background image

Zaproszenie do Gruzji  

 

Reportaż z tomu "Kirgiz schodzi z konia" 

 

Podróż zaczynałem od Gruzji i to był błąd. 

 

Gruzja powinna być zakończeniem, a nie początkiem. Wszystko tu stwarza wrażenie 

przybicia do przystani, dotarcia pod dach. Wszystko - klimat, krajobraz i obyczaje - namawia, 

żeby przysiąść w cieniu, łyknąć wina, odetchnąć i pomyśleć: fajnie tu. 

 

Piękny to kraj, Gruzja.  

 

Z każdego miejsca widać góry. Podniebny Kaukaz, zielone grzbiety Suramu. Słońce pada na 

śnieżne szczyty kaukaskie, odbija się i oświetla Gruzję. Dlatego promienie słoneczne, 

zabarwione kolorem śniegu, są tu nie złote, a srebrne, jak oprawa starej ikony. 

 

Gruzja to mały kraj, ponad cztery razy mniejszy od Polska. Ale to właśnie porównanie nigdy 

nie przychodzą tam na myśl. Wrażenie kłóci się z faktami, ponieważ wszechobecność gór 

zmienia prawa optyki. Gruzja wydaje się ogromna, bezgraniczna jak ocean. Góry pomnażają 

krajobraz. Na danej przestrzeni równina oferuje tylko jeden pejzaż. Na tej samej przestrzeni 

góry pokażą dziesiątki, a nawet setki widoków. Wystarczy przejechać kilometr dalej, 

wystarczy minąć jakieś zbocze, wejść na skałę albo opuścić się w dolinę. Obraz będzie się 

rozrastać, potężnieć, przekraczać ramy, nabierać nowych wymiarów; w końcu, obracając się 

niemal w jednym miejscu, zaczynamy odczuwać, że poruszamy się w nieskończoności. Nie 

byłem w stanie przewędrować Gruzji ani nie umiałem znaleźć z niej wyjścia. Przez kilka dni 

dzieliłem los Gruzinów, przekonany, jak oni, że jednego życia za mało, aby obejść całą ich 

Republikę. 

 

Góry kształtują również naturę Gruzina. Gruzin strzeże tajemnicy gór i wierzy, że trzeba je 

rozumieć. Wie on, że urodził się jako ich strażnik i opiekun, i z tego przekonania czerpie 

najgłębszą satysfakcję. Dlatego Gruzin nie ma w sobie nic z obywatela świata. Jeździ za 

granicę bez entuzjazmu i niechętnie osiedla się w innych krajach. 

 

Gruzinów można spotkać właściwie tylko w Gruzji. 

background image

 

Ich patriotyzm jest patriotyzmem ziemi, tej doliny albo tego wzgórza, gdzie człowiek się 

urodził i gdzie - jak nakazuje zwyczaj - powinien umrzeć. Gruzini nigdy nie byli 

koczownikami, co w tej części globu, przedeptywanej przez ciągle wędrujące ludy, jest 

rzadkim zjawiskiem. Pędzili życie osiadłe, zamknięci w swoich mikroświatach, często nie 

większych niż jedna dolina. Granica tej doliny - zawsze górzysta - mogła być dawniej dla 

Gruzina granicą ziemi. W każdym takim zaścianku ludzie mówili własnym dialektem, mieli 

swoje obyczaje, swój porządek społeczny. Trudny do poruszania teren pchał ich w stronę 

partykularyzmu. Świat kończył się tam, dokąd można było dojechać koniem. Stąd w 

przeszłości Gruzini albo odpierali kolejnego najeźdźcę, albo toczyli między sobą nie 

kończące się wojny. Księstwo najeżdżało na księstwo, zaścianek na zaścianek, dolina na 

dolinę. Okresy pełnej jedności, choć wspaniałe, nie były nigdy długie. 

 

Dzisiaj to wszystko jest przeszłością. Gruzin jest obywatelem Gruzji, jest częścią tej ziemi. 

Przy każdej okazji, nawet w sytuacjach najbardziej rodzinnych i prywatnych pije on toast "za 

naszą wspaniałą Gruzję". W barach również piją taki toast. U nas podobna manifestacja 

uznana byłaby za zbyt patetyczną. A tutaj jest naturalnym, przyjętym rytuałem. 

 

Gruzja jest rówieśniczką Grecji i starszą siostrą Rzymu. Jest ona tak stara jak Biblia. Pieśni, 

które tu śpiewają, mają wiek Akropolu, może nawet wiek Babilonu. W 1924 roku przyjechał 

do Tibilisi Jesienin. "Szedłem z Jesieninem ulicą - mówi Georgi Leonidze - na ulicy stał ślepy 

bandurzysta i śpiewał gruzińską piosenkę: 

 

I cóż z tego, żem jest smagłą, 

 

słońce tak mnie opaliło! 

 

Jestem taka jak i inne, 

 

Bóg mnie stworzył jak i inne. 

 

- Co on śpiewa? - spytał Jesienin. 

 

- Biblię - odpowiedziałem. 

background image

 

- Jak to? - zdumiał się Jesienin. 

 

- On śpiewa Pieśń nad Pieśniami. Nie pamiętasz? . Stary śpiewa to jak nową piosenkę, nie 

wiedząc, że ta pieśń ma dwa tysiące lat." 

