background image

M

ARIA 

R

ODZIEWICZÓWNA

 

 
 

Z

ŁOTA DOLA

 

R

YNGRAF

 

 

 

background image

Z

ŁOTA DOLA

 

 
Piaszczystym  traktem  pocztowym  w  zapadłej  okolicy  szedł  pieszo  samotny  wędrowiec. 

Przed godziną pociąg kolei Ŝelaznej wyrzucił go na nędznej stacji, zagwizdał i popędził dalej. 
Pozostały  —  przez  chwilę  z  Ŝalem  patrzył  na  biały  obłoczek  dymu  na  horyzoncie,  potem 
westchnął, zapalił fajkę i ruszył przed siebie, nie pytając nikogo o drogę. 

ś

ydek woźnica zaczepił go: 

— Wy moŜe do Jezierców, do miasteczka? 
— A moŜe. 
— Nu, ja was zawiozę! Macie tam kogo? 
—  Mam  w  kieszeni  dwa  kułaki  na  ciebie!  Nie  wchodź  mi  w  drogę!  śyd  zaciął  szkapę  i 

uciekł.  Wędrowiec  nie  wyglądał  na  bezpiecznego  towarzysza.  Szedł,  kiwając  się  z  nogi  na 
nogę, wsunąwszy ręce po łokcie w kieszenie łatanych, wypłowiałych spodni. Na głowie miał 
czapkę  starą  z  połową  daszka,  na  nogach  resztki  butów,  na  sobie  bluzę  siną,  pełną  dziur  i 
plam, przepasaną kawałkiem poszarpanego rzemienia, na plecach mizerny worek płócienny. 

Młody  był  jeszcze,  wybujały  wzrostem  i  pewno  niegdyś  przystojny.  Młodość  i  urodę 

osnuła  nędza  jak  pajęczyna,  zakryła  wiek  i  krasę.  Twarz  smagła,  oczy  Ŝywe  i  roztropne 
patrzyły  na  świat  zza  tej  pajęczyny,  jakieś  zmęczone,  posępne  a  zuchwałe.  Przyrósł  do  tych 
rysów kurz droŜny, dym karczemny i bezczelny uśmiech głodu. 

Zmierzch  zapadł  jesienny  —  mglisty,  pełny  wilgoci  i  chłodu.  Drobny  deszczyk  mŜył  z 

wiatrem, przejmując do kości nędzarza, naigrawając się z jego płótnianki dziurawej. 

Stacja  została  daleko,  brzozy  gościńca  szumiały  resztkami  liści,  gdzieś  w  oddali  grały 

trąby pastusze. 

Wędrowiec przystanął chwilę i słuchał. 
—  Tak  śpiewa,  jak  surma  trębacza.  Ladaco  dął,  jak  miech  w  kuźni…  —  zamruczał, 

wstrząsając się z zimna. 

Potem splunął i szedł dalej, przyśpieszając kroku. 
W  dali  przez  mgłę  i  zmierzch  szary  zapalały  się  czerwone  światełka,  nisko  nad  ziemią, 

niby sesja gromadna świętojańskich robaczków. Do światełek tych dąŜył podróŜny. 

Było  to  miasteczko,  synonim  kilkuset  Ŝydów,  kilkudziesięciu  karczem  i  błota.  Nigdy 

piękne nie było; jesień uczyniła je obrzydliwym.  Ogołociła mieszczańskie ogródki z zieleni, 
powlokła ściany, ulice, dachy brudną wilgocią. Nogi tonęły w śmietniskach i błocie. 

Wędrowiec zwolnił kroku, rozglądał się wkoło. 
Przez okienka świecił ogień kominków, snuły się cienie, zalatywała czasem na pustą ulicę 

ś

piewka samouka, śmiech, kwilenie niemowląt, urywki rozmowy; deszcz trzymał kaŜdego w 

domu, zresztą takie miasteczko umiera ze zmrokiem. 

Parę razy podróŜny się zatrzymywał, zajrzał w okno, chciał moŜe wstąpić, zapytać o kogo, 

ogrzać się, spocząć, ale po chwili namysłu szedł dalej. 

Twarz  jego  powlokła  się  chmurną  zadumą;  dawne  wspomnienia  widocznie  rwały  się  ku 

niemu od tych chat i ognisk. 

—  Jakbym  wczoraj  odszedł!  —  zauwaŜył  —  Jezioro  szumi  jak  dawniej,  a  dym  pachnie 

chlebem  matuli!  A  w  chacie  pod  świętym  obrazkiem  wisi  pewnie  harap  ojcowski!  Na  mnie 
czeka! A ja idę! Ha, ha! 

Z  ulicy  wszedł  na  plac  obszerny.  Wprost  niego  czerniał  budynek,  lipami  otoczony;  w 

prawo  huczało  jezioro,  wzburzone  wichrem  jesiennym;  na  lewo  buchał  ogień  z  otwartej 
kuźni; środek zajmowały nędzne Ŝydowskie sklepiki. 

— Kuźnia śmińskiego! — szepnął wędrowiec, podchodząc w tę stronę. 
Nagle  drzwi  parkanu,  otaczającego  domostwo  kowala,  otworzyły  się  z  cicha;  na  ulicę 

wysunęły się dwa czarne cienie: męŜczyzna i kobieta. Mrok pokrywał obie postacie. Chwilę 

background image

stali u furtki, rozmawiając półgłosem, potem on ją wziął wpół i pocałował, ona się szarpnęła, 
otuliła  szczelniej  chustką  i  pobiegła  szybko  przez  plac  w  stronę  jeziora.  MęŜczyzna, 
pogwizdując, poszedł do kuźni. 

Wędrowiec z daleka stał i patrzył. Potrząsnął głową. 
—  Święta  Helenka  śmińska  pogodziła  się  z  ludźmi!  —  rzekł  do  siebie,  uśmiechając  się 

mimo woli. 

Zawrócił, kilku skokami dopędził kobietę i zaszedł jej drogę. 
— Dobry wieczór! — przemówił do niej. 
Spojrzała  nań  przeraŜona,  potem  rozgniewana.  Nie  była  to  jednak  znana  mu  jasnowłosa 

córka  kowala.  Zza  chustki  mignęły  ku  niemu  czarne  jak  węgiel  źrenice  i  obcy  głos  zawołał 
niecierpliwie: 

— Czego chcecie? 
— Wy tutejsza pewnie… Czy znacie Adama śuŜla? 
— Mularza? Znałam, póki Ŝył. 
— To umarł?… Dawno? — spytał zmienionym głosem. 
— Będzie dwa lata. Spadł z rusztowania i zabił się na miejscu. 
— Zabił się! — powtórzył obcy powoli i dodał: — To teraz Józik rządzi w chacie? OŜenił 

się? 

Spojrzała po nim zdziwiona. 
— A wy skąd idziecie, Ŝe o samych umarłych pytacie? Józef śuŜel ani rządzi, ani się nie 

oŜenił! Wzięła go ziemia i tyfus… juŜ pięć lat temu! 

— To z nich nikt nie został? MoŜe i chaty nie ma? 
—  Została  matka  Agnieszka…  mularzowa.  Pilnuje  pustki,  koszule  szyje  kawalerom, 

bieliznę pierze… na mogiłki w święta chodzi… nikogo więcej. 

Wędrowiec głowę zwiesił i umilkł. Kobieta obrzuciła okiem jego łachmany i spytała: 
— Znaliście ich, Ŝe się pytacie? 
— Znam, jak wy swoją chatę i rodziców — odparł głucho. 
— Toście im swojak? 
— A swojak!… Zostańcie z Bogiem, dziewczyno czy kobieto! 
Zawrócił i ruszył w lewo, w wąską uliczkę, biegnącą między zagrodami mieszczan, aŜ do 

szkoły, cmentarzyska i dalej w pola i głuszę. 

Domy  tu  były  niŜsze,  okienka  mniejsze,  błoto  głębsze,  a  przed  idącym  z  kaŜdego  kąta 

występowały  pamiątki  z  dzieciństwa,  zrosłe  z  tą  nędzą,  z  tymi  lepiankami  i  tym  ubogim 
otoczeniem.  Tu  się  urodził  i  wzrósł,  bawiąc  się  piaskiem  i  kamieniami,  prześladując  psy  i 
koty, psocąc po ogrodach sąsiadów. Stąd odszedł przed laty w świat. 

I  oto  wracał.  Oczy  jego  nawykłe  były  do  wielkich  miejskich  gmachów,  do  fabryk  — 

rodzinna osada wyglądała teraz podwójnie nędzna i mała. 

Zatrzymał się wreszcie. Na wpół rozwalony płot otaczał sadek malutki i w ziemię wrosła 

chatynę; obok pochyła furtka zapraszała wędrowca do wejścia. 

On stał długo, zwiesiwszy głowę i ręce. Spod brwi patrzył na światło w okienku i nie śmiał 

przestąpić  tego  progu,  deptanego  stopami  ojca  nieboszczyka  i  matki  wdowy.  Syn 
marnotrawny nie wart był takiej zagrody. 

Pchnął  furtkę  nieśmiałym  ruchem.  Pies  nań  wypadł,  witając  zajadłym  szczekaniem.  Dał 

mu  szarpać  swą  odzieŜ  —  pies  przy  swoim  stał  prawie.  StróŜ  to  był  wierny,  posłuszny  i 
uczciwy — a on?… 

Skrzypnęły  drzwi  sieni.  Kobieta  zgarbiona  i  siwa  wyjrzała  z  chaty,  nawołując  psa. 

Wędrowiec zbliŜył się do niej. 

— Kto tam? — spytała, cofając się na widok czarnej postaci. 
— Ja, matko… — odparł stłumionym głosem. 

background image

Kobieta  zatrzęsła  się  całym  ciałem.  Przez  dwanaście  lat  nie  zapomniała  dźwięków  tej 

mowy. 

— Kto? — powtórzyła, uszom nie wierząc. 
— Ja matko, Paweł! — powtórzył. 
Zapanowała chwila milczenia. Łojówka na stole i parę głowni w kominie oświetlało chatę i 

ich dwoje. 

On stał w progu, pochylony, mnąc czapkę w ręku; ona naprzeciw niego, blada, drŜąca, bez 

głosu. 

Nagle poczerwieniała od gniewu i wstrętu, odstąpiła jeszcze dalej i spytała surowo: 
— SkądŜe ty przychodzisz? Z więzienia, czy z szynku? 
Po jego twarzy przeszedł Ŝar rumieńca. 
— Ja, matko, po więzieniach się nie walałem! — wyjąkał. — Pracowałem! 
— Pracowałeś?… Kłamiesz! Kto pracuje, nie wygląda tak, jak ty! Tyś rabował chyba! 
Wskazała pogardliwie na jego łachmany. 
— I czegoś wrócił? — zawołała znowu. — Dość ja wstydu miałam przez ciebie i dość łez. 

Daj mi umrzeć w spokoju! 

—  Ja  nie  wiem,  czegom  ja  przyszedł!  —  zaczął  posępnie,  przygnębiony  surowym 

wzrokiem — Byłem stąd niedaleko… Coś mnie wzięło, przyszedłem!… Biedny ja matko, ale 
wy nie wiecie co we mnie Ŝyje, jaki ja nieszczęśliwy! Nie ze szczęściem ja hulał i pił dawniej, 
nie ze szczęścia uciekł, jak złodziej w świat!… Oj, niedola to moja, niedola! Zamilkł, coś go 
w gardle ścisnęło: staruszka patrzyła surowo na niego, ale teŜ milczała. 

—  Karzecie  mnie  słusznie,  matko!  Nie  wart  jestem  niczego  dobrego  i  nie  spodziewałem 

się  łaski,  tu  idąc!  Nie  zrobię  wam  więcej  wstydu,  pójdę  sobie  dalej;  tylko  wam  oddam  te 
trzydzieści rubli com ojcu wziął, jakem uciekał z domu. 

Przystąpił  do  stołu,  zdjął  worek  z  pleców,  sięgnął  w  zanadrze  bluzy,  dobył  skórzany 

woreczek  i  wysypał  z  niego  wszystko  co  do  grosza  —  srebrniki,  miedź  i  asygnaty.  Pusty 
woreczek wsunął na powrót w bluzę i westchnął. 

—  Przeliczcie  matko,  i  darujcie!  Nie  bójcie  się  tych  pieniędzy!…  Zarobiłem  uczciwie 

rękoma w fabryce. I oto je wam odnoszę za tamte skradzione!… ojca w chacie nie ma… Za 
niego mi odpuśćcie, nim pójdę! 

— Ojciec umarł i Józika nie ma! Pochowałam wszystkich — szepnęła kobieta. 
On się cofnął do progu, wziął znowu worek na ramię, zamglonymi oczyma obejrzał ściany 

chaty, nieśmiało spuścił wzrok na matkę. 

— Jam winien waszych łez:., jam winien! — szepnął. — Za mną leŜy krzywda brata i jego 

narzeczonej,  za  mną  swawola  i  kradzieŜ…  i  ojcowskie  przekleństwo!  Och,  matko!  Jam 
grzeszył, ale i dobra nie zaznał, ni radości, ni spokoju! BoŜe mój, jaką ja mękę w sobie noszę, 
jaką  mękę!  śebyście  wiedzieli,  matko!  Coś  tam  we  mnie  pokutuje,  szarpie,  dręczy,  jak  w 
dzień,  tak  i  w  noc  głuchą.  Coś  woła  i  pcha  naprzód…  jakaś  nuda  i  tęsknica  do  szerokiego 
ś

wiata… Od dziecka mi tak! Chciałem zapić tę chorobę i nie mogłem; chciałem zakochać się, 

oszaleć…  nic  nie  pomogło.  Nie  wstrzymała  mnie  chata,  ani  wy,  ani  dziewczyna,  ani  Ŝadna 
moc! Taka chęć, matko, gorsza od śmierci… Gnała mnie ona po świecie przez te dwanaście 
lat, jak wilkołaka; nigdziem się nie ostał, nic nie przykuło. Chwytałem się roboty i szukałem 
ś

mierci! A męka nie wyszła ze mnie i nie wyjdzie, aŜ z Ŝyciem chyba! 

Czoło  jego  nabiegło  krwią.  Słowa  płynęły  to  cicho,  to  namiętnie,  z  Ŝalem,  to  z  rozpaczą. 

Ręce załoŜył na piersi w pięść i cisnął tę moc straszliwą, co w niej huczała, jakby sam siebie 
chciał  zadławić,  zabić,  poszarpać  ten  głód  zmiany  wraŜeń,  tego  ducha  niespokojnego  a 
burzliwego. 

Zmęczony urwał i cięŜko dyszał, wodząc oczyma po ścianach lepianki. Ratunku, zda się, w 

nich szukał i politowania. 

background image

Mularzowa słuchała, nie przerywając. Kobieta to była uczciwa, surowa dla siebie i innych. 

Cnotę uwaŜała za obowiązek, obowiązek za jedyne dobro i zadanie. Więc człowiek ten, który 
Ŝ

adnego obowiązku nie uszanował, Ŝadnej cnoty nie posiadał — wstrętnym jej był. 

Ale to chłopak jej był — najmłodszy — jedyny teraz. 
Stał przed nią wychudły, obdarty, głodny pewnie. Deszcz go przejął i chłód. Wypędzi go, 

więc pójdzie sobie dalej szukać kąta i łyŜki strawy u obcych, jak Ŝebrak. Ktoś mu z łaski rzuci 
chleba kawałek i złoŜy  gdzieś na nocleg, na  cudzej ławie, swą  głowę  ciemną i kędzierzawą, 
która niegdyś usypiała na jej kolanach. 

Matczyne wnętrzności wstrząsnął Ŝal i smutek. Spojrzała ukradkiem na niego. 
— To iść się zabierasz? — wymówiła cicho. 
—  Pójdę  —  odparł  głucho.  —  Noc  i  deszcz,  nikt  mnie  nie  widział  jakem  przyszedł,  nikt 

odchodzącego  nie  zobaczy.  Nie  zakłócę  wam,  matko,  spokoju.  Nie  wspomną  wam  ludzie 
złego syna. Pójdę juŜ!… 

Zawahał się, wreszcie zbliŜył się do niej i padł do nóg. 
— Oj, matko! Nie patrzcie tak źle! Ja bym Ŝycie dał, Ŝeby naturę odmienić, a nie mogę, nie 

mogę!… Nie proszę ja was o darowanie, bom niewart; ale jak odejdę, poproście Pana Boga za 
mną, Ŝeby ta moc ze mnie wyszła, Ŝeby mnie to odstąpiło!. Oj, matko, darujcie! 

Ręce mularzowej opadły na jego głowę, oczy zaczęły mrugać, błyszczeć od łez. 
— A coś ty  robił przez te lata? Czyś hańbą szedł i wstydem, czyś swą duszę uszanował? 

Powiedz! 

— Oj, matko, wy mnie nie znacie! Jak do roboty się porwę, to nikt mi nie sprosta, do krwi 

się  zapracuję;  ale  mnie  wnet  ta  nuda  opada  i  ręce  mdleją  i  w  głowie  się  miesza.  Rzucam 
wszystko! Alem się nie zhańbił. Na ojcowską krew się klnę… Nie wróciłbym wtedy do was! 

A coś ty myślał, idąc tutaj? 
—  Po  ratunek  szedłem  do  was!  —  wyjąkał.  —  Czyja  wiem?  Coś  mi  mówiło:  „Idź  do 

chaty!” to i przyszedłem! 

— A zostałbyś ty na zawsze ze mną? — szepnęła. 
— Oj, matulu! Zabijcie tę moc we mnie, dajcie mi lek jaki, a zostanę… na wieki zostanę! 
—  To  wstań!  Chata  twoja,  a  ja  cię  nie  wypędzę!  Zostań!  Na  złe  moce  jest  Bóg  i  praca! 

Zostań!  A  jak  zrobisz  kiedy  co  dobrego,  czym  mi  duszę  rozradujesz,  to  ci  serce  oddam, 
zapomnę wszystkiego. Synem mi będziesz i dzieckiem ukochanym. Pamiętaj! 

— Pamiętam, matko! SłuŜyć wam będę, ile mocy i nie odejdę; a pierwej, nim wam słowo 

złamię,  na  marach  mnie  ujrzycie!  Chory  ja,  słaby  i  biedny,  ale  wy  mi  siłę  dajcie,  nauczcie 
dobrego! Zostanę z wami i wstyd dawny zamaŜę! Przysięgam!… — mówił Paweł. 

Ciemne  jego  oczy  wzniosły  się  ku  niej  oszklone  łzami  i  widać  w  nich  było  duszę  całą, 

zmęczoną,  smutną,  a  pomimo  tego  błyskającą  złowieszczo  niespokojnym  ogniem.  Przysięga 
padała na ten ogień jak ołów, druzgotała nawyknienia i Ŝądze. Zakuwała w niewolę. 

Biedna dusza rogata! 
 

*

 

*

 

 
Nazajutrz rano na cmentarzu odmówił pacierz za zmarłych i wstał z wilgotnej ziemi. 
Mularzowa  poprawiła  krzak  nasturcji,  który  kwitł  jeszcze  na  grobie  męŜa,  z  mogiły  syna 

zerwała chwast dziki i spojrzała na Pawła. 

—  Proś  Boga,  Ŝeby  ci  dał  po  śmierci  taką  cichą  mogiłę  i  kogoś,  co  na  niej  we  łzach 

uklęknie.  Gdzie  indziej  dół  znajdziesz,  ale  mogiły  nigdy!  A  teraz  idź  między  ludzi  i  roboty 
poszukaj! Do szynku nie zachodź i złej kompanii unikaj, a po pracy do domu wracaj! 

— Dobrze matko! — rzekł, całując jej rękę. Odszedł kilka kroków. Zawołała go: 
— Paweł, a dziewcząt nie zaczepiaj! 

background image

— Nie, matko! — odparł z daleka. 
Ludzi  snuło  się  wiele  po  rynku,  ale  go  nikt  nie  poznawał.  Wśród  tych  obcych  twarzy 

przechodził posępny, rozmyślając, gdzie i kto da mu chleba kawałek, skoro powie, kim jest? 
Wstyd mu było. 

Przystanął  u  drzwi  kuźni  śmińskiego  i  zajrzał  do  wnętrza.  Wysoki,  barczysty,  młody 

rzemieślnik stał u ogniska z papierosem w zębach, wziąwszy się pod bok jedną ręką, a drugą 
wybijając takt młotkiem po kowadle. 

Rudy, piegowaty wyrostek dął miechem i coś opowiadał majstrowi. Kowal miał pierze w 

czarnej  czuprynie,  zapuchłą  twarz,  wzrok  szklany.  Był  doskonałym  typem  miejskiego 
donŜuana i pijaka. Co chwila wyjmował nędzny papieros z ust, spluwał i ziewał. Mdliło go po 
nocnej hulance i niewywczasie. 

Paweł śuŜel popatrzył nań. Radość przemknęła mu po twarzy, wszedł śmiało do kuźni. 
— Majster, moŜe mnie podkujecie? — zawołał. 
— U mnie osłów nie kują! — odburknął kowal, nie oglądając się. 
— A prawda, bo i wy nie kuci! — zaśmiał się Paweł. 
Rzemieślnik spojrzał zagniewany. 
— Guza szukacie? — krzyknął gromko. 
— Ja guzów nie biorę, ale daję! 
— No popróbujcie! 
Kowal  młot  rzucił,  zwrócił  się  frontem  do  obcego,  zmierzył  go  wzrokiem  i  aŜ  skoczył, 

nagle otrzeźwiony. 

—  Paweł!  —  wrzasnął  —  Nasz  Paweł!  Skądeś,  kolego,  bracie?  Z  grobu?…  Gwałtu!  On 

sam! 

Porwał śuŜla w ramiona i ściskał, tańcząc po kuźni na podziw piegowatego pomocnika. 
— A ja!… Poznałeś? Bóg dał choć jedną starą twarz! 
— Skądeś? — powtarzał kowal radośnie. — A wiesz ty, Ŝem trzy msze fundował za twą 

duszę? Mówili, Ŝeś zmarł… 

— Taki, jak ja, nie ginie. Wczoraj wróciłem. A ty co tu robisz w tej kuźnicy? Kupiłeś? 
— Diabła tam kupiłem! Dostałem darmo, z Ŝoną w dodatku. 
— Co? Oczepiłeś świętą Helenkę? 
— Albo co? Myślisz, Ŝe ja byle  co! Jestem całą  gębą majster Hipolit Alchan, mąŜ Ŝonie, 

ojciec dzieciom. 

— Jak to? I dzieci masz? 
—  Jeszcze  nie  mam,  ale  święta  Helenka  i  tę  łaskę  u  Boga  wymodli.  Kobieta,  bracie,  jak 

chodzący ołtarz! 

— ToŜ wiem! Zwali my ją Kantyczką. Wybrała sobie męŜa… no, no! Zdeptał czart siedem 

par butów, nim taką parę dobrał! 

Skończenie świata! A coś z gospodarką zrobił? 
— śydy na mej gospodarce kugle pieką, bachory pejsy hodują… A ty skąd, bracie? 
— Ze świata! Nie opowiedzieć, gdziem był… CóŜ z naszymi słychać? gdzie kompania? 
—  Licha  warte!  Jakeś  odszedł,  popsuły  się  rządy!  Narobiłeś  ty  chryi  we  młynie,  Ŝe  aŜ 

strach!  Młynarz  wściekał  się,  dziewczyna  szlochała.  Sądny  dzień!  Obejrzeli  się  starzy 
poniewczasie, matki wzięły się do pilnowania dziewcząt, ojcowie przebrali naszą kompanię. 
Nastała  nuda  i  pustka.  Tyle  lat!  Jedni  do  wojska  poszli,  inni  się  poŜenili,  reszta  ścichła,  lub 
wymarła… Tfu! Diabła warte wszystko bez ciebie! No, aleś wrócił, to grunt! Staniemy znów 
na nogi. Chodźmy do Aberbucha! Wiewiórka — dodał — gaś ogień, zamykaj kuźnię i wynoś 
się, gdzie pieprz rośnie! 

Tu kowal zaczął naciągać surdut. Nagle się zatrzymał. 
— U matkiś był? — zagadnął 
— Byłem. Kazała ustatkować się i pracy szukać. 

background image

—  At!  Oni  wszyscy  powariowali  na  punkcie  statku  i  pracy.  Głupstwo!  Co  robisz,  to 

komuś; co wypijesz to sobie. Chodźmy Pawle, do Aberbucha, przypomnieć dawne czasy! 

ś

uŜel potrząsnął głową. 

— Nie kuś, szatanie! Roboty mi trzeba dzisiaj. Nie pójdę pić, aŜ się zmorduję. Daj pracę 

jaką! 

—  Bodajeś  się  w  wołu  przemienił!  Czyś  ty  do  pracy  stworzony?  Innemu  to  gadaj,  a  nie 

mnie! Chodź, ja funduję! 

—  Jeszcze  mi  na  poczęstunek  nigdy  nie  brakło,  ale  znasz  moje  słowo. Jak  mówię  nie,  to 

nie. 

— A kat ją tam wie, tę robotę! — zamruczał kowal niechętnie. 
Potem  myślał  chwilę,  szukał  w  pamięci,  wreszcie  gwizdnął  przeciągle  i  śmiejąc  się, 

spojrzał na śuŜla. 

— Co mi dasz faktornego za nastręczenie słuŜby? — spytał. 
— Spoję cię czystym arakiem palonym. 
— Nie chcę, arak mi zbrzydł. Tfu! Ot lepiej pomoŜesz mi w potrzebie. Słowo? 
— Słowo! Ja ci zawsze pomagałem. 
— No, to dobrze. Mam ci robotę, ale jaką! Radbym ja tam być na twoim miejscu! 
— A gdzie? 
— Na jeziorze, u Szymona. 
— To stary Ŝyje jeszcze? 
— Oho! I nas przeŜyje, a jaką ma córkę! 
Oczy kowala zabłysły jak kotu. Mlasnął językiem. 
— Z tego patyka, czarnego jak sadza, wyrosła dziewczyna? — zdziwił się śuŜel. 
— Cud, mówię ci, skończone ladaco! Gwałtu! W moim kominie nie ma takiego Ŝaru, jak 

w jej oczach! 

— Aha — rzekł Paweł przeciągle — tom ją widział wczoraj u furtki. Aha! 
Kowal skrzywił się, udając dyskrecję. 
— Bardzo się lubią z Helenką — rzekł niby naiwnie. 
—  To  się  wie!  —  parsknął  śmiechem  śuŜel.  —  Nawet  widziałem,  jak  się  Ŝegnała  pod 

furtką… z Helenką. 

— Frant z ciebie! — śmiał się Alchan cynicznie. — A wszystko dopatrzysz! Kupiłbyś ją 

na wagę złota. 

— Dziewczynę? Ja? Toś chyba zapomniał, co ja  jestem. U Szymona roboty poszukam, a 

córkę tobie zostawiam… 

— I pomoŜesz czasem, bo stary jej pilnuje jak skarbu. 
— Dobrze wczoraj upilnował Adrychter! Jak ryby swojej niegdyś przede mną. Pamiętasz? 
— Oj, oj! To pójdziesz na jezioro? 
— Pójdę, choć nie wiem, czy mnie zechce. Do zobaczyska, Hipek! 
— Do zobaczyska! A wstąp wieczorem! 
—  Dobrze!  Pozdrów  tam  Kantyczkę  swoją  ode  mnie!  My  z  nią  trochę  swojaki.  Dobre  z 

niej kobiecisko, tylko trochę zwariowana. 

— Bodajby trochę! śywcem mnie chce zanieść do nieba! 
— PróŜna fatyga! — zaśmiał się Paweł, wychodząc. 
Kowal  wrócił  opieszale  do  kowadła,  nawołując  rudego  wyrostka.  śuŜel  ruszył  w  stronę 

jeziora. 

Jezioro  szeroko  obejmowało  miasteczko,  dało  mu  nazwę,  stanowiło  sławę,  wzniosło  je  i 

wzbogaciło.  Wiankiem  obejmowały  je  łozy,  sitowia  i  oczerety,  gdzieniegdzie  chyliła  się  w 
nurt  wierzba  stara  lub  przyglądała  się  swej  urodzie  czarna  olszyna.  Z  obawy  przed 
wiosennym wylewem domy miejskie stały opodal i tylko jedna zagroda, umocowana wałem i 
palmami,  znajdowała  się  tuŜ  nad  wodą  —  samotna  jak  straŜnica.  W  głębi,  gdzie  strumyk 

background image

wąskim  gardłem  wpadał  w  jezioro,  czerniał  młyn  stary,  wokoło,  jak  okiem  spojrzeć,  łąki  i 
wypasy — jak morze zieleni. 

W  zagrodzie  od  stu  lat  Ŝył  jeden  ród  i  dzierŜawił  rybne  tonie.  Weszło  to  w  prawo,  w 

obyczaj, w tradycję. Mówili ludzie, Ŝe kto chciał odebrać od rybaczej rodziny jej jezioro, ten 
ź

le kończył — i wreszcie nie stało ochotników. Syn po ojcu następował, jak pan dziedziczny, 

od dziecka zrastał się z jeziorem. Usypiało ono ich w kołysce szumem fal, towarzyszyło przez 
całe Ŝycie, śpiewało posępnie do śmierci. Zapomniano ich nazwiska. Okolica zwała kaŜdego 
Rybakiem tylko. Był Piotr, Józef, Stefan, ale tych pamiętali starcy tylko. Od czterdziestu lat w 
zagrodzie  nad  jeziorem  królował  Szymon  Rybak  —  dawniej  z  Ŝoną  —  potem  z  córką 
jedynaczką.  Synów  nie  miał.  śył  w  swej  zagrodzie,  jak  borsuk,  zapracowany,  gderliwy, 
sknera.  Nikt  z  nim  długo  nie  wytrzymał,  oprócz  starej  baby  gospodyni  i  chłopca  znajdy,  na 
pół idioty, porzuconego niegdyś pod progiem. 

Paweł  śuŜel  znał  dobrze  starego.  Wyrostkiem  będąc,  szedł  nocą  nad  jezioro,  wytrząsał 

kosze  na  psotę,  albo  w  dzień  z  wędką  draŜnił  rybaka,  siadając  na  połów  tuŜ  pod  chatą.  A 
młodzieńcem? Wtedy wbiła najmocniej mu się w pamięć sina toń jeziora. O zmroku wykradał 
się  z  domu,  porywał  Szymonowi  łódkę  i  wiosło  i  płynął  w  głąb,  aŜ  do  młyna,  gdzie 
narzeczona  jego  brata,  jasnowłosa  młynarzówna  Joasia,  śpiewała  smętne  pieśni,  wyglądając 
narzeczonego. 

Ale  Józik  był  nieśmiały  i  cichy,  a  pracował  cięŜko.  Więc  wieczorem  sen  go  zmorzył  u 

komina i nie śmiał iść na schadzkę, czekał cierpliwie ślubu. 

Dla Pawła nie było zmęczenia, nocy i strachu. Zakazany owoc, wzbroniona zabawa, były 

mu najmilsze. Zdawało się, Ŝe kocha dziewczynę. 

I  jak  co  rano  znajdował  Szymon  swe  czółno  tam,  gdzie  je  prąd  zaniósł,  często 

przewrócone, wiosła wyławiał i klął w suche kamienie nicponia mularczyka. 

Nie  ziściły  się  jego  klątwy.  Po  latach  dwunastu  nicpoń  mularczyk  wracał  pod  rodzinne 

niebo i szedł do niego, nad jezioro znajome, ale go nikt juŜ nie poznał. 

Obdarty włóczęga stanął na wybrzeŜu koło chaty i patrzył. Ruch tam panował gorączkowy. 

Ołowiane chmury wróŜyły rychły śnieg i zimę, więc z jeziora ściągali większe łodzie na ląd, 
na zimowe leŜe, pod szopy, otaczające chatę. CięŜka to była praca. Drzewo namokłe, cięŜkie 
jak  ołów,  grzęzło  w  piasku;  parobcy  przeziębli,  w  wodzie  po  kolana,  ruszali  się  opieszale, 
obojętni na gderania starego, które słyszeli zawsze nad uszami przez cały rok. Nie robiło to na 
nich wielkiego wraŜenia. Rybak w koŜuszku, zaczerwieniony od  wiatru i  gniewu, krzyczał i 
krzyczał bez ustanku. 

—  Hultaje,  obieŜyświaty,  śmiecie  miasteczkowe,  szubieniczniki!  A  nie  ruszycie  się  to 

inaczej! Pieniądze brać, to galopem! A robić, to jak Ŝółw! Ryba śnięta lepiej się rusza! Justyn! 
Małpo afrykańska! Co stoisz, jak kołek? śywo! 

—  Aha,  Ŝywo!  —  powtórzył  idiotycznie  znajda,  istota  nieokreślonego  wieku,  straszna, 

kołtunowata, śmiejąca się głupkowato. 

— Hej, hej! Razem, razem! — zachęcali się parobcy. 
—  Gospodarzu!  —  odezwał  się  Paweł  zza  płota.  —  KaŜcie  podwaŜyć  krypę  i  podłoŜyć 

pod nią kołki! Będzie jechała jak na łyŜwach. 

Rybak się obejrzał na ten obcy głos i wnet się zaperzył. 
— A ty tam, próŜniaku, czego się gawronisz i rady dajesz? Kiedyś taki rozumny, to chodź i 

pokaŜ, jak robić! 

— I owszem! — odparł wesoło, przyskakując do czółna. Porwał drąg z ziemi i zawaŜył za 

pięciu. 

— Kołki pod krypę! — huknął donośnie! — Prędzej! Skoczyli gromadą. Głos miał w sobie 

energię i siłę równą ramionom — rozbudził ich do czynu. 

Szymon mógł milczeć. Robota poszła piorunem. 

background image

Przybysz  pracował  jak  olbrzym  i  od  razu  objął  komendę.  Parę  razy  pięścią  przynaglił 

opieszałego, ale sam dawał przykład, w wodzie po pas, wpół nagi na tym wietrze jesiennym, 
zawsze wesoły. 

—  Chodź,  ciotuchna,  chodź!  —  interpelował  łódź.  —  Dostaniesz  kataru  na  jesieni… 

Dosyć ci kąpieli!… Aleś uparta, starucho! No, popróbujemy się! 

I  przeziębły,  siny,  mocował  się  z  nią,  aŜ  chwilami  na  twarz  występowały  strugi  potu  i 

stygły zaraz od zimna, a członki napręŜały się jak struny i wnet kostniały od wody i wiatru. A 
łódź ruszała się, jak Ŝywa. Rybak załoŜył ręce i uśmiechał się rozpromieniony. 

— Ot, widzicie, jak się to robi! Ot, widzicie, kto chce uczciwie grosz zarobić! — fukał na 

parobków. 

— Ot, widzicie! — powtarzał za nim, jak echo idiota Justyn, udając, Ŝe takŜe pracuje. 
Ostatnią  łódź  wepchnięto  pod  szopę;  ale  i  dzień  się  juŜ  kończył.  Biała  jak  mleko  mgła 

wstawała z jeziora, zakryła miasteczko, młyn — rybacką zagrodę nawet. O krok nic widać nie 
było; chłód się wzmagał. 

Parobcy,  uwolnieni  wreszcie  przez  noc,  pobiegli  kłusem  do  zagrody;  za  nimi  pokulał 

Justyn, śpiewając fałszywym głosem jakieś urywki pastuszych pieśni bez sensu. 

ś

uŜel  otarł  rękawem  twarz  i  oczy,  zatulił  szczelniej  płótniankę  na  piersi,  zabierał  się  do 

odwrotu. 

— Ostańcie z Bogiem, gospodarzu! — rzekł, mijając Szymona. 
— No, no! A zapłaty nie chcesz? 
— Nie ma za co! Pół dnia robiłem… Ot tak, z ochoty! Nie było czym się ogrzać, to choć 

potem! 

—  No,  pewnie…  pół  dnia  to  nie  ma  rachunku!  —  zamruczał  stary,  uszczęśliwiony,  Ŝe 

grosza nie wyda. — Ale za usługę wypij choć wódki kieliszek! Zajdź do chaty! 

— Dziękuję, gospodarzu! 
Weszli  w  sień  ogromną,  dzielącą  zagrodę  na  dwie  połowy.  W  lewo,  w  izbie  czeladnej, 

rozlegał się gwar parobków i pisk Justyna. Szymon otworzył drzwi prawe i wprowadził śuŜla 
do własnej stancji. 

Był to pokój obszerny i niski, słuŜący za sypialnię, warsztat, jadalnię i salon zarazem. 
Piec  kaflowy  z  kominkiem  zajmował  ćwierć  przestrzeni;  dalej  stały  ławki  i  stół,  w  głębi 

posłanie  gospodarza,  wkoło  ścian  z  pułapu  wisiały  sieci,  więcierze,  ościenie,  haki,  kosze  na 
ryby,  przeróŜne  sprzęty  rybackie,  na  szafach  błyszczały  jaskrawe  talerze,  dzbanki  i  misy. 
Kute skrzynie zawierały zapewne odzieŜ, płótna i srebrne pieniądze. 

Wieczerza dymiła na stole, rozkoszną woń niosąc do nozdrzy i podniebienia zgłodniałego 

ś

uŜla; przyjemne ciepło ogarniało jego skostniałe członki, a blask smolnych drzazg oświetlał 

tę izbę, tchnącą zamoŜnością i wygodą. 

W  blasku  tym  czerwonym  i  fantastycznym  stała  dziewczyna,  ku  której  na  wstępie  spod 

brwi nieufnie poszły oczy włóczęgi. 

