background image

MICHAIŁ BUŁHAKOW

DIABOLIADA

Przełożyli

Irena Lewandowska

Witold Dąbrowski

background image

WYDARZENIA Z DNIA DWUDZIESTEGO

W   tamtych   czasach,   kiedy   każdy   skakał   z   jednej   posady   na   drugą,   towarzysz 

Korotkow trwał w Cebamazapie (Głównej Centralnej Bazie Materiałów Zapałczanych) na 

etatowym stanowisku referenta i przepracował tak całych jedenaście miesięcy.

Zapuściwszy korzenie w Cebamazapie, cichy, subtelny blondyn Korotkow doszczętnie 

wywabił ze swojej jaźni myśl o tym, że na szerokim świecie zdarzają się tak zwane kaprysy 

losu, i zamiast tego zaszczepił w tejże jaźni przekonanie, iż on, Korotkow, będzie pracować w 

centrali,   dopokąd   nie   zamrze   wszelkie   życie   na   kuli   ziemskiej.   Ale,   niestety,   wyszło 

niezupełnie tak...

Dwudziestego   września   1921   roku   kasjer   Cebamazapu   ocieplił   głowę   obrzydliwą 

uszastą czapką, włożył do teczki pręgowaną listę płac i wyjechał.

Stało się to o jedenastej godzinie po północy.

Wrócił   zaś   ówże   kasjer   o   godzinie   czwartej   i   pół   po   południu,   zupełnie   mokry. 

Przyjechał, strząsnął z czapki wodę, położył czapkę na biurku, na czapce teczkę i powiedział:

- Nie pchać się, panowie.

Następnie  w   nie  wyjaśnionym   celu   poszukał  czegoś   na  stole,  wyszedł   z  pokoju  i 

wrócił po kwadransie z wielką nieżywą kurą bez głowy. Kurę położył na teczce, na kurze dłoń 

i wyrzekł:

- Pieniędzy nie będzie.

- Jutro? - chórem zawołały kobiety.

- Nie - pokręcił kasjer głową - ani jutro nie będzie, ani pojutrze też. 'Nie tłoczyć się, 

panowie, bo mi, towarzysze, przewrócicie stół.

- Jak to? - zawołali wszyscy, z-naiwnym Korotkowem włącznie.

- Obywatele! - śpiewnie załkał kasjer, opędzając się łokciem od Korotkowa. - Przecież 

prosiłem!

- Ale jakże to tak? - krzyczeli wszyscy, a najgłośniej krzyczał ten pocieszny Korotkow.

- Proszę bardzo - ochryple wymamrotał kasjer, wyciągnął z teczki listę płac i pokazał 

ją Korotkowowi.

Powyżej tego miejsca, które wskazywał brudny pazur kasjera, było napisane na ukos 

czerwonym atramentem:

Wydać. Za tow. Subbotnikowa - Senat.

Niżej, fioletowym, napisano:

Pieniędzy nie ma. Za tow. Iwanowa - Smirnow.

background image

- Jak to? - zawołał sam jeden Korotkow, a pozostali, sapiąc, naparli na kasjera.

- Ach, Boże! - bezradnie wystękał kasjer. - Co ja mogę? Mój ty Boże!

Śpiesznie wepchnął listę płac do teczki, naciągnął czapkę, teczkę wsunął pod pachę, 

machnął kurą, krzyknął: „Proszę mnie przepuścić!”, zrobił wyłom w żywym murze i zniknął 

w drzwiach.

Za kasjerem z piskiem poleciała blada rejestratorka na wysokich cienkich obcasach, 

lewy przy samych drzwiach odpadł z chrzęstem, rejestratorka zachwiała się, uniosła stopę i 

zdjęła pantofel.

I w pokoju została bosa na jedną nogę rejestratorka, a także wszyscy inni, wraz ze 

wszystkimi zaś również Korotkow.

background image

PRODUKTY PRODUKCJI

W trzy dni po opisanym wydarzeniu drzwi do pokoju, w którym trudził się samotnie 

towarzysz Korotkow, uchyliły się i zapłakana kobieca głowa powiedziała nienawistnie:

- Towarzyszu Korotkow, proszę iść po swoje wynagrodzenie.

-   Jak   to?   -   radośnie   zawołał   Korotkow   i   pogwizdując   uwerturę   z   opery  Carmen, 

pobiegł do pokoju z napisem: „Kasa”. Przy stole kasjera wyhamował i szeroko otworzył usta. 

Dwie grube kolumny zbudowane z żółtych pudełek wznosiły się do samego sufitu. Żeby nie 

odpowiadać  na żadne  pytania,  spocony i zdenerwowany kasjer  przyszpilił pluskiewką  do 

ściany listę płac, na której widniał teraz trzeci napis, zielonym atramentem:

Wypłacić produktami produkcji.

Za tow. Bogojawlenskiego - Preobrażeński.

Bardzo słusznie - Krzesiński.

Korotkow wyszedł od kasjera szeroko i głupawo uśmiechnięty. Niósł w rękach cztery 

wielkie   żółte   paczki,   pięć   malutkich   zielonych,   a   w   kieszeniach   trzynaście   niebieskich 

pudełek   zapałek.   W   swoim   pokoju,   wsłuchując   się   w   szum   zdumionych   głosów 

dobiegających z kancelarii, zapakował zapałki w dwie wielkie płachty dzisiejszej gazety i nic 

nikomu nie mówiąc, oddalił się z biura do domu. Przed bramą Cebamazapu omal nie wpadł 

pod samochód, którym ktoś przyjechał, ale kto to był, tego Korotkow nie zdążył zauważyć.

Przybywszy   do   domu,   ułożył   zapałki   na   stole   i   cofnął   się,   żeby   móc   je   lepiej 

podziwiać. Głupi uśmiech nie schodził z jego twarzy.

Następnie Korotkow rozwichrzył swoje lniane włosy i powiedział do siebie:

- Nie ma co się przesadnie zamartwiać. Spróbujemy je sprzedać. I zapukał do sąsiadki 

Aleksandry Fiodorowny, która pracowała w Gubwinmagu.

- Proszę wejść - zabrzmiało głucho z pokoju.

Korotkow wszedł i zdumiał się. Aleksandra Fiodorowna, która przedwcześnie opuściła 

stanowisko pracy i przyszła do domu, w palcie i w czapce przykucnęła na podłodze. Przed nią 

równym   rzędem   stała   bateria   butelek   zakorkowanych   kawałkami   papieru   gazetowego.  W 

butelkach znajdowała się ciemnoczerwona ciecz. Aleksanddra Fiodorowna zalewała się łzami.

- Czterdzieści sześć - powiedziała i odwróciła się do Korotkowa. - To atrament?.. 

Dzień dobry, droga sąsiadko – wykrztusił wstrząśnięty Korotkow.

- Wino mszalne - odparła sąsiadka i chlipnęła.

- Jak to, więc i u was? - jęknął Korotkow.

- I u was mszalnym? - zdumiała się Aleksandra Fiodorowna.

background image

- U nas zapałkami - gasnącym głosem odparł Korotkow i zabrał się do ukręcania 

guzika przy marynarce.

- Ale  przecież  one  się  nie  zapalają!  -  zawołała Aleksandra  Fiodorowna,  wstając  i 

otrzepując spódnicę.

- Jak to - nie zapalają? - przeraził się Korotkow i pomknął do swojego pokoju.

Tam, nie tracąc ani minuty, złapał pudełko; otworzył je z trzaskiem i potarł zapałkę. 

Zapałka, sycząc, buchnęła zielonkawym ogniem, złamała się i zgasła. Korotkow zachłysnął 

się jadowitym zapachem siarki, gwałtownie zakasłał i zapalił następną. Następna wystrzeliła i 

bryznęła dwoma strumieniami ognia. Pierwszy trafił w szybę, drugi - w lewe oko towarzysza 

Korotkowa.

- A-ach! - krzyknął Korotkow i wypuścił z ręki pudełko.

Przez   kilka   sekund   przebierał   nogami   jak   wyścigowy   koń   i   przy   ciskał   powiekę 

dłonią. Następnie ze zgrozą spojrzał w lusterko do golenia, przekonany, że stracił oko. Ale 

oko było na miejscu. Co prawda, bardzo czerwone i łzawiące.

- O mój Boże! - zmartwił się Korotkow, niezwłocznie wydobył z komody amerykański 

opatrunek, otworzył go, obandażował lewą połowę głowy i od razu upodobnił się do rannego 

na polu chwały.

Przez całą noc Korotkow nie gasił światła i leżał, pstrykając zapałkami. Wypstrykał w 

ten sposób trzy pudełka, przy czym udało mu się zapalić sześćdziesiąt trzy zapałki.

- Łże kretynka - mruczał. - Świetne zapałki.

Nad ranem pokój wypełniał duszący odór siarki. O świcie Korotkow usnął i przyśnił 

mu się idiotyczny straszny sen - na zielonej łące pojawiła się przed nim ogromna, żywa 

bilardowa kula na nóżkach. To było takie okropne, że Korotkow krzyknął i obudził się. W 

mętnej mgle jeszcze z pięć sekund zwidywała mu się kula, tuż obok, przy samym łóżku, kula 

mocno śmierdziała siarką. Ale potem wszystko to minęło, Korotkow przewrócił się kilka razy 

z boku na bok, zasnął i już się więcej nie budził.

background image

POJAWIA SIĘ ŁYSY

Następnego   rana   Korotkow   odchylił   bandaż   i   przekonał   się,   że   jego   oko   prawie 

wyzdrowiało.   Niemniej   jednak   przesadnie   ostrożny   Korotkow   postanowił   chwilowo   nie 

zdejmować opatrunku.

Pojawiwszy się w pracy ze znacznym opóźnieniem, chytry Korotkow, aby uniknąć 

niestosownych komentarzy wśród niższego personelu, udał się prosto do swojego pokoju, 

gdzie na stole znalazł dokument, w którym kierownik podwydziału umundurowań zapytywał 

kierownika   bazy,   czy   maszynistkom   zostanie   wydane   umundurowanie.   Po   przeczytaniu 

prawym   okiem   dokumentu   Korotkow   ruszył   korytarzem   do   gabinetu   kierownika   bazy, 

towarzysza Czekuszyna.

I   oto   przed   samymi   drzwiami   gabinetu   napotkał   nieznajomego,   którego   wygląd 

wstrząsnął nim, Korotkowem, do głębi.

Ów osobnik był tak niskiego wzrostu, że wysokiemu Korotkowowi sięgał zaledwie do 

pasa. Niedostatek jego wzrostu rekompensowały niezwykle szerokie bary. Kwadratowy tułów 

był   osadzony   na   wykrzywionych   nogach,   lewa   była   w   dodatku   krótsza.  Ale   najbardziej 

zdumiewająco wyglądała głowa. Stanowiła idealną, gigantyczną kopię jajka osadzonego na 

szyi poziomo, ostrym końcem do przodu. Podobnie jak jajko, była absolutnie łysa i błyszczała 

do tego stopnia, że na ciemieniu, nie gasnąc ani na moment, lśniły odblaski. Drobniutka twarz 

nieznajomego była tak wygolona, że aż niebieska, a zielone, malutkie jak łebki od szpilek 

oczka siedziały głęboko w oczodołach. Miał na sobie rozpięty frencz uszyty z szarego koca, 

spod frencza wyzierała ukraińska haftowana koszula. Nogi tkwiły w spodniach z tegoż koca i 

obute były w niskie wycięte buty huzarskie z czasów Aleksandra I.

„T-typulo”   -   pomyślał   Korotkow   i   ruszył   ku   drzwiom   Czekuszyna,   starając   się 

wyminąć łysego. Ale ten zupełnie nieoczekiwanie zagrodził mu drogę.

- Czego pan sobie życzy? - zapytał łysy takim głosem, że nerwowy referent aż się 

wzdrygnął. To był głos identyczny z głosem miedzianego kotła, o tembrze takim, że każdy 

kto go słyszał, przy każdym słowie miał wrażenie, że ktoś szoruje mu kręgosłup papierem 

ściernym. Poza tym Korotkowowi wydało się, że słowa nieznajomego śmierdzą zapałkami. 

Bez   względu   na   to   wszystko,   krótkowzroczny   Korotkow   zrobił   coś,   czego   w   żadnym 

wypadku robić nie należało, a mianowicie obraził się.

- Hm... to dosyć dziwne. Idę z dokumentami... Chciałbym wiedzieć, z kim mam...

- A czy pan nie widzi, co tu jest napisane na drzwiach?

Korotkow spojrzał na drzwi i zobaczył znany od dawna napis:

background image

„Nie wchodzić bez zameldowania”.

