background image

 

 

Kot

, który

 

czytał 

wspak

 

Lilian Jackson Braun 

 

background image

 

 

tom 1. 

Kot który, czytał wspak 

Przełożył 

Stanisław Kroszczyński 

background image

 

 

 

Tytuł oryginalny serii: The cat who... series! 

Tytuł oryginału: The Cat who could read backwards 
Tłumaczenie z oryginału: Stanisław Kroszczyński 
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska 

Korekta: Maciej Korbasiński 
Skład: Elipsa Sp. z o.o. 

 
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun 

Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o. 
 
ISBN 978-83-61226-41-3 

Elipsa Sp. z o.o. 
01 -673 Warszawa, ul. Podleśna 37 

tel./fax +48 (22) 833 38 22 
 

Printed in EU 

INFORMACJE (O 22) 624 16 07

 

(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)

 

background image

 

 

 

Spis treści 

 

Rozdział pierwszy ........................................................................................................... 5 

Rozdział drugi ................................................................................................................16 

Rozdział trzeci ............................................................................................................... 25 

Rozdział czwarty ........................................................................................................... 34 

Rozdział piąty ................................................................................................................ 47 

Rozdział szósty .............................................................................................................. 59 

Rozdział siódmy ............................................................................................................ 69 

Rozdział ósmy ............................................................................................................... 79 

Rozdział dziewiąty .........................................................................................................91 

Rozdział dziesiąty ....................................................................................................... 104 

Rozdział jedenasty ....................................................................................................... 112 

Rozdział dwunasty ...................................................................................................... 124 

Rozdział trzynasty ........................................................................................................ 131 

Rozdział czternasty ..................................................................................................... 139 

Rozdział piętnasty ....................................................................................................... 148 

Rozdział szesnasty ....................................................................................................... 159 

 

background image

 

 

 

Rozdział pierwszy 

 

Jim  Qwilleran,  którego  nazwisko  już  od  dwóch  dziesięcioleci  wprowadzało  w  błąd 

zecerów i korektorów, przybył na spotkanie z redaktorem naczelnym „Daily Fluxion" 
o piętnaście minut za wcześnie. 

Czekając  na  recepcji,  sięgnął  po  egzemplarz  wczesnego  wydania  gazety  i 

obejrzał  pierwszą  stronę.  Zapoznał  się  z  prognozą  pogody  (miało  być 
nadspodziewanie ciepło jak na tę porę roku), sprawdził, jaki jest nakład gazety (427 

463  egzemplarzy),  i  przyjrzał  się  z  należytym  podziwem  wydrukowanej  kursywą 
dumnej dewizie Fiat Flux. 

Przeczytał redakcyjny artykuł poświęcony procesowi o morderstwo oraz drugi, 

mniejszy, o kandydatach na stanowisko gubernatora, znajdując w nim dwie literówki. 

Odnotował fakt, że muzeum nie zdołało zdobyć miliona dolarów subwencji, na którą 
liczyło, ale tę notkę przejrzał tylko pobieżnie, nie wdając się w szczegóły. Zlekceważył 
wiadomość  o  kotku,  który  utknął  w  rynnie,  natomiast  przeczytał  wszystkie  inne 

artykuły: „Glina sięga po klamkę w starciu z bandytą", „Do zobaczenia w kiciu, moja 
kiciu!", „Kursy giełdowe w górę, nastroje wśród Demokratów opadają"... 

Zza oszklonych drzwi dobiegały go dobrze znajome odgłosy - stukot maszyn do 

pisania, terkot dalekopisów i przeraźliwe dzwonki telefonów. Dźwięki te sprawiły, że 

jego sumiaste, szpakowate wąsy najeżyły się, przygładził je więc knykciami. Stęsknił 
się  już  za  widokiem  chaosu  i  zamieszania,  jakie  zawsze  panuje  w  dziale  miejskim 
przed zamknięciem numeru, podszedł, więc do szyby, żeby popatrzeć. 

Nie mylił się, co do dźwięków, ale widok, który ukazał się jego oczom, był zgoła 

odmienny od oczekiwanego. Żaluzje  wisiały  równo, wcale nie były poprzekrzywiane. 

background image

 

 

Na lśniących od  czystości biurkach panował  porządek. Pogniecione kartki i wycinki, 

którymi powinna być usiana podłoga, znajdowały się w drucianych koszach na śmieci. 
Gdy  kontemplował  w  zdumieniu  tę  scenerię,  nagle  dosłyszał  odgłos  całkiem  obcy, 

który  w  żadnym  ze  znanych  mu  działów  miejskich  redakcji  nie  obił  się  o  jego  uszy. 
Jakiś  stażysta  wtykał  żółte  ołówki  do  niewielkiego  otworu  hałaśliwej  maszynki. 

Elektryczna  temperówka!  Qwilleran  wpatrywał  się  w  nią  z  niedowierzaniem.  Nigdy 
nie  przypuszczał,  że  do  tego  dojdzie.  Jednocześnie  uświadomił  sobie,  na  jak  długo 
wypadł z obiegu. 

Z  pomieszczenia  działu  miejskiego  wybiegł  inny  stażysta,  miał  na  nogach 

tenisówki. 

- Pan Qwilleran? Szef czeka na pana. 
Qwilleran  poszedł  za  nim  do  oddzielonego  przepierzeniem  pomieszczenia,  w 

którym  rzeczywiście  oczekiwał  go  redaktor  naczelny  -  ze  szczerym  uśmiechem  i 
uściskiem dłoni. 

-  A  więc  mam  przyjemność  poznać  pana  Jima  Qwillerana!  Wiele  o  panu 

słyszałem. 

Ciekawe, jak wiele - pomyślał Qwilleran - i na ile te wieści przedstawiają mnie 

w  niekorzystnym  świetle.  W  swoim  życiorysie  wysłanym  do  „Daily  Fluxion"  opisał 
przebieg  kariery,  która  nie  wyglądała  najlepiej:  pracował  już  jako  dziennikarz 

sportowy,  reporter  kryminalny,  korespondent  wojenny,  zdobył  nawet  Publisher’s 

Trophy, nagrodę wydawców, a wreszcie napisał też książkę o miejskich środowiskach 

przestępczych.  Potem  jednak  następowała  cała  lista  krótkich  zleceń  dla  coraz 
mniejszych  gazet,  następnie  zaś  zdecydowanie  zbyt  długo  pozostawał  bez  zajęcia,  o 
którym warto by wspomnieć w CV. 

-  Doskonale  pamiętam  pańskie  sprawozdanie  z  procesu,  za  które  przyznano 

panu  Publisher’s  Trophy  -  oznajmił  naczelny.  -  Byłem  wtedy  początkującym 

reporterem i bardzo pana podziwiałem. 

Sądząc  po  wieku  i  sposobie  bycia  swego  rozmówcy,  Qwilleran  doszedł  do 

wniosku,  że  ma  przed  sobą  przedstawiciela  nowej  generacji  dziennikarzy,  jednego  z 

tych,  dla  których  praca  w  gazecie  jest  zajęciem  wymagającym  określonych 
umiejętności, nie zaś czymś w rodzaju misji. Tymczasem Qwilleran zawsze pracował z 

tą  drugą  odmianą  dziennikarzy  -  ze  staromodnymi  idealistami  walczącymi  o  świętą 
sprawę, o prawdę oraz swobodny dostęp do informacji. 

background image

 

 

- Z pańskim doświadczeniem - ciągnął redaktor - może pan być rozczarowany 

naszą  ofertą.  Nie  mamy  do  zaproponowania  nic  poza  biurkiem  w  naszym  dziale 
kulturalnym, ale chętnie byśmy tam pana widzieli, przynajmniej dopóki nie zwolni się 

jakieś miejsce w dziale miejskim. 

-  I  dopóki  nie  udowodnię,  że  nadaję  się  do  tej  pracy?  -  Qwilleran  popatrzył 

redaktorowi  prosto  w  oczy.  Miał  już  za  sobą  niejedną  taką  upokarzającą  rozmowę. 
Sztuka polegała na tym, by zachować odpowiednią równowagę między skromnością a 
pewnością siebie. 

- To oczywiste. I co pan na to? 
-  Jak  na  razie  -  czemu  nie.  W  tej  chwili  najważniejsze  jest  dla  mnie,  żeby 

powrócić do pracy w gazecie. Pracowałem już w kilku miastach i raczej się naciąłem. 
Właśnie  dlatego  przyjechałem  tutaj.  Do  całkiem  obcego  miejsca,  w  poszukiwaniu 

dynamicznego dziennika, nowych wyzwań. Myślę, że sobie poradzę. 

- Na pewno! - oznajmił redaktor, szczerząc zęby w uśmiechu. - A oto dziedzina, 

którą chcielibyśmy panu powierzyć: potrzebujemy felietonisty zajmującego się sztuką. 

-  Sztuką!  -  Qwilleran  skrzywił  się  i  w  myślach  od  razu  ułożył  tytuł: 

„Dziennikarski wyga zrobiony w konia i posłany na zieloną trawkę". 

- Zna się pan trochę na sztuce? Qwilleran nie zamierzał blefować. 
- Nie odróżniłbym Wenus z Milo od Statuy Wolności. 

-  Właśnie  kogoś  takiego  nam  trzeba!  Im  mniej  się  człowiek  na  tym  zna,  tym 

świeższe  ma  spojrzenie.  W  naszym  mieście  sztuka  wprost  rozkwita,  więc  musimy 

poświęcić  jej  więcej  uwagi.  Nasz  krytyk  pisze  recenzje  dwa  razy  w  tygodniu,  ale 
brakuje  nam  doświadczonego  dziennikarza,  który  pisałby  artykuły  o  samych 
artystach. Materiału jest pod dostatkiem. Zresztą pewnie zdaje pan sobie sprawę, że w 

dzisiejszych czasach artystów jest więcej niż psów czy kotów. 

Qwilleran przygładził wąsy wierzchem dłoni. 

- Będzie pan podlegał redaktorowi działu kulturalnego, ale zachowa pan dużą 

niezależność  i  inicjatywa  z  pańskiej  strony  będzie  mile  widziana.  Chcemy,  żeby  pan 

wkręcił  się  w  środowisko,  poznał  całe  mnóstwo  artystów,  zaprzyjaźnił  się,  z  kim 

trzeba, i zdobył przy okazji przyjaciół dla gazety. 

Qwilleran w duchu ułożył kolejny tytuł: „Na co przyszło dziennikarzowi: praca 

w promocji!" Tak, tylko, że ta praca była mu bardzo potrzebna. Jego dziennikarskie 
sumienie musiało liczyć się z sytuacją wyższej konieczności. 

- No cóż - odezwał się. - Nie jestem pewien... 

background image

 

 

- Otrze się pan o wyższe sfery, a taka odmiana dobrze panu zrobi. Pewnie  już 

dość pan miał w życiu do czynienia z wyrokowcami i kanciarzami. 

Jeżące  się  wąsy  Qwillerana  próbowały  mu  dać  do  zrozumienia,  co  myślą  o 

wyższych sferach, lecz ich właściciel zachował dyplomatyczne milczenie. 

Naczelny zerknął na zegarek i wstał. 

-  Najlepiej  niech  pan  pójdzie  na  górę  i  porozmawia  z  Archem  Rikerem.  On 

panu wyjaśni... 

- Arch Riker! A co on tu robi? 

- Jest szefem działu kulturalnego. Pan go zna? 
- Pracowaliśmy razem w Chicago, wiele lat temu. 

- Świetnie! Od niego dowie się pan wszystkich szczegółów i mam nadzieję, że 

zechce pan dołączyć do zespołu „Fluxion". 

Redaktor wyciągnął dłoń i obdarzył go zawodowym uśmiechem. 
Qwilleran  przeszedł  znów  przez  dział  miejski,  mijając  rzędy  białych  koszul  z 

podwiniętymi  rękawami,  głowy  pochylone  w  skupieniu  nad  maszynami  do  pisania 
oraz  reporterkę  -  w  każdej  redakcji  jest  przynajmniej  jedna  taka  dziewczyna.  Tylko 
ona spojrzała na niego z zaciekawieniem, co sprawiło, że wyprostował się na całe sto 

osiemdziesiąt  siedem  centymetrów  swojego  wzrostu,  wciągnął  zbyteczne  pięć  kilo, 
które zgromadziło się pod paskiem, i przygładził włosy dłonią. Wciąż jeszcze na każdy 

siwy włos mógł pochwalić się trzema czarnymi i dotyczyło to zarówno czupryny, jak i 

wąsów. 

Na piętrze zastał Archa Rikera zajmującego honorowe miejsce pośród biurek, 

maszyn  do  pisania  i  telefonów  -  wszystko  zaś  utrzymane  było  w  kolorze  zielonego 
groszku. 

- Dziwne, nie? - stwierdził Arch przepraszającym tonem. - Ponoć jest to kolor 

oliwkowy i ma mieć kojące działanie. Widzisz, jak o nas dbają? Osobiście uważam, że 

wygląda to ohydnie. 

Dział kulturalny był mniejszym wydaniem działu miejskiego - minus atmosfera 

nerwowego pośpiechu. Tu panował spokój, wypełniający pomieszczenie niczym mgła. 

Na  pierwszy  rzut  oka  wszyscy  pracownicy  byli  tu  o  jakieś  dziesięć  lat  starsi,  zresztą 
sam Arch również był jakby pulchniejszy niż kiedyś i miał na głowie mniej włosów. 

- Jim, jak miło znowu cię zobaczyć - rzekł. - Czy nadal piszesz swoje nazwisko 

przez „w"? 

background image

 

 

-  Taka  jest  jego  prawidłowa  szkocka  pisownia  -  stwierdził  Qwilleran  z 

naciskiem. 

- I jak widzę, nie pozbyłeś się tego wielkiego wąsiska. 

- To moja jedyna pamiątka z wojny - znów przygładził je troskliwie. 
- Jak się miewa żona, Jim? 

- Mówisz o mojej byłej żonie? 
- Oj, nie wiedziałem. Przepraszam. 
- Nie mówmy o tym... Jaką pracę masz dla mnie? 

- Łatwizna! Jeżeli chcesz zacząć od dzisiaj, mógłbyś zrobić dla nas kawałek na 

niedzielę. 

- Jeszcze nie zdecydowałem, czy przyjmę tę pracę. 
- Przyjmiesz, przyjmiesz - zapewnił go Arch. - Jest w sam raz dla ciebie. 

- Biorąc pod uwagę moje ostatnie osiągnięcia, tak? 
- Zrobiłeś się drażliwy, czy co? Zapomnij o tym i przestań się zadręczać. 

Qwilleran w zamyśleniu przykręcił wąsa. 
- Zawsze mogę spróbować. Dasz mi coś na próbę? 
- Jak sobie życzysz. 

- Coś konkretnego? 
-  Tak  -  Arch  Riker  wydobył  z  segregatora  arkusz  różowego  papieru.  -  Co  ci 

powiedział szef? 

- Właściwie nic - odparł Qwilleran. - Tylko tyle, że chce pokazywać artystów z 

ludzką twarzą. 

- Otóż właśnie dostałem od niego różowe memo, w którym domaga się artykułu 

o facecie nazywającym się Cal Halapay. 

- I co? 
-  We  „Fluxion"  obowiązuje  swoisty  kod  barw.  Niebieski  papier  oznacza 

„poufne".  Żółty  -  to  niezobowiązująca  sugestia,  natomiast  różowy  znaczy  „pilne, 
natychmiast, na wczoraj". 

- Czemu Cal Halapay jest taki pilny i na wczoraj? 

-  Wobec  zaistniałych  okoliczności  może  lepiej  będzie,  jeżeli  nie  będziesz  za 

wiele wiedział. Idź do niego bez przygotowania, zawrzyj z facetem znajomość i napisz 

coś, co się da czytać. Sam wiesz, jak to się robi. 

- Gdzie go znajdę? 

background image

 

 

-  Chyba  najlepiej  zadzwonić  do  jego  biura.  Zawodowo  zajmuje  się  reklamą  i 

prowadzi cieszącą się powodzeniem agencję, natomiast w wolnych chwilach uprawia 
malarstwo olejne. Maluje mianowicie dzieci. Jego obrazy robią furorę. Wiesz, dzieci z 

kręconymi  lokami  i  różowiutkimi  policzkami.  Wyglądają,  jakby  miały  dostać 
apopleksji,  ale  ludzie  to  kupują...  Nie  masz  ochoty  na  lunch?  Moglibyśmy  pójść  do 

klubu prasowego. 

Leciutki  elektryczny  sygnał,  jaki  wysłały  mu  jego  wąsy,  przypomniał 

Qwilleranowi,  że  swego  czasu  kluby  prasowe  były  jego  życiem,  miłością,  hobby, 

domem i inspiracją. 

Ten akurat mieścił się naprzeciwko nowego budynku komendy głównej policji, 

w  fortecy  o  okratowanych  oknach,  a  zbudowanej  z  poczerniałego  od  starości 
wapienia... czyli w dawnym więzieniu okręgowym. Kamienne schody, wyżłobione od 

wieloletniego użytkowania, pokryte były wyraźnymi śladami odwilży, której w lutym 
nikt  się  nie  spodziewał.  Stare  boazerie  w  sieni  połyskiwały  czerwienią  spod 

niezliczonych warstw lakieru. 

-  Możemy  zjeść  w  barze  -  poinformował  go  Arch  -  albo  iść  na  górę  do  sali 

restauracyjnej. Mają tam obrusy na stolikach. 

- Zjedzmy tutaj - zaproponował Qwilleran. 
W  barze  panował  półmrok  i  gwar  hałaśliwych  rozmów,  czasem  tylko  zniżano 

głos  do  konfidencjonalnego  szeptu.  Qwilleran  wiedział  doskonale,  co  to  oznacza: 

plotki przekazywane z ust do ust, początki kampanii i nieoficjalne załatwianie spraw 

przy hamburgerze oraz piwie. 

Znaleźli dwa wolne stołki przy barze; powitał ich barman odziany w czerwoną 

marynarkę  oraz  konspiracyjny  uśmiech  na  twarzy,  jasno  dający  do  zrozumienia,  iż 

jego  właściciel  dysponuje  nieprzebranym  zasobem  poufnych  informacji.  Qwilleran 
doskonale  pamiętał,  że  to  właśnie  dzięki  barmanom  z  klubów  dziennikarskich 

zdarzało mu się trafiać na najlepsze tematy. 

- Dla mnie szkocka z wodą - zamówił Arch. 

- Podwójny sok pomidorowy z lodem - rzucił Qwilleran. 

- Podwójny pomidorowy z lodem - powtórzył barman. - Dodać limonki i trochę 

sosu Worcestershire? 

- Nie, dziękuję. 
- Nie? Burmistrz, który jest moim przyjacielem, właśnie tak lubi najbardziej  - 

rzekł barman z przechwałką w głosie. 

background image

 

 

- Nie, jednak nie. 

- W takim razie kropelkę tabasco dla ostrzejszego smaku? 
- Nie, bez niczego. 

Barmanowi zrzedła mina, więc Arch zapewnił go: 
- Mój kolega nie zdaje sobie sprawy, że ma do czynienia z artystą... to jest Jim 

Qwilleran, zaczyna u nas pracę. Jim, to jest Bruno. Przyrządzane  przez niego drinki 
cechuje spora doza osobistej ekspresji. 

-  Dla  mnie  mniej  ekspresji,  a  więcej  alkoholu  -  rozległ  się  tubalny  głos  za 

plecami Qwillerana. - Hej, Bruno, poproszę martini, bez żadnego śmiecia. Bez oliwek, 
bez soku cytrynowego, bez anchois ani malutkich, piklowanych pomidorków. 

Qwilleran  odwrócił  się  i  stanął  twarzą  w  twarz  z  cygarem  trzymanym  w 

wyszczerzonych  zębach,  nieproporcjonalnie  wielkim  w  stosunku  do  szczupłego, 

młodego  człowieka,  który  je  palił.  Czarna  linka  zwisająca  z  kieszeni  na  jego  piersi 
najwyraźniej przymocowana była do światłomierza. Facet był hałaśliwy, zawadiacki i 

pewny siebie. Qwilleranowi od razu przypadł do gustu. 

-  Ten  błazen  -  wyjaśnił  Qwilleranowi  Arch  -  to  Odd  Bunsen  z  naszego  działu 

foto...  Odd,  przedstawiam  ci  mojego  starego  przyjaciela,  Jima  Qwillerana.  Mamy 

nadzieję, że dołączy do naszego zespołu. 

Fotograf wyciągnął do niego dłoń. 

- Miło mi. Może cygarko? 

- Palę fajkę. Ale dziękuję. 

Odd przyjrzał się uważnie i z zainteresowaniem bujnym wąsom Qwillerana. 
- Zarost trochę się panu wymyka spod kontroli. Nie obawia się pan pożaru od 

tej fajki? 

-  Ten  czarny  sznurek  -  wyjaśnił  Arch  -  który  zwisa  z  kieszeni  pana  Bunsena, 

służy  do  tego,  żeby  przywiązać  go  za  głowę  w  razie  potrzeby.  Jednak  facet  bywa 

niekiedy  użyteczny.  Dowiesz  się  od  niego  więcej,  niż  gdybyś  poszedł  do  biblioteki. 
Może mógłby ci coś powiedzieć o Calu Halapayu. 

- Jasne - potwierdził fotograf. - Co chcecie wiedzieć? Niezłą ma żonkę, 86-56-

81. Mówię o wymiarach. 

- A co to za jeden, ten Halapay? - spytał Qwilleran. 

Odd Bunsen przez chwilę wpatrywał się w dym ze swojego cygara. 
- Reklamiarz. Właściciel dużej agencji. Wycenia się go na dobre parę milionów. 

Mieszka  na  Lost  Lake  Hills.  Piękny  dom,  wielkie  atelier,  w  którym  maluje,  i  dwa 

background image

 

 

baseny.  Dwa,  wyobrażacie  to  sobie?  Z  wodą  krucho,  więc  ten  drugi  pewnie  jest 

napełniany burbonem. 

- Ma jakąś rodzinę? 

-  Dwoje  czy  troje  dzieciaków.  Fantastyczną  żonę.  Halapay  jest  właścicielem 

wyspy  na  Karaibach  i  rancza  w  Oregonie,  ma  też  kilka  prywatnych  samolotów. 

Wszystko, co można kupić za pieniądze. No i nie można powiedzieć, żeby był sknerą. 
Facet ma gest. 

- A te jego obrazy? 

-  Mocna  rzecz,  naprawdę  mocna!  -  stwierdził  Odd.  -  Jeden  z  nich  zdobi  mój 

salon. Podarował mi go po tym, jak robiłem zdjęcia jego żony zeszłą jesienią, podczas 

balu dobroczynnego. Dwójka dzieci z kręconymi włoskami... A teraz muszę coś zjeść, 
żeby zdążyć przed pierwszą, bo mam umówioną sesję. 

Arch osuszył szklaneczkę. 
-  Pogadaj  z  Halapayem  -  poradził  Qwilleranowi  -  i  przy  okazji  spróbuj  się 

zorientować,  jakie  zdjęcia  będzie  można  zrobić.  Postaramy  się  wziąć  do  tego  Odda 
Bunsena.  To  nasz  najlepszy  fotograf.  Warto  pomyśleć  o  zdjęciach  w  kolorze,  nie 
zaszkodziłoby, jeżeli zamieścimy kilka barwnych reprodukcji. 

-  Różowe  memo  to  nie  przelewki,  co?  -  zaśmiał  się  Qwilleran.  -  Jakie  są 

powiązania między Halapayem i „Daily Fluxion"? 

- Ja się jeszcze napiję - odparł na to Arch. - Chcesz drugi soczek? 

Qwilleran nie upierał się przy swoim pytaniu, ale zamiast niego zadał następne: 

-  Powiedz  mi  szczerze,  Arch.  Dlaczego  chcecie  mi  dać  tę  kolumnę  o  sztuce? 

Dlaczego właśnie ja jestem szczęśliwym wybrańcem? 

- Bo tak zawsze dzieje się w gazetach. Specjaliści od bejsbolu zostają krytykami 

teatralnymi,  a  ci,  co  znają  się  na  religii  i  wyznaniach,  dostają  rubrykę  poświęconą 
życiu nocnemu. Zresztą sam przecież wiesz. 

Qwilleran pokiwał głową i melancholijnie przygładził wąsy. 
- Powiedz mi w takim razie coś o waszym krytyku sztuki. Czy jeśli przyjmę tę 

robotę, będę z nim pracował? A może z nią, bo nawet nie wiem, jakiej jest płci. 

- To facet - odpowiedział Arch. - On pisze recenzje, a ty będziesz robił reportaże 

i przedstawiał sylwetki postaci. Myślę, że nie będziecie sobie wchodzić w drogę. 

- A on nie pracuje w twoim dziale? 

background image

 

 

- Nie, nigdy tu nie przychodzi. Pisze swoje teksty w domu, nagrywa je na taśmę 

i przysyła do nas za pośrednictwem gońca raz albo dwa razy w tygodniu. Musimy je 
spisywać z nagrania, co jest dość uciążliwe. 

- Czemu tak stroni od redakcji? Nie podoba mu się kolor zielonego groszku? 
-  Nie  pytaj  mnie.  Dogadał  się  z  kierownictwem.  Ma  z  „Fluxion"  bardzo 

korzystną umowę. 

- Jaki on jest? 
- Wyniosły. Uparty. Trudny w pożyciu. 

- Jak miło. Młody czy stary? 
- Coś pomiędzy jednym i drugim. Mieszka samotnie - z kotem, wyobrażasz to 

sobie?  Wielu  ludzi  uważa,  że  to  ten  zwierzak  pisze  recenzje,  i  kto  wie,  czy  nie  mają 
racji. 

- A dobrze pisze? 
-  On  sam  jest  przekonany,  że  tak.  Tego  samego  zdania  jest  też  najwyraźniej 

nasza dyrekcja. - Arch poprawił się na stołku, nim dodał: - Krążą plotki, że „Fluxion" 
zafundowała też gościowi polisę ubezpieczeniową na wysoką sumę. 

- Zwykły krytyk jest dla nich tak cenny? 

-  Akurat  ten  ma  w  sobie  coś,  co  wszystkie  gazety  uwielbiają:  jest 

kontrowersyjny! Do redakcji co tydzień przychodzą setki listów w odpowiedzi na jego 

artykuły. Co ja mówię, tysiące! 

- Jakie to listy? 

-  Gniewne.  Przesłodzone.  Histeryczne.  Niektórzy  miłośnicy  sztuki  wprost  go 

nienawidzą, a inni uważają go za niezwykle wybitną postać, no i żrą się między sobą. 
Awantura na całe miasto. Wiesz, co wykazały ostatnie badania? Rubryka poświęcona 

sztuce ma więcej czytelników niż dział sportowy! Obaj wiemy, że to nie jest normalna 
sytuacja. 

- Rzeczywiście, musicie mieć w tym mieście mnóstwo entuzjastów sztuki. 
- Nie trzeba być miłośnikiem sztuki, żeby mieć frajdę z czytania tych recenzji. 

Wystarczy, że ktoś lubi krew. 

- Ale o co się tu kłócić? 
- Sam zobaczysz. 

-  Rozumiem,  że  sport  albo  polityka  mogą  budzić  takie  emocje,  ale  sztuka  to 

sztuka, i tyle. 

background image

 

 

-  Też  tak  myślałem  -  pokiwał  głową  Arch.  -  Kiedy  objąłem  dział  kulturalny, 

żywiłem  proste  przekonanie,  że  sztuka  jest  czymś  drogocennym,  pokarmem  dla 
pięknoduchów o pięknych myślach. Jednak szybko musiałem pożegnać się z tą wizją! 

Sztuka  stała  się  demokratyczna.  W  tym  mieście  jej  miłośników  jest  nie  mniej  niż 
karciarzy.  W  dodatku  nie  trzeba  się  uczyć  reguł  gry.  Ludzie  kupują  obrazy,  zamiast 

urządzać sobie baseny w ogrodzie. 

Ssąc  kostkę  lodu,  Qwilleran  zastanawiał  się  nad  dziwnymi  perspektywami 

rysującymi się przed nim w związku z tą propozycją pracy. 

- A tak nawiasem mówiąc - spytał - jak ten krytyk się nazywa? 
- George Bonifield Mountclemens. 

- Możesz powtórzyć? 
- George Bonifield Mountclemens III! 

- Język sobie można połamać! 
-  W  dodatku  używa  nazwiska  w  pełnym  brzmieniu,  z  oboma  imionami, 

wszystkie dziewięć sylab, dwadzieścia osiem liter plus liczebnik. Dwa razy w tygodniu 
usiłujemy wcisnąć to w naszą standardową szpaltę. A tego się zrobić nie da, chyba że 
bokiem. Facet nie zgadza się na żadne skróty, przeniesienia, ściśnienia czy amputacje! 

Qwilleran popatrzył na Archa uważnie. 
- Nie przepadasz za nim, co? 

Arch wzruszył ramionami. 

-  Moje  zdanie  nie  ma  tu  znaczenia.  Właściwie  w  ogóle  go  nie  widuję.  Za  to 

wciąż mam do czynienia z artystami, którzy przychodzą  do redakcji, żeby dać mu w 
zęby. 

-  George  Bonifield  Mountclemens  III!  -  Qwilleran  pokręcił  głową  z 

niedowierzaniem. 

-  Niektórych  czytelników  do  furii  doprowadza  samo  jego  nazwisko  i  imiona  - 

dodał Arch. - Uważają, że facet ma przewrócone w głowie. 

- Mów dalej. Ta praca zaczyna mi się podobać. Szef mówił, że otrę się o wyższe 

sfery, i już zacząłem się bać, że będę miał do czynienia z jakimiś aniołkami. 

-  Nie  daj  się  zwieść  pozorom.  Wszyscy  artyści  w  tym  mieście  nienawidzą  się 

wzajemnie,  a  miłośnicy  sztuki  opowiadają  się  po  tej  czy  po  tamtej  stronie...  a 

następnie  rozpoczynają  się  ostre  rozgrywki.  To  coś  jak  futbol,  tylko  gra  jest 
brutalniejsza. Wyzwiska, kopanie dołków, podchody i podstępy... - Arch zsunął się ze 

stołka. - Chodź, weźmiemy sobie po kanapce z wołowiną. 

background image

 

 

Krew  pokoleń  wojowników  zaczęła  teraz  nieco  żywiej  krążyć  w  żyłach 

Qwillerana. Jego wąs niemal się uśmiechał. 

- Słuchaj, biorę tę robotę. 

background image

 

 

 

Rozdział drugi 

 

Był to pierwszy dzień pracy Qwillerana dla „Daily Fluxion". Zajął swoje miejsce przy 
jednym z zielonych biurek w dziale kulturalnym i odebrał przydział żółtych ołówków. 

Zauważył, że na zielonym telefonie umieszczono nalepkę z pouczeniem: „Uprzejmość 
nic  nie  kosztuje".  Wypróbował  zieloną  maszynę  do  pisania,  wystukując  „Wiele 

morderstw  zdarza  się  po  północy".  Następnie  zadzwonił  do  redakcyjnego  garażu  z 
prośbą o służbowy samochód, żeby pojechać do Lost Lake Hills. 

Droga do tej wykwintnej miejscowości wiodła przez malownicze przedmieścia, 

potem  zaś  wśród  pól,  na  których  gdzieniegdzie  bieliły  się  plamy  śniegu.  Od  granic 
miasta  musiał  przejechać  piętnaście  mil,  toteż  nie  brakowało  mu  czasu,  żeby 

zastanowić  się  nad  wywiadem  z  Calem  Halapayem.  Ciekaw  był,  czy  Metoda 
Qwillerana i tym razem się sprawdzi. Swego czasu słynął z umiejętności nawiązywania 

poufałego  kontaktu,  dzięki  czemu  jego  rozmówcy  czuli  się  swobodnie  i  bez 
skrępowania odpowiadali na jego pytania. Metoda w czterdziestu procentach składała 

się  z  sympatii,  w  kolejnych  czterdziestu  z  zawodowej  ciekawości,  a  w  pozostałych 
dwudziestu  -  z  cierpliwości.  Dzięki  niej  wydobywał  zwierzenia  od  starszych  pań, 
młodocianych  przestępców,  pięknych  dziewczyn,  rektorów  uczelni  oraz 

zatwardziałych oszustów. 

A  jednak  odczuwał  pewien  niepokój  na  myśl  o  czekającym  go  spotkaniu  z 

Halapayem.  Dawno  już  nie  przeprowadził  żadnego  wywiadu,  w  dodatku  artyści  nie 
byli  jego  specjalnością.  Nie  był  pewien,  czy  przypadkiem  nie  porozumiewają  się 

jakimś właściwym swemu środowisku tajnym językiem. Z drugiej zaś strony Halapay 

background image

 

 

jako  reklamiarz  mógł  mu  wręczyć  odbity  na  powielaczu  tekst  przygotowany  przez 

dział PR jego firmy. Wąsy Qwillerana aż zadrżały na tę myśl. 

Od  niepamiętnych  czasów  miał  zwyczaj  wymyślać  pierwszy  akapit  jeszcze 

przed  spotkaniem  z  rozmówcą.  Nigdy  go  potem  nie  wykorzystywał,  ale  robił  to  w 
charakterze ćwiczenia na rozgrzewkę. Tak więc i teraz - w drodze do Lost Lake Hills - 

ułożył sobie kilka różnych wstępów do artykułu o Halapayu. 

Może  na  przykład:  „Kiedy  Cal  Halapay  opuszcza  swe  luksusowo  urządzone 

biuro,  kończąc  pracę,  zapomina  o  morderczym  wyścigu  szczurów  i  znajduje 

wytchnienie w... " Nie, co za sztampa. 

Podjął drugą próbę: „Multimilioner i specjalista od reklamy, którego szczęśliwy 

los  obdarzył  piękną  małżonką  (86-56-81)  oraz  dwoma  basenami  (jeden,  jak  głosi 
legenda, wypełniony jest szampanem), przyznaje, iż wiedzie podwójne życie. Malując 

wzruszające portrety dzieci, znajduje ucieczkę od... " Nie, tania sensacja. 

Przypomniało mu się,  jak przez krótki czas pracował dla pewnego  magazynu, 

podjął  więc  kolejną  próbuję,  tym  razem  w  soczystym  stylu  faworyzowanym  przez 
tamtą  redakcję.  „W  krawacie  typu  Ascot  i  jedwabnej  koszuli  szytej  na  zamówienie 
przez  włoskiego  dyktatora  mody,  ten  przystojny,  szpakowaty,  mający  185 

centymetrów wzrostu car reklamowego imperium poświęca swe wolne chwile. 

Qwilleran  założył,  że  jeśli  ktoś  ma takie  osiągnięcia  jak  Halapay,  z  pewnością 

już  siwieje,  jest  wysoki  i  ogólnie  rzecz  biorąc,  robi  imponujące  wrażenie.  Pewnie 

będzie też miał zimową opaleniznę. 

„W  błękitnym  fularze  typu  Ascot  podkreślającym  jego  opaleniznę  rodem  z 

Wysp Karaibskich... " 

Szosa  przez  Lost  Lake  skończyła  się  nagle  potężną  żelazną  bramą  w  murze  z 

kamieni polnych, wyglądającym dostojnie i kosztownie. Qwilleran zahamował i zaczął 
rozglądać się za kimś, kto by tej bramy pilnował. 

Niemal natychmiast usłyszał dochodzący od strony jednego ze słupów miły głos 

nagrany na taśmę: „Proszę zwrócić twarz w stronę lewego pylonu i powiedzieć głośno 

swoje nazwisko". 

Opuścił szybę samochodu. 
- Qwilleran z „Daily Fluxion". 

- Dziękuję - odpowiedziała brama. 
Żelazna  krata  otwarła  się  i  dziennikarz  wjechał  na  teren  posesji.  Kręta  aleja 

wiodła  pośród  szpaleru  wysokich  sosen,  a  prowadziła  do  ogrodu  krajobrazowego  o 

background image

 

 

surowym  wyglądzie  -  złożonego  tylko  z  kamyków,  głazów  i  roślin  zimozielonych, 

urozmaiconego  gdzieniegdzie  łukami  mostków  nad  zamarzniętymi  stawami. 
Pośrodku  tego  niewesołego,  lecz  malowniczego  pejzażu  wznosił  się  dom.  Był 

utrzymany  w  stylu  nowoczesnym,  miał  lekko  zakrzywioną  linię  dachu,  a  ściany  z 
matowego  szkła  przypominały  papier  ryżowy.  Qwilleran  zmienił  już  zdanie  co  do 

włoskiej  koszuli.  Halapay  prawdopodobnie  łazi  po  tej  swojej  pagodzie  za  milion 
dolarów w jedwabnym kimonie. 

Przy  drzwiach  wejściowych,  które  sprawiały  wrażenie,  jakby  wyrzeźbiono  je  z 

kości  słoniowej,  Qwilleran  odnalazł  coś,  co  do  pewnego  stopnia  przypominało 
przycisk  dzwonka,  i  wyciągnął  rękę  w  tamtą  stronę.  Nim  jednak  jego  palec  zdążył 

dotknąć  guziczka,  otaczający  panel  rozjarzył  się  błękitnozielonym  światłem,  a 
wewnątrz  domu  dał  się  słyszeć  dźwięk  gongu.  W  następnej  chwili  rozległo  się 

szczekanie psa, a raczej dwóch, choć może i trzech. Potem wybrzmiał krótki rozkaz i 
zapadła posłuszna cisza. Jeszcze moment i drzwi otworzyły się gwałtownym ruchem. 

- Dzień dobry. Jestem Qwilleran z „Daily Fluxion" - dziennikarz przedstawił się 

młodzieńcowi  o  kręconych  włosach  i  różowej  twarzy,  ubranemu  w  bluzę  oraz 
drelichowe spodnie, i nim zdążył zapytać, czy jego ojciec jest w domu, młody człowiek 

powiedział przyjaznym tonem: 

-  Proszę  do  środka.  Oto  pański  paszport  -  wyciągnął  w  jego  stronę  niezbyt 

wyraźną fotkę wąsatej twarzy wyglądającej niespokojnie z okna samochodu. 

- Przecież to ja! - zdumiał się Qwilleran. 

-  Zdjęcie  zrobione  przy  bramie,  zanim  wjechał  pan  do  środka  -  oznajmił 

młodzieniec  z  wyraźną  satysfakcją.  -  Straszne,  nie?  Wezmę  od  pana  płaszcz.  Mam 
nadzieję,  że  psy  panu  nie  przeszkadzają.  Są  raczej  przyjazne.  W  zasadzie  uwielbiają 

gości. Ta suka to matka, ma cztery lata. Pozostałe to jej szczeniaki z ostatniego miotu. 
Lubi pan błękitne teriery? 

- Ja... - Qwilleran otworzył usta. 
-  Wszyscy  teraz  kupują  yorki,  ale  ja  najbardziej  lubię  rasę  kerry  blue.  Mają 

przepiękną  maść,  czyż  nie?  Trudno  było  tutaj  trafić?  Mamy  także  kotkę,  ale  jest 

ciężarna  i  bez  przerwy  śpi.  Chyba  będzie  padał  śnieg.  Przynajmniej  taką  mam 
nadzieję. Jak dotąd w tym roku kiepsko było z nartami. 

Qwilleran, który szczycił się tym, że nie robi notatek podczas przeprowadzania 

wywiadu,  tworzył  w  myślach  inwentarz:  foyer  wyłożone  białym  marmurem,  tamże 

sadzawka z rybami i tropikalne drzewo wysokości około pięciu metrów. Przeszklony 

background image

 

 

dach dwa piętra wyżej. Salon, do którego schodziło się w dół po schodkach, wyłożony 

czymś  przypominającym  futro  białego  szopa.  Kominek  w  lśniącej,  czarnej  ścianie. 
Pewnie  z  onyksu.  Zauważył  też,  że  w  rękawie  chłopaka  jest  dziura  i  opadają  mu 

skarpetki. Słowotok nie ustał ani na chwilę. 

- Siądziemy w salonie, panie Qwilleran? A może chciałby pan od razu pójść do 

pracowni?  Tam  jest  wygodniej,  o  ile  nie  przeszkadza  panu  zapach.  Niektórzy  mają 
alergię  na  terpentynę.  Ma  pan  ochotę  na  colę  albo  coś  innego?  Alergie  to  dziwna 
rzecz.  Ja  na  przykład  jestem  uczulony  na  skorupiaki.  Fatalnie,  bo  przepadam  za 

homarami... 

Qwilleran  wciąż  czekał  na  okazję,  by  go  spytać  o  ojca  -  do  momentu,  gdy 

usłyszał: 

-  Sekretarka  mówiła  mi,  że  chce  pan  napisać  artykuł  o  moich  obrazach. 

Chodźmy do pracowni. Chce pan zadawać pytania czy mam po prostu opowiadać? 

Qwilleran zdołał wreszcie dojść do głosu: 

- Spodziewałem się, że jest pan znacznie starszy... 
-  Jestem  cudownym  dzieckiem  -  rzekł  Halapay  bez  uśmiechu.  -  Pierwszy 

milion  zarobiłem  przed  ukończeniem  dwudziestego  pierwszego  roku  życia.  Teraz 

mam dwadzieścia dziewięć lat. Wygląda na to, że jestem obdarzony geniuszem, jeśli 
chodzi  o  zarabianie  pieniędzy.  Wierzy  pan  w  geniusz?  Straszna  rzecz.  A  tutaj  moje 

zdjęcie ze ślubu. Moja żona ma orientalny wygląd, prawda? W tej chwili bierze lekcję 

malarstwa, ale po lunchu przedstawię ją panu. Projekt tego domu dostosowaliśmy do 

jej urody. Napije się pan kawy? Jeśli ma pan ochotę, to wezwę gospodynię. Spójrzmy 
prawdzie  w  oczy,  mam  chłopięcy  wygląd  i  zawsze  będę  go  miał.  Jeśli  woli  pan  coś 
mocniejszego, w pracowni mam barek. 

W pracowni unosił się zapach farby było sporo porozrzucanych gratów, a jedna 

ze  ścian  pomieszczenia  była  całkowicie  przeszklona;  widać  było  przez  nią  białe, 

zamarznięte jezioro. Halapay nacisnął jakiś guzik i z sufitu spłynęły półprzezroczyste 
zasłony, żeby osłonić ich od oślepiającego blasku zimowego słońca. Nacisnął drugi, a 

wówczas  rozsunęły  się  drzwiczki,  ukazując  większe  zapasy  trunków,  niż  posiadał  na 

swym stanie klub prasowy. 

Qwilleran  jednak  poprosił  o  kawę,  więc  Halapay  nacisnął  kolejny  guzik, 

wydając zaraz potem polecenie do mosiężnej kratki wmontowanej w ścianę. Podał też 
Qwilleranowi wyjętą z barku butelkę o dziwnym kształcie. 

background image

 

 

-  To  likier,  który  przywiozłem  z  Ameryki  Południowej  -  oznajmił.  -  Tutaj  nie 

można  go  dostać.  Proszę  go  sobie  wziąć.  Podobał  się  panu  widok  z  okna? 
Fantastyczny,  no  nie?  To  sztuczne  jezioro.  Samo  ukształtowanie  tego  terenu 

kosztowało  mnie  pół  miliona.  Ma  pan  ochotę  na  pączka  do  kawy?  Na  ścianie  wiszą 
moje obrazy. Podobają się panu? 

Ściany 

pracowni 

pokryte 

były 

oprawionymi 

ramy 

płótnami 

przedstawiającymi  chłopców  oraz  dziewczynki  o  kręconych  włoskach  i  policzkach 
niczym czerwone jabłuszka. Gdzie nie spojrzeć, Qwilleran widział czerwone jabłuszka. 

- Proszę sobie wybrać któryś z nich - zaproponował Halapay - i wziąć sobie do 

domu jako podarunek od artysty. Te większe sprzedają się po pięćset dolarów, proszę 

wziąć  jeden  z  nich.  Ma  pan  dzieci?  My  mamy  dwie  córki.  Ich  zdjęcie  stoi  na  wieży 
stereo. Cindy ma osiem lat, a Susan sześć. 

Qwilleran  przyjrzał  się  fotografii  córeczek  Halapaya.  Podobnie  jak  ich  matka 

miały migdałowe oczy i proste włosy. 

-  Dlaczego  maluje  pan  wyłącznie  dzieci  o  kręconych  włosach  i  różowych 

policzkach? 

-  Powinien  pan  wybrać  się  na  bal  walentynkowy  w  sobotę  wieczorem.  Będzie 

świetna  jazzowa  kapela.  Już  pan  wie  o  tym  balu?  Wyprawiamy  go  co  roku  z  okazji 
walentynek w klubie sztuki. Wszyscy przebieramy się za słynne pary kochanków. Chce 

pan wpaść? Nie musi się pan przebierać, jeżeli pan tego nie lubi. Wstęp dwadzieścia 

dolarów za parę. Proszę, oto dwa bilety. 

- Wracając do pańskich obrazów - wtrącił Qwilleran - ciekaw jestem, dlaczego 

specjalizuje się pan w portretach dziecięcych. Dlaczego na przykład nie pejzaże? 

- Uważam, że powinien pan opisać ten bal w swoim felietonie  - odpowiedział 

Halapay. - To największe wydarzenie w życiu klubu. Jestem jego przewodniczącym, a 
moja  żona  świetnie  wychodzi  na  zdjęciach.  Lubi  pan  sztukę?  Będą  tam  wszyscy  z 

artystycznego światka. 

-  Pewnie  George  Bonifield  Mountclemens  III  również?  -  rzucił  niedbale 

Qwilleran. 

Nie zmieniając ani trochę bezbarwnego tonu głosu, Halapay skomentował: 
-  Co,  ten  oszust?  Gdyby  śmiał  się  pojawić  w  przedsionku  klubu, wyrzuciłbym 

go na pysk. Mam nadzieję, że nie jest pańskim przyjacielem. Nie, takich jak on nam 
nie  potrzeba.  Nie  ma  pojęcia  o  sztuce,  a  pozuje  na  autorytet,  pańska  gazeta  zaś 

background image

 

 

pozwala  mu  mieszać  z  błotem  uznanych  artystów.  Psuje  atmosferę  w  całym 

środowisku. Powinni pójść po rozum do głowy i wreszcie się go pozbyć. 

-  Jestem  tu  nowy  -  powiedział  szybko  Qwilleran,  gdy  Halapay  przerwał,  aby 

zaczerpnąć oddechu - i nie zaliczam się do specjalistów... 

-  Najlepszym  dowodem  jego  ignorancji  jest  fakt,  że  uważa  Zoe  Lambreth  za 

wielką artystkę. Widział pan jej rzeczy? To hochsztaplerka. Niech pan obejrzy sobie jej 
obrazy w Lambreth Gallery, a zrozumie pan, co mam na  myśli. Żadna szanująca się 
galeria nie przyjęłaby jej prac, więc musiała wyjść za marszanda. W każdym zawodzie 

są tacy ludzie. Jeśli chodzi o jej męża, to zwykły księgowy, który zabrał się za szwindle 
w sztuce. Szwindle, wiem, co mówię. O, przyszedł Tom z kawą. 

Do atelier wszedł chłopak ubrany w poplamione spodnie i rozpiętą do połowy 

koszulę,  niosąc  tacę,  którą  postawił  na  stole z  głośnym  brzękiem.  Zrobił  to  zupełnie 

bez wdzięku i rzucił przy tym Qwilleranowi nieprzyjazne spojrzenie. 

- Zastanawiam się - powiedział Halapay - czy nie przekąsić by czegoś do kawy. 

Już  prawie  pora  lunchu.  Co  chciałby  pan  wiedzieć  o  mojej  pracy?  Proszę  pytać.  Nie 
będzie pan robił notatek? 

-  Chciałbym  spytać  -  powtórzył  Qwilleran  -  dlaczego  specjalizuje  się  pan  w 

portretach dziecięcych? 

Artysta  zamyślił  się  i  zamilkł,  po  raz  pierwszy  od  przybycia  Qwillerana. 

Odezwał się dopiero po chwili: 

-  Zoe  Lambreth  chyba  ma  jakieś  dziwne  powiązania  z  Mountclemensem. 

Ciekawe, na czym mogą one polegać. Mogę jedynie się domyślać - ale to między nami, 
nie  do  publikacji.  Może  warto  się  tym  zainteresować?  Jeśli  wyszłoby  na  jaw  coś 
paskudnego, mógłby pan wygryźć Mountclemensa i zająć jego miejsce jako recenzent. 

- Nie chcę... - zaczął Qwilleran. 
- Lepiej, żeby pańska gazeta uporała się z tym bałaganem, i to jak najprędzej, w 

przeciwnym razie oberwiecie tam, gdzie najbardziej boli. Chyba mam ochotę na hot-
doga do kawy. Pan też? 

O wpół do szóstej Qwilleran znalazł schronienie w ciepłym nastrojowym sanktuarium 
klubu prasowego, gdzie umówił się z Archem Rikerem. Arch miał ochotę na szybkiego 
drinka przed powrotem do domu, a Qwilleran domagał się wyjaśnień. 

background image

 

 

-  Sok  pomidorowy  z  lodem  -  polecił  zwięźle  Brunowi.  -  Bez  limonki,  bez 

Worcestershire, bez tabasco. - I zwracając się do Ar-cha: - Dzięki, stary. Dzięki za miłe 
powitanie. 

- O czym ty mówisz? 
- Czy to miał być dowcip, frycowe dla nowego? 

- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. 
- Mówię o tej historii z Calem Halapayem. Czy to był jakiś kawał? Nie wierzę, 

żebyś  na  poważnie  oczekiwał,  że  zrobię  z  nim  wywiad.  Ten  facet  jest  kompletnym 

świrem. 

- Sam wiesz, jacy są artyści. Każdy z nich to indywidualista. A co się stało? 

- Sęk w tym, że nic. Nie znalazłem nic, co mógłbym wykorzystać w artykule, a 

zajęło  mi  to  sześć  godzin.  Halapay  mieszka  w  rezydencji  wielkości  szkoły,  tyle  że  w 

japońskim  stylu.  Mnóstwo  tam  różnych  urządzeń  i  przełączników.  Wewnątrz  jest 
dziwnie. Na przykład jedna ściana zrobiona jest ze szklanych prętów, które wiszą jak 

sople lodu. Kiedy  przechodzisz obok, poruszają  się, wydając dźwięk przypominający 
rozstrojony ksylofon. 

- I co z tego? Na coś musi wydawać swoją forsę. 

- Jasne, ale to jeszcze nie koniec. W całej tej luksusowej scenerii pojawia się Cal 

Halapay w opadających skarpetkach i bluzie z dziurą na łokciu. No i wygląda, jakby 

miał piętnaście lat. 

- Owszem, słyszałem, że młodo wygląda. Przynajmniej jak na milionera - dodał 

Arch. 

-  Jest  jeszcze  coś.  Bezustannie  przechwala  się  swoimi  pieniędzmi  i  usiłuje 

wcisnąć  człowiekowi  jakiś  prezent.  Odmówiłem  cygar,  butelki  likieru,  nie  przyjąłem 

obrazu  za  pięćset  dolarów,  zamrożonego  indyka  pochodzącego  z  jego  rancza  w 
Oregonie  i  szczeniaczka  kerry  blue  terier.  Po  lunchu  pokazała  się  jego  żona,  a 

wówczas zaistniała obawa, że jego hojność przekroczy granice posiadłości. Nawiasem 
mówiąc, pani Halapay to rzeczywiście smakowity kąsek. 

- Zaczynam ci zazdrościć. Co jedliście na lunch? Strusie języczki? 

- Hot-dogi. Podane przez chłopaka o wdzięku goryla. 
- Dostałeś lunch za darmo. Na co jeszcze narzekasz? 

- Na Halapaya. Nie odpowiada na pytania. 
- Odmawia odpowiedzi? - zdziwił się Arch. 

background image

 

 

-  Ignoruje  pytania.  Nie  da  rady  go  przyszpilić.  Dywaguje  o  wszystkim,  od 

progresywnego jazzu po peruwiańskie maski, które zbiera, i ciężarne kotki. Łatwiej mi 
było dogadać się z jego bramą niż z tym cudownym dzieckiem. 

- Całkiem nic nie masz? 
-  Czy  ja  wiem?  Widziałem  jego  obrazy  i  dostałem  zaproszenie  na  imprezę  w 

klubie sztuki. W sobotę wieczorem, może pójdę. 

- Co myślisz o tych obrazach? 
-  Są  nieco  monotonne.  Wciąż  policzki  jak  rumiane  jabłuszka!...  Dokonałem 

jednak  odkrycia.  Na  wszystkich  tych  portretach  dzieci  Cal  Halapay  maluje  samego 
siebie. Myślę, że jest zachwycony własną osobą. Kręcone włoski, różowa cera. 

-  Obawiam  się,  że  szef  nie  tego  od  nas  oczekuje  -  zauważył  Arch.  -  Choć 

wszystko to brzmi jak baśń z 1001 nocy. 

- Musimy zamieścić ten artykuł? 
- Widziałeś kolor memorandum. Różowy! Qwilleran pogładził się po wąsach. 

-  Otrzymałem  odpowiedź  tylko  na  jedno  pytanie  -  rzekł  po  chwili.  -  Kiedy 

napomknąłem o panu, który zwie się. George Bonifield Mountclemens. Trzeci. 

Arch odstawił drinka. 

- I co powiedział Halapay? 
-  Wybuchnął,  choć  był  to  wybuch  kontrolowany.  Jego  wypowiedź  sprowadza 

się  do  tego,  że  według  niego  Mountclemens  nie  posiada  kwalifikacji,  by  dokonywać 

oceny dzieł sztuki. 

-  Nic  dziwnego.  Jakiś  rok  temu  Halapay  miał  indywidualną  wystawę,  a  nasz 

krytyk zrównał go z ziemią. Czytelnicy byli zachwyceni. Ich czarne serca radowały się 
na myśl, że ktoś tak bogaty może być pod pewnym względem nieudacznikiem. Jednak 

dla Halapaya był to bolesny cios. Zorientował się, że za swoje pieniądze może kupić 
wszystko, ale nie pozytywną recenzję. 

- Okropnie mu współczuję. A co z konkurencją? Czy oni też skrytykowali jego 

dzieła? 

-  Nie  mają  recenzenta.  Zamiast  tego  na  wszystkie  wernisaże  posyłają 

przeuroczą  starszą  panią,  emerytowaną  reporterkę,  która  wszystkim  się  zachwyca. 
Wolą nie ryzykować. 

- Czyli Halapay źle znosi krytykę... 
-  Żebyś  wiedział.  I  to  jak  źle!  -  Arch  przysunął  swój  stołek  nieco  bliżej  do 

Qwillerana.  -  Od  tamtego  czasu  usiłuje  doprowadzić  „Fluxion"  do  bankructwa. 

background image

 

 

Wycofał mnóstwo reklam, które zamieszcza teraz u konkurencji. To boli! Szczególnie, 

że przez jego agencję przechodzi większość reklam produktów żywnościowych i mody. 
Próbuje  nawet  przekonać  innych  reklamiarzy,  żeby  nie  polecali  klientom  „Fluxion". 

Poważna sprawa. 

Qwilleran skrzywił się z niedowierzaniem. 

-  A  ja  mam  napisać  artykuł,  który  ugłaska  tego  skunksa,  żeby  dział  reklamy 

odzyskał swoje dochody? 

- Szczerze mówiąc, przydałoby się. Mogłoby nam nieco ulżyć. 

- Nie podoba mi się to. 
-  Przestań  grymasić  -  poprosił  go  Arch.  Po  prostu  napisz  miły  kawałek  o 

ciekawym  facecie,  który  nosi  po  domu  stare  ciuchy,  chodzi  bez  butów,  trzyma  psy  i 
koty, a na lunch jada kiełbaski. Przecież wiesz, jak to się robi. 

- Ale nie podoba mi się to. 
-  Nie  proszę  cię,  żebyś  kłamał.  Po  prostu  wybierz,  co  trzeba.  Pomiń  szklane 

sople i jezioro za pół miliona dolarów, i wyprawy do Ameryki Południowej, za to nie 
zapomnij o hodowli indyków, jego ślicznej żonie i uroczych dzieciach. 

Qwilleran zastanawiał się. 

- Misja dziennikarska w praktyce, co? 
- Ta praktyka pozwala nam opłacić rachunki. 

-  W  dalszym  ciągu  nie  jestem  zachwycony  -  stwierdził  Qwilleran  -  ale  skoro 

jesteście w tak trudnej sytuacji, zobaczę, co  da się  zrobić  - uniósł szklankę z sokiem 

pomidorowym. - Baju, baju, Halapayu. 