SkrzyŜowawszy ręce na piersi, patrzyła w ogień i nie raczyła się obejrzeć na wchodzących. 
Wysoka,  smukła,  toczonych  kształtów,  miała  na  sobie  barwny  strój  mieszczanki,  krasną 

spódnicę,  jak  śnieg  białą  koszulę,  wzorzysty  fartuch,  na  ramionach  siną,  krótką  świteczkę, 
rozwartą  z  przodu.  Pęki  korali  i  wstąŜek  zdobimy  szyję,  spływały  aŜ  na  piersi;  głowę 
otaczały, jak diadem, czarne warkocze, spięte srebrnym grzebieniem. 

Widać  było  od  pierwszego  spojrzenia,  Ŝe  urody  jej  nie  tknęła  praca,  Ŝe  istotnie  skarbem 

była starego i królową zagrody, której kaŜdy słuŜył, pieścił i dogadzał. 

Blask komina zaglądał w jej twarz i pokazał śuŜlowi smagłą, cygańską cerę, nieregularne 

rysy, orli nos dziewczyny. Nieładna była, nawet  brzydka,  a jednak  wzrok wracał raz po raz, 
na  tę  twarz  i  patrzącemu  nabiegały  mimo  woli  Ŝarem  policzki.  Coś  w  niej  było,  co  nęciło, 
pociągało, zmuszało do uwagi. 

background image

Było to coś nieokreślonego. Jakaś łuna, która snuła się ze śniadością policzków oraz czoła 

i  nadawała  im  gorący  koloryt,  jakaś  przepaść  wraŜeń  i  skier  lotnych  w  głębinach  oczu,  jak 
piekło  czarnych,  jak  piekło  palących,  jakiś  dziwny  uśmiech  wilgotnych,  purpurowych  warg, 
wpół grymaśny, wpół namiętny! Dziewczyna ta miała coś więcej niŜ piękność, coś więcej niŜ 
rozum,  niŜ  skarby  całego  świata  —  miała  urok  nieprzeparty,  tajemniczy  wszechpotęŜny. 
Pierwszym  wraŜeniem  śuŜla  był  strach,  nieznany  dotąd.  Miał  ochotę  zawrócić  i  uciec  — 
spuścił oczy i milczał, gryząc usta. 

Nie spojrzała na niego i nie powitała. Stała nieporuszona, z brwią ściągniętą, rozdraŜniona 

i  kapryśna,  wpatrując  się  uparcie  w  ogień.  Szymon  zdjął  zmokły  koŜuch  i  czapkę  i  zwrócił 
mowę do starej baby w chłopskim ubraniu na głowie, która na skrzyp drzwi ukazała zza pieca 
pomarszczoną twarz i kądziel lnu u prząśnicy. 

— Daj wódki, Praksedo! 
Stanął  naprzeciw  i  córki  i  grzał  dłonie,  waŜąc  w  głowie  myśl  kłopotliwą  i  zezem 

spoglądając na stojącego w progu Pawła. 

— Jutro trzeba łodzie połatać — rzekł wreszcie. — MoŜe przyjdziesz do tej roboty? Dzień 

krótki… dam ci dwadzieścia kopiejek. 

— JeŜeli słuŜby nie znajdę, to przyjdę! — odparł parobczyk. 
— Aha, to słuŜby szukasz! Hm, hm! A drogo ty siebie cenisz? 
— A na co wam wiedzieć? 
— Hm, hm! MoŜe bym cię wziął na próbę. 
— Ej, nie weźmiecie, ojcze Szymonie… bo mnie znacie i źle znacie z dawnych czasów. 
—  Ciebie?  Pierwszy  raz  widzę…  nie  znam!  —  odparł  stary,  przypatrując  się  uwaŜnie 

rysom stojącego. 

—  Był  czas  zapomnieć.  Zestarzałem!  Alem  ten  sam  Paweł  mularczyk,  coście  go  klęli 

niegdyś codziennie. 

Rybak aŜ skoczył i podszedł bliŜej. 
— Mularczyk! — zawołał, wytrzeszczając oczy. — Słyszana rzecz! 
Toś  wrócił!  Awantura!  Ho,  pamiętam  hultaja,  jak  dziś!  A  Ŝe  to  chwast  nigdy  nie  zginie! 

Uczciwy  by  zmarniał  sto  razy,  a  temu  nic.  Jak  dąb  wyrósł  i  znowu  jest!  No,  proszę!  No, 
proszę! Aleś się zmizerował! Skóra i kości! Aha! Włóczęga nie tuczy! Widzisz: jednakowoŜ 
bieda cię przygnała! 

—  Chwast  się  biedy  nie  boi,  gospodarzu.  My  z  nią  koledzy…  i  nie  do  rozkoszy  ja 

wróciłem! MoŜe i lepiej było tam, skąd idę. 

—  Broiłeś  ty  tam  po  świecie,  broiłeś!  Jakbym  wiedział!  Ale  Ŝeś  przyszedł,  to  dobrze. 

Matczysko  twoje  od  łez  wyschło!  Czas,  byś  ją  chlebem  nakarmił  za  tę  zgryzotę,  coś  jej 
sprawił! 

— Po to przyszedłem! — zamruczał Paweł. 
—  No,  no!  —  dziwił  się  rybak,  biorąc  z  rąk  Praksedy,  pękatą  flaszkę  z  okowitą.  — 

WypijŜe, chłopcze! Nie musi być ci ciepło w tej bluzie! Ha, ha! Kto by cię poznał! 

Młody  wychylił  kieliszek  i  skłonił  się  z  podziękowaniem.  Stara  podała  mu  kromkę 

ś

wieŜego chleba, podniósł ją chciwie do ust i poŜerał, jak wilk. Szymon wrócił do kominka i 

medytował, grzejąc palce i plecy. 

— Co ci, Marynka? — zagadnął córkę. — Coś taka markotna? 
— Jak by tatuś nie wiedział! — odburknęła niechętnie. — U Feliksów zaręczyny, muzyka, 

a ja tu siedzę jak grzyb! Tatuś to nade mną nie ma nijakiej litości! Więzienie ta chata! 

—  Więzienie?  Doprawdy?  Jakbyś  ty  kiedy  tu  siedziała!  Wiecznie  gdzieś  latasz  po 

miasteczku!  Zachciało  ci  się  iść  w  taką  szarugę,  co  i  pies  by  nie  wylazł!  Jeszcze  się 
rozchorujesz! 

— Ostańcie z Bogiem, ojcze Szymonie! — rzekł Paweł, biorąc za klamkę. 

background image

— Poczekaj — no, poczekaj! Na hulankę juŜ ci się śpieszy? Tfu! Zatracony chłopiec!… A 

szkoda! — dodał ciszej. 

— Matka czeka… 
— Biedna ona! Toć jej nie przyniesiesz ani grosza, ani strawy, jeszcze odjesz kęs ostatni… 

Słuchaj  —  no!  Nicpoń  był  z  ciebie  i  łotr  na  pokaz,  pamiętam,  ale  mi  matki  Agnieszki  Ŝal. 
MoŜe bym cię i wziął na słuŜbę, gdybyś się poprawił. 

— Jak wasza wola gospodarzu. Chleba darmo jeść nie będę. UsłuŜę wam z miłą chęcią. 
— No, no, byłeś robił jak dzisiaj, to ci dam rocznie pięćdziesiąt rubli i strawę. 
— Zgoda, gospodarzu! 
Stary się przestraszył, Ŝe ofiarował za wiele. Zaczął się cofać. 
— Hm, hm! A umiesz ty sieci wiązać? 
— Choć nie umiem, to się nauczę! 
— Ehe! Toś fryc! Za naukę trzeba zapłacić dziesięć rubli. 
— Niech będzie czterdzieści! — rzekł Paweł. 
—  I to za  wiele, boś ty  pewnie śpioch, a  w niedzielę toś przepadł.  Znam ja twoje sztuki! 

No, co robić? Dam czterdzieści, choć nie warto; za to mi i w święta dopatrzysz dobytku, drew 
urąbiesz i bez pozwolenia za próg się nie ruszysz! 

Paweł  pomyślał  chwilę.  Była  to  niewola  pod  cięŜką  ręką  zrzędy  i  sknery,  który  z  niego 

wyzyska  kaŜdą  minutę,  kaŜdą  odrobinę  sił.  SłuŜba  to  była  mozolna,  utrapiona.  Ale  kto  da 
lepszą, posłyszawszy jego imię, przypomniawszy wspomnienia młodości?… Zresztą, zawsze 
i wszędzie czeka go tutaj niewola. 

Pochylił głowę. Matka się ucieszy. 
— Niech będzie wasza wola gospodarzu! — szepnął. 
—  No  to  dobrze!  Dam  ci  rubla  zadatku,  ale  mi  jutro  o  świcie  przychodź  na  robotę! 

Rozumiesz? 

— Przyjdę gospodarzu? — odparł, otwierając drzwi. 
— Tatusiu! — zawołała dziewczyna z umizgiem. — Ja pójdę do Feliksa na godzinkę, na 

minutkę! 

— Znam ja twoje minutki. Siadaj do wieczerzy i cicho! 
— Nie będę jeść, nic nie chcę! — rzekła kapryśnie. 
—  Skaranie  boskie  z  tą  błaźnicą!  —  mruczał,  ustępując  widocznie.  —  Jeszcze  cię  kto 

napadnie po nocy! 

—  Nie,  tatusiu  mój  złoty,  mój  śliczny!  Ja  na  chwileczkę  tylko!  Mnie  ten  parobczak 

przeprowadzi… Jemu po drodze. 

— Akurat, właśnie! Dobry opiekun! No, no, nie płacz, Marynka! Idź się zabaw uczciwie! 

Idź, idź! 

Dziewczyna  podskoczyła  radośnie,  jak  ptaszek  na  swobodę;  pochwyciwszy  z  ławki 

wełnianą chustkę, poczęła zapinać świteczkę. Śmiała się jej twarz cała. 

Stary odwołał Pawła do sieni. 
— Chłopcze, idźcie juŜ razem lepiej! Zostawisz ją u Feliksów. 
Młody człowiek nic nie odparł, ale czekał. 
Wybiegła  do  sieni,  nucąc  przeistoczona  radością;  wyprzedziła  go  i  ruszyła  odwaŜnie  w 

stronę miasteczka. 

Nie odzywali się wcale. 
Ze  strachu  uczucia  jego  przeszły  w  niechęć  i  lekcewaŜenie;  wiedział,  kogo  ona  szuka  u 

Feliksów. 

— MoŜe po drodze wstąpicie do kuźni? — zagadnął wreszcie. 
— Do kuźni? A czego? — odparła, ruszając ramionami. 
— Ano, do Alchana — wtrącił szyderczo — jak wczoraj wieczorem. Nie będzie on dziś na 

zaręczynach, bo na mnie czeka! PróŜna fatyga biegać do Feliksów! 

background image

Rzuciła mu piorunujące spojrzenie. 
—  A  wam  co  do  tego,  gdzie  idę?  Odczepcie  się  ode  mnie!  Trafię  sama.  Nie  wścibiajcie 

nosa tam, gdzie was nie wołają! 

—  Oho!  Wymowy  wam  nie  brak!  Jeszcze  ja  o  takie,  jak  wy,  się  nie  zaczepiał!  Mnie 

wszystko jedno, gdzie chodzicie!… 

Zaczął gwizdać jakąś śpiewkę i nie uwaŜał więcej na nią. Rubla rybackiego miął w garści i 

wahał  się,  co  z  nim  zrobić.  Czekała  na  niego  matka,  czekał  Alchan  —  cisza  i  hulanka! 
Pieniądz drŜał mu w dłoni. 

Doprowadził dziewczynę do rynku i stanął przed Ŝydowskim sklepikiem. Ona poszła dalej. 
W  pół  godziny  potem  mularzowa  na  skrzyp  drzwi  podniosła  głowę  od  szycia  i  spytała  z 

widoczną radością: 

— To ty, Pawle? 
— Ja, matko. 
— Robotę masz? 
— Mam. Rybak mnie zgodził na parobka. 
— To i chwała Bogu! CięŜka to będzie słuŜba, ale właśnie tobie dobra! Szanuj ten chleb i 

starego Szymona! Człek jak złoto, choć jak krzemień wygląda. Co ty niesiesz? 

— Kupiłem dla was mąki i kaszy — rzekł nieśmiało. 
Nic nie odrzekła, ale spojrzała łagodniej. 
— W kominie twoja wieczerza się grzeje. Spocznij! Zmokłeś. Zmień odzieŜ! Twój worek 

w alkierzyku. 

— Pusty; ale mi nic nie trzeba. Ciepło przy was!… 
Usiadł  na  ławce  obok  niej,  załoŜył  zmęczone  ramiona  i  pochylony  patrzył  na  jej  ręce 

pracowite, migające igłą. 

Pierwszy  to  był  wieczór,  który  spędzał  uczciwie  i  pierwsza  noc  pod  rodzinnym  dachem. 

Gdy  światło  zgasło  i  legł  na  tapczanie  u  pieca,  długo  zasnąć  nie  mógł.  Zdawało  mu  się,  Ŝe 
wstępował w wąski korytarz, ciasny, duszny i bez końca. Słońce gasło, świat się zamykał we 
cztery kamienne ściany, ginął wszelki swobodny dźwięk i ruch. 

Zimny pot zgrozy i rozpaczy pokrył mu skronie. Czy on wytrzyma? Czy zniesie? 
 

*

 

*

 

 
Salka  Aberbucha  była  to  klitka  na  poddaszu  jednej  z  karczem  miasteczka.  Na  dole,  w 

wielkiej  a  brudnej  stancji,  gospodarzył  rudy  śyd,  faktor,  kontrabandzista,  złodziej  koński, 
pojący łaskawych gości podejrzaną gorzałką. 

Tu  się  schodzili  furmani,  kupcy  i  ludzie  szukający  zarobku.  Był  to  kantor  stręczeń,  biuro 

wypłat, klub wszelkich handlów, interesów, kupna, sprzedaŜy i pokątnych intryg. 

Z  sieni  prosta  drabina  prowadziła  na  salkę.  Tam  był  klub  mieszczańskiej  młodzieŜy, 

ognisko wszelkiej swawoli. 

Dawniej  przed  laty,  Paweł  śuŜel  przewodził  gromadzie  rówieśników,  na  salce  panowały 

ś

miechy,  śpiewy,  najdziksze  zakłady,  próby  sił  i  zręczności,  plany  na  psoty  i  figle, 

opowiadania bohaterskich wybryków, spory o dziewczęta. 

Rogatą duszę miał wódz i coś z rogatej natury, bujnej, śmiałej i wesołej przeszło w ducha 

kompanii. 

Potem zmieniły się rządy. Alchan objął ster i zebrał sobie podobne towarzystwo. 
Teraz  na  salce  odbywały  się  ohydne  orgie:  pito  na  umór,  lŜono  kobiety,  zabijano  się 

między  sobą,  tłuczono  sprzęty  i  szkło.  W  nocy  napadano  na  przechodniów,  obdzierano  ich, 
tarzano w błocie. Salka Aberbucha stała się jaskinią zbrodni. 

background image

Ale Paweł śuŜel pamiętał ją, jak zostawił; szaloną, hulaszczą, pełną dzikiej poezji; i z dnia 

na dzień rosła w nim niechęć odwiedzenia starych kątów, przypomnienia starych czasów. 

Trzy tygodnie mijały, jak pracował u Szymona tak, jak on umiał — za trzech, nie ustając 

na  minutę.  Stary  zacierał  ręce,  mrugał  oczyma,  zapomniał  nawet  gderać.  Takiego  parobka 
nigdy jeszcze nie posiadał. 

Przez  ten  czas  do  matki  tylko  na  chwilę  zaglądał  Paweł  i  wracał  kłusem,  obchodząc  z 

daleka kuźnię i Alchana. MoŜe go juŜ pokusa męczyła, ale jeszcze cierpiał i znosił. Niewesołe 
to było Ŝycie w rybackiej zagrodzie. 

Po  cięŜkiej  pracy  wieczór  zgromadzał  w  izbie  czworo  ludzi,  którzy  między  sobą  juŜ  nie 

mieli Ŝadnej nici pokrewnej, nie umieli mówić poza codziennymi sprawami. 

Szymon  gdy  nie  gderał,  czytywał  półgłosem  powoli  „śywoty  Świętych”  z  zatłuszczonej 

ksiąŜki;  stara  Prakseda  przędła;  Marynka  ziewała,  gdy  się  nie  zdołała  wymknąć  na 
wieczorynkę;  Paweł  skręcał  konopne  nici  na  sieci,  lub  wyplatał  kosze.  Za  ścianą  chrapali 
parobcy. 

Z  córką  gospodarza  śuŜel  nigdy  nie  rozmawiał;  unikali  się  wzajemnie.  On  czuł  do  niej 

dziwną  niechęć;  ona  nie  patrzyła  na  niego,  rozgniewana  moŜe  za  tę  obojętność  i  chłód. 
Pierwszy to był, co się do niej nie umizgiwał, nie słuŜył. 

Pewnego wieczoru długo siedzieli w milczeniu. Na twarzy Pawła malowało się zmęczenie 

i  nuda.  Chwilami  opuszczał  ręce  i  błądził  zamglonymi  oczyma  po  ścianach,  to  znowu 
gorączkowo  brał  się  do  roboty.  Zaczynał  borykać  się  ze  sobą.  Nareszcie  odsunął  skończony 
kosz i wstał z ławy. 

— Nie ma na dziś więcej do roboty — ozwał się do Szymona. — MoŜe mi dacie urlop na 

parę godzin, gospodarzu? 

— Urlop? Na co? Idź spać! — zamruczał stary. — JuŜ cię korci przehulać te trzy złote, coś 

zarobił? 

—  Do  roboty  na  czas  wstanę,  a  teraz  pozwólcie  odejść.  Moja  hulanka  i  minuty  waszej 

kosztować nie będzie. Pójdę, tytoniu kupię. 

—  Bodajeś  tak  zawsze  prawdę  mówił!  Obraza  Boska  ci  w  głowie!  Ale  kiedy  idziesz,  to 

wstąp do Ignacego furmana i powiedz, Ŝe mam do niego interes. 

— Wstąpię gospodarzu! 
Zapalił fajkę, nacisnął czapkę na oczy i wybiegł. 
Na dworze odetchnął, jak wyzwolony i  gwiŜdŜąc — ruszył do Aberbucha. Serce mu biło 

radośnie. Gorączka owa straszna juŜ się obudziła w głębi duszy. Szedł ulŜyć jej, zagłuszyć na 
chwilę. Był w swoim Ŝywiole. Bez przewodnika trafił do karczmy i prosto jął się wdrapywać 
na stromą drabinę. 

— Ta sama, jak Boga kocham! — rzekł do siebie z uśmiechem. Na salce było juŜ pełno. 

Dym  z  fajek  i  upał  zwrotnikowy  napełniał  brudną,  ciasną  izdebkę.  Goście  obsiedli  stoły, 
zydle. Panował tam dziki wrzask, brzęk szkła i zamieszanie; mało kto był trzeźwy. 

Hipolit  Alchan  —  w  rozpiętym  surducie,  rozczochrany,  leŜąc  prawie  na  stole  wśród 

butelek,  brudnych  kart  i  resztek  zakąski  —  dostrzegł  wchodzącego  i  powitał  radosnym 
wyciem; reszta naśladowała wodza. W braku miejsca Paweł usiadł na rogu stołu i zapoznawał 
się z kompanią. 

—  Tęgie  chłopcy!  Spiją  się  jak  kłody  na  twą  cześć!  —  rekomendował  Alchan.  —  Hej, 

bracie,  ufetujemy  starego  kolegę;  nikt  Ŝyw  nie  wyjdzie!  A  huknąć  tam,  niech  ryŜy  winduje 
szkła więcej, drabinę wciągnąć! Nie trza, Ŝeby kto nam przeszkadzał. Spoimy cię, Pawle, jak 
kufę!… 

— Mnie? Cały browar nie wystarczy! Pilnuj siebie! 
— Oho, ja się wprawiałem przez dwanaście lat! 
— I ja nie zapomniałem! 

background image

Co  by  rzekła  matka  Agnieszka  na  widok  syna  wśród  tej  zgrai!  Nie  poznałby  Szymon 

pracowitego jak mrówka, a cichego pomocnika. Burzliwa dusza wydarła się z ukrycia, zdjęła 
maskę, zahuczała po dawnemu. 

Pili. Alkohol pędził ogień do oczu, krew do skroni, szał na usta. Chciał się odurzyć Paweł. 

Szalał, śmiał się, dokazywał. Nikt by nie powiedział, Ŝe się nie bawił jak reszta. A jednak po 
godzinie  hulanki,  gdy  tamci  dosięgli  szczytu  upojenia  i  wesołości,  on  się  nie  upił  i  nie 
odurzył. Za śmiechem jego była nuda, za szumem wódki ból nieznośny i tęsknica. Ku czemu? 
On sam nie wiedział. Nie zagłuszyła jej ani zadowoliła pijatyka; owszem podnieciła tylko.  I 
siedział  obcy  wśród  tej  rzeszy  i  słuchał  Ŝartów  —  nieobecny,  roztargniony.  Zła  moc 
poczynała go dręczyć, jak przez całe Ŝycie. 

Oczy  jego  rozpalone  utkwiły  uparcie  w  jednej  twarzy;  tę  jedną  zapamiętał  wśród 

wszystkich. 

Chłopak  to  był  blady  i  wątły,  niedawno  wrócił  z  wojska,  miał  jeszcze  na  głowie  czapkę 

Ŝ

ołnierską i opowiadał, trochę juŜ pijany, wspomnienia słuŜby. 

Paweł  jego  tylko  słuchał.  Reszta  napełniała  salkę  wrzawą  róŜnorodną,  śpiewami  i 

ś

miechem. 

— Daleko ty był? — pytał śuŜel ciekawie. 
— Oj, daleko! Na Kaukazie! 
— A ładnie tam? 
— Oj ładnie! Sady  kwitną, kiedy u nas jeszcze śnieg leŜy!  Góry takie, Ŝe i nieba czasem 

nie widzisz; a po górach winnice, jaskinie, zwaliska. 

— Widziałem ja góry, ale nie tam! śeby tam pójść! 
— Daleko, strasznie daleko! 
—  To  i  co? Jak  niebo  nad  głową,  a  ziemia  pod  stopami,  to  wszędzie  dojdziesz.  Hej,  hej! 

Nie tyle ja schodził! I czego juŜ nie widziałem! Na świecie dobrze iść i iść! Coraz coś nowego 
zobaczysz. 

—  Widział  ja  i  na  Kaukazie  cuda.  Raz  staliśmy  w  miasteczku,  a  opodal  skała,  okrutna, 

czarna, a na skale jakieś ruiny. Kto tam co budował, ani jak, nie wiadomo, bo skała jak ściana 
stroma  i  chyba  kot  a  sokół  by  tam  się  mógł  dostać!  Mówili  nam  ludzie,  Ŝe  na  tej  górze  w 
ruinach  mieszka  czarownica  Murfa,  z  obłoków  płótno  tka,  a  gwiazdami  świeci  w  komorze. 
Pewno łgali!… 

— A Ŝaden z was nie poszedł zobaczyć, co w ruinach? 
— Lękali się. Kto by się dostał zresztą po takiej skale? 
— Ja bym się wdrapał! Płótna bym tego wziął, bo to musi być cudne, a i gwiazd, ze dwie, 

czarownicy zabrałbym z komina! Oj, nie było tam mnie! 

— Oho, akurat! Dostałbyś od wiedźmy prząśnicą po łbie i koniec! 
— Jak dostałbym, to i oddał jej we dwoje! Nie takie dziwy drogę mi zachodziły! śeby się 

ino dostać pod tę górę! Boga mi! Poszedłbym! 

Tu Alchan podniósł ochrypły głos i zaśpiewał: 
— Nim kur zapieje! Trzykroć się spiję, Do czarta! 
Paweł się obejrzał, wstrząsnął się jakby przeraŜony myślą, która mu zaświtała w głowie i 

przerzucając się do ogólnego tonu — odśpiewał na tę samą nutę: 

 

— A kogut pieje! 
Z ciebie się śmieje, 
Głowa nic warta! 

 
—  Pawle,  a  widziałeś  Joasię  ze  młyna  —  zainterpelował  kowal,  rad,  Ŝe  zwrócił  ku  sobie 

uwagę przyjaciela. 

Ciemny rumieniec przykrości wybiegł na twarz śuŜla. 

background image

— Nie! — odparł krótko. 
—  No  i  dobrze!  Oczy  by  ci  słupem  stanęły!  Wiedźma  się  zrobiła  z  dziewuchy!  Istne 

gniazdo szerszeni ten młyn zatracony. Wczoraj ten ich rudy Franek, co w kryminale siedział 
za rozbój, zaszedł do kuźni i prawił na ciebie straszne dziwy. Złość mnie porwała. Napaliłem 
kawałek starego Ŝelaza i wyciąłem po nim młotkiem! Dostał w nos iskier, jak tabaki i uciekł 
klnąc! 

—  Niech  przyjdzie  i  mnie  co  powie  —  zawarczał  Paweł  zuchwale,  podnosząc  pięść 

muskularną — dam ja mu iskier, Ŝe i tchu nie złapie. 

Rogata  dusza  awanturnika,  draśnięta  słowem  dawnego  kolegi,  ozwała  się  po  dawnemu 

dziką groźbą. Biedna matka Agnieszka! Alchan zatarł ręce. 

— Potańcujemy jeszcze z młynarzami! Nieprawda chłopcy? 
Obejrzał  się  na  swą  komendę,  ale  nikt  mu  nie  odpowiedział.  Salka  wyglądała  jak 

pobojowisko. 

Pokotem leŜeli biesiadnicy; tylko Ŝołnierzyna urlopnik siedział jeszcze, odwrócony głową 

do ściany i szklanymi oczyma, patrzył na kurze sufitu. Reszta chrapała na ławach, na stołach, 
na ziemi. 

Cha,  cha,  cha!  —  zaśmiał  się  rubasznie  Alchan.  —  I  dziwią  się  ludzie,  czemu  my  nad  tą 

hołotą starsi! Ot, trupy, zdechlaki, a ja gotów drugie tyle pić! A ty, Paweł, nie pijany? 

— Oho, daleko mnie jeszcze! Ale chodźmy stąd!… Duszno! 
—  Tu  kowal  z  cierpliwością,  godną  lepszej  sprawy  poukładał  śpiących  rzędem  na 

podłodze, ustawił wokoło nich butelki i zaśpiewał na zakończenie tonem pogrzebowym: 

 

— Nie potrzeba było pić wódki z anyŜem! 
Nie leŜelibyście do ziemi krzyŜem! 

 
— Chodź, Hipolit! — naglił śuŜel, którego wstręt ogarniał. 
Wyszli. Karczma juŜ spała; łojówka dogorywała w latarni, oświetlając niby sień. Ustawili 

drabinę. Alchan zaczął się pierwszy spuszczać na dół. 

— Zlecisz na łeb! — ostrzegał Paweł, widząc, Ŝe nogi mu się plączą i drŜą ręce. 
— Oho, zaraz, doprawdy? Albo mi to pierwszy raz! My z tą drabinką… 
Tu  urwał,  zsunął  się,  stracił  równowagę  i  zwalił  się,  cięŜko  dudniąc  obcasami  po 

szczeblach.  Na  dole  jęczał,  szamotał  się,  klął,  nareszcie  do  uszu  Pawła  doleciała  chrypliwa 
improwizacja: 

 

— Drabinko miła 
CóŜeś zrobiła 
Z mych kości! 
Aberbuch zwierzę 
W pudełko zbierze 
Swych gości! 

 
Nareszcie wydostali się na ulicę. Chłód ich orzeźwił; zaczęli rozmawiać, podtrzymując się 

wzajemnie. 

— Paweł! Czy tyś jeszcze się nie zakochał w Marynce? — spytał Alchan wesoło. 
— Ja? Jeszczem się jej nawet nie przypatrzył. 
— A w miasteczku plotą, Ŝe cię Szymon hoduje na zięcia. 
— Czemu to w miasteczku nie plotą o tej ich przyjaźni… z Helenką? — odparł szyderczo 

ś

uŜel. 

— At, stare dzieje! śebyś ty chciał, to bym ci ją wyswatał! 

background image

—  Ty?  Mnie?  Szymonową  Marynkę?  Ja  swoich  pieniędzy  nie  wydaję  na  zapowiedzi  z 

cudzymi  kochankami.  Tobie  się  zdaje,  Ŝe  mi  dziewczyna  jaka  w  głowie  postała.  Nigdy!  Jak 
tych  kamieni  pod  nogami,  tyle  ich  spotykałem  na  świecie,  a  Ŝadnej  teraz  nie  pamiętam.  A 
piękniejsze były od twojej Marynki! Bo i co wy w niej widzicie? Czarna, jak Afrykany, com 
widział za górami w Italii. 

—  At,  co  ty  wiesz.  Marynce  się  kłaniaj  ode  mnie  i  powiedz,  Ŝe  jutro  u  organistowstwa 

będę wieczorem. 

— Do domu wracasz? 
—  A  trzeba!  Skaranie  boskie!  Kantyczka  czeka  pewnie  i  po  zgubionym  męŜu  trzepie 

pacierze do świętego Antoniego! 

Stanęli  u  furtki.  Istotnie,  wierna  Ŝona  wyszła  sama  na  spotkanie.  Kowal  powitał  ją 

wybuchem czułości: 

— Jak się masz, serduszko, duszko! Niech cię uściskam! 
— Gdzieś ty tak długo bawił, Hipek? O Jezu! Takem się bała! 
—  Pracowałem,  Ŝono,  pracowałem!  Robotę  odnosiłem,  chodziłem  po  obstalunki.  Bardzo 

się zmordowałem! 

— A kto tam z tobą? — zagadnęła na widok śuŜla, który stał dyskretnie opodal i słuchał 

tej małŜeńskiej rozmowy. 

— A to poprosiłem kuma Jakuba, rymarza, dla ochoty. Dobranoc, kumie, dobranoc! 
—  Dobranoc!  —  zamruczał  Paweł,  odchodząc.  Słyszał  jeszcze  powolny,  łagodny  głos 

Helenki: 

— Co cię tak wódką czuć, Hipek? 
—  To  tak  z  wiatru,  nieboŜę,  z  wiatru!  —  uspakajał  dowcipny  małŜonek,  wchodząc  do 

wnętrza domostwa. 

ś

uŜel zaśmiał się ubawiony i ruszył teŜ z powrotem. Wicher wył przeraźliwy, mroźny, do 

wtóru z nim wyło jezioro, borykając się z siłą zimy, która nadchodziła, niosąc pęta i okowy z 
lodu.  Czuć  było  w  tym  fantastycznym  Ŝywiole  wstręt  do  niewoli,  bunt  i  walkę;  czasem  jęk 
wydobył się z dna toni i ogarniał drŜeniem powierzchnię. 

Pomimo  mrozu  Paweł  stanął  nad  brzegiem  i  długo  przyglądał  się  w  milczeniu 

wzburzonym falom. 

—  Oj,  darmo  się  miotasz,  darmo!  — zamruczał wreszcie,  głową  kiwając.  —  Spęta  cię  ta 

moc, okuje i w niewolę cię podadzą! 

Będą cię ludzie deptali, ty sina wodo, milczeć i cierpieć będziesz. Jako i mnie okuli… Oto 

milczę… Ale wiem, dlaczego jęczysz i jako cię boli. A z wiosną zaszumisz znowu! A ja, czy 
się wyzwolę? Mnie juŜ koniec!… 

W  rybackiej  chacie  spali  wszyscy;  więc  by  nie  trwoŜyć  nikogo,  wsunął  się  na  nocleg  do 

stajenki,  gdzie  chrupały  siano  konie  i  krowy  Szymona.  Zmęczony,  znękany,  wsunął  się  pod 
Ŝ

łób sędziwego kasztana i starał się zasnąć. 

Ale  za  ścianą  huczało  jezioro  i  budziło  go  co  chwila;  a  potem  zdało  mu  się,  Ŝe  jest  na 

Kaukazie, pod ową skałą, jak ściana stromą i wdrapać się na nią zamierza. 

Wdzierał  się  mozolnie,  krwawiąc  ręce  i  kolana,  zwieszony  nad  przepaścią,  Ŝądny  owego 

płótna z obłoków i gwiazd. 

Nareszcie  uchwycił  się  palcami,  jak  szponami,  krawędzi  skały  i  chciał  się  właśnie 

dźwignąć na nią i spocząć, gdy wtem coś mu zaczerniało nad głową. Podniósł oczy. Na skale 
przed  nim  stała…  nie  czarownica  Murfa,  ale  swawolna,  czarnooka  Marynka.  Białe  jej  zęby 
błyskały  jak  perły  w  triumfującym  uśmiechu;  sięgnęła  do  fartucha,  dobyła  z  niego  garść 
gwiazd i rzuciła mu je na pierś i w twarz. Poczuł ból przejmujący… RozłoŜył ręce i spadał, 
spadał  w  bezdenną  przepaść,  osmolony,  spalony  na  półmartwy,  aŜ  się  uderzył  głową  o  zrąb 
skały i obudził się… 

Straszne gwiazdy! Paliły mu oczy, wŜerały się w ciało. 

background image

LeŜał pod Ŝłobem w stajni, zziębły, a kasztanek gorącym oddechem muskał mu twarz. 
Gdy oprzytomniał, zakopał się w siano i słychać było, jak mruczał: 
— Przeklęta! Bodajem się był na świat nie rodził!… 
Potem w stajence było juŜ zupełnie cicho!… 
 

*

 

*

 

 
Nazajutrz  jezioro  juŜ  nie  borykało  się  z  wichrem.  Stanęło  ciche  i  upokorzone,  ścięte 

cieniutką lodu tafelką. Dzień był mroźny, jasny. Stwardniała ziemia, ubieliły się dachy, a na 
drzewach szron się wdzięczył do bladego słońca. Ludzie przywdziali koŜuchy, tupali nogami, 
markotnie  spoglądając  na  złowieszczo  siwe  chmury,  wyzierające  na  krańcach  widnokręgu. 
KaŜdy chował nos w szalik, chuchał w dłonie i rad co chwilę zabiegał do izby. 

Tylko śuŜel w swej płótniance od świtu siedział pod szopą konną na przewróconej łodzi, 

zatykał szpary konopiami, przybijał młotkiem, zalewał smołą i gwizdał. Nie zatrzymując się 
ani  na  chwilę;  obdarty,  półnagi,  siny  od  zimna,  śpiewał  sobie,  wybijając  takt  młotkiem, 
niedbały  na  wszystko,  jakby  go  grzał  nikły  promyk  słońca,  który  przez  szparę  zaglądał  do 
niego i litował się tej nędzy tak wesołej. 

—  Setny  chłopiec!  —  mruczał  Szymon  w  przechodzić  —  Daj  mi,  BoŜe,  więcej  takich 

nicponiów! Wykopałem sobie perłę! 

A parobcy snują się koło obory, ruszali ramionami. 
— Głupi! — mówili do siebie. — Dobrego słowa gospodarz mu nie da! Na co się zarzynać 

taką pracą! 

A  stara  Prakseda  widziała  go  przez  okienko  kuchni  i  wzdychała.  Lubiła  Pawła,  który  jej 

chętnie drwa rąbał, wodę nosił, a na strawę nigdy nie narzekał. 

—  Biedaczysko,  nieboŜę!  Gorzej  sieroty,  robaka!  A  takie  to  cierpliwe  i  dobre!  Mróz  mu 

duszę wyjmie, a on jeszcze śpiewać nie przestanie!… 

Idiota Justyn siedział za stołem nad miską, zapuchnięty od płaczu, topiąc łzy w kaszy lub 

rozmazując je po twarzy brudnymi pięściami. 

Dziś  rano  za  ospalstwo  i  nieposłuszeństwo  Szymon  zbił  go  okrutnie.  Parobcy  się  śmiali, 

patrząc  na  to:  a  chłopak  wył  i  jęczał  w  silnej  dłoni  rybaka.  Szczęściem  dla  niego  nadbiegł 
Paweł z podwórza i wyprosił biedaka od starego; obiecał, Ŝe za niego zrobi, co trzeba. 

Prakseda  dała  mu  na  pociechę  jagły.  Siedział  lamentując.  Na  głos  kucharki  podniósł 

zapłakane  oczy  i  wyjrzał  oknem.  Chwilę  coś  medytował,  Ŝałując  łzy  i  jedzenie:  jakaś  myśl 
ś

witała  w  pudle  okrytym  kołtunami,  bo  nagle  przestał  obracać  szczękami,  odsunął  miskę, 

wypełznął  zza  stołu  i  pokulał  w  kąt,  do  starego  kuferka,  gdzie  złoŜone  były  wszystkie  jego 
ruchomości.  Przykucnął  nad  nim  i  począł  przewracać  graty,  coś  mrucząc.  Nikt  na  niego  nie 
patrzył. 

Nareszcie wstał i ruszył ku drzwiom. Łzy mu oschły; głupkowato uśmiechnięty cisnął pod 

pachą obdarty koŜuszek, który mu Szymon darował za rok słuŜby. 

