nam się
wydawać. I tak grzebiąc się wśród liczb, Tomek wyszukał niebawem, Ŝe jest ona akuratnie tej
samej wielkości co Cesarstwo Chińskie. A później pokazał nam obszar, jaki ono zajmuje na
mapie, i porównał go z powierzchnią ziemi. Tak, nieźle było o tym trochę porozmyślać, więc
powiedziałem:
— Hm, mnóstwo razy słyszałem o Saharze, choć anim się spodziewał, Ŝe ona jest aŜ taka
waŜna.
A wtedy Tomek wypalił:
— WaŜna! Sahara i waŜna! Tak to juŜ jest z niektórymi. Jeśli coś tam jest duŜe, to zaraz
musi być waŜne. I tylko tyle potrafią zrozumieć. Jedyna rzecz, jaką widzą, to wielkość. A
spójrz no na taką Anglię. To najwaŜniejszy kraj na świecie, a jednak mógłbyś ją wsadzić
Chinom do kieszonki u kamizelki! I to jeszcze nic; musiałbyś stracić diablo wiele czasu,
gdybyś ją potem zechciał tam odnaleźć. Albo spójrz na Rosję. Rozciąga się tam i sam, i
jeszcze na odwrót, a jednak nie jest waŜniejsza niŜ taki stan Rhode Island, i nawet nie ma o
czym gadać.
W oddali ujrzeliśmy teraz małe wzgórze, rysujące się na tle nieba. Tomek przerwał swoją
mowę i bardzo podniecony sięgnął po lunetę. Zerknął tam i powiedział:
— To... Tak, tego właśnie szukałem, to jasne. JeŜeli się nie mylę, jest to właśnie ta górka,
na którą derwisz zabrał tamtego jegomościa, Ŝeby ukazać mu wszystkie skarby, jakie tylko są.
Więc równieŜ zaczęliśmy się gapić w tamtą stronę, a on rozpoczął opowieść o wzgórzu z
Tysiąca i Jednej Nocy.
ROZDZIAŁ X
Wzgórze skarbów
Tomek mówił, Ŝe było to tak:
Pewnego skwarnego dnia jeden derwisz wlókł się pieszo przez pustynię; przeszedł juŜ
tysiąc mil i był bardzo znękany, głodny i wycieńczony, ale przy tym wszystkim był teŜ
bardzo uparty. I mniej więcej w tym miejscu, gdzie teraz jesteśmy, napotkał poganiacza z całą
setką wielbłądów i poprosił go o jałmuŜnę. Lecz tamten rzekł, aŜeby mu wybaczył, ale Ŝadnej
jałmuŜny dać mu nie moŜe. Derwisz zapytał:
— CzyŜ te wielbłądy nie naleŜą do ciebie?
— Tak, są moje.
— A czy masz jakieś długi?
— Kto, ja? Nie, nie mam Ŝadnych.
— No cóŜ, człowiek, który posiada całą setkę wielbłądów, a do tego nie tonie w długach,
jest bogaty... Mało tego, jest bardzo bogaty. CzyŜ nie tak?
Poganiacz wielbłądów przyznał, Ŝe tak jest w istocie. A wówczas derwisz powiada:
— Bóg raczył uczynić cię bogaczem, za to mnie biedakiem. On ma swoje powody, i to
bardzo słuszne, niech zatem błogosławione będzie imię Jego. Lecz pragnął równieŜ, aby Jego
bogacze wspierali Jego biedaków, natomiast ty odwróciłeś się ode mnie, twego brata, w
potrzebie. On ci to zapamięta i wiele na tym stracisz.
To sprawiło, Ŝe poganiacz wielbłądów omal nie zemdlał z wraŜenia, lecz tak czy owak
juŜ od dziecka był bardzo chciwy na pieniądze i nie lubił pozbywać się ani centa, zaczął więc
pojękiwać i wykręcać się, jak tylko mógł; twierdził, Ŝe czasy są cięŜkie i chociaŜ zawiózł cały
ładunek wełny do Balsory i zarobił na tym grubą mamonę, to nie udało mu się zdobyć
Ŝ
adnych towarów na drogę powrotną, więc ta cała wyprawa to dla niego nie taki znów dobry
interes. A derwisz od nowa zaczął swoje:
— W porządku, to twoje ryzyko. Ale wydaje mi się, Ŝe tym razem popełniłeś błąd i
straciłeś okazję.
Rzecz jasna, poganiacz wielbłądów chciał się dowiedzieć, jaką to szansę przegapił, bo
być moŜe chodziło tu o jakieś pieniądze, więc pognał za derwiszem i tak bardzo, tak usilnie
go błagał, Ŝe w końcu tamten się nad nim zlitował i powiedział:
— Widzisz tam, hen, to wzgórze? W tym pagórku kryją się wielkie skarby ziemi, a ja
właśnie rozglądałem się za jakimś człowiekiem o szczególnie dobrym i tkliwym sercu, za
kimś szlachetnym i szczodrym, i gdybym takiego znalazł, to mam tutaj balsam, który —
skoro bym mu tylko posmarował nim oczy — ukazałby mu te skarby i pozwolił je wydobyć.
Wtedy poganiacz wielbłądów aŜ się spocił z wraŜenia; błagał, płakał, rwał sobie włosy z
głowy; padł na kolana i twierdził, Ŝe to właśnie on jest takim człowiekiem i Ŝe mógłby zaraz
sprowadzić choćby z tysiąc ludzi, którzy by zaświadczyli, Ŝe nikt tak jak on nie odpowiada
stawianym warunkom.
— A więc wszystko w porządku — powiada derwisz. — JeŜeli obładujemy skarbami sto
wielbłądów, czy będę mógł wówczas dostać połowę z nich?
Poganiacz był tak bardzo zadowolony, Ŝe nie mógł się juŜ powstrzymać i odrzekł:
— Teraz mówisz do rzeczy.
Więc zaraz podali sobie ręce i dobili targu, a później derwisz wyjął swoje pudełko i natarł
balsamem prawe oko poganiacza. I wtedy wzgórze się rozwarło, poganiacz wszedł do środka,
a tam, a jakŜe, leŜały całe stosy złota i drogich kamieni, i migotało to tak, jak gdyby
wszystkie gwiazdy z nieba opadły nagle w dół.
ToteŜ poganiacz z derwiszem mieli uŜywanie; władowaii na kaŜdego wielbłąda ile się
tylko dało, a później się poŜegnali i kaŜdy z nich ruszył w swoją stronę prowadząc
pięćdziesiąt bydląt. Ale juŜ wkrótce poganiacz dogonił derwisza i powiada:
— Nie obracasz się pewnie w Ŝadnym towarzystwie i tak na dobrą sprawę nie trzeba ci aŜ
tak duŜo, jak dostałeś. Czy nie byłbyś tak dobry i nie dał mi jeszcze z dziesięciu twoich
wielbłądów?
— Hmm — powiedział derwisz'— sam nie wiem, ale twoje słowa wydają mi się dość
rozsądne.
Uczynił więc to, o co go tamten prosił, rozstali się raz jeszcze i derwisz ruszył w drogę
prowadząc swoich czterdzieści wielbłądów. Ale oto poganiacz dogonił go znowu, wrzeszczał,
płakał i skomlał, i Ŝebrał o jeszcze jedną dziesiątkę jucznych zwierząt, tłumacząc przy tym, Ŝe
przecieŜ trzydzieści wielbłądów obładowanych skarbami to dla derwisza aŜ nadto, Ŝeby
przeŜyć, bo w końcu wszyscy derwisze Ŝyją bardzo skromnie, w ogóle nie prowadzą domów i
jedzą tam, gdzie popadnie, płacąc za to ledwie grosze.
Ale na tym nie koniec. Bo jeszcze i potem naprzykrzał się jak kundel, przyłaził i
przyłaził, i wreszcie wyŜebrał z powrotem wszystkie swoje wielbłądy. Dopiero wtedy był
zadowolony i mówił, jaki jest wdzięczny, Ŝe póki Ŝyje, nie zapomni derwisza i Ŝe nikt dotąd
nie okazał się dla niego aŜ tak dobry i szczodry. Więc jeszcze po raz któryś z rzędu podali
sobie ręce i kaŜdy ruszył w drogę.
Tyle Ŝe, rozumiecie, nie upłynęło nawet dziesięć minut, a poganiacz wielbłądów — to
musiał być juŜ chyba wyjątkowy gad, Ŝe choćbyś nawet obszedł dobre siedem hrabstw,
gorszego byś nie uświadczył! — na powrót był przy nim. Tym razem chciał, Ŝeby derwisz
wtarł mu trochę balsamu równieŜ w drugie oko.
— A to dlaczego? — zapytał derwisz.
— Och, no wiesz... — tłumaczył mu poganiacz.
— Wiem? A co?
— No, nie nabierzesz mnie — powiada tamten. — Ty najwyraźniej chcesz coś przede
mną ukryć. Na pewno wiesz, Ŝe gdybym miał ten balsam i na drugim oku, widziałbym o
wiele więcej przeróŜnych drogocennych rzeczy... No, proszę. .. posmaruj mi takŜe drugie oko.
A derwisz odpowiedział:
— Niczego przed tobą nie ukrywałem. Chętnie ci powiem, co by się stało, gdybym ci
posmarował i drugie oko. Nigdy juŜ więcej byś nic nie zobaczył. Przez resztę twoich dni
byłbyś zupełnie ślepy.
Ale wiecie, ten cymbał i tak mu nie uwierzył. Gdzie tam, błagał i błagał, jęczał i
lamentował, aŜ w końcu derwisz otworzył pudełko i powiedział— mu, by nabrał sobie
balsamu, ile tylko zechce. A tamten zrobił to czym prędzej i, rzecz oczywista, juŜ w ciągu
minuty był ślepy jak nietoperz.
A wówczas derwisz wyśmiewał go, przedrzeźniał i naigrawał się z niego. I powiedział:
— No to do widzenia! Komuś, kto jest zupełnie ślepy, niepotrzebne Ŝadne klejnoty.
I zmył się razem z całą setką wielbłądów i zostawił go, aby pętał się po pustyni, biedny i
nieszczęśliwy, pozbawiony przyjaciół aŜ do końca swych dni.
Jim powiedział, Ŝe idzie o zakład, Ŝe dla tamtego było to dobrą nauczką.
— Jasne — stwierdził Tomek. — I to taką, jak większość nauczek, które człowiek
dostaje. One wszystkie nie mają najmniejszego sensu, bo nic nie zdarza się po raz drugi
dokładnie w ten sam sposób. Po prostu nie moŜe i juŜ. Kiedy Hen Soovil zleciał na łeb z
dzwonnicy i uszkodził sobie kręgosłup do końca Ŝycia, wszyscy teŜ powiadali, Ŝe będzie miał
nauczkę. Jaką tam znów nauczkę? W jaki to niby sposób miał ją wykorzystać? Nie mógł juŜ
przecieŜ więcej włazić na dzwonnicę i nie miał Ŝadnych innych kręgosłupów do łamania.
— Cokolwiek by tu mówić, paniczu Tomku, jest przecieŜ coś takiego, jak nauka na
własnych doświadczeniach. Dobra Księga powiada, Ŝe dziecko, które raz się sparzyło, boi się
później ognia.
— Hm, nie przeczę, Ŝe coś moŜe być nauczką, jeŜeli tylko wydarzy się dwa razy w taki
sam sposób. Takich rzeczy jest całe mnóstwo i właśnie dzięki n i m człowiek moŜe się czegoś
nauczyć. Tak zawsze mówił wuj Abner. Tyle Ŝe jest jeszcze cała fura rzeczy, czterdzieści
milionów fur innych rzeczy, które dwa razy w ten sam sposób się nie powtórzą... I te są
właśnie w ogóle bezuŜyteczne i nie mogą być bardziej pouczające niŜ ospa. Jak juŜ ją
złapiesz, to na nic ci się nie przyda, Ŝe się dowiesz, Ŝe powinieneś się był zaszczepić, a potem
to juŜ Ŝadne szczepienie ci nie będzie potrzebne, bo ospę łapie się tylko raz w Ŝyciu. Ale gdy
spojrzeć z drugiej strony, wuj Abner zawsze powiadał, Ŝe ktoś, kto raz złapał byka za ogon,
nauczył się w ten sposób sześćdziesiąt albo i siedemdziesiąt razy więcej niŜ ten, co nigdy tego
nie zrobił, i mówił teŜ, Ŝe kto choć raz próbował taszczyć kota do domu za ogon, teŜ zyskał
sobie wiedzę, która nigdy nie zblaknie, ani woda czy ogień nigdy mu jej nie zabiorą. Ale
mogę ci teŜ powiedzieć, Jim, Ŝe wuj Abner zawsze psioczył na takich, którzy nic, tylko
próbują wygrzebać jakąś nauczkę ze wszystkiego, co się tylko dzieje, niewaŜne czy...
Ale Jim juŜ spał. Tomek wyglądał na trochę stropionego, no bo sami wiecie, Ŝe człowiek
zawsze poczuje się głupio, kiedy mówi o czymś tak niezwykle pięknie i myśli, Ŝe ta druga
osoba go podziwia, a tu akurat ten ktoś chrapie sobie w najlepsze. Rzecz jasna, Jim nie
powinien był zasnąć, bo to niegodziwe, ale im piękniej ktoś do ciebie gada, tym pewniejsze
się staje, Ŝe zaraz cię uśpi, i gdyby tak temu lepiej się przyjrzeć, to raczej nie była to niczyja
wina, chyba Ŝe obu naraz.
Jim zaczął pochrapywać — wpierw brzmiało to cicho i bulgotliwie, potem rozległ się
jakiś długi zgrzyt, potem drugi, jeszcze głośniejszy, i wreszcie z pół tuzina głośnych
chrapnięć, jak gdyby wanna wsysała w otwór resztkę wody, później jeszcze to samo, tyle Ŝe z
większą mocą, i parę silnych kaszlnięć i rzęŜeń, jakie wydaje krowa, gdy się dusi na śmierć.
Kiedy człowiek dochodzi do tego momentu, do samego szczytu, to wtedy juŜ jak nic moŜe
obudzić kogoś, kto śpi o ulicę dalej po połknięciu całej warząchwi laudanum, ale za to jakoś
nigdy nie przebudzi samego siebie, choć te okropne ryki wydobywają się ledwie o trzy cale
od jego własnych uszu. I jest to chyba najnormalniejsza rzecz na świecie, tak mi się w
kaŜdym razie wydaje. Lecz jeśli tylko potrzesz zapałkę, Ŝeby zapalić świecę, to ten cichutki
szmer od razu poderwie śpiącego na nogi. Chciałbym się kiedyś dowiedzieć, dlaczego tak się
dzieje, lecz chyba nie ma sposobu, Ŝeby to jakoś wybadać. I oto teraz Jim alarmował całą
pustynię, przyciągając zwierzęta na wiele mil dokoła, bo i zbiegały się ze wszystkich stron,
aŜeby zobaczyć, co takiego, u licha się dzieje tam w górze, i przecieŜ nikt ani nic nie mogło
być bliŜej tego hałasu niŜ o n, a jednak właśnie on był jedynym stworzeniem, któremu
zupełnie w niczym to nie przeszkadzało. Wrzeszczeliśmy, darliśmy się na niego, ale to na nic
się nie zdało, lecz kiedy tylko rozległ się pierwszy lekki szmer, który nie pochodził z gardła
Ŝ
adnego z nas, zbudził się od razu. Nie, moi złoci, myślałem juŜ nad tym wszystkim, i Tomek
równieŜ, ale nie ma sposobu, Ŝeby się dowiedzieć, dlaczego chrapiący nie słyszy własnego
chrapania.
Jim powiedział, Ŝe wcale nie spał. Przymknął tylko oczy, Ŝeby mu się lepiej słuchało.
A Tomek odrzekł na to, Ŝe nikt przecieŜ o nic nie ma do niego pretensji.
To sprawiło, Ŝe Jim miał minę, jakby Ŝałował, Ŝe w ogóle cokolwiek powiedział. I tak mi
się wydaje, Ŝe chciał czym prędzej zmienić temat, bo nagle zaczął pomstować na tamtego
poganiacza wielbłądów, zupełnie jak ktoś, kogo ni stąd, ni zowąd na czymś przyłapano, a on
próbuje zamydlić wszystkim oczy. Ale Tomek powiedział:
— Nie byłbym tego taki pewny. Nazywacie tego derwisza okropnie dobrym, hojnym i
bezinteresownym, ale ja widzę to odrobinę inaczej. Bo przecieŜ nie trafił na jakiegoś tam
innego biednego derwisza, nie? To chyba jasne. A skoro był aŜ tak bardzo bezinteresowny, to
czemu nie poszedł tam sam, nie napchał sobie róŜnych klejnotów do kieszeni i cześć? O, nie,
moi drodzy, on upolował sobie gościa z całą setką wielbłądów. Chciał odejść sam z całym
skarbem, jaki tylko potrafił zagarnąć.
— AleŜ, paniczu Tomku, chciał się przecieŜ podzielić, sprawiedliwie i po równo; on się
przecieŜ targował tylko o pięćdziesiąt wielbłądów.
— Bo wiedział, Ŝe w swoim czasie i tak wszystkie zagarnie.
— Paniczu Tomku, przecieŜ on powiedział tamtemu gościowi, Ŝe to całe mazidło na
pewno go oślepi.
— No, tak, poniewaŜ znał jego charakter. To był właśnie typ człowieka, na jaki polował;
taki, co to nigdy nie wierzy w słowo kogoś innego ani w jego honor, bo przecieŜ sam ich nie
ma. Wydaje mi się, Ŝe takich jegomościów jak nasz derwisz jest jednak całe mnóstwo. Robią
przeróŜne szwindle na prawo i lewo, ale zawsze w taki sposób, Ŝe tej innej osobie moŜe się
wydawać, Ŝe to właśnie ona dopuszcza się jakiegoś kantu. Przy tym przez cały czas trzymają
się litery prawa i nie ma Ŝadnego sposobu, Ŝeby ich na czymś nakryć. Oni sami nie pakują
komuś na oczy balsamu, o, nie, to byłby grzech, ale wiedzą dobrze, jak cię wystrychnąć na
dudka, Ŝebyś sam sobie go rozsmarował i sam się oślepił. Mnie się tam wydaje, Ŝe derwisz i
poganiacz byli po prostu dobraną parą: chytry i przebiegły drań i tępy, ciemny głuptak. Tyle
Ŝ
e obaj byli łotrami jak się patrzy.
— Paniczu Tomku, czy myślisz, Ŝe jeszcze do tej pory moŜe być gdzieś taki balsam na
ś
wiecie?
— Tak, wuj Abner powiada, Ŝe tak. Mówi, Ŝe mają go w Nowym Jorku, smarują nim
oczy wieśniakom i pokazują im wszystkie koleje Ŝelazne na świecie; dają im je niby, a potem,
gdy natrą sobie jeszcze drugie oko, jakiś facet mówi im cześć i odchodzi razem z ich
kolejami. Lecz oto i wzgórze skarbów. ZniŜcie trochę lot!
Wylądowaliśmy, ale to wszystko nie było aŜ tak ciekawe, jak mi się wpierw wydawało,
bo nie mogliśmy jakoś znaleźć tego miejsca, gdzie tamci weszli po skarby. A jednak było to
nawet dość interesujące, widzieć to samo wzgórze, gdzie cała rzecz się stała. Jim powiedział,
Ŝ
e nie zrzekłby się takiej okazji nawet za trzy dolary, i ja równieŜ byłem tego zdania.
Dla mnie i dla Jima równie cudowną rzeczą było to, Ŝe Tomek potrafił przebyć taki
wielki i obcy kraj, polecieć prosto jak strzelił, od razu odszukać taką niewielką górkę i w
ciągu jednej chwili odróŜnić ją od miliona przeróŜnych innych pagórków, które wyglądały
prawie tak samo, a miał przy tym do pomocy jedynie swoją wiedzę i wrodzony spryt.
Rozmawialiśmy o tym bez końca, ale ani rusz nie mogliśmy odgadnąć, jak on to zrobił. Po
prostu miał na karku najlepszą głowę, jaką zdarzyło mi się widzieć, i brak mu było tylko
naleŜytego wieku, by mógł się stać równie sławny jak Jerzy Waszyngton albo Kapitan Kidd.
Ale idę o zakład, Ŝe odszukanie tego właśnie wzgórza zabiłoby im obu nielichego ćwieka,
choć tacy przecieŜ byli utalentowani. Dla Tomka Sawyera była to pestka; przeleciał nad
Saharą i wskazał górkę palcem równie łatwo, jak wam przyszłoby wskazać czarnucha wśród
gromady aniołów.
W pobliŜu góry znaleźliśmy sadzawkę ze słoną wodą, zdrapaliśmy co nieco soli zaschłej
na brzegach i natarliśmy nią skórę lwa i tę drugą, Ŝeby się nie popsuły i Ŝeby Jim mógł je
potem wyprawić.
ROZDZIAŁ Xl
Burza piaskowa
Wałęsaliśmy się jeszcze przez dzień albo dwa, a potem, dokładnie wtedy, gdy księŜyc w
pełni sięgał skraju ziemi po drugiej stronie pustyni, spostrzegliśmy nagle sznur małych
czarnych figurek przecinających jego duŜą, srebrzystą twarz. Widać je było tak wyraźnie, jak
gdyby ktoś namalował je na księŜycu atramentem. Była to jeszcze jedna karawana.
Zmniejszyliśmy szybkość i sunęliśmy za nią jak cień, zwyczajnie, tak dla towarzystwa, choć
wcale nie jechała w tę samą stronę co my. Ta karawana była bardzo fajna i ciekawie ją było
oglądać, zwłaszcza rano, kiedy słońce akurat wzeszło, zalało pustynię strumieniami światła i
rzuciło na piasek długie cienie nóg maszerujących gęsiego wielbłądów. Tak długie, jak dzień
bez jedzenia. Nie zbliŜaliśmy się do nich za bardzo, bo teraz byliśmy juŜ na tyle mądrzy, Ŝe
nie chcieliśmy bez potrzeby płoszyć ludziom wierzchowców i rozpędzać karawan. Wszyscy
tam bardzo pięknie wyglądali z powodu bogatych strojów i dostojnych manier; Niektórzy z
przywódców jechali na wierzchowych dromaderach, pierwszych, jakie do tej pory
widzieliśmy, takich bardzo wysokich; szły niczym na szczudłach, wyciągając szyje do przodu
i mocno kołysząc dźwiganym na grzbiecie jeźdźcem, któremu — mógłbym się o to załoŜyć
— zjedzony obiad skakał aŜ do gardła, ale za to były bardzo szybkie i zwykły wielbłąd nie
mógłby się z nimi równać.
Koło dwunastej karawana zatrzymała się na odpoczynek i wyruszyła znów w drogę
dopiero późnym popołudniem. Niedługo potem słońce zaczęło się robić jakieś takie dziwne. Z
początku jakby zamieniło się w mosiądz, później w miedź, jeszcze później wyglądało jak
krwiście czerwona kula, a powietrze stało się duszne i gorące i wkrótce całe niebo na
zachodzie pociemniało, zrobiło się gęste i zamglone, ale zarazem ogniste i straszne — no,
było mniej więcej takie, jak gdyby się na nie patrzyło przez kawałek czerwonego szkiełka.
Spojrzeliśmy w dół i zobaczyliśmy, Ŝe w karawanie zapanowało wielkie poruszenie; wszyscy
rozbiegli się w róŜnych kierunkach, jakby czymś przestraszeni, a później padli płasko
twarzami na piach i leŜeli w ten sposób zupełnie nieruchomo.
Zaraz teŜ ujrzeliśmy, Ŝe nadciąga coś bardzo wysokiego, coś, co wyglądało jak niezwykle
potęŜny mur, podnosiło się z pustyni i sięgało aŜ do nieba, przysłaniało słońce, a przy tym
gnało przed siebie z diabelną szybkością. Wpierw powiał słaby, łagodny wietrzyk, lecz zaraz
potem zerwał się silniejszy i ziarenka piasku poczęły siec nam twarze piekąc przy tym jak
ogień. Tomek wykrzyknął:
— To burza piaskowa! Odwróćcie się do niej plecami!
Zrobiliśmy, jak kazał; w następnej chwili rozszalał się huragan, ciskając w nas całe łopaty
piachu, a powietrze stało się tak gęste, Ŝe juŜ nie sposób było czegokolwiek widzieć. W ciągu
pięciu minut łódź wypełniła się po brzegi, więc siedzieliśmy na schowkach po szyje
zagrzebani w piasku, tak Ŝe jedynie głowy sterczały nam na wierzchu, i z trudem łapaliśmy
oddech.
Potem burza zelŜała i zobaczyliśmy, Ŝe ten koszmarny mur odpływa gdzieś dalej w
pustynię. Mówię wam, aŜ strach było na to wszystko patrzeć. Wygrzebaliśmy się jakoś i
spojrzeliśmy w dół, a tam, gdzie przedtem znajdowała się karawana, nie było teraz nic, tylko
ocean piachu, cichy i nieruchomy. Wszyscy ci ludzie razem z wielbłądami zostali uduszeni;
zginęli pogrzebani przez dziesięciostopową warstwę piasku, bo przynajmniej na tyle ją
obliczaliśmy,, a Tomek przypuszczał, Ŝe mogą teraz upłynąć całe lata, zanim wiatr ich
odsłoni. A do tego czasu ich bliscy i przyjaciele nie będą nawet wiedzieć, co się właściwie
stało z karawaną. Tomek powiedział:
— Teraz to juŜ wiemy, jak było z tamtymi ludźmi, od których wzięliśmy szable i
pistolety.
Bo to było właśnie tak, moi kochani. I teraz stało się to jasne niczym słońce. Zostali
pogrzebani przez burzę piaskową i dzikie zwierzęta nie mogły do nich dotrzeć, wiatr ich nie
odsłonił, aŜ wyschli na wiór i juŜ nie nadawali się na Ŝer dla pustynnych bestii. Zdawało mi
się wtedy, Ŝe bardzo nam Ŝal tamtych biednych ludzi i Ŝe Ŝałowaliśmy ich tak, jak tylko
człowiek moŜe kogoś drugiego Ŝałować, i tacy byliśmy smutni. Lecz myliliśmy się, poniewaŜ
zagłada tej ostatniej karawany dotknęła nas jeszcze bardziej, o, tak, o wiele bardziej.
Widzicie, tamci byli dla nas zupełnie obcy i nigdy nie poczuliśmy się z nimi choć trochę
zaznajomieni, no, moŜe mieliśmy trochę sympatii dla tego męŜczyzny, który jakby patrzył na
jedną dziewczynę. Za to z tą drugą karawaną było zupełnie inaczej. KrąŜyliśmy nad nimi całą
noc i prawie cały dzień, i zdąŜyliśmy się jakby trochę poznać i zaprzyjaźnić. Sam się
przekonałem, Ŝe jeśli chce się sprawdzić, czy jakichś ludzi się lubi, czy teŜ nienawidzi, to nie
ma lepszego sposobu, jak udać się z nimi w podróŜ. A z tymi właśnie tak było. Polubiliśmy
się tak jakoś od samego początku, a wspólna podróŜ jeszcze nas do nich zbliŜyła. Im dłuŜej
lecieliśmy w tym samym kierunku, tym bardziej przywykaliśmy do ich zwyczajów, tym
bardziej ich lubiliśmy i cieszyliśmy się z naszego spotkania. Doszło nawet do tego, Ŝe parę
osób wśród nich rozpoznawaliśmy tak dobrze, iŜ. w rozmowach nazywaliśmy je po imieniu,
aŜ wreszcie stały się dla nas kimś bliskim, Ŝe juŜ nie mówiliśmy nawet pan i pani.
UŜywaliśmy po prostu imion bez Ŝadnych tam tytułów i nie wydawało nam się to wcale
czymś niegrzecznym, ale rzeczą zupełnie na miejscu. Oczywiście, nie były to ich prawdziwe
imiona, lecz te, jakie myśmy im nadali. Był tam pan Alexander Robinson z panną Adeline
Robinson, był pułkownik Jacob McDougal i panna Harriet McDougal, a takŜe sędzia
Jeremiah Butler z młodym Bushro-dem Butlerem. PrzewaŜnie byli to ich główni przywódcy,
noszący wspaniałe turbany i szale i ubierający się jak sam Wielki Mogoł, a ich rodziny
równieŜ. Ale gdy poznaliśmy ich bliŜej i polubiliśmy, nie byli to juŜ dla nas pan ani sędzia,
nic z tych rzeczy, a tylko Ellech, Addy, Jake oraz Hattie, Jerry, Buck i tak dalej.
No i wiecie, im bardziej zŜyjecie się z ludźmi, wczujecie się w radości i smutki, tym
bliŜsi i droŜsi wam się potem stają. ToteŜ my nie byliśmy tacy znów chłodni czy obojętni jak
większość podróŜnych; traktowaliśmy ich bardzo przyjaźnie i Ŝyczliwie, starając się brać
udział we wszystkim, co tylko u nich się działo, a karawana mogła na nas polegać, Ŝe zawsze
będziemy pod ręką, obojętnie, co by się stało.
Kiedy się rozkładali obozem, my teŜ obozowaliśmy, i to dokładnie nad nimi, jakieś tysiąc
czy tysiąc dwieście stóp wyŜej. A kiedy coś jedli, jedliśmy i my, i w ich towarzystwie było
tak jakoś bardziej po domowemu. Tego wieczoru, gdy wyprawiali wesele, bo Buck Ŝenił się z
Addy, wbiliśmy się na to przyjęcie w najsztywniej krochmalone koszule profesora, a kiedy
oni tańczyli, my u siebie na górze teŜ Ŝeśmy sobie trochę pohasali.
Lecz nic nie zbliŜa bardziej niŜ smutek i zmartwienie, a jeśli o nas idzie, tym
zmartwieniem był pogrzeb. Odbył się następnego ranka po weselu, zaraz wczesnym świtem.
Nie znaliśmy zmarłego i nie naleŜał do tamtej naszej paczki, ale tak czy owak był przecieŜ
członkiem karawany, a to juŜ wystarczyło, i nikt chyba nie wylewał jeszcze tak szczerych łez
jak te, które kapały na niego od nas z góry, z wysokości tysiąca stu stóp.
Tak, rozstanie z tą właśnie karawaną okazało się o wiele bardziej gorzkie niŜ z innymi,
które właściwie były nam całkiem obce, a w kaŜdym razie aŜ tak się z nami nie zŜyły. Bo
tych tutaj poznaliśmy jeszcze za Ŝycia, polubiliśmy ich, a teraz nie mogliśmy w Ŝaden sposób
zaradzić, Ŝeby śmierć nie sprzątnęła nam ich sprzed nosa, osamotniając nas do reszty, do tego
w samym środku ogromnej pustyni. I był to tak wielki ból, Ŝe wolelibyśmy nie zaprzyjaźniać
się juŜ z nikim więcej w czasie tej podróŜy, bo a nuŜby nam przyszło potem go utracić.
Jakoś ani rusz nie mogliśmy przestać o nich mówić, bo nieboszczycy bez przerwy tkwili
nam w pamięci i wyglądali dokładnie tak, jak za Ŝycia, gdy jeszcze byli cali i szczęśliwi.
Widzieliśmy ich, jak maszerują gęsiego, a groty włóczni połyskują w słońcu; widzieliśmy
takŜe, jak dromadery cięŜko kroczą przed siebie, mieliśmy przed oczyma tamten ślub i
pogrzeb, ale najczęściej wspominaliśmy ich modlitwy, albowiem modląc się nie pozwalali,
Ŝ
eby im cokolwiek w tym przeszkadzało. Ilekroć tylko słyszeli wezwanie do modłów — a
działo się to parę razy dziennie — natychmiast przystawali, zwracali się twarzami na wschód,
odchylali głowy do tyłu, rozkładali ręce, a potem cztery albo i pięć razy padali na kolana..'
Później kłaniali się nisko, bijąc czołem o ziemię.
Ale to nie było zbyt dobre, tak stale ich wspominać, choćby nie wiem jak drodzy byli
nam za Ŝycia i kochani po śmierci, bo to i tak na nic by się W końcu nie zdało, a tylko
wpędzało nas w niepotrzebny smutek. Jim postanowił sobie, Ŝe będzie teraz prowadził bardzo
przykładne Ŝycie, aby móc się zobaczyć z nimi w lepszym świecie, a Tomek siedział jak
trusia i nie powiedział mu nawet, Ŝe przecieŜ tamci byli mahometanami. Nie było sensu go
rozczarowywać, bo i bez tego czuł się dosyć podle.
Następnego ranka byliśmy juŜ trochę weselsi, bo wyspaliśmy się jak nie wiem co. Piasek
jest chyba najwygodniejszym łóŜkiem na świecie i nie rozumiem właściwie, dlaczego kaŜdy
nie miałby sobie takiego zafundować. A poza tym jest świetnym balastem; nigdy jeszcze
przedtem balon nie Ŝeglował tak spokojnie i pewnie w powietrzu.
Tomek przypuszczał, Ŝe tego piachu mamy chyba ze dwadzieścia ton i zastanawiał się, co
by z nim moŜna zrobić. Był to pierwszorzędny piasek i wyrzucanie go nie miałoby sensu. I
wtedy Jim zapytał:
— Paniczu Tomku, a czy nie moŜna by go zabrać do domu i opylić? Ile czasu by nam
zabrał powrót?
— To zaleŜy, jaką drogą byśmy polecieli.
— No bo, paniczu, tam, w domu, to on będzie wart po ćwierć dolara za furę, a tutaj mamy
chyba ze dwadzieścia fur, nie? Ile to będzie razem?
— Pięć dolarów.
— Dalibóg, paniczu Tomku, no to suńmy czym prędzej do domu. To przecieŜ chyba
więcej niŜ po półtora dolara na głowę, czy nie tak?
— I owszem.
— Hm, jeśli to nie jest najtańszy w świecie sposób robienia pieniędzy, to niech mnie
licho porwie! One zwyczajnie spadły nam wprost z nieba i nic nas nie kosztowały, ani
odrobiny pracy. No to, paniczu Tomku, jedźmy jak najszybciej.
Ale Tomek nad czymś rozmyślał; był tak podniecony i zajęty obliczaniem czegoś, Ŝe
wcale go nie słuchał. Lecz zaraz potem zawołał:
— Pięć dolarów! No jasne! Widzicie, ten piasek jest wart... wart... cięŜkie pieniądze.
— JakŜe to, paniczu Tomku? No, powiedz, powiedzŜe wreszcie, złociutki!
— Hm, gdy tylko ludzie się zwiedzą, Ŝe jest najprawdziwszy piasek z prawdziwej Sahary,
to kaŜdy zaraz zapragnie mieć go choć trochę dla siebie i trzymać go we flakoniku na
etaŜerce, z nalepką, Ŝe to taka próbka na pokaz. A my musimy go tylko poprzesypywać do
tych flakoników i później zasuwać po całych Stanach, Ŝeby upłynniać to po dziesięć centów
za sztukę. Mamy tu, w tej gondoli, piasek wartości dziesięciu tysięcy dolarów.
Jim i ja z tej wielkiej radości od razu potraciliśmy głowy i zaczęliśmy wrzeszczeć:
Juhuhu! i Hurra! a Tomek mówił dalej:
— I moŜemy stale tutaj wracać, ładować piach i tak parę razy pod rząd, dopóki nie
przewieziemy całej tej pustyni i nie przehandlujemy jej kawałek po kawałku, a przy tym nie
będziemy mieli Ŝadnej konkurencji, bo cały ten interes opatentujemy.
— Mój BoŜe — powiedziałem — będziemy tak bogaci, jak ten tam król Kreozot. No nie,
Tomku?
— Tak, ale chodzi ci zapewne o Krezusa. Ha, tamten derwisz poszukiwał skarbów w
jakiejś nieduŜej górce, a nie wiedział, Ŝe przeszedł całe dziesięć mil depcząc przy tym po
innych najprawdziwszych skarbach. Był bardziej ślepy niŜ tamten poganiacz, kiedy się
rozstawali.
— Paniczu Tomku, a ile tak to wszystko do kupy moŜe być warte?
— Tego jeszcze nie wiem. Trzeba by wszystko dobrze wykalkulować, a to nie takie
proste, bo to ponad cztery miliony mil kwadratowych piachu, licząc po dziesięć centów za
flakonik.
Jim strasznie się juŜ zapalił, ale to go trochę przygasiło, toteŜ pokręcił głową i
powiedział:
— Paniczu Tomku, nie moŜemy sobie przecieŜ pozwolić na tyle tych flakoników...
Nawet sam król by się na coś takiego nie porwał. Lepiej nie zabierajmy aŜ całej pustyni, bo
takie flakoniki nas zrujnują, to pewne.
Podniecenie Tomka takŜe przygasło i myślałem, Ŝe teŜ chodzi mu o te flakoniki, ale gdzie
tam. Siedział, rozmyślał nad czymś i coraz bardziej zwieszał nos na kwintę, aŜ w końcu
powiedział:
— Chłopcy, ten numer nam nie przejdzie, dajmy sobie z tym spokój.
— A to niby dlaczego, Tomku?
— Bo trzeba by płacić cło.
Nie mogliśmy się w tym z Jimem ani rusz połapać. ToteŜ zapytałem:
— No i co z tym cłem, Tomku? Bo jeŜeli nie da się od tego wymigać, to niby czemu nie
mielibyśmy zapłacić i juŜ? Chyba da się to zrobić?