 

 

 

Historia jest tu zawsze obecna, jest elementem krajobrazu, solą gruzińskiej gleby. Język 

Gruzji jest jednym z najstarszych języków świata, a alfabet gruziński ma już szesnaście 

wieków. Przeszłość zostawiła tu wszędzie swój ślad. -Mamy ciągłe kłopoty z archeologami - 

powiedziała mi wicepremier Gruzji, Wiktoria Sziradze. - Jeśli chcemy gdzieś zacząć 

budować, natychmiast protestują - tu nie można, tu są zabytki. - Samochody jeżdżą dziś po 

drogach, które znali starożytni, a na południu pije się wodę ze źródeł przebitych trzy tysiące 

lat temu. Antyk i nowoczesność łączą się często w śmiały sposób. W Suchumi Guram zabrał 

mnie na smażoną rybę do restauracji "Dioskuna". Urocze to miejsce. Lokal jest zbudowany na 

skałach, zatopionych w Morzu Czarnym. A skały, o które się opiera, są ruinami greckiej 

kolonii - Dioskurii, istniejącej tu 25 wieków temu. Siedząc przy stoliku można oglądać 

pogrążone na dnie morza miasto, zamienione teraz w jakieś monstrualne akwarium, którego 

ulicami przeciągają gromady tłustych, leniwych ryb. 

 

W czasie Dioskurii Gruzja dzieliła się na dwa państwa antyczne: Kolchidy i Iberii, handlujące 

z Grecją, o czym pisze Herodot. Potem, rozpierani ideą ekspansji, próbowali zawładnąć 

Gruzją Rzymianie. Nieco później, w 337 roku, Gruzja przyjmuje chrześcijaństwo - na sześć 

wieków wcześniej niż Polska. Już w tym czasie o wpływy w Gruzji walczy Bizancjum i 

Persja Sasanidów. W VII wieku zajmują Gruzję Arabowie. Ale Gruzja islamu nie przyjęła. 

Książęta gruzińscy stopniowo wyparli Arabów i w IX wieku zaczął się proces jednoczenia 

kraju. Gruzję zjednoczył cesarz cesarzy - Dawid III, w 1001 roku. Zaczyna się najlepszy 

okres w historii Gruzji, którego szczytem jest wiek XII, W Gruzji panuje wtedy cesarzowa 

Tamara, którą malarscy panegiryści przedstawiają jako kobietę władczej i wspaniałej urody. 

Kult Tamary jest w Gruzji żywy do dzisiaj i Gogi pokazując mi sztuczne jezioro pod Tbilisi 

komentuje: - O tym jeziorze marzyła cesarzowa Tamara - choć oczywiście nikt nie wie, o 

czym Tamara naprawdę marzyła. W wieku XII Gruzja jest wielka, sięga od morza do morza 

(tzn. od Morza Czarnego do Morza Kaspijskiego) i przeżywa swój Renesans na dwa wieki 

background image

wcześniej niż Włochy i trzy wieki wcześniej niż reszta Europy. Złote czasy kończą się w XIII 

wieku najazdem Mongołów, którzy przemieniają Gruzję w popiół i cmentarzysko. "Czerepów 

ludzkich było tyle co kamieni" - zapisał, jakimś cudem ocalały z tych rzezi, mnich gruziński. 

 

Tak na dobre Gruzja już nigdy nie podniosła się do dawnej świetności. Gruzję podbijał 

później Iran, potem Turcja, znowu Turcja i znowu Iran itd. Ale przede wszystkim Gruzja 

rozdrobniła się feudalnie. rozleciała się na dzielnice i księstwa, które toczyły ze sobą 

nieskończoną ilość zaciekłych i bratobójczych wojen. Oświeceni cesarze próbowali Gruzję 

jednoczyć, ale te wysiłki były niweczone przez liczne gruzińskie Targowice. 

 

Ostatni z cesarzy Gruzji, Georgi XII, prowadził politykę podobną do polityki ostatniego z 

królów Polski - Stanisława Augusta, któremu był zresztą współczesny. Georgi, bezsilny i 

opuszczony przez magnaterię, niezdolny nic naprawić ani zbudować, przyłączył Gruzję do 

Rosji w 1801 roku. Z tej okazji car Aleksander I, ten sam, który mianował się później królem 

Polski, wydał specjalny manifest. 

 

Historia Gruzji ma wiele podobieństw do dziejów Polski. 

 

Dobrze jest zobaczyć muzeum w Tbilisi. Mieści się ono w dawnej siedzibie seminarium 

duchownego, w którym uczył się kiedyś Stalin. Mówi o tym murowana tablica przed 

wejściem. Budynek jest ciemny, ale przestronny i stoi w centrum miasta, na skraju starej 

dzielnicy śródmiejskiej. W salach było właściwie pusto. Oprowadzała mnie studentka, Tamiła 

Tewdoradze, dziewczyna o subtelnej, skupionej urodzie. 

 

 

 

Stara sztuka Gruzji swoim przepychem i doskonałością wprawia takiego prostaczka jak ja w 

zupełne oszołomienie. Najbardziej fantastyczne są ikony! Są one dużo wcześniejsze od ikon 

ruskich, najlepsze gruzińskie ikony powstały długo przed Rublowem. Zdaniem Tamiły ich 

oryginalność jest w tym, że są to ikony metaloplastyczne: malowana była tylko twarz. 

