background image

Harry Harrison 

 

 

 

Stalowy Szczur i piąta 

kolumna 

(Przekład: Jarosław Kotarski) 

background image

Blodgett  jest  pokojowo  nastawioną  planetą;  słońce  świeci  tu  pomarańczowo,  wiatr  jest 

łagodny, lato miło chłodne, ciszę przerywa jedynie niekiedy daleki odgłos silników, dochodzący 

z portu  kosmicznego.  Bardzo odprężające  miejsce.  Za bardzo,  jak  dla kogoś  takiego jak ja,  kto 

przez cały czas powinien być czujny, sprawny i przygotowany na wszystko. 

Przyznaję, że  gdy zadzwoniono do drzwi, nie byłem w żadnym z  wymienionych  stanów 

ducha. Ciepła woda lała mi się na głowę i wyglądałem jak lekko przytopiony kociak. 

- Zajmę się tym - burknęła Angelina na tyle głośno, abym ją usłyszał poprzez szum wody. 

Wymamrotałem coś pod nosem i z niechęcią wyłączyłem prysznic.  Suszarka  dmuchnęła 

na  mnie  subtelnie  perfumowanym  gorącym  powietrzem,  powodując  kolejną  poprawę 

samopoczucia; byłem całkowicie pogodzony ze światem i nagi jak noworodek - no, z wyjątkiem 

paru  drobiazgów,  z  którymi  się  nie  rozstaję  nigdy  (dobrowolnie,  znaczy  się).  Życie  ma  swoje 

uroki, stwierdziłem przeglądając się w lustrze. Leciutka siwizna na skroniach dodawała mi nieco 

powagi i ogólnie nie miałem żadnych powodów do zmartwień. Poza jednym, który właśnie sobie 

uświadomiłem, a który zmroził mnie dokładnie, błyskawicznie usuwając wszystkie inne bzdury: 

Angelina zbyt długo bawiła przy drzwiach - coś było nie tak. 

Wypadłem do hallu i przez drzwi do ogrodu - dom z przyległościami był pusty. Po chwili 

byłem przy bramie - podskakując na jednej nodze na podobieństwo różowej gazeli i wyciągając 

pistolet z kabury nad kostką drugiej nogi, wpatrywałem się w Angelinę wpychaną przez dwóch 

niesympatycznych  typów  do  czarnego  wozu.  Zaryzykowałem  tylko  jeden  strzał  w  opony; 

maszyna wyrwała do przodu niknąc w dość gęstym o tej porze ruchu. Zaciskając zęby strzeliłem 

w powietrze, aby podziwiający mój brak ubrania mimowolni świadkowie czym prędzej skryli się 

po kątach. Udało mi się zachować tyle rozsądku, aby zapamiętać numery odjeżdżającego wozu. 

Ledwie  znalazłem  się  z  powrotem  w  domu,  wpadło  mi  do  głowy  zadzwonić  na  policję 

(jak  na  dobrego  obywatela  przystało),  ale  z  uwagi  na  to,  że  zawsze  byłem  bardzo  złym 

obywatelem, uznałem ten pomysł za bezsensowny. Sprawa należała do mnie i do nikogo innego, 

zająłem  się  więc  komputerem.  Wduszając  kciukiem  przycisk  identyfikacji,  nadałem  mój  kod 

pierwszeństwa, a następnie spytałem o właściciela czarnej maszyny. Nie było to specjalnie trudne 

zadanie  dla  komputera  planetarnego,  toteż  odpowiedź  pojawiła  się  prawie  natychmiast. 

Spowodowała, że osłupiałem i opadłem bezwładnie na krzesło - oni ją mieli. 

Było  o  wiele  gorzej,  niż  mogłem  się  spodziewać.  Nie  jestem  tchórzem,  a  nawet  można 

background image

rzec,  wręcz  przeciwnie.  Jako  długoletni  kryminalista  i  równie  długoletni  agent  Korpusu  - 

organizacji  o  zasięgu  galaktycznym,  używającej  eks-bandytów  do  łapania  bandytów  czynnych, 

miałem  pewne  powody  do  takiego  mniemania  o  sobie.  Fakt  dożycia  dojrzałego  jednak  wieku 

najlepiej świadczył o moim refleksie, nie wspominając już o takim drobiazgu jak inteligencja. Te 

wszystkie  lata  doświadczeń  miały  teraz  zaowocować  przy  wyciąganiu  mojej  ukochanej  żony  z 

bagna.  Teraz  bowiem  wskazana  była  nie  tyle  natychmiastowa  akcja,  ile,  na  początek 

przynajmniej,  odrobina  refleksji,  toteż,  choć  nadal  był  wczesny  ranek,  napocząłem  flaszkę 

stuczterdziestoprocentowego  katalizatora  pomysłów,  aplikując  sobie  wspaniałomyślnie 

odpowiednią dawkę. 

Ledwie  skończyłem,  stwierdziłem,  że  tym  razem  chłopcy  będą  uczestniczyć  w 

eskapadzie. Jako troskliwi rodzice, Angelina i ja chroniliśmy ich dotąd od okrucieństw życia, ale 

to  już  się  skończyło.  Co prawda  ukończenie szkoły  nastąpić  powinno dopiero  za  kilka  dni,  nie 

wątpiłem jednak, że przy odpowiednio zastosowanej i właściwej argumentacji jestem w stanie je 

przyśpieszyć.  Dziwnym  uczuciem  było  uświadomienie  sobie,  że  nie  są  już  dziećmi  -  tyle  lat 

minęło, a Angelina nadal była piękna jak w dniu naszego poznania. Co do własnej osoby: byłem 

starszy, ale nie głupszy - siwizna na głowie wcale nie zmieniła moich zwyczajów ani trybu życia. 

Nie  traciłem  czasu  na  roztkliwianie  się  nad  sobą.  Zaopatrzyłem  się  w  normalny  zestaw 

zabójczych  nader  urządzeń  i  wpadłem  do  garażu.  Mój  czerwony  firebom  8000  wystrzelił  na 

ulicę, ledwie otworzyły się drzwi. Spokojni obywatele spokojnej planety rozpierzchli się na boki. 

Jedynym  powodem mojego  chwilowego pobytu w tym  nudnym  świecie była  chęć znajdowania 

się  jak  najbliżej  chłopców  w  czasie  pobierania  przez  nich  nauki.  Wiedziałem,  że  opuszczę  to 

miejsce, nie oglądając się za siebie. Nie dość, że była toto nudna planeta rolnicza, to w dodatku z 

nader rozbudowaną biurokracją. Wszelkiej maści urzędasy i oficjele zwalili się tu tak z uwagi na 

łagodny  klimat,  jak  i na  centralne położenie  wśród  sporej  liczby  systemów  gwiezdnych.  Co do 

mnie, wolałem rolników. 

W miarę jak gnałem przed siebie, pola uprawne zastąpione zostały przez lasy, a następnie 

otoczyły  mnie  poszarpane  góry.  W  końcu  wziąłem  ostatni  zakręt  i  droga  skończyła  się  przed 

solidną bramą umieszczoną na jednej z najwyższych i najmniej gościnnie wyglądających grani w 

okolicy. 

Brama  znajdowała  się  w  wysokim  kamiennym  murze  zakończonym  pordzewiałym 

drutem kolczastym (pod napięciem). Nad nią znajdował się wykuty w stalowej płycie napis: 

background image

SZKOŁA WOJSKOWA I INTERNAT PENITENCJARNY DORSKIEGO 

Jako ojciec czułem uzasadnioną dumę, że moi synowie przebywają w czymś takim. Jako 

obywatel  powinienem  był  odczuwać  ulgę.  To,  co  ja  skłonny  byłem  uznawać za  ich  przymioty, 

reszcie  świata  jakoś  niespecjalnie  się  podobało.  Przed  przybyciem  tu  obaj  zostali  wyrzuceni  w 

sumie  z dwustu czternastu szkół.  Pięć z nich spłonęło w  tajemniczych okolicznościach,  a  jedna 

wyleciała  w  powietrze.  Nigdy  nie  wierzyłem,  żeby  fala  samobójstw  wśród  personelu  jednej  z 

pozostałych miała cokolwiek wspólnego z moimi chłopcami, ale zawistne języki sądziły inaczej. 

Koniec  końców  trafili  na  równego  sobie  w  osobie  starego  pułkownika  Dorskiego.  Po 

przymusowym  przejściu na  emeryturę,  otworzył  on ów  zakład  wnosząc  weń  doświadczenie  lat 

służby,  w  trakcie  której  rozwinął  wyrafinowane  i  nader  silne  skłonności  do  zachowań 

sadystycznych. Moi chłopcy trafili tu w końcu i mimo ich usilnych starań ledwie parę dni dzieliło 

ich od ceremonii zakończenia nauki i opuszczenia zakładu. Tyle tylko, że aktualnie trzeba by to 

wyjście trochę przyśpieszyć. 

Jak zawsze z niechęcią oddałem swoje uzbrojenie, zostałem prześwietlony przez wszelkie 

aparaty  zabezpieczające,  zamknięty  w  szeregu  śluz  odkażających  i  w  końcu  wprowadzony  na 

podwórze, po którym snuły się zdesperowane postacie, pokonane przez zabezpieczenia zakładu. 

Pomiędzy nimi dostrzegłem dwie radosne  i wyprostowane sylwetki nie poddające się rozpaczy. 

Zagwizdałem nasz stary sygnał i obaj, rzucając książki, podbiegli, aby powitać mnie gorąco. Po 

chwili  podniosłem  się  powoli,  otrzepałem  ubranie  i  udowodniłem  empirycznie,  że  ja,  stary,  w 

dalszym  ciągu  mogę  ich  jeszcze  pewnych  rzeczy  nauczyć.  Trzeba  przyznać,  że  wyglądali 

świetnie. Byli ciut niżsi ode mnie - wzrost odziedziczyli po matce - ale postawą i muskulaturą nie 

ustępowali mi ani na jotę. Ojcowie wielu dziewcząt znajdą się w rozterce, gdy chłopcy opuszczą 

szkołę. 

- Jak się nazywa ten cios ramieniem, tato? - zapytał James. 

- Wyjaśnienia mogą poczekać. Jestem tu, aby przyśpieszyć wasze wyjście, bo coś niezbyt 

miłego przytrafiło się waszej matce. 

Uśmiechy  zniknęły  natychmiast  i  obaj  pochylili  się,  spijając  dosłownie  wyjaśnienia  z 

moich ust i potakując ze zrozumieniem. 

-  Tak  więc  -  stwierdził  Bolivar,  gdy  skończyłem  -  trzeba  będzie  tę  Starą  Świnię 

przekonać, żeby nas wypuścił... 

- ...i zrobić coś z tym - James dokończył zdanie za brata. Nie było w tym nic dziwnego, 

background image

często bowiem ich myśli biegły jednym torem. 

Ruszyliśmy  więc  równym  krokiem  (120  stąpnięć  na  minutę)  poprzez  wielki  hall  z 

przykutymi  do  ścian  szkieletami,  a  następnie,  rozpryskując  wiecznie  spływającą  wodą  klatką 

schodową, dotarliśmy do biura dyrektora. 

- Nie  możecie tu  włazić! - wrzasnął sekretarz-goryl, podrywając  na nogi swoje dwieście 

kilo wytrenowanych w walce mięśni. 

Lekko  złamaliśmy  krok  przechodząc  przed  jego  nieprzytomnym  ciałem.  Dorski  powitał 

nas przekleństwem, stojąc przy biurku z bronią w ręku. 

- Odłóż to - poradziłem mu. - To jest sytuacja wyjątkowa. Muszę mieć swoich chłopców 

parę dni wcześniej. Mógłbyś być tak miły i wydać mi ich świadectwa, łącznie z zezwoleniami na 

opuszczenie szkoły. 

- Idź do diabła! Nie ma wyjątków, wynocha stąd! - zaproponował w odpowiedzi. 

Uśmiechnąłem  się  w  stronę  rozpylacza,  który  trzymał  w  dłoni  i  zdecydowałem,  że 

wyjaśnienia mogą być w tym przypadku owocniejsze od przemocy. 

- Moja żona, a ich matka, została dziś rano aresztowana i zabrana z domu - powiedziałem. 

- Zdarza się. Należało się tego spodziewać przy tak niezdyscyplinowanym trybie życia. A 

teraz spierdalać - odparł. 

-  Słuchaj  no,  zakamieniały  wypierdku  zdrowego  rozsądku  i  tępa  pało  trepackiego 

zidiocenia. Nie przyszedłem tu wysłuchiwać słów współczucia czy obrazy z twojej obsmarkanej 

strony.  Gdyby  chodziło  o  normalne  aresztowanie,  to  ci,  którzy  przyszli  to  zrobić,  byliby 

nieprzytomni  zaraz  po  otwarciu  drzwi.  Detektywi,  gliniarze,  żandarmeria,  celnicy,  obojętnie  - 

nikt nie zdążyłby palcem kiwnąć przy mojej słodkiej Angelinie. 

- I co dalej? - spytał wojak, nie opuszczając jednak broni. 

-  Poszła  z  nimi  spokojnie,  aby  dać  mi  czas,  którego  będę  potrzebował.  Sprawdziłem 

tablicę  rejestracyjną  tych  typów.  To  byli  agenci  Międzygwiezdnego  Urzędu  Skarbowego  - 

odpowiedziałem na głębokim wdechu. 

- Poborcy podatkowi! - Dorski szepnął z płonącym wzrokiem (broń zniknęła). - James di 

Griz, Bolivar di Griz, wystąp! Przyjmijcie te świadectwa jako dowód rzetelnego spędzenia czasu 

i przyswojenia  wiedzy w tym  zakładzie!  Jesteście teraz absolwentami  Szkoły Dorskiego i  mam 

nadzieję,  że  przed  udaniem  się  na  spoczynek  wieczny  wspomnicie  mnie  jeszcze,  jak  wielu 

innych,  choć  z  przekleństwem.  Uścisnąłbym  was,  ale  moje  kości  są  zbyt  stare,  by  je  łamać  i 

background image

wyszedłem już trochę z wprawy w walce wręcz. Idźcie ze swoim ojcem i przyłączcie się do walki 

ze  złem.  Dajcie  im  po  łbie  i  ode  mnie  -  dodał  cicho.  Minutę  później  byliśmy  na  zewnątrz  i 

wsiadaliśmy do wozu. 

- Oni nie odważą się skrzywdzić mamy? – spytał James. 

- Nie pożyją długo, jeśli to zrobią - zgrzytnął zębami Bolivar. 

-  Oczywiście,  że  nic  jej  nie  zrobią.  Z  uwolnieniem  nie  będzie  żadnego  problemu  - 

poinformowałem ich. - Jeśli uda się nam zniszczyć ich zapisy. 

- Jakie zapisy?  -  to był Bolivar. -  I  dlaczego ten wieprz Dorski tak łatwo ustąpił? To do 

niego niepodobne. 

-  Podobne,  dlatego  że  pod  patyną  głupoty,  przemocy  i  wojskowego ogłupienia  to  nadal 

człowiek taki jak my. I tak samo jak my automatycznie uważa on każdego faceta od podatków za 

naturalnego wroga gatunku ludzkiego. 

-  Nie  rozumiem  -  przyznał  James,  łapiąc  za  klamkę,  gdy  braliśmy  kolejny  zakręt  nad 

przepaścią. 

-  Głupia  sprawa,  ale  jeszcze  zrozumiesz.  Dotąd  żyliście  jakby  pod  ochroną,  gdyż 

traciliście  pieniądze,  nie  zarabiając  ich.  Wkrótce  będziecie  zarabiać,  podobnie  jak  reszta 

ludzkości, a wraz z otrzymaniem pierwszego kredytu  -  efektu  waszego  potu  i wysiłku -  pojawi 

się facet z urzędu podatkowego. Będzie  kręcił się  coraz bliżej, aż  w końcu prześlizgnie się pod 

waszym  ramieniem  i  zwinie  swoimi  lepkimi  paluchami  większość  waszych  pieniędzy.  Nowo-

czesne rządy oznaczają wielką biurokrację, a ta pociąga za sobą wielkie podatki - i nie ma na to 

rady. Kiedy zetkniecie się z tym systemem, już jesteście złapani i kończycie płacąc wciąż więcej 

i  więcej  podatków.  Razem  z  matką  mamy  coś  odłożone  na  waszą  przyszłość,  ale  to  nie 

wystarczy. Są to pieniądze zarobione jeszcze przed waszym urodzeniem. 

- Ukradzione - poprawił mnie Bolivar. - Dochody z nielegalnych machinacji. 

- Majaczysz, nigdy nie zrobiliśmy... 

-  Zrobiliście,  tato  -  poparł  go  James.  -  Włamaliśmy  się  do  wystarczającej  liczby 

archiwów, aby wiedzieć, skąd są te wszystkie pieniądze. 

- Te czasy się skończyły! 

-  Mamy  nadzieję,  że  nie!  -  wrzasnęli  chórem.  -  Co  galaktyka  zrobiłaby  bez  paru 

Stalowych  Szczurów  ożywiających  jej  gospodarkę.  Słuchaliśmy  twoich  wykładów  o  tym,  jak 

napady  na  banki  zapewniają  zajęcie  znudzonej  policji,  zbyt  gazetom,  dostarczają  opinii 

background image

publicznej  tematów  do  dyskusji  i  narażają  na  wydatki  towarzystwa  ubezpieczeniowe.  To 

działalność utrzymująca pieniądz w obrocie. 

- Nie. Nie pozwolę, aby moje dzieci stały się przestępcami! 

- Naprawdę? 

- No, powiedzmy niech będą porządnymi przestępcami: niech biorą tylko od tych, których 

stać na straty, niech nie krzywdzą nikogo, niech będą bystre, przyjacielskie i zaradne. Niech będą 

przestępcami akurat tak długo, aby trafić do Korpusu Specjalnego, gdzie mogą służyć ludzkości 

łapiąc prawdziwych bandytów. 

- Takich, jakich będziemy teraz ścigać? 

- Tak długo, jak wraz z waszą matką uczciwie kradliśmy i traciliśmy pieniądze, nie było 

problemu. Ledwie wzięliśmy ciężko zarobione wynagrodzenie z Korpusu i zainwestowaliśmy je 

legalnie, nie możemy się opędzić od urzędu podatkowego. Zrobiliśmy parę błędów... 

- Jak niezgłoszenie dochodów? - spytał niewinnie James. 

-  Między  innymi.  Przyznaję,  że  było  to  nieostrożnością.  Powinniśmy  byli  wrócić  do 

obrabiania banków, a teraz mają nas w kartotekach, zaplątani jesteśmy w sprawy sądowe i inne 

takie.  Dlatego  wasza  matka  poszła  z  nimi  spokojnie  -  abym  jako  człowiek  wolny  mógł 

przygotować  się  do  przecięcia  węzła  gordyjskiego.  I  abym  wyciągnął  nas  wszystkich  z  tego 

bagna. 

- Co mamy zrobić? - spytali. 

- Zniszczyć nasze dane w ich zapisach. Wtedy będziemy zupełnie wolni i szczęśliwi. 

 

Siedzieliśmy w ciemnym samochodzie i zapamiętale skubaliśmy paznokcie. 

-  Nie  jest  dobrze  -  oświadczyłem  w  końcu.  -  Nie  mogę  być  spiritus  movens  przemiany 

pary niewinnych dusz w kryminalistów. 

Z  tylnego  siedzenia  dobiegły  mnie  stłumione  warknięcia,  bez  wątpienia  objawy  silnych 

stanów emocjonalnych, po czym obie pary drzwi zostały błyskawicznie otwarte i zatrzaśnięte tak 

szybko,  że  dojrzałem  tylko  dwie  postacie  oddalające  się  niezbyt  dobrze  oświetloną  ulicą. 

Czyżbym  ich  aż  tak  uraził,  że  postanowili  zrobić  to  sami,  kładąc  wszystko  przez  brak 

doświadczenia? Walczyłem z klamką od drzwi, gdy kroki rozległy się ponownie. Ledwie wysiad-

łem, obaj byli z powrotem. Twarze poważne, bez śladu dobrego humoru. 

background image

-  Mam  na  imię  James  -  odezwał  się  jeden  -  a  to  jest  mój  brat  Bolivar.  W  myśl  prawa 

jesteśmy  pełnoletni,  ukończyliśmy  osiemnaście  lat.  Możemy  oficjalnie  pić,  palić,  przeklinać  i 

kochać się. Możemy też, jeśli zechcemy, złamać każde prawo lub prawa każdej planety, wiedząc, 

że jeżeli zostaniemy złapani, narażamy się na pełny wymiar kary. Słyszeliśmy z pewnego źródła, 

że  ty,  Jimie  di  Griz,  zamierzasz  złamać  prawo  w  szczególnie  słusznej,  ba,  bardzo  słusznej 

sprawie i chcemy się do ciebie przyłączyć. Co ty na to, tato? 

Co mogłem powiedzieć? Tym bardziej, że coś mi akurat  siadło na struny  głosowe. Cała 

nadzieja, że była to grypa, a nie wzruszenie. Uczucia i przestępstwa stanowią złą parę. 

-  Dobrze  -  warknąłem  udając  złość.  -  Jesteście  przyjęci.  Stosować  się  do  instrukcji, 

zadawać pytania tylko w razie niejasności, a poza tym robić tylko to, co każę. ZGODA? 

- ZGODA! - zabrzmiało chórem. 

-  To  powkładajcie  te  drobiazgi  do  kieszeni,  nigdy  nie  wiadomo,  kiedy  coś  się  może 

przydać.  Macie  rękawiczki  daktyloskopijne?  -  Unieśli  dłonie,  które  lekko  rozbłysły  w  świetle 

lamp.  -  Ślicznie.  Ucieszy  was  wiadomość,  że  będziecie  zostawiali  ślady  palców  tutejszego 

burmistrza  i  komisarza  policji.  Niemniej  będzie  to  trudna  akcja.  Wiecie,  dokąd  się  udajemy? 

Jasne,  że  nie.  Budowla  za  rogiem,  stąd  nie  widać,  to  kwatera  urzędu  kontrolującego  banki 

pamięci  z  zapisem  ich  wszystkich  niegodziwych  i  oszukańczych  machinacji.  Dziś  w  nocy 

wyrównamy  rachunki  z  tymi  panami.  Nie  będziemy  próbowali  tam  wejść  bezpośrednio,  gdyż 

systemy obronne mają znakomite; wiedzą doskonale, że nie są kochani. Wejdziemy do budynku 

obok, który wybrałem nieprzypadkowo - jego tył dochodzi prawie do naszego celu. - W trakcie 

rozmowy  szliśmy już w  wyznaczonym   kierunku.     Ledwie   skręciliśmy   za    róg,    gdy chłopcy 

zostali lekko zaskoczeni serią świateł i tłumem kłębiącym się przed nami. Syreny wyły, kamery 

telewizyjne warczały, reflektory biły w niebo. 

- Czyż to nie cudowne? - uśmiechnąłem się radośnie i szturchnąłem obu. - Kto brałby pod 

uwagę możliwość wyjścia z budowli, do której wszyscy chcą wejść? Otwarcie sezonu - premiera 

nowej opery „Cohoneighs w ogniu". 

- Będziemy potrzebowali biletów... 

- Kupiłem po południu od konika za bluźnierczą cenę. Idziemy! 

Przepchnęliśmy  się  przez  tłum,  oddaliśmy  bilety  i  dostaliśmy  się  na  poddasze.  Opera 

byłaby  tu  ledwie  słyszalna,  ale  nie  miałem  najmniejszej  ochoty  słuchać  wycia  i  rzępolenia. 

Poddasze miało też inne zalety, jak np. bar, do którego natychmiast weszliśmy. Odświeżyłem się 

background image

piwem,  z  zadowoleniem  konstatując,  że  pociechy  zamówiły  niealkoholowe  napoje.  Z  innej  ich 

aktywności  byłem  mniej  zadowolony.  Przysunąłem  się  do  Bolivara,  łapiąc  go  za  ramię  -  mój 

palec wskazujący nacisnął przy tym nerw paraliżujący rękę. 

- Bardzo brzydko - powiedziałem łagodnie, gdy diamentowa bransoletka wyślizgnęła mu 

się ze zdrętwiałych palców na dywan,  i stuknąłem stojącą obok  matronę w  ramię,  wskazując  w 

dół, gdy się obróciła. 

- Przepraszam, madam, czy nie zsunęła się pani bransoletka? 

- Tak? 

- Nie, proszę mi pozwolić! Ależ skąd, cała przyjemność po mojej stronie. 

Spojrzałem wymownie na Jamesa - uniósł dłonie w geście pokoju. 

- Zrozumiałem już, tatusiu. Przepraszam, po prostu dla wprawy i już wsunąłem gościowi 

portfel z powrotem, ledwie zauważyłem, że Bolivar rozciera sobie ramię. 

- Pięknie, tylko żeby mi to było ostatni raz. Mamy poważne i odpowiedzialne zadanie dziś 

w  nocy  i  żadne  duperele  nie  powinny  wam  się  pałętać  po  głowie.  Dalej,  ostatni  dzwonek, 

kończyć drinki i w drogę. 

- Na nasze miejsca? 

- Oczywiście, że nie. Do ubikacji. 

Osiągnęliśmy  każdy  osobną  kabinę  i  stojąc  na  sedesach,  aby  nie  było  widać  nóg, 

poczekaliśmy,  aż  ucichną  ludzie  i  okoliczny  teren  opustoszeje  i  aż  rozlegną  się  pierwsze 

przeraźliwe  dźwięki  oznajmiające  początek  spektaklu.  Odgłos  spuszczanej  wody  był 

zdecydowanie bardziej melodyjny. 

- No to zaczynamy - oznajmiłem. 

I zaczęliśmy. 

Wilgotne oko w wylocie ścieku obserwowało, jak wychodzę. Moment później wychyliła się 

para czułków, które były częścią  składową ciała należącego  z  wyglądu do  ścieku.  Właściwie  to 

nawet do czegoś gorszego - owo coś było obrzydliwe, oślizłe i ogólnie rzecz biorąc nieprzyjemne. 

-  Wygląda  na  to,  że  znasz drogę  -  stwierdził  Bolivar,  gdy  po  przejściu  przez zamknięte 

drzwi z napisem OBCYM WSTĘP WZBRONIONY ruszyliśmy ciemnym korytarzem. 

- Kupiwszy bilety pozwoliłem sobie na małą wycieczkę. Jesteśmy. 

Pozwoliłem  chłopcom  rozbroić  dla  wprawy  alarm  przeciwwłamaniowy  i  podbudował 

mnie  fakt,  że  nie  potrzebowali  wskazówek.  Wlali  nawet  na  nasze  ślady  parę  kropli  skutecznie 

background image

maskującego  trop  śmierdzidła.  Wyjrzeliśmy  na  zewnątrz.  Ciemna  bryła  budynku  majaczyła  o 

dobre pięć jardów. 

- Co dalej? - spytał Bolivar. 

- To znaczy, jak się tam dostaniemy? - uściślił James. 

-  Za  pomocą  tego.  -  Wyciągnąłem  podobny  do  pistoletu  przedmiot  z  wewnętrznej 

kieszeni.  -  Nie  ma  nazwy,  ponieważ  sam  go  skonstruowałem.  Gdy  naciśnie  się  spust, 

wystrzeliwuje mały generator pola, ciągnący za sobą nić molekularną, która jest nie do zerwania. 

Pole jest wytwarzane przez blisko piętnaście sekund i w tym czasie może wytrzymać obciążenie 

tony. Proste? 

-  Skąd  możesz  wiedzieć,  że  trafisz  w  kawałek  stali  po  ciemku?  -  zdumionym  głosem 

odezwał się Bolivar. 

- Z kilku powodów, niedowiarku. Odkryłem wcześniej, że okna  mają  metalowe framugi 

to  raz, a dwa, to pole  jest  tak  silne, że  trudno  jest utrzymać  je z daleka od  rzeczy  metalowych. 

Masz linkę, James? Pięknie. Przytwierdź jeden koniec do rury. Tylko starannie, bo pod nami jest 

kilka  pięter. Drugi  daj  mi. Macie pancerne rękawice? Ideał,  trochę ćwiczeń przyda się waszym 

muskułom. Gdy linka będzie przymocowana, pociągnę za nią trzy razy. No to zaczynamy! 

Podtrzymywany na duchu przez własną filozofię, wkroczyłem do akcji. 

- Powodzenia - doszło mnie z tyłu. 

-  Dzięki,  uczucia  doceniam,  ale  pomysłu  nie  -  Stalowe  Szczury  muszą  mieć  własne 

szczęście. 

Pociągnąłem za spust. Pocisk pofrunął zygzakiem i przywarł do celu. Wcisnąłem przycisk 

wciągarki  i  wyleciałem  przez  otwarte  okno.  Piętnaście  sekund  to  niewiele.  Zgiąłem  się, 

wysuwając  nogi  i  lewą  rękę  do  przodu,  klnąc  zarazem  na  czym  świat  stoi.  Wyszło  na  to,  że 

amortyzacją spotkania ze ścianą zajęła się tylko prawa noga. Jeśli nie była złamana, to graniczyło 

to z cudem. Nic takiego nigdy się nie zdarzyło, odkąd ćwiczyłem w domu. Sekundy uciekały, a ja 

wisiałem  jak  worek.  W  dodatku  ciężki  worek.  Niefunkcjonująca  noga  musiała  zostać 

zignorowana, niezależnie od faktu,  czy mi  się to podobało, czy nie.  Czubkiem buta namacałem 

krawędź okna po lewej  i używając  zdrowej  nogi  kopnąłem  w  szybę,  wkładając  w  to  wszystkie 

moje siły. Efekt był zerowy, co było zrozumiałe, biorąc poprawkę na jakość szkła pancernego w 

dzisiejszych czasach. Pożytkiem było to, że się nieco obsunąłem, stając czubkiem buta na dolnej 

listwie, a palce lewej dłoni zacisnąłem na krawędzi górnej. 

background image

Dokładnie  w  tym  momencie  pole  zniknęło  i  pozostałem  sam  ze  sobą.  Trzymałem  się 

ściany  opuszkami  palców  lewej  dłoni,  wsparty  na  czubku  buta,  upodabniając  się  do  muchy 

niedojdy. 

- Dobrze ci idzie, tato? - dobiegł mnie z tyłu szept. 

Muszę  przyznać,  że  sporo  wewnętrznej  dyscypliny  kosztowała  mnie  kontrola  cisnących 

się na usta odpowiedzi. Dzieci nie powinny wysłuchiwać czegoś takiego od własnych rodziców. 

Efektem  tego  było  coś  na  kształt  „fiszlesloop".  Palce  zaczynały  się  męczyć,  a  sytuacja 

przestawała być zabawna. Ostrożnie wsunąłem zbędny drobiazg za pazuchę, po czym sięgnąłem 

do  kieszeni  po  diament.  Zdecydowanie  nie  był  to  czas  ani  miejsce  na  subtelności.  Normalnie 

wyciąłbym  mały  otwór  wokół  przyklejonej  przyssawki,  wyjął  ostrożnie  szklany  krążek, 

odciągnął  zasuwkę  i  uniósł  delikatnie okno.  Nie teraz.  Jednym  szarpnięciem  wyciągnąłem  go  i 

wyciąłem  kaleki  owal,  następnie  kontynuując  ów  ruch  wbiłem  go  pięścią  do  środka.  Diament 

powędrował jego śladem, ja zaś sięgnąłem do wnętrza i złapałem za ramę. 

Szkło  uderzyło  w  podłogę  z  głośnym  dźwiękiem,  akurat  gdy  mój  but  ześlizgnął  się  z 

oparcia. Zawisłem na jednej ręce, starając się zignorować ostrą krawędź wrzynającą się w ramię. 

Podciągnąłem  się  tak  wysoko  -  oto  co  znaczy  stały  trening  -  że  mogłem  użyć  drugiej  ręki  do 

wsparcia. Dalej wszystko było już proste jak drut, choć cieknąca z ramienia krew przeszkadzała 

mi  jak  mogła.  Ponowne  oparcie  buta  na  rynnie  i  otwarcie  okna  było  dziełem  chwili  -  po 

unieszkodliwieniu  alarmu,  rzecz  jasna.  Gdy  wślizgnąłem  się  przez  otwarte  okno,  usiadłem 

bezwładnie na podłodze. 

- Myślę, że jestem już trochę za stary na takie rzeczy - powiedziałem sobie, gdy wrócił mi 

oddech. 

Wokół  pozorna  cisza  -  brzęk  szkła,  przeraźliwy  dla  mnie,  nie  zwrócił  najwyraźniej 

niczyjej  uwagi.  Do  roboty.  Znalazłem  coś  solidnego  do  przymocowania  liny,  zrobiłem  to 

najlepiej, jak mogłem i pociągnąłem trzy razy. 

- Napędziłeś nam stracha - oświadczył James. 

-  Napędziłem  sobie  strachu  -  poprawiłem  go.  -  To  jest  latarka,  tu  zaś  medpakiet. 

Sprawdźcie,  czy  można  coś  zrobić  z  moim  ramieniem.  Krew,  jak  wiecie,  jest  idealnym 

dowodem. 

Zrobili  nawet  sporo.  Rozcięcie  zostało  opatrzone  fachowo,  a  pulsujący  ból  prawej  nogi 

świadczył,  że  wraca  ona  do  życia.  Zmusiłem  się  do  zrobienia  paru  okrążeń  po  pokoju,  aby 

background image

przywrócić w niej krążenie. 

- Dobra - oznajmiłem - teraz do zabawy. 

Wyprowadziłem ich z pokoju i dalej ciemnym korytarzem, tak szybko, jak pozwoliła mi 

niezdyscyplinowana  kończyna.  Chłopcy  zostali  parę  kroków  z  tyłu,  tak  że  za  róg  wyszedłem  z 

trzyjardową  przewagą...  Byli  więc  nadal  niewidoczni,  gdy  wzmocniony  elektronicznie  głos 

wykrzyknął mi w twarz: 

- Nie ruszaj się, di Griz. Jesteś aresztowany! 

Życie  jest pełne  tego  typu niespodzianek  -  przynajmniej  moje.  Za  innych  trudno  mi  się 

wypowiadać.  Mogą  być  wzruszające,  zaskakujące,  a  nawet  śmiertelne,  gdy  ktoś  nie  jest  na  nie 

przygotowany.  Szczęściem,  dzięki  przewidywaniu  i  wiedzy  fachowej,  ja  byłem  przygotowany. 

Granat dymny poleciał, zanim jeszcze przebrzmiał ów głos. Ładunek wybuchł z zadowalającym 

hukiem,  wypełniając  cały  korytarz  kłębami  czarnego  dymu i powodując złośliwe  komentarze  z 

kilkunastu gardeł. Aby dodać im powodów do narzekań, posłałem w ślad za pierwszym granatem 

następny  -  trochę  inny.  Jest  to  poręczny  drobiazg  sam  w  sobie  całkowicie  niewinny, 

wytwarzający  jednakże  takie  ilości  efektów  akustycznych  w  guście  strzałów  i  wybuchów,  że 

wystarczy  ich  na  małą  wojnę,  i  wyrzucający  na  wszystkie  strony  kapsuły  gazu  usypiającego. 

Muszę  przyznać,  że  wywarł  znakomity  efekt  psychologiczny.  Ja  zaś  cichutko  wróciłem  do 

zmartwiałych pociech i poprowadziłem je w głąb korytarza. 

- Teraz się rozdzielimy - oznajmiłem, gdy pozwoliły mi na to cichnące odgłosy kanonady. 

- Tu macie kod komputera blokującego. 

Bolivar złapał go odruchowo, po czym potrząsnął głową próbując coś zrozumieć. 

- Tato, mógłbyś nam powiedzieć... 

-  Oczywiście.  Kiedy  wykopałem  szybę,  wiedziałem,  że  odgłos  tego,  choć  minimalny, 

musiał włączyć alarm dźwiękowy.  Dlatego zacząłem  realizować plan B, a nie mówiłem  wam o 

tym, aby  uniknąć protestów. Polega on na  tym,  że ja  robię dywersję,  a  wy  obaj udajecie się do 

pomieszczenia pamięci i kończycie robotę. Używając priorytetowych kodów Korpusu, zdołałem 

zebrać  wszystko,  co  jest do  tego  potrzebne.  Macie  instrukcję  kasowania pamięci,  którą  coś  tak 

głupiego  jak  komputer  wykona  bez  wahania.  Zniszczy  ona  akta  wszystkich  obywateli  na 

paręnaście  lat  świetlnych  wokoło,  którzy  mają  to  szczęście,  że  ich  nazwiska  zaczynają  się  na 

literę D. Po dokonaniu tego zbożnego dzieła wykasujecie także nazwiska na U i P w przypadku, 

background image

gdyby ktoś bezpodstawnie próbował łączyć moją obecność ze zniszczeniami. Wybór tych dwóch 

liter, dodam, nie jest przypadkowy. 

- Zwłaszcza, że „dup" jest jednym z większych przekleństw w tutejszym slangu. 

-  Racja,  James,  twoje  szare  komórki  przechodzą  same  siebie.  Zrobiwszy  to,  otworzycie 

grzecznie któreś z parterowych okien i zmieszacie się z tłumem. Proste? 

- Poza tym, że dasz się aresztować - mruknął Bolivar. - Na to nie pozwolimy. 

-  Nie  zatrzymacie  mnie,  choć  doceniam  uczucia.  Bądźcie  rozsądni.  Krew  jest 

niepodważalnym  dowodem,  a  mojej  mają  tam  w  pokoju  aż  nadto.  Jeśli  teraz  ucieknę,  będę 

ścigany,  ledwie  zrobią  analizy,  nie  wspominając  o  drobiazgu,  że  i  tak  mnie  już  widzieli  i  z 

pewnością  mają  serię  doskonałych  zdjęć.  Poza  tym  wasza  matka  jest  w  więzieniu  i  muszę 

dotrzymać  jej  towarzystwa.  Przy  zniszczonych  zapisach  wszystko,  co  mogą  mi  zrobić,  to 

oskarżyć o włamanie i przysłać rachunek za szklenie. I tak wkrótce opuszczamy tę planetę. 

- Mogą potrzymać cię do rozprawy - zmartwił się James. 

- No cóż, w takim przypadku wasi rodzice będą zmuszeni wyłamać się z tutejszego kibla. 

Nie ma co się martwić - niespecjalnie trudne zadanie. Po wykonaniu zadania zameldować się w 

domu i spać. Pogadamy później, a teraz znikać. 

Będąc  rozsądnymi  dziećmi,  zrobili  to  natychmiast.  Ja  zaś  powróciłem  na  plac  boju  i 

nałożyłem  gogle  i  filtry  nosowe.  Miałem  jeszcze  masę  granatów  i  to  w  szerokim  wyborze  - 

dymne, duszące, łzawiące, ogłuszające - a ponieważ urząd zdenerwował mnie parokrotnie, toteż 

jak mogłem, tak starałem się oddać dług. 

Ktoś  zaczął  strzelać,  co  było  głupim  posunięciem,  gdyż  miał  znacznie  większe  szansę 

trafić któregoś z kumpli niż mnie. Odszukałem go w dymie, zabrałem broń i dałem klapsa, który 

powinien  być  przyczyną  sporego  bólu  głowy  po  odzyskaniu  świadomości.  Prawie  pełny 

magazynek wypróżniłem, z dużą przyjemnością, prosto w sufit. 

- Nigdy  nie złapiecie Chytrego Jima! -  wrzasnąłem  w głąb bardzo hałaśliwej ciemności, 

wiodąc tę zgraję fiskalnych piratów na trasę krajoznawczą po budynku. 

Obliczyłem,  ile  czasu  powinno  wystarczyć  bliźniakom  na  skończenie  roboty,  dodałem 

jeszcze  kwadrans  na  wszelki  wypadek,  po  czym  z  ulgą  opadłem  na  fotel  dyrektora  w  jego 

gabinecie, zapaliłem jedno z jego cygar i odprężyłem się zadowolony. 

- Poddaję się, poddaję! - wrzasnąłem ku tłumowi potykających się, kaszlących i rzewnie 

płaczących  osobników,  podążających  moim  tropem.  -  Jesteście  zbyt  męczący  dla  mnie.  Tylko 

background image

musicie mi obiecać, że nie będziecie mnie torturować. 

Zbliżyli  się  ostrożnie  -  z  dumą  stwierdziłem,  że  ich przerzedzone  szeregi  składały  się z 

funkcjonariuszy miejscowej policji, która przybyła najwyraźniej po to, aby sprawdzić, w co się tu 

bawimy,  jak  i  plutonu  -  teraz  już  znacznie  uszczuplonego  -  wojsk  lądowych  z  pełnym  wy-

posażeniem. 

- Tyle zachodu o moją skromną osobę - stwierdziłem z podziwem, wypuszczając ku nim 

kółka dymu. - Czuję się zaszczycony. Chcę także złożyć oświadczenie prasie o tym, jak zostałem 

porwany,  przewieziony  tu  bez  przytomności,  po  czym  byłem  straszony  i  goniony  po  całym 

budynku. I CHCĘ MOJEGO ADWOKATA!!! 

Faktycznie brakowało im elementarnego poczucia humoru - ja byłem jedynym, który się 

uśmiechał, gdy opuszczaliśmy budynek. Nie próbowali być twardzi - zbyt wielu żądnych sensacji 

ludzi kręciło się po okolicy. Syreny wyły, światła błyskały różnokolorowo i cały konwój (plus ja 

w kajdanach) ruszył z piskiem. 

Najzabawniejsze było, że nie do więzienia. Dojechaliśmy do bramy więzienia, gdzie było 

trochę  krzyków  i  groźnego  wymachiwania  bronią,  po  czym  z  powrotem  do  miasta,  gdzie  ku 

mojemu zaskoczeniu zdjęto mi kajdanki i wprowadzono do jakiegoś budynku. O tym, że dzieje 

się  coś  dziwnego,  wiedziałem  już  przy  bramie,  ale  co  to  jest,  zrozumiałem,  gdy  z  pomocą 

jednego  tylko  kopniaka  wepchnięto  mnie  za  nieodznaczające  się  niczym  drzwi,  które  zaraz 

zamknięto, ja zaś otrzepałem ubranie i przyjrzałem się znajomej postaci za biurkiem. 

- Co za przyjemna niespodzianka - oznajmiłem. - Dobrze się czujesz? 

- Powinienem cię zastrzelić, di  Griz - warknął Inskipp,  mój osobisty szef, główny  mózg 

Korpusu Specjalnego, prawdopodobnie najpotężniejszy człowiek w galaktyce we własnej osobie. 

Korpus  powołała  Liga  do  utrzymania  pokoju  i  spokoju  wśród  gwiazd,  co  ten  robił  w  swoisty 

sposób, i choć nie zawsze najuczciwszą drogą, zawsze jednak z zadowalającym wynikiem. 

Dawno już stwierdzono, że złodzieja najlepiej złapać posługując się drugim złodziejem - 

Korpus stosował tę właśnie maksymę. Swego czasu - przed moim przyłączeniem się do Korpusu 

-  Inskipp  był  największym  i  najlepszym  przestępcą  w  galaktyce,  inspiracją  dla  wszystkich 

STALOWYCH  SZCZURÓW.  Zmuszony  jestem  przyznać,  że  nie  prowadziłem  zbyt 

pomnikowego żywota przed przymusowym nawróceniem ku dobrym mocom. Nawróceniem, jak 

łatwo  można  stwierdzić, niezbyt całkowitym,  choć przekonany jestem, że nie zrobiłem w życiu 

nic, czego musiałbym żałować. Słysząc go, wyciągnąłem zza pazuchy straszak noszony na takie 

background image

okazje i przystawiłem sobie do skroni. 

-  Jeśli  uważasz,  o  Wielki,  że  powinienem  być  zastrzelony,  jestem  gotów  ci  pomóc. 

Żegnaj, okrutny świecie... - pociągnąłem za spust, robiąc w ten sposób sporo huku. 

- Przestań się wygłupiać, to poważna sprawa. 

-  Jestem  zawsze  z  tobą,  niezależnie  od  tego,  czy  wierzę  w  uzasadnienia,  jakie  mi 

wciskasz. Pozwól mi zdjąć ten pyłek, który jest na twojej klapie. 

Zrobiłem  to,  wyciągając  mu  przy  okazji  etui  na  cygara  -  był  tak  zamyślony,  że  nie 

zauważył,  dopóki  nie  zapaliłem  jednego  i  nie  poczęstowałem  go  resztą.  Złapał  etui  z 

warknięciem i sapnął: 

- Potrzebuję twojej pomocy! 

- Oczywiście - przytaknąłem. - Dla jakiego innego powodu sprawdzałbyś to oskarżenie i 

robił całą resztę? Gdzie jest Angelina? 

- W drodze do domu, aby okiełznać twoich występnych następców. Tłumoki z tej planety 

mogą się nie zorientować, co się dzieje w ich aktach, ale ja wiem. Zapomnijmy o tym, zwłaszcza 

że statek czeka na kosmodromie, aby zawieźć cię na Kakalak 2. 