- Nie wygłupiaj się. Miałem ciężki dzień. 
-  Chętnie  przeczytałbym  kilka  recenzji  Mountclemensa.  Macie  je  gdzieś  pod 

ręką? 

- W teczce, w archiwum. 

-  Zwłaszcza  chciałbym  się  dowiedzieć,  co  napisał  o  niejakiej  Zoe  Lambreth. 

Halapay  czynił  jakieś  aluzje  o  mrocznych  powiązaniach  między  panią  Lambreth  a 

Mountclemensem. Wiesz coś o tym? 

-  Ja  tylko  redaguję  jego  teksty.  Nie  zaglądam  mu  przez  okna  -  rzekł  Arch  i 

klepnął Qwillerana w plecy na dobranoc. 

background image

 

 

 

Rozdział trzeci 

 

Qwilleran wbił się w nowszy i ciemniejszy ze swych dwóch garniturów, by wybrać się 

samotnie  na  bal  walentynkowy  do  klubu  sztuki,  noszącego  -  jak  się  okazało  - 
bezpretensjonalną nazwę „Pędzel i Dłuto". Klub powstał czterdzieści lat wcześniej, na 
tyłach jakiejś nielegalnej speluny. Teraz zajmował górne piętro jednego z najlepszych 

hoteli;  należała  do  niego  towarzyska  śmietanka,  a  ongiś  przymierająca  głodem 
cyganeria porosła w piórka, z wiekiem nabrała stateczności i wyposażyła się w grube 

portfele na pliki dolarów. 

Qwilleranowi udało się przemknąć niepostrzeżenie do „Pędzla i Dłuta". Obejrzał 

kipiącą od przepychu główną salę, pomieszczenie restauracyjne i bar, w którym roiło 
się od gości. Była też tam sala gier, wyłożona boazerią z postarzanego drewna, gdzie 
do  dyspozycji  gości  były  wszelkie  możliwe  rozrywki,  od  strzałek  po  domino.  W  sali 

balowej  stoliki  udrapowano  czerwoną  i  białą  tkaniną,  a  orkiestra  przygrywała 
„łagodne przeboje". 

Spytał o stolik Halapaya  - przy którym powitała go Sandra  Halapay odziana w 

białe kimono ze sztywnego, hartowanego jedwabiu. Przesadny makijaż sprawiał, że jej 

migdałowe oczy wyglądały jeszcze bardziej egzotycznie. 

-  Już  bałam  się,  że  pan  nie  przyjdzie  -  oznajmiła,  przytrzymując  jego  rękę 

podczas powitania przez chwilkę dłużej, i obdarzyła go perlistą kaskadą śmiechu. 

-  Droga  pani  Halapay,  takiemu  zaproszeniu  nie  sposób  było  się  oprzeć.  -  Ku 

własnemu zdziwieniu Qwilleran pochylił się nad jej dłonią, by musnąć ją wąsami. 

-  Mam  na  imię  Sandy  -  oznajmiła.  -  Czyżby  przyszedł  pan  sam?  Na  bal 

zakochanych? 

background image

 

 

- A i owszem. Jestem przebrany za Narcyza. Sandy nie posiadała się z zachwytu. 

- Wy, dziennikarze, jesteście tacy inteligentni! 
Była rozkosznie smukła i śliczna, a przy tym uroczo swobodna, jak to się często 

zdarza żonom pod nieobecność mężów. 

- Cal jest przewodniczącym balu  - wyjaśniła  - więc jest ciągle zajęty. Może pan 

być moją parą. 

Jej oczy były równie figlarne, jak egzotyczne. 
A  potem  Sandy  przybrała  pusty,  oficjalny  ton  i  przedstawiła  mu  innych  gości 

siedzących  przy  jej  stole.  Wszyscy  byli  członkami  komitetu  Cala,  co  oznajmiła  z 
naciskiem.  Jacyś  państwo  Riggs  albo  może  Biggs  mieli  na  sobie  kostiumy 

przywodzące  na  myśl  siedemnastowieczną  Francję.  Była  tam  również  para 
niewysokich,  korpulentnych  ludzi,  czyli  państwo  Buchwalter,  którzy  najwyraźniej 

setnie się nudzili, a przebrani byli za wieśniaków. Poznał też Mae Sisler, zajmującą się 
wydarzeniami artystycznymi reporterkę z konkurencyjnej gazety. 

Skłonił  się  jej  po  koleżeńsku,  stwierdzając  zarazem,  że  wiek  emerytalny 

przekroczyła już chyba dziesięć lat temu. 

Mae Sisler podała mu kościstą dłoń i stwierdziła wysokim głosem: 

-  Ten  wasz  pan  Mountclemens  to  niezłe  ziółko,  ale  pan  mi  wygląda  na  miłego 

młodego człowieka. 

- Och, dziękuję - ucieszył się Qwilleran. - Już od dwudziestu lat nikt nie nazwał 

mnie młodym człowiekiem. 

-  Spodoba  się  panu  ta  praca  -  zapewniła  go.  -  Pozna  pan  wielu  przeuroczych 

ludzi. 

Sandy przysunęła się do Qwillerana. 

-  Wygląda  pan  strasznie  romantycznie  z  tymi  wąsami.  Mówiłam  Calowi,  żeby 

sobie  takie  zapuścił,  to  nie  będzie  sprawiał  wrażenia  niedorostka,  ale  on  nie  chce  o 

tym  słyszeć.  Ma  taki  dziecinny  wygląd,  nie  uważa  pan?  -  znów  rozległ  się  jej 
harmonijny śmiech. 

- To prawda, wygląda bardzo młodo - odpowiedział ostrożnie Qwilleran. 

-  Chyba  jest  do  pewnego  stopnia  niedorozwinięty.  Za  parę  lat  wszyscy  będą 

myśleć,  że  jest  moim  synem.  Przecież  to  straszne  -  Sandy  popatrzyła  Qwilleranowi 

prosto w oczy. - Czy poprosi mnie pan do tańca? Cal tańczy wprost okropnie. Wydaje 
mu się, że jest mistrzem, a tak naprawdę na parkiecie porusza się jak słoń. 

- Może pani tańczyć w tym stroju? 

background image

 

 

Sztywne białe kimono Sandy przewiązane było w talii szerokim czarnym obi. W 

jej proste czarne włosy wplecione były wstążki z białego jedwabiu. 

- No jasne - ścisnęła Qwillerana za ramię, gdy wychodzili na parkiet.  - Czy pan 

wie, co przedstawia mój kostium? 

Qwilleran oczywiście nie miał pojęcia. 

- Cal ma na sobie czarne kimono. Jesteśmy „młodymi kochankami w śnieżnym 

krajobrazie". 

- A kto to taki? 

- No nie, przecież musi pan wiedzieć. Słynna grafika Harunobu. 
- Przykro mi, jeśli chodzi o sztukę, jestem do niczego - Qwilleran uznał, że może 

sobie  pozwolić  na  takie  wyznanie,  bo  właśnie  prowadził  Sandy  w  fokstrocie 
wzbogaconym o parę Qwilleranowych ozdobników, w czym był raczej niezły. 

-  Świetnie  się  z  panem  tańczy  -  przyznała.  -  Naprawdę  trzeba  mieć  poczucie 

rytmu,  żeby  tańczyć  fokstrota  do  czaczy.  Natomiast  z  pana  wykształceniem 

artystycznym coś trzeba będzie zrobić. Może mogłabym się tym zająć? 

-  Nie  jestem  pewien,  czy  przy  mojej  pensji  stać  mnie  na  to  -  odpowiedział,  a 

radosny  śmiech  Sandy  zabrzmiał  głośniej  nawet  niż  dźwięki  orkiestry.  -  A  co  pani 

powie  o  tej  miłej  pani  z  konkurencyjnej  gazety?  Czy  jest  ekspertem  w  dziedzinie 
sztuki? 

-  Jej  mąż  w  czasie  wojny  malował  czołgi  w  ciapki,  więc  chyba  tak,  chyba  jest 

prawdziwą ekspertką. 

- A kim są pozostali goście przy pani stoliku? 
-  Riggs  jest  rzeźbiarzem.  Produkuje  chude,  wynędzniałe  statuetki,  które 

wystawia  w  Lambreth  Gallery.  Wyglądają  jak  pasikoniki.  Zresztą  Riggs  również 

przypomina  konika  polnego,  jeśliby  się  nad  tym  zastanowić.  Ta  druga  para,  czyli 
Buchwalterowie,  ma  przedstawiać  słynnych  kochanków  Picassa.  Tyle,  że  oni  zawsze 

ubierają  się  jak  wieśniacy  -  Sandy  uroczo  zmarszczyła  swój  zadarty  nosek.  -  Nie 
znoszę tej baby. Uważa się za taką straszną intelektualistkę. Jej mąż jest profesorem w 

szkole Pennimana i ma w tej chwili indywidualną wystawę w Westside Gallery. Jest 

jak  warzywo,  ale  maluje  śliczne  akwarele  -  ściągnęła  brwi.  -  Mam  nadzieję,  że 
dziennikarze nie są tacy jajogłowi... Kiedy Cal powiedział mi, żeby... Zresztą nieważne. 

Za dużo gadam. Powinnam skupić się na tańcu... 

background image

 

 

Qwilleran w chwilę potem stracił swą partnerkę, gdy odbił mu ją jakiś gburowaty 

młody człowiek, który miał na sobie podarty T-shirt, a maniery troglodyty. Qwilleran 
chyba skądś znał jego twarz. 

Nieco później, gdy znów spotkali się przy jej stoliku, Sandy wyjaśniła: 
-  To  był  Tom,  mieszka  u  nas  i  wykonuje  różne  prace  domowe.  Ma  być 

Stanleyem, tym,  jak mu tam?... ze  sztuki Tennessee Williamsa. Jego dziewczyna też 
się gdzieś tu kręci, ma na sobie peniuar. Straszny prostak, ale Cal uważa, że chłopak 
ma  talent,  więc  zafundował  mu  szkołę  artystyczną.  Cal  robi  mnóstwo  cudownych 

rzeczy. Napisze pan o nim artykuł, prawda? 

- Jeśli zdołam zebrać dość materiału - odparł Qwilleran. - Trudno przeprowadzić 

z nim wywiad. Może pani mogłaby mi pomóc? 

- Z przyjemnością. Czy pan wiedział, że Cal jest przewodniczącym stanowej rady 

do  spraw  artystycznych?  Chyba  chce  zostać  pierwszym  zawodowym  artystą,  jaki 
zasiądzie  w  Białym  Domu.  W  dodatku  pewnie  mu  się  to  uda.  Niełatwo  go 

powstrzymać  -  zamilkła  i  zamyśliła  się  na  chwilę.  -  Powinien  pan  napisać  artykuł  o 
tym starszym panu przy sąsiednim stoliku. 

- A kto to? 

- Nazywają go Wujaszek Waldo. Był rzeźnikiem, a kiedy przeszedł na emeryturę, 

zaczął malować zwierzęta. Przed sześćdziesiątym dziewiątym rokiem życia nie miał w 

ręku pędzla. 

- No tak, ludzie na emeryturze nie mają co robić z czasem - zauważył Qwilleran. 

-  Wiadomo,  i  każda  emerytka  chce  być  babcią  Moses,  wie  pan,  to  ta  słynna 

staruszka, której obrazy są w Białym Domu. Tylko że Wujaszek Waldo jest naprawdę 
uzdolniony, nawet jeśli George jest innego zdania. 

- Kim jest George? 
- No, George, ten wasz sławetny recenzent. 

- Wciąż jeszcze go nie poznałem. Jaki on jest? 
- Jaki? To prawdziwy śmierdziel. Kiedy napisał recenzję indywidualnej wystawy 

Wujaszka Waldo, zachował się wprost okrutnie. 

- Co o nim napisał? 
- Stwierdził, że Wujaszek Waldo powinien wrócić do handlu mięsem, a krowy i 

króliczki zostawić dzieciom, które rysują je, wykazując więcej wyobraźni i szczerości. 
Napisał  też,  że  Wujaszek  Waldo  zarżnął  więcej  zwierzaków  na  swoich  płótnach  niż 

podczas swej kariery jako rzeźnik. Wszyscy byli wściekli! Mnóstwo ludzi napisało listy 

background image

 

 

do  redakcji,  ale  biedny  staruszek  bardzo  się  przejął  i  przestał  malować.  To  była 

zbrodnia!  Swego  czasu  malował  przeurocze  prymitywy.  Doskonale  rozumiem  jego 
wnuczka,  który  jest  kierowcą  ciężarówki.  Poszedł  do  biura  redakcji  i  chciał  obić 

George'a Bonifielda Mountclemensa po mordzie. Nie mogę mu mieć tego za złe. Ten 
wasz krytyk jest zupełnie nieodpowiedzialny. 

- Czy pisywał coś o pracach pani męża? - Qwilleran starał się, żeby zabrzmiało to 

jak najbardziej niewinnie. 

Sandy wzdrygnęła się. 

-  Napisał  parę  wrednych  rzeczy  -  wyłącznie  dlatego,  że  Cal  pracuje  w  branży 

reklamowej i odnosi sukcesy. Dla Mountclemensa reklama ma tyle samo wspólnego 

ze sztuką co malarstwo pokojowe i wykładanie tapet. A tymczasem Cal rysuje lepiej 
od tych wszystkich pacykarzy, którzy są wyznawcami ekspresjonizmu abstrakcyjnego. 

Przecież żaden z nich nie potrafiłby namalować nawet szklanki wody! 

Sandy zmarszczyła brwi i zamilkła. 

- Z uśmiechem bardziej pani do twarzy - stwierdził Qwilleran. 
Odpowiedziała na to kaskadą śmiechu. 
- Niech pan popatrzy, ale numer! Cal tańczy z Markiem Antoniuszem. 

Qwilleran popatrzył tam, gdzie wskazywał jej palec. Rzeczywiście, Cal Halapay w 

czarnym japońskim kimonie prowadził w slow foksie rosłego rzymskiego wojownika. 

Twarz pod hełmem miała rysy śmiałe, lecz kobiece. 

-  To  Butchy  Bolton  -  wyjaśniła  Sandy.  -  Jest  profesorką  rzeźby  w  akademii  - 

spawany metal, te rzeczy. Razem ze swoją współlokatorką przebrały się za Antoniusza 
i  Kleopatrę.  Czyż  to  nie  bombowe?  Butchy  sama  zespawała  swoją  zbroję.  Chyba  z 
błotników od ciężarówki. 

- Szkoda, że z gazety nie przysłali jakiegoś fotografa. Przydałoby się porobić tu 

zdjęcia. 

Sandy wykonała jakiś dziwny, akrobatyczny ruch brwiami. 
-  Podobno  Zoe  Lambreth  miała  się  zająć  publicity,  ale  zdaje  mi  się,  że  potrafi 

reklamować tylko własną osobę. 

- Zadzwonię do naszego działu fotografii - zaproponował Qwilleran - może będą 

mogli kogoś przysłać. 

Minęło  pół  godziny  i  w  klubie  pojawił  się  Odd  Bunsen,  który  dyżurował  na 

zmianie od pierwszej  do jedenastej. Uzbrojony był w lustrzankę 35 mm, a w zębach 

jak zwykle trzymał cygaro. 

background image

 

 

Qwilleran spotkał go w foyer. 

- Postaraj się o fajne zdjęcie Cala i Sandry Halapayów. 
-  Nie  musisz  mi  tego  mówić.  Oni  uwielbiają,  gdy  ich  fotki  pojawiają  się  w 

gazetach. 

-  Spróbuj  też  sfotografować  różne  pary.  Są  poprzebierani  za  słynnych 

kochanków - Otella i Desdemonę, Lolitę i Humberta Humberta, Adama i Ewę... 

- Szałowo! - mruknął Odd Bunsen, przygotowując aparat. - Jak myślisz, długo tu 

zabawisz, Jim? 

-  Zaczekam  na  wyniki  konkursu,  żeby  przekazać  przez  telefon  do  redakcji,  kto 

zdobył główną nagrodę za kostium. 

- Może potem spotkamy się w klubie na kielicha? Pewnie będę już miał odbitki. 
Qwilleran  powrócił  do  stolika  Halapayów,  gdzie  Sandy  przedstawiła  mu 

niewiastę imponującej postury odzianą w suknię wieczorową wyszywaną koralikami. 

-  Pani  Duxbury  jest  właścicielką  największej  kolekcji  dzieł  sztuki  w  naszym 

mieście.  Powinien  pan  napisać  o  niej  artykuł.  Zbiera  osiemnastowiecznych  malarzy 
angielskich - dzieła Gainsborougha i Reynoldsa. 

- Nie zależy mi na reklamie mojej kolekcji - wtrąciła pani Duxbury. - Chyba, że 

taki artykuł mógłby się jakoś przyczynić do ugruntowania pańskiej pozycji w gazecie. 
W każdym razie witam pana w naszym gronie. 

Qwilleran skłonił się. 

- Miło mi. Sztuka to dla mnie zupełnie nowy temat. 

-  Mam  nadzieję,  że  pańska  obecność  oznacza,  iż  „Daily  Fluxion"  wreszcie 

oprzytomniała i pozbyła się Mountclemensa. 

- Nie - zaprzeczył Qwilleran - po prostu odtąd poświęcamy więcej miejsca sztuce. 

Mountclemens dalej będzie pisał swoje recenzje. 

-  Jaka  szkoda.  Wszyscy  liczyliśmy  na  to,  że  gazeta  odprawi  wreszcie  tego 

okropnego człowieka. 

Fanfary odtrąbione na scenie oznajmiły początek ceremonii wręczenia nagród. 

- Muszę znaleźć Cala - odezwała się Sandy do Qwillerana - będę mu towarzyszyć 

podczas  oceny  kostiumów  i  triumfalnego  przemarszu.  Na  pewno  nie  zostanie  pan 
dłużej? 

- Niestety, muszę oddać tekst do redakcji, ale proszę nie zapomnieć, że obiecała 

mi pani pomóc w kreśleniu portretu swojego męża. 

background image

 

 

-  Zadzwonię  do  pana  i  wproszę  się  na  lunch  -  obiecała  Sandy,  obdarzając 

dziennikarza serdecznym uściskiem. - Będzie fajnie. 

Qwilleran wycofał się na tył sali i zanotował nazwiska ogłaszanych zwycięzców; 

rozglądał się właśnie za telefonem, kiedy usłyszał kobiecy głos, niski i miękki: 

- Pan jest tym nowym człowiekiem z „Daily Fluxion"? 

Poczuł leciutkie mrowienie wąsów. Kobiece głosy czasem działały na niego w ten 

sposób, a ten akurat... brzmiał jak pieszczotliwy dotyk. 

-  Jestem  Zoe  Lambreth  -  przedstawiła  się  -  i  chyba  zupełnie  się  dziś  nie 

spisałam.  Miałam  poinformować  gazety  o  tym  balu,  ale  całkiem  wyleciało  mi  to  z 
głowy.  Przygotowuję  wystawę  i  mam  mnóstwo  roboty  -  o  ile  jest  to  jakieś 

usprawiedliwienie.  Mam  nadzieję,  że  nie  czuje  się  pan  zagubiony.  Czy  dostał  pan 
wszystkie potrzebne informacje? 

- Chyba tak. Pani Halapay się mną zajęła. 
- Owszem, zauważyłam - jej kształtne usta ściągnęły się lekko. 

- Pani Halapay bardzo mi pomogła. 
Brwi Zoe poruszyły się. 
- Nie wątpię. 

- Nie ma pani na sobie przebrania, pani Lambreth. 
- Rzeczywiście, nie. Mój mąż nie miał ochoty tu przyjść, a ja wpadłam tylko na 

kilka  minut.  Może  zechciałby  pan  któregoś  dnia  zajrzeć  do  Lambreth  Gallery? 

Poznałby  pan  mojego  męża.  Oboje  z  przyjemnością  dopomożemy  panu  -  w  miarę 

naszych możliwości. 

-  Pomoc  będzie  mi  potrzebna.  Dla  mnie  to  zupełnie  nowa  dziedzina  -  rzekł 

Qwilleran, a następnie niewinnym głosem dodał:  - Pani Halapay zaoferowała się, że 

zadba o moją edukację artystyczną. 

- O, do licha! - powiedziała Zoe. 

- Czy to oznacza dezaprobatę? 
-  No  cóż...  Sandra  nie  należy  do  najbardziej  kompetentnych  osób  w  tej 

dziedzinie.  Zresztą,  proszę  wybaczyć.  Prędzej  czy  później  zorientuje  się  pan,  że 

wszystkie  artystki  to  straszne  jędze  -  wielkie  brązowe  oczy  Zoe  wpatrywały  się  w 
niego, a Qwilleran natychmiast zatopił się w ich spojrzeniu. - Tym niemniej naprawdę 

się  o  pana  martwię.  Nie  chciałabym,  żeby  pańska  -  hm,  edukacja  -  potoczyła  się  w 
niewłaściwym  kierunku.  W  dzisiejszych  czasach  mnóstwo  prac  powstających  jako 

background image

 

 

dzieła  sztuki  to  w  najlepszym  razie  tandeta,  a  w  najgorszym  -  hochsztaplerka. 

Powinien pan sprawdzać kwalifikacje swoich doradców. 

- Co pani proponuje? 

- Proszę odwiedzić nas w Lambreth Gallery - ponowiła zaproszenie, a spojrzenie 

jej oczu wyraziło je również na swój sposób. 

Qwilleran wciągnął brzuch i pomyślał, że warto by zrzucić parę kilogramów (i że 

zacznie od jutra). Jednak póki co musiał znaleźć jakiś telefon. 

Przemarsz  przebierańców  zakończył  się,  goście  znów  krążyli  po  całym  klubie. 

Rozeszła  się  już  wieść,  że  nowy  reporter  z  „Daily  Fluxion"  znalazł  się  wśród 
publiczności, a ponieważ nietrudno go było rozpoznać dzięki jego ogromnym wąsom, 

różni nieznajomi podchodzili do Qwillerana, by się przedstawić. Wszyscy życzyli mu 
jak  najlepiej,  a  potem  wyrażali  się  niepochlebnie  o  George'u  Boni-fieldzie 

Mountclemensie. Marszandzi dodawali jeszcze kilka słów, w których zachwalali swoje 
galerie; artyści wspominali o planowanych wystawach; ludzie spoza branży zapraszali 

Qwillerana  do  odwiedzenia  ich  prywatnych  kolekcji  -  kiedy  tylko  zechce  -  i  mówili, 
żeby przyprowadził ze sobą fotografa, jeśli sobie życzy. 

Pośród witających dziennikarza znalazł się też Cal Halapay. 

- Niech pan przyjdzie do nas kiedyś na kolację - rzekł. - Z całą rodziną. 
Teraz wszyscy na dobre zainteresowali się trunkami i przyjęcie stawało się coraz 

bardziej  hałaśliwe.  Największy  gwar  panował  w  sali  gier,  więc  i  Qwilleran  skierował 

tam swe kroki w ślad za tłumem. Wewnątrz było aż gęsto od roześmianych gości, stali 

tak  blisko  siebie,  że  właściwie  nie  było  miejsca,  by  podnieść  kieliszek  do  ust.  W 
centrum  zainteresowania  znajdował  się  Marek  Antoniusz.  Stał,  a  właściwie  stała  na 
krześle.  Bez  hełmu  bardziej  przypominała  kobietę,  miała  pulchną  twarz  i  krótkie 

włosy ułożone w ciasne fale. 

-  Naprzód,  naprzód  -  komenderowała.  -  Spróbujcie  swych  sił!  Qwilleran 

przecisnął  się  dalej.  Teraz  mógł  przekonać  się,  że  tłum  zajęty  jest  grą  w  strzałki. 
Chodziło  mianowicie  o  to,  by  trafić  w  naturalnych  rozmiarów  sylwetkę  ludzką 

narysowaną  kredą  na  drewnianej  ścianie,  ze  wszystkimi  dosadnymi  szczegółami 

anatomii. 

-  Do  boju,  do  boju!  -  wykrzykiwała  wojowniczka.  -  To  nic  nie  kosztuje.  Każdy 

rzut daje szansę. Kto chce zagrać w „zabij krytyka"? 

Qwilleran  uznał,  że  ma  już  dość.  Jego  wąsy  przekazywały  mu  jakiś  ledwo 

dostrzegalny  sygnał  i  nie  było  to  nic  miłego.  Wycofał  się  dyskretnie,  przedyktował 

background image

 

 

swój  tekst  przez  telefon,  a  potem  poszedł  do  klubu  prasowego  spotkać  się  z  Oddem 

Bunsenem. 

- Ten Mountclemens to chyba jakiś palant - rzekł do fotografa. - Czytujesz jego 

recenzje? 

- A kto by czytał artykuły? Ja tylko patrzę na obrazki, a potem sprawdzam, czy 

honorarium wpłynęło na konto. 

- Chyba wywołuje mnóstwo zamieszania. Wiesz coś o sytuacji w muzeum? 
- Wiem, że w recepcji pracuje fajna dziewucha - stwierdził Odd - i mają tam na 

drugim piętrze kilka obłędnych aktów. 

-  Ciekawe,  ale  nie  o  to  mi  chodzi.  Otóż  muzeum  właśnie  straciło  szansę  na 

uzyskanie  subwencji  od  jakiejś  fundacji,  miliona  dolarów.  W  rezultacie  dyrektor 
stracił  pracę.  Dowiedziałem  się  tego  dziś  podczas  przyjęcia  i  podobno  wszystko  to 

wywołał krytyk z „Daily Fluxion". 

-  Niewykluczone.  U  nas,  w  dziale  fotografii,  zawsze  wszczyna  karczemne 

awantury. Dzwoni i mówi, jakich zdjęć potrzebuje, a potem wybieramy się do galerii, 
żeby  zrobić  fotki.  Powinieneś  zobaczyć,  jakie  śmieci  każe  nam  fotografować!  W 
zeszłym  tygodniu  dwa  razy  wybrałem  się  do  Lambreth  Gallery,  a  i  tak  nie  udało  się 

uzyskać zdjęcia, które nadawałoby się do druku. 

- Jak to możliwe? 

- O rany, ten obrazek był w kolorach czarnym i granatowym! Odbitka wyglądała 

jak zdjęcie kosza z węglem ciemną nocą, no a boss był przekonany, że to moja wina. 

Stary Monty zawsze marudzi, jeśli chodzi o zdjęcia. Gdyby trafiła się okazja, chętnie 
walnąłbym go czymś ciężkim w głowę! 

background image

 

 

 

Rozdział czwarty 

 

W sobotę rano Qwilleran zajrzał do hotelowego kiosku i kupił nowy numer „Fluxion". 

Mieszkał  póki  co  w  starym,  tanim  hoteliku,  którego  właściciel  zastąpił  wyblakłe 
chodniki oraz starte aksamity plastikowymi podłogami i plastikowymi fotelami. Gdy 
poszedł  do  jadalni,  ubrana  w  plastikowy  fartuszek  dziewczyna  podała  mu  jajecznicę 

na  zimnym  plastikowym  talerzu.  Qwilleran  otworzył  gazetę,  szukając  działu 
poświęconego sztuce. 

George  Bonifield  Mountclemens  III  zamieścił  tam  recenzję  prac  Franza 

Buchwaltera.  Qwilleran  zapamiętał  to  nazwisko.  Chodziło  o  milczącego  mężczyznę 

siedzącego przy stoliku Halapayów, męża tej pani pracującej w pomocy społecznej  - 
czyli, jak to określiła Sandy Halapay, o warzywo, które maluje śliczne akwarelki. 

W  charakterze  ilustracji  obok  artykułu  zamieszczono  reprodukcje  dwóch 

obrazów  i  Qwilleran  uznał,  że  wyglądają  całkiem  nieźle.  Obrazy  przedstawiały 
żaglówki, a on zawsze lubił żaglówki. Zaczął czytać: 

„Zapalonym  bywalcom  galerii,  którzy  potrafią  docenić  rzetelne  rzemiosło,  nie 

wolno  w  tym  miesiącu  przegapić  indywidualnej  wystawy  Franza  Buchwaltera,  która 

odbywa  się  w  Westside  Gallery  -  pisał  Mountclemens.  -  Artysta  ten,  który  jest 
akwarelistą  oraz  nauczycielem  w  szkole  sztuk  pięknych  Pennimana,  postanowił 

przedstawić publiczności wyjątkową kolekcję ram. 

Nawet  niewprawne  oko  bez  trudu  zorientuje  się,  że  przez  ostatni  rok  artysta 

poświęcił kwestii ram wiele uwagi. Listwy ram są dobrze połączone ze sobą, a ich rogi 

starannie wyrównane. 

background image

 

 

Kolekcja  ta  wyróżnia  się  też  wielką  rozmaitością  prezentowanych  okazów. 

Mamy  tu  ramy  szerokie  oraz  wąskie,  a  także  ramy  średnich  rozmiarów;  pozłacane, 
posrebrzane, z orzecha, wiśni i hebanu tudzież w rozmytym kolorze, który pretenduje 

do miana jakże ostatnio modnego odcienia zwanego «bielą antyczną». 

Jedna  z  najlepszych  ram  na  tym  pokazie  wykonana  została  z  kasztanowca 

pogryzionego przez korniki. Trudno określić, nie przeprowadzając inwazyjnych badań 
polegających  na  wprowadzeniu  igły  do  otworów,  czy  jest  to  dzieło  korników  z 
Karoliny  Północnej,  czy  też  elektrycznych  świdrów  w  Kansas  City.  Należy  jednak 

przypuszczać,  że  tej  klasy  specjalista  od  oprawy  obrazów  co  Buchwalter  nie 
zadowoliłby  się  podrzędnymi  materiałami,  toteż  niżej  podpisany  krytyk  skłania  się 

raczej  ku  przekonaniu,  iż  mamy  do  czynienia  z  owocem  działalności  autentycznych 
korników. 

Wystawa  jest  dobrze  powieszona.  Należy  wyrazić  szczególne  uznanie  z  racji 

umiejętnego  wykorzystania  procesów  matowania,  użycia  faktur  oraz  tonów,  które 

dobrano  ze  smakiem  i  wyobraźnią.  Artysta  umieścił  w  swych  znakomitych  ramach 
przedstawienia  żaglówek  oraz  innych  tematów,  które  nie  odwracają  uwagi  widza  od 
ich wyśmienitej oprawy". 

Qwilleran jeszcze raz przyjrzał się ilustracjom i jego wąsy nastroszyły się lekko. 

Te żaglówki były ładne, naprawdę ładne. 

Złożył  gazetę  i  wstał.  Czekało  go  właśnie  przeżycie,  jakiego  nie  zaznał,  odkąd 

miał  jedenaście  lat,  a  i  wtedy  uczynił  to  pod przymusem.  Krótko  mówiąc,  zamierzał 

spędzić popołudnie w muzeum. 

Siedzibą  miejskiej  kolekcji  sztuki  był  marmurowy  gmach  będący  śmiałą 

syntezą stylu greckiej świątyni, włoskiej willi i francuskiego chateau. W niedzielnym 

słońcu budynek lśnił dumną bielą,  połyskując też frędzlami ociekających wodą sopli 
lodu. 

Kusiło go, żeby pójść od razu na drugie piętro i obejrzeć polecane przez Odda 

Bunsena akty, ale powstrzymał się i zamiast, tego skierował swe kroki do recepcji, by 

zawrzeć znajomość ze wspomnianą przez fotografa atrakcyjną dziewczyną. Zastał ją w 

szatni,  gdzie  zmagała  się  z  wieszakami;  miała  długie  włosy  i  ładną  buzię  o 
rozmarzonym wyrazie. 

Rzuciła okiem na jego wąsy. 
- Ja chyba pana widziałam wczoraj wieczorem w „Pędzlu i Dłucie? 

- Czy miała pani na sobie różowy peniuar? 

background image

 

 

- Zdobyliśmy nagrodę - Tom LaBlanc i ja. 

- Wiem. To było udane przyjęcie. 
- Naprawdę było fajnie. Wiedziałam, że będzie fantastycznie. 

W  sieni  Qwilleran  zaczepił  nieumundurowanego  strażnika,  rozpoznając  go 

natychmiast  po  typowym  muzealnym  wyrazie  twarzy,  na  który  składała  się 

podejrzliwość, dezaprobata i brutalność. 

- Gdzie mogę znaleźć dyrektora muzeum? - spytał Qwilleran. 
- W niedziele nie przychodzi do pracy - to jest zazwyczaj, bo akurat dzisiaj go 

widziałem,  przed  chwilą  przeszedł  przez  hall.  Pewnie  chce  spakować  swoje  rzeczy. 
Wie pan, wyrzucili go - strażnik pokiwał głową. - To wszystko przez politykę! I przez 

tę hienę z gazety. Oto przyczyna. Cieszę się, że jestem na państwowym etacie... Niech 
pan zajrzy do gabinetu pana Farhara - tym korytarzem, a potem w lewo. 

W skrzydle muzeum, gdzie mieściły się biura, panowała niedzielna cisza. Noel 

Farhar, dyrektor - jak głosiła tabliczka na jego drzwiach - był sam w swoim gabinecie. 

Qwilleran  przeszedł  przez  pusty  sekretariat  do  wyłożonego  boazerią 

pomieszczenia przyozdobionego dziełami sztuki. 

- Przepraszam - powiedział - czy pan Farhar? 

Mężczyzna,  który  właśnie  przeszukiwał  szufladę  biurka,  drgnął  nerwowo  i 

skinął  głową.  Qwilleran  chyba  jeszcze  nigdy  przedtem  nie  widział  tak  kruchego 

osobnika. Odniósł wrażenie, że co prawda Noel Farhar wygląda o wiele za młodo jak 

na dyrektora szacownej instytucji, ale jego niezdrowa chudość nadawała mu zarazem 

upiorny wygląd starca. 

- Przepraszam, że przeszkadzam. Jestem Jim Qwilleran z „Daily Fluxion". 
Zaciśnięte  szczęki  Noela  Farhara  mówiły  same  za  siebie;  nie  był  w  stanie 

opanować nerwowego drgania powieki. 

- Czego pan chce? - spytał obcesowo. Qwilleran przyjaznym tonem odparł: 

-  Chciałem  tylko  się  przedstawić.  Jestem  nowy  w  tutejszym  środowisku 

artystycznym i staram się poznać wszystkich, którzy mają w nim coś do powiedzenia. 

Wyciągnął dłoń i uścisnął niechętnie podaną drżącą rękę Farhara. 

- Jeśli przyłączyli pana do zespołu, żeby naprawić szkody - stwierdził zimnym 

tonem - już za późno. Co się stało, to się nie odstanie. 

- Obawiam się, że nie wiem, o czym pan mówi. Dopiero co zjawiłem się w tym 

mieście. 

background image

 

 

- Niech pan siądzie, panie Qwilleran - Farhar skrzyżował ramiona na piersi, ale 

nie usiadł. - Pewnie pan wie, że muzeum właśnie straciło milionową subwencję. 

- Coś o tym słyszałem. 

- Pozyskanie tego miliona przysporzyłoby nam prestiżu i zachęciło prywatnych 

oraz przemysłowych ofiarodawców, dzięki czemu moglibyśmy otrzymać kolejne pięć 

milionów.  Pieniądze  te  umożliwiłyby  nam  nabycie  fantastycznej  kolekcji 
meksykańskich obiektów z czasów prehiszpańskich i wybudowanie nowego skrzydła, 
w  którym  zostałaby  wyeksponowana,  ale  wasza  gazeta  postarała  się,  aby  cały  ten 

program wziął w łeb. Wasz krytyk, systematycznie nękając i ośmieszając to muzeum, 
przedstawił je w tak niekorzystnym świetle, że fundacja przestała nas brać pod uwagę 

-  pomimo  widocznego  drżenia  Farhar  mówił  podniesionym  głosem.  -  Nie  muszę 
dodawać, że to niepowodzenie, wraz z osobistymi atakami ze strony Mountclemensa 

dotyczącymi  sprawowania  przez  moją  osobę  kierownictwa  w  tej  instytucji,  zmusiło 
mnie do złożenia rezygnacji. 

- To poważny zarzut - mruknął Qwilleran. 
- Nie do wiary, że jedna osoba, która o sztuce nie wie nic, jest w stanie zatruć 

klimat  w  całym  środowisku  artystycznym  miasta.  Jednak  pan  nie  może  nic  na  to 

poradzić. Tracę tylko czas. Pisałem już do wydawcy gazety, żądając, by powstrzymano 
Mountclemensa, nim unicestwi naszą kulturalną spuściznę - i nic to nie dało. 

Farhar pochylił się nad swoimi papierami. 

-  Muszę  pana  przeprosić,  mam  trochę  pracy.  Trzeba  uporządkować 

dokumenty... 

-  Przepraszam,  że  panu  przerwałem  -  rzekł  Qwilleran.  -  Bardzo  mi  przykro  z 

powodu całej tej sprawy. Nie znam faktów, więc nie mogę się wypowiadać... 

- Przed chwilą właśnie pan je poznał - ton głosu Farhara jednoznacznie dawał 

do zrozumienia, że to koniec rozmowy. 

Qwilleran  przeszedł  się  po  wszystkich  piętrach  muzeum,  ale  jakoś  ani  obrazy 

Renoira  czy  Canaletta,  ani  pamiątki  kultury  Tol-teków  czy  Azteków  nie  zdołały 

wzbudzić  jego  zainteresowania.  Jedynie  historyczna  broń  naprawdę  go 

zainteresowała - lewaki, czyli długie sztylety dzierżone w lewej dłoni przez walczących 
rapierem  szermierzy;  niemieckie  noże  myśliwskie,  najeżone  kolcami  maczugi, 

hiszpańskie  szpady  i  rapiery,  włoskie  puginały.  Oglądał  je  z  zaciekawieniem,  a  jego 
myśli wciąż krążyły wokół pewnego krytyka, którego wszyscy nienawidzili. 

background image

 

 

Wczesnym  rankiem  następnego  dnia  Qwilleran  stawił  się  w  redakcji.  W 

archiwum na trzecim piętrze poprosił o teczkę z recenzjami Mountclemensa. 

- Proszę bardzo - powiedział archiwista, puszczając do niego porozumiewawczo 

oko  -  a  kiedy  będzie  pan  miał  dosyć,  to  gabinet  pierwszej  pomocy  znajduje  się  na 
piątym piętrze, tam dadzą panu coś na uspokojenie. 

Qwilleran przejrzał recenzje z ostatnich dwunastu miesięcy. Odnalazł jadowite 

komentarze na temat dzieł Cala Halapaya i jego dzieciątek o kręconych włoskach („w 
sam raz do kiosku z pamiątkami") oraz okrutne opinie na temat sztuki prymitywnej w 

wydaniu  Wujaszka  Waldo  („wiek  nie  zastąpi  talentu").  Znalazł  się  tam  również 
artykuł,  w  którym  co  prawda  nie  wymieniono  ani  jednego  nazwiska,  natomiast 

dotyczył on prywatnych kolekcji, których właściciele mniej interesują się sztuką jako 
taką, o wiele bardziej zaś wymigiwaniem się od płacenia podatków. 

Mountclemens  nie  szczędził  słów  krytyki  naturalnych  rozmiarów  metalowym 

rzeźbom  autorstwa  Butchy  Bolton,  której  postacie  przypominały  mu  zbroję,  jaką 

widział  kiedyś  podczas  pewnego  wiejskiego  przedstawienia  Makbeta.  Ubolewał  nad 
masową  produkcją  trzeciorzędnych  artystów  kończących  szkołę  Pennimana, 
porównując ją do linii produkcyjnych fabryk samochodowych w Detroit. 

Wychwalał  małe,  podmiejskie  galerie  za  to,  że  spełniają  szczytną  rolę 

popołudniowych  ośrodków  życia  towarzyskiego,  zastępując  kluby  brydżowe  i  kółka 

hafciarskie,  choć  podawał  w  wątpliwość  ich  sens  istnienia  jako  placówek 

artystycznych.  I  rzeczywiście,  ciskał  gromy  na  muzeum,  krytykując  zajadle  jego 

politykę  kulturalną,  stałe  zbiory,  dyrektora  -  a  nawet  kolor  uniformów  noszonych 
przez strażników. 

Tym  niemniej  pośród  tych  tyrad  trafiały  się  entuzjastyczne  pochwały,  jakimi 

obdarzał  niektórych  artystów,  zwłaszcza  Zoe  Lambreth;  jednak  żargon,  jakim  były 
napisane,  był  dla  Qwillerana  niemal  niezrozumiały.  „Wielowątkowość  elokwentnej 

dynamiki  w  organicznej  fakturze...  wewnętrzne,  subiektywne  impulsy  wyrażone 
idiomem pełnym empatii... " 

W jednym z  artykułów w ogóle nie zajmował się malarstwem ani rzeźbą, lecz 

omawiał koty (Felis domestica) jako dzieła sztuki. 

Qwilleran  zwrócił  teczkę  archiwiście  i  zajrzał  do  książki  telefonicznej,  by 

znaleźć  pewien  adres.  Chciał  mianowicie  dowiedzieć  się,  czemu  Mountclemens  tak 
wysoko ceni prace Zoe Lambreth - i dlaczego Cal Halapay jest przekonany, iż są tak 

niedobre. 

background image

 

 

Okazało się, że Lambreth Gallery znajduje się na skraju dzielnicy finansowej, w 

dawnym magazynie, wokół którego piętrzyły się biurowe wieżowce. Galeria sprawiała 
wrażenie miejsca z klasą. Szyld nad drzwiami pysznił się złotymi literami, a w oknie 

były tylko dwa obrazy i trzydzieści metrów kwadratowych szarego aksamitu. 

Jedno  z  płócien  było  granatowe  i  pokryte  czarnymi  trójkątami.  Drugie  na 

pierwszy rzut oka było pokryte grubą warstwą bezładnych smug brązowej i fioletowej 
farby, jednak spośród tych plam jakby wyłaniał się jakiś wizerunek: Qwilleran poczuł 
na  sobie  spojrzenie  dwojga  oczu  spozierających  z  głębi.  W  miarę  jak  przyglądał  się 

dokładniej,  wyraz  tych  ślepi  zmieniał  się;  z  początku  niewinny,  potem  rozumny,  a 
wreszcie dziki. 

Otworzył drzwi i wszedł do środka. Pomieszczenie galerii było długie i wąskie, 

umeblowane  raczej  kosztownymi  salonowymi  meblami  o  bezkompromisowo 

nowoczesnym  wyglądzie.  Na  sztaludze  Qwilleran  dostrzegł  kolejną  kompozycję 
trójkątów - tym razem szarych na białym tle - i ta spodobała mu się bardziej niż obraz 

w  oknie.  Był  też  podpis  artysty:  Scrano.  Na  podwyższeniu  obok  ujrzał  kolanko  rury 
ściekowej najeżone szprychami rowerowymi. Tytuł rzeźby: Rzecz numer 17. 

Gdy  wszedł  w  progi  galerii,  gdzieś  daleko  rozległ  się  brzęk  dzwonka,  a  teraz 

Qwilleran  usłyszał  kroki  na  stopniach  spiralnych  schodków  w  tylnej  części 
pomieszczenia. Pomalowana na biało żelazna struktura wyglądała jak wielka rzeźba. 

Qwilleran  ujrzał  stopy,  potem  nogi  w  wąskich  spodniach,  następnie  zaś  zasuszoną, 

sztywną,  wyniosłą  postać  właściciela  galerii.  Trudno  było  sobie  wyobrazić,  że  Earl 

Lambreth jest mężem Zoe - tak pełnej ciepła i kobiecości. 

Sprawiał  wrażenie  sporo  starszego  od  żony,  a  poza  tym  był  obrzydli-wie 

wytworny. 

-  Jestem  nowym  reporterem  działu  kulturalnego  „Daily  Fluxion".  Pani 

Lambreth zaprosiła mnie, żebym odwiedził galerię. 

Na twarzy mężczyzny pojawiło się coś, co z początku mogło nawet przypominać 

uśmiech, ale zakończyło się afektowanym grymasem: przygryzł dolną wargę zębami. 

-  Pani  Lambreth  wspomniała  mi  o  panu  -  odezwał  się  -  a  zapewne  i 

Mountclemens  poinformował  pana,  że  jest  to  wiodąca  galeria  w  naszym  mieście.  W 
gruncie rzeczy jedyna galeria godna tej nazwy. 

-  Nie  zawarłem  jeszcze  znajomości  z  panem  Mountclemensem,  wiem  jednak, 

że jest wysokiego mniemania o pracach pańskiej żony. Chciałbym je zobaczyć. 

background image

 

 

Marszand, stojąc sztywno z rękami założonymi za plecy, wskazał podbródkiem 

brązowy prostokąt na ścianie. 

-  To  jest  jeden  z  najnowszych  obrazów  pani  Lambreth.  Cechuje  go  wysoka 

jakość malarska, powszechnie uznana za jej sygnaturę. 

Qwilleran przyglądał się obrazowi w ostrożnym milczeniu. Jego powierzchnia 

miała  fakturę  gęsto  polukrowanego  ciasta  czekoladowego;  odruchowo  przesunął 
językiem po wargach. A jednak i tym razem uświadomił sobie, że spośród zawirowań 
farby  spoglądają  na  niego  jakieś  oczy.  Po  chwili  zdał  sobie  sprawę,  że  obraz 

przedstawia kobiecą twarz. 

- Zużywa dużo farby - zauważył Qwilleran. - To musi długo schnąć. 

Marszand znów oparł górne zęby o wargę. 
- Pani Lambreth posługuje się pigmentem i impastem, by urzec oglądającego i 

uwikłać  go  sensualnie,  nim  w  umyśle  tegoż  wyartykułuje  się  właściwy  przekaz.  Jej 
ekspresja  zawsze  jest  trudna  do  zdefiniowania  i  ulotna,  a  to  zmusza  widza  do 

aktywnego uczestnictwa w interpretacji dzieła. 

Qwilleran odruchowo skinął głową dla potwierdzenia tych słów. 
- Jest wielką humanistką - ciągnął Lambreth. - Tak się nieszczęśliwie składa, że 

w tej chwili dysponujemy zaledwie kilkoma jej płótnami. Najnowsze z nich skrywa w 
swoim atelier, przygotowując ich premierę na indywidualną wystawę, która odbędzie 

się  w  marcu.  Tym  niemniej  miał  pan  okazję  obejrzeć  w  naszej  witrynie  jedno  z 

najbardziej dojmujących i zarazem przekonujących jej dzieł. 

Qwilleran  przypomniał  sobie  zachmurzone  farbą  oczy,  które  dostrzegł  przed 

wejściem do galerii - oczy pełne tajemnicy i przekory. 

-  Czy  ona  zawsze  maluje  kobiety  w  ten  sposób?  Jedno  z  ramion  Lambretha 

drgnęło nerwowo. 

- Pani Lambreth nigdy nie stosuje się do określonej formuły. Jej malarstwo jest 

bardzo  uniwersalne  i  cechuje  się  ogromną  dozą  wyobraźni.  Natomiast  obraz  w 
witrynie w swych intencjach nie powinien inwokować antropomorficznych skojarzeń. 

Jest to studium kota. 

- Aha - powiedział Qwilleran. 
- Czy interesuje pana Scrano? To jeden z najbardziej uznanych współczesnych 

artystów.  Również  na  witrynie  można  podziwiać  jego  obraz.  A  tutaj  drugi,  na 
sztaludze. 

background image

 

 

Qwilleran  zerknął  na  szare  trójkąty  i  białe  tło.  Powierzchnia  farby  była 

wypracowana, drobnoziarnista, o niemal metalicznym połysku; trójkąty miały surowy 
wygląd. 

- Wyraźnie koncentruje się na trójkątach - skonstatował dziennikarz. - Gdyby 

powiesić to płótno do góry nogami, mielibyśmy trzy żaglówki we mgle. 

-  Myślę,  że  symbolika  tej  pracy  jest  oczywista  -  rzekł  Lambreth.  -  W  swoich 

geometrycznych kompozycjach Scrano wyraża nader ekspresyjnie istotę libidinalnej, 
poligamicznej natury człowieka. Obraz w witrynie jest szczególnie cudzołożny, że tak 

się wyrażę. 

-  No  tak,  czyli  nici  z  mojej  teorii  -  stwierdził  Qwilleran.  -  A  już  myślałem,  że 

rozpoznałem żaglówki. Jaka jest opinia Mountclemen-sa na temat Scarno? 

-  S-c-r-a-n-o  -  poprawił  go  Lambreth.  -  W  pracach  Scrano  Mountclemens 

dopatruje  się  intelektualnej  metafory  męskości,  która  stanowi  transcendencję 
potocznych  środków  wyrazu  i  skupia  się  na  koncepcji  absolutnej  oraz  sublimacji 

wykorzystywanego medium. 

- Aha. Pewnie to sporo kosztuje. 
- Ceny prac Scrano sięgają liczb pięciocyfrowych. 

- Ho, ho - zdumiał się Qwilleran. - A ci pozostali twórcy? 
- Tu będziemy mówić o zdecydowanie niższych cenach. 

- No właśnie, nigdzie nie widzę cen. 

Lambreth milczał przez chwilę, zajęty poprawianiem wiszących obrazów, które 

widocznie w jakiś niedostrzegalny dla oka Qwillerana sposób musiały się przekrzywić 
na ścianie. 

- Nie można oczekiwać, by galeria ciesząca się taką renomą eksponowała ceny 

niczym  tandetny  supermarket.  Z  okazji  znaczących  wystaw  wydajemy  katalogi, 
natomiast  ekspozycja,  którą  pan  w  tej  chwili  ogląda,  to  tylko  nieformalny  pokaz 

współpracujących z nami artystów. 

-  Zdziwiło  mnie,  kiedy  dowiedziałem  się,  że  pańska  galeria  mieści  się  w 

dzielnicy kojarzonej z finansami - powiedział Qwilleran. 

- Nasi najwierniejsi klienci rekrutują się spośród biznesmenów. 
Qwilleran  rozejrzał  się  po  galerii  i  powstrzymał  się  od  komentarza.  Na  wielu 

płótnach  widać  było  zacieki  i  krople  farby  o  jaskrawych,  agresywnych  barwach. 
Niektóre z nich przedstawiały tylko pofalowane paski kolorów. Jedno z dzieł, formatu 

mniej  więcej  dwa  na  trzy  metry,  przedstawiało  rozdziawioną  czerwoną  paszczę  - 

background image

 

 

Qwilleran odruchowo cofnął się o krok do tyłu. Dojrzał też jajowaty metalowy kształt 

na  podwyższeniu;  opatrzono  go  tytułem  Bez  tytułu.  Były  tam  też  smukłe  kształty  z 
czerwonawej gliny przywodzące na  myśl koniki polne, posiadające  jednak określone 

wypukłości, które objawiły Qwilleranowi, iż chodzi o niedożywione istoty ludzkie. No i 
jeszcze dwa kawałki blachy podpisane Rzecz numer 14 oraz Rzecz numer 20. 

Meble  bardziej  przypadły  mu  do  gustu:  fotele  przypominające  filiżanki,  sofy 

osadzone  na  cienkich  rusztowaniach  z  chromowanego  metalu  i  niskie  stoliki  o 
marmurowych blatach. 

-  Macie  coś  z  malarstwa  Cala  Halapaya?  -  ośmielił  się  spytać.  Lambreth  był 

wyraźnie zażenowany. 

- Pan chyba żartuje. To nie tego rodzaju galeria. 
- Wydawało mi się, że obrazki Halapaya cieszą się sporym powodzeniem. 

- Są chętnie kupowane przez ludzi pozbawionych jakiegokolwiek gustu - odparł 

marszand  -  ale  „obrazki"  Halapaya,  jak  pan  je  trafnie  nazwał,  to  tylko  komercyjny 

chłam, zwykłe ilustracje, które ktoś zadufany w sobie postanowił oprawić w ramy. W 
sensie  artystycznym  pozbawione  są  jakiejkolwiek  wartości.  Prawdę  mówiąc,  ten 
człowiek  byłby  o  wiele  użyteczniejszy  dla  społeczeństwa,  gdyby  zapomniał  o  swych 

ambicjach i pretensjach, a zamiast tego skoncentrował się na tym, co udaje mu się tak 
doskonale, czyli na zarabianiu pieniędzy. Nie mam nic przeciwko hobbystom, którzy 

spędzają  niedzielne  popołudnia  przed  sztalugą,  nie  powinni  jednak  pozować  na 

artystów, bo w ten sposób wprowadzają publiczność w błąd i psują jej gust. 

Qwilleran już od jakiegoś czasu przyglądał się spiralnym schodkom. 
- Czy na górze jest druga część galerii? 
-  Nie,  tylko  moje  biuro  i  pracownia  ramiarska.  Ma  pan  ochotę  ją  zobaczyć? 

Pewnie bardziej pana zainteresuje niż obrazy czy rzeźby. 

Poszedł  za  Lambrethem  przez  magazyn,  gdzie  przechowywano  obrazy 

ustawione prostopadle do ściany, i w górę po schodach. W pracowni czuć było klejem, 
a może lakierem. Qwilleran popatrzył na zawalony narzędziami stół warsztatowy. 

- Kto robi dla pana ramy? - spytał. 

-  Bardzo  utalentowany  rzemieślnik.  Gwarantujemy  najlepszą  robociznę  i 

największy wybór wzorów w mieście - wciąż stał sztywno, nadal z rękami za plecami. 

Ruchem głowy wskazał listwy leżące na stole. - Te sprzedają się po sto pięć dolarów za 
metr bieżący. 

background image

 

 

Spojrzenie Qwillerana powędrowało w stronę zagraconego biura sąsiadującego 

z  pracownią.  Przyjrzał  się  obrazowi  przedstawiającemu  tancerkę,  który  wisiał 
przekrzywiony  na  ścianie.  Balerina  w  przejrzystej  błękitnej  sukience  uchwycona 

została w ruchu, na tle zielonych liści. 

- No, to jest coś, co rozumiem - stwierdził. - Naprawdę mi się podoba. 

- I słusznie! To Ghirotto, zresztą jest podpis. Qwilleran był pod wrażeniem. 
- Widziałem Ghirotta wczoraj w muzeum. To musi być cenne dzieło. 
- Byłoby, gdyby jego wartości nie umniejszał fakt, iż jest niekompletne. 

- To znaczy, że obraz jest niedokończony? Lambreth sapnął niecierpliwie. 
- To tylko połowa oryginalnego płótna. Obraz został uszkodzony. Obawiam się, 

że nie stać by mnie było na Ghirotta w dobrym stanie. 

Qwilleran  spojrzał  na  korkową  tablicę,  do  której  przyszpilone  było  mnóstwo 

wycinków prasowych. 

- Widzę, że „Daily Fluxion" poświęca panu sporo miejsca. 

- Macie doskonałego recenzenta - stwierdził marszand. - Mountclemens wie o 

sztuce  więcej  niż  ktokolwiek  inny  w  tym  mieście,  włączając  w  to  samozwańczych 
ekspertów. Jest bezkompromisowy i wierny swoim przekonaniom. 

Qwilleran mruknął coś w rodzaju zdawkowego „hmmm". 
- Z pewnością zauważy pan, że wszyscy ciskają gromy na Mountclemensa, a to 

dlatego,  iż  postawił  sobie  za  zadanie,  by  wyplenić  szarlatanerię  oraz  podnieść 

standardy  dobrego  smaku.  Ostatnio  wyświadczył  miastu  ogromną  przysługę, 

uwalniając  je  od  Farhara,  dyrektora  muzeum.  Pod  nowym  kierownictwem  ta 
zamierająca instytucja ma szansę ożyć na nowo. 

- Ale przy okazji pozbawił je szczodrej subwencji. Lambreth machnął ręką. 

- Za rok będzie nowa subwencja, a zapewne tym razem muzeum będzie już na 

nią zasługiwać. 

Dopiero teraz Qwilleran przyjrzał się dłoniom marszanda, brud za paznokciami 

nie pasował do wyszukanego stroju właściciela galerii. 

-  Zauważyłem,  że  Mountclemens  jest  bardzo  dobrego  zdania  o  pracach  pani 

Lambreth - stwierdził. 

- W rzeczy samej, był uprzejmy wyrażać się o nich pochlebnie. Niektórzy sądzą, 

że faworyzuje naszą galerię, jednak prawda jest taka: zajmujemy się tylko najlepszymi 
artystami. 

- Ten facet, który maluje trójkąty, też jest stąd? Mógłbym zrobić z nim wywiad. 

background image

 

 

Lambreth skrzywił się, jakby coś go zabolało. 