- Jeśli idę, to widocznie mam powód - wygłupił się Korotkow, pokazując swój papier.

Łysy  kwadratowy nieoczekiwanie  rozgniewał  się. Jego  oczka  rozbłysły żółtawymi 

iskierkami.

-   Wy,   towarzyszu   -   powiedział,   ogłuszając   Korotkowa   miedzianymi   dźwiękami   - 

jesteście   do   tego   stopnia   niedorozwinięci,   że   nie   rozumiecie   znaczenia   najprostszych 

urzędowych napisów. Jestem dogłębnie zdumiony, jak mogliście pracować do tej pory. W 

ogóle tu u was dzieją się ciekawe rzeczy, na przykład te podbite oczy na każdym kroku. Nie 

szkodzi,   my   to   wszystko   doprowadzimy   do   porządku.   -   „A-ach!”   -   jęknęło   w   duszy 

Korotkowa. - Dawać to!

Wypowiadając   ostatnie   słowa,   nieznajomy   wyrwał   Korotkowowi   z   rąk   dokument, 

przeczytał go momentalnie, wyjął z kieszeni spodni obgryziony chemiczny ołówek, przyłożył 

papier do ściany i ukośnie napisał na nim kilka słów.

-   Odejść!   -   ryknął   i   wepchnął   papier   Korotkowowi,   tak   że   o  mało   nie   wybił   mu 

ostatniego oka.

Drzwi do gabinetu zawyły i pożarły nieznajomego, a Korotkow ostatecznie osłupiał - 

Czekuszyna w gabinecie nie było.

Oprzytomniał speszony Korotkow po pół minucie, kiedy wpadł na Lidoczkę de Runi, 

osobistą sekretarkę Czekuszyna.

-   A-ach!   -   jęknął   Korotkow.   Oko   Lidoczki   było   zabandażowane   identycznym 

amerykańskim opatrunkiem, z tą różnicą, że końce bandaża zawiązane były na kokieteryjną 

kokardkę.

- Co się stało?

- Zapałki! - odparła z irytacją Lidoczka. - Przeklęte zapałki.

-   Kto   to   jest?   -   zapytał   szeptem   pognębiony  Korotkow.   -   Pan   jeszcze   nie   wie?   - 

wyszeptała Lidoczka. - Nowy. - Jak to? - zapiszczał Korotkow. - A Czekuszyn?

- Wczoraj zdjęli - z nienawiścią powiedziała Lidoczka i dodała, pokazując paluszkiem 

drzwi   gabinetu:   -   Niezły   ananas.   Czegoś   równie   obrzydliwego   w   życiu   nie   widziałam. 

Wrzeszczy!   Z   pracy   wyrzucił!   Łyse   gacie!   -   dodała   tak   nieoczekiwanie,   że   Korotkow 

wybałuszył na nią oko.

- Jak on się naz...

Korotkow   nie   zdążył   zapytać.   Za   drzwiami   gabinetu   zagrzmiał   straszliwy   głos: 

„Goniec!”   Referent   i   sekretarka   momentalnie   pobiegli   w   przeciwnych   kierunkach.   Kiedy 

Korotkow trafił do swego pokoju, usiadł przy stole i sam do siebie wygłosił następujące 

background image

przemówienie:

- Ajajaj... No, Korotkow, wpadłeś. Trzeba się jakoś ratować... „Niedorozwinięty”... 

Hm... Bydlę... Dobra! Jeszcze zobaczysz, jaki Korotkow jest niedorozwinięty.

I referent jednym okiem przeczytał  pisaninę łysego. Na papierze widniały krzywe 

litery:

Wszystkim maszynistkom i kobietom w ogóle zostaną w odpowiednim czasie wydane 

wojskowe kalesony.

-   To   rozumiem!   -   z   zachwytem   wykrzyknął   Korotkow   i   zadrżał   z   rozkoszy, 

wyobraziwszy sobie Lidoczkę w wojskowych kalesonach. Niezwłocznie wziął czysty arkusz 

papieru i w trzy minuty ułożył tekst:

Telefonogram

Do kierownika podwydziału umundurowań kropka w odpowiedzi na wasze pismo nr 

1/20,   15015/6   z   dnia   19   przecinek   Cebamazap   zawiadamia   przecinek   że   wszystkim 

maszynistkom   i   w   ogóle   kobietom   w   odpowiednim   czasie   zostaną   wydane   wojskowe 

kalesony kropka kierownik myślnik podpis referent myślnik Warfołomiej Korotkow kropka.

Korotkow zadzwonił i kiedy przyszedł goniec Pantelejmon, powiedział:

- Zanieś kierownikowi do podpisu.

Pantelejmon kilkakrotnie poruszył wargami, wziął papier i wyszedł.

Przez następne cztery godziny Korotkow, nie wychodząc z pokoju, po to, żeby nowy 

kierownik, jeśliby mu przyszło do głowy zrobić obchód, zastał go pogrążonego w pracy, 

nadsłuchiwał. Ale ze strasznego gabinetu nie dobiegały żadne dźwięki. Raz tylko doleciał 

niewyraźny żelazny głos, który chyba groził, że kogoś wyrzuci z pracy, ale kogo konkretnie, 

tego   Korotkow   nie   usłyszał,   chociaż   przystawiał   ucho   do   dziurki   od   klucza.   O   wpół   do 

czwartej po południu za ścianą kancelarii oderwał się głos Pantelejmona:

- Wyjechał. Samochodem.

Kancelaria natychmiast z hałasem opustoszała. Ostatni w samotności ruszył do domu 

Korotkow.

background image

PARAGRAF PIERWSZY - KOROTKOW WYLECIAŁ

Następnego dnia Korotkow przekonał się z radością, że jego oko już nie wymaga 

leczenia bandażem, więc z ulgą pozbył się opatrunku, od razu wyprzystojniał i zmienił się na 

korzyść. Wypił naprędce herbatę, zgasił prymus, pobiegł do pracy, starając się nie spóźnić, i 

spóźnił się pięćdziesiąt minut, ponieważ tramwaj numer sześć, zamiast normalnie, pojechał 

okrężną drogą, tak jak siódemka, zajechał na odległe ulice zabudowane maleńkimi domkami i 

tam się zepsuł. Korotkow na piechotę przemaszerował trzy wiorsty i wbiegł do kancelarii 

właśnie   wtedy,   kiedy   kuchenny   zegar   dawnej   restauracji   „Róża   Alpejska”   zadzwonił 

jedenaście razy. W kancelarii oczekiwało Korotkowa widowisko niesłychane jak na godzinę 

jedenastą   rano.   Lidoczka   de   Runi,   Miłoczka   Litowcewa,   Anna   Jewgrafowna,   starszy 

księgowy Drozd, inspektor Gitis, Nomeracki - słowem, całe biuro, zamiast siedzieć na swoich 

miejscach przy kuchennych stołach „Róży Alpejskiej”, stało stłoczone przy ścianie, na której 

wisiała ćwiartka papieru. Kiedy Korotkow wszedł, zapadła nieoczekiwana cisza i wszyscy 

spuścili oczy.

- Dzień dobry państwu, co to takiego? - zapytał zdziwiony Korotkow.

Tłum rozstąpił się w milczeniu i Korotkow podszedł do ściany. Pierwsze linijki tekstu 

spojrzały na niego wyraźnie i jednoznacznie, ostatnie - przez łzawą odurzającą mgłę.

Zarządzenie nr 1

§1 Za karygodne lekceważenie swoich obowiązków, powodujące wołający o pomstę 

do nieba bałagan w ważnej służbowej korespondencji, jak również za stawienie się w miejscu 

pracy ze skandalicznie zmasakrowaną, najwidoczniej w czasie bójki, twarzą, tow. Korotkow 

zostaje zwolniony z pracy z dniem dzisiejszym, tzn. 26, z wypłaceniem mu pieniędzy na 

tramwaj do 26 włącznie.

Paragraf   pierwszy   był   zarazem   ostatnim,   a   pod   paragrafem   widniał   uwieczniony 

literami podpis: kierownik Kalesoner.

Przez dwadzieścia sekund w zakurzonej sali kryształowej „Róży Alpejskiej” panowało 

idealne milczenie. Należy zaznaczyć przy tym, że najlepiej, najgłębiej, najtrumienniej milczał 

zielonkawy Korotkov. W dwudziestej pierwszej sekundzie milczenie pękło.

- Jak to? Jak to? - zachrzęścił dwukrotnie Korotkow, jak roztrzaskany butem puchar 

„Alpejskiej Róży”. - Nazywa się Kalesoner?

N a dźwięk straszliwego słowa kanceliści rozprysnęli się we wszystkie strony i w mig 

zasiedli   przy   stołach,   niczym   wrony   na   przewodach   telegraficznych.   Twarz   Korotkowa 

zmieniła kolor ze zgniłozielonego na plamistą purpurę.

background image

- Ajajaj - jęknął w oddali, wyzierając zza księgi głównej Skworiec - na czym to się 

kochany pan poślizgnął? Co?

-   Ja   my-myślałem,   myślałem...   -   zaskrzypiał   resztkami   głosu   Korotkow   -   zamiast 

„Kalesoner” przeczytałem „kalesony”. On pisze nazwisko małą literą!

Gaci nie włożę i niech on się lepiej uspokoi! - kryształowym głosem oświadczyła 

Lidia.

- Tsss! - zasyczał jak żmija Skworiec. - Co pani wygaduje? – Dał głębokiego nura w 

księgę buchalteryjną i przykrył się stronicą.

-   A   mojej   twarzy   nie   ma   prawa   się   czepiać!   -   cicho   krzyknął   Korotkow   i   z 

purpurowego   zrobił   się   biały  jak   gronostaj.   -  Wypaliłem   sobie   oko   naszymi   kretyńskimi 

zapałkami, tak jak towarzyszka de Runi!

-   Ciszej   -   pisnął   pobladły   Gitis.   -   Jak   można?   On   je   wypróbowywał   i   uznał   za 

pierwszorzędne.

„D-r-r-r-r-rrr” - nieoczekiwanie zadźwięczał elektryczny dzwonek nad drzwiami... i 

natychmiast ciężkie ciało Pantelejmona spadło z taboretu i potoczyło się korytarzem.

- Nie! Zażądam wyjaśnień! Zażądam! - cienkim wysokim głosem zanucił Korotkow, 

potem   popędził   w   lewo,   popędził   w   prawo,   dziesięć   kroków   przebiegł   w   miejscu,   jego 

zdeformowane   odbicie   zatańczyło   w   zakurzonych   alpejskich   zwierciadłach,   następnie   dał 

nurka w korytarz i pomknął na światło mętnej żarówki wiszącej nad napisem: „Gabinety”. 

Zadyszany stanął przed straszliwymi drzwiami i ocknął się w objęciach Pantelejmona.

- Towarzyszu Pantelejmonie - niespokojnie mówił Korotkow puść mnie, bardzo cię 

proszę. Niezwłocznie muszę się widzieć z kierownikiem.

- Nie wolno, nie wolno, nikogo nie wolno wpuszczać. - I Pantelejmon potwornym 

cebulowym smrodem przygasił determinację Korotkowa. - Nie wolno. Idźcie sobie, idźcie, 

panie Korotkow, bo jeszcze przez pana spadnie na mnie nieszczęście.

- Ale ja muszę wejść, Pantelejmonie - przygasając, błagał Korotkow. - Widzisz, mój 

drogi   Pantelejmonie,   miało   miejsce   pewne   zarządzenie...   wpuść   mnie,   najmilszy 

Pantelejmonie.

- O mój Boże... - ze zgrozą zerkając na drzwi, wymamrotał Pantelejmon. - Mówię 

panu, że nie wolno. Nie wolno, towarzyszu!

Za drzwiami gabinetu zagrzmiał dzwonek telefonu i uderzył w miedź ciężki głos:

- Już jadę!

Pantelejmon odstąpił od Korotkowa - drzwi się rozwarły i korytarzem przecwałował 

Kalesoner w kaszkiecie, z teczką pod pachą. Pantelejmon w podskokach popędził za nim, a za 

background image

Pantelejmonem,   po   chwili   wahania,   rzucił   się   Korotkow.   Na   zakręcie   korytarza   blady   i 

wzburzony Korotkow przemknął pod łokciem Pantelejmona, wyprzedził Kalesonera i pobiegł 

przed nim tyłem.

- Towarzyszu Kalesoner - wymamrotał rwącym się głosem - poświęćcie mi  jedną 

minutkę... Ja w związku z rozporządzeniem...

-   Towarzyszu!   -   szczeknął   wściekle   zaaferowany   ekspresowy   Kalesoner,   w   biegu 

zmiatając z drogi Korotkowa. - Chyba widzicie, że jestem zajęty? Jadę! Jadę!

