background image

GINAWILKINS 

BUNT SERCA 

background image

Prolog 

Griff przyłapał się na tym, że zwraca większą uwagę na 

różne dochodzące do niego od czasu do czasu dźwięki niż 
na treść raportu wygłaszanego monotonnym głosem przez 

jednego z prawników. Co chwila ktoś kaszlał, chrząkał. 

poruszał się niespokojnie w krześle. Słychać było lekkie, 

rytmiczne stukanie ołówka o lśniącą powierzchnię stołu 

konferencyjnego. 

Siedzi tu dziesięć inteligentnych i gruntownie wykształ­

conych osób - myślał w zadumie Griff- a nadgorliwy pan 

Feinfeld uznaje za niezbędne głośne odczytywanie z całą 

powagą raportu, który, starannie przepisany, leży przed 

każdym uczestnikiem konferencji. 

Griff spojrzał w kierunku końca stołu, gdzie po lewej 

strome siedział ich szef, Wallace Dyson, patrzący srogo na 

pana Feinfelda spod gęstych, siwych brwi. 

Szary wełniany garnitur, uzupełniony nieskazitelnie bia­

łą koszulą i ciemnowiśniowym krawatem, leżał doskonale 

na wysportowanej figurze pana Dysona. 

Griff sięgnął ręką do uciskającego go węzła podobnego, 

ciemnowiśniowego krawata i rzucił okiem najpierw na 
swoje szare, uszyte na miarę ubranie, a polem wokoło, na 

pozostałe sześć szarych garniturów. Wyglądająjak odbite 

na fotokopiarce - pomyślał, ale zaraz powstrzymał ogar­
niające go rozbawienie. 

Uświadomił sobie, że on sam świetnie pasuje do lego 

background image

czcigodnego, konserwatywnego zgromadzenia, złożonego 

wyłącznie z mężczyzn. Jak dotąd żadna kobieta nie znalaz­

ła się w zarządzie szanowanej kancelarii adwokackiej 

w StLouis. w stanie Missouri. Po wielu latach, w ciągu 

których Griff pozostawał poza jakąkolwiek wspólnotą, od­

czuwał cichą satysfakcję, że znalazł się w gronie tych sza-

ro-gamiturowych osobników. 

Sięgnął po stojącą przed nim filiżankę. Duży  ł y k letniej 

kawy miał spłukać gorzki smak. który nagle poczuł 

w ustach. 

- Jeżeli pan Feinfeld nie ma nic ciekawego do dodaniu 

w związku z treścią sprawozdania, może pan. panie Myers, 

byłby tak łaskawy i przedstawił nam aktualny stan sprawy 

Handela - rzekł Dyson szorstko, kiedy pan Feinfeld, cały 

czerwony po kąśliwej uwadze szefa, skończył swe wystą­

pienie. 

Stary tyran pedantycznie przestrzegał formalnego proto­

kołu na zebraniach. 

Griff nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok pana 

Myersa, który wstał i z nieszczęśliwą miną rozpoczął relację. 

- Osiągnęliśmy porozumienie, sir-zaczął cichym gło­

sem. 

Przedstawił w ogólnym zarysie zasady ugody, zerkał 

przy tym nerwowo na Dysona w oczekiwaniu uwag na 

temat sposobu prowadzenia negocjacji. Griff odegrał 

w nich główną rolę. 

Dyson pokiwał głową i skierował zimne jak stal oczy na 

Griffa. 

- Panie Taylor, czy jest pan pewien, że ugoda zawiera 

wszystkie wymagane zastrzeżenia i że w przyszłości nie 

czeka nas jej dalsze publiczne roztrząsanie? 

Griff był świadomy źródła irytacji Myersa. Dyson po­

prosił Griffa o opinię. 

background image

Skinął głową, poprawił niedbałym ruchem okulary i od­

parł: 

- Tak, sir. Rozgłos skończy się natychmiast z chwilą 

podpisania ugody. 

Ich klient, poważna firma farmaceutyczna, uniknie pro­

cesu, mimo że ponosi odpowiedzialność za trzy śmiertelne 

ofiary wypuszczonej na rynek serii szkodliwych specyfi­

ków. Griffa nigdy nie przestawała zadziwiać siła dyskretnie 

rozdzielonych paru milionów dolarów. 

- Dobrze. - Głos Dysona wyrażał aprobatę w stopniu, 

na jaki było go stad. 

Dyson na swój sposób darzył młodego człowieka coraz 

większą sympatią od czasu, gdy zatrudnił go w swojej 

spółce adwokackiej. 

Dla Griffa były to dwa lata, w ciągu których musiał 

powściągać dumę i trzymać na wodzy temperament, a tak­

że unikać wypowiadania na głos własnego zdania. Ciężka, 

wykonywana z pełnym poświęceniem, praca zaczęła jed­

nak przynosić owoce. 

Mając zaledwie trzydzieści lat, Griff był na drodze do 

coraz większych sukcesów i zamierzał na niej pozostać bez 

względu na cenę, jaką przyszłoby zapłacić.  N i k t już nie 

będzie go traktować, jakby był śmieciem. Nie będzie wię­

cej podejrzewany o popełnienie przestępstwa tylko dlate­

go, że miał kiedyś kłopoty rodzinne i złą reputację. Szano­

wani obywatele nie zabraniają mu już chodzenia na randki 

z ich córkami i siostrami. Przeciwnie, widząw nim pożą­

danego kandydata na męża. 

Nie zamierzał zejść z tej drogi. 

Myersowi, takjak wielu innym współpracownikom 

Griffa, nie przypadła do gustu błyskotliwa i wzbudzająca 

szacunek Dysona kariera młodszego kolegi. Jednak Myers 

działał rozważnie i nie ujawniał swej urazy. Zakończył ra­

port następującymi słowami: 

background image

- Dokumentybędąpodpisanejutro. 

Teraz przyszła kolej na sprawozdanie Griffa. Jego rela­

cja w najmniejszej mierze nie zadowoliła Dysona, Szef 

miał coraz bardziej marsową minę. 

- Ona zdecydowanie odmawia zawarcia ugody. - Griff 

referował przebieg toczącego się procesu, którego stroną 

był jeden z najbardziej wpływowych klientów ich kancela­

r i i . - Jest raczej pewne, że sąd przyzna odszkodowanie za 

koszty leczenia. Obecnie usiłujemy zapobiec zasądzeniu 

wygórowanej kwoty jako zadośćuczynienia za krzywdę 

moralną. Szczerze mówiąc, w tej kwestii nasza sytuacja nie 

wydaje się zbyt obiecująca.  M a m wrażenie, że powódka 

budzi wyjątkowe współczucie sądu przysięgłych. 

- Można się było tego spodziewać - mruknął Dyson. -

Krucha, małablondyneczka, przywożona na wózku inwa­

lidzkim. Dlaczego, do licha ciężkiego, ona nie chce pójść 

na ugodę? Składamy jej cholernie dobrą ofertę. 

- Nie chodzijej właściwie o pieniądze, z wyjątkiem 

poniesionych wydatków, których zwrot, tak czy inaczej, 

uzyska. Zabiega o przyznanie zadośćuczynienia za straty 

związane z utratą zdrowia Uważa, że powinna być to zasa­

da w tego typu procesach. Zdaniem powódki korporacji 

DayCo upiekło się w zbyt wielu sprawach. Firma ta nie 

ponosiła odpowiedzialności za niedbalstwa tylko dlatego, 

że umiała rozsądnie posłużyć się pieniędzmi, niezbyt ucz­

ciwie zdobytymi. Poszkodowana uważa również, ze nasza 

spółka adwokacka wygrała wiele spraw sądowych wyłącz­

nie z tego powodu, że klienci mogli sobie pozwolić na 

opłacenie najlepszych adwokatów. A pokrzywdzeni takich 

możliwości nie mieli. 

G r i f f zastanawiał się, co oznacza coraz bardziej srogi 

wyraz twarzy szefa, który wpatrywał się w niego badaw­

czo. 

background image

- Czy to są jej słowa, czy pańskie, panie Taylor? -

spytał Dyson podejrzanie łagodnie. 

- To sąjej słowa, sir. - Griffnie chciał przyznać nawet 

przed samym sobą że odczuwał szacunek dla młodej ko­

biety. 

Dyson już odprężony pokiwał głową. 

- A jaki jest program na jutro? Kto będzie ich nastę­

pnym świadkiem? 

- Psycholog, Kobieta. Ma zeznawać na temat urazu 

psychicznego - odrzekł Griff. -  M ó w i się, ze pani psycho­

log w pełni popiera pannę Hawlsey w jej dążeniu do uzy­

skania zadośćuczynienia za krzywdę moralną. Wykazanie 

istnienia urazu psychicznego może w tym pomóc 

- Co wiemy o tej pani psycholog? 

Informacji miał udzielić Bradley Corman. Griff spojrzał 

na niego pytająco, gdyż sam nie znał jeszcze wyników 

przeprowadzonego wywiadu. 

Corman wstał nieco podniecony zwróconą na niego 

przez wszystkich uwagą i gorączkowo przekładał leżące 

przed nim papiery. 

- Jest młoda, ma dwadzieścia kilka lat i już udało się jej 

odnieść pewne sukcesy. Jest związana z Centrum Zdrowia 

w Riwer City. Pracuje tam dopiero od trzech miesięcy, zaję­

ła miejsce jednego z poprzednich współpracowników tam­

tejszej kliniki. Ma trochę buntowniczą naturę, stosuje ra­

czej niekonwencjonalne metody leczenia. Angażuje się 

w rozwiązywanie trudnych problemów społecznych. 

Dyson stęknął z niezadowoleniem na znak, że ten typ 

kobiet nie jest mu obcy i że nie ma o nich najlepszego 

mniemania. 

- Proszę mówić dalej. 

- Niewiele jest do powiedzenia, sir. Jest panną, nie da 

się nic złego powiedzieć ojej życiu prywatnym. Wydaje 

się, że zarówno współpracownicy, jak i pacjenci bardzo ją 

background image

szanują, mimo że ma opinię dziwaczki. Dość powszechnie 

uważa się, ze to cecha wszystkich psychologów. Pochodzi 

ze Springfield. Dwa lata studiowała w południowo-

wschodnim Missouri, a potem przeniosła się na uniwersy­

tet stanu Tennessee. Nazywa się James. M.A James. 

Griff, ubawiony pełną dezaprobaty miną szefa nagle 

odwrócił się i spytał Cormana: 

- MA.James? 

Corman przytaknął. 

- Właśnie tak. MA.James. 

- Melinda Alice - rzucił Griff półgłosem z lekkim 

uśmiechem. 

Dyson odłożył ołówek i spojrzał na Griffa w skupieniu. 

- Czy zna pan tę kobietę, panie Taylor? 

- Być może - odpowiedział Griff z wahaniem. - Zga­

dza się wiek, inicjały i miejsce urodzenia. Tak, Melinda 

Alice może być tą dziewczyną, którą kiedyś znałem. 

- Czy był pan z nią w dobrych stosunkach? 

- Tak, w bardzo dobrych. Chodziliśmy ze sobą zanim 

wstąpiłem do marynarki. 

Ciemne oczy Dysona wpatrywały się w Griffa z uwagą. 

Pytanie, które zadał, nie należało do delikatnych. 

- Czy pan nadal żywi uczucie do tej dziewczyny? 

Z pewnością nie byłby zadowolony z twierdzącej odpo­

wiedzi. 

- Nie, sir- odrzekł Griff uprzejmie i zgodnie z prawdą. 

Kiedy się poznali. Melinda miała czternaście lat, a on 

zaledwie osiemnaście, Melinda i jej bliźniacza siostra zo­

stały osierocone w wieku dziewięciu lat Były wychowy­

wane przez brata i dwie siostry, z których najstarsza została 

ich kuratorem. W tym czasie Griff rozpaczliwie szukał 

przyjaznej duszy i Melinda, mimo sprzeciwu brata, stała się 

jego najlepszym przyjacielem. I chociaż Griff ciepło ją 

wspominał, nie pragnął powrotu do przeszłości. Stare rany 

background image

ledwie się zasklepiły. Wydarzenia z lal młodości wciąż je­

szcze mogły zagrozić jego pozycji zawodowej, na którą tak 

ciężko pracował. 

- Byliśmy tylko przyjaciółmi. 

Dyson uśmiechnął się. Pozostali mężczyźni poruszyli 

się nerwowo. Uśmiech Dysona zawsze wszystkich niepo­

koił, nie wyłączając Griffa. 

- Wobec lego zna pan jej słabostki - stwierdził szef. 

Przymrużył oczy i szorstkim głosem rozkazał: 

- Niech pan je wykorzysta, Taylor. Chcę wygrać ten 

proces. 

Griff drgnął 

- Upłynęło już wiele czasu od naszego ostatniego spot­

kania, ale nawet wtedy nie było łatwo ją zastraszyć. To nie 

będzie takie proste. 

Bardzo dobrze pamiętał, że brat Melindy wręcz żądał od 

niej zerwania znajomości z Grillem. Nie posłuchała go. 

Matt James potrafił być stanowczy, ajednak ulegał młod­

szej siostrze. 

- Bzdura - Dyson zawyrokował kategorycznie.-Mogą 

być z nią trudności, ale pan jest cholernie dobrym adwoka­

tem Niech ją pan unieszkodliwi, Taylor. Proszę ją zdema­

skować. Trzeba ujawnić, jakimi motywami się kieruje, sko­

ro dla zdobycia sławy naraża swoją biedną, obciążoną ura­

zem psychicznym pacjentkę na uczestniczenie w procesie 

sądowym Proszę się dowiedzieć, ile jej zapłacono za ze­

znania. Chcę wygrać ten proces - powtórzył. 

Griff poczuł, że ma sucho w gardle. 

- Tak, sir. 

Przykro mi Melindo. pomyślał. Ale zaszedłem za daleko 

i nie ma już dla mnie odwrotu. 

Griff także pragnął wygranej. Za każdą cenę. 

background image

ROZDZIAŁ 

Poznałbyjąwszędzie, choć upłynęło dwanaście lat Jas­

na cera. Gęste, mdawoblond włosy. I te oczy - leciutko 

skośne, szmaragdowe, wgłębi których czaiły się figlarne 

chochliki. Tak naprawdę nigdy nie zapomniał tych oczu. 

Jako czternastoletnia dziewczyna była urocza: śmiała, 

gwałtowna i w  m i ł y sposób kapryśna. Po dwunastu latach 

Stała się niewiarygodnie piękna, elegancka i pewna siebie, 

lecz

 zachowała typową dla swojej natury cechę - przeko­

rę. To ona właśnie sprawiała, że Melinda odznaczała się tak 

silną indywidualnością. 

Właśnie z przekory została kiedyś jego przyjaciółką, 

wtedy gdy inni nawet nie próbowali się do niego zbliżyć, 

A teraz miał jej zadać cios. 

Bardzo dobrze dawała sobie radę, odpowiadając na py­

tania adwokata powódki. Byli po tej samej stronie. 

Dwanaście lat temu Melinda i Griff też byli po tej samej 

stronie. Dwoje przeciw całemu światu. 

Teraz nie będzie o tym myśleć. Dzisiaj on reprezentował 

korporację DayCo. pieniądze i siłę. Osiągnął to, do czego 

dążył. 

Czy go poznała? Zmienił się o wiele bardziej niż ona. 

Tlenione, sięgające ramion włosy zostały ścięte.  M i a ł y 

teraz naturalny, ciemnobrązowy kolor i ułożone były 

background image

w stylu odpowiednim dla ustatkowanego młodego czło­

wieka na stanowisku. Po kolczykach pozostał jedynie nie­

wielki ślad - świadectwo ówczesnego buntu. 

Nosił teraz tradycyjne, ciemne, szyte na miarę ubrania, 

białe, jedwabne koszule, krawaty w barwach uczelni i oku­

lary w cienkiej oprawie. 

Zniknęły skórzane kurtki i obszarpane drelichy, a wraz 

z nimi bawełniane koszulki w krzykliwych kolorach, z wy­

drukowanymi na nich niezbyt cenzuralnymi napisami. 

Zmienił nawet imię. Po wyjeździe ze Springfield porzucił 

młodzieżowe przezwisko. W obecnej sytuacji wydawało 

mu się bardziej odpowiednie jego drugie imię— Griffin. 

O ile pamiętał, Melinda nigdy nawet tego imienia nie sły­

szała. 

Nie, prawdopodobnie nie poznała go. I nic dziwnego. 

Młody gniewny, którybyłjej przyjacielem, przestał istnieć. 

Nadeszła jego kolej na zadawanie pytań świadkowi. Na 

sali sądowej zapanowała atmosfera wzrastającego oczeki­

wania, kiedy Griff wstał i zbliżył się do Melindy. 

Odchrząknął i zapytał: 

- Panna James, prawda? Panna, nie doktor James? 

Zmrużenie szmaragdowych oczu było pierwszą oznaką 

irytacji. 

- Nie jestem doktorem Uzyskałam stopień magistra, więc 

może pan zrezygnować z tytułu - zgodziła się chłodno. 

Celowo zlustrował ją wzrokiem, zwracając tym samym 

uwagę sędziów przysięgłych na jej strój i uczesanie, mod­

ne i w dodatku śmiałe. 

Nie okazał ulgi, jakąodczuł. Nie poznała go. 

- Panno James, zeznała pani, żejej pacjentkę, pannę 

Hawlsey, męczą nocne koszmary i że od czasu, kiedy spad­

ła w uzdrowisku z balkonu  w i l l i , której właścicielem jest 

mój klient, odczuwa nienaturalną obawę przed upadkiem? 

- Tak, ma nieustanny uraz na tyra tle. Prześladuje ją 

background image

paniczny strach, który nie opuszcza jej od chwili tego 

strasznego wypadku- Była pewna, że umrze, a ten rodzaj 

obezwładniającego strachu pozostawia w psychice blizny 

wymagające dłuższego leczenia niż obrażenia fizyczne. 

- Obezwładniający strach? - Griff powtórzył j ej słowa 

dla zaakcentowania dramatycznej wymowy użytego zwro­

tu. - Panna Hawlsey doznała obrażeń w czasie upadku. 

Jednak żąda nie tylko odszkodowania z tytułu wydatków 

na koszty leczenia, lecz także dodatkowo dwóch milionów 

dolarów jako zadośćuczynienia za krzywdę moralną 

w związku z utratą zdrowia. Rozumiem, że pani podziela 

jej stanowisko? 

- Tak, ponieważ ona potrzebuje... 

- Proszę tylko o odpowiedź na moje pytanie, panno 

James: tak czy nie? 

Twarz Melindy wykrzywił gniewny grymas. 

-Tak. 

- A więc pani wyobraża sobie, że mój klient będzie 

ponosił finansową odpowiedzialność za złe sny pani pa­

cjentki? 

- Wyobrażam sobie... 

- Tak czy nie, panno James - powtórzył, jakby jego 

cierpliwość była wystawiona na próbę. 

- Tak! - fukneła gniewnie. 

Zaczynał zbijać jąz tropu. To dobrze. Im bardziej będzie 

traciła pewność siebie, tym lepiej. 

- Ajakie wynagrodzenie otrzymuje pani za leczenie 

pacjentki i za występowanie w procesie, panno James? 

- Nie wiem, co to... 

- Proszę o odpowiedź, panno James. 

- Pracuję w klinice, panie Taylor, i za to mi płacą. Zgła­

szających się pacjentów nie pozostawiamy bez pomocy, 

nawet jeżeli nie mają pieniędzy. W wypadku, gdy stać ich 

na opłacenie kosztów leczenia łub gdy wydatki te pokrywa 

background image

instytucja ubezpieczeniowa, przeciętna oplata wynosi 

sześćdziesiąt dolarów za godzinę. O ile mi wiadomo, hono­

rarium adwokackie jest przynajmniej dwukrotnie wyższe 

prawda? 

Oczywiście mógł odpowiedzieć, że wysokość jego za-

zarobków nie ma związku ze sprawą i że to nie ona, lecz on 

prawo zadawania pytań. Uznałjednak, że może to 

skrzętnie wykorzystać przeciwko niej. 

- Oczywiście, to prawda. - Spojrzał na sędziów przy­

sięgłych tak, jakby chciał zaznaczyć, że nie zamierza za-

zaprzeczać ogólnie znanym faktom. - Kiedy proces się koń­

czy takim czy innym wyrokiem, mój klient nie potrzebuje 

juz więcej korzystać z moich usług. Czy może to 

samo pani powiedzieć o sobie, panno James?Czy wydany 

na korzyść firmy Hawlsey wyrok spowoduje całkowite 

wyleczenie jej z urazu powstałego w następstwie wypadku? 

- Nie, oczywiście, że nie - odpowiedziała ostrożnie 

- Będzie się musiała zatem dalej leczyć?- Prawdopodobnie tak. 

Nocne koszmary osłabiajają,strach niemal pozbawia 

możliwości prowadzenia normalnego trybu życia. Mam 

nadzieję, że... - A kiedy, pani zdaniem, wyzdrowieje? 

- ostro przerwał Griff. 

Uniosła dłonie w gniewnym geście. 

- Nie mogę podać dokładnej daty. Z pewnościąpan nie... 

- To pani podniosła kwestię mego wynagrodzenia, pan­

no James. Klient z góry wie, j ak długo będzie musiał ko­

rzystać z moich usług. Jest granica, po przekroczeniu której 

moje usługi stają się niepotrzebne. Ta granicajest każdemu 

znana - moja praca kończy się wraz z wydaniem wyroku 

przez sąd. Czy zbyt wiele oczekuję, gdy pytam panią, jak 

długo pani klientka będzie obowiązana płacić pani sześć-

background image

dziesiąt dolarów za godzinę? Czy istnieje jakiś sposób, 

który pozwoliłby ocenić dokładny czas lub liczbę seansów 

terapeutycznych potrzebnych dla wyleczenia nerwicy po­

urazowej? 

Melinda odetchnęła głęboko, a na jej policzki wystąpiły 

rumieńce gniewu. 

- Czy mogę odpowiedzieć pełnym zdaniem, panie Tay­

lor, czy też nadal będzie mi pan przerywał po pierwszych 

kilku słowach? - Była wściekła. 

Musiał powstrzymać uśmiech. Ileż razy słyszał to zda­

nie w czasie  k ł ó t n i Melindy ze starszym bratem. 

Skrzywił się z lekka drwiną, ruchem głowy oddając jej 

głos. 

- Panie Taylor, istnieje zasadnicza różnica miedzy na­

szymi klientami. Pana kilem po skończonym procesie po­

wróci do domu i będzie prowadził dotychczasowe życie, 

bez względu na to, jaki zapadnie wyrok. Jeżeli werdykt 

będzie dla niego niekorzystny, straci tylko pieniądze, któ­

rych ma mnóstwo. Zawsze może podnieść opłaty w swoim 

hotelu albo czynsz za wynajmowane mieszkania czy biura. 

Może wycofać jakieś udziały. Natomiast Nancy, po odnie­

sionych obrażeniach kręgosłupa, nie będzie w pełni spraw­

na fizycznie. Będzie mogła chodzić tylko przez parę godzin 

dziennie, a resztę czasu spędzi przykuta do wózka inwali­

dzkiego. Za każdym razem, kiedy zamknie oczy, zacznie 

na nowo przeżywać koszmar, myśląc, że znowu balkon 

rozsypuje się pod jej stopami, a ona spada jak kłoda, pewna 

nieuchronnej śmierci. Ma teraz dwadzieścia cztery lata 

i przed nią wiele lat bólu i leczenia urazów zarówno fizycz­

nych, j ak i psychicznych. Pomyślny dla niej wyrok wydany 

przez ten sąd oszczędzijej przynajmniej kłopotów związa­

nych z czekającymi ją wydatkami. A pana klient może wte­

dy zrozumie, że podejmując decyzję o ograniczeniu wydat­

ków przez oszczędzanie na remontach dla osiągnięcia wy-

background image

z tego zysku, naraża ludzkie życie. Nancy miała prawo 
utrzymywać, że pana klient stosuje wszelkie techniczne normy, 
których wymaga prawo i które zapewniają bezpieczeń­
stwo. Pana klient powinien być ukarany przede wszystkim 
za to, że zawiódłjej zaufanie. 

Griff przyznał w duchu, że być może popełnił taktyczny 

błąd dopuszczając Melindę do głosu. Argumentacjakoń-

cząca jej wywody rzeczywiście była trafna. Ta kobieta 

powinna zrobić karierę jako prawnik Nie mógł zrozumieć, 

dlaczego jest z niej dumny. Okazała się idealistką, a jedno­

cześnie dobrympsychologiem, potrafiącymbronic swoichpoglądow. 

Taka postawa może przysporzyć mu wielu kłopotów. 

W ł o ż y ł rękę do kieszeni i stał w niedbałej pozie, mającej 

podkreślić w sposóbjednoznaczy, żejej przemówienie go 

nie poruszyło. 

- Panno James, panna Hawlsey zawsze cierpiała na lęk 

wysokości, czy się mylę? 

Melinda popatrzyła na niego podejrzliwie. 
- Tak, to prawda. 

- I dolegliwość ta była na tyle poważna, że pani pacjen­

tka leczyła się w przeszłości? 

- Cóż... tak, ale nastąpiła poprawa. Wyszła przecież na 

balkon, gdyż właśnie chciała nacieszyć się pięknym wido­

kiem. 

- Ale sam upadek nie  w y w o ł a ł u niej lęku wysokości, 

a jedynie spotęgował istniejące już objawy, czyż nie? 

- Wypadek nie po winien  b y ł się wy darzyć. Stantechni-

czny balkonu stwarzał niebezpieczeństwo już od pewnego 

czasu, jak to zeznali świadkowie. Gdyby pana klient  w y ł o ­

żył niezbędne pieniądze na... 

- Ponowniejestem zmuszony przypomnieć pani, że to 

ja zadaję pytania, panno James. Proszę odpowiedzieć - tak 

background image

lub nie. Czy panna Hawlsey cierpiała na lęk przestrzeni 
przed wypadkiem, czynie? 

-Tak. 

- Dziękuję, panno James.  N i e mam więcej pytań. 
G r i f f  w r ó c i ł na swoje miejsce i zajął się notatkami. Spra­

w i a ł wrażenie, jakby zapomniał już o zeznaniach psycho­

loga, które nie  b y ł y na tyle ważne, aby zaprzątać dłużej 

jego uwagę. 

Nie podnosił wzroku, dopóki Melinda nie opuściła miej­

sca dla świadków. 

N i e próbował się oszukiwać. Odczuł ulgę, że go nie 

poznała. Ale również żal. że spotkanie z dawną przyjaciół­

ką nastąpiło w takich okolicznościach. A także smutek, że 
u t r a c i ł prawo do wspomnień o  t y m szczególnym epizodzie 
młodości. 

Gdyby nawet Melinda dowiedziała się, kim jest naprawdę, 

nigdy nie wybaczyłaby mu okazanego j ej lekceważenia. 

Melinda rzuciła torbę na podłogę. Jakby tego było mało, 

cisnęła teczkę w kat niewielkiego, biurowego pokoju. 

- Wstrętna, arogancka, nieetyczna i żle wychowana 

świnia. 

Całą przestrzeń pokoju zajmowali wyściełana podusz­

k a m i kanapa oraz miękki fotel i rozklekotane biurko stoją­

ce przy ścianie. Znad oparcia kanapy wystawały stopy, 

które zniknęły w momencie hałaśliwego wtargnięcia  M e -
lindy do pokoju. Zaraz potem ukazała się szeroko uśmiech­

nięta twarz i jasna czupryna. 

Fred Waller. jeden ze współpracowników Melindy, spoj­

rzał na koleżankę badawczo. 

- Czy coś zle poszło w sądzie? 
- A co ty znowu robisz w  m o i m biurze? Czy nic masz 

własnego pokoju? 

background image

- O ho, ho. Jesteśmy w złym humorku, co? Opowiedz 

o wszystkim doktorowi Wallerowi. kochanie. 

Przepychając się miedzy kanapą a fotelem Melinda 

z marsową miną zmierzała w stronę biurka. 

- Adwokat pozwanego zrobił ze mnie idiotkę. Zadawał 

nieprzyjemne pytania i nie pozwalał dokończyć odpowie­

dzi- „Tak czy nie, panno James?" Zrobił ze mnie pośmie­

wisko, kpił z moich argumentów. Traktował mnie jak po-

średniejszego gatunku szarlatana, który czyha tylko na za­

garniecie pieniędzy. Osobę, do której nie można mieć za­

ufania, gdyż odznacza się ponadto brakiem etyki i bardzo 

niską inteligencją. Musiał zniżyć się do mojego poziomu 

i miał czelność odnosić się do mnie protekcjonalnie. On. 

który żyje z takich kapitalistów bez serca, jak Artur Day-

son.Fred spojrzał na Melindę współczująco i odrzucił spada­

jące mu na oczy przydługie włosy. 

- Słyszałem, że ten Taylor to bezwzględny łajdak. Jest 

pupilkiem Wallace'a Dysona co mówi samo za siebie. 

Krążąplotki, że Dyson upatrzył go sobie na zięcia. 

Melinda zmarszczyła brwi na wspomnienie adwokata, 

który z takim rozmysłem zaatakował ją w trakcie rozpra­

wy. Na pierwszy rzut oka wydał się jej bardzo przystojny, 

choć raził jąjego wręcz obsesyjnie tradycyjny ubiór. Poza 

tym robił dobre wrażenie. Wysoki, dobrze zbudowany, cie­

mnowłosy, pewny siebie. Kiedy po raz pierwszy napotkała 

spojrzenie jego brązowych oczu, serce zaczęło jej bić szyb­

ciej. Czy dlatego, że był pociągającym mężczyzną? Czy 

może wydał jej się znajomy? Nie, to gra wyobraźni. Od 

pierwszej chwili napadł na nią bezlitośnie stwierdzeniem, 

że w swojej dziedzinie nie uzyskała stopnia doktora. 

- Bufon - mruknęła. 

- Patrzysz na mnie, ale jest oczywiste, że myślisz 

background image

o

 nim, więc tej uwagi nie biorę do siebie - zauważył Fred 

pobłażliwie. 

Ze skrzyżowanymi nogami, odchylony do  t y ł u , z rękami 

na oparciu kanapy, demonstrował w całej okazałości żółtą 

koszulkę z denerwująco optymistycznym napisem: Nie 

martw się i bądź szczęśliwy, 

- A jak oceniasz jego wystąpienie? Czy myślisz, że 

Nancy wygra? 

Metinda odgarnęła z czoła kosmyk rudoblond włosów 

i westchnęła. 

- Ma dużą szansę uzyskania zwrotu kosztów leczenia. 

Być może otrzyma jakąś dodatkową kwotę. Wynagrodze­

nie jej adwokatajest astronomiczne, więc powinna uzyskać 

odpowiednio wysoką sumę. Jeśli zaś chodzi o odszkodo­

wanie za krzywdę moralną, to, no cóż. nie wiem. Taylor jest 

bardzo dobrym adwokatem. 

- Musi być dobry, w przeciwnym razie nie pracowałby 

w Spółce Adwokackiej Dysona. Taylor ma przed sobą 

przyszłość. Każda nowa, wygrana sprawa jest dla niego 

następnym szczeblem drabiny, po której się wspina. Mówi 

się, że zrobi wszystko, żeby się dostać na szczyt Słysza­

ł e m , że mana oku karierę polityczną, 

Melinda przyjechała do River City, miasta położonego 

nie opodal StLouis, trzy miesiące temu. To właśnie Fred 

udzielił jej wielu informacji o lokalnych sprawach. Została 

wciągnięta w krąg problemów, którymi żyło tutejsze środo­

wisko. Znała nazwisko Dysona i reputację, jaką się cieszył. 

Cała jego działalność zawodowa, a szczególnie reprezen­

towanie interesów wszechwładnych bogaczy, budziła jej 

odrazę. 

Zdjęcia Dysona, jego żony i pięknej córki były często 

zamieszczane w kronikach towarzyskich lokalnych gazet. 

Melinda spotkała tę ostatnią raz czy dwa na imprezach 

dobroczynnych; bywała tam ze względu na swe żywe zain-

background image

teresowanie sprawami społecznymi. Natomiast Leslie Dy-

son uczestniczyła w nich, gdyż oczekiwano od niej włącze­

nia się w tak godnąpochwały działalność. 

Zatem Dyson upatrzył sobie Taylora na zięcia? Wyobra­

żając sobie tych dwoje na ślubnym kobiercu, Melinda po­
czuła niezrozumiałą, wzrastającą niechęć, 

Taylor był bufonem, to prawda, ale wydawał się zbyt 

inteligentny dla słodkiej ślicznotki, Leslie Dyson. Oczywi-

wiście nicjato nie obchodzi - zreflektowała się szybko, 

nawet dobrze by mu zrobiło, gdyby codziennie rano przy 

goleniu musiał patrzeć w te puste niebieskie oczy. 

- Czy rodzina Taylora wywodzi się ze środowiska Dy-

sonów? - zadała pytanie z czystej ciekawości. To by  t ł u m a ­

czyło karierę Taylora, mimo tak młodego wieku. 

- Nie, na pewno nie. On po prostu pracuje u Dysona od 

dwóch lat. Właściwie to niewiele o nim wiadomo. Zupełnie 

spadł z księżyca albojakby zmaterializowało się ma­

rzenie Dysona o odpowiednim zięciu. Słyszałem, że Taylor 

służył przedtem w marynarce, ale nikt nie wspominał, skąd 

się tam wziął. 

Służba w marynarce. Melinda gwałtownie uniosła  g ł o -

To ciekawe, pomyślała, zagryzając wargę. 

- Nie, to niemożliwe - potrząsnęła stanowczo głową, -

że służył w marynarce, nie znaczy... - przerwała i za­

myśliła się. - jest w tym samym wieku, zgadza się 

nazwisko ale on ma na imię Griffin, a nie Edward. 

Fred spojrzał na nią z niepokojem. 

- Z pewnością wiesz, o czym mówisz, ale ja nie mam 

zielonego pojęcia. 

Patrzyła na Freda nieobecnym wzrokiem, nadal rozwa­

żając różne ewentualności, 

- Po prostu przyszło mi coś do głowy, kiedy powiedzia­

łeś o służbie w marynarce. Przecież Taylor to bardzo po­

spolite nazwisko. 

background image

- To prawda, choć nie tak bardzo jak Smith czy Jones, 

ale rzeczywiście dość powszechne - zgodził się Fred. 

- Nie, to bez sensu. - Melinda ujęła ołówek i wpatry­

wała siew niego z zadumą. - Tak, ma piwne oczy, ale nie, 

zupełnie inny kolor włosów. Och! Ależ on je tlenił! Tak, 

dwanaście lat może zmienić człowieka. 

- Melindo! - pochylony nad biurkiem Fred prawie 

krzyknął i spojrzał prosto w jej przestraszone oczy. -

O czym ty, u diabła, mówisz? 

Melinda rzuciła mu przepraszający uśmiech. 

- Wybacz Fred. Właśnie przyszło mi do głowy, ze być 

może znam tego mężczyznę. Lub raczej znałam wiele lat 

temu. To się wydaje nieprawdopodobne, a jednak chyba 

jest możliwe. 

Fred westchnął i usiadł w fotelu. 

- Dzięki za wyjaśnienie. 

Zostałjej przyjacielem od chwili, gdy się poznali. To 

było przed pięcioma miesiącami. Zostali sobie przedsta­

wieni przez wspólnych znajomych i od razu zaczęli rozwa­

żać możliwość zatrudnienia Melindy w klinice. 

- A Skąd ta myśl, że mogłabyś znać w czasach swej 

niejasnej przeszłości tę wstrętną, arogancką, nieetyczną 

i zle wychowaną świnię? 

- Z tego, co mówiłeś, wynika, że to jego przeszłość jest 

niejasna. Moja - nie. 

- Melindo! - Fredbyłjużporządniezniecierpliwiony. 

- Znałam kiedyś pewnego młodego człowieka. Miałam 

wtedy czternaście lat. Był moim pierwszym chłopakiem. 

- To zapewne dlatego wyróżniasz go spośród tych hord 

wielbicieli, którzy byli po nim - mruknął złośliwie Fred. 

Melinda, nie zwracając uwagi na tę uszczypliwość.ciag-

neła dalej: 

- Nazywał się Edward Taylor, ale nie znosił swojego 

imienia i używał pseudonimu Dziki. Prawdziwy buntów-

background image

nik. Nosił kolczyki i pomięte drelichy w czasach, gdy na 
taką ekstrawagancję pozwalali sobie jedynie gwiazdorzy 

muzyki rockowej. Żadnemu z grzecznych chłopców ze 

Springfield jeszcze się o tym nie śniło. Wstąpił do marynar­

ki wojennej zaraz po ukończeniu szkoły średniej. Obiecy­

wał, że będzie pisać, ale dostałam od niego tylko jeden list 

Potem już nigdy o nim nie słyszałam.  M i a ł b y teraz trzy­

dzieści lat. 

- Cóż, wiek się zgadza, ale cała reszta... - rzucił Fred 

powątpiewająco. 

- Tak, masz rację. Przez moment wydał mi się znajomy. 

A jak powiedziałeś o służbie w marynarce... Ale prawdo­

podobnie to jednak nie jest on. 

- No wiec przestańjuż pleść głupstwa - poprosił Fred, 
- Dobrze - przyrzekła. - A poza tym wcale nie chciała­

bym, żeby okazał się tym samym człowiekiem. Dziki był 
wspaniały - wojowniczy, uparty, ale zarazem nieszczęśli­
wy, wrażliwy, poważnie myślący, chociaż tę stronę jego 

natury znało niewiele osób. Ja byłam jedną z nich, w tym 
czasie może jedyną. Uwielbiałam go. Po jego wyjeździe 

ogromnie za nim tęskniłam, lecz byłam młoda, poznałam 

potem wielu innych interesujących mężczyzn. Nie wspo­

minałam go zbyt długo, choć pozostał w mojej pamięci 

jako ktoś zupełnie wyjątkowy. To byłoby po prostu strasz­

ne, gdyby ten inteligentny, nieposkromiony buntownik za­

przedał się możnym i bogatym. 

- Griffin Taylor zupełnie nie pasuje do tego opisu -

przyznał Fred z uśmiechem. 

- Ja też tak sądzę. To zwykły zbieg okoliczności, że zga­

dza się wiek i nazwisko. Tylko tak to można wytłumaczyć. 

Fred przyglądał się Melindzie przez chwile, po czym 

stwierdził: 

-  N i e spoczniesz, dopóki nie poznasz prawdy. Jestem 

pewien. Za dobrze cię znam. 

background image

Spojrzała na niego zdumiona. 
- Co ty wygadujesz? Nie mam zamiaru dłużej się  n i m 

zajmować. Nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy kiedy­
kolwiek w życiu spotkam jeszcze tego obrzydliwego Grif-
fina Taylora. 

- A czy poważny psycholog może mieć taki stosunek 

do człowieka? - Fred beształ Melindę żartobliwie, idąc 

w stronę drzwi. - Przecież zakładamy, że w każdym można 

odnaleźć pozytywne cechy, prawda? 

- Pff... - Ta reakcja wyraźnie wskazywała, co w  t y m 

momencie Melinda myśli o takiej filozofii- Zarówno w za­

wodowym, jak i prywatnym życiu nie zachowywała się 
w sposób zgodny z oczekiwaniami innych. Skłonność do 

przekory nieraz przysporzyła jej kłopotów. 

- Wyłączam się. Wieczorem mam randkę z Bev. Chcia­

ł e m się tylko dowiedzieć, jak poszło w sądzie. Przykro  m i , 
że przeżyłaś takie niemiłe doświadczenie. 

Melinda wzruszyła ramionami. 
- Nie oczekiwałam przyjemności. Mam tylko nadzieję, 

że niczego nie zaniedbałam w sprawie Nancy.. 

- Jestem pewien, te poszło ci świetnie. Idz zaraz do 

domu, dobrze? Zjedz coś, wymocz się w wannie, przeczy­

taj lekką książkę, oderwij się od pracy.  N i e masz w tej 

chwili niczego takiego do zrobienia, co nie mogłobypocze-
kać do jutra. 

- Nie zostanę długo - zapewniła go Melinda, sięgając 

już po stertę papierów. - Do zobaczenia, Fred. Pozdrów 

Bev. 

- Dzięki. -  B y ł już za drzwiami, ale jeszcze wsunął 

głowę do pokoju i rzekł: 

- Jak odkryjesz, czy to jest ten sam Taylor, daj mi znać. 

Zaciekawiłaś mnie. 

- Już ci powiedziałam, że nie zamierzam grzebać się 

background image

w przeszłości Griffina Taylora - odparła Melinda ze  z ł o ­

ścią. - Nie interesuje mnie. 

- Aha. W porządku. - Fred wyszedł, wznosząc oczy do 

nieba z niedowierzaniem. Pogwizdywał niezbyt czysto 

fragment piosenki pod tytułem  „ M ó j chłopakwrócił". 

Melinda zrzędząc wróciła do biurka. Wyjęła swoje no­

tatki i chciała się na nich skoncentrować, ale właśnie zaczę­
ła się zastanawiać, jak Griffin Taylor wyglądałby bez oku­

larów. Starała się wyobrazić go sobie z długimi włosami, 
kolczykami i oczami podkreślonymi tuszem. Ta wizja roz­

śmieszyła ją. 

- Daj temu spokój, Melindo - skarciła się - Masz waż­

niejsze problemy na głowie. Dużo ważniejsze. 

Pomyślała, że jednak chciałaby wiedzieć, co się stało 

z  D z i k i m , dawnym  m ł o d y m gniewnym. 

background image

R O Z D Z I A Ł 

Melinda nie była pewna, czy będzie chciał się z nią 

zobaczyć, zwłaszcza bez uprzedniego uzgodnienia. Ku jej 

zdziwieniu jednak, sekretarka Taylora, sama jakby nieco 

zaskoczona, oświadczyła, że mecenas gotów jest przyjąć 

nie zapowiedzianego gościa. 

Zbierając w sobie odwagę, Melinda rozprostowała ra­

miona, podniosła głowę do góry i wkroczyła do kancelarii 

adwokata. 

Od razu narzucało się porównanie z jej pokojem biuro­

wym. U niej leżał podniszczony dywan, a oparcia kanapy 

i jedynego, wygodnego fotela były trochę wytarte. Tania, 

kolorowa tapeta pokrywała pęknięcia tynku na ścianach. 

Biurko było stare i zarzucone stosami papierów, kartotek, 

książek i kaset. 

Gabinet Griffina Taylora, wyłożony dębową boazeria, 

umeblowany drogimi antykami, był niewątpliwie urządzo­

ny przez dekoratora wnętrz. Melinda mogłaby poprawić 

makijaż, przeglądając się w lśniącej powierzchni ogromne­

go biurka, całkiem pustego, jeżeli nie liczyć zestawu na 

pióra, wykonanego z orzechowego drzewa i ozdobionego 

złoceniami. Na widok tych dowodów finansowych korzy­

ści, płynących z obrony bogatych klientów, Melinda jesz­

cze wyżej podniosła głowę. 

background image

Kiedy weszła do pokoju, adwokat wstał zza biurka i pod­

szedł do niej z ręką uprzejmie wyciągniętą na powitanie. 

- Panno James, co za niespodzianka - powiedział. Z je-

go twarzy niczego nie można  b y ł o wyczytać- - Czym mogę 
pani służyć? Czy też może przebyła pani te całą drogę do 

Louis, żeby napawać się korzystnym dla pani klientki 

wyrokiem? 

Do licha, on jest naprawdę ogromnie przystojny, z bliska 

jeszcze bardziej. Usiłowała przekonać siebie, ze ten 

jest zupełnie bez znaczenia. Ciekawe jak wygląda, 

kiedy się uśmiecha. O ile w ogóle się uśmiecha. 

Przypomniała sobie o celu swej niespodziewanej wizy­

ty. Wyprostowała się i oświadczyła: 

- Przyszłam, żeby powiedzieć panu, co myślę o pana 

zachowaniu w sądzie w zeszłym tygodniu. Jeśli zaś idzie 

o napawanie się korzystnym wyrokiem, to oboje wiemy, ze 

pana klient nie zapłaci ani grosza, bo będzie procesował się 

wsadzie drugiej instancji tak długo,jakto będzie możliwe, 

a po tym... 

Roześmiał się trochę kwaśno. 
- Proszę mi wierzyć, panno James, że o  m o i m zacho­

waniu w sądzie nie może mi pani powiedzieć nic, czego 
bymjuż nie słyszał wiele razy. Jeżeli zatem to wszystko... 

- Niech pan mnie nie zbywa w ten sposób. - Melinda 

parsknęła gniewnie. - Czy jakiś wewnętrzny przymus, któ­

rego nie potrafi pan powstrzymać, każe panu wiecznie 

przerywać innym w połowie zdania, panie Taylor? A może 

takie postępowanie daje panu poczucie siły? 

- Aaa, pani tu przyszła analizować moje zachowanie. -

Pochylił się nieco nad biurkiem i przyglądał się jej badaw­

czo, - Zmuszony jestem znowu zapewnić panią, że tylko 
traci pani swój czas.  - Z a b r z m i a ł o to tak, jakby dawał do 
zrozumienia, że chodzi też o jego czas. 

Melinda zacisnęła pięści. 

background image

-  N i e , nie po to tu przyszłam - stwierdziła powściąga­

jąc złość. Postanowiła, żenię da się sprowokować. - Byłam 

właśnie w mieście i pomyślałam, że nie zaznam spokoju, 

jeżeli nie powiem panu tego, co powinien pan wiedzieć. 