Najlepszy ich okres to VIII-XIII wiek. Twarze świętych, ciemne, ale emanujące w świetle, 

tkwią znieruchomiałe w przebogatych, złotych oprawach, utkanych drogimi kamieniami. Są 

ikony otwierane, tak jak otwiera się ołtarz Wita Stwosza. Rozmiary ich są ogromne, niemal 

monumentalne. Jest tu ikona, którą mistrzowie robili przez kilka pokoleń, przez trzy wieki. 

background image

Jest tu mały krzyżyk, najcenniejszy eksponat muzeum, jedyne, co zostało z rzeczy cesarzowej 

Tamary. 

 

Potem idą freski z gruzińskich kościołów. Takie cuda i tak się o tym mało wie. Nic właściwie. 

Niestety, najlepsze freski zostały zniszczone. Pokrywały one wnętrze największego kościoła 

Gruzji - Sweti Tschoweli, zbudowanego w 1010 roku w dawnej stolicy Gruzji, w Mcchecie, 

koło Tbilisi. Te freski były takim arcydziełem średniowiecza jak witraże z Chartres. Zostały 

zamalowane na rozkaz carskiego gubernatora, który chciał, żeby wybielono kościół, "jak u 

nas baby bielą. piece". Żadne wysiłki restauratorskie nie mogą przywrócić światu tych 

fresków. Ich blask już zgasł na zawsze. 

 

Sweti Tschoweli jest najlepiej zachowanym w Europie zabytkiem architektury XI wieku. 

Kościół wygląda tak, jakby miał nie więcej niż sto lat, chociaż nie był restaurowany. Budował 

go architekt gruziński, Arsukizdze, któremu cesarz kazał potem obciąć rękę: żeby nie 

postawił już nic konkurencyjnego. Kilka razy próbował ten kościół wysadzić Tamerlan, ale 

mur ani drgnął. Świątynia jest czynna do dzisiaj i głowa Kościoła gruzińskiego, Katolikos 

Wszechgruzji Jefrem II, odprawia nabożeństwa. 

 

Zobaczyłem również, ale już tylko na zdjęciach - Wardzję. Jest to jeden z tych niepojętych 

dziwów, których współczesny człowiek nie może sobie wytłumaczyć. Wardzja to gruzińskie 

miasto z XII wieku, całe wykute w skale. Miasto położone jest nie płasko, a pionowo, jakby 

rozmieszczone na piętrach. Ważne jest, aby zrozumieć, że tu chodzi nie o jakieś pieczary czy 

rozpadliska, ale o całe miasto, z planem, z ulicami, z oryginalną architekturą, tyle że to 

wszystko jest wcięte w skałę, wpuszczone w przeogromną górę. Tylko jak, przy pomocy 

jakich narzędzi? Wykuć takie miasto musiało być trudniej, niż zbudować egipską piramidę. 

Za to Wardzja była kiedyś tworem praktycznym. Dzisiaj, tak samo jak piramidy, jest martwa. 

Została ściana skały, uformowana w posępną, surrealistyczną kompozycję. 

 

W końcu Tamiła zaprowadziła mnie do sali Nika Pirosmanaszwili, żebym zobaczył obrazy, 

które niedługo miały jechać na wystawę do Paryża. Tamiła twierdzi, że Paryż pasjonuje się 

teraz Nikłem Pirosmanaszwili. Niko umarł w 1916 roku. Był to gruzińska Nikifor czy Celnik 

Rousseau. 

 

background image

Zaproszenie 

do 

Gruzji 

część 

2  

 

11-10-2001 

15:24 

 

Reportaż 

tomu 

"Kirgiz 

schodzi 

konia" 

c.d. 

 

Wielki 

naiwny. 

 

Niko  mieszkał  w  Nachałowce  -  tbillskiej  dzielnicy  lumpów  i  biedoty.  Nigdy  nic  nie  miał. 

Pędzle  robił  sam.  W  obrazach  Nika  dominuje  czerń  -  miał  zawsze  najwięcej  czerni,  bo  mu 

farbę dawali trumniarze. Zbierał stare, blaszane szyldy, żeby mieć na czym malować. Dlatego 

z tła jego obrazów przebijają napisy niedokładnie zamalowane, jakieś "Magaz" albo "Tabak". 

Reklama  w  złocie  i  czerwieni,  a  na  tym  czarno--białe  wizje  Nika.  Gruziński  prymityw 

nałożony na ruską recesję kupiecką. Niko malował w tawernach, w zaduchu nachałowskich 

knajp.  Czasem  gapie  stawiali  mu  wino.  Może  miał  gruźlicę?  Może  miał  padaczkę?  Mało  o 

nim  wiadomo.  Wiele  rzeczy  Nika  zginęło,  część  ocalała.  Główny  temat  jego  obrazów  to 

wieczerze. 

 

Niko 

malował 

wieczerze 

jak 

Veronese. 

 

Tylko  wieczerze Nika są gruzińskie i są świeckie. Na tle krajobrazu Gruzji  - obfity stół, za 

tym  stołem  Gruzini piją i  jedzą. Stół jest na pierwszym  planie. Ten stół jest najważniejszy. 