- Więc w związku z rozpo...

-   Czy   doprawdy   nie   widzicie,   że   jestem   zajęty?   Towarzyszu!   Zwróćcie   się   do 

referenta.

Kalesoner  wybiegł  do  holu,  w  którym  stała  na  podwyższeniu  ogromna  porzucona 

szafa grająca z „Róży Alpejskiej”.

- Przecież to ja jestem referentem! - ze zgrozą wrzasnął Korotkow i płynął potem. - 

Proszę mnie wysłuchać, towarzyszu Kalesoner!

- Towarzyszu! - nie słuchając, zaryczał jak syrena Kalesoner, po czym odwrócił się w 

biegu do Pantelejmona i krzyknął:

- Zróbcie coś, żeby mnie nie zatrzymywano!

- Towarzyszu! - z przerażeniem zachrypiał Pantelejmon. - Dlaczego zatrzymujecie?

I   nie   wiedząc,   co   należy   uczynić,   uczynił,   co   następuje   –   chwycił   Korotkowa   w 

poprzek tułowia i leciutko przytulił do siebie, niczym ukochaną kobietę. Sposób okazał się 

skuteczny - Kalesoner umknął jak na wrotkach, sturlał się ze schodów i głównym wyjściem 

wyskoczył na ulicę.

- Pit! Piiit! -wrzasnął za szybami motocykl, strzelił pięć razy, zaciemnił dymem okna i 

znikł. Teraz dopiero Pantelejmon wypuścił Korotkowa, otarł pot z twarzy i zaryczał:

- Nie-eszczęście!

- Pantelejmonie... - spazmatycznym głosem zapytał Korotkow - dokąd on pojechał? 

Mów szybko, bo on jeszcze kogo innego, rozumiesz.

- Zdaje się, że do Centrozapu.

Korotkow jak wicher zbiegł ze schodów, wpadł do szatni, porwał palto i czapkę i 

wybiegł na ulicę.

background image

DIABELSKA SZTUCZKA

Korotkow miał szczęście. Tramwaj akurat zrównał się z „Różą Alpejską”. Udany skok 

- i Korotkow już mknął w dal, obijając się na zmianę to o hamulec, to o worki na plecach 

pasażerów. Nadzieja płonęła w jego sercu. Motocykl nie wiadomo dlaczego zwolnił i teraz 

terkotał przed tramwajem; Korotkow chwilami tracił z oczu kwadratowe plecy, aby po chwili 

znowu   je   dojrzeć   w   obłokach   dymu.   Z   pięć   minut   Korotkowem   rzucało   i   miotało   na 

pomoście,   aż   wreszcie   motocykl   zatrzymał   się   pod   szarym   budynkiem   Centrozapu. 

Kwadratowa   postać   zanurzyła   się   w   tłumie   przechodniów   i   znikła.   Korotkow   w   biegu 

wyskoczył z tramwaju, obrócił się dookoła własnej osi, upadł, rozbił kolano, podniósł z ziemi 

czapkę, uskoczył przed kołami samochodu i pośpieszył do holu.

Zostawiając mokre ślady, dziesiątki ludzi szło Korotkowowi na przeciw lub wymijało 

go. Kwadratowe plecy mignęły w połowie piętra i Korotkow, z trudem łapiąc oddech, wbiegł 

na schody. Kalesoner wchodził na górę ze zdumiewającą, nadnaturalną szybkością, i serce 

Korotkowa zamierało na myśl, że mógłby go stracić z oczu. Tak się też stało. Na piątym 

podeście, kiedy referent kompletnie opadł z sił, plecy rozpłynęły się w gęstwinie twarzy, 

czapek i teczek. Korotkow jak błyskawica wpadł na podest i na sekundę zawahał się przed 

drzwiami, na których były dwa napisy - jeden złoty na zielonym tle: „Dortoir pepinierek”, 

jeszcze z twardym znakiem starej pisowni, i drugi czarny na białym, bez twardego znaku: 

„Naczkanowydzzaop”. Na chybił trafił Korotkow otworzył te drzwi i zobaczył olbrzymie 

szklane   pudła   oraz   mnóstwo   biegających   między   nimi   jasnowłosych   kobiet.   Otworzył 

pierwszy z brzegu szklany boks i natknął się na jakiegoś człowieka w granatowym garniturze. 

Człowiek ten leżał na stole i wesoło śmiał się do słuchawki telefonu. W boksie obok stało na 

stole pełne wydanie dzieł wszystkich Szellera-Michajłowa, a obok nieznajoma starsza osoba 

w chustce na głowie ważyła na wadze ohydnie cuchnącą suszoną rybę. W trzecim boksie 

panował nieustanny stukot przerywany dzwoneczkami - przy sześciu maszynach siedziało, 

pisząc i śmiejąc się, sześć jasnowłosych, białozębych kobiet. Za ostatnim przepierzeniem 

rozpościerała się bezkresna przestrzeń ozdobiona pulchnymi kolumnami. Nieznośny trzask 

maszyn   wisiał   w   powietrzu,   widać   było   nieprzeliczone   męskie   i   kobiece   głowy,   ale 

Kalesonera wśród nich nie było. Skołowany i ogłupiały Korotkow zatrzymał kobietę, która 

właśnie biegła dokądś z lusterkiem w ręku.

- Czy nie widziała pani Kalesonera?

Serce   Korotkowa   zamarło   z   radości,   kiedy   kobieta   zrobiła   wielkie   oczy   i 

odpowiedziała:

background image

- Widziałam, ale właśnie odjeżdża. Niech go pan goni.

Korotkow popędził przez salę kolumnową w kierunku, który mu wskazała maleńka 

biała dłoń o błyszczących czerwonych paznokciach. Kiedy przegalopował przez salę, znalazł 

się na wąskim mrocznym podeście i zobaczył rozwartą paszczę oświetlonej windy. Serce 

Korotkowa znalazło się w nogach - dopędził... paszcza pochłaniała właśnie kwadratowe, obite 

kocem plecy i czarną błyszczącą teczkę.

- Towarzyszu Kalesoner! - krzyknął Korotkow i zdrętwiał. Niezliczone zielone kręgi 

zatańczyły   na   podeście.   Krata   zasłoniła   szklane   drzwi,   winda   ruszyła,   kwadratowe   plecy 

wykonały   obrót,   zamieniając   się   w   potężną   klatkę   piersiową.   Wszystko,   no,   dosłownie 

wszystko poznał Korotkow _ i szary frencz, i cyklistówkę, i teczkę, i zdumiewające oczka. To 

był Kalesoner, ale Kalesoner z długą fryzowaną asyryjską brodą, która opadała mu na pierś. 

W  mózgu   Korotkowa   niezwłocznie   zrodziła   się   myśl:   „Broda   mu   wyrosła,   kiedy   jechał 

motocyklem i wchodził po schodach - co się dzieje?” I następna myśl: „Broda jest fałszywa - 

co się tu dzieje?”

Tymczasem   Kalesoner   pogrążał   się   w   kraciastej   otchłani.   Najpierw   znikły   nogi, 

później brzuch, broda i na samym końcu oczka oraz wargi wykrzykujące tkliwym tenorem:

- Za późno, towarzyszu, w piątek!

Głos też fałszywy” - wybuchło w czaszce Korotkowa. Około trzech sekund w głowie 

mu wrzało, ale potem przypomniał sobie, że żadne czarnoksięskie sztuki nie powinny go 

powstrzymać, że spóźnienie - oznacza zagładę. Ruszył do windy. W kraciastym szybie ukazał 

się   podnoszony   na   linie   dach.   Melancholijna   piękność   z   roziskrzonymi   klejnotami   we 

włosach weszła na podest, delikatnie musnęła dłoń Korotkowa i zapytała:

- Macie wadę serca, towarzyszu?

-  Och, nie,  nie,  towarzyszko  -  wykrztusił  oszołomiony Korotkow  i  zrobił  krok w 

kierunku kraty - nie zatrzymujcie mnie.

-   W   takim   razie,   towarzyszu,   idźcie   do   Iwana   Finogenowicza   -   powiedziała   ze 

smutkiem piękność, zagradzając Korotkowowi drogę do windy.

- Kiedy ja nie chcę! - płaczliwie krzyknął Korotkow. - Towarzyszko! Śpieszę się! O co 

chodzi?

Ale kobieta nadal była smutna i nieubłagana.

- Nic na to nie poradzę, sam pan rozumie - powiedziała, przytrzymując Korotkowa za 

rękę. Winda stanęła, wypluła człowieka z teczką, zasunęła kratę i znowu pojechała w dół.

- Proszę mnie puścić! - wrzasnął Korotkow, wyrwał rękę i z przekleństwem popędził 

po schodach w dół. .

background image

Przeleciał   trzy   piętra,   omal   nie   zabił   staruszki   w   czepku,   żegnającej   się   znakiem 

krzyża świętego, i wreszcie znalazł się na dole obok nie znanej mu jeszcze ogromnej szklanej 

ściany   ze   srebrnym   napisem   na   niebieskiej   szybie:   „Dyżurne   damy   klasowe”,   a   niżej 

atramentem   na   papierze:   „Informacja”.   Zabobonna   groza   ogarnęła   Korotkowa.   Za   ścianą 

wyraźnie   mignął   Kalesoner   -   Kalesoner   doszczętnie   ogolony,   w   pierwszej   przerażającej 

wersji.   Przeszedł   tuż   obok   Korotkowa,   oddzielony  od   niego   tylko   cienką   warstwą   szkła. 

Starając się o niczym  nie myśleć, Korotkow  złapał za  błyszczącą miedzianą klamkę, ale 

klamka ani drgnęła.

Zgrzytając   zębami,   jeszcze   raz   szarpnął   lśniącą   miedź   i   dopiero   teraz   z   rozpaczą 

zauważył maleńki napis: „Dookoła przez szóstą klatkę”.

Kalesoner mignął i przepadł w czarnej niszy za szkłem.

- Gdzie jest szósta? Gdzie jest szósta? - słabo krzyknął do kogoś Korotkow.

Przechodnie odskoczyli. Otwarły się małe boczne drzwi i wyszedł z nich szewiotowy 

staruszek w ciemnoniebieskich okularach i z ogromną listą w dłoni. Sponad okularów spojrzał 

na Korotkowa, uśmiechnął się i chwilę pomamlał wargami.

-   Co?   Ciągle   pan   chodzi?   -   wymamrotał.   -   Niepotrzebnie,   jak   Boga   kocham, 

niepotrzebnie. Niech pan lepiej posłucha mnie, starego, i przestanie biegać. I tak już pana 

skreśliłem. Hi-hi!

- Skąd mnie pan skreślił? - osłupiał Korotkow.

-   Hi!   Wiadomo   skąd.   Z   listy.   Ciach   ołóweczkiem   -   i   po   wszystkim   -   hi-khi...   - 

Staruszek zaśmiał się z rozkoszą.

- Prze...praszam... Skąd pan mnie może znać?

- Hi! Pan jest Wasilij Pawłowicz. Raczy pan chyba żartować.

- Jestem Warfołomiej - powiedział Korotkow i przesunął dłonią po zimnym i śliskim 

czole. - Pietrowicz.

- Co mi pan w głowie mąci? Proszę, oto jest - Kołobkow WP.

- Ja jestem Korotkow! - niecierpliwie krzyknął Korotkow.

- Przecież mówię - Kołobkow - obraził się staruszek. - A tu Kalesoner. Obaj zostali 

przeniesieni, a na miejsce Kalesonera przyszedł Czekuszyn.

- Co?.. - zawołał Korotkow, tracąc zmysły z radości. - Kolesonera wyrzucili?

- Tak jest, wyrzucili. Jeden dzień zdążył pozarządzać i wyleciał.

- Boże! - z uniesieniem zawołał Korotkow. - Jestem uratowany!

Uratowany!   -   I   nie   panując   nad   sobą   uścisnął   pazurzastą   rękę   starca.   Starzec 

uśmiechnął się. Na mgnienie radość Korotkowa przygasła. Coś niepojętego i złowieszczego 

background image

mignęło   w   granatowych   oczodołach   staruszka.   Dziwaczny   wydał   się   również   uśmiech 

obnażający  szarawe   dziąsła.  Ale   Korotkow   natychmiast   odegnał   od   siebie   nie   przyjemne 

wrażenie i zajął się sobą.

- To znaczy, że teraz powinienem lecieć do Cebamazapu?

-   Zdecydowanie   -   potwierdził   staruszek.   -   Tu   jest   tak   właśnie   napisane   -   do 

Cebamazapu. Tylko proszę okazać mi swoją legitymację, żebym w niej mógł ołóweczkiem 

adnotacyjkę...