-  Dość  powszechnie  wiadomo,  że  Scrano  jest  Europejczykiem.  Żyje  w 

odosobnieniu - we Włoszech - już od wielu lat. Z powodów politycznych, o ile wiem. 

- Jak się pan o nim dowiedział? 
- Właśnie Mountclemens zwrócił naszą uwagę na jego prace i ułatwił kontakt z 

amerykańskim agentem artysty, za co jesteśmy mu niezmiernie wdzięczni. Jesteśmy 
jedynymi przedstawicielami Scrano na Środkowym Zachodzie.  - Odkaszlnął i rzekł z 
dumą: - Prace 

Scrano  cechuje  intelektualnie  kontrolowana  jurność,  transcendentna 

klarowność... 

- Nie będę już zabierał panu czasu - wtrącił Qwilleran. - Dochodzi południe, a 

ja mam umówione spotkanie na lunch. 

Qwilleran w niejakim pośpiechu opuścił Lambreth Gallery, a po głowie tłukły 

mu  się  najrozmaitsze  pytania:  jak  odróżnić  dobrą  sztukę  od  złej?  Dlaczego  trójkąty 

cieszą  się  poważaniem,  a  żaglówki  zasługują  na  miażdżącą  krytykę?  Jeśli 
Mountclemens  jest  rzeczywiście  tak  wybitną  postacią,  jak  twierdzi  Lambreth,  a 
zarazem sytuacja w środowisku artystycznym miasta tak niezdrowa, czemu krytyk nie 

porzuci  swego  niewdzięcznego  zajęcia?  Czy  naprawdę  jest  czymś  w  rodzaju 
misjonarza, jak twierdził Lambreth? A może jednak to potwór, jak twierdzą wszyscy 

inni? 

I jeszcze jeden znak zapytania pomachał swym zakręconym ogonkiem: czy ten 

cały George Bonifield Mountclemens naprawdę istnieje? 

W  klubie  prasowym,  gdzie  miał  zjeść  lunch  z  Archem  Rikerem,  Qwilleran 

zaczepił barmana: 

- Czy ten krytyk z „Fluxion" przychodzi tu czasem? 
Bruno przerwał na chwilę wycieranie szklanki. 

- Nie, a szkoda. Chętnie bym mu przywalił. 
- Dlaczego? Czym ci się naraził? 

- Tylko tym, że naraził się wszystkim innym  - Bruno oparł się o bar i nachylił 

konfidencjonalnie  ku  Qwilleranowi.  -  Facet  zawziął  się,  żeby  wykończyć  wszystkich 
artystów  w  tym  mieście.  Jak  on  się  wyzwierzęcał  nad  tym  biednym  staruszkiem, 

Wujaszkiem  Waldo.  A  we  wczorajszej  gazecie  dołożył  Franzowi  Buchwalterowi! 
Podobają mu się tylko ci artyści, którzy są w stajni Lambretha. Można by powiedzieć, 

że ma udziały w tej galerii. 

background image

 

 

- Niektórzy jednak uważają go za wysokiej klasy autorytet. 

- Niektórzy myślą, że białe jest czarne  - Bruno uśmiechnął się z wyższością.  - 

Tylko  patrzeć,  a  dobierze  się  i  do  pana,  panie  Qwilleran.  Jak  tylko  dowie  się,  że  na 

jego  terytorium  pojawiła  się  konkurencja...  -  barman  pociągnął  za  wyimaginowany 
spust. 

- Nieźle się orientujesz w środowisku artystycznym. 
-  No  pewnie.  Sam  jestem  artystą.  Robię  kolaże.  Chętnie  pokazałbym  je  panu 

któregoś dnia, ciekaw jestem pańskiej opinii. 

- Mam tę pracę dopiero od dwóch dni - wyjaśnił Qwilleran. - Prawdę mówiąc, 

nawet nie wiem, co to jest kolaż. 

Bruno uśmiechnął się wyrozumiale. 
- To taka technika artystyczna. Odklejam nalepki z butelek po whiskey, tnę je 

na malutkie kawałki i naklejam na papier, tworząc portrety prezydentów. W tej chwili 
pracuję  nad  Van  Burenem.  Będzie  z  tego  fantastyczna  wystawa  -  zrobił  przebiegłą 

minę. - A może pomógłby mi pan złapać kontakt z jakąś galerią? Może da pan radę, 
jak to mówią, pociągnąć za odpowiednie sznurki? 

- Nie mam pojęcia, czy jest rynek na portrety prezydentów wykonane z nalepek 

od whiskey, ale popytam... na razie to co zwykle, z lodem. 

- Któregoś dnia - zagroził mu barman - dostanie pan rozstroju żołądka od tych 

hektolitrów soku pomidorowego. 

Gdy Arch Riker pojawił się w barze, zastał swojego kolegę w stanie głębokiego 

zamyślenia. 

- Jak ci poszło dziś rano? - spytał. 
-  Nieźle  -  odparł  Qwilleran.  -  Z  początku  tylko  trochę  się  pogubiłem,  jeśli 

chodzi  o  różnice  między  dobrą  a  złą  sztuką,  ale  dopiero  teraz  jestem  zupełnie  w 
kropce  -  upił  łyk  soku.  -  Doszedłem  natomiast  do  pewnych  konkluzji,  jeśli  chodzi  o 

George'a Bonifielda Mountclemensa III. 

- Dawaj. 

- To fałszerstwo. 

- Słucham? 
-  On  nie  istnieje.  Jest  legendą,  fikcją,  wymysłem,  może  błyskotliwym 

pomysłem naszego wydawcy. 

-  A  kto  pisze  teksty,  które  drukujemy  pod  jego  zwięzłym  i  jakże 

bezpretensjonalnym nazwiskiem? 

background image

 

 

- Kilka osób, najprawdopodobniej trzy. Niejaki pan George, pan Bonifield oraz 

pan  Mountclemens.  Niemożliwe,  żeby  jeden  człowiek  był  w  stanie  wywołać  takie 
zamieszanie, skupić na sobie tyle nienawiści i wzbudzić tak wiele kontrowersji. 

- Po prostu nie znasz się na krytykach, i tyle. Twoja specjalność to policjanci i 

złodzieje... 

- Mam też inną teorię, jeśli ta nie przypadła ci do gustu. 
- A mianowicie? 
-  Cóż,  żyjemy  w  erze  postępu  technicznego.  Recenzje  w  naszej  gazecie  są 

dziełem sieci komputerów z Rochester w stanie Nowy Jork. 

- Co ci Bruno dolał do tego soku? Ja też chcę - powiedział Arch. 

-  Jedno  ci  powiem:  nie  uwierzę  w  istnienie  George'a  Bonifielda 

Mountclemensa, dopóki nie ujrzę go na własne oczy. 

-  W  porządku.  To  może  jutro  albo  w  środę?  Nie  było  go  w  mieście,  ale  już 

wrócił. Umówimy go z tobą. 

- Najlepiej tutaj, na lunch. Możemy zjeść na górze, może lubi obrusy. 
Arch pokręcił głową. 
-  Do  klubu  prasowego  to  on  nie  przyjdzie.  W  ogóle  nigdzie  się  nie  pokazuje. 

Pewnie będziesz musiał go odwiedzić w jego apartamencie. 

- Dobra, niech będzie - rzekł Qwilleran - a może warto posłuchać rady Bruna i 

pożyczyć skądś kamizelkę kuloodporną? 

background image

 

 

 

Rozdział piąty 

 

Wtorkowy  poranek  Qwilleran  spędził  w  gmachu  Wydziału  Edukacji,  oglądając 

wystawę  prac  dzieci.  Miał  zamiar  napisać  jakiś  sympatyczny  i  lekko  humorystyczny 
kawałek  o  namazanych  kredkami  zagłówkach  płynących  przez  niebo,  fioletowych 
domkach  z  zielonymi  kominami,  błękitnych  koniach  przypominających  z  wyglądu 

owce oraz kotach - kotach - kotach. 

Po  tej  wyprawie  w  nieskomplikowany  świat  młodocianych  produkcji 

artystycznych  Qwilleran  powrócił  do  redakcji  zadowolony  z  siebie  i  w  dobrym 
humorze.  Gdy  pojawił  się  w  dziale  kulturalnym,  zapadło  dziwne  milczenie.  Stukot 

maszyn  do  pisania  umilkł.  Głowy  zwykle  pochylone  nad  „szczotkami"  uniosły  się 
nagle. Nawet zielone telefony zachowały pełne szacunku milczenie. 

-  Mam  wiadomość  dla  ciebie,  Jim  -  odezwał  się  Arch.  -  Zadzwoniliśmy  do 

Mountclemensa,  żeby  cię  z  nim  umówić,  a  on  chce,  żebyś  odwiedził  go  jutro 
wieczorem. Zaprasza cię na kolację! 

- No to co? 
- Nie zemdlejesz? My wszyscy pospadaliśmy z krzeseł. 

- Mam propozycję tytułu  - stwierdził Qwilleran.  - „Krytyk otruł zupą kolegę z 

gazety". 

-  Podobno  jest  doskonałym  kucharzem  -  wyjaśnił  Arch.  -  Prawdziwym 

smakoszem. Jeśli szczęście ci dopisze, arszenik będzie dopiero w deserze. Tutaj masz 
adres. 

W środę o szóstej wieczorem Qwilleran wziął taksówkę i udał się na Blenheim 

Place numer 26. Dom krytyka mieścił się w starej części miasta; swego czasu była to z 

background image

 

 

pewnością  modna  i  stateczna  dzielnica.  Jednak  teraz  większość  z  tych  domów 

przekształciła  się  w  tanie  hoteliki  lub  siedziby  różnych  dziwnych  firm.  Był  tam  na 
przykład specjalista od naprawy starej porcelany, a Qwilleran jakoś nie mógł oprzeć 

się  wrażeniu,  że  w  rzeczywistości  jest  to  siedziba  nielegalnego  bukmachera.  Obok 
znajdował  się  sklep  ze  starymi  monetami,  ale  sprawiał  wrażenie  punktu 

kontaktowego  narkotykowych  dilerów.  Był  tam  też  sprzedawca  dziwacznych 
kostiumów,  i  tu  Qwilleran  nie  miał  już  nawet  cienia  wątpliwości  co  do  prawdziwej 
natury tego przedsięwzięcia. 

Pośród  tego  wszystkiego  dumnie  wznosiła  się  miejska  rezydencja,  ostatni 

posterunek  dawnej  świetności.  Szacowny  budynek  o  fasadzie  tej  samej  mniej  więcej 

wysokości  co  szerokości  utrzymany  był  w  stylu  wiktoriańskim,  łącznie  z  żelaznym, 
kutym ogrodzeniem. To właśnie był numer 26. 

Qwilleran ominął dwóch zataczających się miejscowych pijaczków i wszedł po 

kamiennych  schodkach  wiodących  do  małego  portyku,  gdzie  trzy  skrzynki  pocztowe 

wskazywały, że dom został podzielony na apartamenty. 

Przygładził wąsy, które straszyły się od zaciekawienia i oczekiwania. Zadzwonił. 

Rozległ  się  brzęczyk,  który  odblokował  drzwi  frontowe;  Qwilleran  wszedł  do 

wyłożonego  kamienną  posadzką  przedsionka.  Stanął  przed  kolejnymi  drzwiami, 
również  zamkniętymi,  które  otworzyły  się  w  następnej  chwili,  a  towarzyszył  temu 

brzęczyk w innej tonacji. 

Teraz  Qwilleran  znalazł  się  w  niemal  pałacowym  wnętrzu.  Choć  panował  tu 

półmrok, zdołał dostrzec jego wspaniałe wyposażenie: wielkie, złocone ramy obrazów, 
zwierciadła,  posągi,  stół  podtrzymywany  przez  złote  lwy,  rzeźbioną  ławkę 
przypominającą  ławę  kościelną.  Podłoga  i  schody  pokryte  były  czerwonymi 

dywanami. Usłyszał dochodzący z góry głos, wyraźny i dystyngowany: 

- Zapraszam na górę, panie Qwilleran. 

Na  szczycie  schodów  oczekiwał  go  wysoki  mężczyzna  o  eleganckiej  sylwetce. 

Mountclemens miał na sobie ciemnoczerwoną, aksamitną marynarkę, jego twarz zaś 

zrobiła na dziennikarzu wrażenie natchnionej - może sprawił to sposób, w jaki rzadkie 

włosy krytyka zaczesane były do góry nad wysokim czołem. Wokół postaci gospodarza 
unosił się aromat skórki limonkowej. 

- Proszę wybaczyć te fosy i mosty zwodzone po drodze - odezwał się krytyk. - W 

tej okolicy nie można sobie pozwolić na ryzyko. 

background image

 

 

Podał  Qwilleranowi  lewą  rękę  i  zaprosił  do  salonu  -  a  czegoś  takiego 

dziennikarz  jeszcze  nie  widział.  Wnętrze  oświetlał  tylko  blask  ognia  płonącego  na 
kominku  oraz  snopy  światła  rzucane  na  dzieła  sztuki  przez  ukryte  lampy.  Oko 

Qwillerana wędrowało po marmurowych popiersiach, chińskich wazach, malowidłach 
oprawnych  w  złocone  ramy;  dostrzegł  postać  wojownika  z  brązu  i  stare,  drewniane 

rzeźby  aniołów...  Jedną  ze  ścian  wysokiego  pomieszczenia  zakrywał  gobelin 
przedstawiający  naturalnej  wielkości  postacie  kobiet  w  średniowiecznych  strojach. 
Nad kominkiem wisiał obraz, który każdy bywalec kina rozpoznałby jako dzieło van 

Gogha. 

- Widzę, że moja skromna kolekcja zrobiła na panu wrażenie, panie Qwilleran - 

rzekł  krytyk  -  a  może  jest  pan  wstrząśnięty  jej  eklektycznością...  Proszę  mi  dać 
płaszcz. 

- Toż to kieszonkowe muzeum - powiedział Qwilleran z podziwem. 
-  To  moje  życie,  panie  Qwilleran.  I  przyznam,  nie  siląc  się  na  skromność,  że 

udało mi się tu wytworzyć określony nastrój. 

Tylko  nieznaczna  część  ciemnoczerwonych  ścian  pozostawała  niezakryta.  Po 

obu  stronach  kominka  stały  regały  pęczniejące  od  książek.  Inne  ściany  zawieszone 

były obrazami aż po sufit. 

Nawet  czerwony  dywan,  który  również  zdawał  się  świecić  własnym  blaskiem, 

był zatłoczony - zastawiony wielkimi krzesłami, stołami, postumentami... Było też tam 

biurko i serwantka wypełniona małymi figurkami. 

-  Pozwolę  sobie  zaproponować  panu  aperitif  -  powiedział  Mountclemens  -  a 

potem proszę rozsiąść się wygodnie w fotelu i wyciągnąć nogi. Staram się nie podawać 
przed kolacją niczego mocniejszego niż sherry albo Dubonnet, ponieważ jestem dość 

dumny  z  moich  umiejętności  kucharskich  i  wolałbym  nie  paraliżować  pańskich 
kubeczków smakowych. 

-  Nie  piję  alkoholu  -  wyjaśnił  Qwilleran  -  więc  moje  kubeczki  są  zawsze  w 

doskonałej kondycji. 

- W takim razie może ma pan ochotę na lemoniadę? 

Mountclemens  wyszedł  z  pokoju,  a  Qwilleran  dostrzegał  kolejne  szczegóły: 

zauważył dyktafon stojący na biurku; uświadomił sobie, że zza orientalnego parawanu 

dobiegają ciche dźwięki muzyki; przyjrzał się klubowym fotelom stojącym naprzeciw 
siebie  przy  kominku;  pomiędzy  nimi  zaś  stała  pękata  otomana.  Postanowił 

wypróbować  jeden  z  foteli  i  zapadł  się  w  miękkie  poduszki.  Jego  głowa  spoczęła  na 

background image

 

 

oparciu,  a  stopy  umościły  się  na  otomanie.  Poczuł,  że  jest  mu  wręcz  nieprzyzwoicie 

dobrze. Niemal miał nadzieję, że Mountclemens nigdy nie powróci z tą lemoniadą. 

-  Czy  muzyka  panu  odpowiada?  -  spytał  krytyk,  stawiając  tacę  obok  łokcia 

Qwillerana. - Uważam, że Debussy ma kojące działanie o tej porze dnia. Tutaj są słone 
ciasteczka do pogryzania. Widzę, że trafił pan na właściwy fotel. 

-  Trudno  wyobrazić  sobie  coś  bardziej  komfortowego  -  zauważył  Qwilleran.  - 

Czym  on  jest  pokryty?  Przypomina  mi  materiał,  z  którego  kiedyś  robiono  spodenki 
dla chłopców. 

-  Wrzosowy  sztruks  -  odparł  Mountclemens.  -  Cudowny  materiał,  którego 

sekretu  naukowcy  jeszcze  nie  odkryli.  Ich  obsesja  w  wytwarzaniu  sztucznych 

materiałów sięga wymiarów bluźnierstwa. 

- Mieszkam w hotelu, gdzie wszystko jest z plastiku. Powoduje to wrażenie, że 

taki stwór z krwi i kości jak ja jest zupełnym anachronizmem. 

- Jeśli pan się rozejrzy, zobaczy pan, że ignoruję nowoczesną technologię. 

-  To  zaskakujące  -  zauważył  Qwilleran.  -  W  pańskich  recenzjach  jest  pan 

orędownikiem  sztuki  nowoczesnej,  a  tu  wszystko  jest...  -  jakoś  nie  mógł  trafić  na 
słowo, które byłoby odpowiednio pochlebne. 

-  Pozwolę  sobie  sprostować  -  rzekł  Mountclemens,  wskazując  niedbałym 

gestem  żaluzjowe  drzwi.  -  W  tym  schowku  przechowuję  drobną  fortunę  złożoną  z 

dzieł sztuki dwudziestowiecznej, w idealnych warunkach, jeśli chodzi o temperaturę i 

wilgotność. To są moje inwestycje, natomiast obrazy, które widzi pan na ścianach, to 

moi  przyjaciele.  Wierzę  w  sztukę  dzisiejszą  jako  wyraz  obecnych  czasów,  wybrałem 
jednak  życie  pośród  aksamitnych  cieni  przeszłości.  Z  tych  samych  powodów  staram 
się ocalić ten piękny, stary dom. 

W  tej  welwetowej  marynarce,  włoskich  tenisówkach  na  długich,  wąskich 

stopach  oraz  z  ciemnoczerwonym  aperitifem  w  smukłych,  białych  palcach 

Mountclemens  emanował  poczuciem  pewności  siebie,  bezpieczeństwa  i  był  zupełnie 
nierzeczywisty. Jego nosowy głos, muzyka, wygodny fotel, ciepło bijące od kominka i 

panujący w pokoju mrok usypiały Qwillerana. Potrzeba mu było działania... 

- Nie będzie panu przeszkadzać, jeżeli zapalę? 
- Papierosy znajdzie pan w tym emaliowanym puzderku obok pańskiego łokcia. 

-  Palę  fajkę  -  Qwilleran  wydobył  swojego  „bulldoga"  z  zagiętym  cybuchem, 

woreczek na tytoń oraz zapałki i rozpoczął rytuał napełniania fajki. 

background image

 

 

Gdy  w  zaciemnionym  pokoju  błysnął  płomień  zapałki,  Qwilleran  nagłym 

ruchem odwrócił się w stronę półki z książkami. Dostrzegł czerwone światełko. Nie, 
dwa światełka. Ogniście czerwone - i żywe! 

Aż  stęknął  ze  zdumienia.  Strumień  wydychanego  powietrza  zgasił  zapałkę,  a 

czerwone światełka znikły. 

- Co to takiego? - wykrztusił. - Tam, między książkami, coś jest... 
- To tylko kot - wyjaśnił Mountclemens. - Lubi chować się za książkami. Półki 

są  wyjątkowo  głębokie,  bo  mam  sporo  albumów,  natomiast  za  innymi  książkami 

zostaje sporo przestrzeni, a to dla niego wymarzona kryjówka. Najwyraźniej właśnie 
obudził  się  z  popołudniowej  drzemki  za  biografiami.  Wyraźnie  woli  biografie  od 

innych pozycji. 

-  Nigdy  nie  widziałem  kota,  którego  oczy  świeciłyby  się  na  czerwono  - 

stwierdził Qwilleran. 

- To cecha charakterystyczna kotów syjamskich. W świetle ich ślepia jarzą się 

na czerwono. Normalnie są niebieskie  - jak ten błękit na obrazie van Gogha. Proszę 
się przyjrzeć, kiedy kot postanowi zaszczycić nas swoją obecnością. Póki co zachowuje 
dystans. Stara się pana wyczuć i wie już o panu niejedno. 

- Co na przykład? - Qwilleran poruszył się niespokojnie w fotelu. 
-  Przyjrzał  się  panu  i  wie,  że  raczej  nie  będzie  pan  wykonywał  gwałtownych 

ruchów ani wydawał głośnych dźwięków, a to świadczy na pańską korzyść. Podobnie 

jak fajka. Lubi fajki i wiedział, że pan pali, jeszcze nim wydobył ją pan z kieszeni. Wie 

również, że jest pan jakoś związany z gazetą. 

- A to skąd? 
- Farba drukarska. Wyczuwa ją bezbłędnie. 

- Coś jeszcze? 
-  W  tej  chwili  daje  mi  telepatycznie  znać,  że  pora  na  pierwsze  danie,  bo  w 

przeciwnym wypadku on sam nie dostanie swojej kolacji przed północą. 

Mountclemens wyszedł z pokoju i powrócił z tacą gorących tarteletek. 

- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu - rzekł - zjemy pierwsze danie w salonie. 

Nie  mam  służby,  więc  proszę  wybaczyć,  że  nie  wszystko  odbywa  się  ściśle  według 
etykiety. 

Zewnętrzna  warstwa  była  krucha,  wnętrze  wypełnione  kremem  z  sera  i  szpinaku. 
Qwilleran rozkoszował się każdym kęsem. 

background image

 

 

-  Pewnie  pan  się  zastanawia  -  odezwał  się  krytyk  -  czemu  obywam  się  bez 

służby. Otóż panicznie boję się kradzieży, więc nie życzę sobie, by po domu kręcili się 
obcy, którzy mogliby się zorientować, jak cenne rzeczy tu przechowuję. Przy okazji  - 

zechce pan nie wspominać o mojej kolekcji na mieście. 

- Oczywiście, jeśli nie życzy pan sobie tego. 

-  Wiem  dobrze,  na  jakiej  zasadzie  funkcjonujecie  wy,  dziennikarze.  Jesteście 

instynktownymi i nałogowymi dostarczycielami informacji. 

-  Chce  pan  powiedzieć,  że  jesteśmy  bandą  plotkarzy  -  uśmiechnął  się 

Qwilleran, unosząc na widelcu do ust ostatni kawałek tarte-letki i zastanawiając się, 
co będzie dalej. 

-  Powiedzmy  po  prostu,  że  przy  stolikach  w  klubie  prasowym  krąży  wiele 

wiadomości,  prawdziwych  i  mniej  prawdziwych.  Tym  niemniej  czuję,  że  panu  mogę 

zaufać. 

- Dziękuję. 

-  Jaka  szkoda,  że  nie  pije  pan  wina.  Zamierzałem  uczcić  tę  okazję  butelką 

Chateau  Clos  d'Estournel  z  1945  roku.  To  doskonały  rocznik,  który  bardzo  powoli 
dojrzewa. Lepszy nawet niż 1928. 

- Proszę się nie krępować - zachęcił go Qwilleran. - Miło być świadkiem, kiedy 

ktoś oddaje się takiej przyjemności. Zapewniam! 

Oczy Mountclemensa zabłysły. 

-  Większej  zachęty  mi  nie  potrzeba.  Panu  zaproponuję  zaś  szklankę  soku 

winogronowego Catawba. To jego ulubiony. 

- Czyj? 
- Kao K'o-Kunga. 

Qwilleran uniósł brwi. 
-  To  imię  kota  -  rzekł  Mountclemens.  -  Przepraszam,  zapomniałem,  że  nie 

został jeszcze panu formalnie przedstawiony. Bardzo lubi sok z winogron, zwłaszcza 
biały. I wyłącznie najlepszej marki. Jest prawdziwym koneserem. 

- To dopiero kot... - zdziwił się Qwilleran. 

-  Naprawdę  niezwykłe  stworzenie.  Wykształcił  w  sobie  upodobanie  dla 

określonych  tendencji  w  sztuce,  i  choć  nie  podzielam  tych  opinii,  podziwiam 

niezależność  jego  sądów.  Czytuje  też  tytuły  w  gazetach,  jak  przekona  się  pan,  kiedy 
dostarczą wieczorne wydanie. A teraz sądzę, że jesteśmy już gotowi na zupę  - krytyk 

rozsunął czerwone aksamitne zasłony. 

background image

 

 

W  alkowie  jadalnej  powitał  Qwillerana  aromat  homara.  Talerze  gęstej  zupy  o 

konsystencji kremu rozstawione były na nieprzykrytym obrusem stole, który sprawiał 
wrażenie,  jakby  miał  co  najmniej  sto  lat.  W  żelaznych  lichtarzach  płonęły  grube 

świece. 

Kiedy  zasiadł  na  bogato  zdobionym  krześle  o  wysokim  oparciu,  dosłyszał 

stłumiony  łoskot  dochodzący  z  salonu,  a  zaraz  po  nim  gardłowe  pomrukiwania. 
Potem rozległ się cichy trzask deski w podłodze i do jadalni wkroczył złocistobeżowy 
kot o ciemnym pyszczku i skośnych oczach. 

-  Oto  Kao  K'o-Kung  -  oznajmił  Mountclemens.  -  Imię  otrzymał  na  cześć 

trzynastowiecznego  artysty,  a  on  sam  jest  wcieleniem  dostojeństwa  i  gracji 

właściwych sztuce chińskiej. 

Kao  K'o-Kung  stał  bez  ruchu  i  przyglądał  się  Qwilleranowi.  Qwilleran  zaś 

patrzył na Kao K'o-Kunga, smukłego, zwinnego, muskularnego kota o gładkiej sierści, 
od którego aż biła nieznośna pewność siebie i poczucie własnej godności. 

- Jeżeli on myśli to, co ja myślę, że on myśli... to chyba powinienem już sobie 

pójść. 

-  On  tylko  dokonuje  inspekcji  -  wyjaśnił  Mountclemens  -  a  kiedy  się  skupia, 

przybiera  dość  surowy  wygląd.  Sonduje  pana  za  pomocą  oczu,  uszu,  nosa  i  wąsów. 
Uzyskane  tymi  czterema  sposobami  informacje  powędrują  do  ośrodka  centralnego, 

gdzie nastąpi ich synteza i ewaluacja, następnie zaś zapadnie werdykt, czyli albo pana 

zaakceptuje, albo nie. 

- Dzięki - mruknął Qwilleran. 
- W pewnym sensie jest pustelnikiem, więc nieufnie odnosi się do obcych. 
Nie spiesząc się, kot obejrzał sobie dokładnie gościa, a następnie bez żadnego 

ostrzeżenia  i  bez  widocznego  wysiłku  pionowym  skokiem  znalazł  się  na  szczycie 
wysokiej szafy. 

- O kurczę! - zdumiał się Qwilleran. - Widział pan to? 
Na  szczycie  szafy  Kao  K'o-Kung  przybrał  władczą  pozę  i  począł  z 

zainteresowaniem obserwować rozgrywającą się poniżej scenę. 

-  Dwumetrowy  skok  to  nic  niezwykłego  u  syjamczyka  -  stwierdził 

Mountclemens.  -  Koty  posiadają  wiele  umiejętności,  które  nie  są  nam  dane,  a 

pomimo tego usiłujemy je oceniać według ludzkich standardów. Nie potrafią mówić, 
ale  nie  czyni  to  z  nich  istot  niższych.  Po  co  miałyby  używać  słów,  skoro  są  w  stanie 

porozumieć  się  bez  ich  użycia?  Między  sobą  komunikują  się  znakomicie,  natomiast 

background image

 

 

jeśli  chodzi  o  kontakt  z  istotami  ludzkimi,  cierpliwie  i  wyrozumiale  starają  się 

przekazać  nam  swoje  myśli.  Jednak  zrozumienie  kota  wymaga  zrelaksowanego  oraz 
otwartego umysłu. 

Krytyk wygłaszał swój wykład z powagą, mentorskim tonem. 
- Najczęściej - ciągnął - starając się porozumieć z ludźmi, koty uciekają się do 

pantomimy. Kao K'o-Kung stosuje łatwy do opanowania kod. Drapie przedmioty, by 
zwrócić na siebie uwagę. Węszy, gdy jest podejrzliwy. Ociera się o nogi, kiedy  sobie 
czegoś  życzy,  natomiast  by  okazać  dezaprobatę,  pokazuje  zęby.  Ma  też  swój  koci 

sposób grania na nosie. 

- Chciałbym to zobaczyć. 

-  Nic  prostszego.  Kiedy  kot,  który  jest  uosobieniem  wdzięku  i  piękna,  nagle 

przybiera groteskową pozycję, marszczy pyszczek i drapie się w ucho - wówczas mówi 

nam, drogi panie, żebyśmy szli do wszystkich diabłów! 

Mountclemens  zebrał  talerze  po  zupie  i  wniósł  wazę  z  kurczakiem  w  jakimś 

ciemnym, tajemniczym sosie. Na szafie rozległ się przenikliwy skowyt. 

-  Nie  trzeba  anteny,  żeby  dostroić  się  do  takiego  komunikatu!  -  zauważył 

Qwilleran. 

- Brak anten, czyli czułków  - stwierdził krytyk - to ogromne przeoczenie, jeśli 

chodzi o ludzką anatomię, kosmiczna pomyłka. 

Wystarczyłyby nam zwykłe czułki albo kocie wąsy i proszę pomyśleć, jak wiele 

człowiek  mógłby  osiągnąć  w  dziedzinie  komunikacji  i  prognozowania!  To,  co  my 

nazywamy  spostrzeganiem  pozazmysłowym,  dla  kota  jest  doświadczeniem  całkiem 
normalnym.  Kot  wie,  co  pan  myśli,  co  pan  zamierza  zrobić,  gdzie  pan  był.  Chętnie 
oddałbym  jedno  ucho  i  jedno  oko  w  zamian  za  pełen  zestaw  sprawnie  działających 

kocich wąsów. 

Qwilleran odłożył widelec i starannie otarł wąsy serwetą. 

-  To  bardzo  ciekawe  -  odkaszlnął  raz  czy  dwa  i  pochylił  się  w  stronę 

gospodarza. - Wie pan co? Odnoszę pewne dziwne wrażenie, jeśli chodzi o moje wąsy. 

Nigdy  jeszcze  nikomu  tego  nie  powiedziałem,  ale  odkąd  je  zapuściłem,  mam 

dziwaczne  poczucie,  że...  że  więcej  sobie  uświadamiam.  Rozumie  pan,  co  mam  na 
myśli? 

Mountclemens zachęcająco skinął głową. 
-  Oczywiście  nie  jest  to  coś,  o  czym  rozpowiadałbym  w  klubie  prasowym  - 

dodał Qwilleran. 

background image

 

 

Mountclemens przytaknął. 

-  To  tak  jakbym  postrzegał  rzeczy  z  większą  klarownością.  Mountclemens  ze 

zrozumieniem pokiwał głową. 

- Wydaje się, że czasami przeczuwam, co się stanie, i zjawiam się we właściwym 

miejscu o odpowiednim czasie. To naprawdę niezwykłe. 

- Kao K'o-Kung posiada dokładnie tę samą umiejętność. 
Ze szczytu szafy rozległo się niskie burknięcie, kot wstał, wygiął grzbiet w łuk, 

ziewnął  rozdzierająco,  a  następnie  zeskoczył  na  podłogę  z  cichym  miauknięciem  i 

aksamitnym stukotem. 

- Proszę popatrzeć  - odezwał się krytyk.  - Za trzy czy cztery minuty zadzwoni 

dzwonek  u  drzwi,  co  oznaczać  będzie  wieczorną  gazetę.  Tylko,  że  w  tej  chwili 
gazeciarz pedałuje na swoim rowerze dwie ulice stąd, jednak Kao K'o-Kung już wie, że 

zmierza w naszą stronę. 

Kot przeszedł przez salon do hallu i czekał przy schodach. Po kilku minutach 

rozległ się dzwonek. 

- Zechciałby pan zejść na dół po gazetę? - poprosił Mountclemens. - Kao K'o-

Kung lubi czytać świeżo wydrukowane wiadomości. Ja tymczasem wymieszam sałatę. 

Kot  stał  na  górze  w  dostojnym  wyczekiwaniu,  a  dziennikarz  zszedł  i  wziął 

leżącą przed drzwiami frontowymi gazetę. 

- Proszę ją położyć na podłodze - poinstruował go Mountclemens - a Kao K'o-

Kung przeczyta tytuły. 

Rzeczywiście,  kot  zabrał  się  do  tego  systematycznie.  Najpierw  poruszył  kilka 

razy nosem, a jego wąsy dwukrotnie uniosły się i opuściły. Potem pochylił głowę nad 
największym  tytułem  wydrukowanym  wielkimi,  pięciocentymetrowymi  literami, 

dotykając  każdej  z  nich,  jakby  je  składał  w  słowa:  IMAKTARK  AZ  ACRE-DROM 
YNOLAZS. 

- Czy on zawsze czyta wspak? 
-  Owszem,  od  prawej  do  lewej  strony  -  przytaknął  Mountclemens.  -  Mam 

nadzieję, że lubi pan sałatę po cesarsku. 

To  była  sałata  z  charakterem,  soczysta  i  chrupiąca.  Potem  zaś  pojawił  się 

słodko-gorzki  deser  czekoladowy  o  aksamitnym  smaku  i  Qwilleran  poczuł  się  w 

cudownej  harmonii  ze  światem,  w  którym  krytycy  sztuki  potrafią  gotować  jak 
francuscy mistrzowie kuchni, a koty umieją czytać. 

background image

 

 

Wrócili do salonu, gdzie pili turecką kawę w małych czarkach. Mountclemens 

spytał: 

- Jak panu się podoba nowe środowisko? 

- Poznaję ciekawe osobowości. 
- Niestety, artyści tego miasta posiadają więcej osobowości niż talentu. Przykro 

mi to stwierdzić. 

- Ten Cal Halapay to twardy orzech do zgryzienia. 
-  Jest  szarlatanem  -  powiedział  Mountclemens.  -  Jego  obrazy  nadają  się  na 

ilustracje do reklam szamponu. Jego żona jest całkiem dekoracyjna, o ile trzyma buzię 
na  kłódkę,  jednak  taki  wyczyn  przekracza  jej  możliwości.  I  jest  też  ten  jego 

podopieczny czy protegowany - nie pomnę już, jakim określeniem obdarza ten obiekt 
swej dobroczynności - który ma czelność w wieku dwudziestu jeden lat domagać się 

retrospektywnej  wystawy  dzieł  swojego  życia.  Poznał  pan  jeszcze  jakichś  innych 
przedstawicieli zdumiewającego świata sztuki w naszym mieście? 

- Earla Lambretha. Chyba jest... 
-  Żałosny  przypadek.  Kompletne  beztalencie,  które  próbuje  sięgnąć  gwiazd, 

czepiając  się  fartucha  żony.  Jego  jedyną  zasługą  jest  to,  że  ożenił  się  z  wybitną 

artystką.  Ale  w  jaki  sposób  zdołał  zdobyć  tak  atrakcyjną  kobietę,  to  już  przekracza 
granice mojego pojmowania. 

- Rzeczywiście, łacina - zgodził się Qwilleran. 

- A przy tym wyśmienita malarka, chociaż powinna nieco oczyścić swoją paletę. 

Namalowała  kilka  studiów  Kao  K'o-Kunga,  przy  czym  uchwyciła  całą  tajemnicę, 
magię,  przewrotność,  figlarność,  dzikość,  buńczuczność  i  lojalność  -  w  jednej  parze 
kocich oczu. 

-  Poznałem  panią  Lambreth  w  „Pędzlu  i  Dłucie"  podczas  zeszłego  weekendu. 

Było tam przyjęcie... 

- Czy ci podtatusiali nastolatkowie nadal przebierają się w fikuśne kostiumy? 
-  To  była  impreza  walentynkowa.  Przedstawiali  słynne  pary  kochanków. 

Pierwszą nagrodę wygrała rzeźbiarka, niejaka Butchy Bolton. Zna ją pan? 

- Tak - powiedział krytyk - ale poczucie dobrego smaku powstrzymuje mnie od 

dalszych komentarzy.  Przypuszczam, że pani Duxbury też tam była i nie obeszło  się 

bez wzmianki o sobolach oraz niejakim Gainsborough. 

Qwilleran znów sięgnął po fajkę i długo ją rozpalał. A potem od strony kuchni 

nadszedł Kao K'o-Kung i ostentacyjnie rozpoczął swój wieczorny rytuał. W skupieniu 

background image

 

 

oblizał  pyszczek  długim,  różowym  języczkiem.  Następnie  porządnie  wylizał  prawą 

łapkę i wymył nią prawe ucho. Potem przyszła kolej na drugą stronę, gdzie powtórzył 
dokładnie te same ruchy - najpierw łapka, potem jedno jej przesunięcie po wąsach, i 

jedno po kości policzkowej, dwa razy po oku, raz przez czoło, raz przez ucho, raz przez 
tył głowy. 

-  Gratuluję  -  rzekł  Mountclemens.  -  Kiedy  kot  myje  się  w  pana  obecności,  to 

znaczy, że dopuszcza pana do swojego świata... Gdzie pan będzie mieszkał? 

-  Chcę  poszukać  umeblowanego  mieszkania,  i  to  jak  najszybciej,  byle  wyrwać 

się z tego plastikowego hotelu. 

- Mam wolne mieszkanie na parterze - rzucił Mountclemens. - Niewielkie, ale 

wygodne, a przy tym raczej nieźle umeblowane. Jest tam gazowy kominek i wisi kilku 
moich drugorzędnych impresjonistów. Czynsz będzie symboliczny. Przede wszystkim 

zależy mi na tym, żeby mieszkanie nie stało puste. 

-  To  brzmi  kusząco  -  rzekł  Qwilleran  z  głębi  fotela,  mając  na  uwadze  świeże 

wspomnienie sałaty po cesarsku oraz bisque z homara. 

-  Wiele  podróżuję,  bo  oglądam  wystawy  i  zasiadam  w  jury  rozmaitych 

konkursów, a że okolica jest dość szemrana, dobrze by było, gdyby pojawiały się jakieś 

znaki życia w tym domu. 

- Chętnie obejrzę to mieszkanie. 

-  Choć  plotka  głosi,  że  jestem  potworem  -  powiedział  Mountclemens 

pogodnym  tonem  -  przekona  się  pan,  że  nie  jestem  złym  gospodarzem.  Wie  pan, 

wszyscy nienawidzą krytyków, mogę sobie wyobrazić, jakie opowieści już pan o mnie 
usłyszał.  Przypuszczam,  że  przedstawiono  mnie  w  nich  jako  kogoś  w  rodzaju 
Belzebuba z artystycznymi pretensjami. Mam niewielu przyjaciół i - chwała Bogu - nie 

mam  krewnych,  poza  siostrą  mieszkającą  w  Milwaukee,  która  uparcie  nie  chce  się 
mnie wyrzec. Jestem raczej samotnikiem. 

Qwilleran wykonał ruch fajką, mający wyrazić zrozumienie. 
- Krytyk nie może pozwolić sobie na to, żeby spoufalać się z artystami - mówił 

dalej  Mountclemens  -  kiedy  zaś  człowiek  trzyma  się  na  uboczu,  wzbudza  zazdrość  i 

nienawiść.  Wszyscy  moi  przyjaciele  są  tutaj,  w  tym  pokoju,  i  nie  trzeba  mi  nikogo 
więcej. Moją jedyną ambicją jest posiadanie dzieł sztuki, a tego pragnienia nigdy nie 

da  się  w  pełni  zaspokoić.  Pokażę  panu  mój  najnowszy  nabytek.  Czy  wie  pan,  że  na 
pewnym etapie swej twórczości Renoir malował na roletach?  - krytyk pochylił się w 

background image

 

 

jego  stronę,  na  jego  twarzy  widniało  niezwykłe  ożywienie.  -  Mam  dwie  takie  rolety, 

pomalowane przez Renoira! 

Rozległ  się  przenikliwy  skowyt  Kao  K'o-Kunga,  który  siedział  wyciągnięty  jak 

struna i wpatrywał się w ogień. Tego komentarza w syjamskim języku Qwilleran nie 
potrafił przetłumaczyć. Brzmiało to w każdym razie dość złowieszczo. 

background image

 

 

 

Rozdział szósty 

 

W  czwartek  „Daily  Fluxion"  opublikowała  pierwszy  portret  artysty  autorstwa 

Qwillerana.  Artykuł  poświęcony  był  Wujaszkowi  Waldo,  starszemu  panu,  który 
malował prymitywne wizerunki zwierząt. Qwilleran starannie omijał kwestię talentu 
artystycznego  staruszka,  koncentrując  się  zamiast  tego  na  filozofii  życiowej  byłego 

rzeźnika,  który  nim  chwycił  za  pędzel,  przez  cały  swój  aktywny  zawodowo  żywot 
jedynie  sprzedawał  pieczone  kurczaki  poczciwym  przedstawicielkom  niższej  klasy 

średniej. 

Publikacja na nowo obudziła zainteresowanie pracami Wujaszka Waldo i już w 

piątek  mała  galeria,  która  go  reprezentowała,  sprzedała  wszystkie  zakurzone  płótna 
przedstawiające  bydło  oraz  wełniste  owieczki,  a  jej  właściciel  zaczął  namawiać 
starszego pana, żeby koniecznie powrócił do malowania. Do redakcji nadeszły listy od 

czytelników wyrażające pochlebne opinie o artykule Qwillerana. Tego samego dnia w 
redakcji  pojawił  się  wnuk  Wujaszka  Waldo,  ów  kierowca  ciężarówki,  przynosząc 

podarunek  dla  Qwillerana  -  pięć  kilo  kiełbasy  domowej  roboty,  którą  emerytowany 
rzeźnik wytwarzał w swej piwnicy. 

Wieczorem Qwilleran  wzbudził spore ożywienie w klubie prasowym, rozdając 

pętka  otrzymanej  wędliny.  Spotkał  się  z  Archem  Rikerem  i  Oddem  Bunsenem  przy 

barze, gdzie jak zwykle zamówił sok pomidorowy. 

- Musisz być prawdziwym smakoszem tego napoju - zauważył Arch. 
Qwilleran uniósł szklankę do nosa i przez chwilę analizował bukiet soku. 

-  Bezpretensjonalny  rocznik  -  oznajmił.  -  Nic  wielkiego,  ale  ma  swój  naiwny 

urok.  Niestety  aromat  zakłóca  dym  z  cygara  pana  Bunsena.  Przypuszczam,  że 

background image

 

 

pomidory pochodzą z... - upił łyk -... z północnego Illinois. Z całą pewnością plantacja 

położona  była  w  pobliżu  kanału  irygacyjnego,  oświetlana  porannym  słońcem  od 
strony  wschodniej  i  popołudniowym  od  zachodu  -  spróbował  znów.  -  Moje 

podniebienie  powiada  mi,  że  pomidory  zebrano  ręcznie  wczesnym  rankiem 
prawdopodobnie we wtorek lub w środę, przy czym ten, kto je zbierał, miał na palcu 

plaster opatrunkowy. W drugim smaku wyraźnie czuć merkurochrom. 

- Jesteś w dobrym humorze - stwierdził Arch. 
-  Owszem  -  przyznał  Qwilleran.  -  Wyprowadzam  się  z  plastikowego  pałacu. 

Wynajmuję mieszkanie od Mountclemensa. 

Zdumiony  Arch  odstawił  szklaneczkę  z  głośnym  stukotem,  a  Odd  Bunsen 

zakrztusił się dymem cygara. 

-  Umeblowane,  na  parterze.  Bardzo  wygodne.  A  czynsz  wynosi  tylko 

pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. 

- Pięćdziesiąt! A gdzie jest haczyk? - spytał Odd. 

-  Nie  ma  żadnych  haczyków.  Facet  po  prostu  nie  chce,  żeby  dom  stał  pusty, 

kiedy wyjeżdża z miasta. 

-  Musi  być  jakiś  haczyk  -  upierał  się  Odd.  -  Stary  Monty to  sknera,  nie  dałby 

niczego  w  prezencie.  Pewnie  oczekuje,  że  będziesz  zajmował  się  kotem  pod  jego 
nieobecność. 

-  Przestań  odgrywać  cynicznego  reportera  -  napomniał  go  Qwilleran.  -  Nie 

wiesz, że to przebrzmiały stereotyp? 

-  Odd  ma  rację  -  wtrącił  Arch.  -  Gdy  nasz  posłaniec  przychodzi  do  niego  po 

taśmy, Mountclemens za każdym razem wrabia go jeszcze w jakieś osobiste posyłki i 
nigdy  nie  daje  mu  napiwku.  To  prawda,  że  w  jego  domu  jest  mnóstwo  bezcennych 

dzieł sztuki? 

Qwilleran z wolna sączył sok pomidorowy. 

-  Pełno  tam  różnych  staroci,  ale  kto  wie,  czy  to  coś  warte?  -  o  van  Goghu 

postanowił  nie  wspominać.  -  Największą  atrakcją  jest  kot.  Ma  jakieś  chińskie  imię, 

coś jakby Koko. Mountclemens twierdzi, że koty lubią powtarzające się sylaby, kiedy 

zaś  się  do  nich  zwracamy,  ich  uszy  są  szczególnie  wyczulone  na  dźwięki  palatalne  i 
welarne. 

- Ktoś chyba zwariował - stwierdził Odd. 

background image

 

 

-  To  jest  kot  syjamski,  a  głos  ma  jak  syrena  strażacka.  Wiecie  coś  o 

syjamczykach?  To  rasa  superkotów,  są  bardzo  inteligentne.  Na  przykład  ten  umie 
czytać. 

- Czytać??? 
- Czyta tytuły w gazecie, ale musi być świeżo wydrukowana. 

- Co sądzi superkot o moich zdjęciach? - zainteresował się Odd. 
- Mountclemens nie jest pewien, czy koty potrafią rozpoznawać treść obrazów, 

przypuszcza natomiast, że potrafią wyczuć ich sens czy treść. Koko przedkłada sztukę 

nowoczesną nad starych mistrzów. Przypuszczam, że świeższa farba bardziej pobudza 
jego powonienie. Tak samo jak farba drukarska w gazecie. 

- Jaki jest ten dom? - spytał Arch. 
-  Stary.  Okolica  schodzi  na  psy,  ale  Mountclemens  traktuje  ten  budynek  jak 

jakąś  relikwię.  Wokół  wyburzają  stare  domy,  jednak  on  powiada,  że  nie  odda  go  za 
żadne  skarby.  Rzeczywiście  robi  wrażenie.  Kandelabry,  rzeźbione  drewno,  wysokie 

sufity - a na wszystkich są sztukaterie. 

- Które fantastycznie gromadzą kurz - zauważył Odd. 
-  Mountclemens  mieszka  na  pierwszym  piętrze,  a  parter  składa  się  z  dwóch 

mieszkań.  Ja  zajmuję  frontowe.  Mieszkanie  od  tyłu  też  jest  puste.  W  ogóle  jest  tam 
miło i spokojnie, o ile kot nie podnosi wrzasku. 

- A jak kolacja? 

-  Kiedy  spróbujesz  kuchni  Mountclemensa,  od  razu  zapominasz,  że  facet 

przemawia do ciebie niczym postać ze sztuki Noela Cowarda. Nie mam pojęcia, jak to 
się  dzieje,  że  jego  kalectwo  nie  przeszkadza  mu  w  przyrządzaniu  tak  wyszukanych 
potraw. 

- Mówisz o jego ręce? 
- Tak. Co mu się stało? 

- Ma sztuczną dłoń - wyjaśnił Arch. 
- Żartujesz! Wygląda jak prawdziwa, tylko trochę sztywna. 

-  Właśnie  dlatego  nagrywa  swoje  artykuły,  nie  pisze  na  maszynie.  Qwilleran 

zastanawiał się przez chwilę. 

- W pewnym sensie współczuję Mountclemensowi. Żyje jak pustelnik. Uważa, 

że  krytyk  nie  powinien  zadawać  się  z  artystami,  a  przecież  sztuka  jest  jego  pasją  - 
sztuka i ten jego stary dom. 

- Dowiedziałeś się czegoś o tutejszym środowisku artystycznym? - spytał Arch. 

background image

 

 

-  To  zabawne,  ale  o  sztuce  rozmawialiśmy  niewiele.  Głównym  tematem 

konwersacji były koty. 

-  Widzisz?  Mówiłem  -  stwierdził  triumfalnym  tonem  Odd.  -  Sposobi  cię  na 

opiekuna swojego kota. I nie spodziewaj się napiwków! 

Odwilż skończyła się, temperatura spadła do poziomów bardziej typowych dla lutego, 

więc  Qwilleran  za  pierwsze  zarobione  pieniądze  kupił  ciepły  tweedowy  płaszcz  w 
kolorze marengo. 

Przez  większą  część  weekendu  siedział  w  domu,  ciesząc  się  swoim  nowym 

mieszkaniem. Składało się z salonu i wnęki sypialnej oraz kuchenki, tudzież tego, co 

Mountclemens nazwał „nastrojem". Qwilleran określiłby to raczej jako stare rupiecie, 

ale czuł się wśród nich dobrze. Wnętrze było przytulne, krzesła wygodne, w kominku 
świecił  gazowy  płomyk.  Nad  kominkiem  wisiał  obraz,  który  wedle  słów  gospodarza 

był jedną z mniej udanych prac Moneta. 

Qwilleran  miał  tylko  jedno  zastrzeżenie,  które  dotyczyło  światła.  Chyba  słabe 

żarówki  były  jedną  z  form  oszczędności  ze  strony  Mountclemensa.  W  sobotę  rano 
Qwilleran wybrał się na zakupy i nabył kilka nowych, o mocy siedemdziesięciu pięciu i 
stu watów. 

W  bibliotece  wypożyczył  książkę  o  tym,  jak  należy  rozumieć  sztukę 

współczesną.  Sobotnim  popołudniem  brnął  przez  rozdział  dziewiąty  poświęcony 

dadaizmowi, ssąc cybuch niezapalonej fajki, gdy nagle usłyszał dobiegające zza drzwi 
rozkazujące  miauknięcie.  Składało  się  z  wyraźnie  oddzielonych  dwóch  sylab  z 

odpowiednim akcentem, jak gdyby żądanie syjamczyka brzmiało „wpuść mnie!. 

Qwilleran odłożył więc książkę i wypełnił rozkaz. Otworzył drzwi, stając twarzą 

w twarz z Kao K'o-Kungiem. 

Qwilleran  pierwszy  raz  miał  okazję  obejrzeć  go  w  świetle  dziennym,  które 

wpadało obficie  przez  okna sieni. Teraz widać było, jak lśni jasne futro, można było 

docenić w pełni głęboki, ciemny brąz pyszczka i uszu oraz niesamowite błękitne oczy. 

Długie  brązowe  nogi,  proste  i  szczupłe,  uginały  się  na  końcach,  przechodząc  w 

delikatne  stopy,  a  dumnie  nastroszone  wąsy  połyskiwały  w  słońcu  wszystkimi 
kolorami  tęczy.  Uszy  stały  pod  takim  kątem,  że  przypominały  koronę,  dzięki  czemu 
kot  miał  jeszcze  bardziej  królewski  wygląd.  Cóż,  Kao  K'o-Kung  nie  był  zwykłym 

kotem,  toteż  Qwilleran  nie  bardzo  wiedział,  jak  się  ma  do  niego  zwracać.  Sahibie? 
Wasza wysokość? 

background image

 

 

Postanowił  zaryzykować  i  traktować  kota  jak  kogoś  równego  sobie,  więc  po  prostu 

zaproponował: 

- Chcesz wejść? - i cofnął się; nawet nie zdał sobie sprawy, że ukłonił się przy 

tym lekko. 

Kao K'o-Kung stanął w progu i uważnie rozejrzał się, nim przyjął zaproszenie. 

Potrwało to chwilę. Następnie wyniosłym krokiem przeszedł przez czerwony dywan i 
dokonał  rutynowej  inspekcji  kominka,  popielniczki,  resztek  sera  oraz  krakersów  na 
stole,  obwąchał  sztruksową  marynarkę  Qwillerana  powieszoną  na  oparciu  krzesła, 

książkę  o  sztuce  współczesnej,  następnie  zaś  zbadał  niezidentyfikowaną,  a  przy  tym 
prawie  niewidoczną  plamkę  na  podłodze.  Wreszcie,  wyraźnie  usatysfakcjonowany, 

wybrał  sobie  miejsce  pośrodku  dywanu  -  w  starannie  wyliczonej  odległości  od 
gazowego ognia - i wyciągnął się w lwiej pozie. 

- Czy mogę czymś służyć? - spytał Qwilleran. 
Kot  nie  odpowiedział,  tylko  popatrzył  na  niego,  mrużąc  oczy,  co  chyba  było 

wyrazem zadowolenia. 

- Koko, piękny z ciebie kot - rzekł Qwilleran. - Czuj się jak u siebie w domu. Nie 

będzie ci przeszkadzało, jeżeli wrócę do mojej lektury? 

Kao K'o-Kung został w gościnie pół godziny. Qwilleran delektował się zaistniałą 

harmonią  -  człowiek,  fajka,  książka,  luksusowy  kot  -  i  był  rozczarowany,  kiedy  gość 

wstał, przeciągnął się, ostrym głosem mruknął coś na pożegnanie, a następnie wrócił 

na górę, do swojego mieszkania. 

Qwilleran spędził resztę weekendu, rozmyślając z przyjemnością o czekającym 

go  w  poniedziałek  wspólnym  lunchu  z  Sandrą  Halapay.  Zamierzał  obejść  trudności, 
jakie  wynikły  podczas  przeprowadzania  wywiadu  z  jej  mężem,  pisząc  artykuł  o  Calu 

Halapayu  widzianym  „oczami  rodziny  i  przyjaciół".  Sandy  mogła  skierować  go  do 
odpowiednich  ludzi,  obiecała  też,  że  przyniesie  prywatne  zdjęcia  męża,  uczącego 

dzieci jazdy na nartach, karmiącego indyki na farmie w Oregonie i tresującego swoje 
kerry blue do wykonywania komendy „siad". 

Przez całą niedzielę Qwilleran czuł, jak jego wąsy wysyłają mu jakieś sygnały - a 

może  po  prostu  należało  je  przyciąć.  Mimo  to  miał  przeczucie,  że  w  nadchodzącym 
tygodniu wiele się zdarzy. Dobrego czy złego? O tym wąsy go nie informowały. 

A potem nadszedł poniedziałek, a wraz z nim niespodziewana przesyłka z góry. 

background image

 

 

Qwilleran  ubierał  się  i  starał  się  wybrać  krawat,  który  przypadłby  Sandy  do 

gustu (w końcu zdecydował się na błękitnozielony wełniany tartan rodem ze Szkocji), 
kiedy nagle wzrok jego padł na złożoną kartkę papieru wetkniętą pod drzwi. 

Podniósł  ją.  Pismo  było  koślawe,  jak  dziecięce  bazgrały,  a  wiadomość  nader 

zwięzła: 

„Panie Q. Proszę o dost. taśm dla A. R. Pozdr. GBM". 
Qwilleran  nie  widział  swego  gospodarza  od  piątku  wieczorem.  Przytaszczył 

wówczas  swoje  dwie  walizy  z  hotelu  i  zapłacił  miesięczny  czynsz.  W  skrytości  liczył 

trochę,  że  Mountclemens  zaprosi  go  na  niedzielne  śniadanie  -  na  przykład  jajka 
sadzone  na  grzance  z  szynką  lub  omlet  z  kurzymi  wątróbkami,  ale  nic  z  tego. 

Najwyraźniej w tym domu tylko kot był w miarę towarzyski. 

Przeczytawszy notkę, Qwilleran otworzył drzwi i znalazł szpule taśmy leżące na 

podłodze.  Dostarczył  je  Archowi  Rikerowi,  ale  ta  prośba  wydała  mu  się  dziwna,  a 
przede wszystkim niepotrzebna. „Daily Fluxion" dysponowała całą rzeszą posłańców, 

którzy  przez  większość  czasu  nudzili  się  setnie  i  zabawiali  wysoce  intelektualną  grą 
polegającą na rzucaniu monetami do celu. 