Nika fascynują kulinaria. Co będzie do jedzenia, czym się człowiek opcha. Niko to wszystko 

namaluje. Niko pokaże, co chciałby zjeść i czego nie będzie jadł ani dzisiaj, ani może nigdy. 

Stoły  zawalone  żarciem.  Pieczone  barany.  Tłuste  prosiaki.  Wina  czerwone  i  ciężkie  jak 

cielęca  krew.  Soczyste  arbuzy.  Pachnące  granaty.  Jest  w  tym  malowaniu  jakiś  masochizm, 

jakieś  wbijanie  noża  we  własny  brzuch,  chociaż  sztuka  Nika  jest  pogodna,  nawet  zabawna. 

 

Gruzja Nika jest syta, ciągle biesiadująca, dobrze odkarmiona. Kraj płynie mlekiem. Z nieba 

sypie  się  manna.  Wszystkie  dni  są  tłuste.  Taka  Gruzja  śniła  się  Nachałowce  po  nocach. 

 

Niko 

malował 

sny 

Nachałowki. 

 

Malarstwo nie przyniosło mu szczęścia. Miał dziewczynę imieniem Margerita. Nie wiadomo, 

background image

co  to  była  za  dziewczyna.  Niko  ją  kochał  i  namalował  jej  portret.  Twarz  Margerity  jest 

zrobiona w konwencji wielkich naiwnych, u których wszystko  jest  za duże i  nie w normie. 

Usta za duże, gały wybałuszone, uszy wielgachne. Niko ten portret dał Margericie. Oburzona 

dziewczyna wybuchnęła wrzaskiem. Porzuciła go, rozwścieczona, nienawidząca. Jego talent 

skazał 

go 

na 

samotność. 

 

Odtąd 

żył 

opuszczeniu. 

 

Znosił zardzewiałe szyldy, trumniarze dawali mu farbę. Ciągle malował swoje uczty, z tym 

stołem na tle górzystego pejzażu. Czasem gapie stawiali mu wino. Miał 54 lata, kiedy umarł, 

w  Tbilisi,  w  jakiejś  izbie,  nie  wiadomo  na  co,  w  głodzie,  a  może  w  szaleństwie. 

 

W Tbilisi lubię dwie ulice: Nakaszidze - ulicę słońca, i Czachruchadze - ulicę cienia. Ich bieg 

jest kręty, spadzisty i sobie przeciwny: Nakaszidze kieruje się na południe, a Ozachruchadze - 

na 

północ. 

 

Obie 

ulice 

są 

wystrugane 

drewna. 

 

Są 

jak 

jasełek. 

 

Obie wąskie, ciasno zabudowane, o skąpym metrażu. Domki na tych ulicach mają taką barwę 

jak pudła starych skrzypiec albo antycznych zegarów. Są to miniaturowe budynki z dębu, z 

klonu, a czasem ze świerku. Tynków jest mało, a cegły jeszcze mniej. Jest natomiast trochę 

kamienia mozolnie ciosanego. Z kamienia i z drewna starzy mistrzowie stworzyli arcydzieło 

tych dwóch ulic. Można tam chodzić bez końca. Architektoniczny urok tego zakątka wciąga 

bez  reszty.  Tyle  tu  przybudówek,  ganeczków,  przemyślnie  skomponowanych  podcieni, 

schodów ułożonych w ryzykowne i fantazyjne kombinacje, różnych werand, sieni, daszków! 

Z  pozoru  zupełny  chaos,  nieznośny  brak  dyscypliny.  W  rzeczywistości  tym  barokowo 

rozmnożonym układem konstrukcji rządzi stanowcza logika. Tylko na każdej ulicy inna. Na 

Nakaszidze,  ulicy  słońca,  daszki  i  werandy  są  skomponowane  tak,  żeby  dawały  cień.  Na 

Czachruchadze,  ulicy  cienia,  ganki  i  tarasy  są  ułożone  tak,  żeby  miały  słońce.  Każdy  dom 

chwyta to, czego ma najmniej. Ta pogoń za słońcem albo za cieniem kierowała myślą starych 

architektów. Chodziło o kompromis, o równowagę, o przychylny mieszkańcom światłocień. 

 

background image

Całe 

Tibilisi 

jest 

miastem 

światłocieni. 

 

Miastem 

pastelowych 

nastrojów. 

 

 

 

Nakaszidze  jest  ulicą  malarzy,  którym  potrzebne  jest  światło,  a  Czachruchadze  jest  ulicą 

szewców, którym potrzebny jest cień. Na chodnikach Nakaszidze stoją rzędem sztalugi, a na 

chodnikach  Czachruchadze  -  szewskie  stołki.  Nakaszidze  pachnie  terpentyną,  a 

Czachruchadze - spoconą skórą. Kiedy chcę zobaczyć, jak na płótnach malarzy słońce skrapla 

się w ciężką zawiesinę, pętam się po ulicy Nakaszidze, ale kiedy pali mnie odcisk, kuleję w 

stronę  ulicy  Czachruchadze,  żeby  sękaty  Wachtang  rozepchał  mi  lewy  but. 

