background image

L

UCY

 M

AUD

 M

ONTGOMERY

ŻYCIA

 A

VONLEA

T

YTUŁ

 

ORYGINAŁU

 C

HRONICLES

 

OF

 A

VONLEA

P

RZEŁOŻYŁA

 J

OLANTA

 B

ARTOSIK

background image

I

P

ONAGLANIE

 L

UDWIKA

Pewnego   sobotniego   wieczora   Ania   Shirley   siedziała   skulona   na   kanapie   w   saloniku 

Teodory   Dix   i   rozmarzonym   wzrokiem   spoglądała   za   okno   na   piękną   krainę   ponad 
wzgórzami, za którymi właśnie zachodziło słońee. Były wakacje. Ania przyjechała na dwa 
tygodnie   do   Chatki   Ech,   w   której   państwo   Irvingowie   spędzali   lato.   Często   wpadała   do 
starego domu Dixów, żeby porozmawiać z Teodorą. Tego wieczora nagadały się już do woli, 
dlatego   teraz   Ania   z   rozkoszą   oddawała   się   marzeniom.   Kształtną   główkę,   owiniętą 
warkoczem kasztanowych włosów, oparła o framugę okna. Jej szare oczy lśniły jak cieniste 
stawy, odbijające blask księżyca.

W pewnej chwili Ania zobaczyła Ludwika Prędkiego. Znajdował się jeszcze daleko od 

domu, bo aleja wjazdowa Dixów była długa, ale rozpoznała go bez trudu. W Środkowym 
Grafton nie było nikogo tak wysokiego jak on, lekko się garbiącego i poruszającego z takim 
spokojem. W Ludwiku wszystko było wyjątkowe.

Ania otrząsnęła się z marzeń. Uznała, że takt wymaga, żeby się pożegnała z przyjaciółką. 

Ludwik starał się o Teodorę. Wiedzieli o tym wszyscy w całym Grafton, a gdyby nawet ktoś 
nie   wiedział,   to   z   całą   pewnością   nie   dlatego,   że   nie   zdążył   o   tym   usłyszeć.   Ludwik 
przemierzał tę aleję swoim spokojnym, powolnym krokiem i przychodził tu, żeby się widzieć 
z Teodora, już przez piętnaście lat!

Kiedy Ania — szczupła, dziewczęca i romantyczna — wstała, żeby się pożegnać, Teodora 

— pulchna, w średnim wieku i praktyczna — powiedziała:

— Nie musisz się spieszyć, dziecko. Zostań jeszcze. Pewnie zobaczyłaś w alei Ludwika i 

pomyślałaś, że będziesz nam przeszkadzała. Nie będziesz. Ludwik lubi, kiedy jest z nami ktoś 
trzeci, i ja też to lubię. Wtedy jest ciekawiej. Kiedy ktoś odwiedza człowieka regularnie dwa 
razy w tygodniu przez piętnaście lat, z czasem zaczyna brakować tematów do rozmowy.

Mówiąc o Ludwiku, Teodora bez skrępowania rozmawiała o nim i o jego przedłużających 

się zalotach. Nawet nie udawała nieśmiałości. Przeciwnie, robiła wrażenie rozbawionej.

Ania usiadła i razem z Teodora patrzyła na Ludwika, zbliżającego się do domu. Rozglądał 

się po łąkach, na których bujnie kwitła koniczyna i spoglądał ku rzece, wijącej się dnem 
osnutej mgłą doliny.

Ania spojrzała na Teodorę i jej spokojną, ładną twarz i spróbowała sobie wyobrazić, co by 

czuła, gdyby to ona czekała na podstarzałego wielbiciela, niezdolnego do podjęcia decyzji, ale 
nawet jej wyobraźnia okazała się na to niewystarczająca.

Już ja, pomyślała zniecierpliwiona, już ja bym coś wymyśliła, żeby go popędzić, gdyby mi 

na nim zależało. Ludwik Prędki! Cóż za fatalnie niestosowne nazwisko. Taki człowiek i takie 
nazwisko — to oszustwo i pułapka.

W końcu Ludwik dotarł do domu, ale tak długo stał na progu, przyglądając się zielonej 

plątaninie krzaków w sadzie, że Teodora otworzyła drzwi, zanim zapukał. Wprowadzając go 
do pokoju, zrobiła za jego plecami minę do Ani.

Ludwik uśmiechnął się. Lubił Anię. Oprócz niej nie znał żadnych młodych dziewcząt, bo 

zawsze unikał ich towarzystwa. Przy nich czuł się niezręcznie i nieswojo, ale Ania tak na 
niego nie działała. Ania umiała postępować z ludźmi. Mimo że Ludwik i Teodora znali ją od 
niedawna, oboje czuli, że mają w niej przyjaciółkę.

Ludwik   był   wysoki   i   niezgrabny;   niespieszny   sposób   bycia   dodawał   mu   swoistego 

wdzięku.   Miał   opadające,   jedwabiste,   brązowe   wąsy   i   maleńką,   kędzierzawą   bródkę, 
uchodzącą za ekscentryczną w Grafton, gdzie reszta mężczyzn chodziła albo gładko ogolona, 
albo nosiła duże brody. Oczy miał marzycielskie i miłe. W ich niebieskich głębinach była 

background image

odrobina melancholii.

Ludwik usiadł w wielkim, starym fotelu, należącym kiedyś do ojca Teodory. Zawsze tam 

siadał. Ania twierdziła, że fotel z wyglądu przypomina Ludwika.

Nie   musiało   minąć   wiele   czasu,   żeby   atmosfera   się   ożywiła.   Ludwik   był   dobrym 

polemistą, kiedy już udało się go wciągnąć do rozmowy. Był oczytany i często zaskakiwał 
Anię swoimi trafnymi uwagami na temat ludzi i spraw, których echa docierały do Grafton. Z 
Teodora Ludwik lubił wieść spory teologiczne. Jej nie interesowała polityka ani wydarzenia 
kształtujące historię, za to zgłębiała doktrynę i czytała wszystko, co mogło mieć związek z 
wiarą. Kiedy rozmowa zamieniła się w przyjacielską sprzeczkę tych dwojga na temat Nauki 
Chrześcijańskiej, Ania zrozumiała, że nie jest tu dłużej potrzebna i nikt nie będzie żałował, 
jeśli sobie pójdzie.

— Wzeszły gwiazdy; czas wracać do domu — powiedziała i pożegnała się.
Kiedy znalazła się na zielonej łące, upstrzonej białymi i żółtymi stokrotkami, i upewniła 

się, że z domu już jej nie widać, stanęła, żeby się pośmiać. Owionął ją łagodny wiatr aż ciężki 
od zapachów. Ania oparła się plecami o białą brzozę i śmiała się do rozpuku; zawsze, kiedy 
pomyślała o Teodorze i Ludwiku, zbierało się jej na śmiech. Skorej do działania młodości ich 
romans   wydawał   się   bardzo   zabawny.   Ania   lubiła   Ludwika,   mimo   to   wyprowadzał   ją   z 
równowagi.

—   Kochany,   wielki,   denerwujący   gąsior   —   powiedziała   na   głos.   —   To   największy   i 

najmilszy idiota na całym świecie. Jest jak ten aligator z piosenki dla dzieci, który nie chce iść 
ani stać, tylko z uporem podskakuje w miejscu.

Dwa dni później, kiedy Ania znów odwiedziła dom Dixów, rozmowa z Teodora zeszła na 

temat   Ludwika.   Teodora,   osoba   nadzwyczaj   pracowita   i   lubiąca   wszelkie   robótki   ręczne, 
dziergała szydełkiem jakąś wymyślną koronkę. Ania z założonymi rękami siedziała w fotelu 
na biegunach i przyglądała się Teodorze. Nagle zwróciła uwagę na to, że Teodora jest bardzo 
ładna. Była dobrze zbudowana, cerę miała jasną, rysy wyraziste i grube, oczy piwne, wielkie i 
łagodne. Miała urodę Junony. Kiedy się nie uśmiechała, mogła budzić lęk. Ania pomyślała, że 
nie byłoby nic dziwnego w tym, gdyby Ludwik się trochę bał Teodory.

— Czy przez cały wieczór rozmawialiście z Ludwikiem o Nauce Chrześcijańskiej? — 

spytała.

Teodora uśmiechnęła się szeroko.
— Tak. Posprzeczaliśmy się. W każdym razie, ja się z nim pokłóciłam. Ludwik z nikim się 

nie chce kłócić. Kiedy się go próbuje atakować, ciosy trafiają w próżnię. Denerwują mnie 
potyczki z człowiekiem, który nie podejmuje walki.

— Teodoro — powiedziała  Ania przymilnie  — będę teraz wścibska i bezczelna. Jeśli 

będziesz miała ochotę, możesz mi pokazać, gdzie moje miejsce. Dlaczego nie pobierzecie się 
z Ludwikiem?

Teodora zaśmiała się bez skrępowania.
— Przypuszczam, Aniu, że’ w Grafton wiele osób zadaje sobie to pytanie. Powiem ci 

szczerze, że nie mam nic przeciwko małżeństwu z Ludwikiem, ale trudno byłoby mi wyjść za 
mężczyznę, który nie prosił mnie o rękę. Ludwik nigdy mi się nie oświadczył.

— Czyżby był aż tak nieśmiały? — zastanawiała się Ania. Wyczuwszy, że Teodora jest w 

odpowiednim nastroju, postanowiła zgłębić tę tajemnicę do samego końca.

Teodora   odłożyła   robótkę   i   spojrzała   za   okno,   na   zielone   wzgórza   i   przyjazny,   letni 

wieczór.

— Sądzę, że nie. Ludwik nie jest nieśmiały. Taki już ma sposób bycia; sposób Prędkich. 

Wszyscy   Prędcy   zastanawiają   się   dwa   razy   nad   każdym   drobiazgiem.   Zanim   się   na   coś 
zdecydują, mijają lata. Czasem myślenie zajmuje im tak dużo czasu, że ostatecznie nie dostają 
tego, nad czym deliberują. Tak było ze starym Adolfem Prędkim. Przez całe życie mówił, że 
wybierze się do Anglii, żeby odwiedzić brata, ale nigdy tam nie pojechał, chociaż nie było 

background image

żadnych przeszkód. Prędcy nie są leniwi, tylko lubią żyć bez pośpiechu.

— A Ludwik jest po prostu typowym Prędkim, tylko doprowadzonym do skrajności — 

domyśliła się Ania.

—   Właśnie.   Ludwik   nigdy   w   życiu   się   nie   spieszył.   Od   sześciu   lat   myśli   o   tym,   że 

należałoby pomalować dom. Co jakiś czas porusza tę sprawę w rozmowie ze mną, wybiera 
kolor   i   na   tym   koniec.   Wiem,   że   darzy   mnie   uczuciem   i   zamierza   się   ze   mną   ożenić. 
Ciekawam tylko, czy ten dzień rzeczywiście kiedyś nadejdzie.

— Nie możesz go jakoś ponaglić? — spytała Ania niecierpliwie.
Teodora zaśmiała się i wróciła do swojej robótki.
— Nawet gdyby można było ponaglić Ludwika, ja tego nie zrobię. Jestem na to zbyt 

nieśmiała. Dziwnie to brzmi w ustach kobiety w moim wieku i mojej postury, ale taka jest 
prawda. Sama wiem, że to jedyny sposób, żeby poślubić Prędkiego. Moja kuzynka jest żoną 
brata Ludwika. Nie mówię, że to ona mu się oświadczyła, ale w rzeczy samej, moja Aniu, w 
zasadzie  tak było.  Ja bym  nie potrafiła.  Raz nawet spróbowałam.  Kiedy zauważyłam,  że 
zaczynam więdnąć, chciałam to Ludwikowi jakoś uświadomić, ale słowa więzły mi w gardle. 
Teraz już się przyzwyczaiłam do tej sytuacji. Gdyby zmiana nazwiska z Dix na Prędką była 
możliwa tylko pod warunkiem, że sama podejmę w tej sprawie inicjatywę, to do końca życia 
pozostanę panną Dix. Ludwik nie uświadamia sobie tego, że się starzejemy. Wydaje mu się, 
że   nadal   jesteśmy   rozchichotaną   młodzieżą   i   mamy   przed   sobą   mnóstwo   czasu.   Na   tym 
polega błąd Prędkich. Dopiero kiedy przychodzi umierać zauważają, że w ogóle żyli.

—   Jesteś   przywiązana   do   Ludwika,   prawda?   —   spytała   Ania,   wyczuwając   za   tą   listą 

paradoksów kobiece rozgoryczenie.

— Pewnie, że tak — przyznała Teodora szczerze. Było to dla niej tak oczywiste, że nawet 

się nie zarumieniła.  — Bardzo sobie cenię Ludwika. Potrzebny mu ktoś, kto by o niego 
zadbał. Widać to po nim. Na pewno zauważyłaś, że jego ubrania są wyświechtane. Stara 
ciotka prowadzi mu dom, ale o Ludwika nie dba, a on wszedł w ten wiek, kiedy mężczyźnie 
potrzebna jest odrobina starania. Ja czuję się tu samotna, on jest samotny w swoim domu… 
Trochę to wszystko dziwne, prawda? Dlatego całe Grafton sobie z nas żartuje. Sama często 
się śmieję z nas dwojga. Czasem przychodzi mi do głowy, że gdybym tak dała Ludwikowi 
powód do zazdrości, może by się trochę pospieszył, ale nigdy nie potrafiłam flirtować, a 
nawet gdybym umiała, to i tak nie wiem z kim. Wszyscy wiedzą, że stanowimy z Ludwikiem 
parę i nikt nie będzie chciał wchodzić mu w drogę.

— Teodoro — zawołała Ania — mam pomysł!
— Co zamierzasz zrobić? — spytała Teodora.
Ania powiedziała, co. Na początku Teodora śmiała się z tego i protestowała. W końcu 

jednak uległa. Entuzjazm Ani był zaraźliwy.

— Nie zaszkodzi spróbować — powiedziała z rezygnacją. — Wprawdzie jeśli Ludwik się 

zdenerwuje i mnie zostawi, będzie jeszcze gorzej, ale w życiu zawsze trzeba ryzykować. 
Wydaje mi się, że moja sprawa nie jest beznadziejna. Przyznam, że jego niezdecydowanie 
zaczyna mnie męczyć.

Wracając do Chatki Ech, Ania aż drżała z podniecenia. Poszła do Arnolda Shermana i 

powiedziała, czego od niego oczekuje. Arnold najpierw jej wysłuchał, potem zaczął się śmiać. 
Był  dość młodym  wdowcem,  przyjacielem  Stefana  Irvinga; przyjechał  na Wyspę  Księcia 
Edwarda, żeby spędzić z nim i jego żoną kilka tygodni lata. Był mężczyzną dojrzałym, ale 
jeszcze przystojnym i posiadał w sobie dość przekory, żeby z ochotą przystać na plan Ani. 
Bawiła go myśl o ponaglaniu Ludwika Prędkiego. Wiedział, że Teodora Dix ze swojej strony 
zrobi, co do niej należy, spodziewał się więc, że bez względu na wynik całej operacji, będzie 
zabawnie.

Kurtyna   poszła   w   górę.   Pierwszy   akt   odegrano   w   czwartek   wieczorem,   po   spotkaniu 

modlitewnym.   Kiedy   ludzie   wychodzili   z   kościoła,   księżyc   jasno   świecił,   więc   wszyscy 

background image

wyraźnie to widzieli. Arnold Sherman stanął na schodach, tuż za drzwiami, a Ludwik Prędki 
oparł się o płot cmentarza, jak było jego zwyczajem od wielu lat. Chłopcy z Graf ton śmiali 
się, że Ludwik wytarł w tym miejscu farbę, ale on sam nigdy nie widział powodu, żeby się 
kręcić   koło   drzwi.   Teodora,   mijając   cmentarz,   i   tak   —   jak   zwykle   —   przystanie   koło 
Ludwika.

A oto, co się wydarzyło: Teodora zaczęła schodzić po schodach. W świetle lamp palących 

się nad drzwiami jej majestatyczna postać była wyraźnie widoczna. Nieoczekiwanie Arnold 
Sherman spytał, czy może ją odprowadzić do domu. Teodora przyjęła ofiarowane jej ramię. 
Kiedy tych dwoje mijało zdumionego Ludwika, on przyglądał się im bezradnie, jakby nie 
uwierzył własnym oczom.

Ludwik stał, niezdolny do żadnego ruchu. Dopiero po chwili ruszył za swoją płochą panną 

i   jej   nowym   wielbicielem.   Chłopcy   i   niestateczni   młodzi   mężczyźni   poszli   za   nimi, 
spodziewając się sensacji, ale spotkało ich rozczarowanie. Ludwik szybkim krokiem minął 
Teodorę i Arnolda Shermana, żeby potem zwolnić i pozwolić się wyprzedzić.

Dla Teodory wszystko to było prawdziwą udręką, mimo że Arnold Sherman starał się być 

dla niej interesującym towarzyszem. Serce się jej wyrywało do Ludwika. Za plecami słyszała 
szuranie jego stóp. Czuła, że postępuje z nim okrutnie, ale nie było odwrotu. Uspokajała się 
tylko, że robi to również dla dobra Ludwika. Rozmawiała z Arnoldem Shermanem tak, jakby 
poza nim świata nie widziała. Biedny, porzucony Ludwik, podążający potulnie ich tropem, 
wszystko słyszał. Gdyby Teodora wiedziała, jak gorzki jest kielich, który podsunęła mu do 
wypicia, zabrakłoby jej siły, bez względu na ostateczne dobro, które mogło wyniknąć z tego 
przedsięwzięcia.

Kiedy minęli z Arnoldem jej furtkę, Ludwik musiał się zatrzymać. Teodora obejrzała się 

przez  ramię   i  zobaczyła   go, stojącego  na drodze.  Przez  całą  noc  nie  dawało  jej  spokoju 
wspomnienie jego samotnej sylwetki. Gdyby nie Ania, która z samego rana przybiegła, żeby 
utwierdzić Teodorę w słuszności takiego postępowania, Teodora pewnie by wszystko zepsuła, 
przedwcześnie się wycofując.

Ludwik stał na drodze i wcale nie słyszał pohukiwań i komentarzy szczerze ubawionych 

chłopców.

Spoglądał za Teodora i za swoim rywalem, dopóki nie znikli wśród świerków w miejscu, 

gdzie   aleja   podjazdowa   schodziła   nieco   w   dół.   Potem   odwrócił   się   i   poszedł   do   siebie, 
krokiem pozbawionym zwykłej swobody. Po jego ruchach było widać, że jest niespokojny.

Ludwik był oszołomiony. Gdyby świat się nagle skończył albo wijąca się leniwie rzeka 

Grafton zaczęła płynąć pod górę, nie byłby bardziej zdziwiony. Przez piętnaście lat zawsze 
wracał   ze   spotkań   z   Teodora.   Natomiast   dzisiaj   jakiś   podstarzały,   obcy   mężczyzna   (tym 
bardziej niezwykły, że mieszkający w Stanach) spokojnie przeszedł Ludwikowi przed nosem, 
prowadząc Teodorę pod rękę. Co gorsze, Teodora poszła z nim bez wahania. Więcej nawet: 
było   widać,   że   jego   towarzystwo   sprawia   jej   przyjemność.   Ludwik   poczuł,   że   w   jego 
nieodmiennie spokojnej duszy budzi się sprawiedliwy gniew.

Kiedy dotarł do końca swojej alei wjazdowej, stanął przed furtką i spojrzał na dom, stojący 

w półkręgu brzóz. Nawet w świetle księżyca było widać, że potrzebuje malowania. Ludwik 
pomyślał o „rezydencji przypominającej pałac”, którą Arnold Sherman podobno posiada w 
Bostonie. Ze zdenerwowania zaczął pocierać brodę ogorzałymi palcami. Potem zacisnął pięść 
i uderzył nią w słupek podtrzymujący furtkę.

—   Niech   sobie   Teodora   nie   myśli,   że   po   piętnastu   latach   tak   łatwo   mnie   rzuci   — 

powiedział. — Ja też mam tu coś do powiedzenia, nie tylko ten Arnold Sherman. Co za 
bezczelność!

Nazajutrz rano Ludwik pojechał do Carmody i wynajął Jozuego Pye’a do pomalowania 

domu.

Wieczorem odwiedził Teodorę, mimo że ona spodziewała się go — jak zwykle — dopiero 

background image

w sobotę.

Arnold   Sherman   zdążył   go   ubiec.   Usiadł   w   fotelu   Ludwika,   przez   co   ten   musiał   się 

zadowolić wiklinowym fotelem na biegunach. Nie było mu tam wygodnie i było to po nim 
widać.

Nawet jeśli Teodora czuła się w tej sytuacji niezręcznie, doskonale dawała sobie radę. 

Wyglądała   piękniej   niż   zwykle.   Ludwik   zauważył,   że   włożyła   jedną   z   najlepszych 
jedwabnych sukienek. Zastanawiał się, czy wystroiła się tak dla jego rywala. Dla Ludwika 
nigdy   nie   wkładała   jedwabnych   sukni.   Ludwik   zawsze   był   człowiekiem   potulnym   i 
łagodnym, ale przysłuchując się gładkiej mowie Arnolda Shermana, poczuł w sobie żądzę 
mordu.

—   Szkoda,   że   nie   widziałaś,   jak   gromił   Arnolda   wzrokiem   —   powiedziała   nazajutrz 

Teodora zadowolonej z siebie Ani. — Być może nie świadczy to o mnie najlepiej, ale było mi 
przyjemnie.  Bałam się, że Ludwik będzie się dąsał i unikał mnie.  Dopóki się boczy,  ale 
przychodzi   tutaj,   nie   mam   powodu   do   zmartwienia.   Widzę   jednak,   że   jest   bardzo 
przygnębiony i mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Wczoraj postanowił sobie, że zostanie 
dłużej niż Sherman, ale nie udało mu się tego osiągnąć. Nigdy nie widziałaś człowieka tak 
załamanego jak Ludwik wczoraj, po wyjściu ode mnie. Wyglądał, jakby mu się spieszyło. 
Naprawdę!

W niedzielę po południu Arnold Sherman przyprowadził Teodorę do kościoła i usiadł obok 

niej.   Kiedy   weszli,   Ludwik   Prędki   wstał   ze   swojej   ławki   pod   chórem.   Wprawdzie   zaraz 
znowu usiadł, ale prawie wszyscy to widzieli. Całe Grafton miało o czym mówić.

—  Pastor  właśnie   czytał,  a  on  poderwał   się  na  równe  nogi,   jakby go  ktoś  dźgnął  — 

powiedziała jego kuzynka, Lorella Prędka do swojej siostry, której nie było w kościele. — 
Był blady jak trup, a oczy wychodziły mu z orbit. Daję ci słowo, że nic w życiu tak mnie nie 
podnieciło! Miałam wrażenie, że zaraz się na nich rzuci z pięściami, ale on tylko stęknął i 
zaraz usiadł.  Nie wiem,  czy Teodora Dix go widziała, czy nie.  Robiła wrażenie całkiem 
spokojnej i nieświadomej tego wszystkiego.

Teodora nie widziała Ludwika, a jeśli wyglądała na spokojną, to tylko dlatego, że nie 

dawała   po   sobie   poznać,   jak   bardzo   jest   nieszczęśliwa   i   zdenerwowana.   Nic   nie   mogła 
poradzić na to, że Arnold Sherman przyszedł po nią, kiedy się wybierała do kościoła, ale była 
zdania,   że   posuwają   się   zbyt   daleko.   W   Grafton,   jeśli   dwoje   ludzi   przychodzi   razem   do 
kościoła i siada w jednej ławce, to znaczy,  że zamierzają wkrótce ogłosić zaręczyny.  Co 
będzie, jeśli Ludwik wpadnie w rozpacz, zamiast przejrzeć na oczy? Podczas nabożeństwa 
czuła się tak nieszczęśliwa, że z kazania nie zrozumiała ani słowa.

Ale Ludwik nie poprzestał na jednym spektakularnym czynie. Prędkich trudno jest pchnąć 

do działania, ale kiedy już zaczną, nie dają się powstrzymać. Kiedy Teodora wychodziła z 
panem Shermanem, Ludwik już czekał na schodach. Był bardzo poważny i zdecydowany. 
Głowę zadarł wysoko, ramiona wyprostował. Groźnie spojrzał na swojego rywala i z miną 
właściciela położył rękę na ramieniu Teodory.

— Czy wolno mi będzie odprowadzić panią do domu, panno Dix? — spytał tonem, który 

miał dać do zrozumienia, że ją odprowadzi niezależnie od tego, czy Teodora wyrazi zgodę, 
czy nie.

Teodora spojrzała na Arnolda Shermana z wyższością, przyjęła ramię Ludwika i poszli 

razem przez trawnik w milczeniu, które zdawały się podzielać konie uwiązane do płotu. W 
ciągu następnej godziny Ludwik miał wiele do zrobienia.

Nazajutrz Ania przyszła pieszo aż z Avonlea, żeby usłyszeć nowiny. Teodora uśmiechała 

się, skrępowana.

— Tak, wreszcie wszystko zostało ustalone, Aniu. Wczoraj Ludwik odprowadził mnie do 

domu i poprosił o rękę. Była niedziela, dzień jak najbardziej odpowiedni. Ślub odbędzie się 
wkrótce, bo Ludwik nie chce dłużej zwlekać.

background image

— A więc udało się nam ponaglić Ludwika i w końcu zabrał się do rzeczy — stwierdził 

pan Sherman, kiedy Ania zaszła do Chatki Ech, żeby oznajmić nowinę. — Ciebie to cieszy, 
ale moja biedna duma została urażona. W Graf ton zapamiętają mnie jako tego przybysza z 
Bostonu, który chciał się ożenić z Teodora Dix, ale nie potrafił jej zdobyć.

— Pan przecież wie, że to nieprawda — pocieszała go Ania.
Arnold Sherman przypomniał sobie dojrzałą urodę Teodory i przyjemność, jaką czerpał z 

jej towarzystwa.

— Nie byłbym tego taki pewny — powiedział i cichutko westchnął.

background image

II

S

TARA

 

PANI

 L

LEYD

1. R

OZDZIAŁ

 

MAJOWY

Plotki   zawsze  przypisywały  „starej   pani  Lloyd”  ze  Spencervale  wielkie   bogactwo,  zły 

charakter i ogromną dumę. W jej przypadku — jak prawie w każdym — plotka była w jednej 
trzeciej prawdziwa, a w dwóch trzecich — fałszywa. Stara pani Lloyd nie była ani bogata, ani 
zła. W rzeczy samej, była bardzo biedna. Tak biedna, że „Pokręcony Janek” Spencer, który 
kopał jej ogród i rąbał drewno, był  w porównaniu z nią bogaty,  bo on jadał trzy posiłki 
dziennie, podczas gdy zdarzało się, że stara pani mogła sobie pozwolić najwyżej na jeden. Ale 
była bardzo dumna; tak bardzo, że wolałaby raczej u — mrzeć niż pozwolić, żeby ludzie ze 
Spencervale, wśród których królowała w młodości, zaczęli podejrzewać, jak bardzo jest teraz 
biedna i do jak radykalnej oszczędności zmusza ją życie. Wolała, żeby ją uważali za skąpą i 
zdziwaczałą; żeby ją mieli za odludka, który nigdy nigdzie nie chodzi, nawet do kościoła, i 
który daje na pensję dla pastora najmniej ze wszystkich.

—   I   to   ona,   która   leży   na   pieniądzach!   —   mówili   ludzie   z   oburzeniem.   —   Nie 

odziedziczyła skąpstwa po rodzicach. Oni byli  hojni i życzliwi sąsiadom. Nigdy nie było 
człowieka grzeczniejszego od starego doktora Lloyda. Każdy mógł liczyć na jego życzliwość, 
przy   czym   zachowywał   się   tak,   jakby   to   jemu   wyświadczano   przysługę,   a   nie   on   ją 
wyświadczał.   Cóż,   skoro   stara   pani   Lloyd   tak   chce,   niech   sobie   siedzi   sama   ze   swoimi 
pieniędzmi. Skoro nie dba o nasze towarzystwo, nie ma przymusu. Można się założyć, że 
mimo całego tego bogactwa i dumy, wcale nie jest szczęśliwa.

Niestety, stara pani Lloyd rzeczywiście nie była szczęśliwa. Niełatwo jest być szczęśliwą, 

kiedy żyje się w samotności i duchowej pustce, a jedyne pieniądze, którymi opędza się głód, 
pochodzą ze sprzedaży jaj.

Stara pani Lloyd mieszkała „na końcu wsi, w starym domu Lloydów” — jak nazywano to 

miejsce. Był to osobliwy dom z niskim okapem, wielkimi kominami i kwadratowymi oknami, 
otoczony   gęstymi   świerkami.   Stara   pani   mieszkała   w   nim   samotnie   i   całymi   tygodniami 
potrafiła nie widzieć nikogo, oprócz Pokręconego Janka. To, co stara pani robi, kiedy jest 
sama, i jak zapełnia sobie czas, pozostawało dla Spencervale tajemnicą. Dzieci wierzyły, że 
zabawia się liczeniem złotych monet, schowanych w wielkiej czarnej skrzyni pod łóżkiem. 
Dzieci ze Spencervale śmiertelnie się bały starej pani. Niektóre (te z ulicy Spencer) wierzyły, 
że jest czarownicą. Wszystkie uciekały, jeśli zawędrowawszy do lasu w poszukiwaniu jagód 
albo nadającej się do żucia żywicy zobaczyły z daleka szczupłą, wyprostowaną  sylwetkę 
starej pani, zbierającej chrust. Tylko jedna Marysia Moore była pewna, że stara pani Lloyd 
nie jest czarownicą.

—  Czarownice  są  brzydkie  —  mówiła   tonem   nie  znoszącym  sprzeciwu   —  a  ona  ma 

miękkie siwe włosy, wielkie czarne oczy i drobną bladą twarz. Dzieci z ulicy Spencer same 
nie wiedzą, co mówią. Mama twierdzi, że są tępe.

— Ale ona nie chodzi do kościoła i mruczy coś pod nosem, i gada do siebie, kiedy zbiera 

chrust — upierał się Kuba Kimball.

Stara pani mówiła do siebie, bo bardzo lubiła towarzystwo i rozmowę. Prawda, że kiedy 

przez   blisko   dwadzieścia   lat   nie   rozmawia   się   z   nikim,   oprócz   siebie,   staje   się   to   nieco 
monotonne. Bywały takie dni, kiedy stara pani oddałaby wszystko — oprócz swojej dumy — 
za odrobinę towarzystwa drugiego człowieka. W takich chwilach była pełna goryczy i gniewu 
na   Los,  który  wszystko   jej   zabrał.   Nie   miała   niczego,   co   mogłaby   kochać,   a  to   jest  dla 
człowieka jedną z najbardziej niezdrowych rzeczy.

Najtrudniej było na wiosnę. Dawno temu, stara pani — nie będąca jeszcze starą panią, 

tylko   piękną,   samowolną,   wesołą   Małgorzatą   Lloyd   —   kochała   wiosnę.   Teraz   jej 

background image

nienawidziła, bo wiosna sprawiała jej ból; a już konkretnie ta wiosna i ten maj były tak 
ciężkie, jak nigdy. Stara pani czuła, że jej cierpienie stało się nieznośne. Wszystko sprawiało 
jej   ból:   nowe,   zielone   koniuszki   gałązek   na   świerkach,   tajemnicze   mgły   zalegające   w 
najniższych   miejscach   plaży   za   domem,   świeży   zapach   czerwonej   ziemi   w   ogrodzie 
skopanym  przez Pokręconego Janka. Żywiła  się samymi  herbatnikami  i wodą, żeby móc 
zapłacić   Jankowi   za   wykonaną   pracę.   Kiedy  blady,   uroczy   świt   zaczynał   się   skradać   po 
niebie, stara pani kryła twarz w poduszce, żeby go nie widzieć.

— Nienawidzę nowego dnia — mówiła sobie buntowniczo. — Będzie taki sam jak inne 

ciężkie, zwykłe dni. Nie mam ochoty wstawać z łóżka, żeby go przeżyć. Pomyśleć tylko, że 
dawno temu wyciągałam ręce do każdego nowego dnia, jak do przyjaciela przynoszącego 
dobre wieści! Wtedy kochałam poranki. Zarówno słoneczne, jak i te szare — wszystkie były 
cudowne, jak nie przeczytana książka. Teraz ich nienawidzę. Nienawidzę! Nienawidzę!

Mimo to stara pani wstała, bo wiedziała, że wkrótce przyjdzie Pokręcony Janek, żeby do 

końca   skopać   ogród.   Starannie   uczesała   piękne,   gęste   siwe   włosy   i   włożyła   sukienkę   z 
purpurowego jedwabiu w złote plamki. Stara pani z oszczędności zawsze chodziła ubrana w 
jedwabie. Taniej było nosić sukienki po matce niż kupować w sklepie materiał na nowe. Stara 
pani miała mnóstwo jedwabnych sukien, należących kiedyś do jej matki. Nosiła je rano, w 
południe i wieczorem, co ludzie w Spencervale uważali za jeden z dowodów na jej nadmierną 
dumę. Jeśli chodzi o fason, to nie przerabia sukienek, bo — rzecz jasna — jest na to zbyt 
skąpa. Nikomu się nawet nie śniło, że stara pani, wkładając swoje jedwabie, rozpacza nad ich 
przestarzałym   fasonem,   i   że   czuje   się   w   swojej   kobiecej   próżności   do   głębi   urażona   za 
każdym razem, kiedy Pokręcony Janek spogląda na jej niemodne falbanki i halki.

Mimo że stara pani witała ten dzień bez radości, jego urok ją oczarował, kiedy wyszła na 

spacer po obiedzie… czy też raczej po południowej porcji herbatników. Dzień był świeży, 
pełen słodyczy, niewinny. Świerkowy lasek za starym domem Lloydów drżał z podniecenia, 
widząc krzątaninę wiosny. Pod drzewami tańczyły cienie i plamy słońca. Coś z tej atmosfery 
trafiło do pełnego goryczy serca starej pani Lloyd, bo kiedy doszła do drewnianego mostku 
przerzuconego pod bukami rosnącymi nad strumieniem, poczuła się wzruszona i łagodna, jak 
za   dawnych   czasów.   Rósł   tam   jeden   wielki   buk,   który   stara   pani   kochała   z   sobie   tylko 
wiadomych powodów. Było to wielkie drzewo, z pniem przypominającym kolumnę z szarego 
marmuru   i   baldachimem   liści,   rozpościerającym   się   nad   złocistobrązowym   rozlewiskiem, 
które rzeka tworzyła akurat w tym miejscu. W opromienionych blaskiem dawnych dniach był 
tylko młodym drzewkiem.

Stara pani usłyszała dziecięce głosy i śmiech dobiegające z daleka, z alei prowadzącej do 

domu Wiłliama Spencera na wzgórzu za lasem. Główna aleja biegła od domu w drugą stronę, 
ale boczna ścieżka stanowiła dogodny skrót i dzieci często szły tędy do szkoły.

Stara pani ukryła się szybko za kępą młodych świerków. Nie lubiła dzieci Spencerów, bo 

bardzo   się   jej   bały.   Wyglądając   zza   drzew   widziała   je,   jak   śmiejąc   się,   idą   ścieżką.   Na 
przedzie szła starsza dwójka; bliźniaki trzymały za ręce wysoką, szczupłą młodą dziewczynę, 
z   pewnością   nową   nauczycielkę   muzyki.   Stara   pani   słyszała   od   skupującego   jaja,   że 
Spencerowie wzięli dziewczynę na stancję, ale nie wiedziała, jak się ona nazywa.

Przyglądała się jej z pewną ciekawością. Nagle serce starej pani zadrżało i zaczęło bić tak, 

jak nie biło od lat. Jej oddech był szybki i cała drżała. Kto… Kim jest ta dziewczyna?

Spod słomkowego kapelusza nowej nauczycielki muzyki widoczna była burza włosów w 

takim odcieniu i o takiej fakturze, jaką stara pani zapamiętała z dawnych lat na innej głowie. 
Spod rudych fal patrzyły wielkie, fiołkowoniebieskie oczy z czarnymi  rzęsami i brwiami, 
które stara pani znała równie dobrze jak swoje. Także twarz nowej nauczycielki muzyki — 
twarz o pięknych, delikatnych rysach, z lekkim rumieńcem i wyrazem młodej radości — była 
twarzą z przeszłości starej pani. Podobieństwo było doskonałe, z jednym tylko wyjątkiem — 
twarz, którą pamiętała stara pani, była, mimo całego swego uroku, naznaczona słabością. Na 

background image

twarzy dziewczyny natomiast malowały się siła i słodycz kobiecości. Mijając kryjówkę starej 
pani, dziewczyna zaśmiała się z czegoś, co powiedziały dzieci — i był to śmiech, który stara 
pani dobrze znała. Słyszała go już pod tym bukiem.

Stara pani patrzyła za nimi, dopóki nie znikli za wzniesieniem. Do domu wracała jak we 

śnie. Pokręcony Janek kopał w ogrodzie. Zazwyczaj stara pani nie rozmawiała z Pokręconym 
Jankiem,   bo   nie   podzielała   jego   zamiłowania   do   plotek,   ale   teraz   poszła   do   ogrodu. 
Wyglądała wyniośle w swojej purpurowej sukni ze złotymi plamkami i ze słońcem lśniącym 
w jej siwych włosach.

Pokręcony Janek widział ją, kiedy wychodziła, i powiedział sobie, że stara pani podupada 

na zdrowiu; była blada i robiła wrażenie niespokojnej. Teraz doszedł do wniosku, że musiał 
się pomylić. Stara pani była zarumieniona, a jej oczy lśniły. Wyglądała tak, jakby jej podczas 
spaceru ubyło dziesięć lat. Pokręcony Janek spojrzał na swój szpadel i pomyślał, że niewiele 
jest kobiet piękniejszych od starej pani Lloyd. Szkoda tylko, że jest taka skąpa!

— Panie Spencer — odezwała się łaskawie, bo rozmawiając z osobami niższego stanu, 

zawsze   przemawiała   łaskawie   —   czy   może   mi   pan   powiedzieć,   jak   się   nazywa   nowa 
nauczycielka muzyki, mieszkająca u Williama Spencera?

— To Sylwia Gray — odparł Pokręcony Janek. Serce starej pani znów zabiło mocniej. To 

było do przewidzenia! Dziewczyna z włosami, oczami i śmiechem Adama Graya musiała być 
jego córką.

Pokręcony   Janek   splunął   na   dłonie   i   wrócił   do   pracy,   ale   jego   język   był   szybszy   od 

szpadla. Stara pani słuchała go z ochotą. Pierwszy raz cieszyła się i błogosławiła gadulstwo i 
wścibstwo   Pokręconego   Janka.   Każde   jego   słowo   wydawało   się   jej   złotym   jabłkiem   na 
srebrnej tacy.

Pracował u Williama Spencera tego dnia, kiedy przyjechała nowa nauczycielka muzyki, a 

to, czego Pokręcony Janek nie zdołał się dowiedzieć o człowieku w ciągu jednego dnia, nie 
mogło być niczym interesującym. Prawie tak samo jak zbierać informacje, Pokręcony Janek 
lubił   się   nimi   dzielić,   więc   trudno   byłoby   powiedzieć,   komu   ta   półgodzinna   rozmowa 
sprawiła więcej przyjemności — Pokręconemu Jankowi czy starej pani.

Oto streszczenie tego, co powiedział Pokręcony Janek: oboje rodzice panny Gray zmarli, 

kiedy ona była jeszcze mała. Wychowała ją ciotka. Jest bardzo biedna i bardzo ambitna.

— Chce się kształcić w śpiewie — powiedział na koniec Pokręcony Janek — i słusznie się 

jej to należy, bo nigdy nie słyszałem takiego głosu. Śpiewała nam po kolacji. Myślałem, że to 
śpiew samego anioła. Jakby mnie przeszyła świetlista strzała. Dzieciarnia Spencerów oszalała 
na jej punkcie. Ma już dwudziestu uczniów w Grafton i w Avonlea.

Kiedy stara pani wysłuchała wszystkiego, co Pokręcony Janek miał do powiedzenia, poszła 

do   domu   i   usiadła   przy   oknie   w   swoim   małym   gościnnym   pokoju,   żeby   to   wszystko 
przemyśleć. Cała drżała z emocji.

Córka Adama! Stara pani przeżyła kiedyś wielką miłość. Dawno temu, przed czterdziestu 

laty, była zaręczona z Adamem Grayem, młodym studentem, który pewnego lata został na 
krótko nauczycielem w Spencervale. To były złote wakacje we wspomnieniach Małgorzaty 
Lloyd. Adam był nieśmiałym, marzycielskim, przystojnym mężczyzną i miał ambicje zostać 
pisarzem. Oboje z Małgorzatą wierzyli, że pewnego dnia zdobędzie sławę i pieniądze.

Na zakończenie tego złotego lata doszło do głupiej, ale gwałtownej kłótni. Adam wyjechał 

w gniewie. Potem napisał, ale Małgorzata Lloyd, pełna dumy i żywej jeszcze złości, posłała 
mu surową odpowiedź. Więcej listów nie było. Adam Gray już nie wrócił. Pewnego dnia 
Małgorzata uświadomiła sobie, że na zawsze usunęła miłość ze swego życia. Wiedziała, że 
już nigdy nie pokocha. Od tej chwili jej stopy opuściły ścieżki młodości i zaczęły schodzić w 
dół, do ciemnej doliny wieku samotności i dziwactw.

Wiele lat później usłyszała o ślubie Adama. Potem dowiedziała się o jego śmierci — końcu 

życia, które nie spełniło pokładanych w nim nadziei. Nic więcej o nim nie słyszała i nie 

background image

wiedziała aż do tego dnia, kiedy ujrzała jego córkę, mijającą ją nieświadomie w lesie, pod 
bukami.

Wieczorem stara pani poszła do pustej sypialni dla gości. Za oknem, w przerwie między 

drzewami,   zobaczyła   światło.   Wiedziała,   że   to   pali   się   w   pokoju   gościnnym   w   domu 
Spencerów. W oknie Sylwii. Stara pani siedziała w ciemnościach i patrzyła na światełko, 
dopóki nie zgasło. W jej sercu rozlewała się słodycz, delikatna jak woń zasuszonych płatków 
róży, kiedy się je poruszy. Wyobrażała sobie Sylwię poruszającą się po pokoju, zaplatającą 
długie, lśniące włosy w gruby warkocz, odkładającą świecidełka i ozdoby, przygotowującą 
się do snu. Kiedy światło zgasło, stara pani wyobraziła sobie szczupłą postać klękającą w 
słabym świetle gwiazd. Stara pani też uklękła do wspólnej modlitwy. Wypowiadała proste 
słowa, te same, co zawsze, ale kierował nią nowy duch i zakończyła nową prośbą: „Kochany 
Ojcze, pozwól mi znaleźć sposób na to, żeby jej pomóc, zrobić dla niej choćby coś bardzo 
małego”.

Stara pani przez całe życie spała w jednym pokoju, z którego okna, wychodzącego na 

północ, widać było świerki. Kochała go. Mimo to nazajutrz bez żalu przeniosła się do pokoju 
gościnnego. Od teraz tutaj będzie jej pokój. Stąd będzie widziała światło w oknie Sylwii. 
Ustawiła łóżko tak, żeby leżąc w nim, móc patrzeć na tę gwiazdę na ziemi, która zajaśniała w 
mrokach jej serca. Była bardzo szczęśliwa. Od wielu lat nie czuła takiej radości. Dziwne, 
nowe,   nierzeczywiste   jak   sen   zainteresowanie   pojawiło   się   w   jej   życiu.   Było   odległe   od 
przykrej rzeczywistości, ale niosło pociechę i pociągało. Stale myślała o czymś, co mogłaby 
zrobić dla Sylwii. O jakimś drobiazgu, który sprawiłby dziewczynie przyjemność.

Ludzie ze Spencervale mawiali z żalem, że w maju u nich nie kwitną jeszcze kwiatki. 

Dzieci, kiedy chciały zebrać pachnące bukiety, chodziły aż na ugory koło Avonlea, prawie 
dziesięć kilometrów od Spencervale. Ale stara pani Lloyd wiedziała swoje. Podczas jednej z 
długich, samotnych  wędrówek trafiła na małą  polankę w głębi lasu należącego  do kogoś 
mieszkającego   w   mieście,   na   zachodnim   stoku   piaszczystego   pagórka,   która   wiosną 
pokrywała się różowymi i białymi kwiatkami mączlika.

Po południu stara pani wybrała się na tę łączkę. Idąc leśnymi ścieżkami, w cieniu ponurych 

świerków, wyglądała na szczęśliwą, jakby znalazła cel w życiu. Wiosna znów wydała się jej 
przyjazna i piękna. Miłość na nowo odnalazła drogę do jej serca i syciła jej wygłodniałą duszę 
swoim boskim pożywieniem.

Na piaszczystym  wzgórzu stara pani Lloyd znalazła mnóstwo kwiecia. Nazbierała cały 

koszyk, ciesząc się pięknem, mającym sprawić przyjemność Sylwii. Po powrocie do domu 
napisała na kawałku papieru: „Dla Sylwii”. Nieprawdopodobieństwem było, żeby ktoś ze 
Spencervale rozpoznał jej pismo, ale na wszelki wypadek stawiała duże, okrągłe, dziecięce 
litery. Zaniosła kwiaty do doliny w lesie, ułożyła je w zagłębieniu między dwoma wielkimi 
korzeniami starego buku, a na łodyżkach położyła karteczkę.

Potem   stara   pani   ukryła   się   za   kępą   młodych   świerków.   Specjalnie   włożyła   suknię   z 

ciemnozielonego jedwabiu. Nie musiała długo czekać. Wkrótce z góry zeszła Sylwia Gray z 
Martą Spencer. Kiedy znalazła się na brzegu strumienia i zauważyła kwiatki, aż krzyknęła z 
zachwytu. Stara pani, widząc to ze swojej kryjówki, omal się nie zaśmiała w głos, tak ją 
ucieszyło powodzenie jej chytrego planu.

— Są dla mnie! — powiedziała Sylwia, podnosząc kwiaty. — Czy to możliwe, Marto? Kto 

mógł je tu zostawić?

Marta zachichotała.
— Pewnie Krzysio Stewart — powiedziała. — Wiem, że był wczoraj w Avonlea. Mama 

mówi, że wpadłaś mu w oko. Widziała, jak ci się przyglądał przedwczoraj, kiedy śpiewałaś. 
To do niego podobne, żeby zrobił coś tak dziwnego. Taki już jest w stosunku do dziewcząt.

Sylwia skrzywiła się. Nie spodobały się jej słowa Marty, ale lubiła wiosenne kwiaty i nie 

miała nic przeciwko Krzysiowi Stewartowi, który wydał się jej miłym, skromnym wiejskim 

background image

chłopcem.

— Jestem wdzięczna temu, kto mi je podarował, ktokolwiek to jest — powiedziała wesoło. 

— Kocham wiosenne kwiaty. Są śliczne!

Kiedy   dziewczęta   poszły,   stara   pani   wyszła   ze   swojej   kryjówki.   Twarz   miała 

zarumienioną.  Nie  przeszkadzało  jej, że  Sylwia  pomyślała,   że  dostała  kwiaty od  Krzysia 
Stewarta. Przeciwnie; dzięki temu nie będzie podejrzewała, kto jest prawdziwym sprawcą 
tego czynu. Najważniejsze, że udało się sprawić Sylwii przyjemność. Stara pani wróciła do 
swojego pustego domu z sercem przepojonym radością.

Wkrótce całe Spencervale wiedziało, że co drugi dzień Krzysio Stewart zostawia w leśnej 

dolinie bukiet wiosennych kwiatów dla nauczycielki muzyki.

Krzysio wszystkiemu zaprzeczał, ale nikt mu nie wierzył. Po pierwsze, w Spencervale nie 

kwitną   wiosenne   kwiatki;   po   drugie,   Krzysio   co   drugi   dzień   jeździ   do   Carmody,   żeby 
odstawić   mleko   do   fabryki   masła,   a   w   Carmody   wiosną   kwitną   kwiaty;   po   trzecie, 
Stewartowie zawsze byli romantyczni. Okoliczności bezsprzecznie wskazują na niego.

Sylwia   nie   przejmowała   się   tą   młodzieńczą   miłością   i   jej   przejawami.   Myślała,   że   to 

bardzo miłe ze strony Krzysia, szczególnie że chłopiec nie naprzykrzał się jej w żaden inny 
sposób, a kwiaty bardzo jej się podobały.

Stara pani Lloyd dowiedziała się tego wszystkiego od skupującego jaja. Kiedy go słuchała, 

jej oczy lśniły. On zaś pomyślał, że jeszcze nigdy nie widział, żeby stara pani miała wiosną w 
sobie tyle życia, co teraz. Interesowało ją nawet życie młodzieży.

Stara pani skrzętnie skrywała swoją tajemnicę, ujmującą jej lat. Chodziła na piaszczyste 

wzgórze,   dopóki   kwitły   wiosenne   kwiaty   i   chowała   się   wśród   świerków,   żeby   zobaczyć 
przechodzącą Sylwię Gray. Z każdym dniem kochała ją coraz mocniej i coraz bardziej do niej 
tęskniła. Wylewała na nieświadomą niczego dziewczynę całą swoją — powściąganą latami 
— czułość. Była dumna z wdzięku Sylwii, jej urody i głosu. Zazdrościła pani Spencer okazji 
do usługiwania Sylwii. Nawet handlarz jaj wydawał się przyjemny, bo przynosił wieści o 
Sylwii — o jej popularności, sukcesach zawodowych, o miłości i podziwie, jakim ją darzą.

Stara pani nigdy nie myślała, żeby się ujawnić przed Sylwią. Z powodu swojego ubóstwa 

wcale nie rozważała takiej możliwości. Przyjemnie byłoby ją poznać, gościć w starym domu, 
rozmawiać z nią, stać się częścią jej życia. Niestety, to niemożliwe. Duma starej pani nadal 
była   silniejsza   od   miłości.   Tego   jednego   stara   pani   nigdy   nie   poświęciła   i   była 
przeświadczona, że nigdy nie poświęci.

2. R

OZDZIAŁ

 

CZERWCOWY

W czerwcu pierwsze wiosenne kwiaty przekwitły, ale w ogrodzie starej pani nie brakowało 

kwiatów. Sylwia codziennie znajdowała pod bukiem świeży bukiet pachnących kremowych 
narcyzów, czerwonych tulipanów, kilka gałązek czerwonego głogu albo pojedynczą, kłującą, 
różową bądź białą wonną różę. Stara pani nie bała się, że się zdradzi, bo kwiaty, które kwitły 
w jej ogrodzie, rosły we wszystkich ogródkach w Spencervale, także u Stewartów. Krzysio 
Stewart, kiedy sobie żartowano z niego i z nauczycielki muzyki, uśmiechał się i milczał. 
Krzysio dobrze wiedział, kto zostawia kwiaty pod bukiem. Postanowił się tego dowiedzieć 
już na samym początku, kiedy ludzie zaczęli plotkować. Rozumiejąc jednak, że stara pani nie 
życzy sobie, żeby ktokolwiek poznał jej tajemnicę, nic nikomu nie mówił. Krzysio lubił starą 
panią, która dziesięć lat temu, znalazłszy go w lesie płaczącego, ze skaleczoną nogą, zabrała 
go do siebie do domu, umyła i opatrzyła ranę, i dała mu dziesięć centów, żeby sobie kupił 
cukierków w sklepie. Krzysio nie wiedział, że stara pani musiała się tego dnia obejść bez 
kolacji.

Stara pani myślała, że nigdy nie widziała piękniejszego czerwca. Zapomniała o nienawiści 

background image

do każdego dnia; przeciwnie, nauczyła się witać je z radością.

—   Teraz   każdy   dzień   jest   niezwykły   —   mówiła   do   siebie.   Bo   przecież   codziennie 

widywała Sylwię. Nawet kiedy padał deszcz, stara pani kryła  się pod ociekającymi  wodą 
świerkami, nie bacząc na reumatyzm — byle zobaczyć Sylwię. Tylko w niedziele jej nie 
widywała. Dlatego też czerwcowe niedziele dłużyły się bardziej niż zwykle.

Pewnego dnia skupujący jaja przyniósł nowinę.
—   Nauczycielka   muzyki   będzie   jutro   śpiewała   solo   na   koncercie   dobroczynnym   — 

powiedział.

Czarne oczy starej pani pałały ciekawością.
— Nie wiedziałam, że panna Gray należy do chóru.
— Zgłosiła się dwa tygodnie temu. Teraz jest czego posłuchać. Mogę się założyć, że jutro 

kościół będzie pełny. Wszyscy w okolicy słyszeli o jej pięknym głosie. Powinna pani przyjść 
i posłuchać, panno Lloyd.

Handlarz powiedział to tak sobie, żeby pokazać, że nie boi się starej pani i jej fochów. 

Stara  pani   nic   mu   nie  powiedziała  i  pomyślał,  że   ją  obraził.   Odchodząc  żałował,  że   nie 
trzymał języka za zębami. Do głowy by mu nie przyszło, że stara pani nie myślała teraz o nim 
ani o żadnym innym kalendarzu. Kiedy powiedział ostatnie zdanie, stara pani przestała go 
widzieć. Wszystkie jej myśli, uczucia i pragnienia koncentrowały się tylko na jednym — żeby 
usłyszeć śpiew Sylwii. Wróciwszy do domu, pragnęła zdusić w sobie tę tęsknotę, ale nie 
mogła, chociaż wzywała na pomoc całą swoją dumę. Duma mówiła:

— Musiałabyś pójść do kościoła, żeby jej posłuchać. Nie masz ubrań, w których mogłabyś 

się pokazać w kościele. Tylko sobie wyobraź, jak będziesz wyglądała wśród tych ludzi.

Ale w duszy starej pani po raz pierwszy odezwał się głos bardziej natarczywy od głosu 

dumy i stara pani po raz pierwszy go usłuchała. To prawda, że nie była w kościele ani razu od 
dnia, kiedy musiała zacząć nosić jedwabne suknie swojej matki, chociaż wiedziała, że źle 
robi. Starała się zadośćuczynić Bogu, powstrzymując się w niedziele od wszelkiej pracy i 
odprawiając   rano   i   wieczorem   uroczyste   modły.   Odśpiewywała   chrapliwym   głosem   trzy 
hymny, modliła się na głos i czytała kazanie. Ale nie pokazywała się w kościele w swoich 
przestarzałych strojach — ona, która kiedyś nosiła najmodniejsze suknie w Spencervale. Im 
dłużej nie chodziła do kościoła, tym mniej prawdopodobne było, że kiedyś się tam wybierze. 
Teraz to, co wydawało się niemożliwe, nie dość, że stało się możliwe, ale wręcz konieczne. 
Musi pójść i posłuchać, jak śpiewa Sylwia, bez względu na to, co ludzie będą o niej mówili i 
jak będą się z niej śmiali.

Nazajutrz po południu mieszkańcy Spencervale przeżyli szok. Chwilę przed rozpoczęciem 

nabożeństwa stara pani Lloyd  weszła do kościoła i usiadła  w pustej zwykle  ławce przed 
samym ołtarzem.

Stara pani cierpiała katusze. Myślała o tym,  co zobaczyła  w lustrze przed wyjściem z 

domu: starą suknię z czarnego jedwabiu, skrojoną zgodnie z modą sprzed trzydziestu lat i 
czepek z czarnej satyny. Myślała o tym, jak dziwacznie wygląda w oczach świata.

Mimo to wcale nie wyglądała dziwacznie. Może inna kobieta by tak wyglądała, ale każdy 

ruch starej pani był tak pełen godności, że jej strój nie miał żadnego znaczenia.

Ale ona o tym nie wiedziała. Zauważyła, że pani Kimball, żona sklepikarza, siadając w 

sąsiedniej ławce, szeleściła suknią uszytą z najnowszego materiału i w zgodzie z najnowszą 
modą. Obie panie były w tym samym wieku. Swego czasu obecna pani Kimball pokornie 
naśladowała sposób ubierania Małgorzaty Lloyd. To się zmieniło, kiedy oświadczył się jej 
sklepikarz. Teraz stara pani Lloyd boleśnie odczuwała tę zmianę; tak boleśnie, że zaczęła 
żałować, że w ogóle przyszła do kościoła.

Nagle anioł miłości dotknął tych głupich myśli, zrodzonych z próżności i ponurej dumy, 

tak że rozwiały się, jakby ich nigdy nie było. Sylwia Gray weszła na chór i usiadła tak, że 
popołudniowe słońce odbijało się w jej włosach, tworząc jakby aureolę. Stara pani patrzyła na 

background image

dziewczynę szczęśliwa, że jej pragnienie się spełniło. Od tej chwili nabożeństwo było w jej 
oczach   cudowne,   jak   cudowne   jest   wszystko,   co   przychodzi   do   nas   za   pośrednictwem 
niesamolubnej miłości — czy to ludzkiej, czy boskiej. Bo czyż jedna i druga nie są jednym i 
nie różnią się jedynie nasileniem, a nie jakością?

Stara pani jeszcze nigdy nie miała okazji tak długo i z tak bliska przyglądać się Sylwii. 

Dotąd widywała ją przelotnie i przypatrywała się ukradkiem. Teraz siedziała, patrząc na nią 
ku   uciesze   spragnionego   serca,   chłonąc   wszystkie   urocze   szczegóły   —   lśniące   włosy 
zaczesane  z  czoła,   wdzięczny   sposób,  w   jaki  opuszczała   powieki,  ilekroć  napotkała   zbyt 
śmiałe bądź ciekawskie spojrzenie i wąskie, pięknie dłonie, trzymające śpiewnik, tak bardzo 
przypominające   dłonie   Adama   Graya.   Sylwia   była   ubrana   całkiem   zwyczajnie,   w   czarną 
spódnicę  i   białą   bluzkę,   ale  żadna  dziewczyna  z   chóru,  mimo   pysznych  piór  i   modnych 
strojów, nie mogła się z nią równać — jak powiedział swojej żonie skupujący jaja, kiedy 
wracali do domu.

