background image

STEFAN WIECHECKI 

(WIECH) 

 
 
 
 
 
 
 
 

„PIĄTE PRZEZ DZIESIĄTE - 

WSPOMNIENIA WARSZAWSKIE” 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

2

SPIS RZECZY 

 

Od autora 
Na tamtych ulicach 
Połkn
ąłem bakcyl teatru 
Pan dyrektor - to ja 
„Gliny id
ą!” 

A może by tak - dziennikarstwo? 

Kariera szemranej mowy 
W „greckim” s
ądzie 

Zamiast kawioru - dzwonek 
Mój sobowtór - Gieniek Kopyci
ńszczak 

Kiepura i gorzkie migdały 
Pami
ętne spotkania 

„Pod dwójką” 

Mikado śmiechu 

Pierwsza książka' 
Laury i kopniaki 
„No to ci powiem” 
„Ostatnia szansa” 
Humor ulicy 
Sylwester 
Śmiech i śmierć 

Powstanie wszystko zmieniło 
Imieniny w Pruszkowie 
„Pi
ęć patyków” 
„Jeszcze si
ę pan naczytasz” 

I znów „Expresiak” 
Rotszyld mnie ratuje 
Wła
ściciel szpitala 
Powrót do 
życia rodzinnego spotkań autorskich 

Szpagatowa inteligencja 
Jak mi si
ę udało nie zostać radnym 

Kochaś 
Sk
ąd się wziął Maniuś Kitajec 

Poznaję żywego Piecyka 

„Prosimy o jasne piwo” 
Miasto szaleje 
Biały paw 
Literat w hotelu 
Biskup czyta lepiej 
„Ale
ż ja nie piję!” 
„Marzyłam o poznaniu pana” 
Lipa, nie mgła 
Od Nowego Bródna do Nowego Jorku 

 
 
 

background image

 

3

NA TAMTYCH ULICACH 

Właściwie  powinienem  teraz  być  jakimś  emerytowanym  generałem  brygady  lub  co 

najmniej  kapitanem  piechoty,  oczywiście  też  na  rencie.  Dziecinne  lata  moje  bowiem 
upływały w atmosferze bojowo-patriotycznej, w cieniu powstań narodowych, w ogniu 
walk rewolucyjnych roku 1905. Cień powstania listopadowego zaciążył już nad moim 
urodzeniem,  gdyż  przyszedłem  na  ten  świat  w  małym  domku  na  Woli,  na  wprost 
kościółka Sowińskiego. Rodzice moi opuścili to historyczne sąsiedztwo, kiedy miałem 
chyba coś z półtora roku,  więc o bohaterskiej śmierci generała i  walkach  na  wolskiej 
reducie  dowiedziałem  się  znacznie  później,  ale  coś  tam  widocznie  wsiąkło  w  duszę 
oseska, bo niesłychanie potem byłem dumny ze swego miejsca urodzenia i na wałach 
reduty  spędzałem  liczne  wagary  w  latach  szkolnych.  Leżąc  w  bujnej  trawie 
rozpamiętywałem przebieg ostatniej bitwy tego powstania i w wyobraźni brałem w niej 
czynny  udział  jako  adiutant  jednonogiego  dowódcy.  Z  bohaterami  roku  1863  miałem 
już kontakt osobisty. Wielu z nich żyło wówczas, znajdowało się w moim otoczeniu. W 
oficynie domu przy ulicy Wielkiej, gdzie mieszkaliśmy po wyprowadzeniu się z Woli, 
miał na antresoli mały warsztacik szewc, pan Dobrosielski. Lubiłem tam przesiadywać 
słuchając  wspomnień  o  powstaniu,  w  którym  pan  Dobrosielski  brał  udział.  W 
barwnych  jego  opowieściach,  bo  miał  stary  łatacz  butów  rzadki  dar  opowiadania, 
odżywały bitwy pod Małogoszczą, Rudnikami i Radomiem. Wszystko to, opowiadane 
soczystą, najczystszą gwarą warszawską XIX wieku, zapadało wraz z tą gwarą w duszę 
i  pamięć  dziesięcioletniego  chłopaka,  który  krył  się  tutaj,  w  szewskim  warsztaciku, 
przed argusowym okiem pani Zofii, korepetytorki, na próżno go poszukującej po całym 
podwórzu tej ogromnej posesji. Ale jeszcze przedtem inny bohater powstania pojawił 
się  na  horyzoncie  mojego  życia.  Był  to  tak  zwany  dziadek  Byszewski.  W  roku  1904 
chyba, po urodzeniu się następcy tronu rosyjskiego, car Mikołaj II ogłosił amnestię dla 
pozostałych  jeszcze  przy  życiu  zesłańców  z  roku  1863  przebywających  na  Syberii. 
Wrócił też wówczas kuzyn mego ojca, dziadek Byszewski, który znalazł się na Syberii 
jako  dwudziestoletni  młodzieniec.  Teraz  miał  lat  sześćdziesiąt  parę,  przestrzeloną 
podczas  usiłowania  ucieczki  przez  rzekę  Jenisej  nogę  i  zamiłowanie  do 
wysokoprocentowych  napojów  rozgrzewających.  Wrócił  do  oczekującej  go  przez  lat 
czterdzieści  żony,  z  którą  rozdzielono  go  w  pół  roku  po  ślubie.  Pamiętam  babcię 
Byszewską. Była to rumiana siwowłosa staruszka pełna życiowego wigoru, nie mogąca 
się  pogodzić  z  drobnymi  przyzwyczajeniami  swego  cudem  odzyskanego  męża.  W 
wypadku  takiej  rodzinnej  scysji  dziadek  Byszewski  ukrywał  się  przed  zrzędzeniem 
małżonki  u  nas. Podczas nieobecności zajętych pracą  naszych rodziców dotrzymywał 
towarzystwa  mnie  i  memu  o  półtora  roku  starszemu  bratu,  Edmundowi.  Bardzo 
lubiliśmy  wizyty  dziadka  Byszewskiego.  Uzbrojeni  przez  niego  w  kije  od  szczotek, 
przechodziliśmy  przeszkolenie  wojskowe.  Dziadek  Byszewski  stawał  przed  nami 
wyciągnięty jak struna i podawał komendę: - Smirna! 

Oznaczało  to:  „Baczność!”  Stary  powstaniec  po  latach  katorgi  i  zesłania  zapomniał 

brzmienia  polskiej  komendy  wojskowej,  ale  nam  to  nie  przeszkadzało.  Sprawnie 
poruszały  się  kije  w  rękach  przyszłych  żołnierzy  przyszłego  wojska  polskiego  w  takt 
rosyjskich  rozkazów.  Do  marzeń  o  karierze  wojskowej  w  przyszłości  dołączyły  się 
wkrótce  aspiracje  aktorsko-autorskie.  A  doszło  do  tego  w  następujący  sposób. 
Kamienica przy  ulicy Wielkiej 45 była  wielką skrzynią czynszową, zamieszkiwało ją 

background image

 

4

ze  stu  chyba  lokatorów,  obdarzonych  przez  los  licznym  przychówkiem,  stanowiącym 
pierwszych  moich  towarzyszy  zabaw  podwórzowych  i  utrapienie  miejscowego 
dozorcy, stylowego warszawskiego ciecia, zwanego poufale Wicuś Pijus. Przez owego 
Wicusia,  jak  pseudonim  wskazuje,  znajdującego  się  przeważnie  na  tak  zwanym 
gazomierzu,  poznałem  tajniki  warszawskiej  mowy  wiązanej.  Był  on  jednym  z 
pierwszych  moich  wykładowców  nadwiślańskiego  dialektu.  Krótkie,  ale  kunsztowne 
jego  przemówienia  umoralniające  spełniały  wobec  wrzeszczącej  na  podwórzu 
dzieciarni tę mniej więcej rolę, co obecnie śliczne telewizyjne wierszyki pana Duriasza 
czy  urocze  występy  Jacka  i  Agatki.  Zaganiały  nas  do  łóżek  z  tym  samym  chyba 
skutkiem. Muszę tu stwierdzić, że każde z jego wyrażeń stanowić by mogło prawdziwą 
ozdobę „Słownika Wyrazów Zelżywych” profesora Wieczorkiewicza. Profesora jednak 
nie było jeszcze na świecie,  a ja  miałem chyba ze siedem lat. Jednak perły te  mocno 
utkwiły  mi  w pamięci i pomogły  w późniejszej pracy  miłośnika i odtwórcy  w piśmie 
gwary  naszego  miasta.  Ale  nie  brakowało  i  innych  okazji.  Oto  kiedyś  zeszły  się  na 
naszym  podwórku  dwa  zespoły  magików  z  dywanikami.  W  jednym  z  nich  główną 
atrakcję  stanowił  „Człowiek-Wąż”,  drugi  chlubił  się  gwiazdą  występującą  jako 
„Kobieta-Krzesło, czyli tajemnicze zjawisko dwudziestego pierwszego wieku”. Żaden 
z  dyrektorów  nie  chciał  ustąpić  i  zaczęło  się  ku  uciesze  lokatorów  podwójne 
przedstawienie.  Dwie  katarynki  grały  różne  melodie.  „Człowiek-Wąż”  wił  się  koło 
trzepaka,  „Kobieta-Krzesło”  cudownie  znikała  pod  tajemniczą  zasłoną.  Dopiero  przy 
zbieraniu  pieniędzy  nastąpił  konflikt  między  dyrektorami,  którzy  mówili  do  siebie 
przejmującym szeptem:  

-  Idźżeż  ty,  lebiego  niewidymko,  co  na  puc  nabierasz  publikie.  Cała  forsa  mnie  się 

należy. Na Felka Minogie nikt nie patrzy, bo za dużo wsuwa, walizka mu urosła i na 
„Człowieka-Węża”  wcale  nie  jest  podobny.  Nie  widzisz,  że  publika  rzuca  forsę  dla 
„Kobiety-Krzesła”?  

-  Daj  spokój,  owieczko  za  wełnę  szarpana,  komu  zalewasz  kolejkie  zjawiskiem 

dwudziestego  pierwszego  wieku,  kiedy  i  tak  każdy  widzi,  że  Mańka  Kapeć  ma  lat 
pięćdziesiąt!  A  poniekąd  z  tajemniczem  krzesłem  także  samo  lipa.  Blat  się  w  niem 
wyjmuje i Mańka najeżdża dołem, kiedy ją płachtą nakryjesz.  

I  od  słowa  do  słowa  wezwano  pogotowie.  Duża  draka.  Ale  wyparte  nieraz  przez 

Wicusia z podwórza dzieciaki i na ulicy znajdowały wiele ciekawych rzeczy. Na rogu 
Siennej  był  sklep  kupiecki  pana  Andrzejewskiego  z  chałwą  i  daktylami  na  wystawie. 
Obok  mieścił  się  zakład  tapicerski  pana  Mojżesza  Ryndzuńskiego.  Nieco  dalej 
cukiernia  pana  Szczerkowskiego,  demonstrująca  w  witrynie  wspaniałe  torty  z 
fontannami  z  czerwonego  lukru.  Po  drugiej  stronie  ulicy  znajdował  się  skład  lamp  i 
porcelany pana Dawida Minerała. Otóż przed tym to sklepem zjawił się któregoś dnia, 
ku wielkiej naszej radości, jakiś wstawiony facet z długą żelazną belką na ramieniu. Na 
razie  stał  z  przymkniętymi  oczami,  a  potem  zaczął  wchodzić  do  składu.  Ale  przez 
roztargnienie  nie  zmienił  położenia  belki,  która  bokiem  absolutnie  nie  chciała  się 
zmieścić.  Wstawiony  szarpał  się  z  nią  bezskutecznie  kilka  minut,  ale  w  końcu 
zrozumiał swój błąd, nadał szynie właściwy kierunek i wszedł do magazynu, wybijając 
za jedynym zamachem dwie szyby w podwójnych drzwiach. Nagłe zjawienie się belki 
w sklepie wywołało okrzyki przestrachu ze strony właściciela i personelu:  

- Uj, co to jest? Co się zrobi, co? 

background image

 

5

- Szynę przyniosłem. 
- Co znaczy szynę, jaką szynę, tu nie potrzeba żadne szynę!  
-  W  jaki  sposób  nie  potrzeba?  -  odparł  tragarz  i  odwrócił  się  ku  stojącemu  za  nim 

gospodarzowi.  Belka  wykonała  przy  tym  pół  obrotu  i  strąciła  na  podłogę  tuzin 
wiszących u sufitu żyrandoli.  

- Nieszczęście na mój interes! Co on tu chce, ten chamuś, wychodź pan już! - wołała 

z kasy przeraźliwym dyszkantem pani Minerał.  

Ponieważ kasa znajdowała się z przeciwnej strony, tragarz, chcąc udzielić wyjaśnień 

właścicielce sklepu, znowu musiał się odwrócić, i zdemolował resztę żyrandoli. A że i 
inne osoby, znajdujące się w magazynie, żądały wyjaśnień w sprawie belki, trynknięty 
jej posiadacz wykonał kilka ewolucji, wskutek czego wytłukł w drobny mak wszystkie 
lampy  biurkowe  oraz  nocne  i  zamienił  w  kupę  gruzów  dwa  kompletne  serwisy.  Kres 
zniszczeniu i naszej zabawie położył wreszcie wezwany stójkowy.  

Nie  były  to  zresztą  jedyne  sklepy  pochłaniające  naszą  uwagę  na  Wielkiej  i  ulicach 

okolicznych.  Całą  watahą  wybiegaliśmy  aż  na  Marszałkowską,  gdzie,  niedaleko 
Siennej,  istniał  magazyn  materiałów  artystyczno-malarskich  pana  Wadowskiego.  Na 
wystawie  oprócz  rozłożonych  pięknie  farb  wodnych  i  olejnych,  pasteli  i 
różnobarwnych  kredek  widniały  oprawione  w  złocone  ramy  reprodukcje  malarstwa 
polskiego.  Tu  budziły  pierwsze  niepokoje  lekko  zawoalowane  biusty  Franciszka 
Zmurki.  Tu  przyciągał  nasze  oczy  obraz  Kossaka  przedstawiający  szarżę  Czerkiesów 
na  tłum  przed  kościołem  Świętego  Krzyża.  Pan  Wadowski  wystawiając  go  składał 
dowód  odwagi,  choć  czasy  były  już  rewolucyjne  i  na  niejedno  można  było  sobie 
pozwolić.  Naprzeciwko,  w  domu  towarzystwa  ubezpieczeń  „Rosja”,  w  wytwornym 
wnętrzu  sklepowym,  wśród  cicho  tykających  zegarów  obsługiwał  klientów  jeden  z 
najlepszych  zegarmistrzów-jubilerów  warszawskich,  równie  wytworny  pan  Adolf 
Modro.  Na  razie  jego  wystawa  nie  interesowała  specjalnie  bandy  chłopaków  z 
Wielkiej, znacznie ciekawsze rzeczy leżały w witrynie sklepu z cukrami firmy „Złoty 
Ul” na rogu Świętokrzyskiej. Kiedy jednak ukończyłem lat dziewięć i z klasy wstępnej 
przeszedłem do pierwszej, zawarłem znajomość z panem Modro, a mianowicie kupiła 
mi tam mama piękny, cieniutki, ciemno oksydowany uczniowski zegarek kieszonkowy. 
Tak się zdarzyło, że zaraz na drugi dzień zegarek, zjeżdżając po poręczy z pierwszego 
piętra,  spadł  na  schody,  oczywiście  razem  z  właścicielem.  Właścicielowi  nic  się  nie 
stało,  ale  zegarek  przestał  chodzić  -  coś  w  nim  tam  pękło.  Bardzo  speszony,  w 
tajemnicy  przed  mamą  poszedłem  do  zegarmistrza.  Pan  Modro  eleganckim  ruchem 
poprawił w oku monokl, otworzył czasomierz, zajrzał do wnętrza, po czym powiedział 
uprzejmym tonem:  

- G... chłopu, nie zegarek, kiedy się z nim obchodzić nie umie, kawalerze.  
Od tej pory, oddając do naprawy zegarek, zawsze się czuję zażenowany i pełen winy.  
Wiele  rzeczy  działo  się  na  ulicy  Wielkiej.  Były  to  lata  pierwszych  podmuchów, 

rewolucji, lata 1905-1907. W moich oczach padali śmiertelnie ranni od salw piechurów 
litewskiego  pułku  podczas  manifestacji  na  placu  Grzybowskim.  Do  tej  pory  widzę 
czołgających  się  jezdnią  okrwawionych  ludzi.  Widzę  siebie  i  brata  Mundka,  jak 
przemykamy  się  w  towarzystwie  dziadka  pod  murami  domów.  Po  chodnikach,  i 
ś

rodkiem  ulicy  jadą  kozacy  z  gołymi  szablami  w  rękach.  Jeden  podjeżdża  blisko, 

napiera na  nas  koniem. Jesteśmy przy bramie, ale furtka zamknięta.  Dziadek  stuka  w 

background image

 

6

nią laską. Kozak jest coraz bliżej. Już czujemy oddech konia, zapach potu i dziegciu. 
Dziadek zdzielą konia laską w łeb. Kozak wznosi szaszkę w górę. W tej chwili furtka 
się otwiera, wpadamy do bramy. Jesteśmy w domu. Była to tzw. „krwawa środa”, 15 
sierpnia  1906  roku,  kiedy  to  bojowcy  urządzili  prawdziwy  pogrom  carskiej  policji  i 
ż

andarmerii.  Padło  wtedy  trupem  mnóstwo  stójkowych,  rewirowych  i  agentów 

Ochrany.  Na  opustoszałych  ulicach  byli  tylko  bojowcy,  wojsko,  kozacy,  no  i  my  z 
Mundkiem,  spokojnie  wracający  sobie  na  Wielką  z  Nowolipia,  z  imienin  kuzynki 
Marysi.  Na  szczęście,  na  rogu  Bagna  czekał  na  nas  dziadek,  pod  którego  opieką 
dostaliśmy się do domu.  

W  ogóle  były  to  czasy  spowite  „dymem  pożarów  i  kurzem  krwi  bratniej”.  Nasze 

młode  oczy  codziennie  niemal  patrzyły  na  krew  płynącą  po  bruku.  Padali  ludzie  w 
walkach  bratobójczych  między  bojówkami  różnych  partii.  Płonęły  sklepy  carskiego 
monopolu  wódczanego.  Wybuchały  bomby  rzucane  na  carskich  siepaczy.  Sunęły  po 
ulicach  pochody  z  czerwonymi  i  biało-czerwonymi  sztandarami.  Mieszały  się  z  sobą 
pieśni  Na  barykady,  ludu  roboczy  i  Boże,  coś  Polskę.  Powstały  wówczas  polskie 
szkoły,  których  duch  sprawił,  że  jako  uczniowie  klas  pierwszych  postawiliśmy  się  z 
Mundkiem  sztorcem  całej  carskiej  potędze.  Było  to  w  kilka  lat  później  w 
Częstochowie, na placu przed cerkwią w alei Najświętszej Panny Marii. Odbywała się 
jakaś parada wojskowa. Wmieszani w tłum, przypatrywaliśmy się z bratem defiladzie 
miejscowego  pułku  rosyjskiej  piechoty.  Nagle  wojsko  stanęło,  sprezentowało  broń,  a 
orkiestra  zagrała  Boże,  cara  chroni.  Wszyscy  cywile  odkryli  głowy,  z  wyjątkiem  nas 
dwóch.  Staliśmy  w  tym  tłumie  w  czapkach  polskiej  szkoły  i  ani  nam  się  śniło  je 
zdejmować.  Wszyscy  patrzyli  na  nas  ze  zdumieniem,  a  nawet  z  przestrachem. 
Niektórzy z obecnych szeptali do nas: 

- Czapki z głowy! 
A my nic. Staliśmy dumni i nieprzystępni, choć przyznaję, że miałem lekkiego pietra. 

Ale mina Mundka dodawała mi odwagi. Nagle przez tłum zaczął się do nas przedzierać 
stójkowy,  ogromne  chłopisko  z  wielkimi  płowymi  wąsiskami.  Podszedł  i  powiedział 
cicho po polsku:  

- Uciekajta stąd, chłopaki. Ino żywo. 
Odeszliśmy  wolno  z  minami  Kmiciców,  którzy  niegdyś  wysadzili  tu,  w  pobliskim 

klasztorze, szwedzką kolumbrynę. 

Za  rejteradę  przed  stójkowym  odegraliśmy  się  na  jakimś  gimnaziście  ubranym  w 

rosyjską rubaszkę. Przegoniliśmy go dwa razy dookoła cerkwi z krzykiem:  

- Jakżeś ty się ubrał, szczeniaku! Ale kiedy zaczął wrzeszczeć:  
- Garadawoj! - zwialiśmy w stronę klasztoru.  
Tak  to  prowadziliśmy  się  w  Częstochowie,  dokąd  wysłali  nas  rodzice  na  modlitwę, 

kontemplację  i  przyrzeczenie  poprawy.  Powróćmy  jednak  do  Warszawy  na  Wielką. 
Nieopodal magazynu pana Minerała, w niewielkim sklepiku mieścił się mój pierwszy 
wydawca. Była to mała drukarenka, nazwiska właściciela już nie pamiętam, ale chyba 
nazywał  się  pan  Dąbrowski.  Wydawnictwo  pana  Dąbrowskiego  specjalizowało  się  w 
wypuszczaniu w świat zbiorków piosenek pod takimi tytułami, jak Huśtaj mnie, Antoś, 
I  krok  w  krok.  Stary  Cygan,  Biały  pokoik  itp.  Ale  prócz  tego  wydawało  dwa 
magazyny,  jeden  nazywał  się  „Stefan  Wenkie,  znakomity  detektyw  warszawski”,  a 
drugi  nosił  marsowy  tytuł  „Wiarus”.  Otóż  mając  lat  dwanaście,  napisałem  do  tego 

background image

 

7

Wiarusa nowelę. Tytułu już sobie nie przypominam, ale był równie wstrząsający, jak i 
fabuła,  która  opiewała  dramatyczny  koniec  literata  umierającego  z  głodu  w  nie 
opalanej  izdebce,  oczywiście  na  poddaszu,  przy  dwudziestu  ośmiu  stopniach  mrozu, 
podług  Celsjusza.  Utwór  posłałem  pocztą,  incognito,  i  łatwo  sobie  wyobrazić  moją 
radość,  gdy  w  następnym  już  tygodniu  ujrzałem  swoje  dzieło  w  druku,  opatrzone 
mrożącą krew w żyłach ilustracją. 

 

POŁKNĄŁEM BAKCYL TEATRU 

Przedtem jeszcze poznałem uroki autorskich i scenicznych triumfów biorąc udział w 

przedstawieniach  amatorskich,  urządzanych  w  mieszkaniu  mego  serdecznego 
podwórkowego  przyjaciela,  Władzia  Koniecznego.  Po  prostu  któregoś  dnia 
postanowiliśmy  z  Władkiem  zostać  aktorami.  Pan  Konieczny,  ojciec  Władka,  był 
właścicielem zakładu introligatorskiego i jego pracownia idealnie nadawała się na lokal 
teatralny. Była bowiem dwupoziomowa, przy czym wyższa część warsztatu stanowiła 
jakby  gotową  naturalną  scenę,  na  niższej  urządziło  się  widownię.  Z  dekoracjami 
również  nie  było  kłopotu.  Introligatornia  miała  pod  dostatkiem  różnokolorowego 
papieru, z którego wyklejaliśmy piękną oprawę sceniczną, jakiej nie powstydziłby się 
niejeden  z  dzisiejszych  znakomitych  scenografów.  Na  dzień  przed  premierą 
zasiadaliśmy  z  Władkiem  do  pisania  sztuki.  Oczywiście  nie  były  to  utwory  zbyt 
obszerne, składały się zazwyczaj z kilku zdań, stanowiących jakby ogólne wskazówki, 
na  jaki  temat  należało  mówić  na  scenie.  A  więc  nie  wiedząc  nic  o  tym  tworzyliśmy 
najprawdziwszy teatr dell arte. Główne role graliśmy my dwaj, spełniając jednocześnie 
funkcje maszynistów oraz bileterów, kontrolujących zaproszenia, żeby nie przedostała 
się  na  widownię  „granda”  z  sąsiednich  podwórek,  która  mogłaby  wygwizdać 
przedstawienie.  Przy  zastosowaniu  więc  tych  ostrożności  widowiska  odbywały  się  w 
należytym  nastroju  i  powadze.  Egzystencję  teatru  i  jego  świetnie  zapowiadającą  się 
przyszłość  przerwało  nagle  zarządzenie  właściciela  lokalu,  pana  Koniecznego, 
likwidującego  naszą  placówkę,  która  podobno  przeszkadzała  w  pracy  introligatorni, 
zużywając na przykład klientowski ozdobny papier do przystrojenia sceny. Teatr został 
zamknięty, ale jego bakcyl pozostał w duszach twórców. Obaj z Władkiem zasililiśmy 
potem  szeregi  aktorów  modnych  wówczas  w  Warszawie  teatrów  amatorskich.  Nie 
pamiętam już, w ilu i jakich przedstawieniach tego typu brałem udział, choć niekiedy 
jakiś  drobny  przedmiot  zabłąkany  w  szpargałach  domowych  przypomina  tamte 
teatralne przeżycia.  

Oto  znalazłem  kiedyś  karbowaną  kunsztownie  bibułkę,  a  na  niej  wydrukowany 

ozdobnym  drukiem  program  przedstawienia  amatorskiego  w  Stowarzyszeniu 
Techników przy ul. Włodzimierskiej. (Dziś jest to nowa ulica nazywa się Czackiego.) 
W  programie  obok  swego  znalazłem  nazwiska  innych  wykonawców:  Lecha 
Niemojewskiego  i  Bohdana  Pniewskiego,  przyszłych  znakomitych  architektów 
polskich. Wtedy byli studentami. Marszczona bibułka, dostarczana teatrom amatorskim 
dla  reklamy  przez  znaną  firmę  perfumeryjną  „Fryderyk  Puls  i  Synowie”,  po  latach 
zachowała nikły zapach perfum, którymi była nasycona. Tak, że występowało się tu i 
tam,  ale  główną  działalność  teatralną  uprawiałem  w  swojej  szkole.  A  było  nią 
ośmioklasowe  Gimnazjum  Filologiczne  Wojciecha  Górskiego,  mieszczące  się  w 
Warszawie  przy  ulicy  Hortensji  (dziś  Górskiego).  Tu  przeżyłem  pierwsze  potyczki  z 
cenzurą. Stanowił ją sam dyrektor Górski  -  świetny pedagog,  wychowujący  młodzież 

background image

 

8

własnymi, nowoczesnymi jak na owe czasy, metodami. Między innymi należał do nich 
stały teatr szkolny, prowadzony przez uczniów. 

Jednym  z  kierowników  tego  teatru  byłem  przez  jakiś  czas  ja.  Jako  słuchacz  szóstej 

chyba  klasy.  Ponieważ  oprócz  powołania  aktorskiego  czułem  jeszcze  iskrę  bożą  w 
kierunku dramaturgii, dostarczałem teatrowi potrzebnego repertuaru, czyli tak zwanych 
wówczas  komedyjek.  Dyrektor  Górski  mimo  swego  liberalnego  stosunku  do  naszej 
sceny  wymagał  jednak  przedstawiania  sobie  do  akceptacji  utworów,  które  miały  być 
wystawione.  Oczywiście  krępowało  to  górne  loty  etatowego  dramaturga.  Napisałem 
właśnie  wspaniały  skecz pt.  „Na  wakacjach”,  kończący  się płomiennym pocałunkiem 
między  bohaterami:  uczniakiem  i  pensjonarką.  Naturalnie  szans  na  przejście  przez 
cenzurę utwór, moim zdaniem, nie miał żadnych. A bardzo nie chciałem, żeby dzieło 
zostało  stracone  dla  potomności.  Postanowiłem  więc  wystawić  je  warunkowo, 
wykorzystując fakt, że dyrektor wyjeżdżał często na niedzielę do swojego mająteczku 
w  Grójeckiem.  O  ile  więc  „Góral”  wyjedzie,  skecz,  stanowiący  jeden  z  numerów 
programu,  idzie.  W  przeciwnym  razie  oczywiście  odpada.  Wszystko  składało  się 
doskonale  -  pedagog  wyjechał.  Przedstawienie  się  odbywa.  Ja  w  roli  sztubaka 
prowadzę kunsztowny flirt z najwybitniejszą naszą „aktorką”, autentyczną pensjonarką 
z gimnazjum żeńskiego pani Lange, i nagle, w momencie zbliżającego się pocałunku, 
dochodzi mnie zza kulis przejmujący  szept któregoś z kolegów  „artystów”:  - „Góral” 
na sali! 

Rzucam okiem  na  widownię  i rzeczywiście  spostrzegam stojącego przy drzwiach  w 

głębi  sali  dyrektora.  Jest  swojej  czarnej  długiej  pelerynie,  ręce  ma  skrzyżowane  na 
piersiach, patrzy na mnie surowo. Przyznam się, dusza uciekła mi w pięty. Pocałunek 
jednak  został  wzięty.  Właściwie  nie  był  to  pocałunek,  raczej  pchnięcie  w  oko.  I  to 
podobno  dość  mocne.  Rzecz  dziwna,  ale  wszystko  skończyło  się  dobrze.  Dyrektor 
wezwał  mnie  nazajutrz  do  siebie  i  oświadczył,  że  jest  mu  bardzo  przykro  z  powodu 
tego braku zaufania do niego.  

- Zasmuciłeś mnie, dziecino, przecież ja bym ci to puścił. To było zgrabne i bardzo 

przyjemne.  

A „dziecina” pod wąsem (bardzo wcześnie mi się sypać zaczęły) siedziała na brzegu 

krzesełka i myślała sobie: „Gadaj zdrów, kochany dyrku. Nie puściłbyś!” Do dziś nie 
wiem,  jak  by  to  było.  Tyle  tylko  zostało  mi  po  tej  rozmowie,  że  podczas  wieczorów 
autorskich, miewanych dość często, zawsze patrzę w głąb sali, czy przy drzwiach ktoś 
nie  stoi.  Wtedy  bardzo  ściśle  trzymam  się  tekstu  przejrzanego  przez  odpowiednie 
instancje.  

Niezależnie  od  występów  na  scenie  szkolnej  grywałem  gościnnie,  jako  się  rzekło 

wyżej,  gdzie  się  dało.  Ten  nadmiar  zajęć  teatralnych  powodował,  że  na  mozolne 
studiowanie programu gimnazjalnego czasu miałem niewiele. Toteż niektóre ciekawsze 
klasy  powtarzałem.  Na  szczęście  zacny  dyrektor  Górski  wprowadził  w  swojej  szkole 
ustrój semestralny - półroczny. Zamiast ośmiu klas było szesnaście semestrów. Tak, że 
oblany uczeń tracił na powtórkę tylko sześć miesięcy zamiast całego roku. Korzystałem 
czasem  z  tego  udogodnienia,  co  w  rezultacie  dawało  mi  co  pewien  czas  nowych 
kolegów. Dawniejsi odchodzili, ale przybywali inni, często nawet sympatyczniejsi. W 
każdym razie powiększało się grono młodych ludzi, o których mogłem mówić, że byli 
moimi kolegami. I dziś nie wiem, czy jest ktoś jeszcze w Warszawie rozporządzający 

background image

 

9

taką  ilością  byłych  kolegów  szkolnych.  Stawało  się  to  czasem  jednak  przyczyną 
drobnych przykrości. Nie znając dokładnie nowych towarzyszy szkolnej doli, padałem 
ofiarą fałszywych informacji.  

Oto na początku pewnego semestru zostałem wywołany do tablicy przez nauczyciela 

algebry.  Kazał  mi  rozwiązać  jakieś  równanie,  zrobiłem  to,  ale  nie  będąc  specjalnie 
pewny  swoich  wiadomości  w  dziedzinie  nauk  ścisłych,  rozglądałem  się  po  klasie 
szukając  aprobaty.  Przede  wszystkim  zwróciłem  uwagę  na  siedzącego  w  pierwszej 
ławce prymusa, o którym słyszałem, że jechał na samych piątkach. Speszyłem się, bo 
prymus  przecząco  kręcił  głową.  Starłem  więc  rozwiązanie  gąbką  i  napisałem  inne. 
Znakomitość  klasowa  tym  razem  potwierdziła  wynik,  kiwając  nosem  na  znak  zgody. 
Pewny więc swego czekałem spokojnie, aż nauczyciel oderwie oczy od jakichś swoich 
notatek  i  spojrzy  na  tablicę.  Spojrzał  i  postawił  mi  dwóję.  Okazało  się,  że  pierwsze 
moje rozwiązanie było dobre. Na pauzie wściekły dopadłem prymusa:  

- Świnia jesteś, nie kolega, wisz!  
Nie  wiedział,  o  co  mi  chodzi.  Okazało  się,  że  miał  tik  nerwowy,  polegający  na 

przeczącym  kręceniu  głową  bądź  też  kiwaniu  nią,  na  przemian.  Starzy  jego  koledzy 
wiedzieli o tym, ja, drugoroczniak, wpadłem. Za to w języku polskim powodziło mi się 
nieźle.  Ale  też  nie  udało  mi  się  osiągnąć  zbyt  wysokich  ocen.  Może  dlatego,  że 
musiałem  pisywać  zazwyczaj  dwa  ćwiczenia.  Jedno  za  siebie,  drugie  za  wiernego 
swego  przyjaciela,  Stefana  Kłosowskiego.  W  rezultacie  za  klasówki  Stefan  zbierał 
piątki,  a  ja  musiałem  się  kontentować  trójką  z  plusem.  Nie  starczało  mi  już  inwencji 
twórczej  na  drugie  ćwiczenie,  pierwsze  było  bowiem  dla  przyjaciela.  W  dodatku 
musiałem  je  pisać  „prostym  charakterem”,  a  swoje  pismem  pochyłym,  żeby  się 
nauczyciel  „nie  pokapował”.  Jednak  te  drobne  szkolne  przeciwności  losu  nie  były  w 
stanie oderwać mnie od teatru.  

Mnożyły się przedstawienia, w których brałem udział, a wreszcie zostałem członkiem 

stałej  amatorskiej  trupy,  grywającej  pod  firmą  Teatr  Popularny  w  sali  Związku 
Rzemieślników  Chrześcijan,  przy  ulicy  Kaliksta  5.  Dziś  ta  ulica  nazywa  się 
Ś

niadeckich,  a  z  gmachu  Związku  nie  zostało  śladu.  Tu,  szybko  awansując,  zająłem 

wkrótce  stanowisko  drugiego  amanta  (tak,  tak!),  kreując  najrozmaitsze  postacie  w 
mrożących  krew  w  żyłach  dramatach  z  szerokiego  repertuaru  teatrów  ludowych,  jak 
Dwie  sieroty,  Roznosicielka  chleba,  Głośna  sprawa.  Tajemnice  Warszawy  (to  były 
tytuły,  co?),  bądź  też  w  wodewilach:  Krakowskie  zuchy,  Stare  Miasto  czy  Królowa 
przedmieścia.  Byłem  nawet  Winicjuszem  w  przeróbce  z  Quo  vadis  i  Ketlingiem  w 
Hajduczku  adaptowanym  z  Pana  Wołodyjowskiego  przez  kierownika  naszego  teatru, 
zawodowego,  świetnego  niegdyś  aktora  teatru  krakowskiego,  Józefa  Popławskiego, 
zwanego  powszechnie  Plasiem.  Naturalnie  grywałem  pod  pseudonimem:  Stefan 
Gozdawa.  Tego  Gozdawę  pożyczyłem  sobie  z  jakiejś,  nie  pamiętam  już  jakiej, 
powieści  Rodziewiczówny.  Tak  się  tam  nazywał  pewien  niesłychanie  atrakcyjny 
bohater.  

Oczywiście  znakomity  artysta  dramatyczny  Teatru  Popularnego,  Gozdawa,  idąc  na 

spektakl  czy  też  próbę,  w  bramie  teatralnej  pakował  do  kieszeni  czapkę  szkolną  z 
dwoma zielonymi lampasami. „Kepi wojska francuskiego nosi małpa od Górskiego” - 
mawiali o tych czapkach uczniowie innych szkół warszawskich. Myśmy nazywali ją po 
prostu - kiepa Oczywiście kiepa była ówczesnym zwyczajem stłamszona pozbawiona 

background image

 

10 

wnętrzności,  miała  przełamany  daszek  i  do  kieszeni  wchodziła  stosunkowo  łatwo. 
Łatwo też drżący rano przed dwóją z fizyki uczeń któregoś tam semestru zamieniał się 
wieczorem  na  scenie  teatru  w  nieustraszonego  bohatera  dramatu  Eugeniusza  Sue, 
Wiktora  Hugo  czy  Korzeniowskiego.  Właśnie  w  Cyganach  tego  autora  grałem  rolę 
młodego  cygańskiego  wodza,  przed  którym  tańczyła  uderzając  w  tamburyno  śliczna 
szesnastoletnia, czarnooka dziewczyna o wielkich zdolnościach choreograficznych Na 
scenę  zawodową  nie  poszła,  ale  przypadkowo  wiem,  co  się  z  nią  stało.  Została  moją 
ż

oną - w kilka lat później. Oprócz tego niewątpliwego sukcesu, a raczej drogocennego 

daru,  dał  mi  Teatr  Popularny  kawałek  chleba  w  rękę.  Bo  tak  się  złożyło,  że  dzięki 
praktyce na tej scenie zostałem na czas jakiś zawodowym aktorem  

Grywałem  w  Teatrze  Powszechnym  na  Chłodnej,  w  Praskim  na  prawym  brzegu 

Wisły.  A  nawet  miałem  propozycję  zaangażowania  do  Teatru  Małego  w  gmachu 
Filharmonii Warszawskiej. Ale że trzeba było na pół roku wyjeżdżać do Łodzi, gdzie 
teatr miał swoją filię, zrezygnowałem. Wpłynęły na to chyba pewne plany związane z 
małą Cyganką tańczącą w sztuce Korzeniowskiego. 

 

PAN DYREKTOR - TO JA 

Ukoronowaniem mojej kariery aktorskiej było założenie własnego teatru. Nastąpiło to 

w  roku  chyba  1924,  gdy,  dzięki  pomocy  finansowej  ojca,  w  bankrutującym  kinie 
„Europa”  na  Wolskiej  stworzyłem  placówkę  kulturalną,  nazwawszy  ją  dla  uczczenia 
pamięci  sceny  na  Kaliksta  -  Teatrem  Popularnym.  Po  prostu  odgrodziło  się  część 
kinowej  widowni,  postawiło  estradę,  zawiesiło  kurtynę  -  i  gotowe.  Pod  estradą 
powstało kilka przytulnych garderób, które miały ten drobny mankament, że nie można 
było  w  nich  stać,  tylko  należało  siedzieć.  Ale  ostatecznie  garderoba  służy  do 
wypoczynku artystów, a najlepiej odpoczywa się siedząc lub leżąc. W tych też dwóch 
pozycjach  aktorzy  charakteryzowali  się,  przebierali,  przyjmowali  wizyty.  Lepszych 
gości witało się na klęczkach. A zachodzili tam czasem i mistrzowie scen stołecznych, 
z Jaraczem i Węgrzynem na czele.  

Magnesem  przyciągającym  do  naszej  świątyni  sztuki  była  goloneczka  z  bigosem, 

sprowadzana  z  położonego  w  sąsiedztwie  słynnego  zakładu  gastronomicznego  „Pod 
Cyckami”, która to historyczna nazwa przez ówczesną prasę była zawsze pruderyjnie 
zmieniana  na  „Pod  Wydatnym  Biustem”.  Bywał  też  na  wszystkich  prawie  naszych 
premierach  Leon  Schiller,  ale  ten  nie  interesował  się  goloneczką  -  studiował 
publiczność,  był  bowiem  w  okresie  montowania  swego  teatru  dla  szerokich  mas. 
Stworzył  go  wkrótce  potem  w  dawnej  operetce  „Nowości”  i  nazwał  go  teatrem  im. 
Bogusławskiego.  Ale  nasza  publiczność  na  ogół  pozostała  nam  wierna.  Składała  się 
głównie  z  mieszkańców  tak  zwanej  „wolskiej  zastawy”,  to  jest  najbliższej  dzielnicy, 
chociaż  na  głośniejsze  premiery  ściągali  do  nas  widzowie  nawet  z  Kamionka,  z 
oddalonej Szmulowizny czy Marymontu, nie mówiąc rzecz prosta o Śródmieściu.  

W Teatrze Popularnym grali za mojej „kadencji” między innymi następujący aktorzy: 

Wanda  Biernacka,  Stanisława  Brzozowska,  Paweł  Karszo-Chmielewski,  Eugenia 
Dąbrowska,  Józef  Dziemian,  Stanisława  Karlińska,  Wacław  Kaczorowski,  Ignacy 
Krotulski, Maria Lewicka, Henryk Piotrkowski, Eugeniusz Rotsztadt, Janina Sarnecka, 
Janusz Sarnecki, Irena Skwierczyńska, Stanisław Smoczyński, Aleksander Szarkowski, 
Irena  Trzywdar-Rakowska,  Gwido  Trzywdar-Rakowski,  Jerzy  Truszkowski,  Wacław 

background image

 

11 

Zbucki.  Sporo  z  tych  nazwisk  zdobiło  potem  afisze  innych  warszawskich  teatrów 
dramatycznych i rewiowych. Ba, śpiewał tu gościnnie nawet sam Jan Kiepura...  

Repertuar  mieliśmy  niezmiernie  urozmaicony.  Od  starych  melodramatów  „z 

francuskiego”,  poprzez  Fredrę,  z  Zemstą  na  pierwszym  miejscu,  aż  do  ostatnich 
nowości, jak Złoty cielec Perzyńskiego czy Ponad Śnieg Żeromskiego. Mam nawet  w 
biurku  list  Żeromskiego  z  tamtych  czasów,  w  którym  wielki  pisarz  tłumaczy  się 
małemu teatrowi na przedmieściu, że nie od razu odpowiedział na jego list.  

 

Szanowny Panie Dyrektorze! 
List pisany dnia 18 wrze
śnia. 
Zgadzam  si
ę  na  wystawienie  w  Teatrze  Popularnym  utworu  mego  pt.  „Ponad  śnieg”  -  nie 

wiem  tylko,  czy  to  pozwolenie  nie  jest  w  ogóle  spóźnione.  Jeżeli  nie  i  jeżeli  ta  sztuka  będzie 
wystawiona, 
życzę powodzenia i zasyłam życzenia sukcesu.  

S. Żeromski Konstancin willa „Świt” poczta Skolimów 2.K.1924 

 

Łatwo sobie wyobrazić, jak „pan dyrektor” obnosił się z tym listem po Warszawie.. 

Robi  to  zresztą  po  dziś  dzień.  Przez  scenę  Popularnego  przesunęło  się  także  wielu 
autorów  dziś  znakomitych,  wówczas  najmłodszych.  Odwiedzili  mnie  kiedyś  dwaj 
studenci  przynosząc  utwór  sceniczny,  w  którym  głównymi  bohaterami  byli  Pat  i 
Patachon  czy  też  Flip  i  Flap.  Dzieło  było  wodewilem,  miało  mnóstwo  piosenek  i 
muzykę  własną.  Jeden  z  autorów  nazywał  się  Włodzimierz  Słobodnik,  a  drugi 
Konstanty  Ildefons  Gałczyński.  Nie  przypominam  już  sobie,  z  jakim  powodzeniem 
przeszedł  wodewil  poetów,  znanych  wówczas  wyłącznie  w  najbliższej  rodzinie. 
Trudno  było  spamiętać,  bo  premierę  dawało  się  co  tydzień.  Nie  dłużej  też  musiało 
niejednokrotnie  trwać  pisanie  sztuki.  Czasem  musiał  się  fatygować  osobiście  „sam 
dyrektor” i kierownik literacki w jednej osobie.  

Na  przykład  w  którymś  tam  roku  pojawił  się  film  z  Jadwigą  Smosarską,  pod 

szlagierowym  tytułem  Trędowata.  Teatr  Popularny  prowadził  ciężką  walkę  o 
publiczność  z  okolicznymi  kinami,  szczególnie  z  jednym,  które  się  nazywało 
„Kometa”. Otóż w „Komecie” za trzy tygodnie miała się odbyć premiera Trędowatej. 
Cóż  tedy  robi  kierownik  literacki  „Popularniaka”?  Siada  do  maszyny,  w  trzy  noce 
dokonuje przeróbki teatralnej Trędowatej i - na tydzień przed premierą w „Komecie” - 
wystawia ją na swojej scenie. Sukces przechodzi wszelkie oczekiwania. W teatrze wali 
się. Kino zostało wyprzedzone.  

