background image

Topielica z jeziora Barlineckiego 
 
Urodziło się kiedyś dziecko przez nikogo nie chciane i nie kochane. To była dziewczynka. 
Rosnąc piękniała, ale i cierpiała. Piękność była dla niej ciężarem, którego nie mogła udźwignąć. 
Budziła wokół zawiść i zazdrość kobiet, zaś mężczyźni nie dawali jej spokoju. Tak na nią 
patrzyli, że ledwo oczu nie pogubili, lecz żaden jej nie kochał. 
Pewnego dnia urodziła dziecko, które nie miało ojca. Darzyła je wielką miłością i rosła w niej 
nadzieja na wzajemność. 
Zawiść i zazdrość mają moc niszczycielską. Podejrzliwe, rozhisteryzowane kobiety, czując się 
zagrożone, wygnały ją z osady plując, wyzywając, obrzucając kamieniami. Jak żyć w chronić 
dziecko nie mając miejsca na ziemi? Rozpacz sięgała dna, a życie traciło sens. Tułała się po 
lasach, póki hojna przyroda pozwalała jej korzystać ze swoich plonów, karmiąc ją i dziecko. Gdy 
późna jesień owoce szronem ścięła, a woda zaczęła zamarzać, zdesperowana kobieta tuląc 
płaczące dziecko, zanurzyła się w zimną topiel jeziora. 
Nikt więcej nie widział pięknej dziewczyny. Złe duchy zmieniły ją w złą, brzydką i mściwą 
rusałkę, opanowaną przez nienawiść i chęć zemsty. Jej dusza nie mogła zaznać spokoju. Nocą zła 
rusałka wynurzała się z topieli i - ukryta w przybrzeżnych zaroślach - naśladowała płacz i 
kwilenie dziecka. Głos niósł się po wodzie, niepokoił, przywoływał. Gdy z pomocą spieszył 
mężczyzna, rusałka wlokąc za włosy wciągała go w topiel. A jakież tortury wymyślała! I nikt się 
nie dowiedział, bo ofiary były zmęczone. Tylko ciała odnajdowano w odległym krańcu krańcu 
jeziora. 
Gdy wieść obiegła miasto, z nastaniem zmierzchu droga przy jeziorze pustoszała i daremne były 
kwilenia i przywołania. Opanowana żądzą zemsty rusałka zaczęła wychodzić rzeczką 
wypływającą z jeziora zbliżała się coraz bardziej do miasta. Porywała dzieci, szczególnie te, 
które były przez rodziców darzone wielka miłością. 
Z czasem złagodniała. Dziecko ukryte pod jedną z wysp rosło i zmiękło jej zatwardziałe serce. 
Któregoś dnia mała, piękna dziewczynka zapragnęła wyjść z wody, by poznać świat. Przerażona 
matka z obawy, by dziecko nie zaznało zła, rozczarował i krzywd - słowem losu, który ją spotkał 
– zmieniła je w kamień i ukryła na dnie, w najgłębszym miejscu jeziora. Sama, dźwigając swoją 
troskę i zmęczenie, snuje się rzeczką z nadzieją znalezienia sposobu na szczęście dla swego 
dziecka. Dopiero wtedy je odczaruje. 
Uważa, że lepiej aby było kamieniem niż człowiekiem z zatrutym sercem. Nienawiść w niej 
wystygła, ale nieszczęście rozum wyżarło. 
Tak sie przyzwyczaiła do szukania szczęścia, że nie umie przestać. Można ją spotkać w czasie 
pełni księżyca o północy. Ciągną się za nią, jak mgła, długie siwe włosy. U stóp wyrosły jej 
płetwy i słychać jak chlupie brodząc, gdzie woda jest płytka. Czasem wlecze za sobą jakieś 
gałęzie, by przegrabić tą wodną drogę zaśmieconą za dnia prze ludzi. Zatrzymuje się przy 
każdym mostku, rozgląda, wzdycha, potem się pochyla i przechodzi pod nim. Najdłużej 
zatrzymuje się pod torem kolejowym, gdzie rzeczka przepływa tunelem sklepionym w łuk i 
przecina aleję Kasztanową.* 
Tam brodzi, chlapie, przekłada gałęzie, zbiera kasztany. Nie jest groźna, raczej zasępiona. Jeżeli 
ktoś przechodzi przez mostek o północy, nie chce zobaczyć rusałki, powinien wrzucić do wody 
kasztan, by odwrócić jej uwagę. 
Znika wraz ze świtem. Wraca do swojego zaklętego w kamień dziecka, by mu opowiadać jak źle 
jej jest na ziemi. 

background image

 
* Między ulicą Ogrodową i Słoneczną w pobliżu dawnego przedszkola 
 
 
 
Stworzenie świata według Słowian 
 
Na początku istniało tylko światło, bezkresne morze i krążący pod postacią łabędzia nad 
przepastną odchłanią bóg Świętowit. Krążącemu nad wodami bogowi dokuczała samotność. Po 
chwili spostrzegł on na wodzie swój cień. Postanowił więc oddzielić cień i ciało związane z 
cieniem. W ten sposób powstali bogowie Swaróg i Weles. 
Swaróg ze światła uplótł łódź i zamieszkał w niej kołysząc się na falach. Weles zanurkował w 
głębiny i tam spędzał większość czasu. Jednakże obu bogom znudziła się monotonia morza i 
zapragnęli stworzyć stały ląd. Swaróg namówił Walesa, aby ten zanurkował aż na samo dno 
odchłani i przyniósł mu garść piasku. W czasie zbierania piasku Weles miał wypowiedzieć 
formułę z magicznych słów, która by zawierała ziarno współpracy. Wales miał wyrzec formułę 
"Z mocą Swaroga i moją". Weles długo nurkował i nie mógł dosięgnąć dna bezkresnego morza. 
Dopiero w trzeciej próbie udało mu się dosięgnąć dna odchłani i schwycić garść piasku. Jednakże, 
czy to z roztargnienia, czy to z zawiści chwytając piasek wyrzekł tylko "Z moją mocą". Weles 
chciał stworzyć ziemię tylko dla siebie więc kilka ziaren piasku ukrył w ustach Po wynurzeniu 
się Weles wyciągnął dłoń ku Swarogowi. Swaróg wziął z jego dłoni kilka ziaren piasku i 
rozrzucił po powierzchni wody. Piasek po zetknięciu z wodą zamieniał się w suchy ląd i rósł. 
Również ziarnka piasku w ustach Welesa zaczeły rosnąć. Weles zmuszony był do wyplucia 
pęczniejących ziaren. Tam gdzie splunął zaczęły piętrzyć się góry. Kolebka świata stworzona 
przez bogów była niewielka. Na tej niedużej wysepce dwaj bogowie ledwie się mieścili. 
Samolubny Weles postanowił sam zapanować nad światem i postanowił że zepchnie Swaroga do 
morza i utopi w otchłani. Kiedy tylko Swaróg zapadł w sen Weles postanowił umyślony przez 
siebie plan wprowadzić w życie. Podniósł śpiącego Swaroga i zaczął nieść go w kierunku brzegu. 
Ale jak tylko próbował zbliżyć się do brzegu, to brzeg odsuwał się daleko w morze. Świat osiągał 
coraz to większe rozmiary w miarę tego, jak zdesperowany Wales coraz bardziej chciał utopić 
Swaroga. W końcu Wales musiał zrezygnować z próby pozbycia się Swaroga i zepchnięcia go z 
lądu w głębiny morza. 
Kiedy Swaróg obudził się to spostrzegł, że ląd się powiększył. Wales z radością przekazał mu 
wiadomość o tym, że świat stale się powiększa. Na początku obaj byli zadowoleni, ale Swaróg po 
pewnym czasie zaczął się niepokoić, że niebo stanie się zbyt małe i nie będzie zdolne dłużej 
przykrywać lądu. Pomimo tego, że Swaróg podzielił się z Walesem swoim niepokojem, to Wales 
nie chciał go słuchać i niczym się nie przejmował. Swaróg zaczął więc podejrzewać, że Wales 
coś przed nim ukrywa i stworzył pszczołę, którą wysłał na przeszpiegi. Pszczoła siadła cicho na 
ramieniu Walesa i patrzyła co Wales poczynia. Wales z morskich fal stworzył kozła i zaczął z 
nim rozmawiać. Smiał się z głupiego boga Swaroga, który nie potrafi powstrzymać rozrastania 
się świata. Wales opowiedział kozłowi, że wystarczy kijem wyznaczyć wszystkie strony świata, 
aby ten przestał się rozrastać. 
Kiedy pszczoła wróciła do Swaroga i opowiedziała mu o tym, co słyszała, ten skręcił z fal i ze 
światła kij, wyznaczył nim wszystkie strony świata i rzekł "Wystarczy Ziemi". Świat przestał się 
rozrastać i stał się takim jakim go dzisiaj widzimy. Bogowie popatrzyli na siebie i zaczęli sie 
kłócić o panowanie nad niebiosami. Ale tego Swietowit nie mógł już ścierpieć. Zawołał Swaroga 

background image

i Walesa do siebie i podzielił pomiędzy nimi władanie ziemią. Swaróg miał panować nad lądem, 
a Wales miał rządzić pod ziemią. W ten sposób krainy bogów zostały rozdzielone i Walesowi 
przypadła w udziale Nawii, kraina gdzie bóg mógł wypasać na niwijskich łąkach dusze zmarłych 
ludzi. Swaróg zaś stał się bogiem ognia słońca i ziemi. 
 
Cud w młynie 
 
Dawno, o bardzo dawno temu, kiedy Pan Jezus wraz ze świętym Piotrem w ubogich przebraniach 
wędrowali po świecie i badali serca ludzi, dotarli aż na Pomorze i wstąpili do młyna, który 
znajdował się nad bystrą w tym miejscu rzeczką Grabową w pobliżu Darłowa. Jak to wśród 
biednych wędrowców bywało zaczęli prosić bogatego młynarza o skromne chociażby 
wspomożenie. Ale młynarz był wprawdzie bogaty, ale jeszcze bardziej chytry i ze złością 
powiedział: zbierajcie się stąd, idźcie z Bogiem. Tylu was tu teraz chodzi, że i na jałmużnę nie 
starczyłoby. I ostro nakazywał im aby się zbierali. W tym czasie do młyna podjechał biedny 
chłopina z niedalekiej wsi, by zemleć ćwiartkę żyta. Zobaczył wędrowców, żal mu się ich zrobiło, 
więc zawołał chodźcie tu niebożęta, cos wam odsypię. I zaczął im odsypywać z worka trochę 
tego ziarna. Wsypał już prawie całą miarkę ale biedni wędrowcy nie przestali podtrzymywać 
swojej torby. Co jeszcze wam dosypać i sypnął raz jeszcze tak z miarkę, ale wędrowcy nadal 
worek podstawiają. Odsypał im więc chłop po raz trzeci, tak że już jemu samemu zupełnie nie 
wiele ziarna pozostało. 
Obaj wędrowcy odeszli, gorąco dziękując swemu dobrodziejowi i zatrzymali się niedaleko. 
Młynarz pomyślał a to dureń chłop tyle tego dał wędrowcom. Przecież ja też coś wezmę za 
zmielenie, więc co dla niego pozostanie? Wziął ziarno od chłopa, wsypał ja na kamienie 
młyńskie i zaczął mielić. Miele, miele, wydaje mu się, że czas już minął , że powinien już być 
koniec, atu mąka sypie się i sypie bez końca. Cóż to za dziwy! Przecież ziarna wszystkiego było 
ćwierć korca najwyżej, a mąki namełło się ze dwadzieścia ćwierci, a i to jeszcze nie wszystko 
mąka nadal sypie się bez końca... 
Biedny chłopina napożyczał wiele worków, załadował czubaty wóz i rozradowany, kłaniając się 
nisko wędrowcom, pojechał do domu. Wędrowcy odeszli od młyna i jakby rozpłynęli się wśród 
niedalekiego brzeziniaka. A wieść o cudownym rozmnożeniu się mąki w młynie rozeszła się 
szeroko po całym Pomorzu. 
 
O dwóch braciach rycerzach i ich niesławnej śmierci 
 
Wschodzące słońce rumieniło mury darłowskiego zamku. Park tonął w zieleni, drobne kropelki 
rosy migotały na liściach drzew. Majowy poranek rozbrzmiewał świergotem ptaków, ukryty w 
gęstwinie słowik - przyjaciel wszystkich zakochanych - wyśpiewywał trele na cześć życia i 
miłości. 
Żwirowanymi alejami parku, zbiegającymi aż do brzegów Wieprzy, przechadzali się dwaj bracia; 
jeden z nich miał na imię Wilhelm, drugi zaś Ryszard. Od dzieciństwa bardzo się kochali, a i 
później wędrowali razem po wojennych szlakach, ochraniając się wzajemnie i pomagając w 
potrzebie jeden drugiemu. Cóż więc spowodowało, że oto teraz rozeszły się ich drogi? Czemu na 
twarzy popędliwego Wilhelma maluje się gniew, czemu pełen nienawiści wzrok kieruje w stronę 
młodszego brata?  
Przyczyną braterskiej waśni stała się obecność księżniczki Gertrudy, która przed paru tygodniami 
przyjechała z Kamienia Pomorskiego, aby odwiedzić swego wuja, księcia Bogusława. Jej wdzięk 

background image

i uroda podbiły serca wszystkich dworzan. Nic tedy dziwnego, że obaj bracia zakochali się w niej 
bez pamięci. 
Piękna księżniczka znalazła się w nie lada rozterce, gdyż sama nie wiedziała, który z rycerzy 
podoba jej się bardziej; władczy i męski Wilhelm, czy też subtelny niebieskooki Ryszard. Toteż - 
nie mogąc się zdecydować - jednakową sympatią obdarzała obu braci i w ten sposób 
nieświadomie pogłębiała narastającą między nimi wrogość.  
W jednym z zamkowych okien uchyliła się firanka, a po chwili na sąsiednim balkonie ukazała się 
dziewczęca postać. Właśnie przechodził tamtędy Ryszard. Ujrzawszy ją skłonił się nisko i 
zawołał z uśmiechem: 
-Witaj, Gertrudo! Przy twej urodzie blednie majowy poranek! 
Księżniczka zarumieniła się i opuściła głowę. Przez chwilę bawiła się różą, którą trzymała w 
dłoni. Potem spojrzała na rycerza i uśmiech jak promień słońca rozjaśnił jej dziewczęce lica. 
- Witaj, trubadurze! - odpowiedziała żartobliwie. - Oto nagroda za twe miłe słowa! 
Pąsowy kwiat upadł pod nogi młodzieńca. Ten podniósł go, ucałował i schował na piersi. Raz 
jeszcze spojrzał w górę, lecz na balkonie ani w oknie nie dostrzegł nikogo, tylko firanka 
poruszała się lekko, jakby kołysał ją wiatr.  
W tym czasie Wilhelm stał ukryty za drzewem. Zazdrość i gniew całkowicie owładnęły jego 
myślami. Słyszał ich głosy, widział uśmiechy, a lot pąsowej róży nasycił jego oczy krwawym 
odblaskiem. Nie panując już nad sobą, wybiegł z ukrycia, zastąpił drogę Ryszardowi i zawołał: 
-Skończyła się moja cierpliwość, teraz wiem już wszystko! 
Ryszard stał osłupiały, nie mogąc wymówić słowa. Jeszcze nigdy nie widział brata tak 
wzburzonego. 
- Czego chcesz ? - zapytał wreszcie. 
- Krwi...! - krzyknął Wilhelm. - Nie masz dla nas obu miejsca przy jej boku. Niech więc miecz 
rozstrzygnie, komu to miejsce przypadnie! 
Pobladła twarz łagodnego Ryszarda, a jego oczy napełniły się łzami. Spojrzał na brata i rzekł: 
- Czemuż, nieszczęsny, pragniesz rozlewu krwi ? Serca Gertrudy mieczem nie zdobędziesz. 
Pójdźmy do niej, niechaj wybiera między nami. A może odrzuci i ciebie, i mnie? 
Ale Wilhelm był nieubłagany. 
- Na nic twoje tłumaczenia! - krzyknął dobywając miecza. - Stawaj do walki! 
Lecz Ryszard nie mógł znieść myśli, że oto przychodzi mu walczyć z rodzonym bratem. 
- Błagam cię. Wilhelmie, zastanów się! To, co chcesz uczynić, jest zbrodnią! 
Ale wzburzonego Wilhelma nic już nie mogło powstrzymać. 
- Stawaj do walki, ty tchórzu! - rzucił obelgę. Twarz Ryszarda oblała się szkarłatem. Teraz już 
wiedział, że nie zdoła uniknąć walki. 
- Dobrze więc, skoro tak chcesz! - zawołał. - Proszę cię tylko o jedno; nie czyńmy tego tutaj, w 
pobliżu niej. 
- Więc gdzie? 
- Jedźmy pod bramy Stargardu, gdzie pola dosyć i od zamku daleko. Resztę niech los rozstrzyga. 
Natychmiast wyruszyli z zamku, każdy inną drogą. Zrozpaczony Ryszard chował w sercu cień 
nadziei, że może w drodze brat się rozmyśli, że gdy ochłonie z gniewu, zmieni swe nieszczęsne 
zamiary i będzie skłonny do pojednania.  
Niestety, jego nadzieje okazały się płonne. Kiedy ujrzał w oddali mury Stargardu, czekał tam już 
na niego Wilhelm, który na widok zbliżającego się brata dobył miecza, spiął konia ostrogami i z 
furią rzucił się do walki. 

background image

- Zatrzymaj się. Wilhelmie! - zawołał Ryszard. - Jeszcze tutaj możemy dojść do zgody! 
- Broń się! - odkrzyknął Wilhelm. 
Rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Kurz wzbił się pod niebo, jak gdyby chciał zakryć przed 
ludzkimi oczyma ów straszny obraz. Niekiedy wynurzały się z niego sylwetki jeźdźców, by 
zewrzeć się znowu na otwartej przestrzeni. Miecz szczękał o miecz tak głośno, że wywołał 
mieszkańców grodu, którzy wyszli na mury i obserwowali w milczeniu przebieg śmiertelnego 
pojedynku. 
Ryszard bronił się dzielnie, lecz w końcu uległ. Przeszyty mieczem, upadł na ziemię nieżywy. 
Wtedy dopiero Wilhelm ochłonął. Zsiadł z konia i stanął nad stygnącymi zwłokami brata, 
trzymając w dłoni skrwawiony miecz. Teraz zrozumiał, jak straszną popełnił zbrodnię. Uląkł na 
ziemi .spojrzał w jego zasnute bielmem śmierci oczy i gorzko zapłakał. 
- O, bracie mój, nieszczęsny Ryszardzie! - wołał w rozpaczy. 
- Czemu przedtem nie usłuchałem twej rady! Na moich dłoniach braterska krew, której nic we 
zmaże. Po tym, co zrobiłem, nie masz już dla mnie życia! 
To mówiąc przebił się własnym mieczem i legł martwy obok. Czerwony blask zachodzącego 
słońca oświetlał pole walki i zwłoki obu rycerzy. 
Gdy dokonało się krwawe dzieło, mieszczanie wyszli zza murów i pochowali w polu 
nieszczęsnych braci, wkładając do wspólnego grobu splamione braterską krwią miecze. 
Wieść o tym wydarzeniu szybko dotarła do mieszkańców darłowskiego zamku, wywołując 
zgrozę. Księżniczka Gertruda zamknęła się w swej komnacie i przez wiele tygodni nie 
pokazywała się nikomu. Nie mogła wprost uwierzyć, że oto nigdy już nie usłyszy gorących 
wyznań Wilhelma ani też nie ujrzy uśmiechu Ryszarda, któremu w ów nieszczęśliwy dzień 
podarowała kwiat róży. W głębi duszy czuła się współwinną niesławnej śmierci obu rycerzy.  
Pewnej nocy nawiedził ją dziwny sen. Jakaś niewytłumaczona a przemożna siła kazała jej 
opuścić komnatę i wyjść na balkon. Gdy to uczyniła, wówczas ujrzała na zalanym księżycową 
poświatą dziedzińcu postacie Wilhelma i Ryszarda. Bracią wyciągali do niej ręce i prosili o 
ratunek. 
- Cóż mam dla was uczynić? - zapytała Gertruda pełnym lęku głosem. 
- Każ przenieść nasze ciała do kaplicy zamkowej - usłyszała odpowiedź podobną do tchnienia 
wiatru. - Wtedy uzyskamy spokój. 
Następnego dnia książę wysłał do Stargardu zbrojny oddział i wozy z dwiema trumnami, i polecił 
przywieźć do Darłowa ciała obu rycerzy. Po otwarciu grobu okazało się jednak, że ciała gdzieś 
zniknęły, natomiast zostały jedynie oba naruszone już przez rdzę miecze. Przywieziono je do 
zamku i zamurowano w stopniach kaplicy. 
Od tego czasu dusze obu braci odzyskały spokój, księżniczkę zaś przestały nawiedzać złe sny. 
 
O księżnej Zofii i Janie z Maszewa 
 
Wiele podań dworskich i mieszczańskich na Pomorzu Zachodnim wiąże się z osobą księżnej 
Zofii, córki Bogusława IX. Na ogół są to opowieści przedstawiające piękną panią w bardzo złym 
świetle. Niemieccy autorzy legend nie mogli darować jej, że przeciwstawiła się czynnie naporowi 
niemczyzny, że wychowała swego syna Bogusława X w polskim duchu, że wysłała go na dwór 
krakowski, gdzie uczył się u Długosza. Dziełem jej było także małżeństwo Bogusława z Anną - 
córką Kazimierza Jagielończyka. 
Księżna była bardzo żywego usposobienia i lubiła podróże. Zaglądała często do zamku w 
Słupsku, Sławnie, Szczecinie, Dąbiu, Kołbaczu i Trzebiatowie. W Darłowie urządziła przepiękną 

background image

rezydencję letnią, a później, gdy jej mąż Eryk II mimo jej próśb, zawarł przymierze z 
Krzyżakami, przeprowadziła się tam, aby /jak pisze Długosz/ nie dzielić łoża z człowiekiem, 
który splamił się zdradą. 
W Darłowie zamieszkał w tym czasie Jan z Maszewa, sławny rycerz szczeciński, któremu 
wróżono wielką przyszłość. Porzucił on również dwór renegata Eryka. Jedni twierdzili, że 
skłoniły go do tego względy polityczne, inni że miłość do księżnej Zofii. 
Przez wiele lat przebywali oni w Darłowie. Podróżowali często. Wiele podań mówi o tym okresie 
życia Zofii. Dziś ukazuje się podobno na kasztelance /wzgórze zamkowe w Maszewie/, w 
pałacyku myśliwskim w Dąbiu oraz w ogrodzie pałacu trzebiatowskiego. Niektórzy widzieli ją w 
ostępach leśnych koło Goleniowa i nad morzem w okolicy Trzęsacza, gdzie bywała wraz z 
Janem. Najczęściej widywano ją w zamku darłowskim, łatwo ja poznać: ubrana jest w strojne 
szaty, falistą długą suknię z bursztynowym naszyjnikiem. W ręku trzyma lichtarz z płonącą 
świecą. Wychodzi ze ściany lub wyłania się zza drzewa, stąpając w lekkich pantoflach. Chociaż 
jest zjawą, można rozpoznać dokładne szczegóły jej stroju i ozdoby sukni. Dąży - jak kiedyś na 
tajemne spotkanie z Janem. Źrenice jej rozsiewają blask. Nie patrzy na przygodnych świadków 
swych nocnych schadzek i nie budzi w nich trwogi. 
 
 
 
 
O strażniku Kłąbie ....fałszywa karta 
 
Strażnik Kłąb obserwował nocą miasto z kościelnej wieży. Przed nim rozciągał się widok na 
zabudowania Darłowa, całe miasteczko miał przed sobą jak na dłoni, ale wzrok biegł dalej aż po 
odległy brzeg morza, nad którym wisiały gęste, szare mgły. 
Kłąb zaprosił dwóch kompanów - czeladnika szewskiego i krawieckiego na karty i piwo. 
Krawczyk przegrywał i wreszcie krzyknął głośno: "Niech mnie diabli porwą, jeśli teraz nie 
wygram." Przegrał również. Kiedy wybiła północ usłyszeli, że ktoś utykając na jedną nogę 
próbuje wejść na schody. Po chwili w izbie zjawił się wysoki mężczyzna ubrany w długą, 
brunatną szatę dziwnego kroju. Zagrał z nimi w karty i wygrywał. Gdy krawczyk schylił się pod 
stół po upuszczoną kartę spostrzegł, że obcy ma jedną nogę w kształcie kopyta. Wtedy zrozumiał 
wszystko i zawołał zaklęcie, które usłyszał z ust babci: "Na ziarenko gorczycy, na kąkol w 
pszenicy, na szczurzym sadle zjeżdżaj diable". W izbie rozległ się huk, gość znikł pozostawiając 
za sobą obłok dymu. 
Od tego czasu Kłąb spędzał samotnie wieczory i noce, gdyż koledzy nie chcieli go więcej 
odwiedzać. 
Ludzie opowiadają, że ów diabeł zjawia się co kilka lat w wieży Kościoła Mariackiego w 
Darłowie przybierając postać wielkiej sowy. Z pewnością szuka strażnika, by z nim zagrać w 
karty. 
 
O Sydonii von Bork 
 
Sydonia von Bork urodziła się w 1548 roku w Strzmielach. Tam, na zamku swego ojca, 
wychowywała się wraz z siostrą Urszulą i bratem Ulrichem. Gdy podrosła zamieszkała na 
dworze Księcia Filipa I w Wołogoszczy. Była to dziewczyna niezwykła, powszechnie uważano 
ją za najpiękniejszą pannę na Pomorzu Zachodnim. Do tego posiadała ponadprzeciętną 

background image

inteligencję oraz królewskie maniery. Każdy młodzieniec, który miał okazje ja poznać, 
natychmiast ulegał jej urokowi. 
Sydonia posiadała już jednak swojego wybranka. Był nim Książe Ernest Ludwik, syn Filipa I. 
Dziewczyna kochała go ponad wszystko, on zaś odwzajemniał to uczucie. Złożył jej obietnice 
ślubu, a tym samym miał umożliwić jej wstąpienie do panującego na Pomorzu rodu Gryfitów. Do 
owego ślubu nigdy jednak nie doszło. Ernest Ludwik uległ swoim krewnym, według których 
związek z Borkówną byłby mezaliansem. Posłuchał udzielonych mu rad i wkrótce ożenił się z 
księżniczka niemieckiego pochodzenia. 
Zdruzgotana, pełna żalu Sydonia, czym prędzej opuściła dwór książęcy. Owa Niemka nie mogła 
się z nią równać pod żadnym względem. Ucierpiała również jej duma. Borkowie był to bowiem 
ród słowiański, szlachetny, równie stary, co ród Gryfitów, choć nie książęcy. Dziewczyna 
wróciła do rodzinnego domu. Podjęła decyzje, że nikomu już nie odda swego serca i pozostanie 
panną do końca życia. 
Kiedy zmarli jej rodzice, wraz z siostra rozpęczał spór z bratem o rodzinny majątek. Gdy Ulrich 
się ożenił, siostry nie przypadły do gustu nowej pani, niechęć ta była odwzajemniona. Sydonia 
postanowiła opuścić dom na zawsze. Tak rozpoczęła się jej długoletnia tułaczka. Na początku 
zamieszkała w klasztorze w Marianowie. Później osiedlała się jeszcze w Stargardzie 
Szczecińskim, w Szczecinie, oraz w Resku, jednak nigdzie nie została na zbyt długo. W końcu w 
1604 roku, w wieku 56 lat, ponownie zamieszkała w Marianowie, by tam doczekać końca swoich 
dni. 
Nie było jej jednak dane doczekać ich w spokoju. W rodzinie książęcej coraz częściej zaczęły 
zdarzać się nagłe zgony. Umarł Książe Filip I, umarł jego syn, oraz wielu innych spośród 
Gryfitów. Podejrzenia padły na Sydonie, która, Choć już nie młoda, nadal energicznie spierała 
się z bratem o majątek, ponadto, zajmowała się ziołolecznictwem. W 1617 roku po raz pierwszy 
oskarżona ją o uprawianie czarnej magii oraz rzucenie klątwy na ród Gryfitów. Proces był długi, 
uciążliwy, oraz bezowocny. Dwa lata później Sydonię oskarżono po raz drugi. Pod zbrojną 
eskortą została przewieziona z Marianowa do Oderburga. Tam poddano ją torturom, umęczona, 
prawie nieprzytomna Sydonia przyznała się do winy. Gdy jednak oprzytomniała odwołała swoje 
zeznania. Torturowano ją jeszcze kilkakrotnie. Ostatecznie wyrok zapadł, a Sydonię uznano za 
winna. Ponoć po odczytaniu wymierzonej jej kary, kobieta miała zwrócić się do Księcia 
Franciszka, i przepowiedzieć mu, że i on, niedługo po niej, utraci życie. 
Książe okazał się wspaniałomyślny. Mając na względzie szlachetne pochodzenie wiedźmy, 
rozkazał ją ściąć, a dopiero później jej szczątki spalić na stosie. Lud był pod wielkim wrażeniem 
tej łaski. Sydonia jednak, obojętna, pełna pogardy dla wszystkich, nie zwróciła na to najmniejszej 
uwagi. Ścięto ją 28 września 1620 roku, niedaleko miejsca, gdzie dziś znajduje się Muzeum 
Narodowe. Jej ciało spalono na Psim Wzgórzu, a prochy rozsypano na polach. Książe Franciszek 
zmarł dwa miesiące po egzekucji. 
10 marca 1637roku ludność Siecina wyległa na ulice, skupiła się wokół zamków i w kościołach. 
Wszyscy słuchali bicia dzwonów. Dzwonów, które obwieszczały śmierć Bogusława XIV, 
ostatniego księcia z rodu Gryfitów. 
Tak dopełniła się klątwa Sydonii. Do dziś jest ona nazywana białą dama szczecińskiego zamku. 
Czasem można ją spotkać w białej, zwiewnej sukni, jak spaceruje po zamkowym dziedzińcu. 
Podobno uśmiech gości na jej twarzy. 
 
Romanse księcia Kazimierza 
 

background image

Kazimierz Pomorski, to niewielka , schludna wioska znajdująca się w odległości 10 km od 
Koszalina, przy szosie do Kołobrzegu. Swą nazwę zawdzięcza pierwszemu właścicielowi, 
księciu Kazimierzowi VII z dynastii Gryfitów, która wywodziła się z pomorskich, słowiańskich 
władców plemiennych, a panowała na obecnym Pomorzu Zachodnim od IX do XVII wieku, 
przez co najmniej 700 lat. 
Książę Kazimierz mając niewiele ponad 17 lat został przy podziale Księstwa, pod koniec XVI w 
- biskupem kamieńskim. Tytuł biskupi był wówczas już bardzo formalny, lecz na rzecz 
tytularnego biskupa płynęły niemałe dochody z miast, rozległych posiadłości ziemskich i 
zakładów rolnych. Rezydował książę w Koszalinie, ale wybudował sobie właśnie w Kazimierzu 
Pomorskim, obszerny i wygodny zameczek myśliwski, w którym najczęściej przebywał wraz z 
licznym dworem. Okolice Kazimierza otoczone były wielkimi lasami, w których nie brakowało 
zwierzyny. Książę prowadził bardzo swobodny tryb życia, polował, balował, nie gardził 
wdziękami kobiet. O jego licznych romansach z czasem zaczęły krążyć legendarne wprost 
opowieści. 
Trwał w kawalerskim stanie, chociaż przedstawiciele wielu dynastii europejskich zabiegali o 
wyswatanie księcia z królewną lub księżniczką. Książę cenił sobie wolność, przyjmował 
znamienitych swatów nadzwyczaj gościnnie, ale do ożenku się nie kwapił. 
Pewnego letniego dnia książę wraz z licznym dworem udał się do nadmorskiej wsi Gąski. 
Wyprawa miała na celu wypoczynek na plaży i w pobliskim lesie. Rozbito wielki namiot dla 
księcia, kilka innych dla dworu i służby, rozpalono ognisko. Biesiadowano z rozmachem, 
wznoszono rozliczne toasty za zdrowie księcia pana, przygrywała niewielka kapela, która zwykle 
towarzyszyła księciu. Zabawa rozwijała się pomyślnie, ale zaczął padać deszcz. Na razie nikt się 
tym nie przejmował, lecz wkrótce deszcz zmienił się w wielka ulewę. Wiatr potargał namioty. 
Joachim Damicz, marszałek dworu książęcego zaproponował, aby schronić się w niedalekim 
pałacyku, zwanym Nowym Dworkiem w Gąskach, stanowiącym własność rodziny Damiczów, 
nieco dalszych krewnych Joachima. 
Pod strugami ulewy, dość szybko dotarto do pałacyku. W obszernym holu, przemoczonego 
księcia i jego dworzan przywitała piękna, wysoka brunetka, jak się później okazało Krystyna 
Damiczowa, właścicielka pałacyku i wsi. Szybko zorganizowano suchą odzież, ciepłe napoje i 
obfity posiłek. Piękna pani, dyskretnie śmiejąc się, energicznie dysponowała służbą, bardzo 
starając się, aby książę, jego dworzanie i służba doszli szybko do siebie po dotkliwym 
przemoknięciu. Książę Kazimierz z uznaniem przyjmował starania oraz wyraźnie zainteresował 
się piękna i gościnną niewiastą. Gospodyni zaproponowała nocleg, bowiem ulewa wprawdzie 
przeszła, ale deszcz uporczywie padał. 
Dyskretnie polecił panu Joachimowi wzmocnienie miejscowej kuchni własnymi trunkami i 
wiktuałami. Sam wdał się w rozmowę z panią Krystyną. Dowiedział się, ze jest od paru lat 
wdową, przy pomocy rządcy daje sobie nieźle radę z wielomorgowym majątkiem, regularnie 
uczęszcza do kościoła w niezbyt odległym Łęknie i wcale nie rzadko nudzi się. Podano 
znakomitą kolację. Rozmowa i zupełnie niedwuznaczny flirt przeciągnęły głęboko w noc.  
Następnego dnia książę szarmancko podziękował za opiekę i gościnę oraz zaprosił panią 
Krystynę do swego zameczku w Kazimierzu Zaproszenie zostało przyjęte, chociaż z pewnym 
wahaniem, bowiem gospodyni coś tam wiedziała o swobodnym życiu księcia. Za kilka dni 
przyjechała jednak do Kazimierza. Książę i jego dwór przyjęli panią z wielką rewerencją Starano 
się zrewanżować z nawiązką za pomoc i gościnność w Gąskach. 
Wszyscy z księciem na czele dwoili się i troili, aby piękna pani czuła się dobrze. Posiłki 
przygotowywano starannie i wykwintnie, służba uwijała, się wśród usługujących nie było 

background image

niewiast, książę wprost rozpływał się w grzecznościach . Wygodnym powozikiem odbywali 
tylko we dwoje przejażdżkę okolicznymi alejkami i dróżkami . Wieczorem dyskretnie 
przygrywała kapela, a książę pan osobiście i bardzo daleko odprowadził panią Krystynę. 
Wzajemne wizyty stały się z czasem coraz częstsze. Książę zachowywał się szarmancko. 
Zabierał Krystynę do Koszalina, na dworskie bale, przyjęcia i spacery w przyzamkowym parku 
Urządzał także polowania i leśne biesiady. Obdarowywał Krystynę biżuterią, często ze złota i 
bursztynu, bowiem Kołobrzeg i Słupsk słynęły wówczas z wyrobu pięknych precjozów. 
Organizował również przejażdżki łodziami po morzu i jeziorze Jamno. Wyraźnie i jednoznacznie 
starał się o względy pięknej pani, a i jej książęce starania sprawiały przyjemność. 
Podczas kolejnej wizyty w Gąskach książę Kazimierz trafił do sypialni pięknej pani.. Doszło do 
gorących pocałunków i coraz odważniejszych pieszczot... Kochali się zapamiętale, rozmawiali 
szeptem, zapewniali się wzajemnie o miłości... Dopiero nad ranem zmorzył ich sen. Krystyna 
okazała się niewiastą z ogromnym temperamentem . Zapewne lata wdowieństwa, a także wielkie 
uczucie Kazimierza zrobiły swoje. 
Krystyna przeniosła się do książęcego zameczku. Kazimierz zauroczony jej wdziękami, zrzekł 
się funkcji biskupa kamieńskiego na rzecz swego bratanka księcia Franciszka. W zamian 
otrzymał dożywotnio we władanie małe księstwa w Darłowie i w Bytowie. Znajdowały się tam 
okazałe zamki, w których niebawem witano księcia Kazimierza i jego ukochaną. Komentarze 
braci książęcych oraz dworu i ludu były bardzo różne. Wielu gorszyło się grzesznym związkiem, 
ale inni z podziwem, a nawet z zazdrością odnosili się do książęcego romansu. 
Po śmierci swego brata Barnima X książę Kazimierz nabył prawa do księstwa szczecińskiego, 
lecz po kilku dniach zrezygnował z niego. Odbiło się to głośnym echem po Pomorzu, Polsce i 
wielu krajach europejskich. Dość jednoznacznie oceniono, że za decyzją księcia kryło się uczucie 
do pięknej Krystyny, bowiem o małżeństwie nie mogło być mowy. Książę dał wyraz, że bardziej 
ceni uczucie Krystyny niż koronę... Piękne chwile i lata przerwała ciężka choroba księcia. Po 
pewnym okresie musiał się udać na kurację do znanego dolnośląskiego uzdrowiska w Cieplicach. 
Po powrocie z kuracji niezbędnymi okazały się różne zabiegi i masaże. Marszałek książęcego 
dworu wyszukał w Kołobrzegu wykwalifikowaną pielęgniarkę, córkę jednego z mieszczan. 
Młoda, zgrabna Katarzyna o bujnych blond włosach przyjechała do Darłowa, gdzie przebywał 
Książę. Piękna pani Krystyna niezbyt przychylnym wzrokiem patrzyła na pielęgniarkę. Zabiegi 
jednak były konieczne. Krystyna bardzo dyskretnie obserwowała księcia i Katarzynę. Przez dość 
długi okres, przynajmniej Katarzyna zachowywała się wzorowo, skrupulatnie wypełniając swe 
pielęgniarskie obowiązki. Krystyna pozbyła się swych obaw. Czas jednak biegł, zabiegi 
odbywały się codziennie i pewnego dnia Krystyna zastała księcia i Katarzynę w sytuacji, którą 
trudno było potraktować jako zabieg leczniczy... 
Z ogromna złością i wielką pogardą popatrzyła na bardzo niekompletnie ubrana parę. Gdyby 
wzrok mógł zabijać padliby martwi. Z całej siły trzasnęła drzwiami i natychmiast wyjechała do 
Gąsek. Książę czynił próby jakiś gestów pojednawczych i przeprosin, ale urażona do żywego 
Krystyna - nie odpowiedziała na książęce starania. 
Książę z nową wybranką pozostali na zamku w Darłowie. Z czasem Katarzyna stała się dla 
księcia bez mała żoną. Książęcy bracia nadal robili wymówki, komentarze były najprzeróżniejsze, 
ale niczego to nie zmieniło. Nowy romans książęcy okazał się wyjątkowo trwały, bowiem 
przetrwał ponad 9 lat. 
Książę Kazimierz zmarł w Darłowie, mając niespełna 50 lat. Pochowany został w podziemiach 
kościoła św. Ottona w Szczecinie. 

background image

O dalszych losach pięknej Krystyny nie ma żadnych informacji. Natomiast Katarzyna, po 
pewnym czasie wyszła za mąż i dożyła sędziwego wieku. Po książęcym zameczku myśliwskim 
w Kazimierzu Pomorskim nie ma niestety ani śladu. Natomiast zapewne swoistym echem 
dworku w Gąskach, jest obecny pensjonat "Morski pałac". Gąski obecnie znane są między 
innymi z pokładów "leczniczej" glinki. Czasami złośliwie opowiada się, że glinka z Gąsek 
bardzo źle wpływa na stałość męskich uczuć... 
 
