background image

Artur Conan Doyle 

 
 
 

Przygody Sherlocka Holmesa 

Pies Baskervillów 

 
 
 
 
 

Sherlock Holmes 

Sherlock  Holmes  wstawał  zazwyczaj  późno,  chyba,  że —  co  zdarzało  się  dość często — 

spędzał bezsennie całą noc. Tego dnia rano siedział przy stole w jadalni. Ja stałem przy kominku, 
oglądając laskę, zostawioną poprzedniego wieczora przez naszego gościa. Był to ładny, mocny kij 
z  dużą  gałką  i  przymocowaną  u  jej  spodu  złotą,  szeroką  prawie  na  cal,  obrączką  z  napisem: 
„Jakubowi  Mortimerowi,  M.R.C.S.,  od  przyjaciół  z  C.C.H."  oraz  datą  „1884”.  Laska,  pełna 
godności, poważna, budząca zaufanie, była z rodzaju tych, jakie nosili lekarze domowi starej daty. 
— I cóż, Watsonie — odezwał się do mnie Holmes — jakie wnioski wyciągasz po obejrzeniu tego 
kija? 
Holmes  siedział obrócony do mnie plecami, a ja ani słowem, ani gestem nie zdradziłem się, czym 
byłem zajęty. 
— Skąd wiesz, co robię? Jestem gotów uwierzyć, że masz oczy z tyłu głowy. 
—  Nie,  ale  mam  przed  sobą  wypolerowany  jak  zwierciadło  srebrny  imbryk  —  odparł.  — 
Chciałbym  wiedzieć,  co  możesz  powiedzieć  o  naszym  gościu  oglądając  tylko  jego  laskę?  Skoro 
nie  zastał  nas  wczoraj,  a  nie  mamy  pojęcia,  jaki  mógł  być  cel  jego  wizyty,  ta  przypadkowa 
pamiątka nabiera znaczenia. Niech się dowiem, co myślisz o jej właścicielu. 
— Sądzę  —  odpowiedziałem,  stosując, najlepiej  jak  tylko umiałem  metodę swego przyjaciela — 
że  doktor  Mortimer  jest  starym,  bardzo  wziętym  i  bardzo  poważanym  lekarzem,  skoro  znajomi 
obdarzyli go takim dowodem uznania. 
— Dobrze — powiedział Holmes. — Wyśmienicie. 
—  Sądzę  także,  że  według  wszelkiego  prawdopodobieństwa,  doktor  Mortimer  jest  wiejskim 
lekarzem, odwiedzającym swoich chorych przeważnie pieszo. 
— Dlaczego? 
—  Dlatego,  że  ta  laska,  bardzo  ładna  gdy  była  nowa,  wydaje  mi  się  teraz  tak  zniszczona,  iż  nie 
wyobrażam jej sobie w rękach lekarza miejskiego. Żelazne okucie na końcu jest bardzo starte, co 
świadczy, że kij służy doktorowi do częstych przechadzek. 
— Doskonale, zupełnie słusznie! — przytakiwał Holmes. 
— A wreszcie są tu jeszcze wyrazy „Od przyjaciół z C.C.H." Domyślam się, że chodzi tu o jakieś 
lokalne stowarzyszenie łowieckie... Doktor leczył pewnie członków tego stowarzyszenia, a oni, w 
dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny upominek. 

background image

—  Doprawdy  Watsonie,  przechodzisz  samego  siebie  —  rzekł  Holmes,  odsuwając  krzesło  i 
zapalając  papierosa.  —  Muszę  przyznać,  że  we  wszystkich  raportach,  w  jakich  pisałeś  o  moich 
skromnych  pracach,  nie  doceniałeś  własnych  zdolności.  Nie  jesteś  może  sam  przez  się  jaśniejącą 
pochodnią, ale doskonały z ciebie przewodnik w poszukiwaniu światła. Są ludzie, którzy, sami nie 
będąc geniuszami, posiadają talent pobudzania go u innych. Przyznaję, mój drogi, że jestem twoim 
dłużnikiem. 
Holmes  nigdy  jeszcze  nie  przemawiał  do  mnie  w  ten  sposób.  Muszę  przyznać,  że  słowa  jego 
sprawiły  mi  wielką  przyjemność,  gdyż  często  bywałem  dotknięty  jego  obojętnością,  zarówno 
wtedy  gdy  podziwiałem  jego  talent,  jak  i  gdy  starałem  się  rozpowszechnić  jego  metody.  Byłem 
także dumny z tego, że tak dobrze poznałem jego sposób rozumowania, iż używając go zdobyłem 
uznanie Holmesa. 
Wziął  z  moich  rąk  laskę  i  zaczął  ją  pilnie  oglądać.  Nagle  rzucił  papierosa,  podszedł  do  okna  i 
zabrał się do jej badania przez lupę. 
—  Ciekawe,  chociaż  proste  —  powiedział,  siadając  w  ulubionym  kącie  kanapy. —  Dostrzegłem 
parę wskazówek, które doprowadzą nas do ciekawych wniosków. 
—  Czy  czegoś  nie  zauważyłem?  —  spytałem  z  pewną  zarozumiałością  w  głosie.  —  Nie  sądzę, 
żebym pominął jakiś ważny szczegół. 
—  Obawiam  się,  mój  drogi,  że  większość  twoich  wniosków  jest  błędna.  Gdy  mówiłem,  że 
naprowadzasz  mnie  na  ślad,  to  znaczyło,  iż  twoje  pomyłki  doprowadzają  mnie  przypadkowo do 
odkrywania  prawdy.  W  tym  wypadku  nie  mylisz  się  co  do  istoty  rzeczy.  Właściciel  laski  jest 
niewątpliwie wiejskim lekarzem i bardzo dużo chodzi. 
— Miałem zatem słuszność. 
— Tak jest, pod tym względem. 
— I to wszystko? 
—  Nie,  nie  mój  drogi,  nie  wszystko...  Tylko,  widzisz,  mnie  się  na  przykład  wydaje  bardziej 
prawdopodobne,  że  ofiarowany  doktorowi  podarunek  pochodzi  od  pracowników  szpitala,  a  nie 
od  członków  stowarzyszenia  łowieckiego.  Jeśli  więc  litery  „C.C."  umieszczone  są  przed  literą, 
określającą ten szpital, wyrazy „Charing Cross" nasuwają się same. 
— Może masz słuszność. 
— Moje wyjaśnienie ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Jeśli przyjmiemy tę hipotezę mamy 
nową podstawę, która pozwala odtworzyć postać naszego nieznajomego gościa. 
— Dobrze, przypuszczając zatem, że C.C.H. znaczy „Charing Cross Hospital”, jakie inne wnioski 
stąd wysnujemy? 
— Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją! 
—  Jedynym  oczywistym  wnioskiem  jest  to,  że  nasz  nieznajomy  praktykował  w  mieście,  zanim 
przeniósł się na wieś. 
—  Posuńmy  się  dalej  w  naszych  przypuszczeniach  i  idźmy  ciągle  tym  śladem.  Z  jakiej  okazji 
najprawdopodobniej ofiarowano mu ten podarunek? Kiedy przyjaciele Mortimera zebrali składkę, 
by  mu  dać  upominek?  Niewątpliwie  w  chwili  gdy  doktor  opuszczał  szpital,  żeby  rozpocząć 
prywatną  praktykę.  Wiemy  już,  że  był  to  podarunek.  Przypuszczamy,  że  przeszedł  ze  szpitala 
miejskiego  do  praktyki  na  wsi.  Czy  zatem  zbyt  śmiałe  byłoby  nasze  twierdzenie,  że  podarunek 
ofiarowano przy pożegnaniu? 
— Jest to bardzo prawdopodobne. 
— A  teraz  zechciej zauważyć, że  doktor  Mortimer nie mógł  być  stałym  lekarzem szpitala. Na te 
posady przyjmowani są tylko najlepsi londyńscy lekarze, a ci nie przenoszą się nigdy na wieś. Więc 

background image

kim  był?  Lekarzem-asystentem,  czyli  zajmował  stanowisko  niewiele  wyższe  niż  starsi  studenci. 
Szpital  zaś  opuścił  przed  pięciu  laty...  masz  datę  na  lasce.  Tak  więc,  twój  poważny  doktor  w 
średnim  wieku  znika  jak  widmo,  mój  drogi,  a  na  jego  miejsce  ukazuje  się  nam  trzydziestoletni 
młodzieniec  —  miły,  skromny,  roztargniony  i  posiadający  psa,  którego  określiłbym  mniej  więcej 
jako większego od jamnika a mniejszego od brytana. 
Uśmiechałem  się  z  niedowierzaniem,  gdy  Sherlock  Holmes  przechylił  się  w  tył,  puszczając  pod 
sufit kółka dymu. 
— Nie potrafię podważyć twojego ostatniego wywodu — odparłem — ale nie ma nic łatwiejszego 
niż dowiedzieć  się szczegółów, dotyczących wieku i kariery zawodowej doktora. Podszedłem do 
biblioteki,  wziąłem  z  półki  „Przewodnik  lekarski”  i  odszukałem  literę  M.  Znalazłem  kilku 
Mortimerów, jednym z nich mógł być nasz gość. Przeczytałem głośno odpowiednią notatkę; 
Mortimer  Jakub,  M.R.C.S,  1882;  Grimpen,  Dartmoor,  Devon.  Asystent-chirurg  w  szpitalu 
Charing  Cross  od  1882  do  1884.  Laureat  nagrody  Jacksona  za  pracę  z  dziedziny  patologii 
porównawczej  p.t.  „Czy  dziedziczność  jest  chorobą?".  Członek-korespondent  Szwedzkiego 
Towarzystwa  Patologicznego.  Autor  „Kilku  kaprysów  atawizmu"  (The  Lancet,  1882)  „Czy 
postępujemy?" (Joumal of Psychology, marzec 1883). Lekarz rządowy gmin: Grimpen, Thomsey i 
High-Barrow. 
— No, a o stowarzyszeniu łowieckim ani słowa — powiedział Holmes z drwiącym uśmiechem — 
ale jest lekarz wiejski, jak sprytnie wywnioskowałeś. Zdaje mi się, że moje wnioski się potwierdzą. 
Co  do  przymiotników,  powiedziałem,  jeśli  się  nie  mylę:  miły,  skromny,  roztargniony.  Otóż 
doświadczenie  nauczyło  mnie,  że  podarunki  otrzymuje  na  tym  świecie  tylko  człowiek  miły', 
jedynie  skromny  opuszcza  Londyn dla osiedlenia się  na  wsi, a tylko roztargniony zostawia laskę, 
zamiast karty wizytowej, po godzinnym czekaniu w twoim salonie. 
— A pies? 
— Pies nosi zazwyczaj laskę swego pana. Ponieważ jest ciężka, pies trzyma ją mocno na środku, a 
ślady  jego  kłów  są  wyraźnie  widoczne.  Wskazują,  moim  zdaniem,  że  szczęka  jest  za  duża  na 
jamnika, a za mała na brytana. To może... tak, to jest wyżeł! 
Mówiąc  to  Holmes  wstał,  zaczął  chodzić  po  pokoju  aż  nagle zatrzymał  się  przed  oknem, a jego 
głos był tak stanowczy, że spojrzałem na niego zdumiony. 
— Mój drogi, skąd ta pewność? 
—  Stąd  po  prostu,  że  widzę  tego  psa  przed  naszymi  drzwiami,  a  oto  i  głos  dzwonka 
przyciskanego  przez  jego  pana.  Nie  odchodź,  Watsonie.  To  przecież  twój  kolega  po  fachu,  a 
twoja  obecność  może  być  pożyteczna.  Oto  dramatyczna  chwila:  słyszysz  na  schodach  kroki 
człowieka, wchodzącego w twoje życie i nie wiesz co przyniesie, złą czy dobrą wiadomość. Czego 
może  chcieć  doktor  Jakub  Mortimer,  człowiek  nauki,  od  Sherlocka  Holmesa,  specjalisty  w 
dziedzinie kryminalistyki ?... Proszę! 
Byłem  zaskoczony  wyglądem  naszego  gościa,  spodziewałem  się  ujrzeć  typowego  wiejskiego 
lekarza.  Doktor  Mortimer  był  zaś  bardzo  wysoki,  chudy,  miał  długi  haczykowato  zakrzywiony 
nos,  wystający  między  parą  szarych,  blisko  osadzonych  przenikliwych  oczu,  iskrzących  się  za 
okularami w złotej oprawie. 
Ubrany był w tradycyjny, choć nieco zaniedbany strój, charakterystyczny dla lekarzy; miał wytarty 
surdut,  spodnie  były  obszarpane  u  dołu.  Mimo  młodego  wieku  plecy  miał  zgarbione,  a  głowę 
pochyloną naprzód. Na jego twarzy malowała się wielka dobroduszność. 
Wchodząc spostrzegł laskę w ręku Holmesa i rzucił się ku niemu z radosnym okrzykiem: 

background image

—  Co  za  szczęście!  —  rzekł  —  Nie  byłem  pewien,  gdzie  ją  zostawiłem,  tutaj,  czy  w  biurze 
żeglugi. Za nic w świecie nie chciałbym jej zgubić. 
— Podarunek, nieprawdaż? — zapytał Holmes. 
— Tak jest. 
— Od pracowników szpitala Charing Cross? 
— Od kilku przyjaciół stamtąd... z okazji mego ślubu. 
— Do licha! To niedobrze — odezwał się Holmes, potrząsając głową. 
Doktor Mortimer przymrużył oczy i spojrzał ze zdziwieniem. 
— Niedobrze? Dlaczego? 
—  Dlatego,  że  nasze  wnioski  okazały  się  błędne.  Mówi  pan  zatem,  że  to  podarunek  z  okazji 
ślubu? 
— Tak jest. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim wszelką nadzieję kariery. Trzeba było 
założyć rodzinę. 
— Co prawda — rzekł Holmes — nie pomyliliśmy się znów tak bardzo. A teraz, doktorze Jakubie 
Mortimer... 
— Proszę mnie tak nie tytułować... Jestem skromnym lekarzem. 
— I widocznie człowiekiem o ścisłym umyśle. 
—  Jestem  dyletantem  w  nauce,  panie  Holmes,  zbieraczem  muszelek  na  wybrzeżach  wielkiego 
nieznanego oceanu. Przypuszczam, że mówię do pana Sherlocka Holmesa, nie zaś... 
— Tak, a oto mój przyjaciel, doktor Watson. 
—  Bardzo  mi  przyjemnie.  Słyszałem  często  pana  nazwisko  wymieniane  razem  z  nazwiskiem 
pańskiego  przyjaciela.  Panie  Holmes,  pan  mnie  niesłychanie  interesuje.  Rzadko  zdarza  mi  się 
widzieć  czaszkę  tak  szeroką  jak  pańska  i  do  tego  stopnia  rozwinięte  guzy  nadoczodołowe.  Czy 
pozwoli mi  pan przesunąć  palec po szwie ciemieniowym? Odlew pańskiej czaszki, w zastępstwie 
oryginału,  byłby  ozdobą  każdego  muzeum  antropologicznego.  Nie  pragnę  bynajmniej  pańskiej 
śmierci, ale przyznaję, że na pańską czaszkę mam wielką ochotę. 
Holmes wskazał krzesło dziwnemu gościowi. 
—  Jest  pan  entuzjastą  swojego  zawodu,  podobnie  jak  ja  mojego  —  odrzekł.  Pański  palec 
wskazujący mówi mi, że sam zwija pan swoje papierosy. Proszę, niech się pan nie krępuje. 
Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę i tytoń i ze zdumiewającą zręcznością zwinął papierosa. Palce 
miał  długie,  zwinne  i  ruchliwe,  jak  macki  owada.  Holmes  milczał,  ale  jego  wzrok,  uparcie 
utkwiony w naszym gościu dowodził, do jakiego stopnia przybysz budził jego zainteresowanie. 
—  Przypuszczam  —  odezwał  się  wreszcie  —  że  nie  tylko  dla  zbadania  mojej czaszki zaszczycił 
mnie pan swoimi odwiedzinami wczoraj i powrócił pan dzisiaj. 
— Nie, proszę pana, chociaż bardzo się cieszę, że nadarzyła mi się taka sposobność. Przyszedłem 
do pana, panie Holmes, bo wiem, że sam sobie nie poradzę, a znalazłem się wobec sprawy równie 
poważnej jak i tajemniczej. Ponieważ uważam pana za drugiego wśród najlepszych detektywów w 
Europie... 
—  Naprawdę!  A  czy  wolno  wiedzieć,  kto  ma  zaszczyt  być  pierwszym?  —  spytał  Holmes  z 
odcieniem goryczy. 
— Prace pana Bertillona muszą robić wrażenie na człowieku o umyśle naukowca. 
— A więc dlaczego nie uda się pan do niego po poradę? 
—  Mówiłem  o  umyśle  naukowca,  ale  jeśli  chodzi  o  podejście  praktyczne  jest  pan  najlepszy. 
Spodziewam się. że nie uraziłem... 

background image

—  Tylko  trochę  —  przerwał  Holmes.  —  Sadzę  doktorze,  że  dobrze  będzie,  gdy  damy  temu 
wszystkiemu  spokój  i  wyjaśni  pan  dokładnie  problem,  którego  bez  mojej  pomocy  nie  może  pan 
rozwiązać. 

 

Przekleństwo rodu Baskervillów 

— Mam w kieszeni rękopis — zaczął doktor. 
— Zauważyłem to, gdy pan wszedł — odparł Holmes. 
— Rękopis ten jest bardzo stary. 
— Z pierwszej potowy XVIII wieku, jeśli nie jest podrobiony. 
— Skąd pan wie? 
—  Papiery  wystają  z  pańskiej  kieszeni,  a  przez  ten  czas,  gdy  pan mówił, widziałem ze  dwa  cale 
rękopisu.  Byłbym  marnym  detektywem,  gdybym  na  tej  podstawie  nie  mógł  określić  daty 
dokumentu,  myląc  się  najwyżej  o  jakieś  dziesięć  kil.  Może  czytał  pan  moją  monografię  na  ten 
temat? Pański rękopis jest mniej więcej z 1730 roku. 
—  Dokładnie  z  1742  roku  —  odparł  Mortimer,  wydobywając  go  z  kieszeni.  —  Papiery  te 
powierzył  mi  sir  Karol  Baskerville,  którego  tragiczna  śmierć  trzy  miesiące  temu  wywołała  takie 
wzburzenie  w  Devonshire.  Byłem  jednocześnie  jego  lekarzem  i  przyjacielem.  Był  to  człowiek 
stanowczy,  przenikliwy,  praktyczny,  równie  trzeźwo  myślący  jak  ja.  Niemniej  jednak  wierzył  w 
ten dokument, a wiara ta przywiodła go do takiej śmierci jaką zginął. 
Holmes wyciągnął rękę po rękopis i rozłożył go na kolanach: 
—  Spójrz  Watsonie  —  powiedział,  zwracając  się  do  mnie  —  na  to  „s”,  raz  długie,  to  znów 
krótkie. Jest to jedna ze wskazówek, które pozwoliły mi określić datę. 
Spojrzałem  przez  jego  ramię  na  pożółkły  papier  i  prawie  zatarte  pismo.  Jako  nagłówek  widniał 
napis: „Baskerville Hall”, a poniżej wielkimi niekształtnymi cytrami: „1742”. 
— Widzę, że to jakby jakieś sprawozdanie. 
— Tak. To opis pewnej legendy, krążącej w rodzinie Baskervillów. 
— Sądziłem, że pan chce zasięgnąć mojej rady w sprawie bardziej aktualnej i konkretnej. 
— Niech mi pan wierzy, że jest to sprawa bardzo świeża i pilna, trzeba ja koniecznie wyjaśnić w 
ciągu  dwudziestu  czterech  godzin.  Rękopis,  który  przyniosłem  ze  sobą.  jest  krótki  i  ściśle 
związany ze sprawą. Pozwoli pan, że go przeczytam. 
Holmes wsunął się w głąb fotela, splótł dłonie, zamknął oczy i przybrał postawę pełną rezygnacji. 
Doktor  Mortimer  rozłożył  rękopis  przy  świetle  i  donośnym,  suchym  głosem  zaczął  czytać 
następująca stara opowieść: 
O  pochodzeniu  psa  Baskervillów  krążyły  różne  pogłoski.  Ponieważ  jednak  jestem  potomkiem 
Hugona  Baskervilla  w  prostej  linii,  u  historię  niniejszą  słyszałem  z  ust  mego  ojca,  któremu 
znów  przekazał  ją  jego  ojciec,  przeto  spijałem  ją,  przekonany  wierze  o  jej  prawdziwości.  I 
chciałbym,  potomkowie  moi,  abyście  wierzyli,  ze  ta  sama  Sprawiedliwość,  która  karze  za 
grzechy,  umie  również,  przebaczać  miłosiernie,  i  że  nie  ma  tak  strasznego  przekleństwa  na 
świecie, którego nie można okupić skruchą i modlitwą. Z opowieści niniejszej zatem wciągnijcie 
tę  naukę,  ze  nie  należy  obawiać  się  skutków  przeszłości,  lecz  trzeba  '.tac  się  baczniejszym  w 
przyszłości  i  unikać  tych  okropnych  nałogów,  które  ściągnęły  na  naszą  rodzinę  lak  wielkie 
nieszczęściu. 
Wiedzcie  więc,  ze  w  czasach  wielkiej  rewolucji  (której  historię.  napisaną  przez,  wielce 
uczonego  lorda  Charendona  polecam  gorąco  waszej  uwadze),  zamek  Baskerville  był 
własnością  Hugona  tegoż nazwiska,  człowieka  dzikich namiętności, bezbożnika i  rozpustnika. 

background image

Sąsiedzi  wybaczyliby  mu  te  błędy,  wiedząc,  że  zamek  nie  był  nigdy  siedliskiem  świętych,  ale 
okrucieństwa.  jakie  popełniał  podczas  hulaszczymi  zabaw,  stały  się  przysłowiowe  w  całej 
okolicy. 
Zdarzyło  się.  ze  ów  Hugon  zapalał  miłością  (jeżeli  określenie  to,  użyte  w  tym  przypadku,  nie 
będzie  profanacją)  do  córki  ziemianina,  którego  grunta  sąsiadowały  z  posiadłościami 
Baskervillów.  Panna,  skromnie  i  pobożnie  wychowana,  unikała  wielbiciela,  znając  jego  złą 
sławę. 
Pewnego dnia, w wigilia świętego Michała, ów Hugon z pięcioma czy sześcioma towarzyszami 
hulanek,  wtargnął  do  folwarku  i  porwał  pannę,  podczas  nieobecności  jej  ojca  i  braci. 
Przywiózłszy  brankę  do  zamku,  osadził  ją  w  wieży, a sam udał  się  do  jadalni, by,  jak  zwykle, 
spędzie  noc na pijatyce. Nieszczęsna dziewczyna była bliska obłędu, słysząc śpiewy, wrzaski i 
bluźnierstwa  ucztujących,  które  dobiegały  jej  uszu,  aż  wreszcie,  zdjęta  śmiertelną  trwogą, 
zdobyła  się  na  czyn,  przed  którym  zawahałby  się  najodważniejszy  mężczyzna.  Wyszła  przez 
okno  i,  przy  pomocy  gałęzi  bluszczu,  który  porastał  (i  porasta  jeszcze)  mur,  zsunęła  się  po 
rynnie i uciekła przez łąki do folwarku rodzicielskiego, oddalonego o trzy mile. 
Wkrótce  potem  Hugon  opuścił  gości,  aby  zanieść  trochę  jadła  i  picia  swej  brance  —  a  może 
żywił  i jakieś gorsze zamiary — ale zastał więzienie puste. Na ten widok, jakby opętany przez 
szatana,  zbiegł  w  szalonym  pędzie  ze  schodów,  wpadł  do  jadalni,  wskoczył  na  stół,  tłukąc 
talerze i kryształy, i wobec przerażonych, na wpół pijanych biesiadników przysiągł, ze jeśli tej 
nocy  jeszcze  zdoła  schwytać  zbiegłą  dziewczynę,  zaprzeda  czartu ciało  i duszę. Obecni  przez 
chwilę  w  osłupieniu  patrzyli  na niego, gdy  naraz jeden, podlejszy,  a może bardziej pijany od 
innych  krzyknął,  żeby  puścić  psy gończe śladem  dziewczyny.  Propozycja przypadła do smaku 
Hugonowi, wybiegł z zamku, wrzeszcząc na stajennych, by mu siodłali klacz, a na dojeżdżaczy 
by wypuścili psy z psiarni, po czym cisnął psom chustkę dziewczęcia. Ludzie klnąc a zwierzęta 
wyjąc popędzili wśród bladego blasku księżyca ku łąkom. 
Wszystko to dokonało się tak szybko, że biesiadnicy zrazu nie zrozumieli co zaszło. Niebawem 
jednak  zaświtało  w  ich  zamroczonych  umysłach,  uprzytomnili  sobie  o  co  chodzi  i  powstało 
piekielne zamieszanie. Jedni wołali o pistolety, inni o konie, inni znów o świeże butelki wina. W 
końcu oprzytomnieli do reszty i wszyscy, w liczbie trzynastu, dosiedli koni i puścili się w pogoń. 
Księżyc rzucał na ziemię srebrzyste blaski, a konie pędziły wyciągniętym galopem drogą. którą 
podążać musiała nieszczęsna dziewczyna, chcąc się dostać do domu. 
Ujechali tak ze dwie mile. gdy spotkali nocnego pastucha, pilnującego trzodę na łące, a mijając 
go  krzyknęli,  czy  nie  widział  ściganej  zwierzyny.  Opowieść  niesie,  ze  nieborak  tak  był 
wystraszony, iż nie mógł odpowiedzieć, w końcu jednak objaśnił, że widział młodą dziewczynę i
 
psy pędzące za nią. 
— Ale widziałem więcej jeszcze — dodał — widziałem dziedzica z Baskerville na czarnej klaczy, 
a za nim biegł cicho pies tak potworny, ze niechaj mnie Bóg uchowa. abym go spotkał na swej 
drodze. 
Oboje posiali pastucha do wszystkich diabłów i popędzili dalej. 
Ale  niebawem  krew  ścięła  się  mrozem  w  ich  żyłach.  Na  równinie  rozległ  się  tętent  kopyt 
końskich i czarna klacz, okryła pianą, minęła ich w piekielnym galopie, bez pana, wlokąc cugle 
za sobą. 
Zdjęci trwogą, jeźdźcy zbliżyli się do siebie, lecz pogoni nie zaniechali, jakkolwiek każdy z nich. 
gdyby był sam, chętnie zawróciły konia. Jadąc już wolniej, spotkali nareszcie sforę psów, które 
znane  z  odwagi  i  wszelkich  przymiotów  dobrej  rasy,  stały,  wyjąc  ponuro,  nad  krawędzią 

background image

głębokiego  wąwozu.  Niektóre  zaczynały  się  już  cofać,  inne,  ze  zjeżoną  sierścią,  ze  ślepiami 
krwią nabiegłymi, patrzyły w wąwóz. 
Grono mężczyzn, już zupełnie trzeźwych, jak się łatwo domyśleć, zatrzymało się. Większość nie 
miała odwagi zapuszczać się dalej, lecz trzej najśmielsi zjechali do wąwozu. Rozszerzał się on 
w  tym  miejscu  znacznie  i  tu,  na  dość  obszernej  polance,  wznosiły  się  dwa  wielkie  kamienie, 
jakimi niektóre zapomniane ludy znaczyły w dawnych czasach miejsca swego pobytu. Księżyc 
oświecał  jasno  płaszczyznę, a na środku leżała biedna dziewczyna  bez życia. Tutaj widocznie 
upadki i skonała ze znużenia i trwogi. Ale nie na jej widok ani na widok wyciągniętych o parę 
kroków dniej zwłok Hugona Baskervilla skamienieli trzej śmiałkowie. Nad trupem Hugona stał 
potwór — czarne wielkie zwierzę, kształtu psa, a rozmiarów dotąd nie widzianych. 
Potwór miał kły zatopione w gardle Hugona, ci w chwili gdy trzej mężczyźni się zbliżyli, wyrwał 
kawał ciała z szyi trupa i zwrócił ku przybyłym swe ogniste ślepia i paszczę krwią broczącą... 
Trójka  śmiałków  wrzasnęła  przeraźliwie  i  krzycząc  ciągle,  popędziła  z  powrotem  przez 
równinę. 
Utrzymują,  ze  jeden  z  tych  trzech  umarł  jeszcze  tej  samej  nocy,  a  dwaj  zostali  obłąkani  do 
końca życia. 
Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa, który od owego czasu stał się 
okrutną  plagą  dla  naszego  rodu.  Spisałem  tę  opowieść,  bo  wzmianki  i  domysły  wzbudzają 
zawsze więcej trwogi niż rzeczy dokładnie wiadome. 
Nie  można  zaprzeczyć,  że  kilku  członków  naszej  rodziny  zginęło  śmiercią  gwałtowną  nagłą  i 
tajemniczą.  Powinniśmy jednak ufać w nieskończoną dobroć  Opatrzności, która  rzadko  kiedy 
karze niewinnych w trzecim lub czwartym pokoleniu, jak powiedziano w Piśmie Świętym. 
Polecam was, synowie moi, opiece Opatrzności i radzę unikać, przez ostrożność, chodzenia w 
pobliże owego wąwozu, w godzinach nocy, kiedy panuje moc złego ducha. 
Spisał Hugon Baskerville dla synów swoich Rogera i Jana, zalecając wszakże, aby pod żadnym 
pozorem nie powtarzali opowieści powyższej siostrze swojej Elżbiecie. 
Doktor  Mortimer skończył czytać, zsunął okulary na czoło i spojrzał na Sherlocka Holmesa. Ten 
ziewnął, wrzucił do ognia niedopałek papierosa i spytał lakonicznie: 
— I cóż? 
— Czy ta historia nie wydaje się panu interesująca? 
— Owszem, dla amatora bajek o żelaznym wilku.  
Doktor Mortimer wyjął z kieszeni starannie złożoną gazetę. 
—  Teraz,  panie  Holmes,  pokażę  panu  coś  nowszego.  Oto  numer  pisma  ,,Devon  County 
Chronicle”  z  14  czerwca  tego  roku,  zawierający  szczegóły  śmierci  sir  Karola  Baskervilla,  który 
zmarł kilka dni wcześniej. 
Mój przyjaciel pochylił się nieco do przodu, a wyraz jego twarzy świadczył o pewnym skupieniu. 
Nasz gość poprawił okulary i zaczął: 
Nagła  śmierć  sir  Karola  Baskervilla,  którego  wymieniano  jako  kandydata  stronnictwa 
liberalnego  z  okręgu  środkowego  Devon  w  zbliżających  się  wyborach,  zaskoczyła  całe 
hrabstwo. Sir Karol  mieszkał w Baskerville  Hall  od  niedawna,  niemniej  stylem  bycia i wielką 
hojnością zdobył uznanie oraz szacunek wszystkich tych, którzy go znali. 
W tych czasach „świeżych bogaczy" pocieszający jest widok potomka starego rodu, który mimo 
ciężkich przejść, zdołał wzbogacić się i przywrócić dawną świetność rodzinnej siedziby. 
Sir  Karol,  jak  wiadomo,  doszedł  do  fortuny  w  Afryce  Południowej.  Rozsądniejszy  od  tych, 
którzy  spekulują,  aż  szczęście  się  odwróci,  zrealizował  wszystkie  swoje  plany  i  powrócił  do 

background image

Anglii.  Zaledwie  dwa  lata  mieszkał  w  Baskerville  Hall.  Miał  zamiar  odbudować  zamek  i 
unowocześnić  gospodarstwa  rolne.  Śmierć  nie  pozwoliła  mu  urzeczywistnić  tych  planów, 
zakrojonych  na wielką skalę. Będąc bezdzietnym, pragnął żeby cała okolica korzystała z jego 
majątku,  toteż  wiele  osób  zasmuciła  jego  przedwczesna  śmierć.  Niejednokrotnie  na  naszych 
łamach pisaliśmy o jego hojnych darach na różne cele dobroczynne w hrabstwie. 
Śledztwo  nie  mogło  wyjaśnić  dokładnie  okoliczności,  które  towarzyszyły  śmierci  sir  Karola 
Baskervilla, ale rozproszyło przynajmniej pewne zabobonne pogłoski. Sir Karol był wdowcem i 
prowadził samotne życie. Pomimo znacznej fortuny żył bardzo skromnie, a cała jego służba to 
małżeństwo Barrymore — on był lokajem, ona gospodynią. 
Ich zeznania, potwierdzone przez kilku przyjaciół, wskazują, że od pewnego czasu sir Karol źle 
się czuł. Męczyła go choroba serca, objawiająca się nagłym bladnięciem, napadami duszności 
i  rozstrojem  nawowym.  Doktor  Mortimer,  przyjaciel  i  lekarz  zmarłego,  potwierdził  to  w 
zeznaniach. 
Fakty  w  tej  sprawie  są  bardzo  proste.  Co  wieczór,  przed  snem  sir  Karol  przechadzał  się  po 
słynnej  alei  cisowej  w  Baskerville  Hall.  Małżonkowie  Barrymore  stwierdzili  w  swoich 
zeznaniach, że taki był zwyczaj ich pana. 
4  czerwca  sir  Karol  oznajmił,  że  nazajutrz  wyjeżdża  do  Londynu  i  polecił  Barrymorowi,  aby 
spakował  jego  rzeczy.  Wieczorem  wyszedł  na  codzienną  przechadzkę,  podczas  której  zawsze 
palił cygaro. 
Z przechadzki tej już nie wrócił. 
O północy, Barrymore, widząc, że drzwi przedsionka zamku są jeszcze otwarte, zaniepokoił się. 
Zapalił latarnię i poszedł szukać pana. Dzień był dżdżysty, z łatwością więc na rozmiękłej ziemi 
w alei odnalazł ślady stóp sir Karola. W połowie drogi znajduje się furtka, która wychodzi na 
moczary.  Głębsze  w  tym  miejscu  ślady  wskazywały,  te  sir  Karol  zatrzymał  się  przy  niej. 
Następnie  prawdopodobnie  znów  podjął  przechadzkę,  bo  jego  zwłoki  znaleziono  znacznie 
dalej. 
Pewien  szczegół zeznania Barrymora pozostaje jeszcze nie wyjaśniony: kształt śladów zmienił 
się z chwilą kiedy sir Karol Baskerville minął furtkę: wydawało się, że szedł dalej na palcach. 
Niejaki Murphy, Cygan, handlarz koni, znajdował się wówczas blisko, na moczarach, lecz, jak 
sam  zeznał,  był  zupełnie  pijany.  Oświadczył,  że  słyszał  krzyki,  ale  nie  mógł  wskazać  skąd 
dochodziły.  Na  zwłokach  sir  Karola  nie  stwierdzono  żadnych  śladów  napadu,  jakkolwiek 
raport lekarza wspomina o niezwykłym, konwulsyjnym skrzywieniu twarzy — tak strasznym, że 
początkowo  doktor  Mortimer  nie  chciał  wierzyć,  iż  istotnie  leży  przed  nim  jego  przyjaciel  i 
pacjent.  Wyjaśniono  jednak,  że  jest  to  objaw  zdarzający  się  często  w  wypadkach  dusznicy  i 
śmierci  spowodowanej  atakiem  serca.  Oględziny  zwłok  potwierdziły  taką  właśnie diagnozę,  a 
sędzia śledczy uznał orzeczenie lekarskie. 
Jesteśmy  zadowoleni  z  takiego  wyniku  śledztwa.  Spadkobierca  sir  Karola  powinien  jak 
najszybciej zamieszkać na zamku i prowadzić dalej, przerwane w tak tragiczny sposób, dzieło 
swego  poprzednika.  Gdyby  rzeczowy  raport  sędziego  nie  rozwiał  ostatecznie  zabobonnych 
opowieści krążących o tej śmierci, nie można by wcale wydzierżawić Baskerville Hall. 
Spadkobiercą zmarłego  jest – jeśli jeszcze żyje – Henryk Baskerville, syn najmłodszego brata 
sir Karola. Ostatnie listy młodego człowieka pochodziły z Ameryki. Poczyniono starania aby go 
odnaleźć i zawiadomić spadku jaki mu przypadł.
 
Doktor Mortimer złożył dziennik i wsunął go do kieszeni. 
— Takie są, panie Holmes, publicznie znane szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla — rzekł. 

background image

—  Dziękuję  panu  —  odparł  Holmes  —  za  zwrócenie  mojej  uwagi  na  ten  wypadek, interesujący 
pod wieloma względami. Swego czasu zauważyłem kilka wzmianek w dziennikach, ale byłem tak 
pochłonięty  sprawą  kamei,  które  zginęły  w  Watykanie,  że  przestałem  się  interesować  tym,  co 
działo się w Anglii. Mówi pan, że ten artykuł zawiera wszystkie publicznie znane fakty. 
— Tak jest. 
— Niech mi pan teraz poda nieznane. 
Holmes  wsunął  się  znów  głębiej  w  fotel,  splótł  dłonie,  a  jego  twarz  przybrała  wyraz  powagi  i 
obojętności. 
—  Zgodnie  z  pańskim  życzeniem  —  mówił  doktor  Mortimer,  okazując  już  gwałtowne 
zdenerwowanie – powiem panu to, czego nie mówiłem nikomu. Nie powiedziałem tego sędziemu, 
bo  człowiekowi  nauki  trudno  jest  przyznać  się  publicznie,  że  podziela  powszechny  zabobon. 
Chodziło  mi  także  o  to  —  jak  słusznie  napisano  w  gazecie  –  nie  można  byłoby  dzierżawić 
Baskerville  Hall,  gdyby  jeszcze  cokolwiek  wzmocniło  straszną  sławę  tej  siedziby.  Dlatego 
uważałem za stosowne powiedzieć mniej niż wiedziałem, ale z panem chcę być zupełnie szczery. 
Równina  jest  prawie  niezamieszkała,  a  tych  którzy  sąsiadują  ze  sobą,  łącza  ścisłe  związki.  Stąd 
moja  zażyłość  z  sir  Karolem  Baskervillem.  Z  wyjątkiem  pana  Franklanda  w  Lafter  Hall  i  pana 
Stapletona, przyrodnika, nie ma w promieniu w promieniu kilku mil ludzi wykształconych. 
Sir Karol lubił samotność, ale jego choroba zbliżyła nas, a wspólne zamiłowanie do nauki jeszcze 
to  utrwaliło. Sir Karol  przywiózł  z  Afryki Południowej dużo ciekawych materiałów i spędziliśmy 
razem  niejeden  mity  wieczór,  rozmawiając  o  anatomii  Buszmenów  i  Hotentotów.  W  ciągu 
ostatnich  kilku  miesięcy  sir  Karol  był  coraz  bardziej  rozdrażniony.  Legenda,  którą  przeczytałem 
przed chwilą, prześladowała go do tego stopnia, że nic na świecie nie zmusiłoby go do wyjścia w 
nocy poza ogrodzenie parku. Wyda się to panu nieprawdopodobne, niemniej jednak sir Karol był 
szczerze  przeświadczony,  że  okrutne  fatum  ciąży  nad  jego  rodem,  a  kroniki  rodzinne  nie  mogły 
dodać  mu otuchy.  Nieustannie dręczyła go myśl o ciągłej obecności jakiegoś ducha. Często pytał 
mnie, czy podczas nocnych spacerów nie dostrzegłem nigdy jakiejś niezwykłej postaci lub czy nie 
słyszałem  wycia  psa.  To  ostatnie  pytanie  zadawał  mi  wielokrotnie,  zawsze  głosem  drżącym  ze 
zdenerwowania. Przypominam sobie doskonale drobne zajście, które zdarzyło się na kilka tygodni 
przed  jego  śmiercią.  Przyjechałem  do  zamku  i  zastałem  sir  Karola  w  drzwiach  przedsionka. 
Zeskoczyłem  z  dwukółki  i  stanąłem  na  wprost  swojego  przyjaciela,  gdy  nagle  zauważyłem, że  z 
przerażeniem  wpatruje  się  w  coś  za  moimi  plecami.  Odwróciłem  się  i  dostrzegłem  jeszcze  na 
zakręcie  drogi  coś  nieokreślonego;  zdawało  mi  się,  że  to  wielkie  czarne  cielę.  Sir Karol  był  tym 
tak  zdenerwowany  i  zaniepokojony,  że  musiałem  pójść  na  miejsce,  gdzie  zwierzę  się  ukazało  i 
szukać go. Ale zniknęło bez śladu. Wydarzenie to wywarło na nim straszne wrażenie. Spędziłem z 
nim  cały  wieczór  i  właśnie  wtedy  dla  wytłumaczenia  swojego  zdenerwowania,  powierzył  mi 
rękopis,  który  panu  przeczytałem.  Wspominam  o  tym  drobnym  zajściu  tylko  dlatego,  że  ze 
względu  na  późniejszą  tragedię  nabiera  ono  pewnego  znaczenia.  Wtedy  nie  przywiązywałem  do 
niego  żadnej  wagi  i  uważałem,  że  zdenerwowanie  mojego  przyjaciela  jest  nieuzasadnione.  Na 
skutek moich nalegań sir Karol postanowił jechać do Londynu. Wiedziałem, że ma chore serce, a 
nieustający  lęk,  w  jakim  żył  —  choćby  jego  powód  był  urojony — oddziaływał  niekorzystnie na 
jego  zdrowie.  Sądziłem,  że  pobyt  w  mieście  dobrze  mu  zrobi,  a  pan  Stapleton,  nasz  wspólny 
przyjaciel,  poproszony  o  radę,  był  tego  samego  zdania.  W  ostatniej  chwili  nastąpiła  ta  okropna 
tragedia.  Tej  nocy,  kiedy  zmarł  sir  Karol.  Barrymore,  jego  lokaj,  przysłał  po  mnie  chłopca 
stajennego  Perkinsa,  a  ponieważ  nie  spałem  jeszcze,  w  godzinę  po  wypadku  byłem  już  w 
Baskerville Hali. 

background image

Osobiście  stwierdziłem wszystkie  wspomniane  w śledztwie  fakty. Zbadałem  ślady  kroków w  alei 
cisowej, widziałem przy furtce miejsce, gdzie sir Karol się zatrzymał, zauważyłem zmianę kształtu 
śladów  począwszy  od  tego  miejsca,  widziałem  że  na  piasku  nie  ma  innych  śladów  oprócz 
pochodzących od butów  Barrymora, po czym zbadałem uważnie zwłoki, których jeszcze nikt nie 
dotykał. 
Sir Karol leżał wyciągnięty, twarzą do ziemi, ręce miał rozkrzyżowane, palce zaciśnięte kurczowo 
i zagłębione w  ziemi, a twarz  tak  wykrzywioną,  że nie odważyłbym się stwierdzić pod przysięgą 
jego tożsamości. 
Na  ciele  nie  znalazłem  żadnych  obrażeń.  Jednak  zeznania  Barrymora  nie  były  dokładne. 
Powiedział,  że  przy  zwłokach  nie  było  żadnych  innych  śladów.  Nie  widział  ich.  Ja  jednak 
dostrzegłem... w pewnej odległości... świeże, wyraźne... 
— Ślady kroków? 
— Tak jest, ślady kroków. 
— Mężczyzny czy kobiety? 
Doktor  Mortimer  spoglądał  na  nas  przez  chwilę  dziwnym  wzrokiem,  po  czym,  niemal  szeptem, 
odpowiedział: 
— Panie Holmes, to były ślady łap olbrzymiego psa! 

 

Problem 

Przyznam,  że  te  słowa  przejęły  mnie  dreszczem.  Głos  doktora  Mortimera  drżał  także, 

widać  było  że  zdenerwowało  go  własne  opowiadanie.  Holmes,  nieco  pochylony wprzód,  słuchał 
go z błyskiem w oczach, świadczącym o żywym zainteresowaniu. 
— Czy pan to widział? — zapytał. 
— Tak dokładnie, jak widzę pana w tej chwili. 
— I nic pan o tym nie mówił? 
— Dlaczego miałbym o tym mówić? 
— Jak to się stało, że nikt poza panem nie dostrzegł tych siadów? 
— Były widoczne dopiero dwadzieścia metrów od zwłok... Nikt na to nie zwrócił uwagi. Gdybym 
nie znał tej legendy, tego dziwnego podania, pewno, jak wszyscy, nie dostrzegłbym ich. 
— Czy na moczarach znajduje się dużo psów pasterskich? 
— O, bardzo dużo!... Ale to nie był pies pasterski. 
— Mówi pan, że pies był wielki? 
— Olbrzymi!... 
— I że nie zbliżył się do ciała? 
— Nie. 
— A jaka była wtedy noc? 
— Wilgotna i zimna. 
— Czy padał deszcz? 
— Nie. 
— Proszę mi opisać, jak wygląda ta aleja cisowa. 
—  Tworzą  ją  dwa  rzędy  starych,  wysokich  na  dwanaście  stóp  cisów,  ich  wierzchołki  stanowią 
zwartą kopułę zieleni. Pomiędzy drzewami biegnie dróżka szerokości ośmiu stóp. 
— A pomiędzy drzewami i aleją nie ma nic? 
— Owszem, jest. Po obu stronach dróżki rozciąga się trawnik mający ze sześć stóp szerokości. 
— Mówił pan, że na końcu alei znajduje się furtka? 

background image

— Tak, prowadzi na moczary. 
— Nie ma innego wyjścia? 
— Żadnego. 
— Więc do cisowej alei można wejść tylko z domu lub przez tę furtkę? 
— Można wejść jeszcze przez cieplarnię, zbudowaną na końcu alei. 
— Czy sir Karol doszedł aż do tego miejsca? 
— Nie, był o jakieś pięćdziesiąt metrów od cieplarni. 
— A teraz doktorze, proszę mi powiedzieć — a jest to szczegół bardzo ważny — czy ślady, jakie 
pan dostrzegł, znajdowały się na piasku, czy na trawie? 
— Na trawie nie dostrzegłem żadnych śladów... 
— A zatem były one tylko od strony furtki... To bardzo ciekawe... A czy ta furtka była zamknięta? 
— Zamknięta na klucz i na kłódkę. 
— Jak wysoka jest ta furtka? 
— Ma cztery stopy wysokości. 
— Czy mógłby się ktoś przez nią przedostać? 
— Z łatwością. 
— Może zauważył pan tam jakieś inne ślady? 
— Nie. 
— Czy nikt inny nie badał tego miejsca? 
— Tylko ja tam szukałem. 
— I nic pan nie odkrył? 
— Sir Karol stał w jednym miejscu pięć albo dziesięć minut. 
— Jak pan do tego doszedł? 
— W dwóch miejscach na ziemi zobaczyłem popiół strząśnięty z cygara. 
—  Ma  pan  słuszność  —  potwierdził  Holmes.  —  Watsonie  —  dodał  —  znaleźliśmy 
sympatycznego kolegę... Ale jakie to były ślady? 
— Było wiele śladów sir Karola. Innych nie zauważyłem. 
Sherlock Holmes uderzył się niecierpliwie ręką w kolano. 
— Ach! Gdybym ja tam był! — zawołał. — Sprawa przedstawia się bardzo interesująco! Ślady na 
piasku,  z  których  mógłbym  tyle  rzeczy  wyczytać,  zatarł  deszcz  i  buty  ciekawskich  ludzi! 
Doktorze, dlaczego mnie pan wtedy nie wezwał? Stało się bardzo źle! 
—  Nie  mogłem  pana  wezwać,  nie  ujawniając  tych  wszystkich  faktów,  a  mówiłem  już,  dlaczego 
chciałem milczeć. Zresztą... zresztą... 
— Dlaczego się pan waha? 
—  Są  okoliczności,  w  których  najlepszy  i  najbardziej  doświadczony  policjant  angielski  nie  może 
nic poradzić. 
— Czy przypuszcza pan, że mamy do czynienia z czymś nadprzyrodzonym? 
— Nic takiego nie powiedziałem. 
— Ale tak pan myśli? 
—  Po  tej  tragedii  opowiadano  mi  o  rozmaitych  wypadkach,  których  nie  można  uznać  za 
wydarzenia zwykłe i naturalne. 
— Na przykład? 
— Dowiedziałem się, że przed tą straszną nocą wiele osób widziało zwierzę, którego opis zgadzał 
się  zupełnie  z  wyglądem  złego  ducha  Baskervillów  -  To  zwierzę  nie  da  się  zaliczyć  do  żadnego 
znanego  gatunku.  Wszyscy  przyznają,  że  wyglądało  przerażająco,  jakby  nie  z  tego  świata. 

background image

Wypytywałem  jednego  z  okolicznych  chłopów,  a  także  kowala  i  dzierżawcę.  Wszyscy  tak  samo 
opisywali  tę  straszną  zjawę.  Było  to  dokładne  wcielenie  opisanego  w  legendzie  piekielnego  psa. 
Strach  ogarnął  całą  okolicę  i  tylko  ktoś  naprawdę  bardzo  odważny  zdobyłby  się  pójść  nocą  na 
moczary. 
— A pan, jako człowiek nauki, czy wierzy w istnienie jakichś nadprzyrodzonych mocy? 
— Sam nie wiem, co mam o tym myśleć. 
Holmes wzruszył ramionami. 
— Dotychczas  —  rzekł — ograniczałem swoje badania do spraw z tego świata. Na miarę moich 
skromnych  możliwości  walczyłem  ze  złem,  ale  walka  ze  złym  duchem  przekracza  moje  ambicje. 
Jednakże, jak pan mówi, te ślady były materialne. 
— Ten dziwny pies jest o tyle materialny, że zdołałby rozerwać szyję człowiekowi, ale pochodzi z 
piekła. 
— Widzę, że zalicza się pan do ludzi wierzących w zjawiska nadprzyrodzone... Teraz niech mi pan 
odpowie na jeszcze jedno pytanie: dlaczego przyszedł pan do mnie po radę jeśli pan w to wierzy? 
Prosi  mnie  pan, abym  nie  badał  przyczyn  śmierci sir  Karola  Baskervilla i żąda zarazem, abym się 
zajął poszukiwaniami. 
— Nie, ja pana o to nie prosiłem. 
— W czym więc mogę panu pomóc? 
—  Chciałem  prosić,  aby  mi  pan  poradził, jak mam się zachować  wobec  sir Henryka Baskervilla, 
który  przybywa  na  dworzec  Waterloo  —  tu  doktor  Mortimer  wyjął  zegarek  —  za  godzinę  i 
kwadrans. 
— Czy to on jest spadkobiercą majątku? 
—  Tak.  Po  śmierci  sir  Karola  dowiadywaliśmy  się  szczegółowo  o  wszystko,  co  dotyczy  tego 
młodego  człowieka  i  zawiadomiono  nas,  że  zajmuje  się  rolnictwem  w  Kanadzie.  Wiadomości  o 
nim  są  najzupełniej  zadowalające...  W  tej  chwili  nie  mówię  jako  lekarz,  lecz  Jako  wykonawca 
testamentu sir Karola Baskervilla. 
— Czy nie ma innych pretendentów do majątku pozostałego po zmarłym? 
— Nie. Jedyny krewny, którego ślad jeszcze odnaleziono, nazywa się, a raczej nazywał się, Rower 
Baskerville, był trzecim bratem sir Karola. Drugi brat, który umarł bardzo młodo, pozostawił tylko 
jednego  syna, Henryka. Rogera, trzeciego brata,  uważano zawsze w  rodzinie za parszywą owcę. 
Byt uosobieniem dawnego typu Baskervillów i, jak mi opowiadano, błąkał się po świecie, jak stary 
Hugo. Życie w Anglii nie przypadło mu do gustu, przeniósł się więc do Ameryki Środkowej, gdzie 
umaił  na  żółtą  febrę  w 1876 roku. Sir Henryk  jest więc  ostatnim  potomkiem rodu Baskervillów, 
Za  godzinę  i  pięć  minut  mam  się  z  nim  spotkać  na  dworcu  Waterloo...  Telegrafował  do  mnie  z 
Southampton. że przyjedzie dziś rano. Cóż więc mam robić, panie Holmes? 
— Dlaczego nowy spadkobierca nie mógłby zamieszkać w siedzibie swoich przodków? 
— Wydaje  się to zupełnie naturalne, nieprawda? Jednak trzeba pamiętać, że wszyscy członkowie 
rodziny  Baskervillów,  którzy  mieszkali  w  tym  zamku,  zginęli  gwałtowną  śmiercią.  Jestem 
przekonany,  że  gdyby  sir  Karol  mógł  porozmawiać  ze mną  przed śmiercią, poleciłby  mi.  aby nie 
wprowadzać  do  tego  domu  ostatniego  potomka  jego  rodu  i  spadkobiercy  olbrzymiego  majątku. 
Ale  z  drugiej  strony  nie  można  zaprzeczyć,  że  rozwój  tej  biednej  okolicy  zależy  głównie  od 
obecności sir Henryka. Wszystko co zrobił sir Karol, byłoby bezpowrotnie stracone, gdyby zamek 
byt  niezamieszkały.  Przyszedłem  więc  prosić  pana  o  zdanie  i  radę,  gdyż  boję  się,  żeby  na  moją 
decyzję nie wpłynął za bardzo mój własny interes.  
Holmes długą chwilę siedział zamyślony, wreszcie powiedział: 

background image

— Krótko mówiąc uważa pan, że z powodu jakichś piekielnych wpływów, pobyt w Dartmoor jest 
niebezpieczny dla członków rodziny Baskervillów. 
— Czy nie mam podstaw by lak twierdzić? 
—  Nie  przeczę.  Ale,  jeśli  pańska  teoria  o  faktach  nadprzyrodzonych  jest  prawdziwa,  ten  młody 
człowiek  może  podlegać  tym  wpływom  lak  samo  w  Londynie  jak  w  Devonshire.  Trudno  mi 
uwierzyć w diabła, którego potęga sięgałaby tylko do granic jednej parafii, jak — na przykład — 
władza zarządu w jakiejś fabryce. 
—  Patrzyłby  pan.  panie  Holmes,  poważniej  na  te  sprawy,  gdyby  miał  pan  osobiście  z  nimi  do 
czynienia.  Według  pana  ten  młody  człowiek  nic  jest  narażony  na  większe  niebezpieczeństwo  w 
Devonshire niż w Londynie... Przyjeżdża za pięćdziesiąt minut. Co radzi mi pan robić? 
—  Radzę  panu  wziąć  powóz,  zawołać  swego  psa,  który  drapie  do  moich  drzwi,  i  pojechać  na 
spotkanie sir Henryka Baskervilla na dworzec Waterloo. 
— No, a potem? 
— Potem nie powie mu pan nic, dopóki ja się nad tym wszystkim me zastanowię. 
— Czy długo będzie się pan zastanawiał? 
— Dwadzieścia cztery  godziny.  Będę panu szczerze wdzięczny, doktorze, jeżeli przyjdzie pan tu 
jutro o dziesiątej. Proszę również, aby przyprowadził pan ze sobą sir Henryka. 
— Zrobię to oczywiście, panie Holmes. 
Doktor  Mortimer  zapisał  na  mankiecie  godzinę  spotkania  i  wyszedł.  Holmes  zatrzymał  go  na 
schodach. 
— Jeszcze  jedno pytanie, doktorze. Mówił mi pan, że przed śmiercią sir Karola Baskervilla kilka 
osób widziało na moczarach dziwne zjawisko. 
— Tak, trzy osoby. 
— A czy widziano je też później? 
— Nie słyszałem o tym. 
— Dziękuję panu. Do widzenia. 
Holmes  powrócił  do  swego  fotela,  a  zadowolenie  malujące  się  na  twarzy  mojego  przyjaciela 
dowodziło, że myśli o jakimś miłym zajęciu. 
— Czy wychodzisz, Watsonie? — zapytał mnie. 
— Tak, a może jestem ci potrzebny? 
—  Nie.  drogi  przyjacielu.  Będziesz  mi  potrzebny  dopiero  gdy  zaczniemy  działać.  Wiesz,  że  to 
wspaniała sprawa i pod niektórymi względami jedyna w swoim rodzaju. Gdy będziesz przechodził 
koło  sklepu  Bradleya,  powiedz,  żeby  mi  przysłał  etui  mojego  zwykłego  tytoniu.  A  teraz  zostaw 
mnie samego  aż do wieczora.  Gdy  wrócisz, opowiemy sobie  nasze  wnioski  w  sprawie, którą dał 
nam do rozwiązania doktor Mortimer. 
Holmes lubił rozważać każda sprawę w samotności. Zbijał wtedy lub popierał swoje własne teorie 
i dochodził do ostatecznych wniosków. 
Spędziłem  popołudnie  w  klubie  i  dopiero  wieczorem  wróciłem  na  Baker  Street.  Była  może 
dziewiąta, gdy znalazłem się znów w salonie Sherlocka Holmesa. Gdy otworzyłem drzwi, zdawało 
mi się, że się pali — gęsty dym wypełniał cały pokój, a płomień lampy migotał w nim niepewnym 
blaskiem. Zrobiłem kilka kroków i uspokoiłem się. Był to tylko dym tytoniowy, klon, zaczął mnie 
drapać  w  gardle  wywołując  nieprzyjemny  kaszel.  Dopiero  po  chwili,  wśród  tej  gęstej  chmury 
dostrzegłem Holmesa otulonego w szlafrok i zagłębionego w ulubionym fotelu. W zębach trzymał 
fajkę. 
Wokół niego, na dywanie, leżały kartki papieru. 