Później dla równowagi zagrało się Mazepę i wszystko było w porządku. Publiczność 

mieliśmy  znakomitą  -  wrażliwą,  śmiejącą  się  całym  gardłem  lub  płaczącą  rzewnymi 
łzami,  nie  zawsze  we  właściwych  miejscach,  ale  ożywioną  najlepszymi  chęciami. 
Wśród  niej  wielu  wypróbowanych  przyjaciół  teatru,  troszkę  czasem  żenujących. 
Należała do nich na przykład ferajna niejakiego Tasiemki, żyjąca w pewnym okresie z 
gangsterskiego  procederu  wymuszania  okupów  od  handlujących  na  pobliskim 
Kercelaku.  Tak  się  składało,  że  panowie,  którzy  po  południu  w  sposób  twardy  i 
bezwzględny  egzekwowali  należność  od  kupca,  dajmy  na  to,  wpuszczając  mu  za 
koszulę  żywą  mysz,  wieczorem  łkali  w  teatrze  na  Dwóch  sierotach  czy  innym 
wstrząsającym  dramacie.  Oczywiście  nie  mieli  zwyczaju  płacić  za  wejście. 
Przechodzili  obok  bileterów  i  ze  słowami:  „Miesięczny”  uchylali  poły  marynarki 
ukazując kolbę „gnata”, czyli starego bębenkowego rewolweru systemu Smith-Wesson.  

background image

 

12 

Teatr  honorował  te  abonamenty  bez  słowa  protestu,  zwłaszcza  że  obecność  na  sali 

„tasiemkowców” przydawała się nieraz. Była to jakby nieoficjalna służba porządkowa 
naszego  przybytku.  Biada  ówczesnym  chuliganom  czy  pijakom,  którzy  odważyli  się 
rozrabiać lub barłożyć. Natychmiast gdzieś z głębi widowni podnosiło się paru panów i 
jakkolwiek  po  cichu,  z  wielkim  taktem,  ale  pomimo  to  stanowczo,  wyprowadzało 
niekarną jednostkę z sali. Po czym rozlegał się donośny rumor spadającego ze schodów 
ciała.  Incydent  był  wyczerpany,  kończyło  go  definitywnie  zjawienie  się  w  mojej 
kancelarii funkcjonariuszy straży porządkowej, którzy meldowali:  

- Panie dyrektorze, wszystko w największym porządeczku. Barłoga odpłynął!  
Na szczęście teatr znajdował się na pierwszym piętrze i spławiony widz wychodził z 

przygody  cało,  ale  odtąd  odnosił  się  z  pietyzmem  do  naszej  świątyni  sztuki.  Rzecz 
jasna,  że  w  tych  warunkach  nie  mogło  być  u  nas  mowy  o  wyrażaniu  głośnego 
niezadowolenia  z  oglądanego  widowiska.  W  innych  teatrach  to  się  zdarzało.  Na 
przykład  na  premierze  jakiejś  sztuki  Krzywoszewskiego  w  Teatrze  Polskim 
protestowali przeciwko autorowi skamandryci, grając na trąbkach i piszczałkach. U nas 
byłoby to niemożliwe. Mimo jednak tej opieki, mimo miłości ludu, kino zwyciężyło i 
teatr zamknął swoje podwoje, a dyrektor znalazł się na lodzie. Wówczas podał mi rękę 
Kercelak. 

 

GLINY IDĄ

Jak  powszechnie  wiadomo,  Kercelak  był  najbardziej  uniwersalnym  domem 

towarowym Warszawy. Dostać tu można było wszystko, od flaków z pulpetami aż do 
używanych  kotłów  gorzelniczych,  nie  mówiąc  o  takich  specjalnościach,  jak  rasowe 
gołębie, garderoba męska, gramofony, węgierska słonina, obuwie, zegarki bez werków, 
radioaparaty, świętojański chleb, rowery, króliki, broń palna, pokarm dla złotych rybek 
itd., itd. Mówiło się w Warszawie, że gdyby ktoś zapragnął kupić na Kercelaku nawet 
ż

yrafę  czy  bengalskiego  tygrysa,  usłużni  kupcy  miejscowi  dostarczyliby  mu  ich  -  po 

cenach przedmiotów używanych - z Ogrodu Zoologicznego.  

Oto  jak  wyglądał  na  przykład  handel  garderobą.  Poważny,  sympatycznej 

powierzchowności  pan  z  przewieszonymi  przez  ramię  dwiema  parami  żakietowych 
spodni  sprzedaje  klientowi  garnitur  smokingowy:  -  Proszę  klejenta,  garnitur  jest 
zupełnie nowy, po jednem samobójcom, co się zakochał, frajer w nóżkie kopany, bez 
wzajemności i w taki sposób życie sobie zmuszony był odebrać.  

- A w jaki deseń? 
- Za pomocą zażycia trucizny. 
-  Znakiem  tego  ślady  na  klapach  być  muszą,  bo  rzecz  wiadoma,  że  samobójcę 

podlega żołądkowem cierpieniom.  

- To był człowiek jenteligentny, któren myślał, że go w tem garniturze pochowają, i 

dlatego  do  ostatniej  minuty  swojego  ubranka  oszczędzał.  Ale  rodzina,  cholerę  warta, 
nieboszczyka  w  papierowym  fraku  pochowała,  a  ubranie  za  ciężkie  pieniądze  mnie 
sprzedała.  Po  prawdzie  szkoda  do  tromny  takiego  materiału  i  takich  dodatków.  Ten 
garnitur jeszcze i pana szanownego przetrzyma. Żelazo, nie towar.  

Na ten argument klient już-już chciał wyjmować pieniądze, kiedy nagle rozległo się 

hasło:  

- Zjazd z towarem! Gliny idą!  

background image

 

13 

Transakcja oczywiście nie doszła do skutku. Kupiec z garniturem po samobójcy dał 

szczupaka  pod  jakiś  stragan,  a  klient  oniemiał  ze  zdziwienia.  Była  to  jedna  z  bardzo 
częstych  tu  obław  policyjnych  w  poszukiwaniu  kradzionych  rzeczy,  szczególnie 
rowerów.  Setka  z  górą  stalowych  rumaków  została  zakwestionowana,  a  właściciele 
poddani szczegółowej rewizji.  

-  Panie  władza,  tylko  ostrożnie  z  kieszeniamy,  bo  mnie  pan  fotografie  narzeczonej 

wyrzucisz i będę miał z tego potem nieprzyjemność - prosił jeden z „rowerzystów”.  

Drugi znów błagał, żeby go tylko „pod pachamy” nie ruszać, bo ma łachotki i jak się 

zacznie  śmiać,  to  do  wieczora  nie  będzie  się  mógł  uspokoić.  Ale  przedstawiciele 
władzy  nie  honorowali  na  ogół  skromnych  życzeń  swych  ofiar,  wyciągając  im  z 
kieszeni  i spod pach różne  „lewe” artykuły  handlowe. Oczywiście  w  tych  warunkach 
nie  mogło  być  już  mowy  o  normalnych  obrotach.  Dużą  część  przedmiotów  zbytu 
zakwestionowano.  Około  dwustu  wyborowych  klientów  i  taką  mniej  więcej  ilość 
przedstawicieli  świata  kupieckiego  zabrała  policja  na  przesłuchanie,  które  nie  mogło 
się  dobrze  skończyć.  Nawet  po  odjeździe  policji  zgaszony  nastrój  nie  wrócił. 
Gdzieniegdzie  jeszcze  ktoś  tam  kupował  gołębia  lub  wiewiórkę  w  klatce,  ale  bez 
przekonania, ot tak, dla podtrzymania tradycji. Ale nie zawsze tak bywało. Normalnie 
Kercelak kipiał życiem i wrzał ruchem handlowym. Zwłaszcza w sobotnie popołudnia. 
Tam  to  właśnie  nasłuchałem  się  warszawskiej  gwary,  tam  podpatrzyłem  mnóstwo 
typów,  z  których  potem  powstali  pan  Piecyk,  Walery  Wątróbka  z  Gienią,  szwagier 
Piekutoszczak i inni. W ten właśnie sposób Kercelak podał mi dłoń pomocną. 

 

A MOŻE BY TAK - DZIENNIKARSTWO? 

Dyrektorskie przeżycia zdegustowały mnie do teatru całkowicie. Wyperswadowałem 

go  sobie  w  ciągu  jednego  dnia  i  zacząłem  się  rozglądać  za  jakimś  innym  zawodem. 
Przypomniałem  sobie  swój  sukces  w  Wiarusie  i  późniejsze  osiągnięcia  autorskie  i 
postanowiłem zostać dziennikarzem.  

Sekretarzem  „Kuriera  Warszawskiego”  był  wówczas  Tadeusz  Kończyc,  którego 

znałem  jako  recenzenta  pisującego  sprawozdania  z  naszego  teatru.  Kończyć  przyjął 
mnie  serdecznie  i  powiedział,  że  nie  święci  garnki  lepią,  i  od  razu  dał  mi  próbne 
dziennikarskie  zadanie.  A  że  była  akurat  zima,  okres  Bożego  Narodzenia,  kazał  mi 
opisać  tak  zwaną  „choinkę”  domu  akademickiego.  Nie  pamiętam  już,  co  ja  tam 
popisałem, dość, że Kończyc pochwalił mnie za oszczędność słowa, co było podobno 
rzadką  zaletą  u  debiutantów.  Zauważył  jednak,  że  tę  oszczędność  posunąłem  może 
trochę za daleko nie umieszczając we wzmiance, gdzie i kiedy ta „choinka” się odbyła. 
Brak  też  było  jednego  orzeczenia.  Dopisałem,  co  trzeba,  notatka  się  ukazała  i 
zainkasowałem  pierwsze  swoje  honorarium  dziennikarskie,  za  które  kupiłem  sobie 
niezwłocznie  paczkę  papierosów  „Maden”  oraz  zapałki.  Na  nic  więcej  na  razie  nie 
starczyło, ale początek był zrobiony.  

Następne  wierszówki  były  już  znacznie  pokaźniejsze.  A  wreszcie  rozwinąłem 

normalną  działalność  dziennikarską  w  „Kurierze  Czerwonym”.  Popołudniówka  ta 
została  właśnie  świeżo  założona  przez  Henryka  Butkiewicza  i  Antoniego 
Lewandowskiego w skromnym, trzypokojowym chyba, lokalu na Nowym Świecie. Nie 
miała  własnej drukarni, redaktorzy pracowali  w ciasnocie,  w ciężkich  warunkach, ale 
było  to  pismo,  które  zrewolucjonizowało  prasę  warszawską.  Nie  było  w  nim  długich 
tasiemcowych  artykułów,  nie  było  nawet  nekrologów,  stanowiących  podwaliny 

background image

 

14 

finansowe takiego na przykład „Kuriera Warszawskiego”. Krótkie, zwięzłe, sensacyjne 
wiadomości i bardzo długie tytuły, zawierające najczęściej całkowite ich streszczenie. 
Ż

ywy  układ  numeru  udostępniał  go  ludziom,  którzy  dotychczas  gazet  nie  czytali. 

„Czerwoniak”, nazwany tak od drukowanego czerwoną farbą tytułu, z miejsca prawie 
podbił Warszawę. Szedł jak woda.  

Spróbowałem  się  tam  dostać  ze  swymi  kawałkami.  Udało  się.  Napisałem  kilka 

krótkich obrazków z „warszawskiego bruku”, naszpikowanych gwarą, którą, jak się to 
mówi, miałem w małym palcu. Pomijając już kontakt z wolską publicznością w teatrze, 
wcześniej jeszcze zapoznałem się gruntownie z tym warszawskim dialektem właśnie na 
Kercelaku.  Mieszkałem  w  jego  pobliżu  przez  lat  kilkanaście,  na  rogu  Chłodnej  i 
Przyokopowej. Tam właśnie przenieśli się moi rodzice z ulicy Wielkiej i tam, na tym 
wielkim  placu,  pełnym  bud,  budek,  straganów,  klatek  z  gołębiami  i  stoisk  z  psami, 
przysłuchując się rozmowom handlowców z kupującymi poznawałem tajniki i niuanse 
tej szemranej mowy. Bo na Kercelaku oprócz wymiany drobnotowarowej odbywało się 
coś  jeszcze.  Gwary  poszczególnych  dzielnic  Warszawy  zlewały  się  w  jeden  dialekt 
warszawski,  który  mnie  tak  zafrapował  swoją  oryginalnością  i  celnością,  że  już  w 
szkole  zacząłem  nim  pisać  ćwiczenia  z  języka  polskiego.  Oczywiście  wtedy,  kiedy 
mieliśmy  zadane  opisanie  tegoż  Kercelaka  lub  jakiejś  sceny  z  warszawskiej  ulicy.  A 
muszę powiedzieć, że miałem wyjątkowe szczęście, bo trafiłem na światłego pedagoga 
polonistę,  który  nie  podszedł  do  gwary  po  belfersku,  traktując  ją  jak  zepsutą  mowę 
polską, ale uważał gwarę za ludowy język warszawski, który należy zapisać, żeby nie 
poszedł w zapomnienie.  

Pedagogiem  tym  był  Norbert  Barlicki,  działacz  polityczny,  jeden  z  przywódców 

robotniczej lewicy, z zawodu nauczyciel języka polskiego. Barlicki zachęcał  mnie do 
pisania  tą  gwarą,  aczkolwiek  postępami  moimi  nie  zachwycał  się  zbytnio.  Mawiał 
zwykle  oddając  moją  pracę piśmienną:  -  Pan  Wiechecki,  jak  zawsze,  prześlizgnął  się 
po temacie, ale że zrobił to nieźle - trzy plus. Poza owe trzy plus nie udało mi się nigdy 
w  szkole  wyskoczyć,  ale  na  tej  gwarze  ślizgam  się  już  kilkadziesiąt  lat  i  chwalę  to 
sobie. Właśnie jej znajomość pozwoliła mi na zajęcie w „Kurierze Czerwonym” dobrej 
pozycji.  Codziennie  niemal  dostarczałem  gazecie  swoje  „michałki”  z  warszawskiej 
ulicy. Były to najczęściej gwarowe dialogi, podsłuchane niby rozmowy przechodniów 
lub  takich  funkcjonariuszy,  jak  dozorca  domu,  zwrotniczy  tramwajowy  czy  stróż 
nocny, zwany w gwarze „papugą”. Oczywiście mówili zawsze na tematy aktualne.  

Z czasem zacząłem  się  wypuszczać na  większe reportaże, najczęściej z ówczesnego 

podziemia  kryminalnego.  Dopomagała  mi  w  tym  znajomość  z  niejakim  Marianem 
Szabrańskim, komisarzem urzędu śledczego. On to wtajemniczał mnie w ciemne kulisy 
handlu żywym towarem czy skromnego warszawskiego rynku transakcji narkotykami, 
on przedstawił mi obraz świata kasiarzy, szopenfeldziarzy, kieszonkowców, potokarzy 
itp.  Zabierał  mnie  nieraz  na  wycieczki  do  dzielnic,  gdzie  miały  siedlisko  te  męty 
Warszawy. Kiedyś poszliśmy na ulicę Stawki. Były tam domy zamieszkane wyłącznie 
przez rycerzy kryminalnego przemysłu. Stanęliśmy na rogu ulicy.  

- Czy pan co zauważył? - zapytał mnie Szabrański. 
- Nie - odpowiedziałem gapiąc się na nielicznych przechodniów.  
- A dzieci? 
- Jakie dzieci? 

background image

 

15 

- No, nie spostrzegł pan, że dzieci, bawiące się przed chwilą na ulicy, rozpierzchły się 

po bramach?  

- A co to znaczy? 
- Pobiegły dać cynk rodzicom, że ja zjawiłem się na ulicy.  
- Moje uszanowanie dla pana komisarza. Jak zdróweczko,  jak? - powitała  nas jakaś 

godna matrona w narzuconym na ramiona karakułowym futrze.  

Komisarz przywitał się z nią grzecznie, stwierdzając, że dobrze się czuje, i poszliśmy 

dalej.  

-  To  jest  główna  tutejsza  paserka.  Na  razie  nie  mamy  do  niej  interesu.  A  ci  dwaj 

panowie, którzy tam stoją pod bramą, to konsule.  

- Jak to konsule? 
- No, kanciarze robiący ludzi „na konsula”, czyli wyłudzający od kmiotków dolary za 

wizy za pomocą zamiany kopert.  

Komisarz wskazał na dwóch eleganckich panów, stojących przed bramą w cokolwiek 

niekompletnych  strojach  -  brakowało  im  przypinanych  kołnierzyków  i  krawatów. 
„Dyplomaci”  skłonili  się  uprzejmie  z  uśmiechem  dobrych  znajomych.  Kiedyś 
poszliśmy na Smoczą do pewnej restauracji, gdzie urzędował prawdziwy dobroczyńca 
ludzi,  którzy  padli  ofiarą  kradzieży.  Był  to  starszy,  solidny  pan  z  senatorską  brodą, 
podejmujący się odnalezienia skradzionych przedmiotów. Oczywiście za odpowiednią 
prowizją, zwrotem kosztów włamania i godziwym wynagrodzeniem dla włamywacza. 
Warszawiacy korzystali często z jego usług, należało tylko stosunkowo jak najprędzej 
zgłosić się na Smoczą, podać szczegóły wypadku i nie targować się.  

- Drogo? - mawiał wówczas - co znaczy drogo? Złodzieja za robotę i rezykie nic się 

nie  należy,  narzędzia  się  nie  niszczą,  a  mój  procent  też  nie  zarobiłem?  Za  darmo  tu 
pójdę siedzieć, tak?  

Jednym  słowem,  był  to  człowiek  wysoce  ustosunkowany,  który  nie  żałował  swego 

drogocennego czasu dla przyjścia z pomocą bliźnim, nie zapominając również o sobie. 
Ponieważ  biuro  kradzieżowego  pośrednictwa  było  chwilowo  nieczynne  i  zacny 
mediator  zajęty  był  wyłącznie  spożywaniem  gęsiego  pipka,  popatrzyliśmy  tylko  na-
niego  i  wyszliśmy.  Ale  w  czas  jakiś  potem  zaszedł  wypadek  powodujący,  że  sam 
zacząłem  się  namyślać,  czy  nie  skoczyć  na  Smoczą.  Mianowicie  w  Teatrze  Letnim, 
gdy po przedstawieniu odbierałem w szatni garderobę, włożyłem na chwilę portfel do 
tylnej kieszeni spodni. Oczywiście w minutę już go nie było. Nie zawierał nawet zbyt 
wielkiej  gotówki,  tylko  sto  złotych,  ale  były  w  nim:  dowód  osobisty,  dokument 
wojskowy i parę ważnych papierków, których powtórne wyrabianie może człowiekowi 
potwornie  zatruć  życie.  Tuż  przed  złożeniem  wizyty  ustosunkowanemu  panu  ze 
Smoczej  spotkałem  na  ulicy  komisarza  Szabrańskiego.  Wystąpiłem  do  niego  z 
pretensją:  

- Ładnie pilnujecie Warszawy. Do teatru pójść nie można, żeby doliniarze człowieka 

nie obrobili.  

Szabrański wysłuchał opowieści o okolicznościach mojego wypadku i rzekł:  
-  A  więc  został  redaktor  zrobiony  „na  dupnika”.  Robota  fachowa.  Portfel  już  jest  u 

nas. Oczywiście bez pieniędzy.  

Kazał  mi  się  zgłosić  do  urzędu  śledczego,  numer  pokoju  taki  to  a  taki,  tam  mi 

wydadzą  moją  własność.  Bo,  jak  twierdził,  policja  ma  cichą,  nie  pisaną  umowę  z 

background image

 

16 

zawodowymi złodziejami, którzy po wyjęciu gotówki wrzucają portfele do najbliższej 
skrzynki pocztowej. A poczta odsyła je do urzędu śledczego. Nie uwierzyłem w idealne 
działanie  tej  umowy  i  do  urzędu  się  nie  zgłosiłem.  Dopiero  po  tygodniu  przechodząc 
przez  Daniłowiczowską  wstąpiłem  do  biur  warszawskiego  Scotland  Yardu.  We 
wskazanym  przez  Szabrańskiego  pokoju  siedział  zgorzkniały  urzędnik,  który 
niechętnie  wysunął  wielką  szufladę  zawierającą  setki  chyba  portfeli,  jeden  obok 
drugiego. Pogrzebał chwilę, wyjął mój i oddał mi go.  

- Ten? 
- Ten sam - odrzekłem wzruszony, uściskawszy dłoń skwaszonemu Szerlokowi. 
W portfelu poza pieniędzmi niczego nie brakowało. Był nawet los loteryjny, którego 

ciągnienie jeszcze się nie odbyło. Rozczulony, po przyjściu do redakcji napisałem list 
otwarty  do  szanownego  złodzieja  z  gorącym  podziękowaniem  za  uszanowanie  moich 
dokumentów,  oświadczając  w  zakończeniu,  że  na  tych  dżentelmeńskich  zasadach 
zawsze  gotów  jestem  „współpracować”  z  zawodowymi  złodziejami.  Oprócz  listu 
napisałem jeszcze duży reportaż o warszawskich doliniarzach.  

Dostałem za niego jakąś większą sumę. Tak, że właściwie zarobiłem na tej kradzieży 

jakieś kilkadziesiąt złotych, no i doświadczenie, żeby nigdy nie umieszczać portfela w 
tylnej  kieszeni  spodni,  bo  można  być  „zrobionym”  na,  trafnie  może,  ale  niezbyt 
przyjemnie  nazywanego  przez  warszawskich  złodziei,  frajera.  KARIERA 
SZEMRANEJ MOWY 

Reportaże i  większe kawałki, tak zwane trzyszpaltówki, podpisywałem  w  „Kurierze 

Czerwonym” pełnym imieniem i nazwiskiem, krótkie felietoniki skrótem: Wiech. Żona 
twierdziła,  że  robię  to  przez  wrodzone  lenistwo,  że  mi  się  nie  chce,  jak  się  należy, 
podpisywać. Bo ja wiem? Może. 

Faktem jest, że  „Wiech” zwyciężył i stał się  moim  kryptonimem, a z czasem zrobił 

wielką  karierę  naukową.  Znakomity  językoznawca,  profesor  Witold  Doroszewski  w 
którejś  ze  swoich  prac  „wiechem”,  pisanym  przez  małą  literę,  nazwał  wszelkie 
gwarowe  warszawskie  odstępstwa  od  poprawności  językowej.  W  ogóle  pojawiły  się 
wkrótce uczone dysertacje na temat gwary wprowadzonej przeze mnie na łamy gazet, a 
potem  do  książek  -  zbiorków  felietonów.  Oprócz  profesora  Doroszewskiego  inni 
uczeni  zajęli  się  gwarą  warszawską,  powstały  na  ten  temat  liczne  prace,  wychodzą 
specjalne słowniki. Wiele wiedzy, trudu i talentu poświęcił skromnej szemranej mowie 
warszawskiej profesor Bronisław Wieczorkiewicz. Próbuję niekiedy czytać te prace i z 
podziwu wyjść nie mogę, że o tym wszystkim nie wiedziałem. A zaczęło się skromnie 
od dialogów między panem Konstantym Pijawką a panią Mordzielakową, na podwórzu 
koło  trzepaka  na  ulicy  Konopackiej.  A  może  to  pan  Piecyk  z  Targówka  zaczął 
wprowadzać  w  modę  warszawską  gwarę,  pierwszy  był  to  bowiem  bohater,  z  którym 
krótkie  fingowane  wywiady  zacząłem  zamieszczać  w  „czerwoniaku”,  a  właściwie 
„czerwoniakach”,  bo  zachęceni  powodzeniem  wydawcy  „Kuriera”  stworzyli  wkrótce 
kilka jego odmian.  

Rano  wychodził  „Express  Poranny”  za  dwadzieścia  groszy  i  jego  tańsza  o  połowę 

odmiana  pod  tytułem  „Dzień  Dobry”.  W  południe  ukazywał  się,  jak  się  to  rzekło, 
„Kurier  Czerwony”,  a  zaraz po  nim,  chyba  około  godziny  drugiej,  „Dobry  Wieczór”, 
też  tańszy  -  za  dziesiątkę.  Tak,  że  brakowało  tylko  pism  pod  tytułami:  „Dobranoc”  i 
„Moje Uszanowanie”, żeby wszystkie formy powitania i pożegnania były nimi objęte. 

background image

 

17 

Jednak  na  razie  ta  mnogość  gazet,  wypuszczanych  przez  jedno  wydawnictwo, 
znajdowała  na  rynku  nabywców,  może  przez  łatwą,  sensacyjną  swoją  formę. 
Pisywałem do wszystkich tych pism. W „Dzień Dobry” prowadziłem nawet przez czas 
jakiś  porady  miłosno-matrymonialno-salonowe.  Coś  w  rodzaju  „Przekrojowego” 
Savoir vivre’u czy Kulis serc drukowanych w „Kulisach”. Nie lubiłem tej roboty, stosy 
listów, na które trzeba było odpowiadać, przerażały mnie. I choć nazywało się to Dobre 
rady Józefa Gawędy, dziś wiem, że rady te nie były chyba za dobre, bo Józef Gawęda 
był  cholernie  znudzony  sercowymi  kłopotami  swoich  korespondentów  i  sypał 
wskazówkami  bez  większego  namysłu.  Pocieszam  się  jedynie  tym,  że  były  one  w 
większości  niezrozumiałe  dla  adresatów,  a  zatem  trudne  do  wprowadzenia  w  czyn. 
Mimo to Józef Gawęda zdobył dużą popularność, zwłaszcza  wśród prowincjonalnych 
czytelniczek. Doszło do tego, że kiedyś zjawiła się w redakcji korpulentna blondynka z 
dwuletnim chłopczykiem na ręku, pragnąca zobaczyć się z Józefem Gawędą, to jest ze 
mną. Kiedy wyszedłem do hallu i przedstawiłem się, blondynka omal nie zemdlała. A 
potem tonąc we łzach oświadczyła, że ojciec nieślubnego jej dziecka, odwiedzając od 
czasu do czasu miasto, w którym zamieszkiwała, podawał się ni mniej, ni więcej, tylko 
za  Józefa  Gawędę  z  „Dzień  Dobry”.  Wskutek  rad  udzielanych  na  miejscu  została 
matką tego właśnie dziecięcia. Oczywiście wszystko się wyjaśniło, ale złośliwi koledzy 
długo jeszcze twierdzili, że chłopczyk był kubek w kubek do mnie podobny. Z ulgą też 
oddałem  wkrótce  Gawędę  w  inne  ręce,  gdyż  zaproponowano  mi  objęcie  stanowiska 
sprawozdawcy z sądu grodzkiego. 

 

W GRECKIM SĄDZIE 

Podjąłem  się  tego  nie  bez  obaw,  czy  dam  sobie  radę  z  nową  dziedziną  pracy 

dziennikarskiej,  wymagającą  chociaż  pobieżnej  znajomości  procedury  sądowej  i 
terminologii  prawniczej.  Ale  wyszło  nieźle.  Nie  zastanawiając  się  specjalnie  nad 
zagadnieniami  prawnymi,  opisywałem  to,  co  widziałem  na  sali  sądowej,  w  sposób 
felietonowy.  I  tu  znowu  przyszło  mi  w  sukurs  gwarowe  wykształcenie.  Klientem 
sądów  grodzkich  był  w  większości  wypadków  szary  warszawiak,  przeważnie 
posługujący  się  tą  gwarą.  Odtwarzając  dialogi,  jakie  toczyły  się  przed  sądem  między 
stronami, cytując czasem dosłownie zeznania oskarżonych lub wynurzenia świadków, 
miałem prawie gotowy felieton.  

Można  tam  było  usłyszeć  prawdziwe  perły  warszawskiego  wysłowienia.  Stylowy 

bowiem  warszawiak,  postawiony  przed  karzące  oblicze  sprawiedliwości,  starał  się 
wywrzeć  na  sądzie  jak  najlepsze  wrażenie.  Nie  mówię  już  o  tym,  że  ubierano  się  do 
sądu  starannie,  a  nawet  wręcz  elegancko.  Panowie  występowali  niejednokrotnie  w 
ż

ółtych skórkowych rękawiczkach, panie w kapeluszach z kaczym skrzydłem. Ale też 

język,  którego  używano,  był  wykwintny,  pełen  wyszukanych  zwrotów  i  prawniczych 
terminów. Zwracano się do sądu per „Wysoka Eksmisjo” czy „Wysoka Proceduro”. A 
raz,  pamiętam,  kiedy  pewien  adwokat  powiedział  w  przemówieniu,  że  „sąd  jest 
najwyższym  ekspertem”,  podchwycił  to  natychmiast  oskarżony  i  zwrócił  się  do 
sędziego: „Najwyższa Ekspertyzo!”  

Przymus  codziennego  dostarczania  prasie  co  najmniej  jednego  felietonu  sądowego, 

czyli  tak  zwanych  wówczas  „pyskówek”,  które  bardzo  się  przyjęły,  sprawiał,  że 
musiałem  spędzać  w lokalach sądowych sporo czasu, bywać codziennie  w  kilku jego 
oddziałach. A przedwojenny  warszawski  sąd grodzki  wyglądał zgoła inaczej niż jego 

background image

 

18 

odpowiednik,  obecny  sąd  powiatowy  w  alei  Świerczewskiego,  czyli  na  dawnym 
Lesznie. Teraz jest to monumentalny gmach, pełen powagi i namaszczenia, wykładany 
marmurami  i  ozdobiony  brązem.  Stylowy  dawny  warszawski  sąd  grodzki,  pod 
zmieniającymi  się  zresztą  często  nazwami:  „pokoju”,  „powiatowy”,  miał  inną  nieco 
postać.  

- Do sądu? W oficynie na lewo, tam gdzie pisze: „Magiel elektryczny”. A potem na 

trzecie piętro, drzwi po prawej stronie, naprzeciwko krawca.  

W taki lub podobny sposób informował przeważnie dozorca warszawskiej kamienicy 

osoby poszukujące ukrytego gdzieś w labiryncie podwórek lokalu sądu. Siedziba jego 
mieściła się zazwyczaj wysoko, naprzeciwko krawca, felczera szpitala starozakonnych 
oferującego codziennie świeże pijawki, składu pierza i puchu lub jakiejś innej instytucji 
prywatnej.  Składała  się  z  kilku  pokoi  z  kuchnią,  przy  czym  w  kuchni  przeważnie,  z 
grubsza  przekształconej  na  gabinet,  urzędował  kierownik  sądu.  Latem  przez  otwarte 
okna dobiegały do sali rozpraw odgłosy życia warszawskiego podwórka:  

- Lutuje, reperuje!... 
- Sklijam szkło, fajans, porcelany i klajzetowych misek!...  
- Powróżyć, powróżyć, prawdę powiem!...  
Tej dźwiękowej reklamie różnych  wędrownych przedsiębiorstw  sekundował z lekka 

przepitym  głosem,  przy  akompaniamencie  pedałowej  harmonii,  podwórkowy  tenor: 
„Nazywam się Titine... Titine... ach! Titine...” Jeśli się doda jeszcze do tego szczekanie 
psów,  siekanie  kotletów  i  pogadanki  radiowe  płynące  z  otwartych  głośników  -  nic 
dziwnego, że „Wysoki Sąd” nie mógł często dojść do słowa. Zamknąć okno w pokoju 
wypełnionym przez kilkadziesiąt osób, wśród których nigdy nie zabrakło reprezentanta 
handlu śledziami, było równoznaczne z dobrowolnym zatrzaśnięciem się w zatopionej 
łodzi podwodnej na dnie oceanu. Toteż okna były otwarte - powietrze, mile drażniące 
powonienie  zapachami  befsztyków  z  cebulką  oraz  zrazów  z  grzybkami,  wpadało  do 
sali bez przeszkód, odrywając myśli szafarzy sprawiedliwości od suchych paragrafów 
prawa i artykułów ustaw oraz rozporządzeń.  

Teraz skończyło się to wszystko. W ciszy i dostojnej powadze Temida odważa swoje 

nieomylne  wyroki.  A  jednak  są  ludzie,  którzy  żałują  starych  kątów  w  sąsiedztwie 
składu pierza i puchu. Ciasno było, bo ciasno, pachniało, bo pachniało, ale tak się jakoś 
po  domowemu  odbywał  nieprzyjemny  zazwyczaj  akt  wymiaru  sprawiedliwości. 
Karzący  miecz  prawa  rzymskiego  nie  mógł  świstać  swobodnie  w  atmosferze 
przesyconej  wonią  rzymskiej  pieczeni.  Korzystali  na  tym  nieszczęśnicy,  na  których 
głowy ten miecz miał spadać.  

Cała  machina  odwetu  społecznego  łagodniała,  proces,  odbywający  się  w 

czteropokojowym  mieszkaniu  z  wygodami,  zamieniał  się  w  familijne  zebranie,  gdzie 
surowy,  ale  wyrozumiały  ojciec  karcił  lekkomyślnego  syna,  wskazując  mu  drogę 
wiodącą  do  poprawy.  Ludzcy,  dobrzy  sędziowie  pogłębiali  jeszcze  tę  atmosferę.  Był 
jeden  taki,  który  mówił  do  podsądnych  przeważnie  po  imieniu.  Wyglądało  to  mniej 
więcej  tak:  Stawał  przed  sądem  niejaki  Kazimierz  Piskorz,  oskarżony  o  pobicie 
sąsiadki, Agnieszki Kropidłowskiej.  

- No i cóż, panie Kazimierzu, słyszał pan, co tu się o panu mówiło? Taki przystojny, 

dobrze wychowany młody człowiek z rurką gazową rzuca się na kobietę?  

Pan Kazio kręci się niespokojnie, czerwieni i wreszcie mówi:  

background image

 

19 

- Tak mnie się wyrwało, proszę Sądu Wysokiego. 
- No, ja rozumiem, że musiał pan być wtedy roztargniony, zdenerwowany, ale co my 

tu  z  tym  teraz  zrobimy?  A  może  pani  Agnieszka  przebaczy  panu  Kazimierzowi  tym 
razem, co? My to tu zapiszemy do książki i jak mu się jeszcze raz wyrwie, pójdzie do 
kozy. No co, dobrze będzie?  

Pani Kropidłowska opiera się na razie, ale gdy zachęcony przez sędziego pan Piskorz 

przypada jej do rączek, mięknie jak wosk i po chwili w najlepszej zgodzie wychodzą z 
sali mówiąc: 

- Równy chłop ten sędzia, jak pragnę zdrowia.  
W sympatycznej prywatnej aurze nie brakło nigdy momentów szczerego humoru. Oto 

staje przed sądem świadek z tak obandażowaną głową, że widać mu tylko jedno oko. 
Sędzia wypytuje go o personalia: imię, nazwisko, wiek, wreszcie mówi: 

- Pan żonaty? 
Ś

wiadek dotyka bandaża na głowie i odpowiada: 

- Nie, ja wyleciałem z tramwaju, proszę pana-sędziego. 
Intymne  warunki  lokalowe  sprawiały,  że  przewód  pozbawiony  był  przeważnie 

wszelkiej  pompy  i  nacechowany  sporą  dozą  familiarności.  Bo  jakże  tu  zachować 
urzędową sztywność, kiedy, dajmy  na to, oskarżona po usłyszeniu  wyroku ogląda się 
po sali i mówi z wyrzutem do sędziego:  

-  Ironia  losu,  proszę  Wysokiego  Sądu,  w  swojej  własnej  sypialni  dostaje  tydzień 

aresztu. Bo to było moje mieszkanie. Mój figus tu na oknie stoi, mógłby Wysoki Sąd 
kazać go podlać - i rzuciwszy sędziemu pełne goryczy spojrzenie wychodzi.  

Wszyscy  obecni  patrzą  na  figurujący  na  parapecie  przyżółkły  „olejander”  i 

konstatują,  że  ma  istotnie  sucho.  Albo  czy  w  surowych  salach  gmachu  na 
Ś

wierczewskiego  byłaby  możliwa  scena  zaobserwowana  przeze  mnie,  kiedyś  w  VII 

oddziale  sądu  grodzkiego  na  Krochmalnej?  Świadek,  zeznający  w  procesie  swojej 
ż

ony,  żąda  rozprawy  przy  drzwiach  zamkniętych.  Sąd  przychyla  się  do  tej  prośby. 

Poleca  opróżnić  salę  i  proces  toczy  się  tajnie.  W  zeznaniach  nie  ma  jednak  żadnych 
okoliczności, które wymagałyby tego typu rozprawy. Po zamknięciu przewodu sędzia 
ze zdziwieniem pyta świadka:  

- Dlaczego właściwie żądał pan rozprawy przy drzwiach zamkniętych?  
-  Bo  chrypki  dostaje,  jak  w  cugu  przemawiam,  i  migdały  mnie  się  powiększają, 

proszę greckiego sądu.  

W  „greckim”  sądzie  osiągnąłem  jak  gdyby  najwyższy  Stopień  gwarowego 

wtajemniczenia.  W  latach  chłopięcych,  biegając  po  Kercelaku,  przeszedłem  coś  w 
rodzaju  początkowego  kursu  gwary  warszawskiej.  Później,  prowadząc  Teatr 
Popularny,  uzupełniłem  to  wykształcenie  do  poziomu  średniego.  Jednak  dopiero 
asystowanie  przy  niezliczonych  procesach  w  salach  sądowych  pozwoliło  mi  wznieść 
się  dość  wysoko  w  tej  gałęzi  wiedzy.  Była  to  prawdziwa  kopalnia  zwrotów 
gwarowych, od najbardziej uczonych aż do zelżywych, czyli  „publicznych”. W  wielu 
bowiem  procesach  przytaczać  trzeba  było  podczas  rozprawy  w  oryginalnej  pysznej 
wersji  najbardziej  kunsztowne  wiązanki,  którymi  „strony”  kiedyś  tam,  na  ulicy,  w 
maglu,  w  bramie  czy  w  tramwaju,  obficie  się  obrzuciły.  Ale  czasem  udawało  się  je 
omówić.  Na  przykład  kiedyś  w  sądzie  na  Targówku  obrażony  przodownik  policji 

background image

 

20 

krępuje się powtórzyć przed sądem słowo, którym go zelżono. Wtedy sędzia znajduje 
wyjście:  

- Niech pan podyktuje do protokołu.  
Przodownik  nachyla  się  do  protokolanta  i  coś  mu  szepce.  Protokolant  jakby  się 

zawahał, widząc to sędzia mówi:  

- Niech pan pisze przez „ch”, panie kolego.  
Pytano  mnie  kiedyś,  czy  uważam  się  za  współtwórcę  gwary  warszawskiej. 

Współtwórca  to  za  duże  słowo.  Starałem  się  zawsze  wiernie  ją  tylko  odtworzyć. 
Oczywiście,  zdarzało  się  czasem  na  kanwie  istniejących  zwrotów  wyprodukować  coś 
nowego,  ale  wypadków  tych  było  bardzo  niewiele.  Ograniczałem  się  zazwyczaj  do 
oszlifowania tej gwary, uzdatnienia, jak to się teraz mówi, do druku, bo w całkowicie 
wiernej postaci byłaby chropawa i nieczytelna. Trzeba ją też było trochę uszlachetnić, 
usunąć  wyrażenia  niesłychanie  może  barwne,  ale  zbyt  plastyczne.  Stępić  jej  ostrze. 
Zastąpić 

określenia 

zbyt 

drastyczne 

łagodniejszymi, 

elegantszymi, 

nie 

sprzeniewierzając się jednak autentyzmowi.  

Dotyczyło to przede wszystkim ulubionego warszawskiego zwrotu, kwestionującego 

moralne  prowadzenie  się  czyjejś  mamy,  czyli  pomówienie  kogoś,  że  jest  „wnukiem 
Koryntu”.  Wiele  pomysłowości  wykazywali  w  tym  wypadku  bohaterowie  moich 
felietonów, przy mojej, nieznacznej zresztą, pomocy. Gwara bowiem jest tak zasobna 
ż

e nie wymaga interwencji z zewnątrz, 

 

ZAMIAST KAWIORU - DZWONEK 

Konieczność  zdążenia  z  felietonem  przed  zamknięciem  numeru  powodowała,  że 

prosto z sądu, nieraz bez obiadu, biegłem do redakcji. Przeniosła się ona już  wtedy z 
ciasnych  pokoików  na  Nowym  Świecie  do  własnego  pięknego  gmachu  przy 
Marszałkowskiej 3/5/7, tam gdzie dziś mieści się „Życie Warszawy”. Nowy, specjalnie 
przebudowany  z  fabryki  dywanów,  budynek  zawierał  oprócz  wspaniale  urządzonej 
części  redakcyjnej,  połączonej  bezpośrednio  z  zecernią  linotypową  i  ręczną,  wielką 
halę  maszyn  oraz  ekspedycję  i  inne  przyległości,  konieczne  dla  wielkiego  już  teraz 
wydawnictwa, które przybrało nazwę: Dom Prasy. 

Jakie  to  było  niepodobne  do  starego  lokalu  czerwoniaków”!  Nowe  warunki 

spowodowały  inny  zgoła  porządek  w  pracy  dziennikarskiej.  Dawniej  przy  jednym 
biurku  tłoczyło  się  po  kilku  kolegów,  czekając  niejednokrotnie  na  ciepłe  jeszcze 
miejsce.  Teraz  dostojne,  przeszklone  kryształowymi  szybami  gabinety  służyły  za 
miejsce  pracy  dwóm,  a  najwyżej  trzem  dziennikarzom.  Dawniej  bodźcem 
nakłaniającym  do  punktualnego  przychodzenia  była  nieduża  szafka,  zawierająca 
butelkę  francuskiego  koniaku  i  kanapki  z  kawiorem.  Kto  przychodził  przed 
wyznaczoną  godziną,  otrzymywał  od  zarządzającej  tymi  skarbami  bufetowej, 
monumentalnej  pani  Zofii,  kieliszek  koniaku  i  dwie  kanapki.  Po  wybiciu  tej  godziny 
szafka była zamykana i żadne prośby nie pomagały.  

O wysokoprocentowym bodźcu mającym na celu wprowadzenie się w trans pracy nie 

było  już  mowy.  Na  Marszałkowskiej  szafkę  zastąpiły  dzwonki.  One  to  uprzedzały  o 
zbliżającym  się  terminie  zamknięcia  numeru,  one  zmuszały  do  punktualnego 
przychodzenia.  Osobiście  nie  byłem  związany  takimi  rygorami  jak  koledzy 
opracowujący bieżący numer, musiałem tylko zdążyć z felietonem na ostatni dzwonek. 
To spowodowało u  mnie tak  zwany odruch  warunkowy. Bez tego  miecza Damoklesa 

background image

 

21 

wiszącego  nad  głową  nie  potrafiłem  pisać.  Siedziałem  w  wygodnym  zresztą  fotelu, 
obserwowałem przez szklaną ścianę zawrotne tempo redakcyjnego życia na korytarzu, 
a do roboty wziąć się jakoś nie mogłem. Dopiero zbliżające się nieuchronnie ostatnie 
momenty oddawania rękopisu podrywały mnie do czynu. Tytuł pisałem często biegnąc 
przez korytarz do zecerni. To niestety pozostało mi do dziś, nie potrafię pracować; na 
zapas, do szuflady. Muszę czuć  w powietrzu ten ostatni dzwonek. To  między  innymi 
spowodowało,  że  słowa  niniejsze  docierają  do  Czytelnika  z  dwuletnim  opóźnieniem. 
Nie  mogłem  się  jakoś  zabrać  do  tego  pamiętnika.  Za  długi  dostałem  termin  od 
wydawców.  Przypuszczam,  że  to  jakaś  choroba  woli,  chociaż  żona  twierdzi,  że  tego 
rodzaju chory nazywa się po prostu leń patentowany.  

W  skład  ówczesnej  redakcji  oprócz  kilku  wybitnych  starszych  dziennikarzy 

wchodziła  sama  młodzież.  Zdolna,  bystra,  umiejąca  wycisnąć  interesujący  szczegół  z 
najbardziej  suchej  wiadomości  i  podać  ją  pod  sensacyjnym  tytułem.  Za  najlepszy 
zresztą  tytuł  w  numerze  redakcja  dawała  premie  -  dwadzieścia  pięć  złotych.  Było  to 
dużo pieniędzy, na przykład para bardzo porządnych półbutów gorszych dwie. Chociaż 
czasem bywały z tymi tytułami kłopoty.  

Jedna z koleżanek, chcąc ozdobić wyszukanym nagłówkiem sprawozdanie z wystawy 

drobiu i zwierząt futerkowych w ogrodzie na Bagateli, napisała: Skrzydlaci i futerkowi 
dygnitarze  na  wystawie  drobiu.  Tytuł,  owszem,  nieprzeciętny,  ale  stał  się  powodem 
pewnych  perturbacji  dla  redakcji.  Mianowicie  zaraz  pod  nim  umieszczona  została 
fotografia  z  otwarcia,  przedstawiająca  komitet  wystawy  i  zaproszone  wysoko 
postawione osobistości,  wśród nich prezydenta miasta Starzyńskiego. Po ukazaniu się 
numeru z tym artykułem naczelny redaktor Butkiewicz otrzymał telefon:  

- Tu Starzyński, powiedzcie mi, za jakiego dygnitarza mnie uważacie, za skrzydlatego 

czy za  futerkowego? Na szczęście prezydent Stefan Starzyński  miał  wielkie poczucie 
humoru  i  nie  obraził  się.  Skończyło  się  tylko  na  uwadze  Butkiewicza  pod  adresem 
redakcji, żeby staranniej koordynowała zdjęcia z tytułami.  