Stara   pani   z   ogromną   przyjemnością   wysłuchała   pierwszych   hymnów.   Głos   Sylwii 

dominował   nad   innymi.   Kiedy   porządkowi   wstali,   żeby   zebrać   pieniądze,   wśród 
zgromadzonych zapanowało podniecenie. Sylwia zajęła miejsce obok organów. Po chwili jej 
piękny głos popłynął nad głowami parafian — pewny, czysty, mocny, pełen słodyczy. Nikt w 
całym Spencervale nie słyszał dotąd takiego głosu, z wyjątkiem starej pani, która w młodości 
słyszała dość dużo dobrego śpiewu i umiała docenić piękny głos. W jednej chwili zrozumiała, 
że jej ukochana dziewczynka ma wielki dar, który — jeśli będzie odpowiednio kształtowany i 
rozwijany — zapewni jej sławę i bogactwo.

Jakże się cieszę, że przyszłam dzisiaj do kościoła, pomyślała stara pani Lloyd.
Kiedy solowy występ dobiegł końca, sumienie kazało starej pani oderwać oczy i myśli od 

Sylwii i skierować je na pastora, który pochlebiał sobie, że stara pani Lloyd  przyszła do 
kościoła ze względu na niego. Był  to nowy pastor, opiekujący się parafią w Spencervale 
zaledwie  od kilku miesięcy.  Był  mądrym  człowiekiem  i naprawdę myślał,  że starą panią 
Lloyd sprowadziła do kościoła jego sława dobrego kaznodziei.

Kiedy nabożeństwo dobiegło końca, wszyscy sąsiedzi starej pani podeszli do niej, żeby 

uścisnąć jej dłoń. Uznali, że należy ją zachęcić, skoro zrobiła krok we właściwym kierunku. 
Starej pani spodobała się okazywana jej serdeczność; szczególnie że wyczuwała w ludziach 
taki sam nieświadomy szacunek, jaki okazywano jej za dawnych czasów, którego źródłem 
była   jej   silna   osobowość.   Stara   pani   była   zaskoczona,   że   nadal   się   cieszy   czcią,   mimo 
niemodnego czepka i przestarzałej sukni.

Janina Moore i Sylwia Gray razem wracały do domu.
— Zauważyłaś dzisiaj starą panią Lloyd? — spytała Janina. — Oniemiałam ze zdumienia, 

kiedy weszła do kościoła. Nie przypominam sobie, żebym ją tam kiedyś widziała. Cóż to za 
dziwna staruszka! Jest bardzo bogata, ale nosi suknie po swojej matce i nigdy nie kupuje 
sobie nic nowego. Niektórzy mówią, że jest szalona, ale — powiedziała Janina dobrotliwie — 
ja sądzę, że jest po prostu ekscentryczna.

— Od razu się domyśliłam, że to panna Lloyd, chociaż widziałam ją po raz pierwszy — 

powiedziała   Sylwia   z   uczuciem.   —   Pragnęłam   ją   zobaczyć…   z   pewnego   powodu.   Ma 
niezwykłą twarz. Chciałabym ją poznać.

— Nie sądzę, żeby to było możliwe — odparła Janka beztrosko. — Ona nie lubi młodzieży 

i nigdzie nie chodzi.  Mnie nie  zależy na znajomości  z nią. Bałabym  się jej. Jest bardzo 
wyniosła i ma dziwne, przenikliwe spojrzenie.

—   Ja   bym   się   jej   nie   bała   —   powiedziała   Sylwia   do   siebie,   kiedy   skręciła   w   aleję 

prowadzącą do domu Spencerów. — Mimo to nie sądzę, żebym mogła się z nią poznać. 
Gdyby wiedziała, kim jestem, pewnie by mnie znielubiła. Na pewno się nie domyśla, że 
jestem córką Adama Graya.

Pastor uznał, że trzeba kuć żelazo póki gorące i nazajutrz po południu wybrał się do starej 

background image

pani Lloyd z wizytą. Szedł tam z obawą i drżeniem, bo wiele słyszał o starej pani Lloyd, ale 
ona przyjęła go tak miło, mimo swoich wyniosłych manier, że wyszedł od niej zadowolony. 
Po powrocie powiedział swojej żonie, że ludzie ze Spencervale nie rozumieją panny Lloyd. 
Miał rację, co wcale nie znaczy, że pastor ją zrozumiał.

Tylko  raz zachował  się  nietaktownie,  ale  ponieważ  stara  pani go w  żaden  sposób nie 

skarciła, nawet się nie zorientował, że zrobił coś niestosownego. Wychodząc, powiedział:

— Mam nadzieję, że w najbliższą niedzielę zobaczymy panią w kościele, panno Lloyd.
— Na pewno tak — zapewniła go stara pani z naciskiem.

3. R

OZDZIAŁ

 

LIPCOWY

W pierwszym dniu lipca Sylwia znalazła pod bukiem w dolince łykowy koszyczek pełen 

poziomek. Były to pierwsze owoce tego lata. Stara pani znalazła je w jakimś sobie tylko 
znanym miejscu. Mogły urozmaicić ubogie menu starej pani, ale ona nawet nie pomyślała, że 
mogłaby   je   zjeść.   Więcej   przyjemności   dało   jej   wyobrażanie   sobie   radości,   jaką   sprawi 
Sylwii. Od tej pory Sylwia znajdowała poziomki na zmianę z kwiatami, a kiedy poziomki 
przestały owocować, pojawiły się jagody i maliny. Jagody rosły daleko, mimo to stara pani 
wyprawiała się po nie. Czasem kości bolały ją po nocach, ale stara pani o to nie dbała. Jej 
dusza   przestała   cierpieć   po   raz   pierwszy   od   wielu   lat,   a   to   dlatego,   że   była   karmiona 
niebiańską manną.

Pewnego popołudnia Pokręcony Janek przyszedł, żeby zobaczyć, co się dzieje ze studnią 

starej pani.

Stara pani wyszła do niego, bo wiedziała, że przez cały dzień pracował u Spencerów. 

Miała nadzieję, że usłyszy coś o Sylwii.

— Zdaje się, że nauczycielka muzyki jest dzisiaj nieszczęśliwa — powiedział w końcu 

Pokręcony Janek, najpierw wyczerpawszy cierpliwość starej pani długimi opowieściami o 
nowej   pompie   Williama   Spencera,  nowej   maszynie  do  zmywania   pani  Spencer   i nowym 
chłopaku Amelii Spencer.

— Dlaczego? — spytała stara pani i pobladła. Czyżby Sylwii coś się stało?
— Dostała zaproszenie od brata pani Moore na wielkie przyjęcie w mieście, ale nie ma się 

w co ubrać — powiedział Pokręcony Janek. — To strasznie zarozumiali ludzie i wszyscy ich 
goście przyjdą wystrojeni. Pani Spencer mi o tym powiedziała. Mówi, że panna Gray nie 
może sobie pozwolić na nową suknię, bo wysyła pieniądze swojej ciotce na lekarza. Mówi, że 
jest   przekonana,   że   panna   Gray   jest   okropnie   rozczarowana,   chociaż   nic   po   sobie   nie 
pokazuje. Ale pani Spencer mówi, że wie, że panna Gray płakała wczoraj, kiedy się położyła 
spać.

Stara pani odwróciła się nagle i poszła do domu. To straszne! Sylwia musi pójść na to 

przyjęcie!  Ale jak to zrobić? Stara pani pomyślała  o jedwabnych  sukniach  swojej matki. 
Żadna z nich się nie nadaje, mimo że byłoby dość czasu, żeby je przerobić. Nigdy jeszcze 
stara pani tak rozpaczliwie nie żałowała utraconego bogactwa.

— Mam w domu tylko dwa dolary — powiedziała — i to musi mi wystarczyć do następnej 

wizyty domokrążcy skupującego jaja. Czy mam coś, co mogłabym sprzedać? Tak, dzban na 
wino!

Stara   pani   prędzej   sprzedałaby   własne   łóżko   niż   dzban   na   wino.   Było   to   naczynie 

dwustuletnie   i   od   początku   zostawało   w   rodzinie   Lloydów.   Dzban   był   wielki,   pękaty, 
ozdobiony fioletowymi  i pozłacanymi  winogronami, z wypisaną  z boku zwrotką wiersza. 
Prababka starej pani Lloyd dostała go w prezencie ślubnym. Jak daleko stara pani sięgnie 
pamięcią, stał na najwyższej półce kredensu w salonie. Był zbyt cenny, żeby go używać.

Przed   dwoma   laty   do   Spencervale   przyjechała   kobieta   kolekcjonująca   naczynia. 

background image

Usłyszawszy o dzbanie na wino, odważnie weszła do starego domu Lloydów i powiedziała, 
że chce go kupić. Do śmierci nie zapomni przyjęcia, jakie jej zgotowała stara pani. Była 
jednak osobą doświadczoną i jako taka zostawiła swoją wizytówkę, mówiąc, że gdyby panna 
Lloyd zmieniła zdanie i zapragnęła sprzedać dzban, ona, kolekcjonerka, zdania nie zmieni i 
kupi  go.  Ludzie,  którzy  znajdują  przyjemność  w  zbieraniu  starych   naczyń,   często  muszą 
potulnie znosić złośliwości, a ta pani nigdy nie pragnęła niczego bardziej niż dzbana panny 
Lloyd.

Stara pani podarła wizytówkę, ale zapamiętała nazwisko i adres. Podeszła do kredensu i 

zdjęła ukochany dzban.

— Nigdy nie myślałam, że się z nim rozstanę — powiedziała z żalem — ale Sylwia musi 

mieć suknię, a innego sposobu nie ma. Zresztą, w czyje by poszedł ręce po mojej śmierci? W 
obce. Nic się nie stanie, jeśli obcy dostaną go trochę wcześniej. Pójdę do miasta jutro rano. 
Nie mam czasu do stracenia, skoro przyjęcie ma się odbyć w piątek. Od dziesięciu lat nie 
byłam w mieście. Myśl o mieście przeraża mnie nawet bardziej od myśli o rozstaniu się z 
dzbanem, ale robię to wszystko dla Sylwii!

Nazajutrz całe Spencervale mówiło o tym, że stara pani Lloyd poszła do miasta z paczką, 

którą niosła bardzo ostrożnie. Wszyscy się zastanawiali, co to może znaczyć. Większość ludzi 
domyślała się, że stara pani boi się trzymać pieniądze w czarnej skrzynce pod łóżkiem po 
tym, jak w Carmody dokonano dwóch włamań i poszła zanieść swoje skarby do banku.

Stara   pani   odnalazła   dom   kolekcjonerki.   Bała   się   tylko,   że   ta   się   wyprowadziła   albo 

zmarła,   ale   kolekcjonerka   była   w   domu   i   bardzo   pragnęła   nabyć   dzban.   Stara   pani   aż 
pobladła, tak bardzo bolała ją podeptana duma, ale sprzedała dzban na wino i pożegnała się 
przekonana, że w chwili, kiedy transakcja została zawarta, jej prababka przewróciła się w 
grobie. Czuła się zdrajczynią.

Bez   wahania   weszła   do   dużego   sklepu.   Opatrzność,   często   opiekująca   się   prostymi, 

starymi  ludźmi  w ich niebezpiecznych  wyprawach  w szeroki świat,  sprawiła, że znalazła 
sympatyczną sprzedawczynię, która zrozumiała, co jest potrzebne, i przyniosła odpowiednią 
rzecz.   Stara   pani   kupiła   szykowną   muślinową   suknię   oraz   pasujące   do   niej   rękawiczki   i 
pantofelki. Poprosiła o dostarczenie tego wszystkiego pannie Sylwii Gray, zamieszkałej u 
Williama Spencera w Spencervale.

Zapłaciła za te rzeczy z miną kogoś, komu nie zależy na pieniądzach — chociaż z tego, co 

dostała  za dzban, zostało jej tylko  półtora dolara  — i ruszyła  do wyjścia.  Idąc dumnym 
krokiem   do   drzwi,   minęła   wchodzącego   właśnie   ugrzecznionego,   dostojnego,   zamożnego 
mężczyznę.   Kiedy   ich   oczy   się   spotkały,   mężczyzna   drgnął   i   jego   dobrotliwa   twarz 
poczerwieniała. Uchylił kapelusza i ukłonił się zmieszany, ale stara pani patrzyła na niego 
tak, jakby go nie poznawała, jakby był niewidzialny, i poszła dalej. Mężczyzna zrobił taki 
ruch, jakby chciał za nią podążyć, ale się powstrzymał i odwrócił w drugą stronę, uśmiechając 
się nieprzyjemnie i wzruszając ramionami.

Patrząc na starą panią, nikt by się nie domyślił, jak wielki czuje wstręt. Nie miałaby siły 

przyjść do miasta (nawet dla Sylwii), gdyby wiedziała, że spotka tu Andrzeja Camerona. Jego 
widok odsłonił w jej duszy zasypane dotąd jezioro goryczy, ale na myśl o Sylwii wzburzone 
uczucia uspokoiły się i stara pani uśmiechnęła się z triumfem. Czuła, że wyszła zwycięsko z 
tej nieoczekiwanej próby. Nie drgnęła, nie zarumieniła się i nie straciła głowy.

Nic   dziwnego,   że   był   zmieszany   —   pomyślała   ze   złośliwą   satysfakcją.   Sprawiło   jej 

przyjemność,   że   Andrzej   Cameron   stracił   wobec   niej   swój   niewzruszony   spokój.   Był   jej 
kuzynem i jedyną istotą, której stara pani szczerze nienawidziła. Jej nienawiść i pogarda były 
tak głębokie, jak cała jej natura. Jej rodzina i ona sama doświadczyli z jego strony wiele 
złego,   dlatego   stara   pani   wolałaby   raczej   umrzeć   niż   dać   po   sobie   poznać,   że   zna   tego 
człowieka.

Wkrótce   zapomniała   o   Andrzeju   Cameronie.   Myślenie   o   nim   i   o   Sylwii   jednocześnie 

background image

byłoby świętokradztwem. Wieczorem, ułożywszy zmęczoną głowę na poduszce, czuła się tak 
szczęśliwa,  że nawet  świadomość  pustej  półki  w  kredensie,  na której  zawsze stał  dzban, 
bolała ją tylko przez chwilkę.

Przyjemnie jest się poświęcać dla kogoś, kogo się kocha. Przyjemnie jest mieć się dla kogo 

poświęcać — myślała stara pani.

Apetyt   rośnie   w   miarę   jedzenia.   Stara   pani   myślała,   że   jest   zadowolona,   ale   kiedy 

przyszedł piątek, zapragnęła zobaczyć Sylwię w wieczorowej sukni. Nie wystarczyło ją sobie 
wyobrażać; stara pani musiała ją zobaczyć.

— I zobaczę — powiedziała rezolutnie, spoglądając przez okno na światełko u Sylwii, 

widoczne między świerkami. Potem okryła się ciemnym szalem, wyszła z domu, zeszła do 
leśnej dolinki i wspięła się ścieżką na wzgórze. Noc była mglista, księżycowa i wietrzna; 
pachniała koniczyną.

— Chciałabym zebrać twoją woń, twoją esencję i przelać ją w jej życie — powiedziała 

stara pani do nocy.

Sylwia Gray stała w swoim pokoju, gotowa do wyjścia na przyjęcie. Wokół niej stały 

półkolem   pani   Spencer,   Amelia   Spencer   i   mniejsze   dziewczynki   Spencerów.   Wszystkie 
przyglądały się Sylwii z zachwytem. Był jeszcze jeden widz. Za oknem, pod krzakiem bzu, 
stała   stara   pani   Lloyd.   Wyraźnie   widziała   Sylwię   w   eleganckiej   sukni,   z   włosami 
ozdobionymi bladoróżowymi różami, które stara pani Lloyd zostawiła pod bukiem. Policzki 
dziewczyny były różowsze od róż; jej oczy lśniły jak gwiazdy. Amelia Spencer podniosła 
rękę, żeby poprawić jeden z kwiatów. Stara pani poczuła użądlenie zazdrości.

—   Suknia   leży   doskonale,   jakby   była   szyta   na   ciebie   —   powiedziała   pani   Spencer   z 

zachwytem. — Prawda, Amelio, że jest śliczna? Kto mógł ją przysłać?

— Jestem pewna, że to pani Moore jest dobrą wróżką — odparła Sylwia. — To nie mógł 

być nikt inny. Cóż za miły gest z jej strony! Wiedziała, że bardzo pragnę pójść z Janka na to 
przyjęcie. Żałuję, że ciocia nie może mnie teraz zobaczyć — westchnęła Sylwia. — To jedyna 
osoba, której na mnie zależy.

Ach, Sylwio, w jakimż jesteś błędzie! Jest jeszcze ktoś, komu bardzo zależy — stara pani, 

pochłaniająca cię wzrokiem, ukryta  za krzakiem bzu; pani, która po chwili odeszła przez 
oświetlony księżycem sad i wróciła do domu, niosąc pod powiekami wspomnienie twojej 
dziewczęcej urody, będące jej jedynym towarzystwem w tę letnią noc.

4. R

OZDZIAŁ

 

SIERPNIOWY

Pewnego dnia pastorowa szła raźnym krokiem tam, gdzie ludzie ze Spencervale bali się 

chodzić.   Odważnie   weszła   do   domu   starej   pani   Lloyd   i   zaprosiła   ją   na   spotkanie   kółka 
krawieckiego, spotykającego się w sobotnie popołudnia.

— Zbieramy pieniądze dla naszego misjonarza na Trynidadzie — powiedziała pastorowa. 

— Będzie nam bardzo miło, jeśli pani przyjdzie, panno Lloyd.

Stara   pani   chciała   odmówić.   Nie   miała   nic   przeciwko   misjom   ani   szyciu;   wręcz 

przeciwnie. Wiedziała jednak, że każda z członkiń koła płaci dziesięć centów tygodniowo na 
materiały,  a stara pani nie mogła sobie pozwolić na taki wydatek. Zanim jednak zdążyła 
powiedzieć słowo „nie”, do głowy przyszła jej nagła myśl.

— Czy do kółka należą też młode dziewczęta? — spytała podstępnie.
— Wszystkie  — odparła pastorowa. — Najbardziej  aktywnymi  członkiniami  są Janka 

Moore i panna Gray. To bardzo miłe, że panna Gray poświęca nam swoje jedyne popołudnie 
wolne od lekcji. To niezwykle sympatyczna dziewczyna.

W sobotę stara pani poszła na spotkanie kółka, które odbyło się w domu Jakuba Martina. 

Stara pani szyła bardzo ładnie. Była w tym tak biegła, że nie musiała poświęcać pracy prawie 

background image

żadnej uwagi. I dobrze, bo myślami była przy Sylwii, siedzącej z Janka Moore w drugim 
kącie   pokoju.   Piękne   dłonie   dziewczyny   zajęte   były   wełnianymi   chłopięcymi   spodniami. 
Nikomu nie przyszło na myśl, żeby przedstawić Sylwię starej pani, która była z tego bardzo 
zadowolona. Nie przerywając szycia,  przysłuchiwała się dziewczęcym  rozmowom.  W ten 
sposób   dowiedziała   się,   że   dwudziestego   sierpnia   będą   urodziny   Sylwii   i   natychmiast 
zapragnęła   dać   jej   urodzinowy   prezent.   Prawie   całą   noc   nie   spała,   zastanawiając   się,   co 
mogłaby   zrobić,   ale   nic   nie   przychodziło   jej   do   głowy.   Nie   miała   na   czym   oszczędzić 
pieniędzy.  Stara pani bardzo się tym  martwiła.  Myśl  o urodzinach  Sylwii  nie dawała jej 
spokoju, aż do następnego spotkania kółka krawieckiego.

Odbyło się ono u pani Moore, która była dla starej pani Lloyd bardzo miła. Tak długo 

nalegała, aż stara pani usiadła w wiklinowym fotelu bujanym na ganku. Stara pani wolałaby 
być w pokoju, z dziewczętami, ale nie chciała się zachować niegrzecznie — i spotkała ją za to 
nagroda. Fotel stał tuż za drzwiami prowadzącymi na ganek. Po chwili Janka Moore i Sylwia 
Gray   wyszły   z   pokoju   i   usiadły   na   schodach   w   holu,   gdzie   chłodził   je   powiew   wiatru 
napływającego od kępy klonów.

Dziewczęta rozmawiały o ulubionych poetach. Janka uwielbiała Byrona i Scotta. Sylwia 

wolała Tennysona i Browninga.

— Czy wiesz — spytała Sylwia cicho — że mój ojciec był poetą? Wydał jeden tomik, ale 

nigdy   go   nie   widziałam,   chociaż   bardzo   bym   chciała.   To   było,   kiedy   jeszcze   studiował. 
Nakład był niewielki, tylko na prezenty dla znajomych. Biedny tata, potem już nic więcej nie 
wydał. Mam wrażenie, że życie go rozczarowało. Bardzo bym chciała zobaczyć  ten jego 
jedyny tomik. Nie zostały mi po ojcu nawet żadne rękopisy. Szkoda, bo gdybym coś miała, 
wyobrażałabym  sobie, że zachowałam odrobinę jego serca, jego duszy i myśli. Byłby dla 
mnie kimś więcej niż swojskim imieniem.

— Czyżby nie miał własnego egzemplarza? Ani on, ani twoja matka? — spytała Janka.
— Mama nie miała. Umarła zaraz po moim urodzeniu, jak wiesz. Ciocia mówi, że wśród 

jej rzeczy nie było tomiku taty. Ciocia mówi, że mama nie interesowała się poezją; cioci też 
to nie interesuje. Po śmierci mamy tata wyjechał do Europy i rok później zmarł. Nie odesłano 
nam   jego   rzeczy.   Przed   wyjazdem   sprzedał   większość   swoich   książek,   ale   te   ulubione 
zostawił dla mnie u cioci. Nie było wśród nich jego tomiku. Pewnie nigdy nie dostanę do ręki 
jego poezji, chociaż naprawdę tego pragnę.

Wróciwszy do domu, stara pani wyjęła z szuflady biurka kasetkę z drzewa sandałowego. 

Trzymała w niej nieduży, chudy tomik, obłożony w papier. Był to największy skarb starej 
pani. Na stronie tytułowej było napisane: „Dla Małgorzaty od autora — z miłością”.

Stara pani drżącymi palcami przewracała pożółkłe strony i z oczami pełnymi łez czytała 

strofy, których przez te wszystkie lata zdążyła się nauczyć na pamięć. Zamierzała dać książkę 
Sylwii   w   prezencie   urodzinowym.   Byłby   to   bardzo   cenny   prezent,   jeśli   by   jego   wartość 
mierzyć poświęceniem, jakiego wymagał. Książka ta zawierała nieśmiertelną miłość, dawny 
śmiech, dawne łzy i piękno, które przed laty kwitło jak róża i nadal pachniało słodko, jak 
zasuszone różane płatki.

Stara pani wyrwała kartkę z dedykacją. Wieczorem, w przeddzień urodzin Sylwii, zakradła 

się pod osłoną ciemności pod drzwi jedynego sklepiku w Spencervale, gdzie mieściła się też 
poczta, jakby zamierzała zrobić coś niegodziwego i przez otwór w drzwiach wrzuciła paczkę. 
Wracając   chyłkiem   do   domu,   czuła   się   samotna   i   smutna.   Pozbyła   się   ostatniej   rzeczy, 
łączącej   ją   z   utraconą   młodością.   Mimo   wszystko   nie   żałowała   tego   kroku.   Pragnienie 
sprawienia Sylwii przyjemności stawało się coraz ważniejszą rzeczą w życiu starej pani.

Nazajutrz światło w pokoju Sylwii płonęło bardzo długo. Stara pani przyglądała się mu z 

triumfem, bo wiedziała, co ono znaczy. Sylwia czytała wiersze swojego ojca. Stara pani też je 
czytała z pamięci, w swoim ciemnym pokoju, mrucząc pod nosem. Pozbycie się książki nie 
wydawało się jej już tak wielką stratą. Nadal była właścicielką spisanych w niej wierszy, 

background image

znanych   na   pamięć,   strony   z   dedykacją   Adama   i   napisanym   przez   niego   osobiście   jej 
imieniem, którym nikt jej już dzisiaj nie nazywał.

Podczas   następnego   spotkania   kółka   krawieckiego   stara   pani   siedziała   na   sofie   u 

Marshallów, kiedy Sylwia Gray podeszła i usiadła obok niej. Starej pani zaczęły drżeć ręce; 
jeden   brzeg   chusteczki,   którą   potem   ofiarowano   na   Trynidadzie   jako   prezent 
bożonarodzeniowy dziewczynce o oliwkowej cerze, nie był tak równo obrębiony, jak trzy 
pozostałe.

Na początku Sylwia mówiła o kółku i o daliach pani Marshallowej. Stara pani była w 

siódmym niebie, chociaż nie dała tego po sobie poznać; w rzeczy samej była nawet bardziej 
wyniosła   niż   zwykle.   Kiedy   spytała   Sylwię,   jak   jej   się   żyje   w   Spencervale,   dziewczyna 
powiedziała:

— Bardzo dobrze. Wszyscy są dla mnie bardzo mili. Poza tym — dodała szeptem tak, że 

nie słyszał jej nikt, oprócz starej pani — mam tu dobrą wróżkę, która robi dla mnie wiele 
dobrych i cudownych rzeczy.

Sylwia, dziewczyna wrażliwa i inteligentna, mówiąc to, nie patrzyła na starą panią Lloyd. 

Ale nawet gdyby się jej przyglądała, nic by nie zauważyła. Nie na darmo stara pani nosiła 
nazwisko Lloyd.

— To bardzo interesujące — powiedziała obojętnie.
—  Prawda?  Jestem  jej  bardzo  wdzięczna   i chciałabym   jej  powiedzieć,  ile   mi   sprawia 

radości. Przez całe lato znajduję na swojej dróżce świeże kwiaty i owoce. Jestem pewna, że to 
ona przysłała mi suknię balową. Ale najpiękniejszy prezent dostałam na swoje urodziny. To 
był mały tomik wierszy mojego ojca. Nie potrafię powiedzieć, co czułam, kiedy go dostałam. 
Chciałabym spotkać moją wróżkę, żeby jej podziękować.

— Cóż za fascynująca tajemnica. Nie domyślasz się, kto to może być?
Stara pani zadała to niebezpieczne pytanie tylko dlatego, że była pewna, że Sylwia nic nie 

wie o starej miłości swojego ojca i czuła się bezpieczna. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że 
Sylwia mogłaby ją podejrzewać.

Sylwia zawahała się.
—   Nawet   nie   próbuję   się   domyślać,   skoro   ona   tego   nie   chce   —   powiedziała.   —   Na 

początku, kiedy dostawałam kwiaty i sukienkę, starałam się rozwikłać tę zagadkę. Ale po 
tym, jak ofiarowała mi książkę, przekonałam się, że za wszystkimi podarkami musi się kryć 
moja wróżka i postanowiłam uszanować jej tajemnicę. Może pewnego dnia ona sama mi się 
ujawni? Taką mam nadzieję.

— Nie sądzę — powiedziała stara pani z przekonaniem. — W bajkach, które czytałam, 

wróżki były kapryśnymi, zdziwaczałymi osobami; tajemnica dodaje im uroku, ale lepiej ich 
nie spotykać twarzą w twarz.

— Ja natomiast jestem przeświadczona, że moja wróżka jest inna i że byłabym nią tym 

bardziej zachwycona, im lepiej bym ją znała — odparła Sylwia radośnie.

W   tym   momencie   podeszła   do   nich   pani   Marshallowa   i   zaczęła   prosić   Sylwię,   żeby 

zaśpiewała. Panna Gray zgodziła się. Stara pani została sama i była

z tego zadowolona. Rozmowa z Sylwią sprawiła jej więcej przyjemności później, kiedy ją 

wspominała, niż wtedy, kiedy były razem. Kiedy stara pani ma nieczyste sumienie, nie potrafi 
się skoncentrować na przyjemności. Z lekkim niepokojem zastanawiała się, czy Sylwia jej nie 
podejrzewa.   Potem   doszła   do   wniosku,   że   to   niemożliwe.   Kto   by   podejrzewał,   że   lekko 
zwariowana, nietowarzyska stara pani, nie mająca przyjaciół i dająca kółku krawieckiemu 
tylko pięć centów, gdy inni dają dziesięć albo piętnaście, może być wróżką ofiarującą suknie 
balowe i wiersze młodych, romantycznych poetów?

background image

5. R

OZDZIAŁ

 

WRZEŚNIOWY

We wrześniu stara pani dokonała podsumowania kończącego się lata i doszła do wniosku, 

że było bardzo szczęśliwe; niedziele i dni spotkań kółka krawieckiego wyróżniały się w nim 
jak złote literki w poezji życia. Miała wrażenie, że stała się całkiem innym człowiekiem. 
Wszyscy myśleli to samo. Kobiety z kółka krawieckiego przekonały się, że stara pani Lloyd 
jest bardzo sympatyczna, a nawet przyjazna, i zaczęły wierzyć, że dotąd źle ją sądziły; że jej 
dziwny styl życia jest przejawem ekscentryczności, a nie wariactwa. Sylwia Gray rozmawiała 
z   nią   podczas   każdego   spotkania   kółka.   Stara   pani   każde   słowo   wypowiedziane   przez 
dziewczynę ceniła sobie jak skarb i powtarzała w samotne noce.

Nie   pytana,   Sylwia   nigdy   nie   mówiła   o   sobie   ani   o   swoich   planach,   a   stara   pani   z 

ostrożności   nigdy   nie   wypytywała   jej   o   sprawy   osobiste.   Rozmawiały   ze   sobą   tylko   o 
sprawach obojętnych, dlatego stara pani dowiedziała się o ambicjach najdroższej sobie osoby 
nie od niej samej, ale od żony pastora.

Pewnego   wieczora,   pod   koniec   września,   pastorowa   odwiedziła   stary   dom   Lloydów. 

Lodowaty,   północno   —   wschodni   wiatr   zawodził,   jakby   chciał   powiedzieć:   „żniwa   się 
skończyły,   lato   odeszło”.   Stara   pani   wsłuchiwała   się   w   jego   głos,   wyplatając   dla   Sylwii 
koszyczek   z   wonnej   trawy.   Poprzedniego   dnia   wyprawiła   się   po   nią   aż   na   piaszczyste 
wzgórza   Avonlea   i   czuła   się   bardzo   zmęczona.   Jej   serce   było   smutne.   Lato,   które   tak 
wzbogaciło jej życie, prawie się skończyło. Stara pani wiedziała, że Sylwia Gray zamierza 
pod koniec października opuścić Spencervale. Na myśl  o tym  serce starej pani robiło się 
ciężkie jak z ołowiu, dlatego ucieszyła się z wizyty pastorowej, mając nadzieję, że oderwie się 
na moment od swoich smutków. Bała się tylko, że pastorowa zechce prosić o pieniądze na 
nowy dywan do zakrystii, a stara pani nie mogła przeznaczyć na ten cel ani centa.

Ale pastorowa przyszła tylko dlatego, że miała tu po drodze, wracając od Spencerów, i o 

nic nie prosiła. Mówiła dużo o Sylwii Gray, a jej słowa brzmiały w uszach starej pani jak 
najsłodsza muzyka. Pastorowa nie mogła się nachwalić Sylwii — tak uroczej, pięknej i miłej.

—   Jakiż   ona   ma   głos   —   powiedziała   pastorowa   z   entuzjazmem;   potem   dodała   z 

westchnieniem:   —  Jaka  szkoda,  że   nie  może  go  kształcić.   Zostałaby  wielką   śpiewaczką. 
Mówili jej to kompetentni ludzie, ale ona jest zbyt biedna, żeby sobie pozwolić na naukę. 
Chyba   że   dostałaby   stypendium   Cameronów,   ale   nie   ma   na   to   wielkiej   nadziei,   chociaż 
profesor muzyki, który ją uczył, zgłosił jej kandydaturę.

— Cóż to takiego, to stypendium Cameronów? — spytała stara pani.
— Musiała pani słyszeć o Andrzeju Cameronie, tym milionerze — powiedziała pastorowa, 

nie zdając sobie sprawy, że od jej słów poruszyły się złożone w trumnach kości Lloydów.

Na blade policzki starej pani wystąpiły rumieńce, jakby ktoś ją uderzył w twarz.
— Tak, słyszałam o nim — odparła.
— Podobno miał córkę, bardzo piękną dziewczynę, uwielbianą przez ojca. Miała ładny 

głos i ojciec zamierzał ją kształcić za granicą, ale dziewczyna umarła. Słyszałam, że ojcu 
mało serce nie pękło. Od tego czasu, na pamiątkę swojej córki, Andrzej Cameron co roku 
posyła do Europy jedną dziewczynę, zapewniając jej lekcje muzyki u najlepszych nauczycieli. 
Dzięki niemu wyjechało ich już dziewięć czy dziesięć, ale Sylwia Gray ma niewielką szansę.

— Dlaczego? — spytała stara pani. — Jestem pewna, że niewiele dziewcząt posiada głos 

tak piękny, jak panna Gray.

—  To  prawda, ale   tutaj  chodzi   o prywatną  osobę,  która  sama   decyduje  o  tym,   komu 

przyznać   stypendium;   wszystko   zależy   od   kaprysu   i   wyboru   Andrzeja   Camerona.   Kiedy 
dziewczynę rekomendują przyjaciele, mający wpływ na Camerona, zwykle to właśnie ona 
zostaje wybrana. Ludzie mówią, że w zeszłym roku pojechała panna, która wprawdzie nie 
miała dobrego głosu, ale jej ojciec był starym znajomym Camerona. Sylwia nie zna nikogo, 

background image

kto miałby jakiś wpływ na Andrzeja Camerona. Jego samego też nie zna. No, muszę już iść. 
Mam nadzieję, panno Lloyd, że w sobotę zobaczymy się na plebanii. Niech pani pamięta, że 
spotkanie kółka będzie u mnie.

— Tak, wiem — odparła stara pani nieobecnym głosem. Po wyjściu pastorowej odłożyła 

koszyk   z   wonnej   trawy   i   długi,   długi   czas   siedziała   z   rękami   bezczynnie   złożonymi   na 
kolanach i z czarnymi oczami wpatrzonymi w ścianę.

Stara pani Lloyd była tak biedna, że aby zapłacić za swoje uczestnictwo w spotkaniach 

kółka krawieckiego, musiała w tygodniu zjeść o sześć krakersów mniej niż zwykle, jednak 
wiedziała,   że   właśnie   ona   może   wysłać   córkę   Adama   Graya   do   Europy   i   zapewnić   jej 
wykształcenie muzyczne. Nie miała żadnych wątpliwości, że gdyby użyła swojego wpływu 
na   Andrzeja   Camerona,   gdyby   go   poprosiła,   żeby   w   następnym   roku   to   Sylwia   Gray 
pojechała do Europy, tak by się stało. Wszystko zależy od niej i od tego, czy… czy… uda się 
jej zdusić i pokonać własną dumę, i zniżyć się do tego, żeby poprosić o przysługę człowieka, 
który wyrządził jej i jej bliskim ogromną krzywdę.

Wiele lat temu, za radą i namową Andrzeja Camerona, ojciec starej pani zainwestował 

wszystkie swoje pieniądze w przedsięwzięcie, które okazało się nieudane. Abraham Lloyd 
stracił wszystko, do ostatniego dolara, i jego rodzina musiała odtąd żyć w ubóstwie. Można 
by   to   wybaczyć   Andrzejowi   Cameronowi,   gdyby   chodziło   o   pomyłkę,   ale   istniały   silne 
podejrzenia, graniczące z pewnością, że był on winny czegoś znacznie poważniejszego niż 
pomyłka. Niczego nie dało się udowodnić, ale było pewne, że Andrzej Cameron, znany z 
„ostrej gry”, wyszedł z tego bogatszy, podczas gdy innych — w tym jego wuja — spotkała 
ruina. Stary doktor Lloyd  umarł  w rozgoryczeniu,  przekonany,  że siostrzeniec celowo go 
skrzywdził.

Andrzej Cameron nie był aż tak zły. Na początku chciał dla swojego wuja jak najlepiej, a 

to, co w końcu zrobił, usprawiedliwiał mówiąc, że trzeba zawsze dbać przede wszystkim o 
tego, kto jest najważniejszy.

Małgorzata   Lloyd   nie   znajdowała   dla   niego   żadnego   wytłumaczenia.   Czyniła   go 

odpowiedzialnym nie tylko za stracone pieniądze, ale i za śmierć ojca i nigdy mu tego nie 
wybaczyła. Po śmierci Abrahama Lloyda Andrzej Cameron, któremu sumienie nie dawało 
spokoju, przyszedł do panny Lloyd i grzecznie zaproponował pomoc finansową. Obiecał, że 
nie pozwoli, żeby Małgorzata cierpiała jakieś braki.

Małgorzata odmówiła w niedwuznacznych słowach. Powiedziała, że wolałaby umrzeć niż 

przyjąć od niego pieniądze bądź inną pomoc. Mimo to Andrzej Cameron nadal był wobec niej 
bardzo uprzejmy. Powiedział, że żałuje, że Małgorzata jest wobec niego tak niesprawiedliwa, 
po czym wyszedł, zapewniwszy ją najpierw, że zawsze będzie w nim miała przyjaciela, który 
z przyjemnością jej pomoże, gdyby się zdecydowała o to prosić.

Stara pani przez dwadzieścia lat żyła w przekonaniu, że raczej umrze w przytułku dla 

ubogich — co wydawało się całkiem prawdopodobne — niż poprosi Andrzeja Camerona o 
przysługę. I tak by się skończyło, gdyby chodziło o nią samą. Ale tu ważyły się losy Sylwii! 
Czy dla Sylwii stara pani Lloyd potrafi się upokorzyć?

Odpowiedź na to pytanie nie była łatwa. Tu nie chodziło o dzban na wino ani o tomik 

wierszy. Przez cały tydzień stara pani zmagała się z dumą i rozgoryczeniem. Czasem, po 
wielu godzinach bezsennej nocy, kiedy ludzki gniew i uraza wydawały się jej małostkowe i 
godne pogardy, miała wrażenie, że już się rozprawiła ze swoją pychą. Ale za dnia, kiedy z 
portretu na ścianie spoglądał na nią ojciec, a w uszach miała szelest matczynych sukien, które 
musiała nosić z powodu tego, co zrobił Andrzej Cameron, duma znów brała górę.

Miłość starej pani do Sylwii była jednak tak silna, głęboka i czuła, że żadne inne uczucie 

nie mogło wziąć nad nią góry. Miłość potrafi czynić cuda. Jej moc ujawniła się w całej pełni 
pewnego ponurego, zimnego, jesiennego dnia, kiedy stara pani poszła na stację w Szybkiej 
Rzece i wsiadła do pociągu jadącego do Charlottetown, gdzie miała do zrobienia coś, na myśl 

background image

o czym robiło się jej niedobrze. Zawiadowca, który sprzedawał jej bilet, pomyślał, że stara 
pani Lloyd jest wyjątkowo blada i zdenerwowana. „Jakby przez tydzień nie jadła i nie spała 
— powiedział żonie podczas obiadu. Pewnie dzieje się coś niedobrego z jej pieniędzmi. Już 
drugi raz tego lata wybrała się do miasta”.

Dotarłszy do miasta, stara pani zjadła herbatnik i poszła w kierunku przedmieścia, gdzie 

stały fabryki i magazyny należące do Camerona. Miała przed sobą długą drogę, ale nie było 
jej   stać   na   powóz.   Czuła   się   strasznie   zmęczona,   kiedy   wprowadzono   ją   do   lśniącego, 
luksusowego gabinetu. Andrzej Cameron siedział za biurkiem.

Najpierw spojrzał na nią ze zdumieniem, ale zaraz się podniósł, uśmiechnął i wyciągnął do 

niej rękę.

— Ależ to kuzynka Małgorzata! Cóż za miła niespodzianka! Usiądź… Tutaj, ten fotel 

będzie wygodniejszy. Przyjechałaś dzisiaj rano? Co słychać w Spencervale?

Po   jego   pierwszych   słowach   stara   pani   zaczerwieniła   się.   Czuła,   że   jej   imię,   którym 

nazywali ją ojciec, matka i ukochany mężczyzna, zostało sprofanowane, kiedy wyszło z ust 
Andrzeja Camerona. Ale zaraz sobie powiedziała, że to nie czas na drażliwość. Skoro zdobyła 
się na to, żeby prosić Andrzeja Camerona o przysługę, to zniesie i drobniejsze przykrości. Dla 
dobra Sylwii podała mu rękę i dla jej dobra usiadła na wskazanym przez niego fotelu. Mimo 
to stara pani za nic nie okazałaby żadnej serdeczności wobec Andrzeja Camerona. Z typową 
dla Lloydów bezpośredniością, od razu przeszła do rzeczy.

— Przyszłam prosić cię o przysługę — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy, bez pokory 

i uległości typowych dla petenta, ale z wyzwaniem i odwagą, jakby chciała sprawdzić, czy 
Cameron będzie miał czelność jej odmówić.

— Miło mi, kuzynko Małgorzato — powiedział Andrzej Cameron tonem tak łaskawym i 

uprzejmym, jak rzadko kiedy. — Z chęcią zrobię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy. 
Obawiam się, że miałaś mnie dotąd za wroga, Małgorzato, i ta niesprawiedliwość bardzo 
mnie bolała. Przyznaję, że niektóre fakty zdawały się świadczyć przeciwko mnie, ale…

Stara pani uniosła rękę i tym jednym gestem uciszyła go.
— Nie po to tutaj jestem, żeby rozmawiać o tych rzeczach — powiedziała. — Pozwól, że 

nie będziemy wspominali tego, co było w przeszłości. Przyszłam prosić o coś nie dla siebie, 
ale dla bliskiej  mi  osoby,  dla panny Gray,  właścicielki  niezwykłego  głosu, pragnącej  się 
kształcić. Jest biedna, więc chciałam cię prosić, żebyś jej przyznał stypendium muzyczne. 
Zdaje się, że jej nauczyciel już ci ją rekomendował. Nie wiem, co napisał o głosie panny 
Gray, ale jestem pewna, że nie przesadzał. Nie popełnisz błędu, wysyłając ją za granicę.

Stara pani zamilkła. Była pewna, że Andrzej Cameron spełni jej prośbę, ale wolałaby, żeby 

to zrobił nieuprzejmie lub niechętnie. Łatwiej byłoby jej przyjąć przysługę, gdyby została jej 
ciśnięta jak kość psu. Nic z tego, Andrzej Cameron był uprzejmiejszy niż zwykle. Nic nie 
może mu zrobić większej przyjemności niż spełnienie prośby drogiej kuzynki Małgorzaty. 
Żałuje   tylko,   że   wymaga   się   od   niego   tak   niewiele   wysiłku.   Jej   protegowana   na   pewno 
zdobędzie upragnione wykształcenie, w przyszłym roku pojedzie za granicę i jest mu bardzo 
przyjemnie…

— Dziękuję. — Stara pani znów mu przerwała. — Czuję się zobowiązana. Proszę, żebyś 

nie mówił pannie Gray o moim wstawiennictwie. Nie chcę ci dłużej zabierać cennego czasu. 
Do widzenia.

— Nie żegnaj się jeszcze — powiedział; tym razem w jego głosie, oprócz nienawistnej 

serdeczności, słychać było szczerą dobroć, ponieważ Andrzej Cameron nie był całkowicie 
pozbawiony zalet. Był dobrym mężem i ojcem, kiedyś bardzo lubił kuzynkę Małgorzatę i 
naprawdę   żałował,   że   okoliczności   „zmusiły”   go   do   takiego   potraktowania   pieniędzy 
zainwestowanych przez wuja. — Zapraszam cię do siebie.

— Dziękuję, ale muszę dzisiaj wrócić do domu — powiedziała stara pani zdecydowanym 

głosem; Andrzej Cameron zrozumiał, że naleganie byłoby bezsensowne. Zadzwonił jednak po 

background image

swój powóz, żeby odwiózł kuzynkę na stację. Stara pani zgodziła się na to, bo się bała, że jej 
nogi   nie   wytrzymają   drogi   powrotnej.   Żegnając   się,   uścisnęła   mu   dłoń   i   jeszcze   raz 
podziękowała za spełnienie jej prośby.

—   To   drobiazg   —   powiedział   Andrzej.   —   Proszę   tylko,   kuzynko   Małgorzato,   żebyś 

myślała o mnie trochę lepiej.

Na stacji stara pani z przykrością stwierdziła, że jej pociąg właśnie odjechał i że będzie 

musiała   czekać   dwie   godziny   na   następny.   Poszła   do   poczekalni   i   usiadła.   Była   bardzo 
zmęczona. Podniecenie, w jakim działała, opadło, i poczuła się słaba i stara. Nie miała nic do 
jedzenia, bo spodziewała się, że przed wieczorem wróci do domu. W poczekalni było zimno. 
Stara pani drżała w swojej cienkiej, starej jedwabnej mantykę. Bolała ją głowa i serce. Udało 
się jej zapewnić realizację marzeń Sylwii i teraz Sylwia zniknie z jej życia. Stara pani nie 
wiedziała,   jak   przyjdzie   jej   dalej   żyć.   Siedziała   jednak   przez   dwie   godziny   —   dumnie 
wyprostowana,   nieulękniona   staruszka,   w   milczeniu   prowadząca   beznadziejną   walkę   z 
opuszczającymi ją siłami i bólem w sercu. Szczęśliwi ludzie wchodzili i wychodzili, i śmiali 
się.

O ósmej wieczorem stara pani wysiadła z pociągu w Szybkiej Rzece i przez nikogo nie 

zauważona   znikła   w   mroku   deszczowej   nocy.   Miała   do   przejścia   trzy   kilometry.   Deszcz 
szybko   przemoczył   ją   do   suchej   nitki,   wiatr   chłostał   niemiłosiernie.   Stara   pani   miała 
wrażenie, że to wszystko dzieje się we śnie. Kierowana instynktem przeszła ostatni kilometr i 
dotarła do swojego domu. Otwierając drzwi, przestała odczuwać zimno; przeciwnie, miała 
wrażenie,   że   palą   ją   ogniste   płomienie.   Wchodząc,   potknęła   się   o   próg,   przestąpiła   go   i 
zamknęła za sobą drzwi.

6. R

OZDZIAŁ

 

PAŹDZIERNIKOWY

Nazajutrz po wyprawie starej pani Lloyd do miasta, rozradowana Sylwia Gray szła leśną 

ścieżką. Był piękny jesienny ranek, jasny, rześki i słoneczny. Oszronione paprocie, obmyte i 
wychłostane przez wczorajszy deszcz, cudownie pachniały. Gdzieniegdzie w lesie jakiś klon 
kołysał się z wiatrem jak wesoła, purpurowa flaga, gdzie indziej, na tle niezmiennie ciemnych 
świerków, jaśniała bladozłocista brzoza. Powietrze było czyste i radosne. Sylwia szła lekkim 
krokiem, z pogodną twarzą.

Zatrzymała się przed bukiem w leśnej dolince, ale między szarymi, starymi korzeniami nic 

dla niej  nie leżało.  Już miała  się odwrócić i pójść swoją drogą, kiedy zobaczyła  małego 
Tadzia Kimballa, mieszkającego w domu obok plebanii, zbiegającego ze wzgórza od strony 
starego domu Lloydów. Piegowata twarz Tadzia była blada.

—   Och,   panno   Gray!   —   zawołał   zdyszany.   —   Zdaje   się,   że   stara   pani   w   końcu 

zwariowała. Pastorowa poprosiła mnie, żebym  zaniósł starej pani wiadomość o spotkaniu 
kółka krawieckiego. Poszedłem tam i długo pukałem, ale nikt mi nie otwierał. Pomyślałem, że 
wejdę   do   środka   i   położę   kartkę   na   stole.   Kiedy   otworzyłem   drzwi,   z   dużego   pokoju 
usłyszałem bardzo dziwny śmiech i po chwili w drzwiach stanęła stara pani. Och, panno 
Gray, jak ona okropnie wyglądała! Twarz miała czerwoną, oczy dzikie; mruczała coś pod 
nosem   i   bardzo   dziwnie   się   śmiała,   jak   szalona.   Tak   się   przestraszyłem,   że   natychmiast 
stamtąd uciekłem.

Sylwia bez chwili zastanowienia chwyciła Tadzia za rękę i pobiegła w górę zbocza. Ani 

myślała   się   bać,   chociaż   —   podobnie   jak   Tadzio   —   podejrzewała,   że   biedna,   samotna, 
ekscentryczna stara pani w końcu odeszła od zmysłów.

Kiedy Sylwia weszła, stara pani siedziała w kuchni na sofie. Tadzio był tak przestraszony, 

że został na schodach. Stara pani nadal miała na sobie mokrą czarną suknię, w której wczoraj 
przyszła ze stacji. Twarz miała czerwoną, oczy szalone, głos chrapliwy, ale poznała Sylwię i 

background image

skuliła się.

— Nie patrz na mnie — jęknęła. — Odejdź, proszę. Nie chcę, żebyś widziała, jaka jestem 

biedna. Pojedziesz do Europy. Andrzej Cameron cię tam pośle. Prosiłam go. Nie mógł mi 
odmówić. Ale teraz już idź, proszę.

Sylwia nie wyszła. Od razu poznała, że to jest choroba i majaczenie, a nie szaleństwo. 

Natychmiast posłała Tadzia po panią Spencer. Razem położyły starą panią do łóżka i posłały 
po doktora. Wieczorem całe Spencervale wiedziało, że stara pani ma zapalenie płuc.

Pani Spencer powiedziała, że zostanie u starej pani i będzie ją pielęgnowała. Kilka innych 

kobiet obiecało  jej  pomóc.  Wszyscy byli  mili  i pełni troski, ale  stara pani nie była  tego 
świadoma. Miała wysoką gorączkę i była w malignie. Nie poznawała nawet Sylwii Gray, 
która każdą wolną chwilę spędzała przy jej łóżku. Sylwia Gray wiedziała już z całą pewnością 
to,   co   dotąd   tylko   podejrzewała   —   że   to   stara   pani   Lloyd   jest   jej   wróżką.   Stara   pani 
nieustannie o niej mówiła, odkrywając całą swoją miłość i ujawniając wszystkie poświęcenia, 
jakie   poniosła   dla   dobra   dziewczyny.   Miłość   i   czułość   Sylwii   były   zabarwione   bólem. 
Dziewczyna modliła się gorąco o zdrowiej dla starej pani.

— Chcę, żeby się dowiedziała, że ja też ją kocham — szeptała.
Wszyscy się dowiedzieli, jak bardzo biedna jest stara pani. Wszystkie zazdrośnie strzeżone 

tajemnice wyszły na jaw, z wyjątkiem miłości do Adama Graya. O tym stara pani nie mówiła 
nawet w gorączce. Ale wszystko inne się wydało: wstyd  z powodu niemodnych  strojów, 
oszczędności i niedostatek, zażenowanie, z jakim nosi suknie matki i płaci tylko pięć centów 
na kółko, na które inni dają aż dziesięć. Dobroduszne kobiety usługujące jej w chorobie 
słuchały tego wszystkiego ze łzami w oczach i żałowały, że w przeszłości sądziły starą panią 
tak surowo.

— Kto by pomyślał — powiedziała pani Spencer do pastorowej. — Nikomu się nawet nie 

śniło, że jej ojciec stracił wszystkie pieniądze, chociaż ludzie podejrzewali, że źle wyszedł na 
tej starej sprawie z kopalnią srebra na zachodzie. To wstrząsające, że przez te wszystkie lata 
często brakowało jej jedzenia, a zimą wcześniej kładła się do łóżka, żeby nie musieć palić w 
piecu. Obawiam się jednak, że nawet gdybyśmy o tym wiedzieli, niewiele byśmy mogli dla 
niej zrobić, skoro nosi w sobie tyle dumy. Ale jeśli przeżyje i pozwoli sobie pomagać, od tej 
pory wszystko się zmieni. Pokręcony Janek mówi, że nigdy sobie nie wybaczy, że brał zapłatę 
za drobne prace, które dla niej wykonywał. Mówi też, że jeśli stara pani pozwoli, będzie dla 
niej robił wszystko za darmo. Czy to nie dziwne, że tak bardzo pokochała Sylwię Gray? 
Pomyśleć tylko, ile dla niej zrobiła tego lata; sprzedała nawet swój dzban na wino. Stara pani 
rzeczywiście nie jest szalona, ale ludzie się nie mylili, nazywając ją dziwną. To wszystko jest 
strasznie  smutne.  Panna Gray bardzo  to przeżywa.  Zdaje się, że  darzy starą  panią  takim 
samym uczuciem, jak stara pani ją. Jest tak przygnębiona, że wcale się nie cieszy z tego 
wyjazdu do Europy.  Naprawdę tam pojedzie, dostała wiadomość  od Andrzeja Camerona. 
Bardzo się z tego cieszę, bo jest przemiłą dziewczyną, ale jeśli stara pani miałaby przypłacić 
to życiem, cena jest zbyt wysoka.

Andrzej   Cameron,   usłyszawszy   o   chorobie   starej   pani,   osobiście   przyjechał   do 

Spencervale.   Nie   pozwolono   mu   zobaczyć   kuzynki,   ale   powiedział   wszystkim,   żeby   nie 
szczędzono pieniędzy i trudu. Doktor ze Spencervale usłyszał, że rachunki ma przesyłać do 
Andrzeja   Camerona.   Wróciwszy   do   domu,   Andrzej   Cameron   wysłał   do   Spencervale 
dyplomowaną   pielęgniarkę,   żeby   zajęła   się   starą   panią.   Była   to   doświadczona   kobieta   o 
dobrym sercu. Zapewniła swojej podopiecznej opiekę, nie obrażając przy tym pani Spencer, 
co najlepiej świadczy o jej takcie.

Stara pani nie umarła. Miała w sobie siłę Lloydów. Pewnego dnia, kiedy przyszła Sylwia, 

stara pani uśmiechnęła się słabym, ledwo dostrzegalnym uśmiechem i wyszeptała jej imię. 
Pielęgniarka powiedziała, że kryzys minął.

Stara pani była niezwykle cierpliwą i potulną pacjentką. Robiła, co jej kazano, i nie pytała, 

background image

skąd się u niej wzięła pielęgniarka.

Ale kiedy już miała siłę mówić, powiedziała Sylwii:
— Przypuszczam, że to Andrzej Cameron przysłał pielęgniarkę. Czy mam rację?
— Tak — odparła Sylwia nieśmiało.
Stara pani zauważyła zmieszanie dziewczyny i uśmiechnęła się. W jej czarnych oczach 

lśnił cień dawnego humoru i uporu.

—   Był   czas,   kiedy   bez   zbędnych   ceremonii   odesłałabym   każdego,   kto   przyjechał   od 

Andrzeja Camerona — powiedziała — ale przeszłam przez dolinę śmierci i zostawiłam za 
sobą dumę i gniew. Mam nadzieję, że rozstałam się z nimi na zawsze. Moje uczucia do 
Andrzeja   zmieniły   się.   Przyjmuję   jego   pomoc.   Wreszcie   mogę   mu   wybaczyć   zło,   które 
wyświadczył   mnie   i   mojej   rodzinie.   Widzę,   że   w   chorobie   zdradziłam   swoje   tajemnice. 
Wszyscy wiedzą o moim ubóstwie, ale wcale mnie to nie martwi. Żałuję tylko, że przez swoją 
dumę tak wiele lat żyłam wśród sąsiadów jak obca. Wszyscy byli dla mnie bardzo dobrzy. 
Jeśli   uda   mi   się   ujść   z   tego   z   życiem,   będę   postępowała   inaczej.   Będę   wdzięczna   za 
towarzystwo młodych i starych. Będę im pomagała, jeśli będzie to w mojej mocy, i przyjmę 
pomoc od nich. Stać mnie na to, żeby pomagać innym. Odkryłam, że można to robić nawet 
jeśli się nie ma pieniędzy. Każdy, kto może ofiarować współczucie i zrozumienie, posiada 
bezcenny   skarb.   Dowiedziałaś   się,   Sylwio,   o   czymś,   czego   nigdy   nie   zamierzałam   ci 
powiedzieć. Ale to też mnie nie martwi.

Sylwia ujęła szczupłą białą dłoń starej pani i pocałowała ją.
— Nigdy nie będę w stanie się odwdzięczyć za to,
Co pani dla mnie zrobiła, panno Lloyd — powiedziała szczerze. — Cieszę się, że nie ma 

już   między   nami   żadnych   tajemnic   i   że   mogę   panią   kochać   otwarcie.   Od   dawna   tego 
pragnęłam. Bardzo się cieszę, że pani mnie kocha, moja wróżko.

— Czy wiesz też, skąd ta miłość? — spytała stara pani ze smutkiem. — Czy i z tym się w 

swoich majakach zdradziłam?

— Nie zdradziła się pani, mimo to sądzę, że wiem. Dlatego, że jestem córką Adama Graya, 

prawda? Wiem, że tata panią kochał. Powiedział mi o tym jego brat, stryj Waldek.

— Przez głupią dumę zmarnowałam sobie życie — powiedziała stara pani z żalem. — 

Obiecaj mi, Sylwio, że mimo to będziesz mnie kochała. Odwiedzaj mnie czasem. I pisz, kiedy 
będziesz daleko.

— Codziennie będę do pani przychodziła — obiecała Sylwia. — Zostanę w Spencervale 

jeszcze   jeden   rok,   żeby   być   blisko   pani.   Za   rok,   kiedy   pojadę   do   Europy   (dzięki   tobie, 
kochana wróżko), będę pisała codziennie. Będzie nam ze sobą dobrze. Przed nami cały rok 
przyjaźni!