background image

— Zaziębiłeś się, Watsonie? — zapytał. 
— Nie, to ten okropny dym. 
— A tak, dym jest gęsty... 
— Ależ tu nie można oddychać! 
— No to otwórz okno. Założyłbym się, że cały ten czas przesiedziałeś w klubie. 
— Mój kochany. 
— No, czy zgadłem? 
— Tak, ale jakim sposobem... 
Holmes roześmiał się. widząc moje zdumienie. 
—  Jakiś  ty  naiwny  —  odrzekł.  —  Zawsze  sprawiało  mi  przyjemność  korzystanie  z  moich 
skromnych  umiejętności  by  zabawić  się  twoim  kosztem.  Pomyśl  tylko,  taki  dżentelmen,  jak  ty, 
który  ma  niewielu  serdecznych  przyjaciół,  wychodzi  podczas  deszczu  i  błota,  wraca  wieczorem 
wcale  nic  zabłocony,  w  błyszczących  bułach...  No,  co  byś  z  tego  wywnioskował?  To,  że 
przesiedział gdzieś cały dzień... Czy nie jest to oczywiste i jasne? 
— Na świecie jest dużo rzeczy oczywistych, na które nic zwraca się jednak uwagi. 
— A jak ci się zdaje, gdzie ja byłem? 
— Zdaje mi się. że przesiedziałeś całe popołudnie na tym samym miejscu. 
— Mylisz się... bytem w Devonshire. 
— Ale tylko w myśli? 
— Naturalnie, nie ruszyłem się z tego fotela, wypiłem nieświadomie — czego żałuję — dwie duże 
filiżanki  kawy  i  wypaliłem  mnóstwo  tytoniu.  Po  twoim  wyjściu  postałem  do  Stanforda  po  mapę 
równiny Dartinoor i przebiegałem ją całą — w myślach oczywiście — we wszystkich kierunkach. 
Sądzę, że mógłbym już teraz wędrować po tym terenie bez przewodnika.  
— Czy la mapa obejmuje dużą przestrzeń? 
— Bardzo dużą. 
Holmes rozwinął część mapy i rozłożył ją na kolanach. 
—  Oto  obszar,  o  który  nam  chodzi  —  powiedział.  —  Tu,  w  środku,  znajduje  się  posiadłość 
Baskerville Hali. 
— Otoczona lasem? 
— Tak... Chociaż szpaler cisowy nie jest tu opisany, przysiągłbym, że oznacza go ta linia, mająca 
po  prawej  stronie  równinę.  Tu.  len  szereg  domów,  to  wioska  Grimpen.  gdzie  mieszka  nasz 
przyjaciel,  doktor  Mortimer.  Widzisz,  że  w  promieniu  trzech  mil  ludzkie  siedziby  są  rzadko 
rozrzucone. Tu jest posiadłość Lafter Hali, o której wspomina stary rękopis. Budynek, oznaczony 
nieco  dalej,  to  mieszkanie  przyrodnika  Stapletona,  leżeli  dobrze  pamiętam  jego  nazwisko. 
Wreszcie  dwa  folwarki:  High  Tor  i  Foulmire.  O  czternaście  mil  stamtąd  wznosi  się  więzienie 
Princelown.  Dokoła  i  pomiędzy  tymi  domami  ciągnie  się  ponura  i  pusta  równina.  Właśnie  tu 
rozegrał się dramat, tu więc będziemy się starali rozwikłać otaczającą go tajemnicę, 
— To jest dzikie i puste miejsce. 
— Tak jest. Gdyby diabeł chciał się mieszać w ludzkie sprawy... 
— A więc i ty przypuszczasz, że istnieją jakieś siły nadprzyrodzone? 
— A  czy  diabeł nie może  się posługiwać pomocnikami z krwi i kości? Od początku dwa pytania 
nasuwają  mi  się  na  myśl.  Pierwsze:  czy  popełniono  tu  zbrodnię?  Drugie:  jakiego  rodzaju  jest  to 
zbrodnia i w jaki sposób ją popełniono? Jeżeli przypuszczenia duktom Mortimera są uzasadnione, 
i jeżeli znajdujemy się wobec potęgi, która nie podlega prawom natury, najlepiej byłoby zaprzestać 
dalszego  dochodzenia.  Ale  musimy  rozważyć  wszystkie  inne  hipotezy,  zanim  zatrzymamy  się  na 

background image

tej  ostatniej.  Zamknij  teraz  okno.  Być  może.  to  tylko  dziwne  uprzedzenie,  ale  zdaje  mi  się.  że 
skoncentrowana atmosfera pomaga skupić myśli; co prawda me izoluję się jeszcze całkowicie, aby 
jaśniej rozumować, choć byłoby to logiczne... No, a ty czy zastanawiałeś się nad tą sprawa? 
— W ciągu dnia wiele o niej myślałem. 
— I jakie jest twoje zdanie? 
— Jest wyjątkowo zagmatwana. 
— Rzeczywiście, to niezwykła sprawa, bardzo różniąca się od innych... Na przykład ta zmiana w 
kształcie śladów stóp. Jak ją wytłumaczysz? 
— Mortimer twierdzi, ze sir Karol Baskerville przeszedł część alei na palcach. 
— Powtarza  tylko  wniosek  jakiegoś idioty, który prowadził śledztwo. Dlaczego Baskerville miał 
się przechadzać po alei na palcach? 
— A więc? 
—  Sądzę,  że  biegł...  Sir  Karol  biegi  z  rozpaczliwym  wysiłkiem! Biegł,  aby się uratować,  dopóki 
nagły atak serca nie powalił go na ziemię. 
— Dlaczego uciekał? 
—  W  tym  właśnie  tkwi  zagadka.  Z  pewnych  oznak  wyciągnąłem  wniosek.,  że  byt  przerażony, 
zanim zaczął uciekać. 
— Na czym go opierasz? 
—  Przypuszczam,  że  powód  jego  przerażenia  znajdował  się  na  moczarach.  Wydaje  mi  się  to 
prawdopodobne,  gdyż  tylko  człowiek  oszalały  ze  strachu,  może  w  takiej  sytuacji  uciekać  w 
przeciwną  stronę  niż  znajduje  się  jego  dom.  Jeżeli  możemy  wierzyć  opowiadaniu  Cygana,  sir 
Karol  biegł, wołając  o  pomoc  w kierunku,  skąd  najmniej mógł  się spodziewać pomocy? Zresztą, 
na co czekał tej nocy?... Dlaczego czekał w cisowej alei, a nie w zamku? 
— Czy uważasz, że czekał na kogoś? 
—  Doktor  Mortimer  odmalował  nam  sir  Karola  Baskervilla  jako  człowieka  starego  i 
niedołężnego. Przypuśćmy  nawet,  że  wyszedł wieczorem na spacer... No, ale tego wieczora było 
wilgotno i zimno, czy jest zatem możliwe, żeby sir Karol stał w jednym miejscu dziesięć minut, jak 
dowodzi doktor Mortimer. wnioskując z popiołu strząśniętego z cygara? 
— Przecież sir Karol wychodził podobno co dzień wieczorem. 
—  Nic  wydaje  mi  się  prawdopodobne,  aby  co  wieczór  przechadzał  się  w  pobliżu  furtki 
prowadzącej na moczary. Zeznania wszystkich świadczą o czymś przeciwnym: wszyscy mówią, że 
sir  Karol  unikał  tego  miejsca,  a  tej  nocy  znalazł  się  właśnie  tam.  Nazajutrz  miał  jechać  do 
Londynu? Sprawa przedstawia się teraz jaśniej... Watsonie, daj mi moje skrzypce. Nie myślmy już 
o tej sprawie i poczekajmy na odwiedziny doktora Mortimera i sir Henryka Baskervilla. 

 
 

Sir Henryk Baskerville 

Tego  dnia  zjedliśmy  śniadanie  bardzo  wcześnie.  Sherlock  Holmes  czekał  w  szlafroku  na 

gości. Punktualnie o godzinie dziesiątej w pokoju zjawił się doktor Mortimer i młody baronet. 
Henryk  Baskerville  miał  około  trzydziestu  lat.  Był  niskiego  wzrostu,  krępej  budowy,  o  żywych 
ruchach,  jego  czarne  oczy  uważnie  patrzyły  spod  krzaczastych  brwi,  co  nadawało  twarzy  wyraz 
energii  i  silnej  woli.  Opalenizna  świadczyła,  ze  spędzał  większość  czasu  na  świeżym  powietrzu. 
Spokój w spojrzeniu i powaga w ruchach mówiły o dobrym wychowaniu. 
— Przedstawiam panom sir Henryka Baskervilla — rzekł doktor Mortimer. 
— Tak, to ja we własnej osobie — dodał młody człowiek. 

background image

— Ale co dziwniejsze, panie Holmes, gdyby obecny tu mój przyjaciel nie zaproponował, że mnie 
panu przedstawi, sam przyszedłbym do pana. Pan lubi zagadki. A od dzisiejszego ranka jestem w 
posiadaniu zagadki, której rozwiązanie wymaga więcej czasu niż mogę na to poświęcić. 
Holmes ukłonił się. 
—  Proszę  usiąść,  sir  Henryku  —  powiedział. — Przypuszczam.  że podczas  krótkiego  pobytu  w 
Londynie przydarzyła się panu jakaś przygoda? 
— Nic ważnego. Wydaje mi się, że to żart, bo tak można określić list, jaki odebrałem dzisiaj rano. 
I sir Henryk położył na stole kopertę. 
Zbliżyliśmy  się  wszyscy,  aby  ją  lepiej  zobaczyć.  Była  zrobiona  z  szarego  papieru  i  wyglądała 
zwyczajnie. Niewprawna ręka napisała na niej następujący adres: 
Sir Henryk Baskerville w hotelu Northumberland 
Na liście był stempel pocztowy z Charing Cross z wczorajszą datą. 
— Czy ktoś wiedział, że zatrzyma się pan w hotelu Northumberland? — zapytał Holmes, patrząc 
uważnie na gościa. 
— Nie, nikt nie wiedział, gdyż o tym gdzie się zatrzymam, zdecydowałem dopiero po spotkaniu z 
doktorem Mortimerem. 
— Zapewne doktor Mortimer tam mieszkał? 
—  Nie,  ja  zatrzymałem  się  u  przyjaciela  —  odpowiedział  doktor  —  nie  można  więc  było 
przewidzieć, że pojedziemy do tego hotelu. 
— Hm! — mruknął Sherlock. — Wydaje mi się, że ktoś jest doskonale poinformowany o pańskich 
zamiarach. 
Holmes wyjął z koperty kartkę wydartą z zeszytu i złożoną we czworo. 
Rozłożył  papier  na  stole.  Było  na  nim  tylko  jedno  zdanie,  składające  się  z  drukowanych  liter, 
naklejonych na papierze. 
Zdanie to brzmiało następująco: 
Jeżeli cenisz swoje życie, trzymaj się z dala od moczarów. 
Tylko jeden wyraz: „moczarów” był napisany ręką. 
—  Może  wyjaśni  mi  pan,  panie  Holmes  —  zapytał  sir  Henryk  Baskerville  —  co  to  wszystko 
znaczy, i kto może się mną tak bardzo interesować? 
— A co doktor o tym myśli? Musi pan przyznać, że nie ma w tym nic nadprzyrodzonego. 
—  To  prawda.  Ale  czy  ta  przestroga  nie  może  być  przysłana  przez  osobę,  pewną  tego,  że 
zetkniemy się z siłami nadprzyrodzonymi? 
—  Jakimi  siłami?  —  zapytał  ożywiony  sir  Henryk.  —  Zdaje  mi  się,  że  panowie  znacie  moje 
interesy i sprawy lepiej niż ja sam. 
— Przyrzekam  panu, że  zanim wyjdzie  pan z tego pokoju,  będzie pan  wiedział  to wszystko  co i 
my  —  odpowiedział  Sherlock  Holmes.  Teraz,  jeżeli  się  pan  na  to  zgadza,  musimy  się  uważnie 
przyjrzeć  temu  ciekawemu  dokumentowi.  Niewątpliwie  został  on  zredagowany  wczoraj 
wieczorem i oddany natychmiast na pocztę. Czy masz Watsonie wczorajsze „Times”? 
— Leży na stole. 
— Podaj mi go, proszę, chce przejrzeć kolumnę zawierającą artykuły redakcyjne. 
Holmes szybko przebiegł gazetę wzrokiem. 
— Najważniejszy artykuł mówi o wolnym handlu — rzekł. 
—  Pozwólcie  abym  przeczytał  wam  jego  fragment:    Na  podstawie  wiadomości,  krążących 
obecnie,  możesz  sobie  wyobrażać,  że  twoje  własne  przedsiębiorstwo  handlowe  czy  też 
przemysłowe  zyska  przez  wprowadzenie  ceł  ochronnych.  Trzymaj  się  jednak  z  dala od takich 

background image

poglądów i nie zgadzaj się na tego rodzaju ustawy i zarządzenia. Jeśli cenisz ogólny dobrobyt 
kraju, a tym samym i swoje spokojne życie.
 
— Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Watsonie? — zawołał wesoło Holmes — zacierając ręce 
z  widocznym  zadowoleniem.  Doktor  Mortimer  patrzył  ciekawie  na  Holmesa,  a  sir  Henryk 
spoglądał na mnie ze zdumieniem. 
—  Nie  znam  się  na  taryfach  celnych  i  ekonomii  —  rzekł  sir  Henryk.  —  Zresztą  zdaje  się,  że 
odeszliśmy od głównego tematu. 
— Przeciwnie, sir Henryku, zdaje mi się. że sprawa się wyjaśnia. Watson zna lepiej moje metody 
pracy, a jednak widzę, że nie zrozumiał dokładnie o co mi chodzi. 
— W istocie — odparłem — nie mogę zrozumieć jaki związek ma... 
—  Jest  związek  i  to  bardzo  ważny...  ,,Trzymaj  się...  z  dala  od...  Jeśli  cenisz...  swoje...  życie...” 
Czy rozumie pan skąd wzięto te wyrazy? 
— Rzeczywiście! — zawołał sir Henryk. — Bardzo zręcznie zrobione. 
— Gdybym nawet  miał jakiekolwiek  wątpliwości — ciągnął Holmes — to wyrazy „Trzymaj się” 
lub ,,Jeśli cenisz”, które żywcem wycięte nożyczkami, rozproszyłyby je natychmiast. 
— Rzeczywiście  panie  Holmes,  to przechodzi  ludzkie  pojęcie —  rzekł  Mortimer,  spoglądając ze 
zdumieniem na mojego przyjaciela. — Nietrudno domyśleć się, że zdanie jest wycięte z gazety, ale 
z jakiej gazety, a nawet z jakiego artykułu, to na prawdę zdumiewające! Jak pan to odgadł? 
— Przypuszczam, doktorze, że potrafi pan odróżnić czaszkę Murzyna od czaszki Eskimosa? 
— Naturalnie że potrafię, 
— Co je różni? 
— Przecież to mój zawód, uczyłem się tego. Różnice są tak wielkie, że same rzucają się w oczy. 
Kość czołowa, kąt twarzy, kształt szczęki i... 
— A to, co ja mówię, dotyczy mojego zawodu. Istnieją różnice między drukiem „Timesa” a jakiejś 
marnej  gazety  i  są  równie  oczywiste  jak  dla  pana  różnica  między  Murzynem  a  Eskimosem. 
Rozróżnianie  czcionek  to  najłatwiejsza  umiejętność  dla  kogoś,  kto  zajmuje  się  sprawami 
kryminalnymi.  Przyznaję,  że  gdy  byłem  młody,  nie  odróżniałem  czasem  „Leeds  Mercury”  od 
,,Western  Mornini  News”.  Druk „Timesa”  można  bardzo  łatwo rozpoznać i te wyrazy nie mogły 
być wycięte z innego dziennika. Szukałem zatem we wczorajszym numerze. 
— Więc ktoś wyciął te wyrazy nożyczkami? — zapytał sir Henryk Baskerville, 
— Naturalnie. I to  takimi  nożyczkami,  jakich używa się  do obcinania paznokci — dodał Holmes 
—  Ich  ostrze  musiało  być  krótkie,  gdyż  widać  dwa  cięcia  w  wyrazach:  „Trzymaj  się”  i  „jeśli 
cenisz”. 
— Rzeczywiście, ktoś wycinał wyrazy małymi nożyczkami i następnie przylepiał je klejem. 
— Nie. Gumą arabską — poprawił Holmes. 
 

KOREKTA

 

—  No,  niech  będzie  gumą  arabską  —  powtórzył  sir  Henryk  —  Ale  niech  mi  pan  wytłumaczy, 
dlaczego wyraz „moczarów” jest dopisany ręcznie? 
—  Dlatego,  że  tego  wyrazu  nie  ma  w  artykule.  Inne  wyrazy  można  spotkać  wszędzie,  we 
wszystkich gazetach, ale nie jest łatwo znaleźć wyraz „moczarów”. 
—  Przyjmuję  pańskie  wyjaśnienie,  panie  Holmes,  ale  czy  doczytał  się  pan  w  tym  ostrzeżeniu 
jeszcze czegoś innego? 

background image

—  Znalazłem  w  nim  parę  wskazówek,  choć  widać  z  tego  listu,  że  autorowi  chodziło  o  zatarcie 
śladów,  które  mogłyby  naprowadzić  na  jego  trop.  Na  przykład  adres  napisany  jest  koślawo  i 
niedbale,  a  przecież wiemy,  że „Timesa”  prenumerują  tylko  ludzie  wykształceni. Z tego możemy 
wnioskować,  że  list  pisał  człowiek  wykształcony,  który  chciał  uchodzić  za  niewykształconego. 
Następnie:  staranie  aby  zmienić  kształt  liter  nasuwa  myśl,  że  zna  pan  ten  charakter  pisma,  lub 
może go wkrótce poznać. Dalej, niech pan zwróci uwagę na to, że wyrazy nie są naklejone w linii 
prostej,  lecz  jedne  wyżej  a  drugie  niżej  i  tak:  „życie”  jest  zupełnie  nad  linią.  Czy  ten  brak 
staranności  należy  przypisać  niedbalstwu  wycinającego,  zdenerwowaniu  czy  też  pośpiechowi? 
Dajmy  na  to,  że  pośpiechowi.  Przestroga  jest  bardzo  poważna  i  ten,  kto  układał  list,  czynił to  z 
uwagą  i  napięciem.  Przypuśćmy,  że  niedbalstwo  wynikało  z  pośpiechu.  Trzeba  szukać  jego 
przyczyny, gdyż ten list, czy byłby wysłany wczoraj wieczorem, czy dziś rano, powinien dojść do 
rąk sir Henryka, zanim wyszedłby on z hotelu. Autor obawiał się więc, aby mu nie przerwano. Ale 
kogo się bał? 
— Wchodzimy teraz w sferę przypuszczeń — odezwał się doktor Mortimer. 
— Tak jest — powiedział Holmes — i z tych przypuszczeń musimy wybrać to, które wydaje nam 
się  najbardziej  prawdopodobne.  To  jest  naukowe  wykorzystanie  wyobraźni.  Zawsze  jest  jakieś 
zdarzenie,  na  którym  możemy  oprzeć  nasze  hipotezy.  Może  pan  nazwać  to  zgadywaniem,  ale 
jestem pewien, że ten list był pisany w hotelu. 
— Na jakiej podstawie pan to wnioskuje? — zawołał Mortimer. 
— Jeśli uważnie przyjrzy się pan temu listowi, przekona się pan, że pióro i atrament pozostawiały 
wiele  do  życzenia.  Pióro  bryzgnęło  dwukrotnie  w  tym  samym  wyrazie,  a  w  adresie  nie  chciało 
znowu  wypuścić  atramentu,  chociaż  to  tylko  kilka  wyrazów,  zatem  pióro  było  zużyte,  a  w 
kałamarzu  brakowało  atramentu.  Rzadko  kiedy  w  prywatnym  mieszkaniu  pióro  i  kałamarz 
znajdują  się  w  tak  złym  stanie,  zaś  pióra  i  kałamarze  w  hotelach  zapewne  zna  pan  dobrze... 
Powinniśmy  przetrząsnąć  kosze  na  śmieci  w  hotelach  sąsiadujących  z  Charing  Cross,  a  jestem 
przekonany,  że  znajdziemy  pocięty  numer  ,,Timesa”.  Idąc  dalej  tym  tropem  sądzę,  że 
schwytalibyśmy autora tej dziwnej przestrogi... No, no... — Holmes przysunął papier bliżej oczu i 
przypatrywał się pilnie naklejonym wyrazom. 
— Zauważyłeś jeszcze coś? — zapytałem go. 
— Nic — odparł, kładąc kartkę papieru na stole. — Papier jest biały, bez żadnego znaku. Wydaje 
mi się, że  wywnioskowaliśmy  z  tego  listu wszystko,  co się dało. Teraz, sir Henryku, proszę nam 
powiedzieć, czy nie przytrafiło się panu jeszcze coś od chwili, gdy wysiadł pan z pociągu? 
— Nie, panie Holmes... Nie pamiętam. 
— Może zauważył pan, że ktoś się panu przypatruje lub idzie za panem? 
— Zdaje  mi się,  że jestem  bohaterem  jakiejś  powieści — odpowiedział sir Henryk. — Dlaczego, 
do licha, miałby mnie ktoś śledzić? 
—  Jednak  zdaje  mi  się,  że  tak  było.  Czy  nie  ma  pan  nam  nic  więcej  do  powiedzenia,  zanim 
zaczniemy się zastanawiać jaką opieką pana otoczono? 
— Nie wiem co pana interesuje? 
— Wszystko, co tylko wykracza poza normalny tryb życia. 
Sir Henryk uśmiechnął się. 
— Nie znam angielskich zwyczajów — powiedział — gdyż, większość życia spędziłem w Stanach 
Zjednoczonych  lub  w  Kanadzie.  Nie  sądzę  jednak,  aby  strata  buta  wychodziła  poza  granice 
normalnych zdarzeń. 
— Zgubił pan but? 

background image

— Ech, pewnie się gdzieś zapodział — odezwał się Mortimer — Znajdzie go pan po powrocie do 
hotelu. Czy warto nudzić pana Holmesa takimi drobnostkami? 
— Pan Holmes pyta mnie, więc mu odpowiadam — odparł sir Henryk. 
— Bardzo słusznie — rzekł Holmes. — Niech mi pan opowie wszystko, nawet to, co uważa pan 
za mato istotne. A wiec stracił pan but? 
—  Jeżeli  go  nic  zgubiłem,  to  w  każdym  razie  gdzieś  mi  się  zapodział.  Wczoraj  wieczorem 
postawiłem buty przed drzwiami mojego pokoju, a dziś rano znalazłem tylko jeden. Pytałem 
chłopca  hotelowego,  ale  nie  umiał  mi  tego  wyjaśnić.  A  to  były  nowiuteńkie  buty,  kupiłem  je 
wczoraj na Strandzie i nie miałem ich jeszcze na nogach. 
— Jeśli pan w nich nie chodził, to dlaczego kazał je pan czyścić? 
— Żółta skóra nie miała połysku, chciałem żeby go nabrała. 
— Wczoraj więc, po przyjeździe do Londynu wyszedł pan natychmiast na miasto i kupił buty? 
— Kupowałem jeszcze inne rzeczy. Towarzyszył mi doktor Mortimer. Do licha! Jeżeli mam grać 
rolę wielkiego pana muszę być odpowiednio ubrany. Na Dalekim Zachodzie nie dbałem tak o swój 
wygląd...  Kupując  różne  rzeczy,  kupiłem  też  i  żółte  obuwie,  zapłaciłem  za  nie  sześć  dolarów  i 
skradziono mi je, zanim je włożyłem na nogi. 
— Nie rozumiem dlaczego ktoś miałby skraść pański but — rzekł Holmes — Podobnie jak doktor 
Mortimer uważam, że zguba wkrótce się znajdzie. 
—  Zdaje  mi  się,  panowie  —  rzekł  baronet  —  że  już  wystarczająco  wiele  mówiliśmy  o  mnie. 
Nadeszła chwila, abyście mi powiedzieli o co chodzi. 
—  Pańskie  życzenie  jest  słuszne  —  odpowiedział  Sherlock  Holmes.  —  Doktorze,  niech  pan 
powtórzy sir Henrykowi to, co opowiedział nam pan wczoraj rano. 
Nasz przyjaciel, zachęcony w ten sposób, wyjął z kieszeni papiery i opowiedział historię znaną już 
czytelnikom.  Sir  Henryk  Baskerville słuchał go z wielką uwagą. Od czasu  do  czasu  wyrywał  mu 
się mimowolny okrzyk zdumienia. Gdy doktor Mortimer skończył, baronet zawołał: 
—  Odziedziczyłem  zatem  przeklęty  spadek.  Tak  jest,  od  dzieciństwa  słyszałem  o  tym  psie.  Ta 
legenda Jest dobrze znana w naszej rodzinie, ale nie sądziłem, że należy ją traktować poważnie. A 
śmierć mojego stryja... Zdaje mi się, że wszystko miesza mi się w głowie... Nie mogę się skupić... 
Czy to, co mi pan powiedział wymaga sądowego śledztwa, czy może egzorcyzmów? 
— Rzeczywiście, trudno powiedzieć. 
— Potem ten list, przysłany do hotelu... Trzeba przyznać, że przyszedł w porę. 
—  Jest  zarazem  dowodem,  że  ktoś  wie  lepiej  niż  my,  co  dzieje  się  na  moczarach  —  rzekł 
Mortimer. 
  I  że  jest  to  ktoś  panu  życzliwy,  ponieważ  ostrzega  pana  o  niebezpieczeństwie  —  dodał 
Holmes. 
— Może moja obecność tam pokrzyżuje czyjeś plany. 
—  To  możliwe...  Dziękuję  panu,  doktorze,  że  dał  mi  pan do  rozwiązania  sprawę, która  zawiera 
tyle  interesujących  szczegółów.  Teraz,  sir  Henryku,  pozostaje  nam  tylko  jedna  kwestia  do 
rozstrzygnięcia: czy ma pan jechać do zaniku? 
— Dlaczego miałbym tam nie jechać? 
— Bo tam może grozić panu jakieś niebezpieczeństwo. 
— Niebezpieczeństwo  pochodzące  od złego ducha, prześladującego rodzinę, czy może ze strony 
ludzi? 
— To należałoby wyjaśnić. 

background image

— Cokolwiek powiecie. Ja już podjąłem decyzję. Nie istnieje panie Holmes, taki diabeł w piekle, 
ani taki człowiek na ziemi, który mógłby mi przeszkodzić pojechać do siedziby moich przodków. 
To jest moja ostateczna decyzja. 
Gdy to mówił, zmarszczył brwi. a jego twarz stała się purpurowa. Ostatni potomek Baskervillów 
odziedziczył widocznie gwałtowny temperament swoich przodków. 
—  Muszę  nieco  dłużej  zastanowić  się  nad  tym  co  mi  pan  powiedział  —  rzekł  po  chwili  —  Nie 
mogę  tak  od  razu  wszystkiego  zrozumieć  i  zdecydować.  Chciałbym  przez  chwilę  w  samotności 
skupić się nad tym... Panie Holmes, teraz jest wpół do jedenastej, wracam prosto do hotelu. Może 
zechce pan wraz z doktorem Watsonem przyjść do mnie o drugiej i zjeść z nami drugie śniadanie? 
Sądzę, że będę miał do tego czasu jaśniejsze pojęcie o całej tej sprawie. 
— Czy zgadzasz się, Watsonie? 
— Najzupełniej. 
— W takim razie niech pan na nas czeka. Czy posłać po dorożkę? 
— Wolę pójść pieszo, jestem bardzo zdenerwowany. 
— Z przyjemnością będę panu towarzyszył — odezwał się doktor Mortimer. 
— A więc, do widzenia o drugiej! 
Usłyszeliśmy  kroki  naszych  gości  na  schodach  i  stuk  zamykanych  drzwi.  W  tej  samej  chwili 
Holmes wyrwał się z zadumy i zamienił w człowieka czynu. 
— Kapelusz i buty. Watsonie, szybko! Nie ma chwili do stracenia! 
Wpadł  w  szlafroku  do  garderoby  i  kilka  sekund  później  powrócił  w  surducie.  Zbiegliśmy  ze 
schodów  i  wypadliśmy  na  ulicę. Doktor Mortimer  i  sir Baskerville  szli  o jakieś  dwieście  metrów 
przed nami, w kierunku Oxford Street. 
— Czy mam ich dogonić i zatrzymać? — spytałem. 
— Ani mi się waż! Twoje towarzystwo zupełnie mi wystarczy, jeśli ty zadowolisz się moim. Nasi 
goście mieli słuszność, dzisiejszy ranek jest wyśmienity na przechadzkę. 
Przyspieszył kroku, tak, że niebawem odległość, od naszych znajomych zmniejszyła się o połowę, 
po czym, pozostając już o jakieś sto metrów w tyle, szliśmy za nimi przez Oxford Street, a później 
po Regent Street. Doktor Mortimer i sir Baskerville zatrzymali się przed jakąś wystawą sklepową, 
Holmes uczynił to samo. W chwilę później wydał stłumiony okrzyk radości. Śledząc kierunek jego 
badawczego  spojrzenia,  spostrzegłem  dorożkę  z  jakimś  pasażerem,  która  stała  po  przeciwnej 
stronie ulicy i teraz ruszyła znów wolno w drogę. 
—  Mamy  go  Watsonie!  Chodź  prędko.  Przyjrzyjmy  mu  się  przynajmniej,  jeżeli  nic  innego  nie 
będziemy mogli zrobić. 
Na  chwilę  dostrzegłem  gęstą  czarną  brodę  i  przenikliwe  oczy  spoglądające  na  nas  przez  boczne 
okna  dorożki.  W  tej  samej  chwili  z  trzaskiem  otworzyło  się  okienko,  przez  które  pasażer 
porozumiewa  się  z  woźnicą,  jadący  krzyknął  coś  powożącemu  i  dorożka  ruszyła  szybko  po 
Regent  Street.  Holmes  obejrzał  się  bacznie  dokoła,  szukając  jakiejś  innej  dorożki,  ale  nic  nie 
znalazł. Rzucił się więc w pościg, ale od dorożki dzieliła go już zbyt wielka odległość i niebawem 
zupełnie znikła nam ona z oczu. 
—  Do  licha!  —  zaklął  Holmes  ze  złością,  gdy  wydostał  się  zadyszany  spomiędzy  szeregu 
pojazdów — Czy widziałeś kiedyś taki pech i takie niedołęstwo? Watsonie, Watsonie, jeżeli jesteś 
człowiekiem sprawiedliwym, zapamiętasz to i zapiszesz na rachunek moich niepowodzeń. 
— Kto to był? 
— Nie mam pojęcia. 
— Szpieg? 

background image

—  Sądząc  z  tego,  co  słyszeliśmy  nie  ulega  wątpliwości,  że  od  chwili  przyjazdu  sir  Baskervilla, 
ktoś  siedzi  go  bardzo  pilnie,  chodzi  za  nim  jak  cień.  Inaczej,  skąd  wiedziałby  od  razu,  że 
zamieszkał  w  hotelu  Northumberland?  Jeśli śledzili go pierwszego  dnia,  pomyślałem,  ze będą go 
szpiegować  i  dzisiaj.  Zauważyłeś  pewnie,  że  gdy  doktor  Mortimer  czytał  swoją  opowieść, 
podszedłem dwukrotnie do okna. 
— Tak, przypominam sobie. 
—  Patrzyłem,  czy  ktoś  nie  chodzi  przed  domem,  ale  nie  zobaczyłem  nikogo.  Słuchaj,  mamy  do 
czynienia  ze  sprytnym  człowiekiem.  Sprawa  się  wikła,  a  chociaż  nie  wiem  czy  ten  ktoś  ma 
przyjazne  czy  wrogie  zamiary,  niemniej  widzę,  że  jest  w  tym  coś  tajemniczego.  Gdy  nasi 
przyjaciele wyszli, poszedłem za nimi, aby wykryć ich niewidzialnego opiekuna. Ten człowiek jest 
tak  przebiegły,  że  nie  chciał  iść  pieszo,  lecz  wsiadł  w  dorożkę,  by  móc  śledzić  ich  z  tyłu  lub 
wyprzedzić i w ten sposób być przez nich niezauważony. Ta metoda dawała i tę korzyść, że gdyby 
chcieli jechać dorożką, mógł ich śledzić bez straty czasu. Ale ma to i słabą stronę... 
— Zdaje tego kogoś na łaskę i niełaskę dorożkarza. 
— Właśnie. 
— Szkoda, że nie zauważyliśmy Jego numeru. 
—  Mój  drogi,  chociaż  zagapiłem  się  porządnie,  nie  przypuszczasz  chyba  na  serio,  że  nie  znam 
numeru dorożki? 2704... Zapamiętałem go dobrze. Ale na razie jest nam mało użyteczny. 
— Nie wiem, co mógłbyś więcej zrobić. 
—  Gdybym  wcześniej  zauważył  dorożkę,  zawróciłbym,  poszedł  w  przeciwnym  kierunku  i  z 
pewnością znalazłbym wolny pojazd. Wtedy mógłbym jechać za nim w przyzwoitej odległości, lub 
też, co byłoby lepsze, pojechałbym do hotelu Northumberland i zaczekał. Jeżeli okazałoby się, że 
nasz  nieznajomy  śledzi  sir  Baskervilla,  to  my  śledzilibyśmy  jego.  Tymczasem  przez  pośpiech,  z 
którego  nasz  przeciwnik  umiał skorzystać z  rzadko  spotykaną szybkością  i energią,  zdradziliśmy 
się i zgubiliśmy jego ślad. 
Rozmawiając, szliśmy wolno Regent Street i od dawna straciliśmy już z oczu doktora Mortimera i 
jego towarzysza. 
— Dalsze śledzenie ich nie ma sensu — powiedział Holmes. 
—  Szpieg  zniknął  i  już  nie  wróci.  Pozostały  nam  jednak  jeszcze  inne  karty  w  ręku  i  dobrze  je 
rozegramy. Czy poznałbyś człowieka, który siedział w dorożce? 
— Poznałbym tylko jego brodę. 
— I ja również. Dlatego myślę, że najprawdopodobniej była ona fałszywa. Sprytny człowiek, gdy 
robi coś takiego, nosi brodę tylko po to, aby ukryć rysy twarzy. Wejdźmy tutaj. 
Holmes wszedł do biura posłańców, gdzie dyrektor powitał go z wielką uprzejmością. 
—  A  pan  Wilson.  Widzę,  że  nie  zapomniał  pan  drobnej  przysługi,  jaką  kiedyś  panu 
wyświadczyłem. 
— Nie, i nie zapomnę. Ocalił mi pan honor, a może i życie. 
—  Przesadza  pan,  mój  drogi.  Przypominam  sobie,  panie  Wilson,  że  miał  pan  u  siebie  chłopca  o 
nazwisku Cartwright, który w czasie śledztwa wykazał niemało sprytu. 
— Tak, jest jeszcze u nas. 
—  Czy  może  go  pan  wezwać?  Dziękuję!  A  teraz  czy  mógłby  mi  pan  rozmienić  banknot 
pięciofuntowy. 
Czternastoletni  chłopak,  o  inteligentnej  twarzy  i  sprytnych  oczach  pojawił  się  na  odgłos 
dyrektorskiego  dzwonka,  stanął  przed  Holmesem  i  wpatrywał  się  z  szacunkiem  w  słynnego 
detektywa. 

background image

—  Daj  mi  przewodnik  hotelowy  —  rzeki  Holmes.  —  Dziękuję!  Słuchaj,  Cartwright,  masz  tutaj 
nazwy dwudziestu trzech hoteli, położonych w bezpośrednim sąsiedztwie Charing Cross. Widzisz? 
— Widzę, proszę pana. 
— Pójdziesz kolejno do wszystkich. 
— Dobrze, proszę pana. 
—  Zaczniesz  od  tego,  że  portierowi  każdego  z  nich  dasz  szylinga.  Masz  tu  dwadzieścia  trzy 
szylingi. 
— Dobrze, proszę pana. 
— Zażądasz  od każdego z nich, żeby ci dał do przejrzenia kosz z papierami z wczoraj. Powiesz, 
że zaniesiono ważny telegram pod niewłaściwy adres i że musisz go odnaleźć. Rozumiesz? 
— Rozumiem, proszę pana. 
— Naprawdę będziesz szukał środkowej strony „Timesa”, powycinanej nożyczkami. Masz tu ten 
sam numer „Timesa”, a to strona, o którą mi chodzi. Poznasz ją chyba bez problemu, co? 
— Poznam, proszę pana. 
—  W  każdym  hotelu  portier  odeśle  cię  do  woźnego,  któremu  również  dasz  szylinga.  Masz  tu 
znowu  dwadzieścia  trzy  szylingi.  Według  wszelkiego  prawdopodobieństwa  w  dwudziestu 
hotelach na dwadzieścia trzy powiedzą ci, że papiery z kosza zostały spalone albo wyrzucone. W 
trzech  zaprowadzą  cię  do  stosu  papierów  i  tam  będziesz  szukał  strony  z  „Timesa”. 
Prawdopodobieństwo,  żebyś  ją  znalazł  jest  bardzo  małe.  Masz  jeszcze  dziesięć  szylingów  na 
nieprzewidziane wydatki. Przed wieczorem przyślij mi telegraficznie na Baker Street wiadomość 
co  osiągnąłeś.  A  teraz,  Watsonie,  musimy  również  telegraficznie,  stwierdzić  jak  się  nazywa 
dorożkarz nr 2704, a potem wstąpimy do którejś z galerii na Bond Street, aby wypełnić sobie czas 
do śniadania w hotelu. 

 
 

Trzy zerwane nici 

Sherlock Holmes potrafił bez trudu oderwać się od bieżących spraw. Niezwykła sprawa, w 

którą  zostaliśmy  wplątani,  została  odłożona  na  dwie  godziny,  a  Holmes  podziwiał  dzieła 
współczesnych  mistrzów  belgijskich.  Nie  chciał  mówić  o  niczym  innym,  tylko  u  sztuce,  o  której 
zresztą miał bardzo słabe pojęcie. 
Wreszcie znaleźliśmy się w hotelu Northumberland. 
—  Sir  Henryk  Baskerville  czeka  na panów u siebie  — rzekł  portier.  —  Polecił  mi,  abym panów 
niezwłocznie poprosił na górę. 
— Czy pozwoli mi pan zajrzeć do spisu gości? — spytał Holmes. 
— Owszem, proszę. 
W  księdze  po  Baskervillu  zostały  zapisane  jeszcze  trzy  nazwiska:  Teofila  Johnsona  z  rodziną  z 
Newcastle i pani Oldmore wraz z Alton, pokojówką, z High Lodge. 
—  Myślę,  że  znam  tego  Johnsona  —  zwrócił  się  Holmes  do  portiera  —  adwokat,  nieprawda? 
Siwy, chodząc utyka? 
—  Nie,  proszę  pana.  Ten  Johnson  jest  właścicielem  składu  węgla,  jest  bardzo  energiczny,  mniej 
więcej w pańskim wieku. 
— Z pewnością myli się pan co do jego zawodu. 
— Nie, proszę pana. Od wielu lat zatrzymuje się w tym hotelu. Wszyscy bardzo dobrze go znamy. 
— Jeśli tak, to co innego. A pani Oldmore? Zdaje mi się, że znam to nazwisko. Proszę wybaczyć 
moja ciekawość, ale często odwiedzając jednego znajomego, spotykam tam znajomych. 

background image

— Pani Oldmore jest sparaliżowana. Jej mąż był kiedyś burmistrzem Gloucester. Zawsze kiedy 
przyjeżdża do Londynu, zatrzymuje się u nas. 
— Dziękuję za wyjaśnienia. Wydaje mi się, że jednak nie znam tych osób. 
Wchodząc na schody. Holmes mówił do mnie przyciszonym głosem: 
—  Stwierdziliśmy  tym  sposobem  bardzo  ważny  fakt.  Wiem  również,  że  ci,  którzy  tak  bardzo 
zajmują  się  naszym  przyjacielem  nie  mieszkają  w  tym  hotelu.  To  dowodzi,  że  chociaż  ciągle  go 
śledzą,  o  czym  mieliśmy  już  okazję  się  przekonać,  równie  starannie  dbają  o  to,  by  ich  nie 
zauważono. Daje to dużo do myślenia. 
— Co mianowicie? 
— Nasuwa myśl... A to co? Co się tu dzieje? 
Na zakręcie korytarza wpadliśmy na sir Henryka Baskervilla. Twarz miał czerwona od gniewu, a 
w ręku trzymał stary i zakurzony but. Był tak wściekły, że minęła dobra chwila, zanim zdołał coś 
powiedzieć,  a  gdy  się  wreszcie  odezwał,  mówił  jeszcze  wyraźniejszym,  niż  rano,  amerykańskim 
akcentem. 
— Zdaje mi się. że tu sobie ze mnie drwią! — krzyczał. — Ale niech uważają, bo będą żałować! 
Jeśli chłopak nie znajdzie buta, który mi zginął, narobię takiego piekła, że mnie popamiętają! Znam 
się na żartach, panie Holmes, ale tym razem trochę przeholowali. 
— Szuka pan jeszcze ciągle swojego buta? 
— Tak, i mam zamiar go odnaleźć. 
— Ale przecież mówił pan, że zginął panu nowy, żółty but? 
— Tak, a teraz jeszcze jeden, stary czarny. 
— Co pan mówi... 
— Właśnie. Mam tylko trzy pary... nowe żółte, stare czarne i te, które mam na nogach. Wczoraj 
wieczorem zabrali mi jeden żółty, a dzisiaj rano skradli mi znów czarny. I co? Znaleźliście? Mów 
człowieku, zamiast stać i gapić się na mnie! 
Powiedział to do służącego Niemca, który akurat się zjawił. 
— Nie proszę pana, pytałem w całym hotelu, ale nikt nie nic... 
—  Albo  but  znajdzie  się  do  wieczora,  albo  zawiadomię  właściciela  hotelu,  że  niezwłocznie 
opuszczam jego budę. 
— Znajdzie się, przyrzekam panu, że się znajdzie, proszę tylko o trochę cierpliwości. 
—  No,  pamiętajcie!  Nie  dam  się  okradać  w  tej  złodziejskiej  norze.  Panie  Holmes,  proszę  mi 
wybaczyć, że nudzę pana taka drobnostką... 
— Myli się pan, to wcale nie jest drobnostka, 
— Czyżby sprawa wydała się panu poważna? 
— Jak pan sobie ją tłumaczy? 
—  Wcale  nie  usiłuję  tłumaczyć  sobie  tej  całej awantury. Faktem  jest, że  dotychczas nie zdarzyło 
mi się jeszcze nic równie dziwnego i szalonego. 
— Dziwnego... może — odrzekł zamyślony Holmes. 
— A co pan o tym myśli? 
— Jak dotąd, nic. Jeszcze nie rozumiem. Wszystkie pańskie przygody, sir Henryku, tworzą bardzo 
zawikłaną  historię.  Gdy  dodamy  do  nich  śmierć  pańskiego  stryja,  wydaje  mi  się,  że  wśród 
pięciuset  ważniejszych  spraw,  którymi  się  dotychczas  zajmowałem  nie  było  ani  jednej  równie 
dziwnej.  Ale  mamy  w  ręku  kilka  nici,  a  jedna  z  nich  bez  wątpienia  doprowadzi  nas  do  prawdy. 
Stracimy  może  nieco  czasu,  idąc  początkowo  fałszywym  śladem,  ale  wcześniej  czy  później 
natrafimy na właściwy. 

background image

Przy  śniadaniu  niewiele  mówiliśmy  o  tej  sprawie.  Dopiero,  gdy  przeszliśmy  do  innego  pokoju, 
Holmes zapylał Baskervilla co postanowił. 
— Pojadę do Baskerville Hall. 
— Kiedy? 
— Pod koniec tygodnia. 
— Wydaje mi się — powiedział Holmes — ze pańska decyzja jest rozsądna. Jestem pewny, że w 
Londynie  jest  pan  śledzony,  a  wśród  kilku  milionów  mieszkających  tu  ludzi  trudno  będzie 
odnaleźć  tego,  kto  pana  śledzi  i  stwierdzić  dlaczego  to  robi.  Jeśli  ma  złe  zamiary,  może  panu 
wyrządzić krzywdę, a my nie będziemy mogli temu zapobiec. Doktorze, czy zauważył pan, że ktoś 
śledził panów dzisiaj rano, gdy ode mnie wyszliście? 
Doktor Mortimer poruszył się gwałtownie. 
— Śledził nas! Kto to był? 
—  Niestety  nie  wiem.  Czy  któryś  z  pana  sąsiadów  lub  znajomych  z  Dartmoor  nosi  dużą  czarną 
brodę? 
— Nie... A może jednak... Taką jak Barrymore czarną brodę ma kamerdyner sir Karola. 
— A! Gdzie on teraz jest? 
— Jego opiece powierzono zamek. 
—  Trzeba  sprawdzić,  czy  rzeczywiście  tam  jest,  czy  też  może  niespodziewanie  przybył  do 
Londynu. 
— Jak pan to sprawdzi? 
—  Proszę  o  blankiet  telegraficzny...  „Czy  wszystko  gotowe  na  przyjęcie  sir  Henryka?”  To 
wystarczy.  Trzeba  zaadresować  depeszę  do  pana  Barrymora  w  Baskerville  Hall.  Gdzie  jest 
najbliższa  poczta?  Grimpen...  dobrze.  Do  poczmistrza  w  Grimpen  wyślemy  drugą depeszę  takiej 
treści: „Depeszę do pana Barrymora doręczyć mu do rąk własnych. Jeśli jest nieobecny, wrócić ją 
sir Henrykowi Baskervillowi, hotel Northumberland”. 
W ten sposób do wieczora dowiemy się, czy Barrymore jest na miejscu w Devonshire. 
— Świetnie — odezwał się Baskerville. — Ale, ale, doktorze, kim jest właściwie ten Barrymore? 
—  To  syn  starego,  nieżyjącego  już  zamkowego  intendenta.  Rodzina  Barrymorów  od  czterech 
pokoleń  służy  Baskervillom.  O  ile  wiem.  kamerdyner  sir  Karola  i  jego  żona  są  ludźmi  bardzo 
uczciwymi. 
— Niemniej — stwierdził sir Baskerville — faktem jest, że nikt z rodziny nie mieszka u zamku, ci 
ludzie mają pańską rezydencie i nic nie robią. 
— To prawda. 
— Czy sir Karol zapisał coś w testamencie Barrymorowi? — spytał Holmes. 
— Jemu i jego żonie przypada po pięćset funtów szterlingów. 
— A!... Czy wiedzieli o tym zapisie? 
— Wiedzieli, sir Karol lubił opowiadać, o tym co komu zapisał w testamencie. 
— To ciekawe. 
— Spodziewam się — rzekł doktor Mortimer — że nie wszyscy obdarowani w testamencie przez 
sir Karola wydają się panu podejrzani. Mnie bowiem zapisał tysiąc funtów. 
— Doprawdy! I komu jeszcze? 
— Różnym osobom przypadły drobne kwoty, ponadto zostawił spore sumy na cele dobroczynne, 
resztę zaś dziedziczy sir Henryk. 
— A ile wynosi ta reszta? 
— Siedemset czterdzieści tysięcy funtów. 

background image

Holmes zrobił wielkie oczy. 
— Nie miałem pojęcia, że sir Karol pozostawił tak olbrzymi majątek — powiedział. 
— Sir Karol uchodził za człowieka bogatego, ale dopóki nie spisano majątku, nie wiedzieliśmy, że 
jest aż tak bogaty. Ogółem jego majątek wynosił blisko milion funtów. 
— Do diabła! To wielka suma, warto się o nią pokusić, nie przebierając w środkach. Jeszcze jedno 
pytanie, doktorze. W razie gdyby naszemu młodemu przyjacielowi stało się coś złego... proszę mi 
wybaczyć, sir Henryku, to niemile przypuszczenie, kto odziedziczyłby majątek? 
—  Ponieważ  Roger  Baskerville,  młodszy  brat  sir  Karola  umarł  będąc  kawalerem,  więc 
spadkobiercami zostaliby dalecy krewni zmarłego, Desmondowie. Jakub Desmond to człowiek w 
podeszłym wieku, duchowny w Westmoreland. 
— Dziękuję, to są bardzo ważne szczegóły. Czy zna pan, doktorze, Jakuba Desmonda? 
—  Widziałem  go  raz  u  sir  Karola.  Swoim  zachowaniem  budzi  najwyższy  szacunek,  prowadzi 
przykładne życie. Pamiętam, że oparł się naleganiom sir Karola, który chciał koniecznie zmusić go 
do przyjęcia znacznej darowizny. 
— I ten skromny człowiek zostałby spadkobiercą krociowej fortuny sir Karola? 
—  Tak  jest.  Odziedziczyłby  posiadłość  ziemską,  według  ustanowionego  w  rodzinie  porządku 
spadkowego, odziedziczyłby również gotówkę, o ile obecny dziedzic, który oczywiście ma w tym 
względzie całkowitą swobodę, nic zadysponuje inaczej. 
— Sir Henryku, czy spisał pan testament? 
—  Nie,  panie  Holmes.  Nie  miałem  jeszcze  czasu,  wczoraj  dopiero  dowiedziałem  się  o  całej  tej 
sprawie.  Ale,  w  każdym  razie,  gotówka  dostanie  się  temu,  kto  odziedziczy  tytuł  i  posiadłość 
ziemską.  Taka  była  wola  mojego  biednego  stryja.  W  jaki  sposób  właściciel  zamku  mógłby 
przywrócić  świetność  Baskervillów,  gdyby  nie  miał  odpowiednich  funduszy  na  urządzenie 
odziedziczonej posiadłości... Dom, ziemia i pieniądze muszą pójść w jedne ręce. 
— Bardzo słusznie. Zgadzam się w zupełności z panem, sir Henryku, musi pan rzeczywiście zaraz 
jechać do Devonshire. 
Stawiam tylko jeden warunek: nie może pan jechać sam. 
— Doktor Mortimer wraca ze mną. 
—  Ale  doktor  Mortimer  musi  zajmować  się  pacjentami,  a  to  zabiera  sporo  czasu,  a  ponadto 
mieszka kilka mil od zamku. Mimo najlepszych chęci, nic będzie w stanie w razie potrzeby przyjść 
panu z pomocą. Nie, sir Henryku, musi pan zabrać ze sobą człowieka zaufanego, który cały czas 
będzie z panem. 
— A czy pan mógłby pojechać ze mną? 
— W krytycznej chwili postaram się być na miejscu. Ale rozumie pan, że moja praca nie pozwala 
mi wyjeżdżać na nieokreślony czas z Londynu. Dziesiątki osób czeka na moją pomoc, albo wzywa 
mnie  w  różne  strony...  Teraz,  na  przykład,  jakiś  szantażysta  szkaluje  jedną  z  najbardziej 
szanowanych osób w Anglii i tylko ja mogę zapobiec skandalowi. Wobec tego, sam pan przyzna, 
nic mogę wyjechać do Dartmoor. 
— Kogo zatem pan mi poleci? 
Holmes położył dłoń na moim ramieniu. 
—  Jeśli  mój  przyjaciel  zgodzi  się  na  to,  nie  ma  człowieka  odpowiedniejszego.  Mam  do  niego 
całkowite zaufanie i wiem z doświadczenia jak dobrze w ciężkiej sytuacji mieć go przy sobie. 
Propozycja  ta  zupełnie  mnie  zaskoczyła,  lecz  zanim  zdążyłem  odpowiedzieć,  sir  Baskerville 
chwycił moja dłoń i uścisnął ją gorąco. 

background image

— To bardzo miło z pańskiej strony — powiedział — pan o całej sprawie wie pan tyle, co ja. Jeśli 
pan  pojedzie  ze  mną  do  Baskerville  Hall  i  dotrzyma  mi  towarzystwa,  nigdy  panu  tego  nie 
zapomnę. 
Perspektywa  niezwykłych  przygód  zawsze  miała  dla  mnie  nieodparty  urok,  pochlebiały  mi  też 
słowa Holmesa i skwapliwość, z jaką baronet domagał się mojego towarzystwa. 
— Pojadę z przyjemnością — odrzekłem. — Myślę, że trudno byłoby mi lepiej zużytkować czas. 
—  Będziesz  szczegółowo  pisał  mi  o  wszystkim  —  odezwał  się  Holmes.  —  A  gdy  nadejdzie 
krytyczna chwila, a będzie tak z pewnością, przyślę ci wówczas odpowiednie wskazówki. Sądzę, 
że będziecie panowie mogli jechać w sobotę? 
— Doktorze Watsonie. czy ten dzień panu odpowiada? 
— Najzupełniej. 
—  A  zatem  w  sobotę,  o  ile  nie  stanie  się  mc  nowego,  spotkamy  się  na  dworcu  Paddington  i 
wyruszymy pociągiem o godzinie 10 minut 30. 
Zbieraliśmy się do wyjścia, gdy sir Baskerville krzyknął triumfalnie i schyliwszy się wydobył spod 
szafy żółty but. 
— But, który mi zginął! — zawołał. 
—  Oby  wszystkie  trudności,  piętrzące  się  na  naszej  drodze,  zostały  równie  szybko  usunięte!  — 
powiedział Sherlock Holmes. 
—  Jednak  to  dziwne  —  wtrącił  doktor  Mortimer.  —  Przed  śniadaniem  starannie  przeszukałem 
pokój... 
— I ja również — dodał Baskerville — zaglądałem we wszystkie kąty. 
— I nigdzie nie było buta. 
— W takim razie służący przyniósł go, gdy jedliśmy śniadanie. 
Wezwany  Niemiec  zapewnił  nas,  że  o  niczym  nie  wie,  a  wszystkie  dopytywania  pozostały  bez 
odpowiedzi.  To  wydarzenie  zatem  powiększyło  ciąg  drobnych  i  pozornie  przypadkowych 
wypadków,  które  tak  szybko  następowały  po sobie.  Pominąwszy  całą  ponurą  historię śmierci sir 
Karola,  w  ciągu  ostatnich  dwóch  dni  zaszło  kilka  tajemniczych  zdarzeń,  sir  Henryk  otrzymał 
wyklejany list, czarnobrody szpieg w dorożce, zniknięcie nowego żółtego buta, znikniecie starego 
czarnego buta, wreszcie odzyskanie buta żółtego. 
Wracając dorożka na Baker Street, widać było po ściągniętych brwiach i zamyślonych lecz czujnie 
patrzących  oczach  Holmesa,  że  podobnie  jak  ja,  starał  się  powiązać  te  wszystkie  dziwne 
zdarzenia, nie mające pozornie ze sobą nic wspólnego. 
Także później, przez całe popołudnie aż do późnego wieczora Holmes siedział pogrążony w 
rozmyślaniach, tonąc w obłokach dymu. 
Tuż przed kolacją otrzymał dwie depesze. 
Pierwsza brzmiała: 

Doniesiono mi w tej chwili, że Barrymoore jest w zamku Baskervilów. 

