background image

JENNY CARROLL

background image

T

ym razem kiedy to się zaczęło, byłam kompletnie zaskoczona.

Na   tym   etapie   powinnam   zauważyć,   że   coś   się   dzieje.   Tyle 

czasu   minęło.   Ale   nie.   Chyba   mimo   wszystko   jestem   taką   samą 
idiotką jak zawsze.

Tym razem nie zaczęło się od telefonu czy listu. Tym razem to 

był dzwonek do drzwi. Zadzwonił dokładnie w środku uroczystego 
obiadu z okazji Święta Dziękczynienia.

Nie   było   w   tym   nic   niezwykłego.   To   znaczy,   jeśli   chodzi   o 

dzwonek. Wręcz przeciwnie, odzywał się ostatnio bardzo często. A 
to dlatego, że parę miesięcy temu jedna z restauracji należących do 
moich   rodziców   doszczętnie   spłonęła   i   sąsiedzi   -mieszkamy   w 
małym   miasteczku   -   okazywali   nam   współczucie,   przynosząc 
befsztyki albo jakieś ciasto.

Poważnie. Jakby ktoś umarł. Ludzie zawsze przynoszą prezenty 

w postaci jedzenia, kiedy ktoś umrze, bo sądzą, że rodzina w żałobie 
nie czuje się na siłach gotować i zagłodziłaby się na śmierć, gdyby 
przyjaciele i sąsiedzi nie przychodzili na okrągło z babką cytrynową 
czy czymś takim.

2

background image

Jakby nie istniało coś takiego jak pizzeria.

A   w   naszym   wypadku   nie   chodziło   o   zmarłego   człowieka. 

Chodziło o Mastrianiego, elegancką restaurację - idealne miejsce na 
kolację przed balem na zakończenie roku szkolnego czy wesele - 
która   spłonęła   ze   szczętem   za   sprawą   paru   młodocianych 
przestępców pragnących mi unaocznić, jak bardzo nie odpowiada im 
fakt, że wtykam nos w ich sprawy.

Tak. Rodzinna restauracja sfajczyła się z mojej winy.

Nieważne, że próbowałam  powstrzymać  mordercę.  Nieważne, 

że ludzie, których ten facet próbował wykończyć, nie byli mi obcy, 
bo chodzili do tej samej szkoły, co ja.

Czy miałam stać z boku i pozwolić, żeby wyekspediował moich 

przyjaciół na drugą stronę?

No   cóż.   Gliny   w   końcu   przyskrzyniły   drania,   Mastriani   był 

ubezpieczony, no i mamy dwie inne restauracje, które nie obróciły 
się w popiół.

Nie mówię, że to nie była okropna strata. Mastriani był oczkiem 

w głowie mojego taty, no i najlepszą restauracją w mieście. Chcę 
tylko   powiedzieć,   że   ciasto   z   persymoną   nie   było   nam   wcale 
potrzebne.

Martwiliśmy   się   i   tak   dalej,   ale   to   nam   nie   odebrało   chęci 

gotowania. Nie w mojej rodzinie. Gdy dorasta się, że tak powiem, w 
cieniu restauracji, siłą rzeczy nabywa się wiedzy o gotowaniu, wie 
się też, jak spuścić wodę z podgrzewanego bufetu albo sprawdzić 
świeżość  okonia   i  nie  dać  się  nabić   w  butelkę   dostawcy  ryb.   W 
moim domu jedzenia nigdy nie brakowało.

W tamto Święto Dziękczynienia stół aż się uginał pod jego cię-

żarem.   Ledwie   zmieściły   się   talerze,   tyle   było   salaterek   kopiasto 
załadowanych   indykiem,   patatami,   pełnych   sosu   żurawinowego, 
dwóch rodzajów dressingu, fasolki, sałatek, pieczywa, ziemniaków 
zapiekanych   w   sosie,   ziemniaków   tłuczonych   z   czosnkiem,   mar-
chewki w polewie, puree z rzepy i kremu ze szpinaku.

3

background image

I   wcale   od   nas   nie   oczekiwano,   że   weźmiemy   odrobinkę 

wszystkiego  do spróbowania. Nie z moją mamą i tatą przy stole. 
Jeśli się nie naładowało na talerz fury żarcia, uznawali to za obelgę.

A dla mnie, widzicie, stanowiło to poważny problem, bo miałam 

w planie jeszcze jeden obiad z okazji  Święta Dziękczynienia - o 
czym   nie   wspomniałam   rodzicom,   wiedząc,   że   nie   byliby 
zachwyceni. Usiłowałam więc po prostu zachować trochę miejsca w 
żołądku.

Może   jednak   powinnam   była   znaleźć   jakąś   wymówkę,   gdyż 

pewni ludzie przy stole zwrócili uwagę na mój rzekomy brak apetytu 
i poczuli się zobligowani fakt ten skomentować.

-

Co się dzieje  z Jessicą?  -  chciała  wiedzieć  moja cioteczna 

babka   Rose,   która   przyjechała   do   nas   na   święto   z   Chicago. 
-Dlaczego ona nic nie je? Jest chora?

-

Nie, ciociu Rose - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. -Nie 

jestem chora. Po prostu nie jestem w tej chwili głodna.

-

Nie jesteś głodna? - Ciocia Rose spojrzała na moją matkę. - 

Kto   nie   jest   głodny   w   Święto   Dziękczynienia?   Twoi   rodzice 
harowali cały dzień, przygotowując ten pyszny posiłek, więc teraz 
grzecznie zajadaj.

Mama przerwała rozmowę z panem Ab ramowitzem.

- Ależ ona je, Rose.

-

Jem, ciociu Rose - zapewniłam, pakując na dowód patata do 

ust. - Widzisz?

-

Wiesz,   na   czym   polega   jej   problem?   -   powiedziała   ciocia 

Rose konspiracyjnym szeptem do matki Claire Lippman, ale na tyle 
głośno,  że można by ją  usłyszeć  w  sklepie  na Pierwszej  ulicy.  - 
Cierpi   na   jedno   z   tych   zaburzeń   związanych   z   jedzeniem.   Na   tę 
anoreksję.

-

Jessica nie cierpi na anoreksję, Rose - wyjaśniła moja mama 

lekko   zniecierpliwiona.   -   Douglasie,   czy   mógłbyś   podać   Ruth 
fasolkę?

4

background image

Douglas, który nawet w szczytowej formie nie znosi zwracać na 

siebie   uwagi,   szybko  podał  fasolkę  mojej   najlepszej   przyjaciółce, 
jakby to mogło go uchronić przed wściekłym wzrokiem cioci Rose.

-

Wie pani, jak to się nazywa?  - zapytała ciocia Rose panią 

Lippman poufałym tonem.

-

Przykro mi, pani Mastriani - odparła pani Lippman. Po jej 

głosie, w którym  brzmiała udręka, domyśliłam się, że przyjmując 
zaproszenie mojej mamy na świąteczny obiad, państwo Lippman nie 
zdawali sobie sprawy, w co się pakują. Jasne, nikt ich nie ostrzegł 
przed ciotką Rose. - Nie wiem, co pani ma na myśli.

-

Wypieranie   się   -   oznajmiła   ciotka   Rose,   pstrykając   trium-

falnie palcami. - Widziałam to u Opry. Przypuszczam, Antonio, że 
pozwolisz   Jessice   podziobać   ten   sos,   zamiast   go   zjeść,   tak   jak 
pozwalasz jej na wszystko. Te koszmarne ogrodniczki, w których 
paraduje od rana do wieczora, i te włosy... nie mówiąc już o tej całej 
aferze z zeszłej wiosny. No, wiecie, za grzecznymi dziewczętami nie 
włóczą się uzbrojeni agenci federalni...

Na   szczęście,   w   tym   momencie   odezwał   się   dzwonek. 

Odłożyłam   serwetkę   i   podniosłam   się   tak   szybko,   że   niemal 
przewróciłam krzesło.

- Otworzę! - wrzasnęłam, pędząc do holu.

Chyba każdy by się tak zachował na moim miejscu. Kto miałby 

ochotę   setny   raz   wysłuchiwać,   jak   to   poraził   mnie   piorun   i   w 
związku z tym pojawiła się u mnie szczególna zdolność psychiczna 
odnajdywania zaginionych ludzi; jak zostałam prawie porwana przez 
niezbyt  sympatyczne  siły rządowe,  które chciały mnie zmusić do 
współpracy; jak grupka przyjaciół musiała wysadzić parę rzeczy w 
powietrze, żeby mnie bezpiecznie sprowadzić do domu. Ten temat 
mocno się przejadł, może byśmy tak pomówili o czymś innym?

- Kto to może być? - zastanawiała się mama. - Wszyscy ludzie, 

których znamy, siedzą z nami przy stole.

5

background image

To się akurat zgadzało. Oprócz ciotki Rose, moich rodziców i 

mnie byli jeszcze moi dwaj starsi bracia - Douglas i Mi-chael, nowa 
dziewczyna Michaela (ciągle dziwnie się czuję, nazywając ją w ten 
sposób,   bo   Mikey   całymi   latami   tylko   marzył,   że   pewnego   dnia 
Claire Lippman raczy choćby spojrzeć w jego stronę, a teraz, łamiąc 
wszelkie konwenanse,  zaczęli ze sobą chodzić - Piękna i Maniak 
Komputerowy),   jej   rodzina,   a   także   moja   najlepsza   przyjaciółka 
Ruth   Abramowitz   z   rodzicami   i   Skipem,   bratem   bliźniakiem.   W 
sumie aż trzynaście osób. Zdecydowanie nie miało się wrażenia, że 
kogoś brakuje.

Kiedy jednak dotarłam do drzwi, okazało się, że brakuje. Nie, 

nie przy naszym stole; przy cudzym.

Na zewnątrz było ciemno - w listopadzie w Indianie wcześnie 

zapada mrok - ale na ganku paliło się światło. Przed drzwiami stał 
wysoki czarny mężczyzna. Rozglądał się niecierpliwie, czekając, aż 
ktoś mu otworzy.

Poznałam go od razu. Jak wspomniałam, nasze miasto jest dosyć 

małe i jeszcze parę tygodni  wcześniej  nie mieszkał w nim żaden 
Afro-Amerykanin. Sytuacja uległa zmianie, kiedy dom Hoadleyów 
po drugiej stronie ulicy został kupiony przez doktora Thompkinsa, 
który   objął   stanowisko   naczelnego   chirurga   w   naszym   szpitalu 
okręgowym   i   przeprowadził   się   do   nas   z   Chicago   wraz   z   żoną, 
synem i córką.

Otworzyłam drzwi ze słowami:

- Hej, doktorze Thompkins.

-

Hello, Jessico - uśmiechnął się. - Eee... to znaczy, hej. W 

Indianie zamiast „hello" mówi się „hej". Doktor Thompkins starał 
się wdrożyć do używania miejscowego narzecza.

- Proszę wejść - cofnęłam się, żeby mógł schronić się przed 

zimnem. Śnieg wprawdzie jeszcze nie spadł, ale na kanale Pogoda 
zapowiadali, że nastąpi to wkrótce. Nie spodziewano się, ku mojemu 
zmartwieniu, ilości śniegu wystarczającej, żeby zamknąć szkołę w 
poniedziałek.

6

background image

-

Dziękuję,   Jessico   -   powiedział   doktor   Thompkins,   spo-

glądając nad moją głową w głąb holu, skąd widać było ludzi sie-
dzących   przy   stole.   -   Och,   bardzo   przepraszam.   Nie   chciałem 
przeszkadzać w obiedzie.

-

Nie ma sprawy - odparłam. - Skosztuje pan indyka? Mamy go 

mnóstwo.

-

Och,   nie.   Nie,   dziękuję.   Wstąpiłem   tylko,   bo   miałem   na-

dzieję.. . cóż, to trochę krępujące, ale chciałem sprawdzić, czy...

Doktor   Thompkins   wydawał   się   bardzo   zdenerwowany. 

Uznałam, że pewnie chce coś  pożyczyć.  Kiedy ktoś z sąsiedztwa 
chce coś pożyczyć, zwłaszcza coś związanego z gotowaniem, prawie 
zawsze zaczyna od nas. Moi rodzice prowadzą restauracje, mamy 
więc właściwie wszystko, co jest potrzebne do gotowania, i to na 
ogół w ogromnych pękatych pojemnikach.

Doktor Thompkins pochodził z wielkiego miasta i w ogóle, więc 

pewnie nie wiedział, że w małym miasteczku pożyczanie różnych 
rzeczy od sąsiadów jest czymś zupełnie naturalnym. Podejrzewałam, 
że doktor nie wie mnóstwa rzeczy o naszym mieście. Na przykład 
tego,   że   chociaż   oficjalnie   Indiana   podczas   wojny   domowej 
sprzymierzyła   się   z   Północą,   pewni   ludzie   -   zwłaszcza   w 
południowej  części  stanu - wcale  nie uważali, że konfederaci  tak 
całkiem nie mieli racji.

Właśnie   dlatego   w   dniu,   kiedy   na   naszą   ulicę   zajechała   cię-

żarówka z dobytkiem Thompkinsów, moja mama czekała na nowych 
mieszkańców z wielkim garem manicotti i powitała ich w imieniu 
sąsiadów, zanim jeszcze wysiedli z samochodu. Pani Abramowitz, 
która   nie   umie   ugotować   nawet   jajka,   zjawiła   się   ze   sklepowym 
ciastem   w   dużym   białym   pudle.   A   państwo   Lippman   przybyli   z 
talerzem słynnych czekoladowych ciasteczek
Claire. (Na czym  polegała  ich tajemnica?  To kupne ciastka Toll-
house Break  and Bake.  Claire tylko  je wkłada  do wysmarowanej 
tłuszczem   brytfanny.   Poważnie.   Poznałam   ten   sekret   i   mnóstwo 

7

background image

innych,   jeszcze   bardziej   interesujących,   odkąd   Claire   została 
dziewczyną mojego brata).

Prawie wszyscy z najbliższego sąsiedztwa i wiele osób z od-

leglejszych ulic zjawiło się, aby powitać Thompkinsów w dniu ich 
przybycia.   Założę   się,   że   Thompkinsowie   musieli   nas   uznać   za 
gromadę pomyleńców, dobijających się do ich drzwi przez cały ten 
dzień   i   kilka   następnych   z   kilogramami   czekoladowych   ciastek, 
bakłażanowego   parmigiana,   makaronu   z   serem,   galaretek   i 
domowego placka kawowego.

Nie wiedzieli jednak, że przez nasze miasto - tak jak przez całe 

Stany   Zjednoczone   przed   stu   pięćdziesięcioma   laty   -   przebiegała 
linia dzieląca je na dwie różne części. W jednej znajdowały się Lum-
bley Lane, plac z budynkami  sądów, większość urzędów, a także 
szpital, centrum handlowe i szkoła średnia. Mieszkali tam ludzie, 
których w mojej szkole określano mianem „miastowych".

No i była reszta hrabstwa, za granicami miasta; głównie lasy, 

pola   kukurydzy,   jakiś   kemping   tu   i   tam   i   opuszczona   fabryka 
tworzyw  sztucznych  dla większego  efektu. Tam  nadal  pieniły się 
analfabetyzm, przesądy, a w głębi lasów, dokąd tata zabierał nas na 
wycieczki, kiedy byliśmy mali, można było znaleźć miejsca, gdzie 
pędzono bimber. Dzieciaki  w szkole nazywały mieszkańców tych 
odległych   rejonów   „wsiokami"   albo   „owsem",   bo   rzekomo 
większość   z   nich   jadała   owsiankę   na   śniadanie,   w   dodatku   bez 
rodzynek

W   moim   mieście  to  właśnie   wsioki  jeżdżą   czasem  z  flagami 

Konfederacji   powiewającymi   z   pikapów.   To   wsioki   używają 
pewnego   niecenzuralnego   słowa   na   „d",   i   wcale   nie   dlatego,   że 
cytują   Chrisa   Rocka,   Jennifer   Lopez   czy  kogoś   tam.   Choć   znam 
sporo  wsioków,  którzy  nigdy  nikogo  nie  nazwaliby tym  słowem, 
podobnie   jak   znam   paru   miastowych,   którzy   nie   zawahaliby   się 
nazwać   dziewczyny   takiej   jak   ja,   z   bardzo   krótkimi   włosami   i 
tendencją do załatwiania różnych spraw przy użyciu pięści, słowem 

8

background image

na „I", a mojej przyjaciółki Ruth, która jest Żydówką, słowem na „J" 
albo innym równie obraźliwym.

Jest więc chyba jasne, dlaczego, gdy zobaczyliśmy, jak wpro-

wadzają   się  Thompkinsowie,  niektórzy  z  nas  zaczęli   się  obawiać 
kłopotów.

Minął   miesiąc   i   obeszło   się   bez   incydentów.   Może   więc 

wszystko dobrze się ułoży, myślałam wtedy.

Teraz,   rzecz   jasna,   wszystko   się   zmieniło.   Ale   w   tamtym 

momencie   starałam   się   tylko,   żeby   pan   Thompkins   nie   czuł   się 
skrępowany   w   naszym   holu.   Przecież   nie   wiedziałam,   skąd   mia-
łabym wiedzieć? Mogę być „psychiczna", ale nie aż tak.

- Mi casa es su casa, doktorze Thompkins - zwróciłam się do 

gościa. To pewnie najgłupsza rzecz, jaką mogłam powiedzieć, ale 
mniejsza z tym. Po praniu mózgu w wykonaniu cioci Rose nie byłam 
w   twórczym   nastroju.   Ponadto   uczę   się   francuskiego,   a   nie 
hiszpańskiego.

Doktor Thompkins uśmiechnął się blado i wypowiedział słowa, 

po których poczułam się, jakby śnieg jednak zaczął padać. Tyle że 
padał wyłącznie na moje plecy.

- Byłem   tylko   ciekaw   -   rzekł   -   czy   może   widziałaś   gdzieś 

mojego syna.

2

V piętro. Musiałam usiąść na półpiętrze, bo czułam, że kolana się 
pode mną uginają.

9

Cofałam się bez słowa, aż moje nogi uderzyły o schody na

background image

- Janie... -wykrztusiłam. -Już się tym nie zajmuję. Może nikt 

panu nie powiedział, ale ja już się tym nie zajmuję.

Doktor Thompkins spojrzał na mnie, jakbym oświadczyła, że 

pies dingo pożarł moje dziecko.

- Słucham? - odezwał się, mocno zdziwiony.

Na szczęście, w tej chwili z jadalni wyszedł tata, z serwetką 

nadal zatkniętą za pasek spodni. Za nim szła mama z Mikiem -i z 
Claire, jak zwykle uczepioną jego ramienia.

-

Hej, Jerry - powiedział tata, wyciągając rękę. - Co słychać?

-

Hello,   Joe   -   odparł   doktor   Thompkins.   -   To   znaczy,   hej. 

-Uścisnął dłoń ojca i zwrócił się do mamy: - Jak się masz, Toni?

-

Świetnie, Jerry - zapewniła mama. - A co u ciebie?

 - Mogłoby być lepiej - powiedział doktor. - Bardzo przepraszam, 

że   przeszkadzam   w   posiłku.   Zastanawiałem   się,   czy   ktoś   z   was 
widział mojego syna Nate'a. Parę godzin temu wyszedł do sklepu - 
Rowenie zabrakło bitej śmietany - i od tamtej pory nie widzieliśmy 
go.   Pomyślałem,   że   może   wpadł   do   waszych   chłopców   albo   do 
Jessiki...

Poczułam   ulgę,   bo   doktor   Thompkins   nie   prosił,   żebym 

odnalazła jego syna. Pytał tylko, czy go widziałam.

Zarazem  było  mi trochę głupio. Ze spojrzeń, jakie rzucał mi 

doktor, wynikało, że uważa mnie za zdrowo pomyloną w związku z 
moją reakcją na proste jego pytanie o syna. Trudno mu się dziwić. 
Nie było go tutaj zeszłego lata ani nawet jesienią. Nie wiedział, że 
to mnie prasa nazwała Dziewczyną od Pioruna. Nie miał pojęcia o 
moim niezwykłym darze.

Mike tłumił dłonią chichot. Od razu domyślił się, co się stało. 

No wiecie, jak zrozumiałam pytanie doktora Thomp-kinsa.

- Nie,   nie   widzieliśmy   Nate'a   -   odparła   mama   z   wyrazem 

troski   na   twarzy.   Martwi   się   za   każdym   razem,   gdy   usłyszy,   że 
jakieś dziecko urwało się z rodzicielskiej smyczy.  To dlatego, że 
jedno z jej własnych dzieci kiedyś to zrobiło i odnalazła je dopiero 
w szpitalu.

10

background image

- Och   -   westchnął   doktor   Thompkins.   Wydawał   się   bardzo 

rozczarowany.   -   Cóż,   pomyślałem,   że   warto   spróbować.   Pewnie 
zatrzymał się przy grach wideo...

Nie chciałam być tą osobą, która wyjaśni doktorowi, że salon 

gier   jest   dziś   nieczynny.   Wszystko   było   zamknięte   w   naszym 
mieście, z wyjątkiem Stop and Shop, którego nie zamykano nawet 
w święta Bożego Narodzenia.

Claire   nie   miała   problemów   z   przekazywaniem   złych   wia-

domości.

- Salon   gier   jest   zamknięty,   doktorze   Thompkins   -   powie-

działa. - Wszystko jest dziś nieczynne. Nawet kręgielnia i kina.

Słowa   Claire   dobiły   Thompkinsa.   Nawet   mama   posłała   jej 

pełne   wyrzutu   spojrzenie.   A   w   oczach   mojej   mamy   Claire   jest 
skończoną doskonałością, mimo iż to częściowo z jej powodu Mike 
uczęszcza obecnie do miejscowego college'u, zamiast do Harvardu, 
gdzie miał w tym roku studiować.

- Och - powtórzył doktor Thompkins. Uśmiechnął się dzielnie 

i dodał: - Cóż, może spotkał jakichś znajomych.

To było możliwe. Nate Thompkins, uczeń drugiej klasy Szkoły 

im. Ernesta Pyle'a - do której i ja chodzę - nie miał specjalnych 
kłopotów ze znalezieniem sobie towarzystwa, mimo że był nowy i 
był jedynym Afro-Amerykaninem w szkole. Przystojny, atletycznie 
zbudowany Nate natychmiast został przyjęty do szkolnej drużyny 
piłkarskiej, i to wcale  nie dlatego, że trener Albright  poszukiwał 
nowych zawodników. Podobno ma talent i to od razu ustawiło go w 
najlepszym towarzystwie.

W przeciwieństwie  do jego  starszej  siostry Tashy,  uczennicy 

ostatniej klasy, mola książkowego, którą wyśledziłam, jak kręciła 
się   przed   salą,   gdzie   codziennie   po   lekcjach   zbiera   się   komitet 
obradujący nad książką roku. Była zbyt nieśmiała, żeby wejść do 
środka.   Podeszłam   więc   do   niej   i   powiedziałam   coś   w   rodzaju: 
„Chodź,   przedstawię   cię".   Obdarzyła   mnie   takim   uśmiechem, 
jakbym oferowała jej wyssanie rany po ukąszeniu węża.

11

background image

Otwartość Nate'a nie była chyba cechą dziedziczną, bo Ta-sha z 

pewnością jej nie posiadała.

-

Jestem   pewien,   że   wkrótce   wróci   do   domu   -   powiedział 

doktor Thompkins i, przeprosiwszy raz jeszcze, wyszedł.

-

Mój   Boże   -   westchnęła   mama,   zamykając   za   nim   drzwi. 

-Mam nadzieję...

Tata przerwał jej stanowczym:

-

Nie teraz, Toni.

-

Co takiego? - zainteresował się Mike,

-

Nieważne   -   powiedział   tata.   -   Chodźmy.   Czekają   na   nas 

cztery rodzaje ciasta.

-

Upiekliście cztery ciasta? - Claire, która (w przeciwieństwie 

do   mnie)   jest   wysoka   i   wiotka   jak   trzcina   i   chyba   musi   być 
częściowo   pusta   w   środku,   bo   pochłania   więcej   jedzenia   niż 
jakakolwiek  inna znana mi istota ludzka, wyraźnie  się ucieszyła. 
-Jakie?

-

Z   jabłkiem,   dynią,   pekanem   i   persymoną   -   odparł   tata, 

równie zadowolony. Dobrzy kucharze lubią ludzi, którzy doceniają 
ich kuchnię.

Nikt   jednak,   o   ile   mi   wiadomo,   nie   zachwycał   się   towarzy-

stwem ciotki Rose.

- Józefie - zapytała,  gdy tylko  pojawiliśmy się ponownie w 

jadalni - kim był ten kolorowy?

Mieć taką krewną jak ciocia Rose to naprawdę krępujące. A nie 

jest przecież alkoholiczką ani nikim takim, więc jej zachowania nie 
da się przypisać jakimś czynnikom zewnętrznym. Jest zwyczajnie 
niedobra. Parę razy miałam ochotę jej dołożyć, ale że ma chyba ze 
sto lat (dobra, siedemdziesiąt pięć, wielka mi różnica), moi rodzice 
nie   przyjęliby   tego   spokojnie.   Poza   tym   usiłowałam   ostatnio 
zwalczyć   moją   skłonność   do   stosowania   przemocy,   a   to   dzięki 
pozwowi,   jaki   otrzymałam   w   związku   z   przetrąceniem   czyjejś 

12

background image

przegrody   nosowej.   Chociaż   nadal   uważam,   że   ta   osoba   na   to 
zasłużyła.

- Afro-Amerykanin, Rose - poprawiła ją mama. - W dodatku 

nasz sąsiad, doktor Thompkins. Czy dolać komuś wina? Skip, może 
jeszcze coli?

Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Podobno kocha się we mnie, 

ale zawsze o tym  zapomina, kiedy w pobliżu znajduje się Claire 
Lippman.   Wszyscy   chłopcy   -   włączając   mojego   drugiego   brata, 
Douglasa - kochają Claire. Wygląda na to, że Claire wydziela jakieś 
feromony   czy   coś,   czego   takie   dziewczyny   jak   Ruth   i   ja   nie 
posiadają. To jest trochę wkurzające.

Oczywiście   nie   chodzi   o   to,   żebym   się   koniecznie   chciała 

Skipowi podobać. On mi się w ogóle nie podoba. Podoba mi się 
ktoś inny.

Ktoś, kto oczekiwał mnie na obiedzie z okazji Święta Dzięk-

czynienia. Tylko że tak, jak się sprawy miały...

-

Co   jest   niewłaściwego   w   słowie   „kolorowy"?   -   chciała 

wiedzieć ciocia Rose. - Przecież on jest kolorowy!

-

Czy mogę pani nałożyć jeszcze trochę kremu ze szpinaku? - 

spytał   ciocię   Rose   pan   Abramowitz.   Jako   prawnik   przywykł 
traktować grzecznie ludzi, którzy nie przypadli mu do gustu.

-

Czego chciał doktor Thompkins? - zapytał Skip.

-

Och,   nic   takiego   -   odparła   mama   z   udawaną   swobodą. 

-Chciał tylko zapytać, czy ktoś z nas widział Nate'a. Komu dołożyć 
tłuczonych ziemniaków?

-

Co jest niewłaściwego w słowie „kolorowy"? - powtórzyła 

ciotka  Rose,  wściekła,  że nikt  nie  zwraca   na  nią  uwagi.  Pewnie 
zmieniłaby śpiewkę, gdybym poświęciła jej swoją uwagę w sposób, 
na jaki miałam ochotę.

-

Podobno doktor Thompkins przyjął stanowisko naczelnego chirurga 

w szpitalu stanowym  tylko dlatego, że Nate wpakował się w kłopoty w 
starej   szkole   -   obwieściła   Claire   i   powiodła   wzrokiem   po   twarzach 

13

background image

stołowników.   Jako   aktorka   Claire   uwielbia   sprawdzać,   jaką   reakcję 
wywołują jej przedstawienia. A że w czasie wolnym od prób niańczy dzieci 
bogatych   lekarzy   i   tym   podobnych,   zna   wszystkie   plotki,   jakimi   żyje 
miasteczko. - Należał do jakiegoś gangu w Chicago.

-

Do   gangu   -   zmartwiła   się   pani   Lippman.   -   O   nie!   Taki   miły 

chłopiec?

-

Wielu miłych chłopców wpada w złe towarzystwo -stwierdził pan 

Abramowitz łagodnym tonem.

-

Ale nie Nate Thompkins. - Pani Lippman, mocno zaangażowana w 

działalność   komitetu   rodzicielskiego,   potrząsnęła   głową.   -   Zawsze   jest 
bardzo uprzejmy, kiedy go spotykam w Stop and Shop.

-

Może zadał się z jakimiś ciemnymi typami u siebie w Chicago - 

powiedział tata. - Ale każdy ma prawo zacząć wszystko od nowa.

-

Pewnie   siedzi   gdzieś   -   zasugerowała   ciotka   Rose   -   ze   swoimi 

kumplami z gangu i odurza się skrętami z marihuaną.

Wymieniliśmy   spojrzenia   z   Mikiem   i   Douglasem.   Zabawnie   było 

słyszeć, jak ciotka Rose używa określenia „odurza się".

Mojej mamie chyba nie wydało się to zabawne, bo surowym tonem 

powiedziała:

- Nie   bądź   śmieszna,   Rose.   W   naszym   mieście   nie   ma   żadnych 

narkotyków.

Nie uznałam za wskazane uświadomić jej, że w poprzedni weekend, na 

imprezie   związanej   z   castingiem   do  Hello   Dolly  (Claire,   rzecz   jasna, 
dostała rolę Dolly) dwoje dzieciaków (nie Claire, oczywiście - nie bierze 
narkotyków,   bo   ciało   aktorki,   jak   twierdzi,   stanowi   świątynię)   zostało 
wyprowadzonych przez

służby   porządkowe,   bo   naćpali   się   za   dużo   extasy.   W   ogólnym 
rozrachunku mojej mamie lepiej oszczędzać tego typu wiadomości.

14

background image

-

Czy   mogę   przeprosić?   -   zapytałam   zamiast   tego.   -   Muszę 

wpaść do Joanny i wziąć od niej te notatki z trygonometrii, o których 
mówiłam.

-

Nie,   nie   możesz   -   odpowiedziała   mama.   -   To   Święto 

Dziękczynienia, Jessico. Masz całe trzy dni wolne. Możesz wziąć te 
notatki jutro.

-

Wiecie,   że   w   zeszłym   tygodniu   ktoś   obsmarował   graffiti 

kładkę   nad   jezdnią   -   poinformowała   zebranych   pani   Lippman.   - 
Nawet nie wiadomo, co ono przedstawia. Nie zastanawiałam się nad 
tym  przedtem, ale jeśli jakiś... jak to się nazywa?  Widziałam coś 
takiego w Sześćdziesięciu minutach. A, tak. Znak gangu. To znaczy, 
jestem pewna, że nie. Ale jeśli jest?

-

Nie mogę  odebrać tych  notatek jutro - wyjaśniłam. - Jutro 

Joanna jedzie do babci. Mogę je wziąć tylko dziś wieczorem.

-

Uspokój się - zgromiła mnie mama.

-

Dzisiaj marihuana - orzekła ciocia Rose, potrząsając głową 

-jutro heroina.

Douglas pochylił się nad stołem, żeby mi szepnąć do ucha:

-

Nie znasz żadnej Joanny.

-

Mamo   -   powiedziałam,   nie   zwracając   na   niego   uwagi.   Co 

było dość nieładne z mojej strony, uwzględniwszy, ile musiało go 
kosztować samo zejście na wspólny obiad. Douglas nie należy do 
osób,   które   można   określić   jako   nadmiernie   towarzyskie. 
„Aspołeczny" to dużo bardziej odpowiednie słowo. Trochę mu się 
jednak poprawiło, odkąd zaczął pracować w sklepie z komiksami. 
No, w każdym razie humor mu się poprawił.

-

Proszę,   mamo   -   nie   ustępowałam.   -   Zajmie   mi   to   niecałą 

godzinę. - To było bezwstydne kłamstwo, ale miałam nadzieję, że 
będzie tak zajęta gośćmi i obiadem, że nawet nie zauważy, że jeszcze 
nie wróciłam do domu.

-

Jessico   -   odezwał   się   tata,   dając   mi   znak,   żebym   zaczęła 

zbierać talerze. - Stracisz ciasto.

15

background image

-

Odłóż dla mnie kawałek każdego rodzaju - odparłam, sięgając 

po najbliższe talerze, a potem idąc za nim do kuchni. -Proszę.

Tata   trochę   powywracał   oczami,   ale   w   końcu   skinął   głową, 

wskazując podjazd. Zrozumiałam, że się zgadza.

- Zabierz   Ruth   -   rzucił   tata,   kiedy   zdejmowałam   płaszcz   z 

wieszaka przy drzwiach do garażu.

- Eee... - skrzywiłam się.

-

Dopiero   wyrabiasz   sobie   prawo   jazdy   -   powiedział.   -   Nie 

możesz siadać za kierownicą bez uprawnionego kierowcy na miejscu 
dla pasażera.

-

Tato - myślałam, że głowa mi za chwilę pęknie - to Święto 

Dziękczynienia. Na ulicach pustki. Nawet gliny siedzą w domu.

- Ma podobno spaść śnieg.

-

Ale jutro, nie dzisiaj wieczór - zapewniłam go. - Zadzwonię 

do was, gdy tylko dojadę, i znowu tuż przed wyjazdem. Przysięgam.

-

Wiesz, Joe. - Do kuchni wkroczył pan Lippman. -Jestem pełen 

podziwu   dla   twojej   sztuki   kucharskiej.   To   najlepszy   obiad 
świąteczny, jaki jadłem od lat.

Tata rozpromienił się.

- Naprawdę, Bert? Dziękuję. Bardzo dziękuję.

- Tato - powiedziałam błagalnym tonem, stając obok wieszaka 

na klucze.

Ledwie na mnie spojrzał.

- Weź  samochód  matki  -  mruknął   i  zwróciwszy się  do pana 

Lippmana,   ciągnął:   -   Nie   miałeś   wrażenia,   że   w   tłuczonych 
ziemniakach było za dużo czosnku?

Gestem zwycięzcy sięgnęłam po kluczyki od samochodu mamy - 

na   łańcuszku   razem   ze   skautowskim   gwizdkiem,   trzymanym   na 
wypadek, gdyby zaatakowano ją na parkingu przy Wal-Mart. Nikt 
nigdy   nie   został   tam   napadnięty,   ale   wszystkim   odbiło,   odkąd 
spłonęła restauracja Mastriani, mimo że sprawców schwytano.

16

background image

Wreszcie   wolna,   pomyślałam,   sadowiąc   się   za   kierownicą 

volkswagena.   Dzięki   Bogu   Wszechmogącemu   wreszcie   jestem 
wolna.

Ten   cytat   z   pewnej   sławnej   osoby   niespecjalnie   pasował   do 

sytuacji,  ale  wierzcie  mi:  gdybyście  cały wieczór  byli  skazani  na 
towarzystwo cioci Rose, pomyślelibyście to samo.

A  co do  prawa   jazdy,   to rzeczywiście  trochę   dziwna  sprawa. 

Byłam  dosłownie jedyną  uczennicą przedostatniej klasy w Pyle`u, 
która nie miała prawa jazdy. Nie dlatego, że byłam  za młoda. Po 
prostu jakoś nie mogłam zdać tego egzaminu. I nie dlatego, że nie 
potrafię prowadzić. Chodzi o, no wiecie, ograniczenie prędkości. Coś 
się ze mną dzieje, kiedy siadam za kółkiem. Nie wiem, na czym to 
polega,   ale   po   prostu   muszę   -   naprawdę   -jechać   szybko.   Pewnie 
wiąże się to z hormonami, jak u Mike'a i Claire Lippman, bo nie 
umiem nad tym zapanować.

No i moi rodzice absolutnie nie są zainteresowani pozwalaniem 

mi na jazdę ich samochodem. W razie kraksy odszkodowanie nie 
pokryłoby strat.

Nie   zamierzałam   jednak   spowodować   wypadku.   Bo,   jeśli   nie 

brać   pod   uwagę   tendencji   do   wciskania   gazu,   jestem   dobrym 
kierowcą. Naprawdę dobrym.

Szkoda, że kiepsko sobie radzę niemal w każdej innej dziedzinie.
Samochód mojej mamy nie ma nawet połowy tej mocy, co volvo 

taty, ale i tak jest niezły. A że jestem niska, trochę łatwiej mi nim 
manewrować. Wyjechałam z podjazdu - bułka z masłem, nawet po 
ciemku   -   na   pustą   Lumbley   Lane.   Po   drugiej   stronie   ulicy,   u 
Hoadleyów   -   to   znaczy,   u   Thompkinsów   -   paliły   się   wszystkie 
światła.   Spojrzałam   w   okno   dokładnie   naprzeciwko   okna   mojej 
sypialni. Był tam - jak się domyślałam, bo widziałam ją tam parę 
razy   -   pokój   Tashy   Thompkins.   Thomp-kinsowie,   do   których 
przyjechali dziadkowie - wiedziałam o tym, bo z powodu tych gości 
odrzucili zaproszenie moich rodziców na uroczysty obiad - musieli 
jeść wcześniej od nas, skoro już dwie godziny temu wysłali Nata po 

17

background image

bitą śmietanę. Tasha jest więc już w swoim pokoju. Ciekawa byłam, 
co robi. Miałam nadzieję, że nie odrabia lekcji. Sprawiała wrażenie 
dziewczyny,   która   byłaby   do   tego   zdolna   nawet   w   Święto 
Dziękczynienia.

W przeciwieństwie do mnie. Ja należałam do dziewcząt, które 

wymykają   się   z   domu   po   świątecznym   obiedzie   na   randkę   z 
chłopakiem.

W   tamtej   chwili   cieszyłam   się   bardziej   niż   kiedykolwiek,   że 

jestem właśnie sobą. Nie zastanawiałam się ani przez moment, jak 
bym się czuła, będąc Tashą, a już zwłaszcza jej bratem Nate'em.

A gdybym się zastanowiła - gdybym choć chwilę pomyślała o 

Nacie Thompkinsie - prawdopodobnie żyłby do dzisiaj.

3

jej, pani Wilkins - powiedziałam. - To najlepsze ciasto z dyni, 
jakie w życiu jadłam. Mama Roba uśmiechnęła się radośnie.

O

- Naprawdę tak uważasz, Jess?

- Tak, proszę pani - potwierdziłam szczerze. - Lepsze nawet niż 

ciasto taty.

- Cóż,   raczej   w   to   wątpię   -   roześmiała   się   pani   Wilkins. 

Wyglądała ładnie w przyćmionym  świetle nad zlewem, z wysoko 
upiętymi  rudymi  włosami. Miała też ładną sukienkę, jedwabną, w 
kolorze   jaspisu.   Nie   wyglądała   na   „mamusię",   raczej   na   czyjąś 
dziewczynę.   Co,   w   gruncie   rzeczy,   zgadzało   się   z   prawdą.   Była 
dziewczyną Gary'ego-Ależ-Poważnie-Mów-Mi-Gary.

Ale była także matką mojego chłopaka, Roba.

18

background image

-

Czy twój tata jest znakomitym kucharzem? - zapytał Mów-

Mi-Gary,   który   pomagał   znosić   naczynia   ze   stołu   w   jadalni 
Wilkinsów.

-

Cóż - odpowiedziałam. - Nie wiem, czy znakomitym, ale na 

pewno dobrym. Mimo to jego ciasto z dyni nie umywa się do pani 
ciasta, pani Wilkins.

-

Daj   spokój   -   krygowała   się   pani   Wilkins,   zarumieniona   z 

radości. - Ja miałabym  być lepsza od zawodowego kucharza? Nie 
sądzę.

-

Dla   mnie   jesteś   wystarczająco   dobra   -   stwierdził   Gary, 

obejmując ją w pasie i puszczając się z nią w rodzaj tańca dookoła 
kuchni.

Zauważyłam,   jak   Rob,   obserwujący   ich   spod   drzwi   kuchni, 

skrzywił się, a następnie odwrócił i wyszedł. Może słusznie czuł się 
zdegustowany.   Pracował   z   Mów-Mi-Garym   w   warsztacie 
samochodowym   wuja.   To   dzięki   Robowi   pani   Wilkins   poznała 
Gary'ego.

Patrzyłam jeszcze przez chwilę, jak Gary tańczy z mamą Roba - 

tworzyli   całkiem   ładną   parę:   on   szczupły   i   wysoki,   o   urodzie 
kowboja, ona urodziwa i pulchna, jak dziewczyna na wiejskim balu - 
a   potem   poszłam   za   Robem   do   salonu.   Rob   właśnie   włączył 
telewizor i zaczął oglądać mecz.

A przecież nie jest specjalnym amatorem futbolu. Podobnie jak 

ja, woli jednoślady.

To jest motocykle.

- Coś taki ponury jak kot bury? - spytałam, opadając na kanapę 

obok niego. Było to kretyńskie, wiem, ale w obecności przystojnego, 
świeżo   opłukanego   pod   prysznicem   faceta   w   lekko   spłowiałym 
dżinsie trudno takiej dziewczynie jak ja myśleć rozsądnie.

- Nic mi nie jest - mruknął.

19

background image

Rob,   zazwyczaj   mało   komunikatywny,   przynajmniej,   jeśli 

chodzi o wyrażanie najgłębszych uczuć - tych, na przykład, jakie ja 
w nim budziłam - podniósł pilota i zmienił kanał.

- Chodzi o Gary'ego? Wydawało mi się, że go lubisz.

- Jest   w   porządku   -   stwierdził   Rob.   Kliknięcie.   Kliknięcie. 

Kliknięcie.   Przerzucał   kanały   niczym   Claire   Lippman,   mistrzyni 
opalania,   zużywająca   kolejne   pojemniczki   kremów   przeciw-
słonecznych.

-

No to o co chodzi?

-

O nic - powiedział. - Mówiłem ci już.

-

Och.

Mimo najlepszych chęci, czułam się trochę rozczarowana. Nie 

żebym   się   spodziewała,   że   mi   się   oświadczy   albo   coś,   ale   kiedy 
zaprosił   mnie   na   świąteczny   obiad,   miałam   nadzieję   na   jakiś 
znaczący   rozwój   naszych   wzajemnych   stosunków.   Sądziłam,   że 
może wreszcie odrzuci głupie uprzedzenia wynikające z faktu, że ja 
mam szesnaście lat, a on osiemnaście i jest pod opieką kuratora z 
powodu   przestępstwa,   którego   natury   jeszcze   nie   zdecydował   się 
przede mną wyjawić.

Tymczasem cała sprawa wydawała się dziełem jego mamy. Nie 

tylko obiad, ale i zaproszenie.

- Zbyt  rzadko cię  widujemy - oznajmiła pani  Wilkins, kiedy 

przekroczyłam   próg   z   bukietem   kwiatów   w   ręku   (były   naprawdę 
ładne i kosztowały mnie całych dziesięć dolarów). -Prawda, Rob?

Rob spojrzał na mnie spode łba.

-

Mogłaś zadzwonić - burknął. - Przyjechałbym po ciebie.

-

Nie chciałam cię fatygować - odparłam. - Mama nie miała nic 

przeciwko temu, żebym wzięła samochód.

-

Chyba o czymś zapominasz, Mastriani.

-

O czym?

-

Nie masz prawa jazdy.

20

background image

Jak na chłopaka, którego poznałam podczas odsiadki w szkole, 

mógłby okazać większą otwartość umysłu. Jest jednak zaskakująco 
staromodny  pod wieloma  względami.   Na  przykład,  jeśli  chodzi  o 
jego mamę i jej randki.

-

Chodzi   o   to   -   wyjaśnił,   kiedy   z   kuchni   zaczęło   dobiegać 

wesołe   pluskanie   -   że   ona   musi   jutro   iść   do   pracy.   To   znaczy, 
jedynym  powodem, dla którego zostaliśmy tutaj, zamiast jechać z 
wujkiem do Evansville, jest to, że ona jutro pracuje.

-

Och - powiedziałam. Co innego mogłam powiedzieć?

-

Mam nadzieję, że on nie zamierza zostać do późna - dodał 

Rob. Kliknięcie. Kliknięcie. Kliknięcie. - Mama pracuje na rannej 
zmianie.

Wiedziałam wszystko o pani Wilkins i jej rannej zmianie. Mama 

Roba pracowała  w Mastrianim, zanim restauracja  została spalona. 
Obecnie   pracuje   w   Joe,   innej   restauracji   należącej   do   moich 
rodziców.

- Na pewno wkrótce się zabierze - powiedziałam pocieszająco, 

chociaż nie było jeszcze nawet dziesiątej. Rob mocno przesadzał. - 
Może byśmy się zgłosili do zmywania naczyń, tak żeby, no wiesz, 
mieli trochę czasu dla siebie?