Chochlik  drukarski  płatał  czasem  „czerwoniakom”  dotkliwsze  figle.  Oto  pewnego 

dnia  na  pierwszej  stronie  „Expressu  Porannego”  ukazała  się  mowa  ministra  spraw 
zagranicznych  Augusta  Zaleskiego.  Na  końcu  pierwszej  szpalty  wśród  wynurzeń 
ministra  na  temat  sytuacji  w  Europie  widniało  zdanie:  „Tango  Kataszka  -  Ja  cierpię 
dolę.” Wybuchł wielki skandal połączony z dochodzeniem policyjnym. Nawet ja byłem 
pytany,  czy  w  jakimś  ze  swoich  felietonów  nie  użyłem  tego  zwrotu,  który  potem 
zaplątał się w mowę ministra. Odrzuciłem to pomówienie z oburzeniem - nie wtrącam 
się  do  polityki  i  niemuzykalny  jestem.  Na  razie  podejrzewano  nawet  sabotaż,  ale  się 
okazało,  że  to  po  prostu  któryś  z  zecerów  dla  zabawy  wystukał  sobie  na  linotypie  to 
figlarne zdanko, które jakoś zawędrowało do wynurzeń ministra Zaleskiego.  

Winne były po prostu pośpiech i korekta, No i może ten drań chochlik. 

 

MÓJ SOBOWTÓR - GIENIEK KOPYCIŃSZCZAK 

Rosnąca  popularność  mego  felietonu  zaczęła  przynosić  wkrótce  dość  niezwykłe 

owoce.  Siedzę  kiedyś  zapracowany  w  swoim  redakcyjnym  boksie  i  otrzymuję 
wiadomość  od  portiera  z  hallu,  że  oczekuje  mnie  niejaki  pan  Śmietanka,  mój  dobry 
znajomy,  który  pragnie  się  ze  mną  zobaczyć.  Jakkolwiek  nie  przypominałem  sobie 
wśród znajomych pana o tym nazwisku, wyszedłem na jego spotkanie. Przy oknie stał 
czerstwy brunet w butach z cholewami, półkożuszku i ze skórzaną szoferską czapką w 

background image

 

22 

ręku.  Poinformowawszy  się,  że  jest  to  pan  Śmietanka,  podszedłem  doń  żywo.  Pan 
Ś

mietanka wyciągnął do mnie ramiona i zawołał:  

-  Gieniek,  słoniu  mokotowski,  lebiego  niewidymko,  jak  się  masz,  ile  ważysz,  daj 

pyska! I zanim się spostrzegłem, wycałował mnie z dubeltówki, po czym, odsunąwszy 
się o krok w tył, ogarnął mnie zdziwionym spojrzeniem i rzekł z pewnym wahaniem: - 
Aleś się, bracie, zmienił... no... no... 

Po czym przymrużył oczy, podszedł do mnie blisko i wyjąkał: 
- Przepraszam, to chyba nie pan? Czy z panem Wiechem mam zaszczyt?  
- No tak. 
- Dziwna rzecz. A czy pan szanowny leżał w zeszłem roku w szpitalu na Czystem, na 

trzeciej sali, przy piecu, na nogi pan nie mógł chodzić?  

Sięgnąłem  w  głąb  pamięci.  Nie.  Nie  leżałem  nigdy  w  szpitalu  na  Czystem,  a  „na 

nogi”  zawsze  chodziłem  bez  żadnych  trudności.  Jakaś  straszliwa  zagadka,  którą  pan 
Ś

mietanka natychmiast jednak rozwiązał.  

- Znakiem tego zostałem uderzony w kant. Uważa pan, rok temu nazad leżał ze mną 

w szpitalu niejaki Gieniek Kopyciński, któren zaznaczał nieraz, że streszcza do kuriera 
pod pseudonimem Wiech.  

Chcąc  się  dowiedzieć  czegoś  bliższego  o  swym  sobowtórze,  zasypałem  pana 

Ś

mietankę  gradem  pytań.  Jak  wygląda  ten  drugi  Wiech,  czy  jest  sympatyczny, 

przystojny?  

- Faktycznie wstydu panu nie robi, owszem, wesoły jest chłopak, humorystyczny żart 

zawsze odstawić potrafi, czy  w dzień, czy  w  nocy.  A tak  obsztorcować  kogoś jak on 
rzadko  kto  umie.  Sadysfakcja  posłuchać.  Ja,  jako  kierowca,  jestem  obsłuchany  pod 
względem  publicznego  wyrazu  i  tyż  swoje  wymowę  posiadam,  ale  kudy  mnie  do 
Gieńka  Kopycińszczaka.  Pamiętam,  jak  raz  zesobaczył  posługaczkie  za  to,  że  mu  za 
małe  jajka  na  miętko  na  śniadanie  przyniosła,  to  trzy  godziny  doktórzy  musieli  ją 
czucić. Inszą znowuż razą kołdrą się nakrył i wściekłego buldoka zaczął odstawiać, bo 
i  do  tego  ma  zdolność  -  to,  mówię  panu,  najcięższe  chorzy  z  łóżek  wyskakiwali  i 
pryskali, gdzie kto mógł. Cały szpital na równe nogi się zerwał... Tak, tak, operus był 
chłopak  i  za  bardzo  wypierać  się  go  nie  masz  pan  potrzeby  -  powiedział  z  uznaniem 
pan  Śmietanka,  ale  zaraz  dodał,  że  mimo  całej  sympatii,  za  to  nabicie  w  karafkę 
połączone z pożyczeniem trzydziestu złotych nie omieszka przy pierwszym spotkaniu 
tak  się  na  nim  odegrać,  że  mój  sobowtór  znowu  straci  władzę  w  nogach  na  czas 
dłuższy.  

Starałem  się  złagodzić  wzburzenie  pana  Śmietanki  oświadczając,  że  nie  mam 

najmniejszego  żalu  do  wesołego  pana  Gienia,  gdyż  jestem  przyzwyczajony  do 
sobowtórów.  Ponieważ  Gienio  w  zamian  za  pożyczkę  obiecał  swemu  szpitalnemu 
przyjacielowi  posadę  kierowcy  w  redakcji,  postanowiłem  wziąć  na  siebie  wykonanie 
tego  przyrzeczenia  i  poprzeć  jego  kandydaturę,  gdzie  należy.  Chodziło  tu  przecież  o 
„honor  rodu”.  Dzięki  wspaniałemu  poczuciu  humoru  współwłaściciela  wydawnictwa, 
dyrektora Antoniego Lewandowskiego, pan Śmietanka tę posadę dostał.  

Na  ogół  nie  lubiłem  wizyt  składanych  mi  w  redakcji.  Rzadko  kiedy  przynosiły  coś 

przyjemnego.  Wspominałem  już  o  dziewczynie,  która  przyniosła  dziecko,  teraz 
przytoczę tu inne dość niemiłe odwiedziny.  

background image

 

23 

Pyskówki były to obrazki prawdziwe, chwytane na gorąco na sali sądowej, ale muszę 

się przyznać, że czasem zmieniało się stan faktyczny, żeby było zabawniej. Z kolei aby 
nie  było  reklamacji  ze  strony  uczestników  procesów,  obdarzało  się  ich  fikcyjnymi 
nazwiskami. I na tym się czasem wpadało. Kiedyś w felietonie osnutym na tle jakiejś 
sprawy  w  sądzie  grodzkim  na  Przechodniej  zmieniłem  nazwisko  i  imię  głównego 
bohatera na Mieczysław Sznabelpik, przypuszczając naiwnie, że taki się w Warszawie 
nie znajdzie. I oto już na drugi dzień zjawia się u mnie nieduży rudawy pan, trzymający 
w  ręku  bilet  wizytowy: 

„Mieczysław  Sznabelpik,  agent  giełdowy,  Pawia  6  m.  13”, 

i  bez 

dalszych wyjaśnień mówi:  

-  Panie  Wiech,  ja  wiem,  kto  mnie  to  zrobił.  Grynberg  mnie  to  zrobił,  ten  łobuz, 

sumograndus.  Co  on  mnie  już  nie  robił,  pogotowie  mnie  w  nocy  przysłał,  trumnę 
przynieśli, straż ogniowa przyjeżdżała też.  

Błyskawicznie się połapałem, że pan Sznabelpik posądza o inspirowanie tej fałszywej 

notatki jakiegoś swego zaciętego wroga, nękającego go na różne sposoby. Oczywiście 
nie  przyznałem  się  do  mistyfikacji,  kategorycznie  jednak  wykluczyłem  udział  w  tym 
pożałowania  godnym  wypadku  diabolicznego  Grynberga.  Wyjaśniłem,  że  zaszło 
nieporozumienie, przyrzekłem sprostowanie i rozstaliśmy się w zgodzie. Może dlatego, 
ż

e niewinna ofiara mojej lekkomyślności niezupełnie miała na imię - Mieczysław.  

Ale moje wpadunki były niczym w porównaniu z kłopotami, w jakie się wikłał dzięki 

swoim  mój  kolega  z  jednego  boksu  redakcyjnego,  świetny  pisarz  i  znakomity 
dziennikarz,  Władysław  Zambrzycki.  Pan  Władysław,  uroczy  człowiek  o 
niepowtarzalnym dowcipie i niezrównanej fantazji, prowadził w „Expressie” tak zwaną 
ostatnią  stronę,  na  której  zamieszczał  kronikę  drobnych  wypadków  warszawskich, 
opracowywaną  w  jemu  tylko  właściwy,  przezabawny  sposób.  Sprawiało  to,  że  strona 
ostatnia była czytywana w „Expressie” jako pierwsza.  

Otóż  jeśli  raporty  policyjne  nie  przynosiły  tego  dnia  odpowiedniego  materiału,  pan 

Władysław  sam  wymyślał  fikcyjne  zdarzenia,  wypadki,  awantury  i  afery.  Jego  to 
fantazji  zawdzięczamy  legendę  o  genialnym,  dobrodusznym  oszuście  warszawskim 
Janie  Cynianie.  Cynian,  który  jakoby  sprzedawał  kolejno  naiwnym  kmiotkom 
odwiedzającym  Warszawę:  kolumnę  Zygmunta,  tramwaj,  most  i  wydzierżawił  na 
dansing halę Dworca Głównego, nie istniał naprawdę nigdy. A raczej istniał w płodnej 
imaginacji pana Władysława. Asystowałem przy narodzinach tej świetnie narysowanej 
postaci,  tak  plastycznej,  że  nikomu  nie  przyszło  do  głowy  powątpiewać  o  jej 
autentyzmie.  

Trzeba przyznać, że pan Władysław nie nadużywał nadaremno popularnego nazwiska 

swego  bohatera.  Wypuszczał  go  na  kolumnę  „Expressu”  ostrożnie,  wówczas  kiedy 
naprawdę  nie  było  żadnego  innego  sensacyjnego  materiału  nadającego  się  na  tak 
zwany  mały  kryminał.  Cynian  pozostał  w  legendzie  warszawskiej  na  stałe  i  dziś 
jeszcze  wspomina  się  czasem  z  podziwem  o  tych  jego  zdumiewających  transakcjach 
handlowych. Różne dziwne rzeczy sprzedawano w Warszawie naiwnym przybyszom z 
prowincji,  ale  nie  było  wśród  tej  bogatej  kolekcji  Króla  Zygmunta,  nie  było  mostu 
Kierbedzia ani tramwaju. To wymyślił pan Władysław.  

Z  prawdziwą  przykrością  odsłaniam  kulisy  tego  barwnego  mitu  międzywojennej 

Warszawy,  świadczącego,  że  nie  ma  cwaniaka  nad  warszawiaka.  No  cóż,  przyszedł 
taki czas, że trzeba się starać o inne powody do dumy z rodzinnego miasta.  

background image

 

24 

Otóż,  jak  się  wyżej  rzekło,  miał  kolega  Zambrzycki  tarapaty  związane  ze  swymi 

zabawnymi pomysłami. Zgłaszali się często z pretensjami ludziska zrobieni na szaro w 
dowcipnych  notatkach  i  artykulikach  ostatniej  strony  „Expressu  Porannego”.  Ale 
zawsze  jakieś  jeszcze  dowcipniejsze  wyjaśnienie  zamieszczone  nazajutrz 
rozładowywało napięcie i „klient” nie miał pretensji.  

Nie zgłosił  się tylko nigdy pan Jan Cynian. Rzecz prosta dlatego, że nie było go na 

ś

wiecie. Ale w wieści gminnej żyje nadal. Przeżył niestety swego autora. 

 

KIEPURA I GORZKIE MIGDAŁY 

Oczywiście  nie  tylko  z  pretensjami  zjawiali  się  ludzie  w  redakcji  „czerwoniaków”. 

Ich rosnące z każdym rokiem wpływy powodowały wizyty przedstawicieli wszystkich 
warstw międzywojennego społeczeństwa. Bywały też różne znakomitości. Dolatujący z 
hallu piękny, kryształowo czysty głos, wyciągający arię ze znanej operetki: „Brunetki, 
blondynki,  ja  wszystkie  was  dziewczynki...”  -  oznajmiał  przybycie  do  redakcji 
ś

wietnego tenora tamtych czasów, Jana Kiepury.  

Zamiast zapowiadać się telefonicznie przez portiera, Kiepura wkraczał do redakcji z 

pieśnią  na  ustach.  Otwierała  mu  ona  wszystkie  drzwi,  wywoływała  uśmiech  na 
twarzach.  Mimo  że  było  w  tym  trochę  pozy,  trochę  reklamiarstwa,  nikomu  to  nie 
przeszkadzało szczerze lubić i z przyjemnością witać miłego gościa. Nie raziła nikogo 
jego niewinna manierka na ludowość w wysławianiu się. Te wszystkie „jak się mata”, 
„wita  co”  itp.  „chłopaka  z  Sosnowca”,  jak  lubił  się  sam  nazywać,  zjednywały  mu 
ogólną sympatię.  

Do  częstych  naszych  gości  należał  również  głośny  wówczas  jasnowidz  inżynier 

Antoni Ossowiecki. Cała Warszawa mówiła o jego zdumiewających doświadczeniach 
w odgadywaniu myśli na odległość, w przepowiadaniu przyszłości. Mówiono o nim, że 
trafnie  odgadnąć  potrafi  czyjąś  bliską  śmierć.  Robione  były  z  nim  doświadczenia  w 
szpitalach. Ossowiecki przechodził przez salę i nieomylnie odgadywał, kogo z chorych 
czeka  wkrótce  zgon.  Podobno  czuł  od  takiego  nieszczęśnika  zapach  gorzkich 
migdałów. Toteż ilekroć się z nim witałem, mimo woli odsuwałem się troszkę w tył. A 
nuż pociągnie nosem i poczuje te migdały!  

Wielu sławnych ludzi udało mi się poznać dzięki pracy dziennikarskiej. 

 

PAMIĘTNE SPOTKANIA 

Do najbardziej pamiętnych dla mnie spotkań należała wizyta u Reymonta. Działo się 

to  chyba  w  roku  1922,  przed  moją  erą  „czerwoniacką”.  Byłem  wówczas  referentem 
prasowym  Polskiego  Czerwonego  Krzyża,  bo  i  taką  funkcję  kiedyś  na  początku 
swojego  dziennikarskiego  żywota  sprawowałem.  Otóż  z  ramienia  PCK  udałem  się 
kiedyś  do  sławnego  pisarza,  żeby  odebrać  aforyzm,  który  miał  dla  naszej  instytucji 
napisać.  Reymont  mieszkał  na  którymś  tam  piętrze  olbrzymiego  gmachu  firmy 
„Gebethner i Wolff na rogu Zgoda i Sienkiewicza.  

Starsi  warszawiacy  pamiętają  dobrze  tę  wspaniałą  kamienicę,  której  dół  zajęty  był 

całkowicie  na olbrzymią  księgarnię o  kilkunastu  wystawach. Na piętrach  mieściły  się 
redakcje  licznych  wydawnictw  Gebethnera,  biura  i  mieszkania.  Jedno  z  nich,  w 
strzelistej  wieży  zdobiącej  gmach,  zajmował  Reymont.  Mieszkał  u  swego  wydawcy. 
Mieszkanie było piękne, dwupoziomowe. Z dużą tremą oczekiwałem na gospodarza w 
jego  gabinecie.  Był  to  duży  pokój  z  półkami  pełnymi  książek.  Na  środku  stał  wielki 
prosty  stół  z  jasnego  surowego  drzewa.  Na  nim  czarny  wazon  z  jakimiś  czerwonymi 

background image

 

25 

kwiatami. Po chwili na wewnętrznych schodach prowadzących do gabinetu z pięterka 
ukazał się laureat Nobla. Wyglądał jak na portrecie, z tą różnicą, że ręką trzymał się za 
twarz. Nie zdążyłem się odezwać, kiedy Reymont powiedział po prostu:  

- Wie pan, tak mnie, cholera, zęby bolą, że nie byłem  w stanie nic dla  was napisać. 

Może jutro. Bardzo serdecznie przepraszam.  

Wtedy się przekonałem, że wielkość chodzi często w parze z prostotą i skromnością. 

Z  późniejszego  dużo  okresu  datuje  się  moja  znajomość,  a  następnie  przyjaźń  z 
czołowymi  naszymi  poetami:  Broniewskim,  Stanisławem  Ryszardem  Dobrowolskim, 
Gałczyńskim, Tuwimem.  

Wiele nocy przegadaliśmy z Władkiem Broniewskim przy barze „u Sitkowskiego” w 

przedwojennej  „Adrii”.  Byłem  chyba  jednym  z  pierwszych  słuchaczy  jego 
buntowniczych wierszy, mówionych z żarem i w niepowtarzalny sposób, bo recytował 
tę swoją „banię z poezją” z pamięci i tak, że żaden z aktorów dorównać mu nie jest w 
stanie.  Zresztą  nie  ustępował  mu  w  tym  względzie  Konstanty  Ildefons  Gałczyński, 
również  najlepszy  interpretator  swoich  wierszy.  Pamiętam  wieczory  w  „Halamie”, 
zakopiańskim  Domu  Pracy  Twórczej  ZAIKS-u.  Na  dworze  „loło”  lub  szalał  halniak, 
zbieraliśmy się więc w salonie pod palmą na pogaduszki, które zamieniały się nieraz w 
improwizowany koncert muzyki i żywego słowa.  

Na  fortepianie  grała  Barbara  Hesse-Bukowska,  poeci  recytowali  swoje  utwory, 

satyrycy czytali felietony. Mistrz Konstanty tłukł wszystkich swoją poezją, humorem i 
czarem osobistym. O, bo czarujący był to człowiek. Miły, łatwy w obejściu, skory do 
rozmowy. Przy tym uwielbiał desery. Zawsze było mu ich mało. Kiedyś po obiedzie w 
tejże „Halamie” przysiadł się do naszego stolika, spojrzał dziecinnym, łakomym okiem 
na mój krem i spytał:  

- Będziesz jadł toto? 
- Owszem, będę.  
Posmutniał i rzekł: 
- Szkoda. Pójdę do kuchni. Może Nero nie zjadł. 
Nero był to duży żółty pies pensjonatowy, ulubieniec gości. Były to lata pięćdziesiąte. 

Przez  „Halamę”  przewijały  się  tłumy  twórców,  członków  ZAIKS-u,  tych  sławnych  i 
tych  mniej znanych. Spośród najsławniejszych zjechał tu  w roku 1953 Julian Tuwim. 
Przyjechał, żeby „pokłonić się górom”. Po raz ostatni. Z Tuwimem przed wojną mało 
się stykałem. Jakieś poznanie się za kulisami „Qui pro quo”, jakieś przelotne rozmowy 
na terenie  towarzyskim. To było  wszystko. Dopiero podczas okupacji odezwał  się do 
mnie z daleka. Z San Francisco. A było tak.  

Dostałem telefoniczną wiadomość od dawnej koleżanki z Domu Prasy, że musi się ze 

mną  zobaczyć  w  bardzo  ważnej  i  przyjemnej  dla  mnie  sprawie.  Umówiliśmy  się  w 
barze  kawowym  na  Moniuszki.  Jechałem  trochę  z  duszą  na  ramieniu,  bo  właśnie 
szalały  w Warszawie łapanki. Ale nie pojechać nie  wypadało. Koleżanka już czekała. 
Wydobyła z torebki plik kartek i zaczęła czytać jakieś wiersze. O tym, jak to polski bez 
„pachniał w maju, w Alejach i Ogrodzie Saskim, w koszach na rogu i w tramwaju, gdy 
z Bielan wracał lud warszawski!” I o tym, jak powstało towarzyskie nieporozumienie, 
czyli  ogólny  wycisk,  po  którym  wszystkich  zabrano  do  komisariatu  -  „a  z  winy  - 
majowego kwiatu”.  

background image

 

26 

- Teraz niech pan słucha uważnie  - powiedziała  koleżanka i czytała dalej: Potem to 

ś

licznie  Wiech  uwieczniał,  z  daleka  więc  do  pana  Wiecha,  Pełen  wdzięczności  się 

uśmiecham... I cóż pan teraz uskutecznia?  

Był  to  przysłany  jakimś  cudem  do  Warszawy  maszynopis  napisanego  na  obczyźnie 

nowego poematu Tuwima  „Kwiaty polskie”. Nie potrzebuję chyba  mówić, jak byłem 
wzruszony.  W  kilka  lat  później,  już  w  wolnej  Warszawie,  Tuwim  napisał  mi  na 
egzemplarzu  Kwiatów  wydanym  przez  „Czytelnik”  taką  zabawną  dedykację: 
Wiechowi,  genialnemu  humoryście,  Homerowi  warszawskiej  ulicy  i  warszawskiego 
Jęzora z zachwytem dla Jego twórczości Julian Tuwim 25.11.1953 r. 

Było to na niecały miesiąc przed przyjazdem poety do „Halamy”. Spotkaliśmy się tu 

podczas  świąt  Bożego  Narodzenia.  Tuwim  cieszył  się  Zakopanem  jak  dziecko. 
Przesiadywał chętnie w kawiarniach, nie stronił też od „Jędrusia”. Czuł się doskonale. 
W  Wigilię  siedział  z  nami  przy  stole,  śpiewał  razem  kolędy  pod  choinką.  I  nagle  w 
trzecie święto, podczas obiadu, z pokoju numer 17 na drugim piętrze rozległ się pełen 
przerażenia  i  rozpaczy  krzyk  kobiecy.  Zerwaliśmy  się  od  stolików.  Niektórzy  z  nas 
pobiegli na górę.  

- Tuwim umiera! 
W kilka godzin potem w prostej sosnowej góralskiej trumnie zniesiono ciało poety na 

dół po schodach do czekających przed domem, wymoszczonych słomą i świerkowymi 
gałęziami,  sań.  Otępiali,  milczący,  patrzyliśmy  na  jego  odjazd  z  wesołej,  przytulnej, 
ś

wiątecznej  „Halamy”.  No,  ale  cofnijmy  się  o  całych  dwadzieścia  lat  od  tej  smutnej 

chwili i wróćmy do przedwojny, do „czerwoniaków”. 

 

POD DWÓJKĄ 

Do  kolegów,  z  którymi  łączyły  mnie  najserdeczniejsze  stosunki,  oparte  między 

innymi na jednakowym widzeniu śmiesznostek otaczającego nas świata, należał młody, 
wściekle  zdolny  satyryk  Tadeusz  Wittlin,  podpisujący  swoje  utwory  pseudonimem 
Tadzio-Tadzio. Był on przez czas dłuższy redaktorem satyrycznego tygodnika „Cyrulik 
Warszawski”, wydawanego przez nasz Dom Prasy.  

Redakcja  „Cyrulika”  mieściła  się  na  trzecim  piętrze  gmachu  przy  Marszałkowskiej. 

Ja pracowałem na pierwszym, jednak leniwe godziny poprzedzające wybuch twórczej 
inwencji  spędzałem  najczęściej  u  Tadzia-Tadzia,  w  jego  jednopokojowej  redakcji. 
Poznałem tu nowy, świetnie się zapowiadający narybek polskiej satyry.  

Przychodzili  do  „Cyrulika”,  chyba  jeszcze  jako  maturzyści,  a  może  studenci 

pierwszego  roku,  przystojny,  elegancki  brunecik  Janusz  Minkiewicz  oraz  jego 
przyjaciel, dla odmiany blondynek, Światopełk Karpiński. Piekielnie utalentowani byli 
to  chłopcy.  Zresztą  cała  ówczesna  satyryczna  brać  złaziła  się  w  „Cyruliku”,  tak 
pisząca, jak i rysująca. Tu poznałem między innymi swego późniejszego znakomitego 
ilustratora i przyjaciela Jerzego Zarubę. Z kwaśnymi, znudzonymi minami opowiadali 
sobie  ci  mistrzowie  humoru  najzabawniejsze  kawały  i  plotki  z  „Ziemiańskiej”, 
„Kresów”, „Europy”, „Ipsu” czy innej modnej kawiarni albo knajpy. 

My z Tadziem najchętniej bywaliśmy w położonym naprzeciwko redakcji barze „Pod 

Dwójką”. Był to trochę dorożkarski, trochę dżokejski, trochę dziennikarski przybytek 
kulinarnych rozkoszy. Za psi grosz można tu było zjeść smacznie i obficie, „przegiąć” 
ć

wiarteczkę  i  nagadać  się  w  przytulnych  małych  łóżkach  odgradzając  się  od  gwaru 

ogólnej sali. „Dwójka” istnieje po dziś dzień, ale chyba w zmienionej postaci - jako bar 

background image

 

27 

szybkiej  obsługi,  smażalnia  ryb  czy  jakichś  szaszłyków?  Nie  wiem,  rzadko  tamtędy 
przechodzę.  

„Pod Dwójką” omawiałem z Tadziem wspólne nasze robótki uboczne, coś w rodzaju 

obecnych prac zleconych. Przyjmowaliśmy te zlecenia od klientów z miasta. Jednym z 
nich  był  niejaki  pan  Lebenbaum,  producent  filmowy.  Ówczesny”  film  polski  nie 
powstawał,  jak  dziś,  za  państwowe  pieniądze,  w  licznych  wspaniale  ku  temu  celowi 
przystosowanych gmachach, przy współpracy wysokich urzędów. W tamtych czasach 
jeden  właśnie  z  takich  panów  Lebenbaumów  obchodził  właścicieli  kin  i  proponował 
udział w finansowaniu filmu, który miał zamiar wyprodukować.  

Najważniejszy  był  tytuł.  O  jednym  z  kiniarzy  warszawskich  mówiło  się,  że  kiedy 

producent  zaproponował  mu  film  mający  się  nazywać  Na  fali  wspomnień, 
odpowiedział sceptycznie: - Na fali wspomnień? Morskie filmy u mnie nie idą.  

Mimo takich czy innych oporów uparty producent znajdował wreszcie udziałowców, 

którzy  godzili  się  zainwestować  mniejszy  lub  większy  kapitał  w  mające  powstać 
arcydzieło  X  Muzy.  Wtedy  ruszała  produkcja.  Wynajmowano  atelie,  angażowano 
aktorów, opracowywano scenopis i dialogi.  

Robiłem dialogi do kilku przedwojennych filmów, jak Dorożkarz nr 13, Cyrk Forda, 

Manewry  miłosne.  Właśnie  te  ostatnie  pisaliśmy  z  Tadziem  w  pocie  czoła  nocami  w 
redakcji  „Cyrulika”.  Tak  jest,  nocami,  bo  w  przedwojennej  produkcji  filmowej 
wszystko było potrzebne na wczoraj. Dramat czy komedia powstawały często w ciągu 
paru  tygodni.  Dlatego  też  tempo  pracy  było  zabójcze.  Dialogi  do  Manewrów 
smażyliśmy  pod  osobistym  nadzorem  pana  Lebenbauma.  Odwiedzał  nas  podczas 
pisania kilka razy w ciągu nocy. Dla zachęty i podtrzymania sił przynosił nam kanapki 
ze świetnej koszernej restauracji Hirszfelda, dostarczał chałwy i innych smakołyków.  

Nie zapominał też o alkoholu, ale w minimalnej ilości, żebyśmy się przypadkiem nie 

pospali.  Wśród  wałówki  nie  brakowało  też  nigdy  papierosów,  ale  w  jakimś  tańszym 
gatunku.  Nie  pamiętam  już,  jak  się  nazywały.  Kiedyś  przez  zapomnienie  producent 
zostawił na naszym biurku świeżo napoczętą paczkę drogich „Egipskich specjalnych”, 
które  palił.  Oczywiście  wypaliliśmy  je  za  jego  zdrowie  tej  jeszcze  nocy.  A  nazajutrz 
mieliśmy zabawę patrząc, jak nasz chwilowy chlebodawca nerwowo maca papiery na 
biurku, najwyraźniej poszukując pozostawionych „specjalnych”.  

Miły  to  był  człowiek,  aczkolwiek  drobiazgowy  i  wiecznie  zatroskany.  Nic  zresztą 

dziwnego. Nie  miał kto dokładać do produkowanego przez niego arcydzieła. W razie 
klapy odpowiadał wobec wspólników, którzy bardzo nie lubili złych interesów. Toteż 
cieszyliśmy się bardzo z Tadziem-Tadziem, kiedy Manewry miłosne przeszły.  

Te  uboczne  prace  zlecone  nie  wyczerpywały  całkowicie  repertuaru  moich  zajęć 

artystycznych.  Chyba  w  roku  1935  zaczęły  się  wieczory  autorskie.  Odbyłem  ich 
mnóstwo w Warszawie i na prowincji. Warszawskie przez długie miesiące gromadziły 
nadkomplety widzów w znanej kawiarni SiM-u (Sztuka i Moda) na ulicy Królewskiej, 
gdzie dziś mieści się Teatr żydowski.  

Właścicielem  kawiarni  był  znany  cukiernik  warszawski  Karol  Albrecht.  Ten  od 

„Ziemiańskiej”.  Albrecht,  wzruszony  powodzeniem  imprezy,  czcił  każdy 
jubileuszowy, to znaczy dwudziesty piąty, pięćdziesiąty, siedemdziesiąty piąty i setny 
wieczór  wspaniałym  tortem,  stawianym  na  „służbowym”  stoliku,  przy  którym 
zasiadałem w chwilach wolnych od czytania. Bo na razie wieczory te były wypełnione 

background image

 

28 

wyłącznie czytaniem  felietonów. Od siebie,  „z głowy”,  nie dodawałem ani  słowa. Po 
pierwsze,  nie  pozwalała  mi  na  to  gnębiąca  mnie  trema,  a  po  wtóre,  nie  było  to 
potrzebne  -  felietony  broniły  się  same.  Dość  ludzi  bawiły.  Zresztą  była  moda  na 
Wiecha.  

Z czasem interes się rozszerzył. Doangażowałem sobie znakomitego interpretatora w 

osobie  Henryka  Ładosza,  rzeczywiście  świetnie  recytującego  moje  kawałki.  Odtąd 
pracowaliśmy  bardzo  często  na  dwa  głosy.  Ale  na  prowincję  początkowo 
wypuszczałem się sam, korzystając tylko z pomocy impresaria, pana Donata R. Był to 
wspaniały  organizator,  aczkolwiek  miał  jedną  drobną  wadę,  o  czym  miałem  się 
wkrótce przekonać. Skaza ta wystąpiła już na piątym bodaj z kolei moim wieczorze - w 
osadzie Wierzbnik pod Starachowicami.  

Impresario  przyjechał  do  Wierzbnika  pierwszy,  zajął  salę,  rozlepił  afisze, 

zorganizował sprzedaż biletów, zebrał zresztą bity komplet widzów. Ja nadjechałem w 
ostatniej  chwili  z  Radomia,  gdzie  odbyłem  również  spotkanie  z  czytelnikami.  Nie 
miałem  nawet  czasu  porozumieć  się  z  organizatorem,  który  już  był  na  scenie  i 
zapowiadał  rozpoczęcie  wieczoru.  Stałem  w  kulisie  i  zdziwiony  nieco  wybuchami 
ś

miechu,  dolatującymi  tu  z  przepełnionej  widowni,  zacząłem  się  przysłuchiwać 

zapowiedzi.  Stopniowo  zdziwienie  ustępowało  przerażeniu.  Mój  impresario  mówił 
mniej więcej tak:  

-  Od  sinych  fal  Bałtyku  po  tak  zwaną  perłę  Tatr,  czyli  -  Zakopane,  nie  licząc  rzecz 

prosta Nowego Targu, nie ma, nie było i nie będzie tak - wielkiego człowieka jak ten, 
który  przed  chwilą  przyjechał  tu  do  Wierzbnika  z  Radomia...  Nie  ma,  nie  było  i  nie 
będzie,  bo  być  nie  może,  większego  pisarza...  no,  może  jeden  by  się  znalazł...  ten 
Remont...  Myrymont,  przepraszam,  Reymont,  ale  i  to  nie  na  pewno.  Od  sinych  fal 
Bałtyku,  o,  przepraszam,  to  już  mówiłem...  jednym  słowem,  król  humoru,  cesarz 
dowcipu, mikado śmiechu - Wiech, niech żyje...  

Jeśli  się  doda  jeszcze,  że,  jak  dostrzegłem  to  z  kulisy,  konferansjer  wyraźnie  się 

zataczał  chwytając  się  ustawionego  na  scenie  stolika  bądź  też  opadał  bezsilnie  na 
krzesło,  sprawa  stawała  się  jasna  -  był  kompletnie  urżnięty.  W  przystępie  rozpaczy, 
chcąc  jakoś  ratować  sytuację,  wpadłem  na  scenę.  Powitały  mnie  huragany  braw  i 
wybuchy  śmiechu.  Potęgowały  się  one  jeszcze  w  momencie,  kiedy  usiłowałem 
wyprowadzić  pana  Donata  ze  sceny, a on  nie pozwalał na  to, tylko tulił się do  mnie, 
wyciskając na mych policzkach ogniste pocałunki. Wreszcie udało mi się wypchnąć go 
jakoś za kulisy i rozpocząć spotkanie.  

Rozbawiona  publiczność  słuchała  felietonów  w  wesołym  nastroju,  ale  największe 

jego  nasilenie  następowało  -  w  momentach  pojawiania  się  na  scenie  mego  menażera. 
Kilka  razy  ukazywał  się  jeszcze,  bijąc  mi  zapamiętale  brawo.  Wreszcie  usnął  w 
objęciach  strażaka  gdzieś  za  kulisami,  a  ja  mogłem  dokończyć  tak  niezwykle 
rozpoczętą  imprezę.  Rozstałem  się  wreszcie  z  publicznością,  która  z  pewnością  była 
głęboko  przekonana,  że  jestem  równie  dobrze  podkropiony  jak  mój  współpracownik, 
mam  tylko  mocniejszą  głowę.  Ustaliło  mi  to  odpowiednią  opinię  w  Wierzbniku  i 
okolicy, a kto wie, czy nie na całej Kielecczyźnie. Jeszcze bowiem długo, długo potem, 
gdy  tylko  zjawiłem  się  gdzieś  w  restauracji  na  obiad  czy  kolację,  wstawieni 
biesiadnicy,  rozpoznawszy  mnie,  witali  jak  bratnią  duszę  i  proponowali  wspólne 
kolejki. Do utrwalenia się tej niezasłużonej. Bóg mi świadkiem, reputacji przyczyniła 

background image

 

29 

się  też  wybitna  trunkowość  jednego  z  głównych  moich  bohaterów,  pana  Walerego 
Wątróbki, z którym mnie często utożsamiano.  

Parę jeszcze z kilkuset odbytych w okresie międzywojennym spotkań z czytelnikami 

pozostało mi specjalnie w pamięci. Należy do nich między innymi wieczór autorski w 
Malinowej  Sali  łódzkiego  „Grand  Hotelu”.  Sceneria  była  dość  niezwykła.  Sala 
restauracyjna bowiem, aczkolwiek wytworna, nie nadawała się na ten cel. Szczęk noży 
i widelców, brzęk kieliszków, rozmowy gości przeszkadzały innym w konsumowaniu 
literackich  bądź  co  bądź  doznań.  Zwłaszcza  że  znany  aktor  łódzkich  teatrów  Józef 
Winawer,  zaangażowany  do  recytowania  felietonów,  czytał  je  siedząc  przy  bocznym 
stoliku zbyt kameralnie, czyli po prostu za cicho.  

Widząc,  że  gastronomia  zaczyna  brać  górę  nad  literaturą,  sam  zabrałem  się  do 

czytania.  Stanąłem  na  środku  sali  i  najmocniejszym,  na  jaki  mogłem  się  zdobyć, 
głosem  zacząłem  czytać,  Uciszyło  się  jakoś.  Widelce  znieruchomiały.  Publiczność 
słuchała.  Nagle  podczas  czytania  przeze  mnie  drugiego  bodaj  felietonu,  opisującego 
dzieje romantycznej przygody niejakiej pani Bukiet i jej amanta nakrytego przez męża 
w  szafie,  przy  stoliku  na  balkonie  powstał  rumor.  Jakieś  towarzystwo  z  trzaskiem 
odsuwanych krzeseł wstawało od stolika i demonstracyjnie opuszczało lokal.  

Okazało się, że jest w Łodzi powszechnie znana i szanowana firma tekstylna „Bukiet 

i  S-ka”.  Otóż  tak  się  nieszczęśliwie  złożyło,  że  stolik,  o  którym  mowa,  zajmowali 
właśnie państwo Bukiet ze wspólnikami. Dlaczego perypetie felietonowych Bukietów 
potraktowali jako  wycieczkę  osobistą, nie  wiedziałem ani ja, ani dyrekcja restauracji. 
Faktem jest, że poczuli się obrażeni i  wyszli. Było  mi bardzo głupio, chciałem  nawet 
posłać  nazajutrz  pani  Bukiet  -  bukiet  róż,  ale  się  bałem,  że  znowu  to  może  być 
potraktowane jako jakaś aluzja. I dałem spokój.  

Teraz, po latach, jeśli te słowa wpadną w ręce kogoś z tej rodziny, proszę o przyjęcie 

usprawiedliwienia, że tożsamość nazwisk była oczywistym przypadkiem. Cały felieton 
zresztą był  wytworem  mojej fantazji, nazwisko zaczerpnięte po prostu „z powietrza”. 
Nic  nie  wiedziałem  o  istnieniu  w  Łodzi  popularnej  i  otaczanej  powszechnym 
szacunkiem w sferach handlowych firmy.  

W  każdym  razie  nauczyło  to  mnie  ostrożności  w  szermowaniu  nazwiskami.  I 

przyjeżdżając  potem  do  jakiegoś  miasta  stale  konsultowałem  się  z  miejscowymi 
znawcami terenu, czy przypadkiem któryś z bohaterów felietonów nie nosi znanego tu 
z najlepszej strony nazwiska. Uratowało mnie to od wielu następnych straszliwych gaf.  

I  ratuje  zresztą  do  dziś.  Nie  tak  dawno  bowiem,  wygłaszając  przed  telewizją  w 

Katowicach  felieton  o  weterynarzu,  który  chciał  zostać  polskim  doktorem  Kildarem, 
nadałem mu nazwisko noszone przez tamtejszego znakomitego lekarza. Na szczęście, 
ostrzeżono  mnie  w  porę,  wskutek  czego  polski  Kildare  został  nazwany  -  doktorem 
Ż

eberko. Jakoś nikt „z Żeberek” się nie zgłosi. Może mają poczucie humoru. 

 

PIERWSZA KSIĄŻKA 

W  międzywojennych  czasach  wydać  książkę  nie  było  rzeczą  łatwą.  Toteż  pierwszy 

zbiór  moich  felietonów,  złożony  z  samych  pyskówek  i  opatrzony  tytułem  „Znakiem 
tego...”  odleżał  się  trochę,  zanim  znalazłem  wydawcę.  Zwróciłem  się  najpierw  do 
ruchliwej, poważnej firmy Przeworskiego. Ale kierownik, pan Igrek, odpowiedział mi, 
ż

e  felietonów  niżej  Nowakowskiego  Przeworski  nie  wydaje.  Połknąłem  pigułkę  i 

wrzuciłem maszynopis do szuflady, niech leży. Jednak życzliwe dusze pomogły.  

background image

 

30 

Miła moja koleżanka redakcyjna Karolina Beylin, stale współpracująca z taką potęgą 

wydawniczą jak przedwojenny „Rój”, powiedziała mi kiedyś:  

- Wiesz, ja ci to załatwię. 
Ale nie załatwiła. Władca „Roju”, Marian Kister, odpowiedział:  
- Widzi pani, to są cukierki. Jeden cukierek każdy zje chętnie, ale torbę cukierków kto 

kupi? 

No  to  lu  maszynopis  do  szuflady.  Ale  ambicja  ujrzenia  własnych  utworków  w 

wydaniu książkowym nie dawała mi żyć. Postanowiłem sam zabawić się w wydawcę. 
Papier, druk itp. dostałem w prezencie od Domu Prasy. Książka się ukazała i poleciała 
jak  szatan.  W  ciągu  dwóch  tygodni  nie  było  śladu  nawet  pod  ladami.  I  wtenczas 
zacząłem się odgrywać. Najpierw zgłosił się „Przeworski” za pośrednictwem pewnego 
dziennikarza, który mi oświadczył, że pan Igrek chce ze mną mówić.  

- Drogi panie kolego, czy pan zna dobrze pana Igreka? - zapytałem.  
- Doskonale. 
-  To  niech  mu  pan  powie,  żeby  mnie  pocałował...  -  tu  bardzo  dokładnie  określiłem 

miejsce,  gdzie  pocałunek  ma  zostać  złożony.  Drugi  zgłosił  się  telefonicznie  uroczy 
szaławiła Marian Kister. - Panie Wu, przyjdź pan do „Roju”, pogadamy. 

- Po co, przecież pan cukierkami nie handluje? 
- Jakimi cukierkami? Co za cukierki? Co ta Karolcia narozrabiała?  
Jednak znudziło mi się być wydawcą i po następnym telefonie Kistera zgodziłem się 

oddać mu prawa druku dalszych wydań „Znakiem tego”. Było ich pięć. Potem z latami 
leciały dalsze książki, ale tę pierwszą wspomina się najmilej, zwłaszcza że były z nią 
związane  wspaniałe  bankiety.  Drugie  wydanie  uczciliśmy  z  Kisterem  w  „Małej 
Ziemiańskiej”, gdzie mi postawił pół czarnej i wspaniałe ciastko z owocami, tak zwaną 
balijkę. Ale po trzecim wydawca zatelefonował do mnie:  

-  Przyjdź  pan  o  pierwszej  do  „Roju”,  musimy  oblać  sukces.  Będzie  Wańkowicz  i 

jeszcze kilka osób.  

Przyszedłem.  Kister  zajęty  był  na  razie  różnymi  sprawami,  ale  kiedy  skończył, 

przyszedł  pan  Melchior  Wańkowicz  z  wypchaną  teczką  i  zaczęła  się  uczta.  W  teczce 
było pełno zagranicznych magazynów oraz ćwiartka z czerwoną kartką i duża, gorąca, 
zatkana na dwa patyki kiszka kaszana. Biesiada nie trwała długo, ale był to na pewno 
najmilszy bankiet, w jakim brałem udział z okazji powodzenia książki. Zresztą kiszka 
pochodziła od Radzymińskiego z rogu Brackiej i Widok.  

Przedwojennemu warszawiakowi to wystarczy, żeby się „każdy jeden” oblizał. 

 

LAURY I KOPNIAKI 

Książki  spopularyzowały  jeszcze  bardziej  moje  wyroby  literackie  czy  też 

dziennikarskie  - jak kto  woli  - ja się na tym  nie znam.  Zjawiły się  w prasie pierwsze 
recenzje. Były między nimi kopniaki, że Wiech zaśmieca gwarą kryształową czystość 
polskiej mowy, że wynajduje jakieś dziwolągi językowe i uczy ich niewinną młodzież i 
nieletnie dzieci. Były jednak i pochwały.  

Mimo wrodzonej skromności przytoczę tu z zażenowaniem parę takich przychylnych 

głosów  w  ramach  samoobrony  koniecznej.  Oto  Juliusz  Kaden-Bandrowski  napisał  w 
„Gazecie  Polskiej”: 

Siedemdziesiąt  kilka  felietonów,  raczej  krótkich  opowiadań,  pełnych 

ż

ycia,  wigoru,  pełnych  doskonałej  charakterystyki  środowiska,  czasu,  człowieka,  mężczyzny  i 

kobiety,  instytucji  społecznych,  państwowych,  siedemdziesiąt  kilka  obrazków,  rysowanych 

background image

 

31 

szybko,  pewnie,  bez  szukania  „klasycznej”  poprawności,  ale  zawsze  trafnych,  przywodzących 
na pami
ęć dzień powszedni Warszawy z jakimś osobliwie żywotnym, nieomylnym instynktem - 
to ostatnia ksi
ążka Stefana Wiecheckiego (Wiecha) pt. Ja panu pokażę! [...] Każde zdanie tej 
zabawnej  ksi
ążki  świadczy  o  niebywałej  swobodzie,  z  jaką  porusza  się  autor  w  mieszanym, 
pstrym,  niby  to  nie  uj
ętym,  a  jednak  bardzo  syntetycznym  folklorze  Warszawy  współczesnej. 
[...]  Wszystko,  co  jest  napisane  
żywo,  po  prostu,  co  rozumieją  wszyscy,  a  co  duszę  ludzką 
przekazuje poznaniu, nale
ży chyba do spraw i prac dzieł literatury pięknej. 