- Ach tak? Ulubiona śpiewka psychologa. Zrzucić cię­

żar z piersi. Uwolnij gniew rozpierający serce. -  Z r o b i ł 
zachęcający gest. -  N o , dalej, panno James. Proszę wygło­
sić swoją mowę, a potem będzie pani mogła już sobie 
pójść. Rozładuje pani gniew i pani psyche wróci do normy. 
Nie chciałbym być powodem pani emocjonalnych stresów. 

- Och... - Opanowała ją wściekłość. Nigdy w życiu nie 

była traktowana w sposób tak poniżający, no. w każdym 

razie od czasu, gdyjej brat uznał, żejestjuż dorosła i prze­

stał kierować jej tyciem. 

- Czy zawszejest pan taki nieznośny, czy może nie lubi 

pan psychologów? 

- Generalnie nie przepadam za przedstawicielami tej spe­

cjalności, ale myślę, że mam przykry charakter - odparł z nutą 

humoru. Więc ma poczucie humoru, pomyślała. Kiedy spo­
strzegł, że wyraz jej oczu trochę łagodnieje, jego lekki 

uśmiech zgasł, a sposób bycia ponownie stał się arogancki. 

- Panno James, niechże pani mówi, co ma do powie­

dzenia. Jestem bardzo zajęty. 

Melinda popatrzyła na niego podejrzliwie. Dlaczego na­

gle wydało sięjej, że on celowo próbuje wyprowadzić ją 

z

 równowagi?  W ł o ż y ł a ręce głęboko do kieszeni płaszcza 

w nadziei, że ten gest powstrzymają przed skoczeniem mu 

do gardła. 

Z przesadną obojętnością zaczęła krążyć po pokoju, 

rozglądając się dookoła. 

- Gdybym miała analizować pana zachowanie, panie 

Taylor, to podejrzewałabym, że zjakiejś przyczyny dosto­

sowuje się pan na siłę do stereotypu młodego, lecz konser­

watywnego i kroczącego ku sukcesom adwokata. Może 

background image

pragnie pan coś ukryć? Jakiś ślad szaleństwa, które  m o g ł o ­
by zagrozić bezpieczeństwu spokojnego i wygodnego 
gniazdka, które sobie pan uwił? 

Czując jego napięcie, pogratulowała sobie trafnej diag­

nozy. Nie odpowiadał i  b y ł wyraźnie speszony. Postanowi­

li wykorzystać sytuację i ciągnęła dalej. 

- Czypanwie,  i l u ciekawych rzeczy można dowiedzieć 

się o człowieku, obserwując urządzenie jego biura? Jest 

prawie lak samo wyrazistej ak wnętrze domu. Na przykład 

te obrazy. Nie ma w  n i c h żadnej ciekawej kolorystyki, są 
tylko nowoczesne lub modne. Nie wybierał ich pan. jestem 

tego pewna, ale zgodził się pan, byje tutaj zawieszono. 

Z ł o t e pióro na biurku. Prezent z okazji osobistego zwycię­
stwa? Ta mała... 

Przerwała raptownie, gdyż jej wzrok przy kuł widok nie­

wielkiej, prostokątnej deseczki, nie rzucającej się w oczy, 

ustawionej w kącie etażerki. Kawałek drewna, obramowa­
ny ręcznie malowanymi kwiatami o niesamowitych kształ­
tach i kiedyś jaskrawych, dziś już wyblakłych barwach. 
W środku, w girlandzie kwiatów, krzywo napisane dwa 

słowa; Masz przyjaciela. 

Zapadła długa cisza. Melindapodniosła deseczkę i od­

w r ó c i ł a się do stojącego mężczyzny. Jego twarz pozostawa­

ła nadal nieruchoma, jedynie w oczach widać było czuj­
ność. Jakby czekał na atak. Nie mogła dociec dlaczego. 

Czyżby stanowiła dla niego jakieś zagrożenie? 

- Zatrzymałeśto-rzuciła cicho. 
- Tak, kiedy wyjeżdżałem, zabrałem ze sobą tylko tę 

jedną rzecz. 

- Nie miałeś zamiaru powiedzieć  m i , kimjesteś? 
-  N i e . - Nawet się nie zawahał. Starała się nie pokazać 

po sobie, jak zabolała jata odpowiedź. 

Wzruszyłramionami i odwróciłsię. 

- To nie jest istotne. 

background image

-  N i e . . . - powtórzyła z niedowierzaniem. - Byliśmy 

przyjaciółmi. 

- Byliśmy dzieciakami. I to dawno temu. Teraz właści­

wie nawet się nie znamy. Poza tym wyznaczyłem sobie 

pewne życiowe cele, a ty przeszkadzałabyś mi w ich osiąg­
nięciu. Powrót do starych wspomnień może zniweczyć 
moje zamiary. 

Zamknęła oczy. Przez chwilę czuła rozczarowanie. I żal 

za drogimi dla niej wspomnieniami, które on odrzuca ze 
względu na życiowe plany. 

- Co się z tobą stało, Dziki? - wyszeptała. 
Zwrócił ku niej surowa twarz, w której tkwiły zimne oczy. 
- Melindo, nie nazywij mnie tak! Chłopak, którego 

kiedyś znałaś, już dawno przestał istnieć. Zapomniałem 

o nim tak samo jak o całym pozostałym Śmietniku mojej 
przeszłości. Teraz jestem kimś. Nie tym nieznośnym  c h ł o ­
pcem z biednej dzielnicy, podejrzewanym o popełnienie 
każdego przestępstwa; nieszczęsnym dzieciakiem, którego 
porzuciła matka i który został z grubiańskim ojcem-alko-
holikiem. Teraz jestem szanowany i zasłużyłem sobie na 
to.  N i k t nie musi znać mojej przeszłości 

- Zatrzymałeś ją - powtórzyła Melinda, patrząc na leżą­

cą na jej  d ł o n i deseczkę, którą zrobiła specjalnie dla niego 
na lekcji plastyki. 

Zadrżała mu broda. 
- Tak. to była jedyna rzecz, którą ktoś kiedykolwiek dla 

mnie zrobił. Trzymam ją z przyzwyczajenia, być może jako 
maskotkę. 

Przechowywać maskotkę przez dwanaście lat, to trochę 

długo, pomyślała, ale nic nie odrzekła. Bolało ją, że wspo­

mnienie o niej odrzucił wraz ze wspomnieniami o najgor­

szych przeżyciach młodości. 

Przyglądała mu się przez chwilę, porównując nie­

wyraźny obraz chłopca, jakiego pamiętała, z mężczyzną. 

background image

który stał przed nią. Był wtedy bardzo chudy.  M i a ł łagodny 

wyraz twarzy. Teraz zmężniał, a jego twarz była ostra jak 

ociosana bryła granitu. Pamiętała mały dołek w brodzie, 

który kiedyś dodawał mu wdzięku. Obecnie nie mogłaby 

użyć w stosunku do niego takiego określenia. 

Tylko oczy się nie zmieniły, choć nie były tak wyraziste, 

bo zasłaniał je szkłami okularów. Tak samo ciemnobrązo­

we, ocienione czarnymi, gęstymi rzęsami. Kiedyś podkre­

ślał je kredką - przypomniała sobie teraz ten niewiarygod­

ny fakt. Tylko patrząc z bliska w te oczy można było za­

uważyć utajony w nich gniew. Zastanawiała się, czy ktoś 

w ostatnich latach potrafił dostrzec kryjące się w głębi jego 

oczu uczucia, a nie tylko wyraz zdawkowej uprzejmości. 

- Wobec tego rozumiem, że nie chcesz napić się czegoś 

porozmawiać o dawnych czasach, pośmiać się z naszego 

przypadkowego spotkania po latach - starała się mówić 

lekkim tonem, jakby ta propozycja nie miała dla niej, podo­

bnie jak dla niego, większego znaczenia. 

Zawahał się, westchnął i przygładził włosy. 

- Przykro  m i , Melindo. Żałuję, że zetknęliśmy się po­

nownie w niezbyt sprzyjających okolicznościach. Przepr-

szam że w sądzie musiałem w taki sposób występować 

przeciwko tobie. Chciałbym... - potrząsnął głową. - Nie, 

nie mogę teraz myśleć o przeszłości. Wymazanie jej z pa­

mięci wymagało dużego wysiłku i nie mogę ryzykować, że 

znowu ożyje. Ujawnienie mojej przeszłości nie byłoby ta­

kie trudne, ale do tej pory nikogo ona nie interesowała. 

I wolałbym, żebyjuż tak pozostało. 

- Inaczej mówiąc jajestem nieprzyjemnym wspomnie­

niem twojej nieszczęśliwej młodości i z tego powodu po­

winnam zniknąć. Czy się nic mylę, panie mecenasie? -

Umyślnie naśladowała jego styl zadawania pytań na roz­

prawie sądowej. 

Westchnął. 

background image

- Zawsze miałaś ostry język. To się nie zmieniło. 

- Tak czy nie, panie Taylor? - spytała chłodno, nadal 

imitującjego sposób mówienia. 

-Tak. 

Udało sięjej zachować spokój. 

- Świetnie. Wyjdę z twojego biura. Usunę się z twojego 

życia. Możesz zapomnieć, że nasze drogi znowu się skrzy­

żowały - powiedziała. - Nie chciałabym żebyś z mojego 

powodu przeżywał emocjonalne stresy-dodała ironicznie, 

Postawiła deseczkę z powrotem na miejsce i skierowała 

się do wyjścia Trzymając rękę na klamce, odwróciła się 

i rzuciła od drzwi: 

- Jeszcze tylko jedno. Nie powiedziałam ci, co sądzę 

o twoim zachowaniu w sądzie w zeszłym tygodniu. Otóż my­

ślę, że okazałeś się zarozumiały i źle wychowany. Byłeś agre­

sywny i ubliżałeś mi. W dodatku jesteś hipokryta. Żegnaj, 

Dziki. - Zamknęła za sobą drzwi, zanim zdążył odpowie­

dzieć. Połykając łzy. przeszła koło zaciekawionej sekretarki 

i opuściła biuro kancelarii adwokackiej Dyson i Spółka. 

Czuła, że w wieku dwudziestu sześciu lat zrobiła ostatni 

krok, zrywający więzi z niewinnym okresem dzieciństwa. 

- Nie dziw się, Melindo. Każdy się zmienia. Dwanaście 

lat to szmat czasu. 

Melinda spojrzała kpiąco, jakbyjej rozmowa z bliź­

niaczą siostrą nie odbywała się przez telefon. 

- Wiem, Meaghan. Ale sądziłam, że on przynajmniej da 

się nadal lubić. 

- A dlaczego tak sądziłaś? - Meaghan nie owijała 

spraw w bawełnę. - Przede wszystkim nigdy nie mogłam 

zrozumieć, co ty w nim właściwie widzisz. Ja zawsze 

śmiertelnie się go bałam. Te długie, zmierzwione włosy, 

kolczyki i podmalowane oczy. Te ciągłe bójki. Przeczuwa­

łam, że będzie miał do czynienia z wymiarem sprawiedli-

background image

wości,choć spodziewałam się, że to raczej on będzie po­

trzebował pomocy adwokata. 

- Teraz on jest w twoim typie-stwierdziła Melinda nieco 

złośliwie. - Kołnierzyk koszuli przypinany na guziczki, je­

dwabny krawat, tradycyjna fryzura Uosobienie młodego re­

publikanina. Na pewno zaprzyjaźniłby się z Johnem. 

- Zostaw Johna w spokoju. - Meaghan wiedziała, że od 

chwili spotkania Melindyzjej mężem, czyli od czterech 

lat tych dwoje prowadzi ze sobą wojnę na poglądy, Melin­

da z pewnością bardzo lubiła Johna, lecz nigdy nie wyszła-

by za maż za mężczyznę jego pokroju. - Nie rozumiem, 

dlaczego takcie ubodło, że Dziki teraz zadziera nosa. Prze­

cież nie jesteś w nim zakochana. Byliście tylko parą przy­

jaciół. Na romans było zresztą trochę za wcześnie. Mówi­

łaś, że tylko raz cię pocałował. 

- Ale to był mój pierwszy pocałunek - Melinda wy­

szeptała tęsknic. - Czy można o tym zapomnieć? 

-  M m m . . . Gdyby pozostał dłużej w Springfield, nie 

skończyłoby się na pocałunku. I wtedy nasz popędliwy 

braciszek Mart chyba by go udusił. 

- Mówisz tak, jakbym wtedy myślała o pójściu z nim 

do łóżka - sprzeciwiła się Melinda. - Wiesz dobrze, że ja, 

w odróżnieniu od większości dziewczyn, nie spieszyłam 

się do tego. Ty także nie. 

- To pewno kwestia wychowania. A jeśli chodzi o cie­

bie , zawsze podejrzewałam, że każdego spotkanego w cią­

gu ostatnich lat faceta porównujesz do Dzikiego. Mimo że 

było ich wielu, tylko z nielicznymi byłaś naprawdę blisko. 

- Uważasz, że na randkach z innymi mężczyznami my­

ślałam o chłopcu, którego znałam, kiedy miałam czterna­

ście lat? - spytała Melinda z niedowierzaniem. - Co ty 

opowiadasz, Meaghan?! 

Meaghan wycofała się szybko. 

- To tylko przypuszczenie, mogę się mylić. A może 

background image

szukasz mężczyzny podobnego do naszego ukochanego 

brata? 

Melinda nie mogła powstrzymać wybuchu śmiechu. Jej 

batalie z despotycznym bratem przeszły do rodzinnej le­

gendy. 

- A kto mówi, że ja w ogóle kogoś szukam? 

- Ja - odpowiedziała Meaghan, rym razem bez waha­

nia. - Jesteś jedyną panną w rodzinie, a w ubiegłą wigilię 

Bożego Narodzenia wyznałaś, że bardzo chciałabyś mieć 

dzieci, nawet gdybyś nie wyszła za mąż. Po prostu nie 

znalazłaś dotąd nikogo odpowiedniego. I trzeba dodać, że 

nie z powodu braku chętnych. 

- O tak, odrzucałam przynajmniej dwie propozycje 

małżeństwa dziennie. Meaghan. daj spokój. Mam dwadzie­

ścia sześć lat. Jeszcze nie jestem starą panną. Ale od czego 

zaczęłyśmy? Aha chciałam ci powiedzieć, jakim bufonem 

stał się teraz Dziki. I wiesz, on nawet nie przyznaje się, że 

tak się kiedyś wszyscy do niego zwracali. Teraz nazywa się 

Griffin Taylor, dla przyjaciół - Griff. Czy to nie śliczne 

imię dla młodego, zdolnego i robiącego karierę? 

- Wydawało mi się, że miał na imię Edgar albo... 

- Edward - podpowiedziała Melinda. - Nie znosił tego 

imienia, chyba dlatego, że odziedziczył je po ojcu. Nie 

wiem skąd wytrzasnął tego Griffina. Może to jego drugie 

imię? M owił, że i drugiego imienia nie lubi. 

- Doskonałe wszystko pamiętasz - nie omieszkała 

wtrącić Meaghan. - Czy znasz datę jego urodzin? 

- Piąty maja Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? 

- Dla mnie nic - zaśmiała się bliźniaczka. - Czy masz 

zamiar się z nim widywać? 

- Chyba przypadkiem. - W odpowiedzi Melindy za­

brzmiała posępna nuta. 

- Szkoda, że tak się wszystko między wami popsuło. -

Tym razem głos Meaghan był poważny i współczujący. -

background image

Wiem. jak bardzo byłaś do niego przywiązana. Musi być ci 
przykro, ze wasza przyjaźń nie ma widoków na przyszłość. 

- Owszem, ale przeżyję to. Nie widywałam go przez 

ostatnie dwanaście lat i jeżeli go więcej nie spotkam, to 
moje życie się nie zmieni. 

Meaghan taktownie zmieniła temat i zaczęła wypyty­

wać Melindę o pracę. Obie pasjonowały się tym, co robiły. 

Meaghan uczyła dzieci niepełnosprawne. Na ten temat mo­

gły rozprawiać godzinami. Cotygodniowa rozmowa telefo­

niczna dobiegła końca. 

- Ucałuj ode mnie Johna i Andy'ego. - Melinda jak 

zwykle ociągała się z odłożeniem słuchawki. 

- Trzymaj się, kochanie. Tęsknię za tobą. 

- Ja też. 

T y l k o inna para bliźniaków mogłaby zrozumieć, jak 

silna wieź łączyła Meaghan i Melindę.  A n i różnice chara­
kterów, ani dzielące je kilometry Meaghan po wyjściu za 
mąż przeprowadziła się do Tulsy, a Melinda wyjechała do 

RiverCity nie oddaliły ich od siebie. Spotykały się, kiedy 

tylko to było możliwe. Okazje nadarzały się często, gdyż 
w tej związanej ze sobą rodzinie zawsze ktoś znajdował 
powód do zwoływania familijnych zgromadzeń. 

Melinda z westchnieniem odłożyła słuchawkę. Poszła 

do małej kuchenki, żeby coś przegryźć. Takjak powiedzia­

ła siostrze, nie miała zamiaru nigdy więcej spotkać się 

z Griffinern Taylorem. Ale nie potrafiła zapomnieć gniew­
nych, brązowych oczu i miłego uśmiechu chłopca, w któ­
rego głosie zawsze brzmiała czułość, gdy się do niej zwra­
cał: Hej, Melindo, jestem! 

Otwierając lodówkę uśmiechnęła się zadowolona, że 

właśnie taki wizerunek udało się jej ocalić, mimo doznane­

go rozczarowania. 

background image

Griff wpatrywał się w drzwi mieszkania Melindy. Zawa­

hał się przez moment, odwrócił, zaklął cicho pod nosem 

i zanim zdążył zmienić zdanie, zapukał. Oczekiwał na sło­

wa „ Kto tam?, więc był zaskoczony, kiedy drzwi otworzy­

ły się niemal natychmiast. 

Było oczywiste, że Melinda jest nieprzyjemnie zdziwio-

najego widokiem. 

- Co ty tu robisz? 

- Przepraszam - rzekł bez wstępu - ale wczoraj w biu­

rze zachowałem się głupio. Zaskoczyłaś mnie, a ja zareago­

wałem instynktownie i nie tak, j ak należy. Znowu możemy 

być przyjaciółmi. Nie ma przeszkód. 

- Jest jedna - odrzekła spokojnie. -Już mi się nie 

podobasz. 

Usiłowała zamknąć mu drzwi przed nosem. Ale przy­

trzymał je. 

- Melindo, wpuść mnie. Musimy porozmawiać. 

- Nie. Powiedziałeś już wszystko. Jestem dla ciebie 

niemiłym wspomnieniem. I tak wstydzisz się swojej prze­

szłości, że nawet nie chcesz pamiętać dobrych chwil. By­

łam odpowiednia dla chłopca z biednej dzielnicy, ale teraz 

jesteś poważnym adwokatem i nie masz czasu dla zwykłe­

go psychologa z kliniki. Takjakjuż mówiłam, panie Tay­

lor, jest pan hipokrytą, a ja zawsze nie znosiłam hipokry­

tów, chyba pan pamięta. 

- Widzę, że nadal masz własne zdanie, którego nikt nie 

może zmienić. 

To nie była najmądrzejsza uwaga. Zobaczył iskry zapa­

lające się w jej zmrużonych, zielonych oczach. 

- Nie, panie Taylor, nikt mnie nie zmieni, jak to pan 

ujął. Jedynie kiedyś Matt był na tyle głupi, że próbował, ale 

już bardzo dawno przyznał się do porażki. 

Ponownie usiłowała zatrzasnąć drzwi, 

Griff popchnął je mocniej i wszedł do pokoju, zanim 

background image

zdołała go powstrzymać. Trzymając dłonie na szczupłych 

biodrach patrzyła na niego wzrokiem pełnym wściekłości. 

Zauważył, że wciąż jeszcze lubi stroje w jaskrawych kolo­

rach i ekstrawaganckim stylu. 

- Słyszałeś, co powiedziałam? Wyjdź z mego mieszka­

nia. Jak śmiesz... 

- Melindo, proszę, nie mów w ten sposób. Czy nie 

możemy rozsądnie porozmawiać? 

Szarpiąc ze złością rąbek swetra, mruknęła: 

- Ja j estem rozsądna. 

- Czy mogę usiąść? 

Nie czekając na zaproszenie usadowił się wygodnie na 

podniszczonej kanapie. Niespiesznie powiódł wzrokiem po 

pokoju, zatrzymując spojrzenie na różnych osobliwo­

ściach, którymi był ozdobiony. Stał tam różowy, porcelano­

wy flaming, na ścianie wisiały papierowe chińskie maski, 

a lampa miała kształt gejszy trzymającej świecę. 

- Podoba mi się tutaj. Styl raczej eklektyczny, ale tego 

można się było po tobie spodziewać. 

- Czuj się jak u siebie w domu. - Nawet nie usiłowała 

ukryć ironii. 

- Dzięki. Masz może kawę? 

- Nie, nie mam. 

Wzruszył ramionami widząc, że Melinda nie ma zamia­

ru grać roli gościnnej gospodyni. 

- I tak muszę ograniczać kofeinę, A co słychać u was 

w domu? Jak tam Meaghan? Wspomniałaś Matta, czy na­

dal jest taki apodyktyczny? 

- Dzi... - urwała pod wpływem jego wzroku i sapnęła 

niecierpliwie. - Nie mogę się odzwyczaić. Zawsze do cie­

bie tak mówiłam. Nie wiem, jak powinnam się teraz do 

ciebie zwracać. 

- Wiesz, że używam drugiego imienia - Griffin. Wię­

kszość ludzi nazywa mnie Griff. 

background image

-Griff- powtórzyła chłodno. -Pięknie. Wczoraj dałeś 

mi do zrozumienia, że byłbyś wdzięczny, gdybym zniknęła 

z twojego biura oraz z twojego życia i przestała ci zawa­

dzać. Nie wierzę, że przyszedłeś tu jedynie po to, aby 

dowiedzieć się, co porabia moja rodzina. 

- Melindo j uż cię przeprosiłem Dawniej nie byłaś taka 

zawzięta. 

- To ty stwierdziłeś, że teraz właściwie się nie znamy. -

Jej uśmiechbył sztucznie słodki. - Nie zapraszam niezna­

jomych do domu na pogawędkę. Szczególnie tych. którzy 

mi się nic podobają. 

- Znowu zaczynasz? 
- A dlaczego nie, przecież to prawda. 

Pochylił się i spojrzał na nią. -

- A co mogłoby sprawić, żebym zaczął ci się podobać 

na nowo? 

- Może skórzana kurtka. Jeden lub dwa kolczyki. 

- To niemożliwe. Czy mam rozumieć, że wszyscy twoi 

przyjaciele noszą skórzane kurtki i kolczyki? 

- Nie - przyznała. - Ale oni nie stroją się w cudze 

piórka. Starają się być sobą. 

- Ja też. Po prostu zmieniłem się przez te dwanaście 

lat. 

- Ciągle to powtarzasz. Ale skoro moim przyjacielem 

była inna osoba, ty i ja nie mamy sobie nic więcej do 

powiedzenia. 

Potrząsnął głową ze smutnym uśmiechem. 

- Jak to się stało, że ty zupełnie się nie zmieniłaś przez 

ten czas, Jesteś tą samą porywczą, zapalczywą dziewczyną 

którą... 

- Kobietą - przerwała stanowczo i wyprostowała się 

nagle. - Nie jestem już dziewczyną. 

Zlustrował ją od czubka głowy do gołych, różowych 

palców stóp. 

background image

- Tak, widzę. 

Odczuł zadowolenie, dostrzegając lekkie rumieńce 

wstępujące na jej jasne policzki 

- Przestań - rzekła ze złością. - Oboje wiemy, że nie 

interesuję cię również pod tym względem. 

-Nie? 

- Nie. Wszyscy mówią, że Wallace Dyson wybrał cię na 

przyszłego małżonka dla swojej córki, Leslie. Jestem pew­

na, że nie masz nic przeciwko temu, skoro z taką gorliwo­

ścią dążysz do bogactwa i sławy. 

Odchylił się i oparł wygodnie. Nie dal po sobie poznać, 

że jej słowa nieco go speszyły. 

- Cóż to, Melindo, słuchasz plotek z magla? 

-A co, rnoże to nieprawda? - spytała wyzywająco. 

Wzruszył ramionami. 

- Pewno widziano mnie z Leslie raz czy dwa. Bez 

względu na nadzieje Dysona, sam podejmuję wszystkie 

decyzje dotyczące mojej przyszłości. Nie mam żadnych 

planów matrymonialnych. 

- Mówiszjęzykiem dyplomatów. 

Zmienił temat. 

- Wybierz się dzisiaj wieczorem ze mną na kolację. 

-Nie. 

- Dlaczego? 

- Nie chce mi się. Poza tym już się umówiłam. 

Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Słowa Melindy 

nie sprawiły mu przyjemności. 

- Z kimś miłym? 

- Oni wszyscy sąmili. 

Nie wiedział, czy ma wyjsc. czy też zamknąć jej śliczne 

ustapocałunkiem, więc spojrzał na niągroźnie. 

- Zaczynam rozumieć twojego brata, który miał nieraz 

ochotę położyć cię na kolano i dać klapsa. 

- Skończyło się na ochocie. Nigdy nie spróbował. 

background image

- Może nadszedł czas, żeby ktoś to zrobił. - Jego głos 

nabrał nagle łagodnego łonu. 

- Być może odważyłby się na to facet w skórzanej kurt­

ce i z kolczykiem w uchu- Młody karierowicz, ambitny ad­

wokat nigdy by tego nie zrobił. 

Kiedyś nie odrzuciłby takiego wyzwania. Ale to było 

dawno temu. 

-Czy to nie ty proponowałaś, te moglibyśmy napić się 

czegoś i powspominać dawne czasy? Kiedy? Jutro? A mo­

że straciłaś już odwagę? 

Roześmiała się. 

- Pamiętaj, że jestem psychologiem. Twoje strategiczne 

sztuczki na mnie nie działają 

- A zatem wycofujesz się? 

- Nie wycofuję się... - zaczęła z pasją, ale nie dokoń­

czyła i rzuciła na niego spojrzenie pełne złości. - Do diab­

ła, dobrze, niech będzie jutro. 

- Zabiorę cię o siódmej na kolację. 

- Nigdy nie proponowałam kolacji - zaprotestowała 

zrywając się na równe nogi. - Mówiłam, że możemy iść 

i napić się czegoś. 

- Świetnie, Napijemy się do kolacji Dobranoc, Melindo. 

Zniknął w drzwiach, zanim zdążyła sformułować odpo­

wiednio ciętą odpowiedź. 

Kiedy sadowił się za kierownicą kosztownego, sporto­

wego samochodu, zastanawiał się, dlaczego właściwie ją 

zaprosił Być może ciągle jeszcze nie potrafił odrzucić 

wyzwania. A może przejął się bardziej, niż chciał się do 

tego przyznać, wyznaniem Melindy, że przestał się jej po­

dobać? 

Ostatnio zbyt często łapał się na tym, że sam sobie 

nieszczególnie się podobał. 

background image

ROZDZIAŁ 

Melinda kręciła się niespokojnie na krześle, zerkając 

ukradkiem na siedzącego naprzeciw niej mężczyznę. 

Byli w restauracji już od piętnastu minut i dla Melindy 

stało się boleśnie jasne, te poza krótkotrwałą znajomością 

w przeszłości, nic ich obecnie nie łączy. Byli dla siebie 

obcymi ludźmi. Griffin Taylor miał ragę. Dwanaście lat to 

szmat czasu, zwłaszcza kiedy są to lata dojrzewania 

i wchodzenia w dorosłe życie. Trzydziestoletni Griff Tay­

lor diametralnie różnił się od osiemnastoletniego Dzikiego, 

podobnie jak Melinda w wieku dwudziestu sześciu lat od 

dawnej czternastolatki. 

Uświadamiała sobie wyraźnie dzielącą ich przepaść, 

przyglądając się badawczo atrakcyjnemu mężczyźnie, sie­

dzącemu po drugiej stronie stolika. Zastanawiała się, czy 

specjalnie założył granatowy garnitur w prążki i śnieżno­

białą koszulę, żeby podkreślić różnicę między sobą a chło­

pcem, którego znała. Melindanawieczórwybrałajednąze 

swoich niezwykłych sukienek, z fioletowej satyny. Być 

może podświadomie chciała pokazać, że ona nie zmieniła 

się tak bardzo przez te lata. 

Poza uwagą, że ładnie wygląda, Griff nie skomentował 

tego stroju. W jego oczach dostrzegła jednak aprobatę. 

Odchrząknął i nagle się uśmiechnął. 

background image

- To się chyba nazywa „niezręczne milczenie". 

Pomyślała, żejedno się przynajmniej nie zmieniło. Pod 

wpływem nieoczekiwanego, uroczego uśmiechu poczuła, 

jak kiedyś, drżenie w okolicy serca. 

- Chyba lak - udało się jej odpowiedzieć dość spokojnie. 
Czekali na zamówione potrawy i Griff starał się rozłado­

wać napięcie. 

- Mamy mnóstwo zaległości do odrobienia. Chciałbym 

dowiedzieć się, co słychać u twoich bliskich. 

- Wszystko wspaniale. Oczywiście wiele się zmieniło. 

Wszyscy pozakładali własne rodziny. 

- Nawet Meaghan? 
- Tak. Ona i John mają ośmiomiesięcznego synka. 
- Trudno to sobie wyobrazić. - Pokręciłgłowąze zdzi­

wieniem. - Czy wyszła za mąż za przewodniczącego samo­

rządu studenckiego? 

Zaśmiała się. 
- Właśnie tak. On jest prezesem uczelnianego stowa­

rzyszenia młodych republikanów. Pracuje w banku. 

- Widzę, że nie wszystko się zmieniło. - Rzucił jej 

pytające spojrzenie. - A ty, czy nadal umawiasz się na 
randki z mężczyznami, na widok których twojemu bratu 
podskakuje ciśnienie? 

- Umawiam się na randki z mężczyznami, którzy mi się 

podobają - skwitowała pytanie i wróciła do bezpieczniej­
szego tematu: - Z pewnością pamiętasz moje dwie starsze 
siostry, Merry i Marshę. 

- Oczywiście, Czy nadal prowadzą firmę zaopatrzenio­

wą? 

- Tak, z dużym powodzeniem. Ich mężowie, Grant 

i  T i m , są wspólnikami komputerowej firmy konsultingo­

wej. Merry i Grant mają dwoje dzieci, chłopca i dziew­

czynkę, a Marsha i  T i m dwie bliźniaczki i synka. 

- A Mart? - spytał z uśmiechem. Pamiętał, że mimo 

background image

nieustannych bojów, jakie Melinda toczyła z bratem, byli 

sobie bardzo bliscy. 

Melinda zastanawiała się, jak to się dzieje, że Griff 

w jednym momencie wydaje się jej obcym człowiekiem, 

a za chwilę dawnym przyjacielem. Czyżby  m y l i ł się mó­

wiąc, że chłopiec, którego znała, zniknął na zawsze? A mo­

że j ednak poważny adwokat ukrywał w sobie jakaś cząstkę 

osobowości Dzikiego? 

- Matt jest właścicielem domu wypoczynkowego 

w Tennessee - odparła. - Ożenił się z cudowną kobietą. 

Brooke jest nie tylko moją bratową, ale też jedną z najbliż­

szych przyjaciółek. Mają córkę. 

Dostrzegła rozbawienie w oczach Griffa. 

- Matt ma córkę? No to za kilka lat rozegra się u nich 

niejedna rodzinna batalia. 

Roześmiała się. 

- Chyba tak, Wprawdzie Matt nieco złagodniał, głów­

nie pod wpływem Brooke, ale w gruncie rzeczy niewiele 

się zmienił. Nadal uważa, że zawsze ma rację. Ich cztero­

letnia córeczka jest podobna do niego, a do tego po matce 

odziedziczyła upór i niezależność. Już zgłosiłam się na 

sekundanta. 

- Myślę, że docenił twój gest. 

- Powiedział, że jeżeli będę wtykać nos w jego rodzin­

ne sprawy, to mi go przesunie na inne miejsce - odpowie­

działa z uśmiechem. 

Griff zatrzymał wzrok na jej nosie. 

- A to byłaby szkoda - zauważył. 

Melinda poczuła, że drży. Usiłowała sobie przypo­

mnieć, co właściwie zamówiła; nie wiedziała, czy będzie 

w stanie coś przełknąć. Miała wrażenie, że Griff coraz bar­

dziej jej się podoba. Tego się nie spodziewała. 

- Tak więc zostałaś w rodzinie jedyną osobą samotną -

Griff mówiąc to patrzył w talerz. 

background image

- Nie spotkałam dotąd mężczyzny, u którego boku 

chciałabym się budzić codziennie rano - odparta szczerze. 

- Nie masz nikogo na widoku? 
- Było kilku, ale żaden z nich nie okazał się tym właści­

wym. 

- Czy myślisz, że znajdziesz takiego? I skąd będziesz 

wiedziała, że to właśnie on? 

- Znajdę-odrzekła stanowczo. - I będę wiedziała. Ale 

nie spieszę się. Jestem zadowolona z tycia. Lubię moja 

pracę, moich przyjaciół, ajeśli chodzi o ciepło domu ro­
dzinnego, to przecież mam siostry, brata, siostrzenice i sio­

strzeńców. Jestem bardzo szczęśliwa. 

- Miło to słyszeć. - Wydawało się, że mówi szczerze. 

W czasie kolacji Melinda starała się dowiedzieć czegoś 

więcej o losach Griffa. 

- Nigdy nie wróciłeś do Springfield. 

To było tylko stwierdzenie faktu. 

-  N i e . Nie zostawiłem tam niczego, poza przykrymi 

wspomnieniami. 

- Niektórzy spodziewali się, że przyjedziesz na po­

grzeb ojca. - Usiłowała niezbyt przekonująco ukryć, że 
byłajednąz tych osób-

- Kiedy umarł, byłem na lotniskowcu na drugim końcu 

świata. 

- Mogłeś dostać urlop. 

- Gdybym przyjechał na pogrzeb, kiedy moje rany, 

wynik jego pijackich furii, były jeszcze nie zagojone,  b y ł ­
bym obłudnikiem. 

Skinęła głową, gdyż - choć niechętnie - musiała przy­

znać mu rację. 

- Kiedy postanowiłeś studiować prawo? 

- Parę lat po wyjeździe ze Springfield. 

- Myślałam, że masz zamiar pozostać w marynarce ja­

ko pilot. 

background image

Wzruszył ramionami. 

- Dość szybko uświadomiłem sobie, te służba wojsko­

wa zbyt by mnie ograniczała. Dlatego chodziłem do wie­

czorowego college'u, a potem, po wyjściu z wojska, zapi­

sałem się na studia prawnicze. Dyson zatrudnił mnie zaraz 

po dyplomie. 

- A potem zadziwiająco zbliżyliście się z Dysonem. 
- Można chyba powiedzieć, że podoba mu się mój styl 

- odpowiedział lekko. Jego wzrok powstrzymał Melindę 

od złośliwej uwagi na temat córki Dysonajako dobrej 

partii. 

- Lubisz swój zawód?-Wjej głosie brzmiała niewiara. 
- Uważam zawód prawnika za fascynujący. Te same 

słowa mogą być interpretowane na tyle różnych sposobów. 

Podjecie się obrony w kiepskiej sprawie i doprowadzenie 
do wygranej to zwycięstwo, które przynosi satysfakcję. Nie 

mówiącjuż o dochodach. 

Ignorując ostatnią uwagę, spytała spokojnie: 

- Czy to prawda, że masz zamiar reprezentować Stan-

leya Schulza w sprawie East Plaża? 

Wyglądał na zakłopotanego, lecz skinął głową, 

-Tak. 

Jej palce zacisnęły się na trzonku widelca. 

- Jak możesz bronić ludzi, którzy bardziej ceniąpienią-

dze niż ludzkie życie? - zapytała zdumiona. - Gazety 
podały, że gdyby działały automatyczne zraszacze, mogło­
by się uratować sześć osób, które zginęły w płomieniach. 

- W czasie wznoszenia budynku nie było prawnego 

wymogu instalowania takiego zabezpieczenia przeciwpo­

żarowego -odparł bezbarwnym głosem. 

- Budynek był stawiany dwa lata przed wejściem w ty­

cie przepisów, ale w praktycejuż powszechnie stosowano 

ten system. Szef straży pożarnej wiele razy w ubiegłych 

latach doradzał Schulzowi tę instalacje - odparowała. -

background image

Twój klient nie zrobił tego, choć pozwalała mu na to jego 
sytuacja finansowa. Po prostu nie chciał wydać pieniędzy. 

Dokładnie tak samo było z korporacja DayCo, która stać 

było na właściwa, konserwacje  w i l l i , w której nieszczęsna 

Nancy Hawlsey o mało nie utraciła życia- dodała ostro. 

Griff spojrzał jej w oczy, odkładając widelec opanowa­

nym ruchem. 

- Nie wolno mi dyskutować z tobą na temat prowadzo­

nych przeze mnie spraw, chyba wiesz o tym. 

- Ty po prostu nie masz odwagi o nich dyskutować. -

Odsunęła talerz. Straciła apetyt. - Dawniej wyznawałeś 

jakieś ideały, miałeś jakieś zasady. Ileż to razy walczyłeś 

w obronie słabych lub biednych dzieciaków. Nawet wylą­

dowałeś w areszcie za protest przeciw pobiciu dwóch mu­
rzyńskich chłopców przez czterech gliniarzy. Co się z tobą 
stało? 

- Ile razy mam ci powtarzać, że ludzie się zmieniają -

rzucił gniewnie. - Rozejrzyj się w o  k ó ł , Melindo. Pokolenie 
dzieci-kwiatów dorosło. Sąterazwśród nich maklerzy gieł­

dowi albo przewodniczący towarzystw przemysłowych. 

Protest-songi, których słuchałem, są teraz muzycznymi 

przerywnikami w audycjach reklamujących samochody 

lub obuwie gimnastyczne. Ja natomiast reprezentuję prawo 

i jestem po innej stronie niż kiedyś. 

Odetchnął głęboko. Starałsię opanować. 
- Czy wiesz, ile notuje się codziennie w tym kraju  b ł a ­

hych wypadków obrażeń ciała? Sprawy trafiają do sądu, 
sędziowie tracą tylko czas. a podatnicy pieniądze. Wysokie 

koszty ubezpieczenia lekarzy powodują wzrost ich honora­
riów tak, że przeciętnego człowieka po prostu na to nie 
stać. Kiedy jakiś pijak przewróci się w restauracji, rzesza 

prawników nakłania go do wytoczenia powództwa, ponie­

waż stracił równowagę, potykając się o odwinięty dywan. 

Rodzice dziecka urodzonego z wadą genetyczną skarżą le-

background image

karzą o to, że w jakiś sposób tego nie przewidział. Składki 

ubezpieczeniowe sięgają niebotycznych wysokości, gdyż 

sady przyznają coraz wyższe odszkodowania. 

- Dzięki prawnikom - wtrąciła Melinda. 
- No tak. ale pannę Hawlsey też reprezentował adwokat 

- przypomniałjej Griff. - Arturowi Daytonowi przysługuje 

taka sama pomoc prawna,  j a k i twojej przyjaciółce. Stan-

leyowi Schulzowi również. 

- A co z ofiarami zaniedbań, za które odpowiedzialni są 

lekarze lub korporacje? Mam na myśli Nancy Hawlsey 
i sześć osób, które zginęły w pożarze. Także kobiecie, która 
zmarła na siole operacyjnym, gdyż chirurg nafaszerowany 

był narkotykami. 

- Tak jak powiedziałem, przysługuje im prawo do po­

mocy prawnej. W każdej sprawie są dwie strony i dlatego 
istnieje system sądownictwa. Obowiązkiem adwokatajest 

reprezentować jak najlepiej interesy klienta, a rzeczą sądu 
zadecydować, ktojest niewinny. 

- Każdy ma prawo do takiej obrony, na jaką go stać -

mruknęła, 

W odpowiedzi wzruszył lekko ramionami 

- Tak jest. A może porozmawiamy o psychologach-

szarlatanach? Tych, którzy wykorzystują swój zawód i na­
ciągają pacjentów pod pozorem leczenia ich problemów 

seksualnych. Tych. którzy zwalniają chorego psychicznie 
człowieka, żeby zająć się  n i m dopiero wtedy, gdy w szale 

kogoś zabije. 

Spojrzała na niego niechętnie, ale wiedziała, że lepiej 

zrobi nie spierając się dłużej. Zbyt dobrze potrafił dyskuto­

wać. Nie wygrałaby z  n i m . 

- Może lepiej zmieńmy lemat. 
- Dobrypomysł. Zdaje się, że straciłaś apetyt. A może 

zjesz na deser coś słodkiego? 

-  N i e . dziękuję. 

background image

- Wobec tego odwiozę cię do domu. 

- Świetnie. Zdaje się, że nie możemy się dogadać. -

Melinda usłyszałaton smutku we własnym głosie. 

Siali przed otwartymi drzwiami jej mieszkania. Griff 

z pewnością chce wrócić jak najszybciej do domu. W cza­
sie drogi powrotnej atmosfera nie była zbyt przyjemna, 

chociaż starali się nie poruszać kontrowersyjnych tematów. 

- Chyba trochę się posprzeczaliśmy. - Griff ze skrzy­

wioną miną trzymał jedną rękę w kieszeni, a drugą na 
klamce. 

Melinda spojrzała na niego z powagą. 

- Nigdy nie przypuszczałam, że wszystko może się 

między nami popsuć. Dawniej byliśmy sobie tacy bliscy. 

Pamiętam jeden wieczór. Płakałam w twoich ramionach 

z tęsknoty za mamą, a ty byłeś załamany, bo ciągle nie 

mogłeś wybaczyć swojej mamie, że cię opuściła. 

Jego wzrok stał się zimny. 

- Niektórych wspomnień najlepiej nie wskrzeszać. 

- Nie zawsze się to udaje - wyszeptała. Wiedziała, że 

zachowa w pamięci tamtą chwilę, choćby minęły wieki. -
Czy zapomniałeśjuż o wszystkim, co nas łączyło? 

- Nie - przyznał szorstkim głosem. - Przypominam 

sobie wieczór, kiedy cię pocałowałem. To było na parę 

tygodni przed zdaniem matury. Wtedy postanowiłem wstą­
pić do marynarki i wyjechać z miasta. 

Wspomnienie tego pierwszego, słodkiego pocałunku 

sprowadziło rumieniec na policzki Melindy. Trudno było 

uwierzyć, że całował ją kiedyś ten mężczyzna, który teraz 

stał przed nią z surową miną. 

- Dlaczego to zrobiłeś? 

Zawahał się i ogarnął ją smutnym spojrzeniem. 

- Miałaś czternaście lat. aja kończyłem osiemnaście. 

Wtedy różnica wieku między nami miała duże znaczenie. 

background image

Ja już byłem gotowy do stosunków bardziej... dojrzałych. 
Ty- nie. 

Uśmiechnęła się blado. 
- Wtedy nie całkiem wiedziałam, na czym miałyby 

polegać bardziej dojrzałe stosunki. 

- Właśnie. 
- To ironia losu - zastanawiała się głośna. - Dwanaście 

lat temu byliśmy wspaniale dobraną parą, lecz rozdzieliła 
nas różnica wieku. Teraz, kiedy to nie gra  r o l i , staliśmy się 
tak inni, że nie moglibyśmy żyć ze sobą. 

Przez moment wydawało się, że Griff chce zaoponować. 
- Chyba masz rację - przyznał w końcu. - Tobie nie 

podoba się moja zawodowa działalność, ty przywodzisz mi 

na myśl złe wspomnienia. 

-  N i c na to nie mogę poradzić. 

- Aja nie chcę zmieniać mojego życia. 

Wydawali się pogodzeni z faktem, że iskierka, która się 

między  n i m i zatliła, miała zgasnąć, zanim, być może, prze­

rodziłaby siew niszczący płomień.. 

Melinda podziwiała przenikliwość Griffa, chociaż od­

czula pewne rozczarowanie. Chyba  m i a ł rację. Gdyby po­

zwoliła na zbliżenie, GriffTaylorw swym nowym, nieko­

niecznie udoskonalonym wydaniu, mógłby jej sprawić je­

dynie zawód. 

- Dzięki za kolację.  M i ł o było znowu być razem. 

W odpowiedzi skinął jedynie głową. 

- Dobranoc. Może się jeszcze kiedyś spotkamy. 

- Być może, 
- A zatem... - Widać było skrępowanie tego tak zwykle 

pewnego siebie mężczyzny. - Dobranoc - powtórzył. 

- Dobranoc, Griff. 

Drzwi zamknęły się, a Melinda stała jeszcze przez chwi­

lę zadumana. Poszła do sypialni i postanowiła, że w czasie 

background image

długiej kąpieli będzie musiała w spokoju rozważyć uczu­
cia, jakie w niej wzbudził Griff Taylor. 

Zdążyła zrobić jeden krok w kierunku łazienki, gdy 

usłyszała niecierpliwe pukanie do drzwi. Otwierając je 
wiedziała, kto za nimi stoi. 

- O czymś zapomniałeś? 
- Taak. Jeżeli tego nie zrobię, to chyba oszaleję.  M o ­

żesz to nazwać ciekawością. 

- Cieką... - nie zdążyła dokończyć, gdyż jego usta 

zbliżały się już do jej warg. - Griff, nie możesz... 