Skrzywił   się,   ale   jest   gotów   zrobić   wszystko   dla   matki   -   ze 

względu na to, że jego tata zostawił ich oboje dawno temu -podniósł 
się z miejsca.

Weszliśmy   do   kuchni.   Okazało   się,   sądząc   po   ilości   piany 

fruwającej w powietrzu, że Mów-Mi-Gary i pani Wilkins świetnie 
się bawią.

-

Mamo - spytał Rob, z trudem panując nad sobą - czy to nie 

jest twoja wyjściowa sukienka?

-

Och.   -   Pani   Wilkins   zerknęła   na   sukienkę.   -   Tak,   rzeczy-

wiście.   Gdzie   jest   mój   fartuch?   A   prawda,   zostawiłam   go   w   sy-
pialni...

21

background image

-

Przyniosę   go   -   zaproponowałam,   bo   jestem   wścibska   i 

chciałam zobaczyć, jak wygląda sypialnia pani Wilkins.

-

Jak to miło z  twojej  strony -  powiedziała  pani  Wilkins. A 

potem skierowała dziobek salaterki na Mów-Mi-Gary'ego, trafiając 
go prosto w pierś strumieniem gorącej wody.

Rob wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować.

Sypialnia   pani   Wilkins   znajdowała   się   na   piętrze,   bardzo   ją 

przypominała:   była   różowo-kremowa   i   ładna.   Na   ścianie   wisiało 
kilka fotografii przedstawiających małego Roba. Wpatrywałam się w 
nie z zachwytem, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądało dziecko 
moje i Roba. (Kiedyś  będziemy mieli dzieci, gdy już ułożę swoje 
życie zawodowe). Och, i jak Rob poprosi mnie o rękę. I wreszcie 
zabierze mnie na prawdziwą randkę.

Na   jednym   ze   zdjęć   Roba   -   maleńkiego,   jeszcze   z   pieluchą 

-trzymał jakiś nieznany mi mężczyzna. Nie przypominał żadnego z 
wujków Roba, którzy, tak jak jego mama, wszyscy mieli rude włosy. 
Ten   mężczyzna   był   bardziej   podobny   do   Roba,   miał   takie   same 
ciemne włosy i jasnoszare oczy.

Uznałam, że to musi być ojciec Roba. Rob nigdy nie chciał o 

nim rozmawiać, pewnie, dlatego, że ciągle nie mógł mu wybaczyć, 
że porzucił jego i mamę. Ale zrozumiałam, dlaczego ten facet mógł 
się   mamie   Roba   podobać.   Można   go   było   określić   jako 
przystojniaka. Wzięłam fartuch z łóżka i zeszłam na dół.

Gdy wręczyłam  fartuch pani Wilkins, śmiała się z czegoś, co 

akurat powiedział Mów-Mi-Gary. Mów-Mi-Gary także wydawał się 
uszczęśliwiony.   Jedyną   osobą,   która   nie   sprawiała   wrażenia 
zadowolonej z życia, był Rob.

Pani Wilkins widocznie też to zauważyła, bo powiedziała:

- Rob, może byś  pokazał Jessice, jak idzie praca  nad twoim 

motocyklem?

Ożywiłam   się.   Rob   trzymał   motocykl,   nad   którym,   aktualnie 

pracował   -   świetnego,   ale   starego   harleya   -   w   stodole.   To   była 

22

background image

praktycznie zachęta ze strony mamy Roba, żeby pójść tam i całować 
się z jej synem. Aż trudno mi było uwierzyć w moje szczęście.

Rob jednak nie wydawał się usposobiony do całowania. Nie to, 

żeby kiedykolwiek był chętny. Niestety, z powodzeniem opiera się 
potrzebom ciała. Byłabym nawet skłonna twierdzić, że jego ciało nie 
ma   żadnych   potrzeb,   gdyby   nie   to,   że   od   czasu   do   czasu   - 
zdecydowanie   zbyt   rzadko   -   udaje   mi   się   złamać   go   swoim 
wdziękiem oraz wiśniowym chap stickiem.

A może po prostu ma tak dość mojego gadania, że całuje mnie 

po to, żebym się zamknęła. Kto wie?

W   każdym   razie   wtedy   w   stodole   nie   wydawał   się   skłonny 

wykorzystać   moją   bezbronną   kobiecość.   Może   powinnam   była 
włożyć spódnicę albo co.

- Czy   to   dlatego,   że   sama   tutaj   przyjechałam?   -   spytałam, 

przyglądając się, jak dłubie przy motocyklu.

Podniósł głowę znad motocykla spoczywającego na warsztacie 

na środku stodoły i dokręcił coś kluczem francuskim.

- O czym ty mówisz?

-

Gdybym wiedziała - zapewniłam - że będziesz się tak boczył, 

zadzwoniłabym do ciebie, żebyś mnie zabrał, przysięgam.

-

Nie   zadzwoniłabyś   -   powiedział,   wykonując   kluczem   jakiś 

ruch,   który   uwypuklił   mięśnie   jego   ramion   pod   szarym   swetrem. 
Słowo daję, był to dla mnie dużo przyjemniejszy widok niż- mecz w 
telewizji.

- O co ci chodzi? Powiedziałam przecież...

-

Nie powiedziałaś nawet swoim rodzicom, że się tu wybierasz 

- stwierdził. - Więc przestań chrzanić.

-

Co   ty   gadasz?   -   starałam   się   mówić   urażonym   tonem, 

chociaż, rzecz jasna, miał rację. - Wiedzą, gdzie jestem.

Rob odłożył klucz, skrzyżował ręce na piersi i zapytał:

- To   dlaczego,   kiedy   dzwoniłaś   do   domu,   powiedziałaś,   że 

jesteś u jakiejś Joanny?

23

background image

Cholera! Nie zauważyłam, że był w pokoju, kiedy dzwoniłam.

- Posłuchaj,   Mastriani   -powiedział.   -   Wiesz,  że   od  początku 

miałem   wątpliwości   co   do   tego,   co   jest   między   nami.   Ja   już 
skończyłem szkołę, a ty jesteś w jedenastej klasie. Ale nie tylko o to 
chodzi. Myślmy realnie. Ty i ja pochodzimy z różnych światów.

-

To wcale tak... - zaoponowałam.

-

Dobra, z różnych zakątków jednego świata.

-

Tylko dlatego, że ja jestem miastowa, a ty...

- Słuchaj,   Mastriani   -   przerwał   mi,   podnosząc   dłoń   -   trzeba 

spojrzeć prawdzie w oczy. Nic z tego nie będzie.

Ostatnio   naprawdę   ciężko   pracowałam   nad   opanowaniem 

gniewu. Pomijając aferę z piłkarzami - i z Karen Sue Hankey - nie 
pobiłam nikogo i nie odsiedziałam w szkole za karę ani jednego dnia 
przez cały semestr. Pan Goodhart, psycholog szkolny, oświadczył, że 
jest dumny z moich postępów i zastanawia się nad zawieszeniem 
naszych obowiązkowych cotygodniowych spotkań.

Kiedy jednak Rob podniósł dłoń i powiedział, że nic z naszego 

związku nie wyjdzie, z najwyższym trudem powstrzymałam się od 
złapania go za tę rękę i wykręcenia mu jej za plecami. Jedyne, co 
mnie powstrzymało, to świadomość, że chłopcy nie lubią, kiedy robi 
im  się  coś  takiego;  a  ja chciałam,  żeby Rob mnie lubił, a  nawet 
więcej niż lubił.

Więc zamiast wykręcić mu rękę za plecami, położyłam dłonie na 

biodrach, przechyliłam głowę na bok i powiedziałam:

- Czy to ma coś wspólnego z facetem o imieniu Gary? Opuścił 
rękę i odwrócił się z powrotem do motocykla.

- Nie - stwierdził. - To sprawa między tobą a mną, Mastriani.

- Wydaje mi się, że za nim nie przepadasz.

-

Masz   szesnaście   lat!   -   zawołał   Rob   do   motocykla.   -   Szes-

naście!

24

background image

-

Chyba rozumiem, dlaczego go nie lubisz. To musi być dziwne 

uczucie widzieć własną matkę z jakimś innym facetem niż twój tata. 
Ale to nie znaczy, że masz prawo wyżywać się na mnie.

-

Jess. - To zapowiada kłopoty, kiedy zwraca się do mnie po 

imieniu. - Musisz zrozumieć, że to do niczego nie prowadzi. Mam 
kuratora,   jasne?   Nie   mogę   dać   się   złapać   na   randce   z   jakąś 
smarkulą...

„Smarkula" zabolała, ale pominęłam ten wątek, uświadamiając 

sobie,   że   -   używając   słów   ulubienicy   cioci   Rose,   Opry   -   Rob 
przeżywa jakiś kryzys psychiczny.

-

Rozumiem   -   stwierdziłam,   stosując   się   do   rady   pana 

Goodharta, by mówić w ten sposób w sytuacjach trudnych - że nie 
chcesz się ze mną więcej spotykać, bo uważasz, że wiek oraz po-
chodzenie społeczne stwarzają zbyt wielkie różnice między nami...

-

Nie próbuj mnie przekonywać, że się ze mną nie zgadzasz - 

przerwał mi ostrzegawczym tonem. - Dlaczego nie powiedziałaś o 
mnie swoim rodzicom? Co? Gdybyś była pewna, że to wypali, już 
dawno byś mnie przedstawiła.

-

Chcę   ci   tylko   powiedzieć   -   ciągnęłam,   jakbym   go   nie 

usłyszała - że wydaje mi się, że usiłujesz mnie odsunąć, bo ojciec cię 
porzucił i nie chcesz, aby znowu zraniono cię w ten sposób.

Rob spojrzał na mnie przez ramię. Jego szare oczy pociemniały.

-

Jesteś stuknięta - powiedział tylko. Zabrzmiało to szczerze.

-

Rob  -  odezwałam   się,   robiąc   krok  w  jego  kierunku.   -Chcę 

tylko, żebyś wiedział, że ja nie jestem taka jak twój tata. Nigdy cię 
nie opuszczę.

-

Dlatego, że jesteś psychiczna.

-

Nie. Nie, dlatego. Dlatego, że cię ko...

-

Przestań! - zawołał, wyciągając przed siebie szmatę, jakby to 

był rewolwer. Na jego twarzy malowała się panika. - Nie mów tego! 
Mastriani, ostrzegam cię...

-

...cham.

25

background image

-

Prosiłem... - zwinął szmatę i rzucił ze złością w odległy kąt 

stodoły - żebyś tego nie mówiła.

-    

Przykro mi - oznajmiłam z powagą. Obawiam się jednak, że 

nie   byłam   w   stanie   pohamować   nieokiełznanej   namiętności   ani 
chwili dłużej.

Chwilę   później   okazało   się,   że   jeśli   ktoś   cierpiał   z   powodu 

nieokiełznanej namiętności, to raczej Rob, nie ja. O ile sposób, w 
jaki   chwycił   mnie   za   ramiona,   przyciągnął   do   siebie   i   zaczął 
całować, stanowi jakąś wskazówkę.

Było   rzeczą   niewątpliwie   cudowną   całować   się   z   młodym 

mężczyzną,   który   w   sposób   tak   oczywisty   nie   potrafił   opanować 
gorących   uczuć  w  stosunku  do  mnie,   należy  jednak  pamiętać,  że 
zdarzenie miało miejsce w stodole, w której w końcu listopada nie 
jest specjalnie ciepło. Ponadto w pobliżu nie stała żadna wyściełana 
kanapa czy łóżko, na które mógłby mnie rzucić. Pewnie moglibyśmy 
to zrobić na sianie, ale:

1) brrr, oraz

2)

moja namiętność wobec Roba nie jest aż taka nieokiełznana.

To znaczy,  współżycie seksualne w każdym  związku jest wy-

starczająco poważnym krokiem - nawet bez uprawiania go w zimnej 
stodole. Jestem, więc zdecydowana poczekać na właściwy moment - 
na przykład, na noc po balu absolwentów. Jeśli kiedykolwiek, co 
mało   prawdopodobne,   zostanę   zaproszona   na   bal   absolwentów. 
Wziąwszy   pod   uwagę,   że   mój   chłopak   już   skończył   szkołę,   taka 
ewentualność nie wchodzi w grę. Chyba, że to ja jego zaproszę.

-

Myślę,   że   powinnam   iść   do   domu   -   powiedziałam,   kiedy 

oboje musieliśmy zaczerpnąć oddechu.

-

To był zły pomysł - odparł Rob, opierając czoło na moim i 

oddychając ciężko.

Wróciłam, więc do mieszkania i podziękowałam mamie Roba. 

Siedziała na kanapie, oglądając telewizję i przytulając się do Mów-
Mi-Gary'ego   w   sposób,   który   mógłby   wyprowadzić   Roba   z 

26

background image

równowagi, gdyby to zobaczył. Na szczęście, nie zobaczył. A ja mu 
o tym nie powiedziałam.

-

Skoro   nie   zerwaliśmy   ze   sobą   -   zwróciłam   się   do   niego, 

siadając za kierownicą samochodu mamy - to co robisz w sobotę? 
Może poszlibyśmy do kina?

-

Sam   nie   wiem   -   odparł.   -   Sądziłem,   że  będziesz   zajęta   ze 

swoją przyjaciółką Joanną.

-

Nie wygłupiaj się - powiedziałam. Na dworze było tak zimno, 

że mój oddech ulatywał w postaci małych chmurek, ale to nieważne. 
-   Moi   rodzice   mają   teraz   mnóstwo   na   głowie.   Zajmują   się 
restauracją, Mike zrezygnował z Harvardu....

-

Nie zamierzasz nigdy im o mnie powiedzieć? - Szare oczy 

wbiły się we mnie.

-

Pozwól   tylko,   że   jakoś   ich   do   tego   przygotuję.   Wiesz,   ta 

sprawa z Douglasem i jego pracą, ciotka Rose i...

-

I jeszcze ty - przypomniał mi z ledwie wyczuwalną goryczą. - 

Nie zapominaj o sobie i swoich psychicznych zdolnościach.

-

Zgadza się. Jeszcze ja i moje psychiczne zdolności. - Jedyna 

rzecz, o której nie jestem w stanie zapomnieć, bez względu na to, jak 
bardzo się staram.

-

Lepiej już wracaj - powiedział Rob, prostując się. - Pojadę za 

tobą, żeby się upewnić, że dotarłaś do domu cała i zdrowa.

-

Nie musisz...

- Mastriani - przerwał mi. - Zamknij się i jedź. Tak też 
uczyniłam.
Tyle że, jak się okazało, nie ujechaliśmy daleko.

4

27

background image

 kierowcą

 

jak już chyba wspomniałam, prowadzę znakomicie.

Z początku jednak nie zorientowałam się, że każą mi zjechać na 

bok nie w związku z moimi umiejętnościami czy też ich brakiem. 
Wiedziałam tylko, że jadę ciemną, pustą wiejską drogą prowadzącą 
do miasta, a Rob jedzie za mną na motocyklu. W następnej chwili 
skręciłam   i   okazało   się,   że   droga   jest   zablokowana   wozami 
policyjnymi. Policja hrabstwa, patrole drogowe... nawet ambulans. 
Oślepiło   mnie   jaskrawe   czerwone   i   białe   światło.   Pomyślałam: 
Rany! Jechałam tylko osiemdziesiątką, przysięgam!

Dozwolona   prędkość   w   tym   miejscu   wynosiła   sześćdziesiąt 

kilometrów   na   godzinę.   Ale   bez   przesady.   To   przecież   Święto 
Dziękczynienia. Na ostatnich dwudziestu kilometrach nie było żywej 
duszy...

Zastępca szeryfa pokazał mi, żebym zjechała na pobocze. Dłonie 

na   kierownicy   miałam   mokre   od   potu.   Mój   Boże,   myślałam   w 
panice,  wszystko,  dlatego,  że jeżdżę bez  prawa  jazdy?  Kto mógł 
wiedzieć, że są tacy skrupulatni?

Policjanta, który podszedł dowozu, widziałam tej nocy, kiedy 

spaliła się restauracja Mastriani. Nie pamiętałam jego nazwiska, ale 
wiedziałam,   że   to   miły   człowiek   -   taki,   który   może   nie   da   mi 
specjalnie po uszach za nielegalne prowadzenie. Poświecił latarką 
najpierw   na   moją   twarz,   potem   na   tylne   siedzenie   wozu.   Mam 
nadzieję, że nie uznał rzeczy mamy leżących z tyłu - kaset Carly 
Simon i Billy Joela oraz paru romantycznych komedii na kasetach 
wideo   -   za   moje.   Nie   jestem   typem   osoby,   która   słuchałaby 
Bezsenności w Seattle w wykonaniu Carly Simon.

- Jessica - odezwał się gliniarz, kiedy opuściłam szybę. -Córka 

Joego Mastrianiego?

- Tak, proszę pana - odparłam.

28

Nie, dlatego, pozwolę sobie zauważyć, że jestem słabym 

background image

Zerknęłam w tylne lusterko i zobaczyłam, że Rob zatrzymuje się 

tuż   za   mną.   Oparł   stopy   na   ziemi,   czekając   w   tej   pozycji,   aż 
przepuszczą mnie przez blokadę. Wpatrywał się w pole kukurydzy 
po   prawej   stronie   drogi.   Przywiędłe   kaczany   były   skąpane   w 
migającym   świetle   reflektorów   wozów   policyjnych   i   ambulansu, 
które stały przy drodze. Kilka metrów dalej w polu na metalowym 
drągu zainstalowano potężny reflektor oświetlający coś, czego nie 
mogliśmy dostrzec za wysoką kukurydzą.

-

Okropne, że musi pan pracować w Święto Dziękczynienia - 

zwróciłam   się   do   policjanta.   Starałam   się   być   dla   niego   jak 
najmilsza, ze względu na brak prawa jazdy i w ogóle. Moje dłonie 
tak mocno spływały potem, że z trudem trzymałam kierownicę. Nie 
miałam pojęcia, co robią z ludźmi złapanymi na jeździe bez prawa 
jazdy, ale podejrzewałam, że nic przyjemnego.

-

Tak - powiedział policjant. - Cóż, powstała pewna sytuacja. 

Skąd jedziesz, jeśli można zapytać?

-

Byłam na obiedzie u przyjaciół - odparłam i podałam adres 

Roba. - To on - wskazałam go.

Rob   już   wcześniej   wyłączył   silnik   i   zsiadł   z   motocykla. 

Podszedł do policjanta z rękami przy bokach zamiast w kie-

szeniach skórzanej kurtki, chyba żeby pokazać, że nie ma broni. Jest bardzo 
nieufny wobec policjantów, bo był już kiedyś aresztowany.

-

Co   się   dzieje,   panie   oficerze?   -   zapytał   obojętnym   tonem. 

Widziałam, że tak jak ja martwi się tą sprawą z brakiem prawa jazdy. Ale 
kto urządzałby blokadę, żeby łapać w Święto Dziękczynienia kierowców 
bez   prawa   jazdy?   Jeśli   o   mnie   chodzi,   uważam,   że   to   zdecydowanie 
wykracza poza obowiązki policji.

-

Jakiś czas temu dostaliśmy wiadomość - odpowiedział gliniarz - że 

dzieje się tu coś podejrzanego. Przyjechaliśmy, żeby się rozejrzeć.

Zauważyłam, że nie wyjął druczków, żeby mi wypisać mandat. Może 

jednak nie chodzi o mnie, pomyślałam.

29

background image

Zwłaszcza, że palił się ten reflektor. Widziałam, jak ludzie chodzą tam 

i z powrotem po polu. Nieśli jakieś rzeczy, jakby pudła z narzędziami i 
takie inne.

- Zauważyłaś   coś   dziwnego   -   zapytał   mnie   policjant   -   kiedy 

wyjechałaś z miasta?

- Nie - odparłam. - Niczego nie widziałam.

Noc   była   jasna   i   bezchmurna,   a   księżyc   w   pełni   zalewał   drogę 

srebrnym światłem.

Niewiele było do oglądania. Tylko pole, rozciągające się przy drodze, a 

za nim gęsto zalesione wzgórze.

Lasy. W tych lasach mieszkali ludzie... jeśli w ogóle można nazwać to 

mieszkaniem. Dla mnie ubikacja na dworze oznacza tyle samo co kemping.

Nie każdy,  kto stracił  pracę w wyniku zamknięcia fabryki  tworzyw 

sztucznych, miał tyle szczęścia, co mama Roba, która -dzięki mnie - dość 
szybko znalazła nowe zajęcie. Niektórzy, zbyt dumni, żeby przyjąć zasiłek, 
wycofali się do lasu, do jakichś szop albo gorzej.

Ale byli też tacy - jak twierdził tata - którzy mieszkali tam nie 

dlatego, że nie stać ich było na mieszkanie z toaletą. Po prostu im to 
odpowiadało.

- O   której-   zapytał   policjant   -   jechałaś   tędy   po   opuszczeniu 

miasta?

Odpowiedziałam, że dobrze po ósmej, ale sporo przed dziewiątą. 

Pokiwał głową w zamyśleniu i zapisał coś w swoim notesie. Rob 
chuchał  na swoje dłonie w rękawiczkach.  Nawet  w samochodzie, 
przy   opuszczonym   oknie,   panował   nieznośny   chłód.   Żal   mi   było 
Roba,   który   zaraz   po   tym   przesłuchaniu   miał   znowu   wsiąść   na 
motocykl, przejechać za mną całą drogę do miasta i potem wrócić do 
domu,   nie   mając   możliwości   gdzieś   się   ogrzać.   Chyba,   że 
zaprosiłabym  go  do  samochodu   mamy.  Tylko  na   parę   minut.  No 
wiecie, żeby się rozmroził.

30

background image

Nagle zdałam sobie sprawę, że policjanci uwijający się po polu 

kukurydzy wcale nie noszą pudeł z narzędziami. Nie, zdecydowanie 
nie.

Moje   dłonie   zwilgotniały   z   zupełnie   innego   powodu   niż 

przedtem.

W   Indianie   trupy   zawsze   znajduje   się   na   polach   kukurydzy. 

Właśnie   na   polach   kukurydzy   zabójcy   ze   Środkowego   Zachodu 
porzucają  ofiary  swoich  złych   skłonności.   To,  dlatego,   że  dopóki 
właściciel pola nie zbierze wszystkich kaczanów, by zasadzić nowe, 
w żaden sposób nie da się zobaczyć, co się dzieje w głębi.

Krótko   mówiąc,   zdałam   sobie   sprawę,   co   się   dzieje   na   tym 

konkretnym polu.

- Kto to jest? - zapytałam policjanta piskliwym głosem, który 

nie brzmiał jak mój własny.

Gliniarz nawet nie udawał, że nie wie, o czym mówię.

- Nikt,   kogo   mogłabyś   znać   -   odpowiedział,   nie   podnosząc 

głowy.

Miałam   jednak   przeczucie,   że   znam,   odpięłam   więc   pas   i 

wysiadłam z wozu.

Wtedy policjant podniósł głowę. Nie tylko podniósł, potrząsnął 

nią zaskoczony. Rob także się zdziwił.

- Mastriani - spytał - co robisz?

Zamiast   odpowiedzieć,   ruszyłam   w   stronę   ostrego   białego 

światła reflektora na środku pola.

- Chwileczkę. - Gliniarz odłożył  notes i długopis. - Tam  nie 

wolno podchodzić.

Księżyc świecił na tyle jasno, że widziałam wszystko nawet bez 

migotliwych   świateł.   Szłam   szybkim   krokiem,   mijając   grupki 
gliniarzy   i   zastępców   szeryfa.   Niektórzy   spoglądali   za   mną   ze 
zdumieniem.  W  ich  oczach   malowało  się  zakłopotanie.  Powodem 
zakłopotania byłam, oczywiście, ja - zmierzająca w stronę reflektora 
płonącego na środku pola.

31

background image

-

Hej,   panienko.   -   Jeden   z   gliniarzy   złapał   mnie   za   ramię. 

-Dokąd to się panienka wybiera?

-

Zobaczyć   -   odpowiedziałam.   Tego   policjanta   też   rozpo-

znałam, ale nie z pożaru w Mastrianim. Znałam go z Joe Juniora, 
gdzie czasami podawałam do stołu w weekendy. Zawsze brał dużą 
pizzę, pół mięsną, pół pepperoni.

-

To   niemożliwe   -   odparł   Pół   Mięsna   Pół   Pepperoni.   -   Pa-

nujemy   nad   sytuacją.   Proszę   wsiąść   do   samochodu   jak   grzeczna 
dziewczynka i wrócić do domu.

-

Sądzę - powiedziałam, wypuszczając z ust białe obłoczki pary 

- że mogę go znać.

-

Dajmy temu spokój - przekonywał mnie łagodnie Pół Mięsna 

Pół Pepperoni. - Tam nie ma nic do oglądania. Absolutnie nic. Proszę 
grzecznie wrócić do domu. Synu? - Zawołał do Roba, który nadbiegł 
tuż za mną. - To twoja dziewczyna? Bądź tak dobry i zabierz ją do 
domu.

-

Tak, proszę pana - powiedział Rob, ujmując mnie za ramię, 

tak jak przedtem policjant. - Zrobię to. - Zapewnił, mnie zaś szepnął 
do   ucha:   -   Czyś   ty   oszalała,   Mastriani?   Zmywajmy   się,   zanim 
zapytają o twoje prawo jazdy.

Ani myślałam odchodzić. Mam metr pięćdziesiąt wzrostu i ważę 

pięćdziesiąt kilo, więc nietrudno mnie podnieść i przestawić, czego 
Rob parę  razy dokonał. Każdorazowo jednak wpadałam  w furię i 
Rob chyba o tym pamiętał, bo nawet nie próbował. Ograniczył się do 
głębokiego westchnienia i poszedł za mną w stronę białego światła.

Z   początku   żaden   z   ludzi   stojących   obok   ciała   mnie   nie   za-

uważył.   Nie   spodziewali   się   w   tej   odległości   od   miasta   żadnych 
gapiów, zwłaszcza w noc Święta Dziękczynienia. Nie otoczyli nawet 
ciała żółtą taśmą. Minęłam ich bez problemu...

A potem zatrzymałam się tak gwałtownie, że idący z tyłu Rob 

wpadł na mnie. Jego jęk zwrócił uwagę kilku policjantów, którzy 
spojrzeli w naszą stronę.

- Co, u diabła...

32

background image

- Przepraszam,   panienko   -   powiedział   zastępca   szeryfa, 

podnosząc się z zimnej twardej ziemi, na której przed chwilą klęczał 
- ale musisz stąd odejść. Marty! Dlaczego dopuszczasz tu ludzi?!

Marty podbiegł pospiesznie.

- Przepraszam, Earl - wysapał. - Nie zauważyłem jej, przeszła 

tak szybko. Proszę, panienko. Chodźmy...

Nie ruszyłam się.

- Znam go - powiedziałam, wskazując leżące na zmarzniętym 

gruncie ciało bez koszuli.

- Jezu. - Oddech Roba grzał mnie w ucho.

- To mój sąsiad - powiedziałam. - Nate Thompkins. Marty i 
Earl wymienili spojrzenia.

- Poszedł kupić bitą śmietanę - ciągnęłam. - Parę godzin temu. - 

Kiedy   wreszcie   oderwałam   wzrok   od   posiniaczonego, 
zmaltretowanego ciała Nate'a, miałam w oczach łzy. W porównaniu 
z mroźnym powietrzem były ciepłe.

Poczułam na ramieniu uspokajający ciężar dłoni Roba.

Chwilę   później   podszedł   do   mnie   szeryf,   duży   mężczyzna   w 

czerwonej kurtce na misiu.

- Jesteś   córką   Mastrianiego   -   rzekł   szorstko.   To   nie   było 

pytanie.

Skinęłam głową.

-

Myślałem, że już nie masz tych specjalnych zdolności.

-

Nie mam - potwierdziłam, wycierając łzy z oczu.

-

To skąd wiedziałaś - skinął głową w stronę Nate'a, którego 

przykrywano właśnie niebieską płachtą - że on tu jest?

-

Nie   wiedziałam   -   odparłam.   Wyjaśniłam,   w   jaki   sposób 

znaleźliśmy się w tym miejscu z Robem. I że doktor Thompkins był 
wcześniej u nas w domu i pytał o syna.

Szeryf wysłuchał mnie cierpliwie i pokiwał głową.

- Rozumiem - powiedział. - Zmarły nie miał przy sobie żadnych 

dokumentów, w każdym razie niczego nie znaleźliśmy. Teraz wiemy 

33

background image

przynajmniej,   kto   to.   Dziękuję.   Jedź   do   domu,   a   my   zabierzemy 
ciało.
Odwrócił się, żeby nadzorować dalsze czynności. Nie odeszłam. 
Chciałam, ale z jakiegoś powodu nie mogłam. Coś mnie niepokoiło.

Spojrzałam na Marty'ego, i zapytałam:

- W jaki sposób umarł?

Marty zerknął niespokojnie na szeryfa, który właśnie rozmawiał 

z kimś z pogotowia.

- Posłuchaj, panienko - powiedział. - Powinnaś raczej...

-

Czy   to   z   powodu   tych   znaków?   -   Na   nagiej   piersi   Nate'a 

zauważyłam wycięte jakieś znaki.

-

Jess. -  Rob ujął  mnie za rękę.  -  Daj  spokój. Chodźmy.  Ci 

ludzie muszą się zająć swoją pracą.

-

Co to za znaki? - nie ustępowałam. 

Marty wydawał się zakłopotany.

-

Naprawdę, panienko, lepiej już stąd odejdź.

Nie odeszłam. Stałam nieruchomo, zastanawiając się, co zrobią 

Thompkinsowie, kiedy się dowiedzą, co się stało z ich synem. Czy 
zdecydują się wrócić do Chicago?

A   Tasha?   Chyba   naprawdę   polubiła   Ernesto   Pyle'a,   o   czym 

świadczył   entuzjazm,   jaki   wzbudził   w   niej   komitet   wybierający 
najlepszą książkę roku. Ale czy będzie chciała zostać w mieście, w 
którym brutalnie zamordowano jej jedynego brata?

I co powie trener Albright, kiedy się dowie, że stracił kolejnego 

rozgrywającego?

- Mastriani.   -   W   głosie   Roba   pobrzmiewała   desperacja. 

-Chodźmy już.

Nie rozumiałam, skąd ta desperacja, dopóki się nie odwróciłam. 

Prawie   wpadłam   na   wysokiego,   chudego   mężczyznę   w   długim 
czarnym   płaszczu,   z   identyfikatorem   na   piersi   informującym,   że 
należy do Federalnego Biura Śledczego.

34

background image

- Cześć, Jessico - powiedział Cyrus Krantz z uśmiechem, który 

chyba miał mnie podnieść na duchu, lecz zamiast tego przyprawił 
mnie niemal o mdłości. - Pamiętasz mnie?

5

mi,   że   naprawdę   próbowałam.   To   agent   przydzielony   do 

mojej sprawy. No wiecie, w związku z tym, że jestem Dziewczyną 
od Pioruna i w ogóle.

Tylko że Cyrus Krantz nie jest właściwie agentem. Jest jakimś 

kierownikiem   w   FBI.   Do   zadań   specjalnych   czy   coś   takiego. 
Wszystko to wyjaśnił - przynajmniej próbował - moim rodzicom i 
mnie.   Złożył   nam   wizytę   wkrótce   po   pożarze   Mastrianiego.   Nie 
przyniósł żadnego ciasta ani w ogóle nic, co było, moim zdaniem, 
niezbyt  taktowne. Ale  przynajmniej  najpierw  zadzwonił, żeby się 
umówić.

Zasiadł w salonie i przy kawie i biscotti opowiedział o nowym 

programie, którym się zajmuje. Kieruje wydziałem FBI, w którym 
nie ma agentów specjalnych, tylko ludzie o specjalnych zdolnościach 
psychicznych. Poważnie. Doktor Krantz - tak, tak, ma tytuł doktora - 
nazywa ich osobami szczególnie uzdolnionymi.

W moich uszach brzmi to tak, jakby chodzili do jakiejś szkoły, 

ale mniejsza z tym. Doktor Krantz pragnął, żebym dołączyła do jego 
drużyny „szczególnie uzdolnionych".

Nie było to, rzecz jasna, możliwe, bo już się nie zaliczam do 

szczególnie   uzdolnionych.   Tak   w   każdym   razie   oznajmiłam 
Krantzowi.

35

Nie mogłabym zapomnieć Cyrusa Krantza, choć wierzcie

background image

Rodzice mnie poparli, nawet, kiedy Krantz zaprezentował, jak to 

nazwał,   dowody   na   to,   że   kłamię.   Miał   wykaz   kilkuset   rozmów 
telefonicznych z organizacją poszukującą zaginionych dzieci, z którą 
kiedyś współpracowałam. Rzeczywiście we wszystkich przypadkach 
dzwoniono z naszego miasta, ale wyłącznie z automatów, a w takiej 
sytuacji nie da się ustalić, kto telefonował. Doktor Krantz spytał, kto 
poza mną w naszym mieście mógł wiedzieć, gdzie znajduje się tyle 
zaginionych dzieci.

Odparłam, że nie mam pojęcia. To mógł być każdy.
Krantz zaapelował do moich uczuć patriotycznych. Powiedział, 

że   mogłabym   pomagać   w   łapaniu   terrorystów   i   różnych   takich. 
Przyznałam, że to by było super.

Ale   tak   naprawdę   nie   byłam   pewna,   czy   chcę   narażać   moją 

rodzinę   na   krwawą   zemstę   terrorystów,   wściekłych   z   powodu 
uwięzienia przywódcy.

Odmówiłam, więc grzecznie Krantzowi, cały czas podkreślając, 

że   jestem   „szczególnie   uzdolniona"   w   tym   samym   stopniu   co 
pszczółka Maja.

Ale doktor Krantz nie rezygnował. Tak jak jego podopieczni- 

agenci specjalni Smith i Johnson, których odsunięto od mojej sprawy 
i których w pewien sposób mi brakowało - nie zrażał się odmową. 
Miałam wrażenie, że ciągle czai się gdzieś w pobliżu, czekając, aż 
powinie  mi   się  noga  i  będzie  mógł   mi  udowodnić,   że  wcale   nie 
straciłam swoich zdolności.

Niespecjalnie mi się to podobało, bo nie był ani taki urodziwy 

jak   agentka   specjalna   Smith,   ani   tak   zabawnie   nie   reagował   na 
zaczepki jak agent specjalny Johnson. Doktor Krantz budził tylko... 
strach.

Dlatego, kiedy zobaczyłam go na tym polu, aż podskoczyłam ze 

strachu.

36

background image

-

Doktor Krantz - powiedziałam, kiedy wzięłam się w garść na 

tyle,   że   mogłam   mówić   w   miarę   normalnym   głosem.   -   To   pan. 
Witam.

-

Cześć, Jessico.

Krantz ma jajowatą głowę, całkiem łysą na czubku, czego nie 

było akurat widać, bo nosił naciągnięty na czoło kapelusz. Pewnie 
myślał, że dzięki temu wygląda przystojniej.

Jego   wzrok   prześlizgnął   się   po   Robie,   którego   już   kiedyś 

spotkał, tyle że nie u nas w salonie, rzecz jasna.

-

Dobry wieczór, panie Wilkins - powiedział, skłaniając głowę.

-

Dobry - odparł Rob. Puścił moją dłoń, żeby chwycić mnie za 

ramię i pociągnąć. - Właśnie odchodziliśmy.

-

Chwileczkę,   młody   człowieku   -   rzekł   doktor   Krantz. 

-Chciałbym zamienić słówko z panną Mastriani, jeśli można.

-

Taa? - mruknął Rob. Naukowców w służbie rządu Stanów 

Zjednoczonych darzył nie większą sympatią niż gliniarzy. -Jessica 
nie ma panu nic do powiedzenia.

-

On ma rację  - zwróciłam  się do Krantza.  - Naprawdę  nie 

mam. Do widzenia.

-

Rozumiem. - Sprawiał wrażenie rozbawionego. - Zga-duję, 

że znaleźliście się na miejscu zbrodni przez czysty przypadek?

-

Tak - potwierdziłam ochoczo. - Przejeżdżałam tędy w drodze 

do domu, wracając od Roba.

-

Chyba   słyszałem,   jak   mówiłaś   tamtym   panom,   że   ofiara 

zbrodni jest przypadkiem twoim sąsiadem.

-

To pan jest agentem rządu - ja na to. - Powinien pan lepiej się 

w   tym   orientować.   Ja   bym   się   czuła   koszmarnie,   gdyby   jakiś 
dzieciak zginął podczas mojej służby.

Wyraz   twarzy   doktora   Krantza   nie   zmienił   się.   Jak   zwykle 

zresztą. Nie byłam, więc pewna, czy moje słowa do niego dotarły, 
czy nie.

37

background image

- Chcę   ci   coś   pokazać,   Jessico   -   powiedział,   podając   mi 

zdjęcie, które wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza.

Na   fotografii   widniała   kładka,   o   której   wspomniała   pani 

Lippman przy obiedzie. Ta, na której pojawiło się graffiti, będące 
według jej przypuszczenia znakiem rozpoznawczym gangu.

Przyjrzałam   się   obrazkowi   w   zimnym   świetle   reflektora. 

Czerwony zygzak wyglądał znajomo. Widziałam go już. Ale gdzie? 
W naszym mieście nie spotyka się graffiti zbyt często. Jakieś  Rick 
kocha Nancy  
w kamieniołomach albo  Jaguary górą  na ścianie sali 
gimnastycznej rywalizującej z nami szkoły średniej. To właściwie 
wszystko.   Nie   miałam   pojęcia,   gdzie   mogłam   zobaczyć   ten 
czerwony zygzak.

I nagle mnie olśniło.
Na piersi Nate'a Thompkinsa.

- Czy to jest związane z gangiem? - spytałam, oddając zdjęcie 

Cyrusowi Krantzowi.

Włożył fotografię do kieszeni.

- Nie - odparł, zapinając płaszcz.

Doktor   Krantz   jest   wyjątkowo   schludny.   U   nas   w   domu   nie 

zostawił   ani   jednego   okruszka   na   talerzu.   A   biscotti   mamy   jest 
bardzo kruche.

-

To   -   poklepał   się   po   kieszeni   -   było   ostrzeżenie.   To   zaś 

-wskazał niebieską plandekę - to dopiero początek.

-

Początek czego? - zapytałam.

-

Tego, niestety, jeszcze nie wiemy.

Zawrócił   w   miejscu   i   ruszył   przez   pole   w   stronę   swojego 

samochodu.

Poczekaj, miałam na końcu języka. Jak mogę pomóc?

Przypomniałam   sobie   jednak,   że   rzekomo   opuściły   mnie 

nadzwyczajne zdolności. Nie mogłam, więc ofiarować mu pomocy.

Zresztą, co mogłam zrobić? Nikogo nie poszukiwano. Już nie.

38

background image

Przez resztę drogi do domu jechałam wolno. Nie, dlatego, że 

bałam się, że mnie złapią. Strasznie się bałam tego, co zastanę na 
Lumbley Lane. Nawet pomruk Robowego motocykla za plecami nie 
działał pokrzepiająco.

Kiedy tylko wjechaliśmy w moją ulicę, zobaczyłam migocące 

światła.   Szeryf   musiał   nadać   przez   radio   uzyskaną   ode   mnie 
informację,   bo   przed   domem   Thompkinsów   stały   już   dwa   wozy 
policyjne. Doktor otwierał właśnie drzwi policjantom, którzy stali na 
progu z czapkami w rękach.

Rob, zakończywszy z powodzeniem misję odstawienia mnie na 

łono rodziny, machnął mi ręką na pożegnanie i pognał z powrotem 
ulicą.

Kiedy   weszłam   do   domu,   wszyscy   stali   z   twarzami   przyciś-

niętymi do szyb w salonie. Wszyscy, z wyjątkiem Douglasa, który 
pewnie   siedział   w   swoim   pokoju   (nie   przepada   za   migającymi 
światłami, bo przypominają mu podróże ambulansem, jakie odbył).

- Och, Jess - odezwała się mama na mój widok. Ze stołu już 

sprzątnięto. Goście, poza Claire, wyszli. - Dzięki Bogu, że jesteś. 
Zaczynałam się martwić.

- Nic mi się nie stało.

- Strasznie   długo   cię   nie   było.   Gdzie   mieszka   ta   Joanna? 

-spytała mama.

Ale odpowiedź wcale jej nie interesowała. Całą uwagę skupiła 

na domu Thompkinsów.

- Biedni ludzie - westchnęła.- Mam nadzieję, że to nic złego.

-

No wiesz, mamciu - parsknął Mike. - Dwa wozy policyjne 

parkują na ich podjeździe. Myślisz, że przywieźli dobre wieści?

-

Nie nazywaj mnie mamcią - obruszyła się, a potem dotarło do 

niej, co się dzieje. - Odejdźcie od okien! Nie powinniśmy podglądać 
tych biednych ludzi!

-

Nie   podglądamy,   Antonio   -   oświadczyła   ciotka   Rose.   -Po 

prostu patrzymy przez okno. Prawo tego nie zabrania.

39

background image

-

Pani   Mastriani   ma   rację   -   powiedziała   Claire   nieśmiało, 

podnosząc się z kanapy. - To nieładnie zaglądać innym ludziom w 
okna.

Najwyraźniej nie orientowała się, że Mike przez lata podglądał 

ją przez okno za pomocą teleskopu.

Mogłam im powiedzieć o Nacie. Ale mruknęłam tylko, że idę się 

położyć   i   ruszyłam   schodami   na   górę.   Tylko   mama   życzyła   mi 
dobrej nocy.

U  Douglasa  nadal  paliło się  światło. Walnęłam  w  drzwi, za-

miast, jak zazwyczaj, od razu wpaść do środka. Uznałam, że tym 
razem  mogę   mu darować.  Pan  Goodhart  nazywa  to pozytywnym 
wzmocnieniem.

- Wejdź, Jess - powiedział Douglas.
Mama puka bardzo cicho, tata zdecydowanie, jak biznesmen, a 

Mike nigdy nie odwiedza Douglasa. Więc Douglas zawsze wie, że 
gdy ktoś łomocze w drzwi, to muszę być ja.

Leżał   na   łóżku,   czytając,   jak   zwykle.   Dzisiaj   był   to   akurat 

ostatni odcinek Supermana.

-

O której wszyscy wyszli? - spytałam.

-

Jakąś godzinę temu. Pan i pani Abramowitz o mało się nie 

pobili o to, gdzie spędzą Gwiazdkę. Jedno chce jechać do Aspen, a 
drugie do Antigui.

-

Fajnie   -   powiedziałam.   Państwo   Abramowitz   są   bardzo 

zamożni.

-

Skip dostał ataku astmy.  No i jeszcze ciotka Rose. To był 

niezapomniany wieczór.

-

Zapewne... - mruknęłam.

Zorientował się po wyrazie mojej twarzy, że coś się stało, bo 

zapytał:

- Co jest?

40

background image

Potrząsnęłam   głową.   Przez   chwilę   wyobraziłam   sobie   Nate'a 

Thompkinsa, tak jak go widziałam po raz ostatni, martwego na polu 
kukurydzy.

- Nic takiego - odparłam.
- Nie wciskaj mi kitu - zaoponował Douglas. - Mów.
Powiedziałam. A nie powinnam była. Douglas nigdy nie należał 
do osób o silnej psychice. Zawsze mu dokuczały inne dzieciaki: 
w szkole, w parku, wszędzie. Nazywali go przygłupem, 
downem, kretynem. Poświęciłam kawałek młodości na 
prasowanie gęb ludzi, którzy ośmielili się wyśmiewać mojego 
starszego brata za to, że jest inny.

A właśnie taki jest Douglas.  Nie szalony.  Nie opóźniony.  Po 

prostu inny.

Kiedy   skończyłam,   Douglas,   który   zna   prawdę   o   moich 

szczególnych zdolnościach - ale nie o Robie; nikt nie zna prawdy o 
Robie, z wyjątkiem Ruth, mojej najlepszej przyjaciółki -wypuścił ze 
świstem powietrze.

- Cholera - powiedział.

-

Taa.

-

Biedni ludzie - dodał, myśląc o Thompkinsach.

-

Taa.

-

Widziałem ich córkę - rzekł. - W sklepie.

-

Naprawdę? - Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić nieśmiałej 

Tashy   Thompkins,   zawsze   staromodnie   ubranej,   w   Underground 
Comix, gdzie pracuje Douglas.

-

Ona czyta właśnie Wikhblade - oznajmił. Wydawał się mocno 

przejęty - A jak to właściwie wyglądało?

-

Co jak wyglądało?

-

Ten symbol na piersi Nate'a.

- Tak. - Podeszłam do biurka, narysowałam znak na bloczku, 

który tam akurat leżał, i podałam kartkę Douglasowi.