A druga: 
Byłem,  według  polecenia,  w  dwudziestu  trzech  hotelach.  Ze  smutkiem  donoszę,  że 
nigdzie nie znalazłem pociętej stronicy „Timesa". 

Cartwright 

—  I  tak  zerwały  się  dwie  nici,  które  mieliśmy  w  rękach,  Watsonie.  Najbardziej  intryguje  mnie 
zawsze sprawa, w której wszystko obraca się przeciwko mnie. Musimy teraz szukać innego tropu. 
— Pozostaje nam jeszcze dorożkarz, który wiózł szpiega. 

background image

—  Tak.  Telegrafowałem  do  głównego  biura  policji  z  pytaniem  o  jego  nazwisko  i  adres.  Nie 
zdziwiłbym się, gdyby to była właśnie odpowiedź — dodał, gdy rozległ się głos dzwonka. 
Okazało się. że los zestal nam więcej, niż odpowiedź — do pokoju wszedł dorożkarz we własnej 
osobie. 
—  Otrzymałem  zawiadomienie,  z  biura  głównego,  że  jakiś  obywatel,  mieszkający  w  tym  domu, 
dowiadywał się o numer 
2704  —  powiedział  —  Od  siedmiu  lat  powożę  dorożką  i  dotąd  nikt  nie  skarżył  się  na  mnie. 
Przyszedłem więc prosto z remizy, ażeby mi pan powiedział prosto w oczy, co pan ma przeciwko 
mnie. 
— Nie mam nic przeciwko panu, mój przyjacielu — odparł Holmes — Przeciwnie mam dla pana 
dziesięć szylingów, jeżeli odpowie mi pan szczerze na wszystkie pytania. 
— Oho, będę miał dobry dzień — rzekł dorożkarz szczerząc zęby w szerokim uśmiechu — A co 
pan chce wiedzieć? 
—  Przede  wszystkim  jak  się  pan  nazywa  i  gdzie  mieszka,  na  wypadek,  gdybym  pana  znów 
potrzebował. 
— Jan Clayton. Turpey Street 3. Moja dorożka jest z remizy Shipley, w pobliżu dworca Waterloo. 
Sherlock Holmes zanotował te szczegóły, 
— A teraz, Clayton, niech mi pan powie, co pan wie o podróżnym, który uważnie obserwował ten 
dom o dziesiątej rano, a potem jechał za dwoma panami wzdłuż Regent Street. 
Na twarzy dorożkarza odmalowało się zdziwienie i pewne zakłopotanie. 
— Nie widzę potrzeby opowiadania panu rzeczy, które są panu równie dobrze znane, jak mnie — 
odrzekł — Dodam tylko, że ów mężczyzna powiedział mi, iż jest agentem tajnej policji i zabronił 
mówić o tym komukolwiek. 
— Mój przyjacielu, sprawa jest bardzo poważna i może się pan narazić na duże przykrości, jeżeli 
będzie  pan  przede  mną  cokolwiek  ukrywał.  Mówi  pan  zatem,  że  ten  mężczyzna  przedstawił  się 
jako agent tajnej policji? 
— Tak jest. 
— Kiedy to powiedział? 
— Wysiadając z dorożki, 
— Czy powiedział jeszcze coś więcej? 
— Wymienił swoje nazwisko. 
Holmes rzucił na mnie triumfujące spojrzenie. 
— A... Wymienił swoje nazwisko? To było nieostrożne. Jak ono brzmi? 
— Sherlock Holmes — odpowiedział dorożkarz. 
Chyba nigdy jeszcze nic tak bardzo nie zbiło z tropu mojego przyjaciela, jak tu odpowiedź. Przez 
chwilę siedział jak osłupiały, po czym parsknął śmiechem. 
— Watsonie, świetnie wycelował. I mnie trafił — powiedział w końcu. — Czuję przed sobą broń 
równie  szybką  i  giętką,  jak  moja.  Odniósł  tym  razem  zwycięstwo.  A  więc  mówi  pan,  że  ten 
mężczyzna nazywa się Sherlock Holmes? — zwrócił się do dorożkarza. 
— Tak jest proszę pana, tak się nazywa. 
—  Kapitalna  historia! Proszę  mi opowiedzieć,  gdzie  wsiadł  do  dorożki i  wszystko,  co się potem 
działo. 
— Wsiadł do mojej dorożki o wpół do dziesiątej na Trafalgar Square. Powiedział, że jest agentem 
tajnej policji i obiecał mi dwie gwinee, jeśli będę przez cały dzień spełniał jego wszystkie polecenia 
i u nic nie zapytam. Oczywiście zgodziłem się na to bardzo chętnie. Pojechaliśmy najpierw przed 

background image

hotel  Northuberland  i  tam  czekaliśmy  dopóki  nie  wyszli  dwaj  panowie,  którzy  zaraz  wsiedli  do 
jakiejś dorożki. 
Potem jechaliśmy znów za tą dorożką, dopóki nie zatrzymała się gdzieś tu w pobliżu. 
— Przed moją bramą — rzeki Holmes. 
—  Nie  jestem  tego  pewien,  ale  zdaje  mi  się,  że  mój  pasażer  dobrze  wiedział  dokąd  tamci  jadą. 
Powlekliśmy  się  później  stępa  może  do  połowy  ulicy  i  czekaliśmy  tam  z  półtorej  godziny. 
Wreszcie ci dwaj panowie minęli nas pieszo, a my pojechaliśmy znów za nimi wzdłuż Baker Street 
i dalej... 
— Wiem — przerwał Holmes. 
— Aż przejechaliśmy tak ze trzy czwarte Regent Street. Nagle mój pasażer otworzył z trzaskiem 
okienko  i  krzyknął,  żebym  pędził  co  koń  wyskoczy  na  dworzec  Waterloo.  Zaciąłem  klacz  i  w 
niespełna  dziesięć  minut  byliśmy  na  miejscu.  Gdy  wysiadł,  zapłacił  mi  obiecane  dwie  gwinee  i 
wszedł na dworzec. Ale, wysiadając, odwrócił się i rzekł do mnie: „Jeśli to pana interesuje, woził 
pan Sherlocka Holmesa'". W ten sposób dowiedziałem się jak się nazywa. 
— Rozumiem. I już go pan więcej nie widział? 
— Nie, nie widziałem. 
— A mógłby mi pan opisać, jak pan Sherlock Holmes wygląda? 

Dorożkarz poskrobał się w głowę. 

— Nie tak łatwo go opisać. Dałbym mu ze czterdzieści lat, jest średniego wzrostu może o dwa lub 
trzy  cale  niższy  od  pana.  Był  elegancko  ubrany,  miał  czarną,  prosto  przystrzyżoną  brodę  i  był 
bardzo blady. Nic więcej nie potrafię powiedzieć. 
— A kolor jego oczu? 
— Nie wiem, nie zauważyłem. 
— Nie pamięta pan żadnego innego szczegółu? 
— Nie, proszę pana. 
—  Oto  pańskie  10  szylingów.  A  dostanie  pan  dwa  razy  więcej,  jeśli  przyniesie  mi  pan  więcej 
wiadomości. Dobranoc. 
— Dobranoc panu i dziękuję. 
Jan  Clayton  wyszedł  z  miną  wielce  zadowoloną,  a  Holmes  zwrócił  się  do  mnie,  wzruszając 
ramionami i żałośnie się uśmiechając. 
— Tak  pękła  nasza trzecia nić i nie posunęliśmy  się  ani  o  krok  naprzód  —  powiedział  — Co za 
przebiegły  drań!  Znal  numer  naszego  domu,  wiedział,  że  Henryk  Baskerville  radził  się  mnie, 
zauważył na Regent Street. kun jestem, wywnioskował, że zauważyłem numer dorożki — a więc 
mogę odszukać woźnicę — i dlatego tak sprytnie podszył się pode mnie. Watsonie, mówię ci, że 
tym  razem  mamy  godnego  nas  przeciwnika.  Zaszachował  mnie  zupełnie  w  Londynie.  Życzę  ci 
więcej szczęścia w Devonshire. Ale wcale nie jestem spokojny. 
— O co? 
— O ciebie. To paskudna historia. Paskudna, Watsonie i niebezpieczna, a im lepiej ją poznaję, tym 
bardziej  mi  się  nie  podoba.  Tak,  mój  drogi,  śmiej  się  ze  mnie,  ale  daję  ci  słowo,  że  bardzo  się 
ucieszę, gdy cię znów ujrzę zdrowego i całego tu w tym pokoju. 

 

 

Baskerville Hall 

background image

Sir  Henryk  Baskerville  i  doktor  Mortimer  umówionego  dnia  punktualnie  przybyli  na 

dworzec  i  zgodnie  z  umową,  pojechaliśmy  do  Devonshire.  Sherlock  Holmes odprowadził mnie i 
po drodze dawał ostatnie zalecenia. 
— Nie będę ci zwracał głowy wykładaniem swoich teorii ani zwierzaniem się ze swoich podejrzeń 
—  mówił  —  chcę  tylko,  żebyś  pisał  o  wszystkim  z  najdrobniejszymi  szczegółami,  a  mnie 
pozostawił wyciąganie wniosków. 
— Co cię interesuje? — spytałem. 
—  Wszystko,  co  może  mieć  jakikolwiek,  choćby  pośredni,  związek  z  tą  sprawą.  Zwłaszcza  zaś 
pisz  mi,  jak  ułożą  się  kontakty  młodego  Baskervilla  z  sąsiadami  i  wszystko,  co  tylko  będziesz 
mógł  się  jeszcze  dowiedzieć  nowego  o  śmierci  sir  Karola.  W  ostatnich  dniach  przeprowadziłem 
sam  małe  śledztwo, niestety, bez rezultatu. Tylko jedna rzecz wydaje mi się pewna — pan Jakub 
Desmond, najbliższy  spadkobierca,  jest  starszy  i  nie  ma z tym nic wspólnego. Sądzę, że możemy 
wyłączyć  go  zupełnie z kręgu  podejrzanych.  Pozostają wiec tylko te  osoby,  które  stanowić będą 
bezpośrednie otoczenie sir Henryka. 
— Czy nie byłoby dobrze pozbyć się przede wszystkim małżeństwa Barrymore? 
—  W  żadnym  wypadku!  Popełniłbyś  największy  błąd.  Jeśli  są  niewinni,  byłoby  to  bardzo 
niesprawiedliwe, a jeśli są winni, stracilibyśmy jakąkolwiek możliwość udowodnienia im tego. Nie, 
nie, zachowamy ich na liście podejrzanych. Oprócz nich jest w zaniku, jeśli się nie mylę, stangret, a 
ponadto  na  bagnistej  równinie  mieszka  dwóch  dzierżawców.  W  bezpośrednim  sąsiedztwie 
mieszka  nasz  przyjaciel,  doktor  Mortimer,  który,  moim  zdaniem,  jest  z  gruntu  uczciwy  i  jego 
żona,  o  której nic nie wiemy.  Dalej mieszka przyrodnik Stapleton i jego siostra, podobno bardzo 
piękna.  Jest  pan  Frankland  z  Latter  Hall,  człowiek  nam  również  nieznany,  i  jeszcze  dwóch  czy 
trzech sąsiadów. Tych wszystkich ludzi musisz mieć na oku. 
— Zrobię, co tylko będzie w mojej mocy. 
— Zabrałeś broń? 
— Zabrałem. Sądzę, że może mi się przydać. 
—  Niewątpliwie.  Pamiętaj,  żebyś  dniem  i  nocą  miał  rewolwer  pod  ręką,  i  ani  na  chwilę  nie 
zapominaj o wszystkich środkach ostrożności. 
Nasi przyjaciele zajęli już przedział pierwszej klasy i czekali na nas na peronie. 
— Nie, nie mamy żadnych nowych wiadomości dla pana — odparł doktor Mortimer na pytanie 
Sherlocka Holmesa. — Mogę tylko pana najuroczyściej zapewnić, że przez ostatnie dwa dni nikt 
nas nie śledził. Ilekroć wychodziliśmy, rozglądaliśmy się uważnie i na pewno zauważylibyśmy 
szpiega. 
— Przypuszczam, że byli panowie cały czas razem. 
—  Z  wyjątkiem  wczorajszego  popołudnia.  Podczas  każdego  pobytu  w mieście poświęcam  jeden 
dzień wyłącznie na rozrywki, tym razem byłem w muzeum Akademii Chirurgicznej. 
— A ja poszedłem do Hyde Parku popatrzeć na elegancki świat — rzekł sir Baskerville — Ale nic 
się nie wydarzyło, nie mieliśmy żadnej nadzwyczajnej przygody. 
—  Niemniej postąpiliście panowie bardzo nierozsądnie — powiedział poważnym tonem Holmes, 
kręcąc głową. — Bardzo pana proszę, sir Henryku, aby nie chodził pan nigdzie sam, jeśli nic chce 
się pan narazić na wielkie nieszczęście. Czy znalazł pan drugi but? 
— Nie, przepadł na wieki. 
—  Doprawdy?  To  ciekawe.  No,  to  do  widzenia! — dodał,  gdy pociąg zaczął  powoli ruszać. — 
Sir  Henryku,  niech  pan  zapamięta  sobie  dobrze  to  zdanie  z  ponurej,  starej  legendy,  która 
przeczytał  nam  doktor  Mortimer,  nakazujące unikać moczarów w nocy,  kiedy panuje moc  złego 

background image

ducha. Wyjrzałem przez, okno wagonu na peron, od którego oddaliliśmy się szybko i dostrzegłem 
wysoką, imponująca postać Holmesa, stojącego nieruchomo i patrzącego na odjeżdżający pociąg. 
Podróż  minęła  szybko  i  przyjemnie.  Poznałem  bliżej  moich  towarzyszy  podróży,  a  także  wyżła 
doktora  Mortimera. Po kilku godzinach jazdy  kolor  ziemi zmienił się zupełnie -  z brunatnej stała 
się  czerwona,  granit  zastąpił  glinę.  Rudawe  krowy  pasły  się  na  bujnych  łąkach,  świadczących  o 
żyźniejszej, choć wilgotniejszej glebie. 
Młody Baskerville z zainteresowaniem patrzył przez okno i wydawał okrzyki zachwytu na widok 
znanych krajobrazów. 
—  Od  wyjazdu  z Anglii  zwiedziłem kawał  świata,  ale  niech mi  pan wierzy,  doktorze  Watson — 
zwrócił się do mnie — nigdzie nie widziałem nic równie pięknego. 
—  Nie  zdarzyło  mi  się  spotkać  mieszkańca  Devonshire,  który  nie  byłby  zakochany  w  swoim 
hrabstwie. 
— To zależy zarówno od pochodzenia danej osoby, jak i od hrabstwa — rzekł doktor Mortimer. 
—  Jeden  rzut  oka  wystarczy,  by  poznać  u  naszego  przyjaciela  zaokrągloną  celtycką  czaszkę  z 
silnie rozwiniętymi znamionami entuzjazmu i przywiązania do ziemi. Biedny sir Karol miał czaszkę 
bardzo rzadkiego typu, na  wpół galijskiego,  na wpół irlandzkiego.  Pan, sir Henryku, gdy widział 
ostatni raz Baskerville Hall, był chyba jeszcze bardzo młody? 
—  Miałem  niewiele  więcej  niż  trzynaście lat, gdy  umarł  mój ojciec, a w  zamku  nigdy nie byłem, 
ponieważ mieszkaliśmy w niewielkiej willi na południowym wybrzeżu Anglii. Stamtąd pojechałem 
prosto  do  przyjaciela  w  Ameryce.  Zapewniam  pana,  że,  podobnie  jak  dla  doktora  Watsona,  ta 
okolica jest dla mnie równie nieznana i bardzo chciałbym zobaczyć tę bagnistą równinę. 
—  Naprawdę?  Nie  będzie  pan długo  na to  czekał,  bo  widać.  Już  jej  początek  —  odrzekł doktor 
Mortimer wskazując przez okno. 
W  dali,  nad  zielonymi  polami  i  skrajem  nisko  położonego  lasu  wznosiło  się  szare,  melancholijne 
wzgórze,  z  dziwacznie  poszczerbionym  szczytem,  rysującym  się  niewyraźnie.  Jak  we  śnie.  Sir 
Baskerville  milczał,  wpatrując  się  w  krajobraz,  a  na  jego  ruchliwej  twarzy  widziałem  jak  silne 
wrażenie  wywierał  na  nim  widok  tej  ziemi,  na  której  jego  przodkowie  panowali  od  wieków  i 
pozostawili po sobie niezatarte ślady. 
Siedział  na  wprost  mnie,  wtulony  w  kąt  zwykłego  wagonu  kolejowego,  ubrany  w  popielaty 
garnitur, mówił z silnym amerykańskim akcentem, a jednak, gdy spoglądałem na jego energiczną i 
wyrazistą twarz, czułem bardziej niż ktokolwiek inny, że jest potomkiem potężnego rodu. Duma, 
waleczność  i  siła  malowały  się  na  gęstych  brwiach,  ruchliwym  nosie  i  wielkich,  piwnych  oczach. 
Jeżeli  na  tej  dzikiej,  bagnistej  równinie  czekały  nas  jakieś  niebezpieczne  i  ciężkie  przejścia, 
mogliśmy być pewni, że dla sir Henryka warto się narażać, bo on nawet w najtrudniejszej sytuacji 
nie zawiedzie. 
Wysiedliśmy na małej stacyjce. Z drugiej strony toru, za niską. białą barierą, czekał na nas powóz. 
Nasz  przyjazd  byt  widocznie  ważnym  wydarzeniem,  gdyż  zawiadowca  stacji  i  inni  pracownicy 
kolei  podbiegli  i  zanieśli  nasz,  bagaż  do  powozu.  Wychodząc  z  budynku  stacji  ze  zdumieniem 
spostrzegłem  stojących  przy  drzwiach  dwóch  żołnierzy,  którzy  oparci  na  karabinach  przyglądali 
się nam uważnie, gdy ich mijaliśmy. Woźnica, mały, krępy, o surowej twarzy, powitał sir Henryka 
Baskervilla  i  w  kilka  minut  później  jechaliśmy  szybkim  kłusem  po  szerokiej,  białawej  drodze.  Z 
obu  stron  ciągnęły  się  żyzne  pastwiska,  spiczaste  dachy  starych  domów  wyłaniały  się  spośród 
gęstych  drzew.  Za  tą  cichą,  oświetloną  promieniami  zachodzącego  słońca  wsią,  ponuro odcinała 
się  na  tle  wieczornego  nieba  długa  linia  moczarów,  poprzecinana  wyszczerbionymi,  posępnymi 
wzgórzami.  Powóz skręcił w boczną  drogę,  a  polem jechaliśmy w  górę stromą ścieżką, w której 

background image

przez  wieki  tysiące  kół  wyżłobiły  głębokie  bruzdy.  Z  obu  stron  puszysty  mech  zaścielał  ziemię, 
rozpościerały  się  wachlarze  paproci,  płonęły  w  zachodzącym  słońcu  pąsowe  jagody  głogu. 
Minęliśmy  wąski  granitowy  mostek  i  jechaliśmy  wzdłuż  hałaśliwego  potoku,  który  pienił  się  i 
szumiał  w  szarym,  kamiennym  korycie.  Zarówno  droga  jak  i  potok  wiły  się  w  dolinie  gęsto 
zarośniętej karłowatymi dębami i jodłami. 
Na  każdym  zakręcie  drogi  sir  Baskerville  z  zachwytem  rozglądał  się  dokoła  i  ciągle  o  coś  pytał 
doktora  Mortimera.  Wszystko  wydawało  mu  się  piękne,  ale  ja  wszędzie  widziałem  już  smutne 
ślady  kończącego  się  lata.  Pożółkłe  liście  zasypywały  ziemie  i  spadały  na  nas  z  poczerniałych 
gałęzi.  Turkot  kół  zamierał,  gdy  jechaliśmy  po  tym  dywanie.  Smutne  dary  rzucała  przyroda  pod 
stopy powracającego spadkobiercy Baskervillów. 
— A to co! — krzyknął doktor Mortimer. — Spójrzcie! 
Przed  nami  wznosił  się  mały,  zarośnięty  wrzosem  pagórek,  niby  utworzona  przez  moczary, 
wrzynająca  się  w  dolinę  ostroga.  Na  szczycie.  Jak  posąg,  siedział  na  komu  groźny  i  ponury 
żołnierz,  gotowy  do  strzału,  z  karabinem,  opartym  o  lewe  ramię.  Strzegł  drogi,  którą  właśnie 
jechaliśmy. 
— Co to znaczy, Perkins? — spytał doktor Mortimer. 
Woźnica odwrócił się do nas. 
—  A  to,  proszę  pana,  przed  trzema  dniami  uciekł  więzień  z  Princetown.  Postawiono  warty  na 
wszystkich  drogach  i  stacjach.  Wszędzie  czatują  na  niego,  ale,  jak  dotąd,  zniknął  bez  śladu. 
Dzierżawcy w całej okolicy są wystraszeni, 
— Przecież za jakąkolwiek wiadomość o zbiegu każdy z nich dostałby pięć funtów. 
—  Tak  proszę  pana,  ale  co  znaczy  pięć  funtów  wobec  tego,  że  mogą  być  w  każdej  chwili 
zamordowani. Bo, widzi pan, to nie był zwykły więzień. Ten człowiek jest zdolny do wszystkiego. 
— Kto to jest? 
— Selden, zabójca z Notting Hill. 
Pamiętam doskonale tę zbrodnię, bo w swoim czasie bardzo zainteresowała Holmesa, ze względu 
na  niezwykłe  okrucieństwo  z  jakim  została  popełniona,  i  na  niespotykaną  brutalność  mordercy. 
Nie skazano go jednak na śmierć, gdyż okrucieństwo było tak wielkie, że poczytalność mordercy 
budziła wątpliwości. 
Powóz  wjechał  na  wzgórze  i  zobaczyliśmy  przed  sobą  bezkresną  bagnistą  równinę,  najeżona 
skalistymi  pagórkami  i  poprzecinaną  urwiskami.  Podmuch  lodowatego  wiatru  przeniknął  nas 
zimnem do szpiku kości. A więc gdzieś na tym pustkowiu ukrywał się. jak dzikie zwierzę w norze, 
morderca ziejący nienawiścią do społeczeństwa, które go odtrąciło. Brakowało tylko wspomnienia 
o  nim,  by  uzupełnić  ponure  wrażenie,  wywołane  bezkresną  pustką,  lodowatym  wichrem  i 
zapadającym coraz szybciej mrokiem. Nawet Baskerville umilkł i szczelniej otulił się płaszczem. 
Wokół  nas  rozciągały  się  teraz  urodzajne  ziemie.  Obejrzeliśmy  się,  chcąc  jeszcze  raz  ogarnąć  je 
wzrokiem.  Ukośne  promienie  słońca  pozłacały  wody  potoku,  rzucały  ognisty  blask  na  świeżo 
zaorane  pola,  na  wierzchołki  drzew  szerokiego  skraju  lasu.  Droga  przed  nami,  biegnąca  wśród 
olbrzymich  rudawych  skał,  stawała  się  coraz  dziksza  i  bardziej  stroma.  Od  czasu  do  czasu 
mijaliśmy kamienne domy. których surowego wyglądu nigdzie nie łagodziły kwiaty czy rośliny. 
Nagle  spostrzegliśmy  kotlinę,  którą  porastały  karłowate  dęby  i  jodły,  pochylone,  z  konarami 
powyginanymi od szamotania się z wichrami i burzami przez setki lat. Ponad wierzchołkami drzew 
widać było dwie wysokie smukłe wieże. Woźnica wskazał na nie batem: 
— Baskerville Hall — powiedział. 

background image

Pan  zamku  powstał  i  z  zaczerwienioną  twarzą  przyglądał  się  swojej  przyszłej  siedzibie 
roziskrzonym wzrokiem. Kilka chwil później stanęliśmy przed wzorzystą żelazną bramą zamkową, 
osadzoną w zniszczonych, popękanych kamiennych słupach, które zdążyły już porosnąć mchem. 
Na słupach widniały kamienne łby dzików — herb Baskervillów. 
Dom  odźwiernego  był  już  tylko  ruiną  z  czarnego  granitu  i  rusztowaniem  z  belek  pozbawionych 
dachu,  który  niegdyś  podtrzymywały,  ale  naprzeciwko  stał  nowy,  w  połowie  wykończony 
budynek, pierwszy owoc zebranego w Afryce złota sir Karola. 
Przez  bramę  wjechaliśmy  w  aleję,  gdzie  znów  zwiędłe  liście  zagłuszyły  turkot  kół,  a  gałęzie 
starych drzew splatały się nad naszymi głowami, tworząc jakby ciemny tunel. 
Gdy  sir  Baskerville  spojrzał  w  głąb  ponurej  alei,  na  końcu  której,  niczym  widmo,  rysował  się 
zamek, wstrząsnął nim dreszcz. 
— Czy to tutaj? — spytał przyciszonym głosem, 
— Nie, nie, cisowa aleja jest z drugiej strony. 
Młody spadkobierca spojrzał wkoło chmurnym wzrokiem. 
—  Nie  dziwię  się,  że  mojego  stryja  dręczyły  złe  przeczucia  —  powiedział  po  chwili.  —  Takie 
otoczenie  może  przerazić  każdego  człowieka.  W  ciągu  pół  roku  każę  postawić  tutaj  oraz  przed 
samym  zamkiem  lampy  elektryczne  i  zobaczycie  panowie,  jak  tu  się  wszystko  zmieni,  gdy 
zajaśnieją światła. 
Aleja  kończyła  się  obszernym  trawnikiem,  za  którym  ujrzeliśmy  zamek.  W  bladym  świetle 
zamierającego  dnia  dostrzegłem,  że  środkowa  część  zamku  tworzyła  potężny  blok z wystającym 
krużgankiem.  Cała  fasada  zarośnięta  była  bluszczem,  a  tylko  okna  i  kilka  tarcz  herbowych 
przebijało się gdzieniegdzie przez jednostajną, ponurą zieleń. 
Nad  środkową  częścią  zamku  wznosiły  się  dwie  stare,  zębate  wieże,  podziurawione  licznymi 
strzelnicami.  Z  prawej  i  lewej  strony  wież  wznosiły  się  dwa  skrzydła  zbudowane  z  czarnego 
granitu  już  w  nowocześniejszym  stylu.  Blade  światło  przebijało  przez  gęste  zasłony  okien,  a  z 
wysokich kominów na stromym spiczastym dachu, strzelał w górę wielki słup czarnego dymu. 
— Witaj, sir Henryku! Witaj w zamku Baskerville! 
Z mrocznego krużganka wyszedł wysoki mężczyzna, zbliżył się do powozu i otworzył drzwiczki. 
W  żółtym świetle przedsionka rysowała się postać  kobiety,  która  również  podeszła  do  powozu i 
pomagała mężowi zdejmować nasze bagaże. 
—  Nie  będzie  mi  pan  miał  za  złe,  sir  Henryku,  że  pojadę  już  do  domu?  —  powiedział  doktor 
Mortimer - Żona na mnie czeka. 
— Jak to, nie zostanie pan na obiedzie? 
— Nie, muszę jechać, z pewnością czeka na mnie w domu robota. Chętnie bym został, żeby pana 
oprowadzić po  zamku, ale Barrymore będzie lepszym  ode mnie przewodnikiem. Do widzenia! A 
jeżeli  tylko  będę  mógł  być  panu  w  czymś  potrzebny,  niech  się  pan  nie waha przystać po  mnie  o 
każdej porze dnia i nocy. 
Turkot  kół  powozu  wiozącego  doktora  zamilkł  w  oddali.  Weszliśmy  do  przedsionka,  a  ciężkie 
drzwi zamknęły się za nami z głuchym łoskotem. Znaleźliśmy się w obszernej, wysokiej komnacie, 
której  sufit  podtrzymywały  ciężkie  i  poczerniałe  z  biegiem  lat  dębowe  belki.  Na  wielkim, 
staroświeckim  kominku  płonął  ogień.  Zbliżyliśmy  się  do  niego  z  sir  Henrykiem,  aby ogrzać ręce 
skostniałe podczas długiej jazdy. Rozglądaliśmy się ciekawie dokoła, przyglądaliśmy się wysokim, 
wąskim oknom o stałych różnokolorowych szybach, dębowym boazeriom, łbom rogaczy i tarczom 
herbowym,  zawieszonym na  ścianach — całemu temu smutnemu i ponuremu otoczeniu, na które 
padało przyćmione światło lampy zawieszonej na suficie. 

background image

— Tak  właśnie wyobrażałem  sobie  zamek  — odezwał się sir Henryk. — Czy to nie wygląda jak 
obraz starej siedziby rodzinnej? I pomyśleć, że to ten sam gmach, w którym przez pięćset lat żyli 
moi przodkowie! Już sama ta myśl nastraja mnie podniośle. 
Rozglądał się dokoła, a jego twarz rozjaśniła się młodzieńczym zachwytem. Światło padało prosto 
na  jego  postać,  ale  po  ścianach  rozwłóczyły  się  długie cienie, tworząc  ponad  nim  i  za nim  jakby 
czarny baldachim. 
Barrymore  zaniósłszy  bagaże  do  naszych  pokoi,  powrócił  i  stał  przed  nami  w  pełnej  szacunku 
postawie  wielkopańskiego  sługi.  Był  to  mężczyzna  o  nieprzeciętnym  wyglądzie,  wysoki, 
przystojny, z czarną przystrzyżona brodą i bladą twarzą o szlachetnych rysach. 
— Czy każe pan zaraz podać obiad? 
— A czy jest gotowy? 
—  Za  kilka  minut  może  być  na  stole  -  Gorącą  wodę  znajdą  panowie  w  swoich  pokojach.  Moja 
żona i ja chętnie  pozostaniemy u  pana — dodał, zwracając się do sir Henryka — dopóki pan nie 
wyda  innych  zarządzeń  -  Ale  pan  sam  rozumie,  że  wobec  nowych  warunków  potrzebna  będzie 
znacznie liczniejsza służba. 
— Wobec jakich nowych warunków? 
— Chcę przez to powiedzieć, że sir Karol prowadził samotne życie i wystarczały mu dwie osoby 
służby. Pan zaś, co jest zupełnie naturalne, będzie pragnął towarzystwa, a to spowoduje zmiany w 
życiu domu. 
— Czy mam przez to rozumieć, że zamierzacie mnie opuścić? 
— Tylko wówczas, gdyby tak panu było wygodniej. 
— Ale przecież już chyba kilka pokoleń waszej rodziny było u nas na służbie? Byłoby mi bardzo 
przykro zaczynać życie tutaj od zrywania starych rodzinnych zwyczajów.  
Wydawało mi się, że dostrzegam ślady pewnego wzruszenia na bladej twarzy kamerdynera. 
— I ja, proszę pana, i moja żona mamy takie same odczucia, ale, mówiąc szczerze, byliśmy oboje 
bardzo przywiązani do sir Karola, a jego śmierć była dla nas strasznym ciosem i sprawiła, że całe 
to  otoczenie stało się dla nas  niesłychanie przykre. Wydaje  mi się.  że pozostając tutaj, w zaniku, 
nie odzyskamy już nigdy spokoju ducha. 
— Czy macie jakieś plany? 
—  Sadzę,  ze  zajmiemy  się  handlem.  Dzięki  wspaniałomyślności  sir  Karola,  posiadamy 
odpowiednie środki. A teraz może panowie pozwolą, że wskażę drogę do pokojów. 
Dokoła  przedsionka,  w górze, ciągnęła  się  galeria, na którą z dwóch stron prowadziły schody. Z 
tego  miejsca  szły  dwa  korytarze  wzdłuż  całego  gmachu  i  prowadziły  do  sypialni.  Nasze  pokoje 
znajdowały  się  blisko  siebie,  w  tym  samym  skrzydle  zamku.  Były  widocznie  o  wiele 
nowocześniejsze  od  komnat  środkowej  części  zamku,  a  jasne  obicia  i  licznie  płonące  świece 
zatarły nieco ponure wrażenie, jakie mnie ogarnęło w chwili przyjazdu 
Ale w jadalni, przylegającej do przedsionka, znów panował mrok i smutek. Była to długa komnata 
ze  wzniesieniem,  na  którym  dawniej  stawiano  stół  dla  panów  zamku  i  ich  rodzin,  a  dworzanie 
zasiadali niżej - z jednej strony znajdowała się galeria dla muzyków. Nad naszymi głowami czarne 
belki  przecinały  poczerniały  od  sadzy  sufit.  Szeregi  płonących  pochodni,  rubaszna  wesołość 
dawnych biesiad wpływały niewątpliwie na złagodzenie posępnego otoczenia, ale dzisiaj, gdy tylko 
dwaj  dżentelmeni  w  czarnych  garniturach  siedzieli  w  niewielkim  kręgu  światła,  jaki  rzucała 
przysłonięta lampa, głos zniżał się mimo woli, a i budził się niepokój. 
Galeria przodków, którzy w najróżniejszych strojach, od rycerza z epoki królowej Elżbiety aż do 
eleganta z czasów Regencji, patrzyli na nas ze ścian onieśmielała swym milczącym towarzystwem. 

background image

Rozmawialiśmy mało i byłem bardzo zadowolony, gdy obiad się skończył i przeszliśmy zapalić do 
nowoczesnej sali bilardowej. 
—  Nie  jest  to  wesołe  miejsce  —  odezwał  się  sir  Henryk  —  Przypuszczam,  że  można  się 
przyzwyczaić,  ale  na  razie  czuję  się  tu  strasznie  nieswojo.  Nie  dziwię  się,  że  stryj  zdziwaczał, 
mieszkając samotnie w takim domu. Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, myślę że dobrze będzie 
pójść dzisiaj wcześnie spać. Może jutro rano to wszystko wyda się nam weselsze. 
Przed snem rozsunąłem firanki w oknie, które wychodziło na wielki trawnik. Stojące za nim dwie 
kępy  drzew  poruszały  się,  jęcząc  pod  podmuchami  wiatru.  Zza  rozdartych  w  szalonym  pędzie 
chmur wyłonił się księżyc, w jego bladym świetle dostrzegłem w oddali poszarpane szczyty skał i 
bezkresne  ponure  moczary.  Zasunąłem  firanki  z  uczuciem,  że  to  ostatnie  wrażenie  było  równie 
silne jak poprzednie. 
Ale nie był to koniec. Zmęczenie nie pozwalało mi zasnąć. Kręciłem się niespokojnie na łóżku, w 
oddali  zegar  wydzwaniał  kwadranse,  przerywając  grobową  ciszę  starego  domu.  Nagle,  wśród 
nocnej ciszy, usłyszałem wyraźny, donośny, nie pozostawiający żadnej wątpliwości dźwięk. Był to 
płacz  kobiety,  stłumiony,  dławiący  jęk.  Taki,  jaki  tylko  beznadziejna  rozpacz  może  wyrwać  z 
ludzkiej piersi. Usiadłem na łóżku i zacząłem nasłuchiwać. Dźwięk dobiegał z bliska i pochodził na 
pewno z wnętrza domu. Przez pół godziny siedziałem tak, uważnie słuchając, ale oprócz zegara i 
szelestu liści bluszczu na murze, nie doleciał mnie już żaden inny odgłos. 

 

 

Państwo Stapleton z Merripit House 

Nazajutrz świeży, pogodny ranek nieco rozproszył posępne wrażenie, jakie wywarł na nas 

zamek Baskerville.  Gdy  jadłem  śniadanie  z  sir  Henrykiem, słonce wpadające przez wysokie okna 
rozjaśniało kolorowe, ozdobione herbami, szyby. Ciemne boazerie nabierały słonecznych błysków 
i rzeczywiście trudno było wyobrazić sobie, że to ta sama komnata, która wczoraj nastroiła nas tak 
posępnie. 
—  Zdaje  mi  się,  że  nie  była  to  wina  zamku,  tylko  nasza  —  powiedział  baronet.  —  Podróż  była 
męcząca,  zziębliśmy  w  powozie  i  stąd wszystko  widzieliśmy w  najczarniejszych barwach. Dzisiaj 
jesteśmy wypoczęci, więc patrzymy weselej na świat. 
— A  jednak nie wszystko  można  wytłumaczyć zmęczeniem —  odparłem — Czy nie słyszał pan, 
na przykład, w nocy kogoś płaczącego? Zdaje mi się, ze to była kobieta. 
— A to ciekawe, bo w półśnie zdawało mi się, że słyszę jęk czy płacz, nasłuchiwałem potem przez 
dobrą chwilę, ale ponieważ nic już nie usłyszałem, więc pomyślałem, że mi się śniło. 
— A ja słyszałem ten odgłos bardzo wyraźnie i jesieni pewien, że to było łkanie kobiety. 
— Trzeba to od razu wyjaśnić. 
Baskerville  zadzwonił  i zapytał  przybyłego  Barrymora, czy coś o tym wie. Patrzyłem uważnie na 
kamerdynera i zdawało mi się, że jego blada twarz pobladła jeszcze bardziej, gdy usłyszał pytanie. 
— W całym domu są tylko dwie kobiety — odpowiedział. 
— Pomywaczka, która śpi w drugim skrzydle, i moja żona, a mogę pana zapewnić, że ona nie ma 
nic wspólnego z odgłosami, o których pan mówi. 
Jednak  kamerdyner  skłamał.  Po  śniadaniu  spotkałem  panią  Barrymore  na  korytarzu  w  pełnym 
świetle  słońca.  Była  wysoką,  ociężałą  kobietą  o  grubych  rysach  twarzy  i  surowych,  zaciętych 
ustach. Zdradziły ją oczy, gdy spojrzała na mnie spod obrzękłych, zaczerwienionych powiek. Więc 
to ona płakała w nocy i jej mąż o tym z pewnością wiedział. Jednak narażał się i zapewniał, że to 
nie  ona,  nie  zwracając  uwagi,  że  te  oznaki  mogły  w  każdej  chwili  ujawnić  prawdę.  Dlaczego  to 

background image

robił? I dlaczego ona płakała tak rozpaczliwie? Już więc na samym wstępie, dookoła tego bladego, 
przystojnego mężczyzny o czarnym zaroście, zaczynała się tworzyć ponura i tajemnicza atmosfera. 
To on znalazł zwłoki sir Karola i tylko z jego opowiadania znaliśmy okoliczności poprzedzające tą 
śmierć.  A  może  jednak  Barrymore  był  tym  pasażerem,  którego  widziałem  w  dorożce,  idąc  z 
Holmesem  przez  Regent  Street?  Broda  tego  nieznajomego  łudząco  przypominała  brodę 
kamerdynera. Dorożkarz opisał nam wprawdzie swego pasażera, jako mężczyznę raczej niskiego, 
ale takie przelotne wrażenie mogło być błędne. 
Jak  wyjaśnić  tę  sprawę?  Oczywiście,  przede  wszystkim  należało  pójść  do  kierownika  poczty  w 
Grimpen i stwierdzić, czy  wysłany z Londynu  telegram  rzeczywiście został oddany Barrymorowi 
do  rąk  własnych.  Niezależnie  od  tego,  czego  się  dowiem,  będę  mógł  przynajmniej  coś  napisać 
Holmesowi. 
Sir  Henryk  zabrał  się  po  śniadaniu  do  przeglądania  rozmaitych  dokumentów,  więc  swobodnie 
mogłem  zrobić  to,  co  postanowiłem.  Po  przyjemnej  czteromilowej  przechadzce  skrajem 
moczarów, dotarłem do małej wioski, gdzie dwa większe budynki wyróżniały się z daleka. Jednym 
z nich była gospoda, drugim — dom doktora Mortimera. 
Kierownik poczty, który był jednocześnie właścicielem sklepiku spożywczego, pamiętał doskonale 
depeszę. 
—  Tak  jest,  proszę  pana  —  odpowiedział  zapytany  —  posiałem  pana  telegram  Barrymorowi, 
zgodnie ze wskazówkami. 
— A kto go zaniósł? 
—  Mój  syn...  ten  oto.  Kuba,  czy  oddałeś  w  zeszłym  tygodniu  telegram  panu  Barrymorowi  w 
zamku? 
— Tak ojcze, oddałem. 
— Do rąk własnych? — zapytałem. 
— Był wtedy na strychu, więc nic mogłem mu oddać do ręki, ale dałem depesze pani Barrymore, a 
ona przyrzekła, że natychmiast zaniesie mężowi. 
— Czy widziałeś pana Barrymora? 
— Nie, proszę pana, mówię przecież, że był na strychu. 
— Skoro go nie widziałeś, skąd możesz wiedzieć, że był na strychu? 
—  Przecież  jego  własna  żona  musi  chyba  wiedzieć  gdzie  jest!  —  wtrącił  kierownik  poczty 
zniecierpliwionym tonem.  — Czy  nie  otrzymał  depeszy? Jeśli  zaszła  jakaś  pomyłka,  to  niech  pan 
Barrymore sam złoży skargę. 
Dalsze  pytania  wydały  mi  się  bezcelowe.  Okazało  się  zatem,  że  mimo  wybiegu  Holmesa  nie 
mieliśmy  pewności,  czy  Barrymore  nie  był  w  tym  czasie  w  Londynie.  Przypuśćmy,  że  był  — 
przypuśćmy, że ten sam człowiek, który ostatni widział sir Karola przy życiu, szpiegował nowego 
dziedzica  zaraz  po  jego  przyjeździe  do  Anglii.  I co z tego wynika? Wykonywał czyjeś polecenia, 
czy  też  sam  miał  złe  zamiary?  Jaki  miałby  cel  w  prześladowaniu  rodziny  Baskervillów? 
Przypomniało mi się dziwne ostrzeżenie wycięte z wstępnego artykułu „Timesa”. 
Czy było to dzieło Barrymora, czy też kogoś, kto chciał pokrzyżować jego plany? 
Najbardziej  prawdopodobne  było  tłumaczenie  sir  Henryka  —  gdyby  udało  się  rodzinę 
Baskervillów  trzymać  z  dala  od  zamku,  Barrymorowie  mieliby  zapewnioną  stałą  i  wygodną 
siedzibę. 
Ale  takie  wyjaśnienie  nie  tłumaczy  bynajmniej  subtelnego,  wytrawnie  obmyślonego  planu,  który 
jakby  niewidzialną  siecią  oplątywał  młodego  baroneta.  Holmes  sam  przyznał,  że  wśród  licznych 
sensacyjnych  spraw,  jakimi  się  zajmował,  nic  zdarzyła  mu  się  jeszcze  równie  zawikłana. 

background image

Powracając  szarą,  samotną  drogą,  modliłem  się  w  duchu,  żeby  mój  przyjaciel  uwolnił  się  jak 
najszybciej od swoich zajęć i przyjechał zdjąć ze mnie tę ciężką odpowiedzialność. Nagle wyrwał 
mnie  z  tych  rozmyślań  szelest  kroków,  śpieszących  za  mną  i  głos  wołający  mnie  po  nazwisku. 
Odwróciłem  się,  sądząc,  ze  ujrzę  doktora  Mortimera,  lecz,  ku  swojemu  niemałemu  zdziwieniu, 
okazało się, że biegł za mną ktoś zupełnie nieznany. 
Ujrzałem  mężczyznę  średniego  wzrostu,  chudego  blondyna,  o  wymuskanej,  ogolonej  twarzy,  z 
wystającą  szczęką.  Był  ubrany  w  szary  garnitur  i  słomkowy  kapelusz,  mógł  mieć  około 
trzydziestu, czterdziestu lat. Przez ramię miał przewieszone blaszane pudełko na rośliny, a w ręku 
niósł zieloną siatkę na motyle. 
-  Przepraszam  bardzo  za  moje  natręctwo  —  rzekł,  gdy  stanął  przede  mną  zadyszany.  —  My, 
mieszkańcy  tych  moczarów  jesteśmy  prostymi  ludźmi  i  nic  czekamy  na  oficjalne  przedstawienie. 
Przypuszczam,  że  już  pan  o  mnie  słyszał  od  naszego wspólnego  przyjaciela,  doktora  Mortimera. 
Nazywam się Slapleton, mieszkam w Merripit House. 
—  Poznałbym  pana  po  siatce  i  blaszanym  pudełku  —  odparłem,  wiedziałem  bowiem,  że  pan 
Stapleton jest przyrodnikiem. 
— Ale skąd pan mnie zna? 
— Bytem właśnie u Mortimera, gdy pan przechodził przed domem i doktor pokazał mi pana przez 
okno swego gabinetu. 
Ponieważ  idziemy  tą  samą  drogą,  więc  postanowiłem  pana  dogonić  i  przedstawić  się  osobiście. 
Mam nadzieję, że sir Henryk nie jest zbył zmęczony podróżą? 
— Nie, bynajmniej, czuje się doskonale, dziękuję panu. 
—  Obawialiśmy  się  wszyscy,  że  po  smutnej  śmierci  sir  Karola,  nowy  baronet  nie  będzie  chciał 
tutaj mieszkać. Co prawda, wiele poświęcenia wymaga od zamożnego człowieka zakopanie się w 
takiej  dziurze,  ale nie potrzebuję chyba  panu  mówić, że  obecność gospodarza  zamku  ma  wielkie 
znaczenie dla całej okolicy. Przypuszczam, ze sir Henryk nie boi się zabobonów. 
— Tak sądzę. 
— Pan, oczywiście, zna legendę o piekielnym psie, który jest jakoby plagą rodziny? 
— Opowiadano mi ją. 
—  To  dziwne,  jak  tutejsi  chłopi  są  łatwowierni!  Wielu  z  nich  przysięgnie,  że  widziało  na 
moczarach to fantastyczne zwierzę — mówił z uśmiechem, ale zdawało mi się, że bierze tę sprawę 
zupełnie  na  serio.  —  Dziwaczna  legenda  opanowała  wyobraźnię  sir  Karola  i  nie  wątpię,  że  była 
bezpośrednim powodem jego tragicznej śmierci. 
— W jaki sposób? 
—  Miał  tak  bardzo  rozstrojone  nerwy,  że  ukazanie  się  jakiegokolwiek  psa  mogło  mieć  fatalny 
wpływ  na  jego  chore  serce.  Mysie,  że  rzeczywiście  tego  wieczora  coś  zobaczył  w  cisowej  alei. 
Ciągle  obawiałem  się  jakiegoś  nieszczęścia,  bo  byłem  bardzo  przywiązany  do  sir  Karola  i 
wiedziałem, że jest chory. 
— A skąd pan wiedział? 
— Od mego przyjaciela, Mortimera. 
— Sądzi pan zatem, że jakiś pies ścigał sir Karola i że śmiertelnie go przestraszył? 
— Czy może pan to lepiej wyjaśnić? 
— Nie wysnuwałem z tego jeszcze żadnych wniosków. 
— A pan Sherlock Holmes? 