 

Rumieniąc  się  coraz  bardziej  cytuję  dalej  wyjątki  z  innej  recenzji. 

Wiech  jest 

największą atrakcją dziennika, w którym ogłasza swoje stałe felietony, jak o tym można sądzić 
z licznych prób na
śladownictwa, stosowanych przez pokrewne pisma popołudniowe, że jednak 
jest w swoim rodzaju unikatem, o tym znów 
świadczy fakt, że nikt go dotychczas nie podrobił, 
nie  zast
ąpił,  tym  bardziej  prześcignął.  Wiech  jest  jak  dźwięczny  metal,  jego  naśladowcy  jak 
mied
ź  brząkająca.  Forma  Wiecha  to  język,  jakim  codziennie  rozmawiają  z  sobą,  kłócą  się  i 
wymy
ślają sobie ludzie tejże ulicy warszawskiej, tychże szynków, izb i podwórek. Nie dajmy się 
jednak  zmistyfikowa
ć.  Ci  ludzie  mówią  rzeczywiście  znacznie  brutalniej,  przeklinają 
ordynarniej,  
śmieją  się  mniej  beztrosko,  a  humor  miewają  po  wódce  bardziej  ponury,  niż  to 
ryczałtowo  wygl
ąda  u  Wiecha.  Mimo  to  felietonista  jest  w  zupełnej  zgodzie  z  prawdą  gwary 
warszawskiej. Sztuka Wiecha - bo to jest sztuka w dobrym znaczeniu słowa - polega na tym, 
ż
umie on st
ępić ostrze brutalności popularnego wysłowienia nie gubiąc jego stylu i zamierzonej 
celno
ści.  Na  miejsce  przekleństwa  wprowadza  nieraz  jawny  nonsens,  neologizm,  jakąś 
dziwaczn
ą  kombinację  słownikową,  ale  przez  to  nie  rozbraja  swego  typka,  nie  tłumi  jego 
prymitywnej  pasji.  Wiech  osi
ąga  takie  sukcesy,  że  niejedna  pyskata  „makolągiew”  wygra 
dokładnie  swoj
ą  rolę,  wykrzyczy  swoje  podwórzowe  czy  kuchenne  pretensje,  a  nie  tylko 
wytrzyma  przepisany  jej  „fason”,  lecz  jeszcze  zachwyci  czytelnika  swoist
ą  delikatnością  i 
subtelno
ścią wyrażeń. Nic chyba nie bierze u Wiecha w tym stopniu, co rozmowy prowadzone 
w  sposób  wyszukany  i  elegancki.  Z  tego  to  przede  wszystkim  kontrastu  powstaje  
śmiech,  tak 
cz
ęsto  wybuchowy,  a  zawsze  wszyty  w  podszewkę  opisywanych  przez  Wiecha  wydarzeń
rejestrowanych  dialogów,  zezna
ń  sądowych.

  To  napisał  Stanisław  Rogoż  w 

„Wiadomościach Literackich” w roku 1938.  

W rok później książka moja Syrena w sztywniaku dostąpiła zaszczytu kandydowania 

do  dorocznej  nagrody  tychże  „Wiadomości  Literackich”.  Jury  mające  nagrodzić 
najwybitniejszą  książkę  polską  roku  1938,  zasiadało  w  winiarni  „Pod  Bachusem”  w 
następującym  składzie:  Michał  Choromański,  Maria  Dąbrowska,  Kazimiera 
Iłłakowiczówna,  Jarosław  Iwaszkiewicz,  Maria  Jasnorzewska,  Julian  Krzyżanowski, 
Maria  Kuncewiczowa,  Zygmunt  Nowakowski,  Jan  Parandowski,  Antoni  Słonimski, 
Julian  Tuwim  i  Józef  Wittlin.  Obrady  toczyły  się  po  wytwornym  obiedzie,  w 
atmosferze  pozbawionej  sztywności,  pompy  i  nudy  towarzyszących  zwykle  tego 
rodzaju posiedzeniom. Członkowie jury zgłaszali kandydatury wybranych przez siebie 
książek i w swobodnej rozmowie je popierali, zwalczając oczywiście inne zgłoszenia. 
Konkurencja była liczna i potężna.  

Startował  Ład  serca  Andrzejewskiego,  Ludwika  Śniadecka  Czapskiej,  Poemat  o 

Warszawie  Karpińskiego,  Kurhany  Wierzyńskiego,  i  wiele  innych.  Syreną  w 
sztywniaku jako pierwszą i jedyną  kandydaturę zgłosili Maria Jasnorzewska i Michał 
Choromański. W uzasadnieniu znakomita poetka powiedziała:  

- Obstaję przy Wiechu. Jest to gentleman, szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często 

wzruszający.  Jego  felietony  stanowią  pociechę  w  smutnych  chwilach,  poza  tym  są 
wynikiem  obserwacji  bardzo  uważnej,  pracy  w  swoim  rodzaju  całkiem  twórczej  i  na 
wskroś oryginalnej.  

background image

 

32 

Poparł ją świetny pisarz Choromański stwierdzając, że „uważa Wiecha za jednego z 

najlepszych  polskich  pisarzy  współczesnych,  niewyczerpanego  w  pomysłach  i 
zajmującego wyjątkową postawę moralną”.  

- Ta jego postawa - mówił - pełna pogody, prostoty, łagodności i dobrotliwości, godzi 

nas  z  rzeczywistością  w  czasach,  gdy  bardzo  jesteśmy  zgorzkniali.  O  Wiechu  można 
nawet powiedzieć, że jest wielkim filozofem.  

Oczywiście  w ogniu  walki  wyborczej dostało się po trochu  wszystkim  kandydatom. 

Ja też otrzymałem nielichą porcje, aż musiał mnie wziąć w obronę Antoni Słonimski: 

-  Usiłuje  się  tu  zawstydzić  nas  postawieniem  kandydatury  Wiecha.  Muszę  się 

kategorycznie  zastrzec  przeciwko  takiemu  zawstydzaniu.  Wiech  jest  przyjazny 
człowiekowi. Potrafił przybliżyć nam i rozpogodzić ulicę i utrwalić gwarę warszawską. 
Wśród książek zgłoszonych do nagrody niejedna ma poważniejsze zamierzenia. Wolę 
książkę, która ma niepoważne zamierzenia i poważne osiągnięcia, od dzieł, które mają 
poważne zamierzenia i  niepoważne osiągnięcia. Wiem, że kandydatura Wiecha budzi 
snobistyczne  zastrzeżenia,  ale  nie  przeszkadza  mi  to  uważać  go  za  prawdziwego 
artystę.  

W  szeregu  eliminacji  odpadły  poszczególne  kandydatury,  w  którejś  tam  z  kolei 

odpadłem  i  ja.  Ale  nie  miałem  o  to  pretensji,  zwłaszcza  że  nagrody  zdobyły  takie 
dzieła,  jak  Ludwika  Śniadecka  i  Ład  serca.  Zresztą  o  tym,  że  byłem  kandydatem  do 
tego  niezwykle  cenionego  wówczas  wyróżnienia,  dowiedziałem  się  z  reportażu 
zamieszczonego  następnie  w  „Wiadomościach”.  Sam  fakt,  że  sztorcowali  mnie 
najwięksi luminarze ówczesnej literatury i krytyki, a brali w obronę inni, nie mniejsi, 
był  nie  lada  powodem  do  dumy.  Ale  dość  tego,  to  już  przekracza  granice  obrony 
koniecznej, a zaczyna wyglądać na samochwalstwo. Więc jeszcze tylko na zakończenie 
dodam,  że  specjalnie  ucieszyło  mnie  dojrzane  gdzieś  zdanie,  że  Wiech  jest  czytany 
przez  wszystkich od dorożkarza do  ministra.  Co do dorożkarzy, nie  mam rozeznania, 
ale minister-czytelnik trafiał mi się czasem. 

Spotkany kiedyś na jakimś przyjęciu Józef Beck powiedział do mnie:  
- Wie pan, przeżyłem przez pana jedną z najcięższych chwil w życiu. 
- Co się stało? 
-  Było  to  na  posiedzeniu  komisji  budżetowej  Senatu.  Miałem  uzasadniać  budżet 

MSZ-u, Byłem trochę zmęczony po nie przespanej nocy. Mam zaczynać przemówienie 
i nagle czuję, że kiedy zapali się czerwona lampka przy mikrofonie, bo przemówienie 
szło przez radio, ja powiem: „Wysoka Eksmisjo!” Pot wystąpił mi na czoło, zebrałem 
wszystkie  siły  psychiczne,  a  mimo  to  bałem  się,  że  tak  właśnie  zacznę.  Ale  wziąłem 
głęboki oddech i przeszło Jakoś.  

Taka  to  była  potęga  reklamy  moich  książek  prowadzonej  przez  „Rój”,  który  wydał 

właśnie  nowy  zbiór  felietonów  pod  owym  niebezpiecznym  dla  ministrów  tytułem 
Wysoka Eksmisjo. 

Znał  się  też  na  gwarze  warszawskiej  i  lubił  ją  prezydent  Stefan  Starzyński.  Stąd 

zaproszenia  na  wszelkie  uroczystości  otwarcia  nowych  inwestycji  miejskich.  Po 
odsłonięciu  odbudowanych  murów  obronnych  na  Podwalu  obchodziłem  je  z 
prezydentem,  który  się  dopytywał,  co  też  o  tym  myśli  Walory  Wątróbka.  Obiecałem 
odpowiedzieć  w  najbliższym  felietonie.  Dotrzymałem  słowa,  ale  jaka  to  była 
odpowiedź, dziś już nie pamiętam. Z okazji znowu wyasfaltowania Powiśla i położenia 

background image

 

33 

gładkiego  bruku  na  arteriach  wylotowych  miasta,  gdzie  przedtem  były  kocie  łby, 
wygłosiłem  nawet  płomienną  mowę  przeciwko  inicjatorowi  i  wykonawcy  tej 
inwestycji  prezydentowi  Starzyńskiemu.  I  to  w  jego  własnym  gabinecie,  zza  jego 
własnego biurka. Było to podczas jakiegoś bankietu, związanego bodajże z powitaniem 
wracającego  z  ćwiczeń  wojska.  W  gabinecie  prezydenta  zebrało  się  kilkanaście  osób 
przy  lampce  wina.  W  pewnym  momencie  poprosiłem  o  głos  i  padły  nieprzyjemne 
słowa:  

-  Oto  człowiek,  który  mnie  i  moją  rodzinę  postanowił  pozbawić  kawałka  chleba  i 

puścić z torbami. Bo jakżeż na wyasfaltowanej Grochowskiej czy wytwornej Wolskiej 
poruszać się mają bohaterowie moich felietonów? Jakżeż będą mogli posługiwać się na 
tych arteriach swą ulubioną mową wiązaną? Stracą cały swój fason, cały swój styl. Nie 
będą się nadawali do felietonów, czyli przestaną zarabiać na moje utrzymanie, grozi mi 
więc śmierć głodowa itd. itd. Starzyński śmiał się serdecznie... A wkrótce potem przy 
tym  samym  biurku  wygłaszał  ochrypłym  głosem  apele  do  mieszkańców 
bombardowanej Warszawy.  

Gładkie arterie wylotowe poorane były rowami przeciwczołgowymi. 

 

NO TO CI POWIEM 

Wojna zaczęła się dla mnie wcześniej niż dla wielu innych mieszkańców Warszawy. 

Spali  jeszcze  smacznie,  kiedy  ja  już  wiedziałem.  Była  chyba  piąta  rano,  kiedy 
siedziałem w swoim boksie redakcyjnym na Marszałkowskiej i smażyłem felieton dla 
„Kuriera”. Tak wcześnie i jednocześnie tak późno.  

Kawałek  ten  powinien  był  być  oddany  do  drukarni  już  poprzedniego  wieczora,  ale 

jakieś  doniosłe  przyczyny  sprawiły,  że  nie  był.  Dziś  już  nie  pamiętam  jakie, 
przypuszczam jednak, że chodziło o nocne posiedzenie w „Adrii”, a może w „Astorii”, 
dość,  że  wprost  od  restauracyjnego  stolika  pognałem  do  redakcji  pisać  felieton.  I  oto 
jestem  w  połowie  wywodów  pana  Wątróbki  na  temat  „16  żądań  w  ząbek  czesanego 
pokojowego malarza” skierowanych do Polski, kiedy odzywa się dzwonek telefonu na 
biurku. Dzwonił z zecerni Adaś Obarski, kolega łamiący numer: 

- Stefan, daleko jesteś z felietonem? 
- No, mam jeszcze dwa, trzy akapity. 
- To pisz, pisz! 
Po kwadransie zadzwonił znowu: 
- Jak stoisz, dużo ci brakuje? 
- Kropka i podpis. 
- No to ci powiem. Wojna się zaczęła. Dranie zbombardowali Kraków, Tczew, Łuck, 

Grodno.  

Ś

cierpły  mi  nogi  i  z  trudem  zerwałem  się  od  biurka.  Pierwszą  spotkaną  taksówką 

pojechałem  do  domu  na  Zygmuntowską.  Ulice  były  jeszcze  pustawe.  Dzwoniły 
pierwsze tramwaje. Zaspani dozorcy polewali jezdnie, człapały ciężko baby z bańkami 
mleka.  Gdzieniegdzie  jakiś  zalany  „w  czarnoziem”  obywatel  tulił  się  do  latarni  lub 
obejmował  czule  magistracki  śmietnik  na  kółkach.  Jednym  słowem  Warszawa 
zaczynała  swój  zwykły  dzień,  nic  jeszcze  nie  wiedząc,  że  będzie  on  początkiem 
długiej, ponurej wojennej nocy.  

Przepraszam za to wyświechtane sformułowanie, nie wiem, kto pierwszy go użył, ale 

nic lepszego nie przychodzi mi do głowy Oddaje ono zresztą świetnie te mroki, w jakie 

background image

 

34 

zanurzyć  się  miała  Warszawa  na  lat  kilka.  Każdy  ma  jakieś  związane  z  tymi  latami 
mniej  lub  bardziej  ponure  wspomnienia.  O  ile  do  niedawna  jeszcze  opowieści  o 
wojennych  i  okupacyjnych  przeżyciach  wywoływały  na  twarzach  słuchaczy  grymas 
zniecierpliwienia  a  nawet  nieraz  chętnie  wyprowadziłoby  się  takiego  gawędziarza  na 
schody, dziś podobno przyszedł czas że słuchamy tych wspomnień lub czytamy nieco 
chętniej. Korzystając z tej taryfy ulgowej i dystansu, jaki dzieli nas od tamtych chwil, i 
patyny czasu.  

Przypomnijmy  sobie  jak  to  było.  Nie  mam  tu  zamiaru  opisywać  wojennych  i 

okupacyjnych przeżyć Warszawy, bo te są dosyć znane. 

 

Garść przygód i doznań 

Piątego  września,  ewakuowani  z  Warszawy  z  redakcją  Kuriera  Porannego, 

przyjechaliśmy  po  omacku  do  Lublina.  Szliśmy  długą  ulicą,  potem  drugą,  potem 
trzecią. Zatrzymaliśmy  się  w  jakimś  mieszkaniu na piętrze  gdzie  właśnie  mieściła się 
redakcja. Na stołach sypialnia. Można tylko leżeć. Znajomych za dużo. Miejsca mało,  
zwłaszcza że byłem z żoną i małą córeczką. Kolega wyprowadził nas przeto znowu w 
ciemną  lubelską  noc  i  po  krótkiej  bardzo  tym  razem  wędrówce  ulokował  w  innym, 
dużym, trzypokojowym, eleganckim mieszkaniu, zupełnie pustym. Ale to wydało nam 
się znowu jakieś za duże, za puste: bez znajomych. Jednym słowem, żona jednogłośnie 
uchwaliła, że wracamy do redakcji.  

Zacny  tubylec zabrał nas z powrotem, ale nie umieścił  na  nocleg pod redakcyjnymi 

stołami,  tylko  w  sąsiednim  mieszkaniu,  należącym  do  znanego  adwokata. 
Zakwaterowanie  odbyło  się  prawdopodobnie  za  pomocą  włamania,  mecenas  bawił 
bowiem  z  rodziną  na  letnisku.  Okazało  się,  że  żona  miała  podwójną  rację,  przede 
wszystkim  nie  czuliśmy  się  tu  tak  osamotnieni,  a  po  drugie,  w  nocy  był  nalot  i 
mieszkanie,  z  któregośmy  nie  skorzystali,  poszło  w  drobny  mak  razem  z  całym 
domem.  

Dom ten stał na rogu ulicy Kościuszki i Krakowskiego Przedmieścia. Moja małżonka, 

dowiedziawszy się o tym, oświadczyła sentencjonalnie:  

- Z tego widać, że w Lublinie nic nam się stać nie może. 
I rzeczywiście przeżyliśmy tu kilka jeszcze nalotów. Z tego jeden niezwykle przykry 

spotkał nas na dworcu podczas obiadu Wybiegliśmy z budynku do rowów, które były 
wykopane  na  ulicy.  Ja  z  talerzem,  na  którym  miałem  ledwie  napoczętą  porcję 
znakomitej  pieczeni  z  buraczkami.  Nie  miałem  wprost  siły  go  porzucić  i  podczas 
największego nawet nasilenia bombardowania przyciskałem talerz mocno do siebie.  

Gdy samoloty odleciały, żona spojrzała na mnie i osunęła się zemdlona na dno rowu. 

Twarz  moja  wyglądała  podobno  jak  jedna  wielka  rana  cięto-szarpana.  Na  szczęście, 
były to tylko buraczki.  

Podczas oblężenia nie byłem w Warszawie. Włóczyłem się wraz z rodziną gdzieś w 

okolicy Kowla i Włodzimierza Wołyńskiego. Bombardowania potęgowały się z dniem 
każdym,  poza  tym  zbliżanie  się  Niemców  spowodowało,  że  redakcja  wraz  ze  świeżo 
utworzonym Ministerstwem Propagandy ewakuowała się do Lwowa.  

Ja pojechałem z rodziną do Kowla, żeby stamtąd przebić się jakoś do Włodzimierza, 

w  którego  okolicy  na  cichej  wsi  mieliśmy  krewnych.  Kiedy  po  ciężkich  tarapatach 
dotarliśmy  na  miejsce,  okazało  się,  że  cicha  wieś  była  przed  kilku  godzinami 

background image

 

35 

zbombardowana,  gdyż  w  okolicy  znajdowało  się  lotnisko.  Nie  było  się  gdzie  dalej 
ewakuować, postanowiliśmy wracać do Warszawy.  

Udało się to nam po kilkutygodniowej wędrówce zakupionym okazyjnie drabiniastym 

wozem,  zaprzężonym  w  parę  drobnych,  ale  rączych  koników.  Dotaszczyliśmy  się 
wreszcie  w  połowie  października  do  zajętej  już  przez  Niemców  Warszawy.  Miasto 
dymiło  jeszcze  nie  dogaszonymi  pożarami,  straszyło  zwaliskami  zbombardowanych 
domów, ale już sklepy były czynne.  

W cukierni Bliklego na Nowym Świecie można było napić się kawy, zjeść kanapkę z 

razowego  chleba  posmarowanego  marmoladą,  no  i  spotkać  znajomych.  Wkrótce 
nawiązałem kontakt z kolegami z Domu Prasy pozostałymi w Warszawie i tymi, którzy 
jak ja wrócili już z „rajzy”.  

Dowiedziałem  się, że grono  dziennikarzy  utworzyło  spółkę szklarską, zajmującą  się 

wstawianiem  rozbitych  podczas  oblężenia  szyb.  Roboty  była  moc  nieprzebrana. 
Koledzy  dwoili  się  i  troili,  toteż  bez  specjalnych  trudności  przyjęli  mnie  do  swojego 
grona. Ale okazało się, że nie mam potrzebnego talentu. Najgrubsza szyba pękała przy 
najlżejszym dotknięciu przeze mnie szklarskim diamentem. Toteż kiedy rozwaliłem w 
ciągu dziesięciu minut trzy wspaniałe „czwórki”, zdyskwalifikowano mnie całkowicie.  

Zdaniem szefa firmy, redaktora Kapuścińskiego, nadawałem się tylko do odnoszenia 

wprawionych  okien.  To  znowu  nie  dogadzało  moim  ambicjom  i  wycofałem  się  z 
przedsiębiorstwa  na  własne  żądanie.  Na  szczęście  matka  mojej  żony  prowadziła  na 
Pradze  przy  Wileńskiej  sklep  z  wyrobami  znanej  firmy  czekoladowo-cukierkowej 
„Fuchs i Synowie”.  

Zaczęliśmy z żoną pracę w tym sklepie, przy czym ja znowu zostałem bardzo szybko 

zdegradowany  do  roli  gońca,  targającego  od  „Fuchsa”  z  Miodowej  na  Pragę 
dziesięciokilowe  puszki  landrynek  i  paczki  z  czekoladą  oraz  biszkoptami.  Tramwaje 
jeszcze nie chodziły, rowerowe riksze były za drogie. Przewóz pochłaniałby lwią część 
zarobku, tak że dostawa musiała się odbywać na plecach i pod pachą. 

 

OSTATNIA SZANSA 

W czas jakiś po powrocie moim do Warszawy dostaję list od wydawnictwa „Litera” z 

zaproszeniem  na  rozmowę.  Była  to  oczywiście  firma  niemiecka,  która  objęła  z 
ramienia  okupanta  zakłady  wydawnicze  „Rój”,  gdzie  wychodziły  przed  wojną 
wszystkie moje książki.  

W  liście  było  zaznaczone  wyraźnie,  że  chodzi  o  wznowienie  tych  zbiorków.  Byłem 

przerażony,  ukazanie  się  książek  w  tym  wydawnictwie  rzucałoby  na  mnie 
niezawiniony  cień.  Co  tu  robić?  Pójść  trzeba  było.  Zgodzić  się  -  za  żadną  cenę. 
Zgnębiony, ale zdecydowany, poszedłem do „Litery”.  

W  wytwornym  biurze  na  Marszałkowskiej,  gdzieś  koło  Królewskiej,  przyjęła  mnie 

elegancka  pulchna  blondynka  z  wielkimi  brylantowymi  butonami  w  uszach  i  takimiż 
wielokaratowymi  pierścionkami  na  rękach.  Mówiła  czystą  polszczyzną,  uprzejmie 
prosiła siadać i z miejsca przystąpiła do sprawy.  

- Jak pan już wie z listu, „Litera” postanowiła wznowić wszystkie pańskie książki.  
Już  chciałem  otworzyć  usta,  żeby  zacząć  to  jakoś  „Literze”  perswadować,  kiedy 

blondynka powstrzymała mnie gestem ubrylantowanej ręki:  

- Ale pod warunkiem, że do każdego z tych starych tomów dopisze pan jeden nowy 

felieton.  

background image

 

36 

Kamień  spadł  mi  z  serca.  Miałem  uczucie,  jakby  mi  ktoś  rzucił  nagle  na  głębokiej 

toni koło ratunkowe. Odzyskałem swobodę i powiedziałem lekko:  

- Chyba nie ma mnie pani za idiotę?  
Przedstawicielka wydawnictwa zmarszczyła piękne czoło:  
- Jak pan to rozumie? 
- Proszę pani, jest straszna wojna, krew się leje na frontach, ludzie potracili rodziny i 

dach  nad  głową.  W  tych  warunkach  chyba  tylko  idiota  mógłby  pisać  jakieś  bzdurne 
wesołe kawałki... Ja tego nie potrafię.  

Zaniemówiła, patrzyła na mnie przez chwilę, ale nie dawała za wygraną.  
- A jednak radzę panu się namyślić. Jest to dla pana ostatnia szansa.  
- Jaka szansa? - zdetonowałem się troszkę. 
-  No,  zarobienia  ostatnich  pieniędzy  piórem.  Przecież  piśmiennictwa  polskiego  nie 

będzie.  

-  Właśnie,  i  chce  mnie  pani  pakować  w  taki  plajtujący  interes,  bez  przyszłości? 

Zerwałem  z  pisaniem,  jestem  teraz  kupcem,  handluję  cukierkami  i  nie  zamierzam  się 
przerzucać.  

Z  wyraźnym  niezadowoleniem  podała  mi  rękę  na  pożegnanie.  A  ja  po  powrocie  do 

domu  spakowałem  się  natychmiast  i  wyjechałem  do  prowadzonego  przez  znajomych 
pensjonatu  w  Świdrze.  Kiedy  w  ciągu  dwóch  tygodni  „Litera”  ani  jej  „znajomi”  nie 
odezwali się więcej do mnie, wróciłem do Warszawy. 

 

HUMOR ULICY 

Wszystkie  te  migania  się,  nie  przeszkadzały  mi  w  bacznym  obserwowaniu 

warszawskiej ulicy, która nie traciła humoru  w najcięższych chwilach. Nie było dnia, 
ż

eby nie powstała jakaś zabawna anegdota, krążąca z ust do ust.  

Na  przykład  Niemcy  ustawili  kiedyś  na  wszystkich  większych  placach  Warszawy 

transparenty,  a  na  nich  umieszczony  był  plakat  przedstawiający  Churchilla  z 
nieodłącznym cygarem  w zębach,  w charakterystycznym dęciaku  na głowie. Pod tym 
był napis: „Winston Churchill, podpalacz świata, wróg Europy Nr l.”  

Otóż  podobno  pod  takim  plakatem  stanął  sobie  kiedyś  lekko  nabimbrowany  facet. 

Przeczytał dokładnie napis, stanął na baczność, zasalutował i powiedział:  

- Wodzu, prowadź! 
Tak  to  głupia  propaganda  trafiała  do  warszawskich  rodaków.  Oczywiście  takich 

anegdot mógłbym przytoczyć więcej, ale ograniczę się do jeszcze jednej.  

Podali raz Niemcy w komunikacie wojennym, że lotnictwo alianckie zbombardowało 

jakieś tam dwie wsie, że straty są niewielkie i w ogóle nie ma o czym mówić. Wśród 
tłumu  stojącego  pod  szczekaczką  jeden  ze  słuchających  tego  komunikatu  mówi  do 
drugiego:  

-  I  patrz  pan,  z  tych  dwóch  wsi  piętnaście  tysięcy  ludzi  przyjechało  dzisiaj  do 

Warszawy.  

Była  to  aluzja  do  masowej  ucieczki  Niemców  z  bombardowanych  miast  na  teren 

Warszawy, oszczędzanej przez sprzymierzone lotnictwo. Sam kiedyś byłem świadkiem 
podczas jednego z nielicznych nalotów na nasze miasto, jak gruby niemiecki kolejarz, 
który ukrył się w schronie na Królewskiej, mówił do otaczających go Polaków:  

- Jak ten wasz Sikorski może pozwolić na coś podobnego. To jest skandal!  

background image

 

37 

Słuchacze  rozumiejący  po  niemiecku  ubawili  się  serdecznie.  W  ogóle  warszawiacy 

zachowywali podczas tych nalotów spokój i zrozumienie. Jechałem kiedyś „piątką” do 
domu na Pragę, na Zygmuntowską. Tuż za mostem Kierbedzia spadły nagle na jezdnię 
bomby.  Ludzie  w  tramwaju  rzucili  się  na  podłogę.  Jakiś  nerwowy  facet  usiłował 
wyskoczyć,  potrącając  idącego  przed  nim  spokojnie  zażywnego  jegomościa  o 
stylowym staropolskim wąsie.  

-  Zaraz,  nie  rób  pan  szumu.  Co  mieli  zdrucić,  zdrucili  i  polecieli  -  powiedział 

flegmatycznie potrącony pan i spokojnie przesunął się ku wyjściu.  

Ten spokój udzielił się nam wszystkim.  
„Siekiera,  motyka,  piłka,  szklanka,  W  nocy  nalot,  w  dzień  łapanka.”  Ten  fragment 

piosenki,  śpiewanej  podczas  okupacji  po  podwórkach  Warszawy  przez  odważnych 
chłopaczków,  doskonale  charakteryzuje  ówczesne  życie  naszego  miasta.  Każdy  z 
warszawiaków  przechodził  przez  łapanki  kilka  razy  dziennie  i  za  każdym  razem 
wyjście cało z takiej opresji było autentycznym cudem. Od widzimisię legitymującego 
ż

andarma  czy  gestapowca  zależało,  czy  się  człowiek  znalazł  na  Pawiaku,  w 

Oświęcimiu, na liście rozstrzelanych, czy też wrócił szczęśliwie do domu.  

Były  to  historie  powszechnie  znane,  ale  może  warto  tu  przytoczyć  tragiczną 

przygodę,  jaka  spotkała  mego  sąsiada  z  ulicy  Lipskiej  na  Saskiej  Kępie,  gdzie, 
wysiedlony przez Niemców z domu przy Zygmuntowskiej 14, następnie zamieszkałem.  

Otóż  sąsiadem  tym  był  niejaki  pan  Z.,  prawnik  czy  też  ekonomista.  Pan  Z.  był 

człowiekiem  panicznie  ostrożnym.  Doszło  do  tego,  że  miał  pozaszywane  kieszenie 
zewnętrzne przy palcie i wszystkich garniturach, bo bał się, że ktoś może mu podrzucić 
gazetkę czy ulotkę.  

Przed  wyjściem  z  domu  wysyłał  służącą  na  zwiady  na  Rondo  Waszyngtona,  aby 

sprawdziła,  czy  przypadkiem  nie  ma  tam  łapanki.  I  oto  pewnego  dnia  żandarmi 
zatrzymują na moście Poniatowskiego tramwaj, którym jechał ten ostrożny człowiek, i 
znajdują  porzuconą  przez  kogoś  teczkę,  zawierającą  kilka  granatów  i  czapkę 
funkcjonariusza elektrowni.  

Wygarnięto  wszystkich  pasażerów,  jakiś  prowokator  czy  tchórz  wskazał  na  pana  Z. 

jako  tego,  który  miał  przedtem  teczkę.  Przymierzono  kilku  zatrzymanym  znalezioną 
czapkę,  najlepiej  pasowała  panu  Z.  Rozstrzelano  go  wraz  z  pięcioma  jeszcze 
wybranymi na chybił-trafił pasażerami jako ewentualnymi wspólnikami.  

Tak  więc  przesadna  nawet  ostrożność  nie  dawała  najmniejszej  gwarancji 

bezpieczeństwa.  Toteż  Warszawa  przyzwyczaiła  się  wkrótce  do  łapanek  chodziło  się 
po  mieście,  załatwiało  interesy,  bawiło  w  niezliczonych,  powstających  jak  grzyby  po 
deszczu. małych restauracyjkach z doskonałym jedzeniem, o jakim Niemcy marzyć nie 
mogli w Vaterlandzie.  

Mimo  wszelkich  zakazów,  szykan,  rewizji,  zatrzymań  pociągów,  Warszawa 

zdobywała produkty potrzebne do prowadzenia świetnej kuchni.  

Oczywiście  korzystanie  z  niej  było  udziałem  ówczesnych  sfer  posiadających-

drobnych  handlarzy,  szmuglerów,  waluciarzy  i  w  ogóle  ludzi  „przytomnych”,  którzy 
potrafili kiwać Niemców, żyli i „dawali żyć” innym, mniej zaradnym.  

Osobiście  nie  bywałem  prawie  nigdzie.  Czasem  zjadało  się  jakiś  obiad  gdzieś  na 

mieście,  czasem  przyjęło  paru  znajomych  w  domu.  Przy  czym  przyjęcia  takie 

background image

 

38 

odbywały się z reguły od wieczora do rana. Zaczynały się przed godziną policyjną, to 
jest przed ósmą wieczór, a kończyły z jej upływem, o bladym świcie.  

Mimo tych trudnych warunków obchodziło się nawet Sylwestra 

 

SYLWESTER 

Jeden  utkwił  mi  specjalnie  w  pamięci.  Zaprosił  mnie  na  niego  telefonicznie 

przyjaciel, ukrywający się pod zmienionym nazwiskiem były kapitan Korpusu Ochrony 
Pogranicza, Michał N.  

Był działaczem podziemia, toteż nie zdziwiło mnie, że zabawa sylwestrowa odbyć się 

miała  w  warunkach  konspiracyjnych.  Żeby  się  dostać  do  pewnego  mieszkania  przy 
Hożej,  trzeba  było  dzwonić  trzy  razy  krótko,  raz  długo.  Dopiero  na  to  hasło  drzwi 
miały  się  otworzyć.  Poszedłem  tam  przed  trzecią  po  południu,  bo  na  tę  godzinę 
wyznaczony  był  początek  uroczystości,  która  wyjątkowo  miała  się  skończyć  przed 
godziną policyjną.  

W  mieszkaniu,  ku  mojemu  zdziwieniu,  zastałem  mnóstwo  ludzi,  jakkolwiek 

zapraszający mnie powiedział, że będzie tam zaledwie kilka osób. Oprócz gospodyni, 
zwanej  w  konspiracji  Hożą  Zosią,  i  jeszcze  jakiejś  pani  byli  sami  młodzi  mężczyźni, 
niektórzy w modnych wówczas długich butach, tak zwanych oficerkach.  

W  pewnym  momencie  zasiedliśmy  do  stołu.  Napełniono  kieliszki  i  mój  przyjaciel 

Michaś wystąpił z pierwszym toastem. Brzmiał on mniej więcej tak:  

- Panowie oficerowie, baczność. Wznoszę ten kielich za to, byśmy w roku przyszłym 

zebrali się w Sylwestra już w mundurach!  

Stuknęły  obcasy,  zabrzęczały  kieliszki,  spełniono  jeden,  drugi  toast,  zaczęło  być 

przyjemnie  i  wesoło.  Choć  przyznaję,  że  każdy  dzwonek  u  drzwi,  zwiastujący 
przybycie jeszcze jednego młodego człowieka, przyprawiał mnie o lekki niepokój. Coś 
za  dużo  osób  wiedziało  o  tym  przyjęciu.  Zwierzyłem  się  nawet  z  tym  Michasiowi, 
który robił honory domu.  

- Możesz być spokojny, nic ci tu nie grozi, jesteś pod dobrą opieką. Obstawa jest taka, 

ż

e  mucha  nie  siada.  Pierwsze  posterunki  stoją  już  na  rogu  Hożej  i  Poznańskiej. 

Następne w bramie, oczywiście odpowiednio zaopatrzone. My też mamy coś niecoś - 
tu  wyciągnął  z  kieszeni  parabellum.  -  Żaden  szkop  nie  ma  prawa  wyjść  stąd  żywy. 
Włos ci z głowy nie spadnie. Jest tu najbezpieczniejsze dziś miejsce w Warszawie.  

Uspokoiło  mnie  to,  ale  nie  tak  bardzo,  dopiero  trzeci  kieliszek  przywrócił  mi 

całkowicie  równowagę  ducha  i  całym  sercem  począłem  brać  udział  w  zabawie. 
Przeciągnęła  się  ona  długo  poza  godzinę  policyjną.  Kiedy  wreszcie  wyszliśmy  na 
puściusieńką  ulicę  i  złapaliśmy  z  Michałem  i  jeszcze  dwoma  kolegami  jakąś 
zapóźnioną dorożkę, dochodziła jedenasta w nocy.  

Zacząłem się spieszyć do domu przypomniawszy sobie, że żona prawdopodobnie się 

o mnie niepokoi, ale Michał powiedział, że mnie wytłumaczy, i zaprosił się do nas na 
resztę  tak  mile  zaczętego  wieczoru.  Obydwu  jego  kolegów  postanowiliśmy  zabrać 
także.  Śpiewaliśmy  wesoło:  „Wien,  Wien,  nur  du  allein!”  -  żeby  spotkane  patrole 
myślały, że jadą zalani folksdojcze.  

Nikt nas nie zaczepił. Wstąpiliśmy jeszcze na ulicę Bartoszewicza, gdzie Michaś miał 

zaprzyjaźniony  sklep.  Dostał  się  tam  od  tyłu  i  kupił  dwie  butelki  wina  oraz  jakieś 
frykasy. Za kwadrans dwunasta przez most Kierbedzia zajechaliśmy wreszcie do mnie 
na Zygmuntowską.  

background image

 

39 

Wraz z dozorcą otworzyła nam bramę moja zapłakana żona i nieletnie dziecię. Pędem 

wbiegliśmy na górę, by o dwunastej powitać Nowy Rok. Udało się, życzyliśmy sobie 
gorąco przetrwania i doczekania niepodległości.  

Niestety  jednak,  jak  się  później  dowiedziałem,  nikt  prawie  z  wesołych  uczestników 

Sylwestra  na  Hożej  nie  witał  go  nigdy  potem  w  mundurze.  Jedni  polegli  w  różnych 
akcjach i Powstaniu, inni zginęli w obozach. 

 

ŚMIECH I ŚMIERĆ 

Miałem  sporo  znajomych  w  getcie.  Wymykali  się  stamtąd  czasem,  przychodzili  do 

nas szukając ratunku, a choćby doraźnej pomocy, noclegu na dzień, dwa.  

Przychodził znany kiedyś adwokat warszawski, obecnie handlujący zabawkami, które 

powiązane  sznurkiem  nosił  na  ręku  i  plecach.  Usiłowaliśmy  zatrudnić  u  siebie  w 
charakterze służącej młodą dziewczynę, córkę właściciela owocarni z sąsiedniej ulicy, 
ale  wyśledzona  przez  pewną  folksdojczkę  mieszkającą  w  naszym  domu  i  zagrożona 
denuncjacją musiała uciekać.  

Bywała  u  nas  często  niejaka  pani  Brzoza,  tułająca  się  po  ucieczce  z  getta.  Panią 

Brzozę znaliśmy dawno, przed wojną była kupcową zajmującą się obnośnym handlem 
różnych  damskich  fatałaszków  po  domach.  Miała  wielu  przedwojennych  klientów, 
odwiedzała  więc  ich  teraz,  znajdując  często  doraźne  schronienie.  U  nas  nocowała 
nieraz w sklepie. Zamykaliśmy ją od zewnątrz na kratę i kłódki prosząc o zachowanie 
najdalej  posuniętej  ostrożności.  Mimo  to,  któregoś  dnia  dozorca  domu  powiedział  do 
mojej żony: 

-  Pani  Wiechecka,  u  pani  w  sklepie  światło  się  w  nocy  paliło.  A  tam  naprzeciwko 

ż

andarmi...  

Istotnie,  naprzeciwko,  w  domu  dyrekcji  kolei,  był  posterunek  żandarmerii 

niemieckiej.  W  ogóle  miała  pani  Brzoza  „szczęście”  do  żandarmów.  Kiedyś  błąkając 
się nocą gdzieś w okolicy Wołomina, ułożyła się do snu pod jakąś werandą. Rano się 
okazało że był tam właśnie posterunek „zielonych”. Zatrzymali ją wołając:  

- Jiidin! 
Wyparła  się.  Miała  lewą  kennkartę  stwierdzającą  aryjskie  pochodzenie  i 

rzymskokatolickie wyznanie. Mimo to poddali ją egzaminowi z katolickich obrzędów. 
Egzaminatorem był wezwany specjalnie urzędnik gminny. Niemcy otoczyli ich kołem, 
urzędnik zadał jej następujące pytanie:  

- Jak się ubiera ksiądz do mszy? 
Pani Brzoza stropiła się nieco, ale po chwili odpowiedziała:  
-  Co  znaczy  jak?  Zakłada  taką  białą  kapotę,  na  głowę  ubiera  czarną  czapeczkie,  w 

ręku ma coś dzwonek...  

Urzędnik  wysłuchał  tej  wypowiedzi  z  kamienną  twarzą,  po  czym  powiedział 

Niemcom,  że  wszystko  jest  w  porządku,  egzamin  wypadł  celująco.  Panią  Brzozę 
zwolniono. Pisarz gminny odprowadził ją między opłotki i powiedział cicho:  

-  Uciekaj  stąd,  kobito,  i  żebym  cię  więcej  nie  widział.  Niedużo  się  należało,  a 

zdechłbym ze śmiechu. A przecież tu się rozchodziło o twoje życie. Zmiataj!  

Tak  to  w  tych  strasznych  czasach  śmiech  o  śmierć  się  ocierał.  Biedna  pani  Brzoza 

opowiadała  nam  tegoż  dnia  o  tym  egzaminie,  nie  bardzo  rozumiejąc,  dlaczego  jej 
znajomość  liturgii  takie  piorunujące  robiła  wrażenie.  Dość  jednak  miała  tułaczki  i  po 
kilku dniach wróciła do getta. Nie słyszeliśmy o niej więcej.  

background image

 

40 

Ż

ycie  każdego  zresztą  obywatela  ówczesnej  Generalnej  Guberni  codziennie  wisiało 

na włosku, a jednak biegali ludzie za interesami, przesiadywali w kawiarniach, chociaż 
Niemcy  częste  urządzali  tam  obławy.  Wyglądało  to  przeważnie  tak,  że  wpadali  do 
lokalu z krzykiem: „Halt! Nie ruszać się!”, czasem strzelali w sufit. Po czym zabierali 
wszystkich  gości,  a  nawet  personel,  lub  polowali  na  jakąś  upatrzoną  kategorię 
zwierzyny  ludzkiej.  Po  przejściu  „nalotu”  kawiarnia  po  chwili  wracała  do  swego 
zwykłego ożywienia.  

Czasem  skutki  łapanki  bywały  niezwykłe.  Oto  opowiadano  szeroko  w  Warszawie  o 

pewnym  bywalcu  „Fregaty”  na  Mazowieckiej,  że  znalazł  w  kieszeni  swego 
zostawionego  w szatni palta  grubą sumę  w dolarach.  Ktoś  mu ją tam podrzucił, żeby 
nie mieć przy sobie podczas rewizji dowodu rzeczowego.  

Czasem  w  szatni  ginęły  z  okryć  różne  rzeczy.  Oto  kiedyś  idąc  Szpitalną  zostałem 

potrącony lekko przez jakiegoś siwobrodego staruszka o ziemistej cerze. Jednocześnie 
usłyszałem szept:  

- Czekaj, Stefan, mam ci coś powiedzieć.  
Ze  zdumieniem  i  największym  trudem  poznałem  w  zgrzybiałym  starcu  swego 

szkolnego  kolegę,  adwokata  Stanisława  Święcickiego.  Stanęliśmy  przy  jakiejś 
wystawie. Święcicki mówił cicho:  

- Jest w Warszawie taki pan Antoni O., dawniej dziennikarz, obecnie agent gestapo i 

prowokator.  Otóż  tego  pana  O.  spotkała  drobna,  ale  niemiła  przygoda.  Mianowicie  z 
palta zostawionego w szatni pewnego warszawskiego lokalu zginął mu notes. Między 
innymi  jest  w  tym  notesie  notatka,  która  może  cię  zainteresować,  a  brzmi  ona  tak: 
„Sieroszewski,  Warszawa.  Lwowska  22,  Wańkowicz  -  Rumunia,  Wiech  -  Praga, 
cukierki.” Co powiedziawszy staruszek oddalił się wolnym krokiem. 

Oczywiście  nie  byłem  zachwycony  wyróżnieniem  przez  pana  O.,  aczkolwiek 

umieścił  mnie  w  świetnym  towarzystwie.  Antoni  O.  zginął  wkrótce  z  wyroku  władz 
podziemnych,  ale  w  czas  jakiś  potem  oddał  też  życie  wśród  pięćdziesięciu 
powieszonych na ulicach Warszawy adwokat Stanisław Święcicki.  

Nie pomogło mu konspiracyjne ukrywanie się pod postacią schorowanego starca. W 

chwili śmierci miał chyba czterdzieści osiem lat. 

 

POWSTANIE WSZYSTKO ZMIENIŁO 

Toczyło  się  to  warszawskie  życie  mimo  różnych  „urozmaiceń”,  jakich  nie  żałowali 

nam Niemcy, monotonnie, z dnia na dzień, choć każdy przeżyty dzień był darem losu 
czy niebios - jak kto woli. Dopiero Powstanie zmieniło wszystko.  

W  początkach  sierpnia  znalazłem  się  na  Starówce,  gdzie  tłoczyła  się  wyparta  przez 

Niemców  ludność  Woli,  Powązek  i  części  Śródmieścia.  Mimo  wszystko  panował  na 
razie  nastrój  radosny.  Stawiano  barykady  wyrzucając  oknami  własne  i  cudze  meble. 
Powiewały nie widziane od lat pięciu narodowe flagi.  