Zamek na Wzgórzu Wisielców 
 
Dzień chylił się już ku zachodowi, ostatnie promienie słońca złociły trawę na Wzgórzu 
Wisielców. Widok było naprawdę przepiękny. Jednak nikt bywały w tamtych stronach nie dałby 
się zwieść. Wzgórze było owiane złą sławą, każdy znał jego historię, nikt w nią nie wątpił. W 
każdym razie nikt bywały w tamtych stronach... 
Stary człowiek wyrwał się z zadumy, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi wejściowych gospody. 
Niechętnie oderwał wzrok od okna i majaczącego gdzieś na horyzoncie wzniesienia by spojrzeć 
na przybysza. Nie rozpoznał młodego mężczyzny, stwierdził więc, iż musi być on tu przejazdem. 
Obcy wyglądał na zmęczonego, zapewne miał za sobą długą podróż. 
Wędrowiec podszedł do baru i zamówił piwo, po czym usiadł ciężko przy jednej z ław. Stary 
człowiek zastanawiał się chwilę, po czym podniósł własny kufel i ruszył w stronę owego 
mężczyzny. Młodzian oczy miał przymknięte i wyglądał, jakby drzemał. Staruch postanowił go 
jednak obudzić. 
- Z daleka jedziesz, dobry Panie? - zapytał. 
Podróżny otworzył leniwie oczy, by zobaczyć, kto mu przeszkadza. 
- Z Krakowa - odpowiedział, patrząc, jak stary człowiek siada naprzeciwko niego. Nie wyglądał 
groźnie... 
- Daleka więc za Panem droga, zmęczenie pewnie do gospody skierowało. 
Wędrowiec nic nie odpowiedział, pokiwał jedynie głową. 
- Dzisiaj już chyba waćpan nie wyrusza? Ot, słoneczko zaszło prawie, noc zapada - powiedział 
starzec, wskazując ręką okno, przez które sam jeszcze przed chwilą obserwował wzgórze. 
- Widzę - mruknął mężczyzna, i uświadomił sobie, że nie tak łatwo pozbędzie się niechcianego 
kompana - lecz do Zalewu już niedaleko, śpieszno mi czym prędzej podróż zakończyć. 
Staruch zachłysnął się piwem, wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Lub z przerażenia. 
- Ależ, Panie, nie chcecie chyba po nocy podróżować... Toż jedyna droga do Zalewu obok 
Wzgórza Wisielców wiedzie! 
Młodzian zadarł głowę i spojrzał hardo na swojego rozmówcę. 
- I cóż z tego? Ja nikomu nie wadzę, a i pieniędzy już nie mam, nawet obrabować nie ma mnie z 
czego. 
- Widać, żeś nie tutejszy, Panie - starzec pokręcił głową i ściszył nieco głos, jakby miał zamiar 
wyjawić jakąś tajemnicę - Wiedz więc, że jeszcze się taki nie urodził, co zebrałby się na odwagę, 
by po nocy, samotnie, Wzgórze Wisielców nawiedzać... 
- A czegóż mam się obawiać? Czas nagli, zwlekać dłużej nie mogę... Bywaj, dobry człowieku. 
Już chciał wstać, kiedy staruch chwycił go mocno za ramię, coś w jego twarzy kazało 
młodzianowi pozostać na miejscu i wysłuchać go do końca. 
- Jeśli wola taka, niech Pan jedzie, nie będę zatrzymywać. Ale najpierw niech waćpan lepiej 
wysłucha pewnej historii, której skutki do dzisiaj nierozważni ponoszą. Widzisz Pan tamto 
wzgórze? To, za którym słońce się właśnie chowa? Wzgórzem Wisielców, lub tez Strasznym 

background image

Wzgórzem jest nazywane, nie bez przyczyna miano takie uzyskało... Dawno temu, w miejscu, w 
którym wzniesienie owo się znajduje, stał kiedyś zamek. W zamku owym... 
*** 
W zamku owym mieszkał kiedyś bogacz, człowiek równie skąpy, co okrutny. Jego ulubionym 
zajęciem było gromadzenia skarbów i ciągłe powiększanie swojego majątku. Względów nie miał 
dla nikogo, nie znał współczucia ani łaski. Choć posiadał niemal wszystko, a jego skarbce i 
spiżarnie były wypełnione po same brzegi, biedniejszym od siebie pomocy nie udzielał nigdy. 
Miał on jedną córkę, piękność nad pięknościami, lecz serca złego i zatwardziałego. Wdała się 
ona w ojca, i w miarę upływu czasu stała się gorsza nawet od niego. Ona to była w posiadaniu 
kluczy otwierających wszystkie skarbce i spiżarnie. Cały dzień przechadzała się po zamku, a 
klucze przywieszone do jej paska podzwaniały wesoło. Zajmowała się również przydzielaniem 
jedzenia poszczególnym osobom. Panom i gościom zamku nie skąpiła niczego, jednak liczna 
służba cały czas cierpiała głód. Poddani, osłabieni ciężką pracą i głodowymi racjami, pomstowali 
często na dziedziczkę. Czasem ktoś, zebrawszy się na odwagę, szedł do pana na skargę, prosząc 
o jedzenia dla siebie i towarzyszy. Zawsze jednak spotykał się z odmową. 
Pewnego razu, gdy panna dowiedziała się o skardze jednego ze sług, wpadła we wściekłość. 
Zaczęła ubliżać służbie i zagroziła, że jeśli zdarzy się to jeszcze raz, to powie ojcu, że zamiast 
wykonywać swoje obowiązku, śpią tylko i odpoczywają. 
Przy okazji następnej skargi spełniła swoja groźbę. Ojciec bez wahania uwierzył swojej córce. 
Poddani, którzy przyszli z prośbą o jedzenia, zostali wychłostani. Prosili o łaskę, dziedziczka 
śmiała się tylko i kazała pachołkom kijów nie szczędzić. Słudzy byli bici aż do utraty 
przytomności. Jeden z nich, człek niemłody, który z reki swego pana niejedno już wycierpiał, 
uniósł nagle prawicę do góry i straszne przekleństwo rzucił na dziewczynę i jej ojca, życząc im, 
aby ziemia pochłonęła ich z całym majątkiem.  
Wtedy niebo nagle pociemniało, mrok raz po raz rozświetlały błyskawice, a krzyk ludzi 
zagłuszały gromy. Wszyscy zaczęli uciekać w panice, chcąc jak najszybciej opuścić zamek. Na 
próżno Pan nawoływał poddanych, żaden z nich nawet się nie obejrzał. A gdy w zamku pozostał 
tylko on i jego córka, ziemia pochłonęła ich oboje, budowlę i cały dobytek w niej zgromadzony. 
Od tego czasu znajduje się w tym miejscu wzgórze. Nikt nigdy nie wyraził ochoty, aby się 
osiedlić w jego okolicy. Dlatego stało się ono miejscem egzekucji, od czego później wzięła się 
jego nazwa. 
Ponoć w ciemną, burzliwą noc można czasem ujrzeć na szczycie piękna dziewczynę, 
potrząsającą pękiem kluczy i uśmiechem uwodzącą nierozważnych młodzieńców. Zjawa zwabia 
ich ponoć do podziemi, mówiąc, że w zamku czekają na nich niezliczone bogactwa. Nikt jednak 
nigdy z podziemi nie powrócił, aby potwierdzić tę pogłoskę. 
*** 
Wędrowiec roześmiał się, gdy starzec dramatycznym szeptem zakończył swoją opowieść. 
- To tylko historia przez ludzi wymyślona, aby dzieci straszyć, dobry człowieku. Jeśli chcesz 
wiedzieć, ja właśnie po to przybyłem, aby zdobyć skarby pod wzgórzem zaległe. A gdy będę 
wracać, wstąpię do tej karczmy i wyprawię ucztę, jakiej nikt jeszcze w tej mieścinie nie przeżył! 
Po czym owinął się szczelniej płaszczem i wyszedł z karczmy wprost w objęcia nocy. Od tamtej 
pory już nikt go nigdy nie widział. 
 
 

 

background image

 
 
 

Podanie o złotym grodzie 
 

 

Po morzu Bałtyckim płynął samotny okręt o przedziwnie smukłych kształtach. Żagle trzepotały 

na wietrze i niosły go hen na południe, ku niewidocznym brzegom. Ląd musiał być niedaleko, 

bowiem nad masztami unosiły się już krzykliwe mewy i natarczywie domagały się żeru. 

 

Na pokładzie stało dwoje ludzi. Jeden z nich, ubrany w kosztowne szaty, zdawał się być kimś 
znacznym. Wysunął się nieco do przodu, założył ręce na piersi, osłoniętej kutym w srebrze 
półpancerzykiem, i patrzał milcząco na wodę. Na jego młodej, niemal dziecięcej twarzy malował 
się wyraz jakiegoś oczekiwania, oczy jaśniały niezwykłym blaskiem, policzki krasił rumieniec 
widoczny pod delikatnym zarostem. Raz po raz opuszczał lewą rękę i kładł na rękojeści 
mieczyka przypasanego do boku. Ruch ten był jednak łagodny — snadź nie w wojennych 
zamiarach płynął młody rycerz ku pomorskim wybrzeżom. Może poselstwo jakoweś sprawował? 
A może chciał na własne oczy zobaczyć ów złoty gród, o którym dziwne wieści krążyły po 
całym świecie? Próżno dociekać, z jaką tajemną misją płynął duński książę do złotych bram 
Winety. Tuż za dostojnym młodzieńcem stał człowiek odziany w szary habit przepasany 
konopnym sznurem. Pod nasuniętym na głowę kapturem widać było jego suchą, wiatrami 
spaloną twarz, zapadłe w głąb oczy i poruszające się modlitewnym szeptem usta. Jakaś surowość 
biła od tej wysokiej postaci, a może tylko szmat gorzkiego, pełnego wyrzeczeń i umartwień 
żywota? Hej, ileż to krain przewędrował ojciec Gaudenty, nim został opiekunem i nauczycielem 
młodego królewicza! Niegdyś za młodu zrywał kiście winogron na słonecznych pagórkach Italii, 
potem wędrował wśród piasków afrykańskiej pustyni, oglądał przepych na królewskich dworach 
Kastylii i Navarry... 

 

Odbiegło gdzieś daleko modlitewne skupienie. Powoli z mgły wspomnień wyłaniały się obrazy 
— drobne ścieżki, zagubione na dalekich pielgrzymich szlakach. Jedne świeże jeszcze i barwne, 
inne szare, niewyraźne. Dla siebie 

 

— kostur pątniczy i kromka suchego chleba, dla ludzi — wszystko. I teraz, gdy ojcowskim 

spojrzeniem ogarniał sylwetkę młodego księcia, rysy jego twarzy łagodniały, na ustach zaś 

pojawiał się uśmiech.  

 

—  Ojcze Gaudenty...  

 

Myśli pielgrzyma wróciły z dalekich krain. Znów widział przed sobą postać duńskiego 

królewicza, znowu stopami dotykał pokładu okrętu. 

 

— Słucham cię, książę! — odpowiedział głosem, w którym nie znać było śladu przeżytych 
wzruszeń  

 

Eryk odwrócił się w stronę opiekuna, lecz po chwili znowu skierował wzrok na morze. W jego 

oczach malował się wyraz jakiejś nieuchwytnej tęsknoty i jednocześnie ciekawości.  

 

—  Powiedz mi, ojcze, prawda to, że w grodzie onym, który dziś jeszcze  

 

oglądać nam przyjdzie, bramy pałaców złotym kruszcem wykładane, że blask od nich wspaniały 

jako od słońca bije? 

 

—  Prawda to, panie — odpowiedział mnich.  
—  I bogactw tam ponoć mnogość nieprzebrana?  
-     Ściany pałaców z marmuru budowane...  

— A ludzie jacy?  Ojciec Gaudenty zamilkł i odwrócił 

background image

twarz. 

 

—  Czemu zamilkłeś?   Powiedz!  

 

—  O ludziach?  

 

—  Tak.  

 

— Młody jesteś, książę, lecz rozum masz stateczny, godny dojrzałego męża. Dopłyniesz, 
obaczysz, sam sobie odpowiesz.  

 

Eryk nie pytał więcej.  

 

Tymczasem krąg słoneczny powoli schodził w dół. Morze zmieniło barwę: stało się granatowe, 

niemal czarne. Okręt odkładał na boki równe skiby wody, a wiatr jakby trochę przycichł.  

 

Nagle w oczach Eryka pojawił się błysk ożywienia. Zrobił krok naprzód i gwałtownie wyciągnął 

rękę przed siebie.  

 

— Spójrz tylko, ojcze... ziemia! — zawołał drżącym z podniecenia głosem. Wzrok Gaudentego 

pobiegł we wskazanym kierunku. Przed nimi rysowały się coraz wyraźniej brzegi wysp Uznam i 

Wolin. Odblask zachodzącego słońca złocił wysmukłe wieże i dachy jakiegoś wspaniałego grodu 

otoczonego zielenią lasów. Fale uciszyły się zupełnie, powierzchnia morza była gładka jak lustro.  

 

Z piersi obu podróżników uniosło się westchnienie zachwytu, a usta wyszeptały jednocześnie tę 
samą nazwę 
—  Wineta...!  

 

Poprzez bramy grodu, w stronę portu i z powrotem, po ulicach przelewała się niezmierzona ciżba 

ludzka. U stóp wałów obronnych, szerokim pierścieniem opasujących Winetę, i w spotykanych 
co krok gospodach — wszędzie słychać było różnojęzyczny gwar. Tu ormiańscy kupcy 

zachwalali przywiezione z dalekiego wschodu towary, tam znowu, ubrani w długie, białe szaty, 

przechadzali się ciemnolicy Arabowie, Gdzie indziej jeszcze kosztowny diadem, wpięty w 

jedwabny turban, świadczył o bogactwie i dostojności przybysza zza mórz i lądów. Złoto i 

srebro, drogie kamienie pełnymi garściami wędrowały z rąk do rąk, a trzosy miejscowych 

kupców i szynkarzy pęczniały nieustannie. W gospodach lało się strumieniami najprzedniejsze 

wino, a piękne Greczynki w przeźroczystych szatach tańczyły przy dźwięku uderzających o 

siebie czar. Książę Eryk wraz z ojcem Gaudentym przeciskali się przez rozkrzyczany i 

rozgorączkowany tłum. Oglądali towary rozłożone na straganach lub wprost na ziemi pod 

murami grodu, wstępowali do gospod, słuchali pijanych wrzasków, kłótni handlarzy i wyzwisk 
oszustów. 

 

Eryk chłonął nieprawdopodobny obraz szeroko otwartymi oczyma. Przyzwyczajony do surowych 

obyczajów północnego kraju, ze zgrozą słuchał tego wszystkiego i rozglądał się wokoło na pół 
przytomny. 

 

—  Czy śnię? — pytał raz po raz swego opiekuna i nauczyciela.  

 

Ojciec Gaudenty szedł z opuszczoną głową i tylko uśmiechał się z goryczą. 

 

— Patrz, książę, na wszystko, co się wokół ciebie dzieje, i miej uszy otwarte — pouczał młodego 
rycerza. — Chciwość i żądza bogactw wypleniły z tych ludzi| wszelkie inne uczucia. Nie masz tu 

miejsca na miłosierdzie i pomoc ubogim, nie znajdziesz współczucia dla nieszczęśliwych. Każdy 

tutaj chce się wynieść nad innych, stąd zawiść, przekupstwo i niesprawiedliwość na każdym 
kroku.  

 

—  Czemu więc nie użyją swych bogactw na dobro?  

background image

—  Zapomnieli!  

 

W tejże chwili obaj ujrzeli rozstępujący się tłum. Gdzieś 

 

w głębi ulicy słychać było głośne jęki. Ktoś wołał płaczliwym głosem: 

 

—  Ratujcie, dobrzy ludzie, nie dajcie zginąć!  

 

Wkrótce ukazał się człowiek wleczony pod ręce przez kilku uzbrojonych pachołków. Twarz miał 
siną i spuchniętą, do czoła przylepiały się skrwawione kosmyki włosów. Pod podartą na strzępy 
koszulą widać było gęste ślady uderzeń kijem. Zakute w łańcuchy nogi zaledwie mogły 
udźwignąć ich ciężar. 
—  Cóż takiego uczynił ów człowiek? — zapytał Eryk.  

 

— Nie wiem — odrzekł Gaudenty. — Posłuchajmy, co ludzie mówią. Tłum na ulicy powiększył 

się. Już teraz mniej było strojnych w jedwabie  

 

kobiet i opasłych kupców. Z pobliskich bram wylegli szaro ubrani ludzie.  
—  Tetkę wiodą do lochu! — odezwał się ktoś z boku.  
—  Jakiego Tetkę?  

 

— Tego od szynkarza Bardoka. Służył u niego przeszło pół roku za darmo, a jak się upomniał o 
swoje, to go do lochu.  

 

—  Bogacz przeklęty! Żeby się złotem udławił! Żeby go...  

 

— Cicho! Jeszcze ktoś doniesie. Bardok mocny. Radę przekupi i ciebie też za nim wyśle! — 

odezwał się czyjś ostrzegawczy głos.  

 

Obaj przybysze usunęli się z tłumu i poszli dalej, bo już na nich zwracano uwagę.  

 

—  Źli tutaj ludzie! — powtarzał ojciec Gaudenty. — Źli i mściwi.   Jednym  
bogactwo, 

innym żądza władzy odebrała serce i rozum.   Stąd też zło 

 

wszelkie jak chwast się pleni. 
—  Jakże tedy kara na nich nie spadnie? — zapytał Eryk.  
—  Nie nasza w tym moc, miłościwy książę.  

 

Idąc ulicą znaleźli się niespodzianie obok pewnej gospody. Z jej wnętrza wytoczyło się 
kilkunastu mocno podpitych kompanów. Dostatnie ubiory i pewność siebie, z jaką patrzyli 
wokoło, świadczyły, że posiadają w grodzie nie byle jakie znaczenie. Ludzie usuwali się na boki, 
lecz Eryk z Gaudentym, zajęci rozmową, nie zauważyli ich dość wcześnie i zetknęli się z nimi 
prawie oko w oko. 

 

Nastąpił krótki moment wahania. Wtem jeden z kompanów wystąpił nieco naprzód, przekrzywił 

głowę z drwiącym uśmiechem i szarpnął mnicha za ramię. 

 

—  A cóż to za cudak w szarym worku włóczy się po ulicy z gołowąsem u boku?  
— zawołał.  

 

Pozostali ryknęli pijackim śmiechem. Twarz Eryka poczerwieniała z gniewu. Już chciał sięgnąć 
po mieczyk, lecz jego opiekun nieznacznym ruchem ręki powstrzymał go. 

 

— Przecie wam w drogę nie wchodzim — odrzekł spokojnie. Chciał przejść obok, lecz 

napastnik zaszedł go z przodu.  

 

— Hejże! — zawołał — a cóżeś to taki hardy? Gadaj, coś za jeden! Ojciec Gaudenty 

złożył przed sobą ręce i nisko pochylił głowę.  

 

—  Sługa Chrystusowy — odpowiedział z pokorą w głosie.  
—  Jakiego Chrystusa? Nie znamy takiego!  
—  Boga chrześcijan, którego wiarę głoszę.  

 

Oczy kompanów zapaliły się złym ogniem. Podeszli bliżej zaciskając pięści. Dookoła zebrał się 

tłum ciekawych. 

 

background image

— Precz z grodu! — wrzasnął nagle jeden z napastników. — Mamy swoich bogów, nie trzeba 

nam innych. Nie trzeba nam żadnych bogów! Ludzi tu burzyć 

przyszedłeś, hę? Precz stąd, precz! — krzyczał, aż piana wystąpiła mu na usta. 

 

— Nie bluźnij — rzekł mnich spokojnie — bom nie wojować tu przyszedł. Bóg chrześcijański 

miłosierdzie czynić każe i pokutę za nieprawości ludzkie. Bacz, byś nieszczęścia...  

 

Rzucony czyjąś ręką kamień uderzył Gaudentego w głowę. Po twarzy spłynęła strużka ciepłej 

krwi. Mnich zachwiał się na nogach i byłby upadł, gdyby go Eryk natychmiast nie podtrzymał.  

 

—  Zostaw miecz, Eryku — szepnął cicho. — Niech im to będzie darowane, a ty się w walkę nie 
wdawaj, boć wielu ich na ciebie jednego. Pamiętaj, po coś tu przybył. 

 

Usłuchał książę Eryk rady opiekuna i podtrzymując go wyprowadził z tłumu. Za nimi goniły 

śmiech i wyzwiska. 

 

W kajucie panowała nieznośna duchota. Gaudenty z trudnością poruszał się na łożu i co chwila 
budził. Rana, mimo że opatrzona, dokuczała niezmiernie. Męczył się tak od paru godzin. Czasem 
na chwilkę wracała przytomność. 

 

Wówczas zwilżał wargi łykiem wody ze stojącego obok kubka i znów zapadał w pełen majaków 
sen. 

 

Lecz oto w pewnym momencie otoczyła go nagle jakaś przedziwna jasność i jakby gdzieś z 

oddali dobiegł wyraźny głos: 

 

— Dopełniła się miara złego i wyrok na Winetę został wydany. Podnieście kotwicę i odpływajcie 
co rychlej!  

 

Gaudenty przebudził się raptownie. Z trudem zebrał rozproszone myśli. Ból pod czaszką ustał, 
lecz tajemniczy głos dźwięczał wyraźnie w uszach powtarzającym się wciąż ostrzeżeniem:  
—  Odpływajcie natychmiast, odpływajcie!  

 

Zwlókł się z posłania i nie czekając udał się do księcia. Rękami obmacywał ściany, kierując się 

pamięcią, wokoło bowiem otaczała go nieprzenikniona ciemność. 

 

—  Co to? — zawołał Eryk, zbudzony głośnym stukaniem.  
—  Kto zakłóca mi sen?  
—  To ja, książę! Wieść ważną przynoszę.  

 

•— Jakże możesz, ojcze, chodzić w takim stanie! — zawołał stroskany Eryk, gdy poznał głos 
opiekuna. — Pójdź, pomogę ci się położyć. Jutro skoro świt udam się do dowódcy zbrojnej 

załogi grodu. Napastnicy muszą ponieść karę! 

 

—  Porzuć, książę, troskę o mnie — rzekł na to Gaudenty  

 

— bowiem czuję się dobrze. Nie szukaj też sprawiedliwości, gdyż wyroki już zapadły.  

 

—  Jakież to wyroki? :— zdziwił się Eryk.  
—  Nie pytaj o nic, tylko każ zaraz podnieść kotwicę i wypłynąć na morze.  

 

—  Teraz?  
—  Natychmiast, jeśli mamy ocaleć.  
Wyszli na pokład. Owionął ich powiew świeżego powietrza. 

 

— Wiatr wieje od lądu — powiedział Gaudenty. — Odpływajmy, Eryku, odpływajmy 

natychmiast! Nad złotym grodem zawisła kara! 

 

Noc była księżycowa. Wiatr unosił w morze samotny okręt i zostawiał za nim iskrzącą się na 

wodzie smugę. 

 

Eryk wraz z opiekunem spoglądali w milczeniu na oddalającą się Winetę. W powietrzu wisiała 

jakowaś groza, choć przecież nic nie wskazywało na to, 

background image

by za chwilę miało się coś wydarzyć. 

 

Nagle nad złotym grodem ukazała się jasna łuna. Spływała gdzieś z niebieskich wyżyn, opadała 
coraz niżej. Dachy i wieże rozbłysły całą wspaniałością. Lecz równocześnie rozszumialy się 
morskie głębiny. Złowrogi pomruk wzmagał się coraz bardziej, potężniał z każdą chwilą, aż 
wreszcie przemienił się w ogłuszający huk. Na oczach odpływających żeglarzy gród zapadał 
powoli w otchłań. Po pewnym czasie w miejscu, gdzie jeszcze niedawno błyszczały smukłe 
wieże, rozpostarły się nieprzeniknione ciemności 
 
 
Jesiotry braciszka Urbana 
 

 

Przyszedł brat Urban nad brzegi Zalewu. Zarzucił wędki na wodę — ot tak, z przyzwyczajenia. 
Chodziło mu nie tyle o złowienie ryby, ile o chwilę wytchnienia, o wypoczynek dla skołatanej 
różnymi zmartwieniami głowy. Miał brat Urban tych kłopotów co niemiara, oj miał! Od wielu lat 
pełnił funkcję kucharza w tutejszym klasztorze i już mu to wszystko bokiem wychodziło. Jeszcze 
w letnich, a szczególnie jesiennych miesiącach — pół biedy. Poczciwi wieśniacy daninę zewsząd 
sami przynosili, owocami swej pracy na wodach i roli z klasztorem się dzielili. Czynili to nawet 
ochotnie, bez przymusu, bo i wiele dobrego od owych świątków zyskali. Znali ci przybysze znad 
Warty i innych dalekich krain wiele pożytecznych rzeczy: rolę po nowemu uprawiać nauczyli, że 
plony w dwójnasób rodziła, ludzi i domowe zwierzęta ziołami leczyć umieli, toteż na 
wdzięczność tutejszych mieszkańców rzetelnie sobie zasłużyli. Miał tedy brat Urban w spiżarni 
nie najgorsze zapasy i mógł współbraciom dogodzić. 

 

spadały na niego w okresach wielkiego postu, kiedy surowa reguła zakonna, pilnie przez opata 

przestrzegana, nakazywała umartwianie ciała i wstrzemięźliwość w jedzeniu. Co się wówczas 

nasłuchał utyskiwań i żalów! Starczyło tego na cały rok. A przecież nie mógł inaczej, tylko tak, 

jak miał przykazane. 

 

Poszedł więc biedaczysko nad wielką wodę, by trochę w samotności odpocząć i choćby na jakiś 
czas  uwolnić  się  od  dokuczliwych  nagabywań  braciszków.  Panująca  wokoło  cisza  i  świeży 
powiew,  płynący  od  strony  Zalewu,  działały  kojąco.  Założył  ręce  na  piersiach  i  zapatrzył  się 
przed siebie. Myślami uleciał hen w ojczyste strony, gdzie wieże poznańskiego grodu królują nad 
szeroką równiną, a Warta toczy swe płowe wody, dążąc do starszej siostrzycy Odry. Poczuł jakąś 
dziwną tęsknotę chwytającą za serce. 

 

Koło zachodu słońca brat kucharz chciał zwijać wędki i wracać do zwykłych zajęć, gdy nagle na 
lśniącej wodzie zauważył jakiś ruch. Nie raz już przyglądał się zabawom drobnych rybek, które 
pod wieczór wpływają tuż pod samą powierzchnię i pląsają jak tanecznice. Czasem umykają 
przed okoniem czy też innym drapieżnikiem i wtedy rozsypują się jak piasek po wodzie. 
Jednakże to, co teraz spostrzegł, tak dalece różniło się od zwykłych przejawów podwodnego 
życia, że natychmiast zmienił zamiar; zbliżył się jeszcze bardziej do brzegu i patrzył, co się 
dzieje. Gładką powierzchnię pruły dwa ostre grzebienie. Cięły ją płynąc obok siebie na kształt 
podwodnych statków i zostawiały za sobą rozszerzające się klinowate bruzdy. 

 

— Nie do wiary! — szepnął do siebie brat Urban, gdy w niewielkiej odległości ujrzał dwa 

ogromne jesiotry. Płynęły wprost na niego i po chwili tłukły się przy brzegu w płytkiej fali 

przyboju. Urbanowi aż dech zaparło w piersiach. Powolutku, by ich nie spłoszyć, wyciągnął 

wędki z wody, włożył świeżą przynętę i zarzucił w pobliżu pływających ryb. Czekał z bijącym 

sercem. Raptem jeden z jesiotrów porwał hak z przynętą i pociągnął za sobą wędkę, drugi 

background image

natomiast plasnął ogonem i gdzieś zniknął. 

 

Brat Urban nie oglądał się już na drugą wędkę, lecz całą uwagę skupił na schwytanej rybie. 
Złapał za sznur — w dłoni poczuł lekkie szarpnięcie. Ciągnął bardzo ostrożnie, zważając na 
każdy ruch. Ale, rzecz dziwna, ogromny jesiotr poddawał się prawie bez oporu. Tego 
doświadczony rybak nie mógł zupełnie zrozumieć. Znał przecież to rzemiosło od dziecka. 
Czasem szczupak, który zaledwie wystarczał na jeden skromny posiłek, walczył tak zajadle, że 
musiał użyć całego doświadczenia i sprytu, by go wreszcie z wielkim trudem wyciągnąć. Ten zaś 
olbrzym szedł za ręką jak drobna płoć i bez najmniejszego oporu dał się ująć pod skrzela. 

 

Rozjaśniło się oblicze brata Urbana. Czym prędzej zwinął wędki, przerzucił przez ramię ciężką 
zdobycz i poszedł boczną ścieżką do klasztoru. Zależało mu, by go nikt po drodze nie spotkał — 
chciał braciszkom przygotować niespodziankę, o jakiej nawet nie marzyli. Oj ucieszą się 
zgłodniali bracia, ucieszą! Sam opat na pewno pochwali zmyślnego kucharza! 

 

Wszedł małą furtką ukrytą w klasztornym murze, przebiegł chyłkiem przez opustoszały 
dziedziniec i natychmiast zamknął się w kuchni. Powrócili braciszkowie z codziennych zajęć, 
kręcili się pod drzwiami, pukali, stukali 

 

— nie wpuścił nikogo.  

 

— Zostawcie mnie w spokoju, polewka mi się przypaliła! — odpowiadał natarczywym. — 

Poczekajcie godzinkę, będzie świeża.  
Chodzili  więc  po  korytarzach  markotni  i  zagniewani,  bo  już  się  pora  wieczerzy  zbliżała.  Cóż 
jednak  mieli  robić?  Radzi,  nie  radzi,  musieli  czekać.  Tymczasem  brat  Urban  zwijał  się  jak  w 
ukropie, śmiejąc się w duchu ze swego pomysłu.  

 

Kiedy wreszcie zakonni bracia siedli przy stołach w oczekiwaniu na skromny posiłek, ze 
zdziwieniem spoglądali na puste miski stojące przed nimi. Zwrócili twarze w stronę kuchennego 
wejścia i czekali niecierpliwie, kiedy wreszcie ukaże się brat kucharz z pomocnikami i gar 
postnej polewki. Na koniec otworzyły się drzwi i oto popłynął stamtąd tak niezwykły zapach, że 
zgromadzeni w refektarzu mnisi szeroko otworzyli oczy i w niemym zdumieniu zaczęli 
spoglądać jeden na drugiego. Nozdrza łechtała wspaniała woń gotowanej ryby, lecz jeszcze sami 
sobie nie wierzyli. Dopiero kiedy w drzwiach ukazała się tryumfalnie uśmiechnięta twarz 
kucharza, który ruchem ręki przywołał do siebie pomocników — zapanowała wśród braci 
powszechna radość. Brat Urban z namaszczeniem rozdzielał porcje i po chwili każdy z 
zakonników miał już przed sobą kawałek pachnącej, smakowicie przyrządzonej ryby. Nawet 
surowy zwykle i milczący przeor siedział uśmiechnięty i trzymał rybę w palcach, wyjmując z 
niej co grubsze ości.  
—  Jakżeś to, bracie Urbanie, taką niespodziankę nam zgotował?   —  
zapytał łaskawie, kiedy wszyscy zaspokoili już pierwszy głód. 

 

—  Sam  tego  zrozumieć  nie  mogę,  przewielebny  ojcze  —  odpowiedział  Urban,  skłaniając  się 
pokornie — coś podobnego wydarzyło mi się po raz pierwszy w życiu.  

 

—  Jakże się tedy rzecz miała?  
Brat Urban nie zamierzał niczego ukrywać. Dokładnie opowiedział 
przełożonemu i zaciekawionymi braciszkom o swej wyprawie nad Zalew i przedziwnym 
połowie. Na głowę uszczęśliwionego kucharza posypały się tak gorące pochwały, że aż przeor 
musiał je nieco powstrzymać. Powstał z ławy i podniósł w górę obie dłonie. Gwar w refektarzu 
uciszył się natychmiast. 

 

— Słuszna radość wypełnia serca wasze, bracia moi — rzekł składając ręce do modlitwy — nic 

w niej złego nie widzę.  

 

Wprzódy  jednak  Stwórcy  za  jego  szczodrobliwość  podziękować  nam  należy,  iż  łaskę  nam 

zechciał okazać.  

 

background image

Głowy mnichów pochyliły się w kornej modlitwie.  

 

Następnego roku podczas wielkiego postu znowu podpłynęły w pobliże klasztoru dwa wielkie 

jesiotry i znów wygłodniali mnisi z radością powitali na stołach kucharskie dzieło brata Urbana. 

Kiedy co roku powtarzało się to samo — poznali w tym zakonnicy wyraźną pomoc Stwórcy. 

Tym pilniej więc wykonywali swe obowiązki, dla wyrażenia zaś wdzięczności postanowili raz na 

zawsze tylko jednego jesiotra każdego roku odławiać, aby łakomstwem ni chciwością nie 

grzeszyć.  Tak postępowali przez wiele lat. Tymczasem brat Urban powrócił w swoje rodzinne 

strony, inni starsi bracia również zostali odwołani do macierzystych klasztorów. Niektórzy 

pomarli i spoczęli snem wiecznym na pomorskiej ziemi, a ich miejsce zajęli młodsi.  

 

Pewnego roku — jak zwykle w czasie wielkiego postu — pojawiły się na wodach Zalewu dwa 

szczególnie wielkie jesiotry. Dla braci wybór był trudny: którego złowić, a którego zostawić w 
spokoju?  

 

—  Słuchajcie!  —  rzekł  wówczas  jeden  z  młodszych.  —  Dlaczego  właściwie  nie  mamy 

skorzystać  z  nadarzającej  się  okazji?  Spróbujmy  złowić  obie  ryby,  może  nam  się  uda!  Po  co 

będziemy oglądać się na to, co dawniej było!  

 

Powodowani chciwością -— pierwszy raz bracia zakonni złamali ustalony od wielu lat porządek 

i złowili oba jesiotry. Radość ich nie miała granic. Kiedy później siedzieli przy pełnych misach 

smacznej  ryby, jeden przez drugiego dziwili  się własnej  głupocie, że w  poprzednich latach nie 

postępowali tak samo.  

 
-— Na przyszły rok zrobimy podobnie! — obiecywali sobie.  

 

Lecz  w  następnym  roku  daremnie  czekali.  Ryby  nie  pojawiły  się  w  wodach  Zalewu  ani  tego 
roku, ani w dalszych latach. Wówczas zrozumieli lekkomyślni bracia, że nadużyli dobroci Bożej 

i  sami  sobie  tym  sposobem  wyrządzili  szkodę.  Skruszeni  karą,  pewnego  roku  szczególnie 

umartwiali się i pokutowali. Wówczas dobry Bóg ulitował się nad nimi i później znów co roku 

jesiotry pojawiały się w wodach Zalewu.  

 

To wszystko działo się przed wielu, wielu laty na wyspie Uznam, w klasztorze Grabowo, 
zbudowanym przez księcia Racibora i jego małżonkę Przybysławę, polską królewnę, córkę 
Bolesława Krzywoustego. 
 
O ZACZAROWANEJ KSIĘŻNICZCE SYGRYDZIE  
 

 

Na  południe  od  Świnoujścia  wznosi  się  porośnięte  lasem  wzgórze,  które  tutejsza  ludność  od 
niepamiętnych czasów nazywa Górą Chełmską. Na szczycie owego wzgórza stał przed wiekami 
wspaniały  zamek  rycerski.  Jego  złocone  wieże  i  baszty  obronne  górowały  nad  całą  nadmorską 
krainą,  a  znak  rodowy,  zatknięty  na  najwyższej  z  wież,  dumnie  łopotał  w  powiewach  wiatru. 
Stugębna  wieść  o  niezmierzonych  bogactwach  księcia  Sobibora  i  urodzie  jego  córki  Sygrydy 
biegła daleko w świat. Wspominano o nich często na zachodnich  
dworach królów i udzielnych książąt. Któryż więc z młodych i dzielnych rycerzy, szukających po 
świecie damy swego serca, mógł się oprzeć pokusie odwiedzenia dumnej siedziby i ubiegania się 
o rękę pięknej Sygrydy? Przyjeżdżali tedy znamienici rycerze, wsławieni w bojach i dworskich 
turniejach, hołdy księżniczce składali, bardowie zaś układali pieśni, sławiąc ich czyny. 

 

Daremne jednak były starania rycerzy. Pieśni bardów  i trubadurów zostawały 

bez  echa.  Dumny  książę  Sobibor  odtrącał  po  kolei  wszystkich  konkurentów, 

bowiem żaden z nich nie wydawał mu się godny ręki córki. W żadnym z nich 

nie  widział  dziedzica  licznych  włości  i  nagromadzonych  bogactw.  Czekał  na 
królewicza,  by  złota  korona  mogła  spocząć  na  skroniach  córki.  Wówczas 

dopiero jego niezmierzona pycha byłaby zaspokojona. 

 

background image

Jednakże oczekiwany królewicz się nie zjawił. Jedna za drugą mijały pory roku, coraz rzadziej 
zaglądali młodzi rycerze do nieprzystępnej siedziby, księżniczce Sygrydzie przybywało lat. Wraz 
z upływem  czasu zmieniało się również jej usposobienie. Więdła uroda, grymas zniechęcenia i 
gniewu coraz częściej pojawiał się na jej licach. Nie jeden raz służba musiała słuchać gorzkich 
wymówek  swej  pani,  bardzo  często  w  chwilach  niepohamowanego  gniewu  księżniczka 
wymierzała  niesprawiedliwe  kary  za  najdrobniejsze  uchybienia.  Pustka,  nuda  i  echa  barwnej 
przeszłości wyzierały z każdego kąta — komnatach. 

 

Kiedy śmierć okryła cieniem powieki Sobibora, wydawało się, że po okresie żałoby w zamkowe 

mury  na  nowo  zawita  życie.  Jak  przed  laty  otworzą  się  szeroko  zamkowe  wierzeje,  komnaty 

rozbrzmiewać będą pieśniami bardów i wesołym gwarem ucztujących gości. 

 

Niestety, nadzieje okazały się próżne. Mimo że dawno upłynął okres żałoby, nic się w książęcej 
siedzibie  nie  zmieniło.  Daremnie  Sygryda  wyglądała  przez  okna,  oczekując  przybycia 
konkurentów.  Ci,  którzy  się  niegdyś  starali  o  jej  rękę,  zdążyli  już  uwić  własne  gniazda, 
młodszym  zacnie  uśmiechały  się  zaloty  do  przywiędłej  i  znanej  z  kapryśnego  charakteru 
księżniczki. Nawet jej wielkie bogactwa nie wabiły nikogo. Sygryda zamknęła w sobie urażoną 
dumę i stała się jeszcze bardziej cierpka. 

 

Aż  razu  pewnego  zjawił  się  w  okolicy  jakiś  nieznany  rycerz.  Widać  było,  że  przybywa  z 
dalekiego  kraju  —  świadczyły  o  tym  nie  oglądane  w  tych  stronach  ubiór  i  rynsztunek.  Kiedy 

przejeżdżał  przez  pomorskie  osiedla,  wszyscy  mieszkańcy  z  zaciekawieniem  przyglądali  się 

rosłemu,  karemu  rumakowi  i  srebrzystej  zbroi,  okrytej  czarnym  płaszczem.  Musiał  to  być 

zapewne  ktoś  znamienity,  towarzyszyło  mu  bowiem  dwóch  giermków,  również  bogato 
odzianych. 

 

Przybył nieznany rycerz w zamkowe progi. Zeskoczył z konia, pokłonił się godnie Sygrydzie i 

rzekł: 

 

— Piękność twoja, księżniczko, znana jest w wielu krajach na równi ze sławą, jaka otacza twą 

wspaniałą siedzibę. Wieść  

 

0 tym kazała mi się udać w daleką drogę i przybyć tu, by wszystko na własne zobaczyć oczy.  

 

Sygryda również z godnością pochyliła głowę i odpowiedziała dwornie:  

 

—  Miło  mi  słyszeć  te  piękne  słowa,  nieznany  rycerzu,  choć  wiele  w  nich  przesady.  Zechciej, 

proszę,  rozgościć  się  tutaj,  boś,  mniemam,  zdrożon  wielce,  jako  też  i  poczet  twój  odpoczynku 
potrzebuje.  

Rycerz podziękował za zaproszenie i udał się do wskazanej komnaty. Tymczasem służba 
zamkowa zajęła się jego ludźmi i końmi. 
Obiad  przeciągnął  się  do  późnych  godzin  wieczornych.  Siedzieli  we  dwoje  przy  wielkim  stole 
zastawionym wyszukanymi potrawami w srebrnych i złotych naczyniach. Gość rzadko sięgał po 
puchar z winem, jadł powściągliwie, natomiast wiele opowiadał o dworach, na których bywał, i 
rycerskich turniejach, w których brał udział. Chociaż starał się mówić cicho, jednakże głos jego 
rozlegał się echem po pustej komnacie i ginął wysoko wśród łuków sklepienia. 