background image

Oniemiałem  przez  chwilę,  gdy  usłyszałem  to  pytanie,  ale  jedno  spojrzenie  na  obojętną  twarz  i 
spokojne  oczy  mojego  towarzysza  wystarczyło,  żeby  mnie  przekonać,  że  nie  chciał  mnie 
zaskoczyć. 
—  Udawanie,  że  pana  nie  znamy  byłoby  bezcelowe,  doktorze  Watson  —  powiedział  znów 
Stapleton.  —  Wiadomości  o  sukcesach  pana  Holmesa  doszły  i  do  nas,  a  pan  nie  mógł  ich 
rozsławić  sam  nie  zyskując  rozgłosu.  Jeśli  pan  tutaj  jest,  to  znaczy,  że  pan  Sherlock  Holmes 
interesuje się tą sprawą. Nic dziwnego, że jestem ciekaw, co o niej myśli. 
— Żałuję, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. 
— A mogę spytać czy on sam zaszczyci nas odwiedzinami? 
— Teraz nie może opuścić Londynu. Prowadzi śledztwo w kilku innych ważnych sprawach. 
— Jaka szkoda! Może wyjaśniłby wiele spraw, których nic możemy rozgryźć. A jeśli w pańskich 
poszukiwaniach mógłbym być w czymś pomocny, jestem do pana dyspozycji. Gdybym cokolwiek 
wiedział na temat pańskich podejrzeń, albo jak zamierza pan prowadzić śledztwo, mógłbym może 
już nawet teraz w czymś pomóc. 
—  Zapewniam  pana,  że  jestem  tutaj  jedynie  jako  gość  mojego  przyjaciela,  sir  Henryka,  i  że  nie 
potrzebuję żadnej pomocy. 
—  Świetnie!  —  rzeki  Stapleton.  —  Ma  pan  całkowitą  rację,  1zachowując  się  ostrożnie  i 
dyskretnie.  Zasłużyłem  na  to  za  moje  nieusprawiedliwione  wścibstwo,  może  pan  być  pewien,  że 
już więcej nie będę wspominał o tej sprawie. 
Doszliśmy do miejsca,  z  którego wąska,  zarośnięta trawą  ścieżka, schodziła z drogi i prowadziła 
przez  moczary.  Na  prawo  wznosił  się  skalisty,  stromy  pagórek,  niegdyś  były  tu  widocznie 
kamieniołomy.  Stok  z  naszej  strony  byt  pełen  załomów  i  szczelin,  zarośniętych  paprociami  i 
głogiem. W dali widać było szary słup dymu. 
—  Krótki  spacer  tą  ścieżką  doprowadzi  nas  do  Merripit  House  —  odezwał  się  Stapleton.  — 
Może zechce pan poświęcić godzinkę. Bardzo chciałbym przedstawić pana siostrze. 
Chciałem  odmówić,  bo  obowiązek  nakazywał  mi  wrócić  do  sir  Henryka.  Lecz  po  chwili 
przypomniałem sobie stos papierów i rachunków, którymi zawalone było jego biurko. Oczywiście 
nie  mogłem  mu  pomóc  w  tej  pracy.  A  przecież  Holmes  polecił  mi,  żebym  starał  się  poznać 
sąsiadów. Przyjąłem więc zaproszenie Stapletona i skręciliśmy na ścieżkę. 
—  To  są  dziwne  moczary  —  powiedział,  rozglądając  się  po  falistej  równinie,  przeciętej 
wyszczerbionymi  skalistymi  grzbietami,  które  przybierały  w  oddali  postać  fantastycznych 
bałwanów  morskich.  —  Nie  można  się  przyzwyczaić  do ich widoku. Są  tak wielkie,  tak  dzikie i 
tak tajemnicze. Nie ma pan pojęcia, jak dziwne niespodzianki się w nich kryją. 
— A więc pan dobrze zna te moczary? 
—  Jestem  tu  dopiero  od  dwóch  lat.  Stali  mieszkańcy  nazwaliby  mnie  nowym  przybyszem. 
Zamieszkaliśmy  tutaj  wkrótce  po  osiedleniu  się  sir  Karola  w  zamku.  Ale  moje  zainteresowania 
zmusiły mnie do zwiedzaniu całej okolicy i zdaje mi się, że niewielu mieszkających tutaj ludzi zna 
ją lepiej ode mnie. 
— Czy to takie trudne? 
—  Bardzo.  Widzi  pan  na  przykład  tę  wielką  równinę  na  północ,  z  dziwacznymi  wzgórzami  w 
środku? 
— Widzę, świetne miejsce do konnej przejażdżki. 
—  Tak  by  się  oczywiście  zdawało,  ale  wielu  ludzi,  którzy  myśleli  tak  jak  pan  przypłaciło  to 
życiem. Czy widzi pan jaśniejsze zielone kępy, rozsiane gęsto po tej równinie? 
— Widzę. Są chyba żyźniejsze niż reszta równiny. 

background image

Stapleton roześmiał się. 
—  To  jest  wielkie  Trzęsawisko  Grimpen  —  powiedział.  —  Jeden  fałszywy  krok  przynosi  tam 
śmierć ludziom  i  zwierzętom.  Wczoraj  widziałem,  jak  wszedł  w nie kucyk  i  już  się nie wydostał. 
Przez  długi  czas  jeszcze  łeb nieszczęsnego zwierzęcia wystawał nad bagnem, dopóki zupełnie się 
nie zapadł. Nawet podczas wielkiej suszy niebezpiecznie jest tamtędy przechodzić, a po ostatnich 
jesiennych  deszczach,  to  miejsce  jest  po  prostu  straszne.  Ja  jednak  potrafię  dotrzeć  do  samego 
środka i wrócić. Do diabła! Oto i drugi nieszczęsny kucyk! 
Cos  brunatnego  rzucało  się  i  szarpało  wśród  zielonego  sitowia.  Kucyk  wyrzucił  w  górę  długi, 
wyprężony w śmiertelnym skurczu kark i po moczarach rozległ się przeraźliwy ryk. Zdrętwiałem z 
przerażenia, mój towarzysz miał widocznie silniejsze nerwy. 
—  Utonął  —  rzekł  —  Trzęsawisko  już  go  pochłonęło.  Dwa  w  ciągu  dwóch  dni.  a  może  ich 
zginęło  znacznie  więcej:  przyzwyczajają się chodzić  tam podczas suszy i me dostrzegają różnicy, 
dopóki trzęsawisko nie pochwyci ich w swoje kleszcze. Straszne miejsce. 
— A jednak pan umie je przejść bezpiecznie? 
— Umiem.  Są  tam  ze  dwie  ścieżki,  którymi  bardzo  zwinny człowiek może się przedostać, i ja je 
odnalazłem. 
— Ale po co pan tam chodzi? 
—  Czy  widzi  pan  dalej  te  pagórki?  Otóż  są  to  prawdziwe  wyspy,  odcięte  z  biegiem  lat  ze 
wszystkich  stron  przez  morze  bagien.  Tam  znajdują  się  rzadkie  rośliny  i  motyle,  a  kto  zdoła  się 
tam dostać, może zebrać obfite żniwo. 
— Któregoś dnia i ja spróbuję szczęścia. 
Stapleton spojrzał zdumiony na mnie. 
—  Na  miłość  boską,  niech  pan  porzuci  ten  pomysł  —  powiedział.  —  Pańska  krew  spadłaby  na 
moją głowę. Zapewniam pana, że już by pan nic wrócił. Mnie chroni tylko to, że pamiętam dobrze 
pewne charakterystyczne punkty, nie dostrzegalne dla innych. 
— A to co? — zawołałem. — Co to jest. 
Nad  moczarami  uniósł  się  przeciągły  i  stłumiony  pomruk.  Wypełnił  powietrze,  a  mimo  to  nie 
sposób  było  określić,  skąd  pochodził.  Stopniowo  wzmógł  się  i  zamienił  w  groźny  ryk,  po  czym 
znów  przycichł  i  w  końcu  ucichł  drżącym,  przeraźliwym  smutnym  skowytem.  Stapleton spojrzał 
na mnie dziwnym wzrokiem. 
— To są tajemnicze moczary! — rzekł. 
— Ale, co to jest? 
— Chłopi powiedzieliby, że  to pies  Baskervillów domaga  się  nowej ofiary. Słyszałem ten odgłos 
już ze dwa razy, ale nigdy nie był tak wyraźny. Ze strachem rozglądałem się po rozległej falującej 
równinie,  pokrytej  zielonymi  kępami  sitowia.  Jak  okiem  sięgnąć  nie  było  widać  żywego 
stworzenia, tylko dwa kruki krakały przeraźliwie, bujając się nad nami na trzcinie. 
— Przecież pan, wykształcony człowiek, nie wierzy w podobne głupstwa — spytałem. — Co pana 
zdaniem, jest przyczyną tego dziwnego odgłosu'? 
—  W  bagnach  odzywają  się  niekiedy  dziwne  szmery.  Może  błoto  opada,  albo  woda  się  wznosi, 
czy ja wiem. 
— Nie, nie, to był głos żyjącej istoty. 
— Może. Słyszał pan kiedyś wabienie bąka? 
— Nie, nigdy. 

background image

— To bardzo rzadki teraz ptak błotny, w Anglii prawie już wytępiony, ale na moczarach wszystko 
jest możliwe. Tak... Nie zdziwiłbym się, gdyby mi powiedziano, że ten odgłos, który usłyszeliśmy 
byt krzykiem ostatniego ptaka tego gatunku. 
— Jak żyję, nie słyszałem nic tak dziwnego i przerażającego. 
— Tak, to w ogóle niezwykle miejsce. Niech pan spojrzy tam, na ten stok pagórka. Co to jest, jak 
się panu zdaje? 
Cały urwisty stok pokrywały wielkie okrągłe kamienie, było ich co najmniej ze dwadzieścia. 
— Czy to są może zagrody dla owiec? 
— Nie, to siedziby naszych czcigodnych przodków. W czasach przedhistorycznych moczary były 
gęsto  zaludnione,  a  ponieważ  od  tego  czasu  nikt  tu  nie  mieszka,  wiec  znajdujemy  budowle 
naszych poprzedników w takim stanie, w jakim je zostawili. Jeżeli jest pan ciekawy, proszę wejść 
do środka, a zobaczy pan jeszcze ogniska i legowiska, 
— Ależ to całe miasto. Kiedy było zamieszkane? 
— W epoce kamiennej... Dokładnej daty nikt nie zna. 
— Czym się wtedy ludzie zajmowali? 
— Wypasali bydło na tych stokach i uczyli się wykopywać kruszce, gdy kamienną siekierę zaczął 
zastępować miecz z brązu. Niech pan spojrzy na ten wielki rów w pagórku przed nami. To ślady 
ich  pracy.  Tak,  tak,  doktorze  Watson,  znajdzie  pan  na  tych  moczarach  wiele  dziwnych  miejsc... 
Ach, przepraszam pana... chwileczkę... To z pewnością Cyklopides.  
Muszka  czy  też  ćma  przeleciała  nad  nasza  ścieżką,  Stapleton  błyskawicznie  rzucił  się  za  nią  w 
pogoń. Ku mojemu przerażeniu owad leciał prosto nad wielkie trzęsawisko, a mój nowy znajomy 
nie  zatrzymał  się  nawet  na  chwilę.  Gonił  za  nim,  skacząc  z  kępy  na  kępę  i  wymachując  w 
powietrzu  zielona  siatką,  a  jego  szara  postać  w  tym  urywanym,  zygzakowatym  biegu  także 
przypominała jakąś olbrzymią ćmę. 
Stałem,  podziwiając  niespotykaną  zwinność  Stapletona  i  batem  się,  żeby  nic  stracił  gruntu  pod 
nogami  w  grząskim  trzęsawisku,  gdy  nagle  dobiegł  mnie  odgłos  kroków.  Odwróciłem  się  i 
ujrzałem  na  ścieżce  kobietę.  Szła  od  strony,  w  której  słup  dymu  wskazywał  położenie  Merripit 
House.  Nie  wątpiłem,  że  to  panna  Stapleton,  o  której  mi  mówiono,  ponieważ  kobiet  w  okolicy 
było bardzo miało. Pamiętam tez, iż ktoś wspomniał, że siostra przyrodnika jest bardzo piękna. A 
zbliżająca  się  kobieta  była  niewątpliwie  piękna.  Trudno  było  u  większą  różnicę  między 
rodzeństwem  —  Stapleton  miał  cerę  bezbarwną,  jasne  włosy  i  szare  oczy,  zaś  jego  siostra  była 
najciemniejsza  brunetką,  jaką  kiedykolwiek  widziałem  w  Anglii  —  smukła,  wytworna  i  wysoka. 
Miała  dumną  twarz,  o  regularnych,  posągowych  rysach, tak że  mogła  się wydawać  zimna gdyby 
nie zmysłowe usta i cudowne, ciemne, namiętne oczy. 
Była bardzo zgrabna, wykwintnie ubrana, i jej obecność zaskoczyła mnie na pustej ścieżce wśród 
moczarów.  Gdy  odwróciłem  się  jej  wzrok  był  utkwiony  w  brata,  po  czym  spojrzała  na  mnie  i 
przyspieszyła  kroku.  Uchyliłem  kapelusza  i  zamierzałem  coś  powiedzieć,  gdy  jej  słowa  zwróciły 
wszystkie moje myśli w innym kierunku. 
— Niech pan wraca! — powiedziała. — Natychmiast wraca prosto do Londynu. 
Patrzyłem na nią, ogłupiały ze zdumienia. Jej oczy ciskały we mnie błyskawice, niecierpliwie tupała 
nogą. 
— Dlaczego mam wracać? — spytałem, 
—  Nic  mogę  nic  więcej  powiedzieć  —  mówiła  głosem  stłumionym.  gwałtownym,  z  lekka 
sepleniąc. — Ale, na miłość boską, nich pan zrobi to, o co proszę. Niech pan wraca i niech pańska 
noga już nigdy nie postanie na tych moczarach. 

background image

— Ależ ja dopiero co przyjechałem. 
— Człowieku, człowieku! — zawołała. — Czyż nie może pan pojąć, że ta przestroga ma na celu 
pańskie  dobro?  Niech pan wraca do Londynu! Wyjedzie jeszcze dziś wieczorem! Uciekaj stąd za 
wszelką cenę! Cicho, mój brat nadchodzi. Ani słowa o tym co mówiłam. O, niech pan patrzy, jaki 
tam  śliczny  storczyk...  Jesteśmy  tu,  na  moczarach,  bardzo bogaci w storczyki, ale przyjechał pan 
za późno i już pan nie będzie mógł docenić piękna naszej okolicy. 
Stapleton zaprzestał pogoni i wracał do nas zadyszany i czerwony z wysiłku. 
— Beryl, to ty — powiedział. Zdawało mi się, że ton tego powitania nie byt zbyt serdeczny. 
— Zgrzałeś się bardzo, Janku? 
—  Tak,  goniłem  okaz  Cykiopulff,.  To  rzadki  owad,  a  ostatniej  jesieni  widziałem  go  tylko  kilka 
razy. Jaka szkoda, że nie mogłem go schwytać! 
Mówił obojętnie, ale małe siwe oczka biegały nieustannie od młodej dziewczyny do mnie. 
— Widzę, żeście się już państwo poznali. 
—  Tak,  mówiłam  właśnie  sir  Henrykowi,  że  przyjechał  za  późno  i  nie  będzie  już  mógł  ocenić 
prawdziwej urody moczarów. 
— Ach, więc ty bierzesz pana... 
— Myślę, że to sir Henryk Baskerville. 
— Nie, nie — powiedziałem. — Jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem, choć jego przyjacielem. 
Nazywam się doktor Watson. 
Gniew przemknął po jej wyrazistej twarzy. 
— W takim razie nasza rozmowa nie miała sensu — rzekła. 
—  Niewiele  mieliście,  co  prawda,  czasu  na  rozmowę  —  zauważył  jej  brat,  patrząc  tym  samym 
badawczym wzrokiem. 
— Mówiłam do doktora Watsona. że jest już zbyt późna pora dla storczyków, ale co może go to 
obchodzić, skoro jest tylko chwilowo w naszej okolicy. Ale może wstąpi pan do Merripit House? 
Wkrótce stanęliśmy przed kamiennym domem, który był kiedyś, w dawnych czasach, folwarkiem 
jakiegoś  hodowcy  bydła,  teraz  zaś  został  odbudowany  i  unowocześniony.  Otaczał  go  sad,  ale 
drzewa,  jak  zwykle  wśród  bagien,  były  nędzne  i  skarłowaciałe,  więc  całe  otoczenie  wyglądało 
ubogo i robiło smutne wrażenie. 
Otworzył  nam  stary  służący,  o  dziwnej,  jakby  zasuszonej  twarzy.  Był  ubrany  w  chłopski  strój, 
widocznie prowadził tu gospodarstwo. Obszerne pokoje były jednak urządzone ze smakiem, który 
wskazywał  na  staranną  kobiecą  rękę.  Spoglądając  przez  okna  na  ogromne,  usłane  kamieniami 
moczary,  ciągnące  się  aż  do  widnokręgu,  ze  zdumieniem  pytałem  sam  siebie,  co  zmusiło  tego 
bardzo wykształconego człowieka i tę piękną kobietę do zamieszkania na takim odludziu. 
— Dziwi się pan, że wybraliśmy takie miejsce — odezwał się Stapleton, jak gdyby w odpowiedzi 
na moją myśl. — A jednak urządziliśmy sobie życie tak, że jesteśmy szczęśliwi, nieprawda Beryl? 
— Zupełnie szczęśliwi — odparła, jednak bez przekonania. 
—  Prowadziłem  szkołę  w  jednym  z północnych  hrabstw — rzekł Stapleton. —  Dla człowieka  o 
moim  temperamencie  była  to  nudna  i  jednostajna  praca,  ale kontakty z młodzieżą, kształtowanie 
świeżych  umysłów,  wpajanie  w  nie  własnych  poglądów  i  pojęć  miało  dla  mnie  dużo  uroku.  Nie 
miałem  jednak  szczęścia.  W  szkole  wybuchła  epidemia  i  trzech  chłopców  zmarło.  To  był  ciężki 
cios  dla  mojego  zakładu,  który  przez  to  zupełnie podupadł, a ja  straciłem  bezpowrotnie znaczną 
część  mojego  majątku.  Gdyby  nie  brak  kontaktów  z  młodzieżą,  które  wiele  dla  mnie  znaczyły, 
mógłbym  żyć  tu  zadowolony.  Zawsze  interesowałem  się  botaniką  i  zoologią,  a  tu  posiadam 

background image

nieograniczone  pole  działania.  Moja  siostra  zaś  kocha  przyrodę  niemniej  niż  ja.  Mówię  to,  aby 
odpowiedzieć na pytanie wypisane na pańskiej twarzy, gdy patrzył pan przez okno na moczary. 
— Rzeczywiście, myślałem sobie, że pobyt tutaj musi być smutny... Może mniej dla pana niż dla 
pańskiej siostry. 
— O nie, nie, nie jestem tu smutna — wtrąciła żywo panna Stapleton. 
—  Mamy  książki,  mamy  nasze  zainteresowania  naukowe,  wreszcie  mamy  ciekawych  sąsiadów. 
Doktor  Mortimer  jest  bardzo  wykształcony  w  swojej  specjalności,  biedny  sir  Karol  był 
niezrównanym  towarzyszem.  Znaliśmy  go  dobrze,  nie  umiem  wypowiedzieć,  jak  bardzo  go  nam 
brakuje.  Jak  pan  myśli,  czy  przeszkodzę  sir  Henrykowi,,  jeżeli  odwiedzę  go  po  południu? 
Chciałbym go poznać. 
— Sądzę, że będzie bardzo zadowolony. 
— A zatem może pan go uprzedzić o moim zamiarze. Pragnęlibyśmy, o ile jest to w naszej mocy, 
ułatwić mu wejście do nowego otoczenia. Czy chce pan pójść ze mną na górę i obejrzeć mój zbiór 
motyli? Zdaje mi się. że większego nie ma w całej południowej Anglii. Zanim pan skończy oglądać 
motyle, śniadanie będzie gotowe. 
Ale  ja  chciałem  wracać  na  moje  stanowisko.  Ponury  krajobraz,  śmierć  nieszczęsnego  kucyka, 
piekielny odgłos, mający podobno związek ze straszną legendą Baskervillów — wszystko to mnie 
niepokoiło.  A  w  dodatku  do  tych  mniej  lub  bardziej  ulotnych  przeczuć,  dołączyła  się  całkiem 
jednoznaczna  przestroga  panny  Stapleton,  wypowiedziana  tak  poważnie,  że  nie  miałem 
wątpliwości, iż zmusiły ją do tego jakieś ważne powody.  
Oparłem się wszystkim naleganiom, nie zostałem na śniadaniu, ale ruszyłem zaraz z powrotem tą 
samą  ścieżką,  którą  przyszedłem.  Musiała  być  jednak  jeszcze  jakaś  inna,  krótsza  ścieżka,  znana 
tylko nielicznym, gdyż dochodząc do drogi, zdumiony spostrzegłem pannę Stapleton siedzącą przy 
drodze na kamieniu. Zadyszana, trzymała dłoń na sercu, jakby chcąc uspokoić jego bicie. 
— Biegłam, jak tylko mogłam najszybciej, żeby tu pana dogonić — powiedziała. — Nie zdążyłam 
nawet włożyć kapelusza. Nie mogę zatrzymywać się tu dłużej, bo brat zorientuje się, że mnie nie 
ma. Chciałam tylko pana przeprosić za tę głupią pomyłkę... Wzięłam pana za sir Henryka. Proszę, 
niech pan zapomni o tym, co powiedziałam, to pana w ogóle nie dotyczy. 
—  Ale  ja  nie  mogę  zapomnieć  —  odrzekłem.  —  Jestem  przyjacielem  sir  Henryka,  a  jego 
bezpieczeństwo  bardzo  mnie  obchodzi.  Niech  mi  więc  pani  powie,  dlaczego  tak  pani  nalegała, 
żeby sir Henryk wrócił do Londynu? 
—  Kaprys  kobiecy,  doktorze  Watson.  Gdy  mnie  pan  pozna  lepiej,  zrozumie  pan,  że  nie  zawsze 
potrafię wyjaśnić swoje słowa i czyny. 
—  Nie,  nie.  Pamiętam  jak  drżał  pani  głos.  Pamiętam  spojrzenie  pani  oczu.  Błagam  panią,  niech 
pani  będzie  ze  mną  szczera,  bo  od  przyjazdu  w  te  strony  czuję,  że  otacza  mnie  jakaś tajemnica. 
Życie  tutaj  stało  się  podobne  do lego wielkiego  trzęsawiska,  jest  usiane  zielonymi kępami,  gdzie 
śmierć czyha na człowieka, a nigdzie nie ma przewodnika, który wskazałby właściwą drogę. Niech 
mi  pani  zatem  powie,  co  miało  znaczyć  to  ostrzeżenie,  a  przyrzekam,  że  powtórzę  je  sir 
Henrykowi. 
Wahała się przez chwilę, ale jej twarz zaraz przybrała stanowczy wyraz, a oczy patrzyły chłodno. 
— Przywiązuje pan do moich słów zbyt wielką wagę — odpowiedziała. — Śmierć sir Karola była 
dotkliwym ciosem dla mojego brata i dla mnie. Łączyły nas bardzo zażyłe stosunki, a droga przez 
moczary do naszego domu była jego ulubioną przechadzką. Był głęboko przejęty klątwą, ciążącą 
nad całym rodem, nic dziwnego, że po tej tragicznej śmierci zaczęłam wierzyć, iż jego obawy były 
uzasadnione. Stąd mój strach, gdy dowiedziałam się. że przybywa do zamku inny członek rodziny 

background image

Baskervillów  i  uważałam  za  swój  obowiązek  ostrzec  go  o  niebezpieczeństwie,  jakie  mu  grozi. 
Tylko to miałam na myśli. 
— Ale na czym polega to niebezpieczeństwo? 
— Słyszał pan opowieść o psie? 
— Nie wierzę w takie głupstwa. 
— Ale ja  wierze. Jeżeli ma pan  jakikolwiek wpływ na  sir  Henryka, niech go pan zabierze z tego 
miejsca,  które  zawsze  przynosiło  nieszczęście  jego  rodzinie.  Świat  jest  ogromny.  Dlaczego  sir 
Henryk ma pozostać tutaj, gdzie grozi mu niebezpieczeństwo? 
— Dlatego właśnie, że mu grozi. Taka już jest natura sir Henryka. Obawiam się, że o ile pani nie 
wyjaśni mi tego dokładniej, nie nakłonię go do wyjazdu. 
— Nie mogę panu nic więcej powiedzieć, bo nic więcej nie wiem. 
—  Chciałbym  zadać  pani  jeszcze  jedno  pytanie.  Jeśli  rzeczywiście  nie  chce  pani  przede  mną  nic 
ukryć,  to  dlaczego  nie  chciała  pani,  aby  brat  wiedział,  o  czym  mówiliśmy  na  ścieżce,  gdy  się 
spotkaliśmy? Nie było w tym nic takiego, co trzeba ukrywać przed nim lub kimś innym. 
—  Mój  brat  bardzo  chce,  żeby  zamek  był  zamieszkany,  gdyż  uważa,  że  wymaga  tego  dobro 
ubogich  mieszkańców  tej  okolicy.  Gniewałby  się  bardzo,  gdyby  wiedział,  że  powiedziałam  coś 
takiego,  co  mogłoby  skłonić  sir  Henryka  do  wyjazdu.  Ale,  spełniłam  już  swój  obowiązek  i  nic 
więcej  nie  powiem.  Muszę  wracać,  inaczej  brat  zorientuje  się,  że  mnie  nie  ma  i  domyśli  się,  że 
rozmawiałam z panem. Do widzenia! 
Zawróciła  i  chwilę  później  znikła  pośród  rozrzuconych  skalnych  odłamków,  gdy ja, pełen obaw, 
szedłem do Baskerville Hall. 

 
 

Pierwszy raport doktora Watsona 

Odtąd  będę  śledził  bieg  wypadków,  przepisując  leżące  przede  mną  moje  listy  do  Sherlocka 
Holmesa. Brakuje mi jednej kartki, ale reszta jest starannie przepisana, i pokazuje dokładniej moje 
ówczesne  odczucia  i  podejrzenia  niż  pamięć,  chociaż  zachowałem  niezatarte  wspomnienie  tych 
tragicznych wypadków. 
 
Baskerville Hall, 13 października 
Mój drogi Holmesie! 
Moje  poprzednie  listy  i  depesze  poinformowały  cię  dokładnie  o  wszystkim,  co  się  dotąd 
wydarzyło w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Im dłużej człowiek tu żyje, tym silniej działa 
na  niego  ponura  atmosfera  moczarów,  tym  więcej  strachu  budzi  ich  bezkresny  obszar  i  ich 
przerażający  urok.  Gdy  się  tu  dotrze,  znika  gdzieś  obraz  współczesnej  cywilizacji,  pojawiają  się 
natomiast  wszędzie  siedziby  przedhistorycznych  ludzi.  Gdzie  byś  nie  stanął,  wszędzie  widzisz 
ślady  tych  zapomnianych  pokoleń,  ich  groby  i  olbrzymie  bloki  skalne,  które  zdaje  się,  oznaczają 
miejsca, gdzie były ich świątynie. 
Patrząc  na te  szare, kamienne  chaty,  oparte o  urwiste  stoki  pagórków, zapominasz  o czasach, w 
jakich żyjemy, a gdybyś nagle ujrzał odzianego w skórę, zarośniętego człowieka, który wyczołguje 
się z niskiego wejścia i zakłada na tuk strzałę, zakończoną krzemiennym grotem, zdawałoby ci się. 
że  jego  obecność  tutaj  jest  bardziej  naturalna,  niż  Twoja.  Można  się  tylko  dziwić,  dlaczego  nasi 
przedhistoryczni  przodkowie  osiedlili  się  tak  licznie  na  ziemi,  która  niewątpliwie  zawsze  była 
nieurodzajna.  Nie  jestem  archeologiem,  ale  przypuszczam.  że  było  tu  jakieś  pokojowo 
usposobione plemię, które po klęsce musiało zamieszkać tam. gdzie nikt inny nić chciał. Nie ma to 

background image

jednak  nic  wspólnego  z  zadaniem,  które  mi  zleciłeś  i  nie  zainteresuje  prawdopodobnie  Twojego 
praktycznego  umysłu.  Dobrze  pamiętam,  że  jest  ci obojętne czy ziemia obraca się wokół  słońca, 
czy  leż  na  odwrót.  Wracam  więc  do  wydarzeń,  dotyczących  Henryka  Baskervilla.  Nie  pisałem 
dotychczas  tylko  dlatego,  że  nie  miałem  o  czym.  Ale  wydarzyło  się  właśnie  coś,  o  czym 
powinieneś wiedzieć. 
Najpierw  jednak  muszę  poinformować  Cię  o  innych  szczegółach  dotyczących  sprawy,  którą  się 
zajmujemy. Po pierwsze na moczarach ukrywa się zbiegły więzień. Prawdopodobnie opuścił już te 
strony,  i  to  uspokoiło  mieszkańców  tego  pustkowia.  Minął  już  tydzień  od  jego  ucieczki,  i  przez 
ten  czas  nikt  go  nie  widział  ani  o  nim  nie słyszał.  Jest niemożliwe,  żeby  wytrzymał  tak  długo na 
moczarach. Mógłby się bez problemu ukryć w którejkolwiek z kamiennych chat, ale nie miałby co 
jeść,  chyba,  że  schwytałby  i  zarżnął  jednego  z  pasących  się  na  stokach  gór  baranów.  Sądzimy 
więc, że stąd uciekł, a okoliczni dzierżawcy są przez to spokojniejsi. 
W zamku jest czterech mężczyzn, zdolnych obronić się w razie potrzeby, ale przyznam, że byłem 
niespokojny,  na  myśl  o  Stapletonach.  Mieszkają  na  zupełnym  pustkowiu,  trzymają  tylko  dwie 
osoby  służby,  a  sam  Stapleton  nie  grzeszy  siłą.  Byliby  więc  wraz z siostrą zupełnie  bezbronni  w 
rękach  takiego  okrutnego  bandyty,  jak  ów  zbieg  z  Notting  Hill,  gdyby  się  do  nich  dostał.  Sir 
Henryk był tym zaniepokojony nie mniej niż ja i zaproponował, że Perkins, jego stangret, będzie u 
nich  nocował. Stapleton  jednak  nie chciał o tym słyszeć. Troskliwość baroneta wynika też i stąd. 
że  nasz  przyjaciel  zaczyna  interesować  się  piękną  sąsiadką.  Nic  dziwnego,  dla  tak  energicznego 
człowieka  jak  on  czas  na  tym  dzikim  pustkowiu  wlecze  się,  a  panna  jest  czarująca.  Ma  jakiś 
egzotyczny urok, płynie w niej gorąca południowa krew, co stanowi dziwny kontrast z chłodem i 
obojętnością  jej  brata.  Ale  i  w  nim  chyba  płynie  gorąca  krew.  Ma  widocznie  wielki  wpływ  na 
siostrę.  Zauważyłem,  że  rozmawiając,  panna  Stapleton  ciągle  spogląda  na  niego.  Jakby  szukała 
uznania  dla  swoich  słów.  Metaliczny  błysk  w  jego  oczach,  zacięte  wąskie  wargi,  pokazują 
stanowczy, a może nawet bezlitosny charakter. Na pewno by Cię zainteresował.  
Odwiedził  Baskervilla  już  pierwszego  dnia,  a  nazajutrz  rano  zaprowadził  nas  obu  tam gdzie, jak 
utrzymują, wzięła początek legenda o okrutnym Hugonie. Szliśmy kilka mil przez moczary do tak 
ponurego miejsca, że rzeczywiście mogła tu powstać ta straszna opowieść. 
Stanęliśmy  między  urwiskami,  u  wejścia  do  krótkiego  wąwozu,  który  prowadzi  na  małą, 
zarośniętą  trawa  polankę.  Na  środku  polanki  sterczą  dwa  wielkie  głazy,  o  wierzchołkach  tak 
ostrych  i  spiczastych,  że  wyglądają,  jak  olbrzymie  kły  jakiegoś  żarłocznego  potwora.  Całe 
otoczenie dokładnie przypomina miejsce legendarnej tragedii. 
Sir  Henryk  z  wielkim  zainteresowaniem  rozglądał  się  dokoła  i  niejednokrotnie  pytał  Stapletona, 
czy wierzy, że siły nadprzyrodzone wpływają na rzeczywistość. Mówił wesołym głosem, lecz było 
widać,  że  bierze  sprawę  poważnie.  Stapleton  odpowiadał  powściągliwie,  ale  łatwo  można  było 
dostrzec,  że  nie  mówi  wszystkiego,  i  nie  chce  jasno  odpowiedzieć,  aby  nie  niepokoić  baroneta. 
Opowiedział  nam  kilka  przypadków  prześladowania  rodzin  przez  nieznane  siły  i  zostawił 
wrażenie, że, ogólnie rzecz biorąc, wierzy w legendę. 
Wracając wstąpiliśmy na śniadanie do Merripit House i tu sir Henryk poznał pannę Stapleton. Od 
pierwszej  chwali  wywarła  na  nim  wielkie  wrażenie  i  sadzę,  że  się  nie  mylę,  pisząc,  iż  było  to 
wzajemne. Gdy wracaliśmy  do domu  ciągle o niej  mówił, a teraz prawie nie ma dnia, abyśmy się 
nie  widzieli  się  z  bratem  i  siostrą.  Dziś  są  tu  na  obiedzie.  a  w  przyszłym  tygodniu  my  mamy 
podobno być u nich. 
Należałoby  przypuszczać,  że  Stapleton  powinien  być  zadowolony  z  perspektywy  takiego 
małżeństwa, tymczasem nie raz zauważyłem wyraz wielkiego niezadowolenia na jego twarzy, gdy 

background image

sir  Henryk  w  jakikolwiek  sposób  okazuje  zainteresowanie  jego  siostrą.  Stapleton  jest  do  niej 
niewątpliwie  bardzo  przywiązany,  bo  gdyby  jej  zabrakło  prowadziłby  bardzo  samotne  życie,  ale 
byłby  znów  największym  egoistą,  gdyby  z  tego  powodu  nie  dopuścił  do  tak  świetnego  dla  niej 
małżeństwa.  Jestem  pewien,  ze  Stapleton  nie  życzy  sobie,  żeby  młodzi  zakochali  się  w  sobie  i 
kilkakrotnie zauważyłem, że starał się, aby nie zostawali sami. Nawiasem mówiąc, jeśli ten romans 
dojdzie  do  dotychczasowych  problemów,  wykonanie  Twojego  polecenia, abym  nie  opuszczał sir 
Henryka na żadnym spacerze, będzie dla mnie o wiele trudniejsze. Straciłbym całą jego sympatię, 
gdybym chciał ściśle wypełnić Twój rozkaz. 
Przed  kilkoma  dniami  —  a  dokładnie  w  czwartek  —  doktor  Mortimer  był  u  nas  na  śniadaniu. 
Wykopał z grobu w Long Down czaszkę przedhistorycznego człowieka i jest uszczęśliwiony. Nie 
znam  równie  łatwowiernego  entuzjasty.  Po  śniadaniu  przyszli  Stapletonowie  i  poczciwy  doktor, 
na  prośbę  sir  Henryka,  zaprowadził  nas  wszystkich  do  alei  cisowej,  żeby  nam  opowiedzieć 
dokładnie na miejscu, jaki był przebieg wypadków tej fatalnej nocy. 
Aleja jest długa, ponura, zacieniają ją dwa wysokie żywopłoty, a z każdej strony ciągnie się wąski 
pas  trawnika.  Na  końcu  stoi  stara,  rozpadająca  się  altana,  a  w  połowie  alei  znajduje  się  furtka, 
gdzie sir Karol strząsnął popiół z cygara. Za nią rozciągają się bezkresne moczary. 
Pamiętam Twoją hipotezę w tej sprawie i usiłowałem odtworzyć sobie w wyobraźni to, co się tam 
stało. Stojąc przy furtce sir Karol ujrzał coś idącego przez moczary, coś, co tak go przeraziło, że 
zaczął  uciekać  i  biegł  bez  opamiętania,  dopóki  nie  umarł  ze  strachu  i  zmęczenia.  Biegł  długim, 
ponurym,  liściastym  tunelem.  Przed  czym  uciekał? Przed  psem  pasterskim  z  moczarów?  Czy też 
przed  jakimś  czarnym,  milczącym, nieziemskim potworem? Czy ktoś to przygotował? Czy blady, 
uważny Barrymore wie coś więcej, niż chce powiedzieć? Wszystko okrywa ciemność i tajemnica z 
niezatartym piętnem zbrodni. 
Od czasu, gdy pisałem do Ciebie ostatni raz, poznałem jeszcze jednego sąsiada, pana Franklanda z 
Lafter Hall. Mieszka o jakieś cztery mile na południe od nas. Jest już starszym człowiekiem. Siwy, 
czerwony  jak  burak,  choleryk.  Ma  jedną  namiętność  —  przestrzega  zawzięcie  wykonywania 
przepisów  prawa.  Stracił  już  majątek  na  procesy,  a  procesuje  się  z  upodobania.  Uprawia  sztukę 
dla sztuki i bywa w jednej i tej samej sprawie raz powodem, to znów pozwanym. Nic dziwnego, iż 
stało się to dla niego tak kosztowne. 
Zdarza  się,  że  nagle  zamknie  publiczną  drogę  i  gmina  musi  pozwać  go  do  sądu.  Innym  razem 
rozbiera płot, otaczający posiadłość któregoś z mieszkańców, upierając się, że od zawsze istniała 
tam  ścieżka  i  zmusza  właściciela  do  zaskarżenia  go  do  sadu.  Zna  doskonale  prawa  własności 
dworu  i  gminy  więc  wykorzystuje  niekiedy  te  wiadomości  na  korzyść  chłopów  z  Fernworth, 
niekiedy  zaś  przeciwko  nim,  tak,  że  bywa  kolejno  albo  triumfalnie  obnoszony  po  wsi,  albo 
symbolicznie palony na stosie, zależy co ostatnio zrobił. 
Podobno  ma  teraz  siedem  procesów,  które  pochłoną resztki jego  majątku,  co  wytrąci mu broń z 
ręki  i  unieszkodliwi.  Poza  tą  manią  jest,  zdaje  się,  człowiekiem  łagodnym,  dobrodusznym  i 
wspominam  o  nim  tylko  dlatego,  że  chciałeś,  żebym  ci  opisał  wszystkie  osoby,  z  którymi  się 
stykamy. 
Pan  Frankland  ma  na  razie  inne  zajęcie:  zajmuje  się  amatorsko  astronomią,  posiada  świetny 
teleskop  i  przez  cały  dzień  z  dachu  swojego  domu  rozgląda  się  po  moczarach  w  nadziei,  że 
dostrzeże zbiegłego więźnia. Gdyby tylko chciał ograniczyć do tego swoją działalność! Ale ludzie 
mówią,  że zamierza  wytoczyć  proces doktorowi Mortimerowi za otwarcie grobu bez zezwolenia 
najbliższych  krewnych,  a  to  dlatego,  że  doktor  wykopał  z  mogiły  w  Long  Down  tą 
przedhistoryczną czaszkę. Tak więc Frankland trochę ubarwia i rozwesela tu nasze życie. 

background image

A  teraz,  skoro  wiesz  już  wszystko,  co  się  dotąd  stało  ze  zbiegłym  więźniem,  Stapletonami, 
doktorem  Mortimerem  i  Franklandem  z  Laffer  Hall,  przejdę  do  rzeczy  ważniejszych  —  do 
Barrymorów,  a  zwłaszcza  do  dziwnego  wydarzenia  z  ubiegłej  nocy.  Przede  wszystkim  powrócę 
do  depeszy,  którą  wysłałeś  z  Londynu,  ażeby  się  upewnić,  czy  Barrymore  rzeczywiście  jest  w 
zamku. Pisałem Ci już, że rozmowa z kierownikiem poczty wykazała, że nie mamy na to żadnego 
dowodu.  Powiedziałem  o  tym  sir  Henrykowi,  a  on,  ze  swoją  zwykłą  szczerością  wezwał 
Barrymora i zapytał go, czy odebrał depeszę osobiście. Barrymore odpowiedział twierdząco. 
— Czy chłopiec oddał ci ją do rąk? — zapytał sir Henryk. 
Barrymore był widocznie zdumiony i zastanowił się przez chwilę. 
— Nie — odparł — byłem na strychu i przyniosła mi ją żona. 
— A czy sam odpowiedziałeś na depeszę? 
— Nie, powiedziałem żonie, co ma odpisać i zrobiła to za mnie. 
Wieczorem Barrymore z własnej inicjatywy powrócił do tej sprawy. 
— Nie bardzo rozumiem dlaczego dziś rano zadawał mi pan te pytania — powiedział. — Mam 
nadzieję, że nie oznacza to utraty pańskiego zaufania? 
Sir Henryk zapewnił go, że tak nie jest i uspokoił ostatecznie podarowaniem dużej części swoich 
starych ubrań, ponieważ nadeszły już rzeczy zamówione w Londynie. 
Bardzo  zaciekawia  mnie  pani Barrymore. Jest tęga, ociężała, ograniczona, ale pełna godności, ze 
skłonnością do purytanizmu. Nie można sobie wyobrazić osoby mniej wrażliwej. A jednak pisałem 
Ci,  że  pierwszej  nocy  po  naszym  przyjeździe  słyszałem  jej  gwałtowny  płacz,  a  potem  nieraz 
zauważyłem  ślady  łez  na  jej  twarzy.  Dręczy  ją  zapewne  jakieś  wielkie  zmartwienie.  Niekiedy 
wydaje  mi  się,  że  trapią  ją  wyrzuty  sumienia,  a  chwilami  znów  posądzam  Barrymora,  że  jest 
domowym tyranem. 
Od razu wyczułem w tym człowieku coś niezwykłego i tajemniczego, a wydarzenia ostatniej nocy 
umocniły  moje  podejrzenia.  Chociaż  sama  sprawa  może  wydawać  się  mało  istotna.  Jak  wiesz, 
mam  lekki  sen,  a  od  czasu  gdy  tu  przyjechałem  z  misją,  wcale  nie  śpię,  tylko  drzemię.  Otóż. 
ubiegłej nocy, około drugiej nad ranem, zbudził mnie odgłos kroków kogoś mijającego mój pokój. 
Wstałem,  uchyliłem  drzwi  i  wyjrzałem.  Po  korytarzu  wlókł  się  wydłużony  czarny  cień.  Cień 
skradającego  się  mężczyzny, który trzyma  w  ręku  świecę. Miał  na  sobie  tylko koszulę i spodnie, 
był boso.  Widziałem  jedynie  zarysy  postaci, ale po wzroście poznałem Barrymora. Szedł wolno i 
ostrożnie,  sprawiając  wrażenie  przestępcy.  Pisałem  Ci,  że  korytarz  jest  przecięty  balkonem, 
biegnącym  dokoła  przedsionka  i  ciągnącym  się  jeszcze  dalej.  Zaczekałem  aż  postać  zniknie  i 
poszedłem  za  nią.  Gdy  okrążyłem  balkon,  ten  człowiek  byt  już  na  końcu  korytarza  i  po  blasku 
światła,  padającego  przez  otwarte  drzwi,  wywnioskowałem.  że  wszedł  do  jednego  z  pokojów. 
Pokoje  w  tym  skrzydle  zamku są  jednak  niezamieszkane i nieumeblowane, ta  wędrówka  stawała 
się więc coraz bardziej tajemnicza. Światło stale padało w jednym punkcie, Jak gdyby trzymający 
je człowiek stał bez ruchu. Zakradłem się, jak mogłem najciszej, pod drzwi i zajrzałem do środka. 
Barrymore  stał  skulony  przy  oknie  i  trzymał  świecę  przed  samą  szybą.  Odwrócony  bokiem  do 
mnie,  wpatrywał  się  w  czarną  dal  moczarów,  a  jego rysy  jakby skamieniały  w oczekiwaniu.  Stał 
tak  przez  kilka  minut,  po  czym  westchnął głęboko i  nerwowym ruchem  zgasił świecę. Wróciłem 
błyskawicznie  do  siebie,  i  zaraz  znów  usłyszałem  odgłos  cichych  kroków.  Długo  potem,  gdy 
zapadłem już w półsen. dobiegł mnie zgrzyt klucza obracanego w zamku, ale nie mogę powiedzieć 
skąd dochodził ten dźwięk. 

background image

Nie  mam  pojęcia  co  to  wszystko  znaczy,  ale  w  tym  ponurym  domu  dzieją  się  jakieś  tajemnicze 
sprawy,  które  na  pewno  wyjaśnimy  prędzej  czy  później.  Nie  będę  zawracał  Ci  głowy  swoimi 
przypuszczeniami, gdyż chciałeś ode mnie tylko faktów. 
Dziś  rano  długo  rozmawiałem  z  sir  Henrykiem  i  na  podstawie  moich  obserwacji  z  ubiegłej nocy 
ustaliliśmy plan działania. Nie piszę dziś na czym polega, więc z tym większym zainteresowaniem 
przeczytasz mój następny raport. 
 
 

Drugi raport doktora Watsona 

Baskerville Hall, 15 października 
Mój drogi Holmesie! 
Jeżeli  przez  pierwsze  dni  po  przyjeździe  tutaj  nie  przesyłałem  Ci  zbyt  obszernych listów, musisz 
przyznać,  że  nadrabiam  zaległości  i  że  wydarzenia  nabrały  tempa.  Ostatni  raport  zakończyłem 
opisem  nocnej  wędrówki  Barrymora,  a  dzisiaj  mam  znów  wiele  nowych  wiadomości,  które  na 
pewno  wprawią  Cię  w  zdumienie.  Rzeczy  przybrały  zupełnie  niespodziewany  obrót.  Częściowo 
wyjaśniły  się  przez  wydarzenia ostatnich  dwóch  dni,  częściowo zaś wszystko się jeszcze bardziej 
zawikłało. Ale opiszę Ci wszystko i sam wyciągniesz wnioski. 
Następnego ranka po tej nocnej wędrówce udałem się przed śniadaniem do pokoju, do którego w 
nocy wszedł Barrymore. 
Zauważyłem, że zachodnie okno, przez które wyglądał, ma szczególne położenie. Dobrze widać z 
niego  moczary  przez  prześwit  między  dwoma  drzewami,  gdy  ze  wszystkich  innych  okien  ten 
widok jest zasłonięty. Wynika stąd, że Barrymore, skoro stał w tym oknie, wypatrywał kogoś tub 
czegoś  na  moczarach.  Noc  była  tak  ciemna,  że  nie  wyobrażam  sobie,  jak  mógł  przypuszczać,  iż 
coś  zobaczy.  Przyszło  mi  do  głowy,  że  chodzi  o  jakiś  romans,  co  tłumaczyłoby  tajemnicze 
skradanie się, a także rozdrażnienie jego żony. Barrymore jest bardzo przystojnym mężczyzną, bez 
trudu mógłby zdobyć serce wiejskiej dziewczyny, moje przypuszczenie było więc prawdopodobne. 
To skrzypienie otwieranych drzwi, które usłyszałem, gdy wróciłem do siebie, mogło oznaczać, że 
wyszedł  na  umówione  spotkanie.  Takie  wytłumaczenie  przyszło  mi  do  głowy  i  piszę  Ci  o  nim, 
chociaż w końcu okazało się, że byłem w błędzie. 
Jaka  by  nie  była  przyczyna  postępowania  Barrymora,  czułem,  że  jest to  zbyt ważne wydarzenie, 
aby zachować je w tajemnicy, aż uda się je wyjaśnić. Po śniadaniu poszedłem więc z baronetem do 
jego  gabinetu  i  opowiedziałem  mu  wszystko,  co  widziałem.  Sir  Henryk  zdziwił  się  mniej,  niż 
przypuszczałem. 
— Wiedziałem, że Barrymore chodzi nocą i chciałem już z nim o tym porozmawiać — powiedział. 
— Kilka razy słyszałem odgłos jego kroków na korytarzu, o tej samej, co pan godzinie. 
— Więc może co noc chodzi do tego jednego okna — wtrąciłem. 
—  Może,  a  w  takim  razie  będziemy  mogli  go  zaskoczyć  i  dowiedzieć  się,  czego  tam  właściwie 
chce. Ciekaw jestem, co by zrobił pański przyjaciel Holmes, gdyby był tutaj? 
— Myślę, że zrobiłby to samo, co pan zamierza — odparłem. — Poszedłby za Barrymorem i 
przekonałby się, co robi. 
— W takim razie pójdziemy obaj. 
— Ależ na pewno nas usłyszy. 
—  Nie  sądzę,  ma  przytępiony  słuch.  Zresztą  musimy  skorzystać  z  tej  okazji.  Dziś  wieczorem 
zaczekamy w moim pokoju. dopóki nie przejdzie. 

background image

Zadowolony  sir Henryk  zatarł  ręce.  Widać  było,  że  cieszy się z tego urozmaicenia jednostajnego 
życia  wśród  bagien.  Baronet  skontaktował  się  z  architektem,  który  przygotowywał  plany  dla  sir 
Karola,  oraz  z  dostawcą  w  Londynie,  tak,  że  wkrótce  rozpoczną  się  tu  wielkie  zmiany. Byli już 
tapicerzy  i  stolarze  z  Plymouth  i  widać,  że  nasz  przyjaciel  ma  wielkie  plany.  Postanowił  nie 
oszczędzać trudu ani pieniędzy, aby przywrócić dawny blask rodowej siedzibie. Gdy dom zostanie 
odnowiony  i  urządzony,  baronetowi  będzie  brakowało  tylko  żony,  a  między  nami mówiąc, mam 
podstawy  aby  domyślać  się,  kto  mógłby  nią  zostać.  Jeśli  tylko  zechce.  Niewielu widziałem ludzi 
tak zakochanych w kobiecie, jak sir Henryk w naszej pięknej sąsiadce, pannie Stapleton. Ale droga 
tej gorącej miłości nie jest tak prosta, jak można by się spodziewać. Dzisiaj, na przykład, naszego 
przyjaciela spotkała niespodziewana przeszkoda, która sprawiła mu wielką przykrość. 
Po naszej rozmowie o kamerdynerze sir Henryk wziął kapelusz i zabierał się do wyjścia. Zrobiłem 
oczywiście to samo. 
— Jak to, czy pan chce iść ze mną? — zapytał, spoglądając na mnie w dziwny sposób. 
— To zależy od tego, czy pan pójdzie na moczary — odparłem. 
— Tak, tam właśnie idę. 
— Przecież wie pan, jakie mam polecenie. Jest mi przykro narzucać panu moje towarzystwo, ale 
słyszał  pan  sam,  jak  bardzo  Holmes  nalegał,  żebym  pana  nie  opuszczał,  a  zwłaszcza,  żeby  nie 
chodził pan sarn po moczarach. 
Sir Henryk położył dłoń na moim ramieniu. 
—  Mój  drogi  —  powiedział  z  uśmiechem.  —  Nawet  Holmes  nie  mógł  przewidzieć  pewnych 
okoliczności,  które  zaszły  od  czasu,  gdy  przybyłem  nad  te  moczary.  Rozumie  mnie  pan? Jestem 
pewien, że nie chce mi pan przeszkadzać. Muszę pójść sam. 
W  ten  sposób  znalazłem  się  w  okropnym  położeniu.  Nie  wiedziałem  co  mam  robić,  ani  co 
powiedzieć,  i  zanim  się  zastanowiłem  sir  Henryk  wziął  laskę  i  wyszedł.  Gdy  trochę  ochłonąłem, 
zacząłem  sobie  wyrzucać,  że  bez  względu  na  przyczynę,  pozwoliłem  mu  wyjść  bez  opieki. 
Wyobraziłem  sobie,  jak  bym  się  czuł,  gdybym  na  skutek  lekceważenia  twoich  poleceń,  musiał 
oznajmić  Ci.  że  przydarzyło  mu  się  jakieś  nieszczęście.  Daję  Ci  słowo,  że  na  samą  myśl  o  tym 
krew  uderzyła  mi  do  głowy.  Miałem  nadzieję,  że  nie  będzie  jeszcze  za  późno,  i  że  zdołam  go 
dogonić, więc pospieszyłem niezwłocznie w kierunku Merripit House. Na początku mojej pogoni 
nie  mogłem  zauważyć  sir  Henryka  na  drodze.  Bałem  się,  że  mogłem  pójść  w  złą  stronę. 
Zobaczyłem  go  dopiero  gdy  dotarłem  do  miejsca,  z  którego  ścieżka  na  moczary  skręca  w  bok. 
Wszedłem więc na  skalny  pagórek,  z  którego mogłem się  lepiej rozejrzeć. Stał jakieś ćwierć mili 
dalej na ścieżce, a obok niego kobieta — mogła to być tylko panna Stapleton. Było oczywiste, że 
byli  tutaj  omówieni.  Szli  wolno,  zatopieni  w  rozmowie,  widziałem  szybkie  ruchy  rąk  panny 
Stapleton,  jak  gdyby  chciała  nimi  podkreślić  własne  słowa,  on słuchał z  uwagą,  lecz kilkakrotnie 
potrząsnął energicznie głową, widocznie czemuś zaprzeczał. 
Stałem  wśród  skał,  śledząc  ich  i  nie  wiedziałem,  co  ze  sobą  zrobić.  Zupełnie  nie  wypadało  mi 
dogonić  ich  i  przerwać  tę  intymną  rozmowę,  a  jednak  miałem  obowiązek  ani  na  chwilę  nie 
spuszczać  z  oka  sir Henryka.  Szpiegowanie przyjaciela  jest, moim  zdaniem,  okropne.  Jednak nie 
pozostawało mi nic innego, jak tylko śledzić go z pagórka, a następnie oczyścić sumienie mówiąc 
mu  o  wszystkim.  Oczywiście  byłem  za  daleko  by  mu  pomóc,  gdyby  zagroziło  mu  jakieś  nagłe 
niebezpieczeństwo,  jednak  jestem  pewien,  że  przyznasz,  iż  znalazłem  się  w  bardzo  trudnym 
położeniu i nie mogłem nic więcej zrobić. 
Nasz przyjaciel, sir Henryk i młoda panna zatrzymali się na ścieżce i stali pogrążeni w rozmowie, 
gdy nagle zauważyłem, że nie jestem jedynym świadkiem ich spotkania. Moją uwagę zwróciło coś 

background image

zielonego, powiewającego na wietrze, a gdy się lepiej przyjrzałem, spostrzegłem, że to coś wisiało 
na kiju, a niósł go idący wśród głazów mężczyzna. 
Był to Stapleton ze swoją siatką na motyle. Znajdował się znacznie bliżej młodej pary niż ja i szedł 
do  nich.  W  tej  samej  chwili  sir  Henryk  nagle  objął  w  pół  pannę  Stapleton.  Zdawało  mi  się.  że 
usiłowała  wyrwać  się  z  jego  objęć  i  odwróciła  głowę.  On  pochylił  się  nad  nią,  a  ona  podniosła 
rękę, jakby  w obronie.  Wtem odskoczyli od siebie i odwrócili się szybko. Spłoszył ich Stapleton. 
Biegł  ku  nim  jak  szalony,  a  ta  głupia  siatka  powiewała  na  kiju.  Stanąwszy  przed  zakochanymi 
zdenerwowany wymachiwał rękami i tupał nogami. 
Nie miałem pojęcia co to wszystko może znaczyć, ale zdawało mi się, że Stapleton robił wymówki 
sir  Henrykowi,  który  tłumaczył  się,  co  tamtego  wprawiało  w  coraz  większe  zdenerwowanie. 
Panna  stała  wyniosła  i  milcząca. W  końcu  Stapleton  odwrócił się  i  skinął rozkazująco na siostrę, 
która,  spojrzawszy  z  wahaniem  na  sir  Henryka,  odeszła  z  bratem.  Gniewne  ruchy  przyrodnika 
wskazywały, że i ona zasłużyła na jego niezadowolenie. 
Baronet  stał  przez  chwilę,  patrząc  za  odchodzącymi,  po  czym,  wolnym  krokiem,  ze  spuszczoną 
głową i bardzo przygnębiony, wracał ścieżką, którą przyszedł. 
Nie rozumiałem, co to wszystko miało znaczyć, ale bardzo się zawstydziłem, że byłem świadkiem 
tej  poufnej  sceny  bez  wiedzy  swego  przyjaciela.  Zbiegłem  więc  z  pagórka  i  na  dole  spotkałem 
baroneta.  Miał  rozpalone gniewem  oczy,  zmarszczone  brwi, i  twarz człowieka, który nie wie, co 
robić. 
— A to co, Watson? — A pan skąd się tu wziął? — zapytał. 
— Może wbrew mojej prośbie poszedł pan za mną, co? 
Powiedziałem  mu  wszystko:  jak  doszedłem  do  wniosku,  że  nie  powinienem  go  zostawiać,  jak 
poszedłem  za  nim  i  jak  stałem  się  świadkiem  tego,  co  zaszło.  Najpierw  jego  oczy  zapłonęły 
gniewem, ale rozbroiła go moja szczerość i w końcu roześmiał się żałośnie. 
— Mogłoby się zdawać człowiekowi, że na środku tego pustkowia może być pewien, że jest sam 
— powiedział — a tu chyba cała okolica wyległa, by patrzeć na moje oświadczyny... 
I to nieudane!... Gdzie pan zamówił miejsce na to widowisko? 
— Stałem na tym wzgórzu. 
—  Więc  w  ostatnim  rzędzie?  A  jej  brat  usadowił  się  na  samym  przodzie!  Czy  widział  pan,  jak 
szedł do nas? 
— Widziałem. 
— Czy ten jej brat nie robił na panu nigdy wrażenia wariata? 
— Nie, nie mogę tego powiedzieć. 
— No, i ja również. Miałem go zawsze za człowieka dosyć normalnego, aż do dzisiaj, ale może mi 
pan uwierzyć na słowo, że albo on, albo ja powinniśmy być w kaftanie bezpieczeństwa. Co się ze 
mną dzieje? Niech pan słucha, jest pan razem ze mną niż kilka tygodni, proszę mi zatem szczerze 
powiedzieć,  czy  jest  we  mnie  coś  takiego,  co  przeszkadzałoby  mi  być  dobrym  mężem  kobiety, 
którą kocham? 
— Moim zdaniem nie. 
—  Stapleton  nie  może  nic  zarzucić  mojej  pozycji,  a  więc  ma  coś  przeciwko  mnie.  Ale  co?  Nie 
wyrządziłem  nigdy  nikomu  najmniejszej  krzywdy,  a  jednak  on  nie  pozwala  mi  nawet  dotknąć 
czubków jej palców. 
— Czy tak powiedział? 
— Tak, i jeszcze znacznie więcej. Znam ją dopiero kilka tygodni. ale od pierwszej chwili czułem, 
że  ta  kobieta  jest  dla  mnie  stworzona,  a  ona  również  była  szczęśliwa,  przebywając  ze  mną... 