Po raz pierwszy całowali się wiele łat temu. Sczczegóły 

zatarły się w słodkim i mglistym wspomnieniu. Od tamte­
go czasu robiła to wiele razy i nieraz pocałunek sprawiał jej 

przyjemność. Dlaczego więc ten właśnie  w y w o ł a ł wstrząs, 

który odczula całym ciałem? Griff nie usiłował być delikat­
ny czy serdeczny. Pocałunek  b y ł gwałtowny, gorący i na­
miętny. Dowodził, że Griffnie traktowałjuż Melindyjak 
niewinnej dziewczyny, wymagającej ostrożnej powściągli­
wości. Była kobietą, której pożądał. Również Melinda zro­
zumiała, że pragnie teraz tego mężczyzny. A może pragnę-
łajuż od chwili, kiedy ujrzała go w sądzie, zanim dowie­
działa się, kim jest 

Gdy się odsunął, pod Melindą uginały się nogi. Griff też 

b y ł głęboko poruszony. 

- Teraz już wiemy. - Wsunął ręce do kieszeni marynarki. 
- Co wiemy? - udało jej się zapytać cicha 
- Jak by to  b y ł o , gdybyśmy się spotkali w innych oko­

licznościach. Dobranoc. Melindo. 

Drzwi zatrzasnęły się za  n i m ponownie i Melinda wie­

działa, że tym razem nie wróci. 

Pomyślała, że zimny prysznic będzie lepszy niż gorąca 

kąpiel. To nie  b y ł pocałunek poważnego i opanowanego 
adwokata. 

C a ł o w a ł ją dziśjuż dorosły, ale ciągle tkwiący w tym 

background image

mężczyźnie niebezpieczny chłopak, który kiedyś nadal so­
bie przezwisko  D z i k i . I z takim mężczyzną mogła wyobra­
zić sobie wspólna, przyszłość. 

Jak ochłonie pod prysznicem, będzie musiała to wszy­

stko dokładnie przemyśleć. 

- A więc to jednak ten chłopak, którego znałaś ze szko­

ły? - Fredpokręciłgłowąwzdumieniu. - Cośpodobnego! 

Chłopak o przezwisku  D z i k i , popadający nieustannie 

w kolizję z prawem, zmienił się w Grilla Taylora! Nigdy 
bym nie przypuszczał. 

- Fred, nie wspominaj o  t y m nikomu, dobrze? Zależy 

mu na  t y m , żebyjego przeszłość nie stała się publiczną 
tajemnicą. Przyrzeknij, że nic nie powiesz. 

Fred obrzucił Melindę wymownym spojrzeniem. 
-  M e l i n d o , czy pamiętasz, że jestem psychologiem? 

U m i e m dochować sekretów. 

- Wiem, przepraszam. - Uśmiechnęła się usprawied­

liwiająco. 

- Wybaczam.  T y m razem. A zatem nie zamierzacie się 

widywać? 

- On tak uważa. Ja jeszcze nie wiem. 

- To mi się podoba. Tak mówi moja Melinda! - Fred 

rozpromienił się. 

Zagryzła wargi i bawiąc się kosmykiem włosów, wpa­

trywała się w pobrudzony sufit biurowego pokoju. 

- Gdybybyłchoć cieńnadziei, że  w t y m ucywilizowa­

nym osobniku o zachowawczych poglądach... -  N i c wie­

działa, co właściwie chciała powiedzieć. Nieświadomie 

podniosła powoli  d ł o ń do ust. Zdawało sięjej, że nadal 

czuje na  n i c h wargi Griffa. 

Głos Freda zabrzmiał nutątroski. 

- Wiele zależy od tego, czy pozostajesz nadal pod 

wpływem wspomnień. Jeżeli uczucia czternastolatki mia-

background image

łyby stanowić podstawę waszych obecnych stosunków, to 

zmierzasz wprost ku rozczarowaniu. Czy zdajesz sobie 

z tego sprawę? 

- Tak to jest, gdy się przestaje z zawodowcami - sko­

mentowała Melinda. -  N i e , Fred, nic tkwię wyłącznie 
w przeszłości. Mówiąc całkiem szczerze,  G r i f f Taylor jest 
bardzo pociągającym mężczyzną. Jednak zupełnie nie mo­

gliśmy się dogadać. A przecież musi być jakaś płaszczyzna 

porozumienia. 

- A jeżeli nie ma? 

- To trudno. 

- A jak zamierzasz się o tym przekonać? Mówiłaś przed 

chwilą, że on nie chce spotkać się z tobą ponownie. 

- Tego nie powiedział - zaoponowała szybko. - On jedy­

nie uważa, że nie powinien zachowywać się nierozsądnie. 

- Co zatem zamierzasz zrobić? 

Tylko członkowie rodziny znali uśmiech, który w tej 

chwili pojawił się na ustach Melindy. Znali i wiedzieli, co 

oznacza. 

- Muszę się z  n i m znowu zobaczyć i sprawdzić, czy jest 

jeszcze jakaś nadzieja. 

- A jak zamierzasz doprowadzić do spotkania? 
- Mój ty najbliższy współpracowniku, czyżbyś zwątpił 

we mnie? Czynie opowiadałam ci. jak udało mi się pogo­

dzić mego straszliwie skłóconego brata z jego przyszłą 
żoną? A co powiesz o,.. 

Fred powstrzymał ją ruchem ręki. 

- Nie zaczynaj przechwalać się swymi błyskotliwymi 

konceptami. Wiem, co potrafisz. Pytam cię o twój obecny 

plan. 

-  M a m zaledwie zarys planu. A teraz zmykaj. Za pięt­

naście minut przychodzi pacjent i muszę się przygotować. 

Fred wstając rzucił okiem na jej terminarz. 
- O Boże, pan Peterson. Czeka cię kolejna godzina 

background image

jęków na temat okrutnego traktowania go przez niegodzi­

wą żonę i przyczyn, dla których nie możejej opuścić. 

- Pewnego dnia któreś z nas przekona go, że gdyby 

naprawdę nie kochał tej kobiety, dawno by już od niej 
odszedł. Tymczasem potrzeba mu trochę współczucia, a ty 

i Murphy nie możecie mu pod tym względem pomóc. 

- Nasze współczucie już się wyczerpało. Poczekaj, 

z tobą będzie tak samo. 

- A może nie. Może mnie się uda. 

- Ma m nadzieję, dziecinko. Z korzyścią dla was oboj­

ga. Do zobaczenia. 

- Tymczasem - odpowiedziała Melinda roztargnionym 

głosem. Nie myślałajuż ani o Fredzie, ani o panu Petersonie. 

Plan, powtarzała w myślach, potrzebny jest plan. 

Leciutki uśmiech wskazywał, że i tym razem nie za-

wiodłajej pomysłowość. 

Griffstarał się dobrze bawić. Naprawdę się starał. Jeżeli 

sprawy potoczą się tak, jak w ciągu ostatnich dwóch lat. to 

będzie często brał udział w imprezach dobroczynnych. Ije-

żeli nastawienie Dysona nie zmieni się, będzie spędzał 

mnóstwo czasu z kobietą siedzącą teraz u jego boku. Pa­

trząc na ładną, choć nieco pozbawioną wyrazu, twarz Les­

lie, Griff pomyślał, że pomysł zawarcia z nią małżeństwa 

nie wydawał mu się tak niedorzeczny jak wtedy, gdy po raz 

pierwszy uświadomił sobie zamiary Dysona. Leslie była 

atrakcyjną kobietą i dość  m i ł y m kompanem. Od dziecka 
niemalże ojciec przygotowywałjądo roli żony. która potra­
fiłaby wspomagać młodego, zdolnego adwokata w jego 

karierze, ewentualnie także politycznej. W ich wzaje­

mnych stosunkach nie było nadmiernego żaru, ale Griff 

uważał, że brak namiętności nie ma istotnego znaczenia. 

Dawno już przekonał się, że w życiu nie można wiązać 

zbyt dużych nadziei z silnymi namiętnościami. Sukcesy 

background image

finansowe i towarzyskie osiąga się za pomocą głowy, a nie 
serca. A gdy przyjdzie czas na miłość fizyczna, nie wątpił, 
że znajdzie ku temu właściwą podnietę. 

Dlaczego wiec w czasie tego wieczoru, uśmiechając się 

do siedzącej  k o ł o niego niebieskookiej brunetki, nieustan­
nie odpędzał myśli o pewnej rudawej blondynce z zielony­
mi oczami? 

Do licha musi zapomnieć o Melindzie James. Po raz 

drugi w życiu. Kiedyś porzuciłjązarówno przez wzgląd na 
nią. jak i na samego siebie. Teraz powinien uczynić to 
samo. Choć przyciągała ich jakaś magnetyczna siła, zupeł­
nie do siebie nie pasowali. 

Wciągu ostatniego tygodnia  G r i f f u s i ł o w a ł przekonać 

sam siebie, że łączyła ich jedynie przeszłość. Lecz podczas 
bezsennych nocy to nie czternastolatka stawała mu przed 

oczami i to nie dziewczynkę ze wspomnień trzymał w ra­
mionach. 

Ostatnio, a dokładnie od tygodnia, prześladowały go 

najbardziej dręczące wspomnienia; tulącego się do niego 

jej szczupłego ciała, okrągłości wyczuwalnych poprzez ob­

cisłą, satynową suknię. Smakujej ust. Żarliwości, zjaką 

zareagowała na pocałunek. 

Tamtą czternastolatkę obdarzał czułością. Kobiety oka­

zującej mu namiętność, kobiety, której dotąd nie znał -
pożądał. 

I nie wiedział, co. u diabła, ma z tym począć. Najmą-

drzej - zapewniał siebie - byłoby trzymać się od niej 

z daleka. Tak jak to  r o b i ł przez cały zeszły ty dzień.  B y ł o to 
zadanie trudniejsze, niż przypuszczał, zwłaszcza że miesz­
kała tak blisko. Ale przecież szczycił się swoją silną wolą. 

Dotąd powtórnie nie spotkał się z Melindąi później też się 

nie spotka. Wy łączył ją ze swego życia, teraz tylko musi 
o niej po prostu zapomnieć. 

background image

- Griff. czy ty mnie słyszysz? Przynieś  m i , proszę, coś 

do picia. 

- Och, Leslie, przepraszam. Myślałem o czymś innym. 

Czego chciałabyś się... 

Nie dokończył zdania. Parę kroków od niego stała Me-

linda James. Ubrana w lśniąca, srebrzysta, suknię, która 

wspaniale podkreślała kształty ciała, z dłonią wsuniętą pod 

ramię wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny, patrzyła 

wyzywająco na Griffa lekko skośnymi, szmaragdowymi 

oczami. 

background image

ROZDZIAŁ 

Melinda zgodziła się uczestniczyć w aukcji i balu na 

cele dobroczynne na kilka tygodni przed niespodziewanym 
spotkaniem z Griffem. Kiedy dowiedziała się od, jak zwy­
kle, świetnie poinformowanego Freda, że na bal przyjdą 
również Griff/ Leslie, postanowiła właśnie tam rozpocząć 
działania mające na celu odkrycie autentycznego oblicza 
Griffa Taylora. Teraz, stojąc oko w oko ze swym dawnym 

przyjacielem i jego towarzyszką, nie bardzo wiedziała, co 

ma właściwie robić. 

- Cześć Griff, halo Leslie -powiedziała patrząc wjego 

ciemne oczy. -  M i ł o was znowuwidzieć. 

Gładkie czoło Leslie zmarszczyło się, co mogło ozna­

czać, że nad czymś się zastanawia. Melinda starała się 

powstrzymać niecny podszept, że myślenie dla tej ładnej 
brunetki musi być trudnym zadaniem. Świadomość, iż zdo­
bywa się na taką złośliwość z powodu zazdrości o kobietę 
uczepioną dobrze umięśnionego ramienia Griffa Taylora, 

nie była przyjemna. Zazdrość? Co się z nią dzieje? 

Leslie, z wygładzoną już buzią, uśmiechnęła się ciepło 

i Melinda poczuła się jeszcze gorzej. 

- Oczywiście, ty jesteś Melinda James - odezwała się 

tonem grzecznej uczennicy. — Spotkałyśmy się w zeszłym 

miesiącu na koncercie dobroczynnym. Czy znasz Griffa? 

background image

Leslie najwidoczniej nie  m i a ł a pojęcia, że stojąca przed 

nią kobieta występowała jako świadek w procesie przeciw­
ko klientowi firmy adwokackiej jej ojca. 

- Spotkaliśmy sięjuż. - Jego słowa zabrzmiały trochę 

zaczepnie. Trzymał w reku okulary i wpatrywał się w wy­
sokiego, szczupłego mężczyznę, stojącego u boku  M e l i n -
dy, który zdawał się być rozbawiony niemą rozgrywką 
między Griffem a swoją przyjaciółką. 

Griffowi najwyraźniej nie podobała się szarfa w żółte 

i pomarańczowe kwiaty, którą Murphy założył jako pas do 
smokingu. 

- Czy to twój przyjaciel, Melindo? 

Starała się uchwycić nutę brzmiącą w głosie Griffa. 

Czyżby podjął wyzwanie? Wysunęła rękę spod ramienia 

Murphy'ego. który rzuciłjej rozbawione i zarazem karcące 

spojrzenie. Pracowali razem i znał ją dobrze. 

- Przedstawiam wam Murphy'ego Ryana. 

Murphy uśmiechnął się do Leslie i wyciągnął rękę do 

Griffa. 

- A więc to po pojedynku z panem w biurze Melindy 

fruwały meble parę tygodni temu? Publiczność w sądzie 
musiała się dobrze bawić. Rozumiem, że pański klient 

przegrał. - Murphy słynął ze złośliwego poczucia humoru 

i całkowitego lekceważenia subtelnych grzeczności. 

Słysząc jego słowa Melinda zamarła. Uścisk  d ł o n i męż­

czyzn  b y ł wymownie krótki. 

Wzrok Griffa przeniósł się na Melindę, a raczej najej 

skąpą, srebrzystą sukienką, zatrzymując się na głęboko 

wyciętym dekolcie i sięgającym uda rozcięciu spódnicy. 

- Słyszałem, że organizatorzy aukcji mają dzisiaj na 

sprzedaż dużo ładnych przedmiotów.  - G r i f f nieco burkliwym 

tonem starał się sprowadzić towarzyską rozmowę na mniej 

drażliwe lematy, celowo ignorując uwagę Murphy'ego. 

- Tak. tutejsi kupcy byli całkiem hojni - Melinda zgo-

background image

dziła się grzecznie. - Jestem pewna, że zyski z licytacji 

przyniosą duży dochód, z którego skorzysta Dom Nadziei. 

Domem Nadziei nazywano warsztaty prowadzone dla 

chorych, niezdolnych do pracy z powodu niedorozwoju 

umysłowego. Zdaniem Melindy były bardzo pożyteczną 

placówką. Sama miała ochotę wziąć udział w licytacji, sko­

ro pieniądze przeznaczone zostały na tak ważny cel. 

- Miły wieczór, prawda? - dodał Murphy z kpiącym 

błyskiem w oczach. - Ci wszyscy ludzie o dobrych ser­

cach, którzy tu przyszli powodowani troską o innych, aż 

kapią od klejnotów. I są tak wytwornie ubrani. 

- Lub raczej wytwornie rozebrani -mruknął Griff, rzu­

cając ponownie spojrzenie na śmiały dekolt sukni Melindy. 

- Co za pruderyjna uwaga. - Melinda miała nadzieję, że 

głos nie zdradzijej uczuć.  I c h spojrzenia znowu się skrzy­
żowały i Melinda ujrzała na mgnienie ognik szaleństwa, 
tlący się gdzieś w duszy tego z pozoru uładzonego i opano­
wanego mężczyzny. Jakiś przebłysk siły prymitywnego 

samca, który jednym pocałunkiem potrafił pozbawić ją 
kompletnie woli. Bała się, że serce w niej zamiera. 

Wtedy właśnie Leslie, jak niecierpliwe dziecko, pociąg­

nęła Griffa za rękaw. 

- Griff; prosiłam cięjuż, chciałabym się czegoś napić. 

Poza tym zaraz zacznie się licytacja. 

Niebezpieczeństwo minęło i usta Melindy  u ł o ż y ł y się 

w pobłażliwy uśmiech. 

Griff nałożył okulary i poprawił je na nosie. 

- Dobrze, Leslie. przyniosę ci szampana. A może byś 

już zajęła miejsca gdzieś z przodu? 

Melinda zauważyła, że Griff mówi do Leslie jak do 

rozpieszczonego dziecka. Do niej nigdy tak się nie zwracał, 
nawet kiedy miała czternaście lat. Inna rzecz, żejuż wtedy 
nie zniosłaby takiego tonu. 

Nie spojrzał na nią, skinął tylko głową i skierował się 

background image

w stronę baru. Melinda stałaby jeszcze w tym samym miej­

scu nieruchomo, gdyby nie Murphy, który ujął ją za ramię 

i poprowadził do sali licytacyjnej, 

- Nie możesz się tak na niego gapić - Murphy łajałją 

żartobliwie. - Masz przecież wyglądać na chłodną i roz­
sądną. 

Zaczerwieniona ze złości, bardziej na siebie niż na przy­

jaciela, Melinda odrzuciła grzywęjasnych włosów i obrzu­

ciła go piorunującym wzrokiem. 

-  N i e gapiłam się na niego. Ja...  m m m . . . po prostu 

zamyśliłam się. 

- Aha. Nawet wiem dokładnie nad czym. 
Melinda posłała mu ostrzegawcze spojrzenie. 
- Uważaj, Ryan. Chyba nie chcesz, żebym straciła pa­

nowanie nad sobąw obecności tej całej śmietanki towarzy­
skiej? 

Zaśmiał się cicho i lekko ją objął. 

- Boże uchowaj. Tylko nie to. 
- Wiec powstrzymaj się od uwag. 
- W porządku. Co masz zamiar kupić dzisiaj na licytacji? 
Dokładnie wiedziała, co chce kupić, podobnie jak do­

brze znała obecny stan swego konta bankowego. Chociaż 

jej rodzina była zamożna, Melinda utrzymywała się jedynie 

z własnych zarobków. Decydując się na pracę w niewiel­

kiej klinice, wiedziała, że jej wynagrodzenie nie będzie 

wysokie. Ale już dawno przekonała się, że mimo uznania 

dla luksusu,  j a k i mogą zapewnić pieniądze, poczucie włas­
nej samorealizacji było dla niej ważniejsze. Zdarzały się 

jednak chwile, kiedy... 

- Serwis do herbaty - powiedziała tęsknym tonem. 
- Tak? Ajaki? 
- Bardzo chciałabym mieć w biurze ładny serwis z por­

celany. Wiesz, jak bardzo lubię wypić filiżankę herbaty 
w przerwach między wizytami pacjentów. A ten z cerami-

background image

k i , którymam, nigdy mi się specjalnie nie podobał Słysza­

ł a m , że na dzisiejszej aukcji będzie kilka porcelanowych 

serwisów. 

- Tak, ale jakie będą ceny?! - Murphy  b y ł raczej scep­

tycznie nastawiony do projektu Melindy. 

- Wiem. Na pewno wygórowane. Ale na jeden będę 

polowała. 

- Powodzenia. 
- Dzięki. - Wsunęła rękę pod ramię przyjaciela i po­

dążyła z nim dalej. Próbowała skoncentrować sięnaserwi-
sie do herbaty i zapomnieć o podniecającym wyrazie wpa­

trzonych w nią oczu Griffa. 

Serwis do herbaty  b y ł właśnie taki, ojakim marzyła. 

Wykonany z perłowoszarej porcelany - gładki i bez ozdób. 

Dzbanek, dwie filiżanki, cukierniczka i dzbanuszek do 

śmietanki ustawiono na harmonizującej z ni mi tacy.  M e l i n -
da uznała, że kupi ten serwis, o ile ceru nie zostanie prze­

bita powyżej stu pięćdziesięciu dolarów. Taką granicę fi­

nansową ustaliła na dzisiejszy wieczór. Już wyobrażała 

sobie, jak popija herbatę z delikatnej filiżanki. 

- Chcę go mieć - wyszeptała do Murphy'ego czując, 

jak zawsze przed walką, że poziom adrenaliny wjej krwi 

podnosi się. 

Murphy uśmiechnął się krzywo na widok czystej żądzy, 

malującej się na twarzy Melindy. 

- Ile forsy przeznaczasz? 
- Sto pięćdziesiąt. Jeżeli cena podskoczy wyżej, połóż 

mi rękę na ustach, dobrze? 

- Słuchaj.  M e l , mogę dorzucić kilka dolarów, jeżeli 

będzie trzeba. Skoro lak bardzo chcesz go mieć, to go 
kupimy. 

- Dzięki,  M u r p h . ale chcę go kupić sama, zrozum... 
- Ty, z ta twoją wygórowaną ambicją. Dobrze. Ale 

background image

przynajmniej pozwól mi zabijać wzrokiem każdego, kto 

będzie chciał cię przelicytować. 

- Bardzo proszę. Nie mam nic przeciwko wygranej za 

pomocą zastraszenia. 

Głośny śmiech Murphy 'ego spotkał się z groźnym spoj­

rzeniem stojącej przed  n i m tęgiej matrony, usiłującej usły­
szeć licytatora ogłaszającego właśnie ostateczną cenę czte­
rystu dolarów za porcelanową, ozdobną wazę. 

Jego śmiech przyciągnął również uwagę Griffa, który 

siedział z Leslie po przeciwnej stronie przejścia i przyglą­

dał się im od dłuższego czasu. Melinda nie potrafiła rozszy­
frować jego spojrzenia, ale sytuacja zaczynała ją bawić. 
Miałapewność, że igra z ogniem, ale mimo to prowokowa­

nie Griffa było podniecające. Być może właśnie z powodu 

tej pewności. 

Ich spojrzenia spotkały się na moment, a potem Griff prze­

niósł wzrok na licytatora- Melinda też skupiła się na przebiegu 

licytacji, gdyż właśnie pod młotek szedł jej serwis. 

Kiedy licytacja rozpoczęła się wywoławczą ceną dwu­

dziestu pięciu dolarów, Melinda podniosła do góry swoją 
kartę. 

-  M a m dwadzieścia pięć dolarów, czy słyszałem trzy­

dzieści? Trzydzieści dolarów. Kto da więcej? 

Melinda wpatrzona w licytatora podniosła rękę. 
- Trzydzieści pięć. Czekam na czterdzieści. Dziękuję. 

Czterdzieści. I czterdzieści pięć. Kto da pięćdziesiąt? 

Melinda podniosła kartkę. 
- Pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt pięć i sześćdziesiąt. Proszę 

o sześćdziesiąt pięć. Sześćdziesiąt pięć. Kto da siedem­

dziesiąt? 

Melinda odetchnęła głęboko i podniosła cenę do sie­

demdziesięciu, pochłonięta wyłącznie osobą licytatora 

i widokiem upragnionego serwisu. 

Przy sumie stu dziesięciu dolarów, którą w czasie dał-

background image

szej licytacji zadeklarowała, usłyszała cichy śmiech Murp-
hy'ego. 

- Co cię tak śmieszy? - syknęła wpatrzona nadal przed 

siebie. 

- Czy wiesz, przeciwko komu licytujesz?  - G ł o s  M u r p -

hy'ego drżał ze śmiechu. - Wszyscyjuż odpadli. 

- Wszyscy, poza kim? - Śladem Murphy'ego przenios­

ła wzrok na drugą stronę przejścia, gdzie właśnie Griff 

dyskretnie podniósł swoją kartę i cenę do stu dwudziestu 
dolarów. 

- Ależon... - spojrzała ze złością na Murphy'ego on 

licytuje przeciwko mnie! 

- Nie przypuszczam, żeby zdawał sobie z lego sprawę. 

- Murphy ledwo mógł powstrzymać wybuch śmiechu. -
Lepiej podnieś cenę, dopóki masz jeszcze szansę wygranej. 

- Założę się, ze mam szansę - nieugięta, podniosła 

kartę. 

- Sto dwadzieścia pięć - obwieścił licytator i skinął ku 

niej głową. - Czy mam sto pięćdziesiąt? Sto pięćdziesiąt? 

- Sto trzydzieści pięć - zaoferował Griff, tym razem 

donośnym głosem. 

- Dziękuję. Sto trzydzieści pięć, sto trzydzieści pięć... 
- Sto czterdzieści - podjęła wyzwanie. 

Na dźwięk głosu Griffa, który właśnie uniósł swoją 

kartę. Melinda spojrzała wjego kierunku. Ich spojrzenia 

spotkały się. Zmrużył oczy. 

- Sto czterdzieści pięć. 
- Sto pięćdziesiąt - odpowiedziała bez wahania. 
- Sto sześćdziesiąt. 
- Dziękuję-powiedział licytator-czy... 
- Sto siedemdziesiąt - oznajmiła donośnie. Chciała 

mieć len serwis, teraz jeszcze bardziej niż przedtem. 

- Och, Melindo - wyszeptał Murphy. Melinda nie słu­

chała. 

background image

- Sto osiemdziesiąt - rzucił ostro Griff. 
Publiczność zaczęła się bawić tym współzawodnic­

twem, pierwszą podniecającą licytacją tego wieczoru. 

G ł o w y odwracały się z lewej strony na prawąjak pod­

czas meczu tenisowego. Wydawało się. że licytator jest 

niepotrzebny, nie  m i a ł prawie czasu na potwierdzenie wy­

woływanej ceny wobec tempa, w  j a k i m była podbijana. 

- Melindo. - Murphy próbował ponownie wtrącić się, 

kiedy doszło do dwustu dolarów. - Czy nie mówiłaś.., 

- Dwieście dwadzieścia - ogłosiła. Murphy jęknął 

i opadł na krzesło, 

- Dwieście pięćdziesiąt. - Griff podniósł spokojnie ce­

nę, nie bacząc na Leslie szarpiącą go za rękaw. 

Melinda zawahała się, ale zaraz wyobraziła sobie swój 

śliczny serwis ustawiony w zimnym, odpychającym poko­

ju biurowym Griffa. I tych jego zachłannych klientów bez 

serca, popijających herbatę z jej filiżanek. 

- Trzysta - powiedziała szybko. Ma przecież jeszcze 

konto oszczędnościowe. 

- Trzysta dwadzieścia pięć. 
Ogarniała ją coraz większa złość i żądza wygranej. 

- Trzysta pięćdziesiąt 
Murphyukryłtwarzw dłoniach. Leslie z wypiekami na 

policzkach usiłowała wtopić siew oparcie krzesła. 

Griff patrzył prowokująco na Melindę. jakby poza  n i m i 

nikogo nie było na sali. 

- Trzysta siedemdziesiąt pięć. 
Zawsze może poprosić brata o pożyczkę. Mattowi to się 

nie będzie podobało, pomyślała oznajmiając: 

- Czterysta. 
Griff przybrał teraz minę, którą znałajuż z sądu: dra­

pieżnego wojownika, który nie zwykł przegrywać. 

- Siedemset dolarów - powiedział cicho, ale tak, że 

każdy mógł usłyszeć te słowa. 

background image

Wszyscy wstrzymali oddech. 

Melinda wciągnęła głęboko powietrze i już go nie wy­

puściła, bo poczuładłoń na swoich ustach. Usiłowała się 

uwolnić, ale Murpłry odwrócił jej twarz i spojrzał w oczy. 

- Melindo! - rzekł stanowczo. - Siedem setek dolarów. 

Siedem setek dolarów. Melinda powstrzymała złość 

i poczuła, że słabnie, kiedy cena dotarła do jej świadomości 

poprzez mgiełkę, otumaniającąją przez ostatnie dziesięć 

minut. Siedemset dolarów? 

Zachwycony licytator powstrzymywał śmiech. 

- Siedemset. Czy ktoś daje siedemset pięćdziesiąt? 

Melinda przełknęła ślinę i odsunęła dłoń, którąMurphy 

gotów był znowu położyć na jej ustach w tej samej chwili, 

w której usiłowałaby je otworzyć. Siedziała milcząca, wpa­

trzona w Griffa urażonym wzrokiem. 

- Siedemset dolarów po raz pierwszy, siedemset po raz 

drugi i po raz trzeci. Sprzedano panu za siedemset dolarów. 

Dom Nadziei dziękuje za wspaniałomyślne wsparcie, sir. 

Melinda pomyślała, że do końca swoich dni nie zapomni 

miny Griffa, kiedy uzmysłowił sobie, co właściwie zaszło. 

Zadowolenie ze zwycięstwa przerodziło się w przykrąkon-

sternację, gdy uświadomił sobie, że zapłacił siedemset do­

larów za serwis, który w sklepie nic mógłby kosztować 

więcej niż trzysta. Nie tylko Melinda zauważyła niezado­

woloną minę Griffa. Kiedy licytator przeszedł do sprzedaży 

następnego przedmiotu, Melinda, powstrzymując chichot, 

ukryła twarz na ramieniu Murphy'ego i zdołała wyszeptać: 

- Jego mina, och, Murphy, czy widziałeś jego minę? 

- Melindo, przestań chichotać, gdybyś go teraz widzia­

ła... 

- Nie mogę na niego spojrzeć, bo boję się, że spadła­

bym z krzesła ze śmiechu. 

Ciągle jeszcze rozbawiona, opanowała się z pewnym 

wysiłkiem i powstrzymując się od zerkania na Griffa, kupi-

background image

ta w czasie dalszej licytacji zabytkową, cynowąpuszkę na 

ciastka i kolorową, jaskrawą klamrę do włosów z górskich 

kryształów. Miaławrażenie, że wkrótce znowu będzie mu­

siała stawić czoło dawnemu przyjacielowi. 

Zespół muzyczny grał świetnie, a Murphy był wybor­

nym partnerem. Melinda bawiła się znakomicie. 

- Jesteśmy z siebie dumni, prawda Melindo? - Murphy 

przekomarzał się z nią, unosząc w górę swoją partnerkę na 

zakończenie jednego ze szczególnie szalonych tańców. 

- Dlaczego? - Melinda zatrzepotała rzęsami i usiłowała 

zrobić niewinną minę, wirując pół metra ponad posadzką. 

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. 

Roześmiał się i postawił ją na ziemi. 

- Ty dzieciaku, ktoś przed laty powinien był dać ci parę 

klapsów. 

Uniosła brwi. 

- Ostatnio już mi to ktoś mówił. 

- I nic dziwnego. - Murphy uśmiechnął się, po czym 

głośno zaczerpnął powietrza. - Oho, Melindo, zgadnij, kto 

idzie... 

Nie musiała zgadywać, czułabliskość Griffa za plecami. 

Nie wiedziała, jak to zrobił, ale już w chwilę później, po­

rwana przez niego, tańczyła w jego ramionach. Murphy 

poprosił do tańca Leslie, 

- Chyba mnie nie spytałeś, czy mam ochotę z tobą za­

tańczyć. - Melinda rzuciła tę uwagę w przestrzeń ponad 

ramieniem Griffa. 

Spojrzał na nią gniewnie. 

- Jesteś z siebie dumna? 

- Ogólnie czy z jakiejś szczególnej przyczyny? 

- Wiesz dobrze, o co mi chodzi. Zrobiłaś ze mnie idiotę. 

- O nie - zapewniła go poważnie. - Mogę oświadczyć 

background image

z całą stanowczością, że jesteś człowiekiem zawdzięczają­

cym wszystko samemu sobie. 

- Sprytnie się mną posłużyłaś. Gdyby nie chodziło 

o ciebie... 

- Słuchaj, Griffinie Taylor - przerwała mu. -Ja rozpo­

częłam licytację. Na początku nawet nie wiedziałam, że się 

przyłączyłeś. To ty zacząłeś ze mną walczyć. Chciałeś ko­

niecznie wygrać i podniosłeś cenę o trzysta dolarów. Z tego 

się wytłumacz. 

Jego policzki pociemniały, a w oczach zatlił się gniew. 

- Cóż ja... 
- Chociaż nie chcesz się do tego przyznać, być może 

jesteś nadal podobny do tego chłopca z dawnych  ł a t . Być 

może ciągłejeszczejesteś Dzikim, który nie potrafił oprzeć 
się rzuconemu wyzwaniu. 

- Mylisz się. Jestem teraz zupełnie innym człowiekiem. 

Ale nie lubię przegrywać i zrobię wszystko, aby zapewnić 

sobie zwycięstwo. I to właśnie ci się we mnie nie podoba, 

prawda? 

Podążając za nim lekko w tańcu, przesunęła palcem po 

jego karku. 

- A co byś powiedział, gdybym ci wyznała, że w czasie 

licytacji bardzo mi się podobałeś? 

Skrzywił się. 
- Powiedziałbym, że przykro mi to słyszeć. W każdym 

razie to się nie powtórzy. Może zagalopowałem się. alejuż 

teraz będę uważał. Nie pozwolę ci zniszczyć życia, które 

sobie z takim trudem ułożyłem, Melindo James. 

Melinda spojrzała na niego z niewinnym wyrazem twa­

rzy. Wsunęła palec w jego włosy wijące się nad karkiem 
i niemal niedostrzegalnie przysunęła się bliżej. 

- Dlaczego miałabym niszczyć twoje życie? 

Gdyby nie czuła gwałtownego bicia jego serca przy 

swoich piersiach, mogłaby przestraszyć sięjego wzroku. 

background image

- A co teraz robisz? - spytał szorstko. 

W tej chwili jej włosy przypadkowo musnęły jego brodę. 

- Słucham? 

- Melindo. przestań! 

- Co mam przestać? 

- Nie udawaj, to do ciebie niepodobne. 

Zamrugała powiekami i obiema rękami objęła go za 

szyję. 

- Pomyślałam, że może lubisz kobiety zachowujące się 

wobec ciebie w taki sposób - wyszeptała. Nie mogła 

oprzeć się pokusie rzucenia nieprzychylnego spojrzenia 

w kierunku Leslie. 

Zmarszczywszy biwi zdjął delikatnie jej  d ł o ń z szyi, 

powracając tym samym do bardziej tradycyjnej tanecznej 

pozycji 

- A kto tobie się podoba? Może szczerzący zęby clowni 

w kwiecistych szarfach? 

Obrażona za tę impertynencję w stosunku do Murphy 'e-

go, odrzuciła do tyłu głowę. 

- Trzeba ci wiedzieć, że Murphy zrobił jeden doktorat 

z psychologii, drugi z poradnictwa rodzinnego i magiste­

rium z socjologii. Ma wskaźnik inteligencji wyższy od 

większości ludzi szczycących się dużym kontem banko­

wym. Publikuje artykuły w medycznych i psychologicz­

nych czasopismach w sześciu językach. Oczywiście nie 

pochodzi z bogatej rodziny, ale tym może przejmować się 

tylko snob albo hipokryta. 

- Sypiasz z nim? 
Oniemiała. Sadząc z wyrazu twarzy Griffa. on sam  b y ł 

tak samo zaskoczony zadanym pytaniem jak ona. 

- A czy ty sypiasz z nią? - rzuciła z gniewem. 
- N i e . 

Nie spodziewała się odpowiedzi i teraz odczuła niesły­

chaną ulgę. 

background image

- Przyjaźnię się z Murphym, to wszystko - wyszeptała. 
- Melindo.ja... 
Potknęła się nagle. Od upadku powstrzymało ją silne 

ramię Griffa, zaciskające się mocno wokół niej. 

- Jeżeli próbujesz wyciągnąć mnie z tego lokalu - za­

uważył zduszonym głosem - to robisz to bardzo sprytnie. 

Nie mogła ustrzec się tonu goryczy: 
- Mogłoby mi się wydawać, że tańczę z  D z i k i m , Pan 

mecenas Taylor nigdy by się nie zachował tak impulsyw­
nie. I lak gorsząco. 

Zachmurzył się. Muzyka przestała grać. Griff opuścił 

ramiona. Melindę ogarnął dziwny smutek - nie czułajuż 

bliskości jego ciała. 

- Odprowadzę cię do twego towarzysza. - Głos Griffa 

brzmiał nienaturalnie, a wyraz twarzy  b y ł trudny do odczy­

tania. 

Skinęła głową ze smutkiem; uwodzicielskie gierki nagle 

straciły swój powab. Chciała rozszyfrować Griffa, a tym­
czasem wzbudziła tylko w sobie pożądanie. 

- Dobrze. 
Zastali Leslie i Murphy'egow dobrym nastroju.  M e l i n -

da zastanawiała się. dlaczego ona i Griff nie są w stanie 
spędzić nawet kilku chwil bez słownej utarczki. 

Żegnając się z Griffem, Melinda unikała jego wzroku, 

a kiedy już odszedł z Leslie, zwróciła się do Murphy'ego. 

- Chodźmy stąd. 

- Znowu się kłóciliście? - Murphy spytał współczująco. 
- Można to tak nazwać - odpowiedziała zasępiona. 
Murphy odezwał się dopiero w samochodzie. 
- Wiesz, Leslie jest całkiem miłą osobą - stwierdził 

ostrożnie. - Właściwie to trochę mijej żal. Wydaje się, że 
nie jest zbyt szczęśliwa, bo musi całkowicie ulegać woli 
nadmiernie wymagającego ojca. 

Melinda skubiąc wargę pomyślała, że jej także jest żal 

background image

Leslie. I zastanawiała się, jak daleko może posunąć się 

kobieta, żeby sprawić przyjemność ojcu. Czy może poślu­

bić człowieka, którego nie kocha? A może Leslie jest zako­

chana w GrifBe? Nietrudno byłoby w to uwierzyć. Griff 

b y ł mężczyzną, w którym kobieta z łatwością mogła się 

zakochać. Gdyby  b y ł w jej typie - uzupełniła pośpiesznie. 

Czy on  b y ł wjej typie? Nie potrafiła odpowiedzieć na to 

pytanie. I może nigdy nie będzie umiała. 

Zresztą chyba było za późno, żeby się nad tym zasta­

nawiać. 

background image

ROZDZIAŁ 

Paczka nadeszła do  k l i n i k i w tydzień później. Melinda 

domyśliła się jej zawartości, zanim jeszcze zdjęła z pudelka 

taśmę. Murphy i Fred odbywali właśnie w pokoju Melindy 

robocze spotkanie i przyglądali się teraz szaroperłowemu 
dzbankowi do herbaty, który Melinda wyjmowała z zabez­
pieczającego go opakowania. 

- Przedmiot jest podejrzanie znajomy - zauważył 

Murphy. 

Fred pochylił głowę i przyjrzał się dzbankowi, 

- Ja go sobie nie przypominam. 

- A serwis, o którym ci mówiłem? 
- Ten serwis? - Oczy Freda rozszerzyły się ze zdumie­

nia. - Serwis za siedemset dolarów? 

- To tylko porcelanowy serwis do herbaty - wtrąciła 

Melinda, która dopiero teraz odzyskała mowę. 

- Za który Griffin Taylor zapłacił siedemset dolarów -

uzupełnił Murphy. 

Fred pogładził podbródek. 
- Wydawałoby się, że ktoś. komu tak bardzo na  n i m 

zależało, powinien zatrzymać go dłużej niż przez tydzień. 

- Jak myślisz, dlaczego on jej to przysłał? - Murphy 

zwrócił się do kolegi z poważna miną, jakby Melindy nie 

było w pokoju. 

background image

- Może z miłości? 

- Może, Ale mając na uwadze jego minę po skończonej 

licytacji, nie wypiłbym niczego z tego dzbanka. Czy moż­

na zatruć porcelanę? 

Fred zaśmiał się. 

- Ciekawy problem Chyba powinniśmy przeprowa­

dzić szczegółową analizę w laboratoriom medycznym. 

- Jeżeli już skończyliście, wy dwaj mądrale... 

- Fred, chłopie, zdaje się, te ona zaczyna się irytować. 

- Chyba masz rację, stary. Zwróć uwagę najej ru­

mieńce. Na blask tych przepięknych, zielonych oczu. Na 

te... 

Melinda przerwała mu kilkoma niewybrednymi słowami. 

- „ . . . i przekleństwo pada z jej różanych ust" -wy­

mamrotał Murphy z uśmiechem. 

Melinda wstała i dramatycznym gestem wskazała na 

drzwi. 

- Proszę wyjść. 

- Czy myślisz, ze ona ma nas na myśli? - zapytał Fred. 

- Wyjdźcie! 

- Chybatak- zgodził się Murphy. 

- Alejuż! 

- Spotkanie przełożone na inny termin - obwieścił 

szybko Fred widząc, że Melinda unosi ostrzegawczo w gó­

rę swój gruby notes. 

Murphy, podążając tuż za Fredem, nic mógł się powstrzy­

mać i wsunąłjeszcze głowę przez szparę w drzwiach. 

- Podziękuj ślicznie nadawcy - upomniał ją z uśmie­

chem. 

Notes uderzył z, całą siłą w zamknięte już drzwi. Melin­

da opadła na krzesło i zaczęła wpatrywać się w dzbanek 

stojący na biurku. Dlaczego przysłał serwis? Czy tym pre­

zentem chciał jej zrobić przyjemność, czy z niej zakpić? 

A może pragnął pozbyć się kolejnego, związanego z nią 

background image

wspomnienia? A jednak nie odesłał małej, drewnianej de­
seczki. Może naprawdę chciałjej sprawić radość? I prze­

prosić za swoje porywcze zachowanie w czasie licytacji? 

Ostrożnie opróżniła karton, ustawiła cały serwis na biur­

ku i bezskutecznie szukała jakiegoś listu. Nie znalazła.  N i e 
było wprawdzie wątpliwości, kto wysłał paczkę, ale  m a ł y 
bilecik byłby mile widziany. 

Wykręciła numer telefonu biura Griffa. 

- Chciałabym rozmawiać z panem Griffinem Taylorem 

- poprosiła, gdy usłyszała beznamiętny głos sekretarki. -
M ó w i Melinda James. 

- Proszę chwilę poczekać. Sprawdzę, czyjest. 

Czekała, słuchając sączącej się w jej ucho muzyki. 
- Taylor, słucham. 

Zadrżała na dźwiękjego głębokiego, melodyjnego  g ł o ­

su, lecz opanowała się i spokojnie powiedziała: 

- Cześć, to ja. 
- Wiem. 

Szukała właściwych słów, okręcając sznur słuchawki 

wokółpalca. Wkońcu spytała wprost: 

- Dlaczego przysłałeś mi serwis? 
- Przecież chciałaś go mieć. 
- I ty także. 
- Taak, ale pomyślałem, że taki przedmiot wcale nie 

pasuje do mojego biura. 

- Dośćkosztownapomyłka. 
- Mogę ten wydatek odliczyć od podatku. Cel dobro­

czynny. 

- Nie potrzebuję dobroczynnego wsparcia. W przy­

szłym tygodniu przyślę ci czek. 

Tylko skąd weźmie siedemset dolarów? 
- Jeżeli to zrobisz, w następnej poczcie otrzymasz ko­

pertę z konfetti. Ten serwis to prezent. Chcę. żebyś go 
zatrzymała. 

background image

- Dlaczego? - spytała nie przekonana jego argumentami. 

Westchnął. 

- Potraktuj gojako gałązkę oliwną. 
- Ja... -cóż więcej mogła powiedzieć. - Dziękuję. 
- Bardzo proszę. 
Zaległa długa cisza. Melinda gorączkowo usiłowała po­

wiedzieć coś dowcipnego albo inteligentnego. Nigdy 

przedtem nie  m i a ł a trudności w formułowaniu natychmia­
stowych i błyskotliwych ripost. Dlaczego teraz oniemiała? 
Czyżby za chwilę  m i a ł o się wydarzyć coś bardzo ważnego? 

Wreszcie  G r i f f przerwał milczenie. 

- Chciałbym cię znowu zobaczyć. 

Zamknęła oczy i zacisnęła palce na sznurze telefonu. 

- Naprawdę? - Chyba było słychać, że zabrakło jej tchu. 

Odchrząknęła, otworzyła oczy i spróbowała jeszcze raz. 

- Dlaczego? 

- Do licha, co się dzisiaj z tobą dzieje?! - wykrzyknął 

wyraźnie rozzłoszczony. 

Melinda uświadomiła sobie nagle, że być może powo­

dem tego wybuchu jest zamęt,  j a k i zapanował w uczucio­

wym życiu Griffa - w związku zjej osobą. 

- Poprostuchcę.  N i e w i e m dlaczego - do dał ze złością. 
Uniosła wyniośle głowę - gest raczej zbędny w pustym 

pokoju. 

- Nie jest to bardzo pochlebne stwierdzenie. 
- A od kiedy ty lubisz pochlebców? Chcesz się ze mną 

zobaczyć, czy nie? 

- Być może. - W miarę jak on  t r a c i ł pewność siebie, jej 

swoboda wzrastała. - Zadzwoń któregoś dnia. 

- Do diabła, Melindo! 

- Griff, muszęjuż kończyć. Wracam na zebranie. Jesz­

cze raz dziękuję za serwis. 

- Melindo. poczekaj... 

Ale ona już  o d ł o ż y ł a słuchawkę. Odetchnęła głęboko. 

background image

Prześle mu czek. Uśmiechając się w duchu, pomyślała, że 

sprawa jest warta takiej ceny. Drażnienie Dzikiego było 

zabawne. Nawet jeżeli był przebrany za dżentelmena. 

- Dlaczego nie pytasz, kto dzwoni, zanim otworzysz 

drzwi? - W glosie Griffa brzmiała pretensja. Od razu poża­
ł o w a ł tych stów, gdyż Melinda natychmiast się zjeżyła. 

- Nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek będę mogła ci 

to powiedzieć, ale mówisz zupełnie tak samo jak mój bral 

- odparta z wyrzutem, zastępując jednocześnie Griffowi 

drogę do mieszkania. - Co ty tu robisz? Wydawało mi się, 

że miałeś zatelefonować. 