 

Po skończonym obiedzie wyszli na krużganek i stanęli w miejscu, skąd mogli swobodnie patrzeć 

na rozciągające się u stóp zamku pola. Oboje milczeli zatopieni we własnych myślach. 

 

„Niechaj zobaczy nie włości ów rycerz z dalekiej krainy, niech o nich opowiada po powrocie w 
swe strony —¦ rozmyślała księżniczka. — Może przyjedzie tu ktoś godny, komu oddam serce i 
rękę." 

 

Lecz obcy rycerz inne zamiary ważył w sercu swoim. Odwrócił wzrok od roztaczającego się 
przed nim widoku i rzeki do Sygrydy: 

 

— To wszystko, com się obaczyć spodziewał, przeszło moje oczekiwania, jak i gościnność, którą 

mi  okazać  raczyłaś.  Hołd  oddając  twej  piękności  i  szlachetności,  proszę  o  twoją  rękę. 

background image

Towarzyszyć ci pragnę do końca moich dni.  

 

Ona  jednak  pozostała  nieczuła  na  brzmienie  tych  gładkich  oświadczyn.  Spojrzała  na  swego 

gościa chłodnym wzrokiem i pogardliwie wykrzywiła usta.  

 

— Wielki mi czynisz zaszczyt,  dostojny rycerzu  —¦ odpowiedziała  — jeśli  jednak w tym  celu 

tutaj przybyłeś, próżna była twoja droga. Nie pragnę zamążpójścia, a przy tym sława,  

 
0  której  mówiłeś,  nie  wydaje  mi  się  równa  godności,  którą  chciałbyś  osiągnąć.  Przyjmij  tedy 

chwilową  gościnę,  a  potem  wracaj  w  swoje  strony.  Rozgniewał  się  rycerz  na  te  dworskie 

wprawdzie, łeess uwłaczające jego dumie słowa. Wyprostował się i stanął przed księżniczką jak 

złowróżbny kruk. Jego czarne oczy  rozbłysły, a  cała postać  wyrażała jakąś niezwykłą i  groźną 

potęgę.  

 

—-  Nieszczęsna  Sygrydo!  —  rzekł.  —  Chciałem  ci  oddać  nie  tylko  serce,  ale  i  moc  tajemną, 

którą władam, a która większa jest niż wszelka ziemska władza. Lecz ciebie zaślepiła pycha  

 

1 nie znajdujesz godnych twej ręki. Niechaj więc spotka cię kara, na którą swym postępowaniem 

zasłużyłaś. Utracisz bogactwa i będziesz się  

 

odtąd  błąkać  po  ziemi  tak  długo,  aż  w  świętojańską  noc  zjawi  się  taki  człowiek,  który  potrafi 

wybawić cię z mocy mego zaklęcia. 

 

Twarz Sygrydy pobladła, zdrętwiałe z przerażenia usta nie mogły  wymówić słowa. Rycerz zaś 
owinął się czarnym płaszczem i zawołał wielkim głosem: 

 

Nim  miesiąc  pierwsze  obudzi  sowy  Będzie  złamana  duma  twa,  pani.  Przybądźcie  dąby,  osiki, 

brzozy Niechaj się stanie! 

 

W tej samej chwili wściekłe uderzenie wichru przygięło korony drzew. Zadrżały zamkowe 

wieże,  snopy  błyskawic  oświetliły  niebo  i  wśród  ogłuszających  grzmotów  cały  zamek 

pogrążył się w ziemi. 

 
Umarli ludzie, którzy byli świadkami tego wydarzenia. Na szczycie Góry 
Chełmskiej  wyrósł  nowy  las  i  zatarł  wszelki  ślad  po  zamku.  Tylko  wśród  ludu  zachowała  się 
pamięć o dumnej księżniczce Sygrydzie, która czeka na wybawienie z mocy zaklęcia. Czasami 
ukazuje się ona w różnych postaciach samotnym wędrowcom albo pastuszkom. Ale jeszcze nikt 
nie  potrafił  jej  pomóc.  Kilkadziesiąt  lat  temu  stała  u  stóp  wzgórza  niewielka  gospoda,  którą 
utrzymywała  pewna  wdowa  z  synem.  Był  właśnie  wieczór,  gospodyni  kończyła  porządki  w 
obejściu,  gdy  nagle  zauważyła  jakąś  staruszkę.  Szła  powoli,  krok  za  krokiem,  podpierając  się 
kijem. Widać było, że przybywa z daleka i że podróż bardzo ją zmęczyła. Zatrzymała się przy 
furtce i spoglądała na gospodynię przygasłym wzrokiem. 

 

— Pozwólcie mi przenocować, choćby tylko dzisiaj — prosiła. —- Już ze zmęczenia nóg nie 

czuję.  

 

Gospodyni dziwiła się starowinie, że tak samotnie wybrała się w podróż, ale nie pytała, co ją tu 
sprowadza  i  kogo  w  tych  okolicach  szuka.  Widząc,  że  jest  biedna,  nie  liczyła  na  zapłatę  i 
postanowiła przenocować ją na sianie w gospodarskim budynku. Tymczasem zaprosiła do izby i 
postawiła miskę gorącej zupy, którą staruszka zjadła z wielkim apetytem.  

 

Okazało  się,  że  obca  kobieta  zna  dokładnie  historię  zamku  i  księżniczki  Sygrydy.  Ponieważ 
właśnie przypadała noc świętojańska, więc przybyła tutaj, by księżniczkę uwolnić. Nie zdradziła 
jednak zaklęcia, przy pomocy którego można było to uczynić.  

 

Gospodyni  pilnie  słuchała  opowieści  staruszki  i  nie  przerywała  jej  żadnym  pytaniem.  Potem 

zaprowadziła ją na nocleg.  

 

Kiedy  wrócił  syn,  matka  natychmiast  opowiedziała  mu  o  wszystkim  czego  się  dowiedziała  od 
nieznajomej staruszki.  

 

— A może stara mówi prawdę? — rzekła na zakończenie. — Pilnuj jej, synku, i uważaj, co zrobi. 

background image

Jeśli pójdzie do lasu, idź za nią ostrożnie, żeby cię nie spostrzegła. Wygląda na zwykłą wiejską 

kobietę, czuję jednak, że wie o wiele więcej, niż można przypuszczać. Jeśli uda nam się odkryć 

jej tajemnicę, możemy dużo na tym zyskać.  

 

Usłuchał  chłopiec  rady  doświadczonej  matki  i  obserwował  przez  okno,  co  się  dzieje  na 

podwórzu. W pewnej chwili ujrzał staruszkę, która nie oglądając się za siebie, żwawym krokiem 

podążyła w kierunku Chełmskiego wzgórza.  
Wówczas cichutko otworzył drzwi chaty i poszedł za nią.  

 

Wąska ścieżka pięła się pod górę. Wokoło panowała cisza. Chłopiec szedł śladem obcej kobiety, 

starając się nie trącać gałązek, by nie wywołać szmeru.  

 

Wtem  staruszka  znikła  mu  z  oczu.  Zaskoczony  młodzieniec  rozglądał  się  bezradnie  wokoło.  I 

wtedy  tuż obok niego wysunęła się z krzaków  głowa łani. Po chwili ujrzał  ją całą na skrawku 

wolnej od zarośli przestrzeni. Stała spokojnie, nie zdradzając chęci do ucieczki. Chłopiec ukrył 

się za pniem drzewa i przyglądał się zwierzęciu.  

 

Już chciał iść dalej i nawet zrobił kilka kroków, gdy zauważył coś, co go wprawiło w osłupienie: 

łania nie tylko nie zamierzała uciekać, lecz nawet próbowała zastąpić mu drogę»  

 

Była  to  jakaś  niezwykła  łania.  Miała  gładką,  jasną,  niemal  białą  sierść  i  niebieskie  oczy. 
Przyglądała się zaskoczonemu chłopcu.  

 

Tego  już  za  wiele!  Przestraszony  chłopak  zawrócił  i  co  sił  w  nogach  pobiegł  do  domu.  Kiedy 
znalazł  się  w  izbie,  przetarł  oczy  ze  zdumienia:  oto  matka  wraz  ze  starą  kobietą  najspokojniej 
siedziały przy stole i popijały ranne, świeżo przegotowane mleko. 

 

Dysząc jeszcze ze zmęczenia i przejęcia zaczął opowiadać, co mu się w lesie przydarzyło. Wtedy 

stara podniosła się z miejsca i powiedziała: 

 

—  Nadszedł  czas,  by  uwolnić  księżniczkę  Sygrydę  od  działania  czaru.  Idź,  chłopcze,  do  lasu, 

otrzymałeś bowiem od niej wyraźny znak. Ona ci wskaże, co masz dalej robić. Idź natychmiast, 
na co jeszcze czekasz? — ponaglała.  

 

— Jeśli tego zaraz nie uczynisz, kto wie, czy będzie kiedykolwiek uwolniona! Chłopiec zerwał 
się od stołu i pobiegł do lasu. Próżno jednak krążył wśród drzew do samego wieczora. Nigdzie 
nie spotkał księżniczki ani też nie otrzymał od niej żadnego znaku. Wrócił do domu zmartwiony i 
zawiedziony, domyślił się bowiem, że ranne spotkanie z niezwykłą łanią było właśnie tą okazją, 
kiedy mógł uwolnić Sygrydę. Cóż, kiedy zamiast wówczas zostać i czekać na dalszy znak, uciekł 
przestraszony.  

 

Staruszka  tymczasem  opuściła  gospodę  i  odtąd  nikt  jej  więcej  nie  widział.  Któregoś  razu 

księżniczka  pod  postacią  łani  ukazała  się  pewnej  dziewczynie,  gdy  pasła  krowy  na  zboczu 

wzgórza.  Dziewczyna  nie  przelękła  się  zwierzęcia,  zdziwiła  się  tylko  niezmiernie,  kiedy  biała 

łania odezwała się do niej ludzkim głosem:  

 

—  Idź  zaraz  do  miasta  i  przynieś  mi  ze  sklepu  zwój  białego  płótna.  Gdy  powiesz,  że  to  dla 

księżniczki, kupiec nie będzie żądał zapłaty. Pamiętaj jednak, że nie wolno ci żądać niczego  

 

Pasterka  zostawiła  krowy  i  natychmiast  pobiegła  do  kupca,  by  spełnić  jej  polecenie.  Jednakże 

przy  tym  poprosiła  o  kilka  igieł,  które  jej  samej  były  potrzebne.  Kupiec  bez  sprzeciwu  da! 
wszystko.  

 

Kiedy wróciła, zamiast łani ujrzała przed sobą piękną kobietę w kosztownych szatach. Położyła 

więc przed nią przyniesiony zwój płótna,  

 

ta  jednak  ze  smutkiem  opuściła  głowę i rzekła do dziewczyny: 

 

—  Gdybyś  dokładnie  wykonała  moje  polecenie  i  nie  zażądała  dodatku,  byłabym  już  dzisiaj 

uwolniona od zaklęcia, ty zaś zamieszkałabyś ze mną w pięknym zamku. Twój nieostrożny czyn 

pogrzebał wszystko.  

 

background image

Po tych słowach znikła za drzewami i długo jeszcze słychać było w oddali jej płacz.  

 

Mijają lata, a księżniczka Sygryda wciąż błąka się pośród drzew na Górze Chełmskiej i czeka na 
wybawienie. Czasem można ją zobaczyć przy wielkim kamieniu na szczycie wzgórza lub też w 
pobliżu źródełka u jego stóp. Gdy słońce mocniej przygrzeje, wówczas chroni głowę pod płatem 
kory drzewnej. Zwykle towarzyszy jej biała wiewiórka. 
 
 

Wolin: historia o przybyciu do miasta biskupa Ottona 

W 1124 roku do miasta Wolin przybyła misja biskupa Ottona z Bambergu , który na polecenie 
Bolesława Krzywoustego chrystianizował Pomorze. Gdy biskup pojawił się w mieście po raz 
pierwszy, by nawracać mieszkańców na nieznaną im religię, ci obrzucili go kamieniami. Jeszcze 
przez długi czas Wolinianie, którzy byli Słowianami, czcili Światowida oraz tajemniczego 
Trzygłowa, władcę trzech światów: Nieba, Ziemi i Podziemia. W końcu jednak dali się 
przekonać do nowej wiary- a 16 lat później powstało w Wolinie nowe biskupstwo. 

 

Kamień Pomorski: legenda o nawróceniu mieszkańców Kamienia 

Mieszkańcy Kamienia i jego okolic bardzo długo nie chcieli wyrzec się pogańskich wierzeń 
i bożków na rzecz religii chrześcijańskiej. Wszystko zmieniło się pewnego dnia, kiedy to kobieta 
z sąsiedniej wsi, pracująca w niedzielę, nagle znieruchomiała i na miejscu padła trupem. To 
wydarzenie wywarło ogromne wrażenie na okolicznych mieszkańcach; zapanował ogólny lęk 
przed groźnymi skutkami kary boskiej, a biskup Otto miał nielada zajęcie przez kolejnych 14 
tygodni. Mieszkańcy Kamienia i okolicznych wsi zaczęli masowo przyjmować chrzest. 

 
O kościele w Trzęsaczu i Zielenicy. 

Historia kościoła w Trzęsaczu nie jest legendą szczecińską, jednak legendą zachodniopomorską 
zdecydowanie. W związku z tym, że czujemy się wszyscy związani nie tylko ze Szczecinem, ale 
generalnie z Pomorzem Zachodnim, to i ta legenda zostanie tu przedstawiona. Kościół, którego 
pozostałością jest ceglana ściana stojąca na urwisku szarpanym przez fale Bałtyku, był trzecim z 
kolei który powstał w Trzęsaczu. Pierwszy drewniany zbudowano w XII wieku, drugi murowany 
w 1270 roku, lecz uległ zniszczeniu. Kościół, którego dotyczy nasza legenda został wzniesiony w 
1401 roku w odległości dwóch kilometrów od brzegu morza. Jak doszło do tego, że morze 
dotarło pod samą świątynię i zabrało ją cegła po cegle? O tym właśnie jest ta historia... 

A było to za czasów kiedy ziemie te zamieszkiwane były wciąż przez ludy pogańskie wielbiące 
swych bogów. Mieszkańcy wybrzeża trudnili się połowem ryb i rolnictwem. Upraszając sobie 
łaskę u władcy wód - Pluskona - wracali z połowów z pełnymi sieciami dorodnych ryb, które 

background image

zapewniały byt całym rodzinom. Ryby nie były oczywiście jedynymi stworzeniami 
zamieszkującymi Bałtyk. W błękitnej toni żyły piękne syreny, które zamiast nóg miały rybi ogon 
pokryty srebrzystymi łuskami. Ludzie nazywali je Zielenicami. Czasem wypływały na 
powierzchnię i dało się wtedy słyszeć ich piękny śpiew. Mieszkańcy wioski traktowali syreny ze 
szczególnym szacunkiem i podziwem. Nie raz zdarzało się, że Zielenica zaplątała się w sieci 
rybackie. Wtedy rybacy ostrożnie uwalniali syrenę i pozwalali jej odpłynąćKiedy na Pomorze 
dotarła chrystianizacja w okolicy zaczęły powstawać kościoły. Również w wiosce o której mowa 
zbudowano świątynię. Mieszkańcy byli nawracani na nową wiarę, a autorytet nowych władz 
religijnych rósł w siłę wraz z upływem lat. Księża kościelni stwierdzili, że Zielenice tak jak i 

reszta mieszkańców Pomorza nie powinny być pogankami, dlatego wydali polecenie aby każdą 
zaplątaną w sieci syrenę natychmiast przynosić do kościoła. Zdarzyło się więc pewnego razu, iż 
piękna panna z srebrzystym ogonem wpadła w sieci rybackie. Rybacy nie chcieli jej robić 
krzywdy jednak przestrzegali poleceń kapłanów i dlatego wyłowili Zielenicę na łódź i zawieźli ją 
na brzeg, a następnie zanieśli do kościoła. Nie pomogły płacz i błagania pięknej syreny by 
wrzucili ją z powrotem do morza. W kościele ksiądz z miejsca przystąpił do nawracania i 
nauczania nowej wiary, po czym ochrzcił syrenę. Zielenica jednak jako stworzenie morskie nie 
potrafiła żyć na lądzie i z godziny na godzinę opadała z sił. Nie wzruszyło to jednak kapłana i 
syrena została zamknięta na noc w kościele. Przejęci całym zdarzeniem mieszkańcy wioski 
wyruszyli po zmierzchu do kościoła i siekierami rozbili drzwi kościoła, było jednak już za późno. 
Z tęsknoty za morzem Zielenica zmarła. Gdy mieszkańcy chcieli wrzucić jej ciało z powrotem do 
morza, gdyż uważali iż nie należy ono do nich, ksiądz zdecydowanie zaoponował i postanowił 
pochować ją na przykościelnym cmentarzu jak każdego innego chrześcijanina. Tak też się stało. 
Gdy o całym zdarzeniu dowiedział się władca mórz - Pluskon - rozkazał Bałtykowi i jego falom 
tak długo bić o brzeg i zabierać go po trochu aż do momentu odzyskania ciała Zielenicy. I tak 
przez lata Bałtyk zabierał ląd kawałek po kawałku, przesuwając brzeg coraz bliżej kościoła aż 
pochłonął i sam kościół. Drżąca od fal ziemia dała nazwę wiosce - Trzęsacz. Ciało Zielenicy 
zostało odzyskane, jednak Zielenice zamilkły na zawsze i ich śpiewu nikt już nie słyszał, a gniew 
Bałtyku nie minął i do dziś podmywa ruiny kościoła aż do całkowitego zniszczenia nieszczęsnej 
pamiątki. 

Legendy Goleniowa, zachodniopomorskie 

O DZWONACH Z GOLENIOWSKIEJ FARY 
 
Było to w czasie wojny trzydziestoletniej, kiedy Zachodnie Pomorze, okupowane przez wojska 
Wallensteina, stało się w końcu terenem niszczycielskich walk Cesarstwa ze Szwecją. 
Przemarsze wojsk Gustawa Adolfa i niemieckich najemnych oddziałów księcia Holsztynu, 
długotrwałe kwaterowanie regimentów cesarskich i pożoga wojenna, morowe powietrze i 

background image

grabieże, jakich dopuszczali się zarówno niemieccy, jak i szwedzcy żołdacy, zrujnowały 
gospodarczo zachodniopomorskie księstwa. Najwięcej strat poniosła uboższa ludność miasteczek 
i wsi. Wojna nie szczędziła jej cierpień i głodu, a mienie często bywało łupem najeźdźców. W 
ogólnym zamęcie ucierpiały nawet kościoły. Szwedzi zabierali z nich nie tylko złote naczynia 
liturgiczne i wota, ale także dzwony. Przetapiali je podobno na armaty i broń. Toteż nic dziwnego, 
że mieszkańcy Goleniowa, dowiedzieli się o rabunkach w kościołach, srodze się zaniepokoili. 
Gotycka fara Św. Katarzyny bowiem, licząca podówczas około trzystu lat, miała trzy wspaniałe 
spiżowe dzwony o tak pięknym brzmieniu, że słynęły w całym księstwie. Co robić, aby uratować 
je przed Szwedami? 
Kadzili nad tym ojcowie Goleniowa, radzili i uradzili. W tajemnicy przed wszystkimi 
postanowili wywieźć je w nocy i ukryć poza obrębem miejskich murów. Hen za nimi ciągnęły się 
wzgórza porosłe młodziutkimi sosenkami. Tam upatrzyli miejsce na schowek. Noc była ciemna, 
bezgwiezdna, kiedy trzy naładowane sianem wozy ruszyły spod plebani - każdy inną bramą, by 
spotkać się u sosnowych wzgórz. Zakopano dzwony głęboko w suchym piasku, owinąwszy 
uprzednio i obłożywszy sianem. Polezą miesiąc, dwa i wrócą do fary, gdy wojska odejdą. Kiedy 
Szwedzi zaczęli plądrować goleniowski kościół, weszli również na wieżę. Nie znalazłszy 
dzwonów, posłali po proboszcza, ale ten poszedł właśnie z ostatnią pociechą do umierającego. 
Posłali tedy po organistę, ale ponoć dwa dni temu pojechał na wieś do chorej matki. Rozgniewani 
poszli do burmistrza, lecz ten umarł tego właśnie ranka. Goleniów bowiem nawiedziło morowe 
powietrze i co raz to słyszało się o czyjejś śmierci. Nic nie wskórawszy, Szwedzi postanowili 
sami szukać dzwonów, rychło jednak poniechali zamiaru, kiedy się dowiedzieli o zarazie 
grasującej w miasteczku i okolicy, i jeszcze tego samego dnia uciekli z Goleniowa. 
Tymczasem śmierć zbierała wokół obfite żniwo. Umierali dorośli i dzieci, starzy i młodzi, 
kobiety i mężczyźni, pomarli ojcowie miasta, proboszcz i organista, i wiele innych osób. 
Pogrzeby odbywały się co dnia. Spiżowe dźwięki dzwonów nie doprowadziły zmarłych do 
miejsca wiecznego spoczynku. Pusto i głucho było teraz w Goleniowie. 
Kiedy wreszcie morowe ustąpiło z miasta, przy życiu ostała li tylko znikoma garstka 
mieszkańców, okryta żałobą po stracie najbliższych. Życie nieprędko wracało do normy. Czasy 
były jeszcze wciąż niespokojne, a ludzie przygnębieni kataklizmem wojny i zarazy. 
Minęło wiele, wiele lat, zanim nadeszła sposobna pora, by pomyśleć o odkopaniu dzwonów. 
Ludzie wiedzieli, że są one ukryte w głębi piaszczystych wzgórz sosnowych, ale jak przyszło co 
do czego, okazało się, że nikt nie zna miejsca schowania. Wzgórza były rozległe, i choć 
goleniowianie skopali je na chybił trafił niemal całe, na nic się zdała ich praca. W końcu stracili 
nadzieję i zamówili u ludwisarza nowe dzwony. Nie były już tak wspaniałe jak tamte, toteż 
wszyscy, którzy jeszcze je pamiętali, opowiadali o nich dzieciom, dzieci wnukom, i historię ich 
znano w całej okolicy. 
łxazu jednego wybrał się na sosnowe pewien młodzieniec. Podniecony przedziwnymi 
opowieściami o dzwonach, chciał je odszukać, by potem wywieźć cichcem daleko stąd i sprzedać 
jakiemuś ludwisarzowi. Była jesienna noc, ciemna i bezgwiezdna. Młodzieńcowi zrobiło się 
trochę nieswojo, kiedy znalazł się wśród wilgotnego gąszczu drzew. Ale że nie należał do 
płochliwych, szedł dalej, gdy nagle wydało mu się, że coś cichutko dzwoni: dyń... dyń... 
Przystanął. Wtedy usłyszał nieco mocniejsze - bim... bimmm..., a potem jeszcze głośniejsze 
bam... bammm... -Toć przecie zakopane dzwony! - zawołał radośnie. Nie wiedział, że była to 
właśnie któraś rocznica ich ukrycia. -Pójdę za ich głosem, to i odnajdę - postanowił. I zaczął 
wspinać się po najwyższym zboczu, skąd dobiegało go ciche teraz i drżące - bimmm... bimmm... 
Wzgórze, od nowa porosłe młodym zagajnikiem, było niedostępne. Ale młodzieniec przedzierał 
się dzielnie, rozgarniał gałęzi, które kłuły go w ręce, bryzgały w twarz zimnymi kroplami wody. 

background image

Kiedy zdało mu się, że już całkiem blisko słyszy dzwonienie, drogę mu zaszedł karzełek i 
powiedział: - Choć, poprowadzę cię. Młodzieniec ruszył za nim. Wędrówka ich trwała ledwie 
parę minut, kiedy nagle rozległ się zwielokrotniony echem szyderczy śmiech - cha, cha, cha!- i 
chłopak spostrzegł, że karzełek zniknął, jak się był pokazał, a on sam jest w zupełnie obcym 
sobie miejscu. Dopiero teraz zląkł się na dobre i pognał co sił przed siebie, zaplątując się w 
gęstych chaszczach, potykając o wykroty. Zaczęło już świtać, a on ciągle jeszcze nie mógł 
znaleźć drogi. Przez wiele godzin błąkał się po pustym lesie, aż wreszcie koło południa trafił na 
znajomy goleniowski trakt od strony Bramy Wolińskiej. Wrócił przejęty do domu i opowiedział 
o zdarzeniu. Zataił jedynie zły zamiar przywłaszczenia sobie dzwonów. Wieść o przygodzie 
młodzieńca obiegła cały Goleniów. Rada w radę postanowili pójść gromadą i od nowa 
przeszukać wzgórze. Młodzieniec ich zaprowadził. Ale wyprawa okazała się daremna. Chłopak 
ani rusz nie mógł trafić na to miejsce, skąd owej pamiętnej nocy dobiegało go dzwonienie. I tak 
pozostały dzwony z goleniowskiej fary Św. Katarzyny po dziś dzień w głębi piaszczystego 
wzniesienia, które odtąd nazywano Górą Dzwonów, a tajemniczego karzełka strażnika dzwonów. 
Starzy ludzie powiadają, że raz do roku, w rocznicę zakopania, dzwony wynurzają się spod ziemi 
i cicho dzwonią. 
 
O RZECE INIE 
 
Jeden z ostatnich prawobrzeżnych dopływów Odry nazywa się Ina. Wyplywa z góry Głowacz 
znajdującej się tuż obok jeziora Ińsko (najwyższa góra w zachodnopomorskim 180m npm) tuż 
koło miasteczka Ińsko i płynie wprost na południe, następnie skręca raptownie na północny 
zachód, przyjmuje po drodze lewobrzeżny swój dopływ - Inę Małą, przepływa malowniczo przez 
Stargard Szczeciński, pod Goleniowem skręca raptownie na zachód i na północ od jeziora Dąbie 
wpada do macierzystej Odry.  
Ludzie w różny sposób starali się wytłumaczyć sobie dziwną nazwę rzeki, którą ochrzczone 
zostało dodatkowe jezioro i miasteczko. Jedni wywodzili jej imię od starosłowiańskiego wyrazu 
"iny", to znaczy młody. Określenie to pasuje do rzeki, ale tylko w górnym jej biegu, gdy płynie 
ona przez Wyżynę Ińska. Wtedy istotnie ma postać wąskiego, chyżego młodzieńczego strumienia. 
Lecz skręciwszy za miasteczkiem Rzecz ku północnemu zachodowi, płynie dalej przez łąki i 
mokradła ospale i leniwie i nurt jej nie ma nic wspólnego z młodzieńczą werwą. 
A o licznych jej zakrętach, pętlicach i rozlewiskach w środkowym i dolnym biegu istnieje nawet 
podanie, iż są tworem diabła. 
A było to tak.  
Pewnego dnia, przez wielu, wielu setkami lat, wezwał do siebie Belzebub jednego z 
pomniejszych diabłów i dał mu następujące zlecenie: 
- Musisz znacznie pogłębić Inę, by utrudnić Pomorzanom przeprawy. Zaczną kląć i pomstować, z 
czego oczywiście będziemy mieli swój piekielny profit. 
Diabeł podrapał się markotnie po rogatym łbie i ośmielił się zwrócić uwagę diabelskiemu księciu: 
- Strasznie ciężka to praca i jako żywo nie dam sam rady. 
Zadumał się srodze Belzebub, po czym rzekł: 
- Dostaniesz więc do pomocy dwie czarownice. Za młodu nagrzeszyły na ziemi co niemiara, a 
teraz w piekle także czynią intrygi i niesnaski wśród poczciwej czarciej czerady, że już 
wytrzymać z nimi nie można. 
- Poznałem to najlepiej na własnej skórze, mości Belzebubie. Już ja im odpłacę pięknym za 
nadobne! 
Zmajstrował więc sobie w kuźni piekielnej ogromny pług z żelaza, zaprzęgną! do niego dwie 

background image

przydzielone mu czarownice i dalejże pogłębiać dno Iny. 
Lecz praca szła ciężko i powoli, jako że musieli wykonywać ją po ciemku, nocą, a przed 
pierwszym pianiem kurów zmykać, gdzie gorzki pieprz rośnie. Najwięcej jednak kłopotów 
sprawiły diabelskiemu oraczowi niesforne czarownice: gdy jedna ciągnęła w prawo to druga w 
lewo, gdy tamta zagłębiała się po pas w muł rzeczny, to ta znów wyskakiwała nad powierzchnię 
rzeki, jak gdyby chciała lecieć na 
 
Łysą Górę. Nie pomogły napomnienia oracza ani trzaskanie z piekielnego bicza. Po miesiącu 
diabeł już nie mógł wytrzymać z czarownicami i pobiegł do piekła na skargę. Przyszedł Belzebub 
na inspekcję i złapał się za głowę. 
- Podłe nieroby! Toć to Ina jest teraz bardziej kręta i płytsza, niż była dawniej! 
Przepędził całą brygadę z miejsca pracy i wydał surowy wyrok na winowajców. 
- Przez cały rok będziecie w piekielnym areszcie obkuwać traktat o dobrej robocie, a potem 
wrócicie tu i wykonacie zlecenie jak się patrzy. 
Że jednak dobrymi chęciami jest piekło brukowane, więc też i zarządzenie Belzebuba, zapisane 
gdzieś skrupulatnie w aktach piekielnych, nie zostały wykonane. 
A Ina płynie sobie dalej po dolinie szczecińskiej krokiem tanecznicy raz na lewo, raz na prawo. 
Pod kępami olch i wierzb tworzy niebezpieczne doły, to znów rozlewa się szeroko po 
przybrzeżnych ługach, że przejść ją można w bród po kolana. 
 
 
ŚMIERĆ KSIĘCIA 
 
Legenda ta poświęcona jest Barnimowi, który zginął w kościele Św. Katarzyny w Goleniowie. 
Jak to się stało, niech będzie opowiedziane. 
Bogusław wiedział, że to już koniec i nic nie uchroni go od klęski dlatego, że Barnimowi IV na 
pomoc przyszły wojska Warcisława. Bogusław starał się jak najszybciej dojść do Goleniowa, by 
schronić się za jego murami. Przypuszczał, że nie będą oni zdobywać miasta lecz odstąpią od 
jego murów, gdyż taka czynność nie przystoi rycerzom. 
Bogusław zatrąbił w róg lecz również odgłos rogu usłyszeli Warcisławowi rycerze, pochylili 
konie i co tchu rzucili się między walczących, żeby utrudnić ucieczkę. Bój ustal, a droga stała się 
drogą gonitwy, jednak wezwani zawołaniem Bogusława jego dróżnicy zdołali się oderwać od 
wojów Warcisława. Jednak nie na długo, bowiem zwarła się z nimi w krótkim starciu. Bogusław 
jednak za namową Kaźka nie zatrzymał się i pojechali dalej. Potem dopiero Kaźko się zatrzymał 
a Bogusław zaczął się przedzierać przez krzaki by ujść pogoni. Szedł smutno rozmyślając : Gdy 
rano wyruszał na bój, mieszkańcy Goleniowa żegnali go z nadzieją, że pokona on wojska 
Barnima otoczonego niemieckimi doradcami i przywiedzie swój kraj ku jedności z Koroną 
polską. Obecnie po tamtych rycerzach nie zostało śladu, a on sam uchodzi pogoni. Była już noc 
gdy dotarł do miasta, wpuszczono go przez Bramę Wolińską. Bogusław udał się do Domu 
Żeglarza i kazał zwołać naradę. Zaledwie się wszyscy zebrali, gdy od strony Bramy Wolińskiej 
rozległy się głosy alarmu. Wszyscy pobiegli na mury, na czele biegł Bogusław, jednak pod 
murami nie stały wojska Bogusława lecz Barnima IV. Na razie obrońcy na murach milczeli. 
Wysłano poselstwo lecz Barnim nie chciał dukatów, tylko wydania swego brata. Wtedy to 
zrobiono podstęp. Bogusława wsadzono do trumny, że niby umarł, a dwaj posłowie udali się do 
Barnima IV by zakomunikować mu, że Bogusław nie żyje. Wówczas o tym fakcie Barnim 
zawiadomił swoich rycerzy. Wójt, który wchodził również w skład poselstwa powiedział, żeby 
Barnim wszedł do miasta, tylko żeby nie wprowadzał za mury rycerzy. Barnim udał się tam z 

background image

Bolkiem i Urlychem - pojechali prosto do kościoła. Gdy Barnim zaczął modlić się przy trumnie 
brata, wówczas ciało w trumnie poruszyło się i zmarły wstał. Barnim od razu się domyślił, że 
przed nim stoi brat żywy a nie martwy, a dlatego tak strasznie wyglądał, gdyż był cały pobielony. 
Chwycił wtedy za miecz, lecz Bogusław zręcznie go odparował a zeskakując z trumny uderzył w 
odsłoniętą pierś brata. Sztych był celny, trafiony Barnim zatrzepotał rękami i padł bez jęku. 
Wtedy do kościoła wtargnęli mieszczanie gdyż już ktoś zaniósł wieść o zakończeniu wojny 
domowej. Wszyscy z tego zwycięstwa bardzo się cieszyli, gdyż położyło ono kres walkom o 
Goleniów.  
  
LEGENDY O HERBIE GOLENIOWA 
 
 
Pierwsza legenda głosi, że dawno, dawno temu pomorski książę Barnim I, polując w puszczy 
goleniowskiej, zapuścił się zbyt daleko i zgubił drogę. Po wielu godzinach błądzenia, już nocą, 
dotarł nad brzeg jeziora. Noc była piękna, gwieździsta. Gładki jak lustro w wodzie odbijały się 
księżyc i gwiazdy. Książę tak był oczarowany tym widokiem, że postanowił wybudować w tym 
miejscu gród. 
Co prawda Goleniów powstał nie nad brzegiem jeziora i wiele lat wcześniej, ale faktem jest że 
prawa miejskie osadzie nad Iną nadał Barnim I, zaś dla upamiętnienia tego legendarnego, a może 
prawdziwego wydarzenia, herbem miasta są dwa półksiężyce i cztery gwiazdy (jakby odbite w 
wodzie ciała niebieskie). Tajemnica herbu 
Rozłożyste drzewo, wyrastające z pokładu statku kupieckiego, stanowi jeden z dwóch herbów 
miejskich Goleniowa. Niektórzy uważają, i chyba słusznie, że jest to usymbolizowanie źródeł 
bogactwa średniowiecznego miasta: lasów i żeglugi. 
Podanie chce inaczej. Mówi ono, że ongiś żył w Goleniowie niezwykle zachłanny kupiec, który 
nie tylko oszukiwał kontrahentów i wyzyskiwał pracowników, ale również - nie tracąc żadnej 
możliwości wzbogacania się - zawarł umowę z diabłem i obiecał mu swą duszę w zamian za 
pomoc przy nieuczciwych transakcjach. 
Gdy wreszcie po upływie ustalonego terminu diabeł zgłosił się po duszę bogacza, ten nie widząc 
ratunku wykrzyknął z wściekłością: "Bodajby się w drzewo zmienił, nim dałem się zwieść 
pokusie !" 
I stało się. W miejscu, gdzie znajdował się przed chwilą wystraszony człowiek, wyrosło drzewo, 
zapuściwszy korzenie w pokład statku. Na próżno diabeł usiłował wyrwać je i unieść ze sobą. 
Trzeszczały wiązania pomostów, ale drzewo nie dawało oderwać się od statku.  
O świcie diabeł odleciał, a mieszkańcy Goleniowa odprowadzili nawę kupca Mikołaja na martwe 
koryto Iny. Zarosło ono wkrótce zupełnie, a gęsty bór otoczył okręt i jego przemienionego 
właściciela. 
 
LIPA ANNA W KLINISKACH 
 
Pod koniec XV w. władcą Pomorza Zachodniego był Bogusław X Wielki. Córkę króla polskiego 
- Annę poznał na dworze w Krakowie. Gdy Bogusław objął tron pomorski zaczął dążyć do 
umocnienia swej pozycji wobec niemieckich sąsiadów. Zwrócił się przeto do króla polskiego, by 
dał mu Annę za żonę. 
Gdy pewnego dnia poselstwo polskie przybyło do Szczecina do Bogusława, to na zamku w 
Szczecinie zastało tylko Annę, gdyż Bogusław udał się na polowanie. Wówczas księżna wybrała 

background image

się wraz z posłami do puszczy, by tam spotkać męża. Obozowisko rozłożyli w pobliżu potężnej 
już wówczas lipy. Na pamiątkę tego wydarzenia lipę tę nazwano "Anna". 
 
Legenda o pogańskim bożku Belbuku  

 
Nie znalazł Belbuk schronienia pod konarami świętych dębów w puszczy głębokiej. Pewnego 
dnia na drodze wzdłuż brzegów jeziora ukazał się tuman kurzu.Z oddali dobiegł chrzęst zbroi i 
parskanie koni. To biskup Otto z Bambergu zbliżał się na czele rycerskiej drużyny do siedziby 
białego boga. Gdy ujrzał przed sobą święte wzgórze i bramę w drzewie rzeźbioną, zatrzymał się. 
Przez chwilę myślał nad czymś głęboko, a potem obrócił się twarzą do stojących za nim wojów i 
rzekł: Niechaj Bóg wszechmocny pomoże nam zetrzeć z ziemi to gniazdo pogaństwa. Zwołajcie 
wszystkich ludzi z okolicy, aby i oni poznali światło prawdziwej wiary! To mówiąc zsiadł z 
konia i drągiem zniszczył rzeźby zdobiące drewniane wierzeje. Wejście do świątyni Belbuka 
stało otworem. Wtedy na placu gdzie zwykle składano ofiary, zgromadził się tłum przerażonych 
kmieci. Siedzieli półkolem na ziemi, jak im przykazano i spoglądali po sobie, myśląc, że oto 
nadeszła ostatnia ich godzina. Biskup klęczał na ziemi z twarzą ukrytą w dłoniach. Kiedy 
podniósł się z kolan i stanął pośród nich, ze zdumieniem ujrzeli jak gdyby postać innego 
człowieka. Na jego policzkach wystąpił rumieniec, a oczy błyszczały jakąś ogromną wewnętrzną 

mocą. Mówił im długo o jedynym Bogu, który mieszka w niebie i ludziom pokój przynosi. O 
Chrystusie, synu człowieczym, który przyjął na siebie winy wszystkich ludzi i za nich na krzyżu 
umarł, by ich odkupić i drogę do wiecznego szczęścia otworzyć. A mówił tak pięknie, że szloch 
się dookoła rozległ. Niektórzy młodzi zaciskali pięści gotowi pomścić niewinną śmierć Jezusa. 
Widział to wszystko biskup Otton i pomyślał, że oto nadeszła pora, by-serca poruszywszy-na 
rzecz śmiałą się ważyć.-Słuchajcie mnie ludzie! zawołał-Przynoszę wam dobrą nowinę, której 
rozum ludzki zgłębić nie zdoła. Ukrzyżowany Chrystus zmartwychwstał w chwale i wszelkie złe 
moce pokonał. Abyście zaś moim słowom uwierzyli, władzą przez niego nadaną rozkazuję tego 
kamiennego bożka, który jest niczym innym ,jak tylko dziełem rąk ludzkich, strącić z miejsca i 
zatopić w wodach jeziora! Skinął ręką i natychmiast kilku rycerzy podeszło do posągu. Wydobyli 
go z ziemi, podnieśli do kołyszącej się przy brzegu łodzi, a potem wypłynęli na głębinę. Raz 

jeszcze struchlały lud ujrzał kamienną postać Belbuka, a potem wody jeziora Lubicko z głośnym 
pluskiem zamknęły się nad jego grobem. Ludzie wciąż jeszcze trwali w milczeniu. Obawiali się 
bowiem, że znieważone bóstwo ukarze śmiałków. Jednakże nic się takiego nie stało. Wówczas 
wszyscy uwierzyli w potęgę nowego Boga i przyjęli chrzest, którego udzielił im wielki misjonarz 

z Bambergu. 

background image

 
 
 
O głazie kołyską zwanym 
 
Nadchodził wieczór. Ostatnie promienie słońca kładły się złotą łuską na falach Binowskiego 
Jeziora i złociły pnie starych drzew. Cisza panowała w Bukowej Kniei. Nagle z pomroki boru 
dobył się tętent koni, skrzyp kół i trwożne bzyki. Niebawem po leśnej drodze przemknęła 
podróżna kolasa, tłoczona garstką wystraszonych sług. Za nimi narastały coraz bardziej hałas i 
krzyki pogoni. To banda rozbójników gnała śladem podróżnych. W kolasie półżywa ze strachu 
siedziała kasztelanowa, która z daleka jechała z chorym synkiem do cudownego źródła w 
Binowie. Nie bacząc na przestrogi, jechała wieczorem przez Knieję Bukową, by jeszcze przed 
nocą dobić do Binowa. Banda rozbójników zbliżała się z każdą chwilą. Strwożeni słudzy, 
zupełnie potraciwszy głowy, miast bronić swej pani, rozpierzchli się po lesie. Kasztelanowa 
puszczona przez wszystkich, wyskoczyła co żywo z kolasy i z dzieckiem na ręku rzuciła się w 
mrok boru. A był to już czas najwyższy, minęły dwa pacierze, gdy spoza zakrętu drogi wypadł 
rój czartych postaci, które z wrzaskiem rzuciły się na porzuconą kolasę. 
Jeden  z  rozbójników  dostrzegł uciekającą niewiastę,  zeskoczył konia i puścił się do lasu w 
pogoń. Liczył na to, że kobieta swe najcenniejsze rzeczy, pieniądze i klejnoty, unosi ze sobą, 
więc jego łup będzie najbogatszy. Nieszczęsna matka, słysząc przyśpieszone kroki i łamanie 
gałęzi, dobywała resztek sił, aby ocalić życie dziecka. Uciekała dalej i dalej w gąszcz, raniąc nogi 
o ciernie krzaków, rozrywając szaty o wystające sęki. Gałęzie chłostały ją po rozpalonej twarzy, 
pokaleczone ręce mdlały od ciężaru dziecka. Lecz strach dodawał sił. Brnęła więc dalej przez 
chaszcze i kluczyła po ostępach, aż w końcu rozbójnik zgubił jej ślad i złorzecząc zawrócił. Gdy 
ucichły odgłosy pogoni, kobieta bez ducha upadła przy wielkim głazie, który zagrodził jej drogę. 
Ale niedługo trwało miłosierne omdlenie, dziecko żałosnym kwileniem zaczęło dopominać się 
jedzenia, a rany krwawiły i piekły boleśnie. Nieszczęśliwa matka, opuszczona przez wszystkich, 
sama jedna wśród nocy w strasznej puszczy, oparła głowę o głaz i zapłakała gorzko. Wtedy 
zimny głaz wzruszył się wielką niedolą ludzką i zmiękł jak wosk. Na jego powierzchni powstało 
obszerne wgłębienie, które kobieta wymościła mchem i ułożyła jak w kołysce synka, sama zaś 
legła obok. Rano przybyła pomoc. Do dziś dnia w Kniei Bukowej, niedaleko Binowa, leży 
ogromny głaz z wgłębieniem. Ludzie nazywają go Kołyską. 