- Robisz jakieś postępy w sprawie Halapaya? - spytał Arch. 

-  Jestem  dziś  umówiony  z  panią  Halapay  na  lunch.  Czy  „Fluxion"  zechce 

pokryć koszty? 

- Pewnie, od paru dolców nie zbiednieją. 

- Mógłbyś mi polecić jakąś sympatyczną knajpę? 

-  Najlepiej  zapytaj  o  to  wiecznie  głodnych  fotografów.  Oni  najczęściej 

korzystają z posiłków na koszt firmy. 

W  dziale  fotografii  Qwilleran  zastał  sześć  par  stóp  opartych  o  biurka,  stoły, 

kosze na śmieci i szafki - w oczekiwaniu na zlecenie, suszące się odbitki lub brzęczyk 
sygnalizujący, że pora zajrzeć do ciemni. 

- Gdzie najlepiej zabrać kogoś na lunch, żeby przeprowadzić wywiad? - spytał. 
- A kto płaci? 

- „Fluxion". 

- Do „Siedzącego Byka" - odpowiedzieli fotografowie unisono. 
- Kotlet z polędwicy wolowej waży tam pół kilo - zapewnił jeden z nich. 

- Kawałki sernika są grubości dziesięciu centymetrów. 
-  A  befsztyki  baranie  są  długości  mojego  buta.  Qwilleran  uznał,  że  brzmi  to 

obiecująco. 

background image

 

 

Restauracja  „Siedzący  Byk"  znajdowała  się  w  dzielnicy,  gdzie  skupiły  się 

masarnie  i  zakłady  konfekcjonujące  żywność.  W  sali  jadalnej  sączący  się  z  kuchni 
zapach walczył o lepsze z dymem cygar. 

- Ojejku, jakie fajne miejsce  - pisnęła Sandy Halapay. - Świetny pomysł, żeby 

mnie tu przyprowadzić. Tylu mężczyzn! Uwielbiam mężczyzn. 

Mężczyźni  również  darzyli  Sandy  stosowną  atencją.  Jej  czerwony  kapelusz 

przyozdobiony  dumnie sterczącym czarnym  kogucim ogonem wzbudzał powszechne 
zainteresowanie. Zamówiła ostrygi, ale nie mieli ich w jadłospisie, więc zadowoliła się 

szampanem. Z każdym łykiem jej śmiech brzmiał coraz piskliwiej, odbijając się echem 
od  aseptycznych,  wyłożonych  białymi  kafelkami  ścian  lokalu,  a  entuzjazm  widowni 

narastał. 

-  Jim,  kochany,  musisz  polecieć  ze  mną  na  Karaiby  w  przyszłym  tygodniu, 

kiedy  Cal  pojedzie  do  Europy.  Będę  miała  samolot  do  mojej  wyłącznej  dyspozycji. 
Fajnie by było, nie? 

Zapomniała  jednak  wystarać  się  o  potrzebne  Qwilleranowi  informacje,  a 

zdjęcia jej męża nie nadawały się do użytku. Natomiast befsztyk barani rzeczywiście 
był  rozmiarów  fotoreporterskiego  buta  -  i  równie  smakowity.  Kelnerki, 

przypominające  wyglądem  pielęgniarki,  były  raczej  sprawne  niż  sympatyczne. 
Ogólnie rzecz biorąc, spotkanie zakończyło się fiaskiem. 

Po powrocie do redakcji Qwilleran musiał wysłuchiwać telefonicznych skarg na 

zamieszczoną  w  niedzielnej  gazecie  recenzję  Mountclemensa.  Krytyk  nazwał  tam 

pewnego  akwarelistę  sfrustrowanym  dekoratorem  wnętrz,  toteż  przyjaciele  artysty 
oraz  członkowie  jego  rodziny  wydzwaniali,  żeby  ciskać  gromy  na  „Daily  Fluxion"  i 
anulować abonament. 

Krótko  mówiąc,  ten  poniedziałek  nie  był  najpiękniejszym  dniem  w  życiu 

Qwillerana.  Pod  koniec  ciągnącego  się  nieznośnie  popołudnia  schronił  się  w  klubie 

prasowym, żeby zjeść kolację, a Bruno, podając mu sok pomidorowy, zauważył: 

- Słyszałem, że wprowadził się pan do domu Mountclemensa. 

-  Po  prostu  wynająłem  od  niego  jedno  z  wolnych  mieszkań  -  warknął 

Qwilleran. - Co w tym złego? 

- Chyba nic, dopóki nie zacznie się panem wysługiwać. 

Potem  pojawił  się  Odd  Bunsen,  tylko  na  chwilę,  ale  wystarczająco  długą,  by 

obdarzyć Qwillerana porozumiewawczym uśmiechem i stwierdzić: 

- Słyszałem, że stary Monty już cię zatrudnił w charakterze gońca. 

background image

 

 

Tak  więc  gdy  Qwilleran  wrócił  do  domu  przy  Blenheim  Place  numer  26,  nie 

najlepiej odebrał to, co go tam czekało: pod drzwiami znalazł kolejną notkę. 

„Panie Q. - przeczytał - byłbym wdz. za odebr. biletu lotn. Rezerw, na śr. 15. 00 

do NY - GBM". 

Wąsy  Qwillerana  nastroszyły  się.  Fakt,  że  biuro  linii  lotniczych  mieściło  się 

naprzeciwko  redakcji  „Daily  Fluxion",  a  odebranie  stamtąd  biletu  lotniczego  było 
tylko drobną przysługą, jakiej nie wypadało odmówić swemu gospodarzowi, zwłaszcza 
po tak wykwintnej kolacji. Drażniła go raczej zdawkowość tej prośby. A może raczej 

polecenia? Czy Mountclemensowi zdawało się, że jest szefem Qwillerana? 

Lot zarezerwowany był na środę, więc bilet  należało odebrać we wtorek, czyli 

następnego  dnia.  Nie  było  czasu  na  robienie  problemów,  zwłaszcza  z  tak  drobnej 
sprawy,  toteż  następnego  dnia  rano  Qwilleran,  choć  niechętnie,  po  drodze  do  pracy 

odwiedził biuro lotnicze. 

Nieco później tego samego dnia spotkał w windzie Odda Bunsena. 

- Wybierasz się dokądś? - spytał fotograf. 
- Nie, dlaczego pytasz? 
-  Widziałem,  jak  wchodziłeś  do  biura  linii  lotniczych.  Myślałem,  że  chcesz 

zwiać  z  miasta  -  uśmiechnął  się  złośliwie.  -  Tylko  nie  mów  mi,  że  załatwiałeś  tam 
sprawy dla Monty’ego! 

Qwilleran przygładził wąsy knykciami i starał się przekonać samego siebie, że 

ciekawość i zmysł obserwacyjny to cechy dobrego fotoreportera. 

Gdy  wrócił  wieczorem  do  domu,  pod  drzwiami  czekała  trzecia  kartka.  Tym 

razem jej treść o wiele bardziej przypadła mu do gustu: 

„Panie Q, zapraszam na śniad. w śr. o 8. 30 - GBM". 

W środę rano Qwilleran udał się na górę z biletem lotniczym w ręku i zastukał 

do drzwi Mountclemensa. 

-  Dzień  dobry,  panie  Qwilleran  -  rzekł  krytyk,  wyciągając  do  niego  białą  i 

szczupłą lewą dłoń. - Mam nadzieję, że nie spieszy się pan. Kokilki z jajek z ziołami i 

śmietaną gotowe są, żeby wstawić je do piekarnika, o ile może pan zaczekać. Do tego 

szaszłyki z wątróbek drobiowych i bekonu. 

- Na to mogę zaczekać - powiedział Qwilleran. 

-  Nakryłem  do  stołu  w  kuchni.  Tymczasem  proponuję  kompot  ze  świeżego 

ananasa, a ja będę miał piekarnik na oku. Miałem szczęście, bo udało mi się znaleźć 

na targu żeński owoc ananasa. 

background image

 

 

Krytyk odziany był w jedwabne spodnie i krótki orientalny szlafrok, ściągnięty 

szarfą w imponująco szczupłej talii. Wokół niego unosił się zapach skórki limonkowej. 
Jego rzemienne sandały klapały głośno o podłogę długiego korytarza, gdy prowadził 

Qwillerana do kuchni. 

Ściany tego korytarza zawieszone były gobelinami, malowidłami na jedwabiu i 

oprawionymi  w  ramki  grafikami.  Qwilleran  rzucił  jakąś  uwagę  na  temat  liczebności 
zbiorów krytyka. 

-  Hm,  także  jakość  jest  nie  bez  znaczenia  -  odparł  Mountclemens,  stukając 

palcem w kolejne mijane obrazki. - Rembrandt... Holbein, i to bardzo dobry... Millet. 

Kuchnia  była  obszerna,  z  trzema  wysokimi,  wąskimi  oknami.  Bambusowe 

rolety  tłumiły  światło,  ale  można  było  przez  nie  wyjrzeć  i  Qwilleran  dojrzał 
zewnętrzne  schody  -  najwyraźniej  przeciwpożarowe  -  prowadzące  na  wyłożone 

cegłami patio. Za wysokim ogrodzeniem widać było dach samochodu typu kombi. 

- To pański wóz? - zainteresował się. 

-  To  szkaradztwo  -  wzdrygnął  się  przesadnie  Mountclemens  -  należy  do 

handlarza starzyzną, który urzęduje po drugiej stronie ulicy. Gdybym zdecydował się 
na  samochód,  postarałbym  się,  by  nie  raził  mojego  zmysłu  estetycznego,  byłby  to 

może karmann ghia albo citroen. A ponieważ samochodu nie mam, wydaję fortunę na 
taksówki. 

W  kuchni  panował  łagodny  rozgardiasz  złożony  ze  staroci,  miedzianych 

garnków i pęków suszonych roślin. 

- Sam suszę zioła - wyjaśnił Mountclemens. - Wyczuwa pan delikatny aromat 

mięty obok smaku ananasa? Moim zdaniem nadaje mu to nowego wymiaru. Ananas 
jako  taki  bywa  trochę  zbyt  bezpośredni.  Hoduję  miętę  w  doniczce  na  parapecie  - 

głównie  dla  Kao  K'o-Kunga.  Jego  ulubioną  zabawką  jest  zawiązana  skarpetka  z 
suszonymi listkami mięty w środku. Jest to raczej mysz dość abstrakcyjna, ale właśnie 

taki koncept najbardziej odpowiada jego artystycznemu intelektowi. 

Mountclemens wkładał poszczególne miseczki do piekarnika pojedynczo, lewą 

ręką. 

- Gdzie się podziewa Koko dzisiejszego ranka? - spytał Qwilleran. 
- Nie czuje pan na sobie jego spojrzenia? Obserwuje pana ze szczytu lodówki, 

jedynej  lodówki  na  zachód  od  rzeki  Hudson,  która  wymoszczona  jest  puchową 
poduszką. To jego łóżko. Nie sypia nigdzie indziej. 

background image

 

 

Kuchnia  z  wolna  wypełniła  się  aromatem  bekonu,  ziół  i  kawy;  Koko  -  na 

błękitnej  poduszce  w  kolorze  pasującym  do  jego  oczu  -  uniósł  nos  i  zaczął  węszyć. 
Qwilleran również. 

- A co pan robi z kotem, kiedy wyjeżdża pan do Nowego Jorku? - spytał. 
-  A,  w  tym  sęk  -  rzekł  krytyk.  -  Wymaga  on  bowiem  nieco  uwagi.  Czy 

sprawiłoby  panu  wielki  kłopot,  gdybym  poprosił  pana  o  przyrządzanie  mu  posiłków 
pod moją nieobecność? Wyjeżdżam na niecały tydzień. Jada tylko dwa razy dziennie, 
a jego dieta jest prosta. W lodówce jest surowa  wołowina. Wystarczy posiekać  ją na 

drobne kawałeczki, wielkości ziarenek fasoli, wrzucić na patelnię i podlać rosołem, a 
następnie lekko podgrzać. Szczypta soli oraz nieco szałwii lub tymianku będzie mile 

widzianym dodatkiem. 

- No cóż... - zaczął Qwilleran, wybierając łyżeczką ostatki soku ananasowego. 

- Rano, kiedy spieszy się pan do redakcji, może dostawać plasterek pâté de la 

maison zamiast wołowiny. Będzie to dla niego przyjemne urozmaicenie. Kawę podać 

teraz czy później? 

- Później - powiedział Qwilleran. - Nie, przepraszam. Teraz. 
- No i jest jeszcze kwestia jego kuwetki. 

- Co to takiego? 
- Jego toaleta. Znajdzie ją pan w łazience. Nie wymaga wielkiego zachodu. To 

bardzo  czysty  kot.  Piasek  do  kuwetki  znajdzie  pan  w  chińskiej  skrzynce  na  herbatę 

stojącej przy wannie. Życzy pan sobie cukru lub śmietanki? 

- Nie, dziękuję. 
- Jeśli będzie w miarę ładna pogoda, może  przespacerować się po patio, o ile 

będzie  mu  pan  towarzyszył.  Co  prawda  na  co  dzień  zażywa  dość  ruchu,  wbiegając  i 

zbiegając  po  schodach.  Nie  zamykam  drzwi  od  mieszkania,  żeby  pozostawić  mu 
swobodę.  Na  wszelki  wypadek  panu  też  zostawię  klucz.  Czy  mogę  coś  załatwić  dla 

pana w Nowym Jorku? 

Qwilleran  właśnie  doświadczył  pierwszego  kęsa  drobiowej  wątróbki  owiniętej 

plasterkiem  bekonu,  lekko  przyprawionej  bazylią,  i  z  wdzięcznością  uniósł  oczy  ku 

niebiosom.  Uchwycił  przy  tym  spojrzenie  Kao  K'o-Kunga  spoglądającego  z  lodówki. 
Kot z wolna przymknął jedno oko, wyraźnie do niego mrugając. 

background image

 

 

 

Rozdział siódmy 

 

-  Mam  zażalenie  -  oznajmił  Qwilleran  Archowi  w  klubie  prasowym  w  środę 

wieczorem. 

- Wiem, o co chodzi. Twoje nazwisko wydrukowane było wczoraj przez U, ale w 

drugim  wydaniu  już  to  poprawiliśmy.  Wiesz,  co  dalej  będzie  się  działo,  prawda? 

Podczas  następnego  spotkania  związku  typografów  z  zarządem  pisownia  twojego 
nazwiska będzie przedmiotem jednej ze skarg. 

- Nie tylko to. Otóż nie zostałem zatrudniony jako ordynans waszego krytyka 

sztuki,  jemu  zaś  najwyraźniej  tak  się  wydaje.  Wiesz,  że  wyjeżdża  z  miasta  dziś 

wieczorem? 

- Domyśliłem się - rzekł Arch. - Ostatni zestaw taśm zawierał aż trzy teksty. 
-  Najpierw  dostarczyłem  jego  taśmy.  Potem  odebrałem  za  niego  bilet  na 

samolot, którym odleciał dziś o trzeciej po południu. A teraz mam sprzątać kupy po 
jego kocie! 

- Niech no tylko Odd Bunsen się o tym dowie! 
-  Nie  mów  mu!  Zresztą  wścibski  Bunsen  i  tak  się  o  tym  wywie  swymi 

pokrętnymi  sposobami.  Otóż  kota  należy  karmić  dwa  razy  dziennie,  zmieniać  mu 
wodę do picia i zajmować się jego kuwetą. Wiesz, co to jest kuweta? 

- Domyślam się. 

- Dla mnie to było coś nowego. Myślałem, że koty po prostu wychodzą sobie na 

podwórko. 

-  W  spisie  obowiązków  reportera  nie  ma  wzmianki  o  usługach  toaletowych  - 

stwierdził Arch. - Dlaczego nie odmówiłeś? 

background image

 

 

-  Mountclemens  nie  dał  mi  szansy.  Wyobraź  sobie,  co  za  perfidia:  siedziałem 

sobie w jego kuchni odurzony świeżym ananasem, wątróbkami drobiowymi z grilla i 
jajkami w śmietanie. W dodatku to był żeński owoc ananasa. Co mogłem zrobić? 

- Czasem trzeba wybierać między godnością a obżarstwem. Nie lubisz kotów? 
- Pewnie, że lubię, a ten akurat o wiele bardziej przypomina człowieka niż wielu 

ludzi, których mógłbym tu wymienić. Mam jednak krępujące odczucie, że wie więcej 
niż ja - ale nie chce powiedzieć. 

- U nas w domu zawsze były jakieś koty - stwierdził Arch. - Dzieciaki przynoszą 

je do domu. Jednak żaden z nich nie przyprawił mnie o kompleks niższości. 

- Bo nigdy nie przyniosły do domu kota syjamskiego. 

- Jakoś wytrzymasz przez te trzy czy cztery dni, a jak nie, przyślemy ci jakiegoś 

stażystę po studiach. Może poradzi sobie z twoim syjamczykiem. 

- Cicho. Odd Bunsen tu idzie. 
Nim  jeszcze  fotograf  się  pojawił,  można  było  wyczuć  jego  cygaro  i  usłyszeć 

głośne narzekanie na mroźną pogodę. Odd klepnął Qwillerana w ramię. 

- Czy to kocie kłaki na twojej marynarce, czy spotykasz się z jakąś blondynką o 

krótkich włosach? 

Qwilleran przeczesał wąsy pałeczką koktajlową. 
- Znów przydzielili mi nocną zmianę - oznajmił Odd. - Chce któryś zjeść ze mną 

kolację? Mam wolną godzinę, o ile nikt nie wysadzi ratusza w powietrze. 

- Chętnie - powiedział Qwilleran. 

Znaleźli  wolny  stolik  i  zagłębili  się  w  lekturze  menu.  Odd  zamówił  stek 

Salisbury,  obdarzył  kelnerkę  komplementem  za  szczupłość  talii,  a  potem  zwrócił  się 
do Qwillerana: 

-  No  i  co,  rozpracowałeś  już  starego  Monty'ego?  Gdybym  ja  tak  obrażał 

wszystkich dookoła, wywaliliby mnie na pysk - albo przyjęli do wyższego towarzystwa, 

co jeszcze gorsze. Jakim cudem uchodzi mu to na sucho? 

- Takie prawo krytyka. Poza tym gazety cenią sobie kontrowersyjnych autorów. 

-  A  skąd  on  bierze  pieniądze?  Podobno  nieźle  sobie  żyje.  Sporo  podróżuje, 

jeździ drogim samochodem... Przecież nie z honorariów, które dostaje od „Fluxion"? 

- Mountclemens nie jeździ samochodem - zauważył Qwilleran. 

- Jak to nie? Widziałem go za kierownicą, nie dalej jak dziś rano. 
- Powiedział mi, że nie ma samochodu. Jeździ taksówkami. 

- Może nie ma, ale czasem prowadzi. 

background image

 

 

- Jak to możliwe? 

- Żaden problem. Automatyczna skrzynia biegów. Nigdy nie kierowałeś jedną 

ręką?  To  pewnie  kiepski  z  ciebie  kochanek.  Zdarzyło  mi  się  kiedyś  prowadzić 

samochód jedną ręką, zmieniać biegi i w tym samym czasie jeść hot-doga. 

-  Ja  też  mam  kilka  pytań  -  powiedział  Qwilleran.  -  Czy  tutejsi  artyści  są 

naprawdę aż tak źli, jak twierdzi Mountclemens? Czy też to on jest hochsztaplerem? 
Mountclemens twierdzi, że Halapay to szarlatan. Halapay powiada, że malarstwo Zoe 
Lambreth to nabieranie. Zoe twierdzi, że Sandy Halapay nie zna się na sztuce. Sandy 

powiada,  że  Mountclemens  jest  nieodpowiedzialny.  Mountclemens  mówi,  że  Farhar 
jest  niekompetentny.  Farhar  głosi,  iż  Mountclemens  nic  nie  wie  o  sztuce. 

Mountclemens  tłumaczy  mi,  że  Earl  Lambreth  to  żałosna  postać.  Lambreth  z  kolei 
twierdzi,  że  Mountclemens  jest  wcieleniem  dobrego  smaku,  prawdy  i  bez-

kompromisowości. Kto był pierwszy? Od czego to się zaczyna? 

- Czekaj - przerwał mu Odd. - Chyba mnie wzywają. 

Głos dobiegający z megafonu był prawie niedosłyszalny w panującym wewnątrz 

klubu zgiełku. 

- Tak, to o mnie chodzi - stwierdził fotograf. - Czyli jednak ktoś wysadził ratusz. 

Pobiegł  do  telefonu,  a  Qwilleran  dalej  rozmyślał  nad  tajnikami  artystycznego 

środowiska. 

Po  kilku  chwilach  ujrzał  Bunsena  wracającego  z  budki  telefonicznej,  fotograf 

był wyraźnie ożywiony. 

Kto by powiedział - pomyślał Qwilleran - facet jest fotoreporterem od piętnastu 

lat, a kiedy coś zaczyna się dziać, jest podekscytowany, jakby dostał pierwsze zlecenie 
w życiu. 

-  Mam  coś  dla  ciebie  -  powiadomił  go  Odd  półgłosem,  pochylając  się  nad 

stolikiem. 

- Co takiego? 
- Zadyma w twojej branży. 

- Jaka znów zadyma? 

- Morderstwo! Zaraz jadę do Lambreth Gallery. 
Qwilleran wstał tak gwałtownie, że aż przewrócił krzesło. 

- Kto... kogo?... Chyba nie Zoe? 
- Nie, ale jej męża. 

- Wiesz, w jaki sposób? 

background image

 

 

-  Podobno  ktoś  go  zadźgał.  Chcesz  jechać  ze  mną?  Powiedziałem  gościom  w 

redakcji,  że  tu  jesteś.  Stwierdzili,  że  dobrze  by  było,  gdybyś  mógł  się  tym  zająć. 
Kendall jest w terenie, a obaj reporterzy sądowi są zajęci. 

- Jasne, jedziemy. 
- Zadzwoń do redakcji, żeby to potwierdzić. Czekam na ciebie w samochodzie. 

Kiedy Qwilleran i Bunsen zajechali przed Lambreth Gallery, na ulicy panował 

dziwny spokój. Dzielnica finansowa po wpół do szóstej pustoszała i nawet zabójstwo 
nie zdołało zgromadzić zbyt wielu gapiów. Po kanionie utworzonym przez okoliczne 

biurowce hulał ostry wiatr, więc tylko kilku trzęsących się z zimna przechodniów stało 
na  chodniku,  a  i  ci  wkrótce  sobie  poszli.  Na  ulicy  zapanowała  cisza.  Kiedy 

dziennikarze podeszli do policjanta pilnującego wejścia, ich głosy zabrzmiały dziwnie 
doniosłe. 

Dziwnie też wyglądali nieproszeni goście pośród tych kosztownych dzieł sztuki 

i  luksusowych  mebli.  Policyjny  fotograf  robił  zdjęcia  jakichś  brutalnie  pociętych 

obrazów.  Bunsen  pomachał  ręką  inspektorowi  dzielnicowemu  i  Hamesowi, 
detektywowi  z  wydziału  zabójstw.  Hames  skinął  głową  w  ich  stronę  i  wskazał 
kciukiem ku górze. 

Ruszyli w stronę spiralnych schodków w głębi, ale cofnęli się, żeby przepuścić 

schodzącego  na  dół  specjalistę  od  odcisków  palców.  Policjant  mruknął  pod  nosem, 

trochę do detektywa, a trochę do samego siebie: 

- Jak oni tędy przecisną nosze? Trzeba będzie gościa wyciągać przez okno. 

Odezwał się ostry głos na górze: 
- Starczy tego, chłopaki. Resztę możecie zrobić na dole. Tutaj jest za dużo ludzi. 
-  To  Wójcik  z  wydziału  zabójstw  -  wyjaśnił  Bunsen.  -  Nie  ma  żartów  z  tym 

koleżką. 

Pracownia ramiarska wyglądała mniej więcej tak, jak Qwilleran ją zapamiętał - 

tylko  teraz  roiło  tu  się  od  mężczyzn  z  identyfikatorami,  aparatami  fotograficznymi  i 
notesami.  W  drzwiach  gabinetu  Lambretha  stał  policjant.  Nad  jego  ramieniem 

Qwilleran dostrzegł, że wnętrze zostało mocno zdemolowane. Ciało leżało na podłodze 

obok biurka. 

Podszedł do Wójcika i otworzył mały notes. 

- Morderca znany? 
- Nie - odparł detektyw. 

- Ofiara: Earl Lambreth, kierownik galerii? 

background image

 

 

- Zgadza się. 

- W jaki sposób? 
- Pchnięty narzędziem z warsztatu. Ostrym dłutem. 

- Umiejscowienie rany? 
- Gardło. Bardzo dużo krwi. 

- Gdzie znaleziono ciało? 
- W jego gabinecie. 
- Kto je znalazł? 

- Żona ofiary, Zoe Lambreth. 
Qwilleran umilkł na chwilę i skrzywił się. 

- Pisze się Z-o-e - podpowiedział mu detektyw. 
- Wiem. Jakieś ślady szamotaniny? 

- Gabinet jest przewrócony do góry nogami. 
- Co pan ma do powiedzenia na temat zniszczeń w samej galerii? 

- Uszkodzono kilka obrazów. Rozbita rzeźba. Zresztą sam pan widział. 
- O której to się stało? 
- Zegar elektryczny, zrzucony z biurka, zatrzymał się o szóstej piętnaście. 

- O tej porze galeria była już zamknięta. 
- Tak jest. 

- Czy są jakieś ślady włamania? 

- Nie. 

- Czyli mordercą mógł być ktoś, kto był uprawniony do wstępu. 
- Możliwe. Drzwi frontowe były zamknięte. Drzwi od tyłu może były zamknięte, 

a może nie, kiedy pojawiła się pani Lambreth. 

- Coś skradziono? 
-  Na  razie  nic  na  to  nie  wskazuje  -  Wójcik  miał  już  ochotę  zająć  się  swoimi 

sprawami. - To wszystko. Ma pan materiał na artykuł. 

- Jeszcze jedno pytanie. Są już jacyś podejrzani? 

- Nie. 

Na  dole  Bunsen  zajął  się  robieniem  zdjęć,  natomiast  Qwilleran  starał  się 

zorientować,  co  właściwie  zostało  zniszczone.  Dwa  obrazy  olejne  rozcięto  po 

przekątnej jakimś ostrym narzędziem. Na podłodze leżał oprawiony w ramy obrazek 
ze  stłuczonym  szkłem,  jakby  ktoś  na  niego  nastąpił  butem.  Rzeźba  z  czerwonawej 

background image

 

 

gliny została najwyraźniej zrzucona ze stołu o marmurowym blacie i rozpadła się na 

kawałki. 

Obrazy  Zoe  Lambreth  i  Scrano  -  Qwilleran  zapamiętał  tylko  tych  dwoje 

artystów - nie ucierpiały w żaden sposób. 

Uszkodzoną rzeźbę również przypominał sobie z pierwszej wizyty w galerii. Był 

to wydłużony kształt, który, jak wskazywały umieszczone tu i ówdzie wypukłości, miał 
przedstawiać postać kobiety. Na pustym postumencie wisiała zresztą tabliczka: „Ewa. 
Autor: B. H. Riggs. Terakota". 

Leżącej na podłodze akwareli Qwilleran przedtem nie zauważył. Przypominała 

z  wyglądu  wielokolorową  układankę,  tworzącą  całkiem  ładny  wzorek.  Tytuł  głosił 

Wnętrze, autorką była Mary Ore. Technikę wykonania określono jako gwasz. 

Następnie  Qwilleran  przyjrzał  się  obrazom  olejnym,  które  zostały  zniszczone. 

Oba  przedstawiały  falujące  pionowe  pasy  różnych  kolorów,  położone  szerokim 
pędzlem  na  białym  tle.  Barwy  były  jaskrawe  -  czerwień,  fiolet,  oranż,  róż  -  obrazy 

zdawały się wibrować, niczym potrącona struna. Qwilleran pomyślał, że dziwiłby się 
komuś,  kto  chciałby  powiesić  u  siebie  w  domu  dzieła  sztuki,  które  tak  działają  na 
nerwy. Już wolał swojego drugorzędnego Moneta. 

Zbliżył  się,  żeby  odczytać  podpisy.  Plaża  numer  3,  Mary  Ore,  olej...  i  drugi, 

Plaża numer 2, autorstwa tej samej artystki. Te tytuły trochę pomogły mu zrozumieć, 

o co chodzi w tych obrazach. Przyszły mu na myśl fale gorącego powietrza unoszące 

się znad rozpalonego piasku. 

- Spójrz na te dwa obrazy - powiedział do Bunsena. - Powiedziałbyś, że to sceny 

z plaży? 

- Powiedziałbym, że artysta był nietrzeźwy - stwierdził Odd.  

Qwilleran cofnął się o kilka kroków i zmrużył oczy. Nagle ujrzał tłum stojących 

postaci.  Dotąd  spoglądał  na  czerwone,  pomarańczowe  pasy,  tymczasem  należało 

dostrzec,  co  przedstawiają  białe  plamy  pomiędzy  nimi.  Pionowe  smugi  bieli 
sugerowały zarysy kobiecych ciał - abstrakcyjne, ale rozpoznawalne. 

Hm,  postacie  kobiece  w  bieli...  -  pomyślał  -  i  kobieca  postać  z  terakoty. 

Przyjrzyjmy się jeszcze raz tej akwareli. 

Kiedy już wiedział, czego szuka, poszło łatwiej. Pośród strzępiastych krawędzi 

barwnych  plam  tworzących  ów  „wzorek"  na  gwaszu  Mary  Ore  dostrzegł  teraz  okno, 
krzesło i łóżko, na którym spoczywała ludzka postać. Kobieca postać. 

background image

 

 

- Chciałbym zajrzeć do domu Lambrethów - powiedział do Bunsena - może Zoe 

zechce ze mną porozmawiać. Poza tym może mieć zdjęcie nieboszczyka. Dzwonimy do 
redakcji? 

Przedyktował  szczegóły  redaktorowi  dyżurnemu  i  uzyskał  zgodę  na  dalsze 

zajmowanie  się  sprawą  od  działu  miejskiego,  a  potem  wcisnął  się  do  ciasnego, 

dwuosobowego samochodu Odda Bunsena, by udać się na Sampler Street 3434. 

Lambrethowie  mieszkali  w  nowoczesnej  dzielnicy  -  ponoć  znakomicie 

zaprojektowanej - która powstała na miejscu dawnych slumsów. Dziennikarz nacisnął 

na  dzwonek,  ale  nikt  nie  odpowiedział.  We  wszystkich  oknach  zasłony  były 
zaciągnięte, ale też we wszystkich paliło się światło, na parterze i na piętrze. Nacisnął 

więc jeszcze raz. 

Drzwi  otwarły  się  wreszcie  i  stanęła  w  nich  kobieta  ubrana  w  spodnie. 

Skrzyżowała  wojowniczo  ręce  na  piersi,  zagradzając  im  drogę.  Qwilleranowi  wydała 
się  znajoma.  Była  wysoka  i  silnie  zbudowana.  Na  jej  okrągłej  twarzy  malował  się 

surowy wyraz. 

- Tak? - spytała wyzywającym tonem. 
- Jestem przyjacielem pani Lambreth - wyjaśnił Qwilleran. - Chciałem spytać, 

czy mógłbym się z nią zobaczyć i w czymś jej pomóc. Nazywam się Jim Qwilleran, a to 
jest pan Bunsen. 

- Jesteście z gazety. Nie przyjmuje dzisiaj żadnych reporterów. 

- To nie jest oficjalna wizyta. Wracaliśmy do domu i po drodze przyszło nam na 

myśl, że może moglibyśmy na coś się przydać. Pani Bolton, prawda? 

Gdzieś z wnętrza domu dobiegł niski, zmęczony głos: 
- Kto to, Butchy? 

- Qwilleran i jeszcze jakiś facet z „Fluxion". 
- W porządku. Poproś ich do środka. 

Weszli do pokoju urządzonego w nowoczesnym, oszczędnym stylu. Mebli było 

niewiele,  ale  starannie  dobranych,  a  o  futrynę  drzwi  opierała  się  Zoe  Lambreth 

ubrana  w  jedwabne  fioletowe  spodnie  i  lawendową  bluzę;  malarka  wyglądała  na 

wycieńczoną i wytrąconą z równowagi. 

- Powinna położyć się i odpocząć - powiedziała Butchy z wyrzutem w głosie. 

-  To  bez  sensu  -  zaprotestowała  Zoe.  -  Jestem  zbyt  zdenerwowana,  żeby 

odpoczywać. 

- I nie chce wziąć nic na uspokojenie. 

background image

 

 

- Siadajcie, panowie - zaprosiła ich Zoe. 

Twarz  Qwillerana  przybrała  wyraz  sympatii  i  zrozumienia,  z  którego  słynął. 

Nawet jego wąsy emanowały troską oraz współczuciem. 

- Brak mi słów - powiedział. - Choć nasza znajomość była krótka, odczułem to 

jak osobistą stratę. 

- To straszne. Po prostu straszne - Zoe usiadła na samej krawędzi sofy z rękami 

splecionymi na kolanach. 

- Odwiedziłem galerię w zeszłym tygodniu, tak jak pani sugerowała. 

- Wiem. Earl mi o tym mówił. 
- Nie do wiary, to musiał być dla pani potworny wstrząs. 

Butchy przerwała mu. 
- Myślę, że nie powinna teraz o tym mówić. 

- Butchy, muszę z kimś o tym porozmawiać  - sprzeciwiła się znów Zoe - bo w 

przeciwnym  wypadku  oszaleję  -  spoglądała  na  Qwillerana  wielkimi  brązowymi 

oczami,  które  tak  dobrze  pamiętał  z  ich  pierwszego  spotkania,  a  które  teraz 
przypominały mu także oczy z jej obrazów widzianych w galerii. 

- Często odwiedzała pani galerię po jej zamknięciu? - spytał. 

-  Wręcz  przeciwnie.  W  ogóle  rzadko  tam  przychodziłam.  To  nie  wygląda 

profesjonalnie, jeżeli artysta kręci się po galerii, która sprzedaje jego prace. Zwłaszcza 

w naszym wypadku, skoro byliśmy małżeństwem. Wyglądałoby to zbyt ostentacyjnie! 

-  Galeria  zrobiła  na  mnie  wrażenie  bardzo  wyrafinowanej  -  stwierdził 

Qwilleran. - Doskonale pasuje do dzielnicy finansowej. 

- To był pomysł Zoe - wtrąciła Butchy z wyraźną dumą. 
- Pani Lambreth, co panią skłoniło, żeby udać się dziś wieczorem do galerii? 

-  Byłam  tam  aż  dwa  razy.  Pierwszy  raz  tuż  przed  zamknięciem.  Przez  całe 

popołudnie  robiłam  zakupy  i  zajrzałam,  żeby  sprawdzić,  czy  Earl  nie  będzie  chciał 

pójść ze mną na kolację. Powiedział, że nie da rady wyjść przed siódmą, a może nawet 
zostanie dłużej. 

- O której pani z nim rozmawiała? 

- Galeria była jeszcze otwarta, więc na pewno przed wpół do szóstej. 
- Czy powiedział, dlaczego musi zostać w galerii? 

- Musiał przygotować  jakieś rachunki dla urzędu podatkowego czy coś w tym 

rodzaju,  więc  wróciłam  do  domu.  Jednak  byłam  zmęczona  i  nie  chciało  mi  się 

gotować. 

background image

 

 

- Zoe pracuje dniem i nocą, przygotowując swoją wystawę - dodała Butchy. 

- Postanowiłam więc wykąpać się i przebrać - mówiła dalej Zoe - a koło siódmej 

znów pojechać do miasta i oderwać Earla od rachunkowości. 

- Czy zadzwoniła pani przedtem do niego? 
- Chyba tak. A może nie? Nie pamiętam. Myślałam, żeby zadzwonić, ale zrobiło 

się już późno, ubierałam się w pośpiechu i nie pamiętam, czy w końcu zadzwoniłam... 
Wie  pan,  jak  to  jest.  Różne  czynności  wykonuje  się  automatycznie,  bezmyślnie. 
Czasami  nie  mogę  sobie  przypomnieć,  czy  umyłam  zęby,  więc  sprawdzam,  czy 

szczoteczka jest wilgotna. 

- O której była pani w galerii po raz drugi? 

-  Chyba  właśnie  około  siódmej.  Earl  oddał  samochód  do  warsztatu,  więc 

wezwałam taksówkę, która podwiozła mnie do tylnego wejścia. Mam do niego klucz - 

tak na wszelki wypadek. 

- Drzwi były zamknięte? 

-  To  kolejna  rzecz,  której  nie  pamiętam.  Normalnie  są  zamknięte.  Włożyłam 

klucz do zamka i nacisnęłam klamkę, nie bardzo myśląc, co robię. Drzwi się otwarły, a 
ja weszłam do środka. 

- Zauważyła pani nieład panujący na dole? 
- Nie, światło było zgaszone. Od razu weszłam spiralnymi schodami. Gdy tylko 

znalazłam  się  w  pracowni,  od  razu  wyczułam,  że  coś  jest  nie  tak.  Panowała  tam 

martwa  cisza.  Niemal  bałam  się  wejść  do  gabinetu  -  to  wspomnienie  wyraźnie 

sprawiało  jej  przykrość.  -  W  końcu  jednak  weszłam.  Najpierw  zobaczyłam  papiery  i 
porozrzucane  na  podłodze  rzeczy.  A  potem...  -  zasłoniła  twarz  dłońmi;  w  pokoju 
zapanowała cisza. 

Po chwili Qwilleran odezwał się łagodnym głosem: 
- Czy życzy sobie pani, żebym spróbował złapać telefonicznie w Nowym Jorku 

Mountclemensa i powiadomił go? Wiem, że był jak najlepszego zdania o was obojgu. 

- Jak pan chce. 

- Czy są już jakieś plany co do pogrzebu? 

- Nie będzie pogrzebu - znów wtrąciła się Butchy. - Zoe nie uznaje pogrzebów. 
Qwilleran wstał. 

- Nie będziemy  dłużej  przeszkadzać,  ale bardzo proszę, pani  Lambreth, niech 

mi pani da znać, jeśli będę mógł być w czymś pomocny. Czasami dobrze jest po prostu 

z kimś pogadać. 

background image

 

 

- Jestem tu przez cały czas - oznajmiła Butchy. - Ja się nią zaopiekuję. 

Qwilleran uznał, że ta kobieta jest zdecydowanie zaborcza. 
-  Jeszcze  jedna  prośba,  pani  Lambreth.  Czy  ma  pani  jakieś  dobre  zdjęcie 

swojego męża? 

-  Nie,  tylko  portret,  który  namalowałam  w  zeszłym  roku.  Jest  w  mojej 

pracowni. Butchy panów zaprowadzi. Ja już chyba pójdę na górę. 

Wyszła z pokoju bez dalszych ceremonii, Butchy zaś zaprowadziła dziennikarzy 

do atelier na tyłach domu. 

Tam, na ścianie, ujrzeli Earla Lambretha - oziębłego, wyniosłego, wytwornego - 

namalowanego bez miłości. 

- Doskonałe podobieństwo - stwierdziła Butchy z dumą. - Naprawdę uchwyciła 

jego osobowość. 

Trzask migawki aparatu Odda Bunsena był niemal niedosłyszalny. 

background image

 

 

 

Rozdział ósmy 

 

Qwilleran i fotograf przez dłuższą chwilę kulili się z zimna, nim wreszcie ogrzewanie 

samochodu Odda zaczęło dawać znaki życia. Wtedy Bunsen odezwał się: 

- Ci Lambrethowie nieźle sobie żyją ze sztuki. Sam bym tak chciał. Założę się, 

że tylko sofa warta jest z tysiąc dolców. A kim jest ta duża pani, która się tak rządzi? 

-  Butchy  Bolton.  Prowadzi  pracownię  rzeźby  w  szkole  sztuk  pięknych 

Pennimana. 

-  Wyraźnie  przejęła  dowodzenie,  przynajmniej  we  własnym  mniemaniu.  I 

bardzo jej to odpowiada. 

- Fakt, nie odniosłem wrażenia, że Butchy jest pogrążona w żałobie po Earlu - 

zgodził  się  Qwilleran.  -  Ciekaw  jestem,  jaką  rolę  odgrywa  tak  naprawdę.  Pewnie 
przyjaciółki rodziny. 

- Tak na mój gust - dodał Odd - ta laleczka Zoe też specjalnie nie rozpacza. 
-  To  spokojna,  inteligentna  kobieta  -  stwierdził  Qwilleran  -  chociaż 

rzeczywiście laleczka. Nie jest z tych, które mdleją. 

- Jeżeli moja żona kiedyś znajdzie mnie w kałuży krwi, życzyłbym sobie, żeby 

zemdlała, i to porządnie! A nie żeby zasuwała do domu poprawić makijaż i przebrać 
się  w  odjazdowe  ciuchy  na  przyjęcie  gości.  Paniusia  nie  pamięta,  czy  dzwoniła  do 

męża, czy nie i czy drzwi do galerii były zamknięte na klucz! 

- Jest w szoku. Może mieć luki w pamięci. Przypomni sobie jutro albo pojutrze. 

Co myślisz o portrecie męża, który namalowała? 

- Doskonały! Facet zimny jak ryba. Nie mógłbym zrobić lepszego zdjęcia. 

background image

 

 

-  No  właśnie  -  rzekł  Qwilleran.  -  Dotąd  myślałem,  że  ci  nowocześni  artyści 

chlapią  byle  jak  farbą,  bo  inaczej  nie  potrafią,  ale  teraz  już  nie  jestem  tego  taki 
pewien. Zoe jest naprawdę zdolna. 

-  Jeżeli  ma  talent,  to  dlaczego  traci  czas  na  malowanie  takich  nowoczesnych 

śmieci? 

-  Pewnie  dlatego,  że  to  się  sprzedaje.  A  tak  przy  okazji,  chciałbym  poznać 

naszego reportera od spraw kryminalnych. 

- Lodge'a Kendalla? Jeszcze go nie poznałeś? Prawie codziennie przychodzi do 

klubu na lunch. 

- Chętnie bym z nim pogadał. 

- Spróbuję umówić was na jutro - zaoferował się Odd. 
- Świetnie... Dokąd teraz jedziesz? 

- Wracam do firmy. 
- A mógłbyś po drodze podrzucić mnie do domu? 

- Żaden problem. 
Qwilleran  spojrzał  na  zegarek,  próbując  w  blasku  zegarów  samochodu 

sprawdzić, która jest godzina. 

- Wpół do jedenastej! A ja zapomniałem nakarmić kota. 
-  Oho!  -  ucieszył  się  Odd.  -  Mówiłem,  że  Monty  zatrudni  cię  jako  mamkę  dla 

zwierzaka. 

Kilka minut później, gdy wjechał na Blenheim Place, zdziwił się: 

- Nie boisz się mieszkać w takiej okolicy? Widziałeś, jakie typy tu się kręcą? 
- To mi nie przeszkadza - powiedział Qwilleran. 
- Ja za żadne skarby bym tutaj nie zamieszkał! Nie starczyłoby mi odwagi. 

Na schodkach domu numer 26 leżała poskładana gazeta. Qwilleran podniósł ją, 

otworzył  drzwi  frontowe  i  szybko  zamknął  je  za  sobą,  by  odgrodzić  się  od  mrozu 

panującego  na  zewnątrz.  Nacisnął  klamkę,  żeby  sprawdzić,  czy  zamek  zaskoczył  z 
powrotem - zgodnie z instrukcjami Mountclemensa. 

Drugim  kluczem  otworzył  drzwi  do  wewnętrznego  hallu.  I  nagle  zamarł  z 

przerażenia! 

W  ciemnościach  rozległ  się  dziki  wrzask.  Qwilleran  poczuł  pustkę  w  głowie. 

Wąsy  nastroszyły  się  w  panice.  Serce  załomotało.  Odruchowo  zacisnął  dłoń  na 
gazecie, jakby to była jakaś broń. 

background image

 

 

W  następnej  chwili  zdał  sobie  sprawę,  co  to  takiego.  Koko  na  niego  czekał. 

Koko beształ go. Koko był głodny. Koko był wściekły. 

Qwilłeran oparł się o futrynę i odetchnął głęboko. Poluzował krawat. 

- Nigdy więcej tego nie rób! - pouczył kota. 
Koko  siedział  na  stoliku  podtrzymywanym  przez  złote  lwy.  Odpowiedział  mu 

serią obelg. 

-  Już  dobrze,  dobrze!  -  krzyknął  Qwilleran.  -  Przepraszam.  Zapomniałem. 

Miałem ważne sprawy na mieście. 

Koko kontynuował swą tyradę. 
- Daj mi chociaż zdjąć płaszcz... 

Gdy  Qwilleran  ruszył  po  schodach  do  góry,  jazgot  umilkł.  Kot  dał  susa  i 

popędził przed nim do apartamentu Mountclemensa. Wewnątrz panowały całkowite 

ciemności.  Qwilleran  przez  chwilę  nie  mógł  znaleźć  włącznika  światła.  Zwłoka 
rozzłościła  Koko,  który  rozpoczął  kolejny  popis  wokalny.  Teraz  jednak  jego 

przenikliwe okrzyki miały gardłowy, groźny przydźwięk. 

-  Już  idę!  -  zawołał  Qwilleran,  podążając  za  kotem  przez  wąski  korytarz  do 

kuchni. Koko poprowadził go prosto do lodówki, w której na szklanej tacy oczekiwał 

kawał wołowiny. Wyglądało to jak cała polędwica. 

Qwilleran położył ją na kamiennym blacie przeznaczonym do tego celu i zaczął 

rozglądać się za jakimś ostrym nożem. 

- Gdzie on trzyma noże? - zastanawiał się na głos, otwierając kolejne szuflady. 

Koko wskoczył lekko na kontuar i dotknął nosem magnetycznej półki, do której 

umocowane było pięć imponująco wyglądających noży skierowanych ostrzem w dół. 

- Dzięki. 

Qwilleran  zaczął  siekać  wołowinę,  nie  mogąc  się  nadziwić  jakości  narzędzia, 

które  miał  w  ręku.  Prawdziwe  noże  kuchmistrza.  Krojenie  mięsa  czymś  takim  to 

prawdziwa przyjemność. Zaraz, zaraz. Kawałki mięsa miały być wielkości groszku czy 
fasolki? No i jeszcze bulion. Tylko gdzie jest ten bulion? 

Kot siedział na kontuarze, śledząc każdy jego ruch, a na pyszczku malowało się 

coś, co można by określić jako wyraz gniewnego zniecierpliwienia. 

-  Może  zjadłbyś  to  na  surowo,  stary?  Jest  już  późno...  -  zaproponował 

Qwilleran. 

Koko miauknął gardłowo, co Qwilleran uznał za wyraz zgody. W szafce znalazł 

miseczkę  z  białej  porcelany  z  szeroką  złotą  obwódką.  Ułożył  na  niej  mięso  - 

background image

 

 

apetycznie,  jak  sądził  -  i  postawił  ją  na  podłodze  obok  ceramicznej  miski  na  wodę 

przyozdobionej trzykrotnie powtórzonym napisem „kot" w trzech różnych językach. 

Koko zeskoczył na podłogę ze stłumionym stęknięciem, podszedł do miseczki i 

dokonał oględzin wołowiny. Następnie popatrzył na Qwillerana z niedowierzaniem. 

- No, proszę. Jedz - zachęcił go Qwilleran. - Na zdrowie. 

Koko jeszcze raz opuścił pyszczek. Powąchał mięso. Dotknął wołowiny łapką i 

wyraźnie  się  wzdrygnął.  Otrząsnął  łapkę  starannie  i  odszedł,  a  czubek  jego  ogona 
wskazywał prosto ku górze. 

Dopiero  później,  gdy  Qwilleran  znalazł  w  lodówce  nieco  chudego  rosołu  i 

przygotował posiłek zgodnie z zasadami sztuki, Kao K'o-Kung zechciał się posilić. 

Następnego  dnia  w  południe  relacjonował  to  przeżycie  w  klubie  prasowym  podczas 
lunchu z Archem Rikerem i Lodge'em Kendallem. 

-  Ale  dziś  rano  stanąłem  na  wysokości  zadania  -  stwierdził.  -  Koko  obudził 

mnie o wpół do siódmej, krzycząc pod drzwiami. Poszedłem na górę i przygotowałem 

śniadanie, z którego był wyraźnie zadowolony. Myślę, że jakoś będzie mnie tolerował 
do powrotu Mountclemensa. 

Reporter  kryminalny  był  młody,  spięty,  szczery,  bezpośredni  i  śmiertelnie 

poważny. 

- Chcesz powiedzieć, że pozwalasz kotu, żeby tobą pomiatał? 

-  Prawdę  mówiąc,  trochę  mu  współczuję.  Bogate  biedactwo!  Wciąż  tylko 

polędwica i domowy pasztet. Chętnie złapałbym dla niego mysz. 

Arch wyjaśnił Kendallowi: 
- Otóż widzisz, to jest kot syjamski, potomek egipskich bogów. Nie tylko potrafi 

dać  do  zrozumienia,  czego  chce,  ale  również  chętnie  zapoznaje  się  z  tytułami  w 

gazecie.  Wyższość  kota,  który  umie  czytać,  nad  dziennikarzem,  który  nie  potrafi 
złapać myszy, jest chyba oczywista. 

-  Potrafi  też  latać  -  dodał  Qwilleran.  -  Kiedy  chce  się  znaleźć  na  szczycie 

dwuipółmetrowej szafki, kładzie uszy po sobie i wznosi się jak rakieta. Bez skrzydeł. 

Posiada własności aerodynamiczne, o których zwykłe koty mogą tylko marzyć. 

Kendall  spoglądał  na  obu  starszych  kolegów  podejrzliwie,  z  pewnym 

niedowierzaniem. 

-  Kiedy  Koko  obudził  mnie  o  świcie  -  powiedział  Qwilleran  -  zacząłem 

zastanawiać się nad zabójstwem Lambretha. Jest coś nowego w tej sprawie? 

background image

 

 

- Dziś rano policja nie podała żadnych wiadomości. 

- Czy doszli do jakichś wniosków, jeśli chodzi o zniszczenia w galerii? 
- Nic mi o tym nie wiadomo. 

- Bo ja zeszłej nocy zauważyłem coś, co wygląda interesująco. Wszystkie cztery 

zniszczone obiekty przedstawiały postacie kobiece, mniej lub bardziej rozebrane. Czy 

policjanci zwrócili na to uwagę? 

- Nie mam pojęcia - przyznał Kendall. - Powiem im o tym. 
- Nie tak łatwo to zauważyć. To dość abstrakcyjne rzeczy, więc na pierwszy rzut 

oka trudno się zorientować. 

- W takim razie wandal musi się orientować w sztuce nowoczesnej - stwierdził 

Lodge. - Pewnie jakiś świr, który nienawidzi swojej matki. 

- To zawęża krąg podejrzanych - zauważył Arch. 

Qwilleran  był  w  swoim  żywiole,  w  końcu  na  sprawach  kryminalnych  nauczył 

się  dziennikarskiego  rzemiosła.  Jego  twarz  jaśniała,  nawet  wąsy  miały  zadowolony 

wygląd. 

Do stolika przyniesiono im trzy kanapki z peklowaną wołowiną oraz plastikową 

butelkę,  którą  każdy  z  dziennikarzy  wykorzystał,  by  we  właściwy  sobie  sposób 

wycisnąć  musztardę:  Arch  narysował  nią  koncentryczne  okręgi,  Kendall  staranny 
zygzak, a Qwilleran chaotyczny, abstrakcyjny wzorek. 

Po chwili Kendall odezwał się do Qwillerana: 

- Wiesz coś więcej o tym nieboszczyku? 

- Spotkałem się z Lambrethem tylko raz. Nadęty nudziarz. 
- Galeria przynosiła duże zyski? 
-  Trudno  powiedzieć.  Jest  kosztownie  urządzona,  ale  to  niczego  nie  dowodzi. 

Niektóre obrazy są wycenione na pięciocyfrowe sumy, chociaż ja bym nie dał za nie 
nawet  pięciu  centów.  Chyba  ten  rodzaj  sztuki  kupują  bogaci  inwestorzy,  właśnie 

dlatego Lambreth umiejscowił firmę w dzielnicy finansowej. 

-  Może  jakiś  frajer  doszedł  do  wniosku,  że  zrobili  go  w  bambuko,  i  doszło  do 

fatalnej w skutkach sprzeczki z marszandem. 

- To nie bardzo pasuje do zniszczeń w galerii. 
-  Sądzisz,  że  dobór  narzędzia  zbrodni  wskazuje  na  coś  konkretnego?  -  spytał 

Arch. 

- To było dłuto, które leżało na warsztacie - stwierdził Kendall. 

background image

 

 

- Czyli albo zabójca chwycił je pod wpływem impulsu, albo z góry wiedział, że je 

tam znajdzie i będzie mógł się nim posłużyć. 

- Kto jest zatrudniony w tej ramiami? 

- Myślę, że nikt - rzekł Qwilleran. - Podejrzewam, że Lambreth sam sporządzał 

ramy,  chociaż  przed  klientami  odgrywał  taką  subtelną  postać.  Kiedy  byłem  u  niego, 

widziałem  rozłożoną  robotę,  ale  nie  było  żadnych  pracowników.  A  kiedy  zapytałem, 
kto  wytwarza  ramy,  odpowiedział  wymijająco.  Potem  zresztą  zauważyłem,  że  miał 
brudne  ręce  -  wiecie,  poplamione  i  zaniedbane,  jak  u  kogoś,  kto  się  para  fizyczną 

robotą. 

- Więc może ta galeria nie przynosiła zbyt wysokich zysków, a on dorabiał, jak 

mógł. 

- Ale z drugiej strony facet mieszkał w drogiej dzielnicy, a dom urządzony jest 

raczej luksusowo. 

- Zastanawiam się - powiedział Kendall - czy Lambreth sam wpuścił zabójcę do 

swojego  biura  po  godzinach...  Czy  też  morderca  sam  sobie  otworzył  tylne  drzwi  - 
kluczem? 

-  Jestem  pewien,  że  to  był  ktoś, kogo  Lambreth  znał  -  stwierdził  Qwilleran.  - 

Moim zdaniem te ślady walki zostały zaaranżowane już po dokonaniu zabójstwa. 

- Skąd wiesz? 

-  Wnioskuję  to  z  pozycji  ciała.  Wyglądało  to  tak,  jakby  Lambreth  zsunął  się 

między  swoim  obrotowym  krzesłem  a  biurkiem,  czyli  siedział  i  został  zaskoczony 

przez mordercę. Przecież nie wdałby się w bójkę, żeby potem siąść sobie spokojnie za 
biurkiem i czekać, aż ktoś go wykończy. 

- No cóż, zostawmy to policji - zaproponował Arch. - Mamy swoją robotę. 

Kiedy wstali od stołu, barman skinął na Qwillerana. 
-  Czytałem  o  zamordowaniu  Lambretha  -  oznajmił  i  po  chwili  znaczącego 

milczenia dodał: - Znam tę galerię. 

- Poważnie? I co o niej wiesz? 

- Lambreth był oszustem. 

- Dlaczego tak sądzisz? 
Bruno rozejrzał się ostrożnie dookoła. 

-  Znam  wielu  malarzy  i  rzeźbiarzy.  Każdy  z  nich  panu  powie,  jakie  interesy 

Lambreth robił. Sprzedawał coś za osiemset dolarów, a artysta dostawał z tego nędzne 

sto pięćdziesiąt. 

background image

 

 

- Myślisz, że załatwił go jeden z twoich uzdolnionych kumpli? Bruno przybrał 

pozę stosownego oburzenia. 

-  Nic  takiego  nie  powiedziałem.  Pomyślałem  tylko  sobie,  że  powinien  pan 

wiedzieć, co to był za typ. 

- Ha, dziękuję. 

- A jego żona też nie lepsza. 
- To znaczy? 
Barman  przetarł  ręcznikiem  kontuar  w  miejscu,  które  wcale  nie  wymagało 

wycierania. 

- Wszyscy wiedzą, jak się zabawiała. Trzeba jednak przyznać, że wiedziała, co 

robi, i potrafiła zadbać o swoje interesy. 

- Na przykład? 

