background image

Margot Dalton

Anioły w blasku

background image

Rozdział 1

– Tak  właśnie sądzę,  Abby.  Abby Malone,  pogrążona  w myślach  nad  rozgrzebaną na talerzu  sałatką,  uniosła 

głowę i popatrzyła na swoją towarzyszkę, z którą jadła lunch. Ze wszystkich sił próbowała wrócić do przerwanego 

wątku rozmowy i pojąć, o czym mówi przyjaciółka.

– Ja chyba nie... Joan, o czym mówiłaś?

– Powiedziałam – rzekła Joan z naciskiem – że on, moim zdaniem, jest aniołem.

– Aniołem – powtórzyła tępo Abby. – Ten chłopak twoim zdaniem... pochodzi z nieba?

– Tak – westchnęła Joan, rozpierając się wygodniej na krześle i przesyłając Abby znaczące spojrzenie.

Abby uważnie popatrzyła jej w oczy. Zastanawiała się, jak odbierają je inni  klienci tej popularnej  restauracji. 

Czy dwie trzydziestoletnie kobiety jedzące razem lunch odróżniają się od reszty towarzystwa? Czy kogokolwiek, kto 

je obserwuje, interesuje to, co robią lub o czym myślą?

Zapewne  nie,  pomyślała  Abby.  Ani  ona,  ani  Joan  nie  były  osobami,  które  przyciągałyby  uwagę  mężczyzn 

siedzących  przy  sąsiednich  stolikach.  Wyglądały  bardzo  zwyczajnie:  po  prostu  dwie  kobiety,  jedzące  lunch  –

zapracowane, obłożone obowiązkami, którym nie w głowach romanse i fanaberie wielkiego, olśniewającego świata.

A jednak Joan opowiadała przyciszonym głosem o aniele, którego spotkała na rogu jednej z ulic śródmieścia.

– Joan, przecież to włóczęga. Na Boga, to dziad! – wykrzyknęła Abby. – Skąd ci przyszło do głowy, że to może 

być istota niebiańska?

– Powiedziały mi to jego oczy – odparła Joan z rozmarzonym uśmiechem. – Ma cudowne oczy, Abby. Jak dwa 

jeziora najczystszej akwamaryny. Nawet nie wyobrażasz sobie, co to znaczy spojrzeć w takie źrenice. Można w nich 

zatonąć. I jeszcze ta jego nieprawdopodobna delikatność. On jest... on jest nie z tego świata. Po prostu wiem o tym.

Abby z niedowierzaniem pokiwała głową i odruchowo uśmiechnęła się do kelnerki, która pojawiła się z nowym 

dzbankiem kawy.

– Zwariowałaś – oświadczyła z czułym uśmiechem, kiedy ponownie zostały same. – To dla mnie jasne. Ale co 

się tak naprawdę stało? Zatrzymałaś się, żeby dać chłopakowi dolara, a on ci oznajmił, że ostatnio był zameldowany 

na Drodze Mlecznej?

Joan popatrzyła na nią gniewnie jasnobłękitnymi oczyma.

–  Śmiej  się,  śmiej.  Ze  wszystkiego  się  śmiejesz.  Wyśmiewasz  się  ze  mnie  od  czasów  szopki 

bożonarodzeniowej, gdy jeszcze chodziłyśmy do trzeciej klasy szkoły podstawowej.

– Wszyscy się śmiali. Aureola opadła ci na szyję, zahaczyła się o jedno ze skrzydeł i o mało się nie udusiłaś. 

Mów dalej o tym aniele – poprosiła Abby, szczerząc ironicznie zęby.

Joan również się uśmiechnęła, ale natychmiast spoważniała.

– Może i jestem głupia, ale on ma w sobie coś szczególnego. Naprawdę. Chcę, żebyś go sobie obejrzała.

– Obejrzała? Jak jakieś zwierzę w zoo czy co?

– Chodzi o to, żebyś popatrzyła mu w oczy. Chcę, żebyś chwilę z nim porozmawiała, a później powiedziała mi, 

co o nim sądzisz.

– Ależ ja już go widziałam – odparła Abby z westchnieniem nieziemskiej cierpliwości. – On na tym rogu siedzi 

codziennie w tych swoich wystrzępionych łachach, gra na starej harmonijce, a ludzie wrzucają mu do puszki monety. 

To stały element krajobrazu. Dlaczego miałabym iść i ponownie go oglądać?

– Dlatego, że nigdy naprawdę go nie widziałaś – odrzekła z powagą Joan. Na jej twarzy malowała się cała gama 

uczuć. – Abby, gdybyś tylko popatrzyła mu w oczy...

–  W  porządku,  w  porządku.  Jako  dziennikarka  pójdę  na  ten  róg,  zajrzę  mu  głęboko  w  oczy  i  zapytam,  czy 

słyszał najnowszy przebój grany na harfie.

background image

– Abby...

– Oczywiście żartuję. Ale tak poważnie, przydałby mi się akurat teraz taki anioł.

– Co się stało? – zapytała Joan. Abby potrząsnęła głową.

– Nic. Po prostu ostatni genialny pomysł Lorny.

– Twojej szefowej?

– Tak. Zadzwoniła do mnie wczoraj. Zastanawiałam się właśnie nad nowym artykułem o sterylizacji owadów.

Joan skinęła głową.

– Pamiętam. Wspominałaś, że musisz go ukończyć przed Bożym Narodzeniem.

– Cóż – westchnęła ponuro Abby. – Boże Narodzenie już za trzy miesiące i Lorna wymyśliła dla mnie całkiem 

inny temat.

– Naprawdę? Jaki?

Abby ponownie ogarnął niepokój, nurtujący ją od chwili rozmowy z Lorną, która miała miejsce poprzedniego 

wieczoru.

– DSK – odparła z wahaniem. – Chce, żebym napisała artykuł o DSK. Joan popatrzyła na nią tępym wzrokiem.

– A cóż to takiego? – zapytała.

–  Doświadczenie  śmierci  klinicznej.  Wiesz,  chodzi  o  łudzi,  którzy  przeżywają  śmierć  kliniczną  i  widzą 

oślepiające  światło,  anioły  i  takie  tam  rzeczy,  po  czym  wracają  do  życia.  Chce  artykułu,  który  potraktowałby  to 

zjawisko w obiektywny sposób.

– To dziwne. Że też czasopismo, do którego pisujesz zainteresowało się tak osobliwym tematem.

– Mnie również to zdziwiło. Zawsze sądziłam, że doświadczenie śmierci klinicznej należy do parapsychologii. 

Ale  Lorna  uważa  inaczej.  Twierdzi,  że  zdaniem  wielu  naukowców  doświadczenie  takie  bierze  się  ze  zmian 

chemicznych zachodzących w mózgu w chwili śmierci, z niedotlenienia i tym podobnych rzeczy. Obecnie notuje się 

ogromne  zainteresowanie  tym  zjawiskiem  –  kontynuowała  Abby,  starając  się  nadać  głosowi  naturalne  brzmienie. 

Joan popatrzyła na przyjaciółkę ze współczuciem.

– Ale czy Lorna nie rozumie, że taki temat może nastręczyć ci wiele kłopotów? Ostatecznie jest to tylko...

– Jej nie obchodzi moje prywatne życie – ucięła Abby.

– Ale dlaczego ty? Ostatecznie zaplanowałaś już inny artykuł. Czy śmiercią kliniczną nie może zająć się ktoś 

inny?

– Lorna uważa, że mam pewną przewagę w pisaniu na ten temat. W naszych okolicach żyje wiele osób, które 

mają  za  sobą  doświadczenie  śmierci  klinicznej.  Wydawcy  chcą,  żebym  dotarła  do  nich  osobiście,  przeprowadziła 

wywiady, a później wszystko opisała.

– Osobiście się z nimi spotkała? – wybuchnęła śmiechem Joan. – Po co?

–  Chyba  po  to,  żeby  podzielić  z  nimi  to  doświadczenie.  Lorna  uważa,  że  to  bombowy  temat.  W  pewnych 

przypadkach doświadczenie śmierci klinicznej potrafi całkowicie odmienić życie człowieka.

– Niemniej – mruknęła Joan – wydaje mi się, że to niedelikatnie wypytywać tych ludzi o tak intymne sprawy.

– Lorna  oświadczyła, że  jeśli  nie zechcę  zająć się  tym  tematem,  redakcja  to zrozumie. Ale  szczególnie  mnie 

proszą,  żebym  jednak  napisała  ten  artykuł.  Lorna  zaznaczyła  nawet,  że  nie  byłoby  zbyt  rozsądnie  z  mojej  strony 

rezygnować z tego tematu. Chyba rozumiesz, o co chodzi?

Abby  poczuła  dreszcz,  kiedy  przypomniała  sobie  ukrytą  groźbę,  kryjącą  się  w  słowach  Lorny.  Doskonale 

wiedziała, jak ludzie zazdroszczą jej pracy w wychodzącym w Los Angeles czasopiśmie. Dobrze też rozumiała, jaki 

los może spotkać dziennikarkę, która ze „względów osobistych" rezygnuje z ważnego zadania.

– Jak to? – zapytała Joan. – Co rozumiesz przez to, że szczególnie ciebie proszono?

– Ktoś, nie wiem kto, wpadł na pomysł, żeby czasopismo podjęło ten właśnie temat i zarekomendował mnie, 

twierdząc, iż jestem najwłaściwszą osobą. Lorna uważa, że artykuł ten rozniesie się szerokim echem po całym kraju.

– Cóż, powinnaś się z tego cieszyć. Ale czeka cię ciężka praca, Abby.

background image

–  Wiem.  Tylko  wcale  mnie  to  nie  cieszy.  Przechodzi  mnie  dreszcz  na  samą  myśl  o  doświadczeniu  śmierci 

klinicznej.

– No wiesz, Abby... – zaczęła Joan.

– Bo wszystko to bierze się z tchórzostwa – nie dała jej dokończyć Abby. – Dlaczego ludzie decydują się tak 

okropnie  siebie  okłamywać?  Dlaczego  udają,  że  nic  tak  naprawdę  nie  jest  ostateczne,  że  zawsze  istnieje  jakieś 

szczęśliwe zakończenie?

– A ty w co wierzysz? Chodzi mi o śmierć.

– Wierzę,  że martwy to  martwy. Z chwilą śmierci po prostu  kończy się życie.  Albo  będę  w to  wierzyć, albo 

zwariuję.

– I żadnego nieba? Żadnego życia po życiu?

– Żadnego  – odparła  zdecydowanie  Abby, wyciągając rękę  i dotykając  dłoni  przyjaciółki.  –  Wybacz  mi.  Nie 

chciałam na ciebie krzyczeć. Po prostu... – urwała, pochyliła się do przodu i popatrzyła przepraszająco w oczy Joan. 

–  Nie  jestem  w  stanie  uwierzyć  w  anielskie  pienia.  Gdybym  w  nie  uwierzyła,  zapisałabym  się  do  spirytystów  i 

zapłaciła  ogromne  pieniądze  za  przywołanie  Aarona  i  możliwość  choć  jednej  rozmowy  z  nim.  Boję  się  myśleć  o 

tym,  że  ciągle  może  żyć  w  jakiejś  formie.  Sądzę,  iż  nie  zniosłabym  świadomości,  że  on  gdzieś  istnieje,  a  ja  nie 

jestem w stanie ani go dotknąć, ani zobaczyć.

Mówiąc  to  Abby  znów  poczuła  ból,  który  towarzyszył  jej  od  tylu  już  miesięcy.  Popatrzyła  niewidzącym 

wzrokiem  na  stojący przed  nią  talerz  z nie  dojedzoną sałatką.  Znów  wróciły wspomnienia  owego  strasznego  dnia 

sprzed roku, tuż przed Bożym Narodzeniem.

Poczuła  w  dłoni  rączkę  Aarona,  który  dreptał  obok  niej.  Oczyma  wyobraźni  ujrzała  jego  pyzate  policzki  i 

lśniące  oczy,  jego  nieś  miały,  promienny  uśmiech,  jego  nogi  i  ramiona,  które  zaczynały  już  nabierać  pewnej 

smukłości. Znów w myślach słuchała setek pytań, uwag, śmiechu, z którymi wchodził w świat.

Pojechali  ściąć  choinkę  na  święta,  ale  po  drodze  zatrzymali  się  w  swoim  starym  domku  letniskowym  nad 

jeziorem. Abby pisała wówczas artykuł o odnawianiu domów i chciała zrobić kilka zdjęć boazerii i gzymsów, zanim 

nie zostanie z nich zeskrobana farba.

Aaron  wszedł  do  ciemnej  szafy  ukrytej  pod  załamaniem  staroświeckich  schodów  i  zaczął  się  bawić  makietą 

farmy. Nie zamknął drzwi, więc do środka wpadały promienie słońca.

Abby  zajrzała  do  schowka,  żeby  sprawdzić,  czy  nic  mu  tam  nie  grozi.  Pocałowała  chłopca  w  policzek  i 

obserwowała chwilę,  jak  ustawia  na  płocie  plastikowe  kury.  Po  chwili  wzięła  aparat  fotograficzny i  ruszyła  robić 

zdjęcia.  Była  pochłonięta  pracą, kiedy usłyszała  głośny, pełen  bólu  krzyk. Zaparło  jej  dech.  Pobiegła  do  schowka 

pod  schodami.  Oczy  rozszerzyły  się  jej  z  przerażenia,  kiedy  dziecko  wyciągnęło  do  niej  rękę.  Abby  krzyknęła  i 

strąciła z pulchnego nadgarstka Aarona pająka – wielkiego, lśniącego czernią stwora.

Kiedy owad spadł na grzbiet, odsłaniając na odwłoku czerwony rysunek przypominający klepsydrę, świat przed 

oczyma  Abby  zawirował.  Ogarnęła  ją  panika.  Płacząc  cicho,  z  przerażeniem  pocierała  puchnący  już  nadgarstek 

dziecka.

Najwyższym wysiłkiem woli zapanowała nad nerwami, odetchnęła głęboko i pocałowała chłopca. Zapewniając, 

że wszystko będzie dobrze, ubrała go w skafander i zaniosła do samochodu.

Zanim  dotarli  na  pogotowie,  ręka  Aarona  była  już  spuchnięta  aż  do  barku,  a  skóra rozpalona.  Chłopiec  miał 

zaczerwienione policzki. W błyszczących, ciemnych oczach malował się ból.

–  Jeszcze  troszeczkę  wytrzymaj,  kochanie  –  wyszeptała,  tuląc  go  do  siebie,  kiedy  lekarz  badał  jego  rękę.  –

Jeszcze troszeczkę.

Pocałowała  czule  włosy  Aarona,  pragnąc  z  całego  serca  przejąć  na  siebie  jego  cierpienie,  ochronić  przed 

niebezpieczeństwem.

– Już dobrze, kochanie – szepnęła, kiedy dziecko krzyknęło. – Już dobrze. Wszystko będzie dobrze.

Ale wcale dobrze nie było.

background image

–  Czarna  wdowa  jest  zapewne  najbardziej  jadowitym  stworzeniem  na  ziemi  –  wyjaśnił  młody  lekarz, 

spoglądając na Abby ponad głową chłopca.

Abby z przerażenia zaschło w ustach.

– Ale przecież... przecież musi istnieć jakaś antytoksyna.

– Tak, istnieje, ale wygląda na to, że pani dziecko jest wyjątkowo uczulone na ten jad. Kilka poważnych stanów 

alergicznych...

Później, naturalnie, Abby dowiedziała się wszystkiego  o reakcjach  alergicznych  na  zwierzęcy jad. Ale  wtedy 

nie  wiedziała  nic,  z  wyjątkiem  tego,  że  jej  dziecko,  jej  ukochany  chłopczyk  puchnie,  a  na  jego  skórze  zaczynają 

występować plamy. Puchły mu również drogi oddechowe, co powodowało coraz silniejsze ataki duszności.

A kiedy słońce schowało się już za wzgórza i nad jeziorem zaczął zapadać zmierzch, Aaron umarł.

Abby popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem na Joan, a następnie na kelnerkę, która pojawiła się z zamówionymi 

kanapkami. Ze wszystkich sił próbowała wrócić do rzeczywistości, ale jej oczy ciągle miały nieobecny wyraz, były 

pociemniałe z bólu na wspomnienie tamtego ponurego, milczącego wieczoru.

Nie  umiała pogodzić się  z rzeczywistością. Trzymała' ciałko Aarona  w ramionach i szeptała mu coś do ucha, 

całowała i tuliła do piersi, podczas gdy jacyś obcy ludzie próbowali jej wszystko wytłumaczyć.

– Ależ... ależ to niemożliwe – wy dukała, spoglądając na nich oszalałym wzrokiem. – Jeszcze tak niedawno... 

tak  niedawno  ustawiał  na  płocie  plastikowe  kury.  Jechaliśmy  po  choinkę.  W  sobotę  był  zaproszony  na  urodziny 

swojego  kolegi.  Za  tydzień  po  raz  pierwszy  w  życiu  miał  odbyć  wizytę  u  dentysty.  On  nie  może...  nie,  to 

niemożliwe!

– Abby, co z tobą, kochanie? – wyrwał ją z zamyślenia łagodny głos Joan.

– Nic, nic, wszystko w porządku – odparła, zmuszając się do uśmiechu. – Joannie, jak myślisz, czy te kanapki 

są jadalne?

Odrzucając ponure myśli, Abby skoncentrowała uwagę na lunchu.

– Co słychać u twojej mamy? – zapytała i wbiła zęby w kanapkę. Joan nachmurzyła się.

–  Nie  najlepiej.  Ostatnio  nasilił  się  jej  artretyzm.  Prawie  całą  noc  musiałam  moczyć prześcieradła  w  gorącej 

wodzie i robić jej kompresy na kolana.

Abby popatrzyła na znużoną twarz przyjaciółki i starała się nadać głosowi spokojne brzmienie.

– Joannie, może twoja mama powinna wrócić na jakiś czas do szpitala? Przynajmniej trochę odpoczniesz.

– O nie, ona znienawidziła szpital. Sama najlepiej wiesz, jak fatalnie znosiła tamten pobyt.

– Tak, wiem – przyznała tępo Abby.

Zapadła  chwila  niezręcznego  milczenia.  Abby  siorbała  kawę,  a  Joan  obracała  w  palcach  końcówkę 

marynowanego kopru.

– No cóż – przerwała milczenie Abby. – Ale dziś wieczorem wyrwiesz się z domu, prawda?

– Dziś wieczorem?

–  Przecież  masz  wpaść  do  mnie  na  kolację,  a  później  idziemy  do  parku  na  koncert  kwartetu  smyczkowego. 

Zapomniałaś?

Oczy Joan rozszerzyły się, pojawił się w nich błysk żalu.

– Ach, tak, pamiętam. I mówisz, że pójdzie z nami ten... jak mu tam...

– Mitch. Nazywa się Mitchell Flanagan. Prowadzi w gazecie rubrykę kulturalną. Myślę, że przypadniecie sobie 

do gustu.

–  Ale...  –  mruknęła  bezradnie  Joan i  umilkła  na  chwilę.  –  Ale  widzisz,  Abby,  nie  sądzę,  żeby  moja  mama... 

mogła cały dzień spędzić sama, a poza tym ona tak strasznie cierpi. Jeśli po pracy wpadnę do domu tylko na chwilę, 

a potem znowu wyjdę, nie sądzę, żeby...

– Joan, posłuchaj – przerwała jej Abby. Tym razem to ona nie potrafiła opanować zniecierpliwienia. – Czy ten 

ostatni atak artretyzmu u twojej mamy... czy przypadkiem nie bierze się z naszego planowanego wypadu na koncert? 

background image

Czy wspominałaś jej, że wybieramy się tam razem?

– Może... tak, chyba coś jej o tym mówiłam. Uwierz mi, tak bardzo cieszyłam się na to wyjście.

– A czy wspominałaś, że być może będzie nam towarzyszył Mitch?

– Chyba tak – przyznała po chwili namysłu Joan.

– Moja mama czyta wszystkie jego artykuły, zwłaszcza recenzje książek. Tak, na pewno jej wspominałam, że 

mamy się z nim spotkać.

– Rozumiem – odparła oschle Abby, odstawiając filiżankę. Popatrzyła na rachunek. – Czy masz dziesiątkę?

Joan puściła to pytanie mimo uszu. Popatrzyła przyjaciółce w oczy, a na policzki wystąpiły jej rumieńce.

– Abby, wiem, o czym myślisz.

– Naprawdę? O czym?

– Uważasz, że moja mama symuluje. Uważasz, że udaje ból, żeby zatrzymać mnie w domu, zepsuć mi wieczór i 

nie dopuścić do spotkania z sympatycznym mężczyzną.

– Ba! – parsknęła Abby ze złośliwym uśmieszkiem.

– O tym myślałam!

– Wiem, że nigdy jej nie lubiłaś – odparła sztywno Joan. – Ale to moja matka.

– Jasne – powiedziała Abby, nie zwracając uwagi na ton, jakim przyjaciółka wypowiedziała ostatnie słowa. – A 

ponadto jest twoim strażnikiem więziennym.

– Och, daj spokój.

– To ty daj spokój. Ileż razy to się już zdarzyło, Joan? Ile razy robiłyśmy jakieś plany i wszystko brało w łeb, 

ponieważ twoja mamusia dostawała ataku woreczka żółciowego, palpitacji albo bólów reumatycznych?

Joan milczała. Tylko rumieńce na jej policzkach przybrały barwę szkarłatu.

– Przecież zrealizowałyśmy wiele naszych planów – odezwała się w końcu, jakby na usprawiedliwienie.

– Robiłyśmy razem zakupy, jeździłyśmy na rajdy rowerowe, a czasami...

– Taak – przerwała jej szybko Abby. – Robiłyśmy. Ale nigdy wieczorem, prawda? A za każdym razem, kiedy 

na horyzoncie pojawiali się jacyś mężczyźni, twoja matka dostawała boleści.

– Ona tylko... – zaczęła nieśmiało Joan.

Abby popatrzyła na ładną, zakłopotaną twarz przyjaciółki, na linie wokół oczu i ust spowodowane zmęczeniem, 

na lekko drżące dłonie.

–  W  porządku,  Joannie  –  mruknęła  przepraszająco,  zła  na  siebie  za  brak  taktu.  –  Wiem,  jaka  ona  jest,  a  ty 

musisz z nią żyć. Masz niewielkie pole manewru.

– Ale nie znoszę myśli, że uważasz mnie za...

– Joannie, moim zdaniem jesteś święta – odparła z uśmiechem Abby. – Nie dziwię się, że wywarłaś wrażenie na 

tym chłopaku, który okazał się aniołem. Oboje należycie do jednego gatunku.

Joan  uśmiechnęła  się  blado,  kiedy  przyjaciółka  napomknęła  o  tajemniczym  mężczyźnie  z  rogu  ulicy,  ale 

natychmiast na jej twarz powrócił wyraz troski.

– Ale twój przyjaciel...

– Mitch? On jest w porządku. Bardzo chce ciebie poznać. Powiedziałam mu, że potrafisz zagrać na skrzypcach 

z pamięci „Cztery pory roku" Vivaldiego, a on odparł, że chyba jesteś kobietą stworzoną dla niego.

Joan zarumieniła się, słysząc ten komplement, ale machnęła skromnie ręką.

– Matko przenajświętsza, nie powinnaś mówić mu takich rzeczy. Od wieków nie miałam skrzypiec w ręku. Bez 

przerwy się mylę.

–  Nie  chodzi  o  wirtuozerię,  dziecko,  ale o  samą  zasadę.  Wydaje  mi  się,  że  Mitchowi  najbardziej  podoba  się 

sama idea...

Kiedy  przypadkowo  spojrzała  na  ubarwiony  słonecznym  blaskiem  tłum  przechodniów  za  oknem  restauracji, 

urwała gwałtownie. Serce załopotało jej w piersiach, twarz pobladła.

background image

–  Abby  –  rzuciła  zaniepokojona  Joan,  spoglądając  w  zmienione  nagle  oblicze  przyjaciółki,  na  jej  szeroko 

otwarte oczy. – Abby, co się dzieje?

– Nic – odparła słabo Abby, skupiając ponownie uwagę na rachunku i starając się opanować drżenie rąk.

– Abby, daj spokój. Co tam zobaczyłaś?

– To głupie – bąknęła Abby, ciągle starając się nad sobą zapanować. – Po prostu... po prostu wydawało mi się, 

że kogoś dostrzegłam. To wszystko.

– Kogo?

– Brada – szepnęła, spoglądając Joan prosto w oczy. – Wydawało mi się, że ujrzałam Brada.

Joan popatrzyła na nią.

– To on jest w mieście? – zapytała po chwili milczenia.

– Słyszałam, że ostatnio przebywa w Los Angeles i uczy się surfingu. Nie sądzę, żeby wrócił.

– Kiedy widziałaś go po raz ostatni?

– Och, strasznie dawno. Prawie przed rokiem – odparła szybko Abby, zastanawiając się, czy rana w jej sercu 

kiedykolwiek przestanie krwawić.

Sam  widok  ciemnych,  lśniących w blasku słońca  włosów  nieznajomego,  jego szerokich ramion i sprężystego 

kroku sprawił, że Abby poczuła, jakby oblał ją wrzątek. Oczywiście, nie był to Brad, po prostu przystojny dyrektor 

jakiejś firmy, wracający z lunchu do biura. Abby sama nie wiedziała, dlaczego widok tego człowieka tak ją poruszył. 

Brad nigdy nie nosił garniturów, krawatów...

–  Teraz  sobie  przypominam  –  rzekła  Joan.  –  Odszedł  niedługo  po  tym,  jak  Aaron...  po  tym,  jak...  –  urwała 

zakłopotana.

– Umarł – dokończyła mechanicznie Abby. – Aaron umarł, Joan. On nie odszedł, nie zasnął, nie trafił do nieba 

ani nic z tych bzdur. On umarł. Miał trzy lata, ja go kochałam, a on umarł. Koniec bajki.

– Och, Abby – wybąkała Joan, a na jej twarzy pojawił się wyraz współczucia.

– Aaron umarł dziesiątego grudnia, w dniu, kiedy wyjechaliśmy z miasta po choinkę na Boże Narodzenie. Brad 

odszedł w tydzień po Nowym Roku.

– Pamiętam – szepnęła Joan.

– Mój świat rozpadł się na kawałki – ciągnęła Abby. – Rozpadł się na tysiąc kawałków. Ale teraz już powoli 

wracam do siebie. Ostatnia rzecz, jakiej pragnę, to ponowne spotkanie Brada Carmichaela. Nie chcę o nim myśleć, 

nie chcę o nim rozmawiać, a nawet nie chcę widzieć nikogo, kto choć trochę go przypomina.

– Jeśli nawet twój świat rozpadł się na kawałki – zauważyła Joan – potrafiłaś ten fakt ukryć przed innymi.

Jestem przekonana, że nikt nie wie, jak straszliwie cierpiałaś.

– Och, w każdej sytuacji potrafię nad sobą zapanować – odparła z gorzkim uśmiechem Abby. – Nawet wtedy, 

gdy  rozpada  mi  się  świat,  zachowuję  rozsądek  i  staram  się  czynić  jak  najmniej  zamieszania.  Ale  –  dodała  po 

króciutkim wahaniu – ty wiedziałaś, jak jest naprawdę. Dobrze wiedziałaś, przez jakie piekło przechodzę.

– Oczywiście. Czułam się paskudnie, nie mogąc ci w niczym pomóc.

–  Pomogłaś  mi  bardziej,  niż  ci  się  wydaje.  Przez  sam  fakt,  że  byłaś  przy  mnie  i  nie  opuściłaś  w  tych 

najgorszych chwilach. Nie zapomnę ci tego do grobowej deski.

Joan ponownie zarumieniła się i nerwowo roześmiała.

–  Nic  wielkiego  nie  zrobiłam.  Przyjaźnimy  się  od  zawsze,  Abby.  Naprawdę  mi  na  tobie  zależy.  I  –  dodała 

ogarnięta nagłym gniewem – ten mężczyzna nie powinien już nigdy wrócić. Nigdy! Po krzywdzie, jaką ci wyrządził, 

zabiłabym go, gdyby ponownie próbował pojawić się w twoim życiu.

Abby uśmiechnęła się, dochodząc do równowagi po chwilowym rozstroju.

– Sprawiasz wrażenie tak energicznej, jak rozwścieczony królik – oznajmiła, spoglądając czule na przyjaciółkę.

Joan zachichotała i sięgnęła do torebki po pieniądze, żeby zapłacić swoją część rachunku.

– Nie zapomnij po drodze zatrzymać się i spojrzeć na mego anioła – powiedziała, kiedy rozstawały się na ulicy.

background image

–  Jakbym  mogła  zapomnieć  –  odparła  poważnie  Abby.  –  Już  ci  mówiłam,  że  teraz  rozpaczliwie  potrzebuję 

jakiegoś anioła do konsultacji.

Bardzo szybko jednak zapomniała o swych zapewnieniach, a wizerunek anioła pojawił się w jej myślach, kiedy 

była już tylko jedną przecznicę przed redakcją.

– Choroba – mruknęła.

Przystanęła,  zastanawiając  się,  ile  czasu  zająłby  jej  powrót  na  róg,  na  którym  siedział  tajemniczy  włóczęga 

Joan. Popatrzyła z wahaniem na zegarek i zdecydowała, że obejrzy go sobie później, gdy będzie wracała po pracy do 

domu. Co dowodzi, pomyślała z przelotnym, zimnym uśmiechem, że praca ważniejsza jest od aniołów.

Przyciskając  do  piersi  teczkę,  Abby  weszła  do  budynku,  w  którym  mieściła  się  redakcja  i  z  wymuszoną 

uprzejmością skinęła głową sekretarce.

– Cześć, Trudy. Jak twoja ręka?

Szczupła blondynka z grymasem popatrzyła na gips na prawym ramieniu, unieruchomionym na temblaku.

– Muszę ci wyznać, że mam już tego serdecznie dosyć. Ale z drugiej strony, Abby, nawet nie wyobrażasz sobie, 

ile rzeczy może człowiek zrobić lewą ręką, kiedy zmusza go do tego życie.

– Zostaniesz jeszcze wszechstronniejszym graczem w baseballa. Trudy roześmiała się złośliwie.

–  Ale  powinnaś  zobaczyć  tamtą  dziewczynę,  ich  „catchera".  Najpierw  ją  skosiłam,  a  później  po  niej 

przebiegłam. Dochodziła do siebie przez cały tydzień.

–  Boże  drogi,  aleś  ty  brutalna.  A  zawsze  myślałam,  że  baseball  jest  łagodnym  sportem  dla  cywilizowanych 

ludzi.

Sekretarka odwzajemniła jej uśmiech, po czym sięgnęła po dużą malinową  kopertę,  którą Abby wyciągnęła z 

teczki.

– Najnowszy materiał prasowy? – zapytała. Abby skinęła głową.

– O turystyce. Gdybyś mogła puścić go w piątek, byłabym ci wdzięczna.

– Zobaczę, co da się zrobić. Coś jeszcze?

– Nie dzisiaj. W czwartek będę miała do ciebie kilka spraw. Najwyraźniej wszyscy już szykują się na jesień i 

Boże Narodzenie.

Trudy pokręciła głową i uśmiechnęła się.

– Co za kobieta – westchnęła ze zgrozą.

Był  to  ich  stary żart  sprowokowany  efektywnością  i  etyką  pracy  Abby. Abby  była  niezależną  dziennikarką  i 

prowadziła  biura  prasowe  w  licznych  firmach  w  dolinie  Okanogan  w  Kolumbii  Brytyjskiej.  Zajmowała  się  też 

korektą,  redakcją  oraz  pisywała  artykuły do  innych  lokalnych pism.  I jakby  tego  było  jeszcze  mało,  jej  głównym 

źródłem  dochodów  stało  się  dostarczanie  co  kwartał  artykułów  dla  wytwornego,  międzynarodowego  magazynu 

naukowego. Artykułów takich jak ten...

– Czy kręcił się gdzieś w pobliżu Mitch? – zapytała pośpiesznie Abby.

– Jest gdzieś na tyłach – odparła Trudy. – Zostawił na twoim biurku masę materiałów.

– Na moim biurku? – powtórzyła z niedowierzaniem Abby. – A od kiedy to ja mam biurko?

– Od chwili, gdy Tom przeniósł się ze swoimi starymi aparatami fotograficznymi i ciemnią do podziemi. Mitch 

mówi, że teraz już na stałe masz kąt dla siebie.

– Przecież nawet nie jestem tutaj zatrudniona na etacie – zdumiała się Abby. – Jak więc mogli przydzielić mi 

biurko?

–  Nie  podniecaj  się  –  odparła  z  uprzejmym  uśmiechem  Trudy.  –  To  żadne  biurko.  Brakuje  mu  większości 

szuflad, a fornir jest tak stary, że trudno w ogóle określić, co to jest.

– A kogo to obchodzi? Biurko to biurko – odrzekła Abby, omijając stanowisko sekretarki i kierując się w stronę 

ogromnego pomieszczenia, w którym roiło się od dziennikarzy.

– Cześć, Mitch! – zawołała do krępego młodzieńca w rogowych okularach, o sympatycznej, piegowatej twarzy.

background image

Ten natychmiast ruszył w jej stronę, trzymając pod pachą plik papierów.

– Cześć, Abby! Mogę wejść?

– Dokąd?

–  Do  twego  biura,  oczywiście  –  wyjaśnił,  marszcząc  w  uśmiechu  twarz  i  wskazując  zniszczone  biurko 

ustawione w mrocznym kącie pomieszczenia.

– Ściany tego biura należy sobie wyobrazić, prawda? – Abby odwzajemniła uśmiech.

– Zgadza się. I drzwi – powiedział Mitch, udając, że puka w wyimaginowane drzwi. – Widzisz, z jak solidnych 

dębowych desek zostały wykonane?

Abby rzuciła teczkę na biurko i zaczęła udawać, że poprawia sobie włosy w nie istniejącym lustrze. Następnie 

usiadła za biurkiem.

– Proszę wejść – rzekła uroczystym tonem. – Jak pan wie, drzwi do mego gabinetu zawsze stoją otworem.

Mitch wyszczerzył zęby i rozparł się na stojącym naprzeciwko Abby plecionym krześle.

– Pamiętasz, dziecko, że jesteśmy umówieni na wieczór?

– Na wieczór?

– Koncert – odparł cierpliwie Mitch. – W parku. Zapomniałaś? Miałaś zabrać ze sobą przyjaciółkę.

– Ach, tak – westchnęła Abby, kartkując ze zmarszczonym czołem stos pierwszych wydruków, spoczywających 

na biurku. – Mitch, to jest coraz gorsze. Czy nie ma kogoś, kto to lepiej przepisze?

– Jest kilka osób, ale one nie potrafią dobrze pisać na maszynie. Abby, posłuchaj. Zaprosiłem cię na koncert, 

pamiętasz?

Abby spojrzała na niego.

– Mitch, przykro mi...

– Och! – jęknął. – Wiedziałem. Znów mi któraś dała kosza!

–  Wcale  nie.  Joan  naprawdę chciałaby  się  z  tobą spotkać.  Przez  cały  tydzień  cieszyła  się  na  ten  koncert,  ale 

teraz jej matka...

– Słyszałem już  o tej  matce. – Mitch zdjął  z nosa  grube  okulary i  potarł skronie. – Przecież  to  jakiś  potwór, 

prawda?

– I to najgorszego gatunku – przyznała Abby zdumiona tym, jak przystojny jest Mitch, kiedy zdejmie okulary; 

miły i po chłopięcemu bezbronny. – To jedna z tych wielkich, twardych bab, które zawsze się skarżą na tak wielki 

apetyt, że wciąż im wszystkiego mało.

– I cała rodzina musi chodzić dookoła takiej, dostarczając smakołyków, żeby tylko nie zeszła. Mam rację?

– Dokładnie – odparła Abby, krzywiąc się. – Z tym tylko, że tam nie ma całej rodziny... jest tylko nieszczęsna 

Joan. Gdy miała sześć lat, umarł jej ojciec i od tego czasu na niej skupił się cały egoizm matki.

– Więc dlaczego się od niej nie wyniesie?

– Jezu, nie może – powiedziała Abby. – Kilkakrotnie proponowałam Joan wynajęcie wspólnego mieszkania, ale 

za każdym razem jej matka dostawała zapaści lub wpadała w chorobę i Joan nie mogła zostawić jej samej.

Mitch ponownie włożył okulary i popatrzył przebiegle na Abby.

– No i podejrzewam, że mamusia bardzo niechętnie patrzy na każdego mężczyznę, który pojawia się przy jej 

córce.

– Tak było zawsze – odrzekła Abby. – Jeszcze w liceum, gdy tylko jakiś chłopak zaczynał się interesować Joan, 

w  domu od  razu były  kłopoty.  Oczywiście w  zawoalowanej  formie.  Jakieś lekkie  załamanie  nerwowe, tajemnicza 

choroba i żądania, żeby Joan bez reszty zajęła się matką.

– I potężne wyrzuty sumienia – dodał sucho Mitch.

– Tak – potwierdziła Abby i popatrzyła na niego ze zdziwieniem. – Skąd wiesz? Nigdy ci przecież o tym nie 

mówiłam.

– Po prostu zgadłem. Rodziny na całym świecie są takie same.

background image

–  Masz  rację.  Ale  z  drugiej  strony  sądzę,  że  nie  powinnam  zanadto  winić  Very  Holland.  Po  prostu  boi  się 

samotnej starości i dlatego zachowuje się tak, jak się zachowuje. Ale tak naprawdę, wszystko to jest bardzo smutne.

– A dla Joan trudne.

– Tak – przyznała Abby. – Dla niej to bardzo trudne. Zapadła przygnębiająca cisza. Abby patrzyła na krępego 

mężczyznę siedzącego po drugiej stronie biurka, zastanawiając się, jak świetnym byłby partnerem dla Joan, gdyby 

tylko udało się jej poznać ich ze sobą.

– A ty, Abby? – zapytał nieoczekiwanie Mitch.

– Co ja?

– Czy masz jakąś rodzinę?

Moja rodzina umarła w zeszłe Boże Narodzenie, pomyślała, czując znów stary ból.

Z miny Mitcha Abby domyśliła się, że mężczyzna już żałuje pochopnie zadanego pytania. Siłą woli, z pozornie 

pogodnym uśmiechem, potrząsnęła głową.

– Moja rodzina jest w porządku. Ale mieszka daleko stąd.

– Jak daleko?

–  W  kilka  lat  po  śmierci  mego  ojca  matka  poznała  w  podróży  morskiej  pewnego  człowieka  i  po  burzliwych 

zalotach wyszła za niego. Mieszkają obecnie w Pensylwanii. Moja siostra z kolei wyszła za zawodowego żołnierza, 

którego nieustannie wysyłają w najbardziej egzotyczne zakątki świata. Tak więc nieczęsto ich widuję.

– Rozumiem.

Mitch milczał przez chwilę, po czym ostrożnie wygładził rogi leżących na biurku maszynopisów z gotowymi do 

skopiowania tekstami reklamowymi.

– No cóż – odezwała się Abby, wieszając na poręczy krzesła kurtkę. Zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu 

okularów do czytania. – Ten materiał nie jest jeszcze gotowy, prawda?

– Nigdy nie jest – odparł sucho Mitch. – Abby... – zaczął. Popatrzyła nań zaskoczona tym dziwnym tonem, po 

czym spuściła okulary tak, żeby móc sponad nich patrzeć.

– Słucham?

– Byłem dziś rano na budowie nowego centrum sztuki.

– Naprawdę? – zapytała z zaciekawieniem. – Już tam pracują? Myślałam, że cała sprawa nie wyszła jeszcze z 

biur projektowych.

– Już rozpoczęli budowę. Wykopano fundamenty, a niebawem staną ściany. To będzie piękna budowla. Cała ze 

szkła, strzelista, o lekkiej konstrukcji... bardzo interesująca.

– Och, to świetnie – ucieszyła się Abby. – Już się bałam, że wybudują kolejne okropieństwo z betonu.

– Ja też,  ale  architekci  z tej  firmy najwyraźniej  są obdarzeni  fantazją  i  wyobraźnią. Dlatego tam  pojechałem. 

Chciałem porozmawiać z którymś z nich i napisać o planach i budowie centrum.

– To doskonały pomysł. Jestem zazdrosna. Szkoda, że to nie ja pierwsza wpadłam na tę myśl. I co, widziałeś się 

z kimś?

– Rozmawiałem z jednym z pracowników tej firmy. Z głównym projektantem.

– A kto w ogóle buduje to centrum sztuki? Czy któraś z miejscowych firm?

– Nie. Z Vancouver. Ale ten pracownik pozostanie tutaj aż do ukończenia budowy.

–  Rozumiem.  – Abby obrzuciła  go szybkim spojrzeniem, ciągle  czując  w  jego  głosie osobliwy ton.  –  Mitch, 

mówisz trochę...

– Słucham?

– Nie wiem. Trochę dziwnie. Najwyraźniej coś nie daje ci spokoju.

– Ten architekt... – Zawahał się zakłopotany.

– Tak? Co ten architekt?

– Abby, tym architektem jest Brad.

background image
background image

Rozdział 2

Abby  pobladła,  zakręciło  się  jej  w  głowie.  Gapiła  się  w  zakłopotaną  twarz  młodego  mężczyzny,  próbując 

wydusić z siebie jakieś słowo.

– Brad? – wykrztusiła w końcu. – Brad Carmichael?

– Tak, on.

Kompletnie zbita z tropu Abby poczuła, że świat wiruje jej przed oczyma.

– Jak to... Mitch, to jakieś wariactwo! Brad...  nie był architektem. On kopał doły, wbijał gwoździe. Pracował 

przy wznoszeniu wielkich konstrukcji.

– Umówiłem się na rozmowę, a w biurze pojawił się Brad Carmichael – z uporem odparł Mitch.

Abby  potrząsnęła  głową,  chcąc  pojąć  sens  tej  dziwacznej  rozmowy.  Wstrząsnęła  nią  wieść,  że  w  dolinie 

ponownie pojawił się Brad. Ale informacja, że wykształcił się na zawodowego...

– Mitch, żyłam z tym człowiekiem blisko rok – oświadczyła tępym głosem Abby. – Nie sądzisz, że znałabym 

taki szczegół jego życiorysu, jak ukończenie architektury?

– Rozumiem, Abby. Już po waszym rozstaniu kilkakrotnie spotkałem Brada i zawsze sądziłem, że jest tak, jak 

mówisz. Zwykły robol o wielkopańskich manierach.

– Masz rację – przyznała ponuro Abby. – Mitch, on taki dokładnie był. Z całą pewnością nie został architektem. 

Musiało ci się coś pomylić... A może – dodała tknięta nagłą myślą – jest to jakiś kolejny dowcip Brada. Dowiedział 

się, że masz być w biurze, więc odłożył młotek, wziął kilka planów architektonicznych i udawał, że jest architektem. 

To byłoby bardzo w jego stylu.

Dziennikarz potrząsnął głową.

– Sprawdziłem to, Abby – powiedział cicho.

– Sprawdziłeś? Jak?

–  Och,  daj  spokój.  Sama  wiesz  najlepiej,  jak  to  się  robi.  Zadzwoniłem  do  Vancouver,  gdzie  poinformowano 

mnie, że główną rolę przy projekcie odegrał Brad. Później zadzwoniłem do kogoś tutaj i zebrałem o nim informacje.

– I... ? – zapytała Abby.

–  Pewien  mój  znajomy  oświadczył,  że  Brad  jest  jednym  z  najzdolniejszych  architektów  na  zachodnim 

wybrzeżu.  Twierdzi,  że  tworzy  cudowne  plany,  lecz  w  ciągu  ostatnich  dziesięciu  lat  architekturą  zajmował  się 

niewiele. Dla  firmy  w Vancouver  zaczął pracować  zeszłej wiosny, ale przez  kilka  ostatnich lat  nikt  nic  o  nim nie 

słyszał.

Abby spoglądała na swego przyjaciela szeroko otwartymi z emocji oczyma.

– Nic dziwnego, że nikt o nim nic nie słyszał – mruknęła w końcu. – Mieszkał ze mną i pracował przy kopaniu 

dołów, kiedy budowano u nas nowy system kanalizacji...

– I nic nigdy nie wspominał o tym, że jest z zawodu architektem? Nigdy?

– Jestem o tym przekonana – odparła z goryczą Abby. – Generalnie niewiele wiedziałam o Bradzie. Nawet nie 

podejrzewałam, że ukończył coś więcej niż szkołę średnią, jeśli w ogóle ukończył. Ale miał w sobie tyle osobistego 

wdzięku – dodała niskim głosem. – Nigdy nie spotkałam takiego mężczyzny.

– Ale to nie on był ojcem Aarona? – zapytał Mitch.

–  Broń  panie  Boże!  –  powiedziała  Abby  z  bladym  uśmiechem.  –  Ojcem  Aarona  był  mój były  mąż.  Jim  jest 

obecnie dentystą w Edmonton. Rozstaliśmy się w zgodzie, kiedy Aaron miał dziewięć miesięcy, a Jim uświadomił 

sobie ostatecznie, że nigdy nie  zrobi ze mnie kury domowej, która w fartuszku grzecznie przygotowuje przysmaki 

dla innych dentystów i ich żon. Bardzo go pod tym względem rozczarowałam – dodała zamyślonym głosem. – Nie 

mieściło mu się w głowie, że mogę mieć własne cele w życiu.

background image

– Wygląda na to, że on również nie był w twoim typie. – Mitch przesłał jej współczujące spojrzenie.

–  Jasne,  że  nie.  Ale  Brad  także  nie  był,  choć  poważnie  zawrócił  mi  w  głowie.  Ogarnia  mnie  wstyd,  kiedy 

wracam  myślami  do  tamtego  czasu.  –  W  oczach  Abby  pojawił  się  tęskny  wyraz.  –  Pamiętam,  jak  go  poznałam. 

Byłam sama przez ponad rok. Pewnego upalnego dnia, wczesną jesienią, poszłam na budowę. Pisałam wtedy artykuł 

o nowych, cudownych materiałach budowlanych. Ujrzałam wspaniałego mężczyznę w dżinsach, wysokich butach, w 

kapeluszu i z gołym torsem, który balansował kilka metrów nad ziemią na belce podporowej. Przesyłał mi uśmiechy. 

Zaczął  rozmowę,  jakbyśmy  znajdowali  się  w  kawiarni.  Nie  potrafiłam  mu  się  oprzeć.  Po  trzech  miesiącach 

sprowadził się do mnie.

– I... ?-zapytał cicho Mitch. Abby przesłała mu zimny uśmiech.

– Okazał się najbardziej niezrównoważonym, nieodpowiedzialnym, nierównym i nieobliczalnym człowiekiem. 

Ale, mój Boże, jakiż miał w sobie urok – dodała cicho. – Za każdym razem, kiedy na mnie patrzył, serce topniało mi 

jak wosk. Wybaczałam mu, usprawiedliwiałam go, próbowałam ciągle z nim być... dopóki Aaron...

Znów urwała i zagryzła usta.

– Co się stało, Abby? – zapytał łagodnie Mitch. – Chodzi mi o to, co się wydarzyło, kiedy straciłaś Aarona. Czy 

Brad okazał się nieczuły?

–  Nie  o  to  chodziło  –  odparła  po  chwili  zastanowienia.  –  Sprawił  to  zarówno  mój,  jak  i  jego  żal  po  stracie 

dziecka. Podejrzewam, że szczerze kochał Aarona.

Wydaje mi się, że Brad zawsze bał się śmierci i dlatego prowadził takie zwariowane życie na krawędzi. Kiedy 

Aaron umarł prawie na jego oczach, a ja pogrążyłam się w rozpaczy... Cóż, to go przerosło. Pewnego dnia wróciłam 

do domu, a jego już nie było. Zniknął bez śladu.

– Czy miałaś od niego jakieś wieści?

–  Przez  kilka  miesięcy  nie.  Później  zaczął  przysyłać  listy  z  Vancouver,  ale  byłam  na  niego  tak  wściekła,  że 

odsyłałam je nie otwierane. Potem jego korespondencja się urwała.

– I zapewne wrócił do zawodu architekta.

–  Tak  myślę.  Mitch,  nie  mieści  mi  się  to  w  głowie.  Nie  wyobrażam  sobie  Brada  Carmichaela  inaczej,  jak 

zwykłego robola, który prowadzi zwariowane życie.

– Mam jego wizytówkę – rzekł niechętnie Mitch.

– Jeśli chcesz...

– Nie! – odparła zdecydowanie, łagodząc ostry ton uśmiechem. – Wybacz, Mitch, ale nie chcę mieć z nim nic 

wspólnego. Mam go absolutnie powyżej uszu.

Mitch nic nie odpowiedział. Abby popatrzyła na niego ostro.

– Mitch? – odezwała się po długiej chwili milczenia.

– O co chodzi?

– Pytał o ciebie – odrzekł niespiesznie. – Sprawiał wrażenie naprawdę zakłopotanego. Mówił, że ma nadzieję, iż 

wszystko dobrze ci się układa.

–  Wołałabym,  żeby  był  tak  sentymentalny  przed  rokiem,  gdy  zostawił  mnie  ze  złamanym  sercem,  masą  nie 

zapłaconych rachunków i w żałobie po dziecku – powiedziała chłodno.

– Abby...

– W porządku, Mitch. Dziękuję ci za troskę o mnie, ale naprawdę chcę żyć po swojemu.

– Dobrze – zgodził się Mitch, wstając z krzesła. Ruszył w stronę drzwi. – A co z koncertem? Pójdziemy sami?

– Och, Mitch... – Abby popatrzyła ze smutkiem na jego miłą twarz. – Spadło dziś na mnie kilka ciosów i czuję 

się kompletnie skołowana. Raczej wezmę kąpiel i pójdę wcześniej spać. Poczekamy do czasu, aż ponownie uda mi 

się namówić Joan na wspólne wyjście. W porządku?

– Jasne. A tak na marginesie, co z tymi szczotkami?

– Na kiedy je potrzebujesz? Mitch popatrzył na zegarek.

background image

–  Potrzebne  mi  są  na  dwie  godziny  temu  –  odparł  serdecznym  tonem  i  wycofał  się  chichocząc,  kiedy  Abby 

wyciągnęła w jego stronę plik papierów.

Długo  siedziała  przy  biurku  zajęta  korektą,  ale  z  każdą  upływającą  chwilą  coraz  trudniej  było  jej  się 

skoncentrować  na  pracy.  Przede  wszystkim  dręczyła  ją  świadomość,  że  Brad  Carmichael  wrócił  do  doliny  i  w 

każdym momencie może się na niego natknąć. Abby zastanawiała się, jak to będzie, czy zdoła zapanować nad sobą, 

kiedy skręci za róg i nieoczekiwanie stanie z Bradem oko w oko.

Wstrzymała oddech i przywołała w pamięci obraz Brada, starając się traktować go z chłodną obojętnością.

Ale  nie  było  to  możliwe.  Jeszcze  teraz  czuła  przechodzący  ją  dreszcz  na  wspomnienie jego  nadzwyczajnych 

oczu, które w chwilach uniesień potrafiły przechodzić od barwy stali do głębokiej zieleni, jego wyrazistej, opalonej 

twarzy, na której malował się pełen ciepła uśmiech, jego wrażliwych, cudownych ust. I jego ciała...

– Och, Boże – szepnęła przepełniona bólem, ogarnięta szalonym pożądaniem, jakiego nie czuła już od miesięcy. 

– Och, Brad...

Przerażona swoim stanem, Abby ściągnęła z głowy opaskę z chustki, przeczesała palcami ciemne, proste włosy 

i ponownie ostrożnie ją zawiązała. Wróciła do pracy, ale szybko jej myśli znów poszybowały ku Bradowi.

Brad Carmichael architektem! Jak to możliwe, żeby o tym nie wiedziała?

Oczywiście, w czasie, kiedy była z Bradem, niewiele się o nim dowiedziała. Trzymał się z dala od swej rodziny, 

która mieszkała gdzieś na wschodnim wybrzeżu, i zawsze twierdził, że Abby byłaby nią rozczarowana.

Może  kłamał,  błysnęła  jej  myśl.  Może  całe  życie  mieszkał  w  dolinie.  Może  miał  kilka  żon  i  chmarę 

zielonookich dzieciaków, rozrzuconych tu i tam, i dlatego otaczał się taką tajemnicą.

I tak strasznie ją skrzywdził.

Ale  nawet jego niebywały urok osobisty nikł, kiedy  zmuszona była  czekać na  niego  na mrozie  na rogu  ulicy 

ponad  godzinę.  Albo  wtedy,  gdy  zniknął  dyskretnie  z  przyjęcia,  upokarzając  ją  przed  wszystkimi  przyjaciółmi  i 

zmuszając do tego, żeby sama organizowała sobie nocny powrót do domu.

Brad  Carmichael  był  najbardziej  nieznośnym,  niezależnym  i  nieodpowiedzialnym  człowiekiem  pod  słońcem. 

Ale  mimo  to,  na  każde  wspomnienie  o  nim,  serce  Abby  zaczynało  bić  jak  oszalałe  i  ogarniało  ją  straszliwe 

podniecenie.

„Pytał o ciebie" – powiedział Mitch. „Sprawiał wrażenie naprawdę zakłopotanego... "

Abby jęknęła i  położyła głowę  na  skrzyżowanych ramionach.  Ogarnęło  ją  poczucie  takiej  samotności,  że  nie 

wiedziała, czy dożyje końca dnia.

Abby skinęła głową obdartemu mężczyźnie, który siedział na krawężniku, a w swych wielkich dłoniach trzymał 

harmonijkę. Odsunęła się o krok od starej, dużej puszki, do której wrzuciła całą garść monet i przełomie popatrzyła 

na niego, chcąc zobaczyć, co tak bardzo przykuło uwagę Joan.

Wyglądał jak zwyczajny włóczęga w poplamionych, starych dżinsach, ze sznurkiem zamiast paska i podartej, 

bawełnianej  koszuli,  tak  spranej,  że  była  prawie  biała.  Na  nogach  miał  zniszczone  tenisówki;  w  jednej  z  nich 

odrywała się podeszwa. Szopę złocistych włosów nakrywała stara czapeczka baseballowa.

Ma  około  trzydziestu,  może  czterdziestu  lat,  pomyślała  Abby,  przesuwając  się  obok  kilku  osób,  które 

zgromadziły się wokół niego, kiedy zaczął grać „Red River Valley". Był chudy, ale wysoki i muskularny. Ubranie 

miał stare i zniszczone, lecz w miarę czyste i starannie pozszywane.

Przystanęła za plecami słuchaczy i popatrzyła na włóczęgę z nagle rozbudzonym zainteresowaniem.  Sprawiał 

wrażenie kogoś, kto całe życie spędził na ulicy, ale dłonie miał piękne i czyste, o długich, smukłych palcach, które z 

wprawą i wdziękiem  przesuwały się  po harmonijce. Nawet paznokcie, mimo że sprawiał wrażenie obdartusa, miał 

równie czyste jak Abby.

Abby  uśmiechnęła  się  pod  nosem,  wyobrażając  sobie  tego  włóczęgą  stojącego  nad  brzegiem  jeziora  w 

księżycowym świetle, piorącego ubranie, a następnie myjącego smukłe ciało i złociste włosy...

background image

Uświadomiła sobie nagle, że muzyka ucichła, słuchacze rozeszli się, a ona została sam na sam z tajemniczym 

nieznajomym, który patrzył na nią.

Abby spojrzała w spaloną słońcem twarz  mężczyzny i w jednej chwili cały świat wokół niej zawirował. Było 

dokładnie tak, jak mówiła Joan. Jego oczy miały barwę czystej, głębokiej akwamaryny. Były tak pogodne i miłe, że 

na Abby spłynął nieoczekiwany spokój. Ogarnęła ją radość, jakiej nie czuła od miesięcy.

A najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że poczuła bliskość Aarona, zupełnie jakby synek czekał na nią za 

najbliższym rogiem. I po raz pierwszy wspomnienie o zmarłym dziecku nie wiązało się z bólem; było pełne ciepła, 

kojące.

Włóczęga  siedzący  na  krawężniku  nie  spuszczał  z  niej  wzroku.  Nie  próbował  też  niezdarnie  wstawać  z 

chodnika ani nie odwracał głowy, tylko łagodnie spoglądał prosto w oczy kobiety. Abby poczuła ogromną ochotę na 

rozmowę  z nim,  zapragnęła  usłyszeć  jego  głos,  poznać, kim  jest  i  zrozumieć,  dlaczego  sama tylko  jego  obecność 

sprawia, że czuje bliskość Aarona.

–  Moja  przyjaciółka...  –  zaczęła  niezręcznie.  Urwała  i  zaczerwieniła  się.  –  Moja  przyjaciółka  mówiła  mi  o 

twojej... o twojej muzyce. Słyszała ją, gdy wyszła z pracy na lunch.

Obcy uśmiechnął się łagodnie, skinął głową, ale nie odezwał się słowem.

–  Nazywa...  nazywa  się  Joan  Holland.  Pracuje  w  firmie  ubezpieczeniowej,  która  mieści  się  kilka  przecznic 

dalej. Ma jasnobrązowe włosy, mniej więcej dotąd. – Abby dotknęła się tuż poniżej szyi. – I... i ma niebieskie oczy 

oraz jest tego samego wzrostu co ja. Chodziłyśmy razem do szkoły.

Mężczyzna ponownie skinął głową, przesłał Abby promienny uśmiech, po czym jeszcze raz uprzejmie skłonił 

głowę, kiedy jakiś człowiek wyglądający na biznesmena wrzucił mu do puszki monetę i szybko odszedł.

A  może  jest  głuchy,  pomyślała  z  nagłym  zażenowaniem.  Albo  upośledzony  umysłowo,  jakkolwiek  w  jego 

przypominających brylanty oczach widoczna była jakaś tajemna mądrość.

– To  bardzo smutna  kobieta – odezwał się  cicho mężczyzna, czym niezwykle  zaskoczył Abby. Miał głęboki, 

dźwięczny  głos  o  dziwnej,  trudnej  do  sprecyzowania  intonacji,  zarówno  przykrej  dla  ucha,  jak  i  niebywale 

pociągającej. – Uważa, że życie przechodzi obok niej.

Abby popatrzyła na niego ze zdumieniem.

– Joan? Czy ona ci to powiedziała? Znów obdarzył ją ciepłym uśmiechem.

– Po prostu wiem.

– Skąd?  – zapytała  Abby, czując pewien niepokój i  niezręczność  sytuacji. Włóczęga  puścił jej  pytanie mimo 

uszu i skierował wzrok na trzymaną w dłoni srebrzystą harmonijkę.

–  Jej  dusza  jest  wypełniona  muzyką  –  powiedział  cicho.  –  Twoja  przyjaciółka  jest  jak  śpiewający  ptak 

uwięziony w klatce. Należy go uwolnić, żeby znów zaczął śpiewać.

– Tak, masz rację – zgodziła się Abby, której owa dziwaczna rozmowa zaczęła sprawiać wielką przyjemność. –

Proszę, powiedz mi, skąd o tym wszystkim wiesz? Kim jesteś?

I  znów  nie  odpowiedział.  Popatrzył  tylko  prosto  w  jej  oczy  tak,  że  poczuła,  iż  spokojny,  kojący  blask  jego 

źrenic dociera do samego dna jej duszy. Ogarnął ją dziwny spokój.

– Jesteś w żałobie. Po kim? – zapytał cichym, łagodnym głosem.

– Po  małym chłopcu – odpowiedziała po prostu.  Teraz już  wcale  jej nie  przeszkadzała ta  cudaczna  wymiana 

zdań. – Umarł w zeszłe Boże Narodzenie.

– Był bardzo malutki – rzekł mężczyzna.

Nie było to pytanie, lecz suche stwierdzenie faktu.

– Miał trzy lata – dodała Abby: – Nazywał się... nazywał się Aaron. Tak bardzo go kochałam.

Usta  zaczęły  jej  drżeć,  a  w  oczach  pojawiły  się  łzy.  Siedzący  na  krawężniku  włóczęga  popatrzył  na  nią 

poważnie,  ale  ani  nie  próbował  jej  dotknąć,  ani  pocieszać.  Po  prostu  spoglądał  na  Abby  spokojnym  wzrokiem 

niebieskich niczym morze oczu.

background image

– Dlaczego gnębi cię taki smutek? – zapytał po długiej chwili.

– Ciągle myślę... – Abby urwała i  zaczerpnęła tchu. Popatrzyła w jego świetliste  źrenice. – Niepokoję się, że 

bez względu na to, gdzie jest, czuje się samotny lub wystraszony. Nie ma swoich zabawek i swego kocyka... Zawsze 

pod nim spał. A jeśli tam nie wiedzą, jak  bardzo lubi, żeby go tulić, nie wiedzą, co lubi jeść albo... – Ogarnęła ją 

nagła  żałość  i  popatrzyła  w  łagodną,  opanowaną  twarz  mężczyzny,  niczym  tonący  szukający  wzrokiem  liny 

ratowniczej. – Wiem, że to śmieszne – ciągnęła po chwili spokojniejszym i bardziej już rzeczowym tonem. – Śmierć 

to  śmierć  i  dlatego  jestem  na  siebie  zła  za  takie  fantazje.  Po  prostu...  po  prostu  tak  bardzo  za  nim  tęsknię  –

zakończyła, czując, że coś ją chwyta za gardło.

– Nie musisz czuć takiego bólu – odparł cicho mężczyzna. – Otacza go miłość. Twojego chłopca otacza miłość i 

jest szczęśliwy.

Abby  ogarnęła  nagle  jakaś  niepojęta  nadzieja.  Pragnęła  dowiedzieć  się  czegoś  więcej  o  mężczyźnie,  który 

siedział przed nią.

– Skąd  o tym  wiesz? – zapytała,  zbliżając się  do niego.  – Skąd  możesz  cokolwiek  wiedzieć o  Aaronie? Kim 

jesteś?

Rozejrzała się i zobaczyła, że wokół nich znów zaczynają się gromadzić ludzie. Dwoje urzędników wracających 

z biura do domu, jakaś kobieta pchająca  spacerówkę z dzieckiem,  trzy starsze kobiety z  metalowymi  wózkami  na 

zakupy.

Włóczęga  skinął  tylko  głową,  uśmiechnął  się  łagodnie,  przyłożył  do  ust  harmonijkę  i  zaczął  grać 

„Greensleeves". Melodia tchnęła tak przejmującym smutkiem, że w oczach dwóch siwowłosych kobiet pojawiły się 

łzy.

Abby  cofnęła  się  o  krok  i  obserwując  go,  jak  gra,  zastanawiała  się  nad  dziwacznym  interludium.  Wrażenie 

bliskości  Aarona  minęło,  a  siedzący  na  krawężniku  wagabunda  był  ponownie  tylko  wagabundą  w  obszarpanym 

ubraniu, który gra przechodniom za pieniądze. Zwykła scena – miejska ulica zalana blaskiem późnoletniego słońca. 

Nic nadzwyczajnego.

Abby odwróciła się i powoli poszła w kierunku samochodu stojącego na pobliskim, parkingu. Pokiwała głową, 

zdumiona własną naiwnością.

Niemniej, kiedy otworzyła już drzwi auta i wrzuciła do środka teczkę, uświadomiła sobie, że ten dzień był w 

jakiś sposób inny. Trochę zwariowany, a jednocześnie przepełniony tęsknotą, która sprawiała ból, lecz zarazem była 

przyjemna. Ruszyła w stronę domu. Zaczęła nucić „Greensleeves".

Kiedy już dojechała do swojej ulicy, wrócił jej wrodzony sceptycyzm. Targały nią  mieszane uczucia – lekkie 

rozbawienie, gorycz i niepokój, że zachowuje się tak lekkomyślnie.

Poruszyła  się  niespokojnie  w  fotelu,  zmarszczyła  brwi  i  popatrzyła  we  wsteczne  lusterko.  Dręczyło  ją

wspomnienie  rozmowy.  Czuła  złość  do  samej  siebie  za  to,  że  całkiem  obcemu  człowiekowi  mówiła  o  Aaronie  i 

wysłuchiwała bajek włóczęgi o miejscu, gdzie Aaron jest „szczęśliwy".

Zacisnęła usta. Nie znosiła słodkich fantazji o „niebie" oraz banałów i eufemizmów, którymi ludzie starają się 

tuszować brutalną rzeczywistość śmierci.

– Martwy to martwy – mruknęła do siebie, spoglądając ponownie we wsteczne lusterko.

Opinie wyrażane przez tajemniczego trampa z rogu ulicy nie mają przecież żadnego znaczenia!

Dużo  gorsze  było to,  że  powiedziała  włóczędze  tak  dużo  o  Joan...  wymieniła jej  imię  i  nazwisko,  wyjaśniła, 

gdzie pracuje... Czy wspomniała również coś o jej szefie?

Popatrzyła na swój dom zbudowany z cegły i cedrowego drewna. Kupiła go, gdy po rozwodzie sprowadziła się 

do doliny. Zapłaciła za niego z dołu  ze swoich szczupłych oszczędności i  zaciągnęła pożyczkę.  Z trudem spłacała 

comiesięczne raty, ale dom był wspaniałą inwestycją, ponieważ w tych okolicach ceny posiadłości rosły zawrotnie. 

Poza  tym  chciała,  żeby  Aaron  miał  dom,  w  którym  spędzi  dzieciństwo,  żeby  miał  w  pamięci  wspomnienia 

szczęśliwej młodości, żeby miał podwórko, na którym może się bezpiecznie bawić, żeby miał psa, kota i ukochane 

background image

drzewo.

Nie  starczyło  czasu  na  zbudowanie  dla  Aarona  na  drzewie  małego  domku,  choć  podczas  pierwszych 

idyllicznych miesięcy Brad często o tym wspominał. A pies uciekł pewnego ranka, lecz oni byli zbyt wstrząśnięci 

śmiercią  dziecka,  żeby  go  szukać.  Z  marzeń  pozostał  jedynie  kot,  czyli  potężny,  leniwy,  ociężały  kocur,  który 

przemykał się przez zrobioną przez Brada specjalną zapadkę w kuchennych drzwiach, a poza tym traktowi Abby z 

najwyższą pogardą.

Wilbur  z  całą  pewnością  nie  należy  do  najsympatyczniejszych  stworzeń  domowych,  pomyślała  Abby, 

wysiadając  z  samochodu.  Ruszyła  w  stronę  domu.  Minęła  ogromnego  kota,  który  siedział  na  werandzie  i 

obserwował  ją  spod  przymrużonych  powiek.  Przynajmniej  miała  jakieś  towarzystwo.  Zawsze  lepsze  to  niż 

kompletnie pusty dom.

Ponadto kot stanowił wspomnienie lepszych czasów, kiedy wracając do domu po męczącym dniu wypełnionym 

pracą w redakcji, znajdowała go bawiącego się na trawniku lub śpiącego pod balustradą werandy, podczas gdy Brad 

i Aaron urządzali w domu szalone zabawy.

Abby na wspomnienie tych chwil głośno przełknęła ślinę. Wciąż trzymała w domu zabawki i ubrania Aarona. 

Zdawała sobie sprawę, że nie jest to najrozsądniejsze, że powinna to wszystko spakować i oddać pierwszej lepszej 

organizacji charytatywnej. Ale coś nie pozwalało jej tego zrobić.

Małe łóżeczko Aarona ciągle było porządnie zasłane. Do tej pory leżał na nim stary pluszowy lew i ukochany 

kocyk  dziecka.  Na  półkach  stały  zabawki.  W  pokoju  ciągle  pobrzmiewały  echa  piskliwego  dziecięcego  głosu  i 

cichych, spokojnych odpowiedzi Brada...

Abby potrząsnęła głową i popatrzyła na kocura, który czekał na nią na górze schodów.

– Cześć, Wilbur – powiedziała, starając się nadać głosowi pewny i pogodny ton. – Czy miałeś miły dzień? Na 

Boga, Wilbur, spójrz kiedyś na mnie łaskawszym okiem. Zapanuj nad sobą.

Wilbur całkowicie zignorował jej słowa. Siedział dumnie na szczycie schodów, spoglądając na nią pogardliwie 

zimnymi, żółtymi ślepiami. Abby otworzyła drzwi i popatrzyła na stworzenie.

– Wchodzisz? – zapytała.

Wiedziała, że kot podczas jej nieobecności nieraz wślizguje się do domu przez niewielką klapkę w kuchennych 

drzwiach, ale kiedy ona wchodziła do domu, zwierzak czekał, aż otworzy mu drzwi.

Wielkie kocisko ziewnęło znudzone i ruszyło za nią.

– Wilbur – powiedziała z uśmiechem. – Jesteś takim... Stanęła jak wryta i ze świstem wciągnęła powietrze.