background image

Przysiągłbym, że  tak  było.  Kobieta  miewa  w oczach błyski, sto razy bardziej wymowne od słów. 
Ale brat nigdy nie pozwalał abyśmy byli sami i dopiero dzisiaj, pierwszy raz mogłem porozmawiać 
z  nią  bez  świadków.  Cieszyła  się  z  naszego  spotkania,  lecz  nie  pozwoliła  mi  mówić  o  miłości. 
Powracała  ciągle  do  jednej  sprawy,  ostrzegała  mnie,  że  grozi  mi  tu  niebezpieczeństwo,  i  że  nie 
uspokoi  się,  dopóki  stąd  nie  wyjadę.  Odpowiedziałem  jej,  że  od  chwili,  kiedy  ją  ujrzałem,  nie 
spieszy  mi się wcale  wyjeżdżać,  i  jeśli istotnie zależy jej na tym, abym opuścił te strony, to niech 
jedzie ze mną. Po tym poprosiłem ją o rękę, ale, zanim zdążyła odpowiedzieć, wpadł na nas ten jej 
brat. Wyglądał jak wariat, blady jak ściana z gniewu, a z jego jasnych oczu sypały się iskry! Co ja 
robię z jego siostrą? — krzyczał. Jak śmiem okazywać jej uczucia, które są dla niej wstrętne? Czy 
sądzę, że  dlatego, iż jestem baronetem, to mi wszystko wolno? Gdyby nie był jej bratem, dałbym 
mu  należytą  odprawę.  Ale  w tych warunkach powiedziałem mu tylko,  że nie muszę wstydzić się 
swoich  uczuć  dla  jego  siostry  i  mam  nadziei,  iż  zechce  zostać  moją  żoną.  Ale  to  bynajmniej  nie 
poprawiło  sprawy,  tak,  że  i  ja  uniosłem  się  w  końcu  i  odpowiedziałem  mu  gwałtowniej  niż 
chciałem  ze  względu  na  jej  obecność.  Skończyło  się  na  tym,  że odszedł  wraz  z  nią, jak sam  pan 
widział,  a  ja  zostałem  jak  głupi. Niech  mi pan  powie,  co to  może znaczyć, a będę wdzięczny do 
śmierci.  
Tłumaczyłem  to  sobie  na  różne  sposoby,  ale  sam  już  nie  wiem  co  o  tym  myśleć.  Za  naszym 
przyjacielem przemawia tytuł, majątek, wiek, charakter, wygląd. Nic złego o nim nie słyszałem, a 
jedyny  zarzut,  jaki  można  mu  zrobić,  to  owo  fatum,  które  ściga  jego  rodzinę.  To  rzeczywiście 
zdumiewające, że oświadczyny baroneta zostały tak brutalnie odrzucone, bez względu na uczucia 
panny i że ona przyjęta decyzję brata bez oporu. 
Nasze  dociekania  zakończyła  wizyta  Stapletona  tego  samego  dnia  po  południu.  Przyszedł 
przeprosić  za  swoje  zachowanie,  a  po  długiej  rozmowie  w  cztery  oczy  z  sir  Henrykiem  w  jego 
gabinecie  nastąpiło  całkowite  pogodzenie.  Na  dowód  zgody  mamy  być  w  piątek  na  obiedzie  w 
Merripit House. 
— Niemniej — powiedział sir Henryk po odejściu Stapletona — nadal uważam go za narwanego 
człowieka.  Nie  mogę  zapomnieć  jego  wzroku,  gdy  pędził  do  mnie  dziś  rano.  Muszę  jednak 
przyznać, że usprawiedliwiał się bardzo szczerze. 
— Czy jakoś wyjaśnił swoje postępowanie? 
— Mówił, że siostra jest dla niego wszystkim na świecie. To zupełnie naturalne i cieszę się, że ją 
należycie  ceni.  Nie  rozstawali  się  nigdy  i  jak  mówi,  pędzi życie bardzo samotne, ograniczając się 
wyłącznie do jej towarzystwa, tak, że wprost nie może znieść myśli o jej utracie. Początkowo nie 
widział  mojego  przywiązania  do  niej,  ale  gdy  przekonał  się  na  własne  oczy  o  moich  uczuciach  i 
zrozumiał,  że  mogę  mu  ją  zabrać,  doznał  takiego  wstrząsu,  iż  nie  panował  nad  tym,  co  mówi  i 
robi.  Zapewniał  mnie.  że  bardzo  żałuje  tego,  co  się  stało  i  przyznał.  iż  to  było  szalone  i  bardzo 
egoistyczne z jego strony, jeśli przypuszczał, iż będzie mógł zatrzymać przy sobie na całe życie tak 
piękną  kobietę.  Jeżeli  ma  go  zostawić  —  mówił  —  to  woli,  żeby  to  zrobiła  dla  takiego  jak  ja, 
sąsiada,  niż  dla  kogoś  innego.  Ale  w  każdym  razie  był  to  dla  niego  ciężki  cios  i  musi  upłynąć 
trochę  czasu  zanim  się  na  tyle  uspokoi,  że  będzie  mógł  się  z  tym  pogodzić.  Zapewnił  mnie 
następnie,  iż  przestanie  stawiać  opór,  jeśli  mu  przyrzeknę,  że  nie  poruszę  tej  sprawy  przez  trzy 
miesiące  i  zadowolę  się  przez  ten  czas  przyjaźnią  jego  siostry,  nie  domagając  się  jej  miłości. 
Przyrzekłem mu, że zrobię jak sobie życzy i na tym zakończyliśmy naszą rozmowę. 
Zatem jedna z naszych drobnych tajemnic została wyjaśniona... Wiemy teraz- dlaczego Stapleton 
spoglądał niechętnym okiem na konkurenta siostry, choć była to tak świetna partia. 

background image

A  teraz  przechodzę  do  innego  wątku,  który  udało  mi  się  wyjaśnić  wśród  tych  tajemnic  —  do 
dziwnych nocnych łkań, do śladów łez na twarzy pani Barrymore i nocnej wędrówki kamerdynera 
do zachodniego okna. 
Możesz  mi  pogratulować,  kochany  Holmesie,  przyznaj,  że  jako  Twój  pomocnik  nie  zawiodłem 
Cię,  i  że  nie  żałujesz  zaufania,  jakie  mi  okazałeś,  wysyłając  tutaj.  Wyjaśnienie  tego  wszystkiego 
było dziełem jednej nocy. Napisałem „jednej nocy”, ale właściwie stało się to w ciągu dwóch nocy, 
gdyż podczas pierwszej nic się nie wydarzyło.  
Siedzieliśmy z sir Henrykiem w jego gabinecie prawie do trzeciej nad ranem, ale nie usłyszeliśmy 
żadnego  odgłosu,  oprócz  dźwięku  zegara  na  schodach.  Niezbyt  zabawne  było  to  czuwanie  i 
skończyło się tym. że obaj zasnęliśmy głęboko w fotelach. 
Na  szczęście  nie  zniechęciliśmy  się  i  postanowiliśmy  spróbować  jeszcze  raz.  Następnej  nocy 
przygasiliśmy  światło lampy, siedzieliśmy  nieruchomo  i cicho, paląc papierosy. Trudno uwierzyć, 
jak  wolno  wlokły  się  godziny,  a  jednak  podtrzymywał  nas  ten  sam  cierpliwy  zapał,  który 
podtrzymuje myśliwego, gdy uważnie obserwuje zasadzkę, w którą ma wpaść zwierzyna. 
Wybiła  pierwsza,  potem  druga,  zniechęceni  zamierzaliśmy  już  skończyć  to  czekanie,  gdy  naraz 
zerwaliśmy się obaj na równe nogi. Usłyszeliśmy szelest kroków na korytarzu. 
Słyszeliśmy, jak ktoś zakradał się chyłkiem, aż wreszcie kroki ucichły w oddali. Wówczas baronet 
otworzył  ostrożnie  drzwi  ruszyliśmy  za  nim.  Barrymore  minął  już  galerię  i  pogrążony  w  cieniu 
korytarz.  Szliśmy  na  palcach  do  drugiego  skrzydła,  aż  dostrzegliśmy  wysoką  postać  brodatego, 
pochylonego  mężczyzny  wchodzącego  w  te  same  drzwi,  co  tamtej  nocy.  W  blasku  świecy 
framuga  zarysowała  się  wyraźnie,  a  płomień  przeciął  żółtym  promieniem  mrok  korytarza. 
Posuwaliśmy się cichutko do tych drzwi, sprawdzając każdą deskę posadzki, zanim stawaliśmy na 
niej całym ciężarem ciała. 
Chociaż zdjęliśmy buty, stare deski uginały się i skrzypiały pod naszymi nogami, tak, że chwilami 
wydawało  się  niemożliwe,  żeby  Barrymore  nas  nie  usłyszał.  Na  szczęście  jest  on  jednak  trochę 
głuchy i był zupełnie  pochłonięty  przez  swoje zajęcie.  Wreszcie doszliśmy  do  drzwi  i zajrzeliśmy 
do  pokoju.  Barrymore  stał  skulony  przy  oknie,  trzymając  świecę  w ręku.  Bladą  twarz,  na której 
malowało  się  skupione  oczekiwanie,  przycisnął  do  szyby,  zupełnie  jak  wtedy,  gdy  go  tam 
widziałem po raz pierwszy. 
Nie  umówiliśmy  się,  co  zrobimy  w  takiej sytuacji.  ale  baronet jest  człowiekiem,  który uważa, że 
prosta droga najszybciej prowadzi do celu. Wszedł więc do pokoju, a Barrymore, gdy to usłyszał, 
odskoczył  od  okna.  ciężko  oddychając.  Stał  przed  nami  drżący,  śmiertelnie  blady.  Jego  ciemne 
oczy,  błyszczące  na  białej  twarzy,  patrzyły  ze  strachem  i  zdumieniem  to  na  mnie,  to  na  sir 
Henryka. 
— Co ty tu robisz? — spytał baronet. 
— Nic, proszę pana. — Był tak wystraszony, że ledwo mógł mówić, a świeca chwiała się w jego 
drżącej  ręce  i  rzucała  na  ścianę  skaczące  cienie.  —  To  okna,  proszę  pana...  Chodzę  w  nocy  i 
patrzę, czy są zamknięte. 
— Na drugim piętrze? 
— Tak, proszę pana, oglądam wszystkie okna. 
— Słuchaj, Barrymore — rzekł sir Henryk surowo — postanowiliśmy wyciągnąć z ciebie prawdę, 
więc  im  prędzej  ją  wyznasz,  tym  lepiej  dla  ciebie.  Gadaj  zaraz,  tylko  bez  kłamstw.  Co  tu  robisz 
przy oknie? 
Nieszczęśnik spojrzał na nas i załamał ręce, jak człowiek zupełnie zgnębiony i nieszczęśliwy. 
— Nie robiłem nic złego, proszę pana. Trzymałem świecę przy oknie. 

background image

— A dlaczego trzymałeś świecę przy oknie? 
—  Niech  mnie  pan  nie  pyta...  Błagam,  niech  mnie  pan  nie  pyta.  Daję  panu  słowo,  że  to  nie  jest 
moja  tajemnica  i  nie  mogę  powiedzieć.  Gdyby  dotyczyła  tylko  mnie,  nie  ukrywałbym  jej  przed 
panem. 
Nagle błysnęła mi w głowie myśl i wziąłem świecę z parapetu, gdzie postawił ją Barrymore. 
— Założę się. że to jakiś sygnał — powiedziałem. — Zobaczymy, czy będzie odpowiedź. 
Trzymałem  przez  chwilę  świecę  w  taki  sam  sposób  jak  on i wpatrywałem  się  uważnie  w  ciemną 
noc.  Z  trudem  mogłem  odróżnić  ciemny  pas  drzew  i  jaśniejszy  obszar  moczarów,  bo  księżyc 
schował się za chmury. 
Nagle krzyknąłem z radości: małe, żółte światełko przebijało się z ciemności i jaśniało w dali. 
— Jest! — zawołałem. 
—  Nie,  nie,  proszę  pana,  to  nic...  To  nic  nie  znaczy!  —  przerwał  mi  Barrymore  —  Zapewniam 
pana... 
— Niech pan przesuwa świecę przed szybą — wołał baronet. 
— Proszę spojrzeć, i tamto światło się porusza! Czy i teraz jeszcze, będziesz zaprzeczał, że to są 
sygnały? Mów zaraz, kto jest twoim wspólnikiem i co knujecie? 
Na twarzy kamerdynera pojawił się teraz wyraźnie gniew. 
— To moja rzecz, a nie pańska. Nie powiem. 
— W takim razie wynoś się z mojego domu... Natychmiast! 
— Dobrze, panie. Jeśli muszę, to trudno. 
—  I  odchodzisz  wypędzony!  Jak  ci  nie  wstyd!  Twoja  rodzina  była  przeszło  sto  lat  pod  jednym 
dachem z moją, a ja zastaję ciebie knującego coś przeciwko mnie! 
— Nie, nie, proszę pana, nie przeciw panu! — odezwał się kobiecy głos. 
Pani  Barrymore,  bledsza  i  jeszcze  bardziej  od  męża  przestraszona,  stała  we  drzwiach.  Jej 
przysadzista  postać,  otulona  w  szal,  w  krótkiej  spódnicy,  byłaby  może  komiczna  gdyby  nie 
tragiczny wyraz twarzy. 
— Mamy się stąd wynieść, Elizo. Skończyło się. Idź. Pakuj rzeczy — powiedział kamerdyner. 
—  Och,  Janie!.  Janie,  a  więc  cię  zgubiłam!  To  moja  wina,  sir  Henryku...  Tylko  moja.  On  robił 
jedynie to, o co go prosiłam. 
— Więc mówcie co to znaczy! 
—  Mój  nieszczęśliwy  brat  umiera z głodu  wśród moczarów.  Nie  możemy  przecież  pozwolić  mu 
zginąć.  Światło  stąd  jest  sygnałem,  że  przygotowaliśmy  dla  niego  jedzenie,  a  światło  stamtąd 
wskazuje nam miejsce, gdzie mamy mu zanieść żywność. 
— Pani brat jest zatem... 
— Zbiegłym więźniem, proszę pana... zbrodniarzem Seldenem. 
— Teraz zna pan prawdę — odezwał się Barrymore. — Mówiłem panu, że to nie moja tajemnica i 
że  nie  mogę jej panu zdradzić. Przekonał się pan, że nie kłamałem i że, jeżeli był to spisek, to na 
pewno nie przeciwko panu. 
Tak więc zostały wyjaśnione tajemnicze nocne wędrówki i te światła w oknie. 
Całkiem zaskoczeni, patrzyliśmy wraz z sir Henrykiem na panią Barrymore. Czy to możliwe, żeby 
w  żyłach  tej  spokojnej,  uczciwej  kobiety  płynęła  ta  sama  krew.  co  w  żyłach  najsłynniejszego  w 
kraju zbrodniarza? 
—  Tak,  proszę  pana  —  zaczęta  po  chwili  —  jestem  z  domu  Selden,  a  to  mój  młodszy  brat. 
Rozpieszczaliśmy go w dzieciństwie i pozwalaliśmy mu na wszystko, tak iż nabrał przekonania, że 
świat  został  stworzony  dla  jego  przyjemności  i  że  może  robić  co  mu  się  podoba.  Potem,  gdy 

background image

dorósł,  trafił  na  złe  towarzystwo,  diabeł  go  opętał.  Matkę  wpędził  do  grobu,  i  skompromitował 
naszą  rodzinę. Dopuszczał się  jednej  zbrodni  po  drugiej, stopniowo upadał coraz  bardziej i łaska 
boska tylko ocaliła go od ręki kata. Ale dla mnie, proszę pana, pozostał zawsze malcem o jasnych 
kręconych  włosach,  którego  niańczyłam  jako  starsza  siostra.  Dlatego  właśnie  gdy  uciekł  z 
więzienia, proszę  pana, wiedział, że jestem  tutaj  i  że nie odmówimy  mu  pomocy.  Gdy przywlókł 
się do nas w nocy. wycieńczony i głodny, ścigany przez dozorców więziennych, co miałam robić? 
Ukryliśmy  go  u  siebie,  karmiliśmy  i  pielęgnowaliśmy.  Potem  pan  wrócił  j  bratu  zdawało  się,  że 
będzie bezpieczniejszy  wśród  bagien,  dopóki  sprawa jego ucieczki nie przycichnie. Teraz się tam 
ukrywa.  Co  drugą  noc  upewnialiśmy  się,  czy  jeszcze  tam  jest  i  stawialiśmy  świecę  w  oknie  — 
jeżeli odpowiadał takim samym  sygnałem, mąż zanosił mu trochę chleba i mięsa. Z dnia na dzień 
spodziewaliśmy się, że  gdzieś  stąd pójdzie,  ale  dopóki tu był, nie mogliśmy go opuścić. Oto cała 
prawda, którą wyznaję lako uczciwa chrześcijanka, i przyzna pan. że nie zawinił tu mój mąż, lecz 
ja, bo to, co uczynił, zrobił dla mnie. 
Mówiła szczerze i poważnie. 
— Czy to prawda, Barrymore? — spytał sir Henryk. 
— Tak jest, proszę pana, szczera prawda. 
— Trudno, nie mogę mieć ci za złe. że pomagałeś żonie. Zapomnij o moich poprzednich słowach. 
Wracajcie oboje do siebie, a jutro rano jeszcze o tym porozmawiamy. 
Gdy  wyszli  znów  wyjrzeliśmy  przez  okno.  Sir  Henryk  otworzył  je  na  oścież,  i  uderzył  w  nas 
zimny, przejmujący dreszczem wiatr. Daleko w mroku, paliło się jeszcze żółte światełko. 
— Dziwię się jego odwadze — rzekł sir Henryk. 
— Może umieścił światło tak, że tylko stąd jest widoczne. 
— Być może! Jak się panu zdaje, czy to daleko stąd? 
— Myślę, że to będzie pod Cleft Tour. 
— Mniej więcej jedna, dwie mile? 
— Nawet nie tyle. 
—  Zapewne,  nie  może  być  zbyt  daleko,  skoro  Barrymore  nosił  tam  jedzenie...  A  ten  bandyta 
czeka tam, obok świecy. Watsonie, pójdę i schwytam tego zbrodniarza! 
To  samo  i  mnie  przyszło  na  myśl.  Wahałbym  się,  gdyby  Barrymorowie  zwierzyli  się  nam 
dobrowolnie, ale przecież zmusiliśmy ich do wyznania tajemnicy. Ten człowiek był niebezpieczny 
dla  całej  okolicy,  to  zbrodniarz,  nie  zasługujący  ani  na  współczucie,  ani  na  usprawiedliwienie. 
Gdyby udało nam się go złapać i umieścić w miejscu gdzie byłby nieszkodliwy- spełnilibyśmy tylko 
nasz  obowiązek.  Przy  jego  brutalności  naszą  obojętność  inni  mogli  przypłacić  życiem.  Którejś 
nocy,  na przykład,  mógłby napaść na  naszych sąsiadów, Stapletonów, a myśl o tym niewątpliwie 
spowodowała, że sir Henryk z taką odwagą podejmował się tej niezbyt bezpiecznej wyprawy. 
— Pójdę z panem — powiedziałem. 
— Dobrze, niech pan bierze rewolwer i zakłada buty. Im szybciej wyruszymy, tym lepiej, bo ten 
bandyta może zgasić światło i ukryć się. 
Pięć  minut  później  byliśmy  już  w  drodze.  Szliśmy  przez  ciemne  zarośla,  wśród  smętnego świstu 
jesiennego  wiatru  i  szelestu  spadających  liści.  Nocne  powietrze  było  przesiąknięte  wilgocią  i 
zapachem zgnilizny.  Od  czasu  do  czasu księżyc  wyglądał  zza  chmur, pędzących po niebie, a gdy 
doszliśmy do moczarów, zaczął padać drobny deszczyk. Światło jeszcze płonęło. 
— Czy ma pan broń? — spytałem. 
— Mam nóż myśliwski. 

background image

—  Musimy  go  zaskoczyć,  bo  mówią,  że  nie  cofa  się  przed  niczym.  Trzeba  go  schwytać  i 
obezwładnić, zanim zdąży stawić opór. 
— Słuchaj, Watsonie, co by powiedział Holmes, gdyby nas widział? — spytał baronet. — W nocy 
na moczarach, kiedy panuje moc złego ducha? 
Jakby w odpowiedzi na te słowa, wśród wielkiego pustkowia bagien rozległ się dziwny ryk, który 
już  raz  słyszałem  na  skraju  rozległego  trzęsawiska.  Niesiony  przez  wiatr,  przerwał  ciszę  nocy  i 
szedł  ku  nam,  najpierw  przeciągły  pomruk,  potem  przeraźliwe  warczenie,  które  skonało  w 
żałosnym  skowycie.  Powtórzył  się  kilkakrotnie,  przerażający,  dziki,  groźny,  wstrząsając 
wszystkim dokoła. 
Baronet  chwycił  mnie  za  rękaw  —  mimo  ciemności  widziałem,  że  był  blady  jak  chusta  —  Na 
Boga, Watsonie, co to jest? 
— Nie wiem. To jakiś odgłos, częsty podobno wśród bagien. Raz już go słyszałem. 
Głos ucichł i dokoła nas zaległa grobowa cisza. Staliśmy, wsłuchując się w nią, ale żaden dźwięk 
nie dobiegł nas już z pustkowia. 
— Watsonie — odezwał się baronet — to było wycie psa. Serce mi zamarło, bo jego głos załamał 
się, jakby pod wpływem nagłego przerażenia. 
— Jak oni nazywają ten odgłos? — spytał. 
— Kto? 
— Okoliczni chłopi. 
— Ach, to zabobonni wieśniacy. Co pana to obchodzi, jak to określają? 
— Niech mi pan jednak powie... Co mówią? 
Zawahałem się. Nie mogłem jednak zostawić tego pytania bez odpowiedzi. 
— Mówią, że to wycie psa Baskervillów. 
Sir Henryk westchnął głęboko i milczał przez długą chwilę. 
— Tak, to był pies — odezwał się wreszcie — ale zdawało mi się, że głos przychodzi z odległości 
kilku mil, z tamtej strony. 
— Trudno określić kierunek, z jakiego dobiegał. 
—  Wzmagał  się  i  słabł  wraz  z  podmuchem  wiatru.  Czy  nie  szedł  stamtąd,  od  strony  wielkiego 
trzęsawiska? 
— Tak, tam jest trzęsawisko. 
— Z pewnością dobiegał stamtąd. Niech pan szczerze powie, czy sam pan nie myślał, że to wycie 
psa? Nie jestem dzieckiem. Może pan powiedzieć prawdę. 
— Pierwszy raz usłyszałem  ten  głos, gdy był ze mną Stapleton. Mówił, że może to być wabienie 
się rzadkiego ptaka. 
—  Nie,  nie,  to  był  pies.  Wielki  Boże!  Czyżby  istotnie  było  trochę  prawdy  w  tych  wszystkich 
opowieściach? Czyżby rzeczywiście groziło mi jakieś niebezpieczeństwo? Pan w to wierzy? 
— Nie, nie! 
—  A  jednak,  co  innego  śmiać  się  z  tego  w  Londynie,  a  zupełnie  co  innego  stać  tutaj  w  nocy, 
wśród  moczarów  i  słyszeć  podobne  wycie.  A  mój  stryj!  Przecież  obok  jego  zwłok  dostrzeżono 
ślady  psich  łap.  To  wszystko  ma  ze  sobą  związek.  Nie  sądzę,  żebym  był  tchórzem,  ale  na  ten 
dźwięk krew zamarła mi w żyłach. Niech pan dotknie mojej ręki. 
Była zimna jak marmur. 
— Jutro będzie się pan z tego śmiał. 
— Nie sądzę, zdaje mi się. że już zawsze będę słyszał to wycie. Co radzi pan teraz zrobić? 
— Może wrócimy do zamku? 

background image

—  Nie!  Przyszliśmy  tutaj,  żeby  złapać  zbrodniarza  i  złapiemy  go!  Rzuciliśmy  się  w  pogoń  za 
więźniem  a  jakiś  szatański  pies  za  nami.  Postawimy  na  swoim,  choćby  diabeł  wysyłał  na  bagna 
wszystkie piekielne duchy! 
Powoli  szliśmy  wśród  ciemności,  dokoła  nas  wznosiły  się  czarne,  urwiste  wzgórza.  Przed  nami 
jaśniała  żółta  plama  światła.  Nie  ma  nic  bardziej  złudnego  niż  odległość  od  światła  w 
ciemnościach.  Raz  zdawało  nam  się,  że  płomień  jest  gdzieś  daleko  na  widnokręgu,  to  znów,  że 
jaśnieje kilka metrów przed nami.  
W końcu jednak dostrzegliśmy, gdzie się świeci, a byliśmy już wtedy bardzo blisko. Świeca stała 
w szczelinie skały, która osłaniała ją z obu stron od wiatru i powodowała, że była widoczna tylko 
z zamku Baskerville. 
Zasłaniał  nas  skalny  zrąb.  Skuleni,  wysunęliśmy  głowy  i  patrzyliśmy  na  ten  świetlny  sygnał. 
Świeczka  robiła dziwne  wrażenie. Paliła się wśród  moczarów, bez znaku życia w pobliżu — nic. 
prócz tego żółtego płomyka i blasku, jaki rzucał na skały po bokach. 
— l co teraz? — szepnął sir Henryk. 
— Będziemy czekali. Musi być gdzieś w pobliżu światła. Może go zauważymy. 
Ledwo  wymówiłem te  słowa,  ujrzeliśmy  go obaj. Nad szczeliną w skałach, gdzie płonęła świeca, 
wysunęła się żółta, ohydna, jakby zwierzęca twarz. Ochlapana błotem, otoczona długim zarostem i 
poczochranymi  włosami,  mogła  przywołać  na  myśl  jednego  z  tych  przedhistorycznych  ludzi, 
którzy zamieszkiwali ruiny na stokach pagórków. 
Stojące  niżej  światło  odbijało  się  w  małych,  chytrych  oczach,  które  gorączkowo  rozglądały  się, 
usiłując  przeniknąć  ciemności, jak ślepia  przebiegłego, dzikiego zwierza,  gdy dobiegnie  do  niego 
odgłos kroków myśliwego. 
Widocznie  coś  obudziło  jego  podejrzenia.  Może  Barrymore  dawał  mu  jeszcze  jakiś  umówiony, 
nieznany nam sygnał, może miał inny powód żeby przypuszczać, że grozi mu niebezpieczeństwo, 
w każdym razie dostrzegłem strach na jego wstrętnej twarzy. 
W każdej chwili mógł odejść od światła i zniknąć w ciemnościach. Skoczyłem więc naprzód a sir 
Henryk  za  mną.  Zbrodniarz  zaklął  i  rzucił  w  nas  kamieniem,  który  trafił  w  skałę.  Przez moment 
widziałem wyraźnie przysadzistą, barczystą, silną postać mordercy, gdy zerwał się na równe nogi i 
rzucił  do  ucieczki.  Na  szczęście  w  tej  chwili  księżyc  wysunął  się  z  zza  chmur.  Wbiegliśmy  na 
grzbiet pagórka,  ale  przestępca  już  pędził w  dół  z  urwistego  stoku, przeskakując  przez kamienie 
jak kozica. 
Mógłbym  go  położyć  jednym  celnym  strzałem  z  rewolweru, ale zabrałem  ze sobą  broń  tylko dla 
obrony własnej, w razie napadu, nie zaś po to, żeby zabijać bezbronnego, uciekającego człowieka. 
Obaj z sir Henrykiem jesteśmy dobrze wytrenowani i szybko biegamy, ale niebawem doszliśmy do 
przekonania,  że  nie  dogonimy  zbiega.  Widzieliśmy  go  jeszcze  długo  w  świetle  księżyca,  aż  w 
końcu  stal  się  już  tylko  małym  punktem,  sunącym  szybko  między  głazami  na  stoku  odległego 
pagórka.  Biegliśmy,  dopóki  starczyło  nam  tchu,  lecz  dzieliła  nas  coraz  większa  odległość.  W 
końcu  stanęliśmy  i  zadyszani  usiedliśmy  na  skałach,  skąd  patrzyliśmy  za  znikającym  w  dali 
zbiegiem. 
I  w  tym  momencie  zdarzyła  się  dziwna i  niespodziewana  rzecz. Wstaliśmy ze  skał i zabieraliśmy 
się do odwrotu, rezygnując z bezskutecznej pogoni. Księżyc wisiał nisko z prawej strony, a zębaty 
szczyt  skały  zasłaniał  dolną  część  jego  srebrzystej  tarczy.  I  tam.  na tym  szczycie,  ujrzałem  nagle 
postać mężczyzny, odcinającą się jak hebanowy posąg na tle światła. 
Nie myśl, Holmesie, że to było złudzenie. Zapewniam cię, że nigdy w życiu nie widziałem nic tak 
wyraźnie.  O  ile  mogłem  zauważyć  była  to  postać  wysokiego,  szczupłego  mężczyzny.  Stał  ze 

background image

skrzyżowanymi  rękami  i  pochyloną  głową,  jakby  zadumany  nad  tym  bezkresnym  pustkowiem, 
które leżało przed nim. 
Mógł to być duch bagna... W każdym razie nie był to zbiegły więzień. Tajemnicza postać ukazała 
się daleko od miejsca, w którym Selden znikł nam z oczu, i była znacznie wyższa od niego. 
Ze stłumionym okrzykiem wskazałem go baronetowi, lecz przez tę chwilę, gdy się odwróciłem, by 
schwytać go za ramię, postać zniknęła. 
Grzbiet skały zakrywał, jak poprzednio, dolną część księżyca, ale na szczycie nie było już niczego 
widać. Chciałem pójść w tamtą stronę i przeszukać urwisko, ale było to daleko. Ponadto baronet 
był  jeszcze  za  bardzo  pod  wrażeniem  straszliwego  ryku,  który  mu  przypomniał  ponure  dzieje 
rodziny.  Nie  widział  tej  drugiej  postaci  na  szczycie  skały,  nie  wstrząsnęło  nim  więc  to  dziwne 
wydarzenie. 
—  To  niewątpliwie  żołnierz  na  warcie.  Pełno  ich  na  moczarach  od  czasu,  gdy  Selden  uciekł  z 
więzienia — mówił. 
Może  to wyjaśnienie  baroneta  jest trafne, niemniej  jednak  wolałbym mieć jeszcze jakieś dowody. 
Dzisiaj  zamierzamy  poinformować  zarząd  więzienia  Princentown,  gdzie  należy  szukać  zbiega. 
Wielka szkoda, że nie udało nam się go schwytać i odstawić do więzienia, jako naszego jeńca. Tak 
przebiegła  ostatnia  noc  i  musisz przyznać,  mój drogi,  że przesyłam ci doskonały raport. Zawiera 
wprawdzie  sporo  szczegółów  bez  znaczenia,  sądzę  jednak,  że  lepiej  będzie,  gdy  Ci  opiszę 
wszystko, co się stało, a Ty sam wybierzesz te fakty, które Ci pomogą w wysnuwaniu wniosków. 
Nie ulega wątpliwości, że posuwamy się naprzód. Co do Barrymorów, wykryliśmy przyczyny ich 
zachowania,  a  to  bardzo  przyczyniło  się  do  wyjaśnienia  sytuacji.  Ale  moczary  ze  swymi 
tajemnicami i dziwnymi mieszkańcami pozostają nadal niedostępne i niezbadane. 
Może w następnym liście będę mógł Ci przestać jakieś wyjaśniające szczegóły. Najlepiej byłoby, 
gdybyś mógł sam do nas przyjechać. 
 
 

Z dziennika doktora Watsona 

Dotąd  mogłem  pomagać  sobie  raportami,  które  wysyłałem  do  Sherlocka  Holmesa.  Teraz 

jednak  w  mojej  opowieści  doszedłem  do  punktu,  w  którym  jestem  zmuszony  znów zaufać  tylko 
własnym  wspomnieniom  i  pomocy  dziennika,  jaki  wtedy  prowadziłem.  Kilka  jego  fragmentów 
przypomni  mi  szczegóły  wydarzeń,  na  zawsze  zapisanych  w mojej  pamięci.  Powracam  zatem do 
ranka po naszym nieudanym pościgu za więźniem i innych dziwnych przygód na bagnach. 
 
16 października 
Dzień  jest posępny, mglisty, nieustannie pada drobny deszczyk. Cały zamek jest jakby spowity w 
chmury,  które  unoszą  się  od  czasu  do  czasu,  a  spoza  nich  widać  falistą  równinę  moczarów  i 
cienkie, srebrzyste pasemka przypadkowych, powstałych z deszczu strumyków, które spływają ze 
stoków wzgórz. 
W  oddali,  gdy  pada  na  nie  światło,  lśnią  wilgotne  głazy.  Smutno  i  ponuro  —  w  zamku  i  na 
świecie. 
Baronet  jest  w  złym  humorze  po  nocnych  wydarzeniach.  Mnie  samemu  jakiś  ciężar  przytłacza 
serce  i  ogarnia  przeczucie  nieustannie  grożącego  niebezpieczeństwa,  tym  straszniejszego,  że  nie 
jestem w stanie go określić. 
A  czy  nie  mam  rzeczywistego  powodu  do  obaw, widząc długi ciąg wypadków wskazujących, że 
ściga  nas  jakaś  szatańska  moc?  A  śmierć  ostatniego  pana  zamku,  całkowicie  zgodna  z  treścią 

background image

rodzinnej  legendy,  a  opowieści  chłopów  o  ukazywaniu  się  jakiegoś  piekielnego  zwierzęcia  na 
moczarach? Przecież sam, na własne uszy, słyszałem głos podobny do odległego wycia psa. 
Przecież  to  niemożliwe,  żeby  rzeczywiście  działała  tu  jakaś  nadprzyrodzona  siła,  stojąca  ponad 
prawami  natury.  Trudno  przypuszczać,  że  istnieje  jakiś  legendarny  pies,  który  pozostawia  ślady 
swoich łap i wyje. W takie zabobony może wierzyć Stapleton, może w to wierzyć i Mortimer. Ale 
ja  mogę się  pochwalić, że  posiadam jedną  zaletę  —  zdrowy rozsądek,  i  nic  na świecie  nie  zmusi 
mnie  do  uwierzenia  w  takie  bzdury.  Gdybym  uwierzył,  zniżyłbym  się  do  poziomu tych  biednych 
chłopów,  którym  nie  wystarcza  samo  istnienie  szatańskiego  psa,  ale  jeszcze  opowiadają,  że  z 
pyska i ślepiów zieje piekielnym ogniem. 
Holmes  nie  uwierzyłby  w  takie  brednie,  a  ja  jestem  przecież  jego  współpracownikiem.  Niemniej 
jednak  fakt  pozostaje  faktem,  a  i  ja  dwa  razy  słyszałem  ten  głos  na  moczarach.  Przypuśćmy,  że 
istotnie włóczy się tam jakiś olbrzymi pies. 
To by wszystko wyjaśniło. Ale gdzie mógłby się ukrywać, czym by się żywił, skąd by się tam wziął 
i  dlaczego  nikt  go  nie  widział  w  ciągu  dnia?  Trzeba  przyznać,  że  naturalne  wyjaśnienie  tych 
faktów jest niemal tak samo trudne, jak przyjęcie jakiegoś nadprzyrodzonego wpływu. 
A jednak, pominąwszy psa, pozostają nam zawsze wydarzenia w Londynie — człowiek w dorożce 
i list,  ostrzegający  sir Henryka przed  moczarami. Te fakty nie wychodzą  poza rzeczywistość, ale 
mogły być zarówno dziełem troskliwego przyjaciela, jak i wroga. 
Gdzie  jest teraz ten wróg,  czy przyjaciel? Czy  pozostał  w Londynie,  czy też przybył tu za nami? 
Może to był mężczyzna, którego widziałem na szczycie skały? 
Widziałem  go tylko przez  chwilę,  ale  mógłbym przysiąc, że  go  tu jeszcze  nie  spotkałem,  a  znam 
już teraz wszystkich sąsiadów. Ta postać była o wiele wyższa od Stapletona i daleko szczuplejsza 
od Franklanda. Mógłby to być Barrymore, ale ten został w domu i jestem pewien, że nie poszedł 
za nami. Więc śledzi nas tutaj ktoś nieznajomy, podobnie jak śledził i w Londynie. Widocznie wale 
się  go  nie  pozbyliśmy.  Gdybym  mógł  go  złapać,  skończyłyby  się  na  razie  wszystkie  nasze 
zmartwienia. Trzeba będzie zrobić wszystko, wytężyć wszystkie siły, żeby to osiągnąć. 
Najpierw  chciałem  powiedzieć  sir  Henrykowi  o  moich  planach.  Potem  jednak  postanowiłem 
działać na własną rękę i mówić mu jak najmniej. Baronet jest milczący i zamyślony. Ten odgłos na 
moczarach bardzo go zdenerwował. Nie chcę więc jeszcze powiększać jego niepokoju, ale zrobię 
wszystko, żeby zrealizować to co zamierzyłem. 
Dziś rano, po śniadaniu, wydarzył się mały incydent. Barrymore prosił sir Henryka o posłuchanie i 
przez  jakiś  czas  rozmawiali  w  gabinecie,  przy  zamkniętych  drzwiach.  Siedząc  w  pokoju 
bilardowym,  słyszałem  kilkakrotnie  podniesione  głosy  i  domyślałem  się  o  co  chodzi.  Po  chwili 
baronet otworzył drzwi i wezwał mnie. 
—  Barrymore  ma  do  nas  urazę  —  rzekł.  —  Wydaje mu się,  ze postąpiliśmy nielojalnie, ścigając 
jego szwagra, skoro on nam zaufał i z własnej woli zdradził tajemnicę jego pobytu. 
Kamerdyner stał przed nami bardzo blady, lecz i bardzo spokojny, widocznie już ochłonął. 
— Może się uniosłem, proszę pana — powiedział — w takim razie, bardzo proszę, niech mi pan 
wybaczy.  Niemniej  byłem  bardzo  zdziwiony,  słysząc,  że  panowie  wracają  nad  ranem  i 
dowiedziawszy  się,  że  panowie  ścigali  Seldena.  Nieszczęśnik  ma  już  wystarczająco  wiele 
kłopotów, ukrywając się przed tymi, którzy go szukają, nie powinienem zatem powiększać liczby 
jego naganiaczy. 
—  Gdybyś  zwierzył  się  nam  dobrowolnie,  to  co  innego  —  odparł  baronet.  —  Ale  powiedziałeś 
nam, a raczej powiedziała twoja żona, pod naciskiem, kiedy nie mieliście już innego wyjścia. 
— Nie przypuszczałem, że pan z tego skorzysta... Na prawdę nie przypuszczałem. 

background image

— Ten człowiek jest niebezpieczny dla całej okolicy. Na moczarach stoją samotne domy, a Selden 
nie  cofnie  się  przed  niczym.  Wystarczy  na  niego  spojrzeć,  by  się  o  tym  przekonać.  Na  przykład 
dom pana Stapletona. kto go obroni? Jest tam tylko jeden mężczyzna. Nikt nie będzie bezpieczny, 
dopóki Selden nie znajdzie się znów pod kluczem. 
—  On  nie  napadnie  na  żaden  dom,  proszę  pana.  Daję  słowo  honoru.  Już  nigdy  nie  napadnie  na 
nikogo  w  okolicy.  Zapewniam  pana,  że  za  kilka  dni  postaramy  się  go  wysłać  do  Ameryki 
Południowej.  Na  Boga,  proszę  pana,  błagam,  niech  pan  nie  zawiadamia  policji,  że  Selden  jest 
jeszcze na moczarach. Zaprzestali już pościgu w tamtych stronach i może się tam ukrywać, dopóki 
okręt  nie  odpłynie.  Jeśli  pan  go  wyda,  będziemy  mieli  oboje  z  żoną  ogromne  kłopoty.  Błagam 
pana. niech pan nie daje znać policji. 
— I co pan na to? — zwrócił się do mnie baronet. 
Wzruszyłem ramionami. 
— Gdyby się wyniósł z kraju, ulżyłby płacącym podatki. 
— Ale jak nie dopuścić do tego, żeby przed wyjazdem nie popełnił jeszcze jakiejś zbrodni? 
— Nie popełni takiego szaleństwa, proszę pana. Zaopatrzyliśmy go we wszystko. Gdyby popełnił 
teraz jakieś przestępstwo zdradziłby swoją kryjówkę. 
— To racja — odrzekł sir Henryk. — Niech tak będzie. Barrymore... 
—  Niech  pana  Bóg  wynagrodzi,  dziękuję  z  całego  serca!  Moja  żona  nie  przeżyłaby,  gdyby  go 
jeszcze raz złapali. 
— Tak więc, Watsonie. opiekujemy się zbrodniarzem i pomagamy mu, co? Ale skoro jest tak, jak 
mówi  Barrymore,  nie  mogę  wydać  tego  człowieka...  Zatem,  sprawa  jest  skończona.  Bądź 
spokojny, Barrymore, możesz odejść. 
Kamerdyner  podziękował  w  kilku  urywanych  słowach  i  poszedł  do  drzwi.  Nagle  zawahał  się  i 
zawrócił. 
—  Pan  był  dla  nas  tak  dobry,  że  chciałbym  się  odwdzięczyć.  Proszę  pana,  ja  coś  wiem  i 
powinienem był może  już  to powiedzieć,  ale  śledztwo  było  dawno  skończone, gdy  to wykryłem. 
Nikomu nie pisnąłem słówka. Dotyczy to śmierci biednego sir Karola. 
Zerwaliśmy się obaj z baronetem na równe nogi. 
— Wiesz, co spowodowało jego śmierć? 
— Nie, proszę pana, tego nie wiem. 
— Więc o co chodzi'? 
— Wiem, dlaczego był przy furtce o tak późnej porze. Był umówiony z kobietą. 
— Z kobietą! On? 
— Tak, proszę pana. 
— Jak ona się nazywa? 
— Nie wiem, proszę pana, wiem tylko, że ma inicjały „L.L.” 
— Skąd o tym wiesz? 
— Pański stryj otrzymał rano list. Zazwyczaj otrzymywał dużo listów, bo był człowiekiem znanym 
z  hojności,  więc  jeśli  ktoś  potrzebował  pomocy,  to  zwracał  się  do  niego.  Ale  akurat  tego  dnia 
przyszedł tylko ten jeden list, więc zwróciłem na niego uwagę. Miał stempel pocztowy z Coombe 
Tracey i był zaadresowany kobiecą ręką. 
— No i co? 
— Zapomniałem o tym i gdyby nie żona, nie przypomniałbym sobie tego szczegółu. Przed kilkoma 
tygodniami,  porządkując  gabinet  sir  Karola,  w  którym,  od  jego  śmierci,  nic  nie  było  ruszane, 
znalazła w głębi kominka ślady spalonego listu, widocznie podartego przed wrzuceniem do ognia. 

background image

Ocalał  jednak  jeden  skrawek  papieru,  na  którym  można  było  odczytać  litery,  choć  stały  się 
zupełnie  szare  a  papier  sczerniał.  Zdawało  nam  się,  że  był  to  dopisek  do  listu. Zawierał tylko  te 
wyrazy:  „Zaklinam  pana  na  honor  dżentelmena,  niech  pan  spali  ten  list  i  przyjdzie  pod  furtkę  o 
godzinie dziesiątej”. Podpisany był „L.L.”. 
— Czy masz jeszcze ten niedopalony skrawek papieru? 
— Nie, proszę pana, gdy go dotknęliśmy, rozsypał się na popiół. 
— Czy sir Karol odbierał już kiedyś przedtem listy, zaadresowane tym samym pismem? 
—  Nie  zwracałem  szczególnej  uwagi  na  listy  sir  Karola.  Nie  zauważyłbym  i  tego  ostatniego, 
gdyby, jak już mówiłem, tego dnia nie był jedyny. 
— Czy nie domyślasz się kto to jest...L.L."? 
—  Nie,  proszę  pana.  ale  sądzę,  że  gdyby  udało  nam  się  ustalić  nazwisko  tej  pani, 
dowiedzielibyśmy się niejednego szczegółu o śmierci sir Karola. 
— Zupełnie nie rozumiem, dlaczego dotychczas ukrywałeś tak ważną wiadomość? 
— Bo, widzi pan, zaraz potem spadło na nas to nieszczęście z Seldenem. A zresztą byliśmy bardzo 
przywiązani do  sir  Karola, doznaliśmy od niego  tylu dobrodziejstw... Wracanie do tej historii nie 
wskrzesiłoby naszego biednego pana, a gdzie wchodzi w grę kobieta, tam należy bardzo ostrożnie 
postępować. Nawet najlepszy z nas... 
— Myślałeś, że to zaszkodzi jego dobremu imieniu? 
—  Wydawało  mi  się,  proszę  pana.  że  nic  dobrego  z  tego  nie  wyjdzie.  Ale  teraz  byłbym 
niewdzięczny, za tyle okazanej mi przez pana dobroci, gdybym panu nie powiedział wszystkiego, 
co wiem w tej smutnej sprawie. 
— Dobrze, możesz odejść. 
Gdy kamerdyner wyszedł, sir Henryk zwrócił się do mnie. 
— No, doktorze Watson, co pan myśli o tym nowym szczególe? 
— Zdaje mi się, że jeszcze bardziej zaciemnia całą sprawę. 
— Ja też tak sądzę. Ale gdybyśmy mogli wykryć ową L.L., wyjaśniłoby to wszystko. Niemniej to 
duży  krok  naprzód:  wiemy,  że  istnieje  ktoś,  kto  zna  okoliczności  śmierci  sir  Karola.  Gdybyśmy 
tylko mogli odnaleźć tę kobietę! Jak pan myśli, co teraz robić? 
— Przede wszystkim trzeba donieść o tym natychmiast Holmesowi. Ten szczegół przyda mu się w 
rozwiązywaniu tej zagadki. Jestem prawie pewny, że przyjedzie do nas, gdy się o tym dowie. 
Zaraz  poszedłem  do  siebie i  napisałem  raport dla Holmesa o  tej naszej  rozmowie. Był widocznie 
teraz  bardzo  zajęty,  bo  otrzymywałem  z  Baker  Street  rzadkie  i  krótkie  liściki  bez  żadnych 
wskazówek  dla  mnie.  Niewątpliwie  zupełnie  pochłonęła  go  sprawa  szantażu. A  jednak  ten  nowy 
szczegół  powinien  zdecydowanie  zwrócić  jego  uwagę  i  zmusić  na  nowo  do  zajęcia  się  naszą 
sprawą. Chciałbym, żeby tutaj był. 
 