Lecz on na to powiada:
— Och, to nie takie proste. To powaŜny podatek. Ilekroć tylko przekraczacie granicę
państwową — no wiecie, jakby sam skraj państwa — trzeba przejść przez urząd celny;
przychodzą róŜni urzędnicy państwowi, grzebią w waszych rzeczach i nakładają duŜy
podatek, który oni nazywają obowiązkiem celnym, Ŝe to niby ich obowiązek zrujnować was
do cna, a jeŜeli byście tego nie zapłacili, wtedy połoŜą łapę na waszym piasku. Powiadają, Ŝe
jest to konfiskata, ale nikomu nie zamydlą oczu, bo przecieŜ chodzi o to, Ŝeby po prostu coś
ś
wisnąć, i to chyba wszystko, co by się dało na ten temat powiedzieć. Gdybyśmy tak
spróbowali wieźć piasek tą drogą, którą teraz lecimy, musielibyśmy aŜ do znudzenia przełazić
przez róŜne płoty... Po prostu granica za granicą... Egipt, Arabia, Indie i tak dalej, i wszędzie
tam przygrzmociliby nam cło, a więc sami widzicie, Ŝe nie będziemy mogli lecieć dalej tym
kursem.
— To nic, Tomku — powiadam. — MoŜemy przecieŜ po prostu przelecieć nad tymi ich
zakichanymi granicami i co nam wtedy zrobią?
Spojrzał na mnie ze smutkiem i rzekł bardzo powaŜnie:
— Hucku Finnie, czy sądzisz, Ŝe to byłoby uczciwe? Nienawidzę tego rodzaju gadania.
Nie odezwałem się
więc ani słowem, a on ciągnął swoje:
— Ale tę drugą drogę teŜ mamy zamkniętą. Gdybyśmy zawrócili, jest jeszcze urząd celny
w Nowym Jorku, i to gorszy niŜ tamte razem wzięte. A biorąc pod uwagę ładunek, który
wieziemy...
— To co?
— Hm, przecieŜ nikt nie potrafi wyhodować saharyjskiego piasku w środku Ameryki, to
chyba jasne. A skoro go tam nie ma, to oclą go na jakie sto czterdzieści tysięcy procent, bo
przecieŜ wieziesz piach z kraju, gdzie jest go duŜo.
— Tomaszu Sawyerze, w tym nie ma ani krzty sensu.
— A kto mówi, Ŝe jest? To do mnie o to masz pretensje, Hucku Finnie? Poczekaj, aŜ
najpierw powiem, Ŝe w czymś jest cała fura sensu, zanim oskarŜysz mnie, Ŝe właśnie tak
powiedziałem.
— W porząsiu. Wiedz, Ŝe bardzo nad tym boleję i przepraszam. Mów dalej.
A Jim zapytał:
— Paniczu Tomku, a czy oni ładują to cło na wszystko, czego akurat nie ma w Ameryce,
i nawet nie zwracają uwagi, o jaką rzecz idzie?
— Tak, tak właśnie robią.
— Paniczu Tomku, a czy błogosławieństwo boskie nie jest najcenniejszą rzeczą, jaka
moŜe być na świecie?
— Jest.
— Czy kaznodzieja nie staje na ambonie i nie udziela go ludziom?
— Owszem.
— A skąd ono pochodzi?
— No, z nieba.
'— O, to, tę! To święta prawda, masz całkowitą rację, mój kochany! Ono bierze się z
nieba, a to jest przecieŜ bardzo zagraniczny kraj! A więc powiedz mi teraz, czy oni nakładają
jakiś tam podatek na to błogosławieństwo?
— Nie, nie nakładają.
— Oczywiście, Ŝe nie, i teraz chyba jasne, Ŝe się mylisz. Bo oni przecieŜ nie. mogliby
nałoŜyć Ŝadnego podatku na taki towar jak piasek, którego w końcu nie kaŜdy potrzebuje,
jeŜeli nie kaŜą go nawet płacić za coś, co jest najlepszą rzeczą na świecie, bez której nikt nie
mógłby się obejść.
Zapędził Tomka Sawyera w kozi róg, a Tomek równieŜ pojął, Ŝe Jim przygwoździł go
tak, Ŝe teraz ani ręką, ani nogą. Próbował się jakoś wykręcać, mówił, Ŝe o tym podatku
pewnie zapomnieli, ale jak nic przypomną sobie o nim w czasie najbliŜszego posiedzenia
Kongresu i wtedy go nałoŜą, tyle Ŝe było to jednak bardzo kiepskie wyjście i on doskonale
zdawał sobie z tego sprawę. Powiedział, Ŝe nie ma Ŝadnej zagranicznej rzeczy, która by nie
była w ten sposób opodatkowana, a jak wszystko, to wszystko, więc na-to teŜ nałoŜą, bo taka
juŜ jest główna zasada polityków. ToteŜ obstawał przy swoim, Ŝe przegapili td nienaumyślnie
i Ŝe na pewno zrobią, co w ich mocy i wszystko uregulują, zanim ich ktoś na tym przyłapie i
wyśmieje.
Ale ja juŜ przestałem się tym interesować, bo skoro się okazało, Ŝe nie będziemy mogli
przywieźć naszego piasku, bardzo nas to obydwu z Jimem przygnębiło. Tomek próbował nas
jakoś rozweselić, powiadał, Ŝe wymyśli jakiś inny szwindel, który będzie tak samo dobry jak
ten, a moŜe nawet i lepszy, ale to wszystko na nic się nie zdało, bo nie mogliśmy uwierzyć, Ŝe
ktoś mógłby wymyślić lepszy interes jak tamten z piaskiem. I bardzo trudno było się z tym
pogodzić; jeszcze do niedawna byliśmy tacy bogaci, mogliśmy nawet kupić sobie jakiś kraj,
załoŜyć w nim królestwo, a wtedy Ŝylibyśmy tam bardzo szczęśliwi i wszyscy by nas
ogromnie szanowali, a teraz byliśmy znowu biedni i Ŝałośni, z tym całym ładunkiem piasku, z
którym właściwie nie wiedzieliśmy, co począć. Bo ten piasek wyglądał przedtem tak ślicznie,
zupełnie jak szczere złoto i prawdziwe diamenty, był taki mięciuteńki, jedwabisty,
przyjemny, tyle Ŝe teraz nie mogłem juŜ na niego patrzeć, bo aŜ mnie od tego mdliło i
wiedziałem, Ŝe nigdy więcej nie zaznam spokoju, dopóki się go nie pozbędziemy i nie zniknie
stąd najmniejszy choćby ślad tego, co mogłoby nam jeszcze przypominać, jak wiele mieliśmy
i jak nisko przyszło nam później upaść. A tamci dwaj czuli dokładnie Jo samo co ja. Mogłem
być tego pewien, bo się rozchmurzyli, gdy w końcu powiedziałem:
— Wywalmy to śmiecie za burtę.
Mieliśmy przed sobą ładny kawał roboty, roboty co się zowie. Więc Tomek rozdzielił ją
po sprawiedliwości, zaleŜnie od tego, ile kto z nas miał siły. Powiedział, Ŝe on i ja wywalimy
po jednej piątej tego piachu, za to Jim aŜ trzy piąte. Ten podział nie za bardzo przypadł
Jimowi do gustu. Powiedział:
— No pewnie, jestem tu najsilniejszy i chętnie zrobię tak, jak tam wyrachowaliście, ale,
paniczu Tomku, tak sobie miarkuję, Ŝe, dalibóg, chyba za wiele zwalasz na starego Jima. No
bo jakŜe to?
— Wcale nie o to mi chodziło, Jim, ale spróbuj moŜe sam to jakoś rozdzielić, a wtedy
zobaczymy.
I Jim wymyślił, Ŝe będzie najsprawiedliwiej, jeŜeli ja i Tomek odwalimy kaŜdy po jednej
dziesiątej roboty. Wtedy Tomek odwrócił się do nas plecami, Ŝeby go nikt nie widział, i
zaczął się aŜ trząść ze śmiechu, który — mogłoby się wydawać — potoczył się przez Saharę
ku samiuteńkim brzegom Atlantyku, skąd przylecieliśmy. Później odwrócił się znów w naszą
stronę i powiedział, Ŝe to całkiem dobry układ, toteŜ jeŜeli Jim jest z niego zadowolony, to i
my zgadzamy się na wszystko. A Jim powiedział, Ŝe jest.
Więc Tomek odmierzył nasze dwie dziesiąte części, a całą resztę zostawił Jimowi. Jim
zaś, kiedy zobaczył, jaka to. róŜnica i jak straszliwa ilość piachu przypadła mu w udziale,
zdziwił się bardzo i stwierdził, Ŝe owszem, niezwykle jest z tego kontent, Ŝe wybronił się w
porę i kazał zmienić tamten pierwszy układ, choć nawet jeszcze i teraz, jak na jednego, to
dostał cokolwiek za duŜo. Tak mu się przynajmniej wydaje.
I wtedy wzięliśmy się do dzieła. Bardzo cięŜko nam było pracować w tej spiekocie; tak
cięŜko, Ŝe musieliśmy się wzbić nieco wyŜej, gdzie było chłodniejsze powietrze, bo inaczej to
chyba byśmy nie wytrzymali tego Ŝaru. Ja i Tomek pracowaliśmy na zmianę i kiedy jeden
machał łopatą, to drugi odpoczywał. Ale nie było komu zluzować starego biednego Jima,
toteŜ harował tak ostro, Ŝe chyba cała ta część Afryki zupełnie zwilgotniała, tak się pocił. Nie
mogliśmy nawet przyłoŜyć się jak trzeba do roboty, bo pękaliśmy ze śmiechu, za to Jim przez
cały czas się złościł i chciał koniecznie wiedzieć, co nas tak bardzo śmieszy, dlatego teŜ
musieliśmy wymyślać przeróŜne historie na wytłumaczenie, co wychodziło nam jednak dość
nędznie, ale jakoś tani wystarczało i Jim się nie połapał. W końcu, kiedy juŜ było po
wszystkim, zdawało nam się, Ŝe lada moment padniemy, i to nie od mozołu, a od tego
ś
miechu. Jim takŜe coraz gorzej trzymał się na nogach, choć to było z wysiłku, i wtedy
zaczęliśmy go kolejno zmieniać. A on był nam za to wdzięczny jak nie wiem co; przysiadał
na okręŜnicy, wycierał pot, dyszał, sapał i mówił, jacy to niby my jesteśmy dobrzy dla
biednego starego czarnucha i Ŝe dopóki Ŝyje, nie zapomni nam tego. Bo on zawsze był
najwdzięczniejszym czarnuchem na świecie, gotowym się odwdzięczać za najdrobniejszą
nawet rzecz, jaką dla niego ktoś zrobił. I był czarnuchem tylko tak, z wierzchu, bo co się
tyczy tego, co tam w środku, był równie biały jak my.
ROZDZIAŁ XII
Jim odpiera oblęŜenie
Parę następnych posiłków mieliśmy cokolwiek piaszczystych, tyle Ŝe to nie robi Ŝadnej
róŜnicy, gdy człowiek jest naprawdę głodny. No a kiedy nie jest, to wtedy i tak właściwie nie
ma Ŝadnej przyjemności z jedzenia, więc trochę tam piasku w mięsie nie jest Ŝadnym
kłopotem, przynajmniej ja tak to widzę.
Później, Ŝeglując kursem na północny wschód, dostaliśmy się wreszcie na wschodni skraj
pustyni. W dole, tuŜ na granicy piachów, w łagodnym róŜowym świetle zobaczyliśmy nagle
trzy małe strome dachy, coś jak gdyby namioty, i wtedy Tomek powiedział:
— To piramidy egipskie.
Jego słowa sprawiły, Ŝe serce załomotało mi mocniej. Bo rozumiecie, widziałem,, je na
całej furze obrazków, słyszałem chyba ze sto razy, jak o nich mówiono, a jednak tak
podjechać do nich ni z tego, ni z owego i móc się jeszcze przekonać, Ŝe to te prawdziwe, a nie
na obrazkach, to w końcu aŜ zapiera człowiekowi dech w piersi. I, dziwna sprawa, im więcej
słyszysz o jakiejś wielkiej, sławnej i wspaniałej rzeczy lub osobie, tym bardziej upodabnia ci
się ona w końcu, Ŝe się tak wyraŜę, do snu; jest czymś w rodzaju ogromnego, niewyraźnego i
falującego kształtu, nakreślonego jakby tylko przez księŜycową mgiełkę. Bo teŜ wydaje się,
Ŝ
e nie ma w niej nic konkretnego. Tak właśnie jest na przykład z Jerzym Waszyngtonem albo
z piramidami.
A poza tym to, co o takich rzeczach ludzie mówili, zawsze zdawało mi się trochę
naciągane. Jednego razu przyszedł do szkółki niedzielnej pewien jegomość, pokazał zdjęcia
piramid, wygłosił całą mowę i powiedział, Ŝe największa piramida zajmuje aŜ trzynaście
akrów ziemi i ma prawie pięćset stóp wysokości; ot, taka stroma góra, cała wybudowana z
olbrzymieli kamieni, wielkich niczym komoda i ułoŜonych w tak równiutkich warstwach, jak
stopnie schodów. Trzynaście akrów, prawie cała farma, i to tylko pod jedną chałupę! Gdybym
tego nie słyszał akurat w szkółce niedzielnej, uznałbym, Ŝe to bujda. I kiedy wyszedłem na
zewnątrz, byłem juŜ tego pewien. A tamten mówił jeszcze, Ŝe w piramidzie jest dziura; moŜna
tam wejść ze świeczką i takim bardzo długim, spadzistym tunelem przedostać się aŜ do
wielkiego pokoju w samym brzuchu tej kamiennej góry, i znaleźć kamienną skrzynię z
ukrytym królem w środku, który liczy juŜ sobie cztery tysiące lat. A ja powiedziałem sobie
wtedy, Ŝe to juŜ jawne łgarstwo, bo nawet sam Matuzalem nie był taki stary, więc jeśli
zechcą, niech mi przyniosą tego króla tutaj, a jeśli to prawda, to gotów jestem go zjeść.
Kiedy przybliŜyliśmy się trochę, spostrzegliśmy wówczas, Ŝe Ŝółte piaski kończą się
nagle długą, prostą krawędzią, co najmniej jak koc, do którego — tak skraj -do skraja —
przyczepiono by szerokie, jaskrawozielone pola przecięte jakąś krętą, węŜowatą wstąŜką.
Tomek powiedział, Ŝe to właśnie Nil. To spowodowało, Ŝe serce znów zabiło mi mocniej w
piersi, poniewaŜ Nil był następną rzeczą, co do której nie bardzo byłem przekonany, Ŝe
istnieje naprawdę. Lecz za to mogę wam powiedzieć coś zupełnie innego, co teraz stało się
dla mnie całkiem pewne, i to na mur: jeŜeli powałęsacie się przeszło trzy tysiące mil po
Ŝ
ółtych piachach migoczących w upale, tak Ŝe aŜ oczy łzawią od samego patrzenia, i
spędzicie w ten sposób większą część tygodnia, to kiedy wreszcie ujrzycie pierwszy zielony
spłacheć ziemi, który ni stąd, ni zowąd przypomni wam o domu, wtedy oczy znów zaczną
wam łzawić, tym razem ze wzruszenia.
Tak właśnie było ze mną i z Jimem.
A kiedy byliśmy tuŜ, tuŜ, Jim jakoś nie mógł uwierzyć, Ŝe oto patrzy na ziemię egipską;
nie chciał się znaleźć nad nią stojąc wyprostowany, lecz upadł na kolana, zdjął kapelusz i
mówił, Ŝe nie wypada byle biednemu czarnuchowi przybywać w Ŝaden inny sposób w takie
miejsca, gdzie Ŝyli MojŜesz, Józef, Faraon i inni prorocy. Był prezbiterianinem i najbardziej
szanował MojŜesza, który — jak mówił — takŜe był prezbiterianinem. Bardzo się tym
wszystkim wzruszył i wygadywał:
—r Oto ziemia egipska, prawdziwa egipska ziemia, i oto jest mi ją dane oglądać na
własne oczy! A oto rzeka, co przemieniła się w rzekę krwi! Patrzę na tę samą ziemię, na którą
spadły plagi, wszy, Ŝaby, grad i inna szarańczą, gdzie pomazano drzwi, a Anioł Pański
przybył śród mroków nocy i wyrŜnął pierworodnych synów całego Egiptu. O, nie, stary Jim
niczym sobie nie zasłuŜył, by doŜyć takiej chwili!
I wówczas zwyczajnie się wzruszył i płakał rzewnymi łzami, tak bardzo był wdzięczny.
Obaj z Tomkiem nie mogli się nagadać; Jim aŜ płonął ę, gorączki, gdyŜ cała ta ziemia pełna
była przeróŜnych śladów wielkiej historii, bo to i Józef z braćmi, MojŜesz ukryty w trzcinach,
i Jakub przybywający do Egiptu, aby zakupić ziarno, i srebrny kubek w worku czy wszystkie
te inne bardzo ciekawe sprawy. Tomek teŜ był niezmiernie podniecony, poniewaŜ właśnie
tutaj rozgrywały się te historie, które z kolei jego bardzo ciekawiły; te o Nuredinie i
Bedredinie i jakichś tam koszmarnych olbrzymach, sprawiające, Ŝe wełnista czupryna Jima
wprost stawała dęba, a ja i tak co najmniej połowie tych jegomościów z Tysiąca i Jednej Nocy
— co chwalili się dokonaniem róŜnych niesamowitych wyczynów — najzwyczajniej nie
wierzę.
A później spotkało nas rozczarowanie, gdyŜ uniosły się poranne mgły i nie byłoby
najmniejszego sensu tak nad nimi Ŝeglować, bo wtedy z całą pewnością minęlibyśmy Egipt,
toteŜ doszliśmy do wniosku, iŜ najlepiej będzie skierować balon według strzałki kompasu
dokładnie w to miejsce, gdzie przed naszymi oczami to pojawiały się, to znowuŜ znikały
piramidy, a potem zjechać jak najniŜej i lecieć tuŜ przy ziemi, mając przez cały czas oczy
szeroko otwarte. Tomek przykręcił zawór helu, ja stałem obok, gotów rzucić kotwicę, a Jim
siedział okrakiem na dziobie i gmerał wzrokiem we mgle, aŜeby w porę dostrzec
niebezpieczeństwo. Lecieliśmy dość Ŝwawo, chociaŜ nie za szybko, a mgła coraz bardziej
gęstniała i w końcu zsiadła się tak, Ŝe Jim wydawał się teraz dziwnie niewyraźny, strzępiasty i
przydymiony. Było bardzo spokojnie, więc rozmawialiśmy po cichu, trochę podenerwowani.
Co jakiś czas Jim wykrzykiwał:
— Troszeczkę wyŜej, paniczu Tomku, ociupinkę go w górę! — I podskakiwaliśmy stopę
czy dwie do góry, a wtedy balon prześlizgiwał się tuŜ nad płaskim dachem glinianej chaty,
gdzie ludzie, co tam właśnie spali, zaczynali się dopiero kokosić w legowiskach, przeciągać i
ziewać. A raz to jakiś poczciwiec wstał nawet na nogi, by móc się lepiej przeciągnąć i
wyziewać do woli, więc szturchnęliśmy go w plecy, aŜ się rozłoŜył na dachu jak długi.
Wreszcie, gdzieś po godzinie, gdy w dalszym ciągu trwała jeszcze martwa cisza, a my
wstrzymując oddech nadstawialiśmy ucha czujni na kaŜdy dźwięk, mgła — jakoś tak
znienacka — znacznie się przerzedziła, Jim zaś wykrzyknął nagle, straszliwie przeraŜony:
— Ojej, na litość Boską, cofnijcie ten balon, bo lezie prosto na nas największy olbrzym z
tej tam Jednej Nocy! — i zwalił się na dno łodzi.
Tomek dał całą wstecz, a gdyśmy zwolnili biegu i wreszcie przystanęli, nad okręŜnicą
zajrzała do środka ni stąd, ni zowąd jakaś ludzka twarz, wielka jak nasz dom w miasteczku, a
w dodatku wyglądało to tak, jak gdyby dom wybałuszył na nas swoje okna. Grzmotnąłem na
dno łodzi i chyba umarłem. I musiałem tak leŜeć, martwy i nieprzytomny, chyba z jaką
minutę albo nawet więcej, a gdy przyszedłem do siebie, ujrzałem; Ŝe Tomek wczepił hak
naszej kotwicy w dolną wargę olbrzyma i, zatrzymawszy balon nieruchomo w miejscu,
odchylił głowę do tyłu i uwaŜnie wpatrywał się w tę straszliwą twarz.
Jim ukląkł, złoŜył ręce, spoglądał błagalnym wzrokiem na tamtą okrutną bestię i poruszał
wargami, jakkolwiek nie był w stanie wydusić z siebie najcichszego dźwięku. Spojrzałem
tylko raz, tak ukradkiem, i znów gotów byłem zemdleć, ale Tomek powiedział:
— On nie jest Ŝywy, wy głupcy! To zwyczajny sfinks!
Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, Ŝeby Tomek wydawał nam się jakiś taki mały, zupełnie
jak mucha. Ale to wszystko dlatego, Ŝe ta głowa olbrzyma była wielka i okropna. Okropna,
tyle Ŝe juŜ nie taka znów przeraŜająca, bo teraz widać było, Ŝe ma szlachetną, trochę smutną
twarz, i zupełnie jakby nie zwracała na nas najmniejszej uwagi, lecz rozmyślała o innych,
duŜo waŜniejszych sprawach. Była cała z kamienia, z czerwonawego kamienia, a nos i uszy
miała obtłuczone, dlatego wyglądała cokolwiek Ŝałośnie i nawet zrobiło mi się jej jeszcze
bardziej Ŝal.
Cofnęliśmy się kawałek, opłynęliśmy tę całą postać dookoła, przelecieliśmy takŜe ponad
nią i teraz wydała nam się po prostu wspaniała. Była to głowa męŜczyzny — a moŜe kobiety
— połączona z lwim ciałem, długim na dwadzieścia pięć stóp, które przednimi łapami
osłaniało śliczną małą świątynkę. Wszystko, z wyjątkiem tej głowy, przez całe setki, a moŜe
tysiące lat ukryte było pod piaskiem i dopiero ostatnio przekopali ten piach i znaleźli
ś
wiątynkę. śeby zagrzebać taką wielką bestię, trzeba było całej fury piachu, wydaje mi się, Ŝe
chyba prawie tyle, ile by wystarczyło na przysypanie całego parostatku.
Wysadziliśmy Jima na samym czubku głowy, daliśmy mu do obrony flagę amerykańską
— bo przecieŜ znajdował się teraz na obcym terytorium — a później lataliśmy wkoło, w tę i
we w tę, aby uzyskać to, co Tomek nazywał proporcją, perspektywą i specjalnym efektem.
Jim starał się, jak umiał, przybierał najróŜniejsze pozy, jakie tylko potrafił wymyślić, ale
najlepsza była z pewnością ta, kiedy stanął na głowie i fikał nogami jak Ŝaba. Im dalej
odlatywaliśmy, tym bardziej malał Jim, a ogromniał sfinks, aŜ w końcu Jim stał się tylko, Ŝe
tak powiem, małą szpileczką wpiętą w pękatą poduchę. Tomek powiedział, Ŝe taka
perspektywa ujawnia właściwe proporcje, i mówił teŜ, Ŝe róŜne tam czarnuchy Juliusza
Cezara w«aden sposób nie mogły docenić, jaki on był wielki, bo przebywali za blisko niego.
A później odlecieliśmy tak daleko, Ŝe juŜ w ogóle nie było widać Jima, za to wielka
figura wyglądała jeszcze wspanialej; spoglądała gdzieś w dal, ponad doliną Nilu, taka
spokojna, powaŜna i samotna. Wszystkie te nędzne małe chatki i opłotki w pobliŜu zupełnie
poznikały i dookoła była juŜ tylko miękka, szeroka przestrzeń Ŝółtego aksamitu.
Było to odpowiednie miejsce, Ŝeby się zatrzymać. Siedzieliśmy tam rozmyślając przez
dobre pół godziny i Ŝaden z nas w ogóle się nie odzywał; byliśmy dziwnie uspokojeni i jacyś
powaŜni, gdyŜ pamiętaliśmy, Ŝe sfinks patrzy na tę dolinę — i to w ten sam sposób — juŜ
parę tysięcy lat i przez cały czas rozmyśla o tych samych, pewnie okropnych sprawach, tyle
Ŝ
e nikt aŜ do dziś nie zdołał wyjaśnić, o jakich.
W końcu wziąłem lunetę i dojrzałem jakieś małe czarne kropki brykające w najlepsze po
tym aksamitnym dywanie i jeszcze inne, wspinające się na grzbiet bestii, a potem jeszcze
spostrzegłem dwa albo trzy obłoczki białego dymu, więc powiedziałem Tomkowi, Ŝeby teŜ
popatrzył. Zrobił to i powiedział:
— To jakieś Ŝuki. Choć nie... Chwileczkę... O, tam do kata, wydaje mi się, Ŝe to ludzie.
No tak, to ludzie... ludzie i konie. Wciągają na grzbiet sfinksa jakąś długą drabinę... Ej, czy to
nie dziwne? A teraz próbują ją oprzeć... O! Znowu parę obłoczków dymu... To strzelby!
Huck, im chodzi o Jima!
Całą mocą statku ruszyliśmy jak burza w ich stronę. Byliśmy tam w jednej chwili i
spadliśmy na nich ze świstem, a oni poderwali się i rozpierzchli we wszystkie moŜliwe
strony, natomiast paru, co wspinali się po drabinie do Jima, puściło szczeble i spadło.
Unieśliśmy się w górę i znaleźliśmy Jima leŜącego plackiem na czubku głowy sfinksa; dyszał
i był ledwie Ŝywy, częściowo od wrzasków o pomoc, a częściowo ze strachu. Przez dłuŜszy
czas odpierał oblęŜenie — przez caluteńki tydzień, jak sam opowiadał, choć tak mu się tylko
zdawało wskutek tych ataków. Strzelali i zasypali go gradem kul, ale nie oberwał. A kiedy
wreszcie stwierdzili, Ŝe skoro będzie leŜał i nawet nie wychyli nosa, to kule go nie dosięgną,
pobiegli po drabinę i wtedy juŜ zrozumiał, Ŝe szybko będzie po nim, jeŜeli nie wrócimy.
Tomek czuł się dotknięty do Ŝywego i pytał go, czemu im nie pokazał flagi i nie rozkazał
zaprzestać w imieniu Stanów Zjednoczonych. Jim powiedział, Ŝe tak właśnie zrobił, lecz oni
nie zwracali na to najmniejszej uwagi. A wtedy Tomek oświadczył, iŜ doprowadzi do tego, Ŝe
całą sprawą zajmie się Waszyngton, a tamci będą musieli przepraszać za obrazę flagi, a na
dodatek płacić kompensatę, jeśli w ogóle zdołają wykręcić się tak tanim kosztem. Jim
zapytał:
— Paniczu Tomku, a cóŜ to takiego, ta kompensata?
— Forsa, ot co.
— No a kto ją, paniczu Tomku, w końcu dostanie?
— CóŜ, my ją dostaniemy.
— A kogo niby będą musieli przepraszać?
— Stany Zjednoczone. Albo moŜemy to zrobić inaczej. To my, jeśli zechcemy, moŜemy
przyjąć przeprosiny, a rząd zabierze forsę.
— A duŜo będzie tej forsy, paniczu Tomku?
— Hm, w tak powaŜnym przypadku jak ten będzie to chyba co najmniej po trzy dolary na
głowę, choć, czy ja wiem, moŜe nawet więcej.
— No to juŜ moŜe raczej weźmiemy pieniądze i niech nie przepraszają. Czy nie o coś
takiego chodziło ci z początku? Albo i tobie, Huck?
Radziliśmy nad tym przez chwilę i doszliśmy do wniosku, Ŝe jest to wyjście równie dobre
jak kaŜde inne, wobec czego zgodziliśmy się wziąć pieniądze. To było dla mnie zupełnie coś
nowego, więc zapytałem Tomka, czy róŜne kraje zawsze się przepraszają, gdy wyjdzie coś
nie tak, a on mi odpowiedział:
— Tak, małe kraje zawsze.
ś
eglowaliśmy dokoła przyglądając się piramidom, to chyba zrozumiałe, ale teraz juŜ
wzbiliśmy się w górę i przy-siedliśmy sobie na wierzchołku największej. I wtedy teŜ
mogliśmy się przekonać, Ŝe było dokładnie tak, jak mówił tamten jegomość ze szkółki
niedzielnej. Piramida była jakby z dwóch par schodów, które u dołu zaczynały się szeroko, a
potem zwęŜały się coraz bardziej i schodziły u samej góry, tylko Ŝe po tych stopniach nie
dałoby się wchodzić tak jak po zwyczajnych, bo kaŜdy z nich sięgał ci aŜ po brodę i trzeba by
było kogoś, kto by cię z tyłu podsadzał. Tamte dwie inne piramidy nie były zbyt daleko, za to
ludzie chodzący pod nimi po piasku wyglądali zupełnie jak pełznące Ŝuki. Bośmy się tak
wysoko tu wdrapali.
Tomka aŜ rozpierała i radość, i podziw, Ŝe oto znalazł się w tak słynnym miejscu, i
mogłoby się zdawać, Ŝe aŜ po uszy pławi się w historii. Mówił, Ŝe bardzo trudno mu
uwierzyć, iŜ stoi teraz dokładnie w tym samym miejscu, z którego odleciał ksiąŜę na
SpiŜowym Koniu. To było w czasach Tysiąca i Jednej Nocy, tak nam tłumaczył. Ktoś
podarował księciu spiŜowego rumaka z takim jakby kołkiem nad łopatką i ksiąŜę mógł go
dosiadać, latać w powietrzu jak ptak i podróŜować po calutkim świecie. A kiedy chciał nim
kierować, podkręcał tylko ten kołek i wtedy latał wysoko lub nisko albo lądował, gdzie tylko
zapragnął.
Gdy Tomek skończył juŜ swoją opowieść, nastała jedna z tych przykrych chwil
milczenia, jakie zdarzają się wówczas, gdy ktoś wystrzeli nagle z jakimś bezczelnym
łgarstwem, a tobie jest go najzwyczajniej Ŝal i medytujesz, jakby go potraktować moŜliwie
łagodnie i zmienić temat rozmowy. Ale utknąłeś w miejscu, nie widzisz Ŝadnego wyjścia i
zanim jeszcze zdąŜysz zebrać myśli, i w ogóle coś zrobić, następuje ta cisza, która właściwie
załatwia rzecz za ciebie szczędząc ci mitręgi. Jim teŜ był zakłopotany i Ŝaden z nas nie
potrafił wydusić z siebie ani słowa. Ale Tomek przyjrzał mi się spode łba i wreszcie
powiedział:
— No, dobra, wyduś to wreszcie z siebie. Co o tym wszystkim sądzisz?
Powiedziałem:
— Tomaszu Sawyerze, ty przecieŜ sam w to nie wierzysz.
— A to niby dlaczego? CóŜ mi w tym przeszkodzi?
— Taka jedna drobnostka: ta historia po prostu nie mogła się wydarzyć, ot co.
— Az jakiego powodu nie mogła się wydarzyć?
— Podaj mi raczej powód, dla którego mogła.
— Sądzę, Ŝe juŜ choćby ten oto balon dowodzi niezbicie, Ŝe tamta sprawa jest w pełni
prawdziwa.
— A to czemu?
— A to czemu! Jak Ŝyję, nie widziałem większego durnia. A czy ten balon i tamten.
spiŜowy koń nie są przypadkiem jedną i tą samą rzeczą, tyle Ŝe opatrzoną róŜnymi nazwami?
— Nie, pewnie, Ŝe nie. Balon to balon, a koń to po prostu koń. To coś zupełnie innego.
MoŜe mi jeszcze powiesz, Ŝe dom i krowa to dokładnie to samo...
— Jak pragnę zdrowia, Huck, znowuś mu przysolił! Teraz juŜ ci się nie wywinie!
— Zamknij dziób, Jim, sam nie wiesz, o czym gadasz. I Huck teŜ dobrze nie wie. Popatrz
no, Huck, zaraz ci to wyjaśnię, tak w sam raz na twój rozum. Bo widzisz, to nie sam kształt
decyduje o tym, Ŝe jedna rzecz będzie podobna do drugiej; tu chodzi o zasadę, a zasada w obu
tych przypadkach jest dokładnie ta sama. Podumałem przez chwilę i mówię:
— Tomku, to przecieŜ bez sensu. Zasady to bardzo dobra rzecz, ale przecieŜ jest chyba
jasne jak słońce, Ŝe to, do czego zdolny jest balon, nie dowodzi jeszcze, Ŝe na coś podobnego
mogłaby się zdobyć i szkapa.
— Do diaska, Huck, teraz to juŜ w ogóle nic nie chwytasz. Zastanów się choć przez
chwilę, to przecieŜ zupełnie proste. Czy nie lecimy w powietrzu?
— I owszem.
— Doskonale. CzyŜ nie moŜemy latać wysoko albo nisko, tak jak nam się spodoba?
— No, zgoda.
— A czy nie kierujemy się tam, dokąd chcemy polecieć?
— To teŜ.
— I czy nie lądujemy wtedy, gdy mamy ochotę, i w takim miejscu, które wybierzemy?
— TeŜ prawda.
— A w jaki sposób uruchamiamy balon i kierujemy nim?
— Przyciskamy guziki.
— No, teraz sądzę, Ŝe to wszystko dla ciebie stało się w końcu jasne. W tamtym
przypadku latanie i sterowanie odbywało się dzięki przekręcaniu kołka. My naciskamy guzik,
ksiąŜę przekręcał kołek. A więc, jak widzisz, nie ma tu ani krzty róŜnicy. Wiedziałem, Ŝe uda
mi się w końcu dotrzeć do twojej mózgownicy, jeŜeli tylko będę dobijał się tam dość długo.
Był tak uszczęśliwiony, Ŝe zaczął pogwizdywać. Lecz my wciąŜ milczeliśmy, toteŜ
przerwał zdziwiony i zapytał:
— Spójrz no mi w oczy, Hucku Finnie! CzyŜbyś ty tego jeszcze nie zrozumiał?
Powiedziałem:
— Tomaszu Sawyerze, chciałbym ci zadać parę drobnych pytań.
— No to śmiało! — odrzekł, a ja zauwaŜyłem, jak Jim oŜywił się nagle i nadstawił ucha.
— Z tego co mówisz, cała rzecz sprowadza się do guzików i kołka... reszta nie ma
znaczenia. Guzik ma taki kształt, kołek jeszcze inny, ale to nie gra w ogóle Ŝadnej roli...
— Nie, nie gra Ŝadnej roli, tak długo, jak oba mają w sobie taką samą moc.
— No to w porząsiu. A jaka jest wspólna siła w świeczce i w zapałce?
— Ogień.
— Taka sama w obydwu?
— Tak, taka sama.
— Dobra. Przypuśćmy teraz, Ŝe podłoŜę ogień pod jakąś stolarnię i uŜyję zapałki. Co się
stanie z tą stolarnią?
— Sfajczy się, to jasne.
— A przypuśćmy, Ŝe zechcę jeszcze podpalić tę piramidę i uŜyję świeczki. Czy ona teŜ
się spali?
— No pewnie, Ŝe nie.
— Doskonale. Ogień w obu wypadkach będzie taki sam. Więc dlaczego stolarnia się f aj
czy, a piramida nie?
— PoniewaŜ piramida nie moŜe się spalić.
— Ahaaa! A koń nie moŜe fruwać!
— Ehe! Niech mnie tak coś na miejscu, jeŜeli Huck go znowu nie przyskrzynił! Huck,
teraz to on juŜ leŜy na obu łopatkach, mówię ci! To najzmyślniejsza pułapka, w jaką ktoś
kiedykolwiek wdepnął i jeśli ja...
Teraz juŜ Jim aŜ dusił się ze śmiechu i nie mógł nic więcej wybełkotać, a Tomek o mało
nie pękł z wściekłości, kiedy zobaczył, Ŝe zniszczyłem go tak bezlitośnie i obróciłem
przeciwko niemu jego własne racje, Ŝe załatwiłem go na cacy, przerobiłem w drobny mak,
natomiast on sam mi jeszcze w tym dopomagał. I zdołał tylko powiedzieć, Ŝe ledwie usłyszy,
jak ja i Jim coś tam główkujemy, to ogarnia go wstyd za cały rodzaj ludzki. Ale ja juŜ nic
więcej nie miałem do dodania; to mi wystarczało. Bo kiedy w podobny sposób zyskam
przewagę nad jakąś osobą, to nie wiszę jej potem nad głową i nie kraczę bez przerwy, tak jak
to często robią niektórzy inni ludzie, bo uwaŜam, Ŝe jeśli ja znajdowałbym się na jej miejscu,
nie byłoby mi miło. Lepiej juŜ wtedy być wspaniałomyślnym, tak mi się przynajmniej
wydaje.