Ktoś był w domu. Czuła czyjąś; obecność, czuła jakiś osobliwy ruch powietrza.

Kot  również  gwałtownie  przystanął  ze  zjeżoną  na  grzbiecie  sierścią  i  z  uniesioną  lekko  jedną  łapą.  Postawił 

czujnie uszy.

Abby odetchnęła głęboko, żeby zapanować nad roztrzęsionymi nerwami i rozejrzała się po pogrążonym w ciszy 

salonie.  Podobnie  jak  w  całym  domu,  panowała  w  nim  miła,  wiejska  atmosfera.  Na  drewnianej  podłodze  leżał 

dywan, kanapę pokrywał wełniany koc tkany ręcznie przez Indian z plemienia Navaho.

Dalej stały dwa obite materiałem krzesła i wygodny, drewniany fotel na biegunach, który zrobił w zimie Brad w 

warsztacie mieszczącym się w piwnicy.

Jedną ze ścian prawie  w  całości  zajmował ogromny, wyłożony kamieniami kominek,  a po  obu jego  stronach 

wisiały drewniane półki – również efekt pracy Brada – zastawione książkami.

W  pokoju  panowała  głucha  cisza  i  wszystko  było  na  swoim  miejscu.  Abby  zlustrowała  pomieszczenie, 

popatrzyła  na  zestaw  stereo,  biurko  z  komputerem  stojące  w  rogu,  odtwarzacz  wideo  i  telewizor  na  drewnianym 

stoliku. Nawet wideokasety i płyty kompaktowe ciągnące się w równych rzędach pozostały nietknięte.

Na  palcach  przeszła  przez  salon  i  weszła  do  kuchni.  Tylne  drzwi  również  były  zamknięte  na  głucho.  Abby 

zeszła do piwnicy. Wszystkie okna były pozamykane. Przypomniała sobie, że zamek w głównych drzwiach, kiedy je 

otwierała, również nie był uszkodzony.

background image

Wróciła  do kuchni, otworzyła  tylne  drzwi i  stała chwilę w promieniach słońca,  drżąc ze strachu i starając się 

zapanować nad sobą. Nic nie wskazywało na to, że ktoś był w domu, nic z wyjątkiem jej odczuć. I zjeżonej sierści na 

grzbiecie Wilbura.

Ale to mogło nic nie znaczyć. Wilbur przeważnie był w złym humorze i nieustannie sierść mu się jeżyła, nawet 

wtedy, gdy coś mu nie smakowało w kocim jedzeniu.

Abby przystanęła przy różach i uśmiechnęła się z przymusem, myśląc o tym, jaka jest niemądra.

–  Duchy  i  anioły  –  mruknęła  do  Wilbura,  który  pojawił  się  obok  niej  i  obserwował  z  lekceważeniem  swoją 

panią. – Wilbur, sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Jak myślisz, czy zaczynam wariować?

Siłą woli zmusiła się do powrotu do domu, starając się przy tym nie myśleć o zamkniętych na łańcuch drzwiach, 

zakratowanych oknach... i o tym, że jeśli jacyś intruzi włamali się do środka, ciągle jeszcze tam są.

Pochyliła się, wzięła Wilbura na ręce i tuląc jego ciężkie ciało do piersi,  ruszyła korytarzem do sypialni. Kot 

zesztywniał od takiej poufałości, ale Abby mocno trzymała w ramionach uspokajającą masę jego potężnego cielska.

Stanęła  w  progu  pogrążonego  w  ciszy  pokoju  i  spojrzała  na  mosiężne  łóżko  nakryte  uroczą,  tkaną  ręcznie 

kołdrą, na wielką, drewnianą skrzynię na pościel i staroświecką komodę z ozdobnym lustrem.

Żadna szuflada nie była otwarta, wszystko wyglądało jak zwykle.

Ale  nieustannie  dręczyło  ją  poczucie  czyjejś  obecności,  jakieś  zawirowania  powietrza,  jakby  ktoś  przeszedł 

obok niej tak blisko, że mogła wyczuć jego obecność.

Włosy zjeżyły się jej na głowie, a po kręgosłupie przeszedł lodowaty dreszcz.

Postawiła kota na podłodze. Zwierzę przez chwilę spoglądało na nią złym wzrokiem, po czym odmaszerowało 

korytarzem z wysoko uniesionym ogonem.

Abby ruszyła jego śladem, ale przystanęła w progu pokoju Aarona. Zajrzała do środka i zamarła. Z jej twarzy 

odpłynęła cała krew.

W  pokoju,  choć  panował  tam  nieskazitelny  porządek,  ktoś  urzędował.  Sypialnia  Aarona  została 

przemeblowana.  Na  małym  dziecięcym  stoliku  stały  schludnie  ustawione  talerzyki  i  filiżanki  Aarona.  Jego  lalki  i 

pluszowe zwierzęta siedziały na maleńkich, drewnianych krzesełkach, przesyłając sobie puste uśmiechy. Ciekawski 

Jurek spoglądał na Kapuściocha, a stary lew, który zazwyczaj spoczywał na poduszce Aarona, zerkał na Indianina w 

skórzanych spodniach i z pióropuszem na głowie.

Abby  ze  zdumienia  straciła  dech  i  na  uginających  się  nogach  weszła  do  pokoju.  Popatrzyła  na  stolik.  W 

maleńkich  filiżankach  była  woda,  a  na  środku  stołu,  w  salaterce,  leżały  maleńkie  kawałki  czegoś,  co  Abby 

rozpoznała jako pokruszone owsiane ciasteczka, które stały w puszce w kuchni.

Usłyszała cichutki, przymilny głos Aarona: – No, chodź, lewku. Kolacja czeka. Dobre zwierzątko. Jedz...

Cofnęła się z przeszywającym krzykiem i dzikim wzrokiem rozejrzała się wokół siebie. Na półce stała kolejka 

Aarona:  maleńkie  wagoniki  załadowane  kawałkami  drewna.  Obok  małego  fotela  na  biegunach  leżała  szmaciana 

lalka. Fotel ciągle jeszcze się bujał, jakby ktoś przed chwilą z niego wstał.

Tego widoku Abby nie mogła już znieść. Wrzasnęła i wybiegła na korytarz, zapominając o poprzednich lękach, 

zapominając o wszystkim. Była w szoku.

Biegła  na  oślep  przez  pusty  dom,  wołając  na  głos  imię  synka.  Zaglądała  do  szaf,  kredensów,  pod  krzesła  i 

fotele, przeszukała piwnicę, wyjrzała na tylną werandę.

– Aaron! – wołała jak oszalała. – Aaron, czy to ty, kochanie? Gdzie jesteś? Czy jest ktoś w domu?

W  końcu,  ciągle  szlochając,  wróciła  do  pokoju  chłopca,  spodziewając  się,  że  cała  ta  kolacja  była  jedynie 

wytworem jej wyobraźni.

– To nie mogło mieć miejsca – mówiła do siebie. – Coś mi się przewidziało. Kiedy znowu spojrzę na zabawki, 

będą na swoim miejscu, a lew znajdzie się jak zwykle na poduszce.

Ale gdy weszła do pokoju, lalki i zabawki były tam, gdzie je ostatnio widziała. Lalki uśmiechały się do siebie 

przez stolik, a pociąg nieustannie podążał ku swemu nieznanemu celowi.

background image

Abby zaczęła drżeć. Przeszła przez pokój i usiadła na łóżku. Po drodze wzięła pluszowego lwa, przytuliła go do 

piersi i rozglądała się wokół ogromnymi ze zdumienia oczyma.

I wtedy dostrzegła makietę farmy.

Była rozłożona w nogach łóżka; kurniki, stodoły, inne zabudowania, zwierzęta. Biały plastikowy płot, a na nim 

tłuściutkie, żółto-czerwone kury.

Abby wydawało się, że spogląda na te kury całą wieczność. Zaczęło jej dzwonić w uszach, jej umysł zalewała 

jakaś  czarna  woda.  I  wtedy  nagle  przypomniała  sobie  parę  oczu  barwy  akwamaryny, miłą  twarz  i  cichy,  łagodny 

głos:

„Otacza  go  miłość.  Twego  chłopca  otacza  miłość  i  jest  szczęśliwy".  –  Boże!  –  szepnęła,  ściskając 

spazmatycznie w ramionach pluszowego lwa. Oczy miała szeroko otwarte. – Aaron...

background image

Rozdział 3

W  dolinie  zagościła  jesień,  malując  zbocza  wzgórz  żywym  złotem.  Słońce  lśniło  w  bijących  o  brzeg  falach 

jeziora, a wieczorami góry spowijała delikatna mgiełka. Dym z palonych w piecach polan unosił się w nieruchomym 

powietrzu. Nocami nad czubkami drzew świecił olbrzymi, złocisty księżyc, skrząc się w mrocznych wodach jeziora.

Pod koniec września w południe słońce ciągle jeszcze mocno grzało, rozświetlając ulice miasta, które wydawały 

się opustoszałe. Panował na nich leniwy ruch. Wszyscy turyści dawno już wyjechali.

Joan  Holland  szła  biegnącym  półkolem  bulwarem  nad  brzegiem  jeziora,  wdychając  z  rozkoszą  rześkie 

powietrze, od którego aż szumiało w głowie jak po dobrym winie. Kiedy zbliżyła się do rogu, przyśpieszyła kroku, a 

jej niebieskie oczy pociemniały w oczekiwaniu na to, co miało się wydarzyć.

Zatrzymała się i rozpuściła włosy, wyjmując z nich szpilki. Delikatne porywy wiatru splątały długie pasma jej 

loków. Zaczerpnęła głęboko powietrza i skręciła za róg. Z podniecenia i radości serce bilo jej jak oszalałe.

Joan  zawsze  z  lękiem  skręcała  w  tym  miejscu,  obawiając  się,  że  tajemniczy  włóczęga  może  w  nocy  odejść, 

zostawiając ją samą w zimnym i pustym świecie.

Zdawała sobie oczywiście sprawę, że wcześniej czy później włóczęga odejdzie. Nie mógłby przecież przez całą 

zimę  siedzieć  na  krawężniku,  grać  na  harmonijce  i  wystawiać  przechodniom  swoją  puszkę.  Nawet  w  dolinie 

kanadyjska zima potrafiła być czasami bardzo ostra. Przychodziły zadymki i bardzo niskie temperatury.

Ciekawe, czy on w ogóle ma ciepły płaszcz – pomyślała Joan. Ciekawe, gdzie sypia i czy kiedykolwiek miał...

Kiedy go ujrzała, w jednej chwili opuściły ją wszelkie lęki. Poczuła, że na widok tej znajomej postaci ubranej w 

dżins, wysokiej, smukłej sylwetki i burzy jasnych włosów, które lśniły w słonecznym blasku, coś ściska ją za gardło.

Obok  niego,  na  krawężniku,  leżała  baseballowa  czapeczka  i  podniszczona  harmonijka,  a  on  sam  siedział  na 

skraju chodnika i ramionami obejmował nogi. Miał zamknięte oczy i wystawiał twarz do słońca. Joan w milczeniu 

patrzyła na włóczęgę, napawając się widokiem jego klasycznego profilu, delikatnej linii ust.

– Cześć – powiedział cicho, nie otwierając oczu. – Jesteś dzisiaj wcześniej.

–  Jestem  umówiona  z  przyjaciółką  na  lunch  –  odparła  szeptem  Joan.  Wcale  nie  była  zdziwiona  tym,  że 

rozpoznał ją bez otwierania oczu. W tym człowieku nic nie mogło jej zaskoczyć.

– Z tą panią, która pogrążona jest w rozpaczy? – mruknął tym samym, cichym głosem.

Otworzył oczy i popatrzył na stojącą przed nim kobietę.

Joan skinęła głową i zatonęła w jego spojrzeniu. Zauważyła, że jego oczy wyglądają równie zaskakująco na tle 

opalonej  twarzy,  jak  wyglądałyby  szafiry  na  białym,  wyprażonym  w  słońcu  piasku  plaży.  Pomyślała  o  cierpieniu 

Abby, o napięciu, w jakim ostatnio żyła i wyrazie udręki, jaki nieustannie malował się na jej twarzy.

Joan była ciekawa, czy anioł ma jakieś przesłanie dla Abby. Ale on podniósł się tylko z krawężnika, ukłonił się 

z pełną wdzięku kurtuazją, rozłożył na chodniku  kawałek  pomiętej gazety i wskazał  ręką, żeby Joan usiadła obok 

niego.

Popatrzyła na niego ze strachem, policzki jej poczerwieniały.

– Och. nie, nie powinnam... Muszę... – wybąkała.

– Tylko na chwilę – powiedział. – Posiedź za mną w promieniach słońca. Joan posłusznie zajęła miejsce obok 

niego,  zahipnotyzowana  łagodnym  zachowaniem  nieznajomego,  i  natychmiast  poczuła  na  twarzy  i  całym  ciele 

rozkoszne  ciepło  słońca.  Jej  zażenowanie  ulotniło  się  w  jednej  chwili  i  stopniowo  zaczął  na  nią  spływać  spokój 

ducha. Opuściło ją całe napięcie i zdenerwowanie, zapomniała o wszystkich samotnych nocach, kłopotach z ciągłe 

utyskującą matką, a także o perspektywie życia, które miała spędzić samotnie.

– Kupiłam ci w sklepie kanapkę – mruknęła,  wracając do rzeczywistości i przypominając sobie  o papierowej 

torebce, którą trzymała w dłoni. – I... i trochę sałatki z kapusty.

background image

– Dzięki – odparł anioł. – To bardzo miło z twojej strony.

Joan uśmiechnęła się ciepło. Dwukrotnie już próbowała wrzucić mu do puszki banknot dziesięciodolarowy, ale 

za każdym razem wagabunda patrzył na nią uprzejmym, lecz chłodnym wzrokiem i bez słowa zwracał pieniądze. A 

przecież  teraz,  kiedy  z  miasta  wyjechali  już  turyści,  ludzie  wrzucali  mu  do  puszki  tak  mało  pieniędzy,  że  Joan 

zastanawiała się, czy w ogóle starcza mu na jedzenie.

Wręczyła  mu  torebkę  z  kanapką  i  patrzyła,  jak  rozrywa  papier  i  zaczyna  jeść.  Ruchy  miał  dokładnie 

wystudiowane.  Zachowywał  się  tak,  jakby  jadł  z  porcelanowej  zastawy,  posługując  się  sztućcami  ze  złota,  a  nie 

pałaszował z woskowanej torebki plastikowym widelcem, kupionym w budce na rogu.

Joan rozprężyła się i wystawiła twarz do słońca. Była po prostu szczęśliwa, że on jest tuż obok, dużo bliżej niż 

zwykle.  Popatrzyła na majaczące za  srebrzystą  taflą jeziora zamglone szczyty wzgórz. Jej  myśli  zaczęły dryfować 

gdzieś dalej, więc wzdrygnęła się, kiedy mężczyzna przerwał milczenie.

– Słucham? – zapytała.

– Wyglądasz dziś na zmęczoną – powtórzył cierpliwie. – Na bardzo zmęczoną.

–  Dlaczego...  Po  prostu  moja  matka...  –  Urwała.  Nie  miała  ochoty  psuć  sobie  humoru  opowiadaniem  ze 

szczegółami o swoim życiu, o bolesnych żylakach matki, opuchniętych  kolanach i ciężkich nocach, kiedy musiała 

robić matce okłady.

– Przyjdź tutaj dzisiaj o siódmej – powiedział cicho mężczyzna – Przyjść tutaj? Ja? – Joan popatrzyła na niego 

ze zdumieniem.

– Tak. Wtedy już zachodzi słońce, a wieczory są cudowne. Wezmę chleb i pójdziemy na brzeg jeziora karmić 

dzikie kaczki i gęsi.

Joan wpadła w zadumę, wyobrażając sobie tę scenę. Oczyma duszy ujrzała fale jeziora bijące łagodnie o brzeg, 

ozłocone promieniami zachodzącego słońca ramiona i twarz anioła, przechadzającego się spokojnie między wodnym 

ptactwem i kruszącego chleb w swych wielkich, wypielęgnowanych dłoniach.

Miała ogromną ochotę przyjść na to spotkanie. Jednak najwyższym wysiłkiem woli zmusiła się do uprzejmego 

uśmiechu i potrząsnęła głową.

– Och, obawiam się, że nie będę mogła. Widzisz, moja matka...

– Twoja  matka powinna zrozumieć, że  każdy ma własne życie: ona  swoje,  a ty swoje. Nie  będzie to  dla niej 

łatwe. Musisz jej w tym pomóc.

Joan popatrzyła na niego tępo, zastanawiając się, czy w którejkolwiek z ich krótkich, trochę sztucznych rozmów 

wspomniała mu o swojej matce.

–  To  twój  obowiązek  –  ciągnął  łagodnie.  –  Wszyscy  jesteśmy  odpowiedzialni  za  tych,  których  kochamy.  A 

naszym największym obowiązkiem jest dawanie im swobody i miłości.

–  Ale  moja  matka...  –  zaczęła  niepewnie  Joan  –  moja  matka  wcale  nie  chce  się  ode  mnie  uwolnić.  Pragnie, 

żebym została z nią na zawsze.

– Trzyma się ciebie kurczowo ze zwykłego strachu. A ty trzymasz się jej, gdyż lękasz się jej gniewu. Wszyscy 

się boimy. Częścią miłości jest właśnie nauczanie innych, żeby nie bali się odejść.

Nade wszystko na świecie Joan pragnęła powiedzieć „tak" i pójść z tym mężczyzną w łagodnym, purpurowym 

zmierzchu nad brzeg jeziora, i słuchać jego głosu. Ale co miała powiedzieć matce?

„Widzisz, mamo, jest taki mężczyzna, który żebrze na rogu ulicy, aleja uważam, że to anioł. Zakochałam się w 

nim, mamo. Chcę spędzić z nim trochę czasu... "

Joan uśmiechnęła się smętnie,  potrząsnęła głową, a potem popatrzyła na uliczne  śmiecie i  jesienne liście  pod 

stopami.

– O siódmej – powtórzył łagodnie mężczyzna, spoglądając jej w twarz. – Będę czekał.

Joan podniosła się z ziemi, wygładziła spódnicę, a następnie przeciągnęła drżącą dłonią po włosach. Popatrzyła 

w dół, na siedzącego ciągle na krawężniku włóczęgę. Lekki, południowy wiatr rozwiewał jego obszarpane ubranie, 

background image

kiedy plastikowym widelcem jadł sałatkę z kapusty.

– Więc i ja przyjdę – odparła z nieoczekiwaną pewnością siebie Joan. Zdeterminowana, założyła ręce na piersi, 

popatrzyła jeszcze raz w spokojne, niebieskie oczy wagabundy i odeszła. Zawsze się bała, a teraz zaskoczyła ją jej 

własna odwaga. Zastanawiała się, jakie kłamstwo wymyśli i jak uda się jej wyrwać z domu.

Brad  Carmichael  siedział  za  kierownicą  szarego,  sportowego  samochodu  i  obserwował,  jak  Joan  Holland 

wymienia ostatnie słowa z siedzącym na krawężniku włóczęgą, a następnie odwraca się i odchodzi.

Pokręcił głową, zdumiony i zaskoczony sceną, której był świadkiem. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, kiedy 

ujrzał zawsze wymuskaną i oschłą przyjaciółkę Abby, siedzącą na krawężniku obok obdartego żebraka i prowadzącą 

z nim rozmowę. Znalazł się w tym miejscu przypadkowo. Jego ciekawość była tak wielka, że dyskretnie zatrzymał 

samochód w pewnej odległości od nich, czekając, co Joan zrobi dalej.

Kiedy odeszła od włóczęgi, włączył pierwszy bieg i powoli  ruszył ulicą, nie tracąc jej z oczu. Joan spiesznie 

podążała do niewielkiej restauracji.

Brad  zaparkował  auto  w  pobliżu,  przy  sąsiedniej  przecznicy.  Zanim  zdążył  ustalić  kolejne  posunięcie,  które 

należało zrobić, zza rogu wynurzyła się Abby Malone. Szła prosto w jego stronę. Zwrócił uwagę na bujną kaskadę 

włosów, lśniących  brązem  w  promieniach słonecznego  światła,  które spadały jej  na  ramiona. Wstrzymał  oddech  i 

zaczął się  w nią  wpatrywać,  wstrząśnięty tak nieoczekiwanym pojawieniem się jej. Nie był w stanie się  ruszyć.  Z 

trudem powstrzymał się przed wyskoczeniem z samochodu i wzięciem Abby w ramiona.

Boże,  ależ  ona  piękna,  pomyślał,  obrzucając  pełnym  zachwytu  spojrzeniem  jej  smukłą  sylwetkę,  dumnie 

uniesione  czoło,  duże,  słodkie  usta  i  delikatny  profil,  kiedy  mijała  jego  auto  nieświadoma  tego,  że  on  siedzi  za 

kierownicą.

Natychmiast  zalała  go  fala  wspomnień,  oszałamiających,  poruszających  do  głębi.  Odżyło  w  nim  uczucie  tak 

wielkiej miłości do tej kobiety, że z trudem nad sobą zapanował. Przypomniał sobie, jak tulił jej nagie ciało podczas 

letnich nocy, pamiętał jej cichy śmiech w aksamitnym mroku, gdy odblask księżyca tańczył na falach jeziora. Woda 

z cichym pluskiem uderzała łagodnie o brzeg...

– Abby – szepnął, spoglądając za nią, gdy znikała za progiem, który niedawno przekroczyła Joan. – Och, Abby, 

tak bardzo cię kocham, tak cię kocham...

Spuścił  głowę  i  wsparł  czoło  na  dłoniach  zaciśniętych  na  kierownicy.  Jego  szerokie  ramiona  drżały. 

Przejeżdżający obok na rowerze umundurowany policjant zatrzymał się przy jego samochodzie i zastukał w szybę. 

Brad uniósł wykrzywioną nagłym bólem twarz, otworzył okno. Przesłał młodemu policjantowi uprzejmy uśmiech.

–  Czy  dobrze  się  pan  czuje?  –  zapytał  funkcjonariusz,  spoglądając  ze  zdziwieniem  na  przystojnego, 

ciemnowłosego mężczyznę z drogim, złotym zegarkiem na ręku i w lśniącym, sportowym samochodzie z telefonem 

komórkowym  –  Tak  –  odparł  Brad,  starając  się  mówić  obojętnym  głosem.  –  Trochę  źle  się  poczułem,  ale  już 

wszystko w porządku.

– Na pewno? Jeśli ma pan zawroty głowy czy coś w tym rodzaju, lepiej nie kierować samochodem.

– Już absolutnie wszystko w porządku. – Brad machnął ręką. – Dziękuję, że pan się zainteresował.

Patrzył przez chwilę za znikającym w głębi ulicy policjantem, po czym uruchomił silnik i ruszył drogą wijącą 

się między wzgórzami w kierunku domu Abby.

Kiedy znalazł się na miejscu, obrzucił budynek bacznym spojrzeniem. Na werandzie okolonej balustradą leżał 

rozciągnięty po wielkopańsku i wygrzewający się w słońcu Wilbur.

Brad  uświadomił  sobie  nagłe,  jak  strasznie, jak  boleśnie  odczuwa  swoją  samotność.  Tak  bardzo  potrzebował 

Abby.  Do  żadnej kobiety nie czuł tego, co do niej.  I zdawał sobie  sprawę, że  żadna nie jest  w stanie  zastąpić  mu 

Abby. Jeśli nie znajdzie sposobu, żeby ją odzyskać, jego życie już na zawsze straci sens i pozostanie puste.

Ale Abby była na niego wściekła. Potraktowała go z zimną wzgardą. Z rozpaczą konstatował, że chyba nigdy 

już  nie  uda  mu  się  do  niej  wrócić.  Pamiętał  listy,  które  pisał,  pełne  pasji  i  wyrazów  miłości.  Próbował  jej 

wytłumaczyć, co  mu  się  przytrafiło i  co  naprawdę do  niej  czuje. Wracały  nie  otwarte  z adnotacją  uczynioną  ręką 

background image

Abby: „Nie odebrany".

Abby Malone nie była typem kobiety, która lekką ręką odrzuciłaby przeszłość, wybaczyła i zapomniała doznane 

krzywdy  tylko  dlatego,  że  mężczyzna,  który  kiedyś  ją  porzucił,  pojawia  się  w  progu  jej  domu  z  czekoladkami, 

bukietem  kwiatów  oraz  dobrą,  wiarygodną  historyjką.  Brad  zdawał sobie  sprawę, jak  straszliwie  krzywdził  Abby, 

kiedy  jeszcze  byli  ze  sobą,  i  jak  okrutnie  ją  potraktował  w  chwili,  kiedy  najbardziej  go  potrzebowała.  Czasami 

zastanawiał się, czy zdoła jeszcze kiedykolwiek przełamać opór i niechęć Abby, czy wymyśli coś, co będzie w stanie 

przekonać ją o szczerości jego uczuć.

Kiedy odjeżdżał spod jej domu, kierując się na plac budowy, jego serce przepełnione było bólem. Po dotarciu 

na  miejsce  wysiadł  z samochodu,  włożył  na  głowę  podniszczoną  czapkę,  a na  rozpiętą pod szyją koszulę roboczą 

kurtkę, po czym wdał się w rozmowę z kierownikiem robót. Z ogromnym trudem odrzucił dręczące go myśli i ruszył 

na codzienny obchód budowy. Wręcz zmuszał się do żartów ze spalonymi słońcem robotnikami, ubranymi w dżinsy 

i ciężkie, robocze buty. Z rozrzewnieniem wspominał lata, kiedy sam wykonywał podobną robotę.

Brada zawsze pociągał taki styl życia. Lubił ciężką, fizyczną pracę, która pochłaniała go bez reszty przez cały 

dzień, pozwalając zapomnieć o wszelkich osobistych kłopotach. To dlatego tak długo nie decydował się na powrót 

do  swojego  zawodu.  Nie  chciał  brać  na  siebie  odpowiedzialności  związanej  z  planowaniem  i  zarządzaniem 

wszystkim.  Po  prostu  wybrał  łatwiejsze  rozwiązanie,  by  ktoś  inny  podejmował  za  niego  decyzje,  a  on  tylko 

wykonywał polecenia i cały wolny czas poświęcał własnym przyjemnościom.

Ale wtedy był zupełnie innym człowiekiem. Tamte czasy wydawały się już bardzo odległe; czasy, kiedy celem 

jego życia stało się jedynie korzystanie z uciech tego świata.

Brad opuścił teren budowy i  pojechał  do centrum  miasta, gdzie mieściło  się jego  biuro. Wszedł  do recepcji  i 

skinął głową sekretarce.

– Cześć, Gladys! Coś pilnego?

– Wszystko jest pilne – odparła krzywiąc się. – Od lunchu mieliśmy już kłopoty na czterech odcinkach. Ale tak 

jest zawsze. Zostawiłam ci na biurku cały stos wiadomości.

– Dzięki – rzucił z uśmiechem. – Skoro to tak pilne, natychmiast gnam do siebie.

– Świetnie. Aha, Brad...

– Tak... ?

– Na wierzchu zostawiłam ci jedną szczególną wiadomość... Nie wiem. Brzmi jakoś inaczej.

– Naprawdę? Jak inaczej?

– Po prostu inaczej. Kobieta. Dzwoniła kilkanaście minut temu. Czeka na twój telefon.

– Czy powiedziała, jak się nazywa?

– Abby. Oświadczyła, że będziesz wiedział, o kogo chodzi, aleja jej nie znam.

Brad popatrzył na sekretarkę. Z twarzy powoli odpływała mu cała krew, serce waliło jak młotem.

– Czy znasz ją, Brad?

–  Tak  –  odparł  krótko  zdławionym  głosem.  –  Tak,  znam  ją.  Gladys,  dopóki  ci  nie  powiem,  nie  łącz  mnie  z 

nikim, dobrze?

– Jasne.

Pośpieszył  do  gabinetu,  zamknął  za  sobą  dokładnie  drzwi,  podbiegł  do  biurka  i  strącił  na  podłogę  stertę 

papierów, zalegających blat.

Abby  zmarszczyła  brwi  i  przejechała  ołówkiem  po  trzech  źle  dobranych  sformułowaniach  oraz  po  słowie  z 

błędem  ortograficznym.  Następnie  wyciągnęła  się  na  krześle,  oparła  kolana  o  brzeg  swego  starego  biurka  i 

przeciągnęła niespokojnie dłońmi po włosach.

Popatrzyła ponuro na przechodzącego obok Mitcha Flanagana, który niósł plik jakichś tekturowych teczek.

– Jezu Chryste! Znów korekta sportowych kolumn? Abby pokręciła głową.

– Nie, teksty reklamowe. Prosty chłopek potrafi lepiej pisać niż ci tak zwani biznesmeni.

background image

– To fakt, ale tak jest zawsze. Podejrzewam, że już w szkole cały czas gapią się tylko przez okno, zastanawiając 

się, jak zbić fortunę.

Abby uśmiechnęła się blado, po czym baczniej, z namysłem, przyjrzała się Mitchowi.

– Powiedz, Mitch... – zaczęła powoli.

– Tak? – Młody człowiek przystanął i popatrzył przez ramię na Abby. – Co się dzieje?

– Co robisz dziś wieczorem?

– Mam ogromne plany.

Abby zrzedła mina. Mitch przesłał jej uśmiech i przysiadł na skraju biurka.

– Tak naprawdę – oświadczył – to kupiłem płytę kompaktową z V symfonią Beethovena. Chcę ją przesłuchać 

na moim nowym zestawie stereo. A jeśli okaże się to niezbyt interesującym zajęciem, pomogę sąsiadowi wykąpać 

psa.

Abby pokiwała głową.

– Jak ty to znosisz... ? Tyle zwariowanych rozrywek w jeden wieczór? – Spoważniała i popatrzyła mu prosto w 

oczy. – A czy istnieje możliwość, że zrezygnujesz ze swoich planów?

– Dlaczego? Chcesz powiedzieć, że masz dla mnie ciekawsze propozycje?

– Może... – urwała i uśmiechnęła się wesoło. – Wieczorem ma wpaść do mnie Joan. Pomyślałam sobie, że i ty, 

niby przypadkiem, mógłbyś się pojawić. Na przykład, żeby zabrać mnie na jakąś otwartą do późna wystawę czy coś 

w tym rodzaju.

Brązowe, pełne ciepła oczy Mitcha rozbłysły zainteresowaniem.

– Myślałem, że ona wieczorami nigdy nie opuszcza domu.

– No właśnie. Cała historia jest dosyć tajemnicza. Mitch rozsiadł się wygodniej i zdjął okulary.

– Tajemnicza? W jakim sensie?

– Jadłam dziś z Joan lunch i, ni z tego, ni z owego, oświadczyła mi, że chce do mnie wpaść około dziewiątej 

wieczorem.  Prosiła  także,  że  gdyby  po  siódmej  zatelefonowała  jej  matka,  mam  jej  powiedzieć,  że  wyskoczyła 

właśnie na róg po lody lub coś w tym stylu.

Mitch gwizdnął cicho pod nosem.

– Ciekawe – mruknął. – Jakaś afera.  – Na chwilę spochmurniał. – Jak myślisz, Abby, czy jest w to wplątany 

jakiś mężczyzna? Może chce się z nim spotkać, a ty masz służyć za parawan?

Abby zdecydowanie pokręciła głową.

–  Och,  Mitch,  nie  wyobrażam  sobie,  żeby  krył  się  za  tym  jakiś  mężczyzna.  Nie  mam  zielonego  pojęcia,  co 

wykombinowała, ale gdyby w grę wchodził facet, z całą pewnością zwierzyłaby mi się z tego. W życiu Joan nie ma 

nikogo, z wyjątkiem...

– Z wyjątkiem. Abby zachichotała.

– Z wyjątkiem  anioła,  na punkcie którego dostała bzika. Mitch uniósł ze  zdumienia brwi i wyszczerzył zęby. 

Abby opowiedziała mu o tajemniczym włóczędze z rogu ulicy.

Kiedy  skończyła  opowieść o tym, jak  Joan  przekonywała  ją,  iż  wagabunda jest wysłannikiem niebios,  Mitch 

odchylił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem.

– Wiesz co, Abby, naprawdę chcę poznać tę damę. Wpadnę około wpół do dziesiątej.

– Ale niby przypadkiem.

– Tak, niby przypadkiem – odpowiedział poważnie.

– Ej, Abby, jesteś tam?

– O co chodzi, Trudy? – odkrzyknęła do sekretarki.

– Dzwoni do ciebie jakiś mężczyzna. Twierdzi, że już do niego wcześniej telefonowałaś.

Abby zacisnęła w palcach ołówek. Ogarnęła ją panika. Spojrzała na Mitcha z niemą prośbą. Skinął tylko głową 

i natychmiast zsunął się z biurka – Już sobie idę, dziecko – oświadczył. Odczekała, aż zniknie jej z oczu, a następnie 

background image

podniosła słuchawkę i obojętnym tonem powiedziała:

– Halo?

– Abby? Tu  Brad.  Dzwonię, ponieważ  o  to prosiłaś. Wpadła  w  popłoch.  Wzięła  głęboki  oddech, starając  się 

zapanować nad nerwami. Już od kilkunastu dni przygotowywała się psychicznie, żeby do niego zadzwonić, ale do tej 

chwili  nie  uświadamiała  sobie,  jakim  wstrząsem  okaże  się  ponowne  usłyszenie  jego  głosu.  Nie  spodziewała  się 

również takiego zalewu słodko-gorzkich wspomnień, które nagle pojawiły się w jej umyśle.

– Abby?

– Cześć, Brad – powiedziała drżącym głosem, przeklinając siebie w duchu za brak opanowania. – Przepraszam, 

że przeszkadzam ci w pracy. Po prostu... po prostu chciałabym z tobą przedyskutować pewną sprawę.

– Skąd masz mój numer?

–  Od  jednego  z  redaktorów.  Przeprowadzał  z  tobą  wywiad  o  budowanym  właśnie  centrum  sztuki,  które 

najwyraźniej ty właśnie zaprojektowałeś.

Abby skrzywiła się, uświadamiając sobie cały sarkazm, jaki pobrzmiewał w jej ostatnich słowach, ale gdy Brad 

się odezwał, mówił cicho i spokojnie.

– Tak naprawdę to nie ja jestem autorem projektu. Plany były już bardzo zaawansowane, kiedy dołączyłem do 

zespołu. Po prostu dodałem kilka elementów.

–  Rozumiem...  –  Abby  zawahała  się.  Zaczęła  się  zastanawiać,  jak  długo  potrwa  ta  idiotyczna  rozmowa. 

Zapragnęła  nagle odłożyć słuchawkę i wykreślić Brada na zawsze ze swego życia. – Zabawne – zaczęła po chwili 

pogodnym tonem. – Nigdy nie wspomniałeś nawet, że jesteś architektem.

– Posłuchaj, Abby, ja...

– Oczywiście – przerwała ostro. – To jeden z tych nieistotnych szczegółów, które łatwo przeoczyć, prawda? To 

tylko lata nauki na wyższej uczelni, więc nie ma o czym mówić, Zapewne sam o tym nie pamiętałeś, prawda, Brad? 

Dlatego  przez cały tamten  czas kopałeś doły.  Czy  mam  rację? Przecież  z pewnością nie  chciałeś  świadomie  mnie 

okłamywać.

– Abby, wiem, że masz do mnie żal...

–  Żal?  –  spytała  z  udawanym  zdziwieniem,  starając  się  ze  wszystkich  sił  zapanować  nad  sobą  i  stłumić 

narastający w jej głosie ton histerii. – Żal? Myślę, Brad, że nie jest to najwłaściwsze słowo.

– W porządku – odparł spokojnie. – Wściekłość, gniew, niesmak, odraza. To ty zajmujesz się słowami, Abby, i 

potrafisz dobierać odpowiednie. I zdaję sobie sprawę z tego, że zasłużyłem na te słowa. Ale naprawdę chciałbym z 

tobą porozmawiać. Jest tyle spraw, o których muszę ci powiedzieć.

–  Od  jak  dawna  jesteś  w  mieście?  –  zapytała  nieoczekiwanie,  kompletnie  ignorując  jego  prośbę  o 

wyrozumiałość.

– Słucham?

– Kiedy wróciłeś do doliny? Od jak dawna już tu jesteś?

– Od początku września – mruknął. – Wróciłem, ponieważ chciałem...

–  Posłuchaj,  Brad.  Skończmy  z  tym.  Dlatego  właśnie  dziś  do  ciebie  zadzwoniłam.  Nie  chcę  mieć  z tobą  nic 

wspólnego, nie chcę cię widzieć ani nawet z tobą rozmawiać. Chcę po prostu z tym skończyć.

Nastąpiła  chwila  pełnego  napięcia  milczenia  –  Nie  wiem,  o  co  ci  chodzi,  Abby –  odezwał  się  w  końcu.  –  Z 

czym należy skończyć?

– Cholernie dobrze wiesz, z czym – odparła niskim głosem, cedząc słowa. – Wkradasz się do mego domu, kiedy 

jestem w pracy, i chcę ci powiedzieć, że dłużej już tego nie będę tolerować. Wiem, dlaczego to robisz i za to czuję 

do ciebie jeszcze większą pogardę.

– Abby... naprawdę nie wiem, o czym mówisz. Wkradam się do twego domu? O co ci chodzi?

W jego głosie słychać było tak niekłamane zdumienie, że Abby potrząsnęła głową, a na jej twarzy pojawił się 

krzywy uśmieszek. Dobrze pamiętała, jak wspaniałym aktorem jest Brad, zwłaszcza wtedy, kiedy zostaje przyłapany 

background image

na kolejnym łajdactwie.

– Och, sądzę, że doskonale wiesz, o czym mówię – odrzekła spokojnie. – Dwa razy w tym miesiącu ktoś dostał 

się do mego domu i porozkładał zabawki Aarona. Natychmiast skojarzyłam to sobie z twoją osobą, ponieważ tylko 

ty masz klucze.

– Zabawki Aarona? – zapytał, a w jego głosie nagle pojawiła się czujność. – Twierdzisz, że ktoś ruszał zabawki 

Arona?

Abby skinęła głową, mając jeszcze w pamięci sytuację, jak po śmierci Aarona Brad nastawał, żeby pozbyła się 

rzeczy dziecka. Tak naprawdę, to właśnie tej nocy, przed zniknięciem Brada, o to wybuchła między nimi awantura.

– Posłuchaj... – powiedziała, biorąc głęboki oddech, żeby zapanować nad głosem. – Wiem, co sądzisz o tym, iż 

cały  czas  trzymam  te  rzeczy.  Ale  to...  ale  to,  co  ty  robisz,  to  już  jest  czyste  okrucieństwo.  Nawet  jak  na  twoje 

możliwości.

– Abby, od ponad roku moja noga nie stanęła w twoim domu. Od tej nocy, kiedy odszedłem.

Mówił  z  takim  przekonaniem  i  tak  szczerze,  że  Abby  prawie  mu  uwierzyła.  Po  chwili  jednak  ponownie 

przypomniała sobie, jaki jest naprawdę. Potrząsnęła ponuro głową, rozbawiona własną naiwnością.

– Jasne, Brad – burknęła. – I nigdy już nie stanie, ponieważ właśnie zmieniłam zamki. Po prostu chcę, żebyś 

wiedział, że ja wiem, iż była to twoja sprawka. To wszystko.

Ciężko oddychając, rzuciła słuchawkę na widełki i przez długą chwilę siedziała bez ruchu, wpatrując się tępo w 

aparat.  Policzki  poczerwieniały  jej  z  gniewu,  oczy  lśniły  od  łez.  Serce  waliło  jak  oszalałe,  a  przez  jej  ciało 

przepływało mrowienie.

Mimo wściekłości, jaka  ją ogarnęła,  zmysły Abby ciągle reagowały na dźwięk głosu Brada Carmichaela i  na 

świadomość, że przebywa gdzieś w pobliżu, prowadząc swoje nowe, tajemnicze i skryte życie.

I wtedy, nieoczekiwanie, przyszła jej do głowy inna myśl, mało znacząca, ale uporczywa i siejąca niepokój. W 

głosie Brada było tyle szczerości, że wstrząsnęło to nią i zdumiało... A jeśli po raz pierwszy w życiu nie kłamał?

Co będzie, jeśli to nie on jest tym tajemniczym intruzem, osobą, która potrafi niepostrzeżenie forsować zamki, 

łańcuchy i zatrzaski? Co się stanie, jeśli to nie on rozkładał zabawki i zostawiał jakiś ślad swej obecności w cichym, 

opuszczonym pokoju?

Mimo oskarżeń, które rzuciła mu w twarz, Abby zdawała sobie sprawę z tego, że takie postępowanie nie było w 

stylu Brada. Nie wyobrażała sobie, żeby wślizgiwał się potajemnie do czyjegoś domu i robił tak obrzydliwe rzeczy.

W  rzeczywistości  musiała  przyznać  przed  samą  sobą,  że  prawdziwą  przyczyną  telefonu  do  niego  była  chęć 

ponownego usłyszenia jego głosu i nawiązania kontaktu.

Niemniej... fakt pozostawał faktem. Ktoś zakradał się do jej domu i rozkładał zabawki. Jeśli nie Brad, to kto, do 

diabła?

W  chwili  gdy  otwierała  drzwi  swego  domu,  rozdzwonił  się  telefon.  Abby  zmarszczyła  brwi,  przekręcając  w 

zamku nowy, oporny jeszcze klucz. Po drodze cisnęła kurtkę i teczkę na krzesło, po czym podbiegła do aparatu.

– Halo? – powiedziała lekko zdyszanym głosem.

– Abby, tu Lorna. Jak ci leci w twej niezmąconej niczym głuszy? Abby uśmiechnęła się i odprężyła.

–  Wspaniale,  Lorna,  z  tym  tylko,  że  przed  gankiem  nieustannie  kręcą  się  niedźwiedzie  i  łosie.  Czytałaś  mój 

artykuł?

– Oczywiście. Bardzo dobry. Bardzo, bardzo dobry. Abby zaczerwieniła się z zadowolenia. Taki komplement z 

ust surowego wydawcy zdarzał się nieczęsto.

– Czy wynikły jakieś problemy? – zapytała.

– No cóż – odparła serdecznie Lorna. – Musisz to jeszcze raz napisać i dać troszeczkę ostrzejsze zakończenie. 

Ale sam pomysł jest znakomity.

Abby skinęła głową. W jednej chwili całe jej zadowolenie przeszło w niepokój.

background image

Lorna miała słodki, piskliwy, dziewczęcy głosik, który Abby zawsze kojarzył się z gadającą myszą. Zdumiało 

ją, kiedy po raz pierwszy ujrzała Lornę i skonstatowała, że ma ona prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, bary obrońcy 

piłkarskiego i naturę przywódcy partyzantów. Co bardziej bojaźliwych dziennikarzy i redaktorów, którzy mieli z nią 

do czynienia, potrafiła zamienić w trzęsącą się galaretę.

Była bardzo dobra w swoim fachu i pochlebstwem wymieszanym z pogróżkami wymuszała na swoich autorach 

najlepsze  materiały.  Ale  Abby  z  natury  była  perfekcjonistką,  więc  przez  trzy  lata  pracy  w  eleganckim, 

wysokonakładowym  magazynie  w  charakterze  niezależnej  dziennikarki  jej  stosunki  z  Lorną,  oparte  na  zasadzie 

wzajemnych ustępstw, układały się bardzo dobrze.

– Co mam dokładnie zmienić? – zapytała, okręcając wokół palca kabel od słuchawki.

–  Och,  kilka  drobnych  szczegółów  –  odparła  lekkim  tonem  Lorna.  –  Wszystkie  uwagi  prześlę  ci  listownie. 

Posłuchaj, Abby, przede wszystkim dzwonię w sprawie twego następnego artykułu. Czy naprawdę zamierzasz pisać 

o tych szkodnikach?

Abby uśmiechnęła się.

–  Jasne.  Temat  dotyczy metod  zwalczania  plag  szkodników.  W  okolicy jest  mnóstwo  sadów,  więc  temat  nie 

przysporzy  mi  wielu  kłopotów.  Najpopularniejsze  są  dwie  metody.  Pierwsza  to  napuszczenie  na  insekty  innych 

insektów, drapieżnych. Druga to program BI...

– Co? – przerwała jej Lorna. – Jakie BI?

–  Bezpłodne  insekty.  W  laboratoriach  tworzy  się  bezpłodne  gatunki  insektów,  a  następnie  wypuszcza  je  na 

wolność.  Potrafią  normalnie  kopulować,  ale  są  wysterylizowane  i  w  rezultacie  populacja  gatunku  gwałtownie 

maleje.

– Biedactwa – zauważyła Lorna. – Paskudny chwyt. Abby zachichotała.

– Ale w sumie jest to znakomity program i bardzo rentowny. Już zebrałam całkiem pokaźny materiał.

–  Cóż,  dziecko,  będziesz  musiała  odłożyć  ten  temat  na  kilka  miesięcy.  Tak  naprawdę  potrzebujemy  tego 

artykułu o doświadczeniu śmierci klinicznej do wydania wiosennego, więc musisz go nam dostarczyć przed Bożym 

Narodzeniem.

Abby zacisnęła palce na kablu telefonicznym.

– Lorna, sama nie wiem... Dlaczego tak ci zależy, żebym to ja go pisała? – zapytała. – Chodzi mi o to, że nie 

jest to żaden temat specjalistyczny, a zwykła sensacja. O tym może pisać każdy. A ja już włożyłam tyle pracy...

– Już ci mówiłam. Ktoś cię polecił.

– W porządku – ustąpiła niechętnie Abby. – Zajmę się tym. Na kiedy chcesz mieć konspekt?

–  Na  początek  przyszłego  miesiąca.  Musisz  przeprowadzić  trochę  własnych  badań,  ale,  jak  ci  mówiłam, 

zdobyłam już numery telefonów i adresy, pod którymi ci ludzie się spotykają. Czy masz pod ręką coś do pisania?

Abby wszystko zanotowała.

– Lorna – powiedziała na koniec. – Kto jest tą tajemniczą osobą, która mnie zarekomendowała? Nic z tego nie 

rozumiem.

– Anonimowy informator – odparła Lorna. – Dobrej zabawy, dziecko. To fascynujący temat. Z niecierpliwością 

czekamy na ten artykuł.

Wymieniły jeszcze kilka zdawkowych uwag na tematy ogólne i Abby odłożyła słuchawkę, zastanawiając się z 

goryczą, kto może się ukrywać za określeniem „anonimowy informator".

Z  całą  pewnością nie  była  to  osoba  przyjazna,  skoro  poleciła ją  do  tego tematu.  Coraz  mniej  podobał  się  jej 

pomysł  pisania  tego  artykułu.  W  rzeczywistości  Abby  z  lekceważeniem  odnosiła  się  do  ludzi  gorączkowo 

poszukujących  czegoś  w  wielkiej  ciemności,  jakiegoś  azylu  nadziei,  który  pomógłby  im  pogodzić  się  z 

nieuchronnością śmierci.

Uważała  to  za  tchórzliwe  podejście  do  sprawy.  Dlaczego  ludzie  mają  tak  ogromną  potrzebę  oszukiwania 

samych siebie?

background image

Przerażające było już samo to, że Aaron mógł przebywać gdzieś w pobliżu i ciągle, w jakiś tajemniczy sposób, 

brać udział w jej życiu. Bała się wierzyć w przetrwanie duszy, ponieważ wiara taka powiększała tylko jej nadzieję i 

tęsknotę do tego stopnia, że stawały się aż bolesne.

Potrząsnęła głową i przystanęła przed drzwiami do pokoju Aarona. Starała się opanować dręczący ją niepokój.

Ostatecznie  nie  miała  już  powodu  do  obaw,  gdyż  dom  był  bardzo  dobrze  zabezpieczony.  Nowe  zamki  w 

drzwiach gwarantowały, że żaden nieproszony gość nie pojawi się tutaj pod nieobecność gospodyni.

Zadrżała na wspomnienie słów Brada, szczerości w jego głosie, kiedy zapewniał ją przez telefon, że to nie on 

zakradał się do pokoju Aarona.

Wstrzymała  oddech,  uchyliła  leciutko  drzwi  i  zerknęła  do środka.  Pokój  był  cichy,  wszystko  stało  na  swoim 

miejscu.

Skinęła z zadowoleniem głową i popatrzyła w drugi kąt. Nagle jej oczy się rozszerzyły. Uniosła do ust drżącą 

dłoń.  Stojący  w  rogu  maleńki  fotel  na  biegunach  kołysał  się  lekko.  W  przód  i  w  tył,  w  przód  i  w  tył.  Po  chwili 

bujanie zaczęło ustawać, a przerażona Abby nie potrafiła oderwać wzroku od tego zjawiska.

–  To  tylko  powietrze  –  szepnęła  po  bardzo  długiej  chwili.  –  To  tylko  podmuch  lub  zawirowanie  powietrza, 

biegnące od kaloryfera. Nic więcej. Zdecydowanie zamknęła drzwi i zeszła na dół do salonu.

background image

Rozdział 4

Mitch Flanagan siedział w kuchni Abby i spoglądał na obsypany kwiatami ogromny fiołek afrykański, stojący 

na środku stołu.

– Jak ty to robisz, Abby? – zapytał. – Kiedy ja miałem u siebie coś takiego, chuchałem na niego i dmuchałem, i 

nic. Nie zakwitł. Ten wygląda imponująco.

–  Po  prostu nie zwracam  aa  niego  uwagi  – odparła  z uśmiechem i  obeszła  stół  z  dzbankiem  kawy w  ręce.  –

Kwiat wie, że albo rozwinie pąki, albo się go wyrzuci. Więc kwitnie na okrągło.

– Przerażająca szczerość – roześmiał się Mitch, obserwując, jak Abby ponownie napełnia mu kubek, po czym 

odwrócił się i sięgnął po talerz z ciasteczkami.

Przyglądał się, jak gospodyni odstawia puszkę z kawą i westchnął w duchu. Abby najwyraźniej zapomniała, że 

on  wieczorami  pija  wyłącznie  kawę  bezkofeinową.  Była  jedną  z  najbardziej  spostrzegawczych  i  uważnych  osób, 

jakie  znał,  ale  tego  wieczoru najwyraźniej  coś  ją  trapiło.  Siorbał  ponuro  kawę  z  pełną  świadomością,  że  tej  nocy 

długo  nie  zaśnie,  lecz  nie  chciał jeszcze  bardziej  pogarszać  nastroju  Abby swoimi  uwagami.  I  bez  tego  sprawiała 

wrażenie spiętej i nieszczęśliwej.

Być może jej złe samopoczucie ma jakiś związek z Bradem Carmichaelem, pomyślał. Wiedział, że jego powrót 

podłamał ją i wcale się temu nie dziwił. W swoim czasie łączyły ich bardzo silne więzy.

W  pierwszych  miesiącach  po  odejściu  Brada  Abby  była  tak  załamana  i  pogrążona  w  bólu,  że  jej  znajomi 

zastanawiali się, czy w ogóle potrafi to przeżyć.

A teraz Brad wrócił...

Mitch odruchowo sięgnął po owsiane ciasteczko i obserwował Wilbura, który rozsiadł się w kącie i rzucał mu 

wrogie  spojrzenia.  Mężczyzna żuł  ciasteczka,  automatycznie  odpowiadał na jakieś pytania Abby,  ale  myślami  był 

przy  młodym  architekcie,  z  którym  ostatnio  przeprowadził  wywiad  na  placu  budowy.  Człowiek  ten  sprawiał 

wrażenie  kompletnie  odmienionego,  nie  miał  nic  wspólnego  z  tamtym  zawadiaką  spod  ciemnej  gwiazdy,  którego 

Abby przedstawiła swoim znajomym.

Architekt  był  spokojnym,  opanowanym  człowiekiem,  wyglądającym  raczej  na  biznesmena,  kompetentnym, 

dającym wyważone  odpowiedzi. Emocje okazał dopiero wtedy, gdy zaczęli  rozmawiać o Abby. Jego zadziwiające 

oczy nabrały żywej, zielonej barwy, mięśnie wokół szczęk mocno się napięły...

–  Przepraszam,  Abby  –  powiedział  Mitch  z  ponurym  uśmiechem.  –  Zamyśliłem  się  Popatrzył  na  kobietę 

siedzącą po drugiej stronie stołu i z niepokojem zauważył, że ma dziwny wyraz twarzy.

– O śmierci – powiedziała. – Pytałam, co o tym myślisz, Mitch.

– O śmierci? – powtórzył jak echo.

– Tak naprawdę, to o życiu po śmierci. O pieniach anielskich i niebiosach, duszach, duchach i tym podobnych 

sprawach. Czy wierzysz w to?

Abby  mówiła  pozornie  spokojnie,  ale  kurczowo  zaciskała  palce  na  kubku.  Mitch  milczał  chwilę,  szukając 

stosownych słów.

– Jako dziennikarz sądzę, że we wszystkim powinniśmy zachowywać obiektywizm, prawda? Po prostu musimy 

obserwować i donosić o faktach, które mogą być weryfikowane, a nie opierać się wyłącznie na spekulacjach.

– Jasne, wiem o tym. Ale jesteśmy również ludźmi. Wszyscy mają jakieś zdanie. Jestem po prostu ciekawa, co 

ty o tym myślisz.

– Chodzi ci o życie po śmierci?

– Tak.

Mitch upił łyk kawy i popatrzył w błyszczące, brązowe oczy Abby.

background image

– Dlaczego ostatnio ciągle myślisz o tych rzeczach?

Czy dlatego, że wrócił Brad i poruszył twoje wspomnienia?

Abby nachmurzyła się, odwróciła na chwilę głowę, po czym znów skierowała na niego wzrok, zupełnie jakby 

toczyła ze sobą jakąś wewnętrzną walkę.

– Tak naprawdę, to kilka wydarzeń sprawiło...

Mitch  czekał  cierpliwie,  aż  Abby  zacznie  mówić  dalej.  Z wyraźnym wysiłkiem  zapanowała  nad  sobą. Kiedy 

odezwała się ponownie, głos miała już normalny.

– Cały problem w tym,  że  zadano mi tak  dziwaczny temat.  Lorna znów  dzwoniła  dziś do  mnie  po południu. 

Poczekaj, aż ci powiem, o jaki temat chodzi.

Mitch  słuchał  w  skupieniu  jej  szczegółowej  relacji  z  rozmowy  telefonicznej  z  szefową.  Z tego,  co  dla  Abby 

było „zbiorem bajek", Lorna poleciła jej stworzyć wiarygodny artykuł naukowy.

Ale  nie  powiedziała mi  wszystkiego  – pomyślał, widząc  nerwowe  ruchy  jej  palców,  niespokojne,  rozbiegane 

oczy,  nienaturalnie  sztywną  sylwetkę.  Słysząc  napięcie  w  jej  głosie,  zaczął  się  obawiać,  czy  Abby  nie  jest 

przypadkiem na skraju załamania nerwowego.

–  Cóż,  dochodzi  już  dziewiąta  –  powiedział  cicho,  kiedy  prawie  wyczerpała  temat  doświadczenia  śmierci 

klinicznej.

Abby popatrzyła z nagłym niepokojem na zegarek.

– Och, mój Boże! Joan nigdy się tak nie spóźnia. Mam nadzieję, że nic złego się jej nie przytrafiło.

– A czy jest dziewczyną, której może się cokolwiek przytrafić?

–  Z  całą  pewnością  nie  –  odrzekła  Abby  z  przelotnym  uśmiechem.  –  Biedna  Joan,  jej  nigdy  nic  się  nie 

przytrafia. Ale w tym jej dzisiejszym wieczornym wyjściu jest coś dziwnego, tajemniczego. Nie mam pojęcia, dokąd 

się wybrała przed wizytą u mnie.

– Może powinniśmy zadzwonić do jej matki i sprawdzić, czy jest w domu?

– Niech  cię ręka  boska broni!  – wykrzyknęła  przerażona Abby.  – Przecież to ja  mam  ją  kryć!  Jej matka  jest 

święcie przekonana, że cały wieczór spędziła u mnie. Narobilibyśmy niezłego bigosu, gdybym zadzwoniła do niej i 

zapytała, gdzie jest jej córka.

–  Chciałbym  poznać  tę  jej  matkę  –  mruknął  z  ponurym  uśmiechem  Mitch.  Abby  odwzajemniła  uśmiech.  ,  –

Uwierz mi, że będzie dla ciebie lepiej, jeśli jej nie poznasz.

– Ale skoro jest...

Rozległo się pukanie, a po krótkiej chwili trzasnęły frontowe drzwi.

– Abby? Abby, jesteś tu? – dobiegł ich damski głos. – Przepraszam za spóźnienie. Nawet nie uwierzysz, co się 

wydarzyło.

Dotarł do nich odgłos szybkich kroków na drewnianej podłodze salonu i w progu pojawiła się Joan. Miała na 

sobie granatowy płaszcz sięgający prawie kostek, a na szyi wielki szal w szkocką kratę. Mitch Flanagan spojrzał na 

nią i w tym samym momencie poczuł mocne kołatanie serca.

Kobieta stojąca w drzwiach popatrzyła na niego szeroko rozwartymi ze zdumienia oczyma, tak niebieskimi, że 

mężczyzna mógł w nich utonąć z kretesem. Miała zaróżowione policzki, najprawdopodobniej z zimna i podniecenia, 

i śmiała się radosnym śmiechem, który w ciepłej, jasnej kuchni brzmiał bardzo dziewczęco.

Mitch wpatrywał  się  w nią  przez chwilę,  po czym przeniósł spojrzenie na Abby. Jego wzrok prosił o pomoc. 

Czyżby  to  była  ta  nieszczęsna  przyjaciółka  Abby,  tłamszona  i  ciemiężona,  ta,  która  nie  miała  nawet  prywatnego 

życia?

Kobieta,  która  weszła  tu  przed  momentem,  była  pełna  życia,  radosna,  roześmiana,  trochę  tajemnicza  i  tak 

piękna, że brakowało mu tchu.

–  Joan!  –  wykrzyknęła  Abby  głosem  wyrażającym  cały  jej  niepokój.  –  Gdzieś  ty,  do  licha,  się  podziewała? 

Umierałam już z niepokoju!

background image

Joan  przesłała  jej  promienny  uśmiech  i  rozpięła  płaszcz,  spod  którego  wyłoniła  się  prosta  sukienka  z 

jasnobrązowej wełny, długa prawie tak samo jak płaszcz, bez paska i żadnych ozdób.

Oszołomionemu Mitchowi przemknęło przez głowę,  że taka kobieta nie potrzebuje żadnych ozdób; na pewno 

nie z tymi ciemnoszafirowymi oczyma i cudownymi, lśniącymi włosami, z tą pałającą blaskiem skórą...

Przełknął ślinę, niezgrabnie dźwignął się z krzesła i wyciągnął rękę.

–  To  jest  Joan  Holland  –  przedstawiła  przyjaciółkę  Abby.  –  Joan,  pamiętasz,  jak  opowiadałam  ci  o  Mitchu? 

Jest...

–  Kierownikiem  działu  kulturalnego  –  zakończyła  za  nią  Joan,  uśmiechając  się  wstydliwie  do  krępego 

mężczyzny, który potrząsnął jej dłonią. – Lubię pańskie artykuły, panie Flanagan.

–  Po  prostu  Mitch  –  poprawił  bezwiednie,  ciągle  oszołomiony  jej  delikatną  urodą  i  słodkim,  nieśmiałym 

głosem.

Przez  krótką  chwilę  spoglądał  Joan  prosto  w  oczy.  Dziewczyna  poczuła  się  niezręcznie.  Szybko  odwróciła 

twarz, czerwieniąc się lekko pod wpływem jego pełnego uwielbienia i zachwytu spojrzenia.

–  Abby,  strasznie  przepraszam  –  zaczęła  zdyszanym  głosem.  –  Najpierw  zostałam  zatrzymana  na  troszeczkę 

dłużej, a później, kiedy już do ciebie jechałam, na moście wydarzył się wypadek i musieliśmy wybrać okrężną drogę.

Abby patrzyła przenikliwie na przyjaciółkę, a Mitch co chwila przenosił wzrok z jednej kobiety na drugą. Joan 

usiadła  na  krześle  naprzeciwko  niego,  odebrała  z  jego  rąk  kubek  z  kawą  i  zaczęła  przyglądać  się  mężczyźnie  z 

odległym, sennym uśmiechem.

– Zostałaś zatrzymana na troszeczkę dłużej? – zapytała Abby. – Kto cię zatrzymał? Uzbrojony snajper?

Joan ponownie się zaczerwieniła i popatrzyła nerwowo na Mitcha, który wpatrywał się w nią z sympatią.

– Zaczynasz mówić jak moja matka – oświadczyła. Abby uśmiechnęła się, z jej twarzy zniknęło całe napięcie.

– Naprawdę? Przepraszam, Joan – odparła skruszonym tonem. – Podejrzewam, że ostatnio rzeczywiście tracę 

trochę panowanie nad sobą.

Mitch i Joan spoglądali z niepokojem, jak Abby przechodzi przez kuchnię, staje przy oknie, odsłania firankę i 

zaczyna wpatrywać się w ciemność za szybą.

–  Słyszałem,  że  wspaniałe  grasz  na  skrzypcach  –  przerwał  ciszę  Mitch,  zwracając  się  do  Joan.  –  Abby  na 

okrągło opowiada o tym, jaki masz talent.

Joan zarumieniła się i przesłała mu pełen zażenowania uśmiech.

–  Ależ  skądże  –  zaprotestowała.  –  Nie  mam  już  czasu  grać.  Ale  masz  rację,  bardzo  lubię  swoje  skrzypce  –

dodała.

– Niemniej chciałbym posłuchać twojej gry – poprosił Mitch. Popatrzyła na niego wzrokiem, od którego serce 

zaczęło mu tajać jak wiosenny śnieg.

–  No,  nie  wiem  –  odparła  z  wymuszonym,  przepraszającym  uśmiechem.  –  To  może  być  dla  mnie  trochę 

trudne...

Znów spuściła wzrok, ale Flanagan zdążył jeszcze dojrzeć wyraz jej twarzy. Spoglądał na jej pochyloną głowę i 

czuł się kompletnie zdruzgotany.

Joan Holland nie miała najmniejszej ochoty spotykać się z nim. Znał takie wymijające odpowiedzi i uciekające 

gdzieś  spojrzenia.  Tak  samo  patrzyła  na  niego  przed  dwoma  laty  Abby,  bez  reszty  zakochana  wtedy  w  Bradzie 

Carmichaelu.

Mitch  cierpiał  w  milczeniu.  Bardzo  chciał  powiedzieć  coś  pogodnego  i  wesołego,  ale  cały  czas  myślał  o 

okrutnej ironii losu. Abby od dawna zamierzała poznać go z Joan, a kiedy w końcu doszło do spotkania i dziewczyna 

wywarła na nim piorunujące wrażenie, okazało się, że jest już zakochana w innym.

Abby  stała  przed  wejściem  do  kościoła  i  głęboko  oddychała,  starając  się  zapanować  nad  roztrzęsionymi 

nerwami.  Popatrzyła  ponuro  na  swoje  dżinsy,  adidasy  i  starą  tweedową  kurtkę.  Lekko  zadrżała.  Ostatecznie  nie 

przyszła tu w sprawach wiary. Pracowała jedynie nad artykułem o profilu naukowym. Ponadto nigdy nie przykładała 

background image

szczególnej wagi do ubioru.

Zlecenie,  jakie  dostała,  różniło  się  zasadniczo  od  tych,  nad  którymi  dotąd  pracowała.  Teraz  była  spięta, 

zdenerwowana,  czuła paskudny ucisk w  żołądku.  Zapragnęła nagle  odwrócić  się  na  pięcie i uciec  w jesienną  noc, 

zostawiając wszystko za sobą.

W uszach ciągle brzmiała jej ukryta groźba, jaką usłyszała z ust Lorny: „Nie byłoby rozsądne z twojej strony 

odrzucić moją propozycję".

Abby ponownie westchnęła głęboko, zacisnęła mocniej dłoń na uchwycie skórzanej teczki, pchnęła masywne, 

dębowe  drzwi  i  weszła  do  wyłożonego  dywanem  przedsionka.  Do  jej  uszu  dotarł odległy dźwięk  organów  i  chór

dziecięcych głosów. Zajrzała do notatek. Godzina dwudziesta.

Ponownie  spojrzała  niespokojnie  na  zegarek,  wślizgnęła  się  do  nawy  głównej  i  usiadła  w  ostatniej  ławce. 

Zaczęła się nerwowo rozglądać.

W  kościele  było  około  tuzina  ludzi.  Siedzieli  w  ławkach  i  czytali.  Kilka  osób  rozmawiało  ze  sobą 

przyciszonymi  głosami. Jakaś  siedząca  przed  Abby  para  obejrzała  się  na  nią,  przesłała  uprzejmy  uśmiech,  ale nie 

wyraziła ochoty, aby przyłączyć się do niej. Abby rozsiadła się wygodniej i próbowała spokojnie ogarnąć myślami to 

wszystko, co spotkało ją ostatnio.

W kościele nie była od dawna. Zapewne od ślubu z Jimem, co wydawało się odległe w czasie o dziesiątki lat. W 

świątyni panowała kojąca cisza, a podniosły nastrój potęgowały jeszcze dębowe ławy lśniące miedzianymi okuciami, 

bukiety jesiennych kwiatów przed pulpitem i wysokie okna z witrażami.

Nic dziwnego, że ludzie znajdują w kościołach ukojenie, pomyślała Abby. Miejsce to tchnie takim spokojem. 

Może  nie  powinnam  tak  bardzo  upierać  się  przy  świeckim  pogrzebie  Aarona?  Może  należało  zgodzić  się  na 

tradycyjny, kościelny pogrzeb, na co zresztą nastawał Jim i moja matka...

I znów wrócił stary ból. Poczucie straty ugodziło ją niczym fizyczny cios, rodząc udrękę i zatrzymując dech w 

piersiach.

Abby z trudem wyprostowała się, powstrzymując z całych sił cisnące się do oczu łzy. Zagryzła usta, zacisnęła 

kurczowo pięści.

Miałam rację – pomyślała. Miałam rację nie pozwalając sobie na tak powierzchowne szukanie wytłumaczenia i 

pocieszenia. Ludzie sami się oszukują, próbując uparcie wierzyć w takie nadnaturalne bzdury. To i tak wciąż boli i 

zawsze będzie sprawiało ból.

Chcąc skierować swoją uwagę na coś, co pozwoliłoby zapomnieć o własnych cierpieniach, wróciła pamięcią do 

zdarzeń ostatnich dni. Przypomniała sobie niezręczne spotkanie Joan i Mitcha, które miało miejsce przed tygodniem 

u niej w domu. Abby nie miała wątpliwości, że jej przyjaciółka wywarła na Flanaganie piorunujące wrażenie. Abby 

początkowo pogodnie patrzyła w przyszłość, rokując tej parze jak najlepiej, ale szybko pojęła, że Joan nie reaguje na 

awanse młodego dziennikarza.

Po ich pierwszym spotkaniu Mitch kilkakrotnie telefonował do Joan z propozycją wspólnego spaceru po parku 

czy udziału w otwarciu wystawy. Ale Joan zbywała zarówno jego, jak i Abby.

–  Dlaczego  nie  chcesz  się  z  nim  spotkać?  –  pytała  Abby.  –  Dobrze  mu  z  oczu  patrzy,  a  ty  bardzo  mu  się 

podobasz. Wiem o tym. Mitch jest bardzo sympatyczny.

– Tak, wiem – odparła nieobecnym tonem Joan. – Jest bardzo sympatyczny. Ale nie mogę się z nim spotykać.

– Dlaczego?

– Widzisz, ostatnio bardzo potrzebuje mnie moja mama, a poza tym mam wiele innych, ważniejszych spraw na 

głowie.

Abby  poprawiła  się  na  twardej,  drewnianej  ławce  i  pomyślała  o  dziwacznym  zachowaniu  Joan.  Zmarszczyła 

brwi, przypominając sobie  osobliwe  zauroczenie Joan  włóczęgą z rogu  ulicy.  Siedział tam  każdego ranka, grał  na 

harmonijce w rześkim, jesiennym powietrzu i przesyłał przechodniom ów łagodny, spokojny uśmiech.

background image

Abby unikała go, czując po ostatniej ich rozmowie niepokój i zażenowanie. Joan również nie wspominała już o 

nim słowem, ale w jej oczach pojawiał się teraz jakiś tęskny wyraz i zmieszanie, ilekroć Abby wspominała ulicznego 

grajka.