- Melindo, wierz  m i , nie miałem zamiaru przybierać 

tonu twojego brata. Czy możesz mnie wpuścić? 

- A czy mam inny wybór? Ostatnio przepchnąłeś się 

koło mnie. 

- Masz. - Nie przypuszczał, że może go wyprosić. 

Spojrzała na niego podejrzliwie i cicho odburknęła: 

-  M a m . z pewnością. Ja dokonam wyboru, a ty i tak 

zrobisz, co zechcesz. - Westchnęła i usunęła się z drogi. -

Co za licho, no wejdź. 

Mimowolnie rozbawiony przesadnie zrezygnowaną  m i ­

ną Melindy, przeszedł  k o ł o niej. Czekając aż zaniknie 
drzwi, rzucił na nią łakome spojrzenie. Chociaż beżową, 
trykotową koszulkę z kolorowym nadrukiem i powyciąga­

ne, oliwkowe spodnie z trudem można było uznać za strój 
kobiecy, to jednak figurze Melindy nie odbierały one 

wdzięku. Obserwował miękkie krągłości uwydatniające się 
pod materiałem i pomyślał, że ona równie dobrze wygląda­
łaby w worku po kartoflach. 

Zauważył wyraz jej twarzy - dokładnie czytała w jego 

myślach. Poczuł się nieswojo. Zbyt łatwo go rozszyfrowała. 

- Zjedz ze mną kolację. - Chciał jak najszybciej wyjść 

background image

z tego mieszkania. Pozostawanie sam na sam z Melindą 

b y ł o zbyt niebezpieczne 

- Ajeżelija się już umówiłam? - Jej oczy rzucały 

kpiące spojrzenia. 

Zachmurzył się. 

- Przestań się ze mną droczyć. Umówiłaś się czy nie? 

- Nie. 

- A więc? 
- Dobrze, zjemy razem kolację. Zaraz coś przygotuję. 
-  N i e . -Wyrzekł to słowo zbyt pośpiesznie. -Chodźmy 

do restauracji. 

Znowu zobaczył rozbawienie wjej oczach. Do diabła, 

pomyślał, ta kobieta może świętego wyprowadzić z równo­

wagi. No dobrze, ale wobec tego dlaczego uważał, że jest 
tak fascynująca? I dlaczego chciał się z nią kochać, a pra­

gnienie fizycznego posiadania było nawet silniejsze od 

chęci wlepieniajej paru klapsów? 

- Świetnie, pójdę po torebkę. 
- Hmm... 

Zatrzymała się i uniosła pytająco brwi. 

- A czy nie zechcesz się przebrać?-Nieskazitelny,ciem­

ny garnitur ostro kontrastował z jej niedbałym strojem. 

-  N i e . - To słowo było wypowiedziane lekko, ale nie­

wątpliwie zawierało ton wyzwania. 

Zacisnął zęby. 
- Świetnie. Idz po torebkę. 

- Popatrz, sarna bym na to nie wpadła. 

D ł o n i e w kieszeniach zacisnęły mu się w pięści; prze­

prosił w duchu brata Melindy, którego kiedyś uważał za 
bezmyślnego tyrana. Teraz  G r i f f b y ł raczej zdziwiony, że 

Melinda nie spędziła całej swojej młodości zamknięta na 

klucz w pokoju. Być może zresztą taki byłby jej los, gdyby 

to nie Merry. lecz Matt został kuratorem bliźniaczek. 

background image

Gdyby Griffposzedł na obiad z jakąkolwiek inną kobie­

tą ubraną w ten sposób, wybrałby restaurację, gdzie nie 
czułaby się skrępowana swoim strojem. 

Melindzie nie zamierzał ustępować. 
Kiedyś byli pod tym względem podobni. Teraz - Griff 

przekonywał samego siebie - on dostosował się do obowią­

zujących reguł i nawet nauczył się wykorzystywać układy 

towarzyskie dla swoich celów. 

W czasie oczekiwania na zamówione potrawy Melinda 

oparła brodę na skrzyżowanych dłoniach i, pochylona nad 

stolikiem, wpatrywała siew Griffaprzenikliwie. 

- Czy chcesz dzisiaj ze mną porozmawiać na jakiś 

szczególny temat, czy też mamy tak siedzieć i próbować 

prowadzić obojętną rozmowę, jak podczas naszego ostat­

niego wspólnego posiłku? 

Wolno pokiwałgłowa, 

- Nieustannie starasz się mnie rozzłościć, prawda? Dla­

czego bardzo podobam ci się wtedy, kiedy ledwo mogę 
powstrzymać się, żeby cię nie udusić? 

Roześmiała się promiennie, była naprawdę rozbawiona. 

Griff poczuł ucisk w żołądku. 

- Cóż za spostrzegawczość - zauważyła wesoło. - Taka 

cecha pewno ci się przydaje przy wykonywaniu twojego 
zawodu. 

- Melindo, dlaczego nie przestajesz mnie drażnić? -

ujął jej  d ł o ń , - Staraj się po prostu dobrze bawić. Czy nie 

możemy spędzić miłego wieczoru bez kłótni? 

Tym razem jej uśmiech nie  b y ł wesoły. 

- Próbowaliśmy poprzednim razem, nie pamiętasz? At­

mosfera była nieszczera i nieprzyjemna. I to mnie zasmuciło. 

- Zasmuciło? - zapytał zdziwiony. 
Skinęła głową, unikając jego wzroku. 
- Nie mogę zapomnieć czasów, kiedy tak swobodnie roz­

mawialiśmy i tak często zgadzaliśmy się ze sobą. A nawet 

background image

jeśli kłóciliśmy się,, to nigdy nie próbowałeś mnie przeko­

nywać, że słuszne są tylko twoje poglądy. Po prostu godzi­
liśmy się z tym, że czasami możemy mieć inne zdanie. 

- A czy to nie ty usiłujesz teraz narzucić swoje poglą­

dy? - odparował. - Autorytatywnie zadecydowałaś, że wy­

konywany przeze mnie zawód nie jest dość uczciwy, że 
m o i klienci to bogate miernoty, aja ukrywam swoją pra­
wdziwą twarz za maską. Nic dałaś mi najmniejszej szansy 
wykazania, jak ważny jest zawód adwokata i nie pozwoli­

łaś mi wytłumaczyć, dlaczego jestem zadowolony ze 
zmian, jakie zaszły  w m o i m życiu. 

Melindaprzygryzła wargę, a Griff pomyślał, zechciałby 

ją pocałować. 

Spojrzała na niego z miną winowajczyni. 
- Tak się zachowywałam? 

- Tak - odparł ze słabym uśmiechem. - Dlaczego nie 

możemy zacząć od początku? Zapomnieć o przeszłości 
i jak dwoje dorosłych ludzi cieszyć się nawzajem swoim 
towarzystwem. Dajmy sobie tę szansę. 

- Czy odpowiesz mi szczerze na moje pytanie? 

- Spróbuję-odrzekł ostrożnie. 

-  M a m dwa. Pierwsze: Czy prowadząc takie życie, jak 

obecnie, jesteś rzeczywiście szczęśliwy? 

Obiecał szczerą odpowiedz. Walczył ze sobąprzez dłuż­

szą chwilę, w końcu powiedział wymijająco: 

- Nie jestem nieszczęśliwy. 

Jej twarz złagodniała. 

- To nie to samo. 

- Wiem. A drugie pytanie? 
- Gdybyśmy się przedtem nie znali i spotkali po raz 

pierwszy w życiu w sądzie, czy zaprosiłbyś mnie na obiad? 

Tym razem zastanawiał się dłużej. Odpowiedział jeszcze 

bardziej niechętnie, ale szczerze. 

- Chyba nie. 

background image

-  N i e j estem kobietą w twoim typie. 

Na jej otwartej twarzy malowały się zawsze wszystkie 

uczucia. W tej chwili -ból. Poczuł się okropnie. Czyż nie 
była jedyną kobietą, której naprawdę pragnął? 

- Do licha, Melindo, a czy ty umówiłabyś się z kimś 

takim jakja? - spytał z pretensją w głosie. 

Zanim Melindazdążyła odpowiedzieć, niespodziewanie 

dobiegł ich męski głos. 

- A kogo my tutaj widzimy? 
Na twarzy Melindy pojawił się wyraz ulgi. Potem nie­

chętnie odwróciła się ku mężczyźnie stojącemu obok ich 
stolika. 

- Jak się masz. Myers - odparł Griff. 
Doyle Myers  b y ł tym kolegą Griffa, który najbardziej 

zazdrościł mu wpływu na Wailace'a Dysona. Stał teraz 

obok i niedwuznacznie wpatrywał się w ich ciągle jeszcze 

splecione palce. 

- Dobrze się bawisz, Taylor? 
GrifFwypuścił dłoń Melindy. Położył rękę na kolanie 

pod obrusem i zacisnąłjąw pięść. 

- Bardzo dobrze, a ty? 
- Coraz lepiej. - Uśmiech Myersa był obłudnie służal­

czy. Wyciągnął dłoń do Melindy. 

- Doyle Myers, jeden ze współpracowników Taylora. 

- Melinda James. 
Myersprzechyliłgłowę Jego ciemne oczy zabłysły. 
- To pani zeznawałajako psycholog w sprawie Nancy 

Hawlsey? 

G r i f f doskonale wiedział, że Myers zna odpowiedź na to 

pytanie. 

- Tak - odparła chłodno. 
Myers zaśmiał się serdecznie, 
- Trzeba przyznać, że nic jest pani obecnie na liście 

sympatii mojego szefa. Zna go pani, prawda? To Wallace 

background image

Dyson. Może poznała panijego córkę, Leslie? Jest chyba 

w pani wieku i z pewnością mają  p a n i e - t u spojrzał na 

Griffa - wspólnych przyjaciół 

- Wybacz Myers - odburknął Griff - ale chcemy coś 

zjeść, zanim nam ostygnie. Do zobaczenia w poniedziałek 
w biurze. 

- Dyson nie będzie zachwycony, że się ze mną spoty­

kasz, prawda? - spytała cicho Melinda, kiedy Myersjuż się 
oddalił. 

Griff wzruszył ramionami, jakby go to nic obchodziło, 

ale ten gest niezupełnie odpowiadał jego nastrojowi. 

- Do tej pory Dyson nigdy nie wtrącał się do moich 

osobistych spraw. - Nic była to całkowita prawda, lecz 
Griff nie chciał martwić Melindy. 

Nie czekając na jej reakcję, zabrał się do jedzenia. 

- Świetne danie. Jestem głodny. 
Podczas obiadu Melinda nie unikała kontrowersyjnych 

tematów. Przecież  G r i f f m ó w i ł , że powinni się lepiej po­

znać. W ciągu następnej godziny rozmawiali o wszystkim, 

o swoich zapatrywaniach politycznych, o sprawach mię­

dzynarodowych i wydarzeniach lokalnych. Griff  b y ł zafa-
scynowanyjej otwartym spojrzeniem na świat i intelektem, 
choć uważał, że poglądy  m i a ł a niekiedy zbyt niekon­

wencjonalne. 

Z ł a p a ł się na tym, że nie może się ustrzec od porówny­

wania Melindy z  i n n y m i kobietami, powiedzmy z Leslie. 

Przyjął z dużą ulgą fakt, że nie  b y ł zmuszony do prowadze­

nia banalnej pogawędki lub zwracania uwagi na każde 
słowo, które mogłobyprzypadkiemurazić rozmówczynię, 

Melinda nie zawracała sobie głowy  t a k i m i drobiazgami 

i Griff dyskutował z nią zupełnie swobodnie. 

B y ł konserwatywnym republikaninem, a Melinda po-

dzielałapoglądy liberalnych demokratów. Onbył żarliwym 

poplecznikiem twardej  l i n i i w polityce zagranicznej, ona 

background image

zagorzałą pacyfistką. On wierzył w skuteczność kary 

śmierci, ona optowała przeciw niej. 

Zgadzali się natomiast w innych kwestiach - równej 

płacy za taką samą pracę, konieczności zwiększenia pomo­

cy socjalnej dla upośledzonych dzieci i zwiększenia fundu­

szy na szkolnictwo. 

Takjakto bywało kiedyś, pomimo naturalnej skłonności 

do obrony własnych przekonań, kilkakrotnie spokojnie 

skonstatowali, ze różnią się w niektórych bardziej spornych 
kwestiach moralnych lub politycznych. 

Griffowi ten wieczór wydał się niezwykle udany. I za­

nim skończyli posiłek, pragnął jej bardziej niż przedtem. 

Co wiec ma, do diabła, z tym począć, zastanawiał się 

posępnie, odprowadzając ją do drzwi mieszkania. Czy  b y ł 
gotów uwikłać się w problemy, które z pewnością powsta­

ną, jeżeli zwiąże się bliżej z Melindą James?  N i e  m i a ł 
wątpliwości, że tak by się stało. 

- Tak, to  b y ł . . . - zaczęła przekręcając klucz w zamku. 

Griff sięgnął do drzwi i otworzył je. 

- Wejdę z tobą. 
Melinda podążyła za  n i m z ciężkim westchnieniem 

i spytała z zachmurzoną miną; 

- Czy zdarza ci się czasami czekać na zaproszenie? 
Posłał jej niewesoły uśmiech. 

- Przeważnie tak - przyznał. 
- Tylko nie w moim przypadku. 

Jego uśmiech  b y ł rozbrajający. 

- Musiałbym na nie długo czekać, prawda? 

O bogowie, dodajcie mi siły - pomyślała pragnąc, bez 

powodzenia, oprzeć się jego urokowi. Rzadko uśmiechał 
się w ten sposób - otwarcie i w  p e ł n i naturalnie. O coś 
pytał. O co? Ach, tak. Postanowiła nie odpowiadać na to 
pytanie. 

- Napijesz się kawy? 

background image

- Nie. - Przysunął się bliżej i schował okulary.do kie­

szeni marynarki. 

Wpatrywała się w niego uważnie. 

- Zdaje się. że mam jakieś wino. 
-  N i e , dzięki. - Osaczał ją, musiała zwalczyć pokusę 

tchórzliwej ucieczki. 

- A może chcesz mleka? - spytała słabym głosem. 

Roześmiał się. 
- Raczej nie. - Wsunął  d ł o ń w jej włosy i przyciągnął 

jej głowę. 

- Ja... aaa... myślałam, ze będziemy się starali lepiej 

poznać, jako... starzy przyjaciele - udało sięjej wykrztu­

sić. Stojąc tak blisko mężczyzny, czuła siłę jego mięśni 
i oddech niemal rozsadzający pierś. 

Pochylił głowę, tak że wargami prawie muskał jej usta. 
- Przez cały wieczór czekałem na tę chwilę-wyszeptał 

- kiedy wreszcie będziemy sami. 

Ręce Melindy spoczywały najego piersi tuż ponad sza­

leńczo bijącym sercem. 

- Griff ja... 

Zbliżył się jeszcze bardziej. 

- Co? 

Cóż miała powiedzieć? Och, do licha z tym. Zarzuciła 

mu ręce na szyję. 

- Czy masz zamiar mnie pocałować, czy nie? 

S t ł u m i ł śmiech, przyciskając usta do jej warg. 

W chwilę potem przyciągnąłjąbliżej i błądził gorącymi 

d ł o ń m i pojej ramionach pod luźną, trykotową koszulką. 

Melinda przycisnęła się do niego jeszcze mocniej, bez­

skutecznie starając się rozpiąć mu marynarkę. Czy on się 
nie dusi w tym urzędniczym uniformie? - przemknęłojej 

przez myśl, kiedy bezowocnie szarpała mocno zawiązany 

węzeł jedwabnego krawata. 

Tymczasem palce Griffa znalazły już drogę poniżej try-

background image

kotowej koszulki i natknęły się na gładką i rozgrzaną skórę. 

Luźnypasek spodni nie stawiał oporu, gdy wsuwał  d ł o n i e 

w miękkie wgłębieniejej pleców. 

Melinda zdołała włożyć koniuszki dwóch palców pomię­

dzy guziki białej koszuli. Była ciekawa, czy skóra na piersi 

Griffajest owłosiona, czy gładka, opalona czy blada. Czy 
będzie musiała oderwać guziki, żeby się o tym przekonać? 

-  M e l i n do- usłyszała szept tuż przy swoich ustach, 
ujął dłońmijej biodra i przytrzymał mocno przy swo­

ich. Odczuła jego pożądanie. 

- Potrafisz doprowadzić mężczyznę do szaleństwa. 

- Chcę doprowadzić cię do szaleństwa - wyszeptała. 

Uniosła się na palcach i przesunęła koniuszkiemjęzyka po 

jego wargach. - Chcę, żebyś  b y ł szalony, nierozważny, 

niebezpieczny. 

Zmarszczył brwi. 

- Aleja nie... 

Nie zdołał dokończyć. Objęłago ramionami i przytuliła 

sięjeszcze mocniej. Zuchwale wsunęła język w wilgotną 
i gorącą głębię jego ust. 

Osunęli się na dywan, nienasyceni, ogarnięci pragnie­

niem spełnienia, które nagle stało się nieuniknione. Położy­

ła się na plecach. Wzniosła ku niemu ciało, podczas gdy 

jego dłonie przesuwały się od szyi aż do kolan, dotykały 

pulsujących piersi, gładziły drżące mięśnie brzucha i zaci­

skały się na biodrach. Szeptał coś bezładnie, okrywałjej 

twarz i szyję gorącymi, kąsającymi pocałunkami, a jedno­

cześnie odsuwał zamek błyskawiczny jej spodni i wsuwał 
d ł o ń pod jedwabne majteczki. 

- O tak... - szeptała, czując jak jego palce zaczynają 

pieścić sekretne, ciemne i wilgotne miejscejej ciała, 

- Czy tak dobrze? - Jego glos  b y ł ochrypły z podnie­

cenia. 

background image

- Och tak... - zacisnęła powieki i uniosła ku niemu 

ciało. -Och,  D z i k i , jest tak... 

Zesztywniał. Wstał i odwrócił się, zostawiając ją lezącą 

na dywanie. Nie mogła wprost uwierzyć w to, co się stało. 
Zamrugała oczami ze zdumienia, kiedy, obciągając wymię­
te części garderoby, zauważyła rzecz niewiarygodną -jego 

krawat był nadal porządnie zawiązany. 

- Griff, o co chodzi? - wydusiła z siebie. 

background image

ROZDZIAŁ 

Griff odwrócił się do niej. Stał sztywno, z rękami w kie­

szeniach. Błyski jego ciemnych oczu zwiastowały burzę. 

Melinda z niedowierzaniem spostrzegła, że nie ukrywał 

nawet ostrzeżenia malującego się na jego twarzy: Uwaga, 
nie zbliżać się. 

- Ocochodzi?-zapytałaponownie. Usiadła i odsunęła 

spadające na twarz włosy. 

- Nazwałaś mnie  D z i k i m - wypowiedział to zdanie 

niemal z furią 

Wstała, obciągnęła koszulkę i przyjrzała mu się uważnie. 

- Rzeczywiście? Nie zdawałam sobie z tego sprawy. 
- Nazwałaś mnie  D z i k i m ! 

Zdenerwowały ją te powtórzone słowa. Wciągnęła głę­

boko powietrze. 

- No dobrze, być może takpowiedziałam. Czy to takie 

ważne? 

- Czy nie wiesz, jak bardzo? 
-  N i e , nie wiem. Więc mi wytłumacz. Dlaczego tak 

bardzo irytuje cię, kiedy się do ciebie w ten sposób zwra­

cam? To przezwisko z czasów naszej przyjaźni znaczyło 

wtedy dla mnie bardzo wiele. Nie chciałam cię obrazić. 

- Ile razy mam ci powtarzać, że nie majuż chłopca 

o przezwisku  D z i k i . Przestał istnieć. 

background image

Jej złość zaczęła się wzmagać. Dotknęła dłoniąust. 

- Wiec kto, do diabła, leżał ze mną przed sekundą na 

podłodze? 

Twarz mu pociemniała. 

- Ktoś, kto ma na imię Griff. Myślałem, że już to do 

ciebie dotarło. 

Zawiedziona próbowała przemówić do niego rozsądnie, 

jak do pacjenta znajdującego się na krawędzi histerii. 

- Wiem, że wolisz imię Griff. Ale przecież dawniej 

zawsze mówiłam do ciebie:  D z i k i . Również przez ostatnie 

dwanaście lat, odkąd opuściłeś Springfield, zawsze myśla­

ł a m o tobie jako o  D z i k i m .  N i c dziwnego, że czasem mi się 

wymknie to twoje dawne imię. Gdybym ja nagle zaczęła 

używać drugiego imienia, Alice, też trudno byłoby ci się do 

niego przyzwyczaić, prawda? 

- O, do diabła, tylko nie te uspokajające, troskliwe, 

psychologiczne gadki! Tylko tego rai teraz potrzeba! 

- Do licha, Griff, czego ode mnie oczekujesz? Popełni­

ł a m omyłkę, w porządku, przepraszam. Będę starała się 

więcej lego nie zrobić. Czy mam wyskoczyć oknem z tego 

powodu? 

- No - zamruczał - to przynajmniej bardziej uczciwa 

odpowiedź. Z twoimi nastrojami łatwiej daję sobie radę niż 

z twoją psychologiczną paplaniną. 

Przygładziła włosy. 
- Zaczynam podejrzewać, że zwariowałeś. Albo ja, 

próbując zrozumieć ciebie. 

- Może masz rację-powiedział ponurym głosem. -Pew­

no łudziłem się myśląc, Że możesz zaakceptować mnie takim, 

jaki jestem teraz, i że nie będziesz przemieniać mnie w jakie­

goś szalonego niedorostka. Co powiedziałaś, kiedy cię cało­
wałem? Że chcesz, żebym był szalony, nierozważny  i . . 

- Niebezpieczny - podpowiedziała ze złością. Zaru­

mieniła się namyśl o tamtej chwili i swoim zachowaniu. 

background image

Skrzywił się ironicznie 
- Nic oczekuj tego, Melindo. Jestem przeciętnym face­

tem. Dostosowałem się do świata, który wynagradza uległość. 

Dawno już postanowiłem, ze w takim świecie chce odnieść 

sukces i bardzo wiele poświeciłem, żeby mi się udało. Pew­
nych rzeczy nie robiłem i pewnych rzeczy nie zrobię, mam 
swój własny kodeks etyczny, któryjest dla mnie równie waż­
ny, jak twój dla ciebie. Jestem teraz kimś, kto ma dobre imię 
i nie mam zamiaru narażać swojej reputacji. 

- Och, Griff - szepnęła. Tak bardzo chciała dotknąć 

jego dłoni, lecz wiedziała, że odrzuciłby taki gest. 

- Zawsze byłeś kimś. Kimś wyjątkowym. Byłeś sobą, 

nie godziłeś się na kompromisy, nie szedłeś na żadne ukła­

dy. Zawsze broniłeś swej tożsamości. Lubiłeś siebie i ja też 
cię lubiłam. 

Jej smutek odbijał się w ciemnych oczach Griffa. 

- Czy nie możesz polubić mnie na nowo? 
- Ty nawet nie pozwalasz mi się bliżej poznać. Otoczy­

łeś się tyloma barierami, bo chcesz być przez wszystkich 

akceptowany. Prawdziwe uczucia zakopałeś tak głęboko, 
że możejuż nigdy nie potrafisz ich ujawnić. 

- A ty jesteś tak przywiązana do wspomnień, że nie 

potrafisz uznać rzeczywistości. To jestem ja, Melindo. 

Przyjrzyj mi się. Nie ma nikogo innego. 

Obrzuciła go badawczym spojrzeniem, począwszy od 

gładko ułożonych włosów, poprzez drażniąco wykwintny 
krawat, aż po lśniące lustrzanym blaskiem buty. 

- Nie mogę w to uwierzyć. 
-  N i e masz wyboru, 

Zbliżyła się o krok i nagle chwyciła go za ramię, 

- Griff, posłuchaj mnie, proszę. Nie chodzi o to. ze chcę 

cię przemienić w kogoś,  k i m nie jesteś i że nie podziwiam 
ciebie jako mężczyzny, którym się stałeś. Myślę tylko, że 
całkowite odcięcie się od swojej przeszłości nie jest dobre. 

background image

Nie narodziłeś się dwa lata temu, kiedy zacząłeś współpra­
cować z kancelarią adwokacką Dysona. Żyjąc z takim za­

łożeniem, tylko się unieszczęśliwisz. 

- Pozwól, że sam będę się troszczył o swoje zdrowie 

psychiczne. Nic potrzebuje porad psychologa. 

- Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz - wyszeptała 

wpatrując się w Griffa. Bezskutecznie usiłowała wyczytać 

cos z jego twarzy. - Twierdzisz, że nie chcesz wracać do 
przeszłości, a mimo to chcesz się ze mną widywać. Nie za 
bardzo mnie aprobujesz - ani mego stylu życia, ani moich 
poglądów na sprawy polityczne czy społeczne, a pomimo 

to spotykasz się ze mną. Dlaczego? 

- Pytasz po tym, co się wydarzyło między nami? 

- Nie chcę być wykorzystywana - powiedziała gwał­

townie - jako tymczasowy zawór bezpieczeństwa. Nie 
mam zamiaru być partnerką w twojej ostatniej erotycznej 
przygodzie przed małżeństwem z kobietą odpowiednią dla 

szanowanego adwokata. 

Rysyjego twarzy stężały. 

- Nie mieszaj do tego Leslie. Nie mam zamiaru się z nią 

żenić. Jużcito  m ó w i ł e m . 

- Nie wymieniłamjej imienia - odrzekła. Gardło miała 

ściśnięte. 

Griff odetchnął głęboko i niecierpliwym gestem zwi­

chrzył włosy nad czołem. 

- Do diabła. Czynie możesz po prostu przyjąć do wia­

domości, że cieszy mnie twoje towarzystwo, te jajestem 

dla ciebie atrakcyjnym partnerem i chcę z tobą przebywać? 

Czy musisz analizować wszystko, co robię i mówię? 

- Myślę, że mogę tylko zacytować ciebie. Takajestem. 

I nie zmienię się. 

Przyjrzał się jej uważnie, 

-  M y . . . nie pasujemy do siebie, prawda? 

- Chyba tak - zgodziła się ze smutkiem. 

background image

- To dlaczego nie mogę się bez ciebie obejść? 
- A dlaczego ja nie mogę cię o to zapytać? 
Rozważając przez chwilęjej słowa, usiłował się uśmie­

chnąć. 

- A może spróbowalibyśmy ponownie? Spotkajmy się 

jeszcze raz. W innych okolicznościach. Może pójdziemy 

do kina? 

Melinda James nie obawiała się życia, a w każdym razie 

nic przyznawała się do tego. Nie bała się skandali, ryzy­

kownych znajomości, niebezpiecznych wyzwań losu czy 
trudnych problemów. 

A teraz, jakie to dziwne, obawiała się przyjąć zaprosze­

nie Griffa. Utrzymywał, żejestznim całkowicie bezpiecz­
na. Lecz czuła, że właśnie on potrafi zranić jątak,, jak nikt 
nigdy dotąd. 

- Melindo?-przerwał przeciągającą się, męczącą ciszę, 

- Nie myślisz chyba, że nagle stałam się osobą rozważną? 
- Raczej w to wątpię - odpowiedziałjej z uśmiechem. 

- Pomysł, musielibyśmy uzgodnić, na ja ki film się wy­

bierzemy. 

- Wybór pozostawiam tobie - zaproponował wspa­

niałomyślnie, 

Westchnęła. 

- Dobrze. Spróbujmyjeszcze raz. 

- Nie martw się, Melindo - powiedział wyraźnie już 

rozluźniony. - Umówiliśmy się tylko na następną randkę. 
Zatemjutro wieczorem? 

- Wpadnij po mnie o siódmej. 

- Jak sobie życzysz, - Rozejrzał się po pokoju, jakby 

czegoś zapomniał, ale wzruszył je dynie ramionami i wyjął 

z kieszeni okulary. 

- Lepiej już pójdę. Do zobaczenia  j u t r o . 
Kiedy zbliżał się do drzwi, usunęła się niepewna, czy 

byłaby w stanie dotknąć go w lej chwili. Ciało nadal pulso-

background image

wało powolnym rytmem nie spełnionego pobudzenia, nic 

mogło się pogodzić  z t y m , że umiejętna gra miłosna Griffa, 

w którąje wtajemniczył, nie znajdzie swej kulminacji. 

Otworzył drzwi, przekroczył próg. zatrzymał sic i spoj­

rzał na nią. 

- Dobranoc. Melindo. 
- Dobranoc. Griff? 

- Słucham. 
- Nie zakładaj  j u t r o krawata. 
Skrzywił się. 
- Nie mogłaś sobie darować, co? Dobrze, nie założę. 

D r z w i zamknęły się za nim z dość głośnym trzaskiem. 

Melinda, która do tej pory trzymała się tylko dzięki sile 

w o l i , poczuła, te słabnie. Z pochyloną głową, z zamknięty­

mi oczami myślała, że po raz pierwszy w ciągu dwudziestu 
sześciu lat jej niespokojnego i pełnego przygód życia, 

przyjmując zaproszenie Griffa, zgodziła się na coś przera­
stającego jej siły. 

„Stan przy ścianie, Taylor. Rozstawnogi. ręcenadgłowę". 

„O co chodzi tym razem?" 
..Udajesz niewiniątko, co?" 
„ E j , ostrożnie, nie mam niczego przy sobie. O co wam 

chodzi?" 

„Obrabowano skład alkoholu przy Drugiej Ulicy. Maga­

zynier  m ó w i ł , że to był punk z długimi blond włosami 

Brzmi znajomo, co Taylor?" 

..To nieja. Byłem tutaj, grałemwbilard zchłopakami. 

Spytajcie ich". 

„O tak, z pewnością. To wiarygodni świadkowie. Opo­

wiesz o wszystkim w komisariacie, chłopcze". 

„Zakładacie mi kajdanki? Człowieku, dajcie mi trochę 

spokoju". 

background image

".spokój będziesz miałwpudle. Włazisz do samochodu, 

czy mam ci pomóc?" 

„Wchodzę, wchodzę". 

Wspomnienie rzucanych opryskliwym tonem oskarżeń 

i zwięzłych komend mieszało się z echem syren policyjnych. 

Poruszył niespokojnie głową na poduszce. Sen, w któ­

rym powracał epizod sprzed wielu lat, pozostawił gorzki 
smak w ustach. Wprawdzie Griff został oczyszczony z za­
rzutu o udziałwtamtym napadzie, ale nie pierwszy raz  b y ł 

wtedy oskarżany o nie popełnione przestępstwo. Edward 

Taylor senior zaliczał się do najnędzniejszych pijaków 

w okolicy, aj ego syn zasłużył sobie na miano buntownika 

i podżegacza. 

Griff, a raczej  D z i k i - gdyż z uporem i dumążądał, aby 

go tak nazywano - po porzuceniu go przez matkę  b y ł tak 

pełen bezsilnego gniewu i rozgoryczenia, że nacierał na 

każdego, kto mu wchodził w drogę. 

Głosy ze snu uciszyły się, ale wycie syren nie ustało -

było nawet coraz bardziej natarczywe. Otworzył oczy 

i zmrużył powieki od blasku porannego słońca. To nic sy­

reny. Odwrócił głowę w kierunku źródła przeraźliwego 
dźwięku. To telefon. 

Sięgnął po słuchawkę, drugą ręką trąc zaspane oczy. 

-Taak? 
- Griff, przepraszam, obudziłam cię? 
- Leslie? A która godzina? -  r z u c i ł okiem na zegarek. 
-  W p ó ł do dziesiątej. Zwykle wstajesz dużo wcześniej. 

Zasiedziałeś się wieczorem? 

- Tak. Można tak to określić. - Większą część nocy 

spędził krążąc po pokoju. Starał się zrozumieć mieszane 
uczucia, jakie wzbudzała w  n i m Melinda James. Nadarem­

nie usiłował opanować seksualne podniecenie, które nie 
znalazło ujścia w czasie tak nagle przerwanego zbliżenia. 

Kiedy wreszcie  p o ł o ż y ł się, sen, zamiast odpoczynku, 

background image

przyniósł mu męczące strzępy wspomnień, które tak dawno 

pogrzebał w pamięci. Czy to za sprawą Melindy powróciły 
te. zdawałoby się, zapomniane epizody zjego przeszłości? 

Czy potrafi się od tego całkowicie uwolnić, gdy Melinda 
swoją obecnością ciągle przypomina mu dawne lata? 

- Wiem, iż zbyt późno cię zawiadamiam, ale tata chciał, 

żebym cię zaprosiła. 

Wytwornie modulowany głos w słuchawce przywrócił 

go do rzeczywistości. Czuł wyrzuty sumienia - zgubił wą­
tek rozmowy. 

- Przepraszam, Leslie, o co pytałaś? 

Zaśmiała się cicho. 

- Bożejeseś dzisiaj zupełnie nieprzytomny. 

- Tak, nie piłemjeszcze kawy - usprawiedliwiał się, 
- Rozumiem, jestem pewna, że grzebałeś się w aktach 

i jakichś zeznaniach do rana. Wy, adwokaci-nałogowcy, 
wszyscy jesteście tacy sami. Łącznie z tatą. 

Skrzywił siei usiadł nałóżku. 

- Więc o co chodzi, Leslie? 
- O kolację - powtórzyła cierpliwie. - Dzisiaj wieczo­

rem. Tata podejmuje jednego z ważnych klientów i powie­
dział  m i . . . to znaczy sugerował, że mam ciebie zaprosić. 

Będziesz  m i a ł znakomitą okazję się zaprezentować. 

Kiedy indziej przyjąłby zaproszenie bez żadnego waha­

nia. Takjak Leslie powiedziała, kolacja z rodziną Dysona 
i ważnym klientem stanowiłaby niewątpliwie krok naprzód 
w karierze Griffa. 

- Leslie, przepraszam, ale mam już plany na len wie­

czór. Gdybyś zawiadomiła mnie wcześniej... 

- Pomysł zrodził się niespodziewanie. Próbowałam się 

dodzwonić do ciebie wieczorem, ale nie było cię w domu. 

Zostawiła wiadomość automatycznej sekretarce. Zle­

kceważył to. 

- Wróciłem dość późno - wykręcał się. 

background image

- Czy nie możesz zmienić planów? 
Oczywiście mógł. Ostatecznie wybierali się tylko do 

kina. Wystarczyłoby po prostu zatelefonować i odwołać 
spotkanie. Do kina mogli iść każdego innego dnia. A on 
spędziłby wieczór u Dysonów... z Leslie. 

-  N i e , przykro  m i . ale nie mogę. 
- Trudno. Tata będzie zawiedziony. I ja tez oczywiście 

- dodała pośpiesznie. 

- Przykro mi-powtórzył. 
- Wiec zobaczymy się innym razem. 
- Na pewno. Zatelefonuję do ciebie. - Alejuż w chwili 

gdy odkładał słuchawkę, wiedział, że do niej nie zatelefo­

nuje. Do licha, to przez Melindę wszystko się zmieniło. Od 

początku podejrzewał, że tak się stanie. Dlaczego wiec 

silniej nie przeciwstawiaj sięjej urokowi? I dlaczego ocze­
kiwał dzisiejszego wieczoru z większą radością niż jakie­

gokolwiek spotkania w ciągu wielu ostatnich lat? 

Klnąc pod nosem, wysunął się spod kołdry i poszedł do 

łazienki. 

- To ty jesteś psychologiem. Czy uważasz, że on jest 

jednym z tych osobników o złożonej osobowości? Jak Ja­

nus o dwóch obliczach? Czy Sybilla w wielu postaciach? 

- Daj spokój, Meaghan, przestań się wygłupiać. To 

wcale nie jest śmieszne - uskarżała się Melinda, pocierając 

pulsujące tępym bólem skronie. 

- Przepraszam. Ale musisz przyznać, że to brzmi osob­

liwie. Mam na myśli twoje kłótnie z Dzikim o to, czy on 
nadal istnieje, czy nie. Bardzo dziwaczne. 

Melinda westchnęła. 
- Oczywiście, że on istnieje. Cóż. w każdym razie ist­

nieje Griff. To jest  D z i k i , który... och, zostawmy ten temat. 

- Widzisz, nawet dla ciebie to jest dziwne i dlatego się 

niepokoję. 

background image

- Czy ty nie rozumiesz? Jemu nie może wyjść na dobre 

tłumienie wspomnień z przeszłości. Kiedyś przeszłość 

wyjdzie na jaw. To jest nieuniknione, zwłaszcza jeżeli on 

poważnie myśli o karierze politycznej. Jak sobie wtedy 

poradzi? Jeżeli teraz nie potrafi stawić jej czoło, to co się 

stanie, kiedy będzie zmuszony przyznać się do niej publi­

cznie. Meaghan, ja się o niego martwię. 

- Czy jako zaintrygowany problemem psycholog, czy 

też ta sprawa dotyczy cię osobiście? - spytała Meaghan 
przenikliwie. - Wygląda mi na to, że się porządnie zaanga­

żowałaś. 

Melinda roześmiała się nagle wesoło. 

- Powiem ci coś śmiesznego. On wymyślił, że podej­

mie coś w rodzaju kampanii, żeby na nowo zdobyć moją 

sympatię. Nie ma nawet pojęciajakłatwo... 

- Jak łatwo co? - rzuciła niespokojnie Meaghan w ci­

szy, która nagle zapadła. 

- Jak łatwo mogłabym się w  n i m zakochać - przyznała 

spokojnie Melinda. Tylko z Meaghan potrafiła rozmawiać 
tak szczerze. Nie umiałaby ukryć swych uczuć przed 
bliźniaczką. 

- Och, Melindo! - Ten ton słyszała już wiele razy. 

Oznaczał on: Znowu pakujesz się w kłopoty. 

- Wiem - odpowiedziała, jakby te słowa zostały głośno 

wypowiedziane, -Zupełnie nie pasujemy do siebie. Jemu jest 

potrzebna kobieta pojmująca tradycyjnie obowiązki żony. Bę­

dąca tylko  t ł e m dla jego błyskotliwej kariery. Kobieta, która 
zgadzałaby się z n i m we wszystkim i nie sprawiała mu kł o p o -
tów ani w życiu prywatnym, ani publicznym. 

- Jeżeli takjest, to dlaczego on ciągle się kolo ciebie 

kręci? - zapytała Meaghan obcesowo. 

Melinda wzruszyła ramionami. 
- Licho wie. 

- Melindo, spójrz prawdzie w oczy. On też, nie jest 

background image

w typie mężczyzn, którzy kiedyś ci się podobali. Taki za­

dzierający nosa adwokat? Reprezentant interesów wielkich 

korporacji? Republikanin? 

Melinda czuła, jak ból głowy ustępuje. Spodziewała się 

tego, wykręcając numer telefonu siostry. 

- Wiem, wiem. naprawdę. A jednak...  M a m na niego 

chrapkę. 

- Na te koszule z kołnierzykami przypinanymi naguzi-

czki i całą resztę? 

- Nawet jego jedwabne krawaty są seksowne -wyznała 

Melinda prawie zakłopotana. Nie powiedziała jednak, ze 

przynajmniej w jednym przypadku jedwabny krawat stanął 

jej zdecydowanie na przeszkodzie. 

- A może  j u z jesteś zakochana? 

-  M m . Wiec co mam z tym począć? 
- Uciekaj póki czas. 

- Chyba masz rację. 

- Powodzenia, Melindo. 

- Dzięki Meggi Muszę kończyć. Uściskaj Johna i  A n -

dy'ego ode mnie. 

- Postaraj się wyjść z tego cało. 

- Jakoś mi się to udaje, prawda? 

- Udawało - poprawiła Meaghan. -Ale martwię się , że 

kiedyś szczęście może cię opuścić. 

- Tak - szepnęła Melinda. - Ja też się martwię. Cześć 

Meaghan. 

Odkładając słuchawkę Melinda pomyślała, że los z niej 

zakpił- Do tej pory miłosne przygody nie przynosiły jej 

zmartwień. Zawsze pozostawała w istocie poza zasięgiem 

tego szczególnego uczucia,  j a k i m jest miłość, a nawet skry­

cie wyśmiewała się z szaleństwa jego ofiar. Słyszała płacz 
siostry w czasie nieuniknionych i na szczęście szybko  m i ­

jających trudnych chwil udanego w zasadzie małżeństwa. 

Widziała brata prawie klęczącego przed swą przyszłą żoną 

background image

po jakiejś okropnej  k ł ó t n i . Nawet Matt, najsilniejszy z nich 

psychicznie i najbardziej pewny siebie z mężczyzn, któ­
rych znała, zakochany  - b y ł tak samo bezbronny jak  i n n i . 

M i m o to, myślała, ona sama byławjakiś sposób zabez­

pieczona przed tego rodzaju cierpieniami. Uważała, ze nie 

może jedynie dopuścić do nieopanowanego uczucia. Tak 

było, dopóki pokrętny los ze złośliwym poczuciem humoru 
nie sprowadził najej drogę życia Griffina Taylora. 

Od pierwszej chwili, kiedy ich oczy spotkały się na sali 

sodowej, nie była już całkowicie panią siebie. I nie wie­
działa, jak ma sobie z tym poradzić. 

Rzuciła okiem na zegar wiszący na ścianie i wstała z ka­

napy. Teraz nie będzie się zamartwiać. Za niecałą godzinę 

przyjedzie po nią Griff. A miała zamiar swoim strojem 

zrobić na  n i m wrażenie. Dobry nastrój i ochota do żartów 

powróciły. Ma przecież tę seksowną sukienkę w turkusowe 

i fioletowe wzory, której do tej pory nie odważyła się zało­
żyć. Ale dla Griffa... 

Uśmiechnęła się figlarnie. 

- Jak możesz być tak  m i ł y dla tego człowieka? - głos 

Melindy odbijał się echem w holu, przez który przechodzi­

l i , zdążając późnym wieczorem w kierunku jej mieszkania. 

- Melindo, to jest mój klient. Muszę być dla niego  m i ł y . 

A poza rym, on nie jest taki zły. 

- Powiedz to sześciu osobom, które zginęły  w p ł o m i e -

niach tylko dlatego, że ten typ przez skąpstwo zrezygnował 
z zainstalowania automatycznych zraszaczy. 

-  N i e ma dowodu, że zastosowanie takiego systemu 

uratowałoby ludziom życie. Nawet komendant straży po­
żarnej  b y ł tego zdania. 

- Ale powiedział również, że zainstalowanie zraszaczy 

mogło stworzyć im szansę przeżycia. Z pewnością skorzy­
staliby z każdej możliwości, gdyby była im dana. 

background image

- Stanley bardzo ubolewa nad ty m, co się stało. 

Włożyła klucz do zamka. 

- O, z pewnością. A jeszcze bardziej nad  t y m , że będzie 

musiał wydać majątek na odszkodowanie. 

- O tym zadecyduje sąd. 
- Trzeba się procesować w sądzie tak długo, jakto mo­

żliwe, trwoniąc czas sędziów i pieniądze podatników. 

W tym czasie twój klient będzie nadal mógł zarabiać na 

swych nieuczciwych interesach. 

- Jak myślisz, tym razem to chyba była całkiem udana 

randka? - spytałnistąd, nizowądłagodnymgłosem, zamy­
kając za sobą drzwi mieszkania Melindy. 

Spojrzała na niego, otwierając lekko usta ze zdumienia. 

K ł ó ć ii i się od momentu, kiedy opuścili restaurację. Wstąpi­

li tam po wyjściu z kina. W pewnej chwili przy ich stoliku 

zatrzymał się Stanley Schulz na przyjacielską pogawędkę 
z Griffem. Przez cały czas ich rozmowy Melinda dosłow­
nie wrzała ze złości. 1 on to nazywa udaną randką? 

Przeniosła wzrok na drzwi. Z rękami na biodrach i miną 

pełną rezygnacji powiedziała. 

- I znowu to samo. Wkręciłeś się bez zaproszenia. 
- Może chcesz, żebym wyszedł? - zapytał grzecznie. 
- Skoro tu jesteś, to równie dobrze możesz zostać na 

chwilę. 

Uśmiechnął się i powiesił popelinową marynarkę na 

oparciu krzesła. 

- To najmilej wyrażone zaproszenie, jakie mi się przy­

trafiło od dłuższego czasu. Jakie mógłbym odmówić? 

Zbliżyłasiędo niego i zmrużywszy oczy powiodła koń­

cem palca po grzbieciejego nosa. 

- Dziwne - mruknęła. 
- Co takiego? - patrzył naniąz rozbawieniem. 
- Czy nie miałeś nigdy złamanego nosa? 
- N i e . 

background image

Odsunęła się i potrząsnęła głową. 
- Musisz mieć bardzo dobry refleks. Jestem całkowicie 

przekonana, że w ciągu ubiegłych lat mnóstwo ludzi przy­

mierzało się do ciosu. Grifiinie Taylor, potrafisz być nie­
znośny. 

Śmiejąc się uszczypnął ją w brodę. 

- Tak mi mówiono. 
- Przed chwiląbyłam na ciebie wściekła - zamruczała, 

patrząc na niego cieplejszym wzrokiem. - Czyż właśnie nie 
toczyliśmy boju? 

- Ależ skąd. Po prostu nie zgadzaliśmy się w pewnej 

kwestii dotyczącej wykonywanego przeze mnie zawodu. 
Wiemy, że to się czasami może zdarzać. 

- Ty też byłeś na mnie wściekły, przyznaj. 
Z r o b i ł kpiącą minę i skinął głową. 
-  N o , tak. Alepostanowiłem dać temu spokój. Możemy 

ciekawiej spędzić czas, niż kłócić się na temat jednego 

z moich klientów. 