Na  brzęk  klamki  Prakseda  się  obejrzała.  —  Gdzie  ty  idziesz,  Justek,  z  koŜuchem?  — 

spytała. Jakby się bał, Ŝe go zatrzymają, wybiegł bez odpowiedzi. Czarny cień stanął, między 
Pawłem  i  promykiem  słońca.  Podniósł  oczy.  Był  to  idiota,  zakłopotany,  nieśmiały,  z 
koŜuszkiem  w  objęciu.  Chwilę  stał,  szukał  daremnie  wyrazów.  Nareszcie  wskazał  swe  uszy 
czerwone od ręki Szymona, uśmiechnął się błagalnie, pocałował Pawła w kolano, koŜuch mu 
wetknął  w  garść  i  uciekł  nie  słuchając  protestu.  Od  tego  dnia  biada  temu,  kto  śmiał  tknąć 
sierotę!  Między  prześladowaniem,  poniewierką,  pogardą  a  tą  upośledzoną  istotą  stanęła 
barczysta  pierś  Pawła  i  jego  pięść  Ŝelazna.  I  Justyn  doczekał  się  w  Ŝyciu  lepszej  doli, 
serdecznej  opieki,  dobrego  przyjaciela.  Odtąd  ten  lew  i  ten  ślimak  byli  nierozłączeni  przy 

background image

robocie.  Wieczorem  siadywali  blisko  siebie,  a  nocą  zajmowali  razem  twarde  legowisko  u 
pieca lub w stajni przy koniach ogrzewali się wspólnym oddechem. 

Tak minęło znów parę tygodni bez zmian pozornych, gdy raz o zmroku Paweł zjawił się w 

kuźni  Alchana,  z  końmi  do  kucia.  Wyglądał  posępny,  sczerniały,  jakby  po  chorobie,  ledwie 
się odzywał. Coś złego wyglądało mu z oczu wybladłych, kątów zaciętych ust. 

—  Ej,  kolego,  bracie!  —  zaśmiał  się  Alchan,  traktując  go  papierosem.  —  Coś  cię  słuŜba 

nie utuczyła. 

— ObroŜa tuczy psa, nie wilka! — odparł mrukliwie. 
Przy  robocie  kowal  prawił  trzy  po  trzy,  dowcipkował,  przedrzeźniał  kaŜdego;  nie  zdołał 

jednak rozchmurzyć towarzysza. Gdy skończyli kucie, parobek Szymona poprowadził konie. 
Alchan trącił go łokciem. 

— Chodźmy na salkę! — rzekł, kusząc Pawła, 
Paweł zatrzymał się, zawrócił, podszedł do komina kuźni i grzejąc ręce  — myślał chwilę 

posępny. 

— Był ja juŜ tam! — rzekł wreszcie zniechęcony. — Próbowałem się zapić, nie mogłem! 

Co ty robisz, Ŝeś rad z siebie? 

—  Piję  i  kocham!  —  pouczył  uprzejmie  kowal.  śuŜel  nie  usłyszał  odpowiedzi;  szedł  za 

swą myślą. 

—  Próbowałem  ja  do  krwi  się  zapracować…  Nic  nie  pomogło…  Próbowałem  i  głodem 

umrzeć, próbowałem i mrozem zamierać… i nic i nic! Zawsze jedno! Coś tam w środku pali i 
bełkoce, jak ukrop w garnku. WciąŜ słyszę: „Chodź, chodź, chodź, chodź!” I gdzieŜ ja pójdę 
nieszczęsny, gdym tu zostać poprzysiągł? 

— Boja ci powiadam: rób, jak ja! Pij i kochaj! — powtórzył swoje Alchan. — Jak mnie co 

woła: „Chodź!” to nie inaczej z dwojga: albo Aberbuch, albo Marynka! Chodźmy na salkę! 

— Nie chcę! Pójdę do matki… 
Mularzowa ucieszyła się z syna, choć mu tego nie okazała. Przyniósł jej zarobiony grosz, 

narąbał  drew,  ucałował  pokornie  ręce  i  usiadł  na  zydlu,  opowiadając,  co  robił  u  rybaka. 
Wiedziała  od  ludzi,  Ŝe  się  dobrze  sprawiał  i  niekiedy  —  gdy  nie  uwaŜał  —  obejmowała 
wzrokiem serdecznym jego pochyloną, kędzierzawą głowę. Zaczynała wierzyć w poprawę. 

Zamyślił się wreszcie i umilkł. Nagle podniósł oczy. 
— Matuniu — odezwał się — jakbym was spytał o coś… 
— O co, Pawle? 
— śebym ja poszedł do młyna i prosił Jana o Joasię za Ŝonę, czy to by dobrze było? Czy 

bym ja zmazał krzywdę? 

—  Dobrze?  Pytasz!  To  twój  obowiązek!  Za  grzechy  byś  miał  słuszną  pokutę!  Nie 

zmazałbyś krzywdy, ale zapłacił! Krzywdę zmazać, chłopcze, trudno… oj, trudno! 

— A jak, matusiu? 
— Bóg ci to moŜe kiedyś pokaŜe i własna dusza!… Pójść powinieneś i prosić, choć ci jej 

Jan pewnie nie da i wypędzi. Wstyd za wstyd wziąć powinieneś! To sprawiedliwie! 

Parobczyk  nisko  zwiesił  głowę,  nic  więcej  nie  rzekł.  Co  matka  nazwie  dobrym  czynem  i 

czy on jej potrafi dogodzić, wypłacić za tamto,  odsłuŜyć, jak obiecał? Potem legł na ławie i 
jęczał  we  śnie.  MoŜe  się  skarŜył  ptakom  wędrownym,  Ŝe  on  tu  został  sam  z  ludźmi  i  zimą; 
moŜe wichrów prosił, by go stąd porwały, dały z sobą pohulać na szerokiej równinie… 

Nadchodziła, zbliŜała się ta moc straszliwa — Ŝądza swobody. Głuszył ją słowem, danym 

matce;  wydzierała  się  nad  nie;  między  tę  moc  a  swoją  zmęczoną  wolę  rzucał  pracę, 
obowiązki, pijatykę, zmęczenie — nic jej zmóc nie było w stanie. Jak głodny zwierz wyła, jak 
nienasycony  smok  szarpała  wnętrzności;  jak  zmora  szło  za  nim  wołanie:  „Chodź,  chodź, 
chodź!” — coraz potęŜniejsze. 

Co mogło jeszcze stanąć z tą mocą do walki i uratować udręczonego?… 
 

background image

*

 

*

 

 
Szymon  wybierał  się  w  podróŜ  na  całe  dni  dziesięć.  Sanki  stały  przed  chatą,  a  w  progu 

stłoczona słuŜba odbierała ostatnią dozę rozkazów i gderania. 

Paweł  zostaje  na  moim  miejscu.  Rozumiecie?  Słuchać  go  i  jak  on  pracować!  Kogo  on 

pochwali, ten moŜe co dostanie ode mnie; a kogo zgani, temu… to! — Tu podniósł w górę kij 
sękaty. — A teraz fora! Do roboty! 

Paweł, jako czujny wódz gromady, rejterował ze swą komendą, gdy go stary zatrzymał. 
— Czekaj — no! Oto masz klucz od kuferka! Tam są grosze; ale lepiej dołóŜ, niŜ ujmij! 
— Słucham gospodarzu. 
— Przerębli pilnuj, Ŝeby nie zamarzły! 
— Nie zamarzną, gospodarzu. 
— Złodziei nie dopuszczaj. 
— Słucham gospodarzu. 
— I wielką sieć wieczorami pilnie wiąŜ, bo rychło będzie potrzebna. 
— Bądźcie spokojni, gospodarzu! 
— A z domu się krokiem nie wydalaj! 
— Nie odejdę na minutę nawet. 
— No i dziewczyny mi pilnuj! 
—  Co  tego,  to  nie,  gospodarzu!  Ognia  nałóŜcie  w  stodole,  a  ustrzegę;  ale  córkę  swoją 

komu innemu polećcie w opiekę. Ja się jej boję! 

— At, głupiś! Prakseda! 
Stara ukazała się w progu. 
— Słuchaj — no! Marynki mi doglądaj! Nie daj dokazywać! 
— Dobrodzieju, niedowidzę, nogi nie słuŜą! JuŜ mi wybaczcie, ale nie na moje to siły! Nie 

zdąŜę! Innemu komu zostawcie tę robotę! 

— Tfu! Do stu piorunów! Stado niedołęgów, mazgajów, osłów. Jednej dziewczyny nie ma 

na kogo zdać! Niech jej tedy Pan Bóg pilnuje! 

Po  tej  konkluzji  pocałował  śmiejącą  się  córkę,  poŜegnał  Pawła  i  pojechał,  zdając  swą 

dziedziczkę na łaskę Opatrzności. 

Po  godzinie  nie  było  juŜ  dziewczyny  w  zagrodzie.  Nikt  jej  nie  bronił  i  nie  pytał,  gdzie 

idzie.  Strojna,  wesoła,  ze  śpiewką  na  koralowych  ustach,  zbiegła  na  lód  i  ślizgając  się  po 
gładkiej tafli, jak zjawisko lekkie — pomknęła w stronę miasteczka. 

Paweł przeręble czyścił, popatrzył za nią. Coś go tknęło. 
— OstroŜnie koło przeduchów! — zawołał. 
Obejrzała  się;  rzuciła  mu  szatańskie  spojrzenie  i  uśmiech.  Jak  wpadnę,  uratujecie!  — 

zawołała swawolnie. 

Musiała  być  bardzo  czemuś  rada,  gdy  nawet  dla  niego  zdobyła  się  na  zalotny  wzrok  i 

wesołe słówko. Zniósł jedno i drugie z niezachwianą obojętnością. 

— I to mi gospodarz chciał oddać pod straŜ! — zamruczał, ruszając ramionami. — To… 

jakby kto ustrzegł wody w koszu! 

O zmroku wracała, ale nie sama. Alchan ją prowadził, objąwszy ramieniem; coś szeptali z 

pochylonymi  ku  sobie  głowami;  otarli  się  prawie  o  śuŜla,  ale  go  nie  postrzegli  i  weszli  do 
zagrody. 

Pod  wieczór  i  on  się  przywlókł  do  izby.  Siedzieli  u  komina,  gwarząc  i  pieszcząc  się 

naprzemian,  zajęci  tylko  sobą.  Stara  Prakseda  przędła,  obojętna  na  wszystko,  co  nie  było 
lnianą nicią i jedzeniem. Nikt im nie przeszkadzał. 

ś

uŜel odmówił wieczerzy i usiadł wiązać sieć. W milczeniu u nóg jego przykucnął Justyn i 

strugał jakieś patyki. Komin udzielał światła i ciepła obficie. 

background image

Wieczór  adwentowy  długi,  jak  wieczność;  zaczęto  rozmawiać.  Na  dworze  z  ołowianych 

chmur  wypadła  śnieŜna  zadymka  i  poczęła  kołatać  do  okien,  jakby  mówiła:  „Nie  czujecie 
mnie, to choć posłuchajcie”. 

— Paweł spojrzał spod brwi i mimowoli się uśmiechnął: 
—  BoŜe,  BoŜe!  —  pomyślał.  —  Co  by  rzekł  Szymon,  gdyby  go  duch  jaki  wniósł  tutaj 

dymnikiem w tej chwili! Oj, byłby w robocie sękaty kij, byłby! 

Raptem  Marynka  obejrzała  się  wokoło,  zerknęła  na  śuŜla  i  rzekła  z  umizgiem  dziecka, 

które chce sobie zaskarbić łaski i uprosić dyskrecję surowego świadka: 

— Pawle, co tak milczycie? Powiedzcie, co macie na myśli? MoŜe co zabawnego? 
— Nic zabawnego! Myślałem, Ŝe w taką noc tylko upiorom się włóczyć, bo z Ŝywych to i 

głodny wilk się nie ośmieli! 

— A widzieliście kiedy upiora? 
— Widziałem dwa razy — odparł spokojnie. 
—  Nie  moŜe  być!  —  zawołał  Alchan.  —  Gadaj,  jakŜe  to  było?  Bardzoś  się  zląkł?  Biały 

był, czy czarny? 

—  Powiedzcie!  Powiedzcie!  —  wołała  Marynka,  a  wzrok  jej  błyszczał  bojaźliwą 

ciekawością. 

Nawet  stara  Prakseda  odwróciła  na  chwilę  oczy  od  kądzieli  i  pokiwała  głową  z  wyrazem 

prośby. 

—  W  niemieckich  górach  to  było  —  zaczął  Paweł  powoli.  —  Pracowałem  tam  w 

kopalniach,  głęboko  pod  ziemią.  Straszny  to  kraj  i  dziki!  Pełen  przepaści,  skał  i  czarnych 
ś

wierków po rozpadlinach! Wracało nas pewnej nocy trzech z pewnego miasteczka na robotę 

do kopalni i zabłądziliśmy w drodze. Szukając śladu, zaszliśmy w taki kąt, Ŝe i wyjścia juŜ nie 
było.  Nie  pomogły  wołania,  nawet  strzelanie  z  rewolwerów;  potrzeba  było  czekać  rana. 
Pokładliśmy się tedy pod zwaloną jodłą i twardo posnęli. 

— Pewnie byliście pijani po hulance! — zauwaŜył Alchan. 
—  Pewnie!  —  odparł  śuŜel,  myśląc  o  czym  innym.  —  Nie  wiem  jak  długo  spałem,  aŜ 

zbudziło  mnie  targanie  za  rękę.  Zerwałem  się.  Kolega  stał  nade  mną,  blady  jak  trup. 
Szczękając zębami, coś pokazywał palcem. 

— Widzisz? — szepcze. 
— Widzę — odpowiadam. 
Na skałach jeszcze daleko przed nami, podniosła się taka jasność, jak od owych ogników, 

co jesienią goreją na trzęsawiskach; a wśród tej jasności coś się ruszało ogromnego, jak Ŝywa 
skała. 

— Ktoś idzie — rzekę — i światło pali; pewnie węglarze. Huknę. 
Niemiec za gardło mnie chwycił. 
— Milcz! — powiada. — Nie waŜ się ruszać! Zaszliśmy w okolicę, której duchy strzegą, 

bo tu król gór mieszka. To on chodzi. Gdy nas ujrzy, pozabija! Milcz. 

Mrowie mnie przeszło i zamilkłem, patrząc w tę stronę. 
— Widzisz? — pyta znowu towarzysz. — Widzisz go? 
Widziałem. Z jasności wystąpiło straszydło niby w mniejszym kapturze; za laskę miał całą 

jodłę,  z  korzeniem  wyrwaną;  na  głowie  taką  latarnię,  niby  koronę,  co  świeciła  okropnie  we 
wszelkie  szczeliny,  aŜ  do  nas.  Król  szedł  z  skały  na  skałę,  przez  urwiska,  po  najdzikszych 
szczytach,  gdzie  by  nikt  nie  utrzymał  głowy  —  i  wciąŜ  w  naszą  stronę.  Dygotaliśmy  pod 
jodłą. Co krok nachylał się, brał w garść śniegu; a gdy na niego dmuchnął, to śnieg się palił 
ogniem,  skwiercząc  jak  zamokła  łojówka;  a  on  się  ciągle  odzywał:  to  piszczał  jak  orlęta  po 
gniazdach;  to  śmiał  się,  jak  grzmot;  to  śpiewał  nieludzką  pieśń,  a  wtórowały  mu  hukiem 
strumienie, szumem świerki i wicher, który się zerwał nagle i trząsł niebem i ziemią. 

background image

Wreszcie zamarła nam dusza. Duch stanął naprzeciwko nas, za przepaścią, zaczerniał jak 

góra  i  zachichotał  jak  puszczyk,  a  latarnia  jego  padła  na  nasze  twarze.  Kolega  strasznym 
głosem zaczął krzyczeć łaski; ja milczałem… Niech się dzieje co chce! — myślę. 

Wtem  straszydło  urwało,  jak  chleba  kęs,  od  skały  głaz  centnarowy  i  dmuchnęło  nań. 

Kamień  się  palił  jak  śnieg,  a  on  go  podniósł  i  cisnął!  Potem  juŜ  nie  wiem,  co  było.  Kolega 
który spał, znalazł mnie rano bez czucia, ze straszną raną w głowie; a tamtego drugiego nikt 
nie odnalazł; zginął, jakby go ziemia poŜarła — bez śladu!.. 

Umilkł Paweł i spuścił oczy nad siecią. 
Wszyscy  milczeli  chwilę,  przeraŜeni.  Marynka  wzdrygnęła  się  i  obejrzała  trwoŜnie  po 

kątach. 

— Jak tu ciemno! — szepnęła. — DołóŜcie drew na komin! Tak straszno! 
— Nie ma drew! — odparł Alchan, przeciągając się leniwie. 
— Zaraz urąbię! — rzekł Paweł, wstając. 
— Nie idźcie, nie idźcie! — zaczęła wołać. 
Ale on ramionami wzruszył, wziął siekierę i wyszedł. Porwała się z miejsca i podskoczyła 

za nim do sieni. 

—  Nie  odchodźcie!…  Tam  w  izbie  bez  was  straszno!  —  rzekła,  drŜąc  i  chwytając  go  za 

ramię. 

Obejrzał się zdziwiony. 
— Toć Alchan został! 
— Ach, co mi Alchan! — rzuciła obojętnie. 
— Wszystko! — zamruczał. 
— Wy jak kret ślepi, Ŝe mi wciąŜ Alchanem dopiekacie! Wracajcie do izby, bo mi bez was 

straszno, okropnie! — dodała, patrząc dziwnie na niego. 

Pomimo zmroku oczy te urokliwe gorzały jak węgle, aŜ bolały od nich źrenice patrzącego. 

Znowu  go raz drugi strach zdjął niepojęty, jak wtedy,  gdy ją raz pierwszy  ujrzał w blaskach 
ogniska. Usunął się i głowę spuścił. 

— Zaraz wrócę! — odparł niewyraźnie. — Idźcie do izby, tu zimno! Justyn ukazał się w 

progu,  szukając  Pawła.  We  dwóch  narąbali  brzemię  smolnych  drzazek  i  wrócili  do  chaty. 
Ogień  rozjaśnił  mroczne  kąty,  ale  dziewczyna  się  nie  ucieszyła.  Siedziała  chmurna, 
nasępiona, usunąwszy się od Alchana, nie raczyła spojrzeć na Pawła. Nie zwaŜał na to, siadł 
do roboty i coś pokazywał idiocie w struganiu patyków. 

— A drugi upiór jaki był? — spytał kowal. — MoŜe ci skarby pokazał? 
—  Nie!  Po  skarby  ja  nie  chodził!  —  odparł  parobczak.  —  Drugi  raz  na  granicy  to  było, 

zeszłego  roku  latem.  SłuŜyłem  w  straŜy  i  wracałem  pewnego  wieczora  z  posterunku  do 
kwatery sam jeden, z psem i strzelbą tylko. Dzień cały nie jadłem; więc  się wlokłem cięŜko 
po  piaskach  okrutnych,  krajem  sosnowego  boru.  Gdym  się  zbliŜał  do  cmentarzyska 
wioskowego podle droŜyny, księŜyc wszedł właśnie i oświecił świat wokoło. Nie strachy mi 
były  w  głowie,  bom  sobie  śpiewał  z  cicha,  rozglądając  się  na  wsze  strony.  Nagle  między 
mogiłami  coś  się  zaruszało,  zaskrzypiała  furtka,  zadudnił  mostek  i  na  drogę  przede  mną 
wyszła dziewczyna. 

— To co odwaŜna i śmiała dziewka! — myślę, patrząc na nią. Smukła, wysoka, w śnieŜnej 

bieliźnie, miała na głowie wianek z barwin — ku i wstąŜek tysiące, jak do ślubu, albo… Coś 
mnie tknęło, alem się roześmiał i wnet pustota przystąpiła do głowy… dalej dopędzać. 

— Dziewczyno! — wołam. — Skąd ty? MoŜe z zagranicy? A paszport masz? Niech ci się 

przyjrzę! 

Ona idzie dalej, jakby ją wiatr niósł. Furkoczą wstąŜki u wianka. Biegnę za nią, a dognać 

nie  sposób;  nogi  toną  w  piasku,  pot  aŜ  przez  oczy  się  ciśnie,  a  ona  idzie,  idzie.  Złość  mnie 
opadła. Poszczułem ją psem. On mi często łotrów za gardło brał. Skoczył, zwęszył, poskomlił 
i wrócił jakby zalękły. 

background image

A  tu  i  kwatera  nasza  zaczerniała  opodal.  Począłem  gwizdać  na  alarm;  wypadli  ludzie. 

Dziewczyna  zwróciła  się  w  stronę,  zajęczała  Ŝałośnie  i  zginęła  w  krzakach.  Wtedym  się 
dopiero opamiętał. 

—  Aha  —  myślę  —  i  z  zagranicy  ona  i  bez  paszportu,  tylko  nie  dla  niej  stróŜujemy 

graniczniki i Ŝołnierze! 

— CzegóŜ ona szła? — szepnęła Marynka, gdy Paweł umilkł i do sieci się wziął. 
— Czego? — odrzekł powoli i smutno. — MoŜe do kogo na tę stronę, co jej miłym był! 

MoŜe mu śmierć niosła w zanadrzu… kochana! 

— Niech ją bies porwie ze śmiercią razem! — zaklął kowal. Stara Prakseda zwinęła nitkę 

na palcu i motając ją, uśmiechnęła się, lekko kiwając głową. 

— Co wy myślicie Praksedo? — zagadnęła Marynka. 
—  Moja  zuzulko,  ja  sobie  myślę:  Chłopak  nasz  prawi  baśnie  z  cudzych  gór,  z  dalekich 

stron,  a  tu,  ot  za  ścianą,  leŜy  nasze  jezioro…  z  bajką  na  dnie!  Czy  wy,  Pawle,  co  lubicie 
dziwów szukać, nie patrzyli nigdy w tę wodę? 

— Patrzyłem, Praksedo, nieraz. 
— A coś ty myślał, patrzając? 
— Co ja myślał? — powtórzył śuŜel ponuro. — Ja myślał, Ŝe tam na dnie leŜy złota dola!.. 
Dokończył szeptem i głowę zwiesił zniechęcony. 
— Co moŜna o wodzie pomyśleć? — ziewnął Alchan. — Chyba, Ŝe ryba się w niej chowa 

i raki, a topić się mokro i zimno! 

—  Tak,  tak,  panie  kowalu,  nic  wy  więcej  nie  zobaczycie,  jak  i  nie  ujrzycie  ducha  nigdy. 

Wam  dziwy  róŜne  nie  chodzą  po  głowie,  jak  ot  naszemu  Pawłowi.  Nie  pokaŜe  wam  swego 
dna i sekretu nasze jezioro i upiór w oczy nie zajrzy! Wy inny człowiek. A Paweł zgadł bajkę 
z toni: gadało do niego jezioro. 

— Jaką bajkę? — spytał śuŜel. 
— Ot bajkę, szarą, długą jak ta nić lniana. Ktoś ją wyprządł przed laty z prawdy czy dumki 

i poszła sobie z pokolenia w pokolenie, aŜ dotąd. Bajki nie bierze ni ogień, ni woda, ni lata. Z 
ludźmi ona stworzona i z ludźmi zginie na ostatniej wieczornicy. 

— Powiedzcie nam bajkę! — zaczęła prosić Marynka. 
— Powiedzcie! — dodał Paweł. 
Stara Prakseda puściła w wir wrzeciono i snując długą nitkę, zaczęła snuć ze starej pamięci 

odwieczną gadkę. Wicher jej wtórował ze dworu i szelest czółenka Pawła. 

—  Był  przed  laty  młody  królewicz,  syn  moŜnego  króla,  co  miał  kraje  wielkie  i  wojska 

oręŜne i zamki z kamienia, a w nich złociste komnaty. Ale rozgniewał się na króla czarodziej 
stary i zabił go, sługi rozproszył, zamki poburzył, wojska pognębił. I został królewicz sam na 
ś

wiecie,  uboŜuchny  jak  chłopskie  pacholę,  bez  dachu  i  chleba.  Nie  wiedział,  gdzie  głowę 

połoŜyć i gdzie iść i co z sobą począć w tej niedoli. Na mchach kładł się w borze i rosę pił, a 
jagody jadł i płakał często i wroga przeklinał. 

Ulitowała się nad nim stara wróŜka, przyszła pewnego razu do niego i rzecze: 
„Wstań, pacholę, i nie płacz! Idź na ową jasność, którą rzuca po sobie słonko o zachodzie i 

szukaj  doli.  A  pamiętaj,  Ŝe  gdy  zrobisz  co  dobrego,  to  ci  dola  złota  padnie  w  ramiona, 
ukołysze, jak matka drobinę! A największe dobro, chłopcze, to gdy wrogowi usłuŜysz, bo ci 
to wstręt sprawia, a ów wstręt to cnota!” 

Szelest czółenka Pawła  ucichł.  ZałoŜył młode  ręce na warsztacie, oczy  gorejące wlepił w 

Praksedę — słuchał chciwie, 

—  Poszedł  tedy  królewicz  na  złote  słońce,  przez  grody  i  bory  i  rzeki  i  wciąŜ  doli  złotej 

szukał po świecie, ale jej nigdzie znaleźć nie mógł. 

Po  członkach  parobczaka  przeszło  drŜenie  nerwowe,  tamował  oddech,  był  na  wskroś 

przejęty. 

background image

—  AŜ  raz  w  borze  noc  go  zaszła  i  ujrzał  łunę  wśród  sosen  i  posłyszał  głos:  „Ratunku!” 

Porwał się biec, gdy mu drogę zastąpił tur z ludzką twarzą i rzecze: 

—  „Stój!  Tam  w  chacie  czarodziej  się  pali  ów  srogi,  co  ojce  twe  zgubił!  Stój!  Niech 

ginie!” 

Zatrzymał się chłopiec, ale wnet sobie przypomniał słówka wróŜki i poskoczył wrogowi na 

pomoc. Dziwy róŜne zabiegały mu drogę, ale je zmógł i na ogień wpadł i drzwi wywalił i z 
chaty wyniósł starca czarodzieja. 

Oj, stary był, jak księŜyc na niebie, jak próchno dębów, co patrzyły na pierwsze słońce, jak 

złość ludzka i krzywda!.. 

I rzecze do pacholęcia: 
— śeś mnie uratował, uczynię co zechcesz! Trzykroć mnie proś, a stanie się tobie! 
A podumawszy, powie chłopak: 
— Daj mi brata, bym nie był sam wśród ludzi! 
I dał mu czarodziej szpon orli i jelenie oko i nauczył, jak druha ma poznać i odprawił. 
I nie było chłopca rok, dwa i trzeciego połowę, aŜ znowu przyszedł do starca i mówi: 
—  Weźcie  sobie  wasz  szpon  orli  i  jelenie  oko!  Bratu  duszę  odkryłem,  a  on  ją  ludziom 

podniósł na ciekawość i śmiech. Dajcie mi, starcze, kochanie jedno dla serca i duszy, bym w 
nim zapomniał tego, co boli i szczęście znalazł na świecie! 

I dał mu czarodziej dudkę wierzbową, prostą fujarkę i kwiatek paproci i rzecze: 
— Idź nieboŜę i graj po siołach, a gdy na twą piosnkę wyjdzie dziewczyna, w warkocz jej 

wpleć ten kwiatek, a serce ci odda i raj otworzy! 

Poszedł chłopiec z czarami i nie było go rok, dwa i trzeciego kwartał i znowu się zjawił do 

czarodzieja. Kwiat pod  nogi mu rzucił, fujarkę  w sztuki potrzaskał, a sam na ziemię upadł i 
gorzko zapłakał. 

— Gdzie moja dola złota, starcze? Gdzie moje szczęście i spokój? Czy  wy juŜ nie macie 

ziela dla mnie? 

—  Mam  —  zawołał  czarodziej  i  zaprowadził  go  na  łąkę  zieloną  i  przyniósł  mu  czarę 

złocistą napoju chłodnego i rzekł: — Pij! 

Wypił  chłopak  i  usnął  uśmiechnięty;  a  starzec  czarę  mu  z  rąk  wyjął  i  szepcząc  zaklęcia, 

ostatnie krople rozprysnął po murawie. 

I  stały  się  dziwy:  Gdzie  padła  kropla,  wytrysnęła  krynica,  z  krynicy  rozlał  się  potok,  z 

potoku zaszumiała rzeka i rosła woda, rosła nad  śpiącym chłopcem, nad  borem, nad ziemią. 
Objęła najwyŜsze drzewa i zamki, potopiła ludzi, tylko czarodziej rósł razem z falą i szeptał 
zaklęcia. AŜ gdy nad zaklętym królewiczem stanęło bezdenne jezioro, starzec zatrzymał wodę 
w miejscu i w środek toni cisnął puchar i zniknął. A pacholę dotąd śpi na dnie jeziora i snu 
mu nikt nie przerywa, ani doli złotej nie odbierze!.. 

Umilkła  Prakseda,  cięŜko  westchnęła  i  przędła  dalej.  Kochankowie  siedzieli  zadumani; 

Alchan drzemał zapewne; Justyn wodził bezmyślnym okiem za wrzecionem starej. W głębi w 
zmroku odcinała się ostro sylwetka zasłuchanego Pawła. Była cisza, ale on ciągle jeszcze coś 
słyszał i pod tym wraŜeniem mieniła się jego mizerna, wiatrami spalona twarz, a oczy utkwiły 
w jednym punkcie ściany i widziały coś sobie tylko dostrzeŜonego, co je napełniało dziwnymi 
smugami to światła, to cieni. Śnił coś na jawie. 

Kowal pierwszy się ocknął i wstał opieszale. 
— Koniec bajki! — rzekł. — Chwała Bogu, bo tęgo głupia! Lepiej ty przędziesz, stara, niŜ 

gadasz. Ani słowa nie zrozumiałem z tej całej awantury… 

— Boście spali! — mruknęła przez zęby Marynka. 
— A moŜe, bo juŜ i późno! Trzeba do domu ruszać! Dobranoc, moja miła! 
Chciał ją objąć i pocałować, ale się usunęła z gniewnym błyskiem oczu. 
Zaśmiał się. 

background image

—  Drapiesz  dzisiaj,  kotko!..  No,  nic…  Wycałujesz  jutro  za  ten  raz!  Dobranoc!  Chodźmy 

razem Pawle! 

— Gospodarz polecił nie odchodzić. Dobranoc, Hipolicie! 
— Bodaj was roztrzęsło! Siedźcie sobie i gnijcie!… 
Nacisnął  czapkę  na  tył  głowy,  ręce  schował  w  kieszenie,  kolanem  otworzył  drzwi  i 

wyszedł, pogwizdując… 

Kury  juŜ  piały,  więc  i  stara  Prakseda  zatknęła  wrzeciono  w  kądziel,  usunęła  ją  na  bok  i 

odeszła  na  spoczynek  do  czeladnej.  W  izbie  zostało  dwoje  młodych  i  Justyn,  drzemiący  na 
ziemi.  Niezmordowany  Paweł  wziął  się  znowu  do  sieci,  a  od  komina  nieufnie,  badająco 
patrzyły na niego czarne jak piekło źrenice. Po chwili poczuł ten wzrok po niepokoju, który 
go ogarnął i podniósł oczy. Spotkali się spojrzeniem. 

— Pawle! — szepnęła więcej ruchem ust niŜ dźwiękiem. 
— Czego chcecie? — odparł z cicha. 
— Czy byście radzi byli, gdyby po was szła ta narzeczona z mogiłek? 
—  Nie  mam  narzeczonej  ani  w  grobie,  ani  na  świecie!  Nie  przyniesie  mi  śmierci  w 

podarku! — odparł z Ŝalem. 

— A gdyby Ŝywa wam przyniosła paproć i chciała kochania? — pytała dalej równie cicho 

i  niewyraźnie,  tylko  oczy  odpowiadały  wiele,  wszystko…  —  Chodźcie  bliŜej!  —  szepnęła 
głosem, który upajał i durzył. 

Jak nieprzytomny postąpił krok naprzód. 
Sam nie wiedział w tej chwili, co czyni, gdy na szczęście ruch zbudził Justyna. Porwał się 

teŜ na nogi, widząc Pawła stojącego i skubiąc go za rękaw, wybełkotał: 

— Paweł, czy pójdziecie z siekierą na płonki? 
To  otrzeźwiło  śuŜla  z  wraŜenia  bajek,  duchów  i  oczu  Marynki.  Pochwycił  siekierę  i 

czapkę gwałtownie, z gorączkowym pośpiechem i juŜ nie patrzył w stronę komina. 

—  Chodźmy,  nieboŜę!  —  zawołał  Ŝywo.  —  Skocz  no,  zbudź  do  kompanii  Łukasza 

parobka! Noc złodziejska, czarna! Zda się zapaśna para oczu!.. Dobranoc wam! 

Skłonił się Marynce i za chwilę było zupełnie pusto w izbie. Marynka dla zabawki, czy z 

rozdraŜnienia,  zaczęła  szarpać  białymi  ząbkami  haftowane  brzegi  fartucha.  Migotały  jej,  jak 
siarka, czarne oczy. Była zła okropnie i dotknięta głęboko. Postanowiła go sobie zdobyć!.. 

 

*

 

*

 

 
Szymon  znalazł  śuŜla  na  stanowisku,  gospodarkę  w  porządku,  Marynkę  w  domu,  choć 

umyślnie przyjechał o dzień pierwej, niŜ obiecał. Z radości powrotu i ładu w zagrodzie dostał 
paroksyzmu  szczodrobliwości.  Córce  ofiarował  jedwabną  chusteczkę,  słuŜbie  po  całym 
szóstaku na wódkę, Pawła po ojcowsku ucałował w głowę i uwolnił na cały dzień do matki. 

Mularzowa  przyjęła  syna  pierwszy  raz  uśmiechem  radości.  W  chatynie  było  ciepło  i 

zacisznie, stół czysto zasłany, a na nim jedzenie, które lubił i dzbanek piwa. 

— Co to za gody, matko? — spytał. 
— Oj, gody, wesołe gody! Szymon wstąpił do mnie i mówił, Ŝe jak rodzonego cię polubił, 

Ŝ

eś dobry i posłuszny. A wiesz, jaki gościniec przywiózł? AŜem olsnęła, ujrzawszy! Chodź, 

uciesz się, nieboŜę! 

Otworzyła  drzwi  od  alkierzyka  i  oczy  Pawła  spoczęły  zdumiałe  na  nowiuteńkim  stroju 

mieszczanina. Nic nie brakło! Były wysokie palone wysokie buty z podkówkami, granatowa 
sukienna  świta  podszyta  futrem,  szeroki  czerwony  pas  z  cienkiej  włóczki  i  wysoka  barania 
czapka. Obok matka Agnieszka ułoŜyła śnieŜną bieliznę. 

— Chryste! — wyjąkał parobczak — ToŜ więcej warte, niŜ moja roczna pensja! KiedyŜ ja 

za to odsłuŜę! 

background image

— śycie długie, będzie czas! — pocieszała go matka, nie wiedząc, Ŝe na to słowo zawrzała 

w nim zgroza. — Umyj się, chłopcze, ochędóŜ! Rzuć do pieca te twoje obrzydliwe łachmany, 
a tymczasem obiad podam. 

Obrzydliwe  łachmany!  śebyć  ona  wiedziała,  jak  on  je  zdejmował  powoli,  z  Ŝalem,  jak 

kaŜdej  szmatce  przypatrywał  się  długo,  nim  ją  odłoŜył  na  stracenie  —  Ŝołnierskie  spodnie, 
sinej bluzy strzępy, nawet rzemyk u pasa… Odbierano mu ostatnie pamiątki tamtego Ŝycia — 
ostatnich  kolegów  dalekich  wędrówek  i  szału.  Tak,  szmaty  to  były,  których  Ŝebrak  by  się 
powstydził;  ale  on  się  zŜył  z  nimi,  pokochał  prawie.  Były  lekkie,  jak  on  lekcewaŜące 
wszystko  i  zuchwałe  w  nędzy.  Teraz  nakładano  mu  ostatni  łańcuch,  jakby  mundur 
porządnego Ŝywota i cichego mieszczańskiego stanu. Miał ochotę nogami zdeptać wspaniały 
dar Szymona i kląć. 

— Co tak marudzisz, Pawle? — upominała matka za ścianą. 
— Zaraz! 
Ubierał się gorączkowo, ze wstrętem oblekając nowe szaty. Były długie, uroczyste jakieś, 

cięŜkie duszące. Nie moŜna juŜ było zagłębić rąk w kieszenie nałogowym ruchem włóczęgi; 
potrzeba  było  stąpać  z  powagą,  chylić  głowę  pod  cięŜarem  baraniej  czapki,  ręce  za  pas 
zakładać  jak  burmistrz.  Nie  dbał  o  to,  Ŝe  wypiękniał  w  tym  stroju,  urósł,  wyszlachetniał. 
Spojrzał Ŝałośnie na garść swych dawnych szmat i — niezdolny poŜegnać się z myślą, Ŝe je 
przywdzieje jeszcze kiedykolwiek — zagarnął ten brudny zwitek i schował do kuferka na sam 
spód! 

Wówczas dopiero westchnął i wrócił do izby. 
Zasiedli  do  skromnej  uczty.  Wzrok  staruszki  pieścił  się  z  rozkoszą  jego  wzrostem, 

młodością i krasą; potem nagłe zachmurzyła się i zagadnęła Ŝywo: 

— Byłeś u Jana! 
Poczerwieniał zawstydzony. 
— Nie miałem czasu — odpowiedział wymijająco. 
—  Jak  to  nie  miałeś?  —  zawołała  surowo.  —  Powiedz,  Ŝe  ochoty  brakło!  Udawałeś 

pokorę, by mnie otumanić! Nie ma w tobie sprawiedliwej duszy! Kłamiesz! 