ROZDZIAŁ XIII
Po fajkę Tomka
Po pewnym czasie zostawiliśmy Jima samego, Ŝeby sobie polatał koło piramid, a my z
Tomkiem zleźliśmy w dół, do otworu, którym moŜna się było dostać w głąb tunelu;
wzięliśmy ze sobą parę świeczek i kilku Arabów, i hen, w samym środku piramidy
znaleźliśmy spore pomieszczenie, a w nim duŜą kamienną skrzynię, gdzie zazwyczaj trzymali
tego króla, dokładnie tak, jak powiedział jegomość ze szkółki niedzielnej. Ale teraz juŜ go
tam nie było; ktoś go podwędził. Tyle Ŝe mnie to miejsce zbytnio nie ciekawiło, bo przecieŜ
mogłyby tam być jeszcze jakieś duchy; rzecz jasna, nie takie juŜ moŜe świeŜe, ale ja za
Ŝ
adnymi jakoś nie przepadam.
Potem wyszliśmy i wynajęliśmy parę małych osiołków, Ŝeby się cokolwiek przejechać,
później znów płynęliśmy kawałeczek łódką i znowu na tych osiołkach, aŜ wreszcie
dotarliśmy jakoś do Kairu, a cała droga była tak gładka i piękna, Ŝe trudno sobie lepszą
wyobrazić. Po obu stronach rosły wysokie palmy daktylowe, wszędzie kręciły się nagie
dzieci, a ludzie byli tu czerwoni jak miedź i tacy smukli, silni i przystojni. Miasto dosyć
ciekawe. Takie wąskie uliczki... Do licha, to były raczej zaułki niŜ ulice! Zupełnie zatłoczone
męŜczyznami w turbanach i kobietami w zasłonach na twarzy, a wszyscy byli poubierani w
straszliwie jaskrawe ubrania we wszelkich kolorach. I nic, tylko się zastanawiałeś, jakim to
niby cudem te wielbłądy i ludzie potrafią się wymijać w takich wąskich szczelinach, ale jakoś
tam przecieŜ w końcu się wymijali... Powiadam wam, jeden wielki bałagan i potworny jazgot.
W sklepach brakowało miejsca, Ŝeby się odwrócić, zresztą wcale nie trzeba było tam
wchodzić; sprzedawca siedział sobie po turecku na ladzie, palił długą, węŜowatą fajkę i
wszystko, co na sprzedaŜ, miał w zasięgu ręki; czuł się prawie tak samo jak na ulicy, bo
wielbłądy przechodząc poszturchiwały go swoimi tobołami.
Od czasu do czasu jakaś waŜna osobistość przejeŜdŜała obok w powozie, a cudacznie
ubrani męŜczyźni biegli przodem, wrzeszczeli i tłukli długimi kijami kaŜdego, kto się w porę
nie usunął z drogi. Później zjawił się sam Sułtan jadący konno na czele orszaku, a wtedy to
juŜ do reszty zaparło mi dech w piersi, w tak wspaniałe szaty był odziany. Wszyscy upadli na
twarz i leŜeli plackiem, kiedy on przejeŜdŜał. Ja o tym zapomniałem, ale pewien drab pomógł
mi sobie przypomnieć. Ten, który miał najdłuŜszy kij i biegł na samym przedzie.
Były teŜ jakieś kościoły, tylko Ŝe Arabowie są zanadto ciemni, by święcić niedzielę, toteŜ
ś
więcą piątek i łamią przy tym szabat. Jeśli się chce tam wejść, trzeba zdejmować buty. W
jednym takim kościele był cały tłum męŜczyzn i chłopaków; siedzieli sobie grupkami na
kamiennej podłodze i podnosili nieustanny rwetes. Tomek powiedział, Ŝe uczą się, i to z
Koranu, uwaŜają, Ŝe to Biblia, tyle Ŝe ludzie, którzy wiedzą lepiej, wiedzą na tyle duŜo, Ŝeby
im o tym nie mówić. Jeszcze nigdy w Ŝyciu nie widziałem takiego wielkiego kościoła, a przy
tym był tak wysoki, Ŝe gdy spojrzałeś w górę, to aŜ się w głowie kręciło. Nasz kościółek w
miasteczku ani się do niego nie umywał i gdyby go tak wsadzić tu, do środka, ludzie by
pewnie myśleli, Ŝe to tylko pudełko z przyborami do szycia.
Ja przede wszystkim chciałem zobaczyć derwisza, bo ciekawili mnie bardzo z powodu
tamtego gościa, co to tak okpił poganiacza wielbłądów. W tym niby kościele było ich dość
sporo; nazywali sami siebie Wirującymi Derwiszami i wirowali naprawdę, i to jeszcze jak.
Czegoś podobnego na oczy nie widziałem. Mieli na głowach wysokie kapelusze, takie jak
głowy cukru, a na sobie tylko lniane kiecki, i kręcili się w kółko, w kółko i w kółko, bez
przerwy, jak te bąki, a wtedy kiecki wznosiły im się sztywno w klosz i była to najpiękniejsza
scena, jaką mi się w Ŝyciu zdarzyło oglądać. Czułem się prawie jak pijany patrząc na to całe
widowisko. Tomek powiedział, Ŝe oni wszyscy są muzułmanami, a kiedy spytałem go, kto to
jest muzułmanin, odpowiedział, Ŝe to taka osoba, która nie jest prezbiterianinem. A więc w
Missouri jest ich całe mnóstwo, choć ja nic o tym wcześniej nie wiedziałem.
Nie zobaczyliśmy nawet połowy tego, co było do zobaczenia w Kairze, bo Tomek aŜ
wyłaził ze skóry, Ŝeby dopaść jakiegoś osławionego w historii miejsca. Strasznie się
umordowaliśmy szukając spichlerza, w którym Józef zgromadził zboŜe na czas głodu, a
gdyśmy go juŜ znaleźli, to właściwie nie było nawet na co patrzeć, taka to była zmurszała,
waląca się rudera. Ale Tomek był zadowolony i więcej robił wokół tego zamieszania, niŜ ja
bym narobił, nawet gdybym wlazł stopą na sterczący gwóźdź.. A jak w ogóle wyszukał to
miejsce, to juŜ nie na moją głowę. Zanim tameśmy dotarli, minęliśmy chyba ze czterdzieści
takich samych ruder i dla mnie kaŜda byłaby akurat w sam raz, ale on musiał trafić dokładnie
na tę właściwą. Nigdy nie widziałem nikogo tak skrupulatnego jak Tomek Sawyer. A gdy juŜ
napotkał odpowiedni spichlerz, rozpoznał go tak łatwo, jak ja bym pewnie rozpoznał moją
drugą koszulę, gdybym ją miał. Tyle Ŝe nie potrafił mi nawet powiedzieć, jak się w tym
połapał, bo byłoby to dla niego równie trudne, jak nauczyć się fruwać. Sam to tak określił.
Potem zmitręŜyliśmy sporo czasu szukając domu, gdzie mieszkał chłopiec, który
podpowiedział kadiemu, jak porównać naczynie pełne starych i świeŜych oliwek. Tomek
mówił, Ŝe to teŜ z Tysiąca i Jednej Nocy i Ŝe opowie o tym Jimowi i mnie, gdy tylko trafi się
sposobność. No, cóŜ, szukaliśmy go i szukaliśmy, aŜ w końcu zdawało mi się, Ŝe padnę ze
zmęczenia, i chciałem, Ŝeby Tomek dał juŜ sobie spokój, przyjechał następnego dnia, najął
kogoś, kto dobrze zna miasto i umie mówić po missouryjsku, i poszedł prosto do tamtego
miejsca, ale nie, on sam je chciał odnaleźć i nic innego mu nie odpowiadało. Więc brnęliśmy
tak dalej. AŜ wreszcie przytrafiła nam się najniezwyklejsza rzecz, z jaką tylko miałem w
Ŝ
yciu do czynienia. Bo okazało się, Ŝe ten dom się rozleciał... rozleciał się juŜ całe setki lat
temu... i to zupełnie... Została po nim tylko jedna gliniana cegła. Hm, nikt by nie uwierzył, Ŝe
chłopak z dzikiej głuszy nad Missouri, który nigdy przedtem nie był jeszcze w tym mieście,
przyjdzie, odszuka odpowiednie miejsce i znajdzie tę cegłę, lecz Tomek Sawyer tego
wszystkiego dokonał. Wiem,' bo cały czas byłem przy nim i widziałem. Nie opuszczałem go
ani na krok i zobaczyłem, jak spostrzegł tamtą cegłę i jak ją rozpoznał. Do licha, mówię
sobie, jak on na to wpadł? Czy jest aŜ taki mądry, czy teŜ po prostu ma nosa?
Ale cóŜ, oto fakty, dokładnie tak, jak się to wszystko stało. Niech kaŜdy tłumaczy to sobie
na swój własny sposób. Ja tam juŜ sporo nad tym rozmyślałem i moim zdaniem to tylko
częściowo sprawa wiedzy, lecz w znacznie większej części zasługa jego nosa. A mówię to
dlatego, Ŝe Tomek wpakował tę cegłę do kieszeni, by — kiedy wróci do domu — oddać ją do
muzeum wraz ze swoim nazwiskiem i opisem. Tyle Ŝe, ja wyciągnąłem mu ją i wsunąłem tam
inną, dość nawet podobną, a on się nie połapał, choć trochę się róŜniła. I to juŜ chyba
rozwiązuje sprawę, Ŝe chodzi tu nie tyle o wiedzę, co o i n s t y k. To i n s t y k powiedział
mu, gdzie się dokładnie znajduje to miejsce, w którym była cegła, toteŜ rozpoznał ją tylko
dzięki miejscu, a nie po wyglądzie. Bo gdyby tu chodziło o wiedzę, a nie o i n s t y k,
połapałby się przecieŜ oglądając tę cegłę po raz drugi, a on nic. Wygląda więc na to, Ŝe mimo
tych wszystkich bajdurzeń, ile to niby korzyści płynie z wiedzy, i n s t y k jest od niej wart
czterdzieści razy więcej, bo nigdy się nie myli. Jim teŜ jest tego zdania.
Kiedy wróciliśmy, Jim opuścił się niŜej i zabrał nas na pokład, a tam był juŜ jakiś młody
męŜczyzna w czerwonej mycce z frędzelkiem, w pięknym jedwabnym kaftanie i bufiastych
spodniach, a do tego obwiązany w pasie szalem, za który miał zatknięte dwa pistolety. Mówił
po angielsku i chciał się wynająć jako przewodnik, aŜeby nas poprowadzić do Mekki i
Medyny, do Afryki Środkowej lub gdzie tylko zechcemy, w zamian za utrzymanie i pół
dolara dziennie. Więc zabraliśmy go i ruszyliśmy przed siebie włączając urządzenie. I zanim
jeszcze wstaliśmy od obiadu, byliśmy juŜ nad tym miejscem, gdzie Izraelici przeszli przez
Morze Czerwone i gdzie fale zalały ścigające ich wojska Faraona. Zatrzymaliśmy się wtedy,
aŜeby wszystko to sobie dokładnie obejrzeć i Jim od razu nabrał lepszego humoru.
Powiedział, Ŝe teraz juŜ wszystko to widzi jak na dłoni; widzi Izraelitów idących między
dwiema ścianami wody, a takŜe Egipcjan, którzy spieszą za nimi co tchu i wskakują do morza
dokładnie w tej chwili, kiedy Izraelici zdąŜyli juŜ wyjść na brzeg. A takŜe to, jak wody znów
łączą się i zatapiają Egipcjan co do jednego. A potem znów dodaliśmy gazu i zawiśliśmy
sobie w powietrzu nad górą Synaj. Obejrzeliśmy miejsce, gdzie MojŜesz rozbił kamienne
tablice, podczas gdy lud Izraela koczował na pustyni i czcił złotego cielca, i wszystko to
razem było okropnie ciekawe. A nasz przewodnik znał te miejsca tak dobrze, jak ja własną
kieszeń.
Tyle Ŝe zdarzył nam się jeden niemiły wypadek i pokrzyŜował wszystkie nasze plany.
Poszło o tę uprzykrzoną starą fajkę Tomka, fajkę zrobioną z kaczana kukurydzy, która
zdąŜyła juŜ tak bardzo spękać, rozeschnąć się i pokrzywić, Ŝe w ogóle nie trzymała się kupy,
mimo Ŝe Tomek powiązał ją sznurkami, i rozleciała się na dobre. I Tomek najzwyczajniej nie
wiedział, co począć. Bo fajka profesora mu nie odpowiadała, jako Ŝe była zrobiona z morskiej
pianki, a ktoś kto przywykł do kukurydzianej, nie zamieni jej nigdy na wszystkie fajki świata,
toteŜ Ŝadnym sposobem nie da się namówić, Ŝeby palił inną. I tak teŜ właśnie było.
Tomek przemyślał sprawę i oświadczył, Ŝe" musimy się teraz rozejrzeć tu i tam,
zobaczyć, czy nie uda nam się przypadkiem znaleźć godziwej fajki w Egipcie czy w Arabii
albo teŜ w którymś z tych sąsiednich krajów, lecz przewodnik powiedział, Ŝe to nie ma sensu,
bo tu takich nie mają. Więc Tomek przez dłuŜszą chwilę siedział bardzo markotny, ale potem
rozchmurzył się i powiedział, Ŝe ma pewien pomysł i wie, co trzeba zrobić. Oznajmił nam to
zaraz:
— Mam jeszcze jedną fajkę kukurydzianą, prawie nową i bardzo dobrą. LeŜy w domu na
krokwi, dokładnie nad piecem kuchennym. Słuchaj no, Jim, podskoczycie tam z
przewodnikiem i zabierzecie ją, a ja i Huck będziemy obozować tu, na górze Synaj, dopóki
nie wrócicie.
— Ale, paniczu Tomku, nie będziemy umieli trafić do miasteczka! Mogę odszukać fajkę,
bo przecieŜ znam tę kuchnię, ale przecieŜ, na Boga, m y sami nigdy nie odszukamy St. Louis
ani miasteczka, ani Ŝadnego z tych tam innych miejsc! Paniczu Tomku, my nie znamy drogi.
Była to szczera prawda, toteŜ zabił na moment Tomkowi solidnego ćwieka. Ale Tomek
zaraz powiedział:
— Spójrzcie no tutaj, wszystko da się zrobić. Jestem tego pewien, tylko wam powiem jak.
Nastawicie kompas i polecicie na zachód, prościutko jak strzelił, aŜ natraficie na Stany
Zjednoczone. To Ŝaden kłopot, gdyŜ będzie to pierwszy ląd, na jaki się natkniecie za
Atlantykiem. Jeśli dotrzecie tam za dnia, polecicie w prawo, prosto na zachód, tak mniej
więcej od górnej części wybrzeŜa Florydy, a za godzinę i trzy kwadranse dotrzecie juŜ do
ujścia Missisipi; rzecz jasna, przy tej szybkości, z jaką was stąd wyślę. Będziecie lecieć tak
wysoko w powietrzu, Ŝe ziemia wyda wam się cokolwiek wypukła, mniej więcej jak
odwrócona miednica, i zobaczycie wtedy całą masę rzek płynących w róŜnych kierunkach.
Missisipi na pewno odnajdziecie bez trudu. Później musicie lecieć wzdłuŜ tej rzeki, tak trochę
na północ, teŜ około godziny i trzech kwadransów, aŜ zobaczycie, Ŝe wpada do niej Ohio, i
wtedy przyjdzie wam się dobrze mieć na baczności, bo to juŜ niedaleko. A hen, po lewej
stronie, zobaczycie jeszcze jeden dopływ — i będzie to Missouri, a cokolwiek powyŜej leŜy
właśnie St. Louis. I wówczas juŜ zupełnie obniŜycie lot, tak abyście się mogli dobrze
przyglądać miasteczkom, które będziecie mijali po drodze. Następny kwadrans — i
przelecicie około dwudziestu pięciu mil i wtedy rozpoznacie to nasze, jeśli je tylko dojrzycie,
a jeŜeli nie, moŜecie krzyknąć do kogoś w dół i zapytać.
— Jeśli to takie proste, paniczu Tomku, to pewnie jakoś się z tym uwiniemy; no, tak, to
przecieŜ chyba da się jakoś zrobić.
Przewodnik równieŜ był o tym przekonany i uwaŜał, Ŝe bardzo prędko nauczy się
trzymać wachty.
— Jim nauczy cię tego w pół godziny — powiedział Tomek. — Tym balonem steruje się
tak łatwo, jak byle indiańskim czółnem.
A potem wydobył mapę, zaznaczył kurs, odmierzył trasę i stwierdził:
— Wrócicie od zachodu, bo to najkrótsza droga, sami przecieŜ widzicie. To tylko coś
około siedmiu tysięcy mil; Bo gdyby przyszło wam lecieć na wschód, tak dookoła,
wypadłoby wam ponad dwa razy tyle. — I jeszcze zwrócił się do przewodnika: — Chcę,
abyście obaj podczas wacht mieli na oku ten przyrząd kontrolny i jeśli nie będzie wskazywał
trzystu mil na godzinę, musicie wzbić się w górę lub opuścić się niŜej, aŜ napotkacie w końcu
dobry prąd sztormowy wiejący w waszym kierunku. Ten stary poczciwy grat rozwija i tak sto
mil bez pomocy Ŝadnego wiatru. Trzeba tylko znajdować takie wietrzyki, które dmą z
szybkością dwustu mil na godzinę, ale za kaŜdym razem przyjdzie wam ich szukać.
— Zrobi się, proszę pana.
— A więc uwaŜajcie, Ŝeby tak właśnie było. Czasami będziecie musieli wzbić się o parę
mil w górę, gdzie będzie diabelnie zimno, ale na ogół uda wam się napotkać dobry wiatr
znacznie niŜej. Gdybyście jeszcze zdołali natrafić na cyklon... Byłaby to duŜa szansa! Z tych
ksiąŜek profesora łatwo się dowiecie, Ŝe pod tą szerokością wieją one na zachód i raczej dość
nisko.
Później podliczył czas i powiedział:
— Siedem tysięcy mil przez trzysta mil na godzinę... MoŜecie odbyć tę podróŜ w< ciągu
jednej doby. Dziś mamy czwartek, będziecie więc z powrotem w sobotę po południu. No,
dobra, teraz zrzućcie tylko parę koców, jedzenie, ksiąŜki i jeszcze inne rzeczy dla mnie i dla
Hucka i juŜ moŜecie ruszać w drogę. Tu nie ma co mitręŜyć czasu, bo bardzo chce mi się
palić, więc im szybciej przytaszczycie mi tę fajkę, tym lepiej.
Wszyscy Ŝwawo zabrali się do roboty i w ciągu ośmiu minut nasze rzeczy były juŜ na
dole, a balon — gotów do lotu do Ameryki. Więc podaliśmy sobie ręce' na poŜegnanie i
Tomek wydał jeszcze ostatnie rozkazy:
— Jest teraz za dziesięć druga czasu góry Synaj. Za dwadzieścia cztery godziny będziecie
w domu i będzie wtedy szósta jutro rano, czasu naszego miasta. Kiedy juŜ tam dotrzecie,
wylądujecie trochę na uboczu, w lasach za wzgórzem, poza zasięgiem wzroku. A wtenczas ty,
Jim, kopnij się w dół i wrzuć te listy na poczcie, a jeŜeli zobaczysz, Ŝe ktoś się na ciebie gapi,
nasuń kapelusz głęboko na oczy, Ŝeby cię nikt nie rozpoznał. Później prześliźnij się tylnym
wejściem do kuchni, zabierz fajkę i połóŜ tę kartkę na stole kuchennym; najlepiej ją czymś
przyciśnij, Ŝeby nie sfrunęła, a potem wymknij się jakoś, Ŝeby cię ciotka Polly nie
przyuwaŜyła ani nikt inny. Później gnaj do balonu i pruj na górę Synaj trzysta mil na godzinę.
Jakaś godzina powinna ci na to wystarczyć. Wystartujesz o siódmej albo o ósmej rano czasu
naszego miasta i będziesz tu z powrotem w dwadzieścia cztery godziny, o drugiej lub o
trzeciej po południu czasu góry Synaj.
Tomek odczytał nam świstek papieru. Pisało na nim:
Czwartek po południu. Tomek Sawyer, Aronałta, przesyła ciotce Polly najserdeczniejsze
pozdrowienia z Góry Synaj, z miejsca, gdzie zatrzymała się Arka
4
, a Huck Finn równieŜ się jej
kłania. Otrzyma ona te pozdrowienia jutro rano o pół do siódmej.
4
To błędne umiejscowienie Arki wynika prawdopodobnie z pomyłki Hucka, a nie Tomka (M. T.)
Tomek Sawyer, aronałta
— No, to na pewno ciotka wybałuszy oczy i jeszcze się rozpłacze — powiedział. A
później wydał rozkaz:
— Odsunąć się! Raz, dwa, trzy — start! Wystartowali, i to jeszcze jak! Do licha, zdawało
mi się, Ŝe tylko zagwizdało i w ciągu sekundy zniknęli mi z oczu. Później wyszukaliśmy
sobie bardzo wygodną pieczarę, z której był widok na całą rozległą równinę, i właśnie tam
rozłoŜyliśmy się obozem, Ŝeby czekać na fajkę.
Balon wrócił o czasie, fajkę teŜ przywieźli, tyle Ŝe ciotka Polly nakryła Jima, gdy zakradł
się do kuchni, i nietrudno odgadnąć, co się później stało: wysłała go po Tomka. Dlatego teŜ
Jim oświadczył:
— Paniczu Tomku, ona stoi na ganku, nic, tylko gapi się w niebo i czeka na ciebie. I
mówi, Ŝe nie ruszy się stamtąd, póki się nie zjawisz. Ale będziemy mieli za swoje, paniczu,
oj, będziemy.
Wobec tego czym prędzej ruszyliśmy do domu i jakoś wcale a wcale nie było nam
wesoło.
KONIEC PRZYGÓD TOMKA ZA GRANICĄ
Tomek Sawyer detektywem
Choć opisane tutaj wydarzenia mogą się wydać z pozoru bardzo dziwne, nie są one
jednakŜe zwykłym tworem fantazji, lecz prawdziwymi faktami — łącznie z publicznym
przyznaniem się oskarŜonego do winy. Zaczerpnąłem je z pewnego procesu kryminalnego,
który odbył się niegdyś w Szwecji, zmieniając tylko postacie bohaterów i przenosząc całą
akcję do Ameryki. Dodałem takŜe kilka szczegółów, lecz tylko dwa spośród nich mają istotne
znaczenie.
Mark Twain
ROZDZIAŁ I
Otrzymujemy zaproszenie
No więc to było następnej wiosny po tym, jak Tomek Sawyer i ja uwolniliśmy naszego
starego Murzyna Jima, który wtenczas, jako zbiegły niewolnik, siedział skuty łańcuchami u
Tomkowego wuja Silasa na farmie w Arkansas
5
. Ziemia powoli tajała, powietrze teŜ robiło
się coraz cieplejsze i z kaŜdym dniem zbliŜała się pora chodzenia na bosaka; po niej, rzecz
jasna, musiała nadejść pora gry w kulki, później jeszcze pora, kiedy się gra w pikuty, pora
puszczania bączków i kółek, pora na latawce, a zaraz potem juŜ lato i pływanie. KaŜdemu
chłopakowi, który tylko wyczekuje, aŜ to wszystko nadejdzie, robi się jakoś smutno, bo
widzi, ile to jeszcze czasu będzie musiało upłynąć, zanim nastanie lato. Zaczyna wzdychać,
snuje się smętnie po kątach i coś mu jakby dolega, choć on sam nie wie co. Ale tak czy
inaczej wychodzi w końcu z domu, pałęta się to tu, to tam, jakiś taki osowiały, i nic, tylko nad
czymś rozmyśla. I przewaŜnie szuka sobie jakiegoś odludnego miejsca, wysoko na wzgórzu,
na samym skraju lasów, siada tam i spogląda w dół na wielką Missisipi, sięgając wzrokiem na
wiele mil, do miejsc, gdzie lasy tak odległe i spokojne zdają się jakby przydymione i mgliste,
a wszystko
dookoła jest tak dziwnie spokojne i powaŜne, Ŝe masz wówczas wraŜenie, jak gdyby
wszyscy, których kochałeś, umarli i odeszli sobie gdzieś daleko, jak gdybyś sam Ŝałował, Ŝe
równieŜ nie umarłeś, nie odszedłeś wraz z nimi i nie skończyłeś z tym wszystkim.
Nie wiecie co to takiego? To gorączka wiosenna. Tak się to właśnie nazywa. A gdy cię
juŜ dosięgnie, chciałbyś wtedy... Ach, nie, sam nie wiesz, czego byś chciał naprawdę, ale
wydaje ci się, Ŝe wkrótce serce ci pęknie, tak bardzo tego chcesz! Wydaje ci się, Ŝe przede
wszystkim chciałbyś stąd odejść; odejść od wciąŜ tych samych starych, nudnych rzeczy, do
których juŜ tak bardzo zdąŜyłeś się przyzwyczaić, a które tak bardzo cię nuŜą, i zobaczyć
wreszcie coś nowego. To jest myśl! Chcesz odejść i zostać włóczęgą; chcesz zawędrować
daleko, gdzieś do obcych krajów, gdzie wszystko jest tajemnicze, cudowne i romantyczne. A
jeśli w Ŝaden sposób nie moŜesz tego zrobić, to wówczas zadowolisz się czymś znacznie
mniejszym, pójdziesz sobie gdziekolwiek, tam, dokąd moŜesz iść, jedynie po to, aby się stąd
wyrwać, będziesz wdzięczny losowi nawet i za tę okazję.
CóŜ, mnie i Tomka Sawyera dopadła właśnie gorączka wiosenna, do tego bardzo silna.
Ale nie było nawet co marzyć, by Tomek mógł się urwać z domu, bo — jak sam mówił —
ciotka Polly nie pozwoliłaby mu rzucić szkoły i gdzieś tam się wałęsać, tracąc czas. Dlatego
obaj byliśmy strasznie smutni. Pewnego dnia, pod wieczór, przysiedliśmy więc na schodkach
od frontu domu, gwarząc sobie mniej więcej w ten sposób, gdy oto wyszła z listem w ręku
sama ciotka Polly i powiedziała:
— Tomku, wydaje mi się, Ŝe będziesz się musiał spakować i jechać do Arkansas... Ciotka
Sally bardzo cię potrzebuje.
Z uciechy o mało co nie wyskoczyłem ze skóry. Myślałem teŜ, Ŝe Tomek zaraz rzuci się
ciotce na szyję i urwie jej głowę z radości, ale czy uwierzycie, on siedział tak, jak siedział,
nieruchomy jak skała, i nie przemówił nawet słowa. O mało się nie rozpłakałem widząc, jak
głupio się zachowuje, i to teraz, gdy pojawiła się przed nim taka wspaniała szansa. Tam do
5
'Mowa o wydarzeniach opisanych w Przygodach Hucka.
diaska, przecieŜ gotowa by nam przelecieć koło nosa, gdyby się nie odezwał i nie dał do
zrozumienia, jak bardzo jest za to wdzięczny i zobowiązany. Ale on -siedział i nad czymś tam
medytował, aŜ wreszcie ogarnęła mnie taka straszna rozpacz, Ŝe juŜ sam nie wiedziałem, co
począć. A wtedy Tomek przemówił, i to z takim spokojem, Ŝe gotów byłbym go za to
zastrzelić:
— No, cóŜ — powiedział — jest mi niezmiernie przykro, ale wydaje mi się, Ŝe chyba nie
będę w stanie... A przynajmniej na razie...
Ciotka Polly zupełnie osłupiała i była tak na niego wściekła, na to jego zimne draństwo,
Ŝ
e co najmniej przez pół minuty nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Więc skorzystałem z
okazji, szturchnąłem Tomka i mówię mu na ucho:
— Czyś ty do reszta zwariował? Trafia się taka okazja, a ty co?
Ale on w ogóle się tym nie przejął. Wymamrotał tylko:
— Hucku Finnie, czy chcesz, Ŝebym pozwolił jej z o-baczyć na własne oczy, jak bardzo
chcę tam jechać? Hm, od razu zaczęłaby mieć przeróŜne wątpliwości, wyobraziłaby sobie
mnóstwo niebezpieczeństw, chorób i innych tam przeszkód, i zanim byś się zdąŜył
zorientować, wnet by się wycofała. Pozwól, Ŝe sam to załatwię; sądzę, Ŝe wiem, jak z nią
postępować.
Tak, nigdy bym o tym nie pomyślał. Ale on miał rację. Tomek Sawyer zawsze miał
rację... To najbardziej zrównowaŜona głowa, jaką kiedykolwiek widziałem; zawsze taki
spokojny i przygotowany na kaŜdą niespodziankę. Ale wówczas juŜ ciotka Polly zdąŜyła
przyjść do siebie i wybuchnąć. I jak nie wrzaśnie:
— Nie będziesz w stanie! Ty nie będziesz w stanie! Podobnej bzdury w Ŝyciu nie
słyszałam! Dobre sobie, zwracać się do mnie w ten sposób! Pakuj manatki i to juŜ, a jeśli
usłyszę choćby jedno słowo, Ŝe czegoś tam nie będziesz w stanie zrobić, a co innego znów
tak, to juŜ ja ci będę w stanie... wyłoić skórę kijem!
Kiedy przemykaliśmy obok niej, stuknęła go w głowę naparstkiem, a on, juŜ na schodach,
udawał, Ŝe coś tam skamle. Na górze, w swoim pokoju, aŜ mnie uściskał z radości, tak bardzo
go rozpierało, Ŝe wyrusza w podróŜ, i powiedział:
— Nawet jeszcze się stąd nie ruszymy, a juŜ poŜałuje, Ŝe kazała mi jechać, ale teraz się w
Ŝ
aden sposób nie wykręci. Po tym, co powiedziała, duma nie pozwoli się jej wycofać.
W dziesięć minut zdąŜył się spakować; wziął wszystko z wyjątkiem tego, co ciotka i
Mary miały mu jeszcze dołoŜyć; później zmitręŜyliśmy następne dziesięć minut, by ciotka
mogła ochłonąć i znowu stać się czuła i łagodna, gdyŜ Tomek powiedział, Ŝe tyle czasu jej
właśnie trzeba, gdy się nastroszy tylko do połowy, a gdy się nastroszy cała — a tak się stało
właśnie w tym wypadku — trzeba odczekać aŜ dwadzieścia minut. Potem zeszliśmy na dół,
aŜ spoceni z ciekawości, co było w tym liście.
Ciotka siedziała w brązowym gabineciku z listem na kolanach. My teŜ usiedliśmy, a
wtedy powiedziała:
— Mają tam jakiś dość powaŜny kłopot i sądzę, Ŝe ty i Huck będziecie dla nich czymś w
rodzaju rozrywki — piszą tutaj „pociechy". Akurat, z ciebie i z Hucka Finną! Mają tam
i teŜ sąsiada, Brace'a Durilapa, który od trzech miesięcy starał się o rękę ich Benny, a oni
w końcu powiedzieli mu ostatecznie, Ŝe nie i nie ma o czym gadać. ToteŜ teraz patrzy na nich
spode łba,-a oni się tym martwią. Więc myślę, Ŝe to ktoś, komu woleliby się nie naraŜać, bo
próbowali mu się juŜ przypodobać, najmując jego brata-ladaco do pomocy na farmie, choć
ledwie było ich na to stać i tak czy owak nie chcieli go przecieŜ mieć pod bokiem. Kto to
właściwie jest, ci Dunlapowie?
— Mieszkają około mili od wujaszka Silasa, ciociu Polly... W tamtych stronach wszyscy
farmerzy mieszkają mniej więcej o milę od siebie... A Brace Dunlap jest o wiele bogatszy od
reszty i ma w dodatku całą masę Murzynów. Jest wdowcem, ma trzydzieści sześć lat, nie ma
dzieci i przy tym jest taki dumny i waŜny z powodu swoich pieniędzy, Ŝe wszyscy trochę się
go boją. Wydaje mi się, Ŝe był przeko-jiany, Ŝe moŜe mieć kaŜdą dziewczynę, której tylko
zapragnie, jeŜeli tylko poprosi o jej rękę. I całkiem nieźle musiało mu dopiec, skoro się nagle
przekonał, Ŝe nie dostanie Benny. Do licha, jest od niej ze dwa razy starszy, a przy tym Benny
jest taka słodka, taka śliczna jak... No, cóŜ, sama ją przecieŜ widziałaś. Biedny, stary wuj
Silas! No, nie, to juŜ Ŝałosna historia, jeŜeli on w ten sposób zabiega o względy... W takich
cięŜkich warunkach i przy takiej biedzie, a tu jeszcze próbuje wynająć tego nicponia, Jubitera
Dunlapa, byle się tylko jakoś przypodobać jego uprzykrzonemu bratu.
— CóŜ to za imię? Jubiter! Skąd coś takiego się wzięło?
— To tylko takie przezwisko. Myślę, Ŝe wszyscy juŜ dawno zdąŜyli zapomnieć, jak mu
naprawdę na imię. Teraz ma juŜ dwadzieścia siedem lat, a to przezwisko zdobył, gdy po raz
pierwszy w Ŝyciu wybrał się kąpać w rzece. Bo nauczyciel zauwaŜył wtedy, Ŝe on ma na
lewej nodze nad kolanem takie brązowe znamię wielkości dziesięciocentówki, a wokół niego
cztery malutkie znamionka, i powiedział, Ŝe przypomina mu to planetę, Jubitera, wraz z jego
księŜycami. I dzieci pomyślały, Ŝe to całkiem śmieszne, nazwały go Jubiterem i tak juŜ
pozostało. Jest wysoki, leniwy i przebiegły, do tego jeszcze podstępny i raczej podszyty
tchórzem. Tyle Ŝe na swój sposób jest takŜe dobroduszny, ma długie kasztanowate włosy, a
za to nie ma zarostu na brodzie i ani centa przy duszy. Brace przez cały czas utrzymuje go
darmo, pozwala mu donaszać swoje stare ubrania i strasznie nim pomiata. Jubiter jest jednym
z bliźniaków.
— No, a jaki jest ten drugi bliźniak?
— Mówią, Ŝe dokładnie taki sam... Przynajmniej był taki sam, bo nie widziano gó juŜ od
siedmiu lat. Kiedy miał dziewiętnaście czy tam dwadzieścia lat, zaczął obrabiać banki i
wsadzili go do więzienia, tyle Ŝe nawiał stamtąd i uciekł gdzieś na północ. Od czasu do czasu
słyszano, Ŝe znowu dokonuje włamań lub napadów, ale to było całe lata temu. A teraz juŜ nie
Ŝ
yje. Przynajmniej tak mówią. Bo juŜ nie ma o nim Ŝadnych wiadomości.
— A jak on miał na imię?
— Jake.
Przez dłuŜszą chwilę nie padło Ŝadne słowo; starsza pani zastanawiała się nad czymś. W
końcu powiedziała:
— Sprawa, która najbardziej martwi twoją ciotkę Sally, to gniew, w jaki wpędza wuja ten
cały Jubiter.
Tomek był zaskoczony, a ja równieŜ. I Tomek powiedział:
— W gniew? Wujka Silasa? Na Boga, ty chyba Ŝartujesz, ciociu. Nie wiedziałem, Ŝe on
w ogóle potrafi się gniewać.
— Ciotka Sally pisze, Ŝe doprowadza go do prawdziwej wściekłości; powiada teŜ, Ŝe
czasami zachowuje się tak, jak gdyby chciał naprawdę tamtego uderzyć.
— Ciociu Polly, to juŜ przechodzi wszystko, co słyszałem. Do kaduka, przecieŜ on jest
łagodny jak baranek.
— Hm, w kaŜdym razie ciotka się bardzo martwi. Pisze, Ŝe wuj Silas z powodu tych
kłótni stał się zupełnie innym człowiekiem. Sąsiedzi teŜ o tym mówią i naturalnie zrzucają
całą winę na twojego wuja, poniewaŜ jest kaznodzieją i w ogóle nie powinien się z nikim
kłócić. Ciotka Sally powiada, Ŝe on juŜ nawet nie wie, jak stanąć na ambonie, tak bardzo mu
wstyd, w dodatku ludzie wobec niego jakoś ochłodli i nie jest tak powszechnie lubiany jak
dotąd.
— Hm, czy to nie dziwne? Do licha, ciociu Polly, on zawsze taki dobry, łagodny i
bujający w obłokach, taki roztargniony, wiecznie zamyślony i kochany! Nie, to był po prostu
anioł! Więc c o mu się mogło stać, jak sądzisz?
ROZDZIAŁ fr
Jake Dunlap
Mieliśmy diabelne szczęście, poniewaŜ udało nam się złapać parowiec z dalekiej północy,
który zmierzał do jednego z rozlewisk, czyli tych zabagnionych rzeczek juŜ blisko Lui-.zjany,
tak więc mogliśmy przebyć za jednym zamachem całą drogę przez górną, a później jeszcze
przez dolną Missisipi na tę farmę w Arkansas, nie musząc się .przesiadać na jakiś inny
parostatek w St. Louis; w sumie niewiele mniej niŜ tysiąc mil.
Nie było tu specjalnego tłoku; zaledwie paru pasaŜerów, i to przewaŜnie sami starsi
ludzie, którzy poprzysiadali sobie spokój niutko z daleka od siebie i ucinali drzemkę.
Wydostanie się z „górnej rzeki" zabrało nam cztery dni, tak ostro weszliśmy na mieliznę. Ale
nie było tu nudno — nie mogło być, rzecz jasna, nudno dla chłopaków jadących w taką
podróŜ.
Od samego początku uznaliśmy z Tomkiem, Ŝe w kabinie pierwszej klasy — sąsiadującej
z naszą — podróŜuje pewnie ktoś cięŜko chory, gdyŜ posiłki znosili tam zawsze kelnerzy. Po
jakimś czasie zapytaliśmy nawet o to — a raczej Tomek — i kelner powiedział nam, Ŝe jedzie
tam męŜczyzna, tyle Ŝe na chorego to chyba nie wygląda.