- Ależ to jest ogromnie ważne. Zawód, który wykonu­

jesz. .. - nie dokończyła, gdyż dotarły do niej jego słowa. -

Ciekawiej spędzić czas? 

Uśmiechnął siew odpowiedzi. Serce jej zamarto, a po­

tem zabiło gwałtownie. 

- Napijesz się kawy? - Nie czuła się już wcale tak 

pewnie jak przed chwilą. 

Jego śmiech  b y ł ochrypły, bardzo męski i seksowny. 

- Nie chcę kawy.  N i c chcę wina ani nawet mleka, Me-

lindojachcę ciebie. Pragnę cię od pierwszej  c h w i l i , w któ­

rej cię ujrzałem po latach. 

Poczuła, że uginają się pod nią kolana. 
- Och, Griff, ja ciebie też pragnę -wyszeptała. 

W tym decydującym momencie nie potrafiła skłamać. 

Nie  m i a ł o znaczenia, jak bardzo jej szczerość mogła oka­
zać się niebezpieczna. 

background image

- Więc co tam jeszcze robisz? - spytał wyciągając ra­

miona. 

Rzuciła się w nie i uniosła twarz do pocałunku. Wargi 

Griffa spoczęły na jej ustach. Zareagowała z płomienną, 

drapieżną żądzą Szeptała mu czule słowa, a jej ręce odna­

lazły drogę pod białąkoszulkąpolo, którązałożył do gra­

natowych popelinowych spodni. Strój raczej nieawangar -

dowy, lecz o wiele lepszy od tego poważnego, szytego na 

miarę garnituru, pomyślała uszczęśliwiona, gładząc gorą­

cą, gładką skórę jego pleców wzdłuż kręgosłupa, od szyi aż 

do bioder. 

- Czy nie zapomniałem ci powiedzieć, że cudownie 

wyglądałaś dziś wieczorem? - wyszeptał. Uniósł głowę 

i patrzył na nią z zachwytem, pieszcząc dłońmi jej ciało. 

Uśmiechnęła się na wspomnienie chwili, gdy przyszedł 

po nią i otworzyła mu drzwi. Rzucił wzrokiem na krótką, 

jaskrawą sukienkę, nie będąc w stanie wymówić słowa. 

Pospiesznie poprowadził Melindę do samochodu, ledwie 

pozwalając jej chwycić torebkę i zamknąć drzwi Była cał­

kiem zadowolona Zjego reakcji. Tak jak teraz ze spojrze­

nia, którym ją obejmował. 

- Jesteś cudowna. - Dotknął wargami jej ust. - Jesteś 

piękna. - Znowu musnął jej wargi. - Jesteś wyjątkowa. 

Ujętajego twarz w dłonie. 

- Nic nie mów-szepnęła.-Zrób to... 

Uśmiechnął się drapieżnie i zniewalająco, wziął ją na 

ręce i zaniósł do sypialni. 

Jej suknia opadła na dywan jak kolorowy kłębuszek, po 

chwili znalazły się tam koszula i spodnie Griffa. W końcu 

na podłogę sfrunęła bielizna z, przejrzystej koronki skry­

wająca przed nim spragnione ciało Melindy. 

- Piękna - szeptał z ustami przy jej piersiach. - Tak 

cudownie piękna. 

Patrzyła na niego spod ciężkich powiek. Chciała wi-

background image

dzieć,  j a k i jest w chwili, kiedy się z nią kocha.  M i a ł takie 
c i a ł o , jakiego oczekiwała - silne, sprawne, opalone. Pierś 
gładką, prawie bez włosów, muskuły wspaniale zarysowa­

ne. Nigdy nie widziała bardziej urodziwego mężczyzny, 

Oszalała niemal z pożądania, z trudem łapiąc oddech przy­

naglała go żarliwymi  d ł o ń m i . A kiedy wszedł w nią, wciąga­

jąc w jeszcze bardziej zachwycający miłosny szal, wydała 

zduszony okrzyk. Wrażenie było nowe, druzgocące, ale w ja­

kiś sposób znajome. Jakby zawsze wiedziała, że ją to czeka. 
Jakby zawsze chowała jakąś część siebie tylko i wyłącznie dla 
niego. Miłość. Dotąd krążyła jedynie wokół tego uczucia. 
Teraz rzuciła się bez opamiętania w jej objęcia. 

Jej  c i a ł o zadrgało w spazmie najwyższej rozkoszy. 

A kiedy Griff, oddychając ciężko, drżał wjej ramionach, 

napłynęła niejasna myśl, że już nigdy nie będzie taka jak 

dawniej. Przedtem nie możnabyłojej zranić, bo nie  m i a ł a 
słabych miejsc. Teraz Griff pozbawił ją całkowicie możli­

wości obrony, całej tej zuchowatości i pewności siebie tak 

samo łatwo, jak pozbył się jej pstrej sukienki. 

Zawsze, nawet kiedy  b y ł jeszcze chłopcem, czuła, że 

może być niebezpieczny. Teraz zrozumiała, że to niebez­
pieczeństwo czaiło się wjej własnym sercu. 

background image

ROZDZIAŁ 

- Wiem, powinnam mu powiedzieć, ze juz nigdy nie 

chcę go widzieć, ale nie mogę znieść myśli o samotności. 

Czy nie lepiej mieć przy sobie kogoś takiego jak Jim, niż 

nie mieć żadnego mężczyzny? 

-  N i e , Twylo - Melinda zwróciła się łagodnie do swojej 

pacjentki. - Związek z tym człowiekiem niszczy cię i może 

przynieść ci tylko dotkliwy ból, jeżeli nie będziesz ostrożna. 
Musisz przekonać samą siebie, że nawet będąc samotna, mo­

żesz być szczęśliwa. Jesteś dość silna i wystarczająco inteli­
gentna i potrafisz, urządzić sobie życie bez pomocy mężczy­

zny. Do czasu, kiedy spotkasz kogoś odpowiedniego-

- Łatwo to pani mówić. - Twyla zrobiła kwaśną minę. 

- Jest pani piękna i elegancka. Ma pani dobrze płatne zaję­

cie i wszyscy darzą panią szacunkiem. Zwraca pani uwagę 

wspaniałych facetów bez żadnych wysiłków ze swojej stro­

ny. Proszę spojrzeć na mnie. Janie mam takich możliwości. 

Melinda westchnęła i ociężałym ruchem odgarnęła włosy 

z twarzy. Było późne popołudnie długiego, męczącego dnia. 

- Twylo, masz wiele do zaofiarowania. Już o  t y m mó­

wiłyśmy, pamiętasz? Nie musisz być ofiarą. Jim wykorzy­
stuje cię i obraża. I będzie to  r o b i ł dopóty, dopóki mu na to 

pozwolisz. 

Wyraz mocno podmalowanych oczu pacjentki wskazy-

background image

wal, że jest urażona i nie ma ochoty przyznać, iz obecny 
stan ducha zawdzięcza sama sobie. 

- Założę się. że ma pani kogoś. 
- Chyba nie będziemy marnowały ostatnich minut na­

szego spotkania na omawianie moich spraw osobistych. 

-  N o , tak, ale proszę przyznać, że ma pani kogoś, pra­

wda? 

Melinda zorientowała się, że niespokojnie porusza jed­

nym ze swych ogromnych kolczyków. 

- Widuję się z kimś - przyznała. Widuje się. Ha! Zwa­

riowała z miłości do tego kogoś, ale w tym momencie nie 

umiałaby powiedzieć, która z nich ma większe szanse 

szczęśliwego rozwiązania swych problemów. 

I to ona miałaudzielać porad. 
- Twylo, jesteś tutaj po to, żeby mówić o swoich pro­

blemach. 

Twyla skinęła głową i wyszeptała nieszczęśliwym głosem. 

- Panno James, ja nie chcę żyć samotnie. 
Melinda westchnęła. Obie, ona i Twyla. mają przed sobą 

jeszcze długą drogę. 

Rzucając okiem na swój ozdobiony sztucznymi diamen­

tami zegarek, Twyla wstała ze zniszczonego krzesła, stoją­

cego przed biurkiem Melindy. 

- Muszę lecieć, bo się spóźnię do pracy. Jeżeli się zno­

wu spóźnię, to mnie wyleją. 

Twyla była kelnerką w okropnym barze w jednej z tych 

dzielnic miasta, w których nocą bezpieczne byty tylko 
szczury i karaluchy. Melinda nie mogła znieść myśli, że ta 
młoda, nieszczęśliwa kobieta ciężko pracuje, a większość 
zarobków przeznacza na alkohol i Bóg wie cojeszcze dla 
swego grubiańskiego kochanka. 

Zadaniem Melindy było pomóc tej kobiecie wzbudzić 

w sobie poczucie własnej godności. Na razie tylko tyle 

background image

mogła zrobić. Twyla powinna zrozumieć, że nic musi uza­

leżniać się od mężczyzny, który wcale o nianie dba. 

- Twylo, bądź rozważna. 

Twyla wzruszyła ramionami. 

- Czy to ma jakieś znaczenie? 

- Dla mnie ma. 

Twyla zawahała się, jakby badając szczerość słów Me-

lindy, i zmusiła się do niewesołego uśmiechu. 

- Dzięki, panno James. Przyjdę w przyszłym tygodniu, 

dobrze? 

- Zgoda. A do tego czasu przemyśl to wszystko, 

o czym dzisiaj rozmawiałyśmy. Przyrzekasz? 

- Przyrzekam. 
Melinda odczekała, aż zamkną się za pacjentką drzwi 

poradni, po czym  p o ł o ż y ł a skrzyżowane ramiona nabiurku 

i ukryła w nich twarz. 

M i a ł a wrażenie, że w sprawie Twyłi wali głową w mur. 

Ta kobieta nie miała poczucia własnej wartości. 

To mężczyzna decydował o jej tożsamości. Czekając 

tylko na zachętę ze strony przyszłego partnera, choćby 

całkiem niepoważną, angażowała się w kolejne, niefortun­
ne związki. W przeciwieństwie do Twyli, Melinda zawsze 
strzegła swej niezależności i w rezultacie jej związki 
z mężczyznami nie były częste, a żadnego nie chciała 

utrzymać przez dłuższy czas. Teraz zarówno Twyla, jak 

i Melinda  u w i k ł a ł y się w romanse, które mogły się zakoń­
czyć nieszczęśliwie. 

Ściśle biorąc, związek Griffa z Melinda trudno było na­

zwać romansem. To była zaledwiejedna noc. I to nawet 
niecała. Griffwyszedł po północy, twierdząc, że musi 

wstać wcześnie rano. Była zbyt oszołomiona i wyczerpana, 

żeby zapytać, dlaczego musi wstawać wcześnie rano w nie­
dzielę. Potem nie miała okazji tego zrobić, bo go po prostu 
nie widziała. Griff zostawił ją samą. I nawet do niej nic 

background image

zatelefonował. A teraz była środa. Nie dopuszczała do sie­

bie myśli, że mógłjątraktować jako partnerkę najednąnoc. 

Powinna być na niego wściekła z powodu tak niedelikatne­

go zachowania. I byłaby wściekła, gdyby nie to, że całko­

wicie go rozumiała. Griff, podobniejak ona, był przerażo­

ny tym, co się stało. Żadne z nich nie było w stanic ukryć 

swoich uczuć. To, co się miedzy  n i m i wy darzyło, miało tak 
doniosłe znaczenie, że oboje właściwie nie wiedzieli, jak 

się w tym odnaleźć. 

Była w  n i m zakochana. Jednak nie wiedziała na pewno, 

czyi on ją kocha. A jeżeli ją kochał, to czy potrafiłby się do 

tego przyznać, choćby nawet przed sobą samym. Oddała 

musie. To wystarczyło, żeby umknął w panice.  U z n a ł , że 

uległ nieodpowiedniej kobiecie, zbyt jasno przywodzącej 

mu na pamięć przeszłość, którąz takim wysiłkiem pogrze­

bał. Wiec uciekł. 

Czy powinna do niego zatelefonować? Czy dać mu 

trochę czasu? A jeżeli uda mu się opanować to uczucie? 

Może doszedł do wniosku, że ich związek nie ma przyszło­

ści? Ajeśli zadecydował, że się już nigdy z nianie spotka? 

Co by  b y ł o , gdyby poszła do niego do biura i rzuciła mu się 
do stóp z błaganiem, żeby dał im obojgu szansę? 

- O mój Boże! -Z głową wtuloną w ramiona wzdycha­

ła przerażona tak nietypowym dla niej niezdecydowaniem 

i brakiem poczucia własnej godności. - Co się ze mną 

stało? 

- Nie poddawaj się, panno James. Bo przegrasz. 
Melinda drgnęła i uniosła głowę na dźwięk tych pełnych 

otuchy słów. 

- Do licha, Fred, co ty tu robisz? Przestraszyłeś mnie 

jak cholera. 

Uśmiechnięty Fred usiadł wygodniej na kanapie. 

- Siedzę sobie i obserwuję spektakl pod tytułem  . Z a ł a ­

manie Melindy James". 

background image

Popatrzyła na niego gniewnie i żachnęła się. 
- Czy nie zapomniałeś o  t y m , że jesteś psychologiem? 

Że masz pomagać ludziom w takim stanie, a nie naśmie­

wać się z nich? 

- Masz racje. Chcesz porozmawiać? 
- N i e . 
- I jak tu pomóc? Wygląda na to, że pozostaje mi tylko 

naśmiewać się z ciebie. 

- Zrób mi przysługę. Nie wyświadczaj mi żadnej przy­

sługi. 

- Nie jesteś w dobrym nastroju- zauważył żartobliwie, 

- Można by nawet powiedzieć, że jesteś rozstrojona. 

- Fred, ostrzegam cię -warknęła. 

- Czyonwie,żejesteśwnimzakochana? 
Po długiej, pełnej napięcia chwili Melinda odezwała się 

zniecierpliwionym tonem: 

- Psycholodzy. Jestem skazana na pracę z psychologa­

m i . Nie zadowalają się grzebaniem w ludzkich duszach, 
musząjeszcze w nich czytać. 

- No więc, czy jesteś w  n i m zakochana? 
- To możliwe - przyznała niechętnie. 
- Wjakim stopniu możliwe? - nalegał. 
- Bardzo możliwe. W wysokim stopniu możliwe. 

W najwyższym stopniu możliwe. 

- Aon? Co on czuje? 
- Nie wiem. Rozpłynął się we mgle - stwierdziła apaty­

cznie. Przypomniała sobie radę udzieloną przez Meaghan. 

Powinnam była jej posłuchać, pomyślała przygnębiona. 

Gdybym tak postąpiła, nie cierpiałabym teraz tak bardzo. 

- To zrozumiałe - zaczął Fred. - Gdybym to ja czuł, że 

jestem o krok od pogrążenia się w miłości do Melindy 

James, uciekałbym do mysiej dziury. 

- O, wielkie dzięki! Z takim przyjacielem, jak ty... 

- Bardzo proszę. Poza tym uważam, że on jedynie opie-

background image

ra się nieuniknionemu. Pojawi się. Musi mieć tylko czas na 

oswojenie się z tą myślą. 

Uniosła głowę. 

- Nie wiem, czy chcę, żeby się pojawił. Jestem już 

zmęczona tym pojawianiem się i znikaniem. To on nalega 
na spotkania. To  o n . . . no, w każdym razie nie ja na niego 

poluję. 

- Tak. lecz także nie ty próbowałaś w ostatnich latach 

stwarzać fałszywe pozory - zauważył. - Griff ma wiele do 

odrobienia. Z tego, co mówiłaś, wynika, że nieprędko bę­
dzie mógł uporać się ze swoją przeszłością. Jeszcze zbyt 
dużo nie wyładowanego gniewu tkwi w tym człowieku. 

Jeżeli nie będziesz ostrożna, ten gniew może się skierować 
przeciwko lobie. 

- Wiem o tym, wierz  m i . Gdyby przyszedł do mnie po 

zawodową poradę, wiedziałabym, jak postąpił!. Zmusiła­
bym go, żeby stawił czoło przeszłości, zachęcałabym go do 

zwierzenia się ze swych prawdziwych uczuć, wskazywała­

bym, że  i c h t ł u m i e n i e stwarza niebezpieczeństwo dlaniego 

samego. Aleja nie potrafię być obiektywna w tym przypad­
ku. Nie mogę zmuszać go do wspominania przeszłości, 

gdyż to sprawia mu ból. Poza tym nie chce narażać jego 

pozycji zawodowej, dojakiej doszedł. Jak słyszałam, Wal-

lace Dyson ma w swej firmie absolutną władzę. Jeżeli ktoś 
mu się narazi, szybko może stać się  n i k i m . Nie darowała­

bym sobie, gdyby to spotkało Griffa z mojego powodu. 

- A czy jesteś pewna, że tak właśnie by  b y ł o , gdybyś się 

z  n i m związała? 

- Wiem, że Dyson jest na mnie wściekły z powodu 

moich zeznań w sprawie sądowej na korzyść Nancy. Wiem, 
że myśli o Griffie jako potencjalnym zięciu. A ja nie mam 
zamiaru stać potulnie i milczeć, gdy uważam, że postępo­
wanie klientów Griffajest godne potępienia. Czy wobec 

tego będę dla niego oparciem w zawodowej karierze? 

background image

-Cóż... 

- I Griffwie o tym tak samo dobrze jak ja. Jestem 

pewna, że to go dręczy i że z tego powodu, zanim zadzwo­

ni do mnie, musi rozważyć, czy się nie wycofać. Nie chcę 

go ranić. Nie chcę mu stać na przeszkodzie. Ale mimo to... 

- Ale minio to? 

Uderzyła dłoniąz bezsilnością w blat biurka. 

- On nie jest szczęśliwy. Żyje w przebraniu. Niepokoi się, 

że ktoś będzie chciał dowiedzieć się za dużo o jego przeszło­

ści. Boi się, że coś się pogmatwa, a on znowu znajdzie się na 

ulicy. On nie ma przekonania, że na wszystko, co osiągną!, 

zasłużył ciężką pracą i zdecydowanym dążeniem do celu. 

Uważa, że mu się udało, bo nikt nie znał całej prawdy. Roz­

waża możliwość zawarcia małżeństwa z Leslie Dyson, żeby 

piąć się wyżej po szczeblach kariery. Choć temu zaprzecza, 

jestem o tym całkowicie przekonana. 

Odetchnęła głęboko i próbowała się opanować. Patrząc 

we współczujące oczy Freda, powiedziała już spokojniej. 

- Pytałam go, czy jest szczęśliwy, a on potrafił odpo­

wiedzieć mi tylko, że nie jest nieszczęśliwy. Powiedziałam, 

że to nie jest to samo i on się z tym zgodził. Nie mogę 

znieść myśli, że nadal ma prowadzić takie życie. 

- Jak myślisz, czy ty uczyniłabyś go szczęśliwym? 

- Nie wiem - szepnęła. - Wiem tylko, że chcę spróbo­

wać. Ale co się stanie, jeżeli wszystko pogmatwam? Jeżeli 

wszystko zburzę i on rzeczywiście stanie się nieszczęśli­

wy? Być może powinnam po prostu odejść z jego życia 

i pozwolić, żeby sam znalazł rozwiązanie własnych proble­

mów. 

- A może powinnaś podjąć walkę—zaoponował Fred. — 

O to, co według ciebie jest dobre dla was obojga. 

Przygładziła rozwichrzone włosy. 

- To się wydaje takie proste, prawda? Siedzimy tutaj 

background image

dzień w dzień i mówimy ludziom, jak powinni postępo­

wać. A gdy dotyczy to nas samych, stajemy się bezradni 

- „Ktoś, kto jak ja wyzwala największe zło z tych na 

wpółposkromionych demonów zamieszkujących ludzką 

duszę i zmaga się z nimi, nie może oczekiwać, że wyjdzie 

Ztej walki nietknięty" - Fred zacytował z uśmiechem, 

- Freud? Cytujesz Freuda? 

- Czytałem jego książki. Ale prawie nigdy się z nim nie 

zgadzałem. 

- I jakie ta myśl ma mieć znaczenie? 

- Takie, moja droga, zbita z tropu współpracowniczko, 

że my biedni jajogłowi nie jesteśmy w większym stopniu 

uodpornieni na druzgoczacą nawałnicę ludzkich emocji niż 

wszyscy pozostali śmiertelnicy. Zawsze łatwiej jest udzie­

lać rzeczowych rad, jeżeli nie jest się osobiście zaangażo­

wanym. Inaczej przedstawia się sprawa, gdy chodzi o nasze 

własne serca, o naszą własną przyszłość. 

- No dobrze. Ty jesteś w rym przypadku bezstronnym 

obserwatorem. Powiedz, j ak ty byś postąpił? 

- Mylisz się. Absolutnie nie jestem bezstronny. Idąc za 

pierwszym odruchem powinienem dać w zęby Grifiinowi 

Taylorowiza to, zejestes przez niego zdenerwowana. Jeże­

li tego nie robię, to tylko dlatego, że on jest ode mnie 

silniejszy. 

Udało mu sieją rozśmieszyć. 

- Idę do domu. Może znajdę rozwiązanie w książce. 

- Zamierzasz poczytać o psychologicznym podłożu rę­

koczynów? 

- Nie, przeczyłam książkę o miłości. Dobranoc. Fred. 

- Dobranoc, Melindo. 

Idąc w stronę drzwi, zatrzymała się i pocałowała go 

w policzek. 

- Dzięki za zmuszenie mnie do mówienia. I za wysłu­

chanie. 

background image

- Zawsze do usług, dziecino. Rachunek przyślę w przy­

szłym tygodniu. 

- Mądrala - mruknęła, nie przestając się uśmiechać. 

Wstrzymując oddech, z bijącym sercem patrzył, jak 

idzie przez hol. Jej błyszczące rudoblond włosy opadły, 

kiedy schyliła się i szukała kluczy w swej przepastnej tor­

bie. Była ubrana w bluzkę khaki i spódnicę w kolorze tro­

pikalnej roślinności. Wysokie, skórzane buty zakrywały 

nogi, ale dobrze wiedział, jakie są szczupłe i zgrabne. I jak 

mocno obejmowały jego biodra, gdy ich ciała łączyły się 

w jedno. Czuł się wtedy tak z nią związany, że aż nie 

dowierzał, iż w ogóle kiedyś mógł bez niej żyć. I potrzebny 

był mu czas na otrzeźwienie i upewnienie się, że nadal nie 

będzie mógł żyć bez niej. 

Zbliżyła się i mrucząc ze złości nadal szukała kluczy. 

Ale w uszach Griffa brzmiał echemjej głos, który słyszał 

w chwilach namiętności, wymawiający jego imię. 

Poczuł podniecenie wywołane gorącymi wspomnienia­

mi i pełnym nadziei oczekiwaniem 

Minęły trzy dni. Długie dni wypełnione męką pożąda­

nia, ciągnące się w nieskończoność godziny roztrząsania, 

czy to pożądanie doprowadzi go w korku do zguby. Ale to 

już nie miało znaczenia. Było za późno. Ona posiadła go, 

stała się jego częścią i nie było już odwrotu. Jeżeli nawet 

w korku go zniszczy, nigdy nie będzie żałował, że zdołał, 

choćby na krótko, uchwycić w swe ręce tę spadającą 

gwiazdę. 

Usłyszał brzęk metalu - znalazła klucze. Zaraz podnie­

sie głowę i zobaczy go, opartego o ścianę obok drzwi jej 

mieszkania. 

Czy ucieszy się na jego widok? Czy będzie na niego 

obrażona, że tak długo się nie odzywał? A może w ciągu 

tych trzech dni podjęła jakieś decyzje? Uznała, że bardziej 

background image

ją pociągał chłopak w skórzanej kurtce i z kolczykiem 

w uchu od uznanego adwokata? Czy nadal tęskni za buntow­

nikiem odrzucającym krepujące go normy postępowania? 

Ich oczy spotkały się. Przez chwilę, która zdała mu się 

wiecznością, jej twarz była bez wyrazu. Tylko oczy miała 

szeroko otwarte, błyszczące szmaragdem ponad policzka­

m i , z których jakby spłynęła cała krew. Wydawało się, że 

się zachwiała. Czuł tępy ból w piersiach. Czy dlatego, że 

prawie nie oddychał od chwili, kiedy ujrzał ją w holu, czy 

też... pękało mu serce z przerażenia, że ona może go od­

rzucić. 

I wtedy uśmiechnęła się. 

- Witaj, Griff - wyszeptała wyciągając do niego rękę. -

To dobrze, że jesteś. 

Ujął jej  d ł o ń i poddał się swemu przeznaczeniu. 

Pokój był wypełniony słodkim zapachem wanilii, płyną­

cym od kilkunastu zapalonych, białych świec, których 

światło wywoływało grę cieni w zakamarkach pokoju. 

Nagi mężczyzna leżał na plecach na środku szerokiego 

łóżka i oddychał nierówno. Słychać było ciche jęki i od­

głos ocierania się ciała o jedwab tkaniny. W świetle migo­

czących płomyków jego połyskująca pierś wznosiła się 

i opadała. Na twarzy malował się wyraz zachwytu grani­

czącego z, bólem. 

Melinda siedziała, obejmując nogami jego twarde jak 

skała biodra. Miała na sobie tylko czarny, koronkowy sta­

niczek, który uwydatniał urok jej najbardziej kobiecych 

powabów. Z włosami rozrzuconymi na ramionach wodziła 

dłońmi po jego drżącym ciele. Ostrzegła Griffa, że ukarze 

go za tak długie milczenie, a on rozkoszował się każdą 

chwilą zadawanej mu tortury. 

Włosy Melindy opadły najego twarde, mocne ciało, 

odnalazła miękkie miejsce na szyi i pochyliła się, żeby je 

background image

ucałować. Jej wilgotne wargi znaczyły ślad aż do twardnie­

jącego poniżej, brązowego sutka. Pieściła wrażliwe wklę­

słości pachwin. Jego ciało zapłonęło żarem, gdy delikatne 

palce zaczęły dręcząco muskać podbrzusze. Objęła go ra­
mionami i delikatnie dotykała zębami skóryjego piersi. 

Z trudem łapiąc oddech, Griff jęknął ochryple; 

- Melindo, ty mnie zabijasz. 
Niecierpliwie wyciągnął do niej ręce, lecz ona wymknę­

ła się, chwyciła go za przeguby  d ł o n i i zacisnęłaje na 
poduszce ponadjego głową. 

- Nie - powiedziała. - Jesteś mi to winien za trzy dni 

zmartwienia. Nie cierpię zmartwień. 

- Ja też przeżyłem w ciągu tych trzech dni okropne 

chwile - wyznał. 

Pochyliła się i chwyciła go lekko zębami za ucho. 
- A czyja to była wina? 
- Twoja. 
Roześmiała się i zamknęła mu usta pocałunkiem. Nie 

próbował przejąć inicjatywy - oddał się jej wprawnym 
d ł o n i o m . Nie pozostał ani jeden skrawek ciała, którego te 
dłoniebyniepiesciły. Mijały minuty? Godziny? Dni? - Nie 

wiedział, dla niego czas się zatrzymał. 

Zamglonymi pożądaniem oczami wpatrywał się, jak 

Melinda opuszcza cienkie ramiączko stanika ze wzrokiem 

utkwionym w jego oczach. A potem zsunęło się drugie ra­

miączko i stanik opadł, odsłaniając małe i pięknie ukształ­

towane piersi, których różowe koniuszki sterczały zapra­

szająco. Położył na nich swe dłonie, a potem powoli przy­

ciągnął je do swoich głodnych ust. 

Oblepieni namiętnością przywarli do siebie niepohamo­

wanie, upajając się tym poczuciem bliskości. Melinda go­
rączkowo uniosła się i posiadła go jednym, pewnym ru­
chem. Palce mężczyzny zacisnęły się na jej biodrach. Wy­
giął ku niej swe ciało, aby ogarnęła go jeszcze głębiej. 

background image

Dopiero dużo później, kiedy wrócili do przytomności, 

uświadomili sobie w pełni rozmiar przeżycia będącego ich 

udziałem, przeżycia, jakiego żadne z nich nie zaznało 
przedtem i nie mogło zaznać z nikim innym. 

Oddychając głęboko, leżeli wyczerpani i osłabieni, i na­

dal połączeni ze sobą. Z zamkniętymi oczami przylgnęli do 
siebie, gdyż tylko ich ciała były jedyną rzeczywistością 

Świadczącą o przeżytym szaleństwie. 

A kiedy prawie w tym samym momencie poddali się 

zmęczeniu, wypowiedziane przez nich imiona zabrzmiały 
ledwie słyszalnym szeptem: 

Melindo. 

Griff. 

A potem nadszed sen. 

background image

ROZDZIAŁ 

Nieupłynęło więcej niż parę minut ich wspólnej jazdy, 

gdy Griff rozpoczął odmawianie pacierza. Zaczynał mocno 

żałować, że wsiadł do samochodu Melindy, z właścicielką 

za kierownicą. Ona nazywała to prowadzeniem samocho­

du. On by nadał temu, co robiła, zupełnie inne określenie. 

Był prawie zadowolony, że zdecydował się zostawić Okula­

ry tego dnia w domu. Nie wszystko będzie widział zbyt 

wyraźnie. Jak na przykład... 

- Melindo, ciężarówka - ostrzegł, zapierając się rekami 

o deskę rozdzielczą małego, sportowego samochodu. 

Patrzył z przerażeniem na rozklekotaną ciężarówkę 

z załadowaną platformą, przemieszczającą się z jednej 

strony jezdni na drugą. Kierowca był z pewnością pijany 

i prawie tak samo niebezpieczny jak Melinda. 

- Wszystko w porządku - zapewniła, patrząc na niego 

uspokajająco. - Widzę ją. - Nie zmniejszając szybkości, 

uśmiechała się zwrócona do swego pasażera. 

- Melindo, patrz na... -Wstrzymał oddech, gdy Melin­

da przemknęła obok ciężarówki w odległości kilku centy­

metrów. 

Wypuścił z ulgąpowietrze. 

Melinda zaśmiała się. 

- Wesz, ty prowadzisz jak jakaś babcia, naprawdę. Nie 

background image

mów  m i , że jesteś jednym z tych, którzy nie lubiąjeździć 
samochodem prowadzonym przez inną osobę. 

-  N i e lubię jeździć samochodami prowadzonymi przez 

szaleńców - odparł ponuro, poważnie rozważając odebra­
nie jej kierownicy- - Przestań, do licha, patrzeć na mnie, 

patrz na drogę. 

Westchnęła z przesadną rezygnacją. 

- Tak jest - Posłusznie odwróciła głowę, jednak  G r i f f 

nie zauważył znacznej różnicy w sposobie jazdy. 

- Czy możesz mi powiedzieć, dokąd właściwie jedziemy? 

- zapytał, nieustannie wyglądając możliwych zagrożeń. 

Melinda przyjechała po niego tego sobotniego poranka 

i obiecała mu najbardziej ekscytującą przygodę życia. 

Przyjął zaproszenie pełen obaw, świadomy niebezpieczeń­

stwa, na jakie  b y ł narażony, oddając się w ręce Melindy. 

Oczywiście nie znałjeszcze stylujej jazdy, w przeciwnym 
razie upierałby się, żeby pojechalijego wozem. 

- Jeszcze nie wiem. -  N i e zdawała się być tym specjal­

nie przejęta. - Będę wiedziała, kiedy sięjuż tam znajdę. 

Griffowi pozostało jedynie oprzeć się na zagłówku, za­

przeć  d ł o ń m i , których kostki pobielały, i mieć nadzieję, że 

wkrótce ujawni się oczekiwana rewelacja. 

W dziesięć minut później Melinda wydała okrzyk za­

chwytu na widok toru dojazdy na wrotkach. Wjechała 

ostro nazatłoczonyparking. 

- To jest to - obwieściła. -O tym myślałam od rana. 

-  N i e . 

Patrzyła na niego błagalnie całą mocą spojrzenia swych 

zielonych oczu. 

- Chodź, będzie świetna zabawa. 
-  N i e . Stanowczo odmawiam. 
- Ależ Griff, kiedyś świetnie jeździłeś na wrotkach. Pa­

miętasz, ile razy my... 

-  M e l i n d o , mam trzydzieści lat i od przeszło dwunastu 

background image

nie miałem wrotek na nogach. Nie mam zamiaru iść" tam 
i robić z siebie idioty, nie mówiąc już o ryzyku poważnego 

wypadku. 

-  N o , nie dąsaj się - nalegała. - Griff. proszę cię. 

Obrzuciłją gniewnym wzrokiem. 

- Znowu zaczynasz? Usiłujesz zmienić mnie w osobę, 

która, już dawno nie jestem. Próbujesz wskrzesić przeszłość. 

- Nic podobnego. Czy naprawdę uważasz, że chciała­

bym mieć znowu czternaście lat? Czy naprawdę myślisz, że 
teraz, kiedy odkryłam, jakim talentem jesteś obdarowany 

jako dorosły, chciałabym wrócić do platonicznych stosun­

ków, do trzymania się za rękę? 

Z pewną irytacją poczuł, że krew występuje mu na 

policzki. 

- Melindo. 
Chwyciła go za ramię. Czuła, że jego upór słabnie. 
- Słuchaj-zachęcała go dalej-jajeżdżę na wrotkach, 

kiedy tylko nadarzy się okazja. Uwielbiam to. Nie chcesz 
spróbować chociaż raz?  D l a mnie? 

- Niech to licho! 

Biorąc jego słowa za niechętnie wyrażoną zgodę, po-

chyliłasię iucałowałago. 

- Dziękuję - zamruczała przyjego ustach. 
- Zapłacisz za to - ostrzegł sięgając do klamki. 
- Nie mogę się tego doczekać-odparta z szelmowskim 

uśmiechem. 

Stanął koło samochodu i odetchnął parą razy głęboko 

chłodnym, wczesnojesiennym powietrzem. Musiał odzy­

skać zimną krew przed wkroczeniem w krąg lej rodzinnej 
zabawy.  M i a ł na sobie biały, bawełniany sweter i dżinsy, 
nawet nie tak bardzo ciasne, jak mu się wydawało przy 

przymierzaniu. Nie pozostawało mu nic innego, tylko po­

dążyć za Melindą Prawie białe, wyblakłe dżinsy opinały 

jej kształtne pośladki. Turkusowo-czarna bluzka była rów-

background image

nie obcisła. Od razu, gdyprzyjechała, zauważył, jakuroczo 

przylegał materiał do jej piersi. Chciałby zrobić to samo. 

Odwróciła się do niego z uśmiechem. Olbrzymie turkuso­

we kolczyki muskałyjej policzki. Poczuł, że ma miękkie 

kolana. Czy ona spodziewa się, ze w  t y m stanie będzie 

jeździł na wrotkach? Chyba połamie sobie wszystkie kości. 

Przez ostatnie trzy tygodnie cały wolny czas spędzali 

razem i  G r i i f nadal uważał, że Metinda jest najbardziej 

atrakcyjna, kobietą, jaką spotkał w życiu. Gwałtowną? Tak. 
Niepohamowaną? Tak. Lekkomyślną? Tak. Irytującą? Tak. 
A mimo to fascynującą. W ciągu ostatnich paru lat nuda 

była nieodłącznym elementemjego życia. Z Melindąnigdy 

się nie nudził, nie mówiąc o niewiarygodnym wpływie, 

jaki ostatnio wywarła na jego życie uczuciowe. 

Z a p ł a c i ł za wstęp, wypożyczył parę zniszczonych wro­

tek i usiadł na ławce obok Melindy. Patrzył, jak zdejmuje 

bialoróżowe buciki. Nawetjej skarpetki w czarno-turkuso­

we paski były podniecające. 

- Przestań mnie obserwować i załóżwrotki. Chyba nie 

sądzisz, że pozwolę ci się wycofać? - Prawie drżała z nie­
cierpliwości, spoglądając w stronę  t ł u m u na wrotkach. 

- Gotowy? 

Westchnął głęboko i wstał powoli.  N o , przynajmniej 

potrafi jeszcze utrzymać równowagę. Na dywanowej wy­
kładzinie. Teraz musiał się ruszyć. 

- Melindo,niepowinniśmy... 
- O. nie! - Mocno uchwyciła go za ramię. - Obiecałeś. 
- Nie mogę w to uwierzyć - zamruczał. - Nie mogę 

uwierzyć, że dałem się namówić. - Podążał trochę niezrę­
cznie za roześmianą Melindąku krążącym wrotkarzom. 

- Może poczujesz się lepiej, gdy ci powiem, że wyglą­

dasz cudownie, Griffinie Taylor. Wszystkie nastolatki na 

twój widok dostaną zawrotu głowy. 

- O. tak, poczułem się o wiele lepiej - odburknął Żaru-

background image

m i e n i ł się napotkawszy wzrok rudej czternastolatki, która 
spojrzała na niego z zainteresowaniem, a następnie odwró­
c i ł a się i chichocząc upadła przed stojąca w pobliżu grupą 
koleżanek. 

Zdawał sobie sprawę, że odbijał od otoczenia. 

- Niech to licho porwie, Melindo. 

Pogłaskała go po policzku. 
- Rozchmurz się.  N o , chodź już. 
Bezskutecznie czekał na lukę w łańcuchu krążących  l u ­

dzi. Wreszcie zdobył się na odwagę, wszedł na gładką 
powierzchnię toru i runął jak długi. 

Melinda skręcała się ze śmiechu. 
- Taak - zamruczał. - To jest zabawa. - Po pierwszej 

niezręcznej próbie udało mu się jakoś Wykonać trzy ewolu­

cje bez upadku, Melinda krążąc  k o ł o niego, zachęcałago: 

- Przypominasz już sobie, prawda? 
Odgłos toczących się rolek, wybuchy śmiechu, rytmicz­

na rockowa muzyka, odważni chłopcy pędzący śmiało wo­
k ó ł mniej wprawnych wrotkarzy - Griff uśmiechnął się na 
wspomnienie, które nagle ożyło w pamięci. 

Czternastoletnia Melinda w krótkiej spódniczce i oz­

dobnych rajstopach tańcząca na skraju drewnianej podłogi 
ośrodka zwanego „Cztery małe rodzinne kółeczka". On 

w skórzanej kurtce i zniszczonych, drelichowych spod­

niach, z długimi do ramion, rozwianymi włosami i srebrny­
mi kolczykami Dodzwaniającymi przy wykonywaniu ewo­

lucji. Kończył swój popis przy aplauzie grupy zabijaków, 
stanowiących niewielki krąg jego przyjaciół. Raczyli za­
szczycić to miejsce swoją obecnością tylko dlatego, że 
dziewczyny lubiły się tu bawić. 

..Hej, Dziki! Człowieku, jesteś dobry!" 

Dziki. 

Potknął się, ale zaraz odzyskał równowagę. Już się nie 

uśmiechał. Nachmurzony zastanawiał się nad wpływem. 

background image

jaki ma na niego Melinda. Przez lata nie pozwałał wspo­

mnieniom wypełznąć z zakamarka, w który udało mu sieje 

wepchnąć. Nawet pamięć szczęśliwych chwil była zbyt 
niebezpieczna, gdyż z przeszłości nieuchronnie powracały 

w końcu inne, ponure obrazy: ojca pijaka, czekającego na 

niego z gotowymi do zadania ciosu pięściami. 

- Griff, co się stało? - Melinda ujęła go pod ramię i spoj­

rzała na niego z troską. - Czy uderzyłeś się przy upadku? 

- Nie, nic mi mc jest. - Odpowiedź brzmiała szczerze, 

więc Melinda uspokoiła się. Griff chciał ją namówić na 

powrót do domu, ale w tym momencie muzyka ucichła, 

lampy przygasły, nad ich głowami rozbłysnął wachlarz 
różnokolorowych świateł, a głos spikera oznajmił, że panie 
wybierają panów. 

Melinda z uśmiechem wyciągnęła ręce do Griffa. 

- Zawsze wybierałam ciebie - powiedziała zduszonym 

szeptem. 

Zahipnotyzowany jej uśmiechem, wyciągnął do niej 

dłonie. Grano starą piosenkę Boża Scaggsa. Pełen słody­
czy, cichy głos  w y p e ł n i ł salę. Dziewczyny wzięły za ręce 

swoich chłopców i przytuliły się do nich. Wprawni wrotka­
rze rozpoczęli taneczne ewolucje. Malcy próbowali swych 
sił z rodzicami, przebierając grubymi nóżkami z powagą 
i trzymając się z zaufaniem niezawodnych i kochanych 
rąk. Starsza para sunęła wolno - widać  b y ł o , że oboje 

jeżdżą ze sobą od lat. 

"Kochanie, co ty ze mną zrobiłaś?" - pytał Boz Scaggs 

w piosence. Griff z dłońmi splecionymi z palcami Melin-

dy, ze wzrokiem utkwionym w jej oczach, z sercem 

w gardle, zastanawiał się nad tym samym. 

Piosenka skończyła się, a Griff nie zwracając uwagi na 

zapalone ponownie światła pocałował Melindęwusta. 

Zostali jeszcze godzinę, aż wreszcie Griff, odzwyczajo­

ny od takich fizycznych wyczynów, poczuł, że bolą go 

background image

nogi, a kostki drżą.  D a ł się jeszcze namówić Melindzie na 

kilka bardziej skomplikowanych ewolucji i z dumą odkrył, 
że potrafi jeździć tyłem. Pomyślał, że to jest tak jak z jazdą 

na rowerze: tego się nie zapomina. 

I wtedy zobaczył rudowłosego, sześcioletniego demona, 

który z szaleńczym uśmiechem pędził wprost na niego, 

G r i f f rozpaczliwie próbował uniknąć zderzenia i nie wpaść 

na dwie dziewczynki jadące obok. Upadł ciężko, a mały 

wylądował wprost na  n i m . Poczuł, że nie ma czym oddy­

chać, kiedy wrotka uderzyła go dokładnie miedzy nogi. 
Nadludzkim nieledwie wysiłkiem opanował się, żeby nie 
krzyknąć z bólu. Powstrzymał mdłości. Widząc wpatrzone 

w niego z troską oczy chłopca, zacisnął zęby i zapewnił go, 

że czuje się świetnie. Naprawdę świetnie. 

Melinda widząc bladą twarz Griffa uklękła przy nim 

z niepokojem. 

- Griff, czy nic ci się nie stało? 

Przy jej pomocy wstał z trudem, ocierając kropelki potu 

znad wargi. 

- W porządku. Wszystko w porządku - mruknął. -

Wyjdźmy stąd. 

Udało mu się zdjąć wrotki i nieco sztywnym krokiem 

skierował się bez słowa w stronę samochodu. 

- Czy jesteś pewny, że dobrze się czujesz? - pytała idąc 

tuż za nim. 

Bez dobierania słów powiedział jej w jaką czcić ciała 

został uderzony. 

Zakryła usta ręką. 

- O, nie, tochybanie-
- Trwałe uszkodzenie? Nie. - Oparł ręce na dachu ma­

łego samochodu Melindy, kiedy ona gorączkowo starała się 

otworzyć drzwi. 

- Chciałbym być w domu ze szklanką czegoś dobrego 

background image

w ręku. I chciałbym tam dojechać w jednym kawałku -

dodał mrużąc ostrzegawczo oczy. 

- A może chcesz prowadzić? 

Osunął się ostrożnie na siedzenie obok kierowcy. 
- Ty będziesz prowadzić i masz to robić tak, jakbyś 

była babcią kierującą samochodem pełnym wnuków. 

- Dobrze - odpowiedziała potulnie. Ale usłyszał 

dźwięczący wjej głosie, tłumiony śmiech. 

Melinda prowadziła samochód jak kandydat na kierow­

cę pod okiem instruktora na końcowym egzaminie. Griff 
zastanawiał się, czy poprzednio urządziła to przedstawie­
nie na szosie specjalnie po to, żeby patrzeć, jak on się poci. 

- Jesteś niebezpieczna - powiedział, kiedy spokojnie 

wprowadziła samochód na parking przed swoim domem. 

- Dlaczego, przecież prowadziłam wzorowo- odrzekła 

głosem skrzywdzonej niewinności. 

- Niebezpieczna w najwyższym stopniu - patrzył na 

nią groźnie. 

- Czy to znaczy, że skoro wyszedłeś z tego bez szwan­

ku, chcesz skorzystać z okazji i uciec? - Bezskutecznie 

usiłowała nadać swym słowom lekki ton. 

Przyglądał się jej bacznie. 
- Co ty wyprawiałaś dzisiaj rano? Przeprowadzałaś test 

sprawdzający, czy wytrzymam z tobą, kiedy jesteś w najbar­
dziej szaleńczym nastroju? Czy łatwo mnie przestraszyć? 

- Ależ nie - zapewniła z przekonaniem. - Nie spraw­

dzałam cię. 

U m i l k ł a na chwilę, a potem spytała ostrożnie: 

- A gdybym cię sprawdzała...? 
Uchwycił w  d ł o ń garść rudoblond włosów i przyciągnął 

ją bliżej do siebie. 

- Nadal tutaj jestem. 

Odchyliła się nieco i spojrzała wjego spokojne oczy. 

- Wiem. 

background image

Pocałowałjągwałtownie, po czym odsunął od siebie. 
- Wejdźmy do domu, musze się czegoś napić. 

Z uśmiechem sięgnęła do klamki 

- Jest ci potrzebna czuła opieka - orzekła. - Osobiście 

zajmę się opatrywaniem twoich ran. 

Uniósł brew z wyraźnym zainteresowaniem. 