 

Takie mam pożytki z tych ulic. Leżą one niedaleko placu Lenina, w dzielnicy, która nie wiem, 

jak się nazywa. A może nie nazywa się wcale. W każdym razie stąd już niedaleko do Seid-

abada,  dzielnicy  wymarłego  rodzaju:  dawnych  kupców  i  dawnych  rzemieślników.  Jest  ona 

równie  urocza  jak  moja  Dzielnica  Dwóch  Ulic,  ale  położona  bardziej  dramatycznie  -  nad 

urwistym,  pionowo spadającym  brzegiem skalnym. Jest  to  brzeg rzekł  Kurę, nad którą leży 

Tbilisi.  Z  Seid-abada  jest  widok  na  część  miasta.  Naprzeciw  wznosi  się  góra  Mtabori  - 

miejsce gorących źródeł. Bo Tbilisi, choć stolica, jest zarazem Ciechocinkiem i Kudową, jest 

uzdrowiskiem. Uliczki Mtabori prowadzą do starych, gorących łaźni, w których można wziąć 

kąpiel i oczyszczający masaż. W dole zaczyna się śródmieście, secesyjne, mieszczańskie, już 

wiekowe. Pełno zieleni. Szare dachy, a jeszcze wyżej wieże gruzińskich kościołów, w stylu 

może 

najbliższym 

formacji 

wczesnoromańskiej. 

 

Tbilisi  jest  stare,  ale  prawdziwych  staroci  zachowało  się  niewiele.  Miasto  istnieje  1500  lat, 

jednakże  w  tym  czasie  było  40  razy  równane  z  ziemią  przez  Arabów,  Turków  i  Persów. 

Dlatego Tbilisi, które się ogląda, sięga - poza kilkoma zabytkami - najdalej w początek XIX 

wieku. W 1803 roku w mieście żyło 15 tysięcy ludzi. Dzisiaj Tbilisi liczy ponad 800 tysięcy 

mieszkańców.  Obie  wojny  światowe  ominęły  miasto.  W  czasie  ostatniej  wojny  na  Tbilisi 

spadły 

trzy 

bomby. 

Ani 

jeden 

dom 

nie 

ucierpiał. 

 

Sto  lat temu secesję w architekturze przynieśli tu  Rosjanie, Francuzi  i  Niemcy. Tbilisi  było 

jednym z dużych centrów handlowych Europy i  nazywało się Tyflis. Był to również ważny 

background image

ośrodek kultury. Na początku naszego stulecia największy apetyt na Gruzję mieli Niemcy, a 

potem  Anglicy.  Berlin  i  Londyn  konkurowały  o  ten  kraj  finansując  gruzińskie  partie 

kontrrewolucyjne. 

 

Gruzja była jedynym krajem świata, w którym władzę zdobyli mienszewicy. Kiedy w Rosji 

zwyciężyła  Rewolucja  Październikowa,  w  Gruzji  powstał  mienszewicki  rząd  Noi  Zordanii, 

który proklamował utworzenie Demokratycznej Republiki Gruzji jako niezależnego państwa. 

Ten rząd utrzymał się przez 4 lata, a w styczniu 1921 roku został nawet uznany przez Ligę 

Narodów. W 1920 roku przyjeżdżał tu Kautsky dawać Zordanii swoje rady. W Tbilisi stały 

angielskie wojska i Noi Żordanija otrzymał od Anglików dużo pieniędzy. Poprzez Żordaniję 

szła  cała  brytyjska  pomoc  dla  Denikina.  W  armii  Denikina  walczyli  książęta  gruzińscy. 

 

O  Żordanii  mówią,  że  był  zdolnym  politykiem.  Lenin  nazwał  Żordaniję  "zręcznym 

dyplomatą".  Życie  uratowali  mu  Francuzi.  W  marcu  1921  roku,  kiedy  w  Gruzji  nastała 

Władza Radziecka, Żordanija uciekł na statku francuskim do Marsylii, a po wojnie umarł w 

Paryżu.  Armią,  która  obaliła  władzę  Żordanii,  dowodził  Polak  -  Konstanty  Lewandowski. 

 

 

 

Wieczorem  ogląda się Tbilisi z góry Mtatsminda. Na tę górę, wspaniale  zalesioną, wjeżdża 

się kolejką linową prosto ze śródmieścia. To jest tak, jakby z Marszałkowskiej wjeżdżało się 

na  Gubałówkę.  Efekt  nie  z  tej  ziemi.  W  dole  widać  rzekę  świateł  płynącą  w  głębokim 

wąwozie  -  to  Tbilisi.  Fale  tej  rzeki  połyskują,  migocą  jak  woda  jeziora  w  księżycowym 

blasku. Miasto leży w wąskiej dolinie zamkniętej od północy i południa pasami zielonych gór. 

Ta dolina zatacza łuki i półkola, więc Tbilisi zatacza również łuki i półkola. Wije się między 

górami  biorąc  swój  początek  w  miejscu,  którego  nie  widać,  i  ginąc  gdzieś  w  odległych 

załomach  skalnych  ledwo  widocznych  na  horyzoncie.  W  ten  sposób  Tbilisi  ciągnie  się  ze 

wschodu 

na 

zachód 

30 

kilometrów. 