Korotkow niezwłocznie sięgnął do kieszeni, zbladł, sięgnął do drugiej, zbladł jeszcze 

bardziej,   klepnął   się   po   kieszeniach   spodni   i   z   głuchym   rykiem   wbiegł   z   powrotem   po 

schodach, patrząc nieustannie pod nogi. Zrozpaczony, roztrącając ludzi, pocwałował na samą 

górę, gdzie pragnął ujrzeć piękność z błyszczącymi kamieniami i o coś ją zapytać, zobaczył 

wszelako, że piękność przemieniła się w obrzydliwego antypatycznego smarkacza.

- Kochany! - rzucił się na niego Korotkow. - Mój żółty portfel.. .

- Nieprawda - złowrogo odparł smarkacz. - Na oczy nie widziałem, łżą jak psy...

- Kochany, ja nie to... nie ty. .. dokumenty!

Smarkacz spojrzał spode łba i nagle zaszlochał basem.

- Ach, mój Boże! - z rozpaczą wykrzyknął Korotkow i popędził na dół do staruszka. 

Ale kiedy zbiegł, nie znalazł już nikogo. Stary znikł. Korotkow zaatakował malutkie drzwi, 

szarpnął klamkę. Drzwi okazały się zamknięte. W półmroku czuć było siarkę.

Kurzawa myśli zawirowała w głowie i z tej kurzawy wyskoczyła jedna: „Tramwaj!” 

Korotkow nagle wyraźnie sobie przypomniał, jak przypierali go na pomoście dwaj młodzi 

ludzie: jeden był chudy, z czarnymi, jakby przyklejonymi wąsami.

- Co za nieszczęście, co za nieszczęście - mamrotał Korotkow. Najnieszczęśliwsze 

nieszczęście.

Wybiegł na ulicę, przebiegł ją do końca i znalazł się przed wejściem do niewielkiego 

budynku o nieprzyjemnej architekturze. Popielaty człowiek, zezowaty i posępny, patrząc nie 

na Korotkowa, ale gdzieś w bok, zapytał:

- Gdzie się pchasz?

-   Ja,   towarzyszu,   jestem   Korotkow   Wu   Pe,   któremu   przed   chwilą   ukradziono 

dokumenty... Wszystkie, co do jednego... Teraz mogą mnie zabrać z ulicy...

- Jasne, że mogą - potwierdził człowiek przed drzwiami.

- Więc pozwólcie...

- Niech ten Korotkow stawi się osobiście.

- To właśnie ja, towarzyszu, jestem Korotkow.

background image

- Pokaż dokument.

-   Przed   chwilą   mi   ukradli   -   jęknął   Korotkow.   -   Ukradli,   towarzyszu,   taki   młody 

człowiek z wąsikami.

- Z wąsikami? To musi być Kołobkow. On specjalnie w naszym rejonie pracuje. Teraz 

szukaj go po herbaciarniach.

- Towarzyszu, kiedy ja nie mogę - zapłakał Korotkow. - Ja teraz muszę lecieć do 

Cebamazapu, do Kalesonera. Wpuśćcie mnie.

- Daj zaświadczenie, że ukradli.

- Od kogo?

- Od komitetu domowego.

Korotkow   machnął   ręką   i   pobiegł   ulicą.   „Do   Cebamazapu   czy   do   domowego?   - 

zastanawiał się. - W domowym urzędują rano, a więc do Cebamazapu”.

W   tym   momencie   odległy   zegar   na   ryżej   wieży   wybił   czwartą   i   natychmiast   ze 

wszystkich drzwi i bram wybiegli ludzie z teczkami. Zapadł zmierzch, rzadki mokry śnieg 

kapał z nieba.

„Za późno - pomyślał Korotkow. - Do domu”.

background image

PIERWSZA NOC

W zamku tkwiła biała karteczka. Korotkow przeczytał ją w zapadającym zmroku:

Drogi sąsiedzie!

Wyjeżdżamy do mamy, do Zwienigorodu. Zostawiam panu w prezencie wino. Niech 

pan pije na zdrowie - nikt go nie chce kupić. Butelki stoją w kącie.

Pańska A. Pajkowa.

Z krzywym uśmiechem Korotkow szczęknął zamkiem i w ciągu dwudziestu rejsów 

przetransportował do swojego pokoju wszystkie butelki stojące w kącie korytarza, zapalił 

lampę i jak stał, w czapce i w palcie, upadł na łóżko. Niczym zaczarowany przez około pół 

godziny   wpatrywał   się   w   portret   Cromwella,   następnie   zerwał   się   na   równe   nogi   i 

nieoczekiwanie   wpadł   w   szał.   Zrzucił   z   głowy   cyklistówkę,   cisnął   ją   w   kąt,   jednym 

zamachem zwalił na podłogę paczki zapałek i zaczął je deptać.

- Tak! Tak! Tak! - zawodził, z chrzęstem rozgniatając diabelskie pudełka, wyobrażając 

sobie mgliście, że rozgniata głowę Kalesonera.

N a wspomnienie jajowatej głowy zjawiła się nagle myśl o twarzy ogolonej a brodatej, 

i wtedy Korotkow znieruchomiał.

- Przepraszam... jak to być może? - wyszeptał i przesunął dłonią po oczach. - Co to 

może być? Dlaczego stoję i zawracam sobie głowę głupstwami, kiedy wszystko jest takie 

przerażające? Przecież on naprawdę nie ma prawa być podwójny! - Przez czarne okna do 

pokoju wpełzł strach i Korotkow, starając się nie patrzeć w tę stronę, zaciągnął story. Ale nic 

nie   pomogło.   Podwójna   twarz,   to   obrastając   brodą,   to   obnażając   się   nieoczekiwanie, 

wypływała   co   chwila   z   kątów,   błyskała   zielonkawymi   oczami.   Wreszcie   Korotkow   nie 

wytrzymał i czując, że mózg zaczyna mu dymić z napięcia, cichutko zapłakał.

Wypłakał się; poczuł pewną ulgę, zjadł trochę wczorajszych oślizgłych kartofli, po 

czym wrócił do przeklętej zagadki i znowu troszkę popłakał.

- Przepraszam - wymamrotał nagle. - Dlaczego właściwie płaczę, kiedy mam wino?

Duszkiem   wypił   pół   szklanki.   Słodka   ciecz   zaczęła   działać   po   pięciu   minutach   - 

straszliwie rozbolała Korotkowa lewa skroń i paląco, do mdłości, zachciało się pić. Wypiwszy 

trzy szklanki wody, na skutek bólu skroni kompletnie zapomniał o Kalesonerze, z jękiem 

zdarł z siebie ubranie i żałośnie wywracając oczami, upadł na łóżko. „Żeby tak piramidon...” - 

długo szeptał, aż wreszcie ulitował się nad nim ociężały sen.

background image

SZAFA GRAJĄCA I KOT

Nazajutrz,  o dziesiątej  rano, Korotkow  naprędce  przygotował herbatę, bez  apetytu 

wypił ćwierć szklanki i przeczuwając, że oczekuje go trudny i kłopotliwy dzień, opuścił swój 

pokój i przebiegł we mgle mokre wyasfaltowane podwórko. Na drzwiach oficyny widniał 

napis: „Komitet domowy”. Dłoń już. sięgała do dzwonka, kiedy oczy Korotkowa przeczytały: 

„Z powodu śmierci zaświadczeń się nie wydaje”.

- Ach, Boże! - z irytacją wykrzyknął Korotkow. - Pech mnie prześladuje na każdym 

kroku! W takim razie - dodał - dokumenty odłożę na później, a teraz do Cebamazapu. Trzeba 

się dowiedzieć, jak i co. Może Czekuszyn już wrócił.

Piechotą,   ponieważ   wszystkie   pieniądze   zostały   mu   skradzione,   przywędrował   do 

Cebamazapu, minął hol i skierował kroki wprost do kancelarii. W progu kancelarii przystanął 

i aż usta otworzył. Ani jednej znajomej twarzy nie było w sali kryształowej. Ani Drozda, ani 

Anny Jewgrafowny, jednym słowem, nikogo. Przy stołach, podobni już nie do wron na drucie 

telegraficznym,   lecz   do   trzech   sokołów   cara   Aleksego   Michajłowicza,   siedzieli   trzej 

absolutnie identyczni ogoleni blondyni w jasnoszarych kraciastych garniturach oraz jedna 

młoda kobieta o rozmarzonych oczach, z brylantowymi kolczykami w uszach. Młodzi ludzie 

nie zwrócili na Korotkowa  najmniejszej  uwagi - nadal skrzypieli stalówkami w  księgach 

buchalteryjnych, a kobieta zrobiła do Korotkowa oko. Kiedy zaś w odpowiedzi uśmiechnął 

się   niepewnie,   odwróciła   się   od   niego   z   wyniosłym   uśmiechem.   „Dziwne”   -   pomyślał   i 

potykając się o próg, wyszedł z kancelarii. Przy drzwiach swojego pokoju zawahał się na 

moment,   westchnął   patrząc   na   stary,   miły   napis   „Referent”,   otworzył   drzwi   i   wszedł. 

Natychmiast pociemniało mu w oczach, podłoga leciutko zakołysała się pod stopami. Przy 

jego stole, z łokciami na blacie, wypisując coś w niebywałym tempie, siedział Kalesoner we 

własnej osobie. Fryzowane lśniące fale spływały mu na pierś. Korotkowowi dech zaparło, gdy 

tak   patrzył   na   lakierowaną   łysinę   nad   zielonym   suknem.   Pierwszy   przerwał   milczenie 

Kalesoner.

- Czym mogę służyć, towarzyszu? - zagruchał uprzejmym falsetem.

Korotkow spazmatycznie oblizał wargi, wciągnął w wątłą pierś powietrze i ledwie 

dosłyszalnie powiedział:

-   Hm...  ja,   towarzyszu,   jestem   tutejszym   referentem... To  znaczy.   ..   no  tak,   jeżeli 

pamiętacie rozporządzenie...

Zdumienie gwałtownie odmieniło górną część twarzy Kalesonera. Jego jasne brwi 

uniosły się do góry, czoło zaś zmarszczyło się w harmonijkę.

background image

- Przepraszam - odpowiedział grzecznie. - To ja jestem tutejszym referentem.

Korotkow na moment oniemiał. Kiedy zaś przyszedł do siebie, wypowiedział słowa 

następujące:

- Jak to? Wczoraj, to znaczy... Ach, no tak. Ogromnie przepraszam. Musiałem się 

pomylić. Proszę bardzo.

Tyłem wycofał się z pokoju i w korytarzu przemówił do samego siebie ochrypłym 

głosem:

- Korotkow, przypomnij no sobie, którego to dzisiaj mamy?

I sam sobie odpowiedział: .

- Wtorek, to znaczy piątek. Tysiąc dziewięćset.

Odwrócił się i w tejże chwili tuż przy nim rozbłysły w człekokształtnej kuli z kości 

słoniowej dwie żarówki oświetlające korytarz i ogolona twarz Kalesonera przesłoniła cały 

świat.

- Dobrze! - zagrzmiała miedź i skurcz skręcił Korotowa. - Czekam właśnie na pana. 

Znakomicie. Miło mi pana poznać.

Z tymi słowami przysunął się do Korotkowa i tak ścisnął mu dłoń, że ten stanął na 

jednej nodze, niczym bocian na dachu.

-   Przeprowadziłem   dekompresję   etatów   -   szybko,   ostrym   i   dostojnym   głosem 

powiedział Kalesoner. - Trzech siedzi tam – wskazał na drzwi do kancelarii - i, oczywiście, 

Maniusia.   Pan   będzie   moim   pomocnikiem.   Kalesoner   -   referentem.   Wszystkich 

dotychczasowych na zbity pysk. Idiotę Pantelejmona również. Otrzymałem informację, że był 

kelnerem w „Róży Alpejskiej”. Teraz muszę lecieć do wydziału, pan zaś tymczasem napisze 

razem z Kalesonerem zarządzenie w sprawie ich wszystkich, a w szczególności w sprawie 

tego, jak mu tam... Korotkowa. A propos: pan trochę przypomina z twarzy tego łobuza. Tylko 

tamten ma podbite oko.

- Ja. Nie... - powiedział Korotkow. Chwiał się na nogach i szczęka opadła mu bardzo 

nisko. - Janie jestem łobuzem. Ukradli mi wszystkie dokumenty. Co do jednego.

- Wszystkie? - zawołał Kalesoner. - Głupstwo. Tym lepiej.

Wczepił się w rękę ciężko dyszącego Korotkowa, przebiegł korytarz, wciągnął go do 

upragnionego gabinetu, rzucił na miękkie, obite skórą krzesło, a sam usiadł za biurkiem. 