- Będziesz mnie całować i zrobisz wszystko, żebym 

poczuł się lepiej? 

- Tak. Z rozkoszą. 

Pół godziny później leżeli na miękkiej kanapie. Usta 

przyustach, splątane nogi, szukające się dłonie. Odprężony 

pod wpływem pieszczot Melindy, szepcząc słowa miłości, 
Griff usiłował przesunąć ją pod siebie, gotów tym razem 

przejąć inicjatywę. 

Powstrzymała go, wysunęła się i stanęła przy  n i m naga, 

bez żadnego zażenowania. 

- Dokąd idziesz? - spytał niezadowolony, unosząc się 

na łokciu. 

Uklękła przy adapterze, odrzucając zwichrzone włosy 

na ramiona. 

- Zaraz wracam. 
Oddychając nierówno patrzył, jak wybiera płytę. Nasta­

w i ł a ją, wstała i zbliżyła się do Griffa. Zabrzmiał głos Boża 

Scaggsa. 

- Chciałam się z tobą kochać, gdy jeździliśmy na wrot­

kach w takt tej piosenki. - Uśmiechnęła się kusząco i wsu­
nęła wjego ramiona. 

- Boję się, że zaczynamy myśleć identycznie. - Ująłjej 

twarz w dłonie i pomyślał, że nigdyjeszcze nie wyglądała 
piękniej. 

Zaśmiała się, a on przesunął ją pod siebie i powiódł do 

tańca miłości. 

background image

Następny dzień spędzili w mieszkaniu Griffa. Przed 

nadchodzącym poniedziałkiem musieli uporać się z dużą 

ilością papierkowej roboty, więc uznali, ze będzie im milej 
pracować razem. 

G r i i f ukrył się za stertą papierów lezących na biurku. 

Melinda usadowiła się wygodnie z przenośnym komputerem 

w głębokim, skórzanym fotelu. Pracowała solidnie, ale 

z przyjemnością przyglądała się od czasu do czasu Griffowi. 

Jak wspaniale wyglądał, gdy tak siedział zamyślony, w oku­

larach, z błyszczącymi w świetle lampy ciemnymi włosami 

Czasami podnosił głowę i uśmiechał się zniewalająco do 

Melindy. 

Mogłabym zostać tak z  n i m na zawsze, myślała w za­

dumie. 

Po paru godzinach odłożyłapapiery i przeciągnęła się. 

- Chce mi się pić. Masz ochotę na colę? 

- Chętnie, dzięki. 

Przechodząc przez wielkie, luksusowe mieszkanie Grif­

fa,jakzwykle nie mogła powstrzymać uśmiechu. Wnętrze, 
urządzone niewątpliwie przez zawodowego dekoratora, 
było eleganckie i pięknie skomponowane. Całkowite prze­

ciwieństwo jej wesołego mieszkanka, przyozdobionego 
przedmiotami z różnych epok. Dziwne,  m i m o  t y c h 
wyraźnych różnic, czuła się tu zupełnie jak w domu. 

Wlewała właśnie colę do szklanek z lodem, kiedy za­

dzwoni! telefon. Zadźwięczał tylko raz, co oznaczało, że 

Griff odebrał go w swoim gabinecie. Nie chciała mu prze­

szkadzać, wiec zaczęła szukać czegoś do jedzenia. Znalazła 

pudełko czekoladowych ciasteczek. Może będzie  m i a ł na 

nieochotę. 

Kiedy wróciła z tacą, Griff jeszcze rozmawiał. Zawaha­

ła się przy drzwiach i niechcący usłyszała cześć rozmowy. 

- Mówię ci po raz ostatni. Myers, że nie podejmę się 

obrony tego faceta. I nie obchodzi mnie to, że on jest 

background image

jednym z przyjaciół Dysona z klubu golfowego. Ten czło­

wiek jest lekarzem. Murzyńskie dziecko urodziło się ze 
schorzeniami, które można było wyleczyć. Pan doktor po­
winien był we właściwym czasie wziąć pod uwagę to, co 
m ó w i ł a mu przyszła matka, która czuła, że dzieje się cos 
niedobrego. Przejrzałem akta i wszystko wskazuje na to, że 

w tym przypadku przyczyną choroby jest jego niedbal­
stwo. Musi znaleźć sobie innego adwokata. Taak? Cóż, 

trudno. Dyson może wybrać kogoś innego. Ja tej sprawy 

nie wezmę. 

Po tych słowach  o d ł o ż y ł z trzaskiem słuchawkę i wtedy 

dopiero zobaczył Melindę. Poprawił włosy,  m i a ł speszoną 

minę. Melindamilczała. 

- Mam swoje zasady - burknął zdenerwowany. 

- Wiem. 

Poruszył się na krześle. 

- Ale również nie ma powodu, żebyś patrzyła na mnie, 

jakby nad moją głową ukazała się aureola. W tym tygodniu 

bronię Stanleya Schulza. 

- To też wiem. 

- Nadal nie za bardzo przepadasz za tym, co robię? -

spytał. 

- Nie za bardzo.-Z trudem pokonała uciskw gardle.-

Ale przepadam za tobą. - Odważyła się na wyznanie. 

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę i wreszcie uśmiech­

nął się. 

- Cola się grzeje - wskazał tacę ruchem głowy. 

Podała mu colę i ciasteczka. Pomyślała, że on jeszcze 

nie jest gotowy do rozmowy na temat ich związku. Ale 

chyba nie przeszkadzało mu, żejej na  n i m zależy. 

Melinda nie mogła się powstrzymać i przyszła na roz­

prawę, na której Griff występował jako obrońca Stanleya 

Schulza. Wprawdzie nie cierpiała pozwanego i była całko-

background image

wicie po stronic pokrzywdzonych rodzin ofiar wypadku, 

ale musiała przyznać, że Griff  b y ł bardzo dobrym adwoka­
tem. Uznała, ze prowadzi Unię obrony uczciwie. Choć nie 
wybielał pozwanego, to - o ile znała sprawę - trzymał się 

faktów i po prostu starał się, jak umiał najlepiej, przekonać 
sąd, aby interpretował te fakty na korzyść jego klienta. 

Człowiek honoru postawiony w niezbyt przyjemnej sy­

tuacji. Człowiek z zasadami, choć te zasady nic zawsze 
były zgodne z pryncypiami, którymi ona się kierowała. 

Człowiek, który przeżył burzliwe, nieszczęśliwe lata m ł o -
dziencze i dążył z niezachwianą stanowczością do ułożenia 

sobie lepszego życia, nie bacząc na obawy, że tłumione 
urazy z przeszłości mogą kiedyś znowu się odezwać. 

Czyż mogła go nie kochać? 

Nie chciała mu przeszkadzać, więc usiadła w samym koń­

cu sali i wyślizgnęła się z niej, gdy zarządzono przerwę. 

Szła w stronę wyjścia. Może później się przyzna, że była 

na rozprawie. A może nie. 

Poczuła niespodziewane dotknięcie czyjejś  d ł o n i na 

swoim ramieniu. 

- Bardzo przepraszam-powiedział młody, ciemnowło­

sy mężczyzna. - Nazywam się Joe McLeod. Czy ze­

chciałaby mi pani odpowiedzieć na parę pytań? 

Spojrzała na niego z zaciekawieniem. 
Pod trzydziestkę, poważna twarz, dość długie włosy, 

dżinsy, koszula w kratkę i niezbyt pasujący do niej, niepo-

rządnie zawiązany krawat. Płaszcz pamiętał dawne, lepsze 

czasy. Nic nosił identyfikatora, ale Melinda natychmiast 

rozpoznała w  n i m dziennikarza. Jakbybyłwuniformie. 

- To zależy - odpowiedziała ostrożnie - o co chce pan 

pytać i dlaczego. 

- To pani składała zeznania w procesie z powództwa 

Nancy Hawlsey, prawda? Pisałem reportaż o tej sprawie, 
a mam bardzo dobrą pamięć do twarzy. 

background image

Nie przypuszczała, że ktoś mógłby ją rozpoznać. 
- Tak, to prawda - przyznała. 
- A zatem jest pani Melindą James. - Uśmiechnął się, 

widząc, jak mruży oczy. -  M a m również dobrą pamięć do 

nazwisk. 

- O co chodzi, panie McLeod? Niedługo mamumówio-

ne spotkanie, 

- Czy i w tej sprawie będzie pani występowała w  r o l i 

świadka? Czy jako psycholog zajmowała się pani kimś 

z rodzin ofiar? 

- Na oba pytania odpowiadam - nie. Byłam na rozpra­

wie wyłącznie jako obserwator. 

- Ale musi być jakaś przyczyna, dla której pani się tu 

zjawiła. Co pani myśli o tym procesie? Czy Stanley Schulz 

powinien odpowiadać za niedbalstwo, skoro nie zainstalował 

w budynku automatycznych zraszaczy? Czy pani uważa, że 

śmierć sześciu osób była wynikiemjego zaniedbania? 

Szła w kierunku windy i zastanawiała się, czy podążył­

by za nią, gdyby do niej wskoczyła. 

- Ale jakie znaczenie może mieć moja opinii? 
- Pytam o to samo wiele osób, panno James. Wie pani, 

takie wyrywkowe badania opinii publicznej. Wyrabiam so­

bie pogląd w związku z orzeczeniem sądu. na które czeka­

my. A wiec czy według pani Stanley Schulz odpowiada za 
śmierć sześciu osób? 

- Tak, tak uważam - odpowiedziała szczerze. - Zawsze 

byłam zdania, że chciwość nie może być usprawiedliwie­
niem, zwłaszcza gdy w grę wchodzi ludzkie życie. 

- To ciekawe. Była pani koronnym świadkiem Nancy 

Hawlsey, kiedy pozwanego  b r o n i ł Griffin Taylor. W tym 

procesie on również występuje, a pani jest tylko cieka­
wskim gapiem. Przynajmniej tak pani twierdzi A co powie 

pani na temat sukcesów, które odnosi Griffin Taylorjako 

obrońca wpływowych bogaczy? Czyjego działalność jest 

background image

- pytam o pani opinię - równic nieetyczna jak jego klien­

tów? 

Ogarnięta gniewem zbliżyła się do windy. 

- Panie McLeod, nie znam pańskich sprawozdań sądo­

wych, ale sądząc z pytań, niejest pan bezstronnym obser­
watorem. Griffin Taylor bardzo dobrze wykonuje swój za­
wód.  A t e n zawód polega na obronie klientów.  M a m na­

dzieję, że nie kwestionuje pan zasady, iż każdy ma prawo 
do obrony, bez względu na to, czy jest winien, czy nie. 

Szanuje Griffina Taylora za to, że wykonuje swój zawód 

najlepiej, jak potrafi. Moja opinia w tej sprawie nie ma 
żadnego znaczenia. Sąd będzie bezstronnie rozważać argu­
menty obu stron i wyda sprawiedliwy wyrok- Żegnam pa­
na. 

Weszła do windy, lecz zanim zamknęły się drzwi, do­

strzegła wyraz twarzy Joe McLeoda. Nie była zachwycona 

jego miną. Przygnębiona uświadomiła sobie, że nawet nie 

zapytała go, dla jakiej gazety pracuje, i już wyobraziła 
sobie stosy płacht jakiegoś brukowca sprzedawanego 

w każdym sklepie spożywczym. 

Dlaczego McLeod był tak zaintrygowany jej obecnością 

na sali rozpraw? Dlaczego tak bardzo interesował się Grif-
fem? Może słyszał  p l o t k i o jego politycznych aspiracjach 

i  m i a ł zamiar zdobyć popularność demaskując go? Czy 
zacznie - aż zamarła na tę myśl - docierać do faktów 

z

 przeszłości Griffa? 

Nie powinna była tu przychodzić. Jej związek z Griffem 

nie  b y ł jeszcze ustabilizowany. A co by powiedział Dyson. 

gdyby dowiedział się, że faworyzowany przez niego adwo­

kat  b y ł buntownikiem z wątpliwą reputacją, a teraz spotyka 
się z kobietą, której zeznania przyczyniły się do przegrania 
sprawy? Czy Dyson zauważył, że Griff ostatnio nie spotyka 
się z Leslie? A czy Griffbył gotów zerwać z nią całkowi­
cie? Oczywiście nie pytała go o to. Ich stosunki nie były 

background image

jeszcze w tym stadium. Naprawdę żałowała, że uległa po­

kusie i chciała zobaczyć Griffa występującego w sądzie. 

Gdyby wiedział, byłby na pewno niezadowolony. 

Dopiero dużo później uświadomiła sobie, jak gorąco 

broniła Griffa przed przypierającym ją do muru dziennika­

rzem. I że używała argumentów Griffa. Nic dziwnego, że 
on przeciąga wielu sędziów na swoją stronę, pomyślała 

ponuro, pocierając w zamyśleniu usta. Ma taki wielki dar 

przekonywania. Przed takim człowiekiem trzeba się mieć 

na baczności. W przeciwnym razie ona sama może zwątpić 
we własne racje i prawo do niezależnych opinii. 

To wszystko jest bardzo powikłane, pomyślała czekając 

w klinice na recepcjonistkę i karty pacjentów. 

background image

ROZDZIAŁ 

— Ależ Griff, nie musisz ze mrą jechać. Nawet nie 

mieszkasz w River City. 

Sprawnie prowadząc samochód w przedwieczornym 

ścisku, Griff rzucił Melindzie przelotne spojrzenie i za­

śmiał się. 

— Miałbym pozbawić się uczestniczenia w twoim spot­

kaniu z całą radą miejską? Nie ma mowy. 

—  M m m . . . posłuchaj. Czasem, kiedy bronię sprawy, 

w którą wierzę, staję się trochę... namiętna. 

— Podobasz mi się, kiedy jesteś namiętna. 

Westchnęła słysząc tę opaczną interpretację jej słów. 

— Po prostu usiłuję ci wytłumaczyć, że nie chciałabym 

wprawić cię w zakłopotanie. A nie mam zamiaru siedzieć 

cicho w kącie, kiedy rada miejska rozważa wprowadzenie 

cenzury w jej najbardziej obrzydliwej postaci, 

— Wcale tego nie oczekuję. Nie martw się, Melindo -

odparł łagodnie - nie wprawisz mnie w zakłopotanie. 

Miała nadzieję. Naprawdę. Ciągle jeszcze nie odważyła się 

powiedzieć mu o rozmowie ze wścibskim reporterem, która 

odbyła się na początku tygodnia. Była zadowolona, bo do tej 

pory nie zauważyła, aby jej wypowiedzi ukazały się w jakiejś 

gazecie. Postanowiła poczekać na stosowny moment i dopie-

background image

ro wtedy powiedzieć mu, że w pobliżu czyha miody dzien­

nikarz, który ma nadzieję na soczysty reportaż. 

Ku zdziwieniu Melindy wydawało się, że Griff dobrze 

się bawił w ciągu następnych dwóch godzin. Melinda żywo 
uczestniczyła w gorącej debacie nad proponowanym za­
rządzeniem. Jego projekt popierany przez grupę miejsco­

wych fundamentalistów był rażącą próbą wprowadzenia 

zakazu sprzedaży i wypożyczania tych książek, czasopism, 

taśm audio i wideo, które będą uznane za obrażające moral­

ność publiczną. Zaniepokojeni o swąprzyszłość polityczną 

radni, bojąc się, że mogą być posądzeni o sprzyjanie rozpo­

wszechnianiu nieprzystojnych treści, znaleźli się w pułapce 

miedzy Pierwszą Poprawką do Konstytucji a naciskiem 

pastorów i starszych pań. 

- A kto będzie decydował o tym, czy treść publikacji 

obraża moralność? - Melinda rzuciła to istotne pytanie 

przy aplauzie zachęcających ją przeciwników cenzury, 
podczas gdy radni kręcili się na swych krzesłach niespokoj­

nie przed stłoczonąpublicznością. - Niektórych rażą filmy 

podrzędne, a innych ambitne. 

- Przede wszystkim nie powinny być w ogóle produko­

wane filmy, które nie byłyby odpowiednie dla całej rodziny 

- przerwał jeden z bardziej zacietrzewionych i świętoszko-
watych obrońców projektu zarządzenia. 

- Nie mam zamiaru dyskutować tutaj o zaletach po­

szczególnych filmów - odpowiedziała chłodno Melinda, 

Nie zwracała uwagi na błyski fleszów i kamery reporterów, 

którzy przyszli na tę kontrowersyjną dyskusję. - Po prostu 

twierdzę, że nie wszyscy są zgodni w ocenie tego, co jest 

obraza, moralności czy pornografią. Chodzi mi o sam po­

mysł usuwania ze szkolnych bibliotek książek, które przez 

wielu uznawane są za wybitne dzieła literackie. Można się 

zgodzić, że są publikacje, które sytuują się blisko granicy 
legalności, ale niektórzy to samo powiedzieliby o bestsel-

background image

lerach, których wartość jest ogólnie uznawana, chociaż 

poruszają bez niedomówień zagadnienia dotyczące  p ł c i . 

Mężczyzna, który poprzednio przerwał Melindzie, krzy­

kliwy rzecznik i przywódca lokalnego ruchu przestrzega­

nia moralności, dramatycznym gestem podsunął burmi­

strzowi stertę czasopism. 

- Proszę spojrzeć na te brudy - rzekł oburzonym, te­

atralnym głosem. - Kupiłem te czasopisma w różnych kio­

skach i stoiskach w naszym mieście. Nigdy w życiu nic nie 

wzbudziło we mnie takiego obrzydzenia. Czy to ma być 

lektura, jaką chcemy karmić nasze dzieci w ważnym dla 

nich okresie formowania się osobowości? 

- Hej, niech nam pan je poda, panie burmistrzu - ode­

zwał się męski głos z  t y ł u sali. Towarzyszył mu wybuch 

śmiechu. 

Griff, który od początku zebrania siedział w milczeniu 

obok Melindy, też się roześmiał. 

- Tak, poda, ale dopiero jak sam wszystkie przejrzy -

rozległ się inny glos. 

Burmistrz, według oceny Melindy niekompetentny 

i nieudolny w roli prowadzącego zebranie, uderzył ręką 

w stół. 

- Proszę o spokój - żądanie to przypominało raczej j ak 

błaganie. 

Melinda była gotowa do riposty. 

- Bez względu na moją własną opinię o tych publika­

cjach. Sąd Najwyższy orzekł, iż wydawanie ich chronione 

jest przez przepisy Pierwszej Poprawki do Konstytucji. 

A dzieciom nie wolno takich czasopism sprzedawać. 

- Sąd Najwyższy jest kierowany przez grupę takich 

samych różowych liberałów jak pani - rzucił ktoś wojow­

niczo. 

Melinda odwróciła się, lecz Griff chwycił jąza ramię. 

- Nie marnuj energii na dyskusję z tymi maniakami -

background image

doradził, przysuwając się z uśmiechem. Nie zwrócił uwagi 

na błysk flesza. - Świetnie się spisałaś. Nie daj się wypro­

wadzić z równowagi. 

Skinęła głową, wciągnęła głęboki oddech, a następnie 

podsumowała argumenty oponentów zarządzenia, którzy 

przed zebraniem wybrali ją na swoją rzeczniczkę. Potem 

usiadła i spokojnie wysłuchała wystąpienia przeciwnika. 

Przez cały czas Griff trzyma jej dłoń w swojej ciepłej ręce. 

W czasie dalszej dyskusji projekt zarządzenia ograni­

czono do poparcia istniejącego już zakazu sprzedaży lub 

wypożyczania nieletnim publikacji przeznaczonych tylko 

dla dorosłych. Melinda nie zamierzała sprzeciwiać się ta­

kiemu postawieniu sprawy, choć uważała, że całe zebranie 

było tylko stratą pieniędzy podatników. Projekt zarządze­

nia w ogóle nie powinien być dyskutowany. 

Poczuła się podniesiona na duchu, kiedy w czasie powrot­

nej drogi Griff uśmiechnął się do niej ciepło i powiedział: 

- Jestem pod wrażeniem twego wystąpienia. Było spo­

kojne, rozsądne i logiczne. Wiesz, minęłaś się z powoła­

niem. Byłabyś cholernie dobrym adwokatem. 

Wzdrygnęła się. Uśmiechnął się na widok jej przerażo­

nej miny. 

- Przecież nie mówię, że byłabyś dobrą nierządnicą -

powiedział rozbawiony. 

Pospieszyła z usprawiedliwieniem, gdyż mógł czuć się 

urażonyjej instynktowną reakcją. 

- Chodziło mi tylko o to, że ja uwielbiam moją pracę. 

I nie wyobrażam sobie wykonywania innego zawodu. 

Uniesiony na łokciu, z twarzą opartą na dłoni, Griff 

wpatrywał się w śpiącą obok Melindę, Czasami wystarcza­

ło mu, że może na nią patrzeć. Była taka piękna. Starał się. 

dociec, co właściwie tak bardzo fascynowało go w twarzy 

tej kobiety. Bo na pewno nie sam jej wygląd. 

background image

To żywy i dynamiczny temperament Melindy, promie­

niujący z niej także w czasie snu, sprawiał, że wytwarzała 

w o k ó ł siebie aurę jakiejś zmysłowości. Nie znał nigdy  n i ­

kogo, kto przeżywałby wszystko tak intensywnie, kto pod­
chodziłby do wszelkich problemów z bardziej brawuro­

wym zapałem. Po tylu latach przezornej ostrożności, która 
wydawała mu się nieodzowna, jej entuzjazm stawał się 

zaraźliwy. 

Przewróciłauładzony świat Griffado góry nogami, a on 

przyjął to z radością. Nie wyobrażał sobie powrotu do ży­

cia, jakie prowadził przed spotkaniem z Melindą. Na pew­

no  b y ł o bezpieczniejsze, ale o ileż mniej ciekawe. 

Czy w ciągu ostatnich lat potrafił się tak cieszyć ży­

ciem? Nie pamiętał. Z nią radość była znowu nieodłączną 
częścią istnienia. Jakby w wieku trzydziestu lat uczył się 
żyć na nowo. 

Oczywiście nie wszystko było zabawą. Prowadzili dłu­

gie i prowokujące do myślenia dyskusje. Wystąpienie tego 

dnia przed radą miejską Melinda potraktowała poważnie. 
Zaangażowała się całym sercem. Namiętnie stawała w ob­
ronie swych racji. 

M ó g ł dzielić z nią życie. 

Zmarszczył w zamyśleniu czoło. Czy rzeczywiście? Za­

stanawiał się. Próbował spojrzeć bardziej trzeźwo na ich 
coraz bliższe stosunki. Czygotówbył ponieść ryzyko, jakie 
niosło ze sobą ich zbliżenie? Jego życiejuż się zmieniło 

pod jej wpływem. Dyson nie powstrzymał się od kilku 

zawoalowanych przytyków na temat uchylania się przez 
Griffa od towarzyskich obowiązków. Pozwolił sobie też na 
niezbyt subtelne uwagi sugerujące, że  G r i f f powinien za­

cząć znowu spotykać się z Leslie. 

Griff nie zapraszał Melindy na spotkania towarzyskie, na 

którychwypadało mu bywać. Nie wiedziałwłaściwie, dlacze­

go nie zabiera jej ze sobą. Czy uważał, że tego typu imprezy 

background image

nie bawiłyby jej? Czy też - z trudem przyznawał się do 
tego sam przed sobą - obawiał się, ze ona powie lub zrobi 
coś niestosownego, co zaszkodziłoby jego pozycji zawodo­

wej w firmie Dysona? Z pewnością nie był tchórzem. Czy 

aby na pewno? Przecież zachowanie osoby towarzyszącej 
mu na przyjęciu nie mogło mieć wpływu najego karierę. 

Osiągnął ją dzięki ciężkiej pracy. Romans z Melindą nie 

powinien mieć żadnego wpływu najego życie zawodowe. 

A jednak czuł, że ich intymne stosunki mogą być dla niego 

zagrożeniem.  M i m o to nic był w stanic lub nic chciał nicze­

go zmieniać. Czy  b y ł w niej zakochany? 

Dlaczego tak bardzo pragnął stale z nią przebywać, le­

żeć u jej boku i obserwować ją śpiącą, takjak teraz? 

Ajeżeli  b y ł zakochany, to czy gotów byl poświecić 

wszystko w imię miłości? 

Następnego dnia, zaraz po powrocie Melindyzpracy do 

domu, zadźwięczał dzwonek. 

Spodziewała się Griffa. gdyż wybierali się na kolację. 

Otworzyła drzwi Na progu stał Matt.. 

- Czy nigdy nie pytasz, kto dzwoni? 
- Kiedy ja to ostatnio słyszałam? - mruknęła Melinda, 

by za chwilę obdarzyć przybysza serdecznym uśmiechem. 

- Co ty  t u . na  m i ł y Bóg. robisz? Czyżby Brooke wyrzuciła 

cię z domu? 

- Wiesz przecież dobrze, że moja żona za mną szaleje -

odparł Matt zuśmiechem. 

- To prawda. Ale właściwie nigdy nie wiedziałam, dla­

czego. - Melin da wzięła brata z entuzjazmem w ramiona. -

Dobrze cię znowu widzieć. 

Malt przytulił ją gorąco. 
- Ja też się cieszę. - Odsunął się nieco. - Widziałbym 

cię trochę mniej dokładnie - dodał rzucając na nią żartobli-

background image

wie groźne spojrzenie - gdybyś zapięła bluzkę na dwa 

guziki więcej. 

- Czy zawsze będziesz mnie traktował jak dziecko? -

Pociągnęła go do pokoju. 

- Chyba tak. Prawo starszego brata. 

Melinda przyjrzała mu się. Wwieku trzydziestu siedmiu 

lat  b y ł nadal przystojny i szczupły, a lśniące, czarne włosy 

tylko lekko posiwiały na skroniach. Miał takie samejak 

Melinda, niezwykłe, lekko skośne, szmaragdowozielone 

oczy, oczy ich maiki, 

- Dobrze wyglądasz. Ciągle załatany? 

- Musze dotrzymywać kroku Rachel. Dzieciak ma nie­

wyczerpaną energie. Obie z Brooke przesyłają ci serdecz­

ności. 

- A co cię tu sprowadza? - spytała niecierpliwie. -

Chyba powinieneś być w swoim hotelu w Nashwville. 

- Przyjechałem do St. Louis dzisiaj rano. Spędziłem 

popołudnie z architektem, którego mi poleciłaś. 

- Wiec spotkałeś się z nim? Czy niejest cudowny? 
- Ma parę dobrych pomysłów dotyczących dobudowa­

nia koktajlbaru, o którym myśleliśmy z Kenem. Jestem 

pod wrażeniem - przyznał Matt. 

- Dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że przyjeżdżasz? Dla­

czego nie zabrałeś ze sobą Brooke i Rachel? 

- Rachel wybiera się dzisiaj na urodziny swej najle­

pszej przyjaciółki. Aja wracamjutro z samego rana.  M y ­

ślałem, że zrobię ci niespodziankę i wybierzemy się razem 

wieczorem do miasta. Co ty na to? 

Zareagowała westchnieniem pełnym rezygnacji na to 

typowe dla niego zachowanie. 

- Ajeżeli mamjuż inne plany? 
- To je zmień - odpowiedział Matt bez wahania, uśmie­

chając się szeroko. - Powiedz temu biednemu, zauroczone-

background image

mu chłopczynie. że nie możesz się z nim spotkać, bo przy­

jechał twój dawno nie widziany bral. 

-  M a m lepszy pomysł. Pójdziemy razem. 

Matt skrzywił się. 
- Oszczędź mi tego.  M a m patrzeć przez cały wieczór, 

jak łamiesz serce komuś usychającemu z miłości? Zadrę­

czanemu tym twoim skakaniem z kwiatka na kwiatek? 

- Jak możesz? Niczego takiego nie robię. 
- Ależ tak. robisz. Merry mówiła  m i , że od lat nie 

wiążesz się z  n i k i m na dłużej. Zdaję sobie sprawę, że przy­
wiązujesz wielka, wagę do niezależności, ale byłoby lepiej, 

gdybyś się ustatkowała. No wiesz, nie stajesz się młodsza. 

Zbywając złośliwość Matta uśmiechem, Melinda posta­

nowiła kiedyś porozmawiać ze starszą siostrą o tym, co na 

jej temat opowiada bratu. 

- Tym razem jest inaczej. On jest wyjątkowy. 

Ton jej głosu sprawił, że Matt spojrzał na siostrę uważniej. 
- Naprawdę? 

-Tak. 

- Ale chyba to niejestjeden z tych dziwaków psycho­

logów, z którymi pracujesz? 

- Nie jest psychologiem. 
- Wobec tego jakiś inny dziwak.  - Z r o b i ł minę człowie­

ka oczekującego złych wieści. - Więc  k i m on jest? 

Melinda zastanawiała się, co by powiedział Mart. gdyby 

muwyznała, że spotyka się z  D z i k i m , człowiekiem, z któ­
rym kiedyś zabraniał jej się widywać. Zresztą na próżna 

- Jest adwokatem. 
- Jednym z tych szaleńców w lichym gamiturku, wy­

stępującym raczej pro publico bono niż za pieniądze? Jed­

nym z tych liberalnych, natchnionych związkowców? 

Melinda pokręciła głową i uśmiechnęła siew duchu. 
- Pracuje w spółce adwokackiej. Ma bardzo konserwa­

tywne poglądy. 

background image

Matt sapnął. 

- Taak, z pewnością. Coś mi się zdaje, że twoje wyob­

rażenie o konserwatyzmie nieco różni się od mojego. 

Usłyszeli dzwonek i Melindapodniosła się. 
- Sam osądzisz - powiedziała wesoło. - To na pewno 

Griff. 

Matt jęknął. 

- Griff? - zamruczał. - A co to za imię? 

O mało niepowiedziałanagłos: Zawsze mówiłeś o nim 

Dziki. 

Otworzyła drzwi i uśmiechnęła się do mężczyzny. 

- Witaj. 

- Któregoś dnia musimy dłużej porozmawiać o twoim 

zwyczaju otwierania drzwi na każdy dzwonek bez pytania 
- oświadczył Griff stanowczo. 

Potem przyciągnął ją do siebie i powitał  d ł u g i m poca­

łunkiem. Dopiero kiedy wypuścił ją z ramion, powiedział: 

- Jak się masz. 
-  N o , przynajmniej robi wrażenie człowieka obdarzo­

nego zdrowym rozsądkiem - zauważył Matt. 

Na dźwięk nieznanego, męskiego głosu dochodzącego 

z pokoju, Griff uniósł głowę i spojrzał na Melindę pytająco. 
To niewątpliwie władcze spojrzenie sprawiło jej przyje­
mność. Trochę mniej zachwyciła ją bojowa postawa, jaką 

przybrał, wskazująca na gotowość wyeliminowania intruza. 

Trzeba  b y ł o rozładować sytuację. Melinda z uśmiechem 

wzięła Griffazarękę i podeszła z  n i m do Matta. 

- Griff, pozwól, że przedstawię ci mego brata. Matta 

Jamesa. Matt, to jest Griff Taylor, adwokat, o którym ci 

właśnie mówiłam. 

G r i f f rzucił Melindzie raczej przestraszone spojrzenie. 

Melinda przedstawiała mu człowieka, którego kiedyś, choć 

krótko - znał. Ale zaraz podjąłjej grę i wjego brązowych 

oczach zamigotały psotne ogniki. 

background image

Wyciągnął rękę i skinąwszy uprzejmie głową powitał 

gościa: 

-  M i ł o mi cię poznać, Matt. 

Matt przyglądał się przybyszowi, ściskając jego dłoń. 

Melinda ledwie powstrzymywała się od śmiechu na widok 

pełnego aprobaty spojrzenia brata. Było oczywiste, że nie 

spodziewał się zobaczyć porządnie ostrzyżonego, przystoj­

nego mężczyzny w okularach, ubranego w tradycyjny, 

ciemny garnitur. 

- Melinda mówiła  m i , że pracujesz dla dużych korporacji. 

- Tak, kancelaria adwokacka Dyson i Spółka jest anga­

żowana przez wiele poważnych firm. 

Mart spojrzał z zaciekawieniem. 

- Dyson i Spółka? To znana firma. 

- A ja słyszałem, że jesteś właścicielem hotelu w Na-

słwille. Melinda mówiła, że to świetne miejsce na spędze­

nie wakacji. 

- Będziemy zachwyceni, jeżeli nas kiedyś odwiedzisz. 

Griff uśmiechnął się do Melindy. 

- To niewykluczone. 

- Mart zamierza dobudować koktajlbar- wyjaśniła Me­

linda. - Przyjechał do St. Louis, żeby porozmawiać z Ala­

nem Bumettem na temat projektu rozbudowy. 

- Burnett jest znakomitym architektem-odparł Griff -

Należymy do tego samego klubu golfowego. 

- Do klubu golfowego - Matt powtórzył cicho i posłał 

siostrze znaczące spojrzenie. 

- Malt postanowił zrobić mi niespodziankę - Melinda 

wyjaśniała nie zapowiedzianą wizytę brata—i zaprosić m-

nie na kolację. Nie uważał za stosowne najpierw się upew­

nić, czy mam wolny czas. - Nie mogła sobie odmówić tej 

uwagi. 

- W porządku. - Griff uśmiechnął się do Matta. - Bę­

dzie nam bardzo  m i ł o , jeżeli pójdziesz z nami. Mieliśmy 

background image

zamiar odwiedzić nową, chińską restaurację. Jest podobno 

bardzo dobra. 

- Dzięki, uwielbiam chińskie dania. - Matt zawahał się 

przez moment. - Wiesz, wydajesz mi się znajomy. Czy 

myśmy się już nie spotkali? 

- To możliwe. -  G r i f f uśmiechnął się grzecznie. 

Zamyślony Matt potrząsnął głową. 

- Ale gdzie? Może później sobie przypomnę. 

Griff wymamrotał coś niewyraźnie. Melinda sięgnęła po 

torebkę, chcąc ukryć wyraz twarzy. Zdjęła jeszcze nie ist­

niejący pyłek z czarnych, obcisłych spodni i dopiero wtedy 

odwróciła się, podzwaniając złotym łańcuchem i ciężkimi 

złotymi kolczykami. 

- Dwóch przystojnych panów u mego boku - powie­

działa ujmując ramię Griffa i wyciągając rękę w kierunku 

Matta. - Zawsze łubiłam takie sytuacje. 

Matt spojrzał podejrzliwie, Griff owi również to wyzna­

nie nie wydało się dowcipne. 

Melinda roześmiała się głośno, oczekując bardzo dobrej 

zabawy tego wieczoru. 

Juz w połowie obiadu Matt był całkowicie podbity przez 

przyjaciela Melindy. 

- Długo się znacie? - zapytał. Melinda wiedziała, ze to 

początek inkwizycyjnego dociekania jej brata. 

- Tak, dosyć długo - odpowiedział Griff wymijająco, 

zręcznie ujmując pałeczkami polaną sosem krewetkę. 

- I dużo czasu spędzasz z moją siostrą? 

Uśmiech zadrgał w kącikach ust Griffa. 

- Tak dużo. jak to możliwe przy naszych absorbujących 

obowiązkach zawodowych. 

- I ciągle jeszcze masz na to ochotę? - Matt udawał 

zdumionego. 

- M att... - zaprotestowała Melinda. 

- Chyba wiesz - ciągnął Matt - że Melinda nie rozumu-

background image

je w taki sposób jak  i n n i ludzie Mówiąc brutalnie, ona jest 

nieobliczalna. 

- Matt! 
G r i f f w y ł o w i ł groszek i odparł spokojnie. 

- Tak, wiem o tym. 

Melinda gwałtownie odłożyła pałeczki. 

-Griffl 

-  M ó g ł b y m ci opowiedzieć mrożące kreww żyłach  h i ­

storie. - Matt zdawał się wybornie bawić. 

Griff spojrzał z zainteresowaniem. 
- Na przykład? 
- No więc  b y ł taki okres, kiedy ona... 
- Przestańcie obydwaj natychmiast -  M e l i n d a przerwa­

ła stanowczo. - To nieuczciwe. Macie liczebną przewagę. 

- Nic na to nie poradzę. Wydaje mi się, że Griff jest 

m i ł y m facetem i zasługuje na ostrzeżenie, 

- Doceniam twoje dobre chęci - Griff odpowiedział 

poważnie. -Ale jestem świadomy wszelkiego ryzyka. 

- A wyglądasz na zupełnie normalnego. - Matt ponow­

nie potrząsnął głową, jakby chciał dać do zrozumienia, że 

nie może tego pojąć. 

Melinda miała już dość. 
- Normalnego? A co powiesz o jego slipach z czerwo­

nej satyny, przybranej czarną koronką, które nosi pod tym 

garniturem? 

Griff zakrztusil się jarzynami, które właśnie miał 

w ustach i szybko sięgnął po szklankę wody. 

- Do licha, Melindo! - wykrzyknął, gdy udało mu się 

przełknąć jedzenie. Policzki miałpurpurowe. 

- Masz szczęście, ze żaden z nas nie położy cię na 

kolano - skomentował Matt, powstrzymując rozbawienie 
na widok speszonej miny Griffit 

- Obydwaj mnie tym straszyliście, ale żaden nie odwa­

ż y ł się spróbować. 

background image

- Ty też? 

Griff skinął głową w odpowiedzi na pełne współczucia 

pytanie Matta. 

- Nie mogę uwierzyć, te taksie zgadzacie - zauważyła 

Melinda, zabierając się znowu dojedzenia, - Któż by po­

myślał, ze w końcu tak się upodobnicie, 

- Co? - spytał Matt ze zdziwieniem. 

- Ona plecie trzy po trzy, kiedy jest rozdrażniona -

oznajmił Griff, zanim Melinda zdążyła otworzyć usta. 

Mart wyglądał na przekonanego wyjaśnieniem Griffa. 
- Tak, to prawda. Wiesz, jedzenie jest rzeczywiście 

dobre. 

Griff był zadowolony ze zmiany tematu. 

- Trochę za dużo imbiru, ale poza tym świetne. 
- Jeżeli kiedyś przyjedziesz do Nashville, zabiorę cię do 

mojej ulubionej chińskiej restauracji. Jestem pewien, że 

takiego kurczaka jak lam nigdy nie jadłeś. 

- Trzymam cię za słowo. 
Matt zawiesił w powietrzu  d ł o ń z pałeczkami, między 

którymi  t k w i ł kawałek wieprzowiny. Pochylił się i od­
chrząknął. 

- Ale jedno muszę wiedzieć, zanim nasze stosunki 

przyjacielskie się zacieśnią. 

- Białe, bawełniane, krótkie -wymamrotał Griff w kie­

runku talerza. 

Matt uśmiechnął się szeroko. 

- Co za ulga. -  W ł o ż y ł mięso do ust i zjadłje z wyraźną 

przyjemnością. 

Melinda przeniosła wzrok z brata na kochanka, wes­

tchnęła głęboko i zajęła się jedzeniem. Oczywiście  m i ł e 
było. że Matt i Griff tak się ze sobą zgadzają. Ale czy muszą 
wyrażać to z takim entuzjazmem? 

background image

W końcu znaleźli się znowu w mieszkaniu Melindy. 

W pewnej chwili Matt spojrzał na Griffa z zastanowie­
niem. 

- Wiesz, ciągle mi się wydaje, że cięjuż gdzieś spotkałem. 

Zwykle mam dobra pamięć do twarzy. Skąd pochodzisz? 

Melinda uśmiechnęła się, dając Griffowi do zrozumie­

nia, że może odpowiedzieć, jeżeli uzna to za stosowne. 

Griff skrzywił się i zaczerpnął powietrza, Melinda wie­

działa, że niechętnie odpowie na to pytanie. Wydawał się 

zadowolony z nowego początku znajomości z Mattem, nie 
obciążonej wspomnieniami przeszłości, do których tak bar­

dzo nie lubił wracać. 

- Urodziłem się w Springfield. 
- Springfield w Missouri? - Matt chciał się upewnić, 

słysząc nazwę swego rodzinnego miasta. 

- Takjest. 

Matt uniósł głowę i odstawił filiżankę z kawą na stolik, 

- A więc spotkaliśmy się już przedtem. Aleja... Jedyny 

Taylor, którego pamiętam... - przerwał i otworzył szeroko 

oczy ze zdumienia. - O nie, to niemożliwe - spojrzał na 

Melindę. Skinęła głową z zadowoleniem. 

- Jeżeli znowu chcesz zabronić mi widywania go, to 

ostrzegam, teraz również nie mam zamiaru cię usłuchać. 

Matt przesunął ręką po włosach i skierował na Griffa 

oskarżycielskie spojrzenie. 

- To ty jesteś dzieciakiem, który nazwał siebie Dziki? 
-  N o , cóż, nie jestem już dzieciakiem. 

- Chłopakiem z długimi włosami, kolczykami  i . . . 

-  Z ł ą reputacją - zakończył beznamiętnie Griff. 
- Ja też go nie poznałam - wtrąciła Melinda. - Podob-

niejaktobie wydał mi się początkowo znajomy, ale potem 
zaatakował mnie i zapomniałam o tym. 

- Zaatakował cię? 

background image

- Melinda była świadkiem przeciwnej strony w sprawie 

sądowej mojego klienta. 

Matt zabębnił palcami w oparcie krzesła, obrzucając 

Griffa ponownie długim spojrzeniem. 

- Awięc tyjesteś Dziki - wymamrotał po chwili. 

- Nie-zaprzeczyłGriffostrymtonem. -Tonależyjużdo 

przeszłości. Teraz wszystko się zmieniło. Ja się zmieniłem. 

- Widzę. 
- Uwierz  m i .  N i c nie pozostało z chłopaka, którego 

pamiętasz. Z chwilą wyjazdu ze Springfield  D z i k i przestaj 

istnieć. 

Na tak gwałtowną reakcję Mart zmarszczył brwi 
- Może przesadzałem wtedy, kiedy spotykałeś się z Me-

Undą - wyznał. - Byłem jeszcze  m ł o d y i traktowałem spra­

wę odpowiedzialności za siostrę bardzo poważnie. Merry 

zawsze uważała cię za sympatycznego młodego człowieka. 
Nie byłaby zdziwiona, gdyby cię teraz zobaczyła. 

- Wcale nic przesadzałeś. Ja także nie pozwalałbym 

mojej córce czy siostrze spotykać się z takim typem.  - G r i f f 

próbował się uśmiechnąć. - Jestem zadowolony, że udało 

'mi się zmienić swoje życie, zanim  b y ł o za późno. 

Melinda słuchaław milczeniu. Zagryzając wargę, zasta­

nawiała się nad tym, że Griff nieustannie odmawia za­

akceptowania własnej przeszłości W tym cały problem, 

uświadomiła sobie, zaciskając dłonie na kolanach. To właś­

nie dręczyło ją tak bardzo w ich wzajemnych stosunkach. 

Sprawa jego przeszłości - ich przeszłości - wisiała ciągłe 

nad  n i m i jak miecz Damoklesa, który mógł przeciąć więzy 
zadzierzgnięte w ostatnich tygodniach. To było potencjalne 
zagrożenie. Powinni się z tą sprawą wspólnie uporać. 

Czując niechęć Griffa do przywoływania wspomnień, 

M a t t u z n a ł , że należy zmienić temat. 

Przez następną godzinę rozmawiali o polityce, ale  M e ­

linda nie była w stanic się skupić. 

background image

Wreszcie Matt spojrzał na zegarek. 

- Chybajuz pójdę. Zrobiło się późno. 

- Nie zostaniesz? - spytała Melinda zaskoczona słowa­

mi brata. 

Potrząsnął głową. 

- Mam zarezerwowany pokój w hotelu w St. Louis, 

niedaleko lotniska. Tak będzie dla nas obojga wygodniej. 

Wylatuję jutro wcześnie rano. 

Griff podniósł się natychmiast i sięgnął po marynarkę. 

- Odwiozę cię. 

- Nie ma potrzeby. Wynająłem samochód. To lepsze od 

ciągłego łapania taksówek przez cały dzień. Ale dzięki 

Griff wyciągnął rękę. 

- To był bardzo  m i ł y wieczór. Musimy się kiedyś wy­

brać gdzieś razem. 

Mocno uścisnęli sobie dłonie. 

- Może trochę potrwać, zanim wrócę w te strony. 

Chociaż to stwierdzenie nie było przecież pytaniem -

i Melinda i Griff domyślili się, o co Mattowi chodzi. 

Griff popatrzył na Melindę znacząco, po czym uśmiech­

nął się. 

- Ja będę tu nadal 

Melinda poczuła, że mięknąjej kolana. Te słowa wystar­

czyły, żeby niemal zapomniała o wszystkich wątpliwo­

ściach związanych z ich romansem. 

Malt był wyraźnie zadowolony. Zwrócił się do Melindy, 

wskazując na Griffa głową i rzekł: 

- Nigdy nie myślałem, że ci to powiem, dzieciaku, ale 

pochwalam twój wybór. Spróbuj go zatrzymać przy sobie. 

W odpowiedzi Melinda zarzuciła bratu ręce na szyję 

i ucałowała w policzek. 

- Szczęśliwej podróży. Uwielbiam spotykać się z tobą, 

ale następnym razem uprzedź mnie, dobrze? Nie darowała­

bym sobie, gdybyś nie zastał mnie w domu. 

background image

- Zobaczymy się znowu za... Kiedy będzie Święto 

Dziękczynienia, za trzy tygodnie? 