— Ale czy nie jest chory?
— Bo ja wiem? MoŜe i jest, ale ja tam myślę, Ŝe on po prostu udaje.
— A dlaczego tak myślisz?
— Bo gdyby był chory, to by przynajmniej czasami ściągał z siebie ubranie. Nie
uwaŜasz? A ten zawsze ubrany. W kaŜdym razie nigdy nie zdejmuje butów.
— Tam do licha, nie zdejmuje ich? Nawet kiedy się kładzie?
— Nawet wtedy.
To juŜ zabiło Tomkowi nielichego ćwieka — a więc była w tym jednak jakaś tajemnica.
Bo gdyby tak połoŜyć przed Tomkiem na stole jakąś tajemnicę i ciastko, nie trzeba by mu
mówić: wybieraj! Taka rzecz rozumiałaby się sama przez się. Ja tam mam taką naturę, Ŝe
zawsze najpierw dobrałbym się do placka, a za to on wpierw musiałby się uporać z zagadką.
No, cóŜ, nie wszyscy są przecieŜ jednacy. I chyba tak jest dobrze. Więc Tomek zaczął
wypytywać kelnera:
— Jak się ten facet nazywa?
— Phillips.
— Od kiedy jest na statku?
— Wydaje mi się, Ŝe wsiadł w Alexandrii, bardziej w górę rzeki, przy trasie z Iowy.
— Jak myślisz, co on zamierza?
— Nie mam pojęcia... Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
A ja powiedziałem sobie: aha, jeszcze jeden, który najsamprzód dorwałby się do placka.
— Czy jest w nim coś szczególnego? MoŜe jakoś specjalnie się zachowuje albo mówi?
— Nie, nic z tych rzeczy, moŜe tylko z wyjątkiem tego, Ŝe wydaje się jakiś taki
strachliwy i tak w dzień, jak i w nocy trzyma drzwi zamknięte, a kiedy tam zapukasz, nie
wpuści cię do środka, póki wpierw nie uchyli odrobinę drzwi i nie zobaczy kto to.
— Do diaska, a to ciekawe! Chciałbym się mu przypatrzeć! A moŜe następnym razem,
kiedy będziesz tam wchodził... Jak sądzisz, czy nie mógłbyś otworzyć drzwi na ościeŜ i...
— Gdzie tam! On zawsze stoi tuŜ za drzwiami. Ten numer by nie przeszedł.
Tomek przemyślał to wszystko, a później powiedział:
— Chodź no tutaj. PoŜyczysz mi swój fartuch i pozwolisz rano zanieść mu śniadanie.
Dostaniesz za to ćwierć dolara.
Chłopak był nawet dość chętny, jeŜeli tylko główny steward nie będzie miał nic przeciw
temu. Ale Tomek powiedział, Ŝe wszystko załatwione, bo chyba uda mu się to obga-dać, i tak
teŜ się stało. Tak to wszystko ułoŜył, Ŝe obaj mogliśmy tam wejść, ubrani w białe fartuchy i
niosąc wiktuały.
Tomek prawie nie spał, tak bardzo się gorączkował, byle tylko dostać się tam do środka i
wyświetlić tajemnicę Phillipsa; przez całą noc snuł całą kupę domysłów, co było psu na buty,
bo jeśli chcesz się dogrzebać specjalnych danych o jakiejś tam rzeczy, to co za sens bawić się
w zgadywanie i tylko niepotrzebnie marnować amunicję? Ale ja nie straciłem ani chwili snu.
Guzik mnie to obchodzi, czy dowiem się w końcu czegoś o tym całym Phillipsie, czy teŜ nie.
Tak sobie powiedziałem.
Rano załoŜyliśmy więc fartuchy, wzięliśmy dwie tace z jedzeniem, a potem Tomek
zapukał do drzwi. Tamten uchylił drzwi, wpuścił nas do środka, a potem czym prędzej je
zamknął. Do kroćset, kiedyśmy go ujrzeli, o mało co nie upuściliśmy tac! A Tomek zapytał:
— Tam do diaska, Jubiterze Dunlap, a skąd t y się tu wziąłeś?
No cóŜ, tamten, rzecz jasna, był bardzo zaskoczony i z początku wyglądał, jak gdyby nie
wiedział, czy bać się, czy teŜ cieszyć, czy moŜe zdecydować się na jedno i drugie,
zresztą licho go wie, lecz w końcu postanowił się chyba ucieszyć, bo twarz mu
pokraśniała, choć najpierw to zbladł niczym ściana. Kiedy więc jadł śniadanie, zaczęliśmy
rozmawiać. I on powiedział:
— AleŜ ja wcale nie jestem Jubiterem Dunlap. Powiedziałbym wam zaraz, kim jestem
naprawdę, ale musicie mi przysiąc, Ŝe nie puścicie pary z ust. Bo tak po prawdzie nie
nazywam się teŜ wcale Phillips.
A Tomek na to:
— JeŜeli idzie o nas, to ani mru, mru, ale skoro nie jesteś wcale Jubiterem Dunlap, to i tak
juŜ nie trzeba, Ŝebyś się nam przedstawiał.
— A to czemu?
— Bo skoro nie jesteś nim, moŜesz być tylko tym drugim bliźniakiem, Jakem. Wyglądasz
kubek w kubek tak samo jak Jubiter.
— Do diabła, jestem Jakem. Ale powiedzcie mi, skąd wy właściwie znacie nas,
Dunlapów? .
I Tomek opowiedział mu wszystkie przygody, jakie mieliśmy zeszłego lata u wuja Silasa,
a kiedy tamten zrozumiał, Ŝe nie ma właściwie niczego, czego byśmy nie wiedzieli o jego
rodzinie — lub o nim, jeśli juŜ o to chodzi — rozgadał się na dobre i mówił z nami
najzupełniej otwarcie. Gdy idzie o swoje sprawy, to nie bawił się w Ŝadne ceregiele;
powiedział, Ŝe był całkiem niezłym ziółkiem, jest nim nadal i jeszcze ma nadzieję, Ŝe tak juŜ
b ę d z i e do samego końca. Mówił, rzecz oczywista, Ŝe jego Ŝycie nie naleŜy do szczególnie
bezpiecznych i Ŝe...
Zrobił coś jakby głębszy wdech i pochylił głowę, jak ktoś, kto czujnie nadsłuchuje. My
siedzieliśmy niczym myszy pod miotłą, toteŜ przez sekundę, a moŜe i dwie było zupełnie
cicho i nie dało się słyszeć Ŝadnych innych dźwięków oprócz tego sap, sap maszynerii na dole
i skrzypienia pokładu.
A potem znowu go uspokoiliśmy, opowiadając mu o jego bliskich i o tym, Ŝe Ŝona
Brace'a nie Ŝyje od trzech lat. A takŜe o tym, Ŝe Brace chciał się Ŝenić z Benny, ale dała mu
kosza, i Ŝe Jubiter pracuje u wuja Silasa, choć obaj przez cały czas drą ze sobą koty. Dopiero
wtedy roześmiał się i odpręŜył.
— O, rany! — powiedział. — Gdy słucham tych wszystkich plotek, od razu
przypominają mi się stare, dobre czasy i jakoś lepiej się czuję. Bo to juŜ będzie siedem albo i
więcej lat, odkąd nic z tych rzeczy w ogóle nie słyszałem. No, a jak oni teraz o mnie mówią?
— Kto?
— No, oni farmerzy... i rodzina.
— CóŜ, nic nie mówią... najwyŜej cię wspominają raz na jakiś czas.
— Tam do kata! — zawołał zdziwiony. — A to niby dlaczego?
— Bo myślą, Ŝe juŜ pewnie od dawna nie Ŝyjesz.
— No nie! Mówisz powaŜnie? Jak pragnę zdrowia! — zerwał się z miejsca, wyraźnie
podniecony.
— Słowo. Nie ma nikogo, kto by myślał, Ŝe jeszcze Ŝyjesz.
— Więc jestem ocalony, jestem ocalony, to pewne! Jadę do domu! Ukryją mnie tam i
ocalą mi Ŝycie. Ale wy nie moŜecie puścić pary z ust... Przysięgnijcie, Ŝe nigdy, nigdy nic o
mnie nie chlapniecie. Och chłopcy, miejcie litość dla biednego łotra, którego wciąŜ ścigają, za
dnia i po nocy, i który nawet nie śmie wyściubić stąd nosa! Wam przecieŜ nigdy nic złego nie
zrobiłem i nigdy wam nie zrobię, jak mi Bóg miły, lecz przysięgnijcie, Ŝe się ulitujecie i
pomoŜecie mi ratować skórę.
Przysięglibyśmy mu to, gdyby nawet był psem. To juŜ mu, biedakowi, zupełnie
wystarczyło, by nas zaraz pokochać i darzyć wdzięcznością. Nie mógł się teŜ powstrzymać,
aby nas nie uściskać.
Gadaliśmy tak dalej, a wreszcie on wyjął małą podręczną torbę, otworzył ją i kazał,
Ŝ
ebyśmy się odwrócili plecami. Uczyniliśmy to, a gdy powiedział, Ŝe znów moŜemy patrzeć,
przekonaliśmy się, Ŝe wygląda zupełnie inaczej niŜ przedtem. ZałoŜył teraz duŜe niebieskie
okulary i miał oprócz tego długie kasztanowate bokobrody — wyglądały zupełnie jak
prawdziwe — a oprócz tego wąsy, tak jak i wcześniej. Rodzona matka by go nie poznała.
Zapytał nas, czy teraz teŜ wygląda jak jego brat Jubiter.
— Nie — odrzekł Tomek — nie masz juŜ teraz nic, co mogłoby go przypominać, z
wyjątkiem długich włosów.
— W porządku, zanim tam pojadę, przystrzygę je sobie krótko, aŜ do skóry, a potem
Jubiter i Brace zachowają wszystko w tajemnicy; będę tam z nimi mieszkał jako zupełnie
obcy, a sąsiedzi nigdy nie odgadną, kim naprawdę jestem. Co wy o tym myślicie?
Tomek pomedytował przez chwilę i powiedział:
— Hm, rzecz jasna, i Huck, i ja nie puścimy pary z ust, tylko jeŜeli ty nie będziesz
trzymał gęby na kłódkę, to moŜe to wyglądać trochę ryzykownie. Nie bardzo, ale zawsze.
Chcę przez to powiedzieć, Ŝe jeśli będziesz gadał, to ludzie przy-uwaŜą, Ŝe masz głos
zupełnie podobny do Jubitera i wtedy mogą pomyśleć o drugim bracie-bliźniaku, o którym
sądzili, Ŝe dawno nie Ŝyje, a który przecieŜ przez cały ten czas mógł się ukrywać pod
zmienionym nazwiskiem.
— O, rany — powiedział tamten. — Aleś ty bystry. Masz całkowitą rację. Kiedy w
pobliŜu będzie jakiś sąsiad, przyjdzie mi chyba udawać, Ŝe jestem głuchoniemy. Bo gdybym
tak przyszedł do domu, a przegapił ten właśnie drobiazg. .. Ale ja, tak. czy owak, nie
wybierałem się wcześniej do domu. Chciałem zwiać w jakieś miejsce, gdzie mógłbym się
wreszcie urwać tym facetom, którzy mi depczą po piętach, a potem zmienić cokolwiek
wygląd, skombinować jakieś inne łachy i...
Dopadł nagle drzwi i przyłoŜył do nich ucho; przez jakiś czas nadsłuchiwał, blady i jakby
cokolwiek zdyszany. Zaraz potem wyszeptał:
— To brzmiało zupełnie jak odciąganie kurka! O BoŜe, co za pieskie Ŝycie!
A później opadł bezsilnie na krzesło, zupełnie jak chory,, i otarł sobie pot z twarzy
ROZDZIAŁ III
Zrabowane diamenty
Od tamtego czasu byliśmy z nim prawie stale i zawsze jeden albo drugi z nas sypiał u
niego na górnej koi. Jake mówił,, Ŝe był taki samotny i tak wielką pociechą jest dla niego
teraz mieć jakieś towarzystwo, kogoś, do kogo moŜe się zwrócić w swych kłopotach. AŜ
roznosiło nas z ciekawości,- aŜeby się wywiedzieć o ten jego sekret, ale Tomek powiedział,
Ŝ
e najlepiej udawać, Ŝe wcale się do tego tak bardzo nie palimy, a wtedy on sam się pewnie
wygada podczas którejś rozmowy. Bo jeŜeli zaczniemy go o to wypytywać, zrobi się
podejrzliwy i do reszty zamknie się w, swojej skorupie. I stało się właśnie tak, jak Tomek
przewidział. Bez trudu moŜna było zauwaŜyć, Ŝe Jake sam chce o tym mówić, lecz zawsze,
juŜ na samym początku, powstrzymywał się nagle, jakby czymś wystraszony; ledwie tylko
zahaczył o tamte swoje sprawy, zaraz zaczynał mówić o czym innym. A potem było tak:
najpierw nas wypytywał, niby to obojętnie, o pasaŜerów na dolnym pokładzie. Więc
mówiliśmy mu o nich to i owo. Ale on nie wyglądał na zadowolonego, bo to nie było dosyć
szczegółowe. Kazał nam ich opisać dokładnie i Tomek to zrobił. W końcu, gdy mówił mu o
jednym z najbardziej obszarpanych i strasznie gburowatych pasaŜerów, Jake'a aŜ przeszedł
dreszcz, a potem głęboko odetchnął i powiedział:
- Mocny BoŜe, toŜ to jeden z nich! Ani chybi są tu na pokładzie, byłem tego pewien.
Miałem cokolwiek nadziei, Ŝe udało mi się jakoś uciec, ale nigdy w to nie wierzyłem. Mów
dalej.
I później, gdy Tomek opisywał jeszcze innego włóczęgę z pokładu, Jake wzdrygnął się
znowu, po czym stwierdził:
— Tak, to on! To ten drugi! Gdyby tylko nastała ciemna deszczowa noc, mógłbym
drapnąć na brzeg. Bo widzicie, oni, mnie szpiegują. Wolno im wejść tutaj na górę, zamówić
sobie kielicha w barze na dziobie i wykorzystają okazję, Ŝeby przekupić kogoś, aby miał na
mnie oko, bagaŜowego, pucy-buta czy kogoś tam innego. Gdybym tak wymknął się na brzeg,
Ŝ
eby nikt mnie nie widział, wiedzieliby o tym w przeciągu godziny.
Chodził tam i z powrotem i juŜ po chwili, rzecz jasna, zaczął mówić o sobie! Rozbabrał
wszystkie swoje sukcesy i upadki, a kiedy doszedł do odpowiedniego miejsca, nic go nie było
juŜ w stanie zatrzymać. Powiedział:
— To był z góry ukartowany skok. Wszystko wydarzyło się w pewnym sklepie
jubilerskim w St. Louis. Chodziło nam właściwie o dwa wspaniałe brylanty, oba wielkości
orzechów laskowych, które wszyscy przychodzili tam oglądać. Wyelegantowaliśmy się jak
trzeba i odstawiliśmy robotę w biały dzień. Kazaliśmy przysłać sobie te kamyczki do hotelu,
Ŝ
eby je obejrzeć i zastanowić się spokojnie, czy kupujemy, czy nie. A gdyśmy je oglądali,
mieliśmy juŜ pod ręką wcześniej przygotowane lipne imitacje i właśnie one wróciły do
sklepu, "kiedyśmy powiedzieli, Ŝe jak za te dwanaście kawałków, to nie są dość czystej wody.
— Dwanaście... tysięcy... dolarów! — jęknął Tomek. — Czy sądzisz, Ŝe naprawdę warte
były taką kupę forsy?
— Co do centa.
— I wy uciekliście z nimi?
— Bez najmniejszych kłopotów. Nie sądzę, Ŝeby faceci od tego jubilera połapali się
wtedy, Ŝeśmy ich obrobili. Ale, rzecz jasna, nie byłoby rozsądnie siedzieć dłuŜej w St. Louis,
więc uznaliśmy, Ŝe znacznie lepiej będzie, gdy sobie odjedziemy. Ale jeden chciał tam, drugi
znowuŜ tu, więc rzuciliśmy monetę, orzeł albo reszka, no i los wskazał górną Missisipi.
Owinęliśmy te diamenty w papier, wypisaliśmy na tym nasze nazwiska i oddaliśmy je na
przechowanie recepcjoniście z hotelu, polecając mu, Ŝeby nigdy nie oddawał paczuszki tylko
jednemu z nas, jeŜeli pozostałych przy tym nie będzie, aby mogli zaświadczyć. A później
poszliśmy do miasta, kaŜdy na własną rękę, bo tak mi się wydaje, Ŝe wszystkich nas dręczyła
wtedy jedna myśl. _Nie jestem tego pewien, ale chyba tak.
— Jaka znów myśl? — zapytał Tomek.
— AŜeby obrabować pozostałych wspólników.
— Co? To znaczy jeden miałby zagarnąć wszystko, choć wszyscy się męczyli, Ŝeby to
zdobyć?
— Jasne.
To napełniło Tomka obrzydzeniem, więc powiedział, Ŝe to chyba najpodlejsza i
najbezecniejsza sprawa, o jakiej w Ŝyciu słyszał. Lecz Jake Dunlap oświadczył, Ŝe w jego
fachu to zupełnie normalne. Mówił teŜ, Ŝe gdy się ktoś wplącze w takie interesy, sam musi
doglądać swego, bo przecieŜ nikt inny go w tym nie zastąpi. A potem ciągnął dalej:
— Bo widzicie, cały kłopot w tym, Ŝe nie sposób podzielić dwóch diamentów na trzech.
Gdyby tak były trzy... Ale cóŜ, to niewaŜne, aŜ tylu ich nie mieliśmy. Wałęsałem się trochę
po bocznych ulicach,, cały czas rozmyślając. I mówię sobie: podwędzę te kamuszki przy
pierwszej lepszej okazji i skombinuję sobie jakieś inne łachy, a później wymknę się chłopcom
i kiedy juŜ będę daleko, zmienię zupełnie wygląd, mogą mnie* wtedy szukać. Zdobyłem więc
sztuczne bokobrody, okulary i ten garnitur wiejskiego eleganta, zapakowałem to wszystko do
torby, a juŜ w drodze powrotnej, gdym przechodził koło takiego sklepu, gdzie sprzedają
najprzeróŜniejsze rzeczy, ujrzałem przez szybę jednego z moich kamratów. Był to Bud Dixon.
Bardzo się ucieszyłem, moŜecie być pewni. Więc mówię sobie, dobra, zobaczymy, co teŜ
upuje. Przystanąłem w ukryciu i patrzę, co się święci. I jak myślicie co kupił?
— Bokobrody? — spytałem.
— Nie.
— Okulary?
— TeŜ nie.
— Och, dałbyś lepiej spokój, Huckelberry Finnie, ty ic, tylko przeszkadzasz. A co on
kupił, Jake?
— Nigdy w Ŝyciu byście na to nie wpadli. Kupił po pro-tu śrubokręt... taki bardzo mały.
— No, nie, jak pragnę zdrowia! I po co mu to było? ■— Dokładnie tak samo wtedy
pomyślałem i ja.
To było bardzo dziwne. Do reszty mnie zatkało. I mówię obie: po co mu śrubokręt? Więc
kiedy juŜ wychodził, cofałem się, Ŝeby mnie nie przyuwaŜył, a później poszedłem za nim aŜ
do sklepu z uŜywanymi ciuchami i zobaczyłem, Ŝe kupił sobie czerwoną flanelową koszulę i
trochę innych tarych obszarpanych łachów — dokładnie te same, które a teraz na sobie, tak
jak mi go opisałeś. Później poszedłem a nabrzeŜe, ukryłem swoje rzeczy na pokładzie
parowca, co miał iść w górę rzeki, bo ten akurat sobie wybraliśmy, i wróciłem do miasta, a
szczęście znów mi dopisało. Bo oto przyuwaŜyłem naszego drugiego kamrata, jak chował
swój zapas starych, zardzewiałych rupieci, kupionych gdzieś z drugiej ręki. Odebraliśmy
diamenty i wsiedliśmy na pokład. Teraz to juŜ byliśmy w sytuacji bez wyjścia, bo nie posób
było nawet połoŜyć się spać. Musieliśmy tak siedzieć, a kaŜdy patrzył na ręce pozostałym. To
wielka szkoda, Ŝe do wszystkiego doszły jeszcze te nerwy, bo juŜ i tak od paru tygodni
uzbierało się między nami zbyt wiele złej krwi, a przyjaciółmi byliśmy tylko z uwagi na
wspólne interesy. Oj, niedobrze, zwaŜywszy, Ŝe na trzech męŜczyzn były tylko te dwa
brylanty. Wpierw zjedliśmy kolację, a później szwendaliśmy się razem tam i sam po
pokładzie prawie do samej północy, nic tylko paląc cygara. Wreszcie usiedliśmy sobie w
mojej kabinie i zamknęliśmy drzwi, aŜeby zajrzeć do tej naszej paczuszki i sprawdzić, czy
aby z diamentami wszystko jest jak trzeba. Później połoŜyliśmy je na dolnej koi, tak na
widoku, i siedzieliśmy przy nich do zupełnego znudzenia, aŜ wszystkich zaczął morzyć sen.
W końcu pierwszy przysnął Bud Dixon. Jak tylko zaczął głośno i miarowo chrapać, co
wskazywało, Ŝe pokima dłuŜej, a broda opadła mu aŜ na pierś i wyglądało na to, iŜ nic go nie
zbudzi, Hal Clayton skinął głową w kierunku brylantów, a potem w stronę drzwi, więc zaraz
się połapałem, o co mu szło. Sięgnąłem po paczuszkę, po czym wstaliśmy i odczekaliśmy
chwilę w całkowitej ciszy. Bud ani drgnął; przekręciłem ostroŜnie klucz, a później w ten sam
sposób nacisnąłem gałkę i na palcach wyszliśmy z kajuty, zamykając za sobą powolutku
drzwi.
Na zewnątrz nikogo nie było, a statek sunął naprzód, bardzo szybko i pewnie, prując
wielkie lustro wody skąpanej w mglistym świetle księŜyca. Bez słowa poszliśmy prosto na
pokład spacerowy i przysiedliśmy pod jakimś bulajem. Obaj wiedzieliśmy, w czym rzecz, nie
musieliśmy sobie niczego tłumaczyć. Bud Dixon się obudzi, zauwaŜy brak łupu i po-pruje
wprost do nas, bo to był facet, który nie pękał przed nikim ani przed niczym. A kiedy tylko
się zjawi, to albo wypchniemy go za burtę, albo on nas załatwi. Dreszcz przeszedł mi po
grzbiecie, bo nie jestem aŜ taki chojrak jak niektórzy inni, no, ale gdybym stchórzył... CóŜ,
trzeba było spróbować.
Miałem trochę nadziei, Ŝe statek gdzieś przybije, a wtedy my wymkniemy się na brzeg i
nie będziemy musieli brać na siebie ryzyka całej awantury. Oj, bałem się Buda Dixona, tyle
Ŝ
e nasza łajba płynęła w górę rzeki i nie było szansy, Ŝe gdzieś przycumuje.
Tak, czas dłuŜył się nam okropnie, a tamten wcale jakoś nie nadchodził! W końcu zaczęło
ś
witać, a jego jak nie było, tak nie było. Do diabła! — mówię — co ty na to? Czy to nie
podejrzane? O, rany — powiada Hal — czy nie wydaje ci się, Ŝe to właśnie on nas
wykołował? Rozwiń ten papier! Zrobiłem to i, na Boga, tam w środku nic nie było* tylko dwa
małe kawałeczki cukru! Właśnie dlatego mógł tam sobie siedzieć i pochrapywać spokojnie
przez calutką noc. śe cwanie? Pewnie, Ŝe tak! JuŜ wcześniej przygotował sobie ten drugi
papierek i podmienił je nam pod samym nosem.
Czuliśmy się bardzo podle. Ale przede wszystkim naleŜało od razu ułoŜyć jakiś plan,
więc myśmy go obmyślili. Zwiniemy ten papierek dokładnie tak, jak był, wśłiźniemy się po
cichu, znów połoŜymy go na koi i będziemy udawać, Ŝe n i e mamy pojęcia o tym jego
szwindlu ani Ŝe wcale się nie połapaliśmy, Ŝe z tym chrapaniem to on tylko udawał, a tak
naprawdę to śmiał się z nas w kułak. A poza tym będziemy go mieć na oku i pierwszej nocy,
gdy juŜ staniemy na brzegu, spijemy go, obszukamy, weźmiemy te diamenty, a nawet go
wykończymy, jeśli tylko nie będzie to zbyt ryzykowne. Gdybyśmy odzyskali łup, to przecieŜ
musielibyśmy go wykończyć, bo jak nie, to on by nas ścigał i na pewno załatwił. Ale rak
naprawdę nie miałem większej nadziei. Wiedziałem, Ŝe da się go upić — do tego zawsze był
skory — tylko co by nam to dało? Moglibyśmy go przecieŜ obszukiwać przez rok i niczego
nie znaleźć.
I słuchajcie, dokładnie w tej samej chwili aŜ mi zaparło dech z wraŜenia i stanąłem jak
wryty. Bo oto w mojej głowie zrodziła się nagle myśl, która nieomal poszarpała mi mózg na
strzępy. I, na Boga! poczułem się zaraz lepiej i weselej. Widzicie, zdjąłem buty, Ŝeby mi'
stopy trochę odpoczęły, i właśnie kiedy wziąłem jednego do ręki, aŜeby go znów obuć, i
zerknąłem przypadkiem na spodnią część obcasa, aŜ mnie zamurowało. Przypominacie sobie
ten mały, tajemniczy śrubokręt?
— Jasne, Ŝe tak — odrzekł Tomek, rozpalony niemal do białości.
— No więc, kiedy spojrzałem na ten spód obcasa, to nagle olśniła mnie myśl, Ŝe juŜ
wiem, gdzie tamten mógł ukryć diamenty! Spójrzcie no na ten obcas. Widzicie, ma taką
stalową blaszkę, a blaszka jest przykręcona małymi śrubkami. A przecieŜ tamten nigdzie nie
mógł mieć podobnych śrubek, tylko przy obcasach butów, więc jeśli ni stąd, ni zowąd
potrzebny mu był śrubokręt, to odkryłem, po co, i chyba nie byłem w błędzie.
— Huck, czy to nie fantastyczne?! — zapytał nagle Tomek.
— Ale włoŜyłem buty, zeszliśmy na dół, weszliśmy cicho do kajuty, połoŜyliśmy
papierek z tym cukrem na koi i przy-siedliśmy sobie, niczym te dwie trusie, aŜeby się
przysłuchać, jak Bud Dixon chrapie. Hal Clayton wkrótce zasnął, ale ja nie mogłem; nigdy w
Ŝ
yciu nie byłem taki rześki. Rozglądałem się ukradkiem spod ronda kapelusza, czy aby na
podłodze nie ma okrawków skóry. Zabrało mi to sporo czasu i nawet juŜ myślałem, Ŝe moŜe
jednak to nie było tak, lecz koniec końców spostrzegłem, co trzeba. Ten skrawek leŜał przy
samym przepierzeniu i kolorem nie róŜnił się prawie od dywanu. Był to jak gdyby mały,
okrągły korek, prawie tak gruby, jak koniec twojego małego palca, i powiedziałem sobie: w
tym gniazdku, z którego pochodzisz, jak nic siedzi teraz diament. A zaraz potem znalazłem
jeszcze drugi taki okrawek.
Pomyślcie tylko, jaki ten drań był sprytny i opanowany! Sam nam podsunął ten koncept i
jeszcze przewidział, co zrobimy, a my daliśmy się na to złapać jak kompletni idioci. A on
siedział tam sobie, bez pośpiechu odkręcił obie blaszki z obcasów, wyciął dziurki, włoŜył tam
diamenty i przykręcił co trzeba z powrotem. Wiedział, Ŝe podgrandzimy ten jego lipny łup i
będziemy czatować przez calutką noc, aŜ wreszcie przyjdzie i da się utopić. No i, na Boga,
tak właśnie to wyglądało! Sądzę, Ŝe diablo sprytnie to sobie obmyślił.
— No, ma się chyba rozumieć! — powiedział Tomek, przepełniony podziwem.
ROZDZIAŁ IV
Trzech śpiących
Przez cały dzień urządzaliśmy sobie hece, Ŝe to niby przyglądamy się sobie uwaŜnie, tyle
Ŝ
e, mówię wam, przynajmniej nas dwóch aŜ od tego mdliło i cała rzecz kosztowała nas
bardzo wiele trudu. Pod wieczór dotarliśmy do jednego z tych małych miasteczek w Missouri,
juŜ spory kawał w górnym biegu rzeki, blisko Iowy; zjedliśmy kolację w knajpie i
wynajęliśmy sobie pokój na piętrze, z wielkim małŜeńskim łoŜem i małym dziecinnym
łóŜeczkiem. Ale kiedy juŜ szliśmy tam gęsiego — ja na samym końcu, a gospodarz ze świecą
łojową na przedzie — cisnąłem swoją torbę pod sosnowy stolik ustawiony w ciemnym
korytarzu. Wypiliśmy bardzo duŜo whisky i graliśmy w pokera, po dziesięć centów runda, a
kiedy tylko Budowi zaczęło szumieć w głowie, my dwaj zaprzestaliśmy picia, lecz za to jemu
pozwalaliśmy do woli. Poiliśmy go, dopóki nie zwalił się z krzesła i nie zachrapał na ziemi.
Teraz juŜ wszystko było gotowe. Powiedziałem, Ŝe lepiej będzie, jak ściągniemy buty
Budowi i swoje teŜ zdejmiemy, bo wtedy nie narobi się tyle hałasu i moŜna go będzie wlec,
obracać w tę i we w tę, i obszukać bez Ŝadnych kłopotów. Tak teŜ zrobiliśmy. Ustawiłem
swoje buty tuŜ obok butów Buda, Ŝeby były pod ręką. A potem rozebraliśmy go i
przeszukaliśmy wszystko: wszystkie szwy i kieszenie, skarpetki, wnętrze butów, tobołek. Ale
Ŝ
adnych diamentów tam nie było. Znaleźliśmy śrubokręt i wtedy Hal powiedział: „Jak
myślisz, po co mu to było?" Odpowiedziałem, Ŝe nie mam pojęcia, ale kiedy nie patrzył,
zwinąłem go. W końcu Hal wyglądał juŜ na pokonanego i bardzo zniechęconego i
powiedział, Ŝe moŜemy sobie dać spokój. Na,to tylko czekałem.
I powiadam:
— Ale w jedno miejsce jeszcze Ŝeśmy nie zajrzeli.
— Gdzie? — zapytał.
— Do brzucha.
— Na Boga, przez myśl mi to nie przeszło! Teraz sprawa będzie zupełnie prosta i pewna
jak sama śmierć. Ale jak się do tego zabrać?
— Całkiem zwyczajnie — mówię mu na to. — Zostań tu przy nim a za ten czas
poszukam apteki i myślę, Ŝe znajdę coś, co spowoduje, Ŝe tym naszym kamykom szybko się
znudzi ich obecny adres.
Powiedział, Ŝe tak będzie najlepiej, i kiedy patrzył mi prosto w oczy, wskoczyłem w buty
Buda, a on się nie zmiarkował. Były na mnie ciut za duŜe, ale to znacznie lepiej niŜ gdyby
cisnęły. Idąc przez ciemny korytarz odnalazłem torbę i po minucie wyszedłem tylnymi
drzwiami, a później juŜ, sadząc pięciomilowe kroki, ruszyłem drogą wzdłuŜ rzeki.
A tak w ogóle, to czułem się całkiem niekiepsko. Widocznie takie dreptanie po
diamentach wychodzi na zdrowie. Kiedy minęło juŜ piętnaście minut, powiedziałem sobie w
duchu: „No, odwaliłem chyba ponad milę i wszystko jest jak trzeba". Jeszcze pięć minut i
mówię: „No, to prujemy przed siebie, tyle Ŝe pewien facet zaczyna się juŜ głowić, o co
właściwie chodzi". Jeszcze pięć i powiadam,-cały czas sam do siebie: „Oj, teraz to juŜ
naprawdę nerwy go ponoszą, miota się tam i z powrotem po całym pokoju". A po dalszych
pięciu: „CóŜ, machnąłem chyba jakieś dwie i pół mili, a tamten pewnie wyłazi juŜ ze skóry i
jeśli się nie mylę, to klnie na czym świat stoi". A jeszcze później, gdy upłynęło ze czterdzieści
minut: „Teraz juŜ wie na pewno, Ŝe coś tutaj nie tak!" I potem, po pięćdziesięciu: „Teraz juŜ
prawda sama lezie mu w oczy. Podejrzewa, Ŝe kiedyśmy tak razem obszukiwali Buda,
dorwałem te diamenty, wsunąłem je do kieszeni, ale po sobie nic nie dałem poznać. Aha, i
rusza w pościg. Będzie na pewno szukał świeŜych śladów, ale te równie dobrze mogą go
zaprowadzić w dół, jak i w górę rzeki".
Wtedy to zobaczyłem jakiegoi męŜczyznę, który jechał na mule, i bez zastanowienia
dałem nura w krzaki. Bardzo głupio zrobiłem! Bo kiedy się ze mną zrównał, zatrzymał swego
wierzchowca, odczekał chwilę, aŜ wyjdę, a potem ruszył dalej. Ale nie było mi juŜ tak
wesoło. I powiedziałem sobie: „Sknociłem robotę, to chyba oczywiste, on przecieŜ moŜe się
natknąć na Hala Claytona".
Około trzeciej nad ranem dotarłem do Alexandrii. Tam ujrzałem w przystani właśnie ten
parostatek i bardzo się ucieszyłem, bo rozumiecie, poczułem się juŜ bezpieczny. Właśnie
zaczęło świtać. Wszedłem na pokład, wynająłem tę oto kabinę, ubrałem się tak, jak mnie teraz
widzicie, i zaszyłem się w budce pilota. Aby móc wszystko sprawdzić, choć — jak mi się
zdawało — nie było to konieczne. Siedziałem tam, bawiłem się diamentami i czekałem,
czekałem, aŜ statek wreszcie ruszy, ale on ciągle tkwił w miejscu. Widzicie, naprawiali
właśnie maszyny, tyle Ŝe ja się nie od razu połapałem, bo dotąd mało miałem do czynienia z
parowcami.
Mówiąc krótko: statek odbił od brzegu dopiero w samo południe, a ja na długo przedtem
ukryłem się w kabinie, poniewaŜ tuŜ przed śniadaniem spostrzegłem jakiegoś gościa, który
szedł w naszą stronę, i wydawało mi się z daleka, Ŝe idzie krokiem podobnym do Hala
Claytona. O mało co nie zemdlałem z wraŜenia. I powiedziałem sobie: „JeŜeli przy-uwaŜy, Ŝe
jestem tu, na pokładzie, to będzie mnie wtedy miał niczym szczura w pułapce. Przyjdzie mu
tylko kazać mnie obserwować i czekać, czekać, aŜ się wymknę na ląd, święcie przekonany, Ŝe
on pozostał za mną o całe tysiące mil, a wtedy ruszy w moje ślady, zapędzi w dogodne
miejsce i kaŜe oddać diamenty. A później... och, wiadomo, co ze mnę zrobi!" CzyŜ to nie
koszmar? No, a pomyśleć, Ŝe tamten teŜ znajdzie się na pokładzie! Ech, czyŜ to nie straszny
pech, chłopcy, czy nie straszliwy pech? Ale wy pomoŜecie mi się jakoś uratować, prawda?
Och, chłopcy, bądźcie dobrzy dla nieszczęsnego łotra, zaszczutego na śmierć, i dopomóŜcie
mi się ocalić, a będę całował ziemię, po której stąpacie!
Uspokoiliśmy go mówiąc, Ŝe coś tam się wymyśli i jakoś mu się postaramy dopomóc, a
więc nie musi się tak strasznie trząść. Wtedy humor od razu mu się poprawił; odkręcił te
swoje blaszki na obcasach, wyjął diamenty, obracał je w palcach w tę i we w tę, podziwiał i
sycił się ich widokiem, a kiedy tylko padło na nie światło, to wtedy owszem, były
rzeczywiście piękne, mogłoby się wydawać, Ŝe wybuchają i rozsiewają ogień. Ale tak czy
inaczej miałem go za durnia. Na jego miejscu oddałbym te diamenty kompanom i powiedział
im, Ŝeby pryskali na brzeg i dali mi święty spokój. Lecz on był zupełnie inny. Mówił, Ŝe to
krociowa fortuna i Ŝe nie zniósłby nawet podobnej myśli.