Pamiętała,  że  w  swoim  czasie  Joan  upierała  się,  iż  wysoki  blondyn  jest  kimś  w  rodzaju  anioła.  Teraz  znów 

zmarszczyła brwi, wracając, wbrew samej sobie, myślami do dziwacznych, niepojętych zjawisk we własnym domu.

To nieprawdopodobne, jak po pewnym czasie ludzie potrafią przyzwyczaić się i zaakceptować rzeczy, których 

nie sposób zrozumieć i wytłumaczyć.

Wciąż bywały dni, kiedy w pokoju Aarona wyczuwała czyjąś obecność, nawet jeśli jego rzeczy pozostawały nie 

ruszone.  Ale  pewnego  popołudnia  zabawki  znów  zostały porozstawiane  na  podłodze  pokoju  i  na  stole; tak  jak  za 

pierwszym razem.

Jednak  widok  tych  pluszowych  zwierząt,  drewnianych  wagoników,  mikroskopijnego  zestawu  do  herbaty  i 

plastikowych  kur  siedzących  na  płocie  nie  budził  już  w  Abby  przerażenia.  Tak  naprawdę,  to  codziennie,  kiedy 

wracała  z  pracy,  była  ciekawa,  czy  zastanie  w  pokoju  Aarona  jakieś  zmiany.  Zaraz  po  wejściu  do  domu  swoje 

pierwsze kroki kierowała do dziecinnego pokoju.

Czasami  poważnie  się  zastanawiała,  czy  przypadkiem  nie  dostaje  pomieszania  zmysłów,  czy  nie  jest  to 

załamanie nerwowe, opóźniona reakcja na żałobę i stres. Myśl ta dręczyła ją nieustannie, zwłaszcza że zawsze była 

kobietą obdarzoną zdrowym rozsądkiem, istotą posługującą się żelazną logiką, uporządkowaną.

Ostatecznie umysł ludzki jest narzędziem postrzegania świata. Jeśli  nawet jej rozum zaczyna szwankować, to 

czy istnieje sposób, żeby się w tym zorientowała? Abby zadrżała, lecz po chwili skupiła uwagę na otoczeniu.

– Dobry wieczór – usłyszała kobiecy głos, który przerwał jej rozważania. – Miło mi, że przyszło was tak wielu. 

Witamy również osoby, które pojawiły się tu po raz pierwszy.

Abby poruszyła się gwałtownie i popatrzyła na kobietę. Jej twarz była niezwykle sympatyczna; miała siwiejące, 

kręcone  włosy,  ubrana  była  w  sweter  z  surowej  wełny  i  brązowe  spodnie.  Z  całą  pewnością  nie  ma  w  niej  nic  z 

mistyka czy wariatki, pomyślała, po czym otworzyła teczkę, żeby wyjąć notes i długopis.

– Pragnę teraz zwrócić się  do osób, które pojawiły się  u nas  po raz pierwszy – ciągnęła kobieta. –  Niech nie 

odstrasza was otoczenie. Spotykamy się w kościele, ponieważ został nam podarowany, ale nie jesteśmy żadną sektą. 

Nasi członkowie reprezentują różne wyznania i różne światopoglądy. Łączą nas jedynie nasze przeżycia.

Abby szybko notowała, charakteryzując mówczynię i starając się oddać atmosferę spotkania oraz opisać twarze 

zebranych ludzi.

Obok niej siedział potężnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku. W dużych, spracowanych dłoniach miął 

gazetę. Dalej siedziała młoda Murzynka o nieśmiałym, miłym uśmiechu i tuliła do siebie pulchne dziecko. Maluch 

patrzył na Abby sponad ramienia matki wielkimi, poważnymi oczyma.

Abby  uśmiechnęła  się  do  niego  i  poczuła  znajomy  ból.  Przestała  notować  i  popatrzyła  na  mówiącą  kobietę, 

która właśnie ustępowała miejsca przy pulpicie wysokiemu, starszemu mężczyźnie z laską.

– Naszym dzisiejszym gościem jest doktor Philip Ashton – oznajmiła, po czym wróciła na swoje miejsce.

Pełen dostojeństwa mężczyzna przesłał zebranym uśmiech, wyciągnął z kieszeni kamizelki okulary, nałożył je 

na nos i zaczął kartkować notes.

Abby  gorączkowo  notowała  każde  jego  słowo,  żałując,  że  nie  zabrała  ze  sobą  magnetofonu.  Nie  wzięła  go, 

ponieważ wiedziała, że spotkanie ma się odbyć w kościele, ale teraz była już pewna, iż nikt z zebranych nie miałby 

nic...

–  Doświadczenie  śmierci  klinicznej  –  mówił  mężczyzna  –  dla  dorosłych  jest  unikalnym  zjawiskiem 

psychologicznym,  ponieważ  powoduje  natychmiastową,  dogłębną  i  trwałą  zmianę  osobowości.  Zmian  tych,  które 

zaszły  w  umyśle  człowieka, nie  jest  w  stanie  już  nic  odwrócić; łącznie  z  długotrwałą interwencją  psychiatryczną. 

Naturalnie,  większość  z was  doskonale  o tym  wie.  Ja  osobiście zajmuję się  konkretnie zjawiskiem  doświadczenia 

śmierci  klinicznej  dzieci,  u  których,  w  większości,  nie  występują  aż  tak  głębokie  zmiany  osobowości.  Niemniej 

background image

badania wskazują, że dziecko przywrócone do życia w trakcie śmierci klinicznej staje się pojętniejsze i wrażliwsze, 

niż było przed zdarzeniem traumatycznym.

Abby z uwagą przyglądała się  mówcy, starając się  zorientować w rzeczywistym poziomie jego kompetencji i 

doświadczenia. Sprawiał wrażenie spokojnego i rozluźnionego, a jego wykład był jasny, choć uczony i gruntowny. 

Ale dlaczego człowiek z akademickim wykształceniem poświęcał tyle czasu i energii tak śmiesznym zjawiskom?

Ashton kontynuował wykład, przytaczając przykłady dzieci, które przeżyły śmierć kliniczną. W pewnej chwili 

dał znak ręką i siedząca w ostatniej ławce kobieta włączyła projektor do slajdów, oświetlając ekran rozwieszony za 

plecami prelegenta.

– W naszych badaniach bardzo pomocną metodą są rysunki dzieci, które za ich pomocą opisują swoje doznania 

–  oświadczył  Ashton.  –  Później,  kiedy  już  zinterpretują  to,  co  narysowały,  ich  spostrzeżenia  stają  się  bardziej 

klarowne i spontaniczne.

Na  ekranie  pojawił  się  obrazek.  Szereg  uśmiechających  się  upiornie  obrysowanych  kleksów  z  koślawymi 

aureolami, otaczających roześmianą, wysoką postać w pasiastym podkoszulku.

– Narysował to Jason, który w wieku siedmiu lat o mało nie umarł podczas operacji na otwartym sercu. Białe 

postacie  są  aniołami,  które  śpiewały  piękne  pieśni  i  otaczały  chłopca,  wyciągając  w  jego  stronę  ręce.  Jason 

powiedział, że strasznie je kochał, a one kochały jego.

Abby  przestała  pisać  i  z  bijącym  sercem  wpatrywała  się  w  ekran.  Kolejny  rysunek  przedstawiał  grupę 

patykowatych  postaci,  pomalowanych  na  jaskrawożółty  kolor,  zbliżających  się  do  większej  sylwetki  w  kolorze 

błękitnym oraz do mniejszej – w kolorze różowym. Tło wypełniały zielone linie oraz maleńkie, barwne punkciki.

– Ten obrazek namalowała Lisa, która dostała zapalenia szpiku po upadku z trzykołowego rowerka i wystąpiła 

u  niej  tak  wysoka  gorączka,  że  serce  dziecka  stanęło  prawie  na  pięć  minut  –  wyjaśnił  Philip  Ashton  z  lekkim 

uśmiechem. – Lisa miała wtedy cztery lata, co tłumaczy nieudolność rysunku. Ale w rozmowie dziecko było bardzo 

elokwentne.

Abby ściskała w drżących dłoniach notatnik i patrzyła na barwne malowanki.

–  Lisa  twierdzi,  że  żółte  postacie  to  anioły,  które  nosiły  ją,  kiedy  była  zmęczona.  Mówiła,  że  wychodziły  z 

blasku i były blaskiem, choć wyglądały jak ludzie. Ta niebieska sylwetka to babcia Lisy, która zmarła kilka miesięcy 

wcześniej  i  również  wyszła  ze  światła  jej  na  spotkanie.  Tło  Lisa  określiła  jako  „cudowny,  cudowny  las  pełen 

pięknych ptaków i kwiatów".

Abby zadrżała z emocji i patrzyła na ekran szeroko rozwartymi, nieprzytomnymi oczyma. Nie docierał już do 

niej  głos  mężczyzny.  Wyobraźnia  malowała  przed  nią  jasne  punkty,  kropki  i  kreski,  jak  z  dziecięcych  obrazków, 

naiwny wizerunek aniołów i olśniewającego blasku, wyobrażenia szczęścia, ciepła i bezpieczeństwa. Przeszywał ją 

okropny ból, tęsknota za utraconym dzieckiem, cierpienie, jakiego w życiu nie doświadczyła.

Czyżby Aaron rzeczywiście trafił do jakiejś niezwykłej,  nieznanej  krainy, w której wciąż żyje? Czyżby to on 

przestawiał zabawki, chcąc w ten sposób przekazać jej jakąś wiadomość? Jeśli tak, to co usiłuje jej powiedzieć? Że 

jest nieszczęśliwy, że potrzebuje jej, że chce wrócić... ?

Nic dziwnego, że ludzi pociągają takie fantazje, pomyślała gorzko Abby, całym wysiłkiem woli odpychając od 

siebie  nieposkromione,  rozbiegane  myśli.  Nic  dziwnego,  że  chcą  w  takie  rzeczy  wierzyć.  Ale  jakaż  to  okrutna 

mistyfikacja grać tak na najczulszych i najboleśniejszych ludzkich emocjach.

W  jednej  chwili  zapomniała,  że  jest  profesjonalistką,  zapomniała,  że  przybyła  tutaj,  by  obserwować  i  robić 

notatki. Resztę spotkania pamiętała jak  przez mgłę,  gdyż starała się pokonać napływający coraz większymi falami 

ból i gniew.

Philip Ashton zakończył wykład, zebrał notatki, uśmiechnął się dystyngowanie do słuchaczy i wrócił na swoje 

miejsce w ławce.

Później kilka innych osób wygłosiło swoje wykłady, ale nie byli oni już tak dobrymi i Wytrawnymi mówcami.

background image

Siedząca  obok  Abby  młoda  kobieta,  ciągle  trzymająca  na  rękach  swe  poważne  dziecko,  zajęła  miejsce  za 

pulpitem i zaczęła niskim głosem opowiadać zebranym o tym, jak po urodzeniu synka nastąpił u niej kryzys. Wyszła 

z własnego ciała i oglądała je z góry. Widziała, jak leży na wózku służącym do transportu chorych, słyszała jednego 

z  lekarzy,  który  krzyknął  rozgorączkowany:  „To  już  koniec!".  Zaczęła  posuwać  się  do  góry  ciepłym,  przyjaznym 

tunelem światła.  I wtedy, z oddali, dobiegł ją  krzyk nowo  narodzonego  dziecka;  ku swej rozpaczy, zrozumiała, że 

musi wrócić do własnego ciała.

Powinnam to wszystko zapisywać – pomyślała Abby. Po to przecież tu przyszłam.

Ujęła w zdrętwiałe palce długopis i starała się wziąć w garść. Zaczęła zapisywać wszystkie wrażenia i uwagi, 

podczas gdy gruba niewiasta w turkusowej koszuli opowiadała o ataku serca, o tym, jak spotkała po drugiej stronie 

nieżyjących już męża i ojca, którzy czekali na nią na skraju tunelu blasku.

Kiedy gruba kobieta wróciła na miejsce, a Abby zrobiła kilka chaotycznych notatek, z tyłu kościoła wynurzyła 

się kolejna  postać  i  przeszła  tuż  obok  niej,  zmierzając  do  pulpitu.  Abby odniosła  przelotne  wrażenie,  że  zna  tego 

wysokiego, poruszającego się z wdziękiem mężczyznę, że emanujący od niego zapach jest jej znany.

Szybko uniosła głowę i doznała wstrząsu.

Mężczyzna zajął miejsce za pulpitem, twarzą do audytorium. Ręce wsparł na skraju mównicy. W przyćmionym 

świetle świątyni jego oczy wydawały się ciemnoszare.

Był to Brad Carmichael.

background image

Rozdział 5

W pierwszym odruchu Abby chciała uciec lub schować się za oparciem kościelnej ławki. Zapanowała jednak 

nad  sobą  i  wyprostowała  się,  spoglądając  na  Brada  wzrokiem  całkiem  bez  wyrazu;  taką  w  każdym  razie  miała 

nadzieję.

Jakkolwiek odbyła  już  z nim  rozmowę  telefoniczną, a  Mitch dokładnie opowiedział jej,  jak  Brad  Carmichael 

wygląda teraz, widziała go na własne oczy po raz pierwszy od chwili jego powrotu do miasta. Z pasją, której sama 

nie potrafiła sobie wytłumaczyć, chłonęła wzrokiem tak dobrze znaną jej twarz i sylwetkę.

Brad  miał  na  sobie  zwykłe  dżinsy,  kraciastą  koszulę  i  pulower.  Jak  zwykle  wyglądał  muskularnie  i  smukło 

zarazem.  Najwyraźniej  siedząca  praca  nie  miała  wpływu  na  jego  formę  fizyczną.  Abby  popatrzyła  na  szerokie, 

umięśnione barki i przypomniała sobie, jak stali nago w płytkiej wodzie jeziora spleceni w uścisku. Wokół szumiał 

wiatr, delikatnie poruszając gałęziami, a ich ciała otulała ciepła, srebrzysta woda.

– Boże drogi – szepnęła, spoglądając nieobecnym wzrokiem na barwne witraże. – Pomóż mi przez to przejść. 

Nie chcę o nim myśleć.

Brad,  błądząc  wzrokiem  po  zebranych,  skierował  nagle  spojrzenie  na  Abby,  zupełnie  jakby  usłyszał 

wypowiedziane  przez  nią słowa.  Oczy mu zalśniły,  stając  się  z  szarych zielone,  a na  ogorzałej  twarzy pojawił się 

wyraz czujności i ogromnej czułości. Prawie niedostrzegalnie skinął głową. Poza tym nie dał po sobie poznać, że ją 

zauważył.

Zachłannie wpatrywała  się  w tą  obcą,  a jednocześnie  tak  bliską  twarz.  Widziała  proste brwi,  wystające  kości 

policzkowe, duże usta, kędzierzawe, ciemne włosy i  zmienne jak  dym oczy w oprawie czarnych i  długich,  prawie 

dziewczęcych rzęs.

Ogarnęła ją taka tęsknota, podniecenie i żądza, że aż zawirowało jej w głowie. Zacisnęła w palcach notatnik tak 

mocno, że metalowe kółka pozostawiły bolesne ślady na jej skórze.

Co on tu robi? – zastanawiała się zmieszana. Cóż, na Boga, Brad Carmichael robi wśród ludzi, którzy spotykają 

się, żeby rozprawiać o doświadczeniu śmierci klinicznej? Natychmiast jednak przypomniała sobie, że Brad zawsze 

był ekscentryczny, miał tysiące pomysłów na minutę i trudno było przewidzieć, co za chwilę zrobi lub gdzie pójdzie.

Brad zaczął mówić niskim, spokojnym głosem, najwyraźniej unikając wzroku Abby, która całą uwagę skupiła 

na jego słowach.

– Był  to  bardzo  niedobry dla  nas  czas – mówił.  – Kobieta, którą  kochałem, przeżywała najgłębszy kryzys  w 

swoim  życiu,  a  ja  nie  potrafiłem  jej  pomóc.  Byłem  przerażony  rozmiarem  jej  rozpaczy,  wstrętem  napawała  mnie 

jakakolwiek myśl o śmierci. Nie umiałem poradzić sobie z samym sobą i Bóg mi świadkiem, że nie wiedziałem, jak 

jej pomóc, wybrałem więc najbardziej tchórzliwe rozwiązanie i odszedłem. Zostawiłem ją. Uciekłem.

Umilkł.  W  kościele  panowała  martwa  cisza.  Brad  obrzucił  zgromadzonych  jasnym  i  szczerym  spojrzeniem. 

Abby zagryzła usta i tępo wpatrywała się w pogniecioną kartkę, którą trzymała w dłoni.

A zatem miałam rację – myślała. Cały czas miałam rację. Po prostu sytuacja go przerosła i wybrał najprostsze 

wyjście: ucieczkę.

–  Pojechałem  na  kilka  tygodni  do  Vancouver,  a  następnie  zdecydowałem  się  na  wyjazd  do  Kalifornii  –

kontynuował  Brad tym samym beznamiętnym głosem.  – Miałem  tam przyjaciół,  więc pomyślałem, że mogę się u 

nich na jakiś czas zaczepić, zastanowić się, co mam dalej robić i spróbować zapomnieć o straszliwej krzywdzie, jaką 

wyrządziłem  mojej  kobiecie.  Mknąłem  akurat  nocą  autostradą  I-5,  kierując  się  na  południe,  kiedy  w  świetle 

reflektorów  spostrzegłem  jelenia,  który  zabłąkał  się  na  szosę.  Gwałtownie  zahamowałem,  samochód  wpadł  w 

poślizg  i  z  szybkością  dziewięćdziesięciu  mil  na  godzinę  wylądowałem  w  przydrożnym  rowie.  Wyjęcie  mnie  z 

wraka samochodu zajęło ekipie ratowniczej prawie godzinę.

background image

Abby spoglądała na Brada w napięciu. Zaschło jej w ustach.

– Prawie przez cały ten czas byłem nieprzytomny. Miałem rozerwaną tętnicę w nodze i straciłem tyle krwi, że 

byłem w stanie  biologicznego szoku.  I właśnie  w chwili, kiedy wyciągnięto mnie z samochodu i  zaczęto ratować, 

zapadłem w śmierć kliniczną.

Abby poczuła, że wiruje jej w głowie. Zaczęła gwałtownie szukać chusteczki do nosa, zdając sobie sprawę, że 

zwraca na siebie uwagę siedzących obok ludzi. Brad również spojrzał na nią przelotnie, ze współczuciem, i ciągnął 

dalej.

–  Moje  przeżycie  było  podobne  do  przeżycia  Juliet  –  oświadczył,  przesyłając  uśmiech  młodej  kobiecie  z 

dzieckiem.  –  Widziałem  ekipę  ratowniczą,  która  starała  się  wyciągnąć  z  wraka  moje  ciało,  i  słyszałem,  jak 

zastanawiali  się  na  głos,  czy  jeszcze  żyję.  Opatrzono  mi  głowę,  ale  bandaże  natychmiast  nasiąknęły  krwią;  oczy 

również miałem zakryte bandażem. A jednak wszystko widziałem – migające kolorowe światła na dachach karetki 

pogotowia i samochodów pomocy drogowej, widziałem przerażenie malujące się na twarzach gapiów i pogniecione 

blachy mego samochodu. Słyszałem jęk syren, krzyki ludzi, a nawet dobiegające z lasu pohukiwania sów.

Wszystko  to  stanowiło  tak  okropny widok,  że  chciałem  uciec.  Odwróciłem  się  i  ruszyłem  w  stronę  lasu,  ale 

wcale nie szedłem, a unosiłem się na wysokości czubków drzew. Pamiętam, jak bardzo dziwaczne było to uczucie; 

zupełnie jakbym miał piętnaście metrów wzrostu. I nagle przede mną, na niebie, pojawił się blask. Stawał się coraz 

jaśniejszy, rozprzestrzeniał się i szybko ogarnął całe niebo. Ale takiego światła nigdy jeszcze w życiu nie spotkałem. 

Pulsowało i było ciepłe, prawie żywe. Lśniło, falowało, zmieniało się, przekształcając w długi tunel, ale tunel utkany 

z blasku. Wiedziałem, że wędrówka tym tunelem byłaby najcudowniejszą rzeczą, jaka mogłaby mi się przytrafić w 

życiu...

Kilka  osób  w  kościele  chrząkało  ze  wzruszenia  i  ocierało  ukradkiem  łzy.  Abby  wpatrywała  się  w  Brada  z 

nieruchomą twarzą.

– Ale najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że odczuwałem ogromne szczęście i podniecenie, a mój umysł 

pracował  tak  jasno,  jak  nigdy  dotąd.  W  pełni  zdawałem  sobie  sprawę  z  tego,  że  często  robiłem  zamieszanie,  że 

zawsze uciekałem od odpowiedzialności, że krzywdziłem ludzi. Miałem pełną świadomość, iż prowadziłem niepełne 

życie,  ponieważ  zbyt  często  zawodziłem  innych  i  siebie.  Było  to  tak,  jakby ktoś  celowo  wkładał  mi  do  głowy  te 

myśli. Zupełnie tak, jak programuje się komputer. Byłem straszliwie rozczarowany, ale stopniowo docierało do mej 

świadomości, że nie zasługuję jeszcze na ów blask, że muszę wrócić i naprawić wszystko, co popsułem.

Siedzący w pierwszym rzędzie doktor Ashton uniósł rękę. Brad uprzejmie skinął głową w jego stronę.

– Czy obecność tego sędziego, „programisty komputera", jak pan to określił, miała jakieś konteksty religijne? –

zapytał doktor. – Czy odnosił pan wrażenie, że to Bóg?

Brad potrząsnął głową.

– Nic a nic. A w każdym razie nie tak, jak  wyobrażałem sobie stwórcę  za życia. Odnosiłem  wrażenie, że ten 

ktoś,  czy  coś,  jest  nieskończenie  logiczny  i  inteligentny.  Chciałem  się  spierać,  nie  chciałem  wracać,  pragnąłem 

wytłumaczyć mu wszystko w sposób, w jaki zawsze robiłem to w przeszłości. – Na twarzy Brada pojawił się pełen 

ironii grymas. – Ale wiedziałem, że tym razem nie odniesie to skutku. Nikt nie mógł się spierać z taką logiką.

– Czy po tym przeżyciu zmienił pan styl swego życia i postępowania? – dopytywał się głęboko zainteresowany 

doktor Ashton. – Czy próbował pan naprawić błędy, o których pan wspominał?

Brad ponownie spojrzał na Abby. Tym razem twarz miał napiętą. Po chwili skierował wzrok na Ashtona.

– Tak, większość naprawiłem. Wróciłem do swego zawodu i ponownie nawiązałem kontakty z rodziną. Ciężko 

pracowałem nad  tym,  żeby spłacić wszelkie  długi  i  ustabilizować  życie.  Przeprosiłem ludzi,  którym w  przeszłości 

wyrządziłem krzywdę swoją niedbałością, beztroską i cudownym darem pobłażania samemu sobie. Niestety...

Zebrani cierpliwie czekali na dalsze słowa.

– Niestety, nie naprawiłem największego zła, jakie wyrządziłem w życiu innemu człowiekowi – powiedział po 

chwili schrypniętym głosem. – Skrzywdziłem kogoś w najokrutniejszy sposób; kogoś, kogo kochałem najbardziej w 

background image

życiu. I do dziś nie wiem, jak to naprawić.

Abby  poczuła,  że  już  dłużej  nie  wytrzyma.  Wstała  niepewnie  z  miejsca  i  mrucząc  słowa  usprawiedliwienia, 

niezdarnie ruszyła między ławkami. Minęła przedsionek kościoła i wyszła na zewnętrzne schody.

Zatrzymała  się  w  nocnych  ciemnościach  rozświetlanych  blaskiem  księżyca,  starając  się  przypomnieć  sobie, 

gdzie  zostawiła  samochód.  Czy  na  parkingu  za  kościołem,  czy  też  na  ulicy  za  rogiem,  gdzie  na  skraju  chodnika 

majaczyły sylwetki drzew, lśniących w mroku niczym srebrzyste duchy... ?

Kiedy tak stała pełna wahań, do jej uszu dobiegł odgłos szybkich kroków, odbijający się donośnym echem w 

podcieniach kościoła. Abby wzięła głęboki oddech. To Brad biegł w jej stronę. Ale w miarę jak się do niej zbliżał, 

zwalniał kroku. Abby odwróciła się i zaczęła uciekać.

– Abby! – zawołał, chwytając ją za ramiona. – Abby, proszę, nie uciekaj. Poświęć mi tylko chwilę. Kochanie, 

jest tyle spraw, które chciałbym z tobą omówić.

Abby obróciła się, popatrzyła mu w twarz i ze wstrętem strąciła z ramienia jego dłoń.

– Och, jestem o tym przekonana – odparła lodowatym tonem, dziwiąc się, jakim cudem potrafi zachować taki 

spokój, jak w ogóle zdołała wykrztusić choć jedno słowo. – Masz mi wiele do powiedzenia o blasku i aniołach. No 

cóż, Brad, ja już naprawdę nie chcę tego słuchać.

– Abby, starałem się wyjaśnić ci to wcześniej. Chciałem powiedzieć ci, jak dogłębny skutek wywarło na mnie 

to przeżycie. Z Vancouver wysłałem do ciebie list, w którym wszystko opisałem. Próbowałem...

Abby jednak już go nie słuchała.

– Boże wielki, więc to byłeś ty? – mruknęła wstrząśnięta, uświadamiając sobie całą prawdę. – To ty poleciłeś 

mnie redakcji, żebym pisała artykuł o doświadczeniu śmierci klinicznej.

Popatrzył na nią z powagą. W srebrzystym świetle księżyca jego twarz była nieruchoma i bez wyrazu.

– To byłeś ty, prawda? – zapytała niskim, pełnym furii głosem.

Jej wściekłość stała się jeszcze większa, kiedy Brad nie zaprzeczył.

–  To  byłeś  ty,  prawda?  –  powtórzyła  pytanie.  –  To  ty  zatelefonowałeś  do  mojej  redakcji,  powiedziałeś  o 

fascynujących zjawiskach psychologicznych i  o waszej maleńkiej  grupie.  Od niechcenia wspomniałeś, że jest taka 

jedna dziennikarka, która wspaniale poradzi sobie z tym tematem. Prawda?

– Tak – odparł spokojnym głosem. – Ja.

Abby  zadrżała,  wystraszona  rozmiarami  wściekłości,  jaka  ją  przepełniała.  Słyszała  określenie,  że  komuś  z 

gniewu robi się „czerwono przed oczyma", ale po raz pierwszy doświadczyła tego na sobie.

Poprzez tę  czerwoną, lśniącą płachtę,  która opadła jej na oczy, popatrzyła na Brada. Czuła mdłości i  zawroty 

głowy.

– Jeszcze ci było mało? – warknęła przez zaciśnięte zęby. – Zostawiłeś mnie załamaną, w rozpaczy, na gruzach 

całego życia; porzuciłeś mnie w chwili, kiedy najbardziej cię potrzebowałam. I jeszcze było ci tego mało. Musiałeś 

wrócić i wmieszać się do moich spraw zawodowych. Jak mogłeś w ogóle zrobić coś takiego?

– Nie rozumiem, o co ci chodzi – odparł cicho Brad. – Przecież nie zamierzałem zniszczyć ci kariery. Od dawna 

regularnie  pisujesz  artykuły  do  tego  czasopisma.  A  nad  tym  tematem  możesz  pracować,  nie  ruszając  się  nawet  z 

miasta.

– Nie chcę pisać tego artykułu – odparła desperacko Abby. – Nie chciałam już w chwili, kiedy Lorna zadała mi 

ten  temat,  ale bałam się  odmówić, żeby nie  stracić ich  zaufania i  wiarygodności,  które tak długo i z takim trudem 

budowałam.

–  Dlaczego  nie  chcesz  go  pisać?  Przecież  nawet  z  obiektywnego  punktu  widzenia  jest  to  zagadnienie 

fascynujące.

–  Wybacz,  ale  wobec  tego  tematu  nie  potrafię  zachować  obiektywizmu  –  odrzekła  zimno  Abby.  –  I  już  na 

pewno nie ma w nim dla mnie nic fascynującego. Moim zdaniem to absolutna bzdura. To wyłącznie fantazje, trele-

morele i hokus-pokus łudzi obdarzonych bujną wyobraźnią i żyjących fantazjami.

background image

– Nawet dzieci?

Po kręgosłupie Abby przeszły lodowate igły. Zesztywniała i popatrzyła na niego ciemnymi, złymi oczyma.

– Posłuchaj, nie  zamierzam stać tutaj  dłużej  i spierać się  z tobą. Rozumiesz?  Po prostu odczep się  ode mnie, 

Brad. To już na mnie nie działa. Idź sobie i zapomnij o całej sprawie.

–  Jakiej  całej  sprawie?  –  zapytał  oszołomiony.  –  O  czym  mam  zapomnieć?  O  tobie,  o  moim  przeżyciu?  O 

czym?

– O twoim przeżyciu – odparła kwaśnym tonem. – Nie wspominaj przy mnie o tym, dobrze?

–  Abby,  to  naprawdę  miało  miejsce,  dokładnie  tak,  jak  opisałem  to  dzisiejszego  wieczoru.  Była  to 

najwspanialsza i najstraszniejsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu i naprawdę całkowicie mnie odmieniła.

– Och, naturalnie. Ale dlaczego nie porozmawiamy o moich przeżyciach, Brad? Odszedłeś w niecały miesiąc po 

śmierci Aarona. Byłam samotna, kompletnie rozklejona, a ty po prostu schowałeś głowę w piasek. Przez  pierwsze 

dni myślałam, że oszaleję. Dzwoniłam na policję, do szpitali...

Brad popatrzył na nią z niedowierzaniem.

–  Abby,  zostawiłem  ci  nagraną  na  taśmę  bardzo  długą  wiadomość.  Wyznałem,  co  zamierzam  zrobić, 

przepraszałem za to, że odchodzę, starałem się, najlepiej jak umiałem, wszystko wytłumaczyć.

Abby obrzuciła go płonącym wzrokiem.

– No cóż, wiadomość ta nigdy do mnie nie dotarła – odrzekła. – Wiesz, Brad, jakoś zupełnie ci nie wierzę.

– Ktoś widocznie musiał skasować nagranie. Wiem, że jestem draniem... ale nie aż takim – dodał z krzywym 

uśmiechem.

Abby  odwróciła  głowę.  Chroniąc  się  przed  przenikliwym  chłodem,  objęła  się  krzyżując  ramiona.  Starała  się 

odpędzić  okropne  wspomnienia.  Całkiem  możliwe,  że  zostawił  wiadomość,  a  ona  przez  przypadek  ją  skasowała. 

Żyła wtedy jak w gorączce, nie panowała nad sobą i wszystko było możliwe.

– To niczego nie zmienia – powiedziała w końcu chłodnym tonem. – To, czy zostawiłeś mi wiadomość, czy nie, 

nie zmienia faktu, że porzuciłeś mnie pogrążoną w bólu i wspomnieniach, z masą nie zapłaconych rachunków.

– Przykro mi z powodu tych rachunków, Abby – przerwał jej szybko. – Chciałem ci te pieniądze zwrócić, ale 

nie odpowiadałaś na moje listy. Jutro pojawię się u ciebie z czekiem, dobrze? Jeśli tylko...

– Daj spokój z pieniędzmi – odparła ze znużeniem. – Po prostu odczep się ode mnie. Muszę napisać ten głupi 

artykuł, ponieważ w grę wchodzi moja przyszłość zawodowa. Ale nie chcę więcej ani z tobą rozmawiać, ani ciebie, 

widzieć. I nie chcę słyszeć o twoim „przeżyciu". Nie wierzę w ani jedno twoje słowo.

– Uważasz, że stroję sobie żarty? – zapytał ze zdumieniem.

–  Mogłabym  się  o  to  założyć  –  oświadczyła  twardo  Abby.  –  Z  całą  pewnością  nie  po  raz  pierwszy  łżesz  z 

powodów znanych tylko tobie. Wiele razy zrobiłeś ze mnie głupka. Ale nawet by mi do głowy nie przyszło... – Głos 

się  jej  załamał,  ale  po  chwili  zapanowała  nad  emocjami  i  hardo  popatrzyła  Bradowi  w  oczy.  –  Ale  nawet  nie 

przyszłoby mi do głowy, że możesz być aż tak okrutny. Nawet ty!

– Okrutny? – powtórzył jak echo. – Jak to?

–  Zmuszając  mnie  do  wysłuchiwania  tych  wszystkich  bzdur  o  dzieciach,  które  widzą  anioły,  o  matkach 

umierających przy porodzie... Brad, czy ty nie rozumiesz, jaki mi to sprawia ból?

– Sądziłem, że znajdziesz w tym pociechę – odparł cicho, patrząc jej prosto w twarz. Jego oczy pociemniały w 

blasku  księżyca.  –  Myślałem,  że  znajdziesz  ukojenie,  przychodząc  na  nasze  spotkanie  i  dowiadując  się  o  innych 

dzieciach, które, jak Aaron...

–  Nie  waż  się  wymawiać  przy  mnie  imienia  Aarona!  –  wrzasnęła  Abby.  Po  chwili  jednak  poczuła  ogromne 

zakłopotanie. Nie powinna reagować tak histerycznie.

Brad milczał i spoglądał na nią zmieszany. Wyciągnął rękę, ale ona zignorowała jego gest. Spoglądała tępo w 

głąb opustoszałej ulicy.

– To było obrzydliwe – prawie szepnęła do siebie.

background image

–  Wiesz,  czasami  myślałam,  że  ktoś  z  premedytacją  dąży  do  tego,  żebym  zwariowała.  Najpierw  te  zabawki 

Aarona, które nie wiadomo kto przekłada, a teraz ty...

– Zabawki Aarona? – zapytał Brad. – Wspominałaś o tym w naszej rozmowie telefonicznej. O co chodzi z tymi 

zabawkami Aarona?

– O nic – odparła Abby, czując, że nagle opuszczają ją siły. – Zapomnij o tym. Po prostu daj mi święty spokój. 

Mówię poważnie, Brad. Napiszę ten artykuł, ponieważ muszę to zrobić, ale z tobą nie chcę mieć nic wspólnego. Już 

nie!

Odwróciła się na pięcie i ruszyła ciemną ulicą, bojąc się, że Brad podąży za nią i weźmie ją pod rękę. Nie była 

pewna, jak zareagowałaby na jego bliskość.

Ale  kiedy  dotarła  do  najbliższej  przecznicy i  obejrzała się  za  siebie,  spostrzegła,  że  Brad  stoi  nieruchomo  w 

świetle ulicznych latarni i ją obserwuje. Na zalany księżycowym blaskiem chodnik kładły się długie cienie.

– Znów wychodzisz?

Joan Holland,  ubrana  tylko w majtki, stanik  i  rajstopy, popatrzyła  przez  ramię na  matkę,  która  stała  oparta  o 

futrynę  drzwi. Przyszło jej  do głowy, że  chyba  nikt poza jej  matką  nie potrafi nadać  prostemu  słowu  „znów" tyle 

emocjonalnej treści. Gniew, litość nad sobą, kpina, szyderstwo i prośba – wszystko to zawierało się w tym jednym 

słowie Very Holland, która stała w progu pokoju i zaciskała na piersiach szlafrok.

Joan zesztywniała, zmarszczyła brwi i zaczęła wpinać w ucho złoty kolczyk w kształcie kółka.

–  Mamo,  siedziałam  w  domu  dwa  ostatnie  wieczory  –  powiedziała,  starając  się  nadać  głosowi  pogodne  i 

naturalne brzmienie. – Przecież sama mówiłaś, że ostatnio czujesz się dużo lepiej.

– No cóż, moje samopoczucie nie ma tutaj nic do rzeczy – odparła Vera.

– Więc w czym problem? – zapytała z uśmiechem Joan, spoglądając na twarz matki odbitą w lustrze toaletki.

Sięgnęła  po  perfumy  w  aerozolu  i  psiknęła  sobie  na  szyję  i  nadgarstki,  a  następnie  pochyliła  się  i  pokropiła 

zgięcia pod kolanami.

–  Ty  jesteś  problemem  –  oznajmiła  Vera.  Jej  czerstwa  twarz  skurczyła  się,  a  pulchne  ramiona  zesztywniały, 

kiedy ze złością popatrzyła na córkę. – Robisz z siebie kompletną idiotkę... Mówię to na wypadek, gdybyś sama o 

tym nie wiedziała.

Joan  wciągnęła  powietrze  głęboko  w  płuca,  modląc  się  w  duchu,  żeby  niebiosa  dały  jej  więcej  cierpliwości. 

Popatrzyła na tanią imitację szafirów, które leżały w szkatułce i próbowała przypomnieć sobie oczy anioła, tak pełne 

spokoju i pogody.

–  Zupełnie  nie  wiem,  o  co  ci  chodzi,  mamo  –  powiedziała  po  chwili,  odwracając  się  od  lustra.  –  Dlaczego, 

twoim zdaniem, robię z siebie idiotkę?

Verze  nie  trzeba  było  kolejnego  zaproszenia  do  dyskusji.  Przykuśtykała  ciężko  do  łóżka  i  usiadła  na  jego 

brzegu. Głęboko westchnęła i dokładniej otuliła się szlafrokiem.

–  Joannie!  – wybuchnęła.  – Nie  chcę  ci  prawić  morałów, ale chyba  rozumiesz,  że  zrobię wszystko,  byś  była 

szczęśliwa. Sama najlepiej o tym wiesz.

– Doskonale o tym wiem – odparła zdecydowanie córka i nałożyła na siebie jasnoniebieski wełniany golf oraz 

szary tweedowy żakiet i długą spódnicę. – Ale jestem, mamo, szczęśliwa i to powinno cię cieszyć. Tak więc sama 

widzisz, że nie masz najmniejszych powodów do zmartwień.

Vera zmarszczyła brwi, najwyraźniej niezadowolona z kierunku, w którym potoczyła się rozmowa.

– Chodziło mi tylko...

– Chodziło ci o to, że denerwujesz się, iż ktoś może mi wyrządzić krzywdę – zakończyła szybko za matkę Joan, 

szukając w torebce kluczy. – Bardzo cię za to kocham, mamo. Bardzo. Ale nie musisz się o mnie aż tak zamartwiać.

– A dokąd wybierasz się dzisiaj? – zapytała Vera, wstając z łóżka. Ruszyła za córką korytarzem do kuchni. – Z 

kim się umówiłaś? A może znów zamierzasz odwiedzić Abby?

background image

Joan przystanęła niepewnie przy drzwiach wyjściowych. Nie zamierzała okłamywać matki i w gruncie rzeczy 

nie chciała zostawiać jej samej.

– Ostatnio  miałam  kłopoty  z  sercem  – oświadczyła  Vera,  widząc  wahanie  córki.  – Nie chcę  cię  martwić, ale 

lekarz powiedział, że może się to skończyć niedobrze, jeśli atak przyjdzie, w chwili, kiedy będę sama.

Joan dała kilka niepewnych kroków w głąb mieszkania i popatrzyła z niepokojem na matkę.

– Naprawdę, mamo? – zapytała. – Kiedy ci to powiedział? Podczas ostatniej wizyty?

Vera skinęła głową i oparła się o zlewozmywak.

–  Ale  – dodała śmiało  –  jak  już  mówiłam,  nie  o  siebie  się  niepokoję.  Martwię  się  o  ciebie, Joannie.  Popatrz 

tylko  na  siebie,  kochanie.  Wystrojona,  ubrania  w  jaskrawych  kolorach,  makijaż,  perfumy  i  biżuteria...  Ludzie... 

mężczyźni...  mogą  wyciągnąć  z  tego  niewłaściwe  wnioski.  Sprawiasz  wrażenie  jednej  z  tych  szlajających  się  po 

barach kobiet, szukających towarzystwa mężczyzny.

Joan w jednej chwili zesztywniała. Popatrzyła na matkę ostro i zdecydowanie.

– Nie ma nic złego w tym, że kobieta chce wyglądać jak najlepiej – odparła. – Nie ma również nic złego w tym, 

że kobieta chce wieczorem spotkać się z innymi ludźmi i miło spędzić czas.

Vera  wykrzywiła  usta.  Próbowała  coś  odpowiedzieć,  ale Joan  przerwała  jej  nerwowym,  gwałtownym gestem 

ręki.

–  Może  nie  zdajesz  sobie  z  tego  sprawy,  mamo  –  ciągnęła  poczerwieniała  z  gniewu  –  ale  dla  pracujących 

dziewcząt życie nie jest proste, zwłaszcza kiedy, jak to się mówi, są już „w pewnym wieku". Harujemy dla naszych 

szefów, a nasza praca często przechodzi nie zauważona. Większość z nas ma poza tym dużo obowiązków w domu... 

przy  dzieciach...  czy przy  innych  członkach  rodziny.  Nie  jest  więc  grzechem,  jeśli  od  czasu  do  czasu  chcemy się 

wyrwać i mieć wolną chwilę tylko dla siebie.

Poruszona do żywego Joan, nie chcąc słuchać tego, co matka ma jej do powiedzenia, szybko wyszła z domu, 

zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła do samochodu.

Dopiero  po  przejechaniu  kilku  przecznic  opuściło  ją  zdenerwowanie  i  mogła  już  spokojnie  oddychać. 

Zaciskając  dłonie  na  kierownicy,  westchnęła  i  skręciła  na  autostradę  biegnącą  wzdłuż  brzegu  jeziora.  Dlaczego 

matka zawsze potrafiła wyprowadzić ją z równowagi?

Joan od dziecka była  zdominowana  przez  matkę.  Ojciec Joan  zachowywał  się  w  domu  jak  ulotny,  bojaźliwy 

cień: starał się stąpać na palcach, żeby tylko uniknąć gniewu żony.

Jak  ona  to  robi?  –  zastanawiała  się  Joan.  Skąd  pewni  ludzie  czerpią  taką  siłę,  że  już  samą  swą  obecnością 

potrafią sprawować nad innymi kontrolę?

Niemniej ostatnio władza jej matki zaczęła powoli, ale nieubłaganie słabnąć i Joan była przekonana, że ona też 

doskonale  zdaje  sobie  z tego sprawę. Dlatego  stała się  bardziej  skłonna  do sprzeczek,  drażliwa,  niekonsekwentna. 

Tego dnia jej zachowanie oscylowało między czystą złośliwością a dziecięcą wręcz czułością.

W przeszłości Joan musiała nieraz przyznać, że taktyka matki odnosi skutek. Aż do teraz Joan nie spotkała na 

swej drodze mężczyzny na tyle atrakcyjnego i pociągającego, żeby uświadomić sobie, pod jaką tyranią żyje. Zawsze 

było łatwiej powiedzieć „nie", znaleźć jakąś wymówkę i, unikając jawnej konfrontacji, po prostu pozostać w domu, 

czyli pogodzić się z losem.

Ale tak było dopóty, dopóki w jej życiu nie pojawił się anioł.

Joan przystanęła na chwilę, doprowadziła swój wygląd do porządku, po czym ruszyła na brzeg jeziora.

– Cześć! – zawołała z niepokojem. – Trochę się spóźniłam. Nie byłam pewna, czy jeszcze cię tu zastanę.

Wysoki, obdarty mężczyzna odwrócił się z uśmiechem w jej stronę. Zdjął starą, baseballową czapeczkę. W jego 

jasnych włosach zagrały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Otaczały go ptaki: mewy i hałaśliwe sójki krążyły 

wokół  jego  głowy,  a  u  stóp  człapały  kaczki  i  dzikie  gęsi.  Joan  wyciągnęła  z  kieszeni  torebkę  z  pokruszonym 

chlebem. Rzuciła garść okruchów na zdeptany piasek.

background image

Mężczyzna zbliżył się do niej, w dalszym ciągu się uśmiechając. Joan dokładnie widziała rysy jego twarzy oraz 

zdumiewająco błękitne oczy o łagodnym wyrazie. Z zakłopotaniem stwierdziła, że nie ma on jeszcze kurtki, mimo że 

noce stawały się już chłodne i w każdej chwili mogły przyjść przymrozki.

– Nie masz nawet żadnego ciepłego okrycia – zauważyła, odwracając się do niego.

Zgodnie ruszyli w kierunku stojącej nad wodą ławki.

– O mnie się nie martw – odparł cicho anioł, spoglądając na Joan. – Dzisiaj nie musiałaś nawet kłamać, prawda? 

– dodał z aprobatą w głosie.

Joan usiadła na drewnianej ławce i spojrzała na jego ostry, wyrazisty profil. Mimo że wielokrotnie była już tego 

świadkiem, zdumieniem przejmowała ją spostrzegawczość tego mężczyzny.

– Skąd o tym wiesz? – zapytała zdumiona. – Skąd wiesz, czy skłamałam matce, czy nie?

– Zmieniła się twoja aura – wyjaśnił prosto. – Kiedy kłamiesz, ciemnieje. Joan milczała, rozważając w myślach 

jego słowa. Wiedziała, że większość ludzi bardzo cynicznie potraktowałaby takie uwagi. Ale on nigdy się nie mylił.

– Ostatnio sprawia wrażenie, jakby bardziej się z tym wszystkim godziła – oznajmiła Joan.

– Chodzi o twoją swobodę? Joan skinęła głową.

–  Czy  to  ona  zaczyna  akceptować  nowy  układ,  czy  też  to  ty  nie  dajesz  jej  większego  wyboru?  –  zapytał  i 

uśmiechnął się na widok tłustego kaczora, który zaczął energicznie dziobać jego zniszczony but.

– Trochę jedno, a trochę drugie – odparła. – Powinnam była to zrobić już dawno temu.

– Musiałaś kiedyś  podjąć taką  decyzję  – przyznał  łagodnie  anioł.  – Twoja  uległość  wobec  matki wyrządzała 

krzywdę zarówno tobie, jak i jej.

I znów Joan odniosła wrażenie, że jesienny zachód słońca jest jakiś nierealny i pełen ciepła. Wszelkie zasady i 

logika, jakimi posługiwała się w życiu, przestawały obowiązywać, kiedy tylko włóczęga kierował na nią wzrok. Nie 

miała przed nim żadnych tajemnic, nie było zakazanych tematów ani nieporozumień. Rozumiał ją doskonale, mimo 

że prawie nic mu o sobie nie powiedziała.

A co dziwniejsze, ich zażyłość była czysto umysłowa. Nigdy nigdzie się z nim nie wybrała, na ławce w parku 

ani razu się do siebie nie przytulili, nawet nie dotknęła jego dłoni.

–  Ale  chyba  nie  jest  jeszcze  za  późno?  –  zapytała  z  niepokojem,  spoglądając  mu  prosto  w  twarz.  –  Gdy 

przyszłam na świat, miała zaledwie dziewiętnaście lat.

Obecnie ma pięćdziesiąt jeden. Mogłaby jeszcze ułożyć sobie życie, gdyby tylko...

– Musisz się od niej trochę odsunąć i pozwolić jej dorosnąć – oświadczył cicho mężczyzna. – Twoja nieustanna 

obecność jest dla niej zabójcza.

– Przecież  nigdy bym jej nie skrzywdziła – odparła żywo Joan, dotknięta jego słowami. – Ale  matka zawsze 

wpada w złość, kiedy wychodzę lub nawiązuję nowe znajomości. A czasami, kiedy...

– Muszę już iść – przerwał jej włóczęga, wstając z charakterystyczną dla siebie gracją.

Sięgnął po zniszczony plecak w kolorze khaki, w którym trzymał cały swój dobytek.

– Tak szybko? – zapytała rozczarowana Joan.

– Muszę już iść – powtórzył łagodnie, ale niczego bliżej nie wyjaśnił. – Ale ty zostań i pooglądaj jeszcze przez 

chwilę zachód słońca.

Joan  skinęła  głową,  lecz  na  jej  twarzy  odmalował  się  wyraz  smutku.  Doskonale  wiedziała,  że  bez  niego 

okazałość barwnych chmur i lśniącej wody, ciemności rozświetlanej blaskiem księżyca i gwiazd będzie stracona.

–  Może  chcesz,  żebym  cię  gdzieś  podrzuciła?  –  zapytała.  Nabrała  nagle  ochoty,  żeby  zobaczyć,  gdzie  on 

mieszka, dokąd idzie z parku po zachodzie słońca. – Jestem samochodem, więc...

–  Musisz  tu jeszcze  chwilę  pozostać  – powiedział  cicho,  ale  zdecydowanie.  –  Musisz  pozostać  do  chwili,  aż 

zgasną ostatnie blaski dnia, znikną wszystkie barwy, a na niebo wzejdzie księżyc.

Mówił  takim tonem, jakby  tłumaczył  coś  małemu  dziecku.  Joan  posłusznie  skinęła  głową.  Złożyła  dłonie  na 

podołku i w milczeniu obserwowała, jak jego wysoka postać niknie w zapadającym z wolna mroku.

background image

Wraz  z  jego  odejściem  cały  świat  jakby  poszarzał,  zmatowiał,  stał  się  smutniejszy.  Joan  przygryzła  wargi, 

powstrzymując  łzy.  Poczuła  się  niczym  opuszczone  dziecko.  Tak  było  zawsze,  kiedy  anioł  odchodził.  Nigdy  nie 

pozwolił jej iść ze sobą i zawsze na odchodnym zostawiał jakieś polecenie. Musiała coś obejrzeć albo przemyśleć.

Popatrzyła  w niebo,  gdzie malowane promieniami zachodzącego słońca  chmury stopniowo nabierały srebrnej 

barwy. U jej stóp, z łagodnym szmerem, biła o brzeg woda; słyszała bardzo wyraźnie delikatne pluskanie. Hałaśliwe 

ptactwo dawno już zniknęło, zupełnie jakby odejście anioła stanowiło dla niego jakiś sygnał.

Na myśl o swej samotności stanęły jej w oczach łzy. Joan siłą woli skupiła uwagę na zachodzie słońca, tak jak 

ją o to prosił anioł. Czekała, aż zza lśniących chmur nad ciemną toń jeziora wypłynie sierp księżyca.

Nagle  do  jej  uszu  dobiegł  odgłos  rytmicznych  uderzeń  o  piasek.  Obejrzała  się  i  popatrzyła  w  nadchodzący 

mrok, z którego wyłoniła się postać biegnącego mężczyzny, ubranego w sportowy strój.

Chociaż  był  jeszcze  daleko  i  zrobiło  się  już  dosyć  ciemno,  w  jego  sylwetce  rozpoznała  coś  znajomego. 

Pochyliła się do przodu i wytężyła wzrok. To był znajomy Abby – dziennikarz.

Mitch Flanagan,  pomyślała  zadowolona z siebie,  że  pamięta jego imię  i  nazwisko. Mężczyzna dobiegł  do jej 

ławki i gwałtownie przystanął. Popatrzył na Joan ze zdziwieniem. Z trudem łapał powietrze.

– Joan, prawda? – zapytał wyraźnie zadowolony. – Joan Holland?

Joan  skinęła  bojaźliwie  głową,  nieco  poruszona  jego  nagłym  pojawieniem  się  i  bliskością  masywnego  ciała 

mężczyzny, ubranego w szorty i podkoszulek.

Trochę  za  szczupły  w  biodrach,  pomyślała  spoglądając  na  niego  z  uwagą.  Ale  ogólnie  jest  przystojny.  Ma 

smukłe, muskularne nogi, a jego tors jest...

Zarumieniła się poruszona myślami, które przyszły jej do głowy. Szybko zerwała się z ławki i ujęła wyciągniętą 

w jej kierunku dłoń.

Twarz również  ma sympatyczną – zauważyła. Tego wieczoru nie miał okularów w grubej, rogowej oprawie i 

kiedy się do niej uśmiechnął, jego oblicze nabrało miłego, szczerego wyrazu.

Joan  ze  zdziwieniem  skonstatowała,  że  mężczyzna  jest  bardziej  zdenerwowany  nieoczekiwanym  spotkaniem 

niż ona.

–  Ile  kilometrów  codziennie  przebiegasz?  –  zapytała,  wiedząc,  że  biegacze  zawsze  z  dużym  zapałem 

opowiadają o swoich wyczynach i kondycji.

Ale Mitch był inny. Popatrzył na Joan z ponurym uśmiechem.

– Och, niewiele – wyznał. – Przeważnie spaceruję i podziwiam widoki, a biec zaczynam tylko wtedy, gdy ktoś 

mnie obserwuje. Ale mam za to wspaniałe szorty, prawda?

Joan wybuchnęła śmiechem, zapominając o dręczącym ją jeszcze przed chwilą smutku i poczuciu opuszczenia.

– Imponujące – przyznała poważnie. – Wyglądasz w nich jak rasowy lekkoatleta. Naprawdę wywarłeś na mnie 

wrażenie.

– Nie jest ważne być lekkoatletą – odrzekł Mitch. – Ważne, żeby wyglądać jak lekkoatleta.

– No tak, wizerunek człowieka jest sprawą najwyższej wagi – odparła Joan i oboje wybuchnęli śmiechem.

Zapadła chwila niezręcznego milczenia.

– Robi się już naprawdę zimno – zauważyła w końcu Joan, spoglądając z niepokojem na jego owłosione, gołe 

nogi i ramiona. – Czy masz ze sobą jakąś kurtkę?

Ależ  ze  mnie  babsko,  pomyślała,  uśmiechając  się  pod  nosem  na  wspomnienie  tak  niemądrej  uwagi.  Abby 

wyśmiałaby  ją  za  takie  pytania  zadawane  mężczyznom.  Zawsze  w  chwilach,  kiedy  powinna  była  wzbudzić 

zainteresowanie swoją osobą, zachowywała się raczej jak troskliwa matka, a nie obiekt pożądania...

Ku jej zdumieniu Mitch zdjął niewielki, nylonowy plecak i wyciągnął z niego różową kurtkę.

– Chryste Panie! – jęknęła Joan, tłumiąc śmiech. – Różowa. Ty naprawdę udajesz biegacza.

–  Traktuję  to  bardzo  poważnie  –  odparł  Mitch.  –  Tak  poważnie,  że  aż  kupiłem  kurtkę  z  fluorescencyjnego 

materiału. Czy masz ochotę na lody?

background image

Joan popatrzyła  niepewnie na małą budkę,  której światła rozświetlały mrok. Wokół umieszczonych  na  dachu 

lamp krążyły roje ciem. Za szybą uwagę przechodniów przykuwało pięćdziesiąt siedem rodzajów lodów.

– Czy nie są przypadkiem zbyt kaloryczne? – zapytała. – Chodzi mi o to, że mogą zepsuć efekt twego biegania.

– Dlatego właśnie tutaj biegam – wyjaśnił pogodnie Mitch. – To jest moja nagroda. Obliczyłem sobie, że jeśli 

przebiegnę wzdłuż jeziora ostatnie pół mili i później zjem lody, zachowam status quo. I jakoś sobie radzę.

– No cóż, dlaczego nie? Myślę, że nieźle udaje ci się zachowywać status quo – odparła Joan zaskoczona własną 

szczerością, spoglądając na pulchną sylwetkę Mitcha i sympatyczny uśmiech na jego twarzy.

Oczy Flanagana, kiedy spoglądał na nią, były pełne ciepła. Odnosiła wrażenie, że chce powiedzieć coś jeszcze. 

Ale  nagle  w  wyobraźni  ujrzała  inną  parę oczu,  spokojnych,  niebieskich  oczu  pełnych  zrozumienia.  Odwróciła  się 

pośpiesznie i ku rozczarowaniu Mitcha zaczęła z uwagą studiować wystawione lody.

– Chyba zdecyduję się na te z syropem klonowym i orzechami włoskimi. Co ty na to? – zapytała, starając się 

wrócić do poprzedniego, żartobliwego tonu. – Nie lubię tylko, jak orzechy są już ciemne i lekko gorzkie.

– Ja również – zgodził się Mitch. – Lubię, jak są tłuste i soczyste. Czy są bardzo, bardzo świeże? – zwrócił się z 

nagłym pytaniem do znudzonej nastolatki w budce.

Popatrzyła na niego kamiennym wzrokiem, wzruszyła ramionami i strzeliła balonową gumą do żucia.

– Orzechy jak orzechy – skonstatowała. – Nic więcej nie wiem. Mitch i Joan wymienili spojrzenia.

– Lepiej nie ryzykujmy – powiedzieli jednocześnie i wybuchnęli śmiechem.

– Ja poproszę czekoladowe – oświadczył Mitch i po chwili dodał z zadowoleniem: – Podwójną porcję. A dla tej 

pani... – Odwrócił się do Joan i przesłał jej pytające spojrzenie.

– Pistacjowe – rzekła zdecydowanie Joan. – Mają porcję. Nie jadłam pistacjowych lodów od... – Zmarszczyła 

brwi i chwilę się zastanawiała. – Już sama nie wiem od kiedy.

– W takim razie najwyższy czas,  żebyś nadrobiła  zaległości i  też  wzięła  podwójną  porcję  – zauważył  Mitch, 

odbierając lody od nastolatki.

Joan obserwowała w milczeniu, jak Mitch wyjmuje z nylonowego plecaczka kilka banknotów, ale pomyślała, 

że pewnie poczułby się urażony, gdyby chciała zapłacić za swoje lody. Kiedy w chwilę później szli alejką, posuwała 

się krok za Mitchem.

– Czy mieszkasz daleko stąd? – zapytała, patrząc na odbijające się w wodzie światła.

– Blisko – odparł i zlizał językiem topniejący i spływający po waflu lód. – Muszę się z niechęcią przyznać, że 

mieszkam w jednym z tych komunalnych mieszkań nad wodą.

– Dlaczego z niechęcią?

– Ponieważ moje obecne mieszkanie stanowi odrażający kompromis z mojej strony. Tak naprawdę to marzę o 

własnym  domku.  –  Odwrócił  się  i  popatrzył  na  Joan.  –  Moje  pojęcie  raju  to  strzyżenie  w  weekendy  własnego 

trawnika.

– W każdej chwili możesz ostrzyc mój – podsunęła rozsądnie Joan.

– W każdej chwili? – zapytał z takim żarem, że dziewczyna poczuła, iż na policzkach wykwitają jej rumieńce. –

Powiedz tylko kiedy.

Znów zapadło niezręczne milczenie, które przerwał Mitch.

– A ty? Gdzie ty mieszkasz?

–  Po  drugiej  stronie miasta  –  odparła.  –  Na  zboczu  tamtych  wzgórz.  Wskazała  dłonią  światła  po  wschodniej 

stronie.

– Masz zatem wspaniały widok z okien – zauważył uprzejmie.

Joan  milczała.  Rozmyślała  o  swoim  wielkim,  komfortowo  urządzonym  domu,  który  z  każdym  upływającym 

rokiem stawał się dla niej coraz cięższym więzieniem. A ostatnio, pomyślała ponuro, czuję się w nim jak w grobie.

Zadrżała i popatrzyła z szerokim uśmiechem na towarzyszącego jej mężczyznę.

– Czy widziałeś się ostatnio z Abby? – zapytała. – Bo ja spotkałam się z nią we wtorek.

background image

– Tylko przelotnie. Całymi dniami nie ma jej w redakcji. Pracuje nad nowym artykułem.

Joan  skinęła  głową.  Nie  chciała  ciągnąć  rozmowy  o  najnowszym  zobowiązaniu  przyjaciółki.  Abby  była  nim 

załamana, a ponadto w ostatnich dniach bardzo rozkojarzona i przygnębiona.

– Wczoraj po południu pojawił się też w redakcji Brad – poinformował Mitch.

Joan gwałtownie przystanęła i popatrzyła na niego z przerażeniem.

– Brad? W redakcji? Czego chciał? Czy Abby go widziała? Mitch potrząsnął głową.

– Nie, akurat wyszła – odparł, pomijając  inne pytania. – Zostawił kopertę z jakimiś pieniędzmi, które  był  jej 

winien. Powiedział też, że Abby powinna skontrolować opony w swoim samochodzie.

–  Skontrolować  opony?  –  Joan  popatrzyła  tępo  na  swego  towarzysza,  zapominając  na  chwilę  o  lodach 

trzymanych w dłoni.

Mitch skinął głową.

–  Podejrzewam,  że  uciekła  z  biura,  kiedy  zobaczyła  Brada,  ale  na  parkingu  stał  jej  samochód.  Carmichael 

oświadczył mi, że obejrzał jej auto i Abby stanowczo powinna kupić nowe opony, a ponadto wyważyć koła.

–  Wyważyć  koła?  –  powtórzyła  jak  echo  zdezorientowana  Joan,  czując  się  jak  papuga  powtarzająca  każde 

słowo Mitcha.

– Jeśli opony samochodu ścierają się nierówno – tłumaczył cierpliwie Mitch – znaczy to, że należy wyważyć 

koła.  To  może  być  niebezpieczne,  zwłaszcza  w  samochodach  starszego  typu,  takich,  jaki  ma  Abby.  Brad  był  po 

prostu zaniepokojony, to wszystko.

– Wiem... to znaczy wiem, że trzeba od czasu do czasu wyważyć koła. Ale... ale to tak do Brada niepodobne –

odparła Joan, marszcząc brwi. – Nie wyobrażam sobie, żeby Brad Carmichael martwił się tym, że samochód Abby 

ma starte opony. A jeśli nawet, to na pewno nie wspomniałby o tym słowem.

– Ludzie się zmieniają – powiedział Mitch. – Ostatnio Brad jest jak odmieniony.

– Abby tak nie uważa.

– Wiem – rzekł Mitch z bladym uśmiechem. – Kobietę czasami bardzo trudno przekonać, prawda? Ale myślę, 

że to już twój samochód – zauważył, nieoczekiwanie zmieniając temat.

Joan  zapragnęła  nagle,  żeby  sobie  poszedł,  zanim  padną  między  nimi  słowa,  które  ich  oboje  wprawią  w 

zakłopotanie.

Ale  Mitch pokiwał  tylko  głową,  przesłał  jej  grzeczny  uśmiech  i  stanął  przy  drzwiach  samochodu. Jego  oczy 

miały odległy, nieobecny wyraz. Uprzejmie otworzył przed Joan drzwi i pomógł jej wsiąść do auta.

– Dziękuję za wspólną przechadzkę, Joan – powiedział. – Było naprawdę miło.

Joan również  skinęła  głową,  tracąc  nagle pewność siebie.  Włączyła  silnik i  patrzyła,  jak mężczyzna  odwraca 

się, a jego różowa kurtka powoli tonie w ciemnościach. Mitch udał się w przeciwnym kierunku niż anioł.

Odczekała chwilę,  aż całkowicie zniknie jej z oczu. W końcu wrzuciła pierwszy bieg i wyjechała z parkingu. 

Kiedy wracała do domu, na jej twarzy znów gościł smutek.

background image

Rozdział 6

Maleńkie,  barwne  punkciki,  od  najjaśniejszych  odcieni  żółci  po  głęboką,  aksamitną  barwę  czekolady, 

wypełniały stół kreślarski w pracowni Brada.

Carmichael wziął do ręki okulary w złoconej oprawce i zaczął polerować je kawałkiem zamszu. Po chwili znów 

skupił  uwagę  na  nieprawdopodobnym  układzie  kształtów,  które  miał  przed  sobą.  Bezwiednie  sięgnął  po  kubek  z 

kawą, pociągnął parę łyków i zmarszczył brwi.

W tym momencie do gabinetu wtargnęła Gladys. Pod pachą trzymała plik teczek wypełnionych dokumentami. 

Gdy ujrzała, co robi szef, zatrzymała się gwałtownie obok stołu kreślarskiego.

– Boże drogi! – zawołała łagodnie. – Dosyć!

Brad zdjął z nosa okulary i przesłał jej trochę nieprzytomny uśmiech.

– To już nałóg, Gladys. Nic na to nie poradzę. Sekretarka podeszła do stołu po puszystym dywanie i zajrzała 

Bradowi przez ramię.

– Co to jest? – zapytała. – Wygląda zupełnie jak...

– Jak bombonierka – zakończył za nią szef. – Różne rodzaje czekoladek. Pralinki, trufle, pierniczki w polewie 

kakaowej.

– Lepiej, że robisz to ty, a nie ja – zauważyła Gladys. – Gdybym miała ułożyć takiego puzzle'a, prędzej bym 

skonała. Już od samego patrzenia na to tracę na wadze.

– Lubię rzeczy, które wymagają największego wysiłku – powiedział Brad. – Pomaga mi to skoncentrować się, 

gdy  rozważam  jakiś  problem.  Ale  –  dodał,  wkładając  okulary  i  pochylając  się  nad  stołem  –  nie  mogę  znaleźć 

jednego elementu. Powinno być na nim trochę jasnego brązu i trochę ciemnego. Niestety, nigdzie go tu nie widzę.

– Może gdzieś się zgubił?

– To niemożliwe. Tego puzzle'a kupiłem całkiem niedawno, a rozpakowałem go tutaj dziś rano.

– No cóż, odłóż go na jakiś  czas – poradziła Gladys. – Albo zacznij od innej strony, a  wcześniej czy później 

znajdziesz rozwiązanie.

– Nie mogę tego tak zostawić – odrzekł Brad, spoglądając na stos barwnych tekturek. – Muszę wykończyć tę 

krawędź, zanim przystąpię do reszty, a nie mogę jej złożyć, dopóki nie znajdę tego kawałeczka.

– A kto tak twierdzi?

– Co kto twierdzi?

– Kto twierdzi, że musisz skończyć tę krawędź, zanim przystąpisz do reszty?

– Ja – odparł z prostotą. – Nigdy nie przystępuję do partii środkowych, jeśli nie mam brzegów. Nazwałbym to 

niezdyscyplinowaniem.

– Nie, raczej brakiem takiej konieczności – zauważyła z wdziękiem Gladys.

– Nie zapominaj, że zawsze mogę cię wyrzucić z pracy – powiedział żartobliwie.

Gladys zachichotała.

–  Aha!  – zakpiła.  – Już  widzę,  jak  prowadzisz to  biuro  sam,  bez  mojej  pomocy. Nie  wiesz nawet,  gdzie jest 

klucz do komputera.

– Wiem. W górnej szufladzie twego biurka.

– Już nie – rzekła tajemniczo i odwróciła się w stronę drzwi.

Brad nachmurzył się, patrząc na jej pulchną, pełną dostojeństwa postać.

– Gladys?

– Hm? – Przystanęła w progu, przesłała chlebodawcy uśmiech pełen wdzięku, a następnie powoli wróciła  do 

gabinetu. Przełożyła z ręki do ręki teczki z dokumentami i usiadła w wielkim, skórzanym fotelu obok biurka. – O co 

background image

chodzi?

Brad rozparł się na krześle i ponownie zdjął okulary. Położył je obok kubka z wystygłą kawą.

– Gladys – zaczął. – Jesteś kobietą, prawda?

– Tak mówią – odparła ze śmiertelną powagą.

– Wiesz, o co mi chodzi.

– Oczywiście. No, zadaj mi to pytanie.

– Cóż, czy można  ustanowić jakieś  ogólne reguły, jeśli chodzi  o kobiety? Czy istnieje coś,  w czym odczucia 

wszystkich kobiet są identyczne?

– Nie cierpię takiego generalizowania. Zajęło mi blisko trzydzieści lat, zanim oduczyłam tego swojego męża.

– Ale – ciągnął nie zrażony Brad – czy nie istnieją jakieś wspólne dziedziny, jakieś wspólne czynniki?

– Jeśli istnieją ludzkie emocje, które podzielają wszystkie kobiety bez reszty – odparła zdecydowanie Gladys –

muszą to być uczucia, z którymi zgadzają się wszyscy. Mężczyźni i kobiety. Nie tylko one same.

Brad milczał i rozważał słowa sekretarki. Gladys popatrzyła nań przenikliwie.

– No, co z tobą, Brad? – zapytała łagodniejszym tonem. – O co ci konkretnie chodzi?

–  Myślę  o  wzajemnych  stosunkach  –  odrzekł  Brad,  czując  kolejne  bolesne  ukłucie  w  sercu  na  wspomnienie 

twarzy Abby, gdy przed tygodniem stała obok niego przed kościołem w zimnym blasku księżyca.

– To już zawęża problem.

Brad uśmiechnął się, ale natychmiast spoważniał.

– Chodzi mi o to, że jeśli mężczyzna kocha kobietę, ale potraktował ją paskudnie...

– Jak paskudnie?

– Naprawdę paskudnie. To  znaczy jeśli postąpił wstrętnie i tchórzliwie, zdradził ją i opuścił  w nieszczęściu... 

czy taka kobieta potrafiłaby mu wybaczyć i ponownie go pokochać?

– A ty potrafiłbyś? – zapytała otwarcie Gladys. – Czy pokochałbyś ponownie kobietę, która potraktowała cię w 

taki sposób? Czy uwierzyłbyś jej?

Brad  popatrzył  na  nią,  zaskoczony  tym,  co  usłyszał.  Siedział  dłuższą  chwilę  głęboko  zamyślony  i  w  końcu 

potrząsnął głową.