Stara pani uśmiechnęła się z zadowoleniem. W kuchni pastorowa, która przyniosła starej 

pani   galaretkę,   rozmawiała   z   panią   Spencer   o   kółku   krawieckim.   Przez   otwarte   okno, 
porośnięte czerwonym winem, wpadało łagodne powietrze, nagrzane od październikowego 
słońca. To samo słońce opromieniło  kasztanowe włosy Sylwii,  lśniąc na nich jak korona 
piękna i młodości.

— Jestem bardzo szczęśliwa — powiedziała stara pani i głęboko westchnęła.

background image

III

K

AŻDY

 

W

 

SWOIM

 

JĘZYKU

Miodowozłociste jesienne słońce spływało na purpurowe klony przed drzwiami starego 

Abla   Blaira.   W   domu   Abla   były   tylko   jedne   drzwi   wyjściowe,   prawie   zawsze   stojące 
otworem. Mały czarny piesek bez jednego ucha, kulejący na przednią łapę, prawie zawsze 
spał na wydeptanej płycie z piaskowca, służącej Ablowi za schodek. Nieco wyżej, na jeszcze 
bardziej wydeptanym progu, prawie zawsze wylegiwał się wielki, szary kot. Tuż za drzwiami, 
na stołku o pałąkowatych nogach, pamiętającym dawne dni, prawie zawsze siedział Abel.

Tego popołudnia też tam był — drobny staruszek, powykręcany przez reumatyzm. Głowę 

miał nienaturalnie wielką, ozdobioną strzechą długich, kręconych czarnych włosów, twarz 
pokrytą zmarszczkami i ogorzałą od słońca. Oczy były głęboko osadzone i czarne, ale czasem 
pojawiały się w nich złote błyski. Abel Blair był dziwnie wyglądającym człowiekiem. Ludzie 
z Dolnego Carmody powiedzieliby, że jest dziwny nie tylko z wyglądu.

Na starość Abel był prawie zawsze trzeźwy. Tak jak dzisiaj. Lubił się grzać w słońcu, 

razem   z   psem   i   kotem.   Wygrzewając   się,   prawie   zawsze   spoglądał   od   swoich   drzwi   ku 
dalekiemu, pogodnemu błękitnemu niebu nad stłoczonymi klonami. Ale dzisiaj nie patrzył w 
niebo. Dzisiaj patrzył  na czarne zakurzone krokwie w kuchni, z których zwisało suszone 
mięso, sznury cebuli, pęki ziół, sieci rybackie, broń i skóry zwierząt.

Ale stary Abel nie widział tych rzeczy. Jego twarz miała wyraz człowieka, który otrzymał 

wizję niewolną od niebiańskich przyjemności ani piekielnego bólu. Stary Abel widział, kim 
mógłby być — i kim jest. Zawsze, kiedy Feliks Moore grał mu na skrzypcach, widział to 
samo. Ogromna radość, z jaką sobie wyobrażał, że znów jest młody i ma przed sobą całe 
życie równoważyła ból, z jakim myślał o pozbawionej ludzkiego szacunku starości, która 
nadeszła   po   wielu   latach,   podczas   których   Abel   marnotrawił   bogactwa   swojej   duszy   na 
sposoby, o których mądrość woli milczeć.

Feliks Moore stał naprzeciw Abla, przy brudnej kuchni, w której z południowego ognia 

zostały tylko blade, rozgarnięte popioły. Brodą przytrzymywał brązowe, stare skrzypce Abla. 
On też spoglądał w sufit i też widział rzeczy, których nie da się opowiedzieć językiem innym 
niż język muzyki i to muzyki brzmiącej udręką i zachwytem, jakie można wydobyć z głębi 
skrzypiec. A przecież Feliks miał dopiero dwanaście lat i twarz dziecka, które nie wie nic o 
smutku, grzechu, porażce czy wyrzutach sumienia. Tylko jego wielkie szaroczarne oczy nie 
były   wcale   dziecinne.   Miały   w   sobie   coś   odziedziczonego   po   wielu   sercach,   które   w 
minionych   czasach   smuciły   się,   radowały,   trudziły,   traciły   ducha,   odnosiły   sukcesy   i 
pochlebiały   innym.   Ich   niewysłowione   pragnienia   odszukały   drogę   do   duszy   dziecka,   i 
znalazły ujście w muzyce.

Feliks był pięknym dzieckiem. Tak myśleli ludzie z Carmody, którzy nigdy nie ruszali się 

z domu; tak samo myślał Abel Blair, który zwiedził wiele dalekich  krajów, i tak myślał 
wielebny Szczepan Leonard, który był przekonany i tak nauczał, że wdzięk jest zwodniczy, a 
uroda — przemijająca.

Feliks był drobnym chłopcem z lekko opuszczonymi ramionami, szczupłą, ogorzałą szyją i 

ładnie  osadzoną głową.  Włosy,  równo obcięte  tuż  nad brwiami,  zakrywające  uszy — na 
skutek   jakiegoś   kaprysu   Janiny   Andrews,   gospodyni   pastora   —   były   lśniące   i 
atramentowoczarne. Cera i dłonie chłopca miały kolor kości słoniowej. Oczy były wielkie i 
piękne — szare, z rozszerzonymi źrenicami. Rysy jego twarzy przypominały kameę. Matki z 
Carmody   twierdziły,   że   Feliks   jest   słaby   i   przepowiadały,   że   pastorowi   nie   uda   się   go 
utrzymać przy życiu. Ale Abel, kiedy to słyszał, tylko szarpał siwe wąsy i uśmiechał się.

— Feliks Moore będzie żył — mówił z przekonaniem. — Takiego jak on nikomu nie uda 

background image

się zabić, zanim chłopiec nie dokończy swojej pracy. Bo on ma zadanie do wykonania, jeśli 
tylko pastor mu na to pozwoli. A jeśli pastor by mu nie pozwolił, to nie chciałbym być w jego 
skórze w dniu sądu. Nie, wolałbym  raczej zostać w tym dniu sobą. Pomieszanie szyków 
Wszechmocnemu jest rzeczą straszną, niezależnie od tego, czy robi się to w życiu własnym, 
czy drugiego człowieka. Czasem sobie myślę, że to jest ten jedyny niewybaczalny grzech; 
tak, tak mi się wydaje.

Ludzie z Carmody nigdy nie pytali, co Abel ma na myśli. Już dawno przestali zadawać 

pytania, na które nie dostawali odpowiedzi. Czy jest w tym coś dziwnego, że człowiek, który 
prowadził   takie   życie,   jak   przez   większość   czasu   stary   Abel,   na   koniec   zaczyna   mówić 
głupoty? Jak on może sugerować, że pan Leonard, człowiek tak dobry, że ziemia nie jest go 
godna, mógłby być winny jakiegoś grzechu, a w szczególności grzechu niewybaczalnego? 
Nie! Nie ma sensu przejmować się głupim gadaniem starego Abla. Chociaż z drugiej strony w 
skrzypcach nie ma przecież nic złego. Czy jednak można się dziwić, że pan Leonard jest 
odrobinę zbyt surowy dla dziecka? Wszyscy przecież pamiętają jego ojca.

W końcu Feliks opuścił skrzypce  i z długim westchnieniem wrócił duchem do kuchni 

starego   Abla.   Stary   Abel   uśmiechnął   się   ponuro,   jak   człowiek,   który   wyrwał   się   z   rąk 
oprawców.

—   To   straszne,   jak   ty   grasz…   Straszne   —   powtórzył   i   zadrżał.   —   Nigdy   czegoś 

podobnego nie słyszałem, a przecież od dziewiątego roku życia nie wziąłeś ani jednej lekcji i 
ćwiczysz też niewiele; tyle, co tutaj, na moich starych, poobijanych skrzypkach. W dodatku 
sam wymyślasz te melodie w trakcie gry! Przypuszczam, że dziadek nawet nie chce słyszeć o 
tym, żebyś brał lekcje?

Feliks pokręcił głową.
— Na pewno nie. On chce, żebym został pastorem. Służba w kościele jest dobrą rzeczą, ale 

ja nie mogę być pastorem.

— Nie takim, który przemawia z kazalnicy.  Są różne rodzaje służby. Każdy powinien 

przemawiać do ludzi w swoim języku, jeśli ma innym świadczyć dobro — powiedział Abel z 
namysłem.   —   Twoim   językiem   jest   muzyka.   Szkoda,   że   twój   dziadek   nie   potrafi   tego 
dostrzec, mimo że jest człowiekiem o szerokich horyzontach. Jest jedynym pastorem, którego 
szanuję. To prawdziwie boży mąż. I kocha ciebie; jesteś jego oczkiem w głowie.

— Ja też go kocham — powiedział Feliks z uczuciem. — Kocham go tak bardzo, że przez 

wzgląd na niego spróbuję być pastorem, chociaż wcale tego nie chcę.

— A kim chciałbyś być?
—   Wielkim   skrzypkiem   —   powiedziało   dziecko   i   jego   blada   twarz   nagle   nabrała 

rumieńców. — Chciałbym grać dla tysięcy słuchaczy i chciałbym, żeby ich oczy wyglądały 
tak jak pańskie, kiedy gram.  Pańskie oczy czasem mnie przerażają, ale to jest wspaniały 
strach. Grałbym lepiej, gdybym miał skrzypce taty. Pamiętam, jak kiedyś powiedział mi, że w 
nich mieszka dusza pokutująca za grzechy popełnione za życia. Nie wiem, co miał na myśli, 
ale czułem, że jego skrzypce żyją. Nauczył mnie grać na nich, kiedy byłem już dość duży, 
żeby je utrzymać w ręce.

— Kochałeś swojego ojca? — spytał stary Abel z dziwnym wyrazem twarzy.
Feliks znów się zarumienił, ale nie spuścił wzroku.
— Nie — odparł — nie kochałem go, ale — dodał z powagą i przekonaniem — pan nie 

powinien mnie o to pytać.

Tym razem rumieniec wypłynął na policzki Abla. Ludzie z Carmody nie uwierzyliby, że 

ten człowiek potrafi się rumienić. Możliwe też, że nikt by nie nazwał cienia, który pojawił się 
na jego ogorzałych policzkach, rumieńcem; nikt, z wyjątkiem tego dziecka o szarych oczach, 
patrzących z naganą.

— Pewnie masz rację. Nie powinienem o to pytać — przyznał Abel — ale mnie często się 

zdarza błądzić. Całe moje życie składa się z samych pomyłek. Dlatego ludzie z Carmody 

background image

mówią o mnie „stary Abel”. Tylko ty i twój dziadek nazywacie mnie panem Blairem. A 
przecież William Blair ze sklepu, chociaż taki bogaty i szanowany, nie miał nawet połowy 
tego rozumu co ja, kiedy wchodziliśmy w życie. Może mi nie wierzysz, ale mówię prawdę. A 
najgorsze jest to, mały Feliksie, że najczęściej wcale mnie nie obchodzi, czy jestem panem 
Blairem, czy starym Ablem. Tylko kiedy grasz, zaczynam się nad tym zastanawiać. Czuję się 
wtedy tak, jak się poczułem przed laty, kiedy zajrzałem w oczy jednej małej dziewczynki. 
Nazywała się Ania Shirley i mieszkała  u Cuthbertów w Avonlea. Rozmawiałem z nią w 
sklepie   Blaira.   Ta   smarkata   potrafiłaby   każdego   zagadać   na   śmierć.   Przypadkiem 
powiedziałem   coś,   co   nie   miało   wielkiego   znaczenia   dla   mnie,   sześćdziesięcioletniego 
dziadka,   który   trochę   się   obijał   po   szerokim   świecie.   Wtedy   ona   spojrzała   na   mnie   z 
wyrzutem tymi swoimi wielkimi, niewinnymi oczami, jakbym wygłosił jakąś herezję. „Nie 
sądzi pan, panie Blair — powiedziała — że im jesteśmy starsi, tym bardziej powinno nam 
zależeć   na   różnych   rzeczach?”.   Mówiła   to   z   taką   powagą,   jakby   miała   ze   sto   lat,   a   nie 
jedenaście. „Dzisiaj zależy mi na różnych rzeczach, o, potąd — powiedziała, pokazując dłonią 
na swój pas. — Jestem pewna, że kiedy będę miała sześćdziesiąt lat, będzie mi na wszystkim 
zależało pięć razy bardziej”. Tak jakoś wtedy wyglądała, kiedy to do mnie mówiła, że się 
zawstydziłem, bo mnie dawno przestało na czymkolwiek zależeć. Ale mniejsza z tym. Moje 
nieszczęsne uczucia nie mają wielkiego znaczenia. Co się stało ze skrzypcami twojego ojca?

— Dziadek mi je zabrał, kiedy tu przyjechałem. Myślę, że je spalił. Często za nimi tęsknię.
— Przychodź zawsze, kiedy poczujesz, że musisz; moje stare brązowe skrzypce zawsze 

będą na ciebie czekały.

— Wiem i cieszy mnie to, ale ja bezustannie tęsknię za skrzypcami, a tutaj przychodzę 

tylko, kiedy moje pragnienie staje się tak ogromne, że trudno mi wytrzymać. Czuję, że w 
ogóle nie powinienem tu bywać. Zawsze sobie obiecuję, że więcej tego nie zrobię, bo wiem, 
że dziadek byłby niezadowolony, gdyby się o tym dowiedział.

— Ale nigdy ci tego nie zabronił, prawda?
—   Nie,   ale   tylko   dlatego,   że   nie   wie,   po  co   tu   przychodzę.   Do  głowy  by  mu   to   nie 

przyszło;  ale ja jestem pewien, że gdyby wiedział,  zabroniłby mi. Bardzo się tym  gryzę. 
Mimo to przychodzę. Panie Blair, czy pan wie, dlaczego dziadek nie potrafi się pogodzić z 
tym, że lubię grać na skrzypcach? Przecież kocha muzykę i pozwala mi grać na organach, 
bylebym tylko nie zaniedbywał innych rzeczy. Nie potrafię tego zrozumieć. A pan?

— Ja go rozumiem, ale nie mogę ci powiedzieć. To tajemnica. Być może któregoś dnia on 

sam ci ją wyjaśni. Ale pamiętaj, młodzieńcze, że ma ku temu ważny powód. Wiedząc to, co 
wiem, nie dziwię mu się, chociaż uważam, że jest w błędzie. Dalej, zagraj jeszcze coś, zanim 
sobie pójdziesz. Tym razem niech to będzie coś wesołego, co zabije gorzki smak w moich 
ustach. To, co zagrałeś ostatnio, zaniosło mnie prosto do nieba, ale niebo jest bardzo blisko 
piekła i na koniec mnie tam strąciłeś.

— Nie rozumiem pana — powiedział Feliks, w zadumie ściągając piękne, wąskie czarne 

brwi.

—   Nie   chciałbym,   żebyś   mnie   rozumiał.   Żeby   mnie   zrozumieć,   musiałbyś   być 

staruszkiem,   który   mając   w   sobie   zadatki   na   porządnego   człowieka,   zrobił   z   siebie 
piekielnego durnia. Ale w tobie musi być coś, dzięki czemu rozumiesz najdziwniejsze rzeczy, 
skoro je słychać w twojej muzyce. Jak ty to robisz? Jak, do… Jak ty to robisz, Feliksie?

— Sam nie wiem, ale różnym ludziom gram różne melodie. Też tego nie rozumiem. Kiedy 

jestem tu tylko  z panem, gram na jeden sposób, ale kiedy przychodzi  Janina, żeby mnie 
posłuchać,   czuję   się   zupełnie   inaczej   —   nie   tak   podniecony,   ale   szczęśliwszy   i   bardziej 
samotny. A tego dnia, kiedy słuchała mnie Józia Blair, miałem ochotę śpiewać i śmiać się, 
jakby skrzypce same się śmiały i śpiewały bez przestanku.

W ponurych oczach starego Abla pojawił się dziwny, złocisty ognik.
— Boże — mruknął do siebie — ten chłopak naprawdę potrafi czytać w ludzkich duszach i 

background image

wygrywać to, co tam zobaczy.

— Co pan mówi? — spytał Feliks, głaszcząc skrzypce.
— Nic, nic; graj. Zagraj coś żwawego, młodzieńcze. Przestań badać moją duszę, bo to nie 

jest miejsce dla ciebie, dzieciaku. Zagraj mi coś od siebie. Coś słodkiego, szczęśliwego i 
czystego.

— Zagram tak, jak się czuję w słoneczny poranek, kiedy ptaki śpiewają, a ja zapominam, 

że będę musiał zostać pastorem — powiedział Feliks po prostu.

Jakaś czarowna, szemrząca, pogodna nuta, zdająca się łączyć w sobie piosenkę ptaka i 

strumienia,   unosiła   się   w   nieruchomym   powietrzu   nad   ścieżką,   na   którą   powoli   spadały 
pojedyncze,  złote liście  klonów. Wielebny Szczepan  Leonard usłyszał  ją, idąc  tą drogą i 
uśmiechnął się. Kiedy Szczepan Leonard się uśmiechał, dzieci podbiegały do niego, a dorośli 
czuli się tak, jakby z daleka zobaczyli ziemię obiecaną, wolną od zmartwień i trosk osnutego 
niepokojem ziemskiego życia.

Pan Leonard kochał muzykę i wszystko, co piękne — czy to pięknem materialnym, czy 

duchowym — nie zdając sobie sprawy z tego, że kocha to wszystko za samo tylko piękno; 
gdyby  to zrozumiał,  byłby  zdziwiony i zawstydzony.  Sam też  był  piękny.  Mimo  swoich 
siedemdziesięciu lat, sylwetkę miał prostą, młodzieńczą. Twarz miał ruchliwą i powabną jak 
kobieta,   chociaż   naznaczoną   męską   siłą   i   zdecydowaniem.   Jego   ciemnoniebieskie   oczy 
błyszczały jak u dwudziestolatka. Nawet jedwabiste siwe włosy nie mogły z niego zrobić 
starca.   Wszyscy,   którzy   znali   wielebnego   Leonarda,   uwielbiali   go   i   było   to   uwielbienie 
zasłużone — na tyle, na ile śmiertelnik może na uwielbienie zasługiwać.

Stary Abel zabawia się swoimi skrzypcami, pomyślał wielebny. To wyjątkowo przyjemna 

melodia. Abel jest utalentowanym muzykiem. Jak to możliwe, żeby tak grał człowiek, który 
obijał się po całym świecie i nurzał chyba w każdym grzechu, do jakiego ludzka natura jest 
zdolna? Trzy dni temu znowu hulał… Pierwszy raz po rocznej przerwie… Leżał pijany jak 
bela na rynku w Charlottetown, wśród psów. A teraz gra tak, jak tylko młody archanioł z 
anielskich wyżyn powinien potrafić. Tym łatwiej przyjdzie mi spełnić swój obowiązek. Abel 
zawsze był chętny do pokuty, kiedy zaczynał grać na skrzypcach.

Pan Leonard stanął na schodku. Mały czarny piesek poderwał się, żeby go powitać; kot 

ocierał się łbem o jego nogę. Tylko stary Abel nie zauważył gościa. Klaskał uszczęśliwiony, 
uśmiechnięty, w takt melodii wygrywanej przez Feliksa. Oczy miał młode i lśniące śmiechem 
i radością.

— Feliksie! Co to ma znaczyć?!
Smyczek wypadł z ręki Feliksa na podłogę. Chłopiec odwrócił się, żeby stanąć twarzą w 

twarz   z   dziadkiem.   Kiedy   zobaczył   w   oczach   starszego   pana   morze   smutku   i   żalu,   jego 
młodzieńcze spojrzenie zasnuła bolesna mgła poczucia winy.

— Dziadku… przepraszam — zawołał z żalem.
— Dobrze już, dobrze — powiedział stary Abel, wstając. — To moja wina, panie Leonard. 

Niech się pan nie gniewa na chłopca. Nie mogłem wziąć skrzypiec do ręki. Za mało czasu 
upłynęło od piątku, dlatego go namówiłem… Nie dawałem mu spokoju, aż zgodził się zagrać. 
To wszystko moja wina.

— Nie — powiedział Feliks, odrzucając głowę. Twarz miał białą jak marmur, ale płonącą 

prawdą i pogardą dla tchórzliwych kłamstw starego Abla. — Nie, dziadku, to nie jest wina 
Abla. Przyszedłem tutaj specjalnie, żeby pograć, bo myślałem, że poszedłeś do portu. Często 
tu bywam, od kiedy u ciebie zamieszkałem.

— Oszukujesz mnie od dnia, kiedy u mnie zamieszkałeś, Feliksie?
W głosie pana Leonarda nie było słychać gniewu, tylko bezbrzeżny smutek. Wrażliwe usta 

chłopca zadrżały.

— Wybacz mi, dziadku — szepnął błagalnie.
— Nigdy mu pan nie zabraniał przychodzić do mnie — wtrącił gniewnie stary Abel. — 

background image

Niech pan będzie sprawiedliwy, panie Leonardzie. Niech pan będzie sprawiedliwy.

— Jestem sprawiedliwy. Feliks wie, że był mi nieposłuszny, mimo że nie złamał żadnego 

zakazu. Czyżbyś tego nie wiedział, Feliksie?

—   Wiem,   dziadku,   że   źle   zrobiłem.   Za   każdym   razem,   kiedy   tu   przychodziłem, 

wiedziałem, że źle robię. Wybacz mi, dziadku.

— Wybaczam ci, Feliksie, ale musisz mi w tej chwili obiecać, że do końca życia  nie 

dotkniesz skrzypiec.

Twarz chłopca nagle spurpurowiała. Krzyknął tak, jakby go smagnięto batem. Stary Abel 

poderwał się na równe nogi.

— Niech go pan nie prosi o taką rzecz, panie Leonardzie — zawołał, zagniewany. — To ni 

mniej, ni więcej, tylko grzech. Człowieku, co cię zaślepiło? Bo jesteś ślepy! Nie widzisz, co 
tkwi w tym chłopcu? Jego dusza jest pełna muzyki. To go zamęczy na śmierć, albo stanie się 
z nim coś jeszcze gorszego, jeśli pan mu nie pozwoli dawać temu ujścia.

— W takiej muzyce jest diabeł — powiedział pan Leonard z przekonaniem.
— Być może, ale proszę nie zapominać, że jest w niej też i Chrystus — odparł stary Abel z 

naciskiem.

Pan   Leonard   był   wstrząśnięty.   Uważał,   że   stary   Abel   wypowiedział   bluźnierstwo. 

Odwrócił się od niego z naganą.

— Feliksie, obiecaj mi.
Jego twarz i ton głosu były nieugięte. Bezlitośnie używał władzy, jaką miał nad młodym, 

kochającym duchem. Feliks rozumiał, że nie ma dla niego ucieczki; usta miał bardzo blade, 
kiedy mówił:

— Obiecuję, dziadku.
Pan Leonard odetchnął z ulgą. Wiedział, że obietnica zostanie dotrzymana. Tak samo i 

stary Abel, który podszedł do Feliksa i z ociąganiem wyjął skrzypce z jego dłoni. Bez słowa i 
bez pożegnalnego spojrzenia wyszedł do maleńkiej sypialni obok kuchni i z przekonaniem, że 
to   on   ma   rację,   zatrzasnął   za   sobą   drzwi.   Ale   ukradkiem   spoglądał   przez   okno   za 
odchodzącymi gośćmi. Kiedy wyszli na ścieżkę pod klonami, pan Leonard położył dłoń na 
głowie   Feliksa   i   spojrzał   na   wnuka.   Chłopiec   oparł   dłoń   na   ramieniu   starszego   pana   i 
uśmiechnął się do niego. Wymienili między sobą spojrzenia pełne miłości, zaufania i — tak, 
właśnie tak — przyjaźni. W płonących potępieniem oczach starego Abla znów pojawił się 
złocisty błysk.

— Ależ oni się kochają! — mruknął Abel z zawiścią. — I jak się nawzajem dręczą!

Wróciwszy   do   domu,   pan   Leonard   poszedł   do   swojego   gabinetu,   żeby   się   modlić. 

Wiedział, że Feliks pobiegnie szukać pociechy u Janiny Andrews, drobnej, szczupłej kobiety 
o twarzy pełnej słodyczy i surowych ustach, prowadzącej im dom. Pan Leonard wiedział, że 
Janinie nie spodoba się to, co zrobił; tak samo, jak nie spodobało się staremu Ablowi. Janina 
nic nie powie, ale podczas kolacji jej oczy, pełne wyrzutu, będą mu się przyglądały znacząco 
sponad filiżanki herbaty. Mimo wszystko pan Leonard był przekonany, że zrobił to, co mógł 
najlepszego i sumienie mu nie dokuczało, w przeciwieństwie do serca.

Trzynaście lat wcześniej jego córka Małgorzata złamała mu serce, poślubiając mężczyznę, 

którego   pan   Leonard   nie   mógł   przyjąć   z   radością.   Marcin   Moore   był   zawodowym 
skrzypkiem.   Był   popularny,   co   nie   znaczy,   że   posiadał   szczególny   talent.   Szczupłą, 
złotowłosą   córkę   pastora   poznał   w   domu   koleżanki   ze   studiów,   którą   panna   Leonard 
pojechała   odwiedzić   w   Toronto,   i   w   jednej   chwili   się   w   niej   zakochał.   Małgorzata 
odpowiedziała mu całą miłością, do jakiej było zdolne jej dziewicze serce i poślubiła, wbrew 
woli ojca. Pan Leonard nie miał nic przeciwko profesji Marcina Moore’a; był mu przeciwny 
jako człowiekowi. Wiedział, że w przeszłości życie skrzypka nie było takie, jakie powinno 
być   życie   narzeczonego   Małgorzaty   Leonard   i   miał   wystarczający   wgląd   w   charakter 

background image

młodego   człowieka,  żeby  rozumieć,   że  Marcin   Moore  nie  potrafi  dać   trwałego   szczęścia 
żadnej kobiecie.

Małgorzata Leonard nie wierzyła ojcu. Wyszła za Marcina Moore’a i przez jeden rok żyła 

jak w raju. Być może to było dla niej wystarczającym zadośćuczynieniem za następne trzy 
lata, pełne goryczy; to i jeszcze — dziecko. W każdym razie odeszła tak, jak żyła — lojalna i 
nie użalająca się na swój los. Umierała w samotności, bo mąż wyjechał w trasę koncertową, a 
jej choroba była tak krótka, że ojciec nie zdążył przyjechać na czas. Jej ciało zabrano do 
domu, żeby je pochować obok matki, na małym cmentarzu w Carmody. Pan Leonard pragnął 
zabrać dziecko, ale Marcin Moore nie chciał oddać syna.

Sześć lat później Moore również umarł i pan Leonard wreszcie spełnił pragnienie swego 

serca   —   zabrał   syna   Małgorzaty.   Dziadek   czekał   na   przyjazd   dziecka   z   mieszanymi 
uczuciami. Tęsknił do wnuka całym sercem, ale bał się, że zobaczy w nim drugiego Marcina 
Moore’a. Co będzie, jeśli syn Małgorzaty okaże się taki sam jak ten włóczęga, jego ojciec? 
Albo jeśli — co gorsza — odziedziczył po nim brak zasad, równowagi i zamiłowanie do 
wędrownego życia? Pan Leonard zadręczał się takimi myślami przed przyjazdem wnuka.

Dziecko okazało się niepodobne ani do ojca, ani do matki. Pan Leonard zobaczył w jego 

twarzy   inną   twarz,   nad   którą   trzydzieści   lat   temu   zazieleniła   się   trawa;   twarz   swojej 
młodziutkiej  żony,  która zmarła  przy narodzinach  Małgorzaty.  Teraz znów  patrzył  na jej 
lśniące szaroczarne oczy, ‘bladą twarz i piękne brwi. Co więcej, z tych oczu spoglądał na 
niego ten sam duch. W jednej chwili dusza starszego pana przylgnęła do duszy dziecka i obaj 
pokochali się miłością większą od tej, jaką mężczyzna kocha kobietę. Jedynym, co Feliks 
odziedziczył  po ojcu, była  miłość  do muzyki.  Ale dziecko  było  geniuszem,  podczas  gdy 
ojciec posiadał tylko umiarkowany talent. Do zręczności palców odziedziczonej po Marcinie 
Moorze   dołączyła   tajemnicza   i   uczuciowa   natura   matki,   zabarwiona   dodatkowo   czymś 
jeszcze, co — być może — dziecko dostało po babce, do której było tak bardzo podobne. 
Moore dobrze rozumiał, jaka kariera czeka syna i zaczął go uczyć techniki gry, kiedy tylko 
małe paluszki były w stanie utrzymać  smyczek. Gdy dziewięcioletni Feliks przyjechał na 
plebanię   w   Carmody,   posiadał   już   takie   umiejętności   techniczne,   na   jakie   dziewięciu   z 
dziesięciu muzyków musi pracować przez całe życie. Przywiózł ze sobą skrzypce swego ojca. 
Tylko tyle zostawił synowi Marcin Moore; był to instrument marki Amati, z którego wartości 
nikt w Carmody nie zdawał sobie sprawy. Pan Leonard go zabrał i Feliks go już więcej nie 
zobaczył. Często układał się do snu płacząc, tak bardzo tęsknił za skrzypcami. Pan Leonard o 
tym nie wiedział, a Janina Andrews, nawet jeśli coś podejrzewała, trzymała język za zębami; 
w tej sztuce była mistrzynią. Nie widziała w skrzypcach nic złego i uważała, że pan Leonard 
jest   w   tej   sprawie   bezsensownie   surowy,   ale   nie   byłoby   dobrze,   gdyby   ktoś   z   zewnątrz 
ośmielił   się   jej   tak   powiedzieć.   Wiedziała   o  wizytach   Feliksa   u  starego   Abla   Blaira.   Jej 
tajemnicą pozostaje, w jaki sposób udawało się jej pogodzić tę wiedzę z prezbiteriańskim 
sumieniem.

Janina, kiedy usłyszała o obietnicy wymuszonej przez pana Leonarda na Feliksie, aż się 

zatrzęsła   z   oburzenia.   Znając   swoje   miejsce,   nic   na   to   nie   powiedziała,   ale   swoim 
zachowaniem tak wyraźnie okazywała panu Leonardowi niezadowolenie, że pełen łagodności 
staruszek nie mógł nie zauważyć, że spokojna dotąd atmosfera na plebanii nagle stała się 
pełna wrogości i niechęci.

Pan Leonard całym sercem pragnął, żeby Feliks został pastorem; tego samego pragnąłby 

dla własnego syna, gdyby go miał. Pan Leonard słusznie sądził, że najwyższym powołaniem 
człowieka jest służba innym, ale mylił się, zawężając pojęcie służby. Nie umiał dostrzec, że 
człowiek może służyć ludzkości na wiele różnych, jednakowo skutecznych sposobów.

Janina miała nadzieję, że pan Leonard nie będzie egzekwował tej przysięgi, ale Feliks, 

posiadając instynktowne zrozumienie płynące z doskonałej miłości, wiedział, że próżno by 
mieć nadzieję, że dziadek zmieni zdanie. Postanowił dotrzymać danego słowa. Nie poszedł 

background image

więcej do starego Abla. Przestał nawet grywać na organach (chociaż to nie było zabronione), 
bo budziła się w nim wówczas taka pasja, pragnienie i uniesienie, domagające się ujścia, że 
chłopiec nie potrafił sobie z tym dać rady. Z ponurą determinacją poświęcił się więc nauce i 
tak wytrwale poznawał czasowniki łacińskie i greckie, że wkrótce nie miał sobie równych 
wśród kolegów.

Tylko raz podczas długiej zimy był bliski złamania obietnicy. Pewnego popołudnia, kiedy 

marcowe roztopy zaczęły pachnieć kwietniem, a pod leżącym jeszcze gdzieniegdzie śniegiem 
czuć było pulsowanie wiosny, Feliks samotnie wracał ze szkoły. Kiedy schodził do małej 
dolinki na tyłach plebanii, na jego spotkanie wyleciała skoczna melodia płynąca z organków 
ustnych,   którymi   zabawiał   się   mały,   francuskojęzyczny   Kanadyjczyk   wynajmowany   do 
różnych prac, siedzący teraz na płocie nad strumieniem. W tym obszarpanym łobuziaku żyła 
muzyka, znajdująca ujście dzięki tej prostej zabawce. Feliksa przeszył nagły dreszcz. Kiedy 
Leon wyciągnął ku niemu organki, uśmiechając się przyjaźnie, chłopiec chwycił je z taką 
gwałtownością, z jaką wygłodniałe stworzenie chwyta jedzenie.

Jednak w połowie drogi do ust zatrzymał rękę. Wprawdzie obiecywał, że nie będzie grał 

tylko   na   skrzypcach,   ale   czuł,   że   jeśli   teraz   ulegnie   swojemu   Pragnieniu,   ono   przerwie 
wszelkie tamy. Gdyby zagrał w zamglonej wiosennej dolince na organkach Leona Buote’a, 
wieczorem  poszedłby do Abla;  wiedział,  że tak  będzie.  Ku wielkiemu  zdumieniu  Leona, 
Feliks odrzucił organki i pobiegł w górę, jakby go ścigano. Na twarzy chłopca malowało się 
coś, co przestraszyło Leona; Janina Andrews też była przestraszona nie na żarty, kiedy Feliks 
minął ją biegiem w holu plebanii.

— Dziecko, co ci się stało? — zawołała. — Jesteś chory? Coś cię przestraszyło?
— Nie. Nie. Daj mi spokój, Janino — odparł Feliks przez zduszone gardło i uciekł do 

swojego pokoju.

Godzinę później, kiedy zszedł na dół na herbatę, był już spokojny, chociaż nienaturalnie 

blady i miał czerwone cienie pod oczami.

Pan Leonard przyglądał mu się z niepokojem. Pastor nagle zauważył, że tej wiosny Feliks 

zrobił się bardziej delikatny niż zwykle. Cóż, całą zimę dużo się uczył i szybko rośnie. Kiedy 
przyjdą wakacje, trzeba go będzie gdzieś wysłać.

— Słyszałam, że Naomi Clark ciężko zachorowała — powiedziała Janina. — Przez całą 

zimę była słaba, ale teraz wcale nie wychodzi z łóżka. Pani Murphy mówiła, że umiera, ale 
nikt nie ma odwagi powiedzieć jej tego prosto w oczy. Naomi nie chce przyznać, że choruje i 
nie przyjmuje żadnych lekarstw. Nie ma też nikogo, kto by się nią zaopiekował, oprócz tej 
głupiej Małgosi Peterson.

— Być może powinienem ją odwiedzić — powiedział pan Leonard bez zapału.
— Po co zadawać sobie tyle trudu? Wie pan, że go nie wpuści do środka. Zatrzaśnie panu 

drzwi przed nosem, jak dawniej. To bardzo zła kobieta, mimo to strasznie jest myśleć, że leży 
tam sama i nie ma nikogo odpowiedzialnego, kto by się nią zajął.

—   Naomi   Clark   jest   złą   kobietą   i   prowadziła   okropne   życie,   mimo   to   ja   ją   lubię   — 

powiedział Feliks poważnym, zamyślonym głosem, jakim zdarzało mu się od czasu do czasu 
mówić coś zaskakującego.

Pan Leonard spojrzał na Janinę Andrews z wyrzutem,  jakby ją winił za to, że Feliks, 

powierzony   jej   opiece,   zdobył   tak   dogłębną   wiedzę   o   dobru   i   złu.   Janina   odpowiedziała 
ponurym spojrzeniem, które miało znaczyć, że skoro Feliks chodzi do szkoły publicznej, nie 
można jej winić za to, że uczy się tam czegoś więcej niż tylko arytmetyki i łaciny.

—   Co   takiego   wiesz   o   Naomi   Clark,   żeby   ją   lubić   bądź   nie   lubić?   —   spytała   z 

zaciekawieniem. — Widziałeś ją kiedyś?

— Ależ tak — powiedział Feliks, zdając się zwracać do konfitury z czereśni. — Latem 

byłem w Zatoce Świerków, kiedy rozpętała się gwałtowna burza. Schroniłem się u Naomi. 
Drzwi były otwarte, więc wszedłem do środka, bo na moje pukanie nikt nie odpowiedział. 

background image

Naomi Clark siedziała przy oknie i przyglądała się wielkiej chmurze, nadciągającej od morza. 
Spojrzała   na   mnie   krótko,   ale   nic   nie   powiedziała,   tylko   odwróciła   się   do   chmury.   Nie 
chciałem siadać, skoro mnie nie zaprosiła, więc podszedłem do okna i wyglądałem razem z 
nią.   Atmosfera   była   przejmująca;   chmura   była   okropnie   czarna,   wody   zielone,   a   między 
chmurą   i   wodą   lśniło   przedziwne   światło.   To   było   straszne,   a   zarazem   wspaniałe. 
Obserwowałem na zmianę: to burzę, to twarz Naomi. Ona była jak ta burza: straszna, ale 
interesująca.

Potem   burza   przeszła,   ale   deszcz   nadal   padał.   Naomi   podjęła   rozmowę.   Spytała,   kim 

jestem, a kiedy jej powiedziałem, poprosiła, żebym jej coś zagrał na skrzypcach — Feliks 
rzucił panu Leonardowi niepewne spojrzenie — bo słyszała, że jestem w tym dobry. Prosiła o 
coś   żywego.   Starałem   się   z   całej   siły   spełnić   jej   prośbę,   ale   nie   mogłem.   Zagrałem   coś 
strasznego…   Samo   mi   się   grało…   Jakbym   stracił   coś,   czego   się   nie   da   odzyskać.   Nie 
skończyłem, bo Naomi podeszła do mnie, wyrwała mi skrzypce i… zaklęła. Spytała: „A ty, 
smarkaczu o wielkich oczach, skąd o tym wiesz?”. Potem złapała mnie za ramię, ale tak, że aż 
mnie bolało, i wyrzuciła na deszcz, zatrzaskując za mną drzwi.

— Niegrzeczna, niewychowana kreatura! — oburzyła się Janina.
— Ależ nie; ona miała rację — powiedział Feliks spokojnie. — Należało mi się to za moją 

grę. Ona nie wiedziała, że musiałem tak grać. Pewnie myślała, że robię to specjalnie.

— Co takiego grałeś, dziecko?
— Nie wiem. — Feliksa przeszedł dreszcz. — To było wstrętne i straszne. Od tego serce 

mogło pęknąć, ale tak musiało być. Musiałem tak grać, albo nie grać wcale.

— Nie rozumiem tego, co mówisz… Ani w ząb — oznajmiła skołowana Janina.
— Lepiej zmieńmy temat — powiedział pan Leonard.

Miesiąc   później   „ta   głupia   Małgosia”   stanęła   wieczorem   w   drzwiach   plebanii   i 

powiedziała, że chce się widzieć z pastorem.

— Naomi pana potrzebuje — mruknęła. — Naomi przysyła Małgosię, żeby powiedziała, 

żeby pan zaraz przyszedł.

— Oczywiście, zaraz tam pójdę — powiedział pan Leonard. — Czy jest z nią bardzo źle?
— Umiera — odparła Małgosia, uśmiechając się pogodnie. — Strasznie się boi piekła. 

Dzisiaj wie, że umiera. Małgosia jej powiedziała. Kobietom z portu nie wierzyła, ale Małgosi 
wierzy. Strasznie krzyczała.

Na to wspomnienie Małgosia zachichotała. Panu Leonardowi zrobiło się jej żal. Zawołał 

Janinę i kazał, żeby poczęstowała czymś to biedne stworzenie. Ale Małgosia pokręciła głową.

— Nie, pastorze. Małgosia musi wracać do Naomi. Małgosia jej powie, że przyjdzie pastor 

i wyciągnie ją z piekła.

Potem krzyknęła upiornym głosem i pobiegła między świerkami, w kierunku morza.
— Niech Bóg broni — powiedziała Janina z lękiem. — Wiedziałam, że ona jest głupia, ale 

żeby aż tak… Pójdzie pan tam?

— Oczywiście, że pójdę. Mam w Bogu nadzieję, że będę jej potrafił pomóc, nieszczęsnej 

duszy — odparł pan Leonard szczerze. Był człowiekiem, który nigdy się nie cofa przed tym, 
co   uważa   za   swój   obowiązek.   Trzeba   jednak   przyznać,   że   czasem   obowiązek   przybiera 
przyjemniejszą formę niż wezwanie do łoża umierającej Naomi Clark.

Ta kobieta  od kilkudziesięciu  lat  była  zakałą  Dolnego Carmody i Portu Carmody.  Na 

początku swojej posługi na tym terenie pastor próbował ją przywrócić społeczeństwu, ale 
Naomi tylko z niego szydziła,

śmiejąc mu się prosto w nos. Potem, dla dobra tych, dla których stała się pułapką albo 

źródłem  cierpienia,   postanowił  z  nią  walczyć  metodami   prawnymi,   ale  Naomi  i  z  prawa 
śmiała się do rozpuku. W końcu wielebny musiał ją zostawić w spokoju.

Mimo to Naomi nie zawsze była społecznym wyrzutkiem. W młodości była niewinna, ale 

background image

miała   niebezpieczną   urodę,   a   jej   matka   nie   żyła.   Ojciec   Naomi   był   znany   z   surowego   i 
gwałtownego usposobienia. Kiedy Naomi popełniła fatalną pomyłkę, zaufawszy niewiernemu 
kochankowi, który ją zdradził  i porzucił,  ojciec odciągnął  ją od swoich drzwi, szydząc  i 
przeklinając.

Naomi   zamieszkała   w   małym,   opuszczonym   domku   w   Zatoce   Świerków.   Gdyby   jej 

dziecko przeżyło, być może uratowałoby ją, ale ono umarło zaraz po urodzeniu i razem z nim 
odeszła jedyna szansa na wybawienie Naomi. Od tej chwili jej stopy wkroczyły na ścieżki 
prowadzące do piekła.

Trzeba jednak powiedzieć, że przez ostatnie pięć lat Naomi prowadziła dość porządne 

życie. Po śmierci Janki Peterson, jej upośledzone dziecko — Małgosia — zostało samo na 
świecie. Nikt nie wiedział, co się stanie z Małgosią, bo nikt nie chciał zadawać sobie dla niej 
trudu. Naomi Clark poszła do osamotnionej dziewczyny i zaproponowała, że weźmie ją do 
siebie. Ludzie mówili, że to nie jest odpowiednia osoba do opieki nad Małgosią, ale wszyscy 
uchylali się od przykrego obowiązku mieszania się do tej sprawy; wszyscy, z wyjątkiem pana 
Leonarda, który poszedł do Naomi, żeby ją napomnieć, za co — jak zauważyła Janina — 
jedyną nagrodą stało się zatrzaśnięcie mu drzwi przed nosem.

Od dnia, kiedy zamieszkała z nią Małgosia Peterson, Naomi przestała żyć jak portowa 

Magdalena.

Słońce zdążyło już zajść, kiedy pan Leonard dotarł do Zatoki Świerków. Port zaczął się 

przyoblekać   w   cudowny   półmrok.   W   oddali   rozciągało   się   pulsujące,   purpurowe   morze. 
Słodkie,   chłodne   wiosenne   powietrze   pełne   było   jęku   piasku   chłostanego   przez   fale, 
pobrzmiewającego   bezradną,   niekończącą   się   tęsknotą   i   poszukiwaniem.   Tam,   gdzie   nie 
sięgała słoneczna poświata, niebo rozkwitło gwiazdami. Na wschodzie pojawił się księżyc, 
srebrząc lśniące fale. Unoszący się na nich statek zmienił się w bajeczną łódkę, żeglującą ku 
krainie elfów.

Pan Leonard westchnął, odwracając się od bezgrzesznej urody morza i nieba ku drzwiom 

domu Naomi Clark. Dom był bardzo mały. Na dole był tylko jeden pokój, na poddaszu — 
sypialnia. Chora leżała w łóżku na dole, przy oknie wychodzącym na port. Nad głową Naomi 
paliła się jedna lampa, a obok łóżka — druga, chociaż jeszcze nie było ciemno. Jednym z 
dziwactw Naomi był ogromny strach przed ciemnością.

Chora kręciła się niespokojnie. Na skrzynce koło łóżka siedziała Małgosia. Pan Leonard 

nie widział  Naomi  od pięciu  lat  i  był  zaskoczony widząc, jak bardzo się  zmieniła.  Była 
wychudzona. Jej wyraźne rysy i orli nos na starość upodobniły ją do wiedźmy. Mimo że 
Naomi Clark miała dopiero sześćdziesiąt lat, wyglądała na stuletnią staruszkę. Siwe włosy, od 
dawna   nie   czesane,   leżały   rozsypane   na   poduszce,   a   dłonie,   szarpiące   prześcieradło, 
wyglądały jak pomarszczone ptasie łapy zakończone szponami. Tylko oczy się nie zmieniły. 
Pozostały   tak   samo   niebieskie   i   lśniące   jak   dawniej,   chociaż   były   tak   pełne   udręki   i 
przerażenia,   że   na   ich   widok   serce   pana   Leonarda   omal   nie   przestało   bić.   Były   to   oczy 
stworzenia poddawanego torturom, ściganego przez furie, targanego nieznośnym strachem. 
Naomi usiadła i złapała go za rękę.

— Może mi pan pomóc? Może mi pan pomóc? — błagała. — Już myślałam, że pan nie 

przyjdzie. Bałam się, że umrę przed pańskim przyjściem… Umrę i pójdę do piekła. Do dzisiaj 
nie wiedziałam, że umieram. Nikt z tych tchórzliwych ludzi mi nie powiedział. Może mi pan 
pomóc?

— Nawet jeśli ja bym nie mógł, Bóg może — powiedział pan Leonard łagodnie. W obliczu 

tak wielkiego strachu i pośpiechu, poczuł się bezradny. Widywał przy łożu śmierci smutek, 
niepokój, nawet rozpacz, ale nigdy nie widział czegoś takiego.

— Bóg! — zawołała Naomi przejmującym głosem. — Nie mogę prosić Boga o pomoc. 

Boję się piekła, ale Boga boję się jeszcze bardziej. Wolałabym raczej trafić do najgorszego 
piekła niż spotkać się z Bogiem, mając za sobą takie życie, jakie prowadziłam. Daję słowo, że 

background image

żałuję, że byłam taka zła… Przez cały czas tego żałowałam; zawsze. Nie było ani jednej 
chwili, żebym tego nie żałowała, chociaż nikt by w to nie uwierzył. Kierował mną diabeł. Pan 
tego nie rozumie, nie może pan rozumieć, ale zawsze było mi żal.

— Wystarczy, że będziesz żałowała. Bóg ci wybaczy, jeśli Go o to poprosisz.
— Nie! Nie mógłby! Takich grzechów, jak moje, nie można wybaczyć. On nie może i nie 

wybaczy!

— Może i wybaczy. Naomi, On jest Bogiem miłości.
— Nie — upierała się Naomi. — On wcale nie jest Bogiem miłości. Właśnie dlatego się 

Go boję. Nie, nie. On jest Bogiem gniewu, sprawiedliwości i kary. Miłość! Nie ma czegoś 
takiego jak miłość! Nie znalazłam jej tutaj, na ziemi, i nie wierzę, żeby można ją było znaleźć 
w Bogu.

— Naomi, Bóg kocha nas jak ojciec własne dzieci.
— Jak mój ojciec? — Przykro było słuchać piskliwego, przejmującego śmiechu Naomi.
Stary pastor zadrżał.
— Nie. Nie! Bóg jest dobrym,  czułym,  mądrym  ojcem. Takim ojcem, jaką ty byłabyś 

matką dla swojego dziecka, gdyby żyło.

Naomi skrzywiła się i jęknęła.
— Chciałabym w to wierzyć. Gdybym w to wierzyła, nie bałabym się. Pan na pewno mi 

pomoże uwierzyć, że w Bogu jest miłość i przebaczenie, skoro sam pan w to wierzy.

— Jezus Chrystus kochał Magdalenę i przebaczył jej.
— Jezus Chrystus? Jego się nie boję. Tak, On mógłby zrozumieć  i wybaczyć.  Był  w 

połowie człowiekiem. Ja mówię, że boję się Boga.

— Jezus Chrystus i Bóg są jednym — powiedział pan Leonard. Wiedział, że nie potrafi 

tego   wytłumaczyć   Naomi.   Pełne   obaw   łoże   śmierci   nie   jest   odpowiednim   miejscem   do 
prowadzenia teologicznych dyskusji i roztrząsania tajemnic Trójcy Świętej.

— Chrystus umarł za ciebie, Naomi. Na swoim własnym ciele poniósł twoje grzechy na 

krzyż.

— Sami nosimy własne grzechy — powiedziała Naomi z przekonaniem. — Ja niosę swoje 

przez całe życie i będę je dźwigała przez wieczność. Nie potrafię uwierzyć w nic innego. Nie 
umiem wierzyć, że Bóg mógłby mi wybaczyć. Niszczyłam ludzkie dusze i ciała; łamałam 
serca i burzyłam rodziny. Jestem gorsza od morderczyni. Nie, nie, nie… dla mnie nie ma 
nadziei. — Znowu krzyczała piskliwym  głosem.  — Muszę pójść do piekła. Nie boję się 
ognia, tylko ciemności! Zawsze się bałam ciemności, pełnej okropnych rzeczy i myśli. Nie 
ma nikogo, kto by mi pomógł. Ludzie nie potrafią, a Boga się boję.

Naomi załamała ręce. Pan Leonard chodził po pokoju tam i z powrotem. Nigdy dotąd nie 

zaznał takiej udręki serca. Co tu robić? Co powiedzieć? W jego religii był pokój i wybawienie 
dla tej kobiety, tak jak dla wszystkich, ale jemu zabrakło języka, który ta udręczona dusza 
potrafiłaby   zrozumieć.   Popatrzył   na   jej   wykrzywioną   twarz,   na   opóźnioną   w   rozwoju 
dziewczynę chichocącą w nogach łóżka i na odległą, rozgwieżdżoną noc widoczną za oknem 
—   i   poczuł   paraliżującą   bezradność.   Nic   nie   mógł   zrobić.   Nic!   Przez   całe   życie   nie 
doświadczył takiej goryczy, jak ta, którą poczuł, uświadomiwszy sobie własną bezsilność.

— Jaki z pana pożytek, skoro nie może mi pan pomóc? — jęczała umierająca. — Módl się, 

módl, módl! — krzyknęła nagle.

Pan   Leonard   podszedł   do   łóżka   i   osunął   się   na   kolana.   Nie   wiedział,   co   powiedzieć. 

Wszystkie modlitwy, które odmawiał przez całe życie, były tu nieprzydatne. Stare, piękne 
słowa, które uspokajały i pomagały wielu duszom przejść do tamtego świata, dla Naomi Clark 
były   tylko   pustymi   słowami   pozbawionymi   mocy.   Szczepan   Leonard,   któremu   nic   nie 
przychodziło do głowy, wypowiedział najkrótszą i najbardziej szczerą ze wszystkich swoich 
modlitw.

— O! Boże, nasz Ojcze! Pomóż tej kobiecie. Przemów do niej językiem, który będzie dla 

background image

niej zrozumiały.

W świetle lamp płonących w pokoju, pojawiła się na chwilę piękna, blada twarz. Nikt jej 

nie zauważył, bo zbyt szybko znikła. Nagle Naomi opadła na poduszki. Usta miała fioletowe, 
twarz okropnie wykrzywioną i dziwnie przewracała oczami. Małgosia poderwała się na nogi, 
odepchnęła   pana   Leonarda   i   ze   zdumiewającą   zręcznością   podała   jakieś   lekarstwa.   Pan 
Leonard, przekonany, że Naomi umiera, ruszył do drzwi. Był nieszczęśliwy.

Nagle w świetle lamp zamajaczyła jakaś postać.
— Feliksie, to ty? — spytał pan Leonard ze zdziwieniem.
— Tak, dziadku. — Feliks stanął na jedynym  schodku. — Janina się bała, że dziadek 

mógłby się przewrócić na ciemnej drodze i kazała mi przyjść po dziadka z latarnią. Dotąd 
czekałem, ale teraz postanowiłem wejść i się dowiedzieć, czy dziadek długo tu będzie. Jeśli 
tak, to sam wrócę do Janiny, a latarnię zostawię dziadkowi.

— Tak będzie najlepiej. Możliwe, że jeszcze trochę będę tu musiał zostać — powiedział 

pan Leonard, myśląc,  że śmiertelne  łoże grzesznicy nie jest czymś,  co powinien  oglądać 
Feliks.

—   Rozmawia   pan   ze   swoim   wnukiem?   —   spytała   Naomi   czystym,   silnym   głosem. 

Spazmy minęły. — Jeśli tak, to niech wejdzie. Chcę go zobaczyć.

Pan   Leonard   gestem   zaprosił   Feliksa   do   środka,   chociaż   robił   to   bardzo   niechętnie. 

Chłopiec stanął Przy łóżku Naomi i spojrzał na nią z sympatią. Ale °na nie patrzyła na niego, 
tylko na stojącego nieco z tyłu pastora.

— Mogłam przed chwilą umrzeć — powiedziała z wyrzutem — i byłabym już w piekle. 

Pan mi nie potrafi pomóc. Nie chcę nic od pana. Nie ma dla mnie żadnej nadziei i wiem o 
tym.

Wreszcie Naomi spojrzała na Feliksa.
— Weź skrzypki wiszące na ścianie i zagraj mi coś — rozkazała. — Umieram… Idę do 

piekła… Nie chcę o tym myśleć. Zagraj coś, żeby mój umysł zajął się weselszymi myślami. 
Nieważne, co zagrasz. Zawsze lubiłam muzykę. Jest w niej coś, czego nigdzie indziej nie 
znajdowałam.

Feliks spojrzał na dziadka. Starszy pan kiwnął głową. Był tak zawstydzony, że nie mógł 

mówić. Usiadł i oparł na rękach siwą głowę. Tymczasem Feliks zaczął stroić stare skrzypce, 
na których  wygrywano  wiele bezbożnych  piosenek podczas szalonych  uczt. Pan Leonard 
czuł, że zawiódł. Nie potrafił powiedzieć Naomi, jaką pociechę ma dla niej jego religia.

Feliks delikatnie, z namysłem przesunął smyczkiem po strunach. Nie wiedział, co będzie 

grał.   Nagle   jego   oczy   napotkały   wzrok   Naomi,   palący,   niespokojny.   Na   twarzy   chłopca 
pojawiła się jakaś myśl. Zaczął grać, jakby to nie on grał, ale ktoś mocniejszy od niego, komu 
służył za narzędzie.

Pokój napełniła  słodka, delikatna,  cudowna melodia.  Pan Leonard zapomniał  o swoim 

zmartwieniu i zaczął słuchać. Był zdumiony.  Nigdy czegoś podobnego nie słyszał. Jak to 
możliwe, żeby dziecko tak grało? Spojrzał na Naomi i zdumiał się zmianą, widoczną na jej 
twarzy. Znikł z niej strach i niepokój. Słuchała bez tchu, nie odrywając wzroku od Feliksa. W 
nogach łóżka siedziała upośledzona dziewczynka; po jej policzkach płynęły łzy.

W tej dziwnej melodii była radość niewinnego, wesołego dzieciństwa, śmiech fal i wołanie 

radosnych   wiatrów.   Potem   słychać   było   szalone,   niesforne   marzenia   młodości,   słodkie   i 
czyste w swoim szaleństwie i krnąbrności. Po nich nadeszło uniesienie pierwszej miłości — 
uległej i pełnej poświęcenia.

Potem melodia się zmieniła. Słychać w niej było udrękę i nieprzelane łzy; rozpacz serca 

oszukanego i niepocieszonego. Pan Leonard miał ochotę zasłonić uszy rękami, tak trudno 
było tego słuchać. Ale na twarzy umierającej kobiety malowała się ulga, jakby głuchy, długo 
skrywany ból wreszcie został uleczony, kiedy dano mu wyraz.

Potem pojawiła się obojętność rozpaczy, gorycz, bunt i nędza, odrzucająca wszelkie dobro. 

background image

Teraz melodia miała w sobie coś nieopisanie złego; tak złego, że czysta dusza pana Leonarda 
zadrżała z obrzydzenia, a Małgosia skuliła się i zaczęła jęczeć jak przerażone zwierzę.

Ale muzyka znów się zmieniła. Pojawiły się w niej agonia i strach; żal za popełnione zło i 

wołanie o przebaczenie. Panu Leonardowi ta melodia wydała się dziwnie znajoma. Usiłował 
sobie przypomnieć, gdzie ją słyszał i nagle zrozumiał. Tak samo brzmiały słowa Naomi, 
zanim przyszedł Feliks! Spojrzał na wnuka z lękiem. Dostrzegł w nim moc, o której dotąd nic 
nie wiedział — dziwną i przerażającą. Skąd się ona bierze? Od Boga czy od szatana?

Melodia   zmieniła   się   po   raz   ostatni.   Teraz   nie   była   już   melodią,   ale   wielkim, 

nieskończonym  przebaczeniem  i wszystko  rozumiejącą  miłością.  Było  to uzdrowienie dla 
chorej duszy;  było  to światło,  nadzieja i ukojenie. Pan Leonard przypomniał  sobie nagle 
zdanie z Pisma Świętego: „Oto jest dom Boży, oto bramy nieba”.

Feliks opuścił skrzypce i znużony osunął się na krzesło obok łóżka. Natchnienie opuściło 

go; znów był tylko zmęczonym chłopcem. Szczepan Leonard klęczał, szlochając jak dziecko. 
Naomi Clark leżała bez ruchu, z rękami splecionymi na piersiach.

— Teraz rozumiem — powiedziała cicho. — Przedtem nie mogłam tego pojąć, ale teraz 

stało się jasne. Czuję to. Bóg jest Bogiem miłości. Może wybaczyć każdemu, nawet mnie… 
Nawet mnie. On wie wszystko. Już się nie boję. On mnie kocha i wybacza mi tak, jak ja bym 
kochała swoją córeczkę, gdyby żyła, i wybaczałabym jej bez względu na to, co by zrobiła. 
Pastor mi mówił, ale mu nie wierzyłam. Teraz wiem. On cię tu dzisiaj przysłał, chłopcze, 
żebyś mi to powiedział w sposób dla mnie zrozumiały.