41

background image

Przyglądał   się   uważnie   rysunkowi.   Po   jakiejś   minucie   po-

wiedziałam:

- To chyba znak gangu. Ma sens tylko dla jego członków.

-

To nie jest znak gangu  - stwierdził Douglas.  - W każdym 

razie tak mi się wydaje. Wygląda jakoś znajomo.

-

Pewnie   go   widziałeś,   przejeżdżając   pod   kładką.   Ktoś   to 

namalował sprayem.

-

Nigdy tamtędy nie jeżdżę - odparł. Potem zachował  się w 

sposób dziwny. To znaczy, jak na niego.

Wstał z łóżka i zaczął zdejmować książki z półek. Douglas ma 

więcej książek niż jakakolwiek inna znana mi osoba. Jeśli jednak 
chciałoby się jakąś pożyczyć i zdjęło ją z półki, zapominając mu o 
tym  powiedzieć, natychmiast  zauważyłby jej brak, mimo że obok 
niej na półce stoi tysiąc identycznych.

Douglas należy do tych tak zwanych moli książkowych.

Uznałam,   że   przeglądanie   książek   zajmie   mu   ładnych   parę 

godzin, więc wyszłam. Nawet tego nie zauważył. Był pochłonięty 
szukaniem nie wiadomo czego.

Wpadłam do mojego pokoju, rozebrałam  się i wskoczyłam  w 

pidżamę.   W   moim   pokoju   panują   największe   przeciągi   i   od 
Halloween   do   Wielkanocy   jest   w   nim   potwornie   zimno,   mimo 
ogrzewania zainstalowanego przez tatę.

Za   to   z   okien   mam   najlepszy   widok   w   całym   domu,   lepszy 

nawet   niż   Mike.   On   mógł   obserwować   z   okna   sypialnię   Claire 
Lippman i to spowodowało całe zamieszanie parę miesięcy temu. 
Mike postanowił rzucić Harvard, bo Claire zakochała się w nim z 
wzajemnością.

Ja widzę z okna całą Lumbley Lane, która w świetle księżyca 

wygląda   jak   srebrna   rzeka,   a   chodniki   po   bokach   jak   zarośnięte 
brzegi.   Kiedy   byłam   młodsza,   udawałam,   że   Lumbley   Lane   jest 
rzeką, a ja obsługuję latarnię morską wysoko w górze...

42

background image

Tej   nocy,   odpinając   zegarek,   który   dostałam   od   Roba   parę 

miesięcy   temu   i   który   noszę   jak   bransoletkę   z   numerem   iden-
tyfikacyjnym   (ku   zdumieniu   moich   rodziców,   uważających   za 
dziwactwo obnoszenie się z masywnym męskim zegarkiem), nawet 
nie   spojrzałam   na   Lumbley   Lane.   Nie   wyobrażałam   sobie,   że 
Lumbley   Lane   jest   rzeką   ani   że   ja   obsługuję   latarnię   morską, 
kierując miotane burzą statki do portu.

Spojrzałam za to w okno pokoju Tashy Thompkins. Nadal paliło 

się w nim światło. Wiadomość o śmierci brata z pewnością już do 
niej dotarła. Zastanawiałam się, czy płacze wyciągnięta na łóżku. Ja 
bym tak zrobiła, gdybym dowiedziała się, że zabito któregoś z moich 
braci. Współczułam Tashy i jej rodzicom. Nie znam się na gangach, 
ale myślę, że zabójca Nate'a nie mógł go dobrze znać. Nate to był 
fajny chłopak. Jego śmierć to wielka strata. Naprawdę ogromna.

Drzwi domu Thompkinsów otworzyły się i pojawił się w nich 

doktor, któremu jakby nagle przybyło lat. Był w płaszczu. Razem z 
zastępcami   szeryfa   podszedł   do   wozów   policyjnych   i   wsiadł   do 
jednego   z   nich.   Wiedziałam,   że   jedzie   zidentyfikować   ciało.   W 
drzwiach   stała   jego   żona.   Nie   widziałam,   czy   płacze,   ale 
przypuszczałam,   że   tak.   Koło   niej   stało   dwoje   starszych   ludzi. 
Pewnie dziadkowie Nate'a.

W oknie na górze poruszyła się firanka. To Tasha patrzyła na 

odjeżdżający   wóz   policyjny.   Jej   ramiona   drżały,   wstrząsane 
szlochem.

Biedna,   nieśmiała,   zakochana   w   książkach   i   komiksach 

Witchblade Tasha. Nic nie mogłam dla niej zrobić. Może gdybym w 
momencie,   kiedy   jej   ojciec   złożył   nam   wizytę,   wiedziała,   że 
Nate'owi coś grozi, zdołałabym go odnaleźć. Może. Teraz było już 
za późno. W każdym razie za późno, żeby pomóc Nate'owi.
Ale nie za późno, jak sobie uświadomiłam, żeby pomóc jego 
siostrze. Jak to zrobię, nie miałam na razie zielonego pojęcia. 
Mogłam jednak próbować.

43

background image

Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo decyzja, żeby pomóc 

Tashy Thompkins, wpłynie na moje życie. I życie niemal wszystkich 
mieszkańców naszego miasteczka.

6

iedy   następnego   dnia   Ruth   powiedziała   mi   o   zaginięciu 
jakiegoś   dzieciaka   z   ich   synagogi,   z   niczym   mi   się   to   nie 

Skojarzyło. Myślałam tylko o tej sprawie z Nate'em Thompkinsem. 
Obiecałam przecież sobie, że postaram się pomóc Tashy.

K

Było jeszcze coś. Coś, co mi się przyśniło i hm... bardzo mnie 

zaniepokoiło.

-

Słuchasz   mnie,   Jess?   -   dopytywała   się   Ruth.   Musiała   się 

wysilać,   żeby   przekrzyczeć   muzyczkę   w   centrum   handlowym. 
Wybrałyśmy   się   na   po   świąteczną   wyprzedaż.   To   był   piątek   po 
Święcie Dziękczynienia i nie miałyśmy nic lepszego do roboty.

-

Jasne   -   zapewniłam,   obracając   w   palcach   parę   okrągłych 

kolczyków. A nawet  nie mam przekłutych  uszu. Oto, jaka byłam 
roztargniona.

-

Znaleźli jego rower - powiedziała Ruth. - Tylko rower. Na 

parkingu. Poza tym ani śladu. Ani tornistra. Ani klarnetu. Niczego.

-

Może   uciekł   -   zasugerowałam.   Kolczyki   nie   byłyby   naj-

gorszym prezentem gwiazdkowym dla Ruth. To znaczy, prezentem 
chanukowym. Bo Ruth jest, rzecz jasna, Żydówką.

-

Seth Blumenthal na pewno nie uciekł - powiedziała Ruth. - 

Jutro miała być jego bar miewa, Jess. Przygotowywał się do niej w 

44

background image

synagodze.   Miał   ostatnią   przed   sobotnią   ceremonią   lekcję 
hebrajskiego. Zgarnąłby kupę forsy. Na pewno by się przedtem nie 
ulotnił. I na pewno nie zostawiłby roweru.

To wreszcie zwróciło moją uwagę.  Dwunastoletnie dzieci  nie 

porzucają rowerów. Nie bez walki, w każdym razie. Poza tym Ruth 
miała rację: sama na bar micwie zarobiła jakieś dwadzieścia tysięcy. 
Żaden  dzieciak by nie uciekł wobec  możliwości zgarnięcia  takiej 
kasy.

-

Masz jego zdjęcie? - zapytałam Ruth.

-

Jest jedno w informatorze synagogi - odparła. - Zdjęcie całej 

rodziny. Mogę ci je pokazać.

-

Dobra - powiedziałam. - Zajmę się tym.

-

Zrób  to jak  najszybciej.  Nie  wiadomo,  co  się  z nim  stało. 

Może dostał się w łapy tego gangu.

Kątem   oka   dostrzegłam   mamę   i   ciotkę   Rose,   które   właśnie 

weszły do JC Penney. Byłam pewna, że gdyby nie ciotka Rose,

matka nie zjawiłaby się w centrum handlowym następnego dnia po tym, 

jak   jednemu   z   sąsiadów   zabito   dziecko.   Podejrzewałam,   że   nie 
zaryzykowała wizyty u Thompkinsów, bo ciotka Rose upierałaby się, żeby 
jej towarzyszyć. I na pewno gadałaby jakieś bzdury o czarnych, albo jeszcze 
gorzej.

Ciotka Rose wyjeżdżała w niedzielę, która wydawała się odległa jak 

wieczność.

- Gdybym  zdobyła coś z jego ubrania -zapytała Ruth - mogłabyś to 

zrobić?   No   wiesz,   to,   co   zrobiłaś   w   przypadku   Shana   i   Claire?   Kiedy 
pową...

Krzyknęła z bólu, bo ścisnęłam ją z tyłu za szyję.

-

Masz   o tym  nie  wspominać,  jasne?   - ostrzegłam.   Mamusie,  które 

stały przy domku Świętego Mikołaja - nazajutrz po Święcie Dziękczynienia 
do naszego centrum  handlowego  przybywał  Święty Mikołaj  - odwróciły 
głowy i  popatrzyły na nas  z dezaprobatą...  Pewnie, dlatego,  że byłyśmy 
młode   i   nie   targałyśmy   ze  sobą   po  trójce   wrzeszczących   bachorów,   ale 

45

background image

mniejsza z tym. - Federalni nadal depczą mi po piętach. Wczoraj w nocy 
wpadłam na Cyrusa.

-

Aj - jęknęła Ruth, strząsając moją rękę. - Puszczaj, ty wariatko.

- Mówię poważnie. Po prostu siedź cicho.

-

Sama siedź cicho. - Ruth poprawiła kołnierz bluzki. -Albo spróbuj 

dla odmiany zachowywać się normalnie. Co się z tobą dzieje? Przez cały 
dzień ci odbija.

-

Nie mam pojęcia - odparłam najbardziej sarkastycznym  tonem, na 

jaki mogłam się zdobyć. - Może, dlatego tak się zachowuję, bo zeszłej nocy 
zobaczyłam okaleczone ciało chłopaka, który mieszkał po drugiej stronie 
ulicy.

Ruth wydęła wargi.

- Jejku - westchnęła. - Nie ma to jak dosadność. - Przyjrzała mi się 

uważniej. - Zaraz, zaraz. Nie obwiniasz się chyba

z   powodu   śmierci   Nate'a,   co?   -   Nie   uzyskawszy   odpowiedzi, 
ciągnęła: - O, mój Boże. Robisz to. Jess, posłuchaj? Nie zabiłaś go, 
jasne? Jego kochani kumple go zakatrupili.

-

Wiedziałam,   że   zniknął   -   powiedziałam.   Przy   domku 

Świętego   Mikołaja   jakieś   dziecko   zaczęło   wrzeszczeć   bez   opa-
miętania,   bo   przestraszyło   się   mechanicznych   elfów   budujących 
zabawki na sztucznym śniegu. -I nie próbowałam go znaleźć.

-

Wiedziałaś, że poszedł po bitą śmietanę - sprostowała Ruth. - 

I że nie wrócił prosto do domu. Nie wiedziałaś, że go zamordują. Nie 
mogłaś   wiedzieć.   Daj   spokój,   Jess.   Wyluzuj.   Nie   możesz   być 
odpowiedzialna za każdego zabitego na tej planecie.

-

Chyba   nie   -   zgodziłam   się.   -   Słuchaj,   Ruth,   wracajmy   do 

domu. Pokażesz mi to zdjęcie. Jeśli chłopiec od bar micwy naprawdę 
zaginął, może zdołam go odnaleźć, zanim zamieni się w pokarm dla 
ptaków, tak jak Nate.

-

Ohyda   -   skrzywiła   się   Ruth.   -   Zbyt   plastycznie   to   przed-

stawiasz. - Skierowała się jednak do najbliższego wyjścia.

46

background image

Niestety, nie dość szybko.

- Jessico!

Odwróciłam się na dźwięk znajomego głosu... i zbladłam. To 
była pani Wilkins. I Rob.

Ostatnie osoby - nie licząc mamy i cioci Rose - które miałam 

ochotę spotkać. Nie dlatego, że nie cieszyłam się na ich widok. Czy 
widok Roba mógł mnie unieszczęśliwić? To byłoby jak poczuć się 
nieszczęśliwym, widząc słońce po czterdziestu dniach deszczu.

Ale z wiedzą, którą teraz miałam... którą nabyłam we śnie, bez 

udziału świadomości, a wszystko z powodu tego głupiego zdjęcia na 
ścianie sypialni mamy Roba...

- Cześć   -   zawołałam   wesoło,   starając   się   ukryć   prawdziwe 

uczucia.   -   Miło   was   widzieć.   -   Najgłupszy   tekst   na   świecie,   ale 
miałam mętlik w głowie.

Nie   pamiętam,   żebym   widziała   Roba   tak   zmieszanego.   A 

wynikało to stąd, że:

1)

Był w centrum handlowym.

2)

Był w centrum handlowym z mamą.

3)

Wpadł tam na mnie.

4)

Byłam z Ruth.

Ruth i Rob nie przepadają za sobą. Dopiero niedawno udało mi 

się przekonać Ruth, żeby przestała nazywać Roba gburem, dlatego że 
nigdy do mnie nie dzwoni. Rob uważał Ruth za wyjątkową snobkę, 
która   kręci   nosem   na   ludzi   takich   jak   on,   niezamierzających 
studiować w college'u. W zasadzie miał rację. Ale kręcenie nosem 
jeszcze nie oznaczało, że Ruth jest złym człowiekiem.

-

Czy to nie zabawne - powiedziała pani Wilkins z radosnym 

uśmiechem. - Od dawna próbuję namówić Roba, żeby przyszedł ze 
mną do miary, bo szyjemy frak na ślub mojego brata. Dzisiaj, kiedy 
zabrał mnie po pracy, wreszcie się zgodził. Więc jesteśmy. I ty tu 
jesteś! Czyż to nie zabawne?

47

background image

-

Rzeczywiście - powiedziałam, chociaż sytuacja nie wydawała 

mi się ani trochę zabawna.

Rob nie pisnął nawet słowa, że się wybiera na jakiś ślub. Ślub i 

wesele, na którym spodziewano się go zapewne z dziewczyną. Którą 
- wedle wszelkich reguł - powinnam być ja.

-

Myślałam,   że   Earl   jest   już   żonaty   -   odezwałam   się,   żeby 

ukryć wściekłość.

-

Och, nie chodzi o Earla - powiedziała pani Wilkins. - To mój 

braciszek Randy. Wstępuje w związek małżeński w Wigilię Bożego 
Narodzenia. Czy może być coś bardziej romantycznego?

Wesele w Wigilię? Wesele, na którym Rob wystąpi we fraku i o 

którym nie raczył mi wspomnieć? Poszłabym z nim, gdyby poprosił. 
Poszłabym   chętnie.   Włożyłabym   zieloną   aksamitną   suknię,   którą 
mama uszyła mi w zeszłym roku na obiad w Lion Club, wydany na 
cześć Mike'a, gdy dostał stypendium. Gdyby mama nie uszyła takiej 
samej sukni dla siebie, wyglądałabym naprawdę dobrze.

Ale   nie.   Rob   nie   uznał   za   stosowne   zawiadomić   mnie   o   tej 

imprezie. Zero informacji. Ani słowa.

Nagle   ogarnęła   mnie   chęć   wykrzyczenia   tego,   czego   dowie-

działam się zeszłej nocy we śnie o tacie Roba. Chciałam zemścić się 
na nim za to, że wykluczył mnie z ważnego rodzinnego wydarzenia, 
w którym teraz gorąco pragnęłam wziąć udział.

-

Jak miło - powiedziałam z lodowatym uśmiechem, patrząc na 

Roba. Unikał mojego wzroku. A może unikał kontaktu wzrokowego 
z Ruth, która odwzajemniała się tym samym. Tak czy inaczej, miał 
przechlapane.

-

Och, Jess! - Dłoń pani Wilkins wystrzeliła w górę, chwytając 

moją. Z jej twarzy zniknął uśmiech. - Rob opowiedział mi, co was 
spotkało   wczoraj   wieczorem.   To   musiało   być   okropne.   Bardzo 
współczuję rodzicom tego chłopca...

-

Tak - skinęłam  głową,  a mój uśmiech stał  się nieco mniej 

lodowaty. - To było okropne.

48

background image

-

Jeśli tylko mogę coś zrobić - powiedziała pani Wilkins. -To 

znaczy, nie wiem, w jaki sposób mogłabym pomóc, ale jeśli uznasz, 
że   tym   nieszczęsnym   ludziom   przydałoby   się   jakieś   domowe 
jedzenie, daj mi znać. Robię niezłą zapiekankę...

-

Oczywiście, pani Wilkins - zapewniłam. - Dam pani znać. I 

jeszcze raz dziękuję za wczorajszą kolację.

-

Och, skarbie, to nic takiego - odparła pani Wilkins, raz jeszcze 

ściskając czubki moich palców, zanim je puściła. - Tak się cieszę, że 
mogłaś do nas przyjść.

Już było wystarczająco koszmarnie, ale w chwilę później zrobiło 

się   dziesięć   razy   gorzej.   Kiedy   myślałam,   że   zdołam   uciec 
praktycznie   bez   strat   własnych   -jeśli   nie   liczyć   tej   historii   z   nie-
zaproszeniem mnie przez Roba na wesele wuja - rozległ się dźwięk, 
od  którego   krew  zakrzepła  mi   w  żyłach.  Był  to głos   cioci  Rose, 
wołającej moje imię.

- Widzisz, mówiłam ci, że to Jessica - stwierdziła ciotka Rose, 

ciągnąc mamę w naszą stronę. Niebieskie oczy Rose, które wydają 
się przyćmione, ale odnotowują wszystkie szczegóły z niezawodną 
precyzją,   roziskrzyły   się   na   widok   Roba.   -   Kim   jest   twój   mały 
przyjaciel, Jessico? Nie przedstawisz go?

To,   że   ciocia   Rose,   zasuszona   jak   krewetka,   nazwała   Roba 

„małym",   w   innej   sytuacji   rozśmieszyłoby   mnie   do   łez.   Wtedy 
jednak marzyłam tylko o tym, żeby podłoga w centrum handlowym 
rozstąpiła się i pochłonęła mnie możliwie szybko i bezboleśnie.

Mama,   sprawiająca   wrażenie   zmęczonej   -   kto   by   nie   był 

zmęczony po całym dniu z ciocią Rose - postawiła na ziemi torby, 
które niosła, i powiedziała:

-

Och,  Mary.  To  ty.   Jak  się  masz?  -   Znała  panią   Wilkins  z 

restauracji.

-

Dzień  dobry,  pani  Mastriani  -  odparła  pani  Wilkins  z  pro-

miennym uśmiechem. - Jak się pani dzisiaj miewa?

-

Jako tako - powiedziała mama. Spojrzała na mnie i na Ruth. - 

Cześć, dziewczęta. Udały się zakupy?

49

background image

-

Kupiłam w Bennetonie kaszmirowy sweter - Ruth podniosła 

torbę   do   góry   niczym   triumfujący   łowca   -   za   jedyne   piętnaście 
dolarów.

-

Jest żółtozielony - przypomniałam  jej, żeby się zbytnio nie 

puszyła.

-

Na pewno świetnie w nim wyglądasz - powiedziała mama, 

żeby jej sprawić przyjemność. Każdy, kto widział jasne włosy i bladą 
cerę Ruth, wie, że w tym nie może jej być do twarzy.

-

A ty jesteś... ? - zapytała Roba ciocia Rose.

Rob, niech go Bóg ma w opiece, starannie wytarł dłoń o dżinsy, 

a następnie wyciągnął ją w stronę ciotki Rose i powiedział głębokim 
głosem:

- Rob Wilkins, proszę pani. Miło mi panią poznać. Ciotka Rose 
ledwie ruszyła nosem na widok ręki Roba.
- A jakie są twoje zamiary względem mojej siostrzenicy?

Pani Wilkins wyglądała na przestraszoną. Moja mama zmieszała 

się. Ruth była zachwycona. Ja musiałam robić wrażenie osoby, która 
właśnie połknęła kaktus. Tylko Rob zachował spokój.

- Nie   mam   względem   niej   żadnych   zamiarów,  proszę  pani  - 

odpowiedział tym samym uprzejmym tonem.

Na tym właśnie polega problem.

Zauważyłam,   jak   mama   mruży   oczy,   patrząc   na   Roba.   Wie-

działam, co powie, zanim słowa padły z jej ust.

- Chwileczkę - powiedziała. - Ja cię chyba skądś znam. 
Niestety, tak było. Nie zamierzałam jednak pozwolić, żeby

sobie przypomniała, skąd. Bo miejscem, gdzie spotkała Roba, był 
posterunek policji - ostatnim razem, kiedy zaciągnięto mnie tam na 
przesłuchanie...

- Z pewnością go widziałaś, mamo - powiedziałam, biorąc ją 

pod ramię i popychając w stronę domku Świętego Mikoła-ja. - Patrz, 
Święty Mikołaj wrócił. Nie chcesz zrobić mi zdjęcia, jak siedzę mu 
na kolanach?

50

background image

Mama spojrzała na mnie z rozbawieniem.
- Niekoniecznie - odparła. - Nie masz już pięciu lat. Ruth raz w 
życiu okazała się pomocna. Podeszła do mojej

mamy z drugiej strony i powiedziała:

- Ojej, pani Mastriani. To by dopiero było. Moi rodzice padliby 

ze śmiechu, gdyby zobaczyli zdjęcie, na którym Jess i ja siedzimy 
Świętemu   Mikołajowi   na   kolanach.   A   w   przyszłym   tygodniu 
poproszę   Jess,   żeby   przyszła   do   synagogi   i   usiadła   na   kolanach 
rachunkowego Harry'ego. Chodźmy.

Pani Wilkins na szczęście nie zdawała sobie sprawy, że rzekoma 

dziewczyna jej syna robi wszystko, co w jej mocy, żeby jej matka go 
nie poznała.

- Och, tak - zawołała ze śmiechem. - To będzie komedia.
Mama pozwoliła się ustawić w kolejce do Świętego Mikołaja. 

Kiedy   wróciłam,   żeby   pożegnać   się   z   panią   Wilkins   -   Roba 
ignorowałam - i zabrać torby mamy, usłyszałam syk ciotki Rose:

- Uważaj,   młody   człowieku.   Widziałam   już   takich   jak   ty   i 

ostrzegam cię: nawet nie myśl o tym, żeby tknąć moją siostrzenicę. 
Jeśli nie chcesz, żeby spotkało cię coś złego.

Rzuciłam ciotce wściekłe spojrzenie. Tego mi akurat było trzeba 

- żeby dała Robowi dodatkowy pretekst do zerwania.

Rob nie przejął się specjalnie jej słowami. Za to spojrzał na mnie 

szarymi, nieodgadnionymi oczami...

Prawie nieodgadnionymi. Jestem pewna, że wyczytałam coś w 

nich: „Dzięki za nic".

Dopiero   wtedy   uświadomiłam   sobie,   że   właśnie   przegapiłam 

świetną okazję, by przedstawić go mojej mamie.

Ale cóż, kto miał świetną okazję, żeby zaprosić mnie na wi-

gilijne wesele wujka Randiego i przegapił ją?

Wróciłam do kolejki z torbami i usłyszałam, jak Ruth szepcze: 

„Masz u mnie dług". Zajęło mi dobrą chwilę zrozumienie, co miała 
na   myśli.   Ktoś   niedaleko   chichotał.   Spojrzałam   przez   bawełniane 

51

background image

pole fałszywego śniegu i zobaczyłam Karen Sue Hankey z paroma 
kumpelkami. Wskazywały na nas, zarykując się ze śmiechu.

Doprawdy   nie   uważam,   że   moja   mama   miała   prawo   tak   się 

zdenerwować   gestem,   jaki   wykonałam   w   ich   kierunku,   mimo   iż 
wokół stały małe dzieci. Pewnie nawet nie wiedziały, co on oznacza. 
Ciocia Rose z pewnością nie wiedziała.

- Nie, Jessico - poinformowała mnie zjadliwym tonem. -Znak 

pokoju pokazuje się dwoma palcami, nie jednym. Czy niczego was w 
tej szkole nie uczą?

iedy wróciłyśmy z centrum handlowego, przed domem 
Hoadleyów - to jest Thompkinsów - stało więcej samochodów 

niż zwykle.

K

Zaskoczyło  mnie,  że Thompkinsowie znają tylu  ludzi. Jak na 

nowych członków naszej wspólnoty, byli bardzo lubiani.

- Zobacz   -   powiedziała   Ruth,   kiedy   wysiadłam   z   jej   samo-

chodu.-Jest trener Albright.

Oczywiście   rozpoznałam   dodga   plymoutha   trenera.   Trudno 

byłoby go nie poznać, jako że został pomalowany w kolory szkoły 
Ernesta Pyle'a - fioletowy i biały.

- Boże - westchnęła Ruth - biedna Tasha. Czy możesz sobie 

wyobrazić tego palanta w salonie dzień później po tragicznej śmierci 
brata?   To   musi   być   jeden   z   tych   kręgów   piekła,   o   których   pisał 
Dante.

Na   angielskim   przerabiamy   właśnie  Boską   Komedię  Dantego. 

Cóż, wszyscy poza mną. Ja siedzę w ostatniej ławce i gram w tetrisa 
na gameboyu z wyłączonym dźwiękiem.

-

Wpadnij później z tym zdjęciem - powiedziałam. - To znaczy, 

jeśli dzieciak z synagogi jeszcze się nie znalazł.

-

Na   pewno   się   nie   znalazł   -   oświadczyła   Ruth   ponuro.   -To 

dzień   brzemienny   ludzką   tragedią.   Popatrz   choćby   na   mój   nowy 
sweter.

52

background image

Zatrzasnęłam drzwiczki i ruszyłam przez ogród w stronę domu. 

Śnieg, który zapowiadano na kanale Pogoda, wciąż nie spadł, ale 
niebo   zakrywały   szarobiałe   chmury.   Ani   kawałeczka   błękitu.   I 
okropny   mróz.   Twarz,   jedyna   część   mojej   osoby   wystawiona   na 
działanie żywiołów, prawie mi zamarzła, zanim przebyłam siedem 
metrów od podjazdu do drzwi frontowych.

- Hej! - wrzasnęłam, wchodząc do środka. - Wróciłam! -Mogłam 

krzyczeć   bezpiecznie,   bo   w   drodze   powrotnej   wyprzedziłyśmy   z 
Ruth mamę i ciotkę Rose.

Nikt nie odpowiedział. Dom wydawał się pusty.

Podeszłam   do   stolika   w   holu,   żeby   rzucić   okiem   na   pocztę. 

Katalog świąteczny,  katalog świąteczny,  katalog świąteczny.  Zdu-
miewające, ile przychodziło tych katalogów. Zaczynały napływać już 
w   październiku.   Wędrowały   prosto   do   pojemnika   na   papierowe 
śmiecie.

Rachunek.  Kolejny rachunek.  Adresowany  do rodziców  list  z 

Harvardu,   pewnie   z   błagalną   prośbą,   żeby   nakłonili   Mike'a   do 
powrotu   na   uczelnię.   Tak,   jakby   mieli   w   tej   sprawie   coś   do   po-
wiedzenia. Mike kupił bilet do domu, gdy tylko usłyszał, że dama 
jego  serca   omal   nie  padła   ofiarą   morderstwa  i   w  związku  z   tym 
trafiła   do   szpitala,   a   następnie   odmówił   powrotu,   zniewolony 
niewinnym błękitem oczu Claire. (Znacznie lepiej, jak wyjawiła mi 
Claire, mieć chłopaka w college'u niż takiego, który nadal uczy się w 
szkole średniej).

Do mnie nie było nic. Nigdy nic nie przychodzi. Całą pocztę, 

jaką   otrzymuję,   moja   przyjaciółka   Rosemary   z   1-800-Jeśli--
Widziałeś-Zadzwoń   adresuje   do   Ruth,   która   następnie   dostarczają 
mnie.   Teraz   Rosemary   przebywała   na   Rhode   Island   z   wizytą 
świąteczną   u   matki,   nie   spodziewałam   się   więc   żadnego   listu. 
Zaginione dzieci musiały poczekać do następnego tygodnia, żeby je 
odnaleziono.

Z wyjątkiem Setha Blumenthala, jeśli faktycznie zaginął.

53

background image

Ściągnęłam  czapkę i rękawiczki  i  wepchnęłam  je do kieszeni 

płaszcza,   który   poszłam   powiesić   przy   drzwiach   od   garażu.   W 
lodówce   nie   znalazłam   nic   interesującego.   Zjadłam   resztkę 
persymonowego   ciasta,   ale   zrobiłam   to   bez   prawdziwego   zaan-
gażowania. Można by uznać, że przejmowałam się tym, co się działo 
po drugiej stronie ulicy. W związku z Nate'em i w ogóle.
Szesnastoletni   chłopak  zabity,   zanim   zdążył  wyrobić  sobie  prawo 
jazdy, i to za co? Za to, że występował w barwach niewłaściwego 
gangu?

Ale właściwie nie myślałam o Nacie. Myślałam o Robie,

0

tym, jak bardzo wydawał się dotknięty, kiedy nie przedstawiłam go 

mamie. No a jak bardzo on mnie zranił, nie zapraszając na to wesele? 
To działa w obie strony. Nie może utrzymywać, że nie możemy ze 
sobą chodzić ze względu na różnicę wieku
i stroić fochy, kiedy nie przedstawiam go mamie.

Oboje   mieliśmy   z   naszym   związkiem   problemy,   nad   którymi 

należałoby   popracować.   Może   powinniśmy   wziąć   udział   w 
programie Opry i porozmawiać z tym łysym doktorem, którego ona 
zawsze zaprasza.

-

Panie doktorze, moja dziewczyna się mnie wstydzi - niemal 

słyszałam głos Roba. - Nie chce przedstawić mnie rodzicom.

-

Cóż, mój chłopak mi nie ufa - odgryzłabym się. - Nie chce mi 

powiedzieć,   za   co   go   aresztowano   ani   zaprosić   na   wesele   wujka 
Randiego.

Tak. My u Opry. To powinno się zdarzyć.

Dopiero   na   górze   usłyszałam   głosy.   Przyznaję,   że   mój   brat 

Douglas, nawet jeśli nie przeżywa kolejnego „epizodu", często mówi 
do siebie.

Tym razem jednak ktoś mu odpowiadał. Drzwi jego pokoju były 

zamknięte   jak   zwykle,   ale   kiedy   przyłożyłam   do   nich   ucho,   nie 
miałam wątpliwości: z pokoju Douglasa dobiegały dwa głosy.

Jeden należał do dziewczyny.

54

background image

Uznałam,   że   to   Claire.   Może   chciała   przedyskutować   z 

Douglasem, co kupić Mike'owi na Gwiazdkę. Albo prosić go o radę, 
bo ich związek przechodził kryzys...

Ale dlaczego z czymś takim miałaby się zwracać do Douglasa? 

Powinna wybrać raczej mnie. Mogę być stuknięta i w ogóle,
z tymi moimi zdolnościami psychicznymi, ale na pewno jestem sto 
razy normalniejsza od niego.

Nie zdołałam się powstrzymać. Wiedziałam, że nie powinnam, 

ale zrobiłam to. Grzmotnęłam w drzwi, a potem otworzyłam je na 
oścież.

- Cześć, jak się macie - zawołałam radośnie. - O czym gadacie?

W pokoju Douglasa wcale nie było Claire. Była 
Tasha Thompkins.

Gdy ją zobaczyłam, siedzącą na brzegu Douglasowego łóżka, w 

czarnej bluzce z golfem i szarym wełnianym swetrze, szczęka opadła 
mi tak nisko, że - przysięgam - czułam, jak dotyka podłogi.

-

Cześć,   Jess   -   powiedziała,   patrząc   na   mnie   załzawionymi 

brązowymi oczami, łagodnymi jak jej głos.

-

Eee... - Nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Spojrzałam na 

Douglasa, który siedział przy biurku przed komputerem. W życiu nie 
spodziewałabym  się, że zastanę u niego dziewczynę. A zwłaszcza 
taką, z którą ani nie łączyło go żadne pokrewieństwo, ani nie była 
dziewczyną jego młodszego brata. -Co... co... co...

-

Po prostu nie mogłam tego wytrzymać - powiedziała Tasha, 

przychodząc mi z pomocą. - W domu jest tak... Teraz jest tam trener 
Albright.

- Widziałam jego samochód - zdołałam wykrztusić.

- Nie   mogłam   tego   wytrzymać   -   powtórzyła   Tasha.   -   Przy-

pomniałam sobie, że kiedy ostatnim razem widziałam Douga, mówił, 
że ma bardzo wczesne wydanie komiksu, który lubię, i mogę wpaść, 
żeby je obejrzeć. - Wzruszyła ramionami. - No i przyszłam.

Gapiłam się na nią w milczeniu, dodała więc:

- Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza, Jessico.

55

background image

Chciałam powiedzieć, że nie, ale z moich ust wydobył się tylko 

dziwaczny dźwięk, podobny do tego, jaki wydała Helen Keller w 
filmie o swoim życiu. Pokręciłam tylko głową.

- Nie przejmuj się moją siostrą - odezwał się Douglas.  -Jest 

nieśmiała.

Tasha roześmiała się cicho.

-

To dla mnie coś nowego - odparła.

-

Rozmawialiśmy   z   Tashą   o   Nacie   -   stwierdził   Douglas 

obojętnym tonem, jakby kontynuując przerwaną rozmowę.

-

Przykro mi z powodu twojego brata - powiedziałam.

-

Dziękuję - szepnęła Tasha w odpowiedzi.

-

Okazuje   się   -   ciągnął   Douglas   -   że   Nate   miał   paru   nie-

ciekawych znajomych.

Tasha przytaknęła z poważnym wyrazem twarzy.

- Ale   oni   by   tego   nie   zrobili   -   wyjaśniła.   -  To  znaczy,   nie 

zabiliby go. To po prostu banda narwańców, którzy myślą, że są nie 
wiadomo kim.

Oboje   z   Douglasem   spojrzeliśmy   na   nią   tępym   wzrokiem. 

Widocznie rzecz z mieszkańcami Chicago nie sprowadza się do tego, 
że   mówią   „hello"   zamiast   „hej".   Posługują   się   po   prostu   innym 
językiem.

-

Trzęśli szkołą - wyjaśniła Tasha.

-

Och   -   mruknęłam   ze   zrozumieniem.   Douglas   wyglądał   na 

bardziej zmieszanego niż ja.

-

Trzymali  się Nate'a  tylko  z powodu taty - ciągnęła  Tasha. 

-Wiecie. Bloczki z receptami itd. Oxy daje weekend na haju.

Skinęłam głową, jakbym wiedziała, o czym mówi.

- Ale Nate'owi to imponowało. Starałam się go przekonać, że te 

typy tylko go wykorzystują, ale mnie nie słuchał. Na szczęście tata 
wszystko odkrył. Nate był zawsze dobrym uczniem, więc kiedy jego 
oceny poleciały... - Przeniosła wzrok na plakat z Władcy Pierścieni 
na ścianie, ale było  jasne, że go  nie widzi. Widziała  zupełnie co 
innego. - Tata był taki wściekły - podjęła po chwili - że zabrał nas ze 

56

background image

szkoły. Następnego dnia znalazł pracę tutaj. Przenieśliśmy się w tym 
samym tygodniu.

Byłam w stanie zrozumieć punkt widzenia doktora Thomp-kinsa. 

Moja rodzina boryka  się z różnymi  problemami, ale narkotyki  do 
nich nie należą.

- Chyba rozumiem - powiedziałam. - Ci narwańcy dopadli go, 

bo przestał im dawać bloczki z receptami.

Tasha potrząsnęła głową, zakłopotana.

- Nie   wiem   -   odparła.   -  To  źli   chłopcy,   ale   nie   byli   mor-

mordercami.

Zastanowiłam się przez chwilę.
- A ten znak? - spytałam.

Douglas wykonał dłonią gest podrzynania gardła. Za późno.

- Jaki znak? - zdziwiła się Tasha.
Palnęłam   gafę.   Tasha   nie   wiedziała.   Nie   znała   szczegółów 

śmierci brata.

- Nic   takiego   -   powiedziałam.   —Tylko...   eee...   w   mieście 

pojawiło się jakieś graffiti i niektórzy ludzie sądzili, że to może być 
znak gangu.

- Myślicie, że mój brat był w gangu?
Douglas oparł czoło na dłoni, jakby nie mógł patrzeć na to, co 

się dzieje.

- Cóż - wydusiłam.  Nie mogłam  jej, rzecz  jasna, powiedzieć 

prawdy. O symbolu wyciętym na piersi Nate'a. - To tylko plotka.

Tasha rzuciła mi twarde spojrzenie.

-

Był  czarny - powiedziała ostro. - Dlatego  ludzie uznali, że 

Nate należał do gangu i wypisywał jakieś znaki.

-

Niezupełnie   -   odparłam,   wpatrując   się   rozpaczliwie   w 

Douglasa.   -   Przecież   sama   mówiłaś,   że   spotykał   się   z   jakimiś 
ciemnymi typami...

-

Fakt - powiedziała Tasha, wstając. Jak niemal wszyscy ludzie 

na świecie, górowała nade mną wzrostem. - Ale te ciemne typy były 

57

background image

przypadkiem   w   większości   białe.   Nie   przenieśliśmy  się   tutaj,   jak 
wam się zdaje, z getta.

-

Nigdy nic takiego nie twierdziłam - rzekłam pojednawczo. - 

Mówiłam tylko, że to dziwne, że ten znak pojawił się w mieście, 
kiedy wy się tu przeprowadziliście, i zastanawiałam się, czy...

-

Czy nie sprowadziliśmy ciemnych typów z wielkiego złego 

miasta?   -   Sięgnęła   po   płaszcz,   który   leżał   na   łóżku   obok   niej.   - 
Policja   zadawała   nam   te   same   pytania.   Chcą   wierzyć   w   tę   samą 
wersję co wy. Ze mój brat zasługiwał na śmierć ze względu na to, z 
kim się spotykał. Cóż, mam nowinę dla gliniarzy i dla ciebie, Jessico. 
To nie jakiś uliczny gang z wielkiego miasta zabił mojego brata. To 
był morderca miejscowego chowu.

Z tymi słowy wyszła z pokoju. Dopiero kiedy rozległ się trzask 

zamykanych drzwi, Douglas zaczął klaskać.

- Brawo, siostro. Czy zastanawiałaś  się kiedyś  nad karierą w 

korpusie dyplomatycznym?

Opadłam na to miejsce na jego łóżku, które właśnie zwolniła 

Tasha.

-

Daj spokój - mruknęłam ponuro.

-

Nie martw się - powiedział Douglas. - Dojdzie do siebie. W 

końcu tylko straciła brata.

-

Taa, a ja okazałam się naprawdę pomocna, sugerując, że był 

gangsterem, który sam się prosił o to, co go spotkało.

-

Nie sugerowałaś niczego podobnego - stwierdził Douglas. - A 

ja pytałem ją o to samo, kiedy weszłaś.

-

Ale przy tobie się nie wściekła.

-

Dlaczego  miałaby się wściec?  Biorąc  pod uwagę  mój  czar 

osobisty - odparł nonszalancko.

Zauważyłam jednak na jego policzkach lekki rumieniec, którego 

jeszcze przed chwilą nie było.

-

Douglas? - mruknęłam, prostując się na łóżku.

-

Co?

58

background image

-

Ona ci się podoba. Przyznaj się.

- Oczywiście, że mi się podoba. - Odwrócił się do komputera i 

zaczął stukać w klawisze. - Jest bardzo miła.

-

To coś więcej - stwierdziłam. - Ty się w niej durzysz. Douglas 

przestał stukać. Odwrócił się na krześle i burknął:

-

Jeśli komuś o tym powiesz, zabiję cię.

-

Komu   miałabym   powiedzieć?   -   Przewróciłam   oczami. 

-Dlaczego jej gdzieś nie zaprosisz?

-

Chociażby z tego powodu - odparł - że przez ciebie ona teraz 

nienawidzi wszystkiego, co się ze mną wiąże.

-

Powiedziałeś, że jej przejdzie!

-

Powiedziałem   to   tylko   dlatego,   żebyś   poczuła   się   lepiej. 

Zrozum. Wszystko zepsułaś.

-

Co to, to nie! - Wstałam z łóżka. - Nie zwalisz na mnie winy 

za to, że Tasha nie chce z tobą chodzić. Przecież nawet jej tego nie 
zaproponowałeś. Dlaczego nie zaprosisz jej do kina na jeden z tych 
dziwacznych   niezależnych   filmów,   na   które   zawsze   chodzą   takie 
komiksowe świry, jak ty.

-

Chyba   żartujesz   -   mruknął   Douglas.   -   Przecież   właśnie 

zamordowano jej brata.

-

To  straszne - przyznałam. - Ale sama mówiła, że nie może 

wytrzymać w domu. Zaproś ją do kina. Na pewno się zgodzi.

-

Pomyślę o tym - rzekł Douglas, odwracając się do komputera. 

- Co do tego znaku. Szukałem cały dzień, ale niczego nie znalazłem. 
Jesteś pewna, że dobrze go narysowałaś?

-

Jasne   -   powiedziałam   i   natychmiast   zmieniłam   temat. 

-Douglasie, mówię poważnie, powinieneś ją gdzieś zaprosić.

-

Ale ona chodzi do liceum - odparł, znów wbijając wzrok w 

monitor.

Przypomniała mi się wczorajsza rozmowa z Robem w stodole.

- I co z tego? - powiedziałam. - Tasha jest poważna jak na swój 

wiek, a ty niedojrzały jak na swój. Stanowicie idealną parę.

59

background image

- Może masz rację - mruknął Douglas niechętnie.

W tym momencie usłyszałam, jak Ruth woła mnie po imieniu. 

Jak zwykle, weszła do domu bez pukania.

-

Mam! - zawołała, ukazując się w drzwiach minutę później, 

zasapana i pokryta płatkami śniegu. - Zdjęcie Setha Blu-menthala. 
Chłopaka, który zniknął dziś rano. Cześć Douglas.

-

Cześć   -   odpowiedział,   nie   wchodząc   z   Ruth   w   kontakt 

wzrokowy, jak to było w jego zwyczaju.

-

Czy to Tasha Thompkins wychodziła od was przed chwilą? - 

zapytała Ruth.

- Tak - odparłam.

- Nie wiedziałam, że się przyjaźnicie. Miło z twojej strony, że 

ją zaprosiłaś.

-

Nie zaprosiłam.

-

To dlaczego przyszła?

-

Zapytaj jego - odparłam, wskazując głową Douglasa. Skulił 

się przy komputerze, ale zauważyłam, jak czerwienieją mu czubki 
uszu.

- Co trzeba zrobić - spytał - żeby zdobyć w tym domu odrobinę 

prywatności?

8

iedy obudziłam się następnego ranka, wiedziałam, gdzie jest 
Seth Blumenthal.

K

Nie było to dobre miejsce. W najmniejszym stopniu.

Z   psychiczną   zdolnością   odnajdywania   ludzi   niełatwo   żyć.   Ledwie 

rzuciłam okiem na zdjęcie na ścianie w pokoju pani Wilkins, dowiedziałam 

60

background image

się   czegoś   o   tacie   Roba.   Oddałabym   wszystko,   żeby   pozbyć   się   tej 
informacji.

Tak jak oddałabym wszystko, by nie musieć zrobić tego, co musiałam 

teraz zrobić.

Wielka mi rzecz. Podnieść słuchawkę i wykręcić 911.

Wcale nie.
Kiedy otrzymuję  wiadomość o zaginionym  dziecku,  zwykle sprawy 

rozwijają   się   następująco:   zanim   oddzwonię,   upewniam   się,   że   dziecko 
naprawdę chce, by je odnaleziono. Kiedyś znalazłam chłopca, który miał 
się dużo lepiej, gdy był  zaginiony niż  wtedy,  gdy przebywał  ze swoim 
ojcem,   zwyczajnym   draniem.   Od   tamtej   pory   sprawdzam,   czy 
odnajdywanych przeze mnie dzieci nie lepiej zostawić w spokoju.

W wypadku Setha nie było o tym mowy.

Nie   mogłam   jednak   zwyczajnie   podnieść   słuchawki,   wybrać   911   i 

powiedzieć:   „Znajdziecie   na   tej-i-na-tej   ulicy   Setha   Blumenthala. 
Pośpieszcie się, mama bardzo za nim tęskni".