— Pójdę, matko, pójdę — rzekł Ŝałośnie — choć wiem, Ŝe mnie Jan i syn jego zelŜą jak 

psa!  Pójdę!  Tylko  wam  drew  urąbię  i  wody  przyniosę.  Nie  gniewajcie  się!  Nie  miałem  złej 
myśli, alem zapomniał. Tyle pracy u Szymona! 

I  poszedł  hardą  swą  duszę  łamać  u  wroga.  Wyprawiła  go  z  chałupy  bez  poŜegnania, 

rozgniewana zwłoką. Ruszył przez plac za jezioro, jak człowiek idący na śmierć. 

Dziewczęta  zerkały  zalotnie  na  pięknego  parobka  w  świątecznej  odzieŜy,  znajomi 

pozdrawiali  po  drodze;  on  szedł  ponury  i  opryskliwy,  kopcąc  fajkę.  Dopiero  głos  Alchana 
ocucił go z zadumy. 

Szanowny ten mąŜ, zamiast pracować, draŜnił się przed kuźnią z gromadą Ŝydziąt, którym 

rzucał na przemian to suszone ziarna dyni, to błoto i kamienie. 

Na widok wystrojonego śuŜla osłupiał. 
— Gwałtu! Co to? Obrali cię na burmistrza, ławnika, sędziego? Czy to wy? Awantura! W 

swaty idziesz?.. 

— Aha, w swaty, do młyna! — odburknął Paweł. 
—  Zwariowałeś!  CzekajŜe!  Niech  cię  Kantyczka  okadzi  świętym  wianeczkiem,  bo  cię  te 

czarty poŜrą z sukmaną i butami!.. 

 

I bez octu i bez wina 
Diabeł zje chrześcijanina 
W sam piątek! 

 

background image

Coś  tam  było  jeszcze  o  tej  uczcie  diabelskiej  i  o  pogwałceniu  postu;  ale  Paweł  nie 

dosłuchał, odszedł. 

Młyn  mało  co  się  zmienił  przez  lat  dwanaście.  Zawsze  był  stary,  garbaty,  pochyło 

zaglądający w rzeczułkę. TeŜ same koła i łotoki, to samo w głębi obszerne domostwo. 

Spał snem zimowego zastoju, ale przy kamieniach słychać było stuk siekiery; więc śuŜel 

tam wstąpił, szukając oczyma gospodarzy. Dawniej Ŝyli tam jego przyjaciele, a teraz wrogów 
zastawał. 

— A czego? — odezwał się porywczy głos młynarza, zaledwie śuŜel próg przestąpił. 
Poznano go zatem. 
— Dobry wieczór! — pozdrowił, uchylając czapki. 
— Czego ? — powtórzył Jan, wychodząc naprzeciw ponury, zaczerwieniony od gniewu, z 

drągiem w ręku. 

Za nim wyjrzała druga głowa, ruda i rozczochrana. Był to Franek, syn starego, słynny łotr, 

próŜniak i awanturnik. 

—  Przychodzę  do  was  z  prośbą,  panie  młynarzu  —  odezwał  się  śuŜel,  hamując  odrazę  i 

gniew,  który  w  nim  wrzał  coraz  Ŝywiej.  —  Za  młodu  skrzywdziłem  waszą  dziewczynę. 
Darujcie mi winę… i jeśli wasza wola, chcę się teraz z nią Ŝenić!… 

—  Hi,  hi,  hi!  —  zachichotał  Franek.  —  Zlękłeś  się,  Ŝe  spotkawszy  cię,  kości  połamię! 

Przyszedłeś wykupić się od śmierci? 

—  Ja  się  takich  jak  ty  nawet  w  pięciu  nie  lękam!  —  rzucił  pogardliwie  parobczak, 

prostując atletyczne członki. 

— To czegóŜ chcesz? Powtórz, wisielcze! — ryknął Jan. 
— Słyszeliście juŜ, powtarzać nie będę. Dosyć rzekłem. 
— No, to idź won, pókiś cały! 
Krew buchnęła do twarzy Pawła. Zadygotał wściekłością. 
— Choć i nie pójdę, będę cały! Uczciwe wam przyniosłem słowo. Pytam raz jeszcze: dacie 

mi Joasię za Ŝonę? 

— Śmierć ci dam! Oto moja odpowiedź. Za dwanaście lat hańby i wstydu raczysz mi się 

ofiarować  na  zięcia!  Cha,  cha,  cha!  Co  za  honor!  Złodziej,  gałgan,  śmiecie  miasteczkowe! 
Chcesz  płacić  za  krzywdę…  no,  to  i  zapłacisz,  ale  monetą,  jaką  ja  zechcę!  Poczekaj! 
Porachujemy  się!  Ja  pamiętam,  nie  potrzebujesz  przypominać.  A  wiesz  ty,  jakiej  ja  chcę 
zapłaty? Twojej hańby, albo krwi. Idź won! Słyszałeś? Dosyć na dzisiaj! 

—  Dosyć!  Tylko  Ŝe  zhańbić  się  nie  dam,  a  i  krwi  swojej  nie  mam  dla  was!  Tedy 

pamiętajcie teŜ, iŜ na mnie potrzeba bandy  podobnych wam zbójów!  OstroŜnie, byście sami 
nie wisieli przede mną! 

Nacisnął  czapkę  na  uszy  i  odszedł,  nie  słuchając  przekleństw  i  dalszych  obelg.  Jednak 

słyszał  wszystkie;  spadały  na  niego,  jak  tyleŜ  bolesnych  razów  i  odbijały  się  w  duszy 
bezbrzeŜną rozpaczą. „Złodziej, gałgan, śmiecie!” Oto, czym był dla ludzi, oto co sobie przez 
Ŝ

ycie zarobił, oto po co wrócił w rodzinne strony i został! 

Tam  na  szerokim  świecie  było  inaczej.  Nikt  go  nie  znał,  nie  rzucał  w  twarz  win 

młodzieńczych,  nikt  mu  śmiercią  nie  groził.  Tutaj  tak  myślał  i  mówił  kaŜdy,  a  on  słuchać 
musiał i milczeć, bo mówili prawdę. I kto się ujmie za nim? Komu się poskarŜy? Przed kim 
wytłumaczy? Kto go poŜałuje? 

Matka powie, Ŝe słuszna kara; Alchan ramionami ruszy, inni odejdą obojętni. 
On ze swą duszą nieszczęsną był sam na świecie. 
Zniechęcenie,  nuda,  rozpacz,  opadły  go  przez  tę  szczerbę  upokorzenia.  Po  co  tak  Ŝyć  z 

wieczystą hańbą i pogardą? Po co czekać zemsty i mordu? W świat, w świat szeroki! 

— Chodź, chodź! — szumiał mu wiatr, szumiały drzewa, wołała ziemia, niebo. — Chodź, 

chodź! — szemrała zła moc w głębi i targała go naprzód, jak dawniej, jak zawsze. 

background image

Jak opętany zszedł z drogi w zaspy śniegu i juŜ z obudzonym instynktem zbiega ruszył bez 

ś

ladu  poza  miasteczkiem,  brnąc  przed  siebie,  byle  dalej,  byle  prędzej.  W  niebie  miał  chaos 

bezładnych  myśli,  w  piersi  dziką  Ŝądzę  przestrzeni,  swobody,  nieokiełznanej  woli.  Szalał, 
zapomniawszy  o  świecie  całym.  Zła  moc  potęŜniała  w  falę,  która  zalewała  przysięgę, 
obietnicę,  obowiązki,  pamięć  wszelką.  Zrywał  się,  jak  ptak  wędrowny  do  lotu.  Szedł  moŜe 
godzinę, moŜe dwie; nie pamiętał, stracił przytomność. 

Wtem  nagle  coś  zagrodziło  mu  drogę.  Stanął,  podniósł  rozpalone,  suche  źrenice.  Był  to 

parkan cmentarny; zmrok zapadał. 

Szaleniec cofnął się, jak przed widmem, ugiął się, pochylił, ręką machinalnie powiódł po 

zsiniałej od zimna twarzy. Za parkanem, w rogu, czerniał krzyŜyk ojcowski, świecąc białym 
napisem; brzozy, ogołocone z liści, szemrały wieczystą smętną modlitwę za umarłych. Cisza 
— pustka. 

„Jak zechcesz uciekać, zajdź tu… a wrócisz do  mnie” — powiedziała do niego matka na 

tej  mogile.  Usłyszał  to  zaraz,  usłyszał  cichą  skargę  duszy  i  zatrząsł  się.  Głuchy,  Ŝałosny  jęk 
mieszał się z pacierzem brzóz płaczących — i znowu wróciła cisza na tę ziemię śpiących. 

 

*

 

*

 

 
Był  juŜ  wieczór  Marynka,  jak  zwykle,  wykradła  się  z  domu  i  w  cieniu  płotu  kowalowej 

zagrody  szeptała  z  Alchanem,  szczerząc  białe  ząbki  i  uchylając  się  dla  pozoru  od  jego  zbyt 
natarczywych zaczepek. Miasteczko wyludniło się, jak co dzień o tej porze. Z karczem tylko 
bił blask i wrzał hałas pijaków. 

Nagle z uliczki ktoś się wynurzył o krok od czułej pary i mijając ją uchylił czapki. 
— Paweł! — krzyknął kowal. — A ty skąd? Zapiliście sprawę we młynie? Piękną będziesz 

miał Ŝonę. Winszuję! 

Parobczak nic nie odparł i szedł dalej, gdy dziewczyna ozwała się takŜe: 
— Poczekajcie! Pójdziemy razem do domu. 
Stanął nie oglądając się. 
—  Kto  się  was  doczeka!  —  zamruczał.  —  Gruchać  w  adwencie  ciepło,  ale  patrzeć  na 

gruchanie… nie grzeje. 

— Doprawdy? — zaśmiała się zalotnie; a Alchan dodał: 
— JuŜ — to z Joasią gruchać we młynie to i w maju będzie chłodno. NieprawdaŜ? 
— Idź, spróbuj! Nie bronię! — rzucił przez zęby. 
Spojrzał na nich z dziką zawiścią. Czym ten Alchan był lepszy od niego, Ŝe go kochano?… 

Ten kolega hulanek i psot młodzieńczych! 

Kto wie? MoŜe by i on na czyichś piersiach zapomniał tęsknicy do swobody, moc tę swą 

straszliwą ukołysał pocałunkami, uciszył zbuntowaną duszę!… 

Ostatni  uścisk  —  i  Marynka  szła  juŜ  obok  niego  przez  pusty  plac  ku  jezioru.  Nuciła  z 

cicha, widocznie gniewna. 

—  Więc  to  we  młynie  szukaliście  kochania?  —  zaczęła  wreszcie,  a  głos  jej  drŜał 

rozdraŜnieniem.  —  Byłam  u  waszej  matki  po  południu;  myślałam,  Ŝe  was  zastanę. 
Odpowiedziała mi, Ŝe do Jana poszliście w swaty! A ja poszłam do Alchana! — zakończyła 
wyzywająco. 

— Byłem we młynie! — odparł posępnie. — Kazała matka. Jutro moŜe pośle do Feliksów, 

czy  do  organisty  i  znowu  pójdę.  Wszystko  mi  jedno…  wszędzie  pusto  i  nudno!  Wy  do 
Alchana idziecie po woli i ochocie, a ja z musu. Wy do domu wracacie, a ja do słuŜby. 

— A z własnej ochoty nigdzie byście nie poszli? — zagadnęła z wabiącym uśmiechem. 
Zastanowił go ten wyraz. Popatrzył na nią przejmująco. Miał słuszność Alchan. Skończone 

ladaco  było  z  dziewczyny  i  niebezpiecznie  patrzeć  długo  w  te  oczy  urocze,  pełne  skier  i 

background image

migotliwych  blasków,  a  w  głębi  pokryte  zagadkowym  zmrokiem  i  pełne  fantastycznych 
ruchomych cieniów. 

JuŜ  nie  strach  teraz  szedł  z  nich  na  Pawła,  ale  huragan  gorącej  krwi  i  Ŝądz  szalonych. 

Pohamował się jednak. 

— Ja w cudzych kniejach nie lubię polować i dzielić się nie zwykłem tym, com zdobył! — 

odparł przez zęby. 

Stali juŜ o progu chaty Szymona. W izbie stary gderał, piszczał Justyn, śmieli się parobcy, 

jak zwykle, jak co dzień. Tylko tych dwoje, rozmawiających tak poufnie, o zmroku, samotnie 
— raz pierwszy widziała noc zimową i zapewne mocno się zdziwiła nowej fantazji Marynki. 

Na odpowiedź śuŜla ona się roześmiała swawolnie. 
— To dlatego chcecie brać młynarzową Joasię. Fe! Oczy wam się palą po nocy, jak wilcze, 

a naturę rybią macie! 

— Skąd wiecie o mojej naturze? — odparł, wzruszając ramionami. 
— A ot, widzę! Śniegowy bałwan a wy, to jedno! Nie dziw, Ŝe was posyłają od chaty do 

chaty, jak kukłę! Nie znacie wy, co to ochota! 

Poczerwieniał, obraŜony takim sądem z tych ust. 
— A jak wiem to co? — zagadnął, postępując o krok. 
Nie odsunęła się. Stała przed nim wyprostowana, wyzywająca, ze sfinksowym uśmiechem 

na rozchylonych ustach. 

— Jak wiecie, to zapomnicie wstrętu do cudzej kniei! — odparła. 
W tej chwili drzwi chaty rozwarły się znienacka; przez nie wyjrzała siwa głowa Szymona 

i… kij sękaty. 

—  Acha!  To  ty,  błaźnico!  Z  gachem  bałamucisz  się  pod  progiem  o  pomocy! 

Przyprowadziłaś  go  sobie  na  zabawę!  Dobrze,  dobrze!  Przynajmniej  za  jednym  zachodem 
oboje was kijem ogrzmocę. Poczekajcie, nauczę ja was moresu! 

— Darujcie gospodarzu! Idziemy prosto z miasteczka. 
— To ty, nicponiu! Dziewczynę mi durzysz, głowę zawracasz! Pięknie, pięknie! — wołał 

rybak,  zmieniając  ton  i  rzucając  pałkę  w  kąt  za  siebie.  —  To  ty  tak  u  matki  siedzisz?  Z 
dziewczyną  bajdurzą  pod  płotem!  Skaranie  boskie  z  tą  młodzieŜą!  Zęby  szczerzą  na  takim 
mrozie! Marsz do chaty, błazny, pędziwiatry, hultaje! No, no, no! No, no, no! 

Stary gderał, ale widać było, Ŝe schadzkę faworyta z córką traktował bez gniewu, raczej ze 

skrytym zadowoleniem. Pogładził Marynkę po głowie dobrotliwie. 

Weszli  do  izby  i  zasiedli  we  troje  do  wieczerzy.  Od  dawna  juŜ  Paweł  traktowany  był  za 

syna prawie; jadł z gospodarzami i sypiał w jednej izbie z rybakiem. Parobcy nawykli słuchać 
go, jak Szymona; z dnia na dzień wyręczał się nim stary. 

Jedząc, rozprawiali o wielkim połowie przed świętami noworocznymi, o sieci, o sznurach, 

o laskach, o moŜliwym wyniku. 

Nazajutrz miał Paweł w las jechać po pręty z parobkami, wstąpić do powroźnika, załatwić 

tysiące interesów. 

Marynka  słuchała  głosu  parobczaka  i  nieznacznie  obserwowała  go  spod  oka.  Chwilami 

zagryzała wargi i mieniła się wraŜeniem. Tyle wieczorów spędzili razem i nareszcie przyszedł 
jeden — dla niego. 

Po  wieczerzy  ciągnęła  się  dalej  gawęda  bez  końca  o  połowie  ryb.  Paweł  zajął  się  swą 

siecią, pochylony, nie patrząc na nią. Mocy miał wiele nad sobą, nie zdradził się niczym. 

RozdraŜniona, bez poŜegnania skryła się do swego alkierzyka i za ścianą dopiero pogroziła 

w stronę izby ręką i spojrzeniem. 

— Nauczę ja ciebie kochać! Nauczę! — zamruczała. 
 

background image

*

 

*

 

 
W  ośnieŜonym  głuchym  borze  daleko  szła  piosenka  i  łoskot  siekiery,  płosząc  dzięcioły  i 

wiewiórki. 

Od  świtu  śuŜel  spuszczał  młode  sosenki  na  Ŝerdzie,  układał  je  na  sanie  i  śpiewał  bez 

ustanku.  Błyszczały  mu  oczy,  uśmiechały  się  usta,  bawił  się  tą  mozolną  robotą,  pośpieszał 
gorączkowo.  Nie  był  to  w  tej  chwili  niewolnik  zbuntowany,  ale  człowiek  wolny,  chętny,  z 
wielkim weselem w piersi. 

O  zmroku  powracał  do  zagrody  z  ładowną  furą.  Śnieg  sypał  wielkimi  płatami,  gdy 

wjeŜdŜał we wrota, a na podwórzu u studni stała Marynka, frasobliwie zaglądając do wnętrza. 
Zostawił sanie pod szopą i zbliŜył się do niej. 

— Dobry wieczór! — pozdrowił. 
— Oj, nie dobry! — odparła markotnie. — Nowiuteńkie wiadro wsunęło mi się do wody! 

Dostanę od tatusia, dostanę! 

— A co mi dacie za wydostanie? 
— A co chcecie? — zagadnęła, błyskając ząbkami. 
— Dacie trzy… grosze? 
— Dam dwa! 
— Bez trzech nie pójdę! Sprowadźcie sobie Alchana! 
— Co z was za cygan! A jak poprosiłabym za darmo? 
— To bym nie poszedł! A co z was za sknera! 
Stali  tuŜ  obok  siebie,  oboje  podnieceni,  niepomni  na  noc  i  na  szarugę.  Oczyma 

dopowiadali myśli. 

— Idźcie po wiadro! MoŜe tam na dnie znajdziecie ową czarę z bajki Praksedy! 
— A dacie mi z niej pić? — spytał szeptem gorącym. 
Zmarszczyła brwi i poruszyła się niecierpliwie. 
— Idźcie po wiadro… dam trzy grosze… bez dwóch. 
Bez  namysłu  począł  się  spuszczać  w  głąb  studni  czepiając  się,  jak  kot  śliskich  brzegów. 

Nikt inny tego by nie dokonał. Trzeba było szalonego… Wiadro odzyskane pełne po brzegi, 
stało na ziemi; ale oni się do chaty nie kwapili. Stali, szepcąc, jak płachtą otuleni czarną nocą 
i zawieją. 

— Oddajcie zapłatę! — nalegał parobczak zadyszany. 
— Jutro — zaśmiała się zalotnie. 
— Niech będzie jutro, albo i nigdy… bo ja w takim razie wiadro znowu utopię! Posyłajcie 

po nie drugiego głupca! 

Zabrał  się  do  spełnienia  groźby;  poskoczyła  w  obronie  zagroŜonego  skarbu,  zaczęli  się 

mocować  z  sobą.  Wśród  tego  szamotania  on  ją  objął  w  pół,  przycisnął  namiętnie  do  piersi; 
ona  mu  połoŜyła  ręce  na  ramionach  i  odpychała,  dysząc  ze  zmęczenia,  blada,  z  błyskiem 
wściekłości w oczach. 

— Marynko! — szepnął z cicha, wpatrując się gorąco. 
Przechyliła się jeszcze bardziej w tył, zacięła usta. 
— Marynko! — powtórzył z serdeczną prośbą jeszcze ciszej. 
— Czego chcecie? — rzuciła dziko. 
— I po co męczycie, pokochajcie trochę! — wyszeptał. 
—  Puśćcie  mnie!  Po  niewoli  nie  uczynię!  Zabiję  was,  jeśli  mnie  dotkniecie  bez  mojej 

ochoty! — zamruczała. 

Uwolnił ją ze swych objęć i o krok się cofnął. 
— Zanieście mi wodę do sieni! — rozkazała tonem królowej. 
Usłuchał w milczeniu. 

background image

W sieni, jak zwykle, było mroczno. Na prawo gderał Szymon na puste kąty i nieobecnych; 

na lewo śpiewał Justyn kolędę. Postawił wiadro w kącie. 

— A moja zapłata? — zagadnął, zastępując jej drogę. 
— Dostaniecie jutro! — odparła swawolnie. 
Rzucił się niecierpliwie. 
—  Głupiemu  radość  z  obiecanki  —  zamruczał  przez  zęby,  biorąc  za  klamkę  do  izby 

czeladnej. 

Nagle  w  tej  ciemności  poczuł  dwoje  rąk  na  ramionach,  a  u  swej  piersi  gibką  postać 

dziewczyny.  Bez  słowa,  w  wielkim  milczeniu  dwóch  serc,  które  stanęły  na  sekundę  cicho, 
przejęte wraŜeniem, spotkały się ich usta w długim, namiętnym pocałunku. Chwilę stali tak, 
spleceni  uściskiem.  Nagle  ona  mu  się  wyrwała  z  rąk  i  uciekła,  zatrzaskując  za  sobą  drzwi 
izby. 

Pozostał sam oszołomiony, drŜący, wsłuchując się w pieśń cudną, która grała mu w duszy. 

Między swą tęsknicę okrutną i wolę słabą rzucił ostatnią zaporę — miłość! 

 

*

 

*

 

 
I wzięło mu to kochanie całe serce i duszę, wszystkie uczucia i krew. Owładnięty nim jak 

czarem,  snuł  się  na  pół  tylko  przytomny,  robotę  jak  senny  zbywał,  nie  słyszał  prawie  i  nie 
widział, co się wkoło niego działo. 

I znikły mu z myśli plany  ucieczki i bunty i nuda do tej obmierzłej powszedności, pracy, 

nędznej  mieściny,  przykuła  go  równie  wielka  moc,  jak  ta,  która  go  w  świat  gnała,  męczyła 
Ŝ

ycie  całe.  Dalekie  światy,  nowe  wraŜenia,  zmienne  widoki,  fantazję  nieuchwytną  a  uroczą, 

wszystko miał w oczach Marynki — w tym jej draŜniącym, dziwacznym kochaniu. 

O, umiała ona kochać, umiała trzymać człowieka! 
Sto razy na dzień wesoła, to smutna, serdeczna, to zimna jak lód, słodka, to drapieŜna, była 

niepojęta,  nieuchwytna,  ruchliwa  jak  toń  wodna.  Szalał  za  nią  z  dnia  na  dzień  więcej, 
porwany  w  jakiś  wir  wraŜeń,  uczuć,  draŜniących  półsłówek,  podniecany  chłodem,  który  po 
chwili roztapiał się w płomienne pocałunki, w namiętne uściski. A czas sprzyjał kochankom. 
Bliskie święta i połów zagarnęły całą myśl Szymona; do alkierzyka Marynki nikt nie zaglądał 
o zmroku, nikt ich nie płoszył. W izbie zbierali się kupcy, sąsiedzi, rzemieślnicy, napełniając 
gwarem chatę; a za ścianą parobczak siedział u nóg dziewczyny, rozkochany, oszalały. 

Czasem draŜnili się całymi godzinami, czasem gwarzyli z cicha, albo ona słuchała z głową 

na  jego  ramieniu  tęsknych  pieśni,  lub  bajek  cudnych,  płynących  z  dna  tej  duszy 
marzycielskiej a ognistej. 

A  za  ścianą  Szymon  sprzeczał  się  z  kupcami,  obliczał  majstrów,  wzywał  Pawła  do 

pomocy. 

— Nie ma Pawła, poszedł na jezioro! — odpowiadano, albo: — Nie ma Pawła, poszedł do 

matki! 

Wicher wył wokoło chaty i zza ściany nie dochodził do uszu rybaka stłumiony szept jego 

ulubieńca. 

—  Kochanie  moje  cudne,  ptaszku  mój  złoty!  Po  skarby  pójdę  dla  ciebie  i  po  czarowne 

ziele,  tylko  ty  kochaj  choć  trochę;  a  jak  zechcesz  rzucić,  to  zabij  lepiej.  Co  kaŜesz,  zrobię, 
bom  twój  do  śmierci,  po  kres  Ŝywota.  JuŜ  mi  bez  ciebie  chleb  gorzki  i  woda  słona  i  słońce 
zimne; juŜ mi bez ciebie na ziemi ni szczęścia, ni wesela. Oszalałem dla ciebie! Dziewczyno 
ty jedyna, kochaj, kochaj! 

—  A  zrobisz  mi  korale  z  płomyków,  ty?  —  pytała  Ŝartobliwie,  wnurzając  mu  ręce  w 

kędzierzawe włosy i zalotnie mruŜąc oczy. 

— Ino naucz, a zrobię! 

background image

— A przyniesiesz mi kwiat paproci w noc świętojańską? 
— Jeśli jest na świecie to przyniosę. 
— A pójdziesz dla mnie po tę czarę na dno jeziora? 
— Pójdę, jedyna, choćby na dno piekieł, kiedy kaŜesz! 
BoŜe, BoŜe! Co by to rzekł Szymon na te bzdurstwa! 
I znowu po chwili spytał z cicha głos śuŜla: 
— A ty, Marynko, co mi dasz za to? 
— A co byś chciał? Pewnie tysiąc za jedno, bo ty strasznie chciwy na zapłatę. 
— Ej, nie! Trzech rzeczy tylko chcę: dasz mi swe oczy, usta i serce na własność, na skarb. 

Niech  dla  mnie  jednego  się  śmieją,  mnie  jednego  kochają,  do  mnie  idą  z  weselem  i  troską. 
Sługą ci być chcę. 

— A co jeszcze? Będzie tego długa litania? 
—  Nie  tylko  jedno  jeszcze!  Nie  patrz  ty  na  Alchana,  jeślim  ci  miły  choć  trochę…  jeśli 

litość masz nade mną! 

— Co ci Alchan przeszkadza? Wolę ciebie, niŜ jego! 
—  Co  on  mi  przeszkadza?  Oj,  dziewczyno,  tyś  widać  nie  kochała  mocno  nigdy,  jeśli  się 

pytasz.  On  mi  jest  jak  chmura,  co  słonko  tumani;  jak  rana  cięŜka,  jak  zmora,  co  się  nocką 
człowiekowi  na  pierś  kładzie  i  męczy  do  świtania…  on  mi  jest  srogą  zgryzotą.  Dziewczyno 
nie patrz na niego i nie chodź tam… bo on mi gorzej śmierci!… 

— Paweł! Co tobie? Czyś oszalał? Ja ci młynarzówny nie wypominam! 
—  Boś  mnie  pewna!  U  mnie  dusza  jak  kamień.  Co  na  niej  wyrŜniesz,  na  wieki  zostanie. 

Głaz  mech  okryje,  w  ziemię  wrośnie,  a  pismo  nie  zetrze  i  przetrwa.  A  ty,  dziewczyno,  jak 
woda twego jeziora. Kto wodę utrzyma? Kto na fali napisze? Migoce, płynie i znak na niej się 
nie ostoi. Taka u ciebie dusza! 

— Po cóŜ więc kochasz? Idź, szukaj sobie kamieni, rŜnij na nich! 
—  JuŜ  to  los  taki:  w  wodzie  się  zakochać,  do  fali  oszaleć!  JuŜ  ja  dla  ciebie  świata  nie 

widzę… duszy zapomniałem! Dziewczyno, kochanie, nad Ŝycie cię umiłowałem i nie odstane 
juŜ nigdy! Tylko ty całuj, pieść, kochaj! Ach, kochaj! 

A Szymon w izbie gderał coraz głośniej: 
—  Bies  nosi  chłopca  po  nocach,  czy  co?  Tak  to  zawsze  z  młodymi:  ani  mu  zimno  ani 

głodno;  byle  wieczór,  juŜ  przepadł!  Ani  to  do  wieczerzy  zwołać,  ani  do  snu!  Diabli  bo  mi 
poradzili kupić mu koŜuch i buty! W płótniance choć ognia pilnował, a teraz szukaj wiatru w 
polu!  Kpi  sobie  z  mrozu  i  z  starego  Szymona.  Tfu,  do  diaska!  Jak  to  zawsze  niepotrzebny 
wydatek bokiem wyłazi!… Marynka! MoŜe i ta gdzie uciekła? Chodź — no na wieczerzę!… 

 

*

 

*

 

 
— Gotowo! — odsapnął rybak pewnego wieczora, patrząc, jak Paweł zaciągał w nową sieć 

ostatnie pławki i sznury. 

— Gotowo! — rzekł wesoło parobczak, wstając z ziemi. 
—  Gotowo!  —  powtórzył  jak  echo  Justyn  z  kąta  izby.  Siadywał  tam  od  tygodnia  wśród 

stosu  patyków  i  róŜnokolorowej  bibuły  i  lepił  pod  wskazówkami  Pawła  olbrzymią  gwiazdę. 
Sapiąc, potniejąc, skleił wreszcie to arcydzieło i podniósł w górę, uśmiechając się głupkowato 
do przyjaciela. 

—  Zuch  Justek!  —  pochwalił  śuŜel,  podchodząc  ku  niemu.  —  Wstawimy  do  środka 

ś

wieczkę,  osadzimy  gwiazdę  na  drąg  wysoki…  pójdziemy  z  nią,  śpiewając,  po  groszaki  do 

miasteczka. Za groszaki kupimy sobie czerwony szalik, Ŝółty pasek i nową, wielką harmonię. 
Będzie bal! 

— Szalik! Czerwony! — zaśmiał się idiota, podrygując niezgrabnie. 

background image

— A kolędę pamiętasz, nieboŜę? 
— Pamiętam… oho! 
Justyn, rad z okazji zaprodukowania swych zdolności nadął się i dobył z piersi fałszywy, 

przeraźliwy  gwizd  mający  być  melodią.  Stara  Prakseda  ze  strachu  aŜ  upuściła  wrzeciono. 
Marynka, siedząca u komina, parsknęła śmiechem. 

— Ładnieście go nauczyli! — zauwaŜyła do Pawła. 
— Cicho, bąkało! — krzyknął Szymon. — Czyś zwariował, Pawle, jeszcze go namawiać? 

Obraza boska taki śpiew! Tfu! AŜ w uszach świdruje. A zasię mi z chaty z taką kolędą! A to 
skaranie boskie! 

— Cała uciecha nieboraka! — zaśmiał się śuŜel gładząc rozczochraną głowę chłopca. — 

Ale  Ŝeby  wam  w  izbie  nie  dokuczał,  zabiorę  go  z  sobą  na  jezioro.  Siarczysty  mróz!  Trzeba 
oczyścić przeręble. 

Obydwaj włoŜyli koŜuchy, wzięli siekiery i wyszli. 
Na dworze było jak w dzień jasno, śnieg skrzypiał pod stopami. W wielkiej ciszy zimowej 

nocy  rozległy  się  dwa  głosy:  jeden  młody,  silny,  dźwięczący  weselem  i  radością;  drugi 
niepewny, chrypliwy, rozbity. Śpiewały razem: 

 

Hej, w dzień narodzenia Pana prawdziwego, 
Ojca przedwiecznego Syna jedynego, 
Wesoło śpiewajmy, chwałę Bogu dajmy — 
Hej, kolęda, kolęda — 

 
Ś

piewając,  zbiegli  na  szklistą  toń  jeziora,  z  którego  wiatr  zegnał  najmniejszą  odrobinę 

ś

niegu  i  ślizgając  się,  szli  od  przerębli  do  przerębli,  rozbijając  w  nich  lód  siekierą.  Nagle  u 

jednego  z  tych  otworów  idiota  się  zatrzymał,  przykucnął  nad  brzegiem  i  zaczął  przebierać 
palcami w lodowatej wodzie. 

— A co tam, Justek? — spytał Paweł, idąc dalej. 
— Wiuny!

*

 — zapiszczał, nie ruszając się z miejsca. 

ś

uŜel  wiedział,  Ŝe  połów  tego  specjału  był  namiętnością  biedaka.  Darmo  bił  Szymon:  z 

cierpliwością i uporem Karaima chłopak siadywał nad przeręblą, w najsroŜszy mróz czatował 
wytrwale  na  te  drobne  rybki,  łowił  je  garścią  napychał  kieszenie  i  w  zanadrze,  a  wieczorem 
piekł na patykach i jadł łapczywie. 

PróŜno było go odwoływać od zdobyczy. Parobczak ruszył sam, kreśląc zygzaki po lodzie 

i śpiewając wesoło. Mróz przejmował go do kości, biegł coraz szybciej, aŜ tam w głąb, gdzie 
jezioro zwęŜało się w gardziel, obrosłą z obu stron krzakami łoŜu, poza którymi czernił profil 
Janowego Młynka. Była tam ostatnia przerębla i z daleka ujrzał Paweł, Ŝe wyglądała inaczej 
niŜ inne. 

Pochylił się. Otwór był zatkany zielskiem i słomą. 
— Oho! Ktoś kosz wstawił! A, łotr! — zamruczał, biorąc się do oczyszczenia. 
Gdy  tak  stał  zajęty,  rąbiąc  i  klnąc  złodzieja,  nagle  za  jego  plecami  poruszyły  się  krzaki 

łozy, na jezioro wysunęły się dwa cienie. Milczkiem poczęły się skradać do niego. Jeden niósł 
siekierę,  drugi  na  plecach  drąg  dębowy.  Parobczak  nic  nie  widział.  Dobył  kosz,  odrzucił  go 
daleko i zaśpiewał donośnie: 

 

I tak wszyscy społem wokoło stanęli, 
Panu NajwyŜszemu wesoło krzyknęli: 
Przez Twe narodzenie dajŜe nam zbawienie 
Hej kolęda, kolęda! 

 

*

 piskorze 

background image

Nie dokończył, jęknął. Drąg spadł mu na kark, ogłuszył. Zachwiał się, stracił równowagę, 

padł  naprzód  w  przeręblę.  Zaczął  się  szamotać,  orzeźwiony  wodą  i  instynktem 
zachowawczym.  Zdołał  wydobyć  głowę  na  lód,  rękoma  chwycił  krawędź  przerębli.  Ale 
sekundę  tylko  to  trwało.  Sekundę  widział  niebo,  księŜyc  jakiś  czerwony  i  straszną,  ponurą 
twarz młynarza, a obok wykrzywioną śmiechem drugą, rudą, syna jego, Franka. 

Drąg się podniósł raz drugi i spadł mu na głowę. 
Wtedy poczerniało mu w oczach, głos zamarł w gardle, puścił krawędź przerębli i zniknął 

pod lodem. Młynarz z synem szybko umknęli. Zapanowała na jeziorze wielka cisza. 

W tejŜe chwili zdała podniósł się chrypliwy głosik: 
 

Kuba, nieboraczek, nierychło przybieŜał, 
Ś

pieszył, ile mocy, wszystkiego odbieŜał; 

Nie miał Panu co dać, kazali mu śpiewać. 
Hej, kolęda, kolęda! 

 
To  Justyn,  obładowany  rybą,  rad  ze  zdobyczy,  podąŜał  za  przyjacielem.  Wstał,  rozejrzał 

się, zdumiony pustką. 

— Paweł, Paweł! — zawołał. 
Nikt  mu  nie  odpowiedział.  Jezioro  się  szkliło,  równe  po  najdalsze  kąty;  nie  widać  było 

nikogo. Wówczas chłopca strach zdjął i Ŝal, Ŝe go zostawiono samego. Przyszły mu na myśl 
róŜne dziwy, które prawiła Prakseda; jął dygotać, płakać i pobiegł, ile sił, ale nie ku chacie, 
tylko za śladami kutych obcasów parobczaka na lodzie. 

Biegł, chlipiąc i zawodząc, a łzy mu stygły na pobrzękłych policzkach, a głos urywał mróz. 

Nagle  zabłysło  coś  na  lodzie  między  łozą.  Była  to  siekiera  śuŜlowa,  porzucona  na  skraju 
przerębli; miesiąc ją srebrzył. Justyn dopadł do niej i stanął. Dalej nie było śladów obcasów. 
Idiota  otarł  łzy  rękawem,  rozejrzał  się,  przestał  płakać,  coś  kombinował,  skrobiąc  się  za 
uchem. 

Potem  przypadł  nad  przeręblą,  zajrzał  w  głąb  i  nagle  bez  namysłu,  głową  naprzód,  jak 

kaczka  dał  nurka  w  tę  zimną  otchłań,  nie  zwaŜając,  Ŝe  przy  ruchu  tym  posypały  się  rybki  z 
kieszeni koŜucha w wodę, Ŝe przepadł jego trud mozolny i specjał. 

Bulgotało  w  przerębli,  ruszało  się,  wzbijały  się  bąble  powietrza  —  nie  było  chłopaka 

kilkanaście sekund. Potem wyjrzała na powierzchnię wielka  głowa i zsiniała dłoń. Prychnął, 
odsapnął i wydobył za sobą drugą głowę — bez Ŝycia. 

—  Uf,  uf!  —  stękał,  odpoczywał,  aŜ  w  końcu  wgramolił  się  na  lód  i  wysunął 

nieruchomego śuŜla. 

Wówczas siadł i odpoczął. 
KsięŜyc patrzył ciekawie na ten obraz. Parobczak leŜał na wznak, siny, z wyszczerzonymi 

zębami w kurczu, a Justyn spoglądał na niego i śmiał się uradowany. Jeszcze nie był obejrzał 
pustych kieszeni. 

Mróz  ścinał  na  drewno  odzieŜ.  Po  ciele  odbijało  się  jakby  kłócie  tysiąca  mrówek  i 

martwota Pawła wydała się za długą idiocie. Zaczął skubać za rękaw. Ale parobczak nic nie 
słyszał. 