Naomi Clark umarła, kiedy świt wzeszedł zza morza. Pan Leonard podniósł się i podszedł 

do   drzwi.   Przed   sobą   miał   port,   szary   i   surowy   w   bladym   świetle,   ale   w   oddali   słońce 
rozdzielało już mlecznobiałą mgłę od połyskującej dziewiczo wody.

Świerki   na   cyplu   kołysały   się   lekko,   szepcąc   do   siebie.   Cały   świat   śpiewał   o 

zmartwychwstaniu i życiu. Za plecami pana Leonarda leżała Naomi Clark, na której twarzy 
malował się spokój przekraczający wszelkie zrozumienie.

Stary pastor wracał z wnukiem do domu w milczeniu, którego żaden z nich nie chciał 

przerywać. Janina Andrews przyjęła ich wymówkami i dobrym śniadaniem. Potem kazała im 
obu się położyć. Pan Leonard uśmiechnął się do niej i powiedział:

— W tej chwili, Janino, w tej chwili. Ale najpierw weź ten klucz, pójdź do skrzyni stojącej 

w najdalszym końcu strychu i przynieś to, co w niej znajdziesz.

Kiedy Janina poszła, pan Leonard odwrócił się do wnuka.
— Feliksie, czy chciałbyś się uczyć muzyki? Feliks popatrzył na dziadka; na wynędzniałej 

twarzy chłopca pojawił się rumieniec.

— Och, dziadku! Och, dziadku!
— Możesz to zrobić, moje dziecko. Po tym, co widziałem dzisiaj w nocy, nie odważę się ci 

przeszkadzać. Idź na studia z moim błogosławieństwem. Niech cię Bóg prowadzi i umacnia, i 
daje siły do pełnienia Jego dzieła i przekazywania ludzkości Jego słów w sposób, jaki On 
uzna za słuszny. Nie tego dla ciebie pragnąłem, ale widzę, że byłem w błędzie. Stary Abel 
miał rację, kiedy mówił, że w twoich skrzypcach jest i Bóg, i diabeł. Teraz rozumiem, co miał 
na myśli.

Potem odwrócił się do Janiny, która weszła do gabinetu, niosąc skrzypce. Serce Feliksa 

zaczęło bić jak szalone. Poznał je. Pan Leonard wziął je z rąk gospodyni i podał chłopcu.

— To są skrzypce twojego ojca, Feliksie. Pilnuj, żeby twoja muzyka nie dostała się w 

służbę zła i nie używaj jej w niegodnym celu. Twoja odpowiedzialność jest równie wielka, 
jak   twój   talent;   Bóg   będzie   ci   się   kazał   z   niego   rozliczyć.   Przemawiaj   z   pomocą   tego 
instrumentu do świata swoim własnym językiem, prawdziwie i szczerze. Jeśli będziesz tak 
postępował, spełnisz wszystkie moje nadzieje.

background image

IV M

AŁA

 J

OSCELYN

Nie   ma   o   czym   mówić,   ciociu   Nan   —   powiedziała   pani   Williamowa   Morrison 

zdecydowanym głosem. Pani Williamowa Morrison należała do ludzi, którzy zawsze używają 
zdecydowanego tonu. Nawet kiedy chcą oznajmić, że trzeba obrać ziemniaki do obiadu, ci, 
którzy   ich   słyszą,   rozumieją,   że   nie   ma   ucieczki   od   ziemniaków.   Takich   ludzi   wszyscy 
nazywają pełnym imieniem i nazwiskiem. O panu Williamie Morrisonie najczęściej mawia 
się „Billy”, ale gdyby spytać o panią Billową Morrison, nikt w Avonlea nie zrozumiałby, o 
kogo chodzi.

—   Na   pewno   to   rozumiesz,   ciociu   —   ciągnęła   pani   Williamowa,   zręcznie   czyszcząc 

truskawki długimi, silnymi, białymi palcami. Pani Williamowa każdą chwilę wykorzystywała 
na pracę. — Do Kensington jest osiem kilometrów. Pomyśl tylko, jak późno byś wróciła. Nie 
masz siły na taką wyprawę. Chorowałabyś potem przez cały miesiąc. Przecież wiesz, że od 
początku lata jesteś słaba.

Ciocia Nan westchnęła i pogłaskała drżącymi palcami malutkiego, mięciutkiego, szarego 

kociaka, którego trzymała na kolanach. Ona najlepiej wiedziała, że przez całe lato była słaba. 
W głębi duszy ciocia Nan, łagodna, słaba i nieśmiała, dźwigająca na karku siedemdziesiątkę, 
czuła niewytłumaczalną pewność, że będzie to jej ostatnie lato na farmie z Cypla Mew. Ale to 
ją tylko upewniało w przeświadczeniu, że powinna posłuchać śpiewu małej Joscelyn. To jej 
ostatnia szansa. Och, usłyszeć jeszcze raz śpiew Joscelyn, której głosem radują się tysiące 
ludzi na całym świecie, tak jak przed laty, przez jedno złote lato, cieszyła się nim ciocia Nan i 
wszyscy mieszkańcy farmy z Cypla Mew, od świtu do zmierzchu.

— Wiem, Mario, że jestem słaba — powiedziała ciocia Nan błagalnie — ale na to sił mi 

wystarczy. Na pewno. Mogłabym zanocować u krewnych Jerzego w Kensington, żeby się nie 
przemęczać. Bardzo bym chciała posłuchać Joscelyn. Bardzo kocham małą Joscelyn.

— Trudno mi zrozumieć, dlaczego tak tęsknisz za tym dzieckiem — zniecierpliwiła się 

pani Williamowa. — Przecież kiedy tu przyjechała, była dla ciebie zupełnie obcą osobą i 
spędziła tu tylko jedne wakacje.

— Ale jakie to były wakacje! — powiedziała ciocia Nan cicho. — Wszyscy pokochaliśmy 

małą Joscelyn. Była jedną z nas. Należy do tych dzieci bożych, które wszędzie niosą miłość. 
Pod pewnymi względami ta Ania Shirley, którą wzięli Cuthbertowie z Zielonego Wzgórza, 
mi ją przypomina, chociaż pod innymi względami są do siebie całkiem niepodobne. Joscelyn 
była piękna.

— O tej smarkuli, tej Shirley, tego powiedzieć nie można — stwierdziła pani Williamowa 

z sarkazmem. — Jeśli język Joscelyn miał choćby jedną trzecią długości języka Ani Shirley, 
to należy się dziwić, że cię nie zagadała na śmierć.

— Mała Joscelyn nie była rozmowna — odparła ciocia Nan z rozmarzeniem. — Była 

cichym dzieckiem, ale kiedy się już odzywała, mówiła coś, czego nie sposób zapomnieć. 
Nigdy nie zapomniałam małej Joscelyn.

Pani Williamowa wzruszyła pulchnymi, kształtnymi ramionami.
— To było piętnaście lat temu, ciociu Nan. Teraz Joscelyn nie jest już mała. Jest znana i na 

pewno całkiem o tobie zapomniała.

— Joscelyn nie należy do takich, które zapominają — broniła jej ciocia Nan lojalnie. — 

Najważniejsze,   że   ja   o   niej   nie   zapomniałam.   Och,   Mario,   od   wielu   lat   marzyłam,   żeby 
jeszcze raz usłyszeć jej śpiew. Czuję, że przed śmiercią muszę ją jeszcze usłyszeć. Dotąd nie 
miałam ku temu okazji i następna też już mi się nie trafi. Proszę, powiedz Williamowi, żeby 
mnie zawiózł do Kensington.

— To dziecinada, ciociu Nan — stwierdziła pani Williamowa, odstawiając do spiżarni 

miskę pełną truskawek. — Musisz się pogodzić z tym, że teraz inni decydują, co jest dla 

background image

ciebie najlepsze. Jesteś zbyt słaba, żeby jechać do Kensington, a nawet gdybyś była w pełni 
sił,   dobrze   wiesz,   że   William   nie   może   jutro   jechać   do   Kensington.   Musi   być   na   tym 
spotkaniu politycznym w Newbridge. Bez niego nie dadzą sobie rady.

— Jordan mógłby mnie zawieźć — prosiła ciocia Nan z niezwykłym u niej uporem.
— Bzdura! Nie pojedziesz do Kensington z wynajętym robotnikiem. Ciociu Nan, bądź 

rozsądna. Czy ja i William nie jesteśmy dla ciebie dobrzy? Czy nie robimy wszystkiego, żeby 
zapewnić ci wszelkie wygody?

— Jak najbardziej — zgodziła się ciocia Nan bez cienia wdzięczności.
— W takim razie powinnaś się liczyć z naszym zdaniem. Musisz przestać myśleć o tym 

koncercie w Kensington, ciociu, nie zamartwiać się tym więcej i nie zawracać mi głowy. 
Pójdę teraz na pole nad morzem, zawołam Williama na herbatę. Zerknij na dziecko, bo może 
się obudzić i przypilnuj, żeby woda w czajniku się nie wygotowała.

Pani Williamowa wyszła z kuchni udając, że nie widzi łez spływających po zwiędłych, 

różowych policzkach cioci Nan.

Ciocia Nan dziecinnieje, myślała pani Williamowa, idąc w stronę pola nad morzem. Płacze 

o byle głupstwo. I jakie miewa kaprysy! Uparła się, żeby pojechać do Kensington na koncert 
starych pieśni. Trudno, żebym ulegała każdej jej zachciance. Pani Williamowa westchnęła.

W tym czasie ciocia Nan siedziała w kuchni, płacząc tak gorzko, jak tylko starzy ludzie 

potrafią. Czuła, że tego nie zniesie, że musi pojechać do Kensington, ale wiedziała, że tak się 
nie stanie, skoro pani Williamowa zdecydowała inaczej. Na farmie z Cypla Mew słowo pani 
Williamowej było decydujące.

— Co ci się stało, ciociu Nan? — zawołał od drzwi serdeczny, młody głos, należący do 

Jordana Sloane’a. Jego okrągła piegowata twarz była pełna niepokoju i współczucia, jeśli 
okrągła   piegowata   twarz   może   być   zaniepokojona   i   współczująca.   Jordan   pracował   u 
Morrisonów i przepadał za ciocią Nan.

— Och, Jordanie — szlochała ciocia Nan, która nie uważała, że zwierzanie się ze swoich 

zmartwień wynajętemu robotnikowi jest poniżej jej godności, mimo że pani Williamowa była 
przeciwnego   zdania.   —   Nie   mogę   pojechać   jutro   do   Kensington,   żeby   posłuchać   małej 
Joscelyn śpiewającej stare pieśni. Maria powiedziała, że nie mogę.

—   Szkoda   —   powiedział   Jordan.   —   Stara   jędza   —   rzucił   za   niknącą   w   oddali, 

nieświadomą   tej   wymiany   zdań   panią   Williamowa.   Potem,   szurając   nogami,   wszedł   do 
kuchni i usiadł na sofie, obok cioci Nan.

— No, niech ciocia nie płacze — powiedział, gładząc jej szczupłe ramię swoją wielką, 

ogorzałą dłonią. — Jeśli ciocia nie przestanie, to się od tego płaczu rozchoruje, a bez cioci nie 
damy sobie rady.

Ciocia Nan uśmiechnęła się słabo.
—   Obawiam   się,   że   wkrótce   będziecie   musieli   sobie   radzić   beze   mnie,   Jordanie.   Nie 

zostało mi wiele czasu. Nie, Jordanie, nie przecz. Coś mi mówi, że to prawda. Ale bardzo 
bym chciała pojechać… Bardzo bym chciała, bo czuję się strasznie zmęczona, Jordanie… 
Gdybym tak mogła jeszcze raz posłuchać śpiewu małej Joscelyn…

— Dlaczego tak bardzo cioci na tym zależy? — spytał Jordan. — Ona chyba nie jest żadną 

cioci krewną?

—   Nie,   ale   jest   mi   bliższa   niż   niektórzy   krewni.   Maria   uważa,   że   to   głupota,   ale   ty 

Jordanie, gdybyś  ją znał, byłbyś  innego zdania. Nawet Maria myślałaby inaczej, gdyby ją 
znała. Minęło już piętnaście lat od tamtego dnia, kiedy przyjechała tu i wynajęła u nas pokój 
na wakacje. Miała tylko trzynaście lat i żadnych krewnych, z wyjątkiem starego stryja, który 
zimą opłacał jej szkołę, a latem — pokój na wsi. Wcale mu na niej nie zależało. To dziecko, 
kiedy tu przyjechało, usychało z braku miłości. William i jego bracia byli jeszcze dziećmi i 
nie mieli własnej siostry. Wszyscy za nią przepadaliśmy. Jakaż to była śliczna dziewczynka! 
Jak   z   obrazka.   Miała   długie   loki,   czarne   i   delikatne   jak   jedwab,   wielkie,   ciemne   oczy   i 

background image

policzki czerwone jak kwiaty dzikiej  róży.  I jak śpiewała! Bo jakby mogła nie śpiewać? 
Zawsze śpiewała; jej głos bez przestanku dźwięczał w tym starym domu. Wstrzymywałam 
oddech,  żeby  ją  lepiej   słyszeć.  Mówiła,   że  kiedyś  zostanie  znaną  śpiewaczką.  Ani  przez 
chwilę w to nie wątpiłam. Miała to w sobie. W każdą niedzielę wieczorem śpiewała nam 
hymny. Ach, Jordanie, wspominając to wszystko, moje stare serce poczuło się młodziej. Moja 
mała Joscelyn była słodkim dzieckiem. Potem wyjechała, ale jeszcze przez trzy czy cztery 
lata pisywała do mnie. Teraz nie dostaję od niej żadnych wiadomości. Pewnie Maria ma rację 
mówiąc, że o mnie zapomniała. Nic dziwnego. Ale ja o niej nie zapomniałam i strasznie bym 
chciała ją zobaczyć i usłyszeć. Ma śpiewać na jutrzejszym koncercie w Kensington. Zaprosili 
ją  tu   jej   przyjaciele.   Inaczej  by nie   przyjechała   do  takiego   małego  miasteczka.   To  tylko 
szesnaście kilometrów, a ja nie mogę pojechać.

Jordan nie wiedział, co powiedzieć. Pomyślał tylko, że gdyby miał konia, zawiózłby ciocię 

Nan do Kensington, nie  bacząc na to, co powie pani Williamowa.  Chociaż  dla staruszki 
rzeczywiście byłaby to daleka wyprawa. Szczególnie, że przez całe lato słabo się czuła.

— Długo już nie pociągnie — mruknął do siebie Jordan, uciekając na ganek przed panią 

Williamową. — To najsympatyczniejsza staruszka na ziemi. Tak, moja pani, chętnie bym ci 
powiedział, co mi leży na wątrobie.

To   ostatnie   zdanie,   adresowane   do   pani   Williamowej,   zostało   wypowiedziane   bardzo 

cichutko. Jordan nie znosił pani Williamowej, ale chcąc nie chcąc, musiał się z nią liczyć, 
skoro łagodny, zgodny Billy Morrison robił wszystko, co mu żona kazała.

Tak więc ciocia Nan nie pojechała do Kensington, żeby posłuchać śpiewu małej Joscelyn. 

Więcej o tym nie mówiła, ale zaczęła szybko opadać z sił. Pani Williamowa twierdziła, że 
wszystkiemu winne są upały i że ciocia Nan zbyt łatwo się poddaje. Ale ciocia Nan nie miała 
ochoty walczyć. Była bardzo, bardzo zmęczona. Przestała nawet robić na drutach. Siedziała 
całymi godzinami w swoim bujanym fotelu, z szarym kociakiem na kolanach, i spoglądała za 
okno marzycielskimi, niewidzącymi oczami. Mówiła do siebie na głos. Najczęściej o małej 
Joscelyn.   Pani   Williamowa   opowiadała   wszystkim   w   Avonlea,   że   ciocia   Nan   całkiem 
zdziecinniała;   ciężko   wzdychając,   dawała   do   zrozumienia,   jak   wiele   musi   wycierpieć   ze 
strony staruszki.

Trzeba jednak oddać pani Williamowej sprawiedliwość. Nie była niedobra dla cioci Nan. 

Przeciwnie,   była   dla   niej   bardzo   łaskawa.   Pilnowała,   żeby   wszystko   było   koło   staruszki 
zrobione i nigdy sobie nie pozwoliła na to, żeby ciocia Nan usłyszała z jej ust słowo skargi. 
Ciocia Nan zaś, nawet jeśli czuła brak serca, nigdy o tym nie wspominała.

Pewnego dnia, kiedy wzgórza wokół Avonlea były ciemnożółte i gotowe do żniwa, ciocia 

Nan   nie   wstała   z   łóżka.   Nie   skarżyła   się   na   nic,   oprócz   zmęczenia.   Pani   Williamowa 
powiedziała do męża, że gdyby ona chciała się wylegiwać w łóżku zawsze, kiedy czuje się 
zmęczona, na farmie z Cypla Mew nigdy nic nie byłoby zrobione, ale przygotowała pyszne 
śniadanie i zaniosła jej cioci Nan, która jednak zjadła niewiele.

Po obiedzie Jordan wszedł tylnymi schodami, żeby odwiedzić starszą panią. Ciocia Nan 

leżała, patrząc nieruchomo na bladoróżową pnącą różę, kołysaną wiatrem. Kiedy zobaczyła 
Jordana, uśmiechnęła się.

— Te róże przypominają mi małą Joscelyn — powiedziała cicho. — Ona je bardzo lubiła. 

Gdybym  ją mogła zobaczyć!  Och, Jordanie, gdybym  ją mogła zobaczyć. Maria mówi, że 
zachowuję się jak dziecko, stale mówiąc o jednym, i pewnie ma rację. Ale w moim sercu, 
Jordanie, jest wielkie pragnienie; wielka tęsknota za nią!

Jordan poczuł w gardle coś dziwnego i zaczął obracać w wielkich dłoniach obszarpany 

słomkowy kapelusz. W jego głowie skrystalizowała się myśl, która tliła się w nim od samego 
rana. Jordan podjął decyzję, ale powiedział tylko:

— Mam nadzieję, że wkrótce poczujesz się lepiej, ciociu Nan.
— Tak, kochany Jordanie, wkrótce mi się poprawi — przytaknęła ciocia Nan, uśmiechając 

background image

się słodko. — Szkoda tylko, że nie zobaczę najpierw małej Joscelyn!

Jordan wyszedł i szybko zbiegł po schodach. Billy Morrison był w stajni, kiedy Jordan 

wsunął głowę w drzwi.

— Czy mógłbym dostać wolne popołudnie, proszę pana? Chcę pojechać do Kensington.
— Może być — zgodził się Billy Morrison. — Przejedź się, zanim zaczniemy żniwa. Masz 

tu ćwierćdolarówkę i kup cioci Nan pomarańczy. Tylko nie mów nic szefowej.

Billy   Morrison   zachował   powagę,   ale   Jordan   mrugnął   okiem,   wkładając   monetę   do 

kieszeni.

—   Jeśli   mi   szczęście   dopisze,   przywiozę   coś,   co   zrobi   jej   lepiej   niż   pomarańcze   — 

mruknął pod nosem, spiesznie idąc przez pastwisko. W tym czasie Jordan miał już własnego 
konia; była to koścista szkapa o imieniu Dan. Billy Morrison zgodził się wypasać zwierzę u 
siebie, pod warunkiem że Jordan będzie go używał do pracy w polu. Pani Williamowa była z 
tego układu bardzo niezadowolona.

Jordan zaprzągł Dana do wozu, włożył niedzielne ubranie i pojechał. Po drodze jeszcze raz 

spojrzał na wycinek z wczorajszego „Dziennika Charlottetown”.

„Joscelyn   Burnett,   znana   śpiewaczka,   spędzi   kilka   dni   w   Kensington,   gdzie   będzie 

odpoczywała po trasie koncertowej po krajach śródziemnomorskich. Będzie gościem państwa 
Bromleyów, zamieszkałych w Bukowym Domu”.

— Żebym tylko zdążył na czas — powiedział sobie Jordan z naciskiem.
W Kensington Jordan zostawił Dana w płatnej stajni i spytał o drogę do Bukowego Domu. 

Kiedy go znalazł, dopiero się zdenerwował. Dom był dumny, wielki, oddalony od ulicy i 
ukryty wśród zieleni.

— I ja miałbym podejść do tych drzwi i spytać o pannę Joscelyn Burnett? — powiedział 

Jordan z nieśmiałym uśmiechem. — Pewnie mnie odeślą do drzwi kuchennych, bo pomyślą, 
że chcę rozmawiać z kimś ze służby. Co mi tam! Co ma być, to będzie. Nie marudź, tylko idź, 
Jordanie Sloane. Pomyśl o cioci Nan i nie pozwól, żeby się na tobie zawiodła.

Drzwi   otworzyła   pokojówka   o   zuchwałym   wyglądzie.   Kiedy   Jordan   spytał   o   pannę 

Burnett, popatrzyła na niego bez zrozumienia.

— Nie sądzę, żebyś się mógł z nią widzieć — powiedziała krótko, przyglądając się jego z 

wiejska przystrzyżonym włosom i prowincjonalnemu ubraniu. — Czego od niej chcesz?

Pełne wyższości zachowanie pokojówki zdenerwowało Jordana.
— Sam jej to powiem, kiedy się z nią zobaczę — odparł chłodno. — Powtórz tylko, że 

przynoszę wiadomość od cioci Nan Morrison z farmy z Cypla Mew w Avonlea. Jeśli nie 
zapomniała, to jej na pewno wystarczy. Lepiej się pospiesz, bo nie mam dużo czasu.

Zuchwała pokojówka przypomniała sobie wreszcie o grzeczności i zaprosiła Jordana do 

środka.   Zostawiła   go   w   holu   i   poszła   poszukać   panny   Burnett.   Jordan   ze   zdumieniem 
rozglądał się wokół siebie. Nigdy nie był w takim domu jak ten. Nie dość na tym, że sam hol 
był wspaniały, to drzwi po obu stronach były otwarte i Jordan widział pokoje, wyglądające w 
jego oczach jak pałacowe komnaty.

— Kurczę blade! Jak oni to robią, że chodząc nie potykają się o sprzęty?
Kiedy przyszła Joscelyn Burnett, Jordan zapomniał o wszystkim. Czy ta wysoka, piękna 

kobieta,   ubrana   w   jedwabie,   z   twarzą   niepodobną   do   żadnej,   które   Jordan   widywał, 
piękniejszą od marzeń… czy to może być mała Joscelyn cioci Nan? Jordan był tak zmieszany, 
że zapomniał języka w gębie. Co ma jej powiedzieć? Jak to powiedzieć?

Joscelyn  Burnett popatrzyła  na niego wielkimi,  ciemnymi  oczami  kobiety,  która wiele 

wycierpiała, wiele się nauczyła i z trudem odniosła zwycięstwo.

— Przychodzisz od cioci Nan? — spytała. — Bardzo się cieszę. Jak ona się czuje? Wejdź, 

opowiesz mi wszystko, co wiesz.

Odwróciła się ku jednemu z bajkowych pokoi, ale Jordan powiedział z rozpaczą:
— Nie tam, proszę pani. Słowa więzną mi w gardle. Spróbuję powiedzieć to tutaj, jeśli 

background image

pani pozwoli. Cóż, ciocia Nan nie czuje się najlepiej. Mam wrażenie, że umiera. Dniem i nocą 
mówi o pani. Zdaje się, że gdyby panią zobaczyła, odeszłaby w spokoju. Chciała przyjechać 
do Kensington, żeby posłuchać pani śpiewu, ale ta stara jędza, pani Williamowa… Bardzo 
panią przepraszam… Ona jej nie puściła. Ciocia Nan stale o pani mówi. Byłbym  bardzo 
wdzięczny, gdyby pani przyjechała na farmę z Cypla Mew, żeby się z nią zobaczyć.

Joscelyn Burnett wyglądała na zmartwioną. Nie zapomniała farmy z Cypla Mew ani cioci 

Nan,   ale   jej   wspomnienia   były   blade,   bo   w   ciągu   ostatnich   lat   w   życiu   młodej   kobiety 
wydarzyło się wiele ekscytujących rzeczy. Teraz jednak przeszłość stanęła jej przed oczami 
jak żywa. Przypomniała sobie spokój, piękno i miłość, jakie stały się jej udziałem tamtego 
lata i przypomniała sobie ciocię Nan, mądrą we wszystkim co proste, dobre i prawdziwe. Na 
moment   Joscelyn   Burnett   znów   stała   się   samotną,   spragnioną   bliskości   dziewczynką, 
bezskutecznie   szukającą   miłości,   dopóki   ciocia   Nan   jej   nie   przygarnęła   do   swojego 
matczynego serca i nie nauczyła znaczenia czułości.

—   Nie   wiem…   —   powiedziała   zaniepokojona.   —   Gdybyś   przyjechał   wcześniej… 

Wyjeżdżam dzisiaj, pociągiem o 23.30. Nie mogę tego zmienić, bo inaczej nie dotarłabym do 
Montrealu na czas, a muszę tam być. Ciocię Nan też muszę zobaczyć. Zaniedbałam tę sprawę. 
Powinnam była wcześniej do niej pojechać. Co robić?

— Przywiozę panią do Kensington, żeby zdążyła pani na pociąg — powiedział Jordan z 

ochotą. — Dla cioci Nan jesteśmy gotowi na wszystko, ja i Dan. Tak, wrócimy na czas. 
Ciekaw jestem miny cioci Nan, kiedy panią zobaczy!

— Pojadę! — powiedziała wielka śpiewaczka. Kiedy dojeżdżali do farmy z Cypla Mew, 

słońce zaczęło zachodzić. Niebo nad świerkami za domem było złociste. Pani Williamowa 
była na pastwisku i doiła krowy. Dom stał pusty, jeśli nie liczyć śpiącego w kuchni dziecka i 
drobnej staruszki, czuwającej w pokoju na górze.

—   Tędy   proszę   —   powiedział   Jordan,   ciesząc   się   w   duchu,   że   droga   jest   czysta.   — 

Zaprowadzę panią Prosto do jej pokoju.

Na górze Joscelyn  zapukała  w przymknięte  drzwi i weszła do środka. Zanim za sobą 

zamknęła, Jordan usłyszał, jak ciocia Nan powiedziała: „Joscelyn!  Mała Joscelyn!”  takim 
głosem, że aż go ścisnęło za gardło. Zadowolony z siebie zszedł na dół, żeby w kuchni 
natknąć się na panią Williamową.

— Jordanie Sloane, kim jest ta elegancka kobieta, którą przywiozłeś? I co z nią zrobiłeś?
— To panna Joscelyn Burnett — powiedział Jordan zadowolony, że triumfuje nad panią 

Williamową. — Pojechałem do Kensington i przywiozłem ją do cioci Nan. Jest teraz u niej.

— Coś podobnego! — zmieszała się pani Williamową. — A ja jestem ubrana do dojenia. 

Jordanie, na litość, potrzymaj dziecko, a ja pójdę, włożę suknię z czarnego jedwabiu. Mogłeś 
człowieka uprzedzić. Doprawdy, sama już nie wiem, kto jest większym idiotą — ty czy ciocia 
Nan.

Kiedy pani Williamową wybiegła z kuchni, Jordan zaśmiał się zadowolony.
W pokoiku na górze był piękny zachód słońca i dwie szczęśliwe ludzkie istoty. Joscelyn 

klęczała przy łóżku, tuląc ciocię Nan. Ciocia Nan, z promienną twarzą, czule gładziła ciemne 
włosy Joscelyn.

— Ach, mała Joscelyn  — szeptała — to zbyt  piękne, żeby było  prawdziwe. To jakiś 

piękny   sen.   Od   razu   cię   poznałam,   kiedy   stanęłaś   w   drzwiach,   kochanie.   Wcale   się   nie 
zmieniłaś. Jesteś sławną śpiewaczką, mała Joscelyn! Zawsze wiedziałam, że twoje marzenie 
się  spełni.   Bardzo  bym  chciała,   żebyś  mi  coś   zaśpiewała,   kochanie.  Zaśpiewaj   to,  czego 
ludzie   najchętniej   słuchają.   Zapomniałam,   jak   to   się   nazywa,   ale   czytałam   w   gazetach. 
Zaśpiewaj to dla mnie, mała Joscelyn.

Joscelyn stanęła przy łóżku cioci Nan, w promieniach zachodzącego słońca, i zaśpiewała 

pieśń, którą wielokrotnie wykonywała przed elegancką publicznością na różnych scenach. 
Śpiewała tak, jak nigdy. Ciocia Nan leżała nieruchomo i słuchała. Nawet pani Williamową 

background image

wstrzymała na dole oddech, urzeczona cudowną melodią, napełniającą cały dom.

— Och, mała Joscelyn! — westchnęła ciocia Nan z zachwytem, kiedy pieśń umilkła.
Joscelyn   znów   uklękła   przy   łóżku   i   rozmawiała   z   ciocią   Nan,   jak   za   dawnych   dni. 

Wspominały wakacje sprzed lat. Przeszłość oddała im dawne łzy i śmiech. Minione dni pełne 
były   serdeczności   i   sympatii.   Ciocia   Nan   była   bezbrzeżnie   szczęśliwa.   Potem   Joscelyn 
opowiedziała jej o zmaganiach i sukcesach, które stały się jej udziałem po tym, jak ich drogi 
się rozeszły.

Kiedy   niebo   za   oknem   rozjaśniał   już   tylko   księżyc,   ciocia   Nan   wyciągnęła   rękę   i 

pogładziła Joscelyn po głowie.

— Mała Joscelyn  — szepnęła — jeśli nie proszę o zbyt  wiele, to zaśpiewaj dla mnie 

jeszcze coś. Pamiętasz? Kiedy tu byłaś, w każdą niedzielę wieczorem śpiewaliśmy hymny na 
ganku.   Mój   ulubiony   to   „Piaski   czasów   osuwają   się”.   Nigdy   nie   zapomniałam,   jak   to 
śpiewasz, i chciałabym to jeszcze raz usłyszeć, kochanie. Zaśpiewaj mi, mała Joscelyn.

Joscelyn wstała i podeszła do okna. Odsunęła ciemną zasłonę i wyglądając na piękną noc, 

zaśpiewała stary hymn. Na początku ciocia Nan uderzała leciutko do rytmu o ramę łóżka, ale 
kiedy Joscelyn zaśpiewała: „Z miłosierdziem i zdrowym osądem”, ciocia Nan złożyła dłonie 
na piersiach i uśmiechnęła się.

Kiedy hymn się skończył, Joscelyn podeszła do łóżka.
— Niestety, muszę się już pożegnać, ciociu Nan — powiedziała.
Zobaczywszy, że ciocia Nan zasnęła, nie chciała jej budzić, ale odpięła od piersi kwiat 

róży i wsunęła go delikatnie między spracowane palce.

— Do widzenia, kochana, dobra przybrana mamo — szepnęła.
Na dole spotkała panią Williamową w szeleszczącej sukni z czarnego jedwabiu, z szerokim 

uśmiechem  na okrągłej  twarzy,  pełną przeprosin i serdeczności, które Joscelyn  przerwała 
chłodno.

— Dziękuję, pani Morrison, ale nie mogę dłużej zostać. Nie, dziękuję, nie mam apetytu. 

Jordan odwiezie mnie do Kensington. Przyjechałam, żeby się zobaczyć z ciocią Nan.

—   Na   pewno   była   bardzo   ucieszona   —   powiedziała   pani   Williamową   z   wylewną 

serdecznością. — Od tygodni ciągle o pani mówi.

— Tak, była bardzo szczęśliwa — odparła Joscelyn z powagą. — Mnie też sprawiło to 

wielką radość. Kocham ciocię Nan i wiele jej zawdzięczam. Przez całe życie nie spotkałam 
drugiej kobiety tak czystej, niesamolubnej, szlachetnej i prawdomównej jak ona.

— Coś podobnego — powiedziała pani Williamową, bardzo zaskoczona pochwałą cichej, 

nieśmiałej cioci Nan, wygłoszoną przez wielką śpiewaczkę.

Jordan odwiózł Joscelyn do Kensington. W pokoju na górze ciocia Nan spała z uśmiechem 

szczęścia   na   ustach   i   z   różą   Joscelyn   w   dłoni.   Tak   ją   znalazła   pani   Williamową,   kiedy 
nazajutrz zaniosła jej śniadanie.

Słońce zalewało poduszkę, oświetlając słodką, starą twarz i srebrne włosy, i skradając się 

niżej, oprószało blaskiem zwiędłą czerwoną różę leżącą na piersiach staruszki. Ciocia Nan 
była uśmiechnięta, spokojna i szczęśliwa, bo słuchając śpiewu Joscelyn zasnęła snem, który 
nie zazna ziemskiego przebudzenia.

background image

V Z

WYCIĘSKA

 L

UCINDA

Ślub   jednego   z   Penhallowów   zawsze   był   sygnałem   do   zgromadzenia   wszystkich 

Penhallowów.  Stawiali  się  z  najdalszych   zakątków   ziemi   — Penhallowowie   z urodzenia, 
Penhallowowie z pochodzenia i Penhallowowie poprzez małżeństwo. Wschodnie Graf ton 
było odwiecznym miejscem ich zamieszkiwania, a Folwark Penhallow, w którym mieszkał 
„stary” Jan Penhallow — ich Mekką.

Jeśli zaś chodzi o samą rodzinę, to pokrewieństwo między poszczególnymi gałęziami rodu 

było trudne do zdefiniowania. Pod tym względem bezbrzeżny podziw budził stary wuj Juliusz 
Penhallow, bo miał to wszystko w głowie i potrafił bez zastanowienia powiedzieć, jakim 
krewnym jest jeden z Penhallowów dla drugiego. Reszta była zdana na domysły; najmłodsi 
wśród Penhallowów poprzestawali na określeniu „dalszy kuzyn”.

Tym razem za mąż wybierała się Alicja Penhallow, córka „młodego” Jana Penhallowa. Ala 

była   miłą   dziewczyną,   ale   do   tej   historii   trafiła   tylko   dlatego,   że   miała   wpływ   na   losy 
Lucindy, jednak tak nieznaczny, że więcej nie będzie tu o niej mowy.

Po   południu   w   dniu   ślubu   (Penhallowie   przestrzegali   dobrego,   starego   zwyczaju 

zawierania   ślubów   w   godzinach   popołudniowych,   żeby   potem   móc   zorganizować   tańce) 
Folwark Penhallow był pełen gości, którzy przyszli tu, żeby się napić herbaty, odpocząć i 
dopiero potem pójść do „młodego” Jana. Wielu z nich przejechało osiemdziesiąt kilometrów. 
W wielkim sadzie zgromadzili się młodzi,  żeby porozmawiać i poflirtować. Na górze, w 
sypialni, żona „starego” Jana zorganizowała posiedzenie z udziałem swoich zamężnych sióstr. 
„Stary” Jan rozsiadł się ze swoimi synami i zięciami na ganku, a jego trzy synowe rozgościły 
się w błękitnym pokoju i oddawały się rodzinnym plotkom. Lucinda i Romney Penhallow też 
tam byli.

Chuda pani Natanielowa Penhallow siedziała w bujanym fotelu, opierając palce stóp o 

kratę przed kominkiem, bo jesienne popołudnie było mroźne, a Lucinda — jak zwykle — 
otworzyła   okno.   Rozmowę   zdominowała   ona   i   pani   Fryderykowa   Penhallow;   pani 
Grzegorzowa Penhallow, jako nowa w tej rodzinie, nie miała wiele do powiedzenia. Była 
drugą żoną Grzegorza Penhallowa, zamężną dopiero od roku. Kiedy się odzywała, mówiła 
szybko, w pośpiechu, niepewnie; czasem jej uwagi były stosowne, innym znów razem dawały 
wyraz poglądom płynącym z braku zrozumienia ducha Penhallowów.

Romney   Penhallow   siedział   w   kącie,   przysłuchując   się   paplaninie   kobiet   z 

nieprzeniknionym u — śmiechem, który zawsze wytrącał panią Fryderykowa z równowagi. 
Pani Grzegorzowa zastanawiała się w duchu, co też on robi wśród kobiet. Próbowała sobie 
także przypomnieć, jakie jest jego miejsce w rodzinnej genealogii. Nie był jednym ze stryjów, 
chociaż nie mógł być wiele młodszy od Grzegorza.

Ma co najmniej  czterdziestkę, uznała pani Grzegorzowa, ale jest bardzo przystojnym  i 

fascynującym mężczyzną. Nigdy nie widziałam równie pięknej szczęki, z małym dołeczkiem.

Lucinda,   z   włosami   koloru   spiżu   i   jasną   cerą,   nie   bojąc   się   bezlitosnego   słońca   ani 

rześkiego   powietrza,   siedziała   na   parapecie   otwartego   okna,   przysłoniętego   purpurowymi 
liśćmi  winorośli. Widać  było  przez nie ogród, a w  nim płomienne  dalie  i falujące astry, 
purpurowe i białe jak śnieg. Świeże światło jesiennego popołudnia przydawało jej falującym 
włosom blasku i podkreślało niezwykłą czystość prawdziwie greckich rysów.

Pani Grzegorzowa wiedziała, kim jest Lucinda — krewną w drugim pokoleniu i (mimo 

swoich trzydziestu pięciu lat) najpiękniejszą kobietą w rodzinie Penhallowów.

Była jedną z tych rzadkich kobiet, których urody mijające lata nie są w stanie zniszczyć. 

Dojrzewała, ale się nie starzała. Starsi spośród Penhallowów z przyzwyczajenia traktowali ją 
jak dziecko, a młodzież witała jak jedną spośród siebie. Mimo to Lucinda nigdy nie pozowała 
na młodą dziewczynę. Powstrzymywały ją przed tym dobry smak i poczucie humoru. Była po 

background image

prostu piękną, w pełni rozwiniętą kobietą, z którą czas zawarł przymierze przyjaźni, młodą 
dojrzałą młodością, która nie ma nic wspólnego z wiekiem.

Pani Grzegorzowa lubiła i podziwiała Lucindę, a kiedy pani Grzegorzowa kogoś lubiła i 

podziwiała, j uważała za konieczne dzielić się swoją opinią z osobami, które akurat nawinęły 
się jej pod rękę. W tym przypadku był to Romney Penhallow, do którego pani Grzegorzowa 
odezwała się słodkim głosem:

— Nie wydaje ci się, że nasza Lucinda pięknie wygląda tej jesieni?
Wydawałoby się, że jest to nieszkodliwe pytanie, świadczące o dobrych zamiarach. Nic 

więc   dziwnego,   że   biedna   pani   Grzegorzowa   była   zaskoczona   efektem,   jaki   osiągnęła. 
Romney   podciągnął   swoje   długie   nogi,   wstał   i   ukłonił   się   nieszczęsnej   kuzynce   bardzo 
oficjalnie.

—   Jestem   daleki   od   tego,   żeby   przeczyć   kobiecie,   szczególnie   kiedy   chodzi   o   drugą 

kobietę — powiedział i wyszedł z błękitnego pokoju.

Przejęta złośliwością, wyraźną w jego głosie, pani Grzegorzowa spojrzała na Lucindę. Coś 

podobnego! Lucinda odwróciła się do reszty towarzystwa plecami i wyglądała na ogród. Na 
jej   policzki   i   biały   dekolt   wystąpiły   rumieńce.   Potem   pani   Grzegorzowa   spojrzała   na 
szwagierki.   Przyglądały   się   jej   z   dobrotliwym   rozbawieniem,   jakby   była   niesfornym 
dzieckiem.   Pani   Grzegorzowa   doznała   wrażenia,   że   popełniła   gafę.   Poczuła,   że   robi   się 
czerwona jak cegła. Jakiej tajemnicy Penhallowów niechcący dotknęła? Dlaczego pochwała 
Lucindy jest rzeczą niestosowną?

Pani   Grzegorzowa   była   niezmiernie   wdzięczna,   że   zaproszenie   na   herbatę   skróciło   jej 

męki,  ale  przy stole też  nie czuła się dobrze. Wspomnienie  niezrozumiałego  błędu nadal 
budziło w niej wstyd i ciekawość, więc nie miała apetytu. Kiedy wszyscy wstali od stołu, 
zaraz wywabiła panią Fryderykową do ogrodu i tam, wśród dalii, spytała wprost o co chodzi.

Pani   Fryderykowa   wybuchnęła   śmiechem,   który   wystawił   na   próbę   siłę   szwów   jej 

wieczorowej sukni z brązowego jedwabiu.

— Moja droga Cecylio, to było bardzo zabawne — powiedziała z odrobiną wyższości.
— Ale dlaczego?! — zawołała pani Grzegorzowa, zdenerwowana tonem, jakim się do niej 

odezwano i tajemnicą. — Co takiego strasznego było w tym,  co powiedziałam?  Albo co 
zabawnego? I kim jest ten Romney Penhallow, do którego nie powinno się odzywać?

— Romney jest jednym z Penhallowów z Charlottetown — wyjaśniła pani Fryderykowa. 

— Jest prawnikiem, ciotecznym bratem Lucindy i krewnym Grzegorza… jeśli się nie mylę. 
Rety! Jeśli chcesz poznać jego genealogię, musisz się zwrócić do wuja Juliusza. Ja zawsze się 
plączę   w   tych   pokrewieństwach   Penhallowów.   Jeśli   zaś   chodzi   o   samego   Romneya,   to 
możesz z nim rozmawiać o wszystkim, byle nie o Lucindzie. Moje ty biedne niewiniątko! 
Spytałaś go, czy nie sądzi, że Lucinda wygląda pięknie! I to w jej obecności! On oczywiście 
pomyślał,   że   zrobiłaś   to   specjalnie,   żeby   sobie   z   niego   zakpić.   Dlatego   był   taki   zły   i 
uszczypliwy.

— Ale dlaczego? — upierała się pani Grzegorzowa, nie zamierzając odstąpić od swego.
— Grzegorz ci nie mówił?
— Nie — odparła żona Grzegorza, bliska rozpaczy. — Od kiedy się pobraliśmy, Grzegorz 

nie mówi  prawie o niczym  innym,  tylko  o dziwactwach Penhallowów, ale  o tym  musiał 
zapomnieć.

— Cóż, kochanie, to jest nasza rodzinna para. Lucinda i Romney są w sobie zakochani. 

Kochają się od piętnastu lat, ale przez cały ten czas nie zamienili ze sobą ani słowa.

— Niech mnie!  — mruknęła  pani Grzegorzowa, czując, że brak jej słów. Czyżby tak 

wyglądały zaloty w stylu Penhallowów? — Ale dlaczego?

— Pokłócili się przed piętnastu laty — tłumaczyła cierpliwie pani Fryderykowa. — Nikt 

nie wie, od czego się zaczęło ani nie zna żadnych szczegółów. Wiadomo tylko, że Lucinda 
była   w   błędzie.   Wiemy   to,   bo   Lucinda   się   potem   do   tego   przyznała.   Ale   w   gniewie 

background image

powiedziała Romneyowi, że do końca życia się do niego nie odezwie, a on powiedział, że też 
się do niej nie odezwie, jeśli ona nie odezwie się pierwsza. Uznał, że to ona powinna zrobić 
pierwszy krok, skoro nie miała racji. Więcej się do siebie nie odezwali. W rodzinie wszyscy 
po kolei próbowali ich pogodzić, ale bez skutku. Nie sądzę, żeby Romney choć przez chwilę 
myślał o innej kobiecie. Lucinda na pewno nie interesuje się innymi mężczyznami. Zauważ, 
że nosi pierścionek od Romneya. W zasadzie nadal są ze sobą zaręczeni. Romney powiedział 
kiedyś, że jeśli Lucinda odezwie się do niego choćby jednym słowem, nieważne jakim, nawet 
jeśli powie mu coś obraźliwego, to on też się do niej odezwie i przeprosi za swój udział w 
sprzeczce, bo wtedy nie będzie musiał złamać słowa. Od lat nic na ten temat nie mówił, ale na 
pewno nie zmienił zdania. Oboje są w sobie zakochani tak mocno, jak zawsze. On kręci się 
koło niej, ale tylko wtedy, gdy są z nimi inni ludzie. Jak ognia unika spotkania z nią bez 
świadków. Dlatego siedział dzisiaj w błękitnym pokoju. Wygląda na to, że nie ma między 
nimi złości. Gdyby tak Lucinda się do niego odezwała! Ale ona tego nie zrobi.

— Nie sądzisz, że kiedyś się na to zdecyduje? — spytała pani Grzegorzowa.
Pani Fryderykowa pokręciła ufryzowaną główką.
— Nie po tak długim czasie. To się ciągnie latami. Duma nie pozwoli jej przemówić. 

Mieliśmy nadzieję, że odezwie się do niego przez zapomnienie, przypadkiem. Zastawialiśmy 
na nią pułapki. Wszystko bez skutku. Wielka szkoda. Są dla siebie stworzeni. Wiesz co, robię 
się zła, kiedy tak o tym opowiadam. Człowiek się czuje, jakby chodziło tu o kłótnię dwójki 
dzieci w wieku szkolnym. Od lat wszyscy wiedzą, że nie należy rozmawiać z Romneyem o 
Lucindzie, nawet w najbardziej naturalnych okolicznościach, bo go to gniewa.

— Powinien się do niej odezwać — zawołała pani Grzegorzowa z zapałem. — Nawet 

gdyby się dziesięć razy myliła, powinien o tym zapomnieć i odezwać się jako pierwszy.

— Ale się nie odezwie. I ona też nie. To para najbardziej zawziętych śmiertelników w 

naszym   kraju.   Mają   to   po   dziadku   ze   strony   matki,   starym   Absalomie   Gordonie.   W 
Penhallowach nie widać tej cechy, ale jego upór był przysłowiowy, kochana, przysłowiowy. 
Jak już coś powiedział, trwał przy swoim, choćby mu się niebo waliło na głowę. Do tego 
strasznie   przeklinał   —   dodała   pani   Fryderykowa   i   oddała   się   dalszym   bezowocnym 
wspomnieniom. — W młodości spędził sporo czasu w osadzie górniczej i nigdy się tego nie 
pozbył… mam na myśli przeklinanie. Krew by ci się ścięła, gdybyś usłyszała, jak się czasem 
wyrażał. A przecież poza tym był dobrym człowiekiem. Nie potrafił sobie z tym poradzić. 
Próbował, ale tłumaczył,  że przeklinanie jest dla niego równie naturalne, jak oddychanie. 
Rodzina strasznie się tego wstydziła. Na szczęście, tej cechy nikt po nim nie odziedziczył. Ale 
o zmarłych nie powinno się źle mówić. Muszę pójść do Marysi Penhallow, żeby mi uczesała 
włosy. Gdybym się sama czesała, rękawy by mi popękały, a nie chcę się znów przebierać. 
Chyba nie będziesz więcej rozmawiała z Romneyem o Lucindzie, kochana Cecylio?

— Piętnaście lat! — szepnęła pani Grzegorzowa bezradnie do dalii. — Są zaręczeni od 

piętnastu lat i nie odzywają się do siebie ani słowem! To się w głowie nie mieści! Ach, ci 
Penhallowowie!

Tymczasem Lucinda, nieświadoma, że jej sprawy sercowe są omawiane wśród dalii przez 

panią Fryderykowa, przygotowywała się do uroczystości. Lucinda lubiła się stroić, bo lustro 
traktowało ją łagodnie. Miała na sobie nową suknię. Nowa suknia (w dodatku tak piękna) 
była   dla   Lucindy   czymś   niezwykłym,   bo   dziewczyna   należała   do   tej   gałęzi   rodu 
Penhallowów, która była znana z chronicznego braku środków. Prawdę mówiąc, Lucinda i jej 
owdowiała matka były biedne, dlatego każda nowa suknia była w życiu dziewczyny wielkim 
wydarzeniem. Tę — piękną i modną — dał jej wuj. Sama Lucinda nigdy by sobie nie wybrała 
takiej rzeczy, jednak znajdowała w jej posiadaniu typowo kobiecą przyjemność.

Była   to   suknia   z   bladozielonego   szyfonu.   Kolor   ten   podkreślał   rudawe   blaski   na   jej 

włosach i wydobywał świetlistą cerę. Kiedy się już ubrała, przyjrzała się sobie w lustrze z 
prawdziwą   przyjemnością.   Lucinda   nie   była   próżna,   ale   była   świadoma   swojej   urody   i 

background image

sprawiała jej ona taką samą przyjemność, jakiej się doznaje, patrząc na obraz namalowany 
ręką mistrza.

Postać i twarz odbite przez lustro zadowalały ją. Pufy i drapowania zielonego szyfonu 

doskonale podkreślały krągłości jej ciała. Lucinda uniosła rękę i dotknęła warg czerwoną 
różą. Na jej dłoni lśnił lodowato brylant od Romneya. Lucinda z zadowoleniem popatrzyła na 
swój piękny podbródek i szyję.

Zauważyła też, że kolor sukni pasuje do jej oczu, podkreślając ich kolor. Romney napisał 

raź   do   nich   sonet,   w   którym   porównywał   je   do   dojrzałych   jagód,   ciemnofioletowych   w 
jasnym  świetle, ciemnobłękitnych  w innym,  czasem znów przypominających  barwą fiołki 
kwitnące wiosną na łąkach.

— Wyglądasz naprawdę dobrze — powiedziała Lucinda prawdziwa do Lucindy w lustrze. 

— Nikomu by do głowy nie przyszło, że jesteś starą panną. Jednak nią jesteś. Ala Penhallow, 
wychodząca dzisiaj za mąż, była zaledwie pięcioletnim dzieckiem, kiedy ty, piętnaście lat 
temu,   zdecydowałaś,   że   poślubisz   Romneya.   Bez   wątpienia,   jesteś   starą   panną.   Cóż,   to 
wszystko twoja wina, ty zawzięta latorośli pełnego uporu przodka!

Poprawiła tren sukni i włożyła rękawiczki.
Mam nadzieję, że nie poplamię dzisiaj tej sukni, pomyślała. Będę ją musiała wkładać na 

wszystkie   uroczystości   jeszcze   co   najmniej   przez   rok.   Obawiam   się   jednak,   że   na   tym 
materiale plamy będą wyraźnie widoczne. Jestem bardzo wdzięczna dobremu, pozbawionemu 
wyrachowania wujowi Markowi. Czułabym się upokorzona, gdyby dał mi coś’ skromnego, 
praktycznego i brzydkiego… jak robi czasem ciocia Emilia.

Kiedy księżyc zaczął wschodzić, wszyscy poszli do „młodego” Jana Penhallowa. Lucinda 

przejechała trzy kilometry, po wzgórzach i górskich dolinkach, ze swoim młodym kuzynem, 
Karolem Penhallowem. Ślub był bardzo uroczysty. Lucinda była duszą towarzystwa w każdej 
grupce, do której  podchodziła;  szmer  podziwu przesuwał się za nią jak wierna fala. Bez 
wątpienia Lucinda była najpiękniejszą z kobiet, mimo to szybko poczuła znudzenie; była 
zadowolona, kiedy goście zaczęli się żegnać.

Obawiam się, że tracę umiejętność cieszenia się życiem, pomyślała z obawą. Tak; widać 

zaczynam się starzeć. O tym świadczy znudzenie spotkaniami towarzyskimi.

Tym razem znów gafę popełniła nieszczęsna pani Grzegorzowa. Stała na werandzie, kiedy 

wpadł tam Karol Penhallow.

— Powiedz Lucindzie, że nie mogę jej odwieźć z powrotem na folwark. Muszę zawieźć 

Marka  i  Krysię  Penhallowów  do  Szybkiej  Wody,   żeby  zdążyli   złapać   ekspres   o  drugiej. 
Lucinda nie będzie miała trudności z zabraniem się z kimś innym.

W   tej   chwili   Grzegorz   Penhallow,   mając   kłopot   z   utrzymaniem   niespokojnego   konia, 

zawołał żonę. Pani Grzegorzowa,  cała  w nerwach, wbiegła  do zatłoczonego  holu. Nikt z 
rodziny   Penhallowów   nie   potrafił   się   później   domyślić,   kogo   poinformowała   o   zmianie 
planów.   Nazajutrz   wysoka   rudowłosa   dziewczyna,   która   przyszła   na   wesele   w   sukni   z 
bladozielonej organdyny, niejaka Ania Shirley z Avonlea, z rozbawieniem opowiadała Maryli 
Cuthbert i Małgorzacie Linde, jak to pulchna, niska kobietka w jaskraworóżowym kapturze 
złapała Anię za ramię i szepnęła:

— Karol Penhallow nie może cię odwieźć. Powiedział, żebyś się zabrała z kim innym — i 

pobiegła dalej, zanim Ania zdążyła cokolwiek powiedzieć.

Dlatego   Lucinda,   kiedy   zeszła   na   dół   i   stanęła   na   schodach   werandy,   stwierdziła,   że 

zostawiono ją bez słowa. Całe towarzystwo z folwarku Penhallow już wyjechało. Po kilku 
minutach gorączkowych poszukiwań Lucinda zrozumiała, że jeśli chce się dostać na folwark, 
będzie musiała pójść pieszo. Nie było nikogo, kto mógłby ją zabrać.

Lucinda była zła. Nie jest przyjemnie stwierdzić, że o człowieku zapomniano i zostawiono 

go. Jeszcze mniej przyjemnie jest wracać do domu pieszo, polną drogą, o pierwszej w nocy, w 
sukni z bladozielonego szyfonu. Lucinda nie miała ochoty na taki spacer. Na nogach miała 

background image

pantofelki z cienką podeszwą, a za jedyne okrycie  musiał jej wystarczyć  cieniutki  krótki 
płaszczyk z kapturem.

Śmiesznie będę wyglądała, kuśtykając do domu w tym przebraniu, pomyślała ze złością.
Nie było jednak rady, chyba żeby powiedziała o tym, co ją spotkało, któremuś z obcych jej 

gości i poprosiła o odwiezienie. Jednak Lucinda była zbyt dumna, żeby prosić i przyznać 
przed kimś, że o niej zapomniano. Postanowiła wrócić pieszo, ale nie główną drogą, na której 
ktoś   by  ją   mógł   zobaczyć.   Wybrała   skrót   biegnący  przez   pola.   Dobrze   znała   tę   ścieżkę, 
chociaż nie szła nią od lat.

Zebrała w garść spódnicę i obeszła dom, kryjąc się w litościwych ciemnościach. Przeszła 

przez trawnik i znalazła furtkę, wychodzącą na aleję obsadzoną brzozami. Oszronione drzewa 
lśniły srebrzyście w promieniach księżyca. Idąc chyłkiem aleją, Lucinda z każdym krokiem 
robiła   się   coraz   bardziej   zła   od   rozpamiętywania   wyrządzonej   jej   krzywdy.   Była 
przeświadczona, że nikt o niej nie pomyślał, co było w jej oczach dziesięć razy gorsze od 
świadomego zostawienia jej własnemu losowi.

Kiedy podeszła do bramy na drugim końcu alei, mężczyzna opierający się o furtkę drgnął i 

gwałtownie wciągnął powietrze. U każdego innego mężczyzny niż Romney Penhallow (i dla 
każdej innej kobiety niż Lucinda Penhallow) zachowanie takie świadczyłoby o zdziwieniu.

Lucinda z ogromnym niepokojem, ale i z lekkim uczuciem ulgi, poznała Romneya. Nie 

będzie musiała  wracać samotnie,  ale z Romneyem  Penhallowem!  Czy Romney sobie nie 
pomyśli, że Lucinda to wszystko ukartowała?

Romney bez słowa otworzył przed nią furtkę, w milczeniu zamknął ją za Lucinda i po 

cichu ruszył za nią. Schodzili ze wzgórza, idąc między polami. Powietrze było mroźne, ciche 
i nieruchome. Nad światem unosiła się mgła i zalewało go światło księżyca, przemieniając 
całkiem zwyczajne pola i wzgórza Wschodniego Grafton w połyskliwą, baśniową krainę.

Na   początku   Lucinda   była   jeszcze   bardziej   wściekła   niż   przedtem.   Cóż   za   nieznośna 

sytuacja! Wszyscy Penhallowowie będą się z niej śmiali.

Romney też był zdenerwowany z powodu złośliwości losu. Jak każdy inny mężczyzna, nie 

lubił   być   pośmiewiskiem.   Konieczność   odprowadzenia   o   pierwszej   w   nocy,   przez   pola 
oświetlone   blaskiem   księżyca,   kobiety,   którą   kocha,   a   do   której   przez   piętnaście   lat   nie 
powiedział ani słowa, była złośliwym zrządzeniem losu. Czy Lucinda nie pomyśli sobie, że 
Romney specjalnie to zaaranżował? I dlaczego, do diaska, wraca z wesela pieszo?

Kiedy minęli  pole  i weszli  w aleję  obsadzoną  wiśniami,  Lucinda,  dzięki  wrodzonemu 

poczuciu humoru, powściągnęła już swój gniew. Uśmiechała się złośliwie pod skrywającym 
ją kapturem.

Aleja   była   bajecznie   piękna;   po   obu   stronach   ciągnęła   się   długa,   skąpana   w   świetle 

księżyca  kolumnada drzew, a w dole był uroczy las, do którego śmiało mogłyby zawitać 
nimfy.   Księżyc   przeświecał   między   wysokimi   gałęziami,   tworząc   mozaikę   srebrzystego 
światła i cieni o ostrych brzegach, po której stąpała para nieprzyjaznych sobie kochanków. 
Obok czaił się mrok lasu. W alei zalegała cisza, nie zmącona przez wiatr ani szept.

W   połowie   alei   Lucindę   opadły   sentymentalne   wspomnienia.   Przypomniała   sobie,   jak 

wracała tędy z Romneyem z potańcówki u „młodego” Jana. Wtedy też świecił księżyc, a oni 
— Lucinda stłumiła westchnienie — szli, trzymając się za ręce. Właśnie tutaj, pod wielkim, 
szarym bukiem, Romney zatrzymał Lucindę i pocałował. Lucinda, ciekawa, czy on też o tym 
myśli, rzuciła mu ukradkowe spojrzenie spod koronki zdobiącej brzegi kaptura.