O zakopanym dzwonie i dzielnych rycerzach Bogusława I. 

Noc rozkrwawiła się łuną. Czerwony blask narastał w południowej stronie, intensywniał i 
rozlewał się coraz szerzej. Dostrzegły go straże na wałach Starego Tarnowa (najprawdopodobniej 
obecnie stare Tarnowo to obecnie Tarnowo). Uderzono na alarm. Na plac przy czatowni biegli 
zbudzeni mieszkańcy miasta, mężowie, niewiasty, młódź niedorosła. — Przemoczę gore! — 
poniosło się po tłumie.— To nie jest zwykła pożoga.— Zali wróg kraj najechał?— Ani chybi 
wojsko margrafa! Brandenbury!— Jeszcze przed jutrznią tu staną. Trza im dać odpór.— Nie 
zajdą nas znienacka!— Na wały! Na wały! Kasztelan Dobiesław wezwał starszyznę grodową. 
Spiesznie rozdzielono zadania. Gdy rada i rycerze opuszczali dwór, przywołał młodego Barcza. 

background image

— Gnaj co koń wyskoczy do Goleniowa! Nie tajno mi, iż stoi tam książę Bogusław. Trza mu dać 
znać o napaści.Rzeknij, coś widział: Przemoczę gore, my gotowi do obrony. Nie znamy, jak silna 
drużyna margrafa. Nie czas wszakże minie, by wieść tę zyskać. To jedno masz obwieścić, że 
miasta nie damy. Póki żywota! Skinął ręką, że to już wszystko i że czas ruszać.— A nie jedź sam! 
— krzyknął za odchodzącym. — Zda się wziąć paru co lepszych druhów. Świt niedaleko, nie Iza, 
by was ubili. Nie zbiegło dwa pacierze, jak piątka konnych stanęła przed bramą. Utworzono im 
szybko i jeszcze prędzej zamknięto za ostatnim. Rwali pełnym galopem. Wkrótce las zakrył za 
nimi blaski pochodni płonących na wałach miasta. O pierwszym brzasku wyjechali z puszczy. 
Goleniów było widać jak na dłoni. Podjechali ku wałom od strony gródka nad Iną. Opowiedzieli 
się gwałtownym głosem rogu. Dźwierza uchyliły się bez zwłoki. Na dziedzińcu ogarnął ich 
wesoły gwar. Plac wypełniali rycerze, sokolnicy, giermkowie, służba dworska. Niektórzy 
dosiedli już rumaków, inni gwarzyli z ożywieniem o czekających ich łowach i chwalili się 
dawnymi przewagami. Tu i ówdzie buchała kaskada śmiechu. Ujadały psy, trzymane na uwięzi 
przez pachołków. Brzęczała broń. Z okien wychylały się niewiasty żegnając myśliwych 
uśmiechami, wzrokiem i gestami rąk. Na widok starotarnowian gwar przycichł. Wszyscy 
zwrócili się z ciekawością w stronę gości, przybywających o tak dziwnej porze.— Prowadźcie do 
księcia! — wyrzucił Barcz zdyszanym głosem. —- A bystro! Pilną wieść przynosim.— Nie trza 
prowadzić — zabrzmiał głos w drzwiach dworu. Wyrosła w nich wysoka sylwetka w stroju 
łowieckim.— Gadajcie, w czym rzecz! Słucham. Zeskoczyli z koni i pochylili się w pokłonie.— 
Brandenbury w granicach, mości książę — słowa płynęły szybko, napierały na siebie. — Spalili 
Przemoczę, może i inne sioła. Ninie pewnikiem biorą już Stare Tarnowo. Imć  Dobiesław kazał 
rzec waszej miłości, że będzie trzymał gród do ostatniej krwi, przecz nie wie, zali długo 
wydzierży. Książę spojrzał badawczo.— Niemiec pod Starym Tarnowem, powiadasz ? Trudno 
dać wiarę. Zaprawdę… — zamyślił się. — Przecie insze grody strzegą dostępu. Stargard, 
Pyrzyce, Gryfino. Jakim sposobem mógł margraf dojść aż tutaj, w głąb puszczy?— Pewno 
wataha jakowaś się przedarła, wasza miłość — nachylił się ku władcy kanclerz dworu.—Wataha? 
Może to być. Za się mniemam, iż to więcej znaczy — dodał drugi urzędnik książęcy. — Czy za 
nią większa siła nie postępuje? Może już i tamte grody w opresji…Bogusław przeniósł wzrok na 
dziedziniec. Oczy mu zabłysły.— Jedziem na łowy, mili towarzysze! — zawołał. — Ino nie na 
leśnego zwierza. Ruszajcie migiem po pawęże i zbroje. Nie damy czekać na  odsiecz tym, co już 
leją.Wśród zgiełku i bieganiny kanclerz znów pochylił się ku księciu.— Zważ dobrze, miłościwy 
panie. W nie lada tarapaty możem popaść. Zdałoby się wprzód pchnąć podjazdy, wywiedzieć się, 
co i jak. Bogusław pokręcił głową.— Wyzwolim z opresji Stare Tarnowo, to i na podjazdy czas 
przyjdzie. Nie pora zwlekać, gdy sukurs pilny! Dostrzegły go straże na wałach Starego Tarnowa 
(najprawdopodobniej obecnie stare Tarnowo to obecnie Tarnowo). Uderzono na alarm. Na plac 
przy czatowni biegli zbudzeni mieszkańcy miasta, mężowie, niewiasty, młódź niedorosła.— 
Przemoczę gore! — poniosło się po tłumie.— To nie jest zwykła pożoga.— Zali wróg kraj 
najechał?— Ani chybi wojsko margrafa! Brandenbury!— Jeszcze przed jutrznią tu staną. Trza im 
dać odpór.— Nie zajdą nas znienacka!— Na wały! Na wały! Kasztelan Dobiesław wezwał 
starszyznę grodową. Spiesznie rozdzielono zadania. Gdy rada i rycerze opuszczali dwór, 
przywołał młodego Barcza. — Gnaj co koń wyskoczy do Goleniowa! Nie tajno mi, iż stoi tam 
książę Bogusław. Trza mu dać znać o napaści. Rzeknij, coś widział: Przemoczę gore, my gotowi 
do obrony. Nie znamy, jak silna drużyna margrafa. Nie czas wszakże minie, by wieść tę zyskać. 
To jedno masz obwieścić, że miasta nie damy. Póki żywota!Skinął ręką, że to już wszystko i że 
czas ruszać.— A nie jedź sam! — krzyknął za odchodzącym. — Zda się wziąć paru co lepszych 
druhów. Świt niedaleko, nie Iza, by was ubili. Nie zbiegło dwa pacierze, jak piątka konnych 
stanęła przed bramą. Utworzono im szybko i jeszcze prędzej zamknięto za ostatnim. Rwali 

background image

pełnym galopem. Wkrótce las zakrył za nimi blaski pochodni płonących na wałach miasta. O 
pierwszym brzasku wyjechali z puszczy. Goleniów było widać jak na dłoni. Podjechali ku wałom 
od strony gródka nad Iną. Opowiedzieli się gwałtownym głosem rogu. Dźwierza uchyliły się bez 
zwłoki. Na dziedzińcu ogarnął ich wesoły gwar. Plac wypełniali rycerze, sokolnicy, giermkowie, 
służba dworska. Niektórzy dosiedli już rumaków, inni gwarzyli z ożywieniem o czekających ich 
łowach i chwalili się dawnymi przewagami. Tu i ówdzie buchała kaskada śmiechu. Ujadały psy, 
trzymane na uwięzi przez pachołków. Brzęczała broń. Z okien wychylały się niewiasty żegnając 
myśliwych uśmiechami, wzrokiem i gestami rąk. Na widok starotarnowian gwar przycichł. 
Wszyscy zwrócili się z ciekawością w stronę gości, przybywających o tak dziwnej porze.— 
Prowadźcie do księcia! — wyrzucił Barcz zdyszanym głosem. —- A bystro! Pilną wieść 
przynosim.— Nie trza prowadzić — zabrzmiał głos w drzwiach dworu. Wyrosła w nich wysoka 
sylwetka w stroju łowieckim.— Gadajcie, w czym rzecz! Słucham. Zeskoczyli z koni i pochylili 
się w pokłonie.— Brandenbury w granicach, mości książę — słowa płynęły szybko, napierały na 
siebie. — Spalili Przemoczę, może i inne sioła. Ninie pewnikiem biorą już Stare Tarnowo. 
Imć  Dobiesław kazał rzec waszej miłości, że będzie trzymał gród do ostatniej krwi, przecz nie 
wie, zali długo wydzierży. Książę spojrzał badawczo.— Niemiec pod Starym Tarnowem, 
powiadasz ? Trudno dać wiarę. Zaprawdę… — zamyślił się. — Przecie insze grody strzegą 
dostępu. Stargard, Pyrzyce, Gryfino. Jakim sposobem mógł margraf dojść aż tutaj, w głąb 
puszczy?— Pewno wataha jakowaś się przedarła, wasza miłość — nachylił się ku władcy 
kanclerz dworu.—Wataha? Może to być. Za się mniemam, iż to więcej znaczy — dodał drugi 
urzędnik książęcy. — Czy za nią większa siła nie postępuje? Może już i tamte grody w 
opresji…Bogusław przeniósł wzrok na dziedziniec. Oczy mu zabłysły.— Jedziem na łowy, mili 
towarzysze! — zawołał. — Ino nie na leśnego zwierza. Ruszajcie migiem po pawęże i zbroje. 
Nie damy czekać na  odsiecz tym, co już leją.Wśród zgiełku i bieganiny kanclerz znów pochylił 
się ku księciu.— Zważ dobrze, miłościwy panie. W nie lada tarapaty możem popaść. Zdałoby się 
wprzód pchnąć podjazdy, wywiedzieć się, co i jak. Bogusław pokręcił głową.— Wyzwolim z 
opresji Stare Tarnowo, to i na podjazdy czas przyjdzie. Nie pora zwlekać, gdy sukurs pilny! 
Przyprowadzono wierzchowca. Z budynków wybiegali rycerze, spiesznie dopinając zbroje. 
Giermkowie podawali im miecze już na konie. W pośpiechu wkładano hełmy.Pokoje dworu 
opustoszały, niewiasty wybiegły na dziedziniec. Wygasły uśmiechy, stężały spojrzenia. 
Wiadomo, nie każdy powróci. W większości sądzono ostać w kniei, nad brzegami rzek, na łęgach 
dalekich, w miejscach toczących się bitew. Kanclerz dosiadł konia i podjechał ku księciu.— 
Narażacie swą osobę, wasza miłość — szepnął.— Mój kraj jest zagrożony, moi ludzie giną — 
usłyszał w odpowiedzi. — Jam nie kunktator… Jedziemy, mości panowie! Zatętniły głośno 
kopyta na moście. Długi orszak rycerski mknął w stronę puszczy. Starli się wręcz tuż za 
przeprawą przez Inę. Rozległe łąki nadrzeczne pozwoliły jednym i drugim dojrzeć z oddali 
zbliżających się przeciwników. Żołnierze margrabiego zerwali konie do galopu, ale nie zdążyli 
nad brzeg przed przejściem rycerzy pomorskich na drugą stronę rzeki. Walczono na wrzosowisku, 
którego barwy rozelśniły się krwią padających z -koni, tratowanych.Krótko trwała bitwa. Nie 
wytrzymali Brandenburczycy impetu przeciwnika. Nie dziw. Na odsiecz Tarnowa ciągnął 
przecież orszak przyboczny księcia — mistrzowie w sztuce szermierczej, godni towarzysze 
młodego władcy, najlepsi z najlepszych. Nierówny był też zapał bojowy dwu stron walczących. 
Bogusławowi nacierali z wściekłością, owładnięci żądzą pomsty za zdradziecką napaść. Nie 
mogły długo im się opierać szyki wroga. Rozłamały się, skłębiły. Zaczął się odwrót. 

background image

Trupy ścieliły się teraz wzdłuż drogi leśnej, którą ścigano szczątki watahy. Jedni i drudzy 
dobywali resztek sił z utrudzonych koni. Pomorzanie gnali naprzód z jedną myślą: aby prędzej do 
Starego Tarnowa, aby zdążyć! Może broni się jeszcze oblężone miasto? Wreszcie pojaśniało na 
drodze. Przez rozrzedzające się drzewa przenikało coraz więcej słonecznych promieni. Przed 
drużyną nie było już uciekających Niemców. Ci, którzy nie dali głowy pod miecz, pozeskakiwali 
z koni i ukryli się w lesie. Nie szukano ich. Wszystkimi siłami naprzód, do Starego Tarnowa! 
Dopalały się ostatnie bierwiona dworu kasztelańskiego, gdy odsiecz wjeżdżała do miasta. W 
rozwalonej bramie natknięto się na pierwszych żołnierzy margrafa. Inni kupami chodzili wśród 
zgliszcz, obdzierając zwłoki i dobijając rannych. Na widok odsieczy rzucili się do koni. Za późno! 
Wycięto ich błyskawicznie. Książę ruszył w stronę dworu. Przed wejściem leżały spiętrzone 
trupy obrońców i szturmujących. Skądś, z ruin dobiegł jęk rannego. Bogusław skinął, aby go 
podniesiono i wzięto w opiekę. Jechał dalej w milczeniu na czele zmartwiałego orszaku. Nie było 
już miasta. W popielisku leżały domy bogaczy i chatki biedoty staro tarnowskiej, ogień 
pochłonął kramy i składy, zwęglił kościół i wieże czatowni. Tylko wały zataczające krąg wokół 
dymiącego rumowiska wskazywały, że do niedawna było to miasto obronne.— Spójrzcie, nawet 
dzwon stopił się w ogniu — usłyszał książę za sobą. — Śladu nie ma po nim. Tyli dzwon!— 
Prawie gadasz — odpowiedział drugi głos. -— Zasię jak to być może ? Bogusław wzdrygnął się. 
Powrócił ku pamięci obraz sprzed kilku lat. Na nowej wieży starotarnowskiej fary zawieszano 
potężny dzwon. Przybył na tę uroczystość, bo wyznaczono ją na dzień świętej Anastazji, patronki 
jego żony, córy Mieszkowej. Gdy zabrzmiały pierwsze głębokie dźwięki spiżu, Nastka nachyliła 
się ku niemu i powiedziała: „Ten dzwon będzie płoszył nie tylko czarty, ale i wszystkie 
niebezpieczeństwa, jakie zagrażają naszej krainie. Czuję to. Nie upadnie księstwo, dopóki 
słychać będzie ten śpiew potężny”. Uśmiechnął się wtedy. Co ma dzwon do losów księstwa? Ale 
pomyślał, że dobrze będzie powtórzyć te słowa zgromadzonym. Uczynił tak. A teraz — czemu 
spochmurnieli jego rycerze? Czyżby przypomnieli sobie również tamte słowa? Nie zabrzmi już 
ten dzwon… A zatem — co z księstwem ? Podania różnie tłumaczyły zaginięcie dzwonu. Na 
ogół mówiono, iż nie uległ on stopieniu, lecz zapadł się pod ziemię łub zakopano go widząc, że 
wały nie wstrzymają naporu atakujących. Dodawano przy tym, że od tej pory zaczął się 
nieszczęśliwy okres dla księstwa Gryfitów. Bogusław I został zmuszony do złożenia hołdu 
lennego cesarzowi, a w kilka lat potem — królowi duńskiemu. W wielkiej bitwie morskiej uległa 
zniszczeniu wspaniała flota książęca, panująca do tej pory na Bałtyku. Potem przyszły 
bratobójcze walki, rozpoczął sio napływ obcych kolonistów; wojska najeźdźców tratowały 
ziemię pomorską, a morowe powietrze i głód dziesiątkowały ludność. Wreszcie wymarł ród 
książęcy Gryfitów, zniemczyli się mieszkańcy miast. W długiej i upartej walce z przemocą trwał 
jeszcze przez kilkaset lat lud pomorski. I wreszcie u schyłku XIX wieku, na łące koło wsi 
Lutkowo, zbudowanej w pobliżu dawnego grodu starotarnowskiego, dokonano niezwykłego 
odkrycia. Jeden z pasterzy, który zapuścił się na mokradła w poszukiwaniu wierzbowej witki, 
dojrzał jakiś metalowy przedmiot, wystający z trawy. Cóż to być mogło? Garnek, nie garnek, 
może jakiś kocioł z niezłego metalu? Kto by jednak przyniósł zepsute naczynie na to odludzie? 
Można było wyrzucić je bliżej, nie nakładając drogi. Zaciekawiony zbliżył się do tajemniczego 
naczynia i spróbował je wyciągnąć. Ani drgnęło. — Mocno siedzi — szepnął i zaczął 
odgrzebywać otaczającą je wilgotną ziemię. Zajęty tą pracą zapomniał o stadzie, którego miał 
strzec. Ogarnęła go gorączka odkrywcy.— A może to skarb ? — przebiegło mu przez 
głowę.Zdarzało się, że właśnie tutaj znajdowano w ziemi jakieś narzędzia prostego kształtu, 
misterne wisiorki z metalu i bursztynu, skorupy glinianych urn. Raz nawet ktoś wygrzebał 
drobny pieniążek ze szczerego srebra. Nie była to zwyczajna łąka. Nazywano ją nawet dziwnie: 
„Stare Tarnowo”, a bajarze opowiadali, że rośnie na miejscu, gdzie wznosiło się kiedyś miasto, 

background image

dawno, wtedy, gdy nie było jeszcze ani Lutkowa, ani pobliskiego Tarnowa czy Tarnówka. Do tej 
pory nie wierzył w te zmyślenia, ale teraz? Pomyślał, że może coś być z prawdy w tych gadkach. 
Przecież i głosy różne odzywały się tu raz po raz spod ziemi, osobliwie nad wieczorem. Czyżby 
jemu przypadło właśnie odkryć skarb schowany przez dawnych mieszkańców ? Więc będzie 
bogaty, bardzo bogaty… Co tam bydło! Nie zginie. Co mu gospodarz! Sam stanie się 
gospodarzem całą gębą. Niestrudzenie drążył rów wokół dziwnego przedmiotu. Zmierzch zapadł, 
a do końca było daleko. — Trzeba będzie jutro cichaczem przynieść łopatę — zdecydował— 
rękami nie dam rady. Wstał, otrzepał się z błota, spędził krowy i ruszył do wsi podśpiewując pod 
nosem.— Głupi! — powitała go gospodyni. — Do nocy pasł bydlęta, utapłał się w błocie jak 
nieszczęście i jeszcze se podśpiewuje. — Zawdy gadałem, że przygłup i nic więcej — 
potwierdził małżonek. Pasterz uśmiechnął się. Niech mówią, że głupi. To i lepiej. Nie dojdą, 
czemu wesół. A gdy mu się uda ze skarbem, obaczym, kto głupi! Przez całą noc nie zmrużył oka. 
O świcie nie musiano ściągać go z pościeli. Zerwał się, zaledwie pierwsze blaski dnia położyły 
desenie okien na podłodze. Popędzając senne, ociężałe krowy, ukrywał łopatę pod płachtą 
narzuconą na ramiona. Praca poszła teraz o wiele prędzej. Na powierzchni okopywanego 
przedmiotu ukazały się jakieś znaki, pewno litery. — Gdybym umiał czytać… — pożałował. — 
E, głupstwo, co tam! — pocieszył się zaraz. — Grunt, co jest w środku. Szybko odrzucił ziemię. 
I nagle stanął jak wryty. Poznał. Toż to nie żadna skrzynia żelazna, a dzwon, wielki, stary dzwon 
wrośnięty w mokrą łąkę. Co tchu pognał do wsi. Przeminęły nadzieje, trudno, ale co za odkrycie! 
Niech się dowiedzą wszyscy, że to on znalazł, on zwany niedojdą, głupkiem, ciemięgą. Wieść 
niosła się szybko. Z chat i pól zbiegali lutkowianie, aby przyjrzeć się znalezisku. Zaroiło się na 
łące. Kilku najtęższych chłopów próbowało wydobyć dzwon. Na próżno! Zaprzężono więc konie, 
najpierw dwa, potem cztery. Nawet się nie ruszył. Gdy wzięto się za łopaty, zaczął zapadać się 
głębiej. Odrzucono je na bok. I wtedy z tłumu wystąpił jeden z mieszkańców pobliskiego 
Tarnowa.— To nie jest zwykły dzwon — powiedział. — Może ciąży na nim jakieś zaklęcie. 
Konie i narzędzia nie dadzą rady. Trzeba inaczej! Pozwólcie — zwrócił się do mieszkańców 
Lutkowa — że teraz my spróbujemy. Na łące byli już chyba wszyscy mieszkańcy i tamtej wsi.— 
Podejdźcie bliżej! —wezwał, nie słysząc sprzeciwu ze strony lutkowian. — Wszyscy: chłopy, 
baby, starcy! I wy, dzieciuchy, także! Bierzcie za liny! Czemu nie spróbować? Chętnie słuchano 
rozkazów. Metalowy kształt zaczął wychylać się z ziemi lekko, bez oporu. Wielki był. W 
żadnym z okolicznych kościołów takiego nie widziano. Duma wezbrała w sercach tarnowian. 
Lutkowianie patrzyli z nieukrywaną zawiścią. Co mieli jednak rzec? Sam los tak zrządził. Kto 
wyciągnął, ten niech zabiera. Załadowano zdobycz na dużą platformę i przewieziono do Tarnowa, 
gdzie wisi do dziś w miejscowym kościele. Po wiekach sprawdziły się słowa księżnej Anastazji. 
Majestatyczne dźwięki średniowiecznego dzwonu, biegnące nad polami, wieściły bliskie już 
wyzwolenie Pomorza. Minęły 44 lata następnego stulecia i przyszedł czas ucieczki najeźdźców. 
W marcu 1945 roku w Tarnowie pojawili się żołnierze z polskimi orłami na hełmach. Szli przez 
łąki tarnowskie o zmierzchu, z bronią gotową do strzału. Gdzieś za lasem przewalał się głuchy 
jęk kanonady, lecz tu opary mgielne podnosiły się jak zwykle w nastroju godziny 
przedwieczornej. — Widzisz, Magda — powiedział do jasnowłosej dziewczyny Pietrek, robotnik 
przywieziony tu aż spod Zamościa, wczorajszy niewolnik, fornal w pobliskim junkierskim 
majątku. — Idą już nasi. Nie trzeba będzie dłużej się ukrywać. 

O śpiących rycerzach znad Odry 

background image

Na północ od Widuchowy rozciąga się nad Odrą malownicze pasmo polodowcowych wzniesień, 
porośniętych lasem. Stara klechda głosi, że po przegranej bitwie schronili się do wnętrza tych 
wzgórz rycerze pomorscy. Nikt nigdy nie odnalazł wejścia do podziemnych lochów. Przybyli tu 
osadnicy nazwali wzniesienia Serbskimi Górkami przez analogię do Serbskich Gór na Łużycach, 
w których pono drzemie ostatni słowiański władca tej krainy. Widuchowskie Serbskie Górki 
bardzo długo, bo aż do początku XX wieku były miejscem zabaw i igrzysk ludowych. Rodzime, 
polskie zwyczaje zachowały się tu dłużej niż w innych miejscach na Pomorzu Zachodnim. 
Towarzyszyło im podanie o wędrówkach rycerzy, którzy — zawsze po dwóch — mieli wynurzać 
się niespodziewanie z lasu na zboczu wzgórza. Wszyscy konno i zbrojno, we wspaniałych 
płaszczach i z orlimi skrzydłami na hełmach, mknęli po drogach i wertepach. Opowiadano, że 
pełnią straż nad tą ziemią i wypatrują, czy już czas wyjść z podziemi na bój z odwiecznym 
wrogiem. Dziś nikt już nie widuje widm rycerzy. Ostatni raz pokazały się w czasie marcowej 
bitwy wyzwoleńczej w 1945 roku. Teraz odpoczywają w spokoju na wolnej Ziemi Pomorskiej. 

Jak rycerz Bartłomiej z Dębogóry wypędził Brandenburczyków 
 
Było to blisko pięćset lat temu. Pomorze Zachodnie toczyło wówczas ciężkie boje z 
Brandenburczykami, którzy chcieli zagarnąć Szczecin i w ten sposób uzyskać dostęp do Bałtyku. 
Polska pomagała książętom zachodniopomorskim w ich walce, ale warunki polityczne nie 
układały się pomyślnie dla władców panujących na ziemiach nad Bałtykiem i Dolną Odrą. 
Pomorze Zachodnie było politycznie rozbite. W Szczecinie rządził książę Otton III, który zmarł 
mając zaledwie dwadzieścia lat. Nie pozostawił on następców, toteż Brandenburczycy 
postanowili wykorzystać tę okazję i zagarnąć miasto. Ale drobna szlachta i lud pomorski 
udaremnili im ten zamiar. Władzę w Szczecinie objęli słowiańscy książęta pobliskiej 
Wołogoszczy — Warcisław i Eryk. Lud Szczecina złożył im hołd poddańczy, wierząc, iż będą 
dobrze rządzili Ziemią Pomorską. Lecz Brandenburczycy nie dali za wygraną i podstępnie 
opanowali Gardziec, miasto nad Odrą, uważane za klucz do Szczecina. Podeszli nawet pod sam 
Szczecin, by go również zająć podstępem, ale czujność ludu szczecińskiego nie dopuściła do tego. 
Żona księcia Eryka, Zofia, która miała wielki wpływ na Kazimierza Jagiellończyka — ubiegała 
się w Polsce o pomoc. Polska udaremniła Brandenburczykom zajęcie Szczecina. Wojna 
jednak   wciąż wisiała na włosku. Pomorzanie przede wszystkim myśleli o tym, by 
Brandenburczykom odebrać Gardziec. Ale dowódca brandenburski, Werner Schulen-burg, pilnie 
strzegł bram miasta. I dopiero przypadek przyszedł Pomorzanom z pomocą. Komendantowi 
Gardźca, Wernerowi Schulenburgowi, urodził się syn. Ojciec postanowił urządzić huczne 
chrzciny z zabawą i tańcami. Na ucztę zaprosił wielu gości z bliskiej i dalszej okolicy. 
Przybywali znajomi z wszystkich stron, a każdy konno, razem ze sługami i taborem. Zabawa 
zapowiadała się doskonale. Bito woły i barany, przygotowywano beczki z winem i piwem. 
Również i koniom trzeba było przygotować większą ilość obroku, ale w mieście zabrakło owsa. 
Schulenburg polecił swoim ekonomom poczynienie większych zapasów owsa. Obrok 
postanowiono nabyć w pobliskiej wsi, położonej po wschodniej stronie Odry, u rycerza 
Bartłomieja w Dębogórze. Tam też pchnięto posłańca z zamówieniem. Bartłomiej chętnie się 
zgodził na dostawę i obiecał, iż obrok dostarczy w poniedziałek wczesnym rankiem. Posłaniec 
zgodził się na termin Bartłomieja i wrócił do Gardźca. Bartłomiej natomiast, który był wiernym 
sługą książąt pomorskich, zawiadomił o całej wyprawie Szczecin i zaproponował wykorzystanie 
tej okazji w celu zdobycia Gardźca. W krótkim czasie ułożono wspólny plan i przystąpiono do 
jego realizacji. 

background image

Bartłomiej załadował na wozy ludzi z okolicy i przykrył ich workami z otrębami i owsem. Na 
kozłach usiedli również młodzi, zdolni do walki. Jeszcze w nocy wyprawa ruszyła w kierunku 
Gardźca. Droga wiodła najpierw brzegiem Odry, a następnie przez dwa koryta rzeki i 
Międzyodrze. Łącznie do Gardźca trzeba było przebyć kilka mil. ymczasem w Gardźcu trwała 
uczta. Bawili się wszyscy: szlachetnie urodzeni goście, żołnierze, mieszczanie i słudzy. A po 
zabawie i tańcach posnęli wraz z całą załogą miasta. Gdy wozy rycerza Bartłomieja dotarły do 
pierwszej strażnicy brandenburskiej, trudno się było dobudzić mocno śpiących żołnierzy. 
Wreszcie knechci ocknęli się i wpuścili wozy z obrokiem za rzekę ku zwodzonemu mostowi. Ten 
niestety był właśnie w naprawie. Ale Bartłomiej uprosił cieśli, by szybko ułożyli deski, po 
których można by wjechać do miasta. Suty napiwek sprawił, że po chwili deski były na miejscu i 
wozy wjechały w bramę miejską. W tym samym czasie od Szczecina w kierunku Gardźca 
płynęły barki z uzbrojonymi szczecińskimi rzemieślnikami, a drogą lądową posuwały się wojska 
pomorskie. Gdy tylko wozy wjechały przez otwartą bramę do miasta, natychmiast z barek 
wybiegli szczecinianie i opanowali wejścia do grodu. Szybko dążyli oni do innych bram 
miejskich i na zamek, by opanować najważniejsze punkty Gardźca i tym samym uniemożliwić 
obronę Brandenburczykom. Brandenburczycy za późno zorientowali się w sytuacji. Piwo i wino 
jeszcze im mocno szumiało w głowach i z trudem zdawali sobie sprawę z wszystkiego, co się 
działo, wiedzieli jednak, że Pomorzanie są w mieście i że trzeba się bronić. Werner Schulenburg 
zebrał najbliższych sobie żołnierzy i zamknął się w jednej z bram miejskich. Również na zamku 
broniła się znaczna część załogi. Samo miasto zostało jednak opanowane. Zawiadomiono o 
wydarzeniach księcia Warcisława, który szybko zjechał do Gardźca i przyjął od mieszczan 
przysięgę wierności. Pod zamkiem trwały jeszcze walki przez kilka dni, a Werner Schulenburg 
bronił się nawet około dwóch tygodni. Ale wreszcie musiał się poddać, ponieważ zabrakło 
żywności, a pomoc brandenburska, na którą tak Liczył, nie nadchodziła. Gardziec znalazł się 
ponownie w rękach Pomorzan. Zdobycie tego grodu było pięknym dowodem wierności ludu 
pomorskiego dla słowiańskich książąt. W Dębogórze, na środku wsi, wznosi się do dziś 
renesansowy kościół, zbudowany w 1731 roku. Świątynię otaczają wieńcem stare wiązy, rosnące 
na przykościelnym cmentarzu. Największe z drzew nazwano wiązem rycerza Bartłomieja. Ponoć 
na tym miejscu, gdzie zbudowano kościół, Bartłomiej układał z towarzyszami plany zdobycia 
Gardźca i zorganizował wyprawę. Tyle mówi historia i dawne podanie o wiosce noszącej nazwę 
Dębogóra. Kiedyś podobno rosła tu na wzniesieniu knieja dębowa, a wśród niej wznosił się dwór 
rycerza Bartłomieja. I dlatego osadę zwano Dębogórą. Niestety, po dworze i dąbrowie nie zostało 
śladu. 

Baszta Kaszana w Trzebiatowie. 

Trzebiatów leży nad rzeką Regą w odległości około dziesięciu kilometrów od jej ujścia do morza. 
Jest to stare miasto, posiadające wiele zabytków przeszłości. Wśród resztek starych murów 
obronnych znajduje się okrągła ceglana baszta, zwana niegdyś Prochową. W nieco późniejszym 
okresie ludność miasta nadała jej nazwę Kaszanej. Dziś u stóp tej baszty znajduje się piękny bar 
z malowidłami opartymi na motywie powstałego przed wiekami podania. A zaczęło się tak: w 
XV wieku rada miejska Trzebiatowa orzekła, że statki handlowe gryficzan przeszkadzają w 
pracy miejscowych młynów, i poleciła zablokować ujście rzeki Regi. Chodziło o to, aby pobierać 
opłaty składowe od obcych, którzy w ten sposób musieliby rozładowywać swe statki w 
Trzebiatowie. Gdy nie pomogły liczne odwołania i skargi, a nawet interwencje u papieża, 

background image

gryficzanie zorganizowali wyprawę zbrojną przeciw tym, którzy utrudniali im swobodny handel 
morski. Posiadłości Trzebiatowa zostały spustoszone, lecz samego miasta nie udało się im 
zdobyć, choć podeszli doń skrycie nocą. Szczegółowego przebiegu tych wydarzeń nie udało się 
ustalić, głos należy oddać więc podaniu. Pamiętna noc była ciemna i cicha. Mieszkańcy miasta 
pogrążeni już byli we śnie, jedynie wśród gęstwiny drzew rozlegało się pohukiwanie sów, a od 
czasu do czasu dudniły po bruku kroki pachołków miejskich, czyniących obchód po wewnętrznej 
stronie murów obronnych. Nawet straż czuwająca w wartowniach usnęła. Tylko w jednej baszcie 
Prochowej błyskało światełko. Czuwał W niej rzemieślnik, który nie cieszył się najlepszą opinią 
w swoim cechu. Uważany był powszechnie za strasznego nicponia i bałamuta. Miał on 
energiczną, i bardzo zazdrosną żonę, która robiła mu ciągłe awantury o to, ze zalecał się do 
wszystkich napotkanych dziewek. Tej nocy baszta posłużyła nicponiowi za miejsce schadzki. 
Para kochanków zajęta była sobą, nie przeczuwając, że na zewnątrz murów gromadzą się zbrojni, 
by podstępnie zaatakować Trzebiatów. Atak postanowiono rozpocząć od wieży, w której widać 
było blaski ognia. W tym samym czasie zazdrosna żona skradała się cicho po schodach 
skontrolować swego męża. Zobaczywszy ćwierkających kochanków krewka jejmość niewiele 
myśląc złapała garnek z wrzącą wodą wiszący nad ogniem i cisnęła go w niewiernego małżonka. 
Ten zdołał się uchylić i garnek wyleciał oknem poza mury, prosto w szykujących się do ataku 
napastników z Gryfic. Poparzeni nieśli krzyk, myśląc, że zostali odkryci. Strażnik widząc, co się 
stało   zaalarmował miasto, które zdołało zorganizować pośpieszną obronę. W ten to sposób 
skryty atak gryficzan został udaremniony, a niewierny małżonek urósł w oczach mieszczan na 
bohatera. Żona darowała mu jego przewinienia i od tej chwili żyli zgodnie. A na pamiątkę 
szczęśliwego ocalenia miasta basztę nazwano Kaszaną i tak zostało po dzień dzisiejszy. 

O żołnierzach zamienionych w drzewa. 