Wówczas  Justyna  znowu  strach  ogarnął,  zdwoił  jego  siły  i  energię.  Popłakując,  łkając, 

chlipiąc,  podniósł  go  za  ramiona,  wziął  na  swe  barki  i  pół  niosąc,  pół  sunąc,  ruszył  z 
powrotem ku zagrodzie. 

Czasem ustawał, Ŝeby złapać tchu. CięŜar to był za wielki na jego wzrost i siłę; mdlały mu 

członki; pomimo zimna pot zbiegał po twarzy i zastygał razem ze łzami; nareszcie potknął się 
i  upadł.  Zagroda  świeciła  opodal,  ale  on  się  juŜ  do  niej  nie  dowlecze.  Siadł  tedy  na  lodzie, 
skulony,  drŜący.  I  nagle  rozległ  się  przeraźliwym  dyszkantem  wrzask,  mogący  pobudzić 
umarłych. Wzywał w ten sposób ratunku i pomocy. 

background image

Po chwili zaruszało się w chacie. Parobcy z łuczywem i drągami wyskoczyli na podwórze, 

hukając  na  alarm  —  Szymon  za  nimi,  ubierając  się  szybko  —  Prakseda,  łamiąc  ręce  i 
lamentując. 

— Wilki duszą prosiaka! — krzyczał rybak. — A hu! A hu! A nuŜe! śywo! śywo! 
Gromadą  nadbiegli  na  miejsce  wypadku  i  zmartwieli  z  przeraŜenia.  Justyn  ciągle 

wrzeszczał. 

—  Jezus,  Maria!  Co  mojemu  chłopcu?  Co  on?  Umarł?  —  wyjąkał  stary,  klękając  nad 

Pawłem. 

— Cicho, Justek! — wołali parobcy. — Co to się z nim stało? Gdzieście byli? 
Idiota nie przestawał wrzeszczeć. 
— Milczeć, poczwaro! — huknął wreszcie Szymon, traktując go pięścią. — A wy bierzcie 

go  na  ręce  i  duchem  do  izby!  Na  piec  go  włoŜyć!  Jeśli  Ŝyw  jeszcze,  to  nam  opowie  sam. 
Prędzej! 

Po chwili złoŜono ogłuszonego na suszącym się  jęczmieniu w czeladnej izbie; skupili się 

wszyscy  wokoło  niego.  Szymon  lał  w  usta  wódkę.  Marynka  rozcierała  skronie  i  ręce, 
Prakseda warzyła jakiś korzenny napój. 

Długi  czas  leŜał  jak  martwy;  nareszcie  zaczął  wyraźniej  oddychać,  potem  westchnął  i 

otworzył  oczy.  Chwilę  rozglądał  się  błędnie,  źrenice  miał  pełne  krwi,  obłęd  i  mrok  w  nich. 
Snąć dusza wybrała się juŜ była w daleką drogę i gwałtem ją zwrócono na ziemię. 

—  śyje!  Chwała  Bogu!  Co  tobie,  chłopcze?  Masz,  wypij  wódki!  —  wołał  uradowany 

Szymon. 

— Czyście po czarę szli na dno? — zagadnęła pochylona nad nim Marynka, ogarniając go 

spojrzeniem. 

Spróbował się uśmiechnąć, chciał wstać, ale się tylko skrzywił boleśnie. 
— Dziękuję, gospodarzu! Nic mi nie będzie! Nie trwóŜcie tylko matki! 
— No, gadajŜe! CóŜeś lazł w przeręblę, wariacie? 
— Bogać ja tam lazłem! — zająknął się, umilkł i po chwili niepewnym głosem dodał: — 

Poślizgnąłem się i upadłem! Jakim cudem tu jestem? 

— Ano, to straszydło widać cię dobyło. Dał znać do zagrody wrzaskiem. 
Oczy Pawła niespokojnie szukały idioty. 
— Jak to było, Justek? — zapytał. 
— Ale idiota nie słyszał. Stał na środku izby w koŜuchu, z którego płynęły strugi wody i 

tworzyły  wokoło  niego  kałuŜę.  Usta  i  oczy  szeroko  rozwarte  krzywiły  się  zdumieniem, 
Ŝ

ałością i płaczem. 

Ręce po łokcie wnurzał w kieszenie i przechylając się z boku na bok, przetrząsał je do dna 

samego. 

Gdzieś mnie znalazł, Justek? — powtórzył Paweł. 
— Nie ma, zgubił! — zajęczał płaczliwie chłopak. — Była kopa i pięć! Nie ma, zgubił! 
— Coś zgubił? — parsknęła śmiechem Marynka. Nie było odpowiedzi, oprócz Ŝałosnego 

łkania. 

Nagle przestał płakać. Na zapuchłej twarzy zadrgała radość bezmierna. Wydostał z trudem 

rękę z otchłani kieszeni i zaglądając w zaciśniętą dłoń, wołać począł z wybuchem szczęścia: 

— Jest trzy! Jest trzy! 
Potcm rozepchnął parobków i wcisnął się między Praksedę a komin. 
— Nie przeszkadzaj! — upominała stara. — Zdejm odzienie, osusz się! Po co ty mi ogień 

rozrzucasz! 

— Ja ich będę piekł dla niego! — rzekł, grzebiąc w węglach. 
Stara odsunęła go na stronę, ale Szymon zakrzyczał z kąta: 

background image

— Niech piecze, niech  robi, co chce; Niech mi go nikt nie tknie i nie poniewiera! On mi 

chłopca uratował… I kto by to rzekł, Ŝe w tym paskudnym ciele siedzi taka ludzka dusza? Daj 
mu pokój, Praksedo, a przynieś–no swój krupnik! JakŜe ci, Pawle? 

— Dobrze, gospodarzu! Głowa trochę boli, ale to fraszka. Będę wam sieć ciągnął pojutrze. 
Omylił się; nie dzień, ale dziesięć przemęczył się w chacie. Połów odbył się bez niego. On 

leŜał w gorączce, pobity, siny, z szalonym bólem głowy. Po kilku dniach ledwie zwlókł się na 
ławę i przesiedział na niej tydzień, osłabły, znękany, osłupiały cierpieniem. 

Doglądała  go  matka,  Prakseda,  stary  Szymon,  troskliwy  jak  ojciec;  Justyn  okarmiał 

wiunami. 

Marynka przybiegała rzadko, bojąc się ludzkich oczu. O zmroku zwykle wpadała, ruchliwa 

jak Ŝywe srebro, śmiejąca się i fantastyczna. Czasem całowała go i pieściła, częściej targnęła 
za  wąs  lub  ucho,  albo  potarmosiła  za  kędzierzawe  włosy  i  uciekała,  spłoszona 
czyjemikolwiek  krokami  w  sieni,  zostawiając  na  twarzy  młodego  smugę  rozradowania,  w 
głębi duszy wielką szczęśliwość. 

Na święta śuŜel ledwie ozdrowiał na tyle, Ŝe z gwiazdą i Justynem poszedł kolędować po 

miasteczku. 

Zebrał się wokoło nich tłum wyrostków, a znalazł się teŜ Alchan, podpity, przedrzeźniając 

swoim zwyczajem i dowcipkując. 

— Nie umiecie śpiewać, wy dudy dziurawe! Posłuchajcie mnie! Ja jestem w najbliŜszych 

stosunkach z Kantyczką. 

 

Prośmy Pana Boga 
Niech nam da pieroga 
I rodzynków moc. 
Przytem strumień piwa 
Z nieba niech nam spływa 
W Narodzenia noc! 

 
Justyn  słuchał  zrazu  uwaŜnie  tej  improwizacji,  ale  nie  usłyszawszy  nic  o  czerwonym 

szaliku, pokazał kowalowi język, potem figę i wrócił do dawnego tekstu. 

W wieczór Sylwestrowy Paweł, juŜ zdrów zupełnie, odwiedził matczyną chatynę. 
Po chwili rozmowy zaczął z wahaniem nieśmiało: 
— Matulu… wiecie, jak to było z moją głową? 
— Albo co? 
—  Nie  lód  mi  ją  rozbił, ale  drąg  Jana,  młynarza;  nie  poślizgnąłem  się  w  płonkę,  ale  on  i 

syn jego mnie tam rzucili, zaszedłszy znienacka. Śmierć mi chcieli zadać. 

— Więc coś gadał? Po coś kłamał? 
—  Myślałem,  Ŝe  dobrze  zrobię,  gdy  zmilczę.  Myślałem,  Ŝe  radzi  będziecie,  iŜ  krzywdy 

poszukiwać nie będę! 

— I łgałeś! Po co? Trzeba było rzec: — Tak i tak się stało. Jan chciał mnie zabić, ale mu 

daruję, bo on praw, zawiniłem przed nim. 

Rzucił się gwałtownie. Dzikim Ŝarem nabiegły mu oczy i policzki. 
—  A  wiecie  matko,  co  by  ludzie  rzekli,  gdyby  to  posłyszeli?  Powiedzieliby,  Ŝe  się  boję 

Jana!  Ja  nie  chcę,  by  kto  śmiał  powiedzieć:  —  śuŜel  tchórz!  —  A  młynarz  triumfowałby  z 
rudym. 

— Boś i tchórz i nędzny i podły  w dodatku! Upokorzyć się nie  chcesz i prawdę wyznać, 

byle  pustą  sławę  junaka  zachować!  Taka  twoja  poprawa.  Rogi  ci  wyłaŜą  przy  lada 
sposobności,  a  za  winę  pokutować  to  ci  wstyd,  obraza!  Do  oczu  skaczesz,  gdy  ci  prawdę 
przypomnieć! I ty niby potrafisz zrobić co dobrego w Ŝyciu? Oj, nie! 

background image

Spuścił spłonione czoło i długo się pasował. Gdy podniósł głowę, blady był juŜ, spokojny i 

zgnębiony. 

— Darujcie, matko i nie łajcie! MoŜem ja niezły, tylko głupi, więc uczcie, a słuchać będę, 

jak stróŜa anioła! Darujcie! Pójdę i powiem, jakeście przykazali, prawdę całą; ścierpię drwiny 
miasteczka. Bóg świadkiem, Ŝem wam rad nieba przychylić, dogodzić, tylko nie umiem… nie 
potrafię!..  Do  wrót  Nowy  Rok  kołace;  moŜe  mi  Bóg  da  w  nim  zrobić  co  dobrego,  zmazać 
tamto. Och, matko! Co ja winien, Ŝem  głupi taki, co ja  winien?.. Darujcie!.. Przyjdzie moŜe 
dzień, gdy wam obietnicy dotrzymam, chwałę zrobię, ucieszę was! Daj, BoŜe, rychło!.. 

Na świat przychodził Nowy Rok i zakarbował sobie to Ŝyczenie gorące parobczaka i niósł 

mu w podarunku tę chwilę — niedaleką!.. 

Wiosna była na niebie, a na ziemi na to hasło wstawały szare skowronki, ciągnęły kaczki i 

Ŝ

urawie.  Z  szarej  łąki  wytykało  się  blade  kwiecie  i  szmaty  zielonej  trawy,  po  wodach 

pomknęły lody.  Ludzie  wychodzili na pola.  Z nad leśni i szronów dobyło się potęŜne Ŝycie, 
zaczynało  falować,  tętnić,  nieokreślonym  szumem  napełniając  powietrze.  Wielkanoc  juŜ 
dawno  była  minęła;  zapomniano  zimowej  niewoli.  Pewnego  dnia,  o  jasnym  zachodzie,  trzy 
ładowne  fury  ciągnęły  z  wolna  wyboistą  leśną  droŜyną  w  stronę  miasteczka,  tonąc  w 
rozgrzęzłym błocie, utykając co chwila. 

Dwaj woźnice, wieśniacy z ubioru, klęli drogę i konie, narzekali na dolę i wyprawę; tylko 

prowadzący  tabor,  dorodny  parobczak  w  sinej  mieszczańskiej  sukmanie,  szedł  raźno, 
ochoczo, to gwiŜdŜąc, to śpiewając, to wykrzykując na konie i towarzyszów. 

Był to Paweł śuŜel we własnej osobie. 
—  Dosyć  lamentowania!  Będzie  na  to  czas,  gdy  nam  gospodarz  głowę  zmyje  za  zwłokę. 

Wczoraj na nas czekał! 

— Uspokoi się, jak konie zobaczy! Ten siwy w waszym wozie to jak darmo kupiony. Nie 

było lepszego na całym jarmarku. 

—  ByłoŜ  o  niego  targu  dzień  cały!  No,  byle  do  domu  się  dostać  przed  nocą!  Daleko 

jeszcze? 

— Mila chyba, a moŜe i mniej! Byle z lasu się wydostać, to i zobaczymy juŜ miasteczko. 
Zaczęli krzesać ognia do fajki i naglić konie. Niebo było czyste, czerwone od zachodu; na 

nim  niekiedy  wybiegała  chmurka  drobna  i  płynęła  powoli.  Parobczak  oczy  podniósł.  Nisko 
wśród tych czerwonych obłoczków ciągnął z krakaniem długi sznur Ŝurawi. Po ciemnym licu 
Pawła przeszedł błysk Ŝywy, potem smuga nieokreślonej tęsknoty. 

Ze wzrokiem, zapatrzonym w klucz ptasi, półgłosem nucić począł: 
 

Popłynę z tobą, wędrowny ptaku, 
Popłynę z tobą! 
W daleką drogę po sinym szlaku 
Zabierz mnie z sobą!.. 

 
ś

urawie zakrakały przeciągle, jakby odpowiadając mu. Zwiesił głowę. Obok niego wóz się 

wlókł Ŝółwim krokiem, parobcy Szymona gadali o pracy i bydle, ptaki niknęły na horyzoncie 
— on był na ziemi. W tej chwili las się skończył; wjechali na płaszczyznę, pogarbioną gdzie 
niegdzie piaszczystemi wzgórzami. 

—  Ot  i  miasteczko!  —  ozwał  się  chłop.  —  Światełka  migocą!  Na  lewo…  widzicie… 

ś

wieci się w zagrodzie. 

Spojrzał  Paweł  i  widział…  ale  nie  światło.  Widział  parę  zalotnych,  zmruŜonych  oczu  i 

słyszał przekorny, dźwięczny głos, pytający go: 

— CóŜeś robił, ladaco, tyle dni? 
— Kochanie moje… tęskniłem po tobie! — szeptał, a serce mu skakało niesfornie. 
Poprawił czapkę, wyprostował się i zaśpiewał innym juŜ głosem: 

background image

 

A jak nie zginę w dalekiej drodze, 
A jak nie zginę, 
Wrócę z wiosenką ku mej niebodze, 
Morzem przypłynę!.. 

 
Tydzień  był  nieobecny  —  na  jarmarku  —  dla  sprawunków  Szymona.  Wśród  róŜnych 

ludzi,  ruchu,  wrzawy,  ją  jedną  miał  w  pamięci  i  w  sercu.  Nie  zahulał,  nie  podochocił  sobie, 
ale grosz trzymał cięŜko zdobyty i gdy co zobaczył ładnego, kupował, myśląc: — Zrobię jej 
uciechę! — I wiózł upakowane skrzętnie razem z pieniędzmi gospodarza. 

Im bliŜej miasteczka, tym większa napadała go niecierpliwość: w jej oczy popatrzeć, głos 

posłyszeć. DrŜąc cały, wpatrzył się w to słabe światełko i niepomny zmęczenia, biegł prawie 
u  wozu,  nagląc  konia.  Miasteczko  było  o  staję  tylko,  zbliŜało  się  z  kaŜdą  chwilą.  Ot  juŜ  i 
ulice, ot rynek, ot i jezioro i wrota! Zobaczy ją na progu. 

— Hej! hej! Justek, otwieraj! 
Na głos ten zawrzało w chacie. Idiota, bosy, Ŝując resztki wieczerzy, wyskoczył pierwszy; 

za  nim  czepiec  Praksedy,  siwa  głowa  rybaka,  wszyscy  —  tylko  czarnych  oczu  nie  było 
nigdzie, nigdzie! 

— Hultaje! ObieŜyświaty! Pijaki! Gdzie was diabeł nosił tyle dni! — krzyczał Szymon. 
W piersi Pawła zabolało strasznie. Czarnych oczu nie było. Siłą woli pohamował uczucie 

zawodu, odpowiadał, dobywał nabyte przedmioty, wyliczał cenę, pokazywał konie, uśmiechał 
się  nawet  do  Justyna,  który  w  naszyjniku  z  obwarzanków  wyprawiał  wokoło  niego  dzikie 
skoki. 

W  izbie  nie  było  Marynki.  Pawła  ogarnął  strach  okropny,  gdy  przebiegł  oczyma  puste 

kąty. 

— A gdzieście córkę podziali, gospodarzu? — zagadnął wreszcie. — MoŜem i weselisko 

opuścił? 

—  Wesele?  —  zaśmiał  się  Szymon,  zadowolony  ze  sprawozdania  i  kupna.  —  A  jakŜeby 

się  ono  bez  ciebie  odbyło!  Dziewczyna  doma  być  musi,  albo  moŜe  gdzie  pobiegła  do 
znajomej. Nie ma kłopotu, znajdzie się sama! 

— Łatwo było mówić staremu. Nie miał trzydziestu lat i gorącego serca w zanadrzu. 
Paweł  kipiał  z  niecierpliwości,  tracił  uwagę  i  pamięć,  odpowiadał  coraz  lakoniczniej; 

siedział z wlepionymi we drzwi oczyma, drŜąc na lada szelest. 

Nareszcie nie wytrzymał dłuŜej. Zerwał się i pobiegł szukać swej zguby  w czarną noc — 

na  oślep,  nie  wiedząc,  gdzie.  Skierował  się  do  miasteczka,  zaglądając  w  oczy  spotykanych 
kobiet, w oświetlone okna, przysłuchując się, czy nie usłyszy znajomego głosu. 

W  ten  sposób  doszedł  do  rynku,  znalazł  się  przed  domostwem  Alchana.  Kuźnia  stała 

zamknięta.  Szanowny  „mąŜ–Ŝonie”  nie  lubił  nadmiaru  pracy.  Przy  furtce  podwórka  Paweł 
przystanął, zawahał się; wreszcie machinalnie ruszył klamkę i wszedł. Czego tam chciał, sam 
nie  wiedział.  Zła  moc  przywiodła  go  do  tych  drzwi  —  za  karę,  Ŝe  o  niej  zapomniał,  Ŝe  ją 
zmógł w sobie i pokonał. 

Okna  były  zasłonięte  okiennicami,  ale  nie  szczelnie.  Parobczak  zajrzał  przez  szparę  do 

wnętrza — i zachwiał się z głuchym jękiem. 

Jaskrawy  pasek  światła  padł  mu  na  twarz.  Przez  to  mgnienie  stała  się  straszna,  blada, 

prawie  sina,  wykrzywiona  kurczem  zgrozy.  Przez  wpółotwarte  usta  wydzierało  się  jakby 
łkanie,  jakby  wycie  ranionego  zwierza.  Zgiął  się  —  sił  mu  zabrakło  —  usunął  się  na  bok, 
zataczając  się,  jak  pijany;  oparł  się  plecami  o  ścianę,  oburącz  ścisnął  czoło  i  tak  pozostał, 
pochylony, zgnieciony straszną rozpaczą i bólem. Zamierała w nim dusza. 

I tak pozostał, jak wryty, rozkrzyŜowany u tej ściany, bez głosu, bez czucia, nieprzytomny. 

Nagle zza okiennicy i szyb dobiegł do jego uszu śmiech srebrny, swawolny, radosny. 

background image

Podskoczył, zadygotał całym ciałem, zajęczał dziko, i zakrywając dłońmi uszy, wybiegł na 

rynek. Potrącił kogoś przechodzącego; to mu wróciło pamięć i przytomność. Podniósł ręce do 
twarzy, otarł zimny pot ze skroni, zacisnął zęby i ze zwieszoną głową, powoli, potykając się, 
zawrócił do zagrody. 

Noc  zapadła  zupełnie.  Jezioro,  zerwawszy  lód,  huczało  wzburzone  wichrem  i  nadmiarem 

wiosennych wód. Zakryte w piasek nadbrzeŜny stało małe czółenko. 

Paweł je zepchnął na głębinę, puścił na los szczęścia, sam legł twarzą do mokrych desek i 

łkał. 

Nikt go nie słyszał, chyba śmierć tylko — owa blada, bezlitosna, co się unosi nad rozpaczą 

człowieczą i chichocze w wyciu wichru, w huku fal!… 

Do czółna wlewała się woda, kręciły ją wiry, pchały bałwany w głąb — na zgubę. 
Nagle parobczak wstał, rozejrzał się zrazu błędnie wokoło siebie. Był na środku jeziora. 
W  okienkach  rybaka  błyskał  jeszcze  ogień  i  zdało  się  nieszczęśliwemu,  Ŝe  jest  to  ów 

wieczór pamiętny, gdy u komina słuchał bajek Praksedy. 

— I rosła woda, rosła nad ziemią, nad lasem i nad śpiącym chłopakiem, a snu mu nikt nie 

przerwie… 

Spojrzał  w  dół.  Pod  czarną  tonią  leŜał  gaj  zaczarowany,  świat  tajemniczy,  leŜała  złota 

dola! 

Pochylił  się  do  toni,  chciał  ją  ramionami  objąć,  przytulić  do  piersi  tę  kochankę  zimną, 

wierną, co mu dać moŜe spokój wieczysty i ciszę do rozdartej duszy. 

I  znowu  się  wyprostował.  Między  pokusę  rozpaczy  wsunął  się  obraz  starej  twarzy 

kobiecej, pooranej łzami i troską! A ona, a ona, matka!… 

Oburącz  rozdarł  świtę  na  piersi  —  gorzało  mu  tam  w  zbolałym  sercu  —  zębami  chwycił 

swe pięści zaciśnięte i gryzł je do krwi w tym pasowaniu się strasznym. Jęczał i wył do wtóru 
z rozhukanym Ŝywiołem. Wreszcie zdyszany, dziki, z obłędem w oczach usiadł na ławeczce, 
chwycił za wiosło i zgrzytając zębami, zestarzały o lata, zaczął się borykać z falą. 

Wiosło  się  gięło  jak  trzcina;  po  twarzy  biegł  pot,  na  ręce  Ŝyły  wystąpiły  jak  postronki. 

Zawrócił  do  brzegu;  a  blady  obraz  staruszki  rósł  w  nadziemską  postać,  dostawał  skrzydeł, 
ś

wiatłości nad głową i wołał go do ziemi — do obowiązku — do Ŝycia!… 

W zagrodzie było ciemno, gdy czółno przybiło do wybrzeŜa. Nikt juŜ nie słyszał powrotu 

ś

uŜla. 

Szedł cięŜko, do stajni, w siano — i śpiewał półgłosem, a tak smutno, jak szumią sosny po 

cmentarzyskach w jesieni: 

 

Nie tobie, ptaku, z światem się bratać, 
Nie tobie, ptaku! 
I do serc ludzkich nie chodź kołatać, 
Nie chodź, biedaku! 

 
— Coś mi niedomaga wasz chłopiec, matko Agnieszko! — mówił stary  Szymon, siedząc 

pewnego wieczora naprzeciw mularzowej w jej chatynie. 

—  Dawnom  go  nie  widziała!  Wiosną  nad  wodą  po  bagniskach  febra  się  czai.  MoŜe  go 

opadła. 

—  A  moŜe!  Szpetna  febra!  Nie  je,  nie  gada,  robotę  jak  senny  zbywa,  wieczorami  po 

jeziorze się włóczy. Trza mu, matko, jakiego ziela zadać! 

— Trzeba! — potwierdziła. 
— A jakiego, myślicie? 
— Centurii albo bobowniku najsnadniej! 
— Tfu, do czarta z tą trawą suszoną! Trza go kumo, oŜenić! 
Staruszka poruszyła się Ŝywo. 

background image

—  OŜenić?  Jego!  Naśmiewacie  się  nade  mną  Szymonie.  Wy  jego  nie  znacie!  Czy  on 

potrafi  co  uszanować,  do  czego  się  przywiązać?  Nie  utrzyma  go  ani  Ŝona,  ani  przysięga. 
OŜenić! Czy on tego wart? Zapomnieliście, co było! Co dzień ja czekam wieści, Ŝe jego u was 
nie ma, Ŝe zbiegł, porzucił wszystko! 

—  Et,  bajecie,  matko!  —  przerwał  rybak.  —  znam  ja  ludzi  i  waszego  Pawła 

spenetrowałem dobrze. Nie wasz kłopot go pilnować, ale mój i Ŝony. Ot, słowo wam daję, Ŝe 
on juŜ od nas nie pójdzie! Co długo gadać?… Dacie mi waszego chłopca dla mojej Marynki! 
Widzi mi się, Ŝe się mają do siebie. 

—  Szymonie,  kumie!  Niewart  on  waszej  łaski!  Wy  nie  wiecie,  co  w  nim  siedzi. 

Osiwiejecie przez niego, jak ja. 

—  JuŜem  siwy!  Nie  boję  się  jego.  W  nim  siedzi  cały  zuch,  matko.  JuŜ  ja  mu  dam  rady, 

bądźcie  spokojni!  Jak  go  ta  troska  napadła,  namyślałem  się  i  przykulałem  do  was.  Starość 
przychodzi. Po kościach suche bóle chodzą i nocami kaszel męczy. Czas na młode ręce zdać 
robotę  i  dziecko,  a  samemu  spocząć.  I  wam  naleŜy  się  spokoju  nieco.  Zbierzemy  się  do 
gromady,  stare  gnaty  i  wnuki  niańczyć  będziemy  u  komina.  Dość  my  napracowali  się, 
nabiedowali.  Chłopak  wasz  jak  dąb,  a  dziewucha  moja  jak  łania  wyrosła.  Niech  się  biorą, 
kiedy mają ochotę! Dobrana z nich będzie para! 

—  Kumie  Szymonie,  nie  cieszcie  się  zbytecznie!  O  szczęściu  takim  ja  i  myśleć  się  boję. 

Broń BoŜe czego złego!… Namyślcie się dobrze!… 

— JuŜ ja się namyślił. Chłopca mi Ŝal; polubiłem go jak syna. Jutro go do was uwolnię na 

tydzień. Wyrozumiejcie go, niech się nie frasuje darmo i ze swatami rychło przychodzi. Rad 
mu będę z całego serca. 

—  Kiedy  wasza  wola,  Szymonie,  niech  tak  będzie.  Daj,  BoŜe,  szczęśliwie!  —  szepnęła 

staruszka, ocierając oczy fartuchem. 

—  Będzie  szczęśliwie,  będzie!  —  kiwał  głową  uśmiechnięty  rybak,  przybijając  rękę  na 

zgodę. 

Poweselało w duszy poczciwej kobiety. Pewność rybaka zwycięŜyła jej skrupuły. 
Zresztą matką była, a Szymon mówił, Ŝe młodzi się mieli ku sobie, więc Ŝal ją ogarnął nad 

dzieckiem. Po co miał się marnować i schnąć z kochania? 

Odetchnęła na tę dolę niespodzianą, która zstąpiła z rybakiem do jej lepianki; uśmiechnęły 

się  jej  obrazy  przyszłości.  JuŜ  widziała  syna  ustatkowanego,  dobrobyt,  spokój  i  Ŝycie  ciche, 
pośrodku  wnucząt,  u  ciepłego  ogniska.  Zapomniała  trosk  i  złych  myśli  i  niecierpliwie 
wyglądała przybycia Pawła. Chatynę oporządziła, potrząsnęła białym piaskiem, przygotowała 
mu  odzieŜ  na  zmianę,  ugotowała  na  wieczerzę  to,  co  lubił  i  o  zmroku  wzięła  się  do  szycia 
przy  lampce,  nasłuchując  kroków  z  uliczki.  Późno  juŜ  było,  gdy  pies  powitał  znajomego 
radosnym skomleniem. Staruszka poświeciła w sień. 

— To ty, Pawle? 
— Ja, matko! 
Spojrzała na niego i cofnęła się jak przed widmem. 
Strasznie był wychudły, zgarbiony. Twarz mu sczerniała, policzki wpadły, rysując ścięgna 

i  kości  szczęk.  Usta  spaliła  gorączka,  skrzywił  grymas  rozpaczy,  w  oczach  palił  się 
złowieszczy ogień.’ 

— Co ci, chłopcze? — zawołała przeraŜona. 
— Nic, matko! — odparł, próbując się uśmiechnąć. 
— Kłamiesz, choryś! 
— Nie, matko! Zmordowałem się ostatnimi czasy robotą. 
— I to nieprawda! Szymon mówił, Ŝeś w pracy ustał, Ŝe robisz jak za napaść, aby zbyć. 
Parobczak zatrząsł się gwałtownie. 

background image

— Ja! Ja źle słuŜę? Jeszcze źle! Czy dzień, czy noc, ja przy robocie, na nogach. Wszystkie 

poty ze mnie zeszły i wszystka siła. Jak ten pies mu słuŜę i nawet strawy nie tykam, bo mi do 
gardła nic nie idzie. A on jeszcze nierad! To juŜ snąć moja dola: nigdy nikomu nie dogodzić! 

— Strawy nie tykasz? Toś chory! Po co się zapierać? Co cię boli? 
—  Czy  ja  wiem,  matulu!  MoŜe  i  chory!  Jakaś  niemoc  mnie  opadła…  Wszystko  boli, 

niczego nie chcę… tylko, by spocząć trochę! CięŜka słuŜba u rybaka. Zdrowie mi zjadła, siły 
wzięła…  a  on  nierad!  BoŜe  mój!  Usiadł  u  stołu,  ale  wieczerzy  nie  tknął  i  podparłszy  głowę 
rękoma, dumał, zapatrzony w płomyk lampki. 

— Spocznij! NaleŜy się tobie wczasu trochę. Na tydzień cię Szymon uwolnił. 
— Na tydzień! — powtórzył z wahaniem. — Ja bym chciał juŜ nie wracać na jezioro! 
— Co? — zawołała groźnie. 
—  Nie  wracać,  matko!  Na  kolei  trafia  się  słuŜba.  Sto  rubli  rocznie  i  mieszkanie  dla  was. 

Kiedy rybak nierad po co się narzucać!… 

— Kłamiesz! Kluczysz jak zając! Myślisz mi oczy zamydlić! Niby ja nie widzę, Ŝe cię juŜ 

tamto spętało, Ŝe ci się znowu zmiany i łajdactwa zachciewa! Udajesz, Ŝe nie wiesz, przecz ci 
rybak niechętny. Do czegoś podobny? Do wściekłego wilka, do zbója; złość i niechęć z oczu 
ci wygląda. Myślisz, Ŝe to miło za swą dobroć i pieniądze mieć takiego sługę? 

— Ja Szymonowi jak wierny pies słuŜyłem — zamruczał — ale dłuŜej mi tam trudno Ŝyć. 
— Czemu? — zagadnęła. 
Milczał uparcie, cisnąc głowę w dłoniach. 
Spojrzała  po  nim.  Strach,  co  z  niego  to  kochanie  uczyniło;  ale  ona  na  tę  chorobę  miała 

ratunek i lekarstwo. 

—  To  teŜ  Szymon  ma  litość  nad  tobą  —  zaczęła  łagodnie  —  dobrą  słuŜbę  pamięta  i 

wielkie ci szczęście gotuje… 

ZadrŜał, gorejące oczy wbił w twarz mówiącej, ale milczał. 
— Córkę ci swoją chce dać za Ŝonę, do siebie na gospodarstwo wziąć! Mówił, Ŝe się macie 

ku sobie z dziewczyną. 

Padło tedy to wielkie słowo i zapanowała cisza. Mularzowa spojrzała na syna. 
— CóŜ ty na to? 
—  Nie  chcę,  matko,  ani  tej  doli,  ani  szczęścia!  Rybak  nie  zgadł  co  mi  jest…  Bo  ja  jego 

córki nie chcę, za skarby całego świata nie chcę! 

Głos miał zmieniony, ponury i dziki. W źrenice nabiegały płomienie szału. 
— Nie kochasz jej? 
Zawahał się sekundę. Raz pierwszy miał skłamać przed matką. 
— Nie — odparł spuszczając nisko głowę. 
— Kłamiesz! — zawołała. 
— Nie matko! Marynka Szymonowa nie dla moich oczu i serca i brać jej nie chcę. Nie Ŝyć 

nam z nią pod jednym dachem! Nie Ŝyć nam z nią pod jednym niebem nawet. 

Potrząsnęła głową posępnie. 
— TakŜe i ja mówiłam Szymonowi, Ŝe rzucisz Ŝonę nawet, gdy cię ta choroba opęta. 
Wstał gwałtownie i odstąpił aŜ do komina. Oczy mu błyszczały jak wilcze; nie mówił ale 

wył. 

— I to nie, matko! Nie rzuciłbym jej, ale zabił nazajutrz… a siebie po niej! Mnie z nią nie 

Ŝ

yć! Niech się mnie Szymon na teścia nie napiera, bo mu krwią chatę ubroczę. Och! Ja bym ją 

zabił, Ŝeby nie tymi oczyma na boŜy święty kraj… Ŝeby nie śpiewała, Ŝeby ją zabolało serce 
choć od zimnego noŜa, Ŝeby ją śmierć uspokoiła… i mnie. 

Matka  Agnieszka  oniemiała  ze  zgrozy.  Nie  poznawała  syna.  Nie  człowiek  to  był,  ale 

potępieniec!  Z  zabitą  duszą,  poszarpanym  sercem,  stał  jak  ruina  i  widział  tę  swą  nędzę,  bez 
powstania  juŜ;  i  wszystkie  męty  wnętrza  i  wszystkie  bóle  istoty,  tłoczone  długi  czas  wolą, 
wyrywały  się  na  wierzch  i  juŜ  nie  prosiły  litości,  ratunku,  ale  wyły,  głodne  zemsty, 

background image

zniszczenia. Za własną zgubę i mękę chciały sprawiedliwości — śmierci za śmierć — bólu za 
ból!… 

Pochylony  naprzód,  z  obłąkanym  wzrokiem,  błyskając  zębami,  pięściami  tłocząc  piersi, 

stał  jak  olbrzym  straszny;  i  wśród  niskich  ścian  lepianki,  w  odzieŜy  chłopa,  u  tego  komina, 
wyglądał na widmo z dantejskich piekieł, na olbrzyma — mściciela. 

—  Och!  Ja  bym  ją  zabił,  zabił!  —  powtarzał  coraz  ciszej,  rozkoszując  się  tą  myślą, 

obrazem tej śmierci. 

Mularzowa poskoczyła do niego. 
— Paweł! — krzyknęła wielkim głosem. — Co tobie? Opamiętaj się! Na kolana mi zaraz i 

pacierz mów, ty bluźnierco! Oszalałeś! Co tobie? 

Oprzytomniał. Siły go opuściły. Posadziła go na ławie u komina, otarła skronie z potu, dała 

pić. Robił, co chciała, zmęczony i osłabły; moŜe się wstydził wybuchu. 

I ona poczuła, Ŝe nie czas było karcić i upominać, ani dotykać ran rozjątrzonych, ani pytać 

nawet  o  pewne  rzeczy.  Czarna  troska  znowu  objęła  jej  duszę;  westchnęła  cięŜko,  pytając  w 
duchu wielkiego Boga, kiedy ich karać przestanie. Uspokoiwszy go trochę, wróciła do stołu i 
wzięła  się  do  szycia  przy  świetle  lampki.  Płomyk  się  chwiał  w  przeciągu  nieszczelnych 
okienek; perkal szeleściał w ręku mularzowej; zapanował pozorny spokój. 

W  kącie  parobczak  siedział  zgarbiony,  zakrył  twarz  dłońmi  i  dyszał,  nie  wiedząc,  jak 

przerwać to cięŜkie milczenie. Dopomogła mu. 

— Nie wiesz, Pawle, czy juŜ zbierają podatek na nową szkołę? Coś mi o tym gadał Feliks. 
—  JuŜ  zebrali.  Zapłaciłem  za  nasz  dział  trzy  ruble.  Stare  domostwo  Jan  kupił  na  jakieś 

reperacje do młyna. Mamy je gromadnie rozbierać za tydzień, czy dwa. 

— To wrócisz do Szymona? 
—  Wrócę,  tylko  wam  chatę  oblepię  i  ogród  zaorzę  i  płot  nowy  postawię.  Rybak  mi 

wypłacił  za  pół  roku  zasługi;  woły  nająłem  u  Feliksa.  Tydzień  przy  was  zabawię,  trochę  na 
przyzbie na słonku posiedzę, moŜe moc wróci. Potem pójdę tam! 

— To dobrze, chłopcze! Pomyślała chwilę i spytała nieśmiało: 
— A jak Szymon spyta o tamto? 
— Powiedzcie, by odłoŜył do jesieni, a moŜe tymczasem Bóg da… 
— Co da? — spytała, gdy urwał. 
— Inną drogę — odpowiedział szeptem i więcej się nie odezwał. Płomyk się chwiał, jakby 

chciał  zgasnąć.  Smutne  oczy  Pawła  patrzyły  weń  i  ścigały  drgający  ruch  światełka.  Twarz 
jego pokrywała się smugą rzewnego wspomnienia. Na dworze ktoś śpiewał smętną piosenkę. 