Ale Romney szedł przygarbiony, z rękami w kieszeniach, w kapeluszu zsuniętym na oczy, 

i nawet nie spojrzał na stary buk. Lucinda zdusiła kolejne westchnienie, mocniej chwyciła 
wysuwający się z jej dłoni fałd zielonego szyfonu i poszła dalej.

Kiedy wyszli z alei, ich droga wiodła przez srebrzyste, uprawne pola Piotra Penhallowa, 

biegnące w dół stoku aż do strumienia — szerokiego, płytkiego, którego brzegi łączył dawniej 
prowizoryczny   mostek   z   omszałego   pnia   starego,   zwalonego   drzewa.   Kiedy   Lucinda   i 

background image

Romney dotarli do potoku, z niedowierzaniem popatrzyli  na szemrzące wody. Lucinda w 
ostatniej chwili przypomniała sobie, że nie wolno się jej odezwać do Romneya i stłumiła 
okrzyk gniewu. Drzewa nie było! Nie było żadnego przejścia na drugi brzeg!

Ot   i   kłopot!   Zanim   Lucinda   zdążyła   coś   zrobić,   poza   powtarzaniem   sobie   w   myśli 

rozpaczliwego pytania o to, co teraz robić, Romney jej odpowiedział — nie słowami, ale 
czynem. Spokojnie wziął Lucindę na ręce — jakby była dzieckiem, a nie dorosłą kobietą, nie 
tak znów leciutką — i wszedł do wody.

Lucinda   jęknęła   bezradnie.   Nie   mogła   mu   tego   zabronić,   bo   gniew   na   bezgranicznie 

pewnego siebie mężczyznę  ściskał ją za gardło. Zresztą, nawet gdyby  mogła  mówić,  nie 
wolno jej się było odezwać. Potem doszło do katastrofy. Romney pośliznął się na jakimś 
kamieniu, rozległ się głośny plusk… i oboje z Lucinda siedzieli pośrodku potoku.

Lucindzie pierwszej udało się stanąć na nogi. Do jej nóg kleił się żałosny, mokry szyfon. 

Przypomniały się jej wszystkie krzywdy, których doznała tej nocy; jej oczy zalśniły w świetle 
księżyca. Lucinda Penhallow nigdy w życiu nie była tak zła, jak teraz!

— Ty cholerny idioto! — wycedziła głosem drżącym od gniewu.
Romney potulnie wdrapał się za nią na brzeg.
—   Bardzo   mi   przykro,   Lucindo   —   powiedział,   starając   się   (z   wątpliwym   skutkiem) 

powściągnąć uśmiech.  — Okazałem się strasznie niezręczny,  ale ten kamień odsunął się, 
kiedy na nim stanąłem. Wybacz mi, proszę… To i inne rzeczy.

Lucinda nie raczyła odpowiedzieć. Stanęła na płaskim kamieniu i zaczęła wyciskać wodę z 

nieszczęsnego woalu. Romney patrzył na nią z niepokojem.

— Pospiesz się, Lucindo — poprosił — bo zaziębisz się na śmierć.
— Ja się nigdy nie przeziębiam — odparła Lucinda, szczękając zębami. — Myślę przede 

wszystkim o mojej sukni. To ty powinieneś się pospieszyć. Woda z ciebie aż kapie, a sam 
wiesz najlepiej, jak łatwo dostajesz kataru. No, skończyłam.

Lucinda wzięła sznurowaty tren, który jeszcze przed chwilą pysznił się urodą, i szybkim 

krokiem ruszyła przez pole. Romney dogonił ją i wsunął dłoń pod jej ramię, jak za dawnych 
czasów. Przez jakiś czas szli w milczeniu. Potem Lucinda zaczęła drżeć od powściąganego 
śmiechu. Śmiała się bezgłośnie przez całą drogę, aż doszli do płota oddzielającego ziemię 
Piotra Penhallowa od farmy. Tam się zatrzymała, odrzuciła kaptur i spojrzała na Romneya 
wyzywająco.

— Ty o tym myślisz — zawołała — i ja o tym myślę. Będziemy o tym myśleli co jakiś 

czas, do końca życia, ale jeśli kiedykolwiek zaczniesz ze mną o tym rozmawiać, nigdy ci tego 
nie wybaczę, Romneyu Penhallow!

— Nigdy tego nie zrobię — obiecał Romney. W jego głosie wyraźnie słychać było śmiech, 

ale tym razem Lucinda nie miała mu tego za złe. Nie odezwała się więcej, dopóki nie doszli 
do bramy folwarku. Tam z powagą spojrzała Romneyowi w twarz.

— To był jakiś atawizm — powiedziała. — To wina starego dziadka Gordona.
W folwarku prawie wszyscy byli już w łóżkach. Jako że goście weselni przybywali do 

domu w różnych odstępach czasu i każdy chciał się jak najszybciej położyć, nikt nie zauważył 
nieobecności   Lucindy.   Myśleli,   że   przyjechała   z   innymi.   Tylko   pani   Fryderykowa,   pani 
Natanielowa   i   pani   Grzegorzowa   były   jeszcze   na   nogach.   Wiecznie   zziębnięta   pani 
Natanielowa rozpaliła ogień w kominku w błękitnym pokoju i rozgrzewała przy nim stopy 
przed snem, rozmawiając z pozostałymi dwiema kobietami o ślubie i weselu. Nagle drzwi się 
otworzyły i stanęła w nich Lucinda, majestatyczna nawet w mokrej  sukni; za nią wszedł 
przemoczony do suchej nitki Romney.

— Lucinda Penhallow! — Panie nie dowierzały własnym oczom.
—   Musiałam   wracać   do   domu   pieszo,   bo   mnie   wszyscy   zostawiliście   —   powiedziała 

Lucinda chłodno. — Przyszliśmy z Romneyem przez pola. Nie było mostku przez potok. 
Romney mnie przenosił, ale się pośliznął i wpadliśmy do wody. To wszystko. Nie, Cecylio, 

background image

nie   martw   się,   ja   się   nigdy   nie   przeziębiam.   Tak,   suknia   została   zniszczona,   ale   to   bez 
znaczenia.   Nie,   Cecylio,   dziękuję,   nie   mam   ochoty   na   nic   gorącego.   Romneyu,   idź   i 
natychmiast  zdejmij  z siebie mokre  ubranie. Nie, Cecylio,  nie potrzebuję moczyć  nóg w 
gorącej wodzie. Idę do łóżka. Dobrej nocy.

Kiedy   drzwi   się   zamknęły   za   tą   dziwną   parą,   trzy   szwagierki   popatrzyły   po   sobie   ze 

zdziwieniem. Pani Fryderykowa, czując, że nie potrafi adekwatnie wyrazić swoich uczuć, 
skorzystała z cytatu:

— „Czy ja śpię, czy ja śnię, czy się dziwię i wątpię? Czy rzeczy są tym, czym się zdają, 

czy może to wszystko jest wizją?”

—   Wkrótce   znów   będziemy   mieli   ślub   w   rodzinie   Penhallowów   —   powiedziała   pani 

Natanielowa z długim westchnieniem. — Lucinda wreszcie się odezwała do Romneya.

— Jak sądzicie, co mu powiedziała? — zawołała pani Grzegorzowa.
— Droga Cecylio — odparła pani Fryderykowa — tego się nigdy nie dowiemy.
Rzeczywiście, nigdy się nie dowiedzieli.

background image

VI

C

ÓRKA

 S

TAREGO

 S

HAWA

Pojutrze…   Pojutrze…   —   powiedział   Stary   Shaw,   wesoło   zacierając   długie,   szczupłe 

dłonie. — Muszę to sobie stale powtarzać, żeby uwierzyć. Wydaje mi się to zbyt piękne, żeby 
było  prawdziwe, że znów będę miał  moją Różyczkę.  Wszystko  jest gotowe. Tak, prawie 
wszystko jest gotowe, zostało tylko trochę pitraszenia. Ależ się zdziwi, kiedy zobaczy sad. 
Przyprowadzę ją tu jak najszybciej, ale nic nie powiem. Poprowadzę ją aleją wśród świerków, 
a kiedy dojdziemy do jej końca, cofnę się nieznacznie i pozwolę, żeby sama wyszła spod 
drzew, niczego nie podejrzewając. Wszystkie trudy zwrócą mi się dziesięciokrotnie, kiedy 
zobaczę jej wielkie piwne oczy rozszerzone ze zdumienia i usłyszę, jak mówi: „Och, tatusiu! 
Ależ tatusiu!”.

Znów zatarł ręce i zaśmiał się cicho. Był wysokim przygarbionym staruszkiem, ale twarz 

miał świeżą i rumianą. Jego oczy były jak oczy chłopca — duże, niebieskie i wesołe. Jego 
usta nigdy nie oduczyły się uśmiechać przy każdej okazji, a często nawet i bez okazji.

Szczerze   mówiąc,   ludzie   z   Białych   Piasków   nie   mieliby   do   powiedzenia   zbyt   wiele 

dobrego o Starym Shawie. Przede wszystkim powiedzieliby, że jest „niezaradny” i pozwala, 
żeby jego gospodarstwo niszczało, podczas gdy on zajmuje się kwiatkami i insektami, albo 
włóczy się bez celu po lasach, albo czyta książki nad brzegiem morza. Może to i prawda, ale 
gospodarstwo i tak zapewniało mu utrzymanie, a Stary Shaw nie miał większych ambicji. Był 
tak szczęśliwy, jak pionier prący na zachód. Pojął wielką tajemnicę: że ze szczęścia należy 
korzystać wtedy, kiedy się je znajduje; że nie ma sensu zaznaczać sobie miejsca znaleziska, 
żeby do niego wrócić w bardziej sprzyjającej chwili, ponieważ wtedy szczęścia już tam nie 
będzie. Bardzo łatwo jest być szczęśliwym, jeśli się potrafi — a Stary Shaw doskonale to 
potrafił — znajdować szczęście w najdrobniejszych rzeczach. Stary Shaw cieszył się życiem; 
zawsze cieszył się życiem i pomagał innym się nim cieszyć. Na skutek tego jego życie było 
udane,   cokolwiek   by  powiedzieli   ludzie   z   Białych   Piasków.   Cóż   z   tego,   że   nie   dokonał 
żadnych „ulepszeń” w swoim gospodarstwie? Są ludzie, dla których życie nigdy nie będzie 
niczym   więcej,   tylko   ogrodem   warzywnym,   ale   są   inni,   dla   których   zawsze   będzie 
królewskim pałacem z kopułami i wieżyczkami, mieniącymi się wszystkimi kolorami tęczy.

Sad, z którego był tak dumny, stanowił dopiero zalążek tego, czego się spodziewamy; był 

plantacją młodych drzewek, które dopiero w przyszłości będą się do czegoś nadawały. Dom 
Starego Shawa stał na grzbiecie łysego, piaszczystego wzniesienia. Za domem rosło kilka 
starych jodeł i świerków. Były to jedyne drzewa, które potrafiły się oprzeć silnym wiatrom 
wiejącym czasem od morza. W pobliżu nie wyrosłyby żadne drzewa owocowe, co bardzo 
smuciło Sarę.

— Ach, tatusiu, chciałabym,  żebyśmy mieli sad — mówiła z żalem, kiedy jabłonie w 

innych   gospodarstwach   w   Białych   Piaskach   pokrywały   się   białym   kwieciem.   Kiedy 
wyjechała i jej ojciec nie miał już na co czekać (chyba że na jej powrót), postanowił, że kiedy 
znów się tu pojawi, będzie na nią czekał sad.

Na zachodnim stoku, chronionym przez świerkowy zagajnik, pieszczonym przez słońce, 

było poletko tak płodne, że nawet długotrwałe zaniedbanie nie mogło mu zaszkodzić. Właśnie 
to miejsce wybrał na sad Stary Shaw. Przychodził tutaj doglądać go tak często, że znał każde 
drzewko jak własne dziecko i każde kochał. Sąsiedzi śmieli się z niego i mówili, że owoce z 
sadu posadzonego tak daleko od domu zostaną rozkradzione, ale owoców jeszcze nie było, a 
kiedy się urodzą, będzie ich dość, a nawet za dużo.

— Różyczka i ja weźmiemy tyle, ile będzie nam potrzeba, a chłopcy mogą sobie zabrać 

resztę, skoro pragną jabłek bardziej niż czystego sumienia — powiedział niepraktyczny Stary 

background image

Shaw.

Wracając z ukochanego sadu do domu, znalazł w zagajniku rzadką paproć i wykopał ją dla 

Sary, miłośniczki paproci. Posadził ją koło domu, po ocienionej, osłoniętej od wiatru stronie, i 
usiadł na starej ławce przy furtce ogrodowej, żeby przeczytać jej ostatni list — bardzo krótki, 
bo niedługo  miała  być  w  domu. Znał  na pamięć  każde jego słowo, ale to nie psuło mu 
przyjemności z czytania go na nowo co pół godziny.

Stary Shaw ożenił się bardzo późno. Ludzie z Białych Piasków mówili, że przy wyborze 

kobiety wykazał się takim samym rozsądkiem, jak przy wszystkim, co robił — czyli brakiem 
rozsądku.   Tylko   dlatego   wziął   sobie   Sarę   Glover,   drobniuteńką   dziewczynę   z   wielkimi 
piwnymi oczami wystraszonego dzikiego zwierzęcia i delikatnością nietrwałego wiosennego 
kwiatka.

— Ostatnia kobieta, jaką rolnik powinien sobie wybrać na żonę. Nie ma siły do żadnej 

pracy.

Ludzie   z  Białych  Piasków   nie  potrafili   też  zrozumieć,  dlaczego  Sara  Glover  za  niego 

wyszła.

— Cóż, inni kawalerowie się wykruszyli, został tylko ten głupiec.
Ale Stary Shaw — bo już wtedy, w wieku zaledwie czterdziestu lat, był Starym Shawem 

— i jego młoda narzeczona nie przejmowali się opinią Białych Piasków. Przez cały rok byli 
bezgranicznie szczęśliwi, a to jest coś, dla czego warto żyć, nawet jeśli wszystkie pozostałe 
lata miałyby być tylko nużącą pielgrzymką. Potem Stary Shaw znów został sam, nie licząc 
małej   Różyczki.   Na   chrzcie   dano   jej   na   imię   Sara,   po   matce,   ale   dla   ojca   zawsze   była 
Różyczką — kochanym kwiatuszkiem, którego zerwanie kosztowało matkę życie.

Rodzina Sary Glover (szczególnie bogata ciotka z Montrealu) chciała zabrać dziecko, ale 

Stary Shaw zdenerwował się, kiedy o tym usłyszał. Nikomu nie odda swojego maleństwa! 
Płacił kobiecie za prowadzenie domu, ale dzieckiem zajmował się sam. Był tak czuły, oddany 
i zręczny jak kobieta. Sara nigdy nie odczuła braku matki i wyrosła na osobę pełną życia, 
światła   i   piękna,   sprawiającą   przyjemność   wszystkim,   którzy   ją   znali.   Umiała   przetykać 
pospolitą materię życia gwiazdami. Została obdarzona najbardziej ujmującymi cechami matki 
i ojca oraz żywotnością i pracowitością, których im brakowało. Kiedy skończyła dziesięć lat, 
odesłała najemne kobiety i przez sześć rozkosznych lat prowadziła dom swojemu ojcu. W 
tym czasie byli dla siebie ojcem i córką, bratem i siostrą, i przyjaciółmi. Sara nie chodziła do 
szkoły, ale ojciec na swój sposób zadbał o jej wykształcenie. Po skończonej pracy zaczynali 
życie w lasach i na polach, w małym ogródku, który założyli koło domu, w cichym kątku albo 
nad brzegiem morza, gdzie zarówno słońce, jak i sztorm były równie piękne i mile widziane. 
Nigdy nie było przyjaźni doskonalszej ani dającej większe zadowolenie, jak ta między nimi.

— Są w siebie zapatrzeni jak w obraz — mówili ludzie z Białych Piasków z odrobiną 

zazdrości, ale i z cieniem dezaprobaty zarazem.

Kiedy Sara miała szesnaście lat, pani Adair, wspomniana wcześniej bogata ciotka, zjawiła 

się w Białych Piaskach, otoczona atmosferą mody, kultury i światowości. Zarzuciła Starego 
Shawa   takimi   argumentami,   że   musiał   ulec.   To   wstyd,   żeby   dziewczyna   taka   jak   Sara 
dojrzewała w takiej dziurze jak Białe Piaski, „pozbawiona korzyści płynących ze starannego 
wykształcenia” — mówiła pani Adair z naganą, nie rozumiejąc, że mądrość i wiedza to dwie 
całkiem różne rzeczy.

—   Pozwól   przynajmniej,   żebym   dała   dziecku   mojej   kochanej   siostry   to,   co   dałabym 

własnej córce, gdybym ją miała — prosiła ze łzami. — Pozwól, że wezmę ją ze sobą i poślę 
na kilka lat do dobrej szkoły.

Oczywiście, potem będzie mogła wrócić do ciebie, jeśli będzie chciała.
W duchu pani Adair ani przez chwilę nie wierzyła, żeby Sara mogła zechcieć wracać do 

Białych   Piasków   i   do   swojego   ojca   dziwaka   po   trzech   latach   takiego   życia,   jakie   ona 
postanowiła dziewczynie ofiarować.

background image

Stary Shaw uległ nie z powodu łez płynących z oczu pani Adair na każde zawołanie, ale 

dlatego,  że  był  przekonany,   że  powinien   dać  Sarze  taką  szansę.  Sara nie  chciała   jechać. 
Protestowała i prosiła, ale ojciec — przeświadczony, że najlepiej będzie, jeśli córka pojedzie 
— był nieubłagany. Nie miał względu na nic, nawet na jej uczucia. Jednak Sara, dopiero 
kiedy zrozumiała, że nikt jej nie przeszkodzi wrócić do ojca, kiedy skończy szkołę, zgodziła 
się pojechać. Odjeżdżając u boku ciotki, zawołała do ojca: „Wrócę, tatusiu. Wrócę za trzy 
lata. Nie płacz. Wyglądaj tego dnia”.

Wyglądał   go   przez   trzy   długie,   samotne   lata,   podczas   których   ani   razu   nie   zobaczył 

swojego   skarbu.   Rozdzielało   ich   pół   kontynentu.   Pani   Adair   pod   jakimś   przekonującym 
pretekstem nie pozwoliła na wizyty w czasie wakacji, ale co tydzień przychodził list od Sary. 
Stary Shaw przechowywał je wszystkie w dużym pokoju, przewiązane niebieską wstążką do 
włosów, w kasetce z drzewa różanego, należącej niegdyś do matki Sary. W każde’ niedzielne 
popołudnie siadał przed fotografią córki i czytał je wszystkie na nowo. Mieszkał samotnie, nie 
chcąc, żeby gospodyni uprzykrzała mu życie, mimo to w domu panował idealny porządek.

— Lepiej potrafi się zająć domem niż gospodarką — mawiali ludzie z Białych Piasków. 

Niczego  nie chciał  zmieniać.  Kiedy Sara wróci, nie  będzie  się czuła  urażona.  Nigdy nie 
przyszło mu do głowy, że ona sama mogła się zmienić.

Teraz te trzy niewiarygodnie długie lata dobiegły końca. Sara wraca do domu! Nie napisała 

nic o błaganiach, wymówkach i bezskutecznych łzach ciotki; napisała tylko, że w czerwcu 
skończy naukę i tydzień później wróci do domu. Od chwili otrzymania tej wiadomości Stary 
Shaw trwał w stanie błogiego uniesienia, przygotowując się do powrotu córki. Siedząc na 
ławeczce   w   słońcu,   spoglądając   na   błękitne   morze,   połyskujące   i   marszczące   się   u   stóp 
zielonego   stoku,  myślał   z  zadowoleniem,   że   wszystko   jest   w   doskonałym   porządku.   Nie 
zostało już nic do zrobienia, tylko odliczanie godzin do tego pięknego, wytęsknionego dnia, 
który nadejdzie pojutrze.

Czerwone róże zakwitły. Sara zawsze je lubiła; były równie żywotne jak ona, żyjące pełnią 

życia i nieustannie się radujące. W dodatku, w ogrodzie Starego Shawa zdarzył się cud. W 
rogu rósł krzew różany, który nigdy nie kwitł, mimo wielkiego starania. Sara nazywała go 
„leniwym krzakiem różanym”. O dziwo, w tym roku dał wyraz swojej słodyczy, skrywanej 
przez lata, i pokrył się mnóstwem intensywnie pachnących kremowych kwiatów. Stary Shaw 
lubił myśleć, że stało się tak na cześć powracającej Sary. Wszystkie rzeczy — nawet leniwe 
krzewy różane — wiedzą o jej powrocie i cieszą się z tego.

Kolejny raz czytał list Sary, kiedy przyszła pani Piotrowa Blewett. Powiedziała, że chciała 

zobaczyć, jak sobie radzi i spytać, czy chciałby, żeby coś u niego zrobić przed przyjazdem 
Sary.

Stary Shaw pokręcił głową.
—   Nie,   dziękuję.   Wszystko   jest   już   zrobione.   Nie   pozwoliłbym,   żeby   ktoś   obcy 

przygotowywał dom dla Różyczki. Pomyśleć, że pojutrze będzie w domu. Jestem na wskroś 
szczęśliwy, że znów będę miał swoją Różyczkę w domu.

Pani   Blewett   uśmiechnęła   się   kwaśno.   W   przypadku   pani   Blewett   uśmiech   oznaczał 

kłopoty. Mądrzy ludzie nauczyli się szybko znajdować sobie jakieś zajęcie i natychmiast się 
oddalać,   zanim   uśmiech   zdąży   znaleźć   wyraz   w   słowach,   ale   Stary   Shaw   nigdy   się   nie 
nauczył mądrości w stosunku do pani Blewett, mimo że od lat była jego najbliższą sąsiadką i 
zatruwała mu życie swoimi radami i „sąsiedzką pomocą”.

Pani Blewett należała do ludzi, z którymi życie się źle obchodziło. Miało to na nią taki 

wpływ, że szczęście innych ludzi uważała za osobistą zniewagę. Niezmącona radość, z jaką 
Stary Shaw czekał na powrót córki, zezłościła ją, uznała więc za swój obowiązek natychmiast 
sprowadzić sąsiada na ziemię.

— Myślisz, że Sara będzie się teraz czuła szczęśliwa w Białych Piaskach? — spytała.
Stary Shaw spojrzał na nią ze zdziwieniem.

background image

— Oczywiście, że będzie szczęśliwa — powiedział powoli. — Przecież tu jest jej dom. I ja 

tu jestem.

Pani Blewett uśmiechnęła się z wyższością.
— To chyba dobrze, że jesteś tego taki pewny. Gdyby to moja córka wracała do Białych 

Piasków po trzech latach eleganckiego życia wśród bogatych, modnie ubranych ludzi i po 
dobrej   szkole,   nie   miałabym   chwili   spokoju.  Wiedziałabym,   że   będzie   na   wszystko   tutaj 
patrzyła z góry, będzie niezadowolona i nieszczęśliwa.

— Może z twoją córką by tak było — odparł Stary Shaw z sarkazmem, o który by siebie 

nie podejrzewał.

— Ale nie z Różyczką.
Pani Blewett wzruszyła kościstymi ramionami.
— Może i nie. Ze względu na was oboje, tak byłoby najlepiej. Ale ja bym nie była taka 

spokojna. Sara mieszkała z kulturalnymi ludźmi, bawiła się i robiła różne ekscytujące rzeczy, 
więc  naturalne   wydaje   się, że  w   Białych  Piaskach  będzie   się  czuła  samotna   i znudzona. 
Popatrz na Laurettę Bradley. Zeszłej zimy spędziła tylko jeden miesiąc w Bostonie i od tej 
pory nie może ścierpieć Białych Piasków.

—   Lauretta   Bradley   i   Sara   Shaw   to   dwie   bardzo   różne   osoby  —   odparł   ojciec   Sary, 

próbując się uśmiechać.

— I ten twój dom! — ciągnęła pani Blewett bezlitośnie. — Taki dziwaczny, mały i stary. 

Co o nim pomyśli po tym, jak widziała dom ciotki? Słyszałam, jak ludzie mówili, że pani 
Adair mieszka w pałacu. Ostrzegam cię, że Sara prawdopodobnie będzie patrzeć na ciebie z 
góry i powinieneś się na to przygotować. Oczywiście, uznała za swój obowiązek wrócić tutaj, 
ponieważ ci to solennie obiecała, ale jestem pewna, że nie ma na to ochoty i ja się jej nie 
dziwię.

Nawet pani Blewett musi czasem wziąć głębszy wdech. Stary Shaw skorzystał z okazji. 

Słuchał, oszołomiony i wystraszony, jakby go okładano pięściami, ale teraz zaszła w nim 
nagła   zmiana.   Jego   niebieskie   oczy   zalśniły   złowróżbnie   i   spojrzały   prosto   w   chytre, 
rozbiegane, szare oczka pani Blewett.

— Jeśli już powiedziałaś wszystko, co ci leżało na sercu, Marto Blewett, możesz sobie 

pójść — powiedziały z siłą. — Nie będę więcej słuchał tej gadaniny. Zejdź i mi z oczu. Nie 
chcę więcej słyszeć twoich złośliwości!

Pani   Blewett   poszła,   zbyt   zaskoczona   nagłym   wybuchem   zwykle   łagodnego   Starego 

Shawa, żeby powiedzieć coś we własnej obronie albo zaatakować. Kiedy znikła, Stary Shaw 
zgarbił się na swojej ławeczce. Blask znikł z jego oczu. Radość w nim umarła. Serce miał 
pełne bólu i goryczy. Marta Blewett jest spaczoną i złośliwą kobietą, ale w tym, co mówiła, 
było wiele prawdy. Dlaczego sam o tym wcześniej nie pomyślał? Oczywiście, że Różyczka 
będzie się czuła w Białych Piaskach samotna i znudzona. Oczywiście, że mały, szary domek, 
w którym przyszła na świat, będzie się jej wydawał ubogi po przepychu, jaki otaczał ją w 
domu ciotki. Stary Shaw przeszedł się po swoim ogrodzie, spoglądając na niego świeżym 
okiem. Jakież to wszystko ubogie i nieskomplikowane! Jak zapadnięty w ziemię i zniszczony 
przez złą pogodę jest stary dom! Wszedł do środka i na górę, do pokoju Sary. Był czysty i 
schludny. Takim go zostawiła trzy lata temu. Ale był też mały i ciemny. Sufit stracił kolor, 
meble są niemodne i zniszczone. Sara pomyśli, że to bardzo ubogie i nieprzyjemne miejsce. 
Nawet sad na wzgórzu nie mógł go pocieszyć. Różyczka nie będzie się interesowała sadem. 
Będzie się wstydziła swojego głupiego, starego ojca i zaniedbanego gospodarstwa. Będzie 
nienawidziła Białych Piasków, złościła się na nudę życia i patrzyła z pogardą na pozbawioną 
barwnych wydarzeń codzienność.

Aż   do   wieczora   Stary   Shaw   był   tak   nieszczęśliwy,   że   nawet   pani   Blewett   byłaby 

zadowolona, gdyby o tym wiedziała. Zobaczył siebie takim, jakim — jak sądził — widzą go 
ludzie z Białych Piasków: biedom, niezaradnym, głupim starcem, który ma w życiu tylko 

background image

jedną wartościową rzecz — córkę, której nie potrafi przy sobie zatrzymać.

— Och Różyczko, Różyczko! — powiedział, ale jej imię brzmiało w jego uszach jak imię 

zmarłej.

Po pewnym czasie najgorszy ból zelżał. Nie chciało mu się wierzyć, że Różyczka może się 

go wstydzić. Wiedział, że tak nie będzie. Trzy lata nie mogły tak dalece odmienić jej lojalnej 
natury; ani trzy, ani nawet dziesięć razy po trzy lata. Ale będzie zmieniona. Stała mu się obca 
w ciągu tych trzech, pełnych ciekawych zajęć, lat. Jego towarzystwo już jej nie wystarczy. 
Jakże był prostoduszny i dziecinny, spodziewając się czego innego. Różyczka nie upodobniła 
się do Lauretty Bradley, ale na pewno się zmieniła i on będzie to czuł, i serce będzie mu 
pękało z bólu. Pani Blewett miała rację. Oddając Różyczkę, nie powinien składać połowicznej 
ofiary; nie powinien jej zobowiązywać do powrotu.

Do późnej nocy chodził po swoim ogrodzie. Gwiazdy świeciły, a morze przywoływało go 

jękliwie od stóp wzgórza. W końcu położył się do łóżka, ale leżał bezsennie aż do rana, z 
oczami   mokrymi   od   łez   i   sercem   pełnym   rozpaczy.   Do   południa   wykonywał   codzienne 
obowiązki, nie wkładając w to serca. Często popadał w zadumę; stawał bez ruchu, obojętne, 
gdzie i się właśnie znajdował, i patrzył tępo przed siebie. Tylko raz się ożywił, kiedy zobaczył 
panią Blewett, idącą alejką. Wbiegł szybko do domu, zamknął za sobą drzwi i w ponurej 
ciszy słuchał jej pukania. Kiedy odeszła, wyszedł i znalazł na ławce przy drzwiach talerz 
świeżych   pączków,   przykrytych   czystą   ściereczką.   Pani   Blewett   chciała   mu   dać   do 
zrozumienia,   że   nie   ma   za   złe   wczorajszej   odprawy;   nie   można   również   wykluczyć,   że 
sumienie nie dawało jej spokoju. Ale pączki nie były w stanie uleczyć umysłu, zatrutego jej 
słowami. Stary Shaw zaniósł je do chlewika i oddał świniom. Pierwszy raz w życiu zrobił coś 
złośliwego i miał z tego ogromną satysfakcję.

Po południu wyszedł do ogrodu, czując, że samotność w małym domku staje się nieznośna. 

Stara ławka była ciepła od słońca. Stary Shaw usiadł na niej ciężko, westchnął i spuścił siwą 
głowę na piersi. Już wiedział, co przyjdzie mu zrobić. Powie Różyczce, że może wracać do 
ciotki i nie przejmować się ojcem, że doskonale da sobie radę bez niej i nie będzie miał do 
niej żalu.

Siedział tak, zasmucony, kiedy w alei prowadzącej do domu pojawiła się dziewczyna. Była 

wysoka i miała tak lekki krok, jakby łatwiej jej było frunąć niż iść. Jej uroda przywodziła na 
myśl zmierzch, dojrzałe śliwki albo lśniące, czerwone jabłka wśród liści. Jej wielkie piwne 
oczy zatrzymywały się na wszystkim, co widziały. Od czasu do czasu z rozchylonych ust 
wydobywał się gulgoczący dźwięk, będący wyrazem niewysłowionej radości.

Kiedy doszła do furtki ogrodowej, zobaczyła pochyloną postać siedzącą na starej ławce i 

pobiegła ku niej między rabatami róż.

— Tatusiu! — zawołała. — Tatusiu!
Stary Shaw wstał, zdziwiony. Dziewczęce ramiona objęły jego szyję i ciepłe, czerwone 

usta   ucałowały   policzek.   Dziewczęce   oczy,   pełne   miłości,   patrzyły   w   jego   oczy,   a 
niezapomniany głos, pobrzmiewający śmiechem i łzami jednocześnie, zawołał:

— Och, tatusiu, to naprawdę ty?! Och, nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, że znów cię 

widzę!

Stary Shaw przytulił ją mocno w ciszy tak pełnej zdumienia i radości, że nie było w niej 

miejsca na wątpliwości. Ależ to jest jego Różyczka! Ta sama, która stąd wyjechała przed 
trzema laty! Nieco wyższa, nieco bardziej dojrzała, ale naprawdę ta sama, nie jakaś obca.

— Och, maleńka Różyczko! — szepnął. — Moja maleńka Różyczko!
Sara potarła policzkiem wypłowiały rękaw przy marynarce ojca.
— Tatusiu kochany, ta chwila jest zadośćuczynieniem za wszystko, prawda?
—   Ale…   ale…   skąd  przyjeżdżasz?   —  spytał,   powoli   otrząsając   się   ze   zdumienia.   — 

Spodziewałem się ciebie dopiero jutro. Chyba nie szłaś pieszo ze stacji? Że też twój stary 
ojciec cię tam nie witał!

background image

Sara zaśmiała się, stanęła na palcach i zaczęła wirować wokół niego, jak w dzieciństwie.
— Znalazłam korzystniejsze połączenie i już wczoraj byłam na Wyspie Księcia Edwarda. 

Tak bardzo tęskniłam za domem, że nie mogłam się oprzeć pokusie. Ze stacji przyszłam na 
piechotę. To tylko trzy kilometry, a mnie każdy krok sprawiał przyjemność. Bagaże zostały. 
Jutro po nie pojedziemy, tatusiu, ale teraz chcę odwiedzić wszystkie nasze kochane zakątki.

— Najpierw musisz coś zjeść — skarcił ją z czułością. — Obawiam się, że w domu nie ma 

nic   specjalnego.   Pieczenie   zostawiłem   sobie   na   jutro.   Ale   coś   się   dla   ciebie   znajdzie, 
kochanie.

Pożałował, że oddał pączki pani Blewett świniom, ale Sara machnęła na to ręką.
— Nie chcę teraz jeść. Później. Zawsze jadaliśmy wtedy,  kiedy poczuliśmy głód. Nie 

pamiętasz, jak się na nas oburzały Białe Piaski o to, że nie przestrzegamy stałych godzin 
posiłków? Teraz dokucza mi głód duszy. Pragnę zobaczyć kochane pokoje i inne drogie mi 
miejsca. Chodź, do zachodu słońca zostały cztery godziny; chcę je zapełnić tym wszystkim, 
czego przez trzy lata tak bardzo mi brakowało. Zacznijmy od ogrodu. Och, tatusiu, jakimi 
czarami udało ci się nakłonić leniwy krzew różany do zakwitnięcia?

— Nie było żadnych czarów. Zakwitł, bo wróciłaś do domu, córeńko — powiedział ojciec.
To było wspaniałe popołudnie. Zachowywali się jak para dzieci. Najpierw obeszli cały 

ogród, potem dom. Sara tańczyła w każdym pokoju po kolei. Wreszcie weszła do swojego, 
trzymając ojca za rękę.

— Och, tatusiu, jak wspaniale jest znów zobaczyć swój pokój. Jestem pewna, że moje 

dawne nadzieje i marzenia czekają tu na mnie.

Podbiegła do okna, otworzyła je i wychyliła się na zewnątrz.
— Tatusiu, na całej ziemi nie ma widoku piękniejszego od falistej linii morza między 

cyplami. Widziałam piękne krajobrazy, ale kiedy zamykałam oczy, wracał ten, który widać z 
mojego   okna.   Och,   posłuchaj   wiatru   lamentującego   wśród   drzew!   Jakże   tęskniłam   za   tą 
muzyką!

Zabrał ją do sadu. Niespodzianka udała się znakomicie. Różyczka nagrodziła go tak, jak 

sobie wymarzył: klaszcząc w dłonie i wołając:

— Och, tatusiu! Ależ tatusiu!
Na   koniec   poszli   nad   morze.   O   zachodzie   słońca   wrócili   i   usiedli   na   starej   ławce   w 

ogrodzie. Przed sobą mieli płonące jak olbrzymi drogocenny kamień morze, ciągnące się aż 
do samych bram zachodu.

Długie cyple po obu stronach były ciemnopurpurowe, a słońce przypominało wielki łuk, 

płomienny   jak   żonkile,   zabarwione   nieuchwytnym   różem.   Za   ich   plecami,   za   sadem,   na 
zimnym   zielonym   niebie   zalśniła   kryształowo   gwiazda   i   noc   rozlała   się   nad   nimi   jak 
przejrzyste  wino  z  powietrznego  kielicha.  Świerki   cieszyły   się  wiatrem;  nawet   karłowate 
sosny śpiewały o morzu. Do ich serc zawitały wspomnienia.

— Mała Różyczko — powiedział Stary Shaw z wahaniem — czy jesteś pewna, że będziesz 

tu szczęśliwa? Tam — machnął ręką w kierunku horyzontu, zamykającego światy odległe od 
Białych   Piasków   —   są   przyjemności,   atrakcje   i   inne   takie   rzeczy.   Nie   będzie   ci   tego 
brakowało? Nie znudzisz się starym ojcem i Białymi Piaskami?

Pogładziła go po dłoni.
— Tamten świat jest dobry — odparła z namysłem. — Spędziłam tam trzy wspaniałe lata i 

mam nadzieję, że dzięki nim moje życie stało się bogatsze. Są tam cudowne rzeczy, na które 
można patrzeć i podziwiać, są dobrzy, szlachetni ludzie, których można poznawać i piękne 
czyny, zasługujące na szacunek, ale — objęła jego szyję ramieniem i oparła policzkiem o jego 
policzek — tam nie było tatusia!

Stary Shaw patrzył w milczeniu na zachód, czy też raczej poza zachód; tam, gdzie są 

większe   i   chwalebniejsze   wspaniałości,   których   rzeczy   widzialne   są   zaledwie   bladym 
odzwierciedleniem, nie zasługującym na uwagę tego, kto ma dar patrzenia głębiej.

background image

VII W

IELBICIEL

 

CIOCI

 O

LIWII

Ciocia Oliwią powiedziała o nim mnie i Polci tamtego popołudnia, kiedy poszłyśmy jej 

pomóc zbierać późne róże do potpourri. Była dziwnie cicha i zamyślona. Zazwyczaj lubiła 
radość,   interesowała   się   ploteczkami   ze   Wschodniego   Graf   —   ton   i   wybuchała   prawie 
dziewczęcym śmiechem, rozwiewającym na jakiś czas atmosferę staropanieństwa, w którą 
chodziła przyodziana jak w suknię. W takich chwilach nietrudno nam było uwierzyć — choć 
zwykle było przeciwnie — że ciocia Oliwią też była kiedyś młodą dziewczyną.

Tego dnia, zbierając róże, była nieobecna duchem; strząsając czarowne płatki do małego 

koszyka   uplecionego   z   pachnącej   trawy,   miała   minę   kobiety   błądzącej   myślami   bardzo 
daleko. Nic nie mówiłyśmy, wiedząc, że tajemnice cioci Oliwii zawsze się w końcu przed 
nami odkrywają. Kiedy już zebrałyśmy wszystkie płatki róż, zaniosłyśmy je na górę, idąc 
gęsiego. Ciocia Oliwią szła na końcu, żeby podnosić płatki, które mogło się nam zdarzyć 
upuścić. W pokoju z oknami wychodzącymi na południowy

zachód, w którym  nie było  dywanu,  wysypałyśmy  je na gazety,  ułożone na podłodze. 

Potem odłożyłyśmy nasze koszyki na miejsce, do szafy w innym pokoju. Nie wiem, co by się 
stało nam albo koszykom, gdybyśmy tego nie zrobiły. W domu cioci Oliwii nic nie mogło ani 
chwili poleżeć na innym miejscu, niż powinno.

Kiedy zeszłyśmy na dół, ciocia Oliwią zaprosiła nas do saloniku. Stwierdziła, że ma nam 

coś do powiedzenia. Kiedy otwierała drzwi, na jej twarzy pojawił się delikatny rumieniec. 
Zauważyłam go i zdziwiłam się, ale nie przeczuwałam tego, co nas czeka, bo nikomu nie 
przychodziła   do   głowy   myśl   o   miłości   czy   o   możliwości   małżeństwa   tej   pedantycznej, 
drobniutkiej starej panny.

Salonik cioci Oliwii przypominał ją samą — był uporządkowany aż do przesady. Każdy 

mebel  stał dokładnie w tym  samym  miejscu, co zawsze. Nic nie mogło  być  przesunięte. 
Chwosty ekstrawaganckiej poduszki zwieszały się z boku sofy, szydełkowa narzuta leżała na 
fotelu bujanym zawsze pod tym samym kątem. Nigdy nie było widać ani jednej drobinki 
kurzu; żadna mucha nie mogła wtargnąć do tego świętego miejsca.

Ciocia Oliwią podciągnęła żaluzje, wpuszczając do środka tyle światła, ile się przebiło 

między liśćmi winorośli i usiadła na starym krześle z wysokim oparciem, należącym niegdyś 
do jej praprababki. Splotła dłonie na spódnicy i spojrzała na nas z nieśmiałym błaganiem w 
niebieskoszarych  oczach.  Było  oczywiste,  że   trudno  jej   będzie   zdradzić  swoją  tajemnicę, 
mimo to przez cały czas widać w niej było dumę i podniecenie oraz jakąś niezwykłą godność.

Ciocia Oliwia nigdy nie potrafiła być pewna siebie, ale gdyby to potrafiła, to byłoby to 

tamtego dnia.

— Czy słyszałyście ode mnie o panu Maurycym MacPhersonie? — spytała ciocia Oliwią.
Nie słyszałyśmy, żeby ona czy ktokolwiek inny mówił o Maurycym MacPhersonie, ale 

nawet najdłuższe wyjaśnienia nie mogłyby być bardziej wymowne od tonu głosu cioci Oliwii, 
kiedy wymówiła to imię. Wiedziałyśmy z taką samą pewnością, jakby nam to oznajmiono 
przy dźwięku trąb, że pan Maurycy MacPherson musiał być wielbicielem cioci Oliwii i ta 
świadomość odebrała nam dech w piersiach. Byłyśmy tak zdumione, że nie odczuwałyśmy 
ciekawości.

Ciocia Oliwią była dumna, onieśmielona, podniecona i zawstydzona jednocześnie.
—   Jest   bratem   pani   Janowej   Seaman,   mieszkającej   przy   moście   —   wyjaśniła   ciocia 

Oliwią,   uśmiechając   się   niepewnie.   —   Nie   możecie   go   pamiętać.   Dwadzieścia   lat   temu 
wyjechał do Kolumbii Brytyjskiej, ale teraz wraca i… i… Powiedzcie o tym waszemu ojcu… 
Ja… nie chcę mu o tym mówić. Wychodzę za mąż za pana Maurycego MacPhersona.

— Za mąż? — spytała głupio Polcia.
— Za mąż? — powtórzyłam jak bezmyślne echo. Ciocia Oliwią żachnęła się.

background image

— Chyba nie ma w tym nic niestosownego? — spytała oschle.
— Ależ nie — zapewniłam ją pospiesznie, ukradkiem kopiąc Poicie, żeby odechciało się 

jej   śmiać.   —   Jednak   musisz   sobie,   ciociu,   zdawać   sprawę   z   tego,   że   dla   nas   to   wielka 
niespodzianka.

— Tak sądzę — powiedziała ciocia Oliwią zgodnie. — Ale wasz tata będzie wiedział… 

Będzie pamiętał…

Mam nadzieję, że nie nazwie tego głupotą. Jego zdaniem, pan Maurycy MacPherson nie 

był odpowiednim kandydatem na męża dla mnie. Ale to było dawno, kiedy pan Maurycy 
MacPherson był bardzo biedny. Teraz jest dobrze zabezpieczony na przyszłość.

—   Opowiedz   nam   o   tym,   ciociu   Oliwio   —   poprosiła   Polcia.   Na   moje   szczęście,   nie 

patrzyła na mnie. Gdybym napotkała jej wzrok w chwili, kiedy ciocia Oliwią tym jakimś 
szczególnym tonem wymawiała nazwisko pana Maurycego MacPhersona, na pewno bym się 
roześmiała, wbrew swojej woli.

— Kiedy byłam młodą dziewczyną, MacPhersonowie mieszkali po drugiej stronie ulicy. 

Pan Maurycy MacPherson był  wtedy moim wielbicielem, ale moja rodzina… szczególnie 
wasz   tata…   mam   nadzieję,   że   nie   będzie   się   bardzo   gniewał…   była   mu   przeciwna   i 
traktowała go bardzo chłodno. Pewnie dlatego nie zaproponował mi wówczas małżeństwa. Po 
pewnym czasie wyjechał, jak już mówiłam, i przez wiele lat nie miałam od niego żadnych 
wiadomości. Rzecz jasna, jego siostra mówiła mi czasem, co się z nim dzieje. Ale w czerwcu 
przyszedł od niego list. Napisał, że wraca, żeby osiąść na Wyspie i pytał, czy wyjdę za niego 
za mąż. Odpisałam, że tak. Może powinnam była spytać najpierw waszego ojca, ale bałam 
się, że uzna, że powinnam odmówić panu Maurycemu MacPhersonowi.

— Nie sądzę, żeby tata miał coś przeciwko niemu — uspokoiła ją Polcia.
— Mam nadzieję, że nie, bo i tak będę uważała za swój obowiązek dotrzymać obietnicy 

danej   panu   Maurycemu   MacPhersonowi.   Przyjeżdża   do   Grafton   w   przyszłym   tygodniu. 
Będzie gościem swojej siostry, pani Janowej Seaman, mieszkającej koło mostu.

Ciocia   Oliwią   powiedziała   to   takim   tonem,   jakby   czytała   rubrykę   towarzyską   z 

„Przedsiębiorczości Codziennej”.

— Kiedy będzie ślub? — spytałam.
— Och! — Ciocia Oliwią zarumieniła się z zażenowania. — Nie znam dokładnej daty. Nie 

mogę   podjąć   żadnych   definitywnych   decyzji,   dopóki   nie   ma   tu   pana   Maurycego 
MacPhersona. Ale nie wcześniej niż we wrześniu. Trzeba będzie wiele pracy. Powiecie ojcu, 
prawda?

Obiecałyśmy,  że powiemy,  i ciocia  Oliwią podniosła się z krzesła z wyrazem  ulgi na 

twarzy. Pobiegłyśmy z Polcią do domu, zatrzymując się po drodze, kiedy już wiedziałyśmy, 
że ciocia nas nie usłyszy, żeby się pośmiać. Miłość w średnim wieku może się wydawać pełna 
delikatności i słodyczy tym, którzy ją przeżywają, ale osobom postronnym prawie na pewno 
wyda się śmieszna. Tylko młodość może sobie pozwolić na sentymenty bez narażania się na 
śmieszność. Kochałyśmy ciocię Oliwię i cieszyłyśmy się jej szczęściem, mimo że rozkwitło 
tak późno, ale i tak nas to śmieszyło. Ilekroć pomyślałyśmy o tym, jakim tonem mówiła „pan 
MacPherson”, wybuchałyśmy śmiechem.

Na początku tata chrząkał z niedowierzaniem, ale kiedy go przekonałyśmy, że to wszystko 

prawda,   wybuchnął   śmiechem.   Ciocia   Oliwią   niepotrzebnie   się   bała   sprzeciwu   ze   strony 
okrutnej rodziny.

— MacPherson był dobrym człowiekiem, ale strasznie biednym — powiedział tata. — 

Słyszałem, że nieźle się obłowił, pracując na zachodzie. Jeśli mają się z Oliwią ku sobie, 
niech się pobierają. Powiedzcie Oliwii, żeby nie dostawała spazmów, jeśli czasem naniesie jej 
na butach błota do domu.

Wszystko zostało postanowione; zanim zdążyłyśmy się obejrzeć, ciocia Oliwią na całego 

rozpoczęła przygotowania do ślubu. Polcia i ja byłyśmy jej niezbędne do pomocy. Pytała nas 

background image

o   zdanie   w   każdej   sprawie.   W   tych   dniach,   poprzedzających   przyjazd   pana   Maurycego 
MacPhersona, praktycznie mieszkałyśmy u niej.

Ciocia Oliwią czuła się bardzo szczęśliwa i ważna. Zawsze pragnęła wyjść za mąż. Nie 

należała   do   kobiet   o   silnych   przekonaniach   i   zawsze   boleśnie   odczuwała   swoje 
staropanieństwo. Wydaje mi się, że wstydziła się swojego stanu. Mimo to była urodzoną starą 
panną; patrząc na nią i biorąc pod uwagę jej pedantyczność i niezmienne zwyczaje, trudno 
było ją sobie wyobrazić jako żonę pana MacPhersona bądź kogokolwiek innego.

Szybko odkryłyśmy, że dla cioci Oliwii pan Maurycy MacPherson jest jakąś abstrakcją — 

kimś, kto jej ofiarował długo wyczekiwaną godność mężatki. Nie odczuwała wobec niego 
żadnych romantycznych uczuć, ale sama nie zdawała sobie z tego sprawy i wierzyła, że jest 
bardzo zakochana.

— Co będzie, Marysiu, kiedy on tu przyjedzie i ciocia będzie musiała stanąć twarzą w 

twarz   z   prawdziwym   panem   Maurycym   MacPhersonem,   a   nie   z   nierzeczywistą   „drugą 
połową”?   —   spytała   Polcia,   obrębiając   dla   cioci   Oliwii   serwetki   stołowe   i   starannie 
odkładając resztki nitek i strzępki materiału do koszyka, który ciocia specjalnie w tym celu 
postawiła obok nas na swoich starannie wyszorowanych schodach.

— Być może zmieni się z myślącej przede wszystkim o sobie starej panny w kobietę, do 

której małżeństwo będzie bardziej pasowało — odparłam.

W dniu, kiedy spodziewano się pana Maurycego MacPhersona, poszłyśmy tam z Polcią. 

Zamierzałyśmy trzymać się z daleka, myśląc, że kochankowie woleliby,  żeby to pierwsze 
spotkanie odbyło się bez świadków, ale ciocia Oliwią uparła się, że musimy przy tym być. Jej 
zdenerwowanie było  widoczne;  abstrakcja miała  się stać konkretem.  Jej  mały domek  był 
wymuskany tak, że mucha nie siada. Rano ciocia Oliwią osobiście wyszorowała podłogi na 
strychu i w piwnicy, wkładając w to tyle wysiłku, jakby się spodziewała, że pan Maurycy 
MacPherson   w   pierwszym   rzędzie   pobiegnie   je   obejrzeć   i   na   podstawie   ich   wyglądu 
ukształtuje sobie opinię o cioci.

Pomogłyśmy z Polcią się jej ubrać. Uparła się, że włoży swoją najlepszą suknię z czarnego 

jedwabiu,   w   której   wyglądała   nienaturalnie   elegancko.   Ładniej   byłoby   jej   w   delikatnym 
muślinie,  ale nie mogłyśmy  ją na to namówić.  Kiedy ciocia  Oliwią skończyła  się stroić, 
wyglądała   jak   spod   igły.   Nigdy   w   życiu   nie   widziałam   bardziej   wymuskanej   kobiety. 
Przyglądałyśmy się jej z Polcią, jak schodzi po schodach, podnosząc spódnicę tak, żeby nie 
dotykała podłogi.

— Pana Maurycego MacPhersona ogarnie taki podziw, że nic, tylko będzie siedział i gapił 

się na nią — szepnęła Polcia. — Chciałabym, żeby już przyjechał i żeby było po wszystkim. 
Zaczyna mi to działać na nerwy.

Ciocia Oliwią poszła do saloniku, usiadła na starym rzeźbionym krześle i splotła dłonie. Ja 

usiadłam z Polcią na schodach i tam czekałyśmy na jego przybycie, w rosnącym napięciu. 
Kot cioci Oliwii, gruby, z potężnymi wąsiskami, wyglądający jak uszyty z czarnego aksamitu, 
czuwał razem z nami, mrucząc z denerwującym spokojem.

Przez okno w holu widziałyśmy ścieżkę od strony ogrodu i furtkę, uznałyśmy więc, że 

zdążymy   zawczasu   dostrzec   pana   Maurycego   MacPhersona.   Nic   więc   dziwnego,   że 
dosłownie   podskoczyłyśmy,   kiedy   ktoś   gromko   zapukał   do   drzwi;   echo   powtarzało   jego 
pukanie po wszystkich zakątkach domu. Czyżby pan Maurycy MacPherson spadł z nieba?

Później odkryłyśmy, że przyszedł przez pola i podszedł do domu od drugiej strony, ale w 

tej   chwili   jego   nagłe   pojawienie   wydawało   się   niesamowite.   Zbiegłam   ze   schodów   i 
otworzyłam drzwi. Za nimi stał mężczyzna mający prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów 
wzrostu, o silnej sylwetce i śniadej cerze. Miał imponujące ramiona, potężną szopę kręconych 
czarnych włosów, duże niebieskie oczy, w których igrały ogniki, i bujną, kędzierzawą, czarną 
brodę,   opadającą   lśniącymi   falami   aż   na   ramiona.   Krótko   mówiąc,   pana   Maurycego 
MacPhersona   można   by   nazwać   niezbyt   oryginalnie,   ale   w   pełni   zasadnie,   „wspaniałym 

background image

przedstawicielem płci męskiej”.

W jednej ręce trzymał bukiet wczesnej nawłoci, w drugiej — szaroniebieskich astrów.
— Dzień dobry — powiedział dźwięcznym głosem, który zdawał się brać w posiadanie 

senne, letnie popołudnie. — Czy pani Oliwią Sterling jest w domu? Zechciej jej powiedzieć, 
że przyszedł Maurycy MacPherson.

Wprowadziłam go do salonu. Potem obie z Polcią zaczęłyśmy podglądać przez szparę w 

drzwiach. Na naszym miejscu każdy postąpiłby tak samo. Nie szukałyśmy dla siebie żadnego 
usprawiedliwienia. Zresztą to, co zobaczyłyśmy, było warte wyrzutów sumienia, gdybyśmy je 
miały.

Ciocia Oliwią wstała i zrobiła kilka kroków do przodu, z wyciągniętymi rękami.
— Panie MacPherson, bardzo się cieszę, że pana widzę — powiedziała sztywno.
— Cała Nela! — Pan Maurycy MacPherson zrobił dwa kroki w jej kierunku.
Rzucił kwiaty na podłogę, przewrócił mały stolik i odepchnął otomanę pod ścianę. Potem 

porwał   ciocię   Oliwię   w   ramiona   i   —   cmok,   cmok,   cmok!   Polcia   usiadła   na   schodach, 
przyciskając chusteczkę do ust. Mężczyzna pocałował ciocię Oliwię!

Po chwili pan Maurycy MacPherson odsunął ją na długość ramienia, nie wypuszczając ze 

swoich   wielkich   dłoni   i   przyjrzał   się   jej   uważnie.   Zauważyłam,   że   oczy   cioci   Oliwii 
powędrowały ku przewróconemu stolikowi i rzuconym na ziemię kwiatom. Jej eleganckie 
falbanki   były   wygniecione,   a   koronkowa   chusta   —   przekręcona.   Ciocia   wyglądała   na 
zmartwioną.

— Wcale się nie zmieniłaś, Nelu — powiedział pan Maurycy MacPherson z podziwem. — 

Przyjemnie na ciebie spojrzeć. Cieszysz się, że wróciłem, Nelu?

— Oczywiście — przytaknęła ciocia Oliwią.
Wywinęła się z jego uścisku i poszła podnieść stolik. Potem chciała wziąć kwiaty, ale pan 

Maurycy MacPherson już je pozbierał, zostawiając na dywanie trochę liści i łodyżek.

—   Zerwałem   je   dla   ciebie   nad   rzeką   —   powiedział.   —   Gdzie   mogę   je   wstawić?   To 

wystarczy.

Wziął z półeczki nad kominkiem kruchą, malowaną wazę i postawił ją na stole. Kiedy 

spojrzałam   na twarz  cioci  Oliwii,  nie  wytrzymałam.   Odwróciłam   się,  złapałam  Poicie   za 
ramię i wyciągnęłam ją z domu.

— Jeśli nadal będzie tak postępował, przerazi ciocię Oliwię na śmierć — powiedziałam. — 

Ale jest wspaniały… i bardzo mu na niej zależy i… och, Polciu, czy słyszałaś kiedy takie 
pocałunki? Pomyśleć, że to ciocia Oliwią!

Szybko zaprzyjaźniłyśmy się z panem Maurycym MacPhersonem. Często nachodził dom 

cioci Oliwii, a ona upierała się, żebyśmy cały czas z nią były. Wyglądało na to, że nie chce z 
nim zostać sam na sam. Przerażał ją tuzin razy na godzinę, mimo to była z niego dumna i 
lubiła, żeby sobie żartować z niej i z jej narzeczonego. Była bardzo zadowolona, że obudził w 
nas podziw.

— Chociaż, rzecz jasna, z wyglądu bardzo się zmienił — powiedziała. — Jest ogromny! 

Nie lubię brody, ale nie mam odwagi go prosić, żeby się ogolił. Mógłby się obrazić. Kupił 
stary dom Lindów w Avonlea; w ciągu miesiąca chce się ożenić i przeprowadzić, ale dla mnie 
to za szybko. To… to nie wypada.

Polcia i ja bardzo polubiłyśmy pana Maurycego MacPhersona. Tata też. Cieszyliśmy się, 

że nie widzi wad cioci Oliwii. Od rana do nocy był szczęśliwy, ale biedna ciocia Oliwią — 
mimo widocznej dumy i przejęcia swoją rolą — nie była. Mimo wesołej atmosfery, czułyśmy 
z Polcią wiszącą w powietrzu tragedię.

Pana   Maurycego   MacPhersona   nigdy   nie   uda   się   przyzwyczaić   do   staropanieńskich 

nawyków i nawet ciocia Oliwią zaczęła to sobie uświadamiać. Wchodząc do środka, nigdy 
nie   wycierał   butów,   mimo   że   ze   względu   na   niego   przed   każdymi   drzwiami   leżała 
ostentacyjnie nowa wycieraczka. Poruszając się po domu, zwykle przewracał jakieś skarby 

background image

cioci Oliwii. Palił cygara w jej gościnnym pokoju i strząsał popiół na podłogę. Codziennie 
przynosił jej kwiaty i wstawiał do pierwszego lepszego naczynia, które wpadło mu w ręce. 
Siadał na jej poduszkach i zwijał w kule narzuty chroniące przed kurzem. Wszystko to robił z 
denerwującą nieświadomością tego, że coś jest nie w porządku. Nigdy nie zauważył napięcia i 
zdenerwowania cioci Oliwii. W tych dniach śmiałyśmy się z Polcią aż za dużo. Zabawnie 
było patrzeć na ciocię Oliwię rozglądającą się niespokojnie, zbierającą łodyżki kwiatków, 
wygładzającą  fałdy i w ogóle chodzącą  za nim krok w krok, żeby wszędzie natychmiast 
przywracać porządek. Raz nawet wzięła szczotkę i szufelkę i na jego oczach zamiotła popiół z 
cygara.