Na  ścianach  oprócz  odezw  wisiały  obwieszczenia  dotyczące  porządku  publicznego, 

grożące  grzywną  i  aresztem,  wydane  przez  powstańcze  starostwo  Warszawa-Północ. 
Niejeden  autochton  odczytawszy  rozporządzenie  rzekł  do  drugiego  wzruszonym 
głosem:  

-  Było  nie  było,  panie  Trybuszewski,  tu  jest  kawałek  Polski.  Chociaż  szkopy 

naobkoło,  polski  starosta  w  razie  zagrożenia  spokoju  do  polskiego  mamra  może 
szanownego pana wsadzić! - I zgiętym palcem wskazującym otarł łzę z powieki.  

background image

 

41 

Przytulony  z  żoną  i  córką  przez  znajomych  w  małym  mieszkaniu  na  parterze  domu 

przy  ulicy  Podwale  19,  czułem  się  niemal  szczęśliwy.  Spaliśmy  wygodnie  na 
materacach  rozłożonych  na  podłodze,  mieliśmy  jeszcze  jakie  takie  zapasy  żywności. 
Ale powoli wszystko zaczęło się zmieniać.  

Materace  trzeba  było  przenieść  do  piwnicy.  Starówka,  bombardowana  regularnie  z 

powietrza,  ostrzeliwana  przez  ciężkie  działa,  nękana  ogniem  rakietowym,  powoli,  ale 
stale  waliła  się  w  gruzy.  W  piwnicach  jednak  wrzało  życie.  Ba,  wychodziła  nawet 
gazeta pt. „Powstaniec”.  

Zamieszczałem  w  niej  swoje  felietony,  pisane  ku  rozweseleniu  serc,  aczkolwiek 

autorowi było bardzo niewesoło. Przede wszystkim samo pisanie odbywało się w dość 
trudnych  warunkach.  O  skupieniu  myśli  w  przepełnionej  piwnicy,  wśród  płaczącej 
dzieciarni  nie  mogło  być  mowy.  Za  radą  więc  redaktora  „Powstańca”,  Jana  Zbrożka, 
przeniosłem  się  ze  swoją  twórczością  na  klatkę  schodową.  Wiadomo  było,  że  klatki 
mają najgrubsze mury, a więc i zapewniają największe bezpieczeństwo.  

Pisanie  odbywało  się  w  pozycji  stojącej  w  oparciu  o  parapet  schodowego  okna. 

Oprócz  felietonów  miałem  jeszcze  inne  zajęcia  artystyczne.  Starówka  była  długo 
odcięta  od  reszty  Warszawy.  Nie  było  tu  kin,  kawiarni,  nie  docierały  koncerty 
znakomitych artystów. Toteż radziliśmy sobie sami: jakieś dźwięki fortepianu gdzieś z 
opuszczonego mieszkania, jakiś improwizowany wieczór autorski.  

Zaszedłem  kiedyś  do  szpitala  polowego  przy  ulicy  Kilińskiego.  Jeden  z  rannych 

chłopców  miał  moją  książkę  „W  ząbek  czesany”.  Prosili,  żeby  im  poczytać.  Przy 
ogarku  świecy  zacząłem.  Za  ścianami  z  łoskotem  waliły  się  domy,  ryczały  „krowy”, 
pękały  granaty.  „W  ząbek  czesany”  Hitler  wściekle  atakował  Starówkę,  a  my 
czytaliśmy  sobie  o  zezowatym  baranku,  o  parasolu  w  śmietanie,  o  facecie,  któremu 
sąsiad zaaplikował sto czterdzieści baniek. Ranni się uśmiechali.  

Działalność  kulturalna  nie  uwalniała  absolutnie  od  pracy  przy  gaszeniu  pożarów  i 

budowie barykad. Wiele nocy spędziłem na dachu kamienicy numer 19 na Podwalu w 
charakterze  strażaka  (może  dlatego  stoi  do  dziś),  coraz  chowając  się  za  komin  na 
zgrzytliwy dźwięk „szafy” rzucającej na Starówkę zapalające pociski.  

Do  pracy  przy  barykadach  szło  się  piwnicami  albo  przez  przebite  przejścia  w 

parterowych mieszkaniach, nieraz bardzo, jak na ówczesne warunki, daleko. Pamiętam, 
wezwano nas kiedyś „aż” na ulicę Piwną, gdzie trzeba było ustawić ceglaną zaporę w 
bramie numer 13, którą atakowali hitlerowcy.  

Szło  się  po  gruzach  zrównanej  z  ziemią  ulicy  Rycerskiej,  a  potem  „durch”  przez 

mieszkania.  Szliśmy  dużą  grupą,  gęsiego.  Za  mną  kroczył  jakiś  wesoły  tramwajarz, 
typowe dziecię Starego Miasta, sypiący kawałami w najczystszej warszawskiej gwarze. 

Przechodziliśmy  właśnie  przez  jakąś  kuchnię.  Tęga,  rozrośnięta  w  sobie  jejmość 

smażyła  na  wielkiej  patelni  rumiane  kartoflane  placki.  Kolor  i  zapach  drażnił  nasze 
wygłodniałe  żołądki.  Ale  nikt  nie  ośmielił  się  poprosić  o  poczęstunek.  Zresztą 
gospodyni nie zdradzała żadnej ku temu skłonności.  

Nagle  poczułem  w  okolicy  prawego  uda  dziwne  gorąco.  Przeraziłem  się,  że  trafił 

mnie jakiś odbity rykoszetem pocisk. Chwytam się za udo i nagle słyszę za sobą głos: - 
Morda w kubeł. To placek. Troszkie parzy, ale zaraz będzie git. Rzeczywiście, wesoły 
tramwajarz,  zabajerowawszy  jakoś  kucharkę,  rąbnął  z  patelni  dwa  gorące  placki,  z 
których jeden wsunął mi do kieszeni marynarki.  

background image

 

42 

Był  to  najsmaczniejszy  placek  kartoflany,  jaki  miałem  okazję  jeść  w  życiu. 

Przypominała  mi  go  długo  ciemna  tłusta  plama  na  marynarce  jasnego  garnituru,  w 
okolicy prawej dolnej kieszeni. Nie dała się wyprać. Tak jak niejedno wspomnienie.  

W podwórzu na Piwnej ustawiliśmy się łańcuszkiem sięgającym bramy i z rąk do rąk 

podawaliśmy sobie cegły ze sterty leżącej w głębi posesji. Obowiązywało zachowanie 
maksymalnej  ciszy.  Za  otwartą  bramą  była  Piwna,  a  na  niej  Niemcy.  Trzeba  było  co 
rychlej  ułożyć  ceglaną  barykadę  w  otworze.  Pracowaliśmy  szybko  i  sprawnie,  kiedy 
nagle ktoś krzyknął:  

- Lotnik, chować się! 
Wbiegliśmy  do  jakiejś  sieni,  a  potem  do  parterowego  mieszkania.  Dziwny 

przedstawiało  widok.  W  wielkim,  staroświeckim,  o  łukowym  sklepieniu  pokoju 
siedzieli  przy  długich  stołach  ludzie  pogrążeni  w  cichej  rozmowie,  spokojnie 
popijający kawę z białych fajansowych kubeczków.  

Przysłuchiwałem  się  przez  chwilę,  o  czym  mówili  spokojni  lokatorzy.  Rozmowa 

dotyczyła  muzyki Moniuszkowskiej. Ktoś dowodził  wyższości Strasznego dworu nad 
Halką. Inny się z nim łagodnie spierał nucąc arię Szumią jodły na gór szczycie czy też 
Gdyby rannym Słonkiem... Nie pamiętam.  

Zwróciło  moją  uwagę,  że  gwarzący  na  tak  dziwne  w  tych  okolicznościach  tematy 

ludzie  nie  patrzyli  na  siebie,  ale  tak  jakoś  w  przestrzeń.  Siedzieli  też  nienaturalnie 
wyprostowani, niektórzy byli w czarnych okularach. Po chwili się zorientowałem - byli 
ś

lepi. Trafiliśmy do siedziby Związku Niewidomych Muzyków.  

Lotnik  przeleciał  zrzuciwszy  bomby  gdzieś  na  sąsiednie  domy,  a  my  znowu 

wzięliśmy  się  do  barykady.  Muszę  powiedzieć,  że  spokój  ociemniałych  muzyków 
udzielił  się  nam  wszystkim,  barykada  w  bramie  rosła  w  oczach  i  po  godzinie  była 
gotowa. Czy się obroniła, jaki był los mieszkających tuż za nią nieszczęśliwych ludzi, 
nie  dowiedziałem  się  nigdy.  Tylko  w  długi  czas  potem,  słuchając  Halki  na  otwarciu 
wspaniałego,  kapiącego  od  złoceń  i  tryskającego  kryształami  kandelabrów  Teatru 
Wielkiego, przypomniałem sobie bramę na Piwnej i nucone tam arie z nieśmiertelnego 
dzieła Moniuszki. Na Piwnej Halka robiła większe wrażenie.  

Z  jedną  jeszcze  barykadą  łączy  mnie  niezatarte  wspomnienie.  Było  to  piętnastego 

sierpnia, w piętnastym dniu Powstania. Do piwnic wbiegli jacyś rozradowani chłopcy 
w powstańczych panterkach wołając:  

- Wszyscy mężczyźni na ulicę, rozbieramy barykadę na Podwalu. Trzeba wprowadzić 

zdobyty czołg!  

Oparłem  się  powszechnemu  entuzjazmowi,  byłem  zmęczony,  zmoczony  wodą  przy 

gaszeniu dachów, a poza tym nie bardzo mi się chciało rozbierać barykadę, przy której 
budowie  też  pracowałem.  Postanowiłem  się  zadekować.  Było  na  drugim  piętrze 
opuszczone  mieszkanie, gdzie się czasem  kładłem  na tapczanie nieznanego lokatora i 
odpoczywałem. Tak też zrobiłem i teraz. Leżę, słucham dolatujących z ulicy wiwatów 
rozradowanego, święcącego zdobycie czołgu tłumu, słyszę zgrzyt jego gąsienic i nagle 
niezwykle potężny huk wstrząsa domem, wali się na mnie stojąca obok tapczanu szafa. 
Wygrzebuję się szybko spod niej i myśląc, że to nalot, zbiegam na dół.  

Ulica przed domem pokryta była kawałkami ludzkiego mięsa i wprost usiana kępami 

włosów,  zginęło  czterysta  osób,  w  tym  mnóstwo  dzieci,  które  siedziały  na 
wjeżdżającym  czołgu.  Niemcy  użyli  szatańskiego  podstępu,  naładowany  materiałem 

background image

 

43 

wybuchowym  czołg,  zaopatrzony  w  mechanizm  zegarowy,  podprowadzili  pod 
barykadę i zostawili.  

Przez  długie  jeszcze  miesiące  po  wojnie  widywałem  jego  podwozie  leżące  na  rogu 

ulicy Długiej i Podwala. Siła wybuchu przerzuciła je o kilkadziesiąt metrów. 

 

IMIENINY W PRUSZKOWIE 

Panicznie się bałem podczas wojny dnia swoich imienin - drugiego września. W tym 

to  dniu  spotykały  mnie  najgorsze  rzeczy:  naloty,  łapanki,  wyrzucanie  z  mieszkania. 
Drugiego  września  też  Niemcy  zajęli  opuszczoną  przez  powstańców  Starówkę  i 
popędzili nas do obozu w Pruszkowie.  

Najpierw  piechotą  przez  całe  na  pół  zburzone  miasto.  Przy  czym  wstrząsające 

wrażenie  wywarła  na  mnie  zwalona  na  placu  Zamkowym  kolumna  Zygmunta.  Posąg 
króla  leżał  na  jezdni,  podziurawiony  pociskami.  W  ręku  dzierżył  złamany  miecz,  po 
którym  deptali  eskortujący  nas  esesmani.  Rozłączony  w  kościele  na  Woli  z  rodziną, 
zostałem  sam  z  psem.  Udało  mi  się  go  przeprowadzić  przez  całe  Powstanie,  teraz 
odkrytą zatłoczoną lorą jechał ze mną do Pruszkowa.  

Wspominam  tu  o  nim,  gdyż  jemu  właśnie  zawdzięczam  uwolnienie  z  obozu. 

Oczywiście  pośrednio.  A  było  tak.  Kiedy  wysiedliśmy  w  Pruszkowie  i  czwórkami 
maszerowaliśmy  do  baraków,  Jacuś  szedł  ze  mną.  Bo  wabił  się  Jacuś,  córka  moja 
nadała mu to imię ku zgorszeniu mamuś mających prawdziwych Jacusiów. Ale tak już 
zostało.  

Jacuś był najmądrzejszym kundlem, jakiego udało mi się spotkać w życiu. Był biały, 

wyglądał na szpica, ale kompromitowały go rude plamy na grzbiecie. A najważniejsze 
to  to,  że  w  ogóle  był  suczką,  i  to  nadzwyczaj  delikatną  i  uczuciową.  Kochaliśmy  go 
bardzo, a on nas do szaleństwa. Miał pewną drobną wadę - pił wódkę. Krzywił się przy 
tym  niemiłosiernie,  ale  pił.  Nie  wiadomo,  kto  go  tego  nauczył,  może  poprzedni 
właściciel, ale chyba nie, bo przyplątał się do nas w pierwszym roku wojny jako małe 
szczenię, stąd właśnie ta pomyłka co do jego płci.  

Otóż,  jak  powiedziałem,  Jacuś  szedł  przy  mojej  nodze,  cichutko,  z  opuszczonym 

łbem,  chociaż  normalnie  rzucał  się  na  Niemców,  widocznie  nie  znosił  ich  zapachu. 
Teraz  wiedział,  że  nie  może  sobie  na  to  pozwolić.  Ja  znów  wiedziałem,  że  nie  mogę 
sobie  pozwolić  na  trzymanie  psa  w  obozie,  nawet  „przechodnim”,  takim  jakim  był 
Pruszków.  Musiał  go  spotkać  zły  koniec.  Toteż  ujrzawszy  przechodzące  obok  dwie 
pielęgniarki z RGO zaczepiłem jedną, przedstawiłem się szybko i zapytałem, czy może 
zabrać psa. Na szczęście, okazała się przedwojenną  moją czytelniczką, przyrzekła, że 
przyjdzie po psa nazajutrz. Nie bardzo w to wierzyłem, ale dotrzymała słowa.  

Na drugi dzień rano przyszła zabrać Jacusia, a dla mnie przyniosła przepustkę. Jako 

„Doktor  Wiechecki,  „Arzt”  zostałem  przeniesiony  do  baraku  II,  skąd  łatwiej  było 
wydostać  się  na  wolność.  Miałem  więc  udawać  lekarza,  ale  tylko  do  chwili 
przedostania się do tego baraku, gdzie byli zgrupowani chorzy, ranni cywilni i starcy! 
Jacuś powędrował do domu siostry, miłej, zacnej panienki mieszkającej w Pruszkowie 
przy ulicy Narodowej 3.  

Zapisałem  sobie  ten  adres,  mając  nadzieję  kiedyś  może  odebrać  psiaka.  Odchodząc 

otrząsnął się mocno, ale nie protestował, nie opierał się wiedząc, że to nic nie pomoże. 
Ja  zostałem  w  baraku  oczekując,  aż  opiekunki  z  RGO  wykombinują  jakiś  sposób 
przemycenia mnie na wolność.  

background image

 

44 

Jakim  piekłem  był  Pruszków,  nie  warto  pisać,  wszyscy  chyba  to  wiedzą.  Stamtąd 

odchodziły  transporty  do  obozów  pracy  i  koncentracyjnych.  Stamtąd  żona  moja  i 
córka,  które  parę  godzin  przede  mną  dostały  się  do  Pruszkowa,  odjechały  już  do 
Ravensbrück.  Ale  ja  o  tym  nie  wiedziałem,  z  lekarza  zostałem  „przemianowany”  na 
chorego z otwartą gruźlicą i leżąc w baraku oczekiwałem na transport do szpitala.  

Wreszcie gestapo urzędujące w tak zwanym „zielonym wagonie” zatwierdziło listę i 

odjazd  miał  nastąpić  następnego  dnia.  Nadszedł  świt.  Na  zmierzwionej  słomie 
rozścielonej pod ścianą baraku siedział koło mnie jakiś stary człowiek z siwą bródką. 
W pewnym momencie zwrócił się do mnie z zapytaniem: 

- Nie wie pan, która godzina? Bo mnie Ukrainiec zabrał zegarek jeszcze na Sadybie.  
Ja  swój  miałem,  odpowiedziałem  więc,  że  dochodzi  piąta,  ale  zacząłem  się 

przypatrywać  bacznie  staremu  człowiekowi.  Twarz  jego  wydawała  mi  się  jakaś 
znajoma. Gdzieś go musiałem widywać. Na jakichś portretach? Ale chyba też i gdzie 
indziej.  

I  nagle  w  wyobraźni  ujrzałem  Krakowskie  Przedmieście  w  świątecznej  gali. 

Wszędzie  powiewają  flagi.  Ludzie  stoją  w  szpalerach  na  chodnikach.  Jezdnią  z 
furkotem  chorągiewek  kłusuje  pluton  szwoleżerów.  Za  nimi  powóz.  W  powozie 
kłaniając  się  cylindrem  witającym  go  tłumom  wysoki,  wyprostowany  pan  z  siwą 
bródką...  

Czy to możliwe? Tak, to był on. Za chwilę siostra, czytająca listę wyjeżdżających do 

Radomska na zwolnienie starszych osób, zniża głos:  

- Stanisław i Maria Wojciechowscy.  
Były  prezydent  Rzeczypospolitej  z  trudem  podnosi  się  z  barłogu.  Obok  przechodzą 

butnie  z  pejczami  w  rękach,  w  wysokich  lakierowanych  butach,  dwaj  eleganccy 
gestapowcy.  Mimo  woli  przyszła  mi  do  głowy  trawestacja  obrazu  z 
Sienkiewiczowskiej Trylogii:  Rzeczpospolita leżała  w prochu i  krwi  u nóg esesmana. 
Ale  nie  miało  to  potrwać  już  zbyt  długo.  Osiem  miesięcy  później  Warszawa  była 
wolna. 

 

PIĘĆ PATYKÓW 

Do Warszawy  wszedłem osiemnastego czy dziewiętnastego stycznia  w eleganckich, 

acz ciasnawych, jasnożółtych półbutach. Dzieje tych półbutów były dostatecznie, moim 
zdaniem,  ciekawe,  żeby  zaryzykować  tu  ich  streszczenie.  A  mianowicie  obuwie  to 
zostało nabyte w Milanówku, gdzie po Powstaniu gnieździło się „pół Warszawy”.  

Kupił mi je lekarz warszawski, doktor Wacław Zieliński, mój sąsiad z Saskiej Kępy, z 

którym  nieoczekiwanie  w  popowstaniowej  wędrówce  spotkaliśmy  się  w  Podkowie 
Leśnej. Zacny doktór dokonawszy obdukcji noszonego przeze mnie obuwia orzekł: 

-  Stan  beznadziejny.  Agonia  potrwać  może  najwyżej  dwa  do  trzech  dni,  i  koniec. 

Jedziemy na ciuchy do Milanówka. 

Tam  oraz  w  Grodzisku  i  Włochach  handel  wyszabrowaną  z  Warszawy  garderobą 

odbywał się „w ciemno”, na worki, bez możności obejrzenia ich zawartości.  

-  Cały  majdan  pięć  patyków!  W  środku  garnitur,  kot,  kapelusz  i  dwie  pary  kapci!  - 

oferował towar szabrownik, nie pozwalając kupującym zaglądać do wnętrza majdanu. 

Kto  dawał  żądaną  cenę  pięciu  „patyków”  albo  dziesięciu  „górali”,  stawał  się 

właścicielem worka, który mógł zawierać wspaniały garnitur z angielskiego materiału 

background image

 

45 

albo ohydny łach z bawełny. „Kot” okazywał się kołnierzem z królików albo wspaniałą 
peleryną ze srebrnych lisów - i tak wszystko.  

W  kupnie  było  ryzyko,  był  hazard.  Nabywca  majdanu  sprzedawał  jego  zawartość 

nieraz z olbrzymim zyskiem, czasem wpadał na parę patyków, ale najczęściej zarabiał. 
Toteż „ciemny handel” cieszył się wielkim powodzeniem.  

Mój  doktor  nie  miał  snadź  żyłki  do  hazardu,  bo  od  razu  skierował  mnie  do 

rozstawionych  na  kocich  łbach  par  używanego  obuwia.  Rozgościwszy  się  na  dyszlu 
jakiejś  furmanki,  szybko  przymierzyłem  kilka  byłych  arcydzieł  warszawskiej  sztuki 
szewskiej i wybrałem wyżej wzmiankowane żółciaki.  

Dumny z nabytku uściskałem serdecznie wielkodusznego ofiarodawcę i wróciłem do 

Podkowy, to znaczy do wspólnego pokoju zajmowanego przez kilku warszawiaków w 
gościnnym  domu  państwa  Wrzosków.  Mieszkał  tam  z  nami  znany  malarz  portrecista 
Ludwik Grabowski. Oczywiście natychmiast pokazałem mu sprawunek doktora. 

- Widzi pan, panie Ludwiku, jakie wspaniałe skoki sobie kupiłem? 
Plastyk przyjrzał się półbutom i odrzekł flegmatycznie: 
- Owszem, niezłe, tylko, że to moje. 
- Jak to pańskie? 
-  Na  pewno  moje.  Niech  pan  spojrzy  do  środka:  jest  tam  z  pewnością  firma 

„Kielman”  i  na  prawej  pięcie  wydarta  skórka.  Taki  mam  chód  -  prawą  nogą  lekko 
strychuję.  

Wszystko się zgadzało. Wierne buty pozostawione w mieszkaniu przy ulicy Barbary 

w Warszawie przywędrowały tu za swoim panem. Niewiarygodne, a w stu procentach 
prawdziwe. Uznaliśmy całe  wydarzenie za jeden z drobniejszych cudów  wojennych i 
przestaliśmy  o  tym  mówić.  W  tych  właśnie  półbutach  mistrza  Grabowskiego, 
ofiarowanych mi przez doktora Zielińskiego, wkroczyłem do wyzwolonej Warszawy.  

Nie  będę  tu  opisywał  „pustych  wąwozów  wypalonych  ulic”  i  przemykających  się 

gdzieniegdzie powracających do swych gniazd warszawiaków, bo to było już robione 
mnóstwo  razy  przez  bardziej  powołane  pióra.  Powiem  tylko,  że  późnym  wieczorem 
przeszedłem przez lód na Pragę jako pracownik elektrowni warszawskiej.  

Zabrała  mnie  z  sobą  jej  ekipa,  która  wracała  na  drugą  stronę  po  oględzinach  ruin 

zakładów  na Leszczyńskiej. Niosłem lekką drabinkę i zwój kabla. Uważam się od tej 
pory za honorowego funkcjonariusza tej pożytecznej instytucji, a w domu mam opinię 
speca od reperacji przepalonych korków. 

 

JESZCZE SIĘ PAN NACZYTASZ! 

Na Pradze zaczynało się już normalne życie. Były otwarte sklepy, wychodziło „Życie 

Warszawy”. Zakrzątnąłem się raźno koło moich spraw. Przede wszystkim trzeba było 
zebrać rozsiane po całej dzielnicy graty, bo co powie żona po powrocie z obozu?  

Część rzeczy wywiozła kuzynka w głąb Pragi, część została wypożyczona do gmachu 

dyrekcji  kolejowej  przy  Wileńskiej,  gdzie  była  tymczasowa  siedziba  rządu.  Kryte 
niebieskim rypsem fotele z mojej sypialni stanowiły umeblowanie gabinetu jednego z 
ministrów.  

Sekretarz  oświadczył  mi,  że  będę  mógł  zabrać  swoje  meble,  jak  tylko  skończy  się 

posiedzenie, które właśnie trwa. Ministerstwo ma już nowe umeblowanie, ale zamiana 
w tej chwili jest niemożliwa, gdyż na pufie, na przykład, siedzi świeżo akredytowany 
ambasador.  

background image

 

46 

Oczywiście  z  największą  satysfakcją  poczekałem  na  koniec  urzędowania.  Tak  się 

zaczęła dla mnie nowa rzeczywistość.  

W „Życiu” pojawiły się pierwsze felietony. Zostałem zaproszony do wzięcia udziału 

w pierwszym poranku literackim, który miał już odbyć się po drugiej stronie Wisły, i to 
w nowym gmachu Prezydium Rady Ministrów na Krakowskim Przedmieściu. Ale się 
nie odbył. Z następujących powodów.  

Na  dwie  godziny  przed  oznaczonym  na  afiszach  początkiem  udałem  się  przez 

pontonowy  most  na  warszawską  stronę.  Przebrnąłem  jakoś  przez  zwały  gruzu  na 
Nowym Świecie, ale do Krakowskiego Przedmieścia dotrzeć nie było można.  

Dochodziły  stamtąd  potężne  detonacje  i  grzmoty  walących  się  murów.  Na  rogu 

Królewskiej zatrzymał mnie wartownik z czerwoną chorągiewką. 

- Dalej obywatel nie pójdzie. Nie wolno. 
- Ale ja muszę. Mam tam poranek literacki. 
- Proszę? 
- No, mam czytać swoje utwory. 
- To pan nie będziesz czytał. Zagrożone domy się wysadza.  
- Kiedy poranek musi się odbyć. 
-  A  jak  obywatelowi  czteropiętrowa  ściana  na  głowę  zleci,  to  gdzie  się  poranek 

odbędzie? W parku sztywnych? Szorujem stąd i nie utrudniamy porządkowania terenu. 
Na poezje przyjdzie czas. Naczytasz się pan jeszcze - powiedział stanowczo i odwrócił 
się.  

Nie było rady, wróciłem na pontoniaka. Zresztą poranek istotnie się nie odbył.  
Nie  wpuszczono  na  zagrożony  teren  również  Kazimierza  Brandysa,  Stefana 

Otwinowskiego  i  innych  zapowiedzianych  literatów.  I  słusznie,  bo  gdyby  ta  ściana 
istotnie zleciała, to rany boskie, strach pomyśleć!  

Wartownik przewidział wszystko dokładnie.  
Zacząłem  wkrótce  czytać  swoje  felietony  codziennie  w  programie  pierwszego 

satyrycznego teatru stołecznego, który powstał wkrótce na Pradze i nazywał się bodaj 
„Wróbelek Warszawski”.  

Nie pamiętam już  większości nazwisk  wykonawców programu. Były  nie byle jakie, 

choreografię  na  przykład  reprezentowali:  tancerz  światowej  sławy  profesor  Leon 
Wójcikowski oraz primabalerina Opery Warszawskiej Stanisława Stanisławska. 

Konferansjerkę  prowadził  redaktor  Jerzy  Gembicki.  Kierownikiem  literackim  był 

uroczy Artur Tur. Więcej nazwisk nie potrafię wycisnąć z pamięci.  

Przepraszam. No cóż, jednak to dwadzieścia parę lat. Przypominam sobie jednak, że 

występowałem w półbutach z Milanówka uczernionych atramentem. Stało się to nawet 
powodem  życzliwej  uwagi  starego  maszynisty  teatralnego,  który  mnie  ostrzegł 
pewnego razu:  

-  Panie  Wiech,  nie  podchodź  pan  za  blisko  do  dolnej  rampy  -  kanarek  prześwieca. 

Wiele  par  butów  zdarłem  od  tej  pory  na  estradach  autorskich  występów  w  kraju  i  za 
granicą, ale zawsze ze wzruszeniem wspominam farbowane żółciaki malarza i doktora. 

Od  pierwszych  dni  po  przybyciu  do  Warszawy  zasilałem  swymi  felietonami  oprócz 

„Życia  Warszawy”  także  „Kurier  Codzienny”  zwany  „Kucem”.  Wielką  atrakcję  tego 
pisma  dla  dziennikarzy  stanowiło  to,  że  po  honorarium  przyjeżdżało  się  tu  towarową 
rikszą.  

background image

 

47 

Nie dlatego, że wchodziły w grę jakieś masy banknotów, po prostu wypłata odbywała 

się  w  naturze,  stanowił  ją  tak  zwany  deputat  żywnościowy:  mąka,  cukier,  ale 
przeważnie  kasza,  głównie  jaglana.  Długo  jeszcze  po  rozstaniu  się  z  „Kucem”  nie 
mogłem patrzeć na jaglaną kaszę.  

Rozstanie  to  odbyło  się  w  warunkach  dość  niezwykłych.  Pewnej  soboty  byłem  na 

kolacji  w  Klubie  Inteligencji  na  Mokotowskiej,  tam  gdzie  dziś  mieszczą  się 
młodzieżowe  „Hybrydy”.  Tak  się  chyba  ten  klub  nazywał,  a  jeśli  nawet  nie,  faktem 
jest, że gromadził wszystkich, którzy za inteligencję byli uważani lub uważali się za nią 
sami.  

Przyjemna  panowała  tam  atmosfera,  była  dobra  kawa,  zimna  wódka  i  przyzwoite 

zakąski.  Otóż  stojąc  w  tym  klubie  przy  suto  zastawionym  bufecie,  poznałem 
przystojnego bruneta o sarnich oczach i niezwykle ujmującym uśmiechu. Po ceremonii 
przedstawienia się brunet zaproponował jedną wódkę zakropioną angielską gorzką, po 
czym  oświadczył,  że  zakłada  właśnie  w  Warszawie  nowe  pismo  i  pragnąłby  widzieć 
mnie w składzie przyszłej swojej redakcji.  

Byłem w jowialnym nastroju, odpowiedziałem, że owszem, czemu nie, i na pytanie, 

jakich  żądam  warunków,  wymieniłem  żartobliwie  sumę  przekraczającą  trzykrotnie 
chyba to, co zarabiałem dotychczas w „Kucu” i „Życiu Warszawy” łącznie.  

Brunet  bez  mrugnięcia  okiem  zgodził  się  natychmiast  i  oświadczył,  że  następnego 

dnia  podpiszemy  umowę.  Traktując  całą  sprawę  jako  nie  obowiązującą  rozmówkę 
towarzyską przy bufecie, przypieczętowałem ją postawieniem nowej kolejki i ponieważ 
było  dość  późno,  pojechałem  do  domu,  zapominając  gruntownie  o  tym  szczególe 
miłego wieczoru.  

Ku memu wielkiemu zdziwieniu następnego dnia o dwunastej w południe odwiedził 

mnie ów brunet, zaopatrzony  w formalne blankiety  umowy dziennikarskiej. Cóż było 
robić? Podpisałem. 

 

I ZNÓW EXPRESIAK 

W ten sposób zostałem współpracownikiem „Expressu Wieczornego” i tak się zaczęła 

moja  przyjaźń  z  jego  założycielem  i  pierwszym  redaktorem  naczelnym,  miłym, 
zacnym, pełnym bombowych pomysłów, wiecznie zabieganym Rafałem Pragą.  

Przyjaźń ta, niestety, trwała krótko. Rafał żył zbyt intensywnie, pracował za dużo, nie 

umiał  odpoczywać,  zmarł  na  zawał  serca,  jakby  w  bitwie,  podczas  pełnienia 
obowiązków, które sam sobie narzucał.  

Bo  oprócz  prowadzenia  pisma  organizował  pod  wysokim  protektoratem  „Expressu” 

najrozmaitsze imprezy artystyczne. Jego to inicjatywa gromadziła tłumy warszawian na 
Mariensztacie, na Rynku Starego Miasta, gdzie czołowi nasi artyści pod gołym niebem 
popisywali się piosenką czy monologiem.  

Trzeszczała często estrada pod naporem niezliczonych widzów, zamykać trzeba było 

ulice  prowadzące  na  place,  gdzie  Rafał  urządzał  kolejne  widowisko.  We  wszystkich 
prawie brałem udział odczytując swoje felietony. Nieraz groził nam marny koniec pod 
gruzami  estrad,  które  cudem  unikały  zgniecenia  przez  napierające  fale  czytelników 
„Expressu Wieczornego”.  

Często występowaliśmy podczas deszczu, łykając strugi spływającej po nosie wody. 

Najbardziej zmoczony bywał  jednak Rafał, biegający z jednego zagrożonego odcinka 
na drugi, rozgorączkowany, ale rozpromieniony i szczęśliwy. Powodzenie „Expressu” 

background image

 

48 

rosło  z  roku  na  rok,  a  z  nim  razem  rosła  popularność  moich  bohaterów:  Walerego 
Wątróbki, pani Gieni i szwagra Piekutoszczaka.  

Co  prawda  byli  to  bohaterowie  jeszcze  przedwojenni,  ale  „trzeba  było  wprowadzić 

ich  w  nową rzeczywistość.  Zrobiłem to bez specjalnego  wysiłku, po prostu  mieszkali 
sobie nadal na Szmulkach i dzielili los, smutki i radości innych obywateli stolicy.  

Przez  nowych  czytelników  zostali  z  miejsca  zaakceptowani  jako  ktoś  swój, 

warszawiak  z  krwi  i  kości,  z  dziada  pradziada.  Walery  Wątróbka  w  imieniu  swojej 
rodziny  zabierał  głos  we  wszystkich  sprawach,  jakie  znalazły  się  na  tapecie  dnia.  Od 
kwestii  bytowych  po  zagadnienia  kultury  i  rozrywki.  Nie  było  chyba  dziedziny  życia 
warszawiaków, do której nie wtrąciłby swoich trzech groszy.  

Wymądrzał się na tematy sportowe, recenzował po swojemu przedstawienia teatralne 

i filmy. Zyskał sobie sporo sympatii, ale nie u wszystkich. Pojawiły się wkrótce głosy 
krytyczne.  Nawet  w  czasopiśmie  gospodarczym  ukazał  się  artykuł  piętnujący  pana 
Walerego za obijanie się.  

Autor  domagał  się  ode  mnie  odpowiedzi  na  pytanie,  gdzie  właściwie  pracuje  mój 

bohater,  z  czego  żyje.  A  zrobił  to  w  taki  sposób:  Weźmy  na  przykład  tak 
sympatycznego i bezkonkurencyjnego  

-  Wiecha.  Stworzył  on  gwarę,  która mimo  wszystko  weszła  do  języka  polskiego,  stworzył  też 

typy, które przez masowe naśladownictwo fasonu bycia weszły w życie. Ale typy Jego to łaziki 
poza  nawiasem  zbiorowego  wysiłku  społecznego,  ich  filozofia  
życiowa  to  „szwejkostwo” 
ż

yciowe;  Wiech  jest  społecznie  szkodliwy,  gdyby  nie  było  krępujące  strzelać  z  armaty  do 

przemiłego  wróbla  warszawskiego  -  to  należałoby  zwalczać  Wiecha  tak  długo,  ażby  tego 
swojego W
ątróbkę zapędził do fabryki.  

Uważałem,  że  nie  można  tego  pozostawić  bez  odpowiedzi.  Na  Użyczonych  mi 

gościnnie  szpaltach  tygodnika  „Związkowiec”,  cytując  ten  fragment  omawianego 
artykułu, odpowiedziałem tak: 

Mrożące  krew  w  żyłach  słowa  powyższe  przeczytałem  w  jednym  z  numerów 

znakomicie  redagowanego  „Robotniczego  Przeglądu  Gospodarczego”.  Przeczytałem 
jeszcze  raz  i  przestraszyłem  się  po  raz  drugi.  A  nuż  rzeczywiście  zaczną  zwalczać... 
Taki już jestem, że zawsze szukam winowajcy swego nieszczęścia. Tu znaleźć go było 
niezmiernie  łatwo.  Oczywiście  Wątróbka,  łazik,  Szwejk  dla  niezamożnych, 
drapichrust, wróbel, do fabryki nie idzie i naraża mnie na tego rodzaju przyjemności z 
fatalnymi  perspektywami  na  przyszłość.  Wzburzony  do  głębi,  ściągnąłem  do  siebie 
pana  Walerego  i  czytam  mu  od  deski  do  deski  cały  artykuł,  wysłuchał,  kazał  sobie 
przeczytać jeszcze raz i mówi:  

- Tylko nie wróbel, tylko nie wróbel, panie szanowny - leguralny mężczyzna jestem 

w średniem wieku i do drobiu proszę mnie nie zaliczać. Także samo ten łazik mnie się 
nie  spodobał.  Faktycznie  łażę  piechotą  albo  na  „cycku”  tramwajem  jeżdżę,  bo 
chwilowo  jeszcze  służbowej  szewrolety  nie  posiadam,  ale  kto  temu  redaktorowi 
powiedział,  że  ja  nie  robię  w  fabryce?  Że  nie  pyskuje  o  tem  na  prawo  i  lewo,  to 
dlatego,  że  nie  uważam  tego  za  nadzwyczajne  rzecz  i  poniekąd  dlatego,  że  nie  chce 
robić konkurencji uczonem facetom, które to zrobią lepiej ode mnie. Pobarłożyć sobie 
do  śmiechu,  owszem,  lubię  o  wszystkiem,  o  odbudowie  Warszawy,  o  magistracie,  o 
ż

arówkach i z przeproszeniem desusach na kartki, i w ogólności o tem, co nasz cieszy i 

boli.  Ale  jakbym  zaczął  krugom,  stale  i  wciąż  o  produkcji,  normach,  planach, 
przekroczeniach i  wykroczeniach  gadkie zawalać, toby  mnie powiedzieli:  „Przymknij 

background image

 

49 

się pan, panie Wątróbka, to już insi lepiej za ciebie zrobią.” Potrzebne jest gadanie o 
pracy  i  temuż  podobnież,  ale  potrzeba  też  troszkie  między  jedną  a  drugą  robotą 
odpocząć, żeby jutro znowuż nam smakowała i żeby przyjemniej było żyć. A najlepiej 
się  odpoczywa,  jak  się  człowiek  pośmieje.  Dowód  w  tem,  że  ów  pan  redaktor  do 
swojego  uczonego  kawałka  moje  skromne  osobistość  wmieszał,  żeby  było  weselej, 
ż

eby nie o samem precedensie, samoczynnem procesie, wachlarzu, sektorze i faktorze 

pisać. A do wróbla to faktycznie nie warto z takiej ciężkiej armaty strzelać, bo się nie 
trafi.  Podskoczy  tylko  w  górę,  chmajtnie  raz  i  drugi  ogonem,  wyszczególni  się,  drań, 
komu na kapelusz i zwieje.  

Tyle  powiedział  pan  Wątróbka  i  zaprosił  mnie  na  wódkę.  Pierwszy  kieliszek 

wypiliśmy za powodzenie „Robotniczego Przeglądu Gospodarczego”.  

Nie  zawsze  jednak  można  się  było  zastawić  panem  Wątróbką  przed  mnożącymi  się 

atakami. Nie raz, nie dwa trzeba było nadstawić samemu  karku i stanąć oko  w oko z 
przeciwnikami.  Bywało  to  najczęściej  na  posiedzeniach  sekcji  satyry  w  Związku 
Literatów Polskich na Krakowskim.  

Kiedyś  na  takim  zebraniu  zaatakowało  mnie  grono  młodych,  ale  bardzo 

utalentowanych krytyków, reprezentujących różne odłamy prasy literackiej, z katolicką 
włącznie.  I  o  dziwo,  zgodnym  chórem  powtórzyli  oni  zarzuty  stawiane  przez 
„Robotniczy Przegląd Gospodarczy”.  

Moi  bohaterowie  to  lumpenproletariat  bez  stałego  miejsca  pracy,  lenie  i  obiboki, 

którzy  nie  wiadomo  jakim  prawem  korzystają  z  kartek  na  wyroby  tekstylne.  Cóż, 
bronić  nie  było  się  jak.  Bąkałem  tam  wprawdzie  coś,  że  nie  mogę  nigdzie  zatrudnić 
Wątróbki  ani  szwagra  Piekutoszczaka,  boby  to  ogromnie  zawęziło  tematykę 
felietonów. 

Na przykład pan Walery jako tramwajarz gadałby ustawicznie o kursach, pasażerach, 

wajchach itp. W ogóle widziałby życie z okien tramwaju lub zza korby motorniczego. 
Starczyłoby tego zaledwie na parę felietonów. To samo byłoby, gdybym go zatrudnił, 
dajmy na to, gdzieś w hucie.  

Zresztą huty „Warszawa” jeszcze nie było, musiałbym go wysłać do Krakowa. A tak, 

jako  pracujący  gdzieś  w  miejscu  bliżej  nie  określonym,  mógł  być  przeze  mnie  użyty 
wszędzie.  Nie  trafiało  to  do  przekonania  moim  adwersarzom.  Zresztą  zarzut  braku 
udziału w produkcji nie był najcięższy, jaki mi postawiono. Były gorsze.  

Oto zarzucono mi zbrodnię zaśmiecania gwarą kryształowej czystości polskiej mowy, 

imputując mi wynalezienie tej gwary i uczenie jej niewinnych polskich dzieci. Na ten 
zarzut nie odpowiedziałem.  

Kiedy jednak zaatakowano mój tak zwany warsztat pisarski, zacząłem się bronić. 

 

ROTSZYLD MNIE RATUJE 

Młody  zdolny  krytyk  katolicki,  popierając  wywody  swoich  kolegów  marksistów, 

powiedział, że właściwie nie wie, na czym opiera się moje powodzenie u czytelników. 
Bo  „poza  komizmem,  językowym  brak  w  felietonach  Wiecheckiego  komizmu 
sytuacyjnego,  brak  istotnego  dowcipu,  brak  pointy,  brak  wreszcie  rzeczy  bardzo 
ważnej  w  psychologicznym  odbiorze,  brak  zaskoczenia,  niespodzianki,  zdziwienia. 
Brak  znajomości  mechaniki  dowcipu.”  I  na  poparcie  tych  wszystkich  braków 
przytoczył  przykład  wzięty  z  życia.  Oto  gdzieś  na  wsi  dokonał  następującego 

background image

 

50 

eksperymentu. Przeczytał zebranym tam  specjalnie chłopom  kilka  moich  felietonów i 
stwierdził, że nie było żadnej reakcji, nikt się nawet nie uśmiechnął.  

Bardzo  tym  wszystkim  przygnębiony,  poprosiłem  o  głos  i  odpowiedziałem  mniej 

więcej tak: - Istotnie na mechanice dowcipu się nie znam, ale podczas licznych spotkań 
z czytelnikami zebrałem sporo trochę innych doświadczeń - uczestnicy dość często się 
ś

mieli.  

Z  tego  dwa  wnioski:  widocznie  moi  słuchacze  też  nie  mieli  zielonego  pojęcia  o 

mechanice  dowcipu,  a  słuchacze  szanownego  krytyka  katolickiego  traktowali,  być 
może, to, co czytał jako słowo boże. 

Teraz  co  do  „zaskoczenia,  niespodzianki,  zdziwienia”,  też  może  niezbyt  dokładnie 

zdaję sobie sprawę, co to takiego. Ale jako próbką posłużę się tu starą, ogólnie znaną 
anegdotką.  

Na  tarasie  paryskiej  kawiarni  siedział  kiedyś  przy  śniadaniu  słynny  bogacz  baron 

Rotszyld.  W  pewnym  momencie  podchodzi  do  niego  żebrak.  Rotszyld  daje  mu  parę 
franków, ale mówi rozgniewany:  

„Niech pan pamięta, że jak ktoś je, to wtenczas się nie żebrze.” 
Biedak chowając franki do kieszeni odpowiada: 
„Panie  baronie,  pan  jest  wielkim  bankierem,  ale  żebrać  to  mnie  pan  nie  będziesz 

uczył.”  

Tu ukłoniłem się krytykowi i zapytałem na zakończenie:  
- Czy to jest zaskoczenie? 
- Jest, jest - zawołał śmiejąc się i wraz z całą salą bił mi brawo.  
Okazało się, że ma facet poczucie humoru.  
Innym znów razem na posiedzeniu sekcji satyry zostałem zaatakowany przez swego 

serdecznego zresztą przyjaciela, świetnego, choć stale rozczochranego poetę-satyryka - 
nazwijmy  go  Igrekiem.  Otóż  podczas  omawiania  mojej  działalności  na  łamach 
„Expressu” Igrek zawołał:  

- Musimy upolitycznić Wiecha!  
Odpowiedziałem na to: 
-  Upolitycznić  Wiecha  to  jest  to  samo  co  uczesać  Igreka  -  niemożliwe  i  po  co? 

Powinien być takim, jakim jest.  

Wiele,  wiele  jeszcze  razy  musiałem  bronić  swego  prawa  do  niezatrudniania  pana 

Wątróbki  w  żadnym  z  określonych  bliżej  zakładów  pracy.  Prawa  do  pisania  gwarą 
warszawską.  Robię  to  z  godnym  lepszej  sprawy  uporem  i  nadal,  choć  najżyczliwsi 
wśród kolegów ze Związku Literatów namawiali mnie, by stopniowo używać jej coraz 
mniej,  aż  w  końcu  wyląduję  na  czystej,  poprawnej  prozie,  której  nikt  nie  będzie  się 
czepiał.  

Nie  posłuchałem  kolegów,  tonę  nadal  w  mętnych  nurtach  szemranej  warszawskiej 

mowy, a pomaga mi w tym moja ferajna ze Szmulek i Targówka. 