Korotkow,   ciągle   jeszcze   czując   dziwne   chybotanie   podłogi,   skulił   się,   zamknął   oczy, 

zamamrotał: „Dwudziestego był poniedziałek, to znaczy we wtorek był dwudziesty pierwszy. 

Nie. Co ze mną? Dwudziesty pierwszy rok. Liczba dziennika Nr 0,15 miejsce na podpis 

myślnik   Warfołomiej   Korotkow.   To   znaczy   ja.   Wtorek,   środa,   czwartek,   piątek,   sobota, 

background image

niedziela, poniedziałek. I poniedziałek zaczyna się na P, i piątek na P, a czwartek... czwarrrr... 

na R, jak śrrroda...”

Kalesoner z szelestem podpisał się na kartce papieru, trzasnął pieczęcią i wręczył 

papier   Korotkowowi.   W   tym   momencie   wściekle   zadzwonił   telefon.   Kalesoner   porwał 

słuchawkę i wrzasnął:

- Aha! Tak. Tak. Przyjeżdżam za moment.

Podbiegł   do   wieszaka,   chwycił   czapkę,   przykrył   nią   łysinę   i   zniknął   w   drzwiach, 

żegnając Korotkowa słowami:

- Proszę na mnie zaczekać u Kalesonera.

Wszystko literalnie pociemniało w oczach Korotkowa, kiedy przeczytał, co zostało 

napisane na kartce ze stemplem:

Okaziciel niniejszego, towarzysz Wasilij Pawłowicz Kołobkow, jest faktycznie moim 

pomocnikiem, co niniejszym potwierdzam. Kalesoner.

- O-o! - wyjęczał Korotkow, upuszczając na podłogę kartkę i czapkę. - Cóż to się 

dzieje?

W tej chwili piskliwie zaśpiewały drzwi i wrócił Kalesoner wraz z brodą.

- Kalesoner już zwiał? - cienkim i czułym głosem sam zapytał Korotkowa.

Ciemności spadły na ziemię.

- A-a-a-a-a... - zawył, nie wytrzymawszy męczarni, Korotkow, i nie panując nad sobą, 

szczerząc   zęby,   skoczył   na   tamtego.   Wyraz   takiego   przerażenia   pojawił   się   na   twarzy 

Kalesonera, że aż stała się żółta. Tyłem naparł na drzwi, drzwi otworzyły się z łoskotem, 

Kalesoner wypadł na korytarz, nogi nie utrzymały go, przykucnął, ale natychmiast poderwał 

się i rzucił z krzykiem do ucieczki:

- Ratunku! Goniec! Goniec!

- Stójcie! Stójcie! Proszę was,  towarzyszu... - opamiętawszy się, błagał Korotkow 

ruszając w pościg.

Coś zagrzmiało w kancelarii i sokoły poderwały się jak na komendę. Marzycielskie 

oczy kobiety uniosły się znad maszyny.

- Będą strzelać! Będą strzelać! - wzleciał jej histeryczny krzyk.

Kalesoner wybiegł do holu na podest z pierwszą grającą szafą, zawahał się na sekundę 

z wyborem kierunku ucieczki, wystartował ostro, ścinając zakręt, i znikł za szafą. Korotkow 

popędził   za   nim,   pośliznął   się   i   niezawodnie   rozbiłby   sobie   głowę   o   poręcz,   gdyby   nie 

stercząca   z   żółtej   ścianki   ogromna   krzywa   korba   w   czarnym   kolorze.   Korba   schwytała 

Korotkowa   za   połę   palta,   zleżały   szewiot   pękł   z   cichym   piskiem   i   Korotkow   miękko 

background image

wylądował   na   zimnej   podłodze.   Drzwi   na   boczny   chór   zatrzasnęły   się   dźwięcznie   za 

Kalesonerem.

- Boże... - zaczął Korotkow, ale nie skończył.

W  potężnym   pudle   z   zakurzonymi   miedzianymi   rurami   zabrzmiał   dziwny  dźwięk 

przypominający   tłuczenie   szklanek,   następnie   rozległo   się   zakurzone   głębokie   burczenie, 

dziwaczny  pisk   gamy  chromatycznej   i   bicie   dzwonów.   Potem   nastąpił   soczysty  akord   w 

górnej   tonacji,   popłynął   raźny,   pełen   otuchy,   potężny   strumień   dźwięków   i   całe 

trójkondygnacyjne   pudło   zagrało,   przelewając   kaskady   zesztywniałych   z   powodu 

wieloletniego zastoju głosów:

Łuny, płomieni huk, pożary.. .

Z   czarnego   kwadratu   drzwi   nieoczekiwanie   wyjrzała   blada   twarz   Pantelejmona. 

Sekunda - i zaszła w nim metamorfoza. Oczka Pantelejmona rozbłysły zwycięskim ogniem, 

wyprężył się, trzepnął prawą dłonią po lewym przedramieniu, jakby zarzucał niewidzialną 

serwetkę,   ruszył   bokiem   z   miejsca,   bokiem   jak   przyprzężny   podreptał   schodami, 

zaokrągliwszy ręce, jakby niósł tacę z filiżankami.

Dym się nad rzeką Moskwą słał...

- Co ja narobiłem? - przeraził się Korotkow.

Maszyneria   wypluła   pierwsze   zardzewiałe   fale,   ciągnęła   równo,   tysiącpaszczękim 

lwim rykiem i łoskotem wypełniając pustynne sale Cebamazapu.

W surducie strzelców gwardii szarym...

Przez   łomot   dzwonów,   wycie   i   huczenie   przedarł   się   klakson   samochodu   i   przez 

frontowe wejście  błyskawicznie powrócił Kalesoner - Kalesoner ogolony, żądny zemsty i 

groźny.  W złowieszczym niebieskawym blasku szedł po schodach na górę. Korotkowowi 

włosy   stanęły   dęba,   przemknął   przez   boczne   drzwi,   krętymi   schodami   za   szafą   grającą 

wybiegł na wyżwirowane podwórko, a następnie na ulicę. Popędził ulicą jak rączy jeleń, a w 

ślad za nim głucho huczała „Róża Alpejska”:

Na murach Kremla cesarz stal...

Na rogu dorożkarz, wymachując batem, wściekle podrywał dobiegu swoją chabetę.

- Boże! Boże - gwałtownie zaszlochał Korotkow. - To znowu on! Co się dzieje?

Brodaty   Kalesoner   wyrósł   na   jezdni   obok   dorożki,   wskoczył   do   środka   i   bijąc 

pięściami w plecy dorożkarza, popędzał cienkim głosem:

- Ruszaj! Ruszaj, łajdaku!

Chabeta   ruszyła   z   kopyta,   zaczęła   wierzgać,   następnie   pod   uderzeniami   bata 

pogalopowała,   napełniając   ulicę   łoskotem.   Poprzez   gorące   łzy  Korotkow   zobaczył,   jak   z 

background image

głowy   dorożkarza   spadł   lśniący   kapelusz,   a   spod   kapelusza   frunęły   na   wszystkie   strony 

papierowe banknoty. Ulicznicy, gwiżdżąc, natychmiast zorganizowali polowanie. Dorożkarz 

obejrzał się, z rozpaczy ściągnął lejce, ale Kalesoner, wściekle tłukąc go w plecy, ryczał:

- Prędzej! Prędzej! Zapłacę!

Dorożkarz zawołał z determinacją:

- Ech, raz kozie śmierć! - po czym puścił kobyłę galopem i zniknęli za rogiem.

Korotkow, szlochając, spojrzał na szare niebo szybko mknące nad głową, zachwiał się 

i krzyknął z bólem:

- Dosyć! Ja tego tak nie zostawię! Ja to wyjaśnię! – Podskoczył i zawisł na buforze 

tramwaju.

Bufor   trząsł   nim   z   pięć   minut,   aż   strząsnął   go   pod   ośmiopiętrowym   zielonym 

budynkiem. Korotkow wbiegł do holu, wsunął głowę w czworokątny otwór w drewnianym 

przepierzeniu i zwrócił się do wielkiego niebieskiego czajnika:

- Gdzie jest biuro zgłaszania pretensji, towarzyszu?

- Siódme piętro, dziewiąty korytarz, mieszkania 41, pokój 302 odpowiedział czajnik 

kobiecym głosem.

- Siódme, dziewiąty, czterdzieści jeden, trzysta... trzysta... trzysta ile... trzysta dwa - 

mamrotał   Korotkow,   wbiegając   po   szerokich   schodach   -   siódme,   dziewiąty,   stop 

czterdzieści... nie, czterdzieści dwa... nie trzysta dwa - mruczał - ach, Boże, zapomniałem, 

tak, czterdzieści, czterdzieści...

Na siódmym piętrze minął troje drzwi, zobaczył na czwartych czarną liczbę ,,40” i 

wszedł do dwubarwnej gigantycznej sali kolumnowej. W kątach sali leżały zwoje papieru, 

cała   podłoga   była   zasłana   strzępami   zapisanych   kartek.   Gdzieś   daleko   majaczył   stolik   z 

maszyną do pisania, przy tym stoliku siedziała pozłocista kobieta, wspierała głowę na dłoni i 

cicho nuciła. Speszony Korotkow rozejrzał się i zobaczył, jak z estrady za kolumnami zszedł 

ciężkim   krokiem   masywny   mężczyzna   w   białym   kontuszu.   Na   jego   marmurowej   twarzy 

widniały   obwisłe   siwawe   wąsy.   Mężczyzna,   uśmiechając   się   niezwykle   uprzejmym, 

martwym,   gipsowym   uśmiechem,   podszedł   do   Korotkowa,   czule   uścisnął   mu   dłoń   i 

oświadczył, stuknąwszy obcasami:

- Jan Sobieski.

- Nie może być... - odparł wstrząśnięty Korotkow. Mężczyzna uśmiechnął się mile.

- Proszę sobie wyobrazić, że wielu się dziwi - powiedział z obcym akcentem - ale nie 

myślcie, towarzyszu, że mam cokolwiek wspólnego z tym bandytą. O nie. Tragiczny zbieg 

okoliczności i nic ponadto. Złożyłem już podanie o zatwierdzenie mego nowego nazwiska - 

background image

Socwoski. To brzmi znacznie lepiej i nie tak niebezpiecznie. Zresztą jeżeli panu sprawia to 

przykrość   -   Sobieski   wyraźnie   dotknięty   skrzywił   wargi   -   ja   się   nie   narzucam.   Zawsze 

znajdziemy ludzi. Chętnych nie brak.

-   Na   litość,   co   też   wy,   towarzyszu!   -   żałośnie   zawołał   Korotkow,   czując,   że   i   tu 

zaczyna się dziać coś dziwnego, tak jak wszędzie. Powiódł zaszczutym wzrokiem, w obawie, 

że gdzieś znowu pojawi się ogolona twarz i jajowata łysina, a potem dodał grzecznościowo: 

-Jest mi niezmiernie miło, niezmiernie...

Plamisty   rumieniec   zabarwił   twarz   marmurowego   człowieka.   Czule   ujął   dłoń 

Korotkowa, pociągnął go do stolika, mówiąc:

- I ja się niezmiernie cieszę. Ale proszę sobie wyobrazić, co za przykrość - nawet nie 

mam   gdzie   pana   posadzić.   Jesteśmy   fatalnie   traktowani,   pomimo   naszego   ogromnego 

znaczenia (mężczyzna machnięciem wskazał zwoje papieru). Intrygi... Ale my pokażemy, na 

co  nas   stać,  zapewniam  pana...  Hm... Jakie  nowe  arcydzieło  przygotował  pan  dla  nas?   - 

zapytał serdecznie bladego Korotkowa. - Ach, przepraszam, tysiąckrotnie przepraszam, pan 

pozwoli, że go przedstawię - wykwintnym gestem wskazał maszynę do pisania - Henrietta 

Potapowna Persimfans.

Kobieta natychmiast uścisnęła zimną dłonią rękę Korotkowa i posłała mu rozmarzone 

spojrzenie.

- A więc - słodko ciągnął gospodarz - czym nas pan uszczęśliwi? Felieton? Reportaż? - 

przeciągnął, wnosząc ku górze białe oczy. - Nie może pan sobie wyobrazić, jak ogromnie tego 

potrzebujemy.