Wieczór wschodził ciszą. Śnieg nie topniał już pod butami, zwarł się, przymarzł i towarzyszył 
krokom cichym skrzypieniem. Na widnokręgu widniała ściana lasu i rosła, w miarę jak zbliżali 
się ku niej. Sił im nie brakło. Szli obaj równym, sprężystym krokiem, szybko przemierzając 
przestrzeń ośnieżonego ścierniska. W oddali zamigotało ‚światełko przebijające się przez ciemną 
linię drzew. Przystanęli. — Tam jest jakaś osada — powiedział Jakub. Czy aby dobrze idziem? 
Znasz te strony, gadałeś. 
— Tak. Poznaję… — Jaśko przypatrywał się uważnie, jakby odgrzebując w pamięci dawny 
obraz. — Zatrzymywalim się tu nie jeden raz. To świeci karczma w Osowie. Może i dziś by się 
zdało odsapnąć nieco. 
Tamten żachnął się. 
— Co pleciesz! Przecie trza nam uchodzić co rychlej. W każernie już pewnikiem zoczyli, że nas 
nie ma. Znasz Kocha. Zaraz pchnie pościg. 
— Kocha znam, ale żeby on ino znał, gdzie nas szukać — roześmiał się Jaśko. 
— Ej, chłopcze! Wiesz, że u niego ślipia jak u kota. I po ciemku wyśledzi. A wleźć mu w pazury, 
brrr… 
— Nie potom szedł z tobą, aby mnie chwycił. Do naszych for-poczt już musi blisko. Czata 
doniosła wczoraj, że w Dobrej stoją Francuzi, a ze Stargardu chmara Italianów wali na Maszewo. 
Koch nie wychyli nosa z Nowogardu. A może i uszedł już z całą pruską komendą. 
— Może i to być. Ale ja tam wolę nie ubezpieczać się zbytnio. Dojedziem do naszych, to będzie 
czas na popas. 

background image

Widząc, że nie przekona towarzysza, Jaśko zmarkotniał. Głód doskwierał mu już porządnie, a i 
napić się na rozgrzewkę przecie też by nie zawadziło. Niewiele. Tyle, aby krew żywiej poruszyć. 
Spojrzał smutno na mrugające zachęcająco dobrze znane światełko. 
— Jako chcesz — westchnął udając, że nie nalega— ale rzeknij, czy nie może być, że w Osowie 
siedzą już huzary lub szasery Napoleona. Jak nie zajdziem do wsi, to dalej trza nam będzie brnąć 
po lasach i polach. Na darmo. I o pustych kiszkach. Może by tak zajrzeć, czy nie ma ich w 
karczmie? 
— A no, sprawdzić można. — Kuba nie był zupełnie przekonany, ale nie miał już argumentów. 
— Tylko trza cichcem… 
— To idziem. 
Ruszyli bystro. Mrok już był prawie zupełny. Nawet masyw boru, choć coraz bliższy, zatarł się w 
ciemni i tylko okienko karczmy wskazywało kierunek marszu. 
Zatrzymali się przy pierwszych opłotkach. — Zajazd jest przy głównej drodze — objaśniał Jaśko. 
— Jeszcze siedem czy osiem zagród przed nami. No i dwór. Przez wieś możem iść śmiało. Tu 
Szwabów nie ma. A potem cicho pod murem, żeby jakiś z tych psów ze służby nie zoczył. Zaraz 
by doniósł. 
— A potem… ? 
— Zwyczajnie. Jak nie będzie naszych w karczmie czy na drodze to lecim dalej… No, chodź… 
Ino pomnij, com rzekł. 
Ruszyli jeden za drugim, postępując w odległości paru kroków. Wieś spała. Posuwali się jak 
duchy w swych długich, jasnych płaszczach piechoty regimentu kołobrzeskiego. Koło 
zabudowań dworskich zwolnili kroku. Trzeba było uważać, by nie zadźwięczały pałasze, by but 
nie stuknął o kamień ukryty w śniegu. Obaj myśleli o tym samym. Z radosną nadzieją chwycili 
wzrokiem sylwetkę jeźdźca, która zamajaczyła na drodze. Kawalerzysta stał na pikiecie z bronią 
wspartą o kark wierzchowca. Twarz jego zwrócona była w inną stronę, nie mógł więc ich 
zauważyć. Czujnie wypatrywał czegoś u wylotu drogi, nieporuszony, wyprężony w siodle, pełen 
gotowości do podniesienia alarmu. W mroku nie można było dostrzec barw jego munduru. 
— Któż by to był…? 
— Psset… 
Usunęli się w cień rozłożystego drzewa. Chwilę odpocząć. Pomyśleć, co czynić. Co czynić? 
Gdybyż to był pierwszy ujrzany żołnierz nacierającej, zwycięskiej armii. Od dawna marzyli o 
chwili, gdy będą mogli wreszcie dotrzeć do przednich straży napoleońskich i zrzucić 
znienawidzone mundury pruskie. Parę razy, od chwili gdy porozumieli się tajemnie, wybierali 
moment ucieczki. Zawsze jednak coś udaremniało zamiar, krzyżowało plany. Przed nimi uciekali 
już inni, i dowódca oddziału, lejtnant Schill, zrobił się podejrzliwy i ostrożny. Chwytano zresztą 
niektórych zbiegów, przepuszczano ich przez kije i wieszano na rynku staromiejskim nad 
jeziorem. Były i inne przeszkody. A to nagły wymarsz, to alarm w kompanii, to niespodziewane 
wyznaczenie na wartę. Dopiero dziś, gdy wysłano ich obu na patrol, zdecydowali, że nie można 
rezygnować z okazji. Wszystko sprzyjało zamysłowi przedarcia się do swoich. Trasa patrolu 
wiodła w kierunku Golczewa — na północ. Tam więc będą ich szukać, gdy po sześciu godzinach 
nie zjawią się z powrotem w Nowogardzie. Szybko zeszli z gościńca i lasami okrążając miasto 
dobrnęli do drogi wiodącej do Dobrej, po czym znów oddalili się od traktu i polami, zagajnikami, 
pod osłoną wzniesień i lasów dążyli na południe, byle dalej od miejsca, gdzie kwaterują jeszcze 
Prusacy. A teraz, na środku Osowa, ten jeździec. Francuz, Włoch, rodak? Niedziwne by było. 
Ale trzeba wiedzieć na pewno. A potem — wyjść z cienia, zerwać wrogie znaki z mundurów, z 
szyneli i z czap! Znaleźć się między swoimi! I wracać do Nowogardu, do Gryfic, Kołobrzegu, 
nad morze! Razem! W gromadzie bratniej. Z giwerem w dłoni, pod narodową komendą! Z 

background image

pieśnią wolnych na ustach. Wyzwoleńczym marszem i ogniem wyzwolicielskiej broni rozwalać 
resztki obcej władzy! Oczy rozbłysły obrazem bliskiej już chwili. Może to zaraz… Jeśli tylko to 
awangarda wojsk cesarza Francuzów. Lecz jeśli… 
— Zaczekaj tutaj — szept Jaśka starał się być jak najcichszy. — Ja częściej chodziłem na zwiad. 
Podejdę bliżej, obaczę. Gdy będzie źle, bacz, Kuba, tam jest park dworski. Goń ku niemu, nie 
czekaj. To blisko. Ujdziesz. Od parku zaraz bór. Nie zgonią. A teraz mnie nie wstrzymuj. Po co 
oba mamy ginąć? Nie zwracając uwagi na niemy protest począł skradać się, zapadając raz po raz 
w osłonę drzew, załomy chat, cienistość płotów. Szedł cicho, aż dziw, że śnieg nie skrzypiał pod 
ciężkimi butami. Był coraz bliżej jeźdźca. — Oby tylko tamten nie odwrócił się, nie dojrzał — 
pomyślał Jakub, gdy kompan znalazł się na nie osłoniętym odcinku drogi i musiał przejść, 
kilkanaście kroków do następnego dębu. Widział, jak przyspiesza kroku. Głośny chrobot śniegu 
przybiegł naglę do uszu Jakuba, ale usłyszał go i kawalerzysta. Błyskawicznie odwrócił się. 
Jaśko był dopiero w połowie drogi i widać było,że zawahał się na chwilę, co czynić. 
— Wer da? Halt! — szczęknęło wśród ciszy. Kuba skoczył do tyłu. 
— Halt! Halt! — darł się jeździec. 
Zanim uciekający zdołał skryć się za najbliższym drzewem, huknął strzał. Kuba wyrzucił w górę 
ręce i wolnym gestem sylwetka jego przegięła się, złamała i opadła na śnieg. 
Wrzask alarmującej czujki rozniósł się po wsi. 
Jaśko mierzył w niego długo, uważnie. Strzelił. Musiał trafić, bo jeźdźca zmiotło z siodła. Koń 
jego zakręcił się w miejscu i ruszył z kopyta, wlokąc Niemca w strzemionach. 
Na drodze zakotłowało się. Z karczmy wybiegli żołnierze dzwoniąc szablami. 
— Zaraz będziem ich mieć na karku — obok leżącego Kuby wyrósł jak spod ziemi Jaśko. — No, 
nie udało się. Wiejem do parku i w las! Tyś żyw? 
— Nie dorósł Szwab, aby mnie ustrzelić. Zmyliłem go. Przeskoczyli przez drogę. Gdy byli na 
zakręcie, buchnęło kilka strzałów. Przenosiły górą. Gorsze było to, że zauważono kierunek ich 
ucieczki. Niemcy zdążyli już zorientować się, że mają do czynienia nie z podjazdem 
napoleońskim, lecz z uciekinierami. Nabrali odwagi. Znów zagwizdały kule. 
— Strzelają z koni. Nie ucelują. — Ale mogą doścignąć. — Zobaczym. Juzem się spod pierwszej 
śmierci wywinął. Może i tu się uda. Biegli co sił w nogach. Znów zakręt. Płot zagradza drogę. 
Przesadzić! Teraz w pole. Park jest tuż, tuż. Byle dojść. 
Z tyłu zbliżał się tętent. Przyniósł się odgłos łamanego płotu. Jakieś krzyki i przekleństwa. Coraz 
głośniejsze. Znowu strzał, samotny, przeciągłym echem odbity od ściany lasu. Stukot kopyt 
bliżej, coraz bliżej. 
— Dognają…! 
— Biegnij, nie gadaj! 
— Dognają! 
— Strzelaj! — szepnął Kuba łapiąc oddech. — W tego pierwszego… Ja naładuję. Trza ich na 
czas wstrzymać. Czarne, szamerowane złotem mundury dragonów widać było już wyraźnie. Po 
pierwszym wystrzale ten, który już dopadał do uciekinierów, znikł pod grzbietem końskim. Kuba 
wolał nie ryzykować. Ugodził konia następnego jeźdźca. Było już o trzech mniej. Ale pozostali 
nie zamierzali rezygnować z pościgu. Dopadli zbiegów pod ogromnym, starym dębem. 
Kilkunastu konnych utworzyło wielkie koło. Zbliżali się powoli, z palcami na cynglach 
karabinów. 
Jaśko znów strzelił. Nie trafił. 
Dragoni byli coraz bliżej. 
— Die Wehr ab! — krzyknął oficer. 

background image

— Akurat, rzucić broń — i Kuba wymierzył w niego. — Vorwarts! — ryknął tamten do swoich. 
— Aber nicht schiessen! Wir miissen im Leben dieses verfluchte Pommern haben! 
Strzał Kuby trafił go w rękę. Inni zeskoczyli z koni i coraz cia-śniejszym kręgiem zaczęli zbliżać 
się do dębu. Pomorzanie odrzucili karabiny.– Naprzód! Ale nie strzelać! Musimy wziąć żywcem 
tych przeklętych Pomorzan! 
Pomorzanie odrzucili karabiny i też dobyli pałaszy. Zaszczekały ostrza. Jeszcze jeden z 
napastników runął na ziemię, a kolejny odskoczył z draśniętym policzkiem. Walczono w 
milczeniu. W pewnej chwili sztych przeciął Kubie dłoń. Ręka wypuściła broń i zwisła 
bezwładnie. Jaśko wysforował się do przodu, miłując osłonić przyjaciela. Przeciw niemu 
wysunęły się klingi. Wrogowie nie spieszyli się. Usiłowali ciąć po ręku, tracąc okazję do zadania 
śmiertelnych uderzeń. Dłoń drętwiała i mdlała. Oczy traciły ostrość obrazu. Czarne i krwawe 
plamy zaczęły wirować w źrenicach. — Gdyby być jak to drzewo — przemknęło mu przez myśl. 
Czuł twardość dębu za plecami. — Nieruchome ono, wrośnięte mocno w ojczystą ziemię. 
Szczęśliwe drzewo. Przetrwa czas zimy i na wiosnę rozzieleni Idę znowu. Będzie to już inna 
wiosna. Bez Prusaków. Ale zanim przyjdzie, nas obu powiodą na kaźń do miasteczka. Już sił 
braknie do odbijania ciosów. Żeby być jak to drzewo. Czarne i krwawe plamy, migające przed 
oczami, zgasły nagle. Ręka zesztywniała zupełnie. Opuściła się wzdłuż tułowia, przylgnęła do 
boku. Spojrzał z rozpaczą na towarzysza. Nie zobaczył go już obok siebie. Dostrzegł natomiast 
jak przez mgłę cofających się w przestrachu dragonów. Ich osłupiałe spojrzenia utkwione były 
właśnie w niego.— Cóż się stało ? — zadziwił się. Skierował wzrok ku swemu mundurowi, 
butom, szabli, dłoniom, ale nie zobaczył już nic prócz stężałej w mroźnym powietrzu kory 
młodego drzewa. Po dziś dzień w parku pałacowym w Osowie koło Dobrej Nowogardzkiej stoją 
dwa buki zrośnięte z pniem potężnego dębu. Podanie mówi, że prastare to drzewo, pragnąc 
ochronić Pomorzan przed wpadnięciem w ręce prześladowców, zmieniło ich w buki swą 
czarodziejską mocą. Przerażeni Prusacy uciekali od tego miejsca, jakby goniła ich cała dywizja 
francuska, ale obaj przyjaciele nie mogli już przybrać z powrotem ludzkiej postaci. Pozostali tu 
zespoleni ze swym wybawcą. Opowieść ta wyrosła na kanwie autentycznych wydarzeń 
historycznych. W owym pamiętnym roku 1807 setki młodych Pomorzan, wcielonych 
przymusowo w szeregi znienawidzonej armii pruskiej, z narażeniem życia przekradało się do 
wojsk napoleońskich, by walczyć o wolność ojczystej ziemi pod sztandarami polskiej Legii 
Północnej, tworzonej w okolicach Szczecina i Stargardu. Wielu z nich poległo, zanim dostąpili 
szczęścia walki wyzwoleńczej, zanim mogli spotkać się z wrogiem w otwartej walce na długość 
bagnetu. Jak nazywali się, kim byli ci dwaj, o których tak długo musiano opowiadać w Osowie, 
że powstała z tego legenda?… 

O lubińskiej syrence i zakonniku 
 
 
Było to dawno, bardzo dawno temu, gdy na piastowskim stolcu władał jeszcze chrobry kneź 
Bolko Krzywogęby, a na świecie mniej było ludzi, a więcej dziwów przeróżnych, o jakich się 
filozofom nie śniło. Na zachodnim cyplu wolińskiego ostrowu, tuż pobok kasztelu Lubin osiadł 
pewien zakonnik, by nawracać Pomorzan na wiarę Chrystusową. Przybył z dalekiego południa, a 
młody był i pełen zapału do pracy duszpasterskiej wśród pogan. Czarne jego źrenice gorzały im 
żarliwej wiary, a serce przepełniała wielka miłość do ubogich ludzi, których nauczał Ewangelii. 
— Bóg jest miłością! — głosił zebranym — a największą cnotą chrześcijanina jest kochać 
bliźniego jako siebie samego. 

background image

 
Mieszkał w ubogiej pustelni skleconej z bukowych bierwion, ozdobionej jedynie krzyżem u 
szczytu. Żywił się wyłącznie owocami leśnymi, chlebem jęczmiennym i rybą, a spał na ławie 
dębowej przykrytą wilczą skórą. Jakie było jego nazwisko rodowe, tego nikt nie wiedział, znano 
tylko jego imię zakonne: brat Dominik. 
 
Pewnego razu, a było to wiosną, brat Dominik zerwał się z ławy skoro świt i udał się nad Zalew 
Odrzański na swe poranne pacierze. Ubrany był skromnie w białą płócienną szatę przepasaną 
rzemieniem, a jego stopy odziane w drewniane sandały żłobiły wilgotnym piasku głębokie ślady. 
 
Słońce ledwie że wyjrzało znad boru i cisza głęboka panowała jeszcze wokoło, gdy braciszek 
pochylił się ponad wodą, by obmyć z twarzy resztki snu nocnego. Nagle ujrzał wynurzającą się z 
fal przedziwną istotę. Miała duże zielone oczy, koralowe usta i długie złociste włosy; spod wody 
wyglądał rybi ogon pokryty srebrną łuską. 
 
Brat Dominik przetarł powieki, lecz widząc, że go wzrok nic muli, nakreślił krzyż w powietrzu i 
zawołał: 
 
— Idź precz, szatanie!... 
 
Odpowiedział mu dźwięczny śmiech, jakoby tysiąc srebrnych dzwoneczków rozdzwoniło się 
nagle nad wodą. 
 
— Nie jestem żadnym szatanem, jestem panną wodną, Świetlaną, najmłodszą z siedmiu cór króla 
Bałtyku. Czy nigdy o mnie nie słyszałeś ? 
 
Dominik, oczarowany niezwykłą istotą, stał w milczeniu jak skamieniały. 
 
— A ty kim jesteś biały młodzieńcze o oczach z czarnego diamentu ? — zapytała syrena 
ponownie. 
 
Braciszek ostatnim wysiłkiem woli otrząsnął się z czarodziejskiego omamienia i żegnając się 
pośpiesznie, pobiegł ku swej pustelni. Odtąd już więcej nie przychodził nad brzeg Zalewu 
Odrzańskiego ani o świcie, ani wieczorem. 
 
Lecz Świetlana, która od pierwszego wejrzenia zakochała się na amen w urodziwym zakonniku, 
nie zamierzała dać za wygraną. Co noc, gdy srebrzysty miesiąc wtoczył się na niebo, a gwiazdy 
zapalały się zarówno w błękicie, jak i w seledynowej toni Zalewu, podpływała cicho pod sam 
brzeg w pobliże pustelni i zaczynała śpiewać swą nocną balladę. A była to pieśń tak piękna i 
tęskna, i pełna niewymownego czaru, że wola ludzka topniała pod jej wpływem jako topnieje pod 
promieniami słońca. 
 
Dominik jedyny ratunek widział w modlitwie i pracy. Modlił się więc coraz żarliwiej i coraz 
goręcej głosił nową wiarę wśród okolicznych pogan, leczył też ubogich, a rolników nauczał 
uprawy winorośli i południowych jarzyn. By umartwić jeszcze bardziej swe ciało, a wzmocnić 
ducha, zaczął pościć surowo ponad nakazaną reguł zakonną, a pod płócienną suknię wdział 
pokutną włosiennicę. Schudł przy tym i poczerniał na twarzy. 

background image

 
Lecz czarodziejski śpiew Świetlany niepokoił go nieustannie, brzmiał mu w uszach, wdzierał się 
przemocą do mózgu, odbierał sen. 
 
Wówczas biedny braciszek poprosił miejscowych rybaków, by przenieśli jego pustelnię w głąb 
boru, na niewielki pagórek porosły kępą karłowatych sosen. Syreni śpiew nie sięgał już do jego 
pustelni, znalazł wreszcie upragniony spokój. 
 
Lecz tu spotkała go inna przygoda, która miała się stać źródłem jego nieszczęścia. 
 
U podnóża pagórka tryskało kryniczne źródło, do którego przybywali okoliczni mieszkańcy, 
woda Zalewu była bowiem przed wiekami, tak jak i dzisiaj, nieco słona. Wśród przychodzących 
Dominik zauważył smukłą dziewczynę o lnianych warkoczach spływających jej aż do kolan. 
Zjawiała się co dzień o świcie, gdy braciszek odmawiał właśnie swe poranne modlitwy, nabierała 
dwie konwie wody i szybko schodziła w dół ku leśnej drożynie. 
 
Któregoś jednak dnia nie przyszła po wodę. Nie przyszła i nazajutrz. Dnia trzeciego w południe 
zjawił się w pustelni wyrostek prosząc usilnie zakonnika do chorego. Brat Dominik wziął torbę z 
lekami i ruszył za przewodnikiem. Przed chatą rybacką oczekiwała go dziewczyna z lnianymi 
warkoczami. Bez słowa wprowadziła zakonnika do chorego. Leżał nieprzytomny na posłaniu, a 
na piersiach spoczywała opuchnięta mocno dłoń. Zakłuł się rybią ością. Dominik nakazał 
rozpalić ognisko na kamiennym trzonie, opalił nad nim wyjęty z torby nóż i przeciął wrzód na 
dłoni. Następnie przyłożył na ranę płócienny plaster z maścią, którą sam przyrządzał z lnianego 
oleju i świeżego pszczelego wosku. 
 
Przed odejściem dowiedział się, iż dziewczyna ma na imię Bogdana, a chory jest jej ojcem. 
 
Nazajutrz o świcie Bogdana jak dawniej przyszła z konwiami do źródła. Oznajmiła braciszkowi, 
iż chory odzyskał przytomność i czuje się lepiej oraz podziękowała za leki i opiekę. Dominik 
dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna ma duże niebieskie oczy o przedziwnym wyrazie 
jakiegoś wielkiego spokoju i zadumy, a miękko zarysowane usta zdradzały wrodzoną łagodność i 
dobroć. 
 
Tak zaczęła się ich przyjaźń nie mająca w sobie nic ziemskiego. Dominik kilkakrotnie jeszcze 
odwiedzał rybaka, dopóki ten nie odzyskał całkowicie zdrowia, a w drodze powrotnej do pustelni 
rozmawiał dużo z Bogdaną o misji chrystianizacyjnej na Pomorzu biskupa Ottona z Bambergu. 
Dziewczyna zwierzyła się braciszkowi, iż chciałaby również poświęcić się wyłącznie Bogu. 
Przyrzekł, iż w czasie najbliższej bytności w Szczecinie postara się o przyjęcie jej do klasztoru. 
 
Pewnego dnia, a było to jak raz w wigilię św. Jana, rozmawiając o najbliższej przyszłości, 
zawędrowali aż na cypel lubiński, gdzie stęskniona syrena pląsała po falach Zalewu daremnie 
wypatrują Dominika. Gdy spostrzegła go w towarzystwie córki rybaka, zapałała straszliwą 
zazdrością i gniewem i poprzysięgła zemstę obojgu. W te pędy popłynęła ze skargą do ojca 
swego, króla głębin wodnych. 
 
I nagle rozszalała się ogromna burza. Chociaż nie było jeszcze południa, ciemności nocne 
spowiły ziemię, a po niebie raz po raz przetaczały się z grzmotem ogniste zygzaki piorunów. Za 

background image

chwilę deszcz lunął jak z cebra. 
 
Dominik i Bogdana skryli się przed nawałnicą pod przybrzeżną sosną, lecz oto ogromna fala 
wtargnęła z hukiem na ląd i zagarnęła ich w głębinę razem z sosną i kawałem podmytego brzegu. 
 
Gdy burza ucichła i wygładziła się powierzchnia Zalewu Odrzańskiego, mieszkańcy Lubina na 
próżno poszukiwali brata Dominika i Bogdany. Zniknęli bez śladu. Wówczas źli i niewdzięczni 
ludzie — a gdzie ich nie ma! — orzekli, iż jest to niechybnie kara boża za złamanie ślubów 
zakonnych przez Dominika. Jedynie ojciec Bogdany, zrozpaczony rybak Dobromysł, znający 
cały Zalew jak swą własną chatę, wyjaśnił, iż jest to niewątpliwie sprawka zawistnej syreny- 
Świetlany. Tak też było istotnie. Mściwa syrena porwała ich do swego kryształowego pałacu na 
dnie Zalewu i uwięziła w dwóch przeciwległych wieżycach. Dominik i Bogdana, nawykli do 
długich, przyjacielskich rozmów, mogą odtąd jedynie z oddali spoglądać siebie poprzez 
szmaragdowe fale. a każde ich spojrzenie śledzi zazdrosna syrena. A ludzie prości opowiadają, że 
co roku w noc wigilijną świętego Jana kryształowy pałac wypływa na powierzchnię wód, a 
Świetlana ofiarowuje wolność dla obojga za jeden jedyny pocałunek, który braciszek Dominik 
złoży na jej ustach. Zakonnik jednak ciągle odmawia. 
 
Lecz syrena nie traci nadziei, wierzy że Dominik ulegnie kiedyś jej błaganiom, i przez cały rok 
następny znów stroi się w najpiękniejsze swe szaty i śpiewa najcudniejsze ballady morskie przed 
więźniem kryształowego pałacu. 
 
Może dlatego coraz rzadziej widują ją ludzie na powierzchni Szczecińskiego Zalewu. 
 
 
 
Legenda o urodziwej Stence, korsarce wolińskiej 
 
 
Na zachodnim krańcu polskiego Bałtyku leży wyspa Wolin, słynąca z pięknych krajobrazów, 
bogatej fauny i flory oraz licznych uzdrowisk. Wolin szczyci się też prastarą historią, osnutą 
wieloma podaniami i legendami. 
 
Jedno z tych podań wiąże się z małym jeziorkiem Gardno, leżącym około sześciu kilometrów na 
wschód od Międzyzdrojów. Osobliwością jeziorka jest to, że jest ono oddalone od morza 
zaledwie dwieście pięćdziesiąt metrów, a wznosi się ponad jego poziom około siedemnastu 
metrów; leży więc na wzgórzu. Kształt ma również dziwny: wielkiej gwiazdy otoczonej wokoło 
bukowym lasem, który nadaje wodzie piękny, modroliliowy odcień. 
 
Na środku jeziora jest wyspa. Za dawnych, może jeszcze pogańskich czasów stał na owej wyspie 
gród, po pomorsku gard, stąd też i nazwa jeziora — Gardno. Inne podanie głosi, iż znajdował się 
tu święty chram Światowita i jego biały koń, wróżący kneziom i rycerzom tajemną przyszłość ich 
wypraw wojennych. 
 
Najpiękniejsze podanie wiąże się jednak z imieniem Stenki-korsarki. 
 
Opowieść o niej tak się zaczyna: 

background image

 
Żył był w sławnym grodzie pomorskim Kamieniu, który leży niedaleko ujścia rzeki Dziwny do 
morza, ubogi rybak Boguchwał. Miał nędzną chatę na skraju Zalewu Kamieńskiego, lichą łódź, 
którą nie śmiał wypływać na morze, i kilka starych, wiecznie łatanych sieci. Lecz miał za to 
córkę jedynaczkę, urodziwą jako jutrzenka, tak że kto na nią spojrzał, oczu od niej oderwać nie 
mógł. 
 
Nie miała już matki i gospodarzyła się razem z ojcem, naprawiając mu sieci i warząc jadło 
codzienne. 
 
Miała na imię Stenka. 
 
Nie raz i nie dwa przychodzili młodzi rybacy, by pokłonić się do stóp Boguchwałowi i prosić o 
rękę córki. 
 
Ta śmiała się im w oczy i odpowiadała stale jedno i to samo: 
 
- Albo to mi źle u ojca? 
 
Pewnego dnia jechał konno brzegiem Dziwny dworak książęcy, Kędrzyn, wielki ladaco, znany w 
całym grodzie. 
 
Ujrzawszy na przyzbie chaty Stenkę naprawiającą z ojcem sieć rybacką, zatrzymał rumaka i 
zapatrzył się w dziewczynę jak w tęczę: 
 
- Hej, Boguchwale! — zakrzyknął do rybaka. — A skąd to macie taką piękną córkę? 
 
- Bóg taką dał — odrzekł poważnie rybak. 
 
- A nie chcielibyście oddać córki na dwór księcia ? — zapytał chytrze. - I jej byłoby lepiej, i wam 
dostatniej. 
 
- Chleb, sól i ryby mamy, a więcej nam nie trza — odparł spokojnie rybak — chyba że ona by 
chciała, Stenka. 
 
- I mnie dobrze z tatkiem — odrzekła śmiejąc się dziewczyna — na dwór książęcy za wysokie 
progi dla mnie. 
 
Dworak Kędrzyn odjechał z niczym, ale od tego dnia coraz częściej zjawiał się przed chatą 
Boguchwała. 
 
Któregoś poranka przybył nagle z pergaminem, przy którym zwieszała się woskowa pieczęć 
książęca. 
 
- Kneź i pan nasz — przemówił do rybaka — rozkazuje wam, byście oddali Stenkę do służby 
dworskiej. W razie nieposłuszeństwa wtrąci was oboje do lochu! 
 

background image

Strwożył się Boguchwał, posmutniała i Stenka, lecz nie znając wielkiej sztuki czytania i pisania, 
uwierzyli Kędrzynowi na słowo. 
 
Wzięła więc Stenka w węzełek ubogie swoje szaty niewieście, okryła się chustą i pożegnawszy 
się z ojcem, poszła za dworakiem do grodu. 
 
W miesiąc później dowiedziała się od służby dworskiej, iż kneź żadnego pisma po nią nie 
wysyłał, że jest to tylko chytry podstęp Kędrzyna. 
 
— Już on nie jedną tak zwabił do siebie — zwierzyła się służebna dworska. — I nic z nim, 
dziewczyno, nie poradzisz, bo możny to pan i kniążę mu ufa. Taka jest widać nasza 
dziewczyńska dola. Nie ty pierwsza, nie ty jedna!... 
 
Za późna to była wiadomość, bo zły Kędrzyn uwiódł już Stonkę, a potem wracać kazał do dom. 
Lecz jakże tu teraz wracać do ojca? 
 
Rozżalił się stary Boguchwał nad niedolą córki i poszedł do księcia kamieńskiego ze skargą na 
złego Kędrzyna, ale służba dworska nie dopuściła go nawet przed oblicze pańskie i śmiejąc się 
precz wyrzuciła za dworskie wrota. Wrócił Boguchwał do swej zagrody, obszedł wszystkie kąty 
pustej chaty, a potem wsiadłszy na swą starą łódź rybacką, wypłynął z sieciami na morze. 
 
I już go nikt więcej w Kamieniu nie widział. 
 
Stenka płakała długo nad dolą swoją nieszczęsną, lecz gdy łzy obeschły, postanowiła pomścić się 
i za ojca, i za siebie, i za innych pokrzywdzonych. Zmówiła się więc z giermkiem książęcym, 
który zakochał się w niej, zabili nocą złego Kędrzyna, a potem zbiegli precz na drugi brzeg 
Dziwny, w niedostępne bory wolińskie. 
 
Bezludna wyspa na jeziorze Gardno stała się dla nich najlepszą kryjówką, lud okoliczny prawił 
bowiem, iż jest to zaczarowane uroczysko, na którym straszy biały koń Światowita. Omijano 
więc okolice Gardna z zabobonnym lękiem. 
 
Wkrótce po rozległym pobrzeżu bałtyckim od Rugii aż po Kołobrzeg rozniosła się wieść o 
bandzie piratów morskich, którzy napadają na statki kupieckie, tak pomorskie, jako i duńskie, 
szwedzkie czy hanzeatyckie, rabując je doszczętnie i wycinając w pień załogę. Opowiadano przy 
tym dziwy niezwykłe o zuchwalstwie i odwadze piratów, którzy napadali na statki przy pomocy 
szybkich i zwrotnych łodzi. Banda miała liczyć około dwustu dobrze uzbrojonych ludzi. 
Hersztem była jasnowłosa dziewczyna Stenka. Nie była to przy tym zwykła banda rabusiów, 
gdyż piraci część łupów rozdawali ubogim i pokrzywdzonym. 
 
Próżno książę kamieński słał we wszystkie strony zbrojne straże, próżno za głowę herszta 
wyznaczono wysoką nagrodę — nie dawało to żadnego rezultatu. Nie znana wciąż była kryjówka 
piratów. 
 
Któregoś letniego wieczoru, gdy nagła burza rozszalała na Bałtyku, straż piracka doniosła Stence, 
że widać na horyzoncie jakiś statek. 
 

background image

- Rozpalcie na cyplu nadbrzeżnym, gdzie są podwodne skały, wielkie ognisko i baczcie, dokąd 
statek płynie. 
 
Wkrótce nadbiegł następny goniec z wieścią, że żaglowiec płynie wprost na ognisko. 
 
- Czekać, aż statek wpadnie na skały! Łodzie mieć w pogotowiu w przybrzeżnych zaroślach! 
Sygnałem do boju będzie płonąca pochodnia, rzucona z urwiska w kierunku żaglowca. 
 
Wielki dwumasztowiec hanzeatycki gnany północno-zachodnim wichrem pędził pod pełnymi 
żaglami wprost na płonące ognisko i rósł niemal w oczach. Za chwilę rozległ się głuchy trzask, i 
statek gwałtownie przechylił się na lewą burtę. Załoga żaglowca teraz dopiero rozumiała, że 
wciągnięto ją w pułapkę. Majtkowie szybko spuszczali szalupy na spienione fale. Rozległy się 
krzyki o pomoc i ratunek. Lecz oto płonąca pochodnia oderwała się od urwistego brzegu i 
zatoczywszy ognisty łuk spadła z sykiem do morza. 
 
Powietrze rozdarł okropny wrzask i pięćdziesiąt łodzi pirackich pomknęło do rozbitego statku. 
Walka nie trwała nawet godziny. Piraci nie oszczędzali nikogo. Grzmoty raz po raz przewalały 
się po niebie. W oślepiającym blasku błyskawic czarne postacie piratów uwijały się szybko na 
kształt zgrai szatanów. 
 
Przez całą noc, mimo wysokiej fali, piraci rabowali statek kupiecki i przewozili cenne towary na 
wyspę na jeziorze Gardno. 
 
Rzęsisty deszcz, który spadł nad ranem, zatarł wszystkie ślady napadu. Tylko na skalistym 
wybrzeżu wolińskim czerniał rozbity doszczętnie wrak żaglowca. 
 
Na wyspie gardneńskiej piraci zacierali z zadowolenia ręce i dzielili się bogatym łupem. Połowę 
zdobyczy, przynależną dowódcy, Stenka poleciła rozdać po kryjomu ubogim chłopom 
okolicznym. 
 
Lecz radość piratów była przedwczesna, nie wiedzieli bowiem, że pośród bitewnego zamętu 
udało się kuchcikowi żaglowca przemknąć wśród ciemności i dopaść do brzegu. 
 
Upłynęło kilka dni spokojnych wśród ucztowania i znów późnym wieczorem jakiś statek 
kupiecki ukazał się na widnokręgu. Stenka rozkazała ponownie rozpalić wielkie ognisko na 
urwistym cyplu i być w pogotowiu bojowym. Lecz tym razem morze było spokojne. Żaglowiec 
sunął wprost na płonący stos, ale ominął zręcznie niebezpieczne skały podwodne i wpłynął do 
maleńkiej zatoki. 
 
Stenka płonącą pochodnią dala hasło do szturmu, i łodzie pirackie pomknęły ze wszystkich stron 
do żaglowca. 
 
Lecz oto na pokładzie statku wyrosły jak spod ziemi szeregi zbrojnych łuczników i 
oszczepników i deszcz strzał z łuków i kusz spadł na piratów. 
 
Spostrzegła Stenka, że tym razem sama wpadła w pułapkę, i dała znak do odwrotu. Tylko 
niewielka część piratów zdołała pod osłoną nocy przedrzeć się do łodzi na brzegu jeziora Gardno 

background image

i dobić do wyspy, reszta dała gardła w walce lub poszła na powróz. Ocaleni z pogromu piraci 
wiedzieli jednak, że to są ich ostatnie godziny, odkryto bowiem ich kryjówkę. 
 
Stenka zebrała niedobitków i podziękowała im za wierną służbę. 
 
- Nie znaleźliśmy prawa i sprawiedliwości we własnej ojczyźnie, więc musieliśmy bronić się i 
mścić krzywdy nasze. Potrafiliśmy wiele razy zwyciężać, jutro musimy pokazać, że potrafimy 
zginąć. 
 
Następnie rozkazała potopić w jeziorze wszystkie skarby pirackie i przygotować się do walki. 
 
Sama czuwała przez całą noc, zasłuchana w głuchy szum morza, który docierał aż tu na wyspę. 
Przez sito wspomnień przesiewała dzień po dniu całe swoje krótkie i smutne życie. 
 
- A przecież wszystko mogło być inaczej — szepnęła. 
 
I nagle zdało jej się, że widzi ojca swego, Boguchwała, jak na wątłej, słabej łodzi płynie na 
spotkanie ogromnego morza. 
 
- Wkrótce się zobaczymy — uśmiechnęła się w zadumie. 
 
O świcie łucznicy i oszczepnicy księcia kamieńskiego przypuścił szturm na wyspę. 
 
Piraci walczyli zawzięcie, raniąc wrogów z ukrycia, lecz musieli ulec wielokrotnej przewadze. 
Zginęli w walce co do jednego. 
 
Zwycięzcy, zdobywszy wyspę, na próżno szukali herszta piratów. Skoro tylko pierwsze czółno 
oszczepników dobiło do brzegu wyspy, Stenka skoczyła w nurty jeziora i przepadła bez śladu. 
 
Podanie głosi, iż na dnie jeziora Gardno znajduje się po dzień dzisiejszy wielki skarb piratów. 
Kto go wydobędzie, musi połowę skarbów przekazać, zgodnie z ostatnią wolą Stenki, ubogim i 
pokrzywdzonym. 

O DZWONACH Z GOLENIOWSKIEJ FARY 
 
 
Było to w czasie wojny trzydziestoletniej, kiedy Zachodnie Pomorze, okupowane przez wojska 
Wallensteina, stało się w końcu terenem niszczycielskich walk Cesarstwa ze Szwecją. 
Przemarsze wojsk Gustawa Adolfa i niemieckich najemnych oddziałów księcia Holsztynu, 
długotrwałe kwaterowanie regimentów cesarskich i pożoga wojenna, morowe powietrze i 
grabieże, jakich dopuszczali się zarówno niemieccy, jak i szwedzcy żołdacy, zrujnowały 
gospodarczo zachodniopomorskie księstwa. Najwięcej strat poniosła uboższa ludność miasteczek 
i wsi. Wojna nie szczędziła jej cierpień i głodu, a mienie często bywało łupem najeźdźców. W 
ogólnym zamęcie ucierpiały nawet kościoły. Szwedzi zabierali z nich nie tylko złote naczynia 
liturgiczne i wota, ale także dzwony. Przetapiali je podobno na armaty i broń. Toteż nic dziwnego, 
że mieszkańcy Goleniowa, dowiedzieli się o rabunkach w kościołach, srodze się zaniepokoili. 

background image

Gotycka fara Św. Katarzyny bowiem, licząca podówczas około trzystu lat, miała trzy wspaniałe 
spiżowe dzwony o tak pięknym brzmieniu, że słynęły w całym księstwie. Co robić, aby uratować 
je przed Szwedami? 
Kadzili nad tym ojcowie Goleniowa, radzili i uradzili. W tajemnicy przed wszystkimi 
postanowili wywieźć je w nocy i ukryć poza obrębem miejskich murów. Hen za nimi ciągnęły się 
wzgórza porosłe młodziutkimi sosenkami. Tam upatrzyli miejsce na schowek. Noc była ciemna, 
bezgwiezdna, kiedy trzy naładowane sianem wozy ruszyły spod plebani - każdy inną bramą, by 
spotkać się u sosnowych wzgórz. Zakopano dzwony głęboko w suchym piasku, owinąwszy 
uprzednio i obłożywszy sianem. Polezą miesiąc, dwa i wrócą do fary, gdy wojska odejdą. Kiedy 
Szwedzi zaczęli plądrować goleniowski kościół, weszli również na wieżę. Nie znalazłszy 
dzwonów, posłali po proboszcza, ale ten poszedł właśnie z ostatnią pociechą do umierającego. 
Posłali tedy po organistę, ale ponoć dwa dni temu pojechał na wieś do chorej matki. Rozgniewani 
poszli do burmistrza, lecz ten umarł tego właśnie ranka. Goleniów bowiem nawiedziło morowe 
powietrze i co raz to słyszało się o czyjejś śmierci. Nic nie wskórawszy, Szwedzi postanowili 
sami szukać dzwonów, rychło jednak poniechali zamiaru, kiedy się dowiedzieli o zarazie 
grasującej w miasteczku i okolicy, i jeszcze tego samego dnia uciekli z Goleniowa. 
Tymczasem śmierć zbierała wokół obfite żniwo. Umierali dorośli i dzieci, starzy i młodzi, 
kobiety i mężczyźni, pomarli ojcowie miasta, proboszcz i organista, i wiele innych osób. 
Pogrzeby odbywały się co dnia. Spiżowe dźwięki dzwonów nie doprowadziły zmarłych do 
miejsca wiecznego spoczynku. Pusto i głucho było teraz w Goleniowie. 
Kiedy wreszcie morowe ustąpiło z miasta, przy życiu ostała li tylko znikoma garstka 
mieszkańców, okryta żałobą po stracie najbliższych. Życie nieprędko wracało do normy. Czasy 
były jeszcze wciąż niespokojne, a ludzie przygnębieni kataklizmem wojny i zarazy. 
Minęło wiele, wiele lat, zanim nadeszła sposobna pora, by pomyśleć o odkopaniu dzwonów. 
Ludzie wiedzieli, że są one ukryte w głębi piaszczystych wzgórz sosnowych, ale jak przyszło co 
do czego, okazało się, że nikt nie zna miejsca schowania. Wzgórza były rozległe, i choć 
goleniowianie skopali je na chybił trafił niemal całe, na nic się zdała ich praca. W końcu stracili 
nadzieję i zamówili u ludwisarza nowe dzwony. Nie były już tak wspaniałe jak tamte, toteż 
wszyscy, którzy jeszcze je pamiętali, opowiadali o nich dzieciom, dzieci wnukom, i historię ich 
znano w całej okolicy. 
łxazu jednego wybrał się na sosnowe pewien młodzieniec. Podniecony przedziwnymi 
opowieściami o dzwonach, chciał je odszukać, by potem wywieźć cichcem daleko stąd i sprzedać 
jakiemuś ludwisarzowi. Była jesienna noc, ciemna i bezgwiezdna. Młodzieńcowi zrobiło się 
trochę nieswojo, kiedy znalazł się wśród wilgotnego gąszczu drzew. Ale że nie należał do 
płochliwych, szedł dalej, gdy nagle wydało mu się, że coś cichutko dzwoni: dyń... dyń... 
Przystanął. Wtedy usłyszał nieco mocniejsze - bim... bimmm..., a potem jeszcze głośniejsze 
bam... bammm... -Toć przecie zakopane dzwony! - zawołał radośnie. Nie wiedział, że była to 
właśnie któraś rocznica ich ukrycia. -Pójdę za ich głosem, to i odnajdę - postanowił. I zaczął 
wspinać się po najwyższym zboczu, skąd dobiegało go ciche teraz i drżące - bimmm... bimmm... 
Wzgórze, od nowa porosłe młodym zagajnikiem, było niedostępne. Ale młodzieniec przedzierał 
się dzielnie, rozgarniał gałęzi, które kłuły go w ręce, bryzgały w twarz zimnymi kroplami wody. 
Kiedy zdało mu się, że już całkiem blisko słyszy dzwonienie, drogę mu zaszedł karzełek i 
powiedział: - Choć, poprowadzę cię. Młodzieniec ruszył za nim. Wędrówka ich trwała ledwie 
parę minut, kiedy nagle rozległ się zwielokrotniony echem szyderczy śmiech - cha, cha, cha!- i 
chłopak spostrzegł, że karzełek zniknął, jak się był pokazał, a on sam jest w zupełnie obcym 
sobie miejscu. Dopiero teraz zląkł się na dobre i pognał co sił przed siebie, zaplątując się w 
gęstych chaszczach, potykając o wykroty. Zaczęło już świtać, a on ciągle jeszcze nie mógł 

background image

znaleźć drogi. Przez wiele godzin błąkał się po pustym lesie, aż wreszcie koło południa trafił na 
znajomy goleniowski trakt od strony Bramy Wolińskiej. Wrócił przejęty do domu i opowiedział 
o zdarzeniu. Zataił jedynie zły zamiar przywłaszczenia sobie dzwonów. Wieść o przygodzie 
młodzieńca obiegła cały Goleniów. Rada w radę postanowili pójść gromadą i od nowa 
przeszukać wzgórze. Młodzieniec ich zaprowadził. Ale wyprawa okazała się daremna. Chłopak 
ani rusz nie mógł trafić na to miejsce, skąd owej pamiętnej nocy dobiegało go dzwonienie. I tak 
pozostały dzwony z goleniowskiej fary Św. Katarzyny po dziś dzień w głębi piaszczystego 
wzniesienia, które odtąd nazywano Górą Dzwonów, a tajemniczego karzełka strażnika dzwonów. 
Starzy ludzie powiadają, że raz do roku, w rocznicę zakopania, dzwony wynurzają się spod ziemi 
i cicho dzwonią. 
 