 

WŁAŚCICIEL SZPITALA 

Jak  się  wyżej  rzekło,  już  przed  wojną  miewałem  dużo  wieczorów  autorskich,  czyli 

spotkań  z  czytelnikami,  bywały  też  podczas  okupacji,  ale  naprawdę  żywiołową 
działalność  na  tym  polu  rozwinąłem  dopiero  po  wyzwoleniu.  Chodziło  o  to,  by 
stanąwszy  oko  w  oko  z  tymi,  co  mnie  czytają,  skonfrontować  swoją  twórczość  z 
odbiorcami,  przekonać  się,  co  im  się  podoba,  a  co  nie,  no  i  co  tu  owijać  w  bawełnę, 

background image

 

51 

podreperować  trochę  swój  budżet,  bo  z  samego  „atramentu”  można  było  co  prawda 
ż

yć,  ale  odtworzyć  zrujnowane  przez  wojnę  mieszkanie,  ubrać  siebie  i  rodzinę  nie 

dawało się. A z tym mieszkaniem było tak.  

Maj roku czterdziestego piątego zastał mnie już w domu na Saskiej Kępie. Właściwie 

nie  w  domu,  lecz  w  szpitalu,  bo  urządziłem  w  swoim  mieszkaniu  przy  Lipskiej 
nieduży, ale wygodny szpitalik dla stacjonującej na Kępie jednostki WP.  

I  to  urządziłem  osobiście,  zaraz  po  swoim  przybyciu  na  praską  stronę,  jeszcze  w 

styczniu.  Przedtem  mieszkanie  moje  stało  pustkami,  pozbawione  okien  i  drzwi. 
Zakrzątnąłem się raźno koło remontu.  

Na  strychu  stały  zapasowe  dubeltowe  okna,  wyjęte  przezornie  przed  Powstaniem. 

Drzwi wejściowe też się gdzieś znalazły. Napaliłem w piecu - mieszkałem.  

Pomieszkałem tak może z pół godziny, kiedy weszło dwóch oficerów. Rozejrzeli się 

po kilkupokojowym lokalu. po czym jeden z nich rzekł z uznaniem:  

-  No  i  szpital  gotów.  Na  lewo  izba  przyjęć,  na  prawo  dwie  salki  i  pokój  dyżurnego 

lekarza. Wprowadzajcie się, Soroka.  

- No, a ja gdzie? - zapytałem młodego oficera o sienkiewiczowskim nazwisku.  
Podporucznik Soroka odpowiedział pytaniem:  
- A pan sam kto taki? 
- To jest moje mieszkanie.  
- A nie ma pan innego? 
- Nie mam, przed chwilą ukończyłem tu remont.  
Oficerowie  zasępili  się,  ale  po  krótkiej  naradzie,  z  moim  zresztą  udziałem, 

uchwalono,  że  jako  organizator  i  właściciel  szpitala  pozostanę  w  jednym  pokoju,  z 
powodu  chwilowej  nieobecności  drzwi  zastawianym  na  noc  szafą  z  narzędziami 
chirurgicznymi.  

W szpitalu żyło mi się znakomicie. Pacjentami byli lekko ranni z kompanii regulacji 

ruchu.  Zaprzyjaźniłem  się  z  nimi  serdecznie,  dzielili  się  ze  mną  szpitalną  kolacją, 
złożoną  przeważnie  ze  znakomitej  wieprzowej  „tuszonki”.  A  ja  urozmaicałem  to 
dietetyczne menu przynoszonymi z miasta ćwiartkami z niebieską kartką.  

Zdobywałem je za pomocą felietonów zamieszczanych w „Życiu Warszawy”. Stawki 

były mniej więcej takie: Jeden felieton = dwie ćwiartki plus ogórek.  

Przed  zastawieniem  mnie  szafą  siedzieliśmy  co  wieczór  długo  przed  otwartymi 

drzwiczkami  pieca,  z  którego  obficie  sypały  się  rozżarzone  węgle,  wypalając 
kunsztowne arabeski na tak wypielęgnowanych kiedyś naszych posadzkach.  

Myślałem  sobie  z  rozrzewnieniem,  co  żona  na  to  powie,  gdy  wróci.  Ale  żona, 

niestety, była w Rayensbrück, oddzielona morzem ognia. Skończyło się jednak palenie 
w piecu, skończyła  się zima,  kończyła się  wojna. Kompania zwinęła szpital i odeszła 
regulować ruch na drogach do Berlina.  

W późne majowe popołudnie szedłem sobie ulicą Berezyńską, gdy nagle zagrzmiały 

działa.  Ludzie  rzucili  się  do  bram  i  piwnic.  Przypuszczano,  że  to  strzela 
przeciwlotnicza, że odbywa się jakiś bezsensowny, desperacki nalot ginącej Luftwaffe. 

 -  Patrz  pan,  kona,  żebrak,  i  jeszcze  kopie,  łachudra.  Ale  trzeba  się  schować,  bo  na 

samem  końcu  możem  być,  broń  Boże,  pokaleczone  szkłem  albo  jakiem  żelastwem  - 
powiedział do mnie starszy sympatyczny pan o staropolskim płowym wąsie.  

Ukryliśmy się w najbliższej sieni, a nawet po chwili zeszliśmy do piwnicy.  

background image

 

52 

Działa grzmiały bez przerwy. Nagle gdzieś w otworze klatki schodowej powstał ruch, 

pokazali się szybko biegnący na ulicę ludzie, ktoś krzyknął:  

- Wychodzić, to nie nalot! Salwy honorowe! Sto jeden strzałów! Wojna skończona!  
Rzuciliśmy się do wyjścia z przygodnym towarzyszem i... po pas wpadliśmy w wodę.  
-  A  żeby  to  nagła  krew  zalała!  Nie  w  te  stronę  skoczylim.  Tu  rura  pękła  czy 

podskórna  woda  się  wydostała.  Chodu  stąd,  bo  się potopiem,  a  co  najmniej  kokluszu 
dostaniem, taka nasza w te i nazad.  

Wypłynęliśmy  jakoś.  Zmoczony,  zabłocony,  rozgorączkowany,  szczęśliwy  biegłem 

do domu, patrząc na pękające w górze kolorowe rakiety, ogłaszające zwycięski koniec 
wojny.  Dobiegłem,  spojrzałem  w  górę,  na  pierwsze  piętro.  W  moim  mieszkaniu  nie 
było  ani  jednej  szyby.  To  jest  była  jedna,  ale  i  ta  przy  ostatniej,  sto  pierwszej  salwie 
wyleciała z głośnym radosnym brzękiem. Tak się zaczęło powojenne życie. 

 

POWRÓT DO ŻYCIA RODZINNEGO I SPOTKAŃ AUTORSKICH 

Wkrótce  wróciła z koncentracyjnego obozu  moja żona, ciężko chora, cudem prawie 

odratowana  przez  niezapomnianego,  znakomitego  warszawskiego  lekarza,  doktora 
Feliksa Podkulińskiego.  

Córka  lepiej  zniosła  obóz,  przyjechała  z  matką  jako  smukła  dziewczyna  ubrana  w 

kombinezon przerobiony z obozowego pasiaka.  

Jacuś,  odebrany  już  przedtem  przeze  mnie  od  chwilowej  swojej  opiekunki,  zacnej 

siostrzyczki z RGO w Pruszkowie, szalał na ich powitanie, skakał, piszczał, lizał je po 
twarzach, nie zapomniał o swoich paniusiach mimo wielomiesięcznej rozłąki. Uciekał 
zresztą kilka razy z Pruszkowa, znikał na parę dni, po czym wracał pokryty ceglanym 
pyłem i poraniony.  

Widocznie biegał do Warszawy i przez gruzy starał się dostać na Saską Kępę. Most 

jednak był zerwany. Wracał wtenczas cwany kundel do Pruszkowa, gdzie miał wikt i 
„opierunek”. Taka była nasza hipoteza. Jak było naprawdę - któż to wie?  

No  więc  trzeba  było  się  zakrzątnąć  jakoś  energiczniej  koło  urządzenia  życia  dla 

cudem odzyskanej całej „rodziny”. Pomogły mi w tym walnie owe spotkania autorskie, 
tak warszawskie jak i terenowe.  

Jedno z pierwszych odbyło się w zajezdni autobusów i tramwai miejskich przy ulicy 

Inżynierskiej na Pradze. Było zbiorowe. O ile mnie pamięć nie zawodzi, wzięli w nim 
udział Marian Brandys, poeta Edward Fiszer, satyryk Jerzy Jurandot, no i ja.  

Wzruszeni  i  odrobinę  stremowani  siedzieliśmy  w  pokoju  kierownika  zajezdni, 

oczekując na rozpoczęcie spotkania omawialiśmy z nim program. Kiedy wszystko już 
było gotowe, kierownik zaproponował nam udanie się na salę. W korytarzu powiedział 
do licznie zebranych tramwajarzy:  

- Prosiemy na kino! 
Troszkę  byliśmy  tym  zdziwieni,  jednak  po  chwili  doszliśmy  do  wniosku,  że  mieści 

się w tym zaproszeniu wielki dla nas komplement. Zebrań, wieców i odczytów było w 
tym  czasie  już  w  Warszawie  pod  dostatkiem.  Kino  jednak  stanowiło  wielką  atrakcję, 
ludzie kości sobie łamali, żeby się do niego dostać. Nazwanie więc naszego wieczoru 
autorskiego kinem było dużym zaszczytem.  

Od  tamtej  pory  miałem  tych  spotkań  mnóstwo,  zarówno  zbiorowych,  jak  i  w 

pojedynkę. Zarówno wypełnionych przez samo tylko żywe słowo, jak i urozmaiconych 
piosenką w wykonaniu świetnych artystów.  

background image

 

53 

Szczególnie  dużo  tych  seansów  odbyłem  w  towarzystwie  Mieczysława  Fogga.  Nie 

ma  chyba  miasta  czy  miasteczka  w  Polsce,  gdzie  byśmy  nie  odbyli  takiego  koncertu 
ś

piewaczo-recytatorskiego.  Nazywałem  te  podróże  „objazdami  pasterskimi”  w 

poszukiwaniu rozsianych po całym kraju warszawskich „owieczek”.  

Fogg  śpiewał  swoje  czarujące  piosenki,  ja  czytałem  felietony,  a  razem  robiliśmy 

obserwacje, co i jak się  na  naszej prowincji zmieniło  na odcinku sal  koncertowych. I 
rzeczywiście postęp z każdym rokiem był coraz widoczniejszy.  

O ile w pierwszych latach zdarzały się sale po których podczas widowisk fruwały pod 

sufitem  wróble,  włączając  się  wesołym  ćwierkaniem  w  pienia  Fogga,  o  ile  bywały 
fortepiany z nogą zbudowaną z cegieł lub podparte w tym miejscu wiedeńskim giętym 
krzesłem,  później  trafiało  się  to  coraz  rzadziej.  Powstawały  wspaniałe  domy  kultury, 
gdzie  w  naprawdę  kulturalnych  warunkach  można  było  posłuchać  koncertu,  jak 
również go odbyć.  

Zdarzają  się  obecnie,  i  to  nawet  dość  często,  domy  z  zapleczem  scenicznym 

wyposażonym w czysto utrzymane „wygody” dla występujących aktorów czy literatów 
wygłaszających  prelekcje.  A  dawniej  bywało,  że  „wygody”  owe  wyglądały  tak,  iż 
chcąc  się  zastosować  do  napisu  na  ścianie:  „Pozostaw  to  miejsce  w  takim  stanie,  w 
jakim  chciałbyś  je  zastać”,  trzeba  by  być  w  posiadaniu  żelaznego  łomu,  oskardu, 
miotły, strażackiej sikawki i paru godzin wolnego czasu.  

Teraz  należy  to  już  do  zamierzchłej  przeszłości.  Czasem  zdarzają  się  jeszcze 

mankamenciki,  na  przykład  takie,  że  z  chwilą  pociągnięcia  w  tych  ustronnych 
miejscach za wiadomą rączkę woda z rezerwuaru nie płynie w przepisowym kierunku, 
tylko  wylewa  się  pociągającemu  na  głowę.  Nie  przesadzajmy,  nie  wszystka,  ale  w 
każdym razie w ilości wystarczającej do dużego orzeźwienia.  

Drobne tego rodzaju urozmaicenia nagradza występującym sowicie szczery, życzliwy 

a często nawet entuzjastyczny stosunek do nich miłej publiczności. Czasem entuzjazm 
ten  staje  się  powodem  kłopotliwych  sytuacji  i  utrudnia  nieco  spożycie  tak  zwanej 
wieczerzy  po  przedstawieniu.  W  chwili  pojawienia  się  bohaterów  wieczoru  na  sali 
miejscowej  restauracji  powstaje  szmerek,  zamieniający  się  wkrótce  w  owacje  i 
ż

ywiołowe  domaganie  się  powtórzenia  choćby  jakichś  fragmentów  występu  na 

estradzie lokalu.  

Kiedyś  po  koncercie  w  Międzyzdrojach  z  tymże  Mieczysławem  Foggiem  jedliśmy 

spokojnie  kolację  w  przepełnionym  do  ostatniego  stolika  uspołecznionym  dansingu. 
Już  przy  śledziku  w  śmietanie  pochwyciliśmy  wprawnym  uchem  owe  podejrzane 
szmery.  Przy  bryzoliku  z  frytkami  pozbyliśmy  się  reszty  wątpliwości,  groźna 
nawałnica  zbliżała  się  nieuchronnie.  Spojrzeliśmy  na  siebie  i  wyszeptaliśmy  niemal 
jednocześnie!  

-  Chodu!  Mnie  się  udało.  Już  na  ulicy  słyszałem  z  otwartych  okien  dansingu 

rozszalałe okrzyki tłumu: - Fogg! Fogg! My chcemy Fogga! 

- Mają go! - wyszeptałem zbielałymi usty i bezsilnie oparłem się o drzewo.  
Jeszcze chwila i z okien popłynął Stary walc. Powlokłem się ciężko do hotelu. Fogg 

wrócił po godzinie. Ponuro opadł na krzesło, zaszlochał i rozpoczął tragiczną opowieść 
o  tym,  co  było  po  moim  wyjściu.  Kiedy  po  odśpiewaniu  kilku  piosenek  wrócił  do 
stolika,  żeby  uregulować  rachunek,  w  przycichłym  chwilowo  tłumie  znowu  się 
zagotowało. Ktoś krzyknął:  

background image

 

54 

- A teraz Wiech! Prosimy Wiecha!  
Nieszczęście  chciało,  że  do  stolika  mego  przyjaciela  przysiadł  się  akurat  na  chwilę 

znajomy lekarz z Warszawy, dziwnym zrządzeniem złośliwego losu noszący okulary w 
ciemnej oprawie, tak zwane angielskie  wąsy i obdarzony przez naturę śladami bujnej 
ongiś  czupryny.  Usiadł  akurat  na  moim  krześle.  I  to  zgubiło  eskulapa.  Rozbawieni 
goście, biorąc go za mnie, usiłowali nakłonić go do recytowania felietonów. Na próżno 
zaprzeczał, że nie ma ze mną nic wspólnego, że jest lekarzem. Uznano to za doskonały 
dowcip,  który  przyjęto  hucznymi  oklaskami,  a  gdy  sobowtór  opierał  się  w  dalszym 
ciągu,  kilku  młodych  ludzi  zaniosło  go  wśród  ogólnego  entuzjazmu  na  estradę. 
Nieszczęsny  ginekolog  przysięgał  na  klęczkach,  że  nie  jest  Wiechem,  płakał, 
legitymował się dowodem osobistym. Wyszydzono go.  

Sytuacja  -  zdawało  się  -  bez  wyjścia.  Wtedy  pośpieszył  mu  na  odsiecz  Fogg. 

Zaśpiewał  Na  skraju  Alej  i  nieszczęsnego  akuszera  rzucono  o  ziemię...  Tak,  bywają 
ciężkie  chwile  w  życiu  występowiczów  -  i  kolacji  im  zjeść  nie  dadzą,  i  potłuc  się 
można. Popularność nieraz więc stawała się dla nas kłopotliwa.  

Kiedyś  na  przykład  mieliśmy  taki  wspólny  wieczór  w  kinie  „Przodownik”  w 

Lublinie.  Ponieważ  poprzedzający  nasz  występ  program  filmowy  jeszcze  się  nie 
skończył, nasza publiczność czekała przed wejściem do kina na rzęsistym deszczu. Nie 
mogąc  się  przedostać  przez  zwarty  tłum,  zwróciliśmy  się  o  pomoc  do  pilnującego 
porządku milicjanta, 

-  My  jesteśmy  Fogg  i  Wiech.  Musimy  się  wcześniej  dostać  na  salę,  niech  pan  nas 

przepuści.  

Przedstawiciel władzy nawet na nas nie spojrzał, odpowiedział tylko krótko:  
- Dobra, dobra, zaczekajcie tu, już trzech Foggów i dwóch Wiechów przechodziło.  
Mimo  wszystko  połechtało  to  nieco  naszą  ambicję.  Czasem  podobne  incydenty 

stawały się dla mnie powodem wielkiego wzruszenia. Otóż jechałem, tym razem sam, 
na  wieczór  autorski  do  Torunia,  zorganizowany  przez  tamtejszy  Klub 
Międzynarodowej  Prasy  i  Książki.  Na  jakiejś  pośredniej  stacji,  zdaje  się,  w  Kutnie, 
spostrzegam  na  peronie  niezwykły  ruch  i  uroczyste  podniecenie.  Gra  orkiestra 
kolejarzy. Rozglądam się z ciekawością. I nagle słyszę najwyraźniej:  

- Panie Wiech, panie Wiech! 
To  woła  wielkim  głosem  zawiadowca  w  czerwonej  czapce,  rozglądając  się  po 

wagonach.  Przyznaję,  że  coś  mnie  chwyciło  za  gardło.  Tego  się  nie  spodziewałem, 
wiedziałem,  że  „Kempik”  w  Toruniu  doskonale  organizuje  spotkania  z  autorami,  ale 
ż

eby  już  po  drodze,  na  tranzytowej  stacji,  orkiestra,  manifestacja,  naczelnik  z 

powitalnym przemówieniem... Tego nawet Waldorff nie miał podczas słynnej podróży 
do Torunia w poszóstnej karocy.  

Naprawdę łzy miałem w oczach, już chciałem zamachać kapeluszem, gdy nagle spod 

mego  wagonu  wyszedł  utrudzony  kolejarz  w  roboczym  kombinezonie  z  obfitymi 
ś

ladami smaru, z młotkiem na długim trzonku w ręku, i zawołał:  

- Słucham pana naczelnika. 
- Gotowe? 
- Gootoooowe! - odpowiedział mój spracowany imiennik z PKP i uderzył młotkiem w 

ostatnią oś. Dyżurny zawiadowca machnął eleganckim lizaczkiem, pociąg zatrzeszczał 

background image

 

55 

i  ruszył.  Orkiestra  grała  dalej.  Była  to  jakaś  uroczystość  związana  ze  Świętem 
Kolejarza.  

Niekiedy  jednak  spotykałem  się  z  objawami  sympatii  adresowanymi  naprawdę  do 

mnie.  Oto  niedawno  w  Szczecinie,  podczas  imprezy  zorganizowanej  w  miejscowym 
parku,  wśród  dzieciarni  zbierającej  autografy  występowiczów  pojawia  się  jakiś 
ż

ołnierz,  rozpina  mundur  i  prosi,  aby  mu  złożyć  autograf  na  służbowej  zielonkawej 

koszuli.  

- No dobrze - mówię - a co będzie z raportem? Na moje oko za taki podpis leci trzy 

dni paki.  

- Nie szkodzi, wycierpi się za Warszawę, warto!  
Wobec  tego  podpisałem  się.  Drugi  raz  zresztą  składałem  autograf  na  koszuli. 

Pierwszy  wypadek  miał  miejsce  przed  laty,  podczas  sylwestrowego  balu  w  słynnym 
warszawskim  dansingu  „Adria”  na  Moniuszki.  Znany  muzyk  kompozytor  Melodysta 
krążył  po  parkiecie  i  otaczających  go  barach  zbierając  podpisy  różnych  osób  na 
sztywnym gorsie swej frakowej koszuli. Gdy doszło do mnie, gors był już całkowicie 
pokryty  autografami,  tak,  że  umieściłem  swój  na  białej  kamizelce  zbieracza, 
dodatkowo  zaopatrując  go  w  spory  kleks.  Nie  było  bowiem  jeszcze  wówczas 
długopisów,  tylko  wieczne  pióra.  Oczywiście  muzyk  był  po  większej  ilości 
noworocznych  toastów  i  to  mogło  tłumaczyć  jego  niezwykły  pomysł.  Czym  się 
powodował żołnierz w Szczecinie, nie wiem. 

 

SZPAGATOWA INTELIGENCJA 

Do  najbardziej  wzruszających  spotkań  powojennych  zaliczam  spotkanie  swoje  z 

sądem grodzkim. Kiedy po sześciu prawie latach po raz pierwszy przekroczyłem próg 
skromnego  pałacu  Temidy  na  Pradze,  doznałem  uczuć  podobnych  do  tych,  które 
rozsadzały  piersi  Pana  Tadeusza,  gdy  po  powrocie  ze  szkół  zawitał  do  rodzinnego 
Soplicowa. Wbiega i okiem chciwie ściany starodawne ogląda czule, jako swe znajome 
dawne,  Też  same  widzi  sprzęty,  też  same  obicia...  Oczywiście  wieszcz,  jak  zwykle, 
nieco przesadził, bo obić nie ma i ściany są zaciągnięte na klejowo z olejną lamperią. 
Ale jest taki sam stół sędziowski, takie same ławki, taka sama wokanda. Podbiegam i 
czytam  chciwie  -  są  te  same  pyskówki,  których  słuchanie  dostarczało  mi  ongi  tylu 
niezapomnianych przeżyć i tematów.  

Siadam  wśród  publiczności,  czule  oglądam  okiem  smakosza  domniemanych 

bohaterów  procesów,  które  za  chwilę  roztoczą  się  przed  nami.  I  tu  spotyka  mnie 
pierwszy zawód. Gdzież się podziały wspaniałe „tualety” uczestników przedwojennych 
bojów  o  sprawiedliwość?  Gdzież  są  wytworne  panie  w  pluszowych,  wyciskanych  w 
deseń  salopach  i  kapeluszach  z  „kaczem”  skrzydłem?  Gdzież  się  podzieli 
wypomadowani  panowie  w  dystyngowanych,  nieposzlakowanych  czarnych 
garniturach, zeznający przed sądem w żółtych skórkowych rękawiczkach i używający 
ozdobnych  zwrotów  w  rodzaju  „Wysoka  Obdukcjo”  czy  „Proszę  Najwyższej 
Eksmisji”? „Hej, łza się w oku kręci” - pomyślałem i melancholijnie zwiesiłem głowę. 
Ale na szczęście nie było czasu na dalsze rozdrapywanie ran. Rozległo się znajome:  

-  Proszę  wstać,  sąd  idzie.  Sąd  wszedł.  Sesja  rozpoczęła  się  i  posypały  się  na  mnie 

nowe  ciosy.  Mijały  pyskówki  jedna  za  drugą  i  nie  dochodziło  do  rozprawy.  Już 
myślałem,  że  wyjdę  z  niczym  z  sądu,  gdy  nagle  -  promyk  nadziei.  W  dwudziestej 

background image

 

56 

siódmej  sprawie  stawiły  się:  oskarżona  -  obywatelka  Anioł,  skarżąca  -  obywatelka 
Kwasek.  

-  Z  wtorku  na  środę  jajka  mnie  się  śnili,  proszę  sądu  wysokiego,  i  to  na  twardo  - 

zaczęła  oskarżycielka.  -  Nie  potrzebuje  zaznaczać,  bo  sąd  wysoki  dobrze  wie,  że  to 
plotki  oznacza.  Totyż  jak  tylko  zobaczyłam,  że  na  bazarze  ludzie  zaczynają  plecamy 
się do mnie odwracać i na ucho ze sobą rozmawiać, myślę sobie, nic innego, tylko jajka 
mnie wyśnili - ktoś plotek narobił. No i co pan sędzia powie, miałam racje, okazało się, 
ż

e pani Anioł abszczekała mnie przed całym bazarem, jako że podobnież na pierwszej 

placformie tramwaju 21 mnie  widziała i że znakiem tego  musze być za foksdojczkie. 
Jak  by  mnie  kto  nóż  w  piersi  wsadził  na  takie  hańbę.  Ale  nie  wiedziałam,  co  robić. 
Teraz  to  zwyczajnie  ten  rudy  łeb  z  kudłów  bym  pani  Anioł  obdarła,  i  spokój,  ale 
wtenczas,  za  Niemca,  to  była  sprawa  polityczna.  Totyż  gryzłam  wszystko  w  sobie 
przez trzy lata i dopieru, jak wolność nastała, bachłam panią Anioł do sądu.  

- No i żąda pani ukarania oskarżonej. 
- Zaraz, zaraz, panie sędzio kochany. Ponieważ że pani Anioł wszystko pod przysięgą 

odszczekała  przed  komitetem  domowym  oraz  że  ponieważ  jedność  narodowa  jest 
zaprowadzona,  a  także  samo  amnestie  mają  w  kurierach  ogłosić,  myślę  sobie,  pies  z 
panią Anioł tańcował. Robię początek i udzielam jej amnestii.  

Tu  obywatelki  podały  sobie  ręce.  A  sąd  kontrasygnował  ten  akt  w  protokole.  Tak 

wyglądało  moje spotkanie z sądem  grodzkim (przechrzczonym potem  na powiatowy) 
przed  dwudziestu  pięciu  laty.  Wpadałem  potem  od  czasu  do  czasu  na  ciekawsze 
rozprawy,  sygnalizowane  mi  przez  zaprzyjaźnionych  sądowników  lub  adwokatów. 
Stąd  wiem,  że  właściwie  niewiele  się  w  sądach  zmieniło,  jeśli  chodzi  o  bliskie  mi 
rzeczy.  Wokandy  nadal  są  pełne  pyskówek,  które  zawsze  tak  mnie  pasjonowały. 
Zmieniła  się  tylko  zasadniczo  płeć  „Wysokiego  Sądu”  i  stosunek  podsądnych  oraz 
ś

wiadków do tego zjawiska.  

Przed  wojną  kobieta-sędzia  budziła  sensację,  a  czasem  nawet  konsternację  wśród 

uczestników procesów.  

- Co jest, jak pragnę zdrowia! Facetka sędziego odstawia. - Widocznie nie miał czasu 

i żonę przysłał.  „Skocz, Mania -  mówi  - czy  tam  Zosia  - do sądu i rozbierz tam parę 
kawałków, a ja później przyjdę.” Ładnie to jest, jak się małżeństwo spomaga. 

- No tak, ale co będzie z nami? Jako ojciec dzieciom kobietę szanuje i nie będę mógł 

powiedzieć, co i jak było. 

Tak rozmawiali ze sobą dwaj panowie, oskarżeni o „kanalizacyjną niemoralność” za 

dorożką  stojącą  wieczorową  porą  przed  hotelem  „Polonia”.  Po  wywołaniu  sprawy 
jeden z oskarżonych zwrócił się do sądu:  

-  Dopraszamy  się  łaski  pani  sędziny,  żebyśmy  mogli  poczekać,  aż  szanowny 

małżonek nadleci. Ta sprawa nie jest podchodząca dla damskiego sądu.  

- Może tymczasem za coś innego się pani sędzina złapie - dodał drugi.  
Być może, że pamięć mnie zawodzi, że niezupełnie tak przedstawiał się ten incydent. 

Jednak  w  zasadzie  stawanie  przed  kobietą-sędzią  budziło  wtenczas  częste  sprzeciwy. 
Dziś  się  to  zmieniło.  Sędzia-mężczyzna  jest  podobno  raczej  rzadkością. 
Przyzwyczailiśmy się, opory ustały. Zresztą dorożek w Warszawie jest już tylko chyba 
kilka. Temat pyskówek też się podobno zmienił.  

background image

 

57 

Dawniej  zarzewiem  waśni  bywały  przeważnie  sprzeczki  o  klucz  od  góry  lub  plotki 

rozpuszczane  „w  elekstrycznem  maglu”.  Dziś  miejscem,  gdzie  krewkie  warszawianki 
obrzucają  się  zawiesistymi  wiązankami,  są  wspólne  kuchnie  lub  ogonki  w 
„Delikatesach”  czy  w  sklepach  „MHM  -  Mięso  i  Wędliny”.  Specjalnego  gatunku 
sprawy powstają w samach. Oto stenogram jednego z takich procesów.  

Wszedł  sąd.  Na  pierwszy  ogień  poszła  sprawa  o  wzajemne  obelgi  słowne  między 

panem  Euzebiuszem  K.,  kierownikiem  sklepu  samoobsługowego,  a  klientką,  panią 
Kazimierą  Z.  W  świetle  zeznania  jednego  z  głównych  świadków,  pani  Kindziorek, 
zajście wyglądało, jak następuje:  

-  Jak  dziś  pamiętam,  w  piątek  to  było  po  Trzech  Królach,  chodzę  po  tem  samie  z 

koszykiem i wkładam kilo ryżu, tego droższego, pudełko płatków owsianych, pół kila 
cukru, paryską bułkie za cztery złote, bladą jak śmierć angielska, bo u nasz na Pradze 
fatalne pieczywo.  

-  To  do  rzeczy  nie  należy,  niech  świadek  nie  wymienia,  co  kupował,  tylko  mówi  o 

zajściu.  

- Owszem, należy. Najwyższy Sądzie - nie daje się zbić z tropu pani Kindziorkowa - 

bo musze powiedzieć, w jaki sposób znalazłam się przed kasą.  

- No więc wybrała pani towar i podeszła do kasy, co było potem?  
- Jak Najwyższy Sąd wie lepiej, to po co ja dostałam powiestkie i siedzę tu w sądzie 

od rana?  

- Proszę się uspokoić i zeznawać dalej. 
-  Jak  dalej,  to  dalej.  Przy  kasie  zaczęła  się  sprzeczka.  Przede  mną  stała  ta  właśnie 

obskarżona  i  miała  w  koszyku  serek  tylżycki,  kostkie  margaryny,  kilo  ryżu...  nie... 
kłamie... ryż miałam ja. Chociaż dobrze mówię, miała kilo ryżu.  

- Tu idzie o jajka. 
- Właśnie o jajka. Ale jajka miała nie w koszyku, tylko w torbie, bo ich kupiła gdzie 

indziej,  a  kasjerka  na  nią  naskoczyła,  że  tutaj,  i  zaczęła  się  sprzeczka.  Nadleciał 
kierownik  i  krzyczy:  „To  moje  jajka!”,  a  klientka;  „Nie  pańskie,  po  czym  pan 
poznajesz?”, „Po stempelkach”. I od tego do tego on ją nazwał  „złodziejachą”, a ona 
jego „szpagatową inteligiencją”.  

- Jak? 
- Szpagatową inteligiencją. 
- Co to znaczy? 
-  Nie  wiem,  ale  tak  teraz  się  mówi,  jak  się  chce  kogoś  obciąć.  Prócz  „szpagatowej 

inteligiencji”  padło  w  sprzeczce  kilka  jeszcze  nie  mniej  tajemniczych  i  rzekomo 
obraźliwych  epitetów,  a  ponieważ  padały  one  z  dwóch  stron,  sędzia  zaproponował 
wzajemne przebaczenie sobie uraz. Z uwagi na to, iż wyjaśniło się, że klientka istotnie 
kupiła  jajka  w  innym  sklepie,  kierownik  uroczyście  odwołał  „złodziejachę”,  a  pani 
Kazimiera  „szpagatową  inteligiencję”  i  nastąpiły  serdeczne  przeprosiny.  Pani 
Kindziorkowa  wychodząc  z  sali  tak  komentowała  wyrok:  -  Tylko  ta  „złodziejacha” 
uratowała obskarżoną, inaczej fatalnie by leżała za te „szpagatową inteligiencje”.  

- Dlaczego? 
-  Inteligiencja  i  różne  literaci  dzisiej  górą,  moja  pani.  Oświata  się  szerzy.  Z 

powyższego  widać  wyraźnie,  że  sąd  istotnie  jest  zwierciadłem  naszego  życia  i  że 
chwyta je na gorąco, Warto częściej tam zajrzeć. Zacznę chyba znowu to robić. 

background image

 

58 

JAK MI SIĘ UDAŁO NIE ZOSTAĆ RADNYM 

Było to w dziwnej epoce, kiedy radnymi stołecznej i dzielnicowych rad narodowych 

zostawali  znakomici  kolarze,  przezabawni  aktorzy  rewiowi,  mistrzowie  szermierki, 
gimnastycy na przyrządach i w ogóle tak zwani ulubieńcy publiczności.  

Na moim biurku nagle i stanowczo zadzwonił telefon: 
-  Tu  mówi  dyrektor  X.  Proszę  pana,  nasza  instytucja  stawia  kandydaturę  pana  na 

radnego.  Proszę  przyjść  we  wtorek  o  dwudziestej  na  zebranie,  celem  wygłoszenia 
mowy programowej przyszłego ojca miasta. Zadrżałem na całym ciele.  

-  Ależ  ja  wcale  się  na  tym  nie  znam,  a  poza  tym  nie  chcę  być  więcej  ojcem,  w 

dodatku tak dużej i brudnej córki jak Warszawa.  

- Proszę pana, kto się na tym zna? Widział pan listę kandydatów? Sportowcy, artyści, 

literaci...  

- No,  widziałem...  Ale taki  kolarz wskoczy  na rower i pojedzie sobie na wyścigi do 

Egiptu, i ma spokój. Artysta zrobi parę zabawnych min, rozśmieszy najbardziej nawet 
ponure  posiedzenie  w  sprawie  opłat  cmentarnych.  Sportowcy  jakoś  się  tam  będą 
gimnastykować  z  tymi  sprawami.  Ale  cóż,  ja  mam  poczucie  humoru  i  wskutek  tego 
biorę wszystko poważnie. Będę musiał działać jako radny, a tym samym rzucić robotę 
w swoim zawodzie.  

- Dlaczego? 
-  Bo  nie  będę  miał  na  to  czasu.  Niech  pan  sobie  wyobrazi  sytuację:  siedzę  przy 

felietonie, nagle drzwi się otwierają i wchodzi wzburzony wyborca.  

„Panie szanowny, pan tu bazgrze piórem po papierze a mnie rura w klozecie pękła i 

woda mieszkanie zalewa.”  

„To niech pan zatka.” 
„Myśli pan, że to tak  łatwo zatkać. Do  wszystkich  urzędów  kanalizacyjnych już się 

zwracałem, nikt nic nie może poradzić. W Ministerstwie Dróg Słodkowodnych trzeba 
interweniować.”  

„To niech pan interweniuje.”  
„Ja?  A  pan  od  czego?  Wybierałem  pana  na  radnego  czy  nie?  Wyłudzić  głos  od 

obywatela  toś  pan  był,  a  teraz  zdechł  pies.  Ja  mam  ganiać?  Po  ministerstwach?  No, 
jazda bierz pan sakpalto i do rury.”  

W  takiej  sytuacji  wypadnie  mi  rzucić  robotę,  ubrać  się  i  zacząć  ganiać  w  sprawie 

zatkania.  

-  No,  ostatecznie  korona  z  głowy  panu  nie  spadnie,  jak  pan  pomoże  swojemu 

wyborcy - odrzekł na to chłodno dyrektor.  

-  Oczywiście,  ale  tych  interwencji  będzie  na  moje  oko  co  najmniej  kilkanaście 

dziennie,  czyli  że  w  rezultacie  będę  musiał  złamać  pióro  lub  schody  załamią  się  w 
domu, gdzie mieszkam, jak w filmie Rzym - godzina jedenasta. Poza tym skutek będzie 
równy  zeru.  Nie  mogę  zostać  radnym,  niech  się  pan  zlituje,  mam  żonę  i  dziecko.  Tu 
padłem  na  kolana  przed  własnym  biurkiem.  Dyrektor  pomilczał  chwilkę,  wreszcie 
rzekł:  

- A zatem we wtorek na zebraniu o dwudziestej.  
Nie  poszedłem  na  zebranie,  tylko  na  miasto  szukać  u  odpowiednich  czynników 

ratunku  przed  dyrektorem.  Na  skutek  tych  zabiegów  zostałem  wreszcie  ułaskawiony. 

background image

 

59 

Różni  wybrani  wówczas  radni  nie  spisali  się  specjalnie  świetnie.  Albo  nie  chcieli 
pracować, albo nie umieli. Kilku wylano w ciągu kadencji. Miałem nosa. 

 

KOCHAŚ 

Po wojnie znowu się pojawiły sobowtóry, dostałem kiedyś taki list:  

 

Kochany Jureczku! 
List od Ciebie otrzymałam z którego jestem bardzo zadowolona. Otusz si
ę nie spodziewałam 

ż

e  tak  w  krutce  odpiszesz  Kochany  Jureczku,  bardzo  mi  tęskno  przez  Ciebie.  Chciałabym 

Gdybyś  mugł  Przyjechać  w  tą  Niedziele.  Oczekuje  z  niecierpliwością.  Wiesz  Kochasiu  muj 
lepiej by
śmy sobie po rozmawiali. Gdy byś my byli blyżej siebie. Mówię Ci że nie mogię żyć bez 
Ciebie,  t
ęsknie  i  spać  nie  mogie  pragnę  żebyśmy  się  zobaczyli.  Ach  me  serce  wybrane  gdy  ja 
Ciebie  dostane  b
ędę  Ciebie  szanować  twe  usteczka  całować.  Gdy  znuw  Ciebie  zobaczę  swe 
serce  rozwesel
ę miłością  upoję  i  ośmielę.  Kończę  tę  parę  słuw bardzo  Cię  przepraszam  że  tak 
brzydko  napisalam  bo  mi  przeszkadzali.  Prosz
ę  o  przyjazd  jak  najprędzej.  Do  widzenia  do 
miłego zobaczenia. Bywaj zdrowy 
Życzliwa Ci Jadzia!!! 

 

Cóż, list jak list! - Miła dziewczyna gdzieś w małym miasteczku wylała jak umiała, 

na  papier  całą  swoją  tęsknotę  do  ukochanego,  posługując  się  w  zakończeniu 
tradycyjnym,  chwytającym  za  serce  poematem.  Nie  byłoby  w  tym  nic  zgoła 
osobliwego,  gdyby  nie  to,  że  na  imię  „mi  nie  Jureczek,  tylko  Stefan.  A  list  jest 
adresowany niewątpliwie do mnie. Na kopercie widnieje bowiem adres: „Korespondent 
Wiech, Polskie Radio, Warszawa, ul. Noakowskiego 20.”  

Radio  również  nie  miało  wątpliwości,  że  chodzi  o  mnie,  gdyż  skierowało  list  do 

„Expressu”. I teraz zachodzi pytanie, jak powstała cała ta historia? Możliwości są dwie. 
Albo  ja  nadużyłem  zaufania  łatwowiernego  dziewczęcia  posługując  się  fałszywym 
imieniem  Jureczka,  obudziłem  w  jej  serduszku  dziwne  jakieś  tęsknoty,  pozbawiając 
nocnego wypoczynku i - choć o tym nie pisze - z pewnością także apetytu.  

Ponieważ  jednak  ostatnio  nie  pisałem  listu  do  żadnej  Jadzi,  przypuszczam,  że 

zachodzi druga ewentualność. A mianowicie jakiś nie znany mi Jureczek  wypożyczył 
sobie  mój  pseudonim,  dodając  do  niego  zaszczytny,  choć  niezasłużony  tytuł 
korespondenta Polskiego Radia.  

Cóż,  rzeczywiście,  pseudonim  wygodny,  krótki,  nie  wymagający  długiej  pisaniny, 

jednym słowem, jak się to mówi, zręczny. W zasadzie nie miałbym nic przeciwko tej 
koleżeńskiej  przysłudze,  gdyby  nie  pewne  niepokojące  zwroty  w  liście  panny  Jadzi. 
Gdy ja Ciebie dostanę, będę Ciebie szanować - no, to mniej więcej w porządku. Twe 
usteczka  całować  -  też  nic  ostatecznie  zdrożnego.  Dalej  jednak  sytuacja  zaczyna  się 
zaostrzać:  

Gdy znów Ciebie zobaczę, swe serce rozweselę, miłością upoję i ośmielę. O, tu już - 

stop! Z tego wyniknąć mogą rozmaite kłopoty, jak dochodzenie ojcostwa, alimenty. Na 
to już absolutnie nie mogę się zgodzić. I zamieściłem w „Expressie” następujący apel 
do pana Jurka:  

Nieznany  mi Jureczku, serce wybrane, błagam pana, kochaj pannę Jadzię, ale nie  w 

moim imieniu, nie pod moim pseudonimem, tylko pod własnym nazwiskiem. Sądząc z 
entuzjazmu,  z  jakim  panna  Jadzia  pisze  o  panu,  odznacza  się  pan  walorami,  wobec 
których pisywanie felietonów czy bardziej błyskotliwych korespondencji do Radia Jest 
bzdurą niewartą jednego błysku twoich zniewalających oczu. 

 

background image

 

60 

SKĄD SIĘ WZIĄŁ MANIUŚ KITAJEC 

Całe  życie  byłem  krótkodystansowcem  pisarskim.  Popełniłem  kilka  tysięcy 

felietonów,  sporo  krótkich  utworów  teatralnych,  tak  zwanych  skeczów,  a  tylko  dwie 
czy  trzy  całospektaklowe  sztuki  i  jedną  powieść  złożoną  z  dwóch  części:  Cafe  „Pod 
Minogą”  oraz  Maniuś  Kitajec  i  jego  ferajna.  Powieść  była  oparta  na  dziejach 
okupacyjnych  i  wczesnopowojennych  pewnego  towarzystwa  złożonego  głównie  z 
warszawskich taksówkarzy, mieszkających na Starówce.  

Okupacyjne przeżycia bohaterów miały w większości wypadków za podstawę realne 

fakty,  nieco  tylko  zmienione,  przystosowane  do  biegu  powieściowej  akcji.  Za 
tworzywo literackie posłużyło mi na przykład następujące zdarzenie prawdziwe.  

Na  kilka  dni  przed  Powstaniem  w  domu  numer  5  przy  ulicy  Bartoszewicza, 

opuszczonym  w  pośpiechu  przez  zamieszkujących  tam  dotąd  cywilnych  Niemców, 
zainstalowała  się  placówka  Armii  Krajowej,  tworząc  punkt  oporu  dla  przyszłych 
działań.  W  dużym  czteropokojowym  lokalu  na  parterze  urządzono  wartownię.  Na 
drugim piętrze usadowiło się dowództwo punktu, którego szefem był wspomniany już 
tu przeze mnie kapitan KOP-u Michał N.  

Oczywiście  wszystko  to  działo  się  w  najgłębszej  konspiracji.  Wchodzono  i 

wychodzono  z  domu  tylko  pojedynczo,  ukradkiem.  Kamienica  robiła  wrażenie 
całkowicie  pustej.  I  oto  pewnego  dnia  podczas  narady  sztabu  oddziału  zjawia  się 
dozorca domu (również żołnierz AK) i składa taki meldunek;  

-  Panie  prezesie  (bo  tak  tytułowano  dowódcę),  melduję,  że  przyszedł  jakiś  cywil  i 

chciał  otworzyć  kluczami  drzwi  wartowni.  Chłopaki  wciągli  go  do  mieszkania  i 
zamknęli  w  łazience.  Co  robić?  Po  krótkiej  naradzie  udał  się  „na  wartownię”  szef 
bezpieczeństwa oddziału, kapitan Włodzio. Wrócił po paru minutach bardzo speszony.  

- Uważasz, Michasiu - powiedział do dowódcy - jest niedobrze. Ten facet mówi, że 

dostał klucze od jakiegoś znajomego folksdojcza, który wyjechał z Warszawy i oddał 
mu  mieszkanie.  Ale  to  głupstwo,  gorzej,  że  facet  jest  moim  sąsiadem  z  Sulejówka  i 
znamy się z widzenia. Często jeździmy jednym pociągiem. Co z nim zrobić?  

- Czekaj, trzeba pogadać. 
Obaj  oficerowie  zeszli  do  wartowni.  W  łazience  siedział  zgnębiony,  zastraszony 

cywil.  Powtórzył  jeszcze  raz  roztrzęsionym  głosem  historię  o  kluczach  i  znajomym 
folksdojczu,  który  mu  zostawił  piękne,  wspaniale  urządzone  mieszkanie.  Jak  tu  było 
nie brać?  

-  No  tak,  ale  co  my  mamy  z  panem  zrobić?  Zdekonspirował  pan  nas.  Najprościej 

byłoby pana zabić. Ale szkoda nam pana, jest pan Polakiem. Wierzymy, że nas pan nie 
zdradzi,  ale  musimy  mieć  pewność.  Podpisze  pan  nam  zobowiązanie  zachowania 
ś

cisłej  tajemnicy.  W  razie  niedotrzymania  z  przykrością  zmuszeni  będziemy 

zlikwidować nie tylko pana, ale i całą pańską rodzinę, proszę podać imiona i nazwiska. 
Dzieci pan ma?  