— Daj spokój, Nelu — zaprotestował. — Bałagan mi nie przeszkadza.
Pan   Maurycy   MacPherson   był   dobry   i   wesoły!   Jakie   potrafił   śpiewać   piosenki,   jakie 

opowiadać historie, jaką świeżą, niekonwencjonalną atmosferę wnosił do tego wysprzątanego 
domku,   w   którym   przez   lata   panowała   niezmienna   nuda!   Uwielbiał   ciocię   Oliwię.   Jego 
uwielbienie   znajdowało   wyraz   w   ogromnej   liczbie   prezentów.   Prawie   za   każdym   razem 
przynosił   jej   coś;   zwykle   jakiś   drobiazg   z   biżuterii.   Nasza   ciotunia   została   zasypana 
bransoletkami, pierścionkami, łańcuszkami, kolczykami i medalionikami. Przyjmowała je z 
kwaśną miną, ale nigdy ich nie nosiła. Był tym trochę urażony, ale ona mu obiecywała, że 
kiedyś włoży to wszystko na siebie.

— Nie jestem przyzwyczajona do biżuterii, panie MacPherson — mówiła mu.
Nosiła za to pierścionek zaręczynowy — złoty z opalami. Czasem widywałyśmy, jak go 

obraca na palcu, wyglądając na zmartwioną.

— Byłoby mi żal pana Maurycego MacPhersona, gdyby nie to, że jest w niej tak szaleńczo 

zakochany — powiedziała Polcia. — Nie potrzeba mu współczucia, skoro nie widzi w niej 
żadnych wad.

— Mnie jest żal cioci Oliwii — stwierdziłam. — Naprawdę, Polciu. Pan MacPherson jest 

wspaniałym  mężczyzną, ale ciocia Oliwią to urodzona stara panna i zmiana stanu jej nie 
służy. Nie widzisz, że on robi jej jedną przykrość za drugą? Jego męskie zachowania są dla 
niej udręką. Dotąd jej życie toczyło się utartym trybem; te zmiany wpędzą ją do grobu.

— Bzdura! — odparła Polcia. Po chwili dodała ze śmiechem: — Marysiu, czy widziałaś 

coś śmieszniejszego od cioci Oliwii siedzącej na kolanach u pana Maurycego MacPhersona?

To   rzeczywiście   było   śmieszne.   Ciocia   Oliwią   uważała,   że   siadanie   tam   w   naszej 

obecności jest nieprzyzwoite, ale on ją do tego zmuszał.

— Nie przejmuj się dziewczynkami — mówił, śmiejąc się radośnie i przyciągał ją tak, że 

musiała mu usiąść na kolanach, i przytrzymywał ją tam siłą. Do śmierci nie zapomnę wyrazu 
twarzy biednej kobiety.

Po   pewnym   czasie   pan   Maurycy   MacPherson   zaczął   nalegać   na   ustalenie   daty   ślubu. 

Ciocia Oliwią była dziwnie zmieszana. Stała się bardzo cicha i nigdy się nie śmiała, chyba że 
się ją o to poprosiło. Zaczęła okazywać zniecierpliwienie, kiedy ktoś z nas — szczególnie tata 
— żartował sobie z jej wielbiciela.

Było mi jej żal, bo wydawało mi się, że lepiej niż inni rozumiem jej uczucia. Ale nawet ja 

nie byłam przygotowana na to, co się wydarzyło. Nie uwierzyłabym, że ciocia Oliwią może to 
zrobić.   Myślałam,   że   jej   abstrakcyjne   pragnienie   zmiany   stanu   przeważy   nad   konkretem 
rzeczywistości. Ale z prawdziwą starą panną nigdy nic nie wiadomo.

Pewnego   ranka   pan   Maurycy   MacPherson   powiedział   nam   wszystkim,   że   przyjdzie 

wieczorem,   żeby  zmusić   ciocię   Oliwię  do ustalenia  daty.  Przyjęłyśmy   to,  Polcia  i  ja, ze 
śmiechem i zadowoleniem. Powiedziałyśmy, że nadszedł czas, żeby użył swego autorytetu. 
Odchodząc był w doskonałym humorze i pogwizdywał góralskie melodie. Za to ciocia Oliwią 
wyglądała jak męczennica. Dostała gwałtownego ataku porządkowania i wysprzątała calutki 
dom.

— Jakby miał się tu odbyć pogrzeb — prychała Polcia.

background image

O zmierzchu byłyśmy z Polcią w pokoju z oknami wychodzącymi na południowy zachód i 

cięłyśmy   kawałki   materiału   na   kolorową   narzutę,   kiedy   w   holu   rozległ   się   głos   pana 
Maurycego MacPhersona dopytujący się, czy ktoś jest w domu. Chciałam zbiec na dół, ale 
ciocia Oliwią wyszła ze swojego pokoju, wyprzedziła mnie i pierwsza zeszła na dół.

— Panie MacPherson — powiedziała z niesłychaną surowością — zapraszam do saloniku. 

Mam panu coś do powiedzenia.

Weszli do pokoju, a ja wróciłam do Polci.
— Coś się szykuje — powiedziałam. — Wyczytałam to z twarzy cioci Oliwii. Była szara. 

Jest z nim sama w pokoju i zamknęła drzwi.

— Zamierzam posłuchać, co ona ma mu do powiedzenia — oświadczyła Polcia. — To jej 

wina. Sama się upierała, żebyśmy zawsze z nimi były. Biedny człowiek, musiał się do niej 
zalecać na naszych oczach. Chodź, Marysiu.

Pokój,   w   którym   pracowałyśmy,   znajdował   się   bezpośrednio   nad   salonem.   W   jego 

podłodze był otwór doprowadzający ciepłe powietrze, nagrzane w kominku. Polcia zdjęła 
zasłaniające   ten   otwór   pudło   na   kapelusze   i   obie   przyklękłyśmy,   żeby   bezwstydnie 
podsłuchiwać.

Bez trudu słyszałyśmy pana MacPhersona.
— Jak już mówiłem, przychodzę, żeby ustalić datę, Nelu. No, moja kobietko, jaki dzień 

wybierasz?

Cmok!
— Niech pan przestanie, panie MacPherson — powiedziała ciocia Oliwią głosem kobiety, 

która zebrała w sobie siły,  żeby spełnić bardzo nieprzyjemne  zadanie  i chce mieć to jak 
najprędzej za sobą. — Muszę panu coś powiedzieć. Nie mogę wyjść za pana.

Zapadła   cisza.   Wiele   bym   dała   za   to,   żeby   ich   teraz   zobaczyć.   Kiedy   pan   Maurycy 

MacPherson się odezwał, w jego głosie było słychać bezgraniczne zdumienie.

— Nelu, co to ma znaczyć? — spytał.
— Nie mogę za pana wyjść, panie MacPherson — powtórzyła ciocia Oliwią.
— Dlaczego? — Zdumienie zaczęło ustępować miejsca złości.
—   Nie   sądzę,   żeby   pan   mógł   mnie   zrozumieć   —   powiedziała   ciocia   Oliwią   słabym 

głosem.   —   Nie   wyobraża   pan   sobie,   jak   się   czuje   kobieta,   kiedy   ma   zrezygnować   ze 
wszystkiego… Z domu, przyjaciół

i całego dotychczasowego życia, żeby odejść z kimś zupełnie obcym.
— Wierzę, że to nie będzie łatwe, ale Avonlea nie jest bardzo daleko, Nelu. Nie więcej niż 

dziewiętnaście kilometrów.

— Dziewiętnaście kilometrów! Równie dobrze mogłoby być na drugim końcu świata — 

upierała się ciocia Oliwią. — Nie znam tam nikogo, oprócz Małgorzaty Linde.

— Dlaczego nie powiedziałaś tego, zanim kupiłem dom? Jeszcze nie jest za późno. Mogę 

go sprzedać i kupić coś tutaj, we Wschodnim Grafton, jeśli tylko zechcesz, chociaż tutaj nie 
znajdę nic równie ładnego. Poradzimy sobie z tym!

— Nie, panie MacPherson — powiedziała ciocia Oliwią zdecydowanym głosem. — To nic 

nie pomoże. Wiedziałam, że pan nie zrozumie. Moje drogi nie są pańskimi drogami i nie 
mogę się na to zgodzić. Pan wnosi do domu błoto na butach i… i… i nie dba o porządek.

Biedna ciocia Oliwią, musiała być ciocią Oliwią; głęboko wierzę, że gdyby ją palono na 

stosie, też by wymyśliła coś równie groteskowego.

— Do diabła! — powiedział pan Maurycy MacPherson; nie przeklinał i nie gniewał się, 

tylko dziwił. Potem dodał: — Zdaje się, że ze mnie żartujesz, Nelu. Rzeczywiście, jestem 
niechlujny, bo na zachodzie zamiłowanie do czystości jest bezużyteczne, ale możesz mnie 
tego nauczyć. Nie wyrzucisz mnie tylko z tego powodu, że wnoszę błoto do domu!

— Nie mogę za pana wyjść, panie MacPherson — powtórzyła ciocia Oliwią.
— To niemożliwe! — zawołał, bo zaczął rozumieć, że mówi poważnie, chociaż jego męski 

background image

umysł nie był w stanie zrozumieć niczego, oprócz tego. — Nelu, złamiesz mi serce! Jestem 
gotów na wszystko… Co tylko zechcesz… Nie odwracaj się do mnie plecami.

—   Nie   mogę   za   pana   wyjść,   panie   MacPherson   —   powiedziała   ciocia   Oliwią   po   raz 

czwarty.

— Nelu! — zawołał pan Maurycy MacPherson. W jego głosie słychać było tak wielką 

rozpacz, że zrobiło nam się z Polcią wstyd. Co my robimy? Nie mamy prawa podsłuchiwać 
tej nieszczęsnej rozmowy. W głosie pana Maurycego MacPhersona było tyle bólu i buntu, że 
nie znalazło się już miejsca nawet na ślad dobrego humoru. Cichutko wyszłyśmy z pokoju, 
wstydząc się tego, co zrobiłyśmy.

Pan   Maurycy   MacPherson   błagał   jeszcze   całą   godzinę.   Kiedy   wyszedł,   ciocia   Oliwią 

przyszła do nas, blada i zrozpaczona, żeby powiedzieć, że nie będzie ślubu. Nie potrafiłyśmy 
udawać zaskoczenia, ale Polcia próbowała protestować.

— Jesteś pewna, ciociu Oliwio, że dobrze robisz?
— To jedyne  wyjście  — powiedziała  ciocia  Oliwią lodowatym  głosem.  — Nie mogę 

wyjść za pana MacPhersona i powiedziałam mu o tym. Powtórzcie to swojemu tacie i proszę, 
żeby nikt mi więcej o tym nie wspominał.

Potem ciocia Oliwią zeszła na dół, wzięła szczotkę i zamiotła błoto, które pan MacPherson 

przyniósł na schody.

Poszłyśmy   z   Polcią   do   domu   i   powiedziałyśmy   tacie.   Byłyśmy   smutne,   ale   nic   nie 

mogłyśmy zrobić. Tata śmiał się z tego, ale mnie nie było do śmiechu. Było mi żal pana 
Maurycego MacPhersona i cioci Oliwii też, chociaż byłam na nią zła. Było jasne, że jej też 
jest żal straconych marzeń, ale nauczyła się takiej rezerwy wobec ludzi, której nic nie było w 
stanie pokonać.

— To chroniczny przypadek staropanieństwa — powiedział tata, zniecierpliwiony.
Przez tydzień panowała kompletna nuda. Pana Maurycego MacPhersona nie widziałyśmy 

ani  razu  i  strasznie  nam  go  brakowało.   Ciocia  Oliwią  nic  nie  dawała   po sobie  poznać  i 
pracowała jak zaczarowana, robiąc nikomu niepotrzebne rzeczy.

Pewnego wieczora tata wrócił do domu, przynosząc ciekawą wiadomość.
—   Maurycy   MacPherson   wyjeżdża   dzisiaj   o   19.30   na   zachód   —   powiedział.   — 

Znienawidził Avonlea. Mówią, że jest wściekły na Oliwię za to, co mu zrobiła.

Po herbatce poszłyśmy z Polcią do cioci Oliwii, która skorzystała z okazji, żeby zasięgnąć 

naszej rady w sprawie nowej narzuty na fotel. Szyła jak zaczarowana, a twarz miała zaciętą i 
nieruchomą. Zastanawiałam się, czy wie o wyjeździe pana Maurycego MacPhersona. Przez 
delikatność nie wspomniałam o tym, ale Polcia nie miała takich skrupułów.

— No i co, ciociu Oliwio? Cioci wielbiciel wyjeżdża — powiedziała pogodnie. — Nie 

będzie ci więcej zawracał głowy. Wraca dzisiaj na zachód.

Ciocia Oliwią upuściła robótkę i wstała. Nigdy jej nie widziałam tak odmienionej. Stało się 

to tak szybko i nagle, że było wprost niesamowite. Stara panna nagle znikła; przed nami stała 
kobieta pełna bólu i uczucia.

— Co ja mam robić? — zawołała strasznym głosem. — Marysiu! Polciu! Co ja mam 

robić?

Prawie krzyczała. Polcia pobladła.
— Zależy ci na nim? — spytała niemądrze.
—   Zależy!   Dziewczęta,   jeśli   Maurycy   MacPherson   wyjedzie,   ja   tego   nie   przeżyję! 

Musiałam   chyba   oszaleć.   Od   kiedy   go   odprawiłam,   umieram   z   tęsknoty.   Ale   cały   czas 
myślałam,   że   on   wróci!   Muszę   się   z   nim   zobaczyć.   Jeśli   pójdę   przez   pola,   zdążę   przed 
odjazdem pociągu.

Rzuciła się ku drzwiom, ale zatrzymałam ją, bo wyobraziłam sobie ciocię Oliwię biegnącą 

przez pola, z gołą głową i szaleństwem w oczach.

— Zaczekaj, ciociu Oliwio. Polciu, biegnij do domu, powiedz tacie, żeby szybko zaprzągł 

background image

wózek. Zawieziemy cię na stację, ciociu Oliwio. Zdążymy na czas.

Polcia wybiegła, a ciocia Oliwią popędziła na górę. Ja zostałam, żeby podnieść robótkę, a 

kiedy weszłam do pokoju cioci Oliwii, miała już na głowie kapelusz i narzutkę na ramionach. 
Na łóżku leżały wszystkie pudełeczka z prezentami od pana Maurycego MacPhersona. Ciocia 
Oliwią wkładała ich zawartość na siebie. Pierścionki, trzy broszki, bransoletkę, trzy łańcuszki 
i zegarek — na wszystko znalazło się miejsce. Tak wystrojona, ciocia Oliwią przedstawiała 
dość niezwykły widok.

— Dotąd nie chciałam ich nosić, ale teraz włożę wszystko, żeby mu pokazać, że żałuję 

tego, co zrobiłam — powiedziała urywanym głosem, drżącymi wargami.

Kiedy   wsiadłyśmy   na   wózek,   ciocia   Oliwią   chwyciła   za   bat   i   zanim   zdążyłyśmy   jej 

przeszkodzić, smagnęła biednego konia tak, jak nikt go w życiu nie uderzył. Pobiegł w dół 
stromej, kamiennej, pogrążającej się w gęstniejącym mroku drogi z taką prędkością, że obie z 
Polcią krzyknęłyśmy ze strachu. Ciocia Oliwią, zazwyczaj taka nieśmiała, zdawała się nie 
znać   lęku.   Popędzała   konia   batem   aż   do   samej   stacji,   nie   zwracając   uwagi   na   nasze 
zapewnienia, że mamy dość czasu. Ludzie, którzy nas wtedy widzieli, z pewnością myśleli, że 
oszalałyśmy.   Ja   trzymałam   lejce,   Polcia   —   opadającą   burtę   wózka,   a   ciocia   Oliwią, 
pochylona do przodu, z rozwianymi włosami, bo kapelusz zsunął się jej na plecy, z zaciętą 
twarzą i rozpalonymi policzkami, uderzała batem. Tak przejechałyśmy przez wieś i ponad 
pięć kilometrów drogą do stacji.

Kiedy zajechałyśmy na stację, gdzie w mroku przetaczano właśnie pociąg, ciocia Oliwią 

zeskoczyła z kozła i pobiegła na peron. Kapelusik powiewał za nią na wietrze, a broszki i 
łańcuszki lśniły w światłach lamp. Rzuciłam lejce jakiemuś chłopcu i obie z Polcią poszłyśmy 
w   jej   ślady.   Zobaczyłyśmy   pana   Maurycego   MacPhersona,   stojącego   pod   latarnią.   Na 
szczęście w pobliżu nie było nikogo, ale gdyby nawet na stacji stały tłumy, ciocia postąpiłaby 
tak samo. Dosłownie rzuciła się na niego.

— Maurycy!  — zawołała.  — Nie! Nie! Wyjdę  za ciebie!  Pojadę wszędzie! I możesz 

nanosić do domu tyle błota, ile tylko zechcesz!

To   ostatnie   stwierdzenie,   tak   doskonale   oddające   charakter   cioci   Oliwii,   rozładowało 

napięcie. Pan MacPherson objął ją ramieniem i pociągnął za sobą

w mrok.
— Uspokój się. Uspokój. Oczywiście, że nie wyjadę. Nie płacz już, Nelciu.
— Wrócisz teraz ze mną? — poprosiła ciocia Oliwią, trzymając się go kurczowo, jakby się 

bała, że ledwie poluzuje uścisk, on się jej wyrwie.

— Oczywiście, oczywiście — odparł.
Polcia   wróciła   do   domu   z   koleżanką,   a   ja   —   z   ciocią   Oliwią   i   panem   Maurycym 

MacPhersonem. Pan MacPherson trzymał ciocię Oliwię na kolanach, bo w wózku nie było dla 
nas dość miejsca, ale mnie się wydaje, że ciocia i tak by tam usiadła, nawet gdybyśmy miały 
kilkanaście wolnych siedzeń. Tuliła się do niego jawnie; cała jej powściągliwość i rezerwa 
gdzieś znikły. Pocałowała go ze dwadzieścia razy i powiedziała, że go kocha, a ja się nawet 
nie uśmiechnęłam i wcale nie miałam na to ochoty. Nie wiedzieć czemu, nie wydawało mi się 
to śmieszne ani wtedy, ani teraz, chociaż obcy pewnie byliby rozbawieni. W jej głosie było 
tyle uczucia, że żarty byłyby nie na miejscu. Byli sobą tak zajęci, że nawet nie poczułam, że 
im przeszkadzam.

Zostawiłam ich na podwórzu cioci Oliwii i pojechałam do domu. Nawet się ze mną nie 

pożegnali.   W   świetle   księżyca,   zalewającym   front   domu,   zobaczyłam   coś,   co   najlepiej 
świadczyło o zmianie, jaka zaszła w cioci Oliwii. Po południu padał deszcz i na podwórzu 
było   błoto.   Mimo   to   ciocia   Oliwią   weszła   do   środka,   ciągnąc   za   sobą   pana   Maurycego 
MacPhersona, nie zatrzymawszy się, żeby wytrzeć buty!

background image

VIII

K

WARANTANNA

 

U

 A

LEKSANDRA

 A

BRAHAMA

Odmówiłam   nauczania   religii   w   kościele   za   pierwszym   razem,   kiedy   mnie   o   to 

poproszono. Nie dlatego, żebym nie chciała tego robić. Przeciwnie, ten pomysł dosyć mi się 
spodobał, ale prosił mnie o to wielebny pan Allan, a ja stawiałam sobie za punkt honoru nie 
robić niczego, o co prosi mnie mężczyzna, jeśli nie muszę. Jestem z tego znana. Oszczędza mi 
to mnóstwa kłopotów i znakomicie upraszcza życie. Nigdy nie lubiłam mężczyzn. Musiałam 
się   z   tym   urodzić,   bo   jak   daleko   sięgnę   pamięcią,   charakteryzowała   mnie   antypatia   do 
mężczyzn i psów. Jestem z tego znana. Moje doświadczenie życiowe jeszcze to pogłębiło. Im 
lepiej znam mężczyzn, tym bardziej lubię koty.

Dlatego kiedy wielebny Allan spytał, czy zgodziłabym się uczyć religii, odmówiłam mu w 

taki sposób, żeby się poczuł urażony. Gdyby od razu przysłał swoją żonę, postąpiłby mądrzej. 
Ludzie zazwyczaj robią to, o co prosi pani Allan, bo wiedzą, że to oszczędzi im czasu.

Pani Allan mówiła przez pół godziny bez przerwy, zanim w ogóle wspomniała o nauczaniu 

religii i powiedziała mi pierwsze komplementy. Takt, jest to umiejętność zdążania do celu 
krętymi drogami. Mnie brak taktu. Jestem z tego znana. Ledwie pani Allan wspomniała o 
religii, ja — wiedząc, dokąd to wszystko zmierza — spytałam bez ogródek:

— Którą klasę miałabym uczyć?
Pani Allan była tak zdziwiona, że wreszcie zapomniała o takcie i pierwszy raz w życiu 

odpowiedziała wprost:

— Brakuje nauczyciela w dwóch klasach: u chłopców i u dziewcząt. Dotąd ja uczyłam 

dziewczęta, ale będę musiała z tego zrezygnować, ze względu na zdrowie mojego dziecka. 
Może pani wybierać, panno MacPherson.

—   W   takim   razie,   wezmę   chłopców   —   powiedziałam   bez   wahania.   Jestem   znana   ze 

zdecydowania.   —   Skoro   mają   z   nich   wyrosnąć   mężczyźni,   dobrze   będzie   ich   zawczasu 
odpowiednio wychować. Będą z nimi kłopoty tak czy inaczej, ale jeśli się ich wcześniej 
weźmie w garść, może narozrabiają mniej i jakieś nieszczęsne kobiety na tym skorzystają.

Pani Allan nie wyglądała na przekonaną. Wiem, że spodziewała się, że wezmę dziewczęta.
— To bardzo niesforni chłopcy — powiedziała.
— Nie znam innych chłopców — odparłam.
—   Ja…   sądziłam,   że   będzie   pani   wolała   dziewczynki   —   powiedziała   pani   Allan   z 

wahaniem. Gdyby nie pewna rzecz, do której za nic nie przyznałabym się przed panią Allan, 
sama też wolałabym dziewczynki. Ale prawda jest taka, że w tej klasie była Ania Shirley, a 
Ania Shirley jest jedyną ludzką istotą, której się boję. Nie, żebym jej nie lubiła, ale ona ma w 
zwyczaju stawiać dziwne, nieoczekiwane pytania, na które nawet prawnik z Filadelfii by nie 
odpowiedział. Kiedyś uczyła tę klasę pani Rogerson i Ania ją dosłownie wykończyła. Nie ma 
sensu brać klasy, w której jest chodzący na dwóch nogach znak zapytania. Poza tym czułam, 
że pani Allan należy się prztyczek w nos. Żony pastorów zbyt często uważają, że wolno im 
rządzić wszystkim i wszystkimi, nawet jeśli od czasu do czasu się mylą.

— Nie należy się kierować tym, co się najbardziej lubi, pani Allan — skarciłam ją. — 

Chodzi o to, co będzie najlepsze dla chłopców. Czuję, że ja będę dla nich najlepsza.

— W to nie wątpię, panno MacPherson — powiedziała pani Allan uprzejmie. Nie mówiła 

prawdy, mimo że jest żoną pastora. Miała wątpliwości. Była przekonana, że się nie sprawdzę 
jako nauczycielka w klasie chłopców.

Ale nie miała racji. Kiedy się już na coś zdecyduję, rzadko ponoszę porażkę. Jestem z tego 

znana.

— Zdziałała pani cuda z tą klasą, panno MacPherson — powiedział wielebny pan Allan 

background image

kilka tygodni później. Nie chciał dać poznać, jak bardzo go dziwi, że stara panna, znana z 
nienawiści do mężczyzn, to osiągnęła, ale zdradził go wyraz twarzy.

— Gdzie mieszka Kuba Spencer? — spytałam oschle. — Był na religii trzy tygodnie temu 

i od tamtego czasu nie pokazał się ani razu. Chcę się dowiedzieć dlaczego.

Pan Allan zakaszlał.
— Zdaje się, że jest zatrudniony u Aleksandra Abrahama Bennetta, przy drodze do Białych 

Piasków — powiedział.

—   W   takim   razie   pójdę   do   Aleksandra   Abrahama   Bennetta   przy   drodze   do   Białych 

Piasków i dowiem się, dlaczego Kuba Spencer nie przychodzi na religię — powiedziałam 
zdecydowanym głosem.

Oczy   pana   Allana   zalśniły.   Zawsze   mówiłam,   że   gdyby   nie   był   pastorem,   byłby 

człowiekiem z poczuciem humoru.

— Jest możliwe,  że pan Bennett  nie będzie zadowolony z okazanego mu  przez panią 

uprzejmego  zainteresowania.  Jeśli dobrze rozumiem,  odczuwa on… silną awersję do płci 
przeciwnej. Od śmierci siostry, przez dwa lata kobieca noga nie przestąpiła progu jego domu.

— Ach, więc to ten? — przypomniałam sobie. — Wróg kobiet, odgrażający się, że jeśli 

jakaś kobieta przyjdzie na jego podwórze, pogoni ją widłami. Mnie nie pogoni!

Pan Allan zachichotał; powściągliwie, jak to pastor, ale jednak. Trochę mnie to zirytowało, 

bo zdawało się sugerować, że nie dam rady panu Aleksandrowi Abrahamowi Bennettowi. Ale 
nic nie dałam po sobie poznać. Błędem kobiety jest pokazanie mężczyźnie, że jej dokuczył.

Nazajutrz po południu zaprzęgłam swojego gniadego kuca do powozu i pojechałam do 

Aleksandra   Abrahama   Bennetta.   Jak   zwykle,   zabrałam   do   towarzystwa   Williama   Adolfa. 
William Adolf jest moim ulubionym spośród sześciu kotów. Jest czarny, z białą gwiazdką i 
pięknymi, białymi łapkami. Usiadł obok mnie i wyglądał tak godnie, jak żaden mężczyzna, 
których widywałam w powozie.

Aleksander   Abraham   mieszka   jakieś   pięć   kilometrów   od   miasteczka,   przy   drodze   do 

Białych Piasków. Od razu poznałam jego dom, bo był bardzo zaniedbany. Należałoby go jak 
najszybciej pomalować. Żaluzje były powykrzywiane i popękane, a zielsko rosło nawet przy 
samych   drzwiach.  Było   oczywiste,  że  tutaj   nie  ma  kobiety.  Mimo  to  dom  był   piękny,   a 
stodoły — ogromne. Mój tata zawsze powtarzał, że jeśli stodoły są większe od domu, to 
znaczy, że dochody gospodarza przewyższają wydatki. Nie mam nic przeciwko temu, żeby 
były większe, ale nie powinny być bardziej zadbane i ładniej odmalowane. Czegóż jednak, 
pomyślałam, można się spodziewać po mężczyźnie, który nienawidzi kobiet?

— Mimo że nienawidzi kobiet, Aleksander Abraham potrafi zadbać o swoje gospodarstwo 

— powiedziałam do Williama Adolfa, przywiązując kuca do płotu.

Podjechałam do domu z boku; teraz znajdowałam się naprzeciw otwartych drzwi werandy. 

Pomyślałam, że wejdę przez nie. Wzięłam Williama Adolfa pod pachę i ruszyłam w tę stronę. 
Kiedy byłam w połowie drogi, od frontu przybiegł pies i puścił się pędem w moją stronę. 
Brzydszego psa w życiu nie widziałam; nawet nie szczekał, tylko biegł w milczeniu, jakby 
miał jakąś sprawę do załatwienia.

Wiem, na co stać psa, który nie szczeka. Nie traciłam czasu. Mocniej ścisnęłam Williama 

Adolfa i puściłam się biegiem nie w kierunku drzwi, bo pies mnie od nich odgradzał, ale ku 
rozłożystej   czereśni   rosnącej   przy   rogu   domu.   Zdążyłam   w   ostatniej   chwili.   Najpierw 
postawiłam   Williama   Adolfa   na   gałęzi   nad   swoją   głową,   potem   sama   wspięłam   się   na 
błogosławione drzewo, nie zastanawiając się, co sobie pomyśli Aleksander Abraham, jeśli 
mnie przypadkiem zobaczy.

Zaczęłam myśleć, dopiero kiedy byłam w połowie drzewa, mając przy sobie Williama 

Adolfa, całkiem spokojnego i obojętnego na to wszystko. O sobie tego powiedzieć nie mogę. 
Przeciwnie; przyznaję, że byłam bardzo zdenerwowana.

Pies  siedział  na ziemi  pod drzewem,  przyglądając  się nam;  było  jasne, że nie ma  nic 

background image

lepszego do roboty. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, obnażył zęby i warknął.

—   Wyglądasz   na   takiego   psa,   który   nienawidzi   kobiet   —   powiedziałam   do   niego. 

Chciałam go obrazić, ale on przyjął to jak komplement.

Potem   zaczęłam   szukać   odpowiedzi   na   pytanie:   „Jak   mam   się   wydostać   z   tych 

tarapatów?”. Nie było to łatwe.

—   Czy   powinnam   zacząć   krzyczeć,   Williamie   Adolfie?   —   spytałam   to   inteligentne 

zwierzę. William Adolf pokręcił głową. To fakt. Zgodziłam się z nim.

— Nie, nie będę krzyczała, Williamie Adolfie — powiedziałam. — Przypuszczalnie nie 

ma tu nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć, tylko Aleksander Abraham, a ja mam poważne 
wątpliwości   co   do   jego   miłosierdzia.   Zejść   nie   możemy.   Czy   w   takim   razie,   Williamie 
Adolfie, moglibyśmy się wspiąć wyżej?

Spojrzałam do góry. Nad głową miałam otwarte okno, do którego dochodziła dość gruba 

gałąź.

— Spróbujemy tej drogi, Williamie Adolfie? — spytałam.
William Adolf, nie tracąc słów, zaczął się wspinać po drzewie. Poszłam w jego ślady. Pies 

biegał w koło drzewa i rzucał nam spojrzenia, znaczenia których nie wypada tu powtórzyć. 
Prawdopodobnie zrobiłoby mu się lżej, gdyby zaszczekał, ale to byłoby sprzeczne z jego 
zasadami.   Bez   trudności   weszłam   przez   okno   do   sypialni,   w   której   panował   tak   wielki 
bałagan   i  było   tyle  kurzu,   i  w   ogóle  wyglądała  tak   okropnie,   że  nie   wiem,  do  czego   ją 
porównać. Ale nie traciłam czasu na rozglądanie się po pokoju. Wzięłam Williama Adolfa 
pod pachę i zeszłam na dół, modląc się, żeby nikogo po drodze nie spotkać.

Nie spotkałam. Hol na dole był pusty i pełen kurzu. Otworzyłam pierwsze lepsze drzwi i 

śmiało  weszłam do środka. Przy oknie siedział mężczyzna.  Był  w złym  humorze.  Nawet 
gdybym  go spotkała gdzie indziej, domyśliłabym się, że to Aleksander Abraham. Był tak 
samo zaniedbany jak jego dom, ale — podobnie jak i on — gdyby poświęcić mu trochę 
troski, wyglądałby nieźle. Włosy robiły takie wrażenie, jakby ich nigdy nie czesano, a baczki 
były niewiarygodnie zapuszczone.

Spojrzał na mnie z niewymownym zdumieniem.
— Gdzie jest Kuba Spencer? — spytałam. — Przyszłam się z nim zobaczyć.
— Jak to się stało, że cię wpuścił? — spytał mężczyzna, nie odrywając ode mnie oczu.
— Nie wpuścił mnie — odparłam. — Gonił mnie po trawniku. Zagryzłby mnie na śmierć, 

gdybym się nie uratowała ucieczką na drzewo. Powinien pan stanąć przed sądem za to, że 
trzyma takiego psa! Gdzie jest Kuba?

Zamiast odpowiedzieć, Aleksander Abraham zaczął się bardzo nieprzyjemnie śmiać.
— Jeśli kobieta postanowi się dostać do cudzego domu, nikt i nic jej nie powstrzyma — 

powiedział nieuprzejmie.

Widząc, że chce mnie zirytować, zachowałam spokój.
—   Nie   zależało   mi   na   tym,   żeby   wejść   do   pańskiego   domu,   panie   Bennett   — 

powiedziałam. — Po prostu, nie miałam wyboru. Musiałam się tu schronić przed grożącym 
mi niebezpieczeństwem. Nie zależało mi na tym, żeby oglądać pana czy jego dom, chociaż 
muszę przyznać, że jest to widok ciekawy dla kogoś, kto chciałby się przekonać, ile brudu 
może się zebrać w nie sprzątanym mieszkaniu. Chodzi mi o Kubę. Pytam po raz trzeci i 
ostatni: gdzie jest Kuba?

— Kuby tu nie ma — powiedział pan Bennett burkliwie, ale z mniejszą pewnością siebie. 

— Wyniósł się w zeszłym tygodniu i znalazł sobie pracę u człowieka w Newbridge.

— W takim razie — powiedziałam, biorąc na ręce Williama Adolfa, z miną pełną pogardy 

rozglądającego się po pokoju — nie będę panu dłużej przeszkadzać. Pójdę już.

— To najmądrzejsze, co można zrobić — powiedział Aleksander Abraham; jego głos nie 

był już nieprzyjemny, tylko pełen namysłu. — Wypuszczę cię kuchennymi drzwiami. Wtedy 
mój pies nie będzie cię niepokoił. Odejdź szybko i po cichu.

background image

Ciekawe,   czy   Aleksander   Abraham   naprawdę   się   spodziewał,   że   odchodząc,   będę 

pohukiwała z radości? Nic na to nie powiedziałam, bo uznałam, że w ten sposób uratuję swoją 
godność. Poszłam za nim do kuchni i wyszłam tak szybko i cicho, jak sobie życzył. Cóż to 
była za kuchnia!

W chwili, kiedy Aleksander Abraham otworzył drzwi — bo były zamknięte na zamek — 

na podwórze wjechał powóz z dwoma mężczyznami.

— Za  późno! — zawołał  gospodarz tragicznym  głosem.  Zrozumiałam,  że  musiało  się 

wydarzyć coś strasznego, ale nie obchodziło mnie to, bo — jak sądziłam — nie mogło mieć 
nic wspólnego ze mną. Odepchnęłam Aleksandra Abrahama (który miał minę winowajcy, 
jakby go przyłapano na kradzieży) i stanęłam twarzą w twarz z mężczyzną, który zeskoczył z 
powozu. Był to stary doktor Blair z Carmody. Patrzył na mnie tak, jakby mnie przyłapał na 
wynoszeniu ze sklepu rzeczy, za którą nie zapłaciłam.

— Moja droga Piotro — powiedział z powagą — bardzo mi przykro, że cię tu widzę. 

Bardzo przykro!

Przyznaję, że to mnie zdenerwowało. Szczególnie że żaden mężczyzna na świecie, nawet 

mój lekarz, nie ma prawa nazywać mnie „drogą Piotra”.

—   Nie   widzę   powodu   do   smutku,   doktorze   —   powiedziałam   z   wyższością.   —   Jeśli 

czterdziestoletnia kobieta, parafianka  kościoła prezbiteriańskiego,  znana z pobożności, nie 
może odwiedzić dziecka, które uczy religii, bez narażenia się na zarzut niemoralności, to 
chciałabym wiedzieć, ile powinna mieć lat, żeby jej o nic nie podejrzewano?

Doktor   nie   odpowiedział   na   moje   pytanie,   tylko   spojrzał   z   wyrzutem   na   Aleksandra 

Abrahama.

— Więc tak dotrzymuje pan słowa, panie Bennett? — spytał. — Wydaje mi się, że mi pan 

obiecał, że nikogo nie wpuści do domu.

— Nie wpuściłem jej — burknął pan Bennett. — Wielkie nieba, człowieku, ta kobieta 

weszła tu przez okno na piętrze, a przecież na zewnątrz domu pilnują mój pies i policjant! Co 
można zrobić z taką, jak ona?

—   Nie   rozumiem,   co   to   wszystko   znaczy   —   powiedziałam   do   doktora,   ignorując 

Aleksandra   Abrahama.   —   Skoro   jednak   moja   obecność   tutaj   jest   tak   niewygodna   dla 
wszystkich zainteresowanych, to zaraz wam ulży. Wychodzę stąd.

— Bardzo mi przykro, moja droga Piotro — powiedział doktor z naciskiem — ale na to nie 

mogę pozwolić. Ten dom przechodzi kwarantannę z powodu ospy. Będzie pani musiała tu 
zostać.

Ospa!   Pierwszy   raz   w   życiu   straciłam   panowanie   nad   sobą   w   obecności   mężczyzny. 

Obróciłam się z wściekłością do Aleksandra Abrahama.

— Dlaczego mi pan nie powiedział?! — zawołałam.
— Nie powiedziałem! — odparł, wytrzeszczając oczy. — Kiedy panią zobaczyłem, było 

już za późno, żeby o tym mówić. Myślałem, że najlepsze, co mogę zrobić, to trzymać język za 
zębami i pozwolić pani odejść w słodkiej nieświadomości. To panią nauczy, żeby się nie 
wdzierać siłą do cudzego domu, moja droga!

—   Przestańcie   się   kłócić,   dobrzy   ludzie   —   przerwał   nam   doktor;   w   jego   oczach 

dostrzegłam rozbawienie. — Będziecie musieli spędzić trochę czasu pod jednym dachem. 
Kłócąc się, tylko pogorszycie sytuację. Widzisz, Piotro, to było tak: pan Bennett był wczoraj 
w mieście, gdzie, jak wiesz, panuje epidemia ospy i jadł w pensjonacie, w którym jedna z 
pokojówek zachorowała. Wczoraj w nocy pojawiły się u niej objawy ospy. Rada Zdrowia 
natychmiast   odszukała   wszystkich,   którzy   byli   wczoraj   w   pensjonacie,   żeby   poddać   ich 
kwarantannie. Byłem tu dzisiaj rano i wyjaśniłem to panu Bennettowi. Przyprowadziłem ze 
sobą Jeremiasza Jeffriesa, żeby pilnował drzwi wejściowych. Kiedy pan Bennett dał mi słowo 
honoru,   że   nie   wpuści   nikogo   kuchennym   wejściem,   pojechałem   po   drugiego   policjanta. 
Teraz przywiozłem Tomasza Wrighta i poprosiłem jeszcze jednego mężczyznę, żeby uprawiał 

background image

pole pana Bennetta i zapewnił mu dostawy jedzenia. Dzisiejszej nocy na warcie staną Jakub 
Green i Kleofas Lee. Wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby pan Bennett zaraził się ospą, 
ale dopóki nie będziemy mieli pewności, musisz tu zostać, Piotro.

Słuchając   doktora,   myślałam.   Nigdy   w   życiu   nie   byłam   w   takich   tarapatach,   ale 

pogarszanie sytuacji byłoby bezsensowne.

— Dobrze, doktorze — powiedziałam spokojnie. — Zaszczepiłam się przed miesiącem, 

kiedy się dowiedziałam o epidemii. Wracając przez Avonlea, niech doktor wstąpi do Sary Pye 
i poprosi ją, żeby podczas mojej nieobecności mieszkała w moim domu i dbała o wszystko, 
szczególnie o koty. Proszę jej powiedzieć, żeby im dawała dwa razy dziennie świeżego mleka 
i trzy centymetry sześcienne masła raz w tygodniu. Proszę jej też powiedzieć, żeby włożyła 
dwa   fartuchy  robocze,  kilka  fartuchów   kuchennych  i   trochę   bielizny  do  mojej  najlepszej 
walizki i przysłała mi ją tutaj. Mój kuc stoi przywiązany do płotu. Proszę go zabrać do domu. 
To wszystko. Dziękuję.

— Nie, to nie wszystko — powiedział Aleksander Abraham gderliwie. — Proszę odesłać 

do domu tego kota. Nie ścierpię kota w moim domu. Wolałbym już ospę.

Zmierzyłam   Aleksandra   Abrahama   spojrzeniem   od   stóp   do   głów.   Nie   spieszyłam   się. 

Potem powiedziałam spokojnie:

— Może pan mieć jedno i drugie. Będzie się pan musiał zgodzić na Williama Adolfa. Kot 

musi przejść kwarantannę, tak samo jak pan i ja. Sądzi pan, że pozwoliłabym mojemu kotu 
biegać po Avonlea i rozsiewać zarazki ospy wśród niewinnych ludzi? Ja będę musiała znosić 
tego pańskiego psa, a pan będzie musiał ścierpieć Williama Adolfa.

Aleksander Abraham jęknął, ale widziałam, że to, jak na niego spojrzałam, poszło mu w 

pięty.

Doktor odjechał, a ja wróciłam do domu, nie chcąc, żeby Tomasz Wright dłużej mi się 

przyglądał   z   głupawym   uśmieszkiem   na   twarzy.   Powiesiłam   płaszcz   w   holu,   a   czepek 
odłożyłam na stół w pokoju, odkurzywszy najpierw jego część chusteczką do nosa. Miałam 
ochotę natychmiast zabrać się za ten dom i wysprzątać go, ale musiałam zaczekać, aż wróci 
doktor z moim fartuchem. Nie mogłam pracować w nowym kostiumie i jedwabnej bluzeczce.

Aleksander Abraham usiadł na krześle i przyglądał mi się. Po chwili powiedział:
— Nie jestem ciekawski, ale… czy byłaby pani tak uprzejma i powiedziała mi, dlaczego 

doktor nazwał panią Piotra?

— Pewnie dlatego, że tak mam  na imię — powiedziałam,  trzepiąc  poduszeczkę, żeby 

William Adolf mógł na niej usiąść, i wzbijając w powietrze gromadzony w niej latami kurz.

Aleksander Abraham zakaszlał cicho.
— To raczej… niezwykłe imię dla kobiety.
— Rzeczywiście — odparłam, zastanawiając się, ile mydła znajdę w tym domu, jeśli w 

ogóle.

— Nie jestem ciekawski — powiedział Aleksander Abraham — ale… czy byłaby pani tak 

uprzejma i powiedziała mi, jak to się stało, że nazwano panią Piotra?

— Gdybym była chłopcem, rodzice nazwaliby mnie Piotrem, na cześć zamożnego wuja. 

Kiedy się okazało, że na swoje szczęście jestem dziewczynką, mama chciała mnie nazwać 
Anielą. Dali mi oba imiona i nazywali Anielą, ale ja, kiedy dorosłam, wybrałam Piotrę. To nie 
jest piękne imię, mimo to dużo lepsze od Anieli.

— Ja bym powiedział, że bardziej do pani pasuje — powiedział Aleksander Abraham, 

zamierzając, jak zauważyłam, być niesympatycznym.

— Właśnie — zgodziłam się. — Na nazwisko mam MacPherson i mieszkam w Avonlea. 

Skoro nie jest pan ciekawski, nie potrzeba panu więcej informacji na temat mojej osoby.

— Och! — Aleksander Abraham wyglądał tak, jakby go olśniło. — Słyszałem o pani. 

Pani… udaje, że nie lubi mężczyzn.

Udaję! Bóg jeden wie, co by się wtedy przydarzyło Aleksandrowi Abrahamowi, gdyby mi 

background image

coś nie przeszkodziło. Ale w tej chwili otworzyły się drzwi i do domu wszedł pies; ten pies! 
Pewnie zmęczył się czekaniem, aż zejdę z Williamem Adolfem z czereśni. W domu wydał mi 
się jeszcze brzydszy niż na zewnątrz.

—   Och,   Panie   Rileyu,   Panie   Rileyu,   zobacz,   w   co   mnie   wpakowałeś   —   powiedział 

Aleksander Abraham z wyrzutem.

Ale Pan Riley — skoro ta bestia nosi takie imię — nie zwracał uwagi na Aleksandra 

Abrahama. Zobaczył Williama Adolfa, zwiniętego w kłębek na poduszeczce, i pobiegł prosto 
do niego. William Adolf usiadł i zaczął się rozglądać.

— Niech pan zawoła psa — ostrzegłam Aleksandra Abrahama.
— Niech go pani sama zawoła — odparł. — Skoro wniosła pani kota do domu, niech go 

pani teraz broni.

— Nie boję się o Williama Adolfa — powiedziałam uprzejmie. — William Adolf sam 

potrafi się obronić.

William Adolf potrafił i obronił się. Wygiął grzbiet, położył  uszy po sobie, prychnął i 

rzucił się na Pana Rileya. Wylądował na cętkowanym psim grzbiecie, uczepił się go mocno i 
głośno zamiauczał.

Nigdy nie widziałam psa tak zdziwionego, jak Pan Riley był  w tej chwili. Przerażony 

pobiegł do kuchni, wrócił do holu, z holu popędził do pokoju, potem znów do kuchni i tak w 
koło.  Z każdym   okrążeniem   biegł  coraz   szybciej.  Wyglądał  jak nakrapiana  błyskawica  z 
czarną plamą na grzbiecie. Nigdy nie słyszałam takiego hałasu, jakiego narobił; śmiałam się z 
tego do łez. Pan Riley biegał w koło, ale William Adolf trzymał się go mocno. Aleksander 
Abraham pobladł z gniewu.

— Kobieto, zawołaj tego piekielnego kota, bo mi zabije psa — zawołał, przekrzykując 

wycie zwierzęcia.

— Nie zabije go — uspokoiłam gospodarza. — Pies biegnie tak szybko, że kot mnie nie 

usłyszy.   Jeśli   pan   zatrzyma   psa,   panie   Bennett,   przemówię   Williamowi   Adolfowi   do 
rozsądku, ale z błyskawicą nie da się dyskutować.

Aleksander Abraham rzucił się na cętkowaną błyskawicę, przebiegającą koło niego, ale 

chybił i runął na podłogę. Podbiegłam, żeby mu pomóc, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło.

— Kobieto — wybełkotał ze złością — chciałbym, żebyście ty i twój kot byli teraz w… 

w…

— W Avonlea — dokończyłam szybko, nie dając mu powiedzieć głupstwa. — Ja też bym 

wolała, panie Bennett. Skoro jednak jest to niemożliwe, zachowajmy się jak rozsądni ludzie i 
jak najlepiej  wykorzystajmy tę sytuację. W przyszłości  proszę uprzejmie  pamiętać, że na 
nazwisko mam panna MacPherson, a nie Kobieta!

Wtedy   wszystko   się   skończyło,   i   dobrze,   bo   zwierzęta   hałasowały   tak   strasznie,   że 

zaczęłam się już bać, że policjanci, nie bacząc na ospę, przybiegną do domu zobaczyć, czy to 
nie my z Aleksandrem Abrahamem się tu mordujemy. Pan Riley nagle zmienił trasę i skręcił 
ku ciemnemu kątowi, między kuchnią węglową a pudłem na drewno. William Adolf puścił 
się w ostatniej chwili.

Od   tej   pory   nie   było   więcej   kłopotów   z   Panem   Rileyem.   Trudno   byłoby   znaleźć 

potulniejszego, lepiej ułożonego psa. William Adolf okazał się lepszy.

Skoro wszystko się uspokoiło i była piąta, postanowiłam zaparzyć herbatę. Powiedziałam o 

tym Aleksandrowi Abrahamowi i poprosiłam, żeby mi pokazał, gdzie przechowuje żywność.

— Nie musi pani tego robić — odparł Aleksander Abraham. — Od dwudziestu lat sam 

parzę sobie herbatę.

— Wyobrażam sobie, ale dla mnie pan nigdy nie parzył — powiedziałam twardo. — Nie 

wzięłabym do ust niczego, co pan ugotował, nawet gdybym miała umrzeć z głodu. Skoro chce 
się pan czymś  zająć, niech pan lepiej  weźmie  maść  i posmaruje  zadrapania  na grzbiecie 
biednego psa.

background image

Aleksander Abraham powiedział  coś, czego przezornie  nie usłyszałam.  Widząc,  że nie 

podzieli się ze mną żadnymi informacjami, sama poszłam do spiżarni, przeszukać ją. Było to 
miejsce tak straszne, że nie da się go opisać. Po raz pierwszy poczułam cień współczucia dla 
biednego   Aleksandra   Abrahama.   Aż   dziwne,   że   człowiek   żyjący   w   takich   warunkach 
znienawidził tylko kobiety, a nie całą ludzkość.

Mimo wszystko udało mi się jakoś przyrządzić kolację. Jestem znana ze swoich kolacji. 

Chleb był z piekarni w Carmody; zaparzyłam pyszną herbatę i zrobiłam grzanki. Znalazłam 
też puszkę brzoskwiń, które odważyłam się zjeść, bo były ze sklepu.

Przy   herbacie   i   tostach   Aleksander   Abraham   zmiękł.   Zjadł   ostatnią   kromkę   i   nie 

zaprotestował,   kiedy   dałam   Williamowi   Adolfowi   resztkę   śmietanki.   Pan   Riley   nie   miał 
apetytu.

Potem przyjechał chłopak od lekarza z moją walizką. Aleksander Abraham dość uprzejmie 

dał mi  do zrozumienia,  że po drugiej stronie holu jest wolny pokój i że mogę  go zająć. 
Poszłam tam, żeby włożyć  fartuch. W pokoju znalazłam całkiem ładne meble i wygodne 
łóżko. Tylko ten kurz! William Adolf chodził za mną. Na podłodze odbijały się w kurzu ślady 
jego łap.

— A teraz — powiedziałam, wchodząc do kuchni — wezmę się za sprzątanie i zacznę od 

tego   pomieszczenia.   Lepiej   niech   pan   przejdzie   do   salonu,   panie   Bennett,   żeby   mi   nie 
przeszkadzać.

Aleksander Abraham wytrzeszczył oczy.
— Nie pozwolę, żeby się ktoś rządził w moim domu — warknął. — Mnie się tu podoba. 

Jeśli pani jest tu źle, to droga wolna.

— Droga nie jest wolna i w tym cały kłopot — odparłam uprzejmie. — Gdybym mogła 

stąd wyjść, nie zostałabym tu ani minuty. Skoro to nie jest możliwe, muszę tu posprzątać. 
Potrafię tolerować mężczyzn i psy, kiedy jestem do tego zmuszona, ale brudu i bałaganu nie 
zniosę. Niech pan przejdzie do salonu.

Aleksander Abraham wyszedł. Słyszałam, jak mówił, zamykając drzwi:
— Co za okropna kobieta!
Posprzątałam   w   kuchni   i   w   spiżarni.   Kiedy   skończyłam,   była   dziesiąta.   Aleksander 

Abraham   położył   się   spać,   nie   rozmawiając   ze   mną   więcej.   Zamknęłam   Pana   Rileya   w 
jednym  pokoju, a Williama  Adolfa w drugim,  i sama  też się położyłam.  Czułam się tak 
okropnie zmęczona, jak nigdy w życiu. To był ciężki dzień.

Rano   wstałam   wcześnie   i   przyrządziłam   pyszne   śniadanie,   które   Aleksander   Abraham 

uprzejmie zjadł. Kiedy na podwórzu pojawił się człowiek z zakupami, zawołałam do niego, 
żeby po południu przyniósł mi pudło mydła. Potem zabrałam się za salon.

Prawie cały tydzień poświęciłam na sprzątanie domu, ale wykonałam swoją pracę bardzo 

dokładnie. Jestem znana z dokładności. Na koniec wszędzie panował porządek, od strychu po 
piwnice. Aleksander Abraham nic na to nie mówił, tylko głośno i często jęczał, i prawił 
złośliwości biednemu Panu Rileyowi, który nie potrafił się odciąć, bo pamiętał cięgi, jakie 
dostał   od   Williama   Adolfa.   Z   Aleksandrem   Abrahamem   postępowałam   łagodnie,   bo   go 
zaszczepiono i ramię bardzo go bolało. Mając tak niewiele do roboty, oprócz szorowania, 
przygotowywałam eleganckie posiłki. W domu było mnóstwo jedzenia; pod tym względem 
Aleksander Abraham był bez zarzutu. Czułam się tu dużo lepiej, niż się spodziewałam. Jeśli 
Aleksander   Abraham   nie   chciał   rozmawiać,   zostawiałam   go   w   spokoju.   Kiedy   chciał 
pogadać, mówiłam rzeczy tak samo złośliwe jak on, tylko że miłym tonem i z uśmiechem na 
ustach. Widziałam, że się mnie boi. Czasem zapominał o wrogości i zaczynał mówić jak 
ludzka   istota.   Raz   czy   dwa   udało   się   nam   porozmawiać   o   interesujących   sprawach. 
Aleksander   Abraham   był   inteligentnym   człowiekiem,   tylko   bardzo   spaczonym.   Raz   mu 
powiedziałam, że w dzieciństwie musiał z niego być miły chłopczyk.

Pewnego dnia zaskoczył mnie, przychodząc do obiadu z uczesanymi włosami i w czystej 

background image

koszuli. Tego dnia przyrządziłam  pyszne  jedzenie. Na deser był  pudding czekoladowy,  o 
wiele za dobry dla kogoś, kto nienawidzi kobiet. Aleksander Abraham zjadł dwa talerze, 
westchnął i powiedział:

— Dobrze pani gotuje. Szkoda, że z pani taka dziwaczka, niewiele sobie robiąca z ludzi.
— Wygodnie jest być dziwaczką — odparłam. — Ludzie uważają na to, jak z człowiekiem 

postępują,. Nie przekonał się pan o tym na własnej skórze?

— Ja nie jestem dziwakiem — burknął Aleksander Abraham gniewnie. — Chcę tylko, 

żeby wszyscy dali mi spokój.

— To najdziwaczniejsze dziwactwo ze wszystkich — powiedziałam. — Człowiek, który 

chce żyć w samotności, rzuca wyzwanie Opatrzności, która uznała, że człowiekowi nie jest 
dobrze   samemu.   Niech   się   pan   rozchmurzy,   panie   Bennett.   We   wtorek   kwarantanna   się 
kończy i William Adolf oraz ja nie będziemy już panu zawracali głowy. Wtedy znów będzie 
się pan mógł tarzać w brudzie i bałaganić, ile się tylko panu spodoba.

Aleksander   Abraham   jęknął.   Nie   wyglądał   na   bardzo   ucieszonego.   Potem   zrobił   coś 

zaskakującego.   Nalał   śmietanki   na   spodeczek   i   postawił   ją   przed   Williamem   Adolfem. 
William Adolf lizał ją, nie spuszczając Aleksandra Abrahama z oczu, na wypadek gdyby ten 
zmienił zdanie. Nie chcąc pozostawać dłużna, dałam kość Panu Rileyowi.

Ani   Aleksander   Abraham,   ani   ja   nie   martwiliśmy   się   zbytnio   ospą.   Żadne   z   nas   nie 

wierzyło, żebyśmy mogli zachorować, bo on nawet nie widział tamtej chorej dziewczyny. 
Mimo to nazajutrz rano usłyszałam, jak woła ze schodów:

— Panno MacPherson! — Jego głos był pełen tak nienaturalnej pokory, że ogarnęły mnie 

złe przeczucia. — Jakie są objawy ospy?

—  Dreszcze   i  fale  gorąca,  ból  w  nogach  i  plecach,   nudności  i  wymioty   — odparłam 

szybko, bo czytałam o tym w almanachu medycznym.

— Mam te objawy — powiedział Aleksander Abraham.
Nie przestraszyłam się tak bardzo, jak sądziłam. Po tym, jak wytrzymałam z mężczyzną 

nienawidzącym kobiet, cętkowanym psem i bałaganem panującym w tym domu i pokonałam 
wszystkie te trzy rzeczy, ospa nie wydała mi się straszna. Podeszłam do okna i zawołałam do 
Tomasza Wrighta, żeby wezwał doktora.

Doktor wyszedł z pokoju Aleksandra Abrahama z poważną miną.
— Nie potrafię jeszcze powiedzieć, jaka to choroba — powiedział. — Dopóki nie pojawi 

się wysypka, nie będziemy mieli pewności. To bardzo niefortunne. Obawiam się, że trudno 
będzie znaleźć pielęgniarkę. Te, które godzą się zajmować chorymi na ospę, są już zajęte, bo 
epidemia w mieście nadal szaleje. Mimo to pojadę tam dzisiaj i zobaczę, co się da zrobić. 
Tymczasem  ty,   Piotro,  nie   zbliżaj   się  do  pana  Bennetta,   bo  na  razie  opieka   nie  jest  mu 
potrzebna.

Jako   że   nie   przyjmuję   poleceń   od   żadnego   mężczyzny,   zaraz   po   wyjściu   doktora 

pomaszerowałam   prosto   do   pokoju   Aleksandra   Abrahama,   zanosząc   mu   na   tacy   coś   do 
zjedzenia. Zrobiłam krem cytrynowy i pomyślałam, że chętnie go zje, nawet jeśli ma ospę.

— Nie powinna się pani do mnie zbliżać — jęknął.
— Ryzykuje pani życiem.
— Nie dopuszczę, żeby człowiek umierał z głodu, nawet jeśli jest mężczyzną — odparłam.
— Najgorsze jest to — jęczał Aleksander Abraham, zajadając się kremem cytrynowym — 

że będę potrzebował pielęgniarki, jak mówił doktor. Do pani już się przyzwyczaiłem i pani mi 
prawie wcale nie przeszkadza, ale na myśl o tym, że miałaby się tu pojawić inna kobieta, robi 
mi się słabo. Dała pani coś do jedzenia mojemu biednemu psu?

— Dostał lepszy obiad niż niejedna chrześcijańska dusza — odparłam surowo.
Aleksander Abraham niepotrzebnie się martwił tą drugą kobietą. Wieczorem przyjechał 

doktor. Minę miał nietęgą.

— Nie wiem, co mam robić — powiedział. — Nie znalazłem nikogo, kto by chciał tu 

background image

przyjechać.