- Ponura skała okrążająca ciemną gwiazdę. Co znajdę na tym zadupiu? 

- Liczy się to, czego tam nie znajdziesz. Satelitarnej bazy, która była miejscem spotkania 

Szefów Sztabów Floty Ligi... 

- Powiedziałeś „była" z dość dużym uczuciem. Czy mam wierzyć... 

- Powinieneś. Zniknęła bez śladu. Nie mamy pojęcia, co się mogło wydarzyć. 

- Zawsze  myślałem, że może  to spowodować  jedynie szczery entuzjazm wśród niższych 

szarż... 

- Oszczędzaj poczucie humoru, di Griz. Jeśli prasa złapie ślad tego wydarzenia, wolę nie 

myśleć o politycznych reperkusjach. Nie mówiąc już o dezorganizacji naszej obrony. 

-  To  ostatnie  nie  powinno  cię  zbytnio  martwić,  nie  widzę  zwiastunów  żadnej  wojny  na 

horyzoncie. A tak w ogóle, muszę zadzwonić do domu i podać ocenzurowaną wersję wypadków. 

Potem możemy pogadać. 

 

Za  kratką  wentylacyjną  wisiała  jakaś  wyposażona  w  okryte  przylgami  macki  istota. 

Mrugała zielonymi oczami, żując coś ostrymi jak igły zębami. 

Ona również śmierdziała zgnilizną. 

background image

 

-  Coś  mi  tu  śmierdzi  i  w  ogóle  nie  podoba  mi  się  to  -  oznajmiła  błyskając  oczami 

Angelina. 

- Nic nie śmierdzi, skarbie! - zełgałem. - Nagłe zadanie, to wszystko. Wyjazd na parę dni. 

Wrócę, ledwie się skończy. Teraz, po ukończeniu szkoły, najlepiej będzie, jeśli odkurzysz foldery 

reklamowe i uzgodnisz z chłopcami jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy udać się na urlop. 

-  Dobrze,  że  sobie  przypomniałeś.  Obaj  wrócili  parę  minut  temu,  umorusani  do 

obrzydzenia i zmęczeni jak reksy i nie chcą powiedzieć słowa o tym, co się z nimi działo. 

- Powiedzą ci, przekaż im tylko, że tata skończył operację i że powinni ci opowiedzieć o 

nowym sposobie spędzania wieczorów. Do zobaczenia, skarbie! - przesłałem całusa i przerwałem 

połączenie, nim zdążyła zaprotestować powtórnie. 

Zanim usłyszy  o niedawnych nonsensach, powinienem być daleko w kosmosie, kończąc 

tę  głupawą  historię.  Zresztą,  to  co  przydarzyło  się  paru  setkom  wojskowych  osłów,  nie 

obchodziło mnie w żadnym stopniu - interesowało mnie tylko, jak to się stało. 

Ledwie znaleźliśmy się w drodze, otworzyłem akta, zaaplikowałem sobie uczciwą dawkę 

Syrian Panther Sweat i zabrałem się za lekturę. Pierwszy raz zrobiłem to wolno i uczciwie, drugi 

raz  trochę  szybciej,  trzeci  zatrzymując  się  na  najważniejszych  fragmentach.  Gdy  odłożyłem 

teczkę,  dostrzegłem  siedzącego naprzeciwko Inskippa,  który  gapił  się  na  mnie, żując zawzięcie 

wargę i bębniąc palcami po stole. 

- Nerwy? - spytałem uprzejmie. - Mam tu wspaniały uspokajacz... 

- Zamknij się! Powiedz lepiej, co tam znalazłeś ciekawego i co o tym myślisz. 

-  Myślę,  że  lecimy  w  złą  stronę.  Zmień  kurs  na  naszą  Kwaterę  Główną.  Muszę  z  kimś 

pogadać. 

- Ale śledztwo... 

-  Nie  da  więcej,  niż  tu  jest  -  postukałem  w  akta.-  Już  wszystko  zostało  zrobione, 

charakterystyki  porwanych  typów,  sprawdzenie  zabezpieczeń,  nagranie  radiowe  wszystkich 

częstotliwości, próby zrozumienia okrzyku „Zęby!" itd. Twoi wywiadowcy, w dobrze dobranym 

i  niegłupim  składzie,  przybyli  na  miejsce,  znajdując  pustą  przestrzeń  i  ani  śladu  satelity  czy 

poprzednich wydarzeń. Sądzisz, że ja mam większe szansę niż ci eksperci? Bzdura! Dalej, lecimy 

do Coypu. 

- Po co? 

background image

- Bo on jest mistrzem time-helixu. Aby stwierdzić, co się wydarzyło, zamierzam wybrać 

się w przeszłość i obejrzeć na własne oczy przebieg wypadków. 

- Nigdy o tym nie pomyślałem - mruknął. 

-  Oczywiście,  że  nie.  Płaszczysz  dupę  za  biurkiem,  a  ja  jestem  najlepszym  agentem 

polowym  Korpusu.  Pozbawiam  cię  cygara,  które  wypłacam  sobie  jako  wynagrodzenie  za  stałą 

naukę niedocenianego geniusza. 

Coypu  był  przeciwny.  Przygryzł  wargę  imponującymi,  żółtymi  zębami  i  potrząsnął 

kategorycznie  głową,  rozsypując  na  boki  kosmyki  siwych  włosów  i  machając  równocześnie 

zaciekle rękami. 

- Czy próbujesz dać nam do zrozumienia, że pomysł nie spotyka się z twoją aprobatą? - 

spytałem uprzejmie. 

-  Szaleństwo!  Nie,  nigdy!  Od  ostatniego  użycia  time-helixu  przez  cały  czas  są czasowe 

spięcia wzdłuż statycznych linii energii. 

- Maniak! - jęknąłem. - Proszę uprzejmie potraktować mnie i mojego obecnego tu szefa, 

jakbyśmy byli naukowymi imbecylami. 

-  Jesteście  -  sapnął.  -  Musiałem  z  niego  skorzystać,  aby  uratować  nas  wszystkich,  po 

czym  zostałem  zmuszony  do  powtórnego  użycia,  aby  wyciągnąć  ciebie  z  przeszłości.  Masz 

jednak moje słowo, że nie będzie on używany, dopóki nie zostanie dokładnie wyskalowany. 

Inskipp dowiódł, że jest z twardszego surowca niż naukowiec - zrobił dwa szybkie kroki, 

aż  on  i  Coypu  znaleźli  się  oko  w  oko,  raczej  nos  w  nos  -  obaj  mieli  imponujące  organy 

powonienia. Po czym będąc na pozycji, odpalił taką salwę przekleństw, jakiej nie powstydziłby 

się zawodowy sierżant i zakończył wiązanką wcale osobistych gróźb. 

-  I  jako  twój  pracodawca,  jeśli  powiem ci,  że  masz  iść,  to  pójdziesz!  Bez  wahania!  Nie 

powiem, że cię zabiję, nie  jesteśmy  okrutni,  ale  jeśli  nie,  to  skończysz  ucząc na  podstawowym 

kursie fizyki bandę cymbałów na jakimś zadupiu, dla których maszyna czasu oznacza to samo, co 

zegarek. Będziesz współpracował? 

- Nie możesz mi grozić! - obruszył się Coypu. 

- Już to zrobiłem. Masz minutę do namysłu. Straż! 

Para  antropoidalnych  osobników  w  kombinezonach  bojowych  pojawiła  się  po  obu 

stronach profesora,  łapiąc  go  bezceremonialnie  pod  pachy  tak,  że  jego  stopy  zaczęły dyndać  w 

powietrzu. 

background image

- Trzydzieści sekund - glos Inskippa wypełniony był całym ciepłem atakującej kobry. 

- Zawsze chciałem wyskalować doświadczalnie time-helix - namyślił się Coypu. 

- No. Postawcie go! To będzie proste - wyślesz go tydzień w tył, ustawiając maszynę na 

sygnał  powrotu.  Damy  ci  dokładne  koordynaty  czasoprzestrzenne.  Nic  więcej  nie  musisz 

wiedzieć. Jesteś gotów, DiGriz? 

-  Jak  zawsze  mruknąłem  bez  entuzjazmu,  zezując  na  kombinezon  i  stertę  ekwipunku.  - 

Tylko  się  ubiorę  i  poumieszczam  to  wszystko. Tak  samo  jak  ty  gotów  jestem  zobaczyć,  co się 

stało, a wrócić pragnę jeszcze bardziej niż ty! 

Gotowa  sprężyna  time-helixu  błyskała  zielonkawo.  Westchnąłem,  przygotowując  się 

duchowo do  podróży.  Zatęskniłem niemal  za spokojnym, trupiopodobnym uściskiem poborców 

podatkowych. 

Niemal. 

Fakt, że nie była to moja pierwsza podróż w czasie, bynajmniej nie zmieniał związanych z 

nią  nieprzyjemnych  wrażeń.  Przeciwnie,  poczułem,  jakby  coś  mnie  rozciągało,  znowu  były 

widoczne gwiazdy i znów pojawiło się poczucie przeraźliwego zimna. Było to paskudne i trwało 

stanowczo za długo. W końcu sensacje skończyły się i szarość przestrzeni zmieniła się w zdrową, 

pocętkowaną gwiazdami czerń kosmosu. Byłem w stanie nieważkości; obracałem się wolniutko i 

podziwiałem  wygląd  satelity,  który  właśnie  pojawił  się  w  polu  widzenia.  Radar  oznajmił,  że 

jestem o piętnaście mil od tej skały - czyli tam, gdzie powinienem być. 

Satelita był uczciwych rozmiarów - opleciony antenami z mnóstwem jasno oświetlonych 

okien. Jak pamiętałem, wypełniony był pałętającą się zgrają  cymbałów, zajmujących się czymś 

użytecznym przez minimalną cząstkę swojego żywota. Przełączyłem radio na ich częstotliwość i 

stwierdziłem,  że  jestem  o  godzinę  spóźniony  w  stosunku  do  planu  -  Coypu  będzie  mocno 

zaintrygowany, jak mu to oświadczę. Mimo to miałem jeszcze pięć godzin do spędzenia, zanim 

się coś zacznie. 

Z  oczywistych  powodów  nie  mogłem  zapalić  cygara,  ale  mogłem  się  napić.  Już  dość 

dawno przedsięwziąłem odpowiednie kroki po temu, wypuszczając wodę ze zbiornika, nalewając 

zaś burbona z wodą. Zalety tej mieszanki odkryto jakieś trzydzieści dwa tysiące lat wcześniej na 

Planecie  Ziemia.  Planeta,  co  prawda,  została  zniszczona  bardzo  dawno  temu,  ale  przepis 

uratowałem  osobiście  po  sporej  ilości  prób  -  niebezpiecznych,  bo  na  sobie  -  nauczyłem  się 

background image

produkować  znośną  imitację.  Nic  więc  nie  stało  na  przeszkodzie,  by  złapać  rurkę  w  zęby  i 

zdrowo  pociągnąć.  Mieszanka  faktycznie  była  dobra.  Podziwiałem  okoliczne  gwiazdy,  jak  i 

pobliskiego  satelitę,  uzupełniając  regularnie  równowagę  płynów  w  organizmie,  i  czas  jakoś 

leciał. 

Jakieś  pięć  minut  przed  punktem  krytycznym,  dostrzegłem  kątem  oka  nagły  ruch. 

Odwróciłem się i zobaczyłem identyczny kombinezon próżniowy, unoszący się opodal i siedzący 

na dwujardowej rakiecie. Wyciągnąłem miotacz i wycelowałem w nowo przybyłego. 

Trzymaj łapy na widoku i obróć się powoli, abym mógł cię obejrzeć. 

-  Odłóż, durniu,  tę pukawkę  - oświadczył  tamten,  nadal  odwrócony  tyłem,  grzebiąc  coś 

przy kontrolkach rakiety. - Skoro ty nie wiesz, kim jestem, to nikt tego nie wie. 

- Mną! - stwierdziłem starając się zamknąć usta. 

- Nie, sobą! Ja jestem tobą albo coś w tym guście. Gramatyka nie jest stworzona do takich 

rzeczy. Schowaj spluwę, cymbale. 

-- Czy mógłbyś mi wyjaśnić... 

- Pewnie będę musiał, skoro ty czy ja nie mieliśmy dość inteligencji, by pomyśleć o tym 

wcześniej i potrzebna była druga podróż. To jest kosmiczna pluskwa - spojrzał na zegarek albo ja 

spojrzałem na zegarek, czy coś w tym stylu. 

Potem on /ja?/ wskazał: - Uważaj, to naprawdę jest niezłe widowisko. 

Było. Przestrzeń za satelitą była pusta - po czym nagle już nie była. Coś wielkiego, bardzo 

wielkiego  pojawiło się  i  mknęło  ku  satelicie.  Widziałem  jedynie czarny  jajowaty  kształt,  który 

niespodziewanie otwarł się z przodu. Wnętrze było niesamowicie obszerne, rozświetlone ogniem 

piekielnym, zupełnie jak gigantyczna paszczęka obramowana zębami. 

- ZĘBY! - trzasnęło moje radio wiadomością z zaginionego satelity. 

Biały  strumień  ognia przeciął  pole  widzenia  i  pluskwa  runęła  ku satelicie.  Zgranie było 

idealne,  gdyż  paszcza  już  zamknęła  się  po  połknięciu  satelity;  wokół  kolosa  zamigotało  pole 

ochronne i statek, a wraz z nim pluskwa zniknęły. 

- Co to było? - westchnąłem. 

-  Skąd  niby  mam  wiedzieć?  -  odparłem.  -  Zabieraj  się  z  powrotem,  żebym  ja  się  mógł 

zabrać albo ty. Mam na myśli... do cholery z tym, ZNIKAJ! 

-  Nie  pyskuj  -  mruknąłem  -  nie  sądzę,  żebym  powinien  w  ten  sposób  zwracać  się  do 

siebie. 

background image

Uruchomiłem  mechanizm  powrotny  i  po  wszystkich  wyżej  opisanych  przejściach 

wróciłem do punktu wyjścia. 

- Co znalazłeś? - Inskipp był przy mnie ledwie otworzyłem hełm. 

- Wystarczająco dużo, aby wybrać się ponownie. Potrzebuję kosmiczną pluskwę, potem ci 

opowiem.  -  Zdejmowanie  i  nakładanie  kombinezonu  jest  gorsze  od  siedzenia  w  nim,  toteż 

zrezygnowany oparłem się o ścianę, pociągając solidny łyk mieszanki. 

Inskipp głośno pociągnął nosem. 

- Piłeś w pracy? 

-  Oczywiście.  Jest  to  jedyny  sposób,  żeby  ta  robota  nadawała  się  do  strawienia.  Teraz 

zamknij się i słuchaj. 

Coś  naprawdę  dużego  pojawiło  się  z nadprzestrzeni,  o  milę  od  satelity.  Niezły  kawałek 

nawigacji; nie sądziłem, że tak można, ale najwyraźniej się myliłem. Cokolwiek to było, otwarło 

lśniącą, obramowaną zębiskami paszczę, i połknęło admirałów wraz ze stacją satelitarną. 

- Upiłeś się! Wiedziałem! 

- Nie,  i  mogę tego dowieść, chyba że sądzisz,  iż moja kamera  też  się  schlała. Ledwie to 

się stało, gość wrócił w nadprzestrzeń i zniknął. 

- Musimy mu przyczepić pluskwę! 

- To właśnie powiedziałem sobie... Dalej, Coypu, daj mi to i przenieś o pięć minut przed 

godziną  zero.  Tak  na  marginesie  -  spóźniłeś  się  o  godzinę  za  pierwszym  razem,  oczekuję 

poprawy. 

Coypu coś mruknął, nastawiając zegary, ja zaś złapałem pluskwę i zniknąłem. Scenariusz 

był  ten  sam co poprzednio,  tylko  z  innego  punktu  widzenia.  Gdy  powtórnie  wróciłem,  miałem 

serdecznie  dość  podróży  w  czasie  -  nie  pragnąłem  już  niczego  poza  sporym  posiłkiem  z  małą 

butelką  wina  i  miękkim  łóżkiem.  Dostałem  wszystko  i  miałem  nawet  kiedy  się  tym  nacieszyć. 

Prawie  tydzień  minął,  zanim  dostaliśmy  meldunek  od  kosmicznej  pluskwy.  Byłem  akurat  z 

Inskippem,  gdy  go  doręczono  i  mogę  stwierdzić,  że  wytrzeszcz  jego  oczu  i  ilość  czasu,  jaki 

strawił na lekturze, były imponujące. 

- To niemożliwe - oznajmił w końcu. 

- To właśnie w tobie lubię - nieustający optymizm. - Wyłuskałem kartkę z bezwładnych 

palców, przeczytałem, sprawdziłem koordynaty na mapie i przyznałem mu rację. Prawie. 

Pluskwa spisała się znakomicie. Odpaliłem ją na czas, toteż bez trudu przywarła do tego 

background image

statku czy cokolwiek to było. Razem powędrowali w nadprzestrzeń, możliwe zresztą, że zrobili 

całą  serię  skoków  -  nie  było  to  zbyt  istotne,  zwłaszcza  że  pluskwa  była  zaprogramowana  na 

odłączenie  się  jedynie  w  normalnej  przestrzeni  i  w  pobliżu  bądź  planety  z  atmosferą  tlenową, 

bądź stacji kosmicznej. Była całkowicie niemetalowa i dopóki nie zaczęła nadawać, praktycznie 

niewykrywalna. 

Gdy zbliżyła się do czegoś, na co była zaprogramowana, kierowała się na najbliższą boję 

świetlną  Ligi  i  ogłaszała  swoje  przybycie.  Nie  trzeba  dodawać,  że  robiła  zdjęcia  na  wszystkie 

możliwe  i  niemożliwe  strony.  Analizował  je  później  komputer,  określając  miejsce,  z  którego 

przybywała. Pięknie. Tyle że odpowiedź, jakiej tym razem udzielił, była nieprawdopodobna. 

-  Jeśli  lokalizacja  jest  właściwa  -  postukałem  w  mapę  -  mam  paskudne  przeczucie,  że 

jesteśmy w kłopotach. 

- Nie myślisz, że ci admirałowie zostali porwani przypadkiem? 

- A jak ci się wydaje? 

- Sądziłem, że to właśnie powiesz. 

Żeby  zrozumieć  problem,  trzeba  było  zastanowić  się  nad  kształtem  naszej  galaktyki. 

Wiem,  że  to  trudne  dla  wszystkich,  wyłączając  astrofizyków  i  inne  takie  przypadki,  ale  jest  to 

niezbędne.  Ma  ona  kształt  rozgwiazdy,  której  ramiona  i  korpus  stanowią  duże  skupiska 

gwiezdne,  pomiędzy  kończynami  zaś  znajdują  się  pojedyncze  gwiazdy,  gaz  kosmiczny  i  inne 

śmieci.  Wszystkie  planety  Ligi  usytuowane  są  w  prawym  górnym  ramieniu.  Parę  poznanych,  a 

nie  skolonizowanych  jeszcze  światów  leży  w  górnym  lewym  i  prawym  dolnym.  A  ze  zdjęć 

wyglądało na to, że nasz porywacz przybył z dolnej lewej kończyny. 

Cóż, jest to część tej samej galaktyki - problem w tym, że jest to część galaktyki, w której 

nigdy  nie  byliśmy,  z  którą  nigdy  się  nie  kontaktowaliśmy  i,  z  tego  co  wiemy,  nie  ma  tam 

zamieszkanych planet. 

Zamieszkanych przez ludzi, znaczy się. Przez całe tysiąclecia ludzkość ciskała się na lewo 

i prawo, aby znaleźć braci w rozumie, i nigdy, jak dotąd, jej się to nie udało. Znaleźliśmy ślady 

dawno  zaginionych  cywilizacji,  ale  zniknęły  przed  milionami  lat.  Podczas  Ery  Imperium 

Słonecznego,  Gwiezdnego  Lenna,  czy  temu  podobnych  bzdur,  statki  latały  w  najrozmaitszych 

kierunkach.  Potem  nastąpiło  Załamanie  i  zanik  komunikacji  na  całe  tysiąclecia.  Wychodzimy 

właśnie  z niego,  napotykając planety  we  wszystkich możliwych stadiach  rozwoju - lub też jego 

braku. Zbieramy do kupy coś, co już kiedyś znaleźliśmy, może kiedyś nastąpi dalsza ekspansja, 

background image

ale nie dojdzie do tego szybko. Tyle że teraz sytuacja cokolwiek się zmieniła. 

- Co zamierzasz zrobić? - spytał Inskipp. 

-  Ja?  Dokładnie  nie  wiem,  ale  chyba  nic  poza  obserwowaniem,  jak  wydajesz  rozkazy 

zbadania tej ciekawostki. 

- Właśnie. Rozkazy! Rozkaz numer jeden. Polecisz tam, di Griz, i sprawdzisz co i jak. 

-  Jestem  przepracowany.  Masz  do  dyspozycji  zasoby  tysiąca  planet,  całą  flotę  i  stada 

agentów. Użyj czegoś innego dla odmiany. 

-  Nie.  Mocno  mi  się  wydaje,  że  posłanie  normalnego  patrolowca  będzie  czymś  w  stylu 

wepchnięcia nosa w stos atomowy. 

- Porównanie do kitu, ale wiem, co masz na myśli. 

-  Mam  nadzieję.  Jesteś  najbardziej  przywiązanym  do  życia  facetem,  jakiego  znam. 

Opieram się na tym i na możliwościach twojego skonanego mózgu i zakładam, że ci się uda, tak 

jak dotąd. Poleć tam, popatrz, co się tam tworzy, i najważniejsze - wróć z raportem. 

- Czy może mam dostarczyć jeszcze admirałów? 

- Tylko jeśli chcesz. Mamy ich całą masę na miejscu. 

- Jesteś pozbawionym serca brutalem o równie zboczonym umyśle, jak mój. 

- Oczywiście, a jak ci się wydaje, czy inaczej mógłbym kierować tym cyrkiem? Kiedy nas 

opuszczasz i czego potrzebujesz? 

Musiałem  się  zastanowić.  Nie  mogłem  lecieć  nie  zawiadamiając  Angeliny,  a  kiedy  ona 

dowie  się,  jak  dalece  wyprawa  jest  niebezpieczna,  nie  ma  siły,  aby  odwieść  ją  od  udania  się 

razem ze  mną.  Zgoda,  jestem  antyfeministą,  ale potrafię  dostrzec  prawdziwy  talent,  co musiało 

doprowadzić  do  wniosku,  że  wolałbym  mieć  ją  ze  sobą  zamiast  całego  sztabu  Korpusu 

Specjalnego.  Tylko  co  z  chłopcami?  Odpowiedź  była  równie  oczywista.  Z  ich  naturalnymi 

zdolnościami,  pozostawały  tylko  dwa  wyjścia  -  przestępstwo  lub  Korpus.  Muszą  kiedyś  odbyć 

chrzest i wyglądało na to, że ten czas właśnie nadszedł. Otworzyłem oczy i zdałem sobie sprawę, 

że  od  dłuższej  chwili  mamroczę  pod  nosem,  a  Inskipp  przygląda  mi  się  podejrzliwie  sięgając 

powoli do przycisku alarmowego. Wygrzebałem z dna pamięci pytanie, które mi zadał. 

-  Ach,  tak,  hm,  oczywiście.  Wylatuję  wkrótce  z  własną  załogą,  potrzebny  mi  w  pełni 

wyposażony krążownik klasy Gnasher z pełnymi zapasami i uzbrojeniem, i innymi takimi. 

-  Zrobione,  ściągnięcie  najbliższego  zajmie  nam  dwadzieścia  godzin.  Masz  ten  czas  na 

spakowanie się i napisanie testamentu. 

background image

- Miło z twojej strony. Muszę też wykonać jedno połączenie psi. 

Podszedłem do centrum komunikacyjnego, dostałem połączenie z operatorem na Blodgett 

i w parę sekund później miałem na linii Angelinę. 

- Witaj, słonko. Zgadnij, dokąd jedziemy na wakacje? - spytałem. 

- Fajny okręt, tato - oznajmił Bolivar, oglądając pulpity centralne krążownika. 

- No myślę. Krążowniki tej klasy są uważane za najlepsze w całym wszechświecie. 

- Stanowisko kierowania ogniem jest wspaniałe. - James wdusił guzik, zanim go zdołałem 

powstrzymać. 

-  Nie  musiałeś  rozwalać  tego  kawałka  skały,  nie  zrobił  ci  nic  złego  -  oświadczyłem  z 

naganą.  Przełączyłem  sterowanie  ogniem  na  własny  pulpit  pilota,  zanim  zdążył  wymyślić  coś 

nowego. 

- Chłopcy muszą się wyszaleć - Angelina spojrzała na niego z matczyną czułością. 

-  Mogą  to  robić  za  własne  kieszonkowe.  Wiesz,  ile  tysięcy  kredytów  kosztuje  salwa 

burtowa tego okrętu? 

- Nie i nic mnie to nie obchodzi - uniosła brew. - A tak w ogóle, to od kiedy ty się o to 

troszczysz, czyścicielu publicznych kieszeni? 

Mruknąłem coś i odwróciłem się w stronę zegarów. Czy mnie to obchodziło? Czy był to 

ojcowski klaps? Nie - to był autorytet! Jakkolwiek by było, byłem tu DOWÓDCĄ! 

- Jestem kapitanem i załoga musi mnie słuchać! - oświadczyłem. 

- Możemy podyskutować na ten temat, kochanie - Angelina była słodka jak miód. 

-  Jeśli  będziecie  tu  grzecznie  siedzieć  -  szybko  zmieniłem  temat  -  zarządzę  butelkę 

szampana i tort czekoladowy, żebyśmy nieco odpoczęli, zanim misja naprawdę się zacznie i będę 

używał bata. 

-  Już  nam  wszystko  powiedziałeś  -  stwierdził  James.  -  Czy  to  nie  może  być  tort 

wiśniowy? 

- Wiem, że wy wiecie wszystko o tym, co się stało i dokąd lecimy, ale trzeba ustalić, co 

będziemy robić, gdy już się tam znajdziemy. 

- Wiem, że nam o  tym powiesz, gdy  nadejdzie odpowiedni czas, kochanie.  A poza tym, 

czy nie jest trochę za wcześnie na szampana? 

Znowu  zająłem  się  zegarami;  musiałem  uporządkować  myśli.  Sami  wodzowie  i  ani 

background image

jednego Indianina w tym zespole! Muszę być twardy. 

-  Porządek  dnia.  Startujemy  dokładnie  za  kwadrans  i  udajemy  się  dokładnie  na  pozycję 

określoną  przez  pluskwę.  Wynurzamy  się  z  nadprzestrzeni  na  półtorej  sekundy,  co  pozwoli 

instrumentom  sprawdzić  otoczenie  i  automatycznie  wracamy  na  poprzednią  pozycję,  aby 

skontrolować odczyty. Co będzie dalej, zobaczymy. Jasne? 

- Jesteśmy na twoje rozkazy - mruknęła Angelina pociągając szampana. Z tonu jej głosu 

nie można było wyczuć, co chciała naprawdę powiedzieć. 

Postanowiłem zignorować jej uwagę. 

- No to do roboty, Bolivar - z twoich stopni wynika, że byłeś dobry w nawigacji. 

-  Musiałem  być.  Byliśmy  przykuci  do  pulpitów  bez  jedzenia,  dopóki  nie  zrobiliśmy 

zadania. 

-  To  wszystko  jest  już  za  tobą.  Wyznacz  kurs  do  punktu  docelowego  i  pozwól,  że 

sprawdzę  to,  zanim  wsadzisz  go  do  komputera.  James,  zaprogramuj  komputer  na  zebranie 

potrzebnych danych w normalnej przestrzeni i odlot po półtorej sekundy. 

- A co ja mam robić? 

- Otworzyć następną butelkę i rozkoszować się osiągnięciami własnych pociech. 

Osiągnięcia były i to bez zastrzeżeń - obaj zrobili porządną robotę. Zabawy się skończyły 

-  to  było  życie  i  obaj  zrobili  wszystko,  jak  mogli  najlepiej.  Sprawdziłem  wyniki  na  wszystkie 

możliwe sposoby i nie znalazłem ani jednej pomyłki. 

- Medal dla każdego z was - oznajmiłem - możecie wziąć sobie podwójną porcję tortu. 

- Wolelibyśmy szampana. 

- Dobrze, czas na toast. Za sukces! 

Trąciliśmy  się  kieliszkami,  wypiliśmy  zawartość  i  ja  wcisnąłem  guzik  startu.  Podobnie 

jak we wszystkich podróżach, w tej nie było nic do roboty, odkąd zaprogramowaliśmy komputer. 

Bliźniaki zwiedzały statek, dopóki nie nauczyły się na pamięć działania każdego detalu, a 

my  z  Angeliną  znaleźliśmy  ciekawsze  sposoby  spędzenia  wolnego  czasu.  I  tak  mijały  dni. 

Wreszcie zabrzmiał alarm: byliśmy w trakcie ostatniego skoku. Ponownie zgromadziliśmy się w 

sterowni. 

- Tato, wiesz, że mamy na pokładzie dwie łodzie patrolowe? 

-  Wiem.  Są  gotowe  do  natychmiastowego  startu.  Gdy  odskoczymy,  ubieracie  się  w 

kombinezony pancerne. 

background image

- Po co? - to był James. 

- Bo macie takie polecenie - oznajmiła z mocą Angelina. - Chwila logicznego myślenia da 

wam odpowiedź. 

Tak  wzmocniony  poczułem,  że  mój  autorytet  jest  trwały  i  niezniszczalny.  Jeśliby 

oczekiwały nas niespodzianki, to te kombinezony utrzymają nas przy życiu nawet po całkowitym 

zniszczeniu statku. 

Nic  nas  nie  oczekiwało.  Przybyliśmy,  instrumenty  zapiszczały  i  zawirowały  i  zaraz 

wycofaliśmy się o sto lat świetlnych. Pozostaliśmy w kombinezonach, sprawdziliśmy, czy coś za 

nami nie poleciało, po czym zabraliśmy się za odczyty. 

-  W  pobliżu  nic  -  oznajmiła  Angelina  przeglądając  zapisy.  -  O  dwa  lata  świetlne  jest 

natomiast system planetarny. 

-  A  więc  to  jest  nasz  następny  cel.  Plan  jest  taki.  Zostajemy  tu,  w  miłym  oddaleniu  od 

tego, co  tam  może  być  i  kierujemy  ku  owemu  systemowi  szperacza,  który  będzie  wysyłał  nam 

stałe i dokładne raporty  poprzez umieszczonego na orbicie  satelitę. Satelitę zaprogramujemy na 

natychmiastowy powrót, jeśli szperaczowi coś się stanie. Zgoda? 

- Mogę zaprogramować szperacza? - zapytał o moment szybciej od brata Bolivar. 

Ochotnicy! Serce mi rosło, gdy dawałem swoją zgodę. 

W ciągu paru minut oba urządzenia były gotowe i w drodze, a my zasiedliśmy do obiadu. 

Zdążyliśmy go skończyć, gdy satelita oznajmił swój powrót. 

- Szybko poszło - mruknęła Angelina. 

-  Za  szybko.  Jeśli  coś  tak  szybko  wyszperało  szperacza,  to  muszą  mieć  nielichy  sprzęt 

wykrywający. Zobaczymy, co my tam mamy. 

Przyśpieszałem  przegrywanie,  dopóki  nie  doszliśmy  do  tego,  co  istotne.  Gwiazda  w 

centrum systemu stała się słońcem, a dane na drugim ekranie wskazywały, że system składa się z 

czterech  planet,  połączonych  ze  sobą  stałą  komunikacją  i  innym  hałasem,  wskazującym  na 

uprzemysłowiony  charakter  całości.  Szperacz  skierował  się  ku  najbliższej  planecie,  obniżając 

pułap. 

- O cholera! -jęknęła Angelina. Osobiście mogłem się z nią zgodzić. 

Cała  planeta  zdawała  się  jedną  wielką  fortecą  -  lufy  potężnych  dział  plazmowych, 

gigantyczne lasery, wyrzutnie rakiet balistycznych zdawały się spoglądać we wszystkie kierunki 

wszechświata.  Z  grubsza  biorąc,  chyba  miliardy  tego  pokrywały  planetę.  W  niekończących  się 

background image

szeregach  stały  okręty  wojenne,  wypełniające  aż  po  horyzont  luki  w  działobitniach.  Ani  jeden 

skrawek naturalnej powierzchni planety nie był  widoczny spod potężnych i nowiutkich  maszyn 

bojowych. 

-  Spójrzcie  -  wskazałem.  -  Wygląda  zupełnie  jak  to,  co połknęło  satelitę  admiralskiego. 

Tu jest następny, i jeszcze jeden. 

-  Zastanawiam  się,  czy  są  przyjaźnie  nastawieni  -mruknęła  Angelina  ze  szczątkami 

poczucia dobrego humoru w głosie. 

Nagle na radarze pojawiły się cztery błyski, zbliżające się z zawrotną szybkością. Potem 

obraz nagle znikł. 

-  Niezbyt  przyjaźnie  nastawieni  -  odparłem  nalewając  sobie  niepewną  ręką  drinka.  - 

Zróbcie  z  tego  nagranie  i  zacznijcie  je  transmitować  do  bazy.  Znajdźcie  najbliższą  stację  z 

psimenami,  żeby  streszczenie  było  szybciej  na  miejscu.  Jeśli  ktoś  nam  nie  zaproponuje  czegoś 

mądrzejszego, to po nadaniu raportu mamy wolne pole do działania. 

- I możemy zaryzykować? - spytał Bolivar. 

- Szybko się uczysz. 

- Wspaniale - oznajmił entuzjastycznie James. - Wszystko własne i żadnych rozkazów. 

Niedokładnie wiedziałem, co miał na myśli, ale byłem z niego dumny. Z obu znaczy się. 

- Są jakieś propozycje? - spytałem. - Jeśli nie, to mam pomysł na plan. 

- Jesteś tu kapitanem - wtrąciła Angelina; miałem nadzieję, że faktycznie tak myśli. 

- Racja. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale ten system przypomina przepełniony kibel 

z  kosmicznym  śmieciem  różnego  kalibru.  Proponuję  poszukać  kawałka  skały  odpowiedniej 

wielkości, wydrążyć go i umieścić we wnętrzu jeden z naszych patrolowców. Jeśli odpowiednio 

go  zamaskujemy,  nic  nie  będzie  wskazywało  na  różnice  między  nim  a  innym  kosmicznym 

gruzem.Umieścimy go na wyliczonej orbicie i obejrzymy spokojnie cały ten system. Zbierzemy 

trochę  informacji  i  opracujemy  plan  ataku.  Musi  być  przecież  miejsce,  które  nie  jest  po  zęby 

uzbrojone. Mam rację? 

Straciliśmy  trochę  czasu  na  dyskusję,  ale  nikt  nie  wpadł  na  lepszy  pomysł,  toteż 

zabraliśmy się za realizację mojego... 

Ruszyliśmy  z  normalną  szybkością  światła  i,  pracując  na  pełnej  mocy,  po  godzinie 

znaleźliśmy  całą  chmurę  skał,  kamieni  i  innych  fragmentów  niegdyś  większej  planety 

poruszającej  się  po  eliptycznej  orbicie  wokół  najbliższej  gwiazdy.  Zająłem  się  pilotażem, 

background image

szukając czegoś, co najbardziej by się nadawało do naszych planów. 

-  Jest  -  oznajmiłem  w  końcu.  Właściwy  kształt,  odpowiednia  wielkość  i  prawie  samo 

żelazo,  które  dokładnie  zamaskuje  wszystkie  echa.  -  Angelino,  weź  stery  i  podleć  do  niego. 

Bolivar,  ty  i  ja  polecimy  w  patrolowcu,  użyjemy  jego  laserów,  aby  wytopić  otwór  w  środku. 

James zajmie się łącznością. Będziecie w pogotowiu i wyślijcie nam wyposażenie specjalne, jeśli 

będziemy go potrzebować. To powinna być prosta robota. 

Była. Przy minimalnym ogniu dziobowego lasera wcisnęliśmy się w żelazo, wysyłając w 

przestrzeń chmury gazu. Gdy dziura wyglądała na wystarczająco głęboką, wdziałem kombinezon 

i ruszyłem, by zbadać ją osobiście. 

-  Wygląda  dobrze  -  oznajmiłem  wracając.  -  Bolivar,  myślisz, że  możesz  wprowadzić  tu 

patrolowiec, nie rozbijając go i nie tracąc zbyt wielu anten? 

- To proste, tato! 

Faktycznie, był niezły. Patrzyłem, jak srebrzysty kształt przepływa koło mnie i znika we 

wnętrzu,  nie  tracąc  przy  tym  anten  ani  innego  wyposażenia.  Teraz  mogliśmy  zająć  się 

rozmieszczeniem instrumentów na  powierzchni  skały. Potem trzeba podłączyć  je do  komputera 

patrolowca i poszukać odpowiedniego kawałka do zatkania otworu... 

Patrzyłem  na  Gnasher,  układając  sobie  kolejność  prac  i  podziwiając  jego  smukły, 

oświetlony kształt, oddalony o półtorej mili, gdy pojawił się czarny cień przysłaniający gwiazdy. 

Był  równie  wielki  jak  szybki  i  rozświetlony  poświatą bijącą z  otwierającego  się dziobu. 

Ruszył naprzód i w mgnieniu oka pochłonął krążownik. Dziób zamknął się i przybysz zniknął. 

Wszystko to działo się błyskawicznie, podczas gdy ja stałem i gapiłem się bezczynnie. 

Wszystko - okręt, Angelina i James - zniknęło! 

Miałem  wiele  krytycznych  chwil  w  życiu,  ale  ta  była  najgorsza.  Unosiłem  się  w 

przestrzeni  z  zaciśniętymi  pięściami,  wbijając  przerażony  wzrok  w  miejsce,  w  którym  przed 

chwilą  znajdował  się  krążownik.  Do  tej  pory  spotykały  mnie  różne  przykre  niespodzianki,  ale 

dotyczyły  one  zawsze  tylko  mnie.  Takie zagrożenia  cudownie oczyszczają  umysł,  a  adrenalina 

wspaniale  działa  na  ustrój,  gdy  jest  potrzebna  akcja.  Tym  razem  nic  mi  nie  groziło,  natomiast 

Angelina  i  James  byli  w  śmiertelnym  niebezpieczeństwie.  W  dodatku  ja  czułem  się  zupełnie 

bezradny. 

Musiałem wydać jakiś dźwięk, gdy sobie to uświadomiłem i bez wątpienia musiał być on 

raczej nieprzyjemny, gdyż w moich słuchawkach zadźwięczał zaniepokojony głos Bolivara: 

background image

- Tato? Co się dzieje? Coś nie tak? Paraliż minął, ruszyłem ku niemu, wyjaśniając, co się 

stało. Był trupio blady, ale panował nad sobą. 

- Co robimy? - spytał stłumionym głosem. 

- Jeszcze nie wiem. Lecimy za nimi oczywiście. Tylko dokąd? Potrzebujemy planu... 

Wysoki,  przeraźliwy  dźwięk  rozległ  się  od  strony  modułu  łączności,  przerywając  mi 

skutecznie kwestię. Wytrzeszczyłem oczy w kierunku jego źródła. 

- Co to jest? - zdumiał się Bolivar. 

-  Ogólny  alarm.  Czytałem  o  czymś  takim  w  trakcie  szkolenia,  ale  nie  słyszałem,  aby 

kiedykolwiek  ogłoszono  go  inaczej  niż  w  celach  treningowych  i  na  małym  obszarze.  Wiesz 

przecież,  że  fale  radiowe  podróżują  z  prędkością  światła  i  przesyłanie  nimi  wiadomości  w 

kosmosie  jest  nonsensem.  Dlatego  większość  z  nich  przewożona  jest  przez  statki  kurierskie, 

sprawy  najważniejsze  zaś  są  przesyłane  przez  psimenów,  bo  myśli  zdają  się  sięgać  celu 

natychmiast.  Jeden  psiman  może  porozumiewać  się  z  drugim  bez  względu  na  dzielącą  ich 

odległość, nie tracąc chwili czasu. Wszyscy dobrzy operatorzy pracują dla Ligi, a większość dla 

Korpusu.  Są  urządzenia  elektroniczne,  które  mogą  wykryć  tę  komunikację,  ale  tylko  przy  jej 

pełnym  natężeniu,  a  i  to  nie  dekonspiruje  szczegółów.  Każdy  statek  Ligi  ma  taki  wykrywacz, 

choć jak dotąd nigdy ich nie używano. Aby je uruchomić, każdy żywy psiman transmituje w tym 

samym czasie co inni tylko jedną wiadomość. Jedno słowo: KŁOPOTY. Kiedy taki alarm zostaje 

odebrany, każdy  statek udaje  się natychmiast  w pobliże którejś z naszych planet  lub stacji,  aby 

dowiedzieć się, co się dzieje. Ruszamy. 

- Mama i James... 

-  Odnalezienie  ich  będzie  wymagało  namysłu  i  pomocy.  Możesz  to  nazwać,  jak  chcesz, 

ale wydaje mi się, że ten alarm ma związek z naszą obecną sytuacją. 

Pech sprawił, że miałem rację. Wyłoniliśmy się z nadprzestrzeni w pobliżu automatycznej 

radiolatarni i nagrany sygnał natychmiast zabrzmiał w naszych odbiornikach: 

-  ...powrót  do  baz.  Wszystkie  jednostki  zameldują  się  po  rozkazy.  W  ciągu  ostatniej 

godziny siedemnaście planet Ligi zostało zaatakowanych przez obce siły. Wszystkie jednostki - 

powrót do baz. Wszystkie... 

Ustaliłem  kurs,  zanim  jeszcze  wiadomość  zaczęła  się  powtarzać.  Do  Kwatery  Głównej 

Korpusu.  Obrona  z  pewnością  była  koordynowana  przez  Inskippa  i  tam  też  musiały  być 

kierowane  wszystkie  informacje.  Podróż  była  markotna.  Jedyną  pociechę  znajdowaliśmy  z 

background image

Bolivarem  w  powtarzaniu  sobie,  że  siła  ognia,  jaką  widzieliśmy  na  ekranach,  wskazywała  bez 

dwóch  zdań  na  to,  że  mogli  rozbić  krążownik  na  atomy  w  mgnieniu  oka.  A  nie  zrobili  tego. 

Chcieli  więc  mieć załogę żywą. Nie  odważyliśmy się snuć  rozważań dlaczego,  ale  sam  fakt, że 

Angelina i James byli więźniami, był pocieszający: więźniów można odbić. 

Gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni, leciałem jak wariat. Hamowanie w ostatnim momencie, 

wyłączenie  kontaków  ledwie  ujęły  nas  macki  pola,  wyjście  w  chwili,  gdy  właz  zaczął  się 

otwierać.  Mając obok  Boliyara, gnałem przez  korytarze wprost do biura  Inskippa. Tylko po to, 

aby znaleźć go chrapiącego na biurku. 

-  Gadaj  -  zażądałem,  ledwie  otworzył  najbardziej  zaczerwienione  oczy,  jakie  w  życiu 

widziałem. 

-  Powinienem  był  wiedzieć  -  jęknął.  -  Musiałeś  wleźć  akurat,  gdy  usiłowałem  zasnąć 

pierwszy raz od czterech dni. Czy ty wiesz... 

- Wiem, że jeden z ich statków połknął mój krążownik razem z Angelina i Jamesem i że 

przez ostatnie cztery dni gnietliśmy się w patrolowcu. 

- Przepraszam, nie wiedziałem - wymamrotał chwiejąc się na nogach. Zbliżył się do szafy 

i wyciągnął zeń kryształową flaszkę, z której łyknął solidnie. 

Powąchałem zawartość i zrobiłem to samo. 

- Wyjaśnij - zakomenderowałem. - Co się dzieje? 

-  Inwazja  obcych.  Pozwól  sobie  powiedzieć,  że  oni  są  dobrzy.  To,  co  połknęło  twój 

krążownik, to najcięższy, opancerzony polami pancernik, jaki kiedykolwiek widziałem, a my nie 

mamy  nic,  co  byłoby  w  stanie  go  ugryźć.  Więc  wszystko,  co  możemy  zrobić,  to  stale  się 

wycofywać.  Jak  dotąd  nigdzie  jeszcze  nie  wylądowali,  ograniczając  się  do  ostrzału  naszych 

pozycji. Nie wiemy, jak długo to może potrwać, ale na pewno zaczną się desanty. 

- Mówiąc krótko - przegrywamy? 

- W stu procentach. 

- Jakie to optymistyczne. Mógłbyś mi jeszcze powiedzieć, z kim walczymy? 

- Mógłbym. Mogę ci nawet pokazać. Masz! 