Parowiec dwukrotnie przystawał, Ŝeby naprawić ma szyny, i postój trwał dosyć długo, raz
nawet w nocy, ale nie było dość ciemno, więc Jake bał się wyskoczyć na ląd. Lecz juŜ za
trzecim razem, kiedy przystanęliśmy, nadarzyła się lepsza okazja. Trochę po pierwszej w
nocy przybiliśmy do brzegu koło wiejskiego składu drewna, o jakieś czterdzieści mil od
farmy wuja Silasa. Wkrótce teŜ zaczęło się chmurzyć i zbierać na burzę. ToteŜ Jake
skorzystał z okazji, Ŝeby się jakoś wymknąć. Zaczęto właśnie ładować drewno. A zaraz
potem lunął rzęsisty deszcz i zerwał się wiatr. Rzecz jasna, wszyscy majtkowie narzucali na
siebie jutowe worki i nosili je niczym kaptury, tak jak to robią zazwyczaj, kiedy dźwigają
ładunek. My buchnęliśmy jeden dla Jake'a, a on wziął swoją torbę, prześliznął się na rufę,
później podreptał na dziób razem z innymi i zszedł z nimi na brzeg, a kiedy spostrzegliśmy,
Ŝ
e znika z kręgu światła pochodni i pochłania go mrok, odetchnęliśmy z ulgą błogosławiąc
los i poczuliśmy się naprawdę wspaniale. Ale nie trwało to długo. Wydaje mi się, Ŝe ktoś
musiał nas sypnąć, bo ledwie upłynęło osiem czy dziesięć minut, a juŜ tamci dwaj popędzili
co tchu w piersi na dziób, zeskoczyli na brzeg i tyleśmy ich widzieli. Czekaliśmy aŜ do
białego rana, czy przypadkiem nie wrócą i cały czas mieliśmy nadzieję, Ŝe tak się właśnie
stanie. Ale nie wrócili. Byliśmy teraz straszliwie przygnębieni i smutni. Liczyliśmy juŜ tylko
na to, Ŝe Jake wyprysnął dostatecznie wcześnie, aby nie mogli trafić na jego ślad, Ŝe dotrze do
swego brata, ukryje się tam jakoś i będzie bezpieczny.
Planował, Ŝe powędruje drogą wzdłuŜ brzegu, a nam polecił sprawdzić, czy Brace i
Jubiter są w domu i czy nie ma tam przypadkiem Ŝadnych obcych, a później, gdzieś tak o
zachodzie słońca, wymknąć się cichcem do niego i wszystko mu opowiedzieć. Powiedział, Ŝe
będzie na nas czekał przy małej kępie sykomor, tuŜ za tytoniowym łanem Tomko-wego wuja
Silasa. A więc niedaleko od drogi biegnącej brzegiem rzeki, w miejscu całkiem ustronnym.
Siedzieliśmy długo rozprawiając o tym, czy ma w ogóle jakieś szanse, i Tomek
powiedział, Ŝe wszystko będzie dobrze, jeŜeli jego kamraci popędzą w górę, a nie w dół rzeki,
lecz to nie było zbyt prawdopodobne, bo przecieŜ mogli wiedzieć, skąd Jake pochodzi, toteŜ z
pewnością pójdą w tym właśnie kierunku, będą go tropić przez cały boŜy dzień, a on niczego
nie będzie podejrzewał i kiedy tylko się ściemni, wtedy go ukatrupią i odbiorą mu buty.
Dlatego teŜ zrobiło się nam jeszcze smutniej.
ROZDZIAŁ V
Tragedia w lesie
Naprawy w maszynowni skończono dopiero późnym popołudniem, więc kiedy wreszcie
dotarliśmy do domu, słońce chyliło się juŜ ku zachodowi, toteŜ nawet nie przystawaliśmy po
drodze, ale co tchu w piersi popędziliśmy do kępy sykomor, Ŝeby powiedzieć Jake'owi,
dlaczegośmy się tak spóźnili i Ŝeby jeszcze trochę poczekał, aŜ pójdziemy do Brace'ą i
zobaczymy, jak tam sprawy stoją. Kiedy spoceni i zdyszani po tak długim biegu wyszliśmy
wreszcie na skraj lasu, było juŜ szarawo. O jakie trzydzieści jardów przed sobą zobaczyliśmy
te właśnie sykomory, a takŜe — dokładnie w tej samej chwili — spostrzegliśmy dwóch
męŜczyzn biegnących w stronę kępy i zaraz potem dotarły do naszych uszu dwa albo trzy
przeraźliwe wołania o pomoc. I pomyśleliśmy: „Ani chybi utłuką nam biednego Jake'a".
Ś
miertelnie przeraŜeni popędziliśmy na pole tytoniowe i ukryliśmy się tam, dygocąc tak
straszliwie, Ŝe aŜ dziw, iŜ ubrania jakoś się na nas trzymały. I właśnie w tej sekundzie,
kiedyśmy tam wskoczyli, przebiegło obok dwóch męŜczyzn co sił w nogach właśnie w stronę
kępy. A juŜ po chwili wypadło ich stamtąd czterech i pognali przed siebie drogą: po prostu
jakichś dwóch jeszcze innych goniło tamtych dwóch.
Padliśmy na ziemię — zupełnie osłabli, niezdolni do czegokolwiek — i tylko
nadstawialiśmy uszu, czy nie dobiegnie nas aby jakiś odgłos walki, ale przez dłuŜszą chwilę
słyszeliśmy jedynie łomot własnych serc. Rozmyślaliśmy o tym, co mogło teraz leŜeć tam,
wśród sykomorów, i czuliśmy się tak, jakby nagle w pobliŜu znalazła się pokutująca dusza,
toteŜ wstrząsały mną zimne dreszcze. Wtedy zza horyzontu wyjrzał pyzaty księŜyc,
niesamowicie duŜy, okrągły i jasny; przezierał przez korony drzew niczym twarz więźnia
spoza kraty, a wokół nas zaczęły pełzać mroczne cienie i mleczno-białe smugi jego blasku. I
zrobiło się zaraz dziwnie cicho i upiornie, powiało takim jakimś strasznym nocnym chłodem,
jakbyśmy ni stąd, ni zowąd znaleźli się na cmentarzu. A tu znienacka Tomek szepnął mi
wprost do ucha:
— Patrz! Co to?
— Nie!!! — ja na to. — Nie strasz mnie w ten sposób! uŜ i tak prawie konam ze strachu, i
to bez twojej pomocy.
— Patrz, mówię ci. Coś tam wychodzi spomiędzy sy-omor.
— Nie, Tomku!
— Coś bardzo wysokiego!
— O BoŜe, BoŜe! A niech to...
— Uspokój się... idzie w naszą stronę.
Był tak podniecony, Ŝe ledwie łapał oddech i tylko z największym trudem mógł szeptać
mi na ucho. Spojrzałem w tamtym kierunku. Nie mogłem się jednak powstrzymać.
Przyklęknęliśmy więc obaj, wspierając brody o Ŝerdzie ogrodzenia, i patrzyliśmy przed
siebie, tak, jednak patrzyliśmy, dławiąc się niemal powietrzem. A tamto coś szło drogą... szło
w cieniu drzew, zupełnie zamazane, dopóki nie podeszło bliŜej nas i nie stanęło pośrodku
jasnej plamy księŜycowego blasku. A wtedy czym prędzej runęliśmy na ziemię. To był duch!
Duch Jake'a Dunlapa! Tak przynajmniej zrazuśmy pomyśleli.
Przez chwilę albo dwie nie śmieliśmy się nawet poruszyć. A zaraz potem wszystko gdzieś
zniknęło. Mówiliśmy więc o tym przyciszonymi głosami. Tomek powiedział:
— One bywają zazwyczaj niewyraźne i takie zamazane, jakby były zrobione z mgły. Ale
ten taki nie był.
— No nie — odrzekłem mu na to. — Widziałem całkiem dokładnie bokobrody i okulary.
— Tak, i te^same wrzeszczące kolory, ten sam niedzielny strój wiejskiego eleganta...
Zielono-czarne tweedowe bryczesy...
— Aksamitna kamizelka, taka wściekle czerwona, do tego w Ŝółtą kratkę...
— Skórzane paski u dołu nogawek. Jeden z nich zwisał nie zapięty...
— Aha, i ten kapelusz...
— Duch w takim kapeluszu?!
Bo widzicie, dopiero w tym sezonie zaczęły wchodzić w modę takie właśnie cylindry.
Zupełnie sztywne rondo i czarna rura od pieca; bardzo wysoki, trochę jakby chropowaty i z
takim małym denkiem. Zupełnie jak głowa cukru.
— A nie widziałeś przypadkiem, Huck, czy włosy teŜ miał takie same?
— Nie... wpierw mi się wydawało, Ŝe widziałem dokładnie, ale teraz znów myślę, Ŝe
chyba raczej nie.
— Ja teŜ myślę, Ŝe nie, ale on miał ze sobą tamtą swoją torbę, to wiem na pewno.
— Ja teŜ ją widziałem. A czy to w ogóle moŜliwe, Ŝeby duch biegał z torbą, Tomku?
— No jasne! Na twoim miejscu nie byłbym takim nieukiem, Hucku Finnie. Cokolwiek
duch ma ze sobą, to naleŜy do niego. One teŜ przecieŜ muszą mieć jakieś swoje rzeczy, tak
samo jąk wszyscy. Sam przecieŜ widziałeś, Ŝe tamto jego ubranie zmieniło się teraz w
duchowe. Co takiego więc stoi na przeszkodzie, Ŝeby i z torbą stało się podobnie? Pewnie, Ŝe
nic.
To brzmiało bardzo rozsądnie. A przynajmniej ja nie mogłem doszukać się w tym
Ŝ
adnego błędu.
Tymczasem nadeszli Bill Withers i jego brat Jack. Po drodze gadali ze sobą i Jack
właśnie zapytał:
— Jak myślisz, co on tam takiego mógł targać?
— Nie wiem, ale to wyglądało mi na coś cięŜkiego.
— Ledwie to wlókł. Myślę, Ŝe to jakiś czarnuch, który podpylił zboŜe temu staremu
kaznodziei, Silasowi.
Obaj się roześmiali, a później juŜ nic nie mogliśmy dosłyszeć, bo poszli dalej.
Zrozumieliśmy, iŜ poczciwy wuj Silas stał się teraz osobą niezbyt tutaj lubianą. Bo inaczej
tamci by nigdy nie dopuścili, Ŝeby jakiś czarnuch kradł komukolwiek zboŜe i Ŝeby w dodatku
uszło mu to na sucho.
Usłyszeliśmy teŜ jakieś inne głosy, wpierw bełkotliwe, a później w miarę jak się zbliŜały,
coraz to wyraźniejsze. Czasami było nawet słychać czyjś śmiech. Byli to Lem Beebe i Jim
Lane. A Jim Lane powiedział:
— Więc kto? Jubiter Dunlap?
— Tak.
— Och, sam juŜ nie wiem. Ale teŜ mi się wydaje, Ŝe to chyba on. Widziałem, jak gdzieś
godzinę temu, tuŜ przed zachodem słońca, ryli w ziemi... On i kaznodzieja. Powiedział teŜ, Ŝe
sam chyba dziś nie pójdzie, ale jeŜeli chcemy, moŜemy wziąć jego psa.
— Wydaje mi się, Ŝe chyba musiał się juŜ zanadto zmęczyć.
— Tak... to cięŜka robota!
— Oho! I to jeszcze jak!
Zaśmiali się obaj i poszli sobie dalej. Tomek powiedział, Ŝe najlepiej byłoby stąd wyjść i
ruszyć w ślad za nimi, gdyŜ idą w tę samą stronę co my, bo to Ŝadna przyjemność tak
wędrować samotnie i natknąć się na ducha. Tak właśnie zrobiliśmy i juŜ bez przeszkód
dotarliśmy do domu.
Było to w sobotni wieczór drugiego września. Tego dnia nigdy nie zapomnę. Przekonacie
się sami dlaczego, i to juŜ niebawem.
ROZDZIAŁ VI
Jak zabezpieczyć brylanty
Wlekliśmy się za Jimem i Lemem, aŜ w końcu doszliśmy do dziury w ogrodzeniu na
tyłach, tam gdzie stała chatka naszego starego Jima, w której przebywał niegdyś jako więzień,
a myśmy go uwolnili. I oto nagle zbiegły się wszystkie psy, kłębiąc się wokół nas i witając, w
domu zapaliły się światła, więc juŜ się nie baliśmy, i właśnie mieliśmy wejść na teren farmy,
kiedy Tomek powiedział:
— Czekaj, przysiądźmy no tu na chwilę. Tam do diaska!
— Co znowu? — zapytałem.
— Ano, sporo róŜnych rzeczy! — odrzekł mi na to. — Przewidziałeś chyba, Ŝe to właśnie
my, jako pierwsi, powiadomimy rodzinę, kogo ukatrupiono tam, wśród sykomor a takŜe o
tych szubrawcach, którzy to zrobili i o diamentach, które zabrali nieboszczykowi; Ŝe
odmalujemy to wszystko na cacy i będziemy się później cieszyć sławą tych, co to wiedzą
więcej niŜ ktokolwiek inny?
— CóŜ, prosta sprawa. Nie byłbyś sobą, Tomku Sawyerze, gdybyś przepuścił taką okazję.
I sądzę, Ŝe nic nie zazna braku odpowiedniego malunku, kiedy juŜ zaczniesz przystrajać
wszystkie wydarzenia.
— A co ty na to — oświadczył najzupełniej spokojnie — gdybym ci tak powiedział, Ŝe
nie zamierzam o tym nic nikomu mówić?
Jego słowa wprawiły mnie w zdumienie. I rzekłem:
— Powiedziałbym, Ŝe to niemoŜliwe. Nie mówisz chyba powaŜnie, Tomaszu Sawyerze?
— Niedługo się przekonasz. Czy ten duch był boso?
— Nie, nie był. I co z tego?
— Poczekaj... Zaraz ci wytłumaczę. Czy miał na nogach buty?
— Tak, widziałem je wyraźnie.
— Mógłbyś przysiąc?
— Przysięgam.
— I ja równieŜ. A wiesz, co to znaczy?
— Nie. A cóŜ takiego?
— To znaczy, Ŝe ci złodzieje nie dostali brylantów.
— Do stu piorunów! Dlaczego tak uwaŜasz?
— Ja tak nie tylko uwaŜam, ja wiem. Bo Czy te okulary, portki, bokobrody i kaŜda inna z
tych przeklętych rzeczy nie zmieniły się teraz w duchowe? Wszystko, co miał na sobie,
musiało się zmienić, nie? A to wskazuje, Ŝe skoro jego buty takŜe się zmieniły, bo przecieŜ
miał je na nogach, kiedy juŜ zaczął straszyć, to tylko z tej przyczyny, Ŝe tamte łotry wcale ich
nie zdobyły. I jeśli tego nie uznasz za dowód, to chciałbym wiedzieć, co ty właściwie
nazywasz dowodem.
No i sami popatrzcie. Nigdym jeszcze nie spotkał tak tęgiej głowy jak TomkOwa. CóŜ,
wprawdzie teŜ miałem oczy i wiele widziałem, ale wszystko, com ujrzał, na niewiele mi się
jakoś przydawało. Lecz Tomek Sawyer był zupełnie inny. Kiedy juŜ Tomek Sawyer
spostrzegł jakąś rzecz, to ona najzwyczajniej stawała na dwóch łapkach i przemawia-ł a do
niego ludzkim głosem... spowiadała mu się ze wszystkiego, co tylko jej było wiadomo. Tak,
nigdy nie spotkałem równie tęgiej głowy.
— Tomaszu Sawyerze — odrzekłem mu na to — powtórzę ci jeszcze raz to, co juŜ
powiadałem wiele razy przedtem. Nie jestem nawet godzien czyścić twoich butów. Ale tak
ma juŜ być i na to nie ma rady. Bóg Wszechmogący stworzył wprawdzie nas wszystkich, ale
jednym dał oczy zupełnie ślepe, natomiast innym takie, co wszystko widzą, i myślę, Ŝe nie do
nas naleŜy zastanawiać się, dlaczego tak zrobił; musiał mieć coś na uwadze, bo inaczej
załatwiłby to jakoś inaczej. Mów dalej, teraz juŜ widzę całkiem wyraźnie, Ŝe tamtym
złodziejom nie udało się nawiać z diamentami. Ale jak sądzisz, dlaczego?
— PoniewaŜ przepędziło ich tamtych dwóch facetów, zanim udało im się rozzuć trupa.
— A więc to taka sprawa! No, teraz juŜ rozumiem. Ale powiedz mi, Tomku, czemu to
niby nie mielibyśmy pójść i opowiedzieć o wszystkim?
— Tam do licha, Hucku Finnie, czy ty nic nie pojmujesz? No, popatrz. Co będzie dalej?
Jutro rano zacznie się całe śledztwo. I tamci dwaj wyśpiewają, Ŝe usłyszeli krzyki i popędzili
tam, ale zbyt późno i nie mogli ocalić obcego przybysza. A później przysięgli będą gadać,
gadać, gadać, mleć ozorem bez końca, aŜ w końcu ogłoszą werdykt, Ŝe ten jegomość został
zastrzelony, zadźgany albo Ŝe rozbito mu głowę czymś cięŜkim, co — wskutek zrządzenia
niebios — przyprawiło go o śmierć. A później go pochowają i opchną na licytacji wszystkie
jego rzeczy, Ŝeby pokryć wydatki związane z pogrzebem. I wtedy się pojawi nasza wielka
szansa.
— śe jak?
— Będziemy mogli kupić te buty za dwa dolary! Na te słowa to mi niemal zaparło dech w
piersi.
— Tam do pioruna! To by znaczyło, Ŝe m y dostaniemy te diamenty!
— A jakŜe. Któregoś dnia wyznaczą za nie wielką nagrodę... Na pewno z tysiąc dolarów.
No i ta forsa wpadnie w nasze ręce! A teraz chodźmy przywitać się z rodzinką. I pamiętaj, nic
nie wiesz o Ŝadnym morderstwie, diamentach czy złodziejach... Zapamiętaj to sobie.
Pobiadoliłem trochę z powodu tej jego recepty na załatwienie sprawy. Bo ja to bym
opchnął kamyki za dwanaście kawałków, tyle Ŝe wcale mu się do tego nie przyznałem. Bo i
tak na nic by się to nie zdało. I zapytałem tylko:
— No dobra, ale co powiemy ciotce Sally, gdy zapyta, dlaczego aŜ tak bardzo musieliśmy
się guzdrać w drodze do miasteczka?
— Och, zostawiam to tobie. UwaŜam, Ŝe potrafisz jej to jakoś wytłumaczyć.
Zawsze był właśnie taki: stanowczy i delikatny zarazem. On sam nifdy by nie skłamał.
Przeszliśmy przez duŜe podwórko, zauwaŜając po drodze tę, tamtą czy ową z tak dobrze
nam znanych rzeczy, i bar-dzośmy się cieszyli, Ŝe znowu to wszystko widzimy, a dochodząc
do duŜego zadaszonego przejścia pomiędzy domem, zbudowanym z grubych podwójnych
bali, a letnią kuchnią, mogliśmy się przekonać, Ŝe i tu wszystko wisiało sobie na ścianach tak
jak dawniej, łącznie ze starym spłowiałym chałatem roboczym wuja Silasa, tym z zielonego
rypsu, z kapturem i postrzępioną białą łatą między łopatkami, która wyglądała, jak gdyby ktoś
mu przyłoŜył w plecy duŜą śniegową kulą. Później odciągnęliśmy zasuwkę i weszliśmy do
ś
rodka. Ciotka Sally krzątała się właśnie nerwowo, dzieci siedziały stłoczone w jednym kącie,
a w drugim tkwił skulony nasz staruszek i odmawiał modlitwę o pomoc w razie nagłej
potrzeby. Ciotka rzuciał się ku nam bardzo uradowana i po policzkach zaczęły jej ściekać łzy;
wytarmosiła nas za uszy, uściskała i ucałowała, potem znów wytargała i mogłoby się zdawać,
Ŝ
e wciąŜ jej tego mało, tak bardzo się cieszyła, Ŝe nas wreszcie widzi. W końcu powiedziała:
— A gdzieŜ to się włóczycie, wy zatracone nicponie! Tak się o was martwiłam, Ŝe nie
wiedziałam, co począć. Wasze manatki są juŜ tutaj od dawna, a ja chyba ze cztery razy
odgrzewałam kolację, Ŝeby była gorąca i w ogóle w sam raz, kiedy przyjedziecie, aŜ w końcu
do reszty straciłam cierpliwość. Dlatego oznajmiam wam, Ŝe... Ŝe obedrę was Ŝywcem ze
skóry! Musicie chyba konać z głodu, moje wy biedactwa. Siadajcie! Wszyscy do stołu! Nie
traćmy więcej czasu.
Dobrze było znowu się tutaj znaleźć, siąść za stołem obficie zastawionym tymi
wspaniałościami, kukurydzianymi płackami, kotletami i w ogóle wszystkim, czego tylko
mógłbyś zapragnąć na tym świecie. Poczciwy wuj Silas znęcał się nad nami międląc jedną z
tych swoich modlitw o błogosławieństwo, mającą tyleŜ warstw co cebula, i podczas gdy
aniołowie ziewali w tym czasie, ja próbowałem wymyślić jakiś godziwy wykręt, jeśli nas
zapytają, co nas zatrzymało w drodze. Kiedy juŜ nasze talerze były pełne po brzegi i
zabraliśmy się wreszcie do jedzenia, ciotka Sally zadała w końcu to pytanie, a ja zacząłem
wić się niczym węgorz:
— Hm, rto cóŜ... Eee, tego... bo widzi pani...
— Hucku Finnie! A odkądŜe to jestem dla ciebie panią? Czy skąpiłam ci kiedy
szturchańców i całusów, odkąd tylko twoja noga postała w tym domu, a ja wzięłam cię
wpierw za Tomka Sawyera? Błogosławiłam Boga, Ŝe cię tu do mnie przysłał, choć
tymczasem zdołałeś mnie okłamać chyba ze cztery tysiące razy, a ja za kaŜdym razem
wierzyłam ci jak głupia. Nazywaj mnie ciotką Sally, tak jak to zawsze robiłeś.
No więc tak właśnie zrobiłem. I powiedziałem:
— CóŜ, postanowiliśmy z Tomkiem, Ŝe przejdziemy się na piechotę i odetchniemy sobie
cokolwiek w lasku, ale tam natknęliśmy się na Lema Beeba i Jima Lane, i oni prosili nas,
Ŝ
ebyśmy się z nimi wybrali dziś wieczór na jeŜyny, a potem mówili, Ŝe mogliby poŜyczyć psa
od Jubitera Dunlapa, bo im właśnie powiedział...
— Gdzie oni go widzieli? — spytał znienacka wuj Silas, a kiedy uniosłem wzrok, aŜeby
nań popatrzeć (tak bardzo byłem zdziwiony, Ŝe byle głupstwov zdołało go wyrwać z zadumy)
stwierdziłem, Ŝe jego oczy, wpatrzone wprost we mnie, aŜ płoną z ciekawości. To zdumiało
mnie juŜ do reszty i trochę jakby zbiło z pantałyku, ale wziąłem się w garść i powiadam:
— No, wtedy, kiedy kopał z panem jakąś ziemię, tuŜ przed zachodem słońca albo coś
koło tego.
Wuj Silas odburknął tylko „Uhum", jak gdyby trochę rozczarowany, i przestał się w
ogóle interesować tą sprawą. A ja ciągnąłem swoje:
— Więc... cóŜ... Jak juŜ powiedziałem...
— Wystarczy, nie musisz się juŜ plątać. — To była cała ciotka Sally. Przewiercała mnie
oczyma na wskroś, bardzo oburzona. — Hucku Finnie, a jakim to niby cudem ludzie, o
których tu mówisz, mieliby cię ciągnąć ze sobą we wrześniu na jeŜyny? Do tego jeszcze t u t
a j, w naszych stronach?
Zrozumiałem, Ŝe leŜę, i juŜ nie mogłem z siebie wydusić ani słowa. A ona czekała nadal,
bez przerwy śledząc mnie uwaŜnie, i w końcu zapytała:
— I skąd im przyszedł do głowy ten idiotyczny pomysł, Ŝeby się wybierać na jeŜyny po
nocy?
— No, jakby tu... eee... powiedzieli nam, Ŝe mają latarnię i Ŝe...
— Och! Lepiej byś juŜ milczał! Widzicie go, a po cóŜ mieli brać psa? Chcieli polować na
te jeŜyny czy jak?
— Wydaje mi się... eee... Ŝe oni...
— A ty, Tomku Sawyerze, powiedz, jakie to kłamstwo obracasz właśnie w ustach, aŜeby
je dorzucić do tego steku bzdur? Mów, ale ostrzegam cię, nim zaczniesz, Ŝe juŜ z góry nie
wierzę w ani jedno twoje słowo. Z pewnością ty i Huck zajmowaliście się czymś, w co tak
czy siak nie powinniście ścibiać nosa. Wiem o tym doskonale, bo znam was obu, ' to nie od
dziś. A teraz wytłumacz mi, jak to było z tym psem, z latarnią, jeŜynami i całą resztą tych
strasznych bredni. I pamiętaj, byś mówiąc szedł prosto jak po sznurku. Słyszysz? Tomek
wyglądał na uraŜonego i odpowiedział jej bardzo wyniośle:
— Przykro mi, ciociu, Ŝe zwracasz się tak do Hucka, i to tylko dlatego, Ŝe zdarzyło mu
się popełnić jeden niewielki błąd, który przecieŜ kaŜdemu mógłby się przytrafić.
— A jakiŜ to błąd popełnił?
— Tylko ten, Ŝe powiedział jeŜyny, kiedy, rzecz jasna, szło mu o poziomki.
— Tomku Sawyerze, przysięgam, Ŝe jeŜeli jeszcze choć trochę mnie zdenerwujesz, to
ja...
— Ciociu Sally, nawet o tym nie wiedząc, no i, rzecz oczywista, mimo dobrych intencji,
jesteś po prostu w błędzie. Gdybyś kiedyś uczyła się botaniki, a przecieŜ powinnaś była,
wiedziałabyś zapewne, Ŝe na całym świecie, tylko z wyjątkiem Arkansas, na poziomki poluje
się zawsze z psem i z latarnią...
Lecz wtedy najzwyczajniej runęła na niego niczym górska lawina i przysypała go. Była
tak rozwścieczona, Ŝe nawet nie potrafiła godziwie wymawiać słów i po prostu wylewała je z
siebie nie kończącym się potokiem. O to właśnie hodziło Tomkowi SawyeiWi. Pozwolił jej
wyjść z siebie, ozognić się w zajadłości, a później zostawił w spokoju, aŜeby jej gniew mógł
stopniowo wygasnąć. Zdenerwowana do ostatecznych granic, nie wypowiedziałaby później
ani słowa na ten temat ani nie pozwoliła, aby ktokolwiek inny do niego powracał. I stało się
tak, jak przewidział. Kiedy się juŜ zmęczyła i przerwała na chwilę, aby trochę odsapnąć,
powiedział z niezmąconym spokojem:
— A jednak mimo wszystko, ciociu Sally...
— Zamilcz wreszcie! — wykrzyknęła. — Nie chcę juŜ słyszeć od ciebie ani jednego
słowa.
ToteŜ byliśmy najzupełniej bezpieczni i nie mieliśmy więcej kłopotów z powodu
spóźnienia. Tomek załatwił to naprawdę elegancko.
ROZDZIAŁ VII
Nocne czuwanie
Benny była śmiertelnie powaŜna i jeszcze od czasu do czasu zdarzało się jej wzdychać,
ale juŜ wkrótce zaczęła wypytywać o Mary, Sida i o Tomkową ciotkę Polly, a wówczas
ciotka Sally rozchmurzyła się, nabrała humoru, równieŜ zaczęła o wszystko wypytywać i
znów stała się tą samą najlepszą i najukochańszą osobą co zawsze, tak więc reszta kolacji
upłynęła nam wesoło i przyjemnie. Ale staruszek prawie wcale nie brał w tym udziału; był
jakiś taki niespokojny, roztargniony i bez przerwy wzdychał, toteŜ kiedy widziałem, jak
bardzo jest przybity, smutny i skłopotany, czułem się, jakby serce miało mi pęknąć z bólu.
Po pewnym czasie, w chwilę po kolacji, przyszedł jakiś czarnuch; zapukał do drzwi,
wsunął tylko głowę, w którą zresztą bez przerwy się drapał, mnąc w drugiej ręce swój stary
słomkowy kapelusz, ukłonił się i powiedział, Ŝe jego pan, pan Brace, stoi przy furtce i
chciałby się zobaczyć z bratem, bo zmęczył się juŜ czekaniem na niego z kolacją, więc moŜe
tak pan Silas zechciałby mu powiedzieć, gdzie moŜna go teraz znaleźć. Nigdy jeszcze dotąd
nie zdarzyło mi się słyszeć, Ŝeby wuj Silas odpowiedział komuś równie ostro i zaczepnie. Bo
krzyknął nagle głośno:
— A czy j a jestem niańką jego brata?!
Lecz zaraz potem jak gdyby skurczył się w sobie i mogło się wydawać, iŜ Ŝałuje, Ŝe coś
takiego powiedział, poniewaŜ znów przemówił, tym razem bardzo łagodnie:
— Ale nie mów mu tego w ten sposób, Billy. Wpadłeś tu tak znienacka, Ŝe nerwy mnie
trochę poniosły, a ostatnio nie czuję się zbyt dobrze, toteŜ nie mogę odpowiadać za wszystko,
co robię. Powiedz mu, Ŝe go tutaj nie ma.
Kiedy Murzyn juŜ odszedł, wuj Silas wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem mamrocząc
coś do siebie i przeczesując palcami włosy. Naprawdę, aŜ litość brała, gdy się na to patrzyło.
Ciotka Sally szepnęła, Ŝebyśmy nie zwracali na niego uwagi, bo to go tylko wprawia w
zakłopotanie. Powiedziała teŜ, Ŝe on przez cały czas, odkąd nastały te kłopoty, nic tylko
rozmyśla i rozmyśla, i ona sama sądzi, Ŝe wuj, kiedy juŜ go napadnie to całe myślenie, nawet
w połowie nie wie, o co właściwie mu chodzi. I powiedziała nam jeszcze, Ŝe teraz spaceruje
tak o wiele częściej, niŜ zwykł to robić wcześniej, bo czasem snuje się po całym domu, a
nawet nocą, we śnie, wychodzi gdzieś na zewnątrz, więc gdybyśmy go na czymś takim kiedyś
przyłapali, to mamy mu nie przeszkadzać i zostawić w spokoju. Mówiła, Ŝe — jej zdaniem —
to mu w niczym nie szkodzi, a nawet poprawia stan nerwów. I Ŝe ostatnio Benny jest tu
jedyną osobą, która w jakiś tam sposób potrafi mu dopomóc. Bo Benny chyba wie, kiedy
moŜna próbować go uspokoić, a kiedy znów pozostawić samemu sobie.
Tak więc wuj Silas nadal dreptał w tę i we w tę po izbie, mamrocząc coś do siebie, aŜ
wreszcie zaczął sprawiać wraŜenie, jakby się juŜ tym zmęczył. Wtedy Benny podeszła do
niego, przytuliła i objęła wpół, kładąc zarazem swą dłoń na jego dłoni. Wówczas on się
uśmiechnął, pocałował ją, z jego twarzy stopniowo zniknął wyraz przygnębienia i wreszcie
pozwolił jej się odprowadzić do innego pokoju. Zwracali się do siebie tak czule, Ŝe aŜ miło
było patrzeć.
Ciotka Sally zajęła się teraz wyprawianiem wszystkich dzieci do łóŜek, zrobiło się jakoś
nudno i nieciekawie, więc obaj z Tomkiem wyszliśmy zaraz na dwór i przy świetle księŜyca
przemknęliśmy na zagon z melonami, gdzie zjedliśmy jednego mogąc sobie przy tym
spokojnie pogadać. Tomek powiedział, Ŝe gotów pójść o zakład, iŜ te kłótnie i spory to wina
Jubitera, ale juŜ on go sobie dobrze przyuwaŜy i przy najbliŜszej okazji dokładnie wybada. A
jeśli rzecz wygląda tak, jak on sądzi, to choćby miał stanąć na głowie, skłoni wuja Silasa, by
wylał tamtego z roboty.
Tak więc rozmawialiśmy, ćmiliśmy sobie fajki i napy-chaliśmy się tymi melonami co
najmniej przez dwie godziny, a potem zrobiło się juŜ późno i kiedy wróciliśmy, cały dom
tonął w ciszy i w ciemnościach, bo wszyscy poszli spać.
Tomek zawsze był bardzo spostrzegawczy, więc teraz teŜ zauwaŜył, Ŝe stary fartuch
roboczy z zielonego rypsu gdzieś się nagle zapodział; powiedział równieŜ, Ŝe widział go tu
jeszcze, kiedyśmy wychodzili, dlatego ta cała sprawa bardzo dziwnie mu pachnie. I zaraz
potem poszliśmy spać.
Słyszeliśmy, jak Benny krząta się w swoim pokoju, który przylegał do naszego, i
pomyśleliśmy, Ŝe pewnie nie moŜe zasnąć, bo tak bardzo się martwi o ojca. Przekonaliśmy
się wkrótce, Ŝe my teŜ nie moŜemy spać. Dlategośmy siedzieli, palili fajki i naradzali się
szeptem; byliśmy dziwnie przygnębieni, a humor opuścił nas do reszty. Wałkowaliśmy bez
końca sprawę morderstwa i tamto spotkanie z duchem, aŜ w końcu zimne dreszcze zaczęły
nam chodzić po grzbiecie i juŜ za Ŝadne skarby nie dało się zasnąć.
Po jakimś czasie, kiedy juŜ była bardzo późna noc i- wszystkie odgłosy wokół stały się
takŜe mroczne i ponure, Tomek szturchnął mnie nagle i szepnął mi na ucho, Ŝebym wyjrzał
przez okno. Zrobiłem to czym prędzej i zobaczyłem jakiegoś męŜczyznę, który w najlepsze
myszkował po podworku, lecz robił to w taki sposób, jakby sam dobrze nie wiedział, czego
szuka. Było jednak dość ciemno i nie mogliśmy mu się przypatrzeć jak naleŜy. Potem ruszył
w kierunku furtki w płocie i gdy wychodził na zewnątrz, księŜyc na jakiś czas wychylił się
spoza chmur. Spostrzegliśmy, Ŝe tamten niósł na ramieniu łopatę o długim stylisku; mignęła
nam teŜ biała łata na starym fartuchu roboczym. I Tomek powiedział:
— On chodzi tak we śnie. Wielka szkoda, Ŝe nie moŜemy pójść za nim i zobaczyć, dokąd
idzie. O, teraz skręcił w dół, za polem tytoniowym. A teraz znikł juŜ zupełnie. Biedny, nawet
w nocy nie zazna wypoczynku.
Czekaliśmy dość długo, ale on juz nie wrócił, a jeśli nawet wrócił, to pewnie nadszedł z
drugiej strony domu, natomiast my byliśmy strasznie zmordowani i wkrótce zasnęliśmy, a we
ś
nie trapiły nas całe miliony przeróŜnych widziadeł. Lecz.zbudziliśmy się jeszcze przed
ś
witem, bo rozszalała się straszliwa burza, grzmoty i błyskawice; wiatr targał wszystkimi
drzewami dookoła, deszcz siekł niemiłosiernie i wszystkie rowki przemieniły się w rwące
rzeki. Tomek powiedział:
— Widzisz, Huck, powiem ci jedną rzecz, która wydaje mi się niesamowicie dziwna. AŜ
do wczoraj wieczorem, kiedyśmy wyszli sobie na spacer, nikt w całym domu nie słyszał, Ŝe
Jake Dunlap został zamordowany. A przecieŜ ci ludzie, co przepędzali "Hala Claytona i Buda
Dixona, roztrąbiliby pewnie wszystko w pół godziny i wtedy kaŜdy farmer w okolicy, gdyby
o tym usłyszał, ganiałby zaraz po wszystkich sąsiadach, chcąc jako pierwszy oznajmić im
nowinę. Dalibóg, taka gratka trafia się tu nie częściej jak raz na trzydzieści lat! Huck, to musi
być jakaś bardzo dziwna sprawa, bo ani rusz nie mogę się w tym połapać.
I bardzo się denerwował; chciał, aby deszcz jak najprędzej ustał, Ŝebyśmy mogli wyjść,
pobiec do paru domów i zobaczyć, czy nam przypadkiem coś o tym nie powiedzą. I mówił
jeszcze, Ŝe jeŜeli coś powiedzą, to musimy udawać, Ŝe bardzo nas to wszystko zdziwiło i
zaskoczyło.
Ledwie tylko deszcz przestał padać, wypadliśmy z domu. Był juŜ wtedy zupełnie jasny
dzień. Szliśmy drogą, co jakiś czas ktoś się nam napatoczył, a wtedy mówiliśmy dzień dobry,
przystawaliśmy na moment i dalejŜe pytlować, kiedyśmy przyjechali, jak się czuła rodzina w
dzień naszego wyjazdu, jak długo chcemy tu jeszcze zabawić i takie tam róŜne rzeczy, ale
nikt z napotkanych jakoś nie wspomniał ani słowem o tym, co najwaŜniejsze, i właśnie to
wydało nam się zupełnie niepojęte. Tomek powiedział, iŜ jest przekonany, Ŝe gdybyśmy tak
teraz wybrali się do kępy sykomor, zastalibyśmy tam zwłoki, samotne i opuszczone, a
dookoła ani Ŝywej duszy. Powiedział teŜ, Ŝe jego zdaniem tamci faceci pogonili złodziei tak
daleko w las, Ŝe w końcu te rzezimieszki wyczuły dobrą okazję, zwróciły się przeciw nim, a
potem wszyscy nawzajem się pozabijali i nie pozostał nikt, kto by mógł przyjść i rozgłosić
wiadomość w okolicy.
Gwarząc ze sobą w ten sposób aniśmy się obejrzeli, gdy stanęliśmy w cieniu sykomor.