– Tylko w przypadku, gdybym uwierzył, że naprawdę się zmieniła – powiedział. – Że jest już absolutnie kimś 

innym.

– A w jaki sposób ma się o tym przekonać?

Brad popatrzył w bystre, przyjazne oczy sekretarki i znów potrząsnął głową.

– Nie wiem – odparł, wstając i sięgając po pióro. – Podpiszę te papiery, dobrze? A później wyjdę z biura mniej 

więcej na godzinę. Gdyby dzwonił Mclean...

– Powiem mu, że rozplanowanie przestrzenne będzie gotowe za dzień lub dwa – zakończyła Gladys.

– Kręć, jak się da – zgodził się Brad. – Nie może się dowiedzieć, że mamy kłopoty z zaopatrzeniowcami. I tak 

jest już wystarczająco nieszczęśliwy.

– Biedaczysko – westchnęła Gladys. – Nic dziwnego, że nabawił się wrzodów żołądka. Powinien się odprężyć i 

układać puzzle albo zająć się czymś w tym stylu.

Brad spojrzał na nią czule.

– Wszyscy powinni przyjąć twoją filozofię, Gladys, a wtedy zniknęłyby z tego świata wszelkie problemy.

– Na pewno – zgodziła się i z uśmiechem opuściła gabinet.

Brad jeszcze przez moment wpatrywał się w drzwi, które się za nią zamknęły. Na jego twarzy w dalszym ciągu 

malował  się  wyraz  czułości.  Po  chwili  jednak  spochmurniał.  Skończył  podpisywanie  dokumentów,  które  Gladys 

zostawiła mu na biurku, przeszedł przez pokój, włożył skórzaną kurtkę i sięgnął po klucze.

W świetle popołudnia dom Abby sprawiał wrażenie osobliwie opuszczonego. Niewielki, usytuowany za rzędem 

drzew, jakby szukał osłony przed nadchodzącymi lodowatymi podmuchami wiatru i zamieciami śnieżnymi.

background image

Brad siedział w samochodzie, nieświadomie uderzał palcami po kierownicy i spoglądał na frontowe drzwi. Były 

pomalowane  na  ciemnozielono.  Wciąż  miał  w  pamięci  długie  dyskusje  z  Abby  na  temat  koloru,  na  jaki  należy 

pomalować  te  drzwi,  a  następnie  radość,  kiedy  w  sklepie  z  farbami  natychmiast  przypadła  im  do  gustu  emalia  o 

leśnej barwie.

Pamiętał, jak pewnego letniego dnia malował te drzwi. Aaron bawił się na trawniku drewnianym pociągiem, na 

werandzie wygrzewał się Wilbur, a Abby, w obciętych dżinsach i górze od kostiumu, pieliła grządki z kwiatami.

Ciągle dźwięczały mu w uszach jej słowa, kiedy trzymając w wyciągniętej ręce zielsko, uniesione triumfalnie, 

wołała:  „Przysięgam,  Brad,  że  korzenie  tego  chwastu  sięgały  połowy  drogi  do  Chin,  aleja  go  wyrwałam!  Tylko 

popatrz!"

Westchnął ciężko i wysiadł z samochodu. Popatrzył w górę i w dół opustoszałej ulicy, po czym zbliżył się do 

domu. Zastanawiał się, dlaczego odnosi wrażenie, że zachowuje się jak złodziej. Ostatecznie każdy w popołudniowej 

porze mógł przejść przez ulicę i nacisnąć dzwonek do drzwi. Każdy mógł zrobić coś takiego.

Ale, mówił sobie, nikt podchodzący do tych drzwi nie odczuwałby takich emocji. Nikogo nie przenikałby taki 

ból, nie dręczyłyby wyrzuty sumienia i poczucie straty, nikt nie pragnąłby tak serdecznie być wewnątrz tego małego 

domku i nie pożądałby tej smukłej, ciemnowłosej kobiety, której obecność przenikała cały dom.

– Kocham cię, Abby – szepnął. – Jeśli trzeba, do końca życia będę się starał przekonać cię, że...

W tej samej chwili w zasięgu jego wzroku pojawił się Wilbur. Obdarzył go pogardliwym spojrzeniem, usadowił 

się u dołu schodków i zaczął lizać przednią łapę.

–  Cześć,  Wilbur  –  powiedział  z  uśmiechem  Brad.  –  Jesteś  radosny  i  serdeczny  jak  zwykle.  A  nawet  jeszcze 

tłuściejszy! Wiesz, kiedy wyłoniłeś się zza rogu, pomyślałem w pierwszej chwili, że to jakiś człowiek. Naprawdę tak 

pomyślałem...

Przystanął  gwałtownie  i  nastawił  uszu.  Dobiegł  go  ulotny  i  delikatny  dźwięk,  jakby  podmuch  ciepłego, 

jesiennego powietrza.

Czyżby dochodził on z domu? A może było to tylko przeczucie obecności Abby lub zwykły powiew wiatru?

Zamyślony Brad stał i, patrząc na lśniące futro wielkiego kocura, zastanawiał się nad dziwacznym oskarżeniem, 

jakie rzuciła mu w twarz Abby. O zabawkach Aarona wspomniała dwukrotnie – twierdziła, że w jej domu pojawia 

się jakiś intruz i rusza rzeczy jej zmarłego synka.

Brad zmarszczył brwi, wspominając ostatnią rozmowę z Abby. Jeśli rzeczywiście ktoś nachodzi jej dom, musi 

dostawać się do środka drzwiami, ponieważ nie widać żadnych śladów włamania.

Nawet po tym, jak Abby zmieniła zamki – pomyślał z lekkim dreszczem niepokoju.

Stał  przed  drzwiami  pustego  domu  i  spoglądał  na  wielkiego,  łaciatego  kocura,  który  wciąż  traktował  go  z 

lodowatą  obojętnością.  Brad  pochylił  się,  podniósł  ze  stopnia  gazetę,  zwinął  ją  dokładnie,  wsunął  do  wiszącej  na 

drzwiach skrzynki na listy i  znów pomyślał  o pokoju Aarona. Od samego początku  uważał, że  Abby powinna jak 

najszybciej pozbyć się zabawek i ubrań nieżyjącego dziecka. Jej żal był tak straszny, tak drążył jej duszę, że widok 

rzeczy, które należały do jej  synka, jedynie ów stan depresji pogłębiał. A jeśli  miał  rację? Czyżby Abby trafiła  w 

jakiś  mroczny,  inny  świat,  nie  mający  nic  wspólnego  z  rzeczywistością?  Zapewne  oznaki  czyjejś  obecności  w  jej 

domu  i  poprzestawiane  zabawki  były  wyłącznie  wytworem  jej  wyobraźni,  rodzajem  dziwacznej  manifestacji 

zrodzonej z udręki i samotności.

Kiedy tak rozmyślał o jej nieszczęściu, do jego uszu dotarł kolejny dźwięk. Zesztywniał i znów wytężył słuch. 

Dźwięk  ten  bardziej  wyczuł  niż  usłyszał;  delikatna  wibracja  nieruchomego,  jesiennego  powietrza,  świadomość 

czyjejś obecności.

Brad popatrzył na kocura i włosy zjeżyły mu się na głowie. Wilbur też najwyraźniej usłyszał ów dźwięk, gdyż 

znieruchomiał i ostrzegawczo uniósł ogon.

Dźwięk dobiegał z wnętrza pustego domu.

background image

Brad  głęboko  wciągnął  powietrze  i  bez  zastanowienia,  gnany  jedynie  potrzebą  zapewnienia  bezpieczeństwa 

kobiecie, którą kochał, zszedł ze schodków. Ruszył wzdłuż ściany domu, podążając w kierunku okna pokoju Aarona.

Starając  się  czynić  jak  najmniej  hałasu,  przebił  się  przez  zbity  gąszcz  kapryfolium.  Wstrzymując  oddech, 

powoli wyprostował się i zerknął do środka.

Zamrugał oczyma, oślepiony nieco ukośnie padającymi promieniami słońca, ale szybko przyzwyczaił wzrok do 

względnego półmroku zalegającego pokój. Dostrzegł pleciony dywanik na podłodze i... poczuł, że krew tężeje mu w 

żyłach. Ujrzał bowiem fragment małej farmy rozstawionej na dywanie dokładnie w taki sposób, jak zawsze robił to 

Aaron.

„Ten kawałek dywanu jest polem, rozumiesz? – wytłumaczyło mu pewnego razu dziecko. – Tak więc jest na 

nim traktor, gdyż na polu pracuje farmer. A na skraju stoi stodoła, ponieważ zwierzęta lubią paść się na łące".

No  i  teraz  było  właśnie  dokładnie  tak.  Krowa,  koń  i  dwie  grube,  wełniste  owce  pasły  się  na  dywanie.  To 

musiała zrobić Abby, przeszło Bradowi przez myśl. Może sama rozstawia zabawki, a później o tym nie pamięta? W 

przeciwnym razie jak te zwierzęta mogły być ustawione dokładnie tak samo, jak...

I nagle oczy rozszerzyły mu się ze zgrozy. Patrzył w jednym kierunku, zmartwiały ze strachu. Malutki traktor 

Aarona zaczął  się sam poruszać.  Coś, jakaś  siła znajdująca się już  za polem  widzenia  Brada pociągała  za  sznurek 

przywiązany  do  przodu  czerwonej  maszyny.  Traktor  toczył  się  powoli  wzdłuż  krawędzi  dywanu,  chwiał  się  i 

kołysał, aż w końcu zniknął Bradowi z oczu.

Mężczyzna skulił się pod kapryfolium i, spocony, z trudem łapał powietrze, jakby ukończył właśnie morderczy 

maraton. Po chwili wycofał się ostrożnie z zarośli i, sunąc wzdłuż ściany domu, dotarł na tyły budynku. Sprawdził 

kuchenne drzwi. Były zamknięte na głucho, podobnie jak wejście frontowe.

Okna  zostały  dokładnie  pozamykane  i  zabezpieczone,  a  sam  dom  trwał  jakby  zatopiony  w  ciszy  złocistego 

popołudnia.

Brad  ponownie  pomyślał  o  malutkim,  czerwonym  traktorze  toczącym  się  po  owalnym,  tkanym  ręcznie 

dywaniku. Głośno przełknął ślinę i obrzucił otoczenie dzikim spojrzeniem. Nie wiedział, co ma dalej robić.

Może wytłuc którąś z szyb, wskoczyć do domu, pobiec do pokoju Aarona i sprawdzić kto... lub co... zakradło 

się do sypialni dziecka.

Kiedy tak stał zastanawiając się, czy ma podjąć jakąkolwiek akcję, usłyszał, jak przed domem zatrzymuje się 

jakiś pojazd. Zerknął przez kratę z pnącymi różami i dostrzegł przy krawężniku samochód Abby.

Kobieta  wysiadła  z  auta,  rzuciła  zaciekawione  spojrzenie  na  sportowy  samochód  zaparkowany  nie  opodal 

podjazdu  prowadzącego  do  jej  domu  i  ruszyła  w  stronę  drzwi  wejściowych.  Brad  rozpłaszczył  się  na  ścianie  na 

tyłach domu. W dalszym ciągu nie wiedział, co powinien teraz zrobić.

Abby  uśmiechnęła  się  do  Wilbura,  który  czekał  na  szczycie  schodków.  Szybko  obejrzała  się  i  jeszcze  raz 

popatrzyła  na  szary,  sportowy  samochód  zaparkowany  przy  krawężniku.  Zastanawiała  się  chwilę,  do  kogo  może 

należeć.  Zapewne  do  studenta  mieszkającego  po  drugiej  stronie  ulicy.  Albo  raczej  do  któregoś  z  jego  przyjaciół. 

Chłopak,  jeśli  nie  był  na  uczelni,  uczył  się  w  domu,  a  wieczorami  dorabiał,  zmywając  naczynia  w  pizzerni  w 

centrum miasta.

Uśmiechnęła się smętnie.  Co za ironia losu. Oto studenta stać na samochód, który zapewne  kosztował więcej 

niż  wynoszą  jej  roczne  dochody.  Po  chwili  jednak  przestała  zastanawiać  się  nad  obcym  samochodem,  weszła  po 

schodkach, minęła Wilbura i zaczęła szukać kluczy w torebce.

– Czy wszystko w porządku, Wilbur? – zapytała. – Podejrzewam, że jak zwykle dobrze pilnowałeś domu.

Kocisko przesłało jej nieodgadnione spojrzenie i zaczęło ze znudzeniem obserwować stado szpaków siedzących 

na suchej gałęzi topoli.

– No cóż, zgadnij, co dzisiaj robiłam – odezwała się do kota, czując potrzebę otworzenia do kogoś ust.

Chciała, żeby jakaś żywa istota zainteresowała się tym, jak upłynął jej dzień i czego w nim dokonała.

background image

Obecnie  była  już  w  bardzo  zaawansowanym  stadium  badań  nad  doświadczeniem  śmierci  klinicznej,  a  sam 

problem nawet w połowie nie był tak przygnębiający, jak początkowo sądziła. W rzeczywistości zaczęła ją bawić nie 

kończąca się ludzka fascynacja zagadnieniem sensu życia człowieka.

– Wiesz co, Wilbur? Dziś po południu weszłam do biblioteki i znalazłam... – raptownie urwała na widok gazety 

schludnie włożonej do skrzynki na listy.

Serce zaczęło jej walić jak młotem.

Chłopak  roznoszący  gazety  nigdy  nie  wkładał  prasy  do  skrzynki.  Bardzo  często,  kiedy  wracała  do  domu, 

musiała wyciągać gazetę z krzaków różanych lub podnosić z mokrych rabatek kwiatowych.

Dotknęła  miękkiego  papieru,  sprawdziła  zamek  w  drzwiach,  odwróciła  się,  zeszła  po  schodkach  i  ruszyła 

wzdłuż domu na jego tyły.

Wstrzymując  oddech,  prześlizgnęła  się  przez  rosnące  pod  oknem  pokoju  Aarona  kapryfolium,  przylgnęła  do 

ściany  z  szorstkich  cedrowych  desek  i  wyjrzała  za  róg  domu.  Obrzuciła  bacznym  spojrzeniem  cichy  ogródek, 

wymarłe podwórko i zamknięte na głucho drzwi i okna.

Potrząsnęła głową i ruszyła w kierunku kraty z pnącymi różami.

Nagle wrzasnęła. Między różami siedział skulony mężczyzna, wielki i groźny. Ten widok tak ją zaskoczył, że 

omal nie zemdlała.

Silne dłonie ujęły ją za ramiona.

– Nie, Abby – usłyszała głos, który z trudem dotarł do jej oszołomionego umysłu. – Proszę, kochanie, nie bój 

się. Tak mi przykro. Po prostu nie wiedziałem, co mam zrobić, kiedy...

Abby zrozumiała wreszcie, co się właściwie stało. Ogarnął ją dziki gniew.

– Brad Carmichael! – krzyknęła drżącym głosem, spoglądając na przystojną, zaniepokojoną twarz. – Na Boga 

wszechmogącego, co ty tutaj robisz?

– Abby – odezwał się zupełnie zdezorientowany. – Posłuchaj, ja po prostu... ja tu przyjechałem, żeby...

Chyba nieszczęśnik jest bardziej wystraszony i zmieszany niż ja, pomyślała Abby z nagłym rozbawieniem. I nic 

dziwnego, skoro przyłapałam go na czymś takim.

Obrzuciła bystrym spojrzeniem smukłą sylwetkę ubraną w eleganckie spodnie, skórzaną kurtkę, białą koszulę i 

porządnie wyczyszczone buty. Popatrzyła na ostre rysy jego ogorzałej twarzy.

– Co tutaj robisz, Brad?

– Martwiłem się o ciebie – odparł niskim głosem. – Im więcej o tobie myślałem, tym bardziej niepokoiło mnie 

to, co powiedziałaś mi o intruzie, który nawiedza twój dom.

– Od pewnego czasu już się to nie zdarza – odpowiedziała spokojnie. – Ale może nie miałeś ostatnio czasu?

Abby nie potrafiła poskromić języka, choć w głębi duszy sama nie wierzyła w oskarżenie, które rzuciła mu w 

twarz. Tak naprawdę, to nigdy nie wierzyła, żeby Brad mógł włamywać się do jej domu. Uparła się tylko, że to on 

jest sprawcą. Przystała na takie wytłumaczenie, ponieważ żadne inne nie wchodziło w grę.

Brad ciągle spoglądał na nią z niepokojem, jego szare oczy lśniły dziwnie w świetle popołudniowego słońca.

– Nie zdarzało się to ostatnio? Od kiedy?

– Och, nie pamiętam – odparła wymijająco. – Od kilku tygodni. Myślę, że było to tylko...

Urwała przerażona, kiedy coś delikatnie dotknęło jej kostki.

– To tylko Wilbur – powiedział szybko Brad, widząc, jak gwałtownie zareagowała.  – Jeśli dobrze pamiętam, 

zamierza w ten sposób dać ci do zrozumienia, że jego zdaniem nadeszła pora kolacji.

– Faktycznie, chyba jest głodny – zgodziła się Abby z dziwnym, niepewnym uśmiechem.

Zapomniała już o gniewie, jaki ogarnął ją w pierwszej chwili na widok Brada i teraz dziękowała losowi, że ma 

przed  sobą  żywą  istotę.  Kogoś,  kogo  można  dotknąć,  komu  można  coś  powiedzieć  i  mieć  świadomość,  że  ją 

zrozumie.

Brad popatrzył na nią uważnie.

background image

–  Takiego  wyrazu  nie  widziałem  na  twojej  twarzy  od  dawna  –  szepnął.  –  Boże,  jak  ja  tęskniłem  za  twoim 

uśmiechem.

– Za moim uśmiechem? – zapytała zdziwiona. – O co ci chodzi?

– Dziewczyno, nikt nie potrafi się uśmiechać tak jak ty – odparł schrypniętym głosem. – Nikt na całym świecie. 

Kiedy twoją twarz rozjaśnia uśmiech, człowiek w jednej chwili odnosi wrażenie, że przez chmury przebija słońce... –

Urwał, szukając odpowiednich słów a twarz pobladła mu z emocji.

Abby wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. W końcu całym wysiłkiem woli odwróciła wzrok i zaczęła 

gorączkowo grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczy.

– Posłuchaj, Brad – odezwała się nieoczekiwanie. – To miło z twojej strony, że się o mnie zatroszczyłeś. Ale 

teraz przekonałeś się już, że ze mną wszystko w porządku, więc możesz sobie iść.

Mężczyzna popatrzył na nią niepewnie, a następnie wskazał ręką pusty dom.

– Czy nie boisz się tam sama wchodzić? Abby potrząsnęła głową.

– Oczywiście, że nie – odparła zdecydowanie. A czego miałabym się bać?

– Abby, skoro pod twoją nieobecność ktoś nawiedza twój dom...

– Nie jestem tego tak do końca pewna. – Abby uniosła głowę i utkwiła wzrok w nieruchomej twarzy Brada. –

Być  może  to  wszystko  było  wytworem  mojej  fantazji?  Może  sama  przestawiałam  te  rzeczy,  a  później  tego  nie 

pamiętałam. Żal i smutek mogą z człowiekiem robić różne dziwne rzeczy.

– Czy naprawdę w to wierzysz? Naprawdę sądzisz, że to tylko twoja wyobraźnia?

Abby ponownie się uśmiechnęła.

– Boże, dlaczego tak poważnie do tego podchodzisz? – zapytała, nie potrafiąc ukryć kpiny w głosie. – Czyżby 

twoje doświadczenie śmierci klinicznej sprawiło, że zainteresowałeś się tego rodzaju zjawiskami?

Potrząsnął głową. Na jego twarzy malował się wyraz powagi.

– Wcale nie – odrzekł krótko. – Ale zawsze interesowałem się tobą i wszystkim, co ciebie dotyczy. I nic się pod 

tym względem nie zmieniło.

Abby  znużyła  już  ta  rozmowa.  Miała  jej  serdecznie  dosyć.  Musiała  bardzo  ze  sobą  walczyć,  żeby  odegnać 

uczucie, które tak naprawdę żywiła do tego mężczyzny.

Sprawa płci i wzajemnej fizycznej atrakcyjności jest czymś niebywale tajemniczym, pomyślała. Od prawie roku 

nie  jestem  już  z  tym  mężczyzną,  a  jednak  nawet  po  tak  długim  czasie  muszę  mocno  ze  sobą  walczyć,  żeby  nie 

przytulić się do niego i nie obsypać jego twarzy pocałunkami.

– Cóż, nie  powinno mnie to szczególnie dziwić.  Zawsze w dość osobliwy sposób okazywałeś swoją troskę o 

mnie i  moje sprawy.  – Starała  się  mówić  spokojnym,  zrównoważonym tonem,  ale serce  biło  jej jak  oszalałe.  –  A 

teraz wybacz, Brad. Muszę już iść do domu.

–  Nie  pozwolę  na  to  –  rzekł  nagle.  –  Nie  pozwolę  ci  tam  wracać  samej.  Abby  wyczuła  w  jego  głosie  coś 

szczególnego, co kazało jej uważniej spojrzeć mu w oczy.

– Dlaczego nie?

Brad rozejrzał się niepewnie, popatrzył pod nogi, a następnie chrząknął i skierował wzrok na Abby.

– Kilka minut temu widziałem coś w domu. Widziałem to przez okno pokoju Aarona.

– Widziałeś coś? O czym ty w ogóle mówisz? Po plecach przeszedł jej dreszcz.

–  Jak  mówiłem,  pojawiłem  się  tutaj  w  nadziei,  że  znajdę  jakieś  zwykłe  wytłumaczenie  tych...  przypadków  –

zaczął Brad. – Bardzo niepokoiła mnie myśl, że ktoś nawiedza twój dom. Zwłaszcza ktoś, kto robi tak okropne. tak 

okropne rzeczy, o których mówiłaś.

Abby czekała  w  napięciu,  nie  spuszczając  wzroku  z  jego  ust.  Tysiące  razy  całowała  te  usta,  delektowała  się 

nimi, napawała się widokiem drapieżnej twarzy Brada i zadziwiająco delikatnych warg, kiedy ją całował.

Ale czy naprawdę go znała? Czy był to ten sam człowiek, z którym sypiała, który ją pieścił i kochał, śmiał się 

do niej i z nią rozmawiał? Czy to z tym człowiekiem upłynął jej cały rok niczym w zaczarowanym śnie? A może to 

background image

on właśnie jest tym tajemniczym intruzem?

–  Zajrzałem  przez  okno  do  pokoju  Aarona  –  wyjaśnił  Brad.  –  Na  dywaniku  ujrzałem  farmę  rozstawioną 

dokładnie... dokładnie tak, jak robił to Aaron.

Abby odrzuciła wspomnienia i skoncentrowała się na tym, co do niej mówił.

– A na płocie siedziały kury? – zapytała napiętym głosem. Brad skinął głową.

– Na polu pasły się krowy i owce. Pamiętasz, że Aaron zawsze mówił, iż lubią tam być, kiedy farmer jeździ na 

traktorze.

Abby nie spuszczała z niego wzroku.

– Widziałeś... naprawdę to widziałeś ? Dzisiaj? Brad znów skinął głową. Abby zadrżała i popatrzyła na puste 

podwórze, na pozbawione już liści krzewy i spokojny, zatopiony w słońcu trawnik.

– A może... może to ja zrobiłam dziś rano – powiedziała szeptem. – Brad, może naprawdę tracę rozum? Czy to 

możliwe, żebym rano poszła do jego pokoju, porozstawiała zabawki, a później tego kompletnie nie pamiętała?

Spoglądała  na  niego  z  rozpaczą.  Brad  przez  chwilę  patrzył  jej  prosto  w  oczy,  a  następnie  odwrócił  twarz  i 

zakłopotany chrząknął.

– Abby – zaczął niepewnie. – Widziałem...

– Co widziałeś?

– Widziałem, jak ten traktor się rusza.

– Co? – Abby patrzyła na niego z otwartymi ze zdumienia ustami. – Coś ty powiedział?

– Kiedy zaglądałem przez okno, traktor zaczął się ruszać – potwierdził zgnębionym głosem. – Przebył dywanik. 

– Urwał, oblizał wargi, po czym znów popatrzył lękliwie na Abby. – Zupełnie tak, jakby ktoś siedział na łóżku i... i 

pociągał za sznurek przywiązany do zabawki.

background image

Rozdział 7

W  domu  Abby  zmierzyła  Brada  długim,  taksującym  spojrzeniem,  po  czym  odwróciła  się  na  pięcie  i 

pomaszerowała do pokoju Aarona. Brad postępował za nią krok w krok, tak blisko, że czuła rosnące w nim napięcie.

– Nie otwieraj drzwi – szepnął nieoczekiwanie. – Ja to zrobię. Abby wzruszyła ramionami, odsunęła się na bok 

i obserwowała, jak mężczyzna naciska klamkę i wchodzi do pokoju. Zapalił światło i stanął oniemiały.

W  pokoju  panował  absolutny  porządek.  Zabawki  zajmowały  swoje  stałe  miejsca  na  półkach;  ani  jedna 

owieczka,  ani  jedna  filiżanka  do  herbaty  nie  były  przesunięte.  Pokój  wypełniała  cisza.  W  promieniach 

popołudniowego słońca wydawał się on zupełnie pusty. Pluszowy lew leżący na poduszce sprawiał wrażenie, jakby 

zapadł w wiekuisty sen.

Abby popatrzyła na Brada, który stał osłupiały, ze zmarszczonymi brwiami. W jego oczach malował się wyraz 

niedowierzania. Zmyślił sobie, pomyślała. Wszystko sobie zmyślił: traktor, zabawki. Tylko po co?

–  Abby  –  odezwał  się  nieco  zmieszany.  –  Przysięgam  na  wszystkie  świętości,  że  widziałem  porozstawiane 

zabawki. Widziałem, jak traktor się rusza.

– Jasne – mruknęła, starając się nadać głosowi jak najbardziej lodowaty ton.

Wciąż była wstrząśnięta wydarzeniami sprzed kilku minut i jej podejrzliwość w stosunku do Brada wzrosła.

W  tym  tygodniu  załatwiła  w  warsztacie  ustawienie  i  wyważenie  kół,  ponieważ  zaczęła  się  już  bać  o  własne 

bezpieczeństwo. Czy to możliwe, żeby Bradowi zależało, by nie odzyskała równowagi psychicznej? A może wpadł 

na irracjonalny pomysł, iż uspokoi ją, twierdząc, że inni ludzie również widują rzeczy, których w rzeczywistości nie 

ma?

– O czym myślisz? – Brad przerwał milczenie, obejmując ją ramieniem i przyciągając do siebie. – Naprawdę 

sądzisz, że wszystko to mi się przewidziało? Przecież to działo się kilka minut temu.

Abby gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc, pokonana jego bliskością, obezwładniona jego dotykiem.

Czuła emanujące od niego ciepło, delikatną woń wody po goleniu.

– Myślę... – Zawahała się. – Myślę, że zrobiłeś to celowo.

–  Co  zrobiłem?  Wyssałem  sobie  z  palca  historyjkę  o  zabawkach  Aarona?  Niezdolna  spojrzeć  mu  w  oczy, 

skinęła głową.

– Myślę – powiedziała tak cicho, że musiał pochylić głowę, by zrozumieć pojedyncze słowa – że chcesz, abym 

nie sądziła, iż wariuję. Że inni, zupełnie zdrowi i normalni ludzie, również widują rzeczy, które nie istnieją. To... to 

bardzo miłe  z twojej strony,  Brad. Nie  jestem do końca pewna, czy cię rozumiem, ale to naprawdę bardzo miłe z 

twojej strony.

Milczał i spoglądał na nią zamyślonym wzrokiem.

– Uważasz, że jestem na tyle fajnym facetem? – zapytał w końcu. – Że wymyślam fantazje po to, byś sądziła, że 

nie tylko ty je miewasz? Nie, do czegoś takiego trzeba naprawdę fajnego gościa, Abby.

Uśmiechnęła się blado.

–  Cóż,  zauważyłeś  opony  w  moim  samochodzie.  Powiedziałeś  Mitchowi,  że  powinnam  oddać  auto  do 

warsztatu.

– No, a ty to zrobiłaś – przyznał Brad. – Dziś rano, jadąc na budowę, specjalnie zatrzymałem się, żeby obejrzeć 

twój samochód. To naprawdę mogło się niedobrze skończyć.

– Wiesz co, Brad? – odezwała się Abby. – Ty naprawdę się zmieniłeś. Mężczyzna, którego znałam wcześniej, 

nigdy by... nigdy by na taką rzecz nie zwrócił uwagi. Zawsze najbardziej zaabsorbowany był swoją osobą.

–  Chcę  zdobyć  twoje  zaufanie,  ponieważ  faktycznie  się  zmieniłem,  ale  tej  historii  z  zabawkami  Aarona  nie 

zmyśliłem. Naprawdę widziałem przesuwający się po dywanie traktor. Przed kilkunastoma minutami ktoś był w tym 

background image

pokoju. Nie sądzisz, że powinniśmy zatelefonować na policję albo w ogóle coś zrobić, żeby wyjaśnić tę sprawę?

– Nie! – odrzekła Abby rozpaczliwie, odsuwając od siebie obraz jadącego po dywanie traktora. – Tutaj nikogo 

nie było. Może widziałeś cień czy coś w tym rodzaju, a potem wykorzystałeś to, żeby mnie uspokoić. Pozostawmy 

już ten temat, dobrze? Poza tym zjawiska metafizyczne nigdy cię nie interesowały.

–  Abby,  posłuchaj,  w  ogóle  mnie  nie  znasz.  Teraz  jestem  zupełnie  innym  człowiekiem.  Niewiele 

rozmawialiśmy ze sobą od czasu mego powrotu do miasta i wielu rzeczy jeszcze nie rozumiesz. Chciałbym ci trochę 

opowiedzieć o sobie, o tym, co mi się kiedyś przytrafiło.

– O czym chcesz mi opowiedzieć?

Brad przez chwilę milczał, rozważając pytanie Abby.

– Nie obawiam się już śmierci – oświadczył w końcu. – A tak bardzo się jej zawsze bałem. Śmierć przerażała 

mnie, ponieważ zabierała  ludzi.  Żyłem cały czas w napięciu i  strachu,  że pewnego dnia i  moje życie się  skończy. 

Dlatego  starałem  się  żyć  pełnią  życia.  Dlatego  byłem  taki  postrzelony i  robiłem  tyle  dziwacznych,  zwariowanych 

rzeczy.

– Ale co sprawiło, że tak bałeś się śmierci?

– Widziałem, jak mój brat umiera na białaczkę. Trwało to długie miesiące. Abby spoglądała na niego szeroko 

rozwartymi oczyma.

– Och, Brad – szepnęła. – Nigdy mi o tym nie mówiłeś.

– Nikomu nie mówiłem. Nie potrafiłem o tym rozmawiać.

– Ile miał lat?

– Dwadzieścia. A ja miałem osiemnaście. O mało nie zwariowałem. Zawarłem z Jerrym pakt, że będę żył za nas 

obu, że będę żył tak szybko, żeby śmierć nigdy nie zdołała mnie dogonić.

– I kiedy umarł Aaron...

– Powróciły moje najgorsze lęki – dokończył Brad. – Kiedy realia śmierci po raz drugi objawiły mi się z całą 

mocą, nie wytrzymałem tego. Omal nie zwariowałem ze strachu i żałości na myśl, co utraciłem. Wydawało mi się, że 

do końca życia będę tak beznadziejnie tkwił w jakiejś upiornej pułapce.

– Ale później się zmieniłeś?

– Teraz już się nie boję – powtórzył cicho. – Wiem, że życie ludzkie nigdy nie idzie na marne, że we wszystkim 

tkwi jakaś głębsza przyczyna. Teraz już potrafię cieszyć się życiem z dnia na dzień, bez gniewu i niepokoju.

Abby obrzuciła go bacznym, taksującym spojrzeniem i po raz pierwszy spostrzegła w jego oczach nietypowy 

dla niego spokój. Przypomniała sobie, jak szczerze opowiadał o sobie zgromadzonym w kościele ludziom i własne 

zdumienie, kiedy Mitch powiedział, że Brada niepokoi stan kół w jej samochodzie. Taki rodzaj dbałości i względów 

był obcy człowiekowi, którego znała.

Znów ogarnęło ją niebezpieczne pożądanie i z najwyższym trudem zmusiła się do nadania głosowi obojętnego 

brzmienia.

– Twierdzisz, że się już nie boisz – zakpiła – ale kiedy ujrzałeś poruszający się traktor, ogarnęło cię przerażenie.

Brad popatrzył na nią zaskoczony.

–  No  cóż,  to  było  coś  innego.  Doświadczenie  śmierci  klinicznej  nie  ma  nic  wspólnego  z  siłami 

nadprzyrodzonymi  czy  z  okultyzmem,  bez  względu  na  to,  co  się  o  tym  mówi.  Przeżycie  takie  jest  prawdziwe  i 

głęboko ludzkie.

– Ale traktor...

– To już nie miało nic wspólnego z człowiekiem. Cokolwiek wprawiało ten traktor w ruch, było to... po prostu 

niewytłumaczalne. – Głęboko odetchnął i uśmiechnął się z jeszcze większym zakłopotaniem. – Naprawdę sądzisz, że 

wszystko to było moim przywidzeniem? Czyżbyśmy oboje mieli takie same przywidzenia?

– Jestem osobą równie rozsądną jak ty – odparła Abby po chwili zastanowienia. – Ale miałam przywidzenia. I 

nie wydaje mi się to aż tak dziwne.

background image

Wrócili  do  przytulnego  salonu.  Roześmiali  się,  gdy  Wilbur  otarł  się  o  ich  kostki,  a  następnie  z  wysoko 

uniesionym ogonem, na sztywnych łapach pomaszerował do kuchni.

Brad i Abby wymienili spojrzenia.

– Czy ma w miseczce coś do jedzenia? – zapytał szeptem Brad.

– Nic a nic – odparła również szeptem Abby, kręcąc głową. Brad z udawanym współczuciem złożył ręce.

– Biedna dziewczyna. Niech Bóg ma cię w swojej opiece.

Szybko jednak  spoważniał,  zaczerpnął  głęboko  powietrza i  rozejrzał  się  po  pokoju.  Abby obserwowała go w 

milczeniu. Kiedy popatrzył na nią, w oczach miał wiele ciepła, a na jego twarzy malowała się radość.

– Nic się tutaj nie zmieniło – oświadczył. – Wszystko jest tak, jak było. Abby, nawet nie zdajesz sobie sprawy, 

jak  za  tym  wszystkim  tęskniłem,  ile  razy  śnił  mi  się  po  nocach  ten  dom.  Nigdzie  na  świecie  nie  czułem  się  tak 

dobrze, jak tutaj.

Abby  zesztywniała  zakłopotana  tematem  i  podtekstami  ich  rozmowy.  Po  pierwszym,  gorzkim  spotkaniu 

postanowiła  być  dla  Brada  uprzejma,  gdy  ich  drogi  znów  się  skrzyżują.  Ale  nie  miała  najmniejszego  zamiaru 

wierzyć temu niebezpiecznemu, niestałemu mężczyźnie.

Z całą pewnością nie zamierzał znów dzielić z nią życia. A jednak było coś niebezpiecznie radosnego w tym, że 

widzi  go  znów  pośród  tych  wszystkich  przedmiotów,  które  sami  wybierali  i  ustawiali,  obok  mebli,  które  zrobił 

własnymi rękami w schludnym, małym warsztacie w piwnicy.

– Brad... – mruknęła niezręcznie, ciągle czując napięcie i niepewność. Oglądał drzwi od szafy, które skrzypiały 

i lekko się bujały. Jego smukłe, zdolne palce wodziły po drewnie i uszkodzonym zawiasie.

– O co chodzi, Abby? – zapytał. Ale kiedy popatrzył jej w twarz i ujrzał malujący się na niej wyraz, w jednej 

chwili pojął wszystko. – Nie martw się. Nie będę naciskał ani teraz, ani nigdy. Wiem, że po tym, co ci zrobiłem, za 

skarby świata nie chciałabyś się ponownie ze mną wiązać. Oboje świetnie o tym wiemy. Ale jestem szczęśliwy, że 

pozostaliśmy przyjaciółmi. Te zawiasy trzeba wymienić. Czy moje narzędzia ciągle jeszcze są na dole?

Zmieszana Abby skinęła głową. Jego słowa w absurdalny sposób ją  pokonały. To  ja  zadecyduję o tym, jakie 

będą  w  przyszłości  nasze  stosunki,  pomyślała  z  niesmakiem.  Ale  oto  on  znów  wkroczył w  jej  życie  i  jak  zwykle 

ustalał prawa.

– Myślę... – zaczęła nerwowo i umilkła.

W progu pojawił się Wilbur, usiadł na tylnych łapach i spogląda} na nią z wyrzutem.

Abby i Brad zachichotali i w jednej chwili zniknęło panujące między nimi napięcie.

– Gdyby wzrok mógł zabijać – powiedziała wesoło Abby – to już teraz doświadczyłabym śmierci klinicznej.

Brad zacisnął szczęki.

– Nie żartuj sobie z tego, Abby – wycedził przez zęby. – Uwierz mi. Z takich rzeczy nie powinno się żartować.

– No cóż, wypadek naprawdę cię odmienił – stwierdziła Abby. – Aż do tego stopnia, że widujesz nie istniejące 

rzeczy.

Położył dłonie na jej ramionach, przyciągnął ją do siebie i zaczął się w nią wpatrywać.

– Czy zmieniłem się na tyle, żebyś mogła mnie pocałować? Tylko raz, w imię dobrych, starych czasów.

Jak sparaliżowana, Abby wpatrywała się w tak dobrze znane sobie oblicze, spoglądała na usta, policzki, rzęsy, 

wysokie czoło, na które opadał kosmyk ciemnych włosów, na olśniewająco białe zęby i delikatne zmarszczki wokół 

jego szarozielonych oczu.

– Sam... sam powiedziałeś, że nie będziesz naciskać – wyszeptała po długiej chwili.

– Wiem, powiedziałem. I dotrzymam słowa. Ale, Abby, czasami tak bardzo cię pragnę. Boże, nawet nie wiesz, 

jak bardzo...

Przygarnął ją do siebie jeszcze bliżej i z pełnym bólu i tęsknoty westchnieniem pocałował w czoło, następnie w 

płatki uszu,  policzki  i  szyję.  Abby  stała nieruchomo  w  jego  objęciach i  toczyła  ze  sobą  trudną  walkę.  Była  pełna 

background image

wątpliwości, dręczył ją lęk.

Ale  kiedy jego  wargi  odnalazły już  jej  usta,  całe napięcie  zniknęło.  Wtuliła  się  w  Brada  ochoczo i  napawała 

smakiem  jego  pocałunków,  których  nie  spodziewała  się  już  nigdy  w  życiu  doświadczyć.  Ogarnęła  ją  radość. 

Podniecenie odebrało jej wszelką kontrolę nad ciałem, sprawiając, że zapomniała o rozsądku.

W  końcu,  oszołomiona  siłą  swych  emocji,  Abby  wysunęła  się  z  ramion  Brada  i  popatrzyła  mu  w  twarz. 

Przycisnęła dłoń do ust.

– Muszę... muszę nakarmić Wilbura – szepnęła pośpiesznie. – Jest bardzo głodny.

Brad oddychał ciężko, w jego oczach płonął żar, a twarz wyrażała całą gamę uczuć.

– W porządku – powiedział po chwili milczenia.

– Nakarm Wilbura.

Abby poprawiła włosy, wygładziła ubranie i chwiejnym krokiem ruszyła do kuchni. Ciągle jeszcze była mocno 

poruszona. Zdawała sobie sprawę, że w ostatniej chwili uniknęła straszliwego niebezpieczeństwa.

Ale  o  przyszłości  i  tak  będą  musieli  porozmawiać.  Mimo  że  Brad  pociągał  ją,  mimo  że  jej  ciało  tak  bardzo 

domagało  się  jego  ciała,  Abby  nie  chciała  już  żadnych  intymnych  związków  z  tym  mężczyzną.  Ciągle  mu  nie 

wierzyła, a znając swoją wrażliwość i brak odporności na ciosy, zdawała sobie sprawę, jak fatalna w skutki mogłaby 

się okazać kolejna nieudana próba zbliżenia.

– Brad – rzuciła przez ramię, kiedy sięgała do spiżarki. – Brad, nie sądzę, że powinniśmy...

Stanął tuż za nią, położył od niechcenia dłoń na jej ramieniu, a drugą zdjął jej z głowy opaskę i odgarnął włosy 

z karku.

– Nie sądzisz, że powinniśmy posuwać się tak szybko i tak daleko – powiedział, całując ją w kark. – Tak, masz 

całkowitą rację. Nakarm kota, a później już sobie pójdę. Czy będę mógł do ciebie zadzwonić?

Abby  przystanęła  przy  elektrycznym  otwieraczu  do  konserw  i  odsunęła  Wilbura.  Wielkie  kocisko  zawsze 

wskakiwało na stół w takim właśnie momencie i obserwowało czynność otwierania puszki z jego jedzeniem, jakby w 

ten sposób chciało przyśpieszyć cały proces.

–  Popatrz  tylko  na  to  zwierzę  –  rzekł  ze  smutkiem  Brad.  –  Jest  zupełnie  niewychowane.  Powinnaś  dać  mu 

klapsa.

– Jasne – odparła drżącym głosem Abby i próbowała się uśmiechnąć. – I kto tu mówi o klapsie. Nie chodziłeś z 

nim nawet do weterynarza na zastrzyki, bo bałeś się, że to go bardzo boli.

–  Widzisz,  kolego,  kobiety  niczego  nie  zapominają  –  powiedział  serdecznie  do  Wilbura.  –  Zawsze  mają  na 

ciebie jakiegoś haka.

Kocur kompletnie go zignorował. Całą uwagę skupił na obrzydliwej, różowawej masie, którą Abby nakładała 

łyżką do jego miseczki.

– Abby? – zagadnął Brad, przystając w kuchennych drzwiach.

– Hm?

Spoglądała na wielkiego, łaciatego stwora zaintrygowana wytwornością, z jaką zwierzę pochłaniało jedzenie.

– Czy będę mógł do ciebie zatelefonować?

Zawahała  się.  Wyobraźnia  podpowiedziała  jej  natychmiast  dwa  zupełnie  różne  scenariusze.  Ponownie 

zakochuje  się  w  Bradzie;  znów  panuje  między  nimi  ta  gorąca,  serdeczna  i  słodka  intymność,  która  kiedyś 

przesłaniała jej cały świat, a następnie znów traci go raptownie i brutalnie, tak jak już to raz miało miejsce.

I  drugi:  odrzuca  Brada  i  prowadzi  dalej  samotne,  bezbarwne  życie  wypełnione  jedynie  książkami  i  troską  o 

kota. Otaczający ją świat, w miarę upływu czasu, coraz bardziej szarzeje, a Brad znajduje sobie jakąś inną miłość i 

rozsypuje u jej stóp najpiękniejsze kwiaty świata...

– Abby?

Obróciła się do niego twarzą.

background image

– Brad, czy o tych zabawkach kłamałeś? Muszę znać prawdę. Patrzył na nią nieruchomym wzrokiem.

– Nie, Abby – odparł w końcu. – Nie kłamałem. Widziałem, jak ten traktor sam jeździ. Nie wiem, co wprawiało 

go w ruch. Cała rzecz okropnie mnie przeraziła.

– Rozumiem.

Abby odwróciła się i zapatrzyła w coś za oknem. Jej spojrzenie było ponure i bardzo odległe.

– Abby?

– Tak, Brad – powiedziała po bardzo długiej chwili. – W porządku. Możesz zadzwonić.

– Czy życzy pan sobie czegoś do picia? Może białe wino?

Mitch  popatrzył  zamyślonym  wzrokiem  na  kelnera,  który  pojawił  się  przy  jego  stoliku.  Był  to  starszy  już 

mężczyzna, smukły i wyprostowany, z klasyczną „pożyczką" na głowie.

– Czy macie piwo kuflowe? – zapytał Mitch.

–  Obawiam  się,  że  tylko  w  butelkach  –  odparł  kelner  z wyraźnym  ubolewaniem.  –  Ale  –  dodał  niepewnie –

może uda mi się przynieść panu kufel piwa z baru. Jeśli pan sobie życzy...

– Dobrze, niech  będzie białe wino – skapitulował  Mitch. Uśmiechający się  z ulgą kelner zniknął na  zapleczu 

restauracji. Mitch rozluźnił się i rozejrzał po sali. I nagle jego wzrok spoczął na drzwiach wejściowych. Wstrzymał 

oddech i poczuł, jak krew ścina mu się w żyłach. Cały ruch w lokalu jakby zamarł. Wszystko dookoła przeniosło się 

w inny wymiar czasu i przestrzeni.

W progu pojawiła się Joan Holland ubrana w drogi, wełniany, jasnoróżowy kostium i jedwabną  śmietankową 

bluzkę. Stłumione światło padające z szatni tworzyło wokół jej włosów aureolę. Ich jasnobrązowy kolor cudownie 

współgrał z delikatnymi rysami twarzy, wielkimi, niebieskimi oczyma i wrażliwymi ustami.

Powiedziała coś nieśmiało do kierownika sali, a następnie stanęła obok niego i niepewnie rozejrzała się wokół. 

Kiedy  jej  wzrok  padł  na  Mitcha,  sprawiała  wrażenie  zaskoczonej,  choć  wyraźnie  poczuła  ulgę.  W  końcu  na  jej 

twarzy odmalowało się zakłopotanie, kiedy kelner poprowadził ją do stolika, przy którym siedział Mitch.

– Cześć, Joan! – przywitał ją ciepło Mitch, starając się zachować całkowity spokój.

– Witaj – mruknęła.

Zajęła miejsce naprzeciwko niego i przesłała mu kolejny, trochę nieśmiały, lecz promienny uśmiech, na widok 

którego zrobiło mu się ciepło w okolicach serca.

– Nie spodziewałam się, że przyjdziesz sam. Myślałam, że Abby...

– Abby pojawi się trochę później – rzekł, starając się gorączkowo przypomnieć sobie zdania, które wcześniej 

przygotował, mając nadzieję, że jego osoba nie rozczaruje Joan.

– Później? –  Joan  popatrzyła  na  niego  niepewnie, następnie uśmiechnęła się  do  kelnera  i  zamówiła kieliszek 

wina.

– Tak – odparł Mitch, chrząknął i pochylił się w jej stronę. – Widzisz, jeśli idzie o dzisiejszy wieczór, trochę cię 

oszukałem.

Oczy Joan rozszerzyły się, pojawił się w nich wyraz paniki.

–  Ale...  ale  Abby  przyjdzie?  –  zapytała  nieufnie.  –  To  znaczy...  dzwoniłam  do  niej  z  zaproszeniem,  a  ona 

powiedziała...

– Abby przyjdzie – zapewnił ją Mitch i po krótkiej przerwie dodał: – Ale z Bradem.

– Z Bradem? – Joan szybko spuściła wzrok na oprawioną w skórę kartę.

– Tak. – Mitch niespokojnie poruszył się na krześle.

–  Ale  przecież  mówiłeś...  mówiłeś,  że  dzisiejsze  spotkanie  ma  być  urodzinową  niespodzianką  dla  Abby. 

Powiedziałeś,  żebym  do  niej  zadzwoniła,  umówiła  się  z  nią  na  kolację,  a  następnie  pojawisz  się  ty  z  tortem  i 

prezentem.

– Wiem. Ale nie wspomniałem, że cały pomysł wyszedł od Brada i że on również się zjawi.

Policzki Joan poczerwieniały, a jej niebieskie oczy nabrały ciemniejszej barwy.

background image

– Dlaczego? – zapytała buńczucznie. – Dlaczego nie powiedziałeś mi, że jest w to wplątany Brad?

– Ponieważ bałem się, że wtedy nie przyjdziesz. A byłem przekonany, że Abby chciałaby, żebyś i ty tutaj była.

– Nie lubię Brada Carmichaela – powiedziała niskim głosem Joan, obracając w palcach nóż leżący przed nią na 

stoliku. – Paskudnie zachował się w stosunku do Abby. Tak bardzo ją skrzywdził.

– Wiem – odparł z zakłopotaniem Mitch.

– Nie sądzę. Nie sądzę,  żeby ktokolwiek wiedział przez co Abby przeszła w ciągu ostatniego roku. – Joan na 

moment straciła dech, ale po chwili ciągnęła dalej.

– Po prostu zniknął bez śladu. W pewnym okresie myślałam już, że Abby zwariuje.

–  Wiem – powtórzył  cicho  Mitch,  czując  się  jak  skończony idiota.  Cztery lata pracy  w  dziennikarstwie,  całe 

życie poświęcone komunikowaniu się z ludźmi i co? Stać go było tylko na to jedno słowo.

Joan  popatrzyła  na  niego,  policzki  ciągle  miała  zarumienione.  Wyglądała  tak  skromnie  i  pięknie,  że  Mitch 

zapragnął nagle odsunąć szklanki  i  srebra,  wziąć  dziewczynę  w  ramiona i  obsypać pocałunkami.  Ale  wiedział,  że 

taki gest nie przystoi poważnemu dziennikarzowi, który w dodatku ma na nosie okulary w grubej, rogowej oprawie.

Postanowił zmienić temat rozmowy.

– Wyglądasz ślicznie – wyznał szczerze. – Ten kostium jest cudowny. To twój kolor.

Joan jeszcze bardziej się zaczerwieniła, zadowolona, a jednocześnie zawstydzona takim komplementem.

– Kupiłam go wczoraj – mruknęła. – Czuję się w nim trochę... Czuję się trochę głupio.

– Dlaczego?

– Od lat nie miałam na sobie nic różowego. Moja matka twierdzi, że w różowych ubraniach sprawiam wrażenie 

kogoś, kto chce udawać uczennicę.

– No cóż, twoja matka zupełnie nie ma racji – powiedział zdecydowanie Mitch. – Poza tym jest to kolor bardzo 

wyrafinowany.

Joan uśmiechnęła się z wdzięcznością.

– Buty również.

– Słucham?

– Buty mam również różowe – wyjaśniła mężnie, – Kupiłam je razem z kostiumem.

Mitch pochylił się, odsunął skraj obrusa i popatrzył na różowe pantofle wykonane z delikatnej skóry.

–  Cudowne  buty!  –  wykrzyknął  z  entuzjazmem.  –  Wystrzałowe.  Gdybym  wiedział,  że  tak  się  wystroisz, 

włożyłbym smoking.

Joan  uśmiechnęła  się  do  niego,  spoglądając  zalotnie  przez  kieliszek  z  winem.  Cieszył  ją  doskonały  nastrój 

Mitcha.

– Ze wszystkimi orderami?

– Jasne. I to na jedwabnych szarfach – odparł poważnie. – I pod wełnianym krawatem.

Oboje wybuchnęli śmiechem.

Mitch Flanagan  był już teraz pewien.  Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, której by pragnął tak bardzo jak  Joan 

Holland.  Ale  był  również  przekonany,  że  Joan  kocha  innego  mężczyznę.  Dostrzegał  to  w  jej  pełnym  rezerwy 

zachowaniu, w sposobie, w jaki wychodziła mu naprzeciw, a potem szybko się  wycofywała, starając się  utrzymać 

pewien dystans.

Ale mężczyzna, którego Joan darzy uczuciem, jest bardzo niewyraźną postacią, pomyślał Mitch. Może ma żonę 

i widują się tylko od czasu do czasu, ukradkiem? Ale bez względu na to, kim był ten człowiek, nie angażował się do 

końca w życie Joan. A to otwierało drzwi dla kogoś innego, dla mężczyzny, który był zdecydowany przykuć uwagę 

Joan i zdobyć jej względy. Mitch Flanagan zamierzał stać się tym mężczyzną.

– Proszę, proszę, co my tu mamy! – wdarł się w jego rozmyślania głos Abby. – A już myślałam, że to będzie 

takie wieczorne spotkanie dwóch przyjaciółek.

background image

– Też tak myślałam – powiedziała Joan, patrząc Abby prosto w oczy. – Też myślałam, że spędzę miły wieczór 

tylko z tobą. Właśnie czekałam na ciebie, kiedy pojawił się Mitch. Zaprosiłam go więc do stolika.

– Rozumiem – bąknęła Abby, wodząc wzrokiem po twarzy Joan i sylwetce Flanagana. – A zatem Mitch pojawił 

się tutaj całkiem niechcący? Czy wy, moi drodzy, przypadkiem czegoś nie kombinujecie?

– Oczywiście, że nie – odparł zdecydowanie Mitch, widząc, że Joan nawet tak niewinne kłamstwa przychodzą z 

wielkim trudem. – Czy napijesz się wina, Abby? My pijemy białe.

– Ale czy jest dobre? – zapytała Abby, uśmiechając się do kelnera. – Czy mógłby mi je pan zarekomendować?

Łysiejący mężczyzna na widok jej ożywionej, ślicznej twarzy rozpromienił się.

Mitch również był poruszony wyglądem Abby. Zarówno ona, jak i Joan wyglądały tak, jakby się umówiły, żeby 

tego wieczoru upodobnić się do uczennic.

Abby  miała  na  sobie  jedwabną  sukienkę  w  kolorze  złota.  Z  ciemnymi,  lśniącymi  włosami  i  pełnymi  życia 

brązowymi oczyma wyglądała jak śliczny jesienny kwiat. A jej twarz pałała radością na widok tych dwojga, pary jej 

najbliższych przyjaciół, którzy byli razem.

–  Wyglądasz  uroczo,  Abby  –  oświadczyła  Joan,  wyrażając  jednocześnie  opinię  Mitcha.  –  Czy  to  nowa 

sukienka?

–  Dostałam  zaliczkę  za  artykuł  –  wyjaśniła  przyjaciółka  z  kwaśną  miną.  –  „Na  wydatki",  jak  wpisano  w 

fakturze. Pomyślałam sobie, że nowa sukienka stanowić będzie najlepszy wydatek.

– Pewnie – przyznał Mitch i wzniósł winem toast na cześć obu kobiet.

–  A  skoro  już  mówimy  o  urodzie  –  powiedziała  Abby,  odstawiając  kieliszek,  z  którego  upiła  łyk  wina  –  to 

popatrz na siebie, Joannie. Skąd u ciebie taki makijaż i ten strój? Myślałam, że nosisz tylko sukienki z surowej, nie 

farbowanej wełny.

Joan uśmiechnęła się.

–  Wiem.  Już  omówiłam  ten  temat  z  Mitchem.  Zawsze  patrzyłam  na  te  piękne  stroje,  po  czym  mijałam  je, 

wybierając coś zupełnie bezbarwnego.

– Dlaczego? – zapytała Abby.

– Ponieważ uważałam, że w stonowanych kolorach bardziej mi do twarzy – odparła Joan po chwili namysłu.

– Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł? Wyglądasz cudownie w delikatnych, pastelowych barwach. – Abby 

popatrzyła na przyjaciółkę. – Kto ci wmówił, że ciemne brązy są dla ciebie najlepsze?

– Moja matka tak twierdzi – powiedziała Joan z wymuszonym uśmiechem.

– Zawsze mówiła, że wyglądam śmiesznie w pstrych, modnych strojach, a ja jej wierzyłam.

Mitch  obserwował  Joan  z  pełnym  niedowierzania  uśmiechem  i  serce  bolało  go  na  myśl  o  tych  wszystkich 

latach, które przeżyła, wierząc w takie bzdury. Ale dlaczego nagle przestała w nie wierzyć?

–  A  co  sprawiło,  że  zmieniłaś  zdanie?  –  zapytała  Abby,  wyrażając  nie  wypowiedzianą  myśl  Mitcha.  –

Zastanawiam się, skąd nabrałaś nagle odwagi, żeby przeciwstawić się Verze. Dobrze wiem, jaki z niej tyran.

– Nie  powinnaś  tak o niej mówić  – odparła  automatycznie  Joan. – Nie jest tak  straszna, jak  myślisz. Ona  po 

prostu... ona się boi.

– Wybacz – rzekła Abby z grymasem na twarzy, wyraźnie mówiącym, że wcale nie jest jej przykro. – Zawsze 

uważałam, że nie ma prawa kompensować swoich lęków twoim kosztem.

–  Masz  rację  –  przyznała  Joan.  –  Ale  to  mój  błąd,  że  jej  na  to  pozwoliłam.  Jednak  teraz  zdecydowałam,  że 

koniec z tym raz na zawsze.

– Dlaczego? – zapytała ponownie Abby, spoglądając przenikliwie na przyjaciółkę. – Dlaczego, Joan?

Kobieta wzruszyła lekko ramionami i popatrzyła nerwowo na Mitcha.

– Ja... Ostatnio wiele zdarzyło się w moim życiu – wymamrotała. – Zaczęłam myśleć o... zaczęłam zastanawiać 

się, kim jestem, dokąd zmierzam i jakie życie chciałabym prowadzić. Od razu poczułam się lepiej.

–  Brawo!  –  wykrzyknął  Mitch  i  stuknął  kieliszkiem  w  kieliszek  Joan.  –  To  wspaniale,  zuch  z  ciebie!  I 

background image

wyglądasz ślicznie. Abby powinna już przestać ci dokuczać.

– Wcale jej nie dokuczam – żachnęła się Abby, przyłączając się do toastu. – Kocham ją. Zawsze kochałam.

– Kto kogo kocha? – dobiegł ich głęboki, dźwięczny głos. – Mnie właśnie tego brakuje.

Abby szybko uniosła głowę. Mitch był lekko poruszony, widząc bezmiar szczęścia na jej twarzy, kiedy ujrzała 

stojącego obok Brada. Miał na sobie luźne, brązowe spodnie, tweedową marynarkę i beżową koszulę. A więc to tak, 

dumał Mitch, obserwując lśniące oczy Abby, jej zaróżowione policzki, rozchylone usta i radosne oblicze.

Przelotnie  napotkał  spojrzenie  Joan.  Zrozumiał,  że  ją  również  nurtują  podobne  uczucia...  zaskoczenie, 

ostrożność, głębokie zaniepokojenie.

– O co tu chodzi? – zapytała Abby z wymuszonym uśmiechem. – Zbieg okoliczności? Ja podejrzewam raczej 

spisek.

– No cóż... niewinny spisek – przyznał Brad, sadowiąc się na wolnym krześle.

Uśmiechnął się do kelnera. Abby patrzyła na Mitcha i Joan.

– Tobie się nie dziwię – powiedziała, patrząc ostro na Mitcha. – Ale Joan... po tobie takiego łgarstwa nigdy bym 

się nie spodziewała.

Joan zrobiła się czerwona jak burak i poruszyła się nerwowo na krześle. Abby jednak wybuchnęła śmiechem i 

ścisnęła jej dłoń.

– Nie przejmuj się – pocieszyła przyjaciółkę. – Jestem przekonana, że to ci eksperci od intryg wywiedli cię w 

pole.  Ale po co tyle sekretów? – spytała, spoglądając  na Brada. – Dlaczego od razu nie powiedzieliście, że mamy 

razem wybrać się na kolację?

–  Nie  byłem  pewien,  czy  przyjdziesz  –  odparł  z  uśmiechem  Brad.  Jego  zielone  oczy  lśniły.  –  Nigdy  nie 

przepadałaś za przyjęciami i uroczystościami.

– Przyjęcie? – zapytała tępo Abby, spoglądając po roześmianych twarzach. – Jakie przyjęcie? Z jakiej okazji?

– Twoich urodzin, bałwanku – wyjaśnił cicho Brad. – Wszystkiego najlepszego, Abby.

–  Moich  urodzin?  –  Abby  wpatrywała  się  w  nich  zupełnie  oszołomiona.  –  Faktycznie,  macie  rację  –

wymamrotała w końcu. – Na śmierć o nich zapomniałam.

– Podejrzewałem, że tak właśnie będzie – powiedział tym samym, lekko kpiącym głosem Brad. – Zawsze tego 

typu maleńkie kamienie milowe omijałaś szerokim łukiem.

– O urodzinach Aarona pamiętałam zawsze – zauważyła i poczuła w sercu ból. – Przypadały w marcu. Miałby 

teraz cztery lata. Zrobiłam tort, wetknęłam w niego cztery świeczki...

Głos się jej załamał. Brad uspokajająco położył jej dłoń na ramieniu.

– Też myślałem o nim w tamtym dniu, kochanie – mruknął.

Ale gdzie wówczas byłeś? – pomyślał Mitch, wymieniając z Joan spojrzenie. Gdzie byłeś, kiedy ona cierpiała w 

samotności,  robiła  mały  tort  i  pogrążona  była  w  żalu?  Ale  ani  on,  ani  Joan  nie  odezwali  się  słowem.  Po  prostu 

czekali, aż na twarzy Abby ponownie zagości uśmiech.

– Dzięki  – odezwała się  w  końcu.  – To  strasznie  miło  z waszej strony,  że  pamiętaliście o  moim  święcie. Bo 

mnie kompletnie wypadło to z głowy.

– Wszystkiego najlepszego, Abby – powiedział Mitch, przerywając niezręczną ciszę i podając jej przez stolik 

niewielką, owiniętą barwnym papierem paczuszkę.

– Prezenty?! – wykrzyknęła Abby, zachwycona jak dziecko.

Zdjęła opakowanie i wzięła w palce drobny przedmiot przypominający kalkulator.

– To na adresy i terminy spotkań – wyjaśnił Mitch.

– Jest tam  również  zainstalowany brzęczyk alarmowy. Dzięki temu  urządzeniu  będziesz działać  efektywnie  i 

niezawodnie.

– Mój Boże! – mruknęła Abby, oglądając prezent.

– Musiał być bardzo drogi.

background image

– Zawarłem transakcję wiązaną – rzekł zadowolony z siebie Mitch. – Dystrybutor tych urządzeń reklamuje się 

w naszej gazecie.

–  Mój  prezent  nawet  w  połowie  nie  jest  tak  wspaniały  jak  Mitcha  –  oświadczyła  Joan,  wyciągając  z  torebki 

pudełko. – Ale myślę, że ci się przyda.

–  Coś  niebywałego!  –  wykrzyknęła  Abby,  rozwijając  jasny  papier.  –  Naprawdę,  nawet  by  mi  do  głowy  nie 

wpadło... Joan!

Radośnie roześmiana uniosła w górę błyszczącą książkę z wzorami kołder.

– Myślę, że tego właśnie potrzebujesz – dodała skromnie Joan, uradowana, że prezent spodobał się przyjaciółce.

– To najnowsze wydanie. Od kilku tygodni szukam go po księgarniach. Wiecie, robię sobie nową kołdrę. Od 

zimy już myślę o kolorach.

– Oni oczywiście znają cię bardzo dobrze – powiedział Brad i z uśmiechem wyciągnął z kieszeni pakuneczek.

Abby otworzyła paczuszkę. W środku było złote wieczne pióro w etui wyłożonym jedwabiem.

– Ona jest jedyną dziewczyną, jaką znam, używającą jeszcze wiecznego pióra – zauważył Mitch.

Kiedy  pojawił  się  kelner  z  zamówionymi  daniami,  Abby  sprzątała  właśnie  ze  stolika  papiery  i  wstążki. 

Nastąpiła przerwa w rozmowie.

– Ach, prawda – odezwał się Brad jak ktoś, kto przypomina sobie jakiś mało istotny szczegół. – Mam jeszcze 

to.

Wyciągnął z teczki duży, prostokątny przedmiot i podał go Abby przez stół.

Kiedy  zdjęła  srebrny papier, w  środku znalazła  oprawiony w skórę  album.  Otworzyła go,  a następnie powoli 

uniosła głowę i popatrzyła na Brada oczyma pełnymi łez.

– Och, Brad... – szepnęła. – Och, nie mogę wprost uwierzyć... Gdzie, do licha, je zrobiłeś... ?

–  Miałem  je  w  aparacie,  kiedy...  kiedy  odszedłem  rok  temu  –  wyjaśnił,  kręcąc  się  nerwowo  na  krześle.  –

Wypstrykałem prawie całą rolkę, gdy...

– Abby? – wtrąciła się Joan. – Co to jest?

Abby w milczeniu podała jej album. Usta jej drżały.

–  To  fotografie  Aarona.  Wymiary  pocztówkowe.  Nie  widziałam  jeszcze  tych  zdjęć.  Popatrz,  tutaj  bawi  się  z 

Wilburem, a tu jest w stroju kowbojskim.

– Podobają ci się, Abby? – zapytał z niepokojem Brad.

Mitch doskonale zrozumiał intencje tego pytania. Brad chciał być pewien, że postąpił słusznie, że widok tych 

zdjęć nie sprawia jej już bólu.

– Są cudowne – odparła z lekkim uśmiechem. – Brad, to najcudowniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek od kogoś 

dostałam. Będę tych zdjęć strzegła jak źrenicy oka.

–  To  piękne  zdjęcia  –  przyznała  cicho  Joan,  przeglądając  stronę  za  stroną.  –  Jesteś  wspaniałym  fotografem, 

Brad. Tak, to piękny prezent.

–  W  zeszłym  roku  –  powiedziała  Abby  –  podarował  mi  na  urodziny  drukarkę  laserową.  Bardzo  drogi,  ale 

niezbyt wymyślny prezent, prawda?

Brad uśmiechnął się, najwyraźniej uspokojony, że jego upominek się spodobał.

–  Każdemu,  kto  słyszał,  jak  marudziłaś  na  temat  starej  drukarki,  laserowa  musiała  się  wydać  najbardziej 

romantycznym podarkiem – wyjaśnił.

Mitch  obrzucił  Brada  spokojnym,  taksującym  spojrzeniem.  Zdawał  sobie  sprawę,  że  Joan  również  nurtują  te 

same pytania.

Czy odmieniony Brad Carmichael jest naprawdę szczery?

Czy może Abby, której oczy teraz tak lśniły, a twarz pałała szczęściem, zmierza ku kolejnej tragedii, ku jeszcze 

głębszemu bólowi i większej samotności?

background image

Rozdział 8

Abby siedziała spokojnie w poczekalni doktora Ashtona i obserwowała wielki olejny obraz wiszący na ścianie 

naprzeciwko niej. Przedstawiał jesienny krajobraz pełen żywych, złotych i brązowych barw. Obserwowała tło obrazu 

i aby się odprężyć i odgonić zdenerwowanie, jakie zawsze towarzyszyło jej przed wywiadami, rozmyślała o różnych 

materiałach na kołdry.

Nowa kołdra zimą będzie stanowić miłą odmianę.

Może wybierze słoneczne wzory w barwach starego złota, uzupełnione niewielkimi trójkącikami koloru rudego 

i popielatego. Ale tło... Jakie powinno być tło? Jasne czy ciemne?

Wierciła się niespokojnie na tapicerskim krześle i odczuwała straszliwą tęsknotę za domem. Nagle zapragnęła 

znaleźć  się  w  swoim  przytulnym  mieszkaniu  i  zajmować  się  szyciem  kołdry;  wokół  poniewierałyby  się  barwne 

strzępy materiału.

Tak  naprawdę  Abby  przyznawała  przed  samą  sobą,  że  mogłaby  być  wszędzie,  tylko  nie  tu,  gdzie  aktualnie 

przyszło jej przebywać. Jakkolwiek starała się zachowywać spokojnie i w pełni profesjonalnie, obawiała się trochę 

czekającej ją rozmowy...

Potrząsnęła głową i skupiła uwagę na oknie, za którym padał zimny, jesienny deszcz. Ogołocone z liści drzewa 

gięły  się  w podmuchach  porywistego  wiatru,  falując  i  kołysząc  koronami,  a  po ich  ściemniałych  pniach  spływały 

strużki wody.

Za  każdym  razem,  kiedy  pojawiam  się  w  Vancouver,  pada  deszcz  –  pomyślała  ponuro.  Szczególnie  późną 

jesienią, kiedy nad tym pięknym miastem zamyka się szare, posępne niebo.

Zadrżała na myśl o długiej drodze powrotnej przez pogrążone w zapadających ciemnościach Coquihalla, jedno 

z najwyżej położonych i oddalonych od cywilizacji pustkowi na świecie.

Ale  ostatecznie  jej  samochód  miał  teraz  dobrze  wyważone  koła,  więc  nie  obawiała  się  śliskiego  asfaltu. 

Ponownie  uśmiechnęła  się  na  wspomnienie  troski  Brada.  Wciąż  nie  potrafiła  pojąć,  że  mógł  być  tak  uważny, 

spostrzegawczy i opiekuńczy. Ale było coś jeszcze. Coś, co żadną miarą nie mieściło się jej w głowie... Jego troska i 

czułość, niezwykłe zainteresowanie zabawkami Aarona, jego domyślność i hojność w dniu jej urodzin.