—  Czy  pamiętacie,  matulu,  jakim  dzieciakiem  był?  —  ozwał  się  młody  nareszcie.  — 

Ostatnim się urodził i najmniejszego pieścili w chacie! Siadywałem wysoko na piecu, ot tam, 
i  z  góry  patrzyłem  na  chatę.  Wyście  całowali  często,  ojciec  co  dzień  coś  przyniósł  na 
zabawkę,  Józik  huśtał  na  kolanach.  Dobrze  mi  było  i  wesoło,  tyłkom  jeden  kłopot  miał: 
zachciało mi się złapać i zamknąć w pudełku czerwony kawałek słonka, co w południe przez 
szybkę zaglądało aŜ na  mój piec! Ot takie głupie dziecko! Często spadałem na łeb i tłukłem 
się.  Darmo  wyście  łajali,  darmo  ojciec  obił  raz  rózgą  i  pudełko  spalił,  darmo  naśmiewał  się 
Józik… Jak się kto głupi urodzi, tak i zginie… Jednemu rozum z laty przybędzie, a ja  głupi 
się  zestarzał!  Rozumu  nie  kupić…  Płakał  ja  po  ojcowskich  plagach,  a  teraz  myślę,  Ŝe  mało 
siekł,  oj  mało…  Wstyd  i  śmiech.  Ja  zawsze  myślał,  Ŝe  złapię  kawałek  słońca  w  pudełko; 
zawsze gonił i to moja niedola była i zguba! Oj, głupi, głupi. 

— Aleś teraz przejrzał, Ŝe to na próŜno! JuŜ łapać nie będziesz. 
—  Nie  będę,  bo  mi  teraz  się  zdaje,  Ŝe  nie  ma  słonka.  JuŜ  mnie  nic  nie  grzeje,  nic  nie 

ś

wieci!  Ciemno!  —  zakończył  ledwo  dosłyszalnym  szeptem  i  spuścił  głowę  na  piersi, 

zadumany smutnie. 

Mularzowa nie śmiała przerywać milczenia. 
 

background image

*

 

*

 

 
Bzy  zakwitły.  Od  ogrodu  plebanii  do  szkoły,  wszędzie  zwieszały  się  pęki  wiosennego 

kwiecia,  rozkoszna  woń  unosiła  się  w  powietrzu.  KaŜdy  niósł  w  ręku,  za  czapką  lub  w 
warkoczu,  liliową  lub  białą  gałązkę.  Sadki  mieszczańskie  umaiły  się  na  Święta  Zielone.  Po 
gąszczach śpiewały słowiki. 

I  w  ogródku  matki  Agnieszki  barwnie  było  i  wesoło,  rozgłośnie  od  ptasząt,  pięknie  od 

słońca i bzów rosnących tuŜ u okienek, aŜ po dach chaty. 

Staruszka  od  świtania  grzebała  się  około  grząd  warzywa  co  chwila  podnosząc  głowę  i 

wyglądając  na  uliczkę,  na  której  dnia  tego  panował  ruch  oŜywiony.  Wszyscy  szli  w  jedną 
stronę,  z  siekierami  lub  drągami  w  ręku;  mijając,  pozdrawiali  ją  uprzejmie.  Chodziło  jej 
pytanie po głowie: Czego teŜ oni tam idą wszyscy tak rano, sami gospodarze. 

Nareszcie zatrzymała swego krewniaka, Feliksa, który, kopcąc fajkę, dąŜył za innymi. 
— Do czego ot idziecie taką gromadą, kumie? 
— A to do rozbiórki starej szkoły — odparł, zatrzymując się dla gawędy. 
— Aha, to i mój chłopiec pewnie z wami? 
— Widziałem go na rynku z parobkami rybaka, wnet nadejdą. A ot i młynarze idą. Kupili 

stary materiał. Ostańcie zdrowi, kumo! 

— Szczęśliwej drogi, kumie! 
Po chwili znów ktoś przystanął na uliczce. 
— Dzień dobry, matulu! Pomagaj BoŜe! 
Staruszka spojrzała uradowana. 
— Dziękuję za dobre słowo, chłopcze! Do szkoły idziesz? 
— Do szkoły. 
Oparł się o płot, zdjął przed nią czapkę i zajrzał do ogródka. 
— Jak tu u was ładnie, matulu! — dodał z uśmiechem. 
— Z wiosną wszędzie ładnie. A tobie, chłopcze, jak? Zdrowiej? 
— Zdrowiej, chwała Bogu! 
Istotnie  wyglądał  raźniej  i  swobodniej.  Słońce  i  jemu  przeszło  po  twarzy  ciepłym 

tchnieniem, spędziło szary, posępny koloryt. Stał przed nią w blasku ślicznego ranka, smukły, 
czysto odziany — i radowały się jej oczy widokiem tego zdrowia, młodości i urody. 

— Chwała Bogu! — powtórzyła z głębi duszy. 
— Widzicie, matko, com znalazł? — rzekł wesoło: Siedem listków na bzie. Widać spotka 

mnie coś bardzo dobrego! 

— Oby najlepsze, chłopcze. 
— Wszyscy juŜ poszli. Spóźniłem się! Szczęść BoŜe, matko! 
— Do zobaczenia Pawle! A zajdź, gdy będziesz wracał. 
— Nie minę chaty. 
Poszedł, a ona wróciła do grządek warzywa. 
Rozradowała  się  jej  dusza.  MoŜe  Bóg  da,  Ŝe  złe  minie  nareszcie,  moŜe  się  jeszcze 

wszystko naprawi. 

Snadź  się  młodzi  rozeszli  o  jakieś  głupstwo;  u  zakochanych  o  byle  co  kłótnia  i  jak 

przyjdzie, tak mija… Wiadomo: burza wiosenna. Tak — ci zapewne i między nimi się stało. 
Dziewczyna pieszczona to chimeryczna być musi, a chłopiec prędki jak ogień. Jak się rozeszli 
tak zejdą. 

—  JuŜ  on  dziś  inaczej  patrzy;  da  Bóg  wszystko  się  naprawi;  a  ona  doczeka  się  przed 

zgonem pociechy i spokoju — odpocznie przy nim. 

background image

Chodziły  po  głowie  mularzowej  bujne  myśli,  szerokie  plany;  wstąpiła  w  nią  otucha.  Na 

uliczce było cicho, tylko sikory i zięby trzepotały się po bzach. Słońce podeszło w południe i 
dogrzewało ogniście. Staruszka uśmiechała się do siebie samej, do swych myśli. 

Nagłe szybkie kroki rozległy się w uliczce i dalekie krzyki. Podniosła głowę nasłuchując. 
Ktoś biegł w tę stronę. 
— Matko Agnieszko! Matko Agnieszko! — rozpoznała głos zdyszany starego Feliksa. 
Porwała się na nogi, poskoczyła do płotu; niepojęty strach ścisnął ją za serce. 
— Czego chcecie? — zawołała. 
Mieszczanin dopadł śuŜlowej zagrody, zmieniony był i drŜący. 
—  Nie  ma  waszego  Pawła!  —  wybełkotał  —  Zabiło  go  drzewo!  Samochcąc  się  zgubił! 

Niosą go ludzie! Przygotujcie posłanie! 

Ale ona nic nie słyszała, oprócz pierwszego wyrazu. 
— Zabiło! Nie ma! O Jezu! o Jezu! 
Nieprzytomna, z siłą rozpaczy rzuciła się biec na oślep przed siebie, z jękiem okropnym: 
— O Jezu! o Jezu! 
Była to prawda. Na noszach ludzie nieśli jej do chaty ostatniego syna — bez Ŝycia. 
LeŜał  cały  siny,  martwy,  z  obwisłymi  ramiony,  z  pogruchotaną  piersią,  bez  ducha.  Oczy 

miał  zamknięte,  sine  powieki,  usta  o  wyszczerzonych  zębach,  zalane  krwią,  odzieŜ  pełną 
plam krwawych i kurzawy.  I tak  go jej nieśli w dom — jego, który przed  godziną Ŝegnał ją 
młody, zdrowy, wesoły! 

„Szczęść BoŜe!” — powiedział jej. — „Do zobaczyska!” — mówiła… i tak go zobaczyła 

— bez czucia. 

— O Jezu! o Jezu! 
ZłoŜono  go  w  chacie,  na  ławie.  Przypadła  mu  do  piersi;  jak  wilczyca  ranna  wyła;  wołała 

ratunku do Boga, do ludzi, nazywała  go najczulszymi wyrazami, błagała, by nie umierał, by 
spojrzał na nią, by oŜył! Nie pamiętała co czyni. 

W chacie zgiełk panował okropny. Szymon rozpędził słuŜbę po doktora. Wieść piorunem 

rozeszła  się  po  miasteczku.  Co  Ŝyło,  biegło  wszystko  na  miejsce  Ŝałoby.  Marynka  płakała 
przeraŜona; stara Prakseda jęczała; Justyn idiota, zawodząc okropnym krzykiem, tłukł głową 
o uszak z dzikiej desperacji. 

Znalazł się i kowal, rozczochrany, w fartuchu roboczym, wytrzeźwiony nagle. KaŜdy coś 

radził i Ŝałował. Doktor był o milę; więc tymczasem jęli go cucić, dawać, co kto umiał. 

Zlano go wodą, okadzono ziołami, lano w gardło wódkę. Szymon zgnębiony, załamawszy 

ręce,  patrzył  na  niego  i  stękał,  jakby  sam  konał.  Matka  modliła  się  urywanym,  strasznym 
głosem. On nikogo nie słyszał. Nareszcie po godzinie starań w głębinach zgniecionych piersi 
ozwał  się  głuchy  ton  i  przeszedł  w  stłumiony,  długi  jęk;  na  martwą  twarz  wybiegł  kurcz 
strasznego bólu. Nieszczęsny, czuł jeszcze swą mękę. 

— Paweł! — zawołała matka. 
ZadrŜały powieki i podniosły się nieco; krwią zabiegłe źrenice spojrzały na nią. 
— O Jezu! śyje! Mój ty synku jedyny! Moje ty dziecko ostatnie! Moje ty wszystko! 
Poruszyły się usta, ale nie wydały dźwięku — i omdlał znowu. 
I  mdlał  tak  co  chwila.  Cucono  go  jeszcze  wiele,  wiele  razy.  Pod  noc  dostał  gorączki, 

majaczył,  nie  poznawał  nikogo.  Przywieziono  wreszcie  doktora.  Obejrzał  go,  skrzywił  się, 
głową pokiwał i zapisał coś, nic nie mówiąc. 

— Czy odratuje go pan? — spytał Szymon. 
—  Rybaku,  garść  zboŜa  rzućcie  między  młyńskie  kamienie  i  zasiejcie  potem.  Jeśli  wam 

zejdzie, to i on Ŝyć będzie! 

— A długoŜ tej męki. 
— Póki sił stanie. Młody, to będzie się ze śmiercią borykał aŜ ulegnie. Tydzień moŜe. 

background image

I wysłuchała matka Agnieszka smutnej opowieści. Na starego to Jana waliły się belki, gdy 

parobczak  podskoczył,  poderwał  je  własnymi  ramiony  i  wstrzymał  przez  sekundę.  Młynarz 
się  usunął,  ale  nie  zdołano  oprzytomnieć,  a  juŜ  barki  Pawiowe  nie  zniosły  cięŜaru,  uchyliły 
się, runęło na niego całe wiązanie i oto leŜał połamany, zmiaŜdŜony bohater. 

Dotrzymał słowa matce: zmazał winy, spełnił w swym Ŝyciu czyn dobry, jak jej obiecał — 

i  Ŝycie  dał…  Nie  pójdzie  juŜ  spod  strzechy  rodzinnej  w  świat  szeroki,  nie  porzuci  jej… 
zostanie, zostanie!… 

Przychodzili ludzie odwiedzać go; przyszedł teŜ młynarz z synem i pokłonili się do kolan 

staruszki. 

— Darujcie nam, my winni jego krwi! My go nie znali! Przebaczcie! 
— Co mam darować, — odparła ponuro. — On dobrze zrobił, on uczciwie postąpił! Idźcie 

do niego… niech on wam przebacza! 

Chory  popatrzył  na  starego  Jana  wpadłymi  oczyma,  bez  myśli  —  i  milczał.  Co  go 

obchodził juŜ świat i ludzie! Z niewoli szarego Ŝycia wydzierał się w daleką drogę, jak owo 
chłopię z bajki po złotą dolę, nieziemską i moŜe nawet nie Ŝałował tego, co za sobą zostawił. 

W męce tej ostatniej cichy był i skupiony, wyglądając dnia odejścia,  wylotu. Nie jęczał i 

nie skarŜył się i mało do kogo się odzywał. 

LeŜał  na  ławie  u  okienka,  wzrokiem  goniąc  białe  chmury  na  niebie,  słuchając  szczebiotu 

ptactwa, oddychając bzów zapachem. Czasem ręce matki brał w dłonie i całował, jakby ją za 
udręczenia przepraszał; czasem do Szymona się uśmiechał, lub pogładził rozczochraną głowę 
idioty; ludzi obcych jakby nie widział. 

I  dogorywał  tak  długie  dni  i  noce,  osłabły,  bez  nadziei  poprawy,  bez  chęci  do 

czegokolwiek, co dzień bardziej wychudły, sczerniały, wyniszczony. 

Co  dzień  słabiej  kołatał  duch  w  rozbitej  piersi;  co  dzień  śmierć  zdobywała  na  własność 

część tej natury, tak silnej i nieugiętej i znieczulała ją swym dotknięciem. Co dzień bliŜej było 
wyzwolenie i cisza. 

Pewnej  nocy  burza  wiosenna  szalała  nad  mieściną.  Deszcz  lał  strumieniami,  wicher  wył 

okropnie.  Bzowe  krzaki  u  okienka  śuŜlowej  chaty,  smagane  huraganem,  biły  gałęźmi  o 
szyby. Zdawało się, Ŝe ktoś puka ze dworu. 

W izbie przy chorym czuwała matka. Ulewa trzymała w domu znajomych. Rybacy przed 

nocą wrócili do zagrody. 

background image

R

YNGRAF

 

 
Mieszkali o miedzę; osieroceni wcześnie, spojeni braterstwem od pacholąt, młodzieńcami 

spojeni jeszcze ściślej związkiem serc, który ich miał połączyć w jedną rodzinę. 

Młodszy miał babkę, spartańskich cnót kobietę, wzrosłą w chwale, dojrzałą w przewrotach, 

osiwiałą we łzach i krwi. 

Z  rodziny  jej,  co  dębem  było,  padło  od  gromów,  ognia  lub  niszczącej  siekiery;  co 

bluszczem, zwiędło i uschło, strawione tęsknicą, zawodem, troską beznadziejną. 

On  jej  został.  Młody  i  piękny,  oraz  siostra  jego,  podlotek,  dojrzała  nad  lata  gorącym  a 

krwawym tchnieniem owego wieku. 

Starszy w pustym teŜ domu siostrę jedyną chował, co mu została jak skarb wątły a drogi, 

zdany przez pomarłych rodziców. 

Gotowały się gody weselne w ich sercach i domach. W jeden dzień u ołtarza stanąć mieli, 

w jeden dzień szczęściem zaludnić oba dwory modrzewiowe. 

I  oto  z  oddali  dźwięk  trąbki  ich  zaleciał.  W  kraj  cały,  w  kąty  i  zakąty,  dźwięk  biegł  z 

pamięcią  ojców  synom  zrosły,  w  tradycji  kaŜdego  serca  świeŜy  i  pobudkę,  wichrami  gnaną, 
niósł  młodym  na  inne,  szersze,  świetniejsze  gody  i  wesela…  I  oderwały  kobiety  od  serc 
swoich, co miały drogiego i wstrząsnęli się młodzieńcy pod warem ojców krwi. Zerwały się 
młode orlęta do lotu w stare szlaki. Nikt nie jęczał, nie chełpił się z ofiary. Bo naprawdę nie 
własna wola ich wiodła, ale wiekowe dziedzictwo, nie jak ludzie szli, ale jak siła tajemnicza, 
wraŜona w miliony istot jednym czarodziejskim imieniem: Bonaparte! 

Tylko,  gdy  się  Ŝegnali,  staruszka  —  ryngraf,  co  moŜe  Cecorę  pamiętał,  dała  wnukowi  i 

dwiema łzami go pokropiła. 

—  Tyś  moja  cała  wiara  i  nadzieja!  Kamień  węgielny  pod  budynek  spustoszonego  domu 

naszego.  Idź,  a  nie  wracaj  bez  chwały  i  bez  tego  ryngrafu,  co  morze  krwi  widział,  a  sromu 
nigdy! 

A narzeczona szkaplerzyk mu dała i białymi ramiony u szyi zawiesiwszy, szeptała, tłumiąc 

łkanie: 

— O sercach, co tu pana wspominać będą, proszę pamiętać i wracać do swoich, wiernym i 

prawym. U Boga ja wymodlę, by was kule mijały. 

A  potem  staruszka  i  tego  drugiego,  co  miał  jej  wnukiem  zostać,  do  piersi  przygarnęła  i 

głowę krzyŜem znacząc, prosiła: 

—  Pilnuj  mi  Stacha  i  ile  mocy  osłaniaj.  Wszystkie  moje  łzy  on  ze  sobą  zabiera,  Ŝeby 

zmazać  i  wszystkie  radości  kochania,  Ŝeby  powrócić:  on  mi  jeden,  jeśli  go  co  złego  spotka, 
ratuj!  Tyś  starszy  i  hartowniejszy,  jak  ojcu  ci  go  oddaję,  odprowadź  mi  go  chwalebnym! 
Przysięgnij! 

— Przysięgam, Ŝe wam go zwrócę takim, jakim chcecie, albo sam z nim padnę. 
— Dokąd pan pójdzie i duch mój będzie, a gdzie pan padnie i memu Ŝyciu kres będzie. Nie 

ginie,  kto  umiera,  ginie,  kto  się  podli!  Pan  nie  zginie  i  Stach  Ŝyw  będzie!  —  mówiła  mu 
narzeczona. 

— Nie zginiemy! — potwierdzili uroczyście młodzi. 
Siwe  koniki  zrywały  się  do  biegu,  a  trąbka  grała,  grała  po  rozłogach,  po  gajach,  po 

strugach, w sercach całej młodości. Zerwali się i oni, dosiedli wierzchowców, raz jeszcze na 
strzemionach stojąc, obejrzeli swe zagrody oraz kochania i pognali do komendy, na gody! Ej, 
gody to były, gody! 

Wszerz  i  wzdłuŜ  Europy,  przez  piaski  Brandenburgii,  przez  Gallów  bogate  ziemie,  pod 

słońcem  Italii,  aŜ  tam  na  śnieŜne  Pireneje,  między  winnice  i  granaty,  stare  klasztory, 
mauretańskie zamki i czarnookie dzieci cudnej Iberii. 

 

background image

*

 

*

 

 
W  pierwszym  pułku  ułanów,  w  pierwszym  szeregu  szli  obok  siebie  zawsze.  Nie 

rozdzielało ich nic: ani trudy marszu, ani dym potyczek, ani choroba. W biwaku, po skwarze 
dziennym, siadali u jednego ogniska i warząc nędzny posiłek, rozmawiali o kraju, a zmorzeni 
trudem, usypiali obok siebie w płaszcze owinięci, głowa przy głowie, zawsze nierozłączni. U 
tych  biwaków  Stach  rozweselał  kolegów  Ŝartami  i  śpiewem;  Konstanty  dobył  niekiedy  z 
tłumoczka  starą  ksiąŜkę,  wytartą  uŜyciem,  i  przy  blasku  ognia  oraz  jasnej  nocy  czytywał, 
powaŜny i surowy, Ŝywoty Plutarcha. 

Kochano Stachową Ŝywość i swobodną pustotę,  uchylano  głowy przed brutusową maturą 

drugiego!  W  ogniu  bitwy,  gdy  najeŜał  pułk  lance  i  porwany  wichrem  gnał  na  baterie  i 
piechotę,  przez  góry  i  doliny,  przez  winnice  i  rzeki,  Stach  czerwieniał,  dyszał  i  szalał; 
Konstanty  bladł,  spod  szerokiego  czoła  oczy  mu  się  zapadały  dzikim  zarzewiem!  Jeden,  w 
swym  zapale  oślepły,  kul  i  śmierci  nie  czuł  i  nie  widział;  drugi  —  liczył  je,  ale  pogardzał. 
Jednego  dnia  awansowano  ich  na  podporuczników,  a  w  tydzień  potem  —  na  poruczników. 
TegoŜ dnia w opuszczonej Vencie, gdzie na noc stanęli, znaleziono ukryte wino, chleb, oliwę 
i mięso. 

Urządzono  ucztę.  Stach  w  upojeniu  radości  pił  i  śpiewał,  Konstanty  przypatrywał  się 

biesiadzie, palił fajeczkę i łagodnie się do przyjaciela uśmiechał. 

Spod  uchylonego  munduru  na  piersi  młodzieńca  złocisty  ryngraf  babki  przebłyskiwał,  a 

towarzysz,  w  tę  pamiątkę  zapatrzony,  miał  widzenie  dalekich  stron  i  kobiet  rzęch, 
wyczekujących z wielką wiarą ich powrotu. 

Przed  Ventą,  gdzie  starszyzna  biesiadowała,  biwakował  pułk,  rozrzuciwszy  wokoło 

placówki.  Konie  chrupały  kukurydzę,  przy  ogniach  ruszały  się  sylwetki  szeregowców, 
gwarne, jak rój pszczół. Głos Stacha rozbrzmiewał daleką legionową piosenką. 

Dwa  czarne  punkty  były  w  tym  obrazie.  Na  lewo  namiot  rannych,  mieszający  dysonans 

wycia  i  jęków  w  wesoły  gwar  i  śpiewy,  na  prawo  —  pod  słodkim  kasztanem  —  gromadki 
pokaleczonych,  powiązanych  jeńców.  Gierylasy,  tłuszcza  róŜnolita,  dzika,  błyskająca 
czarnymi ślepiami w stronę dobytych pałaszów straŜy. 

— Porucznik Konstanty! — zawołał ordynans przez drzwi pokoju, gdzie sztab obradował. 
Wezwany wstał pośpiesznie i zniknął wewnątrz domu. 
— Porucznik Stanisław! Zmieniać patrole! 
Piosenka  się  urwała.  Rozległa  się  komenda,  potem  brzęk  broni  i  miarowy  kłus 

oddalających się koni. 

Biesiada  się  przerwała.  U  ognisk  milkły  i  osuwały  się  do  snu  sylwetki  Ŝołnierzy,  tylko 

okno sztabu świeciło, jak gwiazda stała. Z daleka dobiegały od placówki do placówki krótkie 
hasła i tupot wierzchowców. Pułk „piekielny”, jak go zwali Hiszpanie, usypiał. 

Gdy  Stach  wrócił,  przyjaciel,  u  ognia  wyciągnięty,  czytał  w  swej  wytartej  ksiąŜce,  z 

jeszcze surowszym wyrazem oczu i ust. 

— Coś cię spotkało nieprzyjemnego? — zagadnął Stach, rzucając się na ziemię. 
Wlepione w kartę źrenice podniosły się powoli. 
— Jutro o świcie kazano mi tych wszystkich ludzi rozstrzelać! — odparł spokojnie. 
— Co do nogi? 
Konstanty  głową  skinął,  odłoŜył  ksiąŜkę  i  począł  machinalnie  końcem  buta  poprawiać 

płonący nawóz. 

—  Szkoda!  Myślałem,  Ŝe  dłuŜej  nam  towarzyszyć  będą  i  Ŝe  nauczę  się  od  nich  trochę 

języka. To głupio nic nie rozumieć. 

— Po co ci ta znajomość? śołnierz, gdy rozumie przysięgę i komendę, dosyć umie! 

background image

—  Mnie  to  bynajmniej  nie  wystarcza.  Chciałbym  umieć  ich  pieśni  i  się  rozmówić  na 

kwaterunkach.  Mam  nawet  zdobycz:  widzisz,  „Don  Kichota”  w  oryginale  znalazłem  na 
ostatniej  kwaterze  w  Gualeho!  CóŜ  mi  z  tego!  Lada  pastuch  moŜe  mnie  zawstydzić.  Kiedy 
wrócimy  do  swoich,  chcę  się  pochwalić  grą  na  gitarze,  fandangiem  i  mową  Hidalgów. 
Pysznie będzie! 

—  Pochwalisz  się  krzyŜem  i  ranami.  Nie  czas  nam  tu  tańczyć  i  śpiewać,  ale  słuchać 

komendy i zbierać wawrzyny. Pastuch cię w tym nie zawstydzi. 

— Eh, czytaj juŜ lepiej swego Plutarcha i nie bój się o mnie! Wstydu ci nie źrebię i w tyle 

nie zostanę! 

—  Wierzę  w  to,  jak  w  Boga!  —  odparł  powaŜnie  Konstanty.  Ogień  przygasł  i  chłód 

zaraźliwy ogarniał ich znuŜone członki. 

Przysunęli się, jak zwykle, do siebie blisko, otulili się płaszczami i usnęli, ogrzewając się 

wspólnie  oddechem.  O  świcie  Konstanty  się  zerwał.  Obóz  jeszcze  spał.  Dziesięciu  ułanów 
wzięło między siebie jeńców i poprowadziło opodal, za ostatnie straŜe, między winnice. 

Słońce połową tarczy wyjrzało za ziemię. Pierwszą pobudkę zagrały trąbki sygnalistów; na 

drodze zadudniły kopyta kuriera, pędzącego cwałem. 

Przyparto  więźniów  do  płotu.  Patrzyli  z  osłupieniem  na  lufy  karabinów,  opadali  ze 

zmęczenia i strachu. 

— Pal! — zakomenderował porucznik. 
Kanonada  regularna  odbiła  się  o  dalekie  góry,  budząc  stokrotne  echa.  Winne  krzaki 

obluzgała krew, pogniotły je martwe ciała. Rozkaz był spełniony. 

Gromadka  jeźdźców  zawróciła  do  obozu,  gdzie  nagłe  rozległa  się  inna,  pośpieszna 

pobudka. 

— Marsz! spiesznie! — zamruczeli ułani zdziwieni. 
Kurier  ich  znowu  wyminął,  na  spienionym,  pysznym  arabie  wracał,  oddawszy  rozkazy. 

Pułk  się  sformował  z  szybkością  i  energią  sobie  właściwą.  Konstanty  dopadł  dowódcy,  zdał 
raport, ostrogami spiął siwego i jak wiatr pognał na swoje miejsce w pierwszym szwadronie. 
Oczami  poszukał  Stacha,  skinął  mu  głową  i  ruszył  z  kopyta.  Pułk  się  rozwinął,  jak  barwna 
wstęga, kamienną drogą w stronę czarnych gór. Z wyŜyn tych śledziły jego ruchy dzikie oczy 
brygantów,  zza  szczelin  i  głazów  czekały  ich  długie,  błyszczące  lufy.  Sępy–gierylasy 
czatowali  na  tą  krew  młodą.  Po  godzinie  marszu  dosięgli  wąwozu,  ciasnego  jak  tunel, 
wąskiego  jak  czarna,  złowieszcza  szpara.  Z  góry  poczęły  padać  strzały,  echem  zdwojone, 
groźne. 

— Naprzód, dwójkami! 
Pierwszy  szwadron  wpadł  w  tą  przepaść,  za  nim  nieprzerwaną  falą  płynęli  inni.  Kule 

gwizdały  gęsto,  konie  utykały  na  kamieniach.  Siwek  Konstantego,  trafiony  w  sam  grzbiet, 
zwalił się, jak raŜony gromem. Szeregowiec podał mu luzaka. Dosiadł go i ruszył dalej, wciąŜ 
trzymając oczy niespokojnie utkwione w Stacha. 

Padali ludzie i konie, zastawiano trupy i ranionych, nie zatrzymując się na jęki kolegi, na 

wołanie  o  ratunek  brata.  Jak  deszcz  teraz  szły  kule,  dobrze  kierowane.  Nagle  dojrzał 
Konstanty,  Ŝe  Stach  się  zawahał  w  siodle,  do  szyi  siwego  się  pochylił,  puścił  cugle  i  jak 
dębczak podcięty zwalił  się na bok z  głuchym stęknięciem. Sekunda —  a przyjaciel juŜ stał 
nad  nim  i  w  ramiona  porwał.  Ujrzał  pierś  na  wylot  otwartą,  twarz  śmiertelnie  bladą,  oczy 
zamknięte. śył jeszcze, ale słabo. Kolega z siłą nadludzką na konia go wciągną i na piersiach 
trzymając, osłaniając ramieniem — ruszył dalej, juŜ na nic niepomny. Za kaŜdą kulą zakrywał 
go sobą i patrzył w martwą twarz, dłonią tuląc ranę, z której jasna krew buchała na nowo za 
kaŜdym ruchem. Dobije go prędka jazda! 

Porucznik  stanął  i  zsiadł  z  konia.  Dym,  wystrzały,  groza  tej  pułapki  oślepiła  ułanów, 

pędzili pod gradem ołowiu, byle się prędzej wydostać na czyste pole; nie poznawali nikogo. 

background image

Konstanty nie wołał pomocy. Ranionego, jak tłumok, wziął na plecy i widząc ścieŜynę w 

skale, kozi ślad zaledwie — ruszył, uginając się pod swym cięŜarem, zlany potem, ogłuszony 
hukiem,  mimo,  Ŝe  sam, draśnięty  w  policzek,  cierpiał  nieznośnie.  Gdzie  go  zaprowadzi  ślad 
nie  wiedział,  gdzie  ratunek  znajdzie,  nie  kombinował,  tylko  instynktownie  unosił  ten  skarb 
sobie  zlecony  od  kul  i  śmierci.  Upał  osłabił  go  do  reszty,  a  bezwładny  ranny  ciąŜył  mu 
ołowiem. Nie ustawał jednak i szedł, cudem nie tracąc równowagi, sto razy potykając się nad 
zawrotnymi  głębiami.  śeby  źródło,  cienia  trochę,  wody  kropla,  zamiast  kamieni.  ŚcieŜka 
zygzakiem zbiegała w dół, ale pochód trwał w pojęciu Konstantego wieki i myślał z rozpaczą, 
Ŝ

e do piekieł chyba zejdzie… Kurz i pot pokryły mu ranę na twarzy, piekła go ona ogniem. 

Ręce  mdlały,  a  ust  spalonych  nie  mógł  zamknąć,  języka  zeschłego  poruszyć.  Chwilami 
bezbrzeŜna  rozpacz  go  ogarniała  na  myśl,  Ŝe  padnie  i  skona  —  nadaremnie.  Chrapał,  jak 
zadławiony. A Stach nie jak ołów juŜ mu ciąŜył, ale jak Góra, jak całe Pireneje! 

Wtem  ścieŜka  zwróciła  się  raptownie  na  lewo  i  głuchy  okrzyk  wydarł  się  z  gardła 

Konstantego.  Przed  nim  o  kilkaset  kroków,  wśród  winnic  i  kasztanów,  leŜała  spora  osada. 
Ś

cieŜka biegła między winnice i dobiegała domów. Nad domami wznosiła się wieŜa kościoła. 

Zwracając  się,  jak  pijany,  dobywając  resztki  sił,  młody  oficer  dowlókł  się  do  pierwszego 
domu i padł na rozpalone kamienie z głuchym jękiem. Na galerii nad nim rozległ się okrzyk 
trwogi. Oprzytomniał i podniósł oczy. 

Ujrzał  utkwione  w  siebie  ostre,  świdrujące  oczy  starego  Hiszpana  i  obok  czarne  równieŜ 

ale nad wyraz piękne źrenice młodziutkiej dziewczyny. Chciał coś powiedzieć, ale nie dobył 
głosu,  więc  tylko,  powstając,  pokazał  ranę  leŜącego  i  ruchem  o  wodę  błagał.  Hiszpan 
porozumiał się kilku słowy z kobietą i nie kwapiąc się wcale, zszedł na dół. 

Dziewczyna znikła równieŜ, ale po chwili ukazała się z wodą. 
Konstanty  zbryzgał  twarz  Stacha  i  obmył  ranę.  Hiszpanie  przyglądali  mu  się,  szepcząc 

między sobą. Nie zwaŜał na nich, stroskany i nieszczęśliwy. Gwałtem wlał rannemu wody do 
gardła i patrzał nań z bezmiernym niepokojem. 

Serce biło — strzał je nie zaczepił — ale moŜe to były ostatnie odgłosy agonii? 
Dziewczyna — zaciekawiona i przelękła — pochyliła się nad nim. Raz pierwszy widziała 

takie  płowe  włosy  i  jasne  wąsy  sarmackie;  odskoczyła,  gdy  omdlały  rozwarł  nagle  swe 
wielkie,  błękitne  oczy  i  nieprzytomnie  powiódł  nimi  dookoła.  Konstanty  odetchnął.  Otarł 
twarz  z  potu  i  krwi,  resztę  wody  wypił  i  przemówił  do  Hiszpana,  dotykając  grzecznie 
kaszkietu: 

—  Wróg  to  wasz,  ale  ranny!  Wyniosłem  go  z  bitwy.  Dajcie  mu  przytułek,  jeśli  w  Boga 

wierzycie! Nie mam siły odnieść go do swoich. 

Nie wiadomo, czy stary zrozumiał. Wodził oczami od leŜącego do niego, od niego do gór i 

palił  spokojnie  cygaro.  Dziewczyna  rzuciła  mu  słów  kilka,  ruszył  ramionami.  Konstanty  się 
zniecierpliwił. 

— Ludzie jesteście, czy nie! Nie widzicie, Ŝe mu śmierć zagląda w oczy i ratować trzeba. 

Zapłacę wam, ile zechcecie, ale dajcie mi go uratować, opatrzyć, złoŜyć gdzie w bezpiecznym 
miejscu. 

Stary poruszył się i chudym palcem wskazując góry — odparł łamaną francuszczyzną: 
— To moi ludzie go zabili. Jestem Alcad z El Pahul! Ty wiesz, co to znaczy? 
— Bądź sobie sztanem, ale przyjmij go w swój dom. 
— Nie boisz się? 
— Nie! — odparł spokojnie porucznik. 
— Więc wejdź! — rzekł stary uroczyście. 
Raniony  znów  omdlał.  Kolega  wziął  go  na  ręce  i  wniósł  ze  starym  do  wnętrza  domu. 

Dziewczyna zamykała pochód i ogarnięta litością — podtrzymywała bezwładną głowę wroga. 
Konstanty się obejrzał. 

— Dziękuję wam! — rzekł łagodnie. 

background image

W  pokoju  na  dole,  na  macie,  złoŜono  Stacha.  Hiszpan  wydał  córce  rozkazy  i  po  chwili 

przyniosła  wina  i  płótna  do  opatrunku.  Jak  mógł  i  umiał,  Konstanty  mu  ranę  obwiązał, 
posłanie poprawił, napoił i usiadł nad nim, z czułością ojca śledząc znaku Ŝycia. 

Z daleka stary przyglądał się im ciągle, świdrując oczkami. 
Gdy zza munduru błysnął ryngraf, który Konstanty zdjął i na ścianie powiesił, Hiszpan się 

przeŜegnał i o krok się zbliŜył. Blacha ta srebrna ze złocistą Bogarodzicą w środku zajęła go 
niezmiernie;  ciągle  na  nią  zerkał,  a  przez  oliwkową,  pomarszczoną  jego  twarz  przechodziły 
róŜnorodne wraŜenia. Gdy porucznik dokończył opatrunku, zagadnął go pierwszy: 

— Wy katolicy? 
— Tak. 
— Prawdziwi? Rzymscy? 
— Tacy jak wy. 
— Polacy? 
— Tak. 
— A z jakiego wojska? 
— Ułani los infernos. 
Alcad przyjrzał mu się z podziwem. 
Bardzo jesteś odwaŜny, Ŝe się do tego znienawidzonego pułku przyznajesz. 
— Mówię prawdę. Nasza wiara broni nam kłamstwa, a pułk nasz hańby nie ma na sobie. 
— Nie boisz się naszej zemsty? 
—  Nie.  MoŜecie  mnie  zabić,  byleście  oszczędzili  ranionego.  śołnierz  ze  śmiercią 

oswojony i jestem bezbronny  wśród  was,  wrogów. Nie ruszajcie tylko jego, bo on teraz jest 
ś

więty!  Gdy  mnie  zabijecie,  będzie  to  zemsta,  ale  gdy  jego  dotkniecie,  to  będzie  kryminał 

przed ludźmi i Bogiem. 

Hiszpan zwrócił się do córki. 
— Mercedes, przynieś temu Ŝołnierzowi posiłek — rzekł. 
Dziewczyna  po  chwili  podała  porucznikowi  sałaty  i  owoców.  Przyjął  i  podziękowawszy, 

zaczął jeść chciwie. 

— I trucizny się nie boisz? — spytał Alcad. 
— Boję się tylko podłości — odparł spokojnie. 
— A masz na sobie jaki znak święty? 
Konstanty odchylił mundur i pokazał szkaplerzyk narzeczonej. Ojciec i córka przeŜegnali 

się. 

Raniony się poruszył i poprosił pić słabym szeptem. Kolega pochylił się nad nim i uniósł 

głowę. Dziewczyna podała mu wody. 

— Obmyj sobie twarz! — rzekł Alcad. 
Porucznik ramionami ruszył i wlepiwszy wzrok w chorego, zapadł w ponure rozmyślanie. 

Nagle głowę podniósł, wstał i przystąpił do starego. 

— Muszę wracać! — rzekł. — Na BoŜą wolę i na waszą szlachetność zostawiam go. 
Dobył z kieszeni woreczek złota i na stole połoŜył. 
—  Nie  mam  więcej  —  dodał  —  łupów  nie  umiem  brać,  a  te  pieniądze  moje  własne, 

moŜecie  je  śmiało  zatrzymać.  Gdy  mi  czas  pozwoli,  przyjdę  go  odwiedzić,  a  jeśli  będziemy 
blisko, zabiorę go. Teraz muszę zostawić i do sztandaru wracać! Jeśli ulitujecie się nad nim, 
odpłacę podobnym waszym ranionym braciom. Zostańcie z Bogiem! 