ŚMIERĆ KSIĘCIA 
 
 
Legenda ta poświęcona jest Barnimowi, który zginął w kościele Św. Katarzyny w Goleniowie. 
Jak to się stało, niech będzie opowiedziane. 
Bogusław wiedział, że to już koniec i nic nie uchroni go od klęski dlatego, że Barnimowi IV na 
pomoc przyszły wojska Warcisława. Bogusław starał się jak najszybciej dojść do Goleniowa, by 
schronić się za jego murami. Przypuszczał, że nie będą oni zdobywać miasta lecz odstąpią od 
jego murów, gdyż taka czynność nie przystoi rycerzom. 
Bogusław zatrąbił w róg lecz również odgłos rogu usłyszeli Warcisławowi rycerze, pochylili 
konie i co tchu rzucili się między walczących, żeby utrudnić ucieczkę. Bój ustal, a droga stała się 
drogą gonitwy, jednak wezwani zawołaniem Bogusława jego dróżnicy zdołali się oderwać od 
wojów Warcisława. Jednak nie na długo, bowiem zwarła się z nimi w krótkim starciu. Bogusław 
jednak za namową Kaźka nie zatrzymał się i pojechali dalej. Potem dopiero Kaźko się zatrzymał 
a Bogusław zaczął się przedzierać przez krzaki by ujść pogoni. Szedł smutno rozmyślając : Gdy 
rano wyruszał na bój, mieszkańcy Goleniowa żegnali go z nadzieją, że pokona on wojska 
Barnima otoczonego niemieckimi doradcami i przywiedzie swój kraj ku jedności z Koroną 
polską. Obecnie po tamtych rycerzach nie zostało śladu, a on sam uchodzi pogoni. Była już noc 
gdy dotarł do miasta, wpuszczono go przez Bramę Wolińską. Bogusław udał się do Domu 
Żeglarza i kazał zwołać naradę. Zaledwie się wszyscy zebrali, gdy od strony Bramy Wolińskiej 
rozległy się głosy alarmu. Wszyscy pobiegli na mury, na czele biegł Bogusław, jednak pod 
murami nie stały wojska Bogusława lecz Barnima IV. Na razie obrońcy na murach milczeli. 
Wysłano poselstwo lecz Barnim nie chciał dukatów, tylko wydania swego brata. Wtedy to 
zrobiono podstęp. Bogusława wsadzono do trumny, że niby umarł, a dwaj posłowie udali się do 
Barnima IV by zakomunikować mu, że Bogusław nie żyje. Wówczas o tym fakcie Barnim 
zawiadomił swoich rycerzy. Wójt, który wchodził również w skład poselstwa powiedział, żeby 
Barnim wszedł do miasta, tylko żeby nie wprowadzał za mury rycerzy. Barnim udał się tam z 
Bolkiem i Urlychem - pojechali prosto do kościoła. Gdy Barnim zaczął modlić się przy trumnie 
brata, wówczas ciało w trumnie poruszyło się i zmarły wstał. Barnim od razu się domyślił, że 
przed nim stoi brat żywy a nie martwy, a dlatego tak strasznie wyglądał, gdyż był cały pobielony. 
Chwycił wtedy za miecz, lecz Bogusław zręcznie go odparował a zeskakując z trumny uderzył w 
odsłoniętą pierś brata. Sztych był celny, trafiony Barnim zatrzepotał rękami i padł bez jęku. 
Wtedy do kościoła wtargnęli mieszczanie gdyż już ktoś zaniósł wieść o zakończeniu wojny 
domowej. Wszyscy z tego zwycięstwa bardzo się cieszyli, gdyż położyło ono kres walkom o 
Goleniów.  
  

background image

 
 
LEGENDY O HERBIE GOLENIOWA 
 
 
Pierwsza legenda głosi, że dawno, dawno temu pomorski książę Barnim I, polując w puszczy 
goleniowskiej, zapuścił się zbyt daleko i zgubił drogę. Po wielu godzinach błądzenia, już nocą, 
dotarł nad brzeg jeziora. Noc była piękna, gwieździsta. Gładki jak lustro w wodzie odbijały się 
księżyc i gwiazdy. Książę tak był oczarowany tym widokiem, że postanowił wybudować w tym 
miejscu gród. 
Co prawda Goleniów powstał nie nad brzegiem jeziora i wiele lat wcześniej, ale faktem jest że 
prawa miejskie osadzie nad Iną nadał Barnim I, zaś dla upamiętnienia tego legendarnego, a może 
prawdziwego wydarzenia, herbem miasta są dwa półksiężyce i cztery gwiazdy (jakby odbite w 
wodzie ciała niebieskie). Tajemnica herbu 
Rozłożyste drzewo, wyrastające z pokładu statku kupieckiego, stanowi jeden z dwóch herbów 
miejskich Goleniowa. Niektórzy uważają, i chyba słusznie, że jest to usymbolizowanie źródeł 
bogactwa średniowiecznego miasta: lasów i żeglugi. 
Podanie chce inaczej. Mówi ono, że ongiś żył w Goleniowie niezwykle zachłanny kupiec, który 
nie tylko oszukiwał kontrahentów i wyzyskiwał pracowników, ale również - nie tracąc żadnej 
możliwości wzbogacania się - zawarł umowę z diabłem i obiecał mu swą duszę w zamian za 
pomoc przy nieuczciwych transakcjach. 
Gdy wreszcie po upływie ustalonego terminu diabeł zgłosił się po duszę bogacza, ten nie widząc 
ratunku wykrzyknął z wściekłością: "Bodajby się w drzewo zmienił, nim dałem się zwieść 
pokusie !" 
I stało się. W miejscu, gdzie znajdował się przed chwilą wystraszony człowiek, wyrosło drzewo, 
zapuściwszy korzenie w pokład statku. Na próżno diabeł usiłował wyrwać je i unieść ze sobą. 
Trzeszczały wiązania pomostów, ale drzewo nie dawało oderwać się od statku.  
O świcie diabeł odleciał, a mieszkańcy Goleniowa odprowadzili nawę kupca Mikołaja na martwe 
koryto Iny. Zarosło ono wkrótce zupełnie, a gęsty bór otoczył okręt i jego przemienionego 
właściciela. 

Legenda o Kamieniu Pomorskim 

W bardzo dawnych czasach, kiedy całą wyspę Wolin pokrywały jeszcze nieprzebyte bory, na 
rozlewisku rzeki Dziwny pojawił się straszliwy potwór. Była to ropucha, ale ropucha ogromna, 
wielka jak dom. Grasowała ona najczęściej w pobliżu Wyspy Chrząszczewskiej, mąciła szeroko 
tu rozlane wody Dziwny i zatruwała je swym jadem. Ryby na obszarze całego rozlewiska, aż hen 
do ujścia Dziwny do Bałtyku, zaczęły ginąć i całe ich ławice pływały po powierzchni wody, 
bielejąc wzdętymi brzuchami. Ropucha pożerała je wówczas i rozrastała się coraz bardziej. W 
osadzie rybackiej, leżącej na stałym lądzie na wprost Wyspy Chrząszczewskiej, zapanowały głód 
i srogi lament. Biadać zaczęli również i wieśniacy, którzy nie mogli poić swego bydła w zalewie 
Dziwny, gdyż woda stała się brudna i cuchnąca i powodowała liczne 
choroby u zwierząt. Zrozpaczeni mieszkańcy osady zebrali się na wiec i radzili, jak pozbyć się 
groźnego potwora. Lecz nic nie uradzili, doszli jedynie do przekonania, żesą bezsilni wobec 
potwornej ropuchy. Wysłali więc posłów do świętego chramu boga Trygława, który panował na 

background image

południowym cyplu Wolina i miał szczególną pieczę nad rybakami. Posłowie, starzy rybacy, 
złożyli w darze u stóp posągu Trygława pięknego jesiotra, wyrzezanego misternie w jantarze, 
oraz garniec lipcowego miodu. Ulitował się Trygław nad niedolą rybaków i ustami kapłanów 
przyrzekł im swą pomoc. Następnego dnia, gdy ropucha wynurzyła się z wody, i zaczęła pożerać 
zatrute przez siebie ryby, z nieba spadł nagle ognisty piorun i strzaskał jej łeb. Ropucha drgnęła i 
zastygła w wielki, brunatny kamień, który osiadł na mieliźnie tuż koło Wyspy Chrząszczewskiej 
Uradowali się rybacy i odetchnęli z ulgą. Następnie złożyli dziękczynne modły Trygławowi, a na 
pamiątkę wyzwolenia się od wodnego potwora nadali swej osadzie miano Kamień. Z osady tej 
wyrósł z czasem sławny gród nadbałtycki zwany Kamieniem Pomorskim. A potężny głaz, tak jak 
przed wiekami, wyrasta z dna Dziwny tuż obok Wyspy Chrząszczewskiej i kształtem swym 
przypomina ogromną, skamieniałą ropuchę. Drugie podanie tłumaczy tę nazwę inaczej. Działo 
się to w okresie, kiedy misja Bolesława Krzywoustego przybyła na Pomorze Zachodnie, aby 
ustanowić nowe porządki i wiarę chrześcijańską. Praca to była ciężka, gdyż lud przywiązany był 
mocno do swych starych tradycji. Misji przewodził biskup Otton z Bambergu, dawny kapelan 
ojca Bolesława Krzywoustego. Zebrawszy garstkę wiernych, postanowił w okolicy obecnego 
Kamienia wybudować katedrę. Dowiedział się o tym diabeł pilnujący tych obszarów i rozgniewał 
się srodze. Poleciał do Szwecji i przyniósł stamtąd olbrzymi kamień, którym zamierzał 
zdruzgotać osadę. Zamieszkiwali tam jednak dobrzy i pracowici ludzie, którzy nie wiedzieli, co 
to zło. Dobre duchy więc ulitowały się nad nimi. Zrobiło się bardzo ciemno i diabeł nie mógł 
znaleźć osady. Zmęczony poszukiwaniami, cisnął kamień do wody w okolicy Wyspy 
Chrząszczewskiej. W swym gniewie rzucił jeszcze wiele mniejszych kamieni, lecz ani razu nie 
mógł trafić. Wszystkie te głazy leżą dziś wzdłuż brzegów Dziwny jako nieme świadectwo tego, 
co się tu zdarzyło. A od największego kamienia pobliską osadę ochrzczono imieniem Kamień. 

Legenda "O białym orle nad cmentarzem olbrzymów" (Dobra, Łobez) 

Woda ustępowała. Z wolna, prawie niedostrzegalnie. Jezioro było ogromne, nie darmo nadano 
mu nazwę Wielkiego. Nie tak łatwo było odebrać mu rozległą zwierciadlaną toń i odsłonić dno 
pokryte wodnymi poroślami, między którymi rozlega się trzepot przerażonych ryb. 
Nigdy od czasu lodowca wzrok ludzki ni oddech wiatru nie dotarły tutaj, nie dotknęły tajemnic 
głębiny. A teraz woda spływa drenującymi rowami, uchodzi do Uklei, Regi i dalej, do Bałtyku. 
Już przy brzegach majaczą zarysy wysepek wyłaniających się z wody, wkrótce urosną we 
wzgórza i nie poznają potomni, że były to tylko płycizny dna istniejącego tu ongiś potężnego 
zbiornika wód. Nie tylko jednak dzisiejsze wyspy wychylają się ku słońcu. Oto w pobliżu 
Wodnicy, starego cypla lądu, wrastającego w jezioro, wynurzyły się niedawno jakieś pale, gęsto 
wbite w dno, krzepkie jeszcze, ustawione długim szeregiem. Zbiegli się zaciekawieni gapie. 
Najpierw młodzież i dzieci, potem poniektórzy ze starszych mieszkańców miasteczka; wreszcie 
nad wieczorem, po poobiedniej drzemce, nadszedł sam burmistrz Dobrej w otoczeniu kilku 
rajców i sekretarza. 
Stali, oglądali, medytowali. 

- Cóż to może być? Pewnie jakiś most pradawny... 
- Most? Przez jezioro? 
- I to w najszerszym miejscu? 
- Nie do wiary! 
- Ale widać ślady na palach. Wyraźnie. Jakieś belki na nich leżały, to pewne. 

background image

Rada w radę, pismo do Szczecina, do muzeum. Niech przyjadą, zobaczą. Może wyjaśnią. 
Niecodzienna to rzecz taki pomost, o którym ani wzmianki w kronice nie ma, ani najstarsi ludzie 
od swych dziadów nie usłyszeli. I przyjechali archeologowie. Stanęli nad brzegiem. Czegoś 
takiego na Zachodnim Pomorzu nie widzieli. Zaczęli robić pomiary, wydobyli kilka belek na 
brzeg, odrysowywali je pracowicie, z żarem w oczach. Coś szeptali o sensacji, o wielkiej sensacji. 
Zasłyszano od nich, że nie był to most, lecz resztki osady palowej. Potem zaczęli chodzić po 
całej Wodnicy, przyglądać się wzniesieniu, wyrastającemu na środku półwyspu, odgrzebywać 
ziemię. Tu znowu pokazały się belki, potężne, kładzione na zrąb. 

- Szwedzkie okopy - szeptano w tłumie. 
- Nie szwedzkie - zaprzeczył kierownik ekipy. - Dużo starsze. Może i tysiąc lat mają. 

To stare słowiańskie grodzisko. 

Słowiańskie? Więc wzgórze owo nie jest ani naturalnym pagórkiem, ani fortyfikacjami z wojny 
trzydziestoletniej? Więc wznosił się tu jakiś wielki grud przodków tych wszystkich, którzy 
mówią tu jeszcze gwarą Wendów, najuboższych mieszkańców miasteczka. I oni, ich 
pradziadowie, budowali takie potężne twierdze? Ci sami, którzy pozostawili miastu 
niezrozumiałą dla Niemców nazwę oraz nazwiska, noszone do dziś przez 
Dombrowskich,Popchałów, Borków, Strzepańskich, Lipków, Racławów, Uciechów, Loszyńskich, 
Cieszków, nazwiska, które trudno wymówić urzędnikom rady i biura landrata. Ktoś przypomniał, 
że starzy ludzie nazywają jeszcze wzniesienie na Wodnicy Drewnianą Dobrą, i chodzą gadki, że 
mieli tam swoją siedzibę olbrzymi. Wkrótce potwierdziła się ta część opowieści. A wszystko 
przez dzieci. Zachęcone przykładem archeologów rozpoczęły zabawę, „w wykopaliska". Kopały 
na Wodnicy, gdzie tylko się dało, spędzając tu cały dzień. Patrzono na to z uśmiechem. Niech się 
bawią. Lepsze to, niż miałyby obrzucać się kamieniami. Do odnalezionego grodziska i tak ich nie 
dopuszczono. A trzeciej osady przecież chyba już nie będzie. Nie było. Natomiast pod ruszoną 
ziemią ukazały się czaszki i inne kości ludzkie. Naukowcy i widzowie skupili się w tym miejscu. 
Tylko dzieciakom nie wyszło to na dobre. Wypędzono je z półwyspu nie bacząc na to, że właśnie 
dzięki nim odkryto cmentarzysko olbrzymów. Z olbrzymami było trochę przesady. Odnalezione 
kości nie przedstawiały ich takimi, jacy występowali w podaniach. Ale od współczesnych 
mieszkańców różnili się potężniejszymi kształtami. Żaden ze szkieletów nie liczył mniej niż dwa 
metry długości. Wykopano ich kilkanaście, gdy nad opadające wody jeziora zajechał 
dystyngowany starszy pan w binoklach. 

- Profesor Rudolf Virchow - poinformował kolegów któryś z archeologów. 
- No, nie ma w całym państwie lepszego antropologa. 
- A może i w Europie - dodał drugi. 
Uczony poszedł do wykopaliska. Nachylił się, podniósł jedną z czaszek i zbliżył ją do oczu. 
Właśnie wtedy, w pełną uwagi ciszę wdarł się niespodziewanie donośny krzyk ptaka. 
Zawtórował mu łopot rozłożystych skrzydeł. Olbrzymi orzeł opuszczał się ku gromadzie 
otaczającej otwarte groby. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Nawet profesor oderwał wzrok 
od czaszki i przeniósł w górę. Zdawało się, że orzeł celuje prosto w niego. Nagle zmienił 
kierunek lotu i poniósł się ku koronom drzew, zatoczył koło nad polaną i znów zakrzyczał 
smutno, przygnębiająco. Śledzono jego lot. Od dawna nikt w okolicy nie widział tak wielkiego 
ptaka. Skąd mógł przylecieć? Akurat teraz w czasie robót wykopaliskowych? Dlaczego krąży bez 
przerwy? 

background image

Niestrudzenie, czemu tak żałobnie woła? 

- Zapowiada coś? 

Rozbiegły się szepty, zwieńczone lękliwymi spojrzeniami. 

(...) Orzeł zniknął. Zjawił się jednak nazajutrz i przylatywał codziennie, od rana, towarzysząc 
pracom wykopaliskowym. Zniżał się tuz nad ziemią, przemykał miedzy głowami i kołował znów 
nad lasem. Aż do zmierzchu. Wreszcie zniecierpliwiło to nie na żarty robotników i archeologów. 
Zaczęto rzucać w ptaka kamieniami, a gdy po pewnym czasie powracał na nowo, urządzono na 
niego polowanie. Myśliwi przynieśli dubeltówki, policjant Franz wydobył swój potężny pistolet i 
rozpoczęła się strzelanina. Nie udało się jednak trafić białopiórego przybysza. Wzniósł swój lot, 
ale nie uciekał. Noce spędzał na szczycie murów starej części zamku, będącej w ruinie. Stąd też 
przylgnęła do nich nazwa Orlej Ściany. Opuszczał rumowisko o świcie i znów płynął nad lasem, 
nie zaprzestając swego żałosnego wołania. Było ono tak donośne, że współczesny kronikarz 
zapisał, iż słyszano je nawet w Nowogardzie, odległym o szesnaście kilometrów od miasta. Gdy 
skończono ekshumację szkieletów, orzeł zniknął. Nikt go więcej tu nie widział. Przez dłuższy 
czas opowiadano tylko różne podania, tworzone na poczekaniu. Według nich krzyk orła nie 
oznaczał żałoby po zmarłych, lecz pogróżki pod adresem żywych.(...) 

Wałeckie legendy 

Wałeckie jeziora 

   Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie było miasta Wałcza, tylko rybacka osada Wolczen 
zwana, jeziora Zamkowe i Raduńskie stanowiły jedno duże jezioro, bardzo zasobne w ryby. 
Jedna rodzina rybacka zarzucała sieci po jednej stronie jeziora, druga po drugiej, czasem 
wypływali aż na środek jeziora. Żyli zgodnie, do pewnego jednak czasu. Zbyszko, pochodzący z 
pierwszej rodziny upatrzył sobie Ryfkę z drugiej rybackiej familii.   Piękna to była dziewczyna, 
wielu za nią oczy wypatrywało. Jej ojciec obiecał ją jednak Wojsławowi  z sąsiedniej osady, 
wobec którego dług wdzięczności miał za uratowanie życia. Dopóki Ryfka nie zauważyła 
gorących spojrzeń Zbyszka, nie sprzeciwiała się ojcowskiej woli. Kiedy jednak raz i drugi 
Zbyszko piękny uśmiech jej posłał a miłym słowem zagadnął, w sercu Ryfki zaczęło uczucie 
kiełkować i coraz mniej jej się uśmiechało za Wojsława wychodzić. Mijały dni, młodzi coraz 
bardziej ku sobie się mieli. To na spacer wymknęli się do lasu, to nad jeziorem razem posiedzieli, 
śpiewu ptaków albo i rusałek jeziornych posłuchali i plany snuli, jak to pięknie będzie, kiedy 
razem zamieszkają. Ryfka miała nadzieję, że ojciec się jej błaganiom nie oprze i obietnicę dana 
Wojsławowi zastąpi jakim hojnym podarunkiem. Kiedy jednak ojciec się o zamiarach młodych 
dowiedział, zawrzał gniewem: 
- Słowo dane, ważniejsze nad wszystko! Wojsław mi życie uratował. Honor nie pozwala mi na 
złamanie przysięgi! 
- Ojcze, tu idzie o moje szczęście, o moje życie całe. Mogę-li kochając Zbyszka za innego iść? 
I Ryfka zaniosła się od płaczu. Nie pomogła jednak rozpacz dziewczyny, nie udało się i matce 
zmienić decyzji ojca. 
- Tu o honor idzie! -  powtarzał ojciec.  
   Ryfka jednak wyżej ceniła miłość. Uciekła więc ze Zbyszkiem. Zamieszkali samotnie nad 
innym jeziorem. Zbyszko zbudował chatę i żyli razem a choć miłość ich była wielka, szczęście 

background image

mąciły wieści o tym, co się w rodzinnej osadzie dzieje. 
Obie rodziny zaczęły spory i kłótnie – zaczęło się od pretensji o ucieczkę Ryfki i Zbyszka, 
później każda sprawa stawała się pretekstem do dalszych nieporozumień. Kłótnie przeniosły się 
też nad jezioro. Wcześniej rybacy nie wchodzili sobie w drogę, teraz to łowili na wodach, które 
wedle zwyczaju do drugiej rodziny należały, to uszkadzali sobie nawzajem sieci... 
   Bardzo to przykre dla Zbyszka i Ryfki było, a że żyjąc nad jeziorem często widywali panny 
wodne, któregoś dnia opowiedzieli im o swym kłopocie. 
- Zaradzimy temu – odrzekła najstarsza rusałka – jutro rano wasze rodziny przestaną kłócić się o 
łowiska. 
   Jak obiecała, tak się stało. Nocą wody jeziora nagle się rozstąpiły się i wyłonił się pas ziemi 
wilgotnej, zamulonej przecięty rzeczką, łącząca powstałe w ten sposób dwa oddzielne jeziora. 
Rybacy przerażeni tym, co się stało, zrozumieli to jako znak, by zaprzestać wreszcie sporów. 
Jedna rodzina łowiła odtąd ryby na jednym jeziorze, druga na drugim i kłótnie ustały. 
   Zbyszko i Ryfka żyli długo i szczęśliwie a ziemia, która niegdyś była pod wodami jeziora 
pozostał na długo podmokła a do dnia dzisiejszego istnieje przepływ między jeziorem 
Raduńskim i Zamkowym. 

Łabędzie na jeziorze Zamkowym 

   Dawno, dawno temu w wałeckie lasy przybył na polowanie książę Waromir ze swą drużyną. 
Lasy te były piękne, zasobne w zwierzynę a i okolice zachęcały do wypoczynku, rozbili więc 
obóz nad jeziorem, aby  pozostać tam na kilka dni.Traf  chciał, że wybrali ulubione miejsce 
spacerów Radomiły – pięknej dziewczyny, mieszkającej w osadzie rybackiej, która później miała 
się przeobrazić w miasto Wałcz.Gdy Radomiła zobaczyła księcia siedzącego przy ognisku 
przystanęła zdziwiona i trochę wystraszona. Waromir usłyszał szelest, podniósł oczy, spojrzał na 
dziewczynę i był pewien – to właśnie ja chce pojąć za żonę. Ujrzała dziewczyna zachwyt w jego 
oczach i zrozumiała. Jej serce zabiło inaczej. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Wolno, 
bez słowa, jak we śnie szli ku sobie. 
- Jam książę Waromir, proszę cię, nadobna pani o twą rękę.  
 Radomira tylko skinęła głową. To były pierwsze chwile ich znajomości, potem były długie 
rozmowy – opowiadali o sobie, swym życiu, planowali wspólną przyszłość. Uradzili, że Waromir 
pojedzie do swego zamku i powróci, zanim księżyc w nowiu stanie. Przyjedzie z darami, by 
prosić ojca dziewczyny o jej rękę. Wymienili się pierścieniami. I odjechał książę ze swoją 
drużyną, a Radomira zaczęła przygotowania do zrękowin. Przygotowała piękny biały płócienny 
strój a na głowę wieniec z białych kwiatów. Podobnie przystroić się miały druhny. Lecz oto 
księżyc do nowiu doszedł a Waromir się nie zjawiał.Czekała Radomira całą noc a rozpacz, gniew 
i wstyd  o lepsze w jej sercu walczyły. Tak nadszedł świt. Zmęczona czuwaniem zasnęła 
Radomira a z nią i jej druhny. Wtem zbudził je łopot łabędzich skrzydeł. Tuż przy nich 
wylądowało stado łabędzi. Największy, najpiękniejszy łabędź, kołysząc się na swych krótkich 
łapach podszedł do panny Radomiry i wtedy zobaczyła ona wśród piór jego skrzydła pierścień, 
który dała Waromirowi! Łabędź patrzył smutno w jej oczy, jakby pytał: Rozumiesz? 
 Pobiegła dziewczyna do wiedźmy mieszkającej nad drugim jeziorem, prosząc o pomoc. 
Rozpaliła wiedźma ognisko, dosypała tajemnych ziół do ognia, zapatrzyła się w migające 
płomienie, zasłuchała się w ich szept. Opowiedziała Radomirze historię, jaka się wydarzyła: 
Otóż, kiedy Waromir wrócił na zamek i ogłosił, że znalazł najpiękniejszą dziewczynę na świecie 
i wkrótce będzie wesele, rozgniewała się tymi wieściami czarodziejka Lemora, która tam 
mieszkała. Kochała ona księcia i od dawna usiłowała zdobyć jego serce. Teraz zrozumiała, że nic 

background image

z tego. Zjawiła się jednak u Waromira, usiłując odwieźć go od zamiaru małżeństwa i zwrócić 
jego myśli ku sobie. Gdy jej się to nie udało, Lemora pełna złości rzuciła czar na księcia i jego 
drużynę, zamieniając ich w stado łabędzi. 
- Czy możesz zdjąć z nich ten czar? - z nadzieją zapytała Radomira. 
- Nie, ten czar jest zbyt silny, moc Lemory przewyższa moją moc – pokręciła smutno głowa 
wiedźma. 
- W takim razie zamień mnie w łabędzia... To jedyny sposób, abym była z tym, którego kocham i 
któremu obiecałam, że będę z nim na dobre i na złe... 
W ten sposób i Radomira stała się pięknym, białym łabędziem a całe stado zamieszkało nad 
jeziorem, obecnie zwanym Zamkowym. Od tych wydarzeń minęły wieki, ale do tej pory 
mieszkają tu łabędzie, choć książęcej pary ze złotymi pierścieniami już dawno nikt wśród nich 
nie widział... 

Zamek w Wałczu 

Wałcz, jak i wiele innych miast na Pomorzu, miał niegdyś piękny zamek. Zamek ten stał u 
nasady półwyspu na jeziorze zamkowym zwanym. Na zamku tym król osadził starostę, by ten 
dbał o bezpieczeństwo miasta i jego mieszkańców. Starosta wałecki był człowiekiem mądrym i 
prawym. Rządził dobrze i sprawiedliwie, na zamku i w mieście dobrze więc się działo. Staraniem 
starosty i jego służby piękniał zamek z dnia na dzień, lecz wszyscy mówili, że brak tu jeszcze 
niewiasty, która by przy staroście jako małżonka na zamku zamieszkała i kobiecym sposobem 
wszystkiego dopatrzyła. Staroście również znudził się kawalerski żywot, zabrał się więc za 
poszukiwania panny młodej. Przebierał, wybierał, aż w końcu pannę z dalekich stron przywiózł. 
Urodziwa to panna była i wesoła, szybko więc podbiła serca dworzan. Tylko sędziwy Kazimir 
kręcił głowa i szeptał „Oj, ta Pani nie przyniesie nam szczęścia...” . Ale nikt nie słuchał jego 
mruczenia. Mijały miesiące... pani na zamku nadal piękna była, ale coraz mniej wesoła – 
narzekała, że nudno, że smętnie a ona chciałaby zabawy, tańców, śpiewów, muzyki. Ożywiała się 
jeno wtedy, gdy na zamek przybywali grajkowie, trubadurzy i wędrowni aktorzy. Cieszyła się, 
klaskała, śpiewała z nimi. Mieszkańcy zamku zaczęli prosić niebo o potomstwo dla starosty i 
jego pięknej żony, mając nadzieję, że wtedy może spoważnieje ona i stanie się prawdziwą 
władczynią na zamku. Wiele dni nie minęło a starosta wieść ogłosił „potomek w drodze”. Czas 
płynął szybko, ani się wszyscy obejrzeli, a urodził się chłopczyk, tak urodziwy jak jego matka. 
Piękna pani kilka tygodni zajmowała się z przejęciem niemowlęciem, nawet mamki do niego nie 
wołając. Starosta szczęśliwy, że się jego małżonka odmieniła, postanowił coś dobrego dla miasta 
uczynić i wyruszył do Krakowa, aby wyprosić u króla prawo do kolejnych jarmarków dla miasta. 
Wyprawa miała potrwać kilka miesięcy, ale starosta był pewien, że mu się powiedzie. I wszystko 
dobrze by się zakończyło, gdyby na zamek nie przybył wędrowny trubadur. Piękne piosneczki 
śpiewał a i sam był jak malowany. Spodobało się pani jego granie, spodobało się jego śpiewanie 
a wkrótce i on sam tak jej myślami zawładnął, że ta o swoim dziecku potrafiła zapomnieć, 
patrząc na grajka i słuchając  jego pieśni.Pewnego dnia wzięła starościna swego synka, by razem 
z nim nad brzegiem jeziora cieszyć się pieśniami trubadura. Słuchając, zastygła wręcz w 
zachwycie, ale maluchowi szybko się znudziło i tak jak potrafił, na czworakach powędrował nad 
jezioro, na mostek, który był nieopodal. A gdy wiedziony ciekawością pochylił się nad lustrem 
wody, cichy tylko plusk obwieścił moment, gdy wpadł do jeziora i pożegnał się z życiem... 
Dopiero gdy zmierzch nadszedł i pora  była do zamkowych komnat wracać, pani przypomniała 
sobie o synku. Zaczęła szukać synka, zrazu spokojnie, później coraz bardziej rozpaczliwie. 
Znalazła – niestety, dziecko już nie żyło... 

background image

 
   Co robić? Przypomniała sobie, jak opowiadano na zamku, że na końcu półwyspu w jasną 
księżycową noc można spotka rusałki, które wychodzą z jeziora na  brzeg, by śpiewać i pląsać w 
blasku srebrnych promieni księżyca. Pomyślała z nadzieją – może i dzieci rusałek wtedy 
wychodzą na brzeg? Może mogłabym zabrać jedno, by mąż się nie dowiedział o mojej 
lekkomyślności i utracie potomka? Jak pomyślała, tak postanowiła zrobić. Za kilka dni była 
pełnia. Starościna podkradła się ku zaroślom na końcu półwyspu i aż zamarła z zachwytu – 
piękne jeziorne rusałki pląsały w świetle księżyca, ich stroje lśniły perłowym blaskiem, a śpiew 
brzmiał tak pięknie, że słuchać by go można bez końca. Godzinę trwała w bezruchu. W końcu 
jednak przypomniała sobie, po co tu przybyła i rozejrzała się     – i oto w grupie bawiących się 
małych rusałek zobaczyła dwoje maluchów  w wieku swego zmarłego dziecka. Gdyby jeszcze 
któreś było chłopcem... Przyjrzała im się uważnie.  Tak! jedno z nich z pewnością mogłoby 
zastąpić jej synka. Przesunęła się ostrożnie, by nie spłoszyć malucha i powoli wyciągnęła w jego 
kierunku rękę  z bransoletą z ametystów. Kolorowe kamyki błysnęły zachęcająco. Jeziorne 
dziecko spojrzało z zainteresowaniem i ruszyło w ich kierunku a gdy było już blisko kobieta 
szybko go pochwyciła i pobiegła ile sił w nogach na zamek. Rusałki, zajęte tańcem, zobaczyły to 
o chwilę za późno i choć ruszyły bardzo szybko, brama zamku zatrzasnęła się przed nimi z 
hukiem. Ich rozpacz i gniew nie miały granic, nie mogły   zrozumieć, dlaczego nagle pani z 
zamku zabiera im dziecko. Tyle wieków żyły spokojnie w jeziorze Zamkowym, a ludzie 
nigdy  nie czynili im krzywdy. Postanowiono, że Euriel, matka porwanego dziecka, pójdzie za 
dnia na zamek upomnieć się o swoje dziecko.  Następnego dnia na zamku było wielkie święto. 
Wrócił starosta, przywiózł miastu nadane przez króla prawo do kolejnych jarmarków. Witała go 
żona z dzieckiem na ręku. Wszyscy się cieszyli, wiwatowali, gdy nagle pojawiła się Euriel.  – 
Oddajcie mi moje dziecko! - powiedziała spokojnie, ale stanowczo. 
- O czym ona mówi? Jakie dziecko – zdziwił się starosta. 
Euriel wyciągnęła ręce ku swemu maleństwu.  
- To moje dziecko, nie oddam go nigdy! - krzyknęła starościna, odwracając się plecami do Euriel, 
aby dziecko nie widziało swej prawdziwej matki. Zaczął się spór. Starosta, choć miotały nim 
różne  uczucia – od przerażenia po gniew, chciał zachować zimną krew i aby  przekonać się, kto 
mówi prawdę postanowił skorzystać ze sposobu Salomona. Rzekł więc:  
– Skoro obie chcecie być matkami dla tego dziecka – podzielimy je na pól, żeby było 
sprawiedliwie. 
- Niech się stanie! - zawołała pani 
- Nigdy! – krzyknęła w tym samym momencie rusałka – nigdy tego nie uczynicie! Na pół falami 
jeziora niech zostanie przecięty wasz zamek! W tym momencie z jeziora zamkowego podniosła 
się wielka fala i stało się tak, jak powiedziała Euriel.  Pod naporem tej fali zamek rozpadł się na 
dwie połowy, które woda błyskawicznie zabrała. Jedna połowa zamku zniknęła w wodach jeziora 
po jednej stronie półwyspu, druga po drugiej... I tak przestał istnieć wałecki zamek wraz z jego 
mieszkańcami. Ponoć czasem w pogodną księżycową noc, z półwyspu w wodach jeziora, można 
zobaczyć jak w obu częściach zamku bawią się rusałki, które od tej pory już nigdy nie wychodzą 
tu na ląd. Zaś imię pani tego zamku, przez którą przestał on istnieć, mieszkańcy Wałcza 
wymazali z wszelkich kronik, nie chcąc jej wspominać. Dlatego w tej legendzie występuje jako 
bezimienna. 

Złocienieckie legendy 

O Srebrnej Syrenie i złocienieckim zajączku 

background image

Było to bardzo dawno. Może czterysta, a może pięćset lat temu. Na wyspie, na jeziorze Siecino, 
leżało kilka głazów, na których lubiła wygrzewać się srebrna Syrena. Rybacy, łowiąc ryby w 
jeziorze, widywali ją niejednokrotnie. Zwykle czesała swoje bujne włosy i śpiewała pięknym, 
melodyjnym głosem nieznane rybakom pieśni. Pewnego razu w czasie niepogody, srebrna 
Syrena wpadła razem z rybami do rybackich sieci. Rybacy przestraszyli się niezwykłego połowu. 
Złowiona Syrena miała srebrzyste z zielonkawym odcieniem ciało, przepiękne piersi ramiona. 
Złotoblond włosy lśniły wszystkimi odcieniami słonecznych promieni, a dół tułowia, zakończony 
rybim ogonem z rozdwojonymi płetwami, połyskiwał wszystkimi kolorami tęczy. 

Wyciągnięta na brzeg, omotana sieciami Syrena, zaczęła prosić rybaków o uwolnienie. Prosząc o 
darowanie wolności, pięknie śpiewała. Rybacy, oczarowani śpiewem, byli skłonni wypuścić ja 
do jeziora, ale sprzeciwił się temu proboszcz kościoła w Cieszynie. Widocznie chciał się 
przypodobać biskupowi w Kamieniu Pomorskim i dlatego postanowił nawrócić pogańską boginię 
na wiarę chrześcijańską. Syrenę uwięziono w kadzi z jeziora i zawieziono do miejscowego 
kościoła. Od tego dnia proboszcz uczył ja modłów, przykazań i pieśni kościelnych. 

Niespodziewanie dla wszystkich, coś dziwnego zaczęło się dziać w jeziorze. Ryby pochowały się 
w wodnej otchłani. Przy brzegach nie ostał się nawet ślad okonia, leszcze czy marnej płoci. 
Nawet raki gdzieś się zapodziały. Grodowi Złocieniec, a zwłaszcza rybakom w Cieszynie, 
zagroził głód i niedostatek. Ludzie zaczęli szemrać. Proboszcz trwał w uporze. Pewnego dnia 
skropił Syrenę święconą wodą i wtedy przejmujący śpiew, pełen tęsknoty i żalu, zatrwożył 
mieszkańców wsi. Syrena, zamknięta w murach kościoła, zawodziła tak rozpaczliwie, że 
słuchającym ludziom truchlały serca, szczególnie nocami. 

Pewnego dnia rybacy nie wytrzymali i chwycili za topory. Porąbali drzwi wejściowe do kruchty, 
chcąc uwolnić Syrenę z rak księdza. Niestety, było już za późno. Kiedy rybacy wtargnęli do 
zakrystii, Syreny już nie było. Kadź stała pusta. Zajęci rozbijaniem drzwi, nawet nie zauważyli 
wybiegającego zająca, który co sił w nogach mknął w kierunku Złocieńca. 

Różnie później o tym niezwykłym wydarzeniu mówili ludzi. Jedni, że to bożek Trygława, inni, 
że diabeł lub czarownica ulitowali się nad rozpaczającą Syreną i zamienili ją w zajączka, ażeby 
ułatwić jej ucieczkę z kościoła w Cieszynie. 

Uciekający zając, już po paru kilometrach, zaczął rozpaczać. Nie mógł pogodzić się z tym, że już 
nigdy nie będzie wspaniałą, srebrną Syreną pływającą w głębinie Jeziora Siecino, lecz stale 
uciekającym przed swoimi wrogami zającem. Biegł przed siebie i płakał złorzecząc czarownicy. 

Dobiegł wreszcie na skraj lasu. W oddali widać było zamek i mury obronne Złocieńca. Tu 
właśnie dosięgła niewdzięcznego zajączka złość czarownicy. Za karę zamieniła go w kamień. 

Stoi tam jak drogowskaz i uszami pokazuje podróżnym dwie drogi wiodące do miasta. 

Legenda o Wedlównie i krawczyku Raciborze 

Zapewne miało kto wie, że ruinami zamku w Złocieńcu związana jest niewiarygodna legenda. 
Było to dawno, bardzo dawno temu, gdy miasto i zamek były własnością potężnego rodu 

background image

Wedelów. Jak mówi legenda, jeden z Wedelów miał córkę wyjątkowej urody. Toteż nic w tym 
dziwnego, że swojej pięknej jedynaczce nie szczędził niczego. Wiedząc o tym, kupcy jadący do 
Kołobrzegu po bursztyn czy sól, często zatrzymywali się w złocienieckim zamku. Zawsze mogli 
liczyć na to, że stary Wedel kupi pięknej córce sznur bursztynów, sztukę jedwabiu lub sukna. 

W owych czasach, w złocienieckim grodzie mieszkało wielu sukienników, wśród nich rodzina 
słynnych na całą okolicę krawców. Wyróżniał się w niej syn starego krawca – Racibor. Właśnie 
on, szył najpiękniejsze suknie, umiejętnie ozdabianie bursztynami. 