Abby  znów  potrząsnęła  głową,  przejęta  do  głębi  nową  sytuacją.  Nie  mogła  w  to  wszystko  uwierzyć.  Z 

pewnością taka troska o nią była czymś przyjemnym, ale przecież pamiętała, że zbyt długo balansowała na krawędzi 

przepaści. Teraz jeden nierozważny ruch mógł sprawić, że runęłaby głową w dół, w niewyobrażalną otchłań.

Zdawała sobie sprawę z tego, że Joan i Mitch doskonale o tym wiedzą. Bardzo zainteresowali się albumem z 

fotografiami  Aarona  i  serdecznie  odnosili  się  do  Brada.  Ale  oboje,  kiedy  tylko  rozmowa  schodziła  na  ostatnie 

zmiany w życiu Abby, natychmiast stawali się czujni. Słyszała ich  nieme ostrzeżenia, które w jej uszach brzmiały 

wyraźniej, niż gdyby wypowiedzieli je na głos.

Powinnam  to  sobie  wziąć  głęboko  do  serca  –  pomyślała  posępnie.  Pamiętała  wieczór  w  swoim  domu,  kiedy 

Brad wziął ją w ramiona i pocałował. Później nie próbował już jej więcej dotykać, nawet wtedy, gdy krążył po domu 

i naprawiał zawiasy, reperował opiekacz do grzanek czy oglądał szytą przez nią kołdrę.

Ale  Abby  dobrze  pamiętała  ów  pocałunek,  cudowne  uczucie  powrotu  do  domu,  płomień  pożądania,  który 

sprawił, że ugięły się pod nią kolana i zadrżała z tęsknoty.

Nie  chcę,  żeby  wracał  –  pomyślała  nieoczekiwanie.  Wszystko  już  sobie  poukładałam,  doszłam  do  siebie, 

pogodziłam się z losem i jestem już...

– Panna Malone? – zapytała sekretarka, przerywając jej rozważania. – Pan doktor czeka na panią.

Abby  uśmiechnęła  się  uprzejmie  i  ruszyła  za  młodą  kobietą  szerokim,  wyłożonym  dywanem  korytarzem. 

Weszła do wygodnego gabinetu o drewnianych, dębowych ścianach. W oknach widniały zielono-kremowe zasłony. 

background image

Bardzo gustowne, pomyślała i uśmiechnęła się do krótko ostrzyżonego, siwowłosego mężczyzny za biurkiem.

– Doktorze Ashton – powiedziała, gdy wstał i podał jej rękę. – Jestem niewymownie panu wdzięczna za to, że 

zechciał się pan ze mną spotkać.

– Cała przyjemność po mojej stronie, panno  Malone  – odparł  układnie doktor. – Na interesujący panią temat 

zawsze chętnie rozmawiam.

– Nawet z prasą? – zapytała Abby, siadając na obitym skórą krześle po przeciwnej stronie biurka i wyjęła notes.

– Zwłaszcza z prasą – odrzekł doktor Ashton z kurtuazyjnym uśmiechem. – Prasa zawsze była w stosunku do 

nas lojalna, panno Malone. Ogólnie rzecz biorąc, spraw związanych z doświadczeniem śmierci klinicznej nigdy nie 

podawano w formie zbyt sensacyjnej ani też nie trywializowano tej tematyki.

– A  jaka  jest tego,  pańskim  zdaniem,  przyczyna?  – zapytała Abby.  Doktor Ashton  rozparł się  na  krześle i  w 

zamyśleniu zmarszczył brwi.

– Wydaje mi się, że wynika to z samej natury zjawiska – powiedział w końcu. – Odnoszę wrażenie, że jest to 

rzecz, w którą wszyscy chcą wierzyć; naturalnie przy pewnym poziomie świadomości. Generalnie prasa podchodzi 

do tego zagadnienia bardzo sceptycznie, ale jej reakcje nie są zdecydowanie negatywne.

Abby skinęła głową, chwilę rozważała jego słowa, po czym zrobiła kilka notatek.

– Tak, prasa podchodzi  do tych zagadnień  zdecydowanie sceptycznie  – potwierdziła, spoglądając w spokojną 

twarz doktora. – W trakcie zbierania materiałów natknęłam się na wiele racjonalnych interpretacji tego zjawiska.

– Och, naturalnie – zgodził się doktor Ashton, a przez jego twarz przemknął lekki uśmiech. – W stanie śmierci 

klinicznej  brak  tlenu  sprowadza  na  człowieka  halucynacje,  wzmożona praca hormonów sprawia, iż  istotne  organy 

wewnętrzne funkcjonują wadliwie, a skurcz płuc powoduje reakcje w mózgu...

Urwał i popatrzył na nią z uprzejmym zainteresowaniem. Abby skinęła głową.

– Poznałam wszystkie te racjonalne interpretacje. Wielu naukowców w ogóle neguje istnienie zjawiska, jakim 

jest doświadczenie śmierci klinicznej.

– Tak, z pewnością. – Doktor przez  chwilę milczał. –  Ale  muszę  pani  wyznać,  że  nie  spotkałem nikogo,  kto 

czuwając  przy  umierającym  dziecku  widział,  jak  wraca  ono  do  życia  i  nie  uwierzył  w  zjawisko  doświadczenia 

śmierci klinicznej.

Abby zadrżała i zacisnęła palce na notesie. Miała tylko nadzieję, że jej niepokój nie jest zbyt widoczny.

–  Podejrzewam,  że  to  jest  właśnie  główna  dziedzina  pańskich  zainteresowań  –  zauważyła.  –  Doświadczenie 

śmierci klinicznej u dzieci.

–  Tak,  zgadza  się.  Dzieci  przejawiają  skłonność  do  czystszych  i  bardziej  wyrazistych  doświadczeń.  Później 

opisują  swoje  przeżycia  w  sposób  niezwykle  żywy  i  plastyczny, ponieważ  nie  są  jeszcze  skażone  sceptycyzmem, 

który cechuje osoby dorosłe.

– Byłam ostatnio na jednym z pańskich odczytów. Widziałam przezrocza z rysunkami, które dzieci wykonały 

dla pana.

– Są to bardzo inspirujące obrazki, nie sądzi pani?

– zapytał doktor, a jego surowe oblicze złagodniało.

– Tak, to prawda.

Abby  przypomniała sobie  jasne,  postacie  ludzików  narysowane  za  pomocą  kresek  i  „cudowny,  cudowny  las, 

pełen pięknych ptaków i kwiatów".

Nerwowo otworzyła notes na nowej stronie, a Ashton spojrzał na nią z nagle rozbudzonym zainteresowaniem –

Jeśli  doświadczenie śmierci klinicznej rzeczywiście  ma miejsce  – powiedziała Abby – to dlaczego wiadomo coś o 

nim od tak niedawna? Po raz pierwszy zjawisko to zostało opisane w książce Moody'ego w roku tysiąc dziewięćset 

siedemdziesiątym piątym. Nie uważa pan, że coś tak naprawdę uniwersalnego powinno być szeroko znane, i to od 

zamierzchłych czasów?

– Doświadczenie śmierci klinicznej zawsze było szeroko i powszechnie znane – odparł łagodnie doktor.

background image

–  Jedynie  dyskusje  nad  tym  zjawiskiem  i  doniesienia  o  nim  pojawiły  się  niedawno.  Wszelkie  statystyki 

wskazują,  że  ponad  osiem  milionów  żyjących  obecnie  Amerykanów  miało  takie  czy  inne  doświadczenie  śmierci 

klinicznej.

Abby popatrzyła na niego zaskoczona. Po chwili zapisała tę informację w notesie.

– A ich liczba rośnie w zdumiewającym tempie.

– Dlaczego? – zapytała szybko Abby. – Czyżby ostatnio zdarzało się więcej takich przypadków? Nie sądzi pan, 

że wiele osób po prostu bierze się „na lep" i programuje się niejako, żeby to czy owo widzieć?

– Wcale nie. A już na pewno nie dzieci. Większość dzieci, z którymi miałem do czynienia, przed wypadkiem 

nie miało zielonego pojęcia o czymś takim, jak doświadczenie śmierci klinicznej. Są po prostu poruszone tym, co je 

spotkało i czego doświadczyły.

– Niemniej ciągle budzi wątpliwości informacja...

– Że tak wiele mamy ostatnio  doniesień  o doświadczeniu śmierci klinicznej  – zakończył  za nią  z uśmiechem 

doktor.  –  Ale  w  rzeczywistości,  panno  Malone,  nie  powinno  to  budzić  wątpliwości,  jeśli  tylko  przez  chwilę 

zastanowimy się nad faktami. W obecnych czasach tak wiele osób ma doświadczenie śmierci klinicznej, ponieważ 

współczesna medycyna potrafi skuteczniej ratować ludzi po wypadkach, w wyniku których ofiary dawniej po prostu 

umierały. A relacje większości osób po powrocie do życia są ze sobą zbieżne.

Abby obserwowała spokojną twarz doktora. Jego oczy lśniły dziwnym blaskiem. Był to z pewnością człowiek o 

nieprzeciętnej inteligencji.

– Muszę przyznać, że ma to sens – powiedziała w końcu. – Niemniej jednak ciągle nie mamy dowodu na to, że 

zjawisko doświadczenia śmierci klinicznej istnieje naprawdę. Chodzi mi o to, iż łatwo je wytłumaczyć czynnikami 

czysto fizjologicznymi, o których pan wspominał: brakiem tlenu czy nadmierną pracą hormonów.

– Tak. Z jednym tylko zastrzeżeniem.

– Jakim?

– Doświadczenie śmierci klinicznej powoduje nieraz drastyczne zmiany w osobowości człowieka. Żadne inne 

ludzkie  doświadczenie  nie  daje  tak  zdumiewających  efektów.  Doświadczenie  śmierci  klinicznej  trwa  przeważnie 

niewiele  ponad  minutę  rzeczywistego  czasu,  a  potrafi  poczynić  w  człowieku  takie  zmiany,  jakich  nie  wprowadzi 

wieloletnia psychoterapia.

Abby pomyślała o Bradzie i zmianach, jakie w nim zaszły. Zawsze był pełen obaw, nigdzie nie potrafił zagrzać 

dłużej miejsca i lęk ten uzewnętrzniał się w nim nawet podczas snu. Teraz ów niepokój znikł, zastąpiony osobliwie 

łagodną akceptacją życia i pogodnym widzeniem przyszłości.

– Wciąż sprawia pani wrażenie nie przekonanej – wdarł siew jej myśli głos doktora.

Abby  poruszyła  się  na  krześle,  zaniepokojona  tym,  że  nie  potrafi  oddzielić  swego  życia  osobistego  od 

zawodowego.

–  Nie  jest  rzeczą  istotną,  czy  podchodzę  do  zagadnienia  sceptycznie,  czy  nie,  doktorze  Ashton  –  odparła.  –

Prowadzę badania i chcę przedstawić obiektywny obraz tego zjawiska. To wszystko. Z licznych artykułów, które na 

ten temat przeczytałam, wiem, jak trudno jest zmienić osobowość w tak drastyczny sposób. Skąd ma pan pewność, 

że zmiana taka następuje w wyniku doświadczenia śmierci klinicznej?

–  Z  prostych  obserwacji  –  odrzekł  spokojnie  siwowłosy  mężczyzna  .  –  Mam  informacje  z  pierwszej  ręki  od 

wielu, wielu osób, które osobiście opowiedziały mi o zmianach, jakie w nich zaszły.

–  Ale  co  się  w  nich  konkretnie  zmienia?  –  dopytywała  się  z  uporem  Abby.  –  Czy  w  zmianach  tych  można 

zaobserwować jakieś elementy wspólne?

Doktor zmarszczył brwi i głęboko się zamyślił.

– Wydaje mi się, że jest to rodzaj zadowolenia, szczera chęć akceptacji realiów życia. Większa pogoda ducha, 

brak nerwowości, niepokoju.

background image

Abby  popatrzyła  na  niego  badawczo.  Oczy  miała  szeroko  rozwarte.  Twarz  doktora  wyrażała  spokojne, 

zawodowe zainteresowanie.

– A zatem – powiedziała po długiej chwili – ktoś, kto słyszał o tym, mógł zasymulować podobne zmiany, jeśli... 

zwłaszcza jeśli miał ku temu jakieś osobiste powody. Czy nie sądzi pan, doktorze, że i tak może być?

– Naturalnie – odparł Ashton. – Ale dlaczego pani to mówi, panno Malone? To raczej dziwne pytanie w pani 

ustach.

Abby  poczuła,  że  zaczynają  ją  palić  policzki.  Mruknęła  coś  wymijająco,  po  czym  wróciła  do  ułożonych 

wcześniej  pytań.  Zapisywała  wszystkie  odpowiedzi  Ashtona,  starając  się  zachować  odpowiedni  dystans  i 

zneutralizować swoje emocje. Na końcu zamknęła notatnik i z uprzejmym uśmiechem włożyła papiery do teczki.

– Serdecznie panu dziękuję – powiedziała wstając i wyciągając rękę. – Bardzo mi pan pomógł, doktorze. Jestem 

wdzięczna, że poświęcił mi pan tyle czasu.

Doktor lekceważąco machnął ręką.

– Dla mnie to była przyjemność. Jak już pani napisze swój artykuł, proszę koniecznie przesłać mi kopię. Chcę 

mieć go w swych zbiorach – dodał z uśmiechem.

– Uczynię to w pierwszej kolejności – rzekła uprzejmie Abby i odwróciła się w stronę drzwi wyjściowych.

– Panno Malone – odezwał się nieoczekiwanie Ashton, nie ruszając się zza biurka.

– Tak?

Abby zatrzymała się z dłonią na klamce i obróciła w jego stronę.

– Jeśli wolno mi coś powiedzieć, wyczuwam pani głęboką niechęć do tematyki, o której pani pisze. Tak więc, 

skoro zakończyliśmy oficjalną część spotkania, może porozmawiamy chwilę prywatnie?

–  Nie!  – odparła  Abby,  czując,  że  jego  jasny, spokojny wzrok przenika ją,  odczytując wszystkie  jej  myśli.  –

Przepraszam – dodała niezręcznie, rumieniąc się. – Chodzi po prostu o to... chodzi o to, że nie wierzę w ani jedno 

pańskie  słowo,  doktorze  Ashton.  Uczciwie  mówiąc,  wszystkie  doniesienia  o  doświadczeniach  śmierci  klinicznej 

mają taką samą wartość, jak doniesienia o porywaniu ludzi przez kosmitów. Stanowi to wyłącznie rozpaczliwą chęć 

zwrócenia na siebie uwagi. Nic więcej.

–  Rozumiem  –  powiedział  doktor,  patrząc  na  nią  zamyślonym  wzrokiem.  Położył  dłonie  na  blacie  biurka  i 

zetknął ze sobą palce. – Czy mogę spytać, co skłania panią do takich wniosków?

Abby odwzajemniła spojrzenie, a z twarzy odpłynęła jej cała krew.

– Czuwałam nad umierającym dzieckiem, doktorze Ashton – wyrzuciła w końcu z siebie. – Czuwałam minuta 

po  minucie,  godzina  po  godzinie,  a  ono  walczyło  o  życie.  I  nie  widziałam  aniołów,  nie  widziałam  cudownego 

blasku, nie widziałam zupełnie nic. Po prostu dziecko umarło.

Odwróciła się na pięcie i, zanim doktor zdążył cokolwiek powiedzieć, pośpiesznie opuściła gabinet. Ściskając w 

drżącej dłoni skórzaną teczkę, ruszyła korytarzem do wyjścia. Chciała już tylko uciec, jak najszybciej znaleźć się na 

ulicy, żeby padający deszcz ukrył płynące po jej policzkach łzy.

Brad  zaparkował  samochód  przy  krawężniku,  ale  nie  wysiadł.  Obserwował  w  zamyśleniu  pusty  dom  Abby. 

Chociaż dobrze wiedział, że wyjechała do Vancouver w poszukiwaniu materiałów do swego artykułu i wróci dopiero 

późną nocą, był zdenerwowany.

Abby  zaczynała  mięknąć...  Tak  naprawdę  był  to  bardzo  powolny  proces,  ale  zaczynała  już  okazywać  mu 

troszeczkę więcej ciepła i uczucia. Gdyby jednak wróciła wcześniej i zastała go obok swego domu, sytuacja w jednej 

sekundzie uległaby radykalnej zmianie.

Wiedział, jak wątła jest jego pozycja w ich nowych, kruchych jeszcze stosunkach. Jej wiara w niego i przyjaźń, 

jaką go darzyła, były dla niego tak drogocenne, że za nic nie chciał tego ponownie utracić. Nie chciał ryzykować, a 

jednocześnie musiał przyjechać do jej domu, ponieważ cały czas dręczyło  go wspomnienie  małego traktora,  który 

sam poruszał się po niewielkim dywaniku.

background image

Abby  była  przekonana,  iż  wszystko  to  wymyślił,  by  ją  uspokoić  i  zapewnić,  że  inni  ludzie  również  widują 

dziwne,  nie  istniejące  w  rzeczywistości  rzeczy.  Tak  wbiła  sobie  ten  pomysł  do  głowy,  że  Brad  nie  śmiał  się  jej 

sprzeciwiać.

Ale sam najlepiej wiedział, że nie był  to wytwór fantazji. Zmarszczył brwi i w zamyśleniu stukał palcami po 

kierownicy.

Nie  istniało  żadne logiczne wytłumaczenie  faktu, że traktor sam się  poruszał.  Dom  był zamknięty na głucho. 

Jeśli nawet ktoś wymknął się z niego, kiedy Brad rozmawiał z Abby przy kracie z różami, tajemniczy gość musiałby 

zatrzymać się i otworzyć drzwi, a następnie dokładnie je zamknąć. Wszystkie zamki, które sprawdzili, były przecież 

w jak najlepszym porządku. Intruz zatem musiał posłużyć się kluczem, gdyż Abby założyła zamki bardzo trudne do 

sforsowania. Skąd jednak zdobył zapasowe klucze?

Najrozmaitsze pytania nie dawały mu spokoju. Na razie Brad doszedł do jedynej możliwej konkluzji: musiał tu 

działać  czynnik  nadprzyrodzony,  coś,  co  mogło  wprawiać  w  ruch  przedmioty  i  jednocześnie  samo  pozostawać 

niewidzialne.

Rozważając ten problem, Brad poruszył się niespokojnie w miękkim, skórzanym fotelu swojego samochodu.

Jeszcze  przed  rokiem  Abby  wyśmiałaby  taką  teorię.  Ale  Brad  był  święcie  przekonany,  że  teraz,  gdzieś  w 

najgłębszych pokładach podświadomości, skłaniała się ku nadprzyrodzonej interpretacji zdarzeń, jakie miały miejsce 

w jej domu. Może nawet sama nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy, ale wierzyła, że Aaron w takiej czy innej 

formie  wraca  do  swego  pokoju  i  bawi  się  zabawkami  tak,  jak  to  robił  przed  śmiercią.  Brad  jednak  zupełnie  nie 

wierzył  w  takie  rzeczy.  Zastanawiał  się  dlaczego  i  doszedł  do  przekonania,  że  brało  się  to  z  jego  doświadczenia 

śmierci klinicznej.

Uświadomił  sobie,  że  powodem  tego  jest  ów  blask,  który  napełnił  jego  ciało  przyjaznym  ciepłem,  a  serce 

radością.  Kiedy  naprawdę  poczuł  ten  blask,  popatrzył  w  owo  światło  i  zrozumiał,  że  zatapia  się  w  nim,  odniósł 

wrażenie spokoju i powrotu do domu.  Wrażenie to było czymś absolutnie nowym. Chciał koniecznie iść  w stronę 

tego blasku, chciał, żeby światłość zalała go, zagarnęła bez reszty, zapewniła bezpieczeństwo i wiedzę o wszystkich 

cudach wszechświata.

Brad  myślał  bardzo  logicznie:  nikt,  kto  doznał  tak  dogłębnego  przeżycia,  nie  chciałby  wracać  na  ziemię  i 

wyczyniać  sztuczek  z  poruszaniem  przedmiotów  i  straszeniem  ludzi.  I  nie  był  odosobniony  w  swojej  wierze. 

Wiedział, że inni ludzie, którzy doświadczyli śmierci klinicznej, nie wierzą w duchy, w niespokojne dusze zmarłych, 

wracające po to, żeby straszyć żyjących ludzi.

A  jednak  widział,  jak  traktor  porusza  się  sam;  widział  na  własne  oczy,  jak  jakaś  siła,  z  całą  pewnością 

ponadludzka, przesuwała zabawkę.

W końcu  potrząsnął głową, otworzył gwałtownie drzwi samochodu i wysiadł. Pod  wpływem pełnego wilgoci 

jesiennego chłodu skulił się i zadrżał.

Obrzucił wzrokiem skłębione na horyzoncie chmury, tak posępne i gęste, że nie widać było, gdzie kończą się 

góry,  a  zaczynają  napęczniałe  deszczem  obłoki.  Wiał  przejmujący  lodowaty  wiatr,  zwiastujący  rychłe  nadejście 

śniegów.

Brad zmarszczył brwi na myśl, że w taki wieczór Abby będzie jechała samotnie tą wysoko położoną autostradą. 

Czuł prawie fizyczny ból, przeraźliwą chęć bycia z nią, zatroszczenia się o nią. Co się stanie, jeśli nagle skończy się 

jej  benzyna  lub  pęknie  opona,  a  ona  na  przykład  zapomniała  zabrać  koła  zapasowego?  Co  będzie,  jeśli  ktoś  ją 

zaczepi, gdy zostanie unieruchomiona na autostradzie...

Wzruszył  ramionami,  uświadamiając  sobie  bezsens  takich  myśli.  Ostatecznie  Abby  od  wielu  lat  doskonale 

radziła sobie sama. A najboleśniejsze było to, że przez ten ich wspólny rok również niejednokrotnie musiała sama się 

o siebie troszczyć, ponieważ on akurat był nieosiągalny; często przebywał gdzieś poza domem, gnany żądzą przygód 

i swobody.

background image

Ale teraz było już inaczej. Jak na ironię losu, kiedy zrozumiał, że Abby stanowi największy skarb jego życia, 

okazało się, że na wszystko jest już za późno. Nie wiedział, czy zdoła odzyskać jej zaufanie i miłość.

Trudno mu było pogodzić się z myślą, że ją utracił.

Przypomniał sobie piękny okres, kiedy to słonecznym latem, jeszcze z Aaronem, stanowili szczęśliwą rodzinę. 

Pamiętał  błyszczące  oczy Abby,  jej radosny,  pełen ciepła śmiech, jej smukłe ciało,  gdy biegali po  plaży. Nad  ich 

głowami z krzykiem krążyły mewy, a u stóp człapały dzikie kaczki i gęsi.

Twarz Brada stężała. Pochylił  się i sięgnął na tylne  siedzenie  auta po kij baseballowy. Zważył go w ręku, po 

czym zamknął samochód i ruszył w stronę domu, starając się zachowywać normalnie, tak żeby nie rzucać się w oczy 

sąsiadom, którzy mogli wyglądać przez okno.

Frontowe drzwi zastał zamknięte na cztery spusty. Nie było też komitetu powitalnego w postaci Wilbura. Brad 

pomyślał, że jest za zimno nawet dla tego niesfornego kocura. Z nostalgią wspomniał dni takie jak ten, kiedy kocisko 

wolało wylegiwać się przy ciepłym kaloryferze.

Skradając  się  w obuwiu na miękkiej gumie, minął frontowe schodki, zerknął do środka domu przez okno, po 

czym  ruszył  sprawdzić  tylne  drzwi.  One  również  były  zamknięte.  W  podmuchu  zimnego  wiatru  skulił  się  i 

dokładniej  zapiął  kurtkę.  Ruszył  dalej  wzdłuż  ściany  domu,  aż  zaszedł  pod  okno  pokoju  Aarona.  Powoli 

wyprostował się. Zajrzał przez szybę.

Zadrżał i aż stracił dech.  Z trudem powstrzymał głośne przekleństwo. Zabawki, które w jego obecności Abby 

porządnie  poukładała  na  półkach,  ponownie  były  porozstawiane  po  całym  pokoju.  Pluszowy  lew  spoczywał  na 

bujanym  fotelu;  do  lwa  tulił  się  szmaciany  żółw.  Lalki  i  zwierzęta  zgodnie  siedziały  wokół  stołu;  mógł  nawet 

dostrzec płyn w ich maleńkich filiżaneczkach. Mały pociąg sunął wesoło po podłodze, a z pozytywki płynęła znana 

melodia.

Brad ponownie zaczerpnął tchu i skulił się pod oknem, słuchając cichych dźwięków muzyki dobiegających zza 

szyby.  Upłynęła  długa  chwila,  zanim  doszedł  do  równowagi  na  tyle,  żeby  ruszyć  energicznie  przez  zarośla 

kapryfolium do drzwi frontowych.

Musiał dostać się do środka. Zastanów się, Brad, upomniał się w duchu. Gdybyś był Abby, gdzie schowałbyś 

zapasowe klucze?

Na  pewno  nie  w  skrzynce  na  listy  –  to  było  oczywiste.  To  samo  dotyczyło  wycieraczki.  Zawsze  praktyczna 

Abby  najprawdopodobniej zawiesiła  je  w  jakimś  zakamarku  balustrady werandy, gdzie  nikomu nie  przyszłoby do 

głowy  szukać,  a  zawsze  byłyby  pod  ręką.  Dobry  pomysł,  uznał  ponuro.  Zanim  je  znajdę,  intruz  usłyszy  mnie  i 

czmychnie.

Zmrużonymi  oczyma  badał  każdy  fragment  pogrążonej  w  ciszy  werandy  i  starał  się  przy  tym  myśleć 

kategoriami Abby.

Zapewne zawiesiła klucze na werandzie  w okolicach okna pokoju Aarona, pomyślał.  Mimo  wielu samotnych 

miesięcy, Aaron na pewno przez cały czas stanowił najważniejszą część jej życia. A co więcej, pomyślał już prawie 

pewien swego, ukryła klucze przy trzeciej sztachecie balustrady, gdyż Aaron, kiedy umarł, miał trzy lata. Skulony 

ruszył wzdłuż werandy w kierunku okna dziecinnego pokoju i sprawdzał każdą sztachetę.

I naturalnie znalazł klucze zawieszone zmyślnie w zakamarku, gdzie pionowa sztacheta zbiegała się z poziomą 

deską balustrady. Zdjął je drżącymi dłońmi z gwoździka i bezszelestnie wrócił do frontowych drzwi.

Kiedy włożył klucz do zamka, nieoczekiwanie ogarnął go paraliżujący strach, chęć ucieczki z tego domu, z tego 

miejsca, od tej kobiety i dziwnych spraw, które ją otaczały.

– Daj spokój, do cholery – mruknął, zaciskając zęby. – Żadnych więcej/ ucieczek. Już dosyć się nauciekałeś w 

życiu. Ona cię potrzebuje i najwyższy czas zachować się wreszcie jak mężczyzna.

Mimo  że  słowa  te  wypowiedział  szeptem,  dźwięk  własnego  głosu  pokrzepił  go  na  duchu.  Nadał  dziwacznej 

scenie wymiar realności, normalności.

background image

Brad  schylił  się,  szybko  ściągnął  buty,  po  czym  krzepko  ujął  kij  baseballowy.  Bezszelestnie  uchylił  drzwi  i 

wślizgnął się do środka. Przystanął w korytarzu, wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać.

Ciągle dobiegała go melodia pozytywki, cichy skrzyp bujanego fotela i inny dźwięk, dużo cichszy, który jednak 

sprawił, że zjeżyły mu się włosy na głowie.

Był to głos dziecka – trochę stłumiony, śpiewający piosenkę o niedźwiadkach na pikniku.

Brad  wciągnął  ze  świstem  powietrze  w  płuca  i  o  mało  nie  wybuchnął  płaczem.  Rozejrzał  się  w  panice  po 

opustoszałym domu, a następnie ruszył przez salon w kierunku holu.

Mimo że bardzo uważał, raz zaskrzypiała mu pod nogą deska w podłodze. Dziecięcy upiorny głos natychmiast 

umilkł.  Brad  stał  jak  skamieniały i  rozglądał  się  wokół.  Zastanawiał  się,  czy przypadkiem  nie  ma  do  czynienia  z 

niewidzialnym  przeciwnikiem,  który  przez  cały  czas  go  obserwuje.  Jeśli  tak,  nad  jego  głową  zawisło  śmiertelne 

niebezpieczeństwo.

Ruszył cicho dalej, aż doszedł do drzwi korytarza, znajdujących się dokładnie naprzeciwko wejścia do pokoju 

Aarona.

Przez  długą chwilę stał bez ruchu,  wpatrując  się  w nie, a następnie szybko je  otworzył i  wszedł  ostrożnie  do 

holu.

W  wąskim  przejściu  panowała  absolutna  cisza  i  pustka.  Tylko  widoczny  z  pewnej  odległości  stół  kuchenny, 

zastawiony  afrykańskimi  fiołkami,  nadawał  wnętrzu  trochę  ciepła  i  tworzył  dziwaczne  wrażenie  oazy  spokoju 

pośród całej tej atmosfery grozy, która go w tej chwili otaczała.

Brad znalazł  się przed zamkniętymi drzwiami,  wiodącymi  do pokoju  dziecka. Kiedy je otwierał, serce waliło 

mu jak młotem. Pokój był pusty, a zabawki porozstawiane tak, jak to widział przez okno; bujany fotelik kołysał się 

wraz z dwoma siedzącymi na nim zwierzętami.

– Aaron? – szepnął Brad ochrypłym ze strachu głosem. – Aaron, jesteś tu? Czego chcesz?

I nagle do jego zamroczonego lękiem umysłu dotarł odległy, stłumiony dźwięk, który dochodził z kuchni. Brad 

odwrócił  się,  ponownie  zadrżał  na  widok  bujającego  się  fotela  i  na  palcach  ruszył  korytarzem.  W  obu  rękach 

kurczowo ściskał kij baseballowy.

W progu kuchni stanął jak skamieniały. Patrzył ze zgrozą na dziwaczny i nieprawdopodobny widok, jaki ukazał 

się jego oczom.

Brad długo wpatrywał się w jeden punkt, aż w końcu wybuchnął głośnym śmiechem.

background image

Rozdział 9

Dziecko,  a  raczej  to,  co  było  widoczne  z  jego  postaci,  wiło  się  na  linoleum  obok  drzwi.  Brad  widział  dolną 

partię drobnego ciałka, niebieskie dżinsy i podarte adidasy. Reszta dzieciaka niknęła za uchylonymi drzwiczkami dla 

kota, umieszczonymi na dole kuchennych drzwi.

Absurdalności całej scenie dodawał Wilbur, który atakował małą wierzgającą nogę, tłukącą w podłogę. Wielkie 

kocisko stało na sztywnych łapach i prychało, zupełnie jakby miało do czynienia z ubraną w dżinsy myszą, usiłującą 

uciec przez dziurę w ścianie.

Brad przypomniał sobie, jakie wrażenie zrobił na Abby, kiedy zainstalował te drzwiczki dla kota, którego kupili 

Aaronowi. Precyzyjnie wyciął otwór, umieścił klapkę na niewielkich zawiaskach i uszczelnił wszystko tak, żeby do 

kuchni nie wpadało zimno.

Ale  otwór  miał  zaledwie  trzydzieści  centymetrów  średnicy.  Brad  ze  zdumieniem  skonstatował,  że  dzieciak 

potrafił jakoś prześlizgnąć się przez tak niewielkie przejście. Na początek zapewne wsunął jedno ramię, a następnie 

drugie. Miał jednak pecha, bo pasek od jego kurtki zaczepił się o zawiasek.

Brad otarł załzawione od śmiechu oczy, schylił się i chwycił Wilbura, który nieustannie atakował z furią ubraną 

w dżins nogę.

– Wilbur! – krzyknął, biorąc kota na ręce  i wyszczerzając zęby do jego rozwścieczonego  pyska i  zwężonych 

ślepiów. – Atakujesz leżącego, łobuzie? Czy to się godzi?

Wilbur wił się i  prychał w uścisku  Brada.  Ciągle chichocząc, mężczyzna bez wahania wyrzucił zwierzaka na 

schody wiodące do piwnicy. Zamknął drzwi za oburzonym kotem, szybko wrócił do kuchni, przyklęknął i przyglądał 

się nogom dziecka, które w milczeniu kontynuowało rozpaczliwą walkę, żeby wydostać się z potrzasku.

– Czy mnie słyszysz?! – zawołał, kładąc dłonie na jego drobnych biodrach.

Nie doczekał się odpowiedzi, ale gwałtowne ruchy ustały raptownie i dziecko zesztywniało.

– O, właśnie tak! – ucieszył się Brad, starając się nadać głosowi jak najbardziej łagodne brzmienie. – Po prostu 

leż spokojnie, a ja...

Zaczął ostrożnie odczepiać z zawiasu  pasek od kurtki. Kiedy dziecko poczuło, że jest już wolne, natychmiast 

spróbowało  wyczołgać  się  z  pułapki.  Brad  w  ostatniej  chwili  chwycił  za  dżinsy  i  delikatnie  wciągnął  malca  do 

środka.

– Auu! – krzyknął gniewnie dzieciak.

Brad  popatrzył  na  niemiłosiernie  brudną,  wykrzywioną  strachem  drobną  twarzyczkę.  Dostrzegł  posiniałe  z 

zimna policzki i wielkie niebieskie oczy, z których płynęły łzy, żłobiąc rowki w brudnej buzi.

Jakkolwiek  nie  znał  się  na  tym  dobrze,  wydawało  mu  się,  że  dziecko  ma  ze  trzy-cztery  łata.  Najwyraźniej 

dawno się nie myło, gdyż dokoła rozchodziła się woń zastarzałego brudu i potu. Zaczął się zastanawiać, co powinien 

teraz zrobić. Kiedy na chwilę stracił czujność, dziecko wyrwało się z jego objęć i błyskawicznie ruszyło do drzwi.

– Stój! – krzyknął Brad. Chwycił drobną, ruchliwą figurkę i mocno przycisnął do siebie. Zaniósł  miotającego 

się i kopiącego dzieciaka do salonu. – Nie tak szybko, mój drogi. Musimy ze sobą o tym i owym porozmawiać.

Usiadł w bujanym fotelu i ściskając mocno dziecko, posadził je na kolanach. Popatrzył na brązowe, nieporadnie 

obcięte na pazia włosy okalające brudną twarz.

– Jesteś chłopcem czy dziewczynką? – zapytał. Dziecko uporczywie milczało.

– Jak się nazywasz? – zapytał ponownie Brad. Zaczynał rozumieć, że mała osoba, którą trzyma w ramionach, 

jest śmiertelnie wystraszona, ale robi wszystko, żeby tego po sobie nie okazać.

– Wiem,  że się  boisz, lecz muszę  ci się  przyznać, iż  również  napędziłeś  mi  tęgiego stracha.  Nie  wiedziałem, 

czym jesteś.

background image

Starał  się  mówić  serdecznie,  gawędziarskim  tonem.  Za  wszelką  cenę  pragnął  uspokoić  niespodziewanego 

gościa.

Jeszcze raz popatrzył w twarz milczącego uporczywie dziecka i coś mu przyszło do głowy.

– Widziałem już ciebie, prawda? Często bawiłeś się z Aaronem. Mieszkasz gdzieś na tej ulicy.

Dziecko nie zareagowało, tylko lekko zatrzepotało rzęsami. Brad popatrzył na nie i przeszło mu przez myśl, że 

gdyby je tak porządnie wykąpać i ubrać, okazałoby się prawdopodobnie, że jest to śliczna istotka.

Ale siedzący mu na kolanach malec był naprawdę w okropnym stanie. Brudne ręce sprawiały wrażenie, jakby 

nie  były  myte  od  miesięcy,  a  na  nadgarstkach  i  kłykciach  widać  było  kilka  paskudnych  skaleczeń,  ledwo  co 

podgojonych. Brad z troską zauważył, że dzieciak nie ma skarpetek, a kurtka i podkoszulek są podarte i stanowczo 

za cienkie na panujący na dworze ziąb. Drżące ciałko, które tulił do siebie, było drobne, kościste i kruche.

– Czy jest ci zimno? – zapytał, sięgając po afgański szal, wiszący na oparciu fotela. – Masz, owiń się tym.

Przytrzymując  dziecko,  jedną  ręką  otulił ich  oboje  miękką  tkaniną,  a  następnie  zaczął delikatnie  bujać  się  w 

fotelu. Dziecko  wciąż  było czujne i  milczące,  ale Brad  czul, że  zaczyna się odprężać, a nawet lekko  przytulać do 

niego.

–  Zdajesz  sobie  sprawę,  że  to  nie  w  porządku  zakradać  się  do  cudzego  domu?  –  mruknął,  spoglądając  na 

rozczochraną, brudną głowę spoczywającą na jego ramieniu. – Czy wiesz, że takich rzeczy nie wolno robić?

–  Wszystko  jest  na  swoim  miejscu  –  oznajmiło  dziecko  cichym,  schrypniętym  głosem.  –  Za  każdym  razem 

zabawki Aarona wracały na swoje miejsca na półkach.

Brad  uśmiechnął  się  na  wspomnienie  tego,  jaki  spryt  wykazywał  dzieciak.  Jeszcze  pamiętał  mały,  czerwony 

traktor,  który sam  poruszał się  po dywaniku,  ale w  kilka minut  później, kiedy z Abby zajrzeli  do pokoju  Aarona, 

wszystko stało na swoim miejscu.

–  Nie  zawsze  – odparł łagodnie, przypominając sobie,  że kilka  razy Abby znalazła zabawki  porozrzucane po 

całym pokoju. – Czasami nie sprzątałeś pokoju.

–  Tylko  wtedy,  gdy  ktoś  nieoczekiwanie  lub  wcześniej  wracał  do  domu.  –  Dzieciak  spojrzał  wojowniczo  na 

Brada. – Czy spuścisz mi lanie?

Brad popatrzył w wystraszone oczy malucha, czuł, jak jego wychudzone ciało drży pod afgańskim szalem. Cały 

czas starał się przypomnieć sobie, co to za dzieciak i do którego z sąsiadów należy.

– Jak się nazywasz? – zapytał w końcu.

– Tony – mruknął malec po chwili wahania. – Mieszkam w tym różowym domu.

Brad skinął głową. Przypominał sobie mgliście milczące, rozczochrane dziecko, które czasami przychodziło do 

Aarona. Różowy dom był obskurną ruderą stojącą na rogu ulicy. Przed budynkiem zawsze poniewierały się śmieci, 

dziurawe materace, a na tyłach posesji stały wraki samochodów. Pamiętał też, że któryś z sąsiadów Abby wysunął 

propozycję wysłania petycji do władz, żeby posprzątano ten teren, ale najwyraźniej nic z tego projektu nie wyszło.

– Czy nie masz swoich zabawek?

– Mam, ale nie takie jak Aaron – odparło rozsądnie dziecko. – One są śliczne.

Brad znów się zawahał.

– Czy wiesz... czy wiesz, że Aaron już tutaj nie mieszka? Dziecko żywo pokiwało głową.

– Aaron umarł, podobnie jak moja mamusia.

Brad poczuł, że wypływa na szersze wody. Zakołysał się w fotelu i zmarszczył brwi.

– Twoja mama nie żyje?

– Nie żyje – odrzekło obojętnie dziecko.

– A z kim mieszkasz? Kto mieszka w tym różowym domu?

– Clara. I Walt. Ale jego już nie ma w domu. Wywołał bójkę i się wyniósł.

–  Czy  Clara...  czy  ona  jest  twoją  krewną?  Dziecko  odwróciło  głowę  i  popatrzyło  na  Brada  ze  zdumieniem. 

Miało bystre oczy, a jego spojrzenie wyrażało największe zainteresowanie.

background image

– A co to takiego ta krew?

Brad  starał  się  przypomnieć  sobie  czasy,  kiedy  mieszkał  pod  jednym  dachem  z  Aaronem  oraz  to,  jak  małe 

dzieci rozumieją niektóre słowa.

– To coś takiego... no, ktoś, kto należy do twojej rodziny. Jak ciocia, babcia...

Na twarzy dziecka pojawił się grymas. Najwyraźniej intensywnie nad czymś myślało.

– Nie mam żadnej krewy – oświadczyło po dłuższej chwili.

– No cóż, najlepiej będzie, jak pójdziemy do tej Clary – zaproponował zniechęcony Brad. – Chodźmy, Tony.

– W porządku.

Obdarty dzieciak zsunął się z jego kolan i pomaszerował dziarskim, pełnym godności krokiem do kuchennych 

drzwi.

– Wilbur ciągle siedzi w piwnicy – rzucił przez ramię. – Będzie na ciebie wściekły, jeśli go tam zostawisz na 

dłużej.

Brad roześmiał się, przypominając sobie wielkiego, rozpaskudzonego i humorzastego kocura.

– Tak, wiem, że będzie wściekły.

Wszedł do kuchni i obserwował, jak Tony uwalnia zwierzę. Kot popatrzył na nich przymrużonymi ślepiami i z 

podniesionym ogonem, na sztywnych łapach poczłapał do sypialni Abby.

Brad i Tony opuścili dom. Mężczyzna odwiesił klucze na balustradę.

Kiedy  byli  już  blisko  różowego  domu,  Brad  zauważył,  że  jego  mały  kompan  zaczyna  tracić  pewność  siebie. 

Dziecko coraz bardziej powłóczyło nogami i spoglądało z lękiem na zarośnięte i pełne śmieci podwórko.

–  Clara  będzie  wściekła,  kiedy  jej  o  wszystkim  powiesz  –  mruknęła  napiętym  głosem.  –  Stłucze  mnie  na 

kwaśne jabłko.

– Dlaczego? – zapytał Brad.

– Ona zawsze mnie tłucze – odparło takim tonem, jakby obwieszczało jakieś powszechnie obowiązujące prawo.

Brad  zmarszczył  brwi  i  ruszył  za  dzieckiem  przez  wahadłowe  drzwi  z  wytłuczoną  szybą.  Kiedy  przekraczał 

próg  rudery,  wstrzymał  oddech.  Zalatujący  z  wnętrza  smród  ścinaj  z  nóg.  Wszędzie  walały  się  śmieci  i  panował 

nieopisany bałagan – stosy starych gazet, brudna odzież, gnijące jedzenie, nie pozmywane naczynia i puste butelki 

po alkoholu.

Jedynym  świadectwem,  że  w  domu  tym  mieszka  Tony,  była  para  dziurawych  dziecięcych  kaloszy  stojących 

obok drzwi i kilka woskowych kredek porządnie ułożonych w pudełku na stole. Obok kredek leżała książeczka do 

kolorowania, otwarta na barwnym obrazku z kwiatami i małymi ptaszkami. Brad przebył brudną kuchnię i wziął do 

ręki  rysunek.  Zaintrygowało  go,  że  dziecko  tak  dokładnie  wszystko  pomalowało  i  tak  wyśmienicie  podobierało 

kolory.

– To bardzo ładny obrazek  – stwierdził, uśmiechając  się do malca. – Naprawdę bardzo porządnie to zrobiłeś, 

Tony.

Twarz dziecka rozjaśnił pogodny, pełen szczęścia uśmiech, który ujął Brada za serce.

– Więc gdzie jest ta Clara? – zapytał szybko.

– Może wyszła – powiedziało dziecko z nadzieją w głosie. – Bardzo często wychodzi.

– I zostawia cię tu samego? Dziecko wdzięcznie kiwnęło głową.

– Lubię, kiedy wychodzi. Wtedy robię sobie kaszę, a później rysuję.

– Albo chodzisz do domu Aarona – zauważył oschle Brad.

Dziecko ponownie skinęło głową, nieświadome ironii zawartej w głosie mężczyzny.

– W domu Aarona bardzo ładnie pachnie. Tam jest bardzo miło.

I  znów  Brad  poczuł  niebezpieczne  ściskanie  w  gardle.  Przystanął  bezradnie  obok  stosów  brudnych  naczyń  i 

zastanawiał się, co powinien zrobić.

background image

–  Kto  tutaj  mieszka?  Czy  Clara  ma  jeszcze  jakiej  inne  dzieci?  Dziecko  popatrzyło  na  niego  znad  rysunku 

zamyślonym wzrokiem.

– Nie, tylko mnie. Clara mówi, że nie znosi dzieci.

W tej samej chwili do kuchni weszła młoda kobieta z zapuchniętą od snu twarzą. Była bardzo chuda, miała na 

sobie czarne joggingowe spodenki i wyciągnięty, okropnie brudny czerwony podkoszulek. Jej długie, rudawe włosy 

były matowe i rzadkie, a na twarzy pozostawały ślady niechlujnego i częściowo startego makijażu.

Brad  popatrzył  na  nią  z  niesmakiem.  Nawet  z  tej  odległości  czuł  bijący  od  niej  zapach  brudu,  potu  i 

nieprzetrawionego alkoholu.

Kobieta zerknęła na niego z posępnym zdziwieniem, a następnie obrzuciła lodowatym spojrzeniem dzieciaka.

– Na Boga, gdzie ona znów polazła i co zmalowała? – mruknęła z głębokim westchnieniem.

Zdumiony  Brad  popatrzył  na  kobietę,  a  następnie  na  Tony,  która  instynktownie  przycisnęła  się  do  niego, 

obejmując go za nogę. Dokładnie taksował wzrokiem potargane włosy dziecka, pośpiesznie wnosząc poprawkę do 

pierwszej interpretacji imienia Tony.

– Czy to pani nazywa się Clara? – zapytał w końcu.

– Tak, Clara – odparła z rosnącą wrogością. – A pan jakim prawem, do diabła, wchodzi do mego domu?

Brad zignorował pytanie.

– Jaki jest stopień pokrewieństwa pani z tym dzieckiem? – zapytał.

– Jestem jej opiekunką – odrzekła kobieta, podchodząc do zlewu i napełniając szklankę wodą. – Spływaj pan, 

dobrze? Cokolwiek narozrabiała, już moja w tym głowa, żeby dostała karę.

I znów Brad poczuł tulące się do jego nogi dziecko. Tony drżała. Zastanawiał się chwilę, jak może wyglądać 

kara w wykonaniu Clary.

– W jaki sposób została pani jej opiekunką? – zadał kolejne pytanie. – Czy władze oficjalnie powierzyły pani 

opiekę nad Tony?

– Posłuchaj pan, kim pan jesteś? – zapytała obcesowo Clara. – Jesteś pan z opieki społecznej?

– Jestem sąsiadem – wyjaśnił zwięźle Brad.

– Sąsiadem – powtórzyła pogardliwie kobieta. – Tak, mam tutaj sąsiadów. Ale żaden palcem nie ruszy, żeby w 

czymś pomóc. Nawet jeśli  jestem sama i  mam tego cholernego bachora  na głowie. Ubrania  i wszystkie  jej rzeczy 

kosztują fortunę...

Brad uniósł rękę, przerywając ten wywód.

– W jaki sposób przejęła pani opiekę nad Tony? – zapytał ponownie.

– Jej matka była moją przyjaciółką – odparła Clara, obrzucając go płomiennym spojrzeniem. – Umarła dwa lata 

temu. Pewnej nocy przedawkowała w towarzystwie moich znajomych, no i zajęłam się dzieciakiem.

– Dlaczego? Przecież najwyraźniej pani jej nie lubi. Kobieta wzruszyła ramionami.

– Nie było nikogo innego, kto by się nią zajął. Shelley nie miała żadnej rodziny – dodała. – Dostałam z opieki 

społecznej zezwolenie na opiekę nad nią i większy zasiłek. W innym przypadku nie związałabym końca z końcem.

– Rozumiem, że nie jest pani łatwo. Ale...

– Wynoś się pan – powiedziała znużonym głosem, machnęła lekceważąco ręką i z groźną miną ruszyła w stronę 

Tony. – A jeśli chodzi o ciebie, smarkulo, dobrze wiesz, co mówiłam ci na temat rozmów z obcymi. Prawda?

Dziecko znów przytuliło się do mężczyzny, gorączkowo obejmując jego nogę i piszcząc ze strachu. Brad miał 

świeżo  w  pamięci  odwagę,  jaką  wykazała  Tony,  kiedy  utkwiła  w  kocich  drzwiczkach.  Walczyła  zajadle,  ale  w 

milczeniu, a później mężnie stanęła z nim twarzą w twarz.

Nieoczekiwanie przyklęknął,  zdjął dziewczynce  kurtkę i  zaczął z uwagą studiować jej: wychudzone  ramiona. 

Później  ściągnął  podarty  podkoszulek  i  obejrzał  kościstą  klatkę  piersiową  pokrytą,  jak  się  spodziewał,  siniakami. 

Jedne były całkiem świeże, inne nabierały już żółtej i zielonej barwy.

background image

Ogarnął  go  nieprzytomny  gniew,  przed  oczyma  pojawiły  się  czerwone  plamy.  Chwycił  Tony  na  ręce, 

wyprostował się i popatrzył zimno na młodą kobietę.

– Zabieram małą ze sobą – oświadczył twardo.

– Tralalala – odrzekła Clara. – Wynocha z mego domu albo zadzwonię po gliny!

– Proszę bardzo – powiedział chłodno Brad. – Tutaj ma pani moją wizytówkę. – Trzymając Tony jedną ręką, 

drugą sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął kartę wizytową. – Niech pani dzwoni na policję, a kiedy już przyjadą, 

proszę im dać tę kartkę. Będą wiedzieli, gdzie mnie szukać. Z całą pewnością chętnie z nimi porozmawiam o Tony i 

jej zasiłku.

Kobieta popatrzyła na wizytówkę, przeniosła wzrok na Brada, a następnie zakłopotana spuściła oczy.

–  Może  tak  właśnie  zrobię  –  wymamrotała  niepewnie.  Brad,  niosąc  na  rękach  dziewczynkę,  odwrócił  się  do 

drzwi.

– Proszę posłuchać – zaczął cicho, przystając w progu i patrząc na odrażającą kuchnię Clary. – Postąpiła pani 

bardzo szlachetnie przygarniając dziecko, kiedy umarła mu matka. Czy jest coś, co moglibyśmy... czy moglibyśmy 

jakoś pani pomóc?  Moja  przyjaciółka mieszka  kilka  kroków stąd, na tej samej ulicy,  i  jeśli  pani  chce,  to  może w 

czymś pomożemy.

Kobieta popatrzyła na niego ponuro, na jej twarzy malowała się złość. Brad zaczekał jeszcze chwilę, po czym 

wzruszył ramionami i wyszedł z dzieckiem na ręku na świeże, chłodne powietrze listopadowego popołudnia.

Godzinę  później  Tony,  zamaszyście  wymachując  ramionami,  weszła  z  Bradem  do  domu  towarowego.  Brad 

podziwiał, jak szybko dziewczynka potrafi przystosować się do nowej sytuacji. Z dala od rozzłoszczonej Clary Tony 

kompletnie się zmieniła, nabrała pewności siebie i odważnie, z wielkim zainteresowaniem obserwowała otoczenie. 

Najwyraźniej nie przejmowała się tym, że idzie w towarzystwie obcego, który ma w stosunku do niej jakieś plany.

Oczywiście,  myślał  Brad.  Zapewne  nie  traktuje  już  mnie  jak  obcego.  Pewnie  uważa  mnie  za  „ojca"  Aarona, 

całkiem nieszkodliwą postać z sąsiedztwa.

Mała przystanęła przed stoiskiem z kosmetykami i rozjaśnionymi oczyma spoglądała na choinkę.

– Niedługo będzie Boże Narodzenie? – zapytała.

– Jasne. Mamy już ostatni tydzień listopada, a więc święta za pasem, za niecały miesiąc. – Brad popatrzył na 

dziewczynkę, zastanawiając się, czy wie, co to tydzień czy miesiąc. – Tony, ile masz lat?

Wyciągnęła brudną dłoń z zagiętym kciukiem i przez chwilę studiowała palce. Potem rozprostowała i kciuk, a 

następnie znów go zagięła.

– Cztery – oświadczyła w końcu.

Brad ujrzał nagle w swoich wspomnieniach – tak wyraziście, że aż sprawiło mu to ból – Abby siedzącą w fotelu 

na biegunach. Na kolanach trzymała Aarona i razem uczyli się  na głos liczyć z książki. Usiłował wyobrazić sobie 

Abby robiącą to samo z Tony, ale zaraz obraz stał się niewyraźny.

– Gdzie się nauczyłaś liczyć? – zapytał.

– Z „Ulicy Sezamkowej" – odparła obojętnym tonem, bez reszty pochłonięta lśniącą światełkami choinką. – I z 

książki Aarona.

– Rozumiem.

Brad odwrócił się i ruszył między stoiskami. Tony podreptała tuż za nim. Zatrzymali się w dziale dziecięcym i 

zaczęli oglądać ogromną, barwną ekspozycję malutkich koszul, spodni, płaszczy i butów.

– To aż tyle tego jest? – westchnęła Tony z otwartą buzią; to samo przed sekundą pomyślał Brad.

– No cóż – powiedział, sięgając po wełniany podkoszulek. – Zasadniczo możemy zacząć w każdym miejscu. Co 

powiesz o tym?

Oczy Tony rozszerzyły się.

– To dla mnie? – szepnęła, spoglądając na niego ze zdumieniem. Brad roześmiał się.

background image

– Na mnie na pewno będzie za mały. Myślę, że powinnaś go przymierzyć. Popatrz, tam są pasujące do niego 

spodnie. Wyglądają ładnie i sprawiają wrażenie ciepłych, prawda?

Dziecko włożyło palec do ust i patrzyło na nowiutkie ubranie, zupełnie jakby straciło głowę.

Po chwili mała jeszcze raz spojrzała na Brada i w końcu wyraźnie udało się jej nad sobą zapanować. Odwróciła 

się, starając się zachować spokój i obojętność.

– Chyba będzie dobra – burknęła. – Czy mogę też dostać skarpetki? Brad zachichotał i poprowadził ją między 

półkami z odzieżą. Wybrali kilka podkoszulków, dżinsy, spodnie z weluru, parę koszul z długimi rękawami, zimowy 

płaszcz oraz spodnie narciarskie.

Zapobiegliwy Brad wziął również majtki, wełniane skarpetki, malutkie adidasy oraz klapki. W końcu zatrzymał 

się przed wieszakiem z plisowanymi sukienkami i popatrzył na stojące obok niego dziecko.

– Tony, chcesz którąś z tych sukienek? Popatrzyła najpierw na sukienkę, a później na niego.

– Sukienkę? – zapytała z niedowierzaniem.

– A dlaczego nie? Przecież jesteś dziewczynką.

– Tak, ale ja nie noszę sukienek.

– Po prostu pomyślałem Twarz Tony oblała się szkarłatem. Kopnęła ze złością Brada w kostkę i krzyknęła:

– Nie chcę sukienki! Nie cierpię sukienek! Nie ubierzesz mnie w jakąś głupią sukienkę!

Brad  chwycił jej  ręce,  którymi  wymachiwała  jak  wiatrak. Poczuł  się  głupio  i  niezręcznie.  Obok  pojawiła  się 

sprzedawczyni i popatrzyła na niego podejrzliwie.

– Jakieś kłopoty, proszę pana? – zapytała.

Tony przestała krzyczeć i  odwróciła się, ciągle ciężko oddychając z emocji. Zerknęła na ekspedientkę. Znów 

przylepiła się do nogi Brada i wsunęła kciuk do ust.

Brad  dostrzegł  zainteresowanie  na  twarzy  kobiety.  Podniecone,  obdarte  dziecko  o  potarganych  włosach  i 

nienagannie  ubrany  mężczyzna,  starający  się  najwyraźniej  uciszyć  je,  kupując  ogromną  ilość  dziecięcych  rzeczy. 

Ostatnie ślady po biciu...

– Proszę posłuchać – zaczął niezręcznie. – To nie tak...

– Myślę, dziewczynko, że powinnaś pójść ze mną i umyć twarz – powiedziała sprzedawczyni, ignorując słowa 

Brada  i  wyciągając  do  dziecka  rękę.  –  A  pan  niech  tutaj  zaczeka  –  zdecydowała,  obrzucając  go  lodowatym 

spojrzeniem.

Nie  przewidziała  jednak  natychmiastowej  reakcji  Tony,  która  w  jednej  chwili  zapomniała  o  poprzednim 

gniewie  i  zaczęła  wydzierać  się  jeszcze  głośniej.  Otoczyła  ramionami  nogę  Brada  i  nie  pozwalała  się  kobiecie 

dotknąć.

– W porządku – mruknęła ponuro sprzedawczyni. – Skoro tak bardzo chce zostać z panem, nie mogę nic zrobić. 

Kasę ma pan po lewej stronie.

Brad przesłał kobiecie kurtuazyjny uśmiech i wręczył jej kartę wizytową.

–  Tak  naprawdę  to  jest  inaczej,  niż  może  to  pozornie  wyglądać  –  mruknął  i  pochylił  się,  żeby  otrzeć  łzy  z 

poczerwieniałej twarzy Tony.

Zaniósł ogromny stos zakupów do kasy, przygotowany stawić czoło kolejnej kobiecie o twarzy jastrzębia. Ale 

szybko  okazało  się,  że  tu  nie  ma  się  czego  obawiać.  Kasjerką  była  nastolatka  z  ogromną  kokardą  na  czubku 

kędzierzawych  włosów  i  o  obojętnej  twarzy  wyrażającej  skrajne  znudzenie.  Brad  pomyślał,  że  nie  zwróciłaby 

zapewne na niego uwagi nawet wtedy, gdyby miał na twarzy gogle, a w rękach karabin maszynowy.

– Przysługuje panu kupon – oświadczyła bezbarwnym głosem, wręczając mu rachunek i jakiś papier. – Przy tak 

dużym zakupie może pan wziąć coś ekstra za dziesięć dolarów.

Brad włożył zakupy do wózka i zaprowadził swoją podopieczną do ogromnych półek z zabawkami. Po długich 

dyskusjach wybrali książkę do kolorowania, kredki, klocki i cały zestaw dziecięcych książeczek z obrazkami.

– Coś jeszcze? – zapytał.

background image

Po raz pierwszy Tony sprawiała wrażenie, że wydarzenia zaczynają ją przerastać. Znów włożyła palec do buzi i 

energicznie pokręciła głową, tak że aż jej potargane włosy zawirowały wokół twarzy.

– Wystarczy – szepnęła tak cicho, że Brad musiał się pochylić, żeby dosłyszeć jej słowa.

Była  cicha  i  oszołomiona  aż  do  chwili,  kiedy  znaleźli  się  w  windzie,  wiozącej  ich  do  mieszkania  Brada. 

Ożywiła się na widok tablicy z podświetlonymi guzikami.

– Co to takiego? Dlaczego te światełka się  zapalają? Brad wyjaśnił jej zasadę działania windy. Rozbawiła go 

radosna  reakcja dziecka. Zastanawiał się przez chwilę, czy Tony była kiedykolwiek gdzieś dalej, poza terenem, na 

którym mieszkała, i czy wie cokolwiek o otaczającym ją świecie.

W  mieszkaniu  z  ulgą  rzucił  stos  pakunków  na  podłogę,  a  następnie  odwrócił  się,  żeby  popatrzeć  na  Tony. 

Dziewczynka stała w jego lśniącym czystością salonie i zdziwiona przyglądała się miękkim, wyściełanym tweedem 

meblom, książkom na półkach, kwiatom i oprawionym akwarelom na ścianach.

– Tutaj jest tak samo jak w domu Aarona – szepnęła zachwycona. – Tak miło i czysto.

–  Lubię  ładne  rzeczy  i  czystość  –  odparł  Brad.  –  A  to  przypomina  mi,  dziecino,  że  w  pierwszej  kolejności 

musisz się wykąpać.

Zawahał  się,  ponownie  przestraszony  nieprawdopodobną  sytuacją,  w  której  tak  nieoczekiwanie  się  znalazł. 

Dziecko było mu całkowicie obce i nie mógł rościć sobie do niego żadnych praw. A co gorsza – było dziewczynką, 

więc jak mógł ją trzymać w domu, kąpać, ubierać i dbać ojej potrzeby?

Jedną z jego największych rozterek rozstrzygnęła sama Tony, która szybkim krokiem podeszła do niego.

– Chce mi się – oświadczyła.

– A... a poradzisz sobie sama? – zapytał z nadzieją Brad.

Przesłała mu kolejne pogardliwe spojrzenie, które już tak dobrze znał.

– Jasne – odparła. – Umiem się też sama kąpać i ubierać. Wszystko robię sama.

Brad odprężył się po usłyszeniu tej radosnej wiadomości.

– To dobrze. Zawołaj mnie, jak skończysz. Wtedy przyjdę i napuszczę ci wody do wanny! – krzyknął, kiedy już 

zamknęła za sobą drzwi.

Pozostał  sam.  Stał  chwilę  bezradnie  na  środku  swego  wygodnego,  wspaniałego apartamentu, po  czym zaczął 

rozpakowywać zakupy. Myślał gorączkowo.

Miał  drugą  sypialnię,  w  której  urządził  sobie  pracownię,  ale  trzymał  tam  również  składane  łóżko.  Tony 

mogłaby  tam  spać,  a  rzeczy  trzymać  na  półkach.  Główny  problem  polegał  na  znalezieniu  kogoś,  kto  będzie  się 

dziewczynką opiekował, kiedy on będzie w pracy i kiedy...

Brad zadrżał i potrząsnął z niedowierzaniem głową, zastanawiając się, skąd mu się wziął taki pomysł. Próbował 

znaleźć jakieś  rozwiązanie, jak tu  zatrzymać dziecko  na  stałe.  W sensie  prawnym był  kidnaperem.  Mógłby nawet 

zostać oskarżony o porwanie. Ale oddanie Tony tamtej okropnej kobiecie mieszkającej w tym plugawym domu nie 

wchodziło  w  grę.  Jak  też,  dodał  w  myślach,  powierzenie  opieki  nad  nią  jakimś  pozbawionym  serca  urzędnikom. 

Zdawał sobie sprawę, że powinien zwrócić się oficjalnie do władz i poczynić odpowiednie kroki prawne...

– Już zrobiłam! – oznajmiła Tony, stając nagle w drzwiach. – Czy możesz mi nalać dużo wody do wanny?

Brad odwrócił się i zaprowadził dziecko do łazienki. W głowie miał kompletny zamęt.

Kiedy  Brad  przemierzał  salę  restauracji,  wracając  do  stolika,  spostrzegł  w  blasku  świec  delikatny  uśmiech 

Abby.

– Jakieś kłopoty? – zapytała. Potrząsnął głową i sięgnął po kartę win.

– Nic wielkiego – odparł. – Po prostu... drobna sprawa zawodowa, którą jednak musiałem załatwić.

Abby  popatrzyła  na  niego  zaintrygowana.  Tego  wieczoru  Brad  był  jakiś  dziwny,  roztargniony  i  coś  go 

najwyraźniej trapiło. Jednak po tym telefonie od razu się uspokoił. Poza tym nie miał w zwyczaju przejmować się 

problemami zawodowymi, kiedy wybierał się wieczorem do lokalu.

background image

Z drugiej strony, dumała Abby, Brad jest w ogóle odmieniony. Najwyraźniej będzie musiała poznawać go od 

początku, mimo że żyła już  z nim prawie rok. Włożyła  do ust  całą łyżeczkę sernika z truskawkami i  pomyślała o 

rozmowie, jaką na początku tygodnia odbyła z doktorem Ashtonem i o jego stwierdzeniu, że doświadczenie śmierci 

klinicznej potrafi drastycznie i nieodwracalnie zmienić osobowość człowieka.

Profesjonalna  cząstka  Abby  kazała  jej  wypytać  dokładnie  Brada  o  jego  doświadczenie.  Ostatecznie  musi 

napisać  ten  artykuł,  a  miała  pod  ręką  materiał  do  analiz  z  pierwszego  źródła.  Co  więcej,  znała  Brada  i  mogła 

precyzyjnie określić zmiany, jakie zaszły w nim w wyniku doświadczenia śmierci klinicznej.

Ale każda myśl o tym, żeby wykorzystywać Brada jako źródło informacji budziła w niej głęboką niechęć. I bez 

tego  ich  stosunki  były  napięte  i  bardzo  skomplikowane;  ciągle  pozostawały  między  nimi  nie  zadane  pytania.  Nie 

mieściło  się  jej  w  głowie,  że  może  z  nim  rozmawiać  o  takich  „czarach-marach",  jak  to  określiła  w  ostatnich, 

przykrych chwilach spotkania z doktorem Ashtonem.

Tak  naprawdę  niechęć  Abby  do  tematu  brała  się  stąd,  że  zaczynała  tracić  obiektywne  spojrzenie  na  cały 

problem. Zdawała sobie  sprawę, że  czasopismo żąda od niej  chłodnego, profesjonalnego i  świetnie  opracowanego 

materiału,  pełnego  najświeższych  informacji  dotyczących  tego  tematu,  podczas  gdy  Abby  podchodziła  do 

zagadnienia w rękawiczkach i masce, żeby tylko uniknąć osobistego zaangażowania.

–  Wczoraj  byłem  na  lunchu  z  Mitchem  –  wdarły  się  w  jej  myśli  słowa  Brada.  –  To  bardzo  miły  chłopak, 

prawda? Kiedy jeszcze byłem z tobą, nigdy go tak naprawdę nie poznałem.

– Z Mitchem? – spytała tępo Abby, starając się skupić uwagę na tym, co mówi Brad.  – Byłeś  z Mitchem  na 

lunchu?

Skinął głową.

– Wczoraj rano wpadłem na niego w urzędzie miejskim, gdzie chciałem się dowiedzieć... – Urwał gwałtownie. 

Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Abby popatrzyła nań zaintrygowana, ale on wzruszył tylko ramionami i ciągnął 

dalej: – Musiałem tam załatwić pewną sprawę, a Mitch akurat zbierał informacje na temat budżetu przeznaczonego 

na kulturę i rekreację. Na lunch poszliśmy do „Parrot Cage". Abby uśmiechnęła się blado.

– Mitch nienawidzi „Parrot Cage". Mówi, że jest to pretensjonalne miejsce dobre dla yuppies.

Brad odwzajemnił uśmiech, a w jego oczach pojawił się radosny błysk.

– Całkowicie się z nim zgadzam. Myślę, że poszliśmy tam dlatego, że czasami jadacie tam z Joan lunch. Dwóch 

panów w średnim wieku, których poraziła miłość i obaj zachowują się jak sztubaki.

Abby  zarumieniła  się  pod  jego  gorącym  spojrzeniem.  Popatrzyła  na  pusty  talerz  i  postanowiła  sprowadzić 

rozmowę na bezpieczniejsze tematy.

– Mitch? – zapytała w końcu. – Naprawdę myślisz, że czuje coś do Joan?

– On? Biedaczysko wpadł po uszy! Wzięła go lotem koszącym.

–  Boże  drogi!  –  Abby  popatrzyła  na  Brada  przez  stolik.  Miała  szeroko  otwarte  oczy,  w  których  malował  się 

niepokój. – Nie sądzę, żeby Joan odwzajemniała jego uczucie.

Brad posępnie skinął głową.

– Mitch dobrze o tym wie. Podejrzewa, że Joan kogoś ma. To właśnie kompletnie go załamuje i zniechęca.

Abby potrząsnęła głową.

– Wiem, że ludziom tak się wydaje. Ale gdyby Joan miała kogoś, z pewnością bym o tym wiedziała. Jesteśmy 

najbliższymi przyjaciółkami od dwudziestu pięciu lat.

–  Więc  dlaczego  nie  podoba  się  jej  Mitch?  To  wspaniały  facet.  Idealny  dla  Joan,  zwłaszcza  teraz,  kiedy 

wreszcie wyrwała się spod tyranii mamusi. Lubią taką samą muzykę, czytają podobne książki, a nawet są tak samo 

niezależni. Ich związek pobłogosławiłyby nawet niebiosa!

– Niebiosa może tak – odparła ze smutkiem Abby. – Ale oni żyją na ziemi. Czy możemy już iść, Brad?

W szatni pomógł jej włożyć płaszcz, a później zaprowadził ją do samochodu. Opiekuńczo trzymał dłoń na jej 

ramieniu, kiedy przechodzili przez jezdnię.

background image

Abby zadrżała pod wpływem tego dotyku, który był zarówno czuły, jak i mocny. Mimo grubego płaszcza, jaki 

miała na sobie, była świadoma aż do bólu spoczywającej na jej ramieniu ręki mężczyzny. Po tym, co między nimi 

zaszło, cała sytuacja stawała się dla Abby coraz trudniejsza, zwłaszcza spotkania z Bradem na gruncie towarzyskim.