 

Kto  się  uprze,  może  spędzić  na  Mtatsmindzie  całą  noc,  w  parku  bajecznym  jak  ogrody 

Semiramidy.  O  świcie  góry  są  już  w  słońcu,  a  miasto  jeszcze  spoczywa  w  mroku.  Potem 

potoki światła spadają na ulice i towarzysz spiker zaczyna przez radio gimnastykę poranną. 

 

background image

Zaproszenie 

do 

Gruzji 

część 

3  

 

11-10-2001 

15:23 

 

Reportaż 

tomu 

"Kirgiz 

schodzi 

konia" 

c.d. 

 

4.  

 

Wachtang  Inaszwili  pokazał  ml  miejsce  swojej  pracy:  wielka  hala  zapełniona  pod  sufit 

beczkami. 

Beczki 

leżą 

na 

stojakach, 

ogromne, 

ciężkie, 

uśpione. 

 

beczkach 

dojrzewa 

koniak.  

 

Tbiliska wytwórnia produkuje rocznie 9 milionów butelek koniaku. Pierwszą partię koniaku 

dał  zakład  w  1954  roku,  zdobywając  od  tego  czasu  na  różnych  konkursach 

międzynarodowych 29 złotych i srebrnych medali. Te medale przyznaje światowe jury, które 

zbiera  się  co  kilka  lat,  próbuje  koniaki  i  nadaje  najlepsze  odznaczenia. 

 

Nie każdy wie, jak powstaje koniak. Zęby zrobić koniak, potrzeba aż czterech rzeczy: wina. 

słońca, dębiny i czasu. A poza tym, jak w każdej sztuce, trzeba mieć smak. Reszta wygląda 

następująco: 

 

Jesienią,  po  winobraniu,  robi  się  winogronowy  spirytus.  Ten  spirytus  wlewa  się  do  beczek. 

Beczki muszą być dębowe. Cały sekret koniaku ukryty jest w słojach dębowego drzewa. Dąb 

rośnie i gromadzi w sobie słońce. Słońce osiada w słojach dębiny, jak bursztyn osiada na dnie 

mórz. Jest to długi proces, który trwa dziesiątki lat. Z młodego dębczaka nie byłoby dobrego 

koniaku.  Dąb  rośnie,  jego  pień  zaczyna  się  srebrzyć.  Dąb  pęcznieje,  jego  drzewo  nabiera 

mocy, barwy i zapachu. Nie każdy dąb da dobry koniak. Najlepszy koniak dają samotne dęby, 

które rosły w zacisznym miejscu, na suchym gruncie. Takie dęby są wygrzane w słońcu. W 

takim dębie jest tyle słońca, co miodu w plastrze. Grunt podmokły jest kwaśny i wtedy dąb 

ma w sobie za dużo goryczki. W koniaku to ssie od razu wyczuje. Dąb, który za młodu był 

ranny odłamkiem, też nie da dobrego koniaku. W ranionym pniu soki źle krążą i dębina nie 

ma 

już 

tego 

smaku. 

 

background image

Potem  bednarze  robią  beczki.  Taki  bednarz  też  musi  wiedzieć,  co  robi.  Jak  źle  przykroi 

drewno, dębina nie da aromatu. Odda kolor, aromatu nie popuści. Dąb to jest leniwe drzewo, 

a  przy  koniaku  dąb  musi  pracować.  Taki  bednarz  powinien  mieć  czucie  jak  lutnik.  Dobra 

beczka może wytrzymać sto lat. A są beczki, co mają dwieście lat i więcej. Nie każda beczka 

się uda. Są beczki bez smaku, a znowu inne dają koniak jak złoto. Po kilku latach już się wie, 

które 

beczki 

są 

jakie. 

 

Do beczek wlewa się winogronowy spirytus. Pięćset, tysiąc litrów, to zależy. Beczkę kładzie 

się  na  stojak  i  tak  się  ją  zostawia.  Nic  więcej  nie  trzeba  robić,  trzeba  czekać.  Na  wszystko 

przyjdzie czas. Ten spirytus wchodzi teraz w dębinę i wtedy drzewo oddaje wszystko, co ma. 

Oddaje  słońce,  oddaje  zapach,  oddaje  kolor.  Drzewo  wydusza  z  siebie  soki,  pracuje. 

 

Dlatego 

musi 

mieć 

spokój. 

 

Potrzebny jest przewiew, bo drzewo oddycha. Drzewo lubi mieć sucho. Wilgoć zepsuje kolor, 

da kolor ciężki, bez światła. Wino lubi wilgoć, a koniak tego nie zniesie. Koniak jest bardziej 

kapryśny. Pierwszy koniak dostaje się po trzech latach. Trzy lata, trzy gwiazdki. Gwiazdkowe 

koniaki są najmłodsze, niskiego gatunku. Najlepsze koniaki są firmowe, bez gwiazdek. To są 

koniaki, które dojrzewały dziesięć, dwadzieścia, do stu lat. Ale naprawdę wiek koniaku jest 

jeszcze dłuższy. Trzeba dodać wiek dębu, z którego była beczka. Teraz pracuje się na dębach, 

które 

wzeszły, 

jak 

była 

Francuska 

Rewolucja. 