Wdusił przycisk i na środku pomieszczenia pojawił się holowizyjny obraz. Macki, czułki, 

pazury,  kleszcze,  śluzowaty,  zielonkawy  kadłub  ze  zbyt  wieloma  oczami  wystającymi  w 

najrozmaitszych kierunkach oraz masą innych detali, których lepiej nie opisywać. 

- Uggh - oznajmił Bolivar mówiąc za nas obu. 

background image

- Jeśli ten się nie podoba - warknął Inskipp - to co powiecie o tym... albo o tym? 

Istoty  zmieniały  się  przy  kolejnych  wduszeniach  klawisza  i  każda  była  bardziej 

obrzydliwa od poprzedniej. 

-  Wystarczy!  -wrzasnąłem  w  końcu.  -  Dobry  sposób  na odchudzenie,  obrzydlistwo!  Nie 

ruszę jedzenia przez najbliższy tydzień. Który z nich jest naszym wrogiem? 

- Wszystkie. Niech ci to Coypu wyjaśni. 

Wywołany  profesor  pojawił  się  na  ekranie.  Po  tych  stworach,  jego  wystające  zęby  i 

belferskie maniery były przyjemną odmianą. 

- Zbadaliśmy złapane okazy, zrobiliśmy sekcję zabitych i odczyty mózgów żyjących. To, 

co odkryliśmy, nie jest zbyt pocieszające. Walczy przeciwko nam duża liczba stworzeń z różnych 

systemów planetarnych. Z tego co mówią, a nie mamy podstaw, aby im nie wierzyć, jest to coś w 

rodzaju  świętej  krucjaty.  Ich  jedynym  celem  jest  zniszczenie  ludzkości  i  zmiecenie 

przedstawicieli naszej rasy z powierzchni wszechświata. 

- Dlaczego? - wyrwało mi się. 

-  Pytacie  dlaczego?  -  kontynuował  Coypu.  -  Zupełnie  naturalne  pytanie.  Odpowiedź 

brzmi:  bo  nie  mogą  na  nas  patrzeć.  Uważają,  że  jesteśmy  zbyt  odrażający,  aby  istnieć.  Była 

mowa o zbyt  małej  liczbie  kończyn,  o  tym,  że  jesteśmy  za mało  mokrzy,  nasze  oczy  nie  są na 

słupkach, nie wydzielamy miłego śluzu, brak nam wielu istotnych organów. Doszli do wniosku, 

że nie możemy istnieć obok siebie. 

- I kto to mówi!? - zdenerwował się Bolivar. - Te wstrętne obrzydlistwa... 

-  Piękno  jest  względne  -  uświadomiłem  go.  -  Co  nie  zmienia  faktu,  że  całkowicie się  z 

tobą zgadzam. Teraz zamknij się i słuchaj profesora. 

- Inwazja została dokładnie przygotowana - poinformował nas Coypu, przeglądając jakieś 

papiery.  -  Od  jej  rozpoczęcia  znaleźliśmy  wielu  ich  agentów ukrytych  w  zsypach,  przewodach 

wentylacyjnych,  toaletach  i  innych  takich.  Najwyraźniej  obserwowali  nas  od  dłuższego  czasu. 

Porwanie  admirałów  było  preludium  do  inwazji,  próbą  wprowadzenia  zamieszania  w  naszych 

siłach  poprzez  usunięcie  dowódców.  Faktycznie,  odczuwamy  pewien  niedobór  admirałów,  ale 

młodsi  oficerowie  objęli  dowództwo  oddziałów  i  ich  efektywność  w  szybkim  czasie  się 

zdublowała.  Brak  nam  wiadomości  o  nieprzyjacielu,  o  jego  organizacji,  bazach  i  uzbrojeniu, 

gdyż zdołaliśmy  pochwycić  jedynie  małe  jednostki,  dowodzone  przez osobników  niskiej  rangi. 

Najważniejsze jest teraz zebranie informacji o... 

background image

-  Uch,  serdeczne  dzięki  -  warknął  Inskipp  wygaszając  Coypu  w  połowie  zdania.  -  Sam 

bym na to nigdy nie wpadł. 

- Mogę to załatwić - powiedziałem, z przyjemnością obserwując wygląd białek jego oczu, 

czerwonych  raczej,  niż  białych,  zwracających  się  ku  mnie  i  próbujących  jednoczenie  wyjść  z 

orbit. 

- Ty!? 

-  Oczywiście,  że  ja!  A  kto  niby?  Przezwyciężę  wrodzoną  skromność  i  powiem  ci,  że 

jestem tajną bronią, którą wygramy wojnę. 

- Jak? 

- Najpierw muszę pogadać z Coypu, potem ci wszystko wyjaśnię. 

- Jedziemy za mamą i Jamesem? - spytał Bolivar. 

- Możesz być pewny. A przy okazji ocalimy cywilizowany Świat przed zniszczeniem. 

- Dlaczego mi zawracacie głowę, kiedy mam kupę roboty? - Coypu odsunął się od ekranu 

komputera, przełykając ślinę i spoglądając wymownie na Inskippa. 

-  Spokój  -  włączyłem  się  -  rozwiążę  wszystkie  twoje  problemy,  tak  jak  to  wielokrotnie 

robiłem w przeszłości, ale potrzebna mi twoja pomoc. Ile ras obcych odkryliście do tej pory? 

- Trzysta dwanaście, ale co... 

- Chwileczkę. Są one najrozmaitszych kształtów, wielkości i innych detali. 

- Lepiej w to uwierz na słowo! Powinieneś zobaczyć, co mi się śni! 

- Serdeczne dzięki. Musiałeś znaleźć język, jakim się one porozumiewają? 

- Używasz go w tej chwili. To esperanto. 

- Przestań się wygłupiać! 

- Nie wrzeszcz na mnie! - pisnął histerycznie, po czym wziął jakąś pigułkę i otrząsnął się.-

Dlaczego  nie?  Obserwowali  nas  dość  długo  i  uczyli  się  wszystkiego,  czego  mogli,  zanim  nas 

zaatakowali.  Słyszeli  z  pewnością  całą  masę  naszych  języków  i  wybrali  esperanto  dla  tych 

samych powodów, dla których my to zrobiliśmy. Bo jest najprostsze, najłatwiejsze i najbardziej 

funkcjonalne ze wszystkich języków. 

- Przekonałeś mnie. Dzięki, profesorze, a teraz trochę odpocznij, bo będziesz mi pomagał 

przy  przedostawaniu  się  do  ich  kwatery  głównej,  odkrywaniu  ich  tajemnic  i  ratowaniu  mojej 

rodziny, a może i admirałów - to ostatnie się zobaczy. 

-  O  czym  ty,  do  diabła,  bredzisz!  -  wrzasnął  Inskipp,  mając  w  tle  profesora  Coypu, 

background image

mówiącego dokładnie to samo, tylko cieńszym głosem. 

- To proste, przynajmniej dla mnie. Profesor zrobi mi kombinezon wraz z urządzeniem do 

wydalania śluzu i całą resztą detali wzorowanych na wyglądzie obcych. Powitają mnie w nim jak 

swojego.  Będę  przedstawicielem  nowej  rasy,  która  dopiero  dowiedziała  się  o  świętej  wojnie  i 

zamierza się przyłączyć do nich. Pokochają mnie - zapewniam was. 

Technicy  wykonali  szybką  i  dokładną  robotę.  Naładowali  komputer  projektujący 

wszystkim, co  wiedzieli o  wyglądzie obcych i zaprogramowali go na  wariacje,  jakich dotąd nie 

odkryto wśród napastników. 

Wysililiśmy naszą wyobraźnię i znaleźliśmy coś odpowiedniego. 

Wywarło to wrażenie nawet na Bolivarze. 

- Oto mój ojciec! - oświadczył obłażąc mnie w kółko i podziwiając ze wszystkich stron. 

Było  co  podziwiać  -  wyglądałem  jak  miniaturowy  tyranozaurus  dotknięty 

zaawansowanym  trądem,  skrzyżowany  z  mrówką.  Z  oczywistych  powodów  miałem  dwie  nogi. 

Potężny  ogon  w  końcowym  fragmencie  przeradzał  się  w  czułki  z  przylgami.  W  jego  wnętrzu 

było  dość  miejsca  na  urządzenie  wydalające,  ministos  i  magazyn  wyposażenia.  Przerośnięta 

szczęka  aż  wiła  się  od  żółtozielonych  wypustków,  przyozdabiając  front  uroczego  pyska,  który 

mógł  się  przyśnić  w  koszmarnym  śnie.  Uszy  jak  u  nietoperza,  wąsy  jak  u  szczura,  oczy  jak  u 

zmutowanego  kota  -  naprawdę  wyglądało  to  obrzydliwie.  Z  przodu  było  wejście,  którym,  jak 

mogłem najostrożniej, wlazłem. 

-  Ręce  są  jedynie  lekko  wspomagane  i  pasują  do  twoich  własnych  -  informował  mnie 

Coypu  -  nogi  natomiast  chodzą  na  serwomechanizmach,  które  naśladują  ruchy  twoich  nóg. 

Uważaj, jak łazisz: te pazury mogą zrobić dziury w stalowych płytach. 

- Zamierzam spróbować. Co z ogonem? 

- Automatyczna przeciwwaga, kiwa się podczas chodzenia, tu masz kontrolki. Możesz go 

opierać, gdy nie chodzisz lub siedzisz przez dłuższy czas, albo włączyć toto, będzie drgał co jakiś 

czas,  żeby  wyglądało  realistycznie.  Uważaj  na  to  tutaj:  to  bezpiecznik  automatycznej, 

bezodrzutowej  siedemdziesiątki  piątki  zamontowanej  między  oczami,  celownik  zaś  masz  na 

nosie. 

- Cudownie. Co z granatami? 

- Miotacz masz pod ogonem. Same granaty są zamaskowane jako wiesz co. 

- Świństwo. Widzę, że masz zboczoną wyobraźnię. Daj mi się teraz pozapinać i odsuńcie 

background image

się. Mam ochotę to wszystko wypróbować. 

Trochę czasu zajęło mi dojście do wprawy w naturalnym poruszaniu się, ale w końcu się 

nauczyłem.  Oblazłem  pomieszczenie,  zostawiając  śluzowaty  ślad  i  dziury  od  pazurów  w 

podłodze  oraz  straty  w  majątku  ruchomym  od  machania  ogonem.  Wybiłem  nawet  parę  dziur 

moją armatą. 

Automatyczna  czy  nie,  ale  zdecydowałem  się  zostawić  ją  na  faktycznie  ostatnią  czarną 

chwilę i póki co wziąłem solidną porcję pastylek od bólu głowy. Gdy wróciłem do laboratorium, 

coś jakby mały robot wyłoniło się z sąsiedniego pomieszczenia i przejechało mi po ogonie. 

-  Uspokójcie  to bydlę!  -  wrzasnąłem,  widząc  jak  przed nosem zapala  mi  się  napis  „Ból 

ogona". 

Wymierzyłem robotowi  kopniaka, którego z  łatwością uniknął, po czym stanął  mi przed 

nosem. Górna część z czujnikami opadła i znalazłem się oko w oko z uśmiechniętym Bolivarem. 

- Czy mogę się dowiedzieć, co robisz w tej blaszance? 

- Jasne, tato. Jadę z tobą. Służący do noszenia bagażu, czy to nie jest logiczne? 

- Nie jest - oznajmiłem i wytoczyłem ciężkie argumenty, wiedząc z góry, że tę dyskusję i 

tak przegram. 

Przegrałem  i  uśmiechnąłem  się  w  duchu.  Mimo  obawy  o  jego  i  moje  bezpieczeństwo, 

jakaś  pomoc  była  z  pewnością  potrzebna,  a  zwłaszcza  pomoc  kogoś,  kogo  możliwości  dobrze 

znałem. 

- Dokąd teraz? - zapytał Inskipp spoglądając z dużym niesmakiem na mój kombinezon. 

- Na tę uzbrojoną planetę, na którą zabrali admirałów i chyba moją żonę, i syna. Jeśli to 

nie ich główna kwatera, to z całą pewnością jedna z głównych baz. 

- Nie piśniesz ani słowa o tym, co knujesz? 

-  Będę  zaszczycony.  Wyruszamy  w  tym  samym  patrolowcu,  ale  najpierw  chcę,  by 

rozwalono  mu  kadłub  i  byle  jak  załatano.  We  wnętrzu  też  powinno  być  trochę  uszkodzeń. 

Najlepiej  rozwalcie  jakieś  mało  istotne  instrumenty  dla  dodania  autentyzmu.  Potrzebuję  dużo 

krwi, aby wszystko malowniczo pokropić. I jeszcze jedno. Co prawda niezbyt mi się to podoba, 

ale cel uświęca środki: macie parę zbędnych ciał? 

- Aż za wiele - odparł ponuro szef. - Chcesz mieć w mundurach? 

-  Mogą  mi  uratować  życie.  Mam  zamiar  pojawić  się,  rycząc  na  wszystkich 

częstotliwościach  i  mrugając  wszystkimi  światłami,  zgłaszając  ochotnicze  przystąpienie  mojej 

background image

osoby plus całej planety do szlachetnej sprawy. 

- O której właśnie dowiedzieliście się zdobywając ten statek? 

-  Szybko  kojarzysz,  jak  na  swój  wiek.  Każ  zrobić  to  wszystko,  co  powiedziałem 

natychmiast, albo jeszcze szybciej, bo mam zamiar odlecieć za jakieś pięć minut. 

Ponieważ  misja  zdawała  się  naszą  jedyną  nadzieją,  mieliśmy  wszelką  możliwą  pomoc. 

Połatany  patrolowiec  został  załadowany  na  pokład  krążownika,  odlot  zaś  był  dosłownie 

natychmiastowy.  Dostarczono  nas  w  najbliższy,  w  miarę  bezpieczny  rejon  wrogiego  systemu  i 

serdecznie  pożegnano.  Pokręciłem  się  wokół  paru  chmur  śmieci,  przeleciałem  przez  obłok 

pyłowy i dwie czarne dziury, aby skuteczniej zatrzeć ślady, po czym ruszyłem ku bazie wroga. 

- Gotów? - spytałem włażąc do wnętrza kombinezonu. 

- Równo z tobą, tato - usłyszałem robota zatrzaskującego i blokującego górną sekcję. 

Zamknąłem  kombinezon  i  opatrzoną  w  pazury  łapą  ująłem  jego  górny  chwytak. 

Dodatkowe światła zostały zainstalowane według mojego pomysłu na kadłubie, teraz włączyłem 

je  i  ruszyliśmy  pełnym  ciągiem,  niby  kosmiczna  choinka  transmitując  na  wszystkich  stu 

trzydziestu  siedmiu  częstotliwościach  pieśń  mojej  świeżo  wymyślonej  planety.  Uzbrojona  po 

zęby baza była coraz bliżej. 

- Kiu vi estas? - spytał ponury głos, jednocześnie ekran rozjaśnił się, ukazując szczególnie 

ohydnego przedstawiciela napastników. 

- Kiu  vi estas? Ciuj  konas min,  se mi ne kones un, belulo  - stwierdziłem, że odpowiedź 

będzie  najlepsza,  jeżeli  doda  się  do  niej  trochę  uczucia,  ale  nazwanie  tego  straszydła 

przystojniaczkiem, wymagało sporego samozaparcia. 

Okazało  się  to  skuteczne  -  rozmówca  kontynuował  rozmowę  w  dużo  przyjemniejszym 

tonie. 

- No, no - nie ma się co obrażać. Mogą cię dobrze znać w domu, ale teraz jesteś daleko od 

niego. Poza tym jest wojna i musimy przestrzegać przepisów bezpieczeństwa. 

- Naturalnie. Wy naprawdę walczycie? Z tymi bladosuchymi? 

- Robimy, co możemy, ślicznotko. 

- Dopisujcie nas do tego! Złapaliśmy ich statek szpiegujący na naszej planecie. Nie mamy 

własnych, ale zestrzeliliśmy ten i zrobiliśmy pranie mózgów tym, co ocaleli. Nauczyliśmy się ich 

języka i odkryliśmy, że wszystkie ludy galaktyki zjednoczyły się przeciwko nim. Chcemy się do 

was przyłączyć - jestem ambasadorem i czekam na wasze rozkazy! 

background image

- Wspaniale - pojaśniał cały z wrażenia. -  Wysyłamy statek, aby cię przyprowadzić.  Ale 

najpierw jedno pytanie, słodka. 

- Pytaj, przystojniaczku. 

- Z takimi oczami jak twoje... Jesteś płci żeńskiej? 

-  W  przyszłym  roku  o  tej  porze będę.  Teraz  jestem  w  neutralnej  fazie,  pomiędzy  nim  a 

nią. 

- A więc za rok spotkamy się na randce! 

-  Zapisuję  cię  w  notesie  -  obiecałem.  Bolivar  nalał  mi  szklaneczkę,  którą  opróżniłem 

przez słomkę. 

- Czy się mylę, tato - spytał - czy ten uciekinier z szamba ma na ciebie chrapkę? 

- Niestety, mój chłopcze, masz rację. W naszej ignorancji, zrobiliśmy damski kostium i to 

sądząc z jego zachowania, bardzo seksowny. Musimy go trochę zeszpecić. 

- Co prawdopodobnie zrobi go jeszcze bardziej seksy. 

- Cholera, masz oczywiście  rację! Muszę się wobec tego przyzwyczaić do ich  amorów i 

wyciągnąć z nich jakieś korzyści. 

Statek-pilot  pojawił  się  na  ekranach  i  nastawiłem  auto-pilota  na  jego  ślad.  Lecieliśmy 

zygzakiem  przez  niewidzialne  pola  siłowe  i  zapory  minowe,  aby  w  końcu  wyładować  na 

metalowej płycie wewnątrz fortecy. Miałem nadzieję, że jest to lądowisko dla gości, a nie wjazd 

do więzienia. 

-  Chciałbyś  pewnie  swój  hełm,  tato?  -  przypomniał  mi  Bolivar,  używając  syntetyzatora 

dźwięków, aby uzyskać głos maszynowy. 

- Masz rację, szanowny robocie - nałożyłem pozłacany kask (z diamentami) i przejrzałem 

się  w  lustrze.  Odmieniło  mnie.  -  I  lepiej  nie  nazywaj  mnie  ojcem.  Spowodowałoby  to  masę 

niewygodnych pytań natury biologicznej. 

Imponująca  kolekcja  pełzających,  skaczących  i  chodzących  figur  oczekiwała  naszego 

wyjścia.  Gdy  wymaszerowałem  z  kabiny  -  Bolivar  podążał  za  mną,  niosąc  stertę  starannie 

skonstruowanego, obcego z wyglądu bagażu - jeden z nich, ze złotą obręczą na łbie, wystąpił do 

przodu, machając ku mnie mackami. 

-  Witamy,  ambasadorze  -  stwierdziło  toto.  -  Jestem  Gar-Baj,  Pierwszy  Oficer  Rady 

Wojennej. 

- Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem Sleepery Jeem Geshtunken. 

background image

- Sleepery to twoje imię czy tytuł? 

-  W  moim  ojczystym  języku  oznacza  to  „Ten  Który  Stąpa  po  Plecach  Niewolników 

Ostrymi Pazurami" i oznacza, że jestem członkiem arystokracji. 

-  Nadzwyczajnie  obrazowy  język.  Sleepery,  musisz  mi  więcej  o  sobie  opowiedzieć 

prywatnie. 

Sześć  z  jego osiemnastu czułków  mrugnęło znacząco  i już  wiedziałem, że stary seksapil 

nadal działa. 

- Zawiadomię cię o moim następnym okresie, Gar. Ale do rzeczy: jest wojna, czy jej nie 

ma? Powiedz mi, jak stoją sprawy i co my możemy zrobić, aby pomóc w tym świętym boju? 

-  Zrobię  to,  ale  pozwól  mi  najpierw  zaprowadzić  cię  do  twojej  kwatery,  wyjaśnię  ci 

wszystko  po  drodze.  -  On,  ja  i  mój  wierny  robot  ruszyliśmy.  -  Wojna  przebiega  zgodnie  z 

planem...  oczywiście  nie  wiesz  o  tym,  ale  planowaliśmy  ją  przez  wiele  lat.  Ja  i  moi  szpiedzy 

spenetrowaliśmy wszystkie ich planety i znamy ich siłę aż do ostatniego pistoletu. Nie mogą nas 

zatrzymać. Mamy absolutną kontrolę przestrzeni i teraz przygotowujemy się do drugiej fazy. 

- Którą jest...? 

- Inwazja planetarna. Po zniszczeniu ich floty, powybieramy ich planety jedną po drugiej 

jak zgniłe jajka. 

-  To  coś  dla  nas!  -  wrzasnąłem  wybijając  sporą  dziurę  lewą  nogą.  -  Jesteśmy  gotowi 

prowadzić natarcie, nawet jeśli jest to związane ze śmiercią dla sprawy. 

- Właśnie czegoś takiego oczekiwałem od kogoś tak dobrze zbudowanego jak ty. Statków 

transportowych mamy dość, ale zawsze się przydadzą doświadczeni żołnierze. Zapraszam cię na 

następne  posiedzenie  Rady,  gdzie  uzgodnimy,  jak  będą  wyglądały  zasady  naszej  współpracy. 

Teraz pewnie jesteś zmęczony i chcesz odpocząć. 

- Nigdy! - zgrzytnąłem zębami. - Nie chcę odpoczynku, dopóki nie zniszczymy ostatniego 

z tych obrzydliwców. 

- Szlachetne uczucie, ale musimy kiedyś odpoczywać. 

-  Nie  macie  jakiegoś  jeńca  albo  nawet  kilku,  których  mógłbym  osobiście  rozerwać  dla 

propagandy? 

- Mamy cały ładunek admirałów, ale potrzebujemy ich jako źródła informacji. 

-  Uwielbiam  wyrywać  kończyny  admirałom.  A  nie  macie  jakichś  kobiet  albo  dzieci? 

Bardzo melodyjnie krzyczą- było to pytanie za 64000 kredytów ukryte wśród pozostałych bzdur. 

background image

Zakręciłem ogonem, oczekując w napięciu na odpowiedź, a Bolivar przestał brzęczeć. 

-  Zabawne,  że  pytasz.  Złapaliśmy  nieprzyjacielski  okręt  szpiegowski,  którego  załogę 

stanowiła właśnie samica i młody samiec. 

-  O  właśnie!  -  wrzasnąłem  z  autentycznym  podnieceniem.  -  Gdzie  oni  są?  Zaprowadź 

mnie do nich! 

- Normalnie byłbym szczęśliwy, mogąc to zrobić, ale teraz jest to niemożliwe. 

- Nie żyją? - spytałem starając się, aby zabrzmiało to jak zawód, nie radość. 

- Nie, choć życzylibyśmy sobie, żeby tak było. Do tej pory nie wiemy, co się stało. Pięciu 

naszych  żołnierzy,  wszyscy  bardzo  doświadczeni,  było  z  nimi  w  zamkniętym  pomieszczeniu. 

Wszyscy nie żyją, nie wiadomo dlaczego, a oni zwiali i ślad po nich zaginął. 

- Tragiczne - westchnąłem machając ogonem. - Czy złapaliście ich powtórnie? 

- Nie, i to jest najdziwniejsze, bo minęło już parę dni. Ale nie ma się czym przejmować. 

Posłaniec przyjdzie po ciebie, kiedy Rada się zacznie. Śmierć paskudom. 

- Śmierć paskudom. Jeśli sam chcesz, spotkamy się na zebraniu. Cześć. Drzwi zamknęły 

się, a Bolivar-robot odezwał się: 

- Gdzie złożyć bagaże, szlachetny Sleepery? 

-  Gdziekolwiek,  metalowy  cymbale  -  dodałem  do  oświadczenia  kopniaka,  którego 

zręcznie uniknął. - Nie zawracaj mi głowy. 

Przespacerowałem się po pokoju, nucąc hymn i sprawdzając ściany czujnikiem. W końcu 

otwarłem kombinezon i wyszedłem z niego dla rozprostowania kości. 

-  Możesz  wyjść  i  pogimnastykować  się  -  oznajmiłem.  -  Nasze  stworki  są  dość 

łatwowierne. W tym pomieszczeniu nie ma ani jednej pluskwy. 

Bolivar  opuścił  powłokę  robota  i  wykonał  parę  przysiadów  i  skłonów,  którym 

towarzyszyło skrzypienie kości. 

- Po dłuższym czasie robi się tam ciasno - stwierdza. - Co dalej? 

-  Dobre  pytanie,  ale  nie  przywodzi  mi  na  myśl  nic  sensownego.  Wiemy,  że  są  żywi, 

zdrowi i sprawiają wrogowi kłopoty. 

- Może zostawili dla nas jakąś wiadomość lub ślad. 

-  Można  sprawdzić,  ale  nie  sądzę.  Wszystko  to  mogłoby  być  niebezpieczne  dla  nich. 

Otwórz  flaszkę  Środka  Dopingującego  i  nalej  mi  szklaneczkę,  o  ile  ją  znajdziesz  w  tym 

śmietniku. Ja muszę trochę pomyśleć. 

background image

Rozmyślałem  intensywnie,  ale  z  nikłym  rezultatem.  Możliwe,  że  powodem  była  nieco 

przygnębiająca  atmosfera  pomieszczenia.  Ściany  były  zgniłozielone.  Obrusy  na  nich  wiszące 

fioletowobordowe,  a  połowę  pokoju  wypełniał  obrzydliwy  śmierdzący  basen  jakiegoś  szarego 

błota. Bolivar udał się na obchód reszty apartamentów, ale gdy toaleta omal go nie wciągnęła, a 

zawartość  kuchni  przyprawiła  go  o  równie  twarzową  zieleń  co  ta  na  ścianie,  siadł  bez  słowa  i 

włączył  telewizor.  Większość programów  okazała  się niemożliwa  do  zrozumienia  i  obrzydliwa 

nad podziw. 

Żaden  z  nas  nie  pomyślał,  że  telewizor  może  być  tu  komunikatorem,  dopóki  nie 

zadzwoniono  i  scena  bombardowania  bezbronnej  planety  znikła,  ustępując  miejsca  fizjonomii 

GarBaja. Na szczęście refleks di Grizów działał. Bolivar przystanął za ekranem, a ja odwróciłem 

się dopiero po zapięciu kombinezonu. 

-  Przykro  mi,  że  muszę  ci  przeszkodzić,  Jeem,  ale  Rada  zbiera  się  i  chciałbym,  abyś 

wzięła udział w obradach. Posłaniec wskaże ci drogę. 

-  Dobra,  dobra  -  mruknąłem  ku blednącemu odbiornikowi, starając  się  wsadzić  ręce  we 

właściwe miejsca. Komunikator przy drzwiach wskazał gościa. 

- Robot, zajmij się tym! Powiedz, że za chwilę będę gotowy i przynieś mój tren. 

Gdy wyszliśmy, potwór przysłany po mnie wytrzeszczał z tuzin oczu na czułkach na nasz 

widok. Naprawdę wywarł na mnie wrażenie, jako że czułki miały z dobre trzy stopy. 

- Pokazuj drogę - poleciłem słodko. 

Ruszyłem  jego  śladem,  moim  zaś  ruszył  robot,  trzymając  końce  mego  przypiętego  do 

ramion trenu. Ten wspaniały przyodziewek miał dobre trzy jardy długości. Został wymyślony w 

całości przeze mnie, głównie jako pretekst, aby stale mieć przy sobie Bolivara. Choć przyznaję, 

że  względy psychologiczne  też  się liczyły.  Była  to  wściekle błyszcząca purpura,  ozdobiona  tu i 

tam  złotymi  gwiazdami  i  srebrnymi  kometami  oraz  różowym  szlaczkiem.  Na  szczęście  nie 

musiałem na to patrzeć, ale współczułem Bolivarowi - on nie miał innego wyjścia. 

Rada z  miejsca znalazła  się pod wrażeniem  mego  wyglądu, jeśli uznać  ilość  cmoknięć i 

pomruków za wyraz aprobaty. Przeszedłem pomieszczenie dwa razy wokoło, zanim usiadłem na 

wyznaczonym miejscu. 

-  Witamy  cudowną  Sleepery  Jeem  na  naszej  Radzie  Wojennej  -  zamlaskał  Gar-Baj.  - 

Rzadko ta sala była tak zaszczycona cudowną obecnością. Jeśli wszyscy Gesh-tunken są podobni 

do tej przedstawicielki, to wygramy wojnę za pomocą samego morale! 

background image

-  Film!  Film  dla  wojska!  -  zagulgotało  coś  czarnego  i  galaretowego  i  pojawili  się 

filmowcy. 

- Pozwólmy żołnierzom  cieszyć się wraz z nami wspaniałym widokiem naszego  gościa. 

Nie mówiąc już o dodatkowych oddziałach, które niedługo zasilą nasze szeregi. 

- Dobrze gada! Wspaniały pomysł! 

Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki aplauzu, przy akompaniamencie wymachiwania 

mackami, kleszczami, przyssawkami i innymi kończynami. Prawie straciłem ostatni posiłek, ale 

rozdziawiłem  pysk  na  całą  szerokość,  aby  pokazać,  jak  mi  przyjemnie.  Pojęcia  nie  mam,  jak 

długo by to trwało, gdyby nie sekretarz, walący głośno stalowym młotkiem w mosiężny dzwon. 

-  Szanowni  zebrani,  mamy  parę  nie  cierpiących  zwłoki  spraw.  Czy  możemy  przejść  do 

obrad? 

Odpowiedzią  były  wściekłe  krzyki  dość  obraźliwej  treści...  Sekretarzem  wstrząsnęło, co 

było ciekawym widokiem, jako że z  wyglądu przypominał żabę obrośniętą  futrem, z mięsistym 

ogonem i czymś  w rodzaju  trąby  na  głowie.  Należy jednak przyznać, że sprawnie przystąpił do 

rzeczy. 

-  Otwieram  4013  zebranie  Rady  Wojennej.  Dziś  na  porządku  dziennym  są  następujące 

sprawy:  nowa  organizacja  wojsk  desantowych,  logistyczne  plany  inwazji,  usprawnienie 

zaopatrzenia w środki bojowe oddziałów bombardujących i możliwości żywieniowe wysuniętych 

jednostek.  Przed  tym  jednakże  prosiłbym  naszego  nowego  członka  o  parę  słów,  które  będą 

transmitowane w naszych wieczornych wiadomościach. Prosimy, Sleepery Jeem. 

Rozległa  się  salwa  wrzasków  -  tym  razem  aplauzu  i  widowiskowego  klepania  górnymi 

kończynami, które wziąłem za oklaski. Skłoniłem się do kamery i zacząłem: 

-  Drodzy  moi  -  mokrzy,  śluzowaci,  wyłupiastoocy  -  nie  mogę  wprost  wyrazić,  jaką 

przyjemność  odczuwają  moje dwa  serca z  powodu  możliwości przebywania  wśród was. Odkąd 

dowiedzieliśmy  się,  że  są  inni  podobni  do  nas  na  świecie,  nie  mogliśmy  się  wprost  doczekać 

spotkania z wami. Szczęśliwy traf sprawił, że jestem tu dziś i mogę wam powiedzieć, że jesteśmy 

z wami, zjednoczeni w wielkiej sprawie zniszczenia suchych w naszej galaktyce. Jesteśmy dumni 

z naszych bojowych umiejętności - wykopałem dziurę w mównicy, przy ogłuszającym aplauzie. - 

Chcemy je oddać do waszej dyspozycji. Tak jak nakazała nasza królowa Engela Rdenrundt. 

Usiadłem wśród nie milknącej owacji, mając nadzieję, że się udało. Wydawało się, że nikt 

nie zwrócił specjalnej uwagi na ostatnie zdanie - co prawda był to daleki strzał, ale jeśli Angelina 

background image

miała  szansę  obejrzenia  mojego  wystąpienia,  to  z  pewnością  rozpozna  imię  i  nazwisko,  pod 

którym spotkałem ją po raz pierwszy parę ładnych lat temu. To był daleki strzał, ale lepsze to niż 

nic. 

Moje współpotwory nie były zbyt zadowolone z perspektywy zabrania się do roboty, ale 

sekretarz jakoś w końcu ich do tego zmusił. Zapamiętałem co ważniejsze kwestie ich planów, a 

będąc nowo przybyłym, nie wtrącałem się do ich ustalania. Odezwałem się tylko raz, spytany, ile 

wojsk możemy dostarczyć i podałem dane, które ponownie wprowadziły ich w euforię. Ciągnęło 

się to wszystko zdecydowanie zbyt długo i nie byłem osamotniony w głośnym okazywaniu swej 

radości, gdy sekretarz ogłosił koniec spotkania. Gar-Baj położył mi na ramionach coś, co mogę 

określić jako przyjacielską wypustkę. 

- Dlaczego nie poszlibyśmy do mnie, słodka? Możemy się napić łyczek czy dwa wyciągu 

ze zgniłych jaj. Co ty na to? 

- Cudownie, ale Sleepery jest śpiąca i musi odpocząć. Spotkamy się jutro i to koniecznie. 

Nie dzwoń do mnie, sama zrobię to z przyjemnością. 

Ruszyłem z kopyta do kwatery, zanim zdążył odpowiedzieć, i z robotem następującym mi 

na pięty, zatrzasnąłem drzwi szczęśliwy, że uciąłem prostackie zapędy tego trędowatego durnia. 

Zanim  zdążyłem  się  odwrócić,  ładunek  miotacza  wypalił  dziurę  obok  mojej  nogi,  a 

ponury głos warknął mi do ucha: 

- Rusz się, a następny ładunek wyląduje wprost na twoim przegniłym łbie. 

- Jestem bezbronna! - wrzasnąłem, zastanawiając się, skąd ja znam ten głos. 

Bolivar był szybszy. Gdy robot stanął, góra odskoczyła i ukazała się jego głowa. 

- Cześć, James - zawołał radośnie. - Co się stało z twoim gardłem? Poza tym bądź łaskaw 

nie strzelać do tego obrzydlistwa. Wewnątrz jest twój własny stary. 

Zaryzykowałem  przesuniecie  głowy  i  zobaczyłem  Jamesa:  z  opuszczonym  miotaczem  i 

szczęką. Angelina, gustownie ubrana w futrzane bikini, wyszła z drugiego pokoju, wkładając do 

kabury swój miotacz. 

- Wyłaź z tego natychmiast - poleciła. Bez wahania wyswobodziłem się z objęć plastiku, 

zanurzyć się w jej, co było zdecydowanie przyjemniejsze. 

- Yum - westchnęła  po długim  a  namiętnym pocałunku,  przerwanym  wyłącznie z  braku 

tlenu. - Dawno cię nie widziałam. 

background image

- Ja ciebie też. Widzę, że dostałaś moją wiadomość. 

- Kiedy ten stwór wymienił to imię, wiedziałam, że maczałeś w tym palce. Skąd miałam 

wiedzieć, że siedzisz wewnątrz? Dlatego zjawiliśmy się z bronią. 

- Dobra, jesteście teraz tutaj i to się liczy - spojrzałem uważniej na futrzane szaty Jamesa. 

- Widzę, że macie tego samego krawca. 

- Zabrali nasze rzeczy - chrapliwie oznajmił James. 

- Czy ta szrama na twoim gardle ma cokolwiek wspólnego ze sposobem, w jaki mówisz? 

- Dostałem przy ucieczce od tego, który nam sprezentował obecne stroje. 

-  Bolivar,  otwórz  szampana  z  naszej  apteczki,  jeśliś  łaskaw.  Powinniśmy  uczcić  to 

zjednoczenie, a twoja matka, jak sądzę, będzie tak uprzejma i opowie nam, co się działo, odkąd 

ostatni raz ją widzieliśmy. 

-  Niewiele  -  oświadczyła  machając  zawartością  kieliszka.  -  Połknął  nas  jeden  z  ich 

pancerników. Sądzę, że to widziałeś? 

- Jeden z najgorszych momentów w moim życiu. 

- Biedactwo. Jak możesz sobie wyobrazić, czuliśmy to samo. Strzelaliśmy ze wszystkich 

dział,  ale  hangar  wyłożony  był  collaporium  i  niewiele  to  dało.  Wstrzymaliśmy  więc  ogień 

czekając  na  obcych,  ale  to  też  nic  nie  dało.  Strop  się  opuścił  i  zgruchotał  statek.  Musieliśmy 

wyjść i wtedy nas rozbroili. Przynajmniej tak im się wydawało. Przypomniałam sobie twój pobyt 

na  Buradzie  i  numer  z  zatrutymi  paznokciami  -  zrobiliśmy  to  samo.  Walczyliśmy,  dopóki  nie 

skończyły  się  ładunki,  potem  zaciągnęli  nas  do  więzienia  czy  izby  tortur  -  nie  byliśmy  tam 

wystarczająco długo, aby  się tego dowiedzieć. Załatwiliśmy  strażników i poszliśmy sobie  -  tam 

było niezbyt przyjemnie. 

- Cudownie, ale to było parę dni temu. Jak się wam powodziło od tego czasu? 

- Bardzo dobrze, dziękuję - przy pomocy tych tu Cill Airne. 

Machnęła ręką  i pięciu mężczyzn wyskoczyło z sąsiedniego pomieszczenia  wymachując 

bronią. Było to dość denerwujące, ale stałem spokojnie widząc, że na Angelinie nie wywarło to 

większego  wrażenia.  Mieli  bladą  cerę  i  długie  czarne  włosy,  ich  ubiór  składał  się  zaś  z 

fragmentów  skór  obcych,  połączonych  ze  sobą  drutem.  Ich  topory  i  miecze  wyglądały  dość 

prymitywnie, ale ostro i użytecznie. 

-  Estas  gvanda  plezvro  renkonti  vin  -  oświadczyłem,  ale  nie  wykazali  żadnych  oznak 

zrozumienia. Spytałem więc Angelinę: - Jeśli nie znają esperanto, to jak się z nimi dogadałaś? 

background image

- Ich własnym językiem, nie jest trudny. Dpo gheobhai gaii dearmand taisco gach seoid - 

dodała. 

Skinęli potakująco, schowali broń i wydali przenikliwy i przejmujący okrzyk wojenny. 

- Chyba się lubicie - mruknąłem. 

-  Powiedziałam  im,  że  jesteś  moim  mężem  i  że  przybyłeś  tu,  aby  zniszczyć  naszych 

wspólnych wrogów i poprowadzić nas do zwycięstwa. 

-  Prawda  -  przytaknąłem  potrząsając  złączonymi  dłońmi,  na  co  odpowiedzieli  nowym 

okrzykiem. - Bolivar, podaj no, chłopcze, coś konkretnego dla naszych sprzymierzeńców, a twoja 

mamusia będzie uprzejma powiedzieć mi, co tu się, u diabła, wyprawia. 

-  Nie  jestem  pewna  szczegółów  - oznajmiła  upijając  szampana.  -  Nie  znam zbyt  dobrze 

ich języka i całej reszty. Wydają  się oryginalnymi mieszkańcami tej planety lub  jej pierwszymi 

kolonistami, najwyraźniej następna zapomniana  kolonia, bo bez  wątpienia są  ludźmi. Nieźle im 

się działo, dopóki nie przybyli obcy - obustronna nienawiść od pierwszego wejrzenia. Walczyli z 

nimi  od  początku  i  robią  to  nadal.  Obcy  zrobili,  co  mogli,  aby  ich  wykluczyć,  niszcząc 

powierzchnię planety i pokrywając ją stalą. Nie poskutkowało. Ludzie spenetrowali ich budowle 

i dotąd żyją w fundamentach, pustych pomieszczeniach i podwójnych ścianach. 

- Stalowe Szczury! - ucieszyłem się. - Moja sympatia do nich wzrasta coraz bardziej. 

-  Wiedziałam,  ze  tak  będzie.  Po  ucieczce  z  tego  pomieszczenia,  o  którym  ci  mówiłam, 

biegliśmy  korytarzem,  nie  bardzo  wiedząc  dokąd,  gdy  otworzyły  się  drzwi  w  podłodze  i  oni 

wyskoczyli  machając  rękami,  abyśmy  szli  za  nimi.  Wtedy  właśnie  napatoczył  się  strażnik, 

którego  James  załatwił.  Cill  Airne  docenili  to  w  pełni  wyprawiając  go  na  nasze  ubrania.  To 

wszystko,  co  się  wydarzyło.  Odtąd  ukrywaliśmy  się  razem  z  nimi,  a  w  wolnych  chwilach 

planowaliśmy porwanie jednego ze statków i uwolnienie admirałów. 

- Wiesz, gdzie są? 

- Oczywiście. Niedaleko stąd. 

- Potrzebujemy planu, a ja potrzebuję porządnego odpoczynku. Proponuję się przespać, a 

do bitwy przystąpić rano. 

- Nie ma na to czasu, a poza tym wiem, co ci się widzi w tym twoim robaczywym umyśle. 

Idziemy się bić! 

- Zgoda - westchnąłem. - Co dalej? 

Zdecydowano  za  nas,  gdyż  drzwi  otwarły  się  gwałtownie  i  do  środka  wpadł  mój 

background image

rozamorowany  Gar-Baj.  Musiał  być  nastawiony  kochliwie,  jeśli  u  nich  różowa  koszulka 

oznaczała to samo co u nas, i dlatego miał zdrowo stępiony refleks. 

- Jeem,  kochanie...  dlaczego stoisz bez  ruchu?  Aw-wrrruk!  -  to ostatnie dodał,  gdy trafił 

go pierwszy topór. 

Nastąpiła krótka walka, którą rzecz jasna przegrał, ale za późno; gdy się zaczęła, nie był 

w  całości  w  pokoju.  Jego  ogon  skorzystał  z  tego,  bez  wątpienia  obdarzony  swoim  własnym 

rozumem,  gdy  jeden  z  ciosów  go  odrąbał.  Bezczelne  stworzenie  ruszyło  z  kopyta  wzdłuż 

korytarza. 

- Lepiej wykonajmy odwrót - oświadczyłem. 

- Do tunelu - zarządziła Angelina. 

- Zmieszczę się w tym kombinezonie? 

- Nie. 

-  To  powstrzymajcie  się  z  odwrotem  -  stwierdziłem,  myśląc  głęboko.  -  Mam  nadzieję, 

Angelino, że znasz drogę w tym labiryncie? 

- Znam. 

-  Ślicznie.  Bolivar,  masz  okazję  rozprostować  nogi.  Wyłaź  z  robota  i  objaśnij  matce 

zasady  poruszania  tą  konserwą.  Obaj  pójdziecie  razem  z  nimi,  spotkamy  się  gdziekolwiek. 

James, uzgodnij to z matką. 

-  Co za  przewidywanie  -  mruknęła  Angelina.  -  Nogi  mnie  bolą  już  od  paru  dni.  James, 

spotkamy  się  w  przejściowej  rotundzie.  Aha,  i  najlepiej  wytnijcie  z  tego  tu  trochę  mięsa,  tym 

bardziej że na obiad przyjdzie paru gości. 

Że co? - zdziwiłem się. 

Admirałowie. Z całym arsenałem, jaki sprowadziłeś tutaj, spokojnie możemy ich uwolnić, 

a nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy być potem głodni. 

Zrozumienie było całkowite i błyskawiczne, co w rodzinie Di Griz jest regułą, a tubylcy 

musieli  się  tego  dawno  uczyć,  prowadząc  nieustającą  wojnę.  Maty  podłogowe  zsunięto 

odkrywając następne klapy w podłodze. Moja opinia o przeciwnikach spadła o kilka stopni - nie 

byli  zbyt  dobrzy,  skoro  pozwalali,  aby  takie  rzeczy  działy  się  pod  ich  nosem  czy  wypustką 

węchową,  czort  wie,  jak  to  się  nazywa.  Bolivar  i  James  poszli  razem  z  naszymi 

sprzymierzeńcami wśród głośnych okrzyków wojennych. 

- Scadan! Scadan! - (cokolwiek to znaczy). 

background image

- Faktycznie trochę tu ciasno - Angelina wsunęła się wnętrza robota. - Mamy możliwość 

porozumiewania przez kierunkowy obwód? 

- Mamy - kanał trzynasty, przełącznik obok prawej dłoni. 

-  Mam  -  oznajmiła,  po  czym  jej  głos  zabrzmiał  w  moim  uchu:  -  Prowadź.  Jak  będzie 

potrzeba, powiem ci, gdzie masz iść. 

Wymaszerowałem  na  korytarz  z  robotem  najeżdżającym  mi  na  ogon,  zamykając  drzwi 

potężnym  kopniakiem,  póki nie  wklinowały  się  w  metalowe  framugi.  Zawsze  to  trochę  opóźni 

pościg. 

Ruszyliśmy przed siebie. 