Czuła  się  dziwnie,  kiedy  siedzieli  układnie  przy  jednym  stoliku  i  rozmawiali  o  polityce  władz  miejskich, 

podczas  gdy  oboje  myśleli  o  gorących,  upojnych,  pełnych  pasji  i  uniesień  nocach,  przy  jasno  rozgwieżdżonym

niebie.  Abby  znała  ciało  Brada  jak  własne,  nie  było  pieszczoty,  której  by  wspólnie  nie  doświadczyli.  Co  więcej, 

wiedziała, jakie grzanki najbardziej lubi na śniadanie, ile soli dodać do sadzonych jajek, jakie skarpetki wkłada do 

dżinsów i w którym kolanie łupie go na zmianę pogody.

Ale,  myślała,  spoglądając  na  jego  profil,  mężczyzna  ten  pod  wieloma  względami  ciągle  stanowi  dla  mnie 

zagadkę. Albo rzeczywiście doznał wstrząsu i się odmienił, albo też całe gadanie o doświadczeniu śmierci klinicznej 

jest jedynie wielkim łgarstwem, którego dopuszcza się z sobie tylko wiadomych powodów. Teraz zresztą znów coś 

kręci  lub  ukrywa,  coś,  z  czym  wiąże  się  jego  podejrzane,  niezręczne  zachowanie  tego  wieczora  i  rozmowy 

telefoniczne z jakimiś tajemniczymi osobami.

Nie, Bradowi Carmichaelowi stanowczo nie można ufać.

A jednak tak trudno mu się oprzeć, myślała z goryczą, ponownie zerkając na niego ukradkiem, kiedy wsiadali 

do  samochodu.  Coraz  bardziej  chciała  odrzucić  wszelkie  uprzedzenia, przytulić  się  do  niego  i  pozwolić,  żeby  ich 

ciała swobodnie poszybowały wśród rajskich rozkoszy.

Zawsze  tak  doskonale  do  siebie  pasowali  i  bardzo  sobie  odpowiadali.  Dobrze  pamiętała,  jak  leżała  w  jego 

ramionach,  kiedy  kończyli  się  kochać.  Przylegała  do  niego  całym  ciałem,  czując,  jak  stają  się  jedną,  tak  samo 

oddychającą i kochającą się istotą.

Abby nie znała w życiu nic słodszego i rozkoszniejszego jak związek ich ciał...

– O czym myślisz? – zapytał Brad, manewrując sprawnie samochodem w dużym ruchu ulicznym.

Abby poczuła, że na policzki występują jej rumieńce, i Wyjrzała przez okno, dziękując losowi, że jest ciemno.

– Myślałam o tym, żeby pozbyć się zabawek Aarona – powiedziała pośpiesznie, dziwiąc się, że właśnie teraz ! 

przyszło jej to do głowy. – Chyba je po prostu spalę.

Odwrócił gwałtownie głowę i popatrzył na nią zaskoczony.

– Spalisz? Dlaczego miałabyś to zrobić? Abby wzruszyła ramionami.

–  Przecież  sam  mi  mówiłeś,  że  to  chore  trzymać  je  w  domu.  Chyba  miałeś  rację.  Może  powinnam  się  ich 

pozbyć, a jego pokój przemalować i zrobić z niego przytulną, gościnną sypialnię?

– To akurat, moim zdaniem, dobry pomysł – zaczął ostrożnie Brad. – Ale dlaczego od razu palić zabawki? To 

naprawdę wspaniałe rzeczy. Dlaczego nie oddać ich innemu dziecku, któremu sprawiłyby dużo radości?

– Nie! – rzuciła ostro Abby, po czym uśmiechnęła się niepewnie. – Przepraszam, Brad. Wiem, że to wstrętne z 

mojej strony, ale nie mogłabym znieść myśli, że jakieś inne dziecko dotykałoby rzeczy Aarona. To są jego zabawki. 

Zapewne  z  tego  właśnie  względu  dotychczas  się  ich  nie  pozbyłam.  Kiedy  pomyślę,  że  ktoś  inny  będzie  się  nimi 

bawił, będzie je psuł, rozrzucał po całym domu... Po prostu... nie mogę znieść tej myśli. Chcę, żeby te zabawki w 

ogóle zniknęły.

Brad  patrzył  przed  siebie  na nadjeżdżające  z przeciwka  pojazdy, a Abby spoglądała na niego, zdumiona  swą 

gwałtowną reakcją.

–  Może  jednak  powinnaś  wstrzymać  się  z  tym  jeszcze  trochę  –  powiedział  po  chwili.  –  Nie  ma  pośpiechu. 

Zobaczysz, jaka będzie twoja decyzja za kilka tygodni.

Abby powoli skinęła głową, ale nie spuszczała z niego wzroku. Rok temu, przed swoim odejściem, Brad o całej 

sprawie sądził coś zupełnie innego. Wtedy robił wszystko, aby pozbyła się tych rzeczy, nawet ofiarował się, że sam 

je gdzieś wywiezie, tak żeby nigdy już ich nie oglądała.

Niezależnie od kierujących nim motywów, była rada, że wybił jej ten pomysł z głowy. W głębi serca wcale nie 

chciała  pozbywać  się  zabawek  Aarona.  Zawsze  istniała  możliwość,  że  dziecko  wróci  i  ponownie  będzie  się  nimi 

background image

bawiło...

Natychmiast  odsunęła  od  siebie  tę  idiotyczną,  choć  tak  upragnioną  myśl.  Zdawała  sobie  sprawę,  jakie 

niebezpieczeństwa  związane  są  z  takim  myśleniem,  irracjonalnym  i  zagrażającym  jej  zdrowemu  rozsądkowi.  Ale 

ciągle  miała  w  pamięci  plastikowe  kury  na  płocie  farmy  i  pluszowego  lwa,  kołyszącego  się  wesoło  na  fotelu  na 

biegunach. Nadzieja była tak silna, że ze wzruszenia traciła dech.

–  Jak  udała  się  podróż  do  Vancouver?  –  zapytał  Brad,  najwidoczniej  zaniepokojony  przedłużającym  się 

milczeniem.

– W porządku – odparła krótko. – Odbyłam rozmowę z doktorem Ashtonem. Tym, który...

–  Wiem,  kto  to  jest  –  przerwał  jej  Brad.  –  Byłem  u  niego  w  Vancouver,  kiedy  po  wypadku  doszedłem  do 

zdrowia. Tak bardzo chciałem porozmawiać z jakimś profesjonalistą o doświadczeniu śmierci klinicznej, ale nikogo 

takiego nie znałem. Dopiero w pewnym czasopiśmie medycznym natknąłem się na jego nazwisko.

Abby  skinęła  głową,  ale  nie  odezwała  się  słowem.  Spoglądała  na  rozmazane,  migające  za  oknem  witryny 

sklepów, samochody i światła neonów.

– Abby, czy chcesz ze mną o tym porozmawiać? – odezwał się naraz Brad. – O moim doświadczeniu. Może cię 

to zainteresuje.

Abby zadrżała i zacisnęła palce na torebce, którą trzymała na kolanach.

– Nie sądzę,  Brad – odparła, starając się nadać głosowi normalne brzmienie. – Myślę, że mam  wystarczającą 

ilość materiału. Poza tym dziennikarz nie powinien podchodzić zbyt osobiście do tematu, nad którym pracuje.

– A niech to szlag! – wybuchnął, waląc otwartą dłonią w kierownicę, ale po chwili spojrzał pokornie na Abby. –

Przepraszam.  Nie  myślałem  o  twoim  artykule.  Miałem  na  myśli  nas,  moje  życie  i  to,  jak  bardzo  się  odmieniło. 

Dlaczego z taką niechęcią odnosisz się do rozmowy o tym wszystkim?

Abby odwróciła głowę. Czuła chłód i gwałtowną potrzebę samoobrony. Wiedziała, że musi przejść do ataku.

– Bo nie wierzę w te rzeczy – powiedziała w końcu.

–  To  szczera  prawda,  Brad.  Mimo  książek  i  artykułów,  jakie  na  ten  temat  przeczytałam,  mimo  rozmów  i 

wywiadów,  jakie  przeprowadziłam.  Uczciwie  ci  mówię:  nie  wierzę,  że  ludzie  po  śmierci  przechodzą  przez  jakiś 

magiczny  tunel  i  spotykają  tam  blask  i  anioły.  Moim  zdaniem  śmierć  stanowi  definitywny koniec  wszystkiego,  a 

wszelkie  wymysły  o  życiu  wiecznym  są  histeryczną  reakcją,  która  ma  sprawić,  że  przykra  prawda  stanie  się 

łatwiejsza do przyjęcia.

– Twierdzisz,  że  kłamałem,  kiedy mówiłem o tym, co  mi  się przytrafiło?  Abby zmarszczyła brwi i  ostrożnie 

dobierając słowa odparła:

–  Nie  wiem.  Oszukiwałeś  mnie  bardzo  często,  Brad,  więc  trudno  mi  powiedzieć,  czy  istnieją  wyjątki  od  tej 

reguły.  Ale  niektórzy  ludzie,  z  którymi  rozmawiałam,  nie  sprawiali  wrażenia  łgarzy  i  krętaczy.  Przeciwnie,  byli 

szczerzy, poważni i otwarci. Podejrzewam, że jedna z naukowych interpretacji tego zjawiska wyjaśnia cały problem. 

Prawdopodobnie w chwili śmierci klinicznej organizmowi zaczyna brakować tlenu i rezultatem tego są halucynacje.

– A więc dlaczego wszyscy mają podobne przeżycia?

– Ponieważ mózgi działają na tej samej, uniwersalnej zasadzie. Wszyscy jesteśmy podobnie skonstruowani.

Brad zaparkował samochód przed domem Abby i popatrzył na nią uważnie.

– Skoro głęboko wierzysz, że śmierć jest końcem wszystkiego – rzekł cicho – to dlaczego tak bardzo przejęłaś 

się tym, co dzieje się w pokoju Aarona?

Spojrzała na niego i szybko odwróciła twarz.

– Czyżbyś już w połowie uwierzyła w duchy, Abby? Czyżbyś gdzieś na samym dnie duszy żywiła irracjonalną 

nadzieję, że Aaron jest gdzieś w pobliżu? I może dlatego tak żywo reagujesz na doświadczenie śmierci klinicznej? 

Zdajesz sobie sprawę, jak irracjonalne są twoje odczucia i zwalczasz je, jak możesz.

– Czego ode mnie chcesz? – spytała zrozpaczona. – Chcesz sprawić mi jeszcze więcej bólu?

– Nie, kochanie. Chcę cię tylko pocieszyć.

background image

– To już prawie rok – szepnęła Abby. – Za tydzień będzie pierwsza rocznica jego śmierci. Wszędzie pojawią się 

dekoracje świąteczne, w sklepach będą puszczali kolędy. Brad, czasami zastanawiam się, czy to wytrzymam. Czuję 

go tak blisko... – Głos się jej załamał.

Objął ją i czule pocałował ją w policzek. Zawahał się i w tym momencie Abby ogarnął niepokój. Ale kiedy się 

odezwał, jego słowa tak nią wstrząsnęły, że zmieszana wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi ustami.

– Abby, wiem, co działo się z zabawkami Aarona. Odkryłem tajemnicę.

– Z zabawkami Aarona? – powtórzyła tępo i wyrwała mu się z objęć. – Brad, na Boga, o czym ty mówisz?

– Ostatnio jego zabawki nie były ruszane, prawda?

– Od mniej więcej tygodnia. No, tak, ale...

– A to dlatego, że odkryłem przyczynę. Abby, rozluźnij się. Masz, chwyć mnie za rękę. Drżysz, kochanie.

Sztywno skinęła głową i przytuliła się do niego, nie zdając sobie z tego do końca sprawy.

– Co... co było tą przyczyną?

Brad milczał chwilę, najwyraźniej szukając słów.

– Abby – odezwał się w końcu – czy pamiętasz Tony? Małą dziewczynkę z sąsiedztwa?

Abby zmarszczyła brwi, ale w głowie ciągle jej jeszcze huczało.

–  Mała  dziewczynka  w  wieku  Aarona?  Mieszkała  w  tym  różowym  domu  na  rogu,  ale  ostatnio  chyba  się 

wyprowadzili. Dom jest do wynajęcia.

– To prawda. I czasami bawiła się z Aaronem, pamiętasz? Abby odruchowo skinęła głową.

– No cóż, ona nie zapomniała jego zabawek, a warunki domowe miała przerażające. Opowiem ci o tym później. 

Tak czy siak, zaczęła się  wślizgiwać do twego  domu, żeby bawić się  zabawkami Aarona. Była bardzo  czujna, ale 

czasami wracałaś wcześniej i już nie starczało jej czasu, żeby posprzątać.

– Jak... w jaki sposób wchodziła do domu? – wyszeptała Abby.

– Przez kocie drzwiczki – wyjaśnił Brad, a na jego pogrążonej w mroku twarzy pojawił się przelotny uśmiech.

– Przez kocie drzwiczki? Brad, to... to po prostu śmieszne.

– Tak sądzisz?  Ale ja widziałem to  na własne  oczy. Pewnego  dnia, kiedy ciebie  nie  było,  pojawiłem się  pod 

twoim domem,  bo bardzo  niepokoiłem się  tym, że  ktoś  do niego  wchodzi pod twoją nieobecność.  Złapałem ją  na 

gorącym uczynku; mówię dosłownie. Połową ciała była już po drugiej stronie kocich drzwiczek.

Abby poczuła, jak powoli narasta w niej straszliwy gniew, który nawet ją samą zaskoczył i przeraził.

– Ona... ona  naprawdę wchodziła do  mego  domu i... i  pod moją  nieobecność  bawiła  się zabawkami Aarona? 

Dotykała jego rzeczy?

– Abby – przerwał jej łagodnie Brad. – To tylko mała dziewczynka. Ma cztery lata.

– Nie dbam o to! To są zabawki Aarona! Nie miała prawa...

Zamilkła i zagryzła niespokojnie usta, świadoma tego, że Brad bacznie się jej przygląda.

–  Tak  czy  owak  –  powiedziała  w  końcu,  starając  się  zapanować  nad  emocjami  –  teraz  koniec  z  tym. 

Wyprowadzili się. Wiem, że to tylko mała dziewczynka, Brad, i postępuję nieładnie, będąc tak zaborcza, jeśli idzie o 

rzeczy Aarona. Ale wszystko się we mnie burzy na myśl, że jakieś inne dziecko mogłoby ich dotykać. Cieszę się, że 

jej nie widziałam. Nie wiem, co bym zrobiła.

Brad  obrzucił  Abby  niespokojnym  spojrzeniem,  zupełnie  jakby  chciał  się  jej  z  czegoś  zwierzyć.  Jednak  po 

chwili wahania wysiadł z samochodu, obszedł pojazd i otworzył jej drzwi.

–  Nie  trap  już  się  tym  tak  bardzo,  dobrze?  –  mruknął  schrypniętym  głosem.  –  Nie  chcę,  żebyś  się  dłużej 

martwiła.  Straciliśmy tyle  drogocennych  godzin na  walkę ze  sobą, zamiast się  w tym czasie  kochać.  Tych godzin 

nikt i nic nam już nie zwróci.

Abby stała obok drzwi samochodu i patrzyła na Brada, zaskoczona głębią dręczących go wyrzutów sumienia. 

Po raz pierwszy ujrzała wszystko jego oczyma. Pomyślała o jego samotności i skrusze, o namiętności, którą widziała 

w jego oczach, ilekroć na nią patrzył lub z nią rozmawiał.

background image

Bez względu na to, co sądziła o motywach jego postępowania, Abby wiedziała, że Brad Carmichael kocha ją i 

coraz bardziej była przekonana, że w jego osobowości zaszła zasadnicza zmiana.

Przy  drzwiach  wejściowych  do  domu  zawahała  się.  Jej  sercem  targały  sprzeczne  uczucia.  Kiedy  stali  tak, 

spoglądając  sobie  w  oczy,  w  jej  umyśle i  ciele  walczyły  ze  sobą łęk  i  tęsknota,  niepokój, przerażenie  i  straszliwe 

pożądanie.

– Och, Brad – szepnęła w końcu i zarzuciła mu ręce na szyję. Napawała się jego bliskością i ciepłem. – Brad, 

zostań ze mną na noc. Nie chcę być sama w tym domu.

background image

Rozdział 10

Brad dokładnie zamknął drzwi, zapalił światło w salonie i popatrzył na kobietę.

– Abby... – szepnął.

Uśmiechnęła się do niego wstydliwie i z zakłopotaniem, co zawsze ujmowało go za serce.

– Muszę... muszę się przebrać – mruknęła. – Wylałam sobie na spódnicę trochę kawy.

Powiedziawszy to ruszyła do drzwi. Oczy miała szeroko otwarte. Malował się w nich niepokój.

–  Moja  dziewczyna  –  wyszeptał  czule  schrypniętym  głosem.  –  Na  filmach,  kiedy  kobieta  idzie  nałożyć 

wygodniejsze  ubranie,  jest  to  przeważnie  półprzezroczysty  negliż.  Ale  w  twoim  przypadku  najprawdopodobniej 

będą to dżinsy i podkoszulek.

Abby trochę się rozluźniła i przystanęła w progu.

–  Sam  najlepiej  wiesz,  że  jeśli  wrócę  tutaj  w  przezroczystym  negliżu,  grozi  ci  to,  że  padniesz  trupem  z 

wrażenia.

–  Tak  uważasz?  Sprawdźmy  –  odparł  z  łobuzerskim  uśmiechem.  Abby  zachichotała  i  zniknęła  za  drzwiami. 

Brad  stał  przez  chwilę  bez  ruchu.  Wciąż  nie  wierzył  w  to, co  się  dzieje.  Rozejrzał  się  po  przytulnym  pokoju,  po 

meblach  i  regałach,  które  wykonał  własnoręcznie,  po  salonie,  gdzie  czuł  się  bardziej  w  domu  niż  gdziekolwiek 

indziej w swym niespokojnym życiu.

Przez te wszystkie długie, mroczne miesiące, które upłynęły od wypadku, Brad pragnął tutaj wrócić. Przez sto 

samotnych nocy wyobrażał sobie jasny salon z wełnianymi dywanikami i lśniącą podłogą, ciepłe, tkane ręcznie szale 

afgańskie, półki pełne książek i aż do bólu tęsknił za Abby, za życiem, które tak beztrosko porzucił.

I oto wrócił, wrócił do tego domu, kiedy za oknami panowała mroźna zima. Kobieta, którą uwielbiał, zaprosiła 

go do siebie, twierdząc, że nie chce być sama.

Brad zmarszczył brwi, zastanawiając się, co skłoniło Abby do tej nieoczekiwanej propozycji. Czyżby naprawdę 

chciała do niego wrócić; a może po prostu bała się tajemniczej „obecności", która nawiedzała jej dom?

Uśmiechnął się przełomie na myśl o małej dziewczynce uwięzionej w kocich drzwiczkach.

I nagle uśmiech zamarł mu na ustach. Przeszedł przez pokój, włożył do miedzianego pojemnika kilka polan i 

zaczął rozpalać w kominku. Nieustannie myślał o Tony.

Tę  noc  dziecko  spędzało  u  Gladys.  Od  chwili  kiedy  zabrał  małą  od  Clary,  miała  to  być  pierwsza  noc,  którą 

Tony  spędzi  bez  niego.  Kiedy  zadzwonił  do  domu  z  restauracji,  dowiedział  się,  że  dziewczynka  mocno  śpi, 

zmęczona zabawą z mężem Gladys, Stanem, którego zaakceptowała jako dziadka.

–  Ona  jest  taka  słodka,  Brad  –  oświadczyła  przez  telefon  Gladys.  –  Jest  taka  miła,  rezolutna  i  dobrze 

wychowana.

Brad ponownie uśmiechnął się  na myśl o samodzielnym, jasnookim, porzuconym dziecku, które od kilku dni 

mieszkało  w  jego  domu.  Z  pewnością  potrafiło  być  rezolutne  i  dobrze  wychowane,  jeśli  tego  chciało,  ale  nie  był 

pewien, czy określenie „słodka" pasuje do Tony. Zapewne dziecko robiło wszystko, żeby wywrzeć dobre wrażenie 

na Gladys i jej mężu.

Włożył kawałek papieru między długie cedrowe polana, a następnie podpalił go zapałką. Wciąż dumał o Tony i 

zamieszaniu, jakie wprowadziła w jego życie.

Kilka  ostatnich dni  Brad spędził w domu,  pracując  przy  stole  kreślarskim,  a wszelkie  sprawy załatwiał przez 

telefon.  Tony  w  tym  czasie  bawiła  się,  biegając  radośnie  po  mieszkaniu.  Ale  nie  mógł  przecież  żyć  tak  w 

nieskończoność. Gladys umocniła go w postanowieniu, że należy całą sprawę załatwić formalnie, zdecydować, gdzie 

Tony ma mieszkać i jakoś zorganizować życie codzienne.

background image

Urzędnicy z opieki społecznej, do których zgłosił sprawę następnego dnia po zabraniu Tony od jej opiekunki, 

nie okazali się zbyt pomocni. Porozmawiali z dziewczynką, obejrzeli obrażenia na jej ciele i próbowali skontaktować 

się  z  Clarą.  Ale  ona  gdzieś  zniknęła.  Chcieli  odebrać  małą  Bradowi  i  umieścić  w  domu  dziecka,  ale  Tony 

zareagowała na to tak histerycznie, że nawet przyzwyczajeni do różnych reakcji pracownicy opieki społecznej byli 

zakłopotani.

– Może zostawimy ją na razie U pana – oświadczyli niechętnie. – Proszę wypełnić te formularze: trzy ostatnie 

w trzech egzemplarzach, zaadresować je do władz wskazanych na odwrocie, a ten żółty formularz jest...

Uporał się z papierkową robotą, po czym wysłuchał wykładu o tym, jak należy opiekować się żywą czteroletnią 

dziewczynką.

Po kilku dniach, kiedy odpowiednio o nią zadbał, po ostrzyżeniu, kąpielach i na skutek właściwego odżywiania, 

Tony  rozkwitła.  Policzki  jej  się  zaokrągliły,  rany  i  siniaki  zeszły,  a  jej  wielkie  niebieskie  oczy  zaczęły  błyszczeć 

szczęściem.

Gdy Brad myślał o tym dziecku, czuł przypływ miłości i czułości, może nieco odmiennych od tych, jakie żywił 

do Abby, ale nie mniej silnych.

Od czasu wypadku naprawdę zrozumiał, jak ważna jest w życiu miłość. Zdawał sobie teraz sprawę, że nie ma 

nic ważniejszego niż miłość do świata. Od tamtej nocy nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego serce stało się większe, 

a on sam, dotąd niepoprawny egoista, nauczył się dawać coś z siebie.

Obserwował płomyki liżące drewno i myślał o Abby, ojej wielkich, ciemnych oczach, smukłym ciele, o miłości, 

jaka ich łączyła, i o cierpieniu, na jakie narażał ją przez cały ubiegły rok. Ale najbardziej chciał jej opowiedzieć o 

małej,  obdartej  dziewczynce,  którą  zastał  w tym  domu,  o jej  okropnej  przeszłości  i  niepewnej  przyszłości.  Chciał 

złożyć swój los i los Tony w ręce Abby, która miałaby zadecydować, co robić dalej. Ale instynkt kazał mu na razie 

milczeć.

Wyrównał  miękki,  gruby  dywan  i  poduszki  leżące  przed  kominkiem,  podszedł  do  adaptera  i  wybrał 

odpowiednie  płyty.  Przyglądając  się  okładkom,  przypomniał  sobie  o  nieoczekiwanej  decyzji  Abby,  Chciała 

koniecznie wyrzucić zabawki  Aarona, bo uparła się,  iż  nie  zniesie  myśli, że  jakieś  inne dziecko  dotyka  rzeczy jej 

synka.

Postanowił, że ta noc będzie należeć wyłącznie do nich – do Brada i Abby. Jutro starczy czasu, by porozmawiać 

o Tony i jej przyszłości.

W  tej  samej  chwili  do pokoju  weszła  Abby w  granatowych  spodenkach  joggingowych  i  obszernej  koszuli  w 

czerwoną kratę. Jej widok odegnał trapiące go niespokojne myśli. Abby uśmiechnęła się i podeszła do ognia.

Brad popatrzył na nią namiętnie, pragnąc zamknąć ją w ramionach, kochać się z nią i nigdy już nie pozwolić jej 

odejść.

– Ej, to moja koszula – zauważył nagle, starając się nadać głosowi naturalne brzmienie.

– Wiem. Zostawiłeś ją, a ja bardzo lubię ją nosić, bo w jakiś sposób przybliża mi ciebie...

– Abby...

Odwróciła się w jego stronę. Brad objął ją, nie mogąc już dłużej panować nad swymi uczuciami. Pocałował jej 

czoło, lśniące ciemne włosy, płatek ucha, powieki, policzki i wargi.

– Kochanie – mruknął prosto w jej usta. – Kochanie, tyle razy śniłem o tej chwili.

Przytuliła się do niego, a on rozpiął górny guzik jej koszuli i zaczął całować szyję, napawając się zapachem i 

gładkością skóry, gibkością ciała, które trzymał w ramionach.

– Czy już wszystko w porządku, Abby? – zapytał szeptem, wsuwając jej pod koszulę dłoń i ujmując delikatnie 

pierś. – Czy pragniesz tego?

Zadrżała pod wpływem jego dotyku, jeszcze mocniej się przytuliła i oparła mu głowę na ramieniu.

– Brad... sama nie wiem, czego chcę. Tak mi cię brakowało, ale wciąż się boję, że...

background image

– Nie bój się mnie, Abby. Proszę, nie bój się. Wiem, jak paskudnie cię potraktowałem, ale teraz jestem już inny.

Uniosła głowę i spojrzała mu głęboko w oczy.

– Skąd mogę o tym wiedzieć, Brad? I jak zniosę ból, jeśli znów mnie skrzywdzisz?

Brad odwzajemnił jej spojrzenie. Na chwilę zabrakło mu słów. Pamiętał tę noc, kiedy zdarzył się wypadek i z 

przeraźliwą  jasnością  stanęły  mu  przed  oczyma  wszystkie  zdarzenia  z  jego  życia,  wszystko,  co  zrobił  z  czystego 

egoizmu,  w  pogoni  za  szczęściem  i  spełnieniem.  Wiele  z  tych  wspomnień  łączyło  się  z  Abby,  choć  to  ona  była 

jedyną kobietą na świecie, którą naprawdę kochał.

Ale  mimo  głębokiego  uczucia,  jakim  ją  darzył,  nieustannie  ją  okłamywał,  sprawiał  jej  zawód  za  zawodem, 

przykrość za przykrością. A w końcu opuścił ją w chwili, kiedy go najbardziej potrzebowała.

–  Nie  wiem,  Abby – powiedział uczciwie. – Nie  wiem,  co zrobić, żebyś  zrozumiała, jak  bardzo zmieniło się 

moje życie. Chciałbym, żebyś pozwoliła mi to udowodnić. Czy dasz mi tę szansę?

Długo  patrzyła  mu  w  oczy.  Bradowi  wydawało  się,  że  to  milczenie  trwa  całą  wieczność.  I  wtedy  prawie 

niedostrzegalnie skinęła głową i sięgnęła do guzików jego koszuli.

Roześmiał się cicho ze szczęścia, wyłączył lampę i pociągnął ją na puszysty dywan i poduszki rozłożone przed 

kominkiem. W milczeniu spoglądali sobie w oczy i zdejmowali sobie nawzajem koszule.

Później  wstali  i  Brad  zaczął  rozpinać  spodnie,  a  Abby  rozwiązała  tasiemkę  joggingowych  spodenek.  Brad 

gładził delikatnie materiał opinający jej biodra, napawając się ich krągłością. Potem przesunął dłonie na smukłe uda.

– Moja Abby jak zwykle nosi bardzo rozsądną bieliznę – szepnął, przytulając usta do jej policzka i gładząc jej 

białe, bawełniane majtki.

– Abby zawsze była bardzo rozsądną dziewczynką – odszepnęła, kładąc palce na jego spodenkach. – Aż do tej 

chwili – dodała ponuro, czując, jak mocno zareagował na jej bliskość i dotyk. – Och, Brad... co ja wyprawiam?

– Po prostu miło spędzasz czas ze swoim mężczyzną – mruknął, pociągając ją na dywan. – I nie zadawaj tylu 

pytań, na które nie znam odpowiedzi.

–  Mam  nadzieję,  że  na  niektóre  jednak  masz  –  odparła  cicho,  kiedy  Brad  swymi  dużymi  dłońmi  zsuwał  jej 

majtki. – Bo ja naprawdę muszę znać na nie odpowiedź.

Pozbył się swoich spodenek i stanął przed nią bezwstydnie w całej swej krasie. Jego męskość prezentowała się 

wspaniale w blasku płomieni.

– Popatrz na mnie – powiedział z kpiącym uśmiechem. – To jest odpowiedź na wszystko, kochanie.

Abby spoglądała na niego z zapartym tchem. Ale na tyle jeszcze panowała nad sobą, żeby potrząsnąć głową.

– Brad, to niczego nie rozwiązuje i nie stanowi żadnej odpowiedzi. To przeważnie sprawia problemy.

Brad zachichotał, usiadł obok i wziął ją w ramiona.

–  Przestań  już  opowiadać  takie  rzeczy,  piękna  kobieto.  Zamierzam  uczynić  cię  najszczęśliwszą  istotą  pod 

słońcem, a ty spuszczasz nos na kwintę.

Abby wybuchnęła śmiechem i popatrzyła na niego radośnie.

– Prawdę mówiąc – szepnęła – jestem niepoprawną optymistką, jeśli chodzi o to, co za chwilę się wydarzy.

– Tak? Dlaczego?

– Ponieważ pamiętam jeszcze, jak to jest.

– Naprawdę? Pamiętasz, jak to jest?

– Och Boże, pewnie. Och, Brad, nawet nie próbuj...

Wziął  ją,  szepcząc  gorączkowo  gorące  słowa  miłości  i  pożądania.  Pieścił  jej  wnętrze  długimi,  powolnymi 

pchnięciami,  pamiętając  doskonale,  jaki  dotyk  lubi  najbardziej.  Ale  tym  razem  Bradowi  dawało  to  o  wiele,  wiele 

więcej radości niż bycie jedynie wspaniałym kochankiem.

Kochali się  po  raz pierwszy  od  czasu  jego  doświadczenia śmierci klinicznej.  Jak  wiele innych  rzeczy w  jego 

życiu,  fizyczne  zbliżenie  też  okazało  się  czymś  zupełnie  innym.  Odkrył,  że  jego  przyjemność  jest  czymś 

drugorzędnym. Przede wszystkim chciał zapewnić Abby jak największą rozkosz. Przenikające go uczucia próbował 

background image

wyrazić ustami, dłońmi i całym ciałem, chciał za ich pomocą pokazać Abby, jak bardzo ją kocha, jak wielkie spala 

go uczucie.

Ich  zjednoczenie  było  dlań  niczym  sakrament,  stanowiło  najświętsze  i  najcudowniejsze  zobowiązanie, 

pozwoliło mu zatopić się w szczęściu i pięknie. Czuł, jak pod nim porusza się łaknące spełnienia ciało Abby. Tulił ją 

do  siebie  jak  bezcenny skarb, uwielbiał każdym swoim nerwem,  aż  oboje zatonęli  w oślepiającym słońcu,  dysząc 

ciężko z rozkoszy i radości.

Długo  leżeli  w  milczeniu,  spleceni  w  uścisku,  a  na  ich  lśniących,  nagich  ciałach  odbijał  się  blask  ognia. 

Pierwszy  poruszył  się  Brad,  przewracając  się  na  bok.  Abby  cicho  westchnęła  i  przyciągnęła  go  do  siebie.  Nie 

chciała, żeby się od niej oddalał.

– Dobrze, kochanie? – mruknął, odgarniając jej z czoła kosmyk włosów.

– Cudownie – szepnęła Abby. – Po prostu cudownie. Och, Brad, tak mi cię brakowało.

Odsunął się, zagarnął koc, osłonił nim jej nagie ramiona i przytulił mocno.

– Brad...

Zmarszczyła brwi i przeciągnęła się sennie. Policzki miała zaróżowione ze szczęścia i rozkoszy. – Hmmm?

– Kiedy odszedłeś, o takich chwilach myślałam miliony razy. Leżałam w łóżku i tęskniłam za tobą, starałam się 

pamiętać, jak to jest. Ale dzisiejszej nocy to było... było jakoś inaczej.

Popatrzył na nią z zakłopotaniem.

– Jak? Czujesz się rozczarowana?

– Och, nie! To było cudowne. Byłeś... byłeś taki słodki. I taki namiętny. Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek taki 

był.

–  Bo  bardzo  cię  kocham,  Abby.  Nigdy  nikogo  nie  kochałem  tak  jak  ciebie i  nigdy nie  będę.  A moje... moje 

doświadczenie  nauczyło  mnie, jak  ważna  jest  miłość.  Czasami – ciągnął  żarliwie  – czuję się  jak  prorok  ubrany w 

trzyczęściowy garnitur, który chciałby głosić ludziom prawdę, że nie liczy się nic z wyjątkiem miłości.

Abby obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Roześmiał się szczerze.

– Nie martw się, kochanie. Pozostanę architektem, a kazania będę wygłaszał wyłącznie w domu.

Zmarszczyła brwi, odsunęła się i położyła głowę na poduszkę, najwyraźniej niezadowolona z tematu rozmowy.

– Czy to lubisz? – zapytała. – Myślę o zawodzie architekta.

–  Jasne.  Zawsze  lubiłem  porządek  i  trudne  zadania.  Na  przykład  idealne  zagospodarowanie  przestrzeni  jak 

najmniejszym kosztem i jak najbardziej funkcjonalne.

– Więc  dlaczego tego nie  robiłeś? Dlaczego, kiedy byliśmy  razem,  udawałeś, że jesteś zwykłym robotnikiem 

budowlanym?

Brad wzruszył ramionami i ponownie wziął Abby w objęcia. W zamyśleniu owijał kosmyk jej włosów wokół 

palca, a ona patrzyła w ogień.

– Wydaje mi się, że uciekałem i szukałem zarazem. Widzisz, przez całe życie... – Położył się na boku i oparł na 

łokciu tak, że spoglądał na Abby trochę z góry. – Zawsze, kiedy tylko podjąłem pracę, natychmiast czułem się jak w 

pułapce.  Myślałem  o  wszystkich  innych  rzeczach,  które  mogłem  wybrać,  zaczynałem  wariować,  odnosiłem 

wrażenie, że marnuję życie. Po kilku latach porzuciłem swój zawód i pojechałem ciężarówką pracować jako zwykły 

robol. Zamierzałem w ten sposób zdobyć więcej życiowego doświadczenia.

Abby zamyśliła się.

– I to samo czułeś w kontaktach z kobietami? Jak tylko związek stawał się poważniejszy, czułeś się stłamszony 

i złapany w pułapkę?

Skinął głową.

– Cały czas. Nie znosiłem poczucia, że mam związane ręce i nie mam wyboru. Tak było do chwili, kiedy cię 

poznałem. Od samego początku tak bardzo cię kochałem, że chętnie spędzałem z tobą czas i głęboko wierzyłem, że 

świat nie ma już mi nic lepszego do zaoferowania.

background image

– Więc dlaczego odszedłeś?

Brad nachmurzył się i popatrzył w ogień. Na jego ustach i policzkach tańczyły rudawe cienie.

–  Z  powodu  Aarona.  Raz  już  zetknąłem  się  bezpośrednio  ze  śmiercią.  Nie  mogłem  znieść  twego  smutku  i 

przerażało mnie to, że musiałem stanąć twarzą w twarz ze swoją własną śmiertelnością. Wpadłem w panikę na myśl, 

że pewnego dnia umrę i nigdy już nie będę żył. Ogarnął mnie straszliwy niepokój, a ponadto czułem ogromny wstyd, 

że  przez  własną  słabość  tak  okropnie  cię  krzywdzę.  No  i  w  końcu  wymknąłem  się  jak  tchórz,  wiedząc,  że  jeśli 

zostanę trochę dłużej, przekroczę jakieś bariery i sprawię jeszcze większy ból zarówno tobie, jak i sobie.

– I uciekłeś – stwierdziła cicho Abby. – A mnie zostawiłeś pogrążoną w bólu i smutku.

– Proszę, wybacz mi, Abby – powiedział, objął ją i wtulił twarz w jej włosy. – Tak mi głupio.

– Mnie też jest głupio, Brad – odparła, patrząc mu głęboko w oczy. – Ja również nie byłam w porządku. Wiem, 

że nie tylko ja cierpiałam. Kochałeś Aarona i kochałeś mnie. Dużo cię musiało kosztować to, że mnie opuściłeś. Ale 

ja... ale ja tak za wami oboma tęskniłam i byłam taka samotna.

–  No  cóż,  kochanie,  nie  musisz  już  być  samotna,  jeśli  tylko  tego  zechcesz.  Na  jej  twarzy  nieoczekiwanie 

pojawiła się czujność.

–  Nie  jestem  jeszcze  gotowa  na  jakiekolwiek  deklaracje,  Brad  –  ostrzegła. –  Po  prostu  spędzam  z tobą  miłe 

chwile, ale nie chcę, żebyś się tutaj sprowadzał ani nic z tych rzeczy.

–  Wiem  o  tym.  Musisz  mieć  czas  na  podjęcie  tak  istotnej  decyzji.  Jestem  gotów  czekać  całą  wieczność,  aż 

zdecydujesz się zaprosić mnie do swego życia.

–  Byliśmy  ze  sobą  tak  szczęśliwi  we  trójkę  –  rzuciła  w  przestrzeń.  –  I  wtedy nieoczekiwanie  Aaron  umarł i 

zostaliśmy tylko we dwoje. Potem ty zniknąłeś, a ja zostałam sama, bardziej sama, niż byłam kiedykolwiek w życiu. 

Musi upłynąć  trochę  czasu,  zanim się z tym  wszystkim  uporam,  Brad.  Będę musiała  ponownie  nauczyć się  żyć z 

tobą.

– Wiem o tym – powtórzył, czując ulgę na myśl, że jakiś instynkt podpowiedział mu, by nic nie wspominać o 

Tony.

Gdy słuchał zwierzeń Abby o tym, jak się czuła, ogarniał go coraz większy niepokój związany z przyszłością 

dziewczynki.

– Coś nie tak? – zapytała nagle Abby, opierając się na łokciu i spoglądając w jego zatroskaną twarz.

– Nie, nic. Próbowałem właśnie podjąć trudną decyzję, czy kochać się z tobą, czy pójść do kuchni po prażoną 

kukurydzę.

Abby zachichotała.

– A dlaczego nie obie rzeczy naraz?

– Co za zachłanna kobieta.

– W takiej kolejności – oświadczyła zdecydowanie Abby. – Najpierw miłość, później kukurydza.

Brad patrzył zaskoczony, jak Abby zarzuca mu ramiona na szyję.

Joan ze znużeniem wyprostowała plecy, siedząc na krześle w sekretariacie, i odruchowo przeciągnęła palcami 

po włosach.

–  Może  to  zostało  źle  wypełnione?  –  powiedziała  do  swego  pracodawcy.  Lenny  Wolzer  popatrzył  na  nią  z 

uśmiechem; fluorescencyjne światło lśniło ciepłym blaskiem na jego łysinie i w szkłach okularów.

– Pamiętasz tamtą dziewczynę... jak jej było na imię? Lisa? Ta, która trzymała przepisy ubezpieczeniowe razem 

z kartotekami. Pamiętasz, jak umieszczała „roszczenia" pod „finansami"?

Joan odwzajemniła uśmiech, po czym znów zerknęła do kart ewidencyjnych.

Lenny wyciągnął się na krześle, założył ręce na kark i wypiął wydatny brzuch.

– Albo to, jak każdy jacht, który ubezpieczaliśmy, umieszczała w dziale „rachunki napływające". Pamiętasz to, 

Joan?

background image

Joan westchnęła.

– Panował tam taki bałagan, że doprowadzenie tego wszystkiego do ładu zajęło mi miesiące. – Popatrzyła na 

szefa  błyszczącymi  oczyma.  –  A  wiesz,  jaki  był  największy  wyczyn  Lisy?  Nie  wspomniałam  ci  dotąd  o  tym  ani 

słowem, Lenny.

– Tak? – Zażywny właściciel firmy ubezpieczeniowej przysunął bliżej krzesło i popatrzył z zainteresowaniem 

na Joan. – Dlaczego tak poczerwieniałaś na twarzy?

Joan zachichotała.

– Po prostu... Lenny, mniej więcej trzy miesiące po tym, jak Lisa porzuciła tutaj pracę, odkryłam, że zostawiła 

broszurę na temat powiększania biustu. Wiesz, gdzie to znalazłam?

Lenny uśmiechnął się wyczekująco.

– Pod „ubezpieczeniem na życie" – poinformowała go Joan i oboje wybuchnęli śmiechem.

– Panuje tutaj nieprzyzwoita wesołość – odezwała się z uśmiechem Abby, wchodząc przez wahadłowe szklane 

drzwi. – Lenny, może jednak zająłbyś się tak ratowaniem ludzi od nieszczęść?

– Czyż chlebodawca nie może sobie miło pogawędzić z personelem o sposobach powiększania biustu? – odparł 

z godnością Lenny.

Abby uśmiechnęła się.

– O powiększaniu biustu? Które z was zamierza poddać się temu zabiegowi?

– Tylko zniewagi i obelgi, ot co – mruknął ze smutkiem Lenny. Wstał i sięgnął po swój błyszczący płaszcz. –

Masz cięty, dziennikarski języczek, Abby Malone.

– Wcale nie. Jestem tylko miłą, roztargnioną pisarką. Jak twój pies, Lenny?

– Zaszła w ciążę.

– Och, Boże!

– No właśnie. „Och, Boże". To samo powiedziałem. Dałem osiemdziesiąt dolców, żeby ją wysterylizować i po 

miesiącu jest w ciąży. Powinienem ich pozwać do sądu. Joan, ile kosztuje ubezpieczenie weterynaryjne?

– Och, daj spokój, Lenny – powiedziała z uśmiechem Abby. – Twoje dzieciaki będą zachwycone szczeniakami. 

Po całym domu będą ci ganiały rezolutne, puszyste bernardynki. Czyż to nie słodkie?

Lenny  popatrzył  na  nią  z  furią,  ale  oczy  za  okularami  rozbłysły.  Joan  podejrzewała,  że  Lenny  był  bardziej 

podekscytowany perspektywą szczeniaków niż jego dzieciaki i zapewne z ciężkim sercem przyjdzie mu je później 

sprzedać.

– No cóż, wychodzę – oświadczył. – Idę na ekologiczny, zdrowy lunch.

– Jaki? – zapytała Abby.

–  Kiełki  lucerny  i  marchewka.  Żadnego  tłuszczu,  żadnego  cholesterolu,  żadnych  kalorii,  żadnej  mąki. 

Gwarantowane.

–  To  znaczy,  że  zamówi  lody  czekoladowe  z  potężną  porcją  kremu  i  owoców  –  powiedziała  Joan,  gromiąc 

pracodawcę pełnym dezaprobaty spojrzeniem.

Lenny wzruszył ramionami.

– Mężczyzna musi skądś  brać siłę. Ech, dieta to bardzo męczący interes. Jeśli  się nie pokrzepię, skąd wezmę 

siły, żeby być na diecie? Nie jestem człowiekiem, który łatwo się zniechęca.

Abby i Joan wymieniły uśmiechy, kiedy w nie zapiętym płaszczu pośpiesznie opuszczał biuro.

Nagle Joan pochyliła się na krześle i bacznie przyjrzała przyjaciółce.

– Abby – szepnęła. – Spójrz na siebie. Abby nerwowo dotknęła dłonią twarzy.

– O co chodzi? Czy mam szminkę na zębach albo coś w tym rodzaju?

– Wyglądasz wspaniałe. Aż blask od ciebie bije. Co się wydarzyło? Abby poruszyła się nerwowo i przez chwilę 

unikała wzroku Joan, a potem popatrzyła na nią błyszczącymi oczyma.

– Byłam... wczoraj wieczorem poszłam z Bradem na kolację, a później...

background image

–  Abby!  –  Joan  spojrzała  na  przyjaciółkę,  nie  wiedząc,  czy  ma  jej  gratulować,  czy  przestrzec  przed 

ewentualnymi konsekwencjami.

Pomogła jej sama Abby, bo przysunęła się do niej i położyła delikatnie dłoń na ramieniu Joan.

– Wiem, o czym myślisz, Joannie. Wiem, że mu nie ufasz, a i ja do końca nie jestem pewna, czy mu wierzę. 

Tym razem będę bardzo, bardzo ostrożna. Ale, Joannie, ostatnia noc była tak cudowna...

Joan  popatrzyła  na  jaśniejącą  szczęściem  twarz  Abby  i  ogarnął  ją  głęboki  smutek.  Czy  to  ważne,  jak  się 

ostatecznie  ułożą  sprawy  między  Bradem  i  Abby?  Na  razie  Abby  jest  szczęśliwa.  Nawet  jeden  dzień  wielkiej, 

prawdziwej miłości, pomyślała Joan z niezwykłą u niej goryczą, wart byłby całego późniejszego życia w samotności.

– Joan? – zapytała nieoczekiwanie zaniepokojona Abby, widząc odmienioną twarz przyjaciółki. – Czy coś się 

stało niedobrego?

– Nie, wszystko w porządku. Jestem po prostu przepracowana. Nie sądzę, żebym miała dzisiaj czas iść z tobą na 

lunch.

–  Och,  to  fatalnie.  A  miałam  taką  ochotę  z  tobą  porozmawiać.  –  Abby  zachichotała.  –  Tak  naprawdę  to 

chciałam cię przez godzinę zanudzać opowieściami o Bradzie i o tym, jaki jest fantastyczny. Ale to może poczekać.

– Jeśli w dalszym ciągu będzie tak fantastyczny – skomentowała sucho Joan, łagodząc uśmiechem szorstkość 

tych słów.

Wstała i sięgnęła po płaszcz.

– A ty dokąd się wybierasz? Myślałam, że zamierzasz pracować w porze lunchu.

Joan zawahała się. Poczuła się niezręcznie pod bacznym spojrzeniem przyjaciółki.

–  Muszę...  muszę  załatwić  kilka  spraw.  Powinnam  znaleźć  pewne  dokumenty  dotyczące  handlarza 

samochodów. Do zobaczenia, Abby. Zadzwoń do mnie dzisiaj wieczorem.

Ruszyła korytarzem w stronę windy, świadoma spoczywającego na niej cały czas wzroku Abby.

Na  ulicy  rozejrzała  się,  po  czym  skierowała  się  do  najbliższego  rogu,  wysoko  stawiając  kołnierz  płaszcza  i 

wkładając ręce w kieszenie, by ochronić je przed przenikliwym wiatrem. W nocy spadło trochę śniegu, który teraz 

powoli topniał w anemicznym słońcu.

Zanim  dotarła  do  następnej ulicy, wiedziała  już,  co  tam zastanie.  Z rozpaczą spoglądała na  pusty  krawężnik, 

gdzie anioł grywał na harmonijce swoje słodkie melodie.

Nie było po nim nawet śladu. Tylko zimny wiatr rozwiewał strzępy gazet i zeschłe liście, a rynsztokiem płynęły 

strużki brudnej wody.

Joan  długo  stała  na  opustoszałej  ulicy.  Ciągle  miała  przed  oczyma  łagodny  uśmiech  anioła,  pamiętała  jego 

spokój,  opanowanie,  cierpliwość  i  wdzięk,  z  jakim  siedział  na  krawężniku.  Jeszcze  żywiej  pamiętała  nurtujące  ją 

uczucia, gdy spoglądała w jego oczy pełne jakiejś niesamowitej mądrości, a on mówił o jej życiu i sprawach, które 

powinna załatwić.

Czuła się osamotniona i wypalona od środka. Widok pustego krawężnika przyprawił ją niemal o zawrót głowy. 

Zrobiło się jej żal.

– Nie jestem jeszcze przygotowana – szepnęła. – Nie jestem jeszcze przygotowana na twoje odejście. Proszę, 

nie odchodź. Muszę jeszcze porozmawiać z tobą o tylu sprawach...

Ale potrzebowała czegoś więcej niż tylko rozmowy. Wbrew samej sobie, gardząc swoją słabością, uświadomiła 

sobie,  że  pokochała  tajemniczego  nieznajomego.  Tęskniła  za  nim  w  sensie  fizycznym.  Pragnęła,  żeby  wziął  ją  w 

ramiona,  pragnęła,  żeby  ją  całował  i  chciała  wyglądać  tak,  jak  dzisiaj  Abby.  Chciała  być  równie  promienna  i 

szczęśliwa.

Ale on odszedł. Puste miejsce na ulicy krzyczało do niej, co się wydarzyło. Odszedł w cieplejsze rejony kraju, a 

może nawet gdzieś dalej, i nigdy go już nie zobaczy. Nie mogła się z tym pogodzić.

Wrócę tu dzisiaj wieczorem – pomyślała. Będę tutaj wracać codziennie i będę przychodzić do parku każdego 

wieczora, aż w końcu go spotkam. On wie, że tak właśnie zrobię. Zawsze wiedział, o czym myślę i co zamierzam. 

background image

Zmuszę go, żeby wrócił i porozmawiał ze mną, a kiedy to już się stanie, powiem mu...

– Joan, czy coś się stało?

Zaskoczona Joan odwróciła się. Oczy miała wielkie jak spodki i malował się w nich strach.

– Mitch! – wykrzyknęła i odetchnęła z ulgą na widok młodego dziennikarza. – Tak mnie wystraszyłeś.

–  Przepraszam.  Wracałem  właśnie  z  cukierni,  kiedy  cię  zobaczyłem.  Wyglądasz  na  trochę...  nieszczęśliwą. 

Joan, czy stało się coś złego?

Na jej policzki wystąpiły mocne rumieńce. Poruszyła się niespokojnie, czując na sobie badawczy wzrok.

– Nic takiego, Mitch – odparła swobodnie. – To tylko ciśnienie.

– Jakie znów ciśnienie? – zapytał, zbliżając się do niej o krok.

Poczuła dla niego ogromną wdzięczność za to, że pojawił się tutaj i teraz. Podeszła bardzo blisko.

–  No  wiesz,  to  co  zwykle  –  wyjaśniła.  –  Praca,  terminy,  denerwujący  ludzie,  którzy  nie  wypełniają  na  czas 

swoich obowiązków. Takie różne rzeczy.

– Jakbym słyszał  historię własnego  życia – przyznał Mitch.  – Ej,  co sądzisz o  dekadenckim  lunchu, podczas 

którego wypijemy po trzy martini, a ty zapomnisz o wszystkich swoich kłopotach?

Joan zawahała się. Patrzyła na jego sympatyczną twarz i błyszczące inteligencją oczy.

–  No  dobrze,  moja  ostatnia  oferta  brzmi:  szybkie  cappuccino  –  zaproponował  odważnie,  starając  się  pokryć 

smutek pogodnym uśmiechem.

–  Wybacz,  Mitch  –  odparła,  obawiając  się,  że  za  chwilę  przytuli  twarz  do  poły  jego  płaszcza  i  wybuchnie 

płaczem. – Odmówiłam już wspólnego lunchu Abby. Mam masę spraw do załatwienia.

– Więc co powiesz na kolację? – Nie ustępował. – Kolacja jest przyjemniejsza. Ubierzesz się ślicznie i możemy 

pójść do teatru, na dobrą kolację, potańczyć... No, co się z tobą dzieje, Joan? Zabawmy się wspólnie.

– Popatrzyła na niego ze smutkiem, wyobrażając sobie wieczór, jaki jej proponował. Miała perspektywę miłego 

spędzenia czasu, gdyby tylko powiedziała „tak". Kilka miesięcy wcześniej taki wieczór dla Joan Holland był czymś 

niewyobrażalnym. Teraz – pomyślała z goryczą – kiedy już odzyskała niezależność, uwolniła się z emocjonalnych 

okowów, w które zakuła ją matka, cała ta wolność okazywała się bezużyteczna.

Istniał  tylko  jeden  mężczyzna,  z  którym  pragnęła  być,  ale  on  zniknął  z  jej  życia  wraz  z  zimnym  jesiennym 

wiatrem. Joan Holland nie miała ochoty na kolację i tańce. Pragnęła pójść w ciemność i odnaleźć swego anioła.

– Przykro mi, Mitch – mruknęła w końcu. – Chyba jednak się z tobą nie wybiorę.

Mężczyzna  skrzywił  się  nieznacznie,  starając  się  uśmiechem  zatuszować  zmieszanie.  Ale  Jane  widziała 

rozczarowanie w jego oczach i zrozumiała, że Mitch Flanagan nigdy już nie ponowi swego zaproszenia.

Skinął głową i odszedł. Silny wiatr rozwiewał poły jego długiego płaszcza. Joan obserwowała, jak Mitch oddala 

się i odniosła wrażenie, że odebrano jej, kawałek po kawałku, wszystko, co piękne i ciepłe w życiu. A ona została 

tylko z garścią topniejącego lodu w dłoniach i fruwającymi, zwiędłymi liśćmi.

background image

Rozdział 11

Brad  przesunął  okulary  na  czoło,  przetarł  oczy  i  popatrzył  w  stronę  kuchni,  gdzie  zapadła 

złowieszcza cisza.

– Tony! – zawołał. – Co tam robisz? Cisza przedłużała się.

– Tony? – Na twarzy Brada pojawił się niepokój. – Pytałem, co tam robisz?

– Nic! – odkrzyknęło dziecko.

– To niemożliwe, żebyś siedziała i nic nie robiła. Co się dzieje?

– To niespodzianka.

Brad  zaniepokoił  się  jeszcze  bardziej.  Jak  każdy,  kto  ma  do  czynienia  z  czteroletnim 

dzieckiem, podejrzliwie odnosił się do wszelkiego typu niespodzianek.

– Jaka niespodzianka?

– Jak ci powiem, to nie będzie niespodzianki – odparło niecierpliwie dziecko, najwyraźniej 

zirytowane jego tępotą.

Brad uśmiechnął się.

– No tak, faktycznie.

Zdjął z czoła okulary, wygładził leżące na biurku papiery i zaczął się podnosić. W tej samej 

chwili w progu pojawiła się Tony. Ręce miała schowane za plecami. Patrzyła wyczekująco.

– Niespodzianka! – krzyknęła triumfalnie, wyciągając przed siebie ramiona.

Brad spojrzał podejrzliwie na to, co dziewczynka oferowała mu z taką dumą. Był to talerz z 

dwoma  naleśnikami,  fatalnie  usmażonymi  i  pływającymi  swobodnie  w  maśle  i  syropie.  Obok 

naleśników leżała porcja twarogu, widelec, mocno przywiędła marchewka i marynowany koper 

ociekający jeszcze sosem.

– Przygotowałam lunch – oświadczyła dumnie Tony.

– To bardzo miło z twojej strony, kochanie, ale ja...

– Jedz – rozkazało dziecko.

Usiadło na brzeżku kanapy i położyło dłonie na kolanach.

Brad popatrzył bezradnie na dziewczynkę. Nie tylko dlatego, że nie był głodny, ale po prostu 

serdecznie  nie  znosił  naleśników.  Kupił  je  specjalnie  z  myślą  o  Tony,  która  uważała,  że  to 

najlepsze na świecie danie i jadła naleśniki przy każdej okazji.

Milczał, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić. W książce o wychowywaniu dzieci – a 

przestudiował  ją  kilkakrotnie  od  deski  do  deski  –  wyczytał,  że  dzieci  nie  wolno  okłamywać, 

nigdy i pod żadnym pozorem. Należy zawsze być absolutnie szczerym i wyrażać swoje uczucia. 

Ale  i  tę  regułę,  podobnie  jak  wszystkie  inne  podawane  w  książce,  w  ciągu  dziesięciu  dni 

mieszkania z Tony pod jednym dachem Brad wielokrotnie złamał. Co więcej uważał, że wszyscy 

rodzice na świecie je łamią. Czy człowiek może być absolutnie szczery, kiedy siedzi przed nim 

background image

dziecko i w napięciu, z błyszczącymi oczyma, czeka, jaka będzie reakcja dorosłego?

–  Wygląda  to  pysznie,  Tony  –  powiedział  słabym  głosem,  stawiając  przed  sobą  na  biurku 

talerz. Wziął do ręki widelec, lecz zbyt późno zorientował się, że cały trzonek jest wysmarowany 

syropem. – Naprawdę pysznie.

Zmusił się do spróbowania naleśnika, po czym z niechęcią popatrzył na koper.

Poznał już na tyle osobowość Tony, żeby wiedzieć, że będzie musiał zjeść wszystko. Upór i 

zdecydowanie dziecka okazały się wprost przerażające.

Brad odkroił kawałek kopru, a następnie zabrał się do twarogu w syropie, zastanawiając się, 

czy  przypadkiem  nie  wyrządza  dziecku  krzywdy,  nieustannie  poddając  się  jego  woli.  Zdawał 

sobie  sprawę,  że  nie  powinien  pozwolić  manipulować  sobą.  Ale  Tony  tak  się  przejmowała 

wszystkim, co robiła, tak bardzo koncentrowała się na swym malutkim świecie.

Poza tym, pomyślał z lekkim uśmiechem, mała jest tak niesamowicie bystra.

Tony siedziała na kanapie, ubrana w nowe niebieskie dżinsy i jasnoczerwony podkoszulek z 

komiksowym  wizerunkiem  psa  na  przodzie.  Wsparła  podbródek  na  dłoniach  i  spod  świeżo 

przyciętych, brązowych włosów czujnie obserwowała Brada.

– Jedz pikle – rozkazała, widząc jego wahanie. – Specjalnie wybrałam największy koper ze 

słoika.

Brad podjął ostatni, wątły wysiłek odzyskania autorytetu.

– Tony, naprawdę uważam, że nie wolno używać ci opiekacza do grzanek, kiedy nie jestem z 

tobą w kuchni.

– Przecież nie wkładam do niego noża. Pamiętam wszystko, co mi mówiłeś. Jeśli włożysz do 

opiekacza  nóż,  elektryczność  podejdzie  po  trzonku  i  zabije  cię.  Trzask!  Dokładnie  tak  –

oświadczyła i klasnęła w dłonie.

– To prawda. Toster jest bardzo niebezpieczny. Wiele dzieci zostało w ten sposób paskudnie 

porażonych prądem.

– Clara czasami znikała na dłuższy czas i sama musiałam o siebie dbać, robić sobie grzanki i 

wszystkie inne rzeczy.

– Na  jak długo?  –  zainteresował się Brad,  atakując z  furią  drugi  naleśnik.  Tony wzruszyła 

ramionami i popatrzyła z zainteresowaniem na dźwignię przy pochylonym stole kreślarskim.

– Tym podnosisz i opuszczasz blat, prawda?

– Nigdy nie ruszaj tej dźwigni, Tony.

Dziecko zmierzyło go wzrokiem, wyciągnęło dłoń i zaczęło przesuwać dźwignię.

– Zostaw to – powiedział cicho Brad. Ale Tony puściła jego słowa mimo uszu.

– Chcę postawić go pionowo – oświadczyła.

Po coraz bardziej pochylającej się powierzchni stołu zaczęły zsuwać się wydruki.

Brad  westchnął.  W  książce  wyczytał,  że  dzieci,  które  wyszły  z  trudnych  warunków,  przez 

długi  czas,  badając  nowe  środowisko,  przejawiają  skłonność  do  naruszania  zakazów,  żeby 

background image

upewnić się, że nie grozi im kara, bez względu na to, jak będą się zachowywać. Ale choć Brad 

zdawał sobie sprawę  z tego, iż  Tony właśnie psoci na jego oczach, myśl o jakiejkolwiek karze 

budziła w nim niechęć.

Jeszcze przed rokiem, kiedy byłem innym człowiekiem, pomyślał ze znużeniem, kilka takich 

wyczynów skończyłoby się wielką awanturą.

Ale  teraz  tylko  podszedł  do  małej,  wziął  ją  na  ręce,  bez  słowa  przestawił  dźwigienkę  do 

poprzedniej pozycji, wrócił do stołu i posadził sobie Tony na kolanach.

–  Na  jak  długo  zostawiała  cię  Clara?  Zostawiała  cię  samą  na  noc?  Dziecko  popatrzyło  na 

niego ze zdumieniem swymi wielkimi, błękitnymi oczyma.

– Wiele razy.

Brad skinął głową, starając sienie okazywać gniewu. W ciągu kilku ostatnich dni zdążył się 

dużo dowiedzieć o Clarze. Pracownicy opieki społecznej powiedzieli, że ujęła ich młoda kobieta, 

która  pojawiła  się  w  ich  urzędzie  schludnie  i  gustownie  ubrana,  by  poprosić  o  powierzenie  jej 

opieki nad Tony. Przydzielono jej w związku z tym dodatkowy zasiłek.

Podczas  rzadkich  wizyt  urzędników  u  Clary  jej  dom  był  czysty, a  zachowanie  nie  budziło 

zastrzeżeń.  Ale  Brad  dowiedział  się  także,  że  Clara  była  wcześniej  informowana  o  każdej 

wizycie.

– Ależ to okropne – powiedział gniewnie do kierowniczki wydziału. – Jak ktoś może zabrać 

dziecko i tak się z nim obchodzić?

–  Panie  Carmichael  –  odparła  urzędniczka  zmęczonym  głosem.  –  Czy  zdaje  pan  sobie 

sprawę,  w  jakich  warunkach  tu  pracujemy?  Przy  naszych  funduszach,  tak  małej  obsadzie 

kadrowej,  gdyby  nawet  każdy  z  nas  pracował  po  dwadzieścia  cztery  godziny  na  dobę,  nie 

bylibyśmy  w  stanie  zapewnić  ludziom  właściwej  opieki.  Najlepsze,  co  możemy  zrobić,  to 

traktować wszystko powierzchownie.

Brad kołysał dziecko na kolanach i z ponurą miną pałaszował nieapetyczne danie z talerza, 

który stał przed nim na stole. Tony zapewne miała rację. W jej wieku zdobyła już doświadczenie 

w zajmowaniu się swoją osobą i zasady obowiązujące normalnych czterolatków nie miały w jej 

przypadku zastosowania.

Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że Tony potrzebuje twardszej ręki, że musi poznać, co 

jej wolno, a czego nie. Ale jak można tego dokonać, nie posługując się tymi samymi metodami, 

jakie stosowała Clara?

Brad  pamiętał,  jak  umiejętnie  Abby  postępowała  z  Aaronem,  jak  potrafiła  panować  nad 

pełnym wigoru dzieckiem, wykazując przy tym wiele humoru i miłości.

Abby instynktownie wiedziała, kiedy należy ustąpić, a kiedy twardo postawić na swoim.

Po raz setny chyba zapragnął zwierzyć się jej i prosić o pomoc. Ale się bał, Ilekroć zaczynał 

z nią rozmowę o Aaronie, a zwłaszcza o tym, jak rozwiązał zagadkę poruszających się zabawek, 

Abby  ogarniało  osobliwe  napięcie.  Brad  zdawał  sobie  sprawę,  że  musi  to  mieć  jakieś  głębsze, 

background image

niepokojące podłoże, ale nie potrafił ustalić, jakie.

Chciał opowiedzieć Abby o nowym mieszkańcu swego domu, przedstawić jej Tony i razem 

pośmiać się z tego, co się stało. Ale podejrzewał, że Abby by się nie śmiała.

Pomyślał  o  ukochanej  kobiecie,  o  jej  smukłym  ciele  w  jego  ramionach  i  blasku  ciemnych 

oczu. Ogarnęła go taka fala miłości i pożądania, że aż się przestraszył.

Abby,  pomyślał.  Abby,  kochanie.  Tak  bardzo  cię  pragnę.  Pragnę  cię  teraz  –  Jedz  pikle  –

powtórzyła surowo Tony, patrząc na niego bacznie. – I marchewkę.

Brad  posłusznie  podniósł  do  ust  ociekające  syropem  zielsko,  a  potem  popatrzył  na 

dziewczynkę.

– Tony...

– Słucham?

– Często bawiłaś się z Aaronem u niego w domu. Czy pamiętasz mamusię Aarona?

– Ona jest piękna – powiedziała Tony, wyciągając małą, usmarowaną lepkim syropem dłoń 

w  kierunku  kubka,  w  którym  Brad  trzymał  ołówki  i  piórka  kreślarskie.  –  I  ciągle  rozmawia  z 

Aaronem.

Brad popatrzył na Tony ze zdziwieniem.

– Nie ruszaj tego – napomniał ją automatycznie. – Jak to rozmawia z Aaronem?

Tony zmarszczyła czoło i ciągłe popatrywała na ołówki, ale nie próbowała ich dotykać.

– Kiedyś nagle wróciła do domu, gdy bawiłam się w pokoju Aarona, i usłyszałam ją dopiero, 

kiedy była już w środku. Musiałam schować się za drzwiami i czekać, aż sobie pójdzie.

Brad poczuł, że ogarnia go chłód.

– Tak? – zapytał pośpiesznie. – I co się stało dalej?

– Weszła do pokoju Aarona i bardzo długo siedziała na łóżku. Głaskała lwa i rozmawiała z 

Aaronem, zupełnie jakby tam był, chociaż go wcale nie było.

– I co mówiła?

Tony wzruszyła ramionami.

–  Takie  tam  różne  rzeczy.  Płakała.  Mówiła,  że  go  kocha  i  chce,  żeby  wrócił  i  bawił  się 

zabawkami. Takie właśnie rzeczy.

Brad  skinął  głową  i  w  posępnym  milczeniu  kończył  lunch.  Tony  obserwowała  go  czujnie, 

dopóki nie zjadł ostatniego kąska niezbyt apetycznego dania, a następnie zabrała widelec i pusty 

talerz i zniknęła w kuchni.

– Tylko nie zmywaj beze mnie! – zawołał za nią Brad, bezradny bardziej niż kiedykolwiek.

Przez chwilę nasłuchiwał hałasów dobiegających z głębi mieszkania, ale zaraz przeszedł do 

łazienki i umył lepkie dłonie. Później wrócił do gabinetu i zajął się pracą.

Na  biurku  leżała  zwięzła  dokumentacja  historii  Tony.  Wszystko,  co  wydział  opieki 

społecznej  mógł  mu  dostarczyć.  Miał  kopię  jej  metryki,  raport  pracownicy,  która  prowadziła 

sprawy Tony po śmierci matki dziewczynki, wyniki kilku badań.

background image

Matka  Tony  była  niezamężna  i  urodziła  dziecko  w  wieku  dziewiętnastu  lat.  Nazywała  się 

Shelley Bradley i nie miała żadnej rodziny, która mogłaby się zająć jej córeczką, kiedy ona sama 

umarła  z  powodu  przedawkowania  narkotyków  w  wieku  dwudziestu  dwóch  lat.  Jedynie  Clara 

Walsh,  przygodna  koleżanka  Shelley,  zgłosiła  chęć  przygarnięcia  Tony  pod  swój  dach. 

Dokumenty wyraźnie mówiły, że Shelley, mimo swych osobistych problemów i prowadzonego 

stylu życia, robiła wszystko, żeby zapewnić dziewczynce jak najlepsze warunki rozwoju. Kiedy 

Tony po  raz  pierwszy  zajęła  się  opieka  społeczna,  mała  była  zdrowa,  wesoła,  miała trzy  lata  i 

inteligencję mocno przekraczającą poziom typowy dla jej rówieśników.

"Badania  wskazują, że dziecko jest bardzo bystre i wiele umie – głosił raport.  W wieku lat 

trzech Tony znała cyfry, kolory i potrafiła bardzo logicznie myśleć. Jej poziom inteligencji daleko 

wykracza ponad przeciętny".

Na  myśl  o  zmarłej  kobiecie,  prawie  jeszcze  dziecku,  czytającej  własnemu  dziecku  bajki  i 

bawiącej się z nim, Brad poczuł ucisk w gardle.

Kiedy  Shelley  umarła,  Tony  musiała  zamieszkać  z  Clarą  i  wieść  okropne,  nędzne  życie  w 

warunkach,  których  nie  była  w  stanie  pojąć.  Jeszcze  rok  później  wracały  do  niej  we 

wspomnieniach ciepłe ramiona matki, która śpiewała jej do snu lub czytała ulubione książeczki.

Gdy  Brad  studiował  tę  suchą  historię,  ponownie  zdumiała  go  elastyczność  dziecka.  Tony 

niemal  bez  szwanku  wyszła  z  ponurych  doświadczeń,  jakie  zgotowało  jej  życie  i  zachowała 

pogodny, serdeczny stosunek do świata. Niemniej czasami miewała koszmarne sny i budziła się z 

krzykiem.  Wtedy  Brad  biegł  do  jej  pokoju  i  tak  długo  ją  uspokajał,  aż  dziecko  ponownie 

zasypiało.