 

Czy koniak jest młody, czy stary, to się poznaje po smaku. Młody koniak jest ostry, szybki, 

jakby  impulsywny.  Smak  będzie  cierpki,  chropowaty.  A  znowu  stary  wchodzi  łagodnie, 

miękko.  Dopiero  potem  zaczyna  promieniować.  W  starym  koniaku  jest  dużo  ciepła,  dużo 

słońca.  On  pójdzie  do  głowy  spokojnie,  bez  pośpiechu.  A  swoje  i  tak  zrobi. 

 

5.  

 

Kto  trafił  do  Gruzji,  musi  spłacić  daninę  tutejszym  obyczajom.  Kto  tu  trafi,  będzie 

wprowadzony w rytuał biesiady, która dla Gruzina jest smakiem życia. Gruzin ucztuje przy 

każdej  okazji.  Jego  pociąg  do  biesiady  nie  wynika  z  próżniactwa  czy  beztroski.  Mało 

widziałem narodów równie pracowitych jak oni. Mało chłopów tak dbających o swoje pola, o 

każdy krzew winnicy. Ale Gruzin, który buduje fabryki, studiuje na politechnice i prowadzi 

background image

odrzutowiec,  pozostał  jednocześnie  dziedzicem  swojej  tradycji.  Zachowuje  on  szacunek  dla 

przeszłości, 

dla 

przodków, 

dla 

jasnych 

stron 

dnia 

wczorajszego. 

 

Gruzin lubi, żeby jego dzień pracy i trosk został zamknięty pogodnym akcentem. Żeby jakiś 

uroczysty moment nadał temu dniu wartość przeżycia i utrwalił go w pamięci. Żaden dzień 

nie powtórzy się dwa razy i dlatego każdy z osobna trzeba czcić jak święto, jak wydarzenie. I 

Gruzin  oddaje  się  temu  obrzędowi  całym  sobą.  Oczyszcza  się,  odnajduje  swoją  pełnię. 

 

Biesiada nie ma nic wspólnego z wyżera, z ochlajem, z bibą. Tu się nie przychodzi, żeby mieć 

przerwę w życiorysie, żeby się ugotować. Gruzin gardzi pijaństwem, nie znosi picia na ilość. 

Stół  jest  tylko  pretekstem,  smakowitym  i  winem  zakrapianym,  ale  właśnie  pretekstem. 

 

Okazją, 

żeby 

uczcić 

życie. 

 

To,  co  się  dzieje  za  stołem,  Gruzin  śledzi  z  uwagą.  To  są  dla  niego  ważne  sprawy.  Jest  tu 

obecny myślami - on uczestniczy. Każdy, kto siedzi za stołem, ma swoją rolę, jest na równi z 

innymi  kapłanem  ceremonii.  Tę  rolę  trzeba  odegrać  najlepiej,  ponieważ  każda  wpadka  jest 

kompromitacją.  "Wschodni  chrześcijanie  -  pisze  Steven  Runciman  -  przypisywali  większe 

znaczenie  prawowitemu  kultowi  niż  prawowitej  wierze.  Byli  gorąco  przywiązani  do  swojej 

liturgii..." I w Gruzji zachowały się jakieś elementy tego światopoglądu. Zachowały się nie w 

stosunku  do  wiary,  której  Gruzini  nigdy  nie  byli  fanatycznymi  wyznawcami,  ale  w  strefie 

obyczaju, 

kulcie 

obyczajowej 

formy. 

 

Niemal zaraz po wylądowaniu w Tbilisi zostałem zawiedziony za stół i pouczony, jak się przy 

nim  zachować.  Bo  Gruzini  wiedzą, że  kultura  stołu,  obrządek  stołu,  w  Europie  zarzucone  i 

zapomniane, że biesiada została odarta ze swoich treści, a toast zredukowany do monosylab 

(no  to  cyk!)  albo  do  grafomanii  (chluśniem,  bo  uśniem!).  Bardzo  to  są  niesmaczne  dla 

Gruzina 

zwyczaje. 

 

Stół jest ogniskiem przyjaźni. Człowiek może istnieć tylko wśród przyjaciół. Największą karą 

dla Gruzina jest skazać go na samotność. Odcięty od innych, czuje się zagrożony, traci grunt 

pod  nogami.  Dopiero  w  gronie  przyjaciół  jest  znowu  sobą.  Staje  się  na  powrót  elementem 

całości,  gałęzią  wyrastającą  z  pnia.  Przyjaźń  jest  warunkiem  życia  i  dlatego  trzeba  ją 

umacniać.  Przyjaźń  umacnia  demonstracja.  Stół  jest  okazją  demonstrowania  przyjaźni. 

background image

 

Tak 

to 

jest 

rozumiane. 

 

Za stołem wolno rozmawiać, ale z zachowaniem reguły obrządku. Reguła nie dopuszcza do 

żadnego chaosu, żadnego wiecowania, żadnego: panowie, dajcie mi wreszcie, do cholery, coś 

powiedzieć.  Zagłoba  to  by  nie  wytrzymał  w  Gruzji  jednego  dnia.  Można  mówić,  jak  się 

dostanie  głos.  Ale  i  wtedy  jest  to  mówienie  specjalne:  mówienie  w  formie  toastu. 

 

Czym 

jest 

gruziński 

toast? 

 

 

 

Jest  właśnie  rodzajem  rozmowy,  jest  etykietą  i  zarazem  formą  improwizacji  panegirycznej. 