17 października 
Deszcz lał przez cały dzień jak z cebra, chłoszcząc liście bluszczu, wijącego się na murach zamku i 
spływając po szybach. Mimo woli przyszedł mi na myśl zbiegły więzień, bez dachu nad głową, na 
ponurych moczarach, gdzie wiał lodowaty wicher. Jakie by nie były jego przestępstwa, nie trzeba 
zapominać,  że  wiele  już  wycierpiał,  i  w  części  odpokutował  za  nie.  A  potem  to  wspomnienie 
wywołało  inne  — twarz  dostrzeżona  w dorożce, postać na  szczycie  skały. Czy  i on —  nieznany 
opiekun, tajemniczy przyjaciel — był również na dworze, pośród tego potopu? 
Wieczorem  otuliłem  się  w  nieprzemakalny  płaszcz  i  z  głową  pełną  dręczących  mnie  myśli, 
chodziłem długo po bagnach. 

background image

Deszcz smagał mnie po twarzy, wicher z przeraźliwym świstem wpadał w uszy. Niech Bóg ma w 
swojej  opiece  tych,  którzy  w  takim  momencie  wchodzą  na  trzęsawisko,  bo  nawet  twardy 
dotychczas  grunt  staje  się  wtedy  mokradłem.  Odnalazłem  Czarny  Szczyt,  na  którym  nocą 
dostrzegłem  samotnego  strażnika,  i  z  tego  skalistego  wierzchołka  rozglądałem  się  po pustkowiu 
pode  mną.  Strumienie  wody  żłobiły  sobie  koryta  na  rdzawej  powierzchni  równiny,  a  ciężkie, 
ołowiane  chmury  zawisły  nisko  nad  ziemia,  tworząc  jakby  szary  wieniec  dokoła  fantastycznych 
pagórków. 
Na  lewo,  w  odległej  kotlinie,  na  wpół  ukryte  we  mgle,  wynosiły  się  dwie  smukłe  wieże  zamku 
Baskerville.  Były  to  jedyne,  dostrzegalne  dla  mnie  oznaki  ludzkiej  działalności,  z  wyjątkiem 
przedhistorycznych domów, gęsto rozsianych po stokach pagórków. Nigdzie ani śladu mężczyzny, 
którego widziałem w nocy w tym miejscu. 
Wracając  spotkałem  doktora  Mortimera,  jadącego  kamienistą  ścieżką  wśród  moczarów  z 
odległego  folwarku  Foulmire.  Doktor  okazywał  nam  dużo  życzliwości.  Prawie  codziennie 
przyjeżdżał do zamku i z zainteresowaniem dopytywał się co u nas słychać. Teraz chciał odwieźć 
mnie do domu i nalegał, żebym wsiadł do jego powoziku. Na wstępie oznajmił mi, że jest bardzo 
zmartwiony  zniknięciem  swojego  ulubionego  wyżła.  Pies  pobiegł  na  moczary  i  nie  wrócił. 
Pocieszałem doktora jak mogłem, ale przypomniał mi się skowyt na trzęsawisku Grimpen. Wydaje 
mi się, że doktor nie ujrzy więcej swojego wyżła. 
—  Ale,  ale,  doktorze  —  powiedziałem,  podskakując  od  jazdy  po  kamienistej  drodze  — 
przypuszczam, ze mało jest w promieniu kilku mil osób, których pan nie zna. 
— Wydaje mi się, że znam chyba wszystkich. 
— Czy może zatem pan wymienić mi nazwisko i imię kobiety o inicjałach L.L.? 
Doktor zamyślił się przez chwilę. 
— Nie — odparł. — Jest tu wprawdzie trochę Cyganów i chłopów, których nazwisk nie znam, ale 
wśród  rodzin  dzierżawców  i  mieszczan  nie  ma  ani  jednej  kobiety,  która  miałaby  takie  inicjały. 
Chociaż, chwileczkę — dodał po chwili. — Jest Laura Lyons... Ma pan więc inicjały L.L... ale ona 
mieszka w Coombe Tracey. 
— Kim ona jest? — spytałem. 
— Córką Franklanda. 
— Co? Tego starego wariata Franklanda? 
— Właśnie. Wyszła za malarza Lyonsa. który przybył tu szkicować moczary. Okazało się, że był 
to jakiś łajdak i wkrótce ją porzucił. Z tego co jednak słyszałem, nie on sam był winien. Frankland 
nie chciał słyszeć o córce, bo wyszła za maż bez jego pozwolenia, a może miał też i inne powody. 
Opuszczona przez, ojca i męża młoda kobieta nie ma łatwego życia. 
— Z czego żyje? 
—  Zdaje  mi  się,  że  Frankland  płaci  jej  pensję,  lecz  nie  może  to  być  wiele,  bo  sam  ma  kłopoty 
finansowe.  Jakie  by  me  były  winy  Laury,  nie  można  było  pozwolić,  żeby  się  zmarnowała.  Gdy 
dowiedziano się, co się stało, kilka osób pomogło jej zdobyć uczciwy zawód. Stapleton, sir Karol, 
nawet  ja,  pomagaliśmy  w  tym,  w  miarę  naszych  możliwości.  Chcieliśmy,  żeby  założyła  biuro 
pisania na maszynie. 
Doktor  chciał wiedzieć dlaczego o to pytam, ale starałem się odpowiedzieć, nie mówiąc mu zbyt 
wiele, bo nie widzę potrzeby wtajemniczania innych w moje plany. Jutro rano pojadę do Coombe 
Tracey i jeżeli uda mi się porozmawiać z tą panią Laurą Lyons o dwuznacznej reputacji, będzie to 
duży krok do wyjaśnienia jednego z ogniw tego łańcucha tajemnic. 

background image

Zaczynam  nabierać  chytrości  węża.  Gdy  Mortimer  zadał  mi  pytanie,  na  które  nie  chciałem 
odpowiedzieć, zapytałem go nagle, do jakiego typu należy czaszka Franklanda i przez resztę jazdy 
mówiliśmy już tylko o tym. Nie na darmo spędziłem tyle lat z Sherlockiem Holmesem! 
Dzisiejszego pochmurnego i burzliwego dnia wydarzyła się jeszcze jedna ważna rzecz, mianowicie 
moja  rozmowa  z  Barrymorem,  która  dała  mi  do  ręki  ważny  atut.  Skorzystam  z  niego  w 
odpowiedniej chwili. 
Mortimer został na obiedzie, po czym zasiadł z baronetem do kart. Kamerdyner przyniósł mi kawę 
do biblioteki, z czego skorzystałem, by mu zadać kilka pytań. 
— No i cóż — rzekłem — czy ten twój kochany szwagier już pojechał, czy też włóczy się jeszcze 
po moczarach? 
— Nie wiem, proszę pana. Mam nadzieję, że sobie pojechał. Skończyłyby się nasze zmartwienia! 
Zanosiłem mu jedzenie ostatni raz przed trzema dniami i potem nie dał już znaku życia. 
— A widziałeś go wtedy? 
— Nie proszę pana. Ale gdy przechodziłem tamtędy nazajutrz jedzenia już nie było. 
— Więc widocznie jeszcze tam przebywał... 
— Tak by się zdawało, o ile tamten nie zabrał zapasów. 
Filiżanka,  którą  podnosiłem  do  ust.,  zatrzymała  się  w  pół  drogi.  Spojrzałem  ze  zdumieniem  na 
Barrymora. 
— Jak to. wiesz, że jest tam jeszcze ktoś inny? 
— Tak proszę pana. na moczarach jest jeszcze inny mężczyzna. 
— Widziałeś go? 
— Nie, proszę pana. 
— Więc skąd wiesz, że tam ktoś jeszcze jest? 
— Powiedział mi to Selden przed tygodniem, a może jeszcze wcześniej. I on się też ukrywa, ale to 
nie  jest  więzień,  o  ile  mogę  się  zorientować.  Panie  doktorze,  mnie  się  to  wszystko  nie  podoba, 
mówię szczerze. To mi się nie podoba. 
Mówił gwałtownie i bardzo poważnie. 
—  Słuchaj,  Barrymore!  W  tej  całej  sprawie  obchodzi  mnie  tylko  dobro  twojego  pana. 
Przyjechałem tutaj jedynie po to, by mu pomóc. Powiedz mi więc otwarcie, co ci się nie podoba? 
Barrymore zawahał się przez chwilę, jakby żałował poprzedniego wybuchu, lub nie umiał wyrazić 
swoich myśli. 
— Wszystko, co się tam dzieje, proszę pana — zawołał w końcu, wskazując ręką w stronę okna. 
wychodzącego na moczary. — W tym jest coś złego, ktoś knuje coś podłego, przysięgam! Byłbym 
szczęśliwy, proszę pana, gdyby sir Henryk chciał wrócić do Londynu. 
— Ale co cię tak niepokoi? 
— Niech sobie pan przypomni śmierć sir Karola! To była dziwna śmierć, jak można się domyślać z 
tego, co mówił sędzia śledczy. Niech pan także weźmie pod uwagę nocne odgłosy na moczarach. 
W  całej  okolicy  nic  ma  człowieka,  który  by  tam  poszedł  po  zachodzie  słońca,  nawet  za  duże 
pieniądze.  A  ten  nieznajomy,  który  się  ukrywa,  śledząc  i  wyczekując!  Na  co  on  czeka?  Co  to 
znaczy?  Wszystko  to  nie  wróży  nic  dobrego  dla  nikogo,  kto  nosi  nazwisko  Baskerville.  Kamień 
spadnie mi z serca w dniu, kiedy stąd odejdę, a w zamku zjawi się nowa służba sir Henryka. 
—  Wróćmy  do  tego  nieznajomego  —  powiedziałem.  —  Czy  możesz  mi  coś  o  nim  powiedzieć? 
Co mówił Selden? Czy odkrył, gdzie się ukrywa i co robi? 

background image

—  Widział  go  raz,  może  dwa  razy,  ale  to  ostrożny  człowiek  i  z  niczym  się  nie  zdradza.  Selden 
najpierw  myślał,  że  to  policjant,  ale  szybko  przekonał  się.  że  tamten  ma  jakieś  swoje  cele.  O  ile 
mój szwagier mógł dostrzec, wygląda na dżentelmena, ale nie udało mu się odkryć, co robi. 
— A gdzie się ukrywa? 
— Na stoku pagórka, wśród ruin... Pan wie, między tymi, w których dawniej żyli ludzie. 
— A skąd bierze jedzenie? 
—  Selden  odkrył,  że  wszystko  przynosi  mu  jakiś  chłopczyk.  Zdaje  mi  się,  że  robi  zakupy  w 
Coombe Traccy. 
— Dobrze, Barrymore. Pomówimy o tym jeszcze innym razem. 
Gdy  kamerdyner  wyszedł,  zbliżyłem  się  do  okna  i  przez  zroszone  deszczem  szyby  patrzyłem  na 
chmury pędzące po niebie, na wierzchołki drzew słaniające się pod podmuchami wiatru. 
To  była  ciężka  noc  dla  człowieka  w  wygodnym,  ciepłym  pokoju,  a  cóż  dopiero  dla  takiego, 
którego schronieniem była kamienna chata na bagnach! 
Jak potężna musiała być nienawiść, zmuszająca człowieka do czatowania w takim miejscu, w taka 
noc!  Jak  ważna  była  sprawa,  dla  której  trzeba  się  tak  poświęcać.  Tam  zatem,  w  ruinach 
kamiennych  domów  na  moczarach,  znajduje  się  rozwiązanie  zagadki,  która  mnie  tak  gnębi. 
Przysięgam, że w ciągu doby zrobię wszystko, co tylko w mocy  
ludzkiej, by dotrzeć do rozwiązania tajemnicy. 
 
 

Człowiek z Czarnego Szczytu 

Fragment  mojego  dziennika,  stanowiący  ostatni  rozdział,  doprowadził  moją  opowieść  do  l 
października, czyli do dnia, od którego dziwne wypadki zaczęły szybko prowadzić do strasznego 
finału. Wydarzenia następnych dni wyryły mi się na zawsze w pamięci, tak że mogę je odtworzyć 
bez pomocy pisanych wówczas notatek. 
Powracam  więc  do  dnia,  w  którym  udało  mi  się  ustalić  dwa  niezmiernie  ważne  fakty:  że  pani 
Laura Lyons z Coombe Traccy pisała do sir Karola Baskervilla i wyznaczyła mu spotkanie w tym 
samym miejscu i o tej samej godzinie, o której zmarł, oraz że tego ukrywającego się na moczarach 
mężczyznę można znaleźć wśród ruin na stoku pagórka. Wiedząc już tyle, czułem, że jeśli nie uda 
mi się rzucić więcej światła na tę sprawę, to będzie to z mojej strony dowodem braku inteligencji 
lub odwagi. 
Poprzedniego dnia  wieczorem  nie miałem okazji powiedzieć baronetowi, czego dowiedziałem się 
o  pani  Lyons,  ponieważ  doktor  Mortimer  grał  z  nim  w  karty  do  późnej  nocy.  Przy  śniadaniu 
jednak  powiedziałem  mu  o  swoim  odkryciu  i  spytałem,  czy  chce  pojechać  ze  mną  do  Coombe 
Traccy. Najpierw zapalił się do tego wyjazdu, ale po namyśle obaj doszliśmy do wniosku, że jeśli 
pojadę sam, efekty mogą być lepsze. Z pewnością im ta wizyta będzie hardziej oficjalna, tym mniej 
się dowiemy. Zostawałem więc sir Henryka w domu, nie bez wyrzutów sumienia, i wyruszyłem w 
drogę.  Po  przyjeździe  do  Coombe  Tracey  kazałem  Perkinsowi  wyprząc  konie  i  zacząłem 
wypytywać o kobietę, z którą chciałem rozmawiać. Znalazłem ją bez problemów — mieszkała na 
głównej ulicy, w bardzo przyzwoitym domu. 
Służąca wpuściła mnie bez problemu, a gdy wszedłem do pokoju, pani siedząca przy maszynie do 
pisania,  zerwała  się  z  uprzejmym  uśmiechem.  Gdy  się  zorientowała,  że  gościem  jest  ktoś 
nieznajomy, zmartwiła się, usiadła na miejscu i spytała mnie o powód wizyty. 
Na  pierwszy  rzut  oka  pani  Lyons  robiła  wrażenie  niezwykle  pięknej  kobiety.  Miała  kasztanowe 
oczy i włosy, nieco piegowatą twarz, a jej policzki o ciepłej cerze brunetki miały delikatny odcień, 

background image

jak płatki herbacianej róży. Byłem zachwycony. Lecz zaraz obudził się we mnie krytycyzm. Była w 
niej  jakaś  subtelna  wada, która psuła  doskonałość  rysów — czy pewna pospolitość w wyrazie, a 
może  surowe  spojrzenie  lub  skrzywienie  ust.  Ale  to  przyszło  mi  do  głowy  później.  W  tej  chwili 
miałem świadomość, że stoję przed bardzo piękną kobietą i że ona pyta mnie o powód odwiedzin. 
Dopiero teraz zrozumiałem, jak delikatnej misji się podjąłem. 
— Mam przyjemność — zacząłem — znać pani ojca. Ten wstęp był niezręczny i pani Lyons dała 
mi to zaraz odczuć. 
—  Między  moim  ojcem  i  mną  —  odrzekła  —  nie  ma  żadnych  związków.  Niczego  mu  nie 
zawdzięczam, a jego przyjaciele nie są moimi przyjaciółmi. Ojciec tak o mnie dbał, że gdyby nie sir 
Karol Baskerville oraz kilku innych życzliwych ludzi, umarłabym z głodu. 
— Przyszedłem do pani właśnie w sprawie sir Karola Baskervilla. 
Piegi na twarzy pani Lyons stały się wyraźniejsze. 
— Co ja mogę panu o nim powiedzieć? — spytała, u jej palce przebiegały nerwowo po klawiszach 
maszyny do pisania. 
— Przecież pani go znała? 
—  Mówiłam  już,  że  dużo  mu  zawdzięczam.  Jeśli  jestem  w  stanie  się  utrzymać,  to  w  znacznej 
części dzięki pomocy, jaką okazał mi w nieszczęściu. 
— Czy pani pisywała do niego? 
Spojrzała na mnie z błyskiem gniewu w pięknych oczach. 
— Dlaczego mnie pan o to pyta? — zapytała ostrym tonem. 
—  Dlaczego?  Żeby  uniknąć  publicznego  skandalu.  Lepiej,  że  ja  zadam  pani  tutaj  te  pytania,  niż 
żeby sprawa, która mnie tu sprowadza, stała się głośna. 
Bardzo blada siedziała przez chwilę w milczeniu. W końcu spojrzała na mnie wyzywająco. 
— Dobrze, odpowiem — powiedziała. — Co pan chce wiedzieć? 
— Czy pani pisywała do sir Karola'? 
—  Oczywiście...  Raz,  czy  dwa  razy,  żeby  mu  podziękować  za  jego  delikatność  i 
wspaniałomyślność. 
— Czy pamięta pani kiedy to było? 
— Nie. 
— Czy pani się z nim spotykała? 
—  Parę  razy,  gdy  przyjeżdżał  do  Coombe  Tracey.  Sir  Karol  był  skromnym  człowiekiem  i  nie 
szukał rozgłosu. 
—  Ale  jeśli  pani  widywała się z nim tak  rzadko  i tak  rzadko  do  niego  pisywała, skąd wiedział  o 
pani trudnym położeniu i mógł przyjść z pomocą? 
Na ten mój zarzut odpowiedziała bardzo skwapliwie. 
— Kilku znajomych wiedziało o moim nieszczęściu, porozumieli się zatem, by mi pomóc. Jednym 
z  nich  byt  pan  Stapleton,  sąsiad  i  bliski  przyjaciel  sir  Karola,  człowiek  bardzo  życzliwy.  To  od 
niego sir Karol dowiedział się o moim położeniu.  
Wiedziałem  już,  że  w  kilku  wypadkach  zmarły  pan  Baskerville  udzielając  pomocy  używał 
pośrednictwa  Stapletona,  wyjaśnienie  pani  Laury  było  więc  prawdopodobne—  Czy  pani  pisała 
kiedykolwiek do sir Karola, wyznaczając mu spotkanie? 
Twarz pani Lyons poczerwieniała z gniewu. 
— Doprawdy, zadaje mi pan dziwne pytania. 
— Bardzo mi przykro, ale muszę je powtórzyć. 
— Więc odpowiem: oczywiście nie. 

background image

— Nawet w dniu śmierci sir Karola? 
Z  twarzy  młodej  kobiety  zniknęła  purpura  i  ustąpiła  miejsca  śmiertelnej  bladości.  Suche  wargi 
poruszały się, nie mogąc wymówić wyrazu: „nie”, który raczej dostrzegłem niż usłyszałem. 
— Niewątpliwie zawodzi panią pamięć — powiedziałem. — Mógłbym nawet przytoczyć fragment 
pani listu: „Zaklinam  pana  na  honor dżentelmena, niech pan spali ten list i przyjdzie pod furtkę o 
godzinie dziesiątej". 
Myślałem, że pani Lyons zemdleje — ale wysiłkiem woli zapanowała nad sobą. 
— Czy nie ma już- na świecie ludzi honoru? — powiedziała z trudem. 
— Jest pani niesprawiedliwa dla sir Karola. Spalił pani list. Ale spalony list pozostaje czytelny. A 
więc przyznaje się pani do napisania tego listu? 
— Tak, napisałam ten list! — zawołała i wyładowując zdenerwowanie w potoku słów dodała — 
Napisałam go. Dlaczego mam zaprzeczać. Nie mam powodu wstydzić się tego listu. Wydawało mi 
się, że gdybym mogła z nim porozmawiać, pomógłby mi. Więc poprosiłam go o spotkanie. 
— Ale dlaczego o takiej godzinie? 
—  Dlatego,  że  dowiedziałam  się,  iż  wyjeżdża  następnego  dnia  do  Londynu  i  wróci  dopiero  za 
kilka miesięcy, a z różnych przyczyn nic mogłam wcześniej pójść do niego. 
— Ale dlaczego wyznaczyła pani spotkanie w ogrodzie, zamiast przyjść do niego do domu? 
— Czy pan sądzi, że kobiecie wypada chodzić samej o tej godzinie do kawalera. 
— I co się stało podczas tego spotkania? 
— Nie poszłam na nie. 
— Nie była pani!? 
—  Nie,  przysięgam  panu  na  wszystko,  co  mam  najświętszego.  Nie  poszłam.  Przeszkodziło  mi 
niespodziewane wydarzenie. 
— Jakie wydarzenie? 
— To całkowicie prywatna sprawa. Nie mogę powiedzieć. 
— Przyznaje pani zatem, że umówiła się pani na spotkanie z sir Karolem w tym samym miejscu i o 
tej samej godzinie, kiedy zmarł, i twierdzi pani, że na to spotkanie nie poszła? 
— Tak, to prawda. 
Wracałem kilka razy do tego pytania, ale nie mogłem nic więcej wyciągnąć z pani Lyons. 
—  Bierze  pani  na  siebie  bardzo  dużą  odpowiedzialność  i  stawia  się  pani  w  bardzo  trudnym 
położeniu,  nie  mówiąc  wszystkiego  otwarcie  —  powiedziałem,  wstając,  by  zakończyć  tę  długą i 
bezużyteczną wizytę. — Jeśli zmusi mnie pani do zawiadomienia policji, dopiero wtedy przekona 
się pani, co  to  znaczy  kompromitacja. Jeśli  pani  jest niewinna, dlaczego początkowo zaprzeczała 
pani, że pisała tego dnia do sir Karola? 
— Bo bałam się, żeby nie wysnuwano stąd jakichś fałszywych wniosków i żebym nie została 
wplątana w skandal. 
— A dlaczego nalegała pani tak bardzo, żeby sir Karol zniszczył list? 
— Skoro pan czytał list, powinien pan wiedzieć dlaczego. 
— Nie powiedziałem pani, że czytałem cały list. 
—  Przecież  przytoczył  pan  urywek.  Przytoczyłem  dopisek.  List,  jak  powiedziałem,  był  spalony i 
tylko  częściowo  czytelny.  Pytam  panią  raz  jeszcze:  dlaczego  nalegała  pani  tak  mocno  na  sir 
Karola, żeby spalił list. Który otrzymał w dniu śmierci? 
— Z powodów osobistych. 
— Tym bardziej powinna pani unikać publicznego śledztwa. 

background image

— Więc powiem panu. Jeśli pan słyszał coś o moim nieszczęściu, wie pan, iż byłam bardzo 
nierozważna w wyborze męża i ciężko za to odpokutowałam. 
— Słyszałem o tym. 
—  Moje  życie  było jednym  nieustającym  pasmem  prześladowań ze  strony  męża. Nienawidzę  go, 
ale prawo jest po jego stronie i może lada dzień zmusić mnie do kontynuowania naszego pożycia. 
Wtedy,  kiedy  pisałam  do  sir  Karola,  dowiedziałam  się,  iż  mogłabym  odzyskać  wolność, gdybym 
miała  pieniądze.  Chodziło  o  całe  moje  życie,  o  spokój,  szczęście,  szacunek  dla  samej  siebie  — 
słowem  o wszystko. Znałam wspaniałomyślność sir Karola i pomyślałam sobie, że gdyby usłyszał 
to ode mnie, pomógłby mi. 
— Więc dlaczego pani nie poszła? 
— Dlatego, że otrzymałam pomoc z innego źródła. 
— Dlaczego więc nie zawiadomiła pani o tym sir Karola? 
—  Zrobiłabym  to,  ale  następnego  dnia  rano  przeczytałam  w  gazecie  wiadomość  o  jego  śmierci. 
Wszystko,  co  mówiła  pani  Lyons,  wydało  się  prawdopodobne.  a  wszystkie  moje  pytania  nie 
zdołały  jej  zmusić  do  dalszych  wyznań.  Pozostało  mi  więc  jeszcze  tylko  sprawdzić,  czy  istotnie 
zaczęła starania o rozwód w tym czasie, kiedy rozegrała się tragedia śmierci sir Karola. 
Nie  ośmieliłaby  się  chyba  powiedzieć,  że  nie  była  w  Baskerville Hali, gdyby  było  inaczej. Gdyby 
tam pojechała, mogłaby wrócić do Coombe Tracey dopiero następnego dnia wcześnie rano. Taka 
wyprawa  nie  dałaby  się  ukryć.  Prawdopodobnie  zatem  mówiła  prawdę  albo  przynajmniej  część 
prawdy. 
Wyszedłem  od  pani  Lyons  przygnębiony  i  zniechęcony.  Natknąłem  się  znów  na  ten 
nieprzenikniony  mur,  wznoszący  się  na  każdej  ścieżce,  którą  usiłowałem  dotrzeć  do  celu.  A 
jednak,  im bardziej  zastanawiałem się  nad twarzą tej kobiety i nad jej zachowaniem, tym mocniej 
czułem, że coś przede mną ukrywa.  
Dlaczego  tak  zbladła?  Dlaczego  musiałem  niemal  siłą  wydobywać  z  niej  każde  wyjaśnienie? 
Dlaczego  uparcie  milczała  na  temat  szczegółów,  dotyczących  samej  tragedii?  Wyjaśnienie  tego 
wszystkiego pokaże z pewnością, że nie jest taka niewinna, za jaką chciała przede mną uchodzić. 
Na razie jednak dalsze badanie tego tropu nic by nie dało, należało więc zabrać się do tajemnicy, 
której wyjaśnienia szukać trzeba było wśród ruin na moczarach.  
Wskazówki, jakie mi dał Barrymore, były bardzo niedokładne. Uprzytomniłem to sobie w drodze 
do domu, widząc łańcuch pagórków, z których każdy wykazywał ślady prastarych ludzkich 
siedzib. 
Kamerdyner  powiedział  mi  tylko,  że  nieznajomy  przebywał  w  jednym  z  tych  opuszczonych 
kamiennych domów, a wzdłuż i wszerz moczarów było ich setki. Miałem jednak punkt odniesienia 
w  poszukiwaniach  od  chwili,  kiedy  dostrzegłem  mężczyznę  stojącego  na  Czarnym  Szczycie. 
Stamtąd  zacznę  przeszukiwać  kolejno  wszystkie  ruiny  na  moczarach,  dopóki  nie  znajdę  tej 
właściwej.  A  gdy  spotkam  w  niej  tego  mężczyznę,  przy  pomocy  rewolweru,  zmuszę  go  do 
powiedzenia  kim  jest  i  dlaczego  nas  szpieguje.  Mógł  nam  się  wymknąć  wśród  tłumu  na  Regent 
Street, ale tu, na tym pustkowiu, już mu się to nie uda.  
Jeżeli  znajdę  pieczarę,  a  mieszkańca  w  niej  nie  będzie,  zostanę  w  niej  aż  wróci.  Holmesowi  nie 
udało się go schwytać w Londynie. Byłby to dla mnie wielki triumf, gdybym zwyciężył tam, gdzie 
mój mistrz poniósł porażkę. 
Los  nie  sprzyjał dotychczas  naszym  poszukiwaniom, lecz teraz nareszcie zaczęło się to zmieniać. 
Zwiastunem był Frankland, który stał przed furtką swojego ogrodu, wychodzącą na drogę. 

background image

—  Dzień  dobry,  doktorze  Watson  —  zawołał,  a  jego  czerwona  twarz  z  siwymi  bokobrodami 
promieniała  wspaniałym  humorem.  —  Pańskie  konie  muszą  wypocząć,  a  pan  wstąpi  do  mnie  na 
kieliszek wina... Może iść pan też pogratulować. 
Nie  lubiłem  go  od  chwili,  gdy  dowiedziałem  się,  jak  postąpił  z  córką,  ale  chciałem  odesłać 
Perkinsa  i  powóz  do  domu,  a  trafiła  się  do  tego  doskonała  okazja.  Wysiadłem  więc  i  kazałem 
stangretowi powiedzieć sir Henrykowi, ze wrócę na obiad, po czym wszedłem z Franklandem do 
jadalni. 
—  Dziś  jest  mój  wielki  dzień,  jeden  z  tych.  które  zakreślać  trzeba  w  kalendarzu  czerwonym 
ołówkiem  —  mówił  chichocząc.  —  Odniosłem  podwójne  zwycięstwo.  Już  ja  tu  wszystkich 
nauczę,  że  prawo  jest  prawem  i  że  jest  człowiek,  który  nie  obawia  się  na  nie  powołać. 
Stwierdziłem,  że  mamy  prawo  do  przeprowadzenia  publicznej  drogi  przez  środek  parku  starego 
Milddletona,  o  jakieś  sto  metrów  od  głównej  bramy  jego  domu.  Co  pan  na  to?  Nauczymy  tych 
magnatów,  że  nie  zawsze  wolno  im  tratować  końskimi  kopytami  praw  chłopów!  Ponadto 
ogrodziłem  i  zamknąłem  lasek,  gdzie  mieszkańcy  Fernworth  zwykle  urządzają  pikniki.  Te 
przeklęte  durnie  myślą,  że  nie  istnieje  prawo  własności  i  że  mogą  wszędzie  rozkładać  się  z 
zatłuszczonymi papierami i butelkami. Sąd już wydał wyrok w obu sprawach, i doktorze Watson, 
w obu na moją korzyść. Takiego dobrego dnia nie miałem od czasu, gdy z mojego powództwa Jim 
Mortland został skazany za złamanie prawa, bo polował we własnej królikarni! 
— Jak, u licha, pan to zrobił? 
— Niech pan przejrzy akta sądowe. Opłaci się przeczytać... Frankland przeciw Mortlandowi, sąd 
ławy królewskiej. Kosztowało mnie to 200 funtów szterlingów, ale wygrałem sprawę! 
— Czy dało to panu jakąś korzyść? 
— Nie, proszę pana, żadnej. Jestem dumny z tego, że nie chodziło mi o prywatny interes. Działam 
zawsze  w  poczuciu  obywatelskiego  obowiązku.  Nie  wątpię,  na  przykład,  że  mieszkańcy 
Fernworth  symbolicznie  spalą  dziś  wieczorem  moją  kukłę.  Gdy  ostatni  raz  urządzali  podobną 
szopkę,  powiedziałem  policji,  że  powinna  zabronić  takich  wybryków.  Policja  w  całym  hrabstwie 
działa  wprost  skandalicznie  —  mimo,  że  wezwałem  ją  na  pomoc,  nie  zapewniła  mi  opieki,  do 
której  mam  prawo.  Sprawa  Frankland  przeciw  Królowej  zwróci  na  to  społeczną  uwagę. 
Powiedziałem  im,  że  jeszcze  kiedyś  tego  pożałują,  i  moja  przepowiednia  zaczyna  się  już 
sprawdzać. 
—— A to w jaki sposób? — spytałem. 
Twarz starego maniaka przybrała tajemniczy wyraz. 
—- Bo mógłbym im powiedzieć to, co wszystkimi sposobami starają się teraz wykryć, ale nic mnie 
nie zmusi żeby pomóc tym łajdakom. 
Od  dłuższego  czasu  szukałem  wymówki,  która  pozwoliłaby  mi  uwolnić  się  od  tej  gadaniny,  ale 
teraz zapragnąłem  słuchać  go  dalej.  Na  tyle znałem  przekorną naturę Franklanda, że wiedziałem, 
iż najmniejsza oznaka zainteresowania powstrzymałaby go od dalszych wynurzeń. 
— Wykrył pan jakiegoś kłusownika, co? — zapytałem obojętnie. 
— Ho, ho! Drogi panie, to sprawa znacznie poważniejsza! Co pan myśli o więźniu, włóczącym się 
po moczarach? 
Osłupiałem. 
— Czyżby pan wiedział, gdzie on jest? — spytałem. 
— Może nie wiem dokładnie, gdzie się ukrywa, ale jestem pewien, że mógłbym dopomóc policji w 
schwytaniu  go.  Czy  nie  wpadło  panu  na  myśl.  że  najlepszym  sposobem,  aby  wyśledzić  tego 
zbrodniarza byłoby wykrycie, skąd bierze pożywienie? 

background image

Oczywiście Frankland zaczynał być niepokojąco bliski prawdy. 
— Niewątpliwie — odparłem — ale skąd pan wie, że on się ukrywa na moczarach? 
— Stąd, że widziałem na własne oczy posłańca, który mu nosi zapasy żywności. 
Ogarnął mnie niepokój o Barrymora. To bardzo niebezpieczne znaleźć się na łasce tego złośliwego 
plotkarza. Jednak po następnej uwadze Franklanda ciężar spadł mi z serca. 
— Zdziwi się pan, słysząc, że jedzenie przynosi mu dziecko. Widzę je codziennie przez teleskop z 
dachu.  Idzie  tą  samą  ścieżką,  o  tej  samej  godzinie.  A  do  kogo  mogłoby  chodzić,  jeśli  nie  do 
zbiegłego więźnia? 
Co  za  szczęśliwy  zbieg  okoliczności!  Nie  pokazałem  jednak  po  sobie  najmniejszego  zdumienia. 
Dziecko!  Przecież  Barrymore  mi  mówił,  że  naszemu  nieznajomemu  pomaga  jakiś  wyrostek  - 
Frankland zatem wpadł na jego trop, nie zaś na trop Seldena. Gdyby zechciał podzielić się ze mną 
swoimi  wiadomościami,  oszczędziłby  mi  dużo  pracy. Ale, przede wszystkim, trzeba było udawać 
niedowierzanie i obojętność. 
— Sądzę, że to prędzej syn któregoś z pasterzy nosi ojcu obiad. 
Najmniejsza wątpliwość doprowadzała starego despotę do pasji. Spojrzał na mnie złym wzrokiem, 
a jego siwe bokobrody zjeżyły się, jak sierść drażnionego kota. 
— Doprawdy?  —  rzekł, wskazując na bezbrzeżne moczary — Czy widzi pan Czarny Szczyt? O, 
tam! Dobrze. A widzi pan poza nim niski pagórek, pokryty gęstymi zaroślami? To jest najbardziej 
kamienista część moczarów. Czy to prawdopodobne, żeby pasterz wybrał takie miejsce dla swoich 
zwierząt? Pańskie przypuszczenie jest zupełnie niedorzeczne. 
Odpowiedziałem z pokorą, że nie znałem tych wszystkich szczegółów. Moja uległość spodobała 
się Franklandowi i wywołała dalsze zwierzenia. 
—  Niech  pan  będzie  pewien,  że  zanim  coś  powiem,  muszę  mieć  niezbite  dowody.  Nieraz 
widziałem chłopca niosącego paczkę. Raz, a niekiedy dwa razy dziennie, mogłem... Ale, niech pan 
poczeka... Czy mnie oczy mylą, czy też na prawdę coś się tam porusza na stoku pagórka? 
Chociaż  pagórek  był  bardzo  odległy,  niemniej  dostrzegłem  wyraźnie  mały  czarny  punkt  na 
zielonoszarym tle krajobrazu. 
— Niech pan tu podejdzie, prędzej! — zawołał Frankland, pędząc na schody. — Zobaczy pan na 
własne oczy i sam się przekona. 
Na  płaskim  dachu  stał  potężny  teleskop  na  trzech  nogach.  Frankland  doskoczył  do  lunety  i 
krzyknął z radości. 
— Prędko, doktorze Watson, prędko, zanim minie pagórek! 
Rzeczywiście, mały chłopiec, z  węzełkiem  na ramieniu,  wchodził  powoli  na  wzgórze. Gdy stanął 
na szczycie, jego bied nie ubrana postać rysowała się wyraźnie na tle błękitnego nieba. Szybko i ze 
strachem rozejrzał się dokoła, jakby w obawie przed pogonią, po czym zniknął za pagórkiem. 
— No i co? Mam rację? 
— Oczywiście, jest tam chłopiec, który jak się zdaje, spełnia jakieś tajemnicze polecenie. 
— A nawet policjant odgadłby, jakie to polecenie. Ale nie dowiedzą się ode mnie ani słówka. Pana 
również zobowiązuję do zachowania tajemnicy. Ani słówka! Rozumie pan? 
— Niech pan będzie spokojny. 
—  Postąpili  ze  mną  haniebnie...  haniebnie.  Gdy  wszystkie  fakty  zostaną  ujawnione  w  procesie 
Frankland  przeciwko  Królowej,  oburzenie  wstrząśnie  całym  krajem.  Nic  mnie  nie  zmusi  aby  w 
jakikolwiek  sposób  pomóc  policji.  Byliby  szczęśliwi,  żeby  opalono  nie  moją  kukłę,  ale  mnie 
samego... Co, pan już idzie? O, nie, nie puszczę pana! Musi pan wypić ze mną butelczynę na cześć 
moich wszystkich zwycięstw! 

background image

Ale  oparłem  się  jego  naleganiom  i  przekonałem  go  też,  aby  nie  odprowadzał  mnie  do  domu. 
Dopóki  mógł  mnie  widzieć  szedłem  drogą,  a  potem  skręciłem  szybko  w  bok  na  moczary  i 
poszedłem do skalistego pagórka, za którym zniknął chłopiec. Los mi sprzyjał i przysiągłem sobie, 
że  jeżeli  nie  uda  mi  się  wykorzystać  pomyślnego  zbiegu  okoliczności,  to  nie  z  braku  energii  i 
wytrwałości z mojej strony. 
Słońce  już  zachodziło,  gdy stanąłem na szczycie  pagórka. Na stokach  od strony równiny  pełzały 
jeszcze  złociste i  zielonkawe blaski  zachodzącego  słońca,  z  przeciwnej strony ciągnęły się już po 
nich  szare  cienie.  Białe  opary  w/nosiły  się  z  wolna  na  horyzoncie,  a  spośród  nich  wyłaniały  się 
wyraźne fantastyczne kształty szczytów Belliver i Vixen. 
Nic nie zakłócało ciszy rozległej równiny, nigdzie nic się nic ruszało, nic dolatywał żaden dźwięk. 
Tylko  duża,  szara  rybitwa  albo  kulik,  szybował  po  błękitnym  niebie.  On  i  ja  byliśmy  jedynymi 
żywymi  stworzeniami  pomiędzy  bezbrzeżnym  sklepieniem  nieba  a  pustkowiem  na  ziemi.  Dziki 
krajobraz,  uczucie  samotności,  świadomość,  ze  robię  cos  bardzo  niebezpiecznego  i  pilnego, 
wszystko to przejmowało mnie dreszczem. 
Chłopca  nigdzie  nie  było.  U  moich  stóp,  w  rozpadlinie  między  pagórkami,  widziałem  krąg  tych 
prastarych  kamiennych  domów,  a  na  jednym  z  nich  zachował  się  prawie  cały  dach,  tak  że  mógł 
służyć  jako  mieszkanie.  Serce  mi  mocniej  zabiło,  gdy  to  zauważyłem.  Z  pewnością  tam,  w  tej 
norze,  czatował  nasz  nieznajomy.  Nareszcie  stałem  u  progu jego  kryjówki —  za  chwilę mogłem 
poznać jego tajemnicę. 
Zbliżyłem się ostrożnie do pieczary, jak Stapleton, gdy podchodzi z siatką do upatrzonego motyla, 
i przekonałem się, że rzeczywiście służyła za mieszkanie. Ledwo widoczna wśród głazów ścieżka 
prowadziła  do  otworu,  zastępującego  drzwi.  Wewnątrz  panowała cisza.  Nieznajomy czatował  w 
ukryciu,  lub  też  włóczył  się  po  moczarach.  Nerwowo  rzuciłem  papierosa,  wziąłem  do  ręki 
rewolwer,  podszedłem  szybko  do  otworu  i  zajrzałem  do  środka.  Nie  było  nikogo.  Dostrzegłem 
natomiast  wiele  znaków,  że  jestem  na  dobrym  tropie.  Tu  niewątpliwie  mieszkał  nieznajomy. 
Przykryte  nieprzemakalnym  płaszczem  kosze  leżały  na  tym  samym  wielkim  głazie,  na  którym 
przedhisryczni mieszkańcy zwykle odpoczywali. 
W  prymitywny  m  ognisku  tlił  się  popiół,  za  nim  stały  kuchenne  naczynia  i  wiadro  do  połowów, 
napełnione  wodą.  Puste  puszki  po  konserwach  świadczyły,  że  już,  od  pewnego  czasu  ktoś  tu 
mieszkał,  a  gdy  mój  wzrok  przywykł  do  panującego  dokoła  półmroku,  w  kącie  dostrzegłem 
bochenek chleba i pół butelki wódki. 
Płaski  głaz  na  środku  chaty  służył  jako  stół.  Leżało  na  nim  małe  zawiniątko  —  niewątpliwie  to 
samo,  które  przez  teleskop  dostrzegłem  na  ramieniu  chłopca.  Był  w  nim  świeży chleb,  wędzony 
ozór  i  dwie  puszki  brzoskwiń.  Przejrzałem  zawiniątko  i  usiadłem,  lecz  w  tej  samej  chwili 
gwałtownie zabiło mi serce — pod puszkę wsunięta była kartka, zapisana niewprawną ręką. 
Chwyciłem ją i przeczytałem: 
Doktor Watson pojechał do Coombe Tracey. 
Przez chwilę stałem z kartką w ręku zastanawiając się co znaczy to lakoniczne doniesienie. A więc 
to mnie, a nie sir Henryka, szpiegował tajemniczy nieznajomy! Nie śledził mnie sam, lecz wysłał za 
mną kogoś zaufanego — może tego chłopaka — i to jest jego raport. 
Bardzo  prawdopodobne,  ze  od  przybycia  tutaj  byłem  cały  czas  śledzony,  i  znów  poczułem  jakiś 
ciężar,  ogarnęła  mnie  świadomość,  że  zręcznie  zarzucono  na  nas  cienką  sieć,  która  jednak 
zacieśnia się dokoła nas tak lekko, że dopiero w ostatecznej chwili zorientujemy się, iż jesteśmy w 
pułapce. 

background image

Jeśli  był  jeden  raport,  mogły  się  znaleźć  i  inne  —  zacząłem  więc  rozglądać  się  i  przeszukiwać 
chatę.  Nie  znalazłem  jednak  nigdzie  żadnej  innej  kartki,  ani  tez  jakiejkolwiek  wskazówki,  która 
mówiłaby o charakterze lub zamiarach człowieka mieszkającego w te] dziwnej siedzibie. To tylko 
było pewne, że musiał być przyzwyczajony do spartańskich warunków i mało dbał o wygody. 
Gdy  pomyślałem  o  ulewie  z  ostatnich  dni  i  spojrzałem  na  szerokie  szpary  między  kamieniami 
tworzącymi dach, zrozumiałem, jak ważna dla nieznajomego była ta sprawa, skoro wytrwał w tak 
niewygodnym schronieniu. 
Czy był naszym zaciętym wrogiem, czy też może naszym aniołem stróżem? Poprzysiągłem sobie, 
że nie opuszczę tego miejsca, dopóki się tego nie dowiem... 
Na  dworze  słońce  powoli  zachodziło,  zapalając  na  niebie  krwawe  łuny  i  złociste  blaski,  które 
odbijały  się  rdzawymi  plamami  w  odległych  kałużach  wielkiego  trzęsawiska.  W  dali  widać  było 
dwie wieże Baskerville Hall, a za nimi słup dymu wznoszącego się ku niebu pokazywał położenie 
wioski Grimpen. W środku, między zamkiem a wsią, za wzgórzem, stał dom Stapletonów. 
Cała przyroda tchnęła ciszą i spokojem. Ja jednak byłem zdenerwowany, ogarnął mnie jakiś strach 
przed spotkaniem, które stawało się z każdą chwilą coraz bliższe. 
Zdenerwowany,  lecz  całkowicie  zdecydowany,  siedziałem  w  ciemnym  kącie  chaty  i  czekałem  na 
przybycie jej mieszkańca. W końcu usłyszałem, że nadchodzi. Z daleka dobiegł mnie ostry odgłos 
butów,  uderzających  o  kamienie.  Zbliżał  się  coraz  bardziej.  Cofnąłem  się  w  najciemniejszy  kąt  i 
odbezpieczyłem w kieszeni rewolwer. Bytem zdecydowany schować się tu, dopóki nieznajomy nie 
wejdzie do środka. 
Nagle nastąpiła przerwa, świadcząca, że się zatrzymał. Potem odgłos kroków zbliżył się ponownie 
i w poprzek wejścia padł cień. 
— Co za cudny wieczór, kochany Watsonie — odezwał się dobrze mi znany glos. — Zdaje mi się, 
że będzie nam przyjemniej na powietrzu, niż w tej norze. 
 
 

Śmierć na moczarach 

Przez chwalę siedziałem osłupiały, z zapartym oddechem, nie dowierzając własnym uszom. Potem 
oprzytomniałem,  a  ciężar  odpowiedzialności  spadł  mi  z  serca.  Tylko  jeden  człowiek  na  świecie 
miał głos tak zimny, przenikliwy i ironiczny. 
— Holmes! — krzyknąłem. — Holmes! 
— Wyjdź już — odezwał się — i proszę cię, tylko ostrożnie z rewolwerem. 
Schylając  się  wszedłem  przez  niski  otwór  i  spostrzegłem  swojego  przyjaciela,  siedzącego  na 
kamieniu. Na widok mojej zdumionej miny jego szare oczy zabłysły wesoło. Schudł nieco, w jego 
twarzy  widać  było  zmęczenie,  ale  był  bardzo  ożywiony,  twarz  opaliła  mu  się  i  zaczerwieniła  od 
wiatru. Ubrany w sportowy garnitur i czapkę, wyglądał, jak zwykły turysta, zwiedzający moczary. 
Dbały o czystość, jak kot o swoje futerko — co jest dla niego charakterystyczne — starał się, być 
tak ogolony i nieskazitelnie ubrany, jakby wyszedł z mieszkania przy Baker Street. 
— Nigdy się jeszcze tak nie ucieszyłem, że cię widzę — powiedziałem ściskając jego dłoń. 
— Ani nie byłeś równie zaskoczony, co'? 
— Tak... przyznaję. 
—  Mogę  cię  zapewnić,  że  moje  zdumienie  było  nie  mniejsze  niż  twoje.  Nie  miałem  pojęcia,  że 
odkryłeś moją kryjówkę, ani że w niej siedzisz, dopóki nie stanąłem jakieś dwadzieścia kroków od 
wejścia. 
— Poznałeś ślady moich butów? 

background image

—  Nie,  mój  drogi,  nie  podjąłbym  się  rozpoznawania  śladów  twoich  butów  wśród  innych.  Jeśli 
chcesz  kiedyś  ukryć  się  przede  mną,  musisz  zmienić  dostawcę  tytoniu,  bo  gdy  ujrzę  niedopałek 
papierosa z napisem Bardley, Oxford Street, wiem, że mój przyjaciel Watson jest w pobliżu. Patrz, 
leży tam na ścieżce. Rzuciłeś go pewnie w uroczystej chwili wejścia do pustej chaty. 
— Jakbyś wiedział. 
—  Domyśliłem  się  od  razu... a  znając twoją  bajeczną  wytrwałość,  byłem przekonany, że  zastanę 
cię tu w ukryciu, z bronią pod ręką, czekającego na mieszkańca tej siedziby. Wziąłeś mnie więc za 
tego zbrodniarza? 
— Nie wiedziałem kim jesteś, ale bytem zdecydowany wyjaśnić tę tajemnicę. 
— Wyśmienicie, Watsonie! A w jaki sposób odkryłeś moją obecność? Dostrzegłeś mnie może tej 
nocy,  kiedy  wybraliście  się  w  pogoń  za  więźniem,  a  kiedy  ja  byłem  na  tyle  nieostrożny,  że 
stanąłem w świetle księżyca? 
— Tak jest, widziałem cię wtedy. 
— I pewnością przeszukałeś wszystkie ruiny, aż wreszcie trafiłeś do tej? 
— Nie. Widziałem chłopca, który ci pomaga i to była wskazówka, dokąd pójść. 
—  Aha,  ten  stary  mężczyzna  z  teleskopem!...  Nie  mogłem  dojść,  co  to  jest,  gdy  pierwszy  raz 
zobaczyłem  światło  odbijające  się  w  soczewkach.  — Wstał  i  zajrzał  do chaty. —  A... Widzę, że 
Cartwright przyniósł mi jedzenie... Co to? Kartka? Więc byłeś w Coombe Tracey? 
— Byłem. 
— U pani Laury Lyons? 
— Właśnie. 
—  Doskonale!  Nasze  poszukiwania  biegły  więc  równolegle,  a  gdy  zestawimy  nasze  informacje, 
mam nadzieję, że będziemy bardzo blisko całkowitego wyjaśnienia sprawy. 
—  Bardzo  się  cieszę,  że  tu  jesteś,  bo  odpowiedzialność  i  tajemnica  zaczynały  mi  za  bardzo 
rozstrajać nerwy. Ale, jak to się stało, że tu przyjechałeś i co tu robiłeś? Byłem pewien, że siedzisz 
na Baker Street i męczysz się nad sprawą szantażu. 
— Właśnie mi na tym zależało, żebyś tak myślał. 
—  A  wiec  bierzesz  mnie  do  pomocy,  ale  mi  nie  ufasz!  —  zawołałem  z  odcieniem  goryczy.  — 
Sądzę, że nie zasłużyłem na to z twojej strony. 
—  Mój  drogi,  twoja  pomoc  była  nieoceniona,  teraz,  jak  i  w  wielu  innych  przypadkach,  i  proszę 
cię,  żebyś mi  wybaczył ten mały podstęp. Prawdę  mówiąc,  przyjechałem tu ze względu na ciebie 
—  miałem  świadomość  niebezpieczeństwa,  na  jakie  się  narażasz,  więc  czułem,  że  muszę  tu 
przyjechać  i  zbadać  sprawę  osobiście.  Gdybym  przyjechał  z  sir  Henrykiem  i  z  tobą, 
prawdopodobnie podzielałbym wasz punkt widzenia, a moja obecność ostrzegłaby naszych bardzo 
groźnych  przeciwników  i  byliby  ostrożniejsi.  Tymczasem,  pozostając w  ukryciu, mogłem  działać 
swobodniej,  niż  gdybym  mieszkał  w  zamku.  Stanowię  żalem  nieznany  element  w  sprawie  i  w 
krytycznej chwili mogę się do niej energicznie włączyć. 
— A dlaczego mnie nie wtajemniczyłeś? 
—  Bo  gdybyś  wiedział,  nic  by  nam  to  nie  pomogło,  a  mogłoby  tylko  spowodować  ujawnienie 
mojej obecności. Chciałbyś coś mi powiedzieć, albo znając twoją przyjaźń, przynosiłbyś mi coś do 
jedzenia i narazilibyśmy się na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Wziąłem tu ze sobą Cartwrighta... 
pamiętasz  —  tego  malca  z  biura  posłańców...  —  i  on  przynosi  mi  niezbędne  rzeczy:  bochenek 
chleba i czysty kołnierzyk. Czego człowiekowi więcej trzeba? Przy tym jest bardzo zwinny i umie 
uważnie patrzeć, więc jest dla mnie nieoceniony. 
— A więc wszystkie moje raporty poszły na mamę? 

background image

Głos zadrżał mi gdy sobie przypomniałem, z jakim trudem i z jaką dumą je pisałem. 
Holmes wyjął z kieszeni zwitek papierów. 
— Mam je tutaj, mój drogi, i zapewniam cię. że je bardzo dokładnie przeczytałem. Kazałem, żeby 
mi  je  tu  przysyłano  tylko  z  jednodniowym  opóźnieniem.  Muszę  ci  szczerze  pogratulować 
zaangażowania i inteligencji, jaką wykazałeś w tej niezwykle zawikłanej sprawie. 
Ta miła pochwała Holmesa załagodziła urazę, jaką miałem do niego za ten cały podstęp, i uciszyła 
mój  gniew.  Czułem  także,  że  miał  rację  i  że  istotnie  lepiej  było  dla  oprawy,  iż  nie  wiedziałem  o 
jego obecności na moczarach. 
— O, tak, już lepiej — powiedział, widząc że się rozchmurzam. — A teraz opowiedz mi czego się 
dowiedziałeś od pani Laury Lyons... Od razu odgadłem, że pojechałeś do niej. Jest jedyną osobą w 
Coombe Tracey, która może nam się przydać. Gdybyś do niej nie pojechał dziś, prawdopodobnie 
ja pojechałbym tam jutro. 
Słońce już zupełnie zaszło i na moczarach zaległa ciemność. Powietrze znacznie się ochłodziło — 
schroniliśmy się więc w chacie i tu, siedząc w mroku, opowiedziałem Holmesowi rozmowę z 
panią Lyons. Słuchał jej tak uważnie, że niektóre szczegóły musiałem powtarzać dwukrotnie. 
—  To  wszystko  jest  bardzo  ważne  —  odrzekł,  gdy  skończyłem.  Wypełniłeś  niezrozumiałą  dla 
mnie dotąd lukę. Czy wiesz, że tą panią łączą ze Stapletonem bardzo bliskie stosunki. 
— Nie wiedziałem, że znają się tak dobrze. 
— O, bardzo... Widują się, pisują do siebie, słowem, kontakty między nimi są doskonałe. Jest to 
bardzo potężna broń w naszych rękach. Gdyby tylko mogła mi posłużyć do uwolnienia jego 
żony... 
— Jego żony? 
— Teraz ja wyjaśnię ci parę spraw, w zamian za wszystkie twoje informacje. Otóż, kobieta, która 
uchodzi tutaj za pannę Stapleton, jest jego żoną. 
— Na Boga, Holmesie! Czy jesteś tego pewien? Jak mogłeś dopuścić. żeby sir Henryk się w niej 
zakochał? 
— Uczucie sir Henryka nie mogło zaszkodzić nikomu innemu poza nim samym. Zauważyłeś, że 
Stapleton bardzo uważał, żeby baronet nie zbliżył się zbytnio do niej i nie zalecał. Powtarzam, ci, 
że ta kobieta jest jego żoną, a nie siostrą. 
— Po co ta dziwna mistyfikacja. 
— Dlatego, że przewidział, iż będzie mu bardziej użyteczna w charakterze wolnej kobiety. W tym 
momencie wszystkie moje ukryte przeczucia, wszystkie nieuchwytne podejrzenia skierowały się w 
stronę  przyrodnika.  Zobaczyłem  teraz  w  tym  obojętnym,  bladym  człowieku  w  słomkowym 
kapeluszu,  z  siatką  na  motyle  w  ręku  —  człowieka  bardzo  cierpliwego,  piekielnie  chytrego,  z 
uśmiechniętą twarzą i duszą mordercy. 
— A więc to on jest naszym wrogiem?... On nas śledził w Londynie? 
— Tak mi się wydaje. 
— A ostrzeżenie... To pewnie ona je wysłała? 
— Naturalnie. 
Spośród  tajemnic,  które  tak  długo  nas  otaczały,  zaczął  wyłaniać  się  jakiś  jeszcze  nieuchwytny, 
potworny zamysł. 
— Czy jesteś tego pewien? Skąd wiesz, że ta kobieta jest żoną Stapletona — spytałem. 
—  Stąd,  że  gdy  spotkał  się  z  tobą  pierwszy  raz,  zapomniał  się  tak  bardzo,  iż  opowiedział  ci 
niektóre  prawdziwe  fakty  ze  swojego  życia.  Zdaje  mi  się.  że  już  nieraz  żałował  tego  swego 
gadulstwa.  Stapleton  był  rzeczywiście  niegdyś  właścicielem  szkoły  w  jednym  z  hrabstw  w 

background image

północnej  Anglii.  Otóż,  nie  ma  nic  łatwiejszego,  jak  odnaleźć  ślady  dyrektora  szkoły.  Istnieją 
agencje  szkolne,  które  mogą  stwierdzić  tożsamość  każdego  pedagoga.  Niedługie  poszukiwania 
wykazały,  że  zamknięto  w  tamtych  okolicach  szkołę,  a  towarzyszyły  temu  ohydne  okoliczności. 
Właściciel  szkoły,  który  jednak  nazywał  się  inaczej,  zniknął  razem  z  żoną.  Rysopis  zgadzał  się. 
więc  gdy  dowiedziałem  się  jeszcze,  że  ten  mężczyzna  zajmował  się  entomologią,  nie  miałem już 
żadnej wątpliwości. 
Ciemności zaczynały się rozpraszać, do wyjaśnienia pozostało jednak jeszcze wiele szczegółów. 
— Jeśli ta kobieta jest istotnie żoną Stapletona, jaką rolę odegrała pani Laura Lyons? — spytałem 
ponownie. 
— To wyjaśniły twoje poszukiwania. Twoja rozmowa z nią przyczyniła się bardzo do wyjaśnienia 
sytuacji.  Nic  nie  wiedziałem  o  jej  planowanym  rozwodzie.  Ponieważ  uważa  Stapletona  za 
kawalera, liczy z pewnością, że on się z nią ożeni. 
— A gdy się dowie prawdy? 
— Zyskamy sprzymierzeńca. Więc przede wszystkim musimy się z nią zobaczyć... obaj, i to jutro. 
Ale,  Watsonie,  czy  nie  uważasz, że  za  długo  trwa  twoja nieobecność na  stanowisku. Powinieneś 
już być w Baskerville Hall.  
Ostatnie purpurowe blaski zgasły na zachodzie — noc zeszła na moczary, a na niebie roziskrzyły 
się pierwsze gwiazdy. 
—  Jeszcze  jedno  pytanie  —  powiedziałem  wstając.  —  Nie  powinniśmy  mieć  wobec  siebie 
tajemnic. Co to wszystko znaczy? Do czego zmierza Stapleton? Jaki ma cel? 
—  Morderstwo,  Watsonie  —  odpowiedział  Holmes  zniżonym  głosem  —  wyrafinowane, 
rozmyślne, z zimną krwią popełnione morderstwo. Nie żądaj ode mnie szczegółów. Zastawiłem na 
niego  pułapkę,  podobnie,  jak  on  na  sir  Henryka,  a  dzięki  twojej  pomocy,  mam  go  już  prawie  w 
ręku.  Grozi  nam  tylko  jedno niebezpieczeństwo  — może  nas  zaskoczyć  i wymierzyć  cios, zanim 
będziemy  gotowi  do  walki.  Jeszcze  jeden,  najwyżej  dwa  dni,  a  będę  miał  wszystkie  dowody. 
Tymczasem ty  czuwaj  nad baronetem równie troskliwie, jak czuwa kochająca matka nad chorym 
dzieckiem.  Twój  dzisiejszy  wyjazd  był  konieczny,  a  mimo  to  wolałbym,  żebyś  nie  opuszczał  sir 
Henryka. Słyszysz? 
Okropny krzyk — krzyk śmiertelnego strachu i przerażenia rozdarł panującą na moczarach ciszę. 
Zamarła mi krew w żyłach. 
— O, Boże! — wyjąkałem. — Co tu jest? 
Holmes zerwał się na równe nogi. Jego olbrzymia postać zarysowała się w wejściu — stał z 
pochylonymi ramionami, z głową wysuniętą do przodu, usiłując wzrokiem przeniknąć ciemności. 
— Cicho! — szepnął — Cicho. 
Usłyszeliśmy  ten  krzyk  dlatego,  że  był  gwałtowny,  choć  pochodził  z  odległej  części  mokradeł. 
Teraz rozległ się znów bliżej, głośniejszy i jeszcze bardziej przejmujący. 
— Gdzie to jest? — szepnął Holmes, a drżenie głosu wskazywało, że ten człowiek z żelaza jest do 
głębi poruszony. — Gdzie to jest, Watsonie? 
— Zdaje mi się, że tam — odparłem, wskazując w ciemność. 
— Nie, tam. 
I znów ten okrzyk trwogi, głośniejszy i znacznie bliższy, rozległ się wśród ciszy nocy... 
Ale  tym  razem  przyłączył  się  do  niego  inny  dźwięk  —  głuche  warczenie,  rytmiczne,  a  jednak 
groźne, które wzmagało się i cichło, jak nieustający szum morskich fal. 
—  Pies!  —  krzyknął  Holmes.  —  Chodź,  Watsonie,  chodź  szybko!  Boże,  żebyśmy  tylko  nie 
przyszli za późno! 