Od czasu, gdy zaczęło się z tą zdolnością psychiczną i rząd Stanów 

Zjednoczonych wyraził gorące pragnienie wciągnięcia mnie na swoją listę 
płac,   musiałam   udawać,   że   owa   zdolność   się   ulotniła.   Więc   jak   by   to 
wyglądało, gdybym z mojego pokoju wykręciła 911 i powiedziała: „No tak, 
Seth Blumenthal. To jest adres, pod którym go znajdziecie".

Niezbyt dobrze.

Musiałam poszukać czynnego automatu, aby mieć jaką taką podstawę 

do  zaprzeczenia   następnym   razem,  kiedy Cyrus  Krantz   oskarży  mnie   o 
kłamstwo w kwestii szczególnych uzdolnień.

Jeśli   kiedykolwiek   rozważałam   możliwość   zaprzestania   tych 

podchodów, to właśnie tego dnia. A to dlatego, że kiedy

wygrzebałam się z łóżka i podeszłam do urządzenia ogrzewczego, 
które   zawsze   wyłączam   na   noc,   wyglądając   przez   okno, 
stwierdziłam, że Lumbley Lane przykrył biały dywan.

61

background image

Zaczęło padać około czwartej po południu poprzedniego dnia i, 

jak się wydaje, nie przestało. Na ziemi leżało, co najmniej pół metra 
śniegu.

- Świetnie   -   mruknęłam,   pośpiesznie   wkładając   dodatkową 

parę skarpetek i wszystkie flanelowe łachy, jakie mi wpadły w ręce. - 
Po prostu świetnie.

Przy   takiej   ilości   śniegu   na   zewnątrz   musiała   panować   nie-

zmącona cisza. W domu było równie spokojnie. Zeszłam do kuchni, 
gdzie zastałam ciotkę Rose z kubkiem parującej kawy w ręce.

- Mam nadzieję, że nie zamierzasz wyjść na dwór tak ubrana - 

powiedziała.   -   Wyglądasz,   jakbyś   nałożyła   jakieś   stare   łachy   na 
pidżamę.

Bo właśnie to zrobiłam, ta uwaga specjalnie mnie nie poruszyła.

-

Idę tylko do sklepu - odparłam. Podeszłam do szafek z butami 

i zaczęłam naciągać kozaki. - Zaraz wracam. Potrzebujesz czegoś?

-

Do   sklepu?   -   Ciocia   była   zaszokowana.   -   Masz   lodówkę 

wyładowaną po brzegi i nie możesz znaleźć niczego na śniadanie? 
Co takiego chcesz kupić?

-

Tampony - burknęłam, żeby jej zamknąć usta.

Nie pomogło. Zaczęła paplać o zespole wstrząsu toksycznego. 

Kiedyś oglądała program Opry poświęcony temu tematowi.

- Zanim do niej dotarli - mówiła ciotka, podczas gdy ja roz-

glądałam się za jakimiś rękawiczkami - macica zdążyła jej wypaść!

Znałam pewną osobę, której życzyłam, żeby jej wypadła macica. 

Ale nie powiedziałam tego głośno. Wcisnęłam czapkę narciarską na 
rozczochrane po nocy włosy i zwróciłam się do ciotki:

- Zaraz będę z powrotem. A gdzie się wszyscy podziali?

- Twój brat Douglas - odparła - poszedł do tej swojej żałosnej 

pracy w sklepie z komiksami. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego twoi 
rodzice pozwalają mu się tak marnować. Powinien się uczyć. Nic mu 
nie jest, poza tym, że rodzice usiłują zagłaskać go na śmierć. To nie 
pigułek potrzebuje ten chłopak, tylko porządnego kopa w tyłek.

62

background image

Zrozumiałam, dlaczego żadne z dzieci cioci Rose nie zapraszało 

jej na wakacje. Przebywanie z nią to prawdziwa przyjemność.

- A co z mamą i tatą? - zapytałam. - Gdzie są?

-

Twój   ojciec   udał   się   do   jednej   z   tych   swoich   restauracji 

-wyjaśniła tonem dezaprobaty. Prowadzenie restauracji stanowiło w 
jej opinii kolejny przykład  marnotrawienia czasu i zdolności. - A 
twój drugi brat wyszedł z twoją mamą.

-

Ach, tak? - Włożyłam najcięższe okrycie, jakie znalazłam - 

starą narciarską kurtkę taty. Była o dziesięć rozmiarów za duża, ale 
za   to   ciepła.   Jakie   to   miało   znaczenie,   jak   wyglądam?   Nie 
zamierzałam   przecież   kokietować   pracowników   Stop  and   Shop.  - 
Dokąd poszli?

-

Zobaczyć pożar - oznajmiła ciocia Rose, pochylając się nad 

rozłożoną na stole gazetą..

ŚMIERĆ  JEDNEGO   Z   MIESZKAŃCÓW,  

krzyczał   nagłówek. 

PODEJRZENIE CELOWEGO DZIAŁANIA. O 

mój Boże.

Pomyślałam, że ciotce kompletnie odbiło. No wiecie, Alzheimer. 

Przecież   pożar   restauracji   miał   miejsce   prawie   trzy   miesiące 
wcześniej.

- Masz   na   myśli   Mastrianiego?   -  spytałam.   -   Poszli   na   plac 

budowy?

Nie bardzo mieli po co tam chodzić, zwłaszcza w taki dzień jak 

dzisiaj.   Firma   mająca   odbudować   restaurację   przerwała   pracę   na 
zimę. Powiedzieli, że skończą wiosną, kiedy ziemia nie będzie taka 
twarda.   Więc   co   mama   i   Michael   mogli   robić   na   pustym   placu 
budowy?

- Chodzi o inny pożar - powiedziała ciocia Rose lekceważąco. - 

Ten w żydowskim kościele.

Spojrzałam na nią oszołomiona.

-

Wybuchł pożar w synagodze?

-

W   synagodze   -   potwierdziła   ciotka.   -   Tak   to   nazywają. 

Wszystko jedno. Jak dla mnie, wygląda na kościół.

63

background image

- Jest pożar w synagodze? - powtórzyłam głośniej. Ciocia Rose 
spojrzała na mnie z irytacją.

- Przecież powiedziałam. Nie musisz krzyczeć, Jessico. Mogę 

być stara, ale nie jestem...

„Głucha", powiedziała prawdopodobnie. Nie dowiedziałam się, 

bo wypadłam z domu, zanim dokończyła zdanie.

Zauważyłam  ciemny pióropusz dymu,  nim doszłam  do końca 

Lumbley Lane. Niedobrze.

Brnęłam przez śnieg, kierując się do Stop and Shop, na szczęście 

po drodze do synagogi. W mieście są pługi śnieżne, ale trwa wieki, 
zanim dotrą do naszej dzielnicy. Najpierw odśnieżają drogi wokół 
szpitala   i   sądów,   dopiero   potem   dzielnice   mieszkalne...   o   ile   nie 
trzeba wrócić i ponownie oczyścić ważnych dróg, a tak się dzieje 
przy takiej pogodzie jak dzisiejsza. Wiejskimi drogami w ogóle się 
nie   zajmowano.   Silna   zamieć   stanowiła   gwarancję,   że   nikt   spoza 
granic miasta nie będzie w stanie ruszyć się gdzieś dalej. Było to 
dobre dla dzieci - nie mogły dotrzeć do szkoły - ale nie takie dobre 
dla   dorosłych,   którzy   musieli   stawić   się   w   pracy.   Lumbley   Lane 
jeszcze nie odśnieżano. Tylko nasz podjazd został zamieciony. Pan 
Abramowitz, przodownik zamiatania w sąsiedztwie, ledwie ruszył 
swój podjazd, na tyle, żeby można było wyprowadzić samochód i 
pojechać do synagogi. Mama i Mike też chcieli pomóc. W małym 
mieście   ludzie   zwykle   działają   razem.   To   dobra   rzecz,   ale   nie 
zawsze.   Na   przykład,   ludzie   chętnie   dzielą   się   plotkami.   Co   w 
wypadku Nate'a Thompkinsa okazało się niezbyt dobre.

Kiedy dotarłam wreszcie do Stop and Shop, odległego ledwie 

parę ulic od mojego domu, sapałam z wysiłku. Twarz mi zmarzła od 
lodowatego wiatru, mimo wielkiego kaptura taty.

Nie mogłam jednak wejść do środka, żeby się ogrzać. Musiałam 

skorzystać z automatu na zewnątrz.

-

Czy   może   pan   zawiadomić   policję   -   powiedziałam,   kiedy 

odezwał   się   głos   dyżurnego   -   że   dziecko,   którego   szukają,   Seth 
Blumenthal,   znajduje   się   na   Wiejskiej   Drodze   numer   jeden,   pod 

64

background image

pięćdziesiątym szóstym, w drugiej przyczepie na prawo od tabliczki 
pana Shaky?

-

Że co? - zapytał dyżurny.

Prześladował  mnie pech.  No wiecie, nierozgarnięty dyżurny i 

szalejąca zadymka.

-

Proszę   posłuchać.   Niech   pan   weźmie   długopis   i   notuje. 

-Powtórzyłam informację. - Zapisał pan?

-

Ale...

-

Do widzenia.

Odwiesiłam   słuchawkę.   Wokół   mnie   wirowały   płatki   śniegu 

niczym   miliony   maleńkich   baletnic   w   białych   zwiewnych 
spódniczkach. Wiecie, jak w tym filmie Fantazja. A może tamto to 
były   nasiona   dmuchawca.   Wszystko   jedno.   W   każdym   innym 
momencie uznałabym je za piękne. Teraz jednak sprawiały mi tylko 
kłopot.

Mogłam wejść do sklepu i ogrzać się, ale postanowiłam tego nie 

robić.   Nie   byłoby   dobrze,   gdyby   Luther   (Luther   pracował   na 
porannej   zmianie   w   soboty,   już   gdy   byłam   małą   dziewczynką   i 
przychodziłam   do   sklepu   w   każdy   weekend,   żeby   wydać   kie-
szonkowe na lukrecję i Bazooka Joe) zapamiętał, że byłam, i po-
wiedział   o   tym   Cyrusowi   Krantzowi,   kiedy   ten   zacznie   zadawać 
pytania, gdy już znajdą Setha Blumenthala. Luther ma pamięć jak 
stalowa pułapka na myszy. Pamięta wszystkie wyścigi, jakie wygrał 
Dal Earnhardt.

Śnieg i wiatr dokuczały, ale to jeszcze nie była burza śnieżna. 

Dało   się   chodzić.   Samochodem   byłoby   podobnie.   To   znaczy, 
poruszałabym się równie szybko.

Gdy wreszcie dobrnęłam do synagogi, wiatr nieco osłabł. Nadal 

panowała niesamowita cisza, jaka zapada, gdy wszystko jest pokryte 
grubą  warstwą  śniegu...  Mama stała  na parkingu  koło synagogi  - 
śnieg w tym miejscu stopniał od płomieni i wody z sikawek - wraz z 
Mikiem i Abramowitzami. Przedarłam się przez labirynt gumowych 
węży leżących na ziemi i podeszłam do nich.

65

background image

-

Co   się   dzieje   z   tym   miastem,   że   ciągłe   wybuchają   gdzieś 

pożary? - powiedziałam do mamy.

-

Och, skarbie - mama objęła mnie. - Co ty tutaj robisz? Nie 

przyszłaś chyba pieszo?

-

Jasne, że tak - odparłam, wzruszając ramionami. -Wszystko, 

byle uciec ciotce Rose.

-

Dlaczego masz na sobie starą kurtkę taty? - zapytała mama.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo Michael klepnął mnie w ramię i 

powiedział:

-

W końcu zdecydowałaś się do nas przyłączyć?

-

Owszem. Dzięki, że mnie obudziliście.

- Próbowałem - odparł. - Nie reagowałaś na bodźce zewnętrzne. 

W dodatku wyglądałaś, jakby śnił ci się jakiś koszmar.

Nie mylił  się. Tyle  że to nie był  mój  koszmar. To była  rze-

czywistość Setha Blumenthala.

Ruth   wyglądała   żałośnie.   Miała   czerwony   nos,   a   po   jej   po-

liczkach spływały łzy.

- Dobrze się czujesz? - spytałam.

- Bywało, że czułam się lepiej - chlipnęła.

- Och, Jess - Pani Abramowitz dopiero teraz mnie zauważyła. 

Sądzę, że nie poznała mnie od razu ze względu na kurtkę taty. - Czy 
to nie straszne?

„Straszne" nie oddawało grozy tego, co się stało. Budynek uległ 

niemal   całkowitemu   zniszczeniu.   Tylko   parę   wewnętrznych   ścian 
nadal   stało.   Reszta   stanowiła   kupę   pokrytych   sadzą   gruzów, 
odcinających się ostrą czernią od śniegu.

-

Nie zdążyli dojechać na czas - powiedziała pani Abramowitz, 

wycierając łzę z czubka nosa. - Z powodu oblodzenia.

-

Droga   Louise   -   mama   przytuliła   panią   Abramowitz.   -   Pa-

miętaj, co mi mówiłaś, kiedy paliła się restauracja. Liczą się ludzie, 
nie budynki.

66

background image

-

Prawda   -   przytaknął   pan   Abramowitz.   Stał   ze   Skipem   w 

gromadce mężczyzn kulących się przed wiatrem. - Nikt nie został 
ranny. I to jest najważniejsze.

-

Ale... ale Tora - rzekła jego żona łamiącym się głosem. -To 

po prostu okropne.

Spojrzałam pytająco na Ruth.

-

Tora, czyli święte zwoje - wyjaśniła. - Sądzą, że je podpalili 

w pierwszej kolejności.

-

O czym  ty mówisz? - Wytrzeszczyłam na nią oczy. - Ktoś 

podłożył ogień? Specjalnie?

-

Sama wyciągnij  wnioski - odparła  Ruth, wskazując  na coś 

ręką.

Podążyłam   wzrokiem   za  jej   dłonią   w   rękawiczce.   Po  drugiej 

stronie   ulicy,   naprzeciwko   synagogi,   znajduje   się   cmentarz   ży-
dowski. W południowej Indianie nie ma zbyt  wielu Żydów,  więc 
cmentarz jest raczej mały.

Nie było trudno, ktokolwiek to zrobił, poprzewracać wszystkie 

nagrobki.

Tak,   tak.   Wszystkie.   Z   wyjątkiem   mauzoleów,   których   nie 

zdołano przewrócić. Za to wymalowano na nich swastyki. Swastyki i 
coś jeszcze. Coś, co wyglądało znajomo.

Rozpoznałam znak, jaki widziałam na piersi Nate'a Thompkinsa.

9

o gang - orzekła Claire. - To nie żaden gang. - Przemierzałam 
tam i z powrotem korytarz przed drzwiami pokoju Mike'a. - 

Nate Thompkins nie był w gangu.

T

67

background image

-

To,   że   jego   siostra   nie   chce   w   to   uwierzyć   -   odezwał   się 

Michael - wcale nie oznacza, że to nieprawda.

-

Tasha mówiła, że oni chcieli tylko skombinować receptę na 

narkotyki - przypomniałam mu. - Czy to, co się stało w synagodze, 
wygląda na robotę ludzi, którzy interesują się głównie prochami?

Nie   wyglądali   na   przekonanych.   Ani   na   zbytnio   przejętych. 

Pewnie, dlatego, że Claire siedziała Michaelowi na kolanach. Trudno 
przejmować się morderstwem, podpaleniem i przestępstwami na tle 
rasowym, kiedy jest się w tak intymnej bliskości z ukochaną osobą.

- No to wsioki - powiedziała Claire, wzruszając ramionami.

- Dlaczego tak sądzisz? - zdziwiłam się.

- Pomyśl   tylko.   Martwiliśmy   się,   kiedy   Thompkinsowie   się 

wprowadzili, że wsioki mogą coś zrobić. Wiecie, że zapalą krzyż na 
ich trawniku albo coś. Może wsioki to zrobiły. Zabiły Nate'a.

Michael rozpromienił się.

-

Właśnie - zawołał. - Wsioki. Żydów też nienawidzą.

-

Czy   wyście   powariowali?   -   Patrzyłam   na   nich   oczami 

rozszerzonymi ze zdumienia. - Wsioki nie mogły tego zrobić.

-

A dlaczego nie? - odparła Claire. - Kiedy mieliśmy przerabiać 

Malcolma X na cywilizacji świata, wielu wsioków odmówiło, bo nie 
chcieli   czytać   książki   napisanej   przez   czarnego.   Tylko   nie   użyli 
słowa „czarny" - dodała znacząco.

-

A ja kiedyś słyszałem - powiedział Michael - jak jeden wsiok 

w sklepie spożywczym mówił, że holocaust nigdy się nie zdarzył i że 
wszystko wymyślili Żydzi.

-

Przestańcie gadać bzdury. - Nie mogłam uwierzyć w to, co 

słyszę. - Nie wszystkie wsioki są takie.

-

Mówi tak - wyjaśnił Michael - bo chodzi z jednym z nich.

-

Naprawdę? - Claire spojrzała na mnie z zainteresowaniem. - 

Mój Boże, Jess! To takie poprawne politycznie. Czy on mówi cały 
czas o wyścigach NASCAR? Mnie by to szybko znudziło.

68

background image

Usiłowałam posłać Michaelowi spojrzenie zawierające życzenie 

rychłej i strasznej śmierci, jakie ciocia Rose opanowała do perfekcji.

- Nie próbuj zwalać wszystkiego na wsioków - powiedziałam. - 

Są   tutaj   od   dawna,   tak   samo   jak   synagoga,   a   nigdy   dotąd   nie 
zdarzyło się nic podobnego.

Michael zamyślił się.

-

Cóż - przyznał - to prawda.

-

Większość wsioków to ludzie, którzy ciężko pracują  - cią-

gnęłam. - Nie należy ich winić za wszelkie zło, które przydarza się w 
tym mieście, tylko dlatego że mają mniej pieniędzy od nas.

-

W takim razie pozostaje jedno wyjaśnienie  - podsumowała 

Claire. - To musi być gang Nate'a.

Podniosłam   oczy   do   nieba.   Nie   do   wiary,   że   wróciliśmy   do 

punktu wyjścia.

Na szczęście, w tym momencie na schodach rozległy się kroki. 

Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy Douglasa, który, choć opatulony 
od   stóp   do   głów,   wyglądał   na   przemarzniętego   do   kości,   szedł 
chwiejnym krokiem w naszą stronę. Jego twarz, jedyna nieosłonięta 
część ciała, była zaczerwieniona. Na rzęsach leżały płatki śniegu.

- Gdzieś ty był? - zapytałam.

-

Nigdzie   -   odparł   Douglas   tonem   obłudnej   niewinności, 

ściągając narciarską czapkę z głowy. Jego włosy spływały potem i 
sterczały   pod   najdziwniejszymi   kątami.   Wyglądał   jak   obłąkany 
kierowca pługu śnieżnego.

-

Czyżby   tata   zmusił   cię   do   odśnieżania   podjazdu?   -   spytał 

Michael.

- Zgadza   się   -   odparł   Douglas,   znikając   w   swoim   pokoju. 
Zamknął drzwi i naszym oczom ukazała się przyczepiona

pinezkami kartka z napisem Nie przeszkadzać. Mike 

spojrzał na mnie.
- Czy zaczniemy się o niego martwić już teraz, czy zostawimy 

to na później?

69

background image

Zadzwonił telefon. Nie rzuciłam się, żeby odebrać, bo nikt do 

mnie nie dzwoni poza Ruth, a wiedziałam, że Ruth razem z całą 
rodziną udała się do domu rabina, żeby go pocieszyć po bolesnej 
stracie Tory.  To jakby ktoś spalił Biblię, tylko jeszcze gorzej, bo 
Torę trudniej zastąpić.

Można   więc   sobie   wyobrazić   moje   zaskoczenie,   kiedy   mama 

zawołała z dołu:

- Jess, to do ciebie. Twoja przyjaciółka Joanna.

Fajnie.   Tylko   że   ja   nie   mam   żadnej   przyjaciółki   o   imieniu 

Joanna.

- Halo? - zapytałam, podnosząc słuchawkę w pokoju Mike'a.

-

Mastriani. - To był Rob. Oczywiście, że Rob. Kto inny 

mógłby do mnie zadzwonić, podając się za jakąś Joannę?

-

Och - mruknęłam, zauważając kątem oka, że Mike i Claire 

zaczynają   się   całować.   Na   moich   oczach.   Jasne,   Mike   w   swoim 
pokoju   mógł   robić,   co   mu   się   podoba,   ale   to   było   niesmaczne. 
-Cześć.

-

Chodzi o dzisiejszy wieczór - powiedział Rob głębokim 

głosem.

Ciekawa byłam, w jaki sposób nabrał mamę, że jest jakąś tam 

Joanną. Mówił falsetem? Poprosił swoją mamę, żeby o mnie 
zapytała? Na pewno nie, bo wtedy musiałby się przyznać, że nie 
powiedziałam o nim swoim rodzicom. A tego, by-      łam 
przekonana, Rob nie miał zamiaru nikomu zdradzać.

- Nadal chcesz coś zrobić? - zapytał. 
To natychmiast obudziło moją 
czujność.

- Nie bardzo rozumiem, co masz na myśl. Oczywiście, że nadal 

chcę coś zrobić. Chodzimy ze sobą, prawda? Tak czy nie?

Mikey i Claire spojrzeli na mnie zaskoczeni tonem mojego 

głosu, który nagle stał się piskliwy.

70

background image

- Czy to wsiok? - zapytała Claire 
bezgłośnie. Odwróciłam się do nich 
plecami.

-

Sam nie wiem - powiedział Rob. - Wczoraj w sklepie chyba 

cię trochę poniosło.

-

Wcale mnie nie poniosło - odparłam. - To nie to. To tylko... 

och, daj spokój. To było takie dziwne. Twoja mama, moja mama, 
zresztą nieważne.

-

W porządku - powiedział Rob. Nie wydawał się przekonany. - 

Nieważne.

-

Ale   chcę   gdzieś   wyjść   dziś   wieczorem.   -   Ściskałam   słu-

chawkę tak mocno, że kostki dłoni mi zbielały. - To znaczy, jeśli ty 
chcesz. Chodźmy gdzieś na kolację. Albo do kina. Albo na wigilijne 
wesele twojego wujka. Gdziekolwiek.

- Cóż   -   powiedział   Rob,   przeciągając   tę   pojedynczą   sylabę 

niewiarygodnie długo.

Wstrzymałam oddech z podniecenia. To było, zdawałam sobie 

sprawę, śmieszne. Ruth by mnie za to zabiła. Ona ma bardzo twarde 
zasady   dotyczące   chłopców,   a   jedna   z   nich   mówi,   że   nigdy, 
przenigdy nie należy się za nimi uganiać; niech chłopcy sami się o 
ciebie  dobijają.  I te zasady wyszły  jej  raczej  na  zdrowie.  Lecz  z 
drugiej strony, Ruth nie chodzi z absolwentem szkoły średniej, który 
figuruje w kartotece policyjnej.

Zanim  Rob zdążył  się znowu odezwać, rozległ  się sygnał, że 

kolejny rozmówca czeka na połączenie.

- Poczekaj   -   powiedziałam   do   Roba.   -   Mam   drugi   telefon. 
Starałam się, żeby zabrzmiało to tak, jakby ten telefon był

od   jednego   z   wielu   chłopaków,   którzy   marzą,   żeby   mnie   gdzieś 
zabrać   wieczorem.   Nie   wiem,   czy   mi   się   udało.   Zwłaszcza   że 
jedynym chłopakiem, który chciałby ze mną gdzieś wyjść, był mój 
sąsiad   Skip,   który   w   sobotnie   wieczory   zawsze   przesiaduje   w 
Internecie przy grze Lochy i Smoki.

71

background image

Nie byłam zaskoczona, kiedy okazało się, że głos na drugiej linii 

nie   należy   do   Skipa.   W   najmniejszym   jednak   stopniu   nie 
spodziewałam się, że właściciel tego głosu do mnie zadzwoni.

- Jessico - powiedział Cyrus Krantz. - Mamy problem.

Macie problem? - miałam ochotę powiedzieć. A ja na drugiej 

linii mam chłopaka, który jeszcze nie rozumie, że jestem dziewczyną 
jego życia.

Zamiast tego burknęłam:

- Och? - jakbym nie miała pojęcia, o co mu chodzi. A przecież 

miałam. Dzwonił w związku z Nate'em Thompkinsem i synagogą.

Jednak   nie.   Jego   telefon   dotyczył   czegoś,   o   czym   już   prawie 

zapomniałam... prawie, bo to było takie okropne, że chyba  nigdy 
całkiem o tym nie zapomnę.

- Seth Blumenthal - powiedział doktor Krantz. - Straciliśmy go, 

Jessico.

- Co to znaczy, że go straciliście?! - ryknęłam do słuchawki. 
Dopiero kiedy zobaczyłam miny Mike'a i Claire, dotarło do

mnie, co zrobiłam.

Wydałam   się   w   ręce   władz.   Oficjalnie.   W   ręce   szefa   „psy-

chicznego" wydziału Federalnego Biura Śledczego.

Cała krew odpłynęła mi z twarzy. Czy mogło mnie spotkać coś 

gorszego?

-

Policjanci,   których   wysłano   na   miejsce   -   ciągnął   doktor 

Krantz - nie byli przygotowani na taką skalę oporu...

-

Oporu?   -   parsknęłam,   zapominając   ze   wzburzenia,   że 

wiadomość, którą przekazałam w sprawie Setha Blumenthala, miała 
być anonimowa. - O jakim oporze pan mówi? Mieli tylko wejść do 
środka, zabrać dziecko i wyjść razem z nim. Czy to takie trudne?

-

Jessico - głos Krantza brzmiał dziwnie. - Strzelano do nich.

-

Pewnie,   że   strzelano   -   krzyknęłam.   -   Bo   ludzie,   którzy 

uwięzili Setha Blumenthala wbrew jego woli, to bandyci, doktorze 

72

background image

Krantz.   To   bandyci   porywają   dzieci   i   strzelają,   kiedy   zjawia   się 
policja. Próbują uniknąć wpadki.

-

Nie   powiedziałaś   -   odparł   -   że   Seth   był   przetrzymywany 

wbrew swojej woli. Nie powiedziałaś, że...

-

Ze jest związany, zakneblowany i zamknięty w dużej szafie? 

Pewnie   o   tym   nie   powiedziałam,   prawda?   -   Czułam,   jak   pod 
powiekami zbierają mi się łzy. - Może, dlatego, że musiałam roz-
mawiać   krótko,   na   wypadek   gdyby   tę   rozmowę   namierzono.   Nie 
musiałabym tego robić, gdyby tacy ludzie jak pan zostawili mnie i 
moją rodzinę w spokoju.

-

Jeden z policjantów - powiedział Cyrus Krantz, ignorując mój 

wybuch - został ciężko ranny.

Zrozumiałam,   dlaczego   jego   głos   brzmiał   dziwnie.   Był   za-

łamany.  To mnie zdumiało, bo zawsze uważałam  go  za kogoś  w 
rodzaju   Terminatora.   No   wiecie,   takiego,   co   prze   do   przodu   bez 
względu na wszystko...

- Sprawcy uciekli - ciągnął Krantz. - Razem z Sethem.

-

Cholera! - wrzasnęłam. - Czy wy nie możecie niczego zrobić, 

jak należy?

-

To trudne, Jessico - odparł Krantz - skoro grasz z nami w 

dziecinne   gierki,   utrzymując,   że   nie   masz   już   swoich   zdolności 
psychicznych.

-

Niech pan mnie nie oskarża - wydarłam się w słuchawkę - z 

powodu własnej niekompetencji!

- Jessico - powiedział Krantz. - Uspokój się.
- Nie mogę się uspokoić! - krzyknęłam. - Przecież to dziecko 

jest ciągle...

Głos mi się załamał. Bo to wszystko wróciło. Strach i groza, 

które czułam we śnie - śnie o Secie.

Dla   mnie   to   był   sen.   Ale   Seth   przeżywał   to   naprawdę.   Jego 

rzeczywistość wymknęła się spod kontroli, gdy poprzedniego dnia 
ściągnięto  go  z roweru na parkingu  przed synagogą.  Kto wie, co 

73

background image

przeżywał od tamtej chwili? Ja tylko widziałam - czy raczej czułam - 
to,   co   widział   i   czego   doświadczał   w   tym   momencie,   gdy   mój 
otwarty we śnie umysł łączył się z jego umysłem.

A był to chłód wewnątrz szafy, gdzie go trzymano. Piekący ból, 

jaki   sprawiały   sznury   wrzynające   się   w   nadgarstki   rąk   okrutnie 
związanych za plecami. Knebel kaleczący kąciki ust. Przytłumione, 
ale i tak przerażające odgłosy, jakie dochodziły do niego zza drzwi 
szafy.

To była rzeczywistość Setha Blumenthala. Mój koszmar.

- Jessico - powiedział Cyrus Krantz - wiem, co myślisz o mnie i 

ó mojej organizacji. Ale przysięgam, że jeśli dasz nam jeszcze jedną 
szansę  - szansę na  wspólną pracę  - nie pożałujesz  tego.  Musimy 
znaleźć   tego   chłopca,   i   to   jak   najszybciej.   Grozi   mu 
niebezpieczeństwo. Ludzie, którzy go porwali, to zwierzęta. Każdy, 
kto torturuje dwunastoletniego chłopca...

Chodziłam tam i z powrotem po korytarzu, zaciskając dłoń na 

telefonie bezprzewodowym. Teraz zamarłam.

- Torturuje?

- Jessico - odparł Krantz. - Czy nie uświadomiłaś sobie dotąd, 

że to wszystko - Nate, synagoga, Seth - jest ze sobą powiązane?

- Powiązane? - W głowie mi huczało. - W jaki sposób?

- A jak myślisz, skąd ludzie, którzy podpalili synagogę, wie-

dzieli,   gdzie   szukać   zwojów?   -   zapytał.   -   Pomyśl,   Jessico.   Kto 
wiedział,   gdzie   trzymano   te   zwoje?   Ktoś,   kto   by   odczytywał   ich 
fragmenty dzisiaj, w dniu swoich trzynastych urodzin.

Seth. Seth Blumenthal. Nie 
mogłam w to uwierzyć.

-

Dlatego   dzwonię   -   ciągnął   Krantz.   -   Twoja   pomoc   jest 

niezbędna, Jessico. Posłuchaj...

-

Niech   pan   słucha   -   przerwałam.   -   Próbowałam   zrobić   po 

waszemu i wszystko, co osiągnęłam, to postrzelony policjant. Teraz 
będziemy postępować po mojemu.

74

background image

-

Czyli  jak?  - burknął. Najwyraźniej  nieźle się wkurzył.  -Co 

zrobimy?

Nie miałam pojęcia, nie mogłam więc udzielić odpowiedzi na to 

pytanie. Zamiast tego wcisnęłam klawisz Talk, kończąc rozmowę.

-

Jess   -   odezwał   się   Mike,   patrząc   na   mnie   znad   ramienia 

Claire. - Czy wszystko z tobą w porządku?

-

Nie - odparłam. Podniosłam rękę i zauważyłam, że palce mi 

drżą. Zaczęłam  zsuwać się wzdłuż ściany,  aż usiadłam na środku 
korytarza. - Nie, nie wszystko w porządku.

Wtedy dobiegł mnie głos ze słuchawki:

-

Mastriani? Mastriani! Przyłożyłam 

słuchawkę do ucha.

-

Halo?

-

Mastriani,   to   ja.   -   W   głosie   Roba   brzmiała   irytacja.   -   Ile 

można czekać?

-

Rob.   -   Kompletnie   o   nim   zapomniałam.   -   Przepraszam. 

Posłuchaj,   nie   mogę   nigdzie   wyjść   dzisiaj   wieczorem.   Coś   się 
wydarzyło.

-

Coś się wydarzyło - powtórzył.

-

Tak. - Miałam  wrażenie, że tonę. - Naprawdę  mi przykro. 

Chodzi   o   Setha.   Policjanci   nie   mogli   się   do   niego   dostać,   była 
strzelanina i teraz jeden z nich jest w stanie krytycznym, a ci ludzie 
nadal mają Setha. Muszę go znaleźć, zanim jego też zabiją.

-

Kto to jest Seth?

-

Doktor   Krantz   myśli,   że   jest   jakiś   związek   -   odparłam. 

Zdawałam sobie sprawę, że Rob musi odbierać to, co mówię, jako 
bełkot. Może faktycznie bełkotałam. Ale po prostu nie mogłam w to 
wszystko uwierzyć. Policjant. Postrzelono policjanta. A Seth nadal 
tam  był.  Nadal  groziło  mu niebezpieczeństwo. -  Związek  między 
Natem, Sethem i synagogą.

-

Krantz - powiedział Rob. - Kiedy rozmawiałaś z Krantzem? 

Czy to on dzwonił?

75

background image

-

Przepraszam, Rob. - Mikey i Claire wpatrywali się we mnie z 

troską. Wiedziałam, że muszę się szybko wziąć w garść, bo inaczej 
Mike zawoła mamę. - Słuchaj, muszę iść...

Ale Rob nie ustępował.

- Jaki związek? - zapytał. - Co powiedział Krantz? Marzyłam 
tylko o tym, żeby odłożyć słuchawkę, pójść do

swojego pokoju i położyć się do łóżka. Tego mi było trzeba. Zasnąć i 
obudzić się następnego dnia, tak żeby wszystkie wydarzenia okazały 
się tylko złym snem.

-

Mastriani! - wrzasnął Rob. - Jaki jest ten związek?

-

Znak - odparłam. - Ten, który widziałam na piersi Nate^. Taki 

sam znak wymalowano sprayem na nagrobkach koło synagogi.

-

Jak wygląda ten znak?

Rob to bratnia dusza i w ogóle, ale to nie znaczy, że czasami nie 

mam ochoty mu dołożyć. Teraz właśnie była jedna z takich okazji.

-

Rany, Rob - powiedziałam. - Przecież byłeś ze mną na tym 

polu. Nie zauważyłeś, co Nate miał na piersi?

-

Nie - odpowiedział. - Nie przyglądałem się. Takie widoki... 

cóż, niezbyt dobrze reaguję na widok, no wiesz...
Krwi. Nie powiedział tego, ale nie musiał. Cała złość przeszła mi w 
jednej chwili. Taka jest potęga miłości.

-

To   była   zygzakowata   linia   -   wyjaśniłam.   -   Ze   strzałą   wy-

chodzącą z jednego końca.

-

Ze strzałą - powtórzył Rob jak echo.

-

Tak - powiedziałam. - Ze strzałą.

-

Czy ta linia miała kształt litery M leżącej na boku?

- Chyba nie. Słuchaj, nie czuję się najlepiej. Muszę iść... Wtedy 
Rob powiedział coś dziwnego. Coś, co natychmiast

obudziło moją uwagę.

-

To nie jest strzała.

-

Jak to: nie strzała? - zdziwiłam się.

76

background image

- Jess - odparł. Fakt, że użył mojego imienia, uświadomił mi, że 

sytuacja jest daleka od normalności. - Chyba wiem, kim są ludzie, 
którzy to robią.

Miałam   wrażenie,   że   krew   w   moich   żyłach   zaczęła   szybciej 

krążyć.

- Spotkamy się w Stop and Shop - powiedziałam. - Przyjedź po 

mnie.

-

Mastriani...

-

Po prostu przyjedź.

Rozłączyłam   się,   odłożyłam   telefon,   wstałam   i   ruszyłam   w 

stronę schodów.

- Jess, poczekaj - zawołał Michael. - Dokąd idziesz?
- Wychodzę   -   odkrzyknęłam.   -   Powiedz   mamie,   że   niedługo 

wrócę.

Nałożywszy   w   pośpiechu   płaszcz   i   czapkę,   pognałam   ulicą. 

Mimo   woli   zwróciłam   uwagę,   że   podjazd   Thompkinsów   był 
starannie   odśnieżony.   Śnieg   zgarnięto   wzdłuż   krawężnika   tak 
równiutko, jakby przejechał tędy pług.

Ale to nie był pług. Dokonał tego człowiek. Konkretnie mój brat, 

Douglas.

Miłość. To uczucie budzi w ludziach szaleństwo.

hick, właściciel  baru U Chicka oraz klubu motocyklowego, 
popatrzył na mój rysunek i stwierdził:

C

- Prawdziwi Amerykanie.
Spojrzałam na zygzak w przyćmionym świetle baru.
- Jesteś pewien? - zapytałam. - Naprawdę wiesz, co to jest?

77

background image

Chick zjadł kanapkę  z kotletem, którą zrobił sobie w kuchni. 

Spory kawałek kotleta wyślizgnął się spomiędzy bułek, które ściskał 
w   potężnej   dłoni,   i   spadł   na   mój   rysunek.   Chick   strzepnął   go 
paluchami.

- Tak   -   powiedział,   zerkając   na   rysunek   w   niebiesko-

czerwonym świetle neonu za barem. - To na pewno ten znak. Oni 
mają go wytatuowany tutaj. - Pokazał fałd skóry między kciukiem a 
palcem wskazującym. - Tylko, że narysowałaś go bokiem.

Odwrócił obrazek, tak, że zamiast wyglądać tak

 

wyglądał w ten 

sposób.

-

Taa. Właśnie tak to wygląda. Jak wąż.

-

Nie depcz mnie - powiedział Rob.

-

Czego mam nie robić? - zdziwiłam się.

Czułam się dziwnie, siedząc w barze z Robem. Mam dopiero 

szesnaście   lat   i   nie   wolno   mi   bywać   w   barach.   A   zwłaszcza 
niesamowicie było siedzieć w tym właśnie barze, i z Robem. Do tego 
samego baru zabrał mnie Rob za pierwszym razem, kiedy podwoził 
mnie do domu po odsiadce, blisko rok wcześniej, kiedy nie zdawał 
sobie   sprawy,   że   jestem   małoletnia   i   znajomość   ze   mną   grozi 
więzieniem. Nie piliśmy alkoholu czy coś - wzięliśmy tylko burgery 
i colę - ale był to jeden z najbardziej udanych wieczorów w moim 
życiu.

A   to   dlatego,   że   zawsze   chciałam   wstąpić   do   Chicka,   baru 

motocyklowego,   obok którego  przejeżdżałam  co  roku,  od czasów 
dzieciństwa,   za   każdym   razem,   kiedy   jechaliśmy   z   tatą   na 
wysypisko, aby pozbyć się choinki.

Bar U Chicka, daleko poza granicami miasta, wydawał się takiej 

miastowej   panience   jak   ja,   owiany   tajemnicą   -   chociaż   Ruth   i 
większość   ludzi,   których   znałam,   nazywali   go   wsiowym   barem, 
gdzie bywali głównie motocykliści i kierowcy ciężarówek.

Tego wieczoru jednak - mimo soboty - w barze prawie nie było 

klientów.   A   to   w   związku   ze   śniegiem.   To   nie   żarty,   próbować 

78

background image

przebić się na motocyklu przez pokrywę śnieżnego puchu o grubości 
półtorej stopy. Rob, na szczęście, nie próbował, tylko przyjechał po 
mnie pikapem mamy.

Ale był  jednym  z, niewielu, którzy odważyli  się poruszać na 

ogół   nieodśnieżonymi,   wiejskimi   szosami.   Poza   mną   i   Robem   u 
Chicka nie było nikogo, tak klientów, jak i obsługi. Ani barman, ani 
kucharz nie dotarli na miejsce. Chick nie był specjalnie zachwycony 
tym,   że   sam   musi   sobie   przyrządzić   kanapkę.   Głównie   jednak 
dlatego, moim zdaniem, że ze względu na swoje ogromne rozmiary z 
wielkim trudem mieścił się w małej kuchni na zapleczu.

- Nie   depcz   mnie   -   powtórzył   Rob.   -   Pamiętasz?   To   było 

wydrukowane na jednej z pierwszych flag amerykańskich. - Podniósł 
mój rysunek, przekręcając go tak, jak przedtem Chick. - To coś na 
końcu to nie strzała. To głowa węża. Widzisz?

Nadal widziałam tylko zygzak ze strzałą.

-

Rzeczywiście - powiedziałam, żeby nie wyjść na głupią. -Kim 

są   Prawdziwi   Amerykanie?   Gangiem   motocyklowym,   jak   Anioły 
Piekieł, czy coś takiego?

-

Do   diabła,   nie!   -   wybuchnął   Chick,   rozsiewając   wokół 

kawałki   kotleta.   -   Żaden   z   nich   nie   umiałby   jeździć   nawet   po 
podwórku!

-

To milicja, Mastriani - wyjaśnił Rob, okazując nieco więcej 

cierpliwości niż jego przyjaciel i mentor Chick. - Kierowana przez 
człowieka, który pochodzi z tych okolic... Przez Jima Hendersona.

-

Och - mruknęłam.

Usiłowałam  uchodzić  za  osobę  bywałą  w  świecie  i   doświad-

czoną, ale nie bardzo mi to wyszło. Zwłaszcza że nie rozumiałam 
połowy tego, co do mnie mówiono. W końcu poddałam się.

- Co to jest milicja? - spytałam, opierając łokcie na kontuarze.

Chick   wzniósł   do   nieba   swoje   zaskakująco   ładne   niebieskie 

oczy. Ciężko to było zauważyć, bo na ogół ginęły pod krzaczastymi 
brwiami.

79

background image

- Jedna z tych grup przeżycia głęboko w lesie - odparł. -Nie 

płacą podatków, ale to im nie przeszkadza uważać, że mają prawo 
kraść tyle wody i prądu, ile dadzą radę.

-

Dlaczego nie płacą podatków?

-

Bo Jim Henderson nie aprobuje sposobu, w jaki rząd wydaje 

jego   ciężko   zarobione   pieniądze   -   powiedział   Rob.   -   Nie   Życzy 
sobie, żeby jego pieniądze szły na takie rzeczy,  jak edukacja czy 
zasiłki społeczne... chyba  że właściwi ludzie będą korzystać z tej 
edukacji i zasiłków.

-

Właściwi ludzie? - Popatrzyłam na obu pytająco. - Kto to są 

właściwi ludzie?

Chick wzruszył ramionami.

-

No wiesz. Jasnowłosi niebieskoocy Aryjczycy.

-

Ale prawdziwi Amerykanie to Indianie, prawda? A oni nie są 

blondynami.

-

Nie   ma   sensu   -   powiedział   Chick   -   spierać   się   z   Jimem 

Hendersonem. Dla niego jedyni prawdziwi Amerykanie to ci, którzy 
wyleźli na brzeg z „Mayflower". Biali chrześcijanie. Nie da mu się 
przetłumaczyć. Chyba że chcesz zarobić kulkę w bebechy.

Uniosłam   brwi.   Te   „bebechy"   mi   się   nie   spodobały.   Byłam 

pewna, że nie chcę żadnej kulki w czymkolwiek.

-

Więc zabili Nate'a...

-

.. .ponieważ był czarny - dokończył Rob.

-

I spalili synagogę...

-

.. .bo to nie kościół.

-

Więc prawdziwymi Amerykanami według Jima Hendersona 

są ludzie dokładnie tacy sami jak... Jim Henderson.

Chick przełknął ostatni kęs kanapki.

- Otóż to - powiedział, uśmiechając się szeroko. Rąbnęłam 
dłonią w bar.
- Nie   wierzę!   -   ryknęłam.   Rob   i   Chick   gapili   się   na   mnie 

zaskoczeni. - Chcecie powiedzieć, że przez cały czas kręciła się w 

80

background image

pobliżu jakaś  grupa  oszołomów i nikomu nie przyszło do głowy, 
żeby coś z tym zrobić?

-

A co można było zrobić? - zapytał Rob.

-

Aresztować ich! - wrzasnęłam.

-

Nie można nikogo aresztować za przekonania - przypomniał 

mi   Chick.   -   Człowiek   ma   prawo   wierzyć,   w   co   mu   się   podoba, 
choćby to było coś najgłupszego.

-

Ale i tak musi płacić podatki - stwierdziłam.

-

Zgadza   się   -   przyznał   Chick.   -   Tyle   że   poczciwy   Jim   nie 

śmierdzi groszem. Wątpię, żeby władzom hrabstwa chciało się go 
ścigać za uchylanie się od płacenia podatków.

-

A co z porwaniem i morderstwem? Władze hrabstwa powinny 

uznać, że to warte ich czasu.

-

Masz rację - rzucił Chick. - Nie wiem, co ten Jimmy sobie 

myśli. To do niego  niepodobne. Zawsze  mi się wydawało,  że on 
tylko lubi pokrzyczeć.

-

Może przybycie Thompkinsów - odezwał się Rob -pierwszej 

w   mieście   rodziny   afro-amerykańskiej,   uraziło   uczucia   pana 
Hendersona. Wzbudziło w nim słuszny gniew.

Chick spojrzał na Roba z podziwem.

- Słuszny gniew - powiedział. - Muszę to zapamiętać.

-

Chodźmy - powiedziałam, ześlizgując się ze stołka. Chick i 

Rob zamrugali oczami.