- Mam - synka sześcioletniego. 
- Imię? 
-  Wojtuś...  ale  jego  niech  panowie  nie  zapisują,  jego  niech  panowie  do  tego  nie 

mieszają.  

- Proszę pana, co to ma znaczyć? Jeżeli pan ma zamiar zdradzić...  

background image

 

61 

- Ależ nie, nie. Ja już sam nie wiem, co mówię. Polak jestem, patriota, będę milczał 

jak grób.  

- Niechże pan podpisuje i wynosi się. A niech pan pamięta, my mamy długie ręce i 

ż

aden folksdojcz ani nawet rajchsdojcz panu nie pomoże.  

Trzęsąc się jak galareta amator umeblowanego mieszkania podpisał zobowiązanie i z 

chyżością  jelenia  wybiegł  na  ulicę.  Posłani  za  nim  dyskretni  obserwatorzy  donieśli 
wkrótce, że nie poleciał na Krakowskie Przedmieście pod numer pierwszy, gdzie była 
najbliższa siedziba żandarmerii niemieckiej, tylko wskoczył do przejeżdżającej dorożki 
i wrzasnął:  

- Dworzec Wschodni!  
Udawał  się  więc  do  Sulejówka.  Punkt  oporu  przy  ulicy  Bartoszewicza  5  nie  został 

zwinięty.  Przydał  się  wkrótce  w  Powstaniu.  Powyższą  opowieść  swego  przyjaciela 
Michała  N.  spożytkowałem  w  Minodze,  zmieniając  różne  okoliczności,  przenosząc 
akcję w Aleję Róż, obdarzając kluczami do owego mieszkania Maniusia Kitajca i jego 
ferajnę.  

Murzyn Jumbo, jeden z bohaterów tej powieści, również był postacią podpatrzoną z 

ż

ycia. Kiedyś dawno przed wojną na rogu Złotej i Zielnej spotkałem dziwną parę. Ona 

mała pulchna blondynka, on  wysoki barczysty Murzyn. Teraz taki  widok  nie  stanowi 
ż

adnej  sensacji,  wówczas  budził  ogólne  zainteresowanie.  Murzyna  mieliśmy  w 

Warszawie  tylko  jednego,  co  najwyżej  dwóch.  Para  spotkana  przeze  mnie  była 
najwyraźniej pokłócona, on szedł z ponuro opuszczoną głową, a ona miała do niego tak 
zwaną mowę. Wreszcie Murzyn zatrzymał się i zawołał:  

- A dajże ty mnie, do wielkiej cholery, spokój!  
Było  to  powiedziane  najczystszą  warszawską  polszczyzną  z  wyraźnym  akcentem  z 

okolic  Kercelaka.  To  mnie  naprowadziło  po  latach  na  pomysł  ukazania  w  powieści 
Murzyna władającego pięknie klasyczną warszawską - gwarą. 

Szkoda, że w filmie, jaki powstał na tle Minogi, nie udało się tego odtworzyć. Miły 

student  z  Ghany,  kreujący  tę  rolę,  nie  zdołał  na  tyle  opanować  polskiej  mowy,  żeby 
przedstawić nam postać prawdziwego warszawskiego Murzyna. Reżyser nie zgodził się 
na dubbing, czyli podłożenie innego głosu, a polszczyzny owego studenta wystarczyło 
może  na  zdobycie  dyplomu  inżyniera  Politechniki  Warszawskiej,  było  jej  jednak  za 
mało dla stworzenia postaci warszawskiego cwaniaka urodzonego w Afryce.  

W ogóle  wiele rzeczy  się  w tym  filmie  nie  udało. Choć  muszę przyznać, że reżyser 

miał  bardzo  trudne  zadanie  i  wyszedł  z  niego  obronną  ręką.  Ale  odtworzenie 
warszawskiego klimatu jest rzeczą niełatwą. 

 

POZNAJĘ ŻYWEGO PIECYKA 

Ta  krótkometrażowa,  drobnotowarowa,  że  tak  powiem,  twórczość,  dzięki 

dobrotliwości  czynników,  od  których  to  zależało,  przyniosła  mi  wiele  odznaczeń  i 
nagrodę literacką miasta stołecznego Warszawy. Zaczęło się już przed wojną, kiedy to 
dostałem Srebrny Krzyż Zasługi oraz takiż Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury.  

Wawrzyn  akademicki  gdzieś  mi  się  w  czasie  wojny  zapodział,  nie  pamiętam  już 

nawet,  jak  wyglądała  jego  metalowa  odznaka,  został  w  szufladzie  dyplom  na 
czerpanym 

papierze, 

podpisany 

własnoręcznie 

przez 

prezesa, 

Wacława 

Sieroszewskiego,  wiceprezesa,  Leopolda  Staffa,  oraz  sekretarza  generalnego,  Juliusza 
Kadena-Bandrowskiego. Papier okazał się odporniejszy na tak zwaną żagiew wojny od 

background image

 

62 

metalu.  Z  odznaczeń  powojennych  miłe  wspomnienie  łączy  mi  się  z  uroczystością 
dekoracji  Krzyżem  Kawalerskim  Orderu  Odrodzenia  Polski.  Było  to  jeszcze  za 
ministra  kultury  i  sztuki  Stefana  Dybowskiego.  Stałem  wśród  odznaczonych  obok 
obywatela Stanisława Piecyka, zasłużonego kierowcy. Nie wiem, czy to przypadek, czy 
urzędnicy ustawiający nas do dekoracji specjalnie umieścili Wiecha przy Piecyku, żeby 
było weselej. W każdym razie minister przypinający nam to wysokie odznaczenie mile 
się  uśmiechał.  A  mnie  było  bardzo  przyjemnie,  że  mogłem  poznać  przy  tej  okazji 
imiennika  swego  bohatera  z  Targówka.  Świadczyliśmy  sobie  przy  tym  wiele 
grzeczności i wzajemnych komplementów.  

Następnie  wysokie  odznaczenia  przyszpilali  mi  kolejno  prezes  Związku  Literatów 

Jarosław  Iwaszkiewicz  i  minister  kultury  i  sztuki  Tadeusz  Galiński.  Obecny  przy 
dekoracji  Komandorią  Orderu  Polonia  Restituta  Stanisław  Ryszard  Dobrowolski 
powiedział  że  wyglądam  we  wstędze  tego  orderu  jak  ksiądz  Hugo  Kołłątaj.  Skąd 
Kołłątaj  z  wąsami  i  w  okularach?  Moim  zdaniem  sam  Stanisław  Ryszard  bardziej 
przypominał biskupa Naruszewicza - też poeta, też satyryk. Ale nie powiedziałem mu 
tego, po co się narażać prezesowi ZAIKS-u?  

Nagroda  literacka  miasta  stołecznego  Warszawy  w  roku  1955  spadła  na  mnie  dość 

nieoczekiwanie. Wręczał mi ją na uroczystości w Teatrze Polskim ówczesny prezydent 
Warszawy Jerzy Albrecht. Za stołem prezydialnym przedstawiciele najwyższych władz 
Polski  Ludowej  z  prezydentem  Bolesławem  Bierutem  i  premierem  Józefem 
Cyrankiewiczem.  Wręczanie  bowiem  odbywało  się  podczas  wielkiej  akademii 
styczniowej. Nagrody otrzymywali wraz ze mną Jan Brzechwa i znakomity matematyk 
profesor Wacław Sierpiński. Kto jeszcze - nie pamiętam.  

Z  wielkim  wzruszeniem  odbierałem  dyplom  nagrody  z  rąk  prezydenta  stolicy, 

załącznik w gotówce dostałem za kulisami od sekretarki prezydium miasta, która mnie 
przepraszała,  że  nie  zdążyła  wymienić  pieniędzy  na  grubsze  banknoty.  Stąd  wielka 
koperta, a w niej sześć tysięcy samymi setkami. Była to prawdziwa nagroda z rąk ludu 
Warszawy.  

Niezatarte  też  wspomnienia  zostawił  mi  „po  sobie  jubileusz  trzydziestolecia  mojej 

pracy pisarskiej w dniu 23 października 1960 roku. Sztandar Pracy II klasy. Protektorat 
ministra kultury i sztuki, w komitecie jubileuszowym: Mieczysława Ćwiklińska, Mira 
Zimińska-Sygietyńska, Leon Bielski, Jan Brzechwa, Zygmunt Dworakowski, Jarosław 
Iwaszkiewicz,  Leon  Kruczkowski,  Arnold  Mostowicz,  Jan  Parandowski,  Antoni 
Słonimski, Henryk Szletyński, Jerzy Zaruba, Janusz Zarzycki, Jerzy Zawieyski. Wielki 
koncert  w  Sali  Kongresowej  Pałacu  Kultury  z  udziałem  najznakomitszych  naszych 
artystów. Sala nabita- wszystkie bilety sprzedane na tydzień naprzód. Telewizja bierze 
cały  program.  Kosze  kwiatów.  Gratulacje.  Życzenia.  Między  innymi  zgłasza  się 
delegacja „koników”, którzy zrobili znakomity majland na sprzedaży biletów na lewo.  

Proponują mi nawet dolę od obrotu. Oczywiście kategorycznie dziękuję. W przerwie 

w  salonach  recepcyjnych  Pałacu  lampka  wina  i  góry  znakomitych  tortów  i  ciastek. 
Wszystko  to  ufundowane  przez  starą  świetną  firmę  cukierniczą  „A.  Blikle” 
reprezentowaną przez Jerzego Bliklego z uroczą małżonką. Drugi jubileusz związany z 
siedemdziesiątą  rocznicą  urodzin  okryty  już  był  mgiełką  melancholii.  Jednak  to  już 
siedem dych - jak by powiedział pan Wątróbka.  

background image

 

63 

W  ogóle  uważam,  że  nie  powinno  się  ludziom  wytykać  przeżytych  lat,  nawet  w 

najzacniejszej intencji jubileuszowej. Pomijam już wzgląd, że niejeden jubilat - mimo 
siedemdziesiątki - jeszcze hoho! Ale psuje to czasem interesy materialne, spycha faceta 
z  rynku.  Nie  jest  przecież  żadną  zasługą  przeżycie  tych  paru  dziesiątków  lat,  i  za  to 
order - to przesada. Ważne jest, czego się w życiu dokonało. Myślę, że organizatorami 
takich rocznic są ludzie młodzi, którym daleko jeszcze do tych smętnych zaszczytów. 
A  zresztą,  bo  ja  wiem,  może  mają  rację.  Trzeba  by  się  zapytać  kogoś  z 
zainteresowanych staruszków. 

 

PROSIMY O JASNE PIWO 

Lubię  wieczory  autorskie  -  oczywiście  własne.  Zetknięcie  się  oko  w  oko  z 

czytelnikami, oprócz nie podlegającego dyskusji obustronnego pożytku, daje mnóstwo 
emocji. I to emocji niemal... cyrkowych. Taki autor, zjawiwszy się na estradzie przed 
wypełnioną  widownią,  czuje  się  trochę  jak  pogromca,  wchodzący  do  klatki  pełnej 
lwów, tygrysów i innych panter. A nawet jeszcze gorzej.  

Pogromca  zna  swoje  zwierzaki,  ma  przy  tym  głośno  strzelający  bicz  i  parę 

rewolwerów,  a  autor  wystrzelić  może  co  najwyżej  tak  zwaną  racą  dowcipów  lub 
błyskotliwych  powiedzonek.  Ale  wystrzał  nie  zawsze  się  udaje,  często  bywają 
niewypały.  Toteż  podczas  pierwszych  wieczorów  autorskich  zasycha  pisarzowi  w 
gardle,  chce  mu  się  ziewać,  chrząkać,  burczy  mu  w  brzuchu  i  robi  się  ciemno  w 
oczach. Potem, kiedy już jest starym doświadczonym „pogromcą”, zachowuje większy 
spokój, poskromi tylko czasem wzrokiem jakiegoś ziewającego „lwa” lub zbyt głośno 
rozwijającą  karmelek  „panterę”.  Ale  na  ogół  na  wieczory  autorskie  uczęszczają  same 
zacne, wyrozumiałe bestie.  

Przyglądają  się  facetowi,  słuchają  go  nawet,  czasem  zadają  pytania,  rzadko  kiedy 

wychodzą w połowie, nie gwiżdżą prawie nigdy, o rozszarpywaniu w kawały w ogóle 
nie słyszało się. Czasem tylko z żalem zwierzają się sobie, że autor nie wygląda tak, jak 
powinien. Przeważnie jest za mały lub za chudy. Wszyscy pisarze, recytatorzy płodów 
swego  ducha,  zgodnie  twierdzą,  że  najmilsze  wspomnienia  wynieśli  z  wieczorów 
odbytych  dla  młodzieży  szkolnej  i  w  fabrykach.  Jestem  tego  samego  zdania,  nie  ma 
milszych słuchaczy jak robotnicy i młodzież. Chociaż raz w pewnym gimnazjum omal 
nie  połknąłem  wycelowanego  we  mnie  papierowego  gołębia.  Ale  że  miał  na  sobie 
napisy; „pokój”, „mir”, „peace”, nie wypadało o to wojować.  

Innym  znów  razem  kierownik  jednej  ze  szkół  podstawowych  w  śródmieściu 

Warszawy zaprosił  mnie do wzięcia  udziału  w akademii z okazji września -  miesiąca 
odbudowy  Warszawy.  W  ślicznej  słonecznej  świetlicy  zebrała  się  cała  szkoła.  W 
pierwszych  rzędach  siedziały  w  kucki,  po  turecku,  małe,  zaledwie  odrosłe  od  ziemi 
dzieciny  z  oczami  jak  chabry.  Stropiło  mnie  to  nieco  -  jak  tu  im  czytać  gwarowe 
felietony - nie znają dialektu przedmieść, tematy też nie zanadto przystępne, poza tym 
trafia  się  czasem  w  tekście  jakaś  „cholera”  lub  „owieczka  za  wieczną  ondulację 
szarpana”, po co dzieci tego uczyć. Nie wiedziałem, jak zacząć, co wybrać do czytania. 
Po namyśle zacząłem w ten mniej więcej sposób:  

-  Drogie  dzieci,  nazywam  się  tak  a  tak,  piszę  takie  nieduże  powiastki  z  życia 

Warszawy, używam przy tym gwary, to jest takiej mowy, którą w śródmieściu rzadko 
się słyszy. Jedno lub drugie gwarowe słowo wpadnie wam czasem w ucho od starego 
dozorcy  domu  lub  odezwie  się  w  ten  sposób  pani  maglarka.  Jestem  w  prawdziwym 

background image

 

64 

kłopocie,  co  wam  z  mojej  książeczki  przeczytać  -  tu  nerwowo  zacząłem  przewracać 
kartki. I nagle zaszło coś nieoczekiwanego. Zamrugały chabrowe oczęta, podniosły się 
w górę małe łapiny i dzieci wrzasnęły chórem:  

- Bujaj się, Fela! 
- W jaskółkę strzyżony! 
- Ale ma kota! 
- Gienia na nartach! 
Były  to  tytuły  moich  felietonów  z  ostatniego  kwartału.  Machnąłem  tedy  ręką  na 

skrupuły i zacząłem zgodnie z zamówieniami szanownych słuchaczy.  

W  domu  wczasowym  nad  morzem  było  znowu  zupełnie  inaczej.  Na  środku  sali 

ustawiono stolik, na nim karafkę z  wodą i szklankę.  Lipiec - upał piekielny. Nalałem 
sobie wody, żeby popijać w czasie czytania. Chrząknąłem, uśmiechnąłem się i rzuciłem 
niebaczne pytanie:  

- Od czego zaczniemy? 
- Od wiśniówki! - krzyknął jakiś łysy wczasowicz spod okna. 
- Nie, dawaj pan peperment! - zaoponował ktoś od pieca. 
-  Mleko,  mleko,  prosimy  o  mleko!  -  zapiszczały  dwie  panienki  siedzące  na  jednym 

fotelu.  

- Piwo, jasne piwo! 
- Zrób pan starowin! 
- Żubrówkie z trawką! 
- Oranżadę, tylko oranżadę! - wołali inni słuchacze, jeden przez drugiego.  
Zdębiałem.  Przestałem  rozumieć,  zwróciłem  się  o  wyjaśnienie  do  kierownika.  I  cóż 

się  okazało,  zaszło  drobne  nieporozumienie.  Zapowiedziany  był  na  ten  dzień  występ 
znakomitego  magika,  mistrza  zręczności,  profesora  Pellerini,  którego  najlepszym 
numerem  była  zamiana  wody  w  czterdzieści  sześć  gatunków  różnych  napojów 
wyskokowych i chłodzących. Od koniaku do kwasu chlebowego.  

Tymczasem  profesor  Pellerini  zalał  się  poprzedniego  dnia  owocami  swoich 

czarnoksięskich  ewolucji  i  na  występ  nie  przybył.  W  ostatniej  chwili  kierownik 
zdecydował  się  zaprosić  mnie,  zapewniając,  że  goście  pensjonatu  płoną  chęcią 
osobistego poznania swego ulubionego autora, zapomniał jednak uprzedzić o zmianie i 
stąd nieporozumienie. Wyjaśniło się wszystko.  

Zacząłem  czytać,  nawet  z  powodzeniem,  ale  ilekroć  sięgałem  do  kieszeni  po  nowy 

felieton,  miałem  wrażenie,  że  słuchacze  oczekują,  że  jednak  wyciągnę  z  niej  żywą 
kaczkę  lub  co  najmniej  królika,  chociaż  to  banalne.  Szklanki  bałem  się  dotknąć, 
chociaż konałem z pragnienia. 

 

MIASTO SZALEJE 

Majowe  święto  książki  wyciąga  w  Polskę  licznych  autorów  na  spotkania  z 

czytelnikami.  Podróże  te  są  niezmiernie  pouczające.  Dają  pisarzowi  możność 
skonstatowania, jak jego słowo trafia do serc i umysłów. Szczególnie wyraźnie daje się 
to  stwierdzić,  jeśli  idzie  o  utwory  satyryczne  czy  zgoła  humor.  Pisarza  „poważnego” 
czytającego swój utwór, choćby najdłuższy, można słuchać w zadumie, wyrażając swój 
zachwyt nawet przez przymknięcie powiek maskujące czasem smaczną drzemkę.  

Satyryk  czy  humorysta  musi  widzieć  na  twarzy  słuchacza  choćby  uśmiech,  lecz 

najmilszym dla niego probierzem jest parsknięcie śmiechem. Jeśli nie uda mu się tego 

background image

 

65 

osiągnąć,  jest  smutny,  spotkanie  uważa  za  nieudane  i  zaczyna  przemyśliwać  nad 
przerzuceniem się do handlu lub przemysłu. Wśród licznych swoich spotkań w terenie, 
przeżyłem kilka takich momentów.  

Kiedyś  w  towarzystwie  trzech  znakomitych  polskich  satyryków,  z  których  jeden 

występował  w  nylonach,  klipsach,  sukni  z  czarnej  lamy  i  w  ogóle  był  czarującą 
kobietą, zawędrowaliśmy do pewnego miasteczka w centralnej Polsce. Było mnóstwo 
ludzi  na  sali.  Jak  się  dowiedzieliśmy,  sam  kwiat  miejscowego  społeczeństwa. 
Zaczęliśmy spotkanie. Satyryk w klipsach wystąpił  pierwszy, przeczytał kilka swoich 
ś

wietnych  felietonów  przyjętych  przez  przepełnioną  salę  grobowym  milczeniem.  Ani 

jednego uśmiechu, ani jednego brawa. 

Satyryk  ukłoniła  się  i  bardzo  blada  zeszła  ze  sceny.  Potem  kolejno  wychodziliśmy 

wszyscy.  Skutek  ten  sam.  Martwa  cisza.  Mucha  nie  zabrzęczała  na  widowni. 
Dwoiliśmy  się  i  troiliśmy.  Nic,  z  sali  wiało  mimo  ciepłego  maja  -  mrozem.  W 
antrakcie,  zdenerwowani  do  ostatecznych  granic,  poczęliśmy  się  naradzać,  co  robić 
dalej.  

-  No  cóż,  trzeba  chyba  przerwać  spotkanie,  zwrócić  pieniądze  za  bilety  i  pójść  na 

wódkę.  Nagle  drzwi  wiodące  z  widowni  za  kulisy  otwierają  się  i  staje  w  nich  trzech 
poważnych, czarno ubranych panów. Miny skupione, smutek wyraźnie malujący się na 
obliczach. Jeden z nich, najbardziej ponury, chrząka i wygłasza krótkie przemówienie:  

-  Chcieliśmy  podziękować  państwu  serdecznie  w  imieniu  miasta  za  wspaniały 

wieczór.  W  życiuśmy  się  tak  nie  bawili,  miasto  szaleje.  Spojrzeliśmy  po  sobie 
skonsternowani:  

- To satyryk, co? A to nam dał łupnia.  
Ale po chwili opanowawszy się mówimy:  
- Panowie raczą dworować sobie z nas! 
- Owszem, pieniądze zwrócimy, ale kpiny sobie wypraszamy! Czarno ubrani delegaci 

miasta pobledli.  

- Ależ nic podobnego. Jakżebyśmy mogli, spotkanie jest wspaniałe.  
- Jak to, ani jednego brawa, ani jednego uśmiechu? Notable rozłożyli ręce:  
- Tu nie ma zwyczaju. Jakżebyśmy się ośmielili wyśmiewać się z czołowych naszych 

satyryków,  odznaczonych,  jak  wiemy,  niejednokrotnie  wysokimi  orderami 
państwowymi? Mowy nie ma. Ale akademia bardzo nam się podoba, skarż nasz, Bóg - 
dodał czwarty, świeżo przybyły reprezentant widowni. 

Wobec tego ciągnęliśmy „akademię” dalej w jeszcze poważniejszym nastroju. 
Od  tej  pory  nie  przejmuję  się,  odbywam  bardzo  liczne  spotkania  z  czytelnikami.  I 

jeżeli gdzieś nawet nie ma huraganu śmiechu i burzy oklasków, mówię sobie: 

- Widocznie tu nie ma zwyczaju - i ciągnę spokojnie dalej. 

 

BIAŁY PAW 

Innym  znowu  razem  brałem  czynny  udział  w  charakterze  tak  zwanego  satyryka  w 

objazdowej  imprezie  koncertowo-literackiej,  poruszającej  się  śliskim  kuligiem 
samochodowym  po  oblodzonych  szosach  polskiej  Północy,  przez  Białystok,  Ełk, 
Łomżę,  Augustów,  Suwałki  „na  Warszawę”.  Muszę  powiedzieć,  że  podróż  ta  oprócz 
poślizgowych emocji dawała mnóstwo wrażeń, przede wszystkim kulinarnych.  

Jedzenie  było  przeważnie  bardzo  dobre,  czasem  znakomite,  czyli  że  rok 

gastronomiczny nie przeszedł bez śladu. Dużo ładnych, przyjemnie urządzonych lokali 

background image

 

66 

i lokalików, grzeczna, chętna obsługa, przyzwoite nakrycia. I to z nożami! Gdzież się 
podziały  te  czasy,  kiedy  w  restauracji  (z  dansingiem!)  w  Zielonej  Górze  wisiał  koło 
kasy  jedyny  nóż  na  łańcuchu  na  użytek  gości,  kradnących  niezwłocznie  ten  rodzaj 
sztućców  leżących  luzem.  Albo  kuchnia!  Gdy  się  czyta  bogate  menu  podpisane 
niejednokrotnie  przez  szefa  produkcji  i  głównego  buchaltera,  a  zawierające  takie 
szczyty  smakoszostwa,  jak  „Bef  Straganów”  czy  „Kaczka  w  maLadze”,  ze  zgrozą 
przypomina  się  sobie  czasy,  gdy  jedynym  wykwintnym  daniem  w  terenowych 
restauracjach był kotlet schabowy z kwaszoną kapustą.  

Wtedy  to  podczas  chałtury  w  Mławie  Magdalena  Samozwaniec  ściągnęła  na  nas 

zarzut  kpin  z  instytucji  gospod  ludowych,  zażądawszy  zamiast  kapusty  „troszkę 
brukselki”.  Nikt  tam  wówczas  o  takim  wynalazku  nie  słyszał.  A  dzisiaj  w  takim  na 
przykład Augustowie, w restauracji PSS o ścianach malowanych we freski a la Picasso, 
na  każdym stoliku obok bogatego jadłospisu oprawnego  w czerwony plastyk  figuruje 
wykwintny karton z następującą informacją dla konsumentów: „W przypadku podania 
potrawy o złej jakości (za słona, przypalona, twarde mięso, nieświeża, za zimna” itp.) 
lub podania jej w sposób nieestetyczny konsument ma prawo zakwestionować i żądać 
innej, nie płacąc za złą. W przypadku skonsumowania potrawy konsument traci prawo, 
o którym mowa. Nie przysługuje ono także konsumentowi w stanie nietrzeźwym.”  

W powyższych, suchych na pozór informacjach ileż się kryje troski o konsumenta, a 

zarazem  ile  zdrowego  sensu.  No,  bo  rzeczywiście,  jeżeli  konsument  skonsumował 
potrawę,  jeżeli  na  talerzu  została  tylko  kość  lub  trochę  sosu,  jakaż  może  być 
reklamacja?  Chyba  w  sprawie  repety.  Również  obywatele  nietrzeźwi,  jako 
przepadający  za  rozróbkami  z  byle  powodu,  nie  mogą  korzystać  z  dobrodziejstwa 
wielkodusznego  zarządzenia,  chyba  słusznie.  Natomiast  zakład  gotów  jest  zaspokajać 
najoryginalniejsze nawet zachcianki gości.  

Oto naprzeciwko nas siedzi w krótkim kożuszku postawny szatyn o krwistej cerze i z 

wielkiego  kufla,  choć  pora  jest  obiadowa,  popija  dymiące  mleko.  Widok  zaiste 
budujący. Dawniej stałaby przed nim nieodzowna ćwiartka, a może nawet półlitrówka, 
i  leżałby  małosolny  ogóreczek.  Z  nie  ukrywaną  więc  sympatią  przyglądałem  się 
szatynowi,  który  odwzajemniał  się  również  życzliwym  spojrzeniem,  zdradzając  coraz 
większe  zainteresowanie  dla  mojej  osoby,  a  wreszcie  niekłamany  dla  niej  entuzjazm, 
graniczący wręcz z uwielbieniem. Nie! Idzie tutaj!” pomyślałem sobie.  

Istotnie  konsument  w  kożuszku  wstał  i  ruszył  wyraźnie  w  moją  stronę.  Teraz  już 

byłem  pewny,  że  to  ktoś  z  wczorajszych  widzów  naszej  imprezy  chciał  mnie  poznać 
osobiście. Nie miałem oczywiście nic przeciwko temu, zaniepokoiło mnie tylko trochę, 
ż

e  entuzjasta  wyraźnie  się  zataczał.  Ale  nie  było  czasu  na  refleksje,  już  stał  przed 

naszym stolikiem, wyciągnął do mnie ramiona i zawołał:  

- Mistrzu, stawiam literka za... za te pączki! 
Z  dalszych  dość  mętnych  jego  wyjaśnień  wynikało,  że  bierze  mnie  za  cukiernika  z 

Suwałk, nie żyjącego zresztą od kilku lat. Kiedy sobie to uprzytomnił, zalał się łzami. 
Całym jego jestestwem wstrząsać zaczęła potężna czkawka. Potem jakby cicho zapiał i 
zasłonił sobie usta dłonią. Siedzący przy mnie znany pieśniarz, wykonawca subtelnych 
włoskich canzon, zerwał się z krzesła i krzyknął:  

- W tył! On puści pawia! 

background image

 

67 

Cofnęliśmy  się  w  popłochu.  „Pawiem”  w  języku  wtajemniczonych  nazywa  się 

gwałtowną  reakcję  organizmu  na  zbyt  intensywne  obciążenie  go  jadłem  I 
wysokoprocentowymi  napojami.  W  tym  wypadku  z  powodu  domieszania  gorącego 
mleka  zanosiło  się  na  niezwykłą  rzadkość  ornitologiczną.  Na  spotykanego  tylko  w 
ogrodach indyjskich maharadżów białego pawia.  

Nie czekając na wyfrunięcie egzotycznego ptaka, pośpiesznie opuściłem picassowską 

salę.  Czy  doszło  tam  do  narodzin  białego  pawia  -  nie  wiem.  Wiem  tylko,  że  z  jego 
powodu  zabrałem  niechcący  ze  stolika  wyżej  wymieniony  wytworny  karton  z 
„informacją  dla  konsumenta”.  I  było  mi  potem  głupio,  że  kierownik  świetnej 
restauracji PSS w Augustowie pomyślał sobie o klientach:  

„Noży już nie kradną, tylko brystol! Może na bilety wizytowe!” 

 

LITERAT W HOTELU 

Wkrótce po wyzwoleniu, chyba w roku 1946, byłem z żoną w Katowicach. Miałem 

bardzo  zamożnie  wyglądającą  przedwojenną  walizę  opatrzoną  zagranicznymi 
nalepkami. Jej to widocznie zawdzięczając, dostałem bez czekania w pierwszorzędnym 
hotelu  podwójny  pokój  na  pierwszym  piętrze,  opatrzony  numerem  51.  Boy  hotelowy 
zabrał walizkę i skierował się na schody, ja stanąłem przed lożą portiera dla załatwienia 
formalności.  Portier,  poważny  łysy  pan,  otworzył  książkę  meldunkową,  wziął  w  rękę 
pióro i rozpoczął urzędowanie. 

- Nazwisko pana szanownego? Wymieniłem je, a on zapisał. 
- Imię? 
Podałem. Zanotował. 
- Zawód? 
- Literat. 
Pióro zawisło w powietrzu. Portier spojrzał na mnie znad binokli i zawołał w stronę 

chłopca, który był z walizą już na półpiętrze.  

- Zaczekaj, Karol! 
Karol zaczekał. 
A portier przyglądając mi się bacznie pytał: 
- Pan sobie życzy podwójny pokój? 
- Tak. 
- Na pierwszym piętrze? 
- Może być na pierwszym. 
- Z wodą zimną i gorącą? 
- No naturalnie. 
- I z kanapką? 
- Oczywiście. 
- Taki za trzysta osiemdziesiąt złotych? (Oczywiście w starej walucie.)  
- Dobrze. 
Portier  podrapał  się  za  uchem  frasobliwie  i  zawołał  z  wyraźnym 

nieukontentowaniem: 

- Idź, Karol! 
Po czym z ponurą miną wpisał do książki mój zawód i rzekł zimno: 
- A czy możemy prosić o wpłacenie z góry za pierwszy dzień?  

background image

 

68 

Teraz dopiero zrozumiałem, co oznaczało zatrzymanie Karola. Po prostu hotelarz nie 

wierzył w moją zdolność płatniczą. Pokutowała w jego mózgu stara tradycyjna opinia o 
„chudym literacie” polskim. Zirytowany, postanowiłem rozpocząć niezwłocznie z tym 
walkę. Już nie o siebie  mi chodziło, ale może się zdarzyć, że zajedzie do tego hotelu 
taki Staś Dygat czy Marianowicz z Minkiewiczem i im też gotowi zatrzymać Karola na 
schodach.  Przystąpiłem  do  natychmiastowego  „przeszkolenia  w  tym  względzie 
personelu hotelowego.  

-  Nie  za  jeden  dzień,  tylko  za  trzy  płacę  -  odrzekłem  z  godnością.  -  A  tu  dwieście 

złotych dla pana za szybkie dostarczenie mi pokoju.  

Portier  zdrętwiał.  Kiedy  wszedłem  na  schody  i  obejrzałem  się,  spostrzegłem,  że 

patrzy  za  mną  z  otwartymi  ustami.  Ale  to  nie  był  koniec.  Przeszkolenie 
przeprowadzałem  konsekwentnie  przez  cały  czas  pobytu  w  hotelu.  Za  użycie  windy 
płaciłem  po  pięćdziesiąt  złotych,  za  telefoniczną  rozmowę  miejscową  tyleż,  za 
oczyszczenie butów setkę, ubrania - dwieście.  

Oprócz tego przechodząc przez hall rozdawałem sute napiwki całej służbie na dzień 

dobry i na dobranoc. Po dwóch dniach byłem zrujnowany. Na szczęście w Katowicach 
mieszkał  mój  wydawca,  wziąłem  grubszą  zaliczkę  i  niezmordowanie  prowadziłem 
akcję  dalej.  Z  wyników  byłem  bardzo  zadowolony.  Wszyscy  kłaniali  mi  się  w  pas. 
Byłem  pewny,  że  wyrobiłem  imieniu  polskiego  literata  należny  szacunek  na  odcinku 
hotelowym.  Trzeciego  dnia,  idąc  schodami  usłyszałem  następującą  rozmowę 
prowadzoną na dole:  

- Depesza dla numeru 51. 
- A to dla tego szabrownika, co literale udaje. Zanieś mu, zarobisz stówkę! 
Wyjechałem niezwłocznie, nie płacąc za cztery herbaty. 

 

BISKUP CZYTA LEPIEJ 

Na  wołowej  skórze  nie  dałoby  się  spisać  wszystkich,  mniej  lub  więcej  zabawnych, 

epizodów  towarzyszących  spotkaniom  z  czytelnikami  czy  występom  w  większych 
zespołach  aktorskich,  gdzie  bardzo  często  brałem  udział  w  charakterze  „literackiego 
okienka”.  Otóż  w  Bielsku  podczas  trzeciego,  zdaje  się,  w  tym  dniu  występu  takiego 
zespołu,  kiedy  wyszedłem  w  drugiej  części  programu  i  zacząłem  czytać  kolejny 
felieton, spostrzegłem, że publiczność powitała już pierwsze moje słowa śmiechem, ale 
takim jakimś dziwnym. Zorientowałem się, że coś nie jest w porządku, pytam więc:  

- Może ja już to czytałem?  
- Tak, w pierwszej części - odpowiedziano mi ze śmiechem z sali. 
- Przepraszam bardzo, drugą część mam w innej kieszeni. 
Po prostu skołowany ilością przedstawień pomyliłem kieszenie, w których trzymałem 

przygotowane na każdą część programu kartki. Na szczęście, publiczność potraktowała 
to jako zabawny kawał. Później nieraz zastanawiałem się, czy nie robić tych pomyłek 
umyślnie,  ale  bałem  się,  że  mogę  trafić  na  mniej  wyrozumiałych  słuchaczy.  Zresztą 
mogło  to  wypaść  nienaturalnie  i  nie  byłoby  zabawne.  Nie  mam  już  dawno  żadnych 
ambicji  aktorskich,  nie  zależy  mi  na  laurach  scenicznych,  nie  chodzi  o  odgrywanie 
typów prezentowanych w felietonach, zwłaszcza unikam przejaskrawień w interpretacji 
gwary  warszawskiej.  Staram  się  tylko  lekko  ją  cieniować,  dając  możliwie  wierną  we 
własnym  odczuciu  jej  intonację.  Bo  na  gwarę  oprócz  jej  specyficznego  słownictwa 
składa się także jej melodyka. Nie nadużywam więc ani słów, ani melodii.  

background image

 

69 

Toteż  nie  doznaję  najmniejszej  nawet  przykrości,  kiedy  słyszę  opinię,  że  ktoś  inny 

czyta  czy  też  recytuje  moje  felietony  lepiej  niż  ja.  Czasem  robi  mi  to  nawet  wielką 
przyjemność. Oto niegdyś w Sandomierzu brałem udział w imprezie odbywającej się w 
sali należącej do jakiejś instytucji kościelnej. Wśród publiczności było kilku księży. W 
przerwie  przyszedł  za  kulisy  jakiś  starszy  duchowny,  bodajże  prałat,  i  dziękując 
wykonawcom za dobry program, zwrócił się do mnie:  

- Ale nasz biskup lepiej czyta pańskie felietony od pana.  
Z  dalszej  rozmowy  okazało  się,  że  biskup  J.,  warszawiak  z  krwi  i  kości,  a  nawet 

dziecię  warszawskiej  Woli,  ma  gwarę  stołeczną  w  jednym  palcu  i  nieraz  na 
towarzyskich  zebraniach  czytuje  księżom  moje  utwory.  Nie  odczułem  najmniejszej 
zawiści,  po  pierwsze  byłoby  to  nie  po  chrześcijańsku,  a  po  drugie  czułem  się 
zaszczycony. Podobną reklamację wniosła kiedyś na wieczorze autorskim w którejś z 
fabryk  grochowskich  młoda  działaczka  kulturalna,  jedna  z  organizatorek  spotkania. 
Powiedziała mianowicie:  

- Wie pan, zawiodłam się trochę, nasz kolega z kadr lepiej deklamuje pana kawałki. 

Przede  wszystkim ubiera się  odpowiednio. Wkłada na gołe ciało połataną marynarkę, 
na szyi zawiązuje sobie czerwoną muchę i tak wychodzi. Już na sam jego widok ludzie 
pękają ze śmiechu.  

-  Świeci  gołym  ciałem?  To  musi  być  bardzo  komiczne.  Ale  widzi  pani,  ja  tego  nie 

mogę  robić,  bo  mam  chroniczny  bronchit  i  łatwo  się  przeziębiam  -  odpowiedziałem 
stroskany miłej dziewczynie.  

Innym  znowu  razem,  wmieszany  w  tłum  wychodzących  ze  spotkania  ludzi, 

usłyszałem taką ocenę swojej prelekcji:  

-  E,  myślałem,  że  ten  Wiech  będzie  opowiadał  jakieś  tłuste  kawały,  a  on  zasuwa 

gadki  o  jakiejś  tam  gwarze,  w  bajer  publikie  bierze  i  w  ogóle  niemożebne  bomby 
wstawia. 

 

ALE JA NIE PIJĘ

Jednak na ogół nie narzekam na słuchaczy. Bawimy się przeważnie wspólnie bardzo 

dobrze,  choć  istotnie  „zasuwam”  trochę  teorii  o  pochodzeniu  warszawskiej  gwary, 
ilustrując to obficie felietonami. Muszę powiedzieć, że  wszystko to, co  mówię, lepiej 
jest  odbierane  w  środowiskach  inteligenckich  aniżeli  tam,  gdzie  gwara  jest  mową 
potocznie używaną. Bawią się nią ludzie kilku już pokoleń. Wśród swojej publiczności 
miewam  ojców  przychodzących  z  synami  czy  córkami.  Miewam  nawet  dziadków  - 
przedwojennych czytelników - przyprowadzających na te spotkania nieletnie i większe 
wnuczęta.  Dziadkowie  przypominają  mi  felietony  czytane  kiedyś  w  „Kurierze 
Czerwonym”,  wnuki są już  wykształcone  na najnowszych  przygodach pana Wątróbki 
czy  też  Helenie  w  stroju  niedbałem,  czyli  królewskich  opowieściach  pana  Piecyka  - 
mojej historii Polski.  

Słowo  daję,  zebrałem  parę  podziękowań  za  tę  historię.  Na  jednym  z  wieczorów 

zgłosił się do mnie student, który mi oświadczył, że dzięki przestudiowaniu Opowieści 
królewskich zdał maturę z dziejów ojczystych. Oficjalne bowiem podręczniki do tego 
przedmiotu  mają  specjalny,  trudny  układ  problemowy,  niesłychanie  ciężko 
przyswajalny,  gdy  tymczasem  pan  Piecyk  prowadzi  swój  wykład  jasno,  treściwie, 
trzymając  się  ściśle  chronologii  zdarzeń  i  kolejności  panowania  królów  polskich. 
Zachowuje  poza  tym  maksymalną  wierność  przekazom  historycznym.  Istnieje  co 

background image

 

70 

prawda pewne niebezpieczeństwo posługiwania się dziełem pana Piecyka. Uczeń zbyt 
dosłownie może powtórzyć słowa dziejopisa i powiedzieć na przykład, że „Krzyżacy to 
byli  szkopy  w  komżach”  albo  że  „Stanisław  August  w  charakterze  króla,  mówiąc 
naukowo, był cholerę wart. Na derektora terenów zielonych duże kwalifikacje posiadał, 
kto wie nawet, czyby jako prezydent miasta Warszawy nie obleciał, ale na króla był w 
tamtem czasie za frajer.”  

Takiego wypadku na szczęście chyba nie było. Maturzyści umiejętnie posługiwali się 

opowieściami pana Teosia i egzamin zdawali. Potwierdziła mi to między innymi pewna 
ś

wietna  nasza  piosenkarka,  również  opierająca  się  przy  egzaminie  dojrzałości  na 

wiadomościach  zaczerpniętych  z  tego  samego  źródła.  Atmosfera  na  sali  podczas 
spotkań  z  czytelnikami  bywa  w  wielu  wypadkach  rodzinna,  a  zawsze  życzliwa. 
Czasem tylko mąci ją i przerywa prelekcję zjawienie się jakiegoś jegomościa, który po 
cichutku,  na  paluszkach,  przygarbiwszy  się,  żeby  stać  się  jak  najmniej  widocznym, 
podbiega do któregoś z siedzących w pierwszych rzędach miejscowych notabli i coś do 
niego szepcze. Wtedy cały nastrój pryska. Publiczność przestaje słuchać, wyciąga szyje 
w  kierunku  rozmawiających  i  wyraźnie  stara  się  odgadnąć,  „z  czym  to  pan  Kwasek 
przyleciał do przewodniczącego”.  

Oczywiście nie zawsze jest to pan Kwasek i nie zawsze chodzi o przewodniczącego. 

Mam w swoim repertuarze felieton budzący podczas spotkań, w mniejszych zwłaszcza 
miastach, jeszcze inną reakcję. Felieton jest o ulicznym sprzedawcy psów i w pewnym 
miejscu zawiera taki oto dialog:  

- Panie, co to za pies? 
- Milicyjny. 
- Jak to milicyjny? Milicyjne są wilki, a ten wygląda na jamnika.  
- Tak, bo to jest tajniak. 
W  tym  momencie  sala  wybucha  śmiechem.  Wszystkie  oczy  kierują  się  w  stronę 

jakiegoś siedzącego zazwyczaj w pierwszych rzędach pana, którego twarz pokrywa się 
wyraźnym rumieńcem. Jest to widocznie jakaś bardzo popularna w danej miejscowości 
osobistość, bo zawsze otrzymuje huczne brawa. 

Niezapomniane wrażenia zostały mi po wieczorze satyryków w budującej się Nowej 

Hucie.  Pojechaliśmy  tam  w  kilku.  Był  Brzechwa,  był  Minkiewicz,  Eryk  Lipiński, 
Wiesław  Brudziński,  Marianowicz,  no  i  ja.  Budowa  znajdowała  się  w  pierwszym 
stadium.  Gotowe  były  na  razie  tylko  podziemia  i  tu  koncentrowało  się  całe  życie 
budowniczych tego, co w przyszłości miało zostać wielkim kombinatem hutniczym, a 
nawet całym miastem. Na razie miasto to kryło się głęboko pod ziemią. W olbrzymich 
halach  podobnych  do  pieczar  czy  jaskiń  znajdowały  się  hotele  robotnicze,  stołówki, 
biura, szpitale, kantyny itp.  

Po szerokich korytarzach snuły się tłumy mężczyzn w roboczych ciepłych fufajkach i 

butach  z  filcowymi  cholewami.  Była  zima,  styczeń  chyba.  Nasz  wieczór  satyryczny 
odbyć  się  miał  w  jednej  z  tych  hal  wypełnionej  po  brzegi  spracowanymi  ludźmi, 
ć

miącymi  mocne  papierosy.  Chmura  dymu  przesłaniała  małą  estradkę,  na  której  się 

popisywaliśmy czytając kolejno swoje utwory. Na początku odnosiło się wrażenie, że 
słowa nasze nie dochodzą do słuchaczy, że nie są po prostu przez nich rozumiane.  

Ś

miech budziła tylko łysina jednego z satyryków albo popijanie przeze mnie wody z 

wyszczerbionej  szklanki,  gdy  dusiłem  się  od  dymu.  Ale  powoli  sala  się  uciszyła  i 

background image

 

71 

zaczęła  słuchać.  Wreszcie  fraszki  i  felietony  powoli  zdobyły  widownię  i  wieczór 
skończył się pełnym sukcesem autorów. No, powiedzmy - półpełnym, jeśli się zważy, 
ż

e  słuchająca  nas  publiczność  nie  całkowicie  była  jeszcze  przygotowana  do  odbioru 

tego rodzaju strawy duchowej. Wśród widzów przeważali bowiem ludzie przygnani tu 
kolejami losu ze wszystkich krańców Polski, od brzegów Odry po bieszczadzkie lasy, 
ludzie o różnym stopniu inteligencji i wykształcenia.  