Gdy stary Wedel się o tym dowiedział, któregoś dnia wezwał na zamek młodego Racibora i 
polecił wziąć miarę na suknię dla córki – Kingi. Miała to być srebrzysta jak światło Księżyca, 
piękna suknia z najlepszej, wschodniej tkaniny. Racibor, chłopiec na schwał, o wyjątkowej 
urodzie, wziął miarę, a potem jeszcze wiele razy przychodził na zamek z przymiarką. Kinga 
zakochała się w urodziwym Raciborze. 

Trzeba było widzieć purpurową ze złości twarz starego Wedla, gdy Racibor, wręczając uszytą, 
szykowną nad podziw suknię, jednocześnie poprosił o rękę Kingi. Ojciec z wrażenia zaniemówił. 
Przestraszona służba myślała, że odjęło mu mowę. Gdy po pewnym czasie odzyskał głos, kazał 
młodego zuchwalca wtrącić do lochu, skazując go na straszną, głodową śmierć. Wtedy, jak głosi 
legenda, córka Kinga przypadła ojcu do kolan i tak długo błagała, molestowała, płakała i prosiła, 
aż stary Wedel, który kochał córkę bardziej niż siebie, dał się w końcu udobruchać. Kazał 
wypuścić młodego krawca lochu, a nawet zgodził się na małżeństwo, pod warunkiem, że młody 
junak uszyje drugą suknię swej przyszłej żonie w pomieszczeniu zamkowej wieży, w której 
zostanie zamurowane jedyne okno. 

Mimo, że drugą suknię miał szyć w ciemności, zakochany w Kindze Racibor zgodziła się 
natychmiast. Ustalono, że jak suknia zostanie uszyta, młody junak zastuka do drzwi celi w 
zamkowej wieży. Racibor zabrał za sobą tkaninę, nici, nożyce, igłę i wszedł do przygotowanego 
w wieży pomieszczenia. Usiadł na podłodze w ciemnym pomieszczeniu i zaczął obmyślać jak w 
zupełnej ciemności, najlepiej wykona zadaną pracę. 

Straż zamknęła drzwi do celi i stanęła obok. Przysiadła się do nich Kinga, która postanowiła 
czekać tak długo, aż Racibor uszyje suknię. Czekali wszyscy. Po pewnym czasie usłyszeli jak 
młody Krawczyk, krojąc materiał, wesoło gwiżdżę. Robota paliła mu się w rękach. Szył po 
omacku, nie widział igły. Robił wszystko na wyczucie. Robota szybko posuwała się naprzód. Już 
góra sukni była gotowa. Szybko uporał się rękawami i pozostało mu tylko zaobrębienie dołu. 
Jeszcze tylko parę ściegów igłą – tu Racibor rozmarzył się wizja ukochanej Kingi i perspektywą 
bliskiego małżeństwa. Igła wysunęła mu się z ręki. Zdenerwowany schylił się i zaczął 
gorączkowo szukać jej na podłodze, lecz nie znalazł. 

Gdy po paru dniach, na polecenie starego Wedela, straż otworzyła drzwi, ich oczom przedstawił 
się straszny widok. Opary o mur zamkowej wieży siedział martwy Racibor i trzymał w dłoniach 
ukończoną, piękną suknię. W szczelinie, między cegłami, odbitym światłem, pobłyskiwała igła. 

Myślę, że warto zadumać się nad miłością krawca Racibora do pięknej Wedelówny, gdy 
przechodzimy obok ruin zamku w Złocieńcu. Podobnych do tej legendy, krążyło niegdyś bardzo 
wiele wśród ludności Pojezierza Drawskiego. Niestety, zachowały się tylko nieliczne.  

background image

Legendy Kołobrzegu 

LEGENDA O ODKRYCIU ŹRÓDEŁ SOLANKOWYCH 
W bardzo dawnych czasach, kiedy całe Pomorze pokrywały jeszcze nieprzebyte bory, urządzono 
tu książęce polowania na grubego zwierza. Pewnego razu polowano na tury, które uciekały przed 
psami przez podmokłą łąkę, leżącą nieopodal ujścia Parsęty. Sfora psów dopadła jednego z nich. 
Zwierzę broniło się dzielnie, raniąc atakujące psy. Myśliwi celnymi strzałami z łuków dokończyli 
dzieła. Jakież było ich zdziwienie, kiedy spostrzegli, że poranione i brodzące krwią psy stały przy 
wytryskającym z ziemi źródełku i obmywały swe rany. Myśliwi posmakowali wody – była słona. 
Rany psów po paru dniach zagoiły się. Przy słonym źródle myśliwi założyli osadę i zaczęli 
odparowywać słoną wodę. Solanka ( odkryta przez psy) miała dać początek miastu, bogactw jego 
mieszkańcom oraz sławę w kraju i za granicą. 

LEGENDA O KAPRYŚNYCH WIATRACH 
Latem, podczas spokojnej pogody powstaje wir wietrzny, który często jest tak silny, że porywa z 
plaży koce, przewraca kosze plażowe i wzbija w powietrze tumany piasku. Po kilku minutach 
przestaje wiać, a na plaży znów czuć przyjemnie muskającą bryzę. Sprawcą tego zamieszania jest 
pomorski diabeł Purtek. Podania mówią, że podróżuje on w trąbie powietrznej. Purtka 
charakteryzuje szczególnie przewrotna natura. Jego nazwa wywodzi się od słowa  purtać, czyli 
puszczać wiatr, stąd za jego sprawą taka zmienność pogody w krótkim czasie. 

LEGENDA O ADABARZE 
We wrześniu 1524 roku w Kołobrzegu miał miejsce bunt mieszczan, którego celem było 
ukrócenie poczynań rady miejskiej. Na czele zbuntowanych stanął wójt biskupi Jakub Adebar. 
Rodzina Adebarów była jedną z najbogatszych w Kołobrzegu i od lat rywalizowała o wpływy z 
równie wielkim rodem Schlieffenów, której członkowie do lat piastowali funkcję burmistrza. 
Buntownicy odnieśli niebywały sukces rada miejska przystała na ich żądania. Adebar został 
wybrany przewodniczącym nowo utworzonego kolegium mieszczańskiego, którego zadaniem 
było doradzać radzie miejskiej, a faktycznie sprawować władzę w mieście. Nasz bohater zaczął 
prowadzić podwójną grę i dążył do faktycznego przejęcia urzędu burmistrza. Swoimi 
nieprzemyślanymi uczynkami zniechęcił do siebie swoich dawnych sprzymierzeńców. Nie bez 
znaczenia w narastaniu wrogości do niego były jego zdobycze miłosne wśród pięknych kobiet 
miasta. Wielu rajcom miejskim przyprawiał on przysłowiowe rogi. Kiedy sława Adebara zaczęła 
przygasać, w grudniu 1524 roku w ratuszu miejskim odbył się sąd nad nim. Za jego niecne 
uczynki skazano go na śmierć przez ścięcie toporem katowskim. Wyrok wykonano za ratuszem. 
Na głowicy jednej z kamiennych półkolumn ratuszowych, w miejscu gdzie dokonano egzekucji, 
nieznany kamieniarz wyrzeźbił jego głowę. Wizerunek tej głowy miał pełnić funkcję 
odstraszającą przed surową ręką sprawiedliwości władz miejskich. Z biegiem lat wytworzył się 
kult Adebara, a kolumna, zachowana do dziś, nosi jego imię. Zgodnie z tradycją, pogłaskanie jej 
przynosi spełnienie życzenia, jest też gwarancją powrotu do Kolobrzegu. A więc, drogi Gościu, 
by powrócić do naszego miasta, nie musisz wrzucać monet do fontanny czy studni wystarczy 
pogłaskać z uśmiechem głowę Adebara. 

 

background image

Legendy gryfickie 

Legenda gryficka.  

Spotykali się codziennie przy Kamiennej Bramie, która zamykała mury miasta od strony 
Trzebiatowa. 
- Widzisz powiedział kiedyś Andreas, wskazując palcem na tykający w górze zegar – jaki on jest 
śmieszny. Przez całe dwanaście godzin wskazówki jego poruszają się w jedną stronę, później 
cofają się znowu przez pół doby – Spojrzał z czułością na kobietę i dodał: 
- Kocham cię Natbiani. Już dziesięć lat cię kocham. 
Christiane chciała coś powiedzieć, ale mężczyzna poprosił cicho: 
- Milcz lepiej. To boli. 
Kobieta samotnie wychowywała dwoje dzieci. W miasteczku powiadali, pomaga jej cieśla i 
Krząszcz. Różnie mówiono o tej pomocy. Andreas nie chciał słyszeć o niczym. Bardzo kochał 
Christianę i miłość ta zastępowała mu wszystko. 
Gdy wyszedł z jej chaty nad ranem, zaniepokoiły go dziwne odgłosy dobiegające zza bramy. Nad 
miasteczkiem unosiła się mgła. Przez jej powłokę dostrzegł sylwetkę statku przycumowanego do 
brzegu. Po jego pokładzie przechadzał się strażnik. Przebijające się przez opary słońce odbijało 
się na jego pancerzu. Do Gryfickiego portu często przybijały kupiecki statki pływające po całym 
Bałtyku. Tutaj także ładowano na nie towary przywiezione z głębi lądu, które miały być 
odprawione za morze. Handel odbywał się w obydwie strony, a mieszkańcy miasteczka stawiali 
przez to bardziej bogatsi. Dobitnym tego powodem był zegar na Kamiennej Bramie. Nie każde 
bowiem miasteczko mogło w owym czasie pozwolić sobie na taki cud techniki. Nagle po 
przeciwnej stronie bramy rozległ się gwizd. Obce twarze pojawiły się na szczycie murów. 
Uzbrojeni w miecze i topory trzebiatowianie rozpoczęli szturm. Wytrąceni z porannego snu 
mieszkańcy Gryfic zaczęli pokazywać się przed chatami. Ten i ów zrozumiał cały dramat 
sytuacji i szybko wrócił po oręż. Po chwili dołączył do tłumu ziomków, by stawić czoło 
napastnikowi. Na statku również rozległ się gwar. Zeskoczyło dwóch mnichów z mieczami i 
skoczyło na pomoc gryficzanom. Kilku innych zniosło z pokładu jakieś kufry i poniosło w stronę 
Baszty Prochowej. Nikt nigdy nie dowiedział się, co mieli ukrytego w tych kufrach, kim byli, 
skąd i po co przybyli. Zaraz po zakończeniu walki wsiedli bowiem na statek i odpłynęli. Andreas 
nie zastanawiał się nawet przez chwilę. Porwał bowiem zagubioną przez kogoś siekierę i pobiegł 
ochraniać Christianę. Zastukał do jej drzwi raz i drugi. Gdy odpowiedziało mu milczenie, bez 
namysłu walnął obuchem z całej siły w zamek. W izbie, przy zastawionym wódkom i kiełbasom 
stole siedział cieśla. Z jego kolan zerwała się kobieta. Andreas widział białe piersi wyłuskane za 
bluzki. - Ty gadzie! – krzyknął i skoczył w kierunku rywala. Cieśla nie należał do ułomków. 
Chwycił podniesioną do ciosu dłoń przeciwnika i ścisnął mocno. Wtedy do izby wpadli 
trzebiatowianie. 
Legenda nie mówi, jak skończyło się starcie Andreasa z cieślą i trzebiatowianami. Dziennikarz 
poszedł bowiem tropem opowieści i udało mu się bowiem ustalić tylko pewne fakty. Nie 
wszystkie jednak. Z całą pewnością żyli jednak kiedyś w Gryficach Christiane i Andreas, może 
tylko pod innymi imionami. Żył także cieśla i jego Zausznik Krząszcz. Trzebiatowianie często 
toczyli zbrojne utarczki z Gryficzanami. Przyczyną zbrojnych sporów był zazwyczaj zatarg o 
dominacje nad ujściem Regi. Obydwa miasta miały bowiem własne przystanie do których mogły 
wpływać morskie okręty. W dokumentach historycznych można również znaleźć wzmiankę o 
udziale mnichów z mieczami w zbrojnym starciu miedz Gryficami i Trzebiatowem. Wzbudziła 
wtedy ogromną sensacje. Jak to, mnich z mieczem w dłoni? Autentyczna jest także wzmianka o 

background image

zegarze wiszącym na Kamiennej Bramie. Zegar ten został wywieziony  z Gryfic dopiero w latach 
osiemdziesiątych XX wieku. Czy tajemniczy mnisi, którzy ponieśli w kierunku Baszty 
Prochowej kufry byli templariuszami, trudno dziś ustalić. Czy kufry zawierały, jakieś skarby 
trudno dziś ustalić. Oparta na faktach jest informacja, że komandoria ich znajdowała się w Rurce 
koło Goleniowa, a majątek ziemski w Gozdowicach pod Mieszkowicami. A więc w pobliżu 
Gryfic. Historia także zaświadczy że po likwidacji zakonu templariuszy przez Filipa Piątego, 
króla Francji, w posiadłościach ich nie znaleziono ani odrobiny szlacheckiego kruszcu lub 
pieniędzy. Powszechnie wiadomo, że templariusze byli bardzo bogaci bardzo bogaci. Gdzie 
zatem podziało się złoto? Podobno na dzień przed aresztowaniem wszystkich Rycerzy Świątyni, 
z ich głównej siedziby w Paryżu, w kierunku Marsylii wyruszyły jakieś wozy załadowane sianem. 
Że coś ładowano tam na statek. Czy było to siano? W Średniowieczu Pomorze Zachodnie 
cieszyło się opinią odpowiednika dzisiejszej Szwajcarii. Władcy byli w zasadzie neutralni. Nie 
wdawali się w spory. Mogło zatem Pomorze stać się przystanią dla kogoś, lub czegoś, co miało 
zostać ukryte przed okiem profanów. Mogło ale nie musiało. 

Jak Pasterka uratowała miasto. 

 Działo się to w wigilię Świętego Jana ostatni dzień urzędowania burmistrza Gryfic. Nowi rajcy 
nie wybrali go ponownie na urząd bo już się przekonali że dba on tylko o własne i garstki 
podobnych jemu niemieckich patrycjuszy interesy. Sprawy miasta i jego mieszkańców były mu 
całkiem obojętne. Po cóż więc im taki burmistrz. Sam burmistrz tak naprawdę nienawidził miasta 
i mieszkających tu ludzi. Dominowała tu jeszcze słowiańska biedota żyjąca w nędzy i 
wykonująca najgorsze posługi nie mająca co włożyć na grzbiet ale harda żądna władzy 
domagająca się praw na równi z bogatym niemieckim patrycjatem. Stał teraz w oknie 
najokazalszej w rynku kamienicy i patrzył na znienawidzone miasto. Nic go tu już nie trzymało 
kosztowności wraz z żoną i dziećmi wysłał już do rodzinnej Nadrenii składy już puste jutro 
opuści to miejsce bez żalu. Musiał tylko dopilnować ostatniej sprawy jaką miał do załatwienia w 
tym mieście. Zaplanował że o świecie gdy pasterze wyprowadzą zwierzęta na pastwiska przez 
nie zamkniętą bramę wejdą do miasta zbiry von Ostena. Zrobią tu porządek wytną kogo trzeba 
spalą domy i składy tych którzy narazili się burmistrzowi. Zawarł już z Ostenem układ a 
przeddzień posłał mu przez zaufanego pachołka ostatnie dyspozycje. Ostenowi ludzie pewno są 
już pod miastem, czekając świtu myślał doborowi to zabijacy. Sami złodzieje i mordercy 
niejedne stał już pod pręgierzem odbierał chłostę cudem uniknął katowskiego topora czy stryczka. 
Wielu z nich miało też osobiste porachunki z gryfickim katem ławnikami czy rajcami. Ale jutro 
rachunki zostaną wyrównane. Teraz sprawiedliwość oni będą wymierzać. Tymczasem usłyszał 
burmistrz usłyszał jakiś odgłos wewnątrz izby. Gwałtownie odwrócił się zaniepokojony. 
Ujrzawszy jednak pachołka którego posłał dziś do Ostena uspokoił się. Załatwiłeś wszystko co ci 
poleciłem? Tak panie rzekł przybyły. Pan von Osten przybędzie pod miasto jeszcze dzisiejszej 
nocy. Pismo wasze panie też mu oddałem. Przeczytał pokiwał głową i powiedział no dobrze. 
Dobrze się sprawiłeś pochwalił burmistrz pamiętaj jednak że najważniejsze zadanie czeka cię 
dzisiejszej nocy. Wiesz co masz czynić. Tak panie. Gdy otworze rano Bramę Wodną pasterzom 
mam jej nie zamykać by ludzie pana von Ostena mogli spokojnie wejść do miasta.  Dobrze ale 
masz też nie dopuścić by ktoś tę bramę zamknął. Możecie panie być spokojni. Wartę pełnił dziś z 
dwoma chłopakami. Znam ich dobrze wiem jak ich przekonać. Wystarczą dwa trzy gąsiorki wina 
by spali do południa. Masz tu na wino burmistrz podał pachołkowi kilka monet i spraw się 
dobrze a jutro nie minie cię nagroda. Tak panie pachołek skłonił się. No idź już idź. Bacz tylko 
by ktoś nie zobaczył cię jak stąd wychodzisz. Gdy chłopak wyszedł burmistrz się uśmiechnął. 

background image

Nagroda. Tak dostaniesz nagrodę. Gdybyś słowiański kundlu umiał czytać wiedziałbyś że jako 
pierwszy na liście którą zawiodłeś Ostenowi do zabicia jesteś ty. Zapadła noc. W strażnic na 
Bramie Wodnej oprócz Kuby zaufanego pachołka burmistrza wartę trzymali kulawy Bartek, 
pomocnik rzeźnika i kaletnik Jasiek, brat urodziwej pasterki Anusi w której Kuba podkochiwał 
się od dawna. Dziewka jednak nie zwracała na niego uwagi co doprowadziło pachołka do 
wściekłości. Będziesz miała jutro swojego księcia z bajki pomyślał mściwie Kuba zanim wyjadę 
z miasta odbiorę sobie co mi jesteś winna… z zadumy wyrwał go głos kulawego Bartka który 
wznosił w dłoni pełny pucharek z winem. Za zdrowie Jaśka. Wszak to jego święto. Na zdrowie. 
Na stole stał pękaty antałek wina pod ściana trzy podobne. Z pewnością wystarczy to by o świcie 
obaj mocno spali i nie przeszkadzali we wpuszczeniu za bramę Ostenowych ludzi. Wszystko 
odbyło się zgodnie z planem. Na długo przed świtem zaniósł do loszku pod bramą upitych 
wartowników. Wyjrzał przez okienko nic jednak nie dostrzegł. Wokół panowała niczym nie 
zmącona cisza. Ostenowi ludzie od dawna siedzieli ukryci w zaroślach. Najbliżej bramy 
ulokowali się piechurzy nieco dalej jezdni. Sam von Osten z grupą kilku zaufanych stał na 
Szubienicznej Górze, oddalonej od Bramy Wodnej nie więcej niż ze sto metrów. Był to 
doskonały punkt obserwacyjny. Wszystko widać było niemal jak na dłoni. Świtało już. Ulicami 
ku niewielkiemu placykowi przy bramie zmierzali pasterze gnając zwierzęta wyprowadzane na 
pastwiska przed murami miasta. Tu zbierali się wszyscy zanim w ustalonym porządku po 
otwarciu bramy wygnali krowy i owce na łąki najpierw stada miejskie potem najbogatszego 
patrycjatu a na końcu pojedyncze sztuki słowiańskiej biedoty. Już czas pomyślał Kuba i wolno 
zszedł otwierać bramę. Sprawdził czy na placyku są już pasterze otworzył Bramę Wodną i 
poszedł otworzyć wrota przedbramia. Ruszyły stada. Kawalkade zamykała Anusia poganiająca 
chudą nędzną krowinę. Mijają ją podochocony alkoholem Kuba krzyknął: dziś będziesz moja. 
Zaledwie przez bramę przeszła ostatnia krowa poganiana przez Anusię z krzaków przy murach 
wyskoczyli Ostenowi ludzie z krzykiem zbliżając się do wrót. Anusia odwróciła się i 
spostrzegłszy zagrożenie zawołała do Kuby: Niemcy zamykaj bramę. Chłopak stał jednak oparty 
o mur i zdawał się nie słyszeć jej słów. Kuba Prędzej Prędzej. Kuba nie reagował śmieją się tylko. 
Dziewczyna zostawiła krowinę i wróciła do bramy. Z trudem w ostatniej chwili udało jej się 
zawrzeć wrota przedbramia. Knechci Ostena już byli przy nich i rąbali toporami. Wiedziała że 
wrota długo nie wytrzymają. Trzeba jak najszybciej dobiec do bramy i opuścić żelazną 
kratownicę- pomyślała. Wiedziała jak to się robi Jasiek pokazywał jej kiedyś. Wystarczy zwolnic 
dźwignię blokującą kołowrót. Czasu było niewiele a tu Kuba jeszcze chwycił ją swoimi łapami. 
Mówiłem ci że dziś będziesz moja. Niech to tylko ludzie Ostena zrobią porządek w mieście a ja 
zajmę się tobą. Nie dokończył skuliwszy się z bólu uderzony przez dziewczynę w czułe miejsce. 
Anusia wyrwała mu się i biegła już ku bramie. Knechci tymczasem sforsowali wrota przedbramia 
i szybko zbliżali się mostem nad rzekę. Dziewczyna dobiegła do szeroko otwartej bramy. 
Chwyciła dźwignię. Brona zaczęła opuszczać się na linach. Tymczasem Kuba był już przy niej. 
Chwycił mocno dziewczynę i odciągną rzucając pod ścianę. Anusia z trudem utrzymała 
równowagę. Podbiegła do pachołka wyrwała wsunięty za jego pasek topór i z całej siły uderzyła 
w głowę podciągającego bronę zdrajcy. Kuba zachwiał się i upadł na bruk. Z rozbitej głowy lała 
się krew. Dziewczyna drżała na całym ciele. Z trudem zwolniła blokadę i brona wolno ruszyła w 
dół. Jednak pierwsi napastnicy zdążyli wejść. Nie zwracając uwagi na dziewczynę wbiegli na 
ulicę miasta. Następni dobiegli już do brony. Byli właśnie pod nią gdy olbrzymi ciężar zwalił ich 
z nóg przygniatając do ziemi. Teraz od strony miasta spieszyli ku bramie strażnicy miejscy z 
kuszami. Od dawna bowiem biły już kościelne dzwony u franciszkanów i w farze wzywając do 
obrony grodu. Ze wszystkich stron podążali uzbrojeni mieszczanie . napotkanych Ostenowych 
ludzi kładli trupem. W ciągu kilku zaledwie minut z murów przy Bramie Wodnej posypał się na 

background image

napastników istny grad strzał. Obserwując z daleka walkę von Osten uciekł z najbliższymi za 
nimi wycofali się jezdni a następnie kilku knechtów pozostałych jeszcze przy życiu. Pod murem 
leżało pokotem kilkudziesięciu atakujących. Część z nich jeszcze żyła. Tych pojmali mieszczanie 
i przed Bramą Kamienną wprowadzili do miasta jako jeńców. Domyślając się swego losu 
złorzeczyli burmistrzowi który sprowadził ich do miasta i nie dopilnował by mogli je zając. 
Przeklinali też głupia pasterkę która opuściła bronę. Przypomniano sobie wówczas o Anusi i 
kilku mieszczan pobiegło ku bramie. Ujrzeli jak dziewczyna trzymając się kurczowo dźwigni 
brony bezwładnie zwisa z niej przebita strzałą któregoś z napastników. Trzeba było siłą odrywać 
jej dłonie by przenieść jej ciało do ratusza. Tymczasem inni mieszkańcy pojmali próbującego 
uciekać byłego burmistrza. Jeszcze tego samego dnia jego odciętą głowę kat zawiesił na Bramie 
Kamiennej jako przestrogę dla innych którzy odważyliby się zdradzić swe miasto. Przez wiele 
miesięcy wisiała tam a gdy się rozpadła w jej miejsce umieszczono  kamienna rzeźbę 
wyobrażającą głowę zdrajcy gdzie można ją zobaczyć do dziś. 

PŁOMIEŃ.  

Szeroko rozsiadła się nad rzeką Gardeminką,, w pobliżu jej ujścia do Regi, osada Baszewice. 
Zamożni mieszkańcy wznosili sobie obszerne, trwałe, ciepłe i zasobne domostwa. Połączone z 
zabudowaniami gospodarskimi w jedną zawartą całość, przypominającą małe, trudno dostępne 
warownie. Toteż żyjąc sobie bezpiecznie i wygodnie , jednej się tylko lękali rzeczy – pożaru, 
który mógłby strawić ich dobytek. Zapędził się kiedyś późną jesienią w  tamte strony jakiś 
wędrowiec. Długa opończa, zakrzywiony kij i obszyty pasem muszelek płaski kapelusz 
wskazywały na pamiątkę z Ziemi Świętej  wracającego. Gdy pierwszego wieczoru zasiadł w 
baszewickiej gospodzie i począł bajać cuda niewidy o krajach dalekich, gorących i czarnych, o 
poganach a Saracenach, na wszystkich ludzi uczciwych z diabelskiego poduszczenia zażartych, 
od razu znalazł chętnych, dzień w dzień na opowieści łasych, jadłem i napitkiem częstujących a i 
do chudej kaletki grosik, jakiś wsunąć gotowych. O wszystkich tedy swych podróżach 
opowiadając, o tym tylko pątnik nie wspomniał, ze wyrwali się tu z pobliskiego Kamienia 
Pomorskiego, Biskupskiej siedziby. Nie lubił o tym mówić, bo i złe miał stamtąd wspomnienia. 
Darowałby jeszcze , ze biskup nie uwierzył w prawdziwość sprzedawanych przez niego relikwii, 
jako to : pęk słomy ze strzechy betlejemskiej stajenki, szczypta mąki użytej do Ostatnie 
Wieczerzy, kawałki drewna z Krzyża Świętego, garść kręconych jako wełna owcza kłaków z 
grzywy lwa. co Danielowi krzywdy nie uczynił, czy – pokazywane tylko na rycerskich dworach 
– kopyta rumaka, na którym Święty Jerzy walczył ze smokiem. Przebaczyłby niewiarę 
pocieszając się ,że biskup srodze za nią pokutować w ogniu piekielnym będzie. Ale gorzej go 
zabolało wtrącenie do lochu, skąd ledwo się wydostał, klucznikowi cudowny przepis na trapiącą 
go dolegliwość dostarczając , a na skutek leczenia czekając nie chcąc. Tak go jednak pobyt w 
podziemiu wyczerpał , że ledwo do Baszewic dotarł, tu właśnie, rozpatrzywszy się , pozostać 
sobie na cała nawet zimę postanowił.  
Zmiarkował bowiem szybko bywały pielgrzym obawę baszewiczan przed ogniem, a czując ze 
strzykania w kościach, ze jesień będzie słotna , szerzeniu się pożarów nie sprzyjającą, 
półsłówkami zaczął napomykać, jakie są sposoby cudowne, jemu jednemu w całym księstwie 
znane. Aby na wieki zabezpieczyć domostwa przed pożogą. Na rękach go nosić za zdradzenia 
tego sposobu obiecywali baszewiccy , ale on w skromności swojej na żadne hołdy zgodzić się nie 
chciał. Przystał jedynie na pieniężne datki, służyć mające wykupieni niewolników ze srogiej 
saraceńskej niewoli, o której ze łzami opowiadał, pomny swych przeżyć kamieńskich. Obiecywał 
tedy w każdej zagrodzie czas przepędzić, tak go sobie wyliczywszy, aby  przez zimę wszystkie 

background image

obsłużyć, a przed pierwszą wiosenną burzą w świat się wynieść. Przy rozkisłych zaś w jesieni 
drogach a okropnych śniegach w zimie- sąsiedztwa z Kamieniem mógł się nie obawiać. 
Jakich sposobów używał, tego nikt podpatrzeć nie zdołał, bo srogo zakazywał przebywać w Izie, 
gdy koło paleniska się kręcił. Tyle wiedzieli ,ze obkładając je kazał wysoką i grubą 
warstwą  kamieni i gliny, których zapas zlecił przygotować, nim mróz ziemie ścisnął. To 
widziano i rozumiano. Ale jak zamawiał ogień , zanim wieczorem szczyptę  gorącego popiołu 
wyniósł pod leżący pośrodku wsi, pod  dębem, wielki kamień, o tym różne chodziły plotki, choć 
nikt nic pewnego nie wiedział. Minęła zima, skończyło się zamawianie, a zachwyceni pątnikiem 
baszewiczanie ani go puścić nie chcieli. Aż tu pewnego gorącego dnia chmury czarne wytoczyły 
się na niebo. Ledwo zdążono zawrzeć zgonione z  pastwiska bydło, gdy rozszalała się straszna 
burza. Śmiało patrzyli mieszkańcy na przecinające niebo zygzaki błyskawic, od piorunów i 
pożarów zabezpieczeni, gdy naraz jak nie błysnie1 Jak nie huknie1. W jednej chwili dąb, nad 
owym kamieniem rosnący, rozgorzał jak wielka pochodnia. Krzyknęli wszyscy  z trwogi ale 
zagłuszył ich nagły szumu ulewnego deszczu, gaszącego natychmiast płomienie. Rzucili się po 
burzy oglądać rozdarty od góry do dołu dąb i osmolony kamień, a potem rozbiegli się, szukając 
pątnika, by mu cześć i podziękę wyrazić. Gdy go jednak znaleźć nie mogli, bo przy pierwszej 
chmurze  Baszewice przezornie opuścił, rozeszła się wieść, ze jakoby żywcem do nieba został 
uniesiony, co niektórzy na własne widzieli oczy. A osmolony kamień otrzymał na pamiątkę 
nazwę Płomień. 

Klejnoty Regi.  

Słonce chyliło się ku zachodowi, gdy okręty młodego księcia Mścisława dobijały do brzegu. 
Książę był w doskonałym nastroju. Wiózł na swój wspaniały zamek młodą, urodziwą i bardzo 
kochaną żonę. Księżniczka, słodka, złotowłosa Karen, szczęśliwa jechała do nowej ojczyzny, 
kraju swego męża. 
Długa, uciążliwa podróż  zmęczyła ją mocno, jednak ciekawość nie zezwalała na spoczynek, 
Bardzo była zaintrygowana tym, co czeka ją przy boku małżonka. 
Mścisław pragnął powitać małżonka jako gospodarz w swych posiadłościach. Postanowił więc, 
że sam pospieszy do brzegu, pozostawiając Karen pod opieką wiernego przyjaciela i sługi, 
starego Mikołaja. Księżniczka niechętna była temu jednak na prośbę ukochanego przystała na to. 
Zabrał więc Mścisław rycerzy stanowiących orszak książęcy i popłynął ku ujściu Regi, gdzie z 
daleka lśniło w konającym słońcu, potężne zamczysko. 
Dłużyła się Mścisławowi podróż morska. Z wielkim ożywieniem i pospiechem dosiadał konia 
podprowadzonego przez giermka. Już chciał być w zamczysku, już czekać ukochanej. Koń niósł 
lekko, szybko, zwinnie. Płaty piany  zwisały  z pyska, gdy wjechał na zamkowy dziedziniec. 
Książę jak młode chłopię wbiegł na kamienne schody. Był wesoły. Pragnął jak najszybciej 
znaleźć się w wieży, by śledzić zbliżający się okręt z ukochaną. Nareszcie stanął w oknie, skąd 
roztaczał  się widok na daleki, jednostajny morski widnokrąg. 
Z lewej strony, u zachodniej części podnóża zamczyska, leniwie płynęła Rega , wiodąc swe 
wody na zjednoczenie z morzem. Dziwna cisza wisiała w powietrzu. Nawet zwykły ryk fal, z 
Loskotem walących się na piaszczyste brzegi, zdawał się cichszy, łagodniejszy. Mścisław nie 
zauważył tego jednak. Umysł jego zajęty był wyłącznie tą, której oczekiwał. Postał chwilę w 
oknie, wpatrując oczy w ciemną dal wód. 
Nagle przeniknęła go jakby szalona myśl, oderwał się od okna i znikł w głębi zamczyska. 
Po pewnym czasie jednak powrócił, niosąc wielką, ciężką szkatułę, pięknie zdobioną drogimi 
kamieniami. Spojrzał w okno. Lecz nie zauważywszy na horyzoncie niczego, otworzył  jej wieko. 

background image

Błysnęło złoto… Zamigotały rubiny… 
Mścisław zanurzył ręce w szkatule. Powoli, z lubością wyciągał dłoń od dna. Między palcami 
przelewały się klejnoty jak perliste krople wody. Błyszczały niczym rosa na słońcu…  
- To wszystko dla Ciebie, jak cudnie lśnić będą w twych pięknych włosach, na długiej, śnieżnej 
szyi…  
Cieszył się ogromnie, że obsypie ukochaną klejnotami, obdaruje drogimi szatami. 
- Piękne one, ale tyś piękniejsza, świeższa – myślał z miłością. Niecierpliwiło go jednak to, że 
dotąd okręt wiozący Karen nie podszedł do linii horyzontu. Zbyt długo oczekiwał ukochanej z 
daleka rozścielała swe skrzydła cicha, czarna nadmorska noc. Mścisław znieruchomiał w wieży. 
Świt zastał go wpatrującego błękitne koloru morskiej toni, oczy. Wzrok miał otępiały z bólu i 
zmęczenia. Przywołał służbę, rycerzy. Najwierniejszych druhów na morze.  
- Przywieźcie mi najgorsze nawet. Przywieźcie mi choćby jej ciało. Znowu minęła długa, ciężka 
doba oczekiwania. Smutne nadeszły wieści z rozbitego o skały okrętu zostały drobne kawałki 
drewna. Księżniczki nie znaleziono… Biedny Mścisław nie ruszył się z miejsca. Bez słowa, 
zmrużonymi z wysiłku oczyma wpatrywał się w morze. 
- Uścielę ci łoże klejnotami… Twoje były… - sięgnął po szkatułę. Zrazu po jednym ściskać 
zaczął w fale pierścienie, wisiory, szpile… Zanurzył dłonie w szkatule i całe garście kamieni i 
złota rzucił do Regi… 
- Ustrój się w nie… Ustrój! Twoje są… - szeptał. Zalśniła od złota woda w rzece. Zaszemrały 
fale jakby przerażone nagłym blaskiem. Zburzyła się toń, wchłaniając żarłocznie w swą głębię 
skarby zbolałego Mścisława. Ukryła je głęboko. Dziś w każdy pogodny dzień do słońca w każdą 
srebrzystą nic do gwiazd i księżyca wysyła bezcenne promienie z głęboko ukrytych w dnie 
swoim niezmierzonych klejnotów nieszczęsnej Karen. Spróbujcie ich poszukać. Może wam 
przyniosą szczęście?… 

Legenda o herbie Płotów 

Prastare podanie piękne wyjaśnia pochodzenie herbu Płotów. Pewnego razu Rycerz Żelisław 
wyruszył na zwiady ze swoją drużyną do Puszczy Goleniowskiej. Gdy postanowili odpocząć, 
usłyszeli donośne krakanie dziwnych ptaków siedzących na najwyższym dębie. W gnieździe 
znajdowała się para dziwnych stworzeń. Były podobne do małych lwów, ale ze skrzydłami, 
głową i pazurami orła. Żelisław postanowił powiadomić księcia o nadzwyczajnym odkryciu. 
Przybyły książę był tak zachwycony tajemniczymi ptakami, iż postanowił ptaka „gryfem” 
nazywanego uznać za swój znak herbowy.  Od tych czasów minęły setki lat, zmienili się władcy 
Zachodniego Pomorza, ale dawny herb przetrwał i do dnia dzisiejszego wiele miast Pomorza, w 
tym również Płoty, ma herb z gryfem. 

Legenda o zatopionym zamku pod Płotami 

Niedaleko za Płotami, po lewej stronie drogi prowadzącej do Gdańska, znajduje się pagórek 
porośnięty krzakami i pokryty dużymi kamieniami. Tutaj prawdopodobnie znajduje się zatopiony 
zamek, w którym pędził żywot okrutny rycerz. W pobliżu stał jeszcze drugi zamek. Panowie z 
obu zamków żyli z sobą w niezgodzie. Właściciel zatopionego zamku porwał córkę tego 
drugiego i kazał ją zamurować. Teraz tę pannę podobno widuje się w nocy na wzgórzu. Jest ona 
ubrana na biało, a włosy ma długie i zwisające, chodzi płacząca pomiędzy leżącymi dookoła 
kamieniami. 
 

background image

Przed wielu laty robotnik dniówkowy znalazł w tym miejscu końskie kopyto ze złotą podkową. 
Od tej chwili mężczyzna ten został opętany przez złego ducha i wkrótce z tego powodu zmarł. 

Biała Dama „Starego Zamku” 

Jeden z właścicieli zamku Dinies Osten jako rycerz służył u króla Eryka Pomorskiego, 
późniejszego władcy Danii, Szwecji i Norwegii.  Na jego polecenie regularnie odbywał misje w 
różnych stronach, w związku tym często przebywał poza swoim zamkiem w Płotach.  
Jego córka Kinga, niepospolitej urody dziewczyna, miała wielu kandydatów do swej ręki. Jednak 
ojciec, jak to zazwyczaj bywa, chciał ją wydać za kawalera zacnego, majętnego, a przy tym 
wywodzącego się z dobrego rodu. Niestety rzadko bywając na zamku nie był w stanie należycie 
baczyć na piękną córkę aby nie wdała się w żadne niestosowne znajomości. Ostenówna 
zakochała się w mieszczaninie, który nie był bogaty, ale za to powabny i zaczęli się potajemnie 
spotykać. Dinies Osten dowiedział się o tym wróciwszy z kolejnej podróży i oczywiście 
natychmiast zabronił córce tych kontaktów. Ta jednak, zrozpaczona, nie mogąc przełamać oporu 
ojca, rzuciła się w dół z zamkowej wieży, ponosząc śmierć. Uważni nocni spacerowicze pomimo 
upływu wieków, z pewnością dostrzegą bladą postać wchodzącą nocą do zamku. To oczywiście 
duch Kingi, która nie bacząc na publiczny charakter instytucji mieszczących się w Starym Zamku 
w Płotach nadal odwiedza swoją komnatę. Gdy do niej idzie, schody ponoć żałośnie skrzypią. 
Może uginają się pod ciężarem jej nieszczęścia? 