-

Dokąd? - spytał Chick.

- Do   Jima   Hendersona   -odparłam.   -Odebrać   Setha   Blu-

menthala.

Chick   raczył   się   właśnie   łykiem   piwa.   No,   może   niezupełnie 

łykiem. Faceci tacy jak on nie piją łykami, wlewają w siebie całe 
wiadra.

W   każdym   razie,   po   moich   słowach   wypuścił   to,   co   miał   w 

ustach, w postaci  fontanny,  która dosięgła  Roba, mnie i maszynę 
grającą.

81

background image

- O   rany   -   jęknął   Rob,   sięgając   po   serwetki,   których   stos 

wznosił się za kontuarem.

-

Nikt - powiedział Chick - nie pójdzie do Jima Hendersona. 

Nikt.

-

Dlaczego   nie?   -   zapytałam.   -   Przecież   wiemy,   że   oni   to 

zrobili.   Nawet   nie   próbowali   tego   ukryć.   Więc   chodźmy   tam   i 
wydostańmy od nich Setha.

Chick patrzył na mnie przez chwilę, a potem odrzucił głowę do 

tyłu i zaczął się śmiać się.

- „Wydostańmy od nich Setha". - Zarechotał. - Gdzieś ty ją 

wytrzasnął, Wilkins? Ostra dziewucha.

Rob nie odpowiedział, tylko patrzył na mnie ponuro.

-

Co w tym śmiesznego? - spytałam.

-

Nie   możemy   pójść   do   Jima   Hendersona,   Mastriani   -   po-

wiedział Rob.

-

Dlaczego nie?

-

Cóż, choćby dlatego, że Henderson strzela do mierniczych, 

których przysyła hrabstwo. Myślisz, że z nami nie będzie próbował?

-

A jeśli nawet, to co? - mruknęłam. - Zakradniemy się.

-

Droga panienko - Chick wycelował we mnie palec brudny od 

smaru z motocykla. Nie miałam mu za złe, że nazywa mnie drogą 
panienką, bo... no cóż, i tak niewiele mogłam zrobić wobec tego, że 
był jakieś trzy razy większy ode mnie. Pan Goodhart byłby dumny z 
moich postępów. Normalnie czyjeś  rozmiary były ostatnią rzeczą, 
jaką brałam  pod uwagę, zanim się na tego kogoś  rzuciłam. - Nie 
masz pojęcia, o czym mówisz. Czyżbyś sama nie wspomniała, że ci 
ludzie już postrzelili policjanta, bo nie chcieli wydać dziecka, które 
przetrzymują?

-

Tak - zgodziłam się. - Ale ci policjanci nie wiedzieli, z kim 

mają do czynienia. My wiemy.

82

background image

-

Rozumiem, o co ci chodzi - odezwał się Rob. - Naprawdę. 

Ale   nie   mówimy   o   Flintstonżch.   Ci   tutaj   są   zabezpieczeni   na 
wszystkie strony.

-

Taa- przyznał Chick, wydawszy najpierw długie aromatyczne 

bekniecie. - Mają druty kolczaste, psy, uzbrojonych strażników...

-

Co? - Byłam taka wściekła, że miałam ochotę kogoś kopnąć. - 

Żarty sobie stroicie? Mają takie rzeczy? I policja im na to pozwala?

-

Prawo nie zabrania posiadania ogrodzeń z drutu kolczastego i 

psów - Chick wzruszył ramionami. - Każdy też może nosić strzelbę 
na własnej ziemi...

-

Ale nikomu nie wolno strzelać do policjantów - stwierdziłam. 

- A jeśli twoje wiadomości o tych Prawdziwych Amerykanach są 
ścisłe,   to   właśnie   ktoś   od   nich   zrobił   to   dzisiaj   na   parkingu   z 
przyczepami, koło pana Shaky.  Uciekli  stamtąd z dwunastoletnim 
zakładnikiem. Założę się, że teraz okopali się u Jima Hendersona. I 
jeśli czegoś nie zrobimy, to ten dzieciak skończy na polu kukurydzy, 
tak samo jak Nate Thompkins.

Rob i Chick wymienili spojrzenia. A w tych spojrzeniach, mimo 

mroku panującego w barze, zobaczyłam coś, co mi się nie podobało. 
Zdecydowanie mi się nie podobało.

Było to poczucie beznadziei.

- Posłuchajcie - odezwałam się, kładąc dłonie na biodrach. - 

Nie obchodzi mnie, jak jest zabezpieczona ich forteca. W środku 
znajduje się Seth Blumenthal, a my musimy go stamtąd wyciągnąć.

Chick potrząsnął głową. Po raz pierwszy miał poważną minę... 

poważną i smutną.

- Droga panienko - powiedział. -Jimmy to niezły świr, ale głupi 

nie jest. Nie ma ani cienia dowodu, że coś go łączy z tym wszystkim, 
poza faktem, że jest przywódcą grupy, która się do tego przyznaje. 
Dostanie się tam  nie wchodzi  w grę,  do tego  miejsca  nie można 
nawet  podjechać.  Jest  tak głęboko  w lesie, że nawet  pługiem  nie 

83

background image

dojedzie.   Tak   się   dzieciaka   nie   uratuje.   Zresztą   jestem   pewien   - 
dodał - że chłopak dawno nie żyje.

-

Otóż żyje - powiedziałam.

-

A skąd, do diabła - zapytał - możesz to wiedzieć?

-

Ponieważ ona - rzekł Rob ponuro - ona jest Dziewczyną od 

Pioruna.

Chick przyjrzał mi się uważniej. Moja twarz w świetle neonu 

musiała   mieć  niezbyt  korzystny   dla  urody odcień   fioletu.  Pewnie 
przypominałam  Wiolettę  z filmu Williego  Wonka. No  wiecie,  po 
tym, jak zjadła gumę.

Ale Chick najwyraźniej dostrzegł coś, co wywarło na nim dobre 

wrażenie, bo zdecydował się kontynuować rozmowę.

-

Myślisz,   że   powinniśmy   wedrzeć   się   tam   i   wyciągnąć 

dzieciaka?

-

Nie użyłabym  słowa „wedrzeć się" - odparłam. - Sądzę, że 

możemy wymyślić  coś subtelniejszego.  Ale owszem. Tak właśnie 
myślę.

-

Mastriani. - Rob kręcił głową z powątpiewaniem. - To jest 

chore. Nie możemy się w to mieszać. To robota dla gliniarzy. ..

-

Którzy nie wiedzą, na co się porywają - powiedziałam. -Daj 

spokój, Rob. Jednego gliniarza już postrzelono z mojego powodu. 
Nie zamierzam dopuścić, żeby jeszcze ktoś został ranny

-

Jeszcze ktoś - wybuchnął. - A co z tobą? Nie przyszło ci do 

głowy, że ci ludzie mogą mieć kulę z twoim imieniem?

-

Rob.   -   Nie   pojmowałam,   jak   można   być   tak   krótko-

wzrocznym. -Jim Henderson mnie nie zastrzeli.

-

Dlaczego nie? - zapytał, szczerze zdumiony.

-

Bo jestem dziewczyną, oczywiście.

Rob zaklął, odsunął się od baru i podszedł do szafy grającej, w 

którą trzasnął pięścią. Nie tak mocno, żeby ją zniszczyć, ale na tyle 
mocno, żeby Chick podniósł głowę i zawołał:

- Co ty wyprawiasz?!

84

background image

Rob nie przeprosił, spojrzał tylko na Chicka i powiedział:

- Czy  możesz   wyjaśnić   mojej   dziewczynie,   że   jest   chora   na 

głowę, jeśli sądzi, że pozwolę jej zbliżyć się do obozu Jima Hen-
dersona?

To było koszmarnie seksistowskie i na pewno bym się obraziła, 

gdyby   nie   to,   że   nazwał   mnie   swoją   dziewczyną.   Tak.   Swoją 
dziewczyną. Po raz pierwszy usłyszałam te słowa z jego ust. To jest, 
w obecności osoby trzeciej.

Mój udział w wigilijnym  weselu wydał  mi się nagle  bardziej 

prawdopodobny.

Chick, zamiast zastosować się do prośby i kazać mi zapomnieć o 

wdzieraniu się na teren obozu Prawdziwych Amerykanów, pogładził 
w zamyśleniu bródkę.

- Wiesz - powiedział. - To nie jest taki zły pomysł. Rob 
wytrzeszczył na niego oczy.

- Nie   mówię,   że   powinna   sama   to   zrobić   -   ciągnął   Chick 

pojednawczo. - Ale jeden dzieciak już nie żyje, Wilkins, a jak znam 
Jima Hendersona, drugiemu też niewiele zostało.

Rzuciłam   Robowi   triumfalne   spojrzenie,   które   mówiło: 

„Widzisz? Nie jestem taka rąbnięta".

- Poza tym  - ciągnął  Chick - to jest nasz problem, Wilkins. 

Henderson to ktoś stąd. Czy nie powinniśmy sami dopilnować, żeby 
sprawiedliwości stało się zadość? Mogę zadzwonić w parę miejsc i 
w   ciągu   pięciu   minut   ściągnąć   tylu   chłopaków,   że   Gwardia 
Narodowa niech się schowa.
Byłam pod wrażeniem. Słowa o wymierzaniu sprawiedliwości 
powaliły mnie na kolana. Robem jednak nie wstrząsnęły.

- Nawet gdyby uznać, że to dobry pomysł - rzekł - z czym ja 

nie mogę się zgodzić, sam twierdziłeś, że obóz jest niedostępny. Na 
ziemi   leży   prawie   pół   metra   śniegu.   Jak   moglibyśmy   się   dostać 
choćby w jego pobliże?

85

background image

Chick zrobił coś nieoczekiwanego. Skinął na nas palcem i zaczął 

iść - chociaż, biorąc pod uwagę jego gabaryty, człapanie wydaje się 
lepszym słowem - w stronę drzwi na zapleczu.

Ruszyłam za nim, a Rob wlókł się niechętnie z tyłu. Chick minął 

krótki korytarz, który kończył się prowizorycznym garażem. Przez 
szpary w drewnianych płytach wpadał lodowaty wiatr.

Chick   włączył   nieosłoniętą   żarówkę,   która   stanowiła   jedyne 

oświetlenie,   i   podszedł   w   stronę   jakiegoś   przedmiotu   nakrytego 
brezentem.

- Voila - powiedział z, jak sądzę, specjalnie złym akcentem.

Odrzucił plandekę i naszym oczom ukazały się dwa nowiuteńkie 

motory śnieżne.

11

Czy można mnie winić? Nigdy na czymś takim nie siedziałam.

A dla kogoś, kto lubi szybką jazdę, nie ma nic bardziej pod-

niecającego niż szybka jazda po śniegu. Och, pewnie, jeździłam na 
nartach, na zboczach gór Paoli. Przez jakąś godzinę całkiem nieźle 
się bawiłam. Powiedzmy sobie jasno: Indiana nie słynie z terenów 
narciarskich,   więc   pagórki   Paoli   nudzą   się   dość   błyskawicznie 
poszukiwaczom mocnych wrażeń.

Niczego nie da się porównać z uczuciem, jakie mnie ogarnęło, 

kiedy   mknęłam   przez   śniegowe   pole,   obejmując   mojego   przy-
stojnego, choć niezbyt zachwyconego tą awanturą chłopaka.

86

przyznaję, że miałam ochotę usiąść na tym motorze. Wściekłą 
ochotę.

background image

To było wspaniałe. Naprawdę wspaniałe.

Ale muszę przyznać, że kiedy zatrzymaliśmy się przed drutem 

kolczastym   otaczającym   obóz   Prawdziwych   Amerykanów   i 
siedzieliśmy tam z wyłączonym silnikiem, wpatrując się w światła 
domu Jima Hendersona błyskające wśród drzew...

Tak, to było znacznie mniej zabawne.

Bo głęboko w lasach Indiany, późnym wieczorem w listopadzie, 

panuje naprawdę straszliwy ziąb. Przenikający do kości. Porażający 
mózg. A przynajmniej powodujący brak czucia w palcach rąk i nóg.

Można by pomyśleć, że Rob i ja mogliśmy się czymś zająć -no 

wiecie,   żeby   jakoś   spędzić   czas,   a   także   się   ogrzać   -   gdy   tak 
czekaliśmy, aż Chick dotrze do nas z obiecanym  wsparciem. Ale 
Rob nadal był wściekły, żeśmy w ogóle się tam znaleźli, i nie działo 
się za wiele, jeśli chodzi o te rzeczy. Prawdę mówiąc, nic się nie 
działo.

-

Na co czekamy? - zapytałam.

-

Na posiłki - padła szorstka odpowiedź.

- To   wiem   -   mruknęłam.   -   Tyle   rozumiem.   Ale   czy   nie 

moglibyśmy wejść i poczekać w środku?

-

A co zrobimy, jeśli znajdziemy Setha?

-

Uciekniemy.

-

Używając czego w charakterze broni? 

Zastanowiłam się chwilę.

-

Naszych bystrych umysłów?

-

Nie wygłupiaj się.

Rob nie wydawał się taki zmarznięty, jak ja. Dlaczego chłopcy 

nigdy nie marzną tak jak dziewczęta? No i siusianie. Jak to jest, że 
ja musiałam się wysiusiać, a on nie? W barze u Chicka wypił tyle 
samo coli, co ja.

A nawet  gdyby  musiał  się  wysiusiać,  nie byłby  to dla  niego 

żaden problem. Podszedłby do jakiegoś drzewa i załatwił sprawę.

87

background image

Dla mnie to był problem. Znacznie większa część mojej osoby 

została wystawiona na działanie żywiołów. A to przy temperaturze 
około dwudziestu stopni poniżej zera było ciężkim przeżyciem.

Zycie   jest   niesprawiedliwe.   To   wszystko,   co   mam   do   po-

wiedzenia na ten temat.

Nie chodzi  o to, że tak mi źle. Zawsze  układało mi  się sto-

sunkowo dobrze. Na przykład, moi rodzice są ciągle razem i wydają 
się dość szczęśliwi... chyba że, no wiecie, któreś z dzieci sprawia 
kłopoty,   słyszy   głosy   albo   rzuca   Harvard,   albo   zostaje   porażone 
piorunem, odkrywa w sobie nadzwyczajne zdolności psychiczne i w 
rezultacie powoduje, że ktoś podpala rodzinną restaurację.

Zwykłe rodzicielskie stresy.

Byliśmy za to względnie zamożni. Nikt mi nie kupował kucyka 

czy harleya, ale nie groziło nam, że przejdziemy na zasiłek. Rodzina 
Mastrianich miała się całkiem nieźle.

W   przeciwieństwie   do   rodziny   Wilkinsów.   Rob   pracował   w 

warsztacie wuja, odkąd skończył czternaście lat, żeby pomóc mamie 
związać koniec z końcem. Ledwie pamiętał swego ojca, nie wiedział 
nawet, gdzie on teraz jest.

Ja wiedziałam, gdzie jest tata Roba.

Nie,   żebym   była   zachwycona   tą   informacją.   Ale   miałam   ją 

zapisaną   w   mózgu,   podobnie   jak   miejsce,   w   którym   przetrzy-
mywano Setha Blumenthala.

Powinnam powiedzieć o tym Robowi czy nie?
Czy gdyby mój ojciec zniknął, kiedy byłam małym dzieckiem, 

zostawiając mamę, Mike'a, Douglasa i mnie, chciałabym wiedzieć, 
gdzie przebywa obecnie?

Chyba tak. Choćby po to, żeby móc pójść do niego i rozkwasić 

mu gębę.

Ale czy Rob chciałby wiedzieć?
Był tylko jeden sposób, żeby poznać odpowiedź na to pytanie: 

zwyczajnie,   z   głupia   frant,   zapytać   go,   czy   chce   wiedzieć.   Nie 

88

background image

miałam  jednak ochoty z niego skorzystać,  bo nie chciałam, żeby 
Rob myślał, że go szpiegowałam. A ja po prostu poszłam po fartuch 
jego   mamy   i   w   pokoju   przypadkiem   zobaczyłam   zdjęcie   taty. 
Potem,   jak   zwykle,   kiedy   oglądam   fotografie   zaginionych   ludzi, 
śniłam o ojcu Roba i miejscu, gdzie przebywa. Czy to moja wina, że 
przez ten głupi piorun nie mogę obejrzeć zdjęcia - a czasami nawet 
powąchać swetra czy poduszki - zaginionej osoby, żeby w mojej 
głowie   nie   pojawił   się   później   dokładny   obraz   miejsca,   gdzie   ta 
osoba jest?

-

Rob, ja... - przytuliłam  się nieco mocniej  do jego pleców. 

Cholernie zimno było na tym motorze.

-

Nie teraz, dobrze? - powiedział zmęczonym głosem.

-

Chciałam tylko...

-

Nie powiem ci - oświadczył.

-

Czego mi nie powiesz?

-

Za co mam kuratora. Jasne? Zapomnij o tym. Nigdy się tego 

ode mnie nie dowiesz. Możesz mnie zaciągnąć w jakieś przeklęte 
miejsce z wariacką misją, żeby zapobiec morderstwu. Możesz mnie 
zmusić   do   siedzenia   godzinami   w   temperaturze   poniżej   zera,   aż 
palce zmarzną mi tak, że prawie odpadną. Możesz mi nawet wyznać 
miłość, a i tak ci nie powiem, dlaczego mnie aresztowano.

Choć   nie   o   tym   akurat   chciałam   mówić,   ten   temat   był   nie-

zmiernie interesujący. Może nawet ciekawszy niż aktualne miejsce 
pobytu ojca Roba. Przynajmniej dla mnie.

- Nie powiedziałam, że cię kocham - odparłam - bo chciałam z 

ciebie wyciągnąć, dlaczego masz kuratora. Powiedziałam ci, że cię 
kocham, bo...

Rob odwrócił się i zakrył mi dłonią usta.

- Nie kończ - rzekł.

Widziałam  wyraźnie  jego  jasne   oczy  w  świetle  księżyca.  Bo 

świecił   księżyc,   wiszący   nisko   na   bezchmurnym   niebie.   Kiedy 
indziej wprawiłoby mnie to w romantyczny nastrój. Ale temperatura 

89

background image

wynosiła jakieś dwadzieścia stopni poniżej zera, mnie znów chciało 
się siusiu, a mój chłopak chyba mnie nie lubił.

-

Nie zaczynaj znowu - powiedział Rob, nie zdejmując dłoni z 

moich ust. - Pamiętasz, co się stało ostatnim razem.

-

Podobało mi się to, co się stało ostatnim razem - wydusiłam 

zza jego palców.

-

Cóż, mnie też - powiedział Rob. - Nawet za bardzo. Więc 

zachowaj swoje uczucia dla siebie, dobrze?

Jakby to było możliwe po tym, co usłyszałam.

- Rob - szepnęłam, zaciskając ramiona wokół jego talii. -Ja...

Nie   zdołałam   dokończyć.   A   to   z   powodu   człowieka   zmie-

rzającego wśród drzew w naszą stronę. Słyszeliśmy chrzęst śniegu 
pod jego stopami.

Rob zaklął i włączył latarkę, którą pożyczył nam Chick.

- Kto tam? - syknął, kierując światło latarki na twarz... Cy-rusa 

Krantza.

Teraz ja z kolei zaklęłam.

-

Ciii - szepnął Krantz. - Jessico, proszę!

-

Co pan tu robi? - spytałam szeptem.

Zdumiał   mnie   jego   strój.   Miał   na   sobie   wojskowe   spodnie 

narciarskie   i   puchową   kurtkę.   Ledwie   rozpoznałam   twarz   pod 
futrem przy kapturze.

-

Śledziłem was - odparł. - To tutaj trzymają Setha, Jessico?

-

Czy   może   pan   się   stąd   wynieść?   -   burknęłam.   Nie   wie-

działam, co mnie wprawia w większą wściekłość: fakt, że narażał 
nasz plan uratowania Setha na niepowodzenie, czy to, że przerwał 
Robowi   i   mnie   w   momencie,   kiedy   rozmowa   stawała   się 
interesująca. - Jak w ogóle pan się tu dostał? - Gdyby się okazało, że 
na   skuterze   śnieżnym,   byłabym   gotowa   raz   jeszcze   przemyśleć 
odmowę   pracy   pod   jego   kierunkiem.   Każda   instytucja 
umożliwiająca   pracownikom   korzystanie   ze   skuterów   śnieżnych 
wchodziła w grę jako moje ewentualne miejsce pracy.

90

background image

-

Nie   powinnaś   tu   być,   Jessico   -   powiedział   doktor   Krantz. 

-Może ci się coś stać.

-

Mnie? - zaśmiałam się gorzko. - Przepraszam, doktorku, ale 

chyba   coś   się   panu   pokręciło.   Jak   dotąd,   jedyną   osobą,   która 
poniosła szkodę, był jeden z waszych ludzi.

-

I Nate Thompkins - przypomniał mi. - Nie zapominaj o nim.

Dobre sobie! Przecież to głównie z jego powodu tkwiłam tu, 

przemarzając   do   kości.   Nie   zapomniałam   złożonej   sobie   samej 
obietnicy, że pomogę Tashy, na ile zdołam. A nie mogłam oprzeć 
się myśli, że najlepsze, co mogę zrobić, to postawić morderców jej 
brata przed sądem.

No i, rzecz jasna, uniemożliwić im wyrządzanie krzywdy innym 

ludziom. Takim jak Seth Blumenthal.

-

Pamiętam o Nacie - szepnęłam. - Ale chcę to załatwić na 

własny sposób. Niech się pan zabiera, zanim pan wszystko sknoci.

-

Muszę stanowczo zaoponować - powiedział doktor Krantz. - 

Jeśli   Seth   Blumenthal   jest   przetrzymywany   na   terenie   tej 
posiadłości, macie obowiązek złożyć  o tym  doniesienie, a potem 
usunąć się i pozwolić pracownikom odpowiedniego organu wymiaru 
sprawiedliwości wykonać...

- O, cholera - przerwałam mu.
Światło księżyca, odbijając się od śniegu, utrudniało zobaczenie 

czegokolwiek   za   grubymi   szkłami   jego   okularów,   ale   miałam 
wrażenie, że Krantz zamrugał kilka razy oczami.

- Ze co? - wyjąkał.

- Dobrze   pan   usłyszał   -   powiedziałam.   -   Pan   i   pracownicy 

odpowiedniego   organu   wymiaru   sprawiedliwości   nie   macie   zie-
lonego pojęcia, co się kryje za tymi drutami.

-

A   ty  masz.   -   W   glosie   Krantza   słychać   było   sarkazm,   co 

wydawało się zabawne, zważywszy, jakim był palantem.

-

Na   pewno   większe   niż   pan   -   odparowałam.   -   Mamy 

przynajmniej   szansę,   żeby   ich   infiltrować   od   środka,   zamiast 

91

background image

wkraczać   tam   przy   użyciu   siły   i   narażać   życie   Setha   w   trakcie 
wymiany ognia.

-

Infiltracja?   -   Krantz   był   szczerze   zdumiony.   -   O   czym   ty 

mówisz? Nie sądzisz chyba, że lepiej...

-

Czyżby? - Popatrzyłam na niego spod zmrużonych powiek. 

-Jaka liczba następuje po dziewiątce?

Spojrzał na mnie, jakbym zwariowała.

-

Co to ma wspólnego z...

-

Proszę odpowiedzieć na pytanie, doktorze Krantz. Jaka liczba 

następuje po dziewiątce?

-

Dziesięć, oczywiście.

-

Źle - powiedziałam. - Z czego zrobione są puszki coca--coli?

-

Z aluminium, naturalnie. Jessiko, ja...

-

Znowu   źle.   Odpowiedź   na   oba   pytania   brzmi:  tin*.  Prze-

prowadziłam   właśnie   test   na   wsioka,   który   pan   oblał.   W   żaden 
sposób nie zdoła pan nikomu wmówić, że pochodzi stąd. Więc niech 
się pan stąd zabiera, zanim wszystko zepsuje.

-

To żałosne - stwierdził Krantz, wyraźnie wzburzony. -Rob, 

pan z pewnością...

Rob   wyprostował   się   nagle   na   skuterze,   zwracając   głowę   w 

stronę domu Hendersona.

-

Krantz - warknął. - Albo natychmiast pan stąd zniknie, albo 

będzie pan miał za chwilę mnóstwo ołowiu w żołądku.

-

Co? - Krantz rozejrzał się, zaniepokojony. - O czym...

Rob zeskoczył ze skutera i wepchnął doktorka za drzewo, zanim 

ten zorientował się, co się dzieje. W tej samej chwili zobaczyłam to 
co Rob: światło na terenie obozu Jima Hendersona, posuwające się 
wśród gęstych drzew w naszym kierunku. Źródłem światła okazała 
się staromodna lampa naftowa. Trzymał ją potężny mężczyzna w 
czerwonym  stroju myśliwskim. W drugiej  ręce  miał karabin, a u 
boku psa, który mógłby uchodzić za małego kucyka.

Pies   pomknął   przez   śnieg   w   naszą   stronę.   Kiedy   tak   gnał   z 

wywalonym jęzorem i płonącymi ślepiami, pomyślałam, że to pies z 

92

background image

piekła... No wiecie, jak w Psie Baskerville'ów, którego czytaliśmy w 
dziewiątej klasie.

Dopiero gdy podbiegł bliżej, zorientowałam się, że to zwykły 

owczarek niemiecki. Z gatunku takich, co to łapią cię za gardło i nie 
puszczą, nawet jeśli dostaną po łbie kluczem francuskim.

Już szykował się, żeby przeskoczyć dzielące nas ogrodzenie z 

drutu kolczastego i to zrobić. Na szczęście, człowiek z bronią za-
wołał: „Chigger! Leżeć!" i pies padł na śnieg niespełna pół metra od 
nas, warcząc groźnie i nie spuszczając z nas oka ani na sekundę.

Mężczyzna z karabinem postawił lampę na ziemi i sięgnął po 

coś   do   kieszeni.   Rewolwer,   pomyślałam.   Karabin   robi   za   duży 
bałagan. Wsadzi nam po kuli w głowę i pozwoli Chigge-rowi pożreć 
nasze zmarznięte ciała.

Miałam   wrażenie,   że   wszystko   na   świecie   się   sprzysięgło, 

żebym nigdy nie zobaczyła Roba we fraku.

- Spokojnie - powiedział Rob, podnosząc ręce do góry. -Niech 

pan nie strzela. Chcemy tylko pogadać z Jimem.

Właściciel Chiggera nie wyciągnął z kieszeni rewolweru, lecz 

walkie-talkie.

- Niebieski Dowódca do Czerwonego Dowódcy - powiedział 

do   mikrofonu.   -   Mamy   intruzów   przy   południowym   płocie. 
Powtarzam. Intruzi przy południowym płocie.

- Nie   jesteśmy   intruzami   -   zapewniłam.   Po   chwili,   przy-

pomniawszy sobie, jaką historyjkę przygotowaliśmy na ich użytek 
(pomijając  fakt,   że  mieliśmy  nie  dać   się   złapać,  dopóki  Chick   z 
przyjaciółmi nie ukryją się bezpiecznie w krzakach wokół obozu, 
gotowi nas odbić, gdy tylko znajdziemy Setha), poprawiłam się: - 
My nie som intruzami. Chcemy się do was przyłończyć. Też chcemy 
być Prawdziwe Amerykanie.

Z walkie-talkie Czerwonej Kurtki dobiegł głos. Ten, kto mówił, 

posługiwał się chyba jakimś szyfrem.

- Czerwony Dowódco - usłyszałam. - Lokalizacja i transport. 

Powtarzam. Lokalizacja i transport.

93

background image

Czerwona   Kurtka   schował   walkie-talkie,   wskazał   na   płot   i 

wycelowawszy karabin w naszą stronę, powiedział:

- Przełaźta tutaj.
Przełażenie przez ogrodzenie z drutu kolczastego nie należy do 

przyjemności,   zwłaszcza   kiedy   robi   się   to   pod   czujnym   okiem 
potężnego owczarka niemieckiego o imieniu Chigger. Rob przeszedł 
pierwszy i nachylił siatkę na tyle, ile się dało, tak żebym również 
stanęła po drugiej stronie w jednym kawałku. Nie poszło mi gładko, 
ale jakoś dałam sobie radę. Jedyną szkodę poniósł wewnętrzny szew 
moich spodni.

Kiedy   już   przedostaliśmy   się   na   ziemię   Prawdziwych   Ame-

rykanów,  Czerwona  Kurtka  burknął:  „Chodźta" i pokazał, znowu 
lufą strzelby, że mamy się posuwać w stronę domu.

Rob obejrzał się na skutery.

- A co z motorami? - zapytał. - Nie trzeba ich jakoś zabez-

pieczyć?

Czerwona Kurtka zarechotał. Z jego ust wydobył się nie tylko 

śmiech, ale także strumień tabaki i śliny, który utworzył na śniegu 
parującą brązową kałużę.

- Zabezpieczyć,  przed czym?  - odparł. - Przed szopami czy 

oposami?

To była pocieszająca odpowiedź, bo wskazywała, że Czerwona 

Kurtka nie jest świadomy obecności doktora Krantza ukrytego za 
grubymi sosnami oraz licznych kumpli Chicka, którzy stawili się na 
wezwanie do broni rzucone przez właściciela ich ulubionego baru.

- Ruszać się - warknął Czerwona Kurtka do mnie i do Roba.
Więc ruszyliśmy się.

12

94

background image

ługi  marsz  do domu Jima Hendersona  nie przypadł  mi  do 
gustu. Normalnie zachwycam się każdą chwilą spędzoną w 

towarzystwie Roba Wilkinsa, bo odkąd on skończył szkołę, w której 
ja nadal tkwię, nasze spotkania stały się o wiele za rzadkie.

D

Ale   nawet   w   najmilszym   towarzystwie   maszerowanie   z   lufą 

strzelby wycelowaną w plecy to żadna frajda. Nie podejrzewałam, 
żeby Czerwona Kurtka zastrzelił nas z zimną krwią, mógł się jednak 
potknąć   o   Chiggera   albo   o   jakiś   korzeń   ukryty   pod   śniegiem   i 
przypadkiem nacisnąć spust.

Tak więc drogę od południowego ogrodzenia do centrum obozu 

Prawdziwych Amerykanów przemierzałam z drżeniem serca.

Ledwie zaczęliśmy iść, przestało mi być tak okropnie zimno. 

Zamieć  ucichła, z nieba poznikały chmury i pojawiły się na nim 
tysiące gwiazd. Byłam nawet w stanie rozpoznać Drogę Mleczną. 
Spacer po skąpanym w blasku księżyca świeżo spadłym śniegu, gdy 
w   powietrzu   unosi   się   kusząca   woń   ogniska,   mógłby   być 
romantyczny.

Jeśli nie brać pod uwagę wycelowanej w plecy strzelby i groź-

nego owczarka niemieckiego truchtającego w śniegu obok nas.

Nie   boję   się   psów   i   one   też   zwykle   darzą   mnie   sympatią. 

Dlatego   skupiłam   się   na   zaskarbianiu   przyjaźni   Chiggera.   Kiedy 
tylko   Czerwona   Kurtka  nie  patrzył,   a  Chigger  biegł   dość  blisko, 
podstawiałam dłoń pod nos owczarka. Psy działają na węch, więc 
miałam nadzieję, że jeśli Chigger uzna, że nie jestem kawałkiem 
mięsa, to powstrzyma się od zjedzenia mnie.

On jednak, jak większość samców w moim życiu, nie okazał 

najmniejszego zainteresowania moją osobą. Może powinnam była 
posłuchać   rady   Ruth   i   zainwestować   w   dobre   perfumy,   zamiast 
używać wody toaletowej mojego brata, Mike'a.

Obóz   nie   sprawiał   imponującego   wrażenia.   W   porównaniu   z 

nim posiadłość Dawida Koresha w Waco wyglądała jak Taj Ma-hal. 
Tu   był   tylko   skromny   budynek   mieszkalny,   parę   przyczep 
kempingowych   i   rozwalająca   się   stodoła.   Całe   miejsce   tchnęło 

95

background image

atmosferą   tymczasowości,   charakterystyczną   dla   gotowych-do--
akcji-w-każdej-chwili pensjonariuszy wojskowych koszar.

Gdzie łazienka? Tylko to mnie interesowało w tej chwili.

Czerwona   Kurtka   z   nieodłącznym   Chiggerem   u   nogi   po-

prowadził nas nie w stronę domu ani żadnej z przyczep, tylko do 
stodoły.   Szanse   na   znalezienie   czynnej   toalety   malały   z   każdą 
chwilą.

Otworzył   masywne   drzwi   stodoły,   ukazując   wnętrze,   które 

okazało   się   czymś   w   rodzaju   centrum   dowodzenia   Prawdziwych 
Amerykanów.

Nie było tam komputerów ani nawet telewizora. Siedziba grupy 

zwolenników przewagi białej rasy Jima Hendersona przypominała 
zdjęcia kwater nazistów z lat czterdziestych, jakie widzieliśmy na 
kanale Cywilizacje Świata.

Przy   długich   stołach   siedział   tłum   jasnowłosych   mężczyzn 

(zdaje   się,   przerwaliśmy   im   kolację).   Na   tylnej   ścianie   wisiała 
olbrzymia  flaga.  Zamiast  swastyki  widniał  na   niej  symbol,   który 
wycięto   na   piersi   Nate'a   Thompkinsa,   namalowano   sprayem   na 
kładce  i  na poprzewracanych  tablicach  nagrobnych  na  cmentarzu 
żydowskim: zwinięty w pierścień wąż, a pod nim napis: Nie depcz 
po mnie.

Na   tym   jednak   kończyło   się   podobieństwo   do   nazistów. 

Mężczyźni   o   jasnych   włosach,   zgromadzeni   w   obszernym   po-
mieszczeniu,   nie   byli   ani   tak   schludnie   ubrani,   ani   na   oko   inte-
ligentni jak przeciętny nazista z lat czterdziestych. Wyglądali, jakby 
przedkładali ćwiczenia kształtujące ciało nad zajęcia służące jego 
czystości. Może nie mieli wyboru ze względu na brak bieżącej wody 
- o ile to, co mówił Chick o odmowie Jima Hendersona płacenia 
rachunków, zgadzało się z prawdą.

W   stodole   Hendersona   zgromadzili   się   nie   tylko   mężczyźni. 

Były   tam   również   kobiety,   a   nawet   dzieci.   No,   bo   kto   miałby 
podawać   mężczyznom   jedzenie?   Natychmiast   rozpoznałam   strój 
typowy dla miejscowej sekty religijnej, która poza poskramianiem 

96

background image

węży   i   praktyką   powtórnych   narodzin   w   wodzie   zakazywała 
niewiastom obcinania włosów i noszenia spodni. Dla dziewczynek 
należących do tej sekty było to poważne utrudnienie na zajęciach 
wychowania  fizycznego  w szkole, bo nie sposób wdrapać  się po 
linie   albo   pływać   kraulem   w   sukience.   Dlatego   większość   miała 
indywidualne nauczanie w domu.

Gromadka   dzieci   o   ziemistej   cerze   i   zasmarkanych   nosach 

wydawała się równie mało zainteresowana widokiem człowieka z 
karabinem prowadzącym dwoje obcych, jak ja lekcjami gotowania 
ciotki Rose.

- Jimmy - zwrócił się Czerwona Kurtka do siedzącego u szczytu 

stołu płowowłosego mężczyzny, przed którym właśnie postawiono 
talerz czegoś, co wyglądało na pysznego smażonego kurczaka. - To 
te dzieciaki, które pętały się koło południowego ogrodzenia.

Dzieciaki! Poczułam się dotknięta w imieniu Roba. Ja jestem 

przyzwyczajona,   że   biorą   mnie   za   dziecko,   ze   względu   na   moje 
skromne rozmiary, ale Rob przewyższał mnie o dobre trzydzieści 
centymetrów.

Jak   wkrótce   zauważyłam,   przewyższał   o   trzydzieści   centy-

metrów przywódcę  Prawdziwych  Amerykanów,  który zabił  jedno 
dziecko, znęcał się nad drugim, usiłował zamordować policjanta i 
spalił synagogę.

Jim Henderson był niski.

Naprawdę niski. Jak Napoleon albo Danny DeVito.
I wydawał się również urażony, że przerwano mu posiłek.

- Czego,   do   diabła,   chcecie?   -   warknął,   okazując   te   z   nie-

zwykłych   cech   przywódczych,   dla   których   cieszył   się   głębokim 
podziwem swoich wyznawców.

Zerknęłam na Roba. Wydawał się oniemiały. A może, na wzór 

Indian,  starał   się  milczeniem  wprawić   wroga   w  zmieszanie.  Rob 
czyta dużo książek o Indianach.

Tak czy owak, zrozumiałam, że muszę ratować sytuację:

97

background image

- Panie  Henderson  -   powiedziałam   -  to  prawdziwy  zaszczyt 

pana poznać. Hank i ja podziwiamy pana od dawna.

Henderson oblizał usmarowane tłuszczem palce i uniósł płowe 

brwi.

- Ach tak? - mruknął.

- Tak - potwierdziłam. - Gdy zobaczyliśmy,  co pan zrobił z 

tym  żydowskim  kościołem, postanowiliśmy przyjść tutaj  i złożyć 
nasze   gratulacje.   Hank   i   ja   myślimy,   że   byłyby   z   nas   dobre 
Prawdziwe Amerykanie, bo oboje nienawidzimy czarnych, Żydów i 
takich tam.

Po   tych   słowach   zainteresowanie   nami   znacznie   wzrosło. 

Wszyscy w stodole patrzyli na nas w pełnym zdumienia milczeniu. 
To   znaczy,   wszyscy   z   wyjątkiem   Chiggera,   który   znalazł   talerz 
kurzych kości i pożerał je łapczywie. Nikt nie rzucił się, żeby mu je 
odebrać,   co   dowodziło,   że   Prawdziwi   Amerykanie   są   nie   tylko 
nieprzyjemnymi   ludźmi,   ale   również   beznadziejnymi   opiekunami 
zwierząt. Wszyscy przecież wiedzą, że nie można dawać psu kości z 
drobiu.

Henderson przyglądał nam się ze szczególną ciekawością. W 

przeciwieństwie   do   Chiggera,   wydawał   się   kompletnie   obojętny 
wobec kurczaka na talerzu.

- Dlaczego? - zapytał.

Na to pytanie odpowiedź miałam przygotowaną.

- No, powinien pan nas  wziąć,  bo ten tu Hank, on jest na-

prawdę   zmyślny   w   rękach.   Jest   mechanikiem   i   wszystko   potrafi 
wyreperować. Więc jakby pan miał czołg czy coś, i to się zepsuje, to 
Hank się przyda jak nikt. A ja? Cóż, może nie wyglądam, ale jestem 
bardzo   szybka.   W   walce   wolałby   mnie   pan   mieć   po   właściwej 
stronie, słowo daję.

Henderson zrobił znudzoną minę. Pochylił  się, żeby oderwać 

kawałek   kurczaka   od   kości   i   wsadzić   go   do   ust.   Podczas   tej 
czynności przypominał pisklaka. Tyle że miał wąsy.

98

background image

-

Nie   o   to   mnie   chodzi   -   odezwał   się.   -   Chcę   wiedzieć, 

dlaczego nienawidzicie czarnych i Żydów?

-

No... - Na to pytanie nie byłam przygotowana. Pośpiesznie 

zastanowiłam się nad odpowiedzią. - Bo wszyscy wiedzą -zaczęłam 
- Żydzi  wymyślili  całą hecę z tym  holocaustem, a czarnuchy nie 
nadają się do żadnej roboty.

To chyba nie była dobra odpowiedź, bo Jim odwrócił ode mnie 

wzrok. Wpatrywał się teraz w Roba. Już wcześniej widziałam ten 
rodzaj spojrzenia. W ten sposób mały facet patrzy na dużego faceta, 
zanim wpakuje mu głowę w żołądek.

- A ty? - zwrócił się Henderson do Roba. - Pozwolisz, żeby 

baba gadała za ciebie?

Mężczyźni przy stołach zarechotali. Nawet kobiety stojące za 

plecami   mężów   z   dzbanami   czegoś,   co   wyglądało   na   mrożoną 
herbatę, uznały tę kretyńską seksistowską uwagę za śmieszną.

Wiedziałam, że teraz Rob przechodzi test. Ja go nie zdałam. To 

nie   ulegało   wątpliwości.   Choćby,   dlatego,   że   Czerwona   Kurtka 
nadal nie opuszczał broni, czekając na rozkaz szefa, żeby rozwalić 
nam   głowy.   Chigger   na   pewno   z   lubością   zlizałby   nasze 
rozpryśnięte mózgi z podłogi stodoły.

Rob   musiał   nas   ratować.   Musiał   przekonać   Hendersona,   że 

jesteśmy parą obiecujących zwolenników supremacji białej rasy.

Nie   wierzyłam,   że   powiedzie   mu   się   lepiej   niż   mnie.   Ten 

pomysł nie podobał mu się od początku. Byłam pewna, że chce się 
tylko stąd wydostać, a jeśli bez Setha, to trudno.

Jakież więc było moje zaskoczenie, kiedy Rob powiedział, co 

następuje:

- Urodzić się białym  - oświadczył  - to zaszczyt  i przywilej. 

Nadszedł czas, żeby wszyscy biali mężczyźni  i kobiety stanęli w 
jednym  szeregu, aby chronić więź, jaką tworzy wspólnota krwi  i 
wiary.   Obowiązkiem   każdego   Amerykanina   jest   bronić   naszego 
dobra - a nie dobra Meksykanów, Wietnamczyków, Afgańczyków 

99

background image

albo innych mieszkańców krajów Trzeciego Świata. Czas odebrać 
Amerykę narkomanom i pasożytom na zasiłkach...

Jeśli   przykuł   moją   uwagę   tą   paplaniną,   to   co   dopiero,   jeśli 

chodzi o uwagę Jima Hendersona, nie wspominając już o reszcie 
Prawdziwych Amerykanów. Można by usłyszeć, jak spada szpilka, 
w takim skupieniu go słuchali.

- Najwyższy czas - ciągnął Rob - chronić nasze granice przed 

nielegalnymi imigrantami i zakazać prawnie mieszania ras. Musimy 
skończyć z akcją afirmatywną i małżeństwami osobników tej samej 
płci.   Musimy   chronić   amerykański   przemysł   i   własność   przed 
przechodzeniem w ręce Japończyków, Arabów i Żydów. Ameryka 
musi należeć do Amerykanów...

Przy   jednym   stole   zerwały   się   oklaski.   Po   chwili   inne   stoły 

przyłączyły   się   do   owacji   na   stojąco.   Wśród   tych   wiwatów 
wpatrywałam się w mojego chłopaka z niedowierzaniem. Gdzie on 
się   tego   nauczył?   Nigdy   przedtem   nie   słyszałam,   żeby   mówił 
podobne rzeczy. Czyżby Claire miała rację? Czy wszystkie wsioki 
są takie same?

Oklaski umilkły jak nożem uciął, kiedy Jim Henderson podniósł 

się na nogi. Wszystkie oczy skierowały się na niskiego mężczyznę, 
naprawdę nie wyższego ode mnie, który taksował Roba wzrokiem, 
gładząc się w zamyśleniu po wąsach. W stodole ponownie zapadła 
cisza. Tylko Chigger wylizywał zapamiętale pusty już talerz.

Wreszcie Henderson wycelował w Roba palec i rozkazał:

- Dać chłopakowi kurczaka!

Znów   wybuchły  wiwaty,  gdy  jedna  z  kobiet  postawiła  przed 

Robem talerz smażonego kurczaka. Nie wierzyłam własnym oczom. 
Kurczak.   Częstowali   Roba   kurczakiem!   Prawdziwi   Amerykanie 
postanowili przygarnąć go do swego łona.

A może wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałam? Może Rob już 

przedtem do nich należał?

100

background image

Nie wierzyłam w to. Naprawdę nie. Tylko że... cóż, dziwne, że 

tak   dobrze   wiedział,   co   powiedzieć,   żeby   przekonać   tych 
pomyleńców o naszym oddaniu ich sprawie.

Rob uśmiechał się nieśmiało, gdy mu klaskano. Nie mogłam się 

powstrzymać, więc zapytałam szeptem:

- Skąd wytrzasnąłeś to końskie łajno?

- Telewizja publiczna - odparł również szeptem. - Czy możesz 

zabrać tego kurczaka, zanim zacznę haftować?

Złapałam   talerz   w   momencie,   gdy   Roba   pochłonął   tłum   za-

chwyconych   zwolenników   supremacji   białej   rasy,   którzy   pokle-
pywali go po plecach i częstowali tabaką. Stałam jak idiotka z ta-
lerzem   stygnącego   kurczaka,   nie   mogąc   się   nadziwić   własnej 
głupocie. Jasne, że Rob nie był jednym z nich.