- Na przykład odwiedzając pewne mieszkanie, które mieści się piętro wyżej nad 

pańskim. Podobno całkiem przytulne gniazdko - Bruno przestał wycierać bar i rzucił 

Qwilleranowi znaczące spojrzenie. - Ona tam chodziła... malować kota! 

Qwilleran  wzruszył  ramionami  i  zbierał  się  już  do  odejścia,  kiedy  Bruno  go 

zatrzymał. 

-  Jest  jeszcze  coś,  panie  Qwilleran  -  powiedział.  -  Słyszałem  o  jakiejś  dziwnej 

historii w muzeum. Podobno zginęło cenne dzieło sztuki, a oni starają się zatuszować 

sprawę. 

- Dlaczego mieliby to ukrywać? 

- Kto wie? Tam się dzieje dużo dziwnych rzeczy. 
- A co zginęło? 
-  Sztylet  -  sztylet  z  Sali  Florenckiej!  Mój  przyjaciel,  który  jest  strażnikiem  w 

muzeum,  odkrył  brak  sztyletu  i  zameldował  o  tym,  ale  nikt  nie  chciał  go  słuchać. 
Pomyślałem, że to może być dla pana temat. 

-  Dziękuję,  sprawdzę  to  -  obiecał  Qwilleran.  Rzeczywiście,  dzięki  barmanom 

zdarzało mu się zyskiwać najlepsze tropy. A także najgorsze. 

Przed  wyjściem  z  budynku  zatrzymał  się  w  hallu,  gdzie  panie  z  prasy 

zorganizowały dobroczynną wyprzedaż używanych książek. Kupił za pół dolara dzieło 
pod  tytułem  Jak  uszczęśliwić  ulubione  zwierzątko  oraz  za  dziesięć  centów  Wzloty  i 

upadki amerykańskiego biznesu w latach 1800-1850. 

background image

 

 

Z redakcji zadzwonił do domu Lambrethów. Odebrała Butchy i odpowiedziała, 

że  nie,  Zoe  nie  może  podejść  do  telefonu...  tak,  udało  jej  się  przespać...  nie,  żadna 
pomoc ze strony Qwillerana nie jest potrzebna. 

Skończył  pracę,  jaka  została  mu  na  popołudnie,  i  ruszył  w  stronę  domu  z 

kołnierzem płaszcza uniesionym, bo zaczął padać śnieg. Miał zamiar nakarmić kota, a 

potem  wybrać  się  do  muzeum  i  obejrzeć  sobie  Salę  Florencką,  zjadając  po  drodze 
jakiegoś hamburgera. W czwartki muzeum otwarte było do późnych godzin. 

Kiedy  dotarł  do  numeru  26,  gdy  wszedł,  otrzepując  śnieg  z  ramion  i  przytupując 

nogami,  Koko  powitał  go  w  hallu,  tym  razem  nie  stekiem  donośnych  wyzwisk,  lecz 

przyjaznym  miauknięciem.  Uniesione  wąsy  nadawały  zwierzakowi  sympatyczny 

wygląd i widać było, że czekał na Qwillerana. Dziennikarz uznał, że to mu pochlebia. 

- Cześć, stary - rzekł. - Jak minął dzień? 

Z niezobowiązującego mruknięcia Koko Qwilleran wywnioskował, że koci dzień 

był znacznie mniej interesujący od tego, który on sam miał za sobą. Poszedł na górę, 

żeby  posiekać  polędwicę  -  czy  jak  tam  nazywał  się  ten  fragment  wołowiny,  który 
Mountclemens zostawił dla kota - i spostrzegł, że Koko tym razem nie dał susa przed 
nim.  Zamiast  tego  szedł  tuż  za  nim,  od  czasu  do  czasu  przeciskając  się  między  jego 

kostkami, gdy Qwilleran wspinał się po schodach. 

- O co chodzi? Chcesz mnie przewrócić? - spytał Qwilleran. 

Przygotował starannie wołowinę, stosując się do oficjalnej instrukcji, postawił 

miseczkę na podłodze i usiadł, żeby przyglądać się, jak Koko będzie jadł. Nauczył się 

już  doceniać  wdzięk,  z  jakim  zaprojektowano  tego  kota  -  eleganckie  proporcje, 
mięśnie  falujące  pod  lśniącym  futrem  i  wytworne  ubarwienie,  przechodzące  od 
prawie bieli do koloru jasnobeżowego, a następnie w aksamitny brąz. 

Qwilleran  uznał,  że  nigdy  w  życiu  nie  widział  piękniejszego  odcienia  tego 

koloru. 

Ku jego zaskoczeniu kot nie wykazał zainteresowania  posiłkiem. Ocierał się o 

jego łydki i pomiaukiwał cienko, jakby proszącym tonem. 

- Co się z tobą dzieje? - zdziwił się Qwilleran. - Trudno się z tobą dogadać. 
Kot popatrzył mu w oczy swoimi błękitnymi ślepiami, mruknął głośno i dotknął 

łapką jego kolana. 

-  Samotność  ci  dokucza?  Zazwyczaj  przez  cały  dzień  masz  towarzystwo. 

Czyżbyś się czuł zaniedbany? 

background image

 

 

Podniósł  ciepłe  futrzaste  stworzenie  i  usadowił  je  sobie  na  ramieniu;  Koko 

mruczał mu prosto do ucha, najwyraźniej niezwykle zadowolony. 

- No cóż, chyba spędzę wieczór w domu - powiadomił kota Qwilleran. - Zresztą 

pogoda jest kiepska, ciągle pada śnieg. A kalosze zostawiłem w redakcji. 

Szukając  czegoś  do  jedzenia,  poczęstował  się  plasterkiem  pâté  de  la  maison 

przeznaczonego dla Koko. Pasztet był przepyszny, dosłownie rozpływał się w ustach. 
Koko  zorientował  się,  że  to  przyjęcie  na  jego  cześć,  i  zaczął  biegać  po  całym 
mieszkaniu. Wydawało się, że frunie tuż nad dywanem, że jego łapki poruszają się, ale 

nie dotykają podłogi - jednym susem znalazł się na biurku, w następnej sekundzie na 
fotelu, potem na półce z książkami, na stole, na kolejnym fotelu, na szczycie szafki - a 

wszystko to odbywało się z oszałamiającą prędkością. Qwilleran zrozumiał, dlaczego 
w tym mieszkaniu nie było lamp stołowych. 

Postanowił  również  zrobić  rundkę  po  apartamencie  Mountclemensa,  choć  w 

bardziej statecznym tempie. Otworzył drzwi w korytarzu, za którymi ujrzał sypialnię, 

a  w  niej  łoże  z  baldachimem  i  czerwonymi,  aksamitnymi  zasłonami.  W  łazience 
znalazł  zieloną  buteleczkę  z  etykietką,  na  której  widniał  napis  „Esencja  Limonki"; 
powąchał  i  rozpoznał  ulubione  perfumy  gospodarza.  Z  rękami  w  kieszeniach 

przeszedł  się  wzdłuż  ścian  salonu,  podziwiając  z  bliska  skarby  Mountclemensa  i 
odczytując podpisy wygrawerowane na mosiężnych tabliczkach przymocowanych do 

ram: Hals, Gauguin, Eakins... 

Hm.  Bruno  twierdził,  że  to  miłosne  gniazdko.  Qwilleran  musiał  przyznać,  że 

apartament był pod tym względem doskonale wyposażony: przyćmione światła, cicha 
muzyka, świece, wino, wygodne fotele - wszystko co trzeba, by wytworzyć odpowiedni 
nastrój. 

A  teraz  Earl  Lambreth  został  zamordowany!  Qwilleran  sapnął  przez  wąsy, 

rozważając  rozmaite  możliwości.  Nietrudno  było  wyobrazić  sobie  Mountclemensa  w 

roli  uwodziciela.  Niewątpliwie  byłby  w  stanie  oczarować  każdą  kobietę,  na  której 
chciałby zrobić wrażenie, a do tego ta silna, narzucająca się osobowość... uwodziciel - 

tak. Morderca nie. Mountclemens był na to zbyt elegancki, zbyt wyrafinowany. 

Po  jakimś  czasie  Qwilleran  wrócił  do  swojego  mieszkania,  w  towarzystwie 

przyjaźnie  nastrojonego  Koko.  Aby  zapewnić  kotu  rozrywkę,  Qwilleran  przywiązał 

pognieciony kawałek papieru do sznurka. O dziewiątej dostarczono ostatnie wydanie 
„Daily Fluxion", a Koko zapoznał się z tytułami artykułów. Gdy dziennikarz rozsiadł 

się  w  fotelu  z  książką,  kot  wskoczył  mu  na  kolana,  okazując  zadowolenie  każdym 

background image

 

 

włoskiem jedwabistego futra. Około północy Koko pożegnał się z niejakim ociąganiem 

i poszedł na górę, zapewne by zająć swoją poduszkę na lodówce. 

Następnego  dnia,  gdy  Qwilleran  zgłosił  się  do  Archa  Rikera  po  swój  cotygodniowy 

czek, opowiedział koledze o wieczorze spędzonym w roli kociej mamki. 

- Jak ci idzie z kotem krytyka? - spytał Arch. 

- Wczoraj wieczorem Koko był spragniony towarzystwa, więc zostałem w domu 

i zabawiałem go. Graliśmy w pająka. 

- To jakaś gra towarzyska, której nie znam? 

- To nasz wspólny wynalazek - coś jak tenis, tylko z jednym graczem i bez siatki 

-  wyjaśnił  Qwilleran.  -  Pająka  robi  się  z  kawałka  papieru  przywiązanego  na  końcu 

sznurka. Następnie macham nim przed nosem Koko, a on wali w niego łapą. Musisz 
wiedzieć,  że  ma  potężny  bekhend.  Za  każdym  razem,  kiedy  trafia,  otrzymuje  punkt. 

Jeśli  uderza  i  chybia,  wtedy  punkt  dla  mnie.  Gem  to  dwadzieścia  jeden  punktów. 
Prowadzę statystykę: po pięciu gemach zeszłej nocy Koko uzyskał sto osiem punktów, 

a Qwilleran dziewięćdziesiąt dwa. 

-  Zdecydowanie  obstawiałbym  kota  -  stwierdził  Arch.  Wskazał  palcem  kartkę 

różowego  papieru.  -  Wiem,  że  zajmuje  ci  on  większość  twojego  czasu,  pochłania 

uwagę  i  angażuje  twoją  siłę  fizyczną,  chciałbym  jednak,  żebyś  coś  zrobił  w  sprawie 

Halapaya i tego artykułu. Dziś rano dostałem kolejne różowe memo. 

-  Powinno  się  udać  po  następnym  spotkaniu  z  panią  Halapay  -  zapewnił  go 

Qwilleran. 

Zasiadł przy biurku, zadzwonił do Sandy i zaproponował jej lunch w środę. 
-  Lepiej  zjedzmy  razem  kolację  -  odpowiedziała.  -  Cal  jest  w  Danii,  a  ja 

zostałam tutaj, sama jak palec. Może zabrałby mnie pan na dansing? Jest pan takim 

wyśmienitym  tancerzem  -  towarzyszący  temu  śmiech  pozwalał  wątpić  w  szczerość 
komplementu. 

„Uprzejmość nic nie kosztuje", głosił slogan na jego telefonie. 

- Byłoby mi bardzo miło - odpowiedział - ale w tym tygodniu nie mogę. Pracuję 

na wieczorną zmianę - na telefonie nie było ani słowa o tym, że nie wolno kłamać.  - 
Umówmy  się  w  środę  na  lunch  i  pomówmy  o  działalności  dobroczynnej  oraz 
społecznej  pani  męża.  Redakcja  wyznaczyła  mi  bardzo  bliski  termin  na  ukończenie 

tego artykułu o nim. 

background image

 

 

- No dobrze - zgodziła się. - Wpadnę po pana i pojedziemy sobie w jakieś miłe 

miejsce.  Mamy  mnóstwo  spraw  do  omówienia.  Muszę  dowiedzieć  się  wszystkiego  o 
morderstwie Lambretha. 

- Obawiam się, że nie wiem zbyt wiele na ten temat. 
- Jak to, przecież to oczywiste. 

- Co jest oczywiste? 
-  Że  to  sprawa  rodzinna  -  chwila  milczenia.  -  Wie  pan,  co  tam  się  działo, 

prawda? 

- Nie za bardzo. 
-  No  cóż,  to  nie  jest  rozmowa  na  telefon  -  stwierdziła.  -  W  takim  razie  do 

zobaczenia w środę. 

Resztę  przedpołudnia  Qwilleran  spędził,  pisząc  różne  drobiazgi.  Najpierw 

spłodził  krótki,  utrzymany  w  żartobliwym  tonie  kawałek  o  pewnym  grafiku,  który 
przekwalifikował się na akwarele po tym, jak ważący pięćdziesiąt kilogramów kamień 

litograficzny  spadł  mu  na  stopę.  Następnie  wystukał  budującą  historię  o  zbierającej 
wszystkie  możliwe  nagrody  artystce  parającej  się  tkactwem,  która  przy  okazji  była 
profesorem  matematyki  na  wyższej  uczelni,  autorką  dwóch  wydanych  powieści, 

posiadała  licencję  pilota,  grała  na  wiolonczeli  i  miała  dziesięcioro  dzieci.  Kolejnym 
tematem  był  uzdolniony  pudel  malujący  obrazy  łapą  unurzaną  w  farbie,  którego 

można było podziwiać w schronisku tutejszego towarzystwa opieki nad zwierzętami. 

Qwilleran  właśnie  zastanawiał  się  nad  tytułem  („Siad,  Picasso!"),  gdy 

zadzwonił telefon na jego biurku. Usłyszał niski głos, który odezwał się szeptem, ale 
rozpoznał go od razu i poczuł miły dreszczyk. 

- Mówi Zoe Lambreth. Panie Qwilleran, muszę mówić cicho. Słyszy mnie pan? 

- Tak. Czy coś się stało? 
-  Muszę  z  panem  porozmawiać  -  w  cztery  oczy  -  jeśli  znajdzie  pan  dla  mnie 

chwilę. Ale nie tutaj, gdzieś na mieście. 

- Może w klubie prasowym? 

- Wolałabym jakieś dyskretniejsze miejsce. Chcę, żeby to zostało między nami. 

- W takim razie może u mnie? 
- Tak będzie lepiej. Mieszka pan w domu Mountclemensa, prawda? 

- Blenheim Place numer 26. 
- Wiem. 

background image

 

 

-  To  może  jutro  po  południu?  Proszę  wziąć  taksówkę,  okolica  nie  jest  zbyt 

bezpieczna. 

-  W  takim  razie  do  jutra  i  dziękuję.  Potrzebuję  pańskiej  rady.  Muszę  już 

kończyć. 

W słuchawce rozległ się trzask i głos umilkł. 

Wąsy Qwillerana aż się nastroszyły: 
„Żona zamordowanego marszanda wyjawia prawdę reporterowi „Fluxion". 

background image

 

 

 

Rozdział dziewiąty 

 

Minęło już sporo czasu, odkąd Qwilleran ostatnio przyjmował u siebie jakąś kobietę, 

więc  w  sobotni  poranek  obudził  się  z  czymś  w  rodzaju  łagodnej  tremy.  Przełknął 
kubek  rozpuszczalnej  kawy  i  żując  czerstwego  pączka,  zastanawiał  się,  czy  powinien 
poczęstować  Zoe  czymś  szczególnym  do  jedzenia  albo  picia.  Chyba  jednak  kawa 

powinna wystarczyć w tych okolicznościach. A co do kawy? Pączki wydawały mu się 
zbyt  frywolne,  chociaż  nie  wiedział  za  bardzo  dlaczego.  Ciasto?  Nie,  zbyt 

pretensjonalne. Herbatniki? 

W  okolicy  był  sklep,  w  którym  sprzedawano  głównie  piwo,  tanie  wino  i 

gumiasty,  biały  chleb.  Qwilleran  z  pewnym  wahaniem  wziął  do  ręki  opakowanie 
ciasteczek,  jednak  gdy  przeczytał  wypisaną  drobnym  drukiem  listę  składników 
(sztuczny  aromat,  substancja  spulchniająca,  gliceryna,  lecytyna  i  syrop  z  cukru 

inwertowanego), od razu stracił wszelkie zainteresowanie. 

Spytał  o  najbliższą  piekarnię.  Brnąc  przez  breję  z  topniejącego  śniegu, 

przeszedł  sześć  ulic  dalej,  znalazł  wreszcie  sklep,  którego  oferta  sprawiała  wrażenie 
jadalnej. Zrezygnował z ptifurek (zbyt fikuśne) i ciasteczek owsianych (zbyt przaśne) i 

zdecydował się w końcu na herbatniki z czekoladą, których nabył cały kilogram. 

W  kuchence  jego  mieszkania  znajdował  się  staromodny  ekspres  do  kawy, 

jednak  Qwilleran  nie  miał  pojęcia,  jak  go  uruchomić.  Zoe  będzie  musiała  zadowolić 

się  kawą  rozpuszczalną.  Przyszło  mu  do  głowy,  że  może  pije  kawę  z  cukrem  i 
śmietaną,  więc  wrócił  do  sklepiku  i  nabył  jeszcze  pół  kilo  cukru,  śmietanę  oraz 

papierowe serwetki. 

background image

 

 

Wraz z nadejściem południa słabe lutowe słońce  zajrzało do jego  mieszkania, 

uwidaczniając  kurz  na  stołach,  kłaczki  na  dywanie  i  kocie  włosy  na  sofie.  Qwilleran 
zlikwidował  kurz  za  pomocą  serwetek,  potem  pobiegł  na  górę  do  apartamentu 

Mountclemensa  w  poszukiwaniu  odkurzacza.  Znalazł  go  wreszcie  w  schowku  na 
szczotki, w kuchni. 

O  pierwszej  był  już  gotów  -  tylko  że  nie  miał  papierosów.  Zupełnie  o  nich 

zapomniał.  Pospiesznie  udał  się  do  okolicznej  trafiki  i  kupił  jakieś  długie,  niezbyt 
mocne, ale bez filtra. Nad filtrem zastanawiał się przez chwilę, ale uznał, że Zoe nie 

jest osobą, która by szła pod tym względem na jakiekolwiek kompromisy. 

O wpół do drugiej zapalił gazowy kominek, usiadł i zaczął czekać. 

Zoe  pojawiła  się  punktualnie  o  czwartej.  Qwilleran  zobaczył  przez  okno,  jak 

piękna kobieta w miękkim, brązowym futrze wysiada z taksówki, rozgląda się na obie 

strony i szybkim krokiem zmierza ku bramie. Wyszedł jej na spotkanie. 

-  Dziękuję,  że  zgodził  się  pan  ze  mną  spotkać  -  powiedziała  szybko.  -  Butchy 

krąży nade mną jak sęp, musiałam wykradać się z własnego domu... Chociaż nie mam 
prawa  narzekać.  Gdy  człowiek  znajdzie  się  w  takiej  sytuacji,  dobrze  jest  mieć 
przyjaciół  -  upuściła  na  ziemię  brązową  torebkę  z  aligatora.  -  Oj,  przepraszam. 

Strasznie jestem roztrzęsiona. 

- Spokojnie - powiedział Qwilleran - proszę się nie denerwować. Może filiżanka 

kawy dobrze pani zrobi? 

- Lepiej, żebym nie piła kawy - stwierdziła. - I tak mam podwyższone ciśnienie. 

Oddała  Qwilleranowi  okrycie  i  siadła  na  krześle  z  prostym  oparciem, 

zakładając z wdziękiem nogę na nogę. 

- Czy mógłby pan zamknąć drzwi? 

- Oczywiście, ale w domu nikogo poza nami nie ma. 
- Mam niemiłe uczucie, że ktoś mnie śledzi. Podjechałam taksówką pod Arcade 

Building,  potem  przeszłam  na  drugą  stronę  i  wzięłam  drugą  taksówkę  przy  tylnim 
wyjściu.  Myśli  pan,  że  mogli  kogoś  wyznaczyć,  żeby  mnie  śledził?  Mam  na  myśli 

policję. 

- Nie widzę powodu. Dlaczego pani tak sądzi? 
-  Przyszli  do  mnie  wczoraj.  Było  ich  dwóch.  Dwóch  detektywów.  Bardzo 

uprzejmi, ale niektóre pytania, które zadawali, brzmiały niepokojąco, jakby próbowali 
mnie na czymś przyłapać. Myśli pan, że mnie podejrzewają? 

- Raczej nie, ale muszą sprawdzić wszystkie ewentualności. 

background image

 

 

-  Oczywiście  była  przy  tym  Butchy,  która  potraktowała  ich  dość  niegrzecznie. 

Nie  wypadło  to  najlepiej.  Wie  pan,  jest  trochę  nadopiekuńcza.  Ogólnie  rzecz  biorąc, 
było to bardzo niemiłe przeżycie. 

- Co powiedzieli, odchodząc? 
- Podziękowali mi za pomoc i stwierdzili, że być może będą chcieli spytać mnie 

o  coś  jeszcze.  Zaraz  potem  do  pana  zadzwoniłam  -  kiedy  Butchy  zeszła  do  piwnicy. 
Nie chciałam, żeby wiedziała. 

- Czemu? 

-  No  cóż...  jest  taka  pewna,  że  poradzi  sobie  sama  ze  wszystkim  w  tej...  w  tej 

sytuacji.  A  także  z  powodu  tego,  co  zamierzam  panu  powiedzieć.  A  może  naprawdę 

mnie śledzą? Może nie powinnam tu przychodzić. 

-  Czemu  nie,  pani  Lambreth?  Jestem  przyjacielem  rodziny.  Mam  zawodowe 

powiązania  ze  środowiskiem  artystycznym.  Przy  okazji  chętnie  pani  pomogę  w 
sprawach związanych z galerią. Chyba to wystarczy? 

Uśmiechnęła się blado. 
-  Zaczynam  się  czuć  jak  zbrodniarka.  Trzeba  strasznie  uważać,  kiedy  się 

rozmawia z policjantami. Wystarczy użyć niewłaściwego słowa albo nieodpowiedniej 

intonacji, a od razu się tego czepiają. 

- Już dobrze - rzekł Qwilleran uspokajająco - proszę zapomnieć o tym epizodzie 

i zrelaksować się. Może siądzie pani na wygodniejszym fotelu? 

-  Nie,  dziękuję.  Lepiej  panuję  nad  sobą,  kiedy  siedzę  prosto.  Miała  na  sobie 

jasnoniebieską sukienkę z puszystej wełny, która nadawała jej wygląd istoty kruchej i 
bezbronnej. Qwilleran starał się nie patrzeć w stronę wycięcia, które rozpoczynało się 
tuż pod jej kolanem. 

-  To  bardzo  przyjemne  mieszkanie  -  powiedział.  -  Trzeba  przyznać,  że  mój 

gospodarz znakomicie je urządził. Skąd pani wiedziała, że tu mieszkam? 

- Och... w tym środowisku wieści szybko się rozchodzą. 
- Odniosłem wrażenie, że zna pani ten dom? 

- Mountclemens zaprosił nas dwa czy trzy razy na kolację. 

- Czyli zna go pani lepiej niż większość artystów. 
- Owszem, przyjaźnimy się. Zrobiłam kilka studiów jego kota. Czy powiadomił 

go pan... o?... 

- Nie udało mi się dowiedzieć, w którym hotelu się zatrzymał. Może pani wie? 

background image

 

 

- Gdzieś w pobliżu Museum of Modern Art, ale nie pamiętam nazwy - mięła w 

dłoniach rączkę torebki, którą trzymała na kolanach. 

Qwilleran przyniósł tacę z kuchni. 

- Może ciasteczko? 
- Nie, dziękuję. Muszę... muszę liczyć kalorie... - zawiesiła głos. Wyraźnie czuła 

się nieswojo. 

- Może od razu przejdziemy do rzeczy? O czym chciała mi pani powiedzieć?  - 

jednocześnie  druga  połowa  jego  mózgu  dokonała  oceny  sylwetki  Zoe  i  zastanawiała 

się, dlaczego, u licha, miałaby się martwić kaloriami. 

- Nie wiem, jak zacząć. 

- Może papierosa? Przepraszam, że nie zaproponowałem wcześniej. 
- Rzuciłam palenie kilka miesięcy temu. 

- Ale nie będzie pani przeszkadzać, jeżeli zapalę fajkę? 
-  Nie  powiedziałam  policjantom  wszystkiego  -  wyrzuciła  z  siebie  Zoe  jednym 

tchem. 

- Nie? 
- Może źle zrobiłam, ale po prostu nie byłam w stanie odpowiedzieć na niektóre 

z ich pytań. 

- Jakie? 

-  Chcieli  wiedzieć,  czy  Earl  miał  jakichś  wrogów.  Jak  mogę  wskazać  kogoś 

palcem  i  powiedzieć,  że  był  jego  wrogiem?  Co  by  było,  gdybym  nagle  zaczęła 

wymieniać  nazwiska  znajomych...  kolegów  z  klubu...  różnych  wpływowych  osób? 
Przecież to okropne pytać o coś takiego. Nie uważa pan? 

-  Muszą  o  to  pytać.  To  normalne.  Prawdę  mówiąc,  chciałbym  zadać  pani 

dokładnie to samo pytanie. Czy miał jakichś nieprzyjaciół? 

- Obawiam się, że tak. Wielu ludzi go nie lubiło... panie Qwilleran, mogę panu 

zaufać,  prawda?  Muszę  komuś  się  zwierzyć.  Wierzę,  że  nie  jest  pan  jednym  z  tych 
wścibskich reporterów, którzy... 

-  Tacy  pojawiają  się  tylko  na  filmach  -  zapewnił  ją.  Był  w  tej  chwili 

ucieleśnieniem sympatii i życzliwego zainteresowania. 

Zoe westchnęła ciężko. 

- W środowisku artystycznym jest mnóstwo zawiści i panuje ostra konkurencja. 

Właściwie nie wiem, dlaczego. 

- Tak się dzieje we wszystkich środowiskach. 

background image

 

 

- W naszym jest gorzej. Może mi pan wierzyć! 

- A tak konkretnie? 
- No... na przykład właściciele galerii. Inne  galerie uważają, że  Earl podbierał 

im najlepszych twórców. 

- Czy to prawda? 

Zoe nastroszyła się lekko. 
- To oczywiste, że artyści chcą, żeby reprezentowała ich wiodąca galeria. Dzięki 

temu Earl pokazywał lepsze prace, a wystawy zyskiwały lepsze recenzje. 

- Co powodowało dalsze narastanie zawiści. Zoe skinęła głową. 
- Poza tym Earl często musiał odrzucać prace drugorzędnych artystów, a to nie 

zyskiwało  mu  przyjaciół.  Rozpowiadali  o  nim  niestworzone  historie.  Urażone  ego 
artysty to nie byle co. Ludzie tacy, jak Cal Halapay i Franz Buchwalter - a raczej pani 

Buchwalter  -  sporo  mówili  o  moim  mężu  w  klubie  i  nie  było  to  nic  przyjemnego. 
Właśnie dlatego Earl nigdy nie przychodził do „Pędzla i Dłuta". 

-  Ale  jak  dotąd  -  zauważył  Qwilleran  -  wspomniała  pani  tylko  o  ludziach  z 

zewnątrz,  którzy  żywili  nieprzychylne  uczucia  wobec  pani  męża.  A  co  z  osobami 
bliskimi lub zaprzyjaźnionymi, które nie bardzo zgadzały się z Earlem? 

Zoe zawahała się, popatrzyła na niego przepraszająco. 
- Nie miał prawdziwych przyjaciół. Trzymał się na uboczu... to była tylko taka 

poza, ale mało kto potrafił go zrozumieć. 

- Istnieje jednak możliwość, że zbrodnię popełnił ktoś, kto miał klucz do galerii 

lub kogo zamordowany dobrowolnie wpuścił do środka. 

- Tak samo mówi Butchy. 
- Czy ktoś poza panią miał jeszcze ten klucz? 

- N-nie - bąknęła Zoe, grzebiąc w czeluściach torebki. 
- Czy mogę czymś panią poczęstować? 

-  Może  szklankę  wody,  z  lodem.  Trochę  mi  gorąco...  Zmniejszył  płomień  na 

kominku i przyniósł Zoe wodę z lodem. 

- Proszę mi opowiedzieć coś o Butchy. O ile się orientuję, pani przyjaciółka jest 

rzeźbiarką. 

- Tak. Robi rzeźby ze spawanego metalu - rzekła Zoe bezbarwnym głosem. 

-  To  znaczy  przy  użyciu  palnika?  To  mógłby  być  temat  dla  mnie.  Zdjęcie 

kobiety wśród tryskających iskier zawsze dobrze wygląda w gazecie. 

Zoe pokiwała z wolna głową, zastanawiając się nad tym pomysłem. 

background image

 

 

- Owszem, przydałoby się, gdyby mógł pan coś o niej napisać. Dobrze by jej to 

zrobiło,  w  sensie  psychologicznym.  Niedawno  przeszło  jej  koło  nosa  zamówienie 
warte pięćdziesiąt tysięcy dolarów, bardzo silnie to przeżyła. Wie pan, ona prowadzi 

pracownię  w  szkole  Pennimana,  a  takie  zamówienie  miałoby  dla  niej  prestiżowe 
znaczenie. 

- Jak to się stało, że je straciła? 
-  Spodziewała  się,  że  zostanie  jej  powierzone  wykonawstwo  rzeźby,  która  ma 

stanąć  przed  nowym  centrum  handlowym.  Jednak  nieoczekiwanie  zamówienie 

otrzymał Ben Riggs. Może widział pan jego rzeźby w naszej galerii? 

- Czy to była słuszna decyzja? 

- O, tak. Riggs jest o wiele lepszym rzeźbiarzem. Pracuje w glinie i robi odlewy 

z brązu. Jednak dla Butchy to był cios. Chciałabym jej jakoś pomóc. Napisałby pan coś 

o niej? 

-  To  pani  bliska  przyjaciółka?  -  Qwilleran  porównywał  w  myśli  delikatną, 

atrakcyjną Zoe z tą herod-babą, która pełniła przy niej straż w dniu zabójstwa. 

-  I  tak,  i  nie.  Znamy  się  od  dzieciństwa  i  razem  chodziłyśmy  do  szkoły  sztuk 

pięknych.  Kiedy  obie  byłyśmy  małe,  właziłyśmy  na  drzewa  i  tłukłyśmy  się  z 

chłopakami, była moją najlepszą przyjaciółką. Tylko, że ona nigdy z tego nie wyrosła. 
Zawsze była mocno zbudowana jak na dziewczynę, a w dodatku zachowywała się jak 

chłopak.  Współczuję  jej.  Teraz  właściwie  nie  mamy  ze  sobą  zbyt  wiele  wspólnego  - 

poza wspomnieniami z dawnych czasów. 

- Jak to się stało, że wtedy, w środę wieczorem, znalazła się u pani w domu? 
- Zadzwoniłam do niej. To była jedyna osoba, jaka przyszła mi na myśl. Kiedy 

znalazłam  Earla  i  powiadomiłam  policję,  byłam  kompletnie  oszołomiona.  Nie 

wiedziałam,  co  robić.  Potrzebowałam  kogoś,  na  kim  mogłabym  się  wesprzeć,  więc 
odezwałam  się  do  niej.  Przyjechała  natychmiast,  odwiozła  mnie  do  domu  i 

powiedziała,  że  będzie  się  mną  zajmować  przez  kilka  dni.  A  teraz  nie  mogę  się  jej 
pozbyć. 

- Naprawdę? 

- Butchy świetnie się czuje w roli mojej opiekunki. Potrzebne jej jest poczucie, 

że  jest  komuś  potrzebna.  Nie  ma  zbyt  wielu  przyjaciół,  a  w  dodatku  jest  raczej 

uciążliwa dla tych nielicznych, których posiada. 

- Co sądził o niej pani mąż? 

background image

 

 

- Nie lubił jej. Earl chciał, żebym z nią zerwała, ale to nie takie proste położyć 

kres przyjaźni z kimś, kogo znało się przez całe swoje życie  - zwłaszcza że przecież i 
tak ciągle nasze drogi się krzyżują... Nie wiem, po co opowiadam panu takie rzeczy. To 

są osobiste sprawy i na pewno pana nudzą. 

- Ależ skąd. A teraz... 

-  Teraz  muszę  porozmawiać  z  kimś,  kto  jest  bezinteresowny  i  życzliwy.  Czuję 

się bardzo swobodnie w pana obecności. Czy wszyscy dziennikarze są tacy? 

- Zazwyczaj potrafimy słuchać. 

- Dzięki panu już czuję się lepiej - Zoe poprawiła się na krześle i umilkła. Na jej 

twarzy pojawił się uśmiech. 

Qwilleran przygładził wąsy cybuchem fajki i uśmiechnął się w duchu. 
- Cieszę się, że mogłem... 

-  Szuka  pan  materiału  do  swoich  artykułów?  -  przerwała  mu  Zoe;  to  pytanie 

dziwnie kontrastowało z promiennym wyrazem jej twarzy. 

- Oczywiście, zawsze... 
- Muszę panu opowiedzieć o niejakim Dziewiątce. 
-  Kto  to  jest  Dziewiątka?  -  zdziwił  się  Qwilleran,  maskując  rozczarowanie 

szorstkim tonem. 

-  Uprawia  sztukę  rzeczową.  Ignoranci  mówią,  że  to  rzeźby  ze  złomu. 

Tymczasem  on  tworzy  obiekty  pełne  ukrytych  znaczeń  i  nazywa  je  po  prostu 

Rzeczami. 

- Widziałem je w galerii. Pamiętam kawałek rury ściekowej ze szprychami. 
Zoe  obdarzyła  go  słodkim  spojrzeniem,  w  którym  wyrzut  mieszał  się  z 

politowaniem. 

- Pańskie oko nie dostroiło się jeszcze do nowoczesnej ekspresji, ale z czasem 

nauczy się pan doceniać jej piękno. 

Qwilleran w zakłopotaniu przygryzł wąsy. Rozentuzjazmowana Zoe opowiadała 

dalej: 

-  Dziewiątka  jest  poniekąd  moim  protegowanym.  To  ja  go  odkryłam.  W  tym 

mieście  działa  wielu  utalentowanych  artystów,  ale  z  całym  przekonaniem  mogę 
stwierdzić, że on ma coś więcej niż tylko talent. To geniusz. Powinien pan odwiedzić 

jego pracownię - pochyliła się do przodu. - Chciałby pan poznać Dziewiątkę? Jestem 
pewna, że uzyskałby pan świetny materiał na artykuł. 

- A jak on się naprawdę nazywa? 

background image

 

 

-  Dziewięć  Zero  Dwa  Cztery  Sześć  Osiem  Trzy  -  powiedziała.  -  A  może  Pięć? 

Zawsze zapominam ostatnią cyfrę. W skrócie nazywamy go Dziewiątką. 

- Chce pani powiedzieć, że ma numer zamiast imienia? 

-  Dziewiątka  to  buntownik  -  wyjaśniła.  -  Nie  stosuje  się  do  konwencji 

społecznych. 

- Nosi brodę? 
-  Tak.  Skąd  pan  wie?  Mówi  nawet  we  własnym  języku,  ale  przecież  nikt  nie 

wymaga  od  geniusza,  żeby  był  tuzinkowy,  prawda?  Posługiwanie  się  numerem 

zamiast  imienia  i  nazwiska  jest  jednym  z  przejawów  protestu  z  jego  strony.  Chyba 
tylko  jego  matka  i  zakład  ubezpieczeń  społecznych  wiedzą,  jak  się  nazywa  tak 

naprawdę. 

Qwilleran wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. 

- A gdzie ten typ się kręci? 
-  Mieszka  i  pracuje  w  warsztacie  na  tyłach  Dwunastej  Ulicy,  za  odlewnią. 

Wizyta w jego pracowni może być dla pana szokiem. 

- Nie tak łatwo mną wstrząsnąć. 
- Chodzi mi o to, że jego kolekcja przedmiotów znalezionych może być dla pana 

bulwersująca. 

- To złom? 

- Nie tylko. Są tam też bardzo subtelne rzeczy. Nie mam pojęcia, skąd je bierze. 

Jednak  w  większości  to  rzeczywiście  złom,  ale  złom  piękny.  Jego  talent  do 

znajdywania  fascynujących  obiektów  jest  jakby  boskim  darem.  Jeżeli  odwiedzi  go 
pan,  proszę  spróbować  zrozumieć  naturę  jego  artystycznej  wizji.  Dziewiątka  potrafi 
dostrzec piękno tam, gdzie inni widzą tylko śmieci oraz brud. 

Qwilleran  był  zafascynowany  ożywieniem,  z  jakim  przemawiała  Zoe, 

przekonaniem, z jakim opowiadała o swoim odkryciu. Nie bardzo ją rozumiał, ale był 

pod jej urokiem i to mu wystarczało. 

- Myślę, że Dziewiątka się panu spodoba. Jest prawdziwy, jak żywioł - i na swój 

sposób smutny. Chociaż może to my, pan i ja, jesteśmy smutni, bo zachowujemy się 

zgodnie  ze  z  góry  ustanowionymi  wzorcami.  Tak  jakbyśmy  poruszali  się  w  tańcu, 
którego  układ  ustanowił  apodyktyczny  choreograf.  A  przecież  taniec  życia  powinien 

tworzyć się spontanicznie, z chwili na chwilę, i wyrażać naszą indywidualność. 

Qwilleran otrząsnął się z zapatrzenia i spytał: 

background image

 

 

-  Czy  mogę  zadać  pani  osobiste  pytanie?  Dlaczego  maluje  pani  tak 

niezrozumiale,  skoro  potrafi  pani  namalować  obraz,  który  przedstawia  konkretną 
rzeczywistość, w sposób, który każdy może pojąć? 

Zoe znów popatrzyła nań w ten sam sposób. 
- Jest pan taki naiwny, panie Qwilleran, ale  szczery,  a to się liczy.  Konkretną 

rzeczywistość  można  po  prostu  sfotografować.  Maluję  w  duchu  dzisiejszych  czasów, 
epoki poszukiwań. Nie dysponujemy odpowiedziami na wszystkie pytania i dobrze o 
tym wiemy. Czasem mnie samą przeraża to, co maluję, lecz moje obrazy są wyrazem 

mojej wizji życia, jakim je widzę dziś. Prawdziwa sztuka jest zawsze ekspresją swoich 
czasów. 

-  Rozumiem  -  chciał,  żeby  zabrzmiało  to  przekonująco,  ale  w  gruncie  rzeczy 

sam nie był zbytnio przekonany. 

-  Kiedyś  musimy  porozmawiać  o  tym  dłużej  -  w  jej  głosie  brzmiała  jakby 

tęsknota. 

- Bardzo chętnie - powiedział cicho. 
Zapadło  niezręczne  milczenie.  By  je  przerwać,  Qwilleran  zaproponował  jej 

papierosa. 

- Rzuciłam - przypomniała mu. 
- Herbatnika? Z czekoladą, podobno niezłe... 

- Nie, dziękuję - westchnęła. 

Wskazał obraz Moneta nad kominkiem. 

- A co pani myśli o tym? Stanowił część wyposażenia. 
-  Gdyby  to  był  dobry  obraz,  Mountclemens  nie  zostawiłby  go  w 

wynajmowanym mieszkaniu - odpowiedziała dość ostrym głosem; tak szybka zmiana 

nastroju zaskoczyła Qwillerana. 

- Ale ramkę ma ładną - stwierdził. - Kto wytwarza ramy w Lambreth Gallery? 

- Dlaczego pan pyta? 
-  Z  ciekawości.  Słyszałem,  jak  je  zachwalano  -  było  to  kłamstwo,  ale  takiego 

rodzaju, jaki zawsze skłaniał rozmówców do wynurzeń. 

- Och... No cóż, chyba mogę panu powiedzieć. Robił je Earl. Sam, od początku 

do końca, chociaż bardzo się starał, żeby nikt o tym nie wiedział. Chodziło przecież o 

prestiż galerii. 

-  Ciężko  pracował  -  produkował  ramy,  zajmował  się  księgowością,  pełnił 

obowiązki sprzedawcy. 

background image

 

 

- Tak. Kiedy ostatni raz widziałam go żywego, skarżył się na nawał pracy. 

-  Dlaczego  nie  zatrudnił  kogoś  do  pomocy?  Zoe  wzruszyła  ramionami  i 

pokręciła głową. 

Nie była to zbyt wyczerpująca wypowiedź, ale Qwilleran nie nalegał. 
-  Czy  przypomniała  pani  sobie  coś,  co  mogłoby  pomóc  w  dochodzeniu?  Na 

przykład coś, co pani mąż powiedział, kiedy była pani w galerii o wpół do szóstej? 

-  Nic  ważnego.  Earl  pokazał  mi  grafiki,  które  właśnie  przyszły,  a  ja  mu 

powiedziałam... - urwała nagle. - Rozmawiał przez telefon... 

- Usłyszała pani coś niezwykłego? 
-  Nie  słuchałam  zbyt  uważnie,  ale  teraz  pamiętam,  że  Earl  powiedział  coś,  co 

nie miało sensu. Chodziło o kombi. 

- Pani mąż miał auto z nadwoziem kombi? 

- Wszyscy marszandzi mają takie. Osobiście nie znoszę tego typu samochodu. 
- I co pani usłyszała? 

-  Nie  bardzo  uważałam,  ale  mówił  coś  o  tym,  żeby  wsadzić  obrazy  do  kombi. 

Earl  mówił,  że  samochód  stoi  na  tyłach  galerii,  a  potem  powtórzył  to  jeszcze  raz,  z 
naciskiem. Właśnie dlatego mi się to przypomniało... Wtedy nie zwróciłam uwagi, ale 

teraz wydaje mi się to dziwne. 

- Co w tym dziwnego? 

-  Nasz  samochód  był  wtedy  w  warsztacie,  mieli  coś  tam  pod-regulować.  Cały 

czas  tam  jest,  jeszcze  go  nie  odebrałam.  Earl  odstawił  wóz  do  warsztatu  rankiem 

tamtego dnia. A jednak upierał się - przez telefon - że kombi stoi na tyłach galerii, jak 
gdyby ktoś po drugiej stronie się z nim spierał. 

- Czy wie pani, z kim rozmawiał? - spytał Qwilleran. 

-  Nie,  ale  odniosłam  wrażenie,  że  rozmawia  z  kimś,  kto  znajduje  się  daleko. 

Wie  pan,  podczas  rozmowy  międzymiastowej  ludzie  zawsze  podnoszą  głos,  nawet 

jeżeli bardzo dobrze słychać. To taki odruch. 

-  Może  pani  mąż  dopuścił  się  po  prostu  drobnego,  niewinnego  kłamstwa  -  z 

jakichś przyczyn związanych z interesami. 

- Nie wiem. 
- A może mówił o jakimś innym samochodzie, należącym do kogoś innego. 

- Naprawdę nie mam pojęcia. 
- Nie zauważyła pani jakiegoś samochodu na tyłach budynku? 

background image

 

 

-  Nie,  wtedy  weszłam  od  frontu  i  wyszłam  tą  samą  drogą.  A  potem,  kiedy 

wróciłam o siódmej, na tyłach nie było żadnego samochodu. Myśli pan, że ta rozmowa 
telefoniczna ma jakikolwiek związek z tym, co się stało? 

-  Nie  zaszkodziłoby  powiedzieć  o  tym  policji.  Proszę  spróbować  sobie 

przypomnieć jak najwięcej. 

Zoe popadła w zamyślenie. 
- A tak przy okazji - rzucił Qwilleran - czy Mountclemens ma samochód? 
- Nie - mruknęła. 

Qwilleran  przez  dłuższy  czas  nabijał  fajkę,  a  gdy  wystukał  ją  o  popielniczkę, 

jakby w odpowiedzi na ten sygnał zza drzwi rozległ się przeciągły, tęskny skowyt. 

- To Koko - powiedział Qwilleran. - Czuje się wykluczony z towarzystwa, a tego 

nie lubi. Pozwoli pani, że go wpuszczę? 

- Och, Kao K'o-Kung! Uwielbiam go! 
Qwilleran otworzył drzwi, a kot  - dokonawszy, jak zwykle, krótkiej inspekcji  - 

wkroczył  do  środka,  poruszając  ogonem  na  boki  we  wdzięcznych  arabeskach. 
Najwyraźniej spał i nie zdążył się jeszcze przeciągnąć. Wygiął grzbiet w łuk, następnie 
zaś  wyciągnął  dwie  przednie  łapy  przed  siebie  i  wygiął  grzbiet  jeszcze  bardziej.  Na 

koniec wyciągnął do tyłu najpierw jedną, a potem drugą tylną łapę. 

- Jak tancerka, która rozgrzewa się przed występem - zauważyła Zoe. 

- A chce pani zobaczyć, jak tańczy? 

Zgniótł  kawałek  papieru  i  obwiązał  go  sznurkiem.  Koko,  obserwując  go 

uważnie, zrobił kilka kroczków w lewo, a potem w prawo, następnie stanął na tylnych 
łapkach, śledząc wzrokiem papierową kulkę. Był wcieleniem gracji i rytmu, tańcząc na 
puentach,  skacząc,  wykonując  niezwykłe  akrobacje  w  powietrzu,  lądując  miękko  na 

podłodze i skacząc znów, jeszcze wyżej. 

- Nigdy nie widziałam, żeby tak się popisywał - powiedziała Zoe. - Co za pokaz! 

Prawdziwy Niżyński. 

- Mountclemens ma raczej intelektualne skłonności  - stwierdził  Qwilleran  -  a 

ten  kot  spędzał  jak  dotąd  zbyt  wiele  czasu  na  półkach  z  książkami.  Zamierzam 

poszerzyć jego zainteresowania. Przyda mu się więcej ruchu. 

-  Muszę  zrobić  kilka  szkiców  -  sięgnęła  do  torebki.  -  Wykonuje  grand 

battement niczym prawdziwa baletnica. 

Baletnica.  Tak,  baletnica.  To  słowo  wskrzesiło  w  pamięci  Qwillerana  pewną 

wizję: zagracone biuro i obraz krzywo wiszący na ścianie. Gdy widział to wnętrze po 

background image

 

 

raz  drugi,  zaglądając  nad  ramieniem  policjanta,  na  podłodze  leżały  zwłoki.  A  gdzie 

podział się obraz? Qwilleran nie pamiętał, żeby zauważył wtedy baletnicę. 

-  W  Lambreth  Gallery  -  zwrócił  się  do  Zoe  -  był  taki  obraz  przedstawiający 

baletnicę... 

- Słynny Ghirotto Earla  - przytaknęła, szkicując  pospiesznie.  - Wie  pan, że to 

była  tylko  połowa  oryginalnego  płótna?  Życiową  ambicją  Earla  było  odnaleźć  drugą 
połówkę. Sądził, że przyniesie mu ona majątek. 

Qwilleran nadstawił uszu. 

- Majątek? 
-  Gdyby  połączyć  obie  połowy  i  odpowiednio  odrestaurować,  obraz 

prawdopodobnie byłby wart sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. 

Dziennikarz gwizdnął przez wąsy ze zdziwienia. 

-  Na  drugiej  połowie  jest  małpa  -  dodała  Zoe.  -  W  sławetnym  okresie  vibrato 

Ghirotto malował baleriny albo małpy, ale tylko raz mu się zdarzyło zawrzeć zarówno 

tancerkę,  jak  i  małpkę  w  tej  samej  kompozycji.  To  było  niepowtarzalne  dzieło, 
marzenie każdego kolekcjonera. Po wojnie płótno kupił pewien nowojorski marszand, 
ale uległo ono uszkodzeniu w transporcie  - zostało przedarte w środku. Kompozycja 

była  dwudzielna,  więc  importer  zdecydował  się  oprawić  każdą  połowę  osobno  i 
osobno je sprzedać. Earl kupił tę połowę z tancerką i liczył, że kiedyś natrafi na ślad 

małpy. 

- Sądzi pani, że właściciel małpki również starał się odszukać tancerkę? 

-  Możliwe.  Połowa  należąca  do  Earla  była  cenniejsza,  bo  zawierała  podpis 

artysty  -  mówiąc,  cały  czas  poruszała  szybko  ołówkiem  po  papierze,  zerkając  raz  po 
raz to na szkic, to na kocie występy. 

- Czy wielu ludzi wiedziało o tym obrazie Ghirotto? 
- O tak, to była dosyć znana sprawa. Wielokrotnie proponowano mu sprzedaż 

tej tancerki - nie tylko Earl liczył na odnalezienie drugiej połowy i spory zysk. Mógłby 
się jej pozbyć za całkiem korzystną cenę, ale nie zamierzał zrezygnować z marzenia o 

swoich  stu  pięćdziesięciu  tysiącach.  Nigdy  nie  stracił  nadziei,  że  kiedyś  w  końcu 

znajdzie tę drugą połowę z małpą. 

- Czy widziała pani tę tancerkę w dniu zabójstwa? - spytał ostrożnie Qwilleran. 

Zoe odłożyła ołówek i szkicownik. 
- Obawiam się, że tamtego wieczora w ogóle mało co widziałam. 

background image

 

 

- Byłem na górze, węsząc, jak to reporter - oznajmił Qwilleran - i jestem raczej 

pewien, że obraz zniknął. 

- Zniknął! 

-  Kiedy  byłem  w  galerii  po  raz  pierwszy,  obraz  wisiał  nad  biurkiem,  a  teraz 

pamiętam, że tej nocy, kiedy byli tam policjanci - ściana była pusta. 

- Co mam robić? 
- Najlepiej powiedzieć o wszystkim policji. Wygląda na to, że obraz skradziono. 

Proszę im też opowiedzieć o tej rozmowie telefonicznej. Po powrocie do domu niech 

pani  zadzwoni  do  wydziału  zabójstw.  Pamięta  pani  nazwiska  detektywów?  Hames  i 
Wójcik. Zoe złożyła dłonie w zamyśleniu. 

- Ten Ghirotto... Naprawdę, zupełnie o nim zapomniałam! 

background image

 

 

 

Rozdział dziesiąty 

 

Gdy  Zoe  opuściła  apartament  Qwillerana  -  pozostawiając  go  z  puszką  kawy, 

półkilogramową  paczką  cukru,  pewną  ilością  śmietany,  paczką  papierosów  i 
kilogramem  czekoladowych  ciasteczek  -  zaczął  zastanawiać  się  nad  wiadomościami, 
jakie  uzyskał.  Jej  nerwowe  zachowanie  wskazywało  na  to,  że  ukrywała  jakieś  fakty. 

Wyraźnie  zmieszała  się,  kiedy  spytał  ją,  czy  ktoś  jeszcze  miał  klucz  do  Lambreth 
Gallery.  Najwyraźniej  nie  powiedziała  policjantom  wszystkiego.  W  dodatku 

twierdziła,  że zapomniała o  istnieniu obrazu  na tyle  cennego, że  -  być może  - warto 
było pofatygować się i popełnić morderstwo. 

Poszedł  na  górę,  aby  przyrządzić  kolację  dla  Koko.  Powoli,  w  roztargnieniu 

kroił  mięso,  rozmyślając  nad  komplikacjami  w  sprawie  Lambretha.  Czy  należało 
traktować  poważnie  wskazówkę  Sandy,  jakoby  była  to  „sprawa  rodzinna"?  Jaki 

wówczas związek z nią miałoby zniknięcie Ghirotta? A przy tym należało też brać pod 
uwagę  zniszczenia,  jakich  dokonano  w  galerii;  Qwilleran  uświadomił  sobie,  że 

brakujący  obraz  podpadał  pod  tę  samą  kategorię  co  zniszczone  dzieła:  przedstawiał 
kobiecą postać w skąpym odzieniu. 

Otworzył  kuchenne  drzwi  i  wyjrzał  na  dwór.  Odetchnął  rześkim  nocnym 

powietrzem,  a  przy  okazji  i  okolicznymi  zapachami  spotęgowanymi  przez  mróz.  W 

atmosferze czuć było smog i smród nasączonych olejem szmat palonych w narożnym 

warsztacie.  Poniżej  rozciągało  się  patio  -  czarna  dziura  otoczona  wysokim  ceglanym 
murem odcinającym światło dość odległych latarni. 

Qwilleran zapalił lampę, która miała oświetlać dom od tyłu, ale słaba żarówka 

rzucała  tylko  nikły  żółty  blask  na  schody  przeciwpożarowe.  Dlaczego  ten  facet  tak 

background image

 

 

oszczędza na elektryczności? - pomyślał. Przypomniał sobie, że w schowku na szczotki 

widział latarkę. Przyniósł ją - była porządna, długa, dobrze wyważona, bardzo mocna - 
istne  chromowane  cudo.  Wszystkie  należące  do  Mountclemensa  przedmioty 

cechowały  się  najwyższą  jakością:  noże,  garnki  i  patelnie...  latarka  również.  Rzucała 
mocny strumień światła na mury i powierzchnię pustego patio, na potężną drewnianą 

bramę  i  drewniane  schody  przeciwpożarowe.  Schodki  pokryte  były  zamarzniętym 
błotem,  więc  Qwilleran  postanowił  odłożyć  dalsze  zwiedzanie  na  następny  dzień. 
Może nawet zabierze tu Koko, żeby sobie pohasał. 

Tego  wieczora  poszedł  na  kolację  do  pobliskiej  włoskiej  restauracji,  a 

brązowooka  kelnerka  przypomniała  mu  o  Zoe.  Wrócił  do  domu  i  grał  z  Koko  w 

pająka, a ruchy kota przypomniały mu o zaginionej tancerce. Zapalił gaz na kominku i 
zabrał  się  do  przeglądania  książki  o  ekonomii,  którą  kupił  na  wyprzedaży  w  klubie 

prasowym.  Kolumny  cyfr  przywiodły  mu  na  myśl  postać  artysty  posługującego  się 
pseudonimem Dziewięć Zero Dwa Cztery Sześć Osiem Trzy - czy też może Pięć? 

W niedzielę wybrał się, by odwiedzić Dziewiątkę. 

Siedziba-studio  artysty  w  dawnym  warsztacie  samochodowym  wyglądała  tak 

obskurnie, jak należało się tego spodziewać. Poprzedni użytkownik niezbyt troszczył 

się o budynek, teraz zaś do tego doszła jeszcze niezwykła kolekcja Dziewiątki. 

Qwilleran zapukał, ale nikt mu nie odpowiedział. Wszedł do środka, zagłębiając 

się  w  istną  dżunglę  miejskich  odpadków.  Były  tam  stare  opony,  stosy  stłuczonego 
szkła,  betonowe  płyty  chodnikowe,  puszki  wszelkich  możliwych  rozmiarów,  a  także 

drzwi  i  ramy  okienne.  Zauważył  kątem  oka  wózek  dziecięcy  bez  kół,  sklepowego 
manekina  pozbawionego  rąk  tudzież  głowy,  zlew  kuchenny  pomalowany  wewnątrz 
oraz  z  zewnątrz  na  jaskrawo  pomarańczowy  kolor,  żelazną  furtkę  pokrytą  rdzą, 

drewniany stelaż łóżka w przygnębiającym stylu z lat trzydziestych... 

Wiszący  pod  sufitem  piecyk  dmuchał  Qwilleranowi  w  twarz  gorącymi 

wyziewami, za to na poziomie kostek hulały paraliżująco lodowate przeciągi. Również 

pod sufitem wisiał na linie zadziwiająco piękny kryształowy żyrandol. 

Wreszcie  Qwilleran  dostrzegł  też  zajętego  swą  pracą  artystę.  W  głębi 

pomieszczenia  stała  Rzecz  wykonana  z  drewnianych  odpadów,  strusich  piór  i 
błyszczących kawałków blachy. Dziewiątka właśnie umocował do głowy potwora dwa 

koła od wózka. 

background image

 

 

Zakręcił nimi i cofnął się; połyskujące w świetle lampy i obracające się szprychy 

utworzyły dwoje oczu o złowrogim spojrzeniu. 

-  Dzień  dobry  -  odezwał  się  Qwilleran.  -  Jestem  przyjacielem  Zoe  Lambreth. 

Pan jest Dziewiątką? 

Rzeźbiarz  najwyraźniej  był  w  transie,  jego  twarz  jaśniała  twórczym  zapałem. 

Koszula  i  spodnie  artysty  były  sztywne  od  farby  i  smarów,  broda  prosiła  się  o 
przycięcie,  a  włosy  dawno  już  nie  miały  do  czynienia  z  grzebieniem.  Pomimo  tego 
wszystkiego  twórca  całkiem  nieźle  się  prezentował,  miał  klasyczne  rysy  i  godną 

pozazdroszczenia atletyczną sylwetkę. Spojrzał na Qwillerana, nie  dostrzegając go, a 
potem znów odwrócił się ku swej Rzeczy o wirujących ślepiach. 