Popatrzył  raz  jeszcze  na  ranionego,  westchnął  i  siłą  woli  odrywając  się  od  ukochanego, 

wyszedł,  nim  Hiszpan  mógł  słowo  rzec.  Gdy  wyjrzeli  za  nim,  zniknął  juŜ  wśród  winnic. 
Nazajutrz  dopiero,  po  całonocnym  błądzeniu,  dogonił  pułk  w  marszu  i  zameldował  się 
starszyźnie. Zaliczono go do zabitych i powitano radośnie. Opłakano Stacha, dowiedziawszy 
się, gdzie był i w jakim stanie, a potem wróciło wszystko do dawnego trybu — pozornie. Tak 
— pozornie, bo Konstanty jak automat się poruszał, jak automat walczył. 

background image

 

*

 

*

 

 
Przez  gaje  granatów  i  kasztanów,  przez  dymiące  krwią  pobojowisko,  myśl  jego  i  dusza 

wracała  wciąŜ  do  Stacha,  czasem  nadzieją  ozłocona,  czasem  jak  grób  rozpaczona.  I  pytał 
siebie sto razy, czy dobrze zrobił, rzucając go na pastwę zdziczałych gierylasów w domu ich 
głównego  wodza,  czy  nie  lepiej  byłby  uczynił,  Ŝeby  go  dalej  niósł  w  ramionach,  aŜ  by 
obydwoje  upadli?  Czasem,  niezdolny  znieść  udręczenia,  chciał  przez  te  granaty  i  góry  iść  i 
odwiedzić  go  Ŝywym  lub  w  grobie,  ale  Ŝołnierz  brał  górę  nad  przyjacielem  i  zostawał  u 
sztandaru.  Tylko  w  nocy  mu  się  roiło,  Ŝe  ma  Stacha  u  boku,  a  w  dzień  wyglądał  go 
bezustannie. A Stach nie wracał. 

Pułk  się  oddalał,  rzucany  rozkazami  to  tu,  to  tam…  Mijały  tygodnie  w  krwi  i  dymie,  w 

marszach  i  trudzie.  Lance  ułanów  rozbijały  czworoboki  piechoty,  brały  górskie  wąwozy, 
znosiły baterie, pułk rósł w sławie i znaczeniu. Konstanty dostał krzyŜ i rangę kapitana. Stach 
nie wracał. Przy oblęŜeniu bohatersko bronionej fortecy, pułk dłuŜej w miejscu pozostał. Co 
dzień  armaty  rozbijały  mury,  co  dzień  przypuszczano  szturmy.  Oblegającym  i  oblęŜonym 
brakło  Ŝywności,  nie  pogrzebane  trupy,  rozkładające  się  w  upale,  zaraŜały  powietrze. 
Czekano z upragnieniem posiłków. 

Pewnej  nocy,  Konstanty,  wróciwszy  ze  swym  oddziałem  z  wycieczki,  przepędził  tabun 

owiec i dziesięć wozów mąki. Nie cieszył się z triumfu i zmęczony legł do snu w namiocie, z 
siodłem  pod  głową.  O  północy  zbudził  się  nagle.  ByłoŜ  to  przeczucie?…  Płótno  namiotu 
podniosło się. 

—  śyjesz!  Pochwalony  Bóg  miłosierny!  Cud  zdziałał  dla  babki  twojej  i  dziewcząt 

naszych! Ach, bracie, com ja wycierpiał przez te miesiące, mając cię za straconego! Powiedz, 
nie zamęczyli cię ludzie? A rana? Zdrowyś? 

Z  niebywałym  wybuchem  ten  powaŜny  człowiek  witał  zmartwychwstałego,  ściskał  go, 

całował. 

— Rana zagojona i zdrów jestem, jak nigdy — odparł Stach z zapałem. — śebyś wiedział, 

jak ci ludzie mnie doglądali. Jak swoi najbliŜsi, jak brata i krewnego. Niczego mi nie brakło i 
ledwiem się wyrwał! Nie chcieli puszczać! 

— Źle zrobili! Aleś ty i dnia nie zmitręŜył? 
— Nie… — odparł Stach z cicha. 
— Trzy miesiące straciłeś… Tyle triumfów. A jam cię co dzień wyglądał. Gorzką mi była 

sława bez ciebie. Przecie jesteś i da Bóg nie rozstaniemy się juŜ. Skąd przychodzisz? 

— Szukałem was i z posiłkową piechotą przed chwilą dobiłem nareszcie celu. 
— Jest piechota, nareszcie! Weźmiemy to kamienne gniazdo i pójdziemy w pole szerokie. 

OblęŜenie  zjadło  nam  ułanów  i  zabrało  sporo  kolegów.  Nie  ma  Brzozowskiego  i  Szeligi, 
ranieni śmiertelnie Stachowski i Turno! 

— A tyś juŜ kapitanem! Wyprzedziłeś mnie! — uśmiechnął się Stach, dotykając galonów. 
— Czekały na ciebie takieŜ i prędko je zdobędziesz. 
— Mniejsza o nie! Nie chciwym awansów. 
— Tak, ale nasze kobiety się ucieszą w kraju. Dlatego ich pragnę dla ciebie. 
Przegwarzyli  noc  całą.  Stach  mało  opowiadał  i  tylko  pytał  roztargniony  dziwnie  —  i 

nieswój. 

— Zaśnij przed ranem, bo o świcie pójdziemy w ogień — namawiał go Konstanty. 
Nie usłuchał. Przesiedział wytrwale do świtu, paląc hiszpańskie papierosy; gdy odtrąbiono 

pobudkę, poszedł w milczeniu do konia, stanął na swoim miejscu pod wodzą Konstantego. 

 

background image

*

 

*

 

 
Zaczął  się  krwawy  taniec.  O  zachodzie  słońca  zdobyto  bramę  fortecy  i  fala 

rozwścieczonego  Ŝołnierza  zalała  gród,  głodna  mordu  i  zemsty.  Nie  nasycili  się  do  woli. 
Zamiast  wrogów,  znaleźli  kilka  tysięcy  sczerniałych  trupów  i  kilkaset  jeszcze  Ŝywych 
szkieletów.  Po  całonocnej  rzezi  i  okrucieństwach,  nad  ranem  oficerowie  ściągnęli  swoich 
ludzi i opuścili ten gród kamienny, za nimi wysadzono prochem fortecę. 

ZadrŜało powietrze, dymy zasłoniły niebo. 
—  Drogo  nas  to  widowisko  kosztuje!  —  rzekł  Konstanty  do  Stacha,  oglądając  się  raz 

ostatni. 

— To hańba dla nas, ta wojna — odparł z cicha porucznik. 
Ś

miertelnie blady Konstanty słuchał. Zdawało się, Ŝe rzuci się na mówiącego, wtłoczy mu 

w gardło wyrazy, wybuchnie. 

Pohamował  się.  Surowe  jego  oczy  przeszyły  Stacha,  a  głos  głuchy  padał  jak  uderzenie 

młota o Ŝelazo. 

ś

ołnierz  ma  jedną  świętość  —  swoją  chorągiew,  jedną  wiarę  —  swoją  przysięgę!  Kto 

rezonuje,  ten  gwałci  jedno  i  drugie!  MoŜna  boleć  w  duszy  w  najtajniejszej  głębi,  ale  mówić 
nie  wolno,  bez  krzywoprzysięstwa  i  sromu!  Sztandar  przed  tobą,  a  przysięga  w  tobie;  idź  i 
milcz! Osądzi wszystkich Bóg! 

Stach  poczerwieniał  i  do  krwi  zagryzł  wargi.  Zwiesił  głowę  i  umilkł  wedle  rozkazu. 

Rozłączyli  się  z  konieczności  obowiązków  i  przez  cały  dzień  nie  spotykali  się  nawet 
wzrokiem,  choć  kapitan,  szarpany  straszną  trwogą,  szukał  ciągle  oczu  przyjaciela  — 
daremnie. 

Wieczorem,  gdy  rozbito  obóz,  Stach,  wezwany  jako  podwładny,  stanął  przed  kolegą  w 

namiocie. 

—  Poruczniku,  obejmiesz  straŜ;  pięciu  więźniów  pojmanych  w  drodze,  o  świcie 

rozstrzelasz! 

Ś

miertelnie  blady  młodzieniec  skłonił  się  i  wyszedł.  Późno  było  gdy  kapitan,  niezdolny 

usnąć z szarpiącej zmory i zgryzoty wyszedł, by choć na niego popatrzeć. 

Otulony  w  płaszcz,  mijał  śpiący  obóz,  w  głowie  miał  jak  ćwiek  wiercącą  myśl  cięŜkiej 

troski.  Doszedł  biwaku  więźniów  i  stanął  jak  wryty.  Oparty  o  głaz  stał  tam  porucznik  i 
wytęŜonym wzrokiem coś śledził w ciemności. 

— Stachu! — krzyknął. 
Młodzieniec  podskoczył  i  zrobił  ruch  taki,  jakby  chciał  uciekać,  ale  pozostał..  Fala  krwi 

uderzyła mu do oczu — milczał. 

— Gdzie straŜ? 
— Odesłałem ich do snu! 
— A jeńcy? 
— Na swobodzie! 
— Zdrajco! 
— Milcz! Tyś sam winien! Jesteś półbóg, jeden z plutarchowych bohaterów, ja człowiek. 

Po  naszej  dzisiejszej  rozmowie  po  coś  mi  dał  taki  rozkaz!  Po  coś  mi  dał  pokutę  nad  siły! 
Kazałeś pilnować i rozstrzelać więźniów. Jeden był synem Alcada z El Pahul, przeprawia się 
do  Marii.  Ty  byś  zrobił,  coś  ode  mnie  wymagał,  ale  mnie  to  nad  siły!  Za  uratowane  Ŝycie 
swoje byłem ich dłuŜnikiem. Poszli! A ja się czynu tego nie wstydzę. 

RozdraŜniony, dyszał gorączkowo. 
— A jutro cię rozstrzelają jako zdrajcę! 
— Niech i tak będzie. Skończę prędzej. 

background image

—  A  imię  twoje  przeczyta  babka,  siostra  i  narzeczona  w  dzienniku  hańby!  Takie  im 

przyniesiesz wawrzyny, tak odbudujesz dom! Tak! Tak! 

Połą płaszcza zakrył twarz i znuŜony rozpaczą zajęczał głucho. Stach głowę zwiesił — nie 

bronił  się  juŜ.  Po  chwili  Konstanty  podniósł  czoło,  wypogodzone,  blade  i  uroczyste.  Ręką 
wskazał na obóz. 

—  Wracaj  —  rzekł.  —  Jam  winien,  powiadasz!  Babka  kazała  mi  cię  ochraniać,  a  jam 

naraził. Wracaj i pomyśl o nich w pokusie! Będziesz silny! Jam winien! 

Stach  pokonany,  milczący,  spełnił  rozkaz.  Konstanty  przeprowadził  go  wzrokiem,  aŜ  na 

miejsce,  a  potem  ruszył  w  przeciwną  stronę.  Przez  płótno  sztabowego  namiotu  światło 
błyskało, starszyzna radziła, przyjmowała i wysyłała kurierów. Przeglądała mapy. 

Kapitan się zameldował i wszedł do środka. Bez słowa odpasał szablę i połoŜył na stole. 
— Co to znaczy, kapitanie? — spytał pułkownik. 
— Przychodzę po wyrok, jako więzień! — Zdano mi jeńców pod straŜ — jeńcy uszli. 
— Co mówisz? Czyś oszalał! Ty, ty to zrobiłeś? 
— Ja sam pułkowniku. Czekam waszych rozkazów… 
Godzinę, krótką godzinę trwał sąd. 
Po  niej  Konstanty  wyszedł  bez  krzyŜa  i  galonów  —  znów  prosty  szeregowiec.  Prosił  o 

kulę, ale głos się podniósł ogólny, Ŝe zbyt wiele połoŜył zasług, by mu nie zostawić sposobu 
rehabilitacji. 

Zdegradowano  go  i  kazano  się  poprawić.  Nazajutrz  Stach  go  ujrzał  w  szarej  masie 

Ŝ

ołnierzy, salutującego porucznikowi przy lustracji. 

Krzyknął i oczy obłąkane wlepił weń, ale zagrały trąbki — pułk ruszył. 
W  nocy  porucznik  o  złotych  galonach  przyszedł  do  ułana,  co  wysunięty  na  dalekiej 

placówce,  stał  jak  z  brązu  wykuty,  cały  zmieniony  w  słuch  i  wzrok.  Rozmawiali  długo, 
gwałtownie zrazu, potem spokojnie, a tak cicho, Ŝe w ciszy tej przejrzystej nie rozlegało się 
Ŝ

adne zdradliwe słowo. Piersią oficera wstrząsało okropne łkanie Ŝalu i wstydu, ułan coś mu 

szeptał,  rozjaśniony  nadzieją,  rozpromieniony  otuchą  i  wiarą  w  poprawę.  Potem  otworzył 
ramiona  i  utulił  do  nich  dziecko  słabe  i  znękane,  pocieszając  najczulszymi  wyrazami, 
wspominając dom i kochanie, błagając za nim samym u niego. 

Od  owej  nocy  zaszła  wielka  zmiana.  Słoneczna  pogoda  Stacha  zeszła  na  czoło 

zdegradowanego  winowajcy,  a  oficer,  co  duszą  był  zabaw,  ulubieńcem  kolegów,  jak  ziemia 
sczerniał, jak drzewo znieczulał. 

W  pochodzie  dla  podwładnych  był  opryskliwy  i  przykry,  w  bitwie  nie  rozpalał  się 

szalonym bohaterstwem, u ognia obozowego siadywał samotny i posępny, nie odzywając się, 
chyba z musu. 

Zdawało  się,  Ŝe  pomimo  rozmowy  nocnej  z  kolegą,  pomimo  łez  i  zgody,  widok 

Konstantego był mu torturą, wstyd i wyrzuty nad siłę natury tej nie złej, a grzesznej, właśnie 
przez zbytek wraŜliwości. 

I znów minął miesiąc. 
Bandy  gierylasów  napełniały  kraj;  zgniecione  sto  razy,  odrastały  z  niepojętą  szybkością, 

zalewały  wąwozy  i  góry  —  mnoŜyły  się  coraz  zuchwalsze.  Ułani  dokonywali  cudów, 
szarpani na strony, uchodząc z pułapek, zwycięŜając pięciokroć liczniejsze od siebie bandy. 

Pewnego  wieczora,  Konstanty,  stojący  na  posterunku  u  dróg  krzyŜowych,  ujrzał 

samotnego człowieka, który bez broni i tylko płaszczem po oczy osłonięty, zbliŜał się wprost 
do niego. 

— Kto idzie? — krzyknął. 
— „Austerlitz i Marengo!” — odparł człowiek, hasło tego wieczora. 
— Do kogo idziesz? 
— Do porucznika Stanisława. 
Ułan pochylił się naprzód. 

background image

— Czego? 
W tej chwili, tuŜ za nim, zmieniony, chrypliwy głos Stacha ozwał się rozkazująco. 
— Znam tego człowieka. Puść go! Pójdzie ze mną!… 
Chwilę  zdawało  się,  Ŝe  lanca  ułana  zamiast  oddać  honor  oficerowi,  utopi  Ŝelazo  w  piersi 

czarnej  postaci  szpiega,  czy  kusiciela,  ale  wnet  niewolnicza  subordynacja  skłoniła  się  tylko. 
Człowiek przeszedł. 

Noc była chłodna i przykra. Patrol u krzyŜowych dróg drŜał i dygotał jak w febrze. 
Wiatr  przenikliwy  i  suchy  owiewał  mu  twarz  zmienioną,  oczy,  zamglone  strachem. 

Szczękał zębami i urywane, pół wargami, pół myślą, począł odmawiać pacierze. Bo i kto co 
mu na tę nową zmorę poradzi? Wicher rwał mu z ust wyrazy i rzucał je na obóz. 

— Jezu! Jakeś się przemienił na górze Tabor, tak racz przemienić smutki i pokusy jego w 

radości i zwycięstwa… 

Ranek wszedł i słońce ogrzało drŜącego Ŝołnierza. 
Odtrąbiono marsz przeciw wsi, pełnej zbuntowanego chłopstwa i niedobitków brygantów, 

rozgromionych wczoraj. 

Czarnego człowieka nigdzie nie było. Znikł, jak larwa. Na przedzie Stach jechał i sprawiał 

szyk; twarz miał bladą, ale spokojną. 

Ruszono.  Hiszpanie  dopuścili  ich  blisko  i  nagle  zionęli  tysiącem  kul.  Powstał  wir 

straszliwy.  Obłoki  dymu,  wrzask,  kwik  koni,  huk  wystrzałów.  Ułani  złoŜyli  lance  i  runęli, 
wszystko znosząc po drodze. 

Gdy  się  Konstanty  opamiętał  i  spojrzał  jaśniej  w  około,  dobiegali  po  trupach  swoich  i 

hiszpańskich do bramy osady i roznieśli jak puch tę ostatnią zaporę. 

Stacha  nie  ujrzał,  ale  nie  czas  było  szukać.  Bój  wrzał  na  ulicy  dalej.  Mordowano  się  ze 

zwierzęcą  wściekłością,  pierś  przy  piersi,  głowa  przy  głowie.  Rzeź  trwała  do  wieczora. 
Purpura zachodu słońca zbiegła się z purpurą poŜaru. Ułani wśród zgliszcz i trupów dobijali 
resztę  rozbitków,  nie  pardonując  nikomu,  rozwścieczeni  krwią  i  dymem  prochu.  Wówczas 
Konstanty  rzucił  konia  i  pieszo  począł  oglądać  trupy,  oraz  obchodzić  całe  pobojowisko. 
Przetrząsnął  kaŜdą  gromadkę,  policzył  prawie  zabitych,  poznał  kaŜdego.  Stacha  nie  było. 
Chwilę  stał,  jakby  gromem  raŜony,  z  kroplami  zimnego  potu  na  skroni,  potem  upadł  na 
ziemię i zapłakał. Nagle się zerwał. Trąbka zwoływała do  chorągwi. Pobiegł do konia, ból i 
zgryzotę wtłoczył w duszę. JuŜ spokojny i skupiony stanął w szeregu. 

 

*

 

*

 

 
Nazajutrz pogrzebano umarłych, zliczono Ŝywych. 
— Porucznik Stanisław nieobecny! — oznajmiono. 
ś

ołnierz jeden wystąpił z szeregu i salutując zaraportował: 

— Porucznik Stanisław raniony. ZłoŜyłem go u pasterza w górach. 
Było  to  drugie  kłamstwo.  Wezwany,  przysiągłby  na  nie!  Uwierzono  mu!  Pomimo 

zdegradowania,  otaczał  go  dawny  szacunek  i  cześć,  znano  ich  przyjaźń  i  nie  wątpiono,  Ŝe 
dobrze rannego umieścił. 

Rącze były konie. Po kilku dniach daleko była nieszczęsna, spalona osada, daleko pamięć 

postradanego oficera. 

Tylko  Konstanty  pamiętał,  dobrze  pamiętał.  Widmo  dezercji,  najstraszniejsze  dla 

Ŝ

ołnierza, torturowało go dniem i nocą. Gorsza to była troska, niŜ ta nawet, którą przechodził, 

gdy  go  uwaŜał  za  zabitego,  zamordowanego  nikczemnie.  Przy  biwaku  jeszcze  czasem 
otwierał  Plutarcha  i  zmuszał  myśl  do  uwagi,  częściej  płaszcz  nasuwał  na  głowę  i  znękany, 
pytał  siebie  po  raz  setny,  co  powie  tam,  w  domu,  tym  kobietom,  co  czekają  wnuka,  brata, 

background image

narzeczonego — bohatera? Znów dni biegły w krwi i trudzie. Wróciły Konstantemu galony i 
szlify, odzyskał rangę i znaczenie; nie wróciła tylko pogoda, nie odzyskał nadziei. 

Zdziesiątkowany,  zmęczony  pułk  wysłano  nareszcie  na  północ.  Z  kraju  nadbiegły  mu 

posiłki, nowa danina młodej krwi, z ziemi naszej ofiarnej.  Zapełniły się  kadry i  animusz się 
odświeŜył.  Z  pieśnią  i  muzyką  szli  cudnym  krajem  po  nowe  triumfy.  Starsi  ćwiczyli 
młodzieŜ, a rekruci opowiadali, co tam słychać po rodzinnych siołach i dworach. 

Pewnego  wieczora  obejrzał  się  Konstanty  uwaŜniej  po  okolicy  i  poznał  —  nim  posłyszał 

nazwę. 

W prawo — istny kraj winnic, przecięty kamienną drogą, w lewo — gaj kasztanów, przed 

nimi czarne czeluście wąwozu. 

— Gdzie zanocujemy? — spytał adiutanta. 
—  Ty,  kapitanie,  z  kompanią  swoją  staniesz  to  niedaleko,  w  miasteczku  El  Pahul!  My 

pójdziemy trochę dalej. Anglicy czekają na nas za Puente nad rzeką. Jutro, pojutrze będziemy 
w tańcu. 

Po licu pytającego przebiegła bladość i strach nagły. 
Rozkaz  był  rzeczą,  niepodlegającą  Ŝadnej  krytyce.  Spełni  go  i  stanie  znów  w 

znienawidzonym  miejscu,  kolebce  wszelkich  jego  nieszczęść  i  zawodów.  Wszedł  pułk  w 
wąwóz krwawo pamiętny i minął go bez przeszkód. 

Pusty był teraz i głuchy. 
Gdy szyk się rozwinął po drugiej stronie przejścia, ujrzano miasteczko z w wieŜą kościoła, 

dobrze znane Konstantemu. Kompania jego oddzieliła się na komendę i pokłusowała za nim 
w tę stronę, reszta pułku ruszyła dalej. 

El  Pahul  wyglądało  jak  wymarłe.  Ułani  zajęli  bramy  i  ulice,  rozbiegli  się  po  domach, 

szukając  Ŝywności  i  furaŜu;  kapitan,  rozlokowawszy  ludzi,  wydawszy  rozkazy,  stanął  z 
pięcioma szeregowcami przed domem Alcada i zastukał we drzwi rękojeścią szpady. 

Po  dość  drugim  milczeniu  podwoje  rozwarły  się  nieco.  W  otworze  ukazało  się  Ŝółte 

oblicze starego Hiszpana. Na widok Konstantego zachwiał się i zzieleniał. 

— Ave Maria purissima! — pozdrowił go oficer zwyczajem miejscowym. 
— Deo gratia! — wybełkotał Alcad. 
— Szlachetny panie! — rzekł kapitan. — Drugi raz przychodzę do pana. Raz byłem, jako 

człowiek  bezbronny,  znalazłem  miłosierdzie  i  prawość.  Dziś  przychodzę  jako  przyjaciel  i 
debitor, prosząc o gościnę na dzień jeden. Mam z sobą kompanię Ŝołnierzy, którym pod karą 
gardła  nie  wolno  grabić  i  krzywdzić.  Jeśli  macie  u  siebie  waszych,  niech  się  nie  trwoŜą. 
Przychodzę jako przyjaciel. Nikomu z was włos z głowy nie spadnie. 

Przemowa  ta  nie  udobruchała  starego.  Wróciła  mu  tylko  panowanie  nad  sobą,  dała  mu 

ochłonąć z pierwszego wraŜenia. 

— A jeśli tobie nie dam gościny? — spytał niechętnie. 
—  Będzie  to  znakiem,  Ŝe  powątpiewasz  pan  o  moim  honorze,  lub  coś  gorszego,  niŜ 

waszych  ukrywasz…  W  pierwszym  razie  poproszę  cię  o  satysfakcję,  w  drugim  będę 
zmuszony zarządzić rewizję. 

Nie wiadomo, która  alternatywa była skuteczniejsza, ale Hiszpan nie protestował, tylko z 

głębokim ukłonem zaprosił go do wnętrza domu. 

Eskorta  wodza  uwiązała  konie  w  galerii,  sama  rozłoŜyła  się  w  sieni.  Pokój,  pierwszy  od 

dziedzińca zajął dla siebie kapitan. Gospodarz oddalił się, w celu — jak mówił — zarządzenia 
wieczerzy. 

Konstanty  okiem  badawczym  rozejrzał  się  po  otoczeniu.  Z  sieni  wychodziło  się  na 

dziedziniec,  wyłoŜony  kamieniami,  z  fontanną  w  środku.  Za  tym  dziedzińcem  był  ogród, 
dookoła murem obwiedziony. 

background image

SłuŜba  i  domownicy  Alcada  snuli  się  wszędzie,  rzucając  na  wrogów  niechętne,  ukośne 

spojrzenia.  Konstanty  czuł  się  śledzonym,  zaprzestał  obserwacji  i  wrócił  do  swej  kwatery, 
skinąwszy staremu podoficerowi z eskorty, by szedł za nim. 

—  Załoszka  —  rzekł  —  znam  cię,  Ŝeś  sprawny  i  nie  gadatliwy.  Weź  podobnego  sobie 

szeregowca  i  zróbcie  mi  rekonesans  ogrodowego  muru,  nie  zwracając  niczyjej  uwagi, 
jakbyście  szukali  winogron  lub  paliwa.  Nie  zaraz,  o  zmroku!  Jeśli  znajdziecie  bramę  lub 
wyłom  jaki,  jeden  z  nich  tam  zostanie  ukryty,  drugi  niech  mi  tu  wróci  z  raportem. 
Porozumiewać się po naszemu! Marsz i baczność. 

Załoszka  zrobił  pół  obrotu  i  wymaszerował,  salutując.  W  tej  chwili  wszedł  Alcad, 

zapraszając swego gościa uprzejmymi słowy do jadalni. Tam teŜ ukazała się panna Mercedes. 
Oficer  skłonił  się  jej  z  daleka,  przy  czym  zauwaŜył,  Ŝe  była  kredowo  blada  i  tylko 
zachowywała jaki taki spokój. 

Nie tknęła Ŝadnej potrawy i nie podniosła ani razu swych przepięknych oczu. Na lada hałas 

lub odgłos z ulicy drŜała na całym ciele. 

 

*

 

*

 

 
Spod  oka  kapitan  ją  badał  i  utwierdzał  się  coraz  silniej  w  powziętych  domysłach. 

Wewnątrz  wzbierał  mu  gniew  i  dzika  wściekłość,  hamował  się  jednak  doskonale  i  toczył 
obojętną  rozmowę  ze  starym,  który  z  niebywałą  uprzejmością  podawał  mu  jadło  i  dolewał 
bezustannie cięŜkiego, mocnego wina. 

—  Chcą  mnie  upoić!  —  pomyślał  oficer,  udając  dobrą  wiarę  w  serdeczność  tego 

przyjaciela i szczere intencje gospodarzy. 

Pod koniec uczty, gdy zapaliwszy cygaro, Ŝegnał się i zmierzał do wyjścia, Alcad wziął go 

na stronę. 

— Panie oficerze — rzekł — na mocy waszego zapewnienia przyjaźni, śmiem wnosić, Ŝe 

ja i moi jesteśmy wolni wchodzić i wychodzić z domu i oddawać się naszym zatrudnieniom 
oraz rozrywkom bez straŜy i kontroli. 

—  Powiedziałem  i  powtarzam:  jestem  tylko  gościem  i  ludzie  moi  otrzymali  zakaz 

krępowania was w czymkolwiek. Eskorta pozostanie na ulicy, a ja będę tylko sam w kwaterze 
mnie wyznaczonej z jednym słuŜącym. Czujcie się jakbyśmy nie istnieli. Choćby Mora nawet 
był u was, moŜe pozostać spokojnie przy wasze opiece. 

Skłonił  się  raz  jeszcze  i  wyszedł,  Ŝycząc  im  spokojnej  nocy.  W  sieni  czekały  na  niego 

raporty  i  kurier  z  pułku  z  rozkazem,  aby  —  skoro  świt  —  wyruszył  dla  złączenia  się  z 
głównym sztabem. 

Wydał  rozporządzenie,  jeszcze  raz  powtórzył  zakaz  gwałtów  i  naduŜyć  w  miasteczku  i 

zamknął się w pokoju. 

Szaro  juŜ  było.  Zamiast  spocząć,  usiadł  przy  olejnej  lampce,  wydobył  „Plutarcha”  i 

wstrząsany  tysiącem  gorączkowych  myśli,  począł  czytać  półgłosem  Brutusowe  czyny, 
wypogadzając  się  dziwnie  pod  wraŜeniem  nadludzkich  poświęceń  i  bohaterstwa.  Było 
zupełnie ciemno, gdy mu ordynans zameldował Załoszkę. 

Stary podoficer wszedł zaraz potem i z mazurska zaraportował: 
— Znaleźliśmy szczelinę w murze, krzakami okrytą. Gruda tam się ostał na straŜy, a ja se 

wróciłem. Zreśtą nigdzie ni bramy, ni furty. 

Calusieńki mur i okrutnie wysoki. 
— Nikt was nie dojrzał? 
— Ni Ŝywa dusa. Wino tam takie gęste, jak u nas chmielniki. 
— To dobrze. Zostaniesz tu i moŜesz się kłaść do snu. Nie będę ciebie więcej potrzebował. 

Wezmę tylko twój płaszcz, a ty, zanim wrócę, stąd się nie oddalaj. 

background image

— Wedle rozkazu, panie kapitanie. 
Konstanty przywołał ordynansa, oznajmił, Ŝe spać będzie i nikogo widzieć nie chce, potem 

go odprawił, ułoŜył ułana na swej pościeli, okrył z głową, sam wziął jego płaszcz i kaszkiet, 
popróbował pistoletów, szablę wziął do ręki, płaszczem się po oczy otulił i wyszedł. W domu 
panowała  juŜ  cisza.  Warta  przy  eskorcie  przepuściła  kolegę,  zamieniwszy  hasło,  wszystko 
wróciło do spokoju, tylko chwil kilka odgłos kroków rozlegał się po kamieniach, potem i to 
umilkło.  Konstanty  wpadł  między  winne  krzewy  i  nie  oddalając  się  od  muru  szukał 
wzmiankowanego wyłomu. Nie dostrzegłby go, gdyby nie ciche gwizdnięcie i czarna postać, 
co się nagle podniosła z rowu za jego zbliŜeniem. 

— To ty, Gruda? 
— A ja! — odparł szeregowiec, ziewając. 
Nie poznał oficera. 
— Co tu słychać? 
— A nic! Spać się człowiekowi chce. 
— To wracaj! Ja zostanę. 
— I owszem. Diablo nudno tu siedzieć i czuwać! Dobranoc, Macieju! 
Mniemany  Maciej  nic  nie  rzekł,  a  ułan  rad  zmianie,  zsunął  się  ze  skarpy  i  ruszył  z 

powrotem. 

Sam sobie zostawiony, Konstanty począł się wdrapywać na kupę rumowisk, uwieńczonych 

gąszczem  krategusów.  Pokaleczony  i  odrapany  dosięgnął  szczytu,  potem  z  większą  juŜ 
łatwością  zsunął  się  na  dół.  Był  w  ogrodzie.  Noc,  chociaŜ  bez  księŜyca  była  dość  jasna,  a 
Ŝ

ołnierz  z  ciemnością  był  oswojony  od  dawna.  Ruszył  śmiało  przed  siebie,  badając 

zagłębienie i gęstwiny, przeszukując wzrokiem wszelkie moŜliwe kryjówki. Był juŜ moŜe w 
połowie  ogrodu,  gdy  mu  zagrodziła  drogę  biała  ściana.  Przyjrzał  się.  Była  to  mauretańska 
altana. Obszedł ją i znalazłszy drzwi, chciał właśnie wkroczyć do środka i przeszukać, gdy go 
przykuł do ziemi delikatny szmer gitary i bardzo ciche tony hiszpańskiej pieśni. Chwilę stał i 
zbierał myśli, moŜe plan działania obmyślał. Decyzja Ŝołnierza bywa krótka i szybka. Cicho, 
jak  widmo,  usunął  się  od  drzwi  do  okna,  wyciętego  w  zgrabny  hak,  okrytego  tylko  leciutką 
matą. Tam stanął, do muru się przytulił i znieruchomiał, łowiąc uchem te dźwięki i szmery. 

Co mu przez te minuty i kwadranse działo się w duszy, nagle z ostatnich nadziei odartej? 

Nareszcie  śpiew  ustał,  gitara  umilkła.  Rozległy  się  odgłosy  inne,  jakby  dawanych  i 
odbieranych  pocałunków  i  melodii  namiętnych  zaklęć  w  śpiewnej  mowie  Cyda.  Konstanty 
wszystkiego wysłuchał, postać jego nie zadrŜała ani razu, Ŝadne uczucie słabości i względów 
nie  odwróciło  go  od  powziętego  zamiaru,  Ŝaden  wybuch  szału  nie  zmącił  surowej  linii 
oblicza.  Nie  namyślał  się  i  nie  wahał  juŜ  —  tylko  czekał.  Nareszcie  i  te  szmery  miłosne 
ucichły.  Drzwi  przymknęły  się  lekko,  wiotka  postać  dziewczyny,  w  płaszczu  rozwianych 
kruczych warkoczy, przemknęła koło niego i znikła w głębi ogrodu, — a w drzwiach stanęła 
smukła  postać  młodzieńca,  który  za  tą  uciekającą  rzucił  spojrzenie  ostatnie,  pełne  blasków  i 
tęsknoty. 

Spojrzał i krzyknął — jak przed zmorą straszliwą, oczy zasłonił. Przed nim stał czarny cień 

przeszłości — stał sędzia. 

Tak — wtedy gdy wypuszczał jeńców był to brat i przyjaciel, opiekun ofiarny — na noc tę 

na  placówce  był  to  kolega  i  doradca  szlachetny,  przychodził  ze  słowami  otuchy  —  ze 
wspomnieniem  babki  do  słabego  dziecka,  zdanego  mu  przez  kochające  serca.  Teraz 
przychodził zwierzchnik — po dezertera. 

—  Poruczniku  Stanisławie!  —  rozległ  się  twardy  głos  z  obcym  zupełnie  dźwiękiem.  — 

Zostałeś podany za rannego po bitwie pod Puente. Jesteś zdrów… Sztandar i przysięga czeka 
na twą krew i słuŜbę. 

Młodzieniec odsłonił oczy i cofnął się o krok. Oficer o krok postąpił. 

background image

—  Stanisławie  Skabłoński!  —  powtórzył  głos  nieubłagany.  —  Jako  narzeczonego  mojej 

siostry, ja wyzywam o słowo dane i czekam, byś szedł ze mną! 

Znów o krok cofnął się zbieg, a sędzia, posągowo spokojny, postąpił takŜe i znalazł się we 

wnętrzu altany. Lampka się paliła, oświetlając stół, a na nim porzuconą gitarę i długie szpilki 
z  włosów  Mercedes.  Resztę  przestrzeni  mrok  ogarniał  i  tylko  w  głębi  blask  bił  o  ryngraf 
złocisty,  zdobiący  wezgłowie  łoŜa.  Gdy  Stach  wciąŜ  milczał,  jeszcze  oszołomiony  tym 
nagłym zajściem, oficer blachę tę ręką mu wskazał. 

—  Na  blasze  tej  ojców  bohaterstwo  splamiłeś  sromem.  Weź  ją  i  chodź  ze  mną,  bo  duŜo 

twojej krwi trzeba, zanim ją zmyjesz i oddać będziesz mógł matce, która ci ją dała. 

Na wzmiankę sromu, młodzieniec, jak strzałą ugodzony, podskoczył. 
— Milcz na Boga! Nie rzucaj mi sromu w twarz, bo zapomnę, Ŝeś brat! 
—  Tyś  juŜ  dawno  zapomniał  i  podeptał  wszelkie  węzły!  Ja  dziś  nie  jako  twój  brat 

przychodzę, ale jako zwierzchnik po zbiegłego Ŝołnierza, jako brat po honor siostry. Chodź ze 
mną! 

— Nie! — odparł krótko Stanisław, zacinając się w uporze. 
Konstanty, jakby nie dosłyszał protestu, załoŜył ręce na piersi i mówił dalej: 
—  Zostawiłeś  za  sobą  kraj…  Gniazdo,  które  cię  wychowało…  Kobietę,  która  co  oddała 

duszę.  Poprzysięgałeś,  Ŝe  ziścisz  wszystkie  te  nadzieje,  a  ja  poprzysiągłem,  Ŝe  cię 
przeprowadzę  przez  wojny  i  poŜogi  całym  i  dzielnym…  I  oto  cię  tutaj  szukać  muszę,  tutaj 
zastaję renegata! 

Zachwiał się mu głos, ale wnet znowu stwardniał. 
—  Raz  ostatni  przychodzę  po  ciebie,  raz  ostatni  przebaczam  i  podaję  dłoń  do  powitania. 

Słuchaj.  Jutro  o  południu  pułk  stanie  do  walki.  Jutro  o  południu  ty  być  tam  powinieneś  na 
stanowisku  u  sztandaru,  albo  zapomnieć  Ŝądzy  i  wrócić  do  nas,  albo  zginąć  z  honorem!… 
Nad rzeką spotkamy się z Anglikami. Gdzie? Trafisz, bo nasza trąbka grać będzie na ciebie… 
A teraz nie mów nic, ale pomódl się i opamiętaj! Raz ostatni mówię do ciebie, jak kolega, raz 
ostatni! Pamiętaj i wracaj! 