Przeraziło   mnie   jednak,   jak   łatwo   mi   przyszło   uwierzyć,   że 

mógłby być.  Jak głęboko tkwią w człowieku przesądy!  Wsioki  i 
miastowi, czarni i biali... dorasta się, słysząc różne rzeczy, i ciężko 
przyjąć do wiadomości, że może być inaczej.

Ciężko, ale to nie znaczy, że nie można. Choćby taki Rob. W 

niczym   nie   przypominał   stereotypowego   wsioka,   pożerającego 
smażonego kurczaka, dyskutując jednocześnie nad wyższością białej 
rasy. Rob nawet nie lubił smażonego kurczaka.

Kto wie, jak długo stałabym tam, podziwiając geniusz swojego 

chłopaka, gdyby jakiś głos nie odezwał się z boku:

- No, dziewucho. Daj tego kurczaka jakiemuś mężczyźnie i idź 

do kuchni po więcej.

Odwróciłam   się   i   zobaczyłam   kobietę   o   ziemistej   cerze   i   w 

chustce   na   długich   jasnych   włosach   wpatrującą   się   we   mnie 
gniewnym wzrokiem.

- No dalej - powiedziała, popychając mnie w stronę stołów. - 

Zanieś.

Zaniosłam. Postawiłam kurczaka przed pierwszym mężczyzną, 

jaki się nawinął - facetem, który miał mniej zębów niż tatuaży - a 
potem wyszłam za kobietą bocznymi drzwiami...

101

background image

W mroźną noc.

- Dalej   -   warknęła,   kiedy   zatrzymałam   się   raptownie,   za-

skoczona zimnem. - Musimy wziońć tłuczone ziemniaki.

Szłam   za   nią,   myśląc:   No,   przynajmniej   będę   miała   szansę 

rozejrzeć   się   za   Sethem.   Wiedziałam,   że   jest   gdzieś   na   terenie 
obozu. Wiedziałam, że nie jest związany ani zakneblowany, tylko 
zamknięty   w   małym   pokoju   o   drewnianych   ścianach.   To   nie 
znaczyło, że przestał się bać. Czułam jego strach.

Kobieta w chustce otworzyła drzwi domu. Tam odbywało się 

całe gotowanie; wskazywały na to zapachy, które uderzyły mnie w 
nozdrza, gdy tylko przekroczyłam próg. Kurczak, ziemniaki, chleb... 
zestaw aromatów mogący zwalić z nóg taką głodną dziewczynę, jak 
ja.

Kiedy weszłyśmy do kuchni - gdzie tłoczyły się inne kobiety o 

bladych twarzach i długich włosach - i próbowałam zwinąć bułkę, 
kobieta w chustce trzepnęła mnie po ręce.

- Nie   jemy   -   oświadczyła   szorstko   -   dopóki   mężczyźni   nie 

skończom!

Oho,   miałam   ochotę   powiedzieć.   To   całkiem   wygodne.   Dla 

facetów.   Co jest  z  takimi  kobietami   jak ta  w  chustce?  Dlaczego 
zgadzają się na podobne traktowanie? Wolałabym nie mieć żadnego 
faceta niż takiego, który pozwalałby mi jeść, gdy sam skończy.

Nie   chciałam   skompromitować   się   w   oczach   Prawdziwych 

Amerykanów, więc odłożyłam bułkę i zapytałam:

- Czy jest tu gdzieś łazienka?

Kobieta   w   chustce   wskazała   na   korytarz   z   mocno   niezado-

woloną miną. Pewnie podejrzewała, że chcę się wykręcić od roboty 
w kuchni.

Powiem  wam  coś:  ci  Prawdziwi  Amerykanie  to przerażający 

ludzie. Nawet w ich ubikacjach pełno jest rasistowskiej propagandy. 
Zamiast  „National   Geographic"   albo „Time'a",  jak  w  normalnym 
domu, można sobie poczytać, siedząc na kibelku, Mein Kampf. Tym 

102

background image

ludziom zupełnie umknął fakt, że Hitler okazał się niebezpiecznym 
maniakiem.

Wyszłam   z   toalety   i   rozejrzałam   się,   żeby   sprawdzić,   czy 

kobieta w chustce albo jej towarzyszki nie kręcą się gdzieś w po-
bliżu. Korytarz był pusty, więc zabrałam się do naciskania klamek. 
Uznałam,   że   gdy   trafię   na   zamknięte   drzwi,   to   właśnie   za   nimi 
znajdę Setha.

Poszło szybko. Dom nie był taki duży. Pokój, w którym trzy-

mali Setha, znajdował się w samym końcu korytarza, za pokojem do 
nauki szkolnej (zamiast znajomej czerwono-biało-nie-bieskiej flagi 
wisiała tam jedna z tych flag z napisem:  Nie depcz mnie).  Drzwi 
zamknięto na klucz, ale zamek był na tyle tandetny, że wystarczyło 
go właściwie przekręcić, żeby puścił. Otworzyłam drzwi i zajrzałam 
do środka.

Seth   Blumenthal   z   twarzą   mokrą   od   łez   usiadł   na   łóżku, 

mrugając w mroku oczami.
-

Kim jesteś? - zapytał niepewnie. - Czego chcesz? Słowa 

padły, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Film widziałam jakieś 
siedemnaście razy.

- Jestem Luke Skywalker - oznajmiłam. - Przybywam, aby cię 

uratować.

13

nieskażonym umyśle.
- Kim jesteś, naprawdę? - rzekł. - Nie wyglądasz jak jedna z 

nich.

103

eth  nie  dał  się  nabrać   na  Luke'a  Skywalkera.   Oto dziecko  o 
nieskażonym umysle,.

background image

Zamknęłam   drzwi   za   sobą,   na   wypadek   gdyby   szukała   mnie 

kobieta   w   chustce.   W   pokoju   nie   było   światła,   poza   światłem 
księżyca   przenikającym   przez   szpary   między   deskami,   którymi 
zabito okna.

- Mam na imię Jess - przedstawiłam się. - Chcemy cię stąd 

wyciągnąć. - Ale nie przez te okna, uświadomiłam sobie. - Czy jesteś 
ranny? Możesz biegać?

- Nic mi nie jest - odparł Seth. - Tylko ręka. Wyciągnął prawą 
rękę. Nietrudno było zauważyć, nawet

w świetle księżyca, co się z nią stało. Między kciukiem a palcem 
wskazującym  wypalono jakiś znak. Rana była czerwona i pokryta 
bąblami. Miała kształt zwiniętego węża.

Taki sam, jaki wycięto na nagiej piersi Nate'a Thompkinsa.

Wiedziałam już, w jaki sposób wydobyli od chłopca informację, 

gdzie jest Tora.

Miałam ochotę ich za to pozabijać.

- Sześć   tygodni   hydroterapii   i   to   zniknie   -   powiedziałam   do 

Setha.   -   Nawet   blizna   nie   zostanie.   -   Miałam   kiedyś   oparzenie 
trzeciego   stopnia,   mniej   więcej   tej   samej   wielkości,   którego 
dorobiłam się, podstawiając nogę pod rurę wydechową motocykla. - 
Rozumiesz?

Pokiwał głową. Już nie płakał.

-

Ten policjant - spytał - do którego strzelali w przyczepie. Czy 

z nim porządku?

-

Wszystko dobrze - skłamałam. - Posłuchaj, muszę wrócić do 

kuchni, zanim zauważą, że mnie nie ma. Ale przyrzekam, że przyjdę 
po ciebie, gdy tylko zacznie się strzelanina.

-

Strzelanina? - zaniepokoił się. - Kto będzie strzelać?

-

Moi   przyjaciele   -   powiedziałam.   -   Otoczyli   obóz.   -   Taką 

miałam nadzieję. - Więc siedź tutaj, a ja wrócę, ani się obejrzysz. 
Jasne?

104

background image

-

Jasne - zapewnił. Kiedy ruszyłam  do drzwi, zawołał: -Hej, 

Jess?

Odwróciłam się.

-

Tak?

-

Jaki jest dzisiaj dzień?

Powiedziałam mu. Skinął głową w zamyśleniu.

- Dzisiaj   są   moje   urodziny   -   rzekł   cicho.   -   Skończyłem 

trzynaście lat.

- Wszystkiego najlepszego. - A co miałam powiedzieć? 
Oddalałam się właśnie energicznym krokiem od na nowo

zamkniętych drzwi, kiedy pojawiła się kobieta w chustce.

- Gdzie   się   włóczysz?   -   burknęła.   Żonom   Prawdziwych 

Amerykanów uprzejmość jest obca.

- Och - odparłam, chichocząc jak kretynka. - Zgubiłam się.

Posłała   mi   tylko   gniewne   spojrzenie   i   wcisnęła   w  ręce   misę 

jakiejś białej kleistej substancji. Uświadomiłam sobie po chwili, że 
to gniecione ziemniaki. Ale że Prawdziwi Amerykanie nie dodali do 
nich czosnku, miały bliżej nieokreślony zapach.

-

Zanieś to mężczyznom - rozkazała kobieta w chustce.

-

Dobra - powiedziałam i ruszyłam do drzwi. Pozostawało, 

oczywiście, pytanie, czy Chick i jego kumple

pojawią się na czas, żebyśmy zdołali uratować Setha. A co z dok-
torem   Krantzem?   Federalni   odznaczali   się   skłonnością   do   uda-
remniania takich posunięć, jak na przykład atak przez zaskoczenie. 
Czy Chick poradzi sobie mimo głupich pomysłów, jakie Krantzowi 
na pewno chodzą po głowie?

Miałam taką nadzieję. Nie ze względu na siebie. Nie dbałam o 

to, co się ze mną stanie. Martwiłam się o Setha. Musieliśmy go stąd 
wyciągnąć.

I zabić tylu Prawdziwych Amerykanów, ile się da.

Normalnie   nie   mam   morderczych   skłonności,   ale   kiedy 

zobaczyłam   to   oparzenie   na   dłoni   Setha,   ogarnęło   mnie   zupełnie 
nowe   uczucie.   Znam   uczucie   wściekłości.   Wściekam   się   łatwo   i 

105

background image

często. Ale nie pamiętam, żebym się kiedyś czuła tak jak wtedy, gdy 
spojrzałam na tę rankę.

Miałam ochotę zabić. Naprawdę zabić. Nie złamać komuś nos 

albo   kopnąć   w   krocze.   Chciałam,   żeby   ktoś   zapłacił   za   na-
piętnowanie tego chłopca własnym życiem.

I wiedziałam, kto to powinien być. Kiedy wróciłam do stodoły, 

emocje po przemowie Roba już opadły i wszyscy znowu zajęli się 
przeżuwaniem.   Jako   dziewczyna   z   ziemniakami   cieszyłam   się 
dużym wzięciem. Mężczyźni podnosili talerze, gdy przechodziłam, 
czekając, aż pacnę im na nie bryłkę mazi. Wychodziłam naprzeciw 
ich  zapotrzebowaniu,   no   bo  co   innego   miałam   zrobić?   Umilałam 
sobie czas, udając, że jestem strażnikiem więziennym, a ci wszyscy 
ludzie obłąkanymi seryjnymi zabójcami, których muszę karmić.

W  głowie  wciąż   kołatała  mi   się   mantra:  Pośpiesz  się,  Chick. 

Pośpiesz się, Chick. Pośpiesz się, Chick. Pośpiesz się, Chick.

Kiedy   dotarłam   do   Roba,   stwierdziłam,   że   jest   na   najlepszej 

drodze,   aby   zostać   bliskim   przyjacielem   Jima   Hendersona.   Cóż, 
dlaczego   nie?   Rob   byłby   prawdziwym   skarbem   dla   każdej   grupy 
głoszącej   przemoc.   Przystojnym   zręczny,   okazał   się   także   -   nie 
znałam   go   wcześniej   od   tej   strony   pełnym   pasji,   natchnionym 
mówcą. Miałam wrażenie, że gdyby starczyło czasu, Rob zostałby 
prawą ręką Hendersona.

Tym   gorzej   dla   Prawdziwych   Amerykanów,   że   to   tylko 

przedstawienie.

Dobre   przedstawienie.   Claire   Lippman   byłaby   zdumiona 

aktorskim   talentem   Roba.   Kiedy   pochyliłam   się,   żeby   pacnąć 
ziemniaki na jego talerz, nawet mnie nie zauważył, tak pochłonęło 
go   to,   o   czym   akurat   mówił...   coś   na   temat   kryminalistów   w 
Waszyngtonie, którzy nas sprzedają w ramach czegoś, co się nazywa 
GATT.

No, no. Rob najwyraźniej oglądał CNN dużo częściej ode mnie.

Po  nałożeniu  kupki  ziemniaków   na  talerz  Jima Hendersona  - 

tylko   przez   chwilę   pozwoliłam   sobie   na   fantazje   o   tym,   jak 

106

background image

przypadkiem upuszczam mu ziemniaki na kolana - przemieściłam się 
wzdłuż stołu, starając się nie zwracać uwagi na niepokojące rzeczy. 
W stodole było  ich mnóstwo, na przykład  ręce mężczyzn. Każdy 
miał taki sam tatuaż na prawej  dłoni, między kciukiem a palcem 
wskazującym. Był  to zwinięty wąż, jak na flagach z napisem  Nie 
depcz mnie. 
Taki sam, jak na piersi Nate'a i na dłoni Setha.

Kiedy   miska   była   prawie   pusta,   poczułam   zimne,   wilgotne 

dotknięcie   na   dłoni.   Spojrzałam   w   dół   i   zobaczyłam   Chiggera 
wznoszącego   ku   mnie   błagalnie   wielkie   brązowe   ślepia.   Groźny 
warkot  i zjeżona sierść odeszły w przeszłość. Miałam jedzenie, a 
Chigger pragnął jedzenia. Jeśli więc dam psu jedzenie, zostanę jego 
przyjaciółką.

Pozwoliłam Chiggerowi wylizać resztki kartofli.
Postanowiłam,   że   wrócę   do   kuchni   i   napełnię   miskę   bez 

płukania.   Kierowałam   się   już   w   stronę   drzwi   stodoły,   kiedy   zo-
baczyłam   coś,   co   mi   się   nie   spodobało...   zdecydowanie   nie 
spodobało. Była to mianowicie kobieta w chustce, która pochylała 
się   nad   Jimem   Hendersonem   i   szeptała   mu   coś   do   ucha. 
Zauważyłam, że Jim rozgląda się po sali, aż jego wzrok trafił na 
mnie. Nie spuścił ze mnie przenikliwych niebieskich oczu, dopóki 
kobieta   w   chustce   nie   skończyła   swoich   wynurzeń   i   nie 
wyprostowała się.

Cóż, to mogło być cokolwiek. Mogło chodzić o tę bulkę. Mogła 

widzieć, jak pozwalam Chiggerowi lizać miskę.

Ale nie jestem głupia. Wiedziałam, o co chodzi. Wiedziałam od 

chwili, w której napotkałam spojrzenie Jima Hendersona.

Kobieta   w   chustce   powiedziała   mu,   że   przyłapała   mnie,   jak 

kręciłam się po korytarzu w pobliżu miejsca, gdzie więzili Setha.

Byliśmy martwi.

To nie nastąpiło od razu. Henderson powiedział coś szeptem i 

kobieta   wyskoczyła   ze   stodoły   jak   wodny   pająk.   Przez   chwilę 
miałam nadzieję, że wszystko jest w porządku. No wiecie, że się 
pomyliłam. Rob nawijał o wynaturzeniach i o tym, że Amerykanie 

107

background image

nigdy nie będą wielkim narodem, jeśli chrześcijanie nie staną ramię 
w ramię, a Henderson wydawał się słuchać go z uwagą.

Potem zobaczyłam coś, co sprawiło, że serce mi zamarło.

Czerwona   Kurtka   z   karabinem   wycelowanym   w   kark   Setha 

Blumenthala szedł przez stodołę prosto do miejsca, gdzie siedzieli 
Jim Henderson i Rob.

Rozmowy ucichły i znowu zapadła niesamowita cisza. Jedynym 

dźwiękiem, jaki do mnie docierał, był szloch Setha, który rozglądał 
się   gorączkowo   po   stodole.   Wiedziałam,   że   szuka   mnie.   Na 
szczęście, stałam daleko, w cieniu, i nie mógł mnie zobaczyć.

Gdybym wiedziała, co i tak wydarzy się za chwilę, nie dbałabym 

o   to.   Na   razie   jednak   czułam   ulgę,   że   Seth   mnie   nie   zauważył. 
Zanurzyłam   palce   w   miękkiej   sierści   Chiggera   i   zmusiłam   serce, 
żeby znowu biło. Pośpieszcie. Chick! Pośpiesz się, Chick! Pośpiesz 
się, Chick!

-

Amerykanie - zwrócił się Jim Henderson do zgromadzonych. 

Zorientowałam się od razu, że jako mówca nie ustępował Robowi. 
Wszyscy wpatrywali  się w niego z wyrazem  najwyższej adoracji, 
który pamiętałam z pewnego filmu. Henderson był  dla tych ludzi 
mesjaszem.

-

Zyskaliśmy dzisiaj wspaniałych nowych przyjaciół - ciągnął 

Henderson, klepiąc Roba po ramieniu. Udało mu się to tylko dzięki 
temu, że Rob siedział, a on stał. -I jestem z tego powodu szczęśliwy. 
Cieszę się, że Hank i Ginger trafili do naszej gromadki.

Ginger?  Kto to, do diabła, jest  Ginger?  Dopiero, kiedy wiele 

głów   zwróciło   się   w   moją   stronę,   zdałam   sobie   sprawę,   że   Rob 
przedstawił mnie jako Ginger.

Takie już ma oryginalne pomysły.

- Niezależnie jednak od ich deklaracji oddania naszej sprawie - 

mówił Henderson - jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać o 
lojalności prawdziwego Amerykanina, prawda?

Rozległ się aprobujący szmer. Nie podobało mi się to wszystko. 

Bardzo mi się nie podobało.

108

background image

- Hank   -   powiedział   Henderson,   zwracając   się   do   Roba. 

-Widzisz przed sobą chłopca. Wygląda dość niewinnie, wiem. Ale 
niewinny   wygląd,   jak   wszyscy   zdajemy   sobie   sprawę,   może   być 
mylący.   Diabeł   często   próbuje   nas   zwieść   pozorną   niewinnością 
jakiegoś   człowieka,   podczas   gdy   tenże   człowiek   nosi   w   sobie 
brzemię grzechu. Ten chłopiec jest przesiąknięty grzechem. To Żyd.

Wbiłam palce w futro Chiggera tak mocno, że mniejszy pies by 

zawył. Chigger jednak tylko zamachał ogonem, mając nadzieję na 
kolejny  skok   na   miskę,   którą   trzymałam   w   ręku.   Chyba   nikt   nie 
zawracał sobie głowy karmieniem Chiggera. Jak inaczej wyjaśnić, że 
tak łatwo przekabaciłam go na swoją stronę?

- Hank   -   odezwał   się   ponownie   Henderson.   -   Ponieważ 

zdążyłeś już wywrzeć na mnie głębokie wrażenie swoją szczerością i 
oddaniem sprawie, zamierzam udzielić ci  przywileju,  jakiego  tym 
samym odmawiam sobie i moim ludziom. Zamierzam pozwolić ci 
zabić Żyda.

Z tymi słowy podał Robowi nóż, który wyjął zza cholewy buta.

Przez   głowę   przemknęły   mi   tysiące   myśli.   Pomyślałam,   że 

bardzo   kocham   mamę,   mimo   że   czasami   bywa   męcząca   z   tymi 
swoimi pomysłami, jak powinnam się ubierać i z kim się spotykać. 
Pomyślałam,   jaka   będę   wściekła,   jeśli   nie   zobaczę,   czy   Douglas 
zrobił   coś   w   związku   ze   swoją   sympatią   do   Tashy   Thompkins. 
Pomyślałam o mistrzostwach stanowych dla orkiestr i o tym, że po 
raz   pierwszy   od   lat   nie   przyniosę   do   domu   niebieskiej   wstążki 
wyciętej w kształcie stanu Indiana.

Dziwne,   o   jakich   rzeczach   myśli   się   tuż   przed   śmiercią.   Nie 

wiem nawet, skąd to przekonanie, że umrę. Po prostu wiedziałam, 
tak jak nie miałam wątpliwości, że w końcu cały śnieg na zewnątrz 
stopnieje i znowu będzie wiosna. Rob i ja mieliśmy umrzeć i jedyna 
rzecz, jaką jeszcze powinniśmy zrobić, to sprawić, aby Setha nie 
zabito razem z nami.

- No - mówił Henderson do mojego chłopaka - weź nóż. Tak 

będzie w porządku. To tylko Żyd.

109

background image

Muszę przyznać, że Seth Blumenthal zachowywał się dzielnie. 

Płakał,   ale   cicho,   trzymając   wysoko   głowę.   Pewnie   po   tym,   co 
przeszedł, śmierć  nie wydawała mu się taka straszna. Nie umiem 
inaczej   tego   wyjaśnić.   Czułam   się   podobnie.   Nie   bałam   się, 
poważnie. Nie chciałam, żeby bolało, ale nie bałam się śmierci.

Pragnęłam tylko zabrać ze sobą tylu Prawdziwych Amerykanów, 

ile się da.

Rob wziął nóż.

- Dzielny chłopak - powiedział Henderson, uśmiechając się pod 

wąsem. - A teraz zrób to. Pokaż, że jesteś prawdziwym wyznawcą.

Rob   zrobił   jedyną   sensowną   rzecz   w   tej   sytuacji.   Na   jego 

miejscu zrobiłabym to samo.

Zarzucił Jimowi Hendersonowi rękę na szyję, przytknął nóż do 

tętnicy i powiedział:

- Jeden ruch i będzie po nim.

14

zy zdarzyło wam się być  na meczu piłkarskim, kiedy jedna 
drużyna   jest   niekwestionowanym   faworytem   i   jej   kibicom 

nawet do głowy nie przyjdzie, że może przegrać, a potem, na skutek 
jakiegoś fatalnego błędu, wygrywa słabszy?

C

Twarze Prawdziwych Amerykanów miały taki wyraz, jak twarze 

kibiców   silniejszej   drużyny   w   sekundę   potem,   jak   ich   drużyna 
sknociła coś tak koszmarnie, że przeciwnik wyszedł na prowadzenie.

110

background image

Byli zaszokowani. Po prostu zaszokowani. - Dzięki - zwróciłam się 
do Czerwonej Kurtki, uwalniając go od karabinu. - Wezmę to.

Nigdy   przedtem   nie   trzymałam   karabinu,   ale   miałam   niezłe 

pojęcie,   jak   to   działa.   Celowało   się   po  prostu   do  tego,   w  co   się 
chciało trafić, i naciskało cyngiel. Żadna filozofia.

Oczywiście,   jak   się   tak   bliżej   zastanowić,   nie   mieliśmy   naj-

mniejszego powodu, żeby czuć się pewnie. W porządku, zgadza się, 
Rob trzymał  facetowi  nóż na gardle, a ja miałam karabin. I co z 
tego? Nadal było jakieś pięćdziesiąt do dwóch. No, może trzech, jeśli 
liczyć Setha. Czterech, jeśli wziąć pod uwagę Chiggera, który mnie 
nie odstępował, mając nadzieję na ziemniaki, mimo że odstawiłam 
miskę.

Ale przez chwilę mieliśmy przewagę i należało to maksymalnie 

wykorzystać.

- W porządku - powiedział Rob.
Z twarzy Jima Hendersona odpłynęła chyba cała krew. Nie dla-

tego, że Rob go zranił czy coś. Dlatego, że przywódca Prawdziwych 
Amerykanów był straszliwie, ale to straszliwie przerażony.

- W porządku - powtórzył Rob. - Wszyscy będą stać spokojnie i 

nikomu   nic   się   nie   stanie.   -   Mnie   przekonał.   Wydawał   się 
wiarygodny w roli wymachującego nożem, biorącego zakładników 
zbira. - Ja, dziewczyna, chłopak i ten tu Jimbo pójdziemy sobie na 
mały spacerek. Jeśli chcecie, aby wasz nieustraszony wódz wyszedł 
z tego żywy, to nie będziecie próbowali nas zatrzymać. Jasne?

Kiedy nikt nie zgłosił sprzeciwu, powiedział:

- Jess. Seth. Idziemy.
I ruszyło coś, co musiało wyglądać na dziwaczną paradę. Ja na 

przedzie, z karabinem w ręku i psem u boku, półprzytomny Seth za 
mną, a na końcu Rob, który jedną ręką opasywał Hendersona. Pan 
Henderson wcale nie odgrywał roli milczącego męczennika. O, nie. 
Widzicie,   ludzie,   którzy   nie   mają   najmniejszych   oporów   przed 

111

background image

wyrządzaniem   bliźnim   najokropniejszych   krzywd,   zawsze   reagują 
jak dzieci, kiedy sami czują się zagrożeni.

Jim Henderson płakał. Serio:

-

Myślicie, że wam się uda - zawodził piskliwym głosem. -Ale 

ja wam  coś  powiem. Ludzie  powstaną.  Powstaną  i pójdą  słuszną 
drogą.  A zdrajcy jak ty,  chłopcze, zdrajcy własnej  rasy,  będą  się 
przez wieczność smażyć w ogniu piekielnym...

-

Czy mógłby się pan zamknąć - przerwał mu Rob.

Jim Henderson  spełnił polecenie. Może, dlatego, że się mylił. 

Ludzie   nie  zamierzali   powstawać.  Nie  wszyscy   naraz,  w  każdym 
razie.   Byli   tak   porażeni   tym,   co   przytrafiło   się   ich   wodzowi,   że 
nawet   nie   ruszyli   palcem,   aby   mu   pomóc.   A   może   rzeczywiście 
uwierzyli, że jeśli spróbują nas zatrzymać, to Rob poderżnie gardło 
ich ukochanemu przywódcy.

Tak czy owak, nie powstali.

Wstała tylko jedna osoba.

Kobieta w chustce, ściśle mówiąc.
Powinnam była to przewidzieć. To było przecież oczywiste.

A ja byłam zbyt pewna siebie. Myślałam, że ci ludzie są głupi, 

bo mają takie kretyńskie  poglądy.  To  był  mój  pierwszy błąd.  Bo 
najokropniejszą rzeczą, jeśli chodzi o Prawdziwych  Amerykanów, 
nie   było   to,   że   brakowało   im   rozumu.   Byli   tylko   bardzo,   ale   to 
bardzo źli.

Pojęłam   to   w   momencie,   kiedy   usłyszałam   za   plecami   brzęk 

tłuczonego szkła.

Drugi błąd uświadomiłam sobie w chwili, gdy się odwróciłam. 

A polegał na tym, że nie osłaniałam Roba z tyłu.

Kiedy   się   odwróciłam,   moim   oczom   ukazała   się   kobieta   w 

chustce   z   dwoma   kawałkami   pękniętej   miski   po   ziemniakach   w 
rękach. Pozostałe odłamki zaścielały podłogę... na której leżał Rob. 
Wiedźma podkradła się do niego od tyłu i rozbiła mu czaszkę.

112

background image

Nie wahałam się ani chwili. Podniosłam karabin i strzeliłam, bez 

zastanowienia. Byłam wściekła... wściekła i przerażona. Z rany na 
głowie Roba wypływało mnóstwo krwi. Z każdą sekundą więcej.

Ale nigdy przedtem nie strzelałam. Nie wiedziałam, że broń tak 

kopie. W  dodatku  nie  należę  do wyjątkowo  wysokich   czy tęgich 
osób. Nacisnęłam spust, karabin eksplodował, a ja znalazłam się na 
podłodze,   z   Chiggerem   liżącym   mnie   po   twarzy   i   milionem 
rewolwerów wycelowanych w moją głowę.

Prawdziwi   Amerykanie   mogli   cierpieć   różne   niedostatki,   ale 

broni z pewnością im nie brakowało.

Najgorsze   w   tym   wszystkim   było   to,   że   nawet   nie   trafiłam 

kobiety w chustce. Chybiłam o milę.

Zdołałam  natomiast  poważnie uszkodzić flagę  z  napisem  Nie 

depcz mnie.

- Jeśli   zabiłaś   mojego   chłopaka   -   warknęłam   do   kobiety, 

podczas gdy mnóstwo rąk zaczęło mnie ciągnąć, stawiając na nogi - 
to będziesz przeklinać dzień, w którym się urodziłaś. Słyszysz mnie, 
ty bezmózga kretynko?

Wiem, że to było dziecinne zniżyć się do wyzwisk. Nie jestem 

jednak   pewna,   czy   byłam   przy   zdrowych   zmysłach.   Rob   leżał 
nieprzytomny   w   kałuży   krwi,   a   oni   nie   chcieli   mnie   do   niego 
dopuścić. Próbowałam się wyrwać. Naprawdę próbowałam. Ale nie 
dałam rady.

Potem mnie zamknęli. Zgadza się, w tym małym pokoju, gdzie 

przedtem   trzymali   Setha.   Wrzucili   mnie   tam.   Mnie   i   Setha.   W 
ciemność i zimno. Bez szans, żeby się dowiedzieć, czy mój chłopak 
żyje.

Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim przestałam kopać w drzwi i 

wrzeszczeć. Wiem tylko, że bolały mnie dłonie. Drzwi okazały się 
zadziwiająco wytrzymałe. Seth patrzył  na mnie, jakbym  uciekła z 
wariatkowa. Poważnie. Dzieciak był przerażony.

Przestraszył się jeszcze bardziej, kiedy powiedziałam:

- Nie martw się. Wyciągnę cię stąd.

113

background image

Trudno mieć do niego pretensje. Na pewno nie otaczała mnie 

wtedy aura dorosłości.

Przeszłam przez pokój i opadłam na łóżko obok niego. Poczułam 

się nagle straszliwie zmęczona. To był bardzo długi dzień.

Siedzieliśmy   z   Sethem   w   ciemności,   słuchając   odległego 

stukania garnkami dobiegającego z kuchni. Bez względu na to, jakie 
piekło rozpętało się w stodole, obiad należało podać. Ci wszyscy 
mężczyźni   musieli   trzymać   formę,   żeby  pilnować   bezpieczeństwa 
kraju dla białego człowieka, prawda?

W końcu, po upływie chyba miliona lat, Seth się odezwał:

- Przykro   mi   z   powodu   twojego   przyjaciela   -   powiedział 

nieśmiało.

Wzruszyłam ramionami. Nie chciałam myśleć o Robie. Jeśli nie 

żył,   to...   zajęłabym   się   tym   we   właściwym   czasie,   na   przykład, 
rzucając się głową w dół do sadzawki w Kamieniołomach Pike'a.

A jeśli żył i znęcano się nad nim, tak jak nad Sethem...

Cóż, bez względu na to, czy Rob był  żywy,  czy martwy,  za-

mierzałam   wytropienie   wszystkich   Prawdziwych   Amerykanów 
uczynić swoją misją życiową. Zamierzałam dopilnować, by zapłacili 
za swoje czyny.

Najchętniej za pomocą miotacza ognia.

- W jaki sposób mnie znalazłaś - Seth podrapał się po głowie. 

Był   ładnym   chłopcem,   wysokim   jak   na   swój   wiek,   o   ciemnych 
oczach i włosach.

Spojrzałam na swoje buty, chociaż właściwie ich nie widziałam, 

podobnie jak niczego dookoła. Widziałam tylko Roba leżącego na 
ziemi z rozbitą głową.

-

Mam to coś - odpowiedziałam zmęczonym głosem.

-

Coś? - zapytał.

- Coś takiego z psychiką - wyjaśniłam. A właśnie. Gdyby Rob 

nie   żył,   czy   wiedziałabym   o   tym?  To  znaczy,   czy   czułabym   to? 
Byłam pewna, że tak.

Ale tak nie było. Nic nie czułam. Poza okropnym zmęczeniem.

114

background image

-

A, już wiem? - rzekł Seth. -  To  ty jesteś tą Dziewczyną od 

Pioruna.  Miałem  wrażenie,  że już  cię gdzieś  widziałem. Byłaś  w 
wiadomościach.

-

To ja - potwierdziłam. - Dziewczyna od Pioruna.

-

To wspaniałe - powiedział Seth z podziwem.

-

Wcale nie takie wspaniałe.

-

Ależ tak - odparł. - Naprawdę. Tak jakbyś była dobrą wróżką 

albo kimś takim.

-

Popatrz tylko, co mi z tego przyszło - mruknęłam. - Zamknęli 

nas   w   ciemnym   pokoju,   mój   chłopak   wykrwawia   się   gdzieś   na 
śmierć, inny chłopak nie żyje, a i jeden policjant pewnie też...

Jego  twarz  skurczyła   się   nagle  i   dopiero  wtedy  zdałam   sobie 

sprawę,   co   powiedziałam.   Pozwoliłam,   aby   osobiste   żale   wzięły 
górę, i chlapnęłam niepotrzebnie językiem. Zagryzłam wargi.

-

Mówiłaś,   że   nic   mu   nie   jest   -   powiedział   Seth   z   oczyma 

pełnymi łez. - Mówiłaś, że nic mu się nie stało.

-

Czuje się dobrze - zapewniłam, obejmując go ramieniem. - 

Naprawdę. Przepraszam. Po prostu zapomniałam o tym.

-

Nie czuje się dobrze - szlochał Seth. - Nie żyje, prawda? Z 

mojego powodu! Wszystko przeze mnie!

Zdumiewające,  że  po tym,  co  przeszedł, jedyną  rzeczą,  która 

wytrąciła go z równowagi, była myśl, że policjant, który próbował 
go uratować, dostał za to kulę. Seth Blumenthal, chłopiec, który miał 
obchodzić bar micwę, był naprawdę niezwykły.

- Nie z twojego powodu - odparłam. - Z powodu tych drani, 

Prawdziwych Amerykanów. A poza tym on nie zginął, jasne? Został 
ciężko ranny, ale żyje. Przysięgam.

Widać było, że Seth mi nie wierzy. Dlaczego miałby wierzyć? 

Nie należałam do najbardziej wiarygodnych osób, które spotkał.
Powiedziałam mu, że zjawiłam się, żeby go uratować, i zamiast to 
zrobić, sama zostałam więźniem. Prawdę mówiąc, zaczynałam się z 
nim zgadzać: jako wybawicielka okazałam się beznadziejna.

115

background image

Takie nieprzyjemne myśli chodziły mi po głowie, kiedy drzwi 

pokoju otworzyły się nagle. Zatrzepotałam powiekami, bo światło na 
korytarzu   wydawało   mi   się   nienaturalnie   jasne;   moje   oczy 
przyzwyczaiły się już do mroku panującego w celi. Jakaś postać w 
drzwiach zasłoniła światło.

- Proszę, proszę. - Rozpoznałam głos Jima Hendersona. -Czy 

nie jest wam tu obojgu przytulnie? Obrazek jak z pocztówki.

Zdjęłam   rękę   z   ramion   Setha   i   wstałam.   Zauważyłam,   że 

Henderson  lekko się zmieszał, a to dlatego,  że przewyższał  mnie 
wzrostem tylko o parę centymetrów.

- Gdzie jest Rob? - zapytałam.

- Rob? Kto to jest Rob? - Potem go olśniło. - Och, masz na 

myśli Hanka. Twojego złotoustego przyjaciela. Przykro mi. Nie żyje.

Mój   nos   był   praktycznie   na   tym   samym   poziomie   co   jego. 

Przywołałam całą siłę woli, żeby nie grzmotnąć drania głową.

- Nie wierzę - stwierdziłam.

- Cóż, lepiej, żebyś uwierzyła, skarbie - powiedział. Jego oczy, 

niebieskie zresztą, nie były w stanie na niczym się skupić. Wodził 
wzrokiem   po   całym   pomieszczeniu.  Patrzył   to  na   zabite  deskami 
okna, to na Setha, to znów na sufit, ale rzadko, bardzo rzadko tam, 
gdzie powinien: na mnie.

Rozumiecie? Szalone oczy.

Wiedziałam   z   doświadczenia,   że   nie   sposób   przewidzieć,   co 

osoba o szalonych oczach za chwilę zrobi. Na ogół była to akurat 
ostatnia rzecz, której się spodziewałam.

Spróbowałabym   szczęścia   i   założyła   nelsona   na   szyję   Jima 

Hendersona,   gdyby   nie   Czerwona   Kurtka,   który   stał   za   nim   na 
korytarzu   z   wycelowanym   we   mnie   karabinem.  To  mnie   trochę 
zniechęciło,   oględnie  mówiąc.   Miałam  nieprzyjemne   wrażenie,  że 
strzela dużo lepiej ode mnie.

-

Wiesz - powiedział Henderson - nie tylko mniejszości, takie 

jak Żydzi i czarni, doprowadzają ten kraj do ruiny. Także ludzie tacy 
jak ty i twój chłopak. Zdrajcy własnej rasy. Ludzie, którzy wstydzą 

116

background image

się bieli własnej skóry, zamiast czuć dumę -dumę! - z przynależności 
do rasy wybranej przez Boga.

-

Jeśli wstydzę się przynależności do białej rasy - oświadczyłam 

-   to   tylko   wtedy,   kiedy   mam   do   czynienia   z   takimi   porąbanymi 
pomyleńcami jak pan.

-

Widzisz?   -   Henderson   zwrócił   się   do   kobiety   w   chustce 

stojącej za Czerwoną Kurtką. - Widzisz, co się dzieje, kiedy nasze 
dzieci wpadają w łapy liberalnych mediów? Dlatego nie pozwalam 
synom   i   córkom   Prawdziwych   Amerykanów   oglądać   telewizji. 
Żadnych   filmów   ani   radia,   ani   hałasu,   który   ludzie   tacy   jak   ty 
nazywają   muzyką.   Żadnych   gazet   ani   magazynów.   Niczego,   co 
mogłoby zamulić umysł i utrudnić osąd.

Nie do wiary, że robił mi wykład. Co to było, szkoła? Słowo 

daję, że wolałabym już, żeby mnie torturowano, niż słuchać dłużej 
bzdur tego palanta.

Na nieszczęście, miał jeszcze dużo do powiedzenia.

- Kto cię przysłał? - zapytał Henderson. - Powiedz mi, dla kogo 

pracujesz. CIA? FBI? Dla kogo?

Wybuchnęłam   śmiechem,   chociaż,   oczywiście,   sytuacja   była 

mało zabawna.

- Nie pracuję dla nikogo - stwierdziłam. - Przyszłam po Setha.

Henderson potrząsnął głową.

- Taka młoda - powiedział - i już pełna kłamstwa. Ameryka nie 

należy do takich jak wy - ciągnął.  - Ameryka  jest  dla pionierów 
takich jak my, dla ludzi pragnących uprawiać ziemię, którzy nie boją 
się ubrudzić rąk.

- Pan   z   pewnością   tego   dowiódł   -   zauważyłam.   -   Zabijając 

Nate'a Thompkinsa. Nie można się bardziej zbrukać.

Henderson uśmiechnął się, ale w związku z tymi rozbieganymi 

oczkami uśmiech wypadł fałszywie.

-

Chodzi ci o tego czarnego chłopaka? Owszem, trzeba było 

zostawić ostrzeżenie, na wypadek gdyby jego pobratymcom przyszło 
do   głowy   przeprowadzać   się   w   te   okolice.   Widzisz,   chcemy 

117

background image

przekazać tę ziemię nieskażoną naszym dzieciom, synom i córkom 
Prawdziwych Amerykanów.

-

Gratuluję - powiedziałam. - Założę się, że pana dzieci będą 

zachwycone   tym,   co   pan   zrobił   z   Nate'em,   zwłaszcza   kiedy 
przysmażą panu tyłek za morderstwo. Wiem, jaka byłabym dumna, 
gdybym miała ojca zbrodniarza.

-

Nie   obchodzą   mnie   prawa   wydane   przez   człowieka   -   po-

informował mnie pan Szalone Oczy. - Obchodzą mnie tylko prawa 
przekazane przez Boga.

-

Oho - mruknęłam. - No to mam dla pana niespodziankę. Bo 

jestem   pewna,   że   „Nie   zabijaj"   pochodzi   prosto   od   staruszka   z 
niebios.

Jim potrząsnął głową.

-

Grzechem jest tylko zabijanie tych, których Bóg stworzył na 

swoje podobieństwo. Innymi słowy, białych ludzi. Tacy jak ty nigdy 
tego nie zrozumieją. - Westchnął. - Mieszkając wśród wygód miasta, 
nie macie pojęcia, co to znaczy pracować na roli...

-

Coś panu powiem - odparłam. - Znam mnóstwo ludzi, którzy 

nie mieszkają w miastach i pracują na roli, ale mimo to myślą tak 
samo jak ja o takich świrach jak pan.

Mówił dalej, jakby mnie nie słyszał. Kto wie? Może faktycznie 

nie słyszał. Wydawało się, że Henderson słyszy tylko to, co chce 
usłyszeć.

- Amerykanie zawsze musieli radzić sobie z przeciwnościami. 

Najpierw z dzikusami, których spotkali po przybyciu na tę

wspaniałą  ziemię, a potem  z obcymi  wpływami,  które groziły im 
zagładą. Czyż to nie ironia losu, że największa groźba pochodzi nie 
zza morza, ale z samej Ameryki?

- Przyszedł   pan,   żeby  mi   robić   wodę   z  mózgu?   -  spytałam. 

Byłam u granic wytrzymałości.

Henderson spojrzał mi wreszcie prosto w twarz.

118

background image

- Pozbędziemy się ciebie - powiedział głosem tak zimnym jak 

wiatr na zewnątrz. - Ciebie, twojego chłopaka i Żyda. Pozbędziemy 
się was  tak samo, jak pozbyliśmy się tego czarnego. Wasze ciała 
będą stanowiły znak dla każdego, kto wątpi, że nastał nowy wiek i że 
walka się zaczęła. Ktoś musi podjąć walkę dla dobra tego wielkiego 
narodu. Ktoś musi zapewnić bezpieczeństwo Ameryce, sprawić, aby 
nie padła ofiarą nienawiści i chciwości...

Urwał, gdy potężna eksplozja - z gatunku takich, które następują, 

kiedy wrzuci się zapaloną zapałkę do szamba - wstrząsnęła obozem.

Uśmiechnęłam   się   słodko   do   rozbieganych   oczek   Jima 

Hendersona i powiedziałam:

- Myślę,   że   ktoś,   o   kim   pan   mówił,   ktoś,   kto   ma   uczynić 

Amerykę bezpieczną... Tak. On i jego przyjaciele właśnie przybyli. 
A sądząc po tych odgłosach, trochę ich pan zdenerwował.

15

zuciłam się na niego. Trzasnęłam go prosto między te zwa-
riowane, rozbiegane oczka. Bolało jak cholera, bo moja pięść 

trafiła na kość. Ale nie przejęłam się tym. Od dłuższego czasu 
chciałam dołożyć temu gnojkowi. Ból wart był tego, zwłaszcza że, 
zgodnie z moimi oczekiwaniami, Henderson zgiął się jak szmaciana 
lalka i padł na podłogę.

R

- Uderzyła mnie! - zawył. - Ona mnie uderzyła!  Nie stój tak, 

Nolan! Zrób coś. Ta suka mnie uderzyła!

Nolan   -   zwany   również   Czerwoną   Kurtką   -   był   zbyt   zajęty 

gadaniem do walkie-talkie, żeby zwrócić uwagę na nieustraszonego 
wodza.

- Atakują nas! Słyszysz, Niebieski Dowódco?! Napadli na nas! 

Słyszysz mnie?! Słyszysz?!

119

background image

Czerwona   Kurtka   mógł   być   bardziej   zainteresowany   wyda-

rzeniami na terenie obozu, ale nie dało się tego powiedzieć o ko-
biecie w chustce. Mocno ją wkurzyło, że pozwoliłam sobie walnąć 
jej duchowego przewodnika - kto wie, może Henderson był bliski jej 
sercu. Może nawet była panią Henderson.

Warcząc tak, że Chigger by się zawstydził, rzuciła się na mnie.

- Nikt nie będzie tak robił Jimowi - zawołała, zwalając się na 

mnie całym, bynajmniej nie małym  ciężarem i przygważdżając do 
łóżka.

Pani Henderson - jeśli rzeczywiście nią była - miała imponujące 

rozmiary, ale z pewnością brakowało jej doświadczenia w walce. Nie 
celowała bowiem w oczy, jakby uczynił ktoś bywały w tego rodzaju 
sytuacjach.

W   dodatku,   mimo   dużej   masy   ciała,   nie   miała   rozwiniętych 

mięśni. Bez trudu zwinęłam się tak, żeby wpakować jej kolano w 
żołądek, a gdy zgięła się wpół, trzymając za brzuch, wymierzyłam 
błyskawiczny cios w kark. To załatwiło sprawę.