Była  to  długa  i  prawdę  powiedziawszy,  nużąca  podróż.  Obcy  nie  byli  zbyt  dobrymi 

architektami. Budowle przeplatały się ze sobą, zupełnie jakby dobudowywano nowe, nie patrząc 

na poprzednie. Przed chwilą byliśmy w opuszczonym i przerdzewiałym korytarzu, a zaraz potem 

przecięliśmy  wznoszące  się  metalowe  pole,  lśniące  od  świeżości.  Niektóre  korytarze  były 

najwyraźniej  używane  jako  odpływniki  -  pokonywaliśmy  je  biegnąc.  Mijaliśmy  magazyny, 

fabryki  i  lokale,  których  zastosowania  nie  podejmowałem  się  zgadnąć.  W  jednej  z  fabryk 

pracowały stwory przypominające rozkładające się aligatory - coś z tysiąc tych przyjemniaczków 

zajmowało się nitowaniem blach. Wszędzie, ilekroć się pojawiliśmy, potwory pozdrawiały nas w 

esperanto  i  za  każdym  razem  witały  wielką  owacją.  Pięknie  -  kląłem  pod  nosem  odmachując 

pozdrowienia. 

- Zaczyna mnie to męczyć - zwierzyłem się Angelinie. 

- Odwagi, już prawie jesteśmy. Jeszcze z trzy mile. 

W końcu przed nami pojawiła się zamknięta i odrutowana na szczycie brama, pilnowana 

przez stwory, mające coś, co wyglądało na samopały laserowe sprzed paru stuleci. Oczywiście na 

mój widok podniosły ogłuszającą wrzawę. 

- Jeem, Jeem! Niech żyje Geshtunken! Witamy! - krzyczały. Uniosłem łapy i poczekałem, 

aż się uspokoją. 

-  Dziękuję!  -  wrzasnąłem.  -  To  wielka przyjemność służyć  z  kimś  takim  jak  wy,  dzieci 

zakazanego  świata  pod  rozkładającym  się  słońcem.  -  Wrzawa  dowodziła,  że  dzieci  są 

zachwycone  i  domagają  się  więcej.  –  Podczas  mego  tu  pobytu  widziałem  stworzenia,  które 

pełzają,  skaczą  i  chodzą,  ale  muszę  przyznać,  że  jesteście  najlepsi  z  nich  wszystkich.  My  na 

Geshtunken  widzieliśmy  tylko  kilku  blado-suchych,  których  zabiliśmy  od  ręki.  Rozumiem,  że 

background image

macie tu ich cały ładunek. Czy to prawda? 

- W samej rzeczy, Jeem - odparł jeden. Teraz dopiero zauważyłem, że ma złotą kometę po 

bokach kasku, co bez wątpienia oznaczać miało jakąś tam rangę. 

- Wspaniała nowina - oznajmiłem. - Są tutaj? 

-Są. 

- Nie macie jakiegoś, który nie jest niezbędny, aby można go było rozerwać lub zjeść? 

- Gdyby to ode mnie zależało, dałbym  któregoś  komuś  tak znanemu jak ty, ale niestety, 

wszyscy są potrzebni w celach wywiadowczych. Poza tym lista ochotników do uśmiercania jest 

już pełna - same szarże. 

- Bardzo źle. Jest jakaś szansa, abym mógł ich obejrzeć? 

- Nikt nie może tam wejść bez upoważnienia, ale przesuń oko albo dwa między kratami, 

to obejrzysz ich wszystkich. 

Jedno  oko  miałem  na  szypułce  -  była  w  nim  kamera  tv.  Zrobiłem,  jak  mi  powiedział, 

dostrajając  jednocześnie  ostrość.  Oni,  czyli  obiekty  mego zainteresowania,  leżeli na  dziedzińcu 

lub  gadali  w  małych  grupach  -  brudni,  obrośnięci,  w  strzępach  mundurów.  Mogli  być 

admirałami, ale i tak zrobiło mi się ich żal - nawet admirałowie byli kiedyś ludźmi. 

-  Serdeczne  dzięki  -  odparłem  chowając  szypułkę.  -  Będę  o  tobie  pamiętał  w  moim 

wystąpieniu na Radzie Wojennej. 

Pomachałem  odchodząc,  oni  pomachali  do  mnie  i  zrobiło  się  nagle  sielsko  -  jakby 

eksplodowała kolonia ośmiornic. 

- Jestem załamany - zwierzyłem się żonie. - Jeśli jest tu niższy poziom, to dostaniemy się 

do nich od dołu. 

- Geniuszu, nie przejmuj się, tak się do nich nie dostaniemy. 

- Geniuszu - powiedziałem, kładąc z uczuciem łapę na obudowie. - Tak właśnie zrobimy, 

i  coś  mi  się  zdaje,  że  przed  nami  są  schody,  ale  skąd  będziemy  wiedzieć,  kiedy  staniemy  we 

właściwym miejscu? 

-  Stąd,  że  zostawiłam  tam  nadajnik  ultradźwiękowy,  gdy  wygłaszałeś  swoje  polityczne 

przemówienie do tych robali. 

- Oczywiście, gdyby  był to  ktoś inny,  zapadłbym  się pod ziemię ze  wstydu,  a  tak  mogę 

pogratulować sobie, mając taką żonę. 

-  Następnym  razem  postaraj  się,  aby  to nie  brzmiało  tak  dumnie.  Zupełnie  jakby...  było 

background image

twoją zasługą. 

- Spokojnie, zaczynasz być przewrażliwiona. 

Zjechaliśmy  pokrytą  śluzem  i  śmieciami  klatką  schodową  w  całkowitą  ciemność. 

Angelina włączyła reflektory i ujrzeliśmy przed sobą metalowe drzwi. 

- Spalić je? - spytała, wysuwając się z obudowy. 

- Nie  - zrobiłem  się podejrzliwy.  -  Spróbuj swoich detektorów  i zobaczymy,  czy  za  tym 

metalem toczy się jakieś elektroniczne życie. 

- Aktywnie - oświadczyła po chwili - co najmniej tuzin alarmów. Zneutralizować? 

- Szkoda wysiłku - sprawdź tę ścianę. Powinna być czysta. Była. Toteż przeszliśmy przez 

nią.  Ci  obcy  byli  faktycznie  naiwni.  Znaleźliśmy  się  w  magazynie,  z  którego  przeszliśmy  do 

pomieszczenia,  które  miały  chronić  owe  drzwi.  Operacja  prosta  nawet  dla  początkującego 

włamywacza - znowu straciłem trochę wiarę w inteligencję przeciwnika. 

-  Więc  dlatego  nie  chcieli,  aby  ktoś  się  tu  dostał  -  westchnęła  Angelina,  omiatając  salę 

reflektorem. 

- Miejski skarbiec - mruknąłem - musimy tu wpaść przy okazji. 

Góry  monet piętrzyły  się  ze  wszystkich  stron,  złoto,  platynowe  sztaby  jako przerywnik, 

do tego szlifowane diamenty i inne kamienie. Wystarczająca ilość, aby zbudować z nich bank, a 

co dopiero otworzyć jakiś. Zaczynałem odczuwać kompleks mniejszości - w życiu nie widziałem 

tyle  gotówki,  nie  mówiąc  o  jej  kradzieży  i  w  dodatku  nikt  tego  nie  pilnował.  Kopnąłem  w 

najbliższą stertę - posypał się deszcz monet. 

- Wiem, że to ci pomogło - łagodnie powiedziała Angelina. - Ale powinniśmy chyba zająć 

się pracą. 

- Oczywiście - zgodziłem się z nią. Przeszliśmy przez skarbiec, przebiliśmy się przez parę 

następnych ścian i drzwi, osiągając w końcu miejsce, nad którym był nadajnik. 

-  Brama  powinna  być  tutaj  -  mruknąłem  mierząc  krokami  odległość.  -  Tu  były  jakieś 

śmieci, więc zaczynając stąd, będziemy osłonięci w razie czego. Świder udarowy gotów? 

- Warczy i brzęczy. 

- No to zaczynamy. 

Ramię  ze  świdrem  wysunęło  się  w  górę  i  zagłębiło  w  zardzewiały  metal.  Angelina 

wyłączyła  reflektor,  a  gdy  wyjęła  świder,  z  góry  spłynął  promień  światła  słonecznego. 

Czekaliśmy w napięciu, ale nie było żadnego alarmu. 

background image

- Czekaj, wysunę kamerę. 

Wspiąłem  się  na  palce  i  czubek  ogona,  aż  udało  mi  się  wysunąć  oko  z  kamerą  przez 

otwór. Okręciłem je o trzysta sześćdziesiąt stopni i schowałem. 

- Wspaniale. Śmiecie naokoło, nikogo w pobliżu, żadnej straży w zasięgu wzroku. Podaj 

mi dezintegrator. 

Wylazłem z kombinezonu, wspiąłem się na jego barki, skąd z łatwością mogłem sięgnąć 

sufitu  i  zabrałem  się  do  roboty.  To  bardzo  przyjemne  narzędzie  ten  dezintegrator,  cechuje  go 

możliwość  niwelacji  wiązań  międzycząsteczkowych,  co  prowadzi  do  zamiany  praktycznie 

każdego  materiału  w  szary  pyłek.  Wyciąłem  spory  otwór,  starając  się  nie  kichnąć  w  tumanie 

pyłu,  po  czym  podałem  wycięty  dysk  Angelinie  i  wystawiłem  głowę  przez otwór  na zewnątrz. 

Wszystko  zgodnie  z  planem  -  nikt  na  mnie  nie  patrzył,  niedaleko  zaś  siedział  admirał  ze 

szklanym okiem. Obraz nędzy i rozpaczy. Wysunąłem się jeszcze kawałek. 

- Psst, admirale - syknąłem. 

Odwrócił się, a jego zdrowe oko rozszerzyło się ze zdumienia. 

-  Proszę  głośno  nie  mówić,  jestem  tu,  aby  was  uratować.  Jasne?  Proszę  tylko  skinąć 

głową. 

Tyle o dzielnym admirale - nie dość, że nie skinął głową, to w dodatku skoczył na równe 

nogi i wrzasnął ile sił w płucach: 

- Straż! Pomocy! Jesteśmy uwalniani!!! 

Nie  oczekiwałem  zbytniej  wdzięczności,  szczególnie  od  wyższego  oficera,  ale  to  było 

doprawdy zaskakujące. Przelecieć tysiące lat świetlnych, pokonując niebezpieczeństwa i wrogów 

zbyt  licznych,  aby  ich  wymieniać,  ścierpieć  lubieżne  zapędy  Gar-Baja,  i  teraz  ratować  bandę 

starych ramoli tylko po to, aby oni, ledwie się o tym dowiedziawszy, starali się oddać człowieka 

w łapy wroga. Za dużo tego dobrego jak na mnie! 

Nie żebym wiele więcej oczekiwał, ale zawsze to przykre, gdy się człowiek utwierdza w 

pesymizmie.  Miałem  w  dłoni  pistolet  igłowy,  oczekując  problemów  ze  strony  strażników, 

spodziewając się lekkich także ze strony więźniów. Przestawiłem broń z trucizny na sen, co było 

sporym  wysiłkiem  z  mojej  strony  i  wsadziłem  trepowi  stalową  igłę  w  kark.  Osunął  się, 

malowniczo  wyciągając  ku  mnie  ramiona,  jakby  w  ostatnim  wysiłku  chciał  złapać  swego 

oswobodziciela. Brr! Zamarłem, widząc, co znajduje się na jego nadgarstkach. 

- Co się dzieje? - zaszeptała z dołu Angelina. 

background image

- Nic dobrego - odszepnąłem. - Całkowita cisza. 

Wolno  wycofałem  się  tak,  że  tylko  oczy  pozostały  w  otworze  otoczonym  połamanymi 

meblami, różnymi opakowaniami i innym śmieciem, zastanawiając się, czy straż coś usłyszała i 

obserwując zbliżających się paru dziadków przyglądających się leżącemu kumplowi. 

- Co mu się stało? - spytał jeden głos. - Słyszałeś, co on krzyczał? 

-  Nie  bardzo,  wyłączyłem  wzmacniacz,  aby  oszczędzać  akumulator.  Coś  jakby  Sfton 

Gnory, Łesemy Oknaronliami. 

- To bez sensu. Może krzyczał coś w ojczystym języku? 

- Chyba nie. Stary Schimrasch pochodzi z Deshnik, a to nic po ichniemu nie znaczy. 

- Przewrócę go na plecy i zobaczę, czy jeszcze oddycha. 

Zrobili to i skinąłem zadowolony głową widząc, jak igła wypada z karku. Dowody zostały 

usunięte, a zatem miałem parę godzin spokoju, zanim stary dojdzie do siebie i rozpowie, co mu 

się przytrafiło. A to było wszystko, czego potrzebowałem - plan rodził się już w mojej głowie. 

Pochyliłem  się,  biorąc  podany  Angelinie  przed  chwilą  stalowy  dysk,  przesmarowałem 

brzegi  lepikiem  trzymającym  mocniej  niż  cement  i  wtłoczyłem  go  z  powrotem  na  miejsce. 

Trzasnęło,  gdy  klej  łączył  się  z  otoczeniem  i  po  chwili  podłoga  na  górze  i  sufit  na  dole  były 

równie  nierozerwalną  całością,  jak  przed  rozpoczęciem  moich  ćwiczeń.  Zlazłem  na  dół  i 

westchnąłem ciężko. 

-  Angelino,  bądź  tak dobra,  zapal jakieś  światło i  otwórz butelkę,  najlepiej  whisky, jeśli 

jest w apteczce. 

Światło  rozbłysło  i  rozległ  się  dźwięk  przestawianych  butelek,  po  czym  cierpliwa 

Angelina poczekała, aż odejmę pustą szklaneczkę od ust. 

- Nie sądzisz, że już najwyższa pora, abyś wtajemniczył swą kochającą żonę w to, co się 

tam wyprawia? 

- Wybacz mi, światło mego życia, ale właśnie przeżyłem szok. Gdy chciałem porozumieć 

się  z  najbliższym  admirałem  -  uśmiechnąłem  się  słabo  -  zerknął  na  mnie  i  poleciał  po  straż. 

Zastrzeliłem go. 

- Jeden mniej do uratowania - stwierdziła z satysfakcją. 

-  Nie  całkiem,  uśpiłem  go.  Nikt  dokładnie  nie usłyszał,  co  wołał,  toteż  wymknąłem  się 

chyłkiem i zatkałem otwór, ale nie to mnie zmartwiło. 

- Wiem, że nie jesteś pijany, ale nie mówisz zbyt rozsądnie. 

background image

- Przepraszam, ale to ten admirał. Gdy upadł, zobaczyłem jego ręce, wokół nadgarstków 

miał ślady jakby sznurów. 

- I co? - Była zaskoczona, po czym nagle zbladła. - Nie, to nie może być to! 

Przytaknąłem powoli stwierdzając, że nie mogę się uśmiechnąć. 

- Szarzy, ich rękodzieło rozpoznam zawsze i wszędzie. 

Szarzy  ludzie  -  samo  myślenie  o  nich  powodowało,  że  coś  zimnego  lało  mi  się  po 

plecach. Jestem dość odważny i wytrzymały na  zagrożenia stwarzane przez życie co do  kwestii 

fizycznych,  lecz  podobnie jak  większość  ludzi,  bezpośrednie  ataki na  szare  komórki  przyjmuję 

dość niechętnie.  Umysł  nie  ma  żadnej  obrony,  gdy  impulsy  płynące z  ciała zostaną  odłączone. 

Wystarczy  królikowi  doświadczalnemu  wszczepić  elektrodę  w  ośrodek  rozkoszy  i  trzymać 

włączony prąd, a zwierzę - czy z głodu, czy z pragnienia - umrze szczęśliwe. 

Parę ładnych lat temu, gdy zajmowałem się kwestią międzyplanetarnych inwazji, miałem 

wątpliwy zaszczyt wystąpić w roli królika doświadczalnego. Zostałem schwytany, potem zresztą 

uwolniony, ale tymczasem widziałem, jak odrąbano mi dłonie w przegubach. Straciłem przytom-

ność,  a  gdy  ją  odzyskałem,  zobaczyłem,  że  przyszyto  mi  obie  dłonie.  Szramy  były  akurat 

dokładnie takie same, jakie dostrzegłem na rękach owego admirała. 

Tyle  że  nikt  nigdy  nie  odciął  mi  dłoni  -  scena  ta  została  umieszczona  bezpośrednio  w 

moim umyśle. Jednak dla mnie to się zdarzyło i było jedną z najgorszych rzeczy, jakie przytrafiły 

mi się w życiu. 

-  Oni  muszą  tu  być  -  stwierdziłem.  -  Współpracują  z  obcymi.  Nic  dziwnego,  że 

admirałowie nie dość, że mówią wszystko, o co ich się pyta, to jeszcze wykazują inicjatywę we 

współpracy. Przez prawie całe życie przebywali w świecie głupoty i rozkazów doprowadzonych 

do absurdu. Są idealnym celem dla kuracji, jaką im zaaplikowano. 

-  Musisz  mieć  rację  -  tylko  jak  to  możliwe?  Obcy  nienawidzą  wszystkich  ludzi  bez 

wyjątków, nie współpracowaliby z żadnym z nich. Szarzy są obrzydliwi, ale są ludźmi. 

Ledwie  to  powiedziała,  a  rozwiązanie  pojawiło  się  przed  moimi  oczami  jasne  i  czyste. 

Uśmiechnąłem  się,  łapiąc  ją  w  ramiona  i  całując,  co  podobało  się  nam  obojgu.  Odsunąłem  ją 

później  na  długość  ramienia,  gdyż  zbytnia  jej  bliskość  zawsze  powodowała  dziwny  zwrot  w 

moim umyśle. 

- Posłuchaj, kotku. Sądzę, że widzę rozwiązanie tego bałaganu. Detale nie są zbyt ważne, 

ale  wiem,  co  trzeba  zrobić.  Możesz  tu  sprowadzić  chłopców  i  parunastu  Cill  Airne,  po  czym 

background image

przebić  się  przez  podłogę,  zlikwidować  straże,  uśpić  admirałów  i  wynieść  ich  w  pobliże 

kosmodromu? 

- Mogę się postarać, ale to nie będzie łatwe. Jak się stąd wydostaniemy? 

-  Tym  ja  się  zajmę.  Jeśli  dokładnie  wszędzie  będzie  zamieszanie  i  nikt  nie  będzie 

wiedział, co się dzieje, kogo gonić, a kogo słuchać - czy to nie pomoże? 

- Z pewnością uprości sprawę. Co zamierzasz? 

- Gdybym ci powiedział, mogłabyś uznać to za zbyt niebezpieczne i przekonać mnie, że 

tak jest. Powiedzmy, że to musi zostać zrobione, a ja jestem jedynym, który może się tym zająć. 

Idź po aliantów, a ja włażę w kombinezon. Jak zacznie się ogólny bajzel - ruszaj. Wrócę do mojej 

kwatery tak szybko, jak będę mógł. Niech czeka tam na mnie przewodnik. Tylko upewnij się, czy 

będzie  wiedział,  na  co  czeka  i  żeby  sterczał  tam  nie  dłużej  niż  godzinę  od  rozpoczęcia 

zamieszania. Powinienem być tam grubo wcześniej, ale jeśliby coś się skomplikowało, to niech 

się zgłosi do ciebie. Wiesz, że umiem się o siebie troszczyć, a nie możemy wszystkiego zarywać 

dla jednej osoby. Gdy on wróci, ze mną czy beze mnie - ruszajcie na kosmodrom, złapcie statek, 

co nie powinno być zbyt trudne, jeśli uda się to, co planuję, wyrywajcie stąd na pełnym ciągu. 

- Czekam na ciebie - ucałowała mnie, ale nie wyglądała na zbyt szczęśliwą. - Nie powiesz 

mi, co chcesz zrobić? 

- Masz na mnie destrukcyjny wpływ, mógłbym się rozmyślić, tym bardziej że samemu mi 

się to niezbyt podoba. Muszę zrobić trzy rzeczy: znaleźć szarych, oddać ich naszym przyjaciołom 

i wydostać się z tego. 

- Dokonasz tego, tylko uważaj, żebyś gdzieś nie przedobrzył, szczególnie na końcu. 

Przebraliśmy  się  w  kombinezony  i  wsparci  na  duchu  wymianą  poglądów,  podążyliśmy 

każde w swoją stronę. Sądziłem, że znam drogę, ale okazało się to całkowitym złudzeniem. Idąc 

gdzieś na skróty, wlazłem na jakąś przerdzewiałą płytę i znalazłem się w podskórnym bagnie, z 

którego wylazłem z wielkim trudem, znajdując przejście za jakąś stalową przegrodą. Utorowałem 

sobie  drogę,  wypuszczając  spod  ogona  granat,  który  przymocowałem  do  przeszkody  celnym 

ruchem  ogona,  po  czym  przedostałem  się  przez  dymiący  otwór  na  światło  dzienne.  Zaraz 

ujrzałem oficera z patrolem potworków zbliżającego się, aby sprawdzić co to za hałasy. 

- Pomocy! - jęknąłem, chwiejąc się na nogach. Na szczęście oficer był także wielbicielem 

popołudniowych audycji tv. 

-  Słodka  Sleepery,  co  się  stało?  -  wrzasnął  uczuciowo,  pokazując  jakieś  pięć  tysięcy 

background image

zepsutych zębów i jard albo dwa różowego gardła. 

-  Zdrada!  -  wrzasnąłem  jeszcze  głośniej.  -  Wyślij  wiadomość  do  swego  dowódcy,  aby 

zwołał nadzwyczajne posiedzenie Rady Wojennej. I zabierz mnie stąd natychmiast. 

Zajął  się  wszystkim  równocześnie.  Złapali  mnie  w  pięćdziesiąt  macek,  czułków,  łap  i 

innych podobnych odnóży i pognali niosąc w objęciach. Ułatwiało to podróż, a poza tym był to 

mile widziany odpoczynek, toteż nie protestowałem. W końcu postawili mnie na podłodze przed 

salą Rady. 

- Jesteście wspaniali - oznajmiłem im. - Nigdy was nie zapomnę. 

Odpowiedzią  był  zgodny  wrzask  radości  i  mniej  zgodne  tupanie.  Pogalopowałem  do 

środka wrzeszcząc na całe gardło. 

- Zdrada! Oszustwo! Fałsz! 

- Zajmij swoje miejsce i wyjaśnij sprawę we właściwy sposób, gdy posiedzenie zostanie 

należycie otwarte - przerwał mi sekretarz. 

Na szczęście stwór przypominający różowego wieloryba w ostatnim stadium owrzodzenia 

był bardziej współczujący. 

- Wyglądasz na wzburzoną, droga Jeem. Słyszeliśmy, że coś dziwnego stało się w twojej 

kwaterze,  ale  wszystko,  co  znaleźliśmy  z  szacownego  Gar-Baja,  to  jego  ogon,  który  nie  był  w 

stanie wiele nam powiedzieć. Mogłabyś to wyjaśnić? 

- Mogę i wyjaśnię, jeżeli tylko sekretarz da mi dojść do głosu. 

-  Och,  załatwmy  to  wreszcie  -  sapnął  ten  ostatni  ze  zniechęceniem,  z  każdą  chwilą 

wyglądając  na  coraz  bardziej  zdenerwowaną  żabę.  -  Spotkanie  zwołane  przez  Sleepery  Jeem, 

która ma głos w jakiejś nader istotnej sprawie. 

- Najpierw muszę wyjaśnić, że my, Geshtunken, mamy parę możliwości, nie wspominając 

o nadzwyczajnym seksapilu - zwróciłem się do słuchającej Rady, która oświadczenie to przyjęła 

owacją gwizdów i mlaśnięć. - Dziękuję. Do rzeczy: mój zmysł węchu naprowadził mnie na to, że 

coś tu jest nie tak. Wąchałam na prawo i lewo i w końcu wywąchałem ludzi! 

Poprzez okrzyki zgrozy i oburzenia usłyszałem: 

- Cill Airne! 

Skwitowałem to lekceważącym machnięciem: 

-  Nie  Cill  Airne,  tych  wyczułem  od  razu,  to  są  myszy,  którymi  zajmują  się  oddziały 

pomocnicze. Mam na myśli to, że ludzie są tutaj, wśród nas! Zostaliśmy spenetrowani! 

background image

Wstrząsnęło  nimi  lepiej,  niż  się  spodziewałem.  Poczekałem  spokojnie,  aż  uniesienie 

minie,  po  czym  uniosłem  łapy  prosząc  o  ciszę.  Miałem  ją  prawie  natychmiast.  Każde  oko  - 

czerwone,  zielone,  białe, normalne  czy  na  wypustkach, duże,  małe czy  wyłupiaste,  wpatrywało 

się we mnie. 

- Tak, ludzie są wśród nas i robią wszystko, aby przeszkodzić nam w świętej misji. Mam 

zamiar pokazać wam jednego i to natychmiast! 

Serwomechanizmy  cichutko  zabrzęczały,  gdy  skoczyłem  z  przysiadu,  lecąc  około 

dwudziestu  jardów  niezłym  stylem  i  lądując,  z  dużym  trzaskiem  rozbijanych  mebli  i 

szarpnięciem  amortyzatorów  na  stole  prezydialnym.  Ledwie  wylądowałem,  a  już  trzymałem  w 

łapie wyrywającego się i wrzeszczącego sekretarza, wymachując nim nad głową. 

- Zgłupiałeś!? Puszczaj mnie natychmiast! Nie jestem bardziej człowiekiem niż ty! 

To  mnie do  reszty  przekonało  -  jak  dotąd  były  to  jedynie  przypuszczenia.  Oni  tu  byli  - 

tego  już  byłem  pewny,  a  jedynym  stworzeniem  o  czterech  kończynach  poza  mną  był  on.  Był 

ponadto w stanie wpływać na różnorodne decyzje i miał dojście do wszystkich informacji. Poza 

tym  był  jedynym  pedantem  postępującym  według  zwyczajów  urzędniczych  w  tym  całym 

towarzystwie. Rycząc z radości wbiłem mu pazury drugiej łapy w gardło. 

Trysnęło jakąś ciemną cieczą, sekretarz zaś zaczął ryczeć jak zarzynane prosię. 

Omal  nie  przerwałem  jatki,  takie  to było  realistyczne.  Nie  miałem  jednak  wyboru,  i  tak 

omal nie urwałem łba sekretarzowi na oczach całej Rady. Jeśli była to pomyłka, to nie mogłem 

liczyć na wdzięczność, pozostawało więc tylko jedno. Urwać mu ten łeb do końca. 

Nastąpiła ogólna cisza, gdy głowa sekretarza poturlała się po podłodze, po czym zewsząd 

rozległy się westchnienia. 

Wewnątrz odgłowionego korpusu znajdowała się druga głowa. 

Blada i wykrzywiona wściekle twarz człowieka! 

Rada  wychodziła  z  szoku,  ale  on  w  nim  już  nie  był  -  wyciągnął  zza  pazuchy  broń, 

czekałem właśnie na coś takiego. Wydaje mi się, że trochę mu nadwerężyłem ścięgna. Nie byłem 

tak  szybki,  gdy  złapał  mikrofon  wykrzykując  coś  w  obcym  języku.  Nie  byłem,  bo  właśnie 

chciałem,  aby  to  zrobił.  Dałem  mu  wystarczająco  dużo  czasu,  aby  zdołał  podnieść  alarm,  po 

czym  odebrałem  mu  mikrofon.  Kopnął  mnie  złośliwie  w  brzuch,  co  spowodowało,  że  go 

puściłem  i  zwinięty  wpół  na  podłodze  patrzyłem,  jak  znika  w  zamaskowanych  w  podłodze 

drzwiach. 

background image

- Nie przejmujcie się mną! - jęknąłem opędzając się od prób pomocy. - I tak zaraz umrę. 

Pomścijcie mnie! 

Ogłoście alarm i złapcie go i resztę! Nie pozwólcie nikomu uciec. 

Zrobili grzecznie, co kazałem, i to  tak energicznie, że musiałem odturlać się pod  ścianę, 

aby  mnie  nie  stratowali.  Pozwijałem  się  w  agonii  na  użytek  spóźnialskich,  po  czym 

znieruchomiałem i zerknąłem na świat przez na wpół przymknięte oko. Pusto - wszyscy pognali 

łapać, co się dało. 

Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem śladem sekretarza. 

Profilaktycznie  w  czasie  szamotaniny  przypiąłem  mu  do  futra  generator  neutrino. 

Neutrino  jako  takie  ma  minimalne  problemy  przy  przenikaniu  przez  całą  planetę.  Metal  tego 

miasta  był  dla  niego  przeszkodą,  o  której  nie  warto  w  ogóle  wspominać.  Nie  warto  też 

wspominać,  że  miałem  wykrywacz  w  kombinezonie.  Zawsze  mówiłem:  nie  ma  to  jak  szeroko 

rozwinięta profilaktyka. 

Fosforyzująca  igła  wskazywała  drogę.  Byłem  mocno  ciekaw,  co  oni  tu  robią  i  miałem 

nadzieję, że zdołam coś wymyślić, aby dowiedzieć się, gdzie jest ich planeta. Imć sekretarz był 

moim przewodnikiem. 

Gdy zobaczyłem z przodu światło, zwolniłem, po  czym dyskretnie wyjrzałem zza  muru. 

Olbrzymia  jaskinia  wypełniona  była  w  całości  korpusem  ich  statku,  do  którego  ze  wszystkich 

stron zbiegali się współplemieńcy mojego przewodnika. Niektórzy w kombinezonach, inni w ich 

fragmentach lub normalnych strojach. Szczury opuszczają tonący okręt. Zamieszanie na planecie 

musiało sięgnąć szczytu, czyli wszystko przebiegało zgodnie z planem. 

Przyznaję,  że  mnie  zaskoczyli.  Liczyłem  na  odkrycie  ich  kryjówki,  a  nie  statku,  i  to  w 

sytuacji, w której wykonywali odwrót strategiczny na pełną skalę. Istniały rzecz jasna sposoby i 

sposobiki,  aby  ich  wyśledzić  -  wystarczyło  przyczepić  im  do  burty  urządzenie  w  stylu 

kosmicznej  pluskwy,  tyle  że  akurat  nie  miałem  żadnego  –  najlżejsze  ważyło  dziewięćdziesiąt 

kilogramów  i  miało  objętość  dziesięciolitrowego  wiadra.  Okazja  była  zbyt  dobra,  aby  ją 

przegapić, ale zanim zdołałem pomyśleć, co by  tu zrobić, na  łeb spadła  mi  metalowa sieć, a od 

tych przyjemniaczków aż się zaroiło. 

Dawałem sobie wcale dobrze radę mimo sieci, zdaje się, że dwóch czy trzech z nich nigdy 

już nikomu nie zrobi przykrości, gdy któryś przyłożył mi całkiem porządnie metalową sztabą w 

ucho. Nie zdołałem się uchylić i poczułem, jak głowa kombinezonu idzie w drzazgi. 

background image

Moja zresztą też - tylko chwilę później. 

10 

Obudziłem  się  z  uczuciem duszności,  spowity  w  coś  nieustępliwego  i  w  dodatku  ślepy. 

Na  dokładkę  z  największym  bólem  głowy,  który  potęgował  sam  siebie  w  postępie 

geometrycznym,  aż  mi  się  od  tych  doznań  nieco  we  łbie  rozjaśniło.  Kawałek  po  kawałku 

opanowałem panikę i zacząłem analizować sytuację. Okazało się, że nikt mnie w nic nie owinął, 

tylko jakiś fragment wyściółki kombinezonu zwisał zaklejając mi twarz. 

Gdy  spokojnie  przesunąłem  głowę  w  bok,  mogłem  oddychać  zupełnie  swobodnie.  W 

końcu poprzez  falę bólu zaczęła wracać  mi pamięć. Szarzy!  Złapali  mnie w  sieć, przyłożyli po 

łbie, po czym zapadła ciemność. Co dalej? Dokąd mnie zabrali? Gdy doszedłem do tego miejsca, 

zaczęła  wracać  zdolność  logicznego  i  praktycznego  myślenia.  Ciągle  byłem  w  kombinezonie. 

Moje  ręce  były  uwięzione  w  kończynach  przebrania,  ale  zdołałem,  delikatnie  i  powolutku, 

oswobodzić  prawą,  mając  przy  tym  wrażenie,  że  pęknie  mi  czaszka.  Odsunąłem  zawadzający 

fragment  plastiku  i  stwierdziłem,  że  głowę  mam  w  szyi  kombinezonu.  Dalsze  spazmatyczne 

ruchy przybliżyły mnie do zestawu optycznego: dojrzałem metalową podłogę. Próby poruszenia 

drugim  ramieniem  i  nogami  zakończyły  się  fiaskiem.  Wszystko  to  było  deprymujące,  a  w 

dodatku  chciało  mi  się  pić  i  wciąż  bolała  mnie  głowa.  Jakiś  szósty  zmysł  kazał  mi  kiedyś 

zamontować w kombinezonie dodatkowy zbiorniczek obok pojemnika na wodę. 

Znalazłem  rurkę  doprowadzającą,  napiłem  się  wody,  po  czym  przełączyłem  mały  za 

worek,  zmieniając  płyn  na  życiodajną  stuprocentową  whisky.  Obudziła  mnie  wystarczająco 

szybko i choć nie zlikwidowała bólu głowy, to jednak pozwoliła mi jakoś do niego przywyknąć. 

Zająłem  się  kamerą  i  po  długich  staraniach  wysunąłem  wypustkę,  obracając  ją  o  trzysta 

sześćdziesiąt stopni. 

Interesujące.  Nie  mogłem  się  ruszyć,  gdyż  ciężkie  łańcuchy  przymocowywały  mnie  do 

podłogi,  przytwierdzone  do  niej  tak  solidnie,  że  nie  było  co  marzyć  o  ich  wyrwaniu. 

Pomieszczenie  było  niewielkie  i  idealnie  pozbawione  czegokolwiek,  z  tym  że  sufit  był  lekko 

półkolisty. To mi coś przypominało. 

Okręt!  Byłem  w  kosmolocie,  który  widziałem,  zanim  zgasili  mi  światło.  Ich  okręt  i  do 

tego będący w ruchu. Cel tej podróży był oczywisty, ale nie miałem najmniejszej ochoty poddać 

się pesymizmowi akurat teraz. Były ważniejsze sprawy: na przykład, dlaczego zamknęli mnie w 

kombinezonie? 

background image

-  Dlatego,  durniu,  że  nie  wiedzieli  o  tym  -  oznajmiłem  na  głos,  żałując  tego  prawie 

natychmiast, bo we łbie zahuczało mi jak w studni. 

Tak właśnie musiało być. Przebranie było dobre i pomyślane tak, aby wytrzymać bliższe 

oględziny. Zaatakowali mnie i pokonali błyskawicznie, a nie mieli podstaw, by przypuszczać, że 

jestem  kimkolwiek  innym,  niż  wyglądam.  Musieli  się zresztą  trochę  śpieszyć,  o  czym  dobitnie 

świadczył sposób zamocowania łańcuchów. Nie wydaje mi się, żeby mieli ochotę wpaść w łapy 

obcych,  mających sadystyczno-spożywcze  inklinacje co do nich. Zapakowali  mnie na pokład  w 

celu przyszłego śledztwa i ruszyli w drogę. 

To już było znacznie lepsze. Nie  tracąc czasu zabrałem się do  wyczołgiwania na świeże 

powietrze.  Nie  było  to  proste,  ale  w  końcu  udało  mi  się  wydostać  przez  częściowo  otwarte 

wyjście.  Poczułem  się  znacznie  lepiej,  a  samopoczucie  wróciło  prawie  do  normy,  gdy 

wydobyłem  pistolet  igłowy.  Poprzez  płytę  pokładu  czułem  leciutkie  drżenie:  bez  wątpienia 

byliśmy  w  podróży.  A  gdzież  mogli  się  kierować  moi  mili  gospodarze  po  nieudanej  misji  i 

pośpiesznej ewakuacji, jeśli nie do domu? 

Nie było to zbyt pocieszające, ale istniała duża szansa, że będę miał coś do powiedzenia w 

tej  kwestii.  Najprawdopodobniej  upłynęło  niezbyt  dużo  czasu  od  startu,  toteż  zmęczona  i 

zestresowana  paniką  załoga  powinna  zaznać  zasłużonego  odpoczynku.  A  więc,  do  roboty. 

Przesunąłem kontrolkę pistoletu z „wybuchowe" na „trujące", po namyśle ustawiłem ją jednak na 

„sen". Choć zasłużyli wielokrotnie na śmierć, nie byłem katem, który byłby w stanie uśmiercać 

śpiących. Jeśli opanuję statek, to zajmą się nimi inni, a jeśli mi się nie uda, to liczba pozostałych 

przy życiu nie miała znaczenia. 

- Naprzód, di Griz, zbawicielu ludzkości! - mruknąłem dodając sobie otuchy, która prawie 

natychmiast mi się przydała, gdyż drzwi okazały się solidnie zamknięte. Czego zresztą należało 

się  spodziewać.  Wróciłem  do  kombinezonu  i  zabrałem  się  za  wyrzutnik.  Granat  wypadł  na 

pokład  z  głośnym  plaśnięciem.  Dalej  sprawa  była  już  prosta.  Przylepiłem  go  do  drzwi  i 

zdetonowałem. Łupnęło niegłośno i rozszedł się wokół gryzący dym. 

Starając  się  ze  wszech  miar  nie  ulec  atakowi  ostrego,  wściekłego  kaszlu,  wykopałem 

zamek  i  wyturlałem  się  na  korytarz,  rozglądając się na  wszystkie  strony,  tak  oczyma  jak  i  lufą 

pistoletu.  Nic.  Pustka  i  cisza.  Lufą  pistoletu  zamknąłem  ciepłe  jeszcze  drzwi.  Poza  osobliwą 

dziurą w zamku były całe, a fakt, że są zamknięte, mógł dać mi parę decydujących sekund. 

Na drzwiach był numer. Jeśli ten statek zbudowano zgodnie z regułami konstrukcji takich 

background image

jednostek,  to  numery  powinny  maleć  w  kierunku  dziobu  i  sterowni.  Ruszyłem  w  tamtą  stronę, 

kierując się powyższą zasadą, gdy otwarły się jedne z bocznych drzwi. Wyszedł stamtąd facet i 

oczywiście  od  razu  mnie  dostrzegł.  Oczy  mu  się  zaokrągliły,  szczęka  opadła...  i  to  by  było  na 

tyle, ponieważ igła trafiła go prosto w gardło. Osunął się miękko na ziemię. Poza nim w zasięgu 

wzroku nie było nikogo. Póki co nie miałem powodów do narzekań. 

Wciągnąłem  go  do  środka  i  zamknąłem  za  nim  drzwi.  Cofnąłem  się  i  otworzyłem 

najbliższe  z  kolejnym  numerem.  Cudownie.  Na  łóżkach  chrapał  dobry  tuzin  szarych.  Sądzę,  że 

spało im się znacznie lepiej, gdy poczęstowałem każdego igłą. 

Zadowolony  z  dobrze  spełnionego  obowiązku,  zamknąłem  drzwi  i  ruszyłem  w  dalszą 

drogę. 

Zdecydowałem,  że  próba  uśpienia  wszystkich  członków  załogi  byłaby  zbyt 

niebezpieczna,  ponieważ  nawet  nie  wiedziałem,  ilu  ich  jest.  O  wiele  lepiej  było  opanować 

sterownię, skierować statek ku najbliższej stacji Ligi i wezwać pomoc. 

Ruszyłem  więc  w  stronę  dziobu  z  bronią  w  pogotowiu.  Po  drodze  napotkałem  jeszcze 

drzwi  oznaczone  „Łączność"  i  położyłem  spać  operatora.  Następne  drzwi,  jakie  ujrzałem,  były 

tymi właściwymi. Tył i flanki miałem zabezpieczone, toteż wziąłem głęboki oddech i ostrożnie je 

uchyliłem. 

Ostatnią rzeczą, której chciałem, to strzelanina, zwłaszcza że przewaga liczebna nie była 

po mojej stronie. Wsunąłem się cicho do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Było ich czterech, 

wszyscy w  fotelach przed  konsolami sterowniczymi.  Dwa karki  były odsłonięte,  toteż posłałem 

każdemu  igłę  i  zająłem  się  pozostałymi.  Facet  przy  kontroli  silników  musiał  coś  usłyszeć. 

Odwrócił  się  i  dostał  igłę  w  grdykę.  Pozostał  jeden:  komendant.  Chcąc  uzyskać  określone 

informacje,  nie  miałem  ochoty  go  usypiać.  Schowałem  broń  i  na  paluszkach  podszedłem  do 

fotela, sięgając dłońmi ku szyi siedzącego. 

Odwrócił się w ostatniej chwili, ostrzeżony diabli wiedzą przez co, ale trochę się spóźnił. 

Złapałem  go  i  nie  zamierzałem  puścić.  Oczy  wyszły  mu  z  orbit,  pięty  zaś  całkiem  przyjemnie 

zabębniły  o  pokład.  Poczekałem  chwilę,  słuchając  tych  miłych  dla  ucha  dźwięków,  zanim  go 

puściłem. 

-  Mecz  zakończony  wynikiem  szesnaście  do  zera!  -  powiedziałem  głośno  i  z 

zadowoleniem. - Ale najpierw należy dokończyć zbożne dzieło! 

Miałem  rację  i  jak  zwykle  dałem  sobie  dobrą  radę.  Szuflada  przy  konsoli  napędu 

background image

zawierała szpulkę mocnego drutu, którego użyłem do związania dowódcy jako takiego, jak i do 

przytwierdzenia  go  do  fotela,  aby  uniemożliwić  mu  grzebanie  w  przyrządach.  Pozostałą  trójkę 

ułożyłem za jego fotelem i zabrałem się za komputer. 

Było to miłe urządzenie i bardzo się starało, aby dobrze ze mną współpracować. Najpierw 

podał  mi  aktualny  kurs  i  cel  podróży,  które  zapamiętałem  i  zapisałem  po  wewnętrznej  stronie 

nadgarstka.  Na  wszelki  wypadek.  Jeśli  cel  był  tym,  czym  sądziłem,  że  był,  to  Korpus  nader 

chętnie złoży tam wizytę. Z pewnością przydadzą się takie porządki w rodzinnym świecie moich 

przymusowych  współpasażerów.  Nie  miałem  nic  przeciw  temu,  aby  im  w  nich  pomóc.  Potem 

spytałem o najbliższe bazy Ligi, wyznaczyłem kurs do jednej z nich i odprężyłem się. 

- Dwie godziny, Jim - powiedziałem sobie – potem będziemy w kontakcie z bazą, jedna 

krótka wiadomość i kawaleria pojawi się na horyzoncie. 

Coś  zamrowiło  mnie  w  karku,  zupełnie  tak,  jakby  ktoś  mi  się  nachalnie  przyglądał. 

Odwróciłem się i dostrzegłem, że dowódca tej zgrai odzyskał przytomność i gapi się na mnie. 

- Słyszałeś, co mówiłem, czy mam powtórzyć? - spytałem uprzejmie. 

- Słyszałem - głos był szorstki i wyprany z jakichkolwiek emocji. 

- To dobrze. Nazywam się Jim di Griz - cisza. - No, dalej, przedstaw się, albo będę musiał 

to z ciebie wyciągnąć. 

- Jestem Kome. Twoje nazwisko jest nam znane. Przeszkodziłeś już nam. Zginiesz. 

- Jak to miło być sławnym. Ale, ale, nie sądzisz, że to pusta groźba? 

- W jaki sposób nas odkryłeś? - spytał ignorując moje pytanie. 

- Skoro tak bardzo chcesz wiedzieć, to sami się skończyliście. Jesteście pojętni, ale macie 

mało wyobraźni. Rytuał obcinania rąk znam z autopsji, a nadal go używacie. Zobaczyłem ślady u 

jednego z admirałów. 

- Zrobiłeś to sam? 

Kto,  u  diabła,  kogo  pyta?  Rozumiejąc  jednak  całokształt  sytuacji,  mogłem  być  bardziej 

uprzejmy. 

- Teraz  jestem  sam,  ale  za parę godzin będzie tu dość  tłoczno  od  wojsk Ligi. Tam było 

nas  czworo,  pozostali  wraz  z  admirałami  są  aktualnie  bezpieczni  i  sądzę,  że  przygotują  wam 

serdeczne powitanie. Nie wiem, czy wiesz, ale nie jesteście za bardzo lubiani w galaktyce. 

- Mówisz prawdę? 

Straciłem  cierpliwość  i  palnąłem  mu  kilka  słów  prawdy,  jakich  dotąd  chyba  nie  miał 

background image

okazji usłyszeć pod swoim adresem. 

-  Nie  mam  powodu  kłamać,  durniu,  skoro  trzymam  wszystkie  karty  -  zakończyłem.  - 

Teraz zamknij się i odpowiadaj tylko na moje pytania. Jasne? 

- Nie sądzę! 