Właśnie  owe  nocne  lęki  sprawiły,  że  Brad  zdecydował  się  zatrzymać  u  siebie  Tony,  by 

pomóc ominąć życiowe zasadzki. Ale cała sytuacja była tak skomplikowana...

Brad ze znużeniem schował dokumenty do teczki i poszedł zobaczyć, co robi dziewczynka.

Siedziała w salonie i przełączała telewizor z programu na program.

–  Nie  ma  żadnych  filmów  rysunkowych  –  oświadczyła.  –  Pokazują  tylko  rozmawiających 

ludzi.

– No cóż, teraz wyjdziemy. Idź po kurtkę, Tony. Twarz dziecka pojaśniała.

– Czy zobaczymy się z Gladys?

– Tak. W drodze do centrum wstąpimy do mojego biura.

– Narysowałam dla niej obrazki! – zawołała Tony, biegnąc do swego pokoju. – Chcę jej dać.

–  Ale  najpierw  idź  do  łazienki  i  umyj  ręce!  –  odkrzyknął  Brad.  Narzucił  skórzaną  kurtkę, 

wziął  teczkę  i  czekał  przy  drzwiach.  Po  chwili  dziecko  przybiegło  do  holu.  W  jednym  ręku 

trzymało kurtkę, a w drugim plik papierów.

Brad przyklęknął, pomógł dziewczynce się ubrać, zapiął suwak pod samą szyję, a następnie 

wciągnął kaptur. Tony w tym czasie stała bez ruchu z szeroko rozłożonymi rękami.

– Czy będę mogła pobawić się puzzlem u ciebie w pracy?

background image

–  Ale  nie  tym  największym  –  odparł  Brad.  –  Jest  dla  ciebie  za  trudny.  Mam  tam  kilka 

mniejszych, które kupiłem specjalnie dla ciebie, pamiętasz?

Tony skinęła głową.

– Najbardziej lubię ten z burymi misiami, które gonią motyla.

Ciągle  klęcząc,  Brad  poprawił  futrzany  kapturek  kurtki,  po  czym  spojrzał  dziewczynce  w 

oczy i pocałował ją w policzek.

Tony zachichotała, a po chwili popatrzyła poważnie na mężczyznę.

– Kocham cię – oświadczyła.

Brad  odwzajemnił  uśmiech.  Poczuł  napływające  łzy.  Mimo  całej  rozpierającej  ją  energii, 

Tony nie była dzieckiem zbyt wylewnym. A te dwa słowa wypowiedziała po raz pierwszy.

–  Ja  też  ciebie  kocham,  Tony  –  powiedział  schrypniętym  głosem  i  wstał  z  podłogi.  –

Chodźmy, bo Gladys wyjdzie na lunch.

Tony  pierwsza  weszła  do  windy.  Już  wiedziała,  jak  obchodzić  się  z  tym  fascynującym 

urządzeniem  i  nie  pozwalała  Bradowi  dotknąć  żadnego  przycisku.  W  podziemiach  pobiegła 

przodem  i  czekała  przy  samochodzie.  Brad  otworzył  drzwiczki  i  posadził  dziewczynkę  na 

siedzeniu.

– Co narysowałaś Gladys? zapytał, mrużąc oczy w blasku zimowego słońca i wyprowadzając 

wolno wóz na ulicę.

– Krowy – odparła Tony i z dumą przyjrzała się brązowym plamom i zielonym kreskom. –

Zajadają sobie trawę.

–  To  bardzo  ładny  obrazek  –  rzekł  Brad.  –  Gladys  zapewne  powiesi  go  na  ścianie  obok 

innych.

–  Wiem,  że  są  śliczne  –  odpowiedziała  spokojnie  Tony.  Brad  uśmiechał  się  pod  nosem, 

myśląc  o  tym,  że  Tony,  mimo  straszliwych  warunków,  w  jakich  przyszło  jej  dotąd  żyć,  nie 

straciła tupetu i pewności siebie.

Gawędzili.  Tony  zasypywała  Brada  pytaniami,  a  on  spokojnie  i  pogodnie  odpowiadał. 

Doskonale już poznał tego typu rozmowy, niemniej pewne pytania ciągle go zaskakiwały.

– Dlaczego dżdżownice nie mają twarzy? – dociekała Tony, spoglądając na nadjeżdżające z 

przeciwka auta.

Brad  zmienił  bieg  i  zmarszczył  brwi  na  widok  przejeżdżającej  przez  skrzyżowanie 

ciężarówki.

– Ponieważ nie są ludźmi – odparł.

– A krowy nie są ludźmi, a mają buzie.

– Bo są bardziej ludźmi niż glisty.

Ku jego zdziwieniu Tony zaakceptowała ten wątły argument. Odwróciła się w jego stronę i 

popatrzyła wielkimi niebieskimi oczyma, wyrażającymi ogromną ciekawość.

– A dlaczego cienie nie mają buzi?

background image

Brad  jęknął  z  rozpaczy  i  zatrzymał  samochód  przed  budynkiem,  gdzie  mieściło  się  jego 

biuro, dziękując losowi, że podróż i grad pytań dobiegły końca.

–  Gladys!  –  wrzasnęła  Tony,  wbiegając  do  sekretariatu.  –  Zobacz,  co  narysowałam.  To  są 

krowy!

Gladys uśmiechnęła się do Brada, a potem posadziła sobie dziecko na kolanach i przytuliła 

mocno.

– Krowy, mówisz? No cóż, bardzo lubię krowy.

–  Wiedziałam  o  tym  –  powiedziała  z  dumą  Tony.  Gladys  rozpięła  dziewczynce  kurtkę  i 

popatrzyła na Brada.

– Na biurku zostawiłam ci notatki o telefonach – poinformowała go. – Zajmij się tym, a ja 

przypilnuję tej małej damy. Dla niej również przygotowałam na dzisiaj masę pracy.

Brad z wdzięcznością skinął głową.

– Dzięki, Gladys.

Przystanął jeszcze w drzwiach gabinetu i uśmiechnął się do sekretarki, która posadziła Tony 

obok  siebie  przy  biurku.  Dziecko  uwielbiało  bawić  się  w  sekretarkę  i  naśladować  wszystkie 

czynności Gladys.

Brad wszedł do gabinetu, zamknął za sobą drzwi, zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku, po 

czym zabrał się do pracy.

Po  chwili  rozległo  się  pukanie.  W  progu  stanęła  Gladys  z  formularzami  zapotrzebowań  i 

dwoma zwiniętymi wydrukami.

– Jakieś problemy? – zapytał Brad.

–  Tony  jest  po  prostu  aniołem,  Brad.  Nigdy  jeszcze  nie  spotkałam  tak  dobrze  ułożonego 

dziecka.

Brad potrząsnął ponuro głową.

– Skoro tak twierdzisz, Gladys... Sekretarka popatrzyła na niego ze współczuciem.

– Ale bez względu na to, jaka ona jest, czteroletnie dziewczynki wymagają wiele troski.

– I ty mi to mówisz? Powiedz, dlaczego dżdżownice nie mają twarzy? Gladys wybuchnęła 

śmiechem.

– Nie znalazłeś jeszcze żadnej opiekunki? Brad potrząsnął głową.

–  Dzwoniłem  do  wszystkich  agencji  w  dolinie  oraz  do  osób,  które  reklamowały  się 

prywatnie. Żadna nie chce przyjąć pracy u samotnego mężczyzny z czteroletnią dziewczynką.

– To dlatego, że, nie wiedzą, jaki jesteś przystojny – odparła uspokajająco. Brad uśmiechnął 

się blado.

–  Nie  szukam  narzeczonej,  Gladys.  Narzeczoną  już  mam.  Szukam  tylko  opiekunki  do 

dziecka.

Gladys zawahała się i popatrzyła z niepokojem na. Brada.

– Twoja narzeczona... ma własny dom, prawda? Najrozsądniej byłoby... – zawiesiła głos.

background image

– To niemożliwe. Widzisz... sami mamy ze sobą zbyt wiele problemów, jeszcze dziecko w to 

plątać...

– Brad ze znużeniem odgarnął włosy z czoła. – Już sam nie wiem, co mam robić.

– A rozmawiałeś ostatnio z opieką społeczną?

– Rozmawiam cały czas. Gadam do nich nawet przez sen.

– I... ?

–  I ostatnią  wiadomością  jest to, że  Clara  zniknęła  na  dobre.  Właściciel domu twierdzi,  że 

wyniosła się w środku nocy, nie zapłaciwszy czynszu za cztery miesiące.

– A więc jej roszczenia w stosunku do Tony są już nieaktualne.

– Pewnie. Mówią o przyznaniu stałej opieki, o ewentualnej adopcji, ale to wszystko jest jak 

dotąd mało konkretne. Gdybym zrezygnował z Tony, nie wiadomo, jakie byłyby jej losy. A z tym 

nie potrafiłbym się pogodzić.

– Ile masz jeszcze czasu?

–  Niecałe  dwa  tygodnie.  Jeśli  do  połowy  grudnia  nie  załatwię  wszystkiego,  jeśli  nie 

wykonam całej papierkowej roboty, zabiorą mi Tony z urzędu.

Gladys popatrzyła na Brada. Na jej pulchnej twarzy malowała się troska.

– Coś wymyślimy – pocieszyła go, starając się nadać głosowi pogodne brzmienie. – Poruszę 

całą  rodzinę  i  znajomych,  żeby  przedrzeć  się  przez  ten  gąszcz  i  znaleźć  nianię.  Chciałabym  ci 

jakoś  pomóc,  Brad  –  dodała  ze  smutkiem  –  ale  moje  mieszkanie  jest  mniejsze  od  twojego,  a 

astma Staną...

– Nie ma sprawy, Gladys. I tak już mi bardzo pomogliście. Nie wiem, jak mam wyrazić swą 

wdzięczność.

– Skoro już jesteśmy przy tym temacie, co z sobotnim wieczorem?

– Gdybyście tylko mogli – odparł z wdzięcznością Brad. – Jestem umówiony – wyjaśnił, a 

jego twarz złagodniała. – Mam iść z Abby na kolację, a później na musical.

– To brzmi wspaniale. O której przywieziesz Tony?

– Około szóstej. Może być? Pasuje? Przedtem dam jej kolację.

–  Świetnie.  I  nie  zapomnij  zabrać  jej  pidżamy  –  dodała  ze  złośliwym  uśmiechem.  –  Na 

wypadek, gdyby randka ponownie okazała się, jak by to powiedzieć... trochę dłuższa.

– Jesteś bardzo złośliwa, Gladys.

–  Ani  trochę.  Po  prostu  patrzę  na  życie  realnie.  Nie  myśl,  że  nie  widzę,  jak  bardzo  jesteś 

szczęśliwy i rozluźniony, chociaż cały czas niepokoisz się o dzieciaka. Miłość – dodała poważnie 

– wszystkim dobrze robi.

Wzięła  z  biurka  podpisane  listy  i  wyszła  z  gabinetu,  zanim  Brad  zdążył  cokolwiek 

odpowiedzieć.

Długo  jeszcze  po  jej  wyjściu  siedział  i  z  bezmyślnym  uśmiechem  patrzył  na  drzwi.  Był 

daleko  stąd.  Myślał  o  lśniących  niczym  gwiazdy  ciemnych  oczach  i  bujnych  włosach,  o 

background image

jedwabistej skórze, gorących ustach i przejmującej słodyczy.

–  „Najpierw  unosiłam  się  w  czarnej,  czarnej  próżni  –  odezwał  się  głos  z  niewielkiego 

magnetofonu Abby.

– Nigdy nie widziałam takiego mroku. I w pewnej chwili uświadomiłam sobie, że ciemność 

była jak... jak klapa od pralki automatycznej czy coś w tym rodzaju. I stawało się coraz jaśniej. 

Ściany wydzielały blask.

– Jak otwarty wlot do pralki automatycznej? Jak to wyglądało? Jak tunel?

– Niezupełnie. Raczej jak rura. Jak tor bobslejowy. Czułam się tak, jakbym pędziła szybko 

torem bobslejowym. Głową naprzód.

– Bała się pani?

– Początkowo tak, ponieważ nie wiedziałam, co się dzieje, obawiałam się, że na coś wpadnę, 

rozumie  pani?  Stopniowo  dochodziło  do  mojej  świadomości,  że  nic  złego  się  nie  dzieje.  Nie 

wiem, skąd się brało takie przekonanie, ale byłam najgłębiej przeświadczona, że już nic złego mi 

się nie przytrafi. Czułam się niewiarygodnie bezpiecznie. Czułam się cudownie, przepełniał mnie 

spokój.

– I co się dalej stało?

– Do tunelu przenikał coraz większy blask. I wtedy uświadomiłam sobie, że owa światłość 

dobiega  z  przodu.  Zupełnie  jakby  to  światło  stanowiło  magnes,  który  mnie  przyciąga.  I  nagle 

zapragnęłam  ujrzeć  ów  blask.  Nigdy  niczego  tak  nie  pragnęłam  w  życiu.  Chciałam  się 

dowiedzieć, skąd pochodzi ten blask.

– I dowiedziała się pani?

– Tylko na sekundę. Odniosłam wrażenie, że ten bobslejowy pęd się kończy i znalazłam się 

w miejscu, które przepełniała jasność. Było to jakieś inne światło. Nieprawdopodobnie jasne, ale 

kojące.  Nie  oślepiało,  nie  musiałam  nawet  mrużyć  oczu.  I  było  ciepłe.  Chciałam  po  prostu 

wkroczyć  w  ten  blask  i  nigdy  go  już  nie  opuszczać.  Wtedy  usłyszałam  głos.  I  uświadomiłam 

sobie, że owa światłość do mnie mówi.

– Słyszała pani głos?

– Niezupełnie. Słyszałam go sercem, coś w tym rodzaju, jeśli rozumie pani, o czym mówię. 

Słyszałam ten głos, ale mówił prosto do umysłu.

– Co to były za myśli?

– Że nie mogę pozostać w blasku, że muszę wrócić i pomóc mężowi, bo jest bardzo chory i 

potrzebuje mojej pomocy.

– Co pani czuła?

–  Byłam  zasmucona.  Nie  chciałam  odchodzić  z  tej  światłości.  Czułam,  że  przenika  mnie 

miłość i chciałam tylko... Powiem pani, jak to było. Kiedy to się wydarzyło, miałam sześćdziesiąt 

siedem  lat,  ale  podczas  rozmowy  z  tym  blaskiem  czułam  się  ponownie  małą  dziewczynką.

Pragnęłam się skulić, pragnęłam, żeby owa światłość przytuliła mnie i nie chciałam już stamtąd 

background image

odchodzić.

– A czy czuła pani, że ma pani jakikolwiek wybór?

– Coś w tym rodzaju. Odnosiłam wrażenie, że mogę zostać, jeśli będę bardzo tego chciała. 

Ale w tej samej chwili pomyślałam o Halu – to mój mąż – i zdałam sobie sprawę, jak ciężko mu 

będzie beze mnie, ponieważ lekarze powiedzieli, że ma raka. Zdawałam sobie sprawę, że te myśli 

podsuwał mi blask, więc odwróciłam się i ponownie znalazłam się na swoim szpitalnym łóżku, a 

nade mną pochylali się lekarze i pielęgniarki... "

Abby  wyłączyła  magnetofon  i  zaczęła  robić  notatki.  Później  przesunęła  taśmę  do  przodu, 

sprawdziła cyfry na liczniku, rozsiadła się wygodnie na krześle i włączyła kolejny wywiad.

–  „Mam  dwadzieścia  osiem  lat.  Zajmuję  się  instalowaniem  bojlerów.  W  związku  z  tym 

nieustannie  przenoszę  się  z  miejsca  na  miejsce.  Ostatniego  lata  pracowałem  w  zarządzie 

rezerwatu  w  Górach  Skalistych.  Pewnej  niedzieli  wybrałem  się  z  kolegami  nad  jezioro. 

Kąpaliśmy  się.  Jestem  dobrym  pływakiem,  ale  wypłynąłem daleko  i  chwycił  mnie skurcz.  Nie 

mogłem  złapać  tchu  i  zacząłem  tonąć.  Nie  byłem  nawet  w  stanie  przewrócić  się  na  plecy  i 

wyprostować ciała. Pomyślałem: Mój Boże, utopię się. Wpadłem w panikę.

– Jak długo to trwało?

–  Nie  wiem.  Odnosiłem  wrażenie,  że  całe  godziny,  ale  chyba  tak  naprawdę  minęło 

czterdzieści  lub  pięćdziesiąt  sekund.  Następna  rzecz,  jaką  pamiętam,  to  to  ,  że  minęła  panika. 

Otaczało mnie cudowne ciepłe światło i coś do mnie mówiło.

– A jak pan dotarł do tego blasku? Czy wydawało się panu, że mknie pan tunelem albo unosi 

się po niebie?

–  Nie,  czułem,  że  ciągle  jestem  w  wodzie,  ale  już  się  na  niej  unosiłem.  Nie  odczuwałem 

strachu, bólu  czy  paniki. Blask  mówił,  że nie powinienem  się niczego  bać.  Pokazywał  mi całe 

moje życie.

– Pokazywał panu pańskie życie?

– Jak w kinie. Były to bardzo żywe obrazy. Zaczęły się od chwili, kiedy byłem dzieckiem i 

posuwały się do przodu z zawrotną prędkością, ale widziałem każdy szczegół mego życia: siebie 

w przedszkolu, wygraną w czasie zawodów skautów, jak bawiłem się z kolegami. I wcale tego 

nie oglądałem; rozumie pani, to działo się naprawdę. Po prostu to działo się od nowa.

– Ile zdarzeń pan pamiętał?

–  Nie  zrozumiała  mnie  pani.  To  nie  były  wspomnienia.  To  było  od  początku  moje  życie, 

każde najdrobniejsze  zdarzenie,  ale  tak jak  na  szybko wyświetlanym  filmie.  Później,  kiedy już 

wróciłem  do  pracy,  pamiętałem  wiele  szczegółów,  których  do  tamtego  momentu  nie  byłem 

świadomy. Pamiętam je do teraz.

– Czy odniósł pan wrażenie, że oceniano pańskie życie?

–  Nie.  Nawet  gdy oglądałem  rzeczy,  którymi  nie  mogłem się  chwalić, sprawy, których się 

wstydziłem, nie odnosiłem wrażenia, że blask mnie potępia. Raczej jakby światłość mówiła mi: 

background image

«No  cóż,  nie  był  to  najlepszy  pomysł,  ale  przynajmniej  wyciągnąłeś  z  tego  jakąś  naukę, 

prawda?» A ja odpowiadałem: «Tak, oduczyłem się egoizmu i możemy iść dalej».

– My?

– Ja i blask. Bo to on do mnie mówił. Blask był osobą.

– Bogiem?

–  Nie  wiem.  Nigdy  nie  wierzyłem  w  Boga  i  nie  wierzę  do  dzisiaj.  A  już  na  pewno  nie  w 

starca z wielką brodą, w koszuli nocnej, skazującego ludzi na wieczne potępienie i takie rzeczy. 

Owa światłość była  czymś innym. Była  pełna ciepła  i miłości... Tak realna  jak pani  i ja,  pełna 

delikatności, a nawet poczucia humoru. Kiedy oglądałem siebie jako nastolatka umawiającego się 

jednocześnie  z  dwiema  dziewczynami,  czułem,  że  blask  się  uśmiecha.  Chociaż  ja  tym 

dziewczynom okropnie łgałem.

– Blask się uśmiechał?

– Tak. W tym blasku była osoba.

– A co wydarzyło się później?

– Dokładnie  nie wiem.  Cały czas oglądałem swoje  życie.  To było ogromnie interesujące.  I 

nagle stwierdziłem, że leżę na plaży, a facet robi mi sztuczne oddychanie.

– Widział to pan, czy czuł?

–  Widziałem.  To  było  w  tym  wszystkim  najbardziej  zdumiewające.  Pamiętam,  że 

obserwowałem to jakby z zewnątrz. Facet był prawie łysy, a resztkę włosów miał zaczesaną do 

tyłu.  Patrzyłem  na  tył  jego  głowy.  To  właśnie  wtedy  musiałem  zapamiętać,  jakie  ma  włosy, 

ponieważ  widziałem  tego  faceta  wkrótce  po  wypadku,  ale  wówczas  miał  na  głowie  czapkę. 

Obserwowałem  więc  przez  chwilę,  jak  próbuje  mnie ożywić,  po  czym  znów  znalazłem  się  we 

własnym ciele. Paliło mnie w płucach, plułem wodą, a po plaży biegali rozgorączkowani ludzie.

– I co pan sądzi o swoim doświadczeniu? Mam na myśli to, co pan myślał o nim później.

–  Przez  długi  czas  nikomu  o  tym  nie  wspominałem.  Moi  kumple  śmiali  się  ze  mnie,  że 

stałem się religijny. Ale to nie była prawda. Nie mówiłem o tym, dopóki nie spotkałem tej grupy 

ludzi.  Byłem  zdumiony, że  inni  również  mieli  przeżycia  podobne  do  moich.  Cieszyłem  się,  że 

mogę z nimi porozmawiać... "

Abby  ponownie  wyłączyła  magnetofon  i  zaczęła  robić  kolejne  notatki.  Znów  przesunęła 

taśmę i wcisnęła klawisz. Popijając kawę, słuchała następnej relacji.

– „Jestem logopedą i pracuję w szkole.  W wieku czterdziestu trzech lat przeszłam operację 

na otwartym sercu – mówił damski głos. – Na stole operacyjnym zamarły mi funkcje życiowe i 

przez siedem minut byłam w stanie śmierci klinicznej.

– Czy mogłaby pani opisać to doświadczenie?

–  Wszystko  zaczęło  się  w  sali  operacyjnej.  Unosiłam  się  tuż  pod  sufitem,  w  rogu 

pomieszczenia. Widziałam, jak próbują przywrócić mnie do życia i nie mieściło mi się w głowie, 

że jestem w stanie obserwować lekarzy. W pewnej chwili zdałam sobie sprawę z tego, że już nie 

background image

żyję– Jak się pani wtedy czuła?

–  Dziwnie.  Nie  byłam  wystraszona.  Po  prostu  zmieszana  i  oszołomiona.  Zupełnie  nie 

wiedziałam, co robić. Miałam nadzieję, że ktoś mi powie, gdzie jestem i dokąd mam iść. Naraz 

uświadomiłam sobie, że to wszystko jest śmieszne. Pamiętam, że po prostu zachichotałam.

– I co było potem?

–  Przez  kilka  minut  obserwowałam  lekarzy  i  pielęgniarki,  ale  to  wszystko  śmieszyło  mnie 

coraz bardziej. Nie podobał mi się ten widok. Pracowali nad moim ciałem, chociaż ja wcale tego 

nie  potrzebowałam.  Po  chwili  znalazłam  się  w  poczekalni.  Siedział  tam  mój  mąż  z  dwiema 

naszymi córkami. Amy płakała, a John wycierał jej nos różową chusteczką. Osuszył jej twarz, a 

chusteczkę higieniczną wyrzucił do kubła ze śmieciami. Później, kiedy mu o tym powiedziałam, 

był zdumiony, bo te chusteczki wziął z domu mojej siostry, kiedy jechał do szpitala. Żadną miarą 

nie mogłam o tym wiedzieć.

– A jak się pani czuła, widząc swoją rodzinę?

–  Było  mi  ich żal.  Chciałam im  powiedzieć,  żeby  się  nie  martwili,  że  ze  mną  wszystko  w 

porządku. Ale kiedy ich dotykałam, niczego nie czuli.

– A czy pani ich czuła?

– Niezupełnie. Moje dłonie przechodziły przez nich.

– Miała pani dłonie?

– Naturalnie. Miałam ciało. Byłam go bardzo świadoma, ponieważ przed operacją straciłam 

władzę  w  nogach,  a  teraz  stały  się  bardzo  silne.  Czułam,  że  mogę  biegać  i  tańczyć. 

Doświadczenie ciała było  tak realne, jakbym stała przy oknie i obserwowała swoją rodzinę.  W 

pewnym momencie zaczął mi marznąć lewy bok, więc odsunęłam się od tego okna.

– Dokąd się pani odsunęła?

– Poszybowałam za szpital. Było lato i świeciło słońce. I nagle blask słońca zamienił się w 

utkany ze światła korytarz. Poczułam ogromną ulgę. W końcu wiedziałam, dokąd zmierzam.

– Czy odnosiła pani wrażenie, że owa światłość była osobą?

– Czułam, że mam do czynienia z Bogiem. Odnosiłam wrażenie, że stoję przed Bogiem. To 

najcudowniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam.

Blask  był  ciepły  i  pełen  spokoju.  Wtedy  ujrzałam  mężczyznę  przycinającego  żywopłot. 

Okazało się, że to mój ojciec, który zmarł, gdy byłam nastolatką.

– Przycinał żywopłot?

– To było realne miejsce, a nie żadne wrota z pereł. Nie rozlegał się dźwięk harfy. Zwyczajne 

miejsce, gdzie rosła trawa, rosły drzewa i świeciło słońce. Panował tam taki spokój i cisza.

– Czy ojciec panią poznał?

– Tak. Uśmiechnął się do mnie i powiedział, że mnie kocha, ale że jeszcze nie nadeszła pora, 

abym tam przyszła.

– Czy nie odnosiła pani wrażenia, że to wszystko jest snem?

background image

– Absolutnie nie. Czasami śni mi się ojciec, ale to nie był sen, bo ten obraz nie znikał. To nie 

był sen. To doświadczenie.

– Co stało się po tym, jak zobaczyła pani ojca?

–  Ujrzałam innych  ludzi,  których  znałam.  Moją  babcię,  która umarła  przed  kilkoma laty,  i 

kuzyna,  w  którym  podkochiwałam  się,  kiedy  byłam  dzieckiem,  a  nawet  moją  córeczkę,  którą 

poroniłam w piątym miesiącu ciąży przed dwudziestoma laty. Była śliczna.

– Rozpoznała pani dziecko, którego nawet pani nie widziała?

–  Nie  rozpoznawałam  ludzi  po  ich  wyglądzie.  To  trudno  wytłumaczyć.  To  tak,  jakbym 

wiedziała, kim oni są i dlatego ich rozpoznawałam. Myśli pani, że zwariowałam?

– Wcale nie. Słyszałam już wiele takich relacji. Ale proszę mówić dalej.

– Wszyscy ci ludzie mówili to samo, co powiedział mi ojciec. Jeszcze nie nadszedł mój czas. 

Po  chwili  wiedziałam,  że  mają  rację,  że  muszę  wracać.  Ruszyłam  tą  utkaną  z  blasku  drogą  z 

powrotem  i  z  szybkością  światła  znalazłam  się  we  własnym  ciele.  Jedna  z  pielęgniarek 

powiedziała:  «Wrócił  puls!».  A  ja  czułam,  że  płaczę.  I  później  już  nic  nie  pamiętałam. 

Obudziłam się na sali intensywnej terapii.

– Czy to doświadczenie było tak piękne, iż żałowała pani, że wróciła do życia?

– Tak.

–  Chciałabym  zapytać  panią  o  to  samo,  o  co  pytam  wszystkich,  którzy  przeszli  przez 

doświadczenie śmierci klinicznej. Ponieważ teraz traktuje pani śmierć jako zjawisko pozytywne, 

co  pani  sądzi  o  samobójstwie?  Czy  zdecydowałaby  się  pani  na  takie  rozwiązanie,  gdyby 

zmęczyło panią życie?

– Samobójstwo nie wchodzi w rachubę! Bardziej niż kiedykolwiek odnoszę wrażenie, że to 

coś  najgorszego,  co  można  zrobić.  Sądzę,  że  istnieje  jakiś  wyższy  plan  i  popełniamy  okropny 

błąd,  jeśli  go  nie realizujemy.  Ludzie,  którzy odbierają sobie  życie, robią  najgorszą rzecz, jaką 

mogą uczynić. Naprawdę im współczuję.

– A jaki wpływ wywarło na panią tamto doświadczenie?

– Całkowicie odmieniło moje życie. Stałam się zupełnie inną osobą.

– W jaki sposób?

–  Dużo  bardziej  cenię  życie.  Nie  przejmuję  się  głupstwami,  ponieważ  wiem,  że  nie  mają 

znaczenia.

– A co ma dla pani znaczenie?

– Miłość. Nic tak się nie liczy jak miłość. Naprawdę uwierzyłam, że stworzeni jesteśmy po 

to, żeby kochać, tylko musimy się o tym przekonać. Czasami przepełnia mnie tak wielka miłość, 

że nie potrafię jej ogarnąć. Cieszę się każdą chwilą życia. Czuję, że jest cenne".

Abby  wyłączyła  magnetofon  i  znów  zrobiła  notatki.  Potem  skuliła  się  na  kanapie,  oparła 

brodę na kolanach i popadła w zamyślenie.

background image

Istniały  pewne  różnice  w  relacjach,  ale  większość  z  nich  była  niepokojąco  podobna, 

przynajmniej w najistotniejszych szczegółach. Abby przeprowadziła również wywiady z trzema 

osobami,  które  przeszły  przez  doświadczenie  śmierci  klinicznej  wskutek  próby  dokonania 

samobójstwa. Wszyscy ci ludzie twierdzili, że byli nieszczęśliwi i załamani, ponieważ trafili do 

miejsca, które było „zimne i opuszczone, coś w rodzaju poczekalni", i odnosili wrażenie, że będą 

tam musieli przebywać bardzo, bardzo długo.

Kolejny  element  wspólny  to  „tunel",  jakkolwiek  różnie  przez  jej  rozmówców  określany: 

„cylinder",  „aleja",  „rynna",  czy  po  prostu  „ścieżka".  Ludziom  brakowało  słów,  żeby  określić 

precyzyjnie  naturę  tego  tunelu,  blasku  czy  ciała,  jakie  poznali  podczas  trwania  doświadczenia. 

Ale  wszyscy  zgadzali  się,  że  wiązało  się  to  z  uczuciem  ciepła,  miłości,  spokoju  i  szczęścia.  A 

wielu,  jak  ta  ostatnia  kobieta,  której  relację  przesłuchiwała,  twierdziło,  że  ich  całe  życie  się 

odmieniło.

Abby pomyślała o  Bradzie  i jego dziwnej przemianie, o  tym,  jaki stał  się czuły, wrażliwy, 

pełen zrozumienia. Na wspomnienie chwil, kiedy się z nim kochała, poczuła lekkie drżenie. Był 

teraz taki bezinteresowny i wielkoduszny, tak bardzo chciał sprawić jej rozkosz.

Czyżby  naprawdę  odmienił  się  dzięki  jakiemuś  okultystycznemu  przeżyciu?  A  może  po 

prostu wydoroślał i zmężniał duchowo na skutek zetknięcia się ze śmiercią i zrozumiał wreszcie, 

co jest dla niego w życiu najważniejsze?

Zniecierpliwiona  potrząsnęła  głową  i  wstała.  Włączyła  komputer.  Po  wielu  tygodniach 

zbierania materiału ciągle nie wiedziała, co ma sądzić o całym zjawisku doświadczenia śmierci 

klinicznej.

Zdrowy rozsądek kazał jej przyjmować wytłumaczenie psychologiczne, które wskazywało na 

przemiany  chemiczne  zachodzące  w  mózgu  i  gwałtowne  zmiany  poziomu  hormonów  jako 

przyczynę  tego,  że  pewne  elementy  w  doświadczeniu  były  wspólne  –  światło,  jakieś  kształty, 

tunel.

Ostatecznie  niewielki  procent  ludzi,  którzy  przeżyli  śmierć  kliniczną,  miał  cokolwiek  do 

powiedzenia. Większość pacjentów po przebudzeniu niczego nie pamięta.

Ale  trudno  jest  wyjaśnić  trwałe  zmiany  osobowości  i  widzenia  świata.  A  najtrudniej  było 

Abby wytłumaczyć przemianę, jaka zaszła w Bradzie, różne niewielkie, subtelne zmiany, tak dla 

niej wyraźne. Ludzi, z którymi przeprowadzała wywiady, wcześniej nie znała. Natomiast Brada 

Carmichaela znała każdym nerwem swego ciała, duszą i dlatego nie miała pojęcia, co obecnie o 

tym wszystkim sądzić.

Wiedziała jedynie,  że z jakichś względów nie chce uwierzyć w zjawisko przeżycia śmierci 

klinicznej. A co  więcej,  trwała w przekonaniu,  że  z uporem będzie odrzucać tę  koncepcję, bez 

względu na to, jak przekonujące okażą się dowody, na które trafi.

background image

Rozdział 12

Z  korytarza  wynurzył  się  Wilbur,  obrzucił  salon  posępnym  spojrzeniem  i  zbliżył  się  do 

siedzącej przed komputerem Abby.

Z godnością króla, który czuł się panem w swoim królestwie, pochylił łeb, po czym rozłożył 

się na stopach pani. Westchnęła, czując ciepło jego miękkiej sierści.

– No cóż, dziękuję, Wilbur – szepnęła zaskoczona. – To miłe.

Nie ma w tym nic osobistego – zdawały się mówić zmrużone ślepia. Po prostu podłoga jest 

zbyt  zimna,  a z  kominka bije za  duży  żar.  Dziecino, jak tylko  przestanie  mi się tutaj  podobać, 

odejdę.

Abby uśmiechnęła się do kota. Kusiło ją, żeby poruszyć stopami i popieścić miękkie futro na 

jego brzuchu, ale obecność zwierzęcia była zbyt uspokajająca, żeby ryzykować niezadowolenie 

kocura.

W  tej  samej  chwili  rozległ  się  dzwonek  do  drzwi,  mącąc ciszę  i  spokój  panujące w  całym 

domu. Kocisko przesłało swojej pani spojrzenie, które miało oznaczać: „Ani mi się waż".

– Wilbur, kochanie, muszę otworzyć drzwi – powiedziała błagalnie Abby. – Za chwilę wrócę 

i znów będziesz mógł leżeć mi na stopach. Obiecuję.

Kocur łypnął na nią ślepiami, wstał i opuścił pokój, jeżąc ze złości sierść. Abby podeszła do 

drzwi i uśmiechnęła się na widok Joan, stojącej na pogrążonej w mroku werandzie.

– Czyżbym wybrała nieodpowiednią chwilę? – zapytała z niepokojem przyjaciółka. – Chodzi 

mi o to, czy nie ma u ciebie Brada?

– Nie, nie ma. Ale właśnie Wilbur ułożył mi się na stopach, a ja wstałam, żeby otworzyć ci 

drzwi. Przez tydzień mi tego nie wybaczy.

– To takie nadęte, odstręczające kocisko. Powinnaś zorganizować sobie kanarka. Jest o wiele 

bardziej sympatyczny.

– Żeby Wilbur go pożarł? – rzuciła ze śmiechem Abby. – Joan, nie wyglądasz najlepiej. Co 

się dzieje?

Joan nieśmiało dotknęła swoich spodni.

– To z lycry. Wracam właśnie z zajęć. Czy twoim zdaniem nie są zbyt wyzywające?

– Nie, fantastyczne. Naprawdę jestem zazdrosna. Czy masz do nich górę? Zdejmuj płaszcz.

Roześmiana  Joan  pozwoliła  przyjaciółce  pomóc  się  rozebrać.  Oczom  Abby  ukazał  się 

dwuczęściowy,  lśniący  kostium  w  jaskrawych  kolorach.  Była  zachwycona.  Poblaski  barw 

odbijały się na twarzy Joan, a obcisły materiał podkreślał jej smukłą, idealną sylwetkę.

– Jezu, wyglądasz jak modelka. Chyba dołączę do tych waszych zajęć – oświadczyła pełnym 

tęsknoty  głosem.  –  Boże  słodki,  czuję  się  przy  tobie  jak  stare  babsko.  Popatrz  tylko  na  moje 

dżinsy i koszulę Brada.

background image

– Wyglądasz wspaniale, Abby. Jak zawsze – odparła układnie Joan.

– Pewnie – potwierdziła z goryczą Abby. – Zwłaszcza kiedy pracuję po siedemnaście godzin 

na dobę i nie mam nawet czasu, żeby coś zjeść.

Joan popatrzyła z troską na przyjaciółkę. Rzeczywiście miała zmęczoną twarz.

– Naprawdę, Abby? Naprawdę ciągle tyle pracujesz?

–  Tak  naprawdę  to  nie.  Kiedy  tamtego  wieczoru  wpadł  do  mnie  Brad,  w  lodówce  zostało 

jeszcze trochę pizzy i musiałam ją odgrzać.

– Na lunch czy kolację? Abby wzruszyła ramionami.

– Mnie nie robi to już żadnej różnicy.

Joan  wsparła  dłonie  na  szczupłych,  okrytych  lśniącym  materiałem  biodrach  i  potrząsnęła 

głową.

– No cóż, to nie jest najlepsza sytuacja. Kończ, co masz do skończenia, a ja usmażę omlety i 

zrobię  sałatkę.  Potem  usiądziemy  sobie  przy  ogniu  i  pogadamy  od  serca,  jak  za  dawnych, 

dobrych czasów.

–  Joannie  –  westchnęła  Abby  i  przytuliła  do  siebie  przyjaciółkę.  –  Czy  wiesz,  że  jesteś 

aniołem?

Nie  zdawała  sobie  sprawy,  że  jej  słowa  mogą  się  okazać  tak  mało  taktowne.  Pojęła  to 

dopiero, kiedy Joan zesztywniała, odwróciła się i szybko wyszła do kuchni.

– Muszę przepisać jeszcze kilka akapitów! – zawołała w kierunku kuchni, skąd już dobiegał 

brzęk  garnków  i  talerzy.  –  Zaraz  skończę  i  ci  pomogę.  Rzeczywiście,  skoro  mi  już  o  tym 

przypomniałaś, muszę zrobić sobie przerwę.

Dokończyła stronę, zapisała i wyłączyła komputer. Potem włożyła do ognia kolejne polano i 

nastawiła kasetę z nastrojową muzyką.

Wreszcie pojawiła się w kuchni i popatrzyła na krzątającą się Joan.

– Rozbić jajka? – zapytała. – A może pokroić grzyby albo cebulę... nie, nie, lepiej bez cebuli.

– Dlaczego bez? – zapytała Joan, przechodząc od stołu do zlewu.

– Kiedy kroję cebulę – wyjaśniła  Abby, sadowiąc się na  kuchennym taborecie – zaczynam 

płakać i później długo nie mogę przestać.

Joan rzuciła jej przez ramię uważne spojrzenie.

–  W  czym  problem,  Abby?  Coś  się  nie  układa  między  tobą  a  Bradem?  Abby  nerwowo 

potrząsnęła głową, po czym sięgnęła po kostkę sera i zaczęła ją kroić.

– Z Bradem wszystko układa się cudownie. Jest miły, czuły, najbardziej delikatny mężczyzna 

na świecie. To coś prawie  nadprzyrodzonego, Joan.  Jakby odmieniono mu duszę. Czy  jesteś w 

stanie  sobie  wyobrazić,  że  to  możliwe...  taka  kompletna  zmiana  osobowości?  Czy  naprawdę 

mogę mu ufać?

Joan zmierzyła przyjaciółkę wzrokiem od stóp do głów i pochyliła się nad zlewem pełnym 

sałaty.

background image

–  Nie  wiem.  Mówił,  że  to  po  tym  doświadczeniu  śmierci  klinicznej,  tak?  Abby  ponuro 

skinęła głową.

–  Tak.  Inni  ludzie,  którzy  przez  to  przeszli,  twierdzą  to  samo.  Ale  nie  wiem,  Joannie.  –

Wstała z taboretu, zbliżyła się do przyjaciółki i odebrała z jej rąk sałatę. – Ci ludzie... sprawiają 

na  mnie  wrażenie  osób  z  czasów  Looneya  Tunesa.  Anioły  i  blask,  i  wszystkie  te  bałamutne, 

niepokojące wyobrażenia.

– Uważasz, że wcale nie widzieli tego samego?

–  Na  Boga,  nie!  Niektórzy  widzieli  dzieci,  a  nawet  domowe  zwierzaki,  które  odeszły. 

Niektórzy  mają  tradycyjne,  religijne  wizje  –  kościoły,  meczety  –  lub  scenki  rodzajowe  czy 

grające  orkiestry...  zupełnie  jakby  to  była  kwestia  tego,  jak  zostali  w  życiu  zaprogramowani. 

Osobiście uważam, że to kombinacja zjawisk chemicznych i autosugestii.

–  Wiem  –  odparła  Joan,  kończąc  roztrzepywać  jajka.  Dodała  mleka  i  wylała  wszystko  na 

patelnię. –  Wspominałaś  już o  tym wcześniej. Ale  – dodała po chwili niezręcznej  ciszy  – co  z 

dziećmi? Czy uważasz, że dzieci...

– Popatrz na te brązowe plamki na sałacie! – przerwała jej Abby. – Tak jest zawsze. Kupuję 

świeżą i zieloną, a kiedy rozpakowuję w domu, ma te brązowe plamy.

– Więc ją odnieś i złóż reklamację – zaproponowała Joan. – Masz do tego pełne prawo.

– Trele-morele, ale z ciebie rzeczniczka praw obywatelskich – powiedziała Abby, krzywiąc 

twarz. – A sama się nie poskarży nawet wtedy, kiedy koń nadepnie jej na odcisk, w obawie, że 

może kogoś urazić.

–  Skarżę  się  –  zaprotestowała  Joan.  –  Tyle  że  cicho.  To  wszystko.  Nikt  nie  może  mnie 

usłyszeć.

Abby zachichotała.

–  Kiedy  sobie  uświadomiłam,  co  się  dzieje,  dałam  koniowi  takiego  kuksańca,  że  aż  go 

wyprostowało, a nieszczęsna Kimberley zawisła na nim, jakby od tego zależało jej życie.

Obie przyjaciółki roześmiały się na wspomnienie nieszczęsnej wizyty na rancho podczas ich 

szkolnej wycieczki.

– I dobrze jej to zrobiło – zauważyła Abby, wybierając do sałatki zdrowe liście. – Kimberley 

siedziała na  nim z taką  godnością i wyniosłością,  na jaką nas,  zwykłych śmiertelników,  którzy 

nigdy nie dosiedli konia, nie byłoby stać.

– Abby, dlaczego ze mną nie porozmawiasz? – zapytała cicho Joan. – Ostatecznie cały czas 

pracujesz  nad  tym  artykułem.  Czy  nie  pomogłoby  ci,  gdybyś  jak  zwykle  o  wszystkim  mi 

opowiedziała po prostu dlatego, żeby to samej sobie lepiej ułożyć w głowie?

– W porządku, Joannie. Artykuł już mam praktycznie gotowy, naprawdę. Dziękuję ci, ale nie 

mogę  znieść...  –  Głos  jej  się  załamał  i  dopiero  po  chwili  odzyskała  panowanie  nad  sobą.  –  Z 

pewnych względów nie chcę rozmawiać o doświadczeniu śmierci klinicznej u dzieci. Nie wiem 

dlaczego, ale nie chcę. Porozmawiajmy o czymś innym – zakończyła pogodnym tonem. – Co z 

background image

twoim aniołem? Ostatnio nie spotykam go na ulicy. Podejrzewam, że jest już za zimno i razem z 

ziębami udał się na południe. Powiedz, Joannie – ciągnęła, myszkując w szafce w poszukiwaniu 

przypraw  do  sałaty  –  dokąd,  twoim  zdaniem,  tacy  włóczędzy wybierają  się  zimą?  Czy  wydają 

wszystkie wyżebrane pieniądze na domki kempingowe w Palm Springs?

W  pewnym  momencie  odwróciła  się  powoli,  uświadomiwszy  sobie  nagle  pełną  napięcia 

ciszę, która zapadła w kuchni. Joan stała bez ruchu, ściskając w ręce patelnię z omletami. Twarz 

miała śmiertelnie bladą, a niebieskie oczy szeroko otwarte. Malowała się w nich rozpacz.

–  Joannie!  –  szepnęła  Abby,  odstawiając  salaterkę  z  sałatą.  Podeszła  do  przyjaciółki.  –

Kochanie, co ci się stało?

– Jestem taka głupia – lamentowała Joan. – Taka głupia, Abby.

–  Czyżbyś  zakochała  się  w  tym  facecie?  Naprawdę  się  w  nim  zakochałaś?  Joan, 

powstrzymując napływające do oczu łzy, skinęła głową. Zapadła chwila niezręcznego milczenia.

– Czy... czy coś się stało? – zapytała cicho Abby. – Mam namyśli...

– Nie – odrzekła Joan. – Nic się nie stało. Z wyjątkiem tego, że wyzwoliłam się spod tyranii 

mamy – dodała z bladym uśmiechem. – Nieustannie kłamałam, Abby, żeby tylko wymknąć się z 

domu i spotykać z nim wieczorami nad jeziorem. Teraz już nawet nie muszę kłamać. Zrozumiała, 

że mam własne życie. Do nas obu dotarło w końcu, że mogę wychodzić, dokąd chcę i kiedy chcę. 

I wiesz co? Prawie całkowicie minął jej artretyzm, a nawet wspomniała coś o podjęciu pracy na 

pół etatu w bibliotece.

Ale  w  tej  chwili  Abby  zupełnie  nie  interesowało  dążenie  Very  Holland  do  uzyskania 

osobistej niezależności.

– Joan – powiedziała. – Co się stało? Przez te wszystkie wieczory, które spędzaliście ze sobą, 

czy... ?

Joan uśmiechnęła się smutno.

– Nawet nie trzymaliśmy się za ręce. Po prostu siedzieliśmy na ławce i rozmawialiśmy. – Jej 

twarz wyrażała podniecenie. – Było to najwspanialsze, najcudowniejsze doświadczenie w moim 

życiu. Tak bardzo  się w  nim zakochałam, Abby,  a teraz on...  on po  prostu  odszedł i myślę, że 

chyba umrę.

Pochyliła się w stronę Abby, oparła głowę na jej ramieniu i zaczęła rozpaczliwie płakać.

Kilka dni później nadeszła pierwsza śnieżyca, otulając cały świat całunem bieli. W nocy nad 

ulicznymi  latarniami  unosiły się  mgliste  jasnozłote  aureole,  a  nagie  gałęzie  drzew  lśniły na  tle 

ciemnego, zimowego nieba niczym koronki utkane z mrozu. Nie było wiatru, więc śnieg tworzył 

głębokie, gładkie zaspy, osiadał na płotach i zaparkowanych samochodach.

Abby stała w oknie ciemnej sypialni swego domu i oglądała spowity bielą świat. Otuliła się 

jedwabnym,  łososiowym  szlafrokiem.  W  nikłym  świetle  jej  twarz  wydawała  się  zapadnięta  i 

blada.

background image

W takie noce zawsze straszliwie tęskniła za Aaronem. Wiedziała, że to niemądre, ale przez 

cały czas zastanawiała się, gdzie jej dziecko jest teraz, czy jest mu dobrze i czy przypadkiem nie 

marznie.

Było to  całkowicie irracjonalne.  Ciągle wierzyła,  że śmierć  ciała jest  końcem wszystkiego. 

Niemniej jednak wciąż pragnęła utulić Aarona, ochronić go przed chłodem, naciągnąć pod brodę 

ciepłą kołdrę, zasłonić szczelnie okna, żeby zimno nie leciało do pokoju.

– Kochanie! – dobiegł ją senny głos leżącego w łóżku Brada. – Co się dzieje?

Odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła z przymusem.

– Pada śnieg. Niebawem święta, Brad.

Nie  odpowiedział,  tylko  obserwował  jej  postać  majaczącą  w  mroku.  Kiedy  szła  do  niego 

przez pokój, dostrzegła delikatne światło ulicznej latarni, padające na jego twarz i subtelną linię 

ust.

– Czy zaplanowałaś już coś na święta, Abby? – zapytał w końcu, przeciągając się i siadając 

na łóżku. – Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym, prawda?

Abby potrząsnęła głową, wsunęła się pod kołdrę i chłonęła bijące od niego ciepło.

– Ostatnie Boże Narodzenie było okropne, Brad.  Wspominam je jako najstraszliwszy okres 

w moim  życiu. Chciałabym  spędzić  tegoroczne  święta  pogodnie,  po prostu  we dwoje,  a wtedy 

może zacznę powoli zapominać zły czas.

Znów nic nie odpowiedział, jakby ważył w myślach jakąś decyzję.

–  Brad?  Czy  wszystko  w  porządku?  A  może  masz  inne  plany?  Może  chcesz  wyjechać  na 

narty albo coś w tym rodzaju? Mogłabym...

–  Nie  –  odparł,  potrząsając  głową  i  przygarniając  ją  do  siebie.  –  Święta  w  domu  to  coś 

cudownego, Abby. Marzę o tym.

Oboje przez chwilę milczeli. Abby była przekonana, że Brad myśli o tym samym co ona – że 

to miejsce nie jest jego domem. Nie prosiła go jeszcze, żeby tutaj zamieszkał, chociaż zamierzała 

to zrobić, jeśli tylko się o to do niej zwróci. Ostatnio dojrzała do tej decyzji, przekonana, że może 

odrzucić wszelkie lęki i wątpliwości i po prostu cieszyć się tym, że Brad znów na stałe pojawi się 

w jej życiu.

Tak bardzo go kochała.

Westchnęła, przytuliła się jeszcze mocniej i pocałowała go w szyję.

– Kocham cię – szepnęła.

– Naprawdę? – mruknął ochryple. – Jak bardzo? Abby uśmiechnęła się w ciemności.

– Chyba ci już to wcześniej okazałam. Nie zauważyłeś?

– Och, Abby, pewnie, że zauważyłem. Zwracam na ciebie uwagę jak nikt inny na świecie.

Zaczął ją pieścić przez cienką nocną koszulę, przeciągając dłonią po zgrabnych udach, talii i 

piersiach.

– Brad, chciałabym z tobą o czymś pomówić.

background image

–  Tak?  –  Wyciągnął  swe  smukłe  muskularne  ciało  i  objął  ją  ramieniem,  a  następnie  otulił 

kołdrą. – O czym chcesz porozmawiać?

– O przyszłości. Naprawdę muszę podjąć pewne decyzje.

– Świetnie, ja również.

Powiedział to z takim żarem, że Abby ogarnęło zdumienie i podniecenie.

–  Chodzi  mi  o  to  –  odezwała  się  –  że  sypiamy  ze  sobą,  ale  niczego  nie  ustaliliśmy. 

Chciałabym zrozumieć, na czym stoimy, Brad. Muszę dokładnie wiedzieć, ku czemu to wszystko 

zmierza.

– Ja też – rzekł i zamilkł na chwilę. Abby obserwowała jego twarz, na którą padała poświata 

odbita od śniegu, okrywającego ogródek. – Abby, muszę cię o coś zapytać.

Zesztywniała. Serce zaczęło jej mocniej bić.

A więc to  już teraz – pomyślała. Chce zapytać,  czy może wrócić i ponownie  rozpocząć ze 

mną życie. A ja mu odpowiem „tak", ponieważ nie wyobrażam już sobie bez niego życia.

– Ale najpierw muszę ci coś wyznać – powiedział zaskakująco poważnie.

– O co chodzi, Brad?

– Czy pamiętasz małą dziewczynkę, o której ci wspominałem? Tony. Mieszkała na tej ulicy.

– Ta, która ruszała zabawki Aarona?

– Tak, ta sama.

– Co się z nią dzieje? – zapytała.

– Nie wróciła do swojej opiekunki. Zabrałem ją do siebie.

– Co?! – Abby była wstrząśnięta, wpatrywała się w Brada szeroko rozwartymi oczyma.

– Tego dnia, kiedy ją tutaj zastałem, poszedłem z nią do jej tak zwanej opiekunki – wyznał z 

goryczą. – Abby, żebyś tylko widziała, w jakim chlewie one mieszkały. Ta kobieta prawie ciągle 

chodziła pijana,  zostawiała  dziecko  samo,  biła je  całkiem bez powodu...  Tony  miała siniaki  na 

całym ciele, była niedożywiona, zaniedbana. Nie mogłem tego znieść. A w dodatku ta kobieta nie 

była wcale z nią spokrewniona. Matka Tony umarła ponad rok temu.

–  I  zabrałeś  ją?  Tak  jak...  zabłąkanego  kociaka  czy  psa?  Brad,  jak  mogłeś  coś  podobnego 

zrobić? Chodzi mi o to, że to nielegalne odbierać dzieci ich opiekunom.

Brad uśmiechnął się posępnie.

–  Miałem  pewne  kłopoty.  Mieszka  u  mnie  od  dwóch  tygodni,  a  ja  prowadzę  negocjacje  z 

opieką społeczną.

Abby  zakręciło  się  w  głowie.  Odniosła  wrażenie,  że  jej  szczęście  staje  pod  znakiem 

zapytania.

– Abby?

Oblizała usta i zmusiła się, żeby popatrzeć mu w oczy.

– Słucham?

background image

–  Chcę  ją  zatrzymać.  Chcę  zostać  jej  legalnym  opiekunem,  a  nawet,  jeśli  się  to  uda, 

adoptować ją. Ale potrzebuję twojej pomocy.

– Mojej pomocy?

–  Muszę  stworzyć  jej  dom,  Abby.  Muszę  udowodnić  urzędnikom,  że  zapewnię  jej 

stabilizację, odpowiednie schronienie, rodzinę. Chciałbym, żebyś...

– Nie! – szepnęła Abby, spoglądając na niego z przerażeniem. – Nie, Brad. Nawet mnie o to 

nie proś.

Wyskoczyła z łóżka i zaczęła przechadzać się po pokoju. Oddychała ciężko. Serce waliło jej 

jak oszalałe.

Nie miała zielonego pojęcia, dlaczego zareagowała tak gwałtownie, dlaczego tak żachnęła się 

na  myśl  o  obcym  dziecku  zajmującym  w  jej  życiu  miejsce  Aarona.  Inną,  bardziej  racjonalną 

część  jej  umysłu  ogarniało  poczucie  winy  i  wstyd,  który  sprawił,  że  zrobiło  jej  się  zimno  i 

poczuła mdłości.

– Abby – odezwał się cicho Brad, nie wstając z łóżka. – Nie rozumiem. Odwróciła się w jego 

stronę.

– To już się staje nie do zniesienia – rzekła. – To nieuczciwe z twojej strony, Brad. Stawiasz 

mnie w tak nieprawdopodobnej sytuacji.

– W jakiej? – zapytał szczerze zdumiony. – Nie rozumiem, Abby. Powiedz, dlaczego jesteś 

tak załamana?

W jej oczach pojawiły się łzy i popłynęły po policzkach. Przystanęła przy oknie, odwróciła 

się i popatrzyła na leżącego w łóżku mężczyznę.

–  Aaron...  Aaron  był  moim  dzieckiem  –  wyjąkała  niewyraźnie.  –  Był...  tak  bardzo  go 

kochałam.  Był  tym,  co  miałam  najdrogocenniejszego  w  życiu.  Brad,  jak  możesz  być  aż  tak 

okrutny i prosić mnie o coś takiego? Nie mogę zastąpić synka tą małą dziewczynką, jakby Aaron 

był... był tylko jakimś zwierzakiem, który się zgubił.

Usiadła  na  stojącym  obok  okna  krześle,  skuliła  się  i  zaczęła  cicho  szlochać.  Drżała,  twarz 

wtuliła w kolana.

Brad przez chwilę z niepokojem ją obserwował. Nagle wstał z łóżka i zbliżył się do niej.

–  Posłuchaj  –  zaczął,  wyciągając  rękę  w  jej  stronę.  –  Posłuchaj,  kochanie.  Nie  chciałem 

sprawiać ci bólu. Po prostu myślałem...

– Odejdź – powiedziała stłumionym głosem.

– Proszę, kochanie, nie możemy...

Abby odwróciła ku niemu zalaną łzami twarz. Wydawało się, że stoi tak daleko od niej, jak 

za falującą mgłą.

– Odejdź, Brad – powtórzyła bezbarwnie. – Przepraszam, ale chcę zostać teraz sama. Muszę 

wszystko przemyśleć.

– Ależ, Abby...

background image

– Proszę, nic więcej nie mów. Po prostu zostaw mnie samą. Obserwowała, jak zbiera ubranie 

i  cicho  opuszcza  sypialnię.  Siedziała  na  krześle  i  nasłuchiwała  odgłosów  dobiegających  z 

sąsiedniego pokoju, w którym się ubierał. Później usłyszała trzask drzwi wyjściowych. Ale nawet 

kiedy  cichł  już  warkot  silnika  jego  samochodu,  a  tylne  światła  zniknęły  w  padającym  śniegu, 

ciągle jeszcze bujała się w fotelu i spoglądała szeroko otwartymi oczyma w srebrzysty blask za 

oknem.

Nie docierał do jej świadomości panujący w pokoju chłód, nie zdawała sobie sprawy, że drży 

i jak zimne stają się jej odkryte ramiona. Czuła tylko przeraźliwą samotność i opuszczenie, czuła 

ból, który przysłaniał jej cały świat.

Przez  kilka  następnych  dni  na  wzgórza  otaczające  jezioro  nieustannie  padał  śnieg.  Kiedy 

wreszcie niebo się przejaśniło, cała dolina spoczywała pod białym, grubym całunem lśniącym w 

promieniach słońca niczym klejnoty.

W niedzielne popołudnie Abby podążała krętą ścieżką biegnącą nad brzegiem jeziora. Ręce 

schowała głęboko w kieszenie zimowego palta. W zamyśleniu spoglądała na lśniącą wodę. Nad 

powierzchnią  unosiły  się  strzępy  mgły,  a  na  wodzie  kawałki  lodu.  W  tutejszym  łagodnym 

klimacie jezioro nigdy do końca nie zamarzało i stanowiło istny raj dla wodnego ptactwa, które 

przez całą zimę mogło w nim pływać i znajdować pożywienie. Twarz Abby skurczyła się, kiedy 

pomyślała  o  Aaronie.  Zawsze  tak  bardzo  niepokoił  się  o  kaczki  i  dzikie  gęsi  pływające  w 

lodowatej wodzie.

„Mamusiu, czy im nie jest zimno? Popatrz, one nawet nurkują!"

Abby odsunęła te wspomnienia i ruszyła ścieżką. Pod jej butami chrzęścił śnieg.

Była pogrążona w rozpaczy, zupełnie jakby od śmierci  Aarona upłynął zaledwie tydzień, a 

nie ponad rok. Nie rozumiała, co sprawiło, że wpadła w taką rozpacz i smutek.

Oczywiście  częściowo  spowodowane  to  zostało  szokującą  wiadomością,  jaką  przyniósł  jej 

tamtej  nocy  Brad.  Ciągle  pamiętała,  co  czuła,  kiedy  powiedział  jej  o  Tony,  podczas  gdy  ona 

spodziewała się. że będzie to romantyczny i intymny wieczór.

Zdawała  sobie  również  sprawę,  że  zachowała  się  egoistycznie  i  nieprzyjaźnie.  Postąpiła 

paskudnie,  traktując  go  w  taki  sposób,  a  co  gorsza  tak  źle  odniosła  się  do  małej,  bezdomnej 

dziewczynki. Od tamtej okropnej nocy Brad telefonował do niej kilkakrotnie, ale Abby zbywała 

go monosylabami, twierdząc, że jest bardzo zajęta, że kończy pracę nad artykułem i nie ma dla 

niego czasu.

Oczywiście  to  był  tylko  wykręt.  Tak  naprawdę  to  bała  się  zobaczyć  z  Bradem,  ponieważ 

zdawała  sobie  sprawę,  że  nie  zniesie  spotkania  z  dzieckiem,  którym  się  zaopiekował.  Owa 

nieznajoma  mała dziewczynka była intruzem  w jej  domu.  Uzurpowała sobie  prawo  do  miejsca 

Aarona w jej życiu oraz odebrała część uczucia, jakim darzył ją Brad. Abby nie chciała mieć z 

nią nic wspólnego.

background image

Niemniej musiała uczciwie przyznać przed samą sobą, że jej stan emocjonalny spowodowała 

nie tylko wieść o opuszczonej sierocie, która zamieszkała u Brada. Uczucia owe wiązały się w 

dużej mierze z artykułem, nad którym pracowała i koncentracją na tematyce śmierci. Przez długie 

miesiące  chciała  pogodzić  się  z  nieodwracalnym  odejściem  Aarona.  Teraz  rozmyślając  o  tym 

wszystkim, doszła do wniosku, że już się z tym faktem pogodziła.

Ale  zbliżała  się  pierwsza  rocznica  śmierci  Aarona.  Wszyscy  mówili  jej,  że  takie  rocznice 

sprawiają najwięcej bólu. Mogą wrócić dawne emocje, nawet jeśli człowiek sądził, że już doszedł 

do siebie.

Abby ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową, ganiać się w duchu za własną słabość.

Popatrzyła  na  bloki  mieszkalne  nad  brzegiem  jeziora  i  zaczęła  się  zastanawiać,  czy  to 

popołudnie  Mitch spędza  w domu. Może warto  byłoby wpaść do niego  z wizytą?  Tak chętnie, 

pomyślała  żałośnie,  porozmawiałabym  z  kimś,  kto  nie  ma  nic  wspólnego  z  moim  życiem 

uczuciowym i kto niczego ode mnie nie chce ani nie oczekuje.

Z wahaniem patrzyła w stronę domu, w którym mieszkał Mitch. I nagle doznała wstrząsu. Z 

przeciwka, niedbałym  krokiem, nadchodził mężczyzna. Najwyraźniej  oddawał się kontemplacji 

pięknego, zimowego dnia.

Abby rozpoznała  w nim  włóczęgę,  który od  kilku ostatnich miesięcy bez  reszty pochłaniał 

uwagę Joan. A więc wcale nie opuścił doliny, pomyślała i spostrzegła, że jest ubrany jak zwykle. 

Najwyraźniej jedyną jego ochroną przed chłodem była podarta flanelowa koszula, naciągnięta na 

inną, dżinsową. Kiedy zbliżył się do Abby, podniósł głowę i spojrzał na nią wzrokiem dającym 

do zrozumienia, że ją poznał.

– Dzień dobry – powiedział.

Jego smagła twarz wyrażała spokój i pogodę ducha.

– Dzień dobry – odparła szorstko Abby i zrobiła krok w lewo, żeby umożliwić mu przejście.

Ale on zatrzymał się i nie spuszczał z niej wzroku. Poczuła się niepewnie pod tym bacznym 

spojrzeniem.

Wróciła  na  ścieżkę  i  zacisnęła  usta.  Chciała  odejść,  ale  coś  nie  pozwalało  jej  wykonać 

żadnego ruchu.

– Dlaczego pan tak na mnie patrzy? – zapytała gwałtownie. – Czego pan chce?

– Ciągle nie opuszcza pani ten ból – odparł. – Dlaczego chce pani tak cierpieć?

Abby ogarnął nieprzytomny gniew.

– Wcale nie cierpię! – wrzasnęła.

Jej głos zabrzmiał tak piskliwie w zimnym powietrzu, że aż poczuła się zażenowana.

Włóczęga spoglądał na nią spokojnym, nieruchomym wzrokiem, Abby zaś robiła wszystko, 

żeby zapanować nad emocjami.

–  Proszę  pana  –  zaczęła  w  końcu  spokojnym  już  tonem.  –  Nie  wiem,  kim  pan  jest.  I  nie 

wiem,  dlaczego  uważa  się  pan  za  takiego  znawcę  duszy  ludzkiej,  skoro  nie  potrafi  pan  nawet 

background image

kupić sobie pary przyzwoitych butów. I – dodała, nie potrafiąc zahamować potoku gorzkich słów 

– pogrążył pan moją przyjaciółkę w takim smutku.

Popatrzył na nią z lekkim zdziwieniem, a na jego łagodnej twarzy pojawiła się troska.

– Pani przyjaciółkę?

– Dobrze pan wie, o kim mówię – odparła krótko Abby.

– Tak, wiem. Czy jest aż tak bardzo nieszczęśliwa?

–  Odnoszę  wrażenie,  że  martwi  się  o  pana  –  odrzekła  Abby.  Poczuła,  że  odzyskuje 

panowanie  nad  sobą,  a  oczy  mężczyzny  i  emanujący  od  niego  spokój  mają  na  nią  wręcz 

hipnotyczny  wpływ.  –  Uważała,  że  was  dwoje...  was  dwoje  łączy  pewien  rodzaj  przyjaźni.  I 

wtedy  nagle  zniknął  pan  bez  śladu.  Zastanawiała  się,  gdzie  pan  się  podział  i  czy nic  złego  się 

panu nie przytrafiło. Joan jest osobą bardzo wrażliwą. Ciągle martwi się o innych.

– Tak, wiem o tym – odparł mężczyzna, nie spuszczając z niej wzroku. Ona również patrzyła 

mu  w  oczy.  Przepełniająca  ją  złość  ulotniła  się  bez  śladu  i  nagle  poczuła,  że,  jak  dziecko, 

chciałaby  zasypać  nieznajomego  gradem  pytań.  Zapragnęła  się  dowiedzieć,  kim  on  jest,  skąd 

przybył i gdzie zdobył taką wiedzę o życiu i wszechświecie. Co wie o Aaronie...

Ależ to po prostu śmieszne, pomyślała. Był bezdomnym ulicznym grajkiem i nikim więcej. 

Nieważne, co wyobrażała sobie Joan. Były to tylko fantazje samotnej kobiety.

Niemniej te oczy...

–  Proszę  jej  powiedzieć,  że  będę  tutaj  czekał  jutro  o  siódmej  wieczorem  –  przerwał 

rozmyślania Abby. – Proszę poprosić ją, żeby się ze mną spotkała.

Abby  zawahała  się,  próbując  zachować  zdrowy  rozsądek.  O  tej  porze  roku  o  siódmej 

wieczorem w parku panować będą egipskie ciemności. Czy naprawdę chce wysyłać przyjaciółkę 

na  spotkanie  z  jakimś  włóczęgą  w  zimową  noc  do  tak  odludnego  miejsca?  I  ponownie,  bez 

wysiłku, odczytał jej myśli.

– Pani przyjaciółka będzie bezpieczna. Nie zrobię jej krzywdy.

Abby wzruszyła ramionami i nagle zapragnęła znaleźć się jak najdalej od jego badawczego, 

pogodnego spojrzenia.

–  Joan  jest  dorosłą  kobietą.  Mogę  jej  tylko  przekazać  pańskie  słowa,  ale  decyzja  będzie 

należeć do niej.

– Dziękuję.

Mężczyzna uśmiechnął się.  Był to  olśniewający  uśmiech,  który, niczym  błogosławieństwo, 

dotarł do samego dna jej duszy. Potem odwrócił się i odszedł. Abby stała bez ruchu i spoglądała 

za nim oczami pełnymi łez. Poczuła nagle straszliwą ochotę, żeby pobiec za tym człowiekiem i u 

niego poszukać ukojenia.

background image

Rozdział 13

Joan  postawiła  kołnierz  płaszcza  i  omotała  głowę  długim  szalem.  W  czarnych  gałęziach 

drzew  gwizdał wiatr,  poruszając  nimi  na  tle posępnie srebrnego  nocnego  nieba.  Sierp  księżyca 

prześwitywał zza chmur, jego zimny widmowy blask odbijał się w śniegu.

Zadrżała i rozejrzała się po opustoszałej alei. Przez chwilę żałowała, że odrzuciła propozycję 

Abby.  Przyjaciółka  chciała  poczekać  na  nią  w  samochodzie.  Joan  nie  obawiała  się  anioła,  ale 

zawsze  istniała  możliwość,  że  mężczyzna  się  nie  pojawi.  A  poza  tym  trudno  przewidzieć,  kto 

jeszcze o tej porze nawiedzi tak nikło oświetlony park.

Popatrzyła na majaczące nad brzegiem jeziora sylwetki bloków mieszkalnych, zastanawiając 

się odruchowo, które okno należy do mieszkania Mitcha Flanagana. Okna lśniły przyzywającymi 

prostokątami. Padające z nich światło odbijało się w śniegu i rozjaśniało mroczną taflę jeziora. 

Za szybami poruszali się ludzie, drobni i bezpieczni w zaciszu swoich mieszkań. Z oddali widać 

było barwne światełka choinkowych lampek.

Joan ruszyła dalej, odsuwając od siebie przykre myśli o Bożym Narodzeniu. Już najwyższy 

czas, żeby kupić choinkę i przygotować dom, jakkolwiek w tym roku nie czuła w ogóle nastroju 

świąt. Vera natomiast bardziej niż zwykle cieszyła się na nadchodzące Boże Narodzenie. Matka 

Joan zaczęła uczęszczać do klubu kręglarzy, zawarła tam kilka znajomości i zamierzała zaprosić 

do domu paru nowych przyjaciół.

Joan  kręciła  głową,  zdumiona  nieoczekiwaną  i  błyskawiczną  zmianą,  jaka  zaszła  w  matce. 