background image

I popędził naprzód, a ja biegłem tuż za nim. Nagle, gdzieś spośród skał przed nami, usłyszeliśmy 
ostatni  rozpaczliwy  wrzask,  a  potem  rozległ  się  głuchy  łoskot.  Stanęliśmy,  nadsłuchując.  Żaden 
inny dźwięk nie przerwał już przytłaczającej ciszy tej bezwietrznej nocy. 
Holmes przycisnął dłoń do czoła, jak człowiek nieprzytomny. Po chwili tupnął niecierpliwie. 
— Zwyciężył, Watsonie. Spóźniliśmy się. 
— Nie, nie... To niemożliwe! 
— Jestem chyba szalony, że do tej chwili zostawiłem go w spokoju! Patrz, Watsonie, co wynikło z 
tego, że opuściłeś zamek! Ale przysięgam, jeżeli stało się najgorsze, co mogło się stać, zemścimy 
się. 
Biegliśmy  w  ciemności,  potykając  się  o  głazy,  przedzierając  przez  krzaki  jałowca,  wdrapując  na 
wzgórza  i  zbiegając  ze  stoków.  ciągle  kierując  się  do  miejsca,  skąd  dobiegały  nas  straszne 
odgłosy.  Z  każdego  wzgórza  Holmes  rozglądał  się  uważnie  dokoła.  ale  czarny  mrok  zalegał 
moczary a wśród rozległego pustkowia nic się nie poruszało. 
— Czy coś widzisz? 
— Nic. 
— Ale... Słuchaj... Co to jest? 
Usłyszeliśmy cichy jęk. Znów, z lewej strony! Łańcuch skał kończył się tu nagle, tworząc urwistą 
pochyłość,  w  której  leżało  cos  czarnego  i  bezkształtnego.  Przedzierając  się  wśród  głazów, 
zbliżyliśmy się do tego miejsca i zobaczyliśmy mężczyznę leżącego twarzą do ziemi. Byt skulony, 
z głową pod  sobą.  Miał  podniesione ramiona,  a  całe ciało skurczone jak do skoku. Wyglądał tak 
dziwacznie,  że  nie  zdawałem  sobie  sprawy,  że  umierał.  Ciemna  postać,  nad  którą  obaj 
pochylaliśmy  się,  nie  wydała już nawet  najcichszego  szeptu. Holmes  przesunął ręką po leżącym i 
poderwał się zaraz z krzykiem. Płomień zapałki, którą zaświecił, padł na jego zakrwawione palce i 
na strumień krwi, który wypływał z roztrzaskanej czaszki ofiary. Blask oświetlił jeszcze coś więcej 
—  to  było  ciało  sir  Henryka  Baskervilla!  Zamarliśmy  z  przerażenia.  Obaj  pamiętaliśmy  jego 
dziwaczny  garnitur  ceglastego  koloru, w  którym ujrzeliśmy  go  po  raz  pierwszy  na Baker Street. 
Zdążyliśmy  go  dostrzec  nim  zgasła  zapałka,  a  razem  z  nią  nasza  nadzieja.  Holmes  odetchnął 
głęboko i, mimo ciemności, widziałem, że zbladł. 
— Bandyta! — syknąłem przez zaciśnięte zęby- — Nigdy sobie nie daruję, że dopuściłem do tego 
nieszczęścia! 
—  Jestem  bardziej  winny  od  ciebie.  Goniąc  za  drobnymi  szczegółami,  chcąc  mieć  niezbite 
dowody,  pozwoliłem  zabić  swojego  klienta.  Jest  to  największa  porażka,  jaka  mnie  spotkała  w 
mojej  karierze.  Ale  skąd  mogłem  wiedzieć,  że  sir  Henryk,  pomimo  moich  ostrzeżeń,  zechce 
narażać życie i będzie sam chodził po moczarach? Jak mogłem to przewidzieć? 
— I pomyśleć, że słyszeliśmy jego krzyki... Boże, co za krzyki!... i nie zdołaliśmy go ocalić! Gdzie 
jest ten okropny pies, który go zabił? Włóczy się pewnie jeszcze wśród skał. A Stapleton? Gdzie 
się kryje? Zapłaci za tę zbrodnię. 
— Zapłaci. Już ja się o to postaram. Stryj i bratanek zamordowani... Jeden umarł z przerażenia na 
sam  widok  zwierzęcia,  które  uważał  za  coś  nadprzyrodzonego,  drugi  znalazł  śmierć  uciekając 
przed tą bestią. Ale teraz musimy jeszcze dowieść związków między człowiekiem a zwierzęciem. 
A nie możemy nawet udowodnić, że taki pies w ogóle istnieje, skoro tylko słyszeliśmy szczekanie 
i warczenie, a sir Henryk zmarł na skutek upadku. Ale przysięgam na wszystkie świętości, że choć 
ten Stapleton jest przebiegły i sprytny, dopadnę go w ciągu dwudziestu czterech godzin. 
Ze ściśniętym sercem staliśmy nad okaleczonym ciałem, poruszeni nagłą i nieodwołalną katastrofą, 
która tak smutnie zakończyła naszą długą i trudną pracę. 

background image

Księżyc powoli wysuwał się zza chmur. Weszliśmy na skały, z których spadł nasz biedny przyjaciel 
i  ze  szczytu  spoglądaliśmy  na  moczary,  w  połowie już osrebrzone  blaskiem  księżyca,  w połowie 
jeszcze tonące w mroku.  
Daleko,  w  kierunku  Grimpen,  jaśniało  jedno  żółte  światełko.  Mogło  płonąć  jedynie  w  samotnej 
siedzibie Stapletonów. Zakląwszy wściekle, podniosłem pięść i spytałem Holmesa: 
— Dlaczego nie mielibyśmy schwytać go od razu? 
— Nie mamy jeszcze wystarczających dowodów. Ten bandyta jest niezwykle zręczny i przebiegły. 
W sądzie nie chodzi o to, co się wie, ale o to, czego można dowieść. Jeden fałszywy krok z naszej 
strony, a morderca może nam się jeszcze wymknąć. 
— Co w takim razie zrobimy? 
—  Będziemy  mieli  jutro  wiele  roboty,  bądź  spokojny.  Tymczasem  oddajmy  naszemu  biednemu 
przyjacielowi ostatnią posługę. 
W świetle księżyca ciało było wyraźnie widoczne. Gdy znów spojrzałem na postać pokrzywioną w 
przedśmiertelnym skurczu zabolało mnie serce, a w oczach pojawiła się mgła. 
—  Trzeba  wezwać  pomoc,  Holmesie.  Sami  nie  zdołamy  zanieść  go  do  zamku...  Wielkie  nieba, 
człowieku, czyś ty oszalał? 
Holmes  krzyknął,  pochylił  się  nad  zwłokami,  a  teraz  skakał,  śmiał  się  i  ściskał  moją  rękę.  Nie 
poznawałem swojego poważnego, zawsze panującego nad sobą przyjaciela. 
— Broda!... Broda! Ten człowiek ma brodę! 
— Brodę? 
— To nie baronet... to... ależ tak... to mój sąsiad, zbiegły więzień! 
Z  gorączkowym  pośpiechem  odwróciliśmy  ciało  i  w  świetle  księżyca  ukazała  się  nam 
zakrwawiona  broda.  Nie  można  było  pomylić  się  widząc  to  wystające  czoło  i  zapadłe zwierzęce 
oczy.  Poznałem twarz  Seldena,  którą  widziałem  wcześniej nad  świecą  w  szczelinie  skały.  I  w tej 
chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Przypomniałem sobie, że baronet podarował swoją starą 
garderobę  Barrymorowi.  Barrymore  zaś  dał  ją  Seldenowi,  chcąc  mu  pomóc  w  ucieczce.  Buty, 
koszula, czapka — należały wcześniej do sir Henryka. 
Wypadek  był  niewątpliwie  bardzo  smutny,  ale  sądy  i  tak  skazały  nieszczęśnika  na  śmierć.  Już 
uspokojony, opowiedziałem Holmesowi historię garderoby Seldena. 
—  W  takim  razie  to  ubranie  stało  się  przyczyną  jego  śmierci  —  powiedział.  —  Teraz  jest  już 
jasne,  że  do  wytresowania  psa  Stapleton  użył  jakiegoś  przedmiotu,  należącego  do  sir  Henryka. 
Najprawdopodobniej,  posłużył  mu  do  tego  but,  który  zginął  w  hotelu,  pies  pobiegł  więc  za 
Seldenem. Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia, skąd Selden mógł w ciemnościach wiedzieć, że ściga 
go pies? 
— Prawdopodobnie go słyszał. 
—  Tak  twardy  człowiek,  jak  ten  morderca,  nie  przeraziłby  się  słysząc  szczekanie  psa  na 
moczarach,  aby  krzyczeć  jak  wariat  o  pomoc,  narażając  się  na  aresztowanie.  Sądząc  z  tego  co 
słyszeliśmy musiał długo uciekać przed zwierzęciem. Skąd jednak wiedział, że ściga go pies? 
— Jeśli przypuścimy, że wszystkie nasze wnioski są słuszne, to nie rozumiem dlaczego ten pies,.. 
— Ja nic nie przypuszczam. 
—  Otóż  dlaczego  ten  pies  został  wypuszczony dzisiaj?  Sądzę,  że nie wałęsa się stale  swobodnie 
po moczarach. Stapleton nie wypuściłby go gdyby nie miał powodu spodziewać się, że sir Henryk 
wyjdzie dziś wieczorem. 

background image

—  Trudniej  jest  odpowiedzieć  na  moje  pytanie.  Twoje,  jak  sądzę,  wkrótce  zostanie  wyjaśnione, 
podczas  gdy  moje  na  zawrze  pozostanie  tajemnicą.  A  teraz,  co  zrobimy  ze  zwłokami?  Nie 
możemy ich zostawić. 
— Proponuję, żeby je położyć w najbliższych ruinach, dopóki nie zawiadomimy policji. 
— Doskonale. Myślę, że damy sobie radę sami... Watsonie, a to co? Patrz, to on... Co za piekielna 
odwaga.  Tylko  ani  słowem  nie  zdradź  swoich  podejrzeń...  Ani  słówka,  inaczej  runą  wszystkie 
moje  plany.  Zbliżała  się  do nas  jakaś  postać,  idąca ścieżką przez  moczary. Wkrótce dostrzegłem 
żar  zapalonego  cygara,  a  w  bladym  świetle  księżyca  poznałem  drobną  postać  i  skaczący  chód 
przyrodnika. Gdy nas zauważył, przystanął, po czym ruszył do nas. 
—  Doktorze  Watson,  to  pan?  Ze  wszystkich  ludzi  na  świecie  pana  najmniej  spodziewałem  się 
zastać tu, na moczarach, o tak późnej porze. Ale, mój Boże, kto to? Jakiś ranny? Nie... Niech mi 
pan nie mówi, że to nasz przyjaciel sir Henryk!  
Minął mnie z pośpiechem i pochylił się nad ciałem. Słyszałem, jak zaczerpnął głęboko powietrza, a 
cygaro wypadło mu z dłoni. 
— Kto... Kto to jest? 
— Selden, więzień, który uciekł z Princetown. 
Śmiertelnie  blady  Stapleton  odwrócił  się  do  nas,  lecz  z  wielkim  wysiłkiem  pokonał  swoje 
zdumienie i rozczarowanie. 
Badawczo spoglądał kolejno na mnie i na Holmesa. 
— Mój Boże! Co za smutne wydarzenie! Co spowodowało jego śmierć? 
— Zdaje się, że roztrzaskał sobie głowę, spadając z tych skał. Przechadzałem się z przyjacielem po 
moczarach, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk. 
— Ja również usłyszałem krzyk i dlatego wyszedłem. Byłem niespokojny o sir Henryka. 
— Dlaczego właśnie o sir Henryka? 
Nic mogłem się powstrzymać od tego pytania. 
—  Dlatego,  że  prosiłem  go,  by  spędził  u  nas  wieczór  i  byłem  zdziwiony,  że  nie  przyszedł.  Gdy 
usłyszałem  krzyki  na  moczarach,  ogarnął  mnie  niepokój.  Ale  —  przenikliwe  oczy  przyrodnika 
znów  biegały  od  mojej  twarzy  do  twarzy  Holmesa  —  czy  nie  słyszeliście  panowie  nic  innego, 
oprócz krzyku? 
— Ja nie — odparł Holmes — a ty? 
— Ja też nie! 
— Ale dlaczego zadaje pan to pytanie? — spytał Holmes. 
—  O,  tylko  tak...  Panowie  znają  przecież  opowieści,  krążące  tu  wśród  chłopów,  o  jakimś 
olbrzymim  psie,  który  straszy...  Mówią,  że  niekiedy  wyje  nocami.  Zastanawiałem  się  więc  nad 
tym, czy nie było słychać tej nocy jakiegoś odgłosu, który mógłby usprawiedliwić tę legendę. 
— Nie słyszeliśmy nic podobnego — odrzekłem. 
— A czemu pan przypisuje śmierć tego człowieka? 
—  Jestem  pewien,  że  opanował  go  strach,  w  jakim  ciągle  żył,  bojąc  się  wykrycia.  W  nagłym 
obłędzie biegł po moczarach, dostał się bezwiednie na te skały i spadł, roztrzaskując sobie głowę. 
—  Pańskie  przypuszczenie  jest  bardzo  prawdopodobne  —  powiedział  Stapleton  i  odetchnął 
głęboko, co świadczyło, że doznał wielkiej ulgi. — A co pan myśli, panie Holmes? 
Mój przyjaciel lekko się ukłonił. 
— Jak pan szybko rozpoznaje ludzi — odrzekł. 
— Spodziewaliśmy się tutaj pana od czasu przyjazdu doktora Watsona. Przyjechał pan w porę, by 
zostać świadkiem tragedii. 

background image

—  Tak,  rzeczywiście.  Nie  wątpię,  że  przypuszczenia  mojego  przyjaciela  okażą  się  prawdziwe. 
Niemiłe wspomnienie zabiorę z sobą jutro do Londynu. 
— A... jutro pan wyjeżdża? 
— Mam taki zamiar. 
— Spodziewam się, że pański pobyt wyjaśnił nieco wypadki, które nas tak zaniepokoiły. 
Holmes wzruszył ramionami. 
— Nie zawsze  wszystko się udaje. Tu potrzeba faktów, a nie legend i pogłosek. Dotąd nic w tej 
sprawie nie wykryłem. 
Mój przyjaciel mówił zupełne szczerym, swobodnym głosem. Niemniej Stapleton patrzył na niego 
uważnie. Po chwili zwrócił się do mnie. 
— Chciałbym przenieść tego biedaka do mojego domu, ale boję się, że moja siostra bardzo by się 
przeraziła. Sądzę, że jeśli zakryjemy mu twarz, może tu poleżeć bezpiecznie do rana.  
Tak  zrobiliśmy.  Potem,  nie  dając  się  zaprosić  do  Stapletona,  ruszyliśmy  z  Holmesem  do 
Baskerville  Hall.  Przyrodnik  został  sam.  Odwróciliśmy  się  po  chwili  i  widzieliśmy,  jak  szedł 
wolnym  krokiem  w  głąb  moczarów.  Za  nim,  na  stoku  osrebrzonym  blaskiem  księżyca,  wielka 
czarna plama wskazywała miejsce, gdzie leżał człowiek, który zginął tak niespodziewaną śmiercią. 
—  Dochodzimy  do  krytycznej  chwili  —  powiedział  Holmes po dłuższym  milczeniu. — Ależ  ten 
człowiek ma nerwy! Jak on się trzymał na widok, że ktoś inny padł ofiarą jego pułapki! Nie każdy 
zapanowałby  tak  nad sobą. Powiedziałem ci  już  w Londynie, Watsonie, i powtarzam to teraz, że 
nie mieliśmy dotychczas równie przebiegłego przeciwnika. 
— Żałuję, że cię widział. 
— I ja również początkowo żałowałem. Ale nie można było uniknąć tego spotkania. 
— Co on teraz, twoim zdaniem, zrobi, skoro wie, że jesteś tutaj? 
—  Może  stanie  się  ostrożniejszy,  a  może  też  od  razu  zrobi  cos  nieostrożnie.  Jak  większość 
wytrawnych przestępców, może za bardzo zaufa własnej mądrości i wyobrazi sobie, że zmylił nas 
zupełnie. 
— Dlaczego nie mielibyśmy od razu go aresztować? 
—  Mój  drogi,  jesteś  człowiekiem  czynu.  Wrodzony  popęd  skłania  cię  zawsze  do  energicznego 
działania.  Przypuśćmy,  że  aresztowalibyśmy  Stapletona  dzisiaj  w  nocy.  Co  byśmy  na  tym 
skorzystali?  Niczego  nie  moglibyśmy  mu  udowodnić,  i  na  tym  właśnie  polega  jego  piekielna 
przebiegłość. Gdyby działał przy pomocy innego człowieka, moglibyśmy wykryć jego wspólnika i 
zyskać  świadka,  ale  jeśli  nawet  odnajdziemy  tego  olbrzymiego  psa,  nie  pomoże  nam  to  założyć 
stryczek na kark jego pana. 
— Mamy przecież dostatecznie wiele dowodów. 
— Nie sądzę... Tylko same podejrzenia i przypuszczenia. Wyśmiano by nas w sądzie, gdybyśmy 
poszli z taką legendą i z takimi dowodami. 
— A śmierć sir Karola? 
—  Znaleziono  go  nieżywego,  bez  najmniejszych  obrażeń.  Ty  i  ja  wiemy,  że  umarł  ze  strachu  i 
wiemy  też,  co  go  tak  przeraziło,  ale  w  jaki  sposób  przekonamy  o  tym  dwunastu  ograniczonych 
sędziów przysięgłych? Gdzie są siady psa? Gdzie są znaki jego kłów? Wiemy, oczywiście, że pies 
nie  dotknął  zmarłego  i  że  sir  Karol  skonał,  zanim  to  bydlę  go  dopadło.  Ale  musimy  tego 
wszystkiego dowieść, a to niemożliwe. 
— No, a wypadek z dzisiejszej nocy? 
—  Na  nic  się  nam  nie  przyda.  Znów  nie  było  bezpośredniego  związku  między  psem  a  śmiercią 
tego  człowieka.  Nie  widzieliśmy  psa.  Słyszeliśmy  go,  ale  nie  moglibyśmy  dowieść,  ze  ścigał 

background image

właśnie  tego  więźnia.  Bo  i  z  jakiego  powodu?  Nie,  mój  drogi,  musimy  pogodzić  się  z  tym,  że 
dotąd  nie  mamy  żadnych  podstaw  do  oskarżenia  i  że  musimy  postarać  się  o  niezbite  dowody, 
pozwalające wnieść sprawę do sądu. 
— A w jaki sposób zabierzesz się do tego? 
—  Mam  nadzieję,  że  pomoże  nam  pani  Laura  Lyons,  gdy  jej  wyjaśnimy  całą  sytuację.  Mam  też 
jeszcze  inne  plany.  Kto  wie,  co  nam  przyniesie  jutrzejszy  dzień. Myślę, ze ostatecznie zwyciężę, 
zanim jutro zajdzie słońce. 
Nic  więcej  nie  mogłem  się  od  niego  dowiedzieć,  i  pogrążeni  w  myślach,  doszliśmy  do  bramy 
zamku. 
— Wejdziesz ze mną? — spytałem. 
—  Wejdę,  nie  ma  potrzeby,  żebym  się  dalej  ukrywał...  Jeszcze  jedno  słowo  Watsonie.  Nie 
wspominaj sir Henrykowi o psie. Niech myśli o śmierci Seldena to, co Stapleton chce, żebyśmy my 
myśleli.  Lepiej  zniesie  to,  co  go  jutro  czeka,  pisałeś  mi  przecież,  jeśli  się  nie  mylę.  że  jest 
zaproszony na obiad do Merripit House? 
— Tak, i ja również. 
—  Ty  jakoś  się  wykręcisz,  a  on  pójdzie  sam.  Wymyślimy  dla  ciebie  jakiś  powód.  A  teraz  skoro 
spóźniliśmy się na obiad, sądzę, że dostaniemy przynajmniej kolację. 
 
 

Zarzucanie sieci 

Sir  Henryk  bardziej  się  ucieszył  niż  zdziwił  widokiem  Sherlocka  Holmesa,  gdyż  od  kilku 

dni  spodziewał  się  jego  przyjazdu  z  powodu  ostatnich  wypadków.  Niemniej  był  bardzo 
zaskoczony, gdy spostrzegł, ze mój przyjaciel nie ma ze sobą bagaży i że się z tego nie tłumaczy. 
Zaopatrzyliśmy  go  wkrótce  we  wszystko,  czego  potrzebował,  i  przy  spóźnionej  kolacji, 
opowiedzieliśmy baronetowi nasze przygody na tyle, na ile uznaliśmy za stosowne. 
Wcześniej spełniłem przykry obowiązek: zawiadomiłem Barrymora i jego żonę o śmierci Seldena. 
Ta  wiadomość  przyniosła  kamerdynerowi  wielką  ulgę,  ale jego  żona  rozpłakała  się  żałośnie.  Dla 
całego świata zmarły był człowiekiem, dopuszczającym się zbrodni, na wpół zezwierzęconym, dla 
niej jednak pozostał na zawsze samowolnym chłopcem, dzieckiem, które czepiało się jej spódnicy 
gdy była młodą dziewczyną. 
— Piekielnie się nudziłem w domu przez cały dzień, od wyjazdu Watsona dziś rano — powiedział 
baronet. — Sądzę, że będziecie mi panowie już teraz ufali, gdyż dotrzymałem obietnicy. Gdybym 
nie  przysiągł,  że  sam  nie  będę  wychodzić,  mógłbym  przyjemniej  spędzić  wieczór,  bo  miałem 
zaproszenie do Stapletona. 
— Nie wątpię, że spędziłby pan przyjemny wieczór — odparł Holmes sucho. — Ale nie domyśla 
się pan nawet, że my już opłakiwaliśmy pana śmierć. 
Sir Henryk spojrzał na nas ze zdumieniem. 
— A to dlaczego? 
— Ten nieszczęsny zbrodniarz ubrany był w pański garnitur. Obawiam się, że pański lokaj, który 
mu go dał, będzie miał do czynienia z policją. 
— Nie przypuszczam. O ile pamiętam, ubranie nie było znaczone moimi inicjałami. 
—  Tym  lepiej  dla  niego,  a  faktycznie  tym  lepiej  dla  was  wszystkich,  bo  wszyscy  postąpiliście 
wbrew przepisom. Nie jestem pewien, czy jako sumienny stróż prawa, nie powinienem aresztować 
wszystkich w domu. Raporty Watsona są bardzo obciążającymi dokumentami. 

background image

— A co z naszą sprawą? — spytał baronet. — Czy udało się panu wpaść na jakiś trop? Bo my z 
Watsonem nie wiemy wiele więcej niż na początku, choć siedzimy tutaj. 
—  Wydaje  mi  się,  że  niedługo  będę  mógł  wyjaśnić  dokładnie całą  sytuację.  Sprawa jest trudna i 
niesłychanie  zawikłana.  Niektóre  elementy  są  jeszcze  zupełnie niejasne, ale światło,  które nam  je 
rozjaśni,  już  się  zbliża.  —  Watson  powiedział  panu  z  pewnością,  że  jedno  stwierdziliśmy  na 
pewno:  słyszeliśmy  psa  na  moczarach.  Mogę  zatem  przysiąc,  że  ta  legenda  nie  jest  tylko 
zabobonem. Miałem  wiele  do  czynienia  z psami  na Dalekim Zachodzie w Ameryce, i rozpoznam 
wycie  psa.  Jeśli  pan  zdoła  mu nałożyć  kaganiec  i uwiązać go  na  łańcuchu, gotów  jestem  ogłosić 
pana największym detektywem na świecie. 
—  Sądzę,  że  założę  mu  kaganiec  i  uwiążę  na  łańcuchu  bez  wielkich  trudności,  jeżeli  pan  mi 
pomoże. 
— Zrobię wszystko, co mi pan każe. 
—  Doskonałe,  żądam  jednak,  żeby  pan  był  mi  ślepo  posłuszny  i  nie  pytał  o  powody  moich 
poleceń. 
— Dobrze, jak pan chce. 
— Jeśli dotrzyma pan słowa, możemy szybko rozwiązać naszą zagadkę. Nie wątpię... 
Nagle  urwał  i  patrzył  uparcie  ponad  moją  głową  w  próżnię.  —  Światło  lampy  padało  prosto  na 
jego  twarz,  która  stała  się  tak  uważna  i  zastygła  jak  kamień,  że  przypominała  klasyczny  posąg, 
wyobrażający zdumienie i wyczekiwanie. 
— Co się stało? — krzyknęliśmy obaj z baronetem. 
Gdy  Holmes  zwrócił  wzrok  ku  nam.  wiedziałem,  że  wydarzyło  się  coś  ważnego.  Twarz  miał 
spokojną, ale w jego oczach widziałem radość. 
—  Proszę  wybaczyć  podziw  znawcy  —  powiedział,  wskazując  ręką  szereg  portretów, 
zawieszonych  na  przeciwległej  ścianie  —  Watson  twierdzi  wprawdzie,  że  nie  mam  pojęcia  o 
sztuce,  ale  to  prosta  zazdrość  wynikająca  z  tego,  że  nasze  gusty  się  różnią.  Ma  pan  tu  zbiór 
bardzo pięknych portretów. 
— Miło mi, że je pan chwali — odparł sir Henryk, spoglądając z pewnym zdumieniem na mojego 
przyjaciela. — Nie znam się na tym, co prawda, i lepiej niż obraz umiałbym ocenić konia lub byka. 
Nie wiedziałem, że znajduje pan czas i na takie zainteresowania. 
— Umiem ocenić dzieło dobre, gdy je widzę, a tu jest ich wiele. Mogę przysiąc, że ta pani tam w 
niebieskim  jedwabiu  to  Kneller,  a  ten  otyły  dżentelmen,  w  peruce  to  na  pewno  Reynolds. 
Domyślam się. że to portrety rodzinne? 
— Tak jest, wszystkie. 
— A czy zna pan też imiona innych swoich przodków? 
— Barrymore kładł mi je do głowy i sądzę, że potrafię powtórzyć jego lekcję. 
— A więc kim jest ten dżentelmen z teleskopem? 
— To wiceadmirał Baskerville,. który służył pod rozkazami Rodneya w Indiach Zachodnich. A ten 
w  błękitnym  stroju,  z  plikiem  papierów  w  ręku,  to  sir  William  Baskerville,  prezes  komisji  Izby 
Gmin za Pitta. 
— A ten kawaler na wprost mnie... w czarnym aksamicie i koronkach? 
—  O,  tego  dżentelmena  powinien  pan  koniecznie  poznać,  gdyż  on  jest  powodem  całego 
nieszczęścia. To ów wyklęty Hugon. który wywołał z piekieł psa Baskervillów. Nie zapomnimy 
go chyba. 
Spoglądałem na portret z zainteresowaniem i z pewnym zdziwieniem. 

background image

—  Dziwna  rzecz  —  powiedział  Holmes  —  ma  wygląd  spokojnego,  skromnego  człowieka... 
Chociaż,  co  prawda,  diabeł  patrzy  mu  z  oczu.  Wyobrażałem  go  sobie  jako  barczystego 
mężczyznę, o brutalnym wyglądzie. 
—  Autentyczność  portretu  nie  ulega  wątpliwości  bo  na  odwrotnej  stronie  płótna  jest  jego  imię i 
data 1647. 
Holmes mówił już niewiele — stary portret byt dla niego widocznie bardzo interesujący, gdyż do 
końca  kolacji  mój  przyjaciel  nie  odrywał  prawie  wzroku  od  płótna.  Dopiero  później,  gdy  sir 
Henryk  poszedł spać, Holmes podzielił się ze mną swoimi spostrzeżeniami. Zaprowadził mnie do 
jadalni i trzymając w ręku lichtarz ze świecą, oświetlił zniszczony przez czas portret na ścianie. 
— Czy coś tu dostrzegasz? — spytał. 
Wpatrzyłem się w  pociągłą,  surową twarz,  w długie loki, które ją otaczały, w szeroki kapelusz z 
piórem  i  w  biały  koronkowy  kołnierz.  Ta  wymuskana  twarz  nie  miała  wprawdzie  zwierzęcego 
wyrazu, ale była ponura i harda, miała zaciśnięte wąskie usta i zimne, nieubłagane spojrzenie. 
— Czy nie jest podobny do któregoś z twoich znajomych? 
— Zdaje mi się, że dolna część twarzy przypomina sir Henryka. 
— To tylko sugestia, nic więcej. Ale poczekaj chwilę. 
Holmes wszedł na krzesło i trzymając świecę w lewej ręce, prawą zakrył kapelusz i długie loki. 
— Wielki Boże! — krzyknąłem zdumiony. 
Na płótnie ukazało się oblicze Stapletona. 
—  A  co  teraz  widzisz!  Moje  oczy  przyzwyczaiły  się  badać  twarze  a  nie  dodatki.  Pierwszą 
umiejętnością, którą musi posiadać detektyw, jest umiejętność rozpoznawania wszelkich przebrań. 
— Niesłychane... Rzeczywiście. Można by to wziąć za portret Stapletona. 
—  Tak,  stoimy  wobec  ciekawego  przykładu  atawizmu,  zarówno  zdaje  się  fizycznego,  jak  i 
umysłowego. Studiowanie rodzinnych portretów może przekonać każdego do tej teorii. Stapleton 
pochodzi z rodu Baskervillów, to oczywiste i nie ulega dla mnie wątpliwości. 
— I może myśleć o odziedziczeniu spadku. 
— Właśnie. Ten  portret przypadkowo dostarczył nam jednego z najważniejszych ogniw, którego 
nam  dotąd  brakowało.  Mamy  go,  Watsonie.  mamy  go!  Nie  boję  się  przysiąc,  że  zanim  minie 
jutrzejszy  dzień,  będzie  trzepotał  się  w  naszej  sieci  tak  rozpaczliwie,  jak  jego  motyle.  Szpilka, 
korek i pudełko z napisem, a możemy go dołączyć do zbioru przy Baker Street. 
Holmes, oddalając się od portretu, wybuchnął śmiechem, a zdarzało się to rzadko. Zawsze, kiedy 
słyszałem ten śmiech, bywał on dla kogoś złą wróżbą. 
Następnego  dnia  wstałem  wcześnie  rano,  ale  Holmes  był  już  na  nogach,  gdyż  ubierając  się, 
widziałem, jak szedł główną aleją parkową. 
—  Tak,  będziemy  mieli  dziś  gorący  dzień  —  rzekł,  gdy  się  spotkaliśmy  i  zatarł  ręce  na  myśl  o 
zbliżającym się działaniu. 
—  Sieci  są  już  zarzucone  w  odpowiednim  miejscu  i  niebawem  zacznie  się  połów.  Zanim  noc 
zapadnie, będziemy wiedzieli, czy schwytaliśmy naszego wielkiego żarłocznego szczupaka, czy też 
wymknął się z sieci. 
— Byłeś już na moczarach? 
—  Wysłałem  z  Grimpen  do  Princetown raport  o śmierci Seldena. Chyba mogę was  zapewnić,  iż 
nikt  nie  będzie  niepokojony  w  związku  z  tą  sprawą.  Doniosłem  też  memu  wiernemu 
Cartwrightowi,  co  się  ze  mną  stało.  Chłopiec  lamentowałby  przed  moją  jaskinią,  jak  pies  nad 
grobem pana. gdybym go nie powiadomił, że jestem bezpieczny. 
— A teraz, co zamierzasz? 

background image

— Zobaczyć się z sir Henrykiem. A... Oto jest! 
— Dzień dobry panu — powiedział baronet. — Wygląda pan jak generał układający plan bitwy z 
szefem sztabu. 
— Zupełnie trafne porównanie. Watson pyta mnie właśnie o rozkazy. 
— I ja również po to przychodzę. 
— Doskonale. Jest pan zaproszony na obiad do naszych przyjaciół Stapletonów, prawda? 
— Spodziewam się,  że i  panowie  pójdziecie  ze mną. Slapletonowie są bardzo gościnni i przyjmą 
was z radością. 
— Obawiam się, że będziemy musieli pojechać z Watsonem do Londynu. 
— Do Londynu? 
— Tak, wydaje mi się, że teraz będziemy tam bardziej potrzebni. 
Twarz baroneta spochmurniała. 
— Myślałem, że pozostaniecie tu ze mną, dopóki się wszystko nie wyjaśni. Pobyt w zamku wśród 
moczarów nie jest zbyt przyjemny, gdy człowiek zostaje sam. 
—  Mój  kochany, musi  mi  pan ufać  i  spełniać ściśle  wszystkie moje polecenia  -  Niech pan powie 
Stapletonom,  że  z  największą  ochotą  przyszlibyśmy  z  panem,  ale  nie  cierpiące  zwłoki  interesy 
wezwały nas do Londynu. Spodziewamy się jednak, że wkrótce wrócimy do Devonshire. Czy nie 
zapomni pan im tego powiedzieć? 
— Jeśli pan koniecznie chce... 
— Zapewniam pana, że to nieodzowne. 
Zasępione czoło baroneta pokazywało mi jasno, że był niemile dotknięty naszą dezercją — bo tak 
oceniał nasz wyjazd. 
— Kiedy panowie chcą jechać? — spytał sucho. 
—  Zaraz  po  śniadaniu.  Pojedziemy  powozem  do  Coombe  Tracey,  ale  Watson  pozostawi  swoje 
rzeczy tutaj, żeby mi pan wierzył, że wróci. Watsonie, napiszesz do Stapletona list, że żałujesz, ale 
nie możesz być na obiedzie. 
— Mam wielka ochotę pojechać z wami do Londynu — powiedział baronet. — Dlaczego mam tu 
zostać sam? 
— Bo obowiązek tak panu nakazuje. Bo dał pan słowo, że będzie pan posłusznie wykonywał moje 
polecenia, a ja każę panu zostać. 
— A więc dobrze, zostanę. 
—  Jeszcze  jedno  polecenie.  Chcę,  żeby  pojechał  pan  do  Merripit  House.  Stamtąd  odeśle  pan 
jednak konie i powie Stapletonom, że wróci do domu piechotą. 
— Piechotą, przez moczary? 
— Tak. 
— Ależ przecież tyle razy upominał mnie pan, żebym tego nie robił! 
—  Tym  razem  może  się  pan  bezpiecznie  przespacerować.  Gdybym  nie  miał  takiego  zaufania  do 
pańskich silnych nerwów i pańskiej odwagi, nie pozwoliłbym panu na to, ale tak musi być. 
— Dobrze, a zatem pójdę. 
— Jeśli zaś ceni pan własne życie, niech pan idzie przez moczary tylko prosta drogą, prowadzącą 
z Merripit House do drogi z Grimpen. Jest to zresztą najbliższa droga do domu. 
— Zrobię wszystko jak mi pan polecił. 
—  Wyśmienicie.  Chciałbym  bardzo  wyjechać  zaraz  po  śniadaniu,  żeby  być  w  Londynie 
popołudniu. 

background image

Byłem  zdumiony  tym  planem,  chociaż  pamiętałem,  że  Holmes  powiedział  Stapletonowi 
poprzedniego  wieczora,  iż  dzisiaj  wyjedzie.  Nie  przyszło  mi  jednak  do  głowy, że  chce  abym  mu 
towarzyszył, ani też nie mogłem zrozumieć, dlaczego obaj mamy być nieobecni w chwili, którą on 
sam określił jako krytyczną. 
Musiałem  jednak  milczeć  i  być  mu  posłuszny.  Pożegnaliśmy  się  z  naszym  zasmuconym  
przyjacielem i dwie godziny później staliśmy już na dworcu w Coombe Tracey, odesławszy powóz 
do zaniku. Na peronie do Sherlocka Holmesa zbliżył się młody chłopak. Był to Cartwright. 
— Czy ma pan dla mnie jakieś polecenia? — zapytał. 
—  Pojedziesz  najbliższym  pociągiem  do  Londynu  i  natychmiast  wyślesz  do  sir  Henryka 
Baskervilla  depeszę  z  moim  podpisem,  prosząc  go,  aby,  jeżeli  znajdzie  portfel,  który  zgubiłem, 
odesłał go, jako przesyłkę poleconą, na Baker Street. 
— Tak jest, proszę pana. 
—  A  teraz  idź  do  biura  i  spytaj  czy  nie  ma  dla  mnie  depeszy.  Chłopiec  wrócił  z  telegramem,  a 
Holmes przeczytał i podał mi go. 
Brzmiał następująco; 
Depeszę otrzymałem. Przyjeżdżam z nakazem aresztowania in blanco piąta czterdzieści. 

 Lestrade. 

—  To  odpowiedź  na  moją  ranną  depesza.  Ten  Lestrade  jest,  moim  zdaniem,  najlepszym  z 
policyjnych agentów, i może się nam przydać. A teraz, Watsonie, myślę, ze nic możemy zrobić nic 
lepszego, jak złożyć wizytę naszej znajomej pani Laurze Lyons. 
Zaczynałem  rozumieć  plan  Holmesa.  Postanowił  użyć  baroneta  do  przekonania  Stapletonów,  że 
rzeczywiście wyjechaliśmy, a wrócimy razem ze mną w chwili, gdy będziemy potrzebni. 
Depesza z Londynu,  gdyby  sir Henryk  wspomniał  o niej Stapletonom, rozproszyłaby ich ostatnie 
podejrzenia. W myślach już widziałem naszą sieć zaciskającą się coraz mocniej. 
Pani Laura Lyons była w biurze, a Sherlock Holmes rozpoczął rozmowę z obcesową szczerością, 
która na razie zbiła ją zupełnie z tropu. 
— Usiłuję wykryć okoliczności, które towarzyszyły śmierci Karola Baskervilla — powiedział. — 
Mój przyjaciel, doktor Watson, powiedział mi wszystko, czego dowiedział się od pani, jak i to, co 
pani przed nim ukryła. 
— A co ukryłam? — spytała wyzywająco. 
—  Powiedziała  pani.  że  żądała,  aby sir  Karol byt przy furtce  o  godzinie  dziesiątej.  Wiemy,  że  w 
tym  właśnie miejscu  i o  tej godzinie zaskoczyła go śmierć. Przemilczała pani zatem, jaki związek 
maja ze sobą te dwa wydarzenia. 
— Nie mają żadnego związku. 
—  W  takim  razie  to  jest  rzeczywiście  dziwny  zbieg  okoliczności.  Ale,  wydaje  mi  się,  że  mimo 
wszystko, zdołamy wykazać powiązania między tymi faktami. Chcę być z panią zupełnie szczery. 
Uprzedzam,  że  naszym  zdaniem,  popełniono  tu  morderstwo,  a  śledztwo  może  pociągnąć  do 
odpowiedzialności nie tylko pani przyjaciela, pana Stapletona ale i jego żonę. 
— Jego żonę! — krzyknęła. 
—  Dla  nikogo  nie  jest  już  dzisiaj  tajemnicą,  że  osoba,  którą  uważano  za  jego  siostrę,  jest  w 
rzeczywistości jego żoną. 
Pani Lyons usiadła. Objęła dłońmi poręcze fotela, a jej palce wpiły się z taką siłą, że aż zbielały jej 
różowe paznokcie 
— Jego żona — powtórzyła. — Jego żona. Przecież on nie jest żonaty... 
Sherlock Holmes wzruszył ramionami. 

background image

— Żądam dowodów! Niech mi pan pokaże dowody! A jeśli pan może mi ich dostarczyć... 
Urwała — złowrogi błysk w jej oczach był wymowniejszy od wszelkich słów. 
—  Przyszedłem  z  tym  zamiarem  —  odparł  Holmes,  wydobywając  z  kieszeni  paczkę  papierów. 
Oto  fotografia  tej  pary,  zrobiona  w  Yorku  przed  czterema  laty.  Napis  brzmi:  „Państwo 
Vandeleur”, ale pozna go pani z łatwością, i ją również, jeśli zna ją pani z widzenia. A tutaj są trzy 
rysopisy  państwa  Vandeleur  prowadzących  w  swoim  czasie  prywatną  szkołę  św.  Oliviera, 
napisane przez wiarygodne osoby. Niech je pani przeczyta, a jestem pewien, że nie będzie pani już 
miała wątpliwości co do tożsamości tych osób. 
Pani  Laura  spojrzała  na  dokumenty,  a  potem  odwróciła  do  nas  surową,  kamienną  twarz 
zrozpaczonej kobiety. 
— Panie Holmes — powiedziała po chwili — ten człowiek oświadczył mi się i zapewniał, że się ze 
mną  ożeni,  jeśli  dostanę  rozwód.  Okłamał  mnie  w  podły  sposób.  Nie  powiedział  nigdy  słowa 
prawdy, dlaczego?...  Dlaczego?...  Wydawało  mi  się,  że chciał mi pomóc, a teraz widzę, iż byłam 
tylko  narzędziem  w  jego  rękach.  Dlaczego  miałabym  być  wspaniałomyślna  i  chronić  go  przed 
skutkami  jego  przestępstw?...  Może  mnie  pan  teraz  pytać  o  wszystko,  nie  będę  nic  ukrywać. 
Przysięgam panu tylko, że, gdy pisałam tamten list, nie miałam żadnych złych zamiarów wobec sir 
Karola Baskervilla, który zawsze był dla mnie życzliwy. 
— Całkowicie pani wierzę — odparł Sherlock Holmes. — Opowiadanie tych wydarzeń musi być 
dla pani bardzo przykre. Ułatwię to, będę mówił, co się stało, a pani może mnie poprawić, gdy się 
w czymś pomylę. To Stapleton namówił panią do wysłania tego listu? 
— On mi go dyktował. 
—  Przypuszczam,  że  podsunął  pani  myśl,  iż  sir  Karol  pomoże  pani  i  da  pieniądze  na 
przeprowadzenie rozwodu? 
— Tak jest. 
— A potem, gdy list był wystany, namówił panią, żeby nie poszła pani na spotkanie? 
— Powiedział mi, że straciłby dla siebie szacunek, gdyby jakiś inny mężczyzna dał pieniądze na ten 
cel i, choć nie jest bogaty, poświęci ostatni grosz, aby usunąć dzielące nas przeszkody. 
— A potem nic pani nie słyszała, aż przeczytała pani w gazecie wiadomość o śmierci sir Karola? 
— Tak. 
—  Stapleton  kazał  pani  przysiąc,  że  nie  powie  pani  nikomu  o  planowanym  spotkaniu  z  sir 
Karolem. 
—  Tak.  Powiedział,  że  jego  śmierć  jest  bardzo  tajemnicza  i  że,  jeśli  powiem  o  liście,  padnie  na 
mnie podejrzenie. Przestraszył mnie, żeby zmusić do milczenia. 
— Oczywiście. Niemniej jednak miała pani wątpliwości? 
Zawahała się i spuściła oczy. 
— Znam go — odparła. — Ale, gdyby tak ze mną nie postąpił, nie zdradziłabym go nigdy. 
— Moim zdaniem, cudem się pani uratowała — powiedział Sherlock Holmes. — Miała go pani w 
ręku, on o tym wiedział, a mimo to jeszcze pani żyje. Stała pani przez kilka miesięcy nad brzegiem 
przepaści.  Teraz  musimy  panią  pożegnać.  Najprawdopodobniej  niedługo  wrócimy  do  tej 
rozmowy. 
—  Nasza  sprawa  wyjaśnia  się  i  jedna  trudność  za  drugą  znikają  z  drogi  —  rzekł  Holmes,  gdy 
staliśmy na dworcu, czekając na pociąg z Londynu. — Niedługo będę mógł dokładnie przedstawić 
jedną z najdziwniejszych i najbardziej sensacyjnych współczesnych zbrodni. Ci, którzy zajmują się 
kryminalistyką,  niewątpliwie  pamiętają  analogiczne  wypadki  w  Grodnie w  roku  1866. Mamy też 
morderstwa Andersena w Północnej Karolinie, ale ta sprawa posiada zupełnie odrębne szczegóły. 

background image

Nawet jeszcze  teraz  nie  mamy w  ręku żadnego dowodu przeciw  temu  zbrodniarzowi. Ale, zdaje 
mi się, że jeszcze dziś wieczór, zanim pójdę spać, jego wina będzie udowodniona. 
Pociąg  z  Londynu  wpadł  z  łoskotem  na  stację,  a  z  wagonu  pierwszej  klasy  wyskoczył  niski, 
barczysty  mężczyzna.  Przywitaliśmy  się  z  nim  i  od  razu  spostrzegłem,  po  pełnym  szacunku 
zachowaniu się  Lestrada  wobec  mojego towarzysza, że  nauczył się wielu rzeczy od  czasu,  kiedy 
zaczęli  razem  pracować.  Pamiętam  dobrze,  z  jakim  lekceważeniem  Lestrade,  jako  praktyk, 
przyjmował wywody teoretyka, Sherlocka Holmesa. 
— Duża sprawa, co? — spytał. 
— Od lat nie zdarzyło się nic podobnego — odparł Holmes. 
— Mamy  jeszcze dwie godziny  do  odjazdu.  Skorzystamy  z  tego  i  zjemy obiad a potem wypędzi 
pan  ze  swojego gardła, Lestrade,  londyńską  mgłę,  oddychając pełną  piersią czystym wieczornym 
powietrzem w Dartmoor. Nie był pan nigdy w tej okolicy?... Nie?... No, sądzę, że nie zapomni pan 
tej pierwszej wizyty. 
 
 

Pies Baskervillów 

Jedną  z  wad  Holmesa  —  jeśli  można  to  nazwać  wada  —  była  niesłychana  tajemniczość. 