Lekko zwątpiłem,  gdyż  po  raz  pierwszy  uniósł  głos.  Nie był  to  krzyk  i  nie było  w  nim 

złości, po prostu głośno wyrażony rozkaz. 

- Zabawa skończona. Wiemy, co chcieliśmy wiedzieć. Możecie wstać! - rzucił za siebie. 

Czułem się, jakbym brał udział w horrorze. Drzwi otworzyły się i powoli zaczęli przez nie 

wchodzić  jego  ludzie.  Strzelałem  do  nich,  a  oni  nadal  szli.  Dwóch  spośród  postrzelonych 

oficerów  także  wstało  i  ruszyło  w  moją  stronę.  Cisnąłem  w  nich  pistoletem  i  wpadłem  w 

depresję. 

Tym razem mnie mieli. 

Jestem  niezły  w  walce  wręcz  i  temu  podobnych  przydających  się  w  życiu  sztukach, 

istnieją  jednak  granice  możliwości.  Tym  razem  granicą  był  praktycznie  niewyczerpany 

kontyngent napastników, a żeby było jeszcze gorzej, oni tak naprawdę nie umieli walczyć. Było 

ich jednak  wielu  i  ciągle dochodzili nowi.  Przetrąciłem parę  karków,  połamałem trochę żeber i 

zmiażdżyłem  nieco  krtani,  ale  w  końcu zalali  mnie  masą.  Obalili  na pokład,  związali  mi  ręce  i 

nogi  i  zostawili  na  podłodze.  Po  czym  zabrali  się  za  zmianę  mojego  kursu,  co  mnie  jeszcze 

bardziej wpędziło w depresję. Gdy się z tym uporali i posprzątali ofiary, Kome odwrócił się do 

mnie. 

- Oszukałeś mnie - oświadczyłem. Nie było to zbyt mądre, ale podtrzymywało rozmowę. 

- Oczywiście. 

Lakoniczność.  To było jedyne  właściwe  określenie.  Nigdy  nie  używaj  dwóch słów,  gdy 

wystarczy jedno. 

- Nie miałbyś ochoty powiedzieć mi dlaczego? 

-  Sądziłem,  że  to oczywiste.  Moglibyśmy  oczywiście użyć  normalnych  technik  kontroli 

umysłu,  co  i  tak  zresztą  planowaliśmy.  Ale  to  zajmuje  trochę  czasu,  a  odpowiedzi 

potrzebowaliśmy natychmiast. Byliśmy wśród obcych przez lata i nie podejrzewali niczego, więc 

musieliśmy wiedzieć, jak nas odkryłeś. Przygotowaliśmy się właśnie do sprawdzenia zawartości 

twego umysłu,  gdy odkryliśmy  twoje przebranie.  Metalowe czaszki nie  istnieją w przyrodzie, a 

twoja  twarz  bardzo  przypominała  mi  kogoś,  kogo  szukałem  od  lat.  Kiedy  sobie  o  tym 

background image

przypomniałem,  zorganizowałem  to  małe  przedstawienie.  Wiedzieliśmy,  że  twoje  ego  nie 

pozwoli ci pomyśleć, że dałeś się oszukać. 

-  Skurwysyn  -  warknąłem,  co  było  dość  prymitywną  odpowiedzią,  ale  jedyną,  jaką 

chwilowo dysponowałem. Miał gnojek rację i to od początku do końca. 

- Wiedziałem, że gdy będziesz sądził, że jesteś górą, odpowiesz dobrowolnie na pytania, 

które  chcieliśmy  ci  zadać.  Więc  załadowaliśmy  ci  pistolet  sterylnymi  igłami.  Wszyscy  zagrali 

swoje role znakomicie, a ty byłeś najlepszy. 

- Popatrzcie na cwaniaka - warknąłem. 

-  Jestem  nim.  Organizowałem  operacje  polowe  przez  wiele  lat  i  nie  udało  mi  się  tylko 

wtedy, gdy ty mi przeszkodziłeś. Teraz cię złapaliśmy i przeszkody się skończyły. 

Na dany znak dwaj z załogi pozbierali mnie. 

- Zamknijcie go aż do lądowania. Nie mam ochoty go więcej widzieć. 

Nigdy jeszcze nie byłem tak przybity. Przypuszczam, że byłem wówczas tylko o włos od 

samobójstwa.  Wiedziałem,  co  mnie  czeka  i  nie  miałem  żadnej  możliwości,  aby  temu  zaradzić. 

Już samo to było przygnębiające, a myśl o przyszłości wpędzała mnie w czarną depresję. 

Na  dokładkę  oni  byli  za  dobrzy:  zawiesili  moje  skute  ręce  na  umieszczonym  w  ścianie 

haku,  pocięli całą odzież i wyczyścili dokładnie moją skromną osobę  ze  wszystkiego.  Po czym 

zabrali  się  za  mnie  z  fluoskopem  i  wykrywaczami  metali  równie  metodycznie,  tylko  wolniej. 

Efektem tych starań było  to, że byłem o parę  kilogramów lżejszy  i pozbawiony całej pomocnej 

techniki, jaką ze sobą zawsze nosiłem. To było upokarzające, zwłaszcza że zostawili mnie gołego 

na  zimnych  płytach  pokładu.  Które,  jak  po  chwili  odkryłem,  stawały  się  coraz  zimniejsze,  do 

tego stopnia, że szczękałem zębami sinozielony od mrozu. Z braku innych możliwości zacząłem 

wyć i walić w drzwi, co mnie lekko rozgrzało i sprowadziło strażnika. 

-  Zamarzam  na  śmierć!  -  wykrztusiłem  przez  dzwoniące  zęby.  -  Specjalnie  to  robicie, 

żeby mnie torturować! 

-  Nie  -  odparł  obojętnie.  -  Okręt  był  nagrzany,  gdy  luki  były  otwarte,  teraz  wraca  do 

normalnej temperatury. 

- Zamarzam!  Może takie bałwany jak wy mogą żyć w  tej temperaturze, ale ja nie!  Albo 

mi dajcie ubranie, albo ze mną skończcie! 

Pomyślał chwilę nad zagadnieniem i poszedł. Wrócił z czterema pomagierami i futrzanym 

przyodziewkiem. Ubrali mnie, bez gestu czy słowa z mojej strony. Wylot miotacza, ustawionego 

background image

przez cały czas ubierania dokładnie na wprost moich oczu, był wystarczającym argumentem, aby 

nic nie robić. 

Osiągniecie  celu  zajęło  wiele  dni,  a  moi  strażnicy  byli  najgorszymi  rozmówcami  w 

galaktyce.  Nie  odpowiadali  nawet  na  najwulgarniejsze  z  bogatego  repertuaru  moich  obelg. 

Jedzenie  było  pożywne,  ale  całkowicie  wyprane  z  jakiegokolwiek  smaku,  a  jedynym  napojem 

była woda. W końcu wylądowaliśmy. 

-  Gdzie  jesteśmy?  -  zapytałem  strażnika,  gdy  przyszli po  mnie.  -  No,  nie  wygłupiaj  się. 

Zastrzelą cię, jak mi powiesz? 

Pomyślał chwilę nad tą możliwością, po czym oznajmił: 

- Kekkonshiki. 

- Grzeczny chłopiec. Tylko nie wpadnij w dumę z tego powodu. 

Szczytem  ironii  było,  że  wiedziałem  to,  co  (po  informacji,  jak  wygrać  wojnę)  było 

najbardziej  poszukiwaną przez  Ligę  wiadomością  i  nie  mogłem  zrobić  z  tego  użytku.  Gdybym 

posiadał  jakieś  zdolności  psi,  to  za  parę  godzin  byłaby  tu  połowa  wojsk  Ligi,  ale  za  pomocą 

rozmaitych testów dawno już stwierdziłem, że nie mam żadnych. 

Było jednak coś, co wyrwało mnie z odrętwienia. Nadeszła pora, by zaplanować ucieczkę. 

Wkrótce  opuścimy  statek,  a  na  planecie  znajdą  mi  z  pewnością  jakieś  przytulne  i  dobrze 

pilnowane miejsce, z którego na pewno nie będę w stanie uciec. Nie wspominając już o tym, co 

w tymże miejscu by ze mną wyprawiali. Co prawda dokładnie nie wiedziałem, co zamierzają ze 

mną zrobić, ale byłem pewien, że lepiej się tego nie dowiadywać. Jedyną moją szansą pozostało 

dać nogę ze statku. 

Moi  strażnicy,  co  było  do  przewidzenia,  zrobili  wszystko,  aby  mi  utrudnić  ewentualną 

ucieczkę. Starałem się nie drżeć, kiedy uwalniali mnie z łańcucha i nakładali mi na szyję znaną 

już  skądinąd  metalową  obróżkę,  ale  nie  bardzo  mi  się  udało.  Obroża  połączona  była  cienkim 

kablem z trzymanym przez jednego ze strażników w ręku pudełkiem. 

- Nie  musisz  mi pokazywać -  oznajmiłem pośpiesznie.  -  Nosiłem  już coś takiego i twój 

kumpel  Kraj,  pamiętasz  go  pewnie,  pokazał  mi,  jak  to  działa;  nieźle  się  zresztą  przy  tym  nade 

mną napracował. 

-  Mogę  zrobić  coś  takiego  -  odpowiedział  osobnik  zbliżając  palec  do  jednego  z 

przycisków. 

- Już to znam! - wrzasnąłem. - Przyciśniesz go i... 

background image

Płonąłem,  ślepy,  głuchy  i  otępiały.  Każdy  nerw  skręcał  się  pod  wpływem  prądów 

generowanych przez pudełko. Wiedziałem o tym, ale i tak nic to nie zmieniało. 

Kiedy się skończyło, stwierdziłem, że leżę zwinięty w kłębek, całkiem wyprany z energii 

i  prawie  bezbronny.  Dwóch  strażników  złapało  mnie  pod  pachy  i  praktycznie  wyniosło  na 

korytarz,  a  ten z pudełkiem, idąc z  tyłu, od czasu  do czasu pociągał za  kabel, aby  przypomnieć 

mi,  kto  tu jest  górą.  Nie sprzeczałem się z nim. Zacząłem  nieporadnie przebierać nogami, ale i 

tak większość ciała spoczywała na strażnikach. 

Bardzo  mi  się  to  podobało  i  musiałem  ciężko  się  wysilać,  by  nie  zacząć  się  uśmiechać. 

Byli pewni, że nie ucieknę! 

- Oziębiło  się?  - spytałem,  widząc,  że nakładają w śluzie rękawice i futrzane czapy. - A 

moje rękawiczki? 

Zostałem  zignorowany.  Kiedy  otwarto  drzwi,  do  wnętrza  wpadł  tuman  śniegu  i 

prawdziwie arktyczne powietrze, co momentalnie odebrało mi oddech. Na zewnątrz z pewnością 

nie było lato, ale moim opiekunom nie sprawiało to widać różnicy. Pociągnęli mnie za sobą bez 

chwili  zwłoki.  Fala  śniegu  pokryła  nas  i  przeszła  w  ciągu  sekundy.  Słabiutkie  słoneczko 

oświetlało  oślepiająco  biały  krajobraz  rozciągający  się  monotonnie  we  wszystkich  kierunkach. 

Moment  później  przed  nami  zamajaczyło  coś  ciemnego:  kamienny  mur  albo  jakiś  niewysoki 

budynek.  Kierowaliśmy  się  ku  niemu  na  tyle  szybko,  na  ile  pozwalał  sypki  śnieg.  Mieliśmy 

jeszcze  około  dwustu  jardów  przed  sobą,  a  moja  twarz  i  dłonie  zaczynały  tracić  czucie  w 

zastraszającym tempie. Byliśmy gdzieś w połowie drogi, gdy dopadła nas kolejna zadymka. Tuż 

przed nią potknąłem się malowniczo, padając wraz z jednym ze strażników. Nie miałem żadnych 

zastrzeżeń,  chociaż  idący  z  tyłu  sadysta  poczęstował  mnie  sekundową  dawką  bólu.  Nie 

protestowałem, gdyż zdołałem okręcić kabel dookoła ramienia, a zaraz potem złapać go w zęby i 

przegryźć. 

Nie  było  to  wcale  takie  trudne,  zwłaszcza  że  pod  emalią  na  przednich  zębach  miałem 

wstawione  koronki  z  węglika  krzemu,  który  przy  prześwietleniu  daje  obraz  identyczny  jak 

naturalne  zęby,  a  twardością  dorównuje  stali.  Wirujący  wokół  śnieg  dokładnie  zasłonił  moje 

poczynania w ciągu tych paru najistotniejszych sekund. Ludzkie szczęki mogą wywierać nacisk 

około trzydziestu pięciu kilogramów każda. Wydaje mi się, że byłem bliski tej granicy, ale kabel 

puścił.  Ledwie  to  się  stało,  wykonałem  ćwierć  obrotu  i  wsadziłem  kolano  w  krocze  tego  po 

prawej. Stęknąt i zwalił się na Ziemię puszczając moją rękę. Zrobiłem półobrót w drugą stronę i 

background image

trzasnąłem  jego  koleżkę  w  krtań.  Nawet  nie  jęknął.  Mając  wolne  boki  odwróciłem  się  do 

przeciwnika trzymającego w ręku pudełko. 

Ten  zaś  stracił  najcenniejsze  sekundy  wierząc  w  technikę,  a  nie  w  refleks.  Załatwiłem 

jego  kumpli  mając plecy  zwrócone  kuniemu,  a  on przez  cały  czas nic nie  robił.  To  znaczy  nic 

poza wściekłym naciskaniem guzików w swoim pudełku. Nadal zresztą to robił, gdy moja noga 

spotkała  się  z  jego  splotem  słonecznym.  Ktoś  zaczął  krzyczeć,  ja  zaś  złapałem  padającego  i 

ruszyłem z kopyta w prawo - był to jedyny kierunek, jaki mogłem wybrać. W chwili przerwy w 

pamięci  wydało  mi  się,  że  nie  ma  tam  żadnych  budynków,  a  zataczając  się  w  tym  kierunku  z 

ładunkiem na plecach i tak nic nie widziałem. Możliwe, że to było szaleństwo, ale według mnie 

większym  błędem  byłoby  pozostanie  w  ich  łapach.  Nie  zapominałem  oczywiście  i  o  tym 

istotnym  drobiazgu,  że  będąc  wolnym  miałem  przynajmniej  szansę  zaszkodzenia  im  w  jakiś 

sposób.  Zresztą  nie  byłem  wcale  taki  słaby,  jak  mogłoby  się  wydawać  komuś  obserwującemu 

moje wyjście ze statku. To była gra właśnie dla obserwujących, choć słabłem z każdym krokiem, 

zamarzając powoli, a w dodatku gość, którego i niosłem, ważył tyle co ja. W pewnym momencie 

potknąłem się i runąłem głową naprzód w jakąś zaspę. Twarz i dłonie miałem tak zamarznięte, że 

nic nie czułem. Wokoło słychać było krzyki, ale jak na razie nic nie pojawiło się w zasięgu mego 

wzroku. Zgrabiałymi palcami udało mi się zdjąć czapkę z głowy nieprzytomnego i umieścić ją na 

własnej. Rozpięcie ubrania  i zdjęcie  rękawic było zadaniem o  wiele trudniejszym,  ale  w końcu 

mi  się  udało.  Poczułem  piekący  ból,  gdy  do  zdrętwiałych  kończyn  zaczęło  wracać  krążenie. 

Nowy przyodziewek skutecznie zatrzymywał ciepło. 

Albo  rąbnąłem  go  za  słabo,  albo  było  tu  zimniej,  niż  sądziłem,  w  każdym  razie  mój 

podopieczny  zaczął  zdradzać  objawy  świadczące  o  powrocie  do  świadomości.  Poczekałem,  aż 

otworzy  oczy,  po  czym  rąbnąłem  go  pięścią  w  szczękę.  Poprawa  była  widoczna  natychmiast: 

znów spał. Przeczekałem, aż okrzyki trochę się oddalą, po czym ruszyłem biegiem, zapadając się 

w śnieg i wywracając co paręnaście kroków. Jedyną pociechą było to, że przestało mi być zimno. 

Gdy  zaczęło  mi  brakować  tchu,  padłem  w  najbliższą  zaspę,  czując,  jak  uspokaja  i  normuje się 

oddech, a pot zamarza na twarzy. Krzyki były znacznie przygłuszone i o wiele rzadsze. 

Następny  bieg  doprowadził  do  zderzenia  z  wysoką  metalową  siatką,  ciągnącą  się  jak 

okiem  sięgnąć  w  obu  kierunkach.  Jeśli  był  do  niej  podłączony  alarm,  to  zdążyłem  go  i  tak 

uruchomić, toteż nie zwlekając zacząłem się wspinać. 

Po chwili namysłu zeskoczyłem jednak w dół. Jeśli był alarm, to kierują się ku miejscu, w 

background image

którym byłem. Po co im ułatwiać życie? Biegłem wzdłuż ogrodzenia może z dziesięć minut, nie 

dostrzegając nikogo, po czym wspiąłem się na nie, zeskoczyłem po drugiej stronie i skierowałem 

się  w  śnieżnobiały  i  niezmierzony  bezkres  rozciągającej  się  przede  mną  gładzi.  Biegłem  tak 

długo, aż straciłem oddech, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa, po czym znowu wylądowałem w 

zaspie. 

Odpocząłem  nieco  i  ostrożnie  rozejrzałem  się  wokoło.  Jak  okiem  sięgnąć  -  pustka. 

Żadnych  budowli,  żadnych  śladów,  nikogo.  Podniesiony  na  duchu  zebrałem  się  w  sobie  i 

ruszyłem w szalejącą śnieżycę. 

12 

- Jesteś wolny, Jim! Wolny jak ptak!  - mówiłem sobie, podtrzymując się na duchu. Tyle 

że tu nie było ptaków. Tu nie było nic poza zamarzniętą pustką i mną. 

Z  tego  co  widziałem,  w  okolicy  nie  było  nic  żywego.  Życie,  jak  to  pamiętałem  z 

wypowiedzi Krają, to tylko ryby w oceanie. Poza mną nie miało tu prawa kręcić się nic żywego. 

Ja zaś miałem szansę pozostać żywy tak długo, jak długo byłem w stanie maszerować. 

Ubranie  było  dobre,  ale  musiało  mieć  jakieś  ciepło  do  utrzymania,  a  ciepło  mogło 

pochodzić jedynie z ruchu mojego ciała. Widziałem jeden budynek - powinny być inne. Powinno 

tu w ogóle być coś jeszcze oprócz śniegu. 

Było. Prawie w to coś wpadłem. Przy kolejnym kroku poczułem, jak podłoże ustępuje mi 

spod nóg i jedynie refleks spowodował, że nie wpadłem w dziurę; rzuciłem się w tył, lądując na 

śniegu.  Około  jarda  przede  mną,  kawał  lodu  osunął  się  gdzieś  w  dół  i  spojrzałem  na  ciemną 

powierzchnię  wody.  Od  otworu rozchodziły  się promieniste pęknięcia. Byłem na zamarzniętym 

morzu, a nie na stałym lądzie. 

Przy  tej  temperaturze  wystarczyłoby  zamoczyć  stopę,  a  zagłada  przyszłaby  szybko  i 

nieubłaganie.  Pomysł  nie  wydał  mi  się  zbyt  pociągający,  toteż  rozpłaszczyłem  się  jak  żaba  i 

ruszyłem  w  tył,  byle  dalej  od  przerębli.  Jakieś  pięćset  jardów  od  niej  wstałem  i  czym  prędzej 

podążyłem z powrotem po znikających już w sypiących płatkach śniegu własnych śladach. Śnieg 

przestawał  padać,  ale  wiatr  nie  słabł  ani  na  chwilę,  podrywając  leżący  na  ziemi  puch  w 

miniaturowe  zawieje.  Uważnie  rozejrzałem  się  wokoło:  pustka  i  biel.  Teraz,  gdy  wiedziałem 

czego  szukać,  ciemny  wał  lodu  wyraźnie  wskazywał  linię  brzegową.  Rozciągał  się  w  lewo  i 

prawo jak okiem sięgnąć, dokładnie na przecięciu linii, którą maszerowałem tutaj. 

Tamtędy  nie  idę  -  zdecydowałem.  Sądząc  po  paralitycznym  śladzie,  stamtąd  właśnie 

background image

przybyłem  i  wracać  nie  ma  sensu,  tym  bardziej  że  na  kosmodromie  już  ostrzą  noże  na  moje 

powitanie. Wobec tego trzeba iść brzegiem, w stronę przeciwną niż kosmodrom. 

Tak  też  zrobiłem,  starając  się  ignorować  fakt  coraz  niższego  położenia  słońca.  Gdy 

zapadnie  noc,  zapadnie  też  kurtyna  za  niejakim  Jimem  di  Griz.  Chyba  że  znajdę  jakieś 

schronienie, na co na razie się nie zanosiło. 

W  miarę  zachodzenia  słońca,  gasła  nadzieja  na  znalezienie  czegokolwiek.  Byłem 

zmęczony,  a  do  powłóczenia  nogami  mobilizowała  mnie  tylko  perspektywa  zbliżającej  się 

śmierci.  Prosta  czynność  marszu  była  wszystkim  i  musiało  minąć  całkiem  sporo  czasu,  zanim 

rozpoznałem,  co  oznaczają  poruszające  się  na  tle  horyzontu  ciemne  kształty.  To  byli  ludzie, 

którzy  na  dodatek  szli  w  moim  kierunku.  Wraz  ze  zrozumieniem  tego  faktu,  wylądowałem  na 

śniegu; zastygłem w bezruchu patrząc, jak trzy postacie przemykają cicho jakieś dwieście jardów 

ode mnie. Przemieszczali się z wprawą zawodowych narciarzy. 

Zmusiłem się do bezruchu, zanim nie zniknęli z pola widzenia, po czym wstałem z nową 

nadzieją  w  sercu.  Wiatr  ucichł,  śnieg  ustał  i  ślady  były  doskonale  widoczne.  Ci  narciarze 

zmierzali  gdzieś,  gdzie  zdążą  przed  nocą,  nie  mieli  bowiem  ze  sobą  żadnego  sprzętu  czy 

prowiantu. Skoro oni zdążą, to ja też! 

Nie było  to  jednak  takie łatwe. Choć drogę miałem  w miarę przetartą, nogi  to nie to, co 

narty, przynajmniej w tych warunkach. 

Teoria była  słuszna,  ale  w praktyce omal nie zawiodła. Miałem  już naprawdę dość,  gdy 

goniąc  resztkami  sił  w  przedwieczornym  zmroku,  zobaczyłem  przed  sobą  czarny  kształt 

budynku.  Mój umysł nadal był  w stanie hibernacji,  toteż dopiero po paru sekundach dotarło do 

mnie, co właściwie widzę. 

- Czarne jest piękne! - wykrzyknąłem zataczając się we właściwym kierunku. 

Ciemny kształt rozpadł się na parę mniejszych. A więc nie jeden, lecz grupa budynków. 

Małe  drzwi,  kamienne  ściany,  dwuspadowe  dachy.  Ogólne  brzydactwo,  dla  mnie  jednakże 

piękne. Tylko, do cholery, co tak skrzypi? 

Ja  nie,  bo  szedłem  po  świeżym  śniegu.  Ledwie  to  zrozumiałem,  a  już  znalazłem  się  na 

brzuchu.  Skrzypienie  ubitego  śniegu  zbliżało  się.  Niejedna  osoba,  lecz  całe  stado  defilowało  o 

rzut kamieniem ode mnie. Do dziś zresztą nie wiem, jakim cudem mnie nie dostrzegli. Fakt, że 

tego  nie  zrobili.  Kroki  maszerowały  obok,  skręciły  za  róg  i  ścichły.  Desperackim  wysiłkiem 

zerwałem  się  na  nogi  i  podążyłem  za  nimi.  Wyjrzałem  zza  rogu,  gdy  ostatni  z  nich  znikał  w 

background image

pierwszym  z  budynków.  Potężne  drzwi  zamknęły  się  z  hukiem,  a  ja  szyłem  ku  nim,  pchany 

jakimiś rozkazami mego organizmu, których to rozkazów istnieniu dotąd nie miałem pojęcia. 

Dopadłem drzwi wykonanych z szarego metalu i naparłem na klamkę. I ani drgnęły. 

Życie ma takie chwile, które potem wydają się i częstokroć rzeczywiście są zabawne, ale 

gdy  się  dzieją,  są  tragiczne.  Szarpanie,  ciągnięcie,  próba  obrócenia  klamki  nie  dały  absolutnie 

żadnych  rezultatów.  Nowe  zapasy  siły  odpłynęły  równie  błyskawicznie,  jak  się  pojawiły. 

Oparłem się o drzwi, aby nie upaść. Ustąpiły z lekkim zgrzytem. 

Pierwszy i ostatni raz w życiu nie sprawdziłem, co jest za nimi. Na pół wszedłem, na pół 

wpadłem do środka, pozwalając im zamknąć się za sobą. Ciepło, rozkoszne ciepło ze wszystkich 

stron.  Oparłem  się  o  ścianę  i  rozkoszowałem  się  tym  pięknym  doznaniem.  Byłem  w  długim  i 

słabo  oświetlonym  korytarzu.  Sam,  ale  znajdowało  się  tu  wiele  drzwi,  a  z  każdych  mógł  ktoś 

wyjść. I nie było dokładnie nic, co mógłbym wtedy zrobić. Gdyby jakaś złośliwość losu zabrała 

ścianę, o którą się opierałem, po prostu padłbym na pysk i nie pozbierał się już o własnych siłach. 

Stałem  więc  na  podobieństwo  żywej  zmarzliny,  tworząc  wokół  siebie  rosnącą  kałużę  z 

topniejącego śniegu. 

Najbliższe  drzwi,  jakieś  dwa  jardy  ode  mnie,  otwarły  się  i  na  korytarz  wyszedł 

mężczyzna.  Wszystko  co  musiałby  zrobić,  by  mnie  dostrzec,  to  obrócić  głowę.  Widziałem  go 

doskonale,  mimo  parszywego  oświetlenia,  więc  i  on  nie  miałby  żadnych  problemów.  Facet 

zamknął drzwi, wsadził klucz w zamek, przekręcił go i poszedł, jakby mnie celowo ignorował. 

Najwyższy  czas  przestać  się  wygłupiać.  Raz  miałem  więcej  szczęścia  niż  rozumu,  ale 

liczyć na coś takiego ponownie byłoby głupotą. Trzeba zniknąć z korytarza, biorąc poprawkę na 

fakt, że drzwi dopiero co zamknięte dawały dużą szansę, iż nikt się nimi w najbliższym czasie nie 

zainteresuje.  Zdjąłem  rękawice,  wsuwając  je  wraz  z  czapką  za  pazuchę,  czując,  jak  do  moich 

fioletowych palców  wraca życie  (wraz  z  mniej  przyjemnymi odczuciami),  po czym  za pomocą 

przeżutych na miazgę drutów z przegryzionego kabla zabrałem się za zamek. 

Był to prosty zamek, z wielką dziurką, a ja mam wspaniałe uzdolnienia. Mówiąc krótko, 

uśmiechnęło się do runie szczęście. Wewnątrz była ciemność, w którą błyskawicznie wsiąkłem, 

zamykając  za  sobą  te  cholerne  drzwi.  I  Po  raz  pierwszy  od  chwili  podjęcia  ucieczki,  miałem 

szansę na sukces. Z westchnieniem ulgi osunąłem się na podłogę i zapadłem w drzemkę. 

Znaczy,  prawie  zapadłem,  gdyż  mimo  senności,  wyczerpania  i  otumanienia,  dotarło 

jednak do mnie, że nie jest to najwłaściwsze miejsce na sen. Dokonać tyle, co ja ostatnio i dać się 

background image

złapać z powodu zaśnięcia, to byłoby naprawdę niesmaczne, toteż czym prędzej ugryzłem się w 

język. Przeszyła mnie fala bólu - zapomniałem, że te cholerne koronki są na wierzchu i omal nie 

odgryzłem  sobie  języka.  Za  to  senność  przeszła  jak  ręką  odjął.  Zacząłem  macać  drogę  w 

ciemnościach i ruszyłem przed siebie. Był to ciasny pokoik albo średnio szeroki korytarz. Stanie 

tutaj  niczego  nie  dawało,  toteż  ruszyłem  przed  siebie.  Tuż  za  najbliższym  załomem  muru 

zobaczyłem poświatę. Ostrożnie wystawiłem głowę. W ścianie było okno. Po drugiej stronie stał 

dziesięcioletni może brzdąc i gapił się na mnie. 

Zmartwiałem.  Starałem  się  uśmiechnąć,  ale  nie  sądzę,  żeby  mi  się  udało.  Chłopczyna 

przeciągnął dłońmi po włosach, potrząsnął głową i poszedł sobie. 

- Idioto! - jęknąłem pod własnym adresem. - Weneckie lustro! 

Skąd się ta nazwa  wzięła,  diabli wiedzą,  w każdym razie było  to z pewnością  weneckie 

lustro: z mojej strony szyba, z jego lustro. Nikt go tu nie umieścił przypadkowo. Ciekawe więc 

po co? Wiadomo, dla obserwacji, tylko kogo i czego? Podszedłem bliżej i zajrzałem do czegoś, 

co bez wątpienia było klasą. 

Chłopak,  wraz  z  parunastoma  rówieśnikami,  siedział  w  ławce  i  słuchał  nauczyciela. 

Indywiduum  wygłaszało  coś  z  kamienną  twarzą.  Wtedy  dopiero  dotarło  do  mnie,  że  oblicza 

dzieciaków cechuje ten sam pusty wyraz. Żadnych uśmiechów, szturchańców czy gumy do żucia. 

Nic  poza  skupioną  uwagą.  Jak  na  moje  doświadczenia  szkolne,  było  to  dość  nienormalne.  Za 

plecami nauczyciela wisiała oprawiona w ramki kartka, na której czarnymi wołami napisano: 

NIE ŚMIAĆ SIĘ 

Z drugiej strony była następna z ciągiem dalszym: 

NIE KRZYWIĆ SIĘ 

Co  to  za  zboczona  szkoła?  W  miarę  jak  wzrok  przyzwyczajał  się  do  ciemności, 

rozróżniałem  coraz  więcej  szczegółów.  Przy  oknie  był  głośnik  i  przełącznik,  których 

zastosowanie było zrozumiałe. Wcisnąłem przełącznik i rozległ się obojętny głos wykładowcy: 

- Filozofia Moralna. Ten kurs jest obowiązkowy, każdy z was musi go zdać. Jeśli nie uda 

wam  się  to  w  normalnym  terminie,  będziecie  uczyli  się  tak  długo,  aż  osiągniecie  perfekcyjną 

znajomość  tematu.  Filozofia  Moralna  jest  tym,  co  czyni  nas  wielkimi  i  dlatego  nie  może  być 

innych  ocen  niż  perfekt.  Filozofia  Moralna  czyni  z  nas  wielkich.  Czytaliście  podręczniki  do 

historii,  wiecie,  jak  zostaliśmy  opuszczeni,  jak  marliśmy  z  głodu  i  zimna,  jak  tylko  tysiąc 

pozostało  przy  życiu.  Ginęliśmy,  gdy  byliśmy  słabi,  ginęliśmy,  gdy  pozwalaliśmy  kierować się 

background image

uczuciom. Jesteśmy dziś tutaj dlatego, że oni przeżyli. Filozofia Moralna pozwoliła im przeżyć i 

pozwolić żyć wam. Żyć i dorastać, a gdy dorośniecie, opuścić ten świat, wprowadzić nasze rządy 

pośród  słabych  i  miękkich  ras.  My  jesteśmy  najwyżsi,  gdyż  mamy  do  tego  prawo.  Teraz 

powiedzcie mi: - Jeśli jesteście słabi...? 

- Umrzemy - odparł chór pozbawionych wyrazu głosów. 

- Jeśli poddacie się uczuciom...? 

- Zginiemy. 

- Jeśli... 

Wyłączyłem  głośnik  z  uczuciem,  że  usłyszałem  więcej  niż  dość  jak  na  początek.  Przez 

wszystkie  te  lata,  gdy  miałem  do  czynienia  z  szarymi,  nigdy  nie  zadałem  sobie  trudu,  by 

zastanowić się, dlaczego są tym, czym są. Przyjmowałem ich obcość i obrzydliwość, ale dopiero 

te podsłuchane kwestie uzmysłowiły mi, że ich bezduszność i brutalność nie są przypadkowe. Ta 

osada,  założona  z  pewnością  z  uwagi  na  surowce  naturalne,  gdyż  nikt  nie  mógł  być  na  tyle 

szalony,  aby  próbować  skolonizować  coś  takiego,  nie  była  przystosowana  do  samodzielnego 

przetrwania. 

Gdy  w  wyniku  lokalnej  wojny,  czy  może  załamania,  została  odcięta  od  reszty  świata  i 

zapomniana,  spowodowało  to  wymarcie  większości  mieszkańców.  Przeżyła  garść,  o  ile  można 

mówić o  przeżyciu,  i  to  kosztem  porzucenia  tego  co  ludzkie  w  człowieku,  koncentrując  się  na 

przetrwaniu.  Wygrali,  ale  tracąc  człowieczeństwo.  Stali  się  umysłowymi  kalekami,  czymś  co 

pisarze SF określali mianem androidów białkowych - organizmami obdarzonymi inteligencją, ale 

nie znającymi uczuć. Filozofia  Moralna ma  sens jedynie na tej planecie. Wszędzie  indziej musi 

zostać uznana za jedną wielką bzdurę. Choć z ich punktu widzenia w stu procentach słuszna, bo 

dla nich cała reszta świata to słabeusze i głupcy kierujący się uczuciami, a nie rozsądkiem. Oni 

byli  faktycznie najlepszą rasą zdobywców, jaką wymyślił wszechświat, a ponieważ nie było ich 

wielu, posługiwali  się  innymi. Zorganizowali  inwazyjne  imperium. Korpus  rozbił je  w puch,  w 

czym  miałem swój udział. Teraz powtórnie wlazłem im w  łapy. Ta  szkoła zaś była ich obozem 

treningowym, w którym dzieciaki przekształcano w miniaturowe kopie dorosłych. To miejsce, w 

którym  z  perwersyjną  zaciekłością  uprawiano  sadystyczne  praktyki  na  całej  rasie,  fascynowało 

mnie. Równocześnie zrobiło mi się przyzwoicie ciepło, toteż zacząłem przemyśliwać, czym by tu 

się zająć, poza chowaniem się po ciemnych korytarzach. 

Następna  szyba  ukazała  wnętrze  pracowni,  w  której  przebywała  starsza  grupa  uczniów 

background image

zajmujących się jakimiś sprzętami. 

Jakimiś?  Znów  coś  zimnego  lazło  mi  po  plecach.  Połówkę  takiego  urządzenia  miałem 

jeszcze  na  sobie.  Metalowe  pudełko  z  guziczkami  plus  kabel  zakończony  obrożą.  Powolutku 

włączyłem głośnik. 

-  ...różnica  jest  w  zastosowaniu,  nie  w  teorii.  Składacie  i  testujecie  te  axion  feeds,  aby 

zaznajomić się z ich zastosowaniem. Gdy przejdziecie do pracy z nimi, mieli wiedzę praktyczną, 

która jest bardzo pomocna, otwórzcie diagramy na stronie trzydziestej. 

Axion  feeds.  O  tym  powinienem  wiedzieć  więcej.  Było  to  jedynie  przypuszczenie,  ale 

wydawało  mi  się,  że  tego  drobiazgu  nie  zapamiętałem,  choć  widywałem  go  dość  często. 

Krasnoludek  w  żelaznych  kapciach,  który  spacerował  po  moim  umyśle  według  własnego 

widzimisię, zmieniając moje wspomnienia i pamięć. Miałem wielką ochotę dostać coś takiego w 

swoje ręce. 

Wszystko  to  świadczyło  o  wyższym  niż  zwykle  zidioceniu.  Stać  tu,  jak  sadysta 

przeżywający  najpiękniejsze chwile  swego życia i  nie  myśleć  o  flankach.  Ponieważ  włączyłem 

głośnik,  nie  byłem  w  stanie  usłyszeć  zbliżających  się  kroków.  Nadchodzącego  dostrzegłem 

dopiero, gdy wyłonił się zza rogu i prawie wpadł na mnie. 

13 

W takich sytuacjach akcję ceniłem zawsze wyżej niż myślenie: najpierw uspokoić gościa, 

potem  dopiero  się  zastanawiać.  Złapałem  go  za  gardło,  on  natomiast  zamiast  się  uciszyć, 

przemówił: 

- Witamy w Szkole Yuu Bavete, Jamesie di Griz. Miałem nadzieję, że trafisz tutaj. 

Miał pomarszczoną skórę i dopiero po tym zorientowałem się, że jest stary, bardzo stary. 

Przez  cały  czas,  gdy  moje  palce  ściskały  jego  krtań,  nie  poruszył  się,  spokojnie  patrząc  mi  w 

oczy. 

Jestem dobrze  wyszkolony,  przyzwyczajony  do walki wręcz  i do zabijania,  ale duszenie 

spokojnie obserwujących ten zabieg pradziadków nie jest moją mocną stroną. Palce rozluźniły się 

same, spojrzałem mu w oczy i warknąłem ostro: 

- Piśnij o pomoc i jesteś trupem. 

- To ostatnie na co mam ochotę.  Nazywam się Hanasu  i chciałem cię  spotkać od chwili 

twej ucieczki. Zrobiłem co mogłem, aby cię tu sprowadzić. 

- Czy nie miałbyś nic przeciw temu, aby to trochę uściślić? 

background image

-  Oczywiście.  Ledwo  usłyszałem  przez  radio  o  ucieczce,  starałem  się  wejść  w  twoje 

położenie.  Jeśli  poszedłbyś  w  stronę  wschodu  lub  południa,  skończyłbyś  w  zabudowaniach 

miasta, w których szybko by cię złapali. Na północy miałeś morze, a więc jedynie idąc na zachód 

miałeś  szansę,  a  zachód  to  tu.  Opierając  się  na  tym,  zmieniłem  dzisiejsze  zajęcia  i 

zdecydowałem,  że  chłopcy  potrzebują  więcej  ćwiczeń.  Teraz  wszyscy,  co  do  jednego,  zamiast 

spać,  muszą  odrabiać  stracone  godziny,  a  mają  w  nogach  niezłą  liczbę  mil,  za  co  zresztą 

serdecznie  mnie  nienawidzą.  Ich  narciarskie  trasy  nieprzypadkowo  zresztą  biegły  na  południe, 

potem na wschód i z powrotem tu, dość sporym łukiem. Wszystko to w tym celu, abyś podążył 

ich śladem, jeśli ich spotkasz. Zrobiłeś tak? 

- Owszem - nie widziałem powodu, aby kłamać. - Co teraz zamierzasz zrobić? 

- Co? Porozmawiać oczywiście. Nie widziano ci jak dotąd? 

- Nie. 

-  Jest  lepiej,  niż  sądziłem.  Spodziewałem  się,  że  będę  musiał  użyć  axion  feeds. 

Powinienem  pamiętać,  że  jesteś  specem  w  tych  sprawach.  Drugie  wyjście  z  tego  korytarza 

obserwacyjnego jest w moim gabinecie. Pozwolisz? 

- Po co? Czekają tam na mnie? 

- Nie, chcę z tobą spokojnie porozmawiać. 

- Nie wierzę ci. 

- Rozumiem,  ale  wybór  masz niewielki.  Jeśli nie zabiłeś mnie od  razu,  to jest wątpliwe, 

abyś chciał to uczynić teraz. Idź za mną - po czym najspokojniej odwrócił się i odszedł. 

Jedyne co mogłem zrobić, to udać się za nim i trzymać się jak najbliżej. Możliwe, że nie 

byłem  w  stanie  go  udusić,  ale  z  pewnością  byłem  w  stanie  zrobić  mu  coś  innego,  jeśli  tylko 

ogłosiłby jakiś alarm. 

W  korytarzu  było  sporo  okien,  ale  przy  żadnym  nie  miałem  ani  okazji,  ani  chęci 

przystanąć.  Zresztą  dość  szybko  wspięliśmy  się  na  krótkie  schodki  i  dotarliśmy  do  drzwi. 

Powstrzymałem go, gdy dotykał klamki. 

- Co tam jest? 

- Jak już mówiłem, mój gabinet. 

- Jest tam ktoś? 

- Wątpię. Nikomu nie wolno tam przebywać pod moją nieobecność. 

- Jeśli pozwolisz, to sprawdzę osobiście. 

background image

Zrobiłem  to  i  okazało  się,  że  miał  rację.  Przeszukując  pokój  czułem,  jak  dostaję  zeza 

patrząc  jednym  okiem  na  kąty,  a  drugim  cały  czas  na  niego.  Wąskie  okno  otwierało  się  na 

głęboką  czerń,  ściany  pokryte  były  regałami  pełnymi  książek,  w  kącie  zaś  stało  biurko  i  parę 

krzeseł.  Kazałem  mu  usiąść  możliwie  daleko  od  biurka,  gdzie  były  umieszczone  wszystkie 

przyciski. Zrobił to bez protestu i trzymał ręce na widoku. Widząc karafkę z wodą, stwierdziłem, 

że  bardzo  chce  mi  się  pić.  Wysuszyłem  ją  do  dna,  opadłem  z  westchnieniem  na  fotel  i 

umieściłem nogi na biurku. 

- I naprawdę chcesz mi pomóc? - spytałem sceptycznie. 

- Chcę. 

- To na początek pokaż mi, jak zdjąć tę obrożę. 

- Proszę. W prawej górnej szufladzie znajdziesz klucz. Dziurka jest pod złączem kabla z 

metalem. 

Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu otworzyłem ją i z zadowoleniem cisnąłem w kąt. 

- Ty kierujesz tym interesem? 

-  Jestem  kierownikiem  szkoły.  Zostałem  tu zesłany  za  karę.  Mieliby  ochotę  mnie  zabić, 

ale jak dotąd nie stało im odwagi. 

- Nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz. Mógłbyś wyrażać się trochę jaśniej? 

- Mógłbym. Planetą kieruje Komitet Dziesięciu, byłem w nim przez wiele lat, a do fiaska 

operacji  na  Cliaandzie,  którą  organizowałem,  byłem  Pierwszym  w  Komitecie.  Wtedy 

spróbowałem zmienić nasz program i za karę znalazłem się w... szkole. Nie mogę jej opuścić, nie 

mogę  nawet  zmienić  ani  jednego  słowa  w  programie  nauczania.  To  doskonale  i  bezpieczne 

więzienie. 

- Jakie zmiany chciałeś wprowadzić? 

-  Radykalne.  Zacząłem  wątpić  we  wszystkie  nasze  cele,  bo  widziałem  inne  kultury. 

Oceniono,  że  zostałem  przez  nie  skorumpowany,  a  kiedy  spróbowałem  wprowadzić  moje 

pomysły w życie, znalazłem się tutaj. Nie może być nowych idei. 

Drzwi otwarły się nagle i wjechał wózek na kółkach popychany przez dziesięcioletniego 

brzdąca. 

-  Przyniosłem  obiad,  kierowniku  -  powiedział  i  zobaczył  za  biurkiem  mnie.  Nie 

zmieniając wyrazu twarzy stwierdził: - To jest więzień, który uciekł. 

Zmęczenie zatrzymało mnie na fotelu, a poza tym, co mogłem zrobić? Zabić dziecko? 

background image

- Masz rację, Yan - odparł Hanasu. - Popilnuj go, a ja pójdę po pomoc. 

To mnie postawiło na nogi, ale Hanasu nigdzie nie poszedł. Stanął za chłopcem, zamknął 

drzwi  i  zdjął z półki czarny  przyrząd, który  przytknął malcowi do  karku. Ten otworzył szeroko 

oczy i zamarł w bezruchu. 

- Nie ma już niebezpieczeństwa - oznajmił gospodarz. - Muszę tylko usunąć parę minut z 

jego pamięci. 

Poczułem, jak wzbiera we mnie obrzydzenie zmieszane ze strachem. 

- Co to jest, to co trzymasz w ręku? 

- Axion feeds. Widziałeś je wielokrotnie, tylko rzecz jasna nie pamiętasz o tym. Stań teraz 

za drzwiami, aby cię nie zobaczył, gdy wejdzie z kolacją. 

Może  to  widok  tej  maszynki  do  kasowania  pamięci  spowodował,  że  przyjąłem  bierną 

postawę, a może rzeczywiście nie miałem wyboru. Zrobiłem, co mi kazał, zostawiając uchylone 

drzwi,  aby  obserwować,  co  się  dzieje.  Hanasu  pomajstrował  przy  skali  urządzenia  i  ponownie 

przytknął  je brzdącowi do karku,  po  czym spokojnie  zasiadł  za biurkiem. Po dwóch czy trzech 

sekundach, chłopak drgnął i popchnął wózek w głąb pokoju. 

- Przyniosłem obiad, kierowniku. 