Legenda z Golczewa o żabie 

Dawno temu, przed wiekami, w golczewskim zamku mieszkał młody rycerz szlacheckiego rodu. 
Niestety był pospolitym rabusiem i napadał na karawany bogatych kupców, zdążających z 
dalekiej Wielkopolski do Kamienia Pomorskiego. Pewnego dnia, wraz ze zgrają jemu podobnych 
niegodziwców, w podgolczewskim lesie napadł na powóz zaprzężony w parę koni. Powozem 
jechały panie. Wśród nich była młoda, energiczna białogłowa. Rozbójnicy – rycerze, wraz ze 
swoim przywódcą, bez litości obrabowali bezbronne kobiety z klejnotów, zabrali kufry z odzieżą 
oraz konie. Śliczna białogłowa bezskutecznie błagała herszta bandy o nie krzywdzenie jej oraz 
pozostałych towarzyszek wyprawy, gdyż rozbójnicy nie znali słowa „litość”. Wszyscy bardzo się 
zdziwili, gdy okazało się, że panna posiada wielką moc. Rzuciła na rycerza zaklęcie i ten 
zamienił się w żabę, a po chwili zniknął podążając do okolicznego lasu. Przerażeni rycerze 
zostawili łupy i w popłochu uciekli. Wieść o zdarzeniu rozeszła się po całej okolicy, a w 
pobliskim jeziorku u podnóża wzgórza pojawiły się tysiące żab. Rycerze – rabusie raz na zawsze 
wynieśli się z Golczewa, a mieszkańcy na pamiątkę tego zdarzenia wznieśli pomnik, który stanął 
na skrzyżowaniu dróg u podnóża zamku. Wieść niesie, że śliczna panna, która czule ucałuje żabę 
znalezioną w podgolczewskim lesie, odczaruje zaklętego rycerza

Legendy Myśliborza 

O diable i jego czynach 

Z  piekłem  są  zawsze  połączone  straszne  opowieści  o  jego  mieszkańcach,  czyli  diabłach,  a 
zwłaszcza o tym, co oni z ludźmi wyrabiali. Zdarzało się nieraz, że diabeł, wezwany na pomoc 

background image

lub  proszony  o  jakąś  przysługę,  w  mig  wykonywał  życzenie.  I  tak  zdarzyło  się  na  przykład  w 
czasie  wojny  trzydziestoletniej.  Przez  Ziemię  Myśliborską  szedł  jeniec  wojenny  od  strony 
Kostrzyna.  Gdy  doszedł  do  Myśliborza  i  zamieszkał  w  gospodzie  (ówczesnym  hotelu) 
rozchorował się. Obawiał się, by go – złożonego niemocą – nie okradziono, a miał sporo złotych 
dukatów zrabowanych na Zachodzie. W związku z tym poprosił właścicielkę gospody, która go 
pielęgnowała  w  czasie  choroby,  by  przechowała  jego  wojenny  mająteczek.  Wręczył  jej  więc 
woreczek  złotych  dukatów,  by  na  czas  jego  choroby  przechowała  je  w  bezpiecznym  miejscu. 
Kobieta przyobiecała solennie, że uczyni wszystko zgodnie z życzeniem chorego. Kiedy żołnierz 
wyzdrowiał  i  zamierzał  dalej  wędrować  do  swoich  rodzinnych  stron,  poprosił  właścicielkę 
gospody  o  zwrot  swoich  pieniędzy.  Ta  wyraziła  zdziwienie  i  udawała,  że  nic  nie  wie  o 
pieniądzach, które rzekomo miała przechować. Ty chyba żartujesz!  -wykrzykiwała – Pewnie w 
czasie choroby w gorączce coś ci się przywidziało – wmawiała. Rozżalony jeniec wpadł w furię i 
począł  wymyślać  nieuczciwej  kobiecie.  Wtedy  do  akcji  wkroczył  jej  mąż  i  wyrzucił  na  ulicę 
rozsierdzonego  żołnierza.  Ten,  nie  dając  za  wygraną,  dobył  szabli  i  chciał  ponownie  wejść  do 

domu owych niegodziwców, by wymusić zwrot zdeponowanych pieniędzy. Hałas i rwetes obok 

gospody  zwabił  ciekawskich  sąsiadów,  którzy  stanęli  po  stronie  złodziejskich  gospodarzy. 
Pojmali więc oszukanego jeńca i zaprowadzili do urzędu miasta. Tam oskarżyli go o to, że nie 
chciał  zapłacić  za  pobyt  w  gospodzie  i  leczenie,  a  gdy  ci  się  zapłaty  dopominali,  on  groził  im 
szablą.  Po  takim  fałszywym  oskarżeniu  żołnierz  został  zamknięty  w  więzieniu  grodzkim.  Tam 
odwiedził  go  diabeł  i  obiecał,  że  go  uwolni  i  spowoduje  zwrot  jego  pieniędzy,  jeżeli  odda  mu 
swoją dusze. Więzień jednak był człowiekiem pobożnym i wolał umrzeć niż z diabłem zawrzeć 
układ.  Jeszcze  kilkakrotnie  diabeł  nawiedzał  więźnia,  chwalił  jego  wytrwałość  i  pobożność  i 
obiecał,  że  nawet  bez  spisania  umowy  o  duszę  postara  się  go  uwolnić.  Spowodował  więc,  że 
jeniec stanął przed miejscowym sądem. Kiedy go oskarżono, on odpowiedział: 
– Wysoki sądzie! Ja nigdy nie miałem do czynienia z sądem, więc nie potrafię sam się obronić. 
Proszę zatem o adwokata. 

Wieczorem w celi oskarżonego zjawił się natrętny diabeł, ale nie jako potwór odstraszający, lecz 

jako  przystojny  mężczyzna,  w  niebieskim  płaszczu,  w  czarnym  kapeluszu  na  głowie  z  białym 
piórem i zaoferował mu swą pomoc. Więzień pomyślał sobie, że chyba nie zgrzeszy, jeżeli taką 
ofertę przyjmie. Następnego więc dnia poprosił sędziego, zgodnie z przysługującym mu prawem 
przesłuchał  go  przed  ławą  przysięgłych.  Kiedy  na  sali  sądowej  trwało  przesłuchanie,  wszedł 
mężczyzna w niebieskim płaszczu i czarnym kapeluszu z białym piórem na głowie. Przedstawił 
się sędziemu jako świadek oskarżonego i opowiedział dokładnie całą historię o zdeponowanych 

background image

pieniądzach. Wyjawił  nawet  sądowi miejsce, gdzie były przechowywane  ukradzione pieniądze. 
Skompromitowany i przerażony właściciel  gospody próbował krzywoprzysięstwa jako ostatniej 
deski ratunku. Przysięgę swoją zakończył następująco: 
–  Jeżeli  my  pieniądze  ukradliśmy  i  je  przechowujemy,  to  ja  mogę  tu  zaraz  diabła  sprowadzić, 
niech  mnie  żywcem  porwie.  Gdy  tylko  dopowiedział  ostatni  wyraz,  natychmiast  doskoczył  do 
niego  „zły”  w  niebieskim  płaszczu  i  czarnym  kapeluszu  z  białym  piórem,  uniósł 
krzywoprzysięzcę w powietrze i śmiejąc się szatańsko odleciał z nim do piekła. 
Wieść rozeszła się po całym mieście i okolicy. Gospodę omijano z daleka. Przewrotna gospodyni 
opuściła miasto, a karczma popadła w ruinę, której nikt już nie odbudował. 

 
Jak kapliczka jerozolimska uratowała Myślibórz 

W 1636 roku  do  Lipian  przybył  znaczny  oddział  kawalerii  wojsk  cesarskich  czyli  katolickich. 

Otrzymał on rozkaz eskorty siostry cesarza na jej ślub. Po wykonaniu rozkazu miał połączyć się z 
głównymi  siłami  dowodzonymi  przez  naczelnego  wodza Gallusa.  Paląc,  grabiąc  i  mordując 
wracali przez Myślibórz do Schwedt nad Odrą. 
Przejeżdżając obok kapliczki jerozolimskiej żołnierze sądzili, że znajdują się w kraju katolickim 
(gdyby  wiedzieli  ,  że  jest  inaczej  prawdopodobnie  puściliby  Myślibórz  z  dymem).  Oddziałem 
dowodził  żołnierz  wyróżniający  się  swoim  grubiańskim  zachowaniem,  pogardą  dla  wszelkich 
wartości  i  świętości  oraz  bluźnierczymi  przekleństwami.  Można  powiedzieć  o  nim,  że  był 
jawnogrzesznikiem.  Gdy  spostrzegł  kapliczkę  z  ukrzyżowanym  Zbawicielem,  zboczył  z  drogi, 
wyciągnął długi pistolet i z bluźnierstwem na ustach wystrzelił w kierunku krucyfiksu. 
Koń spłoszony stanął dęba i z wielką siłą wyrzucił z siodła jeźdźca. Żołnierz spadł głową w dół, 
ponosząc śmierć na miejscu. Postać ukrzyżowanego Chrystusa pozostała nietknięta. Jego kamraci, 
będąc  świadkami  tego  wydarzenia  uznali,  że  dokonał  się  „sąd  Boży”  nad  grzesznikiem  i  w 
popłochu uciekli z tego miejsca. Myślibórz został uratowany. 

 
Legenda o sierotce Gertrudzie 

Wrzesień tego roku był ponury i dżdżysty. Liście drzew wprawdzie prześcigały się w 
przybieraniu coraz to jaskrawszych kolorów i ciekawych wzorów, lecz jak wszystko wokół 
tonęły w strużkach zimnego deszczu i w błocie. Mimo tak paskudnej pogody duktem wśród 
lasów wędrowała sierotka. Na imię dała jej matula Gerda. Sierotka szła opatulona w ciepłą, choć 
nieco zdartą chustę, którą trzy dni wcześniej szczęśliwie znalazła przy drodze. Szła i myślała o 
swej przeszłości. – Ech, gdyby matula żyła. Źle by ze mną nie miała. Ja na racach bym ją nosiła. 
W piecu paliła. Strawę bym jej gotowała. W domu posprzątała. – myślała sobie biedna Gerda. 
Niestety, matula zmarła jej z osiem zim wcześniej. Gerda prawie jej nie pamiętała Tylko ta 

background image

melodia… Ta, co to ją mamusia do snu nuciła. Melodia, której Gerda nigdy nie zapomni… – 
Aaa… Aaaaa… Aaaaaaaaa… – nuciła dziewczynka, pochlipując cicho. Tatko… też był kochany. 
Starał się zawsze znaleźć czas dla swej córeczki. Z myślą o niej poszukał sobie drugiej żony. 
Macocha jednak nie była dla Gerdy dobra. Miała swoje dzieci, które kochała o wiele mocniej i 
które, rozpieszczane przez matkę, nigdy nic nie robiły, wysługując się tylko Gerdą. – Gerda! Ty 
leniu obrzydliwy! – krzyczała macocha – nie widzisz, że drewna już brakło? Pochorujemy się tu 
przez ciebie i poumieramy, jak Twoja matka! I Gerda szła w deszcz, czy śnieg, dzień, czy noc do 
drewutni, nanosić drewna do domu. A inne dzieci śmiały się i drwiły z niej. Tatko tylko przytulał 
ją, głaskał po głowie i… nie odzywał się. I on czule wspominał swą pierwszą żonę. Ech… 
Sieroca dola. Latem tego roku i Tatkę zabrał Pan Bóg. Teraz pewnie razem z mamą śpiewają w 
anielskich chórach. A biedna sierotka? Macocha wpierw przegoniła ją do drewutni, żeby tam 
spała. Potem… stwierdziła, że szkoda dla niej strawy i przegnała „darmozjada”. I tak zaczął się 
tułaczy los dziewczynki. Droga wiła się przez las i ciągnęła niemiłosiernie. Sporo czasu straciła 
sierotka siedząc pod drzewem, by przeczekać największy deszcz. Teraz spieszyła się bardzo i co 
chwila wypatrywała końca lasu, bo znak to by był, że do grodu niedaleko. Tak mówili jej ludzie, 
co to pozwolili przespać się tej nocy na sianie. – Prosto drogą, aż do rozstajów. Tam w prawo… 
– podniosła rękę, żeby się przeżegnać i upewnić, która to prawa – i prosto, hen w las. Jak się las 
skończy, to za wzgórzem już będzie widać Sołdzin. Gerda po kilku tygodniach tułaczki bez celu 
postanowiła iść do Sołdzina. Brandenburczycy, co zajęli przed laty te ziemie, postanowili tam 
ponoć wielkie miasto wybudować i stolicą je obrać. Budowa miasta ponoć się posuwa w 
niesamowitym tempie. Może i dla biednej sieroty znajdzie się tam jakaś robota i kawałek dachu 
nad głową… – Żeby tylko zdążyć przed zmrokiem. Aż straszno pomyśleć, że w tym lesie 
miałabym zostać na noc. Jakiś diabeł, płanetnik, czy kto wie co jeszcze z pewnością napadłby 
biedną sierotę. A słońce już dawno stoczyło się z wyżyn, ku zachodowi. Przynajmniej tak można 
było przypuszczać, bo słońca nikt, a sierotka na pewno, nie widział od kilku dni. Tylko deszcz i 
deszcz… Nareszcie. Zajaśniało na końcu drogi. – Czy to już koniec lasu, czy tylko jakaś polana? 
– Zatrwożyła się sierotka swej myśli Podbiegła. Na szczęście to koniec lasu. Nie było jednak 
widać jeszcze grodu. – Pewnie za tą górką już zobaczę Sołdzin. I rzeczywiście. Droga wspinała 
się na górkę, z której roztaczał się piękny, choć dziwny nieco widok. Gertruda aż krzyknęła z 
radości. Przed nią, pomiędzy dwoma jeziorami, wznosił się warowny gród… Na niewysokim 
wzgórzu wybudowany był kościół, a wokół niego nieco znacznych domostw, otoczonych 
wspólnie wysokim wałem usypanym z ziemi, a wzmocnionym kołkami. Poniżej, opadając w 
stronę wielkiego jeziora, ciągnęło się podgrodzie. Bezładnie pobudowane drewniane chałupy 
rybaków i rzemieślników z podgrodzia otoczone były palisadą, a dodatkowo bronione przed 
złymi ludźmi i zwierzętami przez brzeg jeziora i wypływającą z niego rzeczkę. Nie to jednak 
nadawało widokowi niesamowitości. Oto wokół całego grodu wytyczono wielkie koło, oparte z 
jednej strony o brzeg rzeki, które powoli wznosiło się kamiennym murem ku niebu. Mur nie był 
jeszcze wysoki, ale w niektórych miejscach już zaczynał przerastać drzewa, rosnące nieopodal 
niego. W trzech miejscach budowano wielkie bramy. Jedna z nich wznosiła się w miejscu, gdzie 
droga, którą szła Gerda, znikała między murami. Gertruda pobiegła co sił w nogach. Za jeziorem 
dostrzegła na czerwono zabarwione chmury. – To znak, że już zmierzcha. Zaraz zamkną bramy i 
nie zdążę wejść do miasta… – pomyślała. Minęła będącą najwyraźniej wciąż w trakcie budowy 
murowaną z równych, czerwonych kamieni bramę, której jeszcze nikt nie pilnował i podbiegła 
do starej, drewnianej bramy grodu, wchłoniętego przez budujące się miasto. Brama była już 
zamknięta… – Panie strażniku! – krzyknęła z całych sił Gerda w stronę wąsistego jegomościa 
stojącego na wieży obserwacyjnej. – Otwórzcie, proszą was, wpuśćcie biedną sierotę. Co ja tu 
sama zrobię? Źli ludzie napadną. albo diabeł jaki. Kto mnie wtedy obroni? – Idź precz 

background image

dziewczyno! – odkrzyknął groźnie strażnik. – Otwieramy jutro rano. Wtedy sobie wejdziesz do 
grodu. Teraz już za późno. I poszła przestraszona dziewczynka od bramy, by rozejrzeć się za 
jakimś miejscem na nocleg. W obrębie nowo budowanych murów nie było żadnego drzewa, pod 
którym mogłaby się schronić przed deszczem, który znów się rozpadał. Przed ceglaną bramą 
jednak widziała rosnące przy drodze dwa buki. Tam też skierowała swe kroki. – Ot, sieroca dola. 
Dobre i to. Resztki liści na gałęziach ochronią mnie przed deszczem. Świeże liście, które wiatr 
już postrącał będą mym posłaniem, a ten oto kamień – poduszką. – powiedziała do siebie 
Gertruda i zasnęła… Nagle, w samym środku ciemnej nocy… Sen to, czy zjawa? Jakiś blask, 
jakiś mężczyzna w lśniącej, długiej białej szacie podchodzi do sierotki. Gertruda usiadła i 
przetarła oczy. Nie, nie wydawało jej się. To nie sen. To naprawdę… Mężczyzna podszedł bliżej 
i odezwał się spokojnym głosem. – Nie lękaj się Gerdo. Nie stanie ci się krzywda. Modlitwy 
twoich rodziców i twa dobroć sprawiły, że przyszedłem cię obdarować. Spójrz na ten kamień. 
Ten, na którym wsparłaś głową do snu. Pod nim ukryłem dla ciebie garniec złotych monet. Jeśli 
je odkopiesz, żyć będziesz w dostatku do końca życia. Pamiętaj jednak, by pozostać zawsze taką 
pracowitą i dobrą dziewczynką, jak do tej pory. W innym przypadku skarb zniknie. – Dobrze 
panie, ale kim jesteś? Mężczyzna uśmiechnął się, podniósł prawą rękę do góry i… zniknął. Nie 
zniknął jednak blask. Po chwili pojawiły się wokół drzew dziesiątki aniołów, śpiewając ” 
Alleluja, Alleluja… ” A wśród nich Gerda zobaczyła i mamusię i tatusia, uśmiechających się 
wesoło. Takich młodych… Po chwili zapadła ciemność. Gertruda długo myślała o tym, co 
zobaczyła. Już nie mogła zasnąć. Jeśli to był sen, to czemu nie śpi. A jeśli prawda? Wciąż nie 
mogła w to uwierzyć. Kamień, pod którym miał być ukryty skarb był zbyt duży, żeby sama 
mogła go ruszyć. Co robić… Gdy nastał ranek Gerda ruszyła w stronę bram grodu. Strażnik 
wyglądał jakoś inaczej. A może to był inny… Dziewczynka weszła przez bramę nie zaczepiana 
przez nikogo. Szła uliczką wśród drewnianych domów, aż dotarła do głównego placu, na którym 
rozłożyły się kolorowe kramy. Wszystko tam można było kupić… Ubrania, buty, chusty, 
drewniane łyżki, garnki lepione z gliny, a nawet zrobione z metalu, jedzenie… No właśnie. 
Gerda przypomniała sobie, że od dwóch dni nic nie jadła, poza odrobiną przypalonej kaszy, którą 
wczoraj rano gospodyni, u której spała wysypała psu. Zatrzymała się przed stoiskiem z chlebem. 
Przeróżne tam były smakołyki. Chleb duży i mniejszy, i kogutki zrobione z ciasta chlebowego. 
Różności. Dziewczynka patrząc na to wszystko przełykała ślinę… – A czyja ty jesteś dziewczyno? 
– zagadnęła do niej tęga kobieta, sprzedająca pieczywo. – Nie znam cię. Ty z Sołdzina? – Nie, 
dobra pani. – odpowiedziała sierotka. – Jestem sierotą, nazywają mnie Gerda. Dopiero dziś 
przyszłam do tego grodu i szukam pracy. – Pracy? – zaśmiała się kobieta. – A co ty chudzino 
potrafisz zrobić? – A w gospodarstwie i w domu to wszystko… I w piecu napalić, i drzewa 
urąbać, strawę ugotować, przypilnować dzieci. – Dobra… Przyjmę cię na parę dni, na próbę. 
Dostaniesz kąt do spania i miskę jadła. Jak udowodnisz, ze robotna jesteś, to zostaniesz, jak 
nie… to przegonię. – Kobieta groźnie machnęła ręką gdzieś w dal. – Teraz siadaj tu, na zydlu. 
Masz, zjedz coś, bo ci oczy pękną jak tak się będziesz gapiła… – podała jej kawał chleba. – Za 
jakiś czas przyjdzie tu Franek. Zaprowadzi cię do naszego domu. Posprzątaj tam. Potem, jak 
wrócę, pogadamy. Gerda usiadła, szczęśliwa, nic nie mówiąc. Łapczywie zjadła chleb i poczęła 
się rozglądać ciekawie dookoła. Gdy słońce stało już wysoko na niebie (a pokazało się nieco tego 
dnia) przyszedł Franek – syn piekarza i kobiety, która przyjęła Gerdę na służbę. Zaprowadził ją 
do domu na podgrodziu, opowiadając po drodze o rozbudowie Sołdzina. – Tu ma być droga, 
wzdłuż której będzie się budować domy – może i z kamienia, albo z cegieł. Tam ma stanąć 
zamek dla Margrabiego. To Pan tych okolic. Tam, gdzie teraz targ, tam będzie ratusz, a domy 
dookoła będą wyburzone i będzie wielki plac – rynek. Gertruda przysłuchiwała się z ciekawością 
słowom Franka. Cieszyła się, ze tak dobrze zaczął się jej dzień w Sołdzinie. O nocnym spotkaniu 

background image

z dziwnym panem wolała nikomu nie mówić. Kiedyś sprawdzi, co jest pod głazem… Kilka lat 
później Gertruda wciąż mieszkała u piekarzy w Sołdzinie. Wyrosła na piękną i pracowitą 
dziewczynę. Od początku zaprzyjaźniła się z Frankiem, który teraz, jako czeladnik u swego ojca, 
pracował w piekarni. Teraz, gdy została jego żoną, doszła do wniosku, że czas z kimś się 
podzielić tajemniczym spotkaniem. Zaprowadziła Franka za mury miasta, pod dwa rozłożyste 
buki i opowiedziała o blasku, który zobaczyła w środku nocy, o mężczyźnie w białych szatach, o 
jego słowach i o aniołach. – A nie pomyślałaś, że to był sam Pan Jezus? – spytał Franek – 
Pomyślałam, – odparła Gertruda. – ale mi, biednej sierocie miałby się Bóg ukazywać. Wolałam 
nawet o tym nie myśleć. Zresztą, nie wiem, czy to był sen, czy jawa. – Jest tylko jeden sposób, 
żeby się przekonać. Franek nie czekał długo. Zawsze prędko przechodził od słów do czynów. 
Skrzyknął dwóch parobków, którzy pracowali w piekarni jego ojca. Odsunęli wielki kamień, 
chwycił łopatę… Już po trzech machnięciach coś zgrzytnęło. – To jakiś garnek – krzyknął do 
żony. A w garnku… pełno złotych monet. Gerda i Franek długo myśleli, co z tymi pieniędzmi 
zrobić. W końcu mieli co jeść, mieli gdzie mieszkać. – Postawimy, tam pod bukami, kaplicę. -
powiedziała Gertruda. – Skoro pieniądze te od Boga pochodzą, to niech jemu służą. A jak 
zostanie, to i szpitalik dla ciężko chorych i potrzebujących obok stanie. Franek zgodził się z 
ukochaną żoną. I tak oto powstała kaplica, stojąca za murami Sołdzina, który dziś Myśliborzem 
się zwie. Jeszcze za życia miejscowi nazywali Gertrudę świętą. Toteż, po jej śmierci, kaplicę 
nazwali imieniem jej patronki – świętej Gertrudy. 

Legenda Kaplicy św. Gertrudy 

 

Pewnego dnia ludzie przybywający do miasta (Myśliborza) z różnych okolic znaleźli za Bramą 

Nowogródzką zagubione dziecko płci żeńskiej, mogące liczyć około sześciu lat. Dziewczynka 

nie potrafiła nic opowiedzieć o swoich rodzicach, ani nawet podać swojego imienia. Przygarnięta 
przez dobrych ludzi, którzy traktowali ją jak własne dziecko, dziewczynka wyrastając chętnie 
spędzała czas z rówieśnikami na zabawach i dziecięcych swawolach. Najchętniej jednak pasła 
gęsi poza murami miasta. Pasąc gęsi całymi dniami siedziała w bujnej zielonej trawie, 
obserwowała błękit nieba, snujące się wysoko obłoki, białe chmurki i marzyła…marzyła… 
Pewnego razu oparłszy głowę na dużym kamieniu, dziewczynka zasnęła głębokim snem. Śniło 
się jej, że pod kamieniem, na którym spoczywa jej głowa, znajduje się skarb. Po obudzeniu się z 
wielkim trudem usunęła kamień i przyniesioną z domu łopatą zaczęła kopać ziemię w miejscu, 
na którym znajdował się odsunięty głaz. Wkrótce wydobyła z ziemi dużą szkatułę napełnioną 
złotymi i srebrnymi starymi monetami oraz szlachetnymi kamieniami. Gdy dorosła, z 
wdzięczności dla upamiętnienia tego wydarzenia, w miejscu, na którym znalazła skarb 
wybudowała kaplicę pod wezwaniem św. Gertrudy. 
Dlatego pod tym imieniem, ponieważ dziewczynka znaleziona została w dniu Gertrudy, a 
przybrani rodzice nadali jej takie właśnie imię, gdyż nie była w stanie podać swego właściwego 
imienia, które bez wątpienia posiadała 

background image

Legenda rodu Myślibora 

Wileci, czy jak nas nazywają – Pomorzanie – przybyli w te okolice znad wielkiego oceanu. Na 
czele wędrujących z północy na południe kroczył wiekowy starzec i mędrzec Wszesimir. Za nim 
jego synowie i inne rody. Na przedzie każdego z rodów niesiono znaki rodowe: węże, ptaki oraz 
broń. W czasie wędrówki Wszesimir wskazywał swoim synom miejsca, w których mieli osiąść 
ze swoimi rodzinami. Wszędzie, gdzie ich wysyłał powstawały osady. Okolica była urodzajna. 
Liczne lasy, rzeki i jeziora mogły zapewnić pożywienie na długi czas. Zimy były ostre, śniegi 
zasypywały okolice grubą warstwą i wtedy żaden wróg nie mógł im zagrozić. Przez długi czas 
walczyli z naturą. Karczowali puszczę, wypalali chaszcze, osuszali podmokłe tereny i zakładali 
pola. Na polach budowali wioski, a w trudno dostępnych miejscach – grody. W kierunku 
zachodzącego słońca Wszesimir wysłał dwóch najstarszych synów: Myślibora i Lipiana. Na 
północ powędrowali: Świętopełek i Reczko. Kolejni trzej bracia przybyli z Wszesimirem nad 
jeziora Klukom i Sowno. Wszyscy oni: Świętobór, Radomir i Dobiegniew założyli swoje grody. 
Najdłużej u swojego boku mędrzec trzymał Dobiegniewa, ale w końcu i jemu pozwolił, żeby 
założył własne gniazdo. 
Wszesimir zamieszkał w chacie na wysokiej górze, nad jeziorem Klukom. Zanim zezwolił swoim 
synom założyć własne osiedla, zebrał ich niedaleko wzgórza, w pobliżu wioski i kazał, aby każdy 
z nich w jednym miejscu zasadził świętą lipę. Drzewo miało symbolizować, że pochodzą z 
jednego rodu. Z biegiem czasu drzewa urosły, a rosnąc obok siebie wyglądały jakby wyrastały z 
jednego pnia Odtąd też drzewa i miejsce nazwano „Lipą siedmiu braci” albo „Siedmioma 
bratnimi lipami”. Każdy z braci wzniósł wielki gród obronny, który otrzymał nazwę od swego 
założyciela. Dopóki żył Wszesimir pomiędzy braćmi panowała zgoda. Obchodzono wspólnie 
uroczystości plemienne i wszyscy tworzyli jedno państwo rządzone przez mądrego starca. W 
czasie takich uroczystości zasiadano pod lipami i bawiono się przez kilka dni. Wtedy też mędrzec 
wskazywał na drzewa i upominał synów, że gdy jego zabraknie będą musieli być jako te lipy – 
zawsze razem. Wtedy będą silni. Jeżeli każdy stawał będzie osobno – zginą. Wróżba mówiła, że 

oni i ich potomkowie będą bezpieczni tak długo, jak długo będą rosły te lipy. Bracia wysłuchali 

rad ojca, ale po jego śmierci doszło miedzy nimi do swarów i podzielili się krajem. Myślibor 
pokonał Dobiegniewa. Dobiegniew zebrał wojów i ruszył na Myślibórz. Zginął w tej wyprawie a 
przyczyną ich waśni była kobieta, którą obaj pokochali. Wzajemne waśnie wykorzystali też 
sąsiedzi i zaczęli podbijać ziemie Pomorzan. Wojownicze plemię Dragowita, mające swoje 
siedziby za Drawą, w kilku najazdach zniszczyło grody w Reczu, Raduni i Zamęcinie. Na 
południu zagrażali Polanie. Wpierw pokonali Świętopełka, a potem Świętobora… 

background image

Jak powstały Mieszkowice 

 

Wysoko ponad dachami Mieszkowic wznosi się wieża wczesnogotyckiego kościoła. Stara to 
świątynia, zbudowano ją przed setkami lat z pięknie ciosanych granitowych głazów. W 
późniejszych wiekach rozbudowano ją znacznie i jako cenny zabytek przeszłości przetrwała do 
naszych czasów. Ktokolwiek przybędzie do Mieszkowic, udaje się do kościoła, by z jego wieży 
podziwiać urok średniowiecznego miasta, położonego nad wodami Kurzycy i niewielkiego 
jeziorka. Z wieży rozciąga się rozległy widok aż po nadodrzańskie lasy i wzgórza położone na 
skraju państwa polskiego. Na wieży wisi dzwon. Codziennie rano i wieczorem donośny jego cłos 
rozlega się po okolicy. Wówczas mieszkańcy miasta mówią, iż to ich „herbowy dzwon” tak 
pięknie dzwoni. A dlaczego nazywają go herbowym? Z tej przyczyny, iż stary ludwisarz, który 
przed wiekami go odlewał, na zewnętrznej stronie dzwonu umieścił herb miasta przedstawiający 
dwa niedźwiedzie pod dębem. Ludność Mieszkowic zna dobrze podanie związane z herbem 
swego miasta. A brzmi ono mniej więcej tak. Kneź Mieszko I, twórca historycznego państwa 
polskiego, wyruszył pewnej jesieni ku zachodowi, by sprawdzić gotowość bojową pogranicznych 

grodów, strzegących przepraw nad dolną Odrą. A było to jeszcze przed przyjęciem 

chrześcijaństwa przez Polskę. Zwiedził więc Mieszko gród obronny Cedynię, doglądając 
osobiście budowy wałów obronnych z potężnych bierwion dębowych, wiązanych ze sobą 

systemem hakowym, a następnie udał się do pobliskiego grodu obronnego Chojna. Tu również 

rozkazał naprawić wały obronne i wieże strażnicze oraz wzmocnić załogę. Stąd ruszył z całą 
swoją drużyną w kierunku południowym. Któregoś wieczoru drużyna książęca zatrzymała się na 
nocleg w Kurzycku, niewielkiej osadzie nad rzeczką Kurzycą. Mieszkańcy osady donieśli 
kneziowi, że w pobliskiej dąbrowie grasują dwa potężne niedźwiedzie. Mieszko, jak wszyscy 
Piastowie, lubił ogromnie łowy, a już szczególnie przepadał za polowaniem na niedźwiedzie. 
Skoro świt ruszył więc z całą swoją drużyną na łowy. Mijali stare dąbrowy i cisowe zagajniki, to 
znów żółknące już lasy bukowe, przetykane brzeziną. Raz po raz pomykały przed myśliwymi 
sarna lub jeleń, ale kneź surowo zakazał gonitwy, by nie spłoszyć grubego zwierza. Wkrótce 
dotarli do małej polany puszczańskiej, na środku której rósł potężny dąb. Jeźdźcy stanęli jak 
wryci: pod dębem żerowały dwa potężne, ciemnobrunatne niedźwiedzie. Mieszko zeskoczył z 
konia, a chwyciwszy dwa oszczepy i zatknąwszy za pas topór myśliwski, ruszył żwawo ku 
przodowi. Drużynnicy wiedzieli, że w takich razach nie trza mu było pomagać ani osłaniać, bo 
gniewał się o to srodze. Sam kneź był z natury krępy, w barach szeroki, a simy jako tur. Nie 
darmo przezywano go żartobliwie Miśkiem czyli niedźwiadkiem. A przy tym mistrz to był nad 

background image

mistrze we władaniu oszczepem. Przecież oblicza wojów pobladły z obawy, boć niedźwiedź był 
nie jeden, ale para. Kneź rysim skokiem dopadł pierwszego niedźwiedzia, gdy ten wsparty na 
tylnych łapach zlizywał najspokojniej miód ściekający z barci pszczelnej po pniu. Znienacka 
wziąwszy ogromny rozmach, wbił oszczep w odsłonięty kark zwierzęcia u nasady czaszki. 
Niedźwiedź ryknął krótko i chrapliwie, po czym zwalił się do stóp dębu. Na ryk towarzysza 
porwała się rozjuszona niedźwiedzica, żerująca po drugiej stronie dębu, i natarła z furią na 
napastnika. Mieszko pochwycił drugi oszczep wbity uprzednio w ziemię i stanąwszy szeroko w 
rozkroku, czekał spokojnie na spotkanie. Gdy niedźwiedzica wspięła się na zadnie łapy, chcąc 
zadać śmiertelny cios napastnikowi, Mieszko pchnął straszliwie oszczepem we włochatą pierś 
bestii aż po samą rękojeść brzeszczotu. Ryk straszliwy napełnił po raz drugi puszczę, tym razem 
jednak okropniejszy, przeciągły. Niedźwiedzica porwała łapami za oszczep, by wyrwać go z rany, 
ale myśliwy parł całą siłą do przodu. Patrzącym zdało się, iż oszczep pryśnie za chwilę w drzazgi 
pod potężnymi pazurami zwierza, ale dębowe drzewce, prażone we wrzącym oleju, wytrzymało 
potężny napór. Po chwili drgania konwulsyjne przebiegły po cielsku niedźwiedzicy i zwierzę, 
brocząc pienistą posoką z pyska, runęło na liliowe wrzosowisko. Rogi myśliwskie zagrały pieśń 
zwycięstwa, a drużynnicy kneziowi z gromkim krzykiem rzucili się ku polanie. 

Mieszko wyprostował się i otarł dłonią perlisty pot z czoła. Oddychał ciężko jak drwal po znojnej 

pracy, ale promieniał radością. 

- Tak niechaj będzie z każdym wrogiem, który wtargnie na ziemię naszą! - rzekł do towarzyszy. 

- Niechaj będzie! - odkrzyknęli wojowie. 

Mieszko bystro rozejrzał się dookoła. Polanę z jednej strony łukiem otaczały wody Kurzycy, a z 

drugiej wśród drzew prześwitywało jezioro. 

- Na pamiątkę dzisiejszych łowów zbuduję tu gródek obronny, i te dwa niedźwiedzie pod dębem 

będą jego herbem. 

- I nazwiemy go Mieszkowice na cześć waszego imienia, kneziu - dorzucił jeden z wojów. 

Niech i tak będzie - rzekł kneź do rycerza - a ty, Braniborze, osiądziesz tu na włodarstwie i 
będziesz strzegł naszych granic polańskich. Rycerz schylił się w gorącej podzięce do kolan 

knezia. Taki - według podania - był początek grodu nad Kurzycą. Ludność miasta Mieszkowice 

jest z jego historii bardzo dumna i chętnie do niej nawiązuje.  

 

Legenda o Misterium Męki Pańskiej w Baniach 

 

background image

Wielki Piątek 1498 r. jak zwykle ściągnął do Bań tłumy. Corocznie na ulicach odgrywano tu 
bowiem od niepamiętnych czasów Misterium Męki Pańskiej. Mieszkańcy wcielali się w postaci z 
kart Ewangelii. Jezus niósł krzyż, spotykał swą Matkę i płaczące niewiasty, po trzykroć upadał. 
Przy kaplicy św. Jerzego odgrywano scenę Ukrzyżowania, a Longinus przebijał mu symbolicznie 
bok na oczach stojących pod krzyżem Marii i Jana. Przygotowując misterium, ostro 
rywalizowano, komu przypadnie zaszczyt grania Jezusa. O rolę zacięcie ubiegali się syn 
kramarza Heinz i snycerz Henryk, uczeń Wita Stwosza. Tym razem zwłaszcza dlatego, że w 
postać Marii wcielić się miała Berta, o której rękę obaj się starali. Nie mogąc dojść do 
porozumienia, ciągnięto losy. Padło na Henryka, zaś Heinzowi przypadła w efekcie rola 
Longinusa. Nie mógł jednak zdzierżyć takiego rozstrzygnięcia. Zazdrość i gniew wzrastały w 
nim podczas misterium. Zwłaszcza gdy zdało mu się, że Berta, stojąc pod krzyżem, patrzy na 
Henryka z nie tylko macierzyńską miłością. Krew uderzyła mu wówczas do głowy. Jeśli nie ja, to 
on również nie, pomyślał. I zamiast wbić włócznię w krwią napełniony pęcherz, powieszony na 
boku Chrystusa, naparł całą swą mocą i przebódł Henryka na wylot. Prawdziwa krew trysnęła z 
rany i tumult się wielki uczynił. Jedni ruszyli na pomoc Henrykowi, drudzy chwytać Heinza. Inni 
poczęli uciekać. Henryk osunął się z krzyża w ramiona Berty, a ta w rozpaczy padła na ziemię i 
zginęła zadeptana przez tłum. Grający Jana krewniak Berty rzucił się na Longina i udusił go 
gołymi rękoma. Uciekając przed strażą, połamał sobie nogi, skacząc z murów i schwytany 
skończył potem na katowskim kole jako morderca. Gdy wreszcie pachołkowie miejscy 
zaprowadzili porządek, rannych było co niemiara. Wieść o tragedii szybko doszła do uszu księcia 
Bogusława X. Zakazał on wówczas po wsze czasy odgrywania w mieście pasyjnych 
przedstawień. Zaś odtąd jeśli zanosiło się na to, że sprawa zaczynająca się radośnie może mieć 
żałosny koniec, zaklinano: oby nie skończyło się jak misterium w Baniach! 

 
 Dobra, zach.pomorskie 

Sprytne dzwoneczki 

Jak mówi legenda zamek w Dobrej oraz pobliski zamek w Mielnie były własnością rodów 
parających się zbójnictwem. Pomiędzy zamkami wiódł zaś szlak kupiecki, więc nie trudno było 
zdobywać łupy ale wymagało to nieustannego patrolowania szlaku. Jeden z właścicieli zamków, 
legenda milczy który, wpadł na pomysł aby połączyć zamki sznurem na którego całej długości 
umocowano dzwoneczki. Dzwonki wisiały w poprzek szlaku, kupcy i inni podróżujący 
przejeżdżając potrącali dzwoneczki, a tym samym do mieszkańców Dobrej i Mielna docierał 
sygnał, że nadjechała kolejna ofiara. I tak współpraca zbójców, co rzadkością to bywa, przyniosła 
im wiele korzyści. Wiele osób straciło majątek na szlaku w okolicach Dobrej i Mielna a oba 
zamki obrastały w zrabowane bogactwa. 

Świdwin, zach.pomorskie 

Piękna mniszka i skarby 

Legenda mówi, że w miejscu zamku stał żeński klasztor. Natomiast po drugiej stronie rzeki Regi 
znajdował się klasztor męski. Oba opływały w dostatek bogacąc się dzięki podatkom i nadaniom 
oraz ciężkiej pracy okolicznych chłopów pracujących na rzecz zakonów. Nie mając żadnych 

background image

zajęć poza modłami, czytaniem ksiąg, pisaniem oraz przygotowywaniem wybornego jadła i 
nalewek zarówno mnisi jak i mniszki prowadzili beztroskie życie, często wypełniając czas 

biesiadami i hucznymi ucztami. Sąsiedztwo obu zakonów sprzyjało również zaspokajaniu innych 

żądz zakonników, którzy niewiele się kryjąc przed ludzkim wzrokiem częstokroć odwiedzali 
zakonnice folgując swym zachciankom. Jednak nazbyt częste wzajemne odwiedzanie się 
zakonników poczęło wzbudzać podejrzliwość nawet bogobojnych mieszkańców Świdwina. 
Zakonnicy zdecydowali się więc wykopać tunel pod rzeką aby odtąd swobodnie móc odwiedzać 
mniszki. Tak się złożyło, że najpiękniejsza mniszka stała się obiektem pożądania przeora 
męskiego Nie czuła jednak na ich amory ani na klejnoty jakimi obsypywał ją przeor mniszka 
pozostawała w celibacie co obu konkurentów doprowadzało do szału. W końcu Pastor, który nie 
mógł konkurować z przeorem pod względem bogactwa postanowił pozbyć się konkurenta 

zaprzedając duszę diabłu. Za sprawą piekielnych mocy piękna mniszka została uwięziona w 

swojej celi i tylko jedno słowo mogło ją odczarować, powodując jednocześnie, że zarówno ona 
jak i bogactwa klasztoru na zawsze już będą własnością tego kto słowo to zna lub odgadnie. 
Pleban oczywiście za sprawą czarta słowo to znał, jednak kiedy wszedł do celi pomylił się 
wypowiadając je i zamiast z piękną mniszką opuścił cele w towarzystwie diabła, który zabrał go 
prosto do piekielnych otchłani.Po tym zdarzeniu w obu klasztorach rozpusta trwała nadal a w 
komorach przylegających do tunelu zakonnicy gromadzili coraz to więcej skarbów. Widać Bóg 
nie mógł juz dłużej znieść tak jawnie grzesznego życia zakonników i zesłał powódź, która 
bezpowrotnie zniszczyła tunel łączący klasztory. Po klasztorach z czasem ślady również się 
zatarły z wyjątkiem wejścia do tunelu od strony Środula (klasztoru męskiego) , gdzie do dziś dnia 
w dniu św. Jana w samo południe pojawia się piękna mniszka, która chętnemu śmiałkowi szepce 
do ucha tajemnicze słowo, otwiera wejście do tunelu i znika czekając w swej celi na uwolnienie. 
Jednemu ze śmiałków udało sie nawet trafić jakoś do jej celi jednak jej widok tak go oszołomił, 
że słowa zapomniał. O tym, że był tam naprawdę przypomina mu jedynie złoty łańcuszek na 
nodze, w który przemieniła sie trawa owinięta wokół kostki. Tak piękna mniszka odwdzięczyła 
się za próbę ratunku. 

 

 

 

 

 

 

background image