Tymczasem na zewnątrz nastąpił kolejny wybuch.

- Ratować dzieci - wysapała kobieta w chustce. - Niech ktoś 

ratuje dzieci!

Jakby Chick i jego kumple mieli zamiar atakować dzieci.

-

Myślicie, że kim my jesteśmy? - burknęłam. - Wami? 

Złapałam Setha za ramię.

-

Idziemy - zawołałam.

Wyszlibyśmy   bezpiecznie,   gdybym   trzasnęła   Hendersona 

odrobinę   mocniej.   Na   nieszczęście   ocknął   się   zbyt   szybko... 
wystarczająco szybko, żeby złapać mnie za kostkę, kiedy akurat nad 
nim przechodziliśmy.

-

Nigdzie nie pójdziecie - wysapał. Z jego nosa ciekła krew. Nie 

aż tyle, ile ciekło z głowy Roba, ale i tak czułam satysfakcję.

-

To  koniec, panie Henderson - powiedziałam. - Lepiej niech 

pan nas puści albo pan pożałuje.

120

background image

-

Ty głupia suko - wysyczał. Nie mógł mówić zbyt wyraźnie ze 

względu na krew i śluz, które zalewały mu usta. - Nie masz pojęcia, 
co   zrobiłaś.   Myślisz,   że   oddajesz   temu   krajowi   przysługę,   a   w 
gruncie rzeczy wydałaś na niego wyrok śmierci.

-

Hej,   panie   Henderson   -  powiedział   Seth.   Kiedy   szalonooki 

spojrzał na niego, chłopak podniósł stopę i z całą siłą opuścił ją na 
rękę trzymającą mnie za kostkę. - Niech pan zje moje gacie.

Henderson, z okrzykiem bólu, puścił mnie natychmiast. A Seth i 

ja pobiegliśmy korytarzem.

Czerwona Kurtka, znany również jako Nolan, zniknął. W domu 

pozostało jednak mnóstwo ludzi, którzy biegali po korytarzach, nie 
wiedząc,   co  robić.   Kobiety  i   dzieci   miotali   się   jak  złote  rybki  w 
akwarium, przeklinając się nawzajem i wpadając na siebie. Trudno 
się dziwić, że ogarnęła ich panika. Wreszcie wypadliśmy z Sethem 
na zewnątrz... gdzie powitał nas cudowny widok stodoły stojącej w 
płomieniach.

Obie   przyczepy   także   płonęły.  Po  zaśnieżonym   dziedzińcu 

biegali Prawdziwi Amerykanie, wymachując karabinami. Panika nie 
wynikała   jedynie   z   faktu,   że   większość   obozu   była   ogarnięta 
pożarem. Brała się także stąd, że po terenie śmigali na śnieżnych 
skuterach  postawni faceci, większość w kowbojskich kapeluszach. 
Był   to   naprawdę   zachwycający   widok:   zwinne,   lekkie   pojazdy 
żeglujące po śniegu w pogoni za zdezorientowanymi Prawdziwymi 
Amerykanami.

Zobaczyłam, jak Czerwona Kurtka celuje w jednego z napast-

ników. Miał  pecha,  bo w tej samej chwili inny jeździec  runął  na 
niego z triumfalnym wrzaskiem, wytrącając mu broń z ręki.

W   tym   samym   czasie   inny   motocyklista   złapał   uciekającego 

Prawdziwego Amerykanina na lasso i przewrócił na śnieg z miłym 
dla   ucha   łoskotem.   W   innym   miejscu   dwaj   motocykliści   otoczyli 
kilku   zwolenników   Jima   Hendersona.   Krążyli   wokół   nich, 
zostawiając im trochę miejsca na ucieczkę, żeby w ostatniej chwili 
odciąć im drogę, po prostu dla draki.

121

background image

- Ojej   -   zawołał   Seth,   otwierając   szeroko   oczy.   -   Kim   są   ci 

ludzie?

Westchnęłam uszczęśliwiona, z sercem przepełnionym radością.

- Wsioki - odparłam.

A potem przypomniałam sobie o Robie. Robie, który, kiedy go 

ostatnio widziałam, leżał nieprzytomny w sali zebrań Prawdziwych 
Amerykanów.

W stodole, która teraz stała w ogniu.

Zapomniałam   o   Secie.   Zapomniałam   o   Jimie   Hendersonie, 

Chicku i Prawdziwych Amerykanach. Myślałam tylko o tym, żeby 
jak najprędzej dostać się do Roba.

Oznaczało   to,   niestety,   bieg   po   śniegu   w   stronę   płonącego 

budynku,   podczas   gdy   Anioły   Piekieł   i   kierowcy   ciężarówek   na 
skuterach śnieżnych zamieniali obóz w ruinę. Cud, że udało mi się 
dobiec   aż   tak   daleko.   Częściowo   zawdzięczałam   to   nie-
spodziewanemu   pojawieniu   się   Chiggera,   który,   podejrzewając 
widocznie, że nadal mam przy sobie tłuczone ziemniaki, pognał za 
mną.

Nie poznałam go od razu - po obozie biegało dużo psów, które 

szczekały   wściekle,   przerażone   strzelaniną   -   i   myślałam,   że   chce 
mnie przewrócić. Więc gnałam jak wicher, słowo daję.

W stodole nie było widać niczego poza płomieniami. Paliły się 

stoły. Paliły się belki pod sufitem. Nawet ściany zajęły się ogniem. 
Chociaż  nie mogłam  zajrzeć  daleko  ze względu  na  piekielny żar, 
stwierdziłam, że w środku nikogo nie ma.

A potem nagle ktoś poderwał mnie do góry. Sądząc, że dopadł 

mnie jakiś Prawdziwy Amerykanin, zaczęłam kopać i tłuc pięściami 
na oślep. Wtedy usłyszałam znajomy głos:

-

Daj se luzu, panieneczko! To ja, Chick! Co ty chcesz zrobić, 

spalić sobie włosy? Uciekaj od tych płomieni, są gorące!

-

Chick! - Wiłam się w jego ramionach, aż odwróciłam się do 

niego twarzą. Trudno go było rozpoznać w zimowym kombinezonie, 
z oczami ukrytymi  za parą lotniczych gogli. Nie obchodziło mnie 

122

background image

jednak,  jak wygląda.  Na  jego  widok poczułam  się  szczęśliwa jak 
nigdy. - Chick, czy widziałeś Roba? Złapali go. Złapali Roba!

Chick wydawał się znudzony.

- Z   Wilkinsem   w   porządku   -   powiedział,   wskazując   za-

rdzewiałego pikapa, na pół zakopanego w śniegu jakieś dwadzieścia 
metrów dalej. - Wsadziłem go na tył tego starego chevy. Wciąż jest 
nieprzytomny, ale nic mu nie będzie.

Przywarłam do jego skórzanej kurtki

-

Ale krew - wykrztusiłam. - Było tyle krwi...

-

Fee - mruknął Chick z niesmakiem. - Wilkins zawsze krwawił 

jak zarzynana świnia. Nie martw się o niego. Ma głowę jak kamień. 
Parę ściegów i będzie w porządku. A co z tym dzieciakiem? Gdzie 
on jest?

Rozejrzałam   się   i   zobaczyłam   Setha,   który   nadal   stał   przy 

drzwiach domu, drżąc z zimna pomimo gorąca bijącego od pożaru.

- Tam - powiedziałam, wskazując ręką.  

x

W tej chwili rozległ się strzał. Uchyliłam się instynktownie, ale i 

tak wylądowałam twarzą w śniegu, a to dzięki Chickowi, który rzucił 
mnie na ziemię, usiłując następnie osłonić własnym ciałem.

- Idioci   -   mruknął,   w   najmniejszym   stopniu   nie   zmieszany 

faktem, że leży na dziewczynie, której prawie nie zna. - Mówiłem 
chłopcom, że musimy najpierw załatwić ich skład amunicji. A oni 
powiedzieli, że żadni kretyni nie będą strzelać, gdy dokoła są kobiety 
i   dzieci.  To  Prawdziwi   Amerykanie,   zgadza   się.   Prawdziwe 
amerykańskie dupki. Cholera! Nic ci nie jest?

Ledwie oddychałam, taki był ciężki.

-

W porządku - wymamrotałam. - Seth. Trzeba zabrać Setha... z 

zasięgu... strzałów.

-

Już się robi - powiedział Chick. Potem litościwie zgramolił się 

ze mnie i znowu dosiadł skutera. - Idź do Wilkinsa. Wezmę dzieciaka 
i przyjadę do was, a potem zastanowimy się, jak was wyciągnąć z 
tego piekła.

123

background image

Wystartował, bryzgając śniegiem i żwirem. Wypluwałam drobne 

kawałeczki lodu spomiędzy zębów, kiedy usłyszałam dziwny hałas i 
spojrzałam w dół.

Chigger  wciąż  mnie nie odstępował  i zajmował się dokładnie 

tym samym co ja - usiłował strzepnąć z futra śnieg i błoto.

Uświadomiłam sobie, że zyskałam nowego przyjaciela.

- Chodźmy  -   zwróciłam   się   do   niego   i   oboje   pognaliśmy   w 

stronę porzuconego pikapu.

Rob leżał na podłodze, zawinięty w coś żółtego. Wdrapałam się 

do środka, Chigger za mną. Niełatwo było dostrzec twarz Roba w 
ciemności, ale światła księżyca - nie wspominając już o łunie pożaru 
-   wystarczyło,   aby   stwierdzić,   że   nadal   oddychał,   głęboko   i 
regularnie. Rana na głowie przestała krwawić i wcale nie wyglądała 
aż tak poważnie jak w stodole. Tam miałam wrażenie, że to dziura. 
Teraz przekonałam się, że zaledwie rozcięcie, szerokie na jakieś trzy 
centymetry.

Szczęśliwie   dla   pani   Henderson.   Bo   gdyby   spowodowała   u 

mojego chłopaka uszkodzenie mózgu, to skończyłaby marnie.

- Już w porządku - powiedziałam, odgarniając mu włosy z czoła 

i   całując   to   miejsce   na   twarzy,   na   którym   było   najmniej   krwi.   - 
Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze.

Przynajmniej   tak   mi   się   wtedy   wydawało.   Chwilę   później 

usłyszałam głęboki warkot dobiegający z gardła Chiggera, a kiedy 
podniosłam   oczy,   ujrzałam   dzikiego   człowieka,   który   stał   obok 
pikapu   z   rękami   uniesionymi   w   górę   i   twarzą   zakrytą   długimi 
zmierzwionymi włosami.

Zdaję sobie sprawę, że nie ma czegoś takiego, jak dzicy ludzie, 

yeti czy Wielka Stopa. Ale przez chwilę naprawdę myślałam, że to 
ktoś taki. Był cały w śniegu i stał w dziwnej pozie, więc co miałam 
myśleć? Wrzasnęłam ze strachu.

Chigger skoczyłby mu do gardła, gdyby zjawa nie pomachała 

rękami i nie zawołała:

- Jessico! To ja! Krantz.

124

background image

Chwyciłam Chiggera za obrożę dosłownie w ostatniej chwili i 

nie pozwoliłam mu skoczyć na doktora Krantza.

- O   rany!   -   zawołałam,   przysiadając   na   piętach.   -   Doktorze 

Krantz,   co   się   z   panem   dzieje?   Czy  musi   się   pan   tak   podkradać 
znienacka?

Krantz   zdjął   wielki,   obszyty   futrem   kaptur   i   zamrugał   za 

pokrytymi mgłą szkłami okularów.

-

Jessico, czy nic ci się nie stało? - spytał. - Tak się martwiłem! 

Kiedy pojawiły się te bestie na skuterach, myślałem, że straciłem cię 
na zawsze...

-

Niech pan się tak nie przejmuje, doktorku - powiedziałam. - Ci 

na skuterach są po naszej stronie. Co pan tu właściwie robi? Przecież 
mówiłam panu, żeby pan poszedł do domu.

-

Jessico   -   odparł   Krantz.   -  Nie   myślisz   chyba   poważnie,  że 

mógłbym  cię zostawić  na tym  pustkowiu?  - Twoje dobro ma dla 
mnie ogromne znaczenie. Podobnie jak dla całego Biura.

-

Ach tak. I dlatego jest pan tu sam. Biuro tak bardzo troszczy 

się o moje bezpieczeństwo, że natychmiast przysłali posiłki.

Krantz wyciągnął z kieszeni komórkę.

-

Próbowałem wezwać pomoc - wyjaśnił zawstydzony -ale tu 

chyba nie ma żadnych stacji przekaźnikowych. Nie mam sygnału.

-

To prawdziwe szczęście dla Jima Hendersona - mruknęłam. -

Wie   pan,   on   jest   przeciwny   wszelkim   kontaktom   ze   światem 
zewnętrznym.   Bo   młodzież   mogłaby   się   zarazić   liberalnymi 
nowinkami.

-

Ten   Henderson   to   wyjątkowo   nieciekawy   typ,   Jessico 

-stwierdził   doktor   Krantz.   -   Nie   rozumiem,   co   cię   skłoniło,   żeby 
porywać się na jego obóz. Mogłaś zgłosić się do nas. Chętnie byśmy 
pomogli.

-

Zapewne   -   powiedziałam.   Nie   dodałam,   że   sposób,   w   jaki 

Krantz   i   jego   kumple   ze   służb   policyjnych   radzili   sobie   dotąd   z 
Prawdziwymi   Amerykanami,   nie   wywarł   na   mnie   pozytywnego 
wrażenia.   -   Co   się   stało,   to   się   stało.   Proszę   posłuchać,   muszę 

125

background image

odstawić   Roba   do   szpitala.   Może   przeniesiemy   go   do   pańskiego 
samochodu?   Wiem,   że   jest   ciężki,   ale   ja   jestem   silniejsza,   niż 
wyglądam, więc może we dwójkę...

Potrząsnął głową, zanim jeszcze skończyłam.

-

Nie   przyjechałem   samochodem,   Jessico   -   powiedział. 

-Samochodem   nie   sposób   tu   dotrzeć.   Droga   jest   nieprzejezdna   z 
powodu śniegu, a zresztą właściwie nie ma tu drogi. Przypuszczam, 
że   to   także   stanowi   atrakcję   w   oczach   takich   ludzi,   jak   Jim 
Henderson...

-

Zaraz, zaraz - spytałam - jeśli nie przyjechał pan samochodem, 

to jak pan tu dotarł?

Krantz,   po   raz   pierwszy   odkąd   go   poznałam,   wydawał   się 

zmieszany.

- Jechałem za wami samochodem aż do tego dziwacznego baru, 

do którego weszliście. U Chicka, tak się chyba nazywa? A potem, 
kiedy   zobaczyłem,   jak   oboje   -   ty   i   pan   Wilkins   -   ruszacie   na 
skuterach   śnieżnych,   wyciągnąłem   z   bagażnika   swoje   narty   i 
pojechałem za wami.

Wybałuszyłam na niego oczy.

-

Swoje co?

-

Moje   narty.   -   Doktor   Krantz   odchrząknął.   -Jazda   na   bie-

gówkach  to  jedno  z   najlepszych   ćwiczeń  na   wzmocnienie  układu 
krążenia, więc w miesiącach zimowych zawsze wożę narty, bo nigdy 
nie wiadomo, kiedy trafi się sposobność, żeby...

-

Chce pan powiedzieć - przerwałam - że całą drogę przejechał 

pan na nartach? Pan? Cyrus Krantz na nartach?

-

Tak - potwierdził. - To nie tak daleko, naprawdę. Trzydzieści 

kilometrów czy coś koło tego. To żadna odległość dla zaprawionego 
narciarza,   którym   przypadkiem   jestem.   Narciarstwo   to   bardzo 
przyjemny sport...

Kiedy rozległy się strzały, rozmawialiśmy właśnie o nartach. O 

bieganiu na nartach, ściśle rzecz ujmując, i o korzyściach płynących 
z uprawiania tego sportu dla układu krążenia. Kucałam obok Roba, 

126

background image

słuchając doktora Krantza, faceta, za którym, muszę przyznać, aż do 
tamtej chwili specjalnie nie przepadałam.

W następnej chwili zaś rozmawiałam z powietrzem, bo jedna z 

kul,   które   Prawdziwi   Amerykanie   posłali   w   moją   stronę,   trafiła 
Krantza, podrzucając go do góry.

127

background image

o była moja wina. Wiedziałam, że jest strzelanina, i nie po-
wiedziałam niczego takiego, jak na przykład: „Och, doktorze 

Krantz, proszę zwrócić uwagę na kule fruwające w powietrzu" albo: 
„Może lepiej by było, gdyby stanął pan za tym pojazdem, zamiast 
przed nim? Miałby pan lepszą osłonę".

T

Nie pisnęłam słowa na ten temat i w następnej chwili doktor 

Krantz wił się na śniegu obok pikapu, wrzeszcząc jak opętany.
Cóż, każdy by wrzeszczał, gdyby go trafiła kula. W mgnieniu oka 
wyskoczyłam z samochodu i pochyliłam się nad nim.

- Proszę pozwolić, zobaczę, co się stało - powiedziałam. Kula 

musiała   ugodzić   go   w   nogę,   bo   trzymał   ją   kurczowo   oburącz   i 
krzyczał, kołysząc się w tył i w przód.

Doktor Krantz nie pozwolił mi  zobaczyć.  Tylko  kołysał  się i 

wrzeszczał. Spomiędzy jego palców tryskały strumyki krwi, tworząc 
na śniegu estetyczne wzorki.

Miałam pierwszą pomoc w szóstej klasie i wiem, że kiedy krew 

tryska tak mocno i tak daleko, to sytuacja jest naprawdę poważna. 
Kula mogła przebić tętnicę.

Zrobiłam, więc jedyną sensowną rzecz w tych warunkach.
Zaprawiłam Krantza pięścią w szczękę.

Nie   czułam   się   z   tym   dobrze,   ale   co   mogłam   zrobić?   Ten 

człowiek zachowywał  się jak histeryk.  Nie dał  mi  obejrzeć rany. 
Mógł wykrwawić się na śmierć.

Dopiero, kiedy leżał nieruchomo na śniegu, mogłam spokojnie 

ocenić rozmiar szkody wyrządzonej przez kulę. Jak podejrzewałam, 
przebiła tętnicę - nie pamiętam jej nazwy, ale to ta w udzie. Dość 
duża.

128

background image

- Proszę   posłuchać   -   zwróciłam   się   do   jęczącego   doktora 

Krantza. - Ma pan szczęście. W szóstej klasie robiłam pracę na temat 
opasek uciskowych.

Z jakiegoś powodu nie wydawał się pocieszony. Zaczął jęczeć 

jeszcze głośniej.

- Mówię poważnie - zapewniłam go. Podciągnęłam mu kurtkę i 

zaczęłam odpinać pasek spodni. - Byłam  najlepsza, jeśli chodzi o 
opaski wykonane z przypadkowych przedmiotów. No wie pan, na 
przykład, jest pan na kempingu i nadzieje się na jakąś gałąź. Może 
nie być pod ręką apteczki.

Schyliłam   się   i   zajrzałam   pod   pikapu.   Udało   mi   się   znaleźć 

kamień odpowiednich rozmiarów, nie za duży,  ale i nie za mały. 
Oczyściłam go z brudu najlepiej, jak umiałam.

- Największe   niebezpieczeństwo   -   zapewniłam   doktora 

Krantza,   bo   trzeba   rozmawiać   z   osobą,   która   odniosła   poważne 
obrażenia,   tak   żeby   nie   doznała   szoku   -   stanowi   nie   drobne   za-
każenie, tylko utrata krwi. Wiem, że ten kamień wydaje się brudny - 
wetknęłam kamień w ranę na nodze. Krew przestała tryskać niemal 
natychmiast - ale spełnia niezmiernie ważną funkcję. Rozumie pan. 
Tamuje upływ krwi.

Wzięłam pasek Krantza, przesunęłam koniec przez klamerkę, a 

następnie   zacisnęłam,   aż   klamerka   oparła   się   na   kamieniu, 
wpychając go głębiej w ranę. Nie byłam specjalnie zachwycona tą 
robotą,   a   wrzaski   doktora   nie   ułatwiały   mi   sprawy.   Trochę   mnie 
deprymowały,   a   w   dodatku   prowokowały   Chiggera,   który   nadal 
siedział w pikapie, do głośnego wycia.

-

Gotowe - oznajmiłam Krantzowi. - Dzięki temu kamień nie 

będzie się przesuwał. Teraz  trzeba znaleźć jakiś kij, żeby skręcić 
pasek i zatrzymać krążenie krwi...

129

background image

-

Nie - zaprotestował głosem, który już bardziej przypominał 

jego własny. - Żadnego kija. Na miłość boską, nie chcę żadnego kija.

Przyjrzałam się krytycznie swemu dziełu.

- Nie wiem  - powiedziałam  - czy nogę  da się uratować,  ale 

przynajmniej nie wykrwawi się pan na śmierć.

- Tylko bez kija - wyjęczał doktor Krantz. - Błagam cię. Nie 
bardzo wiedziałam, co innego mogłabym zrobić. Na

szczęście,   w   tej   chwili   podjechał   do   nas   Chick,   z   Sethem   ucze-
pionym jego pasa.

-

Co się, do diabła, stało? - Chick w ułamku sekundy zsunął się 

ze skutera i znalazł obok nas na śniegu. Jak na takiego wielkiego 
mężczyznę był szybki jak wiatr. - Boże, zostawiam cię samą na parę 
sekund i...

-

Ktoś   do   niego   strzelił   -   powiedziałam,   patrząc   na   nogę 

doktora   Krantza,   która,   prawdę   mówiąc,   przypominała   surowego 
hamburgera. - Nie chce, żebym użyła kija.

- Żadnego kija - syknął Krantz przez zaciśnięte zęby. Chick 
studiował moje dzieło z zainteresowaniem.

-

Żeby   mocniej   ucisnąć?   -   spytał.   Kiedy   skinęłam   głową, 

powiedział:  -  Nie  sądzę,  żeby kij  był  potrzebny.   Krwawienie  za-
trzymałaś. Poza tym nie mamy dużo czasu. Musisz tego gościa stąd 
zabrać. Wilkinsa też. I tego małego.  - Wskazał Setha, który wbił 
przerażone   spojrzenie   w   krwawy   wzór   na   śniegu,   jakby   niczego 
gorszego dotąd nie widział. Jakby to, co zrobiono z jego ręką, było 
nieistotnym drobiazgiem.

-

Wiem - odparłam. - Ale jak mam to zrobić? Doktor Krantz 

nie  może  w  tym   stanie   kierować   skuterem   śnieżnym.  A  Rob nie 
zdoła się utrzymać na skuterze.

130

background image

- Chick podniósł się i ruszył w stronę przodu pikapu.

- Musisz wziąć ciężarówkę - orzekł. 
Spojrzałam sceptycznie na wiekowy pojazd.

- Nie wiem nawet, czy to działa. A nawet jeśli jest na chodzie, 

to nie wiem, skąd wytrzasnąć kluczyki.

- Nie trzeba kluczyków - powiedział Chick, otwierając drzwi 

od strony kierowcy, a potem nurkując pod deskę rozdzielczą - kiedy 
ja jestem obok.

Obejrzałam się przez ramię. Płomienie ze stodoły wydawały się 

sięgać księżyca.  Gęsty czarny dym  słał się po niebie, zakrywając 
połyskującą   zimnym   blaskiem   Drogę   Mleczną.   Prawdziwi 
Amerykanie   wciąż   biegali   bezładnie,   strzelając   raz   po   raz. 
Dostrzegłam   maleńką   figurkę   Jima   Hendersona,   machającego 
rękami na swoje owieczki. Chyba zachęcał je do dalszej walki.

Za moimi plecami pikap nagle zacharczał, budząc się do życia.

-

No i proszę - zachichotał Chick. Wynurzył się spod deski i 

chuchnął na czubki swoich palców, zanim nałożył rękawiczki. - Tak 
- stwierdził zadowolony. - Nadal mam czucie w rękach.

-

Chwileczkę   -   powiedziałam.   -   Chcesz,   żebym   ich   stąd 

wywiozła?

-

Na tym opiera się mój pomysł - odparł Chick.

-

Ale   tu   nie   ma   drogi!   -   wybuchłam.   -   Powtarzałeś   mi   do 

znudzenia, że tu nie ma żadnej drogi.

-

Cóż - powiedział, gładząc się po brodzie. - Masz rację. Drogi 

to właściwie nie ma.

-

No to jak... - uświadomiłam  sobie, że Seth i Krantz  przy-

słuchują   się   naszej   rozmowie.   Złapałam   Chicka   pod   ramię,   od-

131

background image

ciągnęłam od pikapu i dokończyłam ciszej: - Jak mam zawieźć ich 
do miasta, skoro nie ma drogi?

W   tym   momencie   w   stodole   nastąpił   wybuch.   Pewnie   eks-

plodował zapas amunicji, o którym wspominał Chick. Spadł na nas 
deszcz drobnych odłamków metalu i drewna.

Chick zaklął szpetnie i rzucił się do pikapu. Podniósł doktora 

Krantza, stawiając na zdrowej nodze.

-

Szybciej!   -   ryknął   do   mnie.   Pociągnął   Krantza   dookoła 

ciężarówki i zaczął go wpychać na miejsce dla pasażera. - Musisz 
ich stąd wyciągnąć, zanim rozpęta się piekło.

-

Zanim?  -  To  przekraczało  moje możliwości  pojmowania. - 

Popraw mnie, jeśli się mylę, ale moim zdaniem, to już się rozpętało.

-

Co?!   -   wrzasnął   Chick,   podczas   gdy   niebo   zabarwiło   się 

jaskrawymi barwami czerwieni i pomarańczy.

-

Piekło! - odwrzasnęłam. - Chyba już tam jesteśmy!

-

Eee, to jeszcze nic. - Chick zatrzasnął drzwi od strony pa-

sażera, a potem sprawdził, czy Rob jest bezpieczny z tyłu. - Dzie-
ciaku! - krzyknął do Setha. - Właź tu i pilnuj, żeby za bardzo się nie 
ślizgał. I osłaniaj go przed gównem, które lata w powietrzu.

Seth zastosował się do polecenia, nie zadając zbędnych pytań. 

Wdrapał się na tył pikapu i klęknął obok Roba... rzuciwszy przedtem 
niespokojne spojrzenia w stronę Chiggera.

Chick   wskazał   na   czarną   ścianę   drzew,   która   oddzielała   po-

siadłość Jima Hendersona od drogi daleko w dole.

- Po prostu jedź w dół - poinstruował mnie. - Dopóki jedziesz 

w dół, jedziesz w stronę drogi. Rozumiesz?

Skinęłam głową.

-

Ale śnieg... - jęknęłam żałośnie.

132

background image

-

Zgadza się - powiedział Chick. -  To  będzie bardziej slalom 

niż jazda. Pamiętaj, jak będziesz miała kłopoty, wciskaj hamulec. I 
staraj się nie rąbnąć w nic z przodu.

-

Dzięki za radę - mruknęłam z goryczą. - Chwila może nie jest 

odpowiednia, żeby o tym mówić, ale wiesz, ja nawet nie mam prawa 
jazdy.

-

Jego noga nie może czekać - powiedział Chick. - Wilkins też 

potrzebuje   pomocy.   -   Zauważywszy   moją   minę   pełną   rozpaczy, 
poklepał mnie po ramieniu i dodał: - Będzie dobrze. A teraz w drogę.

Podniósł mnie i posadził za kierownicą obok jęczącego z bólu 

Krantza.

-

Jak pan się miewa, doktorze? - spytałam. Krantz spojrzał na 

mnie, jakby miał zwymiotować.

-

Czuję się świetnie - powiedział.

Chick stuknął w zamknięte okno. Z wysiłkiem opuściłam szybę.

-

Jeszcze   jedno.   -   Sięgnął   pod   skórzaną   kurtkę   i   wyciągnął 

krótki czarny przedmiot. Zajęło mi chwilę, zanim zrozumiałam, co to 
jest. O mało nie zwymiotowałam.

-

Nie! - zawołałam, wyciągając obie ręce, jakbym  chciała go 

odepchnąć. - Zabierz to.

Chick wsunął  rękę  przez  okno i położył  przedmiot  na moich 

kolanach.

- Jeśli ktoś podejdzie do ciebie albo do ciężarówki, strzelaj - 

powiedział. Nie na tyle głośno, żeby Krantz mógł go usłyszeć, ale na 
tyle   głośno,   żeby   jego   słowa   dotarły   do   mnie,   mimo   hałasu 
wywołanego strzelaniną - Rozumiesz?

Patrzyłam   na   broń   i   czułam,   jak   żołądek   podchodzi   mi   do 

gardła.  To  prawda,   strzelałam   do   kobiety   w   chustce.   Ale   wtedy 
działałam pod wpływem impulsu.

133

background image

- Jeśli myślisz, że Henderson to jedyny wariat w tych lasach - 

powiedział Chick - to się mylisz. Ma mnóstwo kumpli. Po prostu 
jedź, a wszystko będzie dobrze. I strzelaj tylko, gdy trzeba.

Skinęłam głową. Nie śmiałam spojrzeć na doktora Krantza.

- Pamiętaj   -   rzucił   Chick   przez   okienko   przy   kierowcy. 

-Naciskaj pedały.

- Jasne - powiedziałam, nadal czując mdłości.
Chick   klepnął   zardzewiałą   maskę,   strzepując   półmetrową 

warstwę śniegu.

- No, jazda - rzucił.
Podniosłam szybę i obejrzawszy się i krzyknęłam do Setha:

- Gotowy?
Seth   pokiwał   głową.   Obok   niego   siedział   Chigger,   uszczęś-

liwiony szykującą się przejażdżką.

Zerknęłam na doktora Krantza. Nie wyglądał dobrze. Siedział w 

bardzo niewygodnej pozycji, z ranną nogą wyciągniętą pod dziwnym 
kątem. Szkła jego okularów kompletnie zaparowały,  a twarz była 
biała,   jak   śnieg   na   zewnątrz.   Zachował   jednak   przytomność,   co, 
sądzę, liczyło się najbardziej.

-

Gotowy? - zapytałam. 

Przytaknął, cały spięty.

-

Ruszaj - wycharczał. Postawiłam 

stopę na pedale gazu...

134

background image

iedy byłam  mała, Ruth zaprosiła mnie na przyjęcie urodzi-

nowe w Zoom Floom. Był  to zjazd wodny,  czynny jedynie 

latem. Znajdował się na tym samym zboczu co ośrodek narciarski 
Paoli Peaks. Kładłeś się na gumowym  materacu, a ktoś z obsługi 
popychał cię i zjeżdżałeś na dół.

K

Pędziło   się   strasznie   prędko,   a   kiedy   otwierało   się   usta   do 

krzyku, woda wpadała do ust. Na zakrętach miało się wrażenie, że 
nie   wyjdzie   się   z   tego   żywym;   w   dodatku   materac   zwykle 
wyślizgiwał się spod ciała i spadało się w samym kostiumie. Z każdą 
sekundą człowiek nabierał pewności, że się utopi albo przynajmniej 
rozbije   głowę,   aż   w   końcu   wpadał   do   głębokiego   na   pół   metra 
basenu, z którego wypływał, krztusząc się i prychając, aby chwilę 
później oberwać materacem po głowie.

Potem   łapało  się  materac   i  gnało   po  schodach   na  górę.   Dla-

czego? Bo to było dziko podniecające.

Jazda   w   dół   zalesionym   zboczem   w   okolicach   obozu   Jima 

Hendersona była znacznie mniej zabawna.

Jeśli zdołam przeżyć, nigdy,  przenigdy nie będę miała ochoty 

tego powtarzać.

Sunęliśmy   prosto   na   gęstą   zaporę   sosen   otaczających   obóz 

Prawdziwych Amerykanów. Bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że 
Chick miał rację co do jednego: ziemia w tej okolicy była nietknięta 
pługiem.  Drogę   -  w  każdym   razie coś,  co  uchodziło za drogę   w 
oczach Prawdziwych Amerykanów - znalazłam bez trudu. Była to 
raczej ścieżka między sosnami.

Na   tej   tak   zwanej   drodze   leżała   gruba   warstwa   śniegu,   pod 

którym zapewne była piękna lodowa pokrywa. Ciężarówka kołysała 
się na boki, a gałęzie sosen tłukły w dach, zmuszając siedzących z 

135

background image

tyłu Setha i Chiggera do kulenia się na podłodze. Musiałam wytężać 
wszystkie   siły,   żeby   utrzymać   kierownicę.   Gdyby   przednie   koła 
wpadły w poślizg, wpakowalibyśmy się do głębokiego wąwozu po 
lewej.   Latem   wąwóz   ten   był   pewnie   czarującym   zakątkiem   dla 
wędkarzy i pływaków, ale teraz, kiedy tłukłam się jego skrajem, bez 
cienia barierki  między nim a nami, wydawał  mi się prawdziwym 
przedpieklem.

Światła miałam włączone, ale to tylko pogarszało sytuację, bo 

wyraźnie widziałam każde grożące nam niebezpieczeństwo. Pewnie 
lepiej   bym   się   czuła   z   zamkniętymi   oczami,   a   skutek   szarpania 
kierownicą i naciskania pedałów, zgodnie z radą

 

Chicka, byłby taki 

sam.

Sytuacji nie ułatwiał fakt, że dzikie podrygi  wyrwały doktora 

Krantza   ze   stanu   częściowej   utraty   przytomności.   Trzymał   się 
kurczowo   deski   rozdzielczej,   bo   w   kabinie   nie   było   pasów 
bezpieczeństwa   -   bezpieczeństwo   pasażerów   nie   miało   widocznie 
priorytetu u Prawdziwych Amerykanów. Rzucało nim po kabinie, a 
ja nie mogłam nic na to poradzić... jak nie mogłam pomóc Robowi i 
Sethowi, którzy siedzieli z tyłu.

Krantz nie okazał się specjalnie pomocny. Łapał się za nogę i 

wciągał   powietrze   przez   zaciśnięte   zęby   za   każdym   razem,   gdy 
przejeżdżaliśmy   po   jakimś   większym   kamieniu   ukrytym   pod 
śniegiem.   Wiem,   że   go   bolało,   ale   cóż,   prowadziłam   samochód. 
Zerkałam raz po raz, by sprawdzić, czy opaska jest nadal na miejscu. 
Musiałam, bo przecież nie pozwolił mi jej zabezpieczyć.

Kiedy właśnie patrzyłam na nogę doktora Krantza, usłyszałam, 

jak   wyjątkowo   gwałtownie   wciąga   powietrze,   choć   wcale   nie 
najechaliśmy na kamień. Spojrzałam przez szybę, ale nie rzuciło mi 
się   w   oczy   nic   bardziej   przerażającego   niż   dotychczas.   Tylko 

136

background image

zdradliwe   stromizny   i   majaczące   pnie   drzew.   Dopiero   gdy   ktoś 
zapukał w tylną szybę, odwróciłam głowę.

Blady jak ściana Seth wskazywał ręką za siebie.
- Mamy towarzystwo! - krzyknął.

Zerknęłam   w   lusterko   wsteczne   i...   uświadomiłam   sobie,   że 

wbrew   podstawowym   zasadom   nie   dopasowałam   lusterek,   zanim 
postawiłam stopę na gazie. Nie mogłam nic w nich zobaczyć,  bo 
były przystosowane dla osoby znacznie wyższej ode mnie.

Złapałam za lusterko i próbowałam je dopasować do poziomu 

moich oczu, cały czas manewrując po trzymetrowej zapadlinie drogi.

Wreszcie   zobaczyłam,   co   jest   za   nami.   Dwaj   Prawdziwi 

Amerykanie w samochodzie z napędem na cztery koła. Zbliżali się 
do nas, a ja nawet nie zauważyłam świateł, więc nie mogli nas ścigać 
zbyt długo.

Zrobiłam   jedyną   rzecz,   jaką   mogłam   zrobić   w   tej   sytuacji. 

Wcisnęłam gaz do dechy.

Doktor Krantz nie docenił tej strategii.

- Na   Boga,   Jessico   -   odezwał   się   po   raz   pierwszy,   odkąd 

wpakowano go do kabiny. - Zabijesz nas wszystkich.

- A jak pan myśli - odparłam, nie odrywając oczu od drogi - co 

z nami zrobią ci faceci, gdy nas dorwą?

-

Jest inny sposób - oznajmił Krantz. - Daj mi rewolwer.

-

Nie ma mowy.

-

Jessico. - W głosie Krantza brzmiała desperacja. - Nie mamy 

innego wyjścia.

-

Nie będzie pan zaczynał strzelaniny, kiedy mój chłopak i Seth 

siedzą z tyłu bez żadnej osłony - odparłam.

Krantz potrząsnął głową.

137

background image

- Jessico, zapewniam cię, że jestem znakomitym strzelcem.

- Ale założę się, że tamci nie są. Jeśli zaczną celować w pana, 

to mogą trafić mnie albo Setha czy Roba. Więc niech pan o tym 
zapomni.

Doktor Krantz chyba nie zapomniał. Na szczęście, ostatni wybój 

wywołał   u   niego   paroksyzm   bólu,   więc   na   razie   nie   miał   czasu 
myśleć o broni.

Nie przeszkodziło mu to jednak dostrzec tego, co i ja wkrótce 

zobaczyłam. Kawał drogi przed nami zwyczajnie zniknął.

Zniknął, jakby go tam nigdy nie było. Zajęło mi chwilę, nim 

zrozumiałam, że musiał tam być drewniany mostek, ale spróchniałe 
drewno zawaliło się pod ciężarem śniegu. Teraz ziała w tym miejscu 
dwumetrowa dziura... dzieląca nas od pomocy lekarskiej dla Roba i 
doktora Krantza. I od wolności.

- Zwolnij!   -   wrzasnął   Krantz.   Gdyby   jego   noga   nie   była 

paskudnie zraniona, próbowałby nią wcisnąć hamulce. - Jessico, nie 
widzisz?

Widziałam doskonale. To, co widziałam, stanowiło naszą jedyną 

szansę, aby wyrwać się tym z tyłu.

Dlatego właśnie docisnęłam na pedał gazu.

-

Trzymajcie się! - wrzasnęłam do Setha. 

Przepaść zbliżała się w szalonym tempie.

-

Jessico! - ryknął Krantz. - Jesteś szalona...

Koła pikapu oderwały się od ziemi i pofrunęliśmy. Naprawdę. 

Jak we śnie. Znacie te sny, w których wydaje wam się, że umiecie 
latać?   A  kiedy unosicie  się  w powietrzu,  panuje  całkowita cisza, 
słychać tylko bicie waszego serca. Boicie się nawet oddychać, bo 
jeśli to zrobicie, to możecie spaść znowu na ziemię, a nie chcecie, 

138

background image

żeby tak się stało. Doświadczacie cudu, cudu latania, i chcecie, żeby 
to trwało w nieskończoność...

Spadliśmy po drugiej stronie rozpadliny... i jechaliśmy dalej, i to 

z   większą   prędkością   niż   dotąd.   Wóz   wydał   żałosny   piskliwy 
dźwięk, ale jechał.

- O, mój Boże  

-  

jęknął doktor Krantz. - O mój Boże, o mój 

Boże, o mój Boże, o mój Boże, o mój Boże...

Zrozumiałam,   że   mu   odbiło.   Odważyłam   się   spojrzeć   przez 

ramię,  podczas  gdy  ciężarówka   łomotała,  zjeżdżając   z  nasypu   po 
drugiej stronie wąwozu, który przeskoczyliśmy.

- Z tyłu wszystko w porządku? - wrzasnęłam. Odetchnęłam z 

ulgą, widząc bladą twarz Setha i roześmianą mordę Chiggera obok.

- Zgubiliśmy ich! - ryknął Seth triumfalnie. - Patrz!

Popatrzyłam. Seth miał rację. Samochód z napędem na cztery 

koła   próbował   tego   samego   skoku   co   my,   ale   nie   zdołał   nabrać 
odpowiedniej   prędkości.   Leżał   teraz   z   pogiętą   maską   na   dnie 
strumyka,   a   dwaj   mężczyźni   wewnątrz   miotali   się,   starając   się 
wydostać.

Ogarnęło mnie niesamowite uczucie. Zaczęłam krzyczeć „Juhu!" 

jak kowboj. Nie zdjęłam stopy z pedału, ale tylko to mnie trzymało 
za   kierownicą.   Bo   chciałam   wyskoczyć   i   wszystkich   wycałować. 
Nawet doktora Krantza. Nawet Chiggera.

Mknęliśmy wśród drzew, wypadając w końcu na szosę. Tak po 

prostu. Pojeździe w ciemnym lesie światło księżyca niemal oślepiało 
i jednocześnie olśniewało, jak coś niebywale pięknego. Nawet, kiedy 
wcisnęłam   hamulec,   samochód   ślizgał   się   po   oblodzonej   szosie, 
uśmiechałam się ze szczęścia. Udało nam się! Naprawdę nam się 
udało!

139

background image

Pikap   wreszcie   się   zatrzymał.   Zaryzykowałam   rzut   oka   na 

wzgórze   za   naszymi   plecami.   Nie   można   było,   patrząc   na   nie, 
domyślić   się,   że   kryje   gromadę   szurniętych   surwiwalistów.   Wy-
glądało jak ładne zalesione wzgórze.

Jeśli   pominąć   słup   dymu   bijący   z   jego   szczytu   w   niebo. 

Przypominało to wulkan tuż przed wybuchem.

Rozejrzałam   się.   Byliśmy   diabli   wiedzą   gdzie.   W   zasięgu 

wzroku   nie   było   ani   farmy,   ani   nawet   przyczepy   kempingowej. 
Żadnego miejsca, skąd można by zadzwonić.

Przypomniałam sobie, że doktor Krantz wspominał o komórce.

Spojrzałam   na   niego.   Znów   stracił   przytomność.   Chyba 

przyspieszenie na ostatnim odcinku go wykończyło. Pochyliłam się i 
zaczęłam obmacywać jego kurtkę. Komórkę znalazłam w kieszeni 
zawierającej   także   paczkę   cukierków   owocowych   i   zużyte 
chusteczki higieniczne. Otworzyłam tylne okno i podałam cukierki i 
komórkę Sethowi.

- Zadzwoń do rodziców - poleciłam - i powiedz im, że żyjesz i 

mogą cię odebrać za pięć minut ze szpitala County Medical. Potem 
zadzwoń   na   policję   i   powiedz,   co   się   dzieje   w   obozie   Jima 
Hendersona.   Jeśli   poślą   tam   straż   pożarną,   muszą   zabrać   pług 
śnieżny. - Przypomniałam sobie o zerwanym mostku. -I drużynę do 
naprawy drogi.

Seth wpakował  sobie cukierek  do ust, a  potem  zabrał  się do 

telefonowania.

Odwróciłam   się   i   chwyciłam   za   kierownicę.   Byłam   z   siebie 

dumna. Naprawdę dumna. Udało nam się uciec.

Jadąc do szpitala, chyba ze dwadzieścia razy złamałam kodeks 

drogowy. Przekroczyłam limit prędkości, trzy razy przejechałam na 
czerwonym świetle, skręciłam wbrew zakazowi w lewo i pojechałam 

140

background image

pod prąd.  To  i tak nie miało znaczenia. Ulice były prawie puste. 
Tylko koło Chocolate Moose kręciło się sporo uczniów ze szkoły 
Ernesta Pyle'a. Było po jedenastej, więc Moose już zamknięto, ale 
dzieciaki   siedziały   w   samochodach,   uprawiając   necking. 
Przejeżdżając obok nich, nacisnęłam klakson, tak dla zabawy. Kilka 
głów   podskoczyło   do   góry.   Wrzasnęłam   „Ju-hu!",   a   parę 
zirytowanych   głosów   odpowiedziało:  „Wsiok!"   Pewnie  z   powodu 
ciężarówki. A może z powodu okrzyku. Możliwe też, że z powodu 
Chiggera.

Do  szpitala  prowadziły dwa  wjazdy:  jeden  dla  ambulansów i 

drugi dla wszystkich pozostałych.

Wybrałam,   oczywiście,   ten   dla   ambulansów.   Pomyślałam,   że 

gdy zatrzymam  się tuż przy drzwiach, cały personel, słysząc pisk 
hamulców, wyskoczy na zewnątrz.

Stało się inaczej, pewnie dlatego, że większość ambulansów nie 

podjeżdża do wejścia z piskiem opon. Poza tym, choć drogę ubito i 
posypano solą, nadal była oblodzona. Zamiast więc stanąć tuż przy 
drzwiach, wjechałam do środka.

Ale   cały   personel   wybiegł   do   holu,   dokładnie   tak,   jak   sobie 

wyobrażałam.