- Zostaw go i nie wracaj dziś w nocy. Nie chcę, by mi przeszkadzano. 

- Tak, kierowniku - obrócił się i wyszedł, ja zaś wyszedłem zza drzwi. 

- Ta maszynka jest najwstrętniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałem. 

- To tylko maszyna - odparł obojętnie.  -  Nie jestem głodny,  a  sądzę, że  tobie przyda się 

posiłek. Częstuj się. 

Zbyt  wiele  się  działo  i  zbyt  szybko,  abym  mógł  myśleć  o  apetycie,  ale  gdy  o  tym 

wspomniano,  stwierdziłem,  że  byłbym  w  stanie  zjeść  konia.  Na  surowo.  Zabrałem  się  więc  za 

posiłek  -  równie bezsmakową papkę  jak na statku, ale w  tym momencie smakowała  mi ona  jak 

najprzedniejsze same delicje. Jadłem starając się słuchać, co mówi Hanasu. 

-  Próbuję  zrozumieć  to,  co  powiedziałeś  o  tym  urządzeniu.  Chodzi  ci  o  to,  że  jego 

zastosowanie  jest  wstrętne?  -  Skinąłem  głową.  -  Mogę  cię  zrozumieć  i  to  jest  właśnie  mój 

problem. Jestem inteligentny bardziej i inaczej niż większość moich współplemieńców. Są głupi i 

pozbawieni  wyobraźni.  Wyobraźnia  i  ciekawość są  tym,  co  świadomie  wytrzebiliśmy  wiele  lat 

temu.  A to oznacza, że jestem nienormalny.  Jestem  mutantem.  Z początku się to nie ujawniało; 

wierzyłem we wszystko, co mi mówiono. Teraz dręczą mnie pytania. Wiem, że nie jesteśmy lepsi 

background image

niż reszta  ludzi. Jesteśmy  po prostu inni. Nasze próby władania  resztą są złe, a nasza pomoc  w 

inwazji obcych jest największą zbrodnią ze wszystkich. 

- To prawda - oświadczyłem przełykając ostatni kęs. 

Miałem ochotę powtórzyć spektakl z nową zawartością talerza. 

-  Gdy  odkryłem  te  fakty,  starałem  się  zmienić  nasze  cele,  ale  to  jest  niemożliwe.  Nie 

mogę nawet zmienić jednego słowa w treningu tych dzieci. A ponoć kieruję tą szkołą. 

- Ja mogę zmienić wszystko - poinformowałem go uprzejmie. 

- Oczywiście - jego nieruchoma twarz drgnęła, kąciki ust powędrowały w górę. Leciutko, 

ale jednak uśmiechnął się. - A jak sądzisz, dlaczego chciałem, abyś tu przybył? Ty możesz zrobić 

to, co ja starałem się osiągnąć przez całe życie. Możesz uratować mieszkańców tej planety. 

- Wystarczy jedna wiadomość: koordynaty tego globu i mój podpis. 

- I twoja Liga przybędzie, by nas zniszczyć. Tragiczne, ale prawdziwe. 

- Włos wam z głowy nie spadnie. 

- Tak, bo spadnie głowa! To jest kłamstwo i nie podoba mi się, że kłamiesz! 

-  To  jest  prawda!  Po  prostu  nie  wiecie,  jak  reagują  cywilizowane  społeczeństwa. 

Przyznaję, że wielu ludzi,  wiedząc, gdzie was szukać, rozerwałoby was  na  kawałki i to powoli. 

Liga po prostu będzie na was uważać i pilnować,  żebyście nie  wpadli na  kolejny głupi pomysł. 

Natomiast we wprowadzeniu zmian, o których mówisz, może wam tylko pomóc. 

- Nie rozumiem tego - był wyraźnie zaskoczony. - Oni muszą nas zabić. 

-  Przestań  z  tym  zabijaniem,  bo  już  mi  się  rzygać  chce.  To  jest  wasz  główny  problem: 

życie  albo  śmierć,  zabić  lub być  zabitym.  Ta  filozofia  należy  do historii.  Do mrocznej  historii, 

która  na  szczęście  jest  już  dawno  za  nami.  Możliwe,  że  nie  mamy  najlepszego  systemu 

etycznego, ale przynajmniej zakazuje on przemocy zinstytucjonalizowanej. Jak sądzisz, dlaczego 

waszym oślizłym koleżkom tak dobrze idzie? Bo nie ma czegoś takiego jak Flota czy Armia Ligi. 

Nie  mamy  wojen,  nie  mówiąc  o  jakichś  lokalnych  konfliktach.  To  co  walczy  z  obcymi,  to 

zbieranina  Flot  i  Policji  różnych  planet.  Nie  ma  potrzeby,  aby  rząd  używał  zabijania  jako 

narzędzia, chyba że znajdą aż coś takiego, jak na Cliaandzie, gdzie próbowaliście cofnąć zegar o 

jakieś dwadzieścia tysięcy lat. 

- Musi istnieć prawo. Kto zabija, sam musi być zabity. 

- Bez sensu. To nie wskrzesi zabitego, a społeczeństwo dokonujące zabójstwa samo staje 

się  mordercą.  Już  widzę  co  chcesz  powiedzieć.  Przemoc  rodzi  przemoc.  Kara  śmierci  jest 

background image

urzędową wendetą, a nie żadnym rozwiązaniem. 

Maszerował  w  tę  i  z  powrotem  po  pokoju,  starając  się  zrozumieć  tę  obcą  filozofię. 

Tymczasem wylizałem do czysta naczynie i łyżeczkę. W końcu opadł na swoje krzesło. 

- To co mi powiedziałeś, wykracza poza nasze rozumienie. Muszę to przeanalizować, ale 

nie  w  tym  rzecz.  Pewien  jestem,  że  plany  Kekkonshiki  muszą  zostać  pokrzyżowane,  było  już 

zbyt  wiele  niepotrzebnych  zabójstw.  To  może  się  skończyć  jedynie  śmiercią  nas  wszystkich. 

Trzeba wysłać tę wiadomość do Ligi. 

- Jak? 

- To ty musisz mi powiedzieć. Nie uważasz, że zrobiłbym to, gdybym wiedział? 

- Pewnie - teraz ja wydeptywałem podłogę. - Nie ma poczty, nie ma psimenów, zresztą to 

i tak nieistotne. Jeśli są, to tej wiadomości na pewno nie wyślą. Radio? 

- Najbliższa baza Ligi jest o czterysta trzydzieści lat świetlnych. 

- Nie będę tyle czekał. Muszę znaleźć sposób, by dostać się na statek. 

- To zbliżone do niemożliwości. 

-  Jestem  tego  pewien,  ale  musi  istnieć  jakiś  sposób.  Najlepiej  będzie  przespać  całą 

sprawę. Jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłbym się zdrzemnąć? 

Przerwał mi wysoki pisk. 

-  Komunikator  -  poinformował  mnie  Hanasu.  -  Połączenie  zewnętrzne.  Stań  w  tym 

miejscu. Będziesz poza zasięgiem kamery. 

Usiadł za biurkiem i włączył urządzenie. 

- Hanasu - oznajmił obojętnym tonem z kamiennym wyrazem twarzy. 

- Za parę  minut będzie u ciebie grupa poszukiwawcza,  która zamknie  wszystkie  wyjścia 

ze  szkoły. Ślady obcego zostały wykryte w tych okolicach. Musi ukrywać się w budynkach. W 

drodze  jest  transport  z  dalszymi  sześcioma  jednostkami.  Szkoła  zostanie  przeszukana,  a  on 

znaleziony. 

- Jakie macie dowody na to, że on jest tutaj? 

- Ślady na śniegu zmierzają w waszą stronę. Albo ukrył się w szkole, albo jest martwy. 

- Uczniowie pomogą w poszukiwaniach, znają dobrze zabudowania. 

- Wydaj rozkazy. 

Wyłączył komunikator i spojrzał na mnie zimno. 

-  Mimo  wszystko nie  zrealizujemy  naszych  planów.  Gdy  cię  złapią, użyją  axion  feeds  i 

background image

odkryją,  co  się  stało  w  tym  pokoju.  Wolisz  popełnić  samobójstwo,  czy  chcesz,  żebym  ja  cię 

zabił?  -  Wszystko  to zostało powiedziane  tak obojętnym  tonem, że  mimo chłodu panującego  w 

pokoju oblałem się potem. 

- Zaraz! Chwila! Jeszcze nie wszystko stracone. Zostawmy samobójstwo na koniec. Musi 

tu być, do cholery, jakieś miejsce, gdzie mnie nie znajdą. 

- Nie. Będą szukać wszędzie. 

- A tutaj? W twoim pokoju? Powiesz im, że sprawdziłeś, że mnie tu nie ma. 

- Nie rozumiesz. Mogę powiedzieć, co chcę, a rewizja zostanie przeprowadzona zgodnie z 

planem.  Jesteśmy bardzo dokładną rasą. 

- Ale bez wyobraźni; czekaj, coś mi świta - poza adrenaliną wydzielaną na samą myśl o 

samobójstwie nic mi nie świtało. - Okno... 

- Nie otwiera się. 

- Nawet w lecie? 

- To jest lato. 

-  Tego  się  właśnie  spodziewałem.  Mam.  Jeśli  nie  wewnątrz,  to  ukryję  się  na  zewnątrz. 

Dach. Musi tu być wyjście awaryjne dla dokonywania napraw. 

- Nie ma napraw. 

-  Słuchaj  no,  nie  bądź  taki  drobiazgowy,  musi  istnieć  jakaś  droga  na  dach.  Nigdy  nie 

wiadomo, co może się wydarzyć, a wy nie jesteście pozbawieni daru przewidywania. 

- Może masz rację. 

- Gdzie są plany szkoły? 

- W tej teczce. 

-  No  to  dawaj  je  tu!  -  praktycznie  wydarłem  mu  teczkę  z  ręki.  Przerzucałem  ją 

gorączkowo, starając się nie słuchać jego mamrotania. 

-  To  strata  czasu,  nie  ma  ucieczki,  a  ja  nie  chcę  być  przesłuchiwany  za  pomocą  axion 

feeds. Dlatego jeśli ty nie... 

- Przestań pieprzyć! - warknąłem. - Co to jest? Co oznacza ten symbol? 

- To są drzwi. 

- No! - klepnąłem go w plecy. - A teraz zrób, co ci powiem, zgoda? Zbierz ich do kupy, 

resztę wyjaśnię ci później. Oficjalnie mają pomóc w poszukiwaniach. 

Dobra  stara  dyscyplina...  Posłuchał  natychmiast.  Zanim  skończył  mówić,  miałem  już  w 

background image

głowie dalszy ciąg. 

-  Nie  mogę  ryzykować,  że  ktoś  mnie  zobaczy,  więc  musisz  mi  przynieść  z  warsztatu 

następujące  rzeczy:  z  pięćdziesiąt  jardów  liny  o  wytrzymałości  pięciuset  kilogramów,  dziesięć 

długich  mocnych  gwoździ  i  młotek  molekularny  oraz  latarkę  i  śrubokręt.  Gdzie  mogę 

bezpiecznie poczekać na ciebie? 

- Tu. Nie wiem, co planujesz, ale pomogę ci. Na samobójstwo zawsze będzie czas. 

- Wciąż ten budujący optymizm! 

Poszedł,  a  ja  zacząłem  obgryzać  paznokcie.  Podskoczyłem,  gdy  komunikator  znowu 

zadzwonił, ale trzymałem się od niego z daleka. Hanasu wrócił po czterech minutach. 

-  Ktoś  do  ciebie  -  poinformowałem  go,  odbierając  wyposażenie  i  rozkładając  je  po 

kieszeniach. 

- Wszyscy są w hallu, a pierwszy oddział już przyjechał - oznajmił. 

- Ślicznie. Idź na dół i pomóż im, żeby zaczęli od piwnicy. Potrzebuję całego czasu, jaki 

mogę mieć, bo diabli wiedzą, co spotkam na drodze. 

- Wychodzisz na dach? 

- Tego czego nie wiesz, nigdy nie powiesz. Pa. 

- Masz  oczywiście  rację  -  podszedł do  drzwi i obrócił się.  -  Powodzenia.  Tak  się chyba 

mówi w podobnych sytuacjach. 

- Się mówi. Dzięki. Już ja dopilnuję, żeby ci wyszły z głowy głupoty o samobójstwie. 

Byłem  tuż  za  nim,  tyle  że  on  schodził  w  dół,  a  ja  gnałem  schodami  w  górę  z  planem 

budynku  w  dłoni.  Zanim  dotarłem  na  strych,  zdążyłem  się  zdrowo  zasapać  -  to  był  dość  długi 

dzień.  Drzwi,  do  których  tak  biegłem,  były  zamknięte.  Użyłem  jednego  z  gwoździ  i 

zaatakowałem  olbrzymi  zamek.  Puścił  ze  straszliwym  zgrzytem.  Zanim  ucichł,  byłem  już 

wewnątrz  i  na  najlepszej  z  możliwych  dróg  do  zablokowania  zamku.  Powietrze  nie  było  zbyt 

przyjemne:  wokół  unosiła  się  woń  kurzu  i  stęchlizny,  a  w  dodatku  nie  było  nigdzie  światła. 

Użyłem  więc  latarki  i  rozejrzałem  się  wśród  otaczających  mnie  pudeł  i  starych  akt.  Drzwi, 

których szukałem, były o cztery jardy w górze, a w pobliżu nie było drabiny. 

- Ślicznie. 

Zebrałem  co  solidniej  wyglądające  pudła,  tworząc  z  nich  piramidę.  Zajęło  mi  to  trochę 

czasu,  gdyż  z  uwagi  na  kurz  nie  mogłem  ich  ciągnąć  po  podłodze.  Gdy  zakończyłem  prace 

budowlane,  nie  odczuwałem  już  żadnego  zimna.  Prawdę  mówiąc  było  mi  gorąco.  Myśl  o 

background image

zbliżającym się pościgu dodawała mi skrzydeł. 

Drzwi  o  trzystopowej  średnicy,  a  raczej  klapa  w  dachu,  umieszczone  tuż  przy  górnym 

wierzchołku  dachu,  były  zamknięte  na  głucho,  ale  na  szczęście  nie  miały  zamka.  Gdy  je 

otworzyłem,  posypała  się  całkiem  niezła  ilość  rdzy.  Ostrożnie  zdrapałem  ją  śrubokrętem,  po 

czym  starłem  z  krawędzi.  W  przeciwnym  razie  ślepy  by  zobaczył,  że  były  ostatnio  otwierane. 

Miałem nadzieję, że tutejszy woźny nie będzie się fatygował na strych. Uchyliłem klapę szerzej i 

wytknąłem  głowę  na  zewnątrz.  Oczywiście  na  całym  dachu  nie  było  ani  jednego  miejsca,  za 

którym lub w którym mógłbym się schować. 

Nie  przejąłem  się  zbytnio  tym  wszystkim.  Wbiłem  przy  drzwiach  duży  gwóźdź  i 

obwiązałem  go  liną.  Tę  o  wytrzymałości  pięciuset  kilogramów,  mającą  odpowiednią  średnicę. 

Dlatego też taką wybrałem. 

Po  tym  zabiegu  spokojnie  pozanosiłem  pudła  na  miejsca,  po  czym  uważnie  zbadałem 

podłogę, zacierając ślady mojej działalności. Przy jednym z pudeł był śliczny odcisk mojej stopy, 

przewróciłem je więc na bok. Zamaskowałem parę mniej wyraźnych śladów w podobny sposób, 

po czym  złapałem  linę zwisającą  z  dachu.  Wyłączyłem światło  upewniwszy  się  uprzednio,  czy 

młotek  i  gwoździe  są  na  miejscu  i  usłyszałem  jak  ktoś  z  tyłu  w  ciemnościach  dobiera  się  do 

zamka. 

Nie wiem, czy gdziekolwiek uwzględniają rekordy we wspinaczce na czterojardową linę, 

ale jestem pewien, że osiągnąłem jeden z lepszych czasów. W jednej chwili byłem na górze, a w 

następnej  leżałem  płasko  na  dachu  wyciągając  linę.  Zamykałem  klapę,  gdy  na  dole  zabłysło 

światło. 

-  Przeszukaj  prawą  stronę,  Bukai  -  usłyszałem  bezbarwny  głos.  -  Zaglądaj  za  pudła, 

otwieraj te, w których może się ukryć człowiek. 

Ostrożnie  spuściłem  klapę, omal  nie  tracąc przy  tym  palców. To,  że  wlezą  na  dach,  nie 

ulegało  wątpliwości.  Wejdą  wszędzie  tam,  gdzie  może  wejść człowiek. Toteż  ja  musiałem  być 

tam, gdzie nie może. 

Odkryta  powierzchnia  dachu  nie  była  zbyt  sprzyjającym  miejscem  do  ukrycia  się,  a  w 

odległości pięciu  jardów znajdowała  się jego krawędź.  Postanowiłem  zbadać, co  jest po drugiej 

stronie i odkryłem, że  metal powleczony jest cienką warstwą lodu.  Poślizg  był gwałtowny i po 

chwili  zatrzymałem  się  z  nogami  dyndającymi  poza  dachem.  Pamiętając,  że  moment  otwarcia 

klapy jest coraz bliższy, powoli podciągnąłem się do szczytu i wyjrzałem. 

background image

Oczywiście druga strona dachu była równie beznadziejnie gładka jak tamta. Odwiązałem 

linę i ruszyłem pełznąc po szczycie i robiąc co się da, aby nie zjechać na krawędź, bo oznaczało 

to pewny, acz niezbyt przyjemny sposób skręcenia karku. 

Ślizgawica na dachu dawała mi do wiwatu, aż dach się skończył, a ja, spoglądając przez 

ramię,  widziałem  klapę  doskonale,  co  znaczyło,  że  sam  byłem  równie  dobrze  widoczny.  Lina 

pomogła  mi  poprzednio  i  będzie  to  musiała  zrobić  ponownie.  Powoli  wyciągnąłem  młotek  i 

wsunąłem gwóźdź w zaczep. Jeśli dach był cienki, to mógł zadziałać jak pudło rezonansowe, ale 

musiałem  ryzykować.  Jednym  muśnięciem  wbiłem  gwóźdź  w  szczyt  dachu  i  okręciłem  linę 

grabiejącymi  palcami.  Zawiązałem  na  niej  pętlę,  w  której  umieściłem  nogę  i  zsunąłem  się  z 

dachu. 

Klapa odskoczyła z głośnym hukiem. Wisiałem cicho, słysząc wyraźnie rozmowę. 

- Widzisz kogoś, Bukai? 

- Nie. Mogę wracać? 

Świetnie, di Griz! Znowu ich przechytrzyłeś! 

- Nie. Przejdź się po dachu i sprawdź. 

To  były  automaty  nie  ludzie!  Żaden  inteligentny  człowiek  nie  wylazłby  na  ten  dach. 

Wiedziałby, co go może spotkać. Te cymbały wypełniają instrukcje na ślepo. 

Odgłosy  sapania  i  skrzypienia  przybliżały  się,  a  moja  lina  drgnęła,  gdy  ktoś  za  nią 

pociągnął.  Spojrzałem  w  górę  i  zobaczyłem  pozbawione  wyrazu  oblicze,  wychylające  się  nad 

krawędź dachu jakieś pół jarda nad moją głową. 

15 

Jego oczy malowniczo się rozszerzyły, gdy mnie zobaczył. Obrócił głowę i krzyknął: 

- Ahiru! 

Wyciągnąłem rękę, aby się go pozbyć, ale w tym momencie się poślizgnął. Pierwszy raz 

zobaczyłem jakikolwiek wyraz na twarzy tubylca - autentyczne przerażenie. Drapiąc dach zjechał 

za krawędź i zniknął. Poza odgłosem uderzenia ciała o ziemię nie było żadnego innego dźwięku. 

Wisiałem  na  linie  czekając,  co  będzie  dalej.  Poprzez  uchylone  drzwi  doszło  mnie 

przyciszone pytanie. 

- Czy Bukai powiedział coś? 

- Moje imię. 

- Gdy się ześlizgiwał? 

background image

- Tak. 

- To niedobrze. 

- Nie, lepiej, że jest martwy. Człowiek, który okazuje emocje... - Drzwi zamknęły się. 

Przyjemniaczki.  Bukai  miał  miłych  kumpli.  Zanim  do  reszty  przymarzłem  do  liny, 

zdecydowałem, że pora się ruszyć - przy pustym dachu i zamkniętych drzwiach z pewnością na 

górze było bezpieczniej i przyjemniej niż tu. Zrobiłem to jeszcze ostrożniej niż schodząc, przed 

oczyma miałem twarz Bukai i to było wystarczającym powodem. 

Na  dachu  spędziłem  długie  jak  wieczność  dziesięć  minut.  Po  czym,  szczękając zębami, 

zabrałem się do zejścia na strych. Miałem nadzieję, że jest pusty, ale tak właściwie to zaczynało 

mi być wszystko jedno. 

Na szczęście był pusty. 

Są  granice  wysiłku  i  napięcia,  jakie  może  znieść  człowiek.  Ja  swoją  osiągnąłem  na 

strychu.  Ledwie  zamknąłem  klapę,  zwaliłem  się  na  podłogę  i  zasnąłem.  Nie  wiem,  jak  długo 

spałem. Kiedy się obudziłem, nie wiedziałem, jak się mają sprawy za drzwiami i jaką właściwie 

mamy  porę  doby.  Pozostawało  jedynie  sprawdzić.  Ostrożnie  uchyliłem  drzwi.  Korytarz  był 

pusty, a za oknem nadal panowała noc. 

Miałem więc ponownie szczęście, a ponieważ sen mnie odświeżył, ruszyłem do gabinetu 

Hanasu, uważając  na  wszystko  dookoła  jak  za najlepszych czasów.  Wszędzie  panowała cisza  i 

ciemność, jednak spod drzwi gabinetu widać było smugę światła. 

Sam  Hanasu  siedział  za  biurkiem,  najwyraźniej  czekając  na  mnie.  Wślizgnąłem  się  do 

wnętrza. 

- To ty - odezwał się odstawiając szklankę z wodą. 

- Pić mi się chce - oznajmiłem sięgając po nią. 

- To trucizna - stwierdził beznamiętnie. - Nie miałem pojęcia, kto pierwszy wejdzie przez 

te drzwi. Chwilę trwało, zanim się oswoiłem z tą nowiną. 

- Wszyscy poszli? 

-  Wszyscy,  niczego  nie  znaleźli,  a  jeden  spadł  z  dachu  i  zabił  się.  Jesteś  za  to 

odpowiedzialny? 

- Pośrednio. Przestraszyłem go i widziałem, jak leciał. 

-  Przyjęli,  że  zamarzłeś  w  śniegu,  rano  zaczną  poszukiwania.  Nie  będą  zbyt  dokładni, 

gdyż są przypuszczenia, że utopiłeś się w przerębli na morzu. 

background image

-  Omal  mi  się  to udało.  Ale  do  rzeczy:  zabawa  się  skończyła  i  czas  wrócić do naszych 

problemów. 

- Przesłania wiadomości do Ligi. 

-  Właśnie.  W  spokojniejszych  chwilach  trochę  nad  tym  myślałem  tej  nocy.  Jesteś 

zmęczony? 

- Nie bardzo. 

-  Dobra.  Musimy  trochę popracować  w  warsztacie  elektronicznym.  Czy  to  możliwe  bez 

natrętów? 

- Da się zrobić, a co chcesz tam zdziałać? 

-  Zadzwoń  do  biblioteki  i  postaraj  się  o  schemat  detektora  napędu  nadprzestrzennego. 

Zakładam, że masz tu części, z których można go sklecić. 

- Mam nawet cały detektor. Jest częścią szkolenia. 

- Jeszcze lepiej. Idziemy. Na miejscu pokażę ci, o co mi chodzi. 

Muszę przyznać,  że  poszło  nam nadspodziewanie  dobrze.  Metalowa  tuba,  długa  na  trzy 

stopy i zamknięta z góry, mająca po bokach dwie metalowe prowadnice, nie wyglądała okazale, 

ale była dokładnie tym, czym miała być. 

- Co to robi? - zainteresował się Hanasu. 

-  To  musi  być  przymocowane  do  jednego  z  waszych  statków.  I  to  właśnie  jest  nasz 

następny  problem.  Jeśli  założę  go  gdzie  trzeba,  nikt  tego  nie  znajdzie,  wygląda  bowiem  jak 

standardowy  miotacz flar  -  pokazałem  mu plastikowy pojemnik. -  Ten  natomiast wystrzeliwuje 

to:  jest  to  solidna  bateria  i  nadajnik.  Zrobiłem  ich  dziesięć,  powinno  wystarczyć.  Za  każdym 

razem,  gdy  statek  wyjdzie  z  nadprzestrzeni  i  napęd  zostanie  wyłączony,  detektor  w  czubku 

wyrzutni  wykryje  to  i  wystrzeli  jeden  z  pojemników  z  radiem.  Mają  wbudowany  opóźniacz 

trzydziestominutowy,  tak  że  zaczną  nadawać,  gdy  statek  będzie  znów  w  nadświetlnej. 

Transmitowany  sygnał  zawiera  mój  kod  identyfikacyjny,  lokalizację  tej  planety  i  wezwanie  o 

pomoc. Gdy to wystartuje, pozostanie nam jedynie czekać na kawalerię. 

- A co będzie, gdy statek nie wynurzy się z nadświetlnej w pobliżu odbiornika? 

- Zwykły  rachunek prawdopodobieństwa. Większość pilotów używa  określonego punktu 

nawigacyjnego,  a  więc,  większość  z  nich  leży  w  pobliżu  stacji  Ligi.  Prawie  każda  podróż 

wymaga  trzech  do  czterech  sprawdzianów  w  normalnej  przestrzeni.  Któryś  z  nadajników 

powinien zostać przechwycony. 

background image

- Lepsze to niż nic, ale samobójstwo jest nadal możliwe - mruknął Hanasu. 

-  Mówiłem  ci  już,  że  jesteś  niepoprawnym  optymistą?  Hanasu  wrócił  do  zasadniczego 

tematu: 

- Jak przymocujesz go do statku? 

- Młotkiem! Dobra, nie pora na żarty. Muszę znaleźć sposób, aby zbliżyć się do któregoś. 

Samo przymocowanie zabiera zaledwie parę minut. Czy kosmodrom jest pilnowany? 

- Jest wokół niego siatka, o czym doskonale wiesz Strażnicy, z tego co wiem, stoją tylko 

przy bramie. 

- Więc nie powinno to być zbyt trudne. Potrzebuję twojej pomocy w dwóch kwestiach: w 

zorientowaniu się, kiedy odlatuje jakiś statek i w kwestii transportu na kosmodrom. 

-  Informacja  nie  jest problemem.  Biuletyn  podał,  że  „Takai  Cha"  startuje dziś  o  szóstej 

czterdzieści pięć. 

- Która jest teraz? 

- Trzecia jedenaście - odparł studiując cyferblat. 

-  Możesz  mnie  tam  jakoś  podrzucić  na  czas?  Chwilę  zastanowił  się,  po  czym  skinął 

głową. 

- Normalnie nie mógłbym, bo nie mam powodu, by wyjeżdżać ze szkoły, ale dziś mogę. 

Zamelduję, że chcę pomóc w poszukiwaniach. Powinni się zgodzić. 

Zgodzili  się  i  w  ciągu  dziesięciu  minut  podskakiwaliśmy  po  zlodowaciałym  polu  w 

elektrycznym i zaopatrzonym w płozy urządzeniu, służącym do wytrząsania z człowieka flaków. 

W tym czymś nie było foteli, ogrzewania i hermetyzacji kabiny. Ci ludzie naprawdę przesadzali 

w samoumartwianiu się. Pod pachą dzierżyłem metalową rurę, między nogami miałem skrzynkę 

z  narzędziami,  a  obydwoma  rękami  trzymałem  się  metalowej  rury  obciągniętej  brezentem,  a 

udającej siedzenie, aby nie rozbić sobie głowy o boki i dach skaczącego pojazdu. 

- Jak blisko ogrodzenia możesz podjechać? 

-  Jak  blisko  zechcesz.  Nie  mamy  dróg  czy  oznaczonych  tras.  Poruszamy  się  na 

radiolatarnie kierunkowe, a trasa zależy od wyboru kierunku. 

- Pierwsza dobra wiadomość. Słuchaj, wysadź mnie przy ogrodzeniu i pojedź dalej, tylko 

zapamiętaj miejsce. Wróć po godzinie. Jeśli usłyszysz coś, ale dostrzeżesz zamieszanie, jedź do 

szkoły. 

- Dobrze, będę miał czas zażyć truciznę. 

background image

- Smacznego, tylko nie śpiesz się za bardzo. Zrób to jedynie wtedy, gdy faktycznie mnie 

złapią. Może być zamieszanie, ale to wcale nie będzie jeszcze równoważne z tym, że mnie mają. 

Po  obu  stronach  drogi  pojawiły  się  niewyraźne  kształty,  po  czym  z  boku  wyskoczyło 

ogrodzenie, wzdłuż którego Hanasu jechał z zacięciem kierowcy rajdowego. 

-  Wysiadam!  -  wrzasnąłem,  gdy  w  oddali  zamajaczyła  brama.  -  Zapamiętaj  czas  i  do 

zobaczenia. 

Wyturlałem się z całym  ekwipunkiem,  zanim  dobrze  zwolnił i znalazłem się  w centrum 

miniaturowej śnieżycy. Wyjąłem ze skrzynki detektor i zbliżyłem się do ogrodzenia. 

Nic. Żadnego alarmu.  Przecięcie płotu było zadaniem dla średnio  ruchliwego paralityka. 

Zrobiłem to jedną ręką i z zamkniętymi oczami, i to dosłownie! Przepchnąłem przez otwór siebie 

i  rurę  i  załatałem  dziurę.  Zadowolony  założyłem  narty  i  ruszyłem  w  ciemność.  Sypiący  śnieg 

zacierał moje ślady, tak że miałem wszelkie powody do zadowolenia. 

Odnalezienie  okrętu  nie  było  żadnym  problemem:  wszystko  wokoło  spowijał  mrok, 

kadłub zaś był zalany światłem reflektorów. 

Wokół kręciły się maszyny obsługiwane przez ubranych w kombinezony techników. 

Trzymając  się  cienia,  zastanawiałem  się,  jak,  do  cholery,  mam  tam  podejść  i 

przymocować mój drobiazg nie wywołując alarmu. 

16 

Problem  ten  miał  tylko  jedno  rozwiązanie:  musiałem  wyglądać  tak  jak  ci,  którzy  się 

kręcili przy  statku.  Mówiąc  krótko, potrzebowałem  kombinezonu  technika.  Tak  więc  musiałem 

któregoś z nich rozebrać. 

Znalezienie ciemnego kąta za jakimiś beczkami, żeby złożyć bagaże nie było problemem, 

ale  postaranie  się  o  kombinezon  to  zupełnie  inna  sprawa.  Krążyłem  w  ciemności  w  tę  i  z 

powrotem,  bez  żadnych  rezultatów.  Łazili  parami  lub  w  większych  grupach.  Czas  uciekał  i 

godzina, jaką dałem Hanasu, dawno minęła. 

Moja  cierpliwość topniała, rozważałem jeden  samobójczy plan po drugim,  gdy  w końcu 

któregoś  ruszyło.  Zlazł  z  dźwigu  i  ruszył  ku  budynkom.  Oczywiście  dokładnie  po  przeciwnej 

stronie,  niż byłem,  ale to  już drobiazg. Zobaczyłem, jak wchodzi  w drzwi oznaczone „Benjo" i 

ruszyłem tam, wykorzystując każdą możliwą osłonę. 

Będąc zwolennikiem określonych praw osobistych, poczekałem przy wyjściu, aż załatwi 

interes z muszlą  klozetową,  po czym  go  rąbnąłem.  Było  to o tyle  łatwiejsze, że ręce nadal miał 

background image

zajęte przy rozporku i guzikach; najprawdopodobniej nawet nie wiedział, co się zdarzyło. Ja wie-

działem.  Kant  prawej  dłoni  bolał  mnie  jeszcze  przez  pół  godziny.  Rozebrałem  go  starannie, 

związałem  jakimś  drutem  i  zakneblowałem,  zamykając  w  jednej  z  kabin.  Nie  powinien  zostać 

znaleziony przed odlotem. 

Jego kombinezon był lekko przyciasny, ale i tak nikt tu nie zwracał uwagi na elegancję, a 

ochronny kask twarzowo zakrywał mi fizjonomię. 

Zabrałem,  co  moje,  i  ruszyłem  wolno  ku  statkowi.  Właśnie  ten  wolny  marsz  był 

najtrudniejszy ze wszystkiego. Nikt się za mną nie oglądał, nikt za mną nie krzyczał, wyglądało 

na to, że tutaj nic nikogo poza własnymi zajęciami nie interesuje. Mimo to odetchnąłem z ulgą, 

gdy doszedłem do dźwigu i wrzuciłem do środka manatki. 

Obsługa  urządzenia  była  jednym  z  prostszych  zadań,  więc  bez  problemów  ruszyłem 

statecznie ku jednemu z ciemnych miejsc przy płetwie ogonowej. Ku silnikom. 

Cała zabawa z przymocowaniem rury przy komorze silnika poszła łatwiej, niż należało się 

spodziewać. Dodatkową ciekawostką była  nieobecność normalnej  wyrzutni  i  to, że nic nie było 

widać z ziemi. 

Wracając  nie  ryzykowałem  marszu  przez  oświetlony  plac.  Zamiast  tego  odstawiłem 

dźwig  w  cień  najbliższego  budynku.  Do  odlotu  zostało  dziesięć  minut.  Była  już  nawet  załoga, 

która przytupywała zawzięcie. 

- Dlaczego ten dźwig tu stoi? - spytał głos z tyłu. 

- Ramstmo? - wymamrotałem nie odwracając się. 

- Nie słyszę cię. Powtórz! - głos się przybliżył. 

- Teraz lepiej? - spytałem odwracając się na pięcie i łapiąc go za gardło. 

Wybałuszył oczy, potem zresztą zamknął, gdy jego głowa zetknęła się parę razy z kabiną 

dźwigu. 

W  tej  właśnie chwili usłyszałem odlot statku.  Jeden z najprzyjemniejszych dźwięków  w 

moim życiu. 

- Udało się - pogratulowałem sobie półgłosem. - Niezliczone generacje będą błogosławić 

twoje imię, Jamesie di Griz. 

Wciągnąłem  mojego  podopiecznego  głębiej  do  jednego  z  budynków,  przy  okazji 

stwierdziłem,  że  jedne  z  drzwi  mają  nader  porządny  i  skomplikowany  zamek.  Napis  nad  nimi 

wyjaśnił wszystko, a w dodatku podsunął mi pomysł. Napis bowiem głosił: 

background image

ZBROJOWNIA 

Idealny  schowek,  ale  po  małej  rozrywce.  Zdjąłem  kombinezon,  założyłem  narty  i 

pojechałem na oświetlony teren, starając się, żeby ktoś mnie zobaczył. 

Byli największymi łamagami, jakich w życiu widziałem. 

Pętałem  się  przeszło  pięć  minut,  bez  żadnego  rezultatu.  W  końcu  przejechałem  parę 

jardów  przed  najbliższą  dwójką  i  zdążyłem  wlecieć  w  jakieś  beczki,  zanim  zwrócili  na  mnie 

uwagę.  Gdy  wreszcie  to  się  stało,  zakryłem  twarz  rękami  i  ruszyłem  z  kopyta  w  ciemność. 

Miałem nadzieję, że zapamiętali kierunek mojej ucieczki - prosto do płotu. 

Tym  razem  zrobiłem  dziurę  wystarczającą  dla  czołgu  i  nie  trudziłem  się  z  jej 

maskowaniem.  Ruszyłem  w ciemność,  szukając okazji do zamaskowania  wyraźnego śladu.  Nie 

było to takie trudne: prawie po stycznej zbliżał się jeden z tutejszych pojazdów. Dogonienie go 

nie wchodziło w rachubę, ponieważ był znacznie szybszy, ale zostawiał piękny ślad. Zmieszałem 

z  nim  swoje,  posuwając  się  lekkim zygzakiem,  po  czym  wbiłem  kije  w ubity  śnieg  i  zrobiłem 

obrót  o  sto  osiemdziesiąt  stopni,  z  którego byłby  dumny  nawet  mój  instruktor.  Trafiłem  prosto 

we  własne  ślady  i  ruszyłem  z  powrotem  nie  używając  kijków.  Prosto  do  bezpiecznego  i 

zacisznego miasta. 

Muszę przyznać, że nie przesadzali tu z godziną pobudki: na ulicach dostrzegłem ledwie 

parę  osób.  Nie  sądzę,  aby  ktoś  zwrócił  na  mnie  uwagę,  w  każdym  razie  na  pewno  nikt  nie 

podniósł alarmu. Zbliżyłem się do portu kosmicznego. Tu także panowała cisza i spokój, żadnych 

śladów nagłej aktywności. Z pobliskiego okna dochodził miły blask, toteż nie omieszkałem tam 

zajrzeć.  Sprawa  stała  się  bardziej  atrakcyjna,  gdy  odpowiednio  zaokrąglona  autochtonka 

odwróciła się do okna. Angelina  zawsze urządza mi awantury  o  flirty, toteż musiałem  w końcu 

dać  jej jakieś po  temu podstawy.  Nawet  to, że marnowałem cały wysiłek  włożony  w zacieranie 

fałszywych śladów, nie zmieniło mojego postanowienia. Zdjąłem narty, postawiłem je w śniegu i 

otworzyłem drzwi. 

- Dzień dobry. Wygląda na to, że nadal mamy mróz - oznajmiłem. 

Spojrzała  na  mnie  w  milczeniu.  Była  młoda  i  atrakcyjna,  choć  zupełnie  pozbawiona 

makijażu i ubrana tak, że każdą normalną kobietą by zatrzęsło. 

-  Jesteś  tym,  którego  szukają  -  stwierdziła  bez  śladu  emocji  w  głosie.  -  Muszę  iść  ich 

zaalarmować. 

- Nie pójdziesz i nie zrobisz tego - skurczyłem się, gotów ją zatrzymać. 

background image

- Tak, panie - odparła i wróciła do garów. 

Panie!  Te  przyjemniaczki  musiały  być  antyfeministami  wszech  czasów.  Uznając  brak 

uczuć  za  cnotę,  kobiety  musieli  traktować  jak  bydło  i  niewolników.  Na  to  zresztą  wskazywał 

stojący  przede  mną  dowód.  Po  setkach  lat  tresury  wyhodowali  z  całą  pewnością  perfekcyjne 

służące. 

- Co gotujesz, kwiatuszku? 

- Tu jest wrzątek, tu zupa rybna, a tutaj okraszona ryba, a tu... 

- Ślicznie. Poproszę porcję każdej z tych rzeczy, z wyjątkiem wrzątku, rzecz jasna. 

Podała mi parę metalowych misek i kościaną łyżkę. Jedzenie było równie bezbarwne jak 

do tej pory, ale i tak dwukrotnie opróżniłem talerz, zanim stwierdziłem, że wystarczy. 

- Nazywam się Jim - stwierdziłem skończywszy. - A ty? 

- Kaem. 

- Dobre jedzenie, Kaem. Trochę niedoprawione, ale to nie twoja wina. Zadowolona jesteś 

z tego zajęcia? 

- Nie wiem, co to znaczy: zadowolona. 

- Tak myślałem. W jakich godzinach tu pracujesz? 

- Nie wiem, o co chodzi. Wstaję, pracuję, idę spać. Zawsze tak jest. 

- Bez weekendów, wakacji i świąt. Tu faktycznie potrzeba dużych zmian. Mam nadzieję, 

że  to  już niedługo. Tej kultury  nie  trzeba niszczyć.  Sama się  rozpadnie,  ledwie dotrze  tu trochę 

cywilizacji.  Historycy  będą  za  parę  lat  nieźle  łapali  się  za  głowy  nad  waszymi  zwyczajami.  O 

której podajecie tu śniadanie? 

- Za parę minut, gdy zadzwoni dzwon - odparła spoglądając na zegar. 

- Kto tu jada? 

- Mężczyźni, żołnierze. 

Byłem na nogach, zanim wymówiła ostatnią sylabę i nakładałem rękawice. 

-  Jedzenie  było  wspaniałe,  ale  mam  niewiele  czasu.  Muszę  zdążyć,  zanim  wzejdzie 

słońce.  Mam  trochę  spraw  do  załatwienia.  Przepraszam,  nie  będziesz  bardzo  zachwycona,  gdy 

cię zwiążę? 

- Zrób ze mną, co zechcesz, panie - odparła opuszczając oczy. 

Po raz pierwszy w życiu wstydziłem się, że jestem płci męskiej. 

-  Wkrótce  będzie  lepiej,  Kaem.  Przyrzekam  ci.  Jeśli  się  stąd  wydostanę,  to  obiecuję  ci 

background image

przysłać jakieś stroje, szminki i parę publikacji ruchu emancypacyjnego. Gdzie tu jest magazyn? 

Grzecznie  pokazała  mi  kierunek,  więc  pocałowałem  ją  na  pożegnanie  i  z  ledwością 

zdołałem  przeszkodzić  w  rozebraniu  się.  Już  widzę,  jakimi  czułymi  kochankami  są  ci  tutaj! 

Romantycy,  psiakrew!  Następny  kwiatek  do  listy.  Kaem  zupełnie  nie  protestowała,  gdy  ją 

wiązałem  i  zamykałem.  I  tak  znajdą  ją,  ledwie  śniadanie  się  spóźni,  ale  wszystko,  czego 

potrzebowałem, to parominutowe wyprzedzenie. 

Narty przypiąłem dopiero na lodzie, żeby nie zostawiać śladów; po czym ruszyłem przed 

siebie starając się, o ile to było możliwe, krzyżować swoją drogę ze śladami innych nart. 

Przedostałem się przez płot, co robiło się już nudną rutyną i uśmiechnąłem się, słysząc po 

drugiej  stronie  syreny  i  inne  oznaki  aktywności.  Chyba  w  końcu  dostrzegli  moją  poprzednią 

wizytę.  Najwyższy  czas.  Nie  dość,  że  chciało  mi  się  spać,  to  jeszcze  zaczynało  świtać. 

Zamaskowałem dziurę i ruszyłem ku zbrojowni. 

Oczywiście, nikt  mnie nie widział,  a  facet, którego  tu przywlokłem, zdążył zniknąć,  jak 

zresztą wszyscy inni w zasięgu wzroku. 

Sforsowałem  zamek,  uziemiłem  alarm  bez  większych  trudności,  po  czym  podłączyłem 

wszystko  na  miejsce  i  na  ołowianych  nogach  obszedłem  pomieszczenie.  Ułożyłem  się  na 

skrzynkach  granatów  odłamkowych  mając  nadzieję,  że  nie  mają  nic  przeciw  temu  i  zasnąłem 

prawie natychmiast. 

Cudowne  uczucie  -  byłem  pewien,  że  mogę  robić  to  całą  wieczność,  tyle  że  coś  mi, 

cholera, nie dało. Obudziłem się momentalnie, gdy zrozumiałem, co. Było zupełnie jasno, a ktoś 

majstrował przy zamku. 

Pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Zapomniałem, z kim mam do czynienia. Ledwie 

ci  tutaj  dowiedzieli  się  o  moim  zmartwychwstaniu,  po  prostu  zarządzili  przeszukanie  całego 

miasta. Zabawa się skończyła. 

17 

Drzemka mnie odświeżyła, a wściekłość dodała sił. Wściekły byłem głównie na siebie, za 

głupie  postępowanie,  rzecz  oczywista.  Jak  każdy  normalny  człowiek  miałem  wielką  ochotę 

wyładować się na kimś innym, a zatem oberwał ten, który wszedł pierwszy. Przeszkodziły mi w 

tym  trochę  narty,  o  które  się  potknąłem,  zapominając  o  ich  istnieniu,  ale  i  tak  nie  miało  to 

większego znaczenia. Klient, podobnie jak wszyscy przedstawiciele jego rasy, nie miał pojęcia o 

walce wręcz. 

background image

Zebrałem  narty  i  kijki  i  wyjrzałem  na  korytarz.  Wszędzie  pełno  było  zapalonych 

poszukiwaczy mojej skromnej osoby, ale dopiero przy drzwiach wyjściowych jeden z nich mnie 

dojrzał. Zdążyłem zrobić całe trzy kroki, zanim zdobył się na reakcję. 

- On jest tutaj, próbuje uciekać - oznajmił monotonnym tonem. 

-  Nawet  to  robi!  -  wrzasnąłem  wypadając  na  dwór,  prosto  na  najbliższego  z  nich.  Po 

dwóch sekundach pozostało mi jedynie zapiąć narty i ruszać w drogę. 

To wszystko było i tak odwlekaniem nieuniknionego. 