Nie  lubił  zwierzać  się  komukolwiek  ze  swoich  planów.  Wynikało  to  częściowo  z  jego 
despotycznego  charakteru,  gdyż  lubił  mieć  przewagę  i  sprawiać  otoczeniu  niespodzianki, 
częściowo  zaś  z  zawodowej  podejrzliwości,  która  nakazywała  mu  nie  zaniedbywać  żadnych 
środków  ostrożności.  Było  to  bardzo  denerwujące  dla  współpracowników.  Mnie  też  nieraz  było 
przykro  z  lego  powodu,  lecz  nigdy  tak  bardzo,  jak  podczas  tej  długiej  jazdy  wśród  ciemności. 
Zbliżała  się  krytyczna chwila, mieliśmy się zdobyć na ostateczny wysiłek, a Holmes dotąd nic nie 
powiedział i mogłem tylko się domyślać, co chciał zrobić. 
Przebiegł  mnie  dreszcz  podniecenia,  gdy  wreszcie  lodowaty  wicher,  który  wiał  nam  w  twarze,  i 
ciemne rozległe przestrzenie po obu stronach wąskiej drogi, wskazały, że znajdujemy się znów na 
moczarach. Każdy krok koni, każdy obrót kół zbliżał nas do rozstrzygnięcia sprawy. 
Wynajęty  woźnica  krępował  naszą  rozmowę,  i  musieliśmy  mówić  o  byle  czym,  mimo 
wewnętrznego  zdenerwowania  i  podniecenia.  Odetchnąłem  z  ulgą.  gdy nareszcie  minęliśmy dom 
Franklanda i skierowaliśmy się w stronę zamku — na miejsce akcji. Nie zajechaliśmy przed bramę, 
lecz wysiedliśmy w pobliżu furtki, prowadzącej do alei. Holmes zapłacił woźnicy i kazał mu zaraz 
wracać do Coombe Tracey, a my poszliśmy do Merripit House. 
— Lestrade, czy ma pan przy sobie broń? 
Detektyw uśmiechnął się. 
—  Dopóki  będę  miał  spodnie,  każę  wszywać  w  nich  kieszeń  na  broń,  a  dopóki  będę  miał  tę 
kieszeń, zawsze się w niej coś znajdzie. 
— Dobrze! Mój przyjaciel i ja także jesteśmy przygotowani na wszelkie niespodzianki. 
— Jest pan tym razem bardzo tajemniczy, panie Holmes. Co mamy teraz robić? 
— Czekać. 
— Nie jest to wesoła okolica — odrzekł Lestrade, wzdrygając się i spoglądając dokoła na ciemne 
zbocza pagórków i na olbrzymie obłoki mgły, unoszące się nad trzęsawiskiem. — Zdaje mi się, że 
widzę przed nami światła w jakimś domu. 
— To Merripit House, cel naszego marszu. Proszę iść dalej na palcach i mówić tylko szeptem. 
Szliśmy ostrożnie ścieżką, prowadzącą do siedziby Stapletonów. O jakieś dwieście metrów przed 
domem Holmes zatrzymał nas. 

background image

— Wystarczy — rzekł. — Te skały na prawo świetnie nas zasłonią. 
— Więc tutaj mamy czekać. 
—  Tak,  tutaj  urządzimy  małą  zasadzkę.  Lestrade,  niech  pan  wejdzie  do  tego  zagłębienia. 
Watsonie,  byłeś  w  tym  domu?  Czy  możesz  opisać  mi  układ  pokojów?  Co  jest  za  tymi 
zakratowanymi oknami? 
— Wydaje mi się, że to okna kuchni. 
— A to dalej, tak jasno oświetlone? 
— To pewnie okna jadalni. 
— Rolety są podniesione. Ty najlepiej znasz teren, podejdź więc cicho i zobacz, co robią... Ale, na 
miłość Boską, nie zdradź się, niech się nie domyśla, że ich ktoś śledzi! 
Na  palcach  doszedłem  ścieżką  pod  niski  mur,  opasujący  sad  i  już  bezpieczniejszy  za  tą  osłoną, 
zakradłem  się  chyłkiem  do  miejsca,  z  którego  mogłem  patrzeć  przez  nie  zasłonięte  okno.  W 
pokoju  byli  tylko  dwaj  mężczyźni  —  sir Henryk  i  Stapleton. Siedzieli zwróceni do mnie bokiem, 
po obu stronach okrągłego stołu. Obaj palili cygara, przed nimi stała kawa i wino. Stapleton mówił 
z  ożywieniem,  ale  baronet  wydawał  się  blady  i  roztargniony.  Być  może  niepokoiła  go  myśl  o 
samotnym marszu wśród moczarów. 
Po  chwili  Stapleton  wstał  i  wyszedł  z  pokoju.  Sir  Henryk napełnił  kieliszek,  wsunął się  w fotel i 
puścił obłok dymu z cygara. Usłyszałem skrzypnięcie drzwi i odgłos butów na żwirze. Ktoś szedł 
ścieżką, z drugiej strony muru. za którym czatowałem. Wychyliłem się i zobaczyłem, przyrodnika 
stojącego  przed  drzwiami  pawilonu  w  kącie  sadu.  Klucz  zazgrzytał  w  zamku,  a  gdy  Stapleton 
wszedł  do  pawilonu  dobiegł  mnie  dziwny  odgłos  —jakby  trzaskanie  z  bicza. Przyrodnik  był  tam 
nie dłużej  niż  minutę, po czym znów usłyszałem zgrzyt klucza. Stapleton minął mnie i wszedł do 
domu.  Widziałem,  jak  usiadł  znów  przy  gościu,  a  ja  ostrożnie,  po  cichu,  wróciłem  do  swoich 
towarzyszy i opowiedziałem im, co zobaczyłem. 
— A więc mówisz. Watsonie, że pani tam nie ma? — spytał Holmes, gdy skończyłem raport. 
— Nie. 
— Gdzie może zatem być, jeśli w żadnym innym pokoju, oprócz kuchni, nie ma światła? 
— Nie mam pojęcia. 
Wspominałem,  że  nad  wielkim  trzęsawiskiem  zawisła  gęsta,  biała  mgła.  Posuwała  się  wolno  ku 
nam,  jak  ruchomy  mur,  niski,  ale  i  nieprzenikniony.  Oświetlona  blaskiem  księżyca,  z 
dziurawiącymi  ją  w  dali  szczytami skał. robiła  wrażenie  bezbrzeżnego,  lśniącego pola  lodowego. 
Holmes  stał  zwrócony  twarzą  ku  mglistej  fali  i  patrząc,  jak  rozciągała  się  leniwie,  lecz 
nieprzerwanie, mruknął coś niecierpliwie. 
— Idzie na nas, Watsonie. 
— Czy to nam w czymś przeszkadza? 
—  Bardzo...  Jest  to  jedyna  rzecz,  która  może  pokrzyżować  moje  plany.  Sir  Henryk  na  pewno 
wkrótce  wyjdzie.  Już  dziesiąta.  Nasz  sukces,  a  nawet  jego  życie  zależy  od  tego,  żeby  wyszedł, 
zanim mgła rozłoży się na ścieżce. 
Noc  była  cicha  i  pogodna.  Gwiazdy  migotały  chłodnym  blaskiem.  a  półksiężyc  oblewał  cały 
krajobraz łagodnym, bladym światłem. Przed nami stała ciemna bryła domu, z dachem najeżonym 
kominami,  odcinającymi  się  ostro  na  tle  osrebrzonego  nieba.  Szerokie  smugi  światła  padały  z 
okien  parteru  na  sad  i  wydłużały  się  aż  do  moczarów.  Nagle  jedna  z  nich  zgasła.  To  służba 
opuściła  kuchnię.  Pozostała  tylko  lampa  w  jadalni,  gdzie  dwaj  mężczyźni,  gospodarz-morderca i 
nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa gość. gawędzili jeszcze, paląc cygara. 

background image

Z  każdą  minutą  białe  obłoki,  zakrywające  połowę  moczarów,  przysuwały  się  bliżej  domu.  Już 
pierwsze cienkie płatki waty kłębiły się dokoła padającej z okna smugi światła. Dalsza część muru 
była już niewidoczna, a drzewa zaczynały znikać za białym tumanem. 
Niebawem obłoki mgły podpełzły z dwóch stron pod oba rogi domu i połączyły się, tworząc gęstą 
falę, na której wyższe piętro i dach unosiły się, niby dziwaczny okręt na mistycznym morzu. 
Holmes uderzał pięścią w skałę, która nas zasłaniała, i kręcił się niecierpliwie. 
— Jeśli sir Henryk nie wyjdzie za kwadrans, ścieżka zupełnie zniknie we mgle. Za pół godziny nie 
będziemy już widzieli własnych rąk przed oczami. 
— Może cofniemy się nieco dalej na wzgórze? 
— Dobrze... Tak istotnie będzie lepiej. 
Tak więc w miarę, jak morze mgły płynęło dalej, cofaliśmy się przed nim, aż wreszcie byliśmy już 
o pół mili od domu. 
A gęsta biała fala, osrebrzona światłem księżyca, posuwała się leniwie, lecz nieubłaganie. 
— Cofamy się za daleko — powiedział Holmes — Baronet może zostać napadnięty, zanim zdoła 
dojść do nas. Musimy koniecznie pozostać już tu gdzie jesteśmy. 
Ukląkł i przyłożył ucho do ziemi. 
— Bogu dzięki! Wydaje mi się, że nadchodzi. 
Ciszę na moczarach przerwał odgłos pospiesznych kroków. Ukryci wśród głazów, wpatrywaliśmy 
się  przed  siebie,  usiłując  przebić  wzrokiem  unoszący  się  biały  mur.  Odgłos  stawał  się  coraz 
głośniejszy  i  poprzez  mgłę,  jak  spoza  zasłony-  ukazał  nam  się  ten,  na  którego  czekaliśmy.  Gdy 
wyszedł  z  mgły,  pod  roziskrzone  gwiazdami  niebo,  obejrzał  się  ze  zdumieniem  dokoła,  a  potem 
szybkim  krokiem  szedł  ścieżką,  przeszedł  tuż  obok  naszej  kryjówki  i  zaczął  wchodzić  na  stok 
wzgórza, wznoszącego się za nami. Idąc zwracał głowę to w lewo. to w prawo, rozglądając się z 
niepokojem. 
— Uwaga! — zawołał Holmes, i dobiegł mnie suchy dźwięk kurka rewolweru. — Idzie! 
Gdzieś  z  głębi  pełznącego  ku  nam  morza  mgły  dobiegał  lekki,  nieustający  tupot.  Już  tylko 
pięćdziesiąt jardów dzieliło nas od białych tumanów — patrzyliśmy w nie wszyscy trzej, niepewni, 
co  za  potwór  się  z  nich  wyłoni.  Klęczałem  tuż  obok  Holmesa.  Spojrzałem  na  jego  twarz.  Była 
blada, ale ożywiało ją niesłychane podniecenie, jego oczy płonęły w blasku księżyca. Nagle jednak 
otworzyły  się  szeroko,  patrząc  z  osłupieniem  a  usta  rozchyliły  się  drgając.  W  tej  samej  chwili 
Lestrade krzyknął przeraźliwie i padł twarzą na ziemię. 
Zerwałem się na równe nogi. Moja zdrętwiała dłoń zacisnęła się na rękojeści rewolweru, czułem, 
że umysł odmawia mi posłuszeństwa na widok strasznego widma, które wyskoczyło z mgły. 
Był  to  pies  —  pies  czarny  jak  węgiel,  olbrzymi,  jakiego  dotąd  nikt  śmiertelny  nie  widział.  Jego 
paszcza zionęła ogniem, ślepia iskrzyły się, jak płonące pochodnie, z nozdrzy buchały płomienie, a 
migocące płomyki strzelały z. sierści na całym grzbiecie. 
Majaki chorego umysłu nie mogły stworzyć nic równie dzikiego, przerażającego, szatańskiego, jak 
ten czarny potwór, który wypadł z tumanów mgły. 
Olbrzymie  zwierzę  długimi  skokami  pędziło  ścieżką,  w  ślad  za  naszym  przyjacielem.  Ten  widok 
tak nas oszołomił, że zupełnie zdrętwieliśmy i nieziemskie zwierzę minęło nas, zanim odzyskaliśmy 
przytomność. 
Holmes  i  ja  jednocześnie  wystrzeliliśmy  z  rewolwerów,  a  zwierzę  zawyło  straszliwie.  Mieliśmy 
dowód, ze przynajmniej jeden z nas strzelił celnie. Jednak pies nie zatrzymał się lecz pędził dalej w 
szalonych skokach. Nagle w świetle księżyca spostrzegliśmy, jak sir Henryk odwrócił się, stanął, z 
przerażeniem wzniósł ręce w górę i wpatrywał się w straszliwe widmo, które go ścigało. 

background image

Wycie  rannego  psa  rozproszyło  wszystkie  nasze  obawy.  Jeśli  można  go  było  zranić,  był  z  tego 
świata, a skoro raniliśmy go, mogliśmy go także zabić. 
Nigdy  w  życiu  nie  widziałem człowieka biegnącego  takim szalonym pędem,  jak  biegł  Holmes tej 
nocy. Mam, jak to już zaznaczyłem, opinię świetnego biegaczu, ale prześcignął mnie tak łatwo, jak 
ja prześcignąłem małego Lestrada. Biegnąc, słyszeliśmy krzyki sir Henryka i głuche warczenie psa. 
Nadbiegłem w chwili, gdy potwór skoczył na swą ofiarę, powalił ją na ziemią i już miał chwycić za 
gardło, gdy Holmes wpakował bestii w bok pięć kul z rewolweru. 
Z ostatnim śmiertelnym skowytem, wyszczerzając kły, jakby chwytał coś w powietrzu, pies stanął 
na  dwóch  łapach,  runął na wznak, kilka razy drgnął  konwulsyjnie i  przewrócił się  na  bok. Drżąc 
pochyliłem się nad nim, przyłożyłem rewolwer do potwornego łba i — już nie strzeliłem. Olbrzymi 
pies nie żył. 
Sir  Henryk  leżał  zemdlony  tam,  gdzie  upadł.  Rozerwaliśmy  mu  kołnierzyk  i  Holmes  odetchnął 
głęboko,  gdy  się  przekonał.  że  nie  jest  ranny  i  że  ratunek  przyszedł  w  porę.  Powieki  naszego 
przyjaciela  zaczęły  drgać  —  usiłował  je  otworzyć.  Lestrade  wlał  mu  kilka  kropel  koniaku  przez 
zaciśnięte zęby i niebawem spoglądały na nas wystraszone oczy baroneta. 
— Wielki Boże! — szepnął. — Co to było? Co to było, na miłość Boską? 
—  Cokolwiek  to  było,  już  nie  istnieje  —  odparł  Holmes.  —  Raz  na  zawsze  zabiliśmy  widmo, 
prześladujące ród Baskervillów. 
Leżące  przed  nami  zwierzę,  przerażało  rozmiarami  i  siłą.  Był  to  mieszaniec  ogara  i  brytana, 
smukły,  dziki,  wielki,  jak  młoda lwica.  Nawet  teraz, gdy był martwy  z  olbrzymiego  pyska unosił 
się  błękitnawy  płomyk,  a  ogniste  pierścienie  jaśniały  dokoła  małych,  głęboko  osadzonych, 
okrutnych  ślepiów.  Przesunąłem  dłonią  po  gorejącym  pysku,  gdy  ją  podniosłem,  moje  palce 
zaświeciły w ciemności. 
— Fosfor — powiedziałem. 
—  I  jak  sprytnie  spreparowany  —  dodał  Holmes,  oglądając  nieżywe  zwierzę.  —  Nie  wydaje 
żadnego  zapachu,  który  mógłby  stępić  węch  zwierzęcia.  Sir  Henryku,  bardzo  zawiniliśmy, 
narażając pana na taki strach, i najmocniej przepraszamy. Byłem przygotowany zobaczyć psa. ale 
nie podobnego potwora. 
A ponadto mgła nie pozwoliła nam przyjąć go jak zamierzaliśmy. 
— Ocaliliście mi życie. 
— Naraziwszy je najpierw na niebezpieczeństwo. Czy może pan utrzymać się na nogach? Ma pan 
tyle siły? 
— Dajcie mi jeszcze trochę koniaku, a będę gotów do wszystkiego. Tak! A teraz pomóżcie mi się 
podnieść. Co chcecie teraz zrobić? 
— Zostawić pana tutaj. Miał pan już dzisiaj dosyć przygód. Niech pan tu chwilę poczeka, a potem 
jeden z nas wróci z panem do zamku. 
Sir Henryk  usiłował  stanąć.  Chwiał  się  jeszcze  na  nogach  i  był  bardzo  blady. Usiadł na skale, do 
której go doprowadziliśmy. Cały drżał i ukrył twarz w dłoniach. 
— Teraz musimy pana zostawić — powiedział Holmes. — Trzeba doprowadzić sprawę do końca, 
a każda chwila jest cenna. Zbrodnię już mamy, brak nam jeszcze tylko zbrodniarza. 
Zawróciliśmy i szybkim krokiem schodziliśmy ścieżką ze wzgórza. 
—  Postawiłbym  tysiąc  przeciw  jednemu  —  odezwał  się  Holmes  —  że  nie  zastaniemy  go  już  w 
domu. Ostrzegły go nasze strzały. 
— Byliśmy dosyć daleko od jego domu a mgła mogła stłumić odgłos. 

background image

— Szedł za psem, żeby go podszczuwać... Może pan być pewny. Nie, nie, z pewnością już uciekł! 
Niemniej, żeby się upewnić, przeszukamy dom. 
Drzwi były otwarte. Wpadliśmy do środka i biegaliśmy z pokoju do pokoju, ku zdumieniu starego 
służącego, którego spotkaliśmy w korytarzu. Światło było tylko w jadalni. Holmes chwycił lampę i 
zaglądał do wszystkich zakątków domu. Nigdzie jednak nie znaleźliśmy śladu człowieka, którego 
ścigaliśmy. Jednak na pierwszym piętrze drzwi od jednego z pokoi były zamknięte na klucz. 
— Tam ktoś jest! — krzyknął Lestrade. — Słyszę jakiś ruch. Otwórzcie te drzwi! 
Z wnętrza dobiegł nas stłumiony jęk i szelest. Holmes z całą siłą kopnął drzwi tuż nad klamką — 
otworzyły  się  z  trzaskiem.  Z  rewolwerami  w  rękach  wpadliśmy  we  trzech  do  pokoju.  Nie 
znaleźliśmy  jednak  nigdzie  nawet  śladu  przestępcy.  Zobaczyliśmy  natomiast  coś  tak  dziwnego  i 
tak niespodziewanego, że staliśmy przez chwilę w osłupieniu. 
Pokój przerobiony był na małe muzeum — na ścianach wisiały przymocowane oszklone pudełka, a 
w  nich  rozpięte  motyle  i  ćmy,  których  zbieranie  stanowiło  rozrywkę  tego  niezwykłego  i 
niebezpiecznego człowieka. 
Na  środku  pokoju  znajdowała  się  prostopadła  belka,  postawiona  dla  podtrzymania  starego, 
nadgniłego  dachu.  Do  tego  słupa  przywiązana  była  postać,  tak  owinięta  prześcieradłami,  że  w 
pierwszej  chwili  nie  mogliśmy  poznać,  czy  mamy  przed  sobą  mężczyznę  czy  kobietę.  Jeden 
ręcznik,  okręcony  dokoła  szyi  ofiary,  przymocowany  był  do  słupa  z  tyłu,  drugi  zakrywał  niższą 
część twarzy i usta. Wielkie ciemne oczy były odsłonięte i spoglądały na nas z wyrazem rozpaczy, 
strachu i jakby wstydu. 
W mgnieniu oka zerwaliśmy ręczniki i prześcieradło i pani Stapleton padła przed nami na ziemię. 
Gdy  jej  piękna  głowa  pochyliła  się  na  piersi,  dostrzegłem  na  karku  świeżą  czerwoną  pręgę  od 
uderzenia szpicruty. 
— Co za bandyta... — krzyknął Holmes. — Lestrade, prędko, dawaj butelkę! Trzeba ją posadzić 
na krześle! Zemdlała z wyczerpania i bólu. 
Po chwili otworzyła oczy. 
— Czy żyje? — spytała. — Zdołał uciec? 
— Nie wymknie się nam, może pani być pewna. 
— Nie, nie mówię o moim mężu. Czy uratował się sir Henryk? 
— Tak, wszystko w porządku. 
— A pies? 
— Zabity. 
Odetchnęła głęboko. 
— Dzięki Ci, Boże. Dzięki Ci! Och, ten bandyta! Widzicie, jak on się ze mną obchodził! Wysunęła 
ręce z rękawów, i z oburzeniem zobaczyliśmy, że były całe sine od uderzeń. 
—  Ale  to  jeszcze  nic...  Nic!  On  katował  i  sponiewierał  moją  duszę.  Wytrzymywałam  wszystko: 
znęcanie się,  osamotnienie, złamane życie,  dopóki  łudziłam  się  nadzieją, że mnie kocha, ale teraz 
wiem, że mnie oszukał, że byłam dla niego narzędziem...  
Mówiąc to wybuchnęła namiętnym płaczem. 
— Wszak nie ma pani powodu go oszczędzać — powiedział Holmes. — Niech pani nam powie, 
gdzie  możemy  go  znaleźć.  Jeżeli  pomagała  mu  pani  w  zbrodniach,  proszę  nam  teraz  pomóc,  a 
będzie to pokuta za winę. 
— Mógł się schronić tylko w jednym miejscu — odparła. 
—  Na  samym  środku  wielkiego  trzęsawiska  jest  wyspa,  a  na  niej  stara  kopalnia  ołowiu.  Tam 
trzymał  psa  i  tam  urządził  sobie  kryjówkę,  na  wszelki  wypadek.  Mógł  się  schować  tylko  tam... 

background image

Holmes wziął lampę i skierował ją na okno — tumany mgły, jak wielkie pasma waty, rozpościerały 
się przed szybami. 
— Spójrzcie — powiedział. — Dzisiaj nikt nie dojdzie do trzęsawiska. 
Pani Stapleton roześmiała się i klasnęła w ręce. W jej oczach zabłysła ponura radość. 
— Dojść, dojdzie, ale już z niego nie wyjdzie — zawołała. 
—  Bo  jak  odnajdzie  żerdzie,  które  są  drogowskazem?  Powtykaliśmy  je  razem,  on  i  ja,  żeby 
oznaczyć ścieżkę przez trzęsawisko. Ach! Gdybym mogła dzisiaj je powyrywać! Może byłby już w 
waszych rękach. 
Uznaliśmy  oczywiście,  że  jakakolwiek  pogoń  jest  niemożliwa,  dopóki  mgła  nie  opadnie. 
Pozostawiliśmy Lestrada na straży w Merripit House a Holmes i ja wróciliśmy z baronetem do 
Baskerville Hall. 
Nie można było dłużej ukrywać przed sir Henrykiem historii Stapletonów! Zniósł cios mężnie, ze 
spokojem  przyjął  wiadomość,  kim  rzeczywiście  była  kobieta,  którą  pokochał.  Ale  wstrząs, 
spowodowany  nocnymi  wydarzeniami,  był  tak  silny,  że  o  świcie  leżał  z  gorączką  i  majaczył,  a 
doktor Mortimer siedział przy jego łóżku. 
Lekarz  postanowił,  że  jedynie  podróż  naokoło  świata  przywróci  sir  Henrykowi  spokój  i 
równowagę.  Ofiarował  się  towarzyszyć  mu  i  przywieźć  go  w  takim  stanie,  w  jakim  był,  zanim 
został właścicielem złowrogiej posiadłości. 
Szybko  dochodzę  do  zakończenia  tej  dziwnej  opowieści,  przy  pomocy  której,  starałem  się 
wzbudzić w czytelniku te same obawy i podejrzenia, jakie przez pewien czas zakłócały nam spokój 
i skończyły się tak tragicznie. 
Rankiem  następnego  dnia  po  zabiciu  psa  mgła  opadła  i  pani  Stapleton  zaprowadziła  nas  do 
miejsca, skąd wytyczyli razem z mężem ścieżkę przez trzęsawisko. Zaangażowanie i radość, z jaką 
ta  kobieta  naprowadziła  nas  na  ślad  męża,  byty  bardzo  wymownym  dowodem,  ile  od  niego 
wycierpiała. 
Pozostawiliśmy  ją  na  wąskim  cyplu,  którym  twardy  grunt  wrzynał  się  w  rozległe  trzęsawiska. 
Począwszy  od  tego  punktu,  żerdzie  powtykane  tu  i  ówdzie  wskazywały  ścieżkę,  wijącą  się  od 
jednej  kępy  sitowia  do  drugiej,  pomiędzy  grząskimi  miejscami,  które  zagradzały  drogę  każdemu 
obcemu.  Uschnięta  trzcina  i  oślizgłe  rośliny  wodne  śmierdziały  zgnilizną,  a  ciężkie,  trujące 
wyziewy zatykały nam dech w piersi. 
Każdy  fałszywy  krok  kończył  się  zapadnięciem  powyżej  kolan  w  drgające  błoto,  które  pod 
naciskiem  naszych  nóg  falowało  na  przestrzeni  kilku  jardów  i  lepiło  się  do  naszych  butów.  Gdy 
zapadaliśmy się głębie], zdawało się. że jakaś złowroga ręka ciągnie nas w czarną głębię. 
Znaleźliśmy  tylko  jeden  dowód,  że  ktoś  przed  nami  przebył  tę  niebezpieczną  drogę.  Z  kępy 
sitowia wystawał jakiś czarny przedmiot. Holmes zeskoczył ze ścieżki na kępę i ugrzązł po pas w 
błocie.  Wyciągnęliśmy  go  z  trudem, a gdyby  nas nie było, z pewnością już nigdy  nie  stanąłby na 
twardym gruncie. 
W  ręku  trzymał  stary  czarny  but  —  wewnątrz  na  skórze  wydrukowana  była  firma:  „Meyers 
Toronto”. 
—  Błotna  kąpiel  opłaciła  się  —  rzekł  Holmes  —  to  but  skradziony  naszemu  przyjacielowi  sir 
Henrykowi. 
— I wyrzucony przez Stapletona w czasie ucieczki, 
— Naturalnie. Używał go do wprowadzenia psa na trop baroneta. Stapleton trzymał jeszcze but w 
ręku,  gdy  przekonał  się,  że  wszystko  stracone.  Uciekł  więc  i  tutaj  go  wyrzucił.  Wiemy 
przynajmniej, że dotąd doszedł bezpiecznie.  

background image

Więcej jednak nie udało nam się wykryć. Zresztą jak odnaleźć ślady kroków na trzęsawisku, skoro 
ruchome błoto zalewało je zaraz po przejściu? 
Gdy  dotarliśmy  do  stałego  gruntu,  tworzącego  coś  w  rodzaju  wyspy  na  trzęsawisku, 
rozpoczęliśmy poszukiwania na  nowo,  ale  — daremnie.  Nie dostrzegliśmy nigdzie najmniejszego 
śladu.  Jeśli  ziemia  nie  kłamała.  Stapleton  nie  zdołał  dojść  do  tego  schronienia  na  wyspie,  do 
którego uciekał, walcząc z falą mgły. Ten zimny i okrutny człowiek leży gdzieś w głębi wielkiego 
trzęsawiska, przytłoczony cuchnącym błotem, które go pochłonęło. 
Na otoczonej przez bagno wyspie, gdzie ukrywał swojego dzikiego sprzymierzeńca, odnaleźliśmy 
jego  liczne  ślady.  Wielkie  stare  koło  napędowe  i  w  połowie  napełniony  gruzem  wózek, 
wskazywały położenie  opuszczonej kopalni. Obok istniały jeszcze resztki chat górników, których 
niewątpliwie wypędziły stąd trujące wyziewy bagniska. 
Łańcuch  przymocowany  do  haka  i  stos  ogryzionych  kości  w  jednej  z  chat  świadczył,  że  była 
kryjówką psa. Znaleźliśmy kości i szkielet, z kępką ciemnej sierści na czaszce. 
— Pies — zawołał Holmes- — Wyżeł! Biedny Mortimer nigdy już nie zobaczy swego ulubieńca. 
Nie  przypuszczam,  żeby  to  miejsce  kryło  jeszcze  jakieś  tajemnice.  Stapleton  mógł  ukryć  swego 
psa,  ale  nie  mógł  zagłuszyć  jego  głosu  i  stąd  to  wycie,  tak  przerażające  nawet  w  biały  dzień. 
Ostatecznie  mógł trzymać  psa  w pawilonie  przy Merripit House, ale było to zawsze ryzykowne i 
dlatego dopiero ostatniego dnia, gdy myślał, że już dochodzi do celu wszystkich swoich wysiłków, 
odważył,  się  sprowadzić  tam  psa.  Maść  w  tej  ołowianej  puszce  jest  na  pewno  tą  świecącą 
mieszaniną,  którą pies  byt  wysmarowany. Ten  pomysł  nasunęła  Stapletonowi rodzinna legenda o 
piekielnym  psie i  chęć  takiego przerażenia  sir Henryka, które by go zabiło. Nic dziwnego, że ten 
nieszczęśnik  Selden  uciekał  i  krzyczał,  podobnie  jak  nasz  przyjaciel,  gdy  ujrzał  takiego  potwora 
pędzącego  jego  śladem.  My  zrobiliśmy  to  samo.  Pomysł  był rzeczywiście  genialny,  bo  pomijając 
możliwość  doprowadzenia  ofiary  do  śmierci,  zapobiegał  ściganiu  psa.  Czy  któryś  z  tutejszych 
mieszkańców, nawet  gdyby  ujrzał  go  na moczarach,  a  zdarzyło  się to niejednemu, odważyłby się 
podejść do takiego potwora? Powiedziałem już w Londynie, Watsonie, i powtarzam teraz tutaj, że 
nigdy jeszcze nie łapałem tak niebezpiecznego człowieka jak ten. który tam leży. 
Mówiąc  to,  wskazał  ręką  na  rozległe,  usiane  zielonymi  kępami  trzęsawisko,  które zlewało  się  w 
dali z rdzawymi stokami wzgórz na moczarach. 
 
 

Spojrzenie wstecz 

W ostatnich dniach listopada, w zimny, mglisty wieczór, Holmes i ja siedzieliśmy w bawialni przy 
Baker  Street,  przed  kominkiem,  na  którym  płonął  wesoły  ogień.  Od  czasu  tragicznego 
zakończenia naszego  pobytu w Devonshire, Holmes zajmował się dwoma ważnymi sprawami. W 
jednej  wykrył  ohydne  postępowanie  pułkownika  Upwooda  w  związku  z  głośnym  skandalem 
karcianym w klubie „Nonpanei”, w drugiej zaś uwolnił nieszczęśliwą panią Montpellier od zarzutu 
morderstwa,  jaki  na  niej  ciążył  w  związku  ze  śmiercią  pasierbicy,  panny  Carere,  młodej  osoby, 
którą pół roku później odnaleziono w Nowym Jorku, nie tylko żywą ale i zamężną. 
Sukces w tych trudnych i ważnych sprawach wprawił mojego przyjaciela w doskonały humor, tak. 
że mogłem zaryzykować rozmowę o szczegółach dotyczących tajemnicy Baskervillów. Czekałem 
cierpliwie  na  odpowiednią  okazję,  bo  wiedziałem,  że  Holmes  nie  lubi,  aby  mu  przeszkadzać  w 
pracy i odrywać jego jasny i metodyczny umysł od nowych zajęć. 

background image

Sir  Henryk  i  doktor  Mortimer  byli  akurat  w  Londynie,  wybierając  się  w  długą  podróż,  zaleconą 
baronetowi dla wzmocnienia nadwerężonych nerwów i odwiedzili nas po południu, więc rozmowa 
o tragicznych wydarzeniach na moczarach sama się nasunęła. 
—  Wszystkie  wypadki  —  mówił  Holmes  —  były,  z  punktu  widzenia  człowieka,  który  używał 
nazwiska  Stapleton,  jasne  i  zrozumiałe,  chociaż  dla  nas,  ponieważ  nic  znaliśmy  początkowo  ani 
jego  motywów  ani  wszystkich  faktów,  sprawa  wydawała  się  niesłychanie  zawikłana.  Dwa  razy 
rozmawiałem z panią Stapleton. Wyjaśniła mi różne szczegóły tak dokładnie, że w tej sprawie nie 
ma już chyba dla mnie żadnych tajemnic. Pod literą „B” znajdziesz w moich papierach notatki na 
ten temat. 
— Jednak może zechciałbyś w skrócie opowiedzieć mi ważniejsze szczegóły. 
—  Dobrze,  chociaż  nie  mogę  ręczyć,  czy  wszystko  dokładnie  pamiętam.  Intensywna  praca 
umysłowa  powoduje,  między  innymi,  także  zacieranie  się  szczegółów  w  pamięci.  Na  przykład 
adwokat,  który  świetnie  zna  swoją  sprawę  i  swobodnie  rozmawia  z  każdym  świadkiem  o 
najdrobniejszych szczegółach, spostrzega w tydzień lub dwa po rozprawie, że nic już nie pamięta. 
Tak  samo  ostatnia  sprawa  zaciera  mi  zawsze  w  pamięci  poprzednią  a  panna  Carere  zastąpiła  w 
mojej pamięci sir Henryka Baskervilla. Jutro znów będę rozwiązywał jakąś nową tajemnicę, która 
także zatrze sprawę pięknej dziewczyny i pułkownika Upwooda. 
Sprawę  psa  pamiętam  jednak  lepiej  i  postaram  się  jak  najdokładniej  opowiedzieć  ci  przebieg 
wypadków. A gdybym czegoś zapomniał, na pewno mi pomożesz. 
Otóż  moje  poszukiwania  wykazały,  że  portret  w  Baskerville  Hall  nie  kłamał  -  Stapleton 
rzeczywiście pochodził z rodu Baskervillów. Był synem młodszego brata sir Karola, tego Rogera 
Baskervilla,  który  na  skutek  skandalicznych  ekscesów  uciekł  do  Ameryki  Południowej  i  tam 
umarł, jak mówiono,  nie  ożeniwszy  się. Tymczasem  stwierdziłem  na  pewno, że  był  żonaty i miał 
jedno dziecko, tego nędznika, noszącego oczywiście to samo nazwisko! 
Syn  poślubił  pannę  Beryl  Garcia,  znaną  piękność  z  Costa  Rica,  a  gdy  ukradł  sporą  sumę  z 
funduszy  publicznych,  zmienił  nazwisko  na  Vandeleur  i  uciekł  do  Anglii,  gdzie  założył  szkołę  w 
małej  miejscowości  w  zachodnim  Yorkshire.  Do  wybrania  właśnie  tego  zawodu  nakłoniła  go 
znajomość, jaką zawarł z wracającym do kraju chorym na gruźlicę nauczycielem. Wykorzystywał 
jego wiedzę, ale Fraser — ten nauczyciel — umarł, i szkoła, która miała początkowo powodzenie, 
podupadała coraz bardziej, aż w końcu miała jak najgorszą opinię.  
Vandeleur uznał za stosowne zmienić znów nazwisko na Stapleton i z resztka majątku, planami na 
przyszłość oraz zainteresowaniem owadami przeniósł się na południe Anglii. Dowiedziałem się w 
Muzeum Brytyjskim, że był uznanym autorytetem w tej dziedzinie i że nazwę Vandeleur otrzymał 
pewien gatunek ćmy, którą on pierwszy opisał podczas pobytu w Yorkshire. 
Teraz przechodzimy do tej części jego życia, która w swoim czasie pochłaniała całą naszą uwagę. 
Vandeleur przeprowadził widocznie poszukiwania i dowiedział się, że tylko dwaj ludzie stoją mu 
na  drodze  do  zdobycia  dużych  pieniędzy.  Wydaje  mi  się,  że  gdy  przybył  do  Devonshire,  miał 
jeszcze  bardzo  mgliste  plany,  ale  fakt,  że swoją  żonę  przedstawiał  jako siostrę,  świadczył.  że od 
razu miał złe zamiary. Pomysł użycia jej jako przynęty skrystalizował się wyraźnie w jego umyśle, 
chociaż nie wiedział jeszcze dokładnie, jak przeprowadzi swój plan. 
Był  zdecydowany  zagarnąć  majątek  w  jakikolwiek  sposób,  nawet  narażając  się  na  wielkie 
niebezpieczeństwa.  Przede  wszystkim więc  zamieszkał jak najbliżej  siedziby  swoich  przodków,  a 
następnie zaprzyjaźnił się z sir Karolem Baskervillem i sąsiadami. 
Baronet  sam  opowiedział  mu  legendę  o  psie  i  w  ten sposób niejako  przygotował  własną  śmierć. 
Stapleton  —  będę  go dalej tak nazywał —  wiedział, że  sir Karol  ma  wadę serca i że  gwałtowny 

background image

wstrząs zabije go. Powiedział mu to doktor Mortimer. Słyszał również, że baronet jest przesądny i 
że  bierze  zupełnie  na  serio  ponurą  legendę.  Był  sprytny,  więc  wymyślił  jak  spowodować  śmierć 
baroneta, tak aby nie można było niczego udowodnić prawdziwemu mordercy. 
Gdy już opracował plan, zaczął go realizować z niesłychanym sprytem. Zwykłemu zbrodniarzowi 
wystarczyłby  zły  pies.  Zastosowanie  dodatkowych  środków,  aby  nadać  zwierzęciu  wygląd 
jakiegoś piekielnego potwora, było genialne. 
Kupił  psa  w  Londynie  u  Rossa  i  Manglesa,  handlarzy  zwierząt  na  Fulham  Road.  Wziął 
największego  i  najdzikszego,  jaki  akurat  był.  Przywiózł  go  koleją do  North  Devon  i szedł  kawał 
drogi  piechotą  przez  moczary,  aby  dostać  się  do  domu  nie  zwracając uwagi. Podczas pogoni za 
owadami odkrył ścieżkę przez trzęsawiska i znalazł bezpieczną kryjówkę dla psa. Tam też uwiązał 
go na łańcuchu i czekał na odpowiednią okazję. Czekanie trwało dość długo. W żaden sposób nie 
można  było  wywabić  nocą  starego  dżentelmena  poza  obręb  parku.  Stapleton  włóczył  się 
kilkakrotnie  wraz  z  psem  w  pobliżu,  ale  bez  rezultatu.  Podczas  tych  bezskutecznych  wędrówek 
chłopi dostrzegli jego towarzysza, co wskrzesiło starą legendę. 
Stapleton  spodziewał się, że żona pomoże mu zabić sir Karola, ale niespodziewanie spotkał się z 
oporem.  Nie  chciała  uwodzić  starego  dżentelmena  i  w  ten  sposób  wciągnąć  go  w  pułapkę,  Ani 
groźby,  ani  nawet,  wstyd  mi  to  powiedzieć,  bicie,  nie  zdołały złamać jej  oporu.  Nie chciała tego 
zrobić pod żadnym pozorem i przez pewien czas Stapleton nie wiedział, co zrobić. 
Sir  Karol, który go polubił,  sam wybawił go  z  tego  kłopotu,  przekazując przez  niego zapomogi, 
przeznaczone  dla  tej  nieszczęśliwej  pani  Laury  Lyons.  Przedstawiając  się  jej  jako  kawaler, 
Stapleton  zapanował  nad  nią  zupełnie  i  dał  biednej  kobiecie  do  zrozumienia,  że,  gdyby  uzyskała 
rozwód,  ożeniłby  się  z  nią.  Gdy  tylko  dowiedział  się,  że  sir  Karol  ma  wyjechać  za  radą doktora 
Mortimera, którego zdanie pozornie gorąco popierał — postanowił od razu działać, bojąc się, że 
ofiara  wymknie  mu  się  na  zawsze.  Nakłonił  panią  Lyons,  żeby  napisała  list,  błagający  starego 
dżentelmena  o  chwilę  rozmowy  w  przeddzień  wyjazdu  do  Londynu.  Następnie  obłudnie 
powstrzymał ją od pójścia na spotkanie i w ten sposób stworzył okazję, na którą czekał. 
Wracając  wieczorem  z Coombe Traccy, zdążył zabrać swojego psa, wysmarować go tą piekielną 
mieszaniną i zaprowadzić pod furtkę, gdzie stary dżentelmen miał czekać. 
Pies,  poszczuty  przez  pana,  przeskoczył  przez  furtkę  i  ścigał  nieszczęśliwego  baroneta,  który 
krzycząc,  uciekał  aleją  cisową.  To  musiał  być  straszny  widok  w  tej  ciemnej  alei  —  olbrzymie, 
czarne zwierzę, z płonącym pyskiem i ślepiami w ogniu, pędzące za ofiarą. Baronet upadł martwy 
na końcu szpaleru — przerażenie przyspieszyło śmiertelny atak serca. 
Pies biegł po trawniku, a baronet uciekał ścieżką, więc widoczne pozostały tylko ślady człowieka. 
Zwierzę prawdopodobnie zbliżyło się do leżącego, żeby go obwąchać a przekonawszy się, że nie 
żyje,  zawróciło.  To  wtedy  pies  zostawił  ślady,  które  dostrzegł  doktor  Mortimer.  Stapleton 
przywołał  psa  i  szybko  zaprowadził  go  do  kryjówki  na  trzęsawisku,  a  śmierć  baroneta  stała  się 
niewyjaśnioną  zagadką  dla  policji,  przeraziła  całą  okolicę  i  ostatecznie  sprawa  dotarła  w  nasze 
ręce. Tyle co do śmierci sir Karola Baskervilla. 
Rozumiesz  teraz  całą  przebiegłość  tego  szatańskiego  podstępu  —  nie  sposób  było  znaleźć 
podstaw  do  oskarżenia  prawdziwego  mordercy.  Jego  jedyny  wspólnik  —  pies  —  nie  mógł  go 
nigdy zdradzić, a cały pomysł, tak potworny i niesłychany, zapewniał tym samym powodzenie tego 
planu. 
W  obu  kobietach,  wplątanych  w  sprawę,  pani  Stapleton  i  pani  Laurze  Lyons,  obudziło  się 
podejrzenie.  Pani  Stapleton  wiedziała  o  jego  zamiarach  wobec  baroneta  i  o  istnieniu  psa.  Pani 
Lyons  zaś  nic  nie  wiedziała,  ale  śmierć  baroneta  właśnie  wtedy,  gdy  był  z  nią  umówiony  na 

background image

spotkanie  wywarła  na  niej  głębokie  wrażenie.  Obie  kobiety  były  pod  wpływem  Stapletona  i  nie 
musiał  się  ich  obawiać.  Pierwszą  połowę  zadania  zrealizował  zatem  z  powodzeniem,  pozostała 
jednak druga, trudniejsza. 
Możliwe,  że  Stapleton  nie  wiedział  o  istnieniu  spadkobiercy  w  Kanadzie.  W  każdym  razie, 
dowiedział się o tym bardzo prędko od swojego przyjaciela, doktora Mortimera, który mówił mu 
też o wszystkich szczegółach przyjazdu Henryka Baskervilla. Najpierw Stapleton myślał, że będzie 
można tego młodego przybysza z Kanady sprzątnąć ze świata w Londynie, zanim zdąży dojechać 
do Devonshire. 
Od  czasu,  gdy  żona  odmówiła  mu  pomocy  w  zastawieniu  sideł  na  sir  Karola,  nie  ufał  jej  i  nie 
zostawiał  jej  samej  na  dłużej,  bojąc  się,  że  straci  na  nią  wpływ.  Dlatego  zabrał  ją  ze  sobą  do 
Londynu. Odkryłem, że mieszkali w hotelu Mexbourough przy Craven Street, w jednym z tych, w 
których  był  Cartwright,  szukając  dowodów.  Tam  Stapleton  zamykał  żonę  w  pokoju,  a  sam, 
doklejając  sobie  brodę,  jeździł  za  doktorem  Mortimerem  na Baker  Street,  a  potem  na dworzec i 
do hotelu Northumberland. 
Pani  Stapleton  trochę  się  domyślała  co  chce  zrobić  jej  mąż,  ale  bała  się  go  do  tego  stopnia  — 
obchodził  się  z  nią  przecież  tak  brutalnie  —  że nie miała  odwagi  napisać do człowieka, któremu 
groziło niebezpieczeństwo. Gdyby list wpadł w ręce Stapletona, mógłby ją nawet zabić. Więc, jak 
wiemy,  wpadła  na  pomysł  wycięcia  wyrazów  z  gazety  i  zaadresowała  list  zmienionym  pismem. 
List doszedł do baroneta i był pierwszym ostrzeżeniem przed grożącym mu niebezpieczeństwem. 
Bardzo  ważne  było  dla  Stapletona  zdobycie  jakiejkolwiek  części  ubrania  sir  Henryka,  tak,  aby 
wytresować  psa  i  naprowadzić  go  na  trop  baroneta.  Szybko  i  odważnie  zrobił  to,  z  pewnością 
przekupując w hotelu służącego albo pokojówkę. 
Przypadkiem  jednak  pierwszy  but,  który  mu  przyniesiono,  był  nowy  i  dlatego  zupełnie 
bezużyteczny. Oddał go zatem i otrzymał inny — ten szczegół był dla mnie bardzo ważny, gdyż 
udowodnił, że mamy do czynienia z psem z krwi i kości. Inaczej nie można było wytłumaczyć tych 
starań o stary but i obojętności dla nowego. 
Im jakiś szczegół jest bardziej błahy i śmieszny, tym bardziej zasługuje na dokładne zbadanie, a to 
samo  wydarzenie,  które,  na  pozór,  tylko  komplikuje  sprawę,  uważnie  rozważone  i  umiejętnie 
wykorzystane, najprawdopodobniej posłuży do jej wyjaśnienia. 
Następnego dnia rano nasi przyjaciele odwiedzili nas, ciągle śledzeni przez Stapletona w dorożce. 
Ponieważ  wiedział  gdzie  mieszkam  i znał mnie z widzenia, przypuszczam, że przestępcza kariera 
Stapletona nie ograniczała się tylko do tego jednego zamachu na Baskervillów. W ciągu ostatnich 
trzech lat  popełniono cztery  duże kradzieże na zachodzie Anglii, a nie wykryto sprawcy żadnej z 
nich. Ostatnia, w Folkestone Court, która wydarzyła się w maju, zdumiewała zimną krwią, z jaką 
zamaskowany bandyta zastrzelił służącego, który schwytał go na gorącym uczynku. Jestem prawie 
pewny, że Stapleton utrzymywał się w taki sposób, i że od wielu lat należał do największych, nie 
cofających się przed niczym, przestępców. 
Mieliśmy przykład jego sprytu i pomysłowości tego ranka, kiedy się nam wymknął, a podszywając 
się pode mnie pokazał, że jest nie tylko odważny, ale i bezczelny. Zrozumiał wtedy, że zająłem się 
tą sprawą w Londynie i że tu nic już nie zrobi. Wrócił do Dartmoor i czekał na przyjazd baroneta. 
—  Przepraszam,  zaczekaj  chwilę  —  powiedziałem.  —  Opowiedziałeś  wydarzenia  bardzo 
dokładnie, ale jednego wcale nie wyjaśniłeś. Co się działo z psem, gdy jego pan był w Londynie? 
—  Starałem  się  rozgryźć  także  to.  Nie  ulega  wątpliwości,  że  Stapleton  miał  współpracownika, 
chociaż jestem pewien, że nie mówił mu wszystkiego, aby się od niego nie uzależnić. W Merripit 
House był stary służący, nazywał się Antoni. Miał kontakt ze Stapletonami od kilku lat, od czasu, 

background image

kiedy  Stapleton  był  dyrektorem  szkoły,  tak.  że  służący  musiał  wiedzieć,  iż  jego  pan  i  pani  są 
małżeństwem. Ten człowiek zniknął i uciekł z kraju. Imię Antoni nie jest tak popularne w Anglii, 
jak Antonio w Hiszpanii lub w krajach hiszpańskich Ameryki Południowej. Ten służący, podobnie 
jak pani Stapleton. mówił dobrze po angielsku, ale z dziwnym akcentem. Sam widziałem, jak szedł 
przez  trzęsawisko  ścieżką,  którą  wytyczył  Stapleton,  dlatego  jest  prawdopodobne,  że  podczas 
nieobecności pana to on żywił psa, chociaż nie wiedział, do czego to zwierzę służyło. 
Stapletonowie  powrócili  zatem  do  Devonshire,  gdzie  niebawem  przyjechał  sir  Henryk  z  tobą.  A 
teraz  kilka  słów  o  tym,  co  ja  wtedy  robiłem.  Przypominasz  sobie  prawdopodobnie,  że  oglądając 
kartkę,  na  której  naklejone  były  drukowane  wyrazy  wycięte  z  „Timesa”,  dokładnie  obejrzałem 
znak  wodny.  Trzymałem  przy  tym  kartkę  bardzo  blisko  oczu  i  doleciał  do  mnie  słaby  zapach 
białego  jaśminu.  Detektyw  zajmujący  się  sprawami  kryminalnymi,  powinien  umieć  rozróżnić 
siedemdziesiąt  pięć  gatunków  perfum.  Nieraz,  wiem  to  z  własnego  doświadczenia,  wyjaśnienie 
sprawy zależy od szybkiego rozpoznania zapachu. Ten zapach powiedział mi, że wchodzi tu w grę 
kobieta,  i  już  wtedy  zacząłem  podejrzewać  Stapletonów.  Przed  wyjazdem  do  Devonshire  byłem 
już więc pewien, że pies istnieje i wpadłem na trop przestępcy. Moje zadanie polegało na śledzeniu 
Stapletona. Oczywiście miałbym związane ręce, gdybym był z wami, bo on bardzo by się wówczas 
pilnował. Dlatego zmyliłem wszystkich, nie wyłączając ciebie, i gdy byliście przekonani, że jestem 
w  Londynie,  ja przyjechałem do Dartmoor. Warunki, w jakich mieszkałem, nie były tak okropne, 
jak sobie  wyobrażałeś,  zresztą takie drobiazgi nie powinny być nigdy przeszkodą w prowadzeniu 
śledztwa.  Mieszkałem  przeważnie  w Coombe Tracey,  a  z  chaty na  moczarach korzystałem  tylko 
wtedy, gdy moja obecność w pobliżu miejsca akcji była potrzebna. Wziąłem ze sobą Cartwrighta, 
który w wiejskim przebraniu bardzo mi pomógł. Zaopatrywał mnie w żywność i czystą bieliznę, a 
gdy  ja  śledziłem  Stapletona,  Cartwright  miał  ciebie  na  oku.  tak,  że  mogłem  trzymać  w  ręku 
wszystkie  nici.  Powiedziałem  ci  już,  że  twoje  raporty  dochodziły  do  mnie  szybko,  bo  z  Baker 
Street natychmiast wysyłano je do Coombe Tracey. Były dla mnie bardzo ważne, a zwłaszcza ten, 
który  przypadkowo  zawierał  prawdziwe  szczegóły  biografii  Stapletona.  Pozwoliło  mi  to  ustalić 
tożsamość  ich  obojga  i  dzięki  temu  wiedziałem,  czego  się  trzymać.  Sprawa  zbiegłego  więźnia  i 
jego  kontaktów  z  Barrymorami  wszystko  bardzo  skomplikowała.  Ale  wyjaśniłeś  ją  i  to  bardzo 
skutecznie, chociaż i ja doszedłem do tego samego wniosku. Gdy odnalazłeś mnie na moczarach, 
wiedziałem  już  o  wszystkim,  ale  nie  miałem  dowodów,  wystarczających  do  oddania  Stapletona 
pod sąd. Nawet jego zasadzka na sir Henryka tej samej nocy, zakończona śmiercią nieszczęsnego 
więźnia, nie dałaby nam jednoznacznego dowodu. Nie pozostało nic innego, tylko schwytać go na 
gorącym  uczynku,  a  żeby  to  zrobić,  trzeba  było  użyć  jako  przynęty  pozornie  bezbronnego  sir 
Henryka.  Tak  zrobiliśmy  i  kosztem  zdrowia  naszego  klienta  wszystko  ostatecznie  wykryliśmy  i 
doprowadziliśmy  do  klęski  Stapletona.  Przyznam,  że  mam  wyrzuty,  iż  naraziłem na to  baroneta, 
ale nie mogliśmy przecież przewidzieć, że zwierzę ukaże się w tak przerażającej postaci, ani mgły, 
która  je  z daleka  zasłaniała.  Osiągnęliśmy cel kosztem zdrowia  sir  Henryka,  lecz zarówno lekarz 
specjalista,  jak  i  doktor  Mortimer  zapewnili  mnie,  że  szybko  wróci  do  zdrowia.  Długa  podróż 
wyleczy  nie  tylko  nerwy,  ale  i  serce  naszego  przyjaciela.  Jego  miłość  do  pani  Stapleton  była 
głęboka  i  szczera,  a  najsmutniejsze  jest  dla  niego  to,  że  zawiódł  się  na  ukochanej  kobiecie. 
Pozostaje mi tylko odkryć jej rolę w tym wszystkim. Nie ulega wątpliwości, że Stapleton miał na 
nią wpływ,  dzięki miłości albo strachowi, a może dzięki obu tym uczuciom. Zgodziła się udawać 
jego  siostrę,  ale  nie  udało  mu  się  zrobić  z  niej  bezpośredniego  narzędzia  zbrodni.  Ostrzegała  sir 
Henryka i to niejednokrotnie, ale tak, zęby nie narażać męża. 

background image

Stapleton  widocznie  był  bardzo  zazdrosny.  Gdy  zauważył,  że  baronet  interesuje  się  jego  żoną. 
choć  to  było  w  jego  planach,  nie  mógł  powstrzymać się od  namiętnego  wybuchu, który odsłonił 
jego  gwałtowny  charakter,  tak  dobrze  ukryty  pod  pozornym  chłodem  i  powściągliwością. 
Zachęcając  oboje  do  bliższej  znajomości,  spowodował,  że  sir  Henryk  często  odwiedzał  Merripit 
House,  co,  prędzej  czy  później,  mogło  stworzyć  warunki  sprzyjające  zbrodni.  Jednak  w 
krytycznym  dniu  pani Stapleton  nagle zajęła  wrogie  stanowisko.  Słyszała coś o  śmierci  więźnia i 
wiedziała, że tego dnia. kiedy sir Henryk miał przyjść na obiad, pies był w pawilonie w ogrodzie. 
Oskarżyła  męża,  że  zamierza  popełnić  zbrodnię  i  nastąpiła  straszna  scena,  podczas  której 
Stapleton  dał  jej  pierwszy  raz  do  zrozumienia,  że  ma  rywalkę.  W  jednej  chwili  jej  wierność 
zamieniła  się  w  straszną  nienawiść  i  Stapleton  zrozumiał,  że  żona  go  zdradzi.  Żeby  nie  mogła 
ostrzec  sir  Henryka,  związał  ją  i  zamknął.  Pewnie  spodziewał  się,  że  gdy  cała  okolica  będzie 
przypisywała  śmierć  baroneta  klątwie,  ciążącej  na  rodzinie  —  jak  z  pewnością  by  się  stało  — 
zdoła przekonać żonę do pogodzenia się z faktami i milczenia. Wydaje mi się. że co do tego. to się 
pomylił  i  że nawet  bez naszego  udziału  Jego  los  byt  przesądzony. Kobieta  z hiszpańska krwią  w 
żyłach  łatwo  nie  przebacza  podobnej  zniewagi.  Więcej  szczegółów  tej  ciekawej  sprawy  nie 
mógłbym  ci  opowiedzieć,  mój  drogi,  bez  sięgnięcia  do  moich  notatek.  Myślę  jednak,  ze  niczego 
ważnego nie pominąłem. 
— Chyba jednak Stapleton nie spodziewał się, że sir Henryk umrze, tak stryj, ze strachu na widok 
tego piekielnego psa? 
— Zwierzę było dzikie i zgłodniałe. Jeśli sam widok psa nie przestraszyłby śmiertelnie ofiary, to w 
każdym razie z pewnością uniemożliwiłby jakikolwiek opór. 
—  Niewątpliwie.  Pozostaje  jednak  jeszcze  jedno  pytanie.  Gdyby  Stapleton  został  spadkobiercą 
tego  majątku,  w  jaki  sposób  wytłumaczyłby  takt.  że  mieszkał  tak  długo  pod  zmienionym 
nazwiskiem  w  najbliższym  sąsiedztwie  posiadłości  Baskervillów?  W  jaki  sposób,  nie  budząc 
podejrzeń, mógłby ogłosić swoje prawa do tego majątku? 
—  Byłoby  to  rzeczywiście  bardzo  trudne.  Żądasz  ode  mnie  za  wiele,  jeśli  chcesz,  żebym 
odpowiedział  na  to  pytanie.  Zajmuję  się  przeszłością  i  teraźniejszością,  ale  powiedzieć,  co 
człowiek  może  zrobić  w  przyszłości,  to  naprawdę  ciężkie  zadanie.  Pani  Stapleton  słyszała  wiele 
razy, jak mąż rozważał tę kwestię. Miał trzy możliwości. Albo upomniałby się o spadek z Ameryki 
Południowej, tam stwierdziłby swoją tożsamość przed władzami brytyjskimi i otrzymałby majątek, 
wcale nie przyjeżdżając do Anglii, albo w przebraniu zamieszkałby na jakiś czas w Londynie, albo 
wreszcie  znalazłby  wspólnika,  zaopatrzyłby  go  w  dokumenty,  przedstawiające  go  jako 
spadkobiercę,  a  później  zapłaciłby  mu  częścią  swojego  majątku.  Sądząc  z  tego,  co  wiemy  o 
Stapletonie, nie możemy mieć wątpliwości, że dałby sobie radę. A teraz, mój drogi, mieliśmy kilka 
tygodni ciężkiej pracy i sądzę, że mamy prawo trochę się rozerwać. Mam bilety na „Hugonotów”. 
Słyszałeś  Reszków?...  Czy  mogę  cię  zatem prosić, żebyś  byt  gotowy za  pół  godziny? Po  drodze 
wstąpimy na obiad do Marcinieao.