„Królowo   Niebieska...   co   się   dzieje?”   -   niejasno   pomyślał   Korotkow,   po   czym, 

spazmatycznie łapiąc powietrze, przemówił:

- Ze mną... e... stało się coś strasznego. On... Ja nie rozumiem. Na miłość boską, niech 

pan   nie   myśli,   że   to   halucynacja...   Khm...   Kha-ha   (Korotkow   spróbował   zaśmiać   się 

sztucznie, ale nic z tego nie wyszło). On jest żywy, zapewniam pana... ale niczego nie mogę 

zrozumieć,   ma   brodę,   a   za   minutę   jest   bez   brody.   Po   prostu   nie   rozumiem...   I   głos   też 

zmienia... poza tym ukradziono mi wszystkie dokumenty, co do jednego, a administrator jak 

na złość umarł. Ten Kalesoner...

- Od razu tak sobie pomyślałem! - zawołał gospodarz. - To oni? - Ach, mój Boże, no, 

oczywiście - powiedziała kobieta - ach, ci okropni Kalesonerowie.

- Wie pan - przerwał ze wzburzeniem gospodarz - to przez niego teraz siedzę na 

podłodze. Proszę, sam pan widzi. N o, przecież nie zna się zupełnie na dziennikarstwie... - 

Sobieski złapał Korotkowa za guzik. - Niech pan będzie tak dobry i powie sam, czy on się 

background image

zna? Był tu dwa dni i kompletnie mnie zamęczył. Ale, proszę sobie wyobrazić, miałem jednak 

szczęście. Jeździłem kilkakrotnie do Fiodora Wasiljewicza - i Fiodor Wasiljewicz wreszcie go 

stąd   zabrał.   Postawiłem   sprawę   ostro  -   albo   ja,   albo   on.  Wiec   go   przenieśli   do  jakiegoś 

Cebamazapu, czy tam diabli wiedzą dokąd. Niech tam siedzi z tymi śmierdzącymi zapałkami! 

Ale meble, meble zdążył przenieść do tego przeklętego biura! Wszystkie. Jak to się panu 

podoba?   Przy   czym,   bardzo   przepraszam,   ja   mam   pisać?   Na   czym   pan   będzie   pisać? 

Ponieważ nie mam żadnych wątpliwości, że pan będzie nasz, mój drogi (gospodarz objął 

Korotkowa). Przepiękne atłasowe meble w stylu Ludwika Czternastego ten łajdak za pomocą 

nieodpowiedzialnego oszustwa posłał do tego idiotycznego biura, które jak nie dziś, to jutro i 

tak zamkną.

- Do jakiego biura? - głucho zapytał Korotkow.

- Ach, te tam pretensje czy jak im tam - z niechęcią powiedział gospodarz.

- Jak to? - krzyknął Korotkow. - Jak to! Gdzie to biuro?

- Tam - ze zdumieniem odparł gospodarz i pokazał palcem podłogę. Korotkow po raz 

ostatni rzucił obłąkane spojrzenie na biały kontusz i w ciągu sekundy znalazł się na korytarzu. 

Zastanowiwszy się chwilę, pobiegł na lewo, szukając schodów. Z pięć minut biegł wzdłuż 

pokrętnie wijącego się korytarza, by po pięciu minutach trafić na miejsce, z którego wyruszył. 

Pokój numer 40.

- O, do diabła! - jęknął Korotkow, podreptał w miejscu, pobiegł w prawo i znowu po 

pięciu minutach znalazł się właśnie tam. Pokój numer 40. Korotkow szarpnął drzwi, wbiegł 

na salę i przekonał się, że jest pusta. Tylko maszyna do pisania uśmiechała się białymi zębami 

na stoliku. Korotkow pomknął ku kolumnadzie i wtedy zobaczył gospodarza. Gospodarz stał 

na piedestale, już bez uśmiechu, z obrażonym wyrazem twarzy.

- Proszę mi wybaczyć, że się nie pożegnałem... - zaczął Korotkow i zamilkł.

Gospodarz stał bez ucha i nosa, lewą rękę ktoś mu odłamał. Cofając się, zlodowaciały 

Korotkow ponownie wybiegł na korytarz. Niedostrzegalne, tajne drzwi po przeciwnej stronie 

nagle się otworzyły i wyszła z nich pomarszczona zbrązowiała staruszka z pustymi wiadrami 

na koromysłach.

- Babciu! Babciu! - trwożnie zawołał Korotkow. - Gdzie jest biuro?

- Nie wiem, ojczulku, nie wiem, najmilejszy - odpowiedziała babka. - A ty, miły, nie 

biegaj   nadaremnie,   i   tak   nie   znajdziesz.   Dziewięć   pięter,   przecież   to   ludzkie   pojęcie 

przechodzi.

- U-u...i-diotka! - ryknął przez zaciśnięte zęby Korotkow i rzucił się w drzwi.

Drzwi   zatrzasnęły   się   za   nim   i   Korotkow   znalazł   się   w   ciemnym,   ślepym 

background image

pomieszczeniu bez wyjścia. Wpadając na ściany i drapiąc je, jak zasypany w sztolni, naparł 

wreszcie na białą plamę i plama wypuściła go na jakieś schody. Stukając obcasami, pobiegł w 

dół. Usłyszał z dołu kroki kogoś, kto szedł mu naprzeciw, w górę. Żałośliwy niepokój ścisnął 

mu serce. Korotkow zwolnił. Jeszcze moment - i oto pojawił się lśniący kaszkiet, mignął 

szary   koc   i   długa   broda.   Korotkow   zachwiał   się   i   wczepił   w   poręcz.   Jednocześnie 

skrzyżowały się ich spojrzenia i obydwaj zawyli cienkimi głosami strachu i bólu. Korotkow 

tyłem zaczął wstępować do góry, Kalesoner w dół, ogarnięty niebywałym przerażeniem.

- Poczekajcie - wychrypiał Korotkow - jedną minutkę... tylko mi wyjaśnijcie.. .

- Ratunku! - wrzasnął Kalesoner, zmieniając cienki głos na swój pierwotny, miedziany 

bas. Potknął się, z łoskotem uderzył karkiem o stopień - i zapłacił za to. Przemieniony w 

czarnego kota o fosforyzujących ślepiach, zawrócił, miękko i błyskawicznie przemknął przez 

podest, zwinął się jak sprężyna, wskoczył na parapet i znikł w rozbitej szybie wśród pajęczyn. 

Biała   zasłona   zasnuła   na   moment   mózg   Korotkowa,   ale   natychmiast   opadła   i   nastąpiło 

niezwykłe olśnienie.

-   Teraz   wszystko   jest   jasne   -   wyszeptał   Korotkow   i   roześmiał   się   cichutko.   - 

Zrozumiałem, aha. O to właśnie chodzi. Koty. Wszystko jasne. Koty!

I zaczął śmiać się coraz głośniej i głośniej, aż całą klatkę schodową wypełniły kaskady 

dźwięcznego śmiechu.

background image

DRUGA NOC

Siedząc o zmierzchu na przykrytym kocem łóżku, towarzysz Korotkow wypił trzy 

butelki wina, żeby uspokoić się i o wszystkim zapomnieć. Teraz już bolała go cała głowa - 

prawa i lewa skroń, kark, nawet powieki. Lekka słabość unosiła się z dna żołądka, falowała i 

towarzysz Korotkow dwukrotnie zwymiotował do miednicy.

-   Już   wiem,   co   zrobię   -   szeptał   słabo.   -   Postaram   się   jutro   go   nie   spotkać.  Ale 

ponieważ on się wszędzie kręci, to poczekam na ulicy albo gdzieś w zaułku. A jeśli pobiegnie 

za mną, to ucieknę. Wtedy się odczepi. Idź sobie, znaczy, w swoją stronę. I już więcej nie 

chcę do Cebamazapu. Bóg z tobą. Bądź sobie i kierownikiem, i referentem, a pieniędzy na 

tramwaj też mi nie trzeba. Obejdę się. Tylko proszę, zostaw mnie w spokoju. Czyś ty kot, czy 

nie, czy masz brodę, czy nie masz brody - ty to ty, a ja to ja. Ja sobie znajdę inną posadę i 

będę urzędował cicho i spokojnie. Ani ja nikomu nie zawadzam, ani mnie nikt. I żadnej skargi 

na ciebie nie złożę. Jutro jeszcze tylko wyrobię dokumenty - i koniec...

W oddali głucho zaczął bić zegar. Bam... bam... „To u Piestruchinów” - pomyślał 

Korotkow i zaczął liczyć. Dziesięć, jedenaście, północ, trzynaście, czternaście... czterdzieści...

- Czterdzieści razy wybił zegar - gorzko uśmiechnął się Korotkow; a potem znowu 

zapłakał. I ponownie okrutnie i boleśnie zwymiotował mszalnym winem.

- Mocne wino, och, mocne - powiedział i z jękiem opadł na pościel.

Minęły dwie godziny, a nie zgaszona lampa wciąż oświetlała rozczochrane włosy i 

pobladłą twarz na poduszce.

background image

MAJAKI W HALI MASZYN

Jesienny dzień powitał Korotkowa dziwacznie i niewyraźnie. Bojaźliwie rozglądając 

się   na   schodach,   Korotkow   wdrapał   się   na   siódme   piętro   i   na   oślep   skręcił   w   prawo. 

Namalowana na ścianie ręka wskazywała mu kierunek: „Pokoje  302-349”. Trzymając się 

palca zbawczej dłoni, dotarł do drzwi z napisem: ,,302. Biuro pretensji”. Ostrożnie zajrzawszy 

do środka, by się ustrzec, kogo należy, Korotkow wszedł i znalazł się przed obliczem siedmiu 

piszących na maszynach kobiet. Po chwili wahania podszedł do pierwszej z brzegu - matowej 

i smagłej brunetki, ukłonił się, chciał się odezwać, ale smagła nie dopuściła do tego. Oczy 

wszystkich kobiet spoczęły nagle na Korotowie.

- Wyjdźmy na korytarz - ostro powiedziała matowa i konwulsyjnie poprawiła fryzurę.

„Boże mój, znowu...” - rozpaczliwie błysnęło w głowie Korotkowa.

Z   ciężkim   westchnieniem   wykonał   polecenie.   Sześć   pozostałych   wymieniło 

wzburzone szepty.

Brunetka wyprowadziła Korotkowa i w półmroku pustego korytarza powiedziała:

- Pan jest okropny... Nie spałam przez pana całą noc i podjęłam decyzję. Niech będzie. 

Oddam się panu.

Korotkow spojrzał na pachnącą konwalią smagłą twarz o ogromnych oczach, wydał z 

siebie   jakiś   gardłowy   dźwięk   i   nic   nie   powiedział.   Brunetka   odrzuciła   głowę   do   tyłu, 

męczeńsko   wyszczerzyła   zęby,   chwyciła   Korotowa   za   ręce,   przyciągnęła   go   do   siebie   i 

wyszeptała:

- Czemu milczysz, uwodzicielu? Pokonała mnie twoja odwaga, mój wężu. A więc 

całuj mnie teraz, całuj mnie szybko, póki nie ma nikogo z komisji kontroli.

Znowu dziwaczny dźwięk wyrwał się z gardła Korotkowa. Zachwiał się, poczuł na 

swoich wargach coś miękkiego i słodkiego i ogromne źrenice znalazły się tuż przy jego 

oczach.

- Ja ci się oddam - wyszeptało coś przy samych ustach Korotkowa.

- Nie trzeba - odparł ochryple. - Ukradziono mi wszystkie dokumenty.

- A więc tak - rozległo się nagle z tyłu.

Korotkow odwrócił się i zobaczył szewiotowego starca.

- A-ach! - krzyknęła smagła, zasłoniła twarz dłońmi i uciekła.

-   Hi!   -   powiedział   stary.   -   To   mi   się   podoba.   Gdziekolwiek   człowiek   przyjdzie, 

wszędzie pan, panie Kołobkow. Ale spryciarz z pana. Ale co tam, całuj nie całuj, i tak nie 

wycałujesz delegacji. Mnie staremu dali, to i pojadę. Tak.

background image

Z tymi słowy pokazał Korotkowowi figę z suchych maleńkich paluszków.

- A zażalenie i tak na pana złożę - złowieszczo kontynuował szewiot. - Tak. Uwiódł 

trzy w wydziale, a teraz, znaczy, dobiera się do podwydziałów? Że ich aniołowie stróże teraz 

płaczą, to pana nie wzrusza? Zamartwiają się teraz, biedactwa, ale za późno, za późno. Nic im 

czci dziewiczej nie przywróci.

Starzec wydobył wielką chustkę do nosa zdobną w pomarańczowe bukiety, zapłakał i 

wytarł nos.

- Staremu człowiekowi nędzarskie diety chce pan odjąć  od ust, panie Kołobkow? 

Cóż... - Stary zatrząsł się, zaszlochał i wypuścił z rąk teczkę. - Niech pan pije moją krew. 