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach i juŜ nie chciałem postąpić ani kroku naprzód mimo
namów Tomka. Ale on sam nie mógł się powstrzymać; musiał sprawdzić, czy aby stopy
nieboszczyka tkwią sobie nadal bezpiecznie w tamtych butach. Podczołgał się tam ostroŜnie...
i juŜ w następnej chwili wypadł stamtąd jak strzała, ogromnie podniecony, wybałuszając ze
zdumienia oczy. I zaraz teŜ powiedział:
— Huck, on zniknął!
Mnie takŜe to zadziwiło. Więc spytałem:
— Tomku, chyba Ŝartujesz?
— On zniknął, to rzecz pewna. I nie zostało po nim ani śladu. Ziemia jest trochę
zdeptana, ale gdyby tam nawet była jakaś krew, to przecieŜ zmyłaby ją pewnie burza, bo
dookoła są tylko kałuŜe i błoto.
I w końcu ustąpiłem; poszedłem zobaczyć to na własne oczy i było dokładnie tak, jak
mówił Tomek — ani śladu zwłok.
— A niech to nagły piorun! — powiadam. — Diamenty przepadły! Czy nie uwaŜasz,
Tomku, Ŝe złodzieje zakradli się tu jeszcze raz i gdzieś go wywlekli?
— Na to wygląda. Po prostu na to mi wygląda. A jak sądzisz, gdzie go mogli ukryć?
— Nie wiem — odrzekłem, bardzo zniechęcony. — A co więcej, wcale o to nie dbam.
Zabrali buty, a o nie nam przecieŜ chodziło. Więc moŜe sobie leŜeć w tym lesie dokąd tylko
zechce, ja tam nieprędko wezmę się do szukania.
Tomek równieŜ przestał się interesować samymi zwłokami; chciał tylko po prostu
wiedzieć, co się z nimi stało. Ale powiedział, Ŝe juŜ my tam jakoś się z tym pogodzimy i nie
puścimy pary z ust, a juŜ pewnie niebawem ktoś go gdzieś odnajdzie albo psy go wygrzebią.
Więc wróciliśmy do domu na śniadanie, zmartwieni i zagniewani, oszukani i pełni
goryczy. I chyba nigdy jeszcze nie byłem aŜ tak cięty na czyjeś zwłoki.
ROZDZIAŁ VIII
Rozmowa z duchem
Przy śniadaniu nie było zbyt wesoło. Ciotka Sally wyglądała na dziwnie starą i zmęczoną;
pozwalała dzieciom burczeć na siebie i wszczynać awantury, i mogło się wydawać, Ŝe nie
zwraca na to najmniejszej uwagi, choć coś takiego wcale do niej nie było podobne; my z
Tomkiem siedzieliśmy milcząc, tak wiele rzeczy mieliśmy do przemyślenia, natomiast Benny
sprawiała wraŜenie, jakby tej nocy nie spała zbyt wiele; gdy tylko trochę unosiła głowę, aby
ukradkiem zerknąć w stronę ojca, w jej oczach widać było łzy. Co się zaś tyczy wuja, to
wszystko stygło mu na talerzu, a on nawet nie siedział, Ŝe tam cokolwiek ma; tak
przynajmniej uwaŜam, oniewaŜ przez cały czas nic, tylko myślał i myślał i ani razu o nas nie
przemówi ani teŜ nie tknął najmniejszego kęska.
Po pewnym czasie, kiedy zrobiło się zupełnie cicho, nów ukazała się w drzwiach głowa
tamtego Murzyna. Powiedział, Ŝe pan Brace zaczyna się okropnie niepokoić o pana Jubitera,
który jak dotąd jeszcze nie wrócił do domu, i czyby pan Silas nie zechciał, bo...
Patrzył przy tym na wuja Silasa i przerwał tak nagle, jak gdyby reszta jego słów ni stąd,
ni zowąd zamarzła, wuj bowiem wstał z miejsca bardzo roztrzęsiony i, tracąc równowagę,
oparł się o stół; dyszał cięŜko, wlepił wzrok w czarnucha i łykał głośno ślinę, a drugą ręką
przesunął parę razy po grdyce, aby wreszcie cokolwiek wykrztusić. I powiedział:
— Czy on... czy on... myśli... C o on właściwie sobie wyobraŜa? Powiedz... powiedz...
mu... — a potem osunął się na krzesło bez siły i dodał, ale tak, Ŝe ledwie go było słychać: —
Odejdź... odejdź stąd!
Murzyn musiał być pewnie bardzo przeraŜony, bo zniknął natychmiast, natomiast my
poczuliśmy się tak... no cóŜ, sam nie wiem, jak to właściwie nazwać, ale tak czy inaczej było
to okropne. Wuj dyszał cięŜko, postawił oczy w słup i mogłoby się wydawać, Ŝe umiera. Nikt
z nas nie śmiał się nawet poruszyć, jedynie Benny podeszła do niego cichutko, a po
policzkach płynęły jej łzy; przytuliła jego biedną siwą głowę, zaczęła ją gładzić i pieścić i
tylko dała nam znak, Ŝebyśmy stamtąd wyszli. Więc zrobiliśmy, jak chciała, wychodząc cicho
na palcach, tak jakby tam leŜał zmarły.
Poszliśmy z Tomkiem do lasu, obaj bardzo zatroskani, rozprawiając nad tym, jak wiele
się tu zmieniło od ubiegłego lata, kiedy wszyscy Ŝyli spokojnie i szczęśliwie, i tak dobrze
myśleli o wuju Silasie, a i on sam był taki wesoły i taki dobroduszny, łatwowierny i
Ŝ
yczliwy... A teraz... spójrzcie no tylko na niego. JeŜeli juŜ nie postradał zmysłów, to w
kaŜdym razie niewiele mu do tego brakuje. Takiego byliśmy zdania.
Był przepiękny dzień, jasny i słoneczny, a im dalej i dalej wędrowaliśmy przez wzgórza
ku polanie, tym śliczniejsze stawały się kwiaty i tym dziwniejsze i coraz bardziej niesłuszne
wydawało nam się, Ŝe na tak cudnym świecie ktoś moŜe w ogóle przeŜywać jakieś tam
nieszczęścia. I wówczas, całkiem znienacka, zaparło mi dech w piersi, a płuca, wątroba i inne
podroby skoczyły mi do gardła. Złapałem Tomka za rękę.
— To on! — powiedziałem. Skoczyliśmy do tyłu za krzak i Tomek przykazał:
— Cśśś! Tylko bez hałasu!
O n siedział na pniaku na skraju polany i nad czymś rozmyślał. Próbowałem namówić
Tomka, Ŝebyśmy zawrócili, ale nie chciał, natomiast ja sam nie ośmieliłbym się ruszyć z
miejsca. Tomek powiedział, Ŝe jiiŜ moŜe nigdy nie trafi się nam okazja, Ŝeby go móc oglądać,
a więc zamierza napatrzyć się do syta, nawet gdyby później miał od tego umrzeć. Więc i ja
spojrzałem w tamtą stronę, choć aŜ cierpła mi skóra. Tomek, rzecz jasna, musiał coś
powiedzieć, lecz mówił bardzo cicho. Rzekł:
— Biedny Jake, ma na sobie wszystkie swoje rzeczy, i to co do jednej, tak jak
zapowiedział. A teraz widzisz to, czego do końca nie byliśmy pewni... Te jego włosy. Teraz
juŜ nie nosi długich, tak jak przedtem, ściął je sobie króciutko, tuŜ przy samej skórze, a
mówił, Ŝe tak zrobi. Huck, nigdy nie widziałem, Ŝeby ktoś wyglądał prawdziwiej i bardziej
naturalnie niŜ ta zjawa:
— Ani ja — powiedziałem. — Rozpoznałbym go zaraz, gdziekolwiek bym go spotkał.
— I ja teŜ. Wygląda sobie całkiem czerstwo i zdrowo, zupełnie tak, jak przed śmiercią.
Więc gapiliśmy się dalej. A wkrótce Tomek powiedział:
— Wiesz, Huck, jeśli idzie o niego, to musi się w tym kryć jakaś niesamowicie dziwna
sprawa. On przecieŜ nie powinien wałęsać się za dnia.
— Tak, Tomku... Nigdy jeszcze dotąd nie słyszałem o czymś podobnym.
— O, nie, mój drogi, one nigdy nie wychodzą w biały dzień, tylko nocą... i to nie
wcześniej jak po dwunastej. Coś tu jest z nim nie tak, zwaŜ dobrze, co mówię. UwaŜam, Ŝe
nie ma prawa kręcić się tutaj za dnia. Ale czy nie wygląda zupełnie jak "Ŝywy? Jake miał
zamiar udawać głuchoniemego, Ŝeby sąsiedzi nie mogli poznać go po głosie. Czy myślisz, Ŝe
udawałby w dalszym ciągu, gdybyśmy tak nagle coś do niego wrzasnęli?
— Na Boga, Tomku, nawet o tym nie mów! Jeślibyś tylko wrzasnął, chybabym skonał na
miejscu.
— Nie martw się, nie zamierzam wcale na niego wrzeszczeć. O, spójrz, Huck, teraz
drapie się w głowę... Widzisz?
— No i co z tego?
— Ha. Jakie to ma znaczenie, Ŝe on drapie się w głowę? PrzecieŜ nie ma tam nic, co by
go swędziało, bo jego głowa składa się teraz z mgły albo z czegoś takiego, co w ogóle nie
swędzi. Mgła przecieŜ nie moŜe swędzieć, kaŜdy dureń to wie.
— Hm, więc skoro ona go nie swędzi i nie moŜe zaswędzieć, to po jakiego licha on się
właściwie drapie? A moŜe to tylko tak, z przyzwyczajenia? Jak sądzisz?
— Nie, mój drogi, nie sądzę. Sposób, w jaki to robi, diabelnie mi się nie podoba. I diablo
mi się wydaje, Ŝe qn "jest jakiś podrabiany... Tak, to pewne jak to, Ŝe tutaj siedzę. Bo jeśli
on... Ej, Huck!
— Co tam znowu?
— Nie widać przez niego krzaków!
— Do licha, Tomku, rzeczywiście nie widać! On jest w sobie równie mało przejrzysty jak
krowa! I przyszło mi właśnie do głowy...
— Huck, on odgryza,, teraz prymkę tytoniu! Tam do kata, one przecieŜ nie Ŝują! Nie
mają czym Ŝuć! Huck!
— śe co?
— To nie Ŝaden duch. To Jake Dunlap we własnej osobie!
— A niech to gęsi „zdepczą! — powiedziałem.
— Hucku Finnie, czy znaleźliśmy jakieś zwłoki, tam, wśród sykomor?
— Nie.
— Albo jakiś ślad po nich?
— TeŜ nie.
— A wszystko to z jednej, powaŜnej przyczyny. Bo tam nigdy nie było Ŝadnych zwłok.
— AleŜ, Tomku, przecieŜ słyszeliśmy...
— Tak, słyszeliśmy. Jakiś wrzask, a moŜe nawet i dwa. Czy to juŜ oznacza, Ŝe ktoś kogoś
musiał ukatrupić? Oczywiście, Ŝe nie. I widzieliśmy jeszcze czterach biegnących męŜczyzn, a
później zjawił się ten tu oto jegomość i myśmy go wzięli za ducha. Lecz on był takim samym
duchem, jak ty i jak ja. Bo to był Jake Dunlap we własnej osobie, a teraz mamy go tu po raz
drugi. Poszedł, kazał sobie obciąć włosy i udaje obcego, dokładnie tak, jak zapowiedział.
Duch? TeŜ coś! PrzecieŜ ten facet jest Ŝywy i zdrowy jak ryba!
Wtedy wszystko pojąłem i przekonałem się, Ŝe wcześniej byliśmy zanadto pewni swego.
Okropnie się ucieszyłem, Ŝe nie dał się im zabić, a Tomek tak samo, i zaczęliśmy się czym
prędzej zastanawiać, co on by teraz wolał: Ŝeby udawać, Ŝe go w ogóle nie znamy, czy jak?
Tomek uwaŜał, Ŝe najlepiej będzie pójść i zapytać go wprost. I ruszył przed siebie, a ja —
kawałeczek za nim, bo bałem się, Ŝe tak czy owak Jake moŜe przecieŜ być duchem. A Tomek
podszedł do niego i powiedział:
— Huck i ja bardzo jesteśmy radzi, Ŝe znów cię widzimy i nie musisz się bać, Ŝe coś
komuś chlapniemy. Ale gdybyś tak wolał, to przy innych spotkaniach moŜemy teŜ udawać, Ŝe
się wcale nie znamy i wtedy sam zobaczysz, Ŝe moŜna na nas liczyć, Ŝe raczej damy sobie
uciąć obie ręce, niŜ wkopać cię w jakieś kłopoty, choćby nawet drobne.
Wpierw zrobił zdziwioną minę na nasz widok i jakoś wcale nie był zadowolony, lecz w
miarę jak Tomek dalej ciągnął swoje, rozchmurzył się cokolwiek, a później to nawet się
uśmiechnął, skinął nam parę razy głową, zrobił rękami parę dziwacznych znaków i
powiedział:
— Gu-gu-gu-gu.
Zupełnie tak, jak mówią głuchoniemi. I właśnie wtedy zauwaŜyliśmy, Ŝe nadchodzi paru
ludzi Steve'a Nichersona, który mieszkał po drugiej stronie polany, więc Tomek powiedział:
— Robisz to bardzo elegancko, nigdy jeszcze nie widziałem, Ŝeby ktoś tak wspaniale
udawał. Masz rację, przed nami-teŜ powinieneś udawać, tak samo jak przed innymi, bo dzięki
temu nie będziesz wychodził z wprawy ani nie strzelisz jakiegoś byka. My moŜemy się
trzymać od ciebie z daleka i udawać, Ŝe cię w ogóle nie znamy, ale gdy tylko będziemy mogli
ci jakoś pomóc, to daj nam znać.
Potem przeszliśmy wolniutko obok Nichersonów, a ci rzecz jasna zapytali nas, czy ten
facet to jakiś nowy, skąd pochodzi i jak się nazywa, jakiego jest wyznania, baptysta czy
metodysta, z kim trzyma w polityce, z demokratami czy moŜe z wigami, jak długo tu myśli
zostać, no i w ogóle zadali wszystkie te pytania, które tak dręczą ludzi, gdy tylko pojawi się
jakiś obcy. Nie tylko zresztą ludzi, bo i zwierzęta teŜ. Ale Tomek powiedział, Ŝe to
głuchoniemy i ani rusz nie moŜe nic zrozumieć z tych jego dziwnych znaków i gulgotania. I
jeszcze potem obserwowaliśmy, czy aby nie będą zaczepiali Jake'a, bo bardzo byliśmy o
niego niespokojni. Tomek powiedział, Ŝe minie sporo dni-, zanim Jake się jakoś do tego
przyzwyczai, będzie pamiętał, Ŝe jest głochoniemym i nie chlapnie ni stąd, ni zowąd byle
głupstwa bez zastanowienia. Gdy juŜ napatrzyliśmy się do syta i stwierdziliśmy, Ŝe Jake radzi
sobie zupełnie niekiepsko i całkiem dobrze daje te swoje znaki„ ruszyliśmy przed siebie,
poniewaŜ zamierzaliśmy dojść do szkoły, co oznaczało dla nas trzymilowy marsz, i do tego
utrafić mniej więcej w środek przerwy.
Byłem tak bardzo rozczarowany, Ŝe nie usłyszałem opowieści Jake'a o awanturze pod
sykomorami i o tym, jak o mały włos go nie ukatrupili, Ŝe z trudem mogłem to przeboleć, a
Tomek czuł to samo, lecz powiedział, Ŝe gdybyśmy się znaleźli w połoŜeniu zbiega, na
pewno byśmy woleli zachować ostroŜność, siedzieć cichutko i nie naraŜać się bez potrzeby.
Chłopaki i dziewczęta bardzo się ucieszyli, Ŝe znowu nas widzą, i póki trwała przerwa,
naprawdę świetnie się z nimi bawiliśmy. Chłopcy od Hendersonów, gdy szli do szkoły,
równieŜ natknęli się na tego dziwacznego przybysza i powiedzieli o nim całej reszcie, więc
wszystkim usta się wprost nie zamykały; nie potrafili mówić o niczym innym ani się
doczekać, kiedy go w końcu zobaczą, bo jeszcze nigdy dotąd nie widzieli głuchoniemego i
strasznie się tym gorączkowali.
Tomek powiedział, Ŝe teraz jeszcze trudniej przyjdzie nam trzymać buzię zamkniętą na
kłódkę, bo gdybyśmy tylko zechcieli przemówić i wygarnąć im wszystko, co na ten temat
wiemy, potraktowaliby nas jak prawdziwych bohaterów. Ale o wiele bardziej bohatersko
będzie milczeć jak grób i chyba nawet dwóch Chłopaków na milion na coś
1
takiego by się nie
zdobyło. A tak właśnie postanowił Tomek i nie wydaje mi się, aŜeby ktoś był zdolny lepiej to
wymyślić.
ROZDZIAŁ. IX
Odnalezienie Jubitera Dunlapa
W ciągu - następnych dwóch albo trzech dni Milczek stał się osobą niezwykle znaną.
Chodził, przebywał wiele z sąsiadami, a oni bardzo go sobie cenili i byli dumni, Ŝe mają
pośród siebie aŜ takie towarzyskie dziwo. Zapraszali go na śniadania, obiady i kolacje,
faszerowali przez cały czas plackami i wieprzowiną; przypatrywali mu się bez przerwy,
bardzo się dziwowali i jakoś wcale ich to nie męczyło, a co najwyŜej tylko Ŝałowali, Ŝe na
dobrą sprawę niewiele o nim. wiedzą, bo taki był niezwykły i strasznie romantyczny. Jego
gesty i znaki były bezuŜyteczne, bo ludzie jakoś nic z nich nie mogli wyrozumieć, a i on sam
chyba teŜ, za to gulgotał całkiem nienajgorzej, toteŜ wszyscy dokoła byli zadowoleni i
uwielbiali mu się przysłuchiwać. Nosił ze sobą ułomek tabliczki i rysik; ludzie pisali mu na
niej pytania, a on im odpowiadał, tyle Ŝe nikt nie umiał odczytać jego pisma oprócz Brace'a
Dunlapa. Natomiast Brace twierdził, Ŝe jemu teŜ nie idzie to najlepiej, ale na ogół zawsze
potrafi się w tym do-grzebać jakiegoś zdrowego sensu. Mówił, Ŝe Milczek dał mu do
zrozumienia, iŜ pochodzi z bardzo daleka, lecz został kiedyś nabrany przez oszustów, którym,
niestety, zaufał, i teraz jest bardzo biedny, bez Ŝadnych środków do Ŝycia. Wszyscy chwalili
Brace'a Dunlapa, jaki to on jest dobry dla tego obcego. Pozwolił mu zamieszkać w małej
chatce z belek, tylko jemu samemu, i kazał swym czarnuchom, Ŝeby tam dostarczali wszelkie
wiktuały, czego tylko zechce.
Milczek zaglądał do nas od czasu do czasu, poniewaŜ stary wuj Silas sam był w tych
dniach tak bardzo dotknięty chorobą, Ŝe widok jakiegoś innego nieszczęśnika przynosił mu
pociechę. My z Tomkiem nie dawaliśmy nic po sobie poznać, Ŝe znamy się z nim juŜ
cokolwiek dłuŜej, a on tak samo przestrzegał umowy. Rodzina mówiła przy nim o wszystkich
swoich kłopotach, zupełnie tak, jakby go nie było, my zaś byliśmy zdania, Ŝe nic mu nie
zaszkodzi, gdy usłyszy, co mówią. Na ogół sprawiał wraŜenie, Ŝe niczego nie chwyta, ale
czasami chyba bacznie nadstawiał ucha.
Minęły jeszcze dwa, trzy dni i wszyscy zaczęli się niepokoić o Jubitera Dunlapa. I
wszyscy wypytywali się nawzajem, czy przypadkiem nie wiedzą, co się mogło z nim stać. A
kaŜdy odpowiadał, Ŝe nie, nic o tym nie wie, kręcił głową i mówił, Ŝe cała sprawa jakoś
podejrzanie pachnie. Upłynął jeszcze jeden dzień, a potem następny i oto nagle rozeszła się
pogłoska, Ŝe kto wie, czy Jubiter nie został zamordowany. MoŜecie sobie wyobrazić, jakie się
wtenczas zrobiło zamieszanie! O mało wszystkim języki nie odpadły od tego trajko-tania! W
sobotę wyruszyły dwie albo trzy grupki męŜczyzn, aby przeszukać las i sprawdzić, czy nie
odnajdą czasem gdzieś jego zwłok. My z Tomkiem pomagaliśmy im i była to bardzo ciekawa
i przednia zabawa. Tomek tak się tym przejął, Ŝe nie mógł jeść ani nie potrafił choćby przez
chwilę odpocząć. Powiedział, Ŝe gdyby tak udało nam się odnaleźć te zwłoki, to znów
stalibyśmy się sławni i znacznie więcej by o nas mówiono, niŜ gdybyśmy się nawet
przypadkiem utopili.
■
A potem tamtym zaraz się odechciało i zaprzestali wszelkich poszukiwań. Ale nie
Tomek Sawyer — to nie było w jego stylu. W sobotę w nocy wcale nie mógł zasnąć —
powiedzmy, prawie nie mógł — poniewaŜ cały czas głowił się nad jakimś pianem i tuŜ przed
samym świtem dopiął wreszcie swego. Wywlókł mnie zaraz z łóŜka i, bardzo tym przejęty,
powiedział:
— Huck, wskakuj szybko w portki... nareszcie wymyśliłem! Pies gończy, ot co!
Po dwóch minutach pruliśmy juŜ drogą nad brzegiem rzeki w kierunku miasteczka. I to
zupełnie po ciemku. Stary Jeff Hooker miał ogara i Tomek zamierzał go od niego poŜyczyć.
Więc powiedziałem mu na to:
— Tomku, ślad jest juŜ za stary... A poza tym lało, więc chyba sam rozumiesz.
— To nie ma nic do rzeczy. JeŜeli ciało leŜy gdzieś w lesie, to pies je musi znaleźć. A
jeśli go zabili, a potem zakopali, to przecieŜ chyba nie mogli pogrzebać go zbyt głęboko, to
chyba oczywiste. Więc kiedy tylko pies podejdzie do tego miejsca, na pewno go wyczuje.
Huck, okryjemy się ' sławą! To równie pewne jak to, Ŝe się urodziłeś!
On najzwyczajniej płonął, a ilekroć choć trochę do czegoś się zapalił, to zazwyczaj
moŜna było przewidzieć, Ŝe lada chwila wybuchnie całą poŜogą. Tak było i tym razem. W
ciągu dwóch minut wszystko rozszyfrował i zamierzał nie tylko znaleźć zwłoki... o, nie, on
pragnął równieŜ wpaść na trop mordercy i ruszyć za nim w pogoń. Gdzie tam! Chciał nawet
deptać mu po piętach, i to tak długo, aŜ...
— No dobra — odrzekłem mu na to. — Najlepiej znajdź wpierw te zwłoki, bo zdaje mi
się, Ŝe to całkiem sporo, jak na dziś. A z tego, co wiemy, to moŜe tam równieŜ n i e być
Ŝ
adnych zwłok i niekoniecznie ktoś musiał zaraz zostać ukatrupiony. Bo ten cwaniak mógł
sobie zwyczajnie gdzieś poleźć i teraz Ŝyje w najlepsze.
To przygnębiło go trochę i powiedział:
— Hucku Finnie, nigdy jeszcze nie napotkałem kogoś takiego jak ty, co to od razu aŜ
stajesz na głowie, Ŝeby wszystko zepsuć. Dopóki ty sam się do czegoś nie przekonasz,
nikomu innemu nie pozwolisz nic robić. Co ci właściwie da to ciągłe oblewanie trupa zimną
wodą i wygłaszanie tych ciągłych samolubnych konceptów, Ŝe tu nie było Ŝadnego
morderstwa? Nic, kompletnie nic! Nie rozumiem, jak moŜna tak postępować. Wiesz przecieŜ,
Ŝ
e gdyby tu o ciebie chodziło, ja bym cię w ten sposób nie potraktował. A oto mamy dobrą,
wspaniałą okazję, by zdobyć sobie jakąś ruputację i...
— Och, weźmy się w końcu do tej roboty — powiedziałem. — Jest mi okropnie przykro,
dlatego odwołuję wszystko, co dotąd mówiłem. I niczego takiego nie miałem na myśli.
Załatwiaj to sobie tak, jak tylko zechcesz. O n dla mnie nic nie znaczy. Jeśli został zabity,
cieszę się z tego tak samo jak ty, a jeśli...
— Nigdy nie mówiłem, Ŝe się z tego cieszę, ja przecieŜ tylko...,
— W porządku, więc jest mi tak samo przykro, jak i tobie. Wolę, Ŝeby było tak, jak ty
wolisz. On...
— Tu nie ma nic do wolenia, Hucku Finnie, nikt nie powiedział, Ŝe coś tam woli albo Ŝe
nie woli. A co się tyczy...
Urwał, zapomniał, Ŝe coś w ogóle mówił, i szedł dalej przed siebie rozmyślając. Znów
zaczął się rozpalać i juŜ niebawem powiedział:
— Huck, gdybyśmy tak znaleźli to ciało po tym, jak wszyscy przestali go juŜ szukać,
byłaby to przecieŜ najświetniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek nam się przydarzyła. A potem
moglibyśmy ciągnąć to jeszcze dalej i ścigać mordercę. To nie tylko byłby wielki zaszczyt dla
nas, ale i dla wuja Silasa, Ŝe to myśmy czegoś takiego dokonali. To by go znów postawiło na
nogi, sam byś się przekonał.
Ale stary Jeff Hooker ostudził nasze zapały, ledwie tylko doszliśmy do jego kuźni i
powiedzieliśmy mu, po co tu przychodzimy.
— MoŜecie wziąć psa — powiedział — ale nie odnajdziecie w ten sposób Ŝadnych
zwłok, bo nic takiego nie ma do odnalezienia. Wszyscy przestali ich juŜ szukać i mieli rację.
Wystarczy tylko pomyśleć i juŜ wiadomo, Ŝe nie ma Ŝadnych zwłok. I powiem wam
dlaczego. Po co jeden człowiek zabija drugiego, Tomku Sawyerze? Hę?
— No, cóŜ, bo on... eee... tego...
— Odpowiedz! Nie jesteś przecieŜ głupcem. No, p o c o go zabija?
— No, czasami to z zemsty, a kiedy indziej...
— Poczekaj. Nie wszystko na raz. Powiadasz, Ŝe z powodu zemsty i masz rację. Ale któŜ
mógłby mieć coś przeciwko temu biednemu i nic nie znaczącemu szaraczkowi? Jak sądzisz,
kto by go chciał wykończyć? Takiego byle królika.
Tomka zatkało. Sądzę, Ŝe wcześniej nawet mu przez myśl nie przeszło, Ŝe jedna osoba
musi mieć jakiś swój powód, aby zabić drugą, a teraz zobaczył, Ŝe raczej nie było to moŜliwe,
aŜeby ktoś miał jakąś tam urazę do takiego ciołka jak Jubiter Dunlap. A kowal ciągnął dalej:
— Widzisz, ten pomysł z zemstą jest do kitu. Więc co masz następnego? Rabunek?
Dalibóg, to by było to! Tak, tak, mój panie, wydaje mi się, Ŝe tym razem trafiliśmy w sedno.
Jakiemuś jegomościowi spodobały się pewnie jego klamry przy butach, no i...
Ale to było tak bardzo niepowaŜne, Ŝe wybuchnął śmiechem i śmiał się, śmiał bez końca,
i mogło się wydawać, Ŝe lada chwila skona od tego śmiechu. Za to Tomek wyglądał jak
skopany pjes: był straszliwie ponury i wiem, jak bardzo Ŝałował, Ŝe w ogóle tu przyszedł, i
pewnie wolałby wtedy, aby do tego wszystkiego nie doszło. A stary Hooker wcale go nie
oszczędzał. Wygrzebał wszystkie powody, jakie tylko ktoś moŜe mieć, zęby kogoś zabić:
mówił, Ŝe nawet dureń się w tym połapie, iŜ do tego przypadku Ŝaden z nich nie pasuje, i
stroił sobie Ŝarty z całej tej historii, a takŜe z ludzi, którzy szukali zwłok. I powiedział:
— Gdyby tamci mieli choć krzynę rozumu, wiedzieliby, Ŝe ten leniwy gałgan
najzwyczajniej dał dęba, bo chciał się wreszcie przewietrzyć po całej tej robocie. Ale za parę
tygodni wróci, a jak wtedy wy, chłopaki, będziecie się czuli? No, nic, niech was Bóg ma w
swej opiece, bierzcie psa i ruszajcie szukać jego szczątków. Rób sobie, Tomku, jak chcesz.
Potem znowu wybuchnął tym swoim rechotem, takim huczącym i długim na dobre
czterdzieści sąŜni. Teraz juŜ Tomek nie mógł się wycofać, więc tylko rzekł: — W porządku,
niech go pan spuści z łańcucha — i kowal zaraz to zrobił. A kiedy ruszyliśmy juŜ w stronę
domu, widzieliśmy, Ŝe nadal jeszcze stoi i śmieje się na całe gardło.
To był przepiękny pies. W ogóle nie ma psa, który miałby milsze usposobienie od ogara,
a ten w dodatku nas znał i bardzo lubił. Skakał i biegał dookoła, przyjazny i zadowolony, Ŝe
nareszcie jest wolny i teŜ ma jakieś święto, lecz Tomek był tak okropnie struty, Ŝe wcale się
nim teraz nie interesował i dowodził, iŜ gorzko Ŝałuje, Ŝe nie pomyślał przez chwilę, zanim
wystrzelił z tamtym idiotycznym pomysłem. Powiedział, Ŝe stary Jeff Hooker rozgada to
wszystkim i kpinom nie będzie końca.
Tak więc wlekliśmy się ospale do domu bocznymi ścieŜkami, zupełnie przygnębieni, nie
odzywając się juŜ do siebie ani słowem. Lecz kiedy mijaliśmy kraniec naszego pola tytoniu,
pies nagle zawył przeciągle, a kiedy tam pobiegliśmy, rył z całej siły ziemię i od czasu do
czasu odwracał głowę w bok, zawodząc jak potępieniec.
Był to podłuŜny prostokąt, mniej więcej o kształcie grobu, a ulewa sprawiła, iŜ ziemia
trochę osiadła ujawniając jego kształt. Stanęliśmy jak wryci, sami nie wiedząc, co mówić, i
tylko spojrzeliśmy na siebie znacząco. A pies, ledwie się wkopał na parę cali, złapał coś w
zęby i zaczął ciągnąć do siebie. Była to ręka przyodziana w rękaw. Tomek zrobił coś, co
wyglądało na głęboki wdech, i powiedział:
— Odejdź, Huck. Znaleźliśmy, co trzeba.
Czułem się po prostu okropnie. Ruszyliśmy ku drodze i sprowadziliśmy pierwszych ludzi,
jacy tylko się napatoczyli. Ktoś tam poszedł do szopy po łopatę, wykopali ciało i chyba
jeszczeście nigdy nie widzieli, aŜeby coś mogło zrobić tak wielkie wraŜenie. Nie sposób było
rozpoznać twarzy, lecz to i tak było zbędne. Bo wszyscy dokoła mówili:
— Biedny Jubiter! ToŜ to jego ubranie, zgadza się co do strzępka!
Niektórzy zaraz pobiegli, Ŝeby rozgłosić nowinę i zawiadomić sędziego pokoju, aby
rozpoczął śledztwo, a ja i Tomek w te pędy ruszyliśmy do domu. Kiedy wreszcie wpadliśmy
do pokoju, gdzie byli wuj Silas, ciotka Sally i Benny, Tomek dosłownie płonął i z trudem
łapał oddech. Ale czym prędzej wyśpiewał:
— Ja i Huck odnaleźliśmy zwłoki Jubitera Dunlapa, zupełnie sami, mając tylko ogara,
choć wszyscy inni juŜ dawno przestali szukać i dali sobie z tym spokój, i gdyby nie my, to
chyba nikt by ich juŜ nigdy nie odnalazł, bo on jednak został zamordowany. Załatwili go
pałką albo czymś w tym rodzaju, a ja dopiero teraz wezmę się do roboty, poniewaŜ chcę
wykryć mordercę i gotów jestem się załoŜyć, Ŝe go w końcu znajdę!
Ciotka Sally i Benny zerwały się z miejsc, przeraŜone i blade, wuj Silas zaś stoczył się z
krzesła wprost na podłogę i wyjęczał:
— Och, mój BoŜe, a więc go znaleźliście! I to jeszcze teraz!
ROZDZIAŁ X
Aresztowanie wuja Silasa
Te okropne słowa zmroziły nas do szpiku kości. Co najmniej przez pół minuty nie
mogliśmy poruszyć ręką ani nogą. Potem jakbyśmy trochę przyszli do siebie; dźwignęliśmy
staruszka i usadowili z powrotem na krześle. Benny zaczęła go głaskać i całować, chcąc w
jakiś sposób, pocieszyć, a poczciwa ciotka Sally robiła to samo. Ale, biedaczki, były tak
załamane, przeraŜoąe i wytrącone z równowagi, Ŝe nie wiedziały, co począć. Dla Tomka było
to okropne i mało brakowało, a kto wie, czy nie padłby tknięty jakimś paraliŜem na samą
tylko myśl, Ŝe być moŜe wpakował swego wuja w tysiąckroć większe kłopoty niźli
dotychczasowe i Ŝe na pewno nigdy by do tego nie doszło, gdyby to właśnie on nie miał
ambicji, Ŝeby okryć się sławą, i gdyby pozostawił te zwłoki w spokoju, podobnie jak wszyscy
inni. Ale po pewnym czasie jakby trochę ochłonął i powiedział:
— Wuju Silasie, nie mów tego więcej. To niebezpieczne, a ponadto nie ma w tym nawet
cienia prawdy.
Ciotka Sally i. Benny były mu bardzo wdzięczne, ze wygłosił takie właśnie słowa i
powiedziały to samo, lecz staruszek kiwał tylko głową, smutno i beznadziejnie, a łzy jak
groch toczyły mu się po policzkach. I w końcu powiedział:
— Nie... ja to zrobiłem. O, biedny Jubiter... Nikt inny, tylko ja!
AŜ strach było tego słuchać. Ale on ciągnął swoje, opowiadał o wszystkim i mówił, Ŝe
wydarzyło się to właśnie tego dnia, kiedy myśmy z Tomkiem tu przyjechali... tuŜ przed
zachodem słońca. Powiedział, Ŝe Jubiter bardzo mu dokuczał i nie dawał spokoju, a on tak się
rozwścieczył, jakby zupełnie coś go opętało. Złapał kij i z całej siły uderzył go w głowę, i
Jubiter zwalił się jak długi. A potem bardzo się przeraził, zrobiło mu się przykro; ukląkł więc
i podźwignął mu głowę, błagał, aby doń przemówił i powiedział, Ŝe Ŝyje. I niebawem Jubiter
przyszedł jakoś tam do siebie, lecz gdy zobaczył, kto podtrzymuje mu głowę, od razu zerwał
się jak oparzony, przesadził płot, pognał do lasu i zniknął. Dlatego wuj miał nadzieję, Ŝe
chyba jednak zanadto go nie uszkodził.
— Ale, dalibóg — mówił — to tylko śmiertelny strach pomnoŜył jego siły, bo oczywiście
potem na pewno zaraz osłabł. PołoŜył się więc w zaroślach, gdzie nie było nikogo, kto by mu
pomógł, i wkrótce skonał.
Po czym wuj znowu zapłakał, nachmurzył się bardzo i powiedział, Ŝe teraz jest mordercą,
nosi na sobie piętno Kainowe i okrył hańbą całą swoją rodzinę, ale oto wszystko wyszło na
jaw i stryczek go nie minie. Lecz Tomek zaprzeczył:
— Nie, nic nie wyjdzie na jaw. PrzecieŜ wuj go n i e zabił. Jedno takie uderzenie by go
nie zakatrupiło. Musiał to zrobić kto inny.
— AleŜ skąd — powiedział wuj Silas. — Właśnie ja to zrobiłem, nikt inny. No bo któŜ
inny mógłby mieć coś przeciwko niemu?
Popatrzył na nas, jak gdyby z odrobiną nadziei, Ŝe któryś z nas poda nazwisko kogoś, kto
mógłby Ŝywić urazę do tamtego nieszkodliwego szaraczka, ale — rzecz jasna — na nic się to
nie zdało. Przyłapał nas co się zowie, bo przecieŜ niczego takiego nie mogliśmy powiedzieć.
Poznał się na tym od razu, bo znowu posmutniał i chyba nigdy jeszcze nie widziałem
równie Ŝałosnej i nieszczęśliwej miny. Lecz Tomek wpadł nagle na pomysł i wykrzyknął:
— AleŜ, chwileczkę! Ktoś go przecieŜ pochował. A więc...