Na szczęście, drzwi były ze szkła, więc moim pasażerom nie 

stała się żadna krzywda. Kiedy przednie koła dosięgły podłogi po 
drugiej stronie i przestały się ślizgać, hamulce zadziałały. Sethowi i 
Robowi nic się nie stało, a doktor Krantz i tak był nieprzytomny, 
więc  pewnie wcale  nie poczuł bólu, gdy wyrżnął  głową  w deskę 
rozdzielczą.

Ludzie   przed   izbą   przyjęć   okazali   zadziwiająco   mało   zrozu-

mienia.

141

background image

-   Czyś   ty  zwariowała?!   -   wrzasnęła   pielęgniarka   w   zielonym 

kitlu.

To  wyprowadziło  mnie   z  równowagi.  Przecież  jedyne,   co  się 

stało, to to, że na podłogę spadło trochę potłuczonego szkła. Nikogo 
nie przejechałam, prawda?

- Na tyle wozu - burknęłam - jest chłopak z raną głowy, a facet 

obok mnie może stracić nogę. Przynieście nosze i odczepcie się ode 
mnie.

Odczepili się. W ciągu paru sekund wyciągnęli doktora Krantza 

z szoferki, a potem pomogli mi cofnąć pikap, tak żeby pielęgniarze 
mogli wejść do środka i zabrać Roba. Seth wygrzebał się z auta bez 
pomocy, ale Chigger nie ucieszył się na widok swoich wybawicieli. 
Warczał   i   kłapał   zębami,   dopóki   nie   kazałam   mu   się   uspokoić. 
Wtedy, nie tracąc nadziei na tłuczone ziemniaki, skoczył na ziemię i 
ruszył za mną za noszami, na których leżał Rob.

- Czy   nic   mu   nie   będzie?   -   pytałam   ludzi,   którzy   się   nim 

zajmowali.   Nie   zwracali   na   mnie   uwagi.   Byli   zbyt   zajęci   wy-
krzykiwaniem danych dotyczących jego stanu i zapisywaniem ich na 
karcie.   Największe   zdumienie   przeżyłam,   kiedy   go   odkryto   i 
zobaczyłam, czym jest ta płachta, w którą go zawinięto.

Była   to   flaga   Nie  depcz   mnie  z   sali   zebrań   Prawdziwych 

Amerykanów.

Ta z wielką dziurą, którą wypaliłam, strzelając z karabinu.
Stałam, gapiąc się na nią, kiedy usłyszałam, że ktoś woła mnie 

po   imieniu.   Obejrzałam   się   i   zobaczyłam,   że   doktor   Krantz   na 
sąsiednich   noszach   odzyskał   przytomność.   Przywoływał   mnie 
gestem. Wcisnęłam się między lekarzy i pielęgniarki, którzy krążyli 
wokół niego.

-

Jessico - szepnął. - Czy nic ci nie jest?

142

background image

-

Czuję się świetnie - odparłam.

-

A pan Wilkins?

-

Nie wiem. Ale myślę, że wyjdzie z tego.

-

A Seth?

- W porządku - zapewniłam. - Naprawdę nie musi się pan o nas 

martwić. Proszę się teraz zająć sobą, dobrze?

Ale Krantz miał mi do powiedzenia coś ważnego. Chwycił mnie 

za kurtkę i przyciągnął bliżej.

- Jessico - wycharczał tuż koło mojego ucha. Domyślałam się, 
co chce powiedzieć, więc spróbowałam go

uprzedzić.

- Niech   pan   sobie   nie   zawraca   głowy   podziękowaniami. 

Naprawdę wszystko w porządku. Zrobiłabym to samo dla każdego. 
Cieszę się, że mogłam pomóc.

Krantz nadal mnie nie puszczał. A nawet mocniej zacisnął ręce 

na mojej kurtce.

- Jessico - wysapał ponownie.

Schyliłam się niżej, bo wydawało się, że z trudem wydobywa 

głos.

- Tak, doktorze Krantz?
- Jesteś - wycharczał - najgorszym kierowcą, jakiego w życiu 

spotkałem.

143

background image

nie od tego, że wjechałam do środka pikapem.

Przyjęto czterdziestu ośmiu nowych pacjentów, siedmiu w stanie 

krytycznym. Na szczęście, żadna z osób tej kategorii nie zaliczała się 
do   moich   przyjaciół.  Tej  nocy   głównymi   poszkodowanymi   byli 
Prawdziwi   Amerykanie.   Kiedy   siedziałam   w   poczekalni   -   nie 
mogłam wejść do Roba, bo nie należałam do rodziny - widziałam 
każdego wwożonego pacjenta.

To nie nastąpiło od razu, bo straży pożarnej, karetkom i policji 

dotarcie do obozu Jima Hendersona zajęło trochę czasu. Już choćby 
moje wyjaśnienia,  jak tam dotrzeć,  zajęły trochę czasu. Zanim  w 
kierunku   obozu   Prawdziwych   Amerykanów   ruszył   pierwszy   wóz 
policyjny, przesłuchiwano mnie jakieś czterdzieści minut.

Wcale nie jestem pewna, czy mi uwierzyli. To mógł być jeden z 

powodów,   dla   których   nie   pognali   tam   na   łeb   na   szyję.   Oddział 
paramilitarnej   milicji   zaatakowany   przez   bandę   motocyklistów   i 
kierowców   ciężarówek?   Szczęśliwie   doktor   Krantz   odzyskał 
przytomność i mógł potwierdzić wszystko, co powiedziałam. Krantz 
ma chyba dużą siłę perswazji, bo szeryf, wychodząc z sali, w której 
go umieszczono, miał bardzo ponurą minę.

Przez chwilę jedynymi osobami w poczekalni byliśmy ja i Seth. 

No i Chigger. Pracownicy szpitala nie byli zachwyceni obecnością 
psa, ale kiedy im wyjaśniłam, że Chiggera nie można zostawić w 
ciężarówce, bo tam by zamarzł, spuścili z tonu. Dałam  psu kilka 
paczek  krakersów   z  automatu.  Pożarł  je  łapczywiej  ułożył   się  na 

144

W szpitalu działo się tej nocy mnóstwo rzeczy. I to niezależ-

background image

dwóch   plastikowych   krzesłach   i   zasnął,   zmęczony   długą   jazdą   i 
szczekaniem.

Spotkanie   Setha   z   rodzicami,   które   nastąpiło   jakieś   dziesięć 

minut   po   naszym   przybyciu,   było   bardzo   wzruszające.   Państwo 
Blumenthal płakali ze szczęścia, widząc syna żywego i w jednym 
kawałku. Objęli mnie czule, choć zapewniałam ich, że moja rola w 
uwolnieniu Setha z łap paramilitarnej bandy była niewielka.

Gdy Seth wyjaśniał rodzicom, kim są Prawdziwi Amerykanie i 

pokazał   im   znak   na   dłoni,   natychmiast   zaprowadzili   chłopca   do 
gabinetu, gdzie zajęto się oparzeniem.

Zostałam w poczekalni tylko z Chiggerem.

W końcu pojawili się moi rodzice wraz z Douglasem, Mikiem i 

Claire (ci dwoje są połączeni na poziomie kości biodrowej) i odbyło 
się wzruszające spotkanie rodzinne. W każdym razie mama płakała. 
Właściwie tylko  ona. Płakała, bo okazało się, że ciotka Rose nie 
miała racji. Przez cały czas, kiedy mnie nie było, wygadywała na 
prawo i lewo, że pewnie uciekłam do Vegas, żeby się utrzymywać z 
hazardu.   Widziała   w   telewizji   program   Opry   o   młodocianych 
hazardzistach.

Ciotka   Rose,   oświadczył   tata,   wyjedzie   następnego   dnia 

pierwszym porannym autobusem, bez względu na to, czy miała taki 
zamiar, czy nie.

Wkrótce później przybyła pani Wilkins. Zadzwoniłam do niej, 

gdy tylko zawiadomiłam rodziców. Pozwolono jej wejść na oddział, 
gdzie   leżał   Rob,   więc   nie   mieliśmy   okazji   z   nią   porozmawiać. 
Wyszła tylko raz, żeby mi powiedzieć, że według lekarzy z Robem 
będzie wszystko w porządku. Miał wstrząs mózgu, ale nie będzie 
musiał  zostać   w  szpitalu  dłużej   niż   dzień  czy  dwa,  jeśli  do  rana 
odzyska przytomność. Tata powiedział pani Wilkins, żeby się nie 

145

background image

martwiła swoimi zmianami w restauracji podczas rekonwalescencji 
Roba.

O jedno nie zapytał - żaden z członków mojej rodziny tego nie 

zrobił - a mianowicie, jak to się stało, że Rob i ja zajęliśmy się 
ratowaniem   Setha   Blumenthala   i   walką   z   Prawdziwymi 
Amerykanami. Mike i Claire oraz Douglas już wiedzieli, ale moim 
rodzicom,   po   prostu   nie   przyszło   do   głowy,   żeby   spytać.   Dzięki 
Bogu.

Wszystko, czego chcieli się dowiedzieć, to czy dobrze się czuję i 

czy zaraz wrócę do domu.

Powiedziałam, że nic mi  nie jest. Ale nie mogłam  jechać do 

domu. Nie, dopóki - jak im oświadczyłam - nie usłyszę, że doktor 
Krantz pomyślnie przebył operację.

Jeśli nawet uznali to za dziwne, nie okazali tego. Pokiwali tylko 

głowami  i  poszli  po kawę  z automatu koło kafeterii,  która  o tak 
późnej   porze   była,   niestety,   zamknięta.   Zgłodniałam   -   od   pory 
lunchu nie miałam nic w ustach - więc pobuszowaliśmy trochę po 
automatach  ze słodyczami.  Zjadłam  przyzwoitą kolację złożoną z 
szarlotki   i   chipsów,   w   zjedzeniu,   których   pomógł   mi   Chigger. 
Chigger zachowywał się czarująco, obwąchując starannie każdego w 
poszukiwaniu   ukrytej   żywności,   ale   rodzina   nie   przyjęła   go   z 
entuzjazmem. Mama wyglądała na zdziwioną, kiedy zapytałam, czy 
mogę   zatrzymać   psa.   Zmiękła,   gdy   powiedziałam,   że   policja 
rekwiruje zwierzęta należące do przestępców, a potem je usypia.

Poza tym nie dało się zaprzeczyć, że Chigger jest doskonałym 

psem   obronnym.   Nawet   gliniarze,   zadając   mi   pytania,   omijali   go 
szerokim łukiem.

146

background image

Jakąś   godzinę   później   w   izbie   przyjęć   pojawiły   się   pierwsze 

ofiary   bitwy  wsioków   z   Prawdziwymi   Amerykanami.   Nie   jestem 
pewna, ale chyba mniej więcej w tym momencie moi rodzice zaczęli 
podejrzewać,   że   prawdziwym   motywem,   dla   którego   upieram   się 
siedzieć w szpitalu, nie jest troska o nogę doktora Krantza. Mieli 
rację. Tak naprawdę to chciałam być obecna, kiedy przywiozą Jima 
Hendersona. Naprawdę strasznie mi na tym zależało.

Nie   dlatego,   że   miałam   mu   coś   do   powiedzenia.   Co   można 

powiedzieć komuś takiemu jak on? Nigdy do niego nie dotrze, że my 
mamy rację, a nie on. Ludzie pokroju Jima Hendersona nie są w 
stanie   zmienić   sposobu   myślenia.   Tkwią   w   swoich   kretyńskich 
przekonaniach aż po grób i nic ani nikt nie zdoła im uświadomić, że 
się mylą.

Chciałam   zobaczyć   Jima   Hendersona,   bo   pragnęłam   się 

upewnić, że go złapali. Że się nie wymknął, nie zaszył  głębiej  w 
górach albo nie uciekł do Kanady. Chciałam, żeby trafił we właściwe 
miejsce, to znaczy do więzienia.

Albo żeby umarł.  To  też nie byłoby złe rozwiązanie. Chociaż 

wolałam   to  pierwsze.   Wwiezieniu   przynajmniej   wiedziałabym,   że 
cierpi. Śmierć wydawała się za łagodną karą dla takich jak on.

Przywieziono   wielu   ludzi,   których   rozpoznałam   jako   Praw-

dziwych   Amerykanów   -   wszystkich   mężczyzn,   łącznie   z   dwoma, 
którzy   nas   ścigali   samochodem,   i   Czerwoną   Kurtką   z   raną 
postrzałową   uda   -   ale   żaden   z   nich   nie   okazał   się   Jimem   Hen-
dersonem. To było przykre, lecz nie takie znowu zaskakujące. Można 
było się spodziewać,  że zwieje. Nie ucieknie jednak daleko. Nie, 
skoro  miał  ze mną do czynienia.  W  razie potrzeby użyję  swoich 
zdolności psychicznych, żeby cały czas wiedzieć, gdzie przebywa i 

147

background image

co robi. Dzięki temu będę mogła zawiadomić władze, tak by ujęto go 
w momencie, kiedy najmniej by się tego spodziewał. Na przykład, 
we   śnie   albo   gdy   starałby   się   spłodzić   więcej   malutkich 
Prawdziwych   Amerykanów.   W   momencie,   w   którym   nie   mógłby 
sięgnąć po broń.

Kiedy tak przyglądałam  się ludziom wwożonym  na wózkach, 

szukając   Jima   Hendersona,   dostrzegłam   kolejną   znajomą   twarz. 
Wyskoczyłam z plastikowego krzesła jak z procy i podbiegłam do 
noszy.

- Chick!   -   krzyknęłam,   chwytając   go   za   ramię,   do   którego 

zdążono już przymocować kroplówkę. - Co z tobą?! Co się stało?!

Chick uśmiechnął się blado.

-

To  ty, panienko - powiedział. - Cieszę się, że ci się udało. 

Wilkins i dzieciak w porządku? Co z profesorem?

-

Wszystko dobrze - zapewniłam. - Albo będzie dobrze. A co z 

tobą? Co się stało?

-

Auu. - Chick spojrzał z irytacją na pielęgniarkę, która usi-

łowała   wepchnąć   mu   termometr   do   ust.   -   Granat   ogłuszający 
wybuchł za wcześnie. - Podniósł ręce. Aż sapnęłam ze zdumienia, 
widząc, jakie są poparzone.

-

Chick! Tak mi przykro!

-

Cóż - mruknął onieśmielony. - To moja wina. Powinienem był 

rzucić   ten   cholerny   granat.   Ale   zobaczyłem,   że   facet   ustawił 
wszystkie kobiety i dzieci przed sobą, i zgłupiałem...

-

Masz na myśli Jima Hendersona?

-

Tak. Drań użył swoich żon i dzieci jako żywej tarczy.

-

Żon? - wytrzeszczyłam na niego oczy.

148

background image

-

A pewnie - potwierdził Chick. - Taki gość jak Jim Henderson 

musi zadbać, żeby rasa wybrana przez Boga nie wyginęła, nie może 
sobie   pozwolić   na   monogamię.   Proszę   pani   -   zwrócił   się   do 
pielęgniarki z termometrem - ja nie mam gorączki. Mam poparzone 
ręce.

Pielęgniarka rzuciła nam obojgu wściekłe spojrzenie.

- Żadnych   gości   na   urazówce   -   powiedziała,   wskazując   mi 

plastikowe krzesła. - Proszę siadać. I trzymać tego psa z daleka od 
pojemników na śmiecie!

Obejrzałam   się   i   zobaczyłam,   że   Chigger   wsadził   mordę   do 

pojemnika.

-

Co z  nim?  - zapytałam  Chicka,  kiedy pielęgniarka  zaczęła 

mnie wypychać  z zakazanej strefy.  - Co z Hendersonem?  Złapali 
go?.

-

Nie   wiem,   skarbie   -   zawołał   Chick.   -   Było   okropne   za-

mieszanie, kiedy mnie stamtąd zabierali. Gliniarze,  strażacy i  nie 
wiadomo, kto jeszcze...

-

I nie wchodź tu więcej - powiedziała pielęgniarka, zamykając 

za mną drzwi.

Podeszłam do Chiggera i pociągnęłam go za nabijaną ćwiekami 

obrożę.   Udało   mi   się   oderwać   go   od   pojemnika...   jakkolwiek 
musiałam jeszcze ściągnąć mu z pyska torebkę po chipsach.

- Niegrzeczny pies - powiedziałam, głównie na użytek moich 

rodziców,   żeby   zobaczyli,   jaką   będę   wspaniałą   i   odpowiedzialną 
właścicielką czworonoga.

Wtedy usłyszałam, jak ktoś woła mnie po imieniu. Odwróciłam 

się i stanęłam przed doktorem Thompkinsem w zaplamionym krwią 
fartuchu chirurgicznym.

149

background image

- Och! - mocniej przytrzymałam Chiggera za obrożę. Zapach 

krwi przyprawiał go o szaleństwo. To mnie ostatecznie przekonało, 
że Prawdziwi Amerykanie nigdy nie karmią swoich psów.

Moi rodzice na widok sąsiada wstali i podeszli do nas.

-

Właśnie operowałem  mężczyznę rannego w nogę - zwrócił 

się   do   mnie   doktor   Thompkins   -   który   powiedział,   że   tobie 
zawdzięcza, że nie wykrwawił się na śmierć.

-

To doktor Krantz - ucieszyłam się. - Czy dobrze się czuje?

-

Tak - odparł Thompkins. - Udało mi się uratować nogę. Była 

to   jedna   z   najbardziej...   interesujących   opasek   uciskowych,   jakie 
widziałem.

-

Cóż, w szóstej klasie miałam szóstkę z pierwszej pomocy - 

odparłam skromnie.

-

Nie wątpię - powiedział doktor Thompkins. - W każdym razie 

doktor Krantz na pewno wydobrzeje. Wyjaśnił mi, jak to się stało, że 
go postrzelono.

-

Och   -   mruknęłam,   nie   wiedząc,   do   czego   zmierza   ojciec 

Tashy.  Czy chce na mnie nakrzyczeć za brak odpowiedzialności? 
Czy powiedziano mu, że to ja wpakowałam pikap w drzwi szpitala? 
Nie byłam pewna.

Doktor Thompkins uczynił rzecz zdumiewającą. Podał mi rękę i 

powiedział:

- Chcę ci podziękować, Jessico. Za to, co zrobiłaś, żeby oddać 

morderców mojego syna w ręce sprawiedliwości.

Byłam wstrząśnięta. Czy to właśnie zrobiłam? Pewnie tak, coś w 

tym rodzaju. Tym bardziej szkoda, że nie zdołałam złapać człowieka, 
na którym ciążyła największa odpowiedzialność...

- Nie   ma   sprawy,   doktorze   Thompkins   -   powiedziałam, 

ściskając dłoń ojca Nate'a.

150

background image

Pod rozwalone przeze mnie drzwi szpitala podjechał z wyciem 

kolejny   ambulans.   Sanitariusze   wysunęli   na   zewnątrz   wózek   z 
ciężko   rannym   mężczyzną.   Mężczyzna   ten   przytrzymywał   ręką 
własne   wnętrzności,   był   jednak   przytomny.   Był   przytomny   i 
rozglądał się dookoła dzikimi niebieskimi oczami.

- Doktorze   Thompkins   -   zawołał   jeden   z   sanitariuszy. 

-Niedobrze z nim. Ciśnienie sto na sześćdziesiąt, puls...

Jim Henderson. Na tych noszach, z flakami na wierzchu, leżał 

Jim Henderson.

Więc dopadli go. Dopadli go mimo wszystko.
- Zabieramy go na górę, na salę operacyjną - powiedział doktor 

Thompkins, rzuciwszy okiem na kartę, którą mu podali sanitariusze. 
- Natychmiast.

Dwie pielęgniarki  przejęły nosze i zaczęły je pchać w stronę 

windy. Doktor Thompkins ruszył za nimi, ja za doktorem, a Chigger 
ruszył za mną.

- Doktorze   Thompkins   -   zawołałam,   kiedy   pielęgniarki 

zatrzymały nosze przed drzwiami windy.

Jim Henderson odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć. Wiem, 

że   mnie   rozpoznał,   bo   ujrzałam   strach...   tak,   strach...   w   jego 
błękitnych oczach.

- Proszę   zabrać   psa   -   powiedziała   jedna   z   pielęgniarek. 

-Zainfekuje pacjenta.

Drzwi windy rozsunęły się.

-

Jessico - powiedział doktor Thompkins - później dokończymy 

rozmowę. Teraz muszę zoperować tego człowieka.

-

Słyszy   pan,   panie   Henderson?   -   zapytałam   mężczyznę   na 

noszach. - Doktor Thompkins będzie pana operował. Czy pan wie, 
panie Henderson, kim jest doktor Thompkins?

151

background image

Henderson   nie   mógł   udzielić   odpowiedzi,   bo   miał   na   twarzy 

maskę tlenową.  To  mi nie przeszkadzało. Odpowiedź nie była mi 
potrzebna.

- Doktor   Thompkins   -   ciągnęłam   -   jest   ojcem   tego   chłopca, 

którego ciało porzucił pan na polu kukurydzy.

Doktor Thompkins spojrzał z przerażeniem na swojego pacjenta 

i mimowolnie cofnął się o krok.

- Tak - zwróciłam się do niego. - To jest człowiek, który zabił 

pańskiego syna. Albo kazał to zrobić komuś innemu.

Doktor Thompkins patrzył ze zgrozą na Jima Hendersona, który, 

trzeba   przyznać,   wyglądał   z   wywalonymi   wnętrznościami   dość 
żałośnie.

- Nie   mogę   operować   tego   człowieka   -   powiedział,   nie   od-

rywając wzroku od pacjenta na noszach.

Jedna z pielęgniarek wślizgnęła się do windy i podniosła słu-

chawkę telefonu.

-

Czy mam się skontaktować z doktorem Lewinem?

-

Nie mówiąc już o tym - ciągnęłam - że to ten sam człowiek, 

który   porwał   Setha   Blumenthala,   spalił   synagogę   i   poprzewracał 
nagrobki na żydowskim cmentarzu.

Pielęgniarka zawahała się. Doktor Thompkins wciąż przyglądał 

się Jimowi Hendersonowi. Na jego twarzy malowało się obrzydzenie 
i jednocześnie niedowierzanie.

-

A doktor Takahashi? - zasugerowała druga pielęgniarka. -Czy 

on nie ma dzisiaj nocnej zmiany?

-

Hmm   -   mruknęłam.   -   Pan   Henderson   za   imigrantami   też 

raczej nie przepada. Mam rację, panie Henderson? - Schyliłam się, 
tak że moja twarz znalazła się tuż nad jego twarzą. -Boże, jakie to 
musi być dla pana przygnębiające. Skończy się na tym, że będzie 

152

background image

pana   operował   czarny   albo   Żyd,   albo   imigrant.   Lepiej,   żeby   te 
wszystkie rzeczy, jakie pan o nich opowiadał, okazały się bzdurą. 
Cóż, no to do widzenia.

Pielęgniarki wtoczyły wózek z rannym do windy. Gdy drzwi się 

zamykały,   Jim   Henderson   patrzył   na   mnie   szeroko   otwartymi 
oczami. Nie mogę mieć pewności, ale podejrzewam, że poddawał 
rewaluacji swój system wartości.

im   Henderson   nie   umarł.  W   każdym   razie   nie   na   stole   ope-
racyjnym.

J

W   końcu   operowali   go   doktorzy   Lewin   i   Takahashi.   Doktor 

Thompkins   wymówił   się.   Co   było   szlachetne   z   jego   strony.  To 
znaczy, gdybym była na jego miejscu... sama nie wiem. Myślę, że 
poszłabym na całość i pozwoliła, aby w najważniejszym momencie 
omsknął mi się skalpel.

Jim   Henderson   przeżył   operację.   Zawdzięczał   życie   ludziom 

pochodzącym   z   grup   etnicznych   i   religijnych,   których   kazał 
nienawidzić   swoim   zwolennikom.   Ciekawiło   mnie,   jak   się   z   tym 
czuje,   ale   nie   na   tyle,   żeby   go   o   to   zapytać.   Miałam   znacznie 
ważniejsze rzeczy na głowie.

Przede wszystkim Rob.
Rob   odzyskał   przytomność   dopiero   następnego   dnia.   Akurat 

siedziałam obok niego.

Poszłam   do   domu   zaraz   po   tym   incydencie   z   Hendersonem; 

właściwie to przyleźli szpitalni ochroniarze i wywalili mnie. Jak się 
bliżej   zastanowić,   to   takie   potraktowanie   bohatera   wydaje   się 
okropne.   Jedna   z   pielęgniarek   eskortujących   Jima   Hendersona   na 
salę operacyjną zakapowała mnie, bo groziłam pacjentowi.

153

background image

Faktycznie groziłam. Ale przecież w pełni sobie na to zasłużył.

Tak czy owak, wróciłam do domu z rodzicami, braćmi i Claire i 

dzięki temu mogłam  się parę godzin przespać. Wzięłam prysznic, 
przebrałam się, zjadłam coś, zabrałam Chiggera na spacer, w tym 
kawałek z rodzicami. Nie byli zachwyceni perspektywą trzymania 
pod własnym dachem psa szkolonego do atakowania ludzi, ale kiedy 
im wyjaśniłam, że gliniarze by go uśpili, a Prawdziwi Amerykanie 
nie zajmowali  się nim  jak należy,  wyrazili  zgodę.  To,  że Chigger 
zeżarł antyczny dywanik, też im się nie spodobało, ale po trzech czy 
czterech   miseczkach   Dog   Chow   miał   dosyć,   więc   nie   widzę 
problemu. Był po prostu głodny.

Następnego   dnia   siedziałam   w   szpitalu,   przeglądając   lokalną 

gazetę, która nie zająknęła się słowem na temat mojego udziału w 
ujęciu   niebezpiecznego   przywódcy   największej   organizacji 
paramilitarnej   w   południowej   części   stanu,   kiedy   Rob   zaczął   się 
budzić. Odłożyłam gazetę i pobiegłam po jego mamę, która także 
czekała, aż się obudzi. Wróciłyśmy biegiem do jego pokoju...

Przy drzwiach usłyszałam, że ktoś woła mnie słabym głosem z 

drugiej   strony   korytarza.   Odwróciłam   się   i   zobaczyłam   doktora 
Krantza, który leżał w salce dokładnie naprzeciwko pokoju Roba. 
Wokół łóżka zgromadziło się parę osób. Kilka rozpoznałam, w tym 
agentów specjalnych Smith i Johnsona, którzy przedtem prowadzili 
moją   sprawę.  To  znaczy,   dopóki   doktor   Krantz   ich   nie   odsunął. 
Przyjemnie   było   stwierdzić,   że   potrafili   całkowicie   zapomnieć   o 
urazach z przeszłości i nadal żyć w zgodzie.

- No,   no,   no   -   powiedziałam,   wchodząc   do   zatłoczonego 

pokoiku. - Co to jest? Narada sztabowa?

Doktor Krantz roześmiał się. Nigdy przedtem nie słyszałam, jak 

się śmieje.

154

background image

- Jessico - powiedział. - Cieszę się, że cię widzę. Jest tu parę 

osób, które powinnaś poznać.

A potem  - z  nogą  na  wyciągu,  z  kolcami  sterczącymi  z  me-

talowego  urządzenia  wokół  zabandażowanej  rany,  gdzie przedtem 
tkwił   wetknięty   przeze   mnie   kamień   -   przedstawiał   mi   kolejno 
swoich gości. Była tam jego żona (wyglądała dokładnie tak samo jak 
on, tyle że miała włosy); niewysoka starsza pani o nazwisku Pierce, 
które bardzo do niej pasowało* ze względu  na przenikliwe oczy, 
niebieskie jak bucik dla niemowlęcia, który pracowicie dziergała na 
drutach;  a także chłopak mniej  więcej  w moim  wieku, o imieniu 
Malcolm. Agentów specjalnych Smith i Johnsona już znałam.

-

Przeprowadziłaś   prawdziwą   inwazję   na   obóz   Prawdziwych 

Amerykanów, Jessico - stwierdził agent specjalny Johnson.

-

Dzięki - odparłam skromnie.

-

Jessica zawsze wprawiała nas w podziw swoją umiejętnością 

perswazji - powiedziała agentka specjalna Smith. - Ma prawdziwy 
dar zjednywania ludzi dla swojej sprawy... jakakolwiek by ta sprawa 
akurat była.

-

Nie   mogłabym   tego   dokonać   -   zapewniłam   -   bez   pomocy 

wsioków.

W   pokoju   zapadła   niezręczna   cisza,   co   wynikało   prawdopo-

dobnie z tego, że nikt z obecnych poza mną nie rozumiał w pełni 
znaczenia tego słowa.

-

Na   pewno   ucieszy   cię   wiadomość   -   odezwał   się   wreszcie 

doktor   Krantz   -   że   Seth   wyjdzie   z   tej   przygody   bez   szwanku. 
Oparzenie powinno zniknąć bez śladu.

-

Świetnie   -   powiedziałam.   Ciekawa   byłam,   co   słychać   w 

pokoju Roba. Na pewno zdążył się już przywitać z mamą. A moja 
kolej?

155

background image

-

Policjant   postrzelony   podczas   akcji   -   ciągnął   Krantz   -   też 

dochodzi do zdrowia. Podobnie jak wszyscy twoi, hm, przyjaciele. 
Zwłaszcza pan Chicken.
-

Chick - poprawiłam. - To też wspaniała nowina. Znowu 

zapadła cisza. Malcolm, siedzący na parapecie i grający w 
gameboya, podniósł wzrok i powiedział:

Pierce (ang.) - przebijać, przewiercać (przyp. tłum.).

- No, dalej. Niech pan zapyta.

Doktor   Krantz   odchrząknął   zakłopotany.   Agenci   specjalni 

Johnson i Smith wymienili spłoszone spojrzenia.

-

Zapyta o co? - zainteresowałam się. Chociaż wiedziałam. Już 

wiedziałam.

-

Jessico - odezwała się agentka specjalna Smith - od początku 

źle się zabraliśmy do współpracy z tobą. Wiem, co sądzisz na ten 
temat, ale chcę cię zapewnić, że teraz nie będzie tak jak... jak za 
pierwszym razem. Doktor Krantz pracuje z ogromnym powodzeniem 
z... osobami takimi, jak ty. Pani Pierce i Malcolm stanowią część 
jego zespołu.

Pani Pierce posłała mi miły uśmiech znad dziecięcego bucika.

-

To prawda, kochanie - powiedziała.

-

Naprawdę uważam - mówiła dalej agentka specjalna Smith, 

sięgając ręką do perłowego klipsa - że polubiłabyś tę pracę, Jessico. 
Zwłaszcza przy twoim stosunku do pana Hendersona. Właśnie tego 
typu   ludzi   tropi   doktor   Krantz   i   jego   drużyna.   Ludzi   typu   Jima 
Hendersona.

156

background image

Spojrzałam   na   Krantza.   Wyglądał   dużo   sympatyczniej   w 

szpitalnym szlafroku niż w swoim zwykłym stroju, to jest garniturze 
z krawatem.

-

To  prawda,   Jessico   -   powiedział.   -   Ktoś   z   twoimi   zdol-

nościami   byłby  cennym  nabytkiem   dla  naszej   drużyny.  I  niczego 
byśmy   od   ciebie   nie   żądali   poza   paroma   godzinami   czasu 
tygodniowo.

-

Naprawdę?   Nie   musiałabym   mieszkać   w   Waszyngtonie?   - 

zapytałam nieufnie.

-

Oczywiście, że nie - odparł doktor Krantz.

-

I mogłabym nadal chodzić do szkoły?

-

Oczywiście - zapewnił.

-

Prasa by się w to nie mieszała? To znaczy, dopilnowałby pan, 

żeby nikt się o tym nie dowiedział?

- Jessico   -   powiedział   Krantz  

-

uratowałaś   mi   życie.   Przy-

najmniej tyle jestem ci winien.

Spojrzałam   na   Malcolma.   Wydawał   się   pochłonięty   grą,   ale 

kiedy poczuł na sobie mój wzrok, podniósł głowę.

- Pracujesz dla nich? - zapytałam szorstko. - Podoba ci się

to?

Malcolm wzruszył ramionami.

- Jest   OK   -   odparł   i   wrócił   do  gry.   Sądząc   po  tym,   jak   za-

czerwieniły się jego policzki, współpraca z doktorem Krantzem była 
dla   niego   bardziej   niż   OK.   Dla   tego   przeciętnego   z   wyglądu 
chłopaka stanowiła szansę wyjścia z tłumu. Wobec innych silił się na 
obojętność,   ale   widać   było   wyraźnie,   że   poza   tą   pracą   świat   dla 
niego nie istnieje.

- A pani? - zagadnęłam panią Pierce.

157

background image

- Och, moja droga - odparła z anielskim uśmiechem. -Żyję po 

to, żeby pomagać pozbywać się takich skurwieli jak ten świr Jim 
Henderson.
Po tej zaskakującej uwadze zajęła się ponownie dzierganiem bucika. 
No, no.

Spojrzałam na doktora Krantza.

- Coś panu powiem  - rzekłam. - Zastanowię  się nad tym,  w 

porządku?
-

Dobrze - odparł Krantz z uśmiechem. - Zrób to. Życzyłam mu 

zdrowia, pożegnałam się z pozostałymi i pomknęłam na drugą stronę 
korytarza.

W pokoju Roba oprócz pani Wilkins byli również jej bracia oraz 

Mów-Mi-Gary.

- Och - zawołała mama Roba, kiedy weszłam. - Oto i ona!
Rob, którego ciemne włosy odcinały się ostro od bieli bandaża i 

poduszki,   uśmiechnął   się   do   mnie   blado.   Był   to   najpiękniejszy 
uśmiech, jakim mnie w życiu obdarowano. W jednej chwili wszelkie 
myśli   o   doktorze   Krantzu   i   Federalnym   Biurze   Śledczym 
wywietrzały mi z głowy.

-

Cześć   -   powiedziałam,   kierując   się   w   stronę   łóżka.   Na   tę 

okazję   przywdziałam   spódnicę.   Nie   była   to   wieczorowa   atłasowa 
kreacja, ale wnosząc po pełnym uznania błysku w lustrujących mnie 
szarych oczach, Rob miał inne zdanie na ten temat.

-

Co wy na to, żebyśmy zwiedzili tę kafeterię, o której  tyle 

słyszałem? - odezwał się wujek Roba.

-

O, tak, chodźmy - powiedziała pani Wilkins.

A   potem   w   towarzystwie   braci   i   Mów-Mi-Gary'ego   opuściła 

pokój.

158

background image

Cóż,   subtelne   to   nie   było.   Ale   spełniło   swoją   rolę.   Rob   i   ja 

zostaliśmy sami. Wreszcie.

Jakiś   czas   później   podniosłam   głowę   z   jego   ramienia,   gdzie 

złożyłam ją, wyczerpana namiętnymi pocałunkami, i oznajmiłam:

-

Rob, muszę ci coś powiedzieć.

-

Nie zaprosiłem cię - odparł - bo nie chciałem, żebyś miała 

jakiś problem z rodzicami.

Przez chwilę wydawało mi się, że zwariował. No wiecie, że pani 

Henderson pomieszała mu w głowie tą misą tłuczonych ziemniaków.

-

O czym ty mówisz?

-

O weselu Randy'ego - wyjaśnił Rob. - Jest w Wigilię. Twoi 

rodzice na pewno nie pozwolą ci nigdzie wyjść w Wigilię. Więc 
musiałabyś nakłamać i tylko wpakowałabyś się w tarapaty.

Zamrugałam zdumiona. Więc dlatego nie poprosił, żebym z nim 

poszła? Bo sądził, że moi rodzice nie pozwolą mi wyjść?

Ale  przecież  mógł   mi  to  powiedzieć,   zamiast   pozwolić,   bym 

podejrzewała, że chce to zaproponować jakieś innej dziewczynie...

Starałam się jednak nie okazać ulgi.

-

Rob   -   rzekłam   -   daj   z   tym   spokój.   Nie   to   chciałam   po-

wiedzieć.

-

Nie? - zdziwił się. - No to co?

-

Poza   tym   rodzice   bez   problemu   pozwoliliby   mi   wyjść   w 

Wigilię.   W   Wigilię   niczego   nie   urządzamy.   Dopiero   w   pierwszy 
dzień   świąt   idziemy   do   kościoła,   otwieramy   prezenty,   jemy 
świąteczny obiad itd.

-

Ale nie mów mi, że powiedziałabyś im prawdę - odparł. -To 

znaczy,   że   jesteś   ze   mną.   Przyznaj   się,   Mastriani.   Wstydzisz   się 
mnie. Bo jestem ze wsi.

159

background image

-

To nieprawda - oświadczyłam. - To ty się mnie wstydzisz! Bo 

jestem z miasta. I chodzę jeszcze do szkoły średniej.

-

Przyznaję - zgodził się - że fakt, że jesteś jeszcze w szkole 

średniej,   mocno   mi   nie   odpowiada.   Dla   faceta   w   moim   wieku 
chodzenie z szesnastoletnią dziewczyną jest trochę niezwykłe.

Spojrzałam na niego zniesmaczona.

-

Jesteś tylko dwa lata ode mnie starszy, głupolu.

-

Wszystko jedno - powiedział. - Słuchaj, czy musimy teraz o 

tym mówić? Bo na wypadek, gdybyś nie zauważyła, zostałem ranny 
w głowę i nazywanie mnie głupolem nie poprawia mi samopoczucia.

-

Cóż - rzekłam, zagryzając dolną wargę - to, co zamierzam ci 

powiedzieć, raczej nie poprawi ci humoru.

-

Co takiego? - spytał Rob. Wydawał się znużony.

-

Twój  tata.  - Uznałam, że lepiej, jeśli  to z  siebie  po prostu 

wyrzucę. - Widziałam jego zdjęcie w pokoju twojej mamy i wiem, 
gdzie on jest.

Rob patrzył  na mnie spokojnie. Nie zdjął nawet rąk z moich 

ramion.

-

Och - mruknął tylko.

-

Nie  chciałam  wtykać  nosa  w nie swoje  sprawy -  dodałam 

szybko. - Naprawdę. To się stało przypadkiem. Po prostu zobaczyłam 
jego   zdjęcie,   a   w   nocy   przyśniło   mi   się,   gdzie   jest.   Powiem   ci, 
oczywiście,   jeśli   chcesz   wiedzieć.   Ale   jeśli   nie   chcesz,   to   też   w 
porządku. Nigdy już nie wspomnę słowem na ten temat.

- Mastriani   -   powiedział   Rob,   zaśmiawszy   się   krótko.   -   Ja 

wiem, gdzie on jest.

Szczęka mi opadła.

-

Wiesz? Wiesz, gdzie on jest?

160

background image

-

Odbywa   karę   dziesięciu   do   dwudziestu   lat   w   Stanowym 

Więzieniu dla Mężczyzn w Oklahomie za napad z bronią w ręku - 
powiedział Rob. - Fajny facet, co? A ja jestem jabłkiem, które padło 
niedaleko od jabłoni. Założę się, że teraz marzysz tylko o tym, żeby 
mnie przedstawić rodzicom.

-

Ale   ty   nie   jesteś   pod   nadzorem   kuratora   z   tego   powodu 

-powiedziałam   pośpiesznie.   -  To  znaczy,   nie   za   coś   takiego,   jak 
napad z bronią w ręku. Za coś takiego nie dostaje się opiekuna z 
urzędu, tylko idzie siedzieć. Więc cokolwiek zrobiłeś...

-

Cokolwiek zrobiłem - wszedł mi w słowo Rob - było błędem i 

już się nie powtórzy.

Ku mojemu żalowi  puścił mnie i założył  ręce  za głowę.  Nie 

śmiał się już.

-

Rob  -  powiedziałam.  -  Nie  myślisz   chyba,  że  to  dla  mnie 

ważne? To znaczy, twój tata? Nie mamy wpływu na to, kim są nasi 
krewni. - Pomyślałam o cioci Rose, która o ile mi wiadomo, nigdy 
nie   dokonała   napadu   z   bronią   w   ręku,   ale   gdyby   bycie 
antypatycznym   stanowiło   przestępstwo,   siedziałaby   już   dawno.   - 
Skoro nie jest dla mnie ważne, że kiedyś cię aresztowano, dlaczego 
miałoby mnie odchodzić...

-

Powinno   cię   obchodzić   -   przerwał   mi   Rob.   -   Rozumiesz, 

Mastriani? Powinno cię obchodzić. I powinnaś w soboty wieczorem 
chodzić na tańce jak normalna dziewczyna, a nie zakradać się do 
tajnych obozów organizacji paramilitarnej i ryzykować życie, żeby 
złapać jakichś psychopatycznych morderców...

- Tak?   -   Zaczęło   mnie   to   denerwować.   -   Więc   nie   jestem 

normalną dziewczyną? Może i nie, ale przypadkiem podoba mi się 
to, kim jestem. Więc jeśli tobie się nie podoba, to możesz po prostu...

Rob wyjął ręce zza głowy i ujął mnie za ramiona.

161

background image

-

Mastriani - powiedział.

-

Mówię   poważnie,   Rob  -  burknęłam,   próbując  zrzucić  jego 

ręce. - Jeśli ci się nie podobam, to możesz iść do...

-

Mastriani   -   powtórzył   i   zamiast   mnie   puścić,   przyciągnął 

mnie do siebie, aż moja twarz znalazła się w odległości paru cen-
tymetrów   od   jego   twarzy.   -   Na   tym   właśnie   polega   problem.   Za 
bardzo mi się podobasz.

Kiedy starał  się dowieść,  jak bardzo mu się podobam, drzwi 

pokoju otworzyły się i przestraszony głos zawołał:

- Och! Przepraszam!

Odskoczyliśmy   od   siebie.   Odwróciłam   się   gwałtownie   i   zo-

baczyłam   mojego   brata   Douglasa,   bardzo   czerwonego   na   twarzy. 
Obok niego stała, to po prostu niesamowite, okropnie onieśmielona 
Tasha Thompkins.

-

Hej, Douglas. Hej, Tasha - rzuciłam obojętnym tonem.

-

Hej - odezwał się słabym głosem Rob.

-

Hej - odparła Tasha. Sprawiała wrażenie, jakby miała ochotę 

uciec, ale mój brat położył rękę na jej szczupłym ramieniu. Mój brat 
Douglas   położył   rękę   na   ramieniu   dziewczyny   -a   ona   odzyskała 
panowanie nad sobą.

-

Jess - powiedziała - ja tylko... chciałam przeprosić. Za to, co 

powiedziałam tamtego wieczoru. Ojciec mi powiedział, co zrobiłaś - 
wiesz, że schwytałaś ludzi, którzy... zrobili... to z moim bratem, i ja 
po prostu...

- Wszystko w porządku, Tasha - powiedziałam. - Wierz mi.

- Taa - odezwał się Rob - to była prawdziwa przyjemność. No, 

może   z   wyjątkiem   tego   momentu,   kiedy   dostałem   po   głowie 
tłuczkiem do ziemniaków.

- Miską na ziemniaki - sprostowałam.

162

background image

-

Miską na tłuczone ziemniaki, oczywiście - zgodził się Rob.

-

Naprawdę wszystko w porządku - zwróciłam się do Tashy, 

która   wydawała   się   lekko   zaniepokojona   naszą   wymianą   zdań.   - 
Mam nadzieję, że będziemy się przyjaźnić.

-

Będziemy   -   powiedziała   z   oczami   błyszczącymi   od   łez. 

-Bardzo bym chciała.

Wyciągnęłam  ramiona i  Tasha wsunęła się w nie, obejmując 

mnie mocno.

- Jeśli  złamiesz  serce  mojemu  bratu,  ja złamię  ci   nos, rozu-

miesz? - szepnęłam jej do ucha.

Tasha zesztywniała, a potem puściła mnie i wyprostowała się. 

Nie wyglądała jednak na przestraszoną. Wyglądała na szczęśliwą.

- Nie złamię - powiedziała, sięgając  po dłoń Douglasa.  -Nie 

martw się

Douglas zaniepokoił się, ale nie dlatego, że Tasha wzięła go za 

rękę.

-

Czego nie złamiesz? - spytał. Zerknął na mnie podejrzliwie. 

-Jess, coś ty jej powiedziała?

-

Nic - odparłam słodko i usiadłam z powrotem na łóżku Roba.

A potem za ich plecami odezwał się znajomy głos. Puk, puk - i 

do pokoju wpadła moja mama razem z tatą, Michaelem, Claire, Ruth 
i Skipem.

- Wstąpiłam po drodze, żeby spytać, czy nie chciałabyś czegoś 

przekąsić w  

restauracji...

  - głos mamy zamarł, kiedy zobaczyła, 

gdzie sie

dzę. Albo raczej obok kogo siedzę tak blisko.

-   Mamo   -   powiedziałam   z   uśmiechem,   nie 

podnosząc   się.   -   Tato.   Cieszę   się,   że   jesteście. 

163

background image

Chciałabym   wam   przedstawić   mojego   chłopaka 
Roba.

164