Niech bezpartyjny starzec sympatyk umiera z głodu... Niech tam. Dobrze mu tak, staremu 

durniowi. Ale niech pan sobie zapamięta, panie Kołobkow - głos starca zabrzmiał groźnie a 

proroczo i zagrzmiały w nim dzwony - nie wyjdą panu na zdrowie te szatańskie pieniądze. 

Kołkiem w gardle panu staną. - I starzec zaniósł się rozpaczliwym łkaniem.

Nagle   i   niespodziewanie   dla   samego   siebie   Korotkow   wpadł   w   histerię   i   szybko 

zatupał nogami.

-  Do  wszystkich  diabłów!  - krzyknął  cieniutko  i jego  niezdrowy głos  uleciał  pod 

sklepienia. - Nie jestem Kołobkow! Odczep się ode mnie! Nie Kołobkow. Nie jadę! Nie jadę.

Zaczął   szarpać   kołnierzyk   koszuli.   Starzec   momentalnie   wysechł   i   zadrżał   z 

przerażenia.

- Następny! - zakrakały drzwi.

Korotkow umilkł i skoczył w nie, skręcił w lewo, wyminął maszynistki i znalazł się 

przed   rosłym,   wytwornym   blondynem   w   granatowym   garniturze.   Blondyn   skinął 

Korotkowowi głową i powiedział:

- Streszczajcie się towarzyszu. Krótko. Raz-dwa. Połtawa czy Irkuck?

-   Dokumenty   ukradli...   ukradli...   -   tocząc   dzikim   spojrzeniem,   odpowiedział 

zadręczony Korotkow. - I w dodatku kot się pojawił. Nie ma prawa. Nigdy w życiu z nikim 

się nie biłem, to były zapałki. Nie ma prawa prześladować. Nie będę zważał, że to Kalesoner. 

Ukradli mi doku...

- No, to głupstwo - odpowiedział granatowy. - Damy umundurowanie i koszule, i 

prześcieradła, jeżeli do Irkucka, to nawet używany kożuszek. Proszę zwięźlej.

Melodyjnie   zadźwięczał   klucz   w   zamku,   blondyn   wyciągnął   szufladę,   zajrzał   do 

środka i życzliwie powiedział:

- Pan pozwoli, oto Siergiej Nikołajewicz.

I natychmiast z jesionowego pudła wyjrzała uczesana, jasna jak len głowa i błękitne 

background image

rozbiegane oczy. Za nimi, wyginając się jak wąż, wypełzła szyja, zachrzęścił wykrochmalony 

kołnierzyk,   ukazały   się   ręce,   marynarka,   spodnie   i   po   sekundzie   doskonały   w   każdym 

szczególe sekretarz z piskiem „Dzień dobry” wkroczył na czerwone sukno. Otrząsnął się jak 

pies po kąpieli, zeskoczył na podłogę, podwinął wyżej mankiety, wyjął z kieszonki wieczne 

pióro i w tejże sekundzie zabrał się do pisania.

Korotkow cofnął się, wyciągnął dłoń i żałośnie zapytał granatowego:

- Niech pan patrzy, on z biurka wyszedł... Co to?..

- Oczywiście, że wyszedł - odpowiedział granatowy. - Nie może przecież leżeć przez 

cały dzień. Pora. Czas. Chronometraż.

- Ale jak? Jak? - zadźwięczał Korotkow.

- O mój Boże! - zdenerwował się granatowy. - Nie zatrzymujcie mnie, towarzyszu.

Głowa smagłej wysunęła się z drzwi i zawołała z radosnym wzburzeniem:

- Już wysłałam jego  papiery do Połtawy!  A ja  jadę  razem z nim. Mam ciotkę w 

Połtawie, na czterdziestym trzecim stopniu szerokości i piątym długości geograficznej.

- No i świetnie - powiedział blondyn - bo mi się już znudziło to zawracanie głowy.

- Ja nie chcę! - wrzasnął Korotkow z obłędem w oczach. - Ona mi się będzie oddawać, 

a ja tego nie znoszę. Nie chcę! Oddajcie mi dokumenty. Moje nieskalane nazwisko. Oddajcie!

- Towarzyszu, takie sprawy to w wydziale ślubów - zapiszczał sekretarz. - My tu nic 

nie możemy dla was zrobić.

- Głuptasku! - zawołała smagła. - Zgódź się! Zgódź! – krzyknęła suflerskim szeptem. 

Głowa jej to pojawiała się, to znikała.

-   Towarzyszu!   -   rozmazując   łzy   po   twarzy,   zaszlochał   Korotkow.   -   Towarzyszu! 

Błagam cię, daj dokumenty.. Bądź człowiekiem. Bądź, błagam cię z całej duszy, a ja pójdę do 

klasztoru.

- Towarzyszu! Bez histerii. Konkretnie i abstrakcyjnie zreferujcie sprawę na piśmie, 

pilnie   i   ściśle   tajnie   -   Połtawa   czy   Irkuck?   Nie   zabierajcie   czasu   zapracowanemu 

człowiekowi!   Po   korytarzach   się   nie   pętać!   Pluć   tylko   do   spluwaczki!   Nie   palić!   Płacić 

odliczoną kwotą! - wychodząc z siebie, zagrzmiał blondyn.

- Witamy się bez podawania rąk! - zapiał sekretarz.

- Niech żyją uściski! - namiętnie szepnęła brunetka i jak tchnienie frunęła przez pokój, 

owiewając konwalią szyję Korotkowa.

-   Powiedziane   jest   w   trzynastym   przykazaniu:   nie   będziesz   wchodził   bez 

zameldowania   do   bliźniego   twego   -   wyseplenił   szewiotowy  i   trzepocząc   połami   surduta, 

przefrunął w powietrzu... - Toteż ja nie wchodzę, nie wchodzę, ale papierki jednak podrzucę, 

background image

o, tak, plask!... Wszystko jedno, który podpiszesz - jużeś na ławie oskarżonych! Z tymi słowy 

wyrzucił z szerokiego czarnego rękawa paczkę białych kartek, kartki rozleciały się i obsiadły 

biurka, jak mewy - skały przybrzeżne.

Mgliste szaleństwo zawirowało w pokoju, okna się zakołysały.

- Towarzyszu blondynie! - płakał udręczony Korotkow. - Zastrzel mnie na miejscu, ale 

wydaj jakikolwiek dokumencik. Po rękach cię będę całował.

Blondyn   we   mgle   zaczął   puchnąć   i   rosnąć,   nie   zaprzestając   ani   na   moment 

podpisywania papierków starca, które rzucał sekretarzowi, a ten z radosnym pomrukiwaniem 

łapał je w locie.

- Diabli z nimi! - zagrzmiał blondyn. - Diabli z nimi! Hej, maszynistki!

Machnął ogromną dłonią, ściana przed oczami Korotkowa rozpadła się i trzydzieści 

maszyn   na   stolikach   zadzwoniło   dzwoneczkami,   zagrało   fokstrota.   Kołysząc   biodrami   i 

namiętnie falując ramionami, wzbijając kremowymi nogami białą pianę, trzydzieści kobiet 

ruszyło wokół stolików.

Białe węże papieru wśliznęły się w paszcze maszyn, zaczęły zwijać się, przekrawać, 

zeszywać.   Wylazły   białe   spodnie   z   fioletowymi   lampasami.   „Okaziciel   niniejszego   jest 

istotnie okazicielem niniejszego, a nie jakąś tam szantrapą”.

- Wkładaj! - zagrzmiał blondyn we mgle.

- I-i-i-i... - cieniutko zaskamlał Korotkow i zaczął bić głową o kant blondynowego 

biurka. Głowie na minutkę ulżyło i czyjaś zalana łzami twarz przemknęła obok Korotkowa.

- Waleriany! - krzyknął ktoś z sufitu.

Surdut jak czarny ptak zasłonił światło i starzec zaszeptał trwożnie:

- Teraz już tylko jeden ratunek - do Dyrkina z piątego wydziału.

Gazem! Gazem!

Zaleciało eterem, czyjeś ręce delikatnie wyniosły Korotkowa na mroczny korytarz. 

Surdut objął  Korotkowa i powlókł, szepcząc i chichocząc: „No, ale się im przysłużyłem, 

zostawiłem na biurkach takie papierki, że każdy dostanie co najmniej pięć lat z pozbawieniem 

po wybawieniu. Gazem! Gazem!”

Surdut poszybował w bok, z uchodzącej w otchłań kraty zionęło chłodem i wilgocią.

background image

STRASZNY DYRKIN

Lustrzana kabina spadła w dół, i dwóch Korotkowów też spadło w dół. Drugiego 

Korotkowa   pierwszy   i   ważniejszy   zapomniał   w   lustrze   kabiny   i   wyszedł   samotnie   do 

chłodnego holu. Bardzo gruby i różowy powitał Korotkowa słowami:

- Wspaniale. Właśnie pana teraz aresztuję.

- Mnie nie można aresztować - odpowiedział Korotkow i zaśmiał się satanicznym 

śmiechem - ponieważ ja jestem nie wiadomo kto. Oczywiście. Ani aresztować, ani ożenić 

mnie nie można. A do Połtawy i tak nie pojadę.

Gruby zadrżał z przerażenia, spojrzał w źrenice Korotkowa i zaczął padać do tyłu.

- No, aresztuj - pisnął Korotkow i pokazał grubemu drżący blady język, pachnący 

walerianą. - Ale jak mnie zaaresztujesz, kiedy zamiast dokumentów - figa z makiem? A może 

ja jestem Hohenzollern?

- Jezusie Nazareński! - powiedział grubas, przeżegnał się drżącą dłonią i z różowego 

zrobił się żółty.

- Kalesonera tu nie było? - ostro zapytał Korotkow i rozejrzał się. - Odpowiadaj, 

tłuściochu!

- W żadnym razie - odparł grubas i zmienił żółte zabarwienie na popielate.

- No i co teraz robić? Co?

- Do Dyrkina, nie inaczej - wybełkotał grubas - najlepiej do niego. Tylko że srogi. 

Uch, jaki srogi. Ani przystąp. Dwaj już od niego z góry zlecieli. Telefon niedawno rozbił.

- Dobra - odparł Korotkow i splunął beztrosko. - Nam już teraz wszystko jedno. Na 

górę!

-  Aby   się   nie   potknijcie,   towarzyszu   pełnomocniku   –   podsadzając   Korotkowa   do 

windy, czule zatroszczył się grubas.

N a górze napatoczył się nieduży szesnastolatek i straszliwie wrzasnął:

- Dokąd! Stać!

- Nie bij, ojczulku - powiedział grubas, skulił się i zasłonił głowę rękami. - Do samego 

Dyrkina.

- Możecie iść! - krzyknął nieduży.

Grubas wyszeptał:

-   Proszę   już   iść,   wasza   wysokość,   a   ja   tu   na   ławeczce   sobie   poczekam.  To   zbyt 

straszne...

Korotkow   znalazł   się   w   ciemnym   przedpokoju,   następnie   w   puściutkiej   sali   z 

background image

wytartym błękitnym dywanem.

Przed drzwiami z napisem „Dyrkin” Korotkow na chwilę się zawahał, potem jednak 

wszedł i znalazł się w przytulnie umeblowanym gabinecie z ogromnym malinowym biurkiem 

i z zegarem na ścianie. Malutki pulchny Dyrkin wyskoczył jak sprężyna zza biurka, nastroszył 

wąsy i zaryczał: „Milczeć”!, chociaż Korotkow jeszcze w ogóle się nie odezwał.

W tejże chwili zjawił się w gabinecie blady młodzieniec z teczką.

Twarz Dyrkina momentalnie pokryły roześmiane zmarszczki.

- A-a! - zawołał słodko. - Artur Arturowicz! Witam serdecznie.

- Słuchaj,  Dyrkin - przemówił młodzieniec żelaznym głosem – to ty napisałeś do 

Puzyriowa, że ustanowiłem w kasie emerytalnej jednoosobową dyktaturę i że do tego jeszcze 

gwizdnąłem majowe fundusze emerytalne? Ty? Odpowiadaj, parszywe ścierwo!

- Ja? - wymamrotał Dyrkin, czarodziejskim sposobem przemieniając się z groźnego 

Dyrkina w Dyrkina-do-rany-przyłóż. - Ja, Arturze Dyktatorowiczu... Ja, oczywiście... Pan 

całkowicie niesłusznie...

-  Ach,   ty   łajdaku,   łajdaku   -   starannie   akcentując   słowa,   powiedział   młodzieniec, 

pokiwał głową, uniósł teczkę i trzasnął Dyrkina w ucho, jakby rzucił na talerz naleśnik.

Korotkow machinalnie jęknął i osłupiał.