I nagle umilkł. Wiedziałem dlaczego. Przeszedł mnie zimny dreszcz, gdy usłyszałem, jak
wypowiadał te słowa, bo od razu przypomniałem sobie, Ŝe widzieliśmy wuja Silasa
skradającego się tamtej nocy z łopatą. I wiedziałem, Ŝe Benny równieŜ go spostrzegła, bo
wspominała o tym któregoś dnia. Ale Tomek natychmiast zmienił temat i zaczął błagać wuja
Silasa, by lepiej siedział cicho, a wszyscy pozostali teŜ, bo inaczej się n i e d a. I powiedział
jeszcze, Ŝe nie miałoby najmniejszego sensu donosić na samego siebie, więc jeśli tylko wuj
nabierze wody w usta, to nikt o niczym się nie dowie, ale gdyby wszystko wyszło na jaw, a
jemu stałaby się jakaś krzywda, wtedy całej rodzinie z pewnością serca popękałyby z bólu i
równieŜ by nic dobrego w ten sposób nie osiągnął. I w końcu wuj Silas przyrzekł, Ŝe tak
właśnie postąpi. Wówczas wszyscy poczuliśmy się trochę spokojniejsi i zaczęliśmy robić, co
kto mógł, Ŝeby staruszka cokolwiek rozweselić. Powiedzieliśmy mu, Ŝe wystarczy, gdy
będzie teraz milczał, a cała rzecz niedługo się uciszy i wszyscy o niej zapomną. Była mowa i
o tym, Ŝe przecieŜ nikt się nie odwaŜy go podejrzewać, nawet w najśmielszych domysłach,
gdyŜ jest człowiekiem dobrym i łagodnym i taki ma prawy charakter. A Tomek dodał jeszcze,
serdecznie i szczerze:
— Przyjrzyjmy się temu i pomyślmy przez chwilę. Oto wuj Silas, przez wszystkie te lata
pełniący obowiązki kaznodziei — i to na własny koszt; przez cały czas nie szczędzący
wysiłków, aby czynić dobro — takŜe na własny koszt i na wszelkie moŜliwe sposoby; zawsze
przez wszystkich kochany i szanowany, zawsze taki spokojny i pilnujący wyłącznie własnego
nosa, słowem, ostatni człowiek w całej okolicy, który mógłby komuś wyrządzić jakąś
krzywdę. Wszyscy o tym wiedzą. I podejrzewać go o coś? Hm, bardziej byłoby juŜ
prawdopodobne, Ŝe...
— W imieniu prawa stanu Arkansas aresztuję cię pod zarzutem dokonania zabójstwa na
osobie Jubitera Dunlapa! — rozległo się nagle od drzwi. Był to tutejszy szeryf.
Jedna wielka okropność! Ciotka Sally i Benny rzuciły się na wuja płacząc i zawodząc
wniebogłosy, tuliły go i obejmowały; ciotka Sally wołała, Ŝeby szeryf stąd poszedł, bo nigdy
nie odda męŜa, a więc on go nie dostanie; nawet Murzyni tłoczyli się przy drzwiach i płakali
Ŝ
ałośnie, i... Hm, to juŜ było ponad moje siły, bałem się, Ŝe lada moment serce pęknie mi z
Ŝ
alu, więc... po prostu wyszedłem.
Zabrali go do niewielkiego i dosyć marnego więzienia w miasteczku, a my wyruszyliśmy
wraz z nim, Ŝeby się poŜegnać. Tomek był w pierwszorzędnym nastroju i powiedział do
mnie: „Będziemy mieć wspaniałą, cudowną zabawę i będzie na nas czyhać mnóstwo
niebezpieczeństw, a pewnej ciemnej nocy wydostaniemy go stąd, Huck. Podniesie się wtedy
okropna wrzawa i staniemy się sławni." Lecz nasz staruszek odrzucił ten pomysł juŜ w tej
samej chwili, kiedy mu Tomek wyszeptał go na ucho. Powiedział, Ŝe nie, Ŝe jest przecieŜ jego
obowiązkiem znieść, co tylko prawo mu zgotuje, i Ŝe wytrwa w więzieniu do końca, choćby
nawet wszystkie drzwi stały tam otworem. To bardzo rozczarowało Tomka i wprawiło go w
wielkie zakłopotanie, ale musiał się z tym jakoś pogodzić.
Tak czy owak czuł się zobowiązany uwolnić wuja Silasa z więzienia; powiedział ciotce
Sally, Ŝe jest to ostatnia rzecz, jaką mogłaby się trapić, gdyŜ on zrobi co trzeba, nie spocznie
ani w dzień, ani w nocy, wygra tę partię i dowiedzie niewinności wuja. A ona była dla niego
bardzo czuła, dziękowała mu i powiedziała, Ŝe wie, iŜ Tomek naprawdę zrobi wszystko, co
tylko w jego mocy. I powiedziała jeszcze, byśmy pomogli Benny zająć się domem i dziećmi.
A później popłakaliśmy sobie na poŜegnanie — wszyscy, ilu nas tylko tam było — i
wróciliśmy na farmę, zostawiając ciotkę w miasteczku. Miała zamieszkać z Ŝoną dozorcy
więzienia i czekać przez miesiąc na proces, wyznaczony na październik.
ROZDZIAŁ Xl
Tomek wykrywa morderców
Tak, to był dla nas wszystkich bardzo trudny miesiąc. Biedna Benny, trzymała się
najlepiej jak tylko mogła, a my z Tomkiem staraliśmy się poprawić nastrój w domu, ale —
mówiąc szczerze — cała nasza robota właściwie szła na marne. Tak samo było w więzieniu.
Chodziliśmy tam codziennie, Ŝeby zobaczyć się ze staruszkiem, lecz to było strasznie ponure,
bo wuj niewiele sypiał, a sporo chodził we śnie, toteŜ z kaŜdym dniem wyglądał na coraz
bardziej skonanego i przybitego; umysł teŜ mu szwankował, więc wszyscy zaczęliśmy się
bać, Ŝe te kłopoty w końcu załamią go i uśmiercą. Lecz kiedy próbowaliśmy go jakoś
nakłonić, Ŝeby czuł się weselszy, to tylko kręcił głową, a raz nawet powiedział, Ŝe gdybyśmy
się tak mogli przekonać na własnej skórze, co to znaczy nosić na sobie piętno mordercy,
inaczej byśmy mówili. My z Tomkiem powtarzaliśmy mu stale, Ŝe to przecieŜ nie było
morderstwo, a co najwyŜej przypadkowe zabójstwo, lecz hasze słowa w ogóle nie trafiały mu
do przekonania; upierał się przy morderstwie i na nic innego ani rusz nie chciał się zgodzić. A
w miarę jak zbliŜał się termin rozprawy, to — wyobraźcie sobie — zaczynał całkiem otwarcie
przyznawać się do winy i bajdurzyć, Ŝe zaplanował sobie ukatrupić człowieka juŜ o wiele
wcześniej. Do licha, to było okropne, moŜecie mi wierzyć. Wydawało nam się w końcu, Ŝe
wszystko dookoła jest o pięćdziesiąt razy straszniejsze, niŜ było naprawdę, i Ŝe dla ciotki
Sally oraz Benny nie ma juŜ Ŝadnej pociechy. Lecz za to wuj nam przyrzekł, Ŝe jeśli tylko
ktoś obcy znajdzie się w pobliŜu, nie piśnie ani słowa o tym swoim morderstwie, i bardzo nas
tym ucieszył.
Tomek Sawyer przez cały ten miesiąc okropnie łamał sobie głowę, próbując obmyślić
jakieś wyjście dla wuja Silasa, toteŜ w niejedną noc nie pozwalał mi zasnąć aŜ do rana, tyle
mitręgi go to kosztowało, ale w Ŝaden sposób nie mógł trafić na właściwą drogę. Co do mnie,
to byłem zdania, Ŝe właściwie mógłby juŜ sobie dać spokój, bo cała ta historia wyglądała tak
smutno, Ŝe czułem się kompletnie załamany. Ale on — nie. On ślęczał nad tym cały czas,
wciąŜ coś planował, obmyślał i łamał sobie głowę.
Lecz w końcu nadszedł dzień procesu i wszyscy razem stawiliśmy się w sądzie. Sala była,
rzecz jasna, zapchana aŜ po brzegi. Biedny wuj Silas! Wyglądał raczej na nieboszczyka niŜ na
Ŝ
ywą osobę; był teraz chudy, Ŝałosny, a oczy zapadły mu gdzieś w głąb. Benny siedziała po
jednej jego stronie, ciotka Sally po drugiej i, przeokropnie zmartwione, zasłaniały twarze
woalkami. Za to Tomek siadł sobie przy naszym adwokacie i do wszystkiego, oczywista,
musiał wtrącać swoje trzy grosze. Adwokat mu na to pozwolił, a sędzia tak samo. Czasami
Tomek wcale nie dopuszczał mecenasa do głosu i to nie było nawet takie złe, bo nasz
adwokat był tylko takim tam sobie błotnym Ŝółwiem z zabitej dechami dziury, a nie jurystą z
prawdziwego zdarzenia. NaleŜał raczej do tych, co to uciekając przed deszczem, wpadliby
wprost pod rynnę, Ŝe się tak wyraŜę.
ZaprzysięŜono przysięgłych, a później wstał... no, ten, proroku... prokurator i zaczął
gadać jak najęty. Palnął straszliwą mowę przeciwko wujowi, w czasie której nasz staruszek aŜ
jęczał i postękiwał, a Benny i ciotka Sally rozpłakały się na dobre. Zupełnie nas zatkało,
gdyśmy usłyszeli, jak o n widzi sprawę całego morderstwa, tak bardzo się to róŜniło od
opowieści wuja. Mówił, Ŝe zamierza tutaj udowodnić, iŜ dwóch wiarygodnych świadków
widziało na własne oczy, jak wuj Silas zabił Jubitera Dunlapa, Ŝe zrobił to umyślnie, a w
chwili, gdy uderzył go pałką, powiedział, Ŝe chce go zabić. A później widzieli, jak ukrywał
Jubitera w krzakach i widzieli takŜe, Ŝe Jubiter był martwy jak głaz. Zaciągnął go jeszcze na
pole tytoniowe, na co jest równieŜ świadectwo tamtych dwóch. Mówił, Ŝe wuj Silas zjawił się
tam później, w samym środku nocy, Ŝeby zakopać zwłoki, a pewien człowiek widział, jak on
to robił.
No cóŜ, powiadam sobie, biedny stary wuj Silas pewnie łgał ile wlezie, bo sądził, Ŝe nikt
go przy tym nie spostrzegł, a nie mógł przecieŜ dopuścić, Ŝeby ciotce Sally i Benny serca
pękły z bólu. No i miał rację.. Co do mnie, to teŜ bym tak nałgał i tak zrobiłby kaŜdy, kto by
miał choć trochę litości, Ŝeby oszczędzić im nieszczęścia i smutku, za które w Ŝaden sposób
nie ponosiły winy. Wszystko to razem sprawiło, Ŝe nasz adwokat zupełnie się rozkleił, a
Tomek na krótką chwilę dał się zbić z pantałyku, tyle Ŝe zaraz potem czym prędzej wziął się
w garść i robił minę, jak gdyby niczym się nie przejmował-. Ale ja tam wiem, Ŝe tak cźy
inaczej martwił się jak diabli. A ludzie... O mocny BoŜe, zupełnie jakby kto wsunął kij w
mrowisko!
I kiedy tamten prawnik powiedział juŜ przysięgłym, co chce udowodnić, usiadł i zaraz
zaczął maglować swoich świadków.
Wpierw wezwał ich wszystkich, aby poświadczyli, ile to złej krwi zdąŜyło się
nagromadzić pomiędzy wujem Silasem a zamordowanym; aŜeby opowiedzieli o tym, jak wuj
Silas, raz albo i dwa razy, groził Jubiterowi, i o tym, Ŝe ten stan rzeczy ciągle się pogarszał, aŜ
w końcu wszyscy zaczęli o tym gadać, a denat to nawet lękał się o swoje Ŝycie i mówił dwom
albo trzem z nich, Ŝe nie da głowy za to, czy wuj Silas pewnego pięknego dnia gdzieś go nie
zaciuka.
Tomek i nasz adwokat zadali im parę pytań, ale to nic nie dało, bo trzymali się tego, co
powiedzieli juŜ wcześniej.
Potem wezwali Lema Beebe, który zajął miejsce dla świadków. Przypomniałem sobie
zaraz, jak to Lem z Jimem Lane przechodzili tam właśnie wtedy i rozmawiali o poŜyczeniu
psa czy czegoś innego od Jubitera Dunlapa, a potem tamtą historię z latarnią i jeŜynami, i
jeszcze później Billa i Jacka Withersów, którzy równieŜ akurat tamtędy przemaszerowali,
gadając o Murzynie, co ukradł worek ziarna wujowi Silasowi. I wreszcie pomyślałem o
naszym starym kompanie, który się napatoczył mniej więcej o tej samej porze i bardzo nas
przeraził... Tak, on był teraz tutaj i cackano się z nim jak z jajkiem, bo głuchoniemy i obcy, i
ustawiono mu nawet krzesło tuŜ przy barierce, Ŝeby mógł sobie wygodnie usiąść i załoŜyć
nogę na nogę, podczas gdy inni stali w takim ścisku, Ŝe ledwie mogli oddychać. I wszystko to
zaraz przyszło mi do głowy, dokładnie tak, jak było wtedy, w nocy, i od razu zrobiło mi się
smutno, bo pomyślałem teŜ sobie, jak bardzo do tamtej pory było przyjemnie i jak kiepsko
zrobiło się potem.
Lem Beebe, zaprzysięŜony, powiedział: — Tamtego dnia, to znaczy drugiego września,
szedłem sobie właśnie z Jimem Lane, a było to tuŜ przed Zachodem słońca, i nagle
usłyszeliśmy jakąś głośną rozmowę, tak jakby ktoś się z kimś kłócił. I kiedy podeszliśmy juŜ
zupełnie blisko, tak Ŝe od tamtych dzieliły nas tylko krzaki leszczyny (te wzdłuŜ ogrodzenia),
usłyszeliśmy, jak jeden głos powiedział: „Mówiłem ci juŜ nie raz, Ŝe w końcu cię zabiję", a
my rozpoznaliśmy, Ŝe to był głos oskarŜonego. I potem zobaczyliśmy, jak pałka tylko
ś
mignęła nad krzakami i zaraz opadła w dół, gdzie juŜ nie było nic widać, tylko o coś łupnęła,
a później było jeszcze słychać dwa albo trzy jęki. Podkradliśmy się cicho do miejsca, skąd
moŜna było coś zobaczyć, a tam leŜał Jubiter Dunlap, juŜ zabity, a ten tu oskarŜony stał nad
nim z pałką w garści; no, a później zaciągnął nieboszczyka w krzaki i ukrył go tam. No to my
pochyliliśmy się nisko, tak Ŝeby nas nie zobaczył, i odeszliśmy.
Ech, to było okrutne. Wszystkim, kiedy to usłyszeli, zupełnie jakby krew zastygła w
Ŝ
yłach, a gdy Lem mówił, na sali zrobiło się tak cicho, jak gdyby nie było w niej w ogóle
Ŝ
ywej duszy. A kiedy skończył, wszyscy nabrali powietrza w piersi, zaczęli cięŜko wzdychać
i spoglądali po sobie, jakby chcieli powiedzieć: Czy to nie straszne? CzyŜ to nie zupełny
koszmar?
Lecz właśnie wtedy wydarzyło się coś, co mnie zadziwiło. Przez cały czas, kiedy pierwsi
ś
wiadkowie mówili o złości, groźbach i tak dalej, Tomek Sawyer był pełen wigoru i czaił się
do skoku, by potem ruszyć na nich, zrobić wszystko, co tylko się da, by złapać ich na
krętactwie i podwaŜyć zeznania. Więc gdy wystąpił Lem i nawet ani słowa nie pisnął o tym,
Ŝ
e przecieŜ rozmawiał z Jubiterem i chciał od niego poŜyczyć psa, byłem przekonany, Ŝe i
tym razem pochwyci go w krzyŜowy ogień pytań, a później on i ja pójdziemy na miejsce dla
ś
wiadków i ujawnimy wszystko, o czym wtedy mówili razem z Jimem Lane. Lecz kiedy mu
się przyjrzałem juŜ w parę chwil później, przebiegł mnie zimny dreszcz, Tomek pogrąŜył się
teraz w głębokiej zadumie, najgłębszej, jaką sobie moŜna wyobrazić, i mogłoby się zdawać,
Ŝ
e błądzi teraz myślami o całe mile stąd. Nie słyszał ani słowa z tego, co mówił Lem Beebe i
mimo Ŝe tamten juŜ skończył, tkwił w dalszym ciągu po uszy w tym swoim zamyśleniu. Nasz
adwokat szturchnął go w bok, a wtedy Tomek przyjrzał mu się zaskoczony i powiedział: —
Niech pan przesłucha świadka, jeśli pan sobie Ŝyczy. A teraz proszę zostawić mnie w
spokoju, muszę coś sobie przemyśleć.
Do diaska, to juŜ było ponad moje siły. Nie mogłem w Ŝaden sposób tego zrozumieć. A
Benny i jej matka... och, wyglądały jak śmiertelnie chore, tak się tym wszystkim truły.
Uchyliły nieco woalek i próbowały jakoś pochwycić jego spojrzenie, lecz to i tak na nic się
nie zdało, bo ja sam nie mogłem się z nim porozumieć. A potem nasz wymoczek zaczął
maglować świadka, ale niewiele mogło być z tego pociechy, bo spartolił robotę.
Potem wezwali Jima Lane, a on opowiedział kubek w kubek tę samą historię. Tomek teŜ
wcale go nie słuchał, tylko siedział i łamał sobie głowę, znów oddalony o całe mile stąd.
Więc nasz wymoczek raz jeszcze ruszył sam do boju i wyszedł z niego równie przegrany jak
za poprzednim razem. Prowoku... no, ten, prokurator wyglądał na bardzo zadowolonego, ale
sędzia zdawał się być oburzony. Bo widzicie, Tomek miał tutaj odwalać taką samą robotę jak
normalny prawnik, no, powiedzmy, Ŝe prawie, bo zgodnie z przepisami stanu Arkansas
oskarŜony ma prawo dobrać sobie kogo tylko zechce, Ŝeby pomagał 'adwokatowi w obronie, i
Tomek wpierw namówił wuja Silasa, aby go jakoś wkręcił do tej sprawy, a teraz po prostu
wszystko knocił i widać było, Ŝe sędziemu wcale się to nie podoba.
A nasz wymoczek zdobył się tylko na tyle, Ŝe zapytał Lema i Jima:
— Dlaczego nie poszliście i nie zawiadomiliście o tym kogo trzeba?
. 217
— Baliśmy się, Ŝe jeszcze i nas w to wplączą. A poza tym wybieraliśmy się właśnie w dół
rzeki na polowanie, i to na cały tydzień. Ale jak tylko wróciliśmy do domu i powiedzieli nam,
Ŝ
e szukają ciała, opowiedzieliśmy wszystko Brace'owi Dunlapowi. .
— Kiedy to było?
— W sobotę wieczorem, dziewiątego września. A wtedy zabrał głos sędzia:
— Szeryfie, proszę zaaresztować obu świadków jako podejrzanych o współudział w
morderstwie.
Prowokurator, czy jak mu tam, zerwał się z miejsca, bardzo zdenerwowany, i
wykrzyknął:
— Wysoki Sądzie! Protestuję przeciwko podobnym...
— Siadaj — powiedział sędzia, wyjął swój nóŜ myśliwski i połoŜył go przed sobą na
pulpicie. — Więcej szacunku dla Wysokiego Sądu!
Więc tamten zrobił, jak mu kazano. I wezwał Billa Withersa.
Bill Withers, zaprzysięŜony, zeznał co następuje: — W sobotę, drugiego września, a było
juŜ pod wieczór, szedłem sobie wraz z moim bratem, Jackiem, obok pola oskarŜonego i
wtedy zobaczyliśmy jakiegoś człowieka, który coś dźwigał na plecach. Obaj myśleliśmy, Ŝe
to któryś z Murzynów, co właśnie ukradł zboŜe, tyle Ŝe nie byliśmy tego pewni. Dopiero
później przyszło nam do głowy, Ŝe przecieŜ ten męŜczyzna musiał taszczyć drugiego, a
temten zwisał mu z pleców tak jakoś bezwładnie, więc myśleliśmy, Ŝe na pewno się spił. I
tego, który go niósł, poznaliśmy po chodzie; był to pastor Silas. Umyśliliśmy teŜ sobie, Ŝe
pewnie znalazł na drodze urŜniętego jak bela Sama Coopera, bo zawsze go próbował
nawrócić na dobrą drogę, i teraz taszczy go do domu.
Wszyscy zadrŜeli ze zgrozy, bo pomyśleli sobie o biednym wuju Silasie dźwigającym
zamordowanego na swoje pole tytoniu, właśnie w to miejsce, gdzie później wygrzebał go
pies, tyle tylko Ŝe na twarzach nie było widać zbyt wielkiego współczucia, a nawet
usłyszałem, jak jakiś drań powiedział:
— Jeszcze się nigdy z czymś takim nie spotkałem, Ŝeby ktoś miał aŜ tyle zimnej krwi, no
bo tak wlec ze sobą trupa, Ŝeby go zakopać, jak jakieś padłe bydlę... A do tego pomyśleć, Ŝe
to kaznodzieja.
Tomek wciąŜ tylko myślał nad czymś i myślał, i wcale nie zwracał uwagi na to, co się
działo, więc nasz adwokat dobrał się zaraz do świadka i zrobił, co tylko mógł, choć mógł
naprawdę niewiele. Później miejsce dla świadków zajął jeszcze Jack Withers i opowiedział
dokładnie to samo, co Bill.
Za to po nim przyszedł Brace Dunlap; wyglądał bardzo Ŝałośnie, nieomal płakał.
Wszędzie wokół dały się słyszeć szepty i nagłe poruszenie; wszyscy nadstawili ucha, a wiele
kobiet powtarzało:
— Ach, biedak, cóŜ to za nieszczęście — i widać było, Ŝe niejedna ociera łzy z oczu.
ę
Brace Dunlap, zaprzysięŜony, zeznał co następuje: — JuŜ od dłuŜszego czasu trapiłem
się bardzo z powodu mego biednego brata, ale nie .sądziłem, Ŝe sprawy stoją aŜ tak źle, jak on
to przedstawiał, bo jakoś nie mogłem uwierzyć, Ŝe ktoś zdobyłby się na to, Ŝeby ukrzywdzić
takie biedne i nieszkodliwe stworzenie (do licha, dałbym głowę, Ŝe Tomek poruszył się
nieznacznie, lecz później znów zrobił minę, jakby go coś rozczarowało) i wiecie, nawet nie
przyszłoby mi na myśl, Ŝe zrobi to właśnie kaznodzieja — bo to przecieŜ wydaje się zupełnie
nieprawdopodobne — więc jakoś nie brałem sobie tego do serca, toteŜ teraz nigdy, przenigdy
nie zaznam juŜ spokoju, bo gdybym wtedy uczynił inaczej, mój biedny brat byłby teraz ze
mną, zamiast leŜeć tam, w ziemi, okrutnie zamordowany. A przecieŜ on nikomu w Ŝyciu nie
wszedł w drogę... — Tu jakby głos mu się załamał, toteŜ odchrząknął i odczekał chwilę, póki
nie odzyska mowy. Ludzie dookoła wypowiadali teraz same litościwe słowa, a kobiety
płakały; zrobiło się bardzo cicho, zupełnie pogrzebowo, a wuj Silas, biedactwo, wydał
głęboki jęk, tak Ŝe go wszyscy słyszeli. Natomiast Brace ciągnął dalej: — W sobotę, drugiego
września, nie wrócił do domu na kolację. Po jakimś czasie trochę się tym zaniepokoiłem i
wysłałem do domu oskarŜonego jednego z Murzynów, ale wrócił i powiedział, Ŝe Jubitera
tam nie ma. Więc zdenerwowałem się jeszcze bardziej i nie mogłem znaleźć sobie miejsca.
PołoŜyłem się do łóŜka, ale nie potrafiłem zasnąć; późną nocą wstałem i poszedłem do domu
kaznodziei i kręciłem się przez jakiś czas w pobliŜu, mając nadzieję, Ŝe spotkam tam mojego
biednego brata, choć wcale nie wiedziałem, Ŝe on juŜ pozbył się^ wszystkich swych kłopotów
i przepłynął na tamten, lepszy brzeg. — Tu znowu głos uwiązł mu w gardle, a prawie
wszystkie kobiety wybuchnęły teraz głośnym szlochem. Zaraz jednak rozpoczął na nowo: —
Ale to wszystko na nic się nie zdało, więc w końcu wróciłem do domu i próbowałem
cokolwiek się przespać, choć mi się nie udało. Upłynął dzień lub dwa, wszyscy bardzo się
zaniepokoili, zaczęli mówić o pogróŜkach tego tu oskarŜonego i jakoś przypadł im do gustu
pomysł, którego ja nie mogłem brać powaŜnie: Ŝe mój brat juŜ nie Ŝyje. A więc szukali
wszędzie i próbowali odnaleźć jego ciało, ale poniewaŜ nic im z tego nie wyszło, dali sobie
spokój. Dlatego teŜ uwierzyłem, Ŝe brat na pewno musiał gdzieś wyjechać, bo chciał mieć
trochę swobody, i Ŝe wróci, kiedy jego kłopoty same jakoś przybledną. Lecz dziewiątego, w
sobotę, juŜ późnym wieczorem, Lem Beebe i Jim Lane przyszli do mnie do domu i
powiedzieli wszystko... Opowiedzieli mi o tym całym straszliwym morderstwie i wtedy o
mało serce mi nie pękło. I wtenczas przypomniałem sobie takŜe coś, co do mnie wcześniej w
ogóle nie dotarło, poniewaŜ ludzie mówili, Ŝe oskarŜony chodzi ostatnio we śnie i robi róŜne
inne bezsensowne rzeczy, wcale nie zdając sobie z tego sprawy. I powiem wam, co mi się
wtedy nagle przypomniało. W tamtą straszną sobotę, późną nocą, kiedy to snułem się wokół
domu Silasa, taki zgnębiony i trapiony zmartwieniem, traf sprawił, Ŝe zaszedłem na sam skraj
pola tytoniowego i wtenczas usłyszałem taki dziwny dźwięk, jak gdyby ktoś rył łopatą w
piaszczystym gruncie. ToteŜ podszedłem ostroŜnie bliŜej, zerknąłem przez pędy winoro'śli,
które zwisały ze sztachet ogrodzenia, i zobaczyłem tam oskarŜonego, jak przerzucał łopatą —
.taką na długim stylisku — ziemię do wielkiej jamy, wypełnionej juŜ prawie po brzegi.
Wprawdzie stał do mnie plecami, ale księŜyc świecił na tyle jasno, Ŝe rozpoznałem go po tym
starym fartuchu z zielonego rypsu, z białą łatą pośrodku pleców, co to wyglądał, jakby ktoś
rzucił w niego śnieŜną kulą. Grzebał człowieka, którego zamordował.
I Brace opadł cięŜko na krzesło, łkając i zalewając się łzami, a wszyscy zebrani w sali
zawtórowali mu zawodzeniem i płaczem, powtarzając: — Ach, to okropne!... To straszne!
Zapanowało takie poruszenie, Ŝe człowiek nie słyszał nawet głosu własnych myśli. I nagle, ni
stąd, ni zowąd, pośród tego wszystkiego rozległ się jeszcze głos wuja Silasa, który — biały
jak prześcieradło — wykrzyknął:
— To prawda! Słowo w słowo! Zabiłem go, i to zupełnie z zimną krwią!
Mocny BoŜe, ale ich zamurowało! Wszyscy zerwali się na nogi wściekle wlepiając wzrok
w wuja Silasa, aŜeby go jak najlepiej widzieć; sędzia walił w stół swoim młotkiem, a szeryf
krzyczał na cały głos: — Spokój! Proszę o spokój... W sądzie naleŜy zachować porządek!
A nasz staruszek stał tak przez cały czas, zupełnie roztrzęsiony, z płonącymi oczyma; nie
patrzył nawet na swoją Ŝonę i córkę, które chwytały go za ramiona błagając, aby się uspokoił.
Odtrącał je jak mógł i wołał, Ŝe nareszcie oczyści swą czarną duszę z grzechu zbrodni, Ŝe
zrzuci z siebie ten cięŜar, który go przytłacza, bo nie utrzyma go juŜ na swych barkach ani
godziny dłuŜej! I zaraz teŜ rozpoczął swoją straszliwą opowieść; mówił jak opętany, a
wszyscy wpatrywali się w niego wybałuszając oczy, sędzia, przysięgli, adwokat i kto tylko
tam był, wraz z Benny i ciotką Sally, których serca juŜ chyba wykrwawiły się teraz do'reszty.
A Tomek Sawyer — tam do diaska! — nawet nie raczył spojrzeć w jego stronę. Ani razu... po
prostu siedział z oczyma wlepionymi w coś zupełnie innego, sam nawet nie wiem w co. A
nasz staruszek szalał, wyrzucał z siebie słowa niczym strumień ognia:
— Tak, to ja go zabiłem! To ja ponoszę winę! Lecz nigdy w Ŝyciu ani mi nawet w głowie
nie postało, Ŝeby go zranić albo wyrządzić jakąś inną krzywdę, i to pomimo wszystkich tych
tutaj łgarstw o moich pogróŜkach pod jego adresem. Tak było aŜ do -chwili, kiedy uniosłem
pałkę... bo wtedy serce całkiem mi zlodowaciało! Wówczas odeszła z niego wszelka litość,
toteŜ zadałem cios tak, aby go zabić! W jednej, jedynej chwili stanęły mi przed oczyma
wszystkie moje krzywdy, wszystkie zelŜywe słowa, jakimi nieboszczyk wraz ze swym bratem
łajdakiem ciągłe mnie obrzucali, a takŜe i to, Ŝe zmówili się obaj, aŜeby mnie oczernić,
zniesławić przed innymi moje dobre imię, a wreszcie przywieść do jakiegoś czynu, który
mógłby mnie zniszczyć wraz z całą rodziną, choć ta — klnę się na Boga! — nigdy nie
wyrządziła im najmniejszej choćby szkody. A wszystko to wskutek niecnej zemsty. I sami
powiedzcie, za co? PoniewaŜ to niewinne i czyste dziewczę, moja córka, którą widzicie tu, u
mego boku, nie chciała poślubić bogatego, bezczelnego i nieokrzesanego tchórza, Brace'a
Dunlapa, co to jeszcze przed chwilą lał fałszywe łzy nad losem swego brata, choć naprawdę
wcale o niego nie dbał (tu zobaczyłem, Ŝe Tomek Sawyer aŜ podskoczył; tym razem ani chybi
był zadowolony). Dlatego w owej chwili, o której wam mówię, zapomniałem o Bogu,
rozpamiętując tylko gorycz' mego serca i — oby Stwórca wejrzał na moją skruchę! —
zadałem tamtemu cios, pragnąc go uśmiercić. Lecz w tej samej sekundzie przyszło mi gorzko
Ŝ
ałować swego czynu — ach, jakŜe straszne jęły mnie trapić wyrzuty! — aliści pomyślałem o
nieszczęsnej rodzinie, o tym, Ŝe m u s z ę zatrzeć ślady przestępstwa, i to ze względu na nią. I
rzeczywiście ukryłem zwłoki w zaroślach, aby w stosownym czasie zawlec je na pole tytoniu,
gdzie później, ciemną nocą, zjawiłem się z łopatą i...
W tejŜe samej chwili Tomek zerwał się na równe nogi i wykrzyknął:
— Te r a z juŜ wiem! — i skinął wujowi dłonią; ach, nawet w takiej chwili dostojny i
elegancki jak zawsze. I powiedział:
— Siadaj, wuju! Tak, dokonano morderstwa, lecz ty do niego nie przyłoŜyłeś ręki!
CóŜ, moi drodzy, teraz dla odmiany moŜna by nawet usłyszeć odgłos rzuconej na podłogę
szpilki. I wuj Silas klapnął, jakby ogłuszony, znów na swoje miejsce, lecz ciotka Sally i
Benny nawet nie zdały sobie z tego sprawy, gdyŜ wpatrywały się w Tomka z otwartymi
ustami, nie wiedząc o boŜym świecie. I wszyscy zebrani w sali robili to samo. Jak Ŝyję, nie
widziałem jeszcze tylu ludzi równie oszołomionych i zbitych z tropu ani tylu par oczu tak
bardzo wybałuszonych, niezdolnych nawet mrugnąć powieką. A wtedy Tomek powiedział
najzupełniej spokojnym tonem:
— Wysoki sądzie, czy mogę prosić o głos?
— Na Boga, aleŜ tak... Mów dalej! — powiedział sędzia, teŜ tak zaskoczony, Ŝe
właściwie nie wiedział, co począć.
Wówczas Tomek wstał z miejsca, odczekał sekundę lub dwie — a wszystko po to, by
osiągnąć większy efekt, jak on to nazywa — i wreszcie zaczął swoje, jak zawsze spokojny i
opanowany:
— Od jakichś dwóch tygodni na froncie tego gmachu wisi mały afisz, oferujący dwa
tysiące dolarów nagrody za dwa wielkie brylanty skradzione w St. Louis. Te brylanty są warte
dwanaście tysięcy dolarów. Ale na razie niech to nie obciąŜa zbytnio uwagi państwa, póki do
tego .nie dojdę. A teraz o samym morderstwie. Powiem wam o nim wszystko, tak jak to się
stało, powiem, kto jest zabójcą, w ogóle podam takŜe wszystkie niezbędne szczegóły.
Widać było teraz, jak wszyscy sadowią się wygodnie i nadstawiają uszu.
— Ten oto człowiek, Brace Dunlap, który wylewał przed chwilą krokodyle łzy po swoim
zmarłym bracie, choć ten, jak dobrze wam wiadomo, obchodził go tyle co zeszłoroczny śnieg,
pragnął poślubić tę oto tutaj młodą dziewczynę, lecz ona go nie chciała. ToteŜ powiedział
wujowi Sila-sowi, Ŝe jeszcze tego poŜałuje. Wuj Silas zdawał sobie sprawę z jego szerokich
barów, a takŜe-ze swojej nader mizernej postury, dlatego wiedział, jak niewielką ma szansa,
gdyby przyszło co do czego. Więc bardzo się tym trapił, był ciągle zalękniony i robił, co tylko
mógł, aby tamtego jakoś sobie zjednać i udobruchać; przyjął nawet na farmę jego brata-
ladaco, Jubitera, i wypłacał mu dniówki, choć z tego powodu musiał wszystkiego skąpić
własnej rodzinie. Jubiter zaś dokładał wszelkich starań, aby uknute przez Brace'a plany nie
chybiły celu: obraŜał wuja Silasa,,nękał i draŜnił, chciał go doprowadzić do tego, aby
wyrządził mu w końcu jakąś krzywdę, zyskując sobie samemu niesławę u ludzi. I tak teŜ się
stało. Wszyscy zwrócili się przeciw wujowi, rozpowiadając o nim najbezecniejsze rzeczy, a to
powoli raniło mu serce... Tak, bo truł się i martwił do tego stopnia, Ŝe często sprawiał
wraŜenie obłąkanego.
W ową sobotę, która przyniosła nam tyle kłopotów, dwaj spośród obecnych tu na sali
ś
wiadków, Lem Beebe i Jim Lane, istotnie przechodzili obok tego miejsca, gdzie wuj Silas
pracował z Jubiterem w polu. I to tylko jest prawdą, bo reszta ich opowieścf to zwyczajne
kłamstwa. Nie, nie słyszeli, Ŝeby wuj Silas groził Dunlapowi, Ŝe go zabije, nie mogli słyszeć
odgłosu uderzenia pałką, nie mogli takŜe widzieć Ŝadnych zwłok ani tego, jak wuj Silas
ukrywał coś w krzakach. Spójrzcie no teraz na nich.,. siedzą tam i Ŝałują swojej usłuŜności,
tego, Ŝe tak ochoczo zaprzedali swe własne języki... A w, kaŜdym razie z pewnością będą
Ŝ
ałować, zanim jeszcze skończę.
Tego samego wieczoru, w sobotę, Bill i Jack Witherso-nowie rzeczywiście widzieli, jak
jakiś człowiek dźwigał gdzieś drugiego. Tyle z ich słów jest prawdą, bo reszta — to łgarstwa.
Wpierw pomyśleli, Ŝe to jakiś Murzyn, który ukradł wujowi worek ziarna... Przyjrzyjcie się,
jak głupie mają teraz miny, gdy widzą, Ŝe ktoś podsłuchał, o pzym wówczas mówili. A
wszystko to dlatego, Ŝe dowiedzieli się z czasem, kim był ten męŜczyzna; sami wiedzą
najlepiej, dlaczego zeznawali tutaj pod przysięgą, Ŝe wzięli go wówczas za wuja Silasa ze
względu na jego chód, choć to nie było prawdą, a przysięgając wiedzieli juŜ, Ŝe skłamią.
Ów człowiek, który w słabym świetle księŜyca zobaczył, jak grzebano zwłoki na polu
tytoniowym — rzeczywiście to widział. Tyle Ŝe tym grabarzem wcale nie był wuj Silas. Bo
on dokładnie w tym czasie leŜał w swoim łóŜku.