Każdy,  kto  jest  za  stołem,  dostanie  głos  i  skwapliwie  z  niego  skorzysta:  wygłosi  toast. 

Najpierw  pójdą  toasty  obowiązkowe:  za  Gruzję,  za  przodków,  za  rodzinę,  za  partię 

przewodniczkę,  za  Szotę  Rustawelego,  za  Poranek  Naszej  Ojczyzny.  A  potem  będzie  seria 

toastów  wzajemnych  -  jeden  wznosi  toast  za  drugiego.  Toast  mówi  się  kilka  minut,  można 

mówić  pół  godziny.  Przy  stole  zapada  cisza.  Wszyscy  słuchają  z  najwyższą  uwagą.  Jeżeli 

mówiącemu toast idzie dobrze, wszyscy kiwają  głowami z uznaniem, jeżeli zaczyna mącić, 

odzywa  się  pomruk  niezadowolenia.  Toast  to  ważne  expose,  które  się  będzie  potem  długo 

dyskutować, roztrząsać, powtarzać. Są toasty, które przeszły do historii jak jakieś eposy czy 

kroniki.  Są  mistrzowie  toastów,  których  się  specjalnie  zaprasza,  bo  pięknie  improwizują. 

 

Toast musi być poetycki, bo życiu trzeba dodawać piękna. Dobrze jest powiedzieć o błękicie 

nieba,  o  zapachu  róż,  o  srebrnych  wodach  strumienia.  Dobrze  jest  przyrównać  wielkość 

człowieka do wielkości góry Kazbek, a jego wolę i upór do jodły wczepionej korzeniami w 

szczeliny skalne. Dobrze jest wyrazić nadzieję, że jutro będzie słonecznie i że plan wykonany 

z  nadwyżką.  Najważniejsze  jednak,  żeby  toast  był  afirmujący,  maksymalnie  pozytywny.  W 

tym  jest  zawarty  cały  sens  obyczaju.  Kto  dostaje  głos,  wygłasza  toast  na  cześć  kogoś  z 

obecnych.  Nieważne,  kim  jest  ten  uczczony,  jaka  jest  jego  profesja,  jakie  jego  talenty. 

Wystarczy, że siedzi przy stole, to znaczy, że został dopuszczony, a skoro tak, jest wspaniały, 

jest  wielki,  musi  być  wielki!  I  oto  mając  za  swojego  sąsiada  przy  stole  cichego  urzędnika 

poczty w Zugdidi, dowiaduję się nagle z toastu, że to człowiek niezwykły, tytan pracy, dobry 

anioł,  który  roznosi  po  domach  radość,  dusza  miasteczka,  druh  niezastąpiony  i  najlepszy, 

background image

autor  jakiegoś  pomysłu,  który  zmienił  pocztowe  oblicze  świata,  przykładna  głowa  rodziny, 

wielbiony 

przez 

dzieci 

papa 

itd., 

itd. 

 

Tak  toczą  się  toasty,  nastrój  staje  się  wspaniały,  bo  każdemu  dobrze,  każdy  po  głowie 

pogłaskany. Jeden drugiemu może patrzeć w oczy. Jeden drugiego może mieć za brata. Ale te 

peany tylko dla niewprawnego ucha brzmią identycznie wysoko i pochwalnie. Kto ma rutynę, 

wie,  że  jest  inaczej.  W  tych  pochwałach  jest  gradacja,  są  setki  niuansów,  tysiące  odcieni. 

Jednych chwalą bardzo, ale innych jeszcze bardziej! Ktoś dostanie pochlebstwo zwyczajne, a 

ktoś drugi pochlebstwo wspaniałe! A czas też się liczy. O jednym będą mówić pięć minut, a 

drugiemu 

dadzą 

dziesięć. 

 

Dadzą 

cały 

kwadrans! 

 

W takiej atmosferze samo jedzenie i picie spada do roli drugorzędnej, schodzi na margines. 

To  wszystko  jest  wyparte  przez  toast.  Wszystko  pochłania  toast.  Biesiadnicy  zajęci  są 

toastem,  sensem  jego  sformułowań,  temperaturą  wygłaszanych  słów.  W  tych  warunkach 

toast, choć zawsze pochwalny, ale jednak różnicowany, jednak stopniowany, staje się formą 

opinii  publicznej,  wyrazem  poglądów  otoczenia,  rodzajem  prywatnego  Gallupa.  Toastem 

dwuznacznym  można  z  kogoś  pokpić,  toast  zbyt  letni  jest  rozumiany  jako  krytyka.  W  tym 

obrzędzie toastów wyraża się kultura Gruzji. Gruzin nie będzie robił drak pod sufit, awantur i 

pyskówek. Jeżeli chce powiedzieć, co o tobie myśli, da ci toast. Zawsze przyjazny toast. Tyle 

że 

lepszy 

albo 

gorszy. 

to 

powinno 

wystarczyć. 

 

Toasty są męską sprawą, stół nie jest dla kobiet. W Gruzji istnieje kult kobiet, ale wyrażany w 

inny, nie biesiadny sposób. Istniał tu piękny zwyczaj w latach wojen bratobójczych: kiedy na 

pole walki wkraczała kobieta, Gruzini przerywali bitwę.