Ostatnio  Vera  Holland  zupełnie  przestała  się  skarżyć  na  swoje  zdrowie.  Wychodziła  z  domu 

energicznym krokiem, a nocne bóle wydawały się pieśnią przeszłości.

Może dzieje się tak dlatego, pomyślała Joan z kwaśnym uśmiechem, że matka zaczęła często 

przebywać poza domem, odwiedzając znajomych lub odbywając dalekie spacery, i zrezygnowała 

ze spędzania większości dni w łóżku.

– Nie jest ci zimno? – zapytał nieoczekiwanie uprzejmy głos.

Joan  zadrżała  i  uniosła  głowę.  Obok  niej  szedł  anioł,  jego  smagłą  twarz  oświetlał  blask 

księżyca, a obdarte ubranie powiewało niczym łachmany bajkowego stracha na wróble.

– Boże drogi!  Ale  mnie  zaskoczyłeś – westchnęła Joan, starając się uśmiechnąć. –  Jeszcze 

przed sekundą rozglądałam się, ale wokół nie było żywego ducha. Skąd, u licha, się pojawiłeś?

– Byłem tutaj cały czas – wyjaśnił. – Nie widziałaś mnie, a ja przez cały czas tu byłem.

Joan skinęła głową i ruszyła, starając się dotrzymać mu kroku. Kiedy tak szli ramię w ramię 

ścieżką prowadzącą wzdłuż brzegu jeziora, zapanowało niezręczne milczenie.

– Nie... nie widziałam cię od dłuższego czasu – odezwała się w końcu. – Zastanawiałam się, 

czy przypadkiem nie opuściłeś doliny.

– Niebawem to zrobię – odparł uprzejmie swoim wyciszonym, śpiewnym głosem.

background image

Joan zesztywniała i obrzuciła go szybkim spojrzeniem.

– Naprawdę? Dlaczego musisz odejść?

Milczał i spoglądał w kierunku ciemnej toni jeziora.

– Czy to... – zaczęła skrępowana Joan i urwała. – Czy to z powodu pogody? Chodzi mi o to, 

że jeśli potrzebujesz schronienia, znam rodzinę, która chce wynająć bardzo sympatyczną klitkę w 

suterenie. Szuka kogoś, kto pilnowałby jej domu. Jeśli chcesz...

Pod wpływem wzroku, jakim ją obrzucił, Joan urwała w pół zdania. W blasku księżyca jego 

oczy pociemniały, ale malowało się w nich współczucie i zrozumienie. Jak zawsze wydawało się 

jej,  że  raczej  patrzy,  niż  słucha,  że  zagląda  w  głąb  jej  duszy.  Niezależnie  od  tego  co  mówiła, 

wiedział, co ona czuje.

Policzki poczerwieniały jej z zakłopotania. Odwróciła twarz, wdzięczna, że może skryć ją w 

mroku.

Szedł obok niej w milczeniu, podarte buty stukały rytmicznie po oblodzonych kamieniach.

– Nie chcę, żebyś była smutna – odezwał się nieoczekiwanie. – Nie ma powodu, żebyś była 

smutna.

– Ale ja... ale ja będę za tobą tęsknić – szepnęła Joan przez ściśnięte gardło.

– Będę blisko – odparł cicho.

Joan ponownie zatrzymała się i z rozpaczą popatrzyła na jego twarz.

– Kim jesteś? – zapytała nienaturalnie wysokim głosem. – Naprawdę chcę to wiedzieć. Kim 

jesteś?

Wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

– Tym, kim chcesz, żebym był.

– Nie mogę się z tym pogodzić... – urwała i po chwili spiesznie dodała: – Chcę wiedzieć, czy 

jesteś tylko... tylko jakimś pokojowo usposobionym do świata nonkonformistą, czy też... czy też 

czymś więcej.

– Czymś więcej? – powtórzył jak echo, szczerze zdumiony.

– Czy jesteś aniołem? – zapytała odważnie Joan. – Albo kimś w rodzaju Boga? – dorzuciła 

pośpiesznie.

Uśmiechnął się. Jego twarz cały czas oświetlał lodowaty blask księżyca.

– Oczywiście, że nie.

– Zatem kim jesteś? Skąd cały czas dokładnie wiesz, o czym myślę? Skąd mogłeś wiedzieć 

wszystko o mojej matce, zanim sama ci o niej opowiedziałam?

–  Wiedziałem?  A może ci się tylko wydaje, że wiedziałem? Joan znów  przystanęła i przez 

chwilę rozważała jego słowa.

– Ale przecież... – zawahała się. – Przecież zawsze wiesz o sprawach, które...

Umilkła, a on skinął głową.

– Być może po prostu właściwie interpretuję to, co widzę w tobie.

background image

– Ale skąd o tym wszystkim wiesz? Inni ludzie o takich sprawach nic nie wiedzą.

– Bo ludzie nie zaglądają innym zbyt głęboko w duszę – odparł cichym głosem. – Potrafią 

patrzeć tylko w siebie i rzadko zadają sobie trud badania serc innych.

– A zatem twierdzisz, że nie jesteś nikim szczególnym? – powiedziała Joan tak zmieszana i 

zaniepokojona, że nie potrafiła sformułować tego pytania bardziej taktownie. – Jesteś po prostu 

wrażliwym, pozbawionym egoizmu człowiekiem, tak?

Wędrowiec uśmiechnął się na swój pełen ciepła i tajemniczości sposób, odwrócił się, wziął 

Joan za łokieć i poprowadził. Zaczęli wracać ścieżką zalaną światłem księżyca. Joan zadrżała pod 

wpływem dotyku silnej umięśnionej ręki, spoczywającej zdecydowanie na jej ramieniu.

– W takim razie skąd wiedziałeś wszystko o mojej matce? – zapytała z uporem. – Czy... czy 

specjalnie wypytywałeś kogoś o moje sprawy?

– A jak się teraz czuje twoja matka? – odpowiedział pytaniem, zbywając jej dociekliwość.

– Dużo lepiej. Prawdę mówiąc, nastąpił niemal cud. Wychodzi z domu, robi różne rzeczy i 

już mnie nie terroryzuje. Nawiązała kilka znajomości, a ja mam dużo więcej swobody.

Zamilkła, uświadamiając sobie mgliście, że sama odpowiedziała na swoje pytanie.

Zatrzymał  się  i  jeszcze  raz  popatrzył  na  lśniącą  taflę  jeziora.  Woda  była  tak  spokojna,  że 

odblaski z przeciwległego brzegu kładły się na jej gładkiej powierzchni, błyszcząc niczym długie 

świetliste palce, przyzywające ich gdzieś w nieznaną przestrzeń.

– A co mam teraz robić? – szepnęła Joan. Poczuła się opuszczona i wystraszona jak dziecko. 

– Co zrobię, kiedy odejdziesz?

Uśmiechnął się przekornie. Ten promienny, chłopięcy uśmiech ugodził ją w samo serce.

– Wiesz, co masz zrobić, Joan – mruknął. – Wiesz bardzo dobrze, co masz teraz zrobić.

I nagle już go nie było.

Joan stała zaskoczona, mrugała oczyma i ze zdumieniem patrzyła na miejsce, gdzie jeszcze 

przed chwilą stał anioł. Czyżby tak szybko zniknął w mroku, że nawet tego nie zauważyła? Nie, 

to  niemożliwe.  Cały  park  tonął  w  srebrzystym  świetle  księżyca.  Widziała,  co  się  dzieje  w 

promieniu wielu metrów, ale po nim nie było nawet śladu.

Potrząsnęła głową, zastanawiając się, czy włóczęga przypadkiem jej nie zahipnotyzował, czy 

nie wprowadził jej w chwilowy trans, żeby samemu niepostrzeżenie się oddalić.

Rozglądała się gorączkowo. Nie chciała pogodzić się z faktem, że odszedł. Wytężała wzrok 

za  znajomą  wysoką  sylwetką.  Zamierzała  przeszukać  park,  wyśledzić  jego  ślady  na  śniegu  i 

pobiec  ścieżką,  żeby  sprawdzić,  czy  nie  ukrył  się  za  drewnianą  wiatą  lub  w  rosnących  nad 

brzegiem jeziora krzakach.

„Wiesz,  co  masz  zrobić,  Joan"  –  zabrzmiał  jej  w  pamięci  spokojny  głos.  „Wiesz  bardzo 

dobrze, co masz teraz zrobić".

W jednej  chwili opuścił  ją niepokój.  Ogarnęła  ją  pewność  siebie. Rzeczywiście,  wiedziała. 

Jej umysł przepełniał spokój.

background image

–  Tak  –  mruknęła  głośno  do  rozsianych  na  zimowym  niebie  gwiazd.  –  Tak,  masz  rację. 

Wiem, co mam teraz zrobić.

Smutek  opuścił  ją  zupełnie,  nie  czuła  już  bólu.  Kiedy  wracała  ścieżką  wiodącą  wzdłuż 

jeziora, ogarniało ją podniecenie i uczucie pełnego niecierpliwości oczekiwania.

Mitch  Flanagan  niepewnie  popatrzył  na  niewielki  świerczek  stojący  w  przedpokoju  jego 

mieszkania.  Wiedział,  że  z  punktu  widzenia  ochrony  środowiska  postąpił  słusznie.  Ale  jak  na 

świąteczną choinkę drzewko było stanowczo zbyt skromne.

Przypomniał sobie, że Abby namawiała go na wyprawę do lasu, żeby tam wyciąć choinkę. 

Przyznawał  w  duchu,  że  miał  ogromną  ochotę  tak  zrobić.  Ale  wymagało  to  skomplikowanych 

zabiegów formalnych w celu uzyskania zezwolenia, a następnie trzygodzinnej wyprawy w śniegu 

i mrozie do wyznaczonego miejsca, gdzie znajdowały się lasy przeznaczone do przerzedzenia.

Na myśl o takiej wyprawie Mitch zadrżał.

Poza  tym  było  coś  nienaturalnego  w  tym,  że  Abby  zdecydowała  się  sama  ściąć  choinkę. 

Przykładała do tego zbyt wielką wagę, jakby nie chodziło jedynie o miły, świąteczny tydzień, ale 

jakąś misję niezwykłej wagi.

Przypomniał sobie, że rok temu, tuż przed śmiercią Aarona, również wybierała się do lasu po 

drzewko.  Odnosił  wrażenie,  że  teraz  postanowiła  udać  się  na  jakąś  osobistą  pielgrzymkę  i 

dokonać  tego,  co  nie  było  jej  dane  przed  rokiem.  Jej  nieprawdopodobny  upór  w  tej  kwestii 

bardzo go niepokoił.

– Chyba jestem już za leniwy na takie wyczyny – mruknął, poprawiając choineczkę w donicy 

z ziemią. – Ale ty, Abby, jeśli dzięki temu masz odzyskać trochę spokoju ducha, zrób to.

Zadowolony  dźwignął  donicę  ze  świerczkiem  i  przeniósł  drzewko  do  salonu.  Na  podłodze 

leżały  już  pudełka  pełne  ozdób  i  barwne  lampki.  Włączył  taśmę  z  kolędami  i  uśmiechnął  się 

tęsknie.

Mitch  uwielbiał  święta  Bożego  Narodzenia,  jakkolwiek  zawsze  spędzał  je  samotnie  lub 

przyjmował od jakiegoś zaprzyjaźnionego małżeństwa zaproszenie na świąteczny obiad.

–  Jestem  jednak  bardzo  sentymentalny  –  powiedział  do  świerczka.  –  A  teraz,  jak  myślisz, 

gdzie będziesz wyglądał najlepiej: tutaj, na oknie czy tam, w kącie? Myślę, że...

Rozległ się dzwonek przy drzwiach wejściowych.

– Otwarte, proszę wejść! – zawołał Mitch, zastanawiając się, czego znów może chcieć Ethel.

Jego nowa sąsiadka miała siedemdziesiąt dwa lata i niedawno owdowiała. W ciągu miesiąca, 

jaki upłynął od czasu, gdy się wprowadziła do nowego mieszkania, nieustannie prosiła Mitcha to 

o  to,  to  o  tamto,  najwyraźniej  sądząc,  że  sąsiad  pomoże  jej  urządzić  się  w  nowym  świecie 

przepełnionym samotnością.

–  I  co  pani  o  tym  myśli?  –  zapytał  Mitch,  kiedy  usłyszał,  że  wchodzi  do  salonu.  Ciągle 

klęczał obok maleńkiego drzewka i przesuwał po dywanie ciężką donicę. – Jak pani myśli, gdzie 

ją ustawić: na oknie czy w tamtym kącie?

background image

– Myślę, że na oknie, tak żeby i inni mogli widzieć choinkę – dobiegł go cichy głos. – Ona 

jest taka śliczna, chociaż mała.

Mitch zerwał się na równe nogi i popatrzył z niedowierzaniem na uśmiechniętą Joan stojącą 

w progu.

– Pozwoliłeś wejść – usprawiedliwiła się.

– Ja... ja myślałem, że to ta staruszka mieszkająca obok.

– Jeśli przeszkadzam, to pójdę – powiedziała Joan, spoglądając na niego z zakłopotaniem i 

niepokojem.

– Przeszkadzasz? – powtórzył Mitch trochę bezmyślnie. – Ty? Nikt nie jest w moim domu 

milej widzianym gościem.

–  Naprawdę?  Cóż,  skoro  tak...  –  Ciągle  się  uśmiechając,  Joan  zdjęła  płaszcz,  szalik  i 

wręczyła je zupełnie oszołomionemu gospodarzowi.

– Jesteś bez butów? – zapytał, ściskając w rękach jej płaszcz i upajając się zapachem perfum 

bijącym od kołnierza.

– Zostawiłam przy drzwiach.

–  W  porządku.  Chcesz  kapcie?  –  zapytał,  patrząc  z  niepokojem  na  jej  bose  stopy  w 

rajstopach.

Joan udawała, że chwilę się zastanawia.

– A będą miały ślepka?

– Słucham?

–  Wiesz,  chodzi  mi  o  takie  w  kształcie  zwierząt,  z  króliczymi  uszami  albo  czerwonymi 

noskami, z pazurkami lub łapkami.

–  Z  całą  pewnością  nie  –  odparł  z  godnością  Mitch.  –  Naprawdę  uważasz,  że  mógłbym 

trzymać w domu takie bzdury?

–  Szczerze  mówiąc...  –  powiedziała  Joan,  rozglądając  się  po  pokoju  –  tak,  dokładnie  tak 

sądziłam.

Mitch wybuchnął śmiechem, objął ją wolnym ramieniem i oznajmił uroczyście:

– Strasznie się cieszę, że przyszłaś.

Odwzajemniła jego uśmiech, a on nie zdejmował ręki z jej pleców. Był tak blisko niej, jak 

nigdy dotąd. Widział dokładnie delikatną, jasną skórę, łagodny zarys ust, niewielką żyłkę, która 

pulsowała na jej skroni.

Przez  długą  chwilę  spoglądali  sobie  w  oczy,  aż  w  końcu  Joan  wysunęła  się  z  jego  objęć, 

uklękła i zainteresowała się zabawkami na choinkę.

–  Och,  Mitch,  popatrz  na  tego  maleńkiego  renifera  z  kości  słoniowej!  –  zawołała  z 

zachwytem. – Jaki on śliczny!

–  Mam  cały  zaprzęg  –  pochwalił  się,  klękając  obok  pudeł.  –  Są  do  nich  dołączone  małe 

różowe sanki z jadeitu, ozdobione złotymi listkami i kamieniami półszlachetnymi. Do tych sanek 

background image

można wkładać prezenciki.

– Jest taki śliczny – westchnęła Joan, biorąc do ręki wyrzeźbionego z kości renifera. – Skąd 

go masz?

–  Z  Peru.  Kilka  lat  spędziłem  tam  jako  dziennikarz.  Joan  zwróciła  ku  niemu  uśmiechniętą 

twarz, jej oczy lśniły radością. Mitchowi ze wzruszenia zabrakło tchu. Pochylił się i wziął Joan w 

objęcia.

Dziewczyna zadrżała, przytuliła się i ukryła twarz w koszuli na jego torsie.

Serce waliło  mu jak młotem, a szary do  tej pory świat  nabrał nagle złocistej  barwy. Mitch 

poczuł ogromną radość. Do jego serca powróciła znów nadzieja. Niemal odebrało mu mowę.

– Joan – szepnął prosto w jej włosy. – Joan, przykro mi, jeśli... Odchyliła się i popatrzyła na 

niego z lekkim uśmiechem.

– W porządku, Mitch. Cieszę się, że tu jestem. Czuję się tak, jakby...

– Jakby co?

– Jakbym trafiła  w końcu do miejsca, o  którym zawsze marzyłam.  Przy tobie czuję się tak 

wspaniale – dokończyła.

Mitch  uświadomił  sobie,  że  gdyby  chciał  wyrazić  wszystkie  nurtujące  go  uczucia,  mógłby 

wystraszyć  Joan  ich  siłą.  Skinął  więc  tylko  głową  i  znów  zaczął  myszkować  w  pudełkach  z 

choinkowymi zabawkami.

– Widzisz? A tutaj jest święty Mikołaj wyrzeźbiony w krwawniku. Joan z uśmiechem wzięła 

do ręki maleńką figurkę.

–  Posłuchaj,  Mitch,  chciałabym  jeszcze  obejrzeć  te  małe  sanki  z  różowego  jadeitu.  Gdzie 

postawisz tego Mikołaja?

– Cóż, zobaczmy. – Rozejrzał się z namysłem po pokoju. – Może na gzymsie kominka?

Dziewczyna lekko skinęła głową.

– Lepiej jednak będzie wyglądał na stoliku do kawy – oświadczył.

– A obok położymy gałązki ostrokrzewu – poradziła Joan.

–  Świetna  myśl.  Może  masz  ochotę  na  gorącą  czekoladę albo  coś  innego?  Joan  chwilę  się 

zastanawiała.

– A masz kakao?

– Masę.

– To wspaniale. Pomogę ci.

Od niechcenia, jakby od zawsze spędzali wspólnie wieczory, przeszli do kuchni.

Mitch  był  w  euforii.  Z  najwyższym  trudem  panował  nad  sobą.  Chciał  biegać  i  krzyczeć, 

chciał wyjść na balkon, powiadomić o swoim szczęściu sąsiadów i przechodniów w dole, chciał 

tańczyć na dachu.

– Co sprawiło – odezwał się, zapalając gaz pod czajnikiem, a następnie odmierzając porcje 

kakao – że się tak nieoczekiwanie u mnie pojawiłaś?

background image

– Mój znajomy poradził mi, żebym cię odwiedziła – odparła Joan z tajemniczym uśmiechem. 

– Może jeszcze o tym nie wiesz, ale ktoś musi ci pomóc ubrać choinkę.

– On? Nie Abby?

Joan potrząsnęła przecząco głową.

– Ktoś, kogo z całą pewnością nie chciałbyś poznać.

Wątpię...  wątpię,  czy  jeszcze  go  spotkam  –  dodała  stłumionym  głosem.  –  Dziś  wieczorem 

opuszcza dolinę.

Ale kiedy Mitch popatrzył na nią, była spokojna i opanowana, a jej twarz wyrażała taką samą 

radość jak jego.

– No cóż – mruknął niezręcznie. – Bez względu na to, kim jest ten twój znajomy, ma u mnie 

dług wdzięczności. Joan... – urwał i zmarszczył brwi, zalewając wodą kakao.

– Tak?

–  Czy  twoim  zdaniem  istnieje  sposób,  żeby  ten  świerczek  nie  wyglądał  jak  nieszczęsna 

sierota?

– Nie rozumiem, o czym mówisz – odparła Joan, przechodząc z kubkiem kakao do salonu i 

wskazując naczyniem drzewko. – Tylko popatrz, Mitch.

Stanął obok. Trzymając w jednej ręce kubek, drugą obejmował Joan.

Oboje spoglądali w zadziwieniu na choinkę. Jakby za sprawą jakiejś dziwacznej alchemii jej 

gałęzie pogrubiały i wydłużyły się, nabrały życia, symetrii i urody. Drzewko zajmowało już całe 

okno; żywe i soczyście zielone czekało tylko na to, żeby zostać z miłością ubrane.

Mitch odniósł wrażenie, że nad drzewkiem pojawiła się złocista łuna podobna do aureoli, a 

zewsząd dobiegają delikatne dźwięki jakiejś nieziemskiej muzyki.

– To jakieś czary – szepnął.

– Tak – zgodziła się z uśmiechem. – To naprawdę czary.

Ich  usta  spotkały  się  w  długim,  słodkim  pocałunku,  okno  lśniło  namalowanymi  mrozem 

kwiatami, a w powietrzu unosił się złocisty, tajemniczy blask.

Brad  skręcił  i  pomaszerował  podjazdem  wiodącym  do  domu  Abby  tak  szybko,  że  Tony 

musiała  solidnie  wyciągać  nogi,  by  za  nim  nadążyć.  Kiedy  wszedł  na  werandę  i  nacisnął 

dzwonek, dziecko stanęło obok niego sztywno i zacisnęło dłoń na jego spodniach.

Brad uśmiechnął się. Tony  była bardzo  odważną  dziewczynką,  ale  kiedy znajdowała się w 

nowej,  obcej  dla  niej  sytuacji,  lubiła  mieć  go  tuż  przy  sobie.  W  takich  chwilach  potrzebowała 

obecności  kogoś,  kto  zapewniał  jej  poczucie  bezpieczeństwa,  toteż  zawsze  chwytała  Brada  za 

kant spodni.

Drzwi otworzyły się i w progu stanęła Abby. Miała na sobie dżinsy, adidasy i barwny, gruby 

sweter. Stała w milczeniu i spoglądała na nich szeroko otwartymi oczyma.

Brada  ogarnęła  czułość,  kiedy  obserwował  jej  twarz.  Odniósł  wrażenie,  że  trochę 

zeszczuplała,  zapewne  dlatego,  że  prawie  nie  spała  i  bardzo  mało  jadła.  A  ponadto  znów 

background image

ogrodziła się szczelnie murem, który miał ją chronić przed bólem i zasadzkami, jakie szykował 

dla niej świat.

– Abby – zwrócił się do niej, kiedy spoglądała na stojące obok niego dziecko. – Muszę z tobą 

zamienić kilka słów. Czy możemy wejść?

– Nie mam zbyt dużo czasu. Wybieram się właśnie na północny skraj doliny.

– Sama? Abby, zimą nie powinnaś sama podróżować.

– Muszę pojechać po choinkę. To tam właśnie w zeszłym roku pojechałam z Aaronem, kiedy 

przytrafił się ten wypadek. Nie lubię zostawiać rzeczy nie dokończonych.

Na jej twarzy pojawił się wyraz, który zatrwożył Brada.

– Posłuchaj,  Abby –  zaczął  łagodnie.  – Porozmawiajmy  minutę, dobrze? Naprawdę  chcę z 

tobą porozmawiać.

Nieoczekiwanie skinęła  głową i odsunęła się, robiąc im przejście. Bez słowa obserwowała, 

jak Brad przyklęka na jedno kolano i zdejmuje Tony buty, kombinezon i rękawiczki.

Kiedy  Tony  stanęła  bez  grubej,  zimowej  odzieży,  sprawiała  wrażenie  kruchej,  drobnej  i 

wystraszonej.  Może  częściowo  dlatego,  że  nieustannie  spoglądała  do  góry  na  Brada,  a  w  jego 

oczach malowało się napięcie.

Brad popatrzy! na Abby przepraszająco.

–  Chciałaby  się  pobawić  zabawkami  –  wymamrotał.  Abby  zesztywniała,  po  jej  twarzy 

przebiegł grymas bólu. Brad obserwował ją przez chwilę, a następnie wyciągnął rękę i delikatnie 

dotknął jej policzka, po czym spuścił wzrok na Tony.

– W porządku, kochanie – powiedział. – Możesz iść i pobawić się zabawkami, ale uważaj na 

nie, a jak skończysz, poodkładaj je na miejsce.

– Zawsze odkładam! – zawołała przez ramię Tony, biegnąc już do pokoju Aarona.

–  Najwyraźniej  bardzo  dobrze  zna  drogę  –  zauważyła  cierpko  Abby,  prowadząc  Brada  do 

salonu, gdzie natychmiast zapadła się w bujany fotel.

– Abby, muszę ci powiedzieć kilka rzeczy.

–  Naprawdę?  –  zapytała  ze  znużeniem.  –  Czy  naprawdę  nie  możesz  zostawić  mnie  w 

spokoju?

– Nie, nie mogę.

– Dlaczego nie?

– Ponieważ cię kocham. I jeśli nawet nie zechcesz już nigdy do mnie wrócić, jeśli dasz mi 

kopniaka i na dobre wyrzucisz ze swego życia, zawsze będę czuł się w obowiązku powiedzieć ci, 

co myślę.

Skinęła  głową,  przytuliła  do  piersi  poduszkę  i  popatrzyła  na  niego  znad  jej  zdobionego 

frędzlami brzegu.

– Abby, to tak do ciebie niepodobne, żeby zachowywać się zimno i wzgardliwie względem 

dziecka.  Spakowałem  już  wszystkie  jej  rzeczy.  W  poniedziałek  rano  mam  ją  oddać  do  domu 

background image

dziecka,  a  już  tylko  Bóg  jeden  wie,  co  się  tam  z  nią  stanie.  Czy  naprawdę  to  nic  ciebie  nie 

obchodzi?

Abby milczała. Zacisnęła mocno palce na poduszce, aż pobielały jej kłykcie.

–  Przecież  to  nieludzkie.  I  niepodobne  do  ciebie,  żeby  trzymać  egoistycznie  cały  pokój 

zabawek  należących  do  dziecka,  które  już  nigdy  nie  wróci,  żeby  się  nimi  bawić.  Czy  wiesz 

dlaczego, moim zdaniem, tak właśnie postępujesz?

Brad widział, jak zacisnęła usta, jak zesztywniało jej ciało. Czuł do siebie obrzydzenie za to, 

co robi, ale nie mógł się już zatrzymać.

– Uważam, iż nie wierzysz,  że Aaron umarł. Uważam, Abby, że twoim zdaniem jego duch 

nieustannie przebywa gdzieś w pobliżu, unosząc się między tym światem a innym, i że pewnego 

dnia wróci do ciebie w taki czy inny sposób, w takiej czy innej postaci.

–  To...  to  śmieszne  –  mruknęła  Abby  niskim,  zdławionym  głosem.  –  To  nie  jest  nawet 

racjonalne. Nie wierzę w życie po śmierci.

– Nawet po tych badaniach, które przeprowadziłaś, pracując nad artykułem?

– Obawiam się, że twój plan nie poskutkował. Skończyłam już ten artykuł, wysyłam go jutro 

i całą tę sprawę kompletnie usuwam ze świadomości. Cieszę się, że to już koniec.

– W porządku, Abby. Skoro nie wierzysz w życie po śmierci, komu zatem zamierzasz oddać 

te zabawki? I dlaczego byłaś tak załamana, kiedy powiedziałem ci o Tony?

– Nie wiem – szepnęła, czując ogarniający ją lęk.

– Dobrze, więc ci powiem. Nie chciałaś racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego zabawki się 

poruszają.  Chciałaś,  żeby  to  Aaron  się  nimi  bawił  i  dlatego  nie  potrafisz  zaakceptować 

prawdziwości doświadczenia śmierci klinicznej. Jeśli przeżycia w trakcie trwania tego stanu nie 

są wymysłem, jeśli rzeczywiście istnieje coś tak cudownego, są zatem szanse, że Aaron trafił do 

tamtej krainy i zostawił cię tutaj. Ale ty nie chcesz tego uznać. Prawda, Abby?

– Jesteś... – Popatrzyła  na niego pociemniałymi z udręki oczyma. – Proszę,  zostaw mnie –

zakończyła szeptem.

– Abby – odezwał się Brad, aż kurcząc się z bólu i zakłopotania. – Abby, kochanie, nie chcę 

przysparzać ci cierpień. Kocham cię najgłębiej, jak człowiek potrafi. Ale chcę, żebyś pozwoliła 

już Aaronowi odejść. On nie żyje. Niech odejdzie, a wtedy ty powrócisz do nas. Życie jest dla 

żywych, Abby. Potrzebujemy ciebie wszyscy. Nie tylko ja i Tony, ale i Mitch, i Joan, wszyscy 

twoi przyjaciele i znajomi... Wszyscy ciebie potrzebujemy. Musisz pozwolić Aaronowi odejść, a 

sama wrócić do nas.

Drgnęła, ściskając poduszkę, i spoglądała na niego mrocznym, nieruchomym wzrokiem.  W 

końcu wstała z fotela.

–  Przykro  mi,  Brad,  ale  nie  mogę  pozwolić  Aaronowi  odejść.  Kocham  go  i  nie  wiem,  jak 

mogłabym pozwolić  mu  odejść. Nigdy nie wierzyłam  w bajeczki  o  życiu  po  śmierci,  ale  masz 

rację.  Odnoszę  wrażenie,  że  ciągłe  przebywa  gdzieś  w  pobliżu,  że  w  jakiś  sposób  mnie 

background image

potrzebuje. Cały czas towarzyszy mi to uczucie i żadnym sposobem nie potrafię się go pozbyć.

– Kochanie... – Brad miał wrażenie, że serce mu pęka. – Abby, jeśli w ten sposób będziesz to 

traktować, nigdy nie dojdziesz do siebie. Musisz pogodzić się ze śmiercią Aarona.

Zauważył,  że  jej  ból  i  żałość  powoli  przemieniają  się  w  gniew.  Przeszła  przez  pokój  i 

sięgnęła po kurtkę.

– Muszę już iść. Chcę wykorzystać najlepsze popołudniowe światło. Proszę, dopilnuj, żeby 

przed naszym wyjściem pokój Aarona został starannie doprowadzony do porządku.

Brad skinął głową, boleśnie świadomy jej nieugiętej decyzji, kiedy ruszał do pokoju Aarona, 

żeby zabrać stamtąd Tony.

Dziecko  zwlekało,  żałośnie  spoglądając  na  ukochane  zabawki.  Ale  było  posłuszne  i 

pomagało jak mogło poodstawiać wszystkie przedmioty na miejsce.

– Czy będę mogła tu jeszcze wrócić i pobawić się? – zapytała szeptem, odstawiając filiżanki 

i czajnik na półkę. – Brad, kiedy?

–  Nie  wiem,  kochanie.  –  Brad  przygarnął  ją  do  siebie  i  spoglądając  ponad  jej  lśniącymi 

włosami, dodał szeptem: – Naprawdę nie wiem.

Kiedy  pokój  został  już  wysprzątany,  zaprowadził  Tony  do  przedpokoju  i  pomógł  jej  się 

ubrać. Abby czekała w milczeniu. Opuścili dom we trójkę.

Brad  stał  na  chodniku,  trzymał  Tony  za  rękę  i  obserwował,  jak  Abby  wsiada  do  swego 

starego  samochodu  i  odjeżdża  na  północ.  Nawet  na  nich  nie  popatrzyła,  nawet  nie  pomachała 

ręką

.

background image

Rozdział 14

Dwa  szlaki  ciągnące  się  przez  południową  część  skalnej  doliny  znało  wielu  stałych 

mieszkańców  tej  okolicy.  Przez  większą  część  roku  chętnie  z  nich  korzystali.  Jeden  był 

łatwiejszy i wiódł łagodną ścieżką, dostępną również dla dzieci; drugi, bezpośrednio przecinający 

grzbiety skał, był stosunkowo trudny.

Latem  wspinaczka  po  skałkach  stanowiła  przyjemną  wycieczkę,  która  zaczynała  się  od 

podróży szybką kolejką górską, forsującą dolne partie wzniesienia. Później należało już wspinać 

się po skale o własnych siłach.

W  pobliżu  wierzchołka  wychodziło  się  na  przepiękny,  rozległy  płaskowyż  porośnięty 

drzewami  i  zaroślami.  To  miejsce  gwarantowało  cudowny  widok  na  położoną  bardzo  nisko 

dolinę Okanogan.

Abby zatrzymała samochód  w miejscu, gdzie zaczynał się szlak i sprawdziła ekwipunek w 

plecaku. Zabrała ze sobą termos gorącej, osłodzonej herbaty, torbę z suchym prowiantem, płachtę 

termiczną,  apteczkę  pierwszej  pomocy,  zezwolenie  na  wycięcie  drzewa,  niewielki  tasak, 

dodatkowe skarpetki i rękawiczki, latarkę oraz pudełko impregnowanych zapałek.

– Nie jest źle, jak na trzygodzinną wycieczkę w pełnym świetle dnia – powiedziała do siebie, 

uśmiechając się pod nosem. – Zupełnie jakbyś wybierała się na biegun południowy.

Abby doskonale radziła sobie podczas takich wypraw i zawsze postępowała zgodnie z tym, 

czego  uczyła  innych  –  że  największą  głupotą  jest  wybierać  się  w  teren  bez  odpowiedniego 

sprzętu.

Weszła na bardziej stromy odcinek drogi. Pokrywający ścieżkę zlodowaciały śnieg chrzęścił 

pod  podeszwami  butów;  w  miejscach  bardziej  osłoniętych,  gdzie  go  było  mało,  pod  nogami 

szeleściły suche, sosnowe igły zaścielające ziemię grubym dywanem. Na początku droga okazała 

się  łatwa  i  Abby  mogła  rozmyślać o  słowach  Brada  sprzed  godziny  i  rozważać  postawiony  jej 

zarzut, że niszczy sobie życie, nie chcąc pogodzić się z odejściem Aarona.

Brad Carmichael jest ostatnią osobą, która mogłaby pouczać mnie na temat zmarnowanego 

życia, pomyślała z goryczą. Sam był nieokrzesany i lekkomyślny, przez długi czas nikt nie mógł 

na nim polegać. Zmieniał często prace, i to bez żadnego powodu...

Ale  teraz  jest  już  inny  –  podpowiedział  jej  wewnętrzny  głos.  Stał  się  odpowiedzialnym 

człowiekiem.

Nagle Abby zaczęła rozmyślać o Tony.  Drgnęła.  W wyobraźni  ujrzała jej  wielkie, błękitne 

oczy,  spiętą  twarz,  nerwowo  zaciskające  się  ręce  i  nagły  błysk  radości  na  buzi,  kiedy  Brad 

oświadczył jej, że może pójść i pobawić się zabawkami Aarona.

–  Nie,  tylko  nie  jego  zabawki!  –  szepnęła  udręczona.  –  Jej  nie  wolno  się  bawić  rzeczami 

Aarona.  To  jego  zabawki.  Tak  bardzo  je  lubił.  Och,  Aaron  –  westchnęła,  kiedy  przypomniała 

background image

sobie pucołowatą, tak jej bliską twarz synka, poważne, ciemne oczy i skromny uśmiech. – Aaron, 

to już cały rok – dodała, a w oczach stanęły jej łzy. – Wiesz o tym, dziecko? Cały rok od czasu, 

kiedy  mama  widziała  cię  po  raz  ostatni.  Tak  bardzo  cię  kocham.  Tak  bardzo  za  tobą  tęsknię. 

Tęsknię każdego dnia...

Szła pogrążona w myślach, a szlak stał się nagle dużo bardziej stromy. Musiała pokonywać 

pokryte lodem konary powalonych drzew i odgarniać je z drogi. Podejście miejscami stawało się 

prawie pionowe, niebezpieczne, przechodziło w górski stok, po którym można się było posuwać 

jedynie  przytrzymując  się  zwieszających  nad  ścieżką  gałęzi  drzew  oraz  wybijając  stopnie  w 

skalistej ziemi.

Zmęczona  Abby  ciężko  dyszała.  Zapomniała  o  nurtujących  ją  problemach  i  skupiła  całą 

uwagę na wspinaczce. W pewnym momencie, gdy posuwała się długą skalistą rynną, już blisko 

wierzchołka,  straciła  równowagę  i  ześlizgnęła  się  na  znajdujący  się  poniżej  odcinek  szlaku.  Z 

impetem wylądowała w igliwiu.

Wstała i ponownie ruszyła w górę. Wspinała się zajadle, staranniej opracowując trasę. Gdy 

dotarła do miejsca, z którego spadła, słońce zaczęło już niknąć za linią wysokich sosen. Dalszą 

drogę spowił cień.

Ogarnął  ją  niepokój.  Wychyliła  się  mocno  do  tyłu,  żeby  sprawdzić,  ile  czasu  zajmie  jej 

zakończenie tej wędrówki.

Doszła do wniosku, że powinna znaleźć się na płaskowyżu za jakieś pół godziny. Jeśli będzie 

uważać i nie spotkają ją jakieś inne czasochłonne przygody, to przed zapadnięciem zmroku zdąży 

dotrzeć  na  górę,  wybrać  choinkę,  ściąć  ją,  przymocować  do  pleców  i  wrócić  bezpiecznie  do 

samochodu. Trasę w dół z pewnością pokona dwa razy szybciej.

Przez chwilę wahała się, czy nie zrezygnować z dalszej wędrówki i nie wrócić tu następnego 

dnia. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła się bardzo zmęczona.

I wtedy  wspomniała Aarona  i jego  śmierć, dokładnie  przed  rokiem.  Wzruszyła ramionami, 

zacisnęła  zęby  i  poszła  dalej.  Wzrok  utkwiła  w  odległą  grań,  która  była  jej  celem.  Krawędź 

majaczyła  groźnie  na  tle  mroczniejącego  nieba.  Ostatni  odcinek  drogi  okazał  się  najgorszy. 

Dróżka pięła się bardzo stromo, usiana skałkami tyleż pełnymi uroku, co niebezpiecznymi. Ale o 

tym Abby mogła się przekonać dopiero wtedy, kiedy zawierzała skale ciężar swego ciała. Powoli 

szła przed siebie, starając się trzymać nierównego skraju ścieżki, gdzie miała więcej stopni. Całą 

uwagę skupiała na tym, żeby odpowiednio ustawiać stopy między korzeniami drzew i skałkami.

Była  spocona  mimo  panującego  chłodu,  który  nadchodził  wraz  ze  zmierzchem.  Z  trudem 

łapała  powietrze.  Sięgnęła  po  zwieszającą  się  jej  nad  głową  gałąź,  postawiła  czubek  buta 

bezpiecznie na płaskim kamieniu i wtedy to się stało.

Niewiarygodnie  powoli  gałąź  wyślizgnęła  się  z  dłoni  i  w  tym  samym  momencie  kamień 

wysunął się jej spod nogi. Abby upadła, po czym zaczęła toczyć się w dół, obijając się o występy 

skalne. Przeturlała się przez stromą ścieżkę i uderzyła w drzewo. Nie mogła nic zrobić. Zwinęła 

background image

się tylko w kłębek jak jeż i schowała głowę w ramiona, próbując w ten sposób chronić ją przed 

roztrzaskaniem o skały.

Nagle, ku jej przerażeniu, świat się zmienił. Zaprzestała walki, a uderzenia i wstrząsy ustały. 

Abby spadała w dół, jak światło, wolna i lekka jak puch. Zanim zdążyła nacieszyć się w pełni tą 

nieoczekiwaną, cudowną odmianą, z ogromnym impetem wylądowała na czymś bardzo twardym 

i na kilkanaście sekund straciła dech.

Pocierając  palący  łokieć  i  masując  kolana,  usiadła,  żeby  zastanowić  się  nad  sytuacją. 

Ześlizgnęła się ze skał i trafiła na przestronną platformę szeroką na jakieś trzy czy cztery metry. 

Platformę  pokrywały  kamienie,  które  tutaj  spadały.  Niektóre  były  większe  od  niej.  Abby  z 

niepokojem popatrzyła do góry. Nad nią wisiały tony skał.

Wysokość,  z  jakiej  spadła,  nie  była  wielka  –  w  sumie  około  sześciu  metrów,  ale  droga 

powrotna  w  górę  prowadziła  przez  gładkie  skały,  a  robiło  się  ciemno,  toteż  Abby  z  całą 

pewnością  nie  udałoby  się  wypatrzeć  dobrych  stopni  i  chwytów. Potrząsnęła  głową  i  ostrożnie 

wychyliła się przez krawędź skalnej platformy. Ze świstem wciągnęła powietrze.

Skała uciekała gładką ścianą dziesiątki metrów w dół i kończyła się dopiero na dnie wąwozu. 

Chwilami Abby dostrzegała wijącą się wstęgę ścieżki, którą dostała się na górę. Daleko, daleko 

w lesie,  na początku szlaku, zobaczyła  odbijający ostatnie  promienie słońca swój  zaparkowany 

samochód. Był tak malutki, że wyglądał jak punkcik.

– W porządku – powiedziała w końcu i ponownie popatrzyła żałośnie na piętrzącą się nad jej 

głową ścianę. – Wygląda na to, że muszę tu spędzić trochę czasu i poczekać na pomoc. To głupio 

z mojej strony, że sprawiłam tyle kłopotów.

Nieustannie prowadziła ze sobą głośną rozmowę  i krzątała  się po półce skalnej, żeby tylko 

się  czymś  zająć.  Powyrywała  wszystkie  drobne  krzaczki,  które  rosły  między  kamieniami, 

połamała  je  i  zaczęła  przygotowywać  ognisko.  Żywe,  mokre  drewno  paliło  się  słabo,  ale 

ogrzewało  trochę  jej  posiniaczone  i  potłuczone  ciało,  kiedy  siedząc  przy  ogniu  zjadała  resztki 

suchego prowiantu, popijając letnią, słodką herbatą.

Niebo już pociemniało i wyglądało dosyć ponuro. Pojawiły się gwiazdy, obojętne na to, czy 

Abby przeżyje, czy tez umrze.

Kiedy  spoglądała  na  domy  w  dolinie,  czuła  się  absurdalnie.  Widziała  ciepłe,  przytulne 

światełka  w  oknach.  Tam,  w  dole,  mieszkali  ludzie.  Teraz  pewnie  oglądali  telewizję,  jedli 

kolację, kładli dzieci spać i nawet nie przychodziło im do głowy, że wysoko nad ich głowami, w 

ponurej, niebezpiecznej ciemności, jest uwięziona kobieta.

–  Dzięki  Bogu,  że  przynajmniej  nic  mi  nie  grozi  –  odezwała  się  do  milczącego 

rozgwieżdżonego nieba.

– Czuję się dobrze. Mam co jeść, ogień się pali, chociaż tak słabo i wydziela tak dużo dymu, 

że nikt go nie dostrzeże. I nie odniosłam żadnych poważnych obrażeń. Nie dam się.

W nocy próbowała trochę spać, kuląc się w płachcie termicznej tuż obok dymiącego ogniska. 

background image

W  mroźnym  powietrzu  pobrzmiewały  odgłosy  dzikich  zwierząt.  Był  to  pełen  smutku  lament, 

który  przejmował  ją  chłodem.  Rankiem  przez  zwały  chmur  blado  zaświeciło  słońce,  po  czym 

znów zniknęło. Abby przestała być już tak pewna siebie.

W  dole  nie pojawiał  się  żaden samochód  z ratownikami, w  powietrzu nie  zawarczał żaden 

helikopter.  Może  Brad  jeszcze  się  nie  niepokoi?  A  może  tak  go  uraziła  swoim  chłodem  i 

egoizmem, że umył od wszystkiego ręce i nawet nie przyszło mu do głowy zadzwonić do niej i 

sprawdzić, czy bezpiecznie wróciła?

Poczuła  przechodzący  po  krzyżu  zimny  dreszcz.  Tylko  Brad  wiedział  dokładnie,  dokąd 

pojechała. Może Mitch domyśla się, że wybrała się po choinkę, ale mówiła mu o swoich planach 

bardzo ogólnikowo. Mogą minąć długie godziny, a nawet dni, zanim ktoś zauważy jej zniknięcie. 

A  ona  już  teraz  tak  przemarzła...  Zaczęła  gorączkowo  kręcić  się  po  półce  w  poszukiwaniu 

następnych  kawałków  drewna,  żeby  podtrzymać  gasnące  ognisko.  Rozcierała  ręce,  skakała, 

tupała  zmarzniętymi  stopami,  wdzięczna  za  to,  że  jej  bielizna  i  ubranie  pochodzące  z  wieku 

podboju kosmosu jest jednak bardzo ciepłe.

Poruszała  palcami  u  nóg.  Jeszcze  do  końca  nie  zesztywniały.  Ale  zdawała  sobie  sprawę  z 

tego, że jeśli przyjdzie jej spędzić tutaj następny dzień i kolejną noc, to bez ognia, picia i jedzenia 

naprawdę grozi jej wychłodzenie.

W końcu, zrozpaczona, uniosła głowę i ponownie zmierzyła wzrokiem piętrzące się nad jej 

głową  skały.  Dostrzegła  trochę  wyrastających  spomiędzy  kamieni  pnączy  i  korzeni.  W  świetle 

dnia sprawiały wrażenie mocniejszych, można było próbować się po nich wspiąć.

– Jeśli to zrobię – mruknęła pod nosem, mając nadzieję, że własny głos podniesie ją na duchu 

– najgorsze, co może mnie spotkać, to to, że ponownie obsunę się na tę półkę. To wszystko. Nie 

powinno mi się przytrafić nic poważniejszego.

I nagle wyobraźnia podsunęła jej obraz pionowej ściany umykającej zawrotnie w przepaść, w 

mroczną dolinę czającą się poniżej półki. Zadrżała, ale natychmiast wyprostowała ramiona.

– Bezpośrednio pod sobą będę miała półkę. A poza tym wcale przecież nie spadnę.

Jeszcze  raz  obrzuciła  tęsknym  spojrzeniem  niebiosa  w  poszukiwaniu  samolotu.  Ale  niebo 

było gładkie, ołowianoszare i złowieszcze. Ponadto zaczynał sypać drobny śnieg, który łagodnie 

opadał na jej twarz i ramiona.

– W porządku. Lepiej zacząć od razu. Później może być ślisko – mruknęła Abby, schowała 

rękawiczki  do bocznej  kieszeni kurtki i chwyciła pierwszy sękaty korzeń  wystający spomiędzy 

skał.

Z  obrzydliwą  powolnością  pięła  się,  oddychając  z  ulgą  za  każdym  razem,  kiedy  kolejny 

korzeń okazywał się wystarczająco mocny, żeby utrzymać ciężar jej ciała. Jak mucha pełzła po 

zmrożonych skałach. Była zmęczona, palce jej krwawiły i drętwiały z zimna. Usta miała pełne 

ziemi. Mięśnie paliły ją żywym ogniem.

background image

Warkot helikoptera dotarł do niej, kiedy do końca wspinaczki miała około metra i przylgnęła 

właśnie do wątłego drzewka, żeby złapać oddech.

Pojawił  się  na  szarym niebie  po  zachodniej  stronie,  zatoczył  koło za  jej  plecami,  po  czym 

wzniósł się i odleciał nad płaskowyż.

–  Jeśli  jesteś  w  bezpiecznym miejscu,  stój!  –  mówił  do  niej  ktoś przez megafon.  –  A  jeśli 

masz dobre stopnie i chwyty, wejdź na górę. Będziemy przy tobie za minutę.

– Och, dzięki Bogu! – zaszlochała Abby. – Dzięki Bogu!

Ruszyła dalej, ale w tej samej chwili zawisła bezwładnie w powietrzu, uczepiona tylko pnia 

wątłej  drzewiny,  który  zaczął  wychodzić  z  ziemi.  Rozpaczliwie  szukała  po  omacku  nowego 

chwytu.  Runęła  twarzą  w  dół.  Spadała  wprost  na  kamienie  zalegające  półkę.  Uderzyła  klatką 

piersiową w kant skały z taką mocą, że straciła oddech.

Ale w tej samej chwili świadomość spadania ją opuściła. Abby Malone znalazła się w próżni, 

wszechogarniającej i bezdennej.

Poprzez ciemność czuła, że coś ją unosi, że płynie lekko jak piórko w górę wzdłuż skalnej 

ściany.

– Wzięli mnie na wyciągarkę – mruknęła pod nosem Abby, napawając się tym wrażeniem.

Było to cudowne uczucie – wreszcie zajęli się nią fachowcy. Wiedziała, że jest bezpieczna i 

ktoś się o nią zatroszczy.

Zginała  palce  i  kolana  ucieszona  tym,  że  nic  sobie  nie  połamała.  Czuła  się  silna  i  pewna 

siebie. Nawet palce nie bolały. Najwidoczniej przestały krwawić.

–  Ależ  równo  mnie  wciągacie  –  powiedziała  zachwycona  dźwiękiem  własnego  głosu 

rozbrzmiewającego w porannym, nieruchomym powietrzu. – To przyjemne.

Stopniowo zaczęły do niej docierać inne dźwięki, krzyki pełne strachu i zdenerwowania. Na 

płaskowyżu stało czterech mężczyzn i robili coś przy czymś, co leżało na ziemi. Trzech z nich 

miało na  sobie narciarskie błękitne kurtki  z emblematami na  ramionach.  Czwartym mężczyzną 

był Brad.

Abby przez chwilę obserwowała ich ze zdziwieniem, po czym zbliżyła się, żeby posłuchać, o 

czym mówią.

– Serce przestało bić – mruknął jeden z mężczyzn. – Kiedy spadła, musiała ze straszliwą siłą 

uderzyć się o kamienie, prosto w splot arterii. Popatrzcie na tę ślady na skórze.

Nad  noszami  pochylił  się  kolejny  umundurowany  mężczyzna,  napełnił  strzykawkę  jakimś 

płynem z opatrzonej etykietką buteleczki. Abby patrzyła oszołomiona, zastanawiając się, o czym 

oni wszyscy rozmawiają. Czyżby na skałkach znalazła się jakaś inna kobieta? Co się dzieje?

Brad  odwrócił  się  w  jej  stronę,  miał  żałośnie  opuszczone  ramiona.  Abby  zauważyła  jego 

zapłakaną twarz i poczuła dreszcz strachu.

Ruszyła  w  jego  kierunku,  stanęła  obok  i  popatrzyła  na  bladą,  usmarowaną  błotem  twarz 

kobiety, która leżała na noszach. To ja – pomyślała kompletnie oszołomiona. To śmieszne. Jak to 

background image

mogę być ja?

– Brad – odezwała się, wyciągając do niego rękę.

– Brad,  kochanie,  nie płacz.  Ze  mną wszystko w porządku. Naprawdę.  Popatrz, nic  mi nie 

jest.

Ale  on  nie  zwrócił  na  nią  uwagi.  Uklęknął  obok  noszy  i  dotykał  zimnej  twarzy  leżącej  na 

nich  kobiety.  Miała na  sobie  zabłoconą  kurtkę,  rozpiętą  do  pasa,  a  jej  sweter i  koszula  zostały 

rozcięte powyżej piersi. Abby ujrzała siną skórę, gdy ratownik przerwał na chwilę masaż serca.

–  Abby  –  wymamrotał  Brad.  –  Abby,  tak  bardzo  cię  kocham.  Kochanie...  Z  całej  duszy 

chciała go pocieszyć, wziąć w ramiona i tulić tak długo, aż opuści go żałość, ale nie była w stanie 

zbliżyć  się  do  niego.  Stała  z  tyłu  i  patrzyła,  jak  trzech  ratowników  krząta  się  gorączkowo  nad 

ciałem kobiety. W porannym świetle ich twarze były ściągnięte i pełne niepokoju.

–  To  częściowo  z  wychłodzenia  –  sapnął  jeden  z  nich.  –  A  częściowo  z  wyczerpania 

wspinaczką.  Takie  uderzenie  w  okolice  przepracowanego  serca  może  spowodować 

natychmiastową śmierć.

– Gdybyśmy dotarli tu odrobinę wcześniej – mruknął zrozpaczony Brad. – Straciliśmy całą 

noc na poszukiwaniach po drugiej stronie. – Umilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej, zupełnie 

jakby mówił do siebie.

– Myślałem, że wybierze łatwiejszy szlak. Nawet nie przyszło mi do głowy, że pójdzie tędy...

I nagle, ku przerażeniu Abby, ich głosy zaczęły zamierać. Odpływała wzdłuż krawędzi skał. 

Obejrzała się, ciągłe chciała wziąć Brada w ramiona i pocieszyć, ale on już się oddalał. Stawał się 

coraz mniejszy i niknął w tumanie śniegu. Z niesamowitą siłą przyciągała ją mgła unosząca się 

nad linią drzew.

– Nie żyję – szepnęła, próbując  ponownie  swego  głosu.  – Nie żyję. To okropne.  Nie  mam 

zielonego pojęcia, co robić, skoro jestem martwa. Czuję się tak głupio.

Wypowiedzenie  tych  słów  na  głos  przyniosło  jej  ulgę.  Czuła  się  zupełnie  normalnie, 

sprawowała pełną kontrolę nad swoim ciałem. Co więcej, miała ogromną jasność umysłu.

Zaczęła rozmyślać o przeszłości, o wszystkim, co zdarzyło się w jej życiu i co doprowadziło 

ją do punktu, w którym się znalazła. Myślała o sprawach, których nie zakończyła, o wszystkich 

niewłaściwych rzeczach, które zrobiła, ale nie potrafiła określić źródła swego niepokoju. Kiedy 

nachmurzona zastanawiała się nad tym, nagle poczuła jakąś zmianę w otaczającym ją powietrzu.

Nie brnęła dalej w śniegu po skałkach i we mgle. Odnosiła wrażenie, że trafiła w jakąś inną 

atmosferę, że znalazła się w jakimś miejscu, które wydzielało przyjemny zapach i zaciskało się 

wokół niej. Czuła, że coś ją wciąga, była odseparowana od otoczenia. Miała wrażenie, że to coś 

popycha  ją  do  przodu  z  szaleńczą  szybkością.  Nie  dziwię  się,  że  ludzie  mieli  kłopot  z  opisem 

tego  tunelu  –  pomyślała.  Bo  nie  jest  to  rzecz  materialna;  raczej  odczucie.  To  tak...  tak  jakby 

człowiek płynął korytem rzeki.

Teraz poruszała się w tak intensywnej ciemności, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczyła. Ale 

background image

ów mrok wcale jej nie trwożył. Odnosiła wrażenie, iż ciemność pieści ją, ogrzewa jej twarz i całe 

ciało. Czuła delikatne podmuchy wiatru owiewające jej policzki, a po chwili, stopniowo, zaczął 

pojawiać się blask. Stawał się coraz silniejszy. Znajdował się gdzieś z przodu i przyciągał ją do 

siebie.  Jej  duszę  przepełniało  szczęście.  W  tym  blasku  było  coś  cudownego,  coś  słodkiego  i 

przyjaznego. Po policzkach Abby zaczęły spływać łzy szczęścia. Na całym świecie nie istniało 

nic ważniejszego niż dotarcie do tego blasku. Pragnęła tylko, żeby owa światłość ją spowiła.

– Bliżej, bliżej...

Otaczający ją świat pojaśniał. W końcu przestała czuć, że jest czymś otoczona i że podróżuje 

z ogromną prędkością. Czuła się lekka i wyzwolona. I mogła znów chodzić; chodzić jak zwykle.

Rozejrzała  się  ciekawie,  zachwycona  urodą  miejsca,  w  które  trafiła.  Była  w  nie  tkniętej 

ludzką stopą  głuszy. Znajdowała  się na skraju  lasu, obok rozciągała  się soczyście zielona łąka. 

Nie  opodal  srebrzył  się  potok  opadający  kaskadami  po  skalistych  progach.  Wszędzie  dookoła 

fruwały  ptaki,  cudowne,  egzotyczne  stworzenia,  których  nazw  Abby  nie  znała.  Pośrodku 

strumienia woda pieniła się między kamieniami, malując tęczę kroplistych rozbryzgów.

Na brzegu,  gdzie rzeczka  tworzyła zatokę, siedzieli  mężczyzna i mały  chłopczyk.  Woda  w 

tym  miejscu  była  spokojna  i  głęboka.  Rozmawiali  ze  sobą  cicho,  ale  Abby  rozpoznała  głos 

mężczyzny. Wciągnęła głęboko powietrze w płuca i podeszła bliżej.

– Tato? – szepnęła. – Tato, czy to ty? Ojciec odwrócił się ku niej i przesłał uśmiech.

–  Witaj,  Abby  –  powiedział  spokojnie,  jakby  widział  ją  po  raz  ostatni  przed  kilkoma 

zaledwie godzinami. – Popatrz tylko, co ten dzieciak zrobił.

Chłopiec wstał i z dumą pokazał lśniącą łódkę z drewna, do której przywiązał długi sznurek.

–  Cześć,  mamo  –  rzucił  na  powitanie.  –  Dziadku,  maszt  znów  się  poplątał.  Czy  mógłbyś 

poluzować tę nitkę?

Abby  patrzyła  zachłannie  na  synka.  Aaron  sprawiał  wrażenie  starszego  niż  rok  temu,  gdy 

widziała go po raz ostatni: silny, opalony, szczęśliwy.

„Twój syn żyje otoczony miłością" – rozległ się w jej umyśle czyjś znajomy głos. „Otacza go 

miłość i jest szczęśliwy".

Kto mi to powiedział? – zastanawiała się przez chwilę, spoglądając na lśniące włosy Aarona, 

na jego smukłą sylwetkę. I dlaczego tak trudno jej było w to uwierzyć?

– Nie możesz  tu  pozostać,  kochanie – powiedział  łagodnie ojciec,  majstrując przy maszcie 

zabawki,  którą  po  chwili  znów  ostrożnie  położył  na  wodzie.  Przez  chwilę  ją  obserwował,  a 

następnie sięgnął po większą żaglówkę. – Nie nadszedł jeszcze twój czas, żeby do nas dołączyć.

Serce Abby zalał smutek.

– Nie mogę? – szepnęła. – Dlaczego?

– Bo nie nadszedł twój czas – powtórzył ojciec.

– Ej, mamo! – zawołał Aaron, biorąc od dziadka sznurek przyczepiony do łódki. – Popatrz 

tylko!

background image

Lekko pociągnął za sznurek i łódka wypłynęła na środek rzeczki.

Abby  uśmiechnęła  się,  a  jej  serce  ogarnęło  uczucie  miłości  i  dumy.  Chciała  powiedzieć 

Aaronowi, jaki jest śliczny i jak jest szczęśliwa, że go widzi, ale już ją przyciągał, coraz bliżej i 

bliżej, blask pełen ciepła i słodyczy.

–  Widzisz?  –  odezwał  się  głos.  Dochodził  ze  wszystkich  stron,  ale  jednocześnie  w  jakiś 

tajemniczy sposób płynął z niej samej. – Nie miałaś powodu się martwić.

– Tak mi przykro – odparła pokornie Abby. – Nie wiedziałam.

– Czyżbyś przypuszczała,  że  mogłem  go zabrać,  a później  o  niego nie  dbać?  –  powiedział 

cicho głos z domieszką ironii.

– Kim jesteś? – zapytała Abby, odwracając się w stronę blasku. Czuła, że na twarzy wykwita 

jej uśmiech. Blask otaczał ją ciepłem i serdecznością.

– Jeszcze nie jesteś gotowa, żeby tutaj przyjść – wyjaśnił spokojnie głos.

– Ależ ja chcę tutaj zostać – upierała się z dziecięcym wręcz żalem. – Tu jest tak cudownie.

– Wszystko w swoim czasie. Na razie jesteś potrzebna gdzie indziej.

– Jestem potrzebna?

– Popatrz, Abby.

Tak wyraźnie, jakby stała przed nimi, ujrzała Brada i małą dziewczynkę, którą się opiekował. 

Sprawiali  wrażenie  zmarzniętych  i  samotnych  –  drobne  istotki  otoczone  gęstą  mgłą  i 

niewypowiedzianym zagrożeniem, czymś, co nie miało nic wspólnego z cudownym miejscem, w 

które trafiła.  Spoglądała  na  tę  dwójkę i  poczuła  nagle, że  serce  wypełnia  jej  uczucie ogromnej 

miłości.

Zapragnęła naraz wziąć ich oboje w ramiona, przytulić mocno i wlać w nich swoją energię. 

Chciała ich bronić i otoczyć szczęściem.

Owa  emanująca  z  niej  miłość  aż  budziła  trwogę.  Nie  czuła  nigdy  takiej  miłości,  nawet  do 

Aarona, kiedy był jeszcze bezbronnym noworodkiem.

– To teraz liczy się najbardziej – powiedział głos.

–  Obecnie  miłość,  jaką  czujesz,  jest  jedyną  rzeczą,  która naprawdę  istnieje  na  świecie.  To 

miłość sprawia, że otaczający cię świat będzie piękny.

– Czy może tam być tak pięknie jak tutaj? – spytała Abby. – Czy może się z tym miejscem 

cokolwiek równać?

–  Tak,  jeśli  będzie  tam  wystarczająco  dużo  miłości  –  wyjaśnił  głos.  –  Kiedy  miłość  jest 

pełna, nie ma różnicy między tamtym miejscem a tym.

– Abby skinęła głową, próbując zrozumieć i przyjąć tę cudowną prawdę, którą jej objawiono. 

Ale tak naprawdę czuła tylko potrzebę zobaczenia Brada, objęcia go i pocałowania. Chciała też 

przygarnąć małą, bezdomną dziewczynkę i przekazać jej całą swoją miłość.

background image

– Muszę... muszę wracać – powiedziała niezdecydowanym tonem. – Czy mogę wrócić?

I znów poczuła, że blask otacza ją ciepłem i serdecznością. I w jednej chwili znalazła się na 

skałkach.  Leżała  w  zimnie.  Na  zamkniętych  powiekach  osiadały  jej  płatki  śniegu,  a  w  klatce 

piersiowej czuła przejmujący ból.

–  Boże  drogi!  –  wykrzyknął  jeden  z  ratowników.  –  Wyczuwam  puls!  Patrzcie!  Wrócił  jej 

puls!

Mężczyźni  coś  krzyczeli,  ale  Abby  była  świadoma  jedynie  obecności  Brada.  Powieki  jej 

drgnęły,  po  czym  rozchyliły  się  i  ujrzała  go,  jak  klęczy  obok  niej  i  ściska  jej  dłonie.  Z  oczu 

płynęły mu łzy, ale na twarzy malował się pełen szczęścia uśmiech.

background image

Epilog

W  lutym  temperatura  gwałtownie  spadła,  nadeszły  straszliwe  mrozy,  nietypowe  dla  doliny 

Okanogan. Śnieg wszędzie zalegał grubą warstwą, bezszelestnie unosił się nad sadami i pustymi 

plażami,  a  zamarznięte  gałęzie  drzew  trzaskały  w  ciszy  zimowej  nocy  niczym  wystrzały 

karabinowe.

Gdzieś daleko, pośród odległych zimnych gwiazd, Abby dosłyszała płacz dziecka. Usiadła na 

łóżku jak rażona prądem, serce biło jej z niepokoju. Szybko naciągnęła szlafrok, a stopy wsunęła 

w kapcie.

Czyżby to zawodził w rynnach wiatr? Nie, teraz posłyszała wyraźny płacz dziecka i szybko 

ruszyła korytarzem.

–  Tony  –  szepnęła,  wbiegając  do  pokoju  i  zbliżając  się  do  małego  łóżeczka  ze  zmiętą 

pościelą. – Tony, kochanie, co ci jest?

Wzięła na ręce drobne, ciepłe ciałko i otuliwszy je kocem, zaczęła kołysać w ramionach.

–  Miałam  zły  sen  –  wyszlochała  Tony,  nie  wyjmując  z  ust  palca.  –  Abby,  miałam  taki 

straszny sen.

–  No,  już  dobrze,  to  był  tylko  sen  –  uspokajała  małą  Abby.  Całowała  zapłakaną  twarz 

dziecka. – To tylko jakiś głupi, zły sen. Jestem przy tobie, jest Brad i wszystkie twoje zabawki. 

Nic złego nie może ci się przytrafić.

W  słabym  blasku  nocnej  lampki  Tony  uniosła  głowę,  jej  wielkie,  niebieskie  oczy  wciąż 

jeszcze były półprzytomne od snu.

– Abby? – mruknęła, moszcząc się wygodniej w jej ramionach.

– Tak, kochanie?

– Czy mogę mówić do ciebie „mamusiu"?

Ogarnięta nagłą czułością, Abby zadrżała i ze świstem wciągnęła w płuca powietrze. Był to 

moment, ha który oboje z Bradem od dawna czekali, ale nie chcieli sami poruszać tego tematu.

–  Oczywiście,  kochanie  –  odparła,  łagodnie  całując  Tony  w  skroń  i  starając  się  mówić 

normalnie. – Bardzo bym tego chciała.

– A Brad? Czy mogę mówić do niego „tata"?

–  Oczywiście.  On  cię  kocha.  Tony,  pamiętasz  jak  zaraz  po  Bożym  Narodzeniu  Brad  i  ja 

pobraliśmy się?

– Byli wtedy Joan, Mitch i Gladys – przypomniało dziecko z satysfakcją półsennym głosem. 

– Wszyscy się śmiali i tańczyli, Joan trzymała wielki bukiet kwiatów, a ja częstowałam tortem.

– Właśnie. No cóż, nasz ślub oznacza, że jesteśmy mężem i żoną i złożyliśmy już papiery o 

zgodę na twoją adopcję, a to znaczy, że jesteśmy twoimi rodzicami. Jeśli więc będziesz do nas 

mówić „tata" i „mama", my będziemy szczęśliwi.

background image

– Mamusiu – mruknęła Tony, zaciskając palce na puszystym szlafroku Abby. – Mamusiu –

powtórzyła z przyjemnością. – Kocham cię, mamusiu.

Serce Abby przepełniało szczęście. Tony popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

– Dlaczego płaczesz?

– Ponieważ tak bardzo cię kocham. A teraz już zaśnij.

Tony  posłusznie  skuliła  się  w  łóżeczku  i  przytuliwszy  do  siebie  starego  pluszowego  lwa, 

zamknęła  oczy.  Abby  przez  chwilę  jeszcze  obserwowała  dziecko.  W  oczach  ciągle  miała  łzy. 

Później przesłała śpiącej dziewczynce lekki uśmiech i wróciła do swego pokoju.

– Jakieś problemy? – zapytał zaspanym głosem Brad. – Czy jestem tam potrzebny?

Abby potrząsnęła głową.

– Coś jej się złego przyśniło.

Popatrzyła na Brada jak zwykle zdumiona całym łańcuchem cudów, które sprawiły, że są we 

trójkę.

Na  zasadzie  niepisanej  umowy  Abby  i  Brad  nigdy  nie  rozmawiali  o  swoich  przeżyciach 

podczas  stanu  śmierci  klinicznej.  Wiedza,  że  mieli  podobne,  cudowne  doznania,  była  zbyt 

piękna, żeby o tym mówić, mimo że to właśnie scementowało ich związek.

– Ale teraz już wszystko w porządku?

– Chyba tak – odparła Abby, wślizgując się pod kołdrę i obejmując swego męża.

Rano spotka go wielka niespodzianka, kiedy Tony nazwie go tatą.

– Brad, jest tak zimno. Czy mogę...

–  Tylko  nie  stopy!  –  krzyknął  Brad,  udając  gniew.  –  Auuu,  tylko  nie  stopy!  Abby 

zachichotała,  ale  zaraz  spoważniała,  kiedy  poczuła  na  twarzy  dotyk  jego  ciepłych,  czułych 

palców.

– Abby – powiedział poważnie. – Hmmm?

– Chcę mieć z tobą dziecko.

– Brad...

– O co chodzi, Abby? Tony będzie miała towarzystwo, a nas to uszczęśliwi. Miejmy dziecko.

– A czy wiesz, Brad, ile pracy jest przy dziecku? No i jest to ogromna odpowiedzialność.

–  Cóż,  jestem  człowiekiem  w  pełni  odpowiedzialnym.  Będę  ci  pomagał,  Abby.  Będę  je 

przewijał i kąpał. Będę z nim wychodził na spacery i będę je karmił. Proszę, Abby...

Abby  zachichotała,  zdając  sobie  sprawę,  że  Brad  żartobliwymi  słowami  maskował  to,  na 

czym mu naprawdę zależało. Nie mogło być bardziej odpowiedzialnego i pomocnego męża niż 

Brad Carmichael. Doskonale wiedziała, że może na nim całkowicie polegać do końca życia.

– No cóż... – mruknęła i odpowiedziała na jego pieszczotę.

– Co, „no cóż"? – zapytał schrypniętym głosem.

– No cóż, zdajmy się na matkę naturę i zobaczmy, co z tego wyniknie. Co ty na to?

background image

I  stało  się  to  w  rozgwieżdżoną,  zimową  noc  na  północnej  szerokości  geograficznej 

błękitnozielonej planety, wirującej wokół niewielkiego słońca. Z niebiańskiego blasku wyłoniła 

się  nowa  istota  ludzka  i  rozpoczęła  swoją  niebezpieczną  podróż  w  zadziwiającą,  cudowną 

tajemnicę, jaką jest życie.