- Jaki będzie tytuł? - zainteresował się dziennikarz. 
Trzydzieści sześć - oznajmił Dziewiątka, zasłonił twarz dłońmi i rozpłakał się. 

Qwilleran cierpliwie odczekał, aż artysta przyjdzie do siebie. 

- Jak powstają pańskie dzieła? Jak wygląda proces twórczy? 

-  Żyję  nimi  -  odpowiedział  Dziewiątka.  -  Trzydzieści  sześć  jest  tym,  czym 

jestem ja, czym będę i czym byłem. Dzień wczorajszy minął, i kogo on obchodzi? Jeśli 
podpalę tę pracownię, będę żyć - w każdym płomieniu, błysku, rozbłysku, kwiecistym 

rozkwicie. 

- Czy pana kolekcja jest ubezpieczona? 

-  Jeśli  jest,  to  jest.  Jeśli  nie,  to  nie.  Wszystko  jest  względne.  Człowiek  kocha, 

nienawidzi, płacze, bawi się, ale co może zrobić artysta? BUM! Tak to się dzieje. Świat 

poza światem w świecie poza światem. 

- To iście kosmiczna wizja - przyznał Qwilleran - ale czy publiczność naprawdę 

rozumie pańskie koncepcje? 

-  Wysilają  mózgi  i  próbują,  ale  tak  to  już  jest,  że  ja  wiem  i  pan  wie,  i  my 

wszyscy wiemy - a co wiemy? Nic! 

Podekscytowany  własną  swadą  Dziewiątka  zbliżył  się  do  dziennikarza,  który 

dyskretnie cofnął się o krok. 

-  Sprawia  pan  wrażenie  pesymisty  -  zauważył  Qwillerąn  -  ale  czy  odnoszone 

przez  pana  sukcesy  w  Lambreth  Gallery  nie  skłaniają  pana  do  bardziej  pozytywnej 
wizji życia? 

-  Ciepła,  lubieżna,  słaba  kobieta;  ostrożnie!  Ja  mówię  do  niej.  Ona  mówi  do 

mnie. Rozmawiamy. 

- Słyszał pan, że jej mąż nie żyje? Został zamordowany. 

background image

 

 

- Wszyscy jesteśmy martwi - stwierdził Dziewiątka. - Martwi jak klamki, gałki 

do drzwi... gałki! - wrzasnął i zaczął desperacko przeszukiwać stos złomu. 

-  Dziękuję,  że  pozwolił  mi  pan  obejrzeć  swoją  pracownię  -  rzekł  Qwilleran, 

kierując  się  ku  drzwiom.  Gdy  mijał  zawaloną  najrozmaitszymi  przedmiotami  półkę, 
dostrzegł złoty błysk. Zawołał przez ramię: - Tutaj jest gałka do drzwi, jeżeli tego pan 

szuka. 

Na półce leżały właściwie dwie gałki, wyglądały, jakby były zrobione z czystego 

złota.  Obok  nich  znajdowały  się  inne  obiekty  z  błyszczącego  metalu,  a  także  dość 

zaskakujące  w  tym  miejscu  kawałki  rzeźbionej  kości  słoniowej  oraz  jadeitu,  ale 
Qwilleran  nawet  się  nie  zatrzymał,  żeby  je  obejrzeć  dokładniej.  Wyziewy  z  piecyka 

przyprawiały go o ból głowy, w tej chwili marzył tylko o hauście świeżego powietrza. 
Miał ochotę wrócić do domu i spędzić resztę niedzieli w sposób zdrowy, normalny, w 

towarzystwie kogoś, z kim można zwyczajnie rozmawiać - czyli z Koko. Stwierdził, że 
coraz  bardziej  przywiązuje  się  do  tego  kota  i  będzie  mu  go  brakowało,  kiedy 

Mountclemens  wróci.  Ciekaw  był,  czy  Koko  tak  naprawdę  gustował  w  kulturalnych 
rozrywkach,  jakie  zapewniał  mu  apartament  na  piętrze.  Czy  aby  rozkosze 
odczytywania tytułów i obwąchiwania dawnych mistrzów są lepsze od radosnej gry w 

pająka? Po czterech dniach rozgrywek wynik wynosił 471 dla kota, 409 dla człowieka. 

Gdy  Qwilleran  wrócił  do  domu,  spodziewając  się  przyjaznego,  futrzanego,  wesołego 

powitania, czekało go rozczarowanie. Koko w hallu nie było. Poszedł więc na górę, do 
mieszkania Mountclemensa, i ujrzał zamknięte drzwi. Z wewnątrz dobiegała muzyka. 

Zapukał. 

Minęła dłuższa chwila, nim pojawił się Mountclemens ubrany w szlafrok. 
- Widzę, że pan wrócił - powiedział Qwilleran. - Chciałem tylko się upewnić, czy 

kot dostał kolację. 

-  Jest  już  po  przystawkach  -  odparł  Mountclemens  -  a  teraz  delektuje  się 

żółtkiem jajka ugotowanym we wrzątku w charakterze pierwszego dania. Dziękuję za 

opiekę nad nim. Nieźle się prezentuje i wygląda na zadowolonego. 

- Dobrze bawiliśmy się razem  - oznajmił Qwilleran.  - Graliśmy sobie w różne 

gry. 

- Naprawdę? Zawsze chciałem nauczyć go Mah-jong. 

- Słyszał pan, co się stało w Lambreth Gallery? 

background image

 

 

-  Jeżeli  się  spaliła,  to  mają  za  swoje  -  odpowiedział  krytyk.  -  Przy  tak 

przepełnionych magazynach wystarczy jedna iskra... 

- Nie, nie chodzi o pożar. Zdarzyło się tam morderstwo. 

- Doprawdy? 
- Earl Lambreth - wyjaśnił Qwilleran. - W środę wieczorem żona znalazła jego 

zwłoki, w gabinecie. Został zadźgany dłutem. 

- Co za niechlujstwo! - głos Mountclemensa pobrzmiewał znudzeniem - a może 

zmęczeniem; cofnął się, jakby chciał już zamknąć drzwi i zakończyć rozmowę. 

-  Policja  nie  ma  żadnych  podejrzanych  -  ciągnął  Qwilleran.  -  Ma  pan  jakiś 

pomysł? 

Mountclemens odparł na to stanowczym tonem: 
- Właśnie rozpakowuję swoje rzeczy. I zamierzam wziąć kąpiel. W tej sytuacji 

naprawdę  ostatnią  rzeczą,  jaka  mnie  interesuje,  jest  tożsamość  mordercy  Earla 
Lambretha. - Było to całkowicie jednoznaczne zakończenie audiencji. 

Qwilleran  pogodził  się  z  szorstką  odprawą  i  zszedł  na  dół,  przykręcając  wąsa 

oraz rozmyślając o tym, jak opryskliwy potrafi być Mountclemens, kiedy jest mu to na 
rękę. 

Jakiś  czas  potem  wmusił  w  siebie  oferowane  przez  trzeciorzędną  restaurację 

klopsiki, a potem przywiędłą sałatę, by wreszcie kontemplować kubek gorącej wody, 

w którym pływała torebka herbaty. Mountclemens zachował się raczej niegrzecznie, a 

w dodatku spotkał go niemiły zawód: Koko nie wyszedł mu na spotkanie. Wrócił do 

domu w złym humorze. 

Gdy  miał  już  otworzyć  drzwi  westybulu,  poczuł  dochodzący  przez  dziurkę  od 

klucza aromat limohki, toteż nie był zaskoczony, widząc w hallu Mountclemensa. 

- O, jest pan! - zawołał krytyk przyjaznym tonem. - Właśnie zszedłem na dół, 

żeby zaprosić pana na filiżankę lapsang souchong oraz deser. Zadałem sobie niemało 

trudu,  by  dostarczyć  tu  w  stanie  nienaruszonym  tort  Dobos,  dzieło  pewnej  bardzo 
wyrafinowanej wiedeńskiej cukierni w Nowym Jorku. 

Przez  chmury na niebie Qwillerana  przebiły się promienie słońca;  podążył na 

górę w ślad za aksamitną marynarką i włoskimi tenisówkami. 

Mountclemens  podał  herbatę  i  zaczął  opowiadać  o  wystawach  w  Nowym 

Jorku;  Qwilleran  tymczasem  rozkoszował  się  jedwabistym  smakiem  czekolady 
rozpływającej się z wolna po języku. 

background image

 

 

-  A  teraz  zajmijmy  się  makabrycznymi  szczegółami  ponurej  zbrodni  - 

zaproponował  krytyk.  -  To  znaczy  domyślam  się,  że  są  makabryczne,  bo  prawdę 
mówiąc,  w  Nowym  Jorku  nic  o  tym  morderstwie  nie  słychać,  tam  bowiem 

marszandów  jest  wielu  i  brak  jednego  nie  czyni  wielkiej  różnicy...  Pozwoli  pan,  że 
siądę sobie przy biurku i przejrzę pocztę, kiedy będzie pan opowiadał. 

Rzeczywiście,  czekał  na  niego  spory  stosik  dużych  i  małych  kopert  oraz 

zapakowanych  wydawnictw.  Kładł  koperty  zaadresowaną  stroną  do  dołu  na  blacie 
biurka,  opierał  o  nie  prawą  rękę,  lewa  zaś  dokonywała  cięcia  nożem  od  papieru  i 

wydobywała  zawartość  -  która  następnie  najczęściej  ciskana  była  pogardliwie  do 
kosza. 

Qwilleran opowiedział w skrócie o zabójstwie Lambretha, w taki mniej więcej 

sposób, jak przedstawiono to w gazecie. 

- Tak to wygląda - podsumował. - Ma pan pomysł co do motywu? 
- Osobiście - rzekł Mountclemens - nigdy nie byłem w stanie pojąć kogoś, kto 

morduje  z  zemsty.  Co  innego  dla  zysku,  to  jak  najbardziej  zrozumiałe.  Tylko  co,  u 
licha,  można  było  zyskać,  wyprawiając  Earla  Lambretha  w  zaświaty?  Tego  żadną 
miarą pojąć nie mogę. 

- Mam wrażenie, że miał kilku wrogów. 
-  Wszyscy  marszandzi  i  wszyscy  krytycy  mają  wrogów!  -  tę  kopertę 

Mountclemens przeciął wyjątkowo morderczym gestem. - W tym przypadku pierwszą 

osobą, która przychodzi mi na myśl, jest ta nieszczęsna Bolton. 

- Co pani spawaczka mogła mieć przeciwko Lambrethowi? 
-  Przez  niego  straciła  zamówienie  na  pięćdziesiąt  tysięcy  dolarów  - 

przynajmniej tak ona twierdzi. 

- Ma pan na myśli rzeźbę do centrum handlowego? 
-  Prawdę  mówiąc,  Lambreth  wyświadczył  niemałą  przysługę  niewinnej 

publiczności,  przekonując  architektów,  by  zatrudnili  innego  rzeźbiarza.  Spawany 
metal  to  przejściowa  moda,  o  której  przy  odrobinie  szczęścia  niedługo  wszyscy 

zapomnimy, a technikę tę uśmiercą twórcy tacy właśnie jak pani Bolton. 

- Sugerowano mi, abym napisał coś o niej jako o postaci - wtrącił Qwilleran. 
- Ależ tak, koniecznie, niech pan zrobi z nią wywiad - ożywił się Mountclemens 

- to będzie bardzo pouczające. Niech pan włoży do tego jakieś sportowe obuwie. Jeśli 
przytrafi  jej  się  jeden  z  ataków  furii,  będzie  pan  musiał  umykać,  aby  ocalić  życie, 

ewentualnie uchylać się przed ciskanymi odłamkami metalu. 

background image

 

 

- W sumie niezła z niej podejrzana. 

- Owszem, ma motyw i odpowiedni temperament. Jednak to nie ona jest winna 

tej  zbrodni,  mogę  pana  zapewnić.  Nie  jest  w  stanie  niczego  zrobić  porządnie,  a  już 

zwłaszcza  popełnić  morderstwa,  co  wymaga  przecież  niemałej  dozy  determinacji  i 
zręczności. 

Qwilleran zajmował się ostatnimi okruszkami słodko-gorzkiego tortu. 
-  Zastanawiałem  się  też  nad  pewnym  rzeźbiarzem  zwanym  Dziewiątką.  Wie 

pan coś o nim? 

-  Błyskotliwy,  smrodliwy  i  nieszkodliwy  -  ocenił  Mountclemens.  -  Następny 

podejrzany? 

- Doszła mnie sugestia, że to sprawa rodzinna. 
-  Pani  Lambreth  ma  o  wiele  za  dobry  gust,  by  dopuścić  się  czegoś  tak 

wulgarnego  jak  pchnięcie  dłutem.  Może  mogłaby  kogoś  zastrzelić,  ale  nie  zadźgać. 
Zastrzelić z takiego malutkiego, emaliowanego pistoletu - jakie ponoć kobiety noszą w 

tych  swoich  przepastnych  torebkach.  Zawsze  byłem  przekonany,  że  wypychają  je 
mokrymi  pieluchami,  ale  przecież  znajdzie  się  tam  miejsce  i  na  pistolecik  - 
emaliowany,  jak  mówiłem,  albo  o  rękojeści  wykładanej  szylkretem  ze  srebrnymi 

inkrustacjami... 

Qwilleran przerwał mu: 

-  A  widział  pan  kiedyś  ten  portret  męża,  który  namalowała?  Jest  wierny, 

niczym fotografia, no i niezbyt pochlebny. 

-  Dziękuję  losowi,  który  oszczędził  mi  tego  przeżycia...  Nie,  panie  Qwilleran. 

Obawiam  się,  że  pański  morderca  nie  jest  artystą.  Doświadczenie  fakturowe,  jakim 
byłoby  wbicie  tnącego  narzędzia  w  ciało,  to  dla  malarza  wyjątkowo  wstrętna  wizja. 

Oczywiście  rzeźbiarz  miałby  większe  wyczucie  anatomii,  jednak  swoją  nienawiść 
wyładowałby  w  sposób  bardziej  akceptowany  przez  społeczeństwo  -  ugniatając 

wściekle  glinę,  kując  kamień  lub  znęcając  się  nad  metalem.  Na  pańskim  miejscu 
rozejrzałbym  się  raczej  za  poirytowanym  klientem,  zdesperowanym  konkurentem, 

psychotycznym wielbicielem sztuki lub porzuconą kochanką. 

-  Wszystkie  zdemolowane  dzieła  sztuki  przedstawiały  postaci  kobiece  - 

zauważył Qwilleran. 

Ciach! Krytyk otworzył kolejną kopertę. 
- Godna pochwały konsekwencja - mruknął krytyk. - Coraz bardziej zaczynam 

podejrzewać zazdrosną kochankę. 

background image

 

 

-  Czy  miał  pan  jakiekolwiek  powody,  by  podejrzewać  Earla  Lambretha  o 

nieetyczne postępowanie w biznesie? 

-  Drogi  panie  -  stwierdził  Mountclemens  -  każdy  marszand  godny  tego 

określenia nadawałby się znakomicie na złodzieja. O ile mi wiadomo, Earl Lambreth 
posługiwał się swymi zdolnościami w bardziej ortodoksyjny sposób, ale nic poza tym 

nie jestem w stanie panu powiedzieć. Ech, wy, dziennikarze. Wszyscy tacy sami. Gdy 
już  raz  wbijecie  zęby  w  jakiegoś  niusa,  musicie  zamęczyć  go  na  śmierć...  Jeszcze 
herbatki? 

Krytyk  nalał  lapsang  ze  srebrnego  imbryka  i  powrócił  do  rozprawy  ze  swą 

pocztą. 

-  Mam  tu  zaproszenie,  które  mogłoby  pana  zainteresować  -  oznajmił.  -  Miał 

pan  już  kiedyś  nieszczęście  uczestniczyć  w  happeningu?  -  rzucił  Qwilleranowi 

kartonowe zaproszenie w kolorze magenta. 

- Nie. A co to jest happening? 

-  Wieczór,  podczas  którego  umiera  pan  z  nudów,  a  uczestniczą  w  tym  artyści 

oraz  publiczność  na  tyle  naiwna,  by  zapłacić  za  bilet.  Tym  niemniej  dzięki  temu 
zaproszeniu wejdzie pan za darmo, a może trafi się panu jakiś temat na artykuł. Może 

nawet coś pana rozśmieszy? Radzę nie ubierać się zbyt elegancko. 

Happening  miał  nawet  tytuł:  Ciężkie,  wisi  nad  głową,  a  odbyć  się  miał 

następnego  wieczora  w  szkole  sztuk  pięknych  Pennimana.  Qwilleran  postanowił,  że 

się tam wybierze. 

Nim  dziennikarz  opuścił  apartament  Mountclemensa,  Koko  zdecydował  się 

poświęcić  mu  jednak  krótką  chwilę:  wyłonił  się  zza  orientalnego  parawanu,  rzucił 
Qwilleranowi niedbałe spojrzenie, ziewnął rozdzierająco i wyszedł z pokoju. 

background image

 

 

 

Rozdział jedenasty 

 

W poniedziałek rano Qwilleran zadzwonił do dyrektora szkoły Pennimana i poprosił 

go  o  zgodę  na  przeprowadzenie  wywiadu  z  wykładowcą  uczelni.  Dyrektor  był 
oczywiście  zachwycony.  Qwilleran  od  razu  zorientował  się  po  jego  zachowaniu,  że 
facet dosłyszał bicie dzwonów i dojrzał błyskające światła rampy - czyli innymi słowy 

już ostrzył sobie zęby na darmową reklamę. 

Dziennikarz  pojawił  się  na  uczelni  o  pierwszej  po  południu.  Wskazano  mu 

pracownię metaloplastyki - która mieściła się w odrębnym budynku na tyłach szkoły; 
kiedyś  była  to  wozownia  majątku  Pennimanów.  Wnętrze  sprawiało  nieprzyjemne 

wrażenie.  Wszędzie  połyskiwały  ostre  krawędzie  i  szpikulce  metalowych  rzeźb, 
ukończonych  lub  nie.  Qwilleran  nie  był  w  stanie  tego  stwierdzić.  Wszystko  jakby 
stworzone  było  po  to,  by  kaleczyć  ciało  i  drzeć  tkaniny.  Pod  ścianami  stały  wielkie 

metalowe butle z gazem, kłębiły się zwoje gumowych rurek. Było też tam sporo gaśnic. 

Butchy Bolton, która wyglądała imponująco w swym kombinezonie, a zarazem 

śmiesznie z drobnymi falkami na włosach, siedziała samotnie, pożywiając się lunchem 
z papierowej torebki. 

- Proszę się poczęstować kanapką - burknęła, bezskutecznie usiłując udawać, że 

wywiad dla gazety jest dla niej czymś całkiem obojętnym. - Są z szynką. 

Zrobiła  nieco  miejsca  na  pokrytym  azbestem  warsztacie,  odsuwając  na  bok 

klamry,  obcęgi,  potłuczone  cegły  oraz  klucz  francuski,  po  czym  nalała  Qwilleranowi 
kubek  kawy,  czarnej  jak  smoła.  Jadł  i  pił,  choć  pół  godziny  wcześniej  posilił  się 

obfitym lunchem. Był to jednak jeden z jego sławetnych trików: jeśli trafi się okazja, 

background image

 

 

by  jeść  podczas  wywiadu,  tym  lepiej.  Na  pozór  zdawkowa  konwersacja  może 

wyśmienicie zastąpić formalne pytania i odpowiedzi. 

Rozmawiali  więc  o  swoich  ulubionych  restauracjach  i  o  tym,  jak  najlepiej 

przysmażyć szynkę. Następnie przeszli do zagadnienia diety oraz ćwiczeń fizycznych. 
Potem  zaś  do  techniki  spawania  przy  użyciu  acetylenu.  Qwilleran  gryzł  wielkie 

czerwone  jabłko,  tymczasem  Butchy  włożyła  nakrycie  głowy,  gogle  i  skórzane 
rękawice,  by  pokazać  mu,  w  jaki  sposób  można  roztopić  metalowy  pręt  i  uzyskać 
równy spaw. 

-  Dobrze,  jeśli  w  ciągu  pierwszego  semestru  dzieciaki  nauczą  się,  jak  nie 

podpalić samych siebie - stwierdziła. 

- A dlaczego zajmuje się pani metalem - zainteresował się Qwilleran - a nie na 

przykład rzeźbą w drewnie albo glinie? 

Butchy  popatrzyła  na  niego  groźnie  i  Qwilleran  nie  był  pewien,  czy  zaraz 

oberwie prętem do spawania, czy uzyska tylko ciętą odpowiedź. 

- Pewnie rozmawiał pan z tym całym Mountclemensem - rzekła. 
-  Nie.  Po  prostu  jestem  ciekaw.  Chciałbym  wiedzieć,  to  dla  mnie  bardzo 

interesujące. 

Butchy kopnęła nogę od stołu wysoko sznurowanym butem. 
- Między nami mówiąc, tak jest szybciej i taniej - wyjaśniła. - Jednak w gazecie 

może  pan  napisać,  że  to  technika  rodem  z  dwudziestego  wieku.  Odkryliśmy  nowe 

narzędzie rzeźbiarskie: ogień! 

- Pewnie głównie interesują się tym mężczyźni. 
- Nic podobnego. Wiotkie dziewczęta też się do nas zapisują. 
- A czy niejaki Dziewiątka, który robi rzeźby ze złomu, też zaliczał się do pani 

studentów? 

Butchy spojrzała przez ramię, jakby szukając, gdzie splunąć. 

- Owszem, ale nie byłam w stanie niczego go nauczyć. 
- Słyszałem, że uważany jest za geniusza? 

-  Niektórzy  sądzą,  że  jest  geniuszem.  A  ja  myślę,  że  jest  hochsztaplerem. 

Trudno mi zrozumieć, jakim cudem jego prace dostały się do Lambreth Galery. 

- Pani Lambrett wyraża się o jego pracach bardzo pochlebnie. 

Buchty sapnęła głośno przez nos, lecz nic nie powiedziała. 
- Czy Earl Lambreth podzielał jej entuzjazm? 

background image

 

 

-  Może.  Nie  wiem.  Earl  Lambreth  nie  znał  się  na  sztuce.  Udało  mu  się  tylko 

wmówić całej masie ludzi, że jest ekspertem - choć może nie powinno się mówić w ten 
sposób o zmarłym. 

- Przyznam - stwierdził Qwilleran - że sporo ludzi zgadza się z taką opinią. 
-  Pewnie,  że  się  zgadzają,  bo  mam  rację!  Earl  Lambreth  był  hochsztaplerem, 

takim  samym  jak  Dziewiątka.  Stanowili  świetną  parę,  próbując  się  wzajemnie 
oszwabić  -  uśmiechnęła  się  złośliwie.  -  Oczywiście  wszyscy  wiedzą,  w  jaki  sposób 
działał Lambreth. 

- Co pani ma na myśli? 
-  Nie  wywieszał  cen.  Nie  drukował  katalogów  -  poza  dużymi  wystawami 

indywidualnymi.  Ponoć  miało  to  być  elementem  prestiżowego  wizerunku  galerii. 
Natomiast jeśli komuś coś się spodobało, Lambreth rzucał taką cenę, jaka wydawała 

mu  się  stosowna.  Kiedy  zaś  przychodziło  do  płacenia  artystom,  nie  było  żadnego 
dowodu na to, jaką cenę tak naprawdę uzyskała galeria za ich prace. 

Butchy przygładziła falujące włosy. 
Qwilleran wrócił do redakcji i złożył w dziale fotografii zamówienie na zdjęcie 

spawającej  damy.  Wystukał  też  na  maszynie  zarys  wywiadu  -  pomijając  uwagi 

dotyczące  Lambretha  i  Dziewiątki  -  a  następnie  odłożył  go  na  bok,  żeby  sobie 
dojrzewał.  Był z  siebie zadowolony i miał wrażenie, że jest na tropie  -  czegoś. Teraz 

czas było wybrać się do muzeum, żeby sprawdzić pogłoskę o zaginionym florenckim 

sztylecie,  a  po  kolacji  pójdzie  na  happening.  Jak  na  poniedziałek  zapowiadał  się 

całkiem interesujący dzień. 

Muzeum zaskoczyło Qwillerana poniedziałkową ciszą. W sieni  znalazł katalog 

kolekcji florenckiej, z którego dowiedział się, że większość jej była szczodrą darowizną 

rodziny Duxbury. Percy Duxbury był członkiem komisji administracyjnej muzeum, a 
jego  żona  przewodniczącą  zespołu  zajmującego  się  zbieraniem  funduszy  na  rzecz 

muzeum. 

W szatni, gdzie zostawił kapelusz i płaszcz, Qwilleran spytał narzeczoną Toma 

LaBlanca,  gdzie  ma  szukać  kolekcji  florenckiej.  Sennym  gestem  wskazała  daleki 

koniec korytarza. 

- Tam, ale szkoda na nią czasu. 

-  Być  może,  jednak  jeszcze  jej  nie  widziałem.  Zawsze  to  jakiś  powód,  żeby  ją 

obejrzeć, prawda? - powiedział to przyjaznym, niedbałym tonem. 

Spojrzała na niego przez pasemka długich włosów opadających jej na oczy. 

background image

 

 

-  Mamy  teraz  wystawę  współczesnych  szwedzkich  sreber,  która  jest  o  wiele 

bardziej inspirująca. 

- Dobra, zobaczę jedno i drugie. 

- Nie zdąży pan. Muzeum zamyka się za godzinę - rzekła. - Te szwedzkie srebra 

są naprawdę super, a wystawa kończy się w tym tygodniu. 

Jak  na  recepcjonistkę  czy  szatniarkę  była  trochę  zbyt  zaangażowana  w  to,  co 

warto  zwiedzić,  a  co  nie  -  pomyślał  Qwilleran  i  jego  zawodowa  podejrzliwość 
nastawiła uszu. Poszedł prosto do Sali Florenckiej. 

Darowizna  Duxburych  była  mieszaniną  obrazów,  gobelinów,  brązowych 

reliefów,  marmurowych  statuetek,  manuskryptów  i  srebrnych  oraz  złotych 

drobiazgów zamkniętych w szklanych witrynach  - niektóre z nich były zamykane na 
przesuwające się drzwiczki zaopatrzone w maleńki, niemal niewidoczny zamek; inne 

miały  kształt  szklanych  kopuł,  najprawdopodobniej  przymocowanych  na  trwałe  do 
swych piedestałów. 

Qwilleran  przesunął  palcem  wzdłuż  strony  katalogu  i  znalazł  interesujący  go 

obiekt:  złoty  sztylet,  długości  ośmiu  cali,  grawerowany,  z  szesnastego  wieku, 
przypisywany  Benvenuto  Celliniemu.  Obejrzał  dokładnie  wszystkie  szklane 

pojemniki,  odnotowując  niemałą  ilość  solniczek,  kielichów  i  figurek  świętych  -  ale 
sztyletu nie znalazł. 

Udał się do gabinetu dyrektora i spytał o pana Farhara. Nieśmiała sekretarka w 

średnim wieku powiadomiła go, że pana Farhara nie ma. Może pan Smith mógłby w 

czymś pomóc? Pan Smith był głównym kuratorem muzeum. 

Smith  zasiadał  za  stołem  zastawionym  małymi  przedmiotami  z  jadeitu,  które 

oglądał, jeden po drugim, przez szkło powiększające. Był przystojnym, ciemnowłosym 

mężczyzną o ziemistej cerze i zielonych, jadeitowych oczach. Qwilleran pamiętał go w 
roli Humberta Humberta, towarzysza Lolity podczas balu walentynkowego. Oczy tego 

człowieka połyskiwały przebiegle i nietrudno było sobie wyobrazić, że zdolny jest do 
niewyobrażalnych bezeceństw. W dodatku na imię miał John; nawet ktoś najbardziej 

ufny  musiałby  odnieść  się  podejrzliwie  do  człowieka,  mającego  na  imię  John,  a  na 

nazwisko Smith. 

- Słyszałem - odezwał się Qwilleran - że z Sali Florenckiej zginęło cenne dzieło 

sztuki. 

- Skąd ta wiadomość? 

- Ktoś zawiadomił o tym gazetę. Nie znam dokładnego źródła. 

background image

 

 

-  To  bezpodstawna  plotka.  Przykro  mi,  że  tracił  pan  czas.  Natomiast  jeśli 

potrzebuje pan materiału na artykuł, to nasze muzeum właśnie otrzymało od jednego 
z  członków  swej  komisji  administracyjnej  cenny  dar,  tę  kolekcję  przedmiotów  z 

jadeitu. 

-  Dziękuję,  z  przyjemnością  o  niej  napiszę  -  powiedział  Qwilleran  -  ale  kiedy 

indziej.  Dziś  interesuje  mnie  Florencja.  A  zwłaszcza  grawerowany  złoty  sztylet 
przypisywany Celliniemu, którego jakoś nie mogę znaleźć. 

Smith machnął lekceważąco ręką. 

-  Katalog  zawiera  mocno  optymistyczne  stwierdzenie.  Do  naszych  czasów 

dotrwało  bardzo  niewiele  prac  Celliniego,  no  ale  skoro  państwo  Duxbury  chcą 

wierzyć, że udało im się zdobyć jego dzieło, przecież nie będziemy się z nimi spierać. 

- Mniejsza o artystę, chciałbym po prostu obejrzeć ten sztylet, nieważne, kto go 

wykonał. Czy nie zechciałby pan przejść się ze mną i pokazać mi go? 

Kurator odchylił się w fotelu i rozłożył ręce. 

- No dobrze. Niech już panu będzie. Sztylet chwilowo znajduje się gdzie indziej, 

nie chcemy jednak tego rozgłaszać. Mogłoby to wywołać falę kradzieży. Wie pan, takie 
rzeczy się zdarzają - cały czas nie zaproponował dziennikarzowi, by ten usiadł. 

- Ile jest wart? 
- Wolelibyśmy tego nie określać. 

-  To  jest  miejskie  muzeum  -  rzekł  Qwilleran  -  toteż  czytelnicy  mają  prawo 

wiedzieć  o  kradzieży.  Ponadto  dzięki  informacji  w  gazecie  sztylet  może  zostać 

odnaleziony. Czy powiadomiliście państwo policję? 

-  Nie  możemy  policji  i  gazetom  zawracać  głowy  każdym  drobiazgiem,  który 

gdzieś się zawieruszył. 

- Kiedy zauważono jego brak? Smith zawahał się. 
- Jeden ze strażników stwierdził to w swoim raporcie tydzień temu. 

- I przez ten czas nic państwo nie zrobiliście? 
-  Rutynowy  raport  został  przekazany  panu  Farharowi,  ale  ponieważ,  jak  pan 

wie, dyrektor odchodzi, ma teraz wiele innych rzeczy na głowie. 

- O jakiej porze dnia strażnik stwierdził brak sztyletu? 
- Rano, podczas pierwszego obchodu. 

- Jak często dokonuje takiego obchodu? 
- Kilka razy dziennie. 

- Podczas poprzedniego sztylet wciąż znajdował się w swojej witrynie? 

background image

 

 

- Tak. 

- Czyli - kiedy to było? 
- Poprzedniego dnia wieczorem, przed zamknięciem. 

- A więc zniknął w nocy. 
-  Na  to  wygląda  -  John  Smith  miał  zaciśnięte  usta  i  odpowiadał  na  pytania  z 

wyraźną niechęcią. 

- Czy stwierdzono jakieś ślady włamania do muzeum, a może ktoś ukrył się w 

nim na noc? 

- Nic takiego nie miało miejsca. Qwilleran dopiero się rozgrzewał. 
-  Inaczej  mówiąc,  mógł  to  zrobić  ktoś  z  wewnątrz.  W  jaki  sposób  zabrano 

sztylet z witryny? Czy szkło zostało stłuczone? 

- Nie. Zostało zdjęte, a następnie umocowane z powrotem. 

- Zdjęte? 
- Tak, chodzi o szklany klosz przymocowany do postumentu. 

- Pod tym samym kloszem były też inne przedmioty, prawda? 
- Owszem. 
- Jednak pozostały nietknięte. 

- Zgadza się. 
- Jak się zdejmuje taki klosz? Przyglądałem się im, ale nie mogłem na to wpaść. 

- Jest dopasowany do postumentu i tak sprofilowany, że mocujące go śruby są 

niewidoczne. 

- Czyli - stwierdził Qwilleran - trzeba wiedzieć, jak to działa, żeby dostać się do 

tych rzeczy. Tak więc sztylet musiał zostać zabrany przez kogoś, kto zna ten system; w 
dodatku  stało  się  to  po  godzinach  otwarcia  muzeum.  Nadal  pan  twierdzi,  że  nie 

wygląda to na robotę kogoś z wewnątrz? 

-  Zdecydowanie  nie  podoba  mi  się  to  określenie,  panie  Qwilleran  -  oznajmił 

kurator.  -  Wścibstwo  dziennikarzy  bywa  niezwykle  uciążliwe,  a  nasze  muzeum  już 
miało  okazję  się  o  tym  przekonać.  Zabraniam  panu  ogłaszać  drukiem  jakichkolwiek 

informacji na temat tego incydentu, o ile nie uzyska pan zgody od pana Farhara. 

- Wie pan, w tym kraju nie mówi się gazetom, co mają drukować, a czego nie - 

zauważył Qwilleran, starając się panować nad sobą. 

- Jeśli ten artykuł się ukaże - oznajmił Smith - będziemy musieli stwierdzić, że 

„Daily Fluxion" jest nieodpowiedzialną gazetą goniącą za tanią sensacją. Po pierwsze, 

może  to  być  fałszywy  alarm.  Po  drugie,  może  on  zaowocować  epidemią  kradzieży. 

background image

 

 

Oraz, po trzecie, może to uniemożliwić odnalezienie sztyletu, o ile rzeczywiście został 

skradziony. 

- To już pozostawię mojemu redaktorowi - powiedział Qwilleran. - A tak z innej 

beczki, czy po odejściu Farhara czeka pana awans? 

-  Jeszcze  nie  ogłoszono,  kto  będzie  jego  następcą  -  ziemista  cera  Smitha 

przybrała teraz kolor pergaminu. 

Na  kolację  Qwilleran  wybrał  się  do  „Artist  and  Model",  modnego  lokaliku 

mieszczącego  się  w  piwnicy.  W  tle  grała  muzyka  poważna,  menu  było  francuskie,  a 

ściany  zawieszone  dziełami  sztuki.  Nie  można  ich  jednak  było  podziwiać,  ponieważ 
wewnątrz panował nastrojowy półmrok; zresztą nawet jedzenie z trudem było widać, 

poza tym porcje były małe, więc niełatwo było trafić je widelcem. 

Atmosfera lokalu wyraźnie sprzyjała raczej konwersacji i trzymaniu się za ręce 

niż  jedzeniu,  toteż  Qwilleran  przez  krótką  chwilę  rozczulił  się  nad  sobą,  gdy 
stwierdził,  że  tylko  on  jeden  przyszedł  tu  jeść.  Ech  -  pomyślał  -  już  lepiej  byłoby 

siedzieć w domu i zjeść kolację z Koko, a potem uciąć sobie z nim partyjkę pająka. A 
zaraz potem przypomniał sobie z żalem, że i Koko go porzucił. 

Zamówił ragout de boeuf Bordelaise i żeby się czymś zająć, zaczął rozmyślać na 

temat  złotego  sztyletu.  Ten  cały  Smith  to  krętacz.  Zaczął  od  ordynarnego  kłamstwa. 
Nawet  dziewczyna  w  szatni  próbowała  zniechęcić  Qwillerana  do  zwiedzania  Sali 

Florenckiej. Kto tu kogo kryje? 

Jeśli sztylet został skradziony, to dlaczego złodziej wybrał właśnie ten zabytek 

włoskiego renesansu, a nie inny? Dlaczego nie czarkę czy kubek? Nie był to fant, który 
drobny  złodziejaszek  mógłby  bez  trudu  wymienić  na  gotówkę,  natomiast  zawodowi 
złodzieje klejnotów, prawdziwi fachowcy, połaszczyliby się raczej na coś większego. A 

więc ktoś pragnął tego sztyletu - powiedział sobie Qwilleran - bo był ze złota, a może 
dlatego, że był piękny? 

Była to nader poetyczna myśl, za co winę Qwilleran przypisał romantycznemu 

nastrojowi  restauracji.  To  skierowało  jego  myśli  w  stronę  Zoe.  Zastanowił  się,  ile 

czasu  powinno  minąć,  nim  będzie  wypadało  zaprosić  ją  na  kolację.  Chyba  jednak 

wdowa,  która  jest  przeciwniczką  pogrzebów  i  z  okazji  żałoby  ubiera  się  w  spodnie  z 
fioletowego jedwabiu, nie będzie zbyt kurczowo trzymać się konwencji. 

Wokół  niego  siedziały  parki,  rozgadane  i  roześmiane,  ale  nad  całym  tym 

gwarem wyraźnie górował jeden kobiecy głos. Takiego perlistego śmiechu nie można 

było pomylić z żadnym innym, to musiała być Sandy Halapay. Najwyraźniej znalazła 

background image

 

 

kogoś, kto zechciał zabrać ją na kolację i trochę zabawić pod nieobecność męża, który 

wybrał się do Danii. 

Wychodząc  z  lokalu,  rzucił  okiem  w  stronę  jej  stolika  i  rozpoznał 

ciemnowłosego osobnika, który pochylał się w jej stronę. Był to John Smith. 

Z  rękami  w  kieszeniach  płaszcza  Qwilleran  poszedł  na  piechotę  do  odległej  o 

kilka  ulic  szkoły  Pennimana,  a  po  jego  głowie  krążyły  różne  myśli  o  sztylecie 
Celliniego  i  przebiegłych  oczkach  Johna  Smitha  -  o  tej  flirciarze  Sandy  -  o  Calu 
Halapayu  w  Danii  -  o  Tomie,  opryskliwym  podopiecznym  Halapaya  -  aż  wreszcie 

powróciły do dziewczyny Toma pracującej w muzeum - i w końcu znów do sztyletu. 

Ta mentalna karuzela przyprawiła Qwillerana o lekki zawrót głowy, postanowił 

więc  porzucić  te  rozmyślania.  W  końcu  to  nie  jego  sprawa,  podobnie  zresztą  jak 
morderstwo Earla Lambretha. Niech policja się nad tym biedzi. 

Jednak  w  szkole  Pennimana  Qwilleran  natknął  się  na  kolejne  nieprzeniknione 
tajemnice.  Happening  polegał  na  tym,  że  sala  pełna  była  ludzi,  przedmiotów, 

dźwięków i zapachów, które wydawały się nie mieć żadnego celu, planu ani sensu. 

Szkoła  została  szczodrze  wyposażona  przez  darczyńców  -  pani  Duxbury 

należała  do  jej  absolwentów,  dzięki  czemu  uczelnia  dysponowała  między  innymi 

ogromną pracownią rzeźbiarską. W jednym ze swych tekstów Mountclemens pisał o 

niej, że jest „wielka niczym stodoła i tak produktywna artystycznie jak stóg siana". Tu 

właśnie  odbywał  się  ów  happening;  studenci  płacili  za  wstęp  dolara,  reszta 
publiczności zaś po trzy dolary od osoby. Dochód z imprezy przeznaczono na fundusz 

stypendialny. 

Gdy  Qwilleran  znalazł  się  wewnątrz,  w  pomieszczeniu  panował  mrok 

rozświetlany tylko punktowym światłem reflektorów przesuwającym się po ścianach. 

Siedząc  świetliste  plamy,  dojrzał  północną  ścianę  z  matowego  szkła  i  wysoki  sufit  z 
nieosłoniętymi dźwigarami. Ujrzał też zarys jakiegoś rusztowania. 

W  dole,  na  betonowej  podłodze  ustawiły  się  grupki  ludzi  w  najrozmaitszym 

wieku;  inni  przechadzali  się  pośród  stosów  wielkich,  pustych  pudeł  z  kartonu, 

przeistaczających  pomieszczenie  w  labirynt.  Tekturowe  wieże,  pomalowane  na 
jaskrawe  kolory,  spiętrzone  były  niebezpiecznie  wysoko  i  w  każdej  chwili  groziły 
zawaleniem. 

Inne  zagrożenia  dla  zwiedzających  przygotowano  na  rusztowaniu.  Przede 

wszystkim  zawieszono  na  nim  na  niewidocznym  sznurze  wielki  miecz.  Były  tam  też 

background image

 

 

pęki zielonych baloników, czerwone  jabłka przywiązane za ogonki i żółte plastikowe 

wiadra,  nie  wiadomo  czym  wypełnione.  Ponadto  na  rusztowaniu  ktoś  zawiesił 
niedbale węża ogrodowego. Na huśtawce zrobionej z liny bujała się naga dziewczyna o 

długich,  zielonych  włosach,  której  zadanie  polegało  na  rozpryskiwaniu  w  powietrzu 
tanich  perfum  za  pomocą  pistoletu  natryskowego,  jakiego  używa  się  zazwyczaj  do 

aplikowania  środków  owadobójczych.  Pośrodku  rusztowania,  niczym  złe  bóstwo 
przewodniczące  całemu  happeningowi,  umieszczono  Rzecz  numer  36  o  wirujących 
oczach. Qwilleran zauważył, że rzeźba trochę się zmieniła - teraz Rzecz przyozdobiona 

była koroną z gałek do drzwi, które Dziewiątka uznał za symbol śmierci. 

Wkrótce  rozległ  się  jazgot  i  wycie  elektronicznej  muzyki,  a  światła  zaczęły 

krążyć w jej rytmie, pędząc poprzez sufit lub zatrzymując się na ułamek sekundy, by 
oświetlić jakąś zadartą do góry twarz. 

W którymś z przebłysków światła Qwilleran rozpoznał państwa Buchwalterów, 

których  strój  codzienny  -  jak  mówiła  Sandy  -  rzeczywiście  był  dość  zbliżony  do 

kostiumów  wieśniaczych,  jakie  mieli  na  sobie  podczas  balu  walentynkowego. 
Buchwalterowie natychmiast rozpoznali jego wąsy. 

- Kiedy zacznie się happening? - spytał ich. 

- Już się zaczął - stwierdziła pani Buchwalter. 
- I to wszystko? Nic więcej już nie będzie? 

- W miarę upływu wieczoru wydarzą się jeszcze różne rzeczy - oznajmiła. 

- A jakie jest nasze zadanie w tym wszystkim? 

- Może pan stać i czekać, aż coś się wydarzy - poinstruowała go - albo może pan 

przyjąć rolę sprawcy wydarzeń; to zależy od pańskiej filozofii życiowej. Ja na przykład 
prawdopodobnie  poprzewracam  trochę  tych  kartonów,  natomiast  Franz  będzie 

czekał, aż na niego spadną. 

- Ja będę czekał, aż na mnie spadną - zapewnił Franz. 

Przybywało coraz więcej ludzi, co zmusiło ich, żeby się przesunąć. Niektórzy z 

gości  byli  śmiertelnie  poważni,  inni  najwyraźniej  rozbawieni,  jeszcze  inni  zaś 

znudzeni, ale robili dobrą minę do złej 

-  Co  państwo  o  tym  sądzą?  -  spytał  Qwilleran  Buchwalterów,  gdy  we  trójkę 

błądzili przez kartonowy labirynt. 

-  Uważamy  to  za  ciekawy  przejaw  kreatywności,  a  rozwinięcie  tematu  jest 

interesujące  -  stwierdziła  pani  Buchwalter.  -  Takie  wydarzenie  powinna  cechować 

forma, ruch, dominujący motyw, urozmaicenie, spójność - wszystko to składa się na 

background image

 

 

dobrze  zaprojektowany  happening.  Jeśli  zwróci  pan  uwagę  na  te  cechy,  będzie  pan 

miał pełniejszy odbiór całości. 

- Pełniejszy odbiór całości - skinął głową Franz, zgadzając się z małżonką. 

-  Organizatorzy  wspinają  się  na  rusztowanie  -  zauważyła  pani  Buchwalter  - 

więc teraz wszystko zacznie się dziać prędzej. 

W  błyskach  światła  szalejących  reflektorów  Qwilleran  dostrzegł  trzy  postacie 

wchodzące  po  drabinie.  Przewodziła  im  Butchy  Bolton  w  kombinezonie,  za  nią  zaś 
wspinał  się  Tom  LaBlanc,  a  następnie  Dziewiątka,  tak  samo  niechlujny  jak 

poprzedniego dnia w pracowni. 

- Ten brodaty młodzieniec - oświeciła go pani Buchwalter - to absolwent naszej 

szkoły, który odnosi niemałe sukcesy; ten drugi jeszcze studiuje. Panią Bolton chyba 
pan zna. Uczy w naszej szkole. To był jej pomysł, żeby umieścić tę Rzecz o wielkich 

oczach  w  centralnym  punkcie  happeningu.  Prawdę  mówiąc,  byliśmy  zaskoczeni, 
ponieważ  znamy  jej  opinię  dotyczącą  tego  typu  rzeźb.  Być  może  chciała  przez  to 

powiedzieć, że w dzisiejszych czasach ludzie uprawiają kult śmieci. 

- Pan uczy w tej szkole, prawda? - Qwilleran zwrócił się do Franza. 
-  Owszem  -  odpowiedziała  za  męża  pani  Buchwalter.  -  Jest  profesorem 

akwareli. 

-  Słyszałem,  że  ma  pan  wystawę  w  Westside  Gallery,  panie  Buchwalter.  Czy 

uważa ją pan za udaną? 

-  Sprzedał  prawie  wszystko  -  rzekła  małżonka  artysty  -  i  to  pomimo  tej 

zjadliwej recenzji George'a Bonifielda  Mountclemensa. Wasz krytyk nie był w stanie 
zrozumieć  symboliki  prac  Franza.  Kiedy  mój  mąż  maluje  żaglówki,  tak  naprawdę 
ukazuje  dążenie  ludzkiej  duszy  do  ucieczki  na  białych  skrzydłach  ku  najczystszemu 

błękitowi nieskazitelnego jutra... Mountclemens sprytnie się wykręcił, maskując fakt, 
że nic nie zrozumiał. Uznaliśmy, że to bardzo zabawne. 

- Bardzo zabawne - wtrącił artysta. 
- A więc nie czuje się pan urażony taką recenzją? 

-  Nie.  Ten  człowiek  ma  swoje  ograniczenia,  tak  jak  my  wszyscy.  Rozumiemy 

jego problem i odnosimy się do niego ze współczuciem - stwierdziła pani Buchwalter. 

- O jakim problemie pani mówi? 

- Mountclemens to sfrustrowany artysta. Rzecz jasna wie pan, że ma sztuczną 

dłoń  -  zresztą  bardzo  realistycznie  wykonaną  -  to  dzieło  pewnego  rzeźbiarza  z 

Michigan. Proteza zaspokaja jego próżność, ale nie jest już w stanie malować. 

background image

 

 

- Nie miałem pojęcia, że był artystą - przyznał Qwilleran. - A jak to się stało, że 

stracił rękę? 

-  Tego  chyba  nikt  nie  wie.  To  zdarzyło  się  przed  jego  przybyciem  do  naszego 

miasta.  Jednak  najwyraźniej  wypadek  okaleczył  też  jego  osobowość.  Tym  niemniej 
musimy  pogodzić  się  z  jego  wybrykami.  Nic  nie  jest  w  stanie  go  powstrzymać,  tak 

samo jak nic nie skłoni go do opuszczenia tej wiktoriańskiej siedziby... 

Krzyki i piski przerwały wypowiedź pani Buchwalter. Okazało się, że zwisający 

nad  głowami  widzów  szlauch  nie  znalazł  się  tam  przypadkiem,  ponieważ  właśnie 

opryskał wodą kilka osób. 

- A co państwo sądzicie o zamordowaniu Lambretha - spytał Qwilleran. - Macie 

państwo jakąś teorię? 

-  Nie  pozwalamy  naszym  umysłom  zajmować  się  takimi  zagadnieniami  - 

odparła pani Buchwalter. 

- Nie zajmujemy się takimi zagadnieniami - potwierdził mąż. Teraz rozległ się 

śmiech,  bo  organizatorzy  cisnęli  w  powietrze  kłąb  pierza  i  włączyli  elektryczny 
wentylator; biały puch zaczął wirować w powietrzu niczym płatki śniegu. 

- Wygląda to na niezłą zabawę - stwierdził Qwilleran. 

W  chwilę  później  jednak  zmienił  zdanie,  bo  organizatorzy  wypuścili  w  tłum 

sporą porcję smrodliwego siarkowodoru. 

-  To  wszystko  ma  symboliczne  znaczenie  -  wyjaśniła  pani  Buchwalter.  -  Nie 

musi  pan  się  zgadzać  z  fatalistycznym  przesłaniem,  musi  pan  jednak  przyznać,  że 

przemyśleli sprawę i potrafią znaleźć odpowiednią ekspresję dla swych wniosków. 

Rozległy  się  strzały,  potem  okrzyki,  a  następnie  pośród  widzów  zapanowało 

drobne  zamieszanie.  Trójka  na  rusztowaniu  zaczęła  dziurawić  zielone  baloniki,  z 

których na zgromadzony tłum posypały się krakersy. 

- Mam nadzieję, że nie spuszczą nam na głowy tego miecza Damoklesa - rzekł 

Qwilleran. 

-  Podczas  happeningów  nigdy  nie  wydarza  się  nic  tak  naprawdę 

niebezpiecznego - pouczyła go pani Buchwalter. 

- Nie, nic niebezpiecznego - dodał pan Buchwalter. 
Publiczność ożywiła się, potrącane przez nią kartonowe wieże zaczęły się walić. 

Z  góry  spłynął  deszcz  konfetti,  a  później  cały  grad  gumowych  piłeczek,  które 
wysypano z plastikowego kubła. A potem... 

- Krew! - rozległ się rozdzierający kobiecy głos. 

background image

 

 

Qwilleran natychmiast go rozpoznał i począł przepychać się przez tłum w tamtą 

stronę. 

Twarz Sandy Halapay ociekała czerwienią. Czerwone też były jej dłonie. Stała 

bezradnie, a John Smith troskliwie wycierał ją swoją chusteczką. Śmiała się. Została 
oblana keczupem. Qwilleran znów dołączył do Buchwalterów. 

- Trochę to wymyka się spod kontroli - zauważył. 
Tłum  zaczął  obrzucać  gumowymi  piłeczkami  rusztowanie  i  organizatorów 

happeningu. 

Gumowe  kule  fruwały  w  powietrzu,  odbijały  się  od  rusztowania,  potem  od 

ludzkich głów, nie czyniąc im szkody, i znów były ciskane przez rozentuzjazmowaną 

publiczność. Muzyka rzęziła i jazgotała, światła zataczały obłąkańcze łuki. 

-  Dołożyć  potworowi!  -  krzyknął  ktoś  i  gumowe  piłki  zaczęły  bombardować 

Rzecz o wirujących oczach. 

- Nie! - krzyknął Dziewiątka. - Przestańcie! 

W błyskach światła widać było, że Rzecz zachwiała się niebezpiecznie. 
- Przestańcie! 
Wszyscy troje pobiegli, by uratować rzeźbę. Deski rusztowania zadudniły. 

- Uwaga! 
To krzyknęła dziewczyna na huśtawce. 

Tłum rozbiegł się w panice. Rzecz z ogłuszającym hukiem upadła na beton. A 

za nią ciało, które roztrzaskało się o podłogę. 

background image

 

 

 

Rozdział dwunasty 

 

W  porannym  wydaniu  wtorkowej  „Daily  Fluxion"  na  pierwszej  stronie  pojawiły  się 

dwa artykuły Qwillerana. 

„Z  muzeum  miejskiego  zniknął  bezcenny  złoty  sztylet,  którego  autorstwo 

przypisuje się Celliniemu. Jego brak stwierdził strażnik, już ponad tydzień temu, ale 

nie doniesiono o tym policji, dopóki nasz reporter nie zorientował się, że ten bezcenny 
skarb  nie  znajduje  się  już  w  Sali  Florenckiej.  Dyrekcja  muzeum  nie  potrafi  udzielić 

satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, skąd wzięło się to opóźnienie". 

Drugi artykuł opowiadał o śmiertelnym wypadku. 

„W  poniedziałek  wieczorem  w  szkole  sztuk  pięknych  Pennimana  zginął 

tragicznie  jeden  z  artystów.  Miało  to  miejsce  podczas  programu  z  udziałem 
publiczności  zwanego  happeningiem.  Był  to  rzeźbiarz,  znany  w  środowisku  pod 

pseudonimem  Dziewięć  Zero  Dwa  Cztery  Sześć  Osiem  Pięć;  naprawdę  nazywał  się 
Joseph Hibber. 

Hibber  przebywał  na  wysokim  rusztowaniu  w  zaciemnionym  pomieszczeniu; 

podekscytowana  publiczność  sprawiła,  że  zaistniało  zagrożenie  upadkiem  jednego  z 

rekwizytów pokazu. 

Naoczni  świadkowie  donoszą,  że  Hibber  usiłował  przytrzymać  obiekt,  by  nie 

spadł  on  na  widzów.  Najwyraźniej  stracił  wtedy  równowagę  i  spadł  na  betonową 

podłogę znajdującą się ponad osiem metrów w dole. 

Pani Sadie Buchwalter, żona Franza Buchwaltera, wykładowcy uczelni, doznała 

obrażeń,  ponieważ  uderzyła  ją  gałka,  która  oderwała  się  od  spadającego  obiektu  w 
chwili jego upadku. Jej obecny stan nie budzi niepokoju. 

background image

 

 

Wypadkowi przyglądało się około trzystu osób, studentów, wykładowców oraz 

miłośników sztuki". 

Qwilleran rzucił gazetę na kontuar w barze klubu prasowego, gdzie umówił się 

z Archem Rikerem na wpół do szóstej. 

- Wypadek - stwierdził - ale ktoś mógł go popchnąć. 

- Wszędzie  doszukujesz się  zbrodni  - zauważył Arch.  - Jedno morderstwo nie 

wystarcza ci do szczęścia? 

- Nie wiesz tego co ja. 

- No, to dawaj. Co to był za facet? 
-  Bitnik,  który  chyba  dość  lubił  Zoe  Lambreth.  Ona  też  darzyła  go  sporą 

sympatią,  chociaż  gdybyś  zobaczył  tego  gościa,  trudno  byłoby  ci  uwierzyć  -  dzikus, 
prosto z miejskiego wysypiska. 

- Z kobietami nigdy nic nie wiadomo - oznajmił Arch. 
- Muszę jednak przyznać, że miał coś w sobie. 

- A kto miałby go popchnąć? 
- No cóż, myślę o tej rzeźbiarce, Butchy Bolton. Miała swoje powody. Wygląda 

na to, że Butchy była zazdrosna o przyjaźń tego bitnika z Zoe, do tego dochodziła zaś 

zawiść zawodowa. Miał dużo lepsze recenzje niż ona. No i powtarzam, Butchy darzy 
Zoe czymś więcej niż tylko przyjaźnią. 

- Aha, to jedna z tych! 

-  Zoe  próbowała  ją  odprawić  -  delikatnie  -  ale  Butchy  ma  w  sobie  tyle 

delikatności  co  buldog.  Jeszcze  jedna  rzecz  jest  ciekawa:  zarówno  Butchy,  jak  i 
Dziewiątka, czyli ten nieboszczyk, mieli poważny motyw, żeby ukatrupić Lambretha. 
Przypuśćmy, że jedno z nich to zrobiło; czy w takim razie Butchy doszła do wniosku, 

że Dziewiątka jest groźnym dla niej rywalem, jeśli chodzi o względy Zoe, i zepchnęła 
go  tamtej  nocy  z  rusztowania?  Wszystkie  trzy  znajdujące  się  na  rusztowaniu  osoby 

pobiegły, żeby przytrzymać rzeźbę. To była wyśmienita okazja. 

- Wygląda na to, że wiesz więcej od policjantów. 

-  Nie  mam  żadnych  odpowiedzi,  same  pytania.  Oto  kolejne:  kto ukradł  obraz 

przedstawiający  baletnicę  z  gabinetu  Earla  Lambretha?  W  ten  weekend  nagle 
przypomniałem sobie, że nie było go na miejscu zbrodni. Powiedziałem o tym Zoe, a 

ona powiadomiła policję. 

- Miałeś sporo zajęć. Nic dziwnego, że nie skończyłeś tego artykułu o Halapayu. 

background image

 

 

- Jeszcze jedno pytanie: kto ukradł sztylet z muzeum? I dlaczego tak się starają 

zatuszować sprawę? 