Bramę  strzegła  wzmocniona  warta,  a  ze  wszystkich  stron  widać  było  zbliżające  się 

sylwetki  tutejszych pojazdów.  Mógłbym  może dostać się do  miasta  i  szukać  tam  kryjówki,  ale 

jeden  człowiek  przeciw  całej  planecie  ma  minimalne  szansę.  Może  Hanasu  miał  filozoficzną 

odpowiedź na ten problem, ale osobiście zdecydowanie nie nadaję się na samobójcę. 

Rzecz  jasna,  moje  rozmyślanie  nie  przeszkadzało  mi  w  poruszaniu  się.  Za  mną  zresztą 

podążała  pogoń  i  obie  te  kwestie  tak  zaabsorbowały  moją  wyobraźnię,  że  silniki  rakiety 

usłyszałem  dopiero,  gdy  była  nad  moją  głową.  Podobnie  jak  reszta  przytomnych  stanąłem, 

popatrzyłem i osłupiałem. 

Spoza  nisko  wiszących  chmur  opuszczał  się  na  strumieniach  odrzutu  niewielki  statek 

zwiadowczy. 

Z połączonymi pierścieniami Ligi na kadłubie! 

-  Udało  się!  -  wrzasnąłem  ruszając  z  kopyta  ku  podskakującej  na  amortyzatorach 

jednostce. 

Nie ma potrzeby dodawać, że biegłem samotnie. Tubylcy nie byli równie entuzjastycznie 

nastawieni do tego, co przybyło. W każdym razie byłem na miejscu, gdy otworzył się właz. 

-  Witamy  na  Kekkonshiki  -  oznajmiłem  facetowi  stojącemu  w  otworze.  -  Przyłącz  tę 

planetę do Ligi, o zdobywco! 

- Nic nie wiem o żadnym zdobywaniu - odparł obdarzony nader bujną fryzurą młodzian w 

nieporządnym  nad  wyraz  kombinezonie.  -  Dostałem  polecenie zabrania  stąd  niejakiego  Jamesa 

Bolivara di Griz. 

- Masz go przed sobą. 

- Podobnie jak tubylcy, tylko że oni mają jeszcze całą masę broni. Właź na pokład. 

- Najpierw uświadomię tym typom, jakiej wiekopomnej chwili są świadkami. 

Z  radością  zobaczyłem znajomą  gębę  na  czele  całej  zgrai.  To  był  Kome,  kapitan  mojej 

background image

ostatniej podróży. 

- Rzuć broń - poleciłem. Zamiast tego ją uniósł. 

- Pójdziecie ze mną. Obaj - rozkazał. 

Czerwone  płatki  zawirowały  mi  przed  oczami.  Ci  ludzie  byli  tak  tępi,  że  aż  mnie 

zemdliło. To, że przez ich durnotę zginęło już tak wiele istnień, tylko pogłębiało to uczucie. 

- Błagam, nie strzelaj! - wrzasnąłem wyrzucając w górę ręce i skacząc ku niemu. 

Wykręciłem mu rękę, przechwyciłem pistolet i z całej siły wepchnąłem mu lufę w kark. 

-  Posłuchajcie,  bałwany!  -  wykrzyknąłem.  -  Wszystko  się  skończyło.  Przegraliście!  Nie 

zdziałacie  już  nic  złego  w  galaktyce.  Jedyną  podstawą  waszej  siły  i  władzy  była  nieznana 

lokalizaga tej planety, tak że mogliście się tu kryć jak karaluchy, ale to już przeszłość. Widzicie 

ten emblemat na burcie. To statek Ligi. Wiedzą, gdzie jesteście, kim jesteście i co z wami zrobić! 

Sprawiedliwość  przybyła  w  postaci  tego  oto  młodzieńca,  który  właśnie  ogłosił  przyłączenie 

waszej planety do Ligi. 

- Zrobiłem to? - sapnął z niedowierzaniem. 

- Zamknij się, palancie, i bierz się do roboty. 

- Moją robotą jest zabranie ciebie. 

-  Dostałeś  awans.  Zabierz  im  broń  -  byłem  lekko  zdesperowany,  bo  reszta  zaczęła 

podnosić spluwy do oka, a znając ich zwyczaje, wiedziałem, że spokojnie zastrzelą Kome, byle 

mnie  dostać.  -  No,  Kome,  powiedz  kumplom,  żeby  się  poddali.  Jeśli  ktoś  tu  wystrzeli,  to  wam 

wszystkim nogi z dupy powyrywam. 

Rozmyślał chwilę na swój pokręcony sposób, po czym podjął decyzję: 

- Obecność tego statku może być przypadkowa. 

-  Nie  jest  -  wtrącił  się  pilot.  -  Pokażę  ci  wiadomość,  jaką  otrzymałem  wraz  z  ogólnym 

alarmem, kierującym wszystkie jednostki ku tej planecie. Szukaliśmy was od jakiegoś czasu. Idę 

po wiadomość. 

- Zabijcie ich obu - rozkazał Kome. - Jeśli zełgali, to będzie po problemie, a jeśli nie, to i 

tak nie ma żadnej różnicy. Wszyscy jesteśmy martwi. 

- Odsuń się - polecił mu najbliższy. - Albo będę musiał cię zastrzelić. 

- Strzelaj - padła spokojna odpowiedź. 

- Stać! - wrzasnąłem, pakując gościowi kulę w ramię i wytrącając broń - To nie ma sensu! 

Myśleli  inaczej.  Paru  wzięło  mnie  na  cel,  gdy  pilot  doręczył  wiadomość,  o  której 

background image

wspominał. Nie taką zresztą, jakiej oczekiwali. Nie był na tyle głupi, zwiadowcy rzadko kiedy są 

imbecylami. 

Dziobowa  wieżyczka  artyleryjska  obróciła  się  łagodnie,  siejąc  pociskami  na  wszystkie 

strony.  Nie  tracąc  czasu  dałem  mojemu  więźniowi  po  łbie,  żeby  grzecznie  szedł  za  mną  i 

ruszyłem do śluzy. Wdusiłem przycisk uszczelniania, a Kome okazał oznaki żywotności, o które 

go  nie  podejrzewałem.  Zdrowy  kopniak  w  bok  głowy  załatwił  tę  sprawę,  rozciągając  go  na 

śniegu.  Normalnie  nie  lubię  takich  rzeczy,  ale  tym  razem  sprawiło  mi  to  czystą,  nieskalaną 

przyjemność. 

- Lepiej się połóż. To będzie pięciogeowy start - poinformował mnie pilot. 

Był.  Dzięki  niemu  szybko  pokonałem  ostatnie  cale  dzielące  mnie  od  podłogi.  Gdy 

przestałem widzieć jedynie rozmazane plamy, unosiłem się już w stanie nieważkości. 

- Serdeczne dzięki - mruknąłem. 

- Cała przyjemność po mojej stronie. Masz dość natrętnych kumpli. 

- Kumpli! Te cymbały wymyśliły całą tę wojnę! A tak na marginesie, jak wam idzie? 

- Nadal przegrywamy - warknął - i nic nie możemy na to poradzić. 

- Nie opowiadaj bzdur - to tylko pech. Leć do najbliższej stacji z psimenami, mam masę 

zaległej korespondencji. Nie wiesz przypadkiem, czy obcym odbito jeńców? 

- Masz na myśli admirałów? Wrócili biedacy. Wiesz, normalnie nikogo nie obchodzi, co 

się przytrafia starszym rangom oficerom, ale tym razem to naprawdę nie było przyjemne. 

- Wyleczą ich. Wybacz, że się cieszę, ale moja żona i synowie byli odpowiedzialni za tę 

ucieczkę, a to, co powiedziałeś oznacza, że im się udało. 

- Masz niezłą rodzinkę. 

- Możesz to powtórzyć? 

- Masz niezłą rodzinkę. 

- Miło to słyszeć. Wyduś trochę życia z tego mebla. Musimy się pośpieszyć. 

Zanim  dolecieliśmy  do  najbliższej  stacji,  miałem  już  wszystko  rozpisane.  Z  pewnością 

stać  było  flotę  na  wyłączenie  ze  swojego  składu  paru  jednostek  z  oddziałami  desantowymi,  a 

więcej nie było tu potrzeba, a zatem  Kekkonshiki powinna być niedługo normalnym,  cywilizo-

wanym  światem.  Do  ogólnego  planu  dołączyłem  jeszcze  dokładne  instrukcje,  gdzie  znaleźć 

Hanasu i co z nim zrobić. Najważniejszą sprawą było spacyfikowanie planety i osłonięcie w ten 

sposób  tyłów.  Wojna  była  nadal  do  wygrania.  W  trakcie  drogi  przestudiowałem  wszystkie 

background image

możliwe raporty, toteż gdy dotarłem wreszcie do Kwatery  Głównej Korpusu, miałem gotowych 

parę planów. Wszystkie zresztą zostały wymiecione z mojej głowy na widok ukochanej osoby. 

- Powietrza... - jęknąłem po nieskończenie długim uścisku. - Miło być w domu. 

- Mam coś więcej w zapasie, ale sądzę, że najpierw chciałbyś trochę przyjrzeć się wojnie. 

- Jeśli nie masz nic przeciwko, najdroższa. Miałaś jakieś problemy z admirałami? 

- Żadnych, tak pięknie wszystko zamieszałeś, że mogło to służyć za lekcję poglądową dla 

chłopców. Aktualnie są wraz z flotą i usiłują wygrać wojnę. Bałam się o ciebie. 

-  Miałaś  rację,  ale  to  już  skończone.  Czy  nie  zabrałaś  przypadkiem  paru  upominków  w 

drodze przez ich skarbiec? 

-  Zostawiłam  to  bliźniakom.  Sporo  odziedziczyli  po  tatusiu.  Jestem  pewna,  że  zabrali 

sobie sporo, ale i tak to, co zostało, wystarczy nam na niezależne życie. Jeśli przeżyjemy wojnę, 

oczywiście. 

- Co się tam właściwie dzieje? 

-  Nic  dobrego.  Co  prawda,  gdy  obcy  pozostali  sami,  okazało  się,  że  są  dość  głupimi  i 

prymitywnymi  przeciwnikami.  Jednak  muszą  mieć  paru  dowódców  trochę  mniej  durnych  od 

reszty. Opuścili bazę i rozpoczęli frontalny, zmasowany atak. Poddaliśmy więc tyły i robimy to 

nadal,  sprawiając  jedynie  czasami  wrażenie,  że  stajemy  do  bitwy.  Nie  ma  co  się  dziwić.  Ich 

przewaga w uzbrojeniu i liczebności wynosi coś koło dziewięciuset do jednego. 

- Jak długo to może potrwać? 

-  Niedługo.  Już  prawie  skończyły  nam  się  przestrzenie  międzyplanetarne.  Wkrótce 

wejdziemy w pustkę międzygwiezdną, a tam nie ma już gdzie uciekać. Nawet te cymbały będą w 

stanie  to przewidzieć.  Wszystko,  co  muszą zrobić,  to  zostawić połowę  swoich  sił  na  jej  skraju, 

aby nas nie wpuścić z powrotem i powybierać nasze planety na drodze desantów. 

- To nie brzmi zbyt optymistycznie. 

- Bo nie jest optymistyczne. 

- Nie martw się, słonko. Twój kochany Jim uratuje galaktykę. 

- Znowu! To miłe - pocałowała mnie. 

- Kazano mi tu przyjść - oznajmił z tyłu znajomy głos - tylko po to, żebym zobaczył, jak 

się całujecie? Jestem zajętym człowiekiem i nie mam... 

- Nie tak zajętym, jak wkrótce będziesz, profesorze. 

- Co ty znowu wymyśliłeś? 

background image

- Wymyśliłem, że zrobisz broń, dzięki której uratujesz nas wszystkich. Twoje imię będzie 

pisane złotem we wszystkich podręcznikach historii. „Coypu, Zbawiciel Galaktyki". 

- Zidiociałeś do końca! 

- Nie myśl, że jesteś oryginalny. Wszyscy geniusze nazywani byli idiotami. Albo jeszcze 

gorzej. No, ale do pracy: czytałem ściśle tajne raporty,  w których było napisane, że wierzysz w 

światy równoległe... 

- Cicho, durniu! Nikt nie miał o tym wiedzieć! A zwłaszcza ty!!! 

- Przypadek... hm... prawda...  -westchnąłem. -  Szafa się otworzyła, gdy  przechodziłem i 

wypadła twoja teczka. Z tymi światami to prawda? 

-  Prawda,  prawda  -  westchnął  ciężko.  -  Na  ślad  naprowadziły  mnie  twoje  eskapady  z 

time-helixem, gdy trafiłeś do historii, której nie było. 

- Dla mnie była! 

-  Oczywiście,  właśnie  ci  to  powiedziałem.  Jeśli  istnieje  jedna  odmienna  przeszłość,  to 

może ich istnieć nieskończona liczba, to chyba logiczne? 

- Oczywiście - zgodziłem się natychmiast. - Poeksperymentowałeś więc? 

-  Owszem.  Uzyskałem dostęp do  światów  równoległych  i  przeprowadziłem obserwacje. 

Tylko co to ma wspólnego z ocaleniem galaktyki?! 

- Jeszcze tylko jedno pytanie i zaraz ci powiem. Jest możliwe przejście do takiego świata? 

- Pewnie, że jest. Jak inaczej mógłbym poczynić obserwacje? Wysłałem tam robota. 

- Jak dużego? 

-  Miało  być jedno  pytanie. Z  tobą  tak  zawsze.  No dobra;  wielkości  małego słonia.  A  w 

ogóle, to wszystko zależy od rozmiarów pola. 

- Otóż i mamy odpowiedź. 

- Masz dla siebie - oznajmiła Angelina - ale dla mnie ma to niewiele sensu. 

-  Pomyśl  trochę,  skarbie.  Montujesz  to  urządzenie  na  krążowniku,  wraz  z  odpowiednio 

dużymi  generatorami,  po  czym  wysyłasz  go,  aby  dołączył  do  naszej  floty  i  wydajesz  obcym 

bitwę. Nasza flota ucieka, krążownik zostaje w tyle, wróg nas goni i włączamy pole. 

-  I  wyślemy  te  obrzydlistwa  wraz  z  ich  armatami  do  sąsiedniego  wszechświata  i  mamy 

spokój! 

-  Właśnie  coś  takiego  chciałem  powiedzieć  -  zauważyłem.  -  Możemy  tego  dokonać, 

Coypu? 

background image

- To możliwe, całkiem możliwe... 

- No, prowadź nas do laboratorium i pokaż to urządzenie! 

Najnowszy  wynalazek  Coypu  nie  wyglądał zbyt  okazale;  masa  skrzynek,  kabli  i  innych 

takich, porozstawianych po całym pomieszczeniu. Tym niemniej wynalazek istniał był realnie. 

- Nazwałem to parallelilizer - oświadczył. 

- Nie chciałbym powtarzać tego trzy razy szybciej - mruknąłem. 

-  Nie  błaznuj, di  Griz!  To urządzenie zmieni  losy  naszego  wszechświata  i  przynajmniej 

jednego nie znanego tobie. 

- Nie udawaj zgryźliwego - powiedziałem ugodowo. - Bądź tak miły i pokaż nam, jak to 

działa. 

Pomrukując  coś  pod  nosem,  wziął  się  do  roboty  przerzucając  przełączniki,  stukając  w 

zegary i wiążąc jakieś druty. Nie mając żadnego konkretnego zajęcia, zabrałem się za całowanie 

Angeliny, czemu ta ostatnia nie była przeciwna. Coypu, nieświadom niczego, udzielał nam kursu 

teoretycznego. 

-  Precyzja  jest  najważniejsza.  Różne  światy  równoległe  są  oddzielone  od  siebie  nader 

cienkim  tohtonem,  jak  sobie  sami  zresztą  możecie  wyobrazić.  Najtrudniejsze  jest  wybranie 

jednego  z  nieskończoności,  a  szczególnie  tego  nabliższego  nam.  Oczywiście  jest  to  także 

najprostsze z uwagi na energię, jaka jest potrzebna do tego celu. Dlatego też teraz znajdziemy się 

w najbliższym... O! 

Światła  przygasły,  gdy  wdusił  ostatni  guzik,  urządzenie  zaczęło  melodyjnie  buczeć,  w 

powietrzu zaś można było wyczuć zapach ozonu. Puściłem Angelinę i rozejrzałem się wokoło. 

- Wiesz, profesorze, z tego co widzę, to nic się nie stało. 

- Kretyn! Spójrz przez ten generator pola. 

Spojrzałem przez żarzącą się ramę z miedzianego drutu i nadal nic nie widziałem, o czym 

nie  omieszkałem  go  poinformować.  Spróbował  wyrwać  sobie  dla  dramatycznego  efektu  parę 

włosów, ale było to zadanie z góry skazane na niepowodzenie, jako że był prawie łysy. 

- Spójrz przez pole, a zobaczysz sąsiedni świat. 

- Wszystko, co widzę, to to samo laboratorium. 

- Debil! To nie jest to  laboratorium,  tylko  tamto,  z  tamtego  świata.  Istnieje tam,  tak  jak 

nasze istnieje tutaj. 

- Cudownie - uśmiechnąłem się, nie chcąc go obrazić. - Rozumiem, że wystarczy przejść 

background image

przez ten drut i już tam będę. 

-  Przypuszczalnie,  ale  równie  dobrze  możesz  być  trupem.  Jak  dotąd  nie  robiłem 

doświadczeń z żywymi stworzeniami. 

- Czy nie czas na nie? - spytała uprzejmie Angelina. - Tylko nie z moim mężem. 

Ciągle mrucząc Coypu wyszedł, by wrócić po chwili z białą myszką. Obwiązał ją drutem, 

przywiązał do kija i powoli przesunął przez ekran. Nie stało się dokładnie nic, poza tym że mysz 

wyślizgnęła  się  z  pętli  i  spadła  na  podłogę,  po  czym  pozbierała  się  i  zniknęła  z  naszego  pola 

widzenia. 

- Gdzie to polazło? - zdumiałem się. 

- W świat równoległy. 

- Biedactwo, wyglądała na przestraszoną - zauważyła Angelina. - Ale nie wydaje się, żeby 

doznała jakichś obrażeń. 

- Trzeba zrobić test, puścić więcej myszy i sprawdzić dokładnie ich... 

- Normalnie, owszem - przerwałem mu wyliczankę - ale mamy wojnę i brak nam czasu. 

Jest jeden sposób, aby mieć całkowitą pewność od razu... 

-  Nie!  -  Angelina  była  szybsza  w  kojarzeniu  od  profesora,  ale  i  tak  się  spóźniła. 

Albowiem mówiąc to przeszedłem przez ekran. 

18 

Jedyne,  co  poczułem,  to  lekkie  mrowienie,  choć  i  ono  mogło  być  wytworem  mojej 

wyobraźni.  Rozejrzałem  się  wokoło.  Wszystko  wyglądało  niby  tak  samo,  choć  rzecz  jasna 

paralleliłizera nie było w pokoju. 

- Jamesie di Griz! Wracaj natychmiast, albo pójdę po ciebie! - usłyszałem głos Angeliny. 

- To przełomowy moment w dziejach nauki i nie zamierzam zmarnować okazji. 

Spojrzenie  na  drugą  stronę  ekranu  spowodowało,  że  poczułem  się  osobliwie:  ten  sam 

pokój  i  to  w  dodatku  z  Angelina  i  profesorem,  tyle  że  znikający.  Od  tej  strony  pole  było 

niewidoczne,  ale  gdy  obszedłem  je  z  tyłu,  zobaczyłem  czarną  płaszczyznę  unoszącą  się  w 

powietrzu 

Zanim  wróciłem,  wyjąłem  pisak  i  aby  uwiecznić  wydarzenie  napisałem  na  ścianie:  TU 

BYŁ  STALOWY  SZCZUR.  Niech  ci  tutaj  też  mają  trochę  zajęcia  umysłowego.  W  tym 

momencie drzwi do pokoju zaczęły się otwierać, toteż dałem nura w ekran. 

- Bardzo interesujące - oznajmiłem wysuwając się z objęć Angeliny. 

background image

Coypu wyłączył maszynę i przyglądał się nam pobłażliwie, 

- Jak duży ekran możesz zrobić? 

- Teoretycznie nie ma ograniczeń. Może być tak duży, że od razu wyślesz ich całą flotę do 

diabła. 

- Właśnie o to mi chodziło. Zabierz się za robotę, ja zaś rozpowszechnię dobre wieści w 

naszych szeregach. 

Zebranie  wszystkich  wodzów  Indian  do  kupy  nie  było  proste,  gdyż  byli  zajęci 

przegrywaniem wojny (i to na dużą skalę). W końcu zaprzęgnąłem do tego Inskippa, a ponieważ 

używali  naszej  bazy  jako  Kwatery  Głównej,  trudno  im  było  nie  przybyć.  Oczekiwałem  ich  w 

odświętnym mundurze z baretkami na piersiach. Pomamrotali do siebie, zapalili potężne cygara i 

gapili się na mnie. Gdy wszyscy usiedli, zastukałem w stół, by zyskać ich uwagę. 

- Panowie, aktualnie przegrywamy wojnę - oznajmiłem - 

- Nie przyszliśmy tu po to, żebyś był łaskaw nam o tym powiedzieć - warknął Inskipp. - O 

co chodzi, di Griz? 

- Zebrałem was tu, aby oznajmić, że koniec wojny jest bliski. Wygramy ją! - to w końcu 

zwróciło ich uwagę;. Wszyscy jak jeden mąż wybałuszyli na mnie oczy. - Zostanie to dokonane 

za  pomocą  urządzenia  zwanego  parallelilizerem,  które  pośle  flotę  obcych  do  równoległego 

wszechświata. 

- O czym mówi ten szaleniec? - zdumiał się jeden z admirałów. 

-  Mówię  o  pomyśle  tak  nowym,  że  mój  umysł  z  trudem  go  rozumie  i  nie  oczekuję,  że 

wasze  zwapniałe  szczątki  szarych  komórek  byłyby  w  stanie  to  zrobić,  ale  zawsze  możecie 

próbować  -  odpowiedzią  był  wściekły  pomruk.  -  Teoria  jest  taka:  możemy  podróżować  w 

przeszłość,  ale  nile  możemy  jej  zmieniać.  Jednakże  takie  zmiany  zostały  poczynione,  a  nie 

odczuliśmy ich w naszej teraźniejszości. Wniosek jest prosty: zmieniliśmy nie naszą przeszłość, 

tylko  przeszłość  jakiegoś  innego  świata,  zbliżonego  do  naszego.  Wynalazek  profesora  Coypu 

pozwala  nam  przechodzić  do  tych  równoległych  wszechświatów.  Mając  wystarczająco  duży 

ekran możemy wysłać całą nieprzyjacielską flotę w inny wymiar. Są pytania? 

Było dużo. Po półgodzinie wyjaśniania zdołałem ich przekonać, że po pierwsze nie jestem 

idiotą, po drugie to, co mówię, jest wykonalne. Morale zebranych wyraźnie uległo poprawie. Gdy 

Inskipp przemówił, jasne było, że mówi w imieniu ich wszystkich: 

- Możemy to zrobić! Skończyć tę wojnę i posłać ich do innego świata! 

background image

- Całkiem słusznie - zgodziłem się. 

-  TO  JEST  ZABRONIONE  -  rozległ  się  głęboki  głos  promieniujący  najwyraźniej  z 

pustego powietrza nad stołem. 

Przynajmniej  jeden z obecnych złapał  się za pierś. Czy to  ze względów religijnych,  czy 

też z uwagi na awarię stymulatora. 

Z Inskippem nie poszło tak łatwo: 

- Kto to powiedział? Który dowcipniś ma projektor głosu? 

Rozległy  się  głośne  zapewnienia  o  niewinności  i  okrzyki  oburzenia.  Zapanowało 

zamieszanie i ogólne szukanie projektora. Uspokoiło się, gdy głos przemówił ponownie. 

- Jest to zabronione, gdyż jest to niemoralne. Powiedzieliśmy. 

- Kto powiedział? - syknął Inskipp. 

-  My.  Korpus  Moralności  -  tym  razem  głos  doszedł  od  drzwi,  co  było  kolejnym 

zaskoczeniem. 

Po kolei głowy zgromadzonych odwracały się w tym kierunku, tak że wchodzący skupił 

na sobie całą  uwagę. Trzeba przyznać, że  robił  wrażenie:  wysoki,  z długimi  białymi  włosami  i 

takąż brodą, ubrany w powłóczystą białą szatę. Inskipp jednak nie zwrócił na to większej uwagi. 

- Jesteś aresztowany. Nigdy nie słyszałem o jakimś tam Korpusie Moralności. 

-  Oczywiście,  że  nie  -  odparł  spokojnie  nowo  przybyły.  -  Jesteśmy  zbyt  utajnieni,  byś 

mógł cokolwiek o nas wiedzieć. 

- Utajnienie - warknął Inskipp. - Mój Korpus Specjalny jest tak tajny, że większość ludzi 

sądzi, że to tylko plotki. 

- Wiem. To żadna tajność. Mój Korpus Moralności jest tak tajny, że nie ma o nim nawet 

plotek. 

Inskipp  zaczynał  czerwienieć  i  najwyraźniej  brakowało  mu powietrza.  Szybko  stanąłem 

między nimi, zanim zdołał wybuchnąć. 

- Interesujące, ale chcielibyśmy jakiegoś dowodu, no nie? 

- Proszę - nawet nie drgnęła mu powieka. - Jaki jest wasz najtajniejszy kod? 

- Może mam ci powiedzieć? 

- Oczywiście, że nie. Ja ci powiem. Szyfr Yasarnap, zgadza się? 

- Niewykluczone - przyznałem. 

-  Jim,  idź  do  komputera  i  podaj  w  tym  kodzie  następujące  polecenie:  wszystkie  dane  o 

background image

Korpusie Moralności. 

- Ja to zrobię - sapnął Inskipp. - Agent di Griz nie jest wtajemniczony. 

Wszyscy  mu  się  przyglądali,  gdy  uruchamiał  komputer,  (a  ja  przez  grzeczność  nie 

protestowałem). Wyjął z kieszeni taśmę z szyfrem, podłączył ją i wypisał polecenie. 

- Kto pyta? - zachrypiał głośnik. 

- Ja, Inskipp, szef Korpusu Specjalnego. 

-  Korpus  Moralności  jest  tajną  siłą  Ligi  o  bezwzględnym  pierwszeństwie.  Jego  rozkazy 

muszą być wykonywane natychmiast. Aktualnie jego szefem jest Jay Hovah. 

-  Jestem  Jay  Hovah  -  oznajmił  nowo  przybyły.  -  I  powtarzam:  zakazane  jest  wysyłanie 

najeźdźców do innego wszechświata. 

-  Dlaczego?  -  spytałem.  -  Nie  masz  nic  przeciwko  temu,  żeby  ich  powystrzelać, 

powywieszać, zgwałcić, jeśli komuś z nas przyjdzie ochota, nie? 

- Walka w obronie własnej nie jest niemoralna. To jest obrona czyjegoś domu, bliskich i 

samych obrońców. 

- Skoro nie masz nic przeciwko temu, aby do nich strzelać, to co ci przeszkadza wysłanie 

ich gdzie indziej? Nie będzie ich to bolało nawet w połowie tak jak przy strzelaniu. 

- Ich w ogóle nie będzie bolało, ale wysyłając tę gigantyczną flotę wojenną do świata, w 

którym dotąd nie istniała, stajesz się odpowiedzialny za wszystkich ludzi, którzy mieszkają tam 

i... zginą. Trzeba znaleźć sposób, aby wyeliminować obcych, nie skazując nikogo niepotrzebnie 

na uśmiercenie. 

- Nie zatrzymasz nas - zapomniał się któryś z admirałów. 

-  Mogę  to  zrobić.  Powiedziane  jest  w  Konstytucji  Ligi  Zjednoczonych  Planet,  że  żadne 

niemoralne  akcje  nie  będą  podejmowane  przez  planety  członkowskie.  W  aneksie  podpisanym 

przez członków założycieli Ligi znajdziecie decyzję powołania Korpusu Moralności, do którego 

zadań  należy  ustalenie,  co  jest,  a  co  nie  jest  moralne.  Jesteśmy  w  tej  kwestii  zgodni  i  jeśli 

mówimy „nie", to musicie znaleźć sobie inny plan. 

Podczas tej przerwy w mojej głowie kręciły się wszystkie możliwe kółka i gdy skończył, 

miałem już wygrywający numer. 

- Skończ z pierdołami - oznajmiłem, po czym wrzasnąłem to samo jeszcze raz i w końcu 

zostałem  usłyszany.  -  Mamy  nowy  plan.  Powiadasz,  że  niemoralne  jest  posłanie  ich  do 

równoległego wszechświata, w którym mogliby zabijać ludzi, tak? 

background image

- Zbrutalizowane, ale masz rację. 

- A wiec, nie powinno cię obchodzić wysłanie ich do równoległego świata, w którym nie 

ma ludzi, prawda? 

Szczęka  mu  opadła,  zamknął  ją  z  trzaskiem,  po  czym  powtórzył  parę  razy  ten  zabieg  i 

zmarszczył  się.  Uśmiechnąłem  się  szeroko  i  zapaliłem  cygaro.  Admirałowie  -  niezbyt  lotni 

umysłowo - inaczej nie wstąpiliby do wojska, zaczęli mamrotać między sobą. 

- Muszę przeprowadzić konsultację - oznajmił w końcu. 

- Proszę uprzejmie, tylko się pośpiesz. 

Posłał mi  krzywe spojrzenie,  ale  wyciągnął z  kieszeni jakieś  złote pudełko  i poszeptał z 

nim trochę, by po chwili skinąć głową. 

- Nie jest niemoralne przesłanie obcych do świata, w którym nie ma ludzi. Powiedziałem. 

- Co tu się dzieje? - spytał jeden z ogłupiałych oficerów. 

-  Proste:  są  miliardy,  a  prawdopodobnie  nieskończoność  światów  równoległych  - 

oświeciłem  go.  -  Pomiędzy nimi  muszą istnieć takie,  w których homo sapiens nigdy nie istniał. 

Może  nawet  istnieć  taki,  w  którym  żyją  wyłącznie  obcy,  gdzie  powitają  naszych  wrogów  z 

otwartymi ramionami, czy jak to się tam u nich anatomicznie nazywa. 

- Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika, żeby któryś znaleźć - zarządził Inskipp. - Ruszaj się, 

di Griz, i znajdź coś porządnego. 

- Nie pojedzie sam - wtrącił się Jay Hovah. - Obserwujemy tego agenta od dawna, gdyż 

jest on najniemoralniejszym osobnikiem w całym Korpusie Specjalnym. 

- Nader miło mi to słyszeć - stwierdziłem z dumą. 

-  Dlatego  też  jego  słowo  nie  jest  dla  nas  dowodem.  W  poszukiwaniach  będzie  mu 

towarzyszył jeden z naszych agentów. 

- Dobra, tylko nie zapominaj, że jest wojna i nie chcę, żeby któryś z twoich płaczliwych i 

mruczących hymny maminsynków wisiał mi na plecach. 

Jay znowu poszeptał z pudełkiem. 

Nie odezwałem się, gdy agent wszedł. Jeśli brać długość koszuli za oznakę stażu, to miał 

niewielki, a raczej miała. Jej okrycie ukazywało nader interesujące krągłości, które w połączeniu 

ze złocistymi lokami i błyszczącymi oczami stanowiło bardzo atrakcyjną całość. 

- To agent Incuba, która będzie ci towarzyszyć - oznajmił Jay. 

- Cóż, wycofuję zastrzeżenia. Wygląda na zdolnego oficera. 

background image

- Naprawdę? - rozległo się nad stołem, tyle że tym razem głos był żeński i doskonale mi 

znany. - Jeśli sadzisz, że będziesz się szlajał po świecie z tą małpą, Jamesie di Griz, to się grubo 

mylisz. Lepiej zamów trzy bilety! 

19 

-  I to  ma być tajna narada?  -  zawył Inskipp.  - Twoja żona  jest na podsłuchu, Jamesie di 

Griz!!! 

-  Wygląda,  jakby  była  -  zgodziłem  się.  -  Proponowałbym,  żebyś  sprawdził 

zabezpieczenia, ale będziesz musiał zrobić to osobiście, bo jak wiesz, ja mam trochę roboty gdzie 

indziej. Wkrótce otrzymacie mój raport, panowie. 

Wyszedłem, mając o parę  kroków z tyłu  Incubę. Angelina czekała na nas w  korytarzu z 

płonącymi  oczami  i  postawą  wyrażającą  gotowość  na  wszystko.  Ledwie  na  mnie  spojrzała, 

koncentrując się na Incubie. 

- Zamierzasz latać w tej nocnej koszuli cały czas? - spytała z ciepłem w głosie zbliżonym 

do zera absolutnego. 

Zapytana przyjrzała się jej z kamiennym wyrazem twarzy, po czym nozdrza jej się lekko 

rozszerzyły, jakby doleciał ją nader niemiły odór. 

- Prawdopodobnie nie, ale cokolwiek bym włożyła, będzie to z pewnością ponętniejsze od 

tego, co ty masz na sobie. 

Zanim nastąpiła eskalacja wrogości, wypuściłem granat dymny. Był to skuteczny sposób, 

aby zwrócić na siebie ich uwagę. 

- Mamy pół godziny na przygotowanie - powiedziałem szybko. - Jestem w laboratorium z 

profesorem Coypu. Jeśli któraś nie przyjdzie na czas, lecimy bez niej. 

Angelina była gotowa od razu; wczepiła się w moje ramię i posykiwała mi do ucha: 

- Jedna próba, jedno spojrzenie czy dotknięcie i jesteś trupem, stary świntuchu - po czym, 

dla dodania wagi swojej wypowiedzi, ugryzła mnie w ucho. 

- A co z zasadą „niewinny do czasu udowodnienia winy"? - jęknąłem masując małżowinę. 

- Kocham tylko ciebie i wiesz o tym. A teraz skończmy te nonsensy i złapmy Coypu. 

Nie było to takie trudne. 

-  Masz  tylko  jedną  możliwość  -  poinformował  mnie,  gdy  wprowadziłem  go  w 

zagadnienie. 

- Że co? Mówiłeś o nieskończonej liczbie światów! 

background image

-  Owszem,  tyle  ich  jest,  ale  dla  czegoś  tak  dużego  jak  pancernik,  istnieje  możliwość 

przejścia tylko do sześciu. Energia wymagana do przejścia do innych umożliwia otwarcie ekranu 

o średnicy dwóch jardów. Przez taką dziurę niewielu obcych tam wypchniesz. 

- No to już zawsze jest coś. Dlaczego powiedziałeś, że tylko jeden? 

-  Bo  w  pozostałych  pięciu  to  laboratorium  istnieje  i  miałem  okazję  obserwować  w  nim 

siebie i innych. W szóstym ekran wychodzi w kosmos. 

-  Ten  więc  musimy  sprawdzić  -  rozległ  się  z  tyłu  złocisty  głos;  Incubę  weszła  do 

laboratorium. 

Ubrana  była  w  obcisły  kombinezon,  którego  wolałem  dokładnie  nie  oglądać,  jako  że 

Angelina była tuż za mną. 

Odwróciłem się do  Coypu  i zawiesiłem  wzrok na  profesorze.  Było  to  mniej  przyjemne, 

ale bezpieczniejsze. 

- Musimy więc spróbować szóstego - oświadczyłem. 

-  Tak  też  sądziłem.  Na  zewnątrz  mam  gotowy  ekran  o  średnicy  stu  jardów.  Sądzę,  że 

zwiadowca powinien się zmieścić. 

- Wspaniale. Klasa Lancer ma nawet mniejszą średnicę. 

Wszystkie  sprawdziany  gotowości  robiłem  mając  Angelinę  u  swego  boku.  Incuba  jak 

dotąd nie pojawiła się w sterowni, co znacznie ułatwiało życie. 

-  Lećcie  kursem  cztery  sześć  -  oznajmił  głos  Coypu  w  słuchawkach.  -  Zobaczycie 

pierścień latarń: to jest brama. Proponuję też, żebyście dokładnie oznaczyli pozycję po przejściu, 

najlepiej zostawcie tam nadajnik. 

- Serdeczne dzięki za radę. Może kiedyś będziemy chcieli wrócić. 

Przejście  odbyło  się  bez problemów.  Z  tej strony  pole  wyglądało  jak  czarne  koło  na  tle 

mroków kosmosu. 

- Pozycja zanotowana, nadajnik na miejscu - zameldowała Angelina. 

-  Jesteś  wspaniała.  Jakieś  pięćdziesiąt  lat  świetlnych  stąd,  jeśli  wierzyć  tej  skrzynce  - 

wskazałem  na  komputer  -  jest  miłe  małe  słoneczko  klasy  G-2,  a  radio  twierdzi,  że  pół  wieku 

temu jego okolice były bardzo rozmowne. 

-  No  to  na  co  czekamy?  I  jeszcze  raz  cię  ostrzegam:  trzymaj  się  z  daleka  od  tego 

umoralnionego kurczaka! 

- Nie ma obaw! Jestem zbyt zajęty ponownym ocaleniem galaktyki!!! 

background image

20 

Incuba dołączyła do nas, gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni. 

- Zdaje mi się, że są tu dwie zamieszkane planety? - spytała. 

- Tak twierdzi ten elektroniczny oszust. Sprawdzimy najbliższą. 

Zbliżyliśmy  się  do niej  bez  straty  czasu  i  weszliśmy  w  atmosferę.  Błękitne niebo,  białe 

obłoczki,  jednym  słowem  całkiem  przyjemne  miejsce.  Radio  wyło  jakimiś  kretyńskimi 

melodyjkami  i  przypadkowym  zlepkiem  dźwięków  nie  znanego  mi  i  całkiem  niezrozumiałego 

języka. Powierzchnia planety zaś zbliżała się coraz bardziej. 

- Domy - oznajmiła nieszczęśliwa Angelina. - I pola. Zupełnie jak w domu. 

- Niezupełnie - skorygowałem jej stwierdzenie, zmieniając powiększenie. 

- Ślicznie! - westchnęła. I miała rację. 

Coś  o  paru  tuzinach  odnóży  ciągnęło pług,  którym  kierował  mniej okazały,  lecz  równie 

odrażający stwór. Oba mogłyby uścisnąć macki z naszymi wrogami. 

- Obcy wszechświat! - ucieszyłem się. - Mogą tu przylecieć. Będą ich oczekiwać kumple i 

szczęśliwa przyszłość. Wracamy z dobrymi nowinami. 

- Sprawdźmy tę drugą planetę - wtrąciła się Incuba. - Z tego co wiemy, mogą tu żyć także 

ludzie. 

Angelina spojrzała na nią jak na karalucha, a ja westchnąłem: 

- Pewnie, tylko żebyś tego nie powiedziała w złą godzinę. 

Wykrakała. Następna planeta zamieszkana była przez najbardziej człekopodobnych ludzi, 

jakich widziałem. 

- Może są obcy wewnętrznie? - zaryzykowałem nieśmiało. 

- Możemy paru rozpruć i sprawdzić - oświadczyła poważnie Angelina. 

-  Rozpruwanie  obcych stworzeń,  tak  ludzkich  jak  i  jakichkolwiek  innych,  jest  zakazane 

przez Korpus Moralności... - resztę jej wypowiedzi przerwała nagła aktywność radia, warczącego 

coś  niezbyt  zrozumiale.  Jednocześnie  cała  masa  czujników  rozbłysła  radośnie.  Podszedłem  do 

ekranu i natychmiast się cofnąłem. 

- Mamy towarzystwo! - oznajmiłem. - Zrywamy się? 

- Nie robiłabym niczego w pośpiechu - oświadczyła z namysłem Angelina. 

Miała sporo racji, gdyż w naszym pobliżu znajdował się niezbyt przyjemnie wyglądający 

okręt wojenny czarnej barwy z działami raczej nieprzypadkowo skierowanymi w nasza stronę. 

background image

- Myślę, że trzeba z nimi pogadać - oznajmiłem wstając. - Pilnujcie gospodarstwa, dopóki 

nie wrócę. 

- Idę z tobą - oświadczyła Angelina stanowczo. 

-  Nie  tym  razem,  światło  mego  żywota.  I  jest  to  rozkaz.  Jeśli  nie  wrócę,  to postaraj  się 

przekazać nasze spostrzeżenia. 

Tym  treściwym  zdaniem zakończyłem  dyskusję,  wymykajać  się  do  śluzy  i  wylatując  w 

przestrzeń.  W  kadłubie  okrętu  otworzył  się  właz,  toteż  skierowałem  się  ku  niemu.  Nastrój 

poprawił  mi  się  na  widok  komitetu  powitalnego  złożonego  w  całości  z  ludzi:  dość  twardych, 

sądząc po gębach, typów wystrojonych w czarne uniformy. 

- Kny piclin stimfbc! - wrzasnął do mnie ten z największą liczbą złotych odznak. 

-  Pewien  jestem,  że  to  wspaniały  język,  ale  ni  cholery  go  nie  rozumiem  -  odparłem 

uprzejmie. 

Posłuchał,  po  czym  warknął  coś  i  jeden  z  obstawy  kopnął  się  do  wnętrza,  wracając  po 

chwili  z  metalową  skrzynką  połączoną  drutami  z  nieprzyjemnie  wyglądającym  hełmem. 

Odsunąłem  się  od  tego,  ale  jeszcze  mniej  przyjemnie  wyglądająca  broń  zatrzymała  mnie  na 

miejscu  lekkim  puknięciem  w  żebra.  Wsadzili  mi  ten  garnek  na  głowę,  pokręcili  coś  przy 

pudełku i ozdobiony złotem osobnik zagadał powtórnie: 

- Rozumiesz mnie w końcu, natręcie?! 

-  I  owszem,  a  poza  tym  nie  ma  najmniejszej  potrzeby  mnie  obrażać.  Przebyłem  daleką 

drogę i nie mam ochoty wysłuchiwać obelg od byle pajaca. 

Wyszczerzyłem zęby,  tak  że zacząłem  się obawiać o swoje gardło. Reszta obecnych zaś 

zawrzała z oburzenia. 

- Wiesz, kim jestem!? - ryknął. 

-  Nie,  i  nic  mnie  to  nie  obchodzi,  bo  ty  też  nie  wiesz,  kim  ja  jestem.  Masz  zaszczyt 

spotkać pierwszego ambasadora z sąsiedniego wszechświata. Możesz mi uścisnąć dłoń. 

- On mówi prawdę - oświadczył jeden z pozostałych, obserwując jakiś instrument. 

-  Cóż,  to  zmienia postać  rzeczy  -  oficer  uspokoił  się  dość  wyraźnie.  -  Nie  możesz znać 

przepisów kwarantanny. Nazywam się Kongg. Chodź na drinka i powiedz mi, co tu robisz. 

Alkohol  był  niezły,  a  całe  audytorium  zafascynowane  moją  opowieścią.  Zanim 

skończyłem, posłali kuter po damy, tak że reszta opowieści popłynęła już w pełnym gronie. 

-  Powodzenia  -  oświadczył  Kongg  unosząc  kielich.  -  Nie  zazdroszczę  ci  zajęcia.  Jak 

background image

widzisz, nasz problem z  obcymi  rozwiązaliśmy  i  ostatnią  rzeczą,  jakiej  nam  potrzeba,  to  nowa 

inwazja. Nasza wojna skończyła  się jakieś  tysiąc lat temu.  Roznieśliśmy ich pancerniki,  a  teraz 

pilnujemy, żeby trzymali się swoich planet. Są gotowi rzucić się nam do gardeł przy lada okazji, 

dlatego też wykonujemy od czasu do czasu takie patrole jak ten. 

-  Musimy  wrócić  i  zameldować,  że  niemoralnie  byłoby  wysyłać  tu  obcych  -  oznajmiła 

Incuba. 

- Możemy wam pożyczyć parę pancerników, ale niewiele ich zostało. 

-  Zamelduję  o  twojej  propozycji  i  dzięki,  ale  obawiam  się,  że  potrzebujemy  czegoś 

bardziej drastycznego. Dzięki za gościnę, musimy już lecieć. Mamy niewiele czasu. 

- Mam nadzieję, że im dołożycie. Potrafią być bardzo kłopotliwi. 

Na  statek  wróciliśmy  w  nie  najlepszych  nastrojach  i  wzięliśmy  kurs  na  pole.  Tutejszy 

alkohol musiał mieć dość dziwne właściwości albo też moje szare komórki robiły nadgodziny. W 

każdym razie wpadłem na dość ciekawą myśl. 

- Mam! -wrzasnąłem z radością. -Mam odpowiedź na nasze problemy! 

Wpadliśmy  do  naszego  świata  i  zacumowaliśmy  przy  najbliższej  śluzie.  Ruszyłem 

biegiem  z  dziewczętami  depczącymi  mi  po  piętach  i  akurat  w  chwili,  gdy  całe  towarzystwo 

zebrało się już w komplecie wezwane sygnałem alarmowym, znalazłem się w sali obrad. 