Stach otworzył usta i powtórzył równie twardo „Nie!”, ale juŜ oficera nie było w altanie… 
 

*

 

*

 

 
O  świcie  kompania  opuściła  miasteczko.  Gdy  się  Konstanty  obejrzał,  ujrzał  na  galerii 

domu uśmiechającego się szyderczo Alcada i Mercedes pokazującą im pięść zaciśniętą. Takie 
było  przyjacielskie  rozstanie.  O  południu  pułk  się  połączył  z  korpusem  idącym  naprzeciw 
Anglików. 

Pod  gradem  nieprzyjacielskich  baterii  stawiano  most  na  rzece.  Piechota,  zajęta  tą  robotą 

padała  gradem.  Generał  się  niecierpliwił!  Pułkownik  ułanów,  gładząc  bujny  wąs,  uśmiechał 
się pogardliwie i z kul tych i z gniewu dowódcy. 

— Generale, daj no moim zuchom pohulać. Zakneblują oni pyski tym gadułom! 
— Ba, ale jak? 
— Jak, to moja rzecz i ich. Czekam rozkazu do tańca. 
— Masz go chociaŜ nie pojmuję… 
Francuz nie dokończył. Pułkownik spiął konia i ruszył ku swoim. Zagrały trąbki i rozległ 

się  szalony  okrzyk…  Jak  potomkowie  skrzydlatej  husarii,  ruszyli  naprzód  szalonym  pędem. 
Dopadli rzeki, spięli konie ostrogami i praŜeni kulami, skoczyli w nurty. Szyk się zmieszał na 
chwilę, zerwany prądem, potem wynurzyły się spienione łby, zaognione twarze, nad nimi las 
proporców. Płynęli jak ławica delfinów. 

Pierwszy  zgruntował  kasztan  oficera,  który  do  szyi  przygięty,  nie  oglądając  się,  popędził 

dalej  na  baterię.  Nim  Anglicy  mieli  czas  się  opamiętać,  on  jako  pierwszy  dopadł  armaty. 

background image

Kanonier, cięty przez głowę, zwalił się, plując krwią, drugi dostał strzał pistoletowy w pierś, 
trzeciego juŜ koń tratował. Rzucono się na szaleńca, posłyszał wokoło głowy deszcz kul, ale 
juŜ  ułani  dobiegli  baterii  i  wsiedli  na  karki,  kłując,  siekąc,  jak  huragan,  waląc  wszystko  po 
drodze. 

Armaty ucichły. Piechota rzuciła ostatnie przęsło mostu, wojsko ruszyło w pomoc swoim. 

Czas był. Ułani klinem wbili się między  główny korpus angielski i powstrzymywani murem 
bagnetów siekli i bili się jak osaczony odyniec. Cofać się nie mieli zwyczaju i topnieli zalani, 
czerwoną ćmą piechurów. 

Ale oto pułk po pułku mijał most i zdemontowane armaty i rzucał się w wir bitwy. Walka 

zawrzała  na  wszystkich  punktach.  Wieczorem  opadły  dymy.  Angielskie  niedobitki  poszły  w 
rozsypkę, gnane przez zawziętych ułanów. 

Zwycięskie pułki defilowały przed sztabem, zbierając laury, wykrzykując ile siły. Ostatni 

przyszli  ułani.  Przywlekli  pod  stopy  wodza  zagwoŜdŜone  działa,  znieśli  pęki  zdobytych 
chorągwi  —  Sami  osmaleni,  zdziesiątkowani,  potrząsali  skrwawione  proporce  i  sztandar 
swój,  kulami  porwany,  szmatę  bezkształtną,  pochylili  przed  wodzem.  Kazał  im  stanąć. 
Podjechał pod front. 

— Kapitan Konstanty! — zawołał. 
Oficer wysunął się naprzód i salutując, czekał rozkazu. Generał odpiął swój krzyŜ z piersi i 

przypiął go do podartego munduru. 

—  Majorze  Konstanty  przyjm  moje  podziękowanie.  Gdybym  mógł  zrobiłbym  cię  dzisiaj 

marszałkiem Francji. Nie wątpię, Ŝe nim kiedyś zostaniesz. 

— Niech Ŝyje generał! — rozległo się z tysiąca piersi. 
— Niech Ŝyje cesarz! — poprawił generał. 
— Niech Ŝyje! — powtórzono chórem. 
Nastąpiły dalsze odznaczenia, pochwały, rozdawanie orderów. Konstanty cofnął się na swe 

miejsce.  Późno  w  noc  trwały  okrzyki,  wrzawa,  ruch  gorączkowy.  Nikt  o  śnie  nie  myślał. 
Zabici potrzebowali grobów, ranni opatrunku, zdrowi i cali — wina i poŜywienia. 

Tak ta noc zeszła w upojeniu triumfu. 
O  świcie,  gdy  zbierano  prowiant  i  załatwiono  grabarską  i  lazaretową  czynność,  a  wojsko 

biwakowało, warząc strawę, zameldował się Konstanty u pułkownika i prosił o urlop na dwa 
dni. 

— CóŜ to? Ranionyś, zuchu? 
— Nie. Bóg nie chce mnie brać — odparł posępnie. 
— EjŜe! Wie, co czyni! CóŜ więc innego? Romansik? He? 
— Nie. 
— No, no, nie nalegam i szanuję tajemnicę. Masz swoje dwa dni urlopu. Rób sobie z nimi, 

co chcesz, tylko nie oddalaj się zbytnio i wracaj nam cały. 

Konstanty  podziękował  i  wyszedł.  Nie  wstąpił  nawet  do  obozu,  tylko  prosto  z  tego 

posłuchania, od namiotu zwierzchnika zawrócił między pola kukurydzy i w nich przepadł. 

Tej  samej  nocy  drzwi  od  miłosnego  gniazda  pięknej  Mercedes  i  jasnowłosego  dziecka 

północy otwarły się bez szelestu i wpuściły do środka — juŜ nie zwierzchnika, ale mściciela. 
Zbieg  zdawał  się  być  przygotowany  na  te  odwiedziny.  Siedział  u  stołu  z  głową  na  dłoni 
opartą,  a  na  szelest  kroków  podniósł  oczy  i  spokojne,  trochę  mgławe  spojrzenie  utkwił  w 
sczerniałym obliczu straconego przyjaciela… 

Potem wstał i zbliŜając się nieco, rzekł drŜącym głosem: 
—  Powiedziałeś  tutaj  przed  paru  dniami,  Ŝe  przychodzisz  raz  ostatni!  CóŜ  mi  teraz 

przynosisz? 

—  Ostatnią  łaskę.  Powinienem  cię  był  denuncjować  i  pod  straŜą  odprowadzić  pod  sąd 

wojenny,  a  stamtąd  na  plac  hańby,  gdzie  na  cię  czeka  stryczek  dezertera.  Przychodzę  sam, 

background image

jako sędzia i kat zarazem. Sztandar i przysięga onegdaj wzywały cię przez mnie do siebie — 
dzisiaj — w mojej osobie przychodzą po twoją krew. 

Staeh się zachwiał. 
— Przychodzisz zatem, jako morderca. Jestem bezbronny, nie zamknąłem drzwi nawet, nie 

uciekałem! 

— Bo czujesz się winnym i uznajesz słuszność mojego czynu. 
—  Nie,  ale  wbrew  twemu  wyobraŜeniu,  nie  jestem  tchórzem  nikczemnym.  Nawet  przed 

szaleńcem nie myślę się kryć i uciekać. Rzuciłem sprawę do gruntu nieuczciwą, bo mi honor 
broni walczyć z opryszkami pod wodzą tyrana i mordować bohaterów patriotyzmu. Nie wrócę 
teŜ do was! 

—  Kłamiesz  swe  pobudki.  Rzuciłeś  sztandar  nie  dla  honoru,  ale  dla  czarnych  oczu 

zalotnicy. 

— Milcz!… to moja narzeczona! 
— Narzeczona twoja jest daleko i czeka na ciebie. A tyś zdrajca i zaprzaniec! Dosyć tego, 

nie  przyszedłem  słuchać  twych  kłamliwych  tłumaczeń!  Ratowałem  cię  wszelkimi  siłami, 
kosztem  czci  własnej  —  na  próŜno.  Teraz  zgubiony  jesteś  i  umarły.  Na  liście  wojskowej 
podany jesteś za zmarłego. Tak zostanie, bo ja nie chcę, byś tam stał, jako sądzony za zdradę i 
dezercję!… Kartę twoją utrzymałem czystą — i taką zostanie. 

Ś

miertelnie blady oficer wydobył pistolet i drŜącą ręką nasypał prochu na panewkę. Oczy 

mu  płonęły  dzikim  ogniem  niczym  juŜ  nie  cofniętej  decyzji.  Stach  rzucił  się  w  bok 
nieprzytomny. 

O szczęściu marzył, Ŝyć chciał; instynktem zachowawczym wiedziony, porwał za szablę i 

ciął oficera przez ramię. Konstanty ani drgnął, jakby nie czuł razu. Podniósł pistolet i wypalił 
w pierś młodzieńca w chwili, gdy szabla dotykała go prawie. 

— Mercedes! O, Jezu! — jęknął Stach, waląc się na wznak i chwytając za piersi. 
Oficer opuścił pistolet i pochylił się nad nim. JuŜ nie Ŝył, tknięty jak grom w samo serce. 

Mściciel dojrzał to, popatrzył chwilę w zastygłą martwotę twarzy tutaj, podszedł do posłania, 
ryngraf  zdjął  ze  ściany,  ukrył  za  mundurem  i  wyszedł  z  tego  skrwawionego  gniazda 
nieszczęsnego  szału.  Szedł  powoli,  jakby  czekał,  Ŝe  z  domu  Alcada  wypadną  zbrojni, 
zwabieni strzałem, i rozsiekają go. 

MoŜe pragnął tego, bo się widocznie ociągał. 
Ale  głuchego  odgłosu  nikt  nie  dosłyszał  i  Mercedes  stroiła  się  właśnie  na  schadzkę  z 

ukochanym,  gdy  tam  w  altanie  trup  tęŜał  juŜ,  a  czarny  cień  wykonawcy  okrutnego  prawa 
niknął w pustych winnicach. 

 

*

 

*

 

 
Minęło  wiele  czasu.  W  dwóch  dworach  na  dalekiej  północy  czytano  chciwie  urywane 

sprawozdania tytanicznych bojów, w myśli dąŜono za armią przez grody i rzeki, od klęski do 
zwycięstw,  chwytano  wieści  i  posłuchy  —  z  wiarą,  czerpaną  w  modlitwie,  czekano  wciąŜ 
dwóch  tułaczy.  Byli  bezustannie  na  ustach  i  w  sercach,  widziano  ich  w  snach,  spodziewano 
się co dzień. 

AŜ pewnego zimowego wieczora zakołatała dłoń zmęczona do drzwi i człowiek samotny, 

szronem okryty, wychudły i czarny od mąk niezliczonych, stanął w progu. 

—  Pochwalony  Jezus  Chrystus!  —  pozdrowił  trzy  kobiety,  co  nie  poznały  brata,  ni 

narzeczonego młodzieńca w tym chudym, wyniszczonym męŜczyźnie. 

Dopiero głos go zdradził i odkrył. 
— Konstanty! O, BoŜe! 

background image

I rzuciły się ku niemu. Ale wtem poszukały kogoś jeszcze drugiego zanim — i stanęły jak 

wryte. 

— Stach? — spytały bladymi usty. 
Ten głowę skłonił i w zanadrze sięgnął. 
— Stach poległ śmiercią walecznych na polu chwały i tylko ryngraf, krwią jego zbroczony, 

wam  odnoszę!  —  rzekł  uroczyście,  w  ręce  babki,  matki  dzielnych  synów,  oddając  tę  spod 
Cecory spuściznę. 

I było to jego trzecie kłamstwo i juŜ ostatnie. 
Szły  potem  pułki  na  wyprawę  daleką  —  i  on  poszedł.  A  stamtąd  nikt  juŜ  kobietom  — 

sierotom nie przyniósł o tym ostatnim wieści — i on juŜ nigdy nie wrócił… 

 

K

ONIEC

 

background image

P

OSŁOWIE

 

 
„Rodziewiczówna była i jest matką — Ŝywicielką polskich księgarzy” — powiedział niŜej 

podpisanemu  Jacek  Pacuła,  właściciel  nowootwartej  księgarni  w  Bochni.  Była,  jest,  ale  czy 
będzie…? 

JuŜ  obecnie  gołym  okiem  widać  gwałtowny  spadek  zainteresowania  ksiąŜką,  filmem, 

teatrem.  Być  moŜe  —  jak  chcą  fachowcy  —  przyczyną  spadku  pojawienia  się  na  rynku 
kultury  nowych,  interesujących  zjawisk  jest  trudny  okres  przyswajania  przez  społeczeństwo 
warunków  nowej  formacji  ustrojowej.  Być  moŜe  te  supernegatywne  zjawiska  jakie  toczą 
polskie Ŝycie umysłowe i artystyczne miną kiedyś, zmienią się. Być moŜe wykrystalizuje się 
nowy etos sztuki, literatury, nowy model Ŝycia intelektualnego, nowa etyka. MoŜe doŜyjemy 
czasów w których pojawią się jakieś nowatorskie tendencje, manifesty, dzieła…? 

Na  razie  najbardziej  przygnębia  fakt,  Ŝe  ludzie  nie  mają  juŜ  na  kulturę  pieniędzy.  Kiedy 

pojawia się alternatywa: ksiąŜka albo kiełbasa, teatr albo nowe buty nie trzeba być profetą aby 
przewidzieć co w tej sytuacji stanie się waŜniejsze. 

Rynek wydawniczy oszalał na punkcie Marii Rodziewiczówny. Z jednej strony autorka ta 

—  w  duŜej  liczbie  utworów,  choć  nie  we  wszystkich  —  dostarcza  czytelnikowi  wielu 
wzruszeń, przyjemności, odsuwa — przynajmniej na czas lektury — na dalszy plan trudności 
Ŝ

ycia  codziennego  i  coraz  powszechniejsze  przekonanie  o  braku  perspektyw  na  szybkie 

poprawienie  naszej  sytuacji  ekonomiczno–gospodarczej  i  społecznej.  Z  drugiej  jednak,  ten 
gwałtowny  renesans  zainteresowania  jej  twórczością  zmusza  poszukujących  zysku 
wydawców  i  hurtowników  do  pośpiechu,  mnoŜenia  wydań  zbyt  szybko  przygotowywanych, 
niezbyt dokładnie opracowanych. Pogoń za zyskiem staje się przyczyną wypuszczania wielu 
bubli. 

Niektóre uwagi dotyczą równieŜ niniejszego wydania..”. 
 

*

 

*

 

 
Maria  Rodziewiczowna  ma  sporo  czytelników,  niewielu  jednak  jej  zwolenników  potrafi 

umiejscowić  ulubioną  twórczość  literacką  w  konkretnej  sytuacji  społeczno–politycznej  czy 
historycznej.  Niektórzy  znają  jej  Ŝyciorys,  nie  kaŜdy  ma  w  domu  np.  przewodnik 
encyklopedyczny „Literatura polska” w którym (wydanie z 1985 roku) znajduje się biogram 
autorki „Złotej doli”. Przeczytać w nim moŜemy, Ŝe Maria Rodziewiczowna przyszła na świat 
2 lutego 1863 roku we wsi Pieniucha na Grodzieńszczyźnie. Urodziła się podczas powstania 
styczniowego  w  rodzinie  represjonowanej  za  udział  w  tym  zrywie  narodowym.  „W  1881 
osiadła  w  majątku  rodzinnym  Hruszowa  na  Polesiu,  łącząc  prace  gospodarskie  w  twórczość 
literacką;  po  1905  czynna  w  społecznych  organizacjach  tzw.  ziemianek.  W  czasie  I  wojny 
ś

wiatowej  i  w  pierwszych  latach  niepodległości  uczestniczyła  m.  in.  w  akcjach  opieki  nad 

ofiarami  wojny.  W  okresie  międzywojennym  lansowana  przez  krytykę  i  prasę  endecką.  W 
1934 otrzymała nagrodę literacką im. E. Orzeszkowej. 

Rodziewiczowna  debiutowała  w  1882  w  „Dzienniku  Anonsowym”,  w  1884  ogłosiła  w 

„Świecie”  opowiadanie  „Jazon  Bobrowski”,  następnie  powieść  „Straszny  dziadunio”  (1887 
nagroda  na  konkursie  „Światu”),  która  zyskała  duŜą  poczytność.  Uznanie  krytyki  zdobyła 
najlepszą  swą  powieścią  „Dewajtis”  (1889).  Ponadto  do  waŜniejszych  powieści 
Rodziewiczówny  naleŜą  „PoŜary  i  zgliszcza”  (1888),  z  dziejów  powstanie  styczniowego, 
„Między  ustami  i  brzegiem  pucharu”  (1889),  na  temat  dąŜeń  narodowych  Litwinów, 
„Hrywda” (1892), „Anima vilis” (1893), „Macierz” (1903), „Wrzos”(1903), „Joan VIII 1–12” 

background image

(1906),  „Byli  i  będą”  (1908),  „Lato  leśnych  ludzi”  (1920),  wskazujące  związki  z  ideologią 
skautingu”. 

W  dalszym  akapicie  autorzy  noty  oceniają  twórczość  Rodziewiczówny.  Mimo,  Ŝe  nie 

naleŜy  się  bezkrytycznie  zgadzać  z  ocenami  grupy  ludzi  kryjącymi  się  pod  podpisem 
„Redakcja”,  zacytujemy  cały  ten  fragment:  „W  twórczości  Rodziewiczówna  naleŜała 
zasadniczo do epigonów pozytywizmu, jakkolwiek w jej mało oryginalnym pisarstwie widać 
uleganie  modom  literackim.  Pozytywistyczny  kult  pracy  fizycznej  znalazł  odbicie  w 
sylwetkach  bohaterów  ofiarnie  pracujących  na  roli,  przywiązanych  do  ziemi  rodzinnej  i 
ojczystej  przyrody,  konserwatyzm  poglądów  ograniczał  tematykę  jej  powieści  i  opowiadań 
najczęściej  do  Ŝycia  wsi  i  dworu  kresowego,  broniącego  polskiego  stanu  posiadania  ziemi  i 
ś

wiadomości  narodowej.  Powstanie  styczniowe  przewija  się  w  wielu  powieściach.  DuŜo 

miejsca poświęca Rodziewiczowna sprawie kobiecej, tworząc postaci samodzielnych kobiet, 
walczących o utrzymanie ojcowizny. 

Twórczość  Rodziwiczówny,  przeznaczona  dla  masowego  odbiorcy,  zyskała  ogromną 

popularność  —  mimo  wtórności,  schematyzmu  i  naiwnego  dydaktyzmu  —  dzięki 
interesującej fabule i elementom przygodowym, a takŜe łatwemu sentymentalizmowi”. 

Ten  długi  cytat  przytaczamy  m.  in.  po  to  aby  przekonać  się  dobitnie  jak  schematycznie 

odbierana  jest  twórczość  autorki  „Ryngrafu”.  Nie  podejmując  polemiki  z  poszczególnymi 
sformułowaniami  wypada  zauwaŜyć  jedną  raŜącą  sprzeczność.  Rzecz  dotyczy  „ulegania 
modom”, co zgodnie z intencją autorów noty, jest pejoratywem. 

Kazimierz Czachowski w swej ksiąŜce „Maria Rodziewiczowna” na tle swoich powieści” 

juŜ w pierwszym rozdziale pisze: „Rodziewiczowna wstąpiła na pole literatury w chwili, gdy 
krótkotrwały  w  Polsce  okres  naturalizmu  torował  drogi  nadchodzącemu  niebawem 
modernizmowi”. 

I  teraz  uwaga:  »Z  współczesnymi  jej  prądami  artystycznymi  Rodziewiczowna  nigdy  nie 

szukała  zbliŜenia  ani  choćby  znajomości.  Pozostały  one  zawsze  tak  dla  niej  obojętne,  iŜ  jak 
niedawno  stwierdził  ktoś  z  odwiedzających  autorkę  w  jej  siedzibie  wiejskiej, 
Rodziewiczowna  po  prostu  nie  była  nawet  ciekawa,  aby  przejrzeć  „Wiadomości  literackie”, 
podobno  nigdy  nie  miała  ich  w  ręku.  To  samo  zapewne  miało  miejsce  z  „śyciem” 
krakowskim  czy  „Chimerą”  warszawską.«  Dalej  cytuje  Chachowski  nieprzychylną  wielce 
ocenę  „Błękitnych”  drukowaną  w  tym  ostatnim  tytule  konkludując.  „Ale  równieŜ  nic 
dziwnego,  Ŝe  słowa  te  nie  dotarły  do  Rodziewiczówny,  dla  której  literatury  była  zawsze 
sposobem,  słuŜącym  celom  społecznym,  narodowym,  obywatelskim.  A  jeśli  co  najmniej 
niektóre  jej  dzieła  wykazują  równieŜ  wyŜsze  wartości  literackie  i  dlatego  przetrwają  próbę 
czasu,  w  oczach  ich  autorki  jest  to  zbytek  poŜyteczny  o  tyle,  o  ile  stanowić  moŜe  o 
wprowadzeniu  czytelnika  na  drogę  ideału.  Oto  co  dla  Rodziewiczówny  jest  sprawą  jedyną  i 
wyłączną, dla której świadomie zaniedbała innych moŜliwości rozwoju swego talentu”. 

Ciekawe! Autorzy noty z przewodnika encyklopedycznego po literaturze polskiej cytują w 

bibliografii M. Rodziewiczówny (obok Wstępu Z. Dębickiego do „Pism”, tekstu M. Kurzyny 
w  V  tomie  Obrazu  Literatury  Polskiej”,  eseju  A.  Potockiego  pt.  „Marek  i  Ninetka” 
zamieszczonego  w  „Szkicach  i  wraŜeniach  literackich”  i  artykułu  Z.  śabińskiego 
„Rodziewiczówna  —  klasyk  złej  popularności”  pochodzącego  z  ksiąŜki  „Tradycja,  styl, 
obyczaj”)  właśnie  ksiąŜkę  Kazimierza  Czachowskiego  z  1935  roku.  Przytoczony  powyŜej 
fragment  przedwojennej  monografii  autorki  „Czarnego  boga”  kaŜe  wysnuć  wniosek,  Ŝe  nie 
był on im znany. 

Warto więc czytając utwory Rodziewiczówny sprawdzić prawdziwość takich epitetów jak 

„epigoństwo”,  „konserwatyzm  poglądów”,  „naiwny  dydaktyzm”,  „schematyzm”,  itp.  Warto 
samemu wyrobić sobie własne zdanie na temat jej twórczości. 

 

background image

*

 

*

 

 
Wychodząc zapewne z tych schematycznych załoŜeń, Ŝe literaturze popularnej nie naleŜy 

poświęcać  miejsca  w  syntezach  krytycznych,  nie  wspomina  ani  razu  Rodziewiczówny  Jerzy 
Kwiatkowski („Literatura Dwudziestolecia”), Andrzej Z. Makowski („Wokół modernizmu”). 

Natomiast Kazimierz Wyka w dwutomowej pracy pt. „Młoda Polska” relacjonując poglądy 

Ludwika  Krzywickiego  pisze  m.  in.  „Wstępne  ogniwo  rozwaŜań  uczonego,  ogniwo  nie 
związane  jeszcze  z  modernizmem,  stanowią  jego  (Krzywickiego)  obserwacje  dotyczące 
miejsca  sztuki,  kultury  i  prasy  w  świecie  i  stosunkach  kapitalistycznych.  Takie  zagadnienia, 
jak  merkantylizacja  prasy,  jak  uzaleŜnienie  finansowe  artystów,  jak  towarowy  charakter 
wytworów  kultury  i  sztuki,  jak  mechanizacja  i  standaryzacja  otoczenia  cywilizacyjnego 
człowieka  współczesnego  podpadły  pod  jego  (Krzywickiego)  bystrą  obserwację”.  NiŜej 
następuje  przypis  z  którego  dowiadujemy  się,  Ŝe  wielki  socjolog  badał  utwory 
Rodziewiczówny  „jako  dostarczycielki  łatwizn”  zapisując  wyniki  swych  spostrzeŜeń  w 
ksiąŜce zatytułowanej „W otchłani”. 

W  innym  miejsce  „Młodej  Polski”  —  relacjonując  poglądy  Cezarego  Jellenty  — 

Kazimierz Wyka pisze: »Najwcześniej Cezary Jellenta, bo juŜ w — „Forpocztach”, pośrednio 
winowajcą panującej płaskości duchowej czynił wielką plejadę pozytywistów« wśród których 
wymienił Rodziewiczówna. 

Profesor  Juliusz  Kleiner  tylko  raz  wspomina  autorkę  „Dewajtisa”,  w  przypisie  tyczącym 

się  fragmentom  analizy  utworów  E.  Orzeszkowej.  Autor  „Zarysu  literatury  polskiej”  nie 
zajmował się zresztą szerzej literaturą popularną. 

 

*

 

*

 

 
Stefan  śółkiewski  w  artykule  „Kultury  literacka”  zamieszczonym  w  syntezie  „Literatura 

polska  1918–1985”  wspomina  Rodziewiczównę  we  fragmencie  wprowadzającym  definicję 
literatury trywialnej. Termin ten — w ujęciu śółkiewskiego — nie ma cech wartościujących, 
a  jedynie  informacyjne.  Literatura  tego  rodzaju  to  „Romanse  przygodowe”,  często 
kostiumowe  i  pseudohistoryczne,  romanse  sentylemetalne  i  powieści  kryminalne.  TakŜe 
melodramaty i pewne popularne formy poetyckie, zwłaszcza piosenki”. 

„Wśród  utworów  trywialnych  —  pisze  profesor  —  były  swoiste  dzieła  wybitne,  czytane 

przez  wiele  lat  jak  powieści  Eugene  Suego,  Aleksandra  Dumasa  z  obcych  i  Heleny 
Mniszchóny lub Marii Rodziewiczówny z polskich”. 

 

*

 

*

 

 
Jeśli  uwaŜnie  śledziliśmy  polską  myśl  krytyczną  i  historycznoliteracką  z  łatwością 

dostrzeŜemy,  Ŝe  mimo  oficjalnych  niechęci  wielu,  w  taki  czy  inny  sposób,  zajmowało  się 
literaturą  popularną.  Kiedy  wypadło  krytykować  ten  rodzaj  twórczości  —  większość 
krytykowała.  Tylko  socjologowie  literatury  —  jak  wspomniany  śółkiewski  —  nie  mogli 
obojętnie  przechodzić  obok  wielkiej  poczytności  niektórych  dzieł  i  niektórych  autorów.  Z 
czasem i w tym nurcie literatury zaczęło dostrzegać wartości. 

Wspomniany  juŜ  w  posłowiu  do  „Czarnego  boga”  Jan  Pieszczachowicz  przygotował  tom 

szkiców  „Koniec  wieku.  Szkice  o  okolicach  literatury”.  Warto  przytoczyć  jego  definicję 
literatury  popularnej,  choćby  dlatego,  Ŝe  tak  potrzebna  czytelnikom  ksiąŜka  wciąŜ  nie 

background image

znajduje  szybkiej  ścieŜki  druku  u  wydawców.  „Kultura  masowa  i  literatura  popularna 
wykazują  pozornie  sprzeczne  tendencje:  z  jednej  strony  stawiają  na  przeciętność,  schlebiają 
anonimowemu  odbiorcy,  starając  się  go  spoufalić  zarówno  ze  sprawami  łatwymi,  jak 
trudnymi, niemal wszystkie spłycając bądź upraszczając — z drugiej kreują bohaterów i idee 
o  charakterze  kompensacyjnym,  trudno  osiągalne  i  odległe,  np.  piękną  księŜniczkę  z  bajki, 
gwiazdę estrady czy „supermena” z komiksu. Stwarzają iluzję ułatwionej identyfikacji z tymi 
postaciami,  a  poniewaŜ  owe  mitologiczne  twory  oddziałują  na  masy,  z  czasem  powstaje 
wraŜenie,  iŜ  wyraŜają  ich  najtajniejsze  pragnienia  i  myśli,  podczas  gdy  naprawdę  są 
narzucane,  podpowiadane.  Stanowią  odpowiedź  na  marzenie  tzw.  szarego  człowieka, 
konkretyzujące  się  niby  króliki  wyciągane  przez  magika  z  cylindra.  Idzie  o  mechanizm 
m a g i c z n e g o   i   c u d o w n e g o   z d a r z e n i a ,  przeznaczonego  w  środkach  przekazu 
takich  jak  prasa  czy  telewizja  dla  odbiorcy  „pośredniego”,  jak  go  określa  Antonina 
Kłoskowska,  a  więc  rozproszonego,  zatomizowanego,  bez  wzajemnego  bezpośredniego 
kontaktu, jak na sali widowiskowej, stadionie, placu jarmarcznym itp. 

Ciekawe  dlaczego  takie  „magiczne  zdarzenie”  literackie  moŜliwe  jest  u  ubiegłowiecznej 

pisarki,  dlaczego  ta  autorka  literatury  popularnej  nie  znajduje  wciąŜ  naśladowców, 
kontynuatorów,  pisarzy  równych  jej  popularności.  Wina  to  literatury,  pisarzy,  czytelników 
czy społeczeństwa? 

 

*

 

*

 

 
Maria  Rodziewiczówna,  prócz  powieści,  pisała  teŜ  utwory  mniejsze,  nowele,  opowieści, 

opowiadania.  Przypomnijmy,  Ŝe  równieŜ  nieco  obszerniejszy  „Czarny  bóg”  wydany  został 
pierwotnie  jako  „nowela  z  Ŝycia  nihilistów”.  W  1890  roku  ukazały  się  w  Warszawie  jej 
„Nowele”  zawierające  znaną  juŜ  wcześniej  powieść  „Między  ustami  a  brzegiem  pucharu”  i 
„Farsę panny Heni”. Jak więc widzimy ani autorka ani jej wydawcy nie przykładali większej 
wagi  do  porządku  bibliograficznego  czy  ujednoliconych  wersji  edytorskich  poszczególnych 
utworów. Wydawano Rodziewiczównę często, nieraz te same utwory stanowiły treść róŜnych 
ksiąŜek. 

Podobnie  czyni  teŜ  współczesny  wydawca.  W  tym  samym  1890  roku  —  zgodnie  ze 

ś

wiadectwem Kazimierza Chachowskiego — ukazuje się kolejny tom podobnie zatytułowany 

„Nowele”. Składa się on tym razem z następujących opowiadań: Jazon Borowski”, „Pierwsza 
kula”, „Nad program”, „Historia o białym wole” i „Filantrop”. Tylko opowiadanie „Pierwsza 
kula”  zostało  włączone  później  przez  Rodziewiczównę  do  kolejnego  zbioru  zatytułowanego 
„Czarny chleb” (1914). Pozostałe do dziś czekają na wydawcę. 

Wspomniany  „Czarny  chleb”  zawiera  zaś  przedruki  z  tomu  „Obrazki”  wydanego  w 

Warszawie w 1891 roku. Po raz pierwszy ujrzały wtedy światło: „Złota dola”, „Na wigilię”, 
„W noc grudniową”, „Znachor” „Myśl” i „Południca”. 

W  1895  roku  w  Krakowie  ukazuje  się  tom  mający  „Obrazki”  tym  razem  w  podtytule.  W 

zbiorze „Z głuszy” Rodziewiczówna opublikowała następujące krótkie utwory: „Noc”, „Ul”, 
„Z  tamtej  strony”,  „Czarna  woda”,  „Młyn  Archipa”,  „Na  starej  choinie”,  „Wpisany  do 
heroldii”, „Zachód”, „Pro memoria”, „Piaski”, „Szwed”, „RozdroŜe”, „Posłaniec”, „Zagony” 
i „Czajki”. W tym samym 1895 roku w Petersburgu pojawia się nowela „Ryngraf. 

Rodziewiczówna  nadal  pisze  i  publikuje  krótkie  utwory.  W  1904  roku  pojawiają  się 

nowele pt. „Światła”, oprócz tytułowego utworu w skład tomu wchodzą: „Złe”, „Na tokach”, 
„Skręt”,  „Wydaleni”,  „Pięć  koron”,  „Skrzypek”,  „Surma”,  „Drwal”,  „Siódmy  syn”, 
„Tajemniczy medalik” oraz „WraŜenia i przeŜycia”. 

Cztery lata później pojawiają się kolejne nowele, noszące tym razem tytuł „Rupiecie”. Tu 

znów  tytuł  powstał  z  przeniesienia  nazwy  pierwszego  utworu,  po  nim  następuje: 

background image

„Triumfator”,  „Kamienie”,  „Tutejszy”,  „Tak  zwany  Głupi”,  „Ciotka”,  „Lamus”,  „Jan 
Bogucki”, „Bajka o głupim Marcinie”, „Hryc”, „Bagno”, „Wołowy czerep” i „Dobra słuŜba”. 

Wspomniany  juŜ  „Czarny  chleb”  oprócz  wymienionych  przedruków  grupował  ponadto 

następujące  opowiadania:  tytułowe,  „Jezioro”,  „Kolega  Szoll”,  „Pierścień”,  „Starzec”, 
„Pierwsza kula” i „Jedna droga”. 

W  1926  roku  w  Poznaniu  pojawiają  się  kolejne  „nowele”:  »Niedobitowski  z  granicznego 

bastionu«.  PoniewaŜ  niebawem  wydamy  ten  tom  pominiemy  w  tej  chwili  wymienianie 
tytułów poszczególnych utworów. 

Oprócz  większości  opowiadań  z  tomu  „Nowele”  wydanego  w  1890  roku  wszystkie  inne 

drukowane  zostały  potem  wielokrotnie,  nieraz  w  róŜnych  układach  i  róŜnych  zbiorach. 
Wyszły  one teŜ, w 36 tomowej edycji „Pism”, które ukazywały się jako „wydanie zbiorowe 
jubileuszowe  z  przedmową  Zdzisława  Dębickiego”  w  Poznaniu  nakładem  Wydawnictwa 
Polskiego R. Wegnera. 

Większość  współczesnych  przedruków  pochodzi  z  tej  zbiorowej  edycji.  Zestawienie 

tytułów  utworów  mniejszych  (określanych  najczęściej  przez  Rodziewiczównę  i  jej 
wydawców nowelami) pokazuje ile jeszcze utworów nie zna współczesny czytelnik. 

Czy wydawcom starczy jednak cierpliwości by wydrukować je porządnie i zgodnie z wolą 

oraz myślą autorki? 

 

*

 

*

 

 
Licznym  edytorom  dzieł  Marii  Rodziewiczówny  podpowiedzieć  warto  teŜ  konieczność 

wznowienia  najlepszej  przedwojennej  syntezy  o  twórczości  autorki  „Złotej  Doli”  i 
„Ryngrafu”. »Maria Rodziewiczówna na tle swoich powieści« — Kazimierza Czachowskiego 
—  jest  dziś  pracą  niedostępną  i  nieznaną.  Nieliczne  biblioteki  nie  wypoŜyczają  do  domu  tej 
ksiąŜki wydanej w okresie międzywojennym. 

Aby po części naprawić ten błąd, zgodnie z konwencją niniejszego posłowia — będącego 

zbiorem  (wyborem)  cytatów  —  przytoczmy  nieznane  opinie  Czachowskiego  o 
publikowanych w niniejszym tomie utworach. 

»W  „Złotej  doli”  występuje  (…)  charakterystyczny  rys,  który  nieraz  napotykamy  w 

twórczości  Rodziewiczówny.  Jej  zamiłowanie  do  dusz  rogatych  i  głęboko  odczute 
zrozumienie  dla  uroku  włóczęgi  po  szerokim  gościńcu  świata.  Rys  to  spokrewniający  naszą 
autorkę  z  Jackiem  Londonem,  będący  teŜ  zapewne  niemałym  czynnikiem  rozległej 
poczytności  jej  utworów.  Świetnie  jest  tu  odtworzona  postać  Marynki,  piękności  wiejskiej, 
ponoszonej  nieopanowaną  Ŝywiołowością  swych  zmysłów.  Pod  względem  opracowania 
realistycznego  jedna  to  z  najlepiej  postawionych  postaci  w  twórczości  autorki.  Surowość 
Ŝ

ycia  i  charakterów  wiejskich  ma  tu  zresztą  i  poza  tym  barwy  niemal  naturalistyczne  (…).« 

»„Ryngraf’  (nowela)  osnuta  na  tle  walk  napoleońskich  w  Hiszpanii.  Utwór  to  o  fakturze 
wręcz romantycznej. (…) Niesłusznie jednak przeoczony lub niedoceniony. W swoim rodzaju 
jest  to  doskonała  nowela,  a  w  twórczości  Rodziewiczówny  ma  osobne  znaczenie,  jako 
najsilniejszy  wyraz  motywu  honoru  oraz  wagi,  jaką  autorka  przypisuje  tej  cnocie  w  Ŝyciu 
moralnym człowieka”«. 

 

*

 

*

 

 

background image

CzyŜ nie warto wznowić ksiąŜki krytyka, który tak wnikliwie — choć nie bezkrytycznie — 

analizuje twórczość Marii Rodziewiczówny.  Znajdzie ona swoich nabywców, choć zapewne 
nie tak licznych jak autentyczna twórczość autorki „Złotej Doli” i „Ryngrafu”. 

 

Tadeusz Skoczek