- Tak będzie z tobą i z każdym łajdakiem, który pozwoli sobie wsadzać nos w nie 

swoje sprawy - sugestywnie powiedział młodzieniec, pomachał Korotkowowi na pożegnanie 

czerwoną pięścią i wyszedł.

Ze   dwie   minuty   w   gabinecie   panowała   cisza,   tylko   wisiorki   podzwaniały   na 

kandelabrach, kiedy w pobliżu przejeżdżała ciężarówka.

-   Tak   to   jest,   młody   człowieku   -   z   gorzkim   uśmiechem   powiedział   dobrotliwy   i 

poniżony Dyrkin. - Oto nagroda za moje starania. Nie śpisz po nocach, nie dojadasz, nie 

dopijasz, a rezultat zawsze taki sam - po mordzie. Może i pan również przyszedł w tym celu? 

No cóż... Bijcie Dyrkina, bijcie. Mordę widocznie ma nie własną, tylko państwową. Może 

panu ręki szkoda? To niech pan weźmie kandelabr, bardzo proszę.

I Dyrkin kusząco wystawił zza biurka pulchne policzki. Nic nie rozumiejąc, Korotkow 

uśmiechnął się krzywo a nieśmiało, ujął kandelabr za nóżkę i z trzaskiem rąbnął Dyrkina 

świecami   po   głowie.   Krew   poleciała   Dyrkinowi   z   nosa   na   sukno;   on   sam,   wrzeszcząc: 

„Ratunku!”, uciekł przez boczne drzwi.

-   Ku-ku!   -   radośnie   wykrzyknęła   leśna   kukułka,   wyskakując   z   malowanego 

norymberskiego   domku   na   ścianie.   -   Ku-kluks-klan!   wrzasnęła   i   przemieniła   się   w   łysą 

głowę. - My sobie zapamiętamy, kto bije pracowników!

background image

Korotkowa opanowała furia. Zamachnął się i uderzył kandelabrem w zegar. Zegar 

odpowiedział   grzmotem   i   bryzgami   złotych   wskazówek.   Kalesoner   wyskoczył   z   zegara, 

przemienił   się   w   białego   kogutka   z   napisem:   „Poczta   wychodząca”   i   skoczył   w   drzwi. 

Natychmiast za bocznymi drzwiami rozległ się wrzask Dyrkina: „Łapać go, rozbójnika!”, i 

ciężkie kroki załomotały ze wszystkich stron. Korotkow zrobił w tył zwrot i rzucił się do 

ucieczki.

background image

KINO PAR FORCE I OTCHŁAŃ

Grubas   z   podestu   wskoczył   do   kabiny,   ogrodził   się   kratą   i   opadł   w   dół,   a   po 

ogromnych   wyszczerbionych   schodach   biegli   za   nim:   jako   pierwszy   -   czarny   cylinder 

grubasa, za nim - biały pocztowy kogut, za kogutem - kandelabr, który przeleciał o werszek 

nad spiczastą białą główką, za nim Korotkow, potem szesnastolatek z rewolwerem w ręku i 

jeszcze jacyś ludzie tupiący podkutymi butami. Klatka schodowa rozgrzmiała jękiem brązu i 

na piętrze zaczęły trwożnie trzaskać drzwi.

Ktoś zwiesił się z górnego podestu w dół i krzyknął w złożone dłonie:

- Która sekcja się przeprowadza? Zapomnieli zabrać kasę ogniotrwałą!

Kobiecy głos odpowiedział z dołu:

- Bandyci!

Przez   ogromne   drzwi   prowadzące   na   ulicę   Korotkow   przeleciał   pierwszy, 

wyprzedzając   cylinder   i   kandelabr.   Łyknął   olbrzymią   porcję   rozpalonego   powietrza   i 

wyskoczył na ulicę. Biały kogucik zapadł się pod ziemię, zostawiając na pamiątkę woń siarki, 

z powietrza wytkał się czarny surdut i pomknął obok Korotkowa z cienkim przeciągłym 

krzykiem:

- Biją rzemieślników, towarzysze!

Na   trasie   Korotkowa   przechodnie   skręcali,   wpełzali   w   bramy,   wybuchały   i   gasły 

krótkie   gwizdki.   Ktoś   wściekle   prychał,   przeklinał,   zapalały   się   niespokojne   chrapliwe 

okrzyki: „Łapać!” Z łoskotem opadały metalowe żaluzje i jakiś kulawy, siedząc na szynach 

tramwajowych, piszczał:

- Zaczęło się!

Wystrzały   biegły   za   Korotkowem,   częste,   wesołe   jak   świąteczne   petardy,   kule 

śpiewały to z boku, to z góry. Rycząc jak kowalski miech, Korotkow pędził do gigantycznego 

celu - dziesięciopiętrowego gmachu, który stał bokiem do ulicy, frontem zaś do wąskiego 

zaułka. Na samym rogu szklany szyld z napisem „Restaurant i pivo” pękł gwiaździście i stary 

dorożkarz przesiadł się z kozła na jezdnię z rozmarzonym wyrazem twarzy i ze słowami:

- Wesoło! Co to, znaczy się, bracia, strzelacie, w kogo popadnie? Człowiek, który 

wybiegł z uliczki, podjął próbę złapania Korotkowa za połę marynarki i poła została mu w 

ręku. Korotkow skręcił za róg, przebiegł kilka sążni i wbiegł w lustrzaną przestrzeń holu. 

Chłopiec w liberii ze złoconymi guzikami odskoczył od windy i zapłakał.

- Niech pan wsiada. Niech pan wsiada! - zaszlochał. - Tylko niech pan nie bije sieroty.

Korotkow jednym susem znalazł się w pudle windy, usiadł na zielonej kanapce vis-a-

background image

vis drugiego Korotkowa, dyszał jak ryba na piasku. Chłopiec, pochlipując, wsiadł za nim, 

zamknął drzwi, złapał za sznurek i winda pojechała w górę. W tejże chwili na dole w holu 

zagrzmiały strzały i zawirowały szklane drzwi.

Winda miękko i mdląco szła do góry, chłopiec uspokoił się, jedną ręką wycierał nos, 

drugą ciągnął za sznurek.

- Forsę ukradłeś? - zapytał, wpatrując się z ciekawością w zrujnowanego Korotkowa.

-  Atakujemy...   Kalesonera...   -   łapiąc   powietrze,   odpowiedział   Korotkow.   -  Ale   on 

przeszedł do ofensywy...

- Najlepiej będzie na samej górze, tam gdzie sala bilardowa - doradził chłopiec. - Na 

dachu sobie poradzisz, jeżeli masz mauzer.

- Niech będzie na górę... - zgodził się Korotkow.

Po minucie winda zatrzymała się miękko, chłopiec otworzył drzwi, ociągnął nosem i 

powiedział:

- Wyłaź i zasuwaj na dach.

Korotkow   wyskoczył,   przez   moment   rozglądał   się   i   nasłuchiwał.   Z   dołu   dobiegał 

narastający hałas, z boku, przez szklaną ścianę - stukot kościanych bil, migały zalęknione 

twarze. Chłopiec wskoczył do windy, zamknął się i zniknął w otchłani.

Korotkow orlim wzrokiem obrzucił pozycję, na sekundę zawahał się i z bojowym 

okrzykiem „Naprzód!” wbiegł na salę bilardową. Mignęły zielone prostokąty, lśniące białe 

kule i pobladłe twarze. Z dołu, zupełnie blisko, zagrzmiał ogłuszającym echem strzał i gdzieś 

dźwięcznie posypało się szkło. Jak na komendę gracze porzucili kije i z tupotem rzucili się 

gęsiego   do   bocznego   wyjścia.   Korotkow   pobiegł,   założył   haczyk,   z   trzaskiem   zamknął 

szklane drzwi prowadzące na schody i w jednej chwili uzbroił się w kule bilardowe. Minęło 

kilka   sekund   i   przy   windzie   wyrosła   za   szkłem   pierwsza   głowa.   Kula   wyfrunęła   z   rąk 

Korotkowa, ze świstem przebiła szkło, głowa momentalnie znikła. Na jej miejscu rozbłysnął 

blady płomień, wyrosła druga głowa, a zaraz potem trzecia. Jedna za drugą poleciały bile i 

szklana   ściana  pękła.  Turkoczący stukot  zalał   całą  klatkę  schodową   i  w   odpowiedzi,   jak 

ogłuszająca singerowska maszyna do szycia, zatrząsł gmachem wyjący karabin maszynowy. 

Górne   szyby   i   futryny   wycięło   jak   nożem   i   chmurą   pudru   rozpierzchł   się   tynk   po   sali 

bilardowej.

Korotkow zrozumiał, że nie utrzyma pozycji. Rozpędził się, zasłonił głowę dłońmi, 

uderzył butami w trzecią szklaną ścianę, za którą zaczynał się płaski, wyasfaltowany dach 

gmaszyska. Ścianka pękła i rozsypała się. Korotkow pod szalejącym ogniem zdążył wyrzucić 

na   dach   pięć   piramidek   -   bile   rozbiegły   się   po   asfalcie   jak   odrąbane   głowy.   Za   nimi 

background image

wyskoczył Korotkow - w samą porę, ponieważ karabin maszynowy opuścił lufę i wyciął 

dolną część futryny.

- Poddaj się! - niewyraźnie dobiegło do Korotkowa.

I   od   razu   zobaczył   nad   samą   głową   słabiutkie   słońce,   wypłowiałe   niebo   i 

przemarznięty asfalt. Z dołu i z boków miasto dawało o sobie znać trwożnym, przytłumionym 

szumem. Korotkow poskakał trochę po asfalcie, rozejrzał się, złapał trzy bile, podbiegł do 

balustrady, wdrapał się na nią i spojrzał w dół. Serce mu zamarło. Zobaczył dachy domów, 

spłaszczonych i maleńkich, plac, po którym pełzły tramwaje, ludzie-chrząszcze, i natychmiast 

dostrzegł   szare   figurki,   tanecznie   podbiegające   do   bramy   szczeliną   uliczki,   za   nimi   zaś 

masywną zabawkę usianą złotymi lśniącymi czapeczkami.

- Okrążyli mnie! - jęknął Korotkow. - Straż pożarna!

Przechylił się przez balustradę, wycelował i kolejno posłał wszystkie trzy bile. Białe 

kule wzleciały w górę, następnie zakreśliły łuk i runęły w dół. Korotkow schwycił jeszcze 

trzy, znowu wdrapał się na balustradę, zamachnął się i cisnął je w ślad za poprzednimi. Kule 

rozbłysły srebrzyście, potem, obniżając lot, poczerniały, wreszcie ponownie zabłysły i znikły. 

Korotkowowi wydało się, że na zalanym słońcem placu zaroiły się trwożnie mrówki. Pochylił 

się,   żeby  podnieść   jeszcze   kilka   pocisków,   ale   nie   zdążył.   Z   nie   milknącym   trzaskiem   i 

chrzęstem w wyłomie ściany pojawili się ludzie. Jak groch wypadli na dach. Wyskoczyły 

szare   czapki,  szare   szynele:   przez   górny  otwór,  nie   dotykając   ziemi,   wleciał   szewiotowy 

starzec. Następnie ściana rozpadła się ostatecznie i na dach wjechał na wrotkach straszny 

ogolony Kalesoner ze staroświeckim muszkietem w ręku.

- Poddaj się! - zawyło z tyłu, z przodu i z góry, i wszystko zagłuszył okropny, nie do 

wytrzymania miedziany bas.

- Jasne! - słabo krzyknął Korotkow. - Jasne. Bitwa przegrana.

Ta-ta-ta-ta! - zatrąbił do odwrotu.

Śmiertelna odwaga wypełniła jego serce. Balansując, wczepiając się w mur, wlazł na 

słupek balustrady, zakołysał się, wyprostował i zawołał:

- Lepsza śmierć niż hańba!

Prześladowcy byli o dwa kroki. Już widział ich wyciągnięte ręce, już buchnął płomień 

z paszczy Kalesonera. Słoneczna przepaść kusiła Korotkowa tak gorąco, że aż zaparło mu 

dech. Z przenikliwym zwycięskim okrzykiem podskoczył i wzbił się w górę. Na moment 

zabrakło   mu   powietrza.   Niejasno,   bardzo   niejasno   zobaczył,   jak   coś   szarego   z   czarnymi 

dziurami  wzbiło  się  w  górę  obok niego,  jakby podrzucone  wybuchem. Następnie  bardzo 

wyraźnie zobaczył, że to szare runęło w dół, a on sam wzleciał do góry w ciasny wąwóz 

background image

uliczki, która znalazła się nad nim. Następnie krwawe słońce z brzękiem pękło w głowie 

Korotkowa i nic już więcej nie zobaczył.

1924