Wiele  pracy  wkładali  „kierownicy  kulturalni”  tego  zbiorowiska  w  usiłowanie 

podniesienia  jego  poziomu  moralnego  i  obyczajowego.  Oni  to  właśnie  organizowali 
tego  rodzaju  imprezy  co  nasza,  sprowadzali  prelegentów  z  odczytami  z  dziedziny 
higieny itp. Naczelne miejsce zajmowała w tym walka z alkoholizmem. Walka trudna, 
narażająca nieraz na niezwykłe przygody prowadzące ją osoby. Oto pewnego dnia, jak 
mi  opowiadał  jeden  z  wyżej  wspomnianych  kierowników,  przyjechała  na  budowę 
prelegentka  z  krakowskiego  oddziału  towarzystwa  „Trzeźwość”  dla  wygłoszenia 
odczytu  o  zgubnych  skutkach  używania  alkoholu.  Przyjęto  prelegentkę  z  wielkimi 
honorami.  Odczyt  miał  ogromne  powodzenie,  a  po  jego  zakończeniu  zaprosił 
działaczkę  do  swego  pokoju  gospodarz  oddziału,  to  jest  starszy  jegomość  opiekujący 
się  częścią  robotniczego  hotelu.  Po  krótkiej  pogawędce  na  temat  odczytu  gospodarz 
otworzył szafę i wyjął z niej pół litra czystej oraz dwie szklanki.  

- No, to po jednym dziecinnym - rzekł napełniając obie szklanki.  
- Co to znaczy? - zapytała zdetonowana prelegentka. 
- Po prostu musimy wypić za powodzenie tej tak doniosłej akcji.  
- Ależ, panie, ja nie piję! 
- A nie, tak nie można. O ile ja proszę kogoś do siebie i z całego serca chcę go uczcić, 

odmawiać mi nie wolno.  

- Mowy o tym nie ma. Nie wypiję. 
-  Jeżeli  mój  gość  nie  wypije,  to  znaczy,  że  mną  gardzi.  Dlatego,  że  jestem  prostym 

robotnikiem? Czy tak?  

Działaczka  dla  świętego  spokoju  umoczyła  usta  w  wódce.  Ale  gościnnemu 

gospodarzowi to nie wystarczyło, dotąd zapraszał, nakłaniał, molestował, aż wypiła pół 
szklanki  małymi  łykami.  I  wtedy  był  koniec.  Reszta  poszła  już  łatwo.  Ciężko 
wstawioną  prelegentkę  specjalnie  sprowadzoną  z  Krakowa  taksówką  odwieziono 
wprost do towarzystwa „Trzeźwość”. Prywatnego jej adresu nikt bowiem nie znał.  

Nas  ten  los  nie  spotkał.  Byliśmy  podejmowani  wyłącznie  czarną  kawą  i  ciastkami. 

Przypuszczam więc, że jednak walka z alkoholizmem na terenie budowy Nowej Huty 
dała rezultaty, że ofiara nieszczęsnej pionierki tych zmagań nie poszła na marne, 

 

MARZYŁAM O POZNANIU PANA 

Osobny  rozdział  w  tym  pamiętniku  należy  się  z  pewnością  kiermaszom  książki, 

odbywającym  się  obecnie  co  rok  we  wszystkich  prawie  miastach  Polski  Ludowej. 
Jestem autorem trzydziestu paru tomów, ale  w podpisywaniu  książek  na  kiermaszach 
biorę udział bardzo rzadko. Tak się bowiem układa, że książki moje wychodzą zwykle 
w okolicy Bożego Narodzenia, a że nakłady nie są duże, na majowych świętach książki 
nie  mam  co  podpisywać.  Podpisuję  czasem  będąc  przypadkiem  na  kiermaszu  za 
starszych  kolegów,  za  Kraszewskiego,  za  Sienkiewicza.  Raz  nawet  podpisałem  Iliadę 
za  Homera.  Innym  znowu  razem  dedykowałem  Atlas  grzybów  trujących.  Ale  muszę 

background image

 

72 

powiedzieć,  że  byłem  jednym  z  pierwszych  autorów  składających  podpisy  na  swoich 
książkach na pierwszych tego rodzaju kiermaszach w Polsce.  

Zainicjowało  je  po  wojnie  katowickie  wydawnictwo  „Avir”,  prowadzone  przez 

sprężystego, pomysłowego, młodego wydawcę Zbigniewa Mokrzyckiego. 

Mokrzycki to zebrał autorów wydawanych przez siebie książek w nie istniejącej już 

dziś  prywatnej  księgarni  w  Alejach  Jerozolimskich,  porozsadzał  ich  za  ladą  i 
rozpoczęła się sprzedaż połączona z podpisywaniem, czyli pierwszy kiermasz. Impreza 
miała  tak  duże  powodzenie,  że  Mokrzycki  powtórzył  ją  jeszcze  w  Krakowie  i 
Katowicach.  Męczące  to  było  trochę,  ale  jeździło  się  chętnie,  bo  ileż  emocji  dawało 
bezpośrednie zetknięcie się pisarza z konsumentem, czyli czytelnikiem.  

Stoję,  dajmy  na  to,  za  ladą  księgarni  krakowskiej  otoczony  piramidami  książek  i 

czekam  na  klienta.  Drzwi  się  otwierają,  idzie  klient  -  nasz  pan,  czytelnik!  Na  razie 
chwila  nieznośnej,  potwornej  niepewności,  do  kogo  podejdzie  -  do  mnie  czy  do 
Meissnera,  czy  może  do  Krzywickiej  lub  Koźniewskiego.  Ale  za  chwilę  wątpliwości 
pryskają, wali do mnie jak w dym. Kłaniam się, przymykam oczy, cały zamieniam się 
w słuch, czego zażąda: G - jak Gienia, Poniatoszczaka czy też Cafe „Pod Minogą”  

-  Dzień  dobry,  drogiemu  panu,  od  lat  całych  marzyłam  o  poznaniu  pana.  Pańskim 

książkom  zawdzięczam  tyle  niezapomnianych  chwil,  podczas  koszmarnych  lat 
okupacji były one dla mnie jedynym jasnym promieniem w moim ponurym życiu...  

Uszy mnie palą, przestępuję z nogi na nogę, dosyć głupio się uśmiecham i bąkam:  
- Bardzo serdecznie dziękuję... bardzo... pani doprawdy mnie psuje... A którą z moich 

książek mam pani zadedykować?  

- Proszę o Serce za tamą. 
- Serce za tamą! Przecież to nie moje, to Morcinka. 
- No tak. To nie pan Morcinek? 
- Niestety nie... 
- To dlaczego się pan podszywa?! I obrzuciwszy mnie pełnym oburzenia spojrzeniem 

dama przesuwa się dalej i za chwilę już legitymuje Morcinka, „żeby znowu nie wpaść”. 
Z oddali posyła mi zimne jak stal spojrzenie. Ale potem już było trochę lepiej. Zjawił 
się  młody  człowiek  o  rozczochranej  czuprynie  z  podłużną  paczką  pod  pachą.  Bez 
wahania podszedł do mnie, pochylił mi się do ucha i szepnął znacząco: 

-  Panie  szefie,  kupisz  pan  skrzypce.  Basa  brakuje  i  smyczek  troszkę  pęknięty,  ale 

futerał masz pan za to nowy.  

Skrzypiec niestety kupić nie mogłem, ale za to następnemu klientowi rozmieniłem na 

drobne  pięćset  złotych.  No  i  zaczął  się  normalny  ruch  księgarski.  Sprzedałem  moc 
książek,  a  mianowicie:  Sto  potraw  z  kartofli,  Jak  obliczać  podatek  dochodowy  oraz 
Prawo  spadkowe  Kolańczyka.  Transakcji  tych  nie  sfinalizowałem  osobiście,  ale  przy 
fachowym  współudziale  przedstawiciela  księgarni,  w  której  gościliśmy.  W  ogóle  na 
razie  nie  mogłem  się  zorientować,  dlaczego  z  wszystkimi  poważnymi  sprawami 
zwracano  się  do  mnie,  a  nie  do  żadnego  z  jedenastu  kolegów,  którzy  w  niedbałych 
pozach  tkwili  za  ladą.  Po  dłuższej  chwili  wpadło  mi  na  myśl,  że  powodem  tego  jest 
mój zbyt wytworny sposób bycia, i zacząłem głośno reklamować swój towar:  

„Komu,  komu,  komu”  itd.  Ruszyło,  sprzedałem  masę  swoich  książek,  raz  tylko 

załatwiwszy  za  właściciela  sprawę  Ubezpieczalni  Społecznej.  Naraz  w  tłumie 
krakowian, kłębiących się przed ladą, zamigotała mi jakaś twarz o dziwnie znajomych 

background image

 

73 

rysach  i  błękitnych  oczach,  przypominających  dwie  niezapominajki  moczone  w 
spirytusie.  Twarz  zbliżyła  się  do  mnie,  zaleciał  mnie  swojski,  znajomy,  warszawski 
zapach. Dwie ręce chwyciły mnie za szyję!  

-  Panie  mistrzu,  jak  pragnę  wolności,  buzi  i  gazu!  Gazu  i  buzi!  -  Objął  mnie  czule, 

zaszlochał.  -  Gdzie  my  się  spotykamy,  tyle  lat  się  nie  widzieliśmy!  Zupełnie  nie 
mogłem sobie przypomnieć, skąd się znamy. Zapytałem go wreszcie.  

- Kto ja jestem? Rosołek, rodak  warszawski  w  „Londynie”, czyli że na emigracji  w 

tutejszem Krakowie od Powstania się pozostający.  

- No i jak się pan tu czuje? 
- Kraków ładne miasteczko, ale ciut-ciut zanadto w kółko zaiwanione - oblecisz go, 

pan, dwa, trzy razy, w głowie się panu szanownemu zakręci i już pan leżysz plackiem 
przed któremś kościołem.  

Wzruszony  warszawiak  chciał  mnie  natychmiast  zabrać  z  księgarni,  by  mi  pokazać 

Kraków. Niestety obowiązki subiekta zatrzymały mnie na miejscu. 

 

LIPA, NIE MGŁA 

Swoje  „duszpasterskie”  podróże  zagraniczne  rozpocząłem  od  Londynu.  Inicjatorem 

był dawny aktor „Qui pro quo”, Stanisław Bełski osiadły po wojnie na stałe w stolicy 
Anglii. Prowadził tu kabaret literacki dla Polonii tak miejscowej, jak i rozrzuconej po 
różnych  miastach Wysp Brytyjskich. Kabaret ten  wystawił specjalnie zaprojektowany 
program pt. Szafa gra i zaprosił mnie do wzięcia w nim udziału. Zaczęło się od tego, że 
na dworcu Victoria oczekiwało mego przyjazdu kilku byłych  warszawskich rodaków, 
którzy mnie po prostu nie poznali i już zabierali się do odejścia, gdy...  

Tu oddaję głos sprawozdawcy miejscowego „Dziennika Polskiego”:  
...podszedł  pan  z  wąsikiem,  w  średnim  wieku,  odsłonił  grzecznie  początek  łysiny 

spod kapelusza i zapytał; „Znakiem tego panowie czekają na Wiecha?”  

I  rzeczywiście...  oczekujący  nie  poznali  gościa  z  Warszawy,  ponieważ  zamiast 

monokla nosił okulary, nadto zachowywał się przy wyjściu z pociągu z taką swobodą i 
pewnością  siebie,  jakby  wysiadał  z  tramwaju  na  Kercelaku.  Za  to  Wiech  wprawnym 
warszawskim okiem od razu rozszyfrował zabłąkanych na  wygnaniu rodaków. Potem 
nastąpiło  uroczyste  odwiezienie  do  polsko-szkockiego  hotelu  „Strathcona  Court”  na 
Cromwell  Road,  dwie  powitalne  szkockie  whisky  pół  na  pół  z  czystą  eksportową, 
kolacja w „Ognisku” polskim i lulu.  

Następnego  dnia  była  premiera  widowiska  pt.  Szafa  gra.  Składało  się  ono  z 

inscenizowanych  przez  miejscowych  aktorów  polskich  z  Ludwikiem  Lawińskim  na 
czele  moich  utworów.  Reżyserował  Stanisław  Bełski.  Poza  tym  ja  czytałem  swoje 
felietony.  Przedstawienie  uzupełniały  warszawskie  piosenki  w  wykonaniu  Danuty 
Karell i Artura Poznańskiego oraz tańce znakomitego duetu znowu polsko-szkockiego, 
Leonarda i Eunice Biedrzyckich. Przy czym pani Biedrzycka, jako patriotka szkocka, 
wystąpiła  zgodnie  ze  swą  tradycją  narodową  w  stroju  niezwykle  oszczędnym. 
Ratowało  to  w  pewnym  stopniu  renomę  teatru,  w  którym  wieczory  odbywały  się  w 
oczach nielicznych, zabłąkanych tu przez pomyłkę cudzoziemców.  

Tu  muszę  wyjaśnić,  że  teatr  „Pigalle”  położony  w  samym  sercu  Londynu  na 

Piccadilly Street dawał normalnie widowiska rewiowe z udziałem pięknych, strojnych 
głównie  we  własne  wdzięki  girls,  których  frapujące  fotosy  zdobiły  wejście. 
Organizatorzy  moich  wieczorów  wynajęli ten teatr z powodu olbrzymich trudności  w 

background image

 

74 

uzyskaniu  innej  sali  w  śródmieściu  Londynu.  Było  to  powodem  kilku  zabawnych 
nieporozumień z przypadkowymi  widzami.  Ale gros publiczności stanowił tak zwany 
polski Londyn, który stawił się licznie, hucznie, pieszo i konno. Mowa tu o kolejkach 
podziemnych i koniach mechanicznych. Polska publiczność wiedziała, na co przyszła i 
przyjmowała  panów:  Wątróbkę,  Piecyka,  szwagra  Piekutoszczaka,  a  zwłaszcza  panią 
Gienię serdecznie i dawała wyraz swemu wzruszeniu. 

 Tak  się  złożyło,  iż  tego  właśnie  dnia  w  tutejszych  „Wiadomościach”  przeczytałem 

wśród  Kartek  z  dziennika  zmarłego  nie  tak  dawno  na  obczyźnie  Jana  Lechonia  taki 
ustęp, pod datą 16 kwietnia:  

Nie  polonezy  Chopina,  nie  Matejko,  nie  Wawele  i  Skałki,  ale  bajora  i  piaski 

mazowieckie,  i  knajpki  podwarszawskie,  i  ludek  Wiecha  -  najmocniej,  najdotkliwiej 
pomnażają naszą tęsknotę.  

Wypada  mi  przypuszczać,  że  Lechoń  przesadził.  W  każdym  razie  widziałem,  że 

podczas  gdy  na  scenie,  na  tle  dowcipnej  dekoracji  z  szyldem  „Cafe  Pod  Minogą”, 
ukazali  się  aktorzy  ucharakteryzowani  na  warszawskie  typki,  na  widowni  wiele  osób 
trzymało  chusteczki  przy  oczach.  Wprawdzie  tubylcy  wyjaśnili  mi  zaraz,  że  nie 
chodziło o oczy, tylko nosy były  w robocie, bo grypa  w dalszym ciągu szaleje i cały 
Londyn jest zakatarzony.  

Możliwe, ale potem już z bliska widziałem, jak ludzie płakali, słuchając monologów 

w  wykonaniu  Ludwika  Lawińskiego,  Niny  Oleńskiej,  Klary  Bełskiej,  Zięciakiewicza 
(Piecyk  na  medal!).  Oczywiście  płakali  ze  śmiechu.  Ci  sami  sceptycy  rozczarowali 
mnie potem, że tu się ludzie śmieją z byle czego, wystarczy palcem kiwnąć.  

Od  Anglików  się  zarazili,  którzy  przychodzą  na  tak  zwane  wesołe  widowisko  z 

mocnym  postanowieniem  odeśmiania  zapłaconych  za  tickety  szylingów.  Nie  lubią 
wydawać  na  próżno  pieniędzy.  Właściwie  to  było  mi  wszystko  jedno,  grunt,  że 
„frekwencja przychodziła”.  

Wolne  dni  wykorzystywałem  na  zwiedzanie  miasta  i  oglądanie  różnych  imprez. 

Oczywiście  przeżyliśmy  tu  mocno  mecz  bokserski  Polska-Anglia.  W  hali  było  pięć 
tysięcy Anglików i tysiąc Polaków, ale słychać było tylko nas. Chwilami, a właściwie 
podczas całego meczu, miałem  wrażenie, że jestem w Warszawie w Hali Mirowskiej. 
Publiczność wydawała normalne okrzyki:  

- W bufet go, w bufet! 
- Rób mu nereczki! 
- Kukier, w michę go, w michę, Heniuchna! 
- Zbyszek, nie daj się, żona w Warszawie przy radiu siedzi.  
- Nie męcz chłopaka, zabij go!  
Przyznaję się, że kilka z tych okrzyków wydałem osobiście. Przegrani Anglicy tylko 

cicho wyli: - Booooooooooooo! 

A jeszcze  na  wstępie, kiedy  organy odegrały  hymny  narodowe  w żałobnym tempie, 

ż

ałowałem, że nie ma obok mnie pana Walerego Wątróbki, powiedziałby na pewno:  

- Że angielskiego grają jak na pogrzebie, to w porządku, manto, wycisk w powietrzu 

czują.  Ale  że  Jeszcze  Polskie  wyciągają  jak  Z  dymem  pożarów,  to  jest  bolesne 
nieporozumienie, ale się cała rzecz wyjaśni za chwile, jak dostaną po krzyżu - Zupełnie 
niespodziewanie  dla  siebie  w  zastępstwie  pana  Wątróbki  wygłosiłem  to  zdanie  do 
jakiegoś siedzącego obok nieznajomego rodaka.  

background image

 

75 

- Yes. Szkoda mrugać! - odpowiedział.  
Okazało się, że chybiliśmy o cztery punkty. Mimo to wychodząc ze „Sport Arena” w 

Wembley,  wspiąłem  się  na  palce  i  spojrzałem  z  góry  na  dwumetrowego  bobby  - 
londyńskiego policjanta.  

- Leżycie u nas jak neptki!  
W polsko-szkockim hotelu na Cromwell Road żyło mi się przez dwa tygodnie jak w 

rodzinnym  domu.  Właściciele  otaczali  mnie  życzliwą  opieką  i  okazywali  wiele 
serdeczności. Polskę reprezentował w tej instytucji sam szef, żona jego była Szkotką. 
Ś

wietna  hostessa,  gospodyni  hotelu,  nosząca  stylowe  londyńskie  nazwisko  Sherlock, 

okazała się warszawianką z krwi i kości, a tylko wyszła za mąż za imiennika wielkiego 
angielskiego  detektywa.  Nawet  portier  Mr.  John  pochodził  spod  Hrubieszowa  i  był 
podkomendnym szefa podczas wojaczki na różnych frontach drugiej wojny światowej.  

Atmosfera więc była szczerze polska, gościnna i serdeczna. Nie zdziwi zatem nikogo, 

to co wyczyniałem z angielskim śniadaniem, jakie tu według powszechnego zwyczaju 
otrzymuje się w hotelu, a mieści się ono w cenie za pokój. Potężne to śniadanie składa 
się  z  płatków  owsianych,  zimnego  mleka,  herbaty,  ryby  lub  kiełbaski  na  gorąco, 
pieczywa, dżemu, jaj i  masła. Otóż nie  mogąc  się  uporać z tak obfitym posiłkiem od 
samego rana, a nie chcąc robić przykrości przemiłym gospodarzom, zsypywałem płatki 
owsiane  do  swojej  teczki,  by  po  kilku  dniach  sposobną  porą  wynieść  je  z  hotelu  i 
podrzucić w jakimś odpowiednim miejscu. Mleko przeważnie wypijałem, choć mogło 
się zdarzyć raz czy dwa, że wylałem je do umywalni.  

Grunt, że nie zwróciło to uwagi właściciela, który nieraz wyrażał swoją radość, że tak 

mi  smakuje  jego  angielskie  śniadanie.  Zresztą  naprawdę  doskonałe.  Z  londyńskich 
wrażeń  najbardziej  utkwiły  mi  w  pamięci  sztywniaki  panów  na  ulicy.  Niemodne  już 
dawno  w  Warszawie  meloniki  tu  królowały  niepodzielnie.  Nawet  służbowy  hełm 
bobbych przypominał melonik, tyle że z opuszczonym rondkiem. Zachowanie się tych 
stróżów bezpieczeństwa też było pełne namaszczenia i stylowości. Żywo przypominali 
swoje  pierwowzory  znane  mi  z  wczesnych  lektur  Sherlocka  Holmesa,  czytywanych 
ukradkiem pod ławką w szkole. Tacy sami byli w rzeczywistości.  

Oto  na  przykład  widziałem  na  Oxford  Street  taką  scenkę.  We  wgłębieniu  między 

kamienicami  podczas  wielkiego  ulicznego  ruchu  jakiś  magik  rozkłada  dywanik, 
rozbiera  się,  krępuje  swoje  ciało  potężnymi  łańcuchami,  zamykanymi  na  kłódkę  i 
rozpoczyna  przedstawienie,  polegające  na  zrywaniu  owych  łańcuchów  przez  napięcie 
mizernych  dość  zresztą  bicepsów.  Zebrał  się  spory  tłum  gapiów.  Nagle  zjawia  się 
bobby. Jestem przekonany, że przerwie widowisko zabierając siłacza do komisariatu.  

Ale gdzie tam, policjant ustawia tylko widzów w duże półkole, w pewnej odległości 

od zmagającego się z  więzami  herkulesa i  sam przygląda się  flegmatycznie popisom. 
Chodzi  mu  tylko  o  bezpieczeństwo  publiczności.  Taki  sam  bobby,  ale  z  wosku,  stoi 
przed wejściem do Gabinetu Figur Woskowych Madame Tussaud przy Baker Street.  

Być  w  Londynie  i  nie  widzieć  tego  muzeum  osobliwości  po  prostu  nie  wypada. 

Oczywiście  widziałem.  I  o  ile  lalki  w  strojach  z  różnych  epok,  przedstawiające 
najrozmaitsze  figury  historyczne,  nie  robią  już  dziś  żadnego  wrażenia,  o  tyle 
umieszczone w podziemiach manekiny, wyobrażające głośnych zbrodniarzy, wywołują 
podskórny dreszczyk. Zwłaszcza jeśli się zwiedza to podziemie w samotności o późnej 
godzinie przed samym zamknięciem muzeum.  

background image

 

76 

Stojący w słabo oświetlonych niszach słynni zbrodniarze, mordercy i truciciele zdają 

się  nam  przyglądać  złowrogo.  Makabryczne  wrażenie  potęguje  jeszcze  ustawiona  na 
ś

rodku  sali  autentyczna  szubienica,  na  której  zginęli  z  ręki  kata.  Toteż  chcąc  sobie 

dodać  odwagi  wyobraziłem  sobie,  co  by,  będąc  na  moim  miejscu,  powiedział  pan 
Piecyk.  

- Ważne oprychy. Względem takiego Szpicbródki i Hipka Wariata to pętaki w ząbek 

czesane.  

Ale  niewiele  to  pomogło,  muszę  się  przyznać,  że  żwawo  pędziłem  po  schodach, 

prowadzących z podziemia w górę, do wyjścia. Bałem się, żeby mnie nie zamknęli. Na 
szczęście, drzwi były otwarte. Woskowy bobby na ulicy dodał mi ostatecznie odwagi. 
Ponieważ chciałem  w pełni zakosztować londyńskich wrażeń, byłem  wściekły, że nie 
uda  mi  się  zobaczyć  owej  słynnej  tamtejszej  mgły.  Pozwalałem  sobie  nawet  na 
złośliwości na ten temat. - Ta wasza mgła to lipa, lepszą mamy nieraz u nas na Saskiej 
Kępie albo na Poniatoszczaku - mówiłem do Bełskiego. 

- Poczekaj, poczekaj troszkę, da ci jeszcze w kość. I jakby na zamówienie na dwa dni 

przed  odjazdem  zobaczyłem  londyńską  mgłę,  a  nawet  dosłownie  dostałem  od  niej  w 
piszczel. Właściwie to  nie jest  mgła, nie przypomina  naszej, mlecznej, romantycznej, 
unoszącej się rankiem nad polami i łąkami. To czarna zawiesina złożona z dymu, sadzy 
i  drobinek  węgla.  Zasłona  tak  gęsta,  że  nie  widzi  się  własnej  ręki,  a  w  gardle  dusi, 
wdziera się do mieszkań, samochody z zapalonymi nawet we dnie światłami posuwają 
się  wolnym  truchcikiem.  Ustaje  życie  w  Londynie,  trudno  trafić  do  domu  nawet 
londyńczykom. Cóż dopiero mówić o przybyszach.  

A  tak  się  złożyło,  że  byłem  owego  wieczoru,  kiedy  opadła  na  miasto,  z  wizytą  u 

Bełskich.  Z  wielkim  trudem  dobrnąłem  do  stacji  kolei  podziemnej  pilotowany  przez 
gospodarza.  A  potem  sam  już  przedzierałem  się  przez  zatopione  w  czarnym  tumanie 
ulice.  I  tylko  dzięki  instynktowi  oraz  doświadczeniu  warszawiaka,  przyzwyczajonego 
do oszczędnego oświetlenia miasta, znalazłem się wreszcie przy schodkach wiodących 
do  hotelu  „Strathcona  Court”.  Na  ostatnim  stopniu  porządnie  wyrżnąłem  się  w 
piszczel, ale byłem w domu, zadowolony, że było nie było, ale mgłę londyńską mogę 
sobie „zaliczyć”. A była to mgła nie byle jaka. Spowodowała dwie wielkie katastrofy 
kolejowe na terenie tego gigantycznego miasta. 

 

OD NOWEGO BRÓDNA DO NOWEGO JORKU 

Muszę  się  przyznać,  że  Amerykę  widziałem  właściwie  tylko  przez  szybę 

samochodową.  W  ciągu  czterech  tygodni  bowiem  „przeleciałem”,  jak  mówią 
warszawscy  kierowcy,  dziesięć  tysięcy  kilometrów  autem,  występując  po  drodze  w 
dwudziestu  siedmiu  miastach  Kanady  i  Stanów.  Muszę  dodać,  że  szyba  ta  była  w 
dodatku  zasmarowywana  na  stacjach  benzynowych  dość  brudną  szmatą  dla  większej 
przejrzystości.  Toteż  został  mi  w  pamięci  jak  gdyby  lekko  przydymiony  obraz 
wspaniałych  autostrad,  prześlicznych  wygodnych  moteli,  świetnie  zaopatrzonych 
bajkowych tawern przydrożnych, gdzie można doskonale pośpiesznie „przetrącić” coś 
w podróży.  

Wysiadałem  z  auta  przeciętnie  raz  na  dobę,  ale  przeważnie  wprost  na  scenę  teatru. 

Teatry  były  różne.  W  większości  nowoczesne,  wygodnie  urządzone,  ale  były  też  i 
trochę  inne.  Niektóre  mnie  osobiście  nie  dogadza  gdyż  nie  lubię  się  przebierać  z 
podróżnego ubrania w strój wieczorowy na schodach. Dlatego że spinki gubię i plecy o 

background image

 

77 

ś

cianę mi się wycierają. Tu muszę wyjaśnić, że obok świetnie wyposażonych, istnieją 

tam  też  sceny  nie  mające  tak  zwanego  zaplecza  dla  występujących.  Za  kulisami  są 
tylko  po  obydwu  stronach  schodki,  zresztą  bardzo  starannie  wyfroterowane.  Nawet 
zbyt  starannie  -  utrzymać  się  nie  można.  Dwa  razy  się  nie  utrzymałem.  Ale  za  to 
publiczność  znakomita.  Przyjmowała  nas  bardzo  ciepło.  Byliśmy  oczarowani 
serdecznością.  No  i  te  bankiety  po  każdym  prawie  przedstawieniu!  Z  wzruszającym 
bigosem  i  budzącą  tęsknotę  za  krajem  białą  kiełbasą.  Bankiety  znakomicie  skracały 
czas, a rankiem przeważnie jechało się dalej. Nic zatem dziwnego, że obraz Ameryki 
nie rysuje mi się w pamięci specjalnie wyraźnie. Ale są wyjątki.  

Na  przykład  w  Nowym  Jorku  byłem  cały  tydzień  i  żywo  widzę  go  przed  oczami, 

zwłaszcza  że  zwiedzałem  to  kolosalne  miasto  razem  z  panem  Koralikiem, 
warszawskim rodakiem, poznanym na „Batorym”. Pan Koralik przyjechał z wizytą do 
szwagra, ale spędzał czas przeważnie ze  mną. Wzajemnie  zresztą przypadliśmy sobie 
do  serca.  W  Nowym  Jorku  zjawił  się  już  pierwszego  dnia,  jak  zawsze  z  niezbyt 
zachwyconą miną.  

- Jak widzę, Nowy Jork nie zaimponował panu zbytnio - zagaiłem.  
-  No  owszem,  niewąskie  miasteczko.  Ale  żeby  tak  specjalnie  oko  miało  mnie 

roztworzyć,  to  znowuż  dlaczego.  Osobiście  tyż  nie  ze  wsi  jestem.  W  ogólności  taka 
większa Łódź z pałacamy kultury na każdem kroku. Zresztą nie będziem teraz za dużo 
romansować, bo głodny jestem jak nieszczęście i chciałbym teraz coś wkorycić, jak to 
mówią.  

- To się świetnie składa, bo ja właśnie wybieram się na kolację.  
-  Tylko  nie  zaprowadź  pan  czasem  do  aptecznego  składu  na  kiełbasę  z  trocin.  - 

Mówiąc to pan Koralik miał na myśli popularne drogerie, w których można tu dostać 
różne  dania  barowe  ze  słynnymi  „gorącymi  psami”,  czyli  jarzynowo-mięsnymi 
kiełbaskami na czele.  

-  Ach  nie, pójdziemy do  świetnej  włoskiej „śpiewającej” restauracji. Lokal ten, pod 

firmą  „Bianchi  and  Margherita”,  odznacza  się  taką  niezwykłością,  że  cały  personel 
złożony jest ze śpiewaków operowych, którzy podczas obsługi  gości  wykonują arie z 
różnych  oper.  Kelner  biegnąc  przez  salę  ze  spaghetti  al  pomodoro  wyciąga  pełnym 
głosem  partię  toreadora.  Właścicielka,  podobno  niegdyś  wielka  artystka  operowa, 
Margherita,  partnerka  Carusa,  doglądając  służby  śpiewa  jedną  po  drugiej  arie  z 
Carmen,  barman,  potrząsając  maszyną  do  coctailów  za  szynkwasem,  śpiewa:  „Śmiej 
się, pajacu...” Śpiewa oczywiście szatniarz i kucharz, wyskakujący co chwila na salę z 
dymiącą patelnią.  

Pan Koralik słuchał i patrzył na to wszystko przez dłuższy czas, wreszcie zauważył:  
-  Wiesz  pan,  nie  lubię,  jak  mnie  ktoś  w  bepsztyk  dmucha,  nawet  przy  pomocy 

niejakiego Moniuszki. Od Szumią jodły na gór szczycie kartofelki gościowi stygną. W 
Warszawie by się to nie przyjęło. Opera dobra jest przed jedzeniem albo po kolacji, ale 
razem - odpada. O wiele jeszcze babcia wyskoczy z damskiej toalety i zaiwani Weselą 
wdówkie,  urywam  się.  Za  duży  szum,  za  duży  krzyk  do  makaronu  z  pomidoramy. 
Fiksum dyrdum można dostać.  

- No, to może zmienimy lokal. Pójdziemy do baru byłego bokserskiego mistrza świata 

Jacka  Dempseya.  Wisi  tam  wielki  plakat  z  napisem:  „Jeżeli  nie  jesteś  zadowolony  z 
kelnera, wskaż go mnie. Jack Dempsey.” Pan Koralik pokiwał głową z uznaniem:  

background image

 

78 

- O, to tam musi być obsługa w deseczkie. W Warszawie by się nam przydało, żeby 

tak Kolkie, Franka Szymure czy Komude porobić kierownikami różnych restauracji.  

- No, nie tylko restauracjom wyszliby czasem na dobre tacy kierownicy.  
- Rzecz jasna, ale cóż, bokserów by nie starczyło.  
Oczywiście pan Koralik był tylko jednym z licznych rodaków, z którymi zetknąłem 

się  na  terenie  Stanów  i  Kanady.  Nie  mówię  już  o  publiczności  tłumnie  zapełniającej 
sale,  w  których  dawał  przedstawienia  nasz  zespół  w  składzie:  Nina  Oleńska,  Rena 
Rolska, Feliks Konarski (RefRen), Jan Swaczyński, no i ja, ale spotykało ich się ciągle 
w  miejscach  najmniej  spodziewanych.  Oto  jadę  nowojorską  taksówką,  a  tu  z  innej 
wychyla się kierowca i pyta wesoło:  

-  Co  pan  tu  robi,  panie  Wiech?  Innym  znowu  razem  też  w  taksówce  spostrzegłem 

leżący  obok  szofera  numer  „Życia  Warszawy”.  Naturalnie  nie  znaczy  to,  że  wszyscy 
nowojorscy  taksówkarze  to  warszawiacy,  ale  że  musi  ich  być  sporo  albo  że  było  to 
takie moje warszawskie szczęście. Rodacy pojawiali się na mojej drodze co krok. Toteż 
kiedy  w  hallu  nowojorskiego  hotelu  „George  Washington”  spotkałem  kiedyś  Dygata, 
nie zdziwiłem się specjalnie. Oczywiście powitaniom i radości nie było końca.  

Uczciliśmy  spotkanie  w  polskim  barze  Mr.  Mojżesza  Rozenkranca.  W  Detroit 

odwiedzili  mnie  dwaj  polscy  księża  jezuici.  Obaj  niestarzy,  obaj  chłopy  na  schwał, 
wyprostowani,  o  wojskowych  jakby  sylwetkach.  I  nic  dziwnego,  byli  to  dawni 
oficerowie,  pułkownik  i  major,  którzy  w  zawierusze  wojennej  potracili  wszystkich 
najbliższych i w duchownym stanie spodziewali się znaleźć spokój i cel życia. Jeden z 
nich był proboszczem miejscowej parafii. Zawiózł mnie wspaniałym Fordem do swego 
kościoła, bardzo pięknego, bardzo nowoczesnego, zbudowanego ze szkła i niklu.  

Narzekał trochę proboszcz-pułkownik, że parafianom, starym Polonusom, nie podoba 

się  nowoczesna  świątynia,  nazywają  ją  stodołą  i  jeżdżą  na  drugi  koniec  Detroit  do 
staroświeckiego  kościoła,  takiego  jaki  stał  kiedyś  w  ich  wsi  rodzinnej,  w 
Rzeszowskiem czy na Podhalu, z wieżą i dzwonnicą.  

Mnóstwo  ludzi  przychodziło  za  kulisy  podczas  przedstawień  pogadać  z  rodakami  z 

kraju,  spytać  się  o  znajomych  czy  rodzinę  albo  chociaż  o  to,  co  naprawdę  słychać  w 
Warszawie. Różne bywały te kulisy, czasem luźne i  wygodne, ale przeważnie ciasne, 
zatłoczone  gratami,  gdzie  przebierać  się  trzeba  było  dosłownie  na  schodach, 
prowadzących na scenę. Kiedy w jakimś „polskim” miasteczku zwróciłem na to uwagę 
jednego z gospodarzy, rozłożył ręce i powiedział:  

- Co pan chce? Tu jest Ameryka.  
Brzmiało to w jego ustach jak usprawiedliwienie. Ale stosunek tych ludzi do nas był 

nadzwyczaj  serdeczny,  choć  czasem  objawiał  się  trochę  szokująco.  Na  przykład  w 
Chicago, w klubie warszawiaków jakiś wzruszony spotkaniem rodak wręczył mi bilet 
wizytowy i zarazem prospekt prowadzonego przez siebie zakładu pogrzebowego. Tekst 
zapewniał,  że  firma  wykonuje  punktualnie  i  nadzwyczaj  starannie  wszelkie 
zamówienia  z  zakresu  ostatniej  posługi.  Prócz  tego  okaziciel  biletu-reklamówki 
korzystać będzie przy transakcji z dwudziestu pięciu procent rabatu.  

Schowałem  bilet  z  podziękowaniem,  ale  jakoś  do  końca  wieczoru  unikałem 

sympatycznego  przedsiębiorcy.  Sam  nie  wiem  dlaczego.  Jednak  nie  zawsze  tego 
rodzaju otrzymywało się prezenty. 

background image

 

79 

Czasem bywały to dobra doczesne. Piękne krawaty, zapalniczki, długopisy, a nawet 

spinki  wyjmowane  przez  ofiarodawców  z  własnych  mankietów.  Raz  były  to  dolary, 
zarobione  wprawdzie  uczciwie,  ale  na  ogół  nieosiągalne.  Chodziło  tu  o  tantiemy  za 
przedruki  moich  felietonów  w  prasie  polonijnej.  Spotkana  za  kulisami  Fashion 
Industries  w  Nowym  Jorku  podczas  naszego  koncertu  „wydawczyni”  pewnego 
dziennika obiecała mi wpłacić za chwilę jakąś okrągłą sumkę z tytułu tych przedruków.  

Był to fakt niecodzienny, więc łatwo pojąć moje wzruszenie, i nikt się nie zdziwi, że 

wodziłem niespokojnym spojrzeniem za wielkoduszną dłużniczką, bojąc się, że zniknie 
mi w tłumie. Oczywiście do tego nie doszło, pieniądze otrzymałem, ale naraziłem się 
chyba licznym miłym ludziom, którzy przyszli za kulisy przywitać się ze mną. Oni do 
mnie z gratulacjami i dobrym słowem, a ja wyciągam szyję, patrzę gdzieś w przestrzeń, 
jakbym  czegoś  szukał,  odpowiadam  im  ni  to,  ni  owo.  Przekonany  jestem,  że 
zachowanie moje wywołało co najmniej zdziwienie, jeśli nie zgorszenie, a może tylko 
współczucie. Niejeden mógł sobie pomyśleć:  

„Ten Wiech jakoś zgłupiał w Nowym Jorku.”  
Nie  wiedzieli,  że  to  nie  największe  miasto  Stanów  Zjednoczonych  tak  mnie 

oszołomiło, po prostu nie chciałem stracić z oczu złotodajnego granatowego kapelusika 
przyozdobionego dżetami. Bo muszę tu podkreślić, że choć byłem, jak to stwierdzały 
artykuły  powitalne,  jednym  z  najczęściej  przedrukowywanych  w  tutejszej  prasie 
autorów,  o  tak  przyziemnej  sprawie,  jak  honoraria  nie  było  mowy.  Gest  więc  pani-
wydawcy stanowił niezwykły wprost wyjątek. Inna rzecz, że podobno polska prasa w 
Ameryce robi bokami, walcząc z potężną konkurencją pism amerykańskich. Miłą więc 
mi była  świadomość, że biorę  w tej  walce pośredni udział, aczkolwiek  na  warunkach 
honorowych.  Koledzy  z  tej  prasy  starali  mi  się  to  jakoś  wynagrodzić  zapraszając  na 
liczne bankiety. Jeden specjalnie utkwił mi w pamięci.  

Odbył się  w znanej polskiej, dziś już zdaje się nie istniejącej, restauracji Lenarda  w 

Chicago. Nastrój był szczerze serdeczny, jedzenie bardzo dobre, przednie trunki. Tak, 
ż

e właściwie stwierdzam z przyjemnością, że wiele felietonów odjadłem, a zwłaszcza 

odpiłem,  podczas  tego  uroczego  lunchu  u  Kazika  Lenarda.  Pozwalam  sobie  na  taką 
poufałość  względem  popularnego  restauratora,  nie  dlatego  żebym  z  nim  wypił 
bruderszaft,  nie,  nie  doszło  jakoś  do  tego.  Po  prostu  istnieje  wśród  Polonii  zwyczaj 
mówienia  sobie  po  imieniu  i  to  w  zdrobniałym  kształcie.  Restauracja  tu  wspomniana 
nawet w ogłoszeniach posługuje się taką oto familiarną formą:  

Jeśli  będziesz  w  Chicago,  nie  zapomnij  powiedzieć  hallo  Kazikowi  Lenardowi  - 

ś

niadania,  obiady,  kolacje.  Pan  Jan  Wojewódka,  ceniony  impresario,  który  tyle  już 

zespołów  krajowych  zademonstrował  na  drugiej  półkuli,  któremu  i  ja  zawdzięczam 
swoją  podróż  do  Kanady  i  Stanów,  mimo  skończonych  już  dość  dawno  dwudziestu 
jeden  lat  nazywany  jest  powszechnie  Jasiem  Wojewódką.  Używa  się  w  stosunku  do 
niego tej nomenklatury nawet w artykułach prasowych. Na przykład zapowiedź moich 
występów w Ameryce wyglądała w jednym z tamtejszych dzienników jak następuje.  

Tytuł był: Wiech w Ameryce, a pod tym widniało zdjęcie sympatycznego blondyna w 

ś

rednim  wieku  i  opowieść  o  tym,  jak  to  „Jaś  Wojewódka  przysiadł  fałdów”  i  zdobył 

jakieś  wyższe  wykształcenie  muzyczne,  pozwalające  na  prowadzenie  wykładów  z  tej 
trudnej  dziedziny.  W  ostatnim  akapicie  było  też  o  tych  występach.  Ale  wracając  do 

background image

 

80 

bankietów  pozwalały  one  ocenić  w  pełni  gościnność  naszej  Polonii  w  stosunku  do 
przybyszów ze starego kraju.  

Każdy  koncert  nasz  kończył  się  regularnie  takim  serdecznym  długotrwałym 

przyjęciem.  Najpóźniej  o  dziewiątej  rano  wyjeżdżało  się  już  w  dalszą,  przeważnie 
kilkusetmilową,  drogę  do  następnego  miejsca  występów,  gdzie  się  zazwyczaj 
przyjeżdżało  bezpośrednio  przed  rozpoczęciem  imprezy.  A  bywały  jeszcze  przyjęcia 
dodatkowe  w prywatnych domach, nieraz ciągnące się do bladego świtu. Dostarczały 
one  okazji  do  poznania  z  bliska  trybu  życia  gościnnych,  serdecznych  gospodarzy.  Ze 
zdziwieniem  na  przykład  dowiedziałem  się  w  pewnym  miłym,  eleganckim 
podmiejskim domku, że jego właściciele  muszą niestety przeprosić drogich gości, ale 
jest czwarta rano, a pan domu zaczyna pracę w fabryce konserw o piątej, pani zaś o tej 
samej  porze  udaje  się,  własnym  oczywiście  samochodem,  do  miasta,  gdzie  ma  dwa 
sklepy... do sprzątania.  

Naturalnie nie powiedzieli tego sami, podszepnął to nam ktoś z ich bliskich, obecnych 

na przyjęciu, znajomych. Nie wstydzą się tam ludzie fizycznej pracy, pracują wszyscy i 
to  nieraz  bardzo  ciężko.  Bywaliśmy  też  w  domach  bardzo  zamożnych,  a  pomimo  to 
pozbawionych służby, o jaką tu niezmiernie trudno. A jeśli jest, ma duże wymagania.  

Oto  jedna  z  pań  skarżyła  mi  się,  że  opuściła  ją  niedawno  dobra  służąca  z  błahego 

powodu. Poróżniła się z panem domu o to, że on tak ustawia przed domem swoje auto, 
iż ona przyjeżdżając do pracy nie  ma absolutnie gdzie zaparkować  swego. I takie też 
tam  bywają  kłopoty.  Przed  występami  w  Ameryce  odwiedziłem  jeszcze  rodaków  we 
Francji,  Włoszech  i  Austrii.  Wszędzie  warszawska  gwara  była  przyjmowana  z 
rozrzewnieniem,  a  pienia  mojego  partnera  w  tych  podróżach,  Mieczysława  Fogga, 
wywoływały powszechny entuzjazm, zadumę i niejedną wycisnęły łzę. 

Obecnie prowadzę osiadły tryb życia na Mokotowie. Jeśli wyjeżdżam to do Kobyłki, 

Puław, Garwolina, najdalszym punktem globu, do jakiego docieram, jest Szczecin albo 
Sopot. Wypuszczam się oczywiście czasem na Szmulki, żeby odetchnąć „atmosferą, w 
jakiej  żyją  moi  bliscy  znajomi,  państwo  Wątróbkowie.  Nasłuchać  się  mowy 
autochtonów - starej gwary warszawskiej, która rozlega się jeszcze wśród parkanów i 
drewniaków  Kawęczyńskiej,  Łochowskiej,  Wiosennej.  Mowy  jaką  nie  będą  się 
posługiwać  nowi  mieszkańcy  Szmulek,  lokatorzy  powstających  już  i  tu 
wysokościowców, dwunastopiętrowych drapaczy chmur.  

Nowi warszawiacy, o których pan Piecyk mawia: - Warszawiak, co po metrykie cały 

dzień  koleją  i  trzy  dni  wołamy  jadzie.  Ale  jego  sąsiad,  pan  Topielec,  broni  nowych 
warszawiaków:  

- Mnie tam wszystko jedno, kto gdzie się urodził i kiedy się do Warszawy sprowadził. 

Ż

eby tylko nie śmiecili i się nie wyrażali, to każden jeden dla mnie dobry.  
I jeśli o mnie chodzi, to przyznaję rację panu Topielcowi - żeby tylko nie śmiecili i 

nie wyrażali się. No, wyrażać się ostatecznie mogą, ale z umiarem i fasonem. O takich 
warszawiakach mam ochotę pisać dokąd się da.