- Tak mniej więcej. 
- Merry nie może się już doczekać rodzinnego zjazdu 

świąteczny weekend. I zawsze znajdzie się miejsce dla 

dodatkowego gościa. - To była oczywista aluzja do Griffa, 
który w odpowiedzi uśmiechnął się niezobowiązująco. Nic 

ustalali jeszcze planów na Święto Dziękczynienia.  M e l i n -
da. choć pragnęła zaprosić Griffa do Springfield, zastana­

wiała się, czy nadal odmawiałby powrotu do miasta swego 
dzieciństwa. 

- Chyba nie powiem nikomu, z  k i m się teraz spotykasz 

-rzekł Matt - Chciałbym widzieć ich miny, kiedy się 

przekonają o tym osobiście. - Uśmiechnął się, z góry prze­

widując reakcję rodziny. 

Melinda zamknęła za  n i m drzwi i natychmiast poczuła 

obejmujące ją ramiona Griffa. 

- To był  m i ł y wieczór, ale myślałem, że oszaleję przez 

ostatnią godzinę. Nie mogłem doczekać się chwili, kiedy 

cię przytulę- wyszeptał. Schylił głowę i dotknął zębami jej 

ucha. - Czy nie zapomniałem ci powiedzieć, że wyglądałaś 

'wyjątkowo pięknie dziś wieczorem?-Ciągle mi to powtarzasz. 

- Przytuliła się do niego. -1 za każdym razem mówię prawdę. 

Jesteś piękna. Odwróciła się i ujęła w dłonie jego głowę. 

- Pochlebca. 
- O nie. Jestem obiektywnym obserwatorem. 
- Obiektywnym? - zadrwiła żartobliwie. 
Zapewnił jąpoważnie, iż fakt, że są kochankami, niema 

wpływu na te pochlebną opinię. 

- Griff, musimy porozmawiać. - Była zdecydowana, 

choć głos jej trochę drżał. 

Zesztywniał, Wiedziała, że to, co ma do powiedzenia, 

nie będzie mu się podobało. 

background image

- O czym? 

- O przeszłości. O Dzikim. 

Odwrócił się od niej i pocierał w rozdrażnieniu kark. 

- Och, do licha! 

Objęła go, ale wiedziała, że minąłjuż moment intymne­

go zbliżenia. Przerażałają myśl, że dążąc tak usilnie do 
konfrontacji, może doprowadzić do zerwania. Ale nie mia­

ła wyboru. Nie mogłajuż dłużej czekać na kryzys. 

Tym razem walczyła o to, co było dla niej w życiu naj­

ważniejsze. 

O ich wspólną przyszłość. 

background image

ROZDZIAŁ 

10 

Griffbył gotów do kłótni. 

- Rozumiem, że obstajesz przy omawianiu teraz tego 

tematu. 

- Tak. -  U s i ł o w a ł a się uśmiechnąć. - Po prostu chcę 

z tobą porozmawiać. Griff, czy to jest takie straszne? 

- Owszem, skoro nieustannie z uporem wracasz do 

dawnych czasów.  N i e mogę pojąć tej twojej obsesji. Prze­
szłość nie ma nic wspólnego z  t y m , co obecnie nas łączy. 

- Jak możesz tak uważać! Wręcz przeciwnie. Mieliśmy 

wspólną przeszłość, znaliśmy się kiedyś. Odrzucając wspo­

mnienia udajemy, że poznaliśmy się parę miesięcy temu,Nie 
można opierać stosunków między ludźmi na udawaniu. 

Nachmurzył się. Usiadł z wyciągniętymi nogami na 

opuszczonym przez Matta krześle. 

- Ja nie udaję. Po prostu nie widzę potrzeby powracania 

do nieprzyjemnych wspomnień. 

- Nadal tak myślisz - odrzekła cicho, zaciskając ręce 

w o k ó ł kolan. - A czyjajestem także elementem twoich 

nieprzyjemnych wspomnień? Zdawało mi się, że przeżyli­
śmy ze sobą cudowne chwile. 

Zdjął okulary. Wyglądał na znużonego i zniechęconego. 

- Być może  b y ł y i dobre chwile - przyznał. - Ale nie 

background image

potrafię ich oddzielić od złych. A do złych zbyt trudno mi 
powracać. Sątak bolesne. 

Ostatnie słowabyły ledwie słyszalne. Nie patrzył na nią. 

Ze ściśniętym sercem uklękłaprzy krześle i położyła mu 

d ł o ń na ramieniu. Czuła jego napięte mięśnie. 

- Och, Griffjawiem, że są bolesne. Tak mi przykro. 
- Więc, do diabła, dlaczego ciągle przywołujesz wspo­

mnienia?! - wykrzyknął zaciskając pięści. - Dlaczego nie 
pozwalasz mi  i c h pogrzebać?! 

- Dlatego, że wspomnienia nie mogą być pogrzebane. 

Nie możesz zaprzeczyć, że pod wpływem dawnych prze­
żyć stałeś się  t y m ,  k i m jesteś teraz.  N i e możesz udawać, że 

urodziłeś się wczoraj. Może ktoś się zainteresuje twoją 
przeszłością i zacznie zadawać pytania. Albo złe wspo­

mnienia będą cię prześladowały po nocach, choćbyś nie 

wiemjakje  t ł u m i ł . 

Czuła, że drży. Czyżby miewał złe sny - pomyślała 

z bólem. Czyjuż był dręczony przez demony, które nie 

opuszczą go, dopóki ich nie zwycięży? 

- Wiec co mam zrobić? - odburknął. 

Odetchnęła głęboko. 
- To naprawdę nic strasznego. Możemy porozmawiać 

o twojej przeszłości, o twoich ówczesnych i obecnych 
uczuciach. O twoim stosunku do mamy, o twoim ojcu. 

- Moja matka opuściła mnie, kiedy miałem dziesięć lat 

Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje. Zostawiła mnie z zapi­

jaczonym łajdakiem, który znęcał się nade mną fizycznie. 

Przestał dopiero wtedy, kiedy podrosłem, bo zagroziłem 

mu, że go stłukę do nic przytomności. Jak sadzisz, co czu­

łem? - Jego głos  b y ł pełen goryczy. 

- Dlaczego mi nic powiesz? 

Odsunąłjej rękę i wstał z krzesła. 

- No tak, wspaniałe. Tego mi właśnie potrzeba. Twojej 

psychoterapeutycznej paplaniny. Melindo, ja nie jestem 

background image

jednym z twoich zwariowanych pacjentów. Moje własne 

problemy zostaw mnie. dobrze? 

Te stawa jąubodły, chociaż wiedziała, że  G r i f f napada 

na nią, gdyż odczuwa ból i zakłopotanie. 

Ale już przedtem zastanawiała się nad jego stosunkiem 

do zawodu psychologa. Chyba nie traktował go poważnie. 

Podniosła się i spojrzała na Grifta spokojnie. Usiłowała 

nie dać poznać po sobie, że ją zranił. 

- Próbujęcitylkopomóc. 
- Byłbym ci wdzięczny, gdybym potrzebował pomocy. 

Ale jej nie potrzebuję. 

- A zatem chcesz, żebym tak stała obok i patrzyła, jak 

nieustannie się maskujesz? Jak ciągle tłumisz to wszystko, co 
przypomina ci Dzikiego? Jak dopasowujesz się do cudzych 
wzorów, bo chcesz się podobać i robić dobre wrażenie? 

Słuchał z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Potem 

powiedziałbardzo cicho: 

- Już ci  m ó w i ł e m . Jeżeli chcesz, żeby się nam udało, 

musisz mnie zaakceptować takim, jakimjestem. 

- Jak mogę cię zaakceptować, skoro ty nie nauczyłeś się 

akceptować samego siebie? - spytała ze smutkiem. - Za­
chowujesz się tak, jakbyś się wstydził własnej przeszłości, 

tego,  k i m byłeś, nawet postępowania twoich rodziców, na 

które nic miałeś żadnego wpływu. 

- Trudno być dumnym z takiej przeszłości. 

- Powinieneś być dumny z tego,  k i m byłeś i  k i m się 

stałeś. Ja uważam, że  D z i k i  b y ł wspaniałym człowiekiem, 

uczciwym, bezkompromisowym, którego przyjaźnią mo­
głam się szczycić. 

Zadrgały mu mięśnie brody.  W ł o ż y ł ręce do kieszeni 

spodni. 

- Chyba nadal wolisz tamtego faceta ode mnie. 
- Griff, do licha! Tamten facet to ty. Nie możesz staje 

background image

zaprzeczać, że nie jesteś  D z i k i m . On zawsze będzie częścią 

twojej osobowości. 

Zaczerpnął powietrza i potrząsnął głową. 

- Ciągle do tego wracamy. Mówimy, mówimy i zawsze 

kończy sie tak samo. 

- To dlatego, że nigdy nie rozwiązaliśmy tego proble­

mu. A on nie zniknie tylko dlatego, ze nie będziemy go 

dostrzegać. 

- Więc co nam pozostaje? 

- Nie wiem - przyznała szczerze. - Muszę się nad tym 

zastanowić. Chciałabym móc mówić z tobą o przeszłości 
bez obawy, że cię rozdrażnię. Powinniśmy być wobec sie­
bie otwarci. Chciałabym cię zaprosić na Święto Dziękczy­
nienia do Springfield, do mojej rodziny, i nie drżeć na samą 
myśl, jak zareagujesz na propozycję spędzenia paru dni 
z ludźmi, którzy znali cięjako Dzikiego. 

Zmarszczył brwi. 
- Chcesz mnie zabrać do domu na Święto Dziękczy­

nienia? 

- Oczywiście. Święta z tobą i moją rodziną to moje 

największe marzenie. 

Pomasował czoło. 
- Nie sądziłem, że kiedykolwiek tam powrócę. 
- Wiem o tym. Nie przypuszczałeś również, żeja po­

wrócę, by stać się częścią twojego życia. 

- To prawda. 
Nie chciała zadawać tego pytania. Naprawdę nie chcia­

ł a . Ale usłyszała swój głos.. 

- Żałujesz? 

Swoim zwyczajem zastanawiał się. Wolałaby, żeby od­

powiedział bez wahania. Ale wiedziała, że będzie szczery. 

Właśnie otwierał usta. kiedy zadzwonił telefon. Melinda 

w pierwszej chwili postanowiła go nie odbierać. Chciała 
bez przeszkód dalej prowadzić tę istotną dla niej rozmowę. 

background image

Ale  b y ł bardzo późny wieczór. Zbyt późno jak na towarzy­
skie pogaduszki. 

- Lepiej odbierz - ponaglił ją Griff. - To może jakaś 

istotna wiadomość. 

Po chwiliwahaniapodniosłasłuchawkę. 
Griff z rekami w kieszeniach obserwował, jak na  w p ó ł -

odwrócona dzieli uwagę między niego i rozmówcę. Nagle 

wyraz jej twarzy uległ zmianie.  D o m y ś l i ł się, że chodzi 

o coś poważnego. Może coś się stało z kimś z rodziny  M e -

lindy? Może Matt  m i a ł wypadek w drodze do hotelu? 

A więc tak bardzo zaangażował się uczuciowo, że nawet 

martwi się o Marta? Poczuł zakłopotanie. Zaczynał rozu­

mieć, że musi stawić czoło przeszłości, czy mu się to 

podoba, czy nie, jeżeli ma pozostać z Melindą. Zatem nie 

uniknie kontaktów z jej rodziną, częstych wizyt w Spring-

field. A przecież  z ł o ż y ł uroczystą obietnicę, że jego noga 
nie postanie już więcej w tym mieście. Może nadszedł 
czas, aby zrewidować to solenne przyrzeczenie. 

- Zaraz tam będę- usłyszał głos Melindy odkładającej 

słuchawkę. 

Gdy odwróciła się do niego, miała surowy wyraz twarzy 

i zasmucone oczy. 

- Jedna z moich pacjentek została ciężko zraniona -

wyjaśniła sięgając po kluczyki do samochodu. - Bardzo 

ciężko pobita. Muszę iść do niej. 

- Gdzie ona jest? 

- W szpitalu. 

Sięgnął po marynarkę. 

- Odwiozę cię. 

- Nie trzeba, mogę... 

Odebrałjej kluczyki 

- Powiedziałem, że cię odwiozę. Jest za późno nasamo-

me wycieczki. 

background image

Usiłowała się uśmiechnąć. W czasie drogi do szpitala 

milczała. Patrząc najej bladą i smutną twarz  G r i f f zapytał: 

- Czy przypadek tej pacjentki ma dla ciebie szczególne 

znaczenie? 

Odgarnęła włosy, 

- Wszystkich pacjentów traktuję jednakowo. Ale ona... 

- urwała. 

- Czy to  m ł o d a osoba? 
- Dwa lata młodsza ode mnie. Bardzo łagodna, bardzo 

ufna. Zbyt ufna. 

- Co się stało? 
- Została pobita. -Głos Melindy przepojony  b y ł bólem. -

Pracowała w okropnym barze, w fatalnej dzielnicy.  M ó g ł to 

być napad albo gwałt. Ma przyjaciela, ktoryjuż kilka razyją 
pobił, ale nigdy nie potrzebowała pomocy lekarskiej. 

Griff zbyt dobrze pamiętał uczucie człowieka wystawio­

nego na ciosy wściekłe zaciśniętych pieści. Uczucie bez­

bronności i niemocy. 

-  M u s i mieć ciężkie życie. 

- Tylko takie życie.zna.  B o i się zmiany, choć tyle razy 

jądo tego nakłaniałam. Chciałam jej pomóc. 

- Tak, łatwiej jest radzie, niż działać samemu w okre­

ślonej sytuacji. 

- Zdaję sobie z tego sprawę - powiedziała Melinda le­

dwie dosłyszalnym szeptem. 

Uświadomił sobie sens swoich słów i skrzywił się. 
-  N i e zamierzałem cię krytykować. 

N i e odpowiedziała-  M i l c z a ł a też, kiedy weszli do szpita­

la. Dowiedziała się, gdzie znajdzie swoją pacjentkę, i po­

śpieszyła w kierunku wskazanego pokoju. 

Griff nie odstępował jej na krok.  N i k t nie usiłował go 

zatrzymać.  M o g ł a go potrzebować musiał więc być przy 

niej przez cały czas. 

G r i f f podtrzymał Melindę za ramię, gdy stanęła onie-

background image

miała na widok dziewczyny leżącej na wąskim łóżku. Mło­

da kobieta wyglądała straszliwie - jej tlenione, splątane 

i pozlepione krwią włosy leżały wokół twarzy, która mogła 

być ładna, gdyby nie opuchlizna, ślady zadrapań i cięć. 

W jednym ramieniu tkwiła igła od kroplówki, drugie leżało 

wzdłuż ciała, unieruchomione za pomocą szyny. 

Melinda odetchnęła głęboko i odwróciła się do Griffa. 

- Zostań tutaj. 

- Nie będę ci przeszkadzał - zapewnił cofając się. 

Skinęła głową i wolno podeszła do łóżka. Cicho wymó­

wiła imię: 

- Twylo? 
Kobieta otworzyła oczy, na ile pozwalały opuchnięte 

powieki. 

- Panna James? - spytała szeptem. 

- Tak, to ja, Melinda. Tak mi przykro. 

- Dziękuję, że pani przyszła. Wiem, to bardzo późna 

godzina i nie powinnam była pani niepokoić, ale nie mam 

nikogo innego i ja... 

- To nic, Twylo. Cieszę się, że mnie poprosiłaś- Melin­

da przerwała stanowczo. - Byłyśmy przyjaciółkami, 

a przyjaciółki powinny byó razem w takiej chwili jak ta. 

- Och, panno James. - Głos Twyli przeszedł w chrapli-

wyszloch. - Och, panno James. To Jim. Onzwariował. On, 

och. Boże, tak strasznie mnie poranił. 

Ze łzami w oczach Melinda pochyliła się i przytuliła 

policzek do brudnych i zakrwawionych włosów Twyli. 

- Nie mówmy teraz o tym. Odpocznij i pozwól innym 

zaopiekować się tobą. 

Griff wyślizgnął się z pokoju. Nie był tu potrzebny. Me­

linda zrobiła to, co najlepsze - okazała się przyjacielem. 

Jego Melinda jest zupełnie wyjątkową osobą, myślał 

w zadumie, siedząc w szpitalnej kantynie nad kubkiem nie­

wiarygodnie niesmacznej kawy. Kobietą wielkiego serca. 

background image

otwartą na ludzi i ich cierpienia. Byłajuż takajako młoda 

dziewczyna. Czując samotność i ból Griffa ofiarowała mu 

przyjazd i bezwarunkową akceptację. Nie zmieniła się tak 

jak on. Powinien był podziękować jej za tę przyjaźń i nie 

stwarzać wrażenia, ze z okresu młodości pozostały mu tyl­

ko ponure wspomnienia. Powinien był powiedzieć, ile jej 

zawdzięczał. Broniła go wtedy, kiedynikttego nie robił. To 

ona spowodowała, że uwierzył w siebie i w możliwość 

przezwyciężenia przeciwności losu. 

To jej wiara sprawiła, że postanowił dojść do czegoś w ży­

ciu. I tak się stało. A on, zamiast jej podziękować, najpierw ją 

odrzucił. Potem, kiedy okazało się. że nie może bez niej żyć, 

wziął ją, stawiając jednocześnie warunek, że jego przeszłość 

to tabu i żadne z nich nie może jej wspominać. Dzielił z Me-

lindą łóżko, lecz odmówił jej udziału w swoim życiu emocjo­

nalnym. Wiedział, jak bardzo musiałjązranić. Chciała wspól­

nie z nim przeżywać jego rozterki, gdyż martwiła się o niego. 

Nie zrezygnowała % niego, choć ryzykowała wiele. Jego 

gniew, a nawet zerwanie. Może go kochała. 

Miłość. Kochał Melindę James. Tak głęboko, że nie 

potrafił jasno myśleć od chwili ich pierwszego pocałunku. 

Przekonywał się, że ich romans może trwać dalej, a oni 

będą udawać, że dopiero teraz się poznali i żadne wspo­

mnienia nie będą im zagrażać. 

Trzymał ją z dala od swego zawodowego życia, ukrywał 

ją, jakby się wstydził, że ktoś ich razem zobaczy. A prawda 

była taka, że najbardziej był dumny wtedy, kiedy był przy 

niej. Ale nigdyjej tego nie powiedział- Starał się, żeby 

polubiła go od nowa. Teraz zastanawiał się, czy to żądanie 

niebyło arogancją. Miała polubić człowieka, który nie za 

bardzo lubił sam siebie. Bo im więcej przyglądał się sobie, 

tym mniej znajdował powodów do sympatii. 

Nie chodziło o zawód, który wykonywał, choć było mu 

przykro, że Melinda nie docenia jego pracy. Szczerze wie-

background image

rzył, że zawód adwokatajest uczciwy, jeżeli się go uczci­

wie wykonuje.  B y ł dumny, że został adwokatem. Może nie 
zawsze jego klienci mieli rację i postępowali całkowicie 

etycznie, ale zasługiwali na rzetelny proces i dobrą obronę 

ich interesów. Za wyrok skazujący lub uniewinniający brali 
odpowiedzialność sędziowie. W przyszłości musi szczerze 

wypowiadać się o sprawach, w których zamierzano powie­

rzyć mu obronę. Ale nie  m i a ł zamiaru rezygnować z adwo­
katury. Melinda powinna zaakceptować ten fakt, tak jak on 
ze swej strony rozumie jej gotowość niesienia pomocy 

pacjentom w każdej chwili, kiedy jest im potrzebna. Tak 

jak dzisiaj. 

N i e , to nie chodzi o jego zawód. Ale o metody, za pomo­

cą których osiągnął sukces. Te wybiegi, pozory, powstrzy­

mywanie się od wypowiadania własnych opinii, sugerują­
ce, że zgadza się z poglądem większości - z tego wszy­
stkiego trudno być dumnym. Do diabła, przecież nawet 
rozważał zamiar poślubienia kobiety, której nie kochał, 

jedynie dla ułatwienia sobie dalszej kariery. 

Gdyby Melinda nie pojawiła się najego drodze, może 

nawet by to zrobił. A on, w swej bezgranicznej zuchwało­

ści, krytykowałją za to, że była sobą- niepohamowaną, 

spontaniczną, mającą własne zdanie, przyjmującą zobo­

wiązania wobec ludzi i zaangażowaną w sprawy, w które 
wierzyła. Za te same cechy, które tak w niej kiedyś cenił. 

— Co za dureń - mruknął wpatrując się ponuro w resztkę 

kawy. 

- Kto jest durniem? - usłyszał ciche pytanie i uniósł 

gwałtownie głowę.  K o ł o niego stała Melinda ze smutnym 
uśmiechem i lekko zaczerwienionymi oczami, chwiejąca 
się na nogach ze zmęczenia. 

Spojrzał na zegarek i uświadomił sobie, że siedział przy 

tym stoliku ponad godzinę, pogrążony w samokrytycznych 
rozmyślaniach. 

background image

- Jak się miewa Twyla? - spytał, wstając od stolika. 

- Śpi. Wydobrzeje po paru dniach. Obiecałam, ze od-

wiedzęjąjutro.. 

Skinął głową i objąłjąramieniem. 

- Chodź do domu, do łóżka. Jesteś wyczerpana. 
Przytuliła się do niego ufnym gestem. Poczuł ucisk 

w gardle. 

- To prawda- odrzekła z westchnieniem- - Coja bym 

zrobiłatemułobuzowi,któryjątakurządził. Szkoda, żenię 

jesteś prokuratorem. Krzesło elektryczne byłoby w sam raz 

dla tej nędznej kreatury. 

- Przecież nie uznajesz kary śmierci - przypomniał jej. 

Gdy wychodzili na mroźne powietrze, troskliwie  o t u l i ł Me-
lindę płaszczem. 

- No tak. Musiałam zwariować. 

- Nie winię cię. A czy przynajmniej już go aresztowali? 

- Tak. Twyla twierdzi, ze tym razem wniesie oskarże­

nie. Myślę, żęto zrobi. 

- To dobrze - Pomógłjej wsiąść do samochodu i sam 

usiadł za kierownicą. Melinda oparła się o zagłówek i przy-
mknęłapowieki- Griff myślał, że usnęła, lecz ona otworzy­
ła oczy i zapytała: 

- Griff. kto jest durniem? 

- Ja. 

- Och! - Znowu zamknęła oczy i uśmiechnęła się sła­

bo. - Taak, czasami jesteś. 

Nie mógł powstrzymać śmiechu. 

- Zdrzemnij się. Obudzę cię na miejscu. 
-  M m m m -wymamrotała zapadając w sen. Po chwili 

jednak odezwała się znowu. 

- Griff? 

- Słucham. 
- Ajednak cię kocham. 

background image

- ... i zalecam cotygodniowe wizyty według ustalone­

go planu w ciągu następnych kilku miesięcy. Aha. zanotuj, 
że trzeba przygotować dla niego bezalkoholowe napoje 

chłodzące. 

Po zakończeniu dyktowania uwag przeznaczonych do 

przepisania dla sekretarki, Melinda wyłączyła magnetofon, 
odstawiła go i sięgnęła natychmiast po następną teczkę. 

Starała się zajmować pracą, ale przez cały ten czas myśli 

o Griffie nie dawały jej spokoju. 

Opanowana i kompetentna, uczestniczyła w zawodo­

wych naradach i spotkaniach z pacjentami. Nie dawała po 

sobie poznać, ze nęka ją pytanie, na które nie znajduje 

odpowiedzi. Jaka jest jej przyszłość z Griffem? Czy kiedy­

kolwiek będzie wobec niej otwarty i odkryje przed nią swe 
najskrytsze uczucia? Czy kiedyś zrozumie, że może być 
sobą, a mimo to odnosić sukcesy. Że nie musi nakładać 
ugrzecznionej maski dla przypodobania się wszystkim do­

koła? Czy z kolei ona, wyznając mu, że nie ma dalej ochoty 

brać udziału wtej grze pozorów, i ze w ich wspólnej przy­
szłości musi się znaleźć miejsce na wspomnienia, zburzy 

wszystko, co jest miedzy nimi? 

I najważniejsze - co on do niej czuje? Czy w ogóle chce 

wspólnej z nią przyszłości? 

Po przyjeździe ze szpitala zeszłej nocy zostawił ją pod 

drzwiami mieszkania, pocałował i życzył  m i ł y c h snów. To 

prawda, pocałunek  b y ł czuły i  d ł u g i i nic nie wskazywało, 
że Griff się gniewa, lub że ma zamiar z nią zerwać. Ale 

również nie wyznałjej swych uczuć ani nie powrócił do 

rozmowy przerwanej telefonem ze szpitala. Nic nie  m ó w i ł 

takie o wspólnym spędzeniu Świąt Dziękczynienia 
w Springfield. 

Wyczerpana fizycznie i emocjonalnie, Melinda nie pró­

bowała zatrzymać go na noc i nie nakłaniała do udzielenia 

odpowiedzi. Powiedziała sobie, że to może poczekać -

background image

teraz musi wypocząć. Na wpółśpiąca padła na łóżko zaraz 
po wymyciu zębów i założeniu koszuli 

W pewnej chwili w środku nocy usiadła na łóżku cał­

kiem rozbudzona i zakryła usta dłonią. Przecież powiedzia­
ła mu, ze go kocha. Wprawdzie nie była wtedy zupełnie 

przytomna, ale wyraźnie pamiętała, jak wypowiadała te 

słowa, oraz to. że... natychmiast usnęła. Griffnie odpowie­
dział, bo nie dała mu możliwości. 

Czy dlatego zostawił ją tak nagle? Czy wystraszyła go 

tym wyznaniem? Gdyby nie była tak zmęczona i oszoło­

miona wydarzeniami tamtego wieczoru. Gdyby poczekała 
z wyznaniem na właściwy moment. Ale nie. Musiała się 

wygadać w najgorszej z możliwych chwil i prawdopodob­

nie wszystko zaprzepaściła. 

- Dlaczego ja się tak zachowuję? - spytała Freda, który 

wszedł właśnie do jej biura z plikiem gazet pod pachą. 

- Nie wiem - odrzekł spokojnie. - A przy okazji, na 

jakie to złe zachowanie pozwoliły ci twoje niezrównane 

maniery? 

- Och, mniejsza z tym - odparta z westchnieniem. - To 

zbyt skomplikowane. Nie będę teraz o tym dyskutować. 

- A czy to ma coś wspólnego z pewnym rzutkim,  m ł o ­

dym adwokatem, który przypadkiem zajmuje się głośną 
obecnie w kraju sprawą sądową? Widzianym i sfotogra­
fowanym z tą samą panią psycholog, która zeznawała prze­
ciwko niemu w innym znanym procesie sądowym? 

- Fred, co ty... -przerwała gwałtownie. Z rozszerzo­

nymi ze zdumienia oczami patrzyła, jak Fred wyciąga spod 

pachy gazetę i trzymają przed sobą. 

- Sfotografowanym? Gdzie sfotografowanym?-spyta­

ła z lękiem w głosie. 

- Tujest fotografia. Trzeba przyznać, że całkiem udana. 

Wychodzący w River City Weekly Journal wylądował 

z hukiem na biurku. Podniosła gazetę ostrożnie, tak jak się 

background image

podnosi rozwścieczonego zwierzaka. Zobaczyła wielką fo­
tografie na trzeciej stronie, którą Fred dla pewności  u ł o ż y ł 

na wierzchu. Ona i Griff zostali uchwyceni w czasie posie­
dzenia rady miejskiej w ubiegłym tygodniu. Siedzieli bar­
dzo blisko siebie. Grifftrzymał poufale  d ł o ń na ramieniu 

Melindy, ustami prawie dotykał jej policzka. Tak, to wtedy 

właśnie doradzałjej,zębynietraciła czasu nakłótniezjed-

nym z najbardziej zacietrzewionych dyskutantów. 

Dlaczego znany w St. Louis adwokat interesuje się za­

gadnieniami omawianymi przez radę miejską w River  C i ­
ty? - zapytywano w towarzyszącym zdjęciu artykule. 

A może zainteresowanie było raczej natury osobistej? Au­

tor kroniki lokalnych plotek ujawnił, kim jest Melinda 

i przedstawił jej rolęjako świadka Nancy Hawlsey. Sko­
mentował ironicznie spotkanie parli psycholog z Griftem. 
Wspomniał również, ze Melindę widziano ostatnio wśród 
publiczności na rozprawie sądowej przeciwko Stanleyowi 

Schulzowi. Opisał, jak żarliwie stanęła w obronie działal­

ności zawodowej Griffa, choć wypowiedziała opinię, ze jej 
zdaniem Stanley Schulz ponosi winę za śmierć ludzi w cza­
sie pożaru. 

Autor snuł również rozważania na temat Griflina Taylo­

ra. Adwokat wprawdzie unika rozgłosu, ale jest brany pod 

uwagę jako kandydat do różnych stanowisk politycznych 
w najbliższej przyszłości. Dziennikarzwymienił nawet  k i l ­

ka poważnych państwowych urzędów zainteresowanych 

jego osobą.  A r t y k u ł swój zakończył uwagami na temat 

bliskiej znajomości adwokata z wyrażającą bez ogródek 

swe opinie panią psycholog. Sugerował w związku z tym, 
że chociaż pan mecenas Taylorwyrobił sobie opinię  c z ł o ­
wieka o konserwatywnych poglądach, to nic ujawnił chyba 

jeszcze wszystkich cech swojej osobowości. 

Melinda nie musiała szukać nazwiska autora. Wiedziała, 

background image

że jest nim Joe McLeod, dziennikarz, który rozmawiał 
z nią w sądzie. 

Odłożyła gazetę i ukryła twarz w dłoniach. 
- Tylko tego mi brakowało - wymamrotała przerażona. 

Artykuł nie mógł ukazać się w gorszym momencie, Griff 

jeszcze nie odpowiedział jej, czy chce z nią być. A teraz 

podano do publicznej wiadomości, że widuje się ich razem. 

- Co na to powie Wallace Dyson? - zastanawiała się 

głośno. 

- Może tego nie przeczyta - odrzekł Fred pocieszająco. 
- O, na pewno. I może jutro spadnie śnieg na Saharze. 
- Daj spokój, to tylko niewielki tygodnik, a zebranie 

odbyło się jakiś czas temu. Dlaczego Dyson miałby to 
czytać? 

Melinda pomyślała o Myersie, fałszywym i zazdrosnym 

współpracowniku Griffa. Ktoś taki zrobi wszystko, żeby 

Dyson przeczytał ten artykuł. 

- Przeczyta go - stwierdziła ponuro. - I nie będzie mu 

się podobał. Biedny Griff. Pomyśl, w co ja go wplątałam? 

- A w co go wplątałaś? - zapytał Fred. - Czy zmuszałaś 

go do udziału w tym zebraniu? 

-  N o , nie. Nawet mu to odradzałam. 
- Więc to nie twoja wina. A poza tym i tak wyszłoby na 

jaw, że się widujecie. 

- Jeżeli nadal będziemy się spotykać - zastrzegła się. 

- Tak mówisz, jakbyś miała wątpliwości. Jest oczywi­

ste, że szalejecie za sobą. 

- Skąd wiesz? Nigdy nie widziałeś Griffa 

Fred pochylił się nad zdjęciem i  p o ł o ż y ł na nie palec. 
- Ale mam oczy. 
Ona również spojrzała na fotografię. Chyba rzeczywi­

ście patrzyła na Griffa tak, jakby był jedynym człowiekiem 
na Świecie. I być może, tylko być może. on też patrzył na 

background image

nią w taki sposób. Ajeśli to tylko gra świateł albo coś 

podobnego? 

Spojrzała na przyjaciela i tym razem nie potrafiła ukryć 

tez, 

- Fred, jago kocham. Kocham go takbardzo, że nawet nie 

wyobrażałam sobie, że jest to możliwe. Ale nie chcę mu 

sprawiać kłopotów. Jeżeli jego spotkania ze mną są tak ile 

widziane, może najlepiej byłobyz tym teraz skończyć. On ma 

przed sobą wspaniałą przyszłość. Nie chcę jej zniszczyć. 

-  N i e ma obawy- odpowiedział z zakłopotaniem Fred, 

przybierając nieco ironiczny ton. - Może nawet go uszczę­

śliwisz, o ile nie będziesz zbył rozważna. 

Wskazała na gazetę. 

- Coś mi mówi, że to go nie uszczęśliwi. 
- Dlaczego nie poczekasz, aż sam ci powie, co o tym 

myśli, zanim zdecydujesz się rzucić pod pociąg dla jego 
dobra? 

- Fred. nie żartuj. To poważna sprawa. 

- Jateżjestem poważny - odparł. - Zadręczasz się bez 

powodu. Griffjest dorosły. Nie zmuszałaś go do umawiania 

się z tobą, nie zastawiłaś na niego żadnej  p u ł a p k i . Jeżeli cię 

pragnie, jeżeli cię kocha, do diabła, jeżeli ma trochę zdro­

wego rozsądku, to nieprzejmie się przypadkowymi,  g ł u p i ­

mi plotkami. 

- A jeżeli Joe McLeod uzna, że Griffjest postacią cie­

kawą i wartą bliższego zainteresowania? - spytała z głębo­
ką troską w głosie. - Ajeśli ujawni, że  G r i f f b y ł wojowni­
czym nastolatkiem pochodzącym z rozbitej rodziny, że za­
wsze pozostawał w konflikcie z lokalnymi władzami i z le­

go powodu uciekł ze Springfield? Ajeśli ten dziennikarz 
zdobędzie maturalne zdjęcie  G r i l l a , z  d ł u g i m i włosami, 

kolczykami i umalowanymi oczami? Czy zdajesz sobie 

sprawę, jakie to byłoby dla niego kłopotliwe? 

background image

Fred wzruszył ramionami, choć na jego twarzy malowa­

ło się współczucie. 

- Być może będzie musiał nauczyć się żyć ze swoją 

przeszłością. Jeżeli poważnie myśli o karierze politycznej, 

to może nawet ją, wykorzystać. Ludzie podziwiają tych, 

którzy wbrew wszelkim przeciwnościom losu odnieśli su­

kces. A poza tym chyba niewiele osób chciałoby zobaczyć 

w gazecie swoje zdjęcie ze szkolnego albumu. Powinnaś 

zobaczyć moje. Byłem przewodniczącym klubo szachi­
stów i nosiłem okulary w rogowej oprawie. 

- Znowu żartujesz. Nie chcesz przyznać, że to bardzo 

poważna sytuacja. 

- Staram się tylko widzieć ją w jakiejś perspektywie. 

Griff może odnieść korzyść, jeżeli przyzna się do swojej 

przeszłości, Albo może udawać, że jego przeszłość nie 

istnieje, takjak usiłuje odrzucać przykre wspomnienia. Ale 

pewnego dnia tłumione uczucia rozerwą go na strzępy. 

Westchnęła. 

- To mu właśnie mówiłam. 
- Każdy dobry psycholog musiałby mu na to zwrócić 

uwagę. A tyjesteś dobra, dziecino. 

Ponownie westchnęła. 
- Jeśli chodzi o Griffa, to jestem za bardzo zaangażo­

wana. Nie potrafię być obiektywna. 

- Waśnie. I dlatego nie uświadamiasz sobie, że zrobiłaś 

wszystko, co było w twojej mocy. Nieustannie chcesz go 

ochraniać - przed prasą, przed przeszłością, przed sobą, 

a nawet przed  n i m samym. Terazjuż więcej nic nic możesz 

zrobić. Obecnie wszystko zależy od Griffa. 

Melinda wiedziała, że to prawda. Teraz wszystko zależy 

od niego. Zawsze była przekonana, żęto ona kieruje włas­

nym życiem- Nawet jako dziecko, jeżeli czegoś pragnęła, 

dochodziła do tego po swojemu. Nie była przyzwyczajona 

background image

do składania przyszłości w cudze ręce. Ajednak w przy­

padku Griffa tak się stało. 

Gdyby zadecydował, ze ich romans nie jest wart tych 

wszystkich kłopotów, musiałaby to przeżyć. Nawet próbo­
wałaby zrozumieć. 

Ale zdawała sobie sprawę, żejuż nigdy nie zazna takie­

go szczęścia, jakie znalazła w ramionach Griffa. 

background image

ROZDZIAŁ 

11 

Tego dnia późnym popołudniem, kiedy Griff miał właś­

nie zamiar wyjść z biura, został wezwany przez Dysona. 

- Jest wściekły - z niepokojem w glosie poinformowa­

ła Griffa sekretarka. 

Po chwili bezowocnego rozważania, czym mógł się na­

razić szefowi, Griff wstał, wzruszył ramionami i sięgnął po 
marynarkę. 

- No cóż, pewno powie, co ma mi do zarzucenia. 
- Czy mam na ciebie poczekać? 

Roześmiał się i poklepał jap o pulchnym ramieniu. 

- Idź do domu. Dam sobie radę. 

- Zatem do jutra.  M a m nadzieje - dodała. 

Wychodząc z biura  G r i f f uśmiechnął się rozbawiony 

dramatyczną nutą, brzmiącą w glosie sekretarki. Przecież 

niebyło powodów do obaw. Jednak  j u t w chwile później 
okazało się. że sekretarka nie  m y l i ł a się. Starszy pan spoj­

rzał na Griffa wściekłym wzrokiem spod ciężkich, opusz­
czonych powiek. Jego usta ułożone  b y ł y w cienką, prostą 
linię. 

- Czy widział pan dzisiejszy Weekly Journal, panie 

Taylor? - zapytał bez wstępów. Nawet nie wskazał Griffo-

wi krzesła. 

background image

Griifo mało nie stanął na baczność. Jednak szybko się 

opanował i przyjął niedbałą pozę. 

- Nie, sir. Nie czytam często tego rodzaju czasopism. 
Dyson wpatrzony w Griffa rzucił gazetę nabiurko. 
- Ale może teraz pan na to spojrzy. I proszę mi wyjaś­

nić, co to, u diabła, ma znaczyć. 

Griffpodniósł gazetę i przyjrzał się fotografii zamiesz­

czonej na trzeciej stronie. Parę chwil zajęło mu przeczyta­

nie sąsiadującego z nią artykułu. Jego nieprzyjemny, plot­
karski ton spowodował, że Griff poczuł ucisk w żołądku, 
ale odkładając gazetę na biurko zachował spokojny wyraz 

twarzy. 

- Najwidoczniej jakiemuś  m ł o d e m u dziennikarzowi 

marzy się lepsze zajęcie niż etat felietonisty w  m a ł y m , 
tygodniowym szmatławcu. 

Brwi Dysona nastroszyły sięjeszcze bardziej. 
- Czy to wszystko, co ma mi pan do powiedzenia? 

- A czego pan oczekuje? Nie obchodzi mnie tego typu 

nieodpowiedzialne bajdurzenie. ale w tym artykule nie ma 

nic nieprawdziwego. Byłem na  t y m zebraniu. 

- Z tą kobietą. 
Griff z wysiłkiem powstrzymał gniew. Poprawił okula­

ry. Zupełnie nie podobał mu się sposób, w  j a k i Dyson 
odnosił się do Melindy, lecz reagując gniewem, niczego by 
nie zyskał. 

- Z Melindą James - odpowiedział ostro. 
- Czy widuje się pan z nią systematycznie? 
- Spotykamy się. Już panu  m ó w i ł e m , że ja i Melinda 

znaliśmy się we wczesnej młodości. Po paru latach zetknę­
liśmy się znowu w związku ze sprawą Nancy Hawlsey 
i było  n a m m i ł o odświeżyć przyjaźń. 

Nie widział powodu, dla którego miałby się tłumaczyć 

przed Dysonem, ale chciał zyskać na czasie i przygotować 

się na ewentualne dalsze oskarżycielskie pytania Dysona. 

background image

- To dlatego zaczął pan unikać Leslie. Bałamucić ją, 

a potem porzucić, to niezbyt dżentelmeńskie zachowanie. 

Spodziewałem się czegoś więcej po panu. panie Taylor. 

G r i f f zacisnął zęby. 

- Nigdyniebałamuciłempanacórki,panieDyson. Les­

lie jest urocza kobietą i jej towarzystwo sprawiało mi przy­

jemność w czasie tych kilku okazjonalnych spotkań. Ale 

żadne z nas nie traktowało tej znajomości poważnie. 

- Po rzucił pan Leslie dla kobiety, która zeznawała prze-

ciwkojednemu z naszych najbardziej wpływowych klien­
tów, korzystających od lat z naszych usług. Jak pan sadzi, 
co sobie pomyśli Artur Dayton, gdy przeczyła, że pan 

umawia się z kobietą, która przyczyniła się do przegrania 
przez niego procesu i konieczności zapłacenia olbrzymie­
go odszkodowania. I jak zareaguje Stanley Schulz, kiedy 
przeczyła, żejest pan w intymnych stosunkach z kobietą, 
która publicznie oznajmiła, że uważa go nieomal za mor­
dercę, ponieważ nic zainstalował systemu przeciwpożaro­

wego, nie wymaganego w tym czasie przez przepisy prawa 
budowlanego. 

Griff postanowiłpominąć zarzuty dotyczące znajomości 

z Leslie i skoncentrować się na ważniejszych przyczynach 

wzburzenia Dysona. 

- Rozumiem pana zaniepokojenie, panie Dyson, ale 

nasi klienci wiedzą, że niezależnie od tego, co robię w cza­
sie wolnym od pracy reprezentuję ich w sądzie najlepiej, 

jak potrafię. Myślę, że wyniki procesów świadczą same za 

siebie. Umiem wykonywać swój zawód. Dlatego klienci 

wybierają mnie na obrońcę. 

Dyson coś mruknął. Griff wiedział, że szef nie mógł mieć 

mu za złe tego wyważonego wywodu na temat wartości jego 

pracy. Dyson nie uznawał fałszywej skromności Griff czuł 

jednak, że starcie nie zostało jeszcze zakończone, 

- Panie Taylor, kiedy zatrudniałem pana, nie  r o b i ł e m 

background image

tego w ciemno. Byłem świadomy pana możliwości, ale 

chciałem wiedzieć, jakiego rodzaju człowieka włączam do 
mojej drużyny. Pragnąłem wiedzieć więcej niż to co pan 

podał w raczej pobieżnym życiorysie. Wszystko zbadałem. 

Znam pana młodzieńcze wybryki i niezbyt budującą histo­

rię rodzinną. Ale zawsze uważałem się za znawcę charakte­
rów i uznałem, ze odpowiednio pokierowany i postępujący 
zgodnie z udzielanymi wskazówkami, ma pan nieograni­
czone możliwości. 

- Dziękuję, sir. - Griffz trudem wypowiedział te słowa. 
- Teraz chciałbym panem nieco pokierować, Taylor. 

Ma pan przed sobą diablo dobrą przyszłość. Wie pan do­

brze, że pomogłem w zrobieniu kariery wielu odnoszącym 

sukcesy politykom i to urno mogę zrobić dla pana. Stano­

wisko posła, senatora, gubernatora, proszę wybierać, apo-

mogęje panu zdobyć. Jeżeli będziemy ostrożni, możemy 
nawet wykorzystać pana przeszłość. Ludziom podoba się 
człowiek zawdzięczający wszystko wyłącznie samemu so­

bie. Ale - dodał ze znaczącym, groźnym spojrzeniem -
w celu przezwyciężenia przeszłości musi pan obecnie pro­
wadzić przykładne życic. Być wzorem dla społeczeństwa 

i spełniać wszelkie oczekiwania pokładane w człowieku, 

który ma pełnić obowiązki publiczne. Zawsze uważałem, 

że gotów jest pan zrobić wszystko, żeby iść naprzód. 

W ciągu ostatnich dwóch lat nie miałem co do tego naj­

mniejszych wątpliwości. 

- Aż do obecnej chwili - podsunął Griff szorstko. 
Dyson skinął głową. 
- Aż do obecnej chwili. Ona nie jest odpowiednią oso­

bą dla pana, panie Taylor. Panu potrzebna jest kobieta, 

która zna swoje miejsce jako towarzyszka życia mężczy­
zny predestynowanego do osiągnięcia władzy i sławy.  K o ­

bieta, która będzie dla pana podporą w życiu prywatnym 

i publicznym. W szczególności nic rozgłaszająca swoich 

background image

opinii, jeżeli różnią się one od pana poglądów. Niektórzy 

politycy nawet rozwodzą się z żonami, które wykładają bez 

ogródek swoje racje, lub są, powiedzmy, ekscentryczne. 
Pan by tego nie zrobił. A ta kobieta - cóż, może panu tylko 

zaszkodzić. 

Griff zdołał powstrzymać się przed zaciśnięciem  d ł o n i 

w pieści. Nie pamiętał, kiedy  b y ł tak rozgniewany, ale 

zdecydował, że nie ujawni swych uczuć. Jeszcze nie teraz. 

- A zatem uważa pan, że powinienem z nią zerwać? 

Słysząc takie niezawoalowane sformułowanie, Dyson 

skrzywił się, 

- Uważam, że byłoby lepiej, gdyby poświęcał panjej 

mniej czasu - skorygował. - Plotki ucichną, kiedy zacznie 
się pan pokazywać z kimś innym. 

- Na przykład z Leslie? 

Dyson zmrużył oczy i zacisnął usta. 
- Leslie wie, czego oczekuje się od żony wybitnego 

mężczyzny. Tak została wychowana, jeżeli jednak ona pa­
na nic interesuje, to przecież w naszym kręgu towarzyskim 
są inne, równie odpowiednie młode damy. 

- Czy mam rozumieć, że tym razem pana „wskazówki" 

są formą rozkazu? 

- Proszę je rozumieć j ak się panu podoba, panie Taylor. 
- Czy nic będzie pan  m i a ł nic przeciwko temu, jeżeli 

poproszę o trochę czasu na rozważenie pana rad? 