- Możemy ich tam wysłać? - spytał Inskipp. 

- Nie da rady. Mają tam własne kłopoty. 

- To co zrobimy? - jęknął jeden z admirałów. 

-  Wyślemy  ich  gdzie  indziej  -  odparłem.  -  Coypu  twierdzi,  że  to  możliwe  i  pracuje 

właśnie nad projektem. 

- Gdzie? - Inskipp domagał się wyjaśnień. 

- Używaliśmy już podróży w czasie. Wyślemy ich tam. 

- W przeszłość? 

-  Nie,  czekaliby  na  nas  i  ledwie  byśmy  powstali,  zniszczyliby  nas.  Wyślemy  ich  w 

przyszłość. 

- Zdurniałeś, di Griz? Co to da? 

- Słuchaj,  wyślemy ich sto lat w  przyszłość, a gdy  będą  w  drodze, zapędzimy  najlepsze 

umysły galaktyki, aby znalazły na nich sposób. Sto lat powinno wystarczyć, żeby coś wymyślić, 

a za sto lat będziemy na nich czekać. Gdy się pojawią, dostaną to, na co zasługują, i po sprawie. 

background image

- Cudownie - ucieszyła się Angelina. - Mój mąż to geniusz. Zabieramy się do roboty. 

- TO ZABRONIONE - oznajmił głęboki głos znad stołu. 

21 

Absolutna cisza,  która nastąpiła po  tym zaskakującym oświadczeniu  trwała  parę  sekund, 

po  czym  została  drastycznie  przerwana  przez  Inskippa:  mój  szef  wyciągnął  spluwę  i  zaczął 

dziurawić sufit. 

-  Tajne  zebranie!  Najwyższe  bezpieczeństwo!  Dlaczego  nie  transmitujemy  tego  w 

telewizji? - Miał pianę na ustach. 

Wszelkie  wysiłki  pragnących  go  uspokoić  podstarzałych  admirałów,  spełzły  na  niczym. 

Przewróciłem  więc  na  niego  stół,  a  to  celem  rozbrojenia.  Przy  okazji  lekko  oberwał,  toteż  w 

końcu opadł na krzesło z dość tępym wyrazem twarzy. 

- Kto to powiedział?! - wrzasnąłem. 

- Ja  - przy akompaniamencie głośnego puknięcia ponad stołem pojawiła się jakaś męska 

postać. Facet opadł na blat, po czym zeskoczył zręcznie na podłogę. 

- Zaiste, jako rzekłem, czcigodni waszmościowie. Ja, Ga Binetto. 

Był dość oryginalny, trzeba przyznać: w obszernym jedwabnym stroju, wysokich butach i 

olbrzymim  kapeluszu  z  jeszcze  większym  piórem.  Prawą  dłoń  oparł  na  gardzie  szpady,  lewą 

dłonią podkręcał wąsy. 

Ponieważ  Inskipp  był  na  etapie  pomrukiwania  do  siebie,  honory  gospodarza  spadły  na 

mnie. 

- Nie interesuje nas, jak... Jak się nazywasz? 

- Moje imię brzmi Ga Binetto. 

- Co cię upoważnia do włażenia z butami na tajną naradę? 

- Nie ma sekretów przed Policją Czasu. 

-  Policja  Czasu?  -  to  było  coś  nowego.  -  Z  przeszłości?  Ten  wniosek  zaskoczył  mnie 

samego. 

- Ależ skąd! Dlaczegóż to wpadliście na ów pomysł? 

- Dlategóż to, że ten język wyszedł z mody trzydzieści dwa tysiące lat temu. 

Posłał mi niezbyt życzliwe spojrzenie i pomajstrował coś przy rękojeści szpady. 

- Nie bądź taki ważny - warknął. - Spróbuj skakać w tę i nazad po różnych epokach, ucząc 

się kretyńskich dialektów, to nie będzie ci się wydawało... 

background image

-  Możemy  wrócić  do  tego  tematu  innym  razem  przerwałem  mu.  -  Jesteś  Gliniarzem 

Czasu. Nie z przeszłości, to znaczy, że z przyszłości. Zgadza się? Skiń głową, jeśli nie wolno ci 

mówić.  -  Usłuchał.  -  Wspaniale.  Powiedz  nam  więc,  dlaczego  nie  możemy  wysłać  obcych  te 

marne sto lat naprzód? 

- Dlatego, że jest to zakazane. 

- Już to mówiłeś, podaj jakieś sensowne powody. 

-  Nie  muszę  -  odparł  nieuprzejmie.  -  Mogliśmy  tu  wysłać  małą  bombkę  zamiast  mnie, 

więc proszę się nie stawiać. 

-  On  ma  rację  -  wtrącił  jeden  z  admirałów.  -  Witamy  w  naszych  czasach,  zacny 

podróżniku. Jeśli byłbyś tak uprzejmy, to powiedz, co mamy robić? 

- Tak już lepiej. Szacunek tam gdzie się należy. Wszystko, co powinniście wiedzieć to to, 

że robotą Policji Czasu jest pilnowanie porządku w tymże czasie. Pilnujemy, aby nie zdarzały się 

paradoksy i inne nadużycia podróży w czasie, takie jak wasz plan. Coś takiego najprawdopodob-

niej naruszyłoby strukturę czasu. Dlatego jest zakazane. 

Odpowiedzią była pełna przygnębienia cisza. Ja tymczasem myślałem gorączkowo. 

-  Powiedz  mi,  Ga  Binetto  -  spytałem  w  końcu  -  jesteś  człowiekiem  czy  obcym  w 

przebraniu? 

-  Jestem  takim  samym  człowiekiem  jak  ty  -  odparł  zdenerwowany.  -  Może  nawet 

lepszym. 

-  Ślicznie.  Skoro  jesteś  człowiekiem  z  przyszłości,  to  znaczy,  że  obcym  nie  udało  się 

zniszczyć ludzkości. Zgadza się? 

- Zgadza się. 

- To jak wygraliśmy tę wojnę? 

- Wygraliśmy dzięki... - przerwał i spąsowiał. - Ta informacja jest zastrzeżona. Sam sobie 

odpowiedz na to pytanie. 

-  Nie  opowiadaj  pierdoł  -  warknął  Inskipp,  odzyskawszy  najwyraźniej  dar  mowy.  - 

Uniemożliwiłeś  nam  realizację  jedynego  planu,  mogącego  uratować  ludzkość.  Zgoda, 

zaniechamy go, jeżeli nam powiesz, co innego możemy zrobić. 

- Nie wolno mi tego powiedzieć. 

- Nie możesz chociaż naprowadzić nas na trop? - zaproponowałem. 

Pomyślał  przez  chwilę  i  uśmiechnął  się.  Ten  uśmieszek  wcale,  ale  to  wcale  mi  się  nie 

background image

podobał. 

- Rozwiązanie powinno być oczywiste dla kogoś o twojej inteligencji, di Griz. Mieści się 

w całości w umyśle - podskoczył, strzelił obcasami i zniknął. 

- Co on chciał przez to powiedzieć? - Inskipp aż się zmarszczył z wysiłku. 

Właśnie, co? Powiedział to do mnie i ja powinienem to wiedzieć. Początek był po to, aby 

mnie ogłupić, ale to „w całości w umyśle"... Moim? Czyim? Jaki to pomysł, na który dotąd nie 

wpadliśmy? Nie miałem bladego pojęcia. 

Incuba wpatrywała się tępo w przestrzeń, bez wątpienia rozważała jakieś głęboko moralne 

zagadnienie.  Natomiast  Angelina  uśmiechnęła  się  nagle.  Gdy  zobaczyła,  że  na  nią  patrzę, 

uśmiech stał się momentalnie szerszy, po czym mrugnęła. Uniosłem brwi, a ona skinęła leciutko 

głową. Jeśli właściwie zrozumiałem tę niemą konwersację, to najwyraźniej znalazła rozwiązanie. 

Skoro tak, to nie musiałem się wysilać. I tak wszystko zostawało w rodzinie. 

- Skoro wiesz, to powiedz - nachyliłem się ku niej. - Nie czas teraz na zabawy. 

-  Dorastasz  jak  widzę  -  mruknęła,  po  czym  podniosła  głos:  -  Panowie,  odpowiedź  jest 

oczywista. 

- Nie dla mnie - warknął Inskipp. 

- „W całości w umyśle", powiedział, a to po prostu oznacza kontrolę umysłu. 

- Szarzy! - wrzasnąłem. 

- Nadal nie... - zaczął Inskipp. 

-  Bo  masz  przed  oczami  fizyczną  bitwę  -  poinformowałem  go.  -  To,  co  powiedział  ten 

przebieraniec, faktycznie oznacza całkowite zakończenie wojny. 

- Jak? 

-  Poprzez  zmuszenie  ich  do  zmiany  zapatrywań.  Przez  nauczenie  ich,  że  ludzi  należy 

kochać  i  że  trzeba  zakończyć  tę  bezsensowną  rąbaninę.  Zapewniam  cię,  że  specjaliści  z 

Kekkonshiki  są  w  stanie  przekonać  cię,  że  mnie  kochasz,  uwierzysz  w  to  i  gotów  będziesz 

założyć się o głowę, że sam na to wpadłeś, i jest to sama święta prawda. Powiedzieli mi, że w ten 

właśnie sposób wywołali tę wojnę. Niech ją teraz zakończą. Piąta kolumna zadziała wreszcie we 

właściwy sposób. 

- Jak niby mają to zrobić? - zaciekawił się któryś z obecnych. 

- Detale potem  -  i  tak  nie  miałem o tym  zielonego pojęcia. - Potrzebny mi  krążownik z 

pełną obsadą i wzmocnionym oddziałem abordażowym. Lecę przygotować zwycięstwo. 

background image

- Nie jestem tego taka pewna - odezwała się Incuba. - Manipulacja ludzkim umysłem jest 

poważnym zagadnieniem i ma rozliczne aspekty moralne... 

Ciągu dalszego nie było, gdyż osunęła się miękko na podłogę. 

- Zemdlała, biedactwo - oznajmiła Angelina. - Te wszystkie stresy... Zabiorę ją do pokoju. 

Zemdlała!  Widziałem  już  przedtem  moją  ślubną  w  akcji,  i  znałem  jej  możliwości. 

Zemdlała zresztą czy nie, głupio byłoby tracić uzyskany w ten sposób czas. 

- Krążownik do śluzy i to natychmiast! - zarządziłem. 

-  Zgadza  się  -  potwierdził  Inskipp,  równie  jak  ja  świadomy,  co  się  wydarzyło  i  równie 

mocno pragnący wykorzystać niedyspozycję obserwatora Korpusu Moralności. 

Podróż była tyle błyskawiczna, co cicha. Na wszelki wypadek zarządziłem ciszę radiową i 

wysłałem psimana na urlop. Dzięki temu osiągnęliśmy lodowy świat bez przeszkód. 

Teraz nadszedł czas aktywności. 

- Przerwać ciszę radiową i złapać oddział desantowy - zarządziłem. 

- Są na linii, tyle że nie wylądowali. 

- Co tu się porobiło? 

- Dowódca na łączu, sir. 

Na  ekranie  pojawił  się  oficer  z  obandażowaną  głową;  na  widok  wszystkich  tych 

świecidełek, które miałem na sobie, stanął momentalnie na baczność. 

-  Oni  uparli  się,  żeby  walczyć  -  zameldował.  -  Dostałem  rozkaz:  „uporządkować  tę 

planetę", a nie „wystrzelać tubylców", toteż wycofałem się po zniszczeniu ich floty. 

- Wiedzą, że nie mogą wygrać! 

- Pan to wie i ja to wiem. Proszę tylko jeszcze powiedzieć to tym durniom. 

Powinienem  był  się  tego  spodziewać!  Ta  banda  cymbałów  wybrała  śmierć  zamiast 

poddania się. Niewykluczone zresztą, że nawet nie znali tego pojęcia. Była tylko jedna osoba tam 

w dole, o ile jeszcze żyła rzecz jasna, która mogła coś w tej kwestii zaradzić. 

-  Proszę  pozostać  na  orbicie  i  czekać  na  rozkazy.  Usłyszycie  je,  gdy  przyjdzie  pora  na 

desant. 

Wydałem odpowiednie polecenia  i zabrałem potencjalnie przydatne  wyposażenie. Wbity 

w kombinezon ruszyłem w dół. Grawitator opuścił mnie łagodnie na znajomy dach. Było tu jak 

zwykle  zimno  i  nieprzyjemnie,  ale  pocieszała  mnie  myśl,  że  po  raz  ostatni  mam  wątpliwą 

przyjemność oglądania tego świata. 

background image

W zasadzie powinienem wylądować na podwórzu z plutonem wsparcia i baterią ciężkiej 

artylerii, ale stwierdziłem, że cichy kontakt za Hanasu będzie korzystniejszy. Ponieważ było już 

porządnie ciemno, nie powinno być z tym większych problemów. Otworzyłem drzwi i po wielu 

trudach udało mi się przez nie przecisnąć wraz z kombinezonem. Ruszyłem potem znajomą trasą 

z mocnym przekonaniem, że to faktycznie ostatni raz. 

-  Jesteś  nieprzyjacielem  i  musisz  zginąć  -  oznajmił  mi  bezbarwnym  głosem  jakiś  malec 

rzucając się energicznie w moją stronę. 

Odskoczyłem,  a  on  wykopyrtnał  się,  zmieniając  się  w  doskonały  cel.  Igła  wbiła  się  w 

pewną wypukłość poniżej pleców i już było po sprawie. Wziąłem go pod pachę i ruszyłem dalej 

tak cicho, jak tylko umiałem. 

Gdy  dotarłem  do  drzwi  gabinetu  Hanasu,  miałem  czterech  pasażerów  na  gapę  i 

zaczynałem się obawiać, czy nie skończy się to przepukliną. 

Gospodarz podniósł głowę znad biurka i tym razem prawie udało mu się uśmiechnąć. 

-  Wszystko  odbyło się  tak,  jak  planowałeś"-  powiedział.  -  Wiadomość  dotarła  do  celu  i 

udało ci się uciec. 

- Owszem, a teraz wróciłem, razem z paroma malcami, którzy niezbyt się ucieszyli na mój 

widok. 

-  Słuchali  komunikatów  Kome  i  nie  bardzo  wiedzą,  komu  wierzyć.  Są  wytrąceni  z 

równowagi. 

- Chwilowo są uspokojeni, czekaj, niech ich wreszcie gdzieś poukładam. 

- Użyję axion feeds. Nie będą nic pamiętać. 

-  Nie  tym  razem.  Będą spali  wystarczająco długo,  żeby  nam nie przeszkadzać.  Powiedz 

mi najpierw, co tu się działo, jak mnie nie było? 

-  Zamieszanie.  W  Filozofii  Moralnej  nie  ma  słowa  o  tym,  jak  postępować  w  takich 

przypadkach,  dlatego  też,  gdy  Kome  zarządził  walkę  do  śmierci,  posłuchali  go  automatycznie. 

Takie  stanowisko  jest  tutaj  w  stanie  zrozumieć  dokładnie  każdy,  a  ja  nie  miałem  żadnej 

możliwości, aby mu się sprzeciwić, toteż niczego nie robiłem. Czekałem na rozwój wypadków. 

-  Przezorne  postępowanie.  Ale  teraz  ja  tu  jestem  i  istnieje  parę  istotnych  drobiazgów, 

które możesz dla mnie załatwić. 

- Co na przykład? 

-  Przekonać  swoich,  aby  ponownie  udali  się  do  obcych  i  zajęli  się  kontrolowaniem  ich 

background image

posunięć. 

- Nie rozumiem. Chcesz, aby ponownie zagrzewali ich do walki? 

- Dokładnie odwrotnie. Chcę, by ich do niej zniechęcali. 

- Możesz mi to wyjaśnić? Nic nie rozumiem. 

- Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie. Czy generator synoptyczny może być użyty w 

stosunku do obcych? Czy może ich przekonać, że w gruncie rzeczy nie jesteśmy tacy obrzydliwi? 

Mamy wilgotne oczy i pocimy się całkiem obficie. Czy to da się zrobić? 

- Z łatwością. Musisz zrozumieć, że oni powstali z prymitywnych kultur i łatwo jest nimi 

sterować.  Gdy  zaczęliśmy  działać  wśród  nich, byli  nastawieni  do  ludzi  neutralnie.  Wobec  tego 

przywódcy  zostali  wyszkoleni  tak,  aby  nas  nienawidzić,  potem  dzięki  propagandzie  przekonali 

resztę. Zajęło to sporo czasu, ale wyniki były całkiem zadowalające. 

- Czy ten proces można odwrócić? 

- Tak myślę, ale jak zamierzasz skłonić moich rodaków, aby się na to zdecydowali? 

-  Po  to  właśnie  przybyłem.  Muszę  się  z  tobą  naradzić.  Możemy  to  osiągnąć  jedynie  za 

pomocą  tej  waszej  Filozofii  Moralnej.  Myliłem  się,  gdy  powiedziałem  ci,  że  wasza  kultura 

ulegnie  zniszczeniu.  Tak  naprawdę,  jest  ona  potrzebna  wszystkim  ludziom,  gdyż  zawiera 

elementy  istotne  dla  całej  ludzkości.  Czy  jest  w  niej  cokolwiek,  co  nakazywałoby  wam  zostać 

gwiezdnymi zdobywcami? 

-  Nie.  Nauczyliśmy  się  nienawidzić  tych,  którzy  nas  opuścili,  gdyż  nie  mogliśmy 

pozwolić  sobie  na  wiarę  w  to,  że  wrócą,  by  nas  uratować.  Musieliśmy  ratować  się  sami. 

Początkiem  i  końcem  jest  przetrwanie,  wszystko  co  działa  przeciwko  niemu,  jest  sprzeczne  z 

Filozofią Moralną. 

-  W  takim  razie  Kome  i  jego  nawoływania  do  samobójczej  walki  są  błędem!  Jak  na 

szarego był mocno wstrząśnięty. 

-  Oczywiście  -  stwierdził  po  dłuższej  chwili.  -  Jego  postępowanie  jest  sprzeczne  z 

Mądrością. Trzeba o tym powiedzieć innym. 

- Dobra, ale to jeszcze nie koniec. Posłuchaj i pomyśl o zasadach Filozofii. Przetrwaliście, 

jesteście lepsi niż reszta ludzkości.  Nienawidzicie  tych, którzy  was opuścili, ale to było dawno. 

Ludzie  żyjący  dziś  nie  wiedzą  nawet  o  tym  zdarzeniu,  a  w  żadnym  wypadku  nie  są  za  nie 

odpowiedzialni. Dlatego też nienawiść wymierzona przeciwko nim jest bezsensowna. Idąc dalej: 

skoro wy jesteście lepsi i dojrzalsi niż reszta ludzi, to jesteście moralnie zobowiązani, by pomóc 

background image

im przetrwać w razie zagrożenia. Jak to pasuje do zasad Filozofii Moralnej? 

Hanasu wyglądał, jakby go piorun strzelił. Po chwili wolno skinął głową. 

- Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Nigdy dotąd nie odwoływano się do zasad Filozofii 

Moralnej  w  nowej  i  nieznanej  sytuacji,  bo  nie  było  takich  sytuacji.  Teraz  jest.  Myliliśmy  się  i 

dopiero  teraz  widzę,  jak  dalece.  Po  prostu  reagowaliśmy  jak  inni  ludzie:  pozwoliliśmy,  aby 

kierowały nami emocje. Gdy wyjaśnię, że naruszyliśmy podstawowe zasady Filozofii Moralnej, 

wszyscy  to  zrozumieją.  Ocalimy  ludzi.  Dzięki  ci.  Uratowałeś  nas  przed  nami  samymi. 

Wyrządziliśmy wiele zła, ale spróbujemy je naprawić. Idę do nich przemówić. 

-  Zaraz,  zaraz!  Najpierw  trzeba  się  zabezpieczyć,  żeby  przypadkiem  Kome  nie  zaczął 

najpierw strzelać. Jeśli go uspokoimy, sądzisz, że jesteś w stanie poprowadzić ludzi? 

-  Bez  wątpienia.  Gdy  wyjawię  im  właściwą  treść  zasad,  których  uczyli  się  od 

najmłodszych lat, nikt nie będzie się sprzeciwiał. 

Jakby na zamówienie, drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadła przez nie cała banda tych 

właśnie najmłodszych, pod przewodnictwem jednego z nauczycieli, który wycelował wprost we 

mnie jakiś rozpylacz. 

- Odłóż broń! - rozkazał. - Jeśli tego nie zrobisz, zabiję cię! 

22 

Wypowiedź  była  spowodowana  faktem,  że  mój  pistolet  mierzył  prosto  w  nowo 

przybyłych.  Refleks  nadal  miałem  wyśmienity.  Powoli  podniosłem  się  z  przysiadu i  opuściłem 

broń.  Nauczyciel  mnie  nie  martwił,  martwiła  mnie  cała  masa  różnorakich  samopałów  w 

nerwowych dłoniach towarzyszących mu dzieciaków. 

- Co to ma znaczyć? - spytał Hanasu podchodząc do drzwi. - Opuścić broń! To rozkaz! 

Chłopcy posłuchali go natychmiast: wiedzieli, kto tu żądzi. Z nauczycielem nie poszło tak 

łatwo. 

- Kome powiedział... 

- Kome tu nie ma, Kome się myli. Rozkazuję ci po raz ostatni: opuść broń! -- nauczyciel 

zawahał się i Hałasu rócił się do mnie: - Zastrzel go! 

Oczywiście nie miałem nic  przeciwko  i gość rozciągnął się na podłodze z igłą  w barku. 

Igła  była  nasączona środkiem nasennym, ale chłopcy  o tym  nie  wiedzieli, i nie sądzę, żeby  dla 

Hanasu stanowiło to jakąś różnicę. 

- Daj mi broń - polecił najbliższemu. - I zwołaj natychmiast zbiórkę całej szkoły. 

background image

Po kolei i bez wahania oddawali mu broń i znikali jeden po drugim. 

Położyłem  nauczyciela  obok  jego  podopiecznych,  Hanasu  zaś,  pogrążony  w 

rozmyślaniach, zamknął drzwi. 

-  Zrobimy  tak  -  oznajmił  po  chwili.  -  Wyjaśnię  im  wszystkim  różnicę  w  kwestiach 

interpretacji  Filozofii  Moralnej.  Dotąd  mieli  kłopoty  ze  zrozumieniem,  o  co  w  ogóle  chodzi. 

Teraz problem mamy rozwiązany. Gdy zrozumieją, pojedziemy na kosmodrom. Tam jest Kome i 

jego  poplecznicy.  Wyjaśnię  im  to  samo  i  przyłączą  się  do  nas.  Wtedy  będziesz  mógł  kazać 

lądować swoim jednostkom i zabierzemy się za ciąg dalszy programu. 

- Brzmi to nieźle. A co będzie, jeśli się nie zgodzą? 

-  Będą  musieli,  gdyż  nie  zgadzając  się  ze  mną,  nie  popadliby  w  konflikt  z  Filozofią 

Moralną.  Gdy  tylko  zrozumieją  tę  kwestię,  z  pewnością  będą  posłuszni;  rzecz  nie  polega  na 

wyborze,  tylko  na  posłuszeństwie  -  sprawiał  wrażenie  pewnego  siebie  i  mogłem  jedynie  mieć 

nadzieję, że wie, co robi. 

- Może powinienem iść z tobą? W razie gdyby były jakieś problemy... 

- Poczekaj tutaj. Jakby co, to przyślę po ciebie. 

Uparł  się  przy  swoim,  więc  pozwoliłem  mu  iść.  Przebywanie  w  towarzystwie 

nieprzytomnych tubylców wpływało dość deprymująco na moje samopoczucie, toteż włączyłem 

radio  i  poinformowałem  oczekującą  na  orbicie  kawalerię  o  dotychczasowym  przebiegu 

wypadków. Słysząc pukanie do drzwi przerwałem połączenie. 

- Chodź! - polecił mi obojętnie wyglądający nastolatek. 

Hanasu czekał wraz z uczniami i kadrą przed budynkiem. - Udajemy się na kosmodrom - 

oznajmil - Będziemy tam przed świtem. 

- Żadnych problemów? 

-  Skądże,  mógłbym  nawet  powiedzieć,  że  odczuwają  ulgę,  gdyż  przestał  ich  dręczyć 

problem  interpretacji  zasad  Filozofii  Moralnej.  Moi  ludzie  są  silni,  ale  siłę  czerpią  z 

posłuszeństwa. Teraz są silniejsi niż dotąd. 

Hanasu  kierował  jedynym  pojazdem  w  okolicy,  toteż  bytem  zadowolony,  mogąc  trząść 

się  obok  niego.  Reszta  kadry  i  uczniowe  podążali  na  nartach.  Fakt,  że  godzinę  temu  wszyscy 

smacznie spali, nie miał żadnego znaczenia; to tyle na temat dyscypliny. 

Choć podróż była wolniejsza z uwagi na narciarzy (dzięki czemu trzęsło o wiele mniej), 

mimo to byłem szczęśliwy, gdy o świcie przybyliśmy pod bramę portu kosmicznego. 

background image

Z  pobliskiego  budynku  wyszło  dwóch  strażników,  spoglądając  na  całą  procesję  tak 

spokojnie, jakby całe to zgromadzenie było czymś całkiem normalnym i zdarzało się codziennie. 

- Powiedz Kome, że chcę się z nim widzieć - polecił Hanasu jednemu ze strażników. 

-  Nikt  nie  ma pozwolenia  na  wejście,  tak  rozkazał  Kome.  Wszyscy  wrogowie  mają  być 

zabici. W twoim wozie jest wróg. Zabij go. 

-  Czternasta  zasada  posłuszeństwa  głosi,  że  każdy  musi  słuchać  poleceń  kogoś  z 

Dziesięciu  -  głos  Hanasu  był  lodowato  autorytatywny.  -  Wydałem ci  polecenie.  Nie  ma żadnej 

zasady, która głosi, że należy zabijać wrogów. Odsuń się! 

Twarz strażnika przez mgnienie oka prawie wyrażała ślad emocji, po czym zamarła, a jej 

właściciel zrobił dwa kroki w tył. 

- Wchodźcie. Poinformuję Kome. 

Uszeregowane  w  dwie  równe  kolumny  siły  inwazyjne  przemierzyły  teren  kosmodromu. 

Obsługa  dział  przeciwlotniczych  i  wyrzutni  rakiet  obserwowała  nas  spokojnie,  nie  próbując 

nawet interweniować. 

Hanasu zatrzymał wóz przed  wejściem do budynku  administracyjnego i zdążył wysiąść, 

gdy drzwi otworzyły się, ukazując Kome i tuzin innych, wszystkich z bronią w ręku. Na wszelki 

wypadek pozostałem w pojeździe udając, że wcale mnie tu nie ma. 

Mróz  musiał  przytępić  moje  procesy  myślowe,  gdyż  dopiero  teraz  dotarło  do  mnie,  że 

jestem jedynym z całej wycieczki, który ma broń. 

- Wracaj do szkoły, Hanasu, nie jesteś tu potrzebny! - oznajmił Kome. 

Hanasu zignorował go całkowicie, podchodząc tak blisko, aż stanął z nim twarzą w twarz. 

-  Nakazuję  wam  odłożyć  broń,  gdyż  to,  co  robicie,  jest  sprzeczne  z  zasadami  Filozofii 

Moralnej  -  odezwał  się  tak  głośno,  że  wszyscy  wokół  doskonale  go  słyszeli.  -  Zgodnie  z  nimi 

musimy  pomagać  słabszym  rasom.  Nie  wolno  nam  popełniać  samobójstwa,  walcząc  z  tymi, 

którzy  nas  przewyższają  milion  do  jednego.  Jeśli  będziecie  walczyć  -  zginiemy,  a  to  jest 

sprzeczne ze wszystkim, czego naucza nas Filozofia Moralna. Musicie... 

- Musisz się stąd wynieść! - zawołał Kome. - To ty złamałeś zasady. Odejdź lub zginiesz. 

Uniósł broń mierząc do Hanasu. Na ten widok wysunąłem się z wozu. 

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego - powiedziałem unosząc moją kieszonkową armatę. 

- Sprowadziłeś tu obcego! - Kome nie panował nad głosem. - On zginie i ty też! 

Przerwał, gdyż Hanasu zrobił krok do przodu i trzasnął go w zęby. 

background image

-  Jesteś  wyjęty  spod  prawa!  -  oświadczył  przy  wtórze  zdumionego  jęku  wszystkich 

obecnych. - Złamałeś zasady! Jesteś skończony! 

- Skończony? To ty jesteś skończony! - wrzasnął Kome z wściekłością. 

Skoczyłem w bok, starając się dostać go na muszkę, ale Hanasu ciągle był między nami. 

Napiętą ciszę przerwały serie z broni maszynowej. 

Hanasu stał spokojnie, a sflaczały nagle Kome osunął się na ziemię. Wszyscy stojący za 

nim  nacisnęli  spusty  w  tym  samym  momencie.  I  to  właściwie  był  koniec  sprawy.  Spokojny 

Hanasu  wyjaśnił  wszystkim obecnym nową  interpretację prawa.  Starali  się  zachować kamienne 

twarze, ale widać było na nich ulgę: życie znów oparte było na solidnych podstawach. Zwinięty 

trup  Komę  był  jedynym  powodem  tego,  że  istniała  kiedyś  schizma,  a  sądząc  z  zachowania 

obecnych, nikt nie miał ochoty o tym pamiętać. 

- Możecie lądować - rzuciłem do mikrofonu. 

- Nie możemy. Nadeszły nowe rozkazy. 

- Co?!!! -  ryknąłem. - Ściągaj te pudła z orbity i to Inatychmiast, albo każę cię postawić 

pod mur. 

- Nie mogę. Za trzy minuty wyląduje statek zwiadowy. - Połączenie przerwano i mogłem 

tylko czekać. Coraz więcej mężczyzn przyłączało się do słuchających. W zasadzie wszystko było 

w porządku, tyle że sytuacja znowu wymykała mi się z rąk. W końcu kuter zwiadowczy przebił 

chmury  i  osiadł  na  płycie  lądowiska.  Na  trapie  pojawiła  się  dziwnie  znajoma  postać;  zupełnie 

wiedzieć  czemu,  dłoń  sama  powędrowała  mi  do  kabury;  Ledwie  ją  powstrzymałem.  Ty!  - 

warknąłem. 

Tak, ja, i to na czas, aby przeszkodzić w naruszaniu moralności. 

Rzecz  jasna,  był  to  Jay  Hovah,  szef  Korpusu  Moralności,  a  ja,  niestety,  wiedziałem, 

czemu zawdzięczam przyjemność ponownego spotkania. 

-  Nikt  cię  tu  nie  potrzebuje,  a  poza  tym  nie  jesteś  ubrany  odpowiednio  do  pogody. 

Proponuję, abyś wrócił na statek. 

-  Moralność  jest  ważniejsza  -  odparł  drżącym  głosem.  Nikt  nie  poinformował  go  o 

tutejszym klimacie, toteż ubrany był w swoją służbową nocną koszulę. 

-  Próbowałam  mu  przemówić  do  rozsądku,  ale  nie  chciał  słuchać  -  rozległ  się  jeszcze 

bardziej znajomy głos i w luku ukazała się Angelina. 

- Kochanie! - pocałunek przerwał nam oczywiście nasz zakładowy świętoszek. 

background image

-  Rozumiem,  że  celem  twojej  wyprawy  jest  przekonanie  tych  ludzi,  aby  użyli  techniki 

kontrolującej umysły obcych tak, abyśmy mogli wygrać wojnę? Te techniki są niemoralne i nie 

mogą zostać użyte. 

- Kto to jest? - spytał Hanasu lodowato. 

-  Ma  na  imię  Jay  -  odparłem.  -  Jest  szefem  Korpusu  Moralności.  Pilnuje,  żebyśmy  nie 

robili rzeczy sprzecznych z naszą moralnością. 

Hanasu  zmierzył  go  spojrzeniem,  które  ja  rezerwuję  dla  szczególnie  obrzydliwego 

robactwa, po czym obrócił się do niego plecami i poinformował mnie: 

-  Obejrzałem  go.  Możesz  go  zabrać.  Sprowadź  statki,  zaczynamy  operację  przeciw 

obcym. 

-  Nie  sądzę,  abyś  mnie  usłyszał  -  wykrztusił  Jay  dzwoniąc  zębami.  -  Ta  operacja  jest 

zabroniona, ona jest niemoralna. 

Hanasu obrócił się powoli wpatrując się weń arktycznym zgoła spojrzeniem. 

-  Nie  opowiadaj  mi  o  moralności.  Jestem  stróżem  Filozofii  Moralnej  i  interpretatorem 

prawa.  To  co  zrobiliśmy,  nakłaniając  obcych  do  wojny,  było  złe,  teraz  użyjemy  tych  samych 

technik, aby zatrzymać to zło. 

- Dwa przestępstwa nie dają dobrego uczynku. To zabronione. 

- Nie masz tu żadnej władzy i nie próbuj nas zatrzymać. Możesz jedynie kazać nas zabić, 

jeśli chcesz nas powstrzymać. Jeśli nie zostaniemy zabici, zrobimy to, co uważamy za moralne. 

- Zostaniecie zatrzymani... 

- Tylko poprzez śmierć. Jeśli nie możesz kazać nas zabić, to wynoś się i nie przeszkadzaj 

- odwrócił się i odszedł. 

Jay  chyba  próbował  coś  powiedzieć,  ale  najwyraźniej  miał  z  tym  kłopoty.  Poza  tym 

zaczął sinieć. Skinąłem na dwóch najbliższych chłopców: 

- Pomóżcie staruszkowi dostać się do statku. Jak się rozgrzeje, niech pomyśli nad starym 

problemem filozoficznym, który można określić: „trafiła kosa na kamień". 

Nadal próbował coś rzec, ale młodzieńcy dali mu kuksańca, kierując na właściwą drogę i 

odtransportowali do wnętrza statku. 

- I co teraz? - spytała Angelina. 

- Szarzy mają zakończyć wojnę. Korpus Moralności w żaden sposób nie będzie w stanie 

uzasadnić  zabicia  ich,  aby  uniemożliwić  to  działanie,  którego  celem  jest  uwolnienie  nas. 

background image

Przypuszczam, że nie będzie nawet w stanie umotywować nakazu nieudzielania im pomocy. 

- Pewna jestem, że masz rację, a co dalej? 

- Dalej? Jak to co? Ocalenie galaktyki. Ponowne. 

- Oto mój skromny jak zawsze małżonek! - odparła i całując mnie głośno. 

- Wygląda imponująco, nie sądzisz? - spytałem. 

- Sądzę, że wygląda obrzydliwie - Angelina skrzywiła nos. - W dodatku śmierdzi. 

-  Innowacja  pierwotnego  modelu.  Pamiętaj,  że  tam  gdzie  jedziemy,  to  co  obrzydliwe, 

uznawane  jest  za  piękne.  Ogólnie  rzecz  biorąc  miała  rację:  wyglądało  obrzydliwie,  co  było 

bardzo,  ale  to bardzo korzystne. Staliśmy w  sali odpraw  krążownika oddelegowanego do  misji. 

Przed nami rozciągało się pięćset solidnych (i opancerzonych) siedzeń ustawionych w rzędy, a na 

każdym rozwalało się, przykucnęło lub rozsiadło dość obrzydliwe stworzenie. 

Większość  z  nich  była  przedstawicielami  Geshtunken,  ale  były  rozmaite  też  innowacje 

wzorowane na projekcie mojego dawnego kombinezonu. 

Co nie ucieszyłoby naszych gospodarzy, to fakt, że wewnątrz każdego stworzenia siedział 

trójwymiarowy  i  całkiem  realny  szary,  a  w  każdy  ogon  czy  odwłok  wbudowany  był  generator 

synoptyczny. 

Nasza  pokojowa  krucjata  wchodziła  w  ostatnią  fazę.  Nie  mogę  powiedzieć,  żeby  łatwo 

poszło  z  jej  organizacją.  Korpus  Moralności  robił,  co  mógł,  aby  zapobiec  praniu  mózgów. 

Pierwszy raz byłem wdzięczny biurokracji. Musieli przepychać się przez nią, zanim mogli podjąć 

jakiekolwiek  działanie,  a  w  dodatku  my  ze  swej  strony  też  robiliśmy,  co  tylko  się  dało,  żeby 

pogłębić  panujący  bałagan  i  zamieszanie:  technicy  zaginęli,  ich  ślady  zaś  rozpłynęły  się  w 

papierach; protestujący Coypu został wyrwany z łóżka w środku nocy i zanim zdołał naciągnąć 

spodnie,  znalazł  się  w  głębokiej  przestrzeni;  pewna  wysoce  zautomatyzowana  planetoida 

przemysłowa wypadła z orbity opanowana przez naszych ludzi... 

Równocześnie produkowano przebrania, a Hanasu przeprowadzał programowanie technik 

psychokontrolnych.  Zdążyliśmy  w  ostatniej  chwili,  odlatując  parę  godzin  przed  flotyllą,  którą 

wysłał po nas Korpus Moralności.  I tak polecieli za nami,  ale na widok parunastu pancerników 

obcych sił okazali dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. 

- Jesteśmy w zasięgu łączności - oznajmiłem. - Wszyscy gotowi? 

- Gotowi - odparło pięćset obojętnych głosów. 

-  A  więc  powodzenia!  -  Obróciłem  się  włączając  ekran  komunikatora.  Angelina  i  para 

background image

zrobotyzowanych pociech stali obok mnie. 

Moja droga Sleepery Jeem wróciła! - wrzasnęło jakieś paskudztwo widoczne na ekranie. 

-  Nie  znam  pana  -  odburknąłem.  -  Ale  musi  chodzić  panu  o  moją  bliźniaczą  siostrę. 

Jestem Sleepery Bolivar - uruchomiłem przycisk, dzięki któremu po policzku spłynęła mi wielka, 

oleista  łza  rozbijając  się  z  pluskiem  o  pokład.  –  Słyszeliśmy  o  jej  bohaterskiej  śmierci  i 

przybywamy,  by  ją  pomścić.  Witamy  serdecznie  -  za  gulgotało  w  głośniku.  -  Jestem  SessPula, 

nowy  dowódca  zjednoczonych  sił.  Zaraz  dajemy  bal  na  waszą  cześć.  Przyłączcie  się. 

Połączyliśmy  okręty  rękawem  i  udałem  się  do  nich  wraz  z  Angeliną.  Musiałem  się  nieco 

odsunąć, aby uniknąć sparszywiałego uścisku tego gada i zamiast mnie uściskał  podłogę. 

- To Ann-geel, mój szef sztabu, a te roboty przyniosły napoje na dzisiejszy bankiet. 

Przyjęcie  rozkręciło  się  błyskawicznie.  Coraz  to  nowi  oficerowie  przyłączali  się  do 

zabawy, aż zaczęło mnie zastanawiać, kto kieruje flotą. Prawdopodobnie nikt. 

- Jak tam wojna? - spytałem. 

-  Strasznie!  -  jęknął  Sess,  wychylając  flaszkę  jakiegoś  zielonkawego  obrzydlistwa.  - 

Uciekają  przed  nami,  to  fakt,  ale  nie  chcą  się  bić.  Morale  upada,  wojsko  mruczy  po  kątach  o 

powrocie do domu. Ale myślę, że musimy walczyć dalej. 

-  Pomoc  jest  w  drodze!  -  krzyknąłem,  klepiąc  go  w  plecy,  po  czym  wytarłem  mackę 

starannie  w  obrus.  -  Mam  na  pokładzie  kilku  spragnionych  krwi  i  zemsty  ochotników.  Oprócz 

tego, że są świetnymi żołnierzami, są też wspaniałymi nawigatorami i kucharzami. 

- A dużo ich jest? - spytał z nadzieją. 

-  Cóż,  wystarczy  po  jednym  na  pancernik.  Każdy  z  nich  może  przewodzić  flotylli,  a 

oficerowie floty mogą zgłaszać się do nich po radę czy wsparcie moralne. 

- Jesteśmy uratowani! - wrzasnął w zachwycie. 

W pewnym sensie, oczywiście... dodałem w myślach, uśmiechając się szeroko na prawo i 

lewo,  błyskając  zębiskami  przebrania  i  zastanawiając  się,  ile  czasu  zajmie  moim  umysłowym 

sabotażystom załatwienie problemu. 

Byli szybsi, niż się spodziewałem. Zaraza rozprzestrzeniała się błyskawicznie. Cztery dni 

później  Sess  odwiedził  mnie  w  sterowni,  gdzie  używając  wszystkich  możliwych  chwytów, 

robiłem,  co  się  tylko  dało,  aby  uniemożliwić  doścignięcie  floty  Ligi.  Popatrzył  smętnie  pół 

tuzinem przekrwionych oczu na ekrany i westchnął. 

- Nie sypiasz zbyt dobrze? - spytałem uprzejmie. 

background image

-  Wszystko  jest  takie  przygnębiające...  Chciałbym  być  w  domu  i  zająć  się  wylęgiem 

dzieci. Zapytuję sam siebie, co ja tu właściwie robię. 

- A co tu robisz? 

- Nie wiem. Straciłem serce do tej wojny. 

-  Zabawne.  Ja  stwierdziłam  to  samo  ostatniej  nocy.  Zauważyłeś,  że  oni  nie  są  tacy 

wstrętni? Mają mokre oczy i pocą się całkiem, całkiem. 

-  Masz  rację  -  westchnął.  -  Między  nami  mówiąc,  nigdy  o  tym  nie  pomyślałem.  Co 

możemy zrobić? 

- Cóż... 

Dziesięć  godzin  później,  po  lawinie  radiogramów,  największa  armada  wojenna,  jaką 

kiedykolwiek  widziała  galaktyka,  wykonała  twarzowy  zakręt  o  180  stopni  wracając  do 

rodzinnych bagien i śmietników. 

Podczas  pijackiej  orgii,  która  miała  miejsce  tego  wieczoru  z  okazji  zwycięskiego 

zakończenia  wojny  -musieli  biedacy  to  jakoś  nazwać  -  stałem  z  boku,  trzymając  w  objęciach 

Angelinę. 

- Wiesz, oni są całkiem mili, gdy się do nich człowiek przyzwyczai - powiedziała. 

- Nie poszedłbym tak daleko, ale są całkiem nieszkodliwi, gdy zaprzestali wojny. 

- Bogaci też są - oznajmił James, nalewając czegoś obrzydliwego do kieliszka. 

- Trochę się tu pokręciliśmy - dodał Bolivar, podtaczając się z drugiej strony. - Podczas 

swoich operacji wojennych złupili sporo rożnych banków, które wymietli do czysta, wiedząc, jak 

ceniona jest ich zawartość, choć zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego. Oni nie używają pieniędzy. 

- Lepiej nie wnikaj w ich zasady płatności! -mruknąłem. 

- Wszystko to złożyli  w  ładowniach  flagowego pancernika  -  wtrącił  James.  -  Zamierzali 

zastanowić się nad tym w przyszłości. 

- Pozwólcie mi zgadnąć - to była Angelina - ładownie są puste? 

- Zawsze masz rację, mamusiu. Za to transportowiec jest nieco przeładowany. 

- Musimy zwrócić to właścicielom - postanowiłem, z przyjemnością widząc zaszokowane 

spojrzenia dwóch robotów i jednej poczwary. 

- Jim! - jęknęła Angelina. 

- Spokojnie, jestem przy zdrowych zmysłach. Musimy oddać to, co znaleźliśmy... 

- ...a że nie udało się znaleźć zbyt dużo... - dokończyła za mnie. 

background image

Coś ciężkiego, sraczkowatej barwy, opatrzone mackami i przyssawkami zwaliło się obok 

na podłogę. 

-  Za  zwycięssstwo!!!  Hick!!!  Ciiiisza!  Ciszszszsza!!!  Cudowna  Sleepery  wzniesie 

toaaaast! 

Wszystkie  oczy,  aparaty  wzrokowe,  błony  optyczne  i  różne  takie,  nie  licząc  trzech  par 

normalnych oczu, skierowały się na mnie, gdy wstałem. 

- TOAST!!! - wrzasnąłem entuzjastycznie, unosząc zamaszyście kielich i rozlewając przy 

okazji  połowę  zawartości.  Wylało  się  na  dywan,  wypalając  sporą  dziurę.  -  Piję  zdrowie 

wszystkich  stworzeń  żyjących  w  naszej  galaktyce:  dużych  i  małych,  kształtnych  i  rozlazłych, 

wszystkich! Niech pokój i miłość trwają wiecznie. Za życie, wolność i przeciwną płeć!!! 

I tak lecieliśmy, przemierzając lata świetlne, ku nowej o wiele lepszej przyszłości. 

Przynajmniej taką miałem nadzieję.