Teraz, nim przejdę dalej, chciałbym was jeszcze zapytać o jedną drobną rzecz. Czy nie
zauwaŜyliście przypadkiem, Ŝe ludzie, gdy nad czymś usilnie myślą lub gdy są skłopotani,
prawie zawsze nie wiedzą, co począć z rękami albo teŜ sami nie zauwaŜają, co robią ich
dłonie? Niektórzy głaszczą się po brodzie, inni drapią się po nosie, a jeszcze inni w szyję,
kręcą dewizką lub szarpią guziki. Zdarzają się i tacy, co wówczas kreślą palcem jakąś figurę
lub gryzmoł; na policzku, pod brodą i pod wargą. Ja sam tak robię. Gdy się czymś niepokoję,
martwię lub gdy się nad czymś głęboko zastanawiam, rysuję wówczas palcem duŜe „V"... i w
połowie przypadków nawet nie zauwaŜam i nie wiem, Ŝe to robię.
To było wprost nieprawdopodobne. Bo i mnie coś takiego się zdarza, tylko Ŝe ja kreślę
wtedy duŜe „O". I zobaczyłem, Ŝe ludzie kiwają głowami, jak gdyby chcieli powiedzieć: „No,
tak, w rzeczy samej".
— A więc, wracam do sprawy. Tego samego dnia — choć nie, to było jeszcze
poprzedniej nocy — przy NabrzeŜu Flaglera, czterdzieści mil stąd w górę rzeki, zacumował
parowiec. Była wtedy burza i padało jak nie wiem co. Na pokładzie przebywał pewien
złodziej i miał przy sobie te dwa ogromne brylanty, o których mowa w obwieszczeniu
wiszącym na drzwiach sądu; wymknął się jakoś na brzeg ze swoją podręczną torbą, dał nura
w mrok i burzę, poniewaŜ liczył, Ŝe dotrze cały i zdrowy do tego miasteczka. Ale miał na
statku dwóch kompanów, którzy się tam ukryli, i wiedział, Ŝe gdy tylko nadarzy się pierwsza
okazja, tamci jak hic go zamordują i zabiorą brylanty, gdyŜ wszyscy trzej maczali palce w ich
kradzieŜy, a teraz on sam je porwał i uciekł.
Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy jego kamraci zorientowali się, Ŝe prysnął, więc
wyskoczyli na brzeg i popędzili za nim. Prawdopodobnie odkryli jego ślady przy świetle
zapałek. Tak czy inaczej, tropili go przez całą sobotę, sami trzymając się przy tym na uboczu,
lecz przed zachodem słońca tamten męŜczyzna przyszedł do kępy sykomor, tej obok pola
wuja Silasa, aŜeby wyjąć z torby jakieś przebranie i włoŜyć je, zanim odwaŜy się pokazać tu,
w mieście... I, zauwaŜcie, zrobił to ledwie w krótką chwilę po tym, jak wuj Silas uderzył
pałką w głowę Jubitera Dunlapa... gdyŜ rzeczywiście go uderzył.
Lecz juŜ po chwili tamci dwaj złodzieje spostrzegli, Ŝe ich kompan wślizguje się
pomiędzy sykomory, więc wyskoczyli z krzaków i ruszyli w ślad za nim.
Dopadli go i zatłukli na śmierć.
Tak, bo mimo iŜ wrzeszczał i wył wniebogłosy, zdołali go ukatrupić. Ale dwaj inni
ludzie, przechodzący tą drogą, usłyszeli ów rwetes i pobiegli ku kępie — dokąd tak czy
inaczej zmierzali — więc na ich widok tamtych dwóch rzezimieszków rzuciło się do ucieczki
mając ich wciąŜ na karku, poniewaŜ obaj przybysze ścigali ich co sił w nogach. Lecz upłynęła
moŜe minuta lub dwie — i teraz ci dwaj nowi, ścigając złodziei, wśliznęli się na powrót w
kępę sykomorów.
I cóŜ tam takiego zrobili? Zaraz wam to wyjaśnię. Znaleźli przebranie, które ten złodziej
wydobył ze swej torby podróŜnej, i jeden Ŝ przybyłych męŜczyzn przyodział się w nie.
Tu Tomek przerwał na chwilę, by bardziej wzmocnić efekt, a potem stwierdził, powoli i
dobitnie:
— MęŜczyzną, który włoŜył przebranie zabitego, był sam.,. Jubiter Dunlap!
— O BoŜe! — jęknęli wszyscy, kto tylko był na sali, a wuj Silas' z wraŜenia chyba
całkiem oniemiał.
— Tak, to był Jubiter Dunlap. Nie umarł, jak sami widzicie. Bo tamci dwaj ściągnęli
zmarłemu buty, aŜeby obuć go w stare i poszarpane buty Jubitera, buty nieboszczyka zaś —
włoŜył Jubiter Dunlap. A później Jubiter Dunlap pozostał tam, gdzie był, natomiast tamten
drugi odciągnął zwłoki w pole. I potem, juŜ po północy, przemknął się chyłkiem do domu
wuja Silasa, zdjął z kołka jego stary, zielony chałat — który zawsze tam wisiał, pomiędzy
domem a kuchnią — załoŜył go na siebie, a potem ukradł jeszcze łopatę o długim stylisku i
poszedł w zagony tytoniu pogrzebać nieboszczyka. Tomek przerwał i stał w milczeniu przez
dobre pół minuty. Lecz wkrótce podjął na nowo:
— No, a jak państwo sądzicie? Kim był zamordowany? Był to... sam J a k e Dunlap, ten
włamywacz, dawno juŜ tu uznany za zaginionego!
— Na Jowisza!
— Za to męŜczyzną, który go pochował, był B r a c e Dunlap, jego rodzony brat!
— Wielkie Nieba!
— A teraz jak uwaŜacie, kim jest ten tutaj oto budzący litość przygłupek, który przez cały
czas udaje głuchoniemego przybłędę? ToŜ to J u b i t e r Dunlap!
O, do kata! Podniosła się taka wrzawa i wszyscy wyli tak głośno, Ŝe jak długo Ŝyjecie, nie
widzieliście chyba jeszcze takiego zamieszania. A Tomek podbiegł teraz do Jubitera, zerwał
mu okulary i sztuczne bokobrody i teraz nikt nie wątpił, Ŝe oto ma przed sobą nieboszczyka
we własnej osobie. Lecz był on Ŝywy, Ŝywy jak kaŜdy z tutaj zgromadzonych! A ciotka Sally
i Benny zaczęły zaraz płakać, ściskać, całować i dusić wuja Silasa, i do tego robiły to z takim
zapałem, Ŝe w jego biednej głowie z pewnością wszystko się teraz poplątało, pokopało i
pokręciło do reszty, bardziej niŜ kiedykolwiek wcześniej, a to juŜ trochę za wiele. Lecz cała
sala poczęła niebawem wołać:
— Tomasz Sawyer! Tomasz Sawyer! Zamknijcie się wreszcie wszyscy i pozwólcie mu
mówić! No, dalej, Tomku Śawyerze!
To sprawiło, Ŝe Tomek Sawyer poczuł się niczym ryba w wodzie, bo przecieŜ zawsze aŜ
stawał na głowie, byle tylko być waŜną osobistością i bohaterem w pełnym tego słowa
znaczeniu, jak on to nazywał. Więc kiedy wszystko się uciszyło, powiedział:
— Niewiele juŜ tego zostało, chyba jeszcze tylko ta jedna sprawa. Kiedy ten drugi
męŜczyzna, Brace Dunlap, który tak bardzo zatruł Ŝycie i pomieszał rozsądek wujowi
Silasowi, stwierdził, Ŝe wuj niemal do reszty postradał juŜ zmysły i uderzył tamtego nicponia,
jego brata, dostrzegł w tym swoją szansę. Jubiter popędził do lasu, aby się tam ukryć i sądzę,
Ŝ
e miał za zadanie wymknąć się stamtąd nocą, czmychnąć z okolicy. Wówczas Brace
sprawiłby, Ŝe wszyscy by uwierzyli, iŜ to właśnie wuj Silas go zabił i ukrył gdzieś jego ciało.
To by wuja zniszczyło; musiałby wynieść, się z tych stron... a moŜe nawet sam by się
powiesił, trudno to przewidzieć. Lecz kiedy tam, pośród sykomor, odnaleźli swego zabitego
brata — nie rozpoznając go zresztą, bo tak był zmasakrowany — stwierdzili, Ŝe mogą zrobić
coś lepszego: przebrać ich obu, pogrzebać Jake'a, ale za jakiś czas odkopać go znowu, w
odzieniu Jubitera, a później jeszcze przekupić Jima Lane i Billa Withersa i jeszcze paru
innych, aby , złoŜyli pod przysięgą jakieś kłamliwe, choć wygodne zeznania — co teŜ się
zresztą stało. I teraz siedzą tutaj, a powiedziałem im przecie, Ŝe będą mieli raczej niewyraźne
miny, zanim skończę, i takie właśnie mają.
Hm, a więc ja, wraz z tym tu oto Huckiem Finnem, płynęliśmy tym samym parowcem co
złodzieje i nieboszczyk " opowiedział nam wszystko o diamentach; powiedział równieŜ, Ŝe
tamci dwaj przy pierwszej lepszej okazji na pewno go zamordują, toteŜ chcieliśmy mu
pomóc, o ile tylko będzie to w naszej mocy. PodąŜaliśmy właśnie ku kępie sykomor, kiedy
dobiegły nas stamtąd odgłosy tego mordu. Lecz wybraliśmy się tam równieŜ wczesnym
rankiem po burzy, gdyŜ mimo to mieliśmy nadzieję, Ŝe jednak nikt nie został wówczas zabity.
Ale gdy ujrzeliśmy tego tu Jubitera Dunlapa, jak paradował wszędzie w przebraniu, w którym
przecieŜ miał chodzić J a k e, wzięliśmy go wpierw za Jake'a, tym bardziej Ŝe gulgotał
zupełnie jak głuchoniemy, co takŜe było zgodne z wcześniejszą umową.
Ja i Huck wyruszyliśmy na poszukiwanie zwłok, choć wszyscy inni juŜ tego zaniechali, i
znaleźliśmy je. Byliśmy wówczas z tego bardzo dumni, niemniej wuj Silas ogromnie nas
zadziwił mówiąc, Ŝe to właśnie on uśmiercił tego człowieka. Więc dla odmiany zrobiło nam
się wtenczas bardzo przykro, Ŝe znaleźliśmy to ciało, i postanowiliśmy zrobić wszystko, co
tylkto w naszej mocy, aby ocalić wuja od stryczka. A była to niezwykle trudna sprawa, gdyŜ
wuj za nic nie chciał nam pozwolić wykraść się' z więzienia, tak jak to juŜ raz zrobiliśmy w
wypadku naszego starego Jima.
Przez cały miesiąc robiłem, co mogłem, aby wymyślić jakiś sposób na wyratowanie wuja,
lecz jakoś nić nie chciało mi przyjść do głowy. ToteŜ kiedy przyszliśmy tu dzisiaj do sądu,
miałem w głowie kompletną pustkę i nie wierzyłem w istnienie jakiejkolwiek szansy. Ale po
pewnym czasie zobaczyłem coś, co dało mi bardzo wiele do myślenia... Ot, taki sobie
drobiazg, lecz to coś, samo przez się, jeszcze nie wystarczało, by zyskać zupełną pewność,
gdyŜ naleŜało rzetelnie uporządkować myśli, a przede wszystkim — bardzo uwaŜnie patrzeć.
Dlatego, choć udawałem głęboką zadumę, musiałem jednocześnie bacznie wszystko
obserwować. No i po pewnym czasie, jakŜeby inaczej, gdy juŜ wuj Silas wyczerpał swój stek
bredni, jakoby własnoręcznie zabił Jubitera, znów spostrzegłem to coś, a wtedy zerwałem się
z miejsca i pomyślałem sobie, Ŝe pora kończyć sprawę, albowiem Jubiter Dunlap siedzi tu,
przede mną. Poznałem go po tej rzeczy, którą zwykł często robić, a którą ja dobrze
zapamiętałem. Zapamiętałem to będąc tu rok temu.
Znów zrobił przerwę i rozmyślał przez dłuŜszą chwilę, pewnie szykując nowy efekt .'—
to było dla mnie jasne. Później odwrócił się, tak jakby zamierzał juŜ zejść z podwyŜszenia, i
oświadczył, niby to całkiem spokojnym i obojętnym tonem:
— No cóŜ, sądzę, Ŝe to juŜ wszystko.
Do diaska! Chyba jeszcze nigdy nie słyszeliście takiego wycia! A dobiegało ono teraz z
całej sali.
— Co on takiego robił? Stój tam, gdzie stoisz, ty mały wcielony czorcie! CóŜ to, wydaje
ci się, Ŝe wolno ci najpierw doprowadzić człowieka do zupełnej gorączki, a potem odejść i
nic? C o on właściwie robił?
No i sami widzicie, to było właśnie to, ten cały jego efekt! Bo tak naprawdę nie dałby się
przecieŜ teraz zwlec z podestu nawet parą wołów.
— Och, nic wielkiego — powiedział w końcu. — ZauwaŜyłem, Ŝe trochę się
podenerwował, kiedy usłyszał, iŜ wuj Silas sam sobie kładzie stryczek na szyję przyznając się
do morderstwa, którego przecieŜ nie popełnił. A później juŜ, z minuty na minutę, wpadał w
coraz to większe nerwy. Więc przyglądałem mu się bacznie, udając przy tym, Ŝe wcale na
niego nie patrzę... I nagle ni stąd, ni zowąd palce jakoś tak dziwnie mu-się rozbiegały, a
później odruchowo uniósł lewą dłoń do policzka i pocierał go kciukiem, kreśląc przy tym
znak krzyŜa. No, a wówczas go miałem!
Ech, teraz cała sala zaczęła krzyczeć, wrzeszczeć, tupać i eo sił klaskać w dłonie, a
Tomek Sawyer był taki dumny i taki szczęśliwy, Ŝe właściwie nie wiedział, co ze sobą
począć.
A wtedy sędzia spojrzał znad swego pulpitu i zapytał:
— Mój chłopcze, a więc byłeś świadkiem wszystkich opisanych tu faktów tego
przedziwnego spisku, a następnie tragedii?
— O, nie, Wysoki Sądzie, niczego nie widziałem.
— Nic z tego nie widziałeś? PrzecieŜ opowiedziałeś nam tutaj wszystko, po kolei, tak
jakbyś to oglądał własnymi oczyma. Jak ty to właściwie zrobiłeś?
A Tomek odrzekł z niewzruszonym spokojem i swobodą:
— Och, ja, Wysoki Sądzie, po prostu bacznie śledziłem fakty i zeznania, składając to czy
owo w jedną całość. Ot, zwyczajny kawałek roboty detektywa; kaŜdy by to potrafił.
— TeŜ coś! Nawet dwóch łudzi na milion nie potrafiłoby tego dokonać! Jesteś wprost
wyjątkowym chłopakiem.
A wówczas sala znów się rozwrzeszczała i urządziła Tomkowi jeszcze jedną owację, on
zaś — cóŜ, nie oddałby pewnie tego wszystkiego nawet za całą kopalnię srebra. Potem sędzia
zapytał:
— Ale czy jesteś pewien, Ŝe przedstawiłeś nam tę jakŜe dziwną historię w zupełnej
zgodzie z prawdą?
— Całkowicie, Wysoki Sądzie. Oto Brace Dunlap — jeŜeli zechce się waŜyć na takie
ryzyko, to niech zaprzeczy, powie, Ŝe nie brał w tym udziału, a przyrzekam, iŜ rychło
poŜałuje, Ŝe cokolwiek mówił... Lecz cóŜ, sami widzicie, Ŝe -w ogóle się nie odzywa.
Podobnie jego brat oraz tych czterech świadków, którzy nałgali tu ile wlezie i dostali godziwą
zapłatę — teŜ milczą jak zaklęci. A co się tyczy wuja, to raczej nie" widzę sensu, aby go w to
mieszać, bo ja bym mu nie wierzył nawet pod przysięgą!
Tak, moi drodzy, cała sala ryknęła gromkim śmiechem i nawet sędzia teŜ sobie
pofolgował. A Tomek był po prostu wniebowzięty. Kiedy juŜ wszyscy ucichli, spojrzał na
sędziego i oświadczył:
— Wysoki Sądzie, tu na sali jest złodziej. —- Złodziej?
— Tak jest, Wysoki Sądzie. I ma przy sobie brylanty wartości dwunastu tysięcy dolarów.
Dalibóg, ale zawrzało! I wszyscy zaczęli krzyczeć:
— Kto to jest? Który to? WskaŜ go zaraz! A sędzia powiedział:
— WskaŜ go, mój chłopcze. Szeryfie, proszę go natychmiast aresztować. Kto to taki?
I Tomek wskazał:
— To ten, cudem zmartwychwstały Jubiter Dunlap. I znowu ten sam grzmiący wybuch
zdumienia i emocji,
a Jubiter, który i tak juŜ ledwie się trzymał z wraŜenia, tym razem skamieniał ze
szczętem. Po czym nagle przemówił, z trudem tłumiąc płacz:
— No, nie, to juŜ zwykłe kłamstwo! Wysoki Sądzie, to przecieŜ nie w porządku, ja juŜ
bez tego jestem w powaŜnych tarapatach! Na tamte rzeczy zgoda... to Brace mnie namówił,
pouczył, co mam robić i jeszcze obiecał, Ŝe któregoś dnia stanę się bogaty. Zrobiłem to, co
zrobiłem, i teraz mi bardzo przykro i wszystkiego Ŝałuję, ale wcale nie kradłem Ŝadnych tam
diamentów i nie mam ich przy sobie. Zęby mnie coś na miejscu, jeŜeli tak nie jest. Niech
mnie szeryf obszuka, a wtedy się okaŜe.
A Tomek powiedział:
— Wysoki Sądzie, moŜe to jednak nieładnie nazywać go złodziejem i chyba się trochę
zagalopowałem. On rzeczywiście ukradł te brylanty, choć tak naprawdę wcale o tym nie
wiedział. Ukradł je swemu bratu, JakeWi, gdy tamten leŜał martwy. Bo Jake wcześniej skradł
je tamtym dwóm złodziejom, ale Jubiter nie wiedział, co robi, i obnosił się tu z nimi przez
calutki miesiąc. Tak jest, Wysoki Sądzie, ma przy sobie kamienie warte dwanaście tysięcy
dolarów... To przecieŜ cała fortuna, podczas gdy on pałęta się co dnia jak ostatni nędzarz. To
prawda, Wysoki Sądzie, on ma je teraz przy sobie.
Sędzia rozkazał:
— Zrewidować go, szeryfie!
CóŜ, moi drodzy, szeryf obszukał go z góry na dół, wszędzie, gdzie się dało. Sprawdził
kapelusz, skarpetki, szwy odzienia i buty, i w ogóle wszystko — a Tomek tylko stał zupełnie
spokojnie, czyhając na ten swój jeszcze jeden efekt. Wreszcie szeryf dał za wygraną, wszyscy
zrobili mocno zawiedzione miny, a Jubiter powiedział:
— No i co? A nie mówiłem? Wtedy sędzia stwierdził:
— Coś mi się zdaje, Ŝe tym razem, synu, musiałeś się pomylić.
I wówczas Tomek zrobił taką minę, jak gdyby myślał nad czymś z całej siły, drapiąc się
przy tym w głowę. Po czym uniósł wzrok i powiedział, na nowo oŜywiony:
— Ach, teraz juŜ wiem! Na śmierć o tym zapomniałem. Co oczywiście było zwykłym
kłamstwem.
I zaraz dodał:
— Czy moŜe ktoś z państwa byłby taki uprzejmy i poŜyczył mi mały, taki całkiem
maleńki śrubokręcik? Wiesz, Jubiterze, dokładnie taki sam, jaki był w torbie twego brata,
którą zwędziłeś. Ale chyba go tutaj ze sobą nie przyniosłeś?
— Nie, nie przyniosłem. Nie był mi ' potrzebny do szczęścia i komuś go tam dałem.
— A to dlatego, Ŝe nie wiedziałeś, do czego moŜe słuŜyć.
Jubiter zdąŜył juŜ na powrót się obuć, lecz kiedy potrzebne narzędzie dotarło wreszcie
nad głowami tłumu, Tomek zaŜądał:
— Oprzyj stopę tu, na tym krześle.
Ukląkł i zaczął odkręcać blaszkę od obcasa, a wszyscy zgromadzeni śledzili jego ruchy. I
gdy wreszcie wydobył wspaniały diament i uniósł go do góry, a ten zabłysnął, rozjarzył się
płomieniem i trysnął na wszystkie strony jaskrawym słonecznym światłem, ludziom po prostu
dech zaparło w piersi. Jubiter zaś wyglądał tak jakoś Ŝałośnie i nieszczególnie, Ŝe pewnie
niczego podobnego dotąd nie widzieliście. Dalipan! Na pewno myślał teraz o tym, Ŝe mógłby
przecieŜ nawiać, stać się człowiekiem bogatym i całkiem niezaleŜnym, gdzieś bardzo daleko
stąd, gdyby tak jakimś cudem przyszło mu do głowy, po co właściwie w torbie był ten cały
ś
rubokręt.
O, tak, gdyby zgarnąć to wszystko do kupy, była to bardzo emocjonująca chwila i na
Tomka runęły całe tony chwały. Sędzia zabrał diamenty, stanął za swoim stołem,
odchrząknął, uniósł okulary nad czoło i powiedział:
— Zatrzymam je na razie i powiadomię prawowitych właścicieli, a kiedy juŜ po nie
przyjdą, będzie dla mnie wówczas prawdziwym zaszczytem wręczyć ci owe dwa tysiące
dolarów, bo zasłuŜyłeś sobie na tę nagrodę... Tak, zasłuŜyłeś sobie na najgorętsze i
najszczersze wyrazy podziękowania tej oto społeczności, między innymi i za to, Ŝeś uchronił
pokrzywdzoną i niewinną rodzinę przed ruiną i hańbą, Ŝeś ocalił prawego i szlachetnego
człowieka od śmierci godnej zbrodniarza, a ponadto takŜe z tej przyczyny, Ŝe ujawniłeś
nędzne matactwa okrutnego i plugawego łajdaka, gotując mu niesławę i karę przewidzianą
przez prawo!
Ach, kochani, brakowało tam tylko orkiestry dętej, Ŝeby tak coś nagle zagrała, bo wtedy
byłby to chyba najuroczystszy moment, jaki ktokolwiek mógłby sobie wymarzyć. I Tomek
Sawyer teŜ był tego zdania.
Potem juŜ tylko szeryf zakuł w kajdanki Brace'a Duri-lapa i całą jego bandę, no i po
jakimś czasie, następnego miesiąca, sędzia wytoczył im proces i całe towarzystwo
powędrowało do pudła. I wszyscy znów zaczęli tłumnie nawiedzać mały, stary kościółek
wuja Silasa i tacy byli dlań czuli i mili dla całej rodziny, Ŝe wprost o mało nie wyłazili ze
skóry. Wuj Silas znów zaczął dla nich wygłaszać te swoje straszliwie nudne, bełkotliwe i
najbardziej pokiełbaszone nauki, jakie tylko świat widział, i tak kaŜdemu potrafił zamieszać
w głowie, Ŝe po czymś takim mało który z wiernych był w stanie trafić-w biały dzień do
domu. Ale ludzie udawali, Ŝe są to najbardziej celne, najznakomitsze i najwspanialsze
kazania, jakie moŜna sobie wyobrazić, toteŜ siedzieli tam i ronili łzy wzruszenia, z miłości i z
litości. Tyle Ŝe mnie, dalibóg, przenikały od tego zaraz zimne dreszcze i chwytały drgawki, a
mózg kurczył mi się zupełnie i twardniał jak orzech. Lecz właśnie te kazania sprawiły, Ŝe
staruszkowi rozum powrócił z wolna do czaszki i wuj był juŜ potem równie zdrowy na
umyśle jak dotąd, co — jeśli się nie mylę — nie jest chyba jednak przesadną pochwałą. Tak
więc cała rodzina Ŝyła sobie szczęśliwie niczym te ptaszki w gniazdku i chyba nikt nie mógł
być bardziej od nich kochający i wdzięczny, gdy szło o Tomka Sa-wyera. To samo okazywali
zresztą i mnie, choć ja właściwie niczego tu przecieŜ nie dokazałem. A kiedy juŜ wreszcie
nadeszły te dwa tysiące dolarów, Tomek odpalił mi połowę, o czym nikomu nic nigdy nie
pisnął, co mnie wcale nie dziwi, bo na tyle go znam.
Posłowie
I oto Czytelnik — bądź to młody adresat tej ksiąŜki, bądź teŜ ów znacznie starszy,
sięgający po nią za sprawą miłych wspomnień lektury dzieciństwa, a moŜe nawet własnych,
ho, ho! teŜ nie lada jakich przygód w wieku iluś tam lat — dobrnął do kresu ostatniego
spotkania z bohaterami znanego cyklu powieściowego Marka Twaina, z Tomkiem i Huckiem.
Cokolwiek dojrzalszymi niŜ w dwóch wcześniejszych powieściach, lecz nadal dysponującymi
(w przypadku Tomka) równie „pokiełbaszoną" fantazją i Ŝądzą nowych, jakŜe szaleńczych
przeŜyć, lub teŜ -4- w wypadku Hucka — pełnych głębokiego umiłowania niczym nie
skrępowanej łotrzykow-skiej swobody i ochoczo wyraŜających zgodę na udział w
ucieleśnianiu wszelkich łobuzerskich pomysłów. Byle było ciekawie i byle coś się działo...
Niemniej, powiadam, jest to spotkanie ostatnie. Mark Twain bowiem nic więcej juŜ o ich
przygodach nie pisał. A przynajmniej nic więcej nie ukazało się drukiem.
Z góry zakładam, iŜ Czytelnik zna przygody obu bohaterów zawarte w dwóch
poprzednich ksiąŜkach: w Przygodach Tomka Sawyera i w Przygodach Hucka, gdyŜ obie
miały u nas ogromną liczbę wydań, wchodząc na'trwałe do repertuaru literatury
młodzieŜowej. śywię takŜe nadzieję, Ŝe ich popularność nieprędko przeminie. Lecz jeśli
czytający te słowa ma jeszcze w tej mierze zaległości, gorąco zachęcam do co rychlejszego
nadrobienia ich. A takŜe do lektury trzeciej ksiąŜki, tematycznie związanej z obiema
wcześniej juŜ wymienionymi, mianowicie śycia na Missisipi, gdzie moŜna się przekonać, iŜ
sporo przeŜyć i faktów zawartych w „cyklu Tomka" wiąŜe się z doświadczeniami i
przeŜyciami samego Marka Twaina; Ŝe rozliczne realia powieściowe nie są li tyko fikcją
literacką. I źe dotyczy to zarówno szeregu postaci (ot, choćby nawet starego pijaczyny,
Jimmy'ego Finna, ojca Hucka), jak i szeregu zdarzeń, na przykład wypadków „porywania"
wolnych skądinąd Murzynów.
Mark Twain — poza wspomnianym juŜ autobiograficznym śyciem na Missisipi —
doczekał się znacznej liczby monografii i opracowań. Dlatego teŜ nie zamierzam się zbytnio
rozwodzić na temat sylwetki samego autora. JednakŜe, gwoli porządku, nie od rzeczy chyba
będzie przypomnieć pewne dane z jego Ŝycia.
Mark Twain (a właściwie Samuel Langhorne Clemens, 1835-1910) urodził się w
miejscowości Florida w stanie Missouri. W wieku dwunastu lat, wskutek śmierci ojca,
zmuszony był przerwać naukę i podjąć pracę zarobkową. Terminował w niewielkiej drukarni
w miasteczku Hannibal nad Missisipi, gdzie zamieszkał juŜ od roku 1840, dokładnie w tym
samym, które dostarczyło punktu wyjścia dla przygód Tomka i Hucka. To ono stanowiło
wspaniały pierwowzór amerykańskiej prowincji, wychodzącej ze swego pionierskiego okresu,
gdzie Ŝycie toczyło się juŜ raczej powolnym nurtem i gdzie przybycie jakiejkolwiek nowej,
nieznanej osoby urastało do rangi sensacji towarzyskiej. Później, w swych zarobkowych
wędrówkach, dotarł nawet do Nowego Jorku i Filadelfii. Ale niebawem znów powrócił do
Hannibal, aby na kilka lat urzeczywistnić swe dziecięce marzenia: zostać pilotem statków
kursujących po Missisipi — podówczas głównej arterii komunikacyjnej Stanów
Zjednoczonych — między St. Louis a Nowym Orleanem. Okres ten, jako juŜ się rzekło,
opisał w ksiąŜce śycie na Missisipi (Life on the Missi-ssippi) wydanej w roku 1883. Ale na
tym nie koniec: w swej bogatej karierze Ŝyciowej był równieŜ poszukiwaczem złota w
Nevadzie, by wreszcie,, w San Francisco, zająć się dziennikarstwem i literaturą, co niebawem
przyniosło mu znaczny rozgłos jako autorowi wyjątkowo ostrych satyrycznie nowel i
humoresek. Zresztą prowadził bardzo ruchliwy Ŝywot; odwiedził Europę, bawił przez jakiś
czas na Hawajach. I bardzo wiele pisał, w tym zresztą wiele utworów, nazwijmy to,
„dorosłych".
JednakŜe największą sławę przyniosły mu z czasem powieści przygodowe dla młodzieŜy.
Ale czy tylko dla młodzieŜy? Wszak chyba nie bez racji spora część znawców przedmiotu
uwaŜa Przygody Hucka (The Adventures oj Huckelberry Finn, 1884) za niezwykle waŜne
wydarzenie w dziejach rozwoju całej nowoczesnej literatury amerykańskiej. A skądinąd
chronologicznie i tematycznie wcześniejsze Przygody Tomka Sawy era (The Adventures of
Tom Sawyer, 1876) kryją w sobie tyle ciętych i finezyjnych aluzji do cech ówczesnej
prowincjorialnej społeczności czy do pew-nego rodzaju gustów estetycznych, Ŝe wywołują
uśmiech równieŜ na twarzy dorosłych czytelników. To samo odnosi się zresztą do dwóch
innych znanych utworów powieściowych, tym razem o tematyce historycznej: Królewicz i
Ŝ
ebrak (The Prince and the Pauper, 1882) oraz JanKes na dworze króla Artura (A
Connecticut Yankee in King Arthur's Court, 1889).
Dwie zaprezentowane tutaj opowieści: Tomek Sawyer za granicą (Tom Sawyer Abroad) i
Tomek Sawyer detektywem (Tom Sawyer Detective), wydane zostały w ojczyźnie Autora w
latach 1894 i 1896. A zatem ujrzały światło dnia juŜ po Przygodach Hucka i — wnosząc z
przedstawionych tam faktów (np. ponowne odwiedziny u wuja Silasa w Arkansas) — akcja
ich rozgrywa się dopiero w jakiś czas po wydarzeniach związanych z uwalnianiem czarnego
Jima. ToteŜ dość trudno byłoby ustalić dokładny wiek bohaterów w jednej i drugiej
opowieści. Nie to jest jednak najistotniejsze. Sądzę bowiem, iŜ waŜniejsza jest sama geneza
tych utworów, pobudki, .jakie spowodowały ich napisanie.
W śyciu na Missisipi Mark Twain stwierdza: „Kiedy byłem chłopcem, moi koledzy w
naszym małym osiedlu Hannibal w stanie Missouri na zachodnim brzegu Missisipi mieli
jedną ambicję: zostać marynarzem na rzecznym parowcu. Mieliśmy jeszcze inne ambicje, ale
te były tylko przelotne (...) Od czasu do czasu miewaliśmy nadzieję, Ŝe jeŜeli będziemy Ŝyć i
będziemy grzeczni, Pan Bóg pozwoli nam zostać piratami. Ambicje te gasły jedna po drugiej,
ale ambicja zostania marynarzem na rzecznym statku nie opuszczała nas nigdy".
6
I chyba o to po prostu chodziło. NadbrzeŜne miasteczko Hannibal jako punkt wyjścia i
powrotu dla chłopięcych marzeń! Mark Twain w wieku cokolwiek dojrzalszym zre-' alizował
część swych wcześniejszych ambicji: został pilotem prowadzącym rzeczne parostatki. Nie
sposób było jednak cofnąć się w pełni do okresu dzieciństwa. ToteŜ Twain usiłował ziścić
swe tęsknoty w formie powieściowej, za sprawą literackich postaci Tomka i Hucka,
nakazując im Ŝywić te same pragnienia i myśleć takimi samymi kategoriami, jakie były jego
udziałem o dobre trzydzieści lat wcześniej.
Tylko skąd wziął pomysł, aby nakazać trójce przyjaciół — Tomkowi, Huckowi i
6
Przekład Zofii Siwickiej.
czarnemu Jimowi — lecieć przedziwnym balonem aŜ do Afryki i przeŜyć tam zupełnie
nieprawdopodobne przygody, które — na tle tych następnych, zupełnie juŜ niemal
realistycznych, zawartych w drugiej opowieści — moglibyśmy dziś określić bardziej
współczesnym mianem science fiction? Wydaje mi się, Ŝe Marka Twaina nie interesowała
raczej zbytnio czysta futurologia i fantastyka. Proszę zwaŜyć, iŜ nawet nie wgłębia się zbytnio
w zasady funkcjowania owego nader „futurologicznego" jak na tamte czasy balonu. Podobnie
jak i nie ignorancja nakazała mu w tak beztroski sposób uprościć kwestię powrotu z Afryki do
domu, owej błyskawicznej wyprawy po fajkę Tomka. Być moŜe autor, skądinąd bezlitosny
szyderca i prześmiewca, zdolny wykpiwać choćby nawet wpływ romansów historycznych
Walter Scotta na mentalność i gusta swoich amerykańskich współczesnych, przemycił tu
dodatkową szyderczą „szpileczkę", aluzję do Juliusza Verne'a i jego licznych, choć
1
urokliwych uproszczeń natury geograficzno-technicznej, rozsianych szczodrą ręką od Pięciu
tygodni w balonie po Wokół księŜyca. Być moŜe... Lecz najprawdopodobniej po prostu chciał
na kartach swej opowieści jeszcze raz móc myśleć i odczuwać tak samojak Tomek i Huck, jak
nastolatek z Hannibal w stanie Missouri. śywić te same ambicje... Nie chodziło mu więc
raczej o ścisłe realia, gdyŜ zastanawiał się głównie nad tym, jak w paru ,określonych, choć
nieprawdopodobnych wręcz sytuacjach reagowałby jego typowy niegdysiejszy rówieśnik z
amerykańskiej prowincji. Taki, który śnił o zostaniu marynarzem na bocznokołowcu,
zaludniał dzięki swej wyobraźni otaczający go świat piratami, bandytami i postaciami z
krainy widm i zjaw, który wreszcie był święcie przekonany, iŜ zamulona, błotnista woda z
ojczystej Missisipi stanowi „najlepszy w świecie" napitek, a fajka z kaczana —
najwykwintniejszy przybór do palenia. CóŜ... Dla takiego właśnie chłopaka powrót balonem z
Afryki do Hannibal zdawałby się zapewne sprawą nader mało skomplikowaną. Ot,
zwyczajnie, lecieć prosto jak strzelił, dotrzeć do brzegów Ameryki, odnaleźć Wielką Rzekę,
Ŝ
eglować parę tysięcy stóp ponad jej nurtem, tu skręcić na wschód, ówdzie na zachód i pilnie
baczyć, by nie przegapić miasteczka. I tyle. Proste, niczym zjedzenie pajdy kukurydzianego
placka!
Natomiast druga opowieść, Tomek Sawyer detektywem, owa — nazwijmy to — bardziej
realistyczna? — ta zdaje się jakby wychodzić naprzeciw pragnieniom odbiorcy, który
zakończył właśnie lekturę Przygód Hucka, „uwolnił" juŜ wraz z naszymi bohaterami Jima,
przeczytał końcowe zdania o dalszych awanturniczych planach Tomka i pyta: A co dalej?
No cóŜ, Mark Twain zadbał o ciąg dalszy. Tyle Ŝe wraz z tą drugą wizytą w Arkansas i
rozwikłaniem tam detektywistycznej zagadki przygody Tomka i Hucka po prostu dobiegły
kresu. Choć niezupełnie, albowiem nadal stanowią one swoisty kanon literacki, inspirują
twórców mniej lub bardziej udanych adaptacji filmowych, a nade wszystko — wyobraźnię
szerokich rzesz czytelników. O ile wiem, chłopcy z Hannibal i okolic po dziś dzień kultywują
tradycje obu bohaterów, urządzając doroczne wyprawy na „bezludną wyspę", gdzie —
odziani w malownicze postrzępione stroje — bawią się w piratów, łowią ryby i przeŜywają
swą własną wielką przygodę. Choć sądzę, Ŝe obecnie, u schyłku wieku XX, to juŜ chyba
jednak nie to samo, co niegdyś.
Na zakończenie godziłoby się wyjaśnić jeszcze jedną sprawę. OtóŜ Tomek Sawyer za
granicą ukazuje się w niniejszym wydaniu po raz pierwszy. Natomiast opowieść druga,
Tomek Sawyer detektywem, ukazała się po polsku juŜ w roku 1903, atoli pod dość
staroświecko dziś brzmiącym tytułem Tom Sawyer ajentem śledczym. ZwaŜywszy jednak, Ŝe
z początkiem wieku sztuka translatorska nie zawsze stała na obecnym poziomie i, zwłaszcza
w dziedzinie powieści przygodowej, częstokroć — miast tłumaczyć — opowiadano po prostu
utwór „własnymi słowami", zarówno Wydawca jak i tłumacze zdecydowali się na'publikację
tej części przygód Tomka we współczesnej wersji przekładowej.
Andrzej Nowak