- Oczywiście- - Dyson uniósł czasopismo dwoma palca­

mi i wrzucił je do kosza na śmieci.- Na razie temat uważam 

za wyczerpany. Czy przyjdzie pan jutro na kolację? 

Przyjęcie  b y ł o organizowane z okazji dwudziestopię-

ciotecia spółki adwokackiej Dysona; mieli wziąć w  n i m 
udział wszyscy najbardziej wpływowi klienci kancelarii, 
a ponadto znaczna czcić śmietanki towarzyskiej ST. Louis. 

Griff wiedział od dawna, że musi tam iść, ale cały czas 

background image

odkładał decyzję wzięcia ze sobąMelindy. Teraz wstydził 
się swego tchórzostwa. 

- Tak, przyjdę. 
- To dobrze. A przy okazji, Leslie wybiera się tam za 

mną i moją toną. Może zatelefonuje pan do niej. Chyba 
byłoby lepiej, gdyby przyszła tam z osobą bardziej odpo-
wiadającąjej wiekiem. 

Griff odpowiedział wymijającym pomrukiem, gdyż nie 

zamierzał zmieniać postanowienia, które właśnie powziął. 

- Czy mogę już odejść', sir? Mam jeszcze wieczorem 

dużo pracy. 

Dyson popatrzył na niego podejrzliwie, leczniczego nie 

mógł wyczytać z twarzy Griffa. Sapnął z rozdrażnieniem 
i wskazał drzwi. 

- Proszę. Ale niech pan pamięta, o czym tu rozmawia­

liśmy, 

- Nie zapomnę ani jednego słowa-Griff zapewnił swego 

pracodawcę. Obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.  B y ł 

zbyt wściekły, aby pozostać dłużej sam na sam z Dysonem. 

Szef kancelarii adwokackiej dowie się niebawem, w  j a k i spo­

sób Griff odpowie na próbę kierowania jego życiem. I na 

określenie tej, którą kochał "tą kobietą". W tym momencie 

m i a ł po prostu ochotę zrzucić Dysona z krzesła. 

Melinda przemierzała pokój i zastanawiała się, co się 

dzieje z Griffem. Byłajuż prawie dziesiąta, a on nie poka-

ł a ł się ani nie zatelefonował. Trzy razy dzwoniła do niego 

do domu, ale nikogo nie  b y ł o . Zawsze ją zawiadamiał, 

jeżeli gdzieś wychodził. Przyzwyczaiła się do takiego  u k ł a ­

du między  n i m i . Czy zatrzymały go sprawy zawodowe, czy 
coś innego? Na przykład - Leslie Dyson. 

Czy widział artykuł? Jak na niego zareagował? Czy 

zrozumiał, na jakie przykrości się naraża? Czy dlatego jej 

teraz unika? 

background image

Właśnie gdy zaczęła się poważnie niepokoić, zadzwonił 

telefon. 

- Halo? 
-Witaj. 
- Griff. - Odetchnęła z ulgą i opadła na kanapę. 
- Jak się miewa Twyla? 
- Lepiej. Wpadłam do szpitalaw drodze do domu. 
- To dobrze. Zapomniałem ci powiedzieć, jak bardzo 

byłem z ciebie dumny wczoraj wieczorem. Jesteś po prostu 

świetna. Chcę, żebyś wiedziała, że podziwiam twoje po­
święcenie dla dobra pacjentów. 

- Dziękuję - odparła zdumiona tym wyznaniem. Dla­

czego on to mówi? Czy to ma być delikatny wstęp do 
zerwania? O, Boże. jeżeli powie, że między  n i m i wszystko 
skończone, na nic się zdadząjej zawodowe umiejętności -
opanowanie i obiektywizm. Pewnie wybuchnie płaczem. 

Jak on może takjądręczyć... 

Griff  m ó w i ł dalej, najwidoczniej nieświadomy uczuć, 

jakie owładnęły Melindą. 

- Zeszłej nocy byłaś wykończona. Dobrze spałaś? 

M i a ł a ochotę wrzasnąć, ale udało się jej odpowiedzieć 

wpodobnym tonie. 

- Tak, dziękuję. 
- Właściwie to dzwonię zapytać, czy przyjmiesz zapro­

szenie na jutrzejszy wieczór. 

- Na jutrzejszy wieczór? - spytała zdziwiona. 

- Tak, chodzi o kolację z okazji dwudziesiopięciolecia 

naszej firmy. Chciałbym, żebyś poszła ze mną. Przepra­
szam, że mówię ci o tym w ostatniej chwili, ale nic byłem 

pewny, czy cię to zainteresuje. Obawiam się, że będzie 

dosyć nudno. 

Musiała odchrząknąć, zanim udało się jej odpowiedzieć. 

Jej glos  b y ł ciągłe trochę ochrypły. 

- Griff, czy jesteś pewien, że chcesz tego? 

background image

Jego odpowiedź była natychmiastowa i zdecydowana. 

- Jestem pewien. 
Zamarła. Co to oznacza? Ze nie ma dla niego znaczenia, 

co ludzie o nich powiedzą? Że onajest dla niego najważ­

niejsza? 

Trzymając rękę na mocno bijącym sercu, zapytała  c i ­

chym głosem: 

- Griff, czy przypadkiem widziałeś dzisiaj Weekly 

Journal? 

- Widziałem. 
- I? 
- Pomówimy o tym  j u t r o , dobrze? Robi się późno. 

A więc co z przyjęciem? Pójdziesz ze mną? 

- Jeżeli jesteś pewny, że tego chcesz. 
- Jestem pewny. Przepraszam cię bardzo, ale czy mogli­

byśmy spotkać się na miejscu? Będę zajęty do ostatniej 
chwili. 

- W porządku. Gdzie i kiedy? 
Podałjej szczegóły. 
- A zatem do zobaczenia? 

-Tak. 
- Dobrze. Spij smacznie, Melindo. 
Melinda stała przez dłuższy czas w garderobie i ze 

zmarszczonymi brwiami wpatrywała się w kolorowe ubra­
nia. Jaką suknię powinna założyć? Tę srebrną?  N i e , zbyt 
wiele odkrywa. Wiśniową? To nieodpowiedni kolor.  N i e ­

bieską? Za bardzo wyzywająca. Melinda była zdecydowa­

na udowodnić Griff owi, że potrafi dostosować się do sytu­
acji i nie wprawi go w zakłopotanie. Jeżeli dlajego dobra 

będzie musiała poświęcić swą indywidualność, zrobi to. 

Starała się powstrzymać niemiłe wrażenie, że rezygnu­

jąc ze swego własnego stylu nie będzie się czuła lepiej niż 

Griff w garniturach wciągu ubiegłych lat. Wybrała ostate­
cznie tradycyjną i wciśniętą w kąt szafy czarną sukienkę. 

background image

której nigdy nie lubiła. Założy do niej proste, złote, małe 
kolczyki i cienki łańcuszek, choć marzył się jej efektowny 
komplet ze sztucznych rubinów i szmaragdów dla ożywie­
nia poważnego stroju. 

Przypomniała sobie sen z ubiegłej nocy. Była aktorką 

występującą w komedii sytuacyjnej z lat pięćdziesiątych. 
W bawełnianej sukience i fartuszku z plisowaną koronką, 

ze sznurem pereł na szyi pakowała kanapki dla Griffa. 

Wręczyła mu je, kiedy wychodził do pracy, a on posłał jej 

od progu całusa. Włączyła odkurzacz i przez resztę dnia 

czyściła podłogę z tępym i błogim uśmiechem, szczerze 

uszczęśliwiona, że może poświęcić swoją osobowość 

w imię sukcesów Griffa. To byłjeden z najbardziej kosz­

marnych snów. Obudziła się oblana zimnym potem. 

Jęknęła i nakryła głowę poduszką, starając przekonać 

siebie, że była naprawdę bardzo szczęśliwa. 

Z powodu popołudniowej rozmowy z pacjentem, która 

w ten piątek przeciągnęła się do późna, Melinda nie zdąży­

ła przebrać się w domu przed spotkaniem z Griffem. Zrobi­
ła to w poczekalni biura, gdzie spędziła też  p ó ł godziny na 
czesaniu i malowaniu. 

Suknia, sięgająca połowy łydek, miała długie rękawy 

z szerokimi mankietami i obcisły stanik z umiarkowanym 
dekoltem. Szczupłą talię podkreślał szeroki pasek. 

Chociaż zwykle Melinda  w o ł a ł a na wieczór odważniej-

szy makijaż, podkreślający jej niezwykłe, szmaragdowe 

oczy, tym razem wybrała przyciszone kolory i nałożyła je 

bardzo dyskretnie. 

Uznała, że wygląda zupełnie dobrze. Nawet pociągają­

co. Tylko nie była sobą. Wciągnęła głęboki oddech i ukrad­

kiem wymknęła się z poczekalni, mając nadzieję, że unik­

nie spotkania ze swymi kolegami. Niestety. Omal nie 

background image

wpadła na nich, kiedy dotarta już do frontowych drzwi 

kliniki. 

-  M e l dzisiaj chyba już trochę za późno na pogrzeb? 

- Nie zaczynaj, Murphy. 

- Uważam, te wyglądasz bardzo ładnie. 

- Dziękuję, Fred. 

- Niełatwo wyglądać ładnie w żałobie. Na czyj pogrzeb 

idziesz, Melindo? 

- Do diabla, Fred, i ty przeciwko mnie? 

Murphy ubrany w sweter w turkusowe i żółte wzory 

przyjrzał się Melindzie badawczo. 

- Coś z tym trzeba zrobić. 

- Co?-spytałaniepewnie. 

- Ten strój nie nadaje się dla ciebie, dziecino. Nie jesteś 

w nim sobą. Idź do domu i przebierz się w tę srebrną suk­

nię, którą miałaś na licytacji. Albo w tę różową, w której 

byłaś w zeszłym miesiącu na przyjęciu u Handlemanów. 

- A czy nie byłaby dobra ta biała, wycięta tu i ówdzie? 

Ta z czerwonym paskiem, który wygląda, jakby był jedyną 

rzeczą, jaką masz na sobie? Bardzo ją lubię - proponował 

Fred łypiąc złośliwie okiem. 

- To nie jest przyjęcie u Handlemanów. Ta suknia jest 

bardzo odpowiednia. 

- A więc to jednak pogrzeb. 

Chciało się jej tupać ze złości. 

- To nie żaden pogrzeb. Idę na kolację do firmy Griffa. 

Obchodzą dwudziestopięciolecie. 

Wyraz troski na twarzy jej kolegów mógłby być nawet 

zabawny, gdyby niejej własne obawy. 

- Nie możesz tak wystąpić, Melindo - powiedział 

Murphy poważnie. - To nic nie da. 

- Robisz to samo co Griff, dostosowujesz się do oczeki­

wań innych-dodał Fred. - Kieska czeka już na progu. 

Podniosła ręce w geście poddania. 

background image

- Wiem. Uwierzcie  m i , wiem. I nie zamierzam się tak 

ubierać, naprawdę - zapewniała patrzących na nią bez 
przekonania mężczyzn. - Ale idę po raz pierwszy na takie 
przyjęcie i chcę... no, cóż... chcę zrobić dobre wrażenie. 

Dla Griffa. 

- I masz zamiar spotkać tam Stanleya Schulza? - spytał 

Fred. - Masz zamiar uścisnąć mu rękę i powiedzieć, że 

m i ł o jest ci go poznać? Powiedzieć mu. że dziennikarz się 

p o m y l i ł i że zupełnie nie winiszgo za śmierć ludzi  w p ł o -

mieniach? 

Podniosła dłonie do skroni, czuła, jak nadchodzi tępy 

ból głowy. 

- Nie wiem. Po prostu nie wiem. 
Murphy objął ją ramieniem i pocałował w policzek. 
- Nie martw się. Wszystko się jakoś ułoży. We właści­

wym czasie będziesz wiedziała, jak postąpić. 

- I postąpisz słusznie, dziecino - zawtórował Fred. -

Tylko pamiętaj, nigdy nie wolno ci udawać, żejesteś kimś 

innym niż sobą. Melindą James. Diablo wspaniałą osobą. 

- Ach, ty pochlebco! 

Murphy poklepałją przyjacielsko po ramieniu. 

- Idż i podbij ich. 

To dziwne, ale kiedy wychodziła z  k l i n i k i , uśmiechała 

się. Cieszyła się na myśl o spotkaniu z Griffem, Wróciła jej 

pewność siebie. 

Melinda spodziewała się, że Griff będzie na nią czekał 

przy wejściu na salę balową klubu, gdzie odbywało się 
przyjęcie. Nie było go. Podała swe nazwisko portierowi, 

który sprawdził listę zaproszonych i powiedział: 

- Bardzo proszę, panno James, 
Obserwując  t ł u m wieczorowo ubranych gości, Melinda 

miała nadzieję, że dostrzeże Griffa.  B y ł bardzo wysoki 

background image

i odnalezienie go nie powinno nastręczać trudności, Ale 
nigdzie nie było go widać. Gdzież on siępodziewał? 

Zdeprymowana przyjęła od kelnera kieliszek szampana 

i stanęła pod ścianą, szukając Griffa wzrokiem. Poczuła 

gniew. Czy nie zdawał sobie sprawy, wjak nieprzyjemnej 

sytuacji ją postawił? Gdzie on jest? 

- Melindo? Wydawało mi się, że to ty. Jak się masz? 
Melinda odwróciła się i zobaczyła Leslie Dyson. Leslie 

ubrana była tym razem lepiej - w długą, błyszczącą, je­

dwabną suknię koloru brzoskwini. 

- Cześć. Leslie. 

- Czyjesteś z Griffem? Jeszcze go nie widziałam. 
- Anija - przyznała Melinda ponuro. -  M i a ł a m się tu 

z  n i m spotkać, ale nie mogę go znaleźć. Może to  m i a ł być 

żart. - Usiłowała się roześmiać. 

Leslie uśmiechnęła się. 
- Och, Gritf nie zrobiłby czegoś podobnego. Jest na to 

zbyt odpowiedzialny. 

Melinda zaczęła analizować to określenie. W ustach 

Leslie słowo "odpowiedzialny" zabrzmiało prawie jak 

„nudny". Dla Melindy te dwa słowa jakoś się kojarzyły, ale 

czy również dla Leslie? A poza tym, czy ktokolwiek mógł­
by uważać Griffa za nudnego? 

Chyba że w stosunku do Leslie zachowywał się zupełnie 

inaczej niż przy niej. Może Melinda była jedyną uprzywile­

jowaną osobą, która znała prawdziwego Griffa. 

- Widziałam wasze zdjęcie w Weekly Journal. - Leslie 

podeszła bliżej i zniżyła głos prawie do szeptu. 

Czy już wszyscy widzieli to ponure pisemko-pomyśla-

ła Melinda w rozdrażnieniu i mruknęła: 

- Tak? 

- Tak. Tworzycie taką milą parę. Nawet na zdjęciu 

widać, że on szaleje za tobą. Już wtedy na licytacji podej­
rzewałam go o to. kiedy zobaczyłam was razem. 

background image

Leslie.ja... 

- Och, nie miej wobec mnie wyrzutów sumienia - za­

pewniła ją szybko Leslie. kładąc  d ł o ń na ramieniu Melindy. 

- Mówiąc szczerze, dość lubię Griffa. alejestem zachwy­

cona, że znalazł sobie kogoś innego. Może teraz tata prze­
stanie nas swatać. 

- Naprawdę tak uważasz? - Melinda była szczerze ura­

dowana, że Leslie nie ma do niej pretensji o Griffa. Chociaż 

była przekonana, że małżeństwo Leslie z Griflem byłoby 

katastrofą, nie chciałaby sprawiać jej bólu. 

- Tak. naprawdę. Ja... - Leslie rozejrzała się, jeszcze 

bardziej ściszyła głos i Melinda musiała wytężać słuch, 

żeby coś dosłyszeć w otaczającym je gwarze - spotykam 
się z kimś. Tata o tym nie wie. On... on by tego nie po­
chwalał Aleja myślę, że to poważna sprawa. Przynajmniej 
dla mnie. 

- Dlaczego tata by tego nie pochwalał? 

- Ross, to znaczy mężczyzna, z którym się spotykam, 

nie pochodzi z tych towarzyskich kręgów, w których się 
obracamy. On jest... no... mechanikiem samochodowym. 
Poznałam go, kiedy oddałam do naprawy samochód parę 

miesięcy temu. Od tego czasu widujemy się. Jest cudowny. 

Martwi się. żejestem bogata i że moja rodzina nie będzie 

go chciała zaakceptować. Myślę, że jemu naprawdę na 

mnie zależy. 

Na widok błyszczących oczu Leslie. które kiedyś wyda-

wałyjej się bez wyrazu, Melinda starała się nie okazać 

uczucia zatroskania. 

- Bardzo się cieszę, Leslie. - Widocznie niezbyt dobrze 

potrafiła ukryć swe obawy, gdyż Leslie spojrzała porozu­

miewawczo, lecz zaraz uśmiechnęła się z zakłopotaniem, 

- Wiesz, nie potrafię kryć się z tą znajomością. I nawet 

nie zamierzam. Dopóki tata się w to nie wmiesza, wszystko 

jest w porządku. 

background image

- Leslie, jeśli kiedyś będziesz chciała na ten lemat po­

rozmawiać, zadzwoń do mnie, dobrze? Mówią, że potrafię 
słuchać. - Melinda uśmiechnęła się. - Nie zamierzam tra­

ktować cię jak pacjentki. Będę słuchałajako przyjaciółka. 

Bezpłatnie. 

Leslie odwzajemniła uśmiech. 

- Lubię cię, Melindo. I cieszę się, że Griffcię odnalazł. 

O. Doyle Myers stoi koło taty i patrzy na nas. Założę się. że 

ten mały szczurek objaśnia teraz, kim jesteś. Bardzo mi 
przykro, ale chyba muszę iść. 

- Rozumiem. - Melinda westchnęła patrząc na zbliża­

jącego się Dysona. - Do zobaczenia, Leslie. I jeżeli zoba­

czysz Griffa, powiedz mu, żeby tu przyszedł. Natychmiast. 

- Powodzenia! 
- Dzięki. Myślę, że mi będzie potrzebne. 

background image

ROZDZIAŁ 

12 

Melinda była już sama, kiedy Dyson do niej podszedł. 

- Czy panna James? 
- Tak, jestem Melinda James, Pan Dyson, prawda?  M i ­

ło mi pana poznać. - Chcąc go rozbroić, wyciągnęła rękę 
przyjaznym gestem. 

Uściskjego  d ł o n i byt zbyt krótki. 
- To pani zna moją córkę, panno James? Wyglądałyście 

na zaprzyjaźnione. 

- Spotykałyśmy się kilkakrotnie. Lubięją. 
-  M m m . . . - pomruk Dysona brzmiał zdecydowanie 

powątpiewająco. 

Melinda rozumiała, że oskarżałją, iż stała się przyczyną 

ochłodzenia stosunków miedzy Griffem a Leslie i że zasta­

nawiał się, jak mogła tak postąpić wobec osoby, którą 

lubiła. 

Unosząc głowę postanowiła, że nie da się wyprowadzić 

z równowagi ani sprowokować do wypowiedzi, która by 
zaszkodziła Griffowi. 

Czuła, jakrośnie między  n i m i napięcie. 

- Jest tu pani z Taylorem? 
Skinęłagłową. 

- Umówiłamsięznimtutaj. Cośgo musiało zatrzymać. 
Dyson wyprostował się i zniżył swe krzaczaste brwi -

background image

taki wyraz rwarzy przybierał z pewnością dla zastraszenia 
rozmówcy. 

- Nie mam zamiaru owijać sprawy w bawełnę, panno 

James. Griffin Taylor ma przed sobą wspaniałą przyszłość. 

Nie życzyłbym sobie, żeby coś - lub ktoś - zagroził jego 
karierze. 

Podobniejakja, panie Dyson- zapewniłago chłodno. 

- Wobec tego zrozumie mnie pani, jeżeli powiem, że 

powinna się pani przesiać z nim spotykać. W szczególności 

po pani uwagach wygłoszonych w rozmowie z dziennika­

rzem na temat klientów Griffa. Z pewnością zdaje sobie 
pani sprawę z tego, że takie zachowanie może mu tylko 

zaszkodzić jako adwokatowi. 

- Proszę pana, ja... 

Zanim zdążyła skończyć zdanie, odezwał się dźwięczny, 

prawie rozbawiony głos: 

- Hej, Melindo! Czyżbyś myślała, że zapomniałem 

o naszym spotkaniu? 

Rozejrzała się i rzuciła jednym tchem: 

- D z i k i ! 

Osoby stojące wokół były tak samo zaskoczone prze­

zwiskiem, które wyrwałojej się na widok Griffa, jak ijego 

wyglądem. 

Gdyby tak prezentował się wtedy, na sali sadowej, po­

znałaby go natychmiast Krótkie, zwykłe gładko zaczesane 

włosy były nastroszone. Bez okularów jego czekolado-
wobrązowe oczy. ocienione gęstymi rzęsami byty tak wy­

zywające jak kiedyś. Czarna, znoszona, skórzana kurtka, 
włożona na koszulę khaki, wąski krawat i czarne, trochę 

workowate spodnie, podkreślały jego silę i męskość. Buty 

Griffa pamiętały lepsze czasy. Srebrny krzyżyk kołysał się 
przy lewym uchu. 

Melinda dobrze znała zarówno ten kolczyk, jak i kurtkę. 

Oszołomiona pomyślała, że drewniana deseczka nie była 

background image

jedyną rzeczą, jaką zachował z czasów młodości. Gdzie 

przechowywał to ubranie? W pudle schowanym w kącie 
garderoby, które ukrył nawet przed samym sobą? 

Spojrzeli na siebie i Griff mrugnął do niej porozumie­

wawczo, W odpowiedzi roześmiała się radośnie, z ulgą 
przyprawiającąją prawie o zawrót głowy. Wszystko będzie 

dobrze. 

- Panie Taylor - Dyson warknął wściekle. - Co to ma 

znaczyć? W naszej firmie przestrzega się pewnych zasad 
dotyczących wieczorowego stroju pracowników. 

- Tak, sir. Ijakpan widzi,  w ł o ż y ł e m marynarkę i kra­

wat. 

- Czy panu już nie zależy na współpracy z kancelaria 

adwokacką Dyson i Spółka? - W głosie Dysona słychać 

było niewątpliwą groźbę. 

- Nie, panie Dyson, nie zależy mi - odpowiedział Griff 

nieoczekiwanie, krzyżując ramiona na piersi w pozie wyra­
żającej najwyższą pewność siebie. -  N i e , jeżeli ma się to 

wiązać zżyciem w kłamstwie. Nie,jeżeli to ma oznaczać, 

że pan będzie mi dyktował, co mam myśleć i robić.  N i e , 

jeżeli  m i a ł b y m znosić ataki ze strony mego pracodawcy 

i współpracowników na kobietę, którą kocham. 

Melinda ugryzła się w język, żeby nie wydać okrzyku 

radosnego zdumienia. On ją kochał Griff ją kochał 

- Pan groził mi ujawnieniem mojej przeszłości - ciąg­

nął Griff. - Powiedział pan, że mogę obrócić ją na swoją 

korzyść lub użyć przeciwko sobie. Cóż, to jest moja prze­
szłość, czy to się panu podoba, czynie. To warunki, w ja­
kich byłem wychowany, uczyniły mnie tym, kimjestem 
i one na zawsze pozostawią siady w mojej osobowości. 

A Melinda dodała mi odwagi i teraz potrafię przyznać się 

do tego przed sobą samym i przed panem. Melinda była 
częścią mojej przeszłości i z pewnością będzie częściąmo-

jej przyszłości. 

background image

Ponownie spojrzał na Melindę i jego uśmiech  p o z w o l i ł 

jej domyślić się tego, co nie zostało powiedziane głośno. 

To, co usłyszy, kiedy juz zostanę sami Nie mogła się 
wprost doczekać tej chwili. 

- Czy ten pana występ mam traktować jako rezygnację 

z pracy, panie Taylor? - zapytał Dyson. 

- Jak pan uważa, panie Dyson. - Griff odwrócił się 

i przeniósł wzrok na salę, kłaniając się kilku klientom. 

Potem spojrzał na Dysona, który zaniemówił ze złości. 

- Jakjuż panu  m ó w i ł e m , sir, umiem dobrze wykony­

wać mój zawód. Cholernie dobrze. Lubię mojąpracę i nie 

zamierzam z niej rezygnować. Mogę nadal współpracować 
z panem, jeżeli pan przyjmie do wiadomości, że nie po­
zwolę panu ingerować w moje prywatne życie. Albo przy­
stąpię do jednej z innych spółek adwokackich, które w cią­

gu ostatnich lat o mnie zabiegały. Wybór należy do pana. 

- Jeżeli pan odejdzie, to ja rezygnuję z usług tej firmy -

pośpieszył z deklaracją nie znany Melindzie mężczyzna, 
ktorywystąpiłztłumu. - Dolicha, Taylor, zadwatygodnie 

zaczyna się mój proces i chcę żeby to pan mnie  b r o n i ł . 

Widząc, że klienci są zainteresowani spektaklem roz­

grywającym się na ich oczach, Dyson uniósł pojednawczo 

dłonie. 

- Proszę się uspokoić. Między mną a panem Taylorem 

powstało pewne nieporozumienie, lecz  c i , co mnie znają, 
wiedzą, że to się nieraz zdarza. - Przez  t ł u m przebiegi 

niepewny chichot. - Panie Taylor, może zakończymy roz-
mowęwmoimbiurzewponiedziałek - zaproponował  D y ­
son, usiłując wykrzesać uśmiech, oczywiście na użytek 
zgromadzonych gości. 

- Świetnie, sir. 
Kiedy starszy pan zamierzał odejść, Melinda zwróciła 

się do niego pośpiesznie. 

- Proszę pana... 

background image

Odwrócił się ostrożnie. 

- Chciałam przeprosić pana za wszelkie ewentualne 

kłopoty, które mogły wyniknąć z powodu moich uwag, 

jakie ostatnio mimowolnie rzuciłam w rozmowie z dzien­

nikarzem. Zapewniam pana. że to się więcej nie powtórzy, 

bez względu na moje osobiste opinie o prowadzonych 
przez pana sprawach. I nigdy nie uczynię niczego, co mo­
głoby sprawić kłopot Griffowi lub jego klientom. Podobnie 

- o czym jestem przekonana - i on nie wyrazi się niewła­

ściwie o żadnym z pacjentów mojej  k l i n i k i . 

Wypowiedziała te słowa tak, aby zostały dosłyszane 

przez otaczające ich osoby, a zwłaszcza klientów, którzy 

zjej powodu mogliby zacząć odnosić się niechętnie do 

Griffa. 

Dyson zawahał się. podziękował burkliwie i odszedł. 
Melinda uchwyciła spojrzenie Leslie i jej dyskretny gest 

palców, uniesionych w znaku tryumfu. Widać  b y ł o , ze za­

kończony zwycięstwem bunt, podniesiony przeciw despo­

tycznemu ojcu dodał Leslie odwagi. 

Melinda poczuła obejmujące ją ramię i ciepłą, męską 

dłoń. 

- Skąd taka suknia? - zamruczał Griff. 
Uśmiechnęła się. Oczy miała trochę zamglone. 
- Jest bardzo ładna, ale nie jesteś w niej sobą. 

- Wiem - odparła z uśmiechem. - Chyba oddam ją 

Meaghan. 

- Kupię ci w zamian inną, może czerwoną? - obiecaj 

z uśmiechem. 

Splotła palce zjego palcami. 

- Pomówimy o tym później. 

- Nie. 

- Ależ Griff, uważam, że jest bardzo seksowny. 
- Wybacz, ale kolczyk muszę zdjąć. Czy zdajesz sobie 

background image

sprawę, ile czasu mi zajęło włożenie go do ucha po dwuna­
stu latach? - spytał z wyrzutem. 

- Dziwne, że dziurka nie zarosła. 
- Niestety. 

Przytulona do jego piersi bawiła się srebrnym krzyżykiem. 

- Czy nie założysz go nawet dla mnie, czasami? 
Przesunął powoli  d ł o ń m i po jej gołych ramionach. 

- Nie, Melindo. To już historia. Wieczorem założyłem 

go specjalnie. 

- I osiągnąłeś cel. 
- A poza tym o mało nie urwałaś mi ucha, kiedy parę 

minut temu kolczyk zaplątał się w twoje włosy. 

- Och, przepraszam. Myślę, że byłam za bardzo... roz­

targniona i nie zauważyłam. Ja zwykle zdejmuję kolczyki 

przed przystąpieniem do wytężonego wysiłku fizycznego. 

- Teraz mi to mówisz. Przedtem prosiłaś, żebym go nie 

zdejmował podczas... 

- Tak, bo uważam, że kolczykjest seksowny-przerwa-

ła mu ze śmiechem. Pochyliła się, pocałowała go i pogła­

dziła rozwichrzone włosy. 

- A skórzana kurtka? - spytała z wargami przy jego 

ustach. 

- Mogę zadymać - ustąpił. - Na specjalne okazje. Do 

pracy nadał będę nosił garnitur. 

- To jeszcze przeżyję - mówiąc to znowu go pocałowa­

ł a . - Byłam tak dumna z ciebie wczoraj wieczorem. 

Nie pierwszy raz po wyjściu z przyjęcia wracała do 

incydentu z Dysonem. 

- Wiesz, dopiero wtedy, kiedy Dyson wręcz narzucił mi 

swoje warunki, uświadomiłem sobie, jak bardzo ulegałem 
mu przez te dwa lata. Bałem się być sobą. Myślałem i dzia­

ł a ł e m prawie pod jego dyktando. Zakładałem, że nie odnio­

sę sukcesu, jeżeli będę kierował się własnymi zasadami. 

background image

Uważałem, ze musze wzorować się na innych, którym się 

udało. 

- Terazjuż tak nie myślisz. Klienci gotowi są zgłaszać 

się do ciebie bez względu na to, gdzie będziesz pracował 

i czy będziesz nosił kolczyk. 

- Taak. W każdym razie niektórzy. I co ty na to? 
- Apropos,  k i m  b y ł ten mężczyzna, który tak panicznie 

zląkł się, że odejdziesz od Dysona? Ten, który ma proces za 

dwa tygodnie? 

Griff skrzy  w i ł się i odpowiedział z wahaniem. 

- Niejestem pewien, czy mogę ci powiedzieć. 

W t u l i ł a twarz w jego ramię. 

- To jednaztych spraw, która nie będzie mi się podobała? 
- Obawiam się. Ale ten człowiek zasługuje... 
- Na uczciwy proces. Wiem - zakończyła za niego 

i uniosła z uśmiechem głowę. 

Zawinął na palcu pasmo jej włosów i powiedział poważ­

nym tonem: 

- Zmieniłem się, Meilndo. Nie udawałem. Naprawdę 

wykonywanie zawodu adwokata daje mi zadowolenie, a z 

upływem lat stałem się raczej konserwatysta. 

- Wiem. I kocham cię takim,  j a k i m jesteś. Nigdy nie 

chciałam cię zmieniać, chodziło mi jedynie o to, abyś na­

uczył się akceptować samego siebie. Wiesz, ja też się zmie­

n i ł a m , odkąd jesteśmy razem. 

- Naprawdę? 

- Uświadomiłam sobie, że muszę brać pod uwagę punkt 

widzenia innych ludzi, wsadzie i nie tylko tam. To dlatego 

poszłam na rozprawę Stanleya Schulza, Chciałam się 

sprawdzić obserwując ciebie, jak bronisz człowieka, które­

go postępowania nie pochwalam. Może jestem bardziej 

podobna do Malta, niż chciałabym się przyznać. 

Griff udał przerażenie, a potem zachichotał. 

- Myślę, że mogę to przeżyć. Czy wyjdziesz za mnie? 

background image

Zesztywniała. Odsunęła się, żeby móc spojrzeć na jego 

twarz. 

Uśmiechał się pogodnie. 
- Czy... wyjdę za maż za ciebie? 
- Już ci mówiłem. Jestem konserwatystą. Życie na kocią 

łapę jest zbyt liberalną koncepcją dla takiego faceta jak ja. 

- Nie bądź złośliwy. Czy jesteś zupełnie pewny, że 

chcesz się ze mną ożenić? Czynie powinieneś jeszcze tego 

przemyśleć? Może uznasz, żejestemjednak zbyt narwana? 

Może... 

Griffpołożył dłoń najej ustach. 

- Zadałemcipytanie-przypomniałjej modulowanym, 

aktorskim głosem, jakim przemawiał w sądzie. - Tak czy 
nie panno James? 

Uniósł  d ł o ń , usłyszał wyszeptane słowo „tak" i zamknął 

jej usta pocałunkiem. 

- Czy jesteś tego pewny? - spytała, gdy pozwolił jej 

odetchnąć. 

- Jestem całkowicie pewny-odrzekł. 
Dużo, dużo później, kiedy Melinda leżała zaspokojona 

i wyczerpana w ramionach Griffa, przyszło jej na myśl, że 

w  ł ó ż k u był o wiele bardziej  D z i k i m niż zrównoważonym 
adwokatem, zajakiego się uważał. 

Usnęła uśmiechając się z zadowoleniem na myśl o po­

czynionej właśnie obserwacji. 

Pozostała im do pokonaniajeszcze jedna przeszkoda. 
Melinda siedząc w samochodzie obok Griffa widziała, 

jak w miarę zbliżania się do Springfield ogarnia go coraz 

większy niepokój. 

- Będzie bardzo przyjemnie - zapewniła.  P o ł o ż y ł a d ł o ń 

ozdobioną nowym pierścionkiem z brylantem na jego na­

prężonym ramieniu. 

Spojrzał na nią spod oka. 

background image

- Ciągle mnie o tym przekonujesz. 

Zachichotała na widokjego sceptycznego spojrzenia. 

- Naprawdę, Przecież lubiłeś moja rodzinę. Wszy­

stkich, no, zwyjątkiem Matta. 

-  M a t t jest w porządku. 

- No widzisz. Nawet jego teraz akceptujesz, 
-  M m m . 
- I nie musisz się martwić. Oni leż cię polubią. 
-  N i e muszę? 
- Oczywiście, że nie. Merry zawsze cię lubiła. Uważa­

ł a , że masz uroczy uśmiech. I miała rację. 

Odpowiedział tym swoim uśmiechem, pod wpływem 

którego nieodmiennie topniało jej serce. 

- A co z resztą? 
- Marsha nigdy nie miała nic przeciwko tobie. Znasz ją, 

ona wszystkich lubi. 

- AMeaghan? 
- Meaghan śmiertelnie się ciebie bała. Ale nie martw 

się. Ona zawsze była nerwowa. 

Pokręcił głową. 
- Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak dwie dziewczyny 

o identycznym wyglądzie mogą mieć tak różne osobowo­

ści. Ty się nie bałaś niczego. I nadal się nie boisz. 

Zacisnęła palce na jego ramieniu. 

- To nieprawda. Byłam przerażona, że nie potrafimy 

przezwyciężyć różnic naszych charakterów. I że w końcu 

poślubisz Leslie Dyson, 

- Wobec tego byłaś głupia - odparł spokojnie. 
- Zawsze znajdziesz właściwe,  m i ł e słowo, prawda, 

kochanie? 

Uśmiechnął się. Melinda wyczuła, żejego napięcie po­

woli mija. 

- Griff. kocham cię. 
Odprężył się jeszcze bardziej. 

background image

- Ja też cię kocham. 
- No jak, już mniej się obawiasz Święta Dziękczynienia 

z klanem Jamesów? 

- A czego  m i a ł b y m się bać?  M a m być poddany ocenie 

twoich dwóch starszych sióstr i  i c h mężów, twego brata 

i jego żony. twojej bliźniaczki, jej męża, nie wspominając 
o nie wiadomo jakiej liczbie siostrzenic i siostrzeńców. 

- Jest ich siedmioro. 

- Dziękuję. Wszyscy będą decydować o  t y m , czyje-

stem odpowiednim kandydatem na męża ostatniej panny 
James. Nawet nie będę mógł spać z tobąw czasie tych  d n i , 

bo Meaghan uzna, że nie zaślubiona para dzieląca sypialnię 

jest  z ł y m przykładem dla dzieci. Tak, rzeczywiście, nie 

mogę się tego wszystkiego doczekać. 

Śmiejąc się z jego gderliwego tonu Melinda pochyliła 

się i pocałowałago w policzek. 

- Wszystko będzie dobrze. Jesteś przecież znakomitym 

adwokatem, pamiętaj o  t y m . Pomyśl, że oni sąławąprzy-
sięgłych i użyj swego zniewalającego uroku, a będą ci  j e d l i 
z  r ę k i Ty to potrafisz. 

- Atyjesteś świetnym psychologiem. Nie myśl, że nie 

jestem świadomy tego, co teraz robisz. 

- Acoja według ciebie teraz robię? 

- Usiłujesz zająć moją uwagę i nie pozwalasz mi roz­

myślać o powrocie do Springfield. 

- Pomogło? 

Jego oczy spoczęły na stojącej przy szosie tablicy z na­

pisem „Witamy w Springfield". 

- Tak. Chwilowo. 

Przez następne parę minutjechali w milczeniu. Nagle 

G r i i f niespodziewanie skręcił w boczną drogę. 

- Griff, nie musisz tego robić. 

- Muszę-odparłpatrząc przed siebie. 

background image

Może ma rację, stwierdziła w duchu, poprawiając się na 

siedzeniu. Chyba tak powinien postąpić. 

Znajdowali się w starej dzielnicy miasta. Domy tu były 

niewysokie i żle utrzymane. Wyblakła farba, połamane ża­
luzje, spruchniałe drewno - oznaki nędzy bezlitośnie obna­
żone w świetlejasnego, popołudniowego słońca. Tu i ów­
dzie dostrzec można było śladyjakichś powierzchownych 
napraw - świeżej warstwy farby na spaczonych, drewnia­
nych powierzchniach ścian. W niektórych oknach za popę­
kanymi szybami wisiały firanki. Gdzieniegdzie na trawni­
kach posadzono ozdobne krzewy. 

Griff zatrzyma! samochód przy krawężniku i spojrzał 

w kierunkujednego z domów... Jego twarz nic wyrażała 

żadnych uczuć.  D o m  b y ł kiedyś pomalowany na biało 
i miałjaskrawoniebieskie żaluzje. Kolory dawno już wy­

blakły. Trawnik wyglądał schludniej niż przed dwunastu 

laty, chociaż rzadka trawa była  p o ż ó ł k ł a , a samotne drzewo 
rosnące przed domem prawie zupełnie pozbawione liści. 

Pod drzewem leżał trzykołowy, zniszczony rower.  M a ł y , 

pewnie czteroletni chłopiec bawił się tanimi, plastykowymi 

samochodami 

Na drodze dojazdowej stałą półciężarówka z powygina­

nym zderzakiem. Melindapatrzyła na  G r i l l a i zastanawiała 
się. czy porównuje len samochód do swego czarnego mu­
stanga. 

Nagle drzwi domu otworzyły się i wyszedł z niego męż­

czyzna w wypłowiałej, niebieskiej koszuli i dość brud­

nych, roboczych spodniach. Stanął na ganku. Daszek zni­

szczonej czapki ocieniał mu twarz.  G r i f f przyglądał się. 
mężczyźnie w napięciu. Melinda nie miała wątpliwości, że 
ten człowiekprzypominał mu ojca, któryprawdopodobnie 
tak samo ubrany chodził do źle płatnej, fizycznej pracy. 

Dopóki nie stracił jej z powodu pijaństwa. Położyła rękę na 

zbielałych kostkach palców zaciśniętej  d ł o n i Griffa.  N i e -

background image

stety nie mogła mu pomóc. On sam musiał wypędzić swoje 
demony. 

Mężczyzna spojrzał w stronę ulicy i zmarszczył brwi na 

widok luksusowego samochodu. Odwrócił się do chłopca 

i skinął na niego. Chłopiec posłusznie odłożył zabawki 
i pobiegł w jego kierunku na grubych nóżkach. Kiedy do­

t a r ł do ganku, podskoczył ze śmiechem i wylądował w ra­

mionach ojca. Uśmiechnięty mężczyzna wprawnym ru­
chem usadowił chłopca na biodrze i zwichrzył mu jasne 

włosy. Potem, rzucając jeszcze jedno podejrzliwe spojrze­

nie na samochód Griffa, odwrócił się, wszedł do domu 
i zamknął za sobą drzwi. 

- Czy wiesz, co bym dał zajeden taki uśmiech mojego 

ojca? - wyszeptał Griff. 

- T a k - o d p a r t a . - W i e m . 

Westchnął i odwrócił się do Meilndy. Pozostawił za sobą 

dom i związane z  n i m wspomnienia. 

- Myślę, że i ty dałabyś wiele, żeby twoi rodzice żyli 

kilka lat dłużej. 

- Wszystko bym dala - odparła ze ściśniętym gardłem. 

- Ale nie mogłam zapobiec biegowi wypadków. 

- I ja nic nie mogłem zrobić dla szczęścia mojej rodziny. 

- Tak. - Objętago. - Griff. tak mi przykro. Przykro  m i . 

że byłeś taki nieszczęśliwy i że wspomnienia nadal cię 
ranią. 

- Nie wszystkie wspomnienia mnie ranią. - Ujął jej 

d ł o ń i pocałował. - Byłaś wtedy jedynym promykiem 

w moim ponurym życiu. A ja ci nawet nigdy nie podzięko­
wałem za twoją przyjaźń.. 

- To niebyło potrzebne. 

- Ależ było. - Po  c h y l i ł się i pocałował jej drżące wargi. 

- Dziękuję ci Melindo za to. że byłaś moim przyjacielem. 
I że nadal nimjesteś. 

Powstrzymując łzy, zdołała się uśmiechnąć. 

background image

- Lepiej już jedźmy, bo ten mężczyzna naśle na nas poli­

cję. Pewnie podejrzewa, że chcemy mu porwać dziecko. 

Z nieco nienaturalnym uśmiechem Griffuruchomił silnik. 

- Tylko tego by brakowało, żeby gliny ze Springfield 

jeszcze raz wpakowały mnie do pudła. 

W piętnaście minut później stali przed dużym, pięknym 

domem w eleganckiej dzielnicy po drugiej stronie miasta. 
Z wewnątrz dobiegały przytłumione odgłosy rozmów, 
śmiechu, okrzyków bawiących się dzieci i płaczu niemow­

lęcia, tak charakterystyczne dla domu zamieszkanego 

przez dużą rodzinę. 

- Gotowy? - spytała Melinda ściskając mocno rękę 

Griffa. 

Wyprostował szerokie ramiona i rzucił okiem na ubra­

nie - biała koszula, szary sweter i granatowe spodnie. Me-
lindzie nie udało się go namówić na założenie kolczyka. 

- Na ile to możliwe. - Zaśmiał się krótko, - Do licha, 

o mało co bym zapomniał... 

Patrzył teraz przed siebie, jakby w odległą przestrzeń. 
- Pamiętasz ten wieczór, kiedy ci powiedziałem,że 

opuszczam Springfield? 

Zadrżała. 

- Oczywiście, pamiętam. To była dla mnie najboleś­

niejsza chwila w całym okresie dorastania. Byłam przeko­

n a n i , że wyjeżdżasz przeze mnie. 

- I miałaś rację, w pewnym sensie. W każdym razie 

natknąłem się wtedy na Granta, męża Merry. Oczywiście 
nie był jeszcze wtedy jej mężem. O ile sobie przypominam, 

b y ł tego wieczoru tak samo sfrustrowany jak ja. Chyba obaj 

w domu wzięliśmy zimny prysznic. 

- O czym omal nie zapomniałeś? - spytała niecierpli­

wie, tupiąc nogami. 

Rozbawiony tą niepohamowaną ciekawością, uścisnął 

jej rękę. 

background image

- Zapewniłem wtedy Granta, że kiedyś przyjadę po ciebie. 

Dopiero później postanowiłem nigdy tu nic wracać i wyma­

zać z pamięci wszystkie wspomnienia. Także i o tobie. 

- Chcesz przez to powiedzieć, że zgłupiałeś dopiero 

później? - zadrwiła. Otrzymała w zamian uśmiech i żar­
tobliwego klapsa. 

Chichocząc przygładziła jaskrawy, kolorowy płaszcz 

i sięgnęła do dzwonka. 

- Griff, jeszcze jedno. 

- Co takiego? 
- Jeżeli nasza córka przyprowadzi kiedyś do domu  m ł o ­

dego człowieka z  d ł u g i m i włosami, w obszarpanym ubra­
niu i z kolczykiem w ucho,  t o . . . 

- Zamknę ją na klucz w pokoju. 
- O nie. Nie wolno ci mieć takich uprzedzeń. On może 

być naprawdę cudownym mężczyzną. 

- Porozmawiamy o tym w stosownej porze - odrzekł 

stanowczo. - Zadzwoń do drzwi, Melindo. 

Pokręciła głową. 

- Dlaczego ja ciągłe mam wrażenie, że mój  D z i k i stał 

się tak bardzo podobny do mojego brata? 

Obdarzył ją niewymuszonym, ujmującym i czułym 

uśmiechem, który tak uwielbiała. 

- Możesz to po prostu traktowaćjako spłatę długu. 

Towarzyszący tym słowom figlarny błyskjego ciepłych. 

brązowych oczu na pewno nie należał do poważnego ad­
wokata o konserwatywnych poglądach. 

Chyba  D z i k i na szczęście nie został tak całkowicie ucy­

wilizowany, pomyślała z radością. 

Nacisnęła dzwonek.