- Coś jeszcze? - spytał Arch. - Czy mogę już wracać do żony i dzieci? 

- Jedź do domu. Żaden z ciebie słuchacz. Ci dwaj będą bardziej zainteresowani. 
Do baru zbliżali się Odd Bunsen i podążający za nim Lodge Kendall. 

-  Hej,  Jim  -  odezwał  się  Odd  -  to  ty  napisałeś  ten  kawałek  o  sztylecie  z 

muzeum? 

- Tak. 

-  Znaleźli  go.  Widziałem  na  własne  oczy  i  zrobiłem  zdjęcia.  Fotoedytor 

pomyślał sobie, że ludzie będą chcieli zobaczyć, jak to cacko wygląda - po całym tym 

zamieszaniu, jakie wywołałeś. 

- Gdzie go znaleźli? 

-  W  sejfie  Wydziału  Edukacji.  Jeden  z  pracowników  pisał  artykuł  o  sztuce 

florenckiej  dla  jakiegoś  czasopisma,  więc  wyjął  sztylet  z  witryny,  żeby  go  sobie 

obejrzeć. Potem wyjechał na jakąś konferencję, a sztylet wetknął do sejfu. 

- Aha - powiedział Qwilleran. Koniuszki jego wąsów wyraźnie opadły. 
-  Widzisz?  Na  jedno  pytanie  już  masz  odpowiedź  -  zauważył  Arch.  -  Jest  coś 

nowego w sprawie Lambretha? - spytał, zwracając się do Kendalla. 

- Myśleli, że trafił im się niezły trop, ale wszystko spaliło na panewce - odparł 

dziennikarz.  -  Policjanci  znaleźli  cenny  obraz,  który  według  żony  Lambretha  miał 

zaginąć. 

- Gdzie go znaleźli? - spytał Qwilleran. 
- W magazynie galerii, pod literą G. 
- Aha - powtórzył Qwilleran. Arch poklepał go po plecach. 

- Jim, jak na detektywa to nieźle piszesz artykuły o artystach. Może byś tak się 

zajął kawałkiem o Halapayu i zostawił zbrodnie policji? A ja wracam do domu. 

Wyszedł, a po chwili w swoją stronę udali się też Odd Bunsen i Lodge Kendall. 

Qwilleran został sam, wpatrując się niewesoło w swój sok pomidorowy. 

-  Może  jeszcze  jedną  krwawą  Mary  bez  wódki,  sosu  Worcestershire  i  bez 

tabasco? 

- Nie - mruknął Qwilleran. 

Barman  jednak  nie  zamierzał  dać  mu  spokoju.  Przetarł  kontuar  i  podał 

Qwilleranowi nową serwetkę. Wreszcie przemówił znów: 

background image

 

 

- Chciałby pan może obejrzeć moje portrety prezydentów? Qwilleran rzucił mu 

ponure spojrzenie. 

- Skończyłem Van Burena. Mam go tutaj, za barem, razem z Johnem Quincym 

Adamsem. 

- Nie dzisiaj. Nie jestem w nastroju. 

- Nie znam nikogo innego, kto robiłby kolaże z nalepek od whiskey, w dodatku 

portrety - nalegał Bruno. 

-  Słuchaj,  możesz  sobie  robić  mozaiki  z  pestek  od  oliwek,  mało  mnie  to 

obchodzi. Nie mam ochoty ich dzisiaj oglądać! 

- Zaczyna pan się zachowywać jak Mountclemens - stwierdził Bruno. 

-  Zmieniłem  zdanie,  jednak  się  napiję  -  powiedział  Qwilleran.  -  Szkocką 

poproszę, bez niczego. 

Bruno  wzruszył  ramionami  i  zaczął  realizować  zamówienie  w  zwolnionym 

tempie. 

- Można prędzej? - spytał Qwilleran. 
Dobiegł go stłumiony dźwięk z głośników, ale nie dosłyszał słów. 
-  Panie  Qwilleran  -  rzekł  Bruno.  -  Chyba  pana  wzywają.  Qwilleran  nastawił 

uszu, otarł wąsy i w paskudnym humorze podszedł do telefonu. 

- Panie Qwilleran - usłyszał miękki głos - mam nadzieję, że nie przeszkadzam, 

ale zastanawiałam się, czy ma pan jakieś plany na dziś wieczór? 

- Nie, nie mam - odpowiedział; nastrój od razu mu się poprawił. 

-  To  może  miałby  pan  ochotę  wpaść  do  mnie  na  kolację?  Jestem  w  kiepskim 

stanie i dobrze by mi  zrobiło, gdybym porozmawiała  z kimś życzliwie nastawionym. 
Obiecuję,  że  nie  będę  opowiadać  o  moich  kłopotach.  Pomówimy  o  czymś 

przyjemnym. 

-  Złapię  taksówkę  i  zaraz  tam  będę.  Przechodząc  obok  baru,  rzucił  Brunowi 

dolara. 

- Wypij tę szkocką za moje zdrowie. 

Gdy Qwilleran wrócił do domu po spotkaniu z Zoe, było trochę po północy. Czuł się 
wyśmienicie.  Noc  była  lodowato  zimna,  ale  nie  czuł  chłodu.  Dał  ćwierć  dolara 
przemarzniętemu  żebrakowi,  który  wlekł  się  ulicą.  Gdy  otwierał  zewnętrzne  drzwi 

numeru 26, pogwizdywał jakąś melodyjkę. 

background image

 

 

Jeszcze nim wsunął drugi klucz do zamka wewnętrznych drzwi, usłyszał skowyt 

Koko po drugiej stronie. 

- Ha! Mój ty zmienny przyjacielu - rzekł do kota. - A wczoraj nawet nie chciałeś 

na mnie spojrzeć. Nie licz, stary, na partyjkę pająka dziś wieczorem. 

Koko  siedział  na  najniższym  stopniu  schodów,  wyprostowany.  Żadnych 

umizgów. Żadnego ocierania się o nogi. Najwyraźniej miał jakąś ważną sprawę. Znów 
wydał ponaglający dźwięk. 

Qwilleran  spojrzał  na  zegarek.  O  tej  porze  kot  powinien  już  spać  zwinięty  w 

kłębek  na  lodówce  w  apartamencie  Mountclemensa.  Tymczasem  najwyraźniej  był 
rozbudzony i coś mówił - w dodatku głośno. Nie była to oburzona skarga, jaką można 

było  usłyszeć,  kiedy  spóźniała  się  jego  kolacja,  ani  też  awantura,  jaką  urządzał,  gdy 
posiłek  w  jego  mniemaniu  spóźniał  się  wprost  skandalicznie.  W  głosie  kota  słychać 

było desperację. 

- Ciszej, Koko! Obudzisz całą ulicę - powiedział Qwilleran półgłosem. 

Koko  zniżył  głos,  ale  przemawiał  dalej  naglącym  tonem.  Stał  teraz  na 

sztywnych nogach, ocierając się o słupek balustrady. 

- Co się stało, Koko? Co mi próbujesz powiedzieć? 

Kot  otarł  się  mocno  o  balustradę,  jakby  chciał  wyrwać  sobie  włosy  z  boku. 

Qwilleran schylił się i pogładził go po grzbiecie wygiętym w łuk; jedwabiste futro było 

dziwnie szorstkie i najeżone. Gdy tylko Koko poczuł jego dotyk, dał susa, przeskakując 

pięć albo sześć schodków, a potem opuścił głowę i wykręcił szyję, ocierając tył uszu o 

krawędź kolejnego stopnia. 

- Nie możesz wrócić do siebie? Zaraz zobaczymy. 
Kot  w  jednej  chwili  znalazł  się  na  samej  górze  i  zatrzymał  się,  czekając  na 

Qwillerana. 

- Drzwi są otwarte, Koko - szepnął Qwilleran. - Właź i idź spać. 

Kot przecisnął się przez szparę w uchylonych drzwiach, Qwilleran był już w pół 

drogi  na  dół,  gdy  znów  usłyszał  wołanie  kota.  Koko  wyszedł  i  pocierał  teraz 

gwałtownie głową o futrynę. 

-  Nie  możemy  tak  się  bawić  przez  całą  noc!  Chodź  do  mnie.  Dam  ci  coś  do 

jedzenia - Qwilleran podniósł kota i zaniósł go do swojego mieszkania, gdzie posadził 

go delikatnie na sofie, jednak w tej samej chwili Koko umknął, migając białym futrem, 
pędem wbiegł po schodach i znów zaczął zawodzić na ich szczycie. 

background image

 

 

Dopiero teraz Qwilleran uświadomił sobie, że jego wąsy dają mu jakiś sygnał. 

Co się dzieje? Nie mówiąc już ani słowa, poszedł za kotem na górę. Zapukał w otwarte 
drzwi. Nikt nie odpowiedział, więc wszedł do środka. W salonie było ciemno. 

Zapalił  światło;  ukryte  reflektory  rozświetliły  obrazy  i  inne  dzieła  z  kolekcji 

Mountclemensa.  Teraz  Koko  umilkł,  przyglądał  się  tylko  stopom  Qwillerana,  które 

przeszły  przez  salon,  skierowały  się  do  wnęki  jadalnej,  potem  znów  z  niej  wyszły. 
Grube  dywany  i  zasłony  tłumiły  dźwięk  kroków.  Gdy  stopy  znieruchomiały,  Koko 
stanowczym krokiem ruszył przez długi korytarz do mrocznej kuchni. Stopy poszły za 

nim. Drzwi łazienki i sypialni były otwarte. Qwilleran zapalił światło w kuchni. 

- Co się dzieje, ty mały diable? 

Kot ocierał się o tylne drzwi prowadzące do wyjścia przeciwpożarowego. 
- Jeżeli chodzi tylko o spacer, to ukręcę ci łeb. Tego chcesz? Koko wspiął się na 

tylne łapy, a przednimi sięgnął do klamki. 

- Nie, nigdzie nie pójdziesz. Gdzie twój współlokator? Niech on cię wyprowadza 

na spacery... Poza tym na dworze jest za zimno dla kotów. 

Qwilleran  zgasił  światło  w  kuchni  i  skierował  się  korytarzem  do  wyjścia,  ale 

Koko dogonił go natychmiast z gardłowym pomrukiem i rzucił mu się pod nogi. 

Wąsy Qwillerana nadały kolejny sygnał. Wrócił więc do kuchni, włączył światło 

i  wyjął  ze  schowka  latarkę.  Nacisnął  klamkę  tylnych  drzwi;  okazało  się,  że  nie  są 

zamknięte na klucz. Wydało mu się to dziwne. 

Otworzył drzwi i poczuł uderzenie lodowatego powietrza. Tuż obok wyjścia był 

przełącznik  światła,  który  nacisnął  palcem,  jednak  słaba  żarówka  tworzyła  tylko 
plamę  brudnego  żółtego  światła  na  górnych  stopniach.  Włączył  więc  latarkę;  silny 
strumień  światła  przesunął  się  po  trzech  ceglanych  ścianach.  Zatrzymał  się  przez 

chwilę  na  zamkniętej  bramie.  Potem  zaś  przesunął  się  przez  wyłożony  cegłami 
dziedziniec, aż napotkał na leżące tam ciało - długą ciemną postać o chudych rękach i 

nogach. George'a Bonifielda Mountclemensa. 

Qwilleran  ostrożnie  zszedł  po  oblodzonych  stopniach  drewnianych  schodów. 

Poświecił na bok twarzy Mountclemensa, który leżał skulony, policzkiem do ziemi. Z 

całą pewnością nie żył. 

Ulica  biegnąca  na  tyłach  domu  była  zupełnie  pusta,  panowała  cisza.  W 

powietrzu unosił się aromat limonki. Na patio zaś poruszał się tylko biały cień, tuż za 
zasięgiem  światła  latarki.  Chodził  w  koło.  To  był  kot,  ale  zachowywał  się  dziwnie, 

jakby  odprawiał  jakiś  własny,  tajemniczy  rytuał.  Z  grzbietem  wygiętym  w  łuk, 

background image

 

 

sztywnym ogonem i uszami położonymi po sobie Kao K'o-Kung chodził wciąż w koło i 

w koło, i w koło. 

Qwilleran  złapał  kota  jedną  ręką  i  wspiął  się  po  drewnianych  schodach  tak 

szybko,  jak  tylko  pozwalały  na  to  pokryte  zlodowaciałą  breją  stopnie.  Zawahał  się 
przez  moment  nad  tarczą  telefonu,  jednak  najpierw  zadzwonił  na  policję,  a  dopiero 

potem do dyżurnego redaktora działu miejskiego „Daily Fluxion". Potem zaś usiadł i 
czekał, układając w myślach tytuły do jutrzejszej gazety. 

Wkrótce na Blenheim Place pojawili się dwaj policjanci z patrolu. 

- Tam się nie da wejść bezpośrednio od frontu  - wyjaśnił  Qwilleran.  - Trzeba 

wejść  na  górę,  przejść  przez  jego  apartament  i  potem  w  dół  schodami 

przeciwpożarowymi. Ewentualnie można zajechać z drugiej strony i wejść bramą od 
tyłu, ale nie wiem, czy jest otwarta. 

- Kto mieszka na dole od tyłu? - spytali go. 
- Nikt. Zdaje się, że tamto mieszkanie służy za magazyn. Policjanci próbowali 

wejść do drugiego mieszkania, ale okazało się zamknięte. Weszli więc na górę i zeszli 
drewnianymi schodami na patio. 

- Z początku myślałem, że spadł ze schodów, bo tu strasznie ślisko - powiedział 

Qwilleran. - Ale leży o wiele za daleko od nich. 

- Mamy tu chyba ranę - stwierdził któryś z policjantów. - Na pierwszy rzut oka 

od noża. 

W  salonie  na  górze  kot  wygiął  grzbiet  i  na  sztywnych  nogach  zataczał 

bezgłośnie coraz mniejsze kręgi. 

background image

 

 

 

Rozdział trzynasty 

 

Nazajutrz  po  zamordowaniu  Mountclemensa  w  „Daily  Fluxion"  rozmawiano  tylko  o 

jednym.  Kolejno  u  biurka  Qwillerana  zatrzymywali  się  przedstawiciele  działu 
miejskiego, działu kobiecego, działu felietonów, działu fotografii i działu sportowego. 
Niespodziewaną  wizytę  złożył  mu  również  szef  archiwum,  główny  zecer  oraz 

windziarz. 

Telefon  Qwillerana  dzwonił  bez  przerwy.  Kobiety  wypłakiwały  mu  się  w 

słuchawkę.  Kilku  anonimowych  rozmówców  stwierdziło,  że  cieszą  się,  bo 
Mountclemens  sam  się  o  to  prosił.  Ktoś  utrzymywał,  że  gazeta  powinna  wyznaczyć 

nagrodę  za  schwytanie  zabójcy.  Aż  sześć  galerii  chciało  się  dowiedzieć,  kto  teraz 
będzie  pisał  recenzje  z  ich  marcowych  wystaw,  skoro  główny  krytyk  został 
wyeliminowany.  Zadzwonił  też  jakiś  nudziarz  albo  maniak,  oferując  się,  że  wskaże 

zabójcę,  i  został  skierowany  do  wydziału  zabójstw  policji.  Potem  jeszcze  pewna 
dwunastoletnia dziewczynka zaproponowała, że obejmie zwolnioną posadę. 

Był  też  telefon  od  pokojówki  Sandy  Halapay,  odwołujący  spotkanie  i  lunch  z 

Qwilleranem  -  bez  żadnego  wyjaśnienia.  Tak  więc  w  południe  poszedł  do  klubu 

prasowego z Archem Rikerem, Od-dem Bunsenem i Lodge'em Kendallem. 

Zajęli  czteroosobowy  stolik;  Qwilleran  wreszcie  mógł  opowiedzieć  im  ze 

wszystkimi  szczegółami  o  całym  zdarzeniu,  zaczynając  od  dziwacznego  zachowania 

Koko.  Mountclemens  został  pchnięty  nożem  w  brzuch.  Narzędzia  zbrodni  nie 
znaleziono. Nie było śladów walki, a brama od tylnego patio była zamknięta na klucz. 

background image

 

 

-  Ciało  ma  zostać  wysłane  do  Milwaukee  -  powiadomił  Qwilleran  swych 

słuchaczy. - Mountclemens mówił coś, że ma tam siostrę, a policja znalazła jej adres. 
Zarekwirowali też taśmy z recenzjami, nad którymi pracował. 

-  Przeglądali  też  jego  stare  artykuły  -  dodał  Arch  -  ale  nie  wiem,  co  oni 

spodziewają  się  tam  znaleźć.  Facet  obraził  połowę  artystów  w  tym  mieście,  ale  to 

jeszcze nie znaczy, że wszyscy są podejrzani. A może jednak są? 

- Każda informacja może się przydać - wtrącił Lodge. 
-  Mnóstwo  ludzi  darzyło  Mountclemensa  nienawiścią.  Nie  tylko  artyści. 

Również  marszandzi,  pracownicy  muzeum,  nauczyciele,  kolekcjonerzy  -  i 
przynajmniej  jeden  znany  mi  barman  -  rzekł  Qwilleran.  -  Nawet  Odd  miał  ochotę 

walnąć go aparatem w łeb. 

-  Centrala  telefoniczna  nie  miała  chwili  spokoju  -  powiedział  Arch.  -  Każdy 

chce  wiedzieć,  kto  to  zrobił.  Czasem  wydaje  mi  się,  że  wszyscy  nasi  czytelnicy  to 
debile. 

-  Mountclemens  nie  miał  w  chwili  zabójstwa  założonej  sztucznej  dłoni  - 

zauważył Odd. - Ciekawe dlaczego. 

-  To  mi  przypomina  -  rzekł  Qwilleran  -  że  nieźle  się  wystraszyłem  dziś  rano. 

Poszedłem na górę, do apartamentu Mountclemensa, żeby dać kotu mięso, otwieram 
lodówkę, a tu na górnej półce leży ta plastikowa ręka! Podskoczyłem na metr do góry! 

- A co kot sądzi o całym tym zamieszaniu? 

-  Jest  niespokojny.  Na  każdy  dźwięk  reaguje  nerwowym  poruszeniem. 

Trzymam  go  teraz  u  siebie.  Kiedy  zeszłej  nocy  policjanci  zabrali  ciało  i  zapanował 
spokój,  ułożyłem  koc  na  sofie  i  próbowałem  go  namówić,  żeby  poszedł  spać,  ale  on 
tylko wciąż chodził po podłodze. Chyba krążył tak przez całą noc. 

- Chciałbym wiedzieć to, co wie ten kot. 
- A ja bym chciał wiedzieć - powiedział Qwilleran - co Mountclemens robił na 

patio  w  mroźną  zimową  noc,  ubrany  w  domową  aksamitną  marynarkę.  Miał  ją  na 
sobie - i rękawiczkę na zdrowej ręce. Ale wziął też wierzchnie okrycie. W kącie leżał 

płaszcz  z  angielskiego  tweedu.  Przypuszczają,  że  to  jego  -  rozmiar  się  zgadza,  jakaś 

nowojorska  marka,  no  a  w  dodatku  ten  płaszcz  to  peleryna!  Któż  inny  włożyłby  na 
siebie coś takiego? 

- Gdzie dokładnie leżało ciało? 
-  W  rogu  dziedzińca,  niedaleko  tylnej  bramy.  Wyglądało  to  tak,  jakby  stał 

plecami do muru - to znaczy bocznego muru - kiedy ktoś pchnął go nożem w brzuch. 

background image

 

 

-  Trafiony  prosto  w  aortę  brzuszną  -  uzupełnił  Lodge.  -  Facet  nie  miał  cienia 

szansy na przeżycie. 

- Teraz będziemy musieli znaleźć nowego krytyka sztuki - rzekł Arch. - Chcesz 

tę robotę, Jim? 

- Kto? Ja? Zwariowałeś? 

- To mi nasuwa pewną myśl  - oznajmił Lodge. - Czy jest w tym mieście ktoś, 

kto chciałby przejąć pracę Mountclemensa? 

-  Zarobki  nie  są  aż  tak  wygórowane,  żeby  warto  dla  nich  było  ryzykować 

morderstwo... 

- Ale taka praca oznacza pewien prestiż - zauważył Qwilleran - poza tym jakiś 

specjalista od sztuki może uznać, że oto trafia mu się okazja, by zabawić się w Pana 
Boga. Krytyk może stworzyć artystę albo go zniszczyć. 

- Kto miałby kwalifikacje do takiej pracy? 
- Jakiś wykładowca uczelni plastycznej. Kurator muzeum. Ktoś, kto pisuje do 

czasopism poświęconych sztuce. 

-  Musiałby  umieć  pisać.  Większość  artystów  w  ogóle  tego  nie  potrafi  - 

stwierdził Arch. - Tylko wydaje im się, że umieją, ale to nieprawda. 

- Ciekawe. Przekonamy się, kto zgłosi się na miejsce Mountclemensa. 
- Coś nowego w sprawie Lambretha? - spytał ktoś. 

- Policja niczego nowego nie ujawniła - powiedział Lodge. 

-  Wiecie,  kto  nadawałby  się  na  nowego  krytyka?  -  ożywił  się  Qwilleran.  -  W 

dodatku akurat jest bezrobotny. 

- Kto? 
- Noel Farhar z muzeum. 

-  Sądzisz,  że  będzie  zainteresowany?  -  spytał  Arch.  -  Może  powinienem  do 

niego zadzwonić. 

Większość popołudnia Qwilleran spędził, znów odbierając telefony. Pod koniec 

dnia  uznał,  że  powinien  zrezygnować  z  kolacji  w  klubie  i  zajrzeć  do  domu,  żeby 

sprawdzić,  co  dzieje  się  z  Koko.  Przecież  teraz  kot  został  niejako  osierocony. 

Tymczasem  syjamczyki  szczególnie  potrzebują  towarzystwa.  Nieszczęsne  zwierzę 
spędziło cały dzień samotnie w apartamencie Qwillerana. Kto wie, co się dzieje w jego 

kociej psychice? 

background image

 

 

Gdy wszedł do mieszkania, Koko nie było na sofie ani na fotelu, nie ujrzał futrzanego 

kłębka na środku łóżka we wnęce sypialnej, nikt nie przybrał lwiej pozy na czerwonym 
dywanie. 

Zawołał kota po imieniu. Potem na czworakach zaczął szukać go pod różnymi 

meblami.  Zajrzał  za  zasłony  i  za  firankę  wiszącą  przy  wannie.  Wsadził  głowę  do 

komina. 

Doszedł  do  wniosku,  że  pewnie  niechcący  zamknął  go  w  jakiejś  szafce  albo 

schowku.  Jednak  gorączkowe  otwieranie  drzwi  i  szuflad  nie  przyniosło  wyniku  w 

postaci  kota.  A  przecież  nie  mógł  się  nigdzie  wymknąć.  Drzwi  były  zamknięte  na 
klucz, nie było otwartych okien. Musi być w tym mieszkaniu. Pomyślał, że może jeśli 

zabierze się do przygotowywania posiłku, kot zechce się objawić. 

Poszedł do kuchni i znalazł się twarzą w twarz z Koko siedzącym na lodówce, 

który spokojnie patrzył mu prosto w oczy. 

- Ty bestio! - jęknął Qwilleran.  - Cały czas tu byłeś? Skulony w dziwnej pozie 

Koko odpowiedział krótkim miauknięciem. 

- Co tam, stary? Co ci dolega? 
Kot  jakby  z  pewną  irytacją  zmienił  pozycję.  Przycupnął  tak,  że  jego  tułów 

znajdował  się  nad  twardą  porcelanową  powierzchnią.  Jego  uda  sterczały  niczym 
płetwy  na  boki,  a  futro  nad  łopatkami  nastroszyło  się,  przypominając  wielki 

dmuchawiec. 

-  Niewygodnie  ci!  Już  rozumiem.  Po  kolacji  pójdziemy  na  górę  po  twoją 

poduszkę. Dobrze? 

Koko zmrużył oba oczy. Qwilleran zaczął siekać mięso. 
- Kiedy ta polędwica się skończy, będziesz musiał przestawić się na coś, na co 

mnie stać - albo przenieść się do Milwaukee. Odżywiasz się lepiej niż ja. 

Gdy  Koko  spożył  swój  posiłek,  a  Qwilleran  przełknął  kanapkę  z  salami,  udali 

się na górę, żeby zabrać błękitną poduszkę z lodówki w mieszkaniu Mountclemensa. 
Było  teraz  zamknięte,  ale  Qwilleran  nadal  miał  klucz  wręczony  mu  przez  krytyka 

tydzień wcześniej. 

Koko wszedł do środka, ociągając się, z wahaniem. Snuł się tu i tam bez celu, 

obwąchał w kilku miejscach dywan, kierując się coraz bardziej w stronę rogu salonu. 

Wyraźnie coś ciągnęło go do żaluzjowych drzwi. Obwąchał ich brzeg, zawiasy, listwy 
żaluzji - teraz był wyraźnie zainteresowany. 

- Czego szukasz, Koko? 

background image

 

 

Kot wspiął się na tylnych łapach i zaczął drapać drzwi. Potem opadł na dywan i 

wpił w niego pazury. 

- Chcesz wejść do tego schowka? Po co? 

Koko  znów  energicznym  ruchem  podrapał  dywan,  co  Qwilleran  uznał  za 

wystarczająco  wyraźną  sugestię.  Otworzył  podwójne  drzwi.  Pewnie  za  dawnych 

czasów ten schowek służył jako pokój do robótek ręcznych albo mały gabinet. Teraz 
jednak  okna  były  zamknięte  na  okiennice  i  cała  przestrzeń  wypełniona  półkami,  na 
których  w  pionowych  przegrodach  stały  obrazy.  Niektóre  były  oprawione  w  ramy, 

inne  tylko  naciągnięte  na  krosna.  Tu  i  ówdzie  Qwilleran  dostrzegał  niezrozumiałe 
plamy jaskrawych barw. 

Koko  zaczął  intensywnie  węszyć,  nos  kota  wskazywał  to  tę,  to  inną  półkę,  aż 

wreszcie zdecydował się na jedną z przegródek. Podszedł do niej i wsunął łapę. 

- Chciałbym wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi - powiedział Qwilleran. 
Podniecony  Koko  miauknął.  Spróbował  wsunąć  jedną  łapę,  potem  drugą. 

Wycofał się i otarł o nogawkę Qwillerana, po czym powrócił do wybranej przegrody. 

- Pewnie chcesz, żebym ci pomógł. Co ty tam znalazłeś? - Qwilleran wyciągnął z 

przegrody wypełniający ją obraz oprawiony w ramę, a Koko sięgnął łapką i wyciągnął 

pazurami jakiś mały, ciemny przedmiot. 

Qwilleran zabrał mu go, żeby przekonać  się,  co to takiego. Miękkie... lekkie... 

Koko miauknął z oburzeniem. 

-  Wybacz  -  rzekł  Qwilleran.  -  Po  prostu  byłem  ciekaw.  A  więc  to  jest  twoja 

miętowa  myszka!  -  rzucił  pachnącą  zabawkę  kotu,  który  chwycił  ją  obiema  łapami, 
przewrócił się na bok i zaczął obracać tylnymi łapami. - Chodźmy już stąd - Qwilleran 
wstawił  obraz  z  powrotem  na  miejsce,  ale  najpierw  rzucił  na  niego  okiem. 

Przedstawiał  on  senny  pejzaż  usiany  bezgłowymi  ciałami  ludzkimi  oraz  głowami  - 
pozbawionymi  ciał.  Skrzywił  się  i  odstawił  go  czym  prędzej.  A  więc  tak  wyglądały 

bezcenne inwestycje Mountclemensa! 

Przyjrzał  się  też  kilku  innym.  Jeden  z  obrazów  przedstawiał  czarne  linie  na 

białym tle - niektóre biegły równolegle, inne przecinały się. Uniósł brwi. Było też tam 

płótno pokryte szarą farbą - nic, tylko szarość i podpis w dolnym rogu. Kolejny: kula 
w  kolorze  intensywnego  fioletu  na  jaskrawoczerwonym  tle,  od  którego  Qwillerana 

zaczęła boleć głowa. 

Za  to  następny  obraz  wywołał  natychmiastową  reakcję  jego  wąsów.  Niewiele 

myśląc, zgarnął Koko i pobiegł na dół. 

background image

 

 

Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer, który znał już na pamięć. 

- Zoe? Mówi Jim. Znalazłem tu coś, co chciałbym ci pokazać... Obraz, który cię 

zainteresuje.  Koko  i  ja  poszliśmy  po  coś  do  mieszkania  Mountclemensa  i  kot 

zaprowadził  mnie  do  schowka.  Wyraźnie  nalegał.  Nie  zgadniesz,  co  znaleźliśmy... 
Małpę. Obraz przedstawiający małpę!... Możesz tu przyjechać? 

Po kilkunastu minutach zjawiła się taksówka, a w niej Zoe. Miała na sobie futro 

narzucone na sweter i spodnie. Qwilleran tymczasem zniósł obraz na dół, do swojego 
mieszkania, gdzie oparł go na gzymsie kominka, zasłaniając Moneta. 

- To ten! - zawołała Zoe. - Druga połowa Ghirotta Earla! 
- Jesteś pewna? 

-  Nie  ma  wątpliwości,  że  to  Ghirotto.  Ten  sam  sposób  prowadzenia  pędzla, 

identyczny  żółtozielony  kolor  tła.  Zwróć  uwagę,  że  kompozycja  jest  źle  wyważona; 

małpa znajduje się za bardzo po prawej stronie, w dodatku sięga poza kadr. A zresztą 
- widzisz? Tutaj jest krawędź tutu tancerki. 

Wpatrywali się oboje w płótno, próbując ubrać myśli w słowa. 
- Jeśli to jest brakująca połowa... 
- Co to oznacza? 

Zoe  nagle  ogarnęło  przygnębienie.  Usiadła  i  przygryzła  dolną  wargę.  U  Earla 

Lambretha wydawało się to Qwilleranowi odstręczające, ale u Zoe było to urocze. 

Mówiła powoli, z namysłem. 

-  Mountclemens  wiedział,  jak  bardzo  Earl  chce  zdobyć  tę  nieszczęsną  małpę. 

Był  jednym  z  tych,  którzy  chcieli  kupić  tancerkę.  Nic  dziwnego,  skoro  znalazł  drugą 
część! 

Qwilleran  muskał  wąsy  kciukiem.  Czy  Mountclemens  mógł  zabić,  aby  zdobyć 

balerinę? Jeśli to zrobił, czemu zostawił obraz w galerii? Czyżby nie mógł go znaleźć w 
magazynie? A może dlatego, że?... 

Znów poczuł mrowienie pod wąsami. Przypomniał sobie plotki, jakie słyszał o 

Zoe i Mountclemensie. 

Zoe spoglądała na swoje dłonie mocno zaciśnięte na kolanach. Jakby wyczuła 

pytające spojrzenie Qwillerana, bo nagle spojrzała na niego i odezwała się: 

- Nie znosiłam go! Nie znosiłam! 

Qwilleran  cierpliwie  czekał,  gotów  z  sympatią  wysłuchać  czegokolwiek,  co 

zechce mu powiedzieć. 

background image

 

 

-  Był  arogancki,  skąpy,  apodyktyczny  -  powiedziała  Zoe.  -  Gardziłam 

Mountclemensem, a jednak musiałam grać w tę grę - z oczywistych powodów. 

- Oczywistych? 

-  Nie  rozumiesz?  Pisał  pochlebne  recenzje  o  moich  obrazach.  Gdybym  go 

rozgniewała, mógłby zrujnować mi karierę. I zrujnować też Earla. Co mogłam robić? 

Flirtowałam,  dyskretnie,  jak  mi  się  zdawało,  bo  takie  reguły  gry  narzucił 
Mountclemens  -  Zoe  mięła  w  dłoniach  torebkę,  otwierając  ją,  zatrzaskując, 
otwierając.  -  Tylko  że  potem  przyszło  mu  do  głowy,  że  powinnam  rzucić  Earla  dla 

niego. 

- Co mu wtedy odpowiedziałaś? 

- Możesz mi wierzyć, to był trudny manewr do przeprowadzenia! Powiedziałam 

mu, a właściwie dałam do zrozumienia, że chętnie bym przyjęła jego propozycję, ale 

jestem staroświecka i pragnę dochować wierności mężowi. Naprawdę, czułam się jak 
bohaterka jednego z tych niemych filmów. 

- To załatwiło sprawę? 
- Niestety, nie. Dalej mnie osaczał, a ja wsiąkałam w to coraz głębiej i głębiej. 

To był jakiś koszmar! Moje życie było nieustającym pasmem kłamstw. 

- Czy twój mąż wiedział, co się dzieje? Zoe westchnęła. 
- Przez dłuższy czas niczego się nie domyślał. Earl zawsze był tak zajęty swoimi 

własnymi  problemami,  że  na  wszystko  inne  był  ślepy  i  głuchy.  W  końcu  jednak 

usłyszał  plotki  i  urządził  straszliwą  scenę.  Wreszcie  udało  mi  się  go  przekonać,  że 

znalazłam  się  w  sytuacji  bez  wyjścia  -  przez  dłuższy  czas  bawiła  się  w  milczeniu 
zamknięciem  torebki.  -  Wiesz  -  powiedziała  słabym  głosem  -  byłam  Earlowi 
potrzebna.  Nie  byliśmy  już  ze  sobą  blisko,  jeśli  wiesz,  co  mam  na  myśli.  Ja  w 

małżeństwie czułam się bezpieczniej, a Earl trzymał się mnie, bo odnosiłam sukcesy. 
On sam był urodzonym nieudacznikiem. Jedyne, co mu się kiedykolwiek powiodło, to 

fakt,  że  dzięki  szczęśliwemu  przypadkowi  znalazł  tę  połówkę  Ghirotta.  Odtąd  jego 
życiową ambicją było odnalezienie drugiej połowy i zdobycie bogactwa. 

- Chyba nie sądzisz, że to Mountclemens zabił twojego męża? 

Zoe popatrzyła na niego bezradnie. 
-  Nie  wiem.  Po  prostu  nie  wiem.  Nie  posunąłby  się  do  czegoś  aż  tak 

drastycznego  tylko  po  to,  żeby  mnie  zdobyć.  Jestem  tego  pewna!  W  jego  miłości  do 
mnie nie było aż tyle pasji, nie był do tego zdolny. Ale kto wie, może aby upiec dwie 

pieczenie na jednym rożnie, zdobyć mnie, a zarazem drugą połowę Ghirotta... 

background image

 

 

Qwilleran uznał w duchu, że to niemało... ale głośno powiedział: 

- Mountclemens pasjonował się sztuką. 
- Dla niego to była tylko forma bogactwa, które ciułał i gromadził. Nie chciał się 

z  nikim  dzielić,  nikt  nie  oglądał  jego  skarbów.  Nie  chciał  nawet,  żeby  ludzie  o  nich 
wiedzieli. 

- Ale skąd brał forsę, żeby je kupować? Z całą pewnością nie z honorariów za 

recenzje dla „Daily Fluxion". 

Zoe nie odpowiedziała, jakby zapadła się w fotelu. 

- Jestem zmęczona - powiedziała. - Chcę wrócić do domu. Nie miałam zamiaru 

opowiadać ci takich rzeczy. 

- Nic nie szkodzi. Wszystko będzie dobrze - zapewnił ją Qwilleran. - Wezwę ci 

taksówkę. 

- Dziękuję, jesteś taki wyrozumiały. 
- Cieszę się, że masz do mnie zaufanie. Zoe znów przygryzła usta. 

- Czuję, że mogę ci to powiedzieć: kiedy Earl został zabity, czułam raczej lęk niż 

żal.  Bałam  się  Mountclemensa  i  tego,  co  może  zdarzyć  się  dalej.  Teraz,  gdy  już  nie 
muszę się go obawiać, właściwie tylko się cieszę. 

Qwilleran  spoglądał  przez  chwilę  w  ślad  za  taksówką  Zoe  znikającą  w 

ciemnościach.  Zastanawiał  się,  czy  od  samego  początku  podejrzewała 

Mountclemensa. Czy to właśnie krytyk był jednym z nieprzyjaciół Earla - jedną z tych 

„wpływowych  osób",  które  obawiała  się  wymienić  w  rozmowie  z  policją?  Z  drugiej 

strony człowiek taki jak Mountclemens - który miał tak wiele do stracenia i tak bardzo 
cenił  sobie  wygodne  życie  -  czy  ktoś  taki  posunąłby  się  do  morderstwa,  stawiając 
wszystko  na  jedną  kartę,  by  zdobyć  kobietę  i  cenny  obraz  za  jednym  zamachem? 

Qwilleranowi jakoś nie mieściło się to w głowie. 

Pomyślał  nagle  o  obrazie  stojącym  na  kominku.  Co  z  nim  się  teraz  stanie? 

Razem  z  rysunkami  Rembrandta  i  obrazem  van  Gogha  małpa  Ghirotta  dostanie  się 
jakiejś pani z Milwaukee. Prawdopodobnie nawet nie będzie potrafiła zorientować się 

w jej wartości. Pewnie skrzywi się na widok takiego paskudztwa. Jak łatwo byłoby... 

Pewien pomysł zaczął kłuć się w jego myślach. „Zatrzymać go... nic nikomu nie 

mówić... dać go Zoe". 

Wrócił  do  mieszkania  i  przyjrzał  się  małpie.  Przed  płótnem  siedział  Kao  K'o-

Kung, wyprostowany niczym strażnik, i spoglądał na Qwillerana z wyrzutem. 

- No dobra. Wygrałeś - oświadczył dziennikarz. - Powiadomię o nim policję. 

background image

 

 

 

Rozdział czternasty 

 

W czwartek rano Qwilleran zadzwonił do Lodge'a Kendalla, który dyżurował w pokoju 

prasowym komendy głównej policji. 

- Mam trochę nowych informacji na temat Lambretha i Mountclemensa. Może 

byś sprowadził facetów z wydziału zabójstw na lunch do klubu? 

- Raczej na kolację. Hames i Wójcik pracują wieczorami. 
- Sądzisz, że będą chcieli rozmawiać o sprawie? 

- Och, na pewno. Zwłaszcza Hames. To taki wyluzowany typ. Ale nie wolno go 

nie doceniać. Ma umysł jak komputer. 

- Dobra, będę w klubie wcześniej i zajmę jakiś odosobniony stolik na górze. O 

szóstej może być? 

-  Powiedzmy  piętnaście  po  szóstej.  Nic  nie  obiecuję,  ale  spróbuję  ich 

sprowadzić. 

Qwilleran zapisał godzinę w kalendarzu leżącym na biurku i zaczął zastanawiać 

się,  nad  czym  by  tu  popracować.  Naostrzył  kilka  ołówków,  posprzątał  na  biurku, 
uzupełnił  zapas  kleju,  wyrównał  krzywo  leżącą  ryzę  papieru  maszynowego...  Sięgnął 

po szkic artykułu o Butchy Bolton i odłożył go z powrotem. Nie ma pośpiechu, dział 
fotografii  nie  dostarczył  jeszcze  żadnych  zdjęć,  którymi  można  by  zilustrować  tekst. 

Bez  większego  trudu  znalazł  podobne,  jakże  słuszne  uzasadnienia,  by  przełożyć  na 

potem również inne czekające go zadania. 

Po prostu nie był w nastroju do pracy. Nie mógł przestać zastanawiać się, jak 

„Daily  Fluxion"  zachowa  się  w  sytuacji,  gdy  okaże  się,  że  mordercą  był  jeden  z  jej 
pracowników  -  w  dodatku  działu  kultury!  Już  sobie  wyobrażał,  jakie  zamieszanie 

background image

 

 

zapanuje,  jeśli  policja  udowodni,  że  to  Mountclemens  winny  był  zamordowania 

Lambretha... Nietrudno też się domyślić, że konkurencyjna gazeta z radością rzuci się 
na taki skandal... Nie, to nie do pomyślenia. Dziennikarze piszą o morderstwach, ale 

ich nie popełniają. 

Qwilleran zdążył polubić Mountclemensa. Facet był wspaniałym gospodarzem, 

świetnie  pisał,  był  bezwstydnym  egoistą,  wielbicielem  kotów,  nieustraszonym 
krytykiem,  skąpił  na  żarówkach  elektrycznych,  miał  sentyment  do  starych  domów  i 
ogólnie  rzecz  biorąc,  należało  go  określić  jako  osobnika  nietuzinkowego.  Także 

nieprzewidywalnego - w jednej chwili potrafił być oschły, zaraz potem serdeczny - jak 
tamtej nocy, kiedy dowiedział się o zamordowaniu Lambretha. 

Dziennikarz  zerknął  na  kalendarz.  Przed  szóstą  piętnaście  nie  miał  nic  do 

roboty.  Szósta  piętnaście...  o  tej  godzinie  zatrzymał  się  zegar  dla  Earla  Lambretha. 

Szósta  piętnaście?  Qwilleran  poczuł  mrowienie  pod  wąsem.  Szósta  piętnaście!  To 
znaczy, że Mountclemens miał alibi! 

Było dwadzieścia po szóstej, gdy reporter policyjny pojawił się w klubie razem z 

dwoma  oficerami  z  wydziału  zabójstw  -  jowialnym  Hamesem  i  konkretnym, 
rzeczowym Wójcikiem. 

Pierwszy odezwał się Hames: 
- To pan jest ten facet od kota, który umie czytać? 

-  On  nie  tylko  umie  czytać  -  poprawił  go  Qwilleran  -  potrafi  również  czytać 

wspak. Niech pan się nie śmieje. Kiedy dorośnie, wyślę go do akademii FBI i kto wie, 

czy nie odbierze panu pracy. 

-  Mógłby  całkiem  nieźle  sobie  radzić.  Koty  z  natury  są  strasznie  wścibskie. 

Moje dzieciaki mają kota, który wszędzie pakuje nos. Byłby z niego niezły gliniarz... 

albo niezły dziennikarz - Hames pochylił się nad menu. - Nim złożę zamówienie: kto 
płaci  za  tę  kolację?  „Daily  Fluxion"  czy  też  stróże  porządku  publicznego  ze  swych 

głodowych pensji? 

-  Kendall  powiedział,  że  chce  pan  porozmawiać  o  tych  artystycznych 

morderstwach - zagaił Wójcik. 

-  Natrafiłem  na  kilka  nowych  faktów.  Opowiedzieć  od  razu  czy  najpierw 

panowie zamówią? 

- Od razu, od razu. 

background image

 

 

-  Otóż  sprawy  mają  się  tak:  stałem  się  czymś  w  rodzaju  powiernika  żony 

zamordowanego Lambretha i dowiedziałem się od niej tego i owego zeszłej nocy - po 
tym, jak odkryłem w apartamencie Mountclemensa coś niezwykłego. 

- A co pan tam robił? 
- Szukałem kociej zabawki. Chodzi o starą skarpetę wypełnioną suszoną miętą. 

Odchodził od zmysłów, bo nie mógł jej znaleźć. 

- Nasz kot też dostaje świra od kocimiętki - wtrącił Hames. 
-  To  nie  była  kocimiętka,  tylko  suszone  liście  mięty,  którą  Mountclemens 

specjalnie w tym celu hodował w doniczce na parapecie. 

-  Na  jedno  wychodzi  -  stwierdził  Hames.  -  Kocimiętka  należy  do  tej  samej 

rodziny co mięta. 

- A co takiego niezwykłego pan tam znalazł? - spytał Wójcik. 

- Obraz przedstawiający małpę, który z czymś mi się kojarzył. Zadzwoniłem do 

pani Lambreth, która przyjechała i zidentyfikowała go. 

- Na obrazie była małpa? I co z tego? 
-  To,  że  obraz  ten  wiąże  się  z  innym,  przedstawiającym  baletni-cę,  a 

namalowanym przez Ghirotta i znajdującym się w Lambreth Gallery. 

- Mamy taką tancerkę Ghirotta u nas w domu - oznajmił Hames. - Żona kupiła 

ją za czternaście dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów u Searsa. 

-  Ghirotto  namalował  mnóstwo  tancerek  -  wyjaśniał  cierpliwie  Qwilleran  -  a 

reprodukcje  są  dość  popularne.  Jednak  ten  obraz  jest  jedyny  w  swoim  rodzaju. 

Właściwie  to  tylko  połowa  obrazu.  Płótno  zostało  rozdarte  na  pół  i  obie  połówki 
sprzedano  osobno.  Lambreth  był  właścicielem  tej  połowy,  na  której  widniał  podpis 
malarza,  i  desperacko  poszukiwał  drugiej,  z  małpą.  Po  złączeniu  i  odrestaurowaniu 

obie połówki byłyby warte sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. 

- W dzisiejszych czasach dzieła sztuki osiągają obłędne ceny - zauważył Hames. 

- Czy ktoś chce bułeczki z makiem? 

- I odnalazł pan brakującą połowę... - podjął Wójcik. 

- W schowku przylegającym do salonu Mountclemensa. 

- W schowku? Widzę, że przeprowadził pan dokładne przeszukanie. 
Wąsy Qwillerana najeżyły się z oburzenia. Przygładził je. 

- Szukałem zabawki kota... 
- Nieważne, nieważne. Więc wygląda na to, że Mountclemens zabił faceta, żeby 

dostać w swoje ręce obrazek panienki w krótkiej spódniczce. Co jeszcze pan wie? 

background image

 

 

Poirytowany  lekceważącym  tonem  Wójcika  Qwilleran  nagle  poczuł,  że 

odechciało mu się współpracy z policją. Niech sami sobie szukają tropów... Z pewną 
niechęcią oznajmił: 

- Mountclemens podobno umizgiwał się do pani Lambreth. 
- Ona to panu powiedziała? Qwilleran skinął głową. 

-  Wszystkie  kobiety  tak  mówią.  Czy  ona  była  zainteresowana 

Mountclemensem? 

Qwilleran potrząsnął głową. 

- Jasna sprawa! - ucieszył się rubaszny Hames. - Ten łajdak wrócił do domu i 

popełnił  harakiri  na  tyłach  budynku,  po  czym  połknął  nóż,  żeby  ukryć  dowód 

samobójstwa  i  rzucić  podejrzenie  na  nieszczęsną  wdowę.  Czy  ktoś  może  podać  mi 
masło? 

Wójcik rzucił partnerowi gniewne spojrzenie. 
- Tym niemniej - stwierdził chłodno Qwilleran - mam alibi dla Mountclemensa 

- przerwał i czekał na reakcję. 

Kendall  wpatrywał  się  w  niego,  czekając  na  dalszy  ciąg;  Wójcik  bawił  się 

łyżeczką, a Hames smarował bułkę masłem. 

-  Lambreth  został  zamordowany  o  szóstej  piętnaście  -  ciągnął  Qwilleran  - 

przynajmniej  tak  wskazuje  elektryczny  zegar,  który  zatrzymał  się  o  tej  godzinie. 

Tymczasem Mountclemens wyleciał o trzeciej do Nowego Jorku. Sam odebrałem jego 

bilet. 

- Bilet mógł pan odebrać - zauważył Hames - ale czy ma pan pewność, że facet 

się  nim  posłużył?  Mógł  zmienić  rezerwację  i  polecieć  samolotem  o  siódmej, 
zamordowawszy uprzednio Lambretha o szóstej piętnaście... Swoją drogą to zabawne, 

że  zegar  zatrzymał  się  akurat  wtedy.  Nie  był  uszkodzony,  po  prostu  ktoś  wyciągnął 
wtyczkę z kontaktu w ścianie. Tak jakby morderca dołożył starań, by zainscenizować 

ślady walki, przy okazji kładąc troskliwie zegar na podłodze i odłączając go od prądu, 
czyli wskazując nam w ten sposób dokładną godzinę. Gdyby tam naprawdę odbyła się 

walka, a zegar przypadkiem spadł na podłogę, prawdopodobnie zostałby uszkodzony, 

a  w  przeciwnym  wypadku  chodziłby  dalej  -  chyba  że  upadając,  wyciągnąłby  za  sobą 
wtyczkę.  Tym  niemniej,  biorąc  pod  uwagę  pozycję  biurka  i  lokalizację  gniazdka  w 

ścianie  oraz  miejsce,  gdzie  znaleziono  zegar  -  jest  mocno  wątpliwe,  by  wyciągnięcie 
wtyczki z kontaktu mogło nastąpić przypadkowo. Wychodzi więc na to, że morderca z 

rozmysłem oznaczył godzinę zbrodni właśnie za pomocą tego zegara i w ten sposób w 

background image

 

 

swym  mniemaniu  zapewnił  sobie  alibi,  po  czym  wsiadł  do  późniejszego  samolotu... 

wszystko  to  oczywiście  ma  sens  tylko  przy  założeniu,  że  pański  krytyk,  któremu 
wystarał się pan o bilet na godzinę trzecią, rzeczywiście był zabójcą. 

-  Sprawdzimy  w  rejestrach  lotniczych  -  powiedział  Wójcik.  Kiedy  detektywi 

sobie już poszli, Qwilleran i Kendall wzięli jeszcze po kubku kawy. 

- Mówiłeś, że ten Hames ma umysł jak komputer? Chyba raczej jak betoniarka. 
-  Wiesz  co  -  odpowiedział  Kendall  -  on  chyba  ma  rację.  Założę  się,  że 

Mountclemens  specjalnie  prosił  cię  o  odebranie  tego  biletu,  żebyś  zapamiętał,  że 

wylatuje  o  trzeciej.  A  potem  bilet  przebukował.  Lambreth  przecież  bez  problemu 
wpuściłby go do galerii po godzinach, a Mountclemens kompletnie go zaskoczył. 

- Przecież miał tylko jedną rękę. 
-  Ale  był  wysoki.  Stanął  za  Lambrethem,  przydusił  go  prawym 

przedramieniem,  a  lewą,  zdrową  ręką  dźgnął  faceta  dłutem.  Potem  narobił  tam 
rozgardiaszu, odłączył zegar, uszkodził kilka obrazów, żeby zostawić fałszywe tropy, a 

potem pojechał na lotnisko, żeby o siódmej wsiąść do samolotu. 

Qwilleran pokręcił głową. 
- Nie potrafię sobie wyobrazić Mountclemensa z dłutem w ręku. 

- Masz lepszą teorię? 
- Pracuję nad tym, jeszcze nic konkretnego nie mam. Może jednak udałoby się 

wyjaśnić wszystkie trzy morderstwa... Co masz w tej paczce? 

- Zarekwirowane przez policję taśmy. Nic na nich nie ma, tylko jakaś recenzja. 

Przyda ci się na coś? 

- Dam je Archowi - rzekł Qwilleran. - Może napiszę jakiś nekrolog, który będzie 

towarzyszył ostatniemu artykułowi Mountclemensa. 

- Lepiej uważaj. Kto wie, czy nie będziesz pisał nekrologu mordercy - poradził 

mu Kendall. 

Wąsy Qwillerana jednak uparcie buntowały się przeciwko temu stwierdzeniu. 
- Coś mi mówi, że Mountclemens jednak siedział o trzeciej w tym samolocie. 

Gdy  Qwilleran  wrócił  do  domu  z  taśmami  pod  pachą,  dochodziła  już  ósma  i 

Koko powitał go niecierpliwym zgiełkiem. Wyraźnie nie odpowiadał mu nieregularny 
tryb życia dziennikarza. 

-  Gdybyś  nauczył  się  mówić,  nie  musiałbym  przesiadywać  tyle  w  klubie  - 

wyjaśnił mu Qwilleran - i dostawałbyś kolację punktualnie o tej samej porze. 

background image

 

 

Koko  przesunął  prawą  łapą  za  uchem,  a  potem  liznął  dwukrotnie  swoją  lewą 

łopatkę. 

Qwilleran zrozumiał to przesłanie. 

- No tak, rzeczywiście umiesz mówić. Tylko ja jestem nie dość bystry, żeby cię 

zrozumieć. 

Po kolacji kot i człowiek udali się na górę, by skorzystać z dyktafonu stojącego 

na biurku krytyka. Qwilleran założył szpule. Ostry głos zmarłego George'a Bonifielda 
Mountclemensa  -  jeszcze  bardziej  nosowy  niż  w  naturze  z  powodu  zniekształceń 

wywołanych przez magnetofon - wypełnił pokój: 

„Do  publikacji  w  niedzielę,  8  marca:  W  tym  tygodniu  doszły  nas  wieści,  że 

poważni  kolekcjonerzy  sztuki  nowoczesnej  w  tajemnicy  skupują  wszystkie  dostępne 
dzieła  słynnego  włoskiego  malarza  Scrano.  Z  powodu  złego  stanu  zdrowia  artysta, 

który od dwudziestu lat wiedzie żywot samotnika pośród wzgórz Umbrii, nie jest już 
w stanie tworzyć dzieł, które zyskały mu opinię prawdziwego mistrza naszych czasów. 

Jak twierdzi jego nowojorski agent, ostatnie prace Scrano są właśnie w drodze 

do Stanów Zjednoczonych i należy się spodziewać, że ich ceny wzrosną. Posiadam w 
mojej skromnej kolekcji mały obraz tego artysty powstały w roku 1958 i proponowano 

mi za niego cenę dwudziestokrotnie wyższą od oryginalnej. Nie muszę mówić, że nie 
zamierzam się go pozbyć". 

Tutaj  nastąpiła  pauza,  przez  dłuższą  chwilę  taśma  przesuwała  się  z  cichym 

szumem. Potem znów rozległ się głos, który polecił nieco swobodniejszym tonem: 

„Poprawka! Redakcja, usunąć ostatnie dwa zdania". 
Kolejna pauza, a potem: 
„W naszym mieście prace Scrano można nabyć w Lambreth Gallery; jak nam 

donoszą,  wkrótce  galeria  ta  znów  otworzy  swe  podwoje.  Czytelnicy  pamiętają 
zapewne,  że  została  zamknięta  w  wyniku  tragedii,  która  miała  miejsce  25  lutego. 

Świat  artystyczny...  poprawka:  Lokalne  środowisko  artystyczne  poniosło  dotkliwą 
stratę... wraz z odejściem wpływowej i szanowanej postaci, jaką był Earl Lambreth. 

Obrazy Scrano nic nie straciły na swej świeżości pomimo upływu lat i choroby 

twórcy.  Stanowią  one  kombinację  techniki  malarskiej  dawnych  mistrzów, 
młodzieńczej jurności, wglądu godnego mędrca, ekspresji... " 

Koko  siedział  na  biurku,  przyglądając  się  z  zafascynowaniem  kręcącym  się 

szpulom i wtórując nagranemu głosowi cichym, gardłowym pomrukiwaniem. 

background image

 

 

-  Poznajesz,  kto  to  mówi?  -  spytał  Qwilleran.  Na  nim  także  dźwięk  ostatnich 

słów Mountclemensa zrobił wrażenie. Ze smutkiem i w zamyśleniu przygładził wąsy. 

Kiedy Qwilleran cofał taśmę, Koko opuścił głowę i zaczął ocierać się szczęką o 

kant magnetofonu. 

-  Kto  go  zabił,  Koko?  Powinieneś  wiedzieć,  przecież  podobno  masz  szósty 

zmysł. 

Kot  usiadł  prosto  na  biurku  z  przednimi  łapami  blisko  tułowia  i  począł 

wpatrywać  się  w  Qwillerana.  Jego  oczy  nie  były  już  niebieskie,  były  wielkimi, 

czarnymi źrenicami. Ledwo dostrzegalnie poruszył głową. 

- No już, mów. Przecież musisz wiedzieć. Koko zamknął oczy i wydał z  siebie 

cichy skrzek. 

-  Przecież  na  pewno  widziałeś!  Naprawdę,  mogłeś  widzieć  przez  okno.  Koty 

chyba widzą w ciemnościach, o ile się nie mylę? 

Kot  poruszył  uszami,  jednym  do  przodu,  a  drugim  do  tyłu  -  i  zeskoczył  na 

podłogę.  Qwilleran  przyglądał  się,  jak  przez  chwilę  zwierzak  krążył  po  pokoju  - 
najpierw pozornie bez celu - zajrzał pod jakiś fotel, potem pod szafkę, obwąchał zimny 
i  czarny  kominek,  ostrożnie  dotknął  łapką  przewodu  elektrycznego.  Potem  opuścił 

głowę,  wyciągnął  ją  do  przodu  i  ruszył  zygzakiem  przez  korytarz  w  stronę  kuchni. 
Qwilleran poszedł za nim. 