—  Sama   będę  pielęgnowała  pana   Bennetta   —  powiedziałam   z  godnością.   —  To  mój 

obowiązek, a ja się nigdy nie uchylam od swoich obowiązków. Jestem z tego znana. Jest 
mężczyzną, ma ospę i trzyma złego psa, mimo to nie pozwolę, żeby umarł z braku opieki.

— Jesteś dobrą kobietą, Piotro — powiedział doktor. Jak każdy mężczyzna, kiedy już 

znalazł kobietę, która wzięła na siebie odpowiedzialność, poczuł ulgę.

Pielęgnowałam   Aleksandra   Abrahama   podczas   choroby   i   nie   uważałam   swoich 

obowiązków za przykre. W chorobie był dużo bardziej sympatyczny niż kiedy był zdrowy; na 
szczęście łagodnie przechodził ospę. Na dole byłam jedyną panią. Pan Riley i William Adolf 
leżeli   razem   jak   lew   z   jagnięciem.   Regularnie   karmiłam   Pana   Rileya,   a   raz,   kiedy 
zauważyłam, że wygląda smutno, pogłaskałam go. Było to przyjemniejsze doświadczenie niż 
sądziłam.   Pan   Riley   zadarł   łeb   i   spojrzał   na   mnie   takimi   oczami,   że   przestałam   się 
zastanawiać, dlaczego Aleksander Abraham jest tak przywiązany do tego zwierzęcia.

Kiedy Aleksander Abraham zaczął siadać, postanowił nadrobić to, co stracił, będąc miłym. 

Nie potraficie sobie wyobrazić, jaki był sarkastyczny podczas rekonwalescencji. Ja tylko się z 
niego śmiałam, bo odkryłam, że go to irytuje. Żeby go jeszcze bardziej zdenerwować, znów 
wysprzątałam cały dom, od góry do dołu. Ale najbardziej działało mu na nerwy to, że Pan 
Riley przyzwyczaił się łazić za mną, machając ogonem.

— Nie dość, że wdarła się pani do mojego spokojnego domu i przewróciła tu wszystko do 

góry nogami, to jeszcze musiała pani zdobyć uczucie mojego psa — skarżył się Aleksander 
Abraham.

— Kiedy wrócę do siebie, znów się przyzwyczai do pana — pocieszyłam go. — Psy takie 

już są. Chodzi im tylko o kości. Za to koty kochają bezinteresownie. William Adolf nigdy się 
nie zachwiał w swoim oddaniu, mimo że pan daje mu chyłkiem śmietankę.

Aleksander Abraham wyglądał bardzo głupio. Nie zdawał sobie sprawy, że o tym wiem.
Ja nie zachorowałam na ospę. Minął kolejny tydzień i doktor odesłał policjantów do domu. 

Zostałam zdezynfekowana, Williama Adolfa okadzono i zwrócono nam wolność.

— Do widzenia, panie Bennett — powiedziałam,  wyciągając ku niemu rękę w geście 

przebaczenia. — Nie wątpię, że z przyjemnością się mnie pan pozbędzie. Zapewniam, że ja 
też bardzo się cieszę, że mogę się już pożegnać. Przypuszczam, że za miesiąc w domu będzie 
tak brudno, jak jeszcze nigdy dotąd, a Pan Riley pozbędzie się tej odrobiny ogłady, jaką 
posiadł. Mężczyźni i psy nie zmieniają się na lepsze.

Wypuściwszy tę partyjską strzałę, wyszłam z domu, nie spodziewając się więcej zobaczyć 

ani jego, ani Aleksandra Abrahama.

Cieszyłam się, że jestem u siebie, ale wydało mi się tu jakoś dziwnie i smutno. Koty mnie 

nie poznawały, a William Adolf kręcił się po domu smętnie, jakby mu się tu nic nie podobało. 
Gotowanie nie sprawiało mi tyle przyjemności, co dawniej. Czy warto się tak wysilać tylko 
dla jednej osoby? Ilekroć patrzyłam na kość, myślałam o Panu Rileyu. Sąsiedzi mnie unikali, 
bo się bali, że lada chwila zachoruję na ospę. Moją klasę dostała inna kobieta. Nigdzie nie 
mogłam znaleźć sobie miejsca.

Tak było przez dwa tygodnie. Potem nieoczekiwanie pojawił się Aleksander Abraham. 

Przyszedł   o   zmierzchu.   Na   pierwszy   rzut   oka   go   nie   poznałam,   taki   był   wymuskany   i 
wygolony. Ale William Adolf go poznał. Czy uwierzycie, że William Adolf — mój William 
Adolf — ocierał się o spodnie tego mężczyzny, mrucząc z zadowolenia?

—   Musiałem   tu   przyjść,   Anielo   —   powiedział   Aleksander   Abraham.   —   Dłużej   nie 

mogłem wytrzymać.

— Na imię mi Piotra — odparłam chłodno, chociaż, nie wiedzieć czemu, było mi bardzo 

wesoło.

— Nieprawda  — uparł się  Aleksander  Abraham.  — Dla  mnie  jesteś  Anielą  i zawsze 

będziesz. Nigdy nie nazwę cię Piotra. Aniela doskonale do ciebie pasuje. A Aniela Bennett 

background image

brzmi pięknie. Musisz wrócić, Anielo. Pan Riley tęskni za tobą, a ja nie potrafię się obyć bez 
kogoś, kto by docenił mój dowcip, skoro już się przyzwyczaiłem do luksusu posiadania kogoś 
takiego.

— A co z pozostałą piątką moich kotów? — spytałam.
Aleksander Abraham westchnął.
— Przypuszczam, że będą musiały z nami zamieszkać, chociaż pewnie na dobre przepędzą 

Pana  Rileya  z  domu.   Ale  bez  psa  mogę  żyć,  a  bez  ciebie   — nie  mogę.  Kiedy za  mnie 
wyjdziesz?

— Nie słyszałam, żebym powiedziała, że za ciebie wyjdę — odparłam złośliwie, żeby nie 

wypaść z roli. Wcale nie byłam zła.

— Nie powiedziałaś, ale wyjdziesz, prawda? — spytał Aleksander Abraham z niepokojem. 

— Bo jeśli nie, to zacznę żałować, że mi nie pozwoliłaś umrzeć na ospę. Zgódź się, kochana 
Anielo.

Pomyśleć,   że   mężczyzna   ośmielił   się   nazwać   mnie   „kochaną   Anielą”!   I   pomyśleć,   że 

wcale mnie to nie zdenerwowało!

— Gdzie ja będę, musi być też William Adolf — powiedziałam — ale pozostałe koty 

porozdaję… przez wzgląd na Pana Rileya.

background image

IX

Z

AKUP

 

TATUSIA

 S

LOANE

A

Zdaje   się,   że   melasa   tanieje,   prawda?   —   spytał   tatuś   Sloane   znaczącym   głosem.   — 

Powinienem pojechać dzisiaj do Carmody i kupić więcej.

— W dzbanie mamy już prawie dwa litry — powiedziała mamusia Sloane bezlitośnie.
— Tak? Zauważyłem,  że butla na naftę była bardzo lekka, kiedy ostatnio napełniałem 

kanister. Trzeba by uzupełnić zapas.

— Nafty wystarczy nam jeszcze na dwa tygodnie. — Mamusia jadła obiad; twarz miała 

nieporuszoną, ale w jej oczach zalśniły ogniki. Nie chcąc, żeby tatuś to zauważył i poczuł się 
rozzuchwalony, patrzyła w talerz.

Tatuś Sloane westchnął. Inwencja zaczęła go opuszczać.
— Zdaje się, że wczoraj mówiłaś, że zabrakło ci gałki muszkatołowej? — spytał po chwili 

zastanowienia.

— Wzięłam sobie dzisiaj na zapas od skupującego jajka — odparła mamusia, dbając o to, 

żeby uśmiech nie wypłynął jej na twarz. Była ciekawa, czy trzecia nieudana próba zamknie 
tatusiowi usta. Ale tatuś nie poddaje się tak łatwo.

— Tak czy inaczej — powiedział rozpromieniony, bo nagle doznał natchnienia — będę 

musiał pojechać podkuć gniadą klacz, więc jeśli masz jakieś sprawunki, zapisz mi na kartce, a 
ja idę zaprzęgać.

Sprawa podkuwania gniadej klaczy wykraczała poza kompetencje mamusi, która mimo to 

nie była przekonana, czy klacz rzeczywiście potrzebuje podków.

—   Dlaczego   nie   powiesz   tego   wprost,   tatusiu?   —   spytała   z   pogardliwą   litością.   — 

Mógłbyś przyznać, co cię tak ciągnie do Carmody. Przejrzałam twój podstęp. Chcesz być na 
licytacji u Garlandów, tatusiu Sloane.

— Nie wiem, dlaczego bym nie miał tam zajrzeć, skoro już będę w pobliżu. A gniadą klacz 

naprawdę trzeba podkuć, mamusiu — protestował tatuś.

— Zawsze znajdziesz coś do zrobienia, kiedy ci to jest na rękę — odparła mamusia. — Ta 

mania   kupowania   na   licytacjach   w   końcu   cię   zgubi,   tatusiu.   Pięćdziesięciopięcioletni 
mężczyzna powinien już z tego wyrosnąć. Ale ty, im jesteś starszy, tym gorszy. Tak czy 
inaczej, gdybym ja chciała chodzić na licytacje, wybierałabym takie, na których coś się może 
trafić, a nie takie byle co, jak u Garlandów.

— U Garlandów można trafić na coś taniego — bronił się tatuś.
— Nie będziesz trafiał na nic taniego ani w ogóle nic innego, tatusiu Sloane, bo pojadę z 

tobą, żeby cię przypilnować. Wiem, że nic cię nie powstrzyma. To jakby chcieć zatrzymać 
wiatr. Ale ja też tam pojadę, dla własnego dobra. W tym domu jest już tyle starych mebli i 
innych gratów, że sama się czuję, jakbym była zrobiona z jakichś resztek.

Tatuś   Sloane   znów   westchnął.   Uczestniczenie   w   licytacji   w   towarzystwie   mamusi   nie 

będzie przyjemnością. Mamusia nie pozwoli wziąć udziału w licytacji. Widział jednak, że 
kiedy mamusia się uparła, żaden śmiertelnik jej nie przekona, więc poszedł zaprzęgać.

Pasją tatusia Sloane’a było uczestniczenie w licytacjach i kupowanie rzeczy, których nikt 

inny   nie   chciał   kupić.   Cierpliwe   starania,   podejmowane   przez   mamusię   Sloane   przez 
trzydzieści lat, tylko trochę go nawróciły. Czasem tatuś heroicznie powstrzymywał się przed 
udziałem w licytacjach nawet przez sześć miesięcy z rzędu, ale potem było jeszcze gorzej: 
jeździł wszędzie, w promieniu wielu kilometrów, i wracał do domu z wozem pełnym rzeczy 
nie   nadających   się   do   niczego.   Jego   ostatnią   zdobyczą   była   maselnica   z   tłuczkiem, 
wylicytowana za pięć dolarów (chłopcy dla zabawy podbijali tacie Sloane’owi ceny), którą 
przywiózł do domu ku wściekłości mamusi, od piętnastu lat robiącej masło w nowoczesnej 

background image

maselnicy bębnowej. Co gorsza, była  to już druga maselnica  z tłuczkiem,  kupiona przez 
tatusia   na   licytacji.   To   przesądziło   sprawę.   Mamusia   oświadczyła,   że   od   tej   pory  będzie 
pilnowała tatusia, kiedy będzie jechał na licytację.

Ale tego dnia nad tatusiem musiał czuwać dobry anioł. Kiedy zajechał przed drzwi, w 

których stała mamusia, na podwórze wbiegł zdyszany dziesięciolatek z odkrytą głową i rzucił 
się między mamusię a wóz.

— Och, pani  Sloane, niech  pani  zaraz  do nas  idzie  — powiedział,  ciężko  dysząc.  — 

Dziecko dostało kolki, mama szaleje, a mały jest aż czarny na twarzy.

Mamusia poszła, czując, że nawet gwiazdy są przeciwne kobiecie, która chce spełnić swój 

obowiązek wobec męża, ale najpierw napomniała tatusia:

—   Muszę   cię   zostawić   bez   opieki,   ale   zabraniam   ci   brać   udział   w   licytacji,   tatusiu, 

słyszysz?

Tatuś słyszał i obiecał się od tego powstrzymać, mając zamiar dotrzymać słowa. Potem 

pojechał, w doskonałym humorze. Przy każdej innej okazji mamusia byłaby mile widzianą 
towarzyszką, ale na licytacji wszystko by popsuła.

Kiedy tatuś przyjechał do sklepu w Carmody, przekonał się, że małe podwórze Garlanda u 

stóp   wzgórza   jest   już   pełne   ludzi.   Licytacja   się   zaczęła.   Nie   chcąc   nic   stracić,   tatuś 
natychmiast tam pojechał.

Mamusia   miała   rację,   mówiąc,   że   licytacja   u   Garlandów   to   „byle   co”.   Rzeczywiście, 

sprzedawane   sprzęty   były   bardzo   liche,   szczególnie   w   porównaniu   z   wielką   licytacją   u 
Donaldsona w ubiegłym miesiącu. Tamta śniła się tacie po nocach.

Horacy Garland i jego żona byli biedni. Umarli oboje w ciągu sześciu miesięcy, jedno na 

gruźlicę, a drugie na zapalenie płuc, zostawiając po sobie same długi i trochę mebli. Mieszkali 
w wynajętym domu.

Licytacja ubogich sprzętów gospodarstwa domowego nie była ożywiona, ale miała w sobie 

coś z rozpaczliwej determinacji. Ludzie z Carmody wiedzieli, że trzeba sprzedać te rzeczy, 
żeby spłacić długi. Mimo to, było bardzo spokojnie.

Z domu wyszła kobieta z półtorarocznym dzieckiem na ręce i usiadła na ławce pod oknem.
— To Marta Blair z dzieckiem Garlandów — powiedział Robert Lawson do tatusia. — 

Chciałbym wiedzieć, co będzie z tym maluchem.

— Nie ma krewnych ze strony ojca czy matki, którzy by je wzięli? — spytał tatuś.
— Nie. Nikt nie słyszał o żadnych krewnych Horacego. Jego żona miała brata, ale przed 

laty pojechał do Manitoby i nikt nie wie, gdzie teraz jest. Ktoś będzie musiał wziąć dziecko, 
ale nikt się do tego nie pali. Mam już ósemkę swoich, ale gdyby nie to, sam bym się nad tym 
zastanowił. To ładny chłopczyk.

Tatuś, słysząc w uszach napomnienia mamusi, nie wziął udziału w licytacji, chociaż nikt 

nie wie, ile heroizmu to od niego wymagało. Dopiero na koniec, kiedy licytowano kwiaty 
doniczkowe,   pomyślał,   że   może   sobie   pozwolić   na   drobne   ustępstwo,   ale   żona   Jozjasza 
Sloane’a kazała mężowi przywieźć te kwiaty do domu, więc tatuś przegrał.

— To wszystko — powiedział prowadzący licytację i wytarł twarz, bo dzień był upalny, 

mimo że zaczął się już październik. — Nie ma nic więcej, chyba że sprzedamy dziecko.

Tłum się zaśmiał. Aukcja była  nudna i wszyscy mieli ochotę trochę pożartować. Ktoś 

zawołał: „Pokażcie go, Jakubie”. Dowcip spodobał się i wołanie powtórzono.

Jakub   Blair   wziął   małego   Tadzia   Garlanda   z   ramion   Marty   i   postawił   na   stole, 

podtrzymując   malca   wielką,   ogorzałą   dłonią.   Dziecko   miało   strzechę   żółtych   loków, 
różowobiałą   twarzyczkę   i   duże   niebieskie   oczy.   Śmiało   się   do   siedzących   przed   nim 
mężczyzn i z radością machało do nich rączkami. Tatuś Sloane pomyślał, że nigdy nie widział 
ładniejszego chłopczyka.

—   To   dziecko   jest   na   sprzedaż!   —   zawołał   prowadzący   licytację.   —   Artykuł   jest 

autentyczny, prawie nowy. Prawdziwe, żywe dziecko. Potrafi chodzić i trochę mówi. Kto je 

background image

kupi?  Za  dolara?  Czyżbym  słyszał  jakiegoś  złego  człowieka,  proponującego dolara?  Nie, 
proszę pana, dzieci nie są aż tak tanie; szczególnie te z loczkami na głowie.

Tłum znów się śmiał. Tatuś Sloane zawołał dla żartu:
— Cztery dolary!
Wszyscy obejrzeli się na niego. Mieli wrażenie, że tatuś jest poważny i naprawdę chce dać 

dziecku dom. Był przecież zamożnym człowiekiem, a jego jedyny syn się ożenił.

— Sześć — zawołał z drugiej strony podwórka Jan Clarke. Jan Clarke mieszkał w Białych 

Piaskach i był bezdzietny.

Udział Jana Clarke’a w licytacji doprowadził tatusia do złamania słowa. Tatuś Sloane mógł 

nie mieć wrogów, ale miał rywala, a był nim właśnie Jan Clarke. Wszędzie na licytacjach Jan 
Clarke występował przeciwko tatusiowi. Na ostatniej przelicytował tatusia we wszystkim, bo 
nie musiał się bać swojej żony. W tatusiu natychmiast obudziła się wola walki. Zapomniał o 
mamusi   Sloane.   Zapomniał,   o   co   się   licytuje.   Zapomniał   o   wszystkim,   z   wyjątkiem 
postanowienia, że tym razem Jan Clarke go nie pokona.

— Dziesięć! — zawołał piskliwie.
— Piętnaście! — krzyknął Clarke.
— Dwadzieścia! — gardłował tatuś.
— Dwadzieścia pięć! — ryknął Clarke.
— Trzydzieści! — wrzasnął tatuś tak głośno, że omal mu żyła nie pękła — i wygrał. 

Clarke   zaśmiał   się,   wzruszył   ramionami   i   zrezygnował   z   dziecka.   Prowadzący   licytację 
popukał,   potwierdzając,   że   dziecko   kupił   tatuś   Sloane.   Podczas   tej   zaciętej   walki   bawił 
wszystkich swoimi szybkimi i złośliwymi uwagami. Od dawna na żadnej licytacji w Carmody 
nie było tak wesoło.

Tatusia Sloane’a popchnięto do przodu. Podano mu dziecko. Tatuś uświadomił sobie, że 

wszyscy oczekują, że je zatrzyma. Był tak oszołomiony, że nie sprzeciwiał się. Poza tym, 
było mu żal maleństwa.

Prowadzący licytację spojrzał niepewnie na pieniądze, które tatuś wręczył mu bez słowa.
— Jeśli chodzi o pieniądze, to był tylko żart — powiedział.
— Bynajmniej — sprzeciwił się Robert Lawson. — Pieniędzy jest za mało na pokrycie 

długów, a jest jeszcze rachunek u doktora, na którego pokrycie teraz akurat wystarczy.

Tatuś Sloane wrócił do domu z nie podkutą gniadą klaczą, dzieckiem i małym tobołkiem 

jego rzeczy. Dziecko nie sprawiało kłopotów; zaraz zasnęło mu na rękach. W ciągu ostatnich 
dwóch   miesięcy   przywykło   do   obcych.   Mimo   to   jazda   nie   była   dla   tatusia   Sloane’a 
przyjemnością. W wyobraźni widział mamusię Sloane.

Mamusia już wróciła. Czekała na niego na kuchennych schodach, kiedy o zachodzie słońca 

wjeżdżał na podwórze. Na widok dziecka na jej twarzy odmalował się wyraz bezgranicznego 
zdumienia.

— Tatusiu Sloane — spytała — czyje to maleństwo i dlaczego je tu przywozisz?
— Ja… kupiłem go na licytacji, mamusiu — odparł tatuś Sloane drżącym głosem. Potem 

czekał   na   wybuch,   ale   nic   takiego   nie   nastąpiło.   Mamusi   zabrakło   słów   na   określenie 
najnowszego nabytku tatusia.

Głośno wciągając powietrze, zabrała dziecko tatusiowi i kazała mu odstawić klacz. Kiedy 

tatuś wrócił do kuchni, mamusia posadziła dziecko na sofie, obstawiła krzesłami, żeby nie 
spadło, i częstowała je ciasteczkami z melasą.

—   A   teraz,   tatusiu   Sloane,   zechciej   mi   to   Wyjaśnić   —   powiedziała   i   tatuś   wyjaśnił. 

Mamusia słuchała go w ponurym milczeniu, aż do samego końca. Potem powiedziała surowo:

— Myślisz, że zatrzymamy to dziecko?
— Nie wiem — odparł tatuś, bo też rzeczywiście nie wiedział.
— Nic z tego. Wychowałam już jednego chłopca i to wystarczy. Nie zamierzam brać sobie 

więcej  takiego  kłopotu  na  głowę.  Nigdy nie  przepadałam   za  dziećmi.   Mówisz,  że  Maria 

background image

Garland miała brata w Manitobie? W takim razie napiszemy do niego, że musi się zająć 
siostrzeńcem.

— Jak to zrobimy, mamusiu, jeśli nikt nie zna jego adresu? — sprzeciwił się tatuś, z żalem 

spoglądając na rozkoszne, roześmiane dziecko.

— Dowiem się jego adresu, nawet gdybym miała dawać ogłoszenia w gazecie — odparła 

mamusia. — Jeśli zaś chodzi o ciebie, tatusiu Sloane, to powinieneś trafić do domu wariatów. 
Na następnej licytacji pewnie kupisz sobie żonę?

Tatuś   był   zdruzgotany   tą   krytyką.   Wziął   krzesło   i   usiadł   do   kolacji.   Mamusia   wzięła 

dziecko i usiadła u szczytu stołu. Mały Tadzio śmiał się i szczypał ją w policzki. Mamusia 
była  ponura, ale nakarmiła go z taką zręcznością, jakby ostatni raz nie robiła tego przed 
trzydziestu laty. Cóż w tym dziwnego? Kobieta, która raz nauczy się być matką, nigdy tego 
nie zapomina.

Po   herbacie   mamusia   posłała   tatusia   do   Williama   Aleksandra,   żeby  pożyczył   wysokie 

krzesełko   do   karmienia   dziecka.   Tatuś   wrócił   o   zmierzchu.   Dziecko   znów   siedziało 
zagrodzone na sofie, a mamusia chodziła po strychu. Znosiła dla Tadzia na dół kołyskę, w 
której spał kiedyś jej syn, i wstawiła do pokoju. Potem rozebrała dziecko i kołysała, dopóki 
nie usnęło, nucąc mu stare kołysanki. Tatuś Sloane siedział w milczeniu i słuchał. Obudziły 
się w nim miłe wspomnienia dawnych dni, kiedy on i mamusia byli jeszcze młodzi i dumni, a 
noszący dzisiaj baczki William Aleksander był takim samym chłopczykiem z loczkami na 
głowie, jak ten.

Mamusia nie musiała szukać brata pani Garland przez ogłoszenia. On sam przeczytał w 

gazecie o śmierci siostry i napisał do Carmody, z prośbą o dokładniejsze informacje. List 
przekazano mamusi i mamusia na niego odpowiedziała.

Napisała, że wzięli dziecko, ale nie mają zamiaru go wychowywać, i spokojnie spytała 

jego wujka, co z nim będzie. Potem zakleiła i zaadresowała kopertę, ale kiedy skończyła, 
spojrzała  na tatusia  Sloane’a,  siedzącego  w  fotelu  z dzieckiem  na kolanach.  Tych  dwoje 
doskonale się bawiło. Tatuś zawsze miał słabość do dzieci. Wyglądał o dziesięć lat młodziej. 
Oczy mamusi złagodniały, kiedy tak się mu przyglądała.

Odpowiedź przyszła szybko. Wujek Tadzia pisał, że ma szóstkę własnych dzieci, mimo to 

chętnie  przyjmie   siostrzeńca   pod  swój  dach.   Ale  nie   może   po  niego  przyjechać.   Wiosną 
Jozjasz Spencer z Białych Piasków przyjedzie do Manitoby. Gdyby państwo Sloane mogli 
zatrzymać  dziecko  do tego czasu,  to Spencerowie  mogliby  je przywieźć  do wujka,  o ile 
wcześniej nie trafi się jakaś okazja.

— Nie będzie żadnej okazji — powiedział tatuś Sloane z zadowoleniem.
— Niestety, nie! — powiedziała mamusia Sloane zgryźliwie.
Mijały kolejne zimowe dni. Mały Tadzio rósł i rozwijał się. Tatuś Sloane przepadał za nim. 

Mamusia też była dla niego dobra. Tadzio darzył ją tak samo silnym uczuciem, jak tatusia.

Kiedy   pojawiły   się   pierwsze   oznaki   nadchodzącej   wiosny,   tatuś   popadł   w   depresję. 

Czasem ciężko wzdychał; szczególnie gdy usłyszał coś o wyjeździe Jozjasza Spencera.

Pewnego   ciepłego   wieczora   przyszedł   Jozjasz   Spencer.   Mamusia   robiła   spokojnie   na 

drutach, tatuś drzemał nad gazetą, a dziecko bawiło się z kotem na podłodze.

— Dobry wieczór, pani Sloane — powiedział Jozjasz radośnie. — Przyszedłem w sprawie 

tego młodego mężczyzny.  Wyjeżdżamy w następną środę. Niech go pani przyprowadzi w 
poniedziałek albo wtorek, żeby się trochę do nas przyzwyczaił i…

— Och, mamusiu — zaczął tatuś błagalnie, wstając z fotela, ale mamusia osadziła go 

wzrokiem.

— Siadaj, tatusiu — powiedziała. Tatuś usiadł; był nieszczęśliwy.
Potem mamusia popatrzyła na pełnego uśmiechów Jozjasza, budząc w nim takie poczucie 

winy, jakby go przyłapała na kradzieży owiec.

— Jesteśmy panu bardzo wdzięczni, panie Spencer — powiedziała mamusia lodowatym 

background image

głosem — ale  to nasze dziecko.  Kupiliśmy je i zapłaciliśmy  gotówką. Słowo się rzekło, 
kobyłka u płotu. Skoro już zapłaciłam za dziecko, chcę mieć w zamian to, co mi się należy. 
Zatrzymamy to dziecko, choćby miało nie wiem ilu wujków w Manitobie. Czy wyrażam się 
jasno, panie Spencer?

— Oczywiście, oczywiście — przytaknął biedak, czując się jeszcze bardziej winnym. — Ja 

tylko myślałem, że go nie chcecie… Sądziłem, że pisaliście do jego wujka… Myślałem…

— Na pańskim miejscu nie myślałabym tyle — powiedziała mamusia uprzejmie. — To 

ciężka praca. Napije się pan herbaty?

Ale Jozjasz nie chciał zostać. Był zadowolony, że uratuje resztki swojej godności.
Tatuś Sloane wstał i podszedł do krzesła, na którym siedziała mamusia. Położył drżącą 

dłoń na jej ramieniu.

— Jesteś dobrą kobietą, mamusiu — powiedział cicho.
— Można ze mną wytrzymać, tatusiu — powiedziała mamusia.

background image

X

Z

ALOTNIK

 P

OLCI

 S

TRONG

Tamtego wieczora nie mogłam pójść na spotkanie modlitewne, bo miałam nerwoból w 

twarzy, ale Tomasz poszedł. Ledwie wrócił do domu, po ogniku w jego oczach poznałam, że 
przynosi jakieś nowiny.

— Jak sądzisz, kogo Szczepan Clark odprowadził do domu po dzisiejszym spotkaniu? — 

spytał, chichocząc.

— Jankę Mirandę Blair — odparłam szybko. Żona Szczepana Clarka zmarła dwa lata 

temu, ale dotąd nikt nie zauważył, żeby Szczepan zwracał uwagę na jakąś kobietę. Mimo to 
całe Carmody swatało go z Janka Mirandą i doprawdy nie potrafiłabym powiedzieć, dlaczego 
mu ona nie odpowiada, chyba tylko z tego powodu, że mężczyzna, kiedy się chce żenić, nigdy 
nie robi tego, czego się po nim spodziewają.

Tomasz znów zachichotał.
— Pudło. Podszedł do Polci Strong i wyszedł razem z nią. Stara miłość nie rdzewieje.
— Polcia Strong! — Uniosłam ręce do góry. Potem się zaśmiałam. — Niepotrzebnie robi 

sobie nadzieję

— powiedziałam. — Dwadzieścia lat temu Emmelina zdławiła ten romans w zarodku i 

znów to zrobi.

— Emmelina to stara wariatka — burknął Tomasz. Nigdy nie lubił Emmeliny Strong.
— Jest wariatką — zgodziłam się — i dlatego robi z biedną Polcią wszystko, co tylko 

zechce. Zapamiętaj moje słowa. Kiedy się o tym dowie, zaraz z tym skończy.

Tomasz przyznał, że pewnie mam rację. W nocy długo nie mogłam zasnąć, myśląc o Polci 

i Szczepanie. Zazwyczaj nie zawracam sobie głowy sprawami innych ludzi, ale Polcia jest 
takim bezradnym stworzeniem; nie mogłam przestać o niej myśleć.

Dwadzieścia lat temu Szczepan Clark próbował się spotykać z Polcią Strong. To było 

niedługo   po   śmierci   ojca   Polci.   Mieszkały   z   Emmeliną   tylko   we   dwie.   Emmelina   miała 
trzydzieści lat (dziesięć lat więcej od Polci). Trudno sobie wyobrazić siostry tak do siebie 
niepodobne, jak Emmelina i Polcia Strong.

Emmelina jest podobna do ojca — potężna, śniada i nieładna. Ziemia nigdy nie nosiła 

osoby bardziej władczej od Emmeliny. Trzymała biedną Polcię żelazną ręką.

Polcia była ładną dziewczyną — przynajmniej większość ludzi tak uważa. Mnie się ten typ 

urody nigdy nie podobał. Wolę ludzi mających w sobie więcej życia. Polcia jest szczupła, 
różowiutka, ma łagodne, patrzące błagalnie niebieskie oczy i bladozłociste włosy, zwijające 
się wokół jej twarzy w dziecinne pierścienie. W rzeczywistości jest tak łagodna i nieśmiała, 
jak na to wygląda i nie ma w niej cienia zła. Zawsze lubiłam Poicie, mimo że nie podoba mi 
się jej uroda tak bardzo, jak niektórym.

Było jednak oczywiste, że jest w typie Szczepana Clarka. Zabierał ją na przejażdżki i nikt 

nie  mógł  wątpić,   że  podoba   się  Polci.   Ale  potem   Emmelina   z  tym   skończyła.   Z  czystej 
złośliwości. Szczepan był dobrym kandydatem na męża i nikt nie miał o nim złego słowa do 
powiedzenia. Ale Emmelina się uparła, że Polcia nie wyjdzie za mąż. Sama nie znalazła męża 
i była o to wściekła.

Oczywiście, gdyby Polcia miała w sobie odrobinę siły ducha, nie uległaby siostrze. Ale nie 

ma w niej siły. Założę się, że ucięłaby sobie nos, gdyby jej Emmelina kazała. Polcia była taka 
sama jak jej matka.

Pewnego wieczora, po spotkaniu modlitewnym, Szczepan podszedł do Polci i jak zwykle 

spytał, czy może ją odprowadzić do domu. Byliśmy wtedy z Tomaszem tuż za nimi (sami 
byliśmy jeszcze przed ślubem) i wszystko słyszeliśmy. Polcia rzuciła Emmelinie przerażone 

background image

spojrzenie i powiedziała:

— Dziękuję, ale nie dzisiaj.
Szczepan odwrócił się na pięcie i odszedł. Był drażliwym mężczyzną. Wiedziałam, że nie 

potrafi   wybaczyć   publicznego   upokorzenia.   Gdyby   miał   więcej   zdrowego   rozsądku, 
wiedziałby, że za tym wszystkim stoi Emmelina, ponieważ jednak nie był rozsądny, zaczął się 
widywać z Alteą Gillis i rok później ożenił się z nią. Altea była miłą dziewczyną, chociaż 
trochę płochą. Wydaje mi się, że byli ze Szczepanem szczęśliwi. W życiu często tak bywa.

Nikt więcej nie próbował się spotykać z Polcią. Pewnie się bali Emmeliny. Uroda Polci 

szybko zwiędła. Nadal była delikatna, ale wydawała się poszarzała i z roku na rok stawała się 
coraz bardziej nieśmiała i bezsilna. Nie miała odwagi włożyć którejś z lepszych sukienek, 
dopóki   nie   spytała   Emmeliny   o   pozwolenie,   Polcia   bardzo   lubi   koty,   ale   Emmelina   nie 
pozwala   jej   ich   hodować.   Emmelina   posuwa   się   nawet   do   tego,   że   wycina   powieść   w 
odcinkach,   drukowaną   w   tygodniku   religijnym,   bo   uważa   czytanie   powieści   za   grzech. 
Dawniej bardzo mnie to wszystko złościło. Po tym, jak wyszłam za Tomasza, siostry były 
moimi najbliższymi sąsiadkami, a ja często się kręcę koło domu. Czasem robiłam się zła na 
Poicie za to, że pozwala się tak traktować. Z drugiej jednak strony, cóż ona mogła na to 
poradzić, skoro taka się już urodziła?

Tymczasem Szczepan postanowił spróbować szczęścia po raz drugi. To nie żarty.
Szczepan zdążył odprowadzić Poicie z kościoła cztery razy pod rząd, zanim Emmelina się 

o tym dowiedziała. Emmelina przez całe lato nie chodziła na spotkania modlitewne, bo była 
zła na pana Leonarda. Powiedziała mu, że nie podoba się jej, że wyprawił pogrzeb starej 
Naomi Clark z portu, „jakby ona była chrześcijanką”. Pan Leonard odpowiedział jej tak, że 
przez długi czas nie mogła mu tego darować. Nie wiem, co to było, ale wiem, że jeśli już pan 
Leonard   kogoś   skarci,   to   osobie   skarconej   niełatwo   jest   przejść   nad   tym   do   porządku 
dziennego.

Zaraz wiedziałam, że się dowiedziała o Polci i Szczepanie, bo Polcia przestała przychodzić 

na spotkania modlitewne.

Nie wiedzieć dlaczego, bardzo mnie to zmartwiło i chociaż Tomasz mówił, żebym się nie 

wtrącała w nie swoje sprawy, czułam, że powinnam coś zrobić. Szczepan Clark jest dobrym 
człowiekiem, a Polcia miałaby śliczny dom. Poza tym, synom Altei potrzebna była matka. 
Wiedziałam też, że w głębi duszy Polcia bardzo chce wyjść za mąż. Emmelina także, ale jej 
nikt nie chciał pomóc szukać męża.

W   wyniku   moich   rozmyślań   zaprosiłam   Szczepana   do   nas   na   obiad   jednego   dnia   po 

kościele. Usłyszałam, że zaczął bywać u Ludwiki Pye z Avonlea i zrozumiałam, że jeśli coś 
można zrobić, to właśnie teraz. Gdyby to była Janka Miranda, to nie kiwnęłabym palcem, ale 
Ludwika Pye nie mogła być dobrą macochą dla chłopców Altei. Jest wybuchowa i pełna 
gniewu.

Szczepan   przyszedł.   Był   ponury   i   małomówny.   Po   obiedzie   dałam   Tomaszowi   znak. 

Powiedziałam:

— Idź się przespać. Chcę porozmawiać ze Szczepanem.
Tomasz wzruszył ramionami i poszedł. Pewnie pomyślał, że narobię sobie kłopotu, ale nic 

nie   powiedział.   Kiedy   zostaliśmy   sami,   powiedziałam   Szczepanowi,   że   słyszałam,   że 
zamierza zabrać mi sąsiadkę i że wcale tego nie żałuję, mimo że jest miłą osobą i będę za nią 
tęskniła.

— Zdaje się, że nie będziesz musiała tęsknić — powiedział Szczepan ponurym głosem. — 

Właśnie mi powiedziano, że nie jestem tam mile widziany.

Byłam  zdziwiona, że Szczepan mówi o tym tak wprost. Nie spodziewałam się, że tak 

szybko uda nam się dojść do sedna sprawy. Szczepan nie lubi się zwierzać. Zdaje się jednak, 
że tym razem chciał z kimś pogadać. Był bardzo zmartwiony. Opowiedział mi, jak to było.

Polcia   napisała   do   niego.   Wyciągnął   ten   list   z   kieszeni   i   dał   mi   go   do   przeczytania. 

background image

Rzeczywiście,   to   było   staranne,   drobne   pismo   Polci.   Pisała,   że   jego   zaloty   „nie   są   mile 
widziane” i w takim razie dobrze będzie, jeśli „się łaskawie zechce z nimi nie narzucać”. Nic 
dziwnego, że biedny człowiek poszedł szukać szczęścia u Ludwiki Pye!

— Dziwi mnie, Szczepanie, że uwierzyłeś, że to Polcia napisała ten list — powiedziałam.
— To jej pismo — powiedział z uporem.
—   Oczywiście,   że   tak.   „Ta   ręka   jest   ręką   Ezawa,   ale   głos   jest   głosem   Jakuba”   — 

powiedziałam,   chociaż   nie   miałam   pewności,   czy   cytat   ten   pasuje   do   okoliczności.   — 
Emmelina   napisała   ten   list   i   kazała   Polci   go   przepisać.   Wiem,   bo   widziałam,   jak 
przepisywała, i ty też powinieneś to wiedzieć.

—   Gdybym   w   to   wierzył,   pokazałbym   Emmelinie,   że   potrafię   jej   wydrzeć   Poicie   — 

powiedział Szczepan z gniewem. — Skoro jednak Polcia mnie nie chce, nie będę się narzucał.

Rozmawialiśmy jeszcze trochę. Na koniec zgodziłam się wysondować Poicie 1 dowiedzieć 

się, co ona naprawdę o tym myśli. Sądziłam, że to nie będzie trudne, i nie było. Poszłam tam 
zaraz nazajutrz, bo widziałam, że Emmelina pojechała do sklepu. Polcia siedziała samotnie i 
coś szyła. Emmelina zawsze kazała jej szyć; pewnie dlatego, że Polcia tego nie cierpi. Kiedy 
weszłam, Polcia płakała. Nie musiałam jej nawet prosić, żeby mi opowiedziała o wszystkim.

Polcia chciała wyjść za Szczepana, ale Emmelina jej nie pozwoliła.
— Polciu Strong — powiedziałam z rozpaczą — mysz pod miotłą ma więcej charakteru od 

ciebie! Dlaczego napisałaś mu taki list?

— Emmelina  mnie  zmusiła  — odparła Polcia,  jakby od wyroków  Emmeliny nie było 

odwołania.   Wiedziałam,   że   dla   Polci   rzeczywiście   nie   ma   odwołania   od   decyzji   siostry. 
Wiedziałam też, że jeśli Szczepan ma się jeszcze kiedyś zobaczyć z Polcia, to Emmelina nie 
może o tym wiedzieć. Powiedziałam mu to nazajutrz, kiedy przyszedł — jak powiedział — 
pożyczyć motykę. Po motykę nie musiał iść tak daleko.

— Więc co mam robić? — spytał. — Nie będę pisał, bo list na pewno wpadnie Emmelinie 

w ręce. Od tamtej pory nigdzie nie puszcza Polci samej, a ja nie mam się jak dowiedzieć, 
kiedy ta kocica wychodzi z domu.

— Nie obrażaj kotów — powiedziałam. — Powiem ci, co zrobimy. Widzisz od siebie 

komin wentylacyjny na naszej stodole, prawda? Chyba zauważyłbyś przez tę swoją lunetę 
flagę, gdybym ją tam wywiesiła?

Szczepan powiedział, że raczej tak.
— W takim razie, zerknij w tę stronę od czasu do czasu — powiedziałam.  — Kiedy 

Emmelina zostawi Poicie samą, dam ci znak.

Przez dwa tygodnie nic się nie dało zrobić. Aż pewnego wieczora zobaczyłam Emmelinę 

idącą przez pole za domem. Kiedy znikła mi z oczu, pobiegłam przez zagajnik brzozowy do 
Polci.

— Tak, Emmelina poszła posiedzieć dzisiaj w nocy przy Jance Lawson — powiedziała 

Polcia, cała drżąca.

— W takim razie, włóż muślinową sukienkę i uczesz włosy. Idę powiedzieć Tomaszowi, 

żeby przywiązał coś do komina.

Myślicie,   że   Tomasz   to   zrobił?   Nie   on.   Powiedział,   że   jest   jednym   z   przywódców   w 

kościele i to go do czegoś zobowiązuje. Ostatecznie sama musiałam to zrobić, chociaż nie 
lubię łazić po drabinie. Uczepiłam do komina długi, czerwony szal Tomasza i modliłam się, 
żeby Szczepan go zauważył. Udało się. Nie minęło pół godziny, a Szczepan zajechał przed 
nasz dom i wprowadził konia do naszej stodoły. Był cały wymuskany i zdenerwowany jak 
sztubak. Zaraz poszedł do Polci, a ja zostałam i z czystym  sumieniem zaczęłam pikować 
kołdrę. Nie mam pojęcia, dlaczego przyszło mi do głowy, żeby pójść na strych i zobaczyć, 
czy mole nie zalęgły się w skrzyni z kocami, ale wierzę, że było to zrządzenie Opatrzności. 
Weszłam na górę, przypadkiem spojrzałam za okno wychodzące na wschód i zobaczyłam 
Emmelinę Strong, wracającą przez nasze pole.

background image

Zbiegłam ze strychu i popędziłam przez zagajnik klonowy. Wpadłam do kuchni Strongów. 

— Szczepan i Polcia siedzieli sobie jak u pana Boga za piecem.

— Szczepanie, szybko! Emmelina jest blisko! — zawołałam.
Polcia wyjrzała przez okno i załamała ręce.
— Już jest w alei — szepnęła. — Nie możesz wyjść z domu tak, żeby cię nie zauważyła. 

Och, Rozanno, co mamy robić?

Nie wiem, co by było z tą parą, gdyby nie mieli mnie, zawsze pełnej pomysłów.
— Schowaj Szczepana na strychu — powiedziałam surowo. — Pospiesz się.
Polcia się pospieszyła, ale ledwie zdążyła wrócić do kuchni, weszła Emmelina, wściekła 

jak osa, bo ktoś już wcześniej obiecał posiedzieć przy Jance Lawson, nie dając Emmelinie 
okazji poszperać w jej rzeczach, kiedy zaśnie. Ledwie spojrzała na Poicie, nabrała podejrzeń. 
Nic dziwnego,  skoro Polcia  była  wystrojona,  zaróżowiona,  z lśniącymi  oczami.  Drżała  z 
podniecenia i wyglądała, jakby jej ubyło dziesięć lat.

—   Apolonio   Strong,   spodziewałaś   się   dzisiaj   Szczepana   Clarka!   —   wybuchnęła 

Emmelina. — Ty zła, podstępna, niezręczna, niewdzięczna dziewucho!

Naskoczyła   na   Poicie,   która   zaczęła   płakać;   robiła   na   mnie   wrażenie   tak   słabej   i 

zdziecinniałej, że zaczęłam się bać, że wszystko zdradzi.

— To wasza sprawa, Emmelino — przerwałam im — nie będę wam dłużej przeszkadzać. 

Chciałam tylko, żebyś przyszła mi pokazać ten nowy sposób pikowania kołder, którego się 
nauczyłaś w Avonlea. Najlepiej chodź ze mną teraz, bo zaraz się ściemni.

Miałam nadzieję, że Szczepan nas zobaczy przez okienko na strychu i zdąży uciec. Nie 

chcąc   się   jednak   zdawać   na   łut   szczęścia,   posadziłam   Emmelinę   przy   swojej   kołdrze   i 
powiedziałam, że muszę na chwilę wyjść. Na szczęście, moja kuchnia jest z boku domu, 
mimo to byłam bardzo zdenerwowana, kiedy biegłam na strych Emmeliny po Szczepana. 
Całe szczęście, że przyszłam, bo Szczepan nie wiedział, że wyszłyśmy z domu. Polcia ukryła 
go za warsztatem tkackim, a on nie miał się odwagi poruszyć z obawy, że Emmelina usłyszy 
skrzypienie podłogi. Był brudny od pajęczyn.

Zeszliśmy ze strychu. Ukryłam go u nas w stodole. Siedział tam aż do nocy. Kiedy zrobiło 

się   ciemno,   panny   Strong   wróciły   do   siebie.   Ledwie   zamknęły   się   za   nimi   moje   drzwi, 
Emmelina zaczęła krzyczeć na Poicie.

Potem przyszedł Szczepan i zaczęła się rozmowa. Nie tracił czasu, mimo że tak krótko był 

u Polci. Polcia zgodziła się za niego wyjść. Pozostało tylko dopełnić ceremonii.

— To nie będzie łatwe — ostrzegłam go. — Emmelina będzie podejrzliwa. Nie spuści 

Polci z oka, dopóki nie weźmiesz sobie innej żony, nawet gdyby to miało się ciągnąć latami. 
Już   ja   znam   Emmelinę   Strong.   I   znam   Poicie.   Każda   inna   dziewczyna   na   jej   miejscu 
uciekłaby   albo   w   jakiś   inny   sposób   się   z   tym   uporała,   ale   nie   Polcia.   Za   bardzo   się 
przyzwyczaiła   ulegać   Emmelinie.   Będziesz   miał   posłuszną   żonę,   Szczepanie…   jeśli   ją 
dostaniesz.

Szczepan wyglądał tak, jakby go to nie odstraszało. Plotka głosi, że Altea była raczej 

władcza. Ja tam nie wiem. Może tak i było.

— Możesz coś zaproponować, Rozanno? — poprosił. — Dotąd bardzo nam pomogłaś. 

Nigdy ci tego nie zapomnę.

—   Nic   specjalnego   nie   przychodzi   mi   do   głowy.   Przygotuj   licencję   na   małżeństwo, 

porozmawiaj   z   panem   Leonardem   i   obserwuj   nasz   komin   —   powiedziałam.   —   Będę 
pilnowała i dam ci znać, kiedy pojawi się jakaś okazja.

Od   tego   czasu   ja   pilnowałam   i   Szczepan   pilnował;   pan   Leonard   również   został 

dopuszczony   do   spisku.   Polcia   zawsze   była   jego   ulubienicą,   a   on   musiałby   chyba   być 
nadczłowiekiem   (chociaż   to   naprawdę   święty   staruszek),   żeby   kochać   Emmelinę,   zawsze 
wzniecającą kłótnie w kościele.

Ale Emmelina była dla nas wszystkich godnym przeciwnikiem. Nie spuszczała Polci z 

background image

oka.   Minął   miesiąc.   Byłam   bliska   rozpaczy.   Pan   Leonard   miał   za   tydzień   wyjechać   na 
kongres, a sąsiedzi wzięli Szczepana na języki. Mówili, że mężczyzna, który całymi dniami 
kręci się po podwórzu z lunetą w ręce, całą pracę zostawiając najętemu robotnikowi, musi być 
niespełna rozumu.

Nie   mogłam   uwierzyć   własnym   oczom,   kiedy   pewnego   dnia   zobaczyłam   Emmelinę 

wyjeżdżającą powozem. Ledwie znikła mi z oczu, pobiegłam tam. Były ze mną Ania Shirley i 
Diana Barry.

Akurat   przyjechały   mnie   odwiedzić.   Matka   Diany   jest   moją   kuzynką   i   często   się 

odwiedzamy, więc Dianę znam bardzo dobrze, ale jej koleżankę, Anię Shirley, widziałam 
pierwszy raz, chociaż słyszałam o niej dość, żeby być jej ciekawą. Kiedy Ania przyjechała do 
domu na wakacje, poprosiłam Dianę, żeby ją do mnie kiedyś przywiozła.

Nie byłam nią rozczarowana. Wydała mi się piękna, chociaż nie wszyscy to widzą. Ma 

wspaniałe rude włosy i ogromne lśniące oczy; nigdy takich nie widziałam. Śmiała się tak, że 
znów poczułam się młoda. Zresztą tego popołudnia obie z Dianą śmiały się do rozpuku, bo w 
tajemnicy opowiedziałam im o biednej Polci. Nic dziwnego, że się uparły, że pójdą ze mną.

Wygląd domu mnie zdumiał. Wszystkie żaluzje były opuszczone, a drzwi pozamykane na 

klucz. Pukałam i pukałam, ale bez skutku. Obeszłam dom dookoła; z tyłu było jedyne okno, w 
którym nie ma żaluzji — takie maleńkie, na piętrze. Wiedziałam, że to okno od garderoby 
przy sypialni dziewcząt. Stanęłam pod nim i zawołałam. Po chwili Polcia otworzyła okno. 
Była tak blada i zgnębiona, że aż mi się serce ścisnęło.

— Polciu, dokąd pojechała Emmelina? — spytałam.
— Do Avonlea, do Roberta Pye. Cała jego rodzina zachorowała na świnkę. Emmelina nie 

mogła mnie wziąć, bo nie przechodziłam tej choroby.

Biedna Polcia! Nigdy nie miała tego, co człowiek powinien mieć.
— W takim razie podciągnij żaluzje i chodź do mnie — powiedziałam z radością. — 

Szczepan i pastor zaraz przyjadą.

— Nie mogę. Emmelina zamknęła mnie na klucz w pokoju — powiedziała Polcia żałośnie.
Zatkało mnie. Tylko dziecko by się przecisnęło przez okienko w garderobie.
— Cóż — powiedziałam t tak czy inaczej, dam Szczepanowi znak, a kiedy już tu będzie, 

zobaczymy, co się da zrobić.

Nie   miałam   pojęcia,   jak   się   dostać   na   komin,   bo   miałam   tego   dnia   zawroty   głowy   i 

gdybym próbowała wejść na drabinę, pewnie bym miała pogrzeb zamiast wesela. Ale Ania 
Shirley powiedziała,  że mnie wyręczy,  i zrobiła to. Pierwszy raz widziałam ją na oczy i 
pewnie ostatni, ale odniosłam wrażenie, że ta dziewczyna, kiedy się uprze, wszystko może.

Nie musiałyśmy długo czekać na Szczepana. Przywiózł ze sobą pastora. Potem wszyscy, 

łącznie z Tomaszem (który wbrew własnej woli zaczął się tą sprawą interesować), poszliśmy 
pod dom sąsiadek i odbyliśmy naradę wojenną pod oknem garderoby.

Tomasz powiedział, że możemy wyłamać drzwi i porwać Poicie, ale widziałam, że ten 

pomysł nie spodobał się panu Leonardowi; nawet Szczepan stwierdził, że zrobi to tylko w 
ostateczności. Zgodziłam się z nim. Wiedziałam, że Emmelina Strong na pewno oskarżyłaby 
go o włamanie. Będzie tak wściekła, że uczepi się wszystkiego, jeśli tylko damy jej jakiś 
powód. Wtedy znów przyszła nam z pomocą Ania Shirley. Była tak podekscytowana, jakby 
sama miała wyjść za mąż.

— Możemy przystawić drabinę do okienka w garderobie — powiedziała — pan Clark na 

nią wejdzie i tak zostaną sobie poślubieni. Czy to możliwe, panie Leonardzie?

Pan Leonard się zgodził. To bardzo świątobliwy człowiek, ale wtedy — jestem tego pewna 

— zauważyłam w jego spojrzeniu rozbawienie.

— Tomaszu, przynieś naszą drabinę — powiedziałam.
Tomasz zapomniał o swojej pozycji w kościele i tak szybko, jak mu tusza pozwoliła, 

przyniósł drabinę. Była za krótka i nie sięgnęła do okna, ale nie było czasu szukać innej. 

background image

Szczepan na nią wszedł i kiedy wyciągnął  rękę, a Polcia się schyliła,  mogli  się dotknąć 
dłońmi. Nigdy nie zapomnę miny Polci. Okienko było takie małe, że zmieściła się w nim 
tylko jej głowa i jedna ręka. W dodatku, biedna kobieta była śmiertelnie przerażona.

Pan Leonard stanął przy drabinie i udzielił im ślubu. Zazwyczaj ceremonie ślubne w jego 

wykonaniu są długie i poważne, ale tym razem pominął wszystko, co nie było niezbędne. I 
słusznie, bo w chwili kiedy ogłosił tych dwoje mężem i żoną, w alei pojawiła się Emmelina.

Kiedy   zobaczyła   pastora   z   niebieską   księgą   w   ręce,   już   wiedziała,   co   się   stało.   Nie 

powiedziała ani słowa.

Poszła do drzwi frontowych, otworzyła je i pomaszerowała na górę. Całe szczęście, że 

okienko   w   garderobie   jest   takie   małe,   bo   inaczej   pewnie   by  zrzuciła   Poicie   na   dół.   Ale 
sprowadziła ją na dół po schodach, ciągnąc za rękę i dosłownie popchnęła ku Szczepanowi.

— Zabieraj swoją żonę — powiedziała. — Spakuję wszystko, co do niej należy, i odeślę 

wam. Nie chcę więcej widzieć na oczy żadnego z was. Nigdy!

Potem odwróciła się do mnie i Tomasza.
— A wy, skoro pomogliście tej wariatce, wynoście się z mojego podwórka i nigdy więcej 

tu nie przychodźcie.

— A kto by cię potrzebował do szczęścia, ty złośnico? — powiedział Tomasz.
Pewnie nie powinien tego robić, ale wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, nawet jeśli mamy coś 

do powiedzenia w kościele.

Dziewczętom też nie uszło na sucho. Emmelina spojrzała na nie groźnie.
— Będziecie miały z czym wracać do Avonlea — powiedziała. — Dostarczycie tematu do 

rozmów na długi czas. Tylko po to jeździcie tu czy tam, żeby mieć o czym opowiadać.

Na koniec zostawiła sobie pastora.
— Od tej chwili będę chodziła do kościoła baptystycznego w Spencervale — powiedziała 

z naciskiem. Potem obróciła się na pięcie, wróciła do domu i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Pan Leonard przyglądał się nam, uśmiechając się współczująco. Szczepan wsadził półżywą 

Polcię do powozu.

—   Bardzo   mi   żal   —   powiedział   tym   swoim   łagodnym,   świątobliwym   głosem   — 

baptystów.

background image

XI

C

UD

 

W

 C

ARMODY

Salome wyjrzała przez okno w kuchni i z niepokoju zmarszczyła gładkie czoło.
— Rety, rety, co też ten Cezary Ezechiasz znowu wyprawia? — mruknęła pod nosem.
Z niechęcią wyciągnęła rękę po kulę, ale jej nie dosięgnęła, bo kula przewróciła się na 

podłogę, a bez kuli Salome nie mogła zrobić ani kroku.

W każdym razie Judyta pędzi tu z nim, ile sił w nogach, myślała. Tym razem musiał zrobić 

coś naprawdę strasznego, bo wygląda na bardzo zdenerwowaną i porusza się tak, jak wtedy, 
kiedy jest wściekła. Rety, czasem zaczynam myśleć, że się z Judytą pomyliłyśmy, adoptując 
to dziecko. Dwie stare panny chyba nie potrafią wychować chłopca. Ale to dziecko nie jest 
złe i zawsze mi się wydaje, że musi istnieć jakiś sposób na to, żeby się lepiej zachowywało, 
tylko my nie wiemy, jak mu pomóc.

Monolog Salome przerwało wejście jej siostry Judyty, trzymającej mocno pulchną piąstkę 

Cezarego Ezechiasza.

Judyta Marsh miała dziesięć lat więcej od Salonie — Obie kobiety różniły się od siebie, 

tak jak dzień różni się od nocy. Salome, mimo trzydziestu pięciu lat, przypominała wyglądem 
dziewczynę.   Była   drobna,   różowiutka   i   przywodziła   na   myśl   kwiat;   miała   bladozłociste 
włosy, zwijające się w spiralki, nie pasujące do starej panny. Oczy miała duże, niebieskie i 
łagodne jak u gołębicy. Jej twarz była twarzą osoby słabej, ale była pełna słodyczy i powabu. 
Judyta Marsh była wysoka, śniada, twarz miała pospolitą, smutną, a włosy stalowoszare. Jej 
oczy były czarne i trzeźwe, a rysy twarzy świadczyły o nieugiętej woli i determinacji. W tej 
chwili rzeczywiście wyglądała na bardzo zdenerwowaną, zgodnie z tym, co mówiła Salome. 
Gniewne   spojrzenia,   które   rzucała   małemu   śmiertelnikowi,   przeraziłyby   nawet   o   wiele 
bardziej   zatwardziałego   grzesznika   od   małego   Cezarego   Ezechiasza,   beztroskiego 
sześciolatka.

Cezary Ezechiasz mógł mieć inne wady, ale nie wyglądał źle. Był ujmującym urwisem, 

uśmiechającym   się   do   dobrego,   wesołego   świata   dużymi,   brązowymi   oczami.   Był 
pucołowaty, miał mocne nogi i strzechę pięknych, złotych loków, które doprowadzały go do 
rozpaczy,  stanowiły za to chlubę i radość Salome.  Na jego okrągłej buzi gościły zwykle 
urocze dołeczki, uśmiechy i słońce.

Ale   teraz   Cezarego   Ezechiasza   spotkało   nieszczęście.   Został   przyłapany   na   gorącym 

uczynku i było mu wstyd. Zwiesił głowę i niespokojnie szurał stopą, zgarbiony pod smutnym 
spojrzeniem   oczu   Salome.   Kiedy   Salome   tak   na   niego   patrzyła,   Cezary   Ezechiasz 
nieodmiennie czuł, że cena, jaką mu przyszło zapłacić za odrobinę radości, okazuje się zbyt 
wysoka.

— Jak sądzisz, na czym go przyłapałam tym razem? — spytała Judyta.
— Nie wiem — odparła Salome niepewnie.
—   Rzucał   do   celu,   namalowanego   na   drzwiach   do   kurnika…   świeżymi   jajami   — 

powiedziała   Judyta,   z   przesadną   dokładnością   wymawiając   słowa.   —   Ze   wszystkich   jaj, 
zniesionych dzisiaj, zostały tylko trzy. Do tego drzwi do kurnika wyglądają jak…

Judyta przerwała, żeby pełnym oburzenia gestem dać do zrozumienia, że Salome musi 

sobie to wyobrazić, bo w języku brakuje słów mogących opisać tę rzeczywistość.

— Ach, Cezary Ezechiaszu, dlaczego zrobiłeś coś takiego? — spytała nieszczęsna Salome.
— Nie wiedziałem, że robię coś złego — odparł Cezary Ezechiasz, wybuchając płaczem. 

— Myślałem, że to będzie bardzo śmieszne. Wszystko, co zabawne, jest złe.

Serce Salome nie potrafiło pozostać obojętne na łzy i Cezary Ezechiasz doskonale o tym 

wiedział. Kobieta wzięła szlochającego winowajcę w ramiona i przygarnęła do siebie.

background image

— Nie wiedział, że robi coś złego — powiedziała do Judyty.
— W takim razie, trzeba go nauczyć — odparła Judyta. — Nawet się nie próbuj za nim 

wstawiać, Salome. Pójdzie teraz do łóżka bez kolacji i zostanie tam aż do rana.

— Och! Nie pozbawiaj go kolacji — prosiła Salome. — Nie poprawisz dziecka, dręcząc 

jego żołądek.

—   Powiedziałam:   bez   kolacji   —   powtórzyła   nieugięta   Judyta.   —   Cezary   Ezechiaszu, 

pójdziesz na górę, do pokoju z oknami wychodzącymi na zachód, i położysz się do łóżka.

Cezary Ezechiasz poszedł na górę i położył się do łóżka. Nigdy się nie dąsał ani nie był 

nieposłuszny.   Salome   przysłuchiwała   się   jego   krokom,   kiedy   wchodził   po   schodach, 
szlochając na każdym stopniu; miała łzy w oczach.

— Na litość boską, tylko się nie popłacz, Salome — powiedziała Judyta z irytacją. — 

Uważam, że dostał bardzo łagodną karę. Świętego by wyprowadził z równowagi, a ja nigdy 
nie byłam święta — dodała nie bez racji.

— To nie jest zły chłopiec — prosiła Salome. — Dobrze wiesz, że nigdy nie powtarza 

psoty drugi raz, jeśli mu się powie, że to, co zrobił, było złe.

— Cóż z tego, skoro zaraz wymyśla coś nowego, dwa razy gorszego? Nigdy nie widziałam 

dziecka, które by potrafiło wymyślać ciągle nowe psoty. Przypomnij sobie, co zrobił w ciągli 
ostatnich   dwóch   tygodni.   W   ciągu   dwóch   tygodni,   Salome!   Przyniósł   żywego   węża   i 
przestraszył cię tak, że omal nie dostałaś ataku; wypił buteleczkę płynu do nacierania i zatruł 
się; wziął do łóżka trzy ropuchy;  wszedł na stryszek w kurniku i spadł stamtąd na kurę, 
zabijając   ptaka;   pomalował   sobie   twarz   twoimi   akwarelami;   teraz   znowu   to.   Jaja   są   po 
dwadzieścia   osiem   centów   za   sztukę!   Powiadam   ci,   Salomeo,   Cezary   Ezechiasz   jest 
kosztowną zabawką.

— Ale bez niego byłoby jeszcze gorzej — zaprotestowała Salome.
— Mnie nie byłoby gorzej. Skoro jednak ty nie możesz się bez niego obyć, to będziemy go 

musiały   zatrzymać.   Ale   żeby   sobie   zapewnić   odrobinę   spokoju,   trzeba   go   będzie   chyba 
uwiązać na podwórzu i wynająć kogoś, żeby miał na niego oko.

— Musi być jakiś sposób, żeby sobie z nim poradzić — powiedziała Salome z rozpaczą. 

Uwierzyła,  że  Judyta   poważnie  myśli  o  przywiązaniu   chłopca.  Judyta   zawsze  mówiła  ze 
szczerym   przekonaniem.   —   Może   dlatego,   że   nie   ma   innych   zajęć,   wymyśla   różne 
niestworzone zabawy. Gdyby miał jakieś zajęcie… Może gdybyśmy go posłały do szkoły…

— Jest za mały, żeby chodzić do szkoły. Tata zawsze mówił, że dziecko nie powinno iść 

do szkoły,  dopóki  nie  skończy  siedmiu  lat  i  nie  pozwolę,  żeby Cezary  Ezechiasz   zaczął 
wcześniej.   Wezmę   teraz   wiadro   gorącej   wody   i   szczotkę,   i   zobaczę,   co   się   da   zrobić   z 
drzwiami do kurnika. Będę miała pracę do samego wieczora.

Judyta postawiła kulę obok Salome i poszła myć drzwi kurnika. Ledwie wyszła, Salome 

wzięła kulę i powoli, z trudem podeszła do schodów. Nie mogła pójść i pocieszyć Cezarego 
Ezechiasza, chociaż gorąco tego pragnęła; właśnie dlatego Judyta posłała go na górę. Salome 
nie była na piętrze od piętnastu lat. Nie mogła też zawołać chłopca, żeby zszedł na dół, skoro 
w każdej chwili Judyta mogła wrócić. Poza tym, należała mu się kara, jako że postąpił bardzo 
brzydko.

— Chętnie zaniosłabym mu coś do jedzenia — szepnęła, siedząc na schodku i nasłuchując. 

— Nic nie słyszę. Pewnie usnął spłakany,  biedny,  kochany chłopczyk.  Rzeczywiście jest 
bardzo psotny, ale mnie się wydaje, że to świadczy o pełnym ciekawości umyśle i gdyby go 
skierować na właściwe tory…  żałuję, że Judyta mi nie pozwala porozmawiać o Cezarym 
Ezechiaszu z panem Leonardem. Żałuję, że Judyta tak bardzo nienawidzi duchownych. To, że 
nie pozwala mi chodzić do kościoła nie jest aż tak bardzo przykre, bo z moją ułomnością 
byłoby   to   trudne.   Ale   czasem   chciałabym   porozmawiać   o   tej   czy   innej   rzeczy   z   panem 
Leonardem. Nie potrafię uwierzyć, żeby tata i Judyta mieli rację; na pewno byli w błędzie. 
Bóg istnieje. Obawiam się, że niechodzenie do kościoła jest rzeczą bardzo złą. Ale Judytę 

background image

chyba tylko cud mógłby przekonać, więc nie ma po co o tym myśleć. Tak, Cezary Ezechiasz 
pewnie już zasnął.

Salome   wyobraziła   go   sobie   z   długimi,   zawiniętymi   rzęsami,   opierającymi   się   o 

zaróżowione, mokre od łez policzki i z pulchnymi piąstkami zaciśniętymi  i złożonymi  na 
piersiach, jak miał w zwyczaju. W sercu poczuła ciepło macierzyńskich uczuć.

Rok   wcześniej   rodzice   Cezarego   Ezechiasza,   Marta   i   Abner   Smithowie,   pomarli, 

zostawiając dom pełen dzieci i nic poza tym. Dzieci adoptowały różne rodziny w Carmody. 
Salome   Marsh   zaskoczyła   Judytę,   prosząc   o   zgodę   na   wzięcie   pięcioletniego   malca.   Na 
początku Judyta śmiała się z tego, kiedy jednak się przekonała, że Salome mówi poważnie, 
uległa. Judyta zawsze pozwalała Salome na wszystko, z jednym wyjątkiem.

— Skoro chcesz mieć dziecko, to nic się na to nie poradzi — powiedziała w końcu. — 

Żałuję tylko, że ono nie nosi jakiegoś cywilizowanego imienia. Ezechiasz brzmi strasznie, a 
Cezary — jeszcze gorzej. Połączenie tych dwóch, w zestawieniu z nazwiskiem Smith, jest 
czymś, co mogła wymyślić chyba tylko Marta Smith. Od początku do końca miała dziwny 
gust, czy to wybierając męża, czy imię dla dziecka.

I tak Cezary Ezechiasz trafił do domu Judyty i do serca Salome, której wolno go było 

kochać z całej siły, ale wychowaniem chłopca zajęła się Judyta. Na szczęście, bo Salome 
całkiem by go popsuła swoją pobłażliwością. Salome, zawsze godząca się z poglądami Judyty 
na   każdą   sprawę,   nawet   kiedy   sama   miała   przeciwne   zdanie,   w   pokorze   godziła   się   z 
decyzjami siostry, chociaż cierpiała dużo bardziej niż Cezary Ezechiasz, kiedy go karano.

Siedziała na schodach tak długo, aż w końcu sama zasnęła, ułożywszy głowę na rękach. 

Tak   znalazła   ją   Judyta,   kiedy   wróciła,   surowa   i   triumfująca,   po   zrobieniu   porządku   z 
drzwiami do kurnika. Kiedy patrzyła na Salome, jej twarz złagodniała i pojawiła się na niej 
czułość.

— Mimo swoich lat, pozostała dzieckiem — powiedziała ze współczuciem. — Dzieckiem, 

którego życie zostało zmarnowane bez jego winy. Jak ludzie mogą mówić, że istnieje dobry 
Bóg! Gdyby nawet istniał, to jest okrutnym i zazdrosnym tyranem i nienawidzę go całym 
sercem!

W   oczach   Judyty   pojawiły   się   rozgoryczenie   i   mściwość.   Miała   wiele   powodów,   by 

skarżyć  się na Moc rządzącą wszechświatem, ale najpoważniejszym z nich było kalectwo 
Salome. Zaledwie piętnaście lat temu jej siostra była śliczną, szczęśliwą dziewczyną, pełną 
radości, wdzięczną w ruchach, tryskającą zadowoleniem i umiłowaniem życia. Gdyby Salome 
mogła chodzić, myślała Judyta, przestałabym nienawidzić tę potężną, okrutną Moc.

Po   aferze   z   drzwiami   do   kurnika,   Cezary   Ezechiasz   był   grzeczny   jak   aniołek.   Potem 

wymyślił coś nowego. Pewnego popołudnia wrócił do domu, płacząc. W złotych lokach miał 
pełno ostów. Judyty nie było. Salome rzuciła swoją robótkę i patrzyła na chłopca bezradnie.

— Cezary Ezechiaszu, co ty znowu zrobiłeś?
—   Naprzyczepiałem   sobie   ostów,   bo   się   bawiłem,   że   jestem   wodzem   pogańskiego 

plemienia — szlochał Cezary Ezechiasz. — Zabawa była przednia, ale kiedy chciałem je 
powyjmować, strasznie mnie bolało.

Ani   Salome,   ani   Cezary   Ezechiasz   nigdy   nie   zapomną   bolesnej   godziny,   która   potem 

nastąpiła. Z pomocą grzebienia i nożyczek, Salome uwolniła loki Cezarego Ezechiasza od 
ostów. Trudno byłoby powiedzieć, które z dwojga bardziej cierpiało podczas tej operacji. 
Przy każdym użyciu nożyczek, przy każdym szarpnięciu za złociste włoski, Salome płakała 
tak   samo   gorzko   jak   Cezary   Ezechiasz.   Kiedy   skończyła,   opadła   z   sił.   Wzięła   Cezarego 
Ezechiasza na kolana i oparła mokry policzek o jego lśniącą główkę.

— Ach, Cezary Ezechiaszu, co sprawia, że ciągle popadasz w tarapaty? — westchnęła.
Cezary Ezechiasz zmarszczył brwi.
— Nie wiem — oznajmił po namyśle. — Może to wszystko dlatego, że nie chodzę na 

religię?

background image

Salome podskoczyła, jakby poraził ją prąd.
— Ależ Cezary Ezechiaszu — powiedziała niepewnie — kto ci nawkładał takich myśli do 

głowy?

— Wszyscy chłopcy chodzą do kościoła — bronił się Cezary Ezechiasz — i wszyscy są 

lepsi ode mnie. Pewnie dlatego. Tadzio Markham mówi, że wszyscy mali chłopcy powinni 
chodzić na religię i że jeśli nie chodzą, to trafią do piekła. Nie rozumiem, jak możecie ode 
mnie wymagać, żebym się dobrze zachowywał, skoro nie posyłacie mnie na religię.

— Chciałbyś chodzić do kościoła? — spytała Salome szeptem.
— Chciałbym, psia kość — powiedział Cezary Ezechiasz szczerze i zwięźle.
— Nie używaj takich powiedzeń — westchnęła Salome. — Zobaczę, co się da zrobić. 

Może będziesz mógł chodzić. Spytam ciocię Judytę.

— Ciocia Judyta mi nie pozwoli — powiedział Cezary Ezechiasz bez nadziei. — Ciocia 

Judyta nie wierzy w istnienie Boga i piekła. Tadzio Markham tak mówił. Powiedział, że ona 
jest bardzo złą kobietą, bo nie chodzi do kościoła. Ty też, ciociu Salome, musisz być zła, bo 
nie chodzisz do kościoła. Dlaczego?

— Ciocia Judyta mi nie pozwala. — Salome nigdy w życiu nie była tak zakłopotana, jak 

podczas tej rozmowy.

— Nie wygląda mi na to, żebyście się bardzo cieszyły z niedziel — zamyślił się Cezary 

Ezechiasz. — Ja, gdybym  był na waszym  miejscu, wymyśliłbym  coś ciekawego. Ale wy 
pewnie nie możecie, bo jesteście kobietami. Cieszę się, że jestem mężczyzną. Na przykład 
taki Abel Blair doskonale się bawi w każdą niedzielę. Nigdy nie chodzi do kościoła, ale łowi 
ryby, urządza walki kogutów i upija się. Kiedy dorosnę, też będę tak spędzał niedziele, bo do 
kościoła nie będę chodził. Nie chcę chodzić na nabożeństwa, ale na religię bym chodził.

Salome słuchała tego z ciężkim sercem. Każde słowo Cezarego Ezechiasza poruszało jej 

sumienie.

Więc takie są skutki jej uległości wobec Judyty! Niewinne dziecko widzi w niej złą kobietę 

i   —   co   gorsza   —   w   starym,   zdeprawowanym   Ablu   Blairze   znajduje   sobie   wzór   do 
naśladowania. Czy nie jest za późno na naprawienie tego zła? Po powrocie Judyty, Salome 
opowiedziała jej o wszystkim.

— Cezary Ezechiasz musi chodzić na religię — poprosiła na koniec.
Twarz Judyty stężała i wyglądała jak wykuta z kamienia.
— Nie będzie chodził — powiedziała z uporem. — Nikt, kto mieszka pod moim dachem, 

nie  będzie  chodził   ani  do  kościoła,  ani   na  religię.  Kiedy  chciałaś   go  nauczyć   odmawiać 
modlitwy, pozwoliłam ci na to, chociaż to tylko głupi przesąd, ale na żadne dalsze ustępstwa 
nie pójdę. Dobrze wiesz, jakie są moje uczucia w tej sprawie: Wierzę w to samo, co ojciec. 
Wiesz,   że  on  nienawidził   kościoła   i  ludzi,   którzy  tam  chodzą.  Mimo  to   był  najlepszym, 
najłagodniejszym, najsympatyczniejszym wśród ludzi.

— Mama wierzyła w Boga. Zawsze chodziła do kościoła — prosiła Salome.
— Mama była słaba i zabobonna, jak ty — odparła nieugięta Judyta. — Mówię ci, Salome, 

że nie wierzę w istnienie Boga. A jeśli nawet On istnieje, to jest okrutny i niesprawiedliwy i 
nienawidzę go.

— Judyto! — szepnęła Salome, przerażona bluźnierstwem. Nie zdziwiłaby się, gdyby w tej 

chwili siostra padła martwa u jej stóp.

— Przestań mi tu „judytować” — przerwała jej Judyta rozzłoszczona, jak zawsze, kiedy 

rozmawiała na temat wiary. — Wiem, co mówię. Dopóki nie okulałaś, nie wiedziałam, co 
mam o tym myśleć. Byłam równie skłonna zgodzić się z mamą, jak z tatą, ale po tym, co cię 
spotkało, zrozumiałam, że tata ma rację. Salome chwilowo straciła odwagę. Poczuła, że nie 
ośmieli się sprzeciwić Judycie. I nie zrobiłaby tego, gdyby chodziło o nią samą, ale myśli o 
Cezarym Ezechiaszu doprowadziły ją do desperacji. Z całej siły uderzyła jedną szczuplutką, 
białą dłonią w drugą.

background image

— Judyto, jutro idę do kościoła — zawołała. — Uprzedzam cię. Nie będę dłużej dawała 

Cezaremu   Ezechiaszowi   złego   przykładu.   Nie   wezmę   go   ze   sobą.   W   tym   ci   się   nie 
przeciwstawię, bo to ty dajesz mu jeść i kupujesz ubrania, ale sama pójdę.

— Jeśli to zrobisz, Salome Marsh, nigdy ci tego nie wybaczę — powiedziała Judyta, z 

twarzą pociemniałą od gniewu. Potem, czując, że traci nad sobą panowanie, wyszła z domu.

Salome zalała się łzami i przepłakała prawie całą noc. Ale nie zmieniła zdania. Dla dobra 

dziecka, musi pójść do kościoła.

Przy śniadaniu  Judyta  się do niej nie odzywała i Salome  miała  wrażenie, że serce jej 

pęknie, ale nie miała odwagi się cofnąć. Po posiłku z wielkim trudem poszła do swojego 
pokoju i ubrała się. Kiedy była gotowa, wyjęła z kasetki starą Biblię, należącą do jej matki. 
Salome co wieczór czytała jeden rozdział, ale nigdy nie pozwoliła, żeby Judyta to widziała.

Kiedy pokuśtykała do kuchni, Judyta popatrzyła na nią ze stężałą twarzą. W jej oczach 

zapłonął   gniew. Przeszła   do salonu  i  zamknęła   za  sobą drzwi,  jakby w  ten  symboliczny 
sposób chciała zatrzasnąć przed siostrą swoje serce. Salome, której nerwy były napięte do 
granic możliwości, zrozumiała znaczenie tego gestu. Zawahała się. Pomyślała, że nie ma siły 
sprzeciwić   się   Judycie.   Już   miała   wracać   do   swojego   pokoju,   kiedy   przybiegł   Cezary 
Ezechiasz i popatrzył na nią z podziwem.

— Wyglądasz w dechę, ciociu Salome — powiedział. — Dokąd idziesz?
— Nie używaj takich wyrażeń, Cezary Ezechiaszu — poprosiła. — Idę do kościoła.
— Zabierz mnie ze sobą — powiedział Cezary Ezechiasz bez namysłu. Salome pokręciła 

głową.

— Nie mogę, kochanie. Cioci Judycie by się to nie spodobało. Może kiedyś pozwoli ci 

pójść ze mną. Bądź grzeczny, kiedy mnie nie będzie. Nie rób nic złego.

— Jeśli będę wiedział, że to coś złego, to nie będę tego robił — obiecał Cezary Ezechiasz 

— ale w tym cały kłopot. Nie wiem, co jest złe, a co nie jest. Może gdybym chodził na 
religię, to bym się dowiedział.

Salome pokuśtykała przez podwórko i dalej aleją, obsadzoną astrami i złotokapem. Na 

szczęście,   kościół   był   blisko,   po   drugiej   stronie   drogi,   ale   Salome   przejście   nawet   tego 
kawałka   sprawiło   wiele   trudności.   Kiedy   dotarła   do   kościoła,   była   bardzo   zmęczona.   Z 
trudem szła między ławkami na miejsce należące do jej matki. Położyła kulę na siedzeniu i z 
westchnieniem ulgi usiadła w rogu, przy oknie.

Specjalnie wybrała się wcześniej, żeby zdążyć przed innymi. Kościół był pusty, jeśli nie 

liczyć   dzieci   uczących  się  religii  i  ich  nauczycielki,   zajmujących   odległy kąt  sali.  Kiedy 
Salome Marsh szła na swoje miejsce, wszyscy zamilkli i przyglądali się jej ze zdumieniem.

Ogromny   budynek,   ocieniony   przez   wielkie   wiązy,   był   cichy.   Z   zamkniętego 

pomieszczenia za amboną, gdzie pozostałe dzieci pobierały naukę religii, dochodził cichy 
pomruk.   Przed   amboną   stał   kwietnik   z   wysokim,   białym   geranium,   pięknie   kwitnącym. 
Światło wpadające przez okna z witrażami malowało na podłodze kolorowe wzory. Salome 
poczuła, że ogarnia ją spokój i radość. Nawet gniew Judyty przestał mieć znaczenie. Oparła 
głowę o framugę okna i poddała się pełnym słodyczy wspomnieniom.

Przypomniała sobie dzieciństwo, kiedy to siadywała tu w każdą niedzielę, u boku mamy. 

Judyta też z nimi przychodziła. W oczach Salome, o dziesięć lat młodszej od siostry, Judyta 
zawsze była dorosła. Ich wysoki, śniady, pełen rezerwy ojciec nigdy z nimi nie przychodził. 
Salome   wiedziała,   że   ludzie   z   Carmody   uważają   go   za   niewierzącego   i   bardzo   złego 
człowieka. Ale ojciec nie był zły; był dobry i uprzejmy na swój dziwny sposób.

Matka Salome, zawsze pełna łagodności, zmarła, kiedy dziewczynka miała dziesięć lat, ale 

Judyta opiekowała się siostrą z takim oddaniem, że nigdy niczego jej nie brakowało. Judyta 
Marsh kochała siostrę macierzyńską miłością. Sama była zwyczajną, niemiłą dziewczynką; 
niewiele osób ją lubiło i chłopcy się nią nie interesowali. Była jednak uparta przy tym, by 
Salome dostała wszystko, czego jej brakowało: podziw, przyjaźń i miłość.

background image

Wszystko szło tak, jak Judyta sobie wymarzyła, dopóki Salome nie skończyła osiemnastu 

lat. Potem zaczęły się kłopoty. Ich ojciec, którego Judyta rozumiała i gorąco kochała, umarł. 
Chłopak Salome zginął w wypadku drogowym. U Salome pojawiły się objawy choroby stawu 
biodrowego, która po drobnym wypadku doprowadziła do kalectwa. Nic się nie dało zrobić. 
Judyta,   zamożna   dzięki   spadkowi,  który  zostawiła   jej   bogata   ciotka,   jej   imienniczka,   nie 
szczędziła pieniędzy na najlepszych lekarzy, ale żaden z nich nie potrafił pomóc.

Judyta dzielnie zniosła śmierć ojca, mimo że bardzo z tego powodu cierpiała. Potem z 

bólem przyglądała się, jak jej siostra słabnie i traci władzę w nogach, ale nie poddawała się 
rozgoryczeniu. Dopiero kiedy zrozumiała,  że Salome nigdy nie będzie chodziła,  że może 
tylko kuśtykać podparta na kuli, przypłacając każdy krok wielkim bólem, jej duszę ogarnął 
płomień gniewu. Zbuntowała się przeciwko Istocie, która zesłała te nieszczęścia, bądź tylko 
nie uchroniła przed nimi. Nie szalała i nie wybuchała gniewem. To nie w jej stylu. Po prostu 
przestała chodzić do kościoła. Wkrótce całe Carmody wiedziało, że Judyta Marsh jest taką 
samą  poganką,   jak  jej  ojciec.   Gorszą   nawet,  bo  nie   pozwala  chodzić  do  kościoła  swojej 
siostrze i zatrzasnęła pastorowi drzwi przed nosem, kiedy poszedł je odwiedzić.

Sumienie   już   dawno   powinno   mnie   zmusić   do   sprzeciwienia   się   jej,   myślała   Salome, 

siedząc w ławce. Ale tak bardzo się boję, że ona mi tego nie wybaczy i jak ja będę wtedy 
żyła? Ale muszę to zrobić dla dobra Cezarego Ezechiasza. Moja słabość wyrządziła mu już 
dość szkody. Mówią, że to, czego się dziecko nauczy w ciągu pierwszych siedmiu lat życia, 
pozostaje w nim na zawsze. Cezary Ezechiasz ma zaledwie rok, żeby uporządkować pewne 
sprawy. Obawiam się tylko, że może już być za późno.

Kiedy ludzie zaczęli się schodzić, Salome była boleśnie świadoma ukradkowych spojrzeń 

rzucanych w jej stronę. Napotykała je wszędzie, chyba że wyjrzała za okno. Jej delikatna 
twarzyczka pokryła się rumieńcem. Widziała swój dom i podwórko, i Cezarego Ezechiasza, 
stawiającego   babki   z   piasku.   Potem   zobaczyła   Judytę,   jak   wyszła   z   domu   i   poszła   do 
sosnowego zagajnika za domem. Judyta zawsze tam chodziła, kiedy coś ją gnębiło.

Salome widziała słońce lśniące we włosach Cezarego Ezechiasza, bawiącego się w piasku. 

Jego widok sprawił jej tak wielką przyjemność, że zapomniała, gdzie jest i ile osób się jej 
przygląda.

Nagle Cezary Ezechiasz zostawił babki i piasek i poszedł w drugi kąt, w pobliże kuchni 

letniej. Najpierw wspiął się na wysoki płot, potem na stromy dach kuchni. Salome w rozpaczy 
zacisnęła   pięści.   Co   będzie,   jeśli   dziecko   spadnie?   Och,   dlaczego   Judyta   zostawiła   go 
samego? Co będzie, jeśli… jeśli… W chwili, gdy jej umysł podsuwał straszliwe wizje tego, 
co się może wydarzyć, rzeczywiście coś się stało. Cezary Ezechiasz pośliznął się, runął jak 
długi, stoczył się z dachu i wpadł prosto do wielkiej beczki stojącej pod rynną i zwykle pełnej 
wody. W takiej beczce mogłoby się utopić jednocześnie kilku chłopców łażących po dachach 
w niedzielne przedpołudnie.

Potem stało się coś, o czym Carmody mówi do dzisiaj; nie tylko mówi, ale nawet się kłóci, 

bo na ten temat  jest wiele  sprzecznych  opinii. Salome  Marsh, która od piętnastu lat  bez 
pomocy nie była w stanie zrobić nawet kroku, z krzykiem poderwała się na nogi i wybiegła z 
kościoła!

Kto   żyw   pobiegł   za   nią,   nawet   pastor,  który  właśnie   zaczynał   czytać   fragment   Pisma 

Świętego. Kiedy wyszli z kościoła, Salome była już w połowie alei prowadzącej do jej domu i 
biegła jak szalona. Myślała tylko o jednym. Czy zdąży, zanim Cezary Ezechiasz się utopi?

Otworzyła furtkę i wbiegła na podwórze, kiedy wysoka kobieta o ponurej twarzy wyszła 

zza rogu domu i stanęła, jakby ją wmurowało w ziemię.

Ale Salome nie widziała nikogo. Przewiesiła się przez beczkę i zajrzała do środka, bojąc 

się tego, co zobaczy. A zobaczyła Cezarego Ezechiasza, siedzącego w wodzie sięgającej mu 
zaledwie do pasa. Był oszołomiony, ale nic mu się nie stało.

Na podwórzu było mnóstwo ludzi, ale nikt nie powiedział ani słowa. Wszyscy oniemieli z 

background image

wrażenia. Judyta odezwała się pierwsza. Przepchnęła się do Salome. Była blada jak trup. Pani 
Williamowa   Blair   mówiła   później,   że   oczy   miała   tak   wielkie,   że   aż   ciarki   chodziły   po 
plecach.

— Salome — powiedziała Judyta piskliwym, nienaturalnym głosem — gdzie jest twoja 

kula?

Dopiero teraz Salome odzyskała poczucie rzeczywistości. Uświadomiła sobie, że przeszła 

(przebiegła!) taki kawał bez żadnej pomocy. Pobladła, zachwiała się i byłaby upadła, gdyby 
jej Judyta nie podtrzymała.

Stary doktor Blair podszedł do nich.
— Wnieś ją do środka — powiedział — a wy przestańcie się tłoczyć. Potrzeba jej spokoju. 

Musi sobie odpocząć.

Większość   ludzi   wróciła   do   kościoła.   Języki   się   nagle   rozwiązały   i   wszyscy   mówili 

jednocześnie. Kilka kobiet pomogło Judycie wnieść Salome do domu i położyć na sofie w 
kuchni.   Za   nimi   przyszedł   doktor,   prowadząc   ociekającego   wodą   Cezarego   Ezechiasza, 
którego pastor wyciągnął z beczki i na którego nikt nie zwracał uwagi.

Salonie opowiedziała o wszystkim, a ludzie słuchali jej z mieszanymi uczuciami.
— To cud — powiedział Sam Lawson z lękiem. Doktor Blair wzruszył ramionami.
— Nie ma w tym nic cudownego — burknął. — To zupełnie naturalne. Widocznie choroba 

stawu powoli ustępowała. Natura potrafi czasem dokonać takiego wyleczenia, jeśli się jej nie 
przeszkadza. Kłopot w tym, że mięśnie były sparaliżowane, bo przez lata ich nie używano. 
Instynktowne działanie zmobilizowało je do pracy. Salome, wstań i przejdź się po kuchni.

Salome   zrobiła   to.   Szła   chwiejnym,   niepewnym   krokiem,   bo   zabrakło   jej   pewności 

płynącej z silnego strachu. Doktor z zadowoleniem pokiwał głową.

— Ćwicz tak codziennie. Chodź do pierwszego zmęczenia. Wkrótce będziesz zdrowa i tak 

żwawa, jak dawniej. Nie będziesz potrzebowała kuli, ale nie ma w tym nic cudownego.

Judyta Marsh odwróciła się ku niemu. Od kiedy spytała Salome o kulę, nie powiedziała ani 

słowa. Teraz mówiła z uczuciem:

— To był cud. Bóg go sprawił, żeby mi udowodnić swoje istnienie i ja przyjmuję ten 

dowód.

St;ary doktor znów wzruszył ramionami. Jako mądry człowiek wiedział, kiedy trzymać 

język za zębami.

— Połóż Salome do łóżka i pozwól jej spać do jutra. Jest zmęczona. I niech ktoś, na litość 

boską, ubierze to dziecko w coś suchego, bo przeziębi się na śmierć.

Wieczorem Salome Marsh leżała w łóżku, przyglądając się zachodzącemu słońcu. Serce 

miała   pełne   niewysłowionej   wdzięczności   i   radości.   Do   pokoju   weszła   Judyta.   Była 
wystrojona w najlepsze ubranie. Trzymała za rękę Cezarego Ezechiasza. Uśmiechnięta twarz 
chłopca była wyszorowana, a jego loki opadały lśniącymi zwojami na koronkowy kołnierz 
aksamitnej marynarki.

— Jak się czujesz, Salome? — spytała Judyta łagodnym głosem.
— Lepiej. Wyspałam się. Dokąd idziecie, Judyto?
—   Idę   do   kościoła   —   odparła   Judyta   zdecydowanym   głosem.   —   Zabieram   ze   sobą 

Cezarego Ezechiasza.

background image

XII K

ONIEC

 

KŁÓTNI

Agnieszka Rogerson siedziała na progu domu Luizy Shaw i rozglądała się wokół siebie. 

Wzięła głęboki wdech, jakby przyjemność mieszała się w jej sercu z przykrością. Wszystko 
było   tak   samo.   Kwadratowy   ogród   był   równie   kwadratowy   jak   zawsze   i   tak   samo 
nieporządny, pełen chaotycznie pomieszanych owoców i kwiatów, krzaków agrestu i lilii, z 
wyrastającymi to tu, to tam jabłoniami o powykręcanych konarach i czereśni w najdalszym 
kącie. Za ogrodem rósł szereg wysokich świerków, ciemniejących na tle nieba, różowego od 
zachodzącego słońca, i nie wyglądających ani trochę starzej niż przed dwudziestu laty, kiedy 
Agnieszka była młodą dziewczyną i spacerowała w ich cieniu, oddając się marzeniom. Stara 
wierzba na lewo była tak samo wielka i rozłożysta, i — pomyślała Agnieszka z drżeniem — 
pewnie tak samo pełna gąsienic, jak zawsze. W ciągu dwudziestu lat nieobecności w Avonlea, 
Agnieszka nauczyła się wielu rzeczy, ale nie panowania nad obrzydzeniem ogarniającym ją 
na myśl o gąsienicach.

— Niewiele się tu zmieniło, Luizo — powiedziała, opierając głowę na pulchnych białych 

dłoniach i wdychając rozkoszny zapach mięty podeptanej przez Luizę. — Cieszę się. Bałam 
się   tu   wracać   z   obawy,   że   uporządkowałaś   ten   stary   ogród   tak,   że   go   nie   poznam   albo 
założyłaś   na   jego   miejscu   elegancki   trawnik,   co   byłoby   jeszcze   gorsze.   Ale   ogród   jest 
cudownie nieporządny, jak dawniej, i nawet płot się chwieje. Niemożliwe, żeby to był ten 
sam płot, ale wygląda identycznie. Niewiele się tu zmieniło. Dziękuję, Luizo.

Luiza zupełnie nie rozumiała, za co Agnieszka jej dziękuje, bo też nigdy nie potrafiła 

zrozumieć Agnieszki, mimo że w młodości bardzo ją lubiła. Teraz tamte dni wydawały się 
Luizie bardziej odległe niż Agnieszce. Luizę oddzielały od nich doświadczenia żony i matki, 
ale Agnieszkę — tylko czas.

—   Sama   też   niewiele   się   zmieniłaś,   Agnieszko   —   powiedziała,   spoglądając   na 

przyjaciółkę   z   podziwem.   Była   taka   szczupła   w   fartuchu   pielęgniarki,   który   włożyła 
specjalnie, żeby go pokazać Luizie. Cerę miała białą, policzki różowe, włosy — złocisto — 
brązowe i lśniące. — Zostałaś sobą.

—   Naprawdę?   —   zdziwiła   się   Agnieszka.   —   Nowoczesne   masaże   i   krem   opóźniły 

pojawienie się zmarszczek; poza tym, miałam szczęście, dziedzicząc cerę po Rogersonach. 
Nikt   by   nie   pomyślał,   że   mam   już   trzydzieści   osiem   lat,   prawda?   Trzydzieści   osiem! 
Dwadzieścia lat temu myślałam, że kobieta trzydziesto — ośmioletnia to żeński odpowiednik 
Matuzalema. Ale teraz czuję się strasznie, niemądrze młoda. Każdego ranka, zanim wstanę z 
łóżka, muszę sobie powtórzyć trzy razy: „Jesteś starą panną, Agnieszko Rogerson”, żeby się 
nastroić odpowiednio do tego, co mnie czeka w ciągu dnia.

— Nie sądzę, żeby staropanieństwo bardzo ci ciążyło — powiedziała Luiza, wzruszając 

ramionami. Sama za nic nie chciałaby być starą panną, mimo to stale zazdrościła Agnieszce 
wolności, światowego życia, gładkiego czoła i beztroskiego ducha.

— Ale mi ciąży — powiedziała Agnieszka szczerze. — Nienawidzę staropanieństwa.
— W takim razie, dlaczego nie wyjdziesz za mąż? — spytała Luiza, przez użycie czasu 

przyszłego nieświadomie oddając sprawiedliwość urokowi przyjaciółki.

Agnieszka pokręciła głową.
— To by mi się też nie podobało. Nie chcę być mężatką. Pamiętasz tę historię, którą nam 

opowiadała Ania Shirley, o uczennicy, która chciała być wdową, bo „kiedy jest się mężatką, 
trzeba słuchać męża, a jeśli się wcale nie wyszło za mąż, nazywają człowieka starą panną”? 
Zgadzam  się z  tym.  Chciałabym  być  wdową. Wtedy cieszyłabym  się  zarazem  wolnością 
panienki i sławą mężatki. Mogłabym połączyć przyjemne z pożytecznym. Ach, żeby tak być 
wdową!

— Agnieszko! — powiedziała Luiza, wstrząśnięta. Agnieszka zaśmiała się głośno.

background image

— Och, Luizo, że też jeszcze potrafię cię szokować. Tym samym tonem mówiłaś to swoje 

„Agnieszko!” dawno temu, kiedy za jednym zamachem łamałam wszystkie przykazania.

— Mówisz dziwne rzeczy — zaprotestowała Luiza. — Rzadko kiedy cię rozumiem.
— Ależ moja droga kuzynko, ja sama często siebie nie rozumiem. Może radość z powrotu 

na   stare   śmieci   przewróciła   mi   w   głowie?   Odnalazłam   tutaj   minioną   młodość.   W   tym 
ogrodzie   nie   potrafię   mieć   trzydziestu   ośmiu   lat.   To   niemożliwe!   Znów   jestem 
osiemnastolatką z talią szczuplejszą o pięć centymetrów. Patrz, słońce zachodzi. Widzę, że 
ostatnie promienie rzuca, jak zawsze, na dom Wrightów. Nawiasem mówiąc, czy Piotr Wright 
nadal tam mieszka?

— Tak.
Luiza rzuciła z pozoru obojętnej Agnieszce zaciekawione spojrzenie.
—   Pewnie   ma   żonę   i   sześcioro   dzieci?   —   spytała   Agnieszka   bez   większego 

zainteresowania. Potem zerwała kilka gałązek mięty i przypięła je sobie do piersi. Pewnie 
dlatego się zaczerwieniła, że pochyliła się tak nisko. Ale nie; Luiza, mimo że zwykle myśli 
powoli,   tym   razem   szybko   zrozumiała   znaczenie   rumieńca.   Obudził   się   w   niej   instynkt 
swatki.

— Bynajmniej — odparła szybko. — Piotr Wright się wcale nie ożenił. Pozostał wierny 

twojej pamięci.

— Fe! Poczułam się tak, jakbym leżała na cmentarzu w Avonlea i miała nad sobą pomnik 

z wyrzeźbioną w kamieniu płaczącą wierzbą — zadrżała Agnieszka. — Kiedy się mówi, że 
mężczyzna jest wierny pamięci jednej kobiety, to zazwyczaj prawda jest taka, że żadna inna 
go nie chciała.

— Z Piotrem tak nie było — sprzeciwiła się Luiza. — To dobry kawaler i niejedna chciała 

go  dostać;   jeszcze   dzisiaj  by go  wzięły.   Ma  czterdzieści   trzy  lata.   Ale  on  się  nikim  nie 
zainteresował po tym, jak go odtrąciłaś.

—   Ja   go   nie   odtrąciłam.   To   on   mnie   odtrącił   —   powiedziała   Agnieszka   z   żalem, 

spoglądając   na   pola   i   dolinę   porośniętą   młodymi   świerkami   oraz   białe   zabudowania 
Wrightów, zaróżowione od zachodzącego słońca, podczas gdy reszta Avonlea spoczywała już 
w mroku. Jej oczy były roześmiane. Luiza nie wiedziała, czy coś nie kryje się na ich dnie.

— Bajki! — powiedziała Luiza. — Właściwie o co się z Piotrem pokłóciliście? — spytała 

z ciekawością.

— Często się nad tym zastanawiam — odpowiedziała wymijająco Agnieszka.
— Od tamtej pory się z nim nie widziałaś? — dopytywała się Luiza.
— Nie. Bardzo się zmienił?
— Trochę. Posiwiał i robi wrażenie zmęczonego, ale nie ma się czemu dziwić, biorąc pod 

uwagę, jakie prowadzi życie. Od dwóch lat nie ma gospodyni. Przedtem była u niego stara 
ciotka, ale zmarła. Mieszka sam i sam sobie gotuje. Nigdy nie byłam u niego w domu, ale 
ludzie mówią, że panuje tam okropny bałagan.

—   Tak,   Piotr   nie   należy   do   ludzi   potrafiących   zachować   porządek   —   powiedziała 

Agnieszka,   zrywając   więcej   mięty.   —   Tylko   pomyśl,   Luizo.   Gdyby   nie   ta   stara   kłótnia, 
mogłam być dzisiaj panią Piotrową Wright, matką szóstki dzieci, myślącą tylko o tym, czym 
nakarmić Piotra, w co go ubrać i kiedy wydoić krowy.

— Widocznie teraz jest ci lepiej.
— Sama nie wiem. — Agnieszka znów spojrzała na biały dom na wzgórzu. — Moje życie 

płynie   całkiem   przyjemnie,   ale   nie   daje   satysfakcji.   Szczerze   mówiąc   (ach,   Luizo,   jakże 
rzadka jest szczerość, kiedy kobiety rozmawiają o mężczyznach), wolałabym chyba gotować 
dla Piotra i sprzątać mu dom. Teraz jego niewyszukany język już by mi nie przeszkadzał. Od 
tamtej pory nauczyłam się kilku rzeczy; jedną z nich jest, że mężczyzna może się wyrażać 
prostym językiem, byleby tylko nie przeklinał. Nawiasem mówiąc, czy Piotr nadal wyraża się 
tak nie — gramatycznie, jak dawniej?

background image

— Nie wiem — powiedziała biedna Luiza. — Nie miałam pojęcia, że coś źle mówił.
— Czy nadal mówi: „rozumie” i „te tam rzeczy”? — spytała Agnieszka.
— Nie zauważyłam — przyznała Luiza.
— Szczęśliwa Luiza! Też chciałabym się urodzić z cudowną umiejętnością nie zwracania 

uwagi na drobiazgi! To lepszy dar dla kobiety niż uroda i mądrość. Ja zwracałam uwagę na 
błędy Piotra. Kiedy mówił: „rozumie”, brzmiało to w moich uszach fałszywie. Starałam się 
go   bardzo   taktownie   poprawiać.   Ale   Piotr   nie   chciał,   żeby   go   poprawiano.   Wrightowie 
zawsze byli o sobie dobrego mniemania. Pokłóciliśmy się o składnię. Piotr powiedział, że 
albo go wezmę takim, jaki jest, z jego sposobem mówienia i całą resztą, albo będę się musiała 
obyć bez niego. Odeszłam bez słowa i od tamtej pory stale się zastanawiam, czy naprawdę 
tego żałuję, czy też może lubię pielęgnować te romantyczne wspomnienia. Pewnie to drugie. 
No, Luizo, widzę w tych twoich spokojnych oczach jakiś zamiar. Nawet nie próbuj. Nie ma 
sensu swatać mnie z Piotrem. Założę się, że myślisz teraz o tym, żeby go zaprosić do siebie 
na herbatę.

— No, muszę iść wydoić krowy — westchnęła Luiza zadowolona, że uda jej się uciec. 

Czuła się niezręcznie w obecności potrafiącej czytać w jej myślach Agnieszki. Nie chciała 
dłużej być z kuzynką sam na sam, w obawie że Agnieszka wyciągnie na światło dzienne 
wszystkie jej tajemnice.

Po odejściu Luizy, Agnieszka długo siedziała na schodach. Nadeszła noc, mroczna i ciepła. 

Nad   ogrodem   migotały   pierwsze   gwiazdy.   Oto   dom   jej   młodości.   Tutaj   mieszkała   i 
prowadziła gospodarstwo ojcu. Po jego śmierci Curtis Shaw, świeżo ożeniony z kuzynką 
Agnieszki, Luizą, kupił od niej gospodarstwo i wprowadził się tu. Agnieszka została u nich, 
licząc na to, że wkrótce będzie miała własny dom. Była zaręczona z Piotrem Wrightem.

Potem doszło do kłótni, której przyczyna pozostała tajemnicą dla krewnych i bliskich po 

obu stronach. Tylko jej rezultat był oczywisty dla wszystkich. Agnieszka nagle spakowała 
swoje rzeczy i wyjechała z Avonlea, zostawiając je ponad tysiąc kilometrów za sobą. Podjęła 
pracę w szpitalu w Montrealu i studiowała pielęgniarstwo. W ciągu dwudziestu lat ani razu 
nie odwiedziła Avonlea. Jej niespodziewane pojawienie się tu tego lata było skutkiem nagłego 
kaprysu, zrodzonego z tęsknoty za starym ogrodem. O Piotrze nie myślała. Od piętnastu lat 
rzadko   gościł   w   jej   myślach.   Była   przekonana,   że   o   nim   zapomniała.   Ale   teraz,   kiedy 
siedziała na starych schodach, na których często siadywała w czasach narzeczeńskich, czuła 
dziwne   ściskanie   w   sercu.   Spojrzała   ponad   doliną,   na   światło   w   kuchni   Wrightów,   i 
wyobraziła sobie Piotra, siedzącego samotnie, zaniedbanego, nie znającego rodzinnego ciepła.

— Powinien się był ożenić — powiedziała ze złością. — Nie będę się zamartwiała tym, że 

jest samotnym, podstarzałym kawalerem; przecież przez te wszystkie lata myślałam, że ma 
jak u pana Boga za piecem. Mógłby przynajmniej wynająć sobie gospodynię. Stać go na to. 
Gospodarstwo jest zadbane.

Cóż, ja też mam pokaźne konto bankowe i widziałam prawie wszystko, co na tym świecie 

warto   zobaczyć,   ale   mam   też   kilka   starannie   ukrywanych   siwych   włosów   i   okropne 
przeświadczenie, że ostatecznie gramatyka wcale nie jest jedną z najważniejszych rzeczy pod 
słońcem. No, nie będę już dłużej siedziała na tej rosie. Lepiej poczytam najdowcipniejszą, 
najbardziej wydumaną i wytworną powieść, jaką znajdę w swoim kufrze.

Przez cały następny tydzień Agnieszka wypoczywała na swoje ulubione sposoby. Czytała i 

kołysała się w hamaku, zawieszonym pod świerkami. Chodziła na spacery po polach, lasach i 
odludnych wzgórzach.

— Wolę nie spotykać ludzi — powiedziała, kiedy Luiza namawiała ją na odwiedziny u 

jednych czy drugich znajomych. — Szczególnie tych z Avonlea. Moje stare koleżanki albo 
powyjeżdżały, albo powychodziły za mąż i zmieniły się nie do poznania, a młodzi nie znają 
Józefa i czuję się przy nich jak pani w średnim wieku. To gorsze niż starość. W lasach czuję 
się   wiecznie   młoda,   jak   przyroda.   Jakże   przyjemnie   jest   nie   mieć   nic   do   czynienia   z 

background image

termometrami, temperaturą i czyimiś zachciankami. Pozwól mi, Luizo, wsłuchiwać się we 
własne kaprysy, a kiedy spóźnię się na obiad, podaj mi za karę zimne jedzenie. Nawet do 
kościoła już więcej nie pójdę. Wczoraj było okropnie. Budynek jest nie tylko nowy, ale w 
dodatku całkiem nowoczesny.

— Uchodzi za najładniejszy kościół w okolicy — zaprotestowała Luiza, lekko urażona.
— Kościoły nie powinny być ładne. Powinny mieć co najmniej pięćdziesiąt lat i swoisty 

urok. Nowe kościoły to okropność.

— Widziałaś w kościele Piotra Wrighta? — spytała Luiza; aż ją język  świerzbiał, tak 

chciała się tego dowiedzieć.

Agnieszka kiwnęła głową.
— Rzeczywiście, widziałam. Siedział po drugiej stronie przejścia, w ławce w rogu. Nie 

jest   bardzo   zmieniony.   Dobrze   wygląda   ze   stalowosiwymi   włosami.   Mimo   to   byłam 
rozczarowana. Spodziewałam się, że na jego widok odczuję jakieś podniecenie, ale nic z tego, 
tylko zainteresowanie, jakby był po prostu przyjacielem z przeszłości. Choćbym nie wiem jak 
chciała, nie było żadnego podniecenia.

—   Podszedł,   żeby   z   tobą   porozmawiać?   —   pytała   Luiza,   nie   mając   pojęcia,   o   jakim 

podnieceniu mówi Agnieszka.

— Niestety,  nie. Nie z mojej winy.  Stałam zaraz za drzwiami z najmilszym  wyrazem 

twarzy, na jaki mnie stać, ale Piotr przeszedł, nawet na mnie nie spojrzawszy. Moja próżność 
nie zostałaby urażona, gdybym mogła wierzyć, że postąpił tak z powodu jątrzącego się nadal 
gniewu   czy   pychy.   Ale   wyglądało   mi   na   to,   że   on   wcale   o   mnie   nie   myślał.   Bardziej 
interesowało go, żeby porozmawiać o sianokosach z Oliwerem Sloane’em, który, nawiasem 
mówiąc, wcale się nie zmienił.

— Skoro czujesz się tak, jak mi ostatnio mówiłaś, to dlaczego sama nie podeszłaś, żeby z 

nim porozmawiać? — chciała wiedzieć Luiza.

— Bo teraz  już się tak nie czuję. To był  tylko  przelotny nastrój. Ty nic nie wiesz o 

zmiennych humorach, kochanie. Nie rozumiesz, jak można czegoś rozpaczliwie pragnąć w 
jednej chwili, a w drugiej nie chcieć tego przyjąć, kiedy ktoś ci to oferuje za darmo.

— To głupota — zaprotestowała Luiza.
— Zgadzam się z tobą. To czysta głupota, ale jakże przyjemnie jest pozwolić sobie na 

odrobinę głupoty, po dwudziestu latach kierowania się rozsądkiem. Dzisiaj po południu pójdę 
szukać poziomek. Nie czekaj na mnie z herbatą. Zostały mi już tylko cztery dni. Chcę je jak 
najlepiej wykorzystać.

Agnieszka wybrała się dość daleko. Garnuszek miała już pełny, ale szła dalej i dalej, bez 

celu. W końcu znalazła się na ścieżce biegnącej wzdłuż pola, na którym mężczyzna kosił 
trawę.   Tym   mężczyzną   był   Piotr   Wright.   Agnieszka,   kiedy   się   o   tym   przekonała, 
przyspieszyła   kroku,   odwróciła   wzrok   i  szybko   znikła   w   klonowym   gaju,   wśród  gęstych 
paproci.

Agnieszka domyślała się, że jest na terenach należących do Piotra Morrisona i że jeśli 

będzie szła prosto przed siebie, dojdzie do miejsca, na którym stał stary dom Morrisonów. 
Niewiele się pomyliła. Wyszła około pięćdziesięciu metrów na południe od opuszczonego 
domu Morrisonów, prosto na podwórze Wrightów!

Przechodząc   koło   domu,   którego   niegdyś   miała   zostać   panią,   Agnieszka   poczuła 

nieodpartą   ciekawość.   W   pobliżu   nie   było   innych   domów   i   nikt   nie   mógł   jej   zobaczyć, 
postanowiła   więc   —   mówiąc   wprost   —   zajrzeć   do   środka   przez   okno   w   kuchni.   Kiedy 
podeszła bliżej, zauważyła, że drzwi wejściowe stoją otworem, więc zatrzymała się na progu i 
zaczęła rozglądać.

W kuchni panował okropny nieład. Podłogi nie zamiatano co najmniej od dwóch tygodni. 

Na gołym stole stały resztki obiadu, który nie mógł być zbyt apetyczny.

— Bardzo nędzne warunki, niegodne człowieka — jęknęła Agnieszka. — W piecu jest 

background image

pełno popiołu. I ten stół! Nic dziwnego, że Piotr osiwiał. Przez całe popołudnie ciężko pracuje 
przy sianokosach, żeby potem wrócić do tego!

Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Najpierw była zdziwiona sama sobą, potem 

rzuciła okiem na zegarek.

— Zrobię to dala własnej przyjemności i ze współczucia. Jest wpół do trzeciej. Piotr nie 

wróci przed czwartą. Mam nieco ponad godzinę na zrobienie tego, co trzeba. Zdążę uciec w 
porę. Nikt się nie dowie. Nikt mnie nie zobaczy.

Agnieszka weszła do środka, zdjęła kapelusz i chwyciła  za miotłę.  Najpierw starannie 

zamiotła kuchnię. Potem rozpaliła w piecu, nastawiła czajnik wody i zabrała się za zmywanie. 
Słusznie się domyślała, że Piotr nie zmywał co najmniej od tygodnia.

— Podejrzewam, że dopiero kiedy zabraknie mu czystych naczyń, bierze się za zmywanie 

— śmiała się. — Ciekawa jestem, gdzie trzyma czyste ścierki, jeśli w ogóle je ma.

Widocznie jednak Piotr nie miał niczego takiego, bo Agnieszka nigdzie ich nie widziała. 

Odważnie  weszła   do  zakurzonego   pokoju  i  w   staroświeckim  kredensie   znalazła   wreszcie 
ściereczkę. Pracując, śpiewała cichutko. Krok miała lekki, a oczy lśniące z podniecenia. Było 
oczywiste, że dobrze się bawi. Spodobała się jej ta psota.

Kiedy   skończyła   zmywać,   znalazła   w   kredensie   czysty,   ale   pożółkły   i   od   dawna   nie 

używany   obrus,   nakryła   stół   i   zajęła   się   przygotowaniem   herbaty   dla   Piotra.   W   spiżarni 
znalazła chleb i masło, a w piwnicy dzbanek śmietany. Zebrane poziomki wysypała na talerz. 
Herbatę postawiła na ogniu, żeby nie wystygła. Na koniec Agnieszka poszła do zaniedbanego 
ogrodu i przyniosła stamtąd bukiet purpurowych róż, które wstawiła do wielkiego wazonu i 
ustawiła pośrodku stołu.

— Muszę już iść — powiedziała głośno. — Przyjemnie byłoby zobaczyć  minę Piotra, 

kiedy wróci do domu. Sprawiło mi to wszystko mnóstwo radości. Ciekawa jestem, dlaczego. 
Agnieszko Rogerson, nie zadawaj sobie głupich pytań. Włóż kapelusz i wracaj do domu. Po 
drodze musisz pomyśleć, jak wytłumaczysz Luizie brak poziomek.

Agnieszka   ostatni   raz   spojrzała   wokół   siebie.   Kuchnia   wyglądała   radośnie,   czysto   i 

przytulnie. Znów poczuła dziwne ukłucie w sercu. To mógłby być jej dom. Mogłaby czekać 
tu   na   powrót   Piotra.   Gdyby…   Agnieszka   odwróciła   się,   bojąc   się   tego,   co   zobaczy. 
Rzeczywiście, w drzwiach stał Piotr Wright.

Agnieszka   zaczerwieniła   się.   Pierwszy   raz   w   życiu   zabrakło   jej   języka   w   buzi.   Piotr 

popatrzył na nią, potem na stół z owocami i kwiatami.

— Dziękuję — powiedział uprzejmie.
Agnieszka szybko się opanowała. Śmiejąc się z zażenowaniem, wyciągnęła rękę.
— Nie każ mnie aresztować za włamanie, Piotrze. Przechodząc obok, z czystej ciekawości 

zajrzałam  do twojej kuchni  i pomyślałam,  że mogę  ci  przygotować  herbatę. Chciałam  ci 
zrobić niespodziankę. Zamierzałam wyjść przed twoim powrotem.

— 1 tak bym wiedział, kto to zrobił — powiedział Piotr, ściskając jej dłoń. — Widziałem 

cię,   kiedy   przechodziłaś   obok   mojego   pola,   przywiązałem   konie   i   poszedłem   za   tobą. 
Siedziałem na płocie za domem i widziałem, jak się tu krzątałaś.

— Dlaczego do mnie nie podszedłeś i nie odezwałeś się wczoraj po kościele, Piotrze? — 

spytała Agnieszka bez owijania w bawełnę.

— Bałem się, że powiem coś niegramatycznie — odparł Piotr sucho.
Agnieszka znów się zrobiła purpurowa na twarzy. Wyrwała mu rękę.
— To okrutne, co powiedziałeś.
Piotr roześmiał się nieoczekiwanie, z dziwnym, chłopięcym wdziękiem.
— Może i tak — powiedział — ale musiałem dać upust złości, gromadzonej przez z górą 

dwadzieścia lat. Teraz mi ulżyło. Będę się starał być miły. Skoro zadałaś sobie tyle trudu, 
żeby   mi   przygotować   kolację,   musisz   mi   pomóc   ją   zjeść.   Te   tam   poziomki   wyglądają 
smacznie. Nie jadłem ich w tym roku, bo nie miałem czasu pójść do lasu.

background image

Agnieszka została. Usiadła z Piotrem do stołu i nalała mu herbaty. Rozmawiali o ludziach 

z Avonlea i o tym, co się zmieniło u ich wspólnych znajomych. Piotr czuł się swobodnie i 
sprawiał takie wrażenie, jakby nie miał żadnych trosk. Agnieszka czuła się okropnie — a 
zarazem   była   niezmiernie   szczęśliwa.   Fakt,   że   siedzi   z   Piotrem   przy   stole,   był   zarazem 
groteskowy i najzupełniej naturalny.  Chwilami chciało się jej płakać, to znów wybuchała 
spontanicznym, dziewczęcym śmiechem. W jej naturze sąsiadowały ze sobą sentymentalne 
uczucia i poczucie humoru.

Piotr   skończył   jeść   poziomki,   położył   dłonie   na   stole   i   zapatrzył   się   na   Agnieszkę   z 

zachwytem.

— Bardzo ładnie wyglądasz przy moim stole, Agnieszko — powiedział. — Jak to się stało, 

że po tylu latach nie jesteś jeszcze panią domu? Musiałem, że spotkasz na świecie wielu 
mężczyzn, którzy ci się spodobają i będą mówili poprawnie.

— Piotrze, przestań! — zawołała Agnieszka. — Byłam głupią gąską.
— Przeciwnie, miałaś rację. To ja byłem durniem. Gdybym miał dość rozumu, cieszyłbym 

się, że tak bardzo mnie cenisz, że chcesz, żebym był jeszcze lepszy. Powinienem popracować 
nad swoimi błędami, zamiast się wściekać. Teraz już jest za późno, jak sądzę.

— Za późno na co? — spytała Agnieszka, wyczuwając w głosie i spojrzeniu Piotra jakąś 

serdeczność.

— Na… poprawę.
— Masz na myśli gramatykę?
— Niekoniecznie. W moim wieku to już raczej nie będzie możliwe. Chodzi o te inne 

rzeczy, Agnieszko. Zastanawiam się, co byś powiedziała, gdybym cię prosił o przebaczenie i 
spytał, czy mnie jednak nie zechcesz?

— Złapałabym cię za słowo, bojąc się, że możesz zmienić zdanie — odparła Agnieszka 

odważnie. Chciała popatrzeć mu prosto w twarz, ale jej niebieskie oczy, pełne łez i śmiechu 
zarazem, przelękły się jego szarych źrenic.

Piotr wstał, przewracając krzesło, i podszedł do niej.
— Moja Agnieszka! — powiedział.


Document Outline