Przy drzwiach sypialni Koko zatrzymał się na moment i pociągnął nosem. Na 

progu  kuchni  zatrzymał  się  nagle  i  mruknął  coś  do  siebie  gardłowo.  Następnie 

zawrócił aż do gobelinu, który zakrywał większość ściany znajdującej się naprzeciwko 
drzwi  sypialni.  Tkanina  przedstawiała  królewskie  polowanie  z  końmi,  sokołami, 
psami  i  drobną  zwierzyną.  Gobelin  był  stary,  a  w  korytarzu  panował  półmrok,  więc 

postacie  były  ledwo  widoczne,  jednak  Koko  czemuś  zainteresował  się  królikami  i 
dzikim  ptactwem  w  rogu  kompozycji.  Ciekawe  -  pomyślał  Qwilleran  -  czy  koty 

rzeczywiście potrafią wyczuć, co zostało przedstawione na jakimś obrazie? 

Koko  dotknął  tkaniny  łapką.  Przysiadł  na  tylnych  łapach  i  przez  chwilę 

przesuwał  głową  na  boki,  jak  kobra.  Potem  opadł  na  czworaki  i  zaczął  obwąchiwać 

dolną krawędź gobelinu w miejscu, gdzie dotykała podłogi. 

- Tam z tyłu coś jest? - zdziwił się Qwilleran. Uniósł róg ciężkiej tkaniny i ujrzał 

tylko  gładką  ścianę,  ale  Koko  wydał  radosny  okrzyk.  Qwilleran  uniósł  gobelin  nieco 
wyżej,  a  kot  wepchnął  się  tam  czym  prędzej,  głośno  oznajmiając  swój  zachwyt.  - 

Zaczekaj no chwilę. 

background image

 

 

Qwilleran  poszedł  po  latarkę  i  rozświetlił  mrok  między  gobelinem  a  ścianą. 

Ujrzał  futrynę  jakichś  drzwi;  tam  właśnie  Koko  ocierał  się,  węszył  i  wydawał 
podekscytowane pomruki. 

Qwilleran  poszedł  w  jego  ślady,  przeciskając  się  nie  bez  trudu  między  ciężką 

tkaniną a ścianą, aż dotarł do zamkniętych na zasuwę drzwi. Otworzył ją bez trudu, a 

za  otwartymi  drzwiami  jego  oczom  ukazały  się  wąskie  schodki.  Skręcały  ostro, 
prowadząc na parter, gdzie kończyły się na kolejnych drzwiach. Pewnie kiedyś były to 
schody kuchenne. 

Znajdował  się  tam  przełącznik  światła,  ale  nie  zapaliła  się  żadna  żarówka,  co 

Qwillerana  akurat  wcale  nie  zdziwiło.  Zszedł  ostrożnie,  przyświecając  sobie  latarką. 

Jeśli to była droga do mieszkania na tyłach - którego krytyk, jak twierdził, używał w 
charakterze składziku - nie sposób było zgadnąć, jakie skarby mogły się tam skrywać. 

Koko był już na dole, czekał niecierpliwie. Qwilleran wziął go na ręce i otworzył 

drzwi. 

Znalazł  się  w  obszernej,  staromodnej  kuchni.  Okna  zamknięte  były  na 

okiennice,  a  w  powietrzu  unosił  się  zapach  stęchlizny.  Tym  niemniej  w  pokoju  było 
ciepło. Wyposażono go raczej jak pracownic niż jak kuchnię. Były tam sztalugi, stół, 

krzesło i prycz w kącie. Na podłodze stały nieoprawione płótna, odwrócone do ściany. 

Jedne  z  drzwi  prowadziły  na  patio.  Drugie  do  jadalni  znajdującej  się  bliżej 

frontu.  Qwilleran  przesunął  promieniem  latarki  po  marmurowym  kominku  i 

ozdobnym kredensie wbudowanym w ścianę. Poza tym w pomieszczeniu było pusto. 

Koko próbował mu się wyrwać, ale wszędzie było pełno kurzu, więc Qwilleran 

trzymał go mocno. Postanowił rozejrzeć się jeszcze po kuchni. 

Jeden  z  obrazów  stał  obok  zlewu,  oparty  o  półki.  Przedstawiał  robota  z 

błękitnej  stali  na  rdzawoczerwonym  tle,  niepokojąco  realistycznego.  U  dołu  widniał 
podpis: „O. Narx". Blaszana postać sprawiała wrażenie trójwymiarowej, powierzchnia 

robota  miała  połysk  i  fakturę  prawdziwego  metalu.  Dzieło  pokryte  było  kurzem. 
Qwilleran słyszał kiedyś, że stare domy wytwarzają swój własny kurz. 

Na  kuchennym  stole  poplamionym  farbami  w  różnych  kolorach  stał  słoik  z 

pędzlami,  obok  leżała  szpachla  do  skrobania  palety  i  kilka  zgniecionych  tubek. 
Sztalugi  ustawiono  obok  okna.  Można  było  na  nich  podziwiać  kolejną  mechaniczną 

postać  w  groźnej  pozie,  o  kwadratowej  głowie.  Obraz  był  nieukończony,  a  ponadto 
ktoś go przekreślił pędzlem umaczanym w białej farbie. 

background image

 

 

Koko  kręcił  się  i  skwierczał,  coraz  trudniej  go  było  utrzymać,  więc  Qwilleran 

postanowił: 

- Wracamy na górę. Tutaj nie ma nic prócz kurzu. Zamknął drzwi na zasuwę, 

przecisnął się pod gobelinem i przemówił do kota: 

- Fałszywy alarm, Koko. Tracisz wyczucie. Tam na dole nie ma żadnych tropów. 

Kao  K'o-Kung  obdarzył  go  miażdżąco  pogardliwym  spojrzeniem,  odwrócił  się 

tyłem i rozpoczął intensywną toaletę. 

background image

 

 

 

Rozdział piętnasty 

 

W piątek rano Qwilleran siadł do maszyny i począł wpatrywać się w rząd klawiszy: q-

w-e-r-t-y-u-i-o-p.  Nienawidził  tego  słowa:  „qwertyuiop";  oznaczało  ono  bowiem,  że 
jest w kropce, że właśnie powinien pisać  doskonały, błyskotliwy tekst, lecz w głowie 
nie ma ani jednego pomysłu. 

Minęły  trzy  dni,  odkąd  znalazł  leżące  na  patio  ciało  Mountclemensa.  Cztery, 

odkąd Dziewiątka spadł z rusztowania. Dziewięć dni upłynęło od zamordowania Earla 

Lambretha. 

Wąsy  Qwillerana  wciąż  wysyłały  mu  jakieś  niejasne  sygnały.  Dawały  mu  do 

zrozumienia, że te trzy zgony są powiązane ze sobą. To jedna i ta sama osoba winna 
była  śmierci  marszanda,  zepchnęła  rzeźbiarza  podczas  happeningu,  a  wreszcie 
pchnęła  nożem  Mountclemensa.  A  jednak  istniała  też  inna  możliwość  -  taka,  że  to 

Mountclemens popełnił pierwsze morderstwo. 

Telefon na jego biurku zdążył zadzwonić trzy razy, nim zwrócił na niego uwagę. 

W słuchawce odezwał się Lodge Kendall. 
-  Pewnie  jesteś  ciekaw,  czego  wydział  zabójstw  dowiedział  się  w  liniach 

lotniczych. 

- Hm? Tak, jasne. I co? 

-  Alibi  jest  niepodważalne.  Na  liście  pasażerów  odlatujących  po  południu  do 

Nowego Jorku figuruje nazwisko Mountclemensa. 

- Samolot wystartował punktualnie? 

- Zgodnie  z rozkładem. Czy wiedziałeś,  że linie lotnicze sporządzają kopie list 

pasażerów na mikrofilmach i przechowują je przez trzy lata? 

background image

 

 

- Nie. To znaczy tak, wiedziałem. W każdym razie dzięki za informację. 

Tak więc Mountclemens miał alibi, a Qwilleran zyskał dodatkowy argument na 

rzecz swojej teorii. Hm, w takim razie tylko jedna osoba miała wystarczający motyw, 

by popełnić wszystkie trzy zbrodnie, a zarazem dość siły, by ze śmiertelnym skutkiem 
zasztyletować  człowieka,  i  także  okazję,  by  zepchnąć  Dziewiątkę  z  rusztowania. 

Jedynie Butchy Bolton. A jednak to wszystko było zbyt proste, niemal zbyt oczywiste. 
Qwilleran nie dowierzał swoim podejrzeniom. 

Spojrzał  znów  na  maszynę  do  pisania  i  pustą  kartkę  papieru  czekającą 

pierwszych  wypisanych  przez  niego  słów.  Popatrzył  na  dziesięć  zielonych  klawiszy: 
qwertyuiop. 

To  jasne,  że  Butchy  miała  poważne  powody,  żeby  darzyć  niechęcią  Earla 

Lambretha. Była przekonana, że pozbawił ją lukratywnego zamówienia wiążącego się 

przy  tym  z  niemałym  prestiżem.  Co  więcej,  Lambreth  namawiał  swoją  żonę,  żeby 
zerwała  znajomość  z  Butchy.  To  dość,  by  w  wyobraźni  kobiety  o  niezrównoważonej 

osobowości i wybuchowym temperamencie powstał zamysł dokonania zbrodni. Mogła 
dojść  do  wniosku,  że  gdy  usunie  Lambretha  ze  swej  drogi,  Zoe  znów  będzie  jej 
najlepszą przyjaciółką, jak za dawnych, dobrych czasów. Istniała jednak jeszcze inna 

przeszkoda: Zoe podejrzanie interesowała się młodym rzeźbiarzem. Gdyby przytrafił 
mu  się  fatalny  wypadek,  Zoe  miałaby  więcej  czasu  i  entuzjazmu  dla  kumpeli  z 

dziewczęcych czasów. 

Qwilleran  gwizdnął  przez  wąsy,  bo  przypomniało  mu  się  coś  jeszcze:  ze  słów 

pani  Buchwalter  wynikało,  że  umieszczenie  rzeźby  na  rusztowaniu  było  pomysłem 
Butchy. 

Po  śmierci  Dziewiątki  pojawiły  się  dalsze  komplikacje.  Mountclemens  był 

zagrożeniem dla szczęścia i kariery Zoe, toteż nadopiekuńcza Butchy uznała, że warto 
wyeliminować przyczynę tego przykrego dylematu... qwertyuiop. 

- Zawsze jesteś taki zamyślony, kiedy piszesz? - zapytał miękki głos. 
Kompletnie zaskoczony Qwilleran wybełkotał coś niezrozumiałego i zerwał się 

na równe nogi. 

- Przepraszam - powiedziała Zoe. - Przepraszam, że nie zadzwoniłam i pakuję 

się bez uprzedzenia do twojego biura, ale byłam na mieście, u fryzjera, i pomyślałam 

sobie, że może cię tu zastanę. 

Dziewczyna  w  recepcji  powiedziała,  że  mogę  wejść.  Czy  przerywam  ci  coś 

ważnego? 

background image

 

 

- Skąd znowu - rzekł Qwilleran. - Miło, że wpadłaś. Chodźmy na lunch. 

Zoe  wyglądała  wyjątkowo  ładnie.  Już  sobie  wyobraził,  jak  wprowadza  ją  do 

klubu  prasowego,  odnotowując  zawistne  spojrzenia,  odkładając  wyjaśnienia  na 

potem. Jednak Zoe miała inne plany. 

-  Dziękuję,  nie  dzisiaj.  Jestem  już  umówiona.  Chciałam  tylko  przez  chwilę  z 

tobą porozmawiać. 

Qwilleran znalazł dla niej krzesło, przysunęła je blisko niego. 
-  Jest  coś,  o  czym  powinnam  ci  powiedzieć.  Ciąży  mi  to  na  sumieniu,  ale 

niełatwo o tym mówić. 

- Czy to dopomoże jakoś w śledztwie? 

-  Prawdę  mówiąc,  nie  wiem  -  rozejrzała  się  po  pokoju.  -  Możemy  tutaj 

rozmawiać? 

-  Nikt  nas  tu  nie  podsłucha  -  zapewnił  ją  Qwilleran.  -  Krytyk  muzyczny  ma 

wyłączony aparat słuchowy, a facet przy sąsiednim biurku od dwóch tygodni nie ma 

żadnego  kontaktu  ze  światem  zewnętrznym,  bo  pisze  cykl  artykułów  o  podatku 
dochodowym. 

Zoe uśmiechnęła się blado. 

-  Pytałeś,  skąd  Mountclemens  brał  pieniądze  na  zakup  dzieł  sztuki,  a  ja 

wykręciłam się od odpowiedzi. Doszłam jednak do wniosku, że powinieneś wiedzieć, 

bo pośrednio dotyczy to twojej gazety. 

- W jaki sposób? 

- Mountclemens czerpał dochody z Lambreth Gallery. 
- Chcesz powiedzieć, że twój mąż go opłacał? 
- Nie. Mountclemens był właścicielem galerii. 

- Właścicielem? 
Zoe skinęła głową. 

- Earl był tylko jego pracownikiem. 
Qwilleran sapnął przez wąsy. 

-  Niezły  układ!  Mountclemens  mógł  za  darmo  reklamować  własny  towar  i 

mieszać z błotem konkurencję, w dodatku jeszcze brał za to od „Fluxion" pieniądze! 
Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś? 

Poruszyła szybko rękami. 
-  Wstyd  mi  było  z  powodu  roli,  jaką  odegrał  w  rym  wszystkim  Earl.  Chyba 

miałam nadzieję, że zabierze ten sekret ze sobą do grobu. 

background image

 

 

- Czy twój mąż opowiadał w domu o sprawach galerii? 

-  Nie,  dopiero  ostatnio.  Nie  miałam  pojęcia,  jak  wyglądały  prawdziwe 

powiązania Mountclemensa z galerią. Dowiedziałam się o tym zaledwie kilka tygodni 

temu,  kiedy  Earl  urządził  mi  tę  scenę  zazdrości.  Przy  okazji  wyjawił  mi,  na  czym 
polegały kombinacje Mountclemensa. To był dla mnie prawdziwy wstrząs. 

- Nie wątpię. 
- Jeszcze bardziej przeraziłam się, gdy wyszło na jaw, do jakiego stopnia Earl 

dał się wciągnąć w te machinacje. Od tamtej scysji zaczął mi opowiadać więcej o tym, 

co  dzieje  się  w  galerii.  Działał  pod  straszliwą  presją  i  przepracowywał  się. 
Mountclemens  dobrze  mu  płacił,  to  prawda,  ale  w  zamian  zmuszał  do  pracy  ponad 

siły. Nie chciał zatrudnić nikogo innego, pewnie się bał. Earl zajmował się wszystkim. 
Obsługiwał  klientów,  kontaktował  się  z  artystami,  sporządzał  ramy  i  prowadził 

księgowość. Dawniej pracował właśnie dla firmy specjalizującej się w rachunkowości. 

- Tak, słyszałem o tym. 

-  Musiał  użerać  się  z  urzędnikami  i  manipulować  cyframi  przy  wyliczaniu 

podatków. 

- Manipulować, powiadasz? 

Zoe uśmiechnęła się gorzko. 
- Nie przypuszczasz chyba, że ktoś taki jak Mountclemens deklarował wszystkie 

swoje dochody? 

- Co twój mąż sądził o tym wszystkim? 

- Twierdził, że to problem Mountclemensa, a nie jego. Earl robił tylko, co mu 

kazano,  więc  nie  mógł  za  to  odpowiadać  -  Zoe  przygryzła  wargę.  -  Dysponował 
kompletnym rejestrem wszystkich przychodów. 

- To znaczy, że prowadził podwójną księgowość? 
- Tak, dla własnej informacji. 

- A czy zamierzał posłużyć się tą informacją.?... - Qwilleran zawiesił głos. 
-  Earl  nie  dawał  już  rady.  Coś  trzeba  było  zrobić,  jakoś  zmienić  ten  układ.  W 

dodatku  jeszcze  była  ta...  ta  nieprzyjemna  historia  ze  mną.  Earl  postawił  więc 

Mountclemensowi pewne żądania. 

- Byłaś przy tej rozmowie? 

-  Nie,  ale  Earl  mi  o  niej  opowiedział.  Zagroził  Mountclemensowi,  że  go 

zadenuncjuje - o ile tamten nie zostawi mnie w spokoju. 

background image

 

 

-  Mam  wrażenie,  że  naszego  zmarłego  krytyka  niełatwo  było  przestraszyć  - 

zauważył Qwilleran. 

- O, bał się, i to jak - zapewniła go Zoe. - Wiedział, że mój mąż nie żartuje. Earl 

powiedział  wprost,  że  dysponuje  dokładnymi  wyliczeniami,  które  może  przedstawić 
władzom podatkowym. Nawet dostałby jeszcze za to sporą prowizję. 

Qwilleran odchylił się w krześle. 
-  Nieźle  -  powiedział  cicho.  -  Byłaby  straszliwa  afera  i  wszystko  wyszłoby  na 

jaw. 

-  Wszyscy  dowiedzieliby  się,  kto  był  właścicielem  galerii,  i  obawiam  się,  że 

stawiałoby to „Daily Fluxion" w niezbyt korzystnym świetle. 

- Oględnie mówiąc! Konkurencja rozpętałaby istne piekło, mając taki materiał 

do dyspozycji. A Mountclemens... 

-  Mountclemens  stanąłby  przed  sądem.  Tak  twierdził  Earl.  Poszedłby  do 

więzienia za nadużycia finansowe. 

- To byłby koniec Mountclemensa - tutaj czy gdziekolwiek indziej. 
Spoglądali na siebie w milczeniu. 
-  Trzeba  przyznać,  że  była  to  nietuzinkowa  postać  -  odezwał  się  w  końcu 

Qwilleran. 

- Owszem - przyznała półgłosem Zoe. 

- Czy naprawdę znał się na sztuce? 

- Był wybitnym znawcą. I pomimo wszystkich jego matactw recenzje w gazecie 

były jak najbardziej rzetelne. Wszystkie dzieła z Lambreth Gallery, które wychwalał, 
zasługiwały na to - te pasiaste obrazy, grafiki, rzeźby Dziewiątki... 

- A Scrano? 

- Jego koncepcje są obsceniczne, jednak technika pozostaje bez zarzutu. W tych 

pracach kryje się klasyczne piękno. 

- Ja tam widzę tylko plątaninę trójkątów. 
- Ach, ale proporcje - wykonanie - cała ta głębia i tajemnica ukryta w płaskiej, 

geometrycznej kompozycji... Wspaniałe! Niemal zbyt doskonałe, aż trudno uwierzyć. 

- A co powiesz o twoich obrazach? - Qwilleran zapytał prosto z mostu. - Czy są 

tak dobre, jak twierdził Mountclemens? 

-  Nie.  Ale  będą.  Te  brudne  kolory,  których  używałam,  wyrażały  chaos,  jaki 

panował  w  mojej  głowie.  Teraz  to  się  skończyło  -  na  ustach  Zoe  pojawił  się  zimny 

uśmieszek. - Nie wiem, kto zamordował Mountclemensa, ale dla mnie to najlepsze, co 

background image

 

 

mogło się wydarzyć - jej oczy błysnęły nienawiścią. - Moim zdaniem nie ma żadnych 

wątpliwości, że to on zabił mojego męża. Tego wieczora, kiedy Earl został do późna w 
biurze,  żeby  popracować  nad  rachunkami...  sądzę,  że  był  umówiony  z 

Mountclemensem. 

-  Jednak  policja  twierdzi,  że  Mountclemens  wyleciał  do  Nowego  Jorku 

samolotem, który wystartował o trzeciej po południu. 

-  Wątpię.  Przypuszczam,  że  pojechał  do  Nowego  Jorku  samochodem,  tym 

samym tajemniczym kombi, które było zaparkowane na tyłach budynku - Zoe wstała, 

żeby się pożegnać. - Jednak teraz, kiedy już go nie ma, nie da się niczego dowieść. 

Qwilleran  wstał  również,  podała  mu  dłoń  w  rękawiczce  z  miękkiej  skóry. 

Zrobiła to niemal radosnym gestem. 

-  Muszę  lecieć.  Mam  spotkanie  w  szkole  Pennimana.  Proponują  mi  pracę  na 

uczelni - Zoe uśmiechnęła się promiennie i lekkim krokiem wyszła z biura. 

Qwilleran  spoglądał  w  ślad  za  nią.  Jest  teraz  wolna  i  szczęśliwa...  -  pomyślał. 

Komu zawdzięcza tę wolność? Następna myśl, jaka przyszła mu do głowy, sprawiła, że 
poczuł wstręt do samego siebie - jeśli to Butchy, wówczas należy się zastanowić, czy 
był to wyłącznie pomysł krewkiej rzeźbiarki. 

Przez  jakiś  czas  jego  Zawodowa  Podejrzliwość  toczyła  spór  z  Osobistą 

Sympatią. 

Ta  druga  stwierdziła:  Zoe  to  cudowna  kobieta,  nie  byłaby  zdolna  do  takiej 

podłości. A z jakim wdziękiem się porusza

Na co Zawodowa Podejrzliwość odparła natychmiast: „Uparła się, żeby zwalić 

zamordowanie  męża  na  krytyka,  który  też  nie  żyje  i  nie  może  się  bronić.  Ciągle 
dorzuca - ot tak, od niechcenia - strzępki informacji, które stawiają Mountclemensa w 

coraz gorszym świetle". 

Ale przecież jest taka mila i atrakcyjna, i utalentowana, i inteligentna! A ten 

głos? Jak aksamit. 

„Pewnie, że niezła z niej kobitka. Dwa trupy... a ona zgarnia całą pulę. Dobrze 

byłoby  dowiedzieć  się,  jak  to  wszystko  zostało  pomyślane.  Butchy  może  i  wykonała 

brudną robotę, ale nie jest na tyle bystra, żeby obmyślić taki plan. Kto jej dał klucz do 
tylnych  drzwi  galerii?  I  kto  polecił  Butchy  zniszczyć  tę  kobiecą  postać,  żeby  rzucić 

podejrzenie  na  jakiegoś  zboczonego  faceta?  Zoe  nawet  nie  jest  Butchy 
zainteresowana, po prostu wykorzystała ją, i tyle". 

Ale te jej oczy! Takie szczere i głębokie. 

background image

 

 

„Nie wolno ufać kobiecie, która ma takie oczy. Zastanów się tylko przez chwilę 

nad  tym,  co  prawdopodobnie  wydarzyło  się  tej  nocy,  kiedy  zamordowano 
Mountclemensa.  Zoe  zadzwoniła  do  niego  i  umówiła  się  na  randkę.  Powiedziała,  że 

zaparkuje na tyłach domu, żeby nikt jej nie widział. Zresztą pewnie zawsze tak robiła. 
Na  dźwięk  klaksonu  Mountclemens  schodził  po  schodkach  i  otwierał  bramę  patio. 

Tylko, że ostatnim razem to nie była Zoe; w ciemnościach czekała Butchy - z krótkim, 
szerokim i ostrym nożem w ręce". 

Ale Zoe to taka śliczna kobieta. I ten jej łagodny głos! A jakie kolana! 

„Qwilleranie,  głąb  z  ciebie.  Nie  pamiętasz  już,  jak  wywabiła  cię  tamtej  nocy  z 

domu, zapraszając na kolację? Właśnie wtedy zginął Mountclemens". 

Wieczorem Qwilleran wrócił do domu, usiadł i powiedział do Qwillerana: 
-  Dałeś  się  nabrać  na  te  gierki  pod  tytułem  „biedna,  bezradna  kobietka". 

Owinęła  cię  sobie  wokół  palca...  Pamiętasz,  jak  wzdychała  i  przygryzała  wargę,  jak 
mówiła  urywanym  głosem  i  powiedziała,  że  jesteś  taki  wyrozumiały?  A  w 

rzeczywistości  cały  czas  realizowała  z  góry  ustalony  plan,  rzucała  aluzje,  dawała  do 
zrozumienia, z trudem przychodziły jej kolejne wyznania... A widziałeś ten paskudny 
błysk w jej oczach podczas dzisiejszej rozmowy? Zupełnie jak u tego kota w Lambreth 

Gallery na jej obrazku. Artyści zawsze malują siebie samych. Na to wpadłeś już jakiś 
czas temu. 

Qwilleran siedział pogrążony w wielkim fotelu, pociągając fajkę, która wypaliła 

się już parę minut wcześniej. Przygnębiającą ciszę przerwał ostry odgłos wydany przez 

Koko. 

- Wybacz, stary - rzekł Qwilleran. - Jakoś nie jestem w towarzyskim nastroju. 
A potem nagle wyprostował się. No tak, a co z tym samochodem kombi? Czy 

Mountclemens rzeczywiście pojechał nim do Nowego Jorku? I do kogo należał? 

Koko  znów  się  odezwał,  tym  razem  z  hallu.  Przemawiał  sekwencją 

melodyjnych,  kocich  dźwięków,  które  brzmiały  jakby  wabiąco.  Qwilleran  wyszedł  z 
mieszkania  i  zastał  Koko  baraszkującego  na  schodach.  Smukłe  nogi  i  drobne  stopki 

kota, niczym nuty na pięciolinii, wygrywały jakieś melodie, uwijając się po stopniach 

pokrytych czerwonym dywanem. Na widok Qwillerana pobiegł od razu na sam szczyt 
schodów i popatrzył w dół, strzygąc uszami oraz przybierając pozę, którą najwyraźniej 

zapraszał, by pójść za nim. 

Qwilleran nagle poczuł przypływ ciepłych uczuć do tej przyjaznej istoty, która 

tak  dobrze  wiedziała,  kiedy  potrzebne  jest  jej  towarzystwo.  Koko  potrafił  być 

background image

 

 

zabawniejszy  od  kabaretu,  a  czasem  też  lepszy  niż  środek  uspokajający.  Potrafił  dać 

dużo, a żądał w zamian niewiele. 

- Chcesz zajrzeć na swoje dawne terytorium? 

Poszedł za kotem i otworzył drzwi kluczem, który miał w kieszeni. 
Zachwycony  Koko  wbiegł  do  środka  i  rozpoczął  inspekcję  apartamentu, 

obwąchując każdy kąt. 

- Nawąchaj się do syta. Ta kobieta z Milwaukee wkrótce się pojawi, sprzeda ten 

dom i zabierze cię ze sobą. Będzie karmić cię piwem i preclami. 

Koko  -  jakby  zrozumiał  jego  słowa  i  chciał  je  skomentować  -  przerwał  swój 

obchód  i  zwinął  się  w  kłębek,  siedząc  na  ogonie,  by  dokonać  krótkiej,  lecz  jakże 

znaczącej toalety tylnej części swego ciała. 

- Chyba lepiej byłoby ci ze mną. 

Kot  pomaszerował  do  kuchni,  skoczył  na  lodówkę,  by  obejrzeć  swe  dawne 

miejsce, stwierdził brak poduszki, miauknął z pretensją w głosie i zeskoczył znów na 

dół.  Na  wszelki  wypadek  zajrzał  do  kącika,  gdzie  zwykle  stały  jego  miseczki.  Nie 
znalazłszy tam nic ciekawego, lekkim susem wskoczył na kuchnię, gdzie zainteresował 
się  jednym  z  palników,  zapewne  doszukując  się  śladów  bulionu,  który  wykipiał  w 

zeszłym tygodniu. 

Następnie  z  gracją  powędrował  w  stronę  blatu  do  krojenia  mięsa,  zapewne 

obfitującego  w  węchowe  wspomnienia  pieczeni,  kotletów  i  drobiu.  Otarł  się  o 

magnetyczną półeczkę na noże, zrzucając jeden z nich. 

- Ostrożnie! - zaniepokoił się Qwilleran. - Mógłbyś się skaleczyć - umieścił nóż 

z powrotem na miejscu. 

Gdy  ostrze  znalazło  się  obok  trzech  pozostałych,  wąsy  Qwillerana  nadały 

wyraźny sygnał. Nagle poczuł, że powinien zajrzeć na patio. 

Sięgnął  do  schowka  po  latarkę,  zastanawiając  się  jednocześnie,  czemu 

Mountclemens zdecydował się zejść schodami przeciwpożarowymi bez niej. Przecież 
były strome, a w dodatku wąskie stopnie częściowo pokrywał lód. 

Czy  krytyk  spodziewał  się,  że  zastanie  na  dole  Zoe?  Narzucił  więc  tweedową 

pelerynę na ramiona i zszedł bez latarki? Czy zamiast niej wziął nóż? Ten piąty nóż, 
którego brakowało w kuchni? 

Mountclemens zostawił protezę dłoni na górze. Przecież ktoś tak próżny, jeśli 

wybierałby  się  na  spotkanie  kochanki,  nie  zapomniałby  o  sztucznej  ręce  maskującej 

jego kalectwo; natomiast gdyby chciał ją zabić... 

background image

 

 

Qwilleran  postawił  kołnierz  sztruksowej  marynarki  i  zszedł  ostrożnie  na  sam 

dół;  kot  towarzyszył  mu  -  był  zaciekawiony,  lecz  pozbawiony  entuzjazmu.  Noc  była 
mroźna. Na zewnątrz panowała cisza, jak zwykle o tej porze. 

Dziennikarz  chciał  sprawdzić,  jak  otwiera  się  brama,  w  którą  stronę  padają 

cienie,  na  ile  byłby  widoczny  w  ciemnościach  nadchodzący  gość.  Przyjrzał  się 

solidnym deskom i potężnemu zamkowi oraz żelaznym zawiasom. Otwierając bramę, 
Mountclemens mógł częściowo skryć się za jej skrzydłem. Jednak jeden zdecydowany 
ruch  nadchodzącej  osoby  mógł  przygwoździć  go  do  ściany.  W  jakiś  sposób 

Mountclemensowi  nie  udało  się  zaskoczyć  swej  niedoszłej  ofiary.  W  jakiś  sposób 
morderca zdołał wziąć nad nim górę. 

Podczas  gdy  Qwilleran  tak  rozmyślał  i  przesuwał  strumieniem  światła  latarki 

po cegłach patio, Koko odkrył ciemną plamę i zaczął ją intensywnie obwąchiwać. 

Qwilleran złapał go i podniósł. 
- Koko, przestań! 

Wszedł  z  powrotem  po  schodkach,  niosąc  pod  pachą  kota,  który  wiercił  się  i 

wyrywał, jakby działa mu się jakaś straszna krzywda. 

W  kuchni  Mountclemensa  Koko  rozsiadł  się  pośrodku  podłogi  i  rozpoczął 

pedicure.  Podczas  krótkiej  przechadzki  po  podwórzu  ubrudził  sobie  łapki,  pazury, 
poduszki delikatnych stóp. Rozczapierzając brązowe palce na kształt płatków kwiatu, 

wsuwał  między  nie  błyskawicznymi  ruchami  swój  różowy  języczek  -  myjąc, 

szczotkując, czesząc i czyszcząc zarazem. 

Nagle  kot  zamarł  w  bezruchu  z  wysuniętym  językiem  i  łapą  uniesioną  w 

powietrzu. Z jego gardła dobiegł cichy pomruk. Jednym zwinnym ruchem wstał, pełen 
napięcia i skrywanego podniecenia. Zdecydowanym krokiem podszedł do gobelinu w 

korytarzu i musnął łapą róg tkaniny. 

- W tej starej kuchni nie ma nic prócz kurzu - powiadomił go Qwilleran, ale w 

tej samej chwili poczuł mrowienie pod wąsami, któremu towarzyszyło odczucie, że ten 
kot coś wie. 

Chwycił  latarkę,  odsunął  gobelin,  przecisnął  się  pod  nim,  otworzył  zamek  i 

zbiegł  po  wąskich  schodkach.  Koko  czekał  na  dole,  nie  wydawał  żadnych  odgłosów, 
lecz  gdy  Qwilleran  go  podniósł,  czuł,  jak  całe  ciało  zwierzęcia  wibruje,  jak  spina  się 

każdy jego muskuł. 

Qwilleran  nagłym  ruchem  pchnął  drzwi  i  szybko  omiótł  wnętrze  snopem 

światła  z  latarki.  Nie  było  tam  jednak  nic,  co  usprawiedliwiałoby  zaniepokojenie 

background image

 

 

Koko.  Qwilleran  jeszcze  raz  przyjrzał  się  sztalugom,  obejrzał  zagracony  stół,  rzucił 

okiem na płótna ustawione pod ścianą. 

Wtedy nagle uświadomił sobie, że jest ich mniej, niż kiedy tu był poprzednio. A 

sztalugi puste. Poza tym znikł też robot oparty przy zlewie. 

Z tej chwili nieuwagi skorzystał Koko, zeskakując na podłogę. Qwilleran zajrzał 

do jadalni - ale była pusta, tak jak przedtem. 

Tymczasem  w  kuchni  Koko  badał  jakieś  tropy,  cały  spięty  i  czujny.  Wskoczył 

najpierw na zlew i zbadał go, balansując na krawędzi. Potem bezgłośnie zeskoczył na 

krzesło, z krzesła dał susa na stół. Kiedy  dokonywał oględzin rzeczy zgromadzonych 
na jego blacie, otworzył pyszczek i zaczął poruszać wąsami, gdy zaś doszedł do leżącej 

na nim szpachli, obnażył zęby i pazurami jednej łapy drapnął kilkakrotnie stół. 

Qwilleran  stał  pośrodku  pokoju,  próbując  pozbierać  myśli.  Działo  tu  się  coś, 

czego nie mógł pojąć. Kto był w tej kuchni? Kto zabrał obrazy - i po co? Zginęły dwa 
roboty. Czy coś jeszcze? 

Qwilleran położył latarkę na blacie kuchennym tak, żeby jej światło padało na 

nieliczne pozostałe płótna. Odwrócił jedno z nich. 

Był  to  obraz  Scrano!  Ogniście  pomarańczowe  tło  i  żółte  trójkąty namalowane 

charakterystyczną  dla  włoskiego  artysty  gładką,  płynną  manierą,  dzięki  której 
powstawało  wrażenie  głębi  na  tyle  silne,  że  miało  się  ochotę  dotknąć  powierzchni 

płótna. W rogu obrazu widniał podpis wypisany drukowanymi literami. 

Qwilleran  odstawił  dzieło  na  bok  i  odwrócił  kolejne  płótno  w  stronę  pokoju. 

Znowu trójkąty! Tym razem zielone na błękitnym tle. A potem kolejne obrazy - szare 
trójkąty  na  tle  brązu,  brązowe  na  czerni,  białe  na  kremowym  tle.  Proporcje  i 
kompozycje  były  różne,  jednak  wszystkie  te  trójkąty  to  był  Scrano,  bez  cienia 

wątpliwości. 

Gardłowy  pomruk  Koko  zwrócił  uwagę  Qwillerana.  Kot  obwąchiwał  żółte 

trójkąty  na  pomarańczowym  tle  powyżej.  Ciekawe,  ile  to  warte  -  zastanowił  się 
Qwilleran.  Dziesięć  tysięcy?  Dwadzieścia  tysięcy?  Może  nawet  więcej,  skoro  Scrano 

nie może już malować? 

Czyżby Mountclemens wykupywał zawczasu te obrazy? A może to fałszerstwo? 

No i tak czy inaczej - kto je stąd wynosi? 

Nos  Koko  badał  dokładnie  powierzchnię  obrazu,  jak  gdyby  analizując  fakturę 

płótna  widoczną  spod  pigmentów.  Gdy  doszedł  do  podpisu,  wyciągnął  szyję, 

przekrzywiając głowę na obie strony, gdy starał się zbliżyć jak najbardziej do liter. 

background image

 

 

Jego nos przesuwał się od prawej strony do lewej, najpierw zarysował literę O, 

potem zbadał N, przeszedł do A, obwąchał z wielkim upodobaniem literę R, jakby była 
czymś wyjątkowym, przeszedł do C i jeszcze przez moment zatrzymał się przy S. 

-  Imponujące!  -  stwierdził  Qwilleran.  -  Naprawdę  imponujące!  Pewnie  nie 

zwróciłby  uwagi  na  odgłos  klucza  przekręcanego  w  drzwiach,  ale  Koko  zareagował 

natychmiast.  Zniknął  w  mgnieniu  oka.  Qwilleran  zamarł,  gdy  drzwi  zaczęły  uchylać 
się powoli. 

Stojący  w  drzwiach  mężczyzna  nie  poruszał  się.  W  słabym  świetle  Qwilleran 

widział  jego  szerokie  ramiona,  gruby  sweter,  kwadratową  szczękę,  mocno  sklepione 
czoło. 

- Narx! - zawołał Qwilleran. 
Tamten  ożywił  się  nagle.  Skoczył  przez  pokój,  zbliżając  się  do  stołu.  Nie 

spuszczał  oczu  z  Qwillerana.  Gwałtownym  ruchem  chwycił  szpachlę  i  rzucił  się  do 
przodu. 

Nagle...  wrzask...  prychanie!  W  całym  pomieszczeniu  pełno  było  kotów  - 

skaczących, biegających na wszystkie strony, wrzeszczących jak opętane! 

Mężczyzna skulił się. Oszalałe koty przemykały tak szybko, że nie sposób było 

za nimi nadążyć okiem. Coś uderzyło go w ramię. Zachwiał się. 

W  tym  momencie  Qwilleran  odzyskał  przytomność  umysłu,  chwycił  latarkę  i 

trzasnął go nią z całą siłą w głowę. 

Narx  zatoczył  się,  nogi  się  pod  nim  ugięły.  Rozległo  się  ostre,  nieprzyjemne 

„chrup", gdy jego głowa uderzyła o krawędź wyłożonego kafelkami blatu kuchennego. 
Osunął się z wolna na podłogę. 

background image

 

 

 

Rozdział szesnasty 

 

O  wpół  do  szóstej  w  klubie  prasowym  Qwilleran  opowiadał  swoją  historię  po  raz 

mniej  więcej  setny.  Przez  cały  poniedziałek  pracownicy  redakcji  „Daily  Fluxion" 
odwiedzali go przy biurku, aby usłyszeć wszystkie szczegóły z pierwszej ręki. 

Siedzący przy barze klubowym Odd Bunsen stwierdził: 

- Szkoda, że mnie tam nie było z aparatem. Wyobrażam sobie, jak fajnie nasz 

bohater  wyglądał,  kiedy  jedną  ręką  dzwonił  po  policję,  a  drugą  podtrzymywał 

spodnie. 

- No, musiałem związać Narksa paskiem  -  wyjaśnił  Qwilleran.  -  Kiedy walnął 

łbem o te kafelki, natychmiast stracił przytomność, bałem się jednak, że przyjdzie do 
siebie, podczas gdy będę zajęty rozmową przez telefon. Ręce związałem mu krawatem 
- a to porządny, szkocki krawat - więc żeby związać mu nogi, został mi już tylko pasek. 

- Ale skąd wiedziałeś, że to Narx? 
-  Jak  zobaczyłem  jego  kwadratową  twarz  i  ramiona,  przypomniały  mi  się  te 

obrazy przedstawiające roboty. Od razu domyśliłem się, że to on je namalował. Nieraz 
słyszałem,  że  każdy  artysta  w  ten  czy  inny  sposób  jakoś  portretuje  siebie  na  swoich 

pracach - choćby malował dzieci, koty albo żaglówki. Ale właściwie wszystko stało się 
jasne już wcześniej dzięki Koko, który odczytał podpis Scrano wspak. 

-  Jakie  to  uczucie  być  doktorem  Watsonem  i  asystować  kotu,  który  prowadzi 

śledztwo? 

- Zaraz, zaraz - przerwał Odd. - O co chodzi z tym podpisem? 

-  Koko  przeczytał  podpis  na  obrazie  -  wytłumaczył  Qwilleran  -  zaczynając  od 

ostatniej litery. On zawsze czyta wspak. 

background image

 

 

- No tak, jasne. Jak wszyscy Syjamczycy. 

- Wtedy zdałem sobie sprawę, że Scrano, malarz trójkątów, to ta sama osoba co 

O.  Narx,  malarz  robotów.  Powierzchnia  obrazów  wyglądała  podobnie,  gładka,  z 

metalicznym  połyskiem.  A  kilka  minut  później  robot  we  własnej  osobie  wszedł  do 
domu i próbował mnie dziabnąć szpachlą. I udałoby mu się, gdyby Koko nie przyszedł 

mi na ratunek. 

- Prawdopodobnie trzeba będzie wystąpić o jakieś odznaczenie dla tego kota. A 

co właściwie zrobił? 

-  Dostał  kota!  Kiedy  kot  syjamski  szaleje  w  panice,  wygląda  jak  całe  stado 

kotów,  nie  mówiąc  już  o  odgłosach.  W  tę,  w  tamtą,  pac!  Wrażenie  było  takie,  jakby 

tych zwierzaków kłębiło się co najmniej sześć. Nic dziwnego, że Narx zgłupiał. 

- Czyli Scrano to podróba - stwierdził Arch. 

- Otóż to. Nie ma żadnego włoskiego samotnika z  Umbrii - rzekł Qwilleran.  - 

Był tylko niejaki Oscar Narx, który produkował trójkąciki dla Mountclemensa, ten zaś 

reklamował je w swojej rubryce, a potem sprzedawał w swojej galerii. 

- To dziwne, że nie posługiwał się własnym nazwiskiem - zauważył Odd. 
Nagle Arch uświadomił sobie: 

-  Ale  w  ostatnim  artykule  Mountclemens  twierdził,  że  Scrano  nie  będzie  już 

więcej malował. 

- Sądzę, że Mountclemens zamierzał wyeliminować Oscara Narksa - powiedział 

Qwilleran.  -  Może  Narx  za  dużo  wiedział.  Podejrzewam,  że  to  wcale  nie  nasz  krytyk 

był  w  samolocie  o  trzeciej  po  południu,  w  dniu  zamordowania  Lambretha. 
Przypuszczam, że miał wspólnika, który posłużył się jego biletem i figurował na liście 
pasażerów pod nazwiskiem Mountclemensa. Tym wspólnikiem był oczywiście Narx. 

- A Mountclemens poleciał następnym samolotem - dodał Arch. 
-  Albo  pojechał  do  Nowego  Jorku  samochodem  -  rzekł  Qwilleran  -  tym 

tajemniczym  samochodem,  który  był  zaparkowany  na  tyłach  galerii.  Zoe  Lambreth 
słyszała, jak jej mąż rozmawia z kimś o tym wozie przez telefon. 

- Mountclemensowi odbiło, po co wciągał w to innego faceta? 

Zawsze powtarzam, że kiedy chce się kogoś zamordować, trzeba się za to brać 

samemu. 

- Mountclemens wcale nie był głupi - sprzeciwił się Qwilleran. - Wymyślił sobie 

niezłe alibi, tylko coś poszło nie tak. 

Arch, który słyszał fragmenty opowieści Qwillerana przez cały dzień, spytał: 

background image

 

 

-  Skąd  twoje  przekonanie,  że  Mountclemens  zamierzał  kogoś  zabić,  kiedy 

schodził do tylnej bramy? 

-  Są  aż  trzy  powody,  żeby  tak  sądzić  -  Qwilleran  był  w  swoim  żywiole. 

Przemawiał  ze  swadą,  wymachując  rękami.  -  Po  pierwsze,  Mountclemens  zszedł  na 
patio, żeby się z kimś spotkać, a pomimo całej swej próżności zostawił sztuczną rękę 

na  górze.  Nie  potrzebował  jej,  bo  nie  zamierzał  witać  się  z  jakimś  miłym  gościem. 
Druga  rzecz:  nie  wziął  ze  sobą  latarki,  chociaż  schody  były  strome  i  oblodzone.  Po 
trzecie,  nie  wziął  jej,  bo  rękę  miał  zajętą.  Trzymał  w  niej  kuchenny  nóż  -  brakuje 

jednego na półce. 

Publiczność Qwillerana wsłuchiwała się w każde jego słowo. 

-  Wygląda  na  to  -  ciągnął  -  że  Mountclemens  nie  zdołał  zaskoczyć  Narksa. 

Zaskoczenie grało tu kluczową rolę, musiał pchnąć Narksa w plecy, gdy ten przejdzie 

przez  bramę,  w  przeciwnym  wypadku  istniała  spora  szansa,  że  młodszy  mężczyzna 
poradzi sobie z krytykiem. Narx wygląda na bardzo silnego, a przy tym ma obie ręce 

sprawne. 

- Ale skąd wiesz, że Mountclemens zszedł na dół, żeby się z kimś spotkać? Był 

tylko w marynarce. 

-  Czekając  na  Narksa,  przypuszczalnie  okryty  był  peleryną,  ale  odrzucił  ją  w 

krytycznej chwili, żeby mieć większą swobodę ruchów. Spodziewał się, że Narx pchnie 

bramę  -  która  otwiera  się  do  wewnątrz  patio.  Zamierzał  skryć  się  za  jej  skrzydłem  i 

pchnąć go nożem w plecy. Pewnie chciał zostawić ciało na zewnątrz, na tyłach domu. 

Uznano by, że to sprawka jakiegoś włóczęgi. Okolica nie cieszy się najlepszą sławą. 

- Jeżeli ten Narx to rzeczywiście taki kawał chłopa, jak mówisz - zauważył Arch 

- jak ten głupiec mógł sobie wyobrażać, że upora się z nim jedną ręką? 

-  Był  strasznie  zadufany  w  sobie.  Wszystko  mu  się  dotąd  udawało,  i  to  w 

najlepszym stylu. Zaślepiła go niewiarygodna pycha... 

I chyba wiem, dlaczego akurat tym razem spotkało go niepowodzenie. To tylko 

domysł,  ale  odnoszę  wrażenie,  że  kiedy  Narx  otwierał  bramę  wiodącą  na  patio, 

spodziewał się, że Mountclemens czeka tam na niego. 

- Skąd mógł wiedzieć? 
-  Wyczuł  wodę  kolońską,  którą  Mountclemens  pachniał  zawsze,  od  świtu  do 

nocy. Zapach limonki. 

- Ale obłęd! - stwierdził Odd Bunsen. 

background image

 

 

- Gdyby Narx nie wrócił po te obrazy, morderstwo mogłoby mu ujść na sucho - 

stwierdził Arch. 

- Dwa morderstwa - wtrącił Qwilleran - gdyby nie interwencja Koko. 

- Ktoś się jeszcze napije? - spytał Arch. - Bruno, poprosimy jeszcze dwa martini 

i sok pomidorowy... nie, trzy martini. Właśnie nadchodzi tu Lodge Kendall. 

- Nie, ja dziękuję - poprawił go Qwilleran. - Wychodzę za parę minut. 
Kendall przyniósł nowe wieści. 
- Wracam prosto z komendy głównej - oznajmił. - Narx odzyskał przytomność i 

policja spisała jego zeznania. Wszystko odbyło się dokładnie tak, jak mówi Qwilleran. 
Narx malował obrazy Scrano. Zawsze gdy pojawiał się w mieście, koczował w pustym 

apartamencie u Mountclemensa, ale głównie pracował w Nowym Jorku. Przywoził tu 
swój towar samochodem kombi, udając nowojorskiego agenta Scrano. 

- Co z tym samolotem o trzeciej po południu? 
- Owszem, posłużył się biletem Mountclemensa. 

-  Mówiłem  -  stwierdził  Odd.  -  Ten  kretyn  Mountclemens  dopuścił  go  do 

tajemnicy. 

-  Nie.  Na  tym  etapie  Narx  o  niczym  nie  wiedział.  Otóż  było  tak:  właśnie 

przyjechał do miasta tym swoim kombi, a Mountclemens kazał mu od razu lecieć do 
Nowego  Jorku,  żeby  spotkać  się  tam  z  jakimś  dużym  klientem,  który  przyjechał 

nieoczekiwanie  z  Montrealu.  Mountclemens  zapewniał,  że  zaaranżował  całą 

transakcję przez telefon - w imieniu Narksa, jak wszystkie operacje dotyczące Scrano. 

Narx miał spotkać się z Kanadyjczykiem w Nowym Jorku o piątej i sprzedać mu tyle 
obrazów  Scrano,  ile  się  da.  Jak  dotąd  wszystko  się  zgadzało.  W  końcu  zawsze 
załatwiali to w ten sposób, Narx firmował sprzedaż Scrano. Mountclemens oddał swój 

własny bilet Narksowi, odwiózł go na lotnisko, na samolot o trzeciej. 

- Ale jak to się stało, że na liście pasażerów było nazwisko Mountclemensa? 

- Narx twierdzi, że ledwo zdążyli na lotnisko i Mountclemens poradził mu, żeby 

nie tracił czasu na zmianę nazwiska, tylko żeby szedł od razu do bramki. On sam, to 

znaczy  Mountclemens,  oświadczył,  że  pojedzie  samochodem  Narksa.  Miał  wyruszyć 

od razu, przenocować w Pittsburghu i pojawić się w Nowym Jorku w czwartek rano. 

- Chyba domyślam się, co poszło nie tak - rzekł Qwilleran. 

-  Otóż  -  opowiadał  dalej  Kendall  -  ten  frajer  z  Montrealu  okazał  się 

prawdziwym pasjonatem trójkątów Scrano i chciał kupić wszystkie, jakie można było 

background image

 

 

zdobyć.  Tak  więc  Narx  zadzwonił  do  Earla  Lambretha,  żeby  ten  przesłał  mu 

samolotem wszystkie nie-sprzedane dotąd obrazy. 

- To ta rozmowa, którą słyszała Zoe. 

-  Na  to  Lambreth,  że  wyśle  je  samochodem,  ale  Narx  powiedział  mu,  że 

Mountclemens  i  jego  samochód  są  już  pewnie  w  połowie  drogi,  w  Pittsburghu. 

Lambreth stwierdził, że nie, że wóz nadal stoi na tyłach jego galerii. 

- Więc Narx wyczuł pismo nosem. 
- Dopiero kiedy dowiedział się o zamordowaniu Lambretha i zdał sobie sprawę, 

że  Mountclemens  go  okłamał.  Potem  postanowił  na  tym  skorzystać.  Skądinąd 
serdecznie nie znosił Mountclemensa, czuł się jak wyrobnik - jak robot - wciąż tylko 

wykonując  polecenia  przemądrzałego  Mountclemensa.  Uznał  więc,  że  wyszarpnie 
nieco więcej forsy z tego, co Mountclemens zyskiwał na sprzedaży obrazów Scrano. 

- Myślał, że będzie szantażował takiego cwaniaka jak Mon-ty - zaśmiał się Odd. 

- Chyba zgłupiał. 

- Tak więc Mountclemens zaczaił się na niego przy wejściu - ciągnął Kendall - 

ale Narx zdołał odebrać mu nóż. 

- Czy powiedział, dlaczego zdecydował się wrócić na miejsce zabójstwa? 

- Głównie po to, żeby zabrać obrazy podpisane własnym nazwiskiem. Obawiał 

się,  że  policja  może  zacząć  go  szukać.  Zgarnął  też  jednak  kilka  obrazków  Scrano  i 

wrócił po więcej, a wtedy natknął się na Qwillerana - i na kota! 

- Ciekawe, co stanie się z cenami obrazów Scrano, kiedy ta historia wyjdzie na 

jaw - stwierdził Arch. - Pewnie niejeden inwestor wyskoczy oknem. 

- Coś  ci powiem - rzekł Qwilleran.  - Przez ostatnie tygodnie sporo obracałem 

się  w  świecie  sztuki.  Otóż  gdybym  miał  trochę  forsy  luzem,  chyba  kupiłbym  jakieś 

gustowne szarobiałe trójkąty pędzla Scrano. 

- Chyba zwariowałeś! - zaśmiał się Odd. 

- Zapomniałem wam powiedzieć - ożywił się Kendall. - Te obrazki z trójkątami 

były  wynikiem  współpracy.  Narx  mówi,  że  je  malował,  ale  projektowane  były  przez 

Mountclemensa. 

-  Sprytnie  -  stwierdził  Qwilleran.  -  Mountclemens  stracił  rękę  i  nie  mógł 

malować;  Narx  był  świetny  technicznie,  ale  pozbawiony  twórczej  wyobraźni. 

Wszystko gra! 

-  Założę  się,  że  mnóstwo  artystów  ma  takich  wyrobników,  którzy  za  nich 

malują - stwierdził Odd. 

background image

 

 

-  Napij  się  jeszcze  soczku  -  zachęcił  Qwillerana  Arch.  -  Trzeba  to  wszystko 

uczcić! 

-  Nie,  dziękuję  -  odparł  Qwilleran.  -  Jestem  umówiony  na  kolację  z  Zoe 

Lambreth, muszę iść do domu i zmienić koszulę. 

- Zanim pójdziesz - zatrzymał go Odd - może powinienem ci wyjaśnić, dlaczego 

w  zeszłym  tygodniu  nie  udało  mi  się  zrobić  żadnych  zdjęć  tej  pani  od  spawania 
metalu. 

- Nie ma pośpiechu - zapewnił go Qwilleran. 

- Poszedłem do szkoły Pennimana, ale jej tam nie zastałem. Okazało się, że jest 

w domu i leczy chore łapska. 

- Co jej się stało? 
-  Pamiętasz  tego  gościa,  który  spadł  i  się  zabił?  Pani  Bolton  próbowała  go 

przytrzymać  i  nadwyrężyła  sobie  przy  tym  oba  nadgarstki.  Ale  w  tym  tygodniu  ma 
wrócić do pracy, więc będziesz miał swoje fotki. 

-  Zrób  jej  dobre  zdjęcia  -  rzekł  Qwilleran.  -  Postaraj  się,  żeby  ładnie  na  nich 

wyszła, jeśli to możliwe. 

Gdy Qwilleran wrócił do domu, żeby nakarmić kota, zastał Koko wyciągniętego 

na dywanie i zajętego toaletą. 

- Myjesz łapki przed kolacją? - spytał go Qwilleran. 

Różowy  języczek  śmigał  po  białej  piersi,  brązowych  łapach  i  beżowozłotych 

bokach.  Aksamitne  brązowe  uszy  zostały  przetarte  zwilżonymi  łapami.  Następnie 

Koko  uchwycił  swój  wspaniały  długi  ogon  przednimi  łapami  i  wylizał  go  niezwykle 
starannie.  Zadziwiające,  ale  wyglądał  przy  tym  zupełnie  jak  kot  i  nie  sprawiał 
wrażenia  nadnaturalnej  istoty,  która  potrafi  czytać  w  myślach,  wie,  co  się  wydarzy, 

jest  w  stanie  wywąchać  nosem  to,  czego  nie  może  zobaczyć,  i  wyczuć  szóstym 
zmysłem wszystko inne. 

- Należy  ci się artykuł, Koko. „Koci detektyw rozwiązuje  zagadkę podwójnego 

morderstwa".  Miałeś  rację  za  każdym  razem,  a  ja  wysnuwałem  same  błędne  teorie. 

Nikt  nie  ukradł  złotego  sztyletu.  Mountclemens  nie  poleciał  samolotem  o  trzeciej. 

Butchy  nie  popełniła  żadnej  zbrodni.  Dziewiątka  nie  padł  ofiarą  morderstwa.  A  Zoe 
mnie nie okłamała. 

Koko nadal pracował nad swoim ogonem. 
- Jest jednak kilka rzeczy, których nie wiem. Dlaczego zaprowadziłeś mnie do 

tego  schowka  na  górze?  Aby  dostać  swoją  miętową  myszkę  czy  żeby  mi  pomóc  w 

background image

 

 

odnalezieniu  małpy  Ghirotta?  Dlaczego  w  piątek  pokazałeś  mi  półkę  z  nożami? 

Chciałeś  mi  dać  do  zrozumienia,  że  jednego  brakuje,  czy  to  była  sugestia  dotycząca 
siekanej wołowiny? Oraz dlaczego upierałeś się, żeby zajrzeć do kuchni na dole? Czy 

wiedziałeś,  że  Narx  tam  się  pojawi?  A  ta  szpachla?  Drapałeś  stół  obok  niej;  czy 
wiedziałeś, co się wydarzy? 

Koko nadal pracował nad swym ogonem. 
- I jeszcze jedno: kiedy Oscar Narx skoczył na mnie, co tak naprawdę się stało? 

Spanikowałeś i byłeś po prostu przerażonym kotem czy chciałeś uratować mi życie? 

Koko  uporał  się  wreszcie  z  ogonem  i  obdarzył  Qwillerana  natchnionym 

spojrzeniem,  jak  gdyby  jakaś  absolutna  odpowiedź  kształtowała  się  w  jego  lśniącej, 

brązowej  głowie.  A  potem  wykręcił  swą  smukłą  postać  w  przedziwny  kształt,  zadarł 
nos  i  zaczął  drapać  się  za  uchem  tylną  łapą,  przybierając  wyraz  wielkiego